background image

 

LUCY GORDON 

Z miłości 

do Emmy 

Tytuł oryginału: 

For the Love of Emma 

 

 

 

 

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  PIERWSZY 

 
Briony usłyszała dzwonek telefonu, jeszcze zanim prze- 

szła przez biurowy korytarz. Szybko pobiegła do drzwi, 
pchnęła je i wpadła do pokoju. Tak jak się obawiała, gabi- 
net był pusty. To znaczyło, że Jenny znów się spóźniła 
i będzie miała przeprawę z szefem, jeśli Briony jej nie 
pomoże. Przebiegła przez pokój i w ostatniej chwili zdą- 
żyła złapać słuchawkę. 

-  Spółka Brackman - zaczęła przepisowo urzędowym 

tonem. - Czym mogę służyć? 

-  Będzie mówił pan Cosway, w związku z telefonem 

pana Brackmana. 

Zabrakło jej tchu. Pracowała tu zaledwie od dwóch mie- 

sięcy, ale wiedziała, że Cosway był jednym z najpoważ- 
niejszych klientów firmy. Carlyle Brackman uzgadniał 
z nim ważny kontrakt, a dzisiaj nie było nikogo, by ode- 
brać telefon. Nacisnęła przełącznik do gabinetu pana 
Brackmana. 

-  Pan Cosway chce z panem mówić - zaanonsowała. 
-  Dobrze. Proszę zaraz przynieść mi te dane liczbowe 

- odpowiedział szybko. 

-  Eee... jakie dane? 
-  Dane, które kazałem pani przygotować, żeby były 

pod ręką, kiedy Cosway zadzwoni. - Najwyraźniej Carlyle 

 
 

R

 S

background image

Brackman myślał, że rozmawia z Jenny i był już zniecier- 
pliwiony. 

Briony z przerażeniem rozejrzała się wokoło. Dane? Ja- 

kie dane? Nagle dostrzegła dokumenty leżące na biurku 
Jenny i odetchnęła. 

-  Już biegnę, panie Brackman. 
Gdy weszła do gabinetu, szef rozmawiał przez telefon. 

Nie patrząc na nią, wyciągnął rękę po papiery. Wycofała 
się z westchnieniem ulgi, modląc się, by Jenny zaraz na- 
deszła. 

Jenny, jako sekretarka dyrektora Carlyle'a Brackmana, po- 

winna być w biurze o ósmej trzydzieści, ale dwa tygodnie 
temu burzliwe zerwanie z narzeczonym tak nią wstrząsnęło, 
że straciła poczucie obowiązku. Briony, która miała pracować 
od dziewiątej, zaczęła przychodzić wcześniej, żeby kryć ją 
w razie potrzeby. Lubiła Jenny, gdyż ułatwiła jej start w pracy 
z niezwykle wymagającym szefem. Poza tym Briony umiała 
słuchać i Jenny, często zwierzająca się ze swoich zmartwień, 
zyskała jej współczucie. 

O wiele mniej sympatii czuła do samego Carlyle'a 

Brackmana. Można było podziwiać człowieka, który nie 
mając jeszcze trzydziestu pięciu lat samodzielnie stworzył 
prężną firmę, ale trudno było lubić kogoś, kto rozmawia 
z pracownikami, nie patrząc na nich i wymaga od nich 
jedynie sprawności robotów. Miał ciemne oczy i twarz, 
która byłaby atrakcyjna, gdyby kiedykolwiek rozświetlił ją 
ciepły uśmiech. Jego wysoka, szczupła sylwetka przypo- 
minała raczej sportowca niż biznesmena. 

-  Dwa razy w tygodniu ćwiczy na siłowni - opowia- 

dała Jenny. - Mówi, że dzięki temu jego umysł pracuje 
sprawniej. Sprawność jest dla niego najważniejsza. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
Briony przekonała się, że to prawda. Świetna pamięć 

i systematyczny umysł pozwoliły jej przejąć niektóre obo- 
wiązki Jenny i kryć ią w czasie tego załamania, ale wyma- 
gało to ogromnego wysiłku. Nerwowo spojrzała na zega- 
rek. Zbliżała się dziewiąta. Jenny prawdopodobnie płakała 
przez całą noc i zaspała, a(e Carlyle Brackman nie zrozu- 
miałby tego. Przejrzała biurko sekretarki, próbując odgad- 
nąć, czego będzie dotyczyło następne polecenie szefa, kie- 
dy rozległ się brzęczyk. 

-  Proszę tu przyjść. Mam parę uwag dla pani - za- 

brzmiał ostry głos. 

Chwyciła głęboki oddech i weszła do gabinetu Brackmana. 

Pochylając nisko ciemną głowę, gryzmolił coś w papierach. 

-  Zmieniłem trochę dane liczbowe i zgodziłem się na 

ósmą klauzulę kontraktu, więc musi to pani także zmienić 
przepisując. Proszę to trzykrotnie powielić i przesłać kopie 
ludziom, których mam na liście. I może pani posłać im... 
- Wyliczał szybko dalej. - Kiedy pani to zrobi, proszę 
wrócić, bo będę miał kilka bardzo pilnych listów... ale kim 
pani jest, do diabła? - Podniósł w końcu głowę i patrzył 
na nią zaskoczony. 

-  Jestem Briony Fielding - odpowiedziała. - Asysten- 

tka Jenny w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. 

-  Czy widziałem już panią przedtem? 
- Z całą pewnością nie. - Nie mogła sobie odmówić 

takiej odpowiedzi. - Niemniej jednak byłam tutaj. 

-  Gdzie jest Jenny? - warknął. 
-  Ona jest... nie ma jej w tej chwili przy biurku. Ale ja 

mogę załatwić to, co pan polecił. 

-  Tylko że pani nie zrobiła żadnych notatek - zauwa- 

żył, patrząc na jej puste ręce. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Nie potrzebuję notatek, mam świetną pamięć. 
-  Mam nadzieję, panno Fielding, że to nie jest lekko- 

myślna przechwałka, bo nie lubię się powtarzać - powie- 
dział, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami. 

-  Nie będzie pan musiał. 
Wyjęła mu z ręki papiery i wyszła, by nie stracić pano- 

wania nad sobą. Włączyła komputer Jenny, chcąc sprawić 
wrażenie, że jest już w biurze, ale na próżno. Carlyle 
Brackman wyszedł ze swojego gabinetu akurat w momen- 
cie, gdy Jenny wbiegła do sekretariatu. Jak się tego oba- 
wiała Briony, jej koleżanka była zapłakana. 

-  Pani powinna być tutaj już ponad pół godziny temu 

- powiedział surowo Brackman. 

-  Przepraszam, panie Brackman - wyjąkała zdyszana. 

- Mam kłopoty... 

-  Proszę zostawiać swoje osobiste problemy w domu 

-  uciął. - Ja tak postępuję i oczekuję, że tak będzie się 
zachowywał mój personel. Niech to się więcej nie powtó- 
rzy. - Wrócił do gabinetu i zatrzasnął drzwi. 

Briony rzuciła za nim bardzo niegrzeczny epitet. 
-  Cśśś... - błagała Jenny. - Usłyszy cię. 
-  Niech słyszy - powiedziała ze złością. – Oczywiście, 

że on nie przynosi do biura swoich osobistych problemów, 
gdyż żadnych nie ma. A wiesz dlaczego? Ponieważ nie ma 
osobistego życia, bo nie jest osobą. Jest maszyną i nic nie 
sprawiłoby mi większej przyjemności, niż rozregulowanie 
jej mechanizmu... - Przerwała, by odebrać telefon. 

-  Czy już skończyła pani tę robotę?- pytał Brackman. 

- Czy też trzeba pani o czymś przypomnieć? 

-  O niczym nie trzeba mi przypominać. Dziękuję panu 

bardzo uprzejmie. Będę u pana za chwilę. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
Pięć minut później położyła przed nim nowy kontrakt. 

Przejrzał go i sprawdził dane. 

-  Doskonale. Pani ma rzeczywiście pierwszorzędną pa- 

mięć - mruknął. Nagle spojrzał na nią tak przenikliwie, że 
zaparło jej dech w piersiach. - Co pani tu robi? 

-  Mówiłam już. Jestem asystentką Jenny 
-  Chodzi mi o to, dlaczego pani jest jej asystentką, a nie 

odwrotnie? Nie jest pani młodziutką dziewczyną na pier- 
wszej w życiu posadzie. Ile pani ma lat? 

-  Dwadzieścia sześć. 
-  To dlaczego pani nie awansowała? 
-  Późno zaczęłam. Miałam... obowiązki rodzinne. 
-  Jakiego rodzaju? 
-  Przykro mi, panie Brackman - powiedziała z waha- 

niem. - Nie chciałabym o tym mówić.     

-  Pani nie jest mężatką? 
-  Nie.                                                 
-  Zaręczona? 
-  Nie. 
-  Opiekuje się pani starymi rodzicami? 
-  Nie... Moi rodzice nie żyją- odparła ze ściśniętym 

gardłem. 

-  A zatem, jeśli zaproponuję pani posadę Jenny, żadne 

obowiązki rodzinne nie przeszkodzą pani jej przyjąć? 

-  Nie, raczej coś innego. 
-  Co? - zapytał niecierpliwie. 
-  Honor. Lojalność. Jenny była dla mnie dobra i nie 

mam zamiaru wbijać jej noża w plecy tylko dlatego, że 
teraz przeżywa złe chwile. 

-  Każdy przeżywa złe chwile,.. 
-  Czy pozwoli mi pan skończyć? Była pańską dosko- 
 
 
 

R

 S

background image

nałą sekretarką, zanim to się stało, i jeśli okaże pan trochę 
cierpliwości, będzie nią znowu. To niewybaczalne, że pan 
chce odebrać jej stanowisko tylko dlatego, że jest nieszczę- 
śliwa... 

- To już wszystko, panno Fielding. Zechce pani wyjść 

i wrócić do pracy, dopóki jeszcze ją pani ma. 

Wyszła szybko z gabinetu, przerażona tym, co mogłaby 

powiedzieć, gdyby pozwoliła sobie na wybuch. Nie miała 
zwyczaju tracić panowania nad sobą, ale wypytywanie 
o jej rodzinę dotknęło ją i wywołało zbyt dużo bolesnych 
wspomnień. 

To prawda, że nie miała już teraz krewnych, ale jeszcze 

parę miesięcy temu żyła jej siostra - roześmiany, psotny 
diablik imieniem Sally. Po śmierci ich rodziców Briony 
stała się jedyną opiekunką Sally i zdecydowała się praco- 
wać dorywczo po to, by mogła być na miejscu, gdyby 
siostra" jej potrzebowała. Nie mogła wobec tego zrobić 
świetnej kariery, na jaką kiedyś miała nadzieję, ale nie 
żałowała swej decyzji. Promienna obecność Sally sprawia- 
ła, że wszystko nabierało sensu. 

I pewnego dnia jej mała siostrzyczka wróciła do domu 

i powiedziała, że źle się czuje. Briony orzekła, że to ciężkie 
przeziębienie i wpakowała ją do łóżka, ale okazało się, że 
to było zapalenie opon mózgowych i Sally po dwóch 
dniach umarła. Briony zaś żyła odtąd zrozpaczona i przy- 
tłoczona poczuciem winy. Nigdy nie przestanie się dręczyć 
rozmyślaniami, co by było, gdyby od razu poważnie po- 
traktowała chorobę siostry. Lekarze mówili, że nie ma po- 
wodu, by czuła się winna, gdyż zapalenie opon mózgowych 
nie jest łatwe do rozpoznania. Ale ich wyrozumiałe słowa 
nie pocieszały Briony i początkowo przekonanie o własnej 

 
 
 
 

R

 S

background image

winie niemal ją załamało. Miała jednak silny charakter 
i stopniowo odzyskiwała równowagę psychiczną, ból jed- 
nak nie minął. Teraz żyła i funkcjonowała normalnie, ale 
rana wciąż się nie goiła. 

Aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że przez ten 

jej tryb życia trochę zdziwaczała. Przedsiębiorcza i z gło- 
wą do interesów, dwudziestosześcioletnia Briony wciąż 
pracowała tylko dorywczo. Była kobietą atrakcyjną, wyso- 
ką, smukłą, miała długie włosy koloru miodu i niebieskie 
oczy, które mogłyby wyrazić miłość i czułość, lecz w jej 
życiu nie było mężczyzny. Przeżywała krótkie flirty, które 
kończyły się szybko, gdyż nie mogła wyjść z domu bez 
znalezienia opiekunki do dziecka. Istniał nawet pewien 
facet, w którym, jak to sobie wyobraziła, była prawie za- 
kochana. Oświadczył jej wszakże, że, nie może być mowy 
o małżeństwie, dopóki ona „ciągnie za sobą bachora". Zna- 
lazł się za drzwiami, zanim zdał sobie sprawę, co się z nim 
dzieje. Nikt i nic nie mogło jej rozdzielić z Sally. Ale 
w końcu rozdzieliło, 

 
Aż do lunchu razem z Jenny pracowały wytrwale przy 

biurkach, potem posłały po kanapki i orały dalej. Carlyle 
szalał, zarzucając je robotą i zapowiadając, że muszą ją 
skończyć przed jegp wyjściem o drugiej. 

- Dzięki za tę miłą perspektywę - wymamrotała Brio- 

ny, waląc w klawiaturę i posyłając go w duchu do diabła. 

W końcu praca została skończona i oddana. Jenny wy- 

mknęła się, żeby odetchnąć świeżym powietrzem^ a Briony 
mogła wreszcie usiąść wygodnie i rozprostować kości. 
Właśnie ziewnęła z uczuciem ulgi, kiedy otworzyły się 
drzwi i ukazała się w nich główka dziecka. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
Była to mała dziewczynka z jasnymi lokami. Ktoś inny 

zachwyciłby się nią, ale Briony musiała opanować szok. 
Dziecko miało koło ośmiu lat. Było w wieku, w którym 
umarła Sally. Uśmiechało się radośnie i łobuzersko, tak jak 
Sally, zanim jej uśmiech nie zamarł na zawsze. 

Poza tym nie było między nimi żadnego podobieństwa. 

Sally przypominała hałaśliwego urwisa, potwierdzała to jej 
zawsze wesoła buzia o raczej przeciętnej urodzie. To dziec- 
ko nosiło wprawdzie dżinsy, koszulkę i sportowe buciki, 
lecz twarzyczkę miało delikatną i bardzo ładną. Rzeczywi- 
ście, zupełnie nie były do siebie podobne, ale przez chwilę 
stary ból odezwał się z taką siłą, że Briony z trudem go 
zniosła. 

- Cześć - odezwała się dziewuszka. 
-  Cześć. - Briony już się opanowała. 
-  Jestem Emma. Czy mogę wejść? 
Weszła jednak, zanim zdążyła usłyszeć odpowiedź, 

najwyraźniej pewna była dobrego przyjęcia. Briony rzuciła 
nerwowe spojrzenie na drzwi gabinetu szefa. 

-  Mam na imię Briony - przedstawiła się z kolei. 
-  Nie widziałam cię, kiedy tu byłam przedtem - zauwa- 

żyła Emma. - Czy jesteś nowa? 

-  Tak, pracuję tu dopiero od paru miesięcy. 
-  A gdzie jest Jenny? 
-  Więc znasz Jenny. Jesteś jej siostrzenicą czy...? 
-  O, nie. To moja przyjaciółka. Nauczyła mnie ha- 

ftować. 

-  Obawiam się, że się z nią rozminęłaś. Wyszła na świe- 

że powietrze, żeby uciec od... - Briony skinęła gło- 
wą w stronę gabinetu szefa, a Emma zachichotała do- 
myślnie. 

 
 
 

R

 S

background image

 
 
-  Czy dzisiaj jest bardzo okropny? - Zniżyła głos do 

szeptu. 

-  Jak diabeł - również szeptem odpowiedziała Briony. 

- Cieszę się, że nie będę już długo pracowała dla niego. 
Nie wiem, jak Jenny to wytrzymuje. - Wiedziała, że nie 
powinna tak mówić o szefie do dziecka, ale wyglądało na 
to, że Emma i tak wie o nim wszystko od Jenny. - Nie 
wiedziałam, że małe dziewczynki teraz haftują- zauważy- 
ła. - Myślałam, że interesują się wyłącznie muzyką i grami 
komputerowymi. Moja... dziewczynka, którą znałam kie- 
dyś, jeśli tylko mogła, nie robiła niczego, co wymagało 
siedzenia w jednym miejscu. 

-  Czasami czułam się nie najlepiej - wyjaśniła Emma 

ze spojrzeniem zbyt dojrzałym jak na jej wiek. - Więc 
doktor powiedział, że muszę mieć „spokojne zajęcia". Ale 
teraz jestem już zupełnie zdrowa. 

Briony mogła uwierzyć, że Emma kiedyś chorowała. 

Wciąż jeszcze wyglądała na dość wątłe dziecko, choć jed- 
nocześnie przeczył temu żywy blask jej oczu. 

-  Dziś po południu idę do wesołego miasteczka. Po- 

zwolą mi na wszystkie jazdy. 

Z pewnością miało to dla niej duże znaczenie. Briony 

zauważyła radosny błysk w jej oczach. 

-  Wszystkie jazdy? 
-  Wszystkie - powtórzyła Emma stanowczo. - Nie 

tylko te łatwe, które nie wyczerpują moich sił, ale i dia- 
belski młyn, i ściana śmierci i to coś, co wyjeżdża aż 
do nieba, a potem rzuca cię w dół tak, że ci się żo- 
łądek przewraca i… Nie lubisz takiej zabawy? - Spo- 
jrzała niespokojnie na Briony, która zbladła i zamknęła 
oczy. 

 
 

R

 S

background image

 
-  Obawiam się, że nie - odpowiedziała słabo. - Ele- 

ktryczne samochodziki to wszystko, co mogę znieść. 

-  Nie lubisz wesołych miasteczek? 
-  Lubię. Ale nigdy nie mam czasu, żeby się tam wybrać. 

Za dużo roboty. - Wskazała na biurko. 

-  Przeszkadzam ci? - spłoszyła się Emma. 
-  Oczywiście, że nie. 
-  Na pewno? Tata mówi, że nie powinnam przeszka- 

dzać ludziom, bo nie każdy lubi małe dziewczynki. 

-  Ja je lubię. - Briony zmusiła się do uśmiechu. 
-  A czy masz swoją własną? 
-  Teraz już nie - powiedziała po chwili męczącego mil- 

czenia. Bała się, że Emma zada więcej pytań, ale dziew- 
czynka umilkła. 

Briony miała wrażenie, że obserwuje ją para ciemnych 

oczu, które mogłyby należeć do mądrej starszej damy. Zda- 
ła sobie sprawę, że to nie jest zwykłe dziecko. Mała rozu- 
miała, że są rzeczy, o których nie można mówić. 

Za chwilę Emma zmieniła się znów w podekscytowaną 

małą dziewczynkę. 

-  Chciałabym, żeby ten czas płynął szybciej - narzeka- 

ła. - Chcę iść już teraz do wesołego miasteczka. 

-  Ono jeszcze i po południu będzie na swoim miejscu 

- zapewniła Briony. 

-  A może ucieknie? - szepnęła dramatycznie Emma 

z miną spiskowca. 

-  Nie dzisiaj - przyrzekła szeptem Briony, włączając 

się do gry. - Poczeka, aż przyjdziesz po południu i dopiero 
potem ucieknie. 

Emma roześmiała się głośno. Jej mała buzia promieniała 

zachwytem. 

 
 
 

background image

 
-  Ćśśś,.. - błagała Briony. - Nie rób tyle hałasu. - Szef 

był dziś już dostatecznie wściekły na Jenny. Jeśli teraz 
wejdzie i znajdzie w biurze przebywającą tu nielegalnie jej 
małą przyjaciółkę, będzie koniec z Jenny. 

-  Dlaczego? - spytała Emma, znowu teatralnym szep- 

tem. 

-  Ponieważ tam mieszka ludojad. - Briony pokazała 

drzwi. - Możesz go obudzić. 

-  Oooch! Czy to jest straszny ludojad? 
-  Straszny i zły! 
-  Czy to jest najgorszy ludojad na całym świecie? 
-  Najgorszy w całym kosmosie - stwierdziła stanow- 

czo Briony. 

Nie trzeba było tego mówić. Emma zachichotała radoś- 

nie. Ku przerażeniu Briony otworzyły się drzwi gabinetu 
i stanął w nich Carlyle Brackman. Jęknęła. No to wszyscy 
wpadli. Ale zanim zdążyła się poruszyć, by bronić Emmy 
przed wściekłością szefa, dziewczynka wydała pisk rado- 
ści, krzyknęła „Tatusiu!" i przebiegła przez pokój, rzucając 
się w jego ramiona. Westchnął lekko, gdy chwyciła go za 
szyję, i podniósł ją, trzymając mocno. 

-  To nie ludojad, to tatuś! - piszczała Emma. 
-  A więc dzisiaj nie jestem ludojadem - powie- 

dział z uśmiechem. - Wczoraj wieczorem, kiedy nie po- 
zwoliłem ci siedzieć do późną, byłem „wstrętnym potwo- 
rem". A to, moja pani, jest najuprzejmiejszy tytuł, jaki mi 
nadajesz. 

Emma, przytulona do niego, zaśmiewała się jak uoso- 

bienie szczęścia. Briony patrzyła z niedowierzaniem. Czy 
ten roześmiany człowiek, to rzeczywiście Carlyle Brack- 
man? Nazwisko i ogólny wygląd zgadzały się, ale twarz 

 
 
 

R

 S

background image

 

była odmieniona. To człowiek patrzący z miłością, jak ma- 
ła dziewczynka wichrzy mu włosy i targa za koszulę. Jas- 
ne, że mógł budzić uwielbienie dziecka. Zdecydowanie to 
nie mógł być Carlyle Brackfnan. 

-  Co tutaj robiłaś? Przeszkadzałaś, jak się domyślam? 
-  Nie - zaprzeczyła z przekonaniem Emma. - Rozma- 

wiałam z Briony, a ona lubi małe dziewczynki. Ale powie- 
działa, że podobno ty jesteś najgorszym ludojadem w ca- 
łym kosmosie. 

Zapadło krótkie milczenie, a Briony czekała już tylko, 

kiedy zostanie zwolniona. Ale on jedynie zmarszczył brwi. 

-  Pani jest panną... ee?                   
-  Fielding - dokończyła Briony nieco ostrym tonem. 
-  Tak: Przypominam sobie. Tę robotę wykonała pani 

świetnie. 

Pamiętał prace, ale nie nazwiska, pomyślała z gniewem. 

   Jasne było, że nie interesowali go ludzie poza jedną osóbką 
- tulącą się do niego, żywą jak iskra małą dziewczynką. 
Briony widziała, jak delikatnie postawił ją na ziemi i zda- 
wało się jej, gdy Emma odwróciła głowę, że zobaczyła na 
jego twarzy dziwny wyraz. Niewątpliwie przepadał za 
dzieckiem, ale wyczuwało się w nim też pewne napięcie, 
jak gdyby wisiał nad nimi jakiś miecz. 

-  Czy możesz już zaraz wyjść? - spytała Emma. 
-  Nie, mam tysiąc rzeczy do zrobienia... 
-  Tatusiu! 
-  No, to chyba będą musiały poczekać do j utra - uśmie- 

chnął się. - Chodź, będziemy się świetnie bawić. 

-  A Briony? Czy ona może pójść z nami, tatusiu? 
-  Ale ja rzeczywiście mam tysiąc rzeczy do zrobienia 

- zaprotestowała Briony. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Nie, nie ma pani - oświadczył niespodziewanie Car- 

lyle Brackman. 

-  Ale pan powiedział... 
-  Nieważne, co powiedziałem. Niech pani słucha tego, 

co mówię teraz. Pani jedyne zadanie, to słuchanie moich 
poleceń. A moje polecenie na dzisiejsze popołudnie, to 
wyprawa do wesołego miasteczka. - Uśmiechnął się znów, 
widząc, że zamarła ze zdumienia. - Nie, nie oszalałem - dodał. 
- Emma tego chce, a to jest dla mnie najważniejsze. 

-  Ale bniro... 
-  No, lepiej byłoby, gdyby Jenny wróciła. Ale nieważ- 

ne. Niech pani zawoła jedną z pracownic i powie jej... - 
W tym momencie weszła Jenny. -To rozwiązuje problem. 
- Próbował na próżno porozumieć się z Jenny, przekrzy- 
kując powitalne piski Emmy i musiał w końcu nakazać 
córce, by się uciszyła, co zresztą nie przytłumiło jej rados- 
nego ożywienia. 

-  Tom będzie na nas czekał... - przypomniała sobie 

Emma. 

-  A my oczywiście nie możemy pozwolić, żeby Tom 

czekał - zgodził się Carlyle. Wziął dziewczynkę za rękę 
i gestem zachęcił Briony, żeby wyszła pierwsza. - Tom 
robi dla mnie różne osobliwe rzeczy - wyjaśnił. - Dzisiaj 
występuje jako szofer. Przywiózł tego małego diablika do 
biura, a gdy pojedziemy do wesołego miasteczka, będzie 
musiał zaparkować wóz. 

Okazało się, że Tom to osiłek z szeroką poczciwą twarzą. 
-  To jest panna Fielding - przedstawił ją Carlyle. - Em- 

ma sterroryzowała ją i zmusiła, żeby pojechała z nami, ale 
to wbrew jej woli, prawda, panno Fielding? 

 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Bynajmniej - odparła z godnością. - Lubię wesołe 

miasteczka. 

Emma wskoczyła na przednie siedzenie luksusowego 

wozu, zostawiając tylne dla Carlyle'a i Briony. 

-  Przepraszam za to wszystko - powiedział z ironią, 

gdy ruszyli. 

-  Nie ma za co. To lepsze, niż siedzenie cały dzień 

w biurze. 

-  Z ludojadem - uzupełnił. 
-  Ależ ja nie chciałam... - zaczerwieniła się Briony. 
-  Oczywiście, że pani chciała - odparł spokojnie. 
-  No dobrze, ale nigdy bym tak nie powiedziała, gdy- 

bym wiedziała, że to pańska córka - zapewniła desperacko 
Briony. 

-  Naturalnie, że pani tego by nie powiedziała. I pomy- 

śleć tylko, że mógłbym stracić szansę usłyszenia po raz 
pierwszy prawdy o sobie. 

-  O, z pewnością nie po raz pierwszy - odparowała 

trochę ostro. - Wyobrażam sobie, że pan już ją musi znać. 

- Jasne, że znam, ale nie mówiono mi takich rzeczy 

prosto w oczy. To interesujące doświadczenie. Czy zgodzi 
się pani, że w tej chwili nie jestem już potworem? 

-  Teraz jest pan zupełnie innym człowiekiem - przy- 

znała ze zdziwieniem. 

-  Pani uważa, że ludzkim? - prowokował ją ironicznie. 
-  No cóż, tak... skoro pan to tak ujmuje... ludzkim 

człowiekiem, owszem... 

-  Innym niż biurowy potwór? 
-  Sądzę, że robot to byłoby najlepsze określenie - od- 

powiedziała ze szczyptą źle maskowanej złośliwości. 

Uśmiech znowu rozjaśnił mu twarz. Briony roześmiała 
 
 
 

R

 S

background image

się głośno, a on jej zawtórował. Był to cudowny męski 
śmiech, dźwięczny, niski, wibrujący. Nagle odczuła 
w przejmujący sposób, że to bardzo atrakcyjny mężczyzna. 
Spojrzał na nią z takim wyrazem w oczach, jakiego nigdy 
przedtem u niego nie widziała i nagle zabrakło jej tchu. 

- Będzie fantabajecznie - odezwała się Emma, prze- 

chylając się przez oparcie. 

Carlyle ze śmiechem kazał jej siedzieć prosto i, ku wiel- 

kiej uldze Briony, niebezpieczna chwila minęła. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

 

ROZDZIAŁ  DRUGI 

 
Wesołe miasteczko było takie, jakie być powinno - mie- 

szanina jaskrawych kolorów, oślepiających świateł i rados- 
nego gwaru. Tom zostawił ich przy wejściu i odjechał szu- 
kać parkingu. 

-  Gdzie zaczynamy? - spytał Carlyle. 
- Wszędzie - zawołała podekscytowana Emma. - Dia- 

belski młyn i... 

-  Diabelski młyn wykluczony - usłyszała z ulgą Brio- 

ny. - Doktor zabronił wszystkiego, co zbyt męczące. 

-  Ale diabelski młyn wcale nie jest męczący -przeko- 

nywała Emma. - Trzeba tylko po prostu usiąść. Nie trzeba 
nic robić. 

Ten niespodziewany punkt widzenia sprawił, że Carlyle 

i Briony wymienili lekko przerażone spojrzenia. Emma, 
czując, że ich zaskoczyła, naciskała dalej. 

-  Tam nie trzeba wcale stać ani biegać, ani podskaki- 

wać - wyjaśniała. 

-  Nie ma mowy o diabelskim młynie - powtórzył sta- 

nowczo Carlyle. 

- Nie musisz stawać na rękach ani robić gwiazdy... 
-  Emma... 
-  Nie musisz śpiewać ani tańczyć, ani w ogóle nic. 

R

 S

background image

Trzeba po prostu tam siedzieć, a siedzenie nie jest męczące 

-zakończyła triumfalnie, najwyraźniej bardzo zadowolona 
ze swoich wyjaśnień. 

Briony odwróciła głowę, by ukryć łzy. Znów dostrzegła 

podobieństwo do Sally, która także posługiwała się bezli- 
tosną dziecięcą logiką, by wziąć górę nad przeciwnikiem 
i zapędzić go w kozi róg. Briony ustępowała jej w wielu 
sprzeczkach po prostu ze zmęczenia. 

Wzięła się jednak w garść. To miała być zabawa dla 

Emmy i nie chciała jej zepsuć. 

-  Dlaczego nie miałby pan ustąpić i zabrać ją na dia- 

belski młyn? - uśmiechnęła się do Carlyle'a. 

-  To niech pani ją zabierze - odpowiedział tak szybko, 

że Emma zachichotała. 

-  Tatuś się boi - szepnęła do Briony konspiracyjnie, ale 

na tyle głośno, że można ją było usłyszeć. 

-  Jestem nieprzytomny ze strachu - zgodził się skwa- 

pliwie. - Nie pójdziesz na ten okropny młyn, ani ze mną, 
ani beze mnie, więc bądź cicho i chodź na lody. 

Słysząc ten władczy ton, Emma poddała się i zaczęła się 

zastanawiać, jakie wybrać lody: czekoladowe czy wanilio- 
we. Zwyciężyły czekoladowe. 

-  I jedną porcję dla Briony - zawołała. 
-  Chyba nie... - zaczęła Briony, ale wycofała się, wi- 

dząc rozczarowanie Emmy. 

-  Nie lubisz lodów? 
- Ależ tak, lubię - zapewniła Briony. - Bardzo lubię 

lody. Proszę o waniliowe. 

-  Tatusiu, spójrz! - zawołała nagle Emma, wyciągając 

rękę. 

Podeszli za nią do strzelnicy, gdzie ogłoszenie zapowia- 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
dało, że za trzy strzały w dziesiątkę można zdobyć główną 
nagrodę. Nad stoiskiem wisiała masa puszystych futrza- 
nych pingwinów. 

-  Są śliczne - westchnęła Emma. 
-  Jesteś chyba trochę za duża na takie zabawki - suge- 

rował Carlyle. 

Córeczka spojrzała na niego i Briony w tym jednym 

jej spojrzeniu nagle zauważyła łączące ich podobień- 
stwo. Było widoczne nie w rysach ani w karnacji, a raczej 
w wyrazie oczu i dążeniu do postawienia na swoim - pro- 
stą drogą, jeśli to możliwe, lub podstępem, jeśli to ko- 
nieczne, 

-  Przepraszam, tatusiu. To nie byłoby w porządku, gdy- 

bym cię o to prosiła - westchnęła Emma. 

-  Dlaczego? - spytał nieopatrznie. 
-  Bo trzy dziesiątki, to niemożliwe, prawda? 
-  Ile płacę?- spytał natychmiast Carlyle obsługującego 

strzelnicę. Gdy sięgał po pieniądze, zorientował się, że 
Briony dusi się ze śmiechu. - Panno Fielding, jeśli pani 
natychmiast nie przestanie się śmiać, zwolnię panią. 

-  Wpadł pan właśnie prosto w pułapkę zastawioną na 

pana przez to mądre dziecko - broniła się ze śmiechem. 

-  Dobrze o tym wiem. 
-  Powinien pan być zadowolony. Niech pan pomy- 

śli, co taki mały lisek jak Emma petrafi zdziałać później, 
jeśli już teraz tak zręcznie wciągnęła pana w zasadzkę. £a 
parę lat będzie pan mógł spokojnie przekazać jej swoją 
firmę. 

Nagle odniosła wrażenie, że coś go odmieniło. Letnie 

słońce było równię jasne jak przedtem, ale światło znik- 
ło z jego twarzy - stała się pusta i posępna. Odwrócił się 

 
 
 

R

 S

background image

 

i podniósł wiatrówkę. Briony patrzyła na niego, zastana- 
wiając się, co takiego palnęła, że wywołała aż taką reakcję. 
Trafił w pierwszą dziesiątkę, potem w drugą, ale spud- 
łował przy trzeciej. 

-  Jeszcze raz - mruknął, podając monetę. - I proszę, 

żeby wszyscy byli cicho. 

Obydwie umilkły posłusznie, ale wymieniły spojrzenia, 

chichocząc ukradkiem, dopóki nie powstrzymał ich wzrok 
Carlyle'a. Znów strzelił, ale tym razem trafił tylko w jedną 
dziesiątkę. 

-  Nic nie szkodzi, tatusiu. - Emma pociągnęła go za 

rękaw. - Wiedziałam, że nie dasz rady - dodała z pode- 
jrzanie niewinną minką. 

-  Posuwasz się za daleko, młoda damo - warknął, pła- 

cąc za trzecią turę. Znowu udały mu się dwa trafienia, ale 
nerwy zawiodły go przy trzeciej próbie. 

-  Czy nie, mógłbym ci po prostu kupić tego pingwina? 

-poprosił. 

-  To nie byłoby to samo - odpowiedziała nieubłagana 

Emma. 

-  Naturalnie, że nie - mruczał. - Co też mi przyszło do 

głowy? 

Udało mu się dopiero za piątym razem. Emma otworzyła 

ramiona, by przytulić grubego pingwina. 

-  Jesteś świetny, tato - pochwaliła go, a Carlyle Brack- 

man, ku zachwytowi Briony, zareagował na to baranim 
uśmiechem. Ale Emma trzymała jeszcze w zanadrzu bat na 
niego. 

-  A teraz Briony - oświadczyła. 
-  Co Briony? - Uśmiech Carlyle'a znikł nagle. 
-  Musisz jeszcze wygrać jednego dla niej. 
 
 
 

R

 S

background image

-  Nie, dziękuję - powiedziała pośpiesznie Briony. 
-  Musisz przecież też coś dostać - upierała się Emma. 
-  Inaczej to nie będzie w porządku. 
-  Chcę wieloryba - zorientowała się błyskawicznie 

Briony. - Przy tamtym stoisku mają takie ładne wieloryby. 
Chcę małego wieloryba. 

- To nie jest główna nagroda, prawda? - mruknął 

Carlyle, kiedy tam podeszli. 

-  Nie, to nagroda pocieszenia. Nic panu nie grozi. - Te 

słowa padły, zanim zdążyła się zastanowić. Zaniepokojona 
spojrzała na niego, ale on śmiał się. 

-  To miłe - powiedział. 
Zdobył dla niej małego wieloryba przy pierwszym po- 

dejściu. 

-  Teraz obydwie coś dostałyśmy - cieszyła się Emma. 
- Jak go nazwiesz? 
Briony poważnie rozważała sprawę. 
-  Oswald - powiedziała w końcu. 
-  To ładne imię. 
-  A jak ty nazwiesz swojego pingwina? Percy? 
-  Nie. Oswald. 
-  Ależ to wieloryb Briony nazywa się Oswald - zauwa- 

żył Carlyle. 

-  Wiem. 
-  Nie może być dwóch Oswaldów - protestował. 
-  Właśnie że może - oświadczyła stanowczo Emma. 
-  Z pewnością może - surowo zwróciła się Briony do 

Carlyle'a. - Pan powinien to wiedzieć. 

-  Oczywiście, że powinienem - zgodził się natych- 

miast.                                                

-    W miarę upływu czasu stawało się jasne, że Emma jest 
 
 
 
 

R

 S

background image

dzieckiem wyjątkowo odważnym. Gdyby jej pozwolono, 
wypróbowałaby wszystkie najbardziej niebezpieczne prze- 
jażdżki, nie wyłączając pociągu upiorów. Tylko po ostrej 
sprzeczce udało się Carlyle'owi namówić ją na nieszkod- 
liwą karuzelę. Potem pociągnęła Briony do gabinetu zwier- 
ciadeł. Był tam już Tom. Krzywe lustra dawały spotwor- 
niałe odbicia całej czwórki, wywołując wybuchy śmiechu. 
Ale czułe ucho Briony odkryło w śmiechu Carlyle'a fał- 
szywą nutę. Przyłączył się do zabawy raczej z obowiązku 
niż z własnej chęci. Jego miłość do córki rzucała się 
w oczy, niemniej Briony miała dziwne wrażenie, że z wy- 
siłkiem stara się być dobrym ojcem, a nie cieszy się spon- 
tanicznie towarzystwem dziecka. Nie miała żadnych do- 
wodów na to, ale była lekko zaniepokojona. 

Kiedy wyszli na światło dzienne, mrużąc oczy w blasku 

słońca, Briony zaproponowała, by wstąpili do kawiarni. 

-  Myślałem, że zajdziemy tam później - powiedział 

Carlyle. 

-  Tak, ale w tym kawiarnianym ogródku jest masa wol- 

nych miejsc, a przypuszczam, że będą nam potrzebne. 

Ustąpił jej niechętnie, lecz niebawem zdał sobie sprawę, 

że okazała się niezwykle przewidująca. Emma traktowała 
swego pingwina z wielkimi honorami i usadowiła go na 
osobnym krześle. Zażądałaby także krzesła dla wieloryba, 
gdyby Briony z godną podziwu przytomnością umysłu nie 
oświadczyła, że obydwu Oswaldom przyjemniej będzie 
siedzieć razem. 

-  Pani z góry wiedziała, na co się zanosi, prawda? - 

szepnął Carlyle, patrząc na nią z podziwem. 

-  Udało mi się odgadnąć. Ona uwielbia tego pingwina 

i z pewnością uważa go za osobę. 

 
 
 
 

R

 S

background image

Co więcej, w oczach Emmy i pingwin, i wieloryb były 

to indywidualności, mające swoje upodobania i niechęci, 
a nawet powody do sprzeczek. 

-  Oni obaj lubią krewetki i stale je sobie podjadają 
- wyjaśniła po cichu. -1 bardzo się o to złoszczą. 
Gdy dziewczynka wypiła lemoniadę i zjadła dwie babe- 

czki z kremem, jej uwagę przyciągnęło jezioro, po którym 
pływała masa małych, barwnych motorówek, mających 
kształt postaci z filmów rysunkowych. Po chwili zaczęła 
prosić o przejażdżkę. 

-  Ja ją zabiorę - zaofiarował się Tom. 

Emma chwciła obu Oswaldów w ramiona. 

-  Przecież nie zabierzesz ich do łódki - zaprotestował 

Carlyle. 

-  Oni też chcą się przejechać - upierała się. 

Carlyle spojrzał bezradnie. 

-  Proszę się nie martwić - powiedział na odchodnym 

Tom. - Ze mną będzie bezpieczna. 

-  Ale czy on będzie z nią bezpieczny? - mruknęła Briony. 
- Założę się, że ona spróbuje go namówić na diabelski 

młyn. 

-  Będzie próbowała - przyznał. - Ale to się jej nie uda. 

Tom jest mądrzejszy, niż się wydaje. 

Przyglądali się, jak olbrzym i dziecko wynajęli łódkę i 

z warkotem pływali po jeziorze. Pingwin sztywno sterczał 
pomiędzy nimi, a Emma trzymała wieloryba i od czasu do 
czasu zanurzała go w falach. 

-  Boże, ratuj -jęknął Carlyle. - Ona utopi to stworze- 

nie i będę musiał starać się o drugie. Ale mniejsza z tym. 
To był udany dzień. 

- Tak, rzeczywiście ona dobrze się bawiła - zgodziła 

się Briony, obserwując Emmę z czułością. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Bawi ją to, prawda? - Ku zaskoczeniu Briony chętnie 

podjął temat. - To był dla niej wspaniały dzień. 

-  Dobrze pan zrobił, że pan sam z nią tu przyszedł 

- rzekła Briony. - Większość mężczyzn, mających tyle 
obowiązków co pan, kazałaby to zrobić Tomowi. 

-  A więc jest pani zaskoczona, że się tym zająłem? 
-  No... tak. 
-  Emma to coś niezwykłego w moim życiu. 
-  Coś najważniejszego?- podsunęła. 
-  Tak. Coś najważniejszego. 
-  Czy nie ma matki? 
-  Moja żona umarła, kiedy Emma miała zaledwie ty- 

dzień. 

-  Biedactwo. To znaczy, że nigdy nie miała matki? 
-  Nigdy. Wszystkie moje krewne cudownie się nią za- 

jmowały. Miała kochające ciotki i babki, ale to nie to samo. 
Próbowałem być dla niej i matką, i ojcem, ale myślę cza- 
sem, że ani jedno, ani drugie mi nie wyszło. 

'.- Ależ ona pana uwielbia, więc coś musiało się panu 

udać. 

-  Mam nadzieję, ale to nie znaczy, że zawsze wiem, co 

robić. - Spojrzał na Briony.' - Drżę na s.amą myśl, jak po- 
radziłbym sobie dzisiaj bez pani. Pani od razu zrozumiała 
tę całą sprawę z podwójnym Oswaldem. 

-  Kiedy byłam w wieku Emmy, miałam cztery lalki, 

które nazwałam Sosjerką. 

-  Sosjerką? 
-  Po prostu lubiłam to słowo. - Briony roześmiała się 

na to wspomnienie. - Nieraz doprowadzałam rodziców do 
szaleństwa. Pamiętam, jak pewnego dnia szłam już z ojcem 
do samochodu i w ostatniej chwili zaczęłam żądać, żeby 

 
 
 

R

 S

background image

Sosjerka pojechała z nami. Tatuś spytał, która. A ja na to, 

że Sosjerka. A on znowu pyta, która. Nie wiedziałam, co 
ma na myśli, gdyż dla mnie było oczywiste, że kiedy 
mówię o Sosjerce, mówię o wszystkich. Mama musiała mu 
to wyjaśnić. Dla niej było to równie oczywiste. 

-  Cóż, zapewne mężczyźnie niełatwo jest zrozu- 

mieć, co się dzieje w główce małej dziewczynki - west- 
chnął Carlyle. 

-  Czy często przychodzi to panu na myśl? - spytała 

Briony ze zrozumieniem. 

-  To tak, jakby rozmawiać z kimś z obcej planety - 

uśmiechnął się z przymusem. - Mam wrażenie, że pani 
rzeczywiście wie wszystko na ten temat. - Spojrzał na nią 
ż aprobatą. - Trudno mi uwierzyć, że pani nie ma rodziny. 
Zachowuje się pani jak kobieta, która ma co najmniej tuzin 
siostrzenic. 

-  Mówiłam już panu, że sama byłam małą dziewczynką 

- powiedziała wymijająco. - To nie żadna tajemnica. 

-  Teraz pani mnie zbywa. Zastanawiam się, dlaczego. 
-  Nie widzę potrzeby, by o tym rozmawiać  odpowie- 

działa zdławionym głosem. - Cieszę się, jeśli pan myśli, 
że mogę panu pomóc zrozumieć Emmę, ale nie chciałabym 
poruszać moich prywatnych spraw. 

Na moment twarz pociemniała mu z gniewu. 
-  Panno Fielding - warknął, potem przerwał, zniecier- 

pliwiony. - Przykro mi. Już od dawna nikt nie zwracał mi 
uwagi, że zapomniałem, jak się trzeba zachowywać. Nie 
mam prawa się wtrącać. Proszę mi wybaczyć. 

W jego uśmiechu było teraz wiele ciepła i to ją ujęło. 

Teraz, kiedy przestał się na nią złościć, mogła zauważyć 
zmysłowy wykrój jego ust Była zaniepokojona wrażeniem, 

 
 
 
 

R

 S

background image

jakie wywiera na niej ten mężczyzna. Pewna była, że wszy- 
stkie swoje uczucia, miłość, nienawiść i cierpienie, przeżywał 
niezwykle intensywnie. Miał też męski wdzięk, płynący z po- 
czucia siły, który promieniował na cały świat i na nią. 

-  Panno Fielding? 
-  Briony - poprawiła go machinalnie. 
-  Briony, prosiłem o wybaczenie, a pani uciekła w ma- 

rzenia. 

-  Przepraszam - opanowała się. - Tak, oczywiście. 

W porządku. Świetnie. Naprawdę... - Z niesmakiem zda- 
ła sobie sprawę, że bredzi i wzięła się w garść. - Emma 
jest zachwycająca - zaczęła, próbując zmienić temat. 

-  Tak, wiem - odpowiedział po prostu. 
Briony nie była zadowolona. Usiłowała prowadzić 

uprzejmą rozmowę, a on jej nie pomagał. 

-  Zastanawiam się, czy nie jest pan wobec niej zbyt 

opiekuńczy - zaryzykowała. - Rozumiem, że nie zgodził 
się pan na diabelski młyn, ale może nie zaszkodziłyby jej 
inne zabawy, na które pan jej nie pozwolił. Na przykład 
ten mały młyn, z wagonikami w kształcie smoków, wyglą- 
da dosyć bezpiecznie. Pojadę z nią, jeśli się pan boi - do- 
dała, chcąc mu dopiec do żywego i z przyjemnością za- 
uważyła, że to go zabolało.            

-  Czy chce mi pani dokuczyć, Briony? - Ściągnął brwi. 

     -  Może tylko trochę się podroczyć. To wesołe miaste- 
czko, powinien pan wyglądać na rozweselonego. 

-  Będę wyglądał na wesołego, kiedy Emma wróci. 
-  To znaczy będzie pan udawał dla jej dobra. W tej 

chwili ma pan głowę zajętą myślami, jak w biurze dają 
sobie radę bez pana. Jestem zaskoczona, że nie zabrał pan 
telefonu komórkowego, by wiedzieć, co się tam dzieje, 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  To by jej zepsuło całą przyjemność - powiedział po- 

ważnie,                     

-  Psuje jej pan przyjemność, trzymając ją pod kloszem. 
-  Nie wie pani, o czym mówi - warknął. - Jeszcze raz 

przepraszam - dodał mrukliwie. - Wciąż muszę prosić, by 
mi pani wybaczyła moje kiepskie maniery. Niech pani nie 
zwraca na nie uwagi, jeśli pani może. Wiele rzeczy ciąży 
mi na sercu, ale nie to, o czym pani myśli. 

Zanim Briony zdążyła coś odpowiedzieć, wróciła roz- 

radowana Emma. Twarz Carlyle'a rozpromieniła się na- 
tychmiast, jak gdyby przypomniał sobie nagle o swoich 
obowiązkach. 

-  Tatusiu, tam są elektryczne samochodziki. Możemy 

się przejechać? - poprosiło dziecko. 

-  Kochanie, chyba nie... 
- Och, proszę, tatusiu, proszę. Nie pozwalasz mi na nic 

naprawdę odlotowego.  

-  Przecież byliśmy na jeziorze - zaprotestował Tom. 
-  Tak, ale to nie jest odlotowe - wyjaśniała Emma. 

- Chyba, żeby łódź miała dziurę i zaczęła tonąć. Ale nic 
takiego się nie stało - dodała z rozczarowaniem. 

-  Biedny Tom - śmiała się Briony. - Nie popłynąłby 

z tobą, gdyby wiedział, że to cię naprawdę nie bawi. 

-  Ale ty chciałabyś się przejechać na samochodzikach, 

prawda? - zwróciła się do niej Emma. - Mówiłaś, że je 
lubisz najbardziej. 

-  Tak, myślę, że przejechałabym się - powiedziała 

Briony, prowokująco patrząc na Carlyle'a. 

-  Proszę, tatusiu - Emma błagała ojca ze spojrzeniem 

opuszczonej sierotki. 

-  No dobrze -zgodził się niechętnie. -Ale pamiętaj... 
 
 
 

R

 S

background image

 
- Nie dopowiedział reszty zdania, bo Emma odbiegła 

w podskokach, ciągnąc za sobą anielsko cierpliwego 
Toma. 

Gdy Carlyle i Briony dogonili ich, samochodzik był już 

wynajęty. 

-  Tatusiu, ty pojedziesz z Briony, a Tom i ja będziemy 

trzaskać w was i trzaskać! - wołała Emma. 

-  Dziękuję, kochanie! - odkrzyknął. - Mam nadzieję, 

że jest pani na to przygotowana - dodał, spoglądając na 
Briony.               

Wiedziała, że samochodziki są maleńkie, ale nie zdawała 

sobie sprawy, do jakiego stopnia, dopóki nie musiała dzielić 
z nim mikroskopijnej przestrzeni. Gdy ich ciała się stykały, 
z trudem zmuszała się do udawania obojętności. Chłonęła 
jego ciepło, nie mogąc uwierzyć, że jeszcze tego ranka na- 
zwała go potworem bez serca. Ale to działo się kilka godzin 
temu, a w ciągu tego czasu świat odwrócił się do góry nogami. 
Zdała sobie sprawę, że Carlyle jest mężczyzną i z drżeniem 
reagowała na jego dotyk. Starała się oddychać spokojnie. 

-  Kto prowadzi, pani czy ja? - spytał Carlyle. 
-  Pan. Ja będę ostrzegać przed atakiem. Myślę, że już 

nadciąga. 

Oczywiście. Właśnie pędziła na nich rozentuzjazmowa- 

na Emma. 

-  To nie w porządku - zawołała Briony. - Pozwól nam 

wystartować. - Ostatnie słowa wykrztusiła, bo samocho- 
dziki się zderzyły, a ich prześladowca oddalił się szybko 
po to by zawrócić i ponowić atak. 

Carlyle'owi udało się wyprowadzić samochodzik na 

środek ringu i wykonać parę uników. Jednak Emma nadje- 
chała, uderzając w nich znowu. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Dostałam was! - krzyknęła. 
-  Tu nie ma miejsca na dwie pary rąk - stwierdził Car- 

lyle bez tchu. - Proszę prowadzić, a ja panią obejmę. 

Została uwięziona w uścisku jego ramion. Na chwilę 

opanowało ją straszne zmieszanie, ale wkrótce minęło, bo 
nadjechała Emma i trzeba było skoncentrować się na ob- 
ronie. Zawróciła i zaczęła zbliżać się do przeciwnika. 

-  Proszę nie uderzać w samochodzik Emmy i postarać 

się, żeby w nas nie uderzyła - powiedział szybko Carlyle. 

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Emma nie miała skru- 

pułów ojca i uderzała, kiedy tylko miała okazję. Briony 
wiła się i kręciła, ale bez większego powodzenia i kiedy 
już wychodzili stamtąd, czuła, jak drży w niej każda ko- 
steczka. 

-  Chyba już czas do domu - oznajmił Carlyle. 
-  Och, nie, tatusiu, zostańmy jeszcze troszeczkę - bła- 

gała Emma. - Proszę. - Chwyciła Briony za rękę, jakby 
szukając u niej wsparcia. 

Carlyle ukląkł przed nią na jednym kolanie. 
-  Ależ, kochanie, nie możesz przecież... - Przerwał, 

gdyż nagle oczy Emmy się zamknęły. Zmusiła się, by otwo- 
rzyć je raz jeszcze, ale natychmiast zamknęła je znowu 
i zachwiała się, 

-  Tatusiu - szepnęła. 
-  Tom, przyprowadź wóz! - krzyknął gwałtownie 

Carlyle. 

Szybko chwycił córkę w ramiona i zaczął biec. Briony 

biegła z nim, gdyż Emma trzymała ją wciąż za rękę. W sa- 
mochodzie posadził córkę na kolanach i opiekuńczo tulił 
ją w objęciach. Dziewczynka, z głową na jego ramieniu, 
miała zamknięte oczy i była przerażająco blada. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Co się dzieje? - spytała niespokojnie Briony. - Czy 

ona jest chora? 

Nie odpowiedział, zmarszczył tylko brwi i potrząsnął 

głową. Nie zaprzeczył, ale dał jej do zrozumienia, by za- 
czekała. 

-  Telefon jest obok pani - powiedział. - Proszę wystu- 

kać numer, który podam. 

Podała mu słuchawkę. Domyśliła się, że rozmawia z se- 

kretarką lekarza. 

-  Właśnie upadła. To tylko zmęczenie, jestem zupeł- 

nie... całkowicie pewny. Zdarzało się to już przedtem. To 
tylko zmęczenie. Ale chciałbym, żeby doktor Carson... 
dziękuję. Będziemy w domu za dziesięć minut. 

Okropne podejrzenie obudziło się w duszy Briony i po- 

czuła, jak jej serce tłucze się boleśnie. Emma opowiadała, 
że „nie czuła się najlepiej", tak jakby choroba już minęła. 
Ale to nie była prawda. Widok małej słabnącej postaci 
wystarczył, by przekonać ją, że dziewczynka była wciąż 
bardzo chora. I ten przerażający wyraz twarzy Carlyle'a! 
Żaden ojciec nie patrzy tak na dziecko, chyba że... 

Briony czuła, że się dusi. Nie potrafi temu stawić czoła. 

Przeszła przez dolinę cienia i wiedziała, jak ciemność 
wchłonęła małą dziewczynkę. Cierpienie i groza o mało jej 
nie przytłoczyły, ale jakimś cudem udało się jej wydostać 
na powierzchnię. Teraz znów coś ją spychało w dół i tego 
już nie była w stanie znieść. Musi wyjść z tego auta, my- 
ślała z przerażeniem. Znajdzie jakąś wymówkę - cokol- 
wiek - ale musi uciekać. 

-  Dzięki Bogu, już jesteśmy - powiedział Carlyle.  

Zajechali przed duży dom, odsunięty od drogi i prawie 
zasłonięty drzewami. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Panie Brackman, ja... 
-  Czy może mi pani pomóc wydostać ją stąd? 

    Briony nie miała wyjścia, musiała zrobić to, o co ją 
prosił. Kiedy podniósł dziecko, próbowała ostrożnie uwol- 
nić rękę, ale Emma trzymała ją wciąż, jakby nawet w tym 
półprzytomnym stanie wiedziała, że to właśnie dotknięcie 
jest dla niej ważne. 

-  Proszę wejść i pomóc mi położyć ją do łóżka - pole- 

cił krótko. 

W milczeniu weszła za nim do domu, a potem szerokimi 

schodami do pokoju Emmy. Zajrzała tam zaraz wyraźnie 
zaniepokojona kobieta w średnim wieku. 

-  Mój Tom mówił, że Emma poczuła się niedobrze... 
-  W wesołym miasteczku - powiedział Carlyle. - Do- 

ktor zaraz tu powinien być. Proszę poczekać na niego przy 
drzwiach i wprowadzić natychmiast. 

-  Chyba już przyszedł - zawołała i wyszła spiesznie. 

Wróciła po chwili, prowadząc starszego mężczyznę. 

Emma Areszcie zwolniła uścisk i Briony mogła się odsu- 

nąć. Carlyle zdawał się nie zwracać na nią uwagi, więc 
poszła w stronę drzwi.                                       

-  Proszę na mnie zaczekać na dole - powiedział nagle. 

    Posłuchała niechętnie. Wciąż chciała stąd uciekać, choć 
jeszcze bardziej pragnęła dowiedzieć się, co się dzieje 
z Emmą. Żona Toma, która przedstawiła się jako Nora, 
poszła za nią na dół i zaproponowała kawę. Podała ją w du- 
żym pokoju z widokiem na ogród. 

Kiedy Briony wypiła kawę, usłyszała wreszcie, że ze 

schodów schodzi doktor z odprowadzającym go Carly- 
le'em. Gdy zamknęły się frontowe drzwi, zapanowała na 
dłuższą chwilę cisza, potem rozległ się odgłos kroków 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
 

i wreszcie do pokoju wszedł Carlyle. Podszedł prosto do 
barku, nalał sobie dużą porcję koniaku i połknął ją jednym 
haustem. Nagle uderzył pięścią w mur, tak silnie, że się aż 
zatrząsł. Przez chwilę stał bez ruchu, a potem oparł czoło 
o ścianę, jakby nagle uszły z niego wszystkie siły. 

Briony patrzyła na to z przerażeniem. Wyglądał jak 

człowiek w agonii. Powoli zbliżyła się i dotknęła jego ra- 
mienia. Odwrócił się, spoglądając na nią niewidzącymi 
oczyma. Oddychał ciężko. 

-  Niech pan usiądzie - namawiała łagodnie. 
Pozwolił zaprowadzić się do sofy i usiadł. Chyba tylko 

częściowo zdawał sobie sprawę, co się z nim dzieje. 

-  Pańska ręka krwawi - powiedziała, oglądając posi- 

niaczone i podrapane kłykcie. - Czy mam zawołać Norę? 

-  Nie - zaprotestował szybko. - Nie chcę, żeby mnie 

widziała w takim stanie. - Wyjął chustkę i owinął nią rękę. 
- Proszę nalać mi jeszcze koniaku. Dużo. 

Zrobiła, jak chciał. 
-  Co jest z Emmą? - spytała spokojnie, choć najgorsze 

obawy kazały jej przeczuwać, jaka będzie odpowiedź. 

-Umiera - rzekł głucho. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
 
 

 

ROZDZIAŁ  TRZECI 

 
-  Ona umiera - powiedział po raz drugi Carlyle do 

oniemiałej Briony. 

Podejrzewała, że usłyszy coś w tym rodzaju, ale musiała 

zebrać siły, zanim zdołała wydobyć z siebie głos. 

-  Opowiadała o swojej chorobie, ale tak, jakby to już 

minęło... 

-  Bo ona tak myśli i powinna tak dalej myśleć. Ale 

choroba nie minęła i nie minie, aż.... - urwał. - Nigdy nie 
minie - wykrztusił drżącym głosem. 

-  Ale dlaczego?... 
-  Serce. Jej matka miała słabe serce. Nie wiedzieliśmy 

o tym, pobierając się, ale później, w czasie ciąży, miała 
atak serca. Nikt się nie domyślał... wydawała się taka silna. 
Przeżyła, ale lekarz ostrzegł nas, że nie wytrzyma porodu. 
W ostatnim miesiącu zdawaliśmy sobie sprawę, co może 
się wydarzyć, choć nie przyznawaliśmy się do tego. Zro- 
biono jej cesarskie cięcie, aby ułatwić poród, ale... - Car- 
lyle nie był w stanie mówić dalej. Podniósł ręce w geście 
bezradności, a Briony pochwyciła je, wiedziona instyn- 
ktem opiekuńczym. - Zdążyła jeszcze wziąć Emmę w ra- 
miona i zapadła w letarg. Siedziałem przy żonie dwa dni, 
przemawiając do niej, trzymając ją za rękę, ale już się nie 
obudziła. 

Nagle uświadomił sobie, że ściska dłonie Briony. Opu- 
 
 

R

 S

background image

 
ścił ręce i z wysiłkiem próbował odzyskać panowanie nad 
sobą. 

-  Przepraszam, nie mam prawa tak się rozklejać i wcią- 

gać pani w to wszystko. Zwykle lepiej daję sobie z tym 
radę. 

Briony nie była w stanie mu powiedzieć, że w tej chwili 

był o wiele sympatyczniejszy niż ten sztywny i opanowany 
mężczyzna, którego widywała w pracy. 

-  W porządku - rzekła łagodnie. - Może mi pan opo- 

wiedzieć wszystko. 

-  Lekarze ostrzegali mnie, że Emma może chorować 

na to samo, co jej matka. Ale całymi latami wierzyłem, że 
tego uniknie. Aż nagle... 

-  Ale czy naprawdę nic nie można zrobić? Dzisiaj przy 

operacjach serca dokonuje się cudów. Czy jej nie pomógłby 
taki zabieg? 

-  Tak, gdyby była dostatecznie silna, ale już za późno. 

Jest zbyt słaba, by znieść operację. Oznaczałoby to, że 
umrze teraz, a nie za kilka miesięcy. - Spojrzał na nią. 
- Czy pani rozumie? Staram się ostatnio nadrobić stracone 
lata. Być przede wszystkim ojcem, na co przedtem nie 
miałem czasu. Zawsze ją kochałem, ale rozwijanie firmy 
pochłaniało moją uwagę, a poza tym, niech Bóg mi prze- 
baczy, myślałem, że jest zdrowa. - Ostatnie słowa wymó- 
wił, prawie szlochając. 

-  O Boże - szepnęła przerażona Briony. 
-  Miałem nadzieję, że stanę się lepszym ojcem, ale 

sądziłem, że mam na to dużo czasu. Czy pani wie, czego 
ona pragnie najbardziej na świecie? 

-  Pana? 
-  Nie, matki. Tego jej najbardziej potrzeba. Zawsze 
 
 
 

R

 S

background image

 

obiecywałem, że ją dla niej zdobędę, ale za bardzo zwle- 
kałem. Wszystko, co mogę zrobić w tym krótkim czasie, 
jaki nam jeszcze pozostał, to spełniać jej różne marzenia. 
Nie powinienem zabierać jej do wesołego miasteczka, nie 
powinienem się godzić... To było dla niej za ciężkie... ale 
ona tak tego chciała... Ustąpiłem. A potem, kiedy ze- 
mdlała. .. Jak mogłem być takim głupcem?! 

-  Ale przecież teraz nie umiera? - spytała Briona z nie- 

pokojem. 

-  Nie. Doktor powiedział, że musi porządnie wypocząć, 

ale to nadszarpnęło jej siły, a ma ich tak mało. Skąd mogę 
wiedzieć, kiedy postępuję słusznie? - Ukrył twarz w dło- 
niach. 

Briony aż nadto dobrze znała tę mękę wyrzutów i samo- 

oskarżeń, przez którą sama przeszła. Prawie odruchowo 
objęła go. 

-  Niech pan posłucha - powiedziała łagodnie. - Pan 

nigdy nie będzie pewny, czy postępuje słusznie. Życie nie 
jest takie łatwe, ale jeśli pan ją kocha, a ona wie o tym, to 
wystarczy... Nie powinien się pan zadręczać nieuzasadnio- 
nym poczuciem winy, ponieważ... - Głos jej zadrżał. - Po- 
nieważ to pana zniszczy. Można jej tylko dać miłość i robić 
to, co dzisiaj wydaje się najlepsze. 

-  Pani to rozumie, prawda? - spytał z lekkim waha- 

niem. - A więc tym łatwiej przyjdzie mi prosić panią o coś. 
Nie dla mnie, ale dla Emmy. Ona panią bardzo polubiła. 
Nie widziałem nigdy, by tak szybko przylgnęła do kogoś. 

-  Co pan chce, żebym zrobiła? - spytała ze strachem. 
-  Niech pani będzie jej przyjaciółką tak długo, jak bę- 

dzie tego potrzebowała. Niech pani spędzi jakiś czas z na- 
mi i pozwoli jej udawać, że jest pani jej matką... 

 
 
 

R

 S

background image

 
 
 
-  Nie, przykro mi, ale nie mogę - zaprotestowała, za- 

nim skończył mówić. 

-  Wiem, że proszę o zbyt wiele, ale pani ją także lubi, 

prawda? 

-  Tak - powiedziała zdławionym głosem. - Aż za 

bardzo. 

-  Proszę... to będzie dla niej takie ważne. I nie potrwa 

długo. Czy pani tego nie rozumie?                          

-  Tak, rozumiem i właśnie dlatego... Przepraszam, to 

niemożliwe. 

 -  Dlaczego? Czy pani się boi, że to zajmie pani zbyt 

wiele czasu? Zapłacę, ile pani zażąda. Zwolnię panią ze 
wszystkich obowiązków i wypiszę czek in blanco, ale pani 
musi to zrobić. 

-  Nie muszę! - krzyknęła gwałtownie. - Nie chcę pań- 

skich pieniędzy. Gdybym mogła, zrobiłabym to, o co pan 
prosi, ale nie mogę. Ona potrzebuje pana, a nie mnie. Nie 
mogę znaczyć dla niej więcej niż ojciec. 

-  Ale pani jest dla niej ucieleśnieniem matki - powie- 

dział z pobladłą twarzą. - Być może jest to jeszcze jeden 
dowód, że nie sprawdziłem się jako ojciec, ale muszę się 
z tym pogodzić. Proszę, niech pani to zrobi, Briony. 

Czuła, że oszaleje, jeśli będzie musiała znosić to dłużej. 

Zaczęła nerwowo zbierać swoje rzeczy. 

-  Przepraszam. Po prostu nie mogę. Niech pan mnie nie 

zmusza. To niemożliwe. Ja... nie mogę tu zostać. 

Uciekając, wciąż widziała jego udręczoną twarz. Fron- 

towe drzwi zatrzasnęły się za nią. Biegła długą aleją aż do 
ulicy. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, lecz pędziła, 
nie zatrzymując się, dopóki nie napotkała stacji metra. 
W czasie półgodzinnej jazdy jakoś panowała nad sobą, ale 

 

R

 S

background image

szukając klucza do drzwi swego mieszkania, odkryła w to- 
rebce małego wieloryba i wówczas się załamała. Przytula- 
jąc zwierzątko, załkała rozpaczliwie. 
- Och, Sally! Sally! 

 
Źle spała tej nocy. Wybijały ją ze snu nie tylko wspo- 

mnienia o Sally. Tego popołudnia uległa zniewalającemu 
urokowi Carlyle'a Brackmana. Był to dla Briony mężczy- 
zna niebezpieczny. Nie ceniła wysoko swojej urody. Była 
smukła, ale raczej smukłością sportsmenki niż modelki. 
Uważała, że ma zbyt szerokie ramiona i kanciastą sylwet- 
kę. Uznawała za swoje atuty jedynie miodowe włosy i nie- 
bieskie oczy, musiała zgodzić się także, że i twarz miała 
niebrzydką. Ale głupio byłoby zawrócić sobie głowę takim 
mężczyzną jak Carlyle. Jemu przecież nie oparłaby się 
żadną kobietą, której by zapragnął. 

Upewniała samą siebie, że na to sobie nie pozwoli. Jest 

dorosłą kobietą, ma silną wolę i potrafi zerwać więź, która 
mogłaby spętać jej serce, więź, którą zresztą odczuwała tylko 
ona. Jej dłonie pamiętały jeszcze dotyk jego rak, szukających 
rozpaczliwie pomocy. Coś ją kusiło, by ofiarować mu 
pociechę i opiekę, ale zdrowy rozsądek powstrzymywał ją. 
Bliższy kontakt z Carlyle'em Brackmanem mógłby ją tylko 
bardziej udręczyć a tego już teraz nie byłaby w stanie znieść. 

Rano podjęła decyzję. Złoży dziś wymówienie i zażąda 

od agencji pośrednictwa pracy, by znaleziono jej inną po- 
sadę. Przed wyjściem włożyła do torebki małego wielory- 
ba, aby Carlyle mógł go oddać Emmie. 

Jenny była juz w biurze. 

    -  W porządku - powiedziała do Briony. - Jeszcze go 
nie ma. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  O tej porze? 
-  Wiem, to niesłychane. Och, Briony, mam ci tyle do 

opowiedzenia... - Jej rozpromieniona twarz zdradzała, 
o co chodzi. 

-  Pogodziliście się z Michaelem? - domyśliła się bez 

trudu Briony. 

-  Przyszedł wczoraj po południu z czerwoną różą. Co 

za szczęście, że pana Brackmana nie było, ponieważ mo- 
gliśmy długo rozmawiać i wszystko ułożyło się znów do- 
skonale. Pobierzemy się w przyszłym miesiącu. 

Briony poczuła ulgę. Dobrze jest wiedzieć, że tak mili 

ludzie mogą znaleźć szczęście na tym świecie. Dwukrotnie 
wysłuchała tej samej opowieści, uśmiechając się i wtrąca- 
jąc stosowne uwagi, ale myślała tylko o udręczonej twarzy 
Carlyle'a. 

-  No, a co się działo z wami wczoraj po południu, kie- 

dy stąd wyszliście? - zainteresowała się w końcu Jenny. 

-  Pojechaliśmy do wesołego miasteczka. 
-  Z Emmą? Czyż ona nie jest kochana? Wiesz, jest coś 

dziwnego z tym dzieckiem szefa. Pracowałam tutaj przez 
trzy lata i dopiero parę miesięcy temu dowiedziałam się, 
że on ma córkę. Potem nagle zaczęła przychodzić do biura, 
a on wtedy zawszę odkładał robotę, aby ją gdzieś zabrać. 
Jest ładniutka, prawda? Z pewnością wyrośnie na prawdzi- 
wą piękność. 

Briony odpowiedziała coś wymijająco. Próbowała zająć 

się pracą, ale nie mogła się skupić. Zastanawiała się, czy 
spóźnienie Carlyle'a nie oznacza, że Emmie się pogorszy- 
ło. Mówiła prawdę, twierdząc, że za bardzo lubi Emmę. 
Nie chciałaby pokochać jeszcze jednej małej dziewczynki 
i patrzeć, jak umiera. 

 
 
 

R

 S

background image

Carlyle pojawił się przed południem i nie patrząc na nie, 

wszedł do swego gabinetu. Prawie natychmiast odezwał się 
brzęczyk na biurku Briony. 

-  Proszę, niech pani tu przyjdzie - powiedział przez 

interkom. 

Widać było, że spędził męczącą noc. Miał cienie pod 

oczyma i ściągniętą twarz. Odgadła, że ona również wy- 
gląda źle, bo gdy popatrzył na nią, odkryła w jego spojrze- 
niu coś jakby zrozumienie tego, co najwyraźniej oboje 
musieli przeżyć. 

-  Jak się czuje Emma? - spytała od razu. 
-  Nieźle. Siedziałem przy niej prawie całą noc, ale spała 

spokojnie. Powiedziałem Norze, aby zatrzymała ją dzisiaj 
w łóżku. 

-  Przykro mi, że nie mogę zrobić tego, o co pan prosi. 

Właściwie nie mogę już pracować u pana, panie Brackman. 
- Podała mu wieloryba. - Chciałabym, żeby pan dał to 
córce i pożegnał ją ode mnie. 

-  Pani naprawdę nas opuszcza, tak bez żadnego powo- 

du? - spytał, przyglądając się jej surowo. 

 - Pan nie ma prawa tak mówić - uniosła się. - Mam 

wystarczające powody. 

-  Czy są wystarczające powody, by odwrócić się od 

chorego dziecka? 

-  Pan musi uwierzyć, że są - powiedziała z wahaniem, 

jednak nie ustępując. 

Nie odpowiedział, ale wyciągnął z teczki różową ko- 

pertę.                                                          

- Emma napisała do pani list. Przeczyta go pani, czy 

mam go jej z powrotem cisnąć na łóżko? 

-  To jest szantaż. - Briony była wściekła. 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Moja córka umiera, a ja bez żadnych skrupułów będę 

próbował dać jej wszystko, czego zapragnie. 

Niemal wyrwała mu list z ręki. W kopercie był rysunek 

przedstawiający Briony, Carlyle'a i Emmę w wesołym 
miasteczku. Pod spodem dziewczynka nabazgrała: -Pro- 
szę, przyjdź do mnie na herbatę". Briony przez chwilę 
walczyła ze sobą, zdając sobie sprawę, że Carlyle obser- 
wuje ją bacznie. 

-  Dobrze, przyjdę, ale tylko tym razem. Może pan 

powiedzieć Emmie, że z przyjemnością wypiję z nią her- 
batę. 

-  Dziękuję - odrzekł. - Będzie uszczęśliwiona. 
-  Jak tylko poczuje się lepiej, odwiedzę ją i... 
-  Dlaczego nie pojedzie pani ze mną dziś po południu? 
-  W porządku. Dziś po południu i tylko raz. Potem... 
-  Porozmawiamy o tym w drodze do domu. A teraz, 

czy moglibyśmy zabrać się do pracy? 

Kiedyś powiedziałaby o nim, że przemawia jak robot 

pozbawiony serca, ale teraz znała Carlyle'a Biackmana 
lepiej. Przypomniała sobie z zażenowaniem, że jeszcze 
wczoraj twierdziła, że szef nie ma osobistego życia, a za- 
tem i osobistych kłopotów. Tymczasem był to dumny, lecz 
wrażliwy człowiek, który ukrywał swą udrękę przed świa 
tem, ponieważ nie zniósłby współczucia. Tylko przez przy- 
padek poznała tajemnicę jego serca. Jego zachowanie 
świadczyło, że nie był z tego zadowolony. Zaprosił ją ze 
względu na Emmę, ale drażniło go, że widziała, jak on 
cierpi. Byłoby lepiej dla obojga, gdyby odeszła. 

Wczesnym popołudniem wyjrzał ze swego gabinetu 

i nic nie mówiąc, skinął na nią. 

-  Zadzwoniłem do domu i powiedziałem Emmie, że 
 
 
 

R

 S

background image

 
pani przyjdzie. Jest bardzo podekscytowana - mówił, gdy 
szli do wozu. 

Briony czuła, że sytuacja ją przerasta. Postanowiła opo- 

wiedzieć mu o Sally. Nie zdobyła się na to przedtem, ale 
lepiej byłoby, gdyby zrozumiał jej racje. 

-  Przepraszam, że w taki sposób wczoraj uciekłam - 

zaczęła. 

-  W porządku.- Zastanawiałem się tylko, jak się pani 

dostanie do domu. Gdyby pani zaczekała, Tom mógłby 
panią odwieźć. 

-  Wróciłam do domu bez kłopotów, dziękuję. Chciała- 

bym jednak powiedzieć... 

-  Chwileczkę, ktoś mnie zablokował. - Wychylił się 

przez okno i wdał się w dyskusję z jakimś kierowcą. - Na 
tej trasie jest zawsze okropny ruch. Co pani mówiła? 

-  Muszę panu coś wyjaśnić... - Przerwała, bo Carlyle 

gwałtownie skręcił w przecznicę, by wyminąć korek. - Le- 
piej zaczekam - zdecydowała. 

Mniej więcej po kwadransie wjechali na piękny, ocie- 

niony drzewami podjazd. Poprzedniego dnia Briony nie 
zwracała uwagi na otoczenie, ale obecnie zdała sobie spra- 
wę, że jest to luksusowa, ale nie szpanerska rezydencja 
człowieka, który zdobył fortunę, lecz nie odczuwa potrze- 
by, by się nią chełpić. A może po prostu chodzi o to, że dla t 
tego człowieka bogactwo nic nie znaczy, ponieważ nie 
może ocalić jedynej istoty, którą kocha. 

-  Co pani chciała mi powiedzieć? - zaczął, gdy wysie- 

dli. - O nie!... A ona, co tu robi? - W oknie wychodzącym 
na podjazd widać było Emmę. - Powinna być w łóżku. 
Wyszła nawet ze swojego pokoju. 

W tym momencie za szybą ukazała się Nora i odciąg- 
 
 
 

R

 S

background image

nęła Emmę. Briony weszła za Carlyle'em szerokimi scho- 
dami na piętro, gdzie natknęli się na Norę, wychodzącą 
z pokoju dziewczynki. 

-  Zapędziłam ją z powrotem do łóżka - oznajmiła. - 

Naprawdę robiłam wszystko, żeby nie wstawała... 

-  W porządku, to nie pani wina. Wiem sam, jaka jest 

rozpieszczona. Ale nie każmy jej czekać. - Otworzył drzwi 
do pokoju Emmy. - Zgadnij, kto przyszedł - powiedział 
usuwając się, by odsłonić gościa. 

Briony obiecywała sobie, że będzie się zachowywać 

chłodno, póki nie zobaczyła opartej na poduszkach dziew- 
czynki. Na jej widok na twarzy dziecka zajaśniał promien- 
ny uśmiech, wyciągnęła ramiona, zapraszając ją serdecz- 
nie. To przełamało ostatecznie powściągliwość Briony. 
Podbiegła szybko, by porwać Emmę w objęcia. 

-  Wiedziałam, że przyjdziesz, wiedziałam, że przy- 

jdziesz - szeptała jej do ucha Emma. - Tatuś powiedział, 
że nie, ale ja wiedziałam, że mnie nie zawiedziesz. 

-  Oczywiście, że przyszłam. - Briony dziękowała w du- 

chu Bogu, że pozwolił jej nie rozczarować ufnego dziecka. 

-  Wszyscy czekamy na ciebie - oświadczyła Emma. 
-  My? 
-  Oswald powiedział, że także powinien być na herba- 

cie, więc mu pozwoliłam. 

Przy łóżku ustawiono mały stolik, nakryty do herbaty. 

Oswald przycupnął na krześle, obserwując uroczystość. 
Briony wpadła na pomysł, by sięgnąć teraz do torby. 

-  Popatrz, kto jeszcze chciał koniecznie przyjść - rze- 

kła, wyjmując małego wieloryba. 

Emma promieniała, wiedząc już, że nadają na falach 

o tej samej długości. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Przyniosłaś go - pisnęła. - Wiedziałaś. 
-  Tak. Chyba wiedziałam - powiedziała ostrożnie Brio- 

ny. W pełni zdawała sobie sprawę, że śledzą ją zimne oczy 
Carlyle'a. On wiedział, że nie przyniosła zabawki, by spra- 
wić przyjemność Emmie. Przykro jej było, że dziecko tak 
uparcie przypisywało jej najlepsze intencje. 

-  Mamy herbatę, grzanki i miód - oświadczyła Emma 

jako dobra gospodyni. 

-  Świetnie. - Briony umieściła wieloryba na płetwie 

pingwiria. - Oswald lubi miód. Czy mam nalewać? 

-  Tak, proszę. Tatuś pije herbatę bez cukru. 
-  O, to ja jestem też zaproszony? - odezwał się Carlyle. 

- Myślałem, że będziecie tylko wy dwie plus Oswald 
i Oswald. 

Emma zachichotała, a Briony spojrzała na Carlyle'a 

z pewnym respektem. Nie był to wprawdzie dowcip, ale 
dowód wielkiego wysiłku ze strony zrozpaczonego czło- 
wieka. Jej szacunek do niego jeszcze wzrósł, gdy usiadł 
i włączył się do rozmowy, udając rozbawienie. Emma była 
w siódmym niebie. I rzecz jasna, to obecność ojca stano- 
wiła ukoronowanie jej radości. 

-  Czy podoba ci się mój pokój? - spytała dziewczynka. 
Był to zachwycający pokój dziecięcy, duży i przestron- 

ny. Meble i obicia utrzymane były w pastelowych bar- 
wach, a ogromne okno wychodziło na ogród. Na stoliku 
przy łóżku stała duża fotografia młodej kobiety. Uderzające 
podobieństwo do Emmy nie pozwalało wątpić, że to matka. 
Na ścianach widniały obrazki przedstawiające baletnice, 
a nad łóżkiem wisiała para baletek. 

-  Będę tancerką - zwierzała się Emma. - Tatuś mówi, 

że kiedy będę starsza, pójdę do szkoły baletowej. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Oczywiście, kochanie - zgodził się Carlyle. - Za parę 

lat. 

-  Och, wcześniej, tatusiu, proszę. 
-  Dobrze, może w przyszłym roku, kiedy będziesz sil- 

niejsza. 

-  Zawsze tak mówisz - nadąsała się. - Chciałabym, 

żeby już teraz był przyszły rok. 

-  A ja nie - powiedział odruchowo Carlyle. Potem zo- 

rientował się. - Po prostu nie chciałbym, żebyś za szybko 
rosła - dodał. 

-  Ale ja chcę rosnąć bardzo szybko. Chciałabym, żeby 

to był już przyszły rok i jeszcze przyszły i jeszcze... 

-  Zdaje mi się, że Oswald chciałby jeszcze herbaty 

- wtrąciła się Briony, widząc napięcie na twarzy Carlyle'a. 
Ile on jeszcze wytrzyma, zastanawiała się. 

Nora wsunęła głowę przez drzwi. 
-  Telefon do pana - oznajmiła. 
Carlyle pocałował córkę i wyszedł, obiecując, że wkrót- 

ce wróci. Kiedy wychodził, Briony przypadkowo spojrzała 
na Emmę i zobaczyła, że dziewczynka wyraźnie się odprę- 
żyła. Och, nie, pomyślała, niemożliwe, żeby ona wiedziała, 
to mi się tylko tak wydaje. 

-  Czy chodzisz czasem oglądać balet?- spytała Emma. 

     - Tak, chętnie. 

-  A zabierzesz mnie kiedyś? 
-  Oczywiście. A co pójdziemy obejrzeć? 
-  Przepadam za „Śpiącą królewną", ale lubię też „Gi- 

selle". 

Briony wzięła dziewczynkę w objęcia, domyślając 

się, że nie tyle potrzebna jest jej rozmowa, co możli- 
wość przytulenia się do kogoś. Powoli głos Emmy cich- 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
nął, główka opadała, jak gdyby zmęczenie brało górę nad 
rozbawieniem, a potem zapanowała cisza. Wtedy wrócił 
Carlyle.       

Przerażenie odbiło się na jego twarzy na widok córki, 

leżącej nieruchomo w ramionach Briony. 

-  Usnęła - uspokoiła go szeptem, kładąc palec na 

ustach. 

Ułożyli dziewczynkę wygodniej w łóżku. 
-  Dobranoc, kochanie - powiedziała Briony i wyszła 

szybko, pozostawiając Carlyle'a z córeczką. 

Gdy spotkali się na dole, oboje próbowali opanować 

wzruszenie. 

-  Widzi pani, że nie można jej teraz zostawić. 
-  Tak, wiem. 
-  Emma pani potrzebuje. 
-  Tak, będę ją odwiedzać. 
-  To nie wystarczy. Dziś rano złożyła pani wymówie- 

nie... 

-  Wycofam je. 
-  O, złoży je pani znowu, kiedy się pani spodoba. Poza 

tym niepotrzebna mi jest pani w biurze, tylko tutaj. Chcę, 
żeby pani tu była, kochała ją i pozwoliła jej kochać siebie. 
To tego ona najbardziej pragnie. 

-  Będę tutaj. 
-  Będzie pani tu mieszkała, w dzień i w nocy. 
-  Czy pan proponuje mi pracę w charakterze opiekunki 

do dziecka? 

-  Nie, proponuję, żeby pani za mnie wyszła - powie- 

dział po prostu. 

-  To najmniej zabawny dowcip, jaki kiedykolwiek sły- 

szałam - żachnęła się z oburzeniem. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Dowcip? Czy pani myśli, że ja stroję sobie żarty? 

Powiedziałem już, że Emma potrzebuje matki. Nigdy jej 
nie znała i chcę, żeby poczuła, co to znaczy mieć matkę, 
zanim umrze. Przywiązała się do pani. 

-  Ależ... 
-  Czy jest w pani życiu ktoś inny? Przyjaciel, narzeczo- 

ny, kochanek ...ktokolwiek? 

-  Nie, nie ma nikogo. 
-  A więc nic pani nie przeszkodzi udawać moją żonę 

przez kilka miesięcy. To wszystko będzie tylko pozór. Nie 
będę żądał od pani niczego dla siebie. Kiedy będzie już po 
wszystkim, może się pani rozwieść, stawiając dowolne wa- 
runki finansowe. Nie będzie pani musiała już pracować. 
Albo jeśli pani zechce pracować, będzie pani mogła przy- 
stąpić do naszej spółki, a przy swojej inteligencji zajdzie 
pani wysoko. Proszę tylko, aby pani dała Emmie kilka 
miesięcy swego życia, aby ona nie umierała, nie wiedząc, 
co to jest matka. 

-  Nie mogę się na to zgodzić - powiedziała z rozpaczą. 
-  Emma ma wszystko, co można kupić za pieniądze, 

ale nigdy nie miała tego, na czym jej rzeczywiście zależy. 
Nie chcę, by została tego pozbawiona, - Teraz jego głos 
był pełen rozpaczy. Patrzył na nią tak przerażony i bez- 
bronny, że sama się przelękła. Poślubić go, całymi miesią- 
cami żyć blisko człowieka, który w tak bolesny sposób 
przebudził jej serce. I zdecydować się na to, wiedząc, że 
w końcu będzie musiała go opuścić. To szaleństwo. 

Potem pomyślała o Emmie. Dziecko, które udawało ra- 

dość, żeby uspokoić ojca, które było silniejsze i dzielniej- 
sze niż inne dzieci, i ze wszystkich darów, których odmó- 
wiło mu życie, prosiło tylko o ten jeden. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Dobrze - rzekła stanowczo. - Dla niej wyjdę za pana. 

     Pochwycił jej dłoń i przycisnął do ust. Nie był to wstęp 
do flirtu, ale oznaka szacunku. 

-  Dziękuję - powiedział łagodnie. 

Gwałtownie wyswobodziła rękę. 

-  Ale właściwie, co pani miała mi powiedzieć w dro- 

dze? Dlaczego nie chciała pani zostać z Emmą? Czy to 
było coś ważnego? 

-  Nie - odparła. - To wcale nie było ważne. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

 

ROZDZIAŁ  CZWARTY 

 
Następnego dnia Briony opuściła biuro i zaczęła spę- 

dzać całe dnie z Emmą. Po czterech dniach zorientowali 
się, że dziewczynka nabrała już dość sił, by znieść wzru- 
szającą wiadomość. Carlyle wyznaczył więc datę ślubu za 
trzy tygodnie. 

Emma coraz bardziej przywiązywała się do Briony. 

Ogromnie lubiła, gdy przyszła matka czytała jej przed 
snem i często zasypiała, trzymając ją za rękę. Pewnego 
razu zauważyła, że Briony przygląda się fotografii^ stojącej 
przy łóżku. 

-  To moja mama — zwierzyła się. - Umarła, kiedy by- 

łam bardzo mała. 

-  Czarująca. - Briony westchnęła mimowolnie. 
-  Tatuś mówi, że była najładniejsza na świecie. 
-  To prawda. A ty jesteś do niej podobna. 
-  Tatuś też tak uważa. Zawsze powtarza, że wyglądam 

zupełnie jak mama. 

Tak więc, tracąc Emmę, po raz drugi utraci swoją żonę. 

Pochwyciła spojrzenie dziewczynki i uśmiechnęła się 
uspokajająco. 

O zamierzonym małżeństwie powiedzieli Emmie pew- 

nego wieczora, gdy oboje kładli ją do łóżka. 

R

 S

background image

 
-  Było nam ze sobą dobrze w ciągu tych ostatnich dni, 

prawda? - ni to zapytał, ni to stwierdził Carlyle. 

-  Tak bym chciała, żeby Briony została z nami na za- 

wsze - rozmarzyło się dziecko. 

-  Jeśli tego rzeczywiście chcesz, to zostanę - szepnęła 

wzruszona Briony. 

-  Pobierzemy się - odezwał się Carlyle, siedzący po 

drugiej stronie łóżka. 

Emma przyglądała im się z niedowierzaniem. Potem 

radość opromieniła jej twarzyczkę i wyskoczyła z łóżka, 
by rzucić się Briony na szyję. 

-  A co ze mną? - upomniał się z uśmiechem Carlyle. 

- Mnie nie przytulisz? 

-  Czy to naprawdę prawda? - Emma objęła go. - Po- 

wiedzcie, że to naprawdę prawda - błagała. 

-  Najprawdziwsza prawda - potwierdziła Briony, 

wzruszona radością dziecka. Tak dobrze czuć się po- 
trzebną. 

W następnej chwili Emma zaczęła oglądać lewą dłoń 

Briony. 

-  Tatuś nie kupił ci jeszcze pierścionka - stwierdziła 

z rozczarowaniem. 

-  Zaraz to zrobię - wtrącił szybko Carlyle. 
-  Wy się pobierzecie niedługo, prawda? - pytała z nie- 

pokojem Emma. 

-  Bardzo niedługo - obiecywał Carlyle. - Jeszcze 

w tym miesiącu. 

-  A ja będę druhną? 
-  Ale, kochanie... - zaczęła przestraszona Briony. 
-  Będę pierwszą druhną w różowej jedwabnej sukience 

- ciągnęła zachwycona Emma. - A ty będziesz miała 

 
 
 

R

 S

background image

 

 
ogromny bukiet róż, a gdy podejdziesz do ołtarza, oddasz 
go mnie, żebym pilnowała. Och, zgódź się. 

Briony spojrzała z zaskoczeniem na Carlyle'a. Nie prze- 

widziała takiej sytuacji. On jednak stanął na wysokości 
zadania. 

-  Ależ oczywiście. Wszystko będzie, jak zechcesz. 
-  A będę mogła pomóc ci wybrać suknię ślubną? 
-  Jak tylko poczujesz się lepiej, pójdziemy razem do 

wypożyczalni - obiecała Briony. 

-  Do wypożyczalni? - Emma była oburzona. - Czy nie 

chcesz jej kupić? 

-  Nie ma sensu. Włożę ją tylko raz... 
-  Ale, czy nie chcesz mieć jej na zawsze i patrzeć na 

nią, kiedy już będziesz stara? 

Było jasne, że jej wizja idealnego ślubu wymagała ta- 

kiego epilogu. 

-  Oczywiście, że kupimy ją i schowamy. Ty pomożesz 

Briony wybrać. Tak będzie najlepiej - oświadczył Carlyle. 

Pocałował córkę na dobranoc i razem z Briony zszedł 

na dół. 

-  To się nie skończy na skromnej ceremonii, jaką pla- 

nowaliśmy - przekonywał Briony. - Czy zniesiesz uroczy- 
sty ślub ze wszystkimi szykanami? 

-  Tak, jeśli Emma będzie szczęśliwa. Zrobię co zechce. 

Miejmy nadzieję, że nie każe mi wykupić całego sklepu. 

-  A cóż to ma za znaczenie. - Wzruszył ramionami. 

- Weź wszystko, czego sobie zażyczy. Znajdź dobrego mi- 
strza ceremonii, niech zaplanuje całość. Powiedz, żeby 
rachunki przysyłał do mnie. Dam ci moją kartę kredytową, 
żebyś mogła kupić pierścionek zaręczynowy. O co chodzi, 
czemu tak na mnie patrzysz? 

 
 

R

 S

background image

 
-  Czy zdajesz sobie sprawę, że to nie będzie takie pro- 

ste? Emma ma już ustalone poglądy, jak takie rzeczy po- 
winny się odbywać. 

-  A jak ona chce, żeby to się odbyło? 
- Myślę, że powinieneś poprosić ją o radę przy wyborze 

pierścionka i, jeśli to możliwe, zastosować się do niej. To 
sprawi jej największą przyjemność. Załatwcie to w sekre- 
cie przede mną. Tylko ty i ona. 

-  Zgoda. Jeśli uważasz, że tak będzie dobrze... 

     Przyglądała mu się z mieszaniną współczucia, czułości 
i irytacji. Wiedział wszystko o interesach, ale nie rozumiał 
ludzi, nawet tych, których kochał. Ale kiedy się czegoś 
podejmował, wykonywał to sumiennie. Toteż następne- 
go wieczora przyniósł do pokoju Emmy dużą szkatuł- 
kę z biżuterią. Briony została całkowicie odsunięta, ale 
przez drzwi słyszała chichot Emmy, mówiącej: „Ten. Nie, 
tamten". 

-  Teraz już możesz wejść. - Emma wyjrzała, chwyciła 

Briony za rękę i wciągnęła ją do pokoju. Carlyle czekał, 
ukrywając coś w dłoni. - Czy teraz ja powinnam wyjść? 

- spytała z niepokojem. 
-  Oczywiście, że nie - zaprzeczyła skwapliwie Briony. 
- To sprawa rodzinna. 
-  Emma i ja wybraliśmy to razem. Mamy nadzieję, że 

będzie ci się podobał ^ zabrał głos Carlyle. 

Briony zabrakło tchu na widok pierścionka. Ogromny 

brylant otaczało ze trzydzieści drobniejszych kamieni. 

-  Podoba ci się? - dopytywała się niecierpliwie Emma. 
-  Jest piękny - wyszeptała, gdy Carlyle wsuwał jej 

pierścionek na serdeczny palec. Uśmiechnęła się do Emmy. 

- Świetnie wybrałaś. 
 
 
 

R

 S

background image

-  Tatuś pomógł - przyznała wielkodusznie. Rzuciła na 

ojca znaczące spojrzenie i podpowiedziała głośno: - No, 
dalej, tato. 

Briony przez chwilę nic nie rozumiała. Emma patrzyła 

z niepokojem na ojca, jak gdyby bała się, że coś pominie 
i zepsuje. Nagle Briony poczuła dłonie Carlyle'a na swych 
ramionach, przyciągnął ją do siebie i jego wargi dotknęły 
jej ust. Nie było namiętności w jego pocałunku. To była 
czysta formalność według życzenia Emmy. Ale zanim 
mogła, zaskoczona, zebrać siły do obrony, dotyk jego warg 
zrobił na niej wstrząsające wrażenie. Stała jak skamieniała. 

-  Pocałuj mnie także - szepnął. - Bo to nie będzie wy- 

glądać prawdziwie. 

Pośpiesznie zaczęła odgrywać Swoją rolę, kładąc mu 

ręce na ramionach i przysuwając się bliżej. Czuła jego 
wargi, mocne i gorące, i przez głowę zaczęły jej przebiegać 
obrazy: upalne letnie dni, piękne, pełne omdlewającej sło- 
dyczy, ziemia w rozkwicie, purpurowe zachody słońca, 
wonne powiewy wiatru, wino, śmiech, miłość. Nagle bo- 
leśnie zdała sobie sprawę, ile mógłby jej ofiarować świat, 
a to wszystko z powodu niedbałego pocałunku mężczyzny, 
którego nie obchodziła i który miał nadzieję, że on jej też 
będzie obojętny. 

Gdy już byli sami, Carlyle zaczął ją przepraszać; 
-  Przykro mi, że tak się stało, nie myślałem, że do tego 

dojdzie. Nie miałem pojęcia, że ona będzie się tak prze- 
jmować szczegółami. 

-  Ja też nie. Ale mniejsza z tym - powiedziała szybko. 
-  Postaram się, żeby to się zdarzało jak najrzadziej. 

Zapewniam cię, że nie chciałem... No cóż, jestem pewny, 
że czujesz to samo... 

 
 
 
 

R

 S

background image

- Rzeczywiście - przytaknęła. - Lepiej zostawmy ten 

temat. 

 Wróciwszy do domu, rozmyślała z niepokojem, że 

wbrew jej postanowieniom Carlyle zaczyna coraz bardziej 
opanowywać jej serce i zmysły. Dotąd wierzyła, że poradzi 
sobie, jeśli tylko potrafi utrzymać między nimi dystans. Ale 
to się nie udało. Najmniejsze dotknięcie jego warg spra- 
wiało, że traciła grunt pod stopami, jak gdyby szła po linie, 
zawieszonej nad przepaścią. Serce jej mówiło, że nie po- 
trafi żyć miesiącami obok tego mężczyzny i nie pokochać 
go. Musi jednak znaleźć sposób, by spełnić swoją obietni- 
cę. Przypomniała sobie twarzyczkę Emmy, promienną 
i pełną ufności. Postara się odsunąć obraz Carlyle'a i my- 
śleć tylko o małej dziewczynce, której była tak potrzebna. 

Spojrzała na pierścionek. Jego cudowny blask zdawał 

się z niej naigrawać. Kobieta, która otrzymała taki prezent 
od ukochanego, powinna go cenić i ani na chwilę się z nim 
nie rozstawać. Ale to był tylko rekwizyt teatralny, który 
trzeba będzie zwrócić po przedstawieniu. Kładąc się spać, 
włożyła go ostrożnie do szuflady... 

 
Briony bała się wybierania sukni w towarzystwie Em- 

my, ale gdy nadszedł dzień zakupów, zaraziła się entuzja- 
zmem dziecka. Wybrały się do centrum Londynu, do bar- 
dzo drogiego sklepu, który dawniej Briony zawsze pośpie- 
sznie omijała. Teraz stała się szanowaną klientką z nieogra- 
niczonym kredytem. 

Emma przynajmniej na dziesięć sekund zaniemówiła 

z radości na widok całych rzędów różowych jedwabnych 
sukienek. Jednakże w ciągu paru minut znalazła to, czego 
szukała. Była o wiele bardziej wybredna przy wyborze 

 
 
 
 

R

 S

background image

sukni ślubnej, beztrosko odrzucając kilka modeli, które 

Briony się dosyć podobały. Było oczywiste, że dziewczyn- 
ka ma już własny pomysł i nic innego nie będzie jej odpo- 
wiadało. Briony zaniepokoiła się. Najbardziej było jej do 
twarzy w prostych fasonach, więc obawiała się, że dziecko 
wybierze wprost z wystawy coś bajkowo fantastycznego, 
przeładowanego koronkami i falbankami. 

-  Przymierz to - powiedziała w końcu Emma, wskazu- 

jąc na wybraną suknię. 

Briony włożyła ją i zrozumiała, że Emma ma bezbłędne 

wyczucie smaku. Suknia, uszyta z ciężkiego jedwabiu, się- 
gała wysoko pod szyję. W talii dopasowana, na biodrach 
rozklószowana, opadała aż do ziemi, a z tyłu wlókł się 
długi tren. Szerokie rękawy także niemal dotykały dywanu. 
Matowy połysk naszywanych perełek stanowił jej jedyną 
ozdobę. Briony postąpiła kilka kroków. Niezaprzeczalne 
piękno sukni, opływającej jej ciało, zdawało się tuszować 
wszystkie wady jej figury. Toaleta była prosta, ale jedno- 
cześnie wspaniała i Briony miała wrażenie, że nie jest god- 
na jej nosić. 

-  Nie wydaje mi się... - zaczęła. 
.- Ależ musisz! - zawołała Emma z naciskiem. - 

I spójrz, jak pasuje do niej ten cudowny welon, 

Welon był równię zachwycający, prawie tak długi jak 

tren. Otaczał twarz Briony obłokiem miękkiej bieli, uwy- 
datniając blask jej oczu. 

-  Ile kosztuje ta suknia? - spytała Briony. Gdy sprze- 

dawczyni odpowiedziała, zabrakło jej tchu. - O Boże, to 
jest o wiele, o wiele... 

-  Weźmiemy ją - powiedziała spokojnie Emma i spra- 

wa została przesądzona. 

 
 
 
 

R

 S

background image

-  Sterroryzowała mnie - usprawiedliwiała się Briony 

wieczorem przed Carlyle'em. - Pamiętaj o tym, kiedy do- 
staniesz rachunek. 

-  Wiem, co ona potrafi. 
Jedli kolację w jej mieszkaniu. Teraz, gdy Briony spę- 

dzała całe dnie z Emmą, była to jedyna okazja porozma- 
wiania w cztery oczy. 

-  Czy Emma jest szczęśliwa? 
-  Całkowicie. Wciąż układa dla nas jakieś plany... - 

Briony urwała zakłopotana. 

-  No dalej, powiedz, niech się dowiem najgorszego. 

Jestem na wszystko przygotowany. - Spojrzał na nią z na- 
głym przerażeniem. - Tylko mi nie mów, że chce, byśmy 
wyjechali w podróż poślubną. 

-  Nie, uniknęłam tego, mówiąc, że nie chcemy się z nią 

rozstawać, a nie jest jeszcze dość silna, by pojechać razem 
z nami. 

-  Więc o czym nie pomyśleliśmy? 
-  Gdzie ja będę spać. 
-  Przecież ustaliliśmy, że zajmiesz pokój obok Emmy. 
-  Wiem, ale ona wbiła sobie do główki, że trzeba na 

nowo urządzić twoją sypialnię, tak by była odpowiednia 
dla nas obojga. Dzisiaj w drodze do domu mówiła mi, że 
chce pomóc przy wyborze nowego umeblowania. To część 
jej wyobrażeń o życiu rodzinnym. Czasami zostawała na 
noc u przyjaciółek, więc wie, że małżeństwa mają wspólną 
sypialnię. Tak mi powiedziała. 

-  A co ty na to? - zapytał z niepokojem. 
-  Odesłałam ją do ciebie - rzekła stanowczo. 
-  No dobrze... jeśli jej na tym zależy... 
-  Nie! - szybko krzyknęła Briony. - Nie chcę mieć 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
 
z tobą jednej sypialni. Tego nie było w umowie. Musisz jej 
powiedzieć... Boja wiem... Powiedz, że chcę być blisko 
niej, gdyby w nocy zachorowała. 

-  To niemożliwe. Przecież ona myśli, że przychodzi do 

zdrowia. Nie chcę ryzykować, że odgadnie prawdę. 

- A czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że ona już ją 

odgadła? - odezwała się Briony po chwili ostrożnego mil- 
czenia. 

-  Oczywiście, że nie - odparł nieco zbyt szybko. 
-  Carlyle - zaczęła łagodnie. - Nie możesz mieć pew- 

ności, co wie Emma. 

-  Nic nie wie - uciął szorstko. - Jestem o tym przeko- 

nany. 

-  Nie możesz być tego pewien. Jest bardzo bystra i spo- 

strzegawcza. 

-  Powtarzam ci, że to niemożliwe - odrzekł lodowatym 

tonem. - Ona wierzy, że jest jej lepiej i chcę, żeby tak dalej 
myślała. 

-  Mam nadzieję, że się nie mylisz - ciągnęła cierpliwie 

Briony. - Ale być może nie masz racji. Widziałam, jak 
umyślnie staje się weselsza, kiedy ty wchodzisz do pokoju. 
Odgrywasz przedstawienie, które mają uspokoić, ale wy- 
daje mi się, że ona robi dokładnie to samo dla ciebie. 

- Bzdury! Dobry Boże, co ty możesz o niej wiedzieć 

po tak krótkim czasie? - Patrzył na nią nieufnie i nieprzy- 
chylnie. 

-  Sam mówiłeś, że ją dobrze rozumiem. Inaczej nie 

byłoby tej dyskusji. - Poczuła się sprowokowana jego nie- 
sprawiedliwością. 

-  Prosiłem, żebyś pomogła Emmie, a nie, byś tworzyła 

fantastyczne teorie na jej temat... 

 
 

R

 S

background image

-  A ja myślę, że najlepiej pomogę, rozumiejąc ją. A co 

z planowaną kiedyś operacją? Czy ona o tym wiedziała? 

-  Tak, ale już to załatwiłem. Powiedziałem, że operacja 

jest niepotrzebna, że wszystko się dobrze ułoży pod wa- 
runkiem, że będzie ostrożna. 

-  Ale nie sądzisz, że Emma wie to, co sama przeczuwa, 

a nie to, co się jej mówi? 

-  Powtarzam ci, że ona nie ma pojęcia o prawdzie! 
- Carlyle prawie krzyczał. - Ona wierzy w to, co ja jej 

mówię. Chcę, żeby ostatnie miesiące jej życia były szczę- 
śliwe i proszę, żebyś mi w tym pomogła, a nie żebyś się 
wtrącała! 

Briony patrzyła na niego z osłupieniem, zaskoczona 

tym wybuchem. Wiedziała, że to ból zaślepił Carlyle'a 
i lęk, że nie potrafi dać Emmie tak wiele szczęścia, by 
nadrobić stracony czas. Mogła współczuć jego cierpieniu, 
ale nie mogła pozwolić, by ją traktował w ten sposób. 

-  Więc jeśli się z tobą nie zgadzam, to znaczy, że się 

wtrącam? - spytała urażona. 

-  Czy wiesz, co mówisz? - ciągnął z pobladłą twarzą. 
- Mówisz, że jest już za późno, aby była szczęśliwa. 
-  Ja nie... 
-  Czy nie zdajesz sobie sprawy, że jej szczęście, to 

jedyna rzecz, jaka ma dla mnie znaczenie? Nic i nikt inny 
się nie liczy! 

-  Ale najlepiej zrobisz, starając się zrozumieć, czego 

ona pragnie. Czy nie widzisz, że we wszystkim się myliłeś? 
Emma nie chce matki, ona chce mieć rodzinę, ponieważ 
nigdy nie miała poczucia pełnego bezpieczeństwa. 

-  Ona zawsze wiedziała, że ją kocham. 
-  Ale ile uwagi jej poświęcałeś? Myślałeś, że masz całe 
 
 
 
 

R

 S

background image

lata, by stać się idealnym ojcem, a teraz chcesz, żeby prze- 
żyła całe dzieciństwo w ciągu paru miesięcy. I dla kogo to 
robisz, Carlyle? Dla niej czy dla siebie? 

Nie zamierzała powiedzieć aż tyle, ale słowa wymknęły 

się jej mimo woli. Miała do siebie pretensje, że rani czło- 
wieka już i tak cierpiącego, ale dla dobra dziecka trzeba 
było, by uświadomił sobie pewne rzeczy. Ghyba jednak już 
za późno. Pojęła to, gdy zobaczyła wyraz jego twarzy. 

-  Dosyć tego - warknął. - Nie pozwolę ci zatruć jej 

ostatnich miesięcy swoimi idiotycznymi teoriami. - Chwy- 
cił głęboki oddech. - Od dziś trzymaj się ode mnie z da- 
leka. 

-  Więc odwołujesz wszystko? 
-  Oczywiście. Będzie jej lepiej bez ciebie. 
-  Ależ złamiesz jej serce! - krzyknęła Briony. - Nie 

możesz jej tego zrobić. To okrutne! 

-  Ani w połowie tak okrutne, jak krzywda, którą ty 

możesz jej wyrządzić. I lepiej zaraz oddaj mi pierścionek, 
póki pamiętamy o tym. 

Wyciągnął rękę. Briony, poruszając się jak we śnie, po- 

dała mu pierścionek. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało. 
Carlyle rzucił jej ostatnie spojrzenie, pełne nienawiści, po- 
tem wyszedł z mieszkania i słychać było cichnący odgłos 
jego kroków. 

 
Briony długo nie mogła zasnąć, a gdy się wreszcie 

zdrzemnęła, śniła jej się Emma patrząca na nią smutno. 
Zawołała ją, ale zniknęła, a cały sen wypełnił długi, uparty 
dźwięk dzwonka. Obudziła się i zorientowała, że ktoś 
dzwoni do drzwi. 

Zegar wskazywał piątą rano. Potykając się, narzuci- 
 
 
 
 

R

 S

background image

ła szlafrok na nocną koszulę. Dzwonek wciąż dzwonił, 
gdy zaspana weszła do holu. Otworzyła drzwi i zobaczyła 
Carlyle'a. 

Wyglądał jak człowiek, który przeszedł przez piekło. 

Nie pozostało nic z jego zwykle nienagannej elegancji. 
Miał cienie pod oczami, zmięte ubranie, rozchełstaną ko- 
szulę i przekrzywiony krawat. 

-  Czy mogę wejść? - spytał. 
W pokoju spojrzał jej pytająco w twarz. 
-  Czy jest już za późno, by cię błagać o przebaczenie? 

-spytał cicho. 

Przebaczyła mu natychmiast, gdyż nie mogła znieść 

udręki, ściągającej jego rysy. 

-  Już dobrze - powiedziała. 
-  Nie - pokręcił przecząco głową. - Nie miałem prawa 

odzywać się do ciebie w ten sposób, dlatego tylko, że po- 
wiedziałaś rzeczy, których nie chciałem słyszeć. 

-  Możliwe, że się pomyliłam - wtrąciła szybko. 
-  Nie… Tak... Nie wiem. Ale nie słuchałbym ciebie, 

nawet gdybyś miała rację. Czy jest już za późno? 

Tysiące słów cisnęło się na' usta Briony, ale wiedziała, 

że słowa są bezużyteczne. Wyciągnęła ramiona. 

-  Pomóż mi - wyszeptał, obejmując ją rozpaczliwie. 

     Pogłaskała go po rozczochranych włosach i przytuliła 
się do jego policzka. 

-  Przepraszam za to, co powiedziałam - szepnęła. - 

Nie wiedziałam, że to tak przeżyjesz... 

-  Nie mam pojęcia, co robić. Wszystko robię na opak, 

bo nic nie mogę poradzić. Ona w końcu umrze, a ja próbuję 
udawać, że to nieprawda. - Wzrok miał posępny i pełen 
rozpaczy.- Ale to jest prawda? 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
 
 
-  Tak - powtórzyła. - To prawda. 
A potem mogła już tylko go pocałować. Nie oddał jej 

pocałunku, ale przyjął go i poczuła, jak jego silne ciało 
odpręża się w jej objęciach. Potem położył głowę na jej 
ramieniu, jak gdyby szukając odpoczynku, Wreszcie zdo- 
była się na to, by go odsunąć. Pragnęła zbyt wiele, a on nie 
interesował się nią jako kobietą. Obawiała się swojej spon- 
tanicznej reakcji. 

-  Pozwól, że zrobię ci kawy - zaproponowała swobod- 

nie. Poprawiła mu krawat. - Potrzebujesz, by ktoś się tobą 
zajął. 

-Nie byłem jeszcze w domu -powiedział, idąc za nią 

do kuchni. - Jakiś czas jeździłem po mieście, a potem cho- 
dziłem, całymi kilometrami, nie wiem nawet gdzie. 

Gdy postawiła przed nim filiżankę, zawahał się, 
-  Czy byłabyś w stanie zaakceptować nas znowu, Em- 

mę i mnie? To nie będzie łatwe? 

-  Dam sobie radę - uśmiechnęła się. - Potrzebujecie 

mnie. Oboje. Ale, Carlyle, jeśli mam być matką Emmy, 
musisz zgodzić się na to, że będę matką prawdziwą, a nie 
pomocnicą wynajmowaną kiedy ci to przyjdzie do głowy. 

-  Ufam ci bardziej niż sobie - zapewnił. - Myślę, że 

od początku instynktownie wiedziałem, że można na tobie 
polegać. 

-  Od początku? - dopytywała się przekornie. - Czy 

mówisz o tych dwóch miesiącach, kiedy to nie wiedziałeś, 
że ja istnieję? 

-  Nie, mam na myśli ten dzień, kiedy cię zauważy- 

łem... Czy to było tylko trzy tygodnie temu?... Kiedy 
poradziłaś sobie z całą pracą, jaką zrzuciłem ci na głowę, 
i to bez żadnych notatek i nie robiąc najmniejszego błędu. 

 

R

 S

background image

 
Wtedy już zauważyłem, że jesteś bystra i odpowiedzialna, 

ale nie miałem pojęcia, jak ważne staną się dla mnie te 
twoje zalety. 

Obca, ale niezawodna, pomyślała z goryczą. Oto jak on 

mnie widzi. Jednak przynajmniej' potrzebował jej i to ją 
pocieszało. 

-  Co bym zrobił bez ciebie - zastanawiał się głośno. 
-  Mniejsza z tym. Znalazłeś mnie i jestem z tobą. 
-  Jesteś najbardziej wyrozumiałą kobietą... 
-  Ale potrafię także mówić straszne rzeczy - przerwała 

szybko. 

-  Nie tomiałem na myśli. Przyrzekłem, że spełnię 

wszystkie twoje życzenia, a tymczasem kłóciłem się z tobą 
i chciałem cię tyranizować. 

-  Potrafię się Obronić. 
-  Tak, chyba teraz o tym wiem. - Zdobył się na cień 

uśmiechu. Wyjął z kieszeni pierścionek z brylantem i wsu- 
nął jej na palec. Milczał, ale uścisnął jej dłoń. - Lepiej już 
pójdę - powiedział szorstko. - Dobranoc i dziękuję. 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  PIĄTY 

     

Briony przegrała w końcu walkę o osobny pokój. Car- 
lyle gotów był jej ustąpić, ale Emma wymanewrowała 
oboje. 

-  To mój prezent ślubny dla was obojga - oświadczyła, 

wskazując na ogromne pudło, w którym znaleźli prześlicz- 
ną narzutę na łóżko, kunsztownie zszywaną z kolorowych 
kawałków jedwabiu, tak by wzór przywodził na myśl 
krajobraz dżungli. Było to dzieło sztuki i Briony w innej 
sytuacji zachwyciłaby się jego pięknem, teraz jednak czuła 
tylko, że poniosła klęskę. 

-  Chodźmy przymierzyć i zobaczyć, jak to wygląda 

- prosiła Emma, ciągnąc Briony za rękę. 

-  Idź pierwsza - zaproponował Carlyle, odwracając 

się, by ukryć uśmiech. 

Gdy zostali sami, Briony spojrzała na niego wyzywają- 

co i w tej samej chwili oboje wybuchnęli śmiechem. 

-  No i co teraz zrobimy? - spytała. 
-  Instynkt mówi mi, że musimy się poddać, ale pewnie 

będziesz przekonana, że to świadczy o oburzającym braku 
charakteru. Nie pożałujesz tego, Briony, przyrzekam. 

-  Już teraz żałuję - zapewniła, śmiejąc się. 
 
Po tygodniu pojawiła się w domu matka Carlyle'a. Brio- 

ny bała się tego spotkania, tym bardziej gdy odkryła, że 

R

 S

background image

Joyce Brackman ma bystre oczy, które zdają się widzieć 
wszystko. 

-  Co jej powiedziałeś o nas? - spytała Carlyle'a. 
-  Wie, że żenię się dla Emmy, ale nic jej nie mówiłem 

o naszej umowie. 

Joyce patrzyła na Briony nieufnie do chwili, gdy zda- 

ła sobie sprawę, że Emma ją kocha. Potem jej rezer- 
wa całkowicie znikła i Briony przekonała się, że Joyce 
swoją rzekomą nieufnością tylko maskuje gorące serce. 
To ona, obejrzawszy skromne mieszkanie Briony, za- 
proponowała, by dziewczyna udała się do ślubu z domu 
Carlyle'a. 

-  W tej sukni musisz mieć wspaniałe wejście, a nie 

można tego urządzić na siódmym piętrze wieżowca. Poza 
tym, jeśli nie masz rodziny, to ja muszę ci pomóc. A mó- 
wiłaś przecież, że nie masz rodziny? 

-  Nie mam. 
Briony wyobraziła sobie, jak inaczej wyglądałby ten 

ślub, gdyby Sally mogła dzielić z Emmą obowiązki druh- 
ny. Jak ślicznie wyglądałyby, idąc obok siebie kościelną 
nawą, ubrane w jednakowe jedwabne różowe sukienki... 
ale ta wizja szybko się rozwiała. Oczywiście, żeby zrobić 
przyjemność starszej siostrze, misiowata Sally ubrałaby się 
w różowe jedwabie, ale żadna siła ludzka nie mogłaby 
sprawić, by czuła się w nich dobrze. Kręciłaby i kombino- 
wała, byle tylko zedrzeć z siebie niecierpianą sukienkę 
i odetchnąć z ulgą. Ten obrazek przez chwilę był tak 
wyraźny, że Briony uśmiechnęła się ż czułością i rozba- 
wieniem. Po raz pierwszy wspomnienie Sally sprawiło jej 
więcej radości niż bólu. 

 
 
 
 
 

R

 S

background image

Na dzień przed weselem do domu zaczęli napływać 

krewni. Emma była tak rozgorączkowana, że wkrótce po 
herbacie Briony oświadczyła, że już czas, by poszła do 
łóżka.                                              

-  Och, jeszcze nie... - zaprotestowała zaskoczona 

dziewczynka. 

-  Jutro będzie wielki dzień, a nie będziesz mogła wstać, 

jeśli się dobrze nie wyśpisz - powiedziała stanowczo Briony. 
Rzeczywiście martwiła się, że mała może się przemęczyć. 

-  Ale teraz jest mi lepiej - broniła się Emma. - Napra- 

wdę lepiej. 

-  Wiem. Ale nie będzie jeszcze lepiej, jeśli się 

zmęczysz - tłumaczyła Briony cierpliwie. - Zmykaj do 
łóżka. 

Buzia Emmy błyskawicznie się zmieniła. Ślicznego elfa 

zastąpiło rozkapryszone dziecko. 

-  Nie zmęczę się - oświadczyła wojowniczo. - Nie je- 

stem zmęczona. Nie jestem. 

-  Emmo, do łóżka - powtórzyła Briony spokojnie, ale 

stanowczo. 

-  Wszyscy przecież zostają. Och, mamusiu, proszę. 

     Po raz pierwszy użyła tego słowa. Briony uśmiechnęła 
się zachwycona i przyklękła przed Emmą. 

-  Czy będziesz mnie nazywać mamusią? Bardzo mi się 

to podoba. 

-  Nie będę. Bo jesteś nieznośna i obrzydliwa. - Emma 

spojrzała na nią groźnie. 

-  Świetnie - zgodziła się uprzejmie Briony. - Jestem 

nieznośna i obrzydliwa. A ty i tak pójdziesz do łóżka. 

-  Tatusiu... - Emma zwróciła się do ojca jak do osta- 

tecznej instancji, ale on rozłożył ręce. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Ona jest teraz szefem. - Wskazał na Briony. 
-  A gdyby tatuś zaniósł cię do łóżka? Przecież to lubisz. 

     Emma patrzyła jeszcze spode łba, ale pozwoliła, by 
Carlyle wziął ją na ręce. Briony szła za nimi, a dziecko 
przyglądało się jej ponad ramieniem ojca. 

-  Przepraszam, mamusiu - powiedziała jednak do 

Briony, gdy już leżała w łóżku i wyciągnęła do niej ramio- 
na. - Naprawdę mogę mówić mamusiu? Czy to nie jest za 
wcześnie? 

-  Nie, kochanie. To nie za wcześnie. - Spojrzała na 

Carlyle'a. - Zejdę na dół, gdy Emma zaśnie. 

-  A nie chcesz wrócić do gości? - dopytywała się 

Emma. 

-  Wolę zostać z tobą -zapewniła Briony. 
 
Następnego ranka Emma była wesoła jak skowronek. 

Ubrana w strojną sukienkę wbiegła w towarzystwie Joyce 
akurat w chwili, gdy Briony wkładała ślubną suknię. Pomog- 
ła jej zapiąć małe guziczki na plecach i przyglądała się z za- 
chwytem, jak Joyce zajmuje się makijażem panny młodej. 

-  A teraz to - orzekła, wskazując na sznurek pięknych 

pereł, ślubny prezent od Carlyle'a. 

Briony zabrakło tchu na ich widok. Sama dała mu spinki 

do mankietów. Były platynowe i wydała na nie wszystkie 
oszczędności, ale nie można ich było porównać ze wspa- 
niałymi perłami. 

-  Czy pomagałaś tatusiowi je wybrać? - spytała Emmę. 
-  Tak. Powiedział, że musi to być coś najpiękniejszego 

w całym sklepie. 

Rozległo się pukanie i głos Carlyle'a wołającego Brio- 

ny. Przerażona Emma podbiegła dó drzwi. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Nie, tatusiu, nie możesz teraz wejść. - Wyjrzała i sły- 

chać było, jak wyjaśniała: - Nie możesz widzieć mamusi 
przed jej przyjściem do kościoła. 

-  Ale przecież widuję ją codziennie. - Carlyle był pro- 

zaiczny. 

-  Ale dzisiaj nie - upierała się Emma. - To przynosi 

pecha. Przecież chcesz być szczęśliwy do końca życia, 
prawda? 

-  Oczywiście, kochanie. - Briony wyczuła zażenowa- 

nie w jego głosie. 

-  Nigdy nie widziałam, aby była tak rozradowana - po- 

wiedziała Joyce. - Ona cię kocha. Dziękuję, że to dla niej 
robisz, Briony. Mój syn mówił mi o tobie, ale sądzę, że nie 
powiedział wszystkiego. Czy to małżeństwo jest wielkim 
poświęceniem z twojej strony? 

-  Nie - odparła szybko Briony. - To nie jest poświęce- 

nie. Ja kocham... ja kocham Emmę. 

-  Tak myślałam - odezwała się Joyce po krótkim wa- 

haniu. 

W oczach starszej kobiety było tyle zrozumienia, że 

niemal zapragnęła się jej zwierzyć. Ale powstrzymał ją 
głośny dźwięk dzwonka u drzwi frontowych. 

-  To na pewno przynieśli kwiaty - powiedziała 

Joyce. - Pójdę po nie. Cieszę się, że mogłyśmy poro- 
zmawiać. 

Dla Briony przysłano bukiet białych róż. Emma zamiast 

bukiecika miała dostać koszyczek z różanymi płatkami, by 
rzucać je pod stopy pannie młodej. Dziewczynka wyglą- 
dała ślicznie w różowej atłasowej sukience. Pasek przyo- 
zdabiały pączki różyczek, takie same kwiaty miała wpięte 
we włosy. Serce Briony ścisnęło się na myśl, że za kilka 

 
 
 

R

 S

background image

miesięcy to zachwycające małe stworzenie może już nie 
istnieć. Z wysiłkiem odsunęła tę myśl. 

Gdy wreszcie spojrzała w lustro, nie poznała samej 

siebie. Suknia i welon otulały ją białą mgiełką, zamienia- 
jąc ją w postać z bajki. Gdyby ubierała się dla kochające- 
go ją narzeczonego, cieszyłaby się, że aż tak piękna ko- 
bieta spogląda na nią z lustra. Ale to małżeństwo było 
fikcją. Nagle Briony znów dotkliwie odczuła pustkę tego 
układu. 

Jeszcze raz rozległo się pukanie do drzwi i niecierpliwy 

głos Carlyle'a: 

-  Ja już wyjeżdżam do kościoła. A wy jesteście go- 

towe? 

-  Nie rób zamieszania, mój drogi - upominała go mat- 

ka przez szparę w drzwiach. - Nie jesteś teraz w swoim 
biurze. A ja panuję nad wszystkim. Zabieraj się do ko- 
ścioła. 

Briony usłyszała jego śmiech i kroki na schodach. 
-  Wychodzę i zostawiam cię w pewnych rękach Emmy 

- ciągnęła Joyce. - Zejdź za pięć minut. 

We dwójkę z Emmą obserwowały krzątaninę przed do- 

mem. Joyce wsiadła do wozu razem z Lionelem, jej mę- 
żem, którego Briony nie miała okazji bliżej poznać. Robił 
wrażenie nieśmiałego i małomównego człowieka. Za nimi 
pojechali inni kuzyni i krewni. W końcu pozostał tylko 
samochód dla panny młodej. Wuj Carlyle'a, Derek, który 
miał ją prowadzić do ślubu, zapukał do drzwi. Wówczas 
Emma uroczyście wręczyła Briony bukiet. 

Był to wspaniały dzień. Opadały już pierwsze jesienne 

liście, ale panowało jeszcze ciepłe i łagodne babie lato, 
Wymarzony czas na ślub. Jadąc do kościoła, Briony próbo- 

 
 
 
 

R

 S

background image

wała stłumić uczucie nierzeczywistości. Choć tak napra- 
wdę nic tu nie było realne - po prostu teatr. Musi jakoś 
przebrnąć przez najbliższe parę miesięcy, uważając, by nie 
zadurzyć się w Carlyle'u. Będzie to dla niej bardzo trudne, 
ale teraz nie ma prawa myśleć o sobie. 

Zajechali przed kościół. Briony ujęła ramię wuja Dere- 

ka. Emma szła przed nimi. Kiedy pojawili się w drzwiach 
świątyni, organista zaintonował pieśń „Oto nadchodzi na- 
rzeczona". Emma, całkowicie opanowana, poruszając się 
z wdziękiem i godnością, sypała płatki rdż. Carlyle stał 
nieruchomo u stóp ołtarza. Wydawało się, że zabrakło mu 
tchu na ich widok. Briony, pamiętając, jak bardzo Emma 
była podobna do matki, pomyślała, czy nie wydaje mu się, 
że to nadchodzi Helen. Była szczęśliwa, że mógł przeżyć 
taki piękny moment i że będzie mógł zachować go w pa- 
mięci, wspominając krótkie życie córki. 

Wreszcie Emma podeszła do ojca, zatrzymała się, a po- 

tem usunęła się zręcznie, robiąc miejsce dla panny młodej. 
Gdy Briony stanęła u jego boku, spojrzał na nią i lekki 
uśmiech złagodził jego surowe rysy. Stało się z nią coś 
dziwnego. Poczuła, że cały świat znikł, że chce tylko stać 
tutaj nadal i patrzeć w jego oczy. Przywołała ją do rzeczy- 
wistości Emma - pociągnęła za rękaw, przypominając, że 
powinna oddać jej bukiet. Potem wycofała się z kwiatami, 
przepełniona poczuciem odpowiedzialności. 

Briony nie potrafiła obronić się przed wzruszeniem, gdy 

Carlyle wziął ją za rękę i zaczął mówić: „Ja, Carlyle Da- 
wid, biorę sobie ciebie, Briony Ann, za ślubną małżonkę 
na dobre i na złe...". Głos mu się załamał. Zadrżał. Briony 
poczuła, że kurczowo ściska jej rękę, i zrozumiała, że nagle 
objawiła mu się wizja tego „złego", które sprawiło, że 

 
 
 
 

R

 S

background image

musiał szukać w niej oparcia. Opanował się jednak i bez- 
błędnie dokończył tekst przysięgi. 

Briony składała swe przyrzeczenie pewnym głosem: na 

dobre i na złe... kochać... szanować... W jej serce zapa- 
dało każde słowo. 

Wreszcie pastor pozwolił ucałować pannę młodą. Gdy 

Carlyle przyciągnął ją do siebie i dotknął wargami jej ust, 
z trudem opanowała ogarniającą ją falę czułości. Nie wie- 
działa, czy pocałunek trwał chwilę, czy wieki, pewna była 
tylko, że go kocha i będzie kochać zawsze. 

Odeszli od ołtarza przy triumfalnych dźwiękach orga- 

nów i szli przez nawę, uśmiechając się po drodze do wszy- 
stkich. Fotograf czekał już, by uchwycić moment wyjścia 
z kościoła i zrobił serię zdjęć: młoda para osobno, potem 
z rozpromienioną Emmą stojącą z przodu. 

-  A teraz chciałabym sfotografować się z moją córecz- 

ką - powiedziała Briony, co wprawiło Emmę w zachwyt. 

Znaleźli przy kościele odpowiednie miejsce pod drze- 

wami. Fotograf, mający wyczucie kompozycji, zrobił zdję- 
cie w chwili, gdy szły śmiejąc się i trzymając za ręce w po- 
wodzi liści, które strącił z drzew nagły poryw wiatru. 

Okazało się, że Carlyle za radą Emmy przygotował nie- 

spodziankę. Ukazały się konie ciągnące odkryty powóz. 
Mała podskakiwała z radości, widząc, jaką to sprawiło 
przyjemność Briony. 

Carlyle podał żonie rękę przy wsiadaniu, ale gdy miał 

już zatrzasnąć drzwiczki, powstrzymała go. 

-  Zapomniałeś o kimś - powiedziała z naciskiem. 

     Natychmiast zrozumiał o co chodzi i wyciągnął rękę do 
córki. 
 - Wskakuj! 

 
 
 
 

R

 S

background image

-  Ale panna młoda i pan młody powinni jechać sami 

- oponowała Emma, wahając się między pokusą i szacun- 
kiem dla tradycji. Pochwyciła jednak jego rękę i wskoczyła 
do powozu. Usiadła naprzeciwko nich i przez całą drogę 
wpatrywała się z zachwytem w Briony, od czasu do czasu 
łaskawie, jak królowa, pozdrawiając przechodniów. 

-  Moja córka miała rację, radząc, byś kupiła tę suknię. 
-  Nasza córka - poprawiła stanowczo. 
-  Tak, nasza córka ma doskonały gust. 
-  Mamusia nie chciała jej kupić, bo mówiła, że jest zbyt 

droga - opowiadała Emma. – Ale ja powiedziałam, że to 
nieważne. - Spojrzała z lekkim niepokojem na ojca. - Jeśli 
to za drogie, możesz mi potrącić z kieszonkowego. 

-  Dziękuję, kochanie. Ładnie, że mi to proponujesz, ale 

chyba nie skorzystam. Nieważne, ile kosztowała. Suknia 
jest piękna, a mama także. 

Na przyjęciu wygłaszano mowy, wznoszono toasty. Em- 

mie pozwolono umoczyć usta w szampanie i wypić za 
zdrowie obojga rodziców, więc jej oczy błyszczały z ra- 
dości. 

Kuzyn Denis, którego Carlyle przedstawił żonie półgło- 

sem jako familijnego błazna, przemawiał bardzo dowci- 
pnie i rozbawił całe towarzystwo. Kiedy zaczął grać czte- 
roosobowy zespół, Denis ukłoniwszy się głęboko, wypro- 
wadził Emmę na parkiet. 

-  Będzie z nim bezpieczna - powiedział Carlyle. - De- 

nis to co prawda komediant, ale przyzwoity człowiek. 
A czy teraz ja mogę zatańczyć z panną młodą? 

Okrążyli parkiet w walcu. 
-  Wyglądasz cudownie - szepnął Carlyle. - Wszyscy 

to mówią. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
 
-  To chyba tylko dzięki tej sukni i twoim perłom. Nie 

oczekiwałam takiego prezentu. 

-  Podarowałem ci najpiękniejsze, jakie znalazłem. 

Chciałem, żebyś wiedziała, że ja... Tak, to rzeczywiście 
jest wspaniały dzień. - Ostatnie słowa wypowiedział do 
kogoś, kto zagadnął go w przejściu. 

Briony westchnęła. Co takiego chciał jej powiedzieć? 
-  Jak długo goście tu zostaną? - szepnął jej do ucha. 
-  Jak długo zechcą. Nie możemy przecież ich wypraszać. 
-  Chciałbym, żeby już sobie poszli. 
Serce zabiło jej szybciej na samą myśl, co to mo- 

gło oznaczać. Gdy walc się skończył, oboje musieli zmie- 
nić partnerów. Briony tańczyła jak we śnie. Carlyle tań- 
czył również z Emmą, którą w końcu, mimo jej prote- 
stów, posłano do łóżka. Denis zaprosił Briony do wal- 
ca. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat i miał wiele uroku 
osobistego. Otwarcie przyznał, że wypił trochę za dużo 
szampana. 

-  Najlepsza rzecz na przyjęciach, to możliwość tanko- 

wania na cudzy koszt. Niech mnie diabli, jeśli myślałem, 
że kiedykolwiek zobaczę Carlyle'a powalonego miłością 
od pierwszego wejrzenia. 

-  Czy on ci tak powiedział? - zapytała od niechcenia 

Briony. 

-  Carlyle? Co znowu. To nie w jego stylu. Nigdy nie 

mówi, co mu leży na sercu. Nie jestem pewien, czy przez 
całe życie powiedział do mnie więcej niż pięćdziesiąt słów, 
a i to były zwykle kwestie w rodzaju: „Ani pensa więcej", 
albo: „Kiedy się zabierzesz do przyzwoitej pracy?". 

Denis był może lekkomyślny i nieobliczalny, ale tak 

zabawny, że musiało się go lubić. 

 
 

R

 S

background image

 
-  To skąd wiesz, że to była miłość od pierwszego we- 

jrzenia? - spytała niedbale. 

-  No cóż, spójrz na daty. Wydaje się, że oświadczył ci 

się zaraz, jak cię poznał. Ale weź pod uwagę, że go za to 
nie potępiam. Gdybym pierwszy spotkał taką piękność jak 
ty, sam bym się oświadczył tego samego dnia. 

Briony roześmiała się głośno, zwracając tym uwagę ca- 

łej sali. Słowa Denisa zbyt ją rozbawiły, by mogła się 
obrazić na tego młodego człowieka, a poza tym było jej 
przyjemnie, bo po raz pierwszy w życiu ktoś ją nazwał 
pięknością. 

-  Nie sądzę, by wolno ci było tak do mnie mówić i to 

na moim weselu - droczyła się z nim. 

-  Co, mam cię nie nazywać pięknością? Nie potrafię. 

Spójrz w lustro i zobacz, jaka jesteś ładna. Carlyle to szczę- 
ściarz. - Spróbował przyciągnąć ją do siebie. 

-  Puść mnie natychmiast - zażądała, a on od razu 

rozluźnił uścisk. -I uważaj, co mówisz przy Carlyle'u, bo 
inaczej nie dostaniesz następnej „pożyczki". 

-  Nie martw się, już to załatwiłem - powiedział, mru- 

gając porozumiewawczo i znów się roześmiał. A jej kręciło 
się w głowie z radości: wieczór wkrótce się skończy i zo- 
stanie sama z Carlyle'em. 

Joyce zapowiedziała ostatniego walca i Carlyle znów 

wziął Briony w objęcia. Był trochę naburmuszony. 

-  Widzę, że się dobrze bawisz z Denisem. Tylko nie 

wierz we wszystko, co ci opowiada. 

-  Nawet gdy mówi, że jestem piękna? - spytała z prze- 

kornym uśmiechem. 

-  Jeśli chcesz komplementów - powiedział z nieco ła- 

godniejszym wyrazem twarzy - z przyjemnością będę ci 

 
 
 

R

 S

background image

 

ich prawił tyle, ile zechcesz. Jestem bardzo dumny z ciebie. 
- Przyciągnął ją bliżej do siebie. 

-  Co chciałeś mi powiedzieć? - szepnęła. 
-  Kiedy? - Zrobił taką minę, jakby nagle wyrwano go 

ze snu. 

-  Chciałeś mi powiedzieć, dlaczego kupiłeś te perły. 
-  Później, kiedy wszyscy już pójdą. Podobają ci się? 
-  Są cudowne. 
-  Powiedziałem jubilerowi, że mają być bez skazy. 
Czy było to szaleństwem dopatrywać się jakiegoś zna- 

czenia w jego pragnieniu, by dać jej prezent idealny, po- 
zbawiony wad? Pewnie było to tylko jego zwykłe pragnie- 
nie doskonałości w każdym działaniu, ale w głębi serca 
zachowała nadzieję na cud. 

Goście powoli zaczęli się rozchodzić. Ci, którzy mieli 

nocować, udali się do swoich pokojów. Briony zajrzała do 
śpiącej Emmy, a potem cicho wsunęła się do sypialni, którą 
miała dzielić z Carlyle'em. 

Koszulę nocną wybrała bardzo starannie. Byłoby cu- 

downie mieć pewność, że Carlyle spojrzy na nią oczyma 
mężczyzny. Ale nie ośmieliła się włożyć seksownego ne- 
gliżu, nie chcąc go wprawić w zakłopotanie. W ich sytu- 
acji najodpowiedniejsza byłaby właściwie koszula baweł- 
niana lub flanelowa i to zapięta pod szyję, ale wolała- 
by umrzeć, niż wyglądać na pozbawioną gustu świętoszkę. 
W końcu zdecydowała się na brzoskwiniowy atłas z ko- 
ronkami. Jak na noc poślubną, dekolt był raczej skromny, 
ale kokarda z delikatnej wstążki łatwo pozwoliłaby się roz- 
wiązać... 

Mogła mieć na to nadzieję, szczególnie po tym, co jej 

mówił ostatnio. Dotknęła pereł, które wciąż miała na szyi. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Powiedział: „Chcę, abyś wiedziała, że ja...". Co chciał, 

żeby wiedziała? 

Nareszcie usłyszała, że wychodzi z łazienki, w której 

się przebierał. Serce waliło jej w radosnym oczekiwaniu. 
Miał na sobie granatową piżamę i jedwabny szlafrok 
w kolorze ciemnego winą. Uśmiechnął się, widząc, że ona 
siedzi przy toaletce i podszedł, patrząc na jej odbicie 
w lustrze. 

-  Co za dzień! - powiedział. - Będę szczęśliwy, gdy 

jutro reszta gości się rozjedzie i będziemy mieli dom dla 
siebie. Czy to nie było za ciężkie dla ciebie? Niczego nie 
żałujesz? 

-  Niczego mi nie żal. 
-  Ani mnie. - Uśmiechnął się i dotknął pereł na jej szyi. 

- Uważaj na nie. Pozwól, że pomogę ci je zdjąć. 

Drżała wewnętrznie, czując, że jego palce muskały jej 

szyję, gdy manewrował przy zameczku. 

-  No już - rzekł Carlyle. - Byłoby dobrze dla bezpie- 

czeństwa przechowywać je w sejfie bankowym. 

-  Wolałabym je mieć przy sobie. Są takie piękne. 
-  Ale są także bardzo cenne. Kiedyś będziesz mogła je 

korzystnie sprzedać. 

Słowo „sprzedać" rozwiało jej marzenia. Zrozumiała, że 

oszukiwała samą siebie. 

-  Sprzedać? - zdołała wykrztusić. - Dlaczego miała- 

bym to zrobić? 

-  A dlaczego nie? Moja droga, nie chciałbym, żebyś 

sentymentalnie traktowała moje prezenty. Zawarliśmy 
umowę i ty wywiązałaś się z niej doskonale. Jesteś szla- 
chetną kobietą o wielkim sercu. Pewnego dnia uszczęśli 
wisz jakiegoś mężczyznę. 

 
 
 

R

 S

background image

 
 
-  Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć? - spytała ze 

słabym uśmiechem. 

-  Tak, ale to jeszcze nie wszystko. - Sięgnął do szufla- 

dy i wyciągnął z niej kopertę. 

-  To wygląda na mój wyciąg bankowy - powiedziała 

zaskoczona. 

-  Tak. Przyszedł dziś rano, ale schowałem go, bo chcia- 

łem oddać ci go osobiście. Sprawi ci niespodziankę. 

Briony otworzyła kopertę i osłupiała na widok stanu 

konta. 

-  To więcej niż suma, którą miałem ci płacić miesięcz- 

nie... 

-  To prawie dwa razy tyle. 
-  W ten sposób chciałem ci wyrazić moją wdzięczność. 

Briony czuła się tak, jakby ją spoliczkował. 

-  Nie trzeba było...-zaczęła. 
Ale Carlyle przerwał jej. Odkładając wyciąg bankowy, 

chwycił ją za ręce. 

-  Nie rozumiesz - mówił z przejęciem. - Kiedy widzę, 

jak zmieniłaś życie Emmy, jak wiele zrobiłaś dla niej... 
czuję po prostu, że każda zapłata jest zbyt mała. - Czekał, 
co odpowie, zaskoczony jej bladością i milczeniem. - Czy 
popełniłem błąd? Czy to nie wystarcza? - zapytał, siląc się 
na żart. 

Miała ochotę krzyknąć: Nie, to nie wystarcza! 

Chcę więcej, chcę twojego serca. Chcę, żebyś patrzył 
na mnie z taką czułością, z jaką patrzysz na Emmę. Chcę 
twojej miłości, chcę ciebie całego, a ty się wykręcasz pie- 
niędzmi. 

Ale powiedziała co innego. 
-  Nie bądź niemądry. To jest p wiele za dużo.   
 
 

R

 S

background image

- Nie sądzę, żeby to było za dużo dla kobiety, która 

uszczęśliwiła moją Emmę. - Musnął jej czoło lekkim po- 
całunkiem. - Cieszę się, że wszystko jest w porządku. 
Przez chwilę myślałem, że popełniłem jakiś błąd. Ale teraz 
kładźmy się już. Będę spał dzisiaj jak kłoda. Którą stronę 
łóżka wolisz? 

Briony położyła się w milczeniu, starając się ukryć swo- 

je ogromne rozczarowanie. Przeszedł na drugą stronę i zga- 
sił światło. Przez chwilę leżeli nieruchomo, nic nie mówiąc. 
Wreszcie poznała po jego oddechu, że już zasnął. Dopiero 
wtedy mogła się nieco odprężyć. Carlyle był tuż obok, ale 
dzieliła ich przepaść. Nagle zwątpiła, czy będzie w stanie 
znieść to małżeństwo. 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 
Briony szybko doszła do porozumienia z Norą i To- 

mem. Oboje mieli się zająć domem i ogrodem, aby ona 
mogła poświęcić cały czas opiece nad Emmą. Po południu 
często przegryzała coś z nimi w kuchni. Było to duże po- 
mieszczenie, pozornie tradycyjne - na ścianach wisiały 
miedziane rondle i patelnie - ale wyposażenie było całko- 
wicie nowoczesne. 

-  Wygląda jak pokład statku kosmicznego - powie- 

działa Briony, patrząc na szeregi przełączników i lampek. 
- Czy to Carlyle zainstalował to wszystko dla pani? - Wie- 
działa już, że Nora bardzo lubiła gotować. 

-  Tak, ale tylko kilka najnowszych rzeczy, o które go 

prosiłam. Kuchnia zawsze była nowocześnie urządzona. 
Helen...-Urwała. 

-  Helen chciała, żeby tak było - dokończyła za nią 

Briony. - Niech się pani nie boi wspominać o niej. Czy 
dobrze ją pani znała? Wygląda tak ładnie na fotografiach. 

-  Była piękna, tak krucha i delikatna... Kiedy umarła, 

myślałam, że on oszaleje. Z pewnością by oszalał, gdyby 
niemała. 

Kiedy nadeszły powiększone fotografie ze ślubu i ogląda- 

ły je razem, Nora zachwyciła się zdjęciem Emmy i Briony. 

-  Wygląda jak aniołek - westchnęła. 
 
 

R

 S

background image

Emma nie była jednak aniołkiem, ale normalnym dzie- 

ckiem. Mimo łagodnego usposobienia potrafiła być bardzo 
uparta. Miała silną wolę i umiała skupiać na sobie uwagę 
otoczenia i robić to, co chciała. Krótko mówiąc, był to 
Carlyle w miniaturze. Ojciec niczego jej nie odmawiał 
i nigdy nie karcił. Briony wiedziała, że czeka ją trudne 
zadanie pedagogiczne, gdyż mała wykorzystywała swoją 
chorobę jako broń i często odnosiła zwycięstwo. 

-Emma chodziła do szkoły tylko rano. Briony zabierała 

ją do domu w porze lunchu i dziewczynka spędzała popo- 
łudnie w łóżku, czytając, póki nie zasnęła. Wieczorem, gdy 
wracał Carlyle, była wypoczęta i gotowa gadać z nim przy 
kolacji. Czasami zabierali ją na balet. Carlyle'a bardzo to 
nudziło, ale siedział potulnie, wlepiając oczy w córkę i cie- 
sząc się jej zachwytem. 

Pewnego wieczora przyniósł do domu kamerę wideo, na 

którą Emma rzuciła się z radością. We trójkę łamali głowy 
nad instrukcją obsługi, śmieli się z własnych pomyłek 
i wreszcie rozwiązali wszystkie zagadki nowoczesnej te- 
chniki. Carlyle pozwolił Emmie zagarnąć kamerę, a ona 
filmowała ich bez przerwy. W końcu zaproponował, niby 
to od niechcenia, że teraz on zrobi jej parę ujęć. Nie chciał, 
by się domyśliła, że chce zgromadzić zapas jej żywych 
obrazów na chwilę, gdy nie pozostanie mu już nic więcej: 

Briony widziała, jak często razem z Emmą wybuchał 

śmiechem, jakby nie żywił żadnych obaw. Jednak potem, 
w ich pokoju, załamywał się i twarz mu szarzała z udręki. 
Chciała go wówczas pocieszać, ale wgłębi duszy wiedzia- 
ła, że to daremne. Nie istnieje pociecha w obliczu śmierci 
ukochanego dziecka. 

Na początku listopada Briony urządziła dla szkolnych 
 
 
 
 

R

 S

background image

przyjaciół Emmy zabawę z puszczaniem sztucznych ogni. 
Przyjęcie bardzo się udało. Emma była w świetnym humo- 
rze. Ciepło ubrana wywijała fajerwerkami przed nosem 
ojca. Carlyle zapalił zapałkę i nagle niebo rozjaśnił blask 
różnobarwnych iskier, rzucając na ich twarze czarodziej- 
skie światło. Uśmiechnęli się do siebie w tej cudownej 
chwili, w której reszta świata przestała dla nich istnieć. Ten 
moment uchwyciła kamerą Briony. 

Później tego samego wieczora zeszła na dół, by obejrzeć 

film. Tak, to był Carlyle, promieniejący miłością i czuło- 
ścią dla swego dziecka. Taki wyraz na jego twarzy Briony 
widywała często, ale nigdy, gdy zwracał się do niej. 

 
Gdy rok miał się ku końcowi, na biurku Carlyle'a zaczął 

rosnąć stos nie załatwionych spraw. Musiał więc zabierać 
pracę do domu. Pewnego wieczoru Briony przyniosła mu 
do gabinetu kawę i kanapki. Akurat rozmawiał przez tele- 
fon. Chciała wyjść, ale on gestem nakazał jej zostać. 

Zupełnie jakbym była jego sekretarką, pomyślała obra- 

żona i rozbawiona jednocześnie. Czekając, aż on skończy 
rozmowę, zerknęła na papiery na biurku i przyciągnęło jej 
uwagę nazwisko George'a Coswaya. Pamiętała, że gdy 
Carlyle po raz pierwszy zauważył jej istnienie w biurze, 
załatwiał z nim jakiś kontrakt. Zaciekawiona przejrzała do- 
kument. 

Carlyle odłożył słuchawkę. 
-  A, kawa, wspaniale. - Nalał sobie filiżankę i spojrzał 

na papiery, które trzymała w ręku. - Co o tym myślisz? 

-  Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie chciałam 

się wtrącać. Po prostu zauważyłam nazwisko Coswaya 
i ciekawa byłam, jak się skończyła sprawa kontraktu z nim. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Nie za dobrze. Wciąż jeszcze robi trudności. Ale nie 

przepraszaj mnie. Nie mam nic przeciwko temu, że to 
przejrzałaś. Nie zapomniałem. 

-  O czym? 
-  O naszej umowie. Przyrzekłem ułatwić ci karierę 

w biznesie w zamian za czas stracony w tym małżeństwie. 

-  Przecież już wypłacasz mi ogromną pensję. 
-  Ale chciałbym dać ci więcej. Masz zadatki na pier- 

wszorzędną asystentkę, przynajmniej dla mnie. 

-  Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - odparła do- 

tknięta, że mógł mówić o ich przyszłej, wspólnej pracy, jak 
gdyby nic między nimi nie zaszło. 

-  Może i niedobry. Chciałem, żebyś wiedziała, że 

umiem dotrzymywać słowa. Miałaś rację, przypominając 
mi o tym. 

-  Ja nie... Ja po prostu... 
-  Wiem, że nie zrobiłaś tego umyślnie. Ale wciąż inte- 

resuje cię biznes. Dam ci parę książek do przeczytania. Na 
pewno się przydadzą. 

-  Dziękuję - powiedziała apatycznie. 
Carlyle natychmiast sięgnął na półkę z książkami i wy- 

ciągnął jeden z tomów. 

-  „Metody zarządzania". Zacznij od tego - poradził. - 

A teraz pójdę powiedzieć dobranoc Emmie. 

 
Postronny obserwator mógłby uznać rodzinę Brackma- 

nów za ideał. 

Łączącą rodziców miłość do dziecka wyczuwało się 

wyraźnie w atmosferze całego domu. Briony poświęcała 
cały swój czas opiece nad Emmą: towarzyszyła jej w dro- 
dze do szkoły i po lekcjach do domu, prowadziła z nią 

 
 
 

R

 S

background image

 

długie rozmowy, czuwała nad jej snem. Carlyle codziennie 
wracał z biura najwcześniej jak mógł, a jeśli przynosił ze 
sobą pracę, nie zabierał się do niej przed położeniem córe- 
czki do łóżka. 

Często przegryzał coś naprędce w gabinecie i pracował 

do późna. Czasem jadł kolację z żoną i wtedy rozmawiali 
o Emmie. Zwykle to ona wcześniej szła do łóżka, a on 
załatwiał jeszcze międzykontynentalne rozmowy telefoni- 
czne. W końcu wchodził cicho do sypialni i kładł się, nie 
zapalając światła, by jej nie budzić. 

W istocie Briony ani razu jeszcze nie zasnęła, zanim on 

się nie położył, udawała tylko, że śpi. 

Coraz boleśniej dręczyła ją ta nie odwzajemniona mi- 

łość. Przez krótki okres wystarczało jej widywanie Carly- 
le'a codziennie. Ale stopniowo coraz bardziej dojmująca 
stawała się tęsknota za czymś więcej. Lubił ją, był jej 
wdzięczny i hojnie to okazywał. Poza jednym wybuchem, 
kiedy to zerwał ich umowę, był zawsze uprzejmy i troskli- 
wy. Ale nic poza tym. Musiała się pogodzić z losem. 

Początkowo niewiele znaczył dla niej fakt, że mieszka 

w domu Helen. Kiedyś Nora nieopatrznie się wygadała, że 
Carlyle nie pozwolił niczego zmieniać. Jeśli umeblowanie 
się niszczyło, wstawiano nowe, ale identyczne sprzęty. Po- 
za pewnymi udogodnieniami w kuchni wszystko pozosta- 
ło tak, jak tego chciała Helen. I Briony utwierdzała się 
w przekonaniu, że musiał bardzo kochać żonę, skoro kazał 
zatrzymać zegar w dniu jej śmierci. 

Kiedyś, poszukując pożyczonego Carlyle'owi pióra, zna- 

lazła w szufladzie zdjęcie Helen z niemowlęciem w ramio- 
nach. Choć padał już na nią cień śmierci, była wciąż piękna. 
Briony widziała tę fotografię przy łóżku Carlyle'a, ale on 

 
 
 

R

 S

background image

przed ślubem usunął ją stamtąd. Teraz wiedziała, że ukrył 
ją tutaj, by dumać nad nią w samotności. 

Poza tym zdjęciem był tam jeszcze album z fotografia- 

mi. Briony walczyła z pokusą, ale w końcu zaczęła 
przewracać kartki. Trudno było rozpoznać Carlyle'a 
na zdjęciach ze zmarłą żoną. Wyglądał wówczas jak mło- 
dy chłopiec o niewinnej promiennej twarzy, nie tknię- 
tej cierpieniem. Nie przeczuwał, w jak tragiczny sposób 
utraci swoje szczęście. Briony ze smutkiem odłożyła fo- 
tografie. 

Pewnej nocy, jak zresztą często zdarzało się to i przed- 

tem, Briony, leżąc obok śpiącego Carlyle'a, nie mogła 
zasnąć. Światło księżyca pozwalało jej wyraźnie widzieć 
jego twarz, tak pełną napięcia w ciągu dnia i tak bezbronną 
we śnie. Odczuła przemożne pragnienie ucałowania go. 
Zmusiła się jednak do opuszczenia łóżka. Powinna uciekać 
przed Carlyle'em, dopóki nie przejdzie jej ten niebezpie- 
czny nastrój. Po cichu włożyła szlafrok i wyśliznęła się 
z pokoju. 

Na dole wzięła „Metody zarządzania" i poszła do kuch- 

ni. Tam zagrzała sobie trochę mleka i siedziała, wpatrując 
się w książkę, ale zdała sobie sprawę, że po raz czwarty 
czyta tę samą stronicę, nie rozumiejąc ani słowa. 

- Co robisz tutaj tak późno? 
Podniosła głowę i dostrzegła w drzwiach Carlyle'a 

w piżamie, z potarganymi włosami. Serce jej drgnęło, ale 
opanowała się. 

-  Gdzie masz pantofle? - Wskazała oskarżycielsko na 

jego bose stopy. 

-  Nie mów do mnie tak, jak do Emmy - uśmiech- 

nął się. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Emma ma więcej rozumu niż ty. Wkłada kapcie, bo 

wie, że robi się coraz zimniej. 

-  Wkłada kapcie, ponieważ kupiłaś jej takie, w których 

wygląda jak jej ukochane postacie z kreskówek. - Ziewnął 
i przetarł oczy. - Czy jest coś do picia? 

-  Usiądź. 
Podeszła do kuchenki, a on zaczął przeglądać jej 

książkę. 

- Jesteś sumienną uczennicą. A może ambitną? 
-  To fascynujący przedmiot - powiedziała wymijająco. 

- Dużo czytam, kiedy Emma jest w szkole. Czy dodać ci - 
coś do mleka? 

-  Kakao, jeśli jest. 
-  Gdyby twoi konkurenci mogli cię teraz widzieć - za- 

śmiała się, stawiając przed nim kubek. - Wszyscy myślą, 
że na śniadanie jadasz ludzi. 

-  Ja właśnie chcę, żeby tak myśleli. 
-  Wiem. Kakao zniszczyłoby taki wizerunek. 
-  No dobrze. Zachowamy to w sekrecie - uśmiechnął 

się. - Robisz kakao, jak zresztą wszystko, w sposób abso- 
lutnie znakomity. Na czym polega twój sekret? 

-  Emma zdradziła mi, jakie lubisz. Ale, ale, czy powie- 

działa ci o swoim najnowszym pomyśle? Chce się zapisać 
do skautek. 

-  Mowy nie ma. Czy widziałaś, co te dzieciaki wypra- 

wiają? - Odstawił z hałasem kubek. - Włażą na drzewa, 
gonią się... 

-  Uspokój się. Niech lekarz nam powie, czy pomysł jest 

aż tak idiotyczny. 

 - Ja ci mówię... 
-  No to nie mów - powiedziała stanowczo. - Już to 
 
 
 

R

 S

background image

 

przerabialiśmy. Możesz sobie być ojcem Emmy, ale ja 
jestem jej matką. Teraz bądź cicho i posłuchaj. Emma jest 
zbyt samotna. Opuszcza szkołę w południe i nie może 
zaprzyjaźnić się z innymi dziećmi w czasie przerwy obia- 
dowej ani brać udziału w ich zabawach. Wiem, że na to 
nie ma rady, ale ona potrzebuje towarzystwa dzieci. 

-  To zbyt ryzykowne. 
-  Niekoniecznie. Porozmawiam z przewodniczką 

skautek i wyjaśnię, że są rzeczy, których mała nie może 
robić. A poza tym sama będę miała na nią oko i zabiorę ją 
stamtąd, jeśli się zmęczy. Zaufaj mi. - Posłała mu łobuzer- 
ski uśmieszek. - Powinieneś wymyślić coś lepszego, niż 
próbować nas tyranizować. 

-  Tyranizować? Ja?! - Carlyle zrobił minę obrażonej 

niewinności. - Przecież jestem najłagodniejszym z ludzi. 

-  Ty? Mógłbyś rozwalić cały dom, gdyby ci się ktoś 

sprzeciwił. Ja już wiem, po kim Emma odziedziczyła swój 
charakterek... 

-  Ona jest zupełnie taka jak ja - uśmiechnął się ze 

skruchą. 

-  Zupełnie. 
Wymienili uśmiechy, pełne miłości dla małej dziew- 

czynki. Nagle jego uśmiech zgasł i w oczach pojawiło się 
coś nowego. Przez chwilę przyglądał się jej, marszcząc 
brwi, jak gdyby próbując przyzwyczaić się do swej myśli. 
Potem nagle pochylił się przez stół i pocałował ją. Stało się 
to tak błyskawicznie, że Briony nie zdążyła zareagować, 
ale wiedziała, że musi go powstrzymać. Pocałował ją, po- 
nieważ dokuczały mu samotność i smutek, a ona znalazła 
się pod ręką. Sądził, że jej uczucia były równie chłodne jak 
jego własne, nie wiedział, jaka burza miłości szalała 

 
 
 

R

 S

background image

 

w jej sercu. Ona musi się temu przeciwstawić dla dobra ich 
obojga, dla dobra Emmy... Ale nie teraz, jeszcze nie te- 
raz... 

Zerwał się na równe nogi, przyciągając ją do siebie. 

Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny. Opanowało 
ją podniecenie na myśl o tym, jak to może się skończyć. 
Była kimś więcej niż matką Emmy. Była kobietą namiętnie 
zakochaną w mężczyźnie, gotową zrobić wszystko, by 
zdobyć jego miłość. Pragnęła go. Całego. Jego serca, umy- 
słu, duszy i ciała. Czy byłoby źle, gdyby wykorzystała tę 
wymuszoną bliskość i poszukała drogi do jego serca? Czy 
nie ma prawa spróbować? W tym momencie on także jej 
pragnął. Byłoby tak przyjemnie osunąć się w jego ramiona, 
a potem wejść po szerokich schodach do ich sypialni, do 
łóżka... 

Ale co potem? Gdy już wyzna swą miłość nie kochają- 

cemu ją mężczyźnie gdy zimne światło poranka zabije 
namiętność, co wtedy? Nigdy już nie będą mogli zacho- 
wywać się naturalnie, bez zakłopotania, a cierpieć będzie 
na tym Emma. Ocalił Briony zdrowy rozsądek. Zesztyw- 
niała w jego objęciach i odepchnęła go. 

 - Nie - powiedziała głucho. - Carlyle, proszę, nie rób 

tego. Puść mnie. Przyrzekłeś. 

Puścił ją natychmiast. 
-  Przyrzekłem, oczywiście. Myślałem jednak, że cię 

rozumiem. Najwyraźniej popełniłem błąd. - Cofnął się 
o krok. - Przepraszam. 

-  Nie ma potrzeby. 
-  Oczywiście, że jest. Zawarliśmy umowę, a umowy są 

święte. Całe życie trzymam się tej zasady. Nie rozumiem, 
jak mogłem... Proszę, wybacz mi to zachowanie. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Była bliska płaczu. Wszystko poszło tak fatalnie, tak 

inaczej, niż pragnęła. A za chwilę zrobiło sięjeszcze gorzej. 
Carlyle rzucił okiem na książkę i na jego ustach pojawił 
się krzywy uśmieszek zrozumienia. Chciała krzyknąć, że 
jej nie o to chodzi, ale nie mogła wydobyć głosu. 

- Nie gniewaj się - powiedział drwiąco. - Po prostu 

przez chwilę zapomniałem o regułach gry. Daję ci słowo, 
że to się już nie powtórzy. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  SIÓDMY 

 
Doktor pozwolił Emmie zapisać się do skautek, o ile 

Briony będzie uważała, żeby dziecko się nie przemęczało. 
Wobec zachwytu córki Carlyle niechętnie ustąpił. Odtąd 
w każdą środę po południu Emma chodziła na godzinne 
zbiórki i wracając do domu była w siódmym niebie. Joyce 
telefonowała kilka razy w tygodniu i Briony lubiła z nią 
rozmawiać. Szybko przywiązała się do swojej szczerej 
i bezpośredniej teściowej. Pod koniec listopada Carlyle 
wydał niewielkie przyjęcie, by zapoznać Briony ze swoimi 
przyjaciółmi.                              

-  Nazwałabym ich raczej znajomymi - zauważyła 

Joyce, gdy Briony jej o tym powiedziała. - On rzadko 
nawiązuje tak bliskie kontakty z ludźmi, by rzeczywiście 
się z nimi zaprzyjaźnić. 

-  Mnie też tak się zdawało - zgodziła się Briony. - Za- 

stanawiałam się, czy nie zamknął się w sobie od czasu, gdy 
Emma zachorowała. 

-  Owszem, ale zawsze był trochę dziki. Życzę ci powo- 

dzenia w stosunkach z tymi drapieżnikami. Uważaj zwła- 
szcza na Deirdre Raye. Dopiero co się rozwiodła, a była 
przekonana, że Carlyle czekał tylko, aż będzie wolna, by 
się jej oświadczyć. Oczywiście to nonsens. Gdyby chciał, 
zaproponowałby jej małżeństwo dawno temu. Była w Sta- 

 
 

R

 S

background image

 

nach i prawdopodobnie aż do swego powrotu nic nie sły- 
szała o waszym małżeństwie. Będzie wściekła. 

Briony wieczorem opowiedziała żartobliwym tonem 

Carlyle'owi o tej rozmowie. Opinia matki zaskoczyła go. 

-  Coś zmyśla. Rozwód Deirdre nie ma nic wspólnego 

ze mną. Jestem pewny, że nigdy o mnie w ten sposób nie 
myślała, a ja też bym się jej nie oświadczył, choćby dlatego, 
że Emma jej nie lubi. Nie wiem, dlaczego. Flirtowaliśmy 
czasem na przyjęciach, ale bez żadnych konsekwencji. Po 
prostu rodzaj gry towarzyskiej, którą wszyscy zabawiają 
się z nudów. 

-  Ale jeśli nie chcesz dostać drinka zaprawionego ar- 

szenikiem, nie flirtuj z nią na tym przyjęciu - doradziła mu 
nachmurzona Briony. 

-  Nie zrobię tego. Emmie by się to nie podobało. 
 
Briony nie wtrącała się do przygotowań kulinarnych, 

pozostawiając wolną rękę Norze. Emma ubrała się w różo- 
wą sukienkę druhny, a Briony włożyła ślubne perły. Na 
żądanie Carlyle'a sprawiła sobie elegancką suknię koktaj- 
lową z niebieskiego jedwabiu, bardzo ekstrawagancką, ale 
wartą każdych pieniędzy, gdyż wspaniale uwydatniała jej 
urodę. 

Przyszło około pięćdziesięciu osób, wszyscy bogaci, 

eleganccy i zadbani. Każda kobieta mierzyła wzrokiem 
Briony, oceniając sukienkę i szacując perły. Czuła się nie- 
zręcznie, ale wkrótce stało się jasne, że wszyscy ją zaakcep- 
towali. Atmosfera zrobiła się bardziej przyjazna, zwłaszcza 
gdy zjawiła się Sylwia, daleka kuzynka Carlyle'a, która 
była na weselu, a teraz serdecznie rzuciła się Briony na 
szyję. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Deirdre przyszła późno. Carlyle był wtedy w gabinecie 

i pokazywał gościom swój nowy komputer. Briony musiała 
przyjąć ją sama. Od razu zorientowała się, że Joyce udzie- 
liła jej dobrej rady. Na widok Briony oczy Deirdre zwęziły 
się z zaskoczenia i przykrości. Była to wysoka kobieta tuż 
po trzydziestce, brunetka. Byłaby piękna, gdyby nie ostry 
wyraz twarzy. Nosiła bransoletkę i kolczyki z oprawnych 
w złoto rubinów, które najwyraźniej warte były fortunę. 
Briony przywitała się z nią swobodnie. 

-  Byłam zafascynowana, słysząc, że Carlyle ożenił się 

pod wpływem chwilowego impulsu. To takie niepodobne 
do niego - gruchała Deirdre. - Ci, którzy go znają, dobrze 
wiedzą, że nie jest romantykiem.                              

Briony zastanowiła się przez ułamek sekundy, jak zare- 

agować na uprzejmą złośliwość widniejącą w oczach De- 
irdre. Zdecydowała, że jeśli ta kobieta chce wojny, to bę- 
dzie ją miała. 

-  No cóż, może ci, którzy go dobrze znają, nie znają 

go tak dobrze, jak im się wydaje - powiedziała słodko 
i usłyszała stłumiony chichot Sylwii. - Czy mogę zapro- 
ponować pani drinka? - Wyprowadziła ją z tłoku i podała 
szklankę. Obydwie taksowały się wzrokiem. 

-  Proszę wybaczyć, że się wtrącam - mówiła Deirdre 

słodko. - Myślę, że pani małżeństwo to cudowna historia 
i cieszę się, że nareszcie panią spotykam. Ale ja od tak 
dawna znam Carlyle'a i byłam z nim tak blisko... nie ob- 
razi się pani, że dam pani maleńką radę, dobrze? 

-  Zdumiewa mnie pani - odrzekła Briony uprzejmie. 

- Na czym polega ta maleńka rada? 

-  Niech pani nie próbuje odsuwać go od przyjaciół 

- powiedziała Deirdre konspiracyjnym tonem, - Po pier- 

 
 
 

R

 S

background image

wsze, będzie się pani sama czuła zbyt wyizolowana, a po 
drugie, to taki mężczyzna jak Carlyle nie zniesie, by nim 
komenderowano. 

-  Ależ ja nikim nie komenderuję i nie czuję się wyizo- 

lowana - oświadczyła Briony. - Przyjaciele Carlyle'a 
przyjęli mnie bardzo serdecznie. 

-  To znaczy, jego prawdziwi przyjaciele - dorzuciła 

Sylwia. 

Deirdre uśmiechnęła się z przymusem, ale zanim zdoła- 

ła odpowiedzieć, pojawiła się Emma. Deirdre wydała afe- 
ktowany okrzyk radości. 

-  O, jest moja kochana mała dziewczynka. Zachwyca- 

jąco wyglądasz. Chodź tutaj, kochanie, po prostu muszę cię 
przytulić. 

Emma cofnęła się, ale nie dość szybko. Deirdre rzuciła 

się na nią jak drapieżny ptak i obsypała ją pocałunkami. 

-  Biedne słodkie maleństwo! Jesteś wciąż taka słaba. 
-  Nie jestem! -. zawołała Emma. Otarła usta wierzchem 

dłoni. - Czuję się o wiele lepiej. 

-  I taka dzielna - westchnęła Deirdre. 
-  Słyszała pani, co powiedziała Emma - rzekła stanow- 

czo Briony. - Powiedziała, że czuje się lepiej. Wszyscy to 
widzimy. 

-  Oczywiście, oczywiście - zgodziła się Deirdre, ale 

zbyt pośpiesznie i z tak teatralną przesadą, że nawet mniej 
inteligentne dziecko musiałoby się domyślić, iż jest ona 
zupełnie przeciwnego zdania. 

-  Kochanie, powiedz tatusiowi, że przyszła pani Raye 

- poleciła Briony. Mimo pozornego opanowania czuła, jak 
wzbiera w niej gniew. 

-  Prosiłabym, żeby pani nie wspominała Emmie, że 
 
 
 
 

R

 S

background image

 

wygląda na słabą. Oboje z Carlyle'em nie chcemy, aby się 
nad tym zastanawiała. 

-  Oboje z Carlyle'em - rzekła marząco Deirdre. - Pani 

mówi to tak naturalnie. A tymczasem kiedyś... ach, niech 
pani nie zwraca na mnie uwagi... 

-  Nie będę - zapewniła Briony. Odkryła, że te szorstkie 

repliki spełniały swoje zadanie. Deirdre była przyzwycza- 
jona do wybiegów i nie potrafiła sobie radzić z przeciwni- 
czką mówiącą wprost to, co myśli. - Ale proszę zrozu- 
mieć, że myślę tak na serio - ciągnęła. - Emma jest naj- 
ważniejsza. 

-  Ależ oczywiście, że tak - Deirdre szeroko otworzyła 

oczy. - Wszyscy to rozumiemy. I w końcu dlatego... to 
znaczy nie będziemy o tym mówić, ale... Carlyle, mój 
najdroższy! - Z otwartymi ramionami ruszyła w kierunku 
Carlyle'a. Zagarnęła go w uścisku, który odwzajemnił 
z uśmiechem. - Och, umierałam, nie wiedząc, czy małżeń- 
stwo cię zmieniło, czy pozostałeś taki sam jak niegdyś... 

-  Zapytaj moją żonę - powiedział, wskazując na 

Briony. 

-  Nie zmieniło - oświadczyła Briony, zwracając się do 

całego towarzystwa. - Jest wciąż takim samym apodykty- 
cznym tyranem, 

-  Musimy z sobą nareszcie porozmawiać. Umieram 

z chęci dowiedzenia się, czy... - Deirdre wsunęła rękę pod 
ramię Carlyle'a i odciągnęła go na bok.                         

W tłumie gości Briony od czasu do czasu natykała się 

na Carlyle'a. 

-  Miałeś rację, Emma jej nie znosi - szepnęła przy 

jednym ze spotkań. -I słusznie. Wyobrażą sobie, że może 
ją nazywać ,biednym słodkim maleństwem". 

 
 
 

R

 S

background image

 
 
-  Tak powiedziała?- uśmiechnął się Carlyle. 
-  Właśnie tak. Szkoda, że nie widziałeś twarzy Emmy. 
- Obydwoje wybuchnęli śmiechem. 
Niektórzy goście przeglądali albumy ze zdjęciami ślub- 

nymi. Deirdre przerzucała je z pozoru niedbale, ale jej 
spojrzenie przypominało wzrok jastrzębia. 

-  Ach, spójrzcie na Emmę. Czyż to nie aniołek? - wes- 

tchnęła. 

-  Och, nie trzeba dać się zwieść tej niewinnej buzi 

- powiedziała szybko Briony, widząc, że Emma się naje- 
żyła. - To nie mały anioł, ale mała terrorystka. - Emma 
uśmiechnęła się, najwyraźniej uważając ten epitet za po- 
chlebny i całkiem do przyjęcia. 

-  Ach, jakie piękne perły - zaczęła Deirdre, gdy zostały 

na chwilę same przy fotografiach. - Rozumiem, dlaczego 
pani nie może się bez nich obejść. 

-  To prezent ślubny od Carlyle'a - poinformowała 

Briony uprzejmie. 

-  Ma doskonały gust? Dobrze wie, jakie klejnoty wy- 

brać dla kobiety, prawda? - Wskazała na bransoletkę i kol- 
czyki. Aluzja była jasna. Deirdre dawała do zrozumienia, 
że to również prezenty od Carlyle'a. 

Briony odczuła ogromną przykrość, ale udało jej się 

uśmiechnąć. Nieważne nawet było, że Carlyle dał kiedyś 
biżuterię tej kobiecie. To przeszłość. W każdym razie ona 
nie ma prawa mieć mu tego za złe. Bolesne było jednak, 
że została okłamana. Chyba że to Deirdre kłamie. Ale ona 
właśnie podbiegła do Carlyle'a i zamruczała rozkosznie, 
pokazując rubiny: 

- Widzisz, mam jeszcze twój piękny prezent... 

Briony uważała się zawsze za osobę spokojną i zrówno- 

 
 

R

 S

background image

 

ważoną, ale teraz nie była w stanie opanować namiętnej 
zazdrości. Nienawidziła tej kobiety i to nie dlatego, że 
nosiła klejnoty od Carlyle'a, ale dlatego, że stanowiła część 
jego życia, o której ona nic nie wiedziała. 

-  Mamusiu - żałośnie odezwała się stojąca obok niej 

Emma. - Ja nie lubię cioci Deirdre i nigdy nie lubiłam. 

Briony już wzięła się w karby. 
-  Ja też jej nie znoszę, kochanie. I nauczę cię kilku 

nowych słów: intrygantka, cyniczna, dwulicowa, pod- 
stępna. 

-  Można ją także nazwać grzechotnikiem - zauważyła 

Sylwia. 

-  Sylwio, nie prowokuj jej. Zresztą, już czas do łóżka. 
-  Och, proszę, mamusiu, jeszcze parę minut. 
-  Pięć. 
-  Piętnaście. 

     - Dziesięć. 

-  Zgoda. 
-  A czy to już nie czas pójść spać? - zapytał Carlyle, 

który pojawił się nagle przy nich. 

-  Właśnie zawarłyśmy umowę - oświadczyła Briony. 

- Dziesięć minut. 

-  A po dziesięciu minutach, jaką ona znajdzie znowu 

wymówkę? 

-  Już ja coś wymyślę - przyrzekła Emma, uśmiechając 

się anielsko do obojga. 

-  Na pewno to zrobi - prowokował Carlyle. 
-  A ja jestem pewna, że nie - oświadczyła stojąca za  

nim Deirdre. - Będziesz dobrą małą dziewczynką i poma- 
szerujesz prosto do łóżeczka. Prawda, kochanie? 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Nie, nie chcę - buntowała się Emma. - Jestem terro- 

rystką, jak mówi mama. 

-  Nie bądź niemądra - gruchała Deirdre. - Oczywiście, 

że nie jesteś taka niedobra. 

-  A właśnie, że jestem. 
-  Czy to rozsądnie przezywać w ten sposób dziecko? 

- Deirdre spojrzała na Briony z pełną smutku wyższością. 

- Skoro ona wie, że wszyscy spodziewają się po niej naj- 

gorszego... 

-  O, mamusia umie bardzo dobrze przezywać ludzi 

- wyjaśniła Emma radośnie. - Nazwała tatusia apodykty- 
cznym tyranem i powiedziała, że jesteś podstęp... 

-  Emma - zawołała Briony szybko. 
-  Kiedy ona jest taka - powiedziała dziewczynka 

hardo. 

Dałoby się to załagodzić, gdyby goście nie zaczęli chi- 

chotać. Niewiele osób lubiło Deirdre. 

Ona zaś, zorientowawszy się w sytuacji, nie potrafiła 

utrzymać się w roli. 

-  Jeśli chcesz znać moje zdanie, to uważam, że córka 

całkowicie wymyka ci się z rąk - powiedziała zimno do 
Carlyle'a. - Ponieważ jest chora, pozwalasz jej robić i mó- 
wić co zechce, a to duży błąd. 

-  Przepraszam, jeśli czuje się pani urażona. Nikt nie chciał, 

aby do tego doszło - odezwała się chłodno Briony. 

-  Ona chciała - warknęła Deirdre, wskazując na Em- 

mę, która obserwowała całą scenę z miną świętej małej 
męczennicy. - Ta mała bestia zawsze chciała mi dokuczyć. 

- Po czym rzekła do Briony: - Nie dam się, tak jak pani, 

nabrać na jej chytre sztuczki. Nie powinno się jej wpusz- 

 
 
 
 

R

 S

background image

 

 
czać między przyzwoitych ludzi. Są jeszcze miejsca, gdzie 
dają sobie radę z takimi dziećmi jak ona... 

Carlyle ściągnął gniewnie brwi, ale zanim zdołał się 

odezwać, ubiegła go Briony. 

-  Jak pani śmie mówić w taki sposób o Emmie! - 

krzyknęła. - To zupełnie normalne dziecko, tyle tylko, że 
źle się teraz czuje. 

-  Normalne - parsknęła Deirdre. - Tak bym jej nie na- 

zwała. 

-  Może ją pani nazywać, jak pani chce, byle nie tutaj. 

Dobranoc pani. Tam są drzwi. 

-  Pani nie może tego zrobić. - Deirdre zabrakło tchu. 

- Jestem tu gościem. Zaprosił mnie Carlyle... 

-  A ja panią wypraszam - oświadczyła Briony. - Nikt, 

kto w ten sposób mówi o mojej córce, nie będzie gościem 
w tym domu dopóki ja tu jestem. Dobranoc. 

Deirdre spojrzała na Carlyle'a, szukając u niego pomo- 

cy, ale on milczał. Odwróciła się i wyszła z podniesioną 
głową. 

-  Ale jak długo jeszcze spodziewa się pani rządzić tym 

domem? - Wypuściła ostatnią zatrutą strzałę i wybiegła, 
trzaskając drzwiami. 

 
Tego wieczora Briony szykowała się do snu z wściekło- 

ścią. Zdarła z siebie piękną suknię i wciągnęła atłasowy 
negliż, który nosiła w noc poślubną. Carlyle, wchodząc do 
sypialni, zobaczył taką Briony, z jaką nigdy przedtem nie 
miał do czynienia. Wieszając wieczorowy strój, oczekiwał, 
że ona pierwsza się odezwie. Ponieważ milczała, sam za- 
czął ostrożnie badać grunt. 

-  To było udane przyjęcie - powiedział. 
 
 

R

 S

background image

-  Tak. 
-  Odniosłaś prawdziwy sukces. Byłem dumny z ciebie. 
-  Tak. 
-  Jesteś bardzo małomówna. Czy coś jest nie w po- 

rządku? 

-  Nie miałeś prawa mi tego zrobić! - wybuchnęła. 
-  Co takiego? Nie rozumiem. 
-  Jak mogłeś mnie tak zaskoczyć! 
-  Czym zaskoczyć? 
-  Tą Deirdre Raye. 
-  Nie chciałem cię niczym zaskakiwać. Mówiliśmy 

o niej i powiedziałem, że nic nie było między nami. 

. - A ja ci uwierzyłam! Rób ze mnie dalej idiotkę! 
-  Nazywasz mnie kłamcą? - spytał spokojnie. 
-  Nie wiem, jak cię nazwać. Nie dbam o to, ile kobiet 

miałeś. To nie moja sprawa. Ale dlaczego nie byłeś ze mną 
szczery? Czułam się tak głupio, kiedy ona powiedziała.... 
kiedy dała do zrozumienia... 

-  No więc powiedz mi wreszcie, co dawała do zrozu- 

mienia, to może do czegoś dojdziemy. 

-  Obnosiła się przede mną z tymi rubinami i opowia- 

dała o tym, jak to ty zawsze umiałeś wybrać biżuterię dla 
kobiety. Powinieneś mnie na to przygotować. Nie zaprze- 
czysz, że zrobiłeś jej ten prezent? 

-  Nie, nie zaprzeczę. 
-  No to, no to... 
Carlyle wpatrywał się w nią, a potem nagle wybuchnął 

głośnym śmiechem. 

-  Co tu jest śmiesznego? - Briony gotowała się 

z wściekłości. 

-  Właśnie ty. 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
 
-  Cieszę się, że dzięki mnie tak się uśmiałeś. 
-  Przepraszam - opanował się wreszcie. - Powinienem 

ci uwierzyć, że ta Deirdre miała w związku ze mną jakieś 
plany. Skąd mogłem przypuszczać, że będzie przykładać 
taką wagę do przyjacielskiego gestu. 

-  Złoto i rubiny warte wiele tysięcy funtów nazywasz 

przyjacielskim gestem? - spytała kąśliwie. 

-  Jej były mąż, George, pomógł mi zarobić w krótkim 

czasie masę pieniędzy. Poszliśmy we trójkę na obiad, by to 
uczcić i wtedy z wdzięczności dałem jej ten prezent. 

-  Och, doprawdy? Jeśli on oddał ci przysługę, to dla- 

czego rubiny dałeś jej? 

-  A czy nie wyszedłbym na idiotę, dając biżuterię jemu? 
-  Och, wiesz, co mam na myśli. 
-  Zrewanżowałem się w sposób, który szanujący się 

człowiek interesu mógł zaakceptować. Rubiny były pew- 
nego rodzaju komplementem dla żony mojego dobroczyń- 
cy. Pytałem George'a, jakie kamienie ona lubi i wręczyłem 
je w jego obecności. Powiedziałem ci prawdę. Poza tym 
jestem ci wdzięczny, że w taki sposób sobie z nią poradzi- 
łaś. Sam nie mógłbym załatwić tego tak skutecznie. - Pa- 
trzył na nią rozbawiony. - Gdyby to chodziło o kogoś in- 
nego, a nie o moją chłodną, zrównoważoną Briony, przy- 
puszczałbym, że tu w grę wchodzi zazdrość. 

-  Jak śmiesz tak mówić! - wybuchnęła gniewem Brio- 

ny. - Mnie chodziło tylko o Emmę! Wszystko robię tylko 
dla Emmy. Insynuacje tej kobiety mogły ją zdenerwować! 

-  Zdenerwować! Co za pomysł! -zawołał Carlyle, pół 

zirytowany, pół rozbawiony. - Nasza córka była jedyną 
osóbką, która śmiała się pod koniec tego wieczora. 

Briony wciąż jeszcze nie mogła opanować emocji, któ- 
 
 

R

 S

background image

re, tłumione w ciągu ostatnich tygodni, wybuchły z ogro- 
mną siłą. Próbowała powściągnąć nerwowe podniecenie, 
bojąc się, że powie coś, czego nie da się naprawić. 

-  O Boże, nie wiedziałem, że masz taki temperament 

- powiedział, przyglądając się jej. - I ciągle nie wiem, co 
ja takiego zrobiłem. 

 Omal nie krzyknęła: „Rozmawiałeś z nią! Śmiałeś się 

z nią! Ona cię znała wcześniej niż ja!". Świadomość nie- 
bezpieczeństwa nakazała jej milczenie. 

-  Myślę, że powinniśmy już przestać o tym mówić - 

oświadczyła z wysiłkiem. - Jestem zmęczona i chciałabym 
się położyć. 

-  Och, rzeczywiście? - zapytał ironicznie. - A gdybym 

ja miał ochotę dalej walczyć? 

-  My nie walczymy ze sobą. Nie ma o czym mówić. 

Wyjaśniłeś już całą sprawę. 

-  To dlaczego mam wrażenie, że wciąż jesteś na 

mnie zła? Briony, jeśli coś cię niepokoi, powiedz o tym 
szczerze. 

-  Powiedziałam już, co mnie niepokoiło. 
-  Nie, ty jeszcze coś ukrywasz. - Złapał ją za ramię 

i zatrzymał. - Przestań się miotać po pokoju jak rozdraż- 
niona osa i porozmawiaj ze mną spokojnie. Briony, czy ty 
mnie nie lubisz? 

-  Czy ja... co? 
-  Zaczynam myśleć, że chyba tak jest. W twoim 

stosunku do mnie wyczuwam jakąś ukrytą pretensję, 
napięcie. Nie pozwalasz mi się zbliżyć do siebie. Tamtej 
nocy, kiedy się odważyłem... No dobrze... nie mogę cię 
za to obwiniać. To ja przekroczyłem granicę. Ale dzisiaj, 
tylko dlatego, że trochę zażartowałem na temat zazdrości, 

 
 
 
 

R

 S

background image

rzuciłaś się na mnie, jakbyś mnie nienawidziła. Czy tak 
jest? 

-  Oczywiście, że nie... - wyjąkała. - Puść mnie, Car- 

lyle. Wszystko jest w porządku. Byłam niemądra... 

-  Nie, porozmawiajmy o tym... 
Chciała mu się wyrwać, ale Carlyle trzymał ją mocno. 

W czasie krótkiej szamotaniny Briony nadepnęła na skraj 
koszuli i zaplątawszy się w śliskim atłasie, zachwiała się 
i wpadła prosto w ramiona Carlyle'a. W tym momencie 
rozwiązała się kokarda przy dekolcie, odsłaniając jej piersi, 
unoszone gwałtownym oddechem. 

Zachwyt w jego płonących oczach obezwładnił ją i stłu- 

mił ostatnią myśl o oporze. 

-  Jesteś taka piękna... - wyjąkał zdławionym głosem. 

- Doprowadzasz mnie do szaleństwa... 

Porwana jego namiętnością pragnęła zarzucić mu 

ręce na szyję, ale obejmował ją żelaznym uściskiem i na- 
gle zaczął całować... i całował coraz gwałtowniej, widząc 
w jej oczach całkowite oddanie i radosną zgodę na to, co 
się stanie za chwilę. 

Nagle drgnął i odepchnął ja brutalnie. 
-  Nie!- krzyknął. - Nie! 
-  Carlyle... - Głos uwiązł jej w gardle. 
-  Tym razem to nie moja wina - powiedział, uspokaja- 

jąc się z wolna. - Jesteś dość kusząca, by każdy mężczyzna 
zapomniał dla ciebie o swoich zasadach. A ja nigdy jeszcze 
nie widziałem, byś była taka jak dzisiaj. Tylko dlatego 
zachowałem się jak szalony. 

-  Co ty mówisz... - Patrzyła z przerażeniem, jak pręd- 

ko rozwiewają się jej marzenia. 

-  Mówię, że cię pragnę. Także i w tej chwili pragnę cię 
 
 
 

 

R

 S

background image

bardziej niż kiedykolwiek, ale potrafię nad sobą zapano- 
wać. Nie patrz na mnie w ten sposób, możesz mi zaufać. 
To przemijający nastrój, więc... przeminie. Przepraszam, 
że zapomniałem, co czujesz. 

-  Nie masz pojęcia, co ja czuję! - krzyknęła ze stra- 

chem. 

-  Myślę, że wiem. Dałaś mi to wyraźnie do zrozumie- 

nia. Żadne z nas nie jest istotą, która dałaby się porwać 
chwili szaleństwa. 

-  Jesteś tego pewien? I czy sądzisz, że to łatwo być aż 

tak rozsądnym? 

-  Nie. To wcale nie jest łatwe. Wolałbym nigdy nie 

widzieć cię takiej, jak przed chwilą. 

-  Ale widziałeś-powiedziała z rozpaczą.-I pragnąłeś 

mnie. Być może kiedyś utracisz kontrolę nad sobą i wte- 
dy. .. zrobisz to, czego pragniesz. 

-  A ty mnie potem znienawidzisz? 
-  Nie mogłabym nigdy znienawidzieć ciebie, Carlyle. 
-  Nie. Jesteś na to za dobra. Zapomniałem już, ile 

wdzięczności-jestem ci winien za twoją dobroć. To ja je- 
stem stale obdarowywany, wiesz o tym, Briony. Aż dotąd 
nie wstydziłem się tego. Przed chwilą pragnąłem cię tak 
bardzo, że gotów byłem cię wziąć, nie myśląc o konse- 
kwencjach. Ale rano... 

-  Tak - wyszeptała głucho. - Rano... 
Rano on odwróci się od niej i ich dalsze wspólne życie 

stanie się niemożliwe. 

-  Nie martw się - uspokajał ją. - Pójdę przespać się na 

kanapie w gabinecie. 

-  A jeżeli Emma cię tam znajdzie? - spytała odru- 

chowo. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Nastawię budzik i jeżeli nie masz nic przeciwko te- 

mu, przyjdę, zanim ona wstanie. 

-  Nie - uśmiechnęła się gorzko. - Nie mam nic prze- 

ciwko temu. 

-  Dzięki. Teraz już się wynoszę. - Szybko zniknął. 
Briony rzuciła się na łóżko i leżała tak, nie mogąc pła- 

kać, starając się uspokoić wzburzone serce. Zdawało się, 
że odnalazła drogę do niego, ale on wycofał się jednak. 
I tak już pozostanie na zawsze. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  ÓSMY 

 
Briony obawiała się, że wydarzenia tamtej nocy wywo- 

łają skrępowanie w ich wzajemnych stosunkach. Wydawa- 
ło się jej, że w ciągu następnych paru dni widywała Car- 
lyle'a rzadziej. Ale wtedy Emma poważnie się przeziębiła 
i'z obawy o nią zapomnieli o swoich sprawach. Doktor 
uspokajał ich, twierdząc, że małej nic nie grozi, ale sporo 
dni spędziła w łóżku, gorączkująca i słaba. Carlyle na- 
tychmiast przeniósł się z pracą do domu i odwiedzał Emmę 
regularnie w jej pokoju, a potem wycofywał się do gabi- 
netu i siadał do komputera. 

-  Czy nie mógłbyś posiedzieć u niej trochę dłużej i po- 

rozmawiać z nią? - zaproponowała Briony pewnej nocy, 
gdy kładli się spać. Teraz już zachowywali się wobec siebie 
całkiem naturalnie. 

-  Staram się - westchnął. - Ale nie bardzo wiem, 

o czym mam rozmawiać. Przez całe popołudnie bawiłem 
się z nią w różne gry. 

-  Tak, ale potem ona chciała pogadać o balecie, który 

widziała w telewizji, ale ty zepchnąłeś to na mnie i szybko 
się wymknąłeś. Wiem, że słowa przychodzą ci z trudem 
- ciągnęła dalej łagodnie. - Ale ona właśnie słów pragnie 
od ciebie. Łatwo jest kupować jej różne rzeczy, nawet 

 
 
 

R

 S

background image

 

matkę. Nie odczuwałaby jednak tak bardzo braku matki, 
gdyby mogła więcej przebywać z ojcem. 

-  Przecież wiesz, że nie żałuję jej swojego czasu - ża- 

chnął się. 

-  Ale zbyt mało czasu spędzacie ze sobą sami, rozma- 

wiając o tym, o czym ona chce ci opowiedzieć. 

-  Czy nie rozumiesz, że czasami trudno mi rozmawiać 

z własną córką, bo dręczy mnie lęk o nią? 

-  Myślę, że cię dobrze rozumiem. 
-  Wątpię. Wiem, że kochasz Emmę, ale poznałaś ją 

dopiero przed paroma miesiącami. Czy możesz sobie wy- 
obrazić, co to znaczy stracić dziecko, które całymi latami 
stanowiło część twego życia? 

-  Nie muszę sobie wyobrażać, ja to wiem. 
-  O czym ty mówisz? Myślałem, że nigdy nie miałaś 

dziecka. 

-  Miałam małą siostrę, którą wychowywałam po śmier- 

ci naszych rodziców. Była psotna i pełna życia, dopóki... 
- Briony urwała pod naporem wspomnień. 

-  Powiedz mi, co się stało. - Carlyle objął ją serdecznie. 
-  Zachorowała. Myślałam, że to zwykłe przeziębienie, 

ale szybko się jej pogorszyło. Kiedy wezwałam lekarza, 
powiedział, że to zapalenie opon mózgowych. W szpitalu 
robili wszystko, by utrzymać ją przy życiu, ale było już ża 
późno. Miała osiem lat. 

-  Kiedy to się stało? 
-  W styczniu. 
-  Zaledwie kilka miesięcy temu! - wykrzyknął zasko- 

czony. - Mój Boże, czemu mi nie powiedziałaś! 

-  Próbowałam początkowo, kiedy chciałeś, żebym zo- 

stała z Emmą - powiedziała niepewnie. - Chciałam odmo- 

 
 
 

R

 S

background image

 
wić, ale byłam tak bardzo potrzebna Emmie. Starałam się 
nie myśleć o Sally, ale... - Przestała się opierać rozżaleniu. 
     - Kochałam ją tak bardzo i zawiodłam... 

-  Nie mów tak -przerwał szybko Carlyle. - To nie była 

twoja wina. 

-  Ale ona nie żyje - mówiła płacząc. - To jest takie 

ostateczne i nieodwołalne. Nikt inny nie może wiedzieć... 

- Nie mogła powstrzymać płynących łez. Płakała nad Sal- 

ly, nad Emmą, nad cierpieniem człowieka, którego tak 
bardzo kochała i nad pustką, jaka zapanuje w jej życiu, gdy 
go już utraci. 

Przyciągnął ją bliżej do siebie, uspokajając cichymi sło- 

wami, głaszcząc jej włosy i twarz, próbując przebić się 
przez mur jej cierpienia. Briony wzruszała ta tkliwość, 
odprężyła się w jego ramionach, czując się nareszcie bez- 
pieczna. Po raz pierwszy istniał w jej życiu ktoś, na kim 
mogła się oprzeć, kto był silniejszy od niej. Pragnęła go 
jako męża, kochanka i przyjaciela. Być może to ciągle jest 
złudzenie... ale zaakceptowałaby nawet złudzenie, byle 
tylko być blisko niego. 

.— Nie płacz, kochanie - szeptał. - Jestem tutaj. Je- 

stem... 

-  Tak - powiedziała ledwie dosłyszalnie. - Jestem taka 

szczęśliwa. Zostań ze mną. Obejmij mnie. Tak długo byłam 
sama... Ja już dłużej nie chcę być sama... 

-  Briony - szepnął zaskoczony. 
-  Cicho, nic nie mów... 
-  Ale czy jesteś pewna? 
Dotknęła jego ust koniuszkami palców, zanim zdołał 

powiedzieć coś więcej. Słowa mogły tylko spłoszyć cud. 
Wiedziała, że decyduje się na coś, co złamie jej serce, ale 

 
 
 

R

 S

background image

 

 
gotowa była zapłacić każdą cenę. Należała przecież do 
niego całym sercem i duszą i w krótkim momencie zapa- 
miętania chciała wierzyć, że on należy do niej. 

Nieraz w nocy marzyła, by leżeć obok niego naga, ale 

rzeczywistość okazała się słodsza niż jej sny. Wiedziała, że 
zrywa z niej koszulę, że i jego piżama zsuwa się na pod- 
łogę. W uniesieniu szczęścia odwzajemniała jego piesz- 
czoty... 

Powoli wracała na ziemię, wtulona w objęcia Carlyle'a. 

Uspokajał ją pocałunkami. Ona jednak, leżąc w ciem- 
nościach, przeżywała na nowo dawne rozterki. Czy 
mężczyzna może pieścić kobietę z taką czułością, nie ko- 
chając jej ani trochę? Powiedzą jej o tym jego pierwsze 
słowa. 

-  Czy gniewasz się, że złamałem obietnicę? - zapytał. 
-  Nie. - Stłumiła westchnienie. Jej nadzieja całkiem 

umarła. - Poza tym - powiedziała z gorzkim uśmiechem 
-jesteśmy w końcu małżeństwem i oboje potrzebujemy 
pomocy. 

-  Tak - zgodził się z ulgą w głosie. - Bez więzów, bez 

zobowiązań. Po prostu dwoje kochających się przyjaciół 
pomagających sobie w trudnych chwilach. 

W nocy obudziła się, czując, że nie, ma go przy niej. 

Zeszła po cichu na dół i zobaczyła przez otwarte drzwi 
gabinetu, że Carlyle siedzi przy biurku i wpatruje siew fo- 
tografię Helen z nowo narodzoną Emmą. W drugiej ręce  
trzymał zdjęcie Emmy, idącej z Briony wśród opadających  
liści. Patrzył na nie jak we śnie, a potem odrzucił obydwie 
fotografie i ukrył twarz w dłoniach. Briony z ciężkim ser- 
cem wróciła do łóżka. 

Okazało się jednak, że zdarzenia tej nocy miały przy- 
 
 

R

 S

background image

 
najmniej jedną dobrą stronę. Emma zobaczyła, jak Briony 
ogląda fotografię Sally i zaczęła zadawać jej pytania. Mog- 
ła jej wtedy otwarcie opowiedzieć o siostrze. Emma nic nie 
powiedziała, ale objęła ją serdecznie za szyję. 

Także i Carlyle'owi pokazała potem zdjęcie Sally, sto- 

jącej przed choinką w stroju cyrkowego magika. 

-  Dałam jej na gwiazdkę zestaw do sztuk ma- 

gicznych. Ale ona chciała mieć rower - powiedziała 
ze smutkiem. - Wytłumaczyłam jej, że mnie na to nie stać. 
Była rozczarowana, lecz zachowała się bardzo dzielnie. 
Uśmiechnęła się i powiedziała: „To może na przyszły rok", 
a ja obiecałam. Gdybym wiedziała, że ma przed sobą tylko 
kilka tygodni życia, zdobyłabym jakoś dla niej ten rower 
- westchnęła. - Wkrótce będą znów święta. 

-  O Boże - jęknął cicho Carlyle. - Emma... 
-  Urządzimy dla niej najpiękniejszą gwiazdkę, jaką kie- 

dykolwiek miała. 

-  Kiedyś zastanawiałem się, kto mi da siłę, żeby znieść 

to wszystko. Teraz już wiem, że ty. Ale skąd ty bierzesz 
swoją siłę? 

Z miłości do ciebie, powiedziała w duszy. Nie wie- 

działam, że miłość pozwala znieść wszystko. Teraz już 
wiem... 

 
Emma z góry zapowiedziała, co chce dostać w prezen- 

cie pod choinkę. 

-  Proszę o lekcje tańca. Chodziłam na nie przed choro- 

bą, ale teraz już wyzdrowiałam. 

-  Jeszcze nie - powiedział Carlyle. - Poczekaj, aż 

będziesz silniejsza. W każdym razie lekcje tańca nie 

 
 
 
 

R

 S

background image

zmieszczą się w pończosze, w której będą wszystkie po- 
darki. 

-  Zmieszczą się. Święty Mikołaj znajdzie na to sposób, 

on może wszystko. 

-  Ale ja nie mogę - zaprzeczył Carlyle. 
-  To nie będziesz ty, to będzie Święty Mikołaj -upie- 

rała się Emma. 

-  Co to za gadanie o Świętym Mikołaju? - Carlyle 

przerwał jej zaskoczony. - W zeszłym roku mówiłaś, że 
w niego nie wierzysz. 

-  Nie mówiłam. 
-  Ależ tak, pamiętam. 
-  Nie, nie mówiłam, tatusiu. - Emma otworzyła szero- 

ko niewinne oczęta. 

-  Musiałem nie zrozumieć - wycofał się szybko, po- 

chwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Briony. 

-  Święty Mikołaj przychodzi do nas przez okno na 

półpiętrze, bo nie mamy kominka - opowiadała Emma. 
- Widziałam go raz, pamiętasz? 

-  Tak, tak, pamiętam. - Carlyle był najwyraźniej zmie- 

szany. 

 
-  Kogo ona widziała, jak wchodził przez okno? - spy- 

tała Briony, kiedy Emma była już w łóżku. 

-  Mnie. Mama przez wiele lat kazała mi się przebierać, 

ale rzuciłem to, kiedy Emma przestała wierzyć w Świętego 
Mikołaja. 

-  Ależ ona nie przestała wierzyć! Gdzie jest ten ko- 

stium? 

-  Na strychu. 
-  Znajdę go i dam do czyszczenia. 
 
 
 
 

R

 S

background image

 
Carlyle był zaniepokojony. 
-  Dlaczego ona nagle zaczęła znów wierzyć w Święte- 

go Mikołaja? 

Briony pomyślała, że mogłaby mu to łatwo wytłu- 

maczyć, ale uznała, że lepiej zachować te domysły dla 
siebie. 

Pewnego wieczoru, gdy Emma leżała już w łóżku, 

wdrapała się na strych, by odszukać kostium Świętego 
Mikołaja. Nie było to łatwe, gdyż oświetlenie poddasza nie 
działało. Wzięła od Carlyle'a latarkę i przeszukując zaku- 
rzony strych, oświetlała nią kolejne pudła. Po godzinie 
buszowania i daremnego przeglądania ich zawartości 
zgrzała się, zakurzyła i zirytowała. 

-  Co tu robisz? - Carlyle wsunął głowę przez klapę 

w podłodze. 

-  Próbuję znaleźć kostium dla ciebie - odrzekła zdener- 

wowana. - Ale chyba nie ma go tutaj. Musiałeś coś źle 
zapamiętać 

- Nie, wiem, że gdzieś tu musi być. 
-  No więc gdzie? - nalegała już z gniewem. - Mam 

dosyć tego szukania.              

-  Umazałaś sobie nos. - W półmroku mogła dostrzec, 

że się ukradkiem uśmiecha. 

-  Cała jestem umazana.-Próbowała się otrzepać z ku- 

rzu, ale z niewielkim skutkiem, mimo że starał się jej 
pomóc. 

-  Teraz i ja jestem zakurzony. 
-  W porządku, wobec tego nie będziesz się bał pobru- 

dzić jeszcze bardziej i znajdziesz mi wreszcie ten płaszcz 
- oświadczyła Briony. 

-  Jeśli dobrze pamiętam, jest w tamtej walizie. 
 
 
 

R

 S

background image

-  Myślisz o tej na samym spodzie? - zapytała z wa- 

haniem. 

-  Właśnie tak. No dobrze, skoro już się tak urządzi- 

łem. .. - dodał, widząc niechęć w jej oczach. 

Ostrożnie torował sobie drogę do ustawionego pod ścia- 

ną stosu pudeł. Po kilku stęknięciach udało mu się wyciąg- 
nąć walizę, nie zwalając sobie wszystkiego na kark. Gdy 
wywlekli ją i otworzyli, okazało się, że pamięć go nie 
zawiodła. W środku leżał starannie złożony staroświecki 
strój Świętego Mikołaja. 

-  Zabawne, że kupiłeś coś takiego - zauważyła Briony. 
-  Kupiła go Helen, kiedy była jeszcze w ciąży. Chciała, 

żebym go włożył na pierwsze Boże Narodzenie po urodze- 
niu dziecka. No cóż -'westchnął. - Nic z tego nie wyszło. 

-  Jaka była Helen? - spytała Briony. 
-  Ładna - odparł trochę skrępowany. - Emma jest do 

niej podobna. Także chciała być tancerką, ale zrezygnowa- 
ła, żeby wyjść za mnie. Zawsze dawała mi do zrozumienia, 
że jestem najważniejszy. Zmieniła moje życie... 

Briony patrzyła, jak jego wzrok łagodniał pod wpływem 

Wspomnień i zastanawiała się, dlaczego sama tak siebie 
dręczy. Oczywiste było, że Carlyle nigdy nie pogodził się 
ze śmiercią Helen. Cenił przyjaźń Briony, czasami jej po- 
żądał, ale kochał Helen. 

 
Na tydzień przed świętami Carlyle i Tom ustawili 

w ogródku ogromną choinkę i umocowali na niej lampki. 
Emma przyglądała się im przez okno z oczyma błyszczą- 
cymi radością. 

-  Czy będzie padał śnieg? -niepokoiła się i zanudzała 

wszystkich pytaniami. - Tak lubię śnieg. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  No to śnieg będzie - przyrzekła Briony, mając na- 

dzieję, że być może ta ostatnia gwiazdka Emmy okaże się 
pod każdym względem bardzo udana. 

Przystroili dom kolorowymi girlandami. W dużym po- 

koju na dole ustawiono drugą choinkę, obwieszoną bajko- 
wo migoczącymi lampkami, których blask rozświetlał 
szklane bombki, zwisające z każdej gałązki. 

Dzień za dniem mijał bez śniegu. Rozpoczął się szał 

świątecznych zakupów, zwożenie gór jedzenia dla ma- 
sy gości, wybieranie prezentów. Emma, przewracając kar- 
tki katalogów, długo zastanawiała się nad prezentem dla 
ojca. 

-  A może to? - wskazała elegancką skórzaną walizkę. 

- A co ty chcesz na gwiazdkę, mamusiu? 

-  Nie wiem, nie myślałam o tym. 
-  Ale musisz, bo ja mam powiedzieć tatusiowi… - Em- 

ma urwała, wiedząc, że się niepotrzebnie wygadała. 

Briony nie mogła powiedzieć dziecku, że w prezencie 

gwiazdkowym chciałaby miłości Carlyle'a, więc oświadczy- 
ła, że lubi musicale i ma pewne luki w swojej kolekcji płyt. 

Carlyle przez cały czas chodził z kamerą wideo, kręcąc 

ujęcia Emmy: Emma przygotowująca pudding świąteczny, 
Emma na próbie chóru szkolnego, Emma pakująca prezen- 
ty i wypisująca z przejęciem adresy, Emma z kolędnikami, 
którzy przyszli pewnego wieczoru i śpiewali w ogrodzie 
przy choince. Zwłaszcza tę scenę oglądali potem z jakimś 
dziwnym wzruszeniem. Choinkowe światła padały na jej 
przejętą buzię. Dziecięcym głosikiem prawdopodobnie po 
raz ostatni wielbiła Boże Narodzenie. 

-  Odłóżmy to lepiej. - Carlyle wyłączył magnetowid. 

Może za rok będziemy w stanie na to patrzeć. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Nagle rozległ się głos Emmy. 
-  Mamo, tato, chodźcie szybko! 
-  Zachorowała! - krzyknął przerażony. - Pogorszyło 

się jej... 

Wypadli do holu i dostrzegli na półpiętrze małą figurkę, 

tańczącą z radości. 

-  Chodźcie popatrzeć! - wołała. - Pada śnieg! 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  DZIEWIĄTY 

 
Na weselu Briony nie miała czasu poznać bliżej rodziny 

Carlyle'a. Joyce była serdeczna i energiczna, zwykła jed- 
nak nie liczyć się z nikim i z niczym. To po niej Carlyle 
odziedziczył swój apodyktyczny sposób bycia, podobnie 
jak Emma odziedziczyła charakter po ojcu. 

Natomiast ojciec Carlyle'a, Lionel, był łagodnym czło- 

wiekiem, sporo niższym od żony. Obserwował świat z roz- 
bawieniem, a syna z rodzajem obawy. Nie miał zmysłu do 
interesów i utrzymanie domu pozostawił na głowie żony. 
Pasjonował się malarstwem i przywiózł nawet ze sobą szta- 
lugi i paletę. 

Przyjechała jeszcze starsza siostra Carlyle'a, Paula, pra- 

cująca jako adiunkt na jednym z uniwersytetów. Była to 
poważna, nerwowa kobieta o ostrym języku. Ale Briony 
zauważyła, że Emma lubiła ją i szukała jej towarzystwa, 
nie zrażając się jej chłodnym zachowaniem. 

Młodsza siostra, Elaine, przybyła z Kornwalii z mężem 

i bliźniętami. Były to dzieci wesołe, ale wrażliwe, i dobrze 
wiedziały, że muszą się bardzo ostrożnie obchodzić z Em- 
mą. 

Na dzień przed Wigilią Briony wciąż jeszcze zastana- 

wiała się, w jaki sposób ulokować tylu gości. W końcu 
dom niemal pękał w szwach, ale dla każdego znalazło się 
miejsce do spania. Jedyną trudność sprawiało jej zapamię- 

 

R

 S

background image

tanie imion dalszych krewnych zaproszonych na świątecz- 
ny obiad. 

-  Denis, Peter, Andrew - Paula wymieniała ich lekce- 

ważąco. - Niektórzy z nich są w porządku. Na przykład 
Peter, który nie jest takim błaznem, na jakiego wygląda. 
Natomiast Denis jest nim na pewno. 

Emma zachichotała. 
-  No, dobrze, wiem, że go lubisz, jak zresztą wszystkie 

dzieci. Sam też przypomina dziecko. 

-  Właśnie - powiedział Carlyle dość surowo. - Nikt 

nigdzie nie zaprasza Denisa. To nie jest konieczne. On i tak 
przychodzi. 

 
W wieczór wigilijny Emma zaniepokoiła się. 
-  Tatusiu, zapomniałeś o drabinie dla Świętego Miko- 

łaja. 

-  Dobrze, dobrze będzie drabina - Carlyle poddał się 

z rezygnacją w głosie. 

Razem z Lionelem wynieśli ją ze schowka. 
-  No, już w porządku - powiedziała obserwująca ich 

wysiłki Briony. - Święty Mikołaj może bez trudu dostać 
się do domu. 

-  I nic cię to nie obchodzi, że Święty Mikołaj może 

spaść i... - mruknął Carlyle, rzucając jej obrażone spoj- 
rzenie. 

Łatwiej było posłać Emmę do łóżka, gdyż dzieliła pokój 

z bliźniętami. Ale do późnej nocy trwały dziecięce poszep- 
tywania. Briony podglądała, jak wszyscy troje wywieszali 
pończochy na prezenty i ułożyła plan kampanii. Dzieciom 
pozwoli się wyjść z pokoju, gdy zegar kościelny wybije 
północ, akurat wtedy, gdy przybędzie Święty Mikołaj. On 

 
 
 
 

R

 S

background image

zejdzie na dół, aby większe prezenty położyć pod choinką, 
a gdy dzieci będą to podpatrywały, Joyce wśliźnie się do 
ich sypialni i zamieni puste pończochy na identyczne, wy- 
pchane pomarańczami i drobnymi zabawkami. 

Na pół godziny przed północą, gdy w domu zapanowała 

już cisza, Carlyle zaniepokoił się czekającym go zadaniem. 

-  Powiedz mi, co mam robić, bo jeśli sobie wyobrażasz, 

że będę się pakował przez to okno... 

-  Ależ nie - uspokoiła go Briony. - Z miejsca, skąd 

Emma będzie cię obserwowała, nie widać okna. Pokażę ci, 
jak to zrobimy. Nie przejmuj się. 

Za dziesięć dwunasta Briony sprawdziła, czy nikt nie 

kręci się na podeście przed pokojem Emmy. Było pusto, 
ale w drzwiach pojawiła się czyjaś wścibska główka. 

-  O północy. Ani minuty wcześniej - zapowiedziała 

Briony. - Zmykaj teraz. 

Główka posłusznie znikła, a Briony poszła po Carlyle'a. 

Zaprowadziła go do małej graciami w pobliżu okna, gdzie 
ukryła kostium. Stamtąd po chwili wynurzył się w przebra- 
niu, obarczony ciężkim workiem pełnym prezentów, jak 
gdyby właśnie wszedł przez okno. 

-  Zejdziesz teraz na dół. W holu znajdziesz piwo i na- 

dziewany pasztecik, który ci zostawiła Emma. Będziesz 
tym zachwycony. 

-  Jak mam robić zachwyconą minę w tym kapturze? 
-  Stań przed kinkietem, żeby mogła cię dobrze widzieć, 

gdy będzie podglądała ze schodów. Potem wejdziesz do 
pokoju, rozłożysz prezenty pod choinką, wrócisz do holu, 
wypijesz piwo i zjesz pasztecik. A teraz już możesz iść. 

Okno, przez które miał wejść do domu Święty Mikołaj, 

było już lekko uchylone na żądanie Emmy, która miała 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
kiepską opinię o jego sprawności. Gdy Briony odsunęła 
teraz ciężką zasłonę, zaskoczenie odebrało jej mowę. Okno 
było otwarte na oścież, a potem pojawiła się ręka. 

-  Ktoś się włamuje - mruknął Carlyle. 
-  Może to Święty Mikołaj - zasugerowała lekkomyśl- 

nie Briony. 

-  Bzdura. Jak to może być Święty Mikołaj, jeśli ja... 

- Carlyle zatrzymał się na krawędzi nonsensu, słysząc, 
jak Briony tłumi śmiech. - Zaczekaj tutaj - rozkazał i wy- 
sunął się naprzód, właśnie w chwili, kiedy ktoś wdrapał 
się na parapet. Rozległ się stuk, dwa ciała zakotłowały 
się na podłodze i po krótkiej bojce górę wziął Święty Mi- 
kołaj. 

-  Och, puszczaj! - odezwał się znajomy głos. 
-  Denis! - krzyknęli oboje. - Co u diabła wyprawiasz? 

Włamujesz się do mojego domu? - pytał z irytacją Carlyle. 

-  Nic podobnego. Po prostu przyszedłem trochę wcześ- 

niej. Chciałem się wśliznąć, żeby nie robić kłopotu i zosta- 
łem zaatakowany przez kopniętego Świętego Mikołaja. 

-  Wstawajcie obaj! Właśnie bije dwunasta. - Briony 

szybko zamknęła okno. 

Carlyle podniósł się i wziął worek. 
- Ty masz być Świętym Mikołajem? - zdziwił się De- 

nis. - Ja to zrobię o wiele lepiej od ciebie. - Zaczął go 
szarpać za wielką białą brodę. Natychmiast jednak został 
przygwożdżony do ściany, a para gniewnych oczu wpatry- 
wała się w niego groźnie. 

-  Zapamiętaj to sobie - wściekał się Carlyle. - Tylko 

ja mam prawo być Świętym Mikołajem dla mojej córki. 
Czy wyrażam się jasno? Jak będziesz dalej rozrabiał - to 
wylecisz na śnieg. - Wypuścił ofiarę, która osunęła się na 

 
 
 

R

 S

background image

 

podłogę, rozcierając przyduszone gardło i z trudem chwy- 
tając oddech. 

W głębi domu słychać było szepty dzieci. 
-  Teraz to nieważne - popędzała Briony męża. - Mu- 

sisz wykonać swoje zadanie. 

Wszystko poszło zgodnie z planem. Ale gdy Święty 

Mikołaj wypił już piwo i dojadał pasztecik, drobna figurka 
zbiegła ze schodów i rzuciła się ku niemu. Przytulił ją 
mocno, a ona ukryła twarzyczkę w jego falującej brodzie. 

 
Później, gdy już leżeli w łóżku, Carlyle rozmawiał 

o tym z Briony. 

-  Ona wiedziała, że to ja, od początku - zauważył ze 

zdziwieniem. 

-  Oczywiście. Przecież przyznała w zeszłym roku, że 

już nie wierzy w Świętego Mikołaja. 

-  To dlaczego teraz udawała? 
- Domyśl się. 
-  Przypuszczam, że ta mała mądrala chciała sprawdzić, 

czy będę tańczył, jak mi zagra. 

-  Tak, i zatańczyłeś ładnie - powiedziała z czułością. 
 
Denis spędził noc na kanapie przy choince. Twierdził, 

że pilnował prezentów jako pomocnik Świętego Mikołaja. 
A potem zaczął rozwieszać po całym domu gałązki jemio- 
ły, które przyniósł ze sobą. 

Dzieci nie mogły się doczekać prezentów. Zaczęto je 

rozdawać, gdy dorośli zebrali się przy choince. Briony 
kupiła Emmie wszystko, co mogło uszczęśliwić małą tan- 
cerkę: kostium do ćwiczeń, trykoty, spódniczkę z różowe- 
go tiulu i parę baletek. Emma szybko pobiegła do swego 

 
 
 

R

 S

background image

pokoju i wróciła wystrojona jak primabalerina, oświadcza- 
jąc, że zamierza tak się ubierać codziennie. 

Potem nadeszła kolej na prezenty dla dorosłych. Briony 

została zaskoczona dwukrotnie. Zamiast kilku płyt, o które 
prosiła, Carlyle i Emma ofiarowali jej najnowocześniejszy 
zestaw do odtwarzania kompaktów oraz nagrania prawie 
wszystkich musicali i operetek. Carlyle wręczył jej także 
i inne prezenty. 

-  Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin - powiedział. 
-  Skąd wiedziałeś, że obchodzę urodziny w święta? 

Carlyle i Emma popatrzyli na siebie i wymienili poro- 
zumiewawcze uśmiechy. 

-  Mały, ale skuteczny spisek - wyjaśnił. - Posłużyłem 

się moim agentem, by odkrył, kiedy się urodziłaś. 

-  To ja znalazłam twoje świadectwo urodzenia - po- 

chwaliła się Emma. 

-  To najcudowniejsza niespodzianka w całym moim 

życiu - zapewniła. Tuż nad jej głową wisiała gałązka je- 
mioły. To byłoby takie naturalne, gdyby Carlyle skorzystał 
z okazji i pocałował ją. Jednak nie zrobił tego. 

Dom był przez cały dzień pełen gości. Dopiero po ko- 

lacji Briony znalazła chwilę czasu dla siebie i wymknęła 
się do kuchni, by wypić filiżankę herbaty. Było jej smutno. 
Dzień miał się ku końcowi, a Carlyle wciąż nie chciał 
zauważyć gałązek jemioły. Z westchnieniem spojrzała na 
górę naczyń do zmywania. 

-  Nie martw się. Obiecałem Norze, że ja to za nią zrobię 

- rozległ się wesoły głos. 

-  Halo, Denis. Co tu robisz? 
-  Nawet dworski błazen potrzebuje pięciu minut odpo- 

czynku. Czy parzysz herbatę? 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Tak. Przyszedłeś w samą porę. 
Zajęta nalewaniem, nie zauważyła, że przywiesił gałąz- 

kę jemioły do kuchennej lampy, a gdy się odwróciła, objął 
ją i pocałował w usta. Nie sprawiło jej to przyjemności, ale 
i nie poczuła się zbyt urażona. Denis się po prostu wy- 
głupiał. 

-  Dość tego - powiedziała, śmiejąc się i próbując wy- 

rwać z jego objęć. - Puść mnie teraz. 

-  Nie pożałujesz mi przecież jednego świątecznego po- 

całunku, prawda? 

-  No to już go dostałeś. 
-  A może by tak jeszcze raz... 
-  Denis, ostrzegam cię... 
-  Ach, nie bądź okrutna, Briony. Marzę o tobie jak 

wariat, odkąd poznałem cię na ślubie. Święta są raz na rok. 
Bądź dobra dla głodnego. 

-  Ładny mi głodny. Zjadłeś pół indyka. 
-  Głodny miłości, Briony. Konający z braku czułości. 

Jednym dotknięciem twoich rubinowych ust będę się żywił 
przez okrągły rok. 

-  Nie przeżyjesz nawet pięciu minut, jeśli cię tym po- 

częstuję - zagroziła, wyswobadzając się i chwytając za łyż- 
kę wazową. 

-  Odtrąca mnie! Nieszczęście! - Denis puścił ją i ude- 

rzył się w czoło, udając, że umiera z rozpaczy. 

Briony zachichotała na widok tej błazenady i odłożyła 

łyżkę. Był to błąd. Denis błyskawicznie otoczył ja ramie- 
niem i przyciągnął do siebie, by wymusić drugi pocałunek. 
Briony zachwiała się, odpychając go niezręcznie. Potem 
znikł jej sprzed oczu równie nagle, jak się na nią rzucił. 
Dostrzegła ściągniętą gniewem twarz Carlyle'a. Odzysku- 

 
 
 

R

 S

background image

 

jąc równowagę, zdążyła jeszcze zobaczyć Denisa gwałtow- 
nie wypychanego z kuchni. Obaj wynieśli się do holu i do 
uszu Briony dobiegły ich niezbyt wyraźne słowa. 

- Nie bądź taki niedobry dla małego pomocnika Świę- 

tego Mikołaja - perswadował pojednawczo Denis. 

-  Mały pomocnik Świętego Mikołaja może być szczę- 

śliwy, że nie zadyndał na choince. - Carlyle nie dawał się 
ubłagać. 

-  Dziękuję - powiedziała, gdy maż wrócił. - Trochę 

trudno mi było dać sobie z nim radę. 

- Doprawdy? - spytał chłodno. - Rozsądna kobieta nie 

przyszłaby tu z nim. 

-  Daj spokój - odparła, widząc, że patrzy na nią spode 

łba. - Nie przyszłam tutaj z nim. Przyszłam sama napić się 
herbaty i chwilę odetchnąć, a on przywędrował za mną. 

-  W wiadomym wszakże celu. 
-  Ale nie możesz obwiniać za to mnie. Nie bierz tego 

tak na serio. To tylko wygłup. 

-  To ty tak mówisz. 
-  Naprawdę mnie podejrzewasz? - spytała niedowie- 

rzająco. - Przecież widziałam go tylko raz w życiu, na 
naszym weselu. 

-  Ale wtedy, o ile pamiętam, bardzo ci odpowiadało 

jego towarzystwo. 

-  Myślę, że odpowiada wszystkim. Jest bardzo wesoły. 
-  Wesoły? - Carlyle spojrzał, jakby przedtem nie sły- 

szał nigdy tego słowa. - Sądzisz, że tu chodzi o coś weso- 
łego? 

-  Tak - powiedziała, patrząc na niego ostrzegawczo. 

- Jest Boże Narodzenie i wszystkim powinno być wesoło, 
zwłaszcza Emmie. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  No tak, Emma. Cieszę się, że sobie o niej przypo- 

mniałaś. A gdyby was zobaczyła? 

-  Wątpię, żeby to jej sprawiło przykrość. Widziała dzi- 

siaj, jak Denis wszystkich obcałowuje pod jemiołą. Po to 
się ją wiesza. 

-  Jeśli chcesz być całowana pod jemiołą,- masz od tego 

męża. 

-  Mój mąż przez cały dzień nie zwracał uwagi na je- 

miołę. 

-  Możemy nadrobić stracony czas. 
W następnej chwili gniewnie przyciągnął ją do siebie 

i zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Był to nowy rodzaj na- 
miętności, jakże różny od łagodnej, serdecznej czułości, 
jaką okazywał jej przedtem. 

-  Carlyle - szepnęła przerażona. 
-  Cicho bądź. Tu nie ma o czym mówić. Jesteś moja. 

Należysz do mnie. 

-  Tak-jęknęła. 
-  Do diabła z umowami. Należysz do mnie. 
Była półprzytomna ze szczęścia i niespodziewanej ra- 

dości. Gdybyż to mogło trwać wiecznie... Ale nagle czar 
prysnął, zakłócony przykrym dysonansem. Stłumionym 
dziecięcym chichotem. 

Jak wyrwani ze snu odskoczyli od siebie i patrzyli prze- 

rażeni na kuchenny korytarz. Był już pusty, a chichot sły- 
chać było z holu. Klnąc przez zęby, Carlyle skoczył tam 
i zdążył jeszcze zobaczyć trójkę dzieci, rozbiegających się 
w różnych kierunkach. 

-  Emmo! 
Słodka, niewinna twarzyczka pojawiła się nad poręczą 

schodów. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Tak, tatusiu - odezwała się potulnie. - Wołałeś mnie? 
-  Teraz nie - westchnął. 

Wrócił do Briony skruszony. 

-  Powinniśmy pamiętać, że wszyscy mogą nas zoba- 

czyć. Przynajmniej ja powinienem. Przepraszam. 

-  Nie przepraszaj. 
W korytarzu ukazała się Paula. 
-  Carlyle, poszedłeś po ciasteczka i przepadłeś. Jak 

człowiek, mający załatwić prostą sprawę, może zapomnieć, 
po co poszedł. 

-  Zapomnieć? Ach tak, zapomniałem. Briony, gdzie są 

ciasteczka? 

-  Tutaj - pokazała, ciesząc się, że jej głos nie drży. 
-  Chodźcie - popędziła ich Paula. - Emma chce się 

znowu bawić w tę grę, w której bije nas na głowę. 

 
Zapadła wreszcie cisza. Na dole jeszcze paliła się cho- 

inka, na górze było ciemno. Briony wyszła z sypialni, by 
po raz ostatni zajrzeć do Emmy. Zobaczyła ją siedzącą 
razem z Carlyle'em na schodach. Rozmawiali szeptem. 

-  Przykro mi, tatusiu. Naprawdę. 
-  Wcale ci nie jest przykro. Uśmiałaś się, jak nigdy 

w życiu. 

-  Tylko troszkę, troszenieczkę - chichotała. - Było bar- 

dzo przyjemnie zobaczyć was tak razem. 

-  Cieszę się, że mieliście dobrą zabawę - powiedział 

niby to swobodnie. 

-  To nie była zabawa. Miło pomyśleć, że ty i mama... 

no wiesz. 

-  Jeśli tylko jesteś szczęśliwa. - Otoczył córeczkę ra- 

mieniem. - Bo jesteś szczęśliwa, prawda? 

 
 
 

R

 S

background image

-  Tak, tatusiu. 
-  Rzeczywiście i naprawdę. 
-  Rzeczywiście i naprawdę. 
-  Wszystko w porządku. Twoje szczęście jest dla mnie 

najważniejsze. 

-  Dziękuję ci za cudowne święta. 
-  Powinnaś podziękować mamusi. Nikt nie wie, ile ona 

dla nas robi. 

-  Ja wiem. 
-  No, to dobrze. Chodź, czas do łóżka. - Wziął ją na 

ręce. 

Briony schowała się w cień, gdy mijał ją, niosąc dziec- 

ko. Nie zauważyli jej. 

 

 

 

 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ  DZIESIĄTY 

 
Każdy dzień życia Emmy był jak darowany. Ale nie 

dostrzegali też oznak pogorszenia. W marcu zaczęli mieć 
nadzieję, że mała dożyje wiosny, a może nawet i lata. Pil- 
nowali jej nieustannie, zadręczając się, gdy łapała lekkie 
choćby przeziębienie. Wciąż nie pozwalali jej na wiele 
rzeczy, ale siły jej dopisywały. Było na ogół lepiej, niż się 
spodziewali. 

Wciąż przebierała się w swój baletowy kostium i nosiła 

go po domu, a gdy raz zaplamiła go tłuszczem, popadła 
w taką rozpacz, że natychmiast dostała nowy. Kupił go 
Carlyle, gdyż Briony z powodu przeziębienia nie wycho- 
dziła do miasta. Emma nie posiadała się z radości i od razu 
przymierzyła przed lustrem kostium i małą koronę ła- 
będzia. 

-  Prawda, że jest śliczna? - pytała Briony. - Dostałam 

od tatusia, ale myślę, że to ty ją wybrałaś. 

-  Nie, nie widziałam jej nawet. Pewnie tatusiowi przy- 

szło to do głowy dopiero w sklepie. - Dobrze zrozumiała 
błysk radości, który pojawił się w oczach dziewczynki. 
Kochała nową matkę, lecz ojciec zajmował wciąż pierwsze 
miejsce w jej sercu. - Kochasz tatusia, prawda? 

-  Oczywiście, a ty? 
-  Tak - powiedziała po prostu Briony. Utrzymywała 

 
 

R

 S

background image

 
swoją miłość w tajemnicy przed Carlyle'em, ale temu 
dziecku trzeba było mówić tylko prawdę. 

-  Bardzo? - nalegała Emma. 
-  Bardzo, bardzo - szepnęła Briony. 
Mała ucieszyła się tak wyraźnie, że Briony próbowała 

znów odgadnąć, ile wiedziała, a ilu rzeczy się domyślała. 
Czy przewidywała swoją śmierć i bała się rozpaczy ojca? 
To chyba niemożliwe, ale przecież Emma rozumiała o wie- 
le więcej niż inne dzieci... 

Następnego dnia po zbiórce skautek Emma oświadczyła, 

że wszyscy mają wyjechać na całotygodniowy obóz i była 
w siódmym niebie, przewidując cudowną zabawę. 

-  Kochanie, zrozum - prosiła Briony. - Nie możesz 

z nimi jechać. 

-  Ale ja chcę, ja chcę na obóz - popłakiwała mała. 
-  Nie jesteś dość silna. 
-  Jestem. Jestem. Tysiąc i tysiąc razy. 
-  Posłuchaj. Wymyślimy sobie coś innego. Pójdziemy 

na balet. 

-  Nie chcę na balet - szlochała Emma. - Nienawidzę 

baletu. I ciebie. I wszystkich. 

Pobiegła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko z pła- 

czem. Po pewnym czasie Briony stwierdziła, że mała śpi 
spokojnie, trzymając w objęciach pingwina Oswalda. Wie- 
loryb Oswald leżał porzucony na podłodze jako smutne 
świadectwo niełaski, w jaką popadła Briony. 

Kiedy dziewczynka się obudziła, zaczęła przekonywać 

ojca. 

-  Mama mówi, że nie mogę jechać ze skautkami na 

obóz. Ale ja mogę, prawda, tatusiu? 

-  Nie, kochanie, nie masz na to dość siły. 
 
 
 

R

 S

background image

-  To nie w porządku - upierała się. 
-  Tak - zgodził się Carlyle. - To nie jest w porządku, 

że chorujesz, kiedy inne dziewczynki są zdrowe. 

-  Ale ja nie jestem chora! - krzyczała Emma. - Czuję 

się lepiej i chcę na obóz. 

Carlyle potrząsnął przecząco głową. Emma, wściekła, 

przerwała dyskusję i zaczęła kopać meble. 

-  Przestań, Emmo - powiedziała stanowczo Briony. - 

Idź do swego pokoju. Nie pozwolę na takie zachowanie. 

Dziewczynka poddała się. Naburmuszona poszła na 

górę. 

-  Słuchaj - powiedział cicho Carlyle. - Czy to napra- 

wdę było konieczne? 

-  Tak - potwierdziła Briony. - Odesłałam ją zresztą 

tylko na chwilę. Potem będzie mogła zejść. 

-  Do diabła! - wybuchnął. - Mówiłem, że nie powinna 

zapisywać się do skautek! 

-  Masz do mnie o to pretensję? 
-  Chyba się nie dziwisz. 
-  A czy byłoby lepiej trzymać ją pod kluczem? Przy- 

najmniej miała trochę przyjemności w tych ostatnich... 
O, mój Boże! 

Oboje z przerażeniem zobaczyli, że Emma wdrapuje się 

właśnie na drzewo stojące tuż za oknem. W pewnej chwili 
jej nogi się obsunęły i zawisła, trzymając się gałęzi. Nie- 
przytomni ze strachu w mgnieniu oka znaleźli się pod drze- 
wem, ale Emma spadła już na ziemię. 

- Wezwij lekarza! - krzyknął Carlyle, chwytając małą 

w ramiona. - Ma tu być za moment. 

-  Mnie nic nie jest - protestowała Emma, ale on po- 

spiesznie niósł ją do domu. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
Briony zatelefonowała po doktora, a potem popędziła 

do pokoju Emmy. Dziewczynka leżała na łóżku i naj- 
wyraźniej była bardzo niezadowolona, że robili z nią takie 
ceregiele. 

-  Ja naprawdę czuję się dobrze, tatusiu - powtarzała 

z naciskiem. 

-  O tym zadecyduje lekarz - oświadczył bardzo blady 

Carlyle. 

Briony zauważyła z ulgą, że dziewczynka nie zbladła, 

oddychała równo i bez trudu. Ale Carlyle zdawał się tego 
nie dostrzegać. 

Doktor Canning przyjacielsko porozmawiał chwilę 

z Emmą i zażądał, by zostawili go z nią samego. Gdy wy- 
szedł od niej, wypowiedział słowa, które przyjęli jak ciężki 
cios. 

-  Chciałbym jutro zabrać Emmę do szpitala. 
-  O Boże - jęknął Carlyle, odwracając głowę. 
-  Nie, nie jest tak, jak pan myśli. Chodzi o to, że ona 

wydaje się o wiele silniejsza, niż się spodziewałem. Ten 
wypadek zniosła zaskakująco dobrze. Chciałbym przepro- 
wadzić pewne badania.                                             

-  Czy chce pan powiedzieć, że Emma czuje się teraz 

lepiej? - zapytała Briony. 

Carlyle wciąż nie był w stanie się odezwać. 
-  Powiedzmy, że się jej trochę polepszyło. Ona nie mo- 

że wyzdrowieć bez operacji, ale gdyby czuła się tak, jak 
mi się wydaje, można by znów rozważyć tę możliwość. 

-  Czy pan sądzi, że ona teraz miałaby szansę przeżyć? 

- pytał Carlyle, wciąż jeszcze w szoku. 

-  Zróbmy badania, a potem zobaczymy - odpowie- 

dział ostrożnie lekarz. 

 
 
 

R

 S

background image

   - Czy pan powiedział o tym Emmie? - Briony tym pytaniem 
wyręczyła wciąż oszołomionego Carlyle'a. 

-  To raczej ona mi o tym powiedziała. Wciąż upierała 

się, że czuje się lepiej. Początkowo traktowałem to jako 
pobożne życzenie, ale potem pomyślałem, że może trzeba 
wziąć jej słowa pod uwagę. Podskoczyła z radości na myśl 
o badaniach. Jest pewna, że potwierdzą jej słowa. 

-  Ale jak to się mogło stać? - pytał z niedowierzaniem 

Carlyle. - Byliśmy przecież pewni, że ona powoli gaśnie. 

-  Tak było kiedyś i bez operacji znów się jej pogorszy. 

Jednak ona ma silną wolę. - Doktor spojrzał na Briony. 
- Być może są także inne powody, których nie jest w stanie 
uchwycić wiedza medyczna. 

Gdy zostali sami, padli sobie w objęcia i zaczęli się 

powoli oswajać z nadzieją. 

-  To może być prawda - płakała Briony. - Powinniśmy 

w to wierzyć, tak jak ona wierzy. 

-  To wszystko tobie zawdzięczam. Tak powiedział le- 

karz. Ty sprawiłaś, że jest silniejsza. - Patrzył na nią z czu- 
łością. 

Jak dwoje uszczęśliwionych dzieci pobiegli na górę, 

a mała przyjęła ich z triumfującym spojrzeniem. 

 
Następnego dnia przewieziono Emmę do szpitala, 

a Briony zajęła mały pokoik obok niej. Dziewczynka z en- 
tuzjazmem poddawała się przez całe trzy dni uciążliwym 
badaniom i nie kończącym się pytaniom lekarzy. 

-  Jest zdecydowanie silniejsza - oświadczył wreszcie 

doktor Canning. - Pięć miesięcy temu dawałem jej osiem 
miesięcy życia. Teraz dodam jeszcze osiem miesięcy, licząc 
od dziś. 

 
 
 
 

R

 S

background image

-  Czy to jest wszystko, na co można mieć nadzieję? 

- spytał Carlyle. 

-  Tak, chyba że... 
-  Chyba że... - powtórzyła Briony z udręką. 
-  Kiedyś dałem Emmie tylko dziesięć procent szans na 

przeżycie operacji. Teraz powiedziałbym, że szanse można 
obliczać na pięćdziesiąt procent. 

-  A jeśli poczekamy, czy te szanse wzrosną? - Carlyle 

ściskał rękę Briony aż do bólu. 

-  Nie, osiągnęła już szczyt swoich możliwości - 

powiedział lekarz. - Odtąd sytuacja może się tylko po- 
garszać. 

-  A jeżeli operacja się nie uda? Czy ona jeszcze pożyje 

jakiś czas? 

-  Jeśli się nie uda, to już nie odzyska przytomności. 

- Doktor patrzył na nich ze współczuciem. 

-  Ale chyba nie musimy w tej chwili podejmować de- 

cyzji. - Carlyle oddychał z trudem, jakby brakowało mu  
tchu. - Możemy zaczekać parę dni?  

-  Nawet nie tyle... Najlepszym chirurgiem w tej dzie- 

dzinie był zawsze Dawid Warfield. Zwykle pracuje za gra- 
nicą. Ale na szczęście przez tydzień będzie w kraju. Już 
z nim rozmawiałem. Mógłby operować jutro. 

-  Jutro! - krzyknął Carlyle. - To za wcześnie! Muszę 

mieć czas do namysłu. 

-  Boję się, że mógłbym dać panu tylko godzinę przed 

ostateczną rozmową z chirurgiem. Ja wiem, że pięćdziesiąt 
procent szans to niezbyt dobre rokowania... 

-  Muszę stąd wyjść - powiedział gwałtownie Carlyle. 
Briony poszła z nim na parking, ale zatrzymał się, nie 

podchodząc do samochodu. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Chcę się przejść - oznajmił. - Nie mogę znieść tego 

wszystkiego. 

Ruszył szybko naprzód, a Briony z trudem dotrzymy- 

wała mu kroku. W pobliskim parku usiedli na ławce obok 
placu zabaw dla dzieci. 

-  Parę lat temu przychodziłem tu z Emmą - powie- 

dział. - Weszła na najwyższy szczebel drabinki i zawisła 
głową w dół. Znieruchomiałem przerażony, ale ona nawet 
się nie przelękła. Miała tyle energii i odwagi, była taka 
silna... - Głos mu zadrżał. 

Briony objęła go ramieniem. Nie potrafiła znaleźć słów, 

które byłyby w stanie pomóc mu w tej chwili. 

-  Nie mogę tego zrobić - powiedział głucho. - Nie mo- 

gę pozwolić, by zabrali ją jutro na salę operacyjną, skoro 
wiem, że być może nigdy już jej nie zobaczę. Nie mogę... 

-  A jeśli byłaby to dla niej szansa na życie? - szepnęła 

Briony. 

-  Życie? - powtórzył gorzko. - Czyż ona rzeczywiście 

ma szansę żyć? Słyszałaś. Tylko pięćdziesiąt procent. 

-  Ale to w każdym razie lepsze, niż bezczynne czeka- 

nie - przekonywała Briony. - Teraz to brzmi okrutnie, ale 
załóżmy, że się nie zgodzisz. Jak będziesz się czuł, gdy 
nadejdzie czas jej śmierci? Wtedy z pewnością będziesz 
żałował, że nie wykorzystałeś tej szansy. 

-  A więc chcesz, żebym to zrobił? Czy wiesz, czego 

ode mnie żądasz? 

-  Oczywiście, że wiem. 
-  Jest silniejsza niż kilka miesięcy temu, a jednak może 

umrzeć za parę godzin. Nigdy nie myślałem, że będę tchó- 
rzem, ale teraz brak mi odwagi. 

Wzięła jego dłoń i przytuliła do piersi, zastanawiając 
 
 
 

R

 S

background image

 

się, czy on będzie w stanie znieść to, co usłyszy od niej za 
chwilę. 

-  Trzeba spytać kogoś innego - zaczęła ostrożnie. 
-  Kogo? 
-  Samą Emmę. To jest jej życie. Powiedz jej, jaką ma 

szansę i spytaj, czy chce podjąć to ryzyko. Wydaje mi się, 
że wiem, co odpowie. 

Patrzył na nią, milcząc przez długą chwilę. Jego ręka 

była przerażająco zimna. Wreszcie skinął głową. Wyszli 
razem z parku i wrócili do szpitala. 

Emma siedziała oparta o poduszki. Wyglądała tak zdro- 

wo i wesoło, że Briony poczuła skurcz serca. Za parę go- 
dzin. .. Czekała, aż Carlyle zacznie mówić, ale on ze wzro- 
kiem pełnym rozpaczy ściskał rękę córki, jak gdyby już 
nigdy nie chciał jej puścić. 

-  Doktor myśli, że jest mi lepiej - zaczęła Emma z wo- 

jowniczym błyskiem w oczach. - Aż się zdziwił, że jestem 
taka silna. 

-  To prawda - powiedziała Briony, siadając na łóżku. 

- Ale nigdy nie będziesz jeszcze silniejsza, dopóki nie 
zrobią czegoś z twoim słabym serduszkiem. Samo nie da 
sobie rady. 

Briony  zawahała  się, niepewna,  co mówić  dalej. 

Ale spojrzawszy na Emmę, dostrzegła, że radosne pod- 
niecenie dziecka zastąpił wyraz powagi, jak gdyby dziew- 
czynka zrozumiała nagle, że nie czas już na dziecinne 
gierki. 

Carlyle milczał, spoglądając tylko na żonę i córkę, jakby 

zdawał sobie sprawę, że one rozumieją się bez słów. 

-  A czy oni mogą zrobić to teraz? - zapytała wreszcie 

Emma. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  To zależy od ciebie - wyjaśniała Briony. - Jeżeli ty 

będziesz chciała... 

-  Co to znaczy? - zawołał Carlyle, patrząc z niepoko- 

jem na córkę. - Czy mi się zdaje? Czy ty... 

-  Jestem pewna, że Emma wiedziała - powiedziała 

Briony. 

Było coś macierzyńskiego w geście, jakim dziewczynka 

głaskała rękę ojca. 

-  Nie chciałeś, żebym wiedziała, więc udawałam. Ale 

tak naprawdę, to zawsze wiedziałam. 

-  Ale skąd? 
-  Bo zacząłeś mieć czas dla mnie - wyjaśniła po prostu. 
Carlyle mógł tylko opuścić nisko głowę, ale Emma wy- 

ciągnęła do niego ręce opiekuńczym, zaskakująco dojrza- 
łym gestem. Briony patrzyła na nich przez chwilę, potem 
wyszła z pokoju. Wszystko teraz zależało od nich, ona już 
swoje zrobiła. Czekała przez pół godziny na korytarzu 
i tam znalazł ją lekarz. 

-  Obawiam się, że muszę już znać państwa decyzję. 

W tym momencie otworzyły się drzwi i z pokoju wy- 
szedł Carlyle. Skinął głową bez słowa. 

-  Natychmiast dzwonię po Dawida Warfielda - zawołał 

doktor i odszedł spiesznie. 

Carlyle usiadł obok Briony. Na pozór był bardzo spokojny. 
-  Ona się nie boi - mówił zdziwiony. - Zawsze wyob- 

rażałem sobie, że to ja się nią opiekuję, a tymczasem ona... 
- Głos mu się załamał i ukrył twarz w dłoniach, ale zaraz 
się opanował. - Ona wie, czego chce. Wszystko albo nic 
Miałaś rację. Nawet nie pomyślała o kompromisie. Mówiła 
o matce - ciągnął. - Jeśli nadejdzie koniec, będzie z He- 
len. Dlatego się nie boi. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Doktor Canning wrócił szybko. 
-  Wszystko załatwione. Chirurg będzie tutaj wczesnym 

rankiem. - Twarz mu złagodniała, kiedy spojrzał na nich. 
- On jest najlepszy ze wszystkich. 

-  Czy możemy z nią zostać tej nocy? - zapytał Carlyłe. 
-  Oczywiście, ale postarajcie się, żeby nie rozmawiała. 

Pielęgniarka da jej łagodny środek nasenny, aby mogła się 
wyspać. - Zauważył zmianę na twarzy Carlyle'a. - Czy coś 
nie tak? - dodał. 

-  Nie, nie - odrzekł Carlyle szybko. 
Ale Briony pojęła, o co chodzi. Tej nocy Carlyle byłby 

w stanie wreszcie otworzyć serce przed swym dzieckiem 
i rozmawiać z nim otwarcie. Mogłaby to być ostatnia szan- 
sa, ale jest już za późno. 

Gdy weszli do pokoju, Emma była bardzo ożywiona. 

Carlyle z trudem uśmiechnął się do niej. 
     -  Jesteś gotowa na wielki dzień? 

-  Chciałabym, żeby to już było jutro - przytaknęła 

energicznie. - Chciałabym, żeby już zrobili operację, bo 
potem wszystko minie i będę zdrowa. I będę jeździć na 
obozy, będę chodzić do szkoły baletowej i... wszystko. 
-Spojrzała niespokojnie na Briony. - Będę mogła, ma- 
musiu? 

-  Będziesz robić wszystko, co tylko będziesz chciała, 

kochanie. 

-  No to fajnie, mamo. 
Emma wzięła już środek nasenny i ułożyła się wygod- 

nie. Oczy miała jeszcze otwarte, ale widać było, że robi się 
śpiąca. 

-  Dobranoc, mamusiu, dobranoc, tatusiu - wyma- 

mrotała. 

 
 
 

R

 S

background image

 
Ucałowali ją i usiedli po obu stronach łóżka. Przez całą 

noc leżała niemal nieruchomo, a oni czuwali nad nią, zda- 
jąc sobie sprawę, że to być może po raz ostatni. Obudziła 
się wcześnie. 

-  Czy już jest jutro? - zapytała. 
-  Tak - zapewniła Briony. 
Carlyle wziął Emmę za rękę i wpatrywał się w jej twa- 

rzyczkę. Briony wydawało się, że na ustach drżą mu słowa, 
których nie umiał wypowiedzieć dotychczas. 

I nagle znów zrobiło się za późno. Wpadła jedna pielęg- 

niarka, potem druga. Wszyscy byli już w ruchu. Mimo 
wczesnej godziny pojawił się Dawid Warfield, wesoło wi- 
tając się z Emmą. Na pozór był to najbardziej przeciętny 
człowiek, jakiego Briony widziała w życiu. Średniego 
wzrostu, bezbarwny, w nieokreślonym wieku. Nawet głos 
miał bez wyrazu. Ale doktor Canning podkreślał, że nie ma 
lepszego chirurga na świecie. Powiedział parę uprzejmych 
zdań do rodziców Emmy, ale szybko skupił uwagę na malej 
pacjentce. 

-  Im szybciej zaczniemy, tym lepiej - oświadczył. 
 
Godziny mijały. Siedzieli niedaleko sali operacyjnej, 

trzymając się za ręce, od czasu do czasu wymieniając parę 
zdań. Nie mieli już o czym mówić. Raz drzwi przy końcu 
korytarza otworzyły się i wybiegła pośpiesznie pielęgniar- 
ka. Czekali w napięciu, pewni, że przynosi im tę najgorszą 
wiadomość. Ale przeszła obok nich i zniknęła. 

Jeszcze godzina. Dwie. Pielęgniarka, która podała Em- 

mie środek nasenny, podeszła spokojnie i stanęła przy nich. 

-  Przykro mi...-zaczęła ostrożnie. 
A więc koniec. Koszmar stał się rzeczywistością. Emma 
 
 
 

R

 S

background image

 

nie żyje. Briony poczuła, jak ręka Carlyle'a zlodowaciała. 
Zbladł upiornie. 

-  Przykro mi, że państwo musieli czekać tyle czasu 

- mówiła dalej pielęgniarka. - To jednak trwało dłużej, niż 
się spodziewaliśmy. 

-  Co? - wyszeptała Briony. 
-  To zabrało więcej czasu, niż przypuszczał doktor 

Warfield. Teraz już skończył. 

-  Czy to znaczy, że ona żyje? 
-  Tak, wytrzymała. Teraz wiozą ją na oddział intensyw- 

nej terapii. Mogą państwo tam przejść, a ja przyniosę pań- 
stwu herbaty.                                

Przed drzwiami oddziału spotkali doktora Warfielda, 

który powiedział im, że następne dwadzieścia cztery go- 
dziny będą miały decydujące znaczenie. Mogą przy niej 
pozostać. 

 
I znów mijały godziny. Cienka zielona linia widniała na 

ekranie monitora. Jej regularny zarys zapewniał o trwaniu 
życia. Każdy oddech był zwycięstwem. Przy małej pacjen- 
tce stale czuwała pielęgniarka, a obok było jeszcze miejsce 
tylko dla jednej osoby. Siedział tam Carlyle, dopóki nie 
pokonało go zmęczenie. Odszedł porozmawiać z czekającą 
opodal Briony. 

-  Miałaś rację. Powinienem wcześniej z nią porozma- 

wiać. A teraz wciąż myślę o wszystkim, co powinienem jej 
powiedzieć i boję się, że już nie będę miał okazji. 

-  Ale masz jeszcze tę szansę. Mów do niej teraz - na- 

legała Briony. 

-  Przecież ona mnie nie słyszy. 
-  Nie wiesz tego. Nieprzytomni pacjenci często słyszą. 
 
 
 

R

 S

background image

 
Tak mówili mi lekarze w szpitalu, kiedy Sally umierała, 

i wiem, że to prawda. 

-  Skąd wiesz? - Spojrzał na nią szybko. 
-  Ponieważ... - Była to jej najbardziej bolesna tajemni- 

ca i nie sądziła, że będzie kiedyś o tym mówić. Dla niego 
gotowa była jednak znieść każde cierpienie. - Ponieważ, 
kiedy Sally umierała w śpiączce, trzymałam ją za rękę 
i powtarzałam, że ją kocham. I wtedy poczułam uścisk. Aż 
do tej chwili nie poruszyła się, ale moją rękę uścisnęła 
dosyć silnie. To była ostatnia rzecz, jaką zrobiła. W ten 
sposób chciała mi powiedzieć, że mnie słyszy, że rozumie 
i że się ze mną żegna. W każdym razie jestem pewna, że 
umierała, wiedząc, jak bardzo ją kocham. 

-  A czy mogłabyś ty... - Zerknął na Emmę. 
-  Nie - powiedziała Briony. Przykro jej było odmawiać 

mu czegokolwiek w takiej chwili, ale nie mogła ulec dla 
dobra Emmy i dla dobra Carlyle'a, który miał przed sobą 
jeszcze wiele lat życia. - Ona potrzebuje ciebie - tłuma- 
czyła. - Ponieważ jeśli zdarzy się to najgorsze i będziesz 
musiał ją oddać, to weźmie ją od ciebie Helen. Ale to 
musisz być ty, a nie ja. To twoje ręce muszą ją oddać matce. 

Po dłuższej chwili Carlylę podniósł głowę. Twarz miał 

śmiertelnie bladą, lecz spokojną. Wrócił do łóżka Emmy. 
Pochylając się nad nią, zaczął mówić. Początkowo Briony 
nic nie słyszała, ale kiedy zapadła noc i zrobiło się ciszej, 
pochwyciła kilka słów i wiedziała, że on mówi o wesołym 
miasteczku. Dosłyszała „Oswald i Oswald", a potem swoje 
imię. Trudno mu było mówić do kogoś, kto nie odpowiadał 
i po jakimś czasie zabrakło mu wątku. Spojrzał na Briony, 
prosząc o pomoc. 

-  Mów o weselu - podpowiedziała. 
 
 
 

R

 S

background image

 
Usłyszała, że opowiada Emmie, jak ładnie wyglądała, 

idąc przez nawę kościelną, o powozie konnym i o wszy- 
stkim, co mógł sobie przypomnieć. 

Zapadła noc. Przyszła następna zmiana pielęgniarek, 

wykonujących rutynowe zabiegi. Podano im herbatę i ka- 
napki, zaproponowano, by położyli się do łóżek, ale odmó- 
wili, nie chcąc opuszczać małej. 

-  Mów jej o przyszłości - poradziła Briony. - O tych 

wszystkich rzeczach, które będziecie robić razem. 

-  Kiedy będziesz znowu zdrowa, pójdziesz do szkoły ba- 

letowej - mówił posłusznie. - Twoja mamusia także zostałaby 
tancerką, gdyby nie wyszła za mnie. Kiedy się urodziłaś, po- 
wiedziała, że będziesz lepszą tancerką niż ona. I będziesz. 
Przyjdę popatrzeć, jak tańczysz, i będę z ciebie bardzo dumny. 

Briony odwróciła się pod wpływem nagłego uczucia 

przykrości. Nie powinna teraz myśleć ó sobie, ale sposób, 
w jaki Carlyle wymówił słowo „mamusia", mając na myśli 
Helen, sprawił jej ból. Całymi miesiącami Emma i Carlyle 
nazywali mamusią Briony. Lecz teraz, kiedy dziewczynka 
była na granicy życia i śmierci, to Helen powinna być przy 
niej. I to jest sprawiedliwe. 

Carlyle nadal mówił do Emmy i najwyraźniej już teraz 

przychodziło mu to bez trudu. Od czasu do czasu znów 
padało słowo „mamusia". Po północy Briony zrozumiała, 
że zazdrość, jaką czuła o Deirdre, była niczym w porów- 
naniu z jej zazdrością o Helen. 

Emma całą noc leżała bez ruchu. Wydawało się niemo- 

żliwe, by mogła dłużej walczyć ze słabością i bólem. 
O świcie dziecko wydało się Carlyle'owi mniejsze, jak 
gdyby już odchodziło na zawsze. Wziął Emmę za rękę. 
Zbliżył usta do jej ucha.                   

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Kocham cię, najdroższa. I będę cię zawsze kochał. 
I wtedy właśnie poczuł, że dziewczynka z wysiłkiem 

ściska jego rękę. 

-  Słyszała mnie. Uścisnęła moją rękę. Tak jak Sally. 
-  Patrz - powiedziała Briony przez łzy. - Patrz... 

Powoli oczy Emmy otworzyły się. 

-  Cześć, tatusiu - szepnęła. 
-  Myślałem, że odeszłaś ode mnie. - Pogłaskał ją po 

buzi.                                            

-  Przecież cały czas byłeś ze mną. 
-  Tak? 
-  Mama też tam była. Powiedziała, że wszystko będzie 

dobrze. - Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. 

A potem wokół Emmy zaczęła się krzątanina. Przyszły 

pielęgniarki, lekarze, rozpoczęto badania. Słychać było 
westchnienia ulgi i śmiech. Wszyscy wydawali się bardzo 
szczęśliwi. 

Briony wyjrzała przez okno. Światło dnia stawało się 

coraz jaśniejsze, świt przynosił nadzieję i obietnicę pogod- 
nego poranka. Przymknęła nagle oczy, porażone ostrym 
światłem. 

 
 

 

 

 

 

R

 S

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

 
Emma szybko wracała do zdrowia. Po paru dniach spę- 

dzonych na oddziale intensywnej terapii przeniesiono ją do 
małego słonecznego pokoju z widokiem na budzący się do 
życia ogród. Kwitły żółte żonkile. Odradzająca się natura 
stanowiła cudowne tło dla szczęśliwej zmiany w ich życiu. 

Każdego popołudnia Carlyle śpieszył z pracy do szpita- 

la. Emma wyciągała do niego ramiona, a on ją zamykał 
w niedźwiedzim uścisku. Briony obserwowała ich 
ż uśmiechem. Byli sobie bliscy jak nigdy przedtem. 

Dziewczynka zaakceptowała Briony bez zastrzeżeń ja- 

ko swoją matkę, a przecież, gdy trwała w letargu, zawie- 
szona między życiem a śmiercią, byli z nią tylko Carlyle 
i Helen. Jednak zdawało się, że Emma zapomniała o tym 
przeżyciu, a Briony nie chciała jej ó to pytać. Po wyzdro- 
wieniu małej czuła się niezręcznie. Zgodnie z regułami, 
panującymi w świecie interesu, utraciły moc warunki, na 
jakich poślubiła Carlyle'a. Ich umowa opierała się teraz na 
fałszywych założeniach. 

Można było pozostawić rzeczy ich własnemu biegowi, 

bo Carlyle, dla dobra Emmy, nigdy nie zażądałby rozwodu. 
Mogliby teraz prowadzić spokojne życie, zbliżając się co- 
raz bardziej do siebie, może nawet wychowując własne 
dzieci, aż z czasem straciłyby znaczenie powody, dla któ- 

 
 

R

 S

background image

rych wzięli ślub. Głos serca szeptał jej, że wszystko byłoby 
lepsze niż życie bez niego. 

Ale czy na pewno? Jakaś głęboko ukryta, nie znosząca 

kompromisu cząstka jej natury nie pozwalała Briony zado- 
wolić się drugorzędnym miejscem w jego życiu. Nie go- 
dziła się na to. Nie mogła o tym mówić, dopóki Emma 
całkowicie nie wyzdrowiała, ale nadchodził czas, gdy obo- 
je z Carlyle'em będą musieli spojrzeć prawdzie w oczy, 
bez względu na następstwa. 

Pewnego wieczoru Carlyle, przychodząc w odwiedziny, 

natknął się na Briony tuż przed pokojem Emmy. 

-  Rozmawiałam z lekarzem o zabraniu małej do domu. 

Może wyjść zaraz - zawiadomiła go. 

- Świetnie. Dla mnie nigdy nie będzie za wcześnie. 

- Carlyle uścisnął córkę. Przez chwilę snuli wspaniałe pla- 
ny, co będą robić po jej powrocie. Jednak wkrótce zorien- 
tował się, że mała ma jakieś zmartwienie. 

-  O co chodzi, kochanie? 
-  Tatusiu, zgubiłam Oswalda. Wypadł z łóżka. Musi 

gdzieś tu być. 

Carlyle zajrzał pod łóżko, ale nic nie zobaczył. 
-  Którego mam szukać? 

     -  Oswalda. 

-  Ale którego Oswalda? 

     -  Oswalda! 

Carlyle wszedł pod łóżko i wreszcie dostrzegł na podłodze 

wieloryba i pingwina leżących razem. 

Emma porwała zwierzaki, dziękując ojcu. 
-  Zbiłaś mnie z tropu przed chwilą. Nie wiedziałem, 

o którego ci chodzi. 

-  Oswald i Oswald to Oswald. Nie rozumiesz jeszcze?  
 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Chyba już zaczynam trochę rozumieć, kochanie. - 

Carlyle odruchowo otrzepał ubranie z kurzu, choć pod łóż- 
kiem lśniła czyściutka podłoga. 

 
Ku ogólnej radości wszystkich Emma wróciła do domu. 

Nadeszły kartki i prezenty od rodziny oraz list od Denisa 
z rysunkami śmiesznych ludzików, które rozbawiły dziew- 
czynkę. Jedno za drugim następowały ważne wydarzenia: 
pierwszy dzień w szkole, pierwsza zbiórka skautek, pier- 
wsza lekcja tańca. 

-  Czy zastanawiałeś się, co teraz zrobimy? - zapyta- 

ła Briony męża pewnego wieczoru, gdy Emma była już 
w łóżku. 

-  A niby co mamy teraz zrobić? - odpowiedział pyta- 

niem, marszcząc brwi. 

-  Nie pamiętasz? Wynająłeś mnie na sześć miesięcy, 

które właśnie minęły. - Chwyciwszy głęboki oddech, mó- 
wiła spokojnie dalej: - Wszystko skończyło się lepiej, niż 
przypuszczaliśmy, i bardzo się z tego cieszę. Ale już czas, 
bym zaczęła żyć swoim własnym życiem. 

-  Nie wiedziałem, że o tym myślisz - odezwał się po 

krótkim milczeniu. 

-  Przecież zawarłeś ze mną tylko czasowy kontrakt - 

przypomniała. 

-  Ale ty i Emma stałyście się sobie bardzo bliskie. My- 

ślałem... czy nie jest ci dobrze z nami? 

-  Cieszę się, że to tak szczęśliwie skończyło się dla was 

obojga - powiedziała Briony, starannie dobierając słowa. 
- Ale w końcu kontrakt to kontrakt, a ty zawsze mówiłeś, 
że jesteś człowiekiem słownym. Żadne z nas nie przewi- 
działo, że sytuacja aż tak się zmieni. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  Więc to dla ciebie wszystko? Po prostu zmieniona 

sytuacja? - Wzbierał w nim gniew. - Jesteś rzeczywiście 
gotowa tak zwyczajnie opuścić Emmę, choć wiesz, jak 
wiele dla niej znaczysz? 

Powiedz, jak wiele znaczę dla ciebie, myślała. Błagam, 

powiedz to! 

-  Nie chciałabym opuszczać jej, ale... - przerwała 

i dodała po chwili: - Ale nie mogę zostać. Chciałabym 
zapisać się do szkoły biznesu. To jest około stu kilometrów 
stąd, więc musiałabym znaleźć tam mieszkanie. Nie musi- 
my z góry mówić o tym Emmie. Ja po prostu stopniowo, 
powoli zacznę znikać z jej życia. Ma tyle nowych zajęć 
i zainteresowań, że na pewno nie odczuje boleśnie mojej 
nieobecności. 

-  Rzeczywiście tak myślisz? - spytał zimno. - Czy to 

tylko wygodny pretekst, żeby robić to, na co masz ochotę? 

Poproś mnie, żebym została, ponieważ mnie pragniesz. 

Powiedz, że to, co wspólnie przeżyliśmy, ma dla ciebie 
duże znaczenie, myślała z rozpaczą w sercu Briony, ale 
opanowała się i wróciła do argumentów dotyczących tylko 
Emmy. 

-  Na litość boską, Carlyle, przyjrzyj się życiu Emmy. 

Teraz, kiedy cały dzień jest w szkole, dobrze się tam czuje. 
Ma masę przyjaciół. Wyjedzie w odwiedziny do Elaine i jej 
dzieci, a potem na obóz skautek. Później zacznie się szkoła 
baletowa. Grałam tak niewielką rolę w jej życiu, że jeśli 
będziemy zręcznie postępować, ona nawet nie zauważy 
mojego odejścia. 

-  A co nazywasz zręcznym postępowaniem? - zapytał 

lodowatym tonem. 

-  Dzisiaj dzwoniła Joyce. Twój ojciec spędzi sześć 
 
 
 

R

 S

background image

 

 
tygodni na plenerze malarskim. Myślę, że Joyce mogłaby 
wtedy przyjechać tutaj. 

-  Aby zamaskować twoje odejście? - zapytał Carlyle 

ironicznie. 

-  Żeby być z Emmą... żeby nie odczuła samotności. 

Wiesz, że obie przepadają za sobą. 

-  Jesteś w dobrych stosunkach z moją matką. 
-  Tak, jest kochana. 
-  I ona cię kocha. Podobnie jak cała moja rodzina. Nie 

tylko Emma, ale oni wszyscy. Nawet moja siostra Paula, 
która z zasady ma pretensje do wszystkich, wyraża się 
o tobie z sympatią. Ale to ci nie wystarcza, prawda? 

-  Nie - odpowiedziała z westchnieniem. - To mi nie 

wystarcza. 

-  Cóż, zrobisz, jak zechcesz - burknął. - Jeśli nieważne 

są dla ciebie uczucia innych ludzi... 

Powiedz mi, co sam czujesz. Ty, a nie reszta rodziny. 
- Musisz mi pomóc, Carlyle. Szkoła przyjmuje tylko 

studentów o sprawdzonych kwalifikacjach. Bardzo by mi 
się przydał list polecający od ciebie. 

-  List, w którym polecam własną żonę? Jaką wagę mo- 

gliby do tego przywiązywać? 

-  Masz rację. Posłużę się panieńskim nazwiskiem. 
-  Powinienem był się tego spodziewać - nachmurzył 

się jeszcze bardziej. - Dam ci ten list i do diabła z tobą! 

 
Z listem polecającym od Carlyle'a Briony bez trudu 

została przyjęta do szkoły. W ciągu tygodnia mieszkała 
w wynajętym pokoju, wracała do domu tylko na weekendy. 

Joyce obserwowała jej nowy tryb życia z uniesionymi 

w górę brwiami, ale milczała. Podobnie i Emma nic nie 

 
 

R

 S

background image

mówiła na ten temat. Z entuzjazmem odkrywała teraz 
świat, pełen nowych zajęć i możliwości, a w weekendy 
radośnie witała Briony w domu. 

Zwykle Briony wracała do siebie już w niedzielę wie- 

czorem, ale raz została aż do poniedziałkowego poranka, 
gdy Carlyle wychodził do pracy. Kiedy wieczorem wrócił 
do domu, Joyce i Emma grały w warcaby. 

-  Czy Briony szczęśliwie wyjechała rano? - zapytał 

szorstko, padając z ulgą na fotel. 

-  Odwiozłam ją na stację- odpowiedziała Joyce.         

     Zapanowała cisza, a Carlyle zdał sobie sprawę, że jego 
matka i córka wymieniają spojrzenia i patrzą na niego su- 
rowym wzrokiem. 

-  Czego wy chcecie ode mnie? - zapytał. 
-  Myślimy, że już czas, abyś nam powiedział, co tu się 

dzieje - oświadczyła Joyce. 

-  A dlaczego ma się coś dziać? 
-  Bo mamusia powiedziała, że nie przyjedzie na nastę- 

pny weekend. 

-  Widocznie jest bardzo zajęta w szkole - odrzekł Car- 

lyle bez przekonania.                                                 

-  Czyżby? - zapytała Joyce. 
-  Dlaczego mamusia jest tak okropnie nieszczęśliwa? 

- zawtórowała jej Emma. 

-  Robicie z igły widły i wyobrażacie sobie... 
-  Ona jest nieszczęśliwa. - Emma wpatrywała się w oj- 

ca oskarżającym wzrokiem. - Nie wiedziałeś o tym? 

-  Nie, nie wiedziałem. 
-  A powinieneś - nie dawała za wygraną Emma. 
- Niby skąd? Ale wy na pewno myślicie, że to moja  

wina.                                                                           

 

 

 
 

R

 S

background image

 
 
-  Bo tak prawdopodobnie jest - orzekła Joyce. 
-  Nie chciałem, żeby studiowała tak daleko od domu, 

żeby odchodziła od nas - zapewniał, głęboko dotknięty 
opinią matki. - Nie było żadnej potrzeby. Powiedziałem 
jej, że jest śmieszna. 

-  Tak powiedziałeś! - krzyknęły obydwie z nie skry- 

wanym oburzeniem. 

-  Są pewne sprawy... Briony i ja... - Bezradnie spoj- 

rzał na Emmę. - Sytuacja była inna, kiedy chorowałaś. 
O mało nie umarłaś. Potrzebowałaś jej wtedy. - Nie był 
pewien, ale miał wrażenie, że córka patrzy na niego z lito- 
ścią. 

-  A co z tobą? - nalegała Emma. - Czy ty jej nie po- 

trzebujesz? 

-  Kochanie, jest masa rzeczy, których nie rozumiesz... 
-  Nie traktuj córki jak małego głuptasa - powiedziała 

Joyce karcąco. - Uważam, że Emma nie należy do tych, 
które nie rozumieją. 

Carlyle miał wrażenie, że świat stanął na głowie. Niby 

nic się nie zmieniło, ale wszystko było inne. 

-  Myślę, że im wcześniej sprowadzisz z powrotem 

Briony, tym lepiej - ciągnęła Joyce, jak gdyby nic się nie 
stało. - Może wtedy przestaniesz się zachowywać, jak roz- 
złoszczony niedźwiedź. 

Chciał się jeszcze bronić, ale uchwycił spojrzenie Emmy 

i coś go ostrzegło, by uważał, co mówi. 

-  Czy ja się tak właśnie zachowuję? - zapytał łagodnie. 
-  Okropnie - potwierdziła Emma. - Zwłaszcza gdy 

dzwoni telefon i okazuje się, że to nie mama. 

-  Słuchaj, kochanie. Prawdziwy powód, dla którego 

Briony odeszła to... - Było mu dziwnie trudno wypowie- 

 
 

R

 S

background image

 

dzieć te słowa. - Wydaje mi się, że ona mnie nie kocha. 
Ona kocha ciebie, a nie mnie - wyrzucił wreszcie z siebie. 

-  Ależ ona cię kocha! - krzyknęła Emma. 
-  Nie, nie kocha. 
-  Kocha. 
-  Boże, daj mi cierpliwość - mruczała Joyce, gdy 

ojciec i córka spierali się jak dwoje dzieci. 

-  Nic nie rozumiesz - tłumaczył. - Briony nie kocha 

mnie. 

-  Ale mnie powiedziała, że cię kocha! 
-  Niemożliwe. Kiedy? 
-  Dawno temu. Zapytałam ją, a ona powiedziała, że cię 

kocha bardzo, bardzo - zakończyła Emma triumfalnie. 

-  Może i tak powiedziała, kochanie - rzekł z wymu- 

szonym uśmiechem. - To była z pewnością bardzo miła 
rozmowa i może wtedy tak jej się wydawało... 

-  Powiedziała „bardzo, bardzo" - zawołała Emma, 

oburzona jego niedowierzaniem. - Nikt tak nie mówi, jeśli 
to nie jest prawda. 

-  No to teraz już wiesz - zauważyła Joyce. 
-  Myślę, że obydwie straciłyście rozum! - krzyknął 

Carlyle. - To rzeczywistość, a nie bajka dla dzieci. A rze- 
czywistość jest taka, że Briony była u nas dla Emmy, a nie 
dla mnie. Wyzdrowiałaś, kochanie, i Briony chce wrócić 
do własnego życia. 

-  I tutaj właśnie się mylisz - wtrąciła Joyce. 
-  Brednie - powiedział ze złością Carlyle i wyszedł. 
 
Na początku pobytu w szkole Briony bała się, że sobie 

nie poradzi. Ale wkrótce okazało się, że dzięki świetnej 
pamięci i bystrości umysłu może podołać każdemu wy- 

 
 
 

R

 S

background image

 

zwaniu, więc nabrała do siebie zaufania. Była pewna, że 
taka praca jest jej powołaniem, a miłość do Carlyle'a to 
skutek chwilowego zauroczenia, które należy pogrzebać 
i zapomnieć. 

Wierzyła w to za dnia, kiedy głowę miała zajętą nauką, 

ale nocami, leżąc samotnie w ciemnościach, tęskniła bo- 
leśnie do ramion Carlyle'a. Nieustannie dręczyła ją wątpli- 
wość, czy postąpiła słusznie, czy nie powinna zostać dla 
dobra Carlyle'a i Emmy. 

Ale Emma nie potrzebowała jej już, a przynajmniej nie 

w tym stopniu, co niegdyś. A Carlyle chciał, żeby została, 
lecz tylko dla Emmy. Briony wiedziała, że gdyby zgodziła 
się na takie warunki, czułaby się jak ktoś utrzymywany z li- 
tości. Tak było lepiej. Czekała ją dobra przyszłość, mogła 
osiągnąć powodzenie i prawdopodobnie zrobić wymarzoną 
karierę, sprawnie pracując głową, ale każąc milczeć sercu. 

 
Zmęczony Carlyle mrużył oczy przed ekranem monito- 

ra, na którym cyfry zaczynały już tańczyć. Była trzecia nad 
ranem. Od dawna powinien już spać, ale dziwnie niechęt- 
nie myślał o pójściu do sypialni. W ogromnym łóżku, które 
dawniej tak dobrze mu służyło, czuł się teraz jak na pustyni. 
Odszedł od komputera i położył się na kanapie. 

Obudziło go delikatne dotknięcie małej rączki.   
-  Tatusiu - powiedziała Emma. 
-  Co tu robisz o tej porze? - spytał, przecierając oczy. 
-  Chciałam z tobą porozmawiać. 
-  Czy to nie może poczekać do jutra? 
-  Nie. Chodzi o mamusię. 
-  Kochanie, powiedzieliśmy sobie wszystko po po- 

łudniu. 

 
 
 

R

 S

background image

-  Nie - powiedziała poważnie Emma. - Mam na myśli 

mamusię i mamusię. 

-  Nie jestem pewien, że... - Coś ostrzegło go, że cho- 

dzi o rzecz bardzo ważną. Najpierw nie pojmował, ale 
potem rozjaśniło mu się w głowie. - Czy to coś takiego jak 
Oswald i Oswald? 

-  Wiedziałam, że zrozumiesz - westchnęła z ulgą. 
-  Nie wszystko. Może lepiej będzie, jak mi to dokładnie 

wyjaśnisz. 

Wyciągnął do niej ramiona. Emma usadowiła się obok 

na kanapie i zaczęła opowiadać. 

 
O dziewiątej wieczorem Briony z bijącym sercem pode- 

szła do drzwi, bo nagle usłyszała pukanie. Kto mógł od- 
wiedzić ją o tej porze? Jedynie Carlyle... 

-  Ach, to ty... - zawołała, niezdolna ukryć rozczaro- 

wania na widok Denisa. 

-  No cóż, właśnie powiedziałaś mi to, czego chciałem 

się dowiedzieć - westchnął. - Czy mogłabyś mnie chociaż 
poczęstować filiżanką kawy? 

-  Wejdź, proszę. Miło cię widzieć. - Wzięła się 

w garść. 

-  Ale o wiele milej byłoby widzieć Carlyle'a, prawda? 

Co ma znaczyć to wzruszenie ramion? 

-  Znaczy, że między mną a Carlyle'em wszystko skoń- 

czone. Teraz już nawet o nim nie myślę. 

-  Kłamczucha. Rozczarowałaś się, bo zobaczyłaś, że to 

nie on przyszedł... 

-  Och, to trwało tylko chwilę - uśmiechnęła się blado. 

- Co robisz w tej leśnej dziurze? 

-  Oczywiście przyjechałem, żeby ciebie zobaczyć. My- 
 
 
 
 

R

 S

background image

siałem, że być może będę miał u ciebie teraz szanse, ale 
już wiem, że nie. 

-  Usiądź i opowiadaj, co słychać. Jak się ma... każde 

z nich? 

-  Niewiele mogę powiedzieć. Carlyle nigdy nie szukał 

specjalnie mojego towarzystwa, a od świąt jestem całkowi- 
cie w niełasce. 

-  Nonsens. Pobraliśmy się tylko dla Emmy. On nigdy 

nie dbał o mnie - odpowiedziała Briony na zadane wcześ- 
niej pytanie. 

-  No i kto teraz mówi głupstwa? Był zazdrosny jak 

diabli, kiedy mnie przyłapał, jak cię całowałem. 

-  Nie był zazdrosny. Bał się tylko, że Emma zobaczy. 
-  Briony, jak na mądrą kobietę jesteś okropnie głupia 

- powiedział po krótkim milczeniu. - A twój mąż jest je- 
szcze głupszy. Ach, kawa, dziękuję. 

Posiedział z pół godziny, wygadując jak zwykle jakieś 

tam nonsensy, a potem, okazując więcej delikatności, niż 
by go o to podejrzewała, zostawił ją w spokoju. 

Była już w łóżku, gdy znów usłyszała pukanie. Narzu- 

ciła szlafrok i z niechęcią podeszła do drzwi. Była pewna, 
że to Denis. 

-  Nie powinieneś przychodzić o tej porze... - powie- 

działa otwierając. Nagle urwała i stanęła bez tchu. 

-  Czy mogę wejść? - spytał Carlyle. 
W milczeniu zamknęła za nim drzwi. Patrzyli na 

siebie. 

-  Myślałaś, że kto to puka? Denis? 
-  Był u mnie dziś wieczorem. - Odzyskała głos. 
-  Wiem, -widziałem, jak przyjechał i czekałem, by zo- 

baczyć, jak długo zostanie u ciebie. 

 
 
 
 

R

 S

background image

 
 - Tylko pół godziny - szepnęła. W twarzy Carlyle'a 

było coś, czego nigdy przedtem nie widziała i jej serce 
zaczęło bić jak szalone. 

-  Tak, pół godziny - powtórzył. - Ale przyznam się, że 

gdyby Denis został u ciebie na noc, odszedłbym i nie zo- 
baczyłabyś mnie już nigdy... 

-  O tym nie mogło być mowy. Dlaczego przyjechałeś, 

Carlyle? 

-  Przyjechałem zabrać cię do domu - wyrzekł po dłu- 

gim milczeniu. 

-  To jest teraz mój dom. 
-  Twój dom to Emma i ja. Jeśli tego potrzebujesz, to 

proszę bardzo. - Wskazał na książki. - Możesz wybrać 
każdą pracę, jaką zechcesz, jeśli ma to dla ciebie aż takie 
znaczenie. 

-  Carlyle, ty nie masz pojęcia, co ma, a co nie ma dla 

mnie znaczenia. 

-  Tak mówi Emma i moja matka - zmarszczył brwi. 
-  I przyjechałeś, bo one cię tu wysłały? 
-  Tak... Nie... to coś więcej, ale trudno mi to wyjaśnić. 

Jedyna rzecz, jaka jest dla mnie jasna, to to, że pragnę, abyś 
wróciła. Mój dom bez ciebie już nie jest domem. - Widział 
wciąż ten nieustępliwy wyraz na jej twarzy i zrozumiał, że 
nie wypowiedział jeszcze właściwych słów. Nie umiał ich 
znaleźć. 

-  Nie rozumiem - powiedziała Briony. - Denis wy- 

szedł godzinę temu. Jeśli widziałeś, jak wychodził, dlacze- 
go nie zapukałeś od razu? 

Nagle zdał sobie sprawę, że znalazł te potrzebne słowa. 
-  Bałem się - odparł po prostu. 
-  Ty się bałeś? 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  To było takie ważne... A jeśli nic nie rozumiem i ty 

mnie nie kochasz. 

-  Nie kocham? - spytała niedowierzająco. Nie była 

pewna, czy dobrze słyszy. 

-  Emma mówi, że mnie kochasz, że tak jej powiedzia- 

łaś. Przypuszczałem, że czegoś nie zrozumiała, ale ona 
upierała się, że powiedziałaś: „bardzo, bardzo". Jej zda- 
niem to świadczy o prawdziwości twoich słów. - Patrzył 
na nią z niespokojnym pytaniem w oczach. 

-  Och, ty głuptasie - westchnęła. - Ty kochany głup- 

tasie. 

-  Wiem, że jestem osłem - przyznał z rzadką u niego 

pokorą. - Chodzi tylko o to, do jakiego gatunku osłów 
należę? 

Odpowiedziała w jedyny możliwy sposób, zarzuca- 

jąc mu ręce na szyję. Pocałowała go po raz pierwszy 
z uczuciem odwzajemnionej miłości. Na chwilę znierucho- 
miał ze zdumienia, ale potem porwał ją gwałtownie w ob- 
jęcia. 

-  Kocham cię, kocham -powtarzał ciągle. -Kochałem 

cię od wielu miesięcy, ale nie wiedziałem, jak ci to powie- 
dzieć. Byłaś taka daleka. 

-  Myślałam, że tego właśnie chcesz. Stale przypomina- 

łeś mi, że robisz to tylko dla Emmy, że zawarliśmy umowę. 

-  Nie chciałem, żebyś była skrępowana - tłumaczył. 

- Wiedziałem, że przywiązujesz wagę do tej umowy. 

-  Do diabła z umową! - zawołała. - Czy myślisz, że 

wyszłabym za ciebie dla pieniędzy czy dla kariery? Napra- 
wdę tak myślałeś? 

-  Nie wiem już, co mam myśleć. Nic z tego, w co wie- 

rzyłem, nie okazało się prawdziwe. 

 
 
 

R

 S

background image

 
-  To jest prawdziwe - szepnęła, muskając łagodnie je- 

go usta wargami. 

-  Tak - jęknął. - To jest prawdziwe. Tylko to. 
-  Kochanie, dlaczego my tracimy czas? 
-  Masz rację - powiedział, porywając ją na ręce. Ko- 

pnięciem otworzył drzwi do sypialni. . 

Kochali się, jakby to był ich pierwszy raz. Przeszłość 

się nie liczyła. Odnaleźli się jako kochankowie, pełni na- 
dziei na przyszłe wspólne życie, teraz i na zawsze. 

-  Nie mogę uwierzyć, że naprawdę mnie kochasz - po- 

wiedziała potem, gdy leżeli obejmując się. 

-  Uwierz. To nagle spadło na mnie. Byłaś taka piękna, 

gdy szłaś przez nawę kościelną. Myślałem o tobie tylko ze 
względu na Emmę i nagle okazało się, że jesteś zachwyca- 
jąca. Ale tak niechętnie zgodziłaś się wyjść za mnie... 

-  To dlatego, że Sally... 
-  Nie wiedziałem o tym. Myślałem, że trzeba postępo- 

wać ostrożnie. Niekiedy stawałaś się bardziej czuła dla 
mnie, ale potem znów mnie odpychałaś. Gdy pozwoliłaś 
mi kochać się z tobą, myślałem, że mam szansę, ale potem, 
niestety, nic się nie zmieniło. 

-  Widziałam, jak patrzysz na fotografię Helen i Emmy. 
-  Emma była na zdjęciu z tobą. To na ciebie patrzyłem. 
-  Ale byłeś zgnębiony. Myślałam, że czujesz się winny 

wobec Helen. 

-  Żegnałem się z nią. Zabrało mi to zbyt wiele czasu. 

Ale wtedy już byłaś ty i wypełniałaś moje serce tak, jak 
żadna kobieta od chwili jej śmierci. Tak cię kochałem, 
Briony, a ty mnie nigdy nie ośmieliłaś... W święta byłem 
gotów zamordować Denisa.                                          

-  Za ten niewinny pocałunek pod jemiołą? 
 
 
 

R

 S

background image

 
-  Przez ten niewinny pocałunek o mało nie dostałem sza- 

łu. Wiedziałem, że cię kocham, ale nie wiedziałem, że aż tak, 
dopóki nie zwariowałem z zazdrości. Przekonałem się, że 
jestem człowiekiem zazdrosnym i zaborczym. Wrócisz ze 
mną jutro do domu, prawda? Możesz się uczyć biznesu w ja- 
kiś inny sposób, nie tutaj, nie tak daleko ode mnie. 

-  Już nigdy z dala od ciebie, najdroższy. Dopóki bę- 

dziesz mnie chciał. 

-  Chcę cię. I to nie tylko ja. Więc muszę się przyznać... 
-  Do czego? 
-  Emma powiedziała mi, że mogę nie wracać do domu, 

jeżeli cię nie przywiozę. 

Śmiali się długo, aż do łez. 
-  Och, jak to dobrze być jej matką-powiedziała, ocie- 

rając oczy. 

-  Muszę ci jeszcze coś powiedzieć - dodał spokojnie. 

- Sam o tym nie wiedziałem aż do wczoraj. Pamiętasz, że 
kiedy oprzytomniała po operacji, to powiedziała: „Mamu- 
sia tam była"... Otóż... miała na myśli coś innego, niż 
przypuszczaliśmy. 

-  Na pewno mówiła o Helen - powiedziała Briony: 
-  Tak, ale ona mówiąc to, myślała też o tobie. Niezu- 

pełnie to rozumiem, ale gdziekolwiek ona wtedy była, wy 
obie, ty i Helen, byłyście tam także. Wyjaśniała mi to 
wczoraj w nocy. Oswald i Oswald, mamusia i mamusia... 
Dla niej to jest zupełnie proste. 

Tylko takiego wyznania brakowało jej do pełni szczę- 

ścia. 

 
Wczesnym rankiem wrócili do domu. Świt zaledwie 

wstawał i gdy samochód wjechał na podjazd, wszyscy-do- 

 
 
 

R

 S

background image

mównicy byli jeszcze pogrążeni we śnie. Poza małą osóbką 
wyglądającą przez okno na piętrze, która znikła, gdy oboje 
wysiedli z wozu. 

Rozradowana Emma zbiegła pędem ze schodów i rzu- 

ciła się w ramiona Briony. 

R

 S


Document Outline