background image

Cartland Barbara 

KLARYSA 

 

Od Autorki 

W  drugiej  połowie  dziewiętnastego  stulecia  we  Francji 

odnotowano nie spotykany dotąd wzrost zainteresowania publikacjami 

o  zjawiskach  paranormalnych.  Paryż  w  wyniku  okultystycznej 

gorączki, jaka opanowała całe miasto, zyskał sobie wówczas złowrogą 

reputację centrum czarnej magii. 

Władze  kościelne  były  wielce  zaniepokojone  powszechną  modą 

na kontakty z ciemnymi mocami, która pojawiła się przecież w czasie, 

gdy antyklerykalizm zataczał coraz szersze kręgi. W takiej atmosferze 

rozkwitł przerażający ruch zwany satanizmem. 

Wielu  młodych  pisarzy  spekulowało  na  temat  zjawisk 

nadprzyrodzonych.  Jedną  z  najbardziej  znanych  w  świecie  literackim 

osobowości  był  markiz  Stanislas  de  Guaita,  poeta,  który  po  lekturze 

dzieł  Eliphasa  Leviego  popadł  w  obsesję  na  punkcie  czarnej  magii, 

reaktywował nawet kabalistyczne Bractwo Różokrzyżowców.  

Człowiek  ten  całe  noce  spędzał  na  studiowaniu  tajemniczych 

manuskryptów  oraz  starych  ksiąg  pełnych  magicznych  zaklęć. 

background image

Doprowadziło  go  to  do  utraty  zdrowia  i  rozumu.  Markiz  de  Guaita 

zażywał  narkotyki.  Podobnie  czynił  poeta  Dubus,  który  doznawał 

halucynacji,  i  w  końcu,  na  wpół  szalony,  zmarł  po  przedawkowaniu 

morfiny w paryskim pisuarze. 

Wrogie 

nastawienie 

Kościoła 

katolickiego 

do 

ruchu 

satanistycznego szło w parze z potępieniem masonerii. Papież Pius IX 

w encyklice z roku 1873 zarzucił wolnomularstwu szeroko zakrojoną 

działalność  na  rzecz  szatana.  Bez  wątpienia  la  belle  epoque,  jak 

nazwano  ten  okres  dziejów  ludzkości,  znajdowała  się  pod  silnym 

wpływem złowieszczej czarnej magii. 

Gdy w 1898 roku wybuchły spory wokół osoby Alfreda Dreyfusa, 

powszechne  były  obawy,  że  jego  złowrogie  knowania  miały  na  celu 

obalenie  porządku  publicznego,  a  być  może  nawet  zniszczenie  całej 

cywilizacji. 

background image

ROZDZIAŁ 1 

Rok 1893 

Kapitan  Waldemar  Mawde  uznał,  że  znalazł  wreszcie 

odpowiednie miejsce na nocleg. Westchnął z ulgą, zsunął się z siodła i 

poprowadził konia pod drzewa. Gniadosz był tak wycieńczony, że nie 

uszedłby już ani kroku. Mimo to Waldemar spętał mu kopyta, by się 

nie mógł oddalić, gdy nabierze sił przed świtem. 

Wędrowiec  rozejrzał  się  dokoła,  szukając  kawałka  nagiej  ziemi 

lub piasku. Nie miał ochoty spać na kamieniach, jak poprzedniej nocy, 

bo  cienki  pled  stanowił  mizerną  izolację.  Oprócz  pledu  miał  też 

namiot  —  jeśli  można  było  tak  nazwać  ten  maluteńki  płócienny 

domek.  A  jednak  tkanina  pełniła  rolę  moskitiery  i  chroniła  przed 

robactwem, od którego roiło się w tej części Indii. 

Waldemar  był  tak  zmęczony,  że  najchętniej  od  razu  poszedłby 

spać,  ale  musiał  jeszcze  coś  zjeść.  Przygotował  skromny  posiłek  z 

żołnierskiej  racji  i  napił  się  piwa.  Pozostałe  dwie  butelki  zaniósł  do 

płynącego  między  drzewami  strumyka  i  wstawił  je  w  wodę,  by  się 

chłodziły do rana. 

Zanim  wrócił,  słońce  znikało  już  za  horyzontem.  Na  ziemię 

spływała  noc  niosąca  ze  sobą  białe  światło  księżyca  i  migotanie 

gwiazd.  Rozbił  namiot  i  rozpostarł  w  środku  cienki  pled,  na  którym 

zamierzał  się  położyć.  W  tym  klimacie  nie  potrzebował  żadnego 

przykrycia.  Zdjął  z  siebie  luźne  jasne  ubranie,  jakie  zazwyczaj 

background image

zakładali  na  drogę  Hindusi  z  niższej  kasty.  Kapitan  Mawde 

niezmiernie rzadko podróżował bez przebrania. 

Nareszcie wracał do cywilizacji. Z boską pomocą wypełnił swoją 

misję i uszedł z życiem. 

Właśnie miał  wpełznąć do namiotu, gdy jego uszu dobiegł tętent 

kopyt.  Ktoś  się  zbliżał.  To  mógł  być  nieprzyjaciel.  Waldemar 

natychmiast  zapomniał  o  zmęczeniu  i  przygotował  się  do  odparcia 

ataku.  Pełniąc  swą  służbę  już  nieraz  toczył  samotne  potyczki  z 

wrogiem. 

Po kilku chwilach jeździec na tyle się zbliżył, że Waldemar mógł 

dojrzeć na nim mundurową kurtkę, taką samą jak ta, którą sam zwykle 

nosił.  Głośno  krzyknął  z  radości.  Z  podniesioną  w  geście  powitania 

dłonią  stał  i  czekał,  aż  młody  oficer  zbliży  się  do  niego  i  zsiądzie  z 

konia. 

—  Waldemar!  —  krzyknął  przybysz.  —  Nie  wierzę  własnym 

oczom! Straciłem już nadzieję, że cię kiedyś znajdę. 

— Prędzej bym się tu diabła spodziewał niż ciebie, Mikołaju! — 

odparł kapitan Mawde prawdziwie uradowany. 

— Czemu mnie szukałeś? Co się stało? 

— Mam dla ciebie ważne wieści — oznajmił Mikołaj Giles — ale 

najpierw powiedz, gdzie mogę zostawić konia. 

— Zaprowadź go pod drzewa, tam stoi mój gniadosz. 

Mikołaj  poprowadził  wierzchowca  w  stronę  kępy  drzew. 

Waldemar  patrzył  za  nim  z  zaintrygowanym  wyrazem  twarzy. 

Przecież  za  niecały  tydzień  miał  się  zjawić  w  koszarach  i  Mikołaj 

background image

mógł  go  wtedy  o  wszystkim  powiadomić.  Co  się  przydarzyło,  że 

przyjaciel  z  oficerskiej  kompanii  przybył  za  nim  aż  tutaj,  na  sam 

koniec świata?  

Bardzo to było dziwne, ale kapitan Mawde podróżował samotnie 

już  tak  długo,  że  bez  względu  na  przyczynę,  jaka  sprowadziła 

Mikołaja, cieszył się niezmiernie widząc znajomą twarz. 

Namiot  stał  rozbity  pod  osłoną  kamiennych  ruin,  które  niegdyś 

były  ścianami  świątyni.  Teraz  mogły  podróżnika  za  dnia  chronić 

przed  palącymi  promieniami  słońca,  a  nocą  zabezpieczały  przed 

zdradzieckim atakiem. 

Waldemar siedział oparty o nie plecami. Miał ogorzałą od wiatru 

twarz  i  skórę  tak  mocno  spaloną  przez  słońce,  że  nawet  najbliższym 

krewnym trudno by było rozpoznać w nim Anglika o jasnej karnacji. 

Nie minęło nawet pięć minut, a Mikołaj wyłonił się spomiędzy drzew. 

Szedł  energicznie,  wojskowym  krokiem.  Po  drodze  ściągnął 

mundurową kurtkę. Rzucił ją na ziemię obok przyjaciela i usiadł. 

—  Nie  wyobrażasz  sobie,  jak  się  cieszę,  że  cię  wreszcie 

znalazłem.  Dla  mnie  ten  kraj  jest  stanowczo  zbyt  duży  i  o  wiele  za 

gorący. 

— Trudno z tobą polemizować — roześmiał się Waldemar — ale 

ja nie chciałbym się znaleźć w żadnym innym zakątku świata. 

— Obawiam się jednak, że będziesz musiał opuścić Indie. 

Waldemar spojrzał na przyjaciela ze szczerym zdumieniem. 

— Co chcesz przez to powiedzieć? 

— Sam wicekról mnie do ciebie posłał. 

background image

—  Sam  wicekról!  —  powtórzył  Waldemar.  —  A  czegóż  on,  u 

licha, może ode mnie chcieć? 

—  Po  pierwsze,  przysyła  ci  to  —  rzekł  Mikołaj  podając 

towarzyszowi gazetę. 

Waldemar  stwierdził,  że  jest  otwarta  na  wiadomościach  kroniki 

towarzyskiej. 

— Niestety, przynoszę niewesołe wieści — dodał Mikołaj cicho. 

Kapitan  Mawde  przesunął  wzrokiem  po  zadrukowanej  stronie  i 

dostrzegł zakreślony artykuł. 

ŚMIERĆ CZWARTEGO MARKIZA MAWDELYN 

głębokim żalem donosimy o nagłym zgonie markiza Mawdelyn. 

Zaledwie kilka tygodni temu markiz podupadł na zdrowiu i w miniony 

czwartek niespodziewanie nas opuścił. 

Był  głową  jednego  z  najstarszych  i  najbardziej  poważanych 

rodów  Anglii.  Zarówno  dwór  królewski,  na  którym  zajmował 

zaszczytną  pozycję,  jak  i  cały  nasz  kraj  boleśnie  odczują  tę 

niepowetowaną stratę... 

Dalej  następował  szczegółowy  opis  funkcji  sprawowanych  przez 

zmarłego  markiza  oraz  długa  lista  zaszczytów  i  odznaczeń,  jakimi 

jeszcze za życia uhonorowano czcigodnego nieboszczyka. 

Ostatni ustęp głosił: 

Markiz  nigdy  się  nie  ożenił,  wobec  czego  dziedzictwo  pozostawił 

kapitanowi  Waldemarowi  Mawde'owi,  który  wraz  ze  swoim 

regimentem odbywa służbę poza granicami kraju. Kapitan Mawde jest 

synem  nieżyjącego  już  Ryszarda  Mawde'a,  młodszego  brata  markiza. 

background image

Pogrzeb  odbędzie  się  w  sobotę  w  zamku  Mawdelyn,  w  hrabstwie 

Berkshire. 

Waldemar przeczytał artykuł do końca i odłożył gazetę. 

—  Przyjmij  moje  kondolencje,  przyjacielu  —  odezwał  się 

Mikołaj.  —  Jest  mi  podwójnie  przykro,  bo  teraz,  gdy  wzywają  cię 

obowiązki, będziesz musiał opuścić regiment. 

— Tak, czas mi wracać do Anglii. 

—  To  samo  powiedział  wicekról.  Mam  ci  też  przekazać 

polecenie, byś wyruszył w drogę bez zwłoki, nie wracając do koszar. 

— Dlaczego? — zdziwił się Waldemar. 

Mikołaj milczał przez chwilę. 

—  To  właśnie  druga  wiadomość,  którą  mam  ci  przekazać.  — 

Zacisnął wargi. — Waldemarze, masz śmiertelnego wroga! 

— To mi dopiero nowina! 

—  Nie  chodzi  o  nieprzyjaciół,  którym  dotąd  stawiałeś  czoło.  To 

dla ciebie chleb powszedni. 

— Więc co masz na myśli? 

—  Pamiętasz  —  zaczął  Mikołaj  —  że  wyjeżdżając  w  obecnej 

misji, opuściłeś kwaterę w środku nocy? Hieronim Wood natychmiast 

się o tym dowiedział od swojego ordynansa. 

Hieronim  Wood  był  oficerem  z  tego  samego  regimentu  i  nie 

cieszył  się  wielką  sympatią  Waldemara.  Major  Wood  czuł  się 

dotknięty,  że  to  nie  on,  lecz  właśnie  kapitan  Mawde,  jako 

zaangażowany  w  operację  o  kryptonimie  „Wielka  rozgrywka",  ma 

prawo korzystać ze specjalnych przywilejów.  

background image

Waldemar często był na długi czas zwalniany z powinności, jakie 

obowiązywały  wszystkich  innych  żołnierzy  w  jednostce.  Nikt  nie 

pytał  kapitana  Mawde'a,  gdzie  był  ani  co  robił.  Oczywiście  nikt  też 

nie  wiedział,  kiedy  dokładnie  należy  się  spodziewać  jego  powrotu. 

Działał jako posłaniec w tajnej misji organizowanej przez wicekróla i 

najwyższe władze. 

Major  Hieronim  Wood  był  zazdrosny  o  osobiste  kontakty 

Waldemara  z  dowództwem,  choć  większość  kolegów  z  armii 

traktowała taki stan rzeczy jako oczywisty. Drwiące uwagi majora na 

temat  faworyzowania  irytowały  nieco  kapitana  Mawde'a,  ale 

zazwyczaj  nie  przywiązywał  wagi  do  tego,  co  nazywał  dziecinną 

zazdrością — u mężczyzny starszego od siebie o ładnych kilka lat. 

— I cóż takiego zrobił nasz porywczy major? 

— Gdy o północy opuszczałeś koszary, tylko ja jeden wiedziałem, 

że odjeżdżasz. 

—  Tak,  pamiętam.  Wszystko  było,  jak  zwykle,  okryte  wielką 

tajemnicą. 

— Hieronim się dowiedział — mówił dalej Mikołaj — że kwatera 

jest  pusta  i  jeszcze  przed  świtem  zajął  twoje  miejsce.  Zanim 

ktokolwiek inny zdążył o tym, pomyśleć. 

— Podobna taktyka pasuje do majora jak ulał! Mam nadzieję, że 

dobrze mu się u mnie mieszka. 

—  Major  Wood  nie  żyje  —  powiedział  Mikołaj  cicho.  —  Został 

zamordowany  tej  samej  nocy.  Ordynans,  który  przyszedł  rano  go 

obudzić, podniósł alarm. 

background image

— Zamordowany?! — krzyknął Waldemar. — Nie do wiary! 

— A jednak to prawda. Zabójca został schwytany. 

— Któż to taki? 

—  Jakiś  Hindus.  Podczas  przesłuchania  —  a  muszę  ci 

powiedzieć,  że  widywałem  już,  jak  przeprowadzano  tę  procedurę 

znacznie delikatniej — zeznał, iż rozkazy otrzymywał z Anglii! 

Kapitan Mawde patrzył na przyjaciela w milczeniu. 

— To niemożliwe — wykrztusił wreszcie. — Nie mam w Anglii 

żadnego wroga. Któż pragnąłby mojej śmierci? 

—  Morderca  otrzymał  zapłatę  w  gotówce,  miał  przy  sobie 

całkiem pokaźną sumę w funtach. 

—  Musiała  zajść  jakaś  pomyłka.  Na  pewno  były  to  porachunki 

między tubylcami. 

—  Wicekról  i  nasz  dowódca  są  najwyraźniej  innego  zdania  — 

oznajmił Mikołaj. — Przesyłają ci za moim pośrednictwem radę, byś 

się bez zwłoki udał do domu, a także byś dokonał tego potajemnie, nie 

myśląc  nawet  o  powrocie  do  koszar.  Jesteś  teraz  markizem 

Mawdelyn. 

—  Ale  przecież  schwytaliście  zabójcę  Hieronima,  trzymacie  go 

pod kluczem! 

— Wicekról uważa, że nie on jedyny dostał polecenie, by zgładzić 

cię  z  tego  świata.  Pamiętasz  ten  incydent  na  bazarze?  Dwa  miesiące 

temu? 

Waldemar  zatopił  się  w  ponurych  wspomnieniach.  Oczywiście, 

pamiętał.  Wracał  wtedy  przez  bazar  z  potajemnego  spotkania  z 

background image

człowiekiem,  od  którego  uzyskał  cenne  informacje.  Ponieważ  nie 

musiał  tej  misji  spełniać  w  przebraniu,  miał  na  sobie  mundur. 

Wyglądał  jak  każdy  inny  żołnierz,  robiący  zakupy  w  chwilach 

wolnych od służby. 

Spotkanie zajęło mu więcej czasu, niż przewidywał i kiedy wracał 

do koszar, dzień przemieniał się już w noc. Kupcy zachwalali towary 

rozłożone  na  straganach  oświetlonych  małymi  lampkami  oliwnymi  i 

świecami.  Zaułki  tonęły  w  mrocznych  cieniach.  Takich  zaułków  w 

Indiach należy unikać. 

Waldemar cierpliwie torował sobie drogę wśród ludzi, gęsi, osłów 

i psów. Od czasu do czasu mijał przestraszoną krowę. Często spotykał 

podobnie jak on umundurowanych żołnierzy. Jeden z nich przepchnął 

się do niego przez ciżbę. 

—  Pan  kapitan  Mawde,  jeśli  się  nie  mylę?  Chciałbym  pana 

prosić... 

Waldemar,  słuchając  nieznajomego,  zauważył,  jak  właściciel 

jednego ze straganów gestem przyzywa go do siebie. Domyślił się, że 

chce mu w ten sposób dać znać, iż przygotował już podarunek, który 

kapitan Mawde zamówił dla jednego z przyjaciół. 

— Jedną chwileczkę — zwrócił się do młodego oficera. — Muszę 

zamienić kilka słów z tym kupcem. 

Przez gromadkę dzieci przecisnął się do straganu. Okazało się, że 

faktycznie  upominek  był  gotów.  Sprzedawca  obiecał  doręczyć 

paczuszkę do koszar następnego ranka. 

background image

—  Dziękuję,  Ali  —  powiedział  Waldemar.  —  Jestem  ci  bardzo 

zobowiązany.  Zapłacę  za  przesyłkę  rano,  natychmiast  po  jej 

otrzymaniu.  —  Odwrócił  się  i  ku  swemu  zdumieniu  spostrzegł,  że 

przez  tę  krótką  chwilę,  gdy  rozmawiał  z  kupcem,  za  jego  plecami 

powstało zbiegowisko. 

Młody oficer leżał na ziemi. Ktoś pchnął go w plecy sztyletem o 

długim  ostrzu i na  nic  zdałaby  się  jakakolwiek  pomoc.  Ten  człowiek 

był  martwy.  Nikt  w  jednostce  nie  potrafił  znaleźć  odpowiedzi  na 

pytanie,  dlaczego  ktoś  zamordował  młodzieńca,  który  dopiero  co 

przybył z Anglii. 

Po  tym  wydarzeniu  dowódca  wezwał  Waldemara  na  rozmowę  w 

cztery oczy. 

—  Byliście  obaj  w  identycznych  mundurach  —  powiedział.  — 

Zabójca  zadał  cios  w  plecy.  Według  mnie  ten  młody  oficer  został 

zabity  przez  pomyłkę.  Podejrzewam,  kapitanie  Mawde,  że  owo 

śmiertelne pchnięcie było przeznaczone dla pana. 

Waldemar  skłonny  był  przyznać  mu  rację.  Miał  za  sobą  tyle 

sekretnych  misji,  że  kilku  ludzi  z  pewnością  domyślało  się  w  jego 

osobie tajnego agenta. Żaden z nich nigdy nie powiedział tego na głos, 

ale  musieli  zdawać  sobie  sprawę,  że  nie  mają  do  czynienia  ze 

zwykłym angielskim oficerem, za jakiego się podawał. 

Ponieważ  jednak  podobne  wypadki  już  się  nie  powtórzyły, 

Waldemar nie myślał więcej o całym zajściu. 

— Nie ma najmniejszych wątpliwości — odezwał się Mikołaj — 

że  Hieronim  Wood  został  zabity,  ponieważ  leżał  w  twoim  łóżku.  Ty 

background image

miałeś  być  ofiarą.  I  właśnie  dlatego  musisz  jak  najszybciej  opuścić 

Indie. 

— To mi się nie mieści w głowie. Nie mam w Anglii wroga, który 

by  mnie  nienawidził  tak  bardzo,  że  byłby  w  stanie  popełnić 

morderstwo! 

— Dwa morderstwa — poprawił go Mikołaj cicho. 

— To jakiś absurd! — żachnął się Waldemar. — Postąpię zgodnie 

z  rozkazami,  oczywiście,  mam  jedynie  nadzieję,  że  znajdzie  się  ktoś 

na tyle uprzejmy, by zapakować moje rzeczy i wysłać mi je do domu. 

— Z pewnością. 

— 

Bardzo 

to 

wszystko 

dziwne. 

Jesteśmy 

wprawdzie 

przyzwyczajeni do życia w ciągłej niepewności, ale sytuacja wygląda 

zupełnie  inaczej,  kiedy  niebezpieczeństwo  zagraża  ci  ze  strony 

rodaka. 

—  Masz  rację  —  zgodził  się  Mikołaj.  —  Spodziewam  się,  że 

znajdziemy wyjaśnienie, kiedy zabójca Hieronima powie całą prawdę. 

I  tak  nie  uniknie  stracenia.  Sęk  w  tym,  że  ten  szaleniec  nie  chce 

składać zeznań. 

— Może obawia się czegoś gorszego niż stryczek? — zastanowił 

się Waldemar. Zauważył, że Mikołaj odstawił pustą butelkę po piwie. 

— Napijesz się jeszcze? — zapytał. 

—  Pytanie!  Cały  dzień  jechałem  w  tym  piekielnym  upale. 

Wypiłbym Atlantyk, gdybym go miał pod ręką. 

— Zostały mi dwie butelki. Jedną możesz osuszyć sam, drugą się 

podzielimy. 

background image

—  W  tej  chwili  przedkładam  piwo  nad  wszystkie  bajeczne 

klejnoty Wschodu! — Mikołaj roześmiał się głośno. 

—  Zaraz  przyniosę.  Pewnie  cię  też  ucieszy  wiadomość,  że  mam 

drugi  pled.  O  namiot  będziemy  rzucać  monetą.  Jest  za  mały  dla 

dwóch. 

Wstał  i  ruszył  ku  drzewom.  Idąc  do  strumienia  zobaczył,  że 

Mikołaj  nie  zdjął  swojemu  wierzchowcowi  uprzęży  i  spętał  go 

odrobinę zbyt ciasno. Waldemar kochał zwierzęta i zawsze dbał o to, 

by nie musiały znosić gorszych warunków niż on sam. Zdjął koniowi 

uprząż  i  poluzował  pęta,  a  potem  jeszcze  napoił  oba  wierzchowce. 

Nim w końcu wziął butelki z piwem, odpiął dodatkowy pled i ruszył z 

powrotem do namiotu, minęła dłuższa chwila. 

Słońce schowało się za horyzontem i, jak to zwykle w tropikach, 

dzień  bez  zmierzchu  przeszedł  od  razu  w  czarną  noc.  Gwiazdy 

roziskrzyły  niebo,  a  okrągły  księżyc  zawisł  nad  górami  widocznymi 

już  niedaleko  na  północy.  Ziemię  spowijały  cienie,  ale  w  powodzi 

księżycowego blasku kapitan Mawde odnajdywał drogę równie łatwo 

jak za dnia. 

Zobaczył,  że  przyjaciel  już  ułożył  się  w  namiocie.  Tylko  bose 

stopy wystawały na zewnątrz, długie buty do konnej jazdy leżały obok 

wejścia. 

— Żołnierzu, wstawaj, czeka cię butelka piwa! — zawołał. — Nie 

musisz się chować przed muchami, zaczną kąsać dopiero rano. 

Odpowiedziała mu cisza. 

background image

—  No,  wychodź!  Przyniosłem  pled,  a  o  namiot będziemy  rzucać 

monetą, przecież taka była umowa. — Schylił się i zajrzał do wnętrza. 

Przyjaciel leżał na wznak nieruchomo jak kłoda. Kapitan Mawde 

odchylił  połę  namiotu,  by  wpuścić  więcej  księżycowej  poświaty. 

Srebrny  promień  zalśnił  na  gładkim  ostrzu  wystającym  z  piersi 

oficera.  Waldemar  nie  musiał  dotykać  ciała.  I  bez  tego  wiedział,  że 

Mikołaj jest martwy. 

 

Klarysa,  słysząc  konie  zajeżdżające  przed  frontowe  drzwi, 

pośpiesznie  zbiegła  ze  schodów.  Czekała  na  ojca  już  ponad  godzinę. 

Teraz  w  końcu  wysiadał  z  otwartego  powozu  zaprzężonego  w  dwa 

wspaniałe gniadosze. 

—  Jesteś  wreszcie,  tatku!  —  krzyknęła  uradowana.  — 

Zachodziłam w głowę, dlaczego tak długo nie wracasz. 

Pułkownik  Leonard  Templeton  ucałował  córkę  i  ruszając  w  górę 

po schodach objął ją za ramiona. 

— Wszystko trwało dłużej, niż się spodziewałem, z tego prostego 

powodu, że nowy markiz nie odwiedzał zamku już od tak dawna. 

—  I  w  związku  z  tym  musiałeś  mu  powiedzieć  wszystko,  czego 

się chciał dowiedzieć — dokończyła Klarysa. 

—  Robiłem  co  w  mojej  mocy.  Pozostaje  mi  tylko  wierzyć,  że 

będzie równie dobrym gospodarzem jak jego wuj. 

Klarysa,  znając  ojca,  domyśliła  się  natychmiast,  że  tym  razem 

wątpił we własne słowa. 

background image

—  Mam  nadzieję,  tatku,  że  przynajmniej  będzie  łaskawy  dla 

starych służących, którzy wypracowali sobie emeryturę, i że zachowa 

tradycję finansowania przytułków. 

— Bez wątpienia tak postąpi — zgodził się pułkownik Templeton 

—  ale  nie  wydawał  się  tym  szczególnie  zainteresowany.  Bardziej 

obchodziła  go  wysokość  czynszu,  jaki  otrzyma  od  dzierżawców  i  to, 

czy farmerzy spodziewają się obfitych zbiorów. 

Dotarli do gabinetu. Pułkownik Templeton skierował się ku tacy z 

butelkami zawierającymi różne gatunki alkoholu i nalał sobie drinka. 

Dziewczyna usiadła na sofie. Ze skąpych słów ojca odgadła, że coś go 

niepokoi.  

Kiedy  podszedł  do  niej  ze  szklaneczką  w  ręku,  zapytała 

niecierpliwie: 

— Tatku, proszę cię, powiedz, co się stało? 

—  Właściwie  nic  szczególnego.  Kiedyś  w  końcu  musiało  się  to 

zdarzyć i nawet sobie tego życzyłem, tylko... może nie tak prędko. 

— O czym mówisz, tatku? — spytała Klarysa ze zdziwieniem. 

— Markiz dał mi do zrozumienia... przyznaję, wręcz nienagannie 

i w zawoalowany sposób... że spodziewa się pojąć ciebie za żonę. 

Klarysa patrzyła na ojca całkowicie zaskoczona. 

— Powiedział ci to dzisiaj? W dniu swojego przyjazdu? 

—  Jak  już  wspomniałem,  zrobił  to  bardzo  kulturalnie  — 

zaznaczył pułkownik Templeton — ale ja także uważam, kochanie, że 

nieco  zbyt  szybko  chce  zdobyć  pierwszą  linię  okopów.  W  końcu 

przecież nie widziałaś go co najmniej dziesięć lat! 

background image

— Czternaście! — uściśliła Klarysa. — Właśnie dziś rano sama o 

tym  myślałam.  Miałam  cztery  lata,  kiedy  na  święta  Bożego 

Narodzenia  ostatni  raz  zjechali  się  wszyscy  członkowie  rodu 

Mawde'ów. 

—  Wtedy  chyba  się  nie  spodziewałaś,  że  właśnie  on  zostanie 

twoim  narzeczonym.  —  Pułkownik  Templeton  odstawił  szklankę  i 

zaczął  chodzić  po  pokoju  sprężystym,  żołnierskim  krokiem.  —  Nie 

będę przed tobą udawał, córeczko, że nigdy nie powstał mi w głowie 

projekt, byś poślubiła pana na Mawdelyn. Szczególnie  że to dziedzic 

mojego serdecznego przyjaciela, zmarłego markiza. 

— A ja odgadywałam sercem, że chciałbyś tego, tatku — wyznała 

Klarysa. — Wiem, jak wiele znaczy  dla ciebie zamek Mawdelyn i to 

nie  tylko  dlatego,  że  markiz  polegał  na  tobie  we  wszystkim.  Zawsze 

uważałam,  że  pełniłeś  wręcz  funkcję  dobrowolnego  zarządcy  tego 

majątku. 

—  Z  całą  pewnością  dobrowolnego  —  zgodził  się  jej  ojciec  z 

uśmiechem.  —  Tym  bardziej  jeśli  się  weźmie  pod  uwagę,  że 

wspomagałem  markiza  również  finansowo,  jako  że  nigdy  nie  miał 

wystarczających dochodów. 

— Czy jesteś pewien, tatku, że dzięki waszej przyjaźni markiz nie 

czuł się skrępowany twoją wielkodusznością? 

— Oczywiście, że jestem tego pewien!  Ale  w tej chwili sytuacja 

wygląda zupełnie inaczej. Nie wyobrażam sobie, by młody człowiek, 

którego  ledwie  pamiętam,  mógł  się  odwoływać  do  mojej  pomocy, 

kiedy mu tylko na to przyjdzie ochota. A w dodatku ten żółtodziób ma 

background image

czelność  się  asekurować,  by  moja  wiedza  i  pieniądze  były  dla  niego 

zawsze osiągalne. W tym celu zamierza uczynić z ciebie swoją żonę! 

— Jesteś pewien, że takie właśnie ma plany? 

—  Ująłem  to  może  zbyt  dosadnie  —  zreflektował  się  pułkownik 

Templeton — ale sama wiesz, jak trafnie zazwyczaj osądzam ludzi. W 

regimencie mawiano, że mam tajemniczy dar zaglądania w człowieczą 

duszę. 

—  Z  pewnością  masz!  —  przytaknęła  Klarysa.  —  Powiedzmy 

więc  nowemu  markizowi,  żeby  pożyczał  pieniądze  raczej  od  swoich 

francuskich przyjaciół i nie liczył w sprawach płatności na ciebie. 

—  Uczyniłbym  tak,  gdyby  nie  chodziło  o  Mawdelyn.  Miałaś 

rację, córeczko, mówiąc, że ten stary majątek wiele dla mnie znaczy. 

— Roześmiał się i dodał: — Często wydaje mi się, że dawny klasztor 

jest  ważniejszy  dla  mnie  niż  dla  wszystkich  członków  związanego  z 

nim  rodu.  Choć  z  drugiej  strony,  twoja  matka  nosiła  przecież 

nazwisko  Mawde,  a  nigdy  nie  zapomnę,  jak  bardzo  kochała  zamek 

Mawdelyn. 

Pułkownik  Templeton  ożenił  się  z  kuzynką  markiza.  Nie  była  to 

bliska  rodzina,  niemniej  panna  nosiła  nazwisko  rodowe  Mawde. 

Ojciec  pułkownika,  kupując  majątek  graniczący  z  zamkiem 

Mawdelyn,  dawnym  klasztorem,  nie  miał  pojęcia,  jak  blisko 

zaprzyjaźnią się obydwie rodziny. 

Pułkownik  Templeton,  niegdyś  dziarski  młody  oficer,  spotkał 

pannę  Elizabeth  Mawde  w  zamku  na  jednym  z  przyjęć.  Od 

pierwszego  wejrzenia  zakochał  się  w  nieznajomej  po  uszy.  Ona  go 

background image

także  pokochała,  a  obu  rodzinom  spodobał  się  projekt  bliskiego 

związku  z  sąsiadami.  Ponadto  rodzice  Elizabeth  byli  uradowani,  że 

córka poślubi majętnego człowieka. 

Ojciec  pułkownika  pochodził  ze  starego  rodu  ziemiańskiego,  ale 

w  młodości  zajął  się  budowaniem  statków  w  stoczniach  w  północnej 

Anglii.  Kiedy  doszedł  do  znacznego  majątku,  przeprowadził  się  na 

południe  kraju,  by  —  jak  to  sam  określił  —  „wieść  życie 

prawdziwego dżentelmena".  

Posiadłość,  jakiej  szukał,  i  dom  odpowiadający  wszystkim  jego 

wymaganiom znalazł w hrabstwie Berkshire. Dom ten, oczywiście, w 

niczym  nie  przypominał  klasztornego  zamku.  Wzniesiono  go  dużo 

później, bo mniej więcej w połowie osiemnastego wieku. A jednak na 

swój sposób był imponujący. 

W  krótkim  czasie  majątek  dziadka  Klarysy,  prowadzony  z 

prawdziwym  zamiłowaniem,  stał  się  przykładem  dla  sąsiadów.  Nic 

więc  dziwnego,  że  kiedy  czwarty  markiz  Mawdelyn  odziedziczył 

zamek  i  należące  do  niego  ziemie,  zwrócił  się  do  sąsiada,  swojego 

równolatka,  o  pomoc  i  radę.  Wspólna  praca  przerodziła  się  w 

przyjaźń. 

Klarysa  uwielbiała  „wuja  Jakuba",  jak  nazywała  markiza. 

Ponieważ  jej  ojciec  bardzo  często  przebywał  w  dawnym  klasztorze, 

zamek  stał  się  jej  równie  drogi  jak  rodzinny  dom.  Znała  tam  każdy 

kąt,  każdą  mysią  dziurę.  Kochała  urok  starych  komnat.  Bawiła  się 

szukając  sekretnych  korytarzy,  jakie  wybudowali  katoliccy  mnisi 

prześladowani  za  czasów  królowej  Elżbiety.  W  późniejszym  czasie 

background image

przejścia znacznie powiększono, by mogli się w nich przed wojskami 

Cromwella ukrywać rojaliści. 

Ojciec Klarysy marzył, iż pewnego dnia jego córka zamieszka w 

zamku,  a  i  w  niej  samej  kiełkowało  przeczucie  nieuniknionego 

przeznaczenia.  Dziewczyna  dorastała  nie  mając  towarzystwa 

rówieśników.  Waldemar,  jedyny  bratanek  i  dziedzic  markiza,  był  od 

niej  starszy  o  osiem  lat.  Klarysa  uważała  go  za  najmilszego  spośród 

mężczyzn  rodu  Mawde'ów,  choć  w  jego  oczach  była  zawsze  tylko 

małą dziewczynką. 

Niestety,  zaraz  po  ukończeniu  Oksfordu  wstąpił  do  armii  i 

wyjechał  pełnić  służbę  poza  granicami  kraju.  Mimo  że  często 

przysyłał  z  Indii  karty  pocztowe  z  egzotycznymi  widokami,  Klarysa 

dotkliwie  odczuwała  jego  nieobecność.  Inni  męscy  potomkowie  rodu 

Mawde'ów  pojawiali  się  i  znikali.  Aktualnego  markiza,  Gwidona 

Mawde'a, Klarysa z trudem sobie przypominała.  

Wiadomość  o  śmierci  Waldemara  była  dla  wszystkich 

prawdziwym wstrząsem. 

— Los nie może być aż tak okrutny! — Pułkownik Templeton nie 

chciał dać  wiary  żałobnym  wieściom,  które  przybyły  z  Indii  wkrótce 

po pogrzebie starego markiza. 

Niedługo  potem  ojciec  Klarysy  otrzymał  list  od  Gwidona 

Mawde'a.  Nadawca  zawiadamiał,  że  nie  zdoła  wziąć  udziału  w 

pogrzebie  wuja,  ponieważ  będzie  w  tym  czasie  bawił  w  Paryżu. 

Jednocześnie informował, iż dotarła do niego wieść o śmierci kuzyna 

Waldemara,  dlatego  też  on,  jako  następny  w  linii  potomek  zmarłego 

background image

markiza,  przybędzie  do  Anglii  możliwie  jak  najszybciej,  aby  objąć 

należne mu dziedzictwo. 

Pułkownik  Templeton  wciąż  nie  mógł  uwierzyć  w  tragiczną 

śmierć  Waldemara.  Dowódca  regimentu,  w  którym  służył  kapitan 

Mawde,  powiadomił  o  smutnym  wydarzeniu  Ministerstwo  Wojny, 

zaznaczając,  że  ciało  uznane  za  doczesne  szczątki  jego  podwładnego 

znajdowało się w stanie uniemożliwiającym identyfikację. 

Pułkownik  Templeton  osobiście  udał  się  do  Londynu,  wprost  do 

ministerstwa, gdzie przeprowadził szczegółowe rozpoznanie z wprawą 

doświadczonego  żołnierza.  Okazało  się,  że  Hindusi  znaleźli  namiot 

Waldemara, a w nim ciało młodego mężczyzny ze sztyletem w piersi. 

Niestety,  Anglicy  dowiedzieli  się  o  tym  makabrycznym  odkryciu 

dopiero  po upływie  tygodnia.  Wskutek  rozkładu  w  niewyobrażalnym 

upale trudno było zidentyfikować ciało z całkowitą pewnością. 

Pułkownik  dowiedział  się  też  o  zaginięciu  jednego  z  oficerów, 

przyjaciela  Waldemara.  Poszukiwania  wciąż  trwały.  Wszyscy  żywili 

nadzieję,  że  odnaleziony  mógłby  udzielić  władzom  dodatkowych 

informacji. 

Po  upływie  miesiąca  Ministerstwo  Wojny  zmuszone  było,  w 

następstwie  nacisków  Gwidona,  oficjalnie  potwierdzić  śmierć 

Waldemara Mawde'a. Tym samym  Gwidon został szóstym markizem 

Mawdelyn i dopiero po zatwierdzeniu tych wszystkich ustaleń pojawił 

się  w  zamku.  Od  razu  poprosił  o  spotkanie  z  pułkownikiem 

Templetonem. 

— Jaki on jest, tatku? — zapytała Klarysa. 

background image

— Nie widziałem go tyle lat — odrzekł jej ojciec z namysłem — 

zdaje się, że jak mówisz, minęło ich już czternaście. 

— Czy widać po nim, że jest potomkiem rodu Mawde'ów? 

— O tak, z całą pewnością — przyznał pułkownik Templeton — 

lecz jest w nim też coś obcego. Być może te wszystkie lata spędzone 

za  granicą  uczyniły  go  bardziej  kosmopolitą  niż  Anglikiem?  Choć 

przecież cała jego rodzina przejawia zamiłowanie do podróży... 

—  Dlaczego  mieszkał  we  Francji?  Często  się  nad  tym 

zastanawiałam,  ale  wydawało  się,  że  nikt  nie  zna  prawdziwej 

odpowiedzi. 

—  Jego  matka  była  pół-Francuzką.  We  Francji  pobierał  nauki, 

tam  znalazł  przyjaciół.  Słyszałem,  że  kocha  Paryż  i  życie  w  wielkim 

mieście. 

— Trudno sobie wyobrazić któregoś z Mawde'ów w innej roli niż 

ziemianina lub żołnierza — zauważyła Klarysa. 

— To prawda. 

Przez dłuższą chwilę panowała cisza. 

—  Chyba  rozumiem,  dlaczego  Gwidon  w  taki niezwykły  sposób 

realizuje  swoje  plany  względem  ciebie  —  rzekł  wreszcie  pułkownik 

Templeton.  —  We  Francji  małżeństwa  arystokratyczne  są  zazwyczaj 

aranżowane.  Zapewne  dlatego  od  razu  wspomniał  mi  o  swoich 

zamiarach,  zamiast  najpierw  zorientować  się  w  twoich  chęciach  i 

zamysłach. 

background image

—  Powinniśmy  mu  chyba  przypomnieć,  tatku,  że  jesteśmy 

Anglikami.  Nie  będziesz  mnie  przecież  nakłaniał  do  poślubienia 

człowieka, którego nie kocham. 

—  Oczywiście,  że  nie  —  żachnął  się  jej  ojciec.  —  Ale 

jednocześnie,  córeczko,  chciałbym,  żebyś  odnowiła  znajomość  z 

Gwidonem, podchodząc do niego bez żadnych uprzedzeń. 

Namyślał się przez jakiś czas, po czym dodał jeszcze: 

— Musimy liczyć się z faktem, że młody człowiek, który dorastał 

pomiędzy  Francuzami, nie będzie myślał i zachowywał się dokładnie 

tak  samo  jak  ktoś,  kto  skończył  Eton,  Oksford,  a  następnie  zwykłą 

koleją rzeczy wstąpił do rodzimego regimentu. 

—  Doskonale  rozumiem,  tatku  —  zgodziła  się  Klarysa.  —  Nie 

chcę tylko tak poważnej decyzji, jaką jest zamążpójście, podejmować 

w  pośpiechu!  Uwielbiam  być  z  tobą  i  kocham  nasz  dom.  Nie  chcę 

tego stracić. 

—  Kochasz  także  stary  klasztor,  zamek  Mawdelyn  —  odparł 

spokojnie ojciec. 

— Jest piękny, przyznaję. Ale nie chodzi tylko o ściany i wnętrza. 

— Klarysa umilkła na chwilę. — Ty kochałeś mamę i mama kochała 

ciebie.  Ja  też  chcę  poślubić człowieka,  z  którym  będę  szczęśliwa  nie 

dlatego, że coś posiada, lecz dlatego, że jest taki, jaki jest. 

Pułkownik Templeton chwilę przyglądał się córce. Potem objął ją 

i ucałował. 

— Niczego innego dla ciebie nie pragnę, kochanie — powiedział 

z  czułością.  —  Dziś  wieczorem  jemy  kolację  w  zamku.  Jak  już 

background image

mówiłem,  nie  chcę  tylko,  byśmy  się  tam  zjawili  uprzedzeni  do 

Gwidona. 

 

ROZDZIAŁ 2 

W drodze do zamku Klarysa rozmyślała o Waldemarze. Od chwili 

gdy  usłyszała  o  jego  śmierci,  gorzko  żałowała,  że  nie  on  będzie 

nowym  markizem.  Wtedy  wszystko  potoczyłoby  się  jak  dawniej. 

Uwielbiała  Waldemara  od  dzieciństwa,  chociaż  gdy  była  małą 

dziewczynką,  często  nią  dyrygował.  Kiedy  przyjeżdżał  do  domu  ze 

szkół,  to  właśnie  ona  przynosiła  mu  piłkę  do  krykieta.  Z  radością 

spełniała każde jego życzenie. 

Równocześnie musiała przyznać, że zawsze był wobec niej miły i 

opiekuńczy.  Przypominała  sobie,  jak  kiedyś,  użądlona  przez  osę, 

płakała  na  jego  ramieniu,  a  on  cierpliwie  ją  pocieszał.  Innym  razem, 

gdy  upadła  i  skaleczyła  się  w  stopę,  na  rękach  zaniósł  ją  do  domu. 

„Dlaczego musiał umrzeć?" — rozżalona, bezustannie zadawała sobie 

to pytanie. 

Nim powóz zbliżył się do starego klasztoru, od ponad dwustu lat 

pełniącego  funkcję  siedziby  głowy  rodu  Mawde'ów,  Klarysa  ze 

zdumieniem  stwierdziła,  że  jest  zdenerwowana.  Wydało  się  to 

irracjonalne,  bo  w  przeszłości  przyjazd  do  tego  zamku  budził  w  niej 

zawsze  podobne  uczucia  jak  powrót  do  rodzinnego  domu.  Często 

uświadamiała  sobie,  że  do  tej  pory  więcej  życia  spędziła  u  wuja 

Jakuba niż w domu ojca. 

background image

Mogła korzystać ze wszystkich bogactw klasztornego majątku bez 

żadnych ograniczeń. Jeździła konno, pływała łódką po jeziorze, miała 

do  dyspozycji  ogrodowe  szklarnie  pełne  owoców  i  kwiatów  oraz, 

oczywiście,  każde  pomieszczenie  w  samym  domu.  Grywała  na 

fortepianie  w  zamkowym  pokoju  muzycznym,  bo  komnata  była 

większa, a instrument lepszej marki niż w domu Templetonów. Wolno 

jej było wziąć z biblioteki każdą książkę, jaką miała ochotę poczytać, 

a służba rozpieszczała dziewczynę od najmłodszych lat. 

—  Gwidon  był  chyba  zadowolony,  że  zastał  w  domu  tak 

wspaniałą  służbę  —  odezwała  się  do  ojca  tuż  przed  skrętem  na 

podjazd. 

—  Szczerze  mówiąc,  napomknął  coś  o  sprowadzeniu  z  Francji 

kilku nowych, młodszych służących. 

—  Niemożliwe!  Skąd  mu  to  przyszło  do  głowy?!  Większość 

rodzin służy w klasztorze od pokoleń, a jeśli potrzebny jest ktoś nowy, 

należy go nająć z miasteczka. 

Pułkownik  Templeton  nic  nie  odpowiedział.  Dziewczyna  znała 

jego  myśli.  Nie  mieli,  niestety,  żadnego  wpływu  na  decyzje  nowego 

markiza.  Mogli  jedynie  zaznaczyć  w  rozmowie  z  nim  to  czy  owo,  w 

dodatku bardzo delikatnie. To także ją irytowało. Kuzyn Gwidon miał 

prawo zaprowadzić wszelkie zmiany, choć z pewnością nie przyniosą 

one majątkowi nic dobrego. 

Przeszli przez dębowe drzwi prowadzące do ogromnego hallu, w 

którym niegdyś mnisi spożywali posiłki i przyjmowali gości. Zgodnie 

z  tradycją  każdy  głodny,  zmarznięty  lub  potrzebujący  duchowego 

background image

wsparcia  był  w  klasztorze  zawsze  serdecznie  witany.  Zdaniem 

Klarysy  duchy  mnichów  wciąż  spozierały  życzliwym  okiem  z  kątów 

dawnego  refektarza.  Za  każdym  razem,  gdy  przybywała  do 

klasztornego zamku, czuła, jak ją witają z radością. 

Dziś witał ich jedynie majordomus, stary Dawkins, który służył w 

zamku od czterdziestu lat. 

— Dobry wieczór, panienko Klaryso — ukłonił się z szacunkiem. 

— Dobry wieczór panu pułkownikowi. 

—  Znowu  tu  jestem,  Dawkins!  —  obwieścił  gromko  pułkownik 

Templeton.  —  Mam  nadzieję,  że  wszystko  idzie  dobrze  i  po  myśli 

markiza. 

— Trwamy jedynie w nadziei, że nie nastąpi zbyt wiele zmian — 

odparł Dawkins. 

Klarysa  spojrzała  wymownie  na  ojca,  ale  żadne  z  nich  się  nie 

odezwało.  Poszli  za  Dawkinsem  do  salonu.  Była  to  jedna  z 

najpiękniejszych  komnat  zamku,  urządzona  swego  czasu,  na  prośbę 

starego markiza, przez matkę Klarysy. 

Pani  Templeton  wspaniale  wywiązała  się  z  powierzonego  jej 

zadania. Kazała wstawić kilka mebelków w stylu Ludwika XIV, które 

pojawiły się w tym domu za czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. 

Na ścianach wyłożonych białym marmurem zawieszono obrazy z tego 

samego okresu, zebrane  w galerii i innych częściach zamku. Z sufitu 

zwieszały  się  oryginalne  kryształowe  kandelabry,  ściany  zdobiły 

piękne lustra przywiezione aż z Włoch. 

background image

W  rodzie  Mawde'ów  było  wielu  podróżników  i  wielu 

dyplomatów.  Dzięki  nim,  dzięki  bezcennym  pamiątkom  i  trofeom 

zdobywanym  w  zamorskich  krainach,  stary  klasztor  przekształcił  się 

w prawdziwy skarbiec. 

Klarysa,  będąc  jeszcze  dzieckiem,  uwielbiała  małe  greckie 

posążki, które jeden z Mawde'ów przywiózł jako pamiątkę z podróży. 

Lubiła  także  chińskie  psy  z  porcelany,  strzegące  domu  przed  złymi 

duchami,  choć  trudno  jej  było  uwierzyć,  by  w  starym  klasztorze 

mogło  się  czaić  jakiekolwiek  zło.  Jego  atmosfera  przesiąknięta  była 

świętością.  Klarysa  uważała,  że  świętą  aurę  tchnęli  w  to  miejsce 

mnisi, stawiający mury własnymi rękoma. 

Budowlę  wzniesiono  ku  chwale  Boga  i,  gdy  Klarysa  była  mała, 

wielokrotnie  słyszała  od  matki  historię  tego  przedsięwzięcia.  Kiedyś 

dziewczyna  wyobrażała  sobie  mnichów  modlących  się  przy 

murowaniu  ceglanych  ścian,  śpiewających  pobożne  pieśni  przy 

ścinaniu  drzew  na  belki  i  podłogowe  deski.  Najwcześniejsze 

zdobnictwo  budynku  odzwierciedlało  ogromny  wysiłek  mnichów, 

dysponujących  tylko  prymitywnymi  narzędziami,  by  wszystko 

wyglądało jak najdoskonalej.  

Klarysa  widziała  piękno mebli  i  drogocennych bibelotów  i  miała 

pewność, że mnisi byliby teraz równie dumni ze swego klasztoru jak 

wówczas, kiedy go wznosili. 

W  wielkiej  sali  jadalnej  zapalono  wszystkie  żyrandole  po  raz 

pierwszy  od  kilku  lat,  ponieważ  od  wyjazdu  Waldemara  do  Indii 

czwarty  markiz  nie  przyjmował  wielu  gości.  Teraz,  dzięki  blaskowi 

background image

kandelabrów, sala nabrała odświętnego wyglądu. Klarysa odgadła, że 

nowy  markiz  zaplanował  zgromadzenie  na  kolacji  całej  wielkiej 

rodziny. 

Wszyscy  obecni  byli  ze  sobą  spokrewnieni  i,  oczywiście,  dobrze 

znani  Klarysie  oraz  jej  ojcu.  Zjawiły  się  dwie  starsze  damy,  siostry 

zmarłego  markiza,  bardzo  rzadko  opuszczające  dom  przyznany  im 

wraz  z  wdowim  dożywociem.  Można  też  było  łatwo  dostrzec  sporą 

grupkę  krewnych  mieszkających  niedaleko  klasztoru.  Niektórzy 

spośród nich żyli w ofiarowanych im domach na terenie majątku. 

Młodsze  pokolenie  reprezentowało  tylko  dwóch  mężczyzn  w 

wieku  około  dwudziestu  pięciu  lat.  Klarysa  wiedziała,  że  musieli 

przebyć  szmat  drogi,  by  uczestniczyć  w  tym  rodzinnym  spotkaniu. 

Rozejrzała się po obecnych i nagle z przeraźliwą jasnością zdała sobie 

sprawę, że jest w tym gronie jeden człowiek zupełnie obcy. 

Gwidon  stał  tyłem  do  drzwi.  Na  głos  Dawkinsa  anonsującego 

przybyłych,  odwrócił  się  do  wchodzących.  Klarysa  od  pierwszego 

spojrzenia  rozpoznała  w  nim  cechy  rodu  Mawde'ów  — 

charakterystyczne  wysokie  czoło  i  te  same  ostre  rysy  twarzy,  co  u 

wszystkich  mężczyzn  w  tej  rodzinie.  Wpływ  francuskich  przodków 

uwidocznił  się  w  ciemniejszych  włosach  i  oczach.  Patrząc,  jak 

gospodarz idzie ich powitać, zorientowała się, iż nie jest wysoki oraz 

że  jest  w  nim  coś,  co  go  odróżnia  od  innych,  a  czego  nie  umiała 

nazwać. 

Gwidon  zbliżył  się  najpierw  do  pułkownika  Templetona. 

Wyciągnął do niego rękę. 

background image

—  Jestem  szczęśliwy,  że  znowu  pana  widzę.  —  Przeniósł  wzrok 

na  Klarysę.  —  A  oto  i  moja  piękna  kuzyneczka,  o  której  tyle 

słyszałem! 

—  Chyba  powinnam  powiedzieć  „witamy  w  domu"  — 

uśmiechnęła się Klarysa. — Nie widzieliśmy się tyle lat! 

—  Zupełnie  nie  rozumiem,  jak  mogłem  tak  długo  przebywać  z 

dala  od  kraju  —  dziwił  się  gospodarz.  —  Powinienem  był  się 

domyślić, że śliczne dziecko rozkwitnie w piękną kobietę! 

Klarysa potrafiła docenić gładki komplement, lecz ten brzmiał  w 

ustach  Gwidona  nieszczerze.  Nie  mogła  się  pozbyć  wrażenia,  że  jej 

kuzyn  powtarzał  tę  kwestię  już  wiele  razy.  Zaraz  jednak  skarciła 

siebie za sceptycyzm. Przecież ojciec prosił, by podeszła do Gwidona 

bez żadnych uprzedzeń. 

Przywitała  się  z  krewnymi.  Ucałowała  serdecznie  obie  ciotki 

mieszkające we wdowim domu. 

—  Pierwszy  raz  od  lat  widzę  ciocie  na  proszonej  kolacji,  a 

przecież tatko tak często słał zaproszenia. 

— To prawda, drogie dziecko, nie bywałyśmy między ludźmi — 

rzekła  jedna  ze  starszych  pań.  —  Jednak  markizowi  nie  sposób  było 

odmówić. Nalegał tak usilnie... 

Klarysa  odniosła  wrażenie,  że  Gwidon  był  zdecydowany  za 

wszelką  cenę  przypodobać  się  wszystkim  członkom  rodziny.  Krążył 

po  sali  mówiąc  paniom  komplementy,  które  niejedną  przyprawiały  o 

płomienny rumieniec, a panów bawił wesołą towarzyską pogawędką. 

background image

— Długo żyłem  we  Francji i teraz, po powrocie do kraju, muszę 

się wiele nauczyć — wyznał z rozbrajającą szczerością. — Chciałbym 

prosić,  byście  wszyscy  mi  mówili,  jakie  popełniam  błędy,  a  ja 

przyrzekam, że nie będę czul urazy, a jedynie głęboką wdzięczność. 

—  Zrobimy  co  w  naszej  mocy,  by  uczynić  z  ciebie,  markizie, 

prawdziwego  dziedzica  —  odezwał  się  życzliwie  jeden  z  krewnych. 

— Przypuszczam, że lubisz jeździć konno? Świat nie widział jeszcze 

Mawde'a, który na koniu nie czułby się jak w siodle urodzony. 

— W Paryżu codziennie jeździłem po Lasku Bulońskim — odparł 

Gwidon  — ale  nie  musicie  mnie przekonywać,  że  to  nie  to  samo, co 

prawdziwe polowanie. 

Obecni  się  roześmieli,  a  Klarysa  musiała  przyznać,  że  Gwidon 

bardzo  rozsądnie  dawał  wszystkim  do  zrozumienia,  jak  bardzo  ich 

potrzebuje. Był również wystarczająco przewidujący, by zaraz w dniu 

przyjazdu zabiegać o pomoc jej ojca. 

Gospodarz  zasiadł  u  szczytu  stołu  na  krześle,  które  Klarysie 

zawsze  wydawało  się  podobne  do  tronu.  Rzeźbione  w  herby  rodu 

wyglądało  jak prawdziwe  królewskie  siedzisko.  Jedzenie, jak  zwykle 

w  czasie  przyjęć  w  zamku,  było  wyborne.  Podawali  je  lokaje 

kierowani przez Dawkinsa. Poruszali się cicho i sprawnie, co zawsze 

budziło  podziw  każdego  przybysza  goszczącego  w  tym  domu.  Do 

picia podano szampana i wspaniałe białe wina. 

Klarysa  dostrzegła,  jak  ojciec  spogląda  na  swój  kieliszek  ze 

zdziwieniem.  Odgadła,  że  musiały  to  być  trunki  przywiezione  przez 

nowego  markiza  prosto  z  Francji.  Pod  koniec  kolacji  zniknęło 

background image

wszelkie skrępowanie. Obecni śmieli się i rozprawiali z ożywieniem, 

co  było  trochę  niecodzienne,  szczególnie  wśród  starszych  członków 

rodu. 

Po  skończonym  posiłku  markiz  zwrócił  się  do  damy  siedzącej  z 

jego prawej strony: 

—  Jak  pani  zapewne  wie,  w  Paryżu  panowie  opuszczają  salę 

jadalną  w  towarzystwie  pań,  ale  w  Anglii  chcę  się  zachowywać  jak 

rdzenny  mieszkaniec  tego  kraju.  Proszę  mi  teraz  pomóc.  Czy 

zechciałaby  pani  poprowadzić  damy  do  salonu?  My  tu  w  męskim 

gronie  opowiemy  sobie  kilka  historyjek  zbyt  grubiańskich  dla 

waszych delikatnych uszek. 

Kobieta  wstała  z  uśmiechem  na  ustach  i  wraz  z  resztą  pań 

przeszła  do  salonu.  Tam  natychmiast  zaczęły  się  zachwycać  jedna 

przez drugą: 

— On jest czarujący, doprawdy czarujący! 

— Och, co prawda chwilami zachowuje się nieco z francuska, ale 

szybko nabierze prawdziwej ogłady. 

— Muszę przyznać, że byłam zdenerwowana wybierając się tutaj, 

a  teraz  jestem  absolutnie  zachwycona!  Jaki  szarmancki  ten  nasz 

gospodarz! 

I  tak  w  kółko  wszystkie  powtarzały  to  samo.  Klarysa  poszła  na 

górę,  do  gotowalni,  w  której  goście  mogli  w  razie  potrzeby  na 

osobności  poprawić  swój  wygląd.  Czekała  tam  na  polecenia  starsza 

pokojówka. 

background image

—  Jakże  się  cieszę,  że  panienkę  widzę,  panienko  Klaryso!  — 

wykrzyknęła  na  widok  dziewczyny.  —  Miałam  w  Bogu  nadzieję,  że 

panienkę tu spotkam! 

— Dobry wieczór, pani Bush — przywitała ją Klarysa. — Czyżby 

stało się coś złego? 

—  Jak  na  razie,  to  myślę,  że  chyba  nie,  panienko  —  odparła 

służąca z wahaniem. — W Bogu nadzieja, że nie. Nie chwalmy jednak 

dnia przed zachodem słońca! 

—  Markiz  wydaje  się  bardzo  ze  wszystkiego  zadowolony...  — 

Klarysa próbowała wybadać sytuację. 

— Pan Dawkins mówił tak samo — przytaknęła pani Bush — ale 

przeczucie mi mówi, że to się rychło zmieni! 

— Dlaczego tak pani sądzi? 

— Czuję w kościach, panienko. To tak pewne, jak to, że tu stoję! 

No,  w  Bogu  nadzieja,  że  jeśli  się  co  zdarzy  niedobrego,  pułkownik 

Templeton nam pomoże. 

— Oczywiście! Ale chyba martwi się pani niepotrzebnie. 

Klarysa, 

widząc 

zmartwioną 

minę 

pokojówki, 

dodała 

impulsywnie: 

—  Jeśli  kiedykolwiek  będzie  potrzebna  pomoc  mojego  ojca, 

wystarczy  wysłać  do  niego  parobka  z  wiadomością.  Może  pani  być 

pewna, że tatko natychmiast przyjedzie i wszystko wyjaśni. 

—  W  Bogu  nadzieja,  panienko,  że  nie  będzie  trzeba  fatygować 

pana  pułkownika,  w  Bogu  nadzieja.  Ale  coś  mi  mówi,  że  nie  można 

się spodziewać zbyt wiele. 

background image

Klarysa  usiadła  przy  toaletce  i  zaczęła  poprawiać  uczesanie,  gdy 

do  pokoju  weszła  jedna  ze  starszych  kuzynek  Mawde.  W  jej 

obecności dziewczyna nie mogła już swobodnie rozmawiać ze służbą. 

Wracała do salonu dziwnie rozdrażniona. Wiedziała, że ani Dawkins, 

ani  pani  Bush  nie  są  kłopotliwi.  Najwyraźniej  bali  się  nowego 

dziedzica,  który  mógł  uznać  ich  za  zbyt  starych  i  niezdolnych  do 

pracy  w  zamku,  choć  żadne  z  nich  nie  chciało  jeszcze  przejść  na 

emeryturę. 

„Co  prawda  kuzyn  Gwidon  wie,  że  może  robić,  co  zechce  — 

pomyślała  —  ale  nie  będzie  chyba  na  tyle  nierozsądny,  by  ich 

zwalniać  ze  służby".  A  jednak  trawił  ją  niepokój.  Gwidon  mógł 

przecież  planować  wprowadzenie  francuskiej  służby,  choć  byłby  to 

duży  błąd.  Praca  w  klasztornym  zamku  poczytywana  była  za  wielki 

honor.  Pozbawienie  ludzi  tego  przywileju  spotka  się  z  pewnością  ze 

zdecydowanym sprzeciwem.  

Mieszkańcy  miasteczka  i  służba  w  klasztorze  patrzyliby  na 

przybyszy  niechętnym  okiem.  „Szczególnie  gdyby  okazali  się  nimi 

intruzi  z  obcego  kraju  —  myślała  Klarysa.  —  Na  pewno  tatko 

wyjaśnił markizowi tę sprawę" — pocieszyła się i weszła do salonu. 

Panie w dalszym ciągu rozmawiały o markizie. 

—  Zdumiewa  mnie  —  mówiła  któraś  —  że  ciągle  jeszcze  jest 

kawalerem.  Skończył  chyba  trzydzieści  lat.  Przecież  jego  ojciec, 

Szymon,  ożenił  się  dużo  wcześniej  niż  Ryszard,  rodzic  Waldemara, 

tak więc Gwidon jest najstarszy w tym pokoleniu. 

background image

—  Tak  bardzo  lubiłam  Waldemara...  —  odezwała  się  jedna  z 

kuzynek smutno. 

— Ja także — przytaknęła jej druga. — Zawsze mówiłam, że on, 

jako  dziedzic  Jakuba,  nie  powinien  służyć  w  armii,  gdzie  ciągle 

ryzykował życie. 

— To karygodne — powiedziała inna — że jego ciało nie zostało 

przywiezione  do  domu i  złożone  w  rodzinnym  grobowcu!  Na  pewno 

ktoś poinformował dowódcę regimentu Waldemara, iż takiego właśnie 

kroku wszyscy oczekujemy. 

—  Wydaje  mi  się,  że  tatko  rzeczywiście  wspominał  o  tym  w 

Ministerstwie Wojny — włączyła się do rozmowy Klarysa — ale, jak 

wszyscy  wiemy,  istniały  pewne  trudności  z  orzeczeniem,  czy 

odnalezione szczątki rzeczywiście są ciałem kapitana Mawde'a. 

—  W  końcu  jednak  musieli  uznać,  że  to  jego  zwłoki,  skoro 

Gwidon  przejął  prawa  do  tytułu  —  rzekła  oschle  jedna  ze  starszych 

ciotek.  Po  krótkim  milczeniu  zwróciła  się  do  Klarysy:  —  Muszę 

porozmawiać z twoim ojcem, moja droga. Zamierzam go nakłonić, by 

się  jeszcze  raz  udał  do  Ministerstwa  Wojny  i  wymógł  zezwolenie  na 

pochowanie Waldemara wraz z innymi zmarłymi Mawde'ami. 

Klarysa  opuściła  grupkę  pań.  Denerwowała  ją  taka  rozmowa  o 

Waldemarze.  Miała  wrażenie,  że  wystarczy  wychylić  się  przez  okno, 

by  zobaczyć  go  w  ogrodzie.  Uwielbiał  ten  imponujący,  ozdobnie 

przycięty  żywopłot,  a  na  tamtym  ogromnym,  starannie  utrzymanym 

trawniku ćwiczył strzelanie z łuku. 

background image

Kiedyś, jeszcze jako mała dziewczynka, spytała go, po co się tego 

uczy, jeśli może używać broni palnej. 

— Chcę się biegle posługiwać każdym rodzajem broni! — odparł 

wówczas. — Strzelanie z łuku jest o wiele trudniejsze niż z pistoletu. 

Spróbuj sama, proszę! 

Z początku nie potrafiła nawet naciągnąć cięciwy. Udało jej się to 

tylko  dzięki  pomocy  Waldemara.  W  miarę  jak  mijał  czas,  jak 

wyrastała  i  dochodziła  do  coraz  większej  wprawy,  często  stawała  do 

współzawodnictwa 

przyjacielem. 

Waldemar 

nieodmiennie 

wygrywał,  ale  ona  po  prostu  lubiła  przebywać  w  jego  towarzystwie. 

Zabierał  ją  ze  sobą  na  polowania  i  pozwalał  nosić  myśliwską  torbę 

pełną zdobyczy... 

W  salonie  zjawili  się  panowie.  Wówczas  właśnie  Klarysa 

zrozumiała,  dlaczego  kuzyn  Gwidon  wydał  jej  się  inny  niż  wszyscy 

pozostali.  Zachowywał  się,  jakby  miał  za  ciasne  ubranie. Choć  może 

raczej  lepszym  określeniem  byłoby:  zbyt  sztywne.  W  jego  stroju 

rzeczywiście  nie  było  nic  swobodnego,  nic  co  by  pozwalało  na 

odrobinę wygody. 

Dziewczyna  obserwując  Gwidona  doszła  do  wniosku,  że 

gospodarz  jest  bardzo  czujny.  W  każdej  chwili  miał  na  podorędziu 

odpowiednie  komplementy  czy  dowcipy,  nieustannie  wkradał  się  w 

łaski, zabiegał o towarzystwo. „Jest zbyt ugrzeczniony" — pomyślała 

i znów od razu zganiła siebie za tę krytyczną uwagę. 

background image

Pod  koniec  wieczoru,  gdy  niektórzy  spośród  starszych  krewnych 

zaczęli  już  ordynować  powozy,  Gwidon  zagadnął  pułkownika 

Templetona: 

— Mam dla pana propozycję i ufam, że pan na nią przystanie. 

— O co chodzi? 

— Tak wiele powinniśmy omówić i tyle się muszę dowiedzieć, że 

chciałbym  prosić,  by  pan  raczył  razem  z  Klarysą  być  moim  gościem 

przez kilka dni. A nawet przez jakiś tydzień. 

Pułkownik Templeton był zaskoczony. 

— Rzeczywiście masz ochotę gościć nas tak długo? 

—  Pragnę  tego  bardziej,  niż  potrafię  wyrazić  —  zapewnił 

Gwidon.  —  Po  pierwsze  dlatego,  że  nie  chcę  być  sam.  Po  drugie, 

planuję was poznać z moimi przyjaciółmi, którzy niedługo przybędą z 

Paryża.  I  w  końcu  powód  trzeci,  przyznaję  dość  egoistyczny: 

potrzebuję pańskiej rady i pomocy. 

Mówił  tak  szczerze,  iż  nie  zostawił  pułkownikowi  innej 

możliwości, jak wyrazić zgodę. 

—  Cóż,  jeśli  mogę  naprawdę  okazać  się  pomocny...  nie 

odmawiam. 

—  Trudno  mi  wyrazić,  jak  bardzo  jestem  wdzięczny.  Kuzynka 

Klarysa z pewnością zechce mi pokazać najpiękniejsze trasy konnych 

wycieczek i zrobi to lepiej niż ktokolwiek inny. 

Od  śmierci  czwartego  markiza  Mawdelyn  Klarysa  dwa  lub  trzy 

razy  w  tygodniu  zjawiała  się  w  zamkowych  stajniach,  by  pomóc  w 

objeżdżaniu koni. 

background image

—  Wiesz  równie  dobrze  jak  ja  —  mawiał  pułkownik  Templeton 

—  że  służba  się  rozleniwia,  jeśli  nikt  jej  nie  pilnuje!  Podobnie  w 

oddziale  rozprzęga  się  dyscyplina,  kiedy  dowódca  nie  musztruje 

żołnierzy. Dlatego, córeczko, powinnaś ludziom wyjaśnić od razu, że 

nie tylko będziesz objeżdżała konie, ale także rzucisz okiem na pracę 

stajennych. 

Dziewczyna  rozumiała  go  doskonale.  Masztalerz  Abbey  się 

starzał i w dodatku cierpiał na reumatyzm. Nie zawsze był w pobliżu, 

a  wówczas  służba  stajenna  miała  okazję  do  lekceważenia 

obowiązków.  Klarysa  nie  potrafiła  znieść  myśli,  że  konie  mogłyby 

cierpieć z powodu czyjegoś niedbalstwa. 

Choć  starego  markiza  nużyły  dalekie  wycieczki  w  siodle,  lubił 

mieć  świadomość,  że  Waldemar  po  powrocie  z  Indii  zastanie 

imponujące  rumaki.  Pułkownik  Templeton  zdobywał  dla  sąsiada 

odpowiednie okazy. Klarysa słusznie podejrzewała, że często płacił z 

własnej  kieszeni.  Mogli  z  nich  korzystać  wszyscy  inni  krewni 

goszczący  w  klasztorze  oraz  pułkownik,  który  w  przyklasztornych 

boksach trzymał także swoje wierzchowce i konie cugowe. 

Klarysa  miałaby  spore  trudności  z  przypomnieniem  sobie,  które 

należały do markiza, a które do jej ojca. Jeśli o nią chodziło, nie miało 

to większego znaczenia. Wszystkie darzyła jednakim uczuciem. Teraz 

uśmiechnęła się do kuzyna Gwidona w odpowiedzi: 

— Zrobię to z przyjemnością. Są w lesie miejsca, które na pewno 

ci  się  spodobają,  kuzynie,  jest  też  wiele  otwartej  przestrzeni,  gdzie 

można cudownie galopować. 

background image

—  Wybierzmy  się  tam  jutro  —  zaproponował  Gwidon.  —  Z 

niecierpliwością będę oczekiwał waszego przybycia. 

Kiedy  nieco  później  życzyli  sobie  dobrej  nocy,  powtórzył 

zaproszenie, by się upewnić, że nie zmienią zdania. 

Klarysa wyciągnęła do niego rękę. 

— Dobrej nocy, kuzynie. Dziękujemy za wyśmienitą kolację. 

Gwidon ujął podaną mu dłoń i nieoczekiwanie podniósł ją do ust. 

Dotknął  wargami  delikatnej  skóry.  Nie  był  to  tylko  oficjalny  gest. 

Klarysę  ogarnęło  nagle  przedziwne  uczucie,  bardzo  nie  na  miejscu. 

Przez chwilę aż trudno jej było uwierzyć, że się nie myli. Skoro tylko 

mogła uwolnić dłoń, pobiegła do czekającego powozu.  

Była  już  pewna:  kuzyn  Gwidon  wzbudzał  w  niej  odrazę.  „Ale 

dlaczego?  Dlaczego?"  —  pytała  sama  siebie  i  nie  mogła  znaleźć 

żadnego wyjaśnienia.  

Długo jechali w ciszy. 

—  No  i  cóż,  córeczko  —  odezwał  się  wreszcie  pułkownik 

Templeton — teraz, kiedy już go zobaczyłaś, co o nim myślisz? 

—  Właśnie  miałam  zadać  ci,  tatku,  to  samo  pytanie  —  odparła 

Klarysa. 

—  Cóż,  z  całą  pewnością  potrafi  przyjmować  gości  —  przyznał 

jej ojciec — i robi wszystko, żeby się z każdym zaprzyjaźnić. 

— Ciągle nie powiedziałeś, co naprawdę o nim myślisz, tatku! 

—  Szczerze  mówiąc,  córeczko,  sam  nie  wiem.  Wydaje  mi  się 

może nieco zbyt gładki, za bardzo się stara wszystkim przypodobać. 

— Sądzisz, że spodziewał się krytycznych uwag? 

background image

—  Ależ  oczywiście!  Wrócił  po  długim  pobycie  we  Francji.  Jest 

bez  wątpienia inteligentny i doskonale zdaje sobie sprawę,  że krewni 

będą się do niego odnosili z rezerwą. 

— To prawda, tatku. Masz zupełną rację. 

—  Tak,  tak,  w  zaistniałych  okolicznościach  bardzo  mądrze 

prowadzi  atak  na  pierwszą  linię  okopów  —  ocenił  pułkownik 

Templeton. 

— Po obiedzie wszystkie panie rozmawiały tylko o tym, jaki jest 

czarujący. 

— Bez wątpienia o to mu chodziło. Z panami także świetnie sobie 

radził. 

—  Więc  chyba  nie  powinniśmy  być  tak  krytycznie  do  niego 

nastawieni — powiedziała Klarysa niepewnie. 

Mówiąc to myślała o uczuciu, które nią wstrząsnęło, kiedy kuzyn 

Gwidon  pocałował  ją  w  rękę.  „To  na  pewno  dlatego,  że  mnie 

zaskoczył  —  myślała.  —  Anglicy  nie  całują  po  rękach  ledwo 

poznanych dam". 

Mimo wszystko trudno jej było usunąć z pamięci to wydarzenie i 

potraktować je jako nieważny incydent. Wspomnienie tamtej krótkiej 

chwili przeszkadzało jak zadra. Nie chciała rozmawiać o tym zajściu z 

ojcem,  a jednocześnie  wiedziała,  że  nie  będzie  mogła  przestać  o  nim 

myśleć. 

Po  przyjeździe  do  domu  życzyła  ojcu  dobrej  nocy  i  już  miała 

zamiar pójść do swojej sypialni, ale zatrzymała się w pół kroku. 

background image

—  Tatku,  nie  jedźmy  do  zamku  z  samego  rana  —  poprosiła.  — 

Mam tyle jeszcze do zrobienia. 

— Ja także nie mam ochoty zjawiać się tam przed południem — 

zgodził  się  pułkownik  Templeton.  —  Pojedziemy  na  podwieczorek. 

Wcześniej być nie musimy. 

Już  w  swoim  pokoju  Klarysa  zastanowiła  się,  jakie  to  nowe  i 

dziwne dla niej uczucie — nie chcieć jechać do klasztornego  zamku. 

Dawniej zawsze była przejęta takimi odwiedzinami i wyczekiwała ich 

niecierpliwie.  Bywała  tam  często,  bo  stary  markiz  chętnie  zapraszał 

ich na dłużej w gości, tak że nierzadko zostawali na noc. Traktowała 

te wyprawy zawsze jako cudowną przygodę i ogromną przyjemność. 

A  teraz,  o  dziwo,  z  niechęcią  myślała  o  opuszczeniu  rodzinnego 

domu. Nawet myśl o konnej przejażdżce nie stanowiła wystarczającej 

zachęty.  Dziewczyna  podeszła  do  okna  i  zapatrzyła  się  w  ciemność. 

„Dlaczego  tak  to  odczuwam?  —  pytała  siebie.  —  Dlaczego  nie 

potrafię zaakceptować kuzyna Gwidona i tak jak inni krewni uznać go 

za miłego i czarującego?" 

W  końcu,  kiedy  się  już  przebrała  do  snu  i  ułożyła  w  pościeli, 

doszła  do  wniosku,  że  zachowuje  się  bardzo  nierozsądnie.  Dawny 

klasztor stanowił bardzo ważny element w jej życiu, a ród Mawde'ów, 

z którym była spokrewniona przez matkę, zajmował poczesne miejsce 

w jej sercu. 

—  Muszę  polubić  kuzyna  Gwidona!  —  powiedziała  na  głos.  — 

Muszę! 

background image

Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, wzdrygnęła się na samą 

myśl  o  nim,  przeszedł  ją  nieprzyjemny  dreszcz  na  wspomnienie 

dotyku jego ust. „Nigdy więcej nie podam mu ręki" — postanowiła w 

duchu. 

Długo  jeszcze  nie  mogła  zasnąć.  „To  wszystko  dlatego,  że 

wczoraj wieczorem wszyscy byliśmy podenerwowani" — powiedziała 

sobie następnego ranka. Zwykłe zdarzenia poprzedniego dnia zdawały 

się wyolbrzymione przez to, że w zamku pojawił się nowy markiz. 

Odtwarzając w myśli historię klasztoru uświadomiła sobie, że nie 

pierwszy  raz  tytuł  przypadł  w  spadku  dalszemu  członkowi  rodziny. 

Tamci  dziedzice  zapewne,  podobnie  jak  nowy  markiz,  także  chcieli 

wywrzeć  jak  najlepsze  wrażenie.  „Po  prostu  nieco  przesadził  — 

zdecydowała w końcu — i to mnie do niego zraziło". 

Kiedy  zeszła  na  śniadanie,  zastała  ojca  zatopionego  w  lekturze 

listu, który mu właśnie doręczono. 

—  Dzień  dobry,  kochanie  —  przywitał  córkę.  —  Szczerze 

mówiąc, bardzo mi nie na rękę ten dzisiejszy wyjazd. Kilka osób chce 

się  ze  mną  pilnie  widzieć.  Właściwie  powinienem  im  wyznaczyć 

spotkania w zamku albo sam jeździć w tę i z powrotem. 

—  Najprościej  będzie,  jeśli  wyślesz  Gwidonowi  wiadomość,  że 

jest  ci  niewymownie  przykro,  ale  sprawy  nie  cierpiące  zwłoki 

zmuszają  cię,  byś  odmówił  jego  zaproszeniu  —  zaproponowała 

Klarysa. 

background image

—  Chętnie  bym  to  zrobił  —  przyznał  pułkownik  Templeton  — 

ale przecież nie mogę. Sama wiesz, że markiz liczy zarówno na moją, 

jak i na twoją pomoc. 

—  Nie  mam  ochoty  mu  w  niczym  pomagać  —  stwierdziła 

Klarysa oschle. 

Nałożyła sobie jedzenie  ze srebrnych półmisków ustawionych na 

bufecie i usiadła przy stole. 

—  Posłuchaj,  tatku.  Jeśli  ten  człowiek  jeszcze  raz  wspomni  ci 

choć  słowem  o  ożenku  ze  mną,  wyjaśnij  mu,  proszę,  bez  żadnych 

niedomówień,  że  nie  ma  na  to  nadziei  przynajmniej  przez  kilka 

miesięcy... o, a nawet pół roku. 

Pułkownik Templeton spojrzał na córkę pytającym wzrokiem. 

—  Czy  chcesz  przez  to  powiedzieć,  że  nabrałaś  do  niego 

niechęci? 

—  Może  niezupełnie  —  odpowiedziała  Klarysa  wolno  —  ale  on 

jest  jakiś  dziwny...  i  zupełnie  inny  niż  wuj  Jakub,  a  co  za  tym  idzie, 

również inny niż Waldemar — przerwała na chwilę. — Myślę, że nie 

bez racji byłoby poprosić go o nieco czasu do namysłu, „żeby poznać 

prawdziwe zamiary nieprzyjaciela", jak sam byś powiedział. 

Pułkownik Templeton roześmiał się głośno. 

—  Doskonale  cię  rozumiem,  córeczko,  i  przyznaję  ci  absolutną 

rację!  Nie  ma  powodu  do  pośpiechu,  a  jeśli  chodzi  o  kwestię  tak 

poważną  jak  małżeństwo,  to  sama  dobrze  wiesz,  że  na  pierwszym 

miejscu  zawsze  stawiam  twoje  szczęście.  Prawdziwe  szczęście  w 

życiu, w parze z godnym ciebie mężczyzną. 

background image

—  Dziękuję,  tatku!  Zawsze  mnie  rozumiałeś.  Jestem  pewna,  że 

mama  też  wolałaby,  żebym  przemyślała  swoją  decyzję,  bez  względu 

na to, jaka ona będzie. Mimo że Gwidon jest z rodu Mawde'ów. 

— To prawda — zgodził się pułkownik Templeton. — Zdaj się na 

mnie,  córeczko.  Jak  już  powiedziałem,  ten  człowiek  zachowuje  się 

zgodnie  z  francuskimi  obyczajami,  zamiast  —  znacznie  rozsądniej  i 

po angielsku — działać strategicznie. 

— Działać strategicznie — powtórzyła dziewczyna. — Dokładnie 

o to chodzi. 

Po śniadaniu Klarysa pojechała z ojcem załatwić pilne sprawy na 

jednej  z  farm,  a  gdy  wrócili  do  domu  w  porze  obiadu,  na  stoliku  w 

hallu  czekał  ją  ogromny  bukiet  orchidei.  Dziewczyna  przyjrzała  mu 

się zdziwiona i obok kwiatów dostrzegła także list do ojca. 

—  Kwiaty  i  list  przysłano  przed  półgodziną  przez  parobka  z 

klasztoru — wyjaśnił majordomus. 

—  Domyśliłam  się,  że  orchidee  są  z  tamtejszej  cieplarni  — 

powiedziała Klarysa. — Proszę je wstawić do wody. 

Klarysa już miała odejść, ale majordomus dodał jeszcze: 

— Do kwiatów jest dołączony liścik, proszę panienki. 

Dziewczyna wzięła w rękę kartonik i przeczytała: 

Najpiękniejszej spośród moich kuzynek z wyrazami miłości 

Gwidon, markiz Mawdelyn 

Ze  zdumieniem  na  twarzy  podała  liścik  ojcu.  Pułkownik 

Templeton  skończył  najpierw  czytać  wiadomość  adresowaną  do 

niego. 

background image

—  Gwidon  ma  nadzieję,  że  pamiętamy  o  jego  zaproszeniu  i 

spodziewa się nas wkrótce po obiedzie — oznajmił, a potem spojrzał 

na karteczkę, którą dostał od córki. 

Przez jego twarz przemknął pogardliwy grymas. 

— Bardzo francuskie — powiedział cicho, by nie być słyszanym 

przez  służbę.  —  Doprawdy  szybko  chce  zdobyć  pierwszą  linię 

okopów. 

Klarysa  roześmiała  się  wesoło,  słysząc  żołnierski  ton  tej 

wypowiedzi.  W  drodze  do  pokoju  postanowiła,  że  nie  będzie 

traktować  kuzyna  Gwidona  zbyt  poważnie.  Dobrze  odgrywał  swoją 

rolę  i  mądrze  obmyślał  każde  wystąpienie,  ale  jednocześnie  ani  ona, 

ani jej ojciec nie potrzebowali złudnej otoczki pustych gestów. 

Kiedy  już  się  znalazła  w  sypialni,  pomyślała  nagle,  że  gdyby  jej 

ojciec nie był tak bogaty, kuzyn Gwidon może nie zabiegałby  o jego 

przychylność. Ani o jej rękę. W Paryżu na pewno poznał wiele kobiet, 

z którymi mógłby się ożenić, gdyby tylko zechciał. 

„A  może  to  one  nie  zechciały  jego?  —  zastanowiła  się 

dziewczyna.  —  Przecież  nie  miał  wtedy  tak  znacznej  pozycji  jak 

teraz.  Francuzki,  jak  się  zdaje,  są  bardzo  pod  tym  względem 

praktyczne".  Z  drugiej  strony,  zapewne  nie  były  posażnymi  pannami 

jak Klarysa, jedyne dziecko zamożnego ojca. „Kuzyn Gwidon może i 

zdoła zamydlić oczy całej rodzinie, ale nie mnie!" — postanowiła. 

Zdjęła  amazonkę,  założyła  wdzięczną  sukienkę  i  zeszła  na  dół, 

gdzie czekał na nią ojciec. 

background image

— Obiad już podany — rzekł — ale nie musimy się śpieszyć. Nie 

zamierzam zjawić się w zamku wcześniej niż na podwieczorek. 

— To cudownie. — Klarysa wzięła ojca pod ramię i razem poszli 

do sali jadalnej. — Tak cię kocham, tatku, i tak się cieszę, że nie dałeś 

się podbić temu niewychowanemu kuzynowi. 

—  Źle  wychowanemu  — poprawił  ojciec  z uśmiechem.  —  Albo 

może: 

inaczej 

wychowanemu 

lub 

też 

ujmując 

sedno: 

nieokiełznanemu. 

—  Niezbyt  to  delikatne  z  mojej  strony,  ale  nie  mogę  się  pozbyć 

uczucia, że twoje pieniądze, tatku, mają z jego rewerencjami niemało 

wspólnego. 

Pułkownik Templeton kiwnął głową. 

—  Pojąłem  to  wczoraj, kiedy  Gwidon dał  mi do  zrozumienia,  że 

jest w bardzo złej kondycji finansowej. 

— Chcesz powiedzieć, tatku, że on w ogóle nie ma pieniędzy? — 

Klarysa spojrzała na ojca ze zdumieniem. 

—  Bardzo  niewiele.  Matthews,  kiedy  z  nim  rozmawiałem  zaraz 

po śmierci Waldemara, uprzedził mnie, że ojciec zostawił Gwidona w 

niewyobrażalnych długach. 

Klarysa  wiedziała,  że  Matthews  to  doradca  prawny  w  majątku 

Mawdelyn. 

—  Rzecz  jasna,  czwarty  markiz  spłacił  wszystkie  obciążenia  — 

ciągnął pułkownik Templeton — i ustalił Gwidonowi roczną rentę, tak 

samo  jak  tylu  innym  członkom  rodu  Mawde'ów  pozostającym  w 

background image

potrzebie. — Zamilkł, a Klarysa czekała, wiedząc, że ojciec rozważa, 

czy może jej zdradzić coś więcej. 

— Powiedz już wszystko, tatku — poprosiła wreszcie. 

—  Cóż...  —  pułkownik  Templeton  podjął  wątek  —  Matthews 

twierdzi,  że  Gwidon  żył  ponad  stan  i  ciągle  molestował  markiza  o 

coraz  to  nowe  sumy.  Jakub  napominał  go  kilkakrotnie,  że  nie  jest 

jedynym  krewnym,  który  potrzebuje  wsparcia,  ale  oczywiście,  jak  to 

on, płacił wszystkie długi. 

—  Kuzyn  Gwidon  jest  bez  wątpienia  uszczęśliwiony,  że 

odziedziczył tytuł oraz wszystkie bogactwa, które się z nim wiążą — 

stwierdziła Klarysa. — Chyba nigdy w życiu nie miał tylu pieniędzy! 

— Nie wystarczy mu tego na długo, jeśli będzie chciał utrzymać 

dom i majątek na obecnym poziomie. 

— Chyba że będziesz mu służył radą, tak samo jak jego wujowi. 

— Pomagałem Jakubowi, bo łączyła nas przyjaźń. Jednak być na 

usługi  jakiegoś  młodzieńca  z  opinią  rozrzutnika,  którego  do  wczoraj 

prawie nie znałem, o, to już zupełnie inna sprawa! 

— Zapewne dlatego doszedł do wniosku, że jedyna jego szansa to 

wziąć mnie za żonę! 

Pułkownik Templeton uderzył otwartą dłonią w stół. 

—  Nie  będę  wywierał  na  ciebie  żadnego  nacisku,  zrobisz  to,  co 

sama będziesz chciała. 

—  Dziękuję,  tatku!  A  co  ty  zamierzasz  zrobić  wobec  próśb 

kuzyna Gwidona? 

background image

— Będę mu pomagał w miarę, tak długo aż zyskam pewność, że 

dobrze czynię, ale tak samo jak ty nie dam się do niczego zmusić! 

Zadumali się oboje. 

— Swoją drogą — powiedziała Klarysa — trochę mnie irytuje to 

całe  zamieszanie  w  zamku.  Ale  kuzyn  Gwidon,  zdaje  się,  jak 

większość  młodych  ludzi jest  zdecydowany  na  wszystko  i  nie  będzie 

przebierał w środkach, żeby osiągnąć cel. 

—  Może  i  tak  być,  córeczko.  Na  razie  jesteśmy  zgodni,  że 

przemyślisz  dokładnie  strategię  i  nie  przedsięweźmiesz  niczego  w 

pośpiechu. 

—  Jesteś  taki  mądry,  tatku!  Szczerze  mówiąc,  trudno  mi  będzie 

podjąć właściwą decyzję  w tamtym  otoczeniu. Chciałabym, żebyśmy 

nie gościli w zamku ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne. 

—  Wrócimy  natychmiast,  kiedy  o  to  poprosisz  —  obiecał 

pułkownik  Templeton  —  ale  mam  pewność,  iż  Gwidon  jest  zbyt 

rozsądny,  by  ci  się  naprzykrzać.  Poza  tym  będą  tam  jeszcze  inni 

goście i może się okazać, że doskonale się bawisz. 

—  Mam  nadzieję,  tatku  —  westchnęła  Klarysa,  lecz  w  jej  głosie 

słychać był jedynie zwątpienie. 

 

ROZDZIAŁ 3 

Powóz  stanął  przed  bramą,  a  Klarysa  ciągle  jeszcze  krzątała  się 

wokół  spraw,  które  musiała  załatwić  przed  wyjazdem.  Wiedziała,  że 

ojciec  nie  lubi,  gdy  konie  muszą  czekać,  więc  pośpiesznie  wetknęła 

background image

pokojówce w ręce jakiś wazonik i kilka drobiazgów, które trzymała w 

dłoniach. 

—  Poustawiaj  to  gdzieś,  Marysiu  —  poprosiła  —  tylko  nie 

chowaj głęboko, żebym mogła łatwo znaleźć po powrocie. 

Służąca pracowała  w domu pułkownika Templetona już od kilku 

lat. 

— Nie trzeba się kłopotać, panienko — zapewniła pogodnie. — I 

niech  panienka  tylko  szybko  wraca,  wszyscy  tęsknimy  za  panienką, 

kiedy panienki tu nie ma z nami. 

— Ja też za wami tęsknię. 

Ponieważ  pokojówki  w  zamku  Mawdelyn  znały  Klarysę  od 

dziecka  i  traktowały  ją  jak  córkę  starego  markiza,  Templetonowie 

nigdy  nie  zabierali  swojej  służby  do  dawnego  klasztoru.  Jedyny 

wyjątek  stanowił  kamerdyner  ojca.  Pułkownik  Templeton nigdzie  się 

bez  niego  nie  ruszał.  Wilkins  z  kuframi  wyjechał  jeszcze  przed 

obiadem, by zdążyć rozpakować bagaże, zanim Klarysa z ojcem dotrą 

na miejsce. 

Dziewczyna  złapała  kapelusz  z  szerokim  rondem,  pasujący 

kolorem do sukni, i pobiegła na dół. 

Ojciec stał w hallu. 

—  Prędzej,  prędzej!  —  wołał  rozkazującym  tonem,  „po 

wojskowemu", jak mawiała Klarysa. — Konie przecież czekają! 

Dziewczyna  tylko  się  uśmiechnęła  i  zbiegła  po  schodach  do 

otwartego  powozu.  Odezwała  się  dopiero,  kiedy  ojciec  zajął  miejsce 

obok niej i ruszyli w drogę. 

background image

—  Prawdziwe  utrapienie  z  tym  wyjazdem  akurat  teraz,  gdy  tyle 

mamy do zrobienia w domu! Niestety, jestem pewna, że bez względu 

na to, co kuzyn Gwidon czuje do mnie, nie da sobie rady bez ciebie. 

—  Masz  rację,  córeczko.  Po  namyśle  doszedłem  do  wniosku,  że 

ten  młodzieniec  bardzo  niewiele  wie  o  angielskim  sposobie  życia  i 

niełatwo mu będzie w jego wieku nauczyć się dobrych manier. 

—  Na  pewno  szybko  cię  przekona,  że  coś  z  niego  będzie.  A  w 

każdym razie, iż ma duże chęci do nauki. 

—  Rzeczywiście,  trzeba  mu  oddać  sprawiedliwość,  bardzo  się 

stara robić dobre wrażenie — przyznał ojciec z ociąganiem. 

Jechali  wąską  drogą.  Klarysa  rozglądała  się  wokół  i  myślała  o 

tym,  jak pięknie  jest na  wsi.  Lubiła  tę  ziemię  wiosną,  kiedy  zewsząd 

wyłaniały  się  fiołki,  pierwiosnki  i  bladożołte  narcyzy.  Kochała  ją też 

latem,  gdy  pszczoły  brzęczały  pracowicie  wokół  rozkwitłych  róż,  a 

łany zboża złociły się na polach.  

Zdawała  sobie  sprawę,  że  uprawy  w  majątku  Mawdelyn  jedynie 

dzięki  wysiłkom  jej  ojca  wyglądały  prawie  tak  wspaniałe  jak  w  ich 

własnym.  „Kuzyn  Gwidon  powinien  być  tacie  bardzo,  ale  to  bardzo 

wdzięczny" — pomyślała. 

Mijali właśnie peryferia miasteczka, gdy w bramie plebanii ukazał 

się  pastor,  wymachując  gorączkowo  ramionami.  Woźnica,  nie 

czekając  na  rozkaz,  zatrzymał  konie.  Duchowny,  mężczyzna  w 

średnim  wieku,  z  posrebrzonymi  siwizną  skroniami,  zbliżył  się  do 

powozu. 

background image

—  Właśnie  zamierzałem  się  do  pana  wybrać,  panie  pułkowniku 

— powiedział. 

— Przykro mi, drogi pastorze, ale czekają na nas w zamku. 

Pastor  miał  tak  zatroskany  wyraz  twarzy,  że  pułkownik 

Templeton natychmiast dodał pośpiesznie: 

— W jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć, pastorze? Czy 

to coś ważnego? 

—  Wydaje  mi  się,  że  tak.  Nie  chciałbym  was  zatrzymywać,  ale 

jeżelibyście  mogli  zajrzeć  na  plebanię  i  poświęcić  mi  kilka  krótkich 

chwil... 

— Ależ oczywiście — zgodził się pułkownik Templeton. 

— Będę ogromnie zobowiązany — dziękował pastor drżącym ze 

zdenerwowania  głosem.  —  Nie  chciałbym  się  naprzykrzać,  lecz 

bardzo potrzebuję pańskiej rady. 

Woźnica  i  lokaj  jadący  z  tyłu  powozu  słyszeli  oczywiście  każde 

słowo.  Kiedy  pastor  pośpieszył  otworzyć  bramę  prowadzącą  na 

maleńki  podjazd,  konie  zostały  zawrócone,  powóz  minął  wrota  i 

skierował  się  w  stronę  domu.  Plebania  była  ślicznym  budyneczkiem 

wzniesionym  jakieś  pięćdziesiąt  lat  temu.  Klarysa  wiedziała,  że 

wyposażono  go  we  wszelkie  niezbędne  wygody.  Teraz,  kiedy  dzieci 

pastora  dorosły  już  i  opuściły  rodzinne  gniazdo,  stanowił  też 

przestronne mieszkanie dla dwojga ludzi. Dziewczyna zwróciła uwagę 

na przepiękny ogród, prawdziwe oczko w głowie pani Taylor. 

Kiedy  weszli  do  sieni,  otoczył  ich  zapach  róż  ułożonych  w 

wazonie na stoliku. W pokoju, do którego wprowadził ich gospodarz, 

background image

także  ustawiono  wazony  pełne  kwiatów.  Klarysa  doskonale  znała  to 

szczególne  sanktuarium,  gdzie  duszpasterz  przygotowywał  swoje 

słynne kazania. Ściany niknęły za książkami, z których jeszcze niecałe 

dwa lata temu kaznodzieja uczył dziewczynę angielskiej literatury.  

Pastor był człowiekiem o nieprzeciętnej inteligencji, więc lekcje z 

nim  sprawiały  Klarysie  niekłamaną  przyjemność.  Nigdy  ich  dysputy 

nie  kończyły  się  na  literaturze.  Rozmawiali  na  wszelkie  możliwe 

tematy.  Dziewczyna  już  od dawna  rozumiała,  jak  wielkie  spotkało  ją 

szczęście, że w parafii mieszkał ktoś, kto potrafił jej odpowiedzieć na 

każde pytanie. Pastor dysponował ogromnym zasobem wiedzy i to nie 

tylko  na  temat  czasów  współczesnych,  ale  także  rozwoju  cywilizacji 

od samych jej początków. 

Klarysa spotkała już duchownego tego ranka w sklepie, w którym 

sprzedawano  wszystko,  czego  mógłby  potrzebować  ktokolwiek  w 

okolicy.  Dlatego  też  gospodarz  nie  witał  jej  powtórnie.  Dopiero  gdy 

usiadła wygodnie na krześle, zwrócił się bezpośrednio do niej: 

— Wybacz mi, Klaryso, że zatrzymuję cię w drodze do zamku. 

— Nieśpieszno mi tam — odparła dziewczyna. — Właściwie ani 

tatko,  ani  ja  nie  mamy  czasu  na  pobyt  u  markiza  —  mówiąc  zdała 

sobie sprawę, że pastor właściwie nie słucha. Patrzył na jej ojca. Był 

wyraźnie wzburzony. 

—  Cóż  się  więc  takiego  wydarzyło,  drogi  pastorze?  —  zapytał 

pułkownik Templeton. 

background image

— Dziś rano zaszedłem do zamku — zaczął kaznodzieja — i po 

dłuższym oczekiwaniu, ponieważ, jak zrozumiałem, markiz nie zszedł 

jeszcze na śniadanie, udało mi się z nim widzieć. 

Pułkownik  Templeton  słuchał  z  uwagą.  Klarysa  czuła,  że  ojciec 

jednocześnie  zachodzi  w  głowę,  co  takiego  mogło  się  wydarzyć. 

Dlaczego pastor jest taki niespokojny? 

— Jak pan wie, panie pułkowniku — mówił duchowny — nigdy 

nie  spotkałem  nowego  dziedzica,  bo  przybyłem  tutaj  dopiero 

dwanaście lat temu. 

—  Pamiętam,  rzeczywiście,  było  to  dwanaście  lat temu.  Od  tego 

czasu wszyscy jesteśmy szczęśliwi, że zechciał pan być z nami, drogi 

pastorze. 

— Jak panu zapewne wiadomo — ciągnął kaznodzieja — zmarły 

markiz  był  dla  mnie  bardzo  łaskaw,  zaszczycił  mnie  nawet  swą 

przyjaźnią. Muszę wyznać, że żyłem tu bardzo szczęśliwie. 

—  Mamy  nadzieję,  że  drogi  pastor  zostanie  z  nami  na  wiele 

jeszcze szczęśliwych lat. 

—  Właśnie  w  tej  sprawie  chciałem  z  panem  rozmawiać,  panie 

pułkowniku. 

Leonard Templeton odchrząknął zaskoczony.  Klarysa zauważyła, 

że usiadł nieco sztywniej. 

—  Cóż  się  stało  w  zamku  dziś  rano?  —  spytał  opanowanym 

głosem. 

background image

—  Pozdrowiłem  markiza,  przedstawiłem  się  jako  beneficjent 

tutejszej  parafii  i  wyraziłem  nadzieję,  że  będę  mógł  mu  oferować 

swoje posługi tak samo jak jego wujowi. 

W pokoju zapanowała cisza. 

— Markiz najwidoczniej nie wiedział — podjął pastor — że moje 

uposażenie  zależy  od  niego.  Kiedy  mu  wyjaśniłem,  iż  każdy  kolejny 

dziedzic  na  Mawdelyn  ma  prawo  wyznaczać pasterza  parafii i  płacić 

mu pensję,  wydawał  się  zdziwiony.  Powiedziałem:  „Jestem  nie  tylko 

kaznodzieją  w  miasteczku  i  w  majątku,  ale  byłem  także  osobistym 

duszpasterzem  czwartego  markiza  Mawdelyn".  Patrzył  na  mnie,  ale 

się  nie  odzywał,  więc  mówiłem  dalej:  „Pański  wuj,  markizie, 

uczęszczał  do  kościoła  parafialnego  i  czytał  Ewangelię".  „Czytał 

Ewangelię?!"  —  wykrzyknął  pan  Gwidon.  „Tak  —  odparłem.  —  To 

tradycja sięgająca pokoleń". 

—  No,  proszę  —  wtrącił  pułkownik  Templeton  —  nie 

pomyślałem, że mógł o tym nie wiedzieć! 

—  Wyjaśniłem  następnie  markizowi  —  ciągnął  pastor  drżącym 

głosem  —  że  raz  w  miesiącu  dodatkowo  sprawiałem  posługę  w 

klasztornej  Wielkiej  Kaplicy.  Wiadomo,  że  służba  nie  zawsze  zdąży 

do  kościoła  parafialnego,  szczególnie  kiedy  w  zamku  wydaje  się 

przyjęcia. 

— Uważam to za bardzo rozsądne ustalenie — wtrąciła Klarysa. 

— Niektórzy ze służby są o wiele za starzy, żeby śpieszyć do kościoła 

i z powrotem, gdy jest tyle do zrobienia i wieczorem, i rano. 

background image

—  Właśnie  miałem  to  objaśnić  markizowi,  kiedy  oświadczył  mi, 

że sprowadza własnego duszpasterza z Francji! 

Na chwilę zarówno pułkownik Templeton, jak i Klarysa osłupieli 

ze zdumienia. 

—  Z  Francji?!  —  wykrzyknął  pułkownik.  —  Boże  wielki... 

czyżby  to  oznaczało,  że  mieszkając  we  Francji  markiz  przeszedł  na 

wiarę rzymskokatolicką? Nigdy mi to nie przyszło do głowy! 

— Tego nie wiem. Pan Gwidon powiedział tylko, że moje posługi 

nie  będą  już  wymagane  w  klasztorze.  —  Pastor  wyglądał  na  bardzo 

zmartwionego.  —  Odniosłem  także  wrażenie,  panie  pułkowniku,  że 

może umieścić nowego kaznodzieję na mojej posadzie. 

—  Nie,  oczywiście,  że  tego  nie  zrobi!  —  rzekł  pułkownik 

Templeton  kategorycznie.  —  Żaden  mieszkaniec  miasteczka  nie 

wyobraża  sobie  życia  bez  drogiego  pastora!  Wszyscy  parafianie  są  z 

pana niezmiernie dumni. 

— To prawda — potwierdziła Klarysa. — Myślę, że wybuchłaby 

prawdziwa  rewolucja,  gdyby  kuzyn  Gwidon  choć  wspomniał  o 

relegowaniu drogiego pastora! 

—  Muszę  podkreślić  —  zaznaczył  szybko  duchowny  —  że 

markiz nie wyraził życzenia, bym odszedł. Odniosłem tylko wrażenie, 

iż  ma  taki  zamysł,  kiedy  mówił  o  swoim  osobistym  duchowym 

przewodniku. 

— Zdradził, czy ten człowiek jest Francuzem, czy Anglikiem? — 

spytał pułkownik Templeton. 

Pastor zaprzeczył ruchem głowy. 

background image

Pułkownik zamyślił się głęboko. 

—  Drogi  pastorze  —  powiedział  w  końcu  —  proszę  zdać  się  na 

mnie. Wytłumaczę Gwidonowi, jak bardzo jest tu pan niezbędny, i to 

nie  tylko  dla  ludzi  żyjących  w  majątku,  ale  również  dla  wszystkich 

mieszkańców  miasteczka  i  okolicy.  Wspomnę  też,  że  pańska  sława, 

pastorze, rozciąga się na całe hrabstwo. 

Umilkł zamyślony. Po chwili podjął wątek: 

—  Naczelnik  policji,  generał  sir  Maurycy  Stanbrook,  mówił  mi 

zaledwie  kilka  tygodni  temu,  że  jeszcze  nigdy  w  życiu  nie  słyszał 

lepszego  kazania  niż  to,  które  pan  wygłosił  na  ostatnim  zjeździe 

rezerwistów kawalerii. 

— Ogromnie to mnie raduje — podziękował pastor. — Pan wie, 

panie  pułkowniku,  że  zarówno  moja  żona,  jak  i  ja  bylibyśmy 

niepocieszeni, musząc opuścić to miejsce. 

Pułkownik Templeton wstał z krzesła. 

—  Zajmę  się  tym,  drogi  pastorze.  Gwidon  nie  rozumie 

angielskich  obyczajów.  Upewnię  się,  że  nie  zmieni  tradycji 

comiesięcznych  mszy  w  Wielkiej  Kaplicy.  Wyjaśnię  mu  też,  bez 

owijania w bawełnę, jak bardzo wszyscy pana potrzebujemy. 

—  Byłem  pewien,  że  mogę  liczyć  na  pańską  pomoc,  panie 

pułkowniku — powiedział duchowny z widoczną ulgą. 

Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. 

—  Proszę  się  nie  kłopotać,  drogi  pastorze  —  dodał  jeszcze 

pułkownik  Templeton.  —  Wszyscy  wiemy,  że  nowy  gospodarz 

wprowadza  zawsze  wielkie  zmiany.  Zdążyłem  się  już  przekonać,  że 

background image

szósty  markiz  Mawdelyn  działa  o  wiele  za  szybko  nie  tylko  w  tej 

jednej dziedzinie! 

Klarysa  w  myślach  przyznała  ojcu  całkowitą  rację.  Wstała, 

ucałowała duchownego w policzek i powiedziała: 

—  Drogi  pastor  jest  niezbędny  nam  wszystkim.  Wiem,  że  każdy 

mieszkaniec tej części hrabstwa Berkshire powiedziałby to samo. 

— Dziękuję ci, Klaryso. 

Kiedy odjeżdżali, machał im na pożegnanie stojąc we frontowych 

drzwiach  plebanii.  Klarysa  mogłaby  przysiąc,  że  był  o  wiele 

spokojniejszy niż wówczas, kiedy zatrzymywał ich powóz. Odezwała 

się  do  ojca  dopiero,  kiedy  minęli  bramę  i  wjechali  na  drogę  do 

miasteczka. 

—  Kuzyn  Gwidon  musi być  chyba  szalony.  Inaczej  z  pewnością 

nawet nie zaświtałaby mu w głowie myśl o zwolnieniu pastora. Gdzie 

on znajdzie drugiego takiego mądrego, wybitnego człowieka?! 

—  Wydaje  mi  się,  że  Gwidon  nie  ma  o  tym  najmniejszego 

pojęcia.  Trudno  było  przewidzieć,  że  należy  mu  uświadomić,  jak 

ważny jest pastor dla nas wszystkich. 

—  Musisz  mu  to  powiedzieć  teraz  —  zdecydowała  Klarysa  —  i 

spowodować, żeby nie sprowadzał do Anglii swojego duchownego. 

Ponieważ ojciec milczał, dziewczyna dodała: 

—  Jakoś  zupełnie  sobie  nie  wyobrażam,  by  Gwidon  był 

szczególnie religijny. 

background image

—  Ja  także  —  zgodził  się  pułkownik  Templeton.  —  Ale  nie 

obawiaj  się,  córeczko,  dotrę  do  sedna  sprawy  i  uczynię  co  w  mojej 

mocy, żeby Gwidon przejrzał na oczy. 

—  Mam  nadzieję,  że  nie  czekają  nas  już  żadne  wstrząsy!  — 

westchnęła  Klarysa.  —  Nie  mówiłam  ci  jeszcze,  tatku,  że  pani  Bush 

wspomniała mi wczoraj, iż mogą nastąpić zmiany w obsadzie służby. 

— Wielkie nieba! Chyba Gwidon nie ma zamiaru wyrzucić jej ani 

Dawkinsa. To byłby koniec świata! 

— Tak, to niedopuszczalne. Och, tatku, rozmów się z Gwidonem 

jak  najszybciej  i  wytłumacz  mu,  że  zniszczy  zamek,  jeśli  będzie 

próbował  wprowadzać  tyle  zmian.  Nikt  nie  chce  nowomodnych 

pomysłów  ani  obcych  ludzi,  kiedy  wszystko  jest  doskonałe  właśnie 

takie, jakie jest! 

—  Zrobię  co  w  mojej  mocy  —  powtórzył  jej  ojciec.  —  Choć 

sama wiesz, że markiz Mawdelyn może stanowić własne prawa. 

— Nie wtedy, gdy krzywdzi ludzi — odparła Klarysa z mocą. 

Pułkownik  Templeton  nie  odpowiedział.  Widząc  jego  zaciśnięte 

wargi  dziewczyna  domyśliła  się,  że  był  strapiony.  Jednocześnie 

uniesiona  pod  wojowniczym  kątem  broda  zdradzała  wolę  podjęcia 

wyzwania. Doświadczony żołnierz gotował się do rozpoczęcia batalii. 

Klarysa pomyślała, że człowiek, który kiedyś odważy się stawić czoło 

jej ojcu, gdy ten będzie walczył za sprawę w jego mniemaniu słuszną, 

okaże się niepowszednim śmiałkiem. 

Wreszcie  zjawili  się  w  zamku.  Kiedy  wstępowali  na  schody, 

markiz wyszedł im na spotkanie. 

background image

—  Czuję  się  niezmiernie  zaszczycony  waszym  przybyciem  — 

powitał  ich  wylewnie.  —  Nie  będziecie  zmuszeni  się  nudzić  w 

towarzystwie  mojej  skromnej  osoby,  ponieważ  właśnie  dwoje 

przyjaciół uradowało mnie swoim przyjazdem z Paryża! Nie mogą się 

już  doczekać  spotkania  z  wami  i  jestem  pewien,  że  wydacie  się  im 

równie interesujący i uroczy jak mnie. 

Zaprowadził Templetonów do salonu, gdzie Klarysa ujrzała dwoje 

gości.  Podchodząc  do  kobiety  pomyślała,  że  nigdy  jeszcze  nie 

widziała osoby tak szykownej i jednocześnie tak niezwykłej. 

—  Ariste,  moja  droga  —  zaczął  prezentację  markiz  —  poznaj, 

proszę,  moją  śliczną  kuzyneczkę  Klarysę  i  jej  ojca,  pułkownika 

Templetona,  który  wydatnie  pomaga  mi  w  pełnieniu  nowych 

obowiązków. 

Francuzka  wyciągnęła  dłoń  na  powitanie,  a  markiz  dokończył 

prezentacji: 

—  Madame  Ariste  Dubus,  jedna  z  moich  najdawniejszych  i 

najserdeczniejszych przyjaciółek. 

—  Cieszę  się,  że  mogę  cię  poznać  —  odezwała  się  madame 

Dubus  do  Klarysy.  Następnie  obrzuciła  jej  ojca  spojrzeniem  spod 

długich  ciemnych  rzęs  i  powiedziała:  —  Drogi  pułkowniku,  Gwidon 

wychwalał  pańskie  zalety  pod  niebiosa  i,  jak  widzę,  peany  te  były 

niewątpliwie  w  pełni  uzasadnione.  —  Choć  po  angielsku  mówiła 

doskonale, dało się wychwycić w jej głosie wyraźny obcy akcent.  

Klarysa natychmiast zdała sobie sprawę, że przyjaciółka Gwidona 

bezsprzecznie  próbuje  flirtować  z  jej  ojcem.  Ariste  Dubus  nie  była 

background image

piękna  w  dosłownym  znaczeniu  tego  słowa,  ale  trudno  było 

zaprzeczyć, że roztaczała wokół siebie nieuchwytny czar. 

Markiz poprowadził ich w kierunku młodego człowieka. 

— A oto mój stary przyjaciel, który jest mi rówieśnikiem i niemal 

bratem.  Le  comte  Jean  de  Soisson.  Razem  z  hrabią  uczęszczałem  do 

szkół. Oczywiście razem je ukończyliśmy — celująco i ze śpiewem na 

ustach. 

Le  comte  wymienił  z  przybyłymi  uścisk  dłoni,  a  następnie, 

ponieważ  madame  Dubus  zajęła  się  pułkownikiem,  spróbował 

zabawić rozmową Klarysę. 

— Pani jest naprawdę prześliczna! — wykrzyknął z entuzjazmem. 

—  Gdyby  się  pani  pojawiła  w  Paryżu,  rzuciłaby  całe  miasto  na 

kolana! 

—  Nie  zamierzam  opuszczać  Anglii  —  stwierdziła  Klarysa  — 

choć rozumiem, że panu życie w tym kraju może się wydawać dosyć 

monotonne. 

— Nie w pani towarzystwie — odparł le comte z galanterią. 

Dziewczyna  odniosła  wrażenie,  że  patrzy  na  nią  w  sposób 

cokolwiek  zuchwały.  Zostawiła  hrabiego  i  ruszyła  w  stronę  ojca,  ale 

ten  całkowicie  zawładnięty  przez  madame  Dubus  stał  przy  oknie  na 

drugim końcu salonu i wskazywał gościowi urocze zakątki ogrodu. W 

tym  czasie  markiz,  przy  tacy  z  trunkami,  nalewał  do  kieliszków 

musujące wino. 

Klarysa  spodziewała  się  raczej  herbaty,  wydawało  się  jednak,  że 

to  zbyt  angielski  obyczaj  dla  nowego  dziedzica.  Prawdopodobnie 

background image

zapowiedział  już  Dawkinsowi,  by  nie  przynoszono  wspaniałej 

srebrnej  tacy,  na  której  zawsze  ustawiano  prześliczny  imbryczek  z 

epoki wczesnego baroku, filiżanki, dzbanek na mleko i cukiernicę. Co 

oznaczało,  że  nie  będzie  również  przepysznych  słodkich  bułeczek, 

kanapek,  lukrowanych  ciasteczek  ani  piernika.  Spodziewała  się  tych 

wszystkich  smakołyków,  bo  stanowiły  one  nieodłączny  element 

podwieczorku w zamku. 

Gwidon przeszedł przez pokój, niosąc w rękach dwa kieliszki. 

— Nie odmówisz chyba, Jean — odezwał się do hrabiego. — I ty 

na pewno z przyjemnością wypijesz łyczek, kuzynko. 

—  Dziękuję,  ale  nie  —  odparła  dziewczyna.  —  Jest  jeszcze  za 

wcześnie na alkohol. Wolałabym szklaneczkę lemoniady. 

— Myślę,  że podejmuje pani niewłaściwą decyzję — powiedział 

le  comte.  —  To  wyjątkowo  szlachetne  czerwone  wino.  Przywiozłem 

je  z  Francji  na  specjalne  życzenie  mojego  przyjaciela  Gwidona. 

Naprawdę warte jest tylu francs, ile trzeba było za nie zapłacić! 

Klarysa  stała  w  milczeniu.  Myślała  o  tym,  że  przecież  kuzyn 

Gwidon  miał  kłopoty  finansowe  —  nawet  próbował  już  korzystać  z 

pomocy  jej  ojca!  —  a  jednocześnie  popełniał  wielki  błąd,  wydając 

ogromne sumy na wymyślne napoje. Takie postępowanie z pewnością 

stanie  się  tematem  plotek  w  miasteczku,  a  nawet  w  całym  hrabstwie 

Berkshire. 

Madame  Dubus  nadal  mamiła  pułkownika  Templeton  wylewną 

poufałością. Kiedy markiz przyniósł Klarysie szklaneczkę lemoniady, 

background image

dziewczyna  usiadła  na  sofie.  Le  comte  zajął  miejsce  obok,  zdaniem 

Klarysy nieco bliżej, niż wypadało. 

—  Wiedziałem,  że  angielskie  dziewczęta  są  piękne  —  oznajmił 

—  ale  patrząc  na  panią  jestem  prawdziwie  oczarowany,  wręcz 

olśniony  urodą  najcudowniejszej  kobiety,  jaką  kiedykolwiek 

widziałem! 

—  Chyba  się  pan  nie  spodziewa,  że  w  to  uwierzę  —  odparła 

Klarysa.  —  Nam  w  Anglii  ciągle  się  powtarza,  że  Francuzki  są 

najbardziej  porywającymi  kobietami  świata  i  w  dodatku  prezentują 

największy chic. 

—  Chic  to  cecha  nabyta,  w  przeciwieństwie  do  urody,  którą 

obdarza natura — odparował le comte zręcznie. 

Gwidon,  słuchający  tej  wymiany  zdań,  pokiwał  głową  z 

uznaniem. 

—  Nieźle,  Jean,  zupełnie  nieźle!  Jeszcze  nigdy  nie  słyszałem, 

żeby ci zabrakło słów, a po angielsku radzisz sobie chyba nawet lepiej 

niż w rodzimym języku! 

— Och, po francusku mógłbym się wyrazić znacznie żarliwiej — 

le comte nie dał się zbić z pantałyku — gdybym tylko miał pewność, 

że zostanę zrozumiany. 

—  Jeśli  chciał  pan  w  ten  sposób  zapytać,  czy  znam  język 

francuski — wtrąciła chłodno Klarysa — to mogę pana zapewnić, że 

posługuję się nim zupełnie swobodnie. 

Matka nauczyła Klarysę nawet paryskiego akcentu. 

background image

—  A  więc  proszę,  by  zechciała  mi  pani  udowodnić,  iż  jej  głos 

brzmi jeszcze piękniej artykułując słowa  w języku moich rodzinnych 

stron — odparł le comte, jakby rzucał wyzwanie. 

—  Mogę  się  posłużyć  pańską  rodzimą  mową  —  odezwała  się 

Klarysa  po  francusku  —  ale  jedynie  po  to,  by  unaocznić  panu,  że 

umiejętność  porozumiewania  się  w  dwóch  językach  nie  jest  niczym 

nadzwyczajnym. 

Le comte de Soisson roześmiał się i klasnął w dłonie. 

—  Brawo!  To  było  naprawdę  cudowne!  Teraz  już  wiem,  że  nie 

jestem  nikim  szczególnym,  a  tylko  skromnym  suplikantem  u  pani 

pięknych stopek! 

Klarysa pomyślała, że hrabia jest nawet dość zabawny. Podobnie 

jak  Gwidon  był  nieco  zbyt  wyelegantowany  i  w  jakiś  sposób  nazbyt 

szykowny,  szczególnie  w  tutejszym  wiejskim  otoczeniu.  Miała 

zupełną pewność, że członkowie rodu Mawde'ów odniosą się do jego 

osoby  z  dezaprobatą  i  to  nie  tylko  jako  do  niego  samego,  ale  także 

jako do przyjaciela głowy rodu. 

Gwidon  zaniósł  wino  madame  Dubus  i  pułkownikowi 

Templetonowi,  a  potem  wszyscy  razem  wrócili  od  okna,  by 

dotrzymać towarzystwa siedzącym przy kominku. 

—  Widzę,  kochanie  —  odezwał  się  pułkownik  Templeton  do 

córki — że rozsądnie wybrałaś lemoniadę zamiast wina. Wstyd mi, że 

złamałem  swoją  starą  żołnierską  zasadę,  by  nie  pić  przed  zachodem 

słońca. 

Le comte wybuchnął śmiechem. 

background image

— Wy,  Anglicy, odmawiacie sobie przyjemności, zabaw i delicji 

miłych  podniebieniu,  ponieważ  zwyczajnie  trwożą  was  uciechy 

doczesnego  życia.  My  we  Francji  czerpiemy  z  nich  pełnymi 

garściami. 

— To zależy, co się uważa za uciechy doczesnego życia — odparł 

pułkownik Templeton nieco urażony. 

Le comte uniósł kieliszek. 

— Ot, choćby wino i kobiety. Reszta przychodzi sama. 

Pułkownik  Templeton  skwitował  tę  wypowiedź  uśmiechem,  ale 

Klarysa  wiedziała,  że  wśród  tych  Francuzów  czuł  się  cokolwiek 

nieswojo.  Le  comte  robił  wrażenie,  jakby  dawał  popis  przed  licznie 

zgromadzoną  publicznością.  Madame  Ariste  Dubus  również 

zachowywała  się  nienaturalnie.  Położyła  dłoń  na  ramieniu  ojca 

Klarysy. 

—  Mój  drogi  angielski  pułkowniku,  musi  pan  jak  najszybciej 

przyjechać do Paryża. Chętnie udzielę gościny walecznemu oficerowi 

—  uśmiechnęła  się  uwodzicielsko.  —  Dostarczę  panu  tak 

ekscytujących uciech i intrygujących rozrywek, o jakich pan nigdy nie 

śnił.  —  Mówiąc  to  trzepotała  długimi  rzęsami  i  wydymała  usta  nie 

pozostawiając wątpliwości, że ma nadzieję na flirt. 

Rozmowy  toczyły  się  w  podobnym  tonie,  aż  do  momentu  kiedy 

Klarysa powiedziała: 

— Chyba pójdę na górę i odpocznę trochę przed kolacją. 

W domu nigdy tego nie robiła, lecz tutaj źle się czuła nieustannie 

śledzona  zuchwałym  spojrzeniem  hrabiego.  Przy  tym  była 

background image

zdegustowana  zbyt  poufałym  stosunkiem  madame  Dubus  do  ojca. 

Wiedziała,  że  matka uznałaby  takie  zachowanie  za  wysoce  gorszące. 

Widziała też, że ojciec był dziwnie skrępowany.  

„Nie lubię tych ludzi — pomyślała. — Mam nadzieję, że później 

przyjęcie będzie przebiegało zupełnie inaczej". Zdawała sobie sprawę, 

iż  przybysze  pod  żadnym  względem  nie  pasują  do  członków  rodu 

Mawde.  Właściwie  była  pewna,  iż  rodzina  zostanie  narażona  na 

prawdziwy wstrząs. 

Madame Dubus zaczęła przekonywać Klarysę, by nie pozbawiała 

ich obecności swej uroczej osóbki, ale markiz wpadł jej w słowo: 

— Kolacja będzie o wpół do dziewiątej, więc nie ma powodu do 

pośpiechu. To i tak znacznie wcześniej, niż jadamy w Paryżu. 

Klarysa  znała  francuską  tradycję  spożywania  ostatniego  posiłku 

bardzo późno w nocy. Uważała, że kolacja o wpół do dziewiątej to o 

wiele  za  późno  jak  na  angielskie  zwyczaje,  lecz  jednocześnie  była 

zbyt  dobrze  wychowana,  żeby  wyrazić  głośno  swoje  zdanie  na  ten 

temat.  Po  prostu  podeszła  do  drzwi.  Hrabiemu  nie  pozostało  nic 

innego, jak je przed nią otworzyć. 

Poszła prosto na górę. Nikt nie musiał jej mówić, że przeznaczono 

dla  niej  sypialnię,  którą  niezmiennie  zajmowała  podczas  gościny  w 

zamku.  Darzyła  ten  pokój  szczególnym  uczuciem,  ponieważ  został 

urządzony  przez  jej  matkę.  Pani  Templeton  sama  wybrała 

odpowiednie meble i zasłony. 

Kiedyś  Klarysa uprosiła starego markiza, żeby pozwolił zawiesić 

tam  obraz,  który  prawdziwie  kochała.  Nawet  będąc  jeszcze  małą 

background image

dziewczynką,  stawała  oszołomiona  przed  płótnem  Lucasa  Cranacha. 

Jej  zdaniem  „Odpoczynek  podczas  ucieczki  do  Egiptu"  był 

najpiękniejszym,  najwspanialszym  malarskim  dziełem  na  świecie. 

Ukazywał  on  Dziecię  w  ramionach Marii  i  stojącego  za  nimi  Józefa. 

Dokoła  tych  trzech  postaci,  na  ziemi  i  na  niebie,  widniały  aniołki  z 

rozpostartymi skrzydełkami. 

Scena ta zawsze pobudzała wyobraźnię Klarysy. Od kiedy markiz 

pozwolił  jej  zatrzymać  obraz  w  sypialni,  często  rano,  tuż  po 

przebudzeniu przyglądała mu się, jeszcze leżąc w łóżku. Do niego też 

zanosiła wieczorne modlitwy. 

Sam pokój znajdował się w najstarszej części dawnego klasztoru. 

Ściany  pokryto  drewnianymi  płytami  malowanymi  na  biało,  a  całe 

wnętrze  sypialni  utrzymane  było  w  barwach  obrazu  Cranacha. 

Zasłony  miały  kolor  głębokiego  lazuru,  jak  suknia  Madonny,  a 

wykwintny 

dywan 

tkany 

różu 

przeplatanego 

błękitem 

odzwierciedlał  wieczorne  niebo  w  tle  za  Świętą  Rodziną.  Draperie 

przesłaniające  łoże  spływały  ze  złotego  kwiatowego  kielicha 

ozdobionego figurkami aniołków. 

Klarysa po wejściu do pokoju spostrzegła z radością, że ogrodnicy 

przynieśli  tutaj  jej  ulubione  kwiaty.  Po  obu  stronach  kominka  stały 

wazony  z  dopiero  co  rozkwitłymi  liliami,  a  na  komódce  ustawiono 

białe róże. Wszystko wyglądało jak zawsze, kiedy gościła w zamku. A 

jednak  była  jakaś  różnica.  Na  toaletce  stał  wazon  pełen  orchidei, 

takich samych jak te, które markiz posłał jej do domu. Spojrzawszy na 

background image

nie uprzytomniła sobie, że nawet mu nie podziękowała. Trzeba będzie 

go za to przeprosić po zejściu na kolację. 

Najwyraźniej przyszła na górę wcześniej, niż się spodziewano, bo 

starsza  służąca,  Elżbieta,  która  zazwyczaj  usługiwała  dziewczynie, 

krzątała się jeszcze po pokoju. 

— Ja tak sobie myślałam, że panienka posiedzi jeszcze trochę na 

dole, panienko Klaryso — mówiła ścierając ostatni pyłek kurzu — ale 

bardzo się cieszę, że panienka już przyszła do swojego pokoju. Bardzo 

się z tego cieszę. 

—  Ja  też  się  cieszę,  że  cię  widzę,  Elżbieto  —  powiedziała 

Klarysa. — Jak sobie radzisz? 

— Lecę z nóg, panienko, taka to jest prawda! Nie wiem, w co ręce 

włożyć!  Istne  urwanie  głowy,  żeby  wszystko  pozapinać  na  ostatni 

guzik  po  tym  całym  galimatiasie.  Wszystko  poprzewracane  do  góry 

nogami. Co to się tutaj działo! 

—  O  czym  mówisz,  Elżbieto?  —  spytała  Klarysa,  podczas  gdy 

służąca pomagała jej rozpiąć suknię. 

—  Śniadanie  dopiero  o  jedenastej,  więc  nie  mogliśmy  wziąć  się 

za  sypialnie  o  tej  porze  co  zawsze.  Obiad  prawie  wieczorem,  a  teraz 

kolacja szykuje się o północy! 

Elżbieta wyrzekała w tak zabawny sposób, że Klarysa musiała się 

roześmiać. 

— Francuzi żyją inaczej niż my. 

background image

—  A  te  francuskie  nawyki!  —  ciągnęła  służąca.  —  Szkoda,  że 

panienka  nie  widziała  tych  wszystkich  kufrów,  co  to  ta  pani  za  sobą 

przywlekła. Myślałby kto, że będzie tu siedzieć może i pięć lat! 

— Rzeczywiście, jest nieco zbyt wyelegantowana — zgodziła się 

Klarysa.  

Musiała  przyznać  sama  przed  sobą,  że  we  własnym  głosie 

usłyszała  chłodne  nuty  nagany.  Miała  absolutną  pewność,  iż  nie  lubi 

madame  Dubus.  Nie  darzyła  sympatią  także  hrabiego  de  Soisson. 

Zaraz  przyszło  jej  do  głowy,  że  zachowuje  się  bardzo  wyspiarsko. 

Trudno  było  wymagać,  by  przybysze  z  innego  kraju  doskonale  znali 

angielskie  obyczaje.  Nie  wolno  od  razu  ich  dyskredytować  jedynie  z 

powodu odmienności zachowania. 

— Powiedziałam im wszystkim — odezwała się do Elżbiety — że 

chcę  odpocząć  przed  kolacją,  ale  naprawdę  chciałam  po  prostu  być 

tutaj,  może  poczytać  jakąś  książkę...  i  koniecznie  popatrzyć  na  mój 

ukochany obraz. 

—  Tak  myślałam,  że  panienka  nie  będzie  mogła  się  doczekać, 

żeby na niego zerknąć. My w służbówkach mówimy: „obraz panienki 

Klarysy"  i  bardzo  on  się  nam  też  wszystkim  podoba,  razem  z  tymi 

aniołkami fruwającymi naokoło. 

— Zawsze kochałam to płótno — westchnęła Klarysa — a kiedy 

jestem  tutaj,  mam  nieustannie  ochotę  oglądać  też  inne  obrazy  w 

galerii  i  ciągle  patrzę  na  nie,  jakbym  je  widziała  po  raz  pierwszy  w 

życiu. 

background image

—  Lepiej  niech  panienka  szybko  idzie  się  napatrzeć  — 

powiedziała  Elżbieta  —  bo  kiedy  panienka  będzie  chciała  pójść 

popatrzeć za następnym razem, może ich już tam nie być. 

Klarysa osłupiała. 

— Jak to? 

—  Słyszałam,  jak  jaśnie  pan  pytał  pana  Sheldona  —  Elżbieta 

zniżyła głos do szeptu — które obrazy można by sprzedać. 

Klarysa patrzyła na służącą oniemiała ze zdumienia. 

—  Sprzedać!?  —  wykrzyknęła  po  chwili.  —  Ależ...  przecież  on 

musi wiedzieć, że wszystkie płótna stanowią część majoratu! I obrazy, 

i każdy najmniejszy drobiazg w tym domu! 

— Jaśnie pan powiedział, zdaje się: „Musi tu być coś, co nie jest 

objęte tym cholernym spisem!" — Elżbieta zasłoniła sobie usta dłonią. 

—  Upraszam  o  wybaczenie  panienki,  ale  jaśnie  pan  tak  właśnie 

powiedział. 

Sheldon był odpowiedzialny za prowadzenie zarówno domu, jak i 

majątku.  Klarysa  miała  całkowitą  pewność,  że  jeśli  kuzyn  Gwidon 

przeprowadzał  z  nim  jakąś  rozmowę,  robił  to  na  osobności, 

niewątpliwie  w  cztery  oczy.  Tak  więc  wszystko,  czego  się  teraz 

dowiedziała, musiało zostać podsłuchane, najpewniej przez dziurkę od 

klucza. 

Wcale  jej  to  nie  zdziwiło.  Wiedziała,  że  służba  jest  niezmiernie 

ciekawa  każdego  słowa  i  gestu  nowego  markiza.  Jednocześnie 

przerażało  ją,  że  kuzyn  Gwidon  tak  krótko  po  przyjeździe  mógł 

myśleć, a co gorsza mówić o wyprzedawaniu skarbów tego domu. 

background image

Przyszło jej do głowy, że powinna o tym natychmiast powiadomić 

ojca. Jeśli wchodziła w grę sprzedaż  obrazów, należało  właśnie jemu 

najpierw  je  zaoferować.  Po  chwili  zastanowiła  się,  na  co  markizowi 

dodatkowe  pieniądze.  Prawdopodobnie  zostawił  za  sobą  we  Francji 

jakieś zobowiązania finansowe. A może to tylko ekstrawagancja? 

Kiedy  Elżbieta  zostawiła  ją  samą,  zamiast  położyć  się  do  łóżka, 

stanęła w oknie i wyjrzała na ogród. Nie miała najmniejszych złudzeń, 

dlaczego  kuzyn  Gwidon  chciał  się  z  nią  ożenić.  Nie  miała  też 

wątpliwości,  że  żywił  nadzieję,  iż  jej  ojciec  będzie  wspomagał 

klasztorny majątek swoją fortuną, tak jak to czynił w przeszłości. 

Tyle  że  za  czasów  starego  markiza  nigdy  nie  było  mowy  o 

sprzedaży obrazów czy jakichkolwiek cennych przedmiotów z zamku. 

Żaden z poprzednich markizów Mawdelyn, którzy dziedziczyli tytuł i 

majątek,  nie  pomyślałby  nawet  o  trwonieniu  dorobku  poprzednich 

pokoleń i nigdy by do tego nie dopuścił. Sam zamek i wszystko, co się 

w nim znajdowało, było prawdziwą świętością. Skarby przechodziły z 

pokolenia na pokolenie przez wiele długich dziesiątków lat.  

Niekiedy  ten  czy  ów  dziedzic  zmuszony  był  pozbyć  się  części 

majątku  —  czasem  koni,  czasem  domu  w  Londynie  —  albo 

zrezygnować  z  kosztownych  rozrywek,  ale  nigdy,  ani  przez  chwilę, 

żaden  z  nich  nawet  nie  pomyślał  o  sprzedawaniu  swojego 

dziedzictwa. Klarysa była tego najzupełniej pewna. Musiało ono trafić 

w  ręce  kolejnego  spadkobiercy  w  stanie  takiej  samej  świetności,  w 

jakiej otrzymał je ostatni markiz. 

background image

„Tatko  musi  go  powstrzymać!"  —  pomyślała  Klarysa.  Zaraz 

jednak nabrała wątpliwości, czy to w ogóle będzie możliwe. Odsunęła 

się  od  okna  i  spojrzała  na  swój  ukochany  obraz.  Tak  jak  dawniej, 

kiedy  była  jeszcze  dzieckiem,  wyobraziła  sobie,  że  jest  jednym  z 

aniołków  otaczających  Dzieciątko  Jezus.  Malutkie  skrzydlate 

duszyczki czciły Go i wielbiły, a jednocześnie chroniły Bożego Syna 

przed złem. 

—  Teraz  Ty,  Panie,  musisz  ochronić  klasztor  i  wszystkie  jego 

skarby — powiedziała głośno. 

Poczuła  nagłe  pragnienie  modlitwy  i  chciała  wierzyć,  że  jej 

prośby  zostaną  wysłuchane.  Przyszło  jej  do  głowy,  że  osłonięta 

ślicznym  peniuarem  pasującym  do  nocnej  koszulki  może  się 

szybciutko przemknąć do Małej Kaplicy. Droga nie zajmie jej więcej 

niż  dwie  minuty.  Chciała  się  tam  pomodlić,  jak  zwykle  kiedy 

przebywała w zamku. 

W klasztorze Mawdelyn znajdowały  się aż dwie kaplice. Jedna z 

nich,  Wielka  Kaplica,  zbudowana  na  potrzeby  mnichów,  mogła  z 

łatwością  pomieścić  nawet  setkę  wiernych.  Druga,  Mała  Kaplica, 

została  wzniesiona  na  grobie  pierwszego  opata  Mawdelyn.  Była 

rzeczywiście  niewielka,  mogło  się  tu  zgromadzić  równocześnie 

najwyżej  dziesięć  osób.  Ponieważ  nieczęsto  z  niej  korzystano, 

Klarysa, przebywając w zamku, prawie zawsze tu się modliła. Czuła, 

że mnisi, którzy wciąż mieli baczenie na wszystko, byli uradowani, iż 

nie zapomniano o Małej Kaplicy. 

background image

Teraz  dziewczyna  z  łatwością  przemknęła  nie  zauważona 

szerokim  korytarzem,  przy  którym  była  usytuowana  jej  sypialnia. 

Następnie  zeszła  po  wąskich  schodkach  na  końcu  budynku.  Na  dole 

jedyne  przejście  wiodło  już  prosto  do  kaplicy.  Klarysa  otworzyła 

drzwi.  Zachodzące  słońce  zaglądało  przez  ozdobione  pięknymi 

witrażami okno, ale większa część pomieszczenia tonęła w mrocznym 

cieniu.  Nie  było  tu  kwiatów,  jakimi  zawsze  ozdabiano  Wielką 

Kaplicę. 

Klarysa  ruszyła  ku  ołtarzowi,  a  słońce  objęło  jej  twarz  ciepłą 

pieszczotą.  Czuła,  że  złote  światło  spływa  prosto  z  nieba,  witając  ją 

serdecznie.  Doszła  do  stopni  ołtarza,  uklękła  i  podniosła  wzrok. 

Spodziewała  się  zobaczyć  piękny  stary  krzyż  ze  złota,  wysadzany 

drogimi  kamieniami,  który  zgodnie  z  legendą  należał  do  pierwszego 

opata Mawdelyn. Nie dostrzegła jednak krzyża. 

Myśląc,  że  to  przez  słońce,  świecące  jej  prosto  w  oczy, 

przesłoniła twarz dłonią. Teraz widziała wyraźniej. 

Nagle zrozumiała, że krzyż zniknął! 

Nie  było  także  sześciu  złotych  świeczników,  które  zazwyczaj 

stały na ołtarzu. One również zniknęły. 

 

ROZDZIAŁ 4 

— Sprzedał krzyż i świeczniki! — szepnęła Klarysa przerażona i 

jeszcze raz spojrzała na ołtarz, nie wierząc własnym oczom.  

Jak to  możliwe,  by  kuzyn  Gwidon  zamienił  na  pieniądze  coś  tak 

cennego,  tak  niepowtarzalnego  i  tak  bardzo  przynależącego  do 

background image

klasztoru?  Znawcy,  przybywający  często  do  zamku,  żeby  podziwiać 

zachwycające obrazy, rzeźby i inne nieprzebrane skarby zgromadzone 

w jego murach, oceniali, że krzyż oraz świeczniki zostały przekazane 

w podarunku pierwszemu opatowi Mawdelyn.  W piętnastym stuleciu 

przyjął  on  chrzest  z  rąk  świętego,  który  jeszcze  za  życia  dokonywał 

cudów. Klarysa zawsze uważała, że opat sam był świętym.  

Dokładną  datę  wykonania  cennych  przedmiotów  sakralnych 

trudno  było  określić,  ale  pochodziły  na  pewno  z  tamtego  właśnie 

okresu.  W  całej  Anglii  nie  było  kościoła  czy  kaplicy,  który  by  mógł 

się poszczycić piękniejszą ozdobą ołtarza. 

Klarysa  jako  dziecko  lubiła  się  przyglądać  promieniom  słońca 

migoczącym w szlachetnych kamieniach, ozdabiających czterystuletni 

krzyż.  Wierzyła,  iż  w  ten  sposób  niebo  daje  znak,  że  jej  dziecinne 

modlitwy  zostały  wysłuchane.  Teraz,  patrząc  na  pusty  ołtarz,  nie 

mogła  dojść  do  siebie.  Łzy  napłynęły  jej  do  oczu.  Nie  potrafiła  się 

pogodzić z myślą, że przepadło dla świata coś tak cudownego. 

Klęczała  zatopiona  w  modlitwie  i  zastanawiała  się  gorączkowo, 

co  może  uczynić.  Wiadomość  o  takim  postępku  na  pewno 

rozgniewałaby  ojca.  Klarysa  zdawała  sobie  sprawę,  że  pułkownik 

Templeton  nie  miał  na  markiza  wystarczającego  wpływu,  by  w 

jakikolwiek  sposób  przeciwdziałać  takim  nieodpowiedzialnym 

poczynaniom. 

Nie 

był 

członkiem 

zarządu 

powierniczego 

sprawującego opiekę nad majątkiem.  

Oczywiście,  wszystkich  opiekunów  majoratu  znał  dobrze  i  mógł 

któregoś  z  nich  powiadomić.  Tyle  że,  niestety,  byli  oni  już  bardzo 

background image

wiekowi.  Nie  mogli  bez  ustanku  sprawować  pieczy  nad 

nieprzebranymi  skarbami  klasztoru.  To  było  zadanie  markiza 

Mawdelyn! 

—  Och,  tak  bym  chciała  wiedzieć,  co  robić  —  powiedziała  na 

głos  i  jednocześnie  zdała  sobie  sprawę,  że  była  to  podświadoma 

modlitwa. 

Klęczała  skąpana  w  słonecznych  promieniach  i  nagle  odniosła 

wrażenie, że jej prośba została wysłuchana. Że w pobliżu obecny jest 

ktoś, kto chce jej pomóc...  I  w dodatku wiedziała, że był to opat, ten 

święty  człowiek  sprzed  wieków.  Nie  potrafiłaby  wytłumaczyć 

dokładnie,  co  czuła,  ale  wyraźnie  była  świadoma  jego  duchowej 

obecności.  

Dziwne,  lecz  miała  pewność,  że  opat  ostrzega  ją  przed 

niebezpieczeństwem. Nie rozumiała tego, ale ostrzeżenie było bardzo 

silne. Odbierała je tak samo wyraźnie, jak przenikliwy dreszcz odrazy 

wówczas, gdy kuzyn Gwidon pocałował ją w rękę. 

—  Co  mam  zrobić?  —  spytała.  —  Powiedz  mi,  co  powinnam 

uczynić? — Próbowała odebrać jego słowa duszą. 

„Kiedy  przemawia  Bóg  —  uczyła  pani  Templeton  córkę  —  nie 

usłyszymy  go  tak,  jak  zwykłe  ludzkie  głosy.  Znajdziemy  Jego  słowa 

w głębi samych siebie. To prawdziwy głos duszy". 

Klarysa wróciła do modlitwy: 

— Pomóż mi, proszę, pomóż! 

Ku swemu zdumieniu usłyszała, że opat jej nakazuje, by na razie 

nic  nie  przedsiębrała.  „Tatko  z  pewnością  mógłby  przekonać  kuzyna 

background image

Gwidona,  żeby  nie  sprzedawał  tych  bezcennych  skarbów"  — 

dowodziła w myślach. Znów nadpłynęło ostrzeżenie. Gdzieś czaiło się 

niebezpieczeństwo i ona nie mogła mu zaradzić. Mogła tylko czekać i 

umacniać się w modlitwie. 

Nie  potrafiła  tego  zrozumieć.  Ukryła  twarz  w  dłoniach,  jakby 

chciała  uciec  przed  promieniami  słońca.  Modliła  się  żarliwie,  całym 

swoim jestestwem, by klasztor nie ucierpiał, by pozostał tak cudowny 

i święty, jak był zawsze. 

Skończyła  się  modlić.  Zrozumiała,  że  duch  opata, który  był  przy 

niej, już odszedł. Tylko ciepłe słońce otulało ją łagodnie i, co dziwne, 

poczuła  się  szczęśliwa.  „Może  rzeczywiście  tak  będzie  najlepiej"  — 

przekonywała siebie z powątpiewaniem. Wolno podniosła się z kolan 

i ruszyła wąskim przejściem między wiekowymi ławami.  

Doszedłszy  do  drzwi,  odwróciła  się  i  spojrzała  za  siebie.  Ołtarz 

spowity  był  złotym  blaskiem.  Pomyślała,  że  to  Bóg  zesłał  słoneczne 

promienie,  by  zajęły  miejsce  krzyża  i  świeczników.  Jakby  chciał  ją 

upewnić,  że  otacza  klasztor  swoją  wszechmocną  opieką.  Długo  stała 

patrząc na ołtarz. 

Potem  wolno  weszła  po  schodach.  Wróciła  do  swej  sypialni. 

Dopiero  kiedy  znów  położyła  się  w  łóżku,  zdała  sobie  sprawę,  że 

właśnie  doświadczyła  prawdziwego  cudu.  Była  pewna,  iż  to 

niezapomniane  uczucie  zostanie  w  niej  na  zawsze.  Chciałaby  o 

wszystkim opowiedzieć ojcu, ale wiedziała już, że nie wolno jej tego 

uczynić.  Pułkownik  Templeton  byłby  wstrząśnięty  zniknięciem 

krzyża i świeczników. 

background image

W  dodatku  czuła,  że  opat  chciał,  by  zachowała  całe  zdarzenie  w 

sekrecie.  „Wszystko  to  bardzo  dziwne"  —  pomyślała.  Jednocześnie 

czuła  się  w  jakiś  sposób  pobłogosławiona.  Jednego  była  zupełnie 

pewna. Święty opat i jego mnisi nadal opiekowali się klasztorem. 

 

Następnego dnia od rana ostro prażyło słońce. Klarysa wiedziała, 

że to zwiastun upału. Pamiętna prośby kuzyna Gwidona, by się z nim 

wybrała  na  konną  przejażdżkę,  zeszła  na  posiłek  ubrana  w  lekką 

amazonkę. Nie była specjalnie zdziwiona, kiedy po  wejściu do małej 

jadalni zastała tam jedynie ojca. 

—  Dzień  dobry,  córeczko!  —  przywitał  ją.  —  Chyba  będziemy 

jeść  sami.  Dawkins  powiedział  mi,  że  madame  spożyje  śniadanie  w 

sypialni, a nasz gospodarz jeszcze nie został obudzony. 

— Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek w  Anglii wstawał tak 

późno, ale zdaje się, że nowy dziedzic jest przyzwyczajony do uciech 

Paryża,  które,  jak  rozumiem,  trwają  do  bladego  świtu.  —  Klarysa 

spostrzegła potępiającą minę ojca i szybko zmieniła temat: — Kuzyn 

Gwidon  powiedział,  że  chce  ze  mną  jechać  na  krótką  przejażdżkę. 

Tatku,  którego  konia  poleciłbyś  naszemu  gospodarzowi?  No  i,  co 

ważniejsze, którego wybrałbyś dla mnie? 

Pułkownik  Templeton  z  ochotą  pogrążył  się  w  szczegółowym 

roztrząsaniu  najważniejszych,  jego  zdaniem,  cech  wierzchowców, 

które  kupił  dla  starego  markiza  tuż  przed  jego  śmiercią.  Konie 

przywieziono dopiero tydzień temu. 

background image

—  Ach,  gdyby  żył  Waldemar!  —  zakrzyknął  nagle.  —  Był 

wspaniałym jeźdźcem. Jednym z najlepszych, jakich znalem. 

Klarysa tylko westchnęła. 

— Zawsze marzyłem — ciągnął ojciec — że pewnego dnia, kiedy 

skończy  służbę  w  armii  i  zajmie  należne  mu  miejsce  w  tym  domu, 

razem  zbudujemy  tor  wyścigowy.  —  Zamilkł  na  chwilę.  —  Bardzo 

brakuje  tego  rodzaju  obiektu  w  naszej  części  hrabstwa,  a  ja  z 

przyjemnością wszystkim bym się zajął. 

—  Ależ  tatku!  To  wspaniały  pomysł!  Może  spodoba  się  również 

nowemu markizowi? 

—  Bardzo  w  to  wątpię.  Gwidon  sprawia  na  mnie  wrażenie 

amatora  w  tej  dziedzinie  i  z  pewnością  nie  jest  doświadczonym 

skoczkiem.  W  dodatku  mam  przeczucie,  choć  oczywiście  mogę  się 

mylić, że w ogóle nie przepada za końmi. 

Klarysa spojrzała na ojca zdumiona. 

— Mam nadzieję, że jest inaczej, tatku! Klasztor zmieniłby się nie 

do poznania bez stajni i wspaniałych koni. — Mówiąc to zastanowiła 

się, czy kuzyn Gwidon potrafiłby sprzedać konie, gdyby potrzebował 

pieniędzy.  Myśl  ta  nie  dawała  jej  spokoju.  —  Tatku,  czy  naprawdę 

zamierzasz  pomóc  kuzynowi  Gwidonowi  finansowo?  Wydaje  się,  że 

bez tego trudno mu będzie dać sobie radę. 

Pułkownik  Templeton  przez  dłuższą  chwilę  zastanawiał  się  nad 

odpowiedzią. 

— Trudno mi się zorientować, na co Gwidon będzie przeznaczał 

pieniądze. A po tym, czego się dowiedziałem od Matthewsa, nie mam, 

background image

szczerze 

mówiąc, 

zamiaru 

obdarzać 

tego 

młodzieńca 

nieograniczonym zaufaniem. 

—  Rozumiem,  co  chcesz  powiedzieć,  tatku  —  rzekła  Klarysa 

cicho — i jestem pewna twojej racji. 

Przerwała, bo otworzyły się drzwi i stanął w nich le comte. 

—  Dzień  dobry!  —  powitał  obecnych.  —  Wiem,  że  jestem 

spóźniony,  ale  proszę  się  na  mnie  nie  boczyć.  Słońce  świeci, 

mademoiselle wygląda jeszcze piękniej niż wczoraj... 

— Kwestia spóźnienia jest problematyczna — oznajmiła Klarysa. 

—  Miałam  się  wybrać  na  konną  przejażdżkę  z  kuzynem  Gwidonem, 

ale słyszałam, że jeszcze go nie budzono. 

— Chyba będzie spał do samego południa — powiedział le comte 

— więc musisz, o pani, pozwolić mi zająć jego miejsce u swego boku. 

Nie mogę się wprost doczekać, kiedy dosiądę wierzchowca. — Rzucił 

przelotne  spojrzenie  na  pułkownika.  —  Mówiono  mi,  że  pani  ojciec 

niemało  się  przyczynił  do  świetności  stajni,  a  także  wielu  innych 

godnych  uwagi  przedsięwzięć  w  majątku,  który  ten  szczęściarz 

Gwidon odziedziczył. 

— Kto panu to powiedział? — spytał ostro pułkownik Templeton. 

—  Gwidon  oczywiście,  któż  by  inny?  —  odparł  le  comte.  — 

Wiem,  że  jest  panu  niezmiernie  wdzięczny  za  uprzejmą  pomoc 

wujowi. 

Le comte wyciągnął przed siebie obie ręce w typowo francuskim, 

teatralnym geście i dodał: 

background image

—  Możecie  sobie  państwo  wyobrazić  jego  uczucia,  kiedy  się 

dowiedział,  że  odziedziczył  ten  wspaniały  dom  razem  ze  wszystkimi 

jego skarbami i rozległym majątkiem. 

—  Z  pewnością  był  zachwycony!  —  odezwała  się  Klarysa 

chłodno. 

—  Zachwycony  to  mało.  Przecież  on  się  znajdował  na  skraju 

prawdziwej  głodowej  nędzy.  Gdy  dotarła  do  niego  wiadomość  o 

śmierci  czwartego  markiza  Mawdelyn,  skakał  z  radości  tak  wysoko, 

że mógłby przeskoczyć księżyc! 

Klarysa  pomyślała,  że  wypadałoby  raczej,  by  kuzyn  Gwidon 

okazał  choć  odrobinę  smutku  na  wieść  o  zgonie  wuja.  W  końcu 

markiz  był  dla  niego  zawsze  bardzo  dobry.  I  na dodatek  bez  ustanku 

spłacał jego długi. 

— Gwidon ma szczęście! — ciągnął le comte z nutką zazdrości w 

głosie.  —  Dogodny  to  dla  niego  zbieg  okoliczności,  że  zabito  w 

Indiach piątego markiza Mawdelyn akurat wtedy, gdy nasz przyjaciel 

był bez grosza przy duszy. 

—  Bardzo  lubiłam  Waldemara  —  powiedziała  Klarysa  cicho  — 

tak  jak  i  każdy  w  tym  domu  i  w  tym  miasteczku.  Wszyscy  gorzko 

płakali, kiedy dotarły do nas wieści o jego śmierci. 

—  Wy,  Anglicy,  macie  zdaje  się  takie  powiedzenie:  „fortuna 

kołem się toczy". Prawdziwy szczęściarz z tego Gwidona! — Trudno 

było nie usłyszeć w głosie hrabiego wyraźnej zawiści. 

Klarysa, mimo że nie skończyła śniadania, podniosła się od stołu. 

background image

— Czy możemy już iść do koni, tatku? Wiem, że masz mi o nich 

wiele do opowiedzenia. 

—  Nie  zechcesz  na  mnie  zaczekać,  o  piękna  pani?  —  spytał  le 

comte błagalnym tonem. — Chciałbym cię ujrzeć dosiadającą rumaka 

jak Amazonka lub może raczej jak prawdziwa bogini. 

—  Chyba  zaczekamy  z  przejażdżką  na  gospodarza  —  odparła 

Klarysa. — Na razie tatko i ja nie będziemy jeździć, tylko obejrzymy 

konie. — Mówiąc to podeszła do wyjścia. 

Ojciec  ruszył  w  jej  ślady  i  gdy  już  zamknął  drzwi  od  zewnątrz, 

odezwał się cicho: 

—  A  to  smarkacz!  Pasożyt!  Nie  ma  prawa  się  do  ciebie  tak 

poufale odzywać! 

—  Masz  całkowitą  rację,  tatku  —  przyznała  Klarysa  —  i  myślę, 

że wykazał zupełny brak dobrych manier, gdy będąc gościem kuzyna 

Gwidona, mówił o nim w ten sposób. 

—  Dlaczego  na  każdym  kroku  musimy  znosić  obecność  tych 

obcych  ludzi  w  klasztorze?  —  mruknął  pułkownik  Templeton 

gniewnie. 

Klarysa  milczała.  Wiedziała,  że  ojciec,  podobnie  jak  ona,  nie 

może  przeboleć  śmierci  Waldemara.  Pamiętała,  jakim  wspaniałym 

Waldemar był jeźdźcem. I jak zawsze się nią opiekował, kiedy razem 

wyruszyli  na  przejażdżkę.  Nie  pozwalał  jej  skakać  przez  przeszkody 

zbyt wysokie dla jej konia, czekał na nią, jeśli jego wierzchowiec był 

szybszy... 

background image

Miała  pewność,  że  ojciec  się  nie  mylił:  zarówno  kuzyn  Gwidon, 

jak  i  le  comte  nie  pasjonowali  się  jeździectwem.  Co  oznaczało,  jak 

sobie  z  przykrością  uświadomiła,  że  nie  potrafią  należycie  docenić 

wspaniałych  koni,  wśród  których  większość  stanowiły  najpiękniejsze 

angloaraby. 

Zastanowiła się chwilę, czy zasugerować ojcu, że kuzyn  Gwidon 

może  zechcieć  wystawić  konie  na  sprzedaż.  Wówczas  ojciec  mógłby 

wystąpić  z  propozycją  kupna.  Zakrawało  to  trochę  na  ironię  losu,  bo 

nabywał je przecież specjalnie dla markiza Mawdelyn. 

Klarysa  nie  mogła  znieść  myśli,  że  z  takim  trudem  dobierane 

stado  uległoby  rozproszeniu.  Dzielne  wierzchowce  mogły  trafić  do 

nieodpowiednich  właścicieli,  którzy  by  może  nie  potrafili  rozpoznać 

ich  zalet.  Nie  mówiąc  już  o  tym,  że  przecież  pewni  ludzie  bywają 

okrutni wobec zwierząt...  

Jej  ojciec  nigdy  nie  sprzedałby  konia  nie  znając  nabywcy  i  nie 

mając  pewności,  że  nowy  właściciel  będzie  się  ze  zwierzęciem 

obchodził  równie  troskliwie  jak  on  sam.  I  znów  poczuła  obok  siebie 

obecność  świętego  opata  Mawdelyn.  Wyraźnie  jej  nakazywał 

zachować milczenie.  

Masztalerz prowadził Klarysę i pułkownika Templetona od boksu 

do  boksu.  Rozprawiali  o  koniach  i  o  ich  zaletach,  tak  jak  to  czynili 

tyle  razy  wcześniej.  Minęło  półtorej  godziny,  zanim  w  stajniach 

pojawili  się  Gwidon  i  le  comte.  Obaj  ubrani  byli  bardzo  elegancko, 

zbyt  szykownie  jak  na  zwykłą  wiejską  przejażdżkę,  podczas  której 

background image

nikt  im  się  nie  miał  specjalnie  przyglądać.  Z  nikim  przecież  nie  byli 

umówieni. 

Przyprowadzono  im  do  inspekcji  najlepsze  wierzchowce. 

Nareszcie  wyruszyli.  Przed  klasztorem  puścili  się  cwałem.  Klarysa 

musiała przyznać, że kuzyn Gwidon bardzo dobrze wygląda na koniu. 

To  samo  trzeba  było  powiedzieć  o  hrabim.  Obaj  jednak  odmówili 

skoków przez krzewy na następnym polu.  

Kiedy  pułkownik  Templeton  i  Klarysa  pochłonięci  byli  tym 

zajęciem,  oni  bezustannie  się  usprawiedliwiali.  Gwidon  chciał 

„poznać  się  z  koniem",  zanim  wraz  z  nim  dokona  czegoś 

szczególnego,  le  comte  natomiast  stwierdził,  że  nie  ma  nastroju  do 

energicznych wyczynów. W końcu, po obejrzeniu farmy, której nowy 

markiz Mawdelyn do tej pory nie widział, wrócili wszyscy do zamku. 

Klarysa  upewniła  się  już,  że  w  jednym  miała  rację  —  kuzyn 

Gwidon  jeździł  na  koniu  tylko  wówczas,  gdy  był  do  tego  zmuszony. 

Podobał  mu  się  podziw,  jakim  go  otaczano,  jeżeli  miał  publiczność. 

W żadnym innym wypadku jeździectwo go nie obchodziło.  

Właściwie  najwięcej  zainteresowania  w  czasie  tej  wycieczki 

okazał  zwiedzanej  farmie.  Chciał  wiedzieć,  jakie  przynosi  dochody  i 

czy  zasiano  odpowiednią  część  gruntu,  by  na  jesieni  otrzymać  dobre 

zbiory.  Pułkownik  Templeton  odpowiadał  na  pytania  markiza,  a 

Klarysa widziała, że jej ojciec jest coraz bardziej posępny. 

Po  powrocie  do  zamku  zastali  na  dole  madame  Ariste  Dubus. 

Wyglądała jeszcze bardziej elegancko i była bardziej wymuskana niż 

poprzedniego  dnia.  Tyle  że  jej  czerwone  usta  i  uczernione  rzęsy 

background image

zdawały  się  w  klasztorze  dziwnie  nie  na  miejscu.  Wyszła  im  na 

spotkanie  do  hallu.  Najpierw  czule  ucałowała  Gwidona  i  hrabiego, 

potem zbliżyła się do pułkownika Templetona. 

—  Przez  zwykłe  lenistwo  nie  zobaczyłam  pana  na  koniu,  drogi 

pułkowniku,  ale  nie  zaniedbam  tego  uczynić  przy  najbliższej  okazji. 

Już  mnie  powiadomiono,  jaki  to  wspaniały  widok.  —  Znowu 

flirtowała. 

Zanim 

pułkownik 

Templeton 

zdążył 

cokolwiek 

powiedzieć, zwróciła się do Gwidona: — Mam dla ciebie wieści, mon 

brave.  Nasi  przyjaciele  przyjeżdżają  dzisiaj.  Wiem,  że  bardzo  cię  ta 

wiadomość ucieszy. 

— Wszyscy? — zapytał Gwidon. 

—  Wszyscy!  —  potwierdziła  madame  Dubus  wymawiając  to 

słowo ze znaczącym akcentem. 

Klarysa  odniosła  wrażenie,  że  dla  kuzyna  Gwidona  miało  ono 

jakieś  szczególne  znaczenie.  Pomyślała  także,  że  jego  ciemne  oczy 

rozjarzyły się naraz dziwnym podnieceniem. 

— Powitam ich z ogromną radością — oznajmił gospodarz. 

—  Byłam  pewna,  że  to  od  ciebie  usłyszę  —  madame  Dubus 

zaśmiała się perliście. 

Weszli  wszyscy  do  salonu  sąsiadującego  z  jadalnią.  W  wiaderku 

na  stoliku  chłodziła  się  butelka  szampana.  Klarysa  nie  była  już  tym 

zdziwiona, choć jednocześnie wydawało jej się niezrozumiałe, że ktoś 

może mieć ochotę na alkohol o tak wczesnej porze dnia, przebywając 

na wsi. 

background image

Jej ojciec przyjął poczęstunek, jakby się obawiał, że niegrzecznie 

będzie  odmówić.  Jednak  pociągnął  tylko  mały  łyczek,  a  potem 

dyskretnie  odstawił  kieliszek  na  boczny  stolik,  gdzie  mógł  pozostać 

przez  nikogo  nie  zauważony.  Madame  Dubus  nie  odstępowała 

pułkownika  na  krok.  Bez  chwili  przerwy  snuła  wokół  niego  sieć 

zażyłej poufałości. 

Dziewczyna  poczuła,  że  ma  tego  wszystkiego  dosyć  i  poszła  do 

sypialni się przebrać. Klarysa spodziewała się, że po południu pojadą 

na  zaplanowaną  przejażdżkę,  ale  Gwidon  oznajmił,  że  jest  zbyt 

gorąco.  Wówczas  dziewczyna  opuściła  towarzystwo  i  poszła  na 

piętro, do galerii obrazów. 

Idąc  tam  obawiała  się,  że  może  zastać  na  ścianach  ślady  po 

zdjętych do sprzedaży płótnach. Ku jej ogromnej uldze wszystkie były 

na miejscach. Zakiełkowała  w niej nawet nadzieja, że kuzyn  Gwidon 

nie  ośmieli  się  sprzedać  skarbów  przypisanych  do  majoratu. 

Wiedziała,  iż  ojciec  miał  kopię  inwentarza  wszystkich  klasztornych 

bogactw.  

Nigdy  się  nie  pofatygowała,  by  ją  dokładnie  przeczytać.  Zawsze 

uważała,  że  wszystko,  co  znajduje  się  w  zamku,  stanowi  jego 

nieodłączną  część  i  nigdy  nikomu  nie  postanie  w  myśli,  żeby 

cokolwiek stąd zabrać lub co gorsza sprzedać. 

Zachwycała  się  akurat  szczególnie  wspaniałym  portretem 

drugiego  markiza  Mawdelyn,  namalowanym  przez  van  Dycka,  kiedy 

usłyszała,  jak  ktoś  zbliża  się  do  galerii.  Spojrzała  przez  ramię  mając 

nadzieję, że idzie do niej ojciec, ale to był kuzyn Gwidon. 

background image

Kiedy podszedł, odezwała się, nie patrząc na niego: 

—  Podziwiałam  właśnie  ten  cudowny  obraz.  Van  Dyck 

sportretował tutaj drugiego markiza. Tego samego, który swego czasu 

przywiózł prosto z Wersalu meble w stylu Ludwika XVI. 

— A ja się zastanawiałem, dlaczego  tak wiele przedmiotów tutaj 

wydaje mi się znajomych! — wykrzyknął Gwidon. 

Klarysa spojrzała na niego zdumiona. 

—  Z  pewnością  czytałeś  dzieje  Mawde'ów.  Kilkakrotnie 

spisywano  historię  tego  rodu,  ale  chyba  najlepsze  dzieło  powstało 

piętnaście lat temu. 

—  Mam  wrażenie,  że  istotnie  kiedyś  to  przeglądałem  —  odparł 

niedbale Gwidon. 

—  Teraz  powinieneś  przeczytać  dokładnie.  I  to  jak  najszybciej. 

Możesz  być  bardzo  dumny  ze  swoich  antenatów.  Prawie  każdy 

przedmiot w tym domu jest ściśle związany z historią twego rodu. 

—  Myślę,  że  twoim  obowiązkiem  jest  powiedzieć  mi  o 

wszystkim,  co  powinienem  wiedzieć  —  odparł  Gwidon.  —  Klaryso, 

kiedy za mnie wyjdziesz? 

Dziewczyna  zbyt  późno  przypomniała  sobie  własne  rozsądne 

postanowienia.  Miała  przecież  być  ostrożna  i  nigdy  nie  dopuścić  do 

spotkania  sam na  sam  z  tym  obcym  kuzynem.  No  i  właśnie  stało  się 

to,  czego  tak  bardzo  chciała  uniknąć.  Teraz  na  ucieczkę  było  już  za 

późno. 

—  Czuję  się  zaszczycona  twoją  propozycją,  kuzynie  —  zdołała 

odpowiedzieć.  —  Jednak...  dopiero  się  spotkaliśmy,  a  ja  nie 

background image

chciałabym  myśleć  o  małżeństwie  z  kimkolwiek,  kogo  dobrze  nie 

poznam. 

—  Znasz  moje  pochodzenie,  a  ja  jestem  świadom,  jak  wiele  ono 

znaczy dla ciebie. No i wiem oczywiście, jak bardzo kochasz klasztor. 

Na co więc tu czekać? 

— Trudno mi to wyrazić... ale... chyba... powinnam cię najpierw 

pokochać. 

—  O,  jestem  pewien,  że  będziesz  mnie  kochała.  To  jasne  jak 

słońce.  A  przy  tym,  pomyśl  tylko,  jak  wielką  przyjemność  ci  sprawi 

prowadzenie  tego  domu.  Możesz  spożytkować  fortunę  ojca  na 

uczynienie zamku jeszcze wspanialszym, niż jest teraz. 

Klarysa milczała. 

Raptem Gwidon przyciągnął ją do siebie i objął. 

— Pokochasz mnie — rzekł półgłosem — i będziemy szczęśliwi. 

W  chwili  gdy  wziął  ją  w  ramiona,  poczuła  odrazę  tak  jak 

wówczas,  kiedy  na  pożegnanie  pocałował  ją  w  rękę.  Całym  ciałem 

dziewczyny  wstrząsnął  dreszcz  obrzydzenia.  Odwróciła  twarz,  lecz 

zanim  zdołała  się  wyzwolić  z  uścisku,  poczuła  na  policzku  suche 

wargi Gwidona. 

Teraz już nie dreszcz ją przeszedł, ale palący ogień, jakby ktoś jej 

zadał głęboką, śmiertelną ranę. Było to tak ostre, bolesne odczucie, że 

krzyknęła  z  przerażenia.  Wyrwała  się  Gwidonowi  gwałtownie,  a  on 

zaskoczony  nie  zdołał  jej  powstrzymać.  Wyzwoliła  się  i  rzuciła  do 

ucieczki, jakby ją gonił sam diabeł. 

— Klaryso! Klaryso! — wołał za nią. 

background image

Jednak dziewczyna biegła już korytarzem wiodącym ku schodom. 

Wspięła się po nich tak szybko, że zniknęła w oddali, zanim Gwidon 

wyszedł  z  galerii  obrazów.  Wpadła  do  sypialni  i  zamknęła  drzwi  na 

klucz. Wówczas dopiero zdała sobie sprawę, że brakuje jej tchu i drży 

na  całym  ciele.  Usiadła  na  łóżku,  przycisnęła  ręce  do  piersi. 

Próbowała uspokoić zatrwożone serce. 

— Dlaczego ja tak się go boję? — wyszeptała. 

Niczym  nie  potrafiła  wytłumaczyć  tego  ogromnego  przerażenia, 

jakie w niej wzbudzał sam dotyk Gwidona. 

W  Londynie  trzy  razy  proszono  ją  o  rękę.  Odmówiła  wszystkim 

starającym, lecz równocześnie czuła żal, że sprawia im przykrość. Nie 

miała  złudzeń  —  przynajmniej  w  wypadku  jednych  oświadczyn 

najbardziej liczył się jej majątek, ale nawet wtedy w głosie mężczyzny 

brzmiała  szczera  nuta,  gdy  mówił  o  miłości.  Wiedziała,  że  on  nie 

myśli tylko o pieniądzach, lecz jest także w niej zakochany. 

Pozostali dwaj z pewnością żywili dla niej gorące uczucie. Starała 

się  być  wobec  nich jak najdelikatniejsza.  Podziękowała,  że  obdarzyli 

ją przyjaźnią i wyraziła nadzieję, iż nigdy nie utraci ich sympatii. Ona 

sama  jeszcze  nikogo  nie  pokochała,  a  nie  wyobrażała  sobie 

małżeństwa bez miłości. 

Jeśli  chodziło  o  Gwidona,  była  absolutnie  pewna,  że  go 

nienawidzi. Wstręt, którego doznała w jego objęciach, był tak silny, że 

nawet  teraz  aż  się  wzdrygała.  „W  tym  człowieku  jest  coś  bardzo 

złego" — pomyślała. 

background image

Ponieważ  było  jej  trochę  wstyd,  że  zachowała  się  histerycznie, 

poprawiła uczesanie i zmusiła się, żeby  zejść na dół i odszukać ojca. 

Tak  jak  przewidywała,  odnalazła  go  pod  wyłącznym  władaniem 

madame  Dubus.  Nie  mając  innego  zajęcia,  zaprosiła  hrabiego  do 

partyjki  tryktraka.  Nie  musiała  mu  tego  dwa  razy  powtarzać.  Był 

propozycją szczerze zachwycony. 

Kiedy po jakimś czasie Gwidon wrócił do salonu, miał w oczach 

spojrzenie,  którego  Klarysa  nie  potrafiła  zrozumieć.  Inni  mężczyźni, 

których  odprawiła,  patrzyli  na  nią  błagalnie.  Z  pewnością  wciąż 

jeszcze  żywili  nadzieję.  Teraz  natomiast  dziewczyna  miała 

nieprzyjemne  wrażenie,  iż  we  wzroku  Gwidona  widzi  coś  hardego. 

Markiz był zdecydowany postawić na swoim. 

Klarysa czuła, że będzie musiała stoczyć trudną walkę z kuzynem. 

„Im  szybciej  opuścimy  zamek,  tym  lepiej  dla  nas!"  —  pomyślała. 

Zdecydowała  się  porozmawiać  z  ojcem.  Niestety,  nie  miała 

możliwości urzeczywistnić tego postanowienia. 

Właśnie  zamierzała  pójść  na  górę,  by  przebrać  się  do  kolacji, 

kiedy  dowiedziała  się,  że  na  wieczór  zaproszono  wielu  gości.  Nie 

oczekiwano wizyty nikogo specjalnego, mieli być jedynie członkowie 

rodziny  Mawde'ów,  wokół  których  Gwidon  wciąż  czynił  wiele 

zamieszania. Mamił  ich i  komplementował,  aż  w  końcu  obdarzali  go 

swoim zaufaniem. Prosił ich o pomoc i na wszelkie sposoby próbował 

upewniać,  że  nigdy  głową  rodu  nie  był  nikt  milszy  i  bardziej 

czarujący. 

background image

Po  posiłku panie  zostawiły  panów  i  przeszły  do  salonu  na  kawę. 

Jedna z ciotek zwróciła się do Klarysy: 

— Jestem prawdziwie poruszona, moje kochane dziecko, że nasz 

drogi Gwidon jest taki niezamożny. 

— On to cioci powiedział? — zdziwiła się Klarysa. 

— Tak, kochanie. Jeśli nie będzie mógł mnie wesprzeć rentą, jaką 

otrzymywałam dotychczas, nie wiem doprawdy, jak sobie dam radę. 

Klarysa  doskonale  znała  tę  tradycję,  panującą  w  wielu  starych 

rodach,  w  myśl  której  dziedzic  zarządzał  niemal  całością  majątku. 

Wypłacał  renty  większości  swoich  krewnych,  a  już  szczególnie 

pannom  i  wdowom.  Wiedziała,  że  była  to  jedna  z  przyczyn,  dla 

których  stary  markiz  Mawdelyn  tak  bardzo  potrzebował  pomocy  jej 

ojca. 

Klarysę dręczyło przeczucie, że będzie to kolejny ważki argument 

Gwidona,  by  nakłonić  ją  do  małżeństwa.  Nie  potrafiła  spokojnie 

znieść  widoku  wzburzonej  ciotki.  Położyła  ręce  na  jej  dłoniach  i 

rzekła: 

— Niech się ciocia nie martwi. Pomówię o tym z tatusiem i może 

on zdoła lepiej uświadomić kuzynowi Gwidonowi jego rolę. 

Gniewała  ją  świadomość,  że  Gwidon  wydaje  tak  ogromne  sumy 

na  wina  i  szampany.  Bez  wątpienia  zapłacił  też  za  przyjazd  swych 

przyjaciół  z  Paryża.  Podejmował  gości  po  królewsku,  a  jednocześnie 

zabierał niewielkie renty własnym krewnym będącym w potrzebie. 

Kiedy  ich  policzyła,  zdała  sobie  sprawę,  że  wszystkich  było 

zaledwie  dwadzieścioro.  Będą  dotkliwie  cierpieli,  jeśli  Gwidon 

background image

oznajmi,  że  nie  mogą  już  dłużej  spodziewać  się  rent,  które  dotąd  co 

roku  otrzymywali  od  jego  wuja.  „Muszę  o  tym  porozmawiać  z  tatą" 

— postanowiła. Niestety nie mogła zastać go na osobności. 

Kiedy  wieczorne  przyjęcie  dobiegło  końca  i  goście  zaczęli  się 

rozjeżdżać,  poszła  do  sypialni.  Chciała  spokojnie  pomyśleć,  jak 

powinna  z  ojcem  porozmawiać.  A  równocześnie  miała  przedziwne 

uczucie,  że  święty  opat  Mawdelyn  ciągle  nakazuje  jej  zachować 

milczenie. Tylko dlaczego? Tego nie wiedziała. 

Zanim  się  położyła,  rozsunęła  zasłony,  żeby  popatrzeć  na 

rozgwieżdżone niebo. 

— Pomóż mi! — szepnęła patrząc w górę. — Pomóż! 

Nie była do końca pewna, czy modli się do świętego opata, czy do 

swojej  zmarłej  matki.  Zostawiła  okno  odsłonięte.  Światło  księżyca 

rozjaśniało sypialnię spokojnym chłodnym blaskiem. 

Klarysa leżąc w łóżku patrzyła na gwiazdy tak, jak pastuszkowie 

wpatrywali  się  w  Gwiazdę  Betlejemską.  Modliła  się  o  koniec 

kłopotów, które zdawały się jeden po drugim osaczać ją ze wszystkich 

stron. Zasnęła już i we śnie dobiegł ją czyjś głos: 

— Klaryso! 

Sen trwał. 

— Klaryso! Zbudź się! 

Otworzyła  oczy  i  na  tle  księżycowej  poświaty  ujrzała  ciemną 

sylwetkę mężczyzny. Leniwie pomyślała, że musi to być ojciec. 

Wówczas usłyszała: 

— Klaryso, nie bój się, to ja, Waldemar! 

background image

—  Waldemar...  —  odezwała  się  ciągle  wpółuśpiona.  — 

Waldemar nie żyje. 

Mężczyzna siedzący na brzegu łóżka odezwał się ponownie: 

— To nieprawda, Klaryso. Ja żyję! 

Przez  chwilę  nie  mogła  z  siebie  wydobyć  słowa,  nie  mogła  się 

nawet poruszyć. 

—  Waldemar!  —  krzyknęła  wreszcie.  —  To...  to  ty?!  Naprawdę 

ty?! 

— Tak, ja. Jak widzisz, jestem żywy! 

Klarysa  zarzuciła  mu  ręce  na  szyję  i  uścisnęła  z  całych  sił,  jak 

wówczas, gdy byli jeszcze dziećmi. 

— Waldemar! Waldemar! Czy ja śnię? 

Objął ją i przycisnął do siebie. 

—  Nie  śnisz  —  zapewnił.  —  Potrzebuję  twojej  pomocy. 

Potrzebuję jej rozpaczliwie. 

Klarysa przytuliła twarz do jego policzka. 

— Dowiedzieliśmy się, że nie żyjesz... Och, Waldemarze! Jak to 

się stało, że uznano cię za... zmarłego? 

— Wszystko ci wyjaśnię — obiecał. 

Odsunął  dziewczynę  od  siebie  i  zobaczył  łzy  spływające  jej  po 

policzkach.  Były  to  łzy  szczęścia.  Płakała  z  radości,  że  był  żywy  i 

siedział  tuż  przy  niej.  Waldemar  wydobył  z  kieszeni  chusteczkę  i 

delikatnie otarł Klarysie oczy. 

— Kiedy się przekonałem, że mieszkasz w tym pokoju, poczułem 

ogromną ulgę! Nie wiedziałem tylko, jak się z tobą spotkać. 

background image

—  A  jak...  jak  się  tu  dostałeś?  —  spytała  Klarysa.  Jednak  nim 

zdążył  się  odezwać,  wykrzyknęła  szybko:  —  Przeszedłeś  tajemnymi 

korytarzami! 

— Tak, oczywiście, że tak. 

Dziewczyna otarła dłońmi ostatnie łzy. 

—  Opowiedz  mi  o  wszystkim  —  poprosiła,  lecz  zaraz  znowu 

wykrzyknęła:  —  Och,  Waldemarze,  więc  jesteś...  prawowitym 

dziedzicem  tytułu,  zamku  i  majątku!  A  kuzyn  Gwidon  tak  się  tu 

panoszy! 

—  Spodziewałem  się  tego  po  nim  —  stwierdził  Waldemar 

ponuro.  —  Opowiem  ci  całą  historię,  Klaryso.  A  naprawdę  mam  dla 

ciebie  wiele  różnych  wieści.  Tylko...  czy  mogłabyś  mi  przedtem 

przynieść coś do jedzenia? 

Klarysa przyjrzała mu się z uwagą. 

— Jesteś głodny? 

— Zabrakło mi pieniędzy, nie jadłem od wczoraj. 

Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia. 

— Zaraz ci coś przyniosę — powiedziała. — A na razie... 

Sięgnęła 

na 

stolik  przy 

łóżku. 

klasztorze, 

wedle 

wprowadzonego  przez  panią  Bush  zwyczaju,  każdy  gość  miał  w 

sypialni karafkę z  wodą do picia, a w  razie  gdyby poczuł  głód, mógł 

się  też  posilić  biszkoptami.  Klarysa  podała  Waldemarowi  puszkę  z 

ciastkami. 

On bez słowa przyjął poczęstunek i zaczął jeść, ale nie łapczywie, 

lecz smakując każdy kęs z osobna. 

background image

— Pójdę teraz i przyniosę ci coś więcej — powiedziała. 

— Tylko, w imię Boga, nie zdradź nikomu mojej obecności! 

— Dlaczego? 

— Wszystko ci wyjaśnię, jak wrócisz. 

Klarysa  wstała  z  łóżka  i  podeszła  do  krzesła,  na  którym  leżał 

peniuar.  Przez  jedną  krótką  chwilę  jej  kształty  w  mgiełce  nocnej 

koszulki  zarysowały  się  na  tle  księżycowej  poświaty.  Waldemar  zdał 

sobie  sprawę,  że  ciągle  myślał  o  Klarysie  jak  o  dziecku,  a  ona 

tymczasem wyrosła na piękną kobietę. 

—  Powinnam  niedługo  wrócić  —  powiedziała  dziewczyna 

zapinając  guziczki.  —  Tutaj  nikt  nie  przyjdzie,  ale  dla  pewności 

zamknij drzwi na klucz. 

—  Jeśli  pojawi  się  ktoś  inny  niż  ty,  ukryję  się  w  tajemnym 

korytarzu. 

Klarysa  spojrzała  na  niego  raz  jeszcze  i  wyszła  z  pokoju.  W 

głowie czuła zamęt. Waldemar żył! Jak to się stało, że wszyscy uznali 

go za zmarłego? Dlaczego się ukrywał? Przemogła się, by nie wrócić 

natychmiast do sypialni i zasypać przyjaciela gradem pytań. 

Jedno krótkie spojrzenie, nawet w świetle księżyca, wyjawiło jej, 

że  Waldemar  wyglądał  zupełnie  inaczej  niż  człowiek,  który  został  z 

dawna w jej pamięci. Był bez marynarki, w rozchełstanej koszuli... Na 

pierwszy rzut oka dziewczyna rozpoznała, że okrywały  go łachmany. 

Przez  dziurę  w  nogawce  spodni  widziała  chyba  nawet  wystające 

kolano. 

background image

„Co  się  stało?  Dlaczego  jest  w  takim  strasznym  stanie?"  —  te 

pytania  nie  dawały  jej  spokoju.  Wiedziała  jednak,  że  teraz  musi  się 

postarać  znaleźć  mu  coś  do  jedzenia.  Jak  duch  przemknęła  boso  po 

miękkim  chodniku  na  drugi  koniec  długiego  korytarza.  Potem  zeszła 

wąskimi  schodami  wiodącymi  do  kuchni.  Ogromny  zamek  trwał  w 

ciszy. 

Klarysę  czekał  jeden  trudny  moment:  musiała  przejść  przez 

kredens. Wiedziała, że sypia tam jeden z lokai pilnujący złożonych w 

komodzie sreber stołowych. Kiedy zbliżyła się do tego pomieszczenia, 

zwolniła i szła ostrożnie, na wypadek gdyby ktoś miał się pojawić w 

pobliżu.  Nagle  usłyszała  chrapanie  służącego.  Z  nową  odwagą 

podążyła kamiennym przejściem prowadzącym do kuchni. 

Klasztorne  kuchnie,  obszerne  i  stare,  zbudowano  z  myślą  o  tym, 

by  móc  kilka  razy  dziennie  przygotowywać  posiłki  dla  przynajmniej 

pięćdziesięciu  mnichów.  Teraz  było  tu  pusto  i  cicho.  Kamienna 

posadzka,  wygładzona  przez  częste  mycie,  ziębiła  Klarysę  w  stopy. 

Dziewczyna szła przed siebie, minęła kuchnie i dotarła do spiżarni.  

Znajdowały  się  one  poniżej  poziomu  ziemi,  więc  niezależnie  od 

pory  roku  zawsze  panował  tu  chłód.  Jedzenie  magazynowano  na 

marmurowych  płytach  ułożonych  w  tym  miejscu  przed  setkami  lat. 

Pod  ścianą  widać  było  wielkie  bańki  z  mlekiem  nastawionym  na 

śmietanę.  Okna  pozbawione  zasłon  przepuszczały  tyle  księżycowego 

światła,  że  Klarysa  bez  kłopotu  odszukała  wszystko,  czego 

potrzebowała. 

background image

Najpierw  poszła  po  kuchenny  półmisek.  Był  na  półce  przy 

drzwiach.  Znalazła  tam  także  widelce  i  ostre  kuchenne  noże.  Potem 

podeszła do marmurowej płyty, gdzie dostrzegła łososia, pozostałość z 

kolacji.  Uznała,  że  błędem  byłoby  wziąć  dużą  porcję  z  jednego 

półmiska.  Pani  Jones,  pracująca  jako  klasztorna  kucharka  od  kiedy 

Klarysa  sięgała  pamięcią,  miała  bystry  wzrok.  Mogłaby  obwinić 

kogoś ze służby o kradzież jedzenia. 

Klarysa  ukroiła  słuszną  porcję  ryby.  Dodała  dwa  kawałki 

wołowego  ozora  w  galarecie,  który,  jak  sobie  przypominała,  stał  na 

bufecie  w  czasie  śniadania.  Ukroiła  dwa  grube  plastry  gotowanej 

szynki  i  nieco  ze  sztuki  mięsa,  stanowiącej  —  jak  podejrzewała  — 

kolację  dla  służby.  Miała  pewność,  że  nikt  nie  zauważy  tak 

niewielkich  ubytków.  Na  jednej  z  marmurowych  półek  stała  misa  z 

sałatką  i  resztki  przeznaczonego  do  niej  sosu.  Półmisek  z  jedzeniem 

dla Waldemara był już prawie pełen. 

Klarysa  skierowała  się  do  drzwi.  Przystanęła  jeszcze  tylko,  by 

wziąć  pół  bochenka  świeżutkiego  chleba,  upieczonego  rankiem,  i 

dodała  do  niego  sporą  gomółkę  masła.  Masło  także  zrobione  było  w 

klasztorze. Na  wierzchu wyciśnięto rodowy herb markiza Mawdelyn. 

Ostrożnie otworzyła drzwi spiżarni. Wszędzie panował spokój i cisza, 

więc ruszyła z powrotem po zimnych kamiennych płytach. Już prawie 

dotarła do sali jadalnej. Słyszała lokaja chrapiącego w kredensie. 

Wtedy  właśnie  przyszło  jej  do  głowy,  iż  być  może  zostało  coś  z 

win  serwowanych  do  kolacji.  A  może  szampan,  którego  pili  w 

salonie?  Pamiętała,  że  widziała  wytworne  i  bardzo  kosztowne  białe 

background image

wina  oraz  wyjątkowo  dobry  rocznik  czerwonego  trunku  z  Bordeaux. 

Wiedziała,  że  podczas  choroby  starego  markiza  i  nieco  wcześniej, 

kiedy już zaczął podupadać na zdrowiu, zapasy w piwnicach nie były 

odnawiane. Miała więc pewność, że  tak wielki wybór  win był czystą 

ekstrawagancją ze strony kuzyna Gwidona. 

Zajrzała  do  sali  jadalnej.  Tak  jak  się  spodziewała,  znalazła 

niemały  wybór  napoczętych  butelek  stojących  na  bufecie.  Były  tam 

również  czyste  noże  i  widelce.  Wzięła  sztućce  i  ledwie  napoczętą 

butelkę bordeaux. Więcej nie dałaby rady unieść. 

Powoli,  bo  zarówno  półmisek,  jak  i  butelka  ważyły  niemało, 

wspięła się po schodach. Musiała bardzo uważać, by przypadkiem nie 

nadepnąć  na  rąbek  peniuaru.  To  byłaby  katastrofa!  Mniejsza  już  o 

hałas,  który  niechybnie  obudziłby  śpiących,  ale  głodny  Waldemar 

czekał  na  jedzenie!  Teraz  znów  mogła  o  nim  myśleć.  Z  trudnością 

przychodziło jej wierzyć, że był tu naprawdę cały i zdrowy! 

Na korytarzu niecierpliwie przyśpieszyła kroku. Dotarła do drzwi 

sypialni  i  miała  właśnie  postawić  butelkę,  żeby  je  otworzyć,  kiedy 

ktoś  niespodziewanie  nacisnął  klamkę  od  wewnątrz.  To  był 

Waldemar.  Nie  odezwał  się  słowem,  dopóki  nie  zamknął  drzwi  za 

Klarysą. 

— Tak długo cię nie było, że zaczynałem się już martwić. Widział 

cię ktoś po drodze? 

— Nie, nikt. Przyniosłam ci tyle jedzenia, że nie powinieneś czuć 

głodu przynajmniej do jutra. 

Waldemar wziął od niej półmisek. 

background image

— Jesteś dzielną dziewczynką — pochwalił Klarysę. — Powiem 

ci jak bardzo dzielną, kiedy zjem wszystko, co mi tu przyniosłaś. 

Postawił  półmisek  na  stoliku  przy  oknie.  Klarysa  zauważyła,  że 

już  wcześniej  przesunął  na  bok  wazon  z  białymi  różami.  Usiadł  i 

zaczął  jeść,  a  dziewczyna  w  tym  czasie  poszła  po  szklaneczkę  do 

stolika  przy  łóżku.  Tam  spostrzegła,  że  puszka  po  biszkoptach  jest 

pusta. Postawiła szklankę obok Waldemara i nalała wina. 

—  Nie  będę  ci  teraz  dziękował  —  rzekł  między  kęsami.  — 

Najpierw  zjem,  a  potem  opowiem  ci  wszystko,  co  będziesz  chciała 

wiedzieć. 

— Jestem gotowa poczekać — odparła Klarysa z uśmiechem. 

Mówiąc  to  podeszła  do  drzwi  i  przekręciła  klucz.  Jednocześnie 

uświadomiła  sobie,  jaka  to  dziwna  czynność  w  klasztorze. 

Dziwniejsza niż gdziekolwiek indziej. Niespodziewanie przypomniało 

się  jej,  jak  będąc  w  Małej  Kaplicy  odniosła  wrażenie,  że  w  pobliżu 

czai się niebezpieczeństwo. Teraz zdała sobie sprawę, iż nie dotyczyło 

ono jej samej, ale Waldemara. 

Choć nie rozumiała przed czym, wiedziała teraz, dlaczego opat ją 

ostrzegał.  Jakieś  wielkie  niebezpieczeństwo  groziło  Waldemarowi. 

Waldemarowi,  który  uważany  był  za  zmarłego,  ale  cały  i  zdrowy 

wrócił do swego domu. 

 

 

 

 

background image

ROZDZIAŁ 5 

Waldemar odłożył sztućce. 

—  Chyba  jeszcze  nigdy  żaden  posiłek  tak  bardzo  mi  nie 

smakował — westchnął. 

Klarysa,  wsparta  na  poduszkach,  roześmiała  się,  a  potem 

powiedziała już poważnym tonem: 

— Mam nadzieję, że nie będziemy więcej musieli się głowić nad 

tym, jak dostarczyć ci coś do jedzenia. 

Waldemar  wstał  od  stołu,  podszedł  do  łóżka  i  usiadł  na  brzegu, 

jak przedtem. 

— Teraz opowiem ci o wszystkim. Chciałbym tylko, żebyś się nie 

bała. 

—  Nie  bała?  —  powtórzyła  Klarysa.  Wydawało  jej  się,  że  takie 

stwierdzenie wymaga wyjaśnienia. 

Zamiast  tego  Waldemar,  uważnie  dobierając  słowa,  zaczął 

opowiadać jej o tym, co się wydarzyło w Indiach. Najpierw o zabiciu 

podstępnym  ciosem  w  plecy  młodego  oficera  na  indyjskim  bazarze. 

Dalej,  jak  znacznie  później  domyślił  się,  że  owo  pchnięcie  miało 

dosięgnąć jego. Nie wspomniał ani słowem, co robił w przebraniu tak 

daleko  od  swego  pułku,  Klarysa  dowiedziała  się  tylko,  że  w  drodze 

powrotnej spotkał Mikołaja. 

Siedziała  ze  złożonymi  dłońmi  i  słuchała  uważnie.  Spojrzenie 

ogromnych oczu utkwiła w twarzy Waldemara, wyraźnie widocznej w 

jasnym świetle księżyca. Uświadomiła sobie, że jej przyjaciel bardzo 

background image

zmizerniał. Na jego obliczu pojawiły się zmarszczki, których nie miał, 

gdy opuszczał Anglię. 

Waldemar  powtórzył  dziewczynie  opowieść  Mikołaja  o  oficerze 

zamordowanym  w  koszarach.  Klarysa  aż  krzyknęła  z  przestrachu. 

Potem opowiedział, jak poszedł do strumyka po piwo i jak wróciwszy 

do namiotu, znalazł Mikołaja martwego.  

Klarysa,  jakby  chcąc  ochronić  przyjaciela,  wyciągnęła  do  niego 

dłoń. Waldemar ujął ją i uścisnął lekko. 

— Nie chciałbym cię kłopotać, narażać na niebezpieczeństwo, ale 

potrzebuję twojej  pomocy  i  nie  mam  nikogo  innego,  komu  mógłbym 

zaufać. 

—  Wiesz  dobrze...  Nigdy  niczego  ci  nie  odmówię  —  zapewniła 

Klarysa. — Kto mógł chcieć... ciebie zabić? 

Waldemar milczał. 

Nagle Klarysa zrozumiała. 

— Gwidon! Ależ oczywiście, to przecież kuzyn Gwidon! 

— Dlaczego tak sądzisz? — spytał Waldemar cicho. 

—  Jego  przyjaciel,  le comte  Jean de Soisson, który  przyjechał  tu 

wczoraj, powiedział mi, że kuzyn Gwidon skakał z radości, kiedy się 

dowiedział o śmierci wuja Jakuba. 

Zamilkła na chwilę, przywołując w pamięci tamtą rozmowę. 

— 

Według 

słów 

hrabiego, 

kuzyn 

Gwidon 

był 

tak 

podekscytowany,  że  niewiele  brakowało,  a  z  radości  przeskoczyłby 

księżyc! 

background image

Waldemar  patrzył  na  nią  ciągle  w  milczeniu,  a  dziewczyna 

mówiła coraz szybciej, słowa same cisnęły się jej na usta: 

—  Nie  rozumiesz?  Przed  chwilą  sam  powiedziałeś,  że  Mikołaj 

wraz  z  wieścią  o  morderstwie  w  koszarach  przywiózł  ci  gazetę,  w 

której  zawiadamiano  o  śmierci  czwartego  markiza  Mawdelyn.  A 

kuzyn Gwidon dowiedziawszy się o odejściu wuja Jakuba, cieszył się, 

że  po  nim  dziedziczy!  Mógł  tak  sądzić  tylko  wówczas,  jeśli  był 

pewien, że... pozbył się... ciebie! 

Waldemar zacisnął palce na jej dłoniach. 

—  Mądra  z  ciebie  dziewczynka.  Zawsze  taka  byłaś.  Kiedy 

Mikołaj powiedział mi o zabójstwie oficera, który zajął moje miejsce 

w  kwaterze,  wiedziałem,  że  to  Gwidon  próbuje  mnie  zabić.  Dlatego 

natychmiast wyruszyłem do domu. Potajemnie i incognito. 

— Jak ci się to udało? — Klarysa patrząc na łachmany, które miał 

na sobie, domyślała się, że nie była to komfortowa podróż. 

— Zaciągnąłem się na statek towarowy — wyjaśnił Waldemar. — 

Pracą zarabiałem na podróż do Anglii. 

— To musiało być straszne! Powiedz mi, Waldemarze, jak to się 

stało, że szczątki Mikołaja uznano za twoje? 

—  Sam  o  to  zadbałem,  kiedy  zrozumiałem,  że  Mikołaj  nie  żyje. 

Pojąłem, iż najlepiej będzie, jeśli zniknę. 

— Dlaczego wszyscy mieli taką pewność, że to twoje ciało? 

—  Było  bardzo  gorąco  —  wyjaśnił  Waldemar.  —  Mikołaj  zdjął 

kurtkę od munduru, został tylko w spodniach. Zabrałem wszystko, co 

do  niego  należało,  nawet  jego  buty,  i  spaliłem  na  popiół  pod  osłoną 

background image

drzew.  —  W  jego  głosie  brzmiały  bolesne  nuty.  —  Potem  puściłem 

luzem  swojego  wierzchowca.  Byłem  pewien,  że  ktoś  go  znajdzie  i 

otoczy opieką, zanim armia się o niego upomni. 

—  I  odjechałeś  na  koniu  przyjaciela  —  dokończyła  Klarysa, 

próbując ułożyć fragmenty łamigłówki. 

—  Tak  właśnie  zrobiłem.  Oczywiście  pojechałem  w  odwrotnym 

kierunku, niż się spodziewano. Nie zostało nic, co mogłoby pomóc w 

rozpoznaniu biednego Mikołaja. 

Zamilkł. 

—  Zdawałem  sobie  sprawę  —  podjął  po  chwili  —  że  nim  go 

odnajdą,  słońce  i  upał  uniemożliwią  identyfikację.  Wiedziano  tylko, 

że to ja miałem wracać przez tę okolicę. 

—  Postąpiłeś  bardzo  mądrze  —  orzekła  Klarysa.  —  Było 

dokładnie tak, jak przewidziałeś. Kiedy tatko się udał do Ministerstwa 

Wojny,  powiedziano  mu,  że  zaginął  jeszcze  jeden  oficer,  który,  jak 

mają nadzieję, mógłby im przekazać nieco informacji o tobie. 

— Do tego czasu byłem już w drodze na wybrzeże. Szczęśliwym 

trafem szybko znalazłem statek wypływający do  Anglii. Muszę tylko 

uczciwie  przyznać,  że  jedzenie  załogi  było  po  prostu  fatalne,  a 

pozostałe warunki na pokładzie jeszcze gorsze! 

— Biedny Waldemarze! To musiało być straszne! 

—  Pieniądze  z  mizernej  zapłaty,  jaką  otrzymałem  za  ten  znój  na 

morzu,  skończyły  się,  gdy  byłem  pięćdziesiąt  kilometrów  od  domu. 

Dalej musiałem iść pieszo. 

— I nie miałeś za co kupić jedzenia — domyśliła się Klarysa. 

background image

— Jadłem to, co znalazłem na polach i w lesie. Kiedy zobaczyłem 

klasztor na horyzoncie, byłem już naprawdę bardzo głodny. 

— Aż wreszcie dotarłeś tutaj — odezwała się Klarysa cichutko. 

—  Wślizgnąłem  się  bocznymi  drzwiami  i  zakradłem  do 

tajemnych korytarzy. 

— Zachowałeś się bardzo rozsądnie — szepnęła Klarysa. 

— Byłaś jedyną osobą, którą mogłem prosić o pomoc, więc kiedy 

zajrzałem  do  tego  pokoju  i  przekonałem  się,  że  jesteś  tu,  w  zamku, 

pojąłem, iż Bóg wysłuchał mojej modlitwy. 

—  A  ja  zamierzałam  wyjechać  stąd  jak  najszybciej...  Och, 

Waldemarze, tak się cieszę, że jestem tutaj! 

—  Ja  także,  ale  obawiam  się,  że  mogę  ściągnąć  na  ciebie 

śmiertelne niebezpieczeństwo. 

—  Nie  musisz  się  o  mnie  obawiać.  Kuzyn  Gwidon  mnie  nie 

zabije. 

— Jak możesz być tego pewna? — spytał Waldemar szybko. 

— On chce się ze mną ożenić. 

Waldemar patrzył na nią osłupiały. 

— Mam rozumieć, że już ci się oświadczył? Przecież dopiero co 

ściągnął do zamku. 

— Zdążył być jeszcze w Londynie — uściśliła Klarysa — ale od 

razu po przyjeździe do klasztoru rozmawiał z moim ojcem i dał mu do 

zrozumienia, że powinnam szybko poślubić nowego markiza. 

—  Nigdy  się  nie  spotkałem  z  taką  impertynencją!  Co  mu  na  to 

powiedział pułkownik Templeton? 

background image

Klarysa milczała. 

— Dobry Boże! — W kapitanie Mawde zagrała żołnierska krew. 

— Chyba nie masz zamiaru poślubić tego człowieka! 

—  Nie,  oczywiście,  że  nie.  Zorientowałam  się,  że  jest  zły  i 

niegodziwy od pierwszego momentu, kiedy mnie dotknął... 

— Dotknął?! 

—  Pocałował  mnie  w  rękę,  to  było  straszne...  och,  wręcz 

obrzydliwe! Od razu wiedziałam, że jest w nim coś złego. 

—  Słuszne  odczucie.  Wszak  jest  mordercą!  Klaryso,  zrozum 

jednak  —  każdy  kto  mi  pomaga,  znajduje  się  w  niebezpieczeństwie. 

Dlatego  między  innymi  nie  poszedłem  od  razu  do  pułkownika 

Templetona. 

—  Myślisz,  że  kuzyn  Gwidon  mógłby...  zabić  mojego  ojca?  — 

spytała Klarysa cicho. 

— Myślę, że mógłby zabić każdego, kto by stanął pomiędzy nim 

a  tytułem  i  majątkiem.  Trzech  ludzi  zginęło,  bo  wzięto  ich  za  mnie, 

ale dopóki żyję, można udowodnić, że to on ich zabił. 

— Musimy tego dowieść — postanowiła Klarysa. 

—  Nie  udowodnisz  Gwidonowi  morderstwa,  chyba  że  legnę 

martwy u jego stóp — oznajmił Waldemar ponuro. 

Klarysa  krzyknęła  przestraszona  i  przylgnęła  do  ramienia 

przyjaciela. 

—  Tak  być  nie  może!  Nie  możemy  cię  stracić,  Waldemarze.  I 

musimy się jakoś uwolnić od kuzyna Gwidona. 

background image

— Wiem o tym, ale to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Musimy na 

razie poczekać i zobaczyć, co się będzie działo. 

—  A  ty  przez  ten  czas  będziesz  się  ukrywał  w  tajemnych 

korytarzach? 

—  Tylko  tam  jestem  bezpieczny.  A  może  przez  jakiś  szczęśliwy 

przypadek natrafię na dowód, który będę mógł przedstawić policji? — 

Waldemar zaczerpnął głęboko powietrza i dokończył bardzo cicho: — 

Jeśli  Gwidon  dowie  się,  że  żyję,  zabije  mnie  z  przyjemnością.  I  tym 

razem zyska pewność, iż mu się to udało. 

— Ale on nie może... nie wolno mu... Och, Waldemarze! Tak się 

o ciebie boję! 

— Nie bój się. Odwagi! Pomóż mi nie umrzeć z głodu, jedynie o 

to  cię  proszę.  Ja  już  się  postaram  znaleźć  dowód,  że  Gwidon  to 

morderca i szalbierz. 

—  Wiesz  przecież,  że  zrobię  dla  ciebie  wszystko  —  powtórzyła 

Klarysa. — Tak samo jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. 

—  Zawsze  mnie  wspierałaś  i  pomagałaś  we  wszystkim...  jak 

siostra. 

—  I  teraz  też  tak  będzie  —  przyrzekła  dziewczyna.  —  Tylko, 

Waldemarze,  mój  drogi  Waldemarze,  musimy  być  bardzo,  ale  to 

bardzo ostrożni. 

— Wierz mi, naprawdę nie zamierzam szarżować. W Kapłańskiej 

Niszy będę zupełnie bezpieczny. 

Kapłańska  Nisza  znajdowała  się  w  centrum  sekretnych  przejść. 

Pełniła  rolę  kaplicy,  kiedy  trzeba  było  odprawiać  msze  w  ukryciu. 

background image

Bywało,  że  się  tam  chronili  prześladowani  duchowni.  Teraz  miał  w 

niej  znaleźć  azyl  piąty  markiz  Mawdelyn.  O  wejściu  do  sekretnych 

korytarzy  nie  wiedział  nikt  poza  najbliższą  rodziną.  Waldemar 

pokazał  je  Klarysie,  kiedy  była  dziesięcioletnią  dziewczynką.  Od  tej 

pory  przez  następne  pięć  lat  często  tam  myszkowali,  dopóki  kapitan 

Mawde nie wyjechał za granicę. 

— Jeśli zamierzasz spać w Kapłańskiej Niszy — zastanawiała się 

dziewczyna — będą ci potrzebne koce i poduszki... 

Przerwała i zaraz wykrzyknęła: 

—  Co  ja  mówię!  Przecież  możesz  spać  w  swoim  własnym 

pokoju! 

Waldemar spojrzał na nią ze zdziwieniem. 

— Jak to? 

—  Rozmawiając  z  Elżbietą  wspomniałam,  jak  bardzo  się  cieszę, 

że  mogę  mieszkać  w  tej  samej  sypialni  i  patrzeć  na  obraz,  który  tak 

bardzo  lubię,  a  ona  powiedziała:  „Pani  Bush  nigdy  by  nie  umieściła 

panienki  gdzie  indziej,  oprócz  miejsca,  które  się  panience  należy, 

panienko  Klaryso.  A  pan  Dawkins  zamknął  na  klucz  pokój  panicza 

Waldemara  i  nie  pozwolił  nic  palcem  tknąć,  no,  znaczy  się  oprócz 

sprzątania.  Wszystko  tam  jest  tak,  jak  on  zostawił.  I  tak  już  będzie 

zawsze". 

Twarz Waldemara rozjaśnił uśmiech. 

—  Skoro  Dawkins  ma  klucz,  nikt  tam  nie  wejdzie  znienacka.  A 

przy tym, jak sama wiesz, do mojego pokoju także prowadzi sekretny 

korytarz. 

background image

—  Będziesz  spał  we  własnym  łóżku  —  powiedziała  Klarysa 

uszczęśliwiona.  —  Ale  bądź  ostrożny  —  przestrzegła  od  razu  —  i 

zostaw je rano równo pościelone. Będziesz mógł się przebrać... Twoje 

ubrania na pewno są w szafach, dokładnie tam, gdzie je zostawiłeś. 

— To dla mnie bardzo miłe wieści. Po długiej podróży potrzebuję 

przynajmniej nowej pary butów. 

— Kilka innych drobiazgów pewnie też ci się przyda. 

— To prawda! Choć z ubóstwa korzyść taka, że przynajmniej nikt 

nie próbował mnie okraść! 

Mówił  lekkim  tonem,  ale  Klarysa  odezwała  się  zupełnie 

poważnie: 

— Poza kuzynem Gwidonem, który zajął należne ci miejsce! 

—  Na  pewno  znowu  nie  miał  grosza  przy  duszy  —  rzekł 

Waldemar gniewnie. — Wuj Jakub był przerażony jego rozrzutnością. 

—  Kuzyn  Gwidon  tylko  jednym  sposobem  mógł  odziedziczyć 

klasztor.  Musiał  zgładzić  ciebie!  Och,  Waldemarze  on  ciągle 

wyszukuje różne przedmioty na sprzedaż. 

— Na sprzedaż?! 

— Służba podsłuchała, jak pytał pana Sheldona, które z obrazów 

nie  są  ujęte  w  spisie  majoratu.  Myślę,  że  zdążył  już  sprzedać  złoty 

krzyż i świeczniki z ołtarza w Małej Kaplicy. 

—  Przekleństwo!  —  wykrzyknął  Waldemar.  —  Jak  on  śmie 

rabować klasztor! 

Zerwał  się  na  równe  nogi  i  zbliżył  do  okna.  Stał  tam  patrząc  w 

ciemność,  z  pozoru  niewzruszony,  lecz  Klarysa  wiedziała,  że  w 

background image

rzeczywistości próbuje opanować gniew, jaki nim zawładnął na wieść 

o grabieży. 

Dziewczyna  czekała  w  milczeniu  i  po  kilku  chwilach  Waldemar 

wrócił do niej. 

—  Musisz  teraz  odpocząć.  —  Uśmiechnął  się  ciepło.  —  I  ja 

dzięki tobie mogę spać we własnym pokoju. Będę czujny, na wszelki 

wypadek, żeby nikt mnie nie zaskoczył. 

— Nie sądzę, żeby ktoś tam się zjawił — powiedziała Klarysa — 

lecz rzeczywiście musisz bardzo uważać. 

— Będę ostrożny — przyrzekł jej Waldemar. — A ty mi musisz 

obiecać to samo. Nie mamy do czynienia z normalnym człowiekiem, 

lecz  ze  zdecydowanym  na  wszystko  rozpustnikiem,  który  do  ostatka 

będzie walczył o to, co nie należy do niego. 

—  Wiem  o  tym.  Będę  się  modliła  o  twoje  bezpieczeństwo.  — 

Klarysa  przerwała  na  chwilę,  po  czym  dokończyła  nieśmiało:  — 

Wszyscy cię tak kochamy i tak cierpieliśmy na wieść o twojej śmierci, 

że pewnie Bóg cię przywiódł bezpiecznie do domu. 

—  Chyba  masz  rację  —  przyznał  Waldemar  cicho.  —  I  jestem 

ogromnym szczęściarzem, że ty mi pomagasz. 

Pochylił  się  ku  niej,  a  ona  jak  przed  laty  objęła  go  za  szyję. 

Przytuliła się z ufnością i rzekła: 

—  Na  pewno  będziesz  bezpieczny,  bo  w  twoim  własnym  domu 

będą się tobą opiekowali nie tylko dawni mnisi, ale także sam święty 

opat Mawdelyn. 

Waldemar ucałował ją w policzek. 

background image

—  A  także  i  ty,  moja  mała  siostrzyczko  —  powiedział.  —  Ale 

pamiętaj, ani słowa nikomu! 

—  Oczywiście  —  przytaknęła  Klarysa.  —  Chociaż  tak  bym 

chciała  powiedzieć  tatusiowi...  Wiem,  że  on  by  nam  pomógł 

zdemaskować kuzyna Gwidona. 

— Nie wolno nam ryzykować niczyjego życia! Nawet przez jeden 

moment. 

Znów pocałował ją w policzek, wstał i zamierzał odejść. Klarysa 

krzyknęła z cicha. 

— Zapomniałeś o śniadaniu! Przyniosę ci coś do jedzenia, ale jak 

dam ci znać, że już jestem? 

Waldemar namyślał się przez chwilę. 

— O której mają cię budzić? 

—  O  ósmej.  Będę  w  małej  jadalni  o  wpół  do  dziewiątej. 

Zazwyczaj nie ma tam nikogo poza mną i tatą. 

—  A  więc,  kiedy  przyjdziesz  tutaj  po  śniadaniu,  będę  czekał  z 

drugiej  strony  sekretnego  wejścia.  Nie  zapomnij,  że  wokół  będą  się 

kręcić  pokojówki,  więc  odsunę  płytę  boazerii  tylko  tak  szeroko,  byś 

mogła  wsunąć  jedzenie,  jeśli  coś  przyniesiesz.  I  pamiętaj,  żebyś  się 

nie odzywała słowem. 

—  Ale  przecież  będę  musiała  z  tobą  porozmawiać...  Być  może 

dowiem się czegoś ważnego... 

—  Zostaw  za  boazerią  kawałek  papieru,  chusteczkę  albo 

cokolwiek,  co  należy  do  ciebie  —  odparł  Waldemar.  —  Będę  tutaj 

background image

przychodził  kilka  razy  dziennie,  jeśli  chcesz,  to  nawet  co  pełne  dwie 

godziny, na wypadek gdybyś mnie potrzebowała. 

Klarysa spojrzała z wdzięcznością. 

—  Tak,  tak...  Zrób  tak,  proszę.  A  ja  jakoś  zdobędę  dla  ciebie 

jedzenie. 

—  Nie  podziękowałem  ci  jeszcze  za  to,  które  przyniosłaś  mi 

dzisiaj.  Ach,  chyba  nigdy  w  życiu  nie  byłem  aż  tak  głodny,  nawet 

pełniąc służbę w Indiach. 

— Zrobię wszystko, żebyś nie był głody już nigdy — przyrzekła 

Klarysa solennie. 

Waldemar  uśmiechnął  się  do  niej.  Potem,  zniknął  w  ciemnym 

kącie  pokoju,  dziewczyna  usłyszała  cichy  szmer  przesuwanej  płyty 

boazerii.  Prześlizgnął  się  przez  wyjście  i  moment  później  Klarysa 

została sama. 

Przez  chwilę  trudno  jej  było  uwierzyć,  że  wszystko  to  działo  się 

naprawdę,  że  Waldemar  wrócił  do  domu  i  ukryty  w  sekretnych 

przejściach,  by  Gwidon  nie  dowiedział  się  o  jego  obecności,  szukał 

dowodu zbrodni. Wiedziała już też, dlaczego bliska obecność kuzyna 

Gwidona  napełniała  ją  prawdziwym  przerażeniem,  dlaczego 

nienawidziła go nie tylko za to, co mówił i robił, ale także za to, jaki 

był. 

Wierzyła,  że  z  pomocą  Boga  Waldemar  odzyska  należne  mu 

prawa.  A  kuzyn  Gwidon  zostanie  wysłany  z  powrotem  do  Paryża. 

Jednocześnie 

zdawała 

sobie 

sprawę 

wciąż 

grożącego 

niebezpieczeństwa.  Mimo  że  Gwidonowi  nie  udało  się  zamordować 

background image

piątego  markiza  Mawdelyn  w  Indiach,  może  mu  się  to udać  tutaj,  na 

ojczystej ziemi. 

Zaczęła się gorąco i żarliwie modlić, by kuzyn Gwidon, który trzy 

razy  próbował  zabić  Waldemara,  nie  miał  okazji  spróbować  po  raz 

czwarty. 

 

Klarysa zaraz po obudzeniu zaczęła przemyśliwać, jak mogłaby w 

tajemnicy  dostarczyć  Waldemarowi  jedzenie.  Nie  było  to  łatwe 

zadanie.  Musiała  wytężyć  cały  swój  spryt  i  inteligencję,  żeby  nie 

wzbudzić  podejrzeń.  Przy  trybie  życia  kuzyna  Gwidona  najłatwiej 

było zdobyć żywność rano, podczas wczesnego śniadania. 

Schodząc do jadalni wzięła ze sobą wiklinowy koszyk, do którego 

często  zbierała  kwiaty  w  ogrodzie.  Tak  jak  się  spodziewała,  jedyną 

osobą obecną na śniadaniu był ojciec. Ucałował ją na dzień dobry. 

—  Wygląda  na  to,  że  znowu  jesteśmy  sami,  córeczko.  Może 

byśmy się wobec tego wybrali na krótką przejażdżkę? Później w ciągu 

dnia mam umówione spotkanie, zyskałem więc doskonałą wymówkę, 

by nie czekać na Gwidona ani jego przyjaciół. 

—  Wspaniale,  tatku,  jedźmy  zaraz  po  śniadaniu!  —  zgodziła  się 

Klarysa entuzjastycznie. 

Pułkownik Templeton wrócił do jedzenia i pogrążył się w lekturze 

„Timesa".  Gazeta  rozpostarta  była  przed  nim  na  srebrnym  stojaku. 

Klarysa  wiedząc,  że  ojciec  nie  będzie  się  interesował  jej 

poczynaniami,  podeszła  do  bufetu.  Znalazła  na  nim  szynkę,  z  której 

ukroiła  kilka  porcji  zeszłej  nocy.  Była  tam  też  peklowana 

background image

wieprzowina — specjalność pani Jones. Nie podzielono jej jeszcze na 

kawałki, więc dziewczyna odkroiła kilka grubych plastrów. 

Zerknęła  na  ojca,  sprawdzając,  czy  jest  ciągle  zajęty  lekturą. 

Przerzucał  strony  gazety,  zza  której  nie  mogła  nawet  dostrzec  jego 

twarzy.  Ostrożnie  przełożyła  plastry  wieprzowiny  do  koszyka. 

Zakryła  je  kawałkiem  papieru,  który  leżał  na  dnie.  Dodała  trochę 

szynki i dwa rumiane tosty. Pomiędzy nimi umieściła sporą gomółkę 

masła.  Do  tego  czasu  ojciec  na  powrót  umieścił  gazetę  na  stojaku.  

Klarysa postawiła koszyk pod stołem, koło miejsca, gdzie zamierzała 

usiąść. Następnie nałożyła sobie z półmisków stojących na bufecie.  

Prawie skończyła jeść, kiedy, tak samo jak poprzedniego dnia, w 

pokoju  zjawił  się  le  comte.  Zanim  zdążył  powiedzieć  dzień  dobry, 

Klarysa  pośpiesznie  zerwała  się  na  równe  nogi.  Chwyciła  koszyk  i 

założyła pałąk na ramię. 

— Spóźniłem się — przyznał le comte ze skruchą — ale nie mogę 

uwierzyć,  że  piękna  kobieta  może  mieć  tak  kamienne  serce,  by 

wychodzić właśnie w chwili, kiedy ja przyszedłem! 

—  Muszę  się  przygotować  do  skoków  przez  przeszkody  — 

powiedziała Klarysa. — Rzuciłam tatkowi wyzwanie. 

Mówiąc  to umknęła  z  pokoju. Miała  nadzieję,  że  le  comte, który 

wczorajszego  dnia  z  niechęcią  przyglądał  się  torowi  przeszkód,  nie 

zechce wybrać się z nimi. 

Wbiegła  po  schodach  i  wpadła  do  sypialni.  Trochę  się  obawiała, 

że może tam jeszcze sprzątać pokojówka, ale na szczęście łóżko było 

już  zaścielone  i  pokój  zastała  pusty.  Nacisnęła  ukryty  zatrzask, 

background image

odsunęła  płytę  boazerii,  wstawiła  koszyk  do  korytarza  i  zamknęła 

przejście. Wzięła kapelusz oraz rękawiczki do konnej jazdy. Zeszła na 

dół akurat, gdy ojciec wychodził z jadalni. 

—  Czy  le  comte  pojedzie  z  nami?  —  spytała  konspiracyjnym 

szeptem. 

—  Jeśli  się  pośpieszymy,  nie  zdąży  ruszyć  z  podwodami  — 

odparł cicho pułkownik Templeton. 

Oczy  mu  błyszczały  i  dziewczyna  wiedziała,  że  bawiła  go  ta 

niewinna  ucieczka  przed  człowiekiem,  którego  zdecydowanie  nie 

lubił. Szybkim krokiem zmierzali ku stajniom. 

Przez cały ranek Klarysa z największym trudem powstrzymywała 

się  od  opowiedzenia  ojcu  wypadków  minionej  nocy.  Wiedziała 

jednak, że Waldemar miał rację — lepiej, by nikt nie wiedział o jego 

obecności w zamku. W dodatku nie miał przecież dowodu, iż Gwidon 

próbował  go  zabić.  Przeciw  kuzynowi  świadczył  tylko  fakt,  że  nikt 

poza nim nie odnosił korzyści ze śmierci Waldemara. 

Klarysa  nie  mogła  myśleć  o  niczym  innym,  a  im  dłużej  się 

zastanawiała,  tym  trudniejsze  wydawało  się  jej  zdobycie  niezbitego 

dowodu  przeciw  Gwidonowi.  Dowodu,  który  można  by  było 

przedstawić  przed  sądem.  Pozostawało  jej  tylko,  tak  jak  powiedziała 

Waldemarowi, modlić się, by jakimś cudem znaleźli to, czego szukali.  

Kiedy razem z ojcem wróciła z przejażdżki, le comte oraz Gwidon 

powitali ich wyrzutami. 

—  Wiedziałaś,  kuzynko,  że  chciałem  się  wybrać  z  wami  — 

zwrócił się markiz do Klarysy.  

background image

—  Będziesz  musiał  nabrać  wiejskich  obyczajów  —  odparła 

dziewczyna  swobodnie.  —  Tatko  i  ja  zawsze  wybieramy  się  na 

przejażdżkę  z  samego  rana,  a  poza  tym  właśnie  dzisiaj  ojciec  ma 

niedługo wyznaczone spotkanie. 

Gwidon spojrzał pytająco na pułkownika Templetona. 

— Mam nadzieję, że nie  weźmiesz  mi tego  za złe — powiedział 

pułkownik  —  ale  poprosiłem  trenera  moich  koni  wyścigowych,  by 

przyszedł  tutaj  omówić  ze  mną  nie  cierpiące  zwłoki  sprawy.  Inaczej 

musiałbym wrócić do domu. 

—  Za  nic  w  świecie  bym  nie  chciał,  by  wrócił  pan  do  domu  — 

zapewnił  Gwidon.  —  Bardzo  będę  się  cieszył,  jeśli  zechce  pan 

umawiać  w  klasztorze  wszelkie  spotkania,  które  w  innym  wypadku 

zmusiłyby pana do pozbawienia nas pańskiego towarzystwa. 

— Dziękuję — odrzekł pułkownik Templeton krótko. 

— Dużo pan ma koni wyścigowych? — zapytał Gwidon. — Czy 

odnoszą  sukcesy?  —  W  jego  głosie  zabrzmiała  jedna  fałszywa  nuta, 

która  zdradziła  Klarysie,  że  w  rzeczywistości  pytał,  czy  konie 

przynoszą dochody. 

Odwróciła  się  szybko.  Jak  straszna  musiała  być  chciwość  tego 

człowieka, skoro doprowadziła go aż do morderstwa! 

Nieco  później  do  salonu  weszła  madame  Dubus.  Wówczas 

właśnie Klarysa się zorientowała, że oczekiwane jest przybycie grupy 

przyjaciół z Paryża. Mieli się zjawić w porze obiadu. 

— Zorganizowałem im nocleg w Londynie — słyszała, jak kuzyn 

Gwidon  tłumaczy  jej  ojcu  —  bo  było  już  za  późno,  żeby  mogli 

background image

przyjechać  aż  tutaj.  Zatrzymali  się  w  hotelu  „Claridge",  ponieważ 

miałem pewność, że będzie im tam zupełnie wygodnie. 

— Tak, zapewne — przytaknął pułkownik Templeton. 

—  Wysłałem  po  nich  powozy  na  stację  —  ciągnął  Gwidon.  — 

Pan  Sheldon  zapewnia,  że  goście  zjawią  się  tutaj  około  wpół  do 

pierwszej. 

—  Będziesz  się  dobrze  czuł  w  otoczeniu  przyjaciół  —  rzekł 

pułkownik  Templeton  —  i  chyba  lepiej  się  stanie,  jeśli  Klarysa  i  ja 

wrócimy już do domu. 

Dziewczyna  z  największym  wysiłkiem  powstrzymała  okrzyk 

protestu. Zupełnie zapomniała, że prosiła ojca, by jak najszybciej stąd 

wyjechali.  Ale  przecież  od  wczoraj  był  tu  Waldemar!  Tylko  ona 

mogła mu pomóc! Nie wolno jej było teraz stąd wyjechać. 

Zanim zdążyła się odezwać, Gwidon wykrzyknął: 

— Och, nie możecie mi sprawić takiej przykrości! Gorąco pragnę, 

byście  zostali,  panie  pułkowniku.  Nie  mogę  się  doczekać,  kiedy 

Klarysa  pozna  moich  starych  przyjaciół.  Proszę,  niech  pan  porzuci 

wszelką myśl o wyjeździe! 

—  Ja  także  nie  pozwolę  panu  odjechać  —  wtrąciła  madame 

Dubus  pieszczotliwym  głosem.  Obdarzyła  pułkownika  Templetona 

powłóczystym  spojrzeniem  spod  rzęs  i  wzięła  go  pod  ramię.  — 

Przecież  pan  wie,  mon  brave,  mój  dzielny  żołnierzu,  że  wszyscy 

bardzo pana lubimy i nawet trudno wyrazić słowami, jak ogromnie się 

cieszymy, że jest pan tu z nami. 

background image

—  Dokładnie  to  samo  chciałem  i  ja  powiedzieć!  —  wykrzyknął 

Gwidon. 

Pułkownikowi nie zostało nic innego, jak tylko zapewnić, że jest 

wzruszony ich niebywałą uprzejmością. Dodał także, iż oczywiście  z 

przyjemnością pozna przyjaciół Gwidona przybywających z Paryża. 

Goście  pojawili  się  punktualnie  o  wpół  do  pierwszej.  Klarysa  od 

razu  oceniła,  że  byli  dokładnie  tacy,  jak  się  spodziewała.  Najpierw  z 

powozu wyszły panie — równie wymuskane i wystrojone jak madame 

Dubus.  Jednocześnie  było  w  nich  coś,  co  się  Klarysie  bardzo  nie 

podobało.  Podejrzewała,  że  to  dlatego,  iż  były  znajomymi  kuzyna 

Gwidona. Była pewna, że jej matka także by ich nie zaaprobowała. 

Potem  ukazali  się  panowie,  bardzo  podobni  do  hrabiego  de 

Soisson.  Każdy  nazbyt  wyelegantowany  i  nazbyt  uprzejmy. 

Komplementami usiłowali wkradać się w cudze łaski i wszyscy mieli 

zuchwałe  spojrzenia,  które  Klarysę  wprawiały  w  ogromne 

zakłopotanie. 

Widząc czwartego mężczyznę, Klarysa domyśliła się natychmiast, 

że patrzy na osobistego duszpasterza kuzyna Gwidona. Ubrany był  w 

sutannę. Kiedy zdjął plaski kapelusz, okazało się, że ma zupełnie łysy 

czubek głowy, okolony cienkim pasmem sterczących siwych włosów.  

Kiedy  Gwidon  ich  sobie  przedstawił,  doszła  do  wniosku,  że  w 

tym kapłanie nie ma nic uduchowionego. Przyjrzała się jego topornym 

rysom twarzy, sinym cieniom pod oczami i głębokim bruzdom po obu 

stronach ust. Dziwne, ale ten człowiek robił raczej wrażenie hulaki. I 

background image

oczywiście  z  chęcią  przystał  na  szampana.  Zanim  poproszono  na 

obiad, trzy razy napełniano mu od nowa kieliszek. 

Konwersacja przy stole była, jak się Klarysie zdawało, dowcipna, 

jednak  przybyli  gęsto  sypali  aluzjami  do  im  tylko  znanych  faktów  i 

dziewczyna  z  trudnością  śledziła  wątek  rozmowy.  Nietrudno  było 

zauważyć,  że  Gwidon  cieszył  się  wśród  przyjaciół  dużym 

poważaniem. Z szacunkiem go słuchali i zawsze  zgadzali się na jego 

propozycje. 

Kobiety,  wzorem  madame  Dubus,  flirtowały  z  panami,  wliczając 

w to pułkownika Templetona. Panowie ostentacyjnie prawili Klarysie 

wyszukane  komplementy.  Dziewczyna  cały  czas  była  świadoma 

jakiegoś dziwnego, złego błysku w oczach francuskich gości. Trudno 

jej było odgadnąć, co on może oznaczać, ale czuła, że się wzdryga od 

tych świdrujących spojrzeń. 

Posiłek  był,  jak  zwykle,  doskonały.  Klarysa  przez  cały  czas 

szukała sposobu, by zdobyć jedzenie dla Waldemara. Oczywiście nie 

mogła nic zabrać prosto z Sali jadalnej. 

Przeszli  do  salonu.  Tam  wreszcie  Klarysa  spostrzegła  ogromny 

talerz  z  praktycznie  nie  tkniętymi  kanapkami  tortowymi,  podanymi 

wcześniej,  jeszcze  do  szampana.  Patrzyła  nań  zastanawiając  się,  w 

jaki  sposób  mogłaby  go  zabrać  i  zanieść  Waldemarowi,  gdy  nagle 

zaświtał  jej  w  głowie  doskonały  pomysł.  Wzięła  talerz  w  obie  ręce  i 

podeszła do przeszklonego wyjścia na taras. 

—  Opuszcza  nas  pani,  mademoiselle!  —  zapytał  jeden  z 

Francuzów, kiedy przechodziła koło niego. 

background image

—  Idę  nakarmić  ptaki  —  skłamała  Klarysa.  —  Za  chwileczkę 

wrócę. 

Zanim  gość  podniósł  się  z  krzesła,  żeby  jej  towarzyszyć, 

wyślizgnęła  się  na  taras.  Szybko  poszła  wzdłuż  domu  i  wróciła  do 

wnętrza  drzwiami  prowadzącymi  z  ogrodu.  Biegnąc  na  górę  po 

schodach  miała  pewność,  że  o  tej  porze  służące  skończyły  już 

sprzątanie piętra, więc nie zastanie w pokoju żywej duszy. Dotarła do 

swojej  sypialni,  zamknęła  drzwi  na  klucz  i  otworzyła  sekretne 

przejście. 

W  korytarzu  nie  było  nikogo.  Koszyk,  w  którym  zostawiła 

Waldemarowi  śniadanie,  czekał  na  nią  pusty.  Podniosła  go  i  właśnie 

miała  do  niego  przełożyć  kanapki,  gdy  nagle  zjawił  się  Waldemar. 

Sprawiał  zupełnie  inne  wrażenie  niż  poprzedniej  nocy.  Ogolony, 

uczesany i w świeżym ubraniu prezentował się wręcz elegancko. 

— Witaj mi, mój Aniele Stróżu! — zawołał wesoło. — Dziękuję 

za śniadanie. 

— Obawiam się, że na obiad będą musiały ci wystarczyć kanapki 

— powiedziała Klarysa. — I w dodatku nie mogę zostawić talerza. 

— Jesteś wspaniała! A ja jestem ci niezmiernie wdzięczny. 

Przełożył kanapki do koszyka. 

—  Nie  podobają  mi  się  ci  ludzie,  którzy  przyjechali  dzisiaj  z 

Paryża — rzekł cicho. 

— Widziałeś ich? 

—  Zerknąłem  tylko,  kiedy  wchodzili  do hallu.  Nie  przyglądałem 

im się zbyt długo. 

background image

— Dlaczego? 

— Bałem się, że mogliby to instynktownie wyczuć. 

—  Tak,  rzeczywiście,  masz  zupełną  rację!  —  zgodziła  się 

Klarysa. — Ale chciałabym, żebyś zwrócił uwagę na tego okropnego 

człowieka, którego kuzyn Gwidon nazywa swoim duszpasterzem! 

Waldemar spojrzał na nią z uwagą. 

— Tak wam go przedstawił? — zapytał. 

—  Nie  miałam  czasu  ci  powiedzieć,  ale  pastor,  którego  wszyscy 

tak kochamy... jestem pewna, że musisz go pamiętać... 

— Oczywiście! — przerwał jej Waldemar niecierpliwie. 

—  Był  prawdziwie  wstrząśnięty  —  ciągnęła  Klarysa.  —  Kuzyn 

Gwidon uprzedził go, że posłał po swojego osobistego duszpasterza i 

pastor nie będzie już odprawiał comiesięcznej mszy w kaplicy. 

—  Trudno  w  to  uwierzyć...  Powinienem  się  przyjrzeć  temu 

człowiekowi. 

Waldemar  zamyślił  się  widocznie,  więc  Klarysa  pośpiesznie 

szepnęła: 

—  Muszę  zabrać  talerz  i  wracać.  Powiedziałam  jednemu  z 

francuskich gości — nie pamiętam jego imienia — że biorę kanapki, 

by nakarmić ptactwo. 

— Nieważne, jak mnie nazwiesz. — Waldemar uśmiechnął się z 

wdzięcznością. — Dziękuję ci, Klaryso. 

Dziewczyna zamknęła tajemne przejście i pośpieszyła na parter, a 

potem  do  ogrodu.  Wolnym  krokiem  weszła  do  salonu.  Zwróciła 

uwagę, że całe towarzystwo mówi po francusku i śmieje się hałaśliwie 

background image

z jakiegoś dowcipu. Z wyrazu twarzy ojca domyśliła się natychmiast, 

że dowcip był nieco zbyt śmiały, cokolwiek risque. 

Kiedy  postawiła  talerz  na  stole,  Gwidon  podniósł  się  z  miejsca. 

Podszedł do niej i objął ramieniem w talii. 

— Chciałbym, żebyście spojrzeli na moją śliczną kuzyneczkę — 

odezwał się do przyjaciół. 

Pod jego dotykiem Klarysa poczuła, jak narasta w niej gwałtowne 

wzburzenie.  Tym  razem,  wiedząc,  że  ma  do  czynienia  z  mordercą, 

czuła  jeszcze  większy  wstręt.  Chciała  się  dyskretnie  uwolnić  z 

uścisku, ale Gwidon tylko objął ją mocniej. 

—  Czy  widzieliście  kiedykolwiek  dziewczę  tak  piękne,  tak 

niewinne, tak czyste? 

Mówił  po  francusku,  więc  jego  słowa  nie  brzmiały  aż  tak 

obcesowo, mimo to Klarysa czuła się zmieszana. 

— Czy jest ktoś, kto by nie chciał czcić takiej urody? — ciągnął 

markiz.  —  Wiem,  że  uważacie  mnie  za  najszczęśliwszego  człowieka 

na  ziemi,  ponieważ  mam  taką  miłą  i  uroczą...  krewną.  —  Przed 

ostatnim słowem zrobił lekką pauzę.  

Klarysa wiedziała, że miał zamiar powiedzieć fiancee. Stanowczo 

odsunęła się od niego i podeszła do ojca. Nie była pewna, czy słyszał 

słowa Gwidona, bo madame Dubus szeptała mu coś do ucha. Klarysa 

stanęła przed nimi i wyciągnęła rękę. 

—  Chciałabym  z  tobą  omówić,  tatku,  bardzo  ważną  sprawę  — 

oznajmiła z mocą. — Proszę, pozwól ze mną. 

background image

Pułkownik  Templeton  wyglądał  na  nieco  zdziwionego,  ale 

posłusznie wstał z krzesła. Córka wzięła go pod ramię i poprowadziła 

do drzwi. Odezwała się dopiero, kiedy wyszli na zewnątrz. 

—  Przepraszam,  tatku,  że  cię  tak  porwałam,  ale  kuzyn  Gwidon 

mówił  o  mnie  do  swoich  przyjaciół  bardzo  nieuprzejmie.  Poczułam 

się skrępowana i musiałam wyjść. 

—  Rozumiem.  Zdaje  się,  że  Gwidon  za  dużo  wypił  do  obiadu. 

Najlepiej nie zwracać na niego uwagi. 

— Chciałam się tak zachować. 

— Postąpilibyśmy rozsądnie wracając teraz do domu — zauważył 

pułkownik Templeton. 

Klarysa  stała  w  milczeniu.  Zastanawiała  się,  czy  potrafiłaby 

przekonać  Waldemara,  by  pojechał  z  nimi.  Szybko  jednak  pojęła,  że 

to  niemożliwe.  Jedyną  szansę  znalezienia  dowodu  przeciw 

Gwidonowi  miał  wtedy,  gdy  trzymał  rękę  na  pulsie  i  przebywał  w 

swoim domu, na dodatek tak, by nikt o tym nie wiedział. 

Zdołała się odezwać zupełnie innym tonem: 

— Nie, tatku, naprawdę nie ma takiej potrzeby. Szczerze mówiąc, 

chyba  zachowałam  się  trochę  dziecinnie.  Te  ich  przesadne 

komplementy cokolwiek mnie peszą. 

— To zrozumiałe — przyznał pułkownik Templeton. 

Objął córkę i przyciągnął do siebie. 

— Zostaniemy tu jeszcze jedną dobę — zdecydował — a potem, 

bez względu na to, co powie nasz gospodarz, wracamy do domu. 

background image

Klarysa  milczała.  W  duchu  modliła  się  tylko,  żeby  dwadzieścia 

cztery  godziny  wystarczyły  Waldemarowi  na  znalezienie  dowodu, 

którego tak bardzo potrzebował. A wtedy nie oni, lecz kuzyn Gwidon 

będzie musiał opuścić stary klasztor. 

 

ROZDZIAŁ 6 

Nazajutrz  Klarysa  wstała  wcześniej  niż  zwykle.  Kiedy  zeszła  do 

małej  sali  jadalnej,  nie  było  tam  jeszcze  nikogo.  Służba  nigdy  nie 

usługiwała do porannego posiłku. Dziewczyna wiedziała, że będzie tu 

sama, dopóki nie zjawi się ojciec. 

Szybko  napełniła  koszyk  jeszcze  większą  ilością  jedzenia  niż 

poprzedniego  dnia.  Dołożyła  parę  dojrzałych  brzoskwiń  i  właśnie 

schowała  koszyk  pod  stół,  gdy  w  drzwiach  ukazał  się  pułkownik 

Templeton. 

—  Dzień  dobry,  kochanie!  —  przywitał  córkę.  —  Jak  zwykle 

jesteśmy  pierwsi.  Może  byśmy  pojechali  się  troszkę  przewietrzyć, 

zanim wstanie reszta towarzystwa? 

Klarysa  zorientowała  się,  że  ojciec  nie  darzył  sympatią 

francuskich  gości kuzyna  Gwidona. Poprzedniego  dnia przy  obiedzie 

miała wrażenie, iż patrzył na nich z dezaprobatą. Pomimo umizgów i 

starań  madame  Dubus  nie  czuł  się  dobrze  w  tym  towarzystwie. 

Dziewczyna  miała  podstawy  do  obaw,  że  ojciec  będzie  nalegał  na 

wyjazd do domu. Ale co wówczas pocznie Waldemar? 

„Chyba  zdążył  się  już  dowiedzieć  czegoś  przydatnego!"  — 

pomyślała. Pośpiesznie skończyła śniadanie i poszła na górę, rzekomo 

background image

po  kapelusz  i  rękawiczki.  Otworzyła  sekretne  przejście  w  sypialni  i 

postawiła koszyk za progiem. Miała nadzieję, że Waldemar będzie na 

nią czekał, lecz niestety, nie było po nim śladu. Klarysie nie pozostało 

nic innego, jak zejść na dół do ojca. 

Miło  spędzili  ranek  na  wycieczce.  Kasztanek,  którego  dosiadała 

Klarysa,  wyjątkowo  gładko  pokonywał  przeszkody.  Jako  że 

pułkownik Templeton nie był na dzisiaj z nikim umówiony, wrócili do 

zamku dopiero późnym przedpołudniem. 

—  Chyba  wszyscy  już  wstali  —  zastanowiła  się  Klarysa, 

podjeżdżając do frontowych drzwi. 

—  Mam  nadzieję  —  stwierdził  pułkownik  Templeton  cokolwiek 

oschłym tonem. — To śmieszne, by młodzi ludzie tak późno wstawali 

z łóżek, szczególnie będąc na wsi! 

Znów mówił  „po  wojskowemu".  Klarysa w odpowiedzi tylko się 

roześmiała i poszła na górę, zmienić amazonkę na lekką suknię. 

—  Będzie  dzisiaj  okrutny  gorąc  —  powiedziała  Elżbieta 

pomagając jej się przebrać. 

—  Lubię  taką  pogodę.  Ale  wezmę  parasolkę,  jeśli  będę 

wychodziła do ogrodu. 

—  I  dobrze  panienka  zrobi.  To  byłaby  zbrodnia,  niszczyć  taką 

śliczną cerę. 

Klarysa uśmiechnęła się do pokojówki i zeszła na dół. Gdyby się 

okazało, że nikogo jeszcze nie ma, mogłaby sprawdzić, czy zaniesiono 

już  do  salonu  kanapki.  Była  pewna,  że  przewidziano  dla  gości 

szampana przed południowym posiłkiem, nie wiedziała natomiast, czy 

background image

da radę zdobyć dla Waldemara coś do jedzenia na obiad. Zdecydowała 

więc, że weźmie teraz trochę kanapek, a potem w ciągu dnia spróbuje 

znaleźć mu coś na kolację. 

Dotarła  do  drzwi  pomieszczenia,  które  znane  było  jako  „pokój 

Reynoldsa".  Znajdowało  się  w  nim  kilka  portretów  namalowanych 

przez  sławnego  mistrza.  Właśnie  miała  otworzyć  drzwi,  kiedy 

przyszło jej do głowy, że mogłaby przypadkiem zastać tam Gwidona. 

Ostrożnie  przekręciła  gałkę.  Gdyby  ktoś  był  w  pokoju,  zdążyłaby 

bezszelestnie umknąć. 

Z wnętrza usłyszała głos kuzyna. 

— Dziś w nocy mamy mszę, a potem już Klarysa będzie musiała 

wyjść za mnie, czy zechce, czy nie! 

Dziewczyna zamarła w bezruchu. 

— O tak! — odpowiedział głos madame Dubus. — Nikt inny już 

nigdy jej się nie oświadczy! 

Oboje wybuchnęli śmiechem. 

Klarysa  bardzo  ostrożnie  i  cicho  zamknęła  drzwi.  Potem,  gnana 

przerażeniem, wbiegła na schody. Co Gwidon miał na myśli mówiąc, 

że  będzie  musiała  go  poślubić?  Dlaczego  nikt  inny  nie  zechce  prosić 

jej  o  rękę?  Nie  potrafiła  dociec,  o  czym  kuzyn  rozmawiał  z  madame 

Dubus, ale czuła, jak zimny strach wkrada się jej do serca. 

Dobiegła  do  sypialni,  wpadła  do  pokoju,  zatrzasnęła  za  sobą 

drzwi  i  przekręciła  klucz.  Potem  otworzyła  ukryte  w  boazerii 

przejście.  Gdyby  Waldemara  tam  nie  było,  musiałaby  go  poszukać, 

jednak stał zaraz za progiem. W ręku trzymał koszyk. 

background image

— Och, Waldemarze! — krzyknęła. — Boję się! Waldemarze! 

— Boisz się? Czego? Co się stało, Klaryso? 

— Zeszłam na dół, bo chciałam wziąć dla ciebie trochę kanapek i 

w „pokoju Reynoldsa"... 

Mówiła  z  takim  przejęciem,  że  Waldemar  wyszedł  z  korytarza  i 

odstawił koszyk. 

— Co się tam stało? 

— Usłyszałam głosy kuzyna Gwidona i madame Dubus. 

— O czym mówili? 

Klarysa  powtórzyła  rozmowę.  Ponieważ  teraz  zasłyszane  słowa 

przestraszyły  ją  jeszcze  bardziej,  wyciągnęła  ręce  do  przyjaciela. 

Waldemar  ujął  jej  dłonie,  a  gdy  skończyła  opowiadać,  spytał  głosem 

pełnym wzburzenia: 

— Powtórz, proszę, jak się nazywa ta kobieta, która rozmawiała z 

Gwidonem? 

—  Madame  Dubus.  Ariste  Dubus.  Przyjechała  tutaj  razem  z 

kuzynem Gwidonem... Chyba ją widziałeś? 

— Widziałem, ale nie miałem pojęcia, jak się nazywa. 

Mówił  tak  dziwnym  tonem,  że  Klarysa  spojrzała  na  niego 

pytająco. 

—  O  co  chodzi?  Powiedz  mi,  co  oni  planują?...  Dlaczego  kuzyn 

Gwidon powiedział, że po mszy... będę musiała wyjść za niego? 

Waldemar milczał przez chwilę, aż wreszcie zapytał: 

— Gdzie mogę teraz znaleźć pułkownika Templetona? 

background image

—  Razem  poszliśmy  na  górę,  żeby  się  przebrać  —  odparła 

Klarysa zdumiona. — Powinien być w swoim pokoju. 

—  Przyprowadź  go  tutaj  —  nakazał  jej  Waldemar.  — 

Przyprowadź jak najszybciej! 

—  Ale...  sam  przecież  mówiłeś,  że  mam  nikomu...  —  zaczęła 

Klarysa. 

—  Zrób,  o  co  cię  proszę  —  powiedział  Waldemar  tonem  nie 

dopuszczającym sprzeciwu. — Przyprowadź go jak najszybciej. 

Klarysa  chciała  prosić,  żeby  jej  wyjaśnił,  dlaczego  tak  nagle 

zmienił  zdanie,  jednak  pomyślała,  że  jeśli  nie  spełni  szybko  jego 

prośby, ojciec może zejść na dół. 

Pokój  pułkownika  Templetona  znajdował  się  niedaleko.  Kiedy 

tam  dotarła,  stwierdziła  z  ulgą,  że  ojciec  jeszcze  się  przebiera. 

Pomagał mu kamerdyner. 

—  Chciałabym  z  tobą  porozmawiać,  tatku  —  poprosiła  stając  w 

drzwiach. — To... to bardzo ważne. 

Wilkins  usunął  się  taktownie.  Gdy  tylko  zostali  sami,  Klarysa 

natychmiast znalazła się przy ojcu i wzięła go pod ramię. 

—  Tatku, musisz... iść  ze  mną.  I  spróbuj  nie  dziwić  się  bardzo... 

temu, co zobaczysz. 

—  O  czym  ty  mówisz,  dziecko?  —  zdumiał  się  pułkownik 

Templeton. — Czy ten bezczelny typ znów cię niepokoił? 

—  Nie,  nie.  Nie  chodzi  o  niego.  Proszę  cię,  tatku,  chodź  do 

mojego pokoju. 

background image

Pułkownik  Templeton  podniósł  z  toaletki  swój  złoty  zegarek, 

włożył go do kieszonki kamizelki i rzekł: 

—  Zachowujesz  się  bardzo  tajemniczo,  córeczko,  ale  oczywiście 

zrobię wszystko, co zechcesz. 

Klarysa  wzięła  go  za  rękę  i  pociągnęła  przez  korytarz  do  swojej 

sypialni.  Otworzyła  drzwi  i  ojciec  wszedł  za  nią  do  środka.  Nie 

zdziwiła  się,  że  nie  zastała  tu  Waldemara.  Wiedziała,  iż  musiał  się 

schować,  by  go  nie  zobaczyła  któraś  z  pokojówek.  Kiedy  tylko 

zamknęła drzwi, ojciec zaczął mówić: 

— A teraz, proszę, wyjaśnij mi... 

Ktoś  przesunął  jedną  z  drewnianych  płyt  boazerii  i  z  mroku 

wyłonił  się  Waldemar.  Pułkownik  Templeton  patrzył  na  niego  w 

osłupieniu. 

—  Waldemar!  —  krzyknął  w  końcu.  —  Drogi  chłopcze!!!  Ty 

żyjesz?! Jak to?! Nic z tego nie pojmuję! 

— Mam wiele do opowiadania, panie pułkowniku — rzekł cicho 

Waldemar. — Nikt oprócz Klarysy nie wie, że jestem tutaj. 

—  Nic  nie  rozumiem.  Przekazano  nam  wiadomość  o  twojej 

tragicznej śmierci! 

—  Wiem  o  tym.  —  Waldemar  uśmiechnął  się  ponuro.  —  Tylko 

cudem, a raczej dzięki trzem cudom jestem jeszcze żywy i mogę panu 

opowiedzieć, panie pułkowniku, co się wydarzyło. 

Pułkownik Templeton miał się odezwać, kiedy Waldemar zwrócił 

się do Klarysy: 

background image

—  Chciałbym,  żebyś  zeszła  na  dół  i  zachowywała  się  tak,  jakby 

się nic nie stało. Proszę, bądź dla nich miła. Szczególnie dla Gwidona. 

Klarysa lekko ściągnęła brwi. 

—  Rozumiem  cię,  Klaryso  —  ciągnął  Waldemar  —  ale  musisz 

nam  ufać.  Twój  ojciec  i  ja  zajmiemy  się  wszystkim  i  później  ci 

powiemy, co uradziliśmy. 

Klarysa  chciała  błagać,  by  pozwolił  jej  zostać.  Zaraz  jednak 

pomyślała,  że  powinna  raczej  zrobić,  o  co  ją  prosi  i  wobec  kuzyna 

Gwidona zachowywać się jak gdyby nigdy nic. 

—  Pójdę  do  nich  —  zgodziła  się  niechętnie  —  ale  musisz  mi 

przyrzec, że dowiem się, co z tatą postanowicie. 

— Jeśli wcześniej nie będzie okazji, to około piątej przyjdź tu do 

sypialni. Wytłumacz się migreną i poproś, by ci nie przeszkadzano. 

Klarysa czule ścisnęła ojca za ramię i ruszyła do drzwi. 

—  Jak  to  cudownie,  że  Waldemar  znowu  jest  z  nami,  prawda, 

tatku? — powiedziała cicho i wyszła.  

Usłyszała  jeszcze,  jak  drzwi  zostają  za  nią  zamknięte  od 

wewnątrz.  Chętnie  by  została  i  posłuchała,  o  czym  będą  mówić. 

Rozpaczliwie trudno jej było zejść na dół do francuskich gości, kiedy 

wiedziała, że w końcu zdarzyło się coś ważnego.  

Nie  rozumiała,  co  kuzyn  Gwidon  chciał  powiedzieć  przez  to,  że 

po dzisiejszej mszy będzie musiała koniecznie go poślubić. Wydawało 

jej się też dziwne odprawianie mszy w nocy z piątku na sobotę. Może 

kuzyn  Gwidon  zamierzał  w  ten  sposób  uczcić  przyjazd  swojego 

duszpasterza z Paryża? 

background image

„Dobrze  byłoby  móc  się  schować  w  przejściu  za  boazerią  — 

pomyślała  Klarysa  —  i  posłuchać,  o  czym  rozmawia  Waldemar  z 

tatusiem". Wiedziała jednak, że powinna czynić zgodnie z życzeniami 

Waldemara,  więc  zdecydowanym  krokiem  weszła  do  „pokoju 

Reynoldsa". 

Goście,  jak  zwykle,  pili.  Kieliszki  napełniano  im  natychmiast, 

kiedy  tylko  spod  trunku  wyjrzało  szklane  dno.  Zbliżała  się  pora 

obiadu.  Klarysa  właśnie  oczekiwała  zaproszenia  do  stołu,  gdy  w 

pokoju  zjawił  się  jej  ojciec.  Rozmyślnie  nie  zwracał  na  nią  uwagi. 

Podszedł do Gwidona siedzącego z kieliszkiem w ręku. 

— Mam nadzieję, Gwidonie, że nie będziesz miał mi za złe, jeśli 

wezmę powóz i natychmiast pojadę do domu. 

—  Cóż  się  takiego  stało,  panie  pułkowniku?  —  zapytał 

gospodarz. 

—  Właśnie  poinformowano  mnie  o  wypadku,  w  którym  została 

ranna jedna z moich służących. Muszę dopilnować wezwania doktora 

i dowiedzieć się, czy rana jest bardzo groźna. 

— Ach, rozumiem. Naturalnie obiad zje pan jeszcze z nami? 

— Czuję się zaszczycony twoją uprzejmością, ale dziękuję, zjem 

cokolwiek w domu. 

— Cóż, mam nadzieję, że pańska służąca zbytnio nie ucierpiała. Z 

niecierpliwością  będziemy  wyczekiwać  pańskiego  powrotu.  W  tym 

czasie zaopiekujemy się troskliwie Klarysą. 

—  Jestem  tego  pewien.  —  Pułkownik  Templeton  podszedł  do 

córki. — Nie przejmuj się tak, moja droga. To nasza stara Eliza. Ona 

background image

nieodmiennie  wpada  w  jakieś  kłopoty.  —  Mówiąc  to,  znacząco 

ścisnął palce Klarysy. 

—  Och,  tak  jej  współczuję!  —  wykrzyknęła  dziewczyna.  — 

Jestem pewna, że doktor White zajmie się nią należycie. 

— Z całą pewnością. Wrócę, jak tylko będę mógł. 

Pocałował  córkę  w  policzek.  Po  uścisku  jego  dłoni  Klarysa 

poznała, że pochwalał jej postawę. A jednak gdy tylko opuścił pokój, 

zapragnęła  iść  razem  z  nim.  Doskonale  wiedziała,  dlaczego  miał 

jechać  powozem.  Gdyby  wracał  do  domu  sam,  wziąłby  konia 

wierzchowego. Fakt, że wybrał powóz, świadczył, iż zabierał ze sobą 

Waldemara. Ale dokąd jechali? I co uradzili? 

Ponieważ  cały  czas  myślała  tylko  o  nich,  trudno  jej  było  się 

skupić  na  słuchaniu  komplementów,  jakimi  bez  ustanku  ją 

obsypywano,  czy  później,  przy  obiedzie,  na  dowcipnych  uwagach 

Francuzów  siedzących  po  obu  jej  stronach.  Była  tak  niespokojna,  że 

nawet nie wiedziała, co je ani pije. 

Przyłapała  się  na  ciągłym  zerkaniu  na  duszpasterza.  Odniosła 

wrażenie,  że  duchowny  pije  ponad  miarę.  I  wyglądał  przy  tym  — 

zdaniem  Klarysy  —  bardzo  nieprzyjemnie.  Zdawało  się  jej 

przedziwne,  że  kuzyn  Gwidon  zaufał  człowiekowi  o  wyglądzie  nie 

budzącym szacunku. 

Po  obiedzie  gospodarz  zaproponował  towarzystwu  wycieczkę  po 

majątku.  Ponieważ  wszyscy  niemało  już  wypili,  odnieśli  się  do  jego 

propozycji  bez  specjalnego  zapału.  W  końcu  Francuzki  i  duchowny 

background image

zdecydowali  się  odpocząć  w  domu,  a  pozostali  wsiedli  do  trzech 

bryczek. Jeden z gości chciał się z Gwidonem ścigać, ale ten odmówił. 

— Pragnę, byście po prostu podziwiali tę piękną ziemię — rzekł. 

— I proszę, obchodźcie się ostrożnie z moimi końmi. 

— Ależ go radują maniery bogacza — powiedział le comte cicho 

do innego Francuza. 

Klarysa  modliła  się,  by  radość  kuzyna  Gwidona  trwała  jak 

najkrócej. Oczywiście, w powozie musiała towarzyszyć kuzynowi. Na 

szczęście,  ponieważ  bryczka  była  dość  szeroka,  znalazło  się  też 

miejsce  jeszcze  dla  hrabiego,  co  miało  jednak  tę  niedogodność,  że 

dziewczyna  jechała  ściśnięta  między  nimi.  Ponieważ  w  towarzystwie 

tych dwu mężczyzn bardzo źle się czuła, przeważnie milczała.  

Cały czas myślała tylko o Waldemarze i o swoim ojcu. Nie miała 

pojęcia, co poczną, ale była pewna, że razem znaleźli już jakiś sposób, 

by  Gwidona  postawić  przed  sądem.  „Gdyby  Waldemar  zajął  należne 

mu  miejsce  jako  markiz  Mawdelyn,  wszystko  wyglądałoby  zupełnie 

inaczej — myślała. — Wówczas cieszyłaby mnie każda chwila takiej 

wycieczki". 

Gwidona  interesowały  wyłącznie  pieniądze.  Dziewczyna  była 

pewna, że nie przeznaczy ani grosza na zamek i z pewnością nic a nic 

nie  zrobi  dla  zatrudnionej  w  nim  służby.  Mijał  ludzi  pracujących  na 

polach,  jakby  nie  istnieli  —  zamiast  ich  uprzejmie  powitać 

uchyleniem kapelusza, jak to zawsze czynił Waldemar.  

Kiedy zatrzymali się na jednej z farm, Klarysa odniosła wrażenie, 

że  kuzyn  Gwidon  rozmawia  z  dzierżawcą  wręcz  niegrzecznie. 

background image

Zignorował  zupełnie  żonę  farmera,  mimo  że  ukłoniła  mu  się  z 

szacunkiem.  „Nienawidzę  go,  nienawidzę!"  —  powtarzała  ciągle  w 

myślach dziewczyna w drodze powrotnej do domu. 

—  Jesteś  bardzo  milcząca,  kuzynko  —  odezwał  się 

niespodziewanie Gwidon. 

—  Czuję  się  trochę  zmęczona  —  odparła  nawet  szczerze.  — 

Chyba po powrocie pójdę na górę odpocząć przed kolacją. 

—  Doskonały  pomysł!  Chcę,  byś  dziś  wieczorem  wyglądała 

jeszcze piękniej niż zazwyczaj. 

— Dlaczego akurat dzisiaj? — spytała Klarysa. 

— Wszystko powiem ci później — obiecał Gwidon. 

— Pani zawsze wygląda pięknie! — rzekł przymilnie le comte. — 

Jeśli  będzie  pani  wieczorem  jeszcze  piękniejsza  niż  w  tej  chwili,  z 

trudnością uwierzę, że jest pani istotą ludzką. 

—  Och,  w  tej  chwili  czuję  się  jak  najbardziej  człowiekiem  — 

powiedziała  Klarysa.  —  Myślę,  że  to  przez  dzisiejsze  ostre  słońce 

męczy mnie nieznośny ból głowy... 

— Więc zaraz po przyjeździe połóż się i odpocznij — poradził jej 

Gwidon.  —  A  tuż  przed  kolacją  przyślę  ci  na  górę  specjalny  napój, 

który sprawi, że poczujesz się, jakbyś tańczyła wśród gwiazd! 

Klarysa nie zdążyła odpowiedzieć, uprzedził ją śmiech hrabiego. 

— Stajesz się poetą, Gwidonie! 

—  Mam  po  temu  okazję  —  odparł  gospodarz  —  i  z 

niecierpliwością oczekuję wieczoru. 

background image

— Ja także — zgodził się le comte. — Nawet trudno mi wyrazić 

słowami jak bardzo. 

—  Cóż  takiego  ma  przynieść  dzisiejszy  wieczór?  —  spytała 

Klarysa. 

— Niezwykle ważne wydarzenie — odparł Gwidon. — I dlatego 

musisz szczególnie pięknie wyglądać. 

Rozmawiając  tak  wrócili  do  zamku.  Gwidon  ściągnął  lejce. 

Klarysa  wysiadając  zauważyła,  że  wymienił  z  hrabią  ukradkowe 

spojrzenia.  Obaj  byli  rozbawieni,  jakby  się  dzielili  tajemnym  żartem. 

Zaniepokojona  ich  słowami  pobiegła  na  górę,  do  swojej  sypialni. 

Wyczuwała, że w pobliżu czai się zło. 

W pokoju zastała Elżbietę. 

—  Strasznie  mnie  boli  głowa  —  poskarżyła  się  służącej.  — 

Muszę się trochę położyć, odpocząć przed kolacją. 

—  No,  nareszcie  panienka  mówi  coś  rozsądnego!  A  ja 

przepowiadałam, że dzisiaj za mocne słońce dla panienki. 

Pomogła  Klarysie  rozpiąć  suknię  na  plecach  i  założyć  obszytą 

koronką  nocną  koszulę.  Klarysa  się  położyła,  a  Elżbieta  opuściła 

nieco story. 

—  Przypilnuję,  żeby  panience  nikt tu  nie przeszkadzał,  panienko 

Klaryso.  Będzie  się  panienka  mogła  trochę  zdrzemnąć.  Dobrze  to 

panience zrobi — stwierdziła i wyszła. 

Dziewczyna  wyskoczyła  z  łóżka  i  zamknęła  drzwi  na  klucz. 

Następnie  otworzyła  ukryte  w  boazerii  przejście,  mając  nadzieję,  że 

znajdzie  tam  Waldemara.  Niestety,  nie  było  po  nim  śladu. 

background image

Rozczarowana wróciła do łóżka. Boleśnie odczuwała swą samotność i 

z lękiem myślała o dzisiejszym wieczorze. 

Niecałą godzinę później ktoś przesunął drewnianą płytę boazerii i 

w pokoju pojawił się Waldemar. 

— Jesteś! — krzyknęła Klarysa uradowana, siadając na łóżku. — 

Myślałam, że już zupełnie o mnie zapomniałeś! 

Podszedł  do  niej  i  usiadł,  jak  przedtem,  na  brzegu  pościeli.  Ujął 

dziewczynę za rękę. 

— Myślałem o tobie w każdej minucie — powiedział. 

— I ja... także o tobie myślałam. 

Zdała  sobie  sprawę,  że  przyjaciel  zaciska  palce  na  jej  dłoniach. 

Spojrzała  na  niego  i  nagle  olśniła  ją  świadomość,  że  przecież  go 

kocha! Zawsze go kochała, nawet jako dziecko, tylko nie wiedziała o 

tym aż dotąd, do tej chwili. Czuła, jakby Bóg zesłał na nią objawienie. 

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. 

—  Byłaś  bardzo  dzielna,  moja  śliczna  dziewczynko  —  odezwał 

się  Waldemar.  —  A  ja  chcę  cię  teraz  prosić,  żebyś  wykazała  jeszcze 

więcej odwagi. 

— Co się stało? Powiedz mi, co zaplanowaliście z tatusiem? 

—  Wiesz,  że  od  chwili  mego  powrotu  próbowałem  znaleźć  jakiś 

sposób,  by  odzyskać  należną  mi  pozycję  głowy  rodu,  a  jednocześnie 

ustrzec się od śmierci z ręki Gwidona. 

—  Tak,  wiem...  i  tak  się  bałam,  tak  strasznie  się  bałam,  co  on 

mógłby zrobić, gdyby powziął podejrzenie, że się tutaj ukrywasz. 

background image

—  Dzisiaj  ty  sama  natchnęłaś  mnie  myślą,  co  powinniśmy 

uczynić — ciągnął Waldemar — ale nie będzie to łatwe. 

— Powiedz mi wszystko! Mów, proszę! — błagała Klarysa. 

—  Słyszałaś,  jak  Gwidon  wspominał,  że  dziś  w  nocy  będzie 

odprawiana msza. Ten obrządek, Klaryso, to będzie czarna msza! 

Dziewczyna  przyglądała  mu  się  zdumiona.  Przez  dłuższą  chwilę 

nie  potrafiła  sobie  nawet  przypomnieć,  co  to  takiego  jest  „czarna 

msza". Aż nagle krzyknęła przerażona. 

— Chcesz powiedzieć?... Niemożliwe! 

—  Tak,  Gwidon  jest  satanistą!  Obwiniam  samego  siebie,  że  nie 

pamiętałem,  jak jeden  z  przyjaciół  dawno  temu  wspominał  mi  o  tym 

po powrocie z Paryża. 

— Satanista! — wykrzyknęła Klarysa bez tchu. 

—  Podsunęłaś  mi  rozwiązanie,  kiedy  powiedziałaś,  że  kobieta, 

którą  tu  ze  sobą  przywiózł,  nazywa  się  Ariste  Dubus.  Jej  brat  jest 

jednym z nąjżarliwszych wyznawców szatana w Paryżu. Ten człowiek 

zażywa narkotyki wywołujące halucynacje. 

— I sądzisz, że ona też... — szepnęła Klarysa. 

—  Wydaje  mi  się,  że  wszyscy  ci  ludzie,  którzy  przybyli  do  tego 

domu  jako  goście  Gwidona,  są  czcicielami  szatana.  Gwidon 

oczywiście  również.  Dlatego  właśnie  mają  zamiar  dziś  odprawić 

mszę. 

Klarysa jęknęła z przerażenia. 

— Czy zdajesz sobie sprawę — zapytał Waldemar łagodnie — że 

jesteś im potrzebna do tego obrządku? 

background image

—  Nie,  niemożliwe...  —  Utkwiła  w  nim  spojrzenie  szeroko 

rozwartych  oczu.  I  ledwie  te  słowa  opadły  z  jej  warg,  jęknęła:  — 

Pomóż  mi!  Nie  mogą  mnie  tak  skrzywdzić...  Moja  dusza  będzie 

potępiona na wieki! Obroń mnie, proszę! 

Stopniowo  w  podświadomości,  w  głębinach pamięci, kształtował 

jej  się  obraz  czarnej  mszy  odprawianej  na  nagim  ciele  dziewicy. 

Słyszała też, że po samym obrzędzie miały miejsce prawdziwie dzikie 

orgie.  Teraz  wszystko  zrozumiała.  „To  dlatego  kuzyn  Gwidon 

twierdził,  że  będę  musiała  go  wkrótce  poślubić  —  myślała 

gorączkowo  —  a  madame  Dubus  dodała,  iż  nikt  inny  nie  zechce 

ubiegać się o moją rękę".  

Ogarnęła ją panika. Uchwyciła się ramion przyjaciela. 

— Ocal mnie! — błagała. — Nie pozwól mnie skrzywdzić! 

—  Nigdy  bym  na  to  nie  pozwolił  —  uspokajał  ją  Waldemar.  — 

Twój  ojciec  i  ja  pojechaliśmy  do  miasta,  gdzie  przyjął  nas  naczelnik 

policji, generał sir Maurycy Stanbrook. 

— A więc... aresztujcie Gwidona! — krzyknęła zrozpaczona. 

Tuliła  się  do  Waldemara  w  obawie,  że  mógłby  odejść  i  zostawić 

ją  samą  na  pastwę  losu.  Waldemar  oparł  się  obok  niej  o  poduszki. 

Objął dziewczynę czule i przygarnął do siebie. Klarysa skłoniła głowę 

na ramię przyjaciela. 

— Wysłuchaj mnie, najdroższa — zaczął Waldemar tkliwie. 

Była  tak  zdumiona  czułą  serdecznością  w  jego  głosie,  że  na 

chwilę  zapomniała  o  strachu.  Podniosła  oczy  na  Waldemara,  a  on 

background image

wyczytał  w  jej  spojrzeniu  nieme  pytanie.  Uśmiechnął  się  w 

odpowiedzi. 

— Kocham cię, Klaryso! Wiedziałem o tym od chwili powrotu do 

domu. Byłaś taka dzielna... 

Przytulił ją jeszcze mocniej. 

—  Choć  wiesz,  to  chyba  nieprawda.  Kochałem  cię  znacznie 

wcześniej,  zanim  opuściłem  rodzinny  dom,  ale  byłaś  wówczas 

dzieckiem  i  myślałem  o  tobie  jak  o  słodkiej  młodszej  siostrzyczce. 

Kiedy  zobaczyłem  cię  znowu,  zrozumiałem,  iż  jesteś  jedyną  osobą, 

która w moim życiu się liczy. 

— Och, Waldemarze... czy mogę w to uwierzyć? 

—  Kiedyś  ci  to  udowodnię,  moja  najukochańsza.  Teraz  jednak 

musimy szykować się do walki, by pokonać zło, które ci zagraża. 

— Zagraża także tobie. 

— Z Bożą pomocą oboje zwyciężymy. Obawiam się tylko, moje 

najdroższe  kochanie,  że  czekają  cię  bardzo  przykre  przejścia,  zanim 

będzie można aresztować tego mordercę i oszusta. 

Klarysa, słysząc tak poważny ton, zadrżała. 

— Jeśli to ma ocalić ciebie... — zdecydowała wreszcie — zrobię 

wszystko. Co tylko zechcesz. 

—  Wiedziałem,  że  to  powiesz.  Czy  jest  na  świecie  ktoś 

wspanialszy niż moja mała przyjaciółka? 

Poczuła  dotyk  jego  ust  na  czole.  Waldemar  zmusił  się  do 

mówienia dalej: 

— Pojechałem z twoim ojcem do naczelnika policji... 

background image

— Jak ci się udało odjechać razem z tatą? — przerwała Klarysa. 

—  Wyślizgnąłem  się  przez  drzwi  ogrodowe  i  ukryty  wśród 

krzewów  dotarłem  do  skraju  parku.  Nikt  mnie  nie  widział,  kiedy 

wsiadałem do powozu. Buda była podniesiona, więc pozostawałem w 

ukryciu. Twój ojciec powoził sam... 

— Tatko zawsze wie, co robić! — wykrzyknęła Klarysa. 

—  W  drodze  do  naczelnika  policji  nie  spotkaliśmy  nikogo,  kto 

mógłby  mnie  rozpoznać.  Jak  się  z  pewnością  domyślasz,  generał  był 

bardzo moim widokiem zdziwiony. 

— I uradowany z pewnością. Zawsze lubił i ciebie, i wuja Jakuba. 

—  Rzeczywiście,  był  uradowany,  szczególnie  że  sporo  wiedział 

na temat wybryków Gwidona w Paryżu. 

—  Chodzi  ci...  to  znaczy...  on  wiedział...  że  Gwidon  jest 

satanistą? 

—  Słyszał  pogłoski  o  tym,  jak  to  Gwidon  próbował  parać  się 

czarną  magią,  która  teraz  cieszy  się  we  Francji  ogromną 

popularnością.  Generał  jest  pewien,  że  człowiek,  którego  Gwidon 

przedstawia jako swojego duszpasterza, to ksiądz ukarany suspensą! 

Klarysie usta zadrżały, ale nie przerywała. 

—  Naczelnik  policji  zgodził  się  z  twoim  ojcem  —  ciągnął 

Waldemar  —  że  wszyscy  ci  ludzie  muszą  być  wydaleni  z  naszego 

kraju,  a  Gwidon  aresztowany  pod  zarzutem  uprawiania  praktyk 

czarnoksięskich. 

Klarysa już miała odetchnąć z ulgą, kiedy Waldemar dodał: 

background image

—  Oczywiście,  jeśli  policja  będzie  dysponowała  odpowiednim 

dowodem! 

Zapadło milczenie. Po chwili dziewczyna odezwała się tak cicho, 

że Waldemar ledwie ją słyszał. 

— Chcesz, żebym... była... na czarnej mszy? 

—  Twój  ojciec,  pułkownik  Templeton,  i  generał  sir  Maurycy 

Stanbrook mają nadzieję,  że  zgodzisz  się  na  to i,  moja najdroższa,  ja 

także cię proszę. 

— Ale... jak...? 

Waldemar znów przytulił ją mocno. 

— Przysięgam ci, Klaryso, że nikt cię nie dotknie, poza tą chwilą, 

kiedy  będziesz  niesiona  do  Małej  Kaplicy.  Naczelnik  policji,  twój 

ojciec  i ja  zaplanowaliśmy,  że  przerwiemy  mszę,  zanim  na  dobre  się 

zacznie.  Gwidon  i  wszyscy  jego  goście  zostaną  aresztowani.  Wiem, 

proszę  cię  o  bardzo  wiele  —  mówił  czułym  tonem  —  ale  musisz 

wierzyć, że Bóg będzie cię chronił, a i ja oka z ciebie nie spuszczę. 

W głosie Waldemara zabrzmiały twarde nuty. 

—  Prędzej  własnoręcznie  zabiję  Gwidona, niż pozwolę,  żeby  cię 

dotknął.  Ale,  kochana,  nie  możemy  nic  zrobić,  dopóki  nie  mamy 

przeciwko niemu dowodu. 

— Jak rozumiem, nie mogą odprawić czarnej mszy beze mnie? 

— To prawda — przyznał Waldemar. — Mogłoby długo potrwać, 

nim  znajdą  inną  ofiarę  do  tego  obrzędu.  W  tym  czasie  Gwidon  nie 

będzie przebierał w środkach, żeby się z tobą ożenić. 

Po chwili ciszy odezwała się Klarysa. 

background image

— Powiedz mi... co trzeba zrobić. 

—  Są  dwie  możliwości  —  objaśnił  Waldemar.  —  Sataniści, 

zanim przystąpią  do  odprawiania czarnej  mszy,  organizują  wystawną 

kolację. Obżerają się wtedy i bardzo dużo piją. Wszystko oczywiście 

po  to,  by  udowodnić  sobie,  że  są  zupełnie  inni  aniżeli  chrześcijanie, 

którzy poszczą przed przyjęciem Sakramentu. 

— Czy ja też... muszę brać udział w tym strasznym posiłku? 

— Nie, jeśli pozwolisz im się zamroczyć, zanim uczta się zacznie. 

—  A...  więc  to  tak...  —  szepnęła  dziewczyna.  —  Waldemarze... 

Kiedy  dziś...  wracaliśmy  do  klasztoru...  kuzyn  Gwidon  mówił  coś  o 

przysłaniu mi do sypialni jakiegoś... specjalnego napoju. Mam się po 

nim  czuć,  jakbym  tańczyła  wśród  gwiazd...  bo...  wszystkich  czeka 

bardzo ważne wydarzenie. 

— Jeśli wypijesz ten trunek, nie będziesz sobie zdawała sprawy z 

tego, co się później stanie — tłumaczył Waldemar. — Właściwie jest 

to  akt  litości  ze  strony  satanistów.  Ich  ofiary  cierpiałyby  znacznie 

bardziej,  gdyby  w  pełni  świadome  poddawane  były  przerażającym 

praktykom, jakie mają miejsce na koniec czarnej mszy. 

— A czy mogłabym nie wypić tego napoju? — zapytała Klarysa. 

— Tak, tylko  wtedy powinnaś udawać, że jesteś nieprzytomna.  I 

także nie będziesz musiała jeść z nimi kolacji. 

Zamilkł na chwilę. 

—  Potem  zaniosą  cię  do  kaplicy  i  położą  na  ołtarzu,  myśląc,  że 

nie masz pojęcia, co się z tobą dzieje. 

Klarysa słuchała w milczeniu. 

background image

—  Wszystko  zależy  tylko  od  ciebie,  ukochana  —  powiedział 

Waldemar bardzo cicho. — Musisz sama zdecydować. 

—  Przecież...  staniesz  w  mojej  obronie,  uratujesz  mnie...  więc... 

wolę wiedzieć, co się wokół mnie dzieje. 

— Jesteś zupełnie pewna? 

—  Bardziej  się  boję  być  nieprzytomna...  i  nie  mieć  pewności, 

kiedy się obudzę. 

— Cóż... Musisz być na tyle przebiegła, by ich zwieść całkowicie. 

Trzeba ich przekonać, że wypiłaś przyprawione wino. 

—  Potrafię  to  zrobić...  jestem  pewna  —  powiedziała  Klarysa  — 

ale... czy możesz mi przysiąc, że przez cały czas będziesz w pobliżu? 

—  Zostanę  tuż  po  drugiej  stronie  boazerii,  na  wszelki  wypadek, 

gdyby  cokolwiek  źle  poszło,  zanim  zostawią  cię  samą  i  pójdą 

ucztować.  Nie  spuszczę  z  ciebie  oka,  najdroższa.  Masz  na  to  moje 

żołnierskie słowo honoru. 

Uśmiechnął się do dziewczyny uspokajająco. 

—  Potem,  kiedy  zaniosą  cię  już  do  kaplicy  —  ciągnął  — 

pamiętaj,  kochana,  że  tylko  minuty  pozostaną  do  chwili,  gdy  twój 

ojciec i ja z pomocą policji wydrzemy cię z rąk oprawców. 

 

ROZDZIAŁ 7 

Waldemar  długo  siedział  w  sypialni  z  Klarysą.  Pocieszał  ją, 

całował  i  dodawał  otuchy.  W  końcu  spojrzał  na  zegar  stojący  przy 

łóżku. 

background image

—  Chyba  muszę  już  iść, ukochana. Trzeba  też  otworzyć  drzwi  z 

klucza,  bo  inaczej  ludziom  wyda  się  dziwne,  żeś  się  tak 

zabarykadowała. 

— Tak... masz rację — wyszeptała dziewczyna drżącymi ustami. 

—  Wiem,  że  się  boisz,  ale  przysięgam  ci:  kiedy  zło  zostanie 

pokonane,  zrobię  wszystko,  byś  zapomniała  straszne  chwile. 

Uczynimy  z  tego  zamku  najszczęśliwsze  miejsce  na  ziemi,  gdzie 

królować będzie miłość, twoja i moja władczyni. 

Swą  przysięgę  zakończył  gorącym  pocałunkiem  i  Klarysa 

wiedziała, że uczucie, które jej ofiarowuje, jest święte. Była to miłość 

doskonała,  w  jaką  zawsze  wierzyła.  Miłość  zesłana  od  Boga.  Nic 

złego ani okrutnego nie mogło jej zniszczyć. 

A  jednak,  kiedy  Waldemar  wstał  i  skierował  się  do  sekretnego 

przejścia, zadrżała. 

— Będziesz... w pobliżu? — spytała. 

Przypadł do jej rąk. 

—  Cały  czas  tuż  koło  ciebie,  najdroższa.  Otoczę  cię  myślami, 

będę się modlił za ciebie i ochraniał miłością. 

Mówił  z  takim  uniesieniem,  że  dziewczynie  łzy  napłynęły  do 

oczu. Złożył na jej ustach jeszcze jeden pocałunek i wstał. Przekręcił 

klucz  w  zamku,  żeby  nie  musiała  podnosić  się  z  łóżka.  Spojrzeniem 

dodał jej odwagi i zniknął w tajemnym przejściu. 

Klarysa  zamknęła  oczy  i  modliła  się  o  powodzenie 

niebezpiecznego  przedsięwzięcia.  Prosiła  Boga,  by  Gwidon  i  jego 

okrutni  przyjaciele  zostali  pokonani.  Kiedy  nareszcie  wszyscy  już 

background image

wrócą  do  Francji,  będzie  mogła  o  nich  zapomnieć  na  zawsze.  Była 

pewna, że pastor pobłogosławi kaplicę i przegna wszelkie zło, które ze 

sobą przywiedli. 

Rozumiała  już  teraz,  dlaczego  kuzyn  Gwidon  usunął  z  ołtarza 

krzyż  i  wiekowe  świeczniki.  Zastanawiała  się,  czym  też  zamierzał  je 

zastąpić,  aż  przypomniała  sobie,  jak  kiedyś  czytała,  że  do  czarnej 

mszy umieszcza się na ołtarzu ustawiony odwrotnie krucyfiks. 

Dziewczynę  na  tę  myśl  przeszedł  dreszcz  zgrozy.  W  pierwszej 

chwili  miała  ochotę  podbiec  do  sekretnego  przejścia  i  powiedzieć 

Waldemarowi,  że  nie  podoła  trudnemu  zadaniu.  A  potem 

przypomniała sobie, że tylko w ten sposób może go uratować, tylko tą 

drogą Waldemar odzyska należną mu pozycję markiza Mawdelyn. 

— Zrobię  wszystko... wszystko, co będzie trzeba, żeby  go  ocalić 

— powiedziała cicho do siebie. 

Niedługo potem zjawiła się Elżbieta. 

—  Zaraz  będzie  kąpiel,  panienko  —  oznajmiła.  —  A  potem 

przyniosę panience suknię. 

Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy weszły dwie inne pokojówki 

z  wanną,  którą  ustawiły  na  środku  pokoju.  Następnie  wniosły  dwa 

duże  mosiężne  kociołki,  jeden  z  zimną,  a  drugi  z  gorącą  wodą. 

Klarysa wiedziała, że to lokaje przynieśli je na górę, bo naczynia były 

za ciężkie dla kobiet. 

Elżbieta wlała do kąpieli fiołkowy olejek. Kwiaty destylowano w 

klasztorze  co  roku,  odkąd  Klarysa  sięgała  pamięcią.  Poprzednio 

używano do tego celu heliotropów, dopiero pani Templeton poprosiła 

background image

o  ekstrakt  z  fiołków.  Delikatna,  słodka  woń  zawsze  przywodziła 

Klarysie  na  myśl  matkę.  Tak  stało  się  i  teraz.  W  kąpieli  dziewczyna 

modliła  się,  by  matka była  przy  niej  podczas nadchodzącej  mrocznej 

próby. 

Właśnie  skończyła  się  wycierać,  gdy  usłyszała  pukanie.  Elżbieta 

podeszła do drzwi zobaczyć, kto przyszedł, i zaraz odskoczyła, robiąc 

przejście dla madame Dubus. 

—  Zajrzałam,  żeby  zobaczyć,  jak  się  czujesz,  ma  petite  — 

oznajmiła Francuzka na swój zwykły, poufały sposób. — Twój kuzyn 

Gwidon, który myśli cały czas tylko o tobie, prosił, żebym wzięła dla 

ciebie  ten  wyborny  napój.  Na  pewno  pomoże  ci  on  odpędzić  ból 

głowy  i  pozwoli  radować  się  dzisiejszym  bardzo  specjalnym 

wieczorem. 

Klarysa, owinięta dużym ręcznikiem kąpielowym, spytała: 

— Proszę mi powiedzieć, cóż to za... święto mamy obchodzić? 

—  Za  chwileczkę  wszystko  ci  wyjaśnię  —  zapewniła  madame 

Dubus. — Niech tylko pokojówki sprzątną po kąpieli. 

Mówiąc to spojrzała na Elżbietę, która spiesznie przywołała dwie 

służące. Kobiety wyniosły z sypialni wannę i kociołki. Klarysie w tym 

czasie  przyszedł  do  głowy  pewien  pomysł.  Podeszła  do  komody  i 

otworzyła szufladę, w której trzymała przywiezioną z domu szkatułkę 

z biżuterią.  

Było  to  spore  puzderko  obite  skórą,  niegdyś  należące  do  matki 

dziewczyny.  Zawierało  część  kosztowności,  jakie  pani  Templeton 

przekazała  córce  w  spadku.  Co  prawda  nie  było  w  nim  pięknego 

background image

diademu  ani  drogocennego  naszyjnika,  zakładanych  jedynie  na 

specjalne  okazje.  Brakło  też  pierścionków,  którymi  pułkownik 

Templeton  obdarowywał  żonę  na  każdą  rocznicę  urodzin  i  ślubu. 

Znajdował  się  tam  natomiast  skromny  sznureczek  pereł  i  broszki, 

niezbyt duże i bardzo delikatne — w sam raz dla młodej dziewczyny. 

A  oprócz  tego  kolekcja  uroczych  bransoletek,  wisiorków  i 

wysadzanych szlachetnymi kamieniami spinek do włosów. 

Gdy  tylko  Elżbieta  opuściła  sypialnię,  madame  Dubus  uniosła 

kieliszek postawiony wcześniej na małym stoliku. Podała go Klarysie, 

która  z  rozmysłem  usiadła  na  krawędzi  łóżka.  Dziewczyna  chciała 

trzymać się jak najdalej od Francuzki. 

—  Teraz  wypij,  proszę  —  zachęcała  madame  Dubus.  —  Na 

pewno ci posmakuje i potem będziesz się czuła, jakbyś wzlatywała do 

nieba. 

Klarysa  znów  przypomniała  sobie  słowa  kuzyna  Gwidona  o 

„tańcu  wśród  gwiazd".  Domyśliła  się,  że  napój  musi  zawierać  jakiś 

silny narkotyk. 

Ujęła w dłoń kieliszek. 

— Jak to miło ze strony kuzyna Gwidona, że o mnie pamiętał. Z 

przyjemnością  uraczę  się  tym  szlachetnym  napojem.  Czy  mogłaby 

pani  w  tym  czasie  pomóc  mi  wybrać  biżuterię,  jaką  powinnam  dziś 

założyć? Wszystko jest w szufladzie. — Mówiąc to wskazała komodę. 

Wiedziała,  że  madame  Dubus  oglądając  klejnoty  będzie  do  niej 

zwrócona plecami. 

background image

—  Z  przyjemnością  —  zgodziła  się  Francuzka.  —  Dziś  wieczór 

musisz wyglądać jak księżniczka z bajki. 

— Trudno mi zdecydować... Może powinnam była wziąć z domu 

wszystkie diamenty mojej matki? 

Madame  Dubus  nie  mogła  się  oprzeć  pokusie  zajrzenia  do 

szkatułki.  Podeszła  do  komody.  W  tej  samej  chwili  Klarysa  wylała 

zawartość  kieliszka  na  dywan  między  łóżkiem  a  nocnym  stolikiem. 

Wiedziała,  że  nikt  nie  zauważy  mokrej  plamy  aż  do  czasu  sprzątania 

pokoju.  Trzymając  pusty  kieliszek  w  zwiotczałej  nagle  dłoni, 

odezwała się słabnącym głosem: 

— Dziwnie... się czuję... Chyba... chyba... 

Umilkła i osunęła się bezwładnie na pościel. 

— Tiens! — krzyknęła cicho madame Dubus.  

Szybko podbiegła do łóżka. 

Klarysa miała zamknięte oczy, ale mogłaby przysiąc, że widzi, jak 

kobieta przygląda się jej usatysfakcjonowana. Francuzka uniosła nogi 

dziewczyny  na  łóżko.  Potem  zsunęła  z  jej  ciała  prześcieradło 

kąpielowe  i  przykryła  ją  atłasową  narzutą  obszytą  koronką.  Przez 

chwilę  stała,  patrząc  na  Klarysę,  następnie  podniosła  kieliszek,  który 

potoczył  się  po  podłodze.  Otworzyła  drzwi  i  widocznie  tuż  za  nimi 

zastała Elżbietę. 

—  Twoja  pani  nie  czuje  się  dobrze.  —  Klarysa  słyszała  każde 

słowo  madame.  —  Położyła  się  z  powrotem  do  łóżka  i  już  zasnęła. 

Nie  wolno  jej  niepokoić.  Zrozumiałaś?  Masz  jej  nie  budzić.  Ani  ty, 

ani nikt inny! 

background image

— Czy to znaczy, że panienka Klarysa nie zejdzie na kolację? — 

spytała Elżbieta zdziwiona. 

— Właśnie tak — odparła madame. — Jeśli ktokolwiek ją obudzi, 

jaśnie pan będzie naprawdę rozgniewany! 

— Nikt nie obudzi panienki, psze pani — obiecała Elżbieta — ale 

to wszystko dla mnie jest dziwne! 

—  Jesteś  tu  po  to,  żeby  słuchać  rozkazów!  A  jeśli  ich  nie 

wykonasz, zostaniesz oddalona i to bez referencji! 

Klarysa  z  łatwością  mogła  sobie  wyobrazić  zmieszanie  Elżbiety, 

słuchającej  poleceń  wypowiadanych  takim  tonem.  Następnie 

Francuzka, najwyraźniej sądząc, że nie może zaufać służącej, dodała: 

— Zamknę drzwi na klucz, aby mieć pewność, że nie będziesz się 

wtrącać. 

Klarysa,  sama  w  pokoju,  usiadła  na  łóżku  i  nagle  uświadomiła 

sobie,  że  przecież  jest  naga.  Podciągnęła  narzutę  pod  brodę.  W  tej 

samej chwili Waldemar otworzył sekretne przejście. 

Klarysa  miała  ochotę  na  jego  widok  krzyczeć  z  radości,  ale  on 

położył  palec  na  wargach.  Cicho  przemknął  przez  pokój  i  dopiero 

kiedy usiadł tuż przy niej, odezwał się szeptem: 

— Najdroższa, byłaś wspaniała! 

— Słyszałeś wszystko? 

— Tak, wszystko. Zupełnie nie mogę pojąć, jakim sposobem i za 

co  spotkało  mnie  takie  szczęście.  Nigdy  nie  śmiałbym  marzyć  o 

kobiecie tak pięknej, a jednocześnie tak odważnej i mądrej jak ty. 

background image

Objął  ją  i  wyczuł  pod  palcami  nagą  skórę  jej  pleców.  Pocałował 

dziewczynę czule i oparł delikatnie o poduszki. 

—  Muszę  cię  teraz  zostawić,  kochana  —  powiedział.  —  Być 

może  twój  ojciec  zechce  zamienić  ze  mną  jeszcze  słowo,  zanim 

weźmie udział w tym odrażającym posiłku. 

— Czy tatko musi być z nimi? 

—  Nie  jest  tego  pewien.  Może  podadzą  mu  ten  sam  napój  co 

tobie. Właściwie byłbym zdziwiony, gdyby postąpili inaczej. 

— Ale... on tego... nie wypije? 

— Oczywiście, że nie — uspokoił ją Waldemar. 

Pocałował dziewczynę delikatnie. 

— Zdaj się na mnie, ukochana — rzekł cicho — i tylko pamiętaj, 

że  po  dzisiejszym  wieczorze  będziemy  naprawdę  wolni.  Weźmiemy 

ślub jak najszybciej i nic już nigdy nie zmąci naszego szczęścia. 

Klarysie rozbłysły oczy. 

—  Naprawdę  chcesz...  Rzeczywiście  chcesz...  wziąć  mnie  za 

żonę? 

— Udowodnię ci, jak bardzo ciebie pragnę i kocham, kiedy tylko 

ten koszmar się skończy. 

Mówiąc  to  odsunął  się  od  niej.  Klarysa  nie  miała  pojęcia,  jak 

bardzo  chciał  zostać  ani  jak  silnie,  nawet  w  tym  niebezpiecznym 

momencie, pociągała go swoją kobiecością. Waldemar nie wyobrażał 

sobie,  by  ktokolwiek  mógł  wyglądać  tak  ślicznie  jak  ona.  Jej  jasne 

włosy  opadały  na  krągłe  ramiona,  dłońmi  o  wysmukłych  palcach 

przytrzymywała narzutę na piersiach. 

background image

Podszedł  do  ściany,  ale  jeszcze  przystanął  i  długo  patrzył  na 

dziewczynę. Klarysa  widziała jego oczy płonące żarliwą miłością. W 

tej chwili zapomniała o całym świecie, wiedziała tylko, że Waldemar 

kocha ją tak samo mocno, jak i ona jego.  Głęboka wiara we  wspólną 

przyszłość, kiedy już nic ich nie rozdzieli ani nie zrani, była rozkoszna 

niemal do bólu. 

Przelękła się nagle. Czy nie żąda od losu zbyt wiele? Zaczęła się 

gorąco modlić, by Bóg pozwolił spełnić ich wspólne marzenie. 

—  Proszę  Cię,  Boże,  proszę!  —  powtarzała  błagalnie,  wznosząc 

oczy ku niebu. 

Waldemar,  idąc  tajemnym  przejściem,  zajrzał  do  pokoju,  w 

którym  ojciec  Klarysy  zmieniał  strój  do  kolacji.  Nie  zdziwił  się 

zobaczywszy  go  pozornie  nieprzytomnego,  w  wieczorowym  ubraniu 

leżącego  na  łóżku.  Kamerdynera  nie  było  nigdzie  widać.  Pułkownik 

Templeton z pewnością odprawił Wilkinsa, na wypadek gdyby musiał 

udawać, że wypił przyprawione narkotykiem wino. „Gwidon świetnie 

przygotował  scenerię  dla  swojej  ohydnej  zbrodni!"  —  przyznał  w 

myślach Waldemar. 

Poszedł  dalej  i  zajrzał  do  kaplicy  opata  Mawdelyn.  Tak  jak 

przewidywał,  Gwidon  i  jego  przyjaciele  zajęci  byli  przygotowaniami 

do  czarnej  mszy.  Na  ołtarzu  umieścili  odwrotnie ustawiony  ogromny 

krucyfiks,  który  pewnie  przywiózł  z  Paryża  fałszywy  duchowny.  Po 

bokach  stało  sześć  długich  czarnych  świec,  osadzonych  w  malutkich 

czaszkach.  Waldemar  wolał  nie  myśleć  o  tym,  że  były  to  czaszki 

zamordowanych dzieci. 

background image

Ołtarz  przykryto  obrusem  haftowanym  w  okultystyczne  znaki. 

Najwyraźniej  tam  właśnie  uczestnicy  satanistycznego  obrządku 

zamierzali  złożyć  Klarysę.  Na  małym  stoliku  obok  ołtarza  znajdował 

się  bochenek  chleba,  nóż,  kielich  i  dzban  z  winem.  Waldemar 

wiedział, że było ono zaprawione narkotykami, które miały otumanić 

każdego, kto się napije. Zanim jeszcze rozpocznie się msza, czciciele 

szatana  będą  już  —  jak  się  spodziewał  —  pod  wpływem  silnych 

środków odurzających. 

Całe  to  rozpoznanie  przeprowadził  patrząc  tylko  kilka  sekund 

przez  zamaskowany  otwór.  Choć  wszystko  się  w  nim  buntowało  na 

myśl o tym, co tu się miało wydarzyć, mógł tylko cierpliwie czekać na 

pułkownika Templetona. 

 

Klarysie  wydawało  się,  że  minęła  niemal  wieczność,  zanim 

zazgrzytał  klucz.  Zamknęła  oczy  i  opuściła  ręce  bezwładnie  na 

narzutę.  Słyszała,  że  do  pokoju  weszło  kilka  osób.  Madame  Dubus 

odezwała się cicho po francusku, niewyraźnie wymawiając słowa: 

— Nieście ją ostrożnie, mes braves! Nie chcemy przecież żadnych 

wypadków po drodze. 

Odpowiedział jej chyba le comte: 

— Tak, tak, oczywiście. Będziemy się bardzo uważnie obchodzić 

z naszym cennym skarbem. — On także mówił jak pijany. 

Klarysa, poczuwszy jego ręce na nagich ramionach, miała ochotę 

głośno  krzyczeć  ze  strachu  i  obrzydzenia.  Inny  mężczyzna  podniósł 

background image

jej  nogi  razem  z  narzutą  i  ruszyli  w  stronę  drzwi.  Przy  wtórze 

instrukcji madame Dubus posuwali się główną klatką schodową. 

Klarysa  zachodziła  w  głowę,  gdzie  zniknęli  lokaje,  którzy 

zazwyczaj  kręcili  się  po  domu,  czekając  na  polecenia.  Ponieważ  nie 

było  ich  słychać,  doszła  do  wniosku,  że  kuzyn  Gwidon  rozkazał,  by 

zostali w służbówkach. Zresztą, była już późna noc, bo kolacja zajęła 

złoczyńcom nadspodziewanie dużo czasu. 

Nagle  dziewczyna  usłyszała  monotonny  śpiew.  Poznała,  że 

dźwięki  dochodzą  z  kaplicy  opata.  Nie  rozumiała  słów,  ale  sama 

melodia przyprawiała ją o pełne trwogi drżenie. Klarysa się bała. 

Głosy  były  coraz  bliżej.  Niewielki  orszak  wkroczył  do  wnętrza 

kaplicy.  Dziewczynę  otoczyło  powietrze  ciężkie  od  dymu  kadzideł. 

Kiedy melodia zabrzmiała nieco głośniej, Klarysa pojęła, że śpiew jest 

rodzajem modlitwy. Nie była to jednak pieśń angielska ani francuska. 

Uczestnicy mszy śpiewali po łacinie. 

Klarysa  wyławiała  pojedyncze  słowa,  rozpoznała  kilka  imion. 

Uczestnicy  obrzędu  wzywali  Nesorch,  bóstwo  nienawiści,  Molocha, 

bestię  pożerającą  dzieci,  i  Adramelekha,  boga  mordu.  Dziewczyna 

wiele  lat  wcześniej  zetknęła  się  z  tymi  imionami,  czytając  księgę  o 

praktykach  czarnoksięskich,  a  teraz  sama  miała  zostać  złożona  w 

ofierze przy odprawianiu czarnej mszy! 

Niesiono  ją  wzdłuż  krótkiej  nawy.  Goście  Gwidona  krzyczeli  po 

francusku: 

—  Belzebubie,  Adramelekhu,  Asmodeuszu,  przyjdźcie  do  nas! 

Władco  ciemności,  wielbimy  ciebie!  Szatanie,  pragniemy  ci  służyć! 

background image

Wysłuchaj  naszych  próśb!  Przybądź!  Przybądź  do  nas!  Zaszczyć  nas 

swoją obecnością! 

Klarysa uświadomiła sobie, że leży już na ołtarzu. Dusiły ją opary 

kadzideł.  Potem  męski  głos  —  odgadła,  że  należał  do  kapłana  — 

zaczął  łacińską  modlitwę.  Słowa  były  niezrozumiałe,  bo  wymawiano 

je od końca. 

„Na  szczęście  jestem  przykryta  narzutą"  —  pomyślała  Klarysa. 

Drżała  na  całym  ciele,  więc  sataniści  poznaliby  od  razu,  że  w 

rzeczywistości wcale nie jest oszołomiona narkotykami. 

Po  pierwszej  modlitwie  nastąpiła  druga.  Teraz  wierni  —  jeśli 

można  było  tym  mianem  określić  obecnych  —  modlili  się  razem  z 

kapłanem. Raz jeszcze błagali szatana, by zstąpił pośród nich i obudził 

zło. 

— O, Belialu, przedwieczny buntowniku, Asztarothu, Nahemahu, 

o, Isztar, bogini rozpusty! 

Właśnie wtedy Klarysa poczuła przerażenie. Panicznie się bała, że 

emanujące  zewsząd  zło  może  wyrządzić  jej  krzywdę.  Uciekła  w 

modlitwę. Same nasunęły się jej słowa wieczornej kolekty, którą znała 

jeszcze jako dziecko. 

—  Panie,  prosimy  Cię,  rozprosz  złowrogie  ciemności  i  Twoja 

wielką  mocą  strzeż  nas  od  gróźb  i  niebezpieczeństw  nocy.  Przez 

miłość Twojego Jedynego Syna, Zbawcy naszego, Jezusa Chrystusa. 

Zmówiła  modlitwę  raz,  a  potem,  ponieważ  ogarniał  ją 

paraliżujący strach, zaczęła ponownie... 

— Panie, prosimy Cię... 

background image

Wówczas z ciemności zagrzmiał męski głos: 

— Przerwać te bluźnierstwa! 

To  był  głos  jej  ojca!  Mocny,  dźwięczny,  rozkazujący  —  taki ton 

przybiera żołnierz w obliczu śmiertelnego wroga. Nagle zapadła cisza 

i  zaraz  dał  się  słyszeć  miarowy  rytm  kroków.  Klarysa  wiedziała,  że 

ojciec i Waldemar maszerują nawą ramię przy ramieniu. 

Kapłan  krzyknął  przerażony.  Ktoś  odepchnął  go  na  bok.  Klarysa 

nie  mogła  się  dłużej  powstrzymać  —  otworzyła  oczy.  Nad  nią  stał 

Gwidon. Miał na sobie przedziwny strój haftowany  w tajemne znaki. 

Pod  krwawym  ornatem,  spiętym  tylko  pod  szyją,  był  nagi.  W  dłoni 

trzymał ostry sztylet. Zdarł z dziewczyny atłasową narzutę i krzyknął: 

— Jeszcze jeden krok i ta kobieta zginie! Wbiję jej nóż prosto w 

serce! 

Mówił zmienionym, obcym głosem, pobladłą twarz wykrzywiał w 

straszliwym grymasie. Charczał jak osaczone zwierzę. 

— Jest przeznaczona szatanowi! Należy do niego! Nie ważcie się 

mi przeszkodzić, albo ją zabiję! 

Uniósł ramię, by za chwilę zadać śmiertelny cios. Klarysa jęknęła 

przerażona  i  w  tym  samym  momencie  policjant,  który  ukazał  się  w 

bocznych  drzwiach  przy  ołtarzu,  postrzelił  Gwidona  w  rękę.  Inny, 

nadchodzący z drugiej strony kaplicy, trafił go kulą w pierś. 

Gwidon zawył z bólu i runął na wznak. Sztylet wysunął mu się ze 

słabnącej  dłoni  i  z  brzękiem  upadł  na  posadzkę.  W  kaplicy  nastała 

absolutna cisza, a po chwili z ławek dobiegły krzyki przerażenia. 

background image

Podczas  gdy  sataniści  wrzeszczeli  histerycznie,  Waldemar  rzucił 

się naprzód. Porwał Klarysę w ramiona, otulił ją narzutą i pośpiesznie 

wyniósł  przez  boczne  drzwi.  Wszystko  działo  się  błyskawicznie. 

Zanim  Klarysa  zdążyła  oprzytomnieć,  Waldemar  już  niósł  ją 

korytarzem, a potem w górę schodów. 

Wrzaski  satanistów  stopniowo  cichły  w  oddali.  Dopiero  kiedy 

znaleźli się w sypialni, dziewczyna wybuchnęła płaczem. 

— Już wszystko dobrze, najdroższa — uspokajał ją Waldemar. — 

Już wszystko skończone. 

Klarysa zanosiła się szlochem i nawet go nie słyszała. Położył ją 

na  łóżku  i  przykrył  kocami.  Potem  pochylił  się  nad  nią,  wargami 

zbierał  łzy  z  policzków  i  uspokajał  drżące  usta.  Dreszcz  podniecenia 

przeszył go jak promień jaskrawego światła. 

Podniósł głowę i rzekł czule: 

—  Już  wszystko  skończone,  kochana.  Tylko  dzięki  tobie, 

najsłodsza, jestem wolnym człowiekiem. Kiedy możemy się pobrać? 

—  Och,  Waldemarze...  tak  cię  kocham!  —  szepnęła  Klarysa 

wśród łkań. — Ale co będzie... jeżeli oni... 

—  Zostaw  wszystko  ojcu  i  generałowi.  Jesteśmy  im  winni 

ogromną  wdzięczność.  Są  świetnymi  strategami.  Nikt  nie  zauważył, 

jak policjanci wślizgnęli się do domu i okrążyli kaplicę. 

— I... już jesteś całkiem... zupełnie bezpieczny? — upewniała się 

Klarysa. 

Pocałował ją znowu. 

background image

—  Ocaliłaś  mnie,  moja  najsłodsza,  i  teraz  będziesz  się  mną 

opiekować. Mamy razem wiele do zrobienia, więc po prostu zapomnij 

o  wszystkim,  co  się  wydarzyło,  i  myśl  tylko  o  tym,  jak  bardzo 

będziemy zajęci. 

Klarysa mimo łez uśmiechnęła się dzielnie. 

—  Aż  trudno  uwierzyć...  że  ktoś  musiał  pokonać...  tyle 

trudności... by zdobyć własny tytuł i majątek! 

—  Jedno  tylko  chcę  zdobyć.  Twoją  rękę,  Klaryso!  Gdyby  ciebie 

tutaj  nie  było,  wydarzenia  mogłyby  się  potoczyć  zupełnie  inaczej. 

Jestem pewien, że nie wyszedłbym z tego żywy. 

—  Ale  żyjesz!  —  krzyknęła  Klarysa.  —  Kochany,  to  cud,  że 

zamek będzie znowu święty jak dawniej. 

— Czy mogło być inaczej? Podejrzewam, że gdybyśmy znali całą 

prawdę  o  dziejach  tego  klasztoru,  okazałoby  się,  iż  przetrwał  już 

gorsze rzeczy niż najazd francuskich satanistów! 

Klarysa  podniosła  oczy  na  Waldemara.  W  jej  źrenicach  ciągle 

czaił się lęk. 

— Jesteś zupełnie pewien... że nie przywołali zła, które... zostanie 

w klasztorze i... będzie nas dręczyć? 

— Jeśli zostało tu jakieś zło — powiedział Waldemar z mocą — 

to  jestem  zupełnie  pewien,  że  duchy  mnichów  i  duch  świętego  opata 

Mawdelyn szybko się z nim rozprawią! 

—  Oto  właściwa  odpowiedź  —  uspokoiła  się  Klarysa.  —  Jak 

mogłam  być  tak  głupia  i  zapomnieć,  że  oni  nie  pozwolą,  by  szatan... 

background image

jeśli  w  ogóle  istnieje...  miał  jakiekolwiek  wpływy  tu,  w  świętym 

klasztorze. 

— Jeśli o nas chodzi, to mamy Boga, o którym wiemy, że istnieje 

na pewno. 

Jeszcze raz bardzo delikatnie ją ucałował. 

—  A  teraz,  kochana  —  rzekł  —  zejdę  na  dół  i  sprawdzę,  co  się 

dzieje. Gwidon jest z pewnością ciężko ranny. Mimo to musi opuścić 

zamek. Policja powinna tego dopilnować. 

— Ale... niedługo wrócisz? — upewniła się dziewczyna. 

—  Oczywiście,  najdroższa.  Chcesz,  żeby  Elżbieta  z  tobą 

posiedziała? 

— Nie. — Klarysa pokręciła głową. — Chcę tylko ciebie. 

Pocałował  ją  znów.  Potem  niechętnie  i  z  ociąganiem,  ale  ze 

świadomością,  że  musi  dopełnić  obowiązków,  odszedł  sekretnym 

przejściem.  Klarysa  patrząc  za  nim  pomyślała,  że  Waldemar  jest  jak 

gdyby  wyższy.  Jej  umiłowany  zrzucił  z  ramion  gnębiący  go  ciężar. 

Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać markiz Mawdelyn. 

Po  jego  wyjściu  nie  mogła  powstrzymać  się  od  płaczu.  Jednak 

tym .razem nie były to łzy przerażenia, ale bezgranicznego szczęścia. 

Bóg wysłuchał jej modlitw. 

 

Tydzień później Klarysa w sypialni ojcowskiego domu szykowała 

się do ślubu. Tyle ważkich wydarzeń zaszło w ciągu krótkiego czasu! 

Aż trudno było uwierzyć, że to rzeczywiście już dzień jej wesela. 

background image

Nie  wolno  życzyć  śmierci  nikomu,  lecz  dziewczyna  odczuła 

ogromną  ulgę  na  wieść,  że  Gwidon  zmarł  w  drodze  do  lekarza.  Jego 

przyjaciele zostali odeskortowani do Francji i jednocześnie otrzymali 

surowe  ostrzeżenie,  że  jeśli  kiedykolwiek  pojawią  się  w  Anglii, 

zostaną natychmiast uwięzieni. 

Kapłan  okazał  się  przestępcą  poszukiwanym  przez  francuską 

policję  za  zabójstwa,  w  tym  także  za  rytualne  morderstwa  dzieci, 

dokonywane w trakcie satanistycznych obrzędów. Na madame Dubus 

czekała  w  Paryżu  wiadomość  o  śmierci  brata.  Wstrzyknął  sobie  zbyt 

dużą  dawkę  morfiny.  Znaleziono  go  martwego  w  publicznym 

pisuarze. 

Waldemar,  markiz  Mawdelyn,  ku  radości  wszystkich,  którzy 

służyli u jego wuja, należycie zajął się majątkiem i ludźmi. „Kochany 

pan  Waldemar"  —  jak  nazywała  go  służba  między  sobą  —  zawracał 

wszystko na właściwe tory. Dawkins i pani Bush wyglądali, zdaniem 

Klarysy, o dziesięć lat młodziej. 

Pułkownik 

Templeton 

zawsze 

we 

wszystkim 

służył 

Waldemarowi  pomocą.  Klarysa  zdawała  sobie  sprawę,  że  zaraz  po 

ślubie cała jej ogromna fortuna stanie do dyspozycji męża. Zatrudnią 

wówczas  w  majątku  więcej  ludzi  i  prowadzenie  domu  osiągnie 

perfekcję, jaką pamiętała z czasów, gdy była małą dziewczynką. 

Najważniejsze było jednak dla Klarysy to, że z każdym mijającym 

dniem  Waldemar  kochał  ją  coraz  mocniej.  Nie  miała  wątpliwości: 

chciał się ożenić z nią, a nie z jej pieniędzmi. Kochał ją jako kobietę 

oraz dlatego, że — jak sam powiedział — stanowiła nieodłączną część 

background image

klasztornego zamku. Nie potrafił sobie wyobrazić swojego domu bez 

niej. 

Spojrzała  w  lustro  na  piękną  białą  suknię  przywiezioną  z 

Londynu.  Pokojówka  upinała  koronkowy  welon  pod  brylantowym 

diademem.  Klarysa  pomyślała,  że  teraz  właśnie  spełniają  się 

wszystkie jej marzenia. „Zostanę żoną Waldemara — powiedziała do 

siebie  —  i będziemy  szczęśliwi  w  tym  świętym  zamku  już  do  końca 

życia". 

Nie  zamierzała  opuszczać  majątku.  Londyn  nie  miał  dla  niej 

żadnego uroku, jeśli mogła tutaj jeździć konno czy przechadzać się po 

wielkich,  wspaniałych  komnatach.  Wiedziała,  że  każda  z  nich 

uświęcona  została  przez  mnichów,  którzy  ponownie  zmierzyli  się  ze 

złem i raz jeszcze wygrali. 

Gwidon,  ku  jej  uldze,  nie  sprzedał  drogocennego  krzyża  ani 

świeczników  z  kaplicy  pierwszego  opata  Mawdelyn.  Z  powrotem 

zajęły  należne  im  miejsce.  Pastor  odprawił  wzruszającą  ceremonię 

egzorcyzmów, by przepędzić ostatnie pozostałości zła, które mogłyby 

czaić się w ukryciu. Pomagali mu tylko we troje: Waldemar, Klarysa i 

jej  ojciec.  Wspólnie  odpowiadali  na  święte  modlitwy.  Potem,  kiedy 

pastor  ich  błogosławił  przed  drogocennym  krzyżem,  słyszała,  jak 

mnisi w peanach chwalą jedynego Pana. 

Klarysa  wiedziała,  że  w  czasie  ślubnej  mszy  w  klasztornej 

Wielkiej  Kaplicy  będzie  obecna  cała  służba  z  jej  domu,  a  także  z 

zamku. Pastor, aby jej sprawić przyjemność, przeniósł na tę ceremonię 

złoty krzyż opata. 

background image

—  Nawet  go  nie  zobaczysz  zza  kwiatów,  kochana  —  opowiadał 

Waldemar  ze  śmiechem.  —  Ogrodnicy  układali  bukiety  bez 

wytchnienia, żeby kaplica stanowiła odpowiednie tło dla twojej urody. 

— Wystarczy mi, jeśli ty będziesz... uważał mnie za piękną. 

— Nie mógłbym myśleć inaczej. Ale wiedz, że kocham nie tylko 

twoją śliczną twarzyczkę, ale też twoje mężne serce i czystą duszę. 

Pocałował ją w czoło. 

—  Jak  gwiazda prowadziłaś  mnie  i wspierałaś  odwagą,  od  kiedy 

zakradłem się do domu pełen obaw, że Gwidon w każdej chwili może 

wbić mi nóż w plecy. 

Klarysa objęła go za szyję. 

— Nie przerażaj mnie, kochany — prosiła. — Boję się myśleć o 

tym,  że  jest  może  jeszcze  inny  niegodziwy  kuzyn,  który  będzie 

próbował przejąć twój tytuł i majątek! 

—  Jest  tylko  jeden  sposób,  byś  się  mogła  upewnić,  iż  był  to 

definitywnie ostatni uzurpator — odparł Waldemar. 

— Jak mam to zrobić? 

— Dając mi syna. 

—  Ależ  oczywiście!  —  ucieszyła  się  Klarysa.  —  Jak  mogłam  o 

tym nie pomyśleć? — I dokończyła cichutko: — Będziemy mieli dużo 

dzieci.  Zamek  jest  dla  nich  wymarzonym  miejscem.  Pamiętasz,  jak 

nam tu było dobrze, kiedy byliśmy mali?  

Waldemar  nie  odpowiedział,  tylko  pocałował  ją  namiętnie,  z 

pasją. Teraz Klarysa, widząc swoje odbicie w lustrze, miała nadzieję, 

że  Waldemar  zawsze  będzie  uważał  ją  za  śliczną.  I  że  nigdy  jej  nie 

background image

zostawi  dla  innej  kobiety.  Słyszała  o  takich  wypadkach  w  Londynie, 

kiedy  małżonkowie  nie  dochowywali  sobie  wierności.  Była 

wstrząśnięta.  Jej  ojciec  nigdy  by  tak  nie  postąpił.  Przerażało  ją,  że 

mężczyzna, którego chciałaby poślubić, mógłby się kiedyś nią znudzić 

i znaleźć sobie kochankę. 

Na szczęście miała pewność, że Waldemar, prawy żołnierz, nigdy 

nie złamie przysięgi. I czuła, że kocha ją tak jak ona jego — nie tylko 

jej ciało, ale i duszę. 

Od drzwi odezwał się głos: 

—  Panienko  Klaryso,  czy  panienka  gotowa?  Powóz  stoi  przed 

bramą, a pan pułkownik czeka na dole. 

— Już idę! 

Rzuciła ostatnie spojrzenie na swe odbicie w lustrze. 

— Boże, proszę Cię — szepnęła — spraw, by Waldemar zawsze 

uważał, że wyglądam tak cudnie jak dzisiaj. 

Odwróciła się od zwierciadła i zeszła po schodach do hallu, gdzie 

czekał  na  nią  ojciec.  Powóz  zaprzęgnięty  był  w  czwórkę  idealnie 

dobranych 

siwków, 

które 

pułkownik 

Templeton 

ofiarował 

Waldemarowi w prezencie ślubnym. 

— Zobaczyłem je na torze Tattersalla. Nie mogłem się oprzeć, by 

ich  nie  kupić  —  wyjaśnił.  —  Chciałem  je  zatrzymać  dla  siebie,  ale 

pomyślałem, że trudno o piękniejszy zaprzęg do ślubnego powozu mej 

jedynej córki i w ten sposób, chłopcze, są twoje! 

background image

—  Nie  wiem,  jak  panu  dziękować,  panie  pułkowniku  —  rzekł 

Waldemar — choć naprawdę liczy się dla mnie tylko to, że oddaje mi 

pan Klarysę. 

—  Prawdę  mówiąc, nie przypominam  sobie,  żebyś  mnie  o  nią  w 

ogóle  poprosił!  —  Pułkownik  Templeton  roześmiał  się  gromko.  — 

Ale  wystarczy  powiedzieć,  że  spośród  wszystkich  mężczyzn  na 

świecie na swojego zięcia wybieram właśnie ciebie! 

Klarysa,  usadowiwszy  się  w  powozie,  wsunęła  ojcu  rękę  pod 

ramię. 

— Tak się cieszę, tatku, że ty i Waldemar zamierzacie zbudować 

tor  wyścigowy  —  powiedziała.  —  To  oznacza,  że  będę  mogła  się  z 

tobą codziennie widywać i że cię nie stracę, mój tatku kochany! 

— I ja nie zamierzam cię utracić — odparł pułkownik wesoło. — 

Mam  wiele  planów  związanych  z  obydwoma  majątkami  i 

zastanawiałem się, czyby ich nie połączyć. 

—  Och,  tatku,  to  cudowny  pomysł!  —  wykrzyknęła  Klarysa.  — 

Wiem, że Waldemar będzie tą myślą naprawdę poruszony. 

— Dopilnuję wszystkich gospodarczych spraw w czasie waszego 

miodowego  miesiąca.  Podejrzewam,  że  twój  mąż  będzie  miał  głowę 

zaprzątniętą  wyłącznie  twoją  osobą,  a  i  ty  o  niczym  poza  nim  nie 

pomyślisz. 

—  Masz  rację,  tatku,  ale  jeśli  kupisz  nam  jeszcze  jakieś  konie, 

będziemy zmuszeni rozbudować stajnie! 

— Myślałem już o tym — zauważył pułkownik Templeton. 

Oboje się roześmieli. 

background image

Kiedy ich oczom ukazał się klasztor, Klarysa poczuła mocniejsze 

bicie  serca.  Dawkins  czekał  na  szczycie  schodów.  Lokaje  stojący  w 

hallu  szpalerem  nigdy  jeszcze  nie  wyglądali  tak  uroczyście.  Wielką 

Kaplicę  wypełniał  tłum  służby  z  obu  domów.  Byli  także  mieszkańcy 

miasteczka i farmerzy z całymi rodzinami. 

Klarysa,  idąc  główną  nawą,  czuła,  że  wszyscy  stanowią  jedną 

ogromną  rodzinę.  Powstała  ona  w  chwili,  gdy  mnisi  rozpoczęli 

budowę  klasztoru.  Pierwszy  opat  przywiózł  tu  błogosławieństwo 

świętego, od którego przyjął chrzest. Jego dobre słowo przetrwało na 

wieki. Narzeczeni uklękli na stopniach ołtarza. Klarysa pomyślała, że 

nikt na całym świecie nie może być  bardziej błogosławiony niż oni i 

nikt nie może być bardziej szczęśliwy. 

Po  ceremonii  zaślubin  czekała  sama  w  sypialni  pana  domu. 

Ponieważ  korzystał  z  niej  przedtem  Gwidon,  tu  także  odprawiono 

egzorcyzmy.  Teraz  w  powietrzu  unosił  się  zapach  lilii  i  innego 

kwiecia  przyniesionego  przez  ogrodników.  Wypełniono  kwiatami 

nawet  kominek,  a  ogromne  wazony  z  różami  stały  po  obu  stronach 

łoża. 

Waldemar wszedł do komnaty i przez dłuższą chwilę stał patrząc 

na Klarysę. Myślał o tym, że nie ma na świecie piękniejszego widoku. 

Jego  żona  wśród  tej  feerii  barw  i  zapachów  sama  wyglądała  jak 

najpiękniejszy kwiat. 

Wyciągnęła do męża ramiona, ale on stał wciąż nieporuszony. 

—  Czy  naprawdę  do  mnie  należy  to  przepyszne  bogactwo,  ta 

wspaniała uroda? 

background image

— Jestem twoja, ukochany... Cała jestem twoja... 

Wolno  zbliżył  się  do  niej.  Usiadł  na  brzegu  łóżka,  tak  samo  jak 

wtedy, gdy przychodził sekretnym wejściem ukrytym za boazerią. 

— Zdaje mi się, że śnię — rzekł cicho. — Boję się obudzić. 

—  Nie  śnisz,  kochany  —  szepnęła  Klarysa  czule.  —  Jestem 

tutaj... z tobą. 

—  Moja  gwiazdeczko,  prowadziłaś  mnie  do  zwycięstwa!  Tyle 

chciałbym ci powiedzieć, a tak bardzo brakuje mi słów. 

—  Nie  potrzeba  nam  słów.  Pragnę  ciebie  tak  bardzo  i...  kocham 

cię, Waldemarze! 

Znalazł się u jej boku i wziął ją w ramiona. 

—  Kocham  cię,  uwielbiam,  ubóstwiam!  —  szeptał  żarliwie.  — 

Ale  żadne  słowa  nie  wyrażą  dokładnie  tego,  co do  ciebie czuję  w  tej 

chwili. 

Całował  ją  namiętnie,  gorąco  i  z  pasją,  niemal  jak  oszalały,  jak 

gdyby  się  obawiał,  że  jeszcze  i  teraz  mógłby  ją  utracić.  Świat  wokół 

nich zawirował. Klarysa także śniła. Śniła sen o miłości tak cudownie 

doskonały,  że  aż  nierealny.  Nie  byli  już  ludźmi.  Klarysa  stała  się 

gwiazdą,  za  którą uważał  ją  Waldemar,  a  on błyszczał  wraz  z  nią  na 

niebieskim  firmamencie.  Jasność  emanująca  z  obojga  łączyła  ich  z 

wiecznością. 

— Kocham cię... Kocham! 

Ich  ciała,  serca  i  dusze  wymawiały  te  słowa.  Przepełnieni 

miłością,  nie  potrafili  już  myśleć,  mogli  jedynie  kochać.  Klarysa  i 

background image

Waldemar stawili czoło lękowi i ciemności, walczyli z szatanem, aby 

się odnaleźć.  

Pokonali  zło.  Wiedzieli,  że  świętość  klasztoru  zawsze  zwycięży 

wszystko, co by mogło ich zranić. 

—  Kocham  cię...  Kocham!  —  Słowa  jak  pienia  anielskie,  jak 

święta niebiańska muzyka wibrowały w powietrzu, Klarysa czuła je w 

rytmie dwóch serc, w ekstazie, jaką pocałunki Waldemara wyzwoliły 

w nich dwojgu. 

Już na zawsze byli jednym ciałem i jedną duszą. Łaska Boga stała 

się  ich  udziałem.  Miała  spłynąć  na  ich  dzieci  i  wnuki,  i  wszystkie 

następne pokolenia.  

Była to łaska prawdziwej wiecznej miłości.