background image

PALMER DIANA 

RODEO  

 

ROZDZIAŁ    PIERWSZY 

 

Todd  Burke  usiadł  pewniej  na rozklekotanym  krześle  i  zaczął 

przyglądać  się  uważnie  otoczonemu  barierką  placowi,  na  którym 
odbywało  się  rodeo.  Poprawił  na  głowie  stetsona,  a  następnie 
zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o tym, że rodeo to 
nie  kościół.  Od  wielu  lat  nie  pracował  u  ojca,  a  ostatnie  występy 
jeździeckie Cherry też już poszły w zapomnienie. 

Myśl  o  córce  sprawiła  mu  wyraźną  przyjemność.  Ta 

dziewczyna naprawdę nieźle radziła sobie z koniem. Brakowało jej 
tylko  pewności  siebie.  Była  żona  Todda  nie  pochwalała  tej  nagłej 
pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki niej z mniejszą przykrością 
wspominał  swoje  małżeństwo  zakończone  sześć  lat  temu  szybkim 
rozwodem. Sąd przyznał mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ 
Marie i jej nowy mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby zająć się 
dziewczynką. 

Obecnie  Cherry  była  czternastoletnią  pannicą  i  od  czasu  do 

czasu mogła mu nawet pomóc w prowadzeniu firmy komputerowej. 
Jednak  Todd  często  czynił  sobie  wyrzuty,  że  nie  poświęca  córce 
dostatecznie dużo czasu i uwagi. Cóż, był przecież dyrektorem firmy 
i nie mógł wszystkiego zrzucać na podwładnych. 

Ale  praca  nudziła  go  coraz  bardziej.  Miał  już  za  sobą 

najtrudniejszy,  ale  jednocześnie  najciekawszy  okres.  Zarobił 
miliony  i  teraz  pozostawało  mu  odcinanie  kuponów  od  tego,  co 

background image

wypracował  wcześniej.  Miał  nadzieję,  że  parotygodniowy  urlop  w 
czasie  wakacji  Cherry  pozwoli  mu  znaleźć  coś  nowego, 
ekscytującego w jego życiu i pracy, jednak szybko stwierdził, że już 
samo myślenie o tym za bardzo go nuży. Teraz czekał niecierpliwie 
na  występ  córki.  Przyjechali  do  Jacobsville,  ponieważ  miał  tu 
wystąpić  ulubiony  jeździec  Cherry.  Zresztą  miasteczko  położone 
było  niedaleko  Victorii,  gdzie  znajdowała  się  teksaska  siedziba 
firmy.  Nie  planowali  udziału  dziewczynki  w  konkursie.  Córka 
spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może wystąpić, a on w 
końcu się zgodził. Nie liczyli na wiele, ponieważ poziom rodeo był 
wysoki, a Cherry mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę. 

Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje nazwisko, 

a następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez 
moment  miał  wrażenie,  że  to  on  sam  wyjechał  na  arenę.  Cherry 
miała podobną sylwetkę, zwłaszcza teraz, kiedy siedziała pochylona 
na  koniu.  Todd  obserwował  jej  przejazd  i  serce  w  nim  zamarło. 
Cherry popełniała podstawowe błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra 
rodeo,  ale  Todd  liczył  po  cichu  na  to,  że  przynajmniej  nie  będzie 
ostatnia. 

-  Ależ  to  kompromitujące  -  usłyszał  jakiś  żeński  głos.  -  Ta 

dziewczyna  nigdy  nie  będzie  dobra.  Wprawdzie  zupełnie  nieźle 
trzyma  się  na  koniu,  ale  po  prostu  nie  potrafi  jeździć.  Czegoś  jej 
brakuje. 

Todd  wzdrygnął  się  na  dźwięk  tego  głosu.  Dosłyszał  w  nim 

poczucie  wyższości,  którego  tak  nie  znosił.  Zwłaszcza  jeśli  ktoś 
mówił  o  jego  córce.  Szybko  też  obejrzał  się,  żeby  sprawdzić,  kto 
pozwala  sobie  na  podobne  uwagi.  Kiedy  w  końcu  dostrzegł  tę 
kobietę, jego serce zabiło mocniej. 

Piękna  wysoka  blondynka,  która  tak  obcesowo  potraktowała 

umiejętności  Cherry,  zaczęła  mówić  o  sobie  towarzyszącemu  jej 
mężczyźnie.  Stwierdziła,  że  czuje  się  świetnie  i  że  jest  u  szczytu 
formy.  Nawet  noga  doskwiera  jej  mniej  niż  zwykle.  Oczywiście 

background image

będzie  musiała  uważać  na  plecy,  ale  to  już  drobnostka. 
Najważniejsze, że znów pokaże się na rodeo. 

Oparła  się  o  barierkę  i  raz  jeszcze  spojrzała  na  Cherry. 

Dziewczynka  wykonywała  zwrot.  Zachowywała  się  tak,  jakby 
usłyszała jej uwagę i to speszyło ją jeszcze bardziej. Jane zrobiło się 
głupio. 

Młodociana 

zawodniczka 

najwyraźniej 

bała 

się 

gwałtownych  manewrów.  Powiedziała  o  tym  stojącemu  obok 
kowbojowi,  a  on  skinął  głową.  Ta  Chenny  czy  Cherry  musiała  być 
nowicjuszką,  ponieważ  Jane  nigdy  nie  słyszała  jej  nazwiska,  a 
przecież  od  wielu  lat  brała  udział  (i  wygrywała!)  w  różnych 
zawodach. 

Jane  nie  miała  ochoty  na  dalsze  obserwacje.  Postanowiła 

rozprostować nogi. Skierowała się więc do wyjścia, nie rozglądając 
się  dokoła.  Nagle  na  jej  drodze  pojawił  się  ubłocony  męski  but. 
Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się dzieje. Dostrzegła dryblasa 
w nieokreślonym wieku, o ciężkim, stalowym spojrzeniu. Nawet nie 
podniósł  się  z  krzesła.  Wyciągnął  po  prostu  nogę  i  zagrodził  jej 
przejście. 

Jane  otworzyła  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  ale  mężczyzna 

odezwał się pierwszy: 

- Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?! - huknął na nią. 

-  Wszystko  słyszałem!  Taka  lalunia  jak  pani  nie  powinna  w  ogóle 
zabierać głosu w tych sprawach! 

Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet również 

nie pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.  

- Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na rodeo, 

co? Jako hostessa… 

Todd  aż  zaśmiał  się  w  duchu,  ponieważ  blondynka  wyglądała 

na zupełnie zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w niego z otwartymi 
ustami, jakby ujrzała jakieś dziwne zwierzę. 

background image

-  Czy  pani  w  ogóle  rozumie  moje  pytanie?  -  dodał  po  chwili, 

patrząc na nią z politowaniem. 

Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie spodziewała się 

takiego ataku i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć. 

-  Doskonale  rozumiem  -  powiedziała  twardym,  ostro 

brzmiącym  głosem.  -  Nie  mam  jednak  zamiaru  odpowiadać  na 
podobne impertynencje. Chciałabym przejść. - Wskazała nogę, która 
spoczywała przed nią niby szlaban. 

- Nie tędy. - Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z siebie 

zadowolony. 

- A właśnie, że tędy. 

Jane  schyliła  się,  syknęła,  ponieważ  poczuła  nagły  ból  w 

plecach, a następnie chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do góry i 
pchnęła lekko. Wiedziała, że rozchwiane krzesło nie wytrzyma tego 
naporu.  Siedzący  obok  kowboje,  którzy  obserwowali  jazdy  z 
kamiennymi  twarzami,  teraz  nie  potrafili  ukryć  rozbawienia. 
Mężczyzna  zaczął  gramolić  się  z  ziemi,  ale  to  już  nie  interesowało 
Jane.  Ruszyła  do  wyjścia,  gdzie  czekał  jej  opiekun,  pomocnik  i 
najlepszy przyjaciel, Tim Harley. 

Tim  nawet  nie  starał  się  ukryć  dezaprobaty,  ale  mimo  to 

przyprowadził  jej  ulubionego  wałacha,  Nawiasa.  Jane  zacisnęła 
wargi i spróbowała go dosiąść. 

- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze czas. 

Przecież widzę, co się dzieje. 

-  Ależ,  Tim!  Przecież  nie  mogłam  nie  przyjąć  zaproszenia. 

Byłoby ci wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się nie 
myśleć o bólu. 

background image

-  Nikt  nie  oczekiwał,  że  wystąpisz  -  ciągnął  Harley.  -  Wszyscy 

myśleli, że po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna 
zwyciężczyni. 

Jane  usadowiła  się  w  siodle.  W  samą  porę,  ponieważ 

zauważyła,  że  zbliża  się  do  niej  dryblas  w  szarym  stetsonie.  Na 
szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła na plac. Jane była tutaj 
legendą. Niestety, musiała przed rokiem zakończyć występy. Jednak 
wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali. 

-  Proszę  państwa  -  rozległ  się  głos  spikera.  -  Oto  Jane  Parker. 

Najpiękniejsza  i  najlepsza.  Zwyciężczyni  wielu  zawodów.  Obecnie, 
jak wiecie, nie występuje, ale wciąż wspaniale trzyma się na koniu. 

Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to prawdziwy 

wyczyn,  zważywszy,  że  plecy  bolały  ją  jak  licho.  Z  trudem 
utrzymywała się na koniu. 

Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę. 

-  Nawet  nie  próbuj  zsiadać  -  powiedział,  zasłoniwszy  dłonią 

mikrofon. 

Posłuchała jego rady. 

-  Proszę  państwa,  proszę  o  chwilę  uwagi.  -  Głos  Boba  znów 

rozbrzmiewał z pełną siłą. - Wszyscy współczujemy Jane z powodu 
tragicznej  śmierci  ojca,  Orena  Parkera,  wspaniałego  jeźdźca  i 
dwukrotnego mistrza świata w rzutach lassem. Organizatorzy tego 
rodeo  chcieliby  uczcić  jego  pamięć.  Jane,  przyjmij  od  nas  tę 
pamiątkową  rozetkę  i  wiedz,  że  jesteśmy  z  tobą.  Proszę  państwa, 
Jane Parker!  

Zgromadzeni  na  rodeo  widzowie  znowu  zaczęli  wiwatować. 

Jane  uniosła  do  góry  rozetkę,  a  następnie  przypięła  ją  sobie  do 
piersi.  Bob  podał  jej  mikrofon.  Podziękowała  w  krótkich,  lecz 

background image

serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za chwilę spadnie z 
konia, skierowała się szybko do wyjścia. 

W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na nią 

pierwsza  niespodzianka  -  nie  mogła  zsiąść  z  konia.  Zaraz  też 
pojawiła  się  i  druga  w  postaci  gniewnego  kowboja  o  stalowym 
spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z pogardą usta. 

-  Patrzcie,  patrzcie,  kto  by  powiedział,  że  taka  z  ciebie 

mistrzyni. - Bez ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na tym 
koniu,  jakbyś  połknęła  kij.  Dawno  nie  widziałem  kogoś,  kto 
jeździłby gorzej. 

Uśmiechnął  się  do  niej  kpiąco,  a  następnie  mrugnął 

porozumiewawczo. 

- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co? 

Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy 

bolały  ją  nieludzko.  Siły  opuściły  ją  zupełnie.  Pobladła  tylko  z 
wyczerpania i złości. 

-  Tfu!  -  splunął  arogancki  kowboj.  -  Nie  wiedziałem,  że  jesteś 

taka. Zupełnie bez ikry. 

- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna. 

Odwróciła  się  trochę,  żeby  móc  go  widzieć.  Biegł  do  niej  z 

rozwianą  brodą.  Zmarszczone  czoło  i  grymas  na  twarzy 
powodowały, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. 

- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów - ciągnął 

Tim.  -  I  co?  Nie  możesz  zsiąść  z  konia?  Dobrze,  zaraz  ci  pomogę. 
Tylko spokojnie. Nie musisz się spieszyć.  

Tim  pogładził  ją  delikatnie  po  nodze.  Jane  poczuła  się  nieco 

lepiej. 

background image

- Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia?  - drwił dalej 

nieznajomy.  -  Wydawało  mi  się,  że  gwiazdy  rodeo  powinny  same 
sobie z tym radzić. 

Mężczyzna  nie  mówił  z  teksaskim  akcentem.  W  ogóle  trudno 

było określić, skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie. 

-  Niech  pan  lepiej  uważa,  bo  napyta  pan  sobie  biedy  - 

powiedział. - Ludzie tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie będą 
tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane. No chodź, myszko - zwrócił 
się  bezpośrednio  do  swojej  ulubienicy.  -  Jakoś  sobie  z  tym 
poradzimy. 

Nieznajomy  wciąż  patrzył  na  nich  i  chyba  coś  mu  powoli 

zaczęło świtać, Po pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest biała 
jak prześcieradło, a po drugie, że zaciska zęby tak, jakby walczyła z 
bólem. 

Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie wyglądał 

na siłacza. Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko jego gęsta, długa 
broda sprawiała wrażenie potężnej. Można by pomyśleć, że należała 
do kogoś innego. 

Todd przesunął się nieco do przodu. 

- Zaraz, może pomogę. 

Tim  zmierzył  go  badawczym  wzrokiem  i  natychmiast 

skinieniem głowy wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie był 
zbyt mądry, to z całą pewnością bardzo silny. 

- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział. 

- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże. 

Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod palcami, 

kiedy chwycił dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też 
łzy płynące z jej oczu. 

background image

- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły. 

- Niech pani chwyci mnie za szyję. - Todd natychmiast powrócił 

do  oficjalnych  form.  -  Trzeba  tylko  unieść  nogę,  reszta  pójdzie 
łatwo. 

Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły. 

-  Nie  przejmuj  się,  Tim  -  powiedziała  słabym  głosem.  -  Na 

pewno sobie poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia. 

Ból  ponownie  przeszył  jej  ciało.  Tym  razem  był  jeszcze 

silniejszy. Jednak Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły 
do ciała nieznajomego, jakby to była ostatnia deska ratunku. 

-  Dokąd  teraz?  -  spytał  mężczyzna,  kiedy  znalazła  się  w  jego 

ramionach. 

Tim  podrapał  się  w  czoło  i  rozejrzał  bezradnie  dokoła. 

Dlaczego  nie  pomyślał  o  tym  wcześniej?  Przecież  Jane  nie  będzie 
mogła chodzić po takiej jeździe. 

- Tam - powiedział w końcu, wskazując samochód z przyczepą, 

stojący kilkadziesiąt metrów dalej. 

Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były otwarte. 

Wewnątrz  znajdował  się  wózek  na  kółkach,  a  także  niewielka 
kanapa. Twarz jasnowłosego kowboja zasępiła się na widok wózka. 

-  Mówiłem  ci,  mówiłem  setki  razy  -  gderał  Tim.  -  Popatrz,  co 

narobiłaś. Znowu rehabilitacja się przedłuży. 

- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka. 

- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim. 

- Nie, wolę usiąść na kanapie. 

background image

Todd 

przystanął 

zdezorientowany 

przed 

otwartym 

samochodem. 

- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu. 

- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe. 

Tim  wskoczył  pierwszy  do  przyczepy  i  zaczął  myszkować  w 

niewielkiej  kuchence.  Todd  posadził  dziewczynę  na  kanapie 
najdelikatniej, jak potrafił. 

- Dziękuję - szepnęła. 

- Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę - powiedział. - 

Ale moja córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć. 

Jane  powoli  kojarzyła  fakty.  Musiała  chwilę  pomyśleć,  żeby 

przypomnieć  sobie  to,  co  wydarzyło  się,  zanim  poczuła  potworny 
ból.  Po  chwili  jednak  zrozumiała  całą  sytuację.  Postępowanie 
mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co nie znaczyło, że je 
pochwalała. 

- Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę - powiedziała po 

chwili  namysłu.  -  Wcale  nie  uważam,  żeby  pańska  córka  była  zła. 
Chodzi o to, że po prostu boi się zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś 
powinien jej pomóc, żeby nauczyła się radzić sobie ze strachem. 

-  Umiem  jeździć  konno,  ale  to  wszystko  -  stwierdził 

nieznajomy. - Nie znam się na rodeo, mimo że w Wyoming jest ono 
prawie tak popularne jak w Teksasie. 

- Jesteście z Wyoming? - zapytała. 

-  Tak.  Przenieśliśmy  się  tu  parę  tygodni  temu,  żeby…  żeby…  - 

Nie  wiedział  czemu,  ale  nie  chciał  powiedzieć  tej  kobiecie  o 
rozwijającej  się  firmie.  -  Żeby  być  bliżej  matki  Cherry.  Tak  ma  na 
imię moja córka - dodał po chwili. 

background image

Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego wpływu na 

tę  decyzję.  Zresztą  nie  wiedzieli  w  ogóle,  że  tam  mieszka.  Ona 
również przeprowadziła się w te okolice zupełnie niedawno. 

Todd  spojrzał  na  blondynkę.  Wyglądała  na  zdziwioną  jego 

wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic. 

-  Och,  rozwiedliśmy  się  jakiś  czas  temu  -  powiedział.  -  Matka 

Cherry zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.  

Jane skinęła głową. 

- Czy pańska była żona jeździ konno? - spytała. - Może mogłaby 

uczyć Cherry. 

Oczy nieznajomego pociemniały. 

-  Wprost  nienawidzi  koni  -  odparł.  -  Od  początku  była 

przeciwna temu występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi 
dniami. 

- No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł - powiedziała 

Jane. 

Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała wychowywała 

się  bez  matki.  Jane  wiedziała,  co  to  znaczy.  Jej  mama  zmarła  na 
zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze chodziła do szkoły. 

Spojrzała  na  mężczyznę.  Powiedział,  że  pochodzą  z  Wyoming. 

To  wyjaśniało,  dlaczego  mówił  z  tak  dziwnym  akcentem.  Ból 
nieoczekiwanie  znowu  dał  znać  o  sobie.  Jane  syknęła,  nie 
przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej się słabo. Musiała 
położyć się na kanapie. 

Tim  wrócił  po  chwili  z  kuchni.  Podał  jej  butelkę  z  colą  i  dwa 

proszki. Jane połknęła je natychmiast. 

background image

-  Uff,  zaraz  będzie  lepiej  -  westchnęła,  opadając  ponownie  na 

wyściełane siedzenie. 

- Nic pani nie jest? 

- Nie, nie, już dobrze - odparła. 

Todd  nie  miał  tu  już  nic  do  roboty.  Pożegnał  się  i  wyszedł  z 

przyczepy. Po chwili jednak dopędził go Tim. 

- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział. 

- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało? 

Tim westchnął ciężko. 

- Miała wypadek samochodowy - wyjaśnił. - Jej ojciec zginął na 

miejscu,  a  Jane  tkwiła  w  samochodzie  przez  parę  godzin,  zanim 
przyszła pomoc. Lekarze myśleli, że złamała kręgosłup. 

Todd  skrzywił  się  boleśnie,  jakby  przydarzyło  się  to  jemu 

samemu. 

- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. - Okazało 

się,  że  wypadł  jej  dysk.  To  na  szczęście  mniej  poważne,  chociaż 
bolesne  i  trudne  do  wyleczenia.  Nawet  po  paru  latach  mogą  się 
odzywać jakieś bóle. 

- Rozumiem. - Todd pokiwał głową. 

Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę. 

- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie 

widzieli  kogoś  takiego.  Tylko  dzięki  olbrzymiemu  wysiłkowi  woli 
udało  jej  się  wstać  tak  szybko  z  wózka.  Ona  zawsze  musi  być 
najlepsza.  Ma  to  po  ojcu.  Na  pewno  byłby  z  niej  teraz  dumny. 
Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie udziału w zawodach. 

- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?! 

background image

Tim pokiwał głową. 

-  Chciała  pokazać  wszystkim,  że  się  nie  poddała  i  nie  podda  - 

odparł  po  prostu.  -  Wie  pan…  Przepraszam,  jak  brzmi  pana 
nazwisko, bo nie dosłyszałem? 

- Burke. Todd Burke. 

- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać. 

Mężczyźni uścisnęli sobie prawice. 

-  Więc  wie  pan,  panie  Burke,  czasami  trzeba  zrobić  coś 

głupiego,  żeby  zamanifestować  swoją  postawę.  Byłem  temu 
przeciwny, ale oczywiście rozumiem Jane. 

Todd  pokiwał  głową.  W  zasadzie  nie  było  już  nic  do  dodania. 

Pożegnał  się  z  Timem  i  skierował  w  stronę  placu,  z  którego 
odpływali kolejni widzowie. Czuł się dziwnie. Nigdy nie spotkał tak 
upartej  i  dumnej  kobiety.  Nie  miał  wątpliwości  co  do  tego,  że  za 
jakiś czas znowu dosiądzie ona konia. 

Żałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten sposób. 

Jasnowłosa  Jane  na  pewno  chciała  dobrze.  Jej  krytyka  nie  była 
przecież  złośliwa.  Todd  nie  od  dziś  wiedział,  że  jest 
przewrażliwiony  na  punkcie  córki.  Cherry  była  przecież  jego 
jedynym  dzieckiem,  jedyną  radością.  Chciał,  żeby  spotykało  ją 
wszystko, co najlepsze. 

Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z 

młodych kowbojów. 

-  Tato,  widziałeś  ją?!  -  wykrzyknęła.  -  Tę  panią  z  jasnymi 

włosami?! To była sama Jane Parker! 

Todd  spojrzał  na  młodego  kowboja,  a  ten  przygarbił  się, 

zaczerwienił, a następnie zniknął z pola ich widzenia. 

background image

- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu. 

-  Kogo?  Chyba  nie  Jane  Parker?  Gdzie  jest  ten  chłopak?  Był 

przecież taki miły. 

Todd pogłaskał córkę po głowie. 

-  Przykro  mi,  kochanie,  ale  zdaje  się,  że  go  spłoszyłem  - 

stwierdził  z  westchnieniem.  -  Sama  wiesz,  że  w  takich  sytuacjach 
zachowuję się jak słoń w składzie porcelany. 

Cherry  rozglądała  się  jeszcze  przez  chwilę,  ale  później  dała 

temu spokój. 

- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. 

- Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z plecami 

i nie może jeździć. 

Cherry zmarszczyła czoło. 

-  Słyszałam,  że  zrezygnowała  z  występów,  ale  nie  wiedziałam 

nic  o  kontuzji  -  powiedziała.  -  Przyjechałam  tu  specjalnie  dla  niej. 
Widziałam film z zeszłorocznego rodeo i, mówię ci, była fan-ta-sty-
czna! 

Toddowi  trudno  było  dzielić  entuzjazm  córki.  Zwłaszcza  po 

tym, co się zdarzyło. 

- No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji - westchnął. - 

Wszyscy popełniamy błędy. 

Cherry  spojrzała  z  zaciekawieniem  na  ojca,  ale  jego  mina  nie 

skłaniała  do  drążenia  tematu.  Todd  był  chmurny  i  wyraźnie  z 
czegoś  niezadowolony.  Po  chwili  jednak  rozpogodził  się  i  położył 
dłoń na ramieniu córki. 

background image

-  To  twoje  pierwsze  rodeo  -  powiedział.  -  Dziwnym  trafem 

organizatorzy nie przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym 
ci to jakoś wynagrodzić? 

Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy. 

-  Naprawdę,  tato?  Wiesz,  tak  chciałabym  porozmawiać  z  Jane 

Parker. Możesz mnie z nią poznać? 

Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi o jej 

jeździe uwielbiana przez nią mistrzyni? 

- Jest bardzo ładna - dodała Cherry, nie czekając na odpowiedź. 

- Mama też jest ładna, ale nie aż tak. 

Dziewczynka  posmutniała  na  wspomnienie  matki.  Spuściła 

głowę i spojrzała na czubki swoich butów do konnej jazdy. 

-  Mama  nie  może  się  ze  mną  spotkać  w  przyszłym  tygodniu. 

Będzie zajęta. Wspominała ci o tym? 

- Mhm. 

Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. Marie 

starała  się  unikać  spotkań  z  córką.  Zwłaszcza  jeśli  w  pobliżu 
znajdował się jej nowy mąż, dla którego opuściła ich sześć lat temu. 

-  Zupełnie  nie  wiem,  co  ona  w  nim  widzi  -  ciągnęła  Cherry, 

lustrując swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie 
lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak można z kimś takim wytrzymać? - 
Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie. 

Todd  pogładził  córkę  po  ramieniu.  Wiedział,  że  mimo  wielu 

nieporozumień  wciąż  kocha  matkę  i  czeka  na  spotkanie  z  nią.  Nie 
znosiła  tylko  nowego  męża  Marie.  Zresztą  było  to  uczucie 
odwzajemnione. 

background image

-  No  wiesz,  on  jest  bardzo  inteligentny.  I  napisał  książkę. 

Podobno stała się bestsellerem. 

-  Przecież  ty  też  jesteś  inteligentny  i  bogaty  -  argumentowała 

Cherry. 

-  To  co  innego.  Ja  sam  doszedłem  do  wszystkiego.  Nie  mam 

dyplomu uniwersyteckiego. 

Cherry zachichotała. 

- On też nie - powiedziała. - Słyszałam, jak mama mówiła przez 

telefon, że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał. 

Todd ponownie pogładził ją po ramieniu. 

-  Nie  przejmuj  się  tym  wszystkim.  Najważniejsze,  żeby  mama 

była szczęśliwa. 

-  Nie  kochasz  jej  już?  -  spytała  Cherry  powodowana  nagłym 

impulsem. 

Todd  zafrasował  się.  Nigdy  wcześniej  nie  rozmawiali  tak 

szczerze o tym, co się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest na 
ryle dojrzała, żeby móc to wszystko zrozumieć. 

- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić - 

odparł.  -  Małżeństwo  wymaga  dobrej  woli  dwojga  osób.  Twoja 
mama  miała  już  dosyć  czekania,  kiedy  wrócę  z  pracy.  Dlatego 
odeszła. 

- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry. 

Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie. 

-  Nie,  to  nieprawda.  Mama  wciąż  cię  kocha…  po  swojemu. 

Powinnaś to zrozumieć. 

background image

-  Tak,  rozumiem,  rozumiem.  -  Cherry  zaczęła  kiwać  głową.  - 

Wiem też, że powinieneś pomyśleć o ponownym małżeństwie. Co z 
tobą będzie, kiedy ja wyjdę za mąż? Todd stłumił uśmiech. 

- Zostanę sam. 

- Właśnie! - triumfowała córka. - Dlatego, jeśli nie chcesz mamy, 

powinieneś  pomyśleć  o  jakiejś  innej  żonie.  Już  ja  się  tym  zajmę.  - 
Cherry nagle spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią do szkoły w 
Victorii. Mam już dosyć tego internatu. 

- Nigdy mi o tym nie mówiłaś. 

- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz, jak się 

cieszę z tych wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja praca. I tak 
będziemy się widywać częściej niż zwykle. 

Todd  z  trudem  przełknął  ślinę.  Starał  się nie  patrzeć  w  szare, 

podobne do jego własnych, oczy córki. 

- Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop i że… 

że chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni. 

Cherry  aż  podskoczyła  do  góry.  Wiadomość  ucieszyła  ją  tak 

bardzo, że nie zwróciła najmniejszej uwagi na ślady nieszczerości w 
jego głosie. Todd zastanawiał się właśnie, jak uda mu się przetrwać 
bez  pracy.  Stwierdził  jednak,  że  gotów  jest  wiele  poświęcić,  byle 
tylko Cherry była zadowolona. 

Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker. 

On jednak wciąż o niej pamiętał. 

-  To  cudownie,  tato.  Będziesz  moim  trenerem.  Pewnie  nie 

zauważyłeś, ale ciągle mam problemy - paplała Cherry. - Zwłaszcza 
ze zwrotami. 

Todd skinął głową. 

background image

- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić. 

- Co? 

-  Potem  ci powiem  - powiedział  z  tajemniczą  miną.  -  Na  razie 

chciałbym coś zjeść. Wprost umieram z głodu. 

- Ja też - zawtórowała mu Cherry. 

- To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji? - zapytał. 

- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry. 

Wsiedli  do  starego  forda,  którego  Todd  wypożyczył  po  oddaniu 
ferrari  do  przeglądu.  Samochód  zarzęził,  kiedy  Todd  przekręcił 
kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwiii mknęli już w 
stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman kurzu. 

Znalezienie  chińskiej  restauracji  okazało  się  dosyć  trudne, 

ponieważ  w  Jacobsville  był  tylko  jeden  taki  lokal.  Poza  tym 
znajdowało się tu mnóstwo barów i restauracji oferujących potrawy 
z  grilla  czy  z  rożna.  Po  skończonym  posiłku  mieli  jeszcze  trochę 
czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na rodeo. Zaczynała 
się właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed sobą 
jeszcze jeden występ. 

Tym  razem  obiecała,  że  da  z  siebie  wszystko,  ale  przejazd 

wokół  beczek  znów  jej  nie  wyszedł.  Skończyła  zebrawszy  słabe 
oklaski i skierowała się na wybieg. Todd widział, że córka z trudem 
tłumi łzy. 

-  No,  no,  nie  przejmuj  się  -  powiedział,  chcąc  ją  pocieszyć.  - 

Jeszcze wszystko przed tobą. 

-  Nie,  to  nie  ma  sensu  -  stwierdziła,  wycierając  odruchowo 

suche  już  oczy.  -  Po  prostu  nie  umiem  jeździć.  Trzeba  się  z  tym 
pogodzić. 

Todd zatoczył ręką szeroki krąg. 

background image

-  Czy  wiesz,  jak  wyglądałby  ten  plac,  gdyby  wszyscy 

rezygnowali  po  pierwszym  nieudanym  występie?  -  spytał.  -  Być 
może zostałoby tutaj paru zawodników, a może nie byłoby nikogo! 
Czy  wiesz,  co  stałoby  się  ze  mną,  gdybym  zrezygnował  z  pracy  po 
pierwszej porażce?  

Cherry udało się jakoś uśmiechnąć. 

-  Nie  byłbyś  potentatem  komputerowym  -  stwierdziła  po 

prostu. - A propos, nad czym teraz pracujesz? 

-  Nad  programem  dla  księgowych  -  odparł,  zadowolony,  że 

córka zapomniała o niedawnej porażce. 

-  Ee,  księgowość,  nudy.  -  Cherry  skrzywiła  się.  -  Kto  tego  w 

ogóle potrzebuje? Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś 
szczyty, jeśli idzie o gry. 

Todd omal nie wybuchnął śmiechem. 

- Cieszę się z tego - powiedział. - Nie mogę jednak zapominać o 

małych firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że… 

Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale przerwał 

mu radosny pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie bardzo wiedząc, co 
się  stało,  a  następnie  skierował  wzrok  tam,  gdzie  dziewczynka 
patrzyła z przejęciem i zachwytem. 

- To Jane Parker! - zawołała do ojca. 

Jednak  początkowy  zachwyt  ustąpił  miejsca  smutkowi.  Jane 

Parker  siedziała  na  wózku  inwalidzkim.  Wyglądała  na  zmęczoną  i 
przygnębioną.  Tim  wiózł  ją  w  kierunku  ich  domu  na  kółkach,  do 
którego  teraz  doczepiono  jeszcze  przyczepę  dla  koni.  Wszystko 
wskazywało na to, że chcą już odjechać. 

Todd  nie  mógł  na  to  pozwolić.  Już  wcześniej  przyszło  mu  do 

głowy,  że  mógłby  poprosić  jasnowłosą  mistrzynię,  by  udzieliła 

background image

Cherry paru lekcji. Dzięki temu córka miałaby znakomitą trenerkę, a 
Jane  nowe  zajęcie.  Todd  nie  wątpił,  że  wszystko  poszłoby 
doskonale. 

 

 

 

 

  

ROZDZIAŁ   DRUGI 

 

- Pani Parker! - krzyknął Todd. 

Jane  obejrzała  się  za  siebie  i  zauważyła  mężczyznę  z 

jasnowłosą  dziewczynką.  Zacisnęła  dłonie  na  poręczach 
inwalidzkiego  wózka.  Spotkanie  z  Toddem  Burkę  było  ostatnią 
rzeczą, na którą miałaby ochotę. 

-  Słucham?  -  spytała,  siląc  się  na  uśmiech.  Nie  lubiła,  gdy 

widywano ją na wózku. 

-  To  moja  córka,  Cherry  -  przedstawił  dziewczynkę.  -  Chciała 

panią poznać. 

Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał 

o zdanie. 

- Bardzo mi miło. 

- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się Cherry. 

- To był wypadek, prawda? 

Jane skrzywiła się jeszcze bardziej. 

background image

- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. - Nie 

powinnaś o to pytać. 

Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec. 

-  Przepraszam.  Naprawdę  bardzo  mi  przykro  -  powiedziała  i 

nie  zrażona  pierwszym  niepowodzeniem,  podeszła  do  wózka. 
Kucnęła  przy  nim  i  spojrzała  Jane  prosto  w  oczy.  -  Jest  pani 
naprawdę  wspaniała.  Widziałam  wszystkie  kasety  z  pani 
występami.  Nie  mogłam  przyjeżdżać  na  rodea,  ale  tatuś  kupił  mi 
filmy. To było naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety, 
ciągle  mam  problemy  ze  zwrotami.  Tatuś  nie  może  mi  pomóc,  bo 
nie  jest  trenerem  - paplała  dziewczynka.  -  Czy  będzie  pani  jeszcze 
mogła jeździć? 

- Cherry! - zagrzmiał Todd. 

-  W  porządku  -  powiedziała  słabym  głosem  Jane.  Oczy 

dziewczynki  były  czyste  i  jasne.  Nie  było  w  nich  fałszu  ani 
zakłamania.  Jane  rozluźniła  się  trochę.  Najbardziej  bała  się 
udawanego współczucia. 

-  Nie  -  odparła  szczerze,  po  chwili  zastanowienia.  -  Lekarze 

twierdzą,  że  nie  będę  mogła  jeździć  konno.  A  w  każdym  razie  nie 
będę startować w zawodach. 

-  Szkoda,  że  nie  mogę  pani  pomóc  -  westchnęła  Cherry.  -  W 

przyszłości  chciałabym  zostać  chirurgiem.  Zdecydowałam  się 
zdawać biologię i matematykę na egzaminie końcowym. Tata mówi, 
że  mogłabym  potem  rozpocząć  naukę  u  Johnsa  Hopkinsa.  To 
najlepsza akademia medyczna w kraju. 

Jane  uśmiechnęła  się  i  tym  razem  wypadło  to  znacznie 

naturalniej. 

-  Chirurgiem?  -  powtórzyła.  -  Nie  znałam  nikogo,  kto  miałby 

takie plany. 

background image

Cherry rozpromieniła się. 

- To teraz już pani zna - stwierdziła. - Szkoda, że pani wyjeżdża, 

bo  chciałam  się  poradzić  w  sprawie  tych  zwrotów.  Coś  mnie 
paraliżuje i nie potrafię ich dobrze wykonać. To śmieszne, prawda? 
A przecież wcale nie boję się na przykład widoku krwi. 

Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania. 

Patrzyła  na  promienną  twarz  Cherry  i  czuła  się  pusta  w  środku. 
Jeszcze  parę  lat  temu  przypominała  tę  jasnowłosą  dziewczynkę. 
Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi głód życia? 

-  Co?  Nie,  niestety  -  odparła  Jane,  gdy  zrozumiała,  że  Cherry 

pyta  ją,  czy  nie  może  dłużej  zostać,  -  Jestem  zmęczona,  poza  tym 
mamy dzisiaj wywiady… 

- Wywiady? - przerwała jej Cherry. - Dla radia czy telewizji? 

Kobieta na wózku pokręciła smutno głową. 

- Nic z tych rzeczy - odparła. - Daliśmy ogłoszenie do gazet, że 

potrzebujemy zarządcy na ranczu. Nie znamy się na tym z Timem. 
Od śmierci taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy - wyznała na koniec. 

- Mój tata zna się świetnie na finansach - oznajmiła z niewinną 

minką  Cherry.  -  Naprawdę  potrafi  dokonać  cudów.  Sam  prowadzi 
książki swojej fir… 

-  To  znaczy  małej  firmy  komputerowej,  dla  której  pracuję  - 

wpadł jej w słowo Todd. 

Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I rzeczywiście; 

co  prawda  była  nieco  zdziwiona,  ale  nie  powróciła  już  do  kwestii 
jego firmy. 

Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w 

Toddzie. 

background image

- Umie pan prowadzić księgi rachunkowe? - zapytał Tim, kładąc 

akcent  na  ostatnich  słowach,  żeby  nie  było  wątpliwości,  o  co  mu 
chodzi. 

- Jasne. 

Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho: 

- Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy się z 

Meg do głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku lekcji jazdy 
konnej, zamiast snuć się godzinami po domu. 

Cherry  zastanawiała  się,  czy  nie  powinna  się  obrazić  za 

"dziecko", natomiast Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym 
rozbawieniem. 

-  Ależ,  Tim!  On  pewnie  już  ma  pracę!  -  Mimo  wysiłków  Jane 

mówiła na tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał. 

- Pracuję w Victorii dla… - zawahał się - małej firmy. Ale mam 

sporo  wolnego  czasu.  Z  przyjemnością  spróbowałbym  czegoś 
nowego. 

Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy ustawione 

na podpórce przy wózku. 

-  Tak  chciałabym  nauczyć  się  porządnie  jeździć  -  westchnęła, 

może nazbyt teatralnie, Cherry.  - Teraz to nawet szkoda pieniędzy 
taty na wpisowe. 

Jane  podniosła  wzrok.  Mężczyzna  o  stalowym  spojrzeniu  stał 

przed nią i czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił. 

-  Nie  zatrudni  pana  -  stwierdził  Tim.  -  Jest  zbyt  dumna,  żeby 

przyznać,  że  właśnie  o  kogoś  takiego  jej  chodziło.  Woli  tkwić  cały 
dzień na ganku i użalać się nad sobą. 

- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła. 

background image

- Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak malowana 

lala, ale potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych 
rad. 

Todd  pokiwał  z  uznaniem  głową.  Kobieta  na  wózku  z 

pewnością zasługiwała na szacunek. 

-  Proponuję  dwutygodniową  próbę  -  powiedział  w  końcu.  - 

Oboje zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę znam 
się  na  księgowości.  Poza  tym  w  tak  krótkim  czasie  nie  będę  mógł 
narobić wielu szkód. 

- I tak niewiele nam może zaszkodzić - stwierdził Tim, kierując 

te słowa bardziej do szefowej niż Todda. 

Jane  ważyła  przez  chwilę  w  myśli  wszystkie  za  i  przeciw.  Jej 

zaufanie wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie 
stabilizacji. Bała się samotnych mężczyzn, z których każdy mógł się 
okazać złodziejem albo kimś jeszcze gorszym. 

-  Możemy  spróbować  -  zdecydowała  w  końcu.  -  Niestety,  nie 

mieliśmy ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie niska.  - 
Podała  sumę.  -  Do  tego  dochodzi  zakwaterowanie  i  wyżywienie. 
Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to za mało. 

Todd podrapał się w brodę. 

-  Może  być  -  powiedział.  -  Ale  pod  warunkiem,  że  uda  mi  się 

utrzymać obecną pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami. 

Starał  się  nie  patrzeć  na  córkę.  Gdyby  to  zrobił,  Cherry  na 

pewno by się jakoś zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem. 

- A co na to pański szef? 

- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. - Jestem 

w końcu samotnym ojcem, prawda?  

background image

Jane skinęła głową. 

-  Dobrze.  Musimy  już  jechać.  Możecie  teraz  załatwić  swoje 

sprawy.  Oczywiście  jeśli  nie  chcecie  zostać  jeszcze  jakiś  czas  na 
rodeo. 

Ojciec i córka spojrzeli na siebie. 

-  My  też  jedziemy  -  zdecydowała  Cherry.  -  Mam  już  dosyć 

rodeo. Jestem zdegustowana i załamana swoim występem. 

-  Nie  przesadzaj  -  powiedziała  Jane.  -  Strach  jest  czymś 

naturalnym. Każdy go przeżywa. 

- Pani też się bała? 

Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się strachu na 

długo przed pierwszym występem. 

-  Zaraz  wszystko  przygotuję  -  powiedział  Tim.  -  Może  wydaje 

wam się dziwne, że chciało nam się brać ten dom na kółkach, żeby 
przejechać kilkanaście kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane. 

Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w tym 

kierunku wózek. Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą. 

- Ja się nią zajmę - powiedział. 

Tim  odetchnął  z  ulgą.  Jane  nie  była  ciężka,  ale  jego  kręgosłup 

był  w  coraz  gorszym  stanie.  Todd  uniósł  jego  szefową  lekko  jak 
piórko i posadził na kanapie w przyczepie. 

- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek. 

- Też włożyć do środka - odparł Tim. - Później zaprowadzę go 

na miejsce. 

background image

Todd  wstawił  więc  wózek  do  przyczepy,  a  potem  wysłuchał 

dokładnych instrukcji Tima dotyczących drogi na ranczo. Następnie 
samochód odjechał, a ojciec i córka długo jeszcze patrzyli za nim. 

-  Naprawdę  chcesz  to  zrobić,  tato?  A  co  będzie,  jak  się  Jane 

dowie? 

-  Później  będziemy  się  o  to  martwić  -  odparł  Todd.  - 

Prowadzenie  rancza  to  prawdziwe  wyzwanie  dla  finansisty,  a  ty 
nauczysz się lepiej jeździć. - Po chwili dodał jeszcze poważniejszym 
tonem: - Myślę, że obie strony mogą na tym skorzystać. 

- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju. 

- No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem urlop. 

- Pogłaskał dziewczynkę po głowie. - Potraktujmy to jak wakacyjny 
wypad. Przynajmniej pobędziemy trochę razem. 

- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę musiała 

wrócić do szkoły. 

Zawiesiła  głos,  ale  ojciec  nie  podjął  tematu.  Najwyraźniej 

myślał o czymś innym.  

- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w końcu. 

- Obawiam się, że ona mnie nie lubi - odparł Todd, rozkładając 

ręce. 

-  Ty  jej  też  nie  lubisz,  prawda?  -  spytała  Cherry,  przyglądając 

się mu ukradkiem. 

- Ee, nie jest tak źle - mruknął. 

-  Dlaczego  więc  chcesz  jej  pomóc,  skoro  jej  nie  lubisz?  - 

dopytywała się córka. 

Todd  nie  znał  odpowiedzi  na  to  pytanie.  Sam  się  zastanawiał, 

co w niego wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie 

background image

jeszcze  rok  temu  była  trzpiotowatą  panienką,  która  robiła  słodkie 
oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy. Jednak cóż, teraz dotknęło 
ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc. 

- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania. 

Cherry  skinęła  głową.  Najwidoczniej  ta  odpowiedź  ją 

zadowoliła. 

-  Mnie  też  -  stwierdziła.  -  Ale nie  możemy  się  z  tym  zdradzić. 

Jest bardzo dumna. 

Skinął głową. 

- I w gorącej wodzie kąpana - dodał. 

- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka. 

Todd udał, że nie zrozumiał aluzji. 

Szybko  dotarli  do  luksusowego  domu,  który  Todd  niedawno 

kupił  w  Victorii,  i  zabrali  się  do  pakowania  najpotrzebniejszych 
rzeczy. Z trudem udało im się wyjaśnić gospodyni imieniem Rosa, że 
wyjeżdżają. 

- Co? Już? - dopytywała się kobieta. - Przecież państwo prawie 

tutaj nie mieszkali! 

Obiecali,  że  wkrótce  wrócą,  i  pomknęli  wynajętym  fordem  w 

stronę Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało  im 
się to bez trudu. 

Dom  i  obejście  nie  przedstawiały  szczególnie  budującego 

widoku.  Rozległe  pastwisko  ogrodzono  płotem  łatanym  drutem 
kolczastym,  co  miało  odstraszyć  bydło.  Stara  stodoła  miała 
niewątpliwie  jedną  zaletę  -  tę,  że  stała.  Dom,  wokół  którego  rosły 
śliczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a przynajmniej 
odmalowania,  a  stara  droga,  biegnąca  obok  wiatraka,  bardziej 

background image

przypominała  bezdroże  niż  jakikolwiek  uczęszczany  szlak.  Była 
piaszczysta,  nie  pokryta  nawet  żwirem,  a  w  jej  zagłębieniach 
zgromadziła się woda po ostatnim deszczu. 

Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za samochodem z 

przyczepą. Od razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są 
spróchniałe,  a  jedyny  nowy  fragment  domu  to  podjazd  zrobiony  z 
desek, zapewne dla wózka. W głębi posesji znajdował się budynek, 
który mógł, przy dużej dozie optymizmu, uchodzić za garaż, a dalej, 
w  bujnej,  nie  koszonej  trawie stał  domek.  Todd  domyślił  się,  że  w 
nim  właśnie  mają  zamieszkać.  Miał  nadzieję,  że  jest  w  nim  więcej 
niż jeden pokój. 

Ku  ich  zaskoczeniu  okazało  się,  że  to  nie  wszystko.  Za  ich 

domkiem  znajdował  się  jeszcze  jeden,  nowszy  budynek.  Znacznie 
mniejszy  niż  wielkie  domisko  przy  podwórku,  ale  z  pewnością 
wygodny,  zwłaszcza  w  lecie.  Na  jego  ganku  stały  nawet  fotele  na 
biegunach. 

- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich. 

Todd uścisnął mu dłoń. 

- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste. 

- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy? 

Todd  skinął  dłonią  w  kierunku  domku,  ale  Tim  pokręcił 

przecząco głową. 

-  Nie,  nie.  Tam  mieszka  stary Hughes.  Pomaga  mi  trochę  przy 

bydle,  ale  już  niewiele  może.  Jest  zmęczony  i  schorowany.  Pracuje 
tutaj  od  dziecka.  Dopiero  za  dwa  lata  przejdzie  na  emeryturę  i 
będzie mógł gdzieś się przenieść. Zamieszkacie tam. 

Todd  odetchnął,  widząc,  że  Tim  wskazuje  mniejszy  z  dwóch 

domów. Jego córka również wyraźnie poweselała. 

background image

-  Oczywiście  ten  dom  jest  trochę  zaniedbany  -  ciągnął  Tim.  - 

Wszystko  tutaj  wymaga  naprawy,  tylko  nie  ma  komu  jej 
przeprowadzić.  Zatrudniamy  jeszcze  trzy  osoby,  głównie  na 
godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach. 

Domek,  w  którym  się  znaleźli,  wcale  nie  był  w  najgorszym 

stanie.  Miał  trzy  sypialnie  i  niewielką  bawialnię,  a  w  wyglądającej 
na nie używaną kuchni znaleźli niewielki piecyk, czajnik i lodówkę. 

- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry. 

- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził Todd. 

-  Oczywiście,  nie  musisz  -  powiedział  Tim.  -  Będziecie  jedli 

razem z nami. Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. Nigdy 
nie  mieliśmy  własnych  dzieci,  więc  Meg  chętnie  zajmuje  się 
cudzymi. 

Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem "dziecko", ale 

stary  brodacz  patrzył  na  nią  z  tak  miłym  i  rozbrajającym 
uśmiechem,  że  nie  potrafiła  się  długo  gniewać.  Dla  kogoś  w  tym 
wieku musiała jeszcze być oseskiem. 

- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu. 

Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił 

się. 

- Kiepsko - mruknął. - Położyła się, ale ciągle ma bóle. Mówiłem 

jej, że nie powinna wsiadać na konia, ale mnie nie słuchała. Zawsze 
taka była. Od dziecka kpiła sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że 
zabrakło jej ojca. Miał na nią dobry wpływ. 

- Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne - zgodził się 

Todd. 

background image

- Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że jakiś 

dureń napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku 
inwalidzkim. 

Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości. 

- Co to była za gazeta? - spytał. 

-  Jakiś  tygodnik,  który  wychodzi  w  Jacobsville  -  odparł  Tim.  - 

Nie powinna brać sobie tego do serca. To sprawka tego dzieciaka od 
Sikesów. Skończył niedawno szkołę dziennikarską i wydaje mu się, 
że może sobie na wszystko pozwolić. 

Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość. 

- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz? 

-  Oczywiście.  To  przyjaciel  domu.  Jego  ojciec  trzymał  Jane  do 

chrztu. Jeśli będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, Lou. Miał 
tyle roboty, że musiał… 

- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu. 

Tim potrząsnął przecząco głową. 

- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała. 

Poza  tym  to  było  jeszcze  przed  Lou…  A  Jane  nie  chce  się  z  nikim 
wiązać. 

- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka. 

Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę. 

- Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie mogła 

brać udziału w rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu. 

- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie Todd. 

Tim spojrzał na niego podejrzliwie. 

background image

-  Mam  nadzieję,  że  nie  będzie  pan  chciał,  no…  wykorzystać 

Jane. 

Todd  uśmiechnął  się  i  potrząsnął  głową.  Troskliwość  starego 

wydała mu się wzruszająca. 

- Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a 

nie jestem na tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek. 

Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, co nie 

było łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu. 

- Na pewno się jakoś dogadamy - stwierdził. - Cieszę się, że pan 

tu jest. Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi 
się zreperować to i owo. Przede wszystkim zajmę się schodami. 

- Mogę pomóc - zgłosił się na ochotnika Todd. - Znam się trochę 

na stolarce. 

- Naprawdę?! - Stary spojrzał na niego uważnie. - To wspaniale! 

Mamy  tu  jakieś  narzędzia,  bo  ojciec  Jane  zajmował  się  robieniem 
mebli. To wszystko sam wykonał. 

Z  kolei  Todd  zdziwił  się  na  te słowa.  Zarówno  kredensy,  jak i 

szafy  w  wielkim,  starym  domu,  do  którego  dotarli,  wyglądały  na 
dzieło profesjonalisty. 

-  No  proszę!  -  powiedział,  poklepując  mijany  stół.  -  To 

naprawdę świetna robota. 

Weszli  do  salonu,  w  którym  znaleźli  Jane  wraz  z  Cherry. 

Dziewczynka siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała blada 
na kanapie, ale chętnie odpowiadała na pytania nieletniej amazonki. 

-  To  długo  nie  potrwa  -  powiedział  Tim,  gładząc  Jane  po 

ramieniu. - Zaraz powinien tu być lekarz. 

- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem.  

background image

Do  tej  pory  starała  się  jakoś  trzymać,  ale  teraz  siły  zaczęły  ją 

opuszczać. Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie. 

-  Nie  ma  pani  jakichś  środków  przeciwbólowych?  -spytał 

szorstko  Todd,  chcąc  przynajmniej  tonem  zamaskować  swój 
niepokój. 

- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają. 

-  A  jak  pani  myśli,  dlaczego?  - Próbował  utrzymać  napastliwy 

ton,  ale  głos  mu  się  zaczął  łamać.  Ta  Parker  wyglądała  naprawdę 
kiepsko. 

- Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. Ten facet 

nazwał mnie kaleką. 

Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć. 

-  Dobrze,  dobrze.  Pojedziemy  jutro  z  Cherry  do  miasteczka  i 

każemy mu zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje. 

Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po chwili 

ustąpił jednak grymasowi bólu. 

- Zdaje się, że słyszę samochód  - powiedział Tim.  - To pewnie 

lekarz. 

Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się 

zgadnąć,  o  czym  myśli.  Jej  uczucia  względem  doktora  z pewnością 
nie były jednoznaczne. Czy to możliwe, żeby go jednak kochała? 

Odgłosy  silnika  umilkły  i  po  chwili  do  salonu  wszedł  wysoki 

rudzielec. Miał na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce 
i, rzecz rzadka w tych okolicach, czyste, szare buty. Doktor postawił 
na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz. 

Todd obserwował go uważnie. 

background image

- Doktor Jebediah Coltrain - Tim przedstawił nowo przybyłego. 

- Kiedyś wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec. 

- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor. 

On również się nie uśmiechał. 

-  A  to  Todd  Burke  i  jego  córka  Cherry  -  ciągnął  Tim  jak 

wytrawny mistrz ceremonii. - Todd ma się zająć u nas księgowością. 

Coltrain  skinął  głową  i  zwlekał  chwilę,  zanim  uścisnął  dłoń 

Todda.  Nieco  przyjaźniej  potraktował  Cherry.  Można  było  nawet 
powiedzieć, że na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu. 

-  No  słucham,  co  zmalowałaś  tym  razem?  -  zwrócił  się 

bezpośrednio  do  chorej.  -  Jeździłaś  konno?  Mogłem  się  tego 
spodziewać.  Następnym  razem  wezmę  ze  sobą  wieniec  zamiast 
torby. 

Doktor  zaczął  badać  Jane.  Jego  olbrzymie  łapska  okazały  się 

nadzwyczaj delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd obserwował z 
niechęcią przebieg badań. 

- Nadwerężyłaś sobie mięśnie - zawyrokował w końcu Coltrain. 

- Mam nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan zapalny. Czekaj, zaraz 
zrobię  ci  zastrzyk  przeciwbólowy,  a  potem  będziesz  musiała 
odpocząć.  W  najbliższych  dniach  żadnych  ćwiczeń.  Proszę  mi 
pomóc - zwrócił się do Todda. 

Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd uśmiechnął się 

tylko,  a  następnie  wziął  podaną  ampułkę  z  przezroczystą  cieczą  i 
ułamał jej czubek. Coltrain w tym czasie przygotował strzykawkę i 
igłę jednorazową. Szybko odsłonił ramię Jane i zrobił jej zastrzyk. 

- Dzięki, Rudzielcu. 

Lekarz wzruszył ramionami. 

background image

- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny 

środek. 

Cherry  zaofiarowała  się,  że  posiedzi  z  chorą.  Coltrain  wskazał 

im wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać. 

-  Co  się  stało?  -  spytał  Tim,  kiedy  znaleźli  się  w  końcu  w 

bezpiecznej  odległości  od  salonu.  Stary  był  naprawdę 
zaniepokojony. 

-  Muszę  ją  prześwietlić  -  powiedział  Coltrain.  -  Nadwerężenie 

mięśni  to  wersja  robocza.  Trzeba  to  sprawdzić.  Niepotrzebnie 
dosiadła konia - dodał poirytowany. 

- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce. 

Doktor machnął ręką. 

- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie chcę jej 

dzisiaj męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane 
dotarła do szpitala. Niezależnie od tego, co będzie mówić i… robić. - 
Spojrzał  znacząco  na  mężczyznę,  którego  poznał  przed  niecałym 
kwadransem. 

Todd skinął głową. 

- Może pan na mnie liczyć. 

Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali. 

- Nie chciałbym być na pana miejscu. 

Usłyszeli  wyraźny  dzwonek.  Był  to  stojący  w  przedpokoju 

telefon.  Tim  poszedł,  żeby  go  odebrać,  a  następnie  wrócił  po 
Coltraina. 

- Do ciebie - powiedział. 

background image

Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej 

rozmowy. 

- Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem lekarzem i sam 

ustalam, co mam robić… Do cholery z umową! Dobrze, jeszcze o tym 
porozmawiamy. No, to na razie. 

Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się  i wsiadł do 

samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się autem. 

- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu. 

- Z czego? - zapytał Todd. 

-  Chodzi  o  niego  i  Lou.  Zupełnie  do  siebie  nie  pasują.  Ona  ma 

ciągle nowe pomysły i chciałaby wszystko robić nowocześnie, a on 
woli  stare,  sprawdzone  metody.  Sam  nie  wiem,  dlaczego  jeszcze 
współpracują. 

Todd  też  nie  wiedział.  Miał  jednak  nadzieję,  że  ta  współpraca 

potrwa  długo,  jak  najdłużej.  Sam  nie  wiedział,  dlaczego,  ale  nie 
podobał mu się sposób, w jaki Coltrain traktował Jane. 

 

 

 

 

  

ROZDZIAŁ TRZECI 

 

Jane  szybko  zasnęła,  ale  ponieważ  jęczała  przez  sen  i 

przewracała  się  z  boku  na  bok,  Todd  zdecydował  się  zostać  przy 

background image

niej, gdy Cherry poszła do łóżka. Wcześniej dostał od Tima książkę 
przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do lektury. Czas mijał mu 
szybko.  Książka  była  czymś  w  rodzaju  podręcznika,  któremu 
nadałby  tytuł  "Jak  nie  należy  prowadzić  rancza".  Straty  i 
zaniedbania widać było gołym okiem. 

Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy 

zdobywał nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać 
funkcje rozpłodowe, co zwiększyłoby dochody, ale oczywiście nikt o 
tym  nie  pomyślał.  W  gospodarstwie  używano  przestarzałego 
sprzętu.  Gdyby  zająć  się  jego  naprawą  i  konserwacją,  można  by 
odpisać  sporą  kwotę  od  podatku.  Tego  rodzaju  możliwości 
pojawiały  się  niemal  wszędzie.  Jego  zdaniem  ranczo  miało  szansę 
rozwoju, a co za tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, 
o tym nie pomyślał. 

Todd  zdjął  okulary  i  przetarł  powieki.  Przez  moment  miał 

wrażenie, że ktoś go obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że 
ma otwarte oczy. 

-  Nie  wiedziałam,  że  nosi  pan  okulary  -  powiedziała  sennym 

głosem. 

-  Jestem  dalekowidzem  -  wyjaśnił.  -  Noszę  okulary  tylko  do 

pracy. Podobno mnie postarzają. 

Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była senna i z 

trudem powstrzymywała ziewanie. 

- A ile pan ma lat? - spytała w końcu. 

- Trzydzieści pięć. A pani? 

-  O  całe  dziesięć  mniej  -  oznajmiła,  jak  mu  się  zdawało, 

triumfalnie.  - Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana 
wieku. 

Todd nie chciał ciągnąć tego tematu. 

background image

- Lepiej się pani czuje? 

- Troszkę. - Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi. - Po prostu 

nie  znoszę  takiego  stanu.  Jestem  zupełnie  bezsilna.  Dobrze,  że  już 
nie czuję bólu, 

-  To  nie  będzie  przecież  trwało  wiecznie  -  przypomniał  jej 

Todd. 

Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy. 

Odgarnęła je niecierpliwym ruchem. 

- Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi mi o 

bezsilność - dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie. 

Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło. 

- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie. 

Nazwa  choroby  brzmiała  niewinnie.  Przecież  wiele  osób 

choruje na zapalenie płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na swój 
stan, do momentu kiedy nie mógł już pracować i z trudem chodził. 
Lekarze kazali mu zostać w domu tylko pod warunkiem, że żona się 
nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy akurat ważne przyjęcie. Zajęła 
się  właśnie  projektowaniem  wnętrz  i  z  jakichś  względów  musiała 
uczestniczyć w tej imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała. 

- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę. 

-  Nie,  nic.  Miałem  kiedyś  zapalenie  płuc,  a  żona  pojechała  na 

przyjęcie  -powiedział.  -  Nie  byłoby  jeszcze  najgorzej,  gdyby  nie 
schowała  gdzieś  lekarstw.  Nie  mogłem  ich  znaleźć.  W  ogóle  z 
trudem  chodziłem.  Kiedy  przyjechała  nad  ranem,  miałem 
czterdzieści  stopni  gorączki  i  trzeba  mnie  było  natychmiast 
umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w 
tym samym roku urodziła się Cherry. 

- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z żoną? 

background image

Toddowi  wydawało  się,  że  nie  powinni  omawiać  jego 

osobistych  problemów.  Jednak  leżąca  obok  kobieta  nie  wyglądała 
na  taką,  która  łatwo  daje  za  wygraną.  Widać  było,  że  ten  temat  ją 
poruszył i zaciekawił. 

-  Po  pierwsze,  mówiłem  sobie,  że  nie  zrobiła  tego  specjalnie. 

Marie  zawsze  gdzieś  chowała rzeczy,  a  potem  nie  wiedziała, gdzie 
są.  Po  drugie  była  wtedy  w  ciąży.  Gdybym  wystąpił  o  rozwód,  na 
pewno nie chciałaby mieć ze mną dziecka - tłumaczył cierpliwie. 

-  A  pan  chciał!  -  To  było  raczej  stwierdzenie,  a  nie  pytanie.  - 

Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana. 

-  Zawsze  chciałem  mieć  dzieci  -  przyznał  nieco  zażenowany.  - 

Sam jestem jedynakiem. Wychowałem się na wielkim ranczu. Wiem, 
co  to  znaczy  samotne  dzieciństwo.  Pragnąłem  mieć  więcej  dzieci, 
ale… skończyło się na jednej córce. 

Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała zadać, 

było bardzo osobiste. 

- Czy matka nie chciała Cherry? 

- Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy - powiedział z 

wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście, spotykają się. Marie 
lubi  grać  rolę  dobrej,  oddanej  matki.  Jest  projektantką  wnętrz  i 
większość  jej  klientów  to  konserwatywni  Teksanczycy.  Wie  pani, 
tacy, co lubią, żeby wszystko było na swoim miejscu. 

- Czy Cherry wie…? 

-  Trudno  pewnych  rzeczy  nie  zauważyć.  Przecież  nie  jest 

głupia.  Staram  się  tylko  zapobiegać  kolejnym  manipulacjom.  Nie 
pozwalam również, by Marie wtrącała się w prywatne życie naszej 
córki. Weźmy choćby rodeo. 

Jane znowu potrząsnęła głową. 

background image

- Nie rozumiem. 

- Marie jest przeciwna występom córki. 

-  Ach,  a  Cherry  jednak  jeździ!  -  Jane  nie  mogła  powstrzymać 

okrzyku. - Wbrew temu, co sądzi o tym matka. 

Skinął poważnie głową. 

- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem. 

Sytuacja  powoli  stawała  się  jasna.    Samotny  ojciec 

wychowujący  córkę  był  wciąż  jednak  kimś  niesłychanie  rzadko 
spotykanym i Jane chciałaby zadać mnóstwo pytań. Teraz czuła, że 
jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się Todd, zaczął 
od niej powoli odpływać. 

- Tak dziwnie się czuję - szepnęła. - Nie mam pojęcia, co podał 

mi ten Rudzielec. 

- Wygląda na trochę narwanego - stwierdził niechętnie Todd. 

Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu. 

- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię. 

Lubię.  Powiedziała:  "lubię".  To  mogło  znaczyć  wszystko  i  nic. 

Todd  zmarszczył  czoło,  zastanawiając  się  nad  znaczeniem  tego 
słowa w wypadku Jane. 

- Lubi go pani? - spytał. 

- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność. 

- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie 

też seks. 

Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po chwili już 

spała.  Todd  przyglądał  się  jej  z  prawdziwą  przyjemnością, 

background image

zastanawiając  się  nad  sensem  ostatniego  stwierdzenia.  Jane  była 
prawdziwą  pięknością.  Jeśli  nawet  nie  interesowała  się 
mężczyznami,  to  mężczyźni  z  pewnością  interesowali  się  nią. 
Pewnie miała jakiegoś swojego chłopaka. Przecież Tim mówił mu o 
Coltrainie. 

Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą książką 

na  kolanach.  Miał  przecież  jeszcze  sporo  pracy.  Lepiej  będzie,  jeśli 
zajmie  się  problemami  rancza,  a  nie  intymnym  życiem  jego 
właścicielki. 

 

 

 

 

 

 

Karetka  pogotowia przyjechała  następnego  ranka  dokładnie o 

dziesiątej.  W  oczach  Jane  pojawił  się  błysk  gniewu,  kiedy  ją 
zobaczyła. 

-  Nie  mam  zamiaru,  słyszycie?!  Nie  mam  zamiaru  iść  do 

szpitala!  -  powtarzała,  patrząc  na  Todda  rozgorączkowanym 
wzrokiem. 

Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś zajęcie 

na pastwisku, a Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd dopiero teraz 
przejrzał ich grę. 

-  Nikt  nie  chce,  żeby  pani  tam  została  -  przekonywał  upartą 

rekonwalescentkę.  -  Mają  panią  po  prostu  prześwietlić,  a  potem 
przywieźć do domu. 

background image

Jane  usiadła  na  łóżku.  Jasne  włosy  rozsypały  na  ramionach. 

Todd  pomyślał,  że  wygląda  jak  nimfa  przy  leśnym  strumyku.  Jak 
rozzłoszczona nimfa. 

-  Na  pewno  niczego  sobie  nie  złamałam  -  stwierdziła 

autorytatywnie. - Nigdzie nie jadę. 

Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a następnie 

skierowali pytający wzrok na Todda. 

- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain! 

-  Nigdzie  nie  jadę.  Możecie  zabrać  te  nosze  -  zwróciła  się 

bezpośrednio do pielęgniarzy. 

- Proszę, panowie, podejdźcie bliżej. - Todd również postanowił 

ją ignorować. 

Omal nie rzuciła się na niego z pięściami. 

- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się. 

Todd  nie  zwrócił  na  to  uwagi.  Podszedł  do  niej  i  wziął  ją  na 

ręce.  Nie  chciał  wdawać  się  w  utarczki  słowne.  Pragnął,  by  Jane 
znalazła się jak najszybciej w szpitalu. 

Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, który 

w tak niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż 
obok jego szeroki tors, stało się z nią coś dziwnego. Zaparło jej dech 
w  piersiach  i  stała  się  zupełnie  niezdolna  do  działania.  Trwało  to 
zaledwie  parę  sekund.  Po  chwili  znalazła  się  na  noszach,  jeden  z 
sanitariuszy  przykrył  ją  białym  prześcieradłem  i  ponieśli  ją  do 
karetki.  Jane  czuła  się  jak  dzikie  zwierzę,  schwytane  nagle  w 
niewidzialne wnyki. 

-  Pojadę  za  wami  samochodem  -  rzucił  Todd,  zaglądając  do 

przestronnego wnętrza karetki. 

background image

Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to, 

że  stracił  pewność  siebie.  Już  wcześniej  serce  zabiło  mu  żywiej, 
kiedy  poczuł  blisko  siebie  drobne  ciało  dziewczyny.  A  teraz  to 
spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi. 

-  Nic  mi  pani  nie  powie?  -  spytał,  odwracając  od  niej  wzrok.  - 

Nie będzie pani krzyczeć i drapać? 

- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby. 

Todd potrząsnął głową. 

- Nie, nie może mnie pani wylać - powiedział z przekonaniem. 

- Niby dlaczego? 

- Ponieważ straci pani ranczo - odparł z uśmiechem. - Myślę, że 

z moją pomocą uda się je zachować. 

Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać 

ją też było na przemyślane decyzje. 

- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie. 

-  Porozmawiamy  o  tym  po  prześwietleniu  -  stwierdził, 

wycofując  się  z  wnętrza  karetki.  Pomógł  jeszcze  pielęgniarzowi 
zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował się do swego auta. 

Coltrain  przyglądał  się  uważnie  kliszy.  Wyglądał  na 

zadowolonego.  Pionowa  zmarszczka  nad  jego  nosem  znikła  teraz 
niemal zupełnie. 

- Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest. - Jane zdecydowała się 

przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie. 

Rudzielec  ze  stetoskopem  na  szyi,  wśród  rozmaitych 

przyrządów i narzędzi, wydawał jej się kimś innym, mało znanym. 
Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać. 

background image

Coltrain oderwał wzrok od kliszy. 

-  Nie  powiedziałem  przecież,  że  nic  ci  nie  jest.  -  Zrobił 

efektowną przerwę. - Na szczęście moja diagnoza się potwierdziła i 
nie  masz  żadnych  złamań.  Powinnaś  jednak  pamiętać,  że  jesteś 
chora.  Jeszcze  jeden  taki  wyczyn,  a  być  może  będziesz  musiała 
spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to ci chodzi? 

Jane spuściła wzrok. 

- Nie - szepnęła. 

-  Więc  przestań  się  popisywać  i  udowadniać  wszystkim,  że 

jesteś u szczytu formy! - huknął Coltrain. - Ten reporter i tak będzie 
musiał odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili z dziwnym 
uśmiechem. 

- Co masz na myśli? 

Rudzielec  poprawił  stetoskop,  rozejrzał  się  dokoła  i  mrugnął 

do niej łobuzersko. 

-  Miejscowe  Stowarzyszenie  Jeździeckie  zabroniło  mu  wstępu 

na rodeo. 

Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem. 

-  Przecież  to  największa  impreza  sportowa  w  okolicy! 

Zwłaszcza  o  tej  porze  roku.  Skąd  o  tym  wiesz?  -  spytała 
podejrzliwie. 

- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.  

Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło. 

-  Ależ  ze  mnie  gapa!  To  twoja  sprawka,  przyznaj  się.  - 

Wyciągnęła palec w kierunku przyjaciela. 

background image

-  Nie  tylko  -  odparł  z  powagą  Coltrain.  -  Wszyscy  się  ze  mną 

zgadzają.  Zresztą  gazeta  i  tak  miała  kłopoty,  ponieważ  właściciele 
sklepu  żelaznego  i  stacji  obsługi  samochodów  wycofali  swoje 
reklamy.  Znasz  ich  pewnie.  Startowałaś  z  ich  synami  w  zawodach. 
Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać najnowsze wydanie gazety. 

Dopiero  po  chwili  dotarło  do  niej  to,  co  powiedział.  Przez 

chwilę patrzyła na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się. 

- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty stary 

diable! 

- Jesteś przecież moją przyjaciółką. 

Wzruszenie  ścisnęło  jej  gardło.  Zdołała  jedynie  wykrztusić 

krótkie: "dzięki". Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela. 

W  tym  momencie  rozległo  się  pukanie  do  drzwi.  Todd  Burke 

wszedł do środka bez zaproszenia. Już chciał coś powiedzieć, ale na 
widok  połączonej  w  uścisku  pary  stanął  jak  wryty.  Niemal 
jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła do gabinetu doktor 
Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem doktora Coltraina i Jane, a 
następnie położyła na biurku jakieś papiery. 

- Mam tu wyniki badań Neda Rogersa - powiedziała. - Obawiam 

się, że nie są zbyt pomyślne.  

- Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z pacjentką? - 

zapytał opryskliwie Coltrain. 

Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem. 

-  Zrobiłam  już  wszystko  i  chcę  wyjść  na  lunch.  Przecież  już 

dwunasta. 

-  Dwunasta?  -  powtórzył  z  niedowierzaniem  Coltrain.  -  A, 

rzeczywiście. - Odwrócił się w stronę Jane.  - No cóż, w zasadzie to 
już wszystko. 

background image

-  Odwiozę  ją  do  domu  -  wtrącił  się  Todd.  -  Mam  parę  pytań 

dotyczących  prowadzenia  rancza.  Obawiam  się,  że  to  nie  może 
czekać. 

Doktor  Blakely  przyglądała  się  z  uśmiechem  nie  znanemu 

mężczyźnie.  W  jej  oczach  pojawiło  się  zainteresowanie.  Przez 
moment czekała, aż Coltrain ich sobie przedstawi, a następnie sama 
wyciągnęła rękę do nieznajomego. 

-  Doktor  Louise Blakely  - powiedziała.  -  Miło  mi pana poznać, 

panie… 

- Nazywam się Burke, Todd Burke - pospieszył z wyjaśnieniami. 

- Zarządzam ranczem pani Parker. 

- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina. 

- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec. 

Lou  spojrzała  na  niego  z  wyraźną  wrogością,  jednak  Coltrain 

udawał, że jej w ogóle nie zauważa. 

-  W  umowie,  którą  podpisałam,  jest  wyraźnie  napisane,  że 

zatrudniają  mnie  jako  pańską  współpracownicę,  doktorze  - 
przypomniała mu. - Przez cały rok. 

Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi. 

- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do Jane. 

- ł uważaj na siebie. 

Na  jego  czole  znowu  pojawiła  się  charakterystyczna 

zmarszczka. 

- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane. 

Coltrain  poklepał  ją  po  ramieniu,  a  następnie  podszedł  do 

biurka. 

background image

- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou. 

Pożegnali  się  z  lekarzami  i  Todd  zawiózł  Jane  na  szpitalnym 

wózku na parking, gdzie stał jego samochód. Następnie pomógł jej 
przejść  na  tylne  siedzenie  i  ruszył  w  stronę  rancza.  Przez  dłuższą 
chwilę jechali w milczeniu. 

-  Czy  jest  pani  zazdrosna  z  powodu  Lou?  -  spytał 

niespodziewanie, przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy Lou i 
Coltrain pochylili się nad biurkiem. 

- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała. 

Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi 

myślami. Wyglądało na to, że mówi szczerze. 

-  Lou  nie  potrafi  sobie  z  nim  poradzić  -  podjęła  temat.  -  To 

dziwne, jest przecież taka niezależna i stanowcza. 

- Może się w nim kocha - podsunął Todd. 

-  Mam  nadzieję,  że  nie.  Inaczej  srodze  się  rozczaruje.  Rudy  to 

zaprzysiężony  stary  kawaler.  Nie  widzi  niczego  poza  swoją  pracą. 
Lubi kobiety, ale z żadną nie potrafiłby się związać. 

Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech. 

-  Pewnie  potrafi  go  pan  zrozumieć,  bo  pan  też  taki  jest, 

prawda? 

Skinął głową. 

-  Kto  raz  się  sparzył,  ten  dmucha  na  zimne  -  stwierdził 

sentencjonalnie. 

Zahamował  gwałtownie,  ponieważ  właśnie  zmieniły  się 

światła.  Było  to  ostatnie  skrzyżowanie  przed  wyjazdem  z 
Jacobsville. 

background image

Jane syknęła z bólu. 

- Przepraszam, powinienem bardziej uważać. 

- Nie, nic się nie stało - szepnęła. 

-  Widzi  pani,  mam  już  za  sobą  nieudane  małżeństwo  -  Todd 

ciągnął  zaczęty  wątek.  - Dlatego  będę  szczery.  Nie  interesuje mnie 
na przykład romans z panią. Chciałbym natomiast wyprowadzić to 
ranczo na prostą. Ale uwiedzenie pani zupełnie nie wchodzi w grę. 

Nie  odpowiedziała  od  razu.  Todd  zerknął  do  lusterka,  żeby 

sprawdzić, co robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała 
ani nie załamywała rąk. 

- Dziękuję za szczerość - powiedziała. 

- A teraz się pewnie pani na mnie obrazi - mruknął, skręcając w 

boczną drogę. 

Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu. 

- Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie Burke - 

zaszczebiotała.  -  A  poza  tym  ta  skromność!  Oczywiście,  wszystkie 
kobiety  czyhają  na  pana.  A  jeśli  nie  potrafią  pana  usidlić,  to  się 
obrażają. 

Todd  był  nieco  zdezorientowany.  Nie  spodziewał  się  takiej 

dozy sarkazmu i ironii.  

- Że co? - wyjąkał.  

- Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach - ciągnęła 

Jane. - Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w 
przypływie nagłej żądzy, ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie 
interesuje, będę się oczywiście pilnować. Zresztą, łatwo mógłby się 
pan  obronić,  gdybym  pana  molestowała.  -  Jane  zatrzepotała 
rzęsami. - Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle 

background image

nie boi się pan podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana 
uwieść,  ale  inne  nie  będą  miały  podobnych  skrupułów.  Niech  pan 
uważa, bo łakomy z pana kąsek. 

Todd  wydawał  jakieś  niezrozumiałe  pomruki.  Ta  dziewczyna 

kpiła sobie z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował. 

-  Niech  się  pani  nie  wygłupia  -  powiedział,  oglądając  się  za 

siebie. 

Samochód  omal  nie  zjechał  do  rowu.  Jane  trochę  się 

przestraszyła,  ale  jednocześnie  była  z  siebie  dumna.  Burkę  nie 
wyglądał na faceta, którego łatwo wyprowadzić z równowagi. 

- Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że 

jest pan wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć. 

- Wcale tego nie powiedziałem. 

- Ale tak pan uważa! - wypaliła. 

Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. Nie 

lubił  kobiet  tak  wygadanych  jak  Jane  Parker.  Musiał  też  pamiętać, 
że, sądząc z jej reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją zranić. 

Zatrzymali  się  na  podwórku  i  Todd  wyłączył  silnik.  Przez 

chwilę siedzieli w zupełnej ciszy. 

-  Dawno  się  tak  nie  ubawiłam  -  powiedziała  w  końcu  Jane.  - 

Bardzo  pana przepraszam  za  te  żarty,  ale,  prawdę  mówiąc,  po  raz 
pierwszy od niepamiętnych czasów czułam się tak dobrze. 

Todd  odwrócił  się  do  niej.  Jego  oczy  przypominały  lodowe 

sople. 

-  Bardzo  nie  lubię,  kiedy  się  ze  mnie  żartuje  -  stwierdził.  - 

Będzie lepiej, jeśli sobie to pani zapamięta. 

Rysy Jane stwardniały. 

background image

-  Będzie  lepiej,  jeśli  zapamięta  pan,  że  nie  wolno  do  mnie 

mówić tym tonem! - oznajmiła. 

Otworzyła  drzwiczki  i  zabrała  się  do  wysiadania.  Todd  chciał 

jej pomóc, ale pokręciła głową. 

- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak będzie 

lepiej. 

Todd  zazgrzytał  zębami.  Już  chciał  rzucić  jakąś  niepochlebną 

uwagę na temat wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane 
uznałaby to za obrazę. 

- Dobrze - mruknął. 

Wszedł  do  domu  i  zaczął  szukać  Tima.  Znalazł  go  w  kuchni, 

gdzie brodacz rozmawiał właśnie z żoną. 

- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok. 

- Wszystko w porządku. 

- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim. 

- Pokłóciliśmy się - wyznał. 

Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała, 

a Tim aż gwizdnął. 

- To już coś! - krzyknął. - Pamiętam, jak Jane wspaniale kłóciła 

się z Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby 
idealną parę. 

- Niby dlaczego? - spytał naburmuszony Todd. - Tylko dlatego, 

że jest lekarzem? 

-  I  synem  farmera  -  dodał  Tim.  -  Nigdy  by  nie  pozwolił,  żeby 

ranczo  Jane  tak  podupadło.  Czy  uda  się  panu  jakoś  podreperować 
nasze finanse? 

background image

Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał 

wzbudzać złudnych nadziei. 

-  Myślę,  że  tak.  Ale  proszę  nie  oczekiwać  ode  mnie  gotowych 

recept. 

Tim  skinął  głową,  a  następnie  ponownie  spytał  o  Jane.  Z  ulgą 

wysłuchał  tego,  co  powiedział  doktor.  Następnie  obaj  mężczyźni 
wyszli  do  przedpokoju.  Todd  wziął  wózek  i  wypchnął  go  na 
zewnątrz. 

- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim. 

Todd wzruszył ramionami. 

Tim  stanął  w  drzwiach.  Z  przyjemnością  obserwował  to,  co 

działo się przy samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i Todd znowu 
się  kłócili.  Przynajmniej  nie  myśli  bez  przerwy  o  swoich  nogach, 
ucieszył się stary. No i ma się czym zająć. 

Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg. 

-  Obiad  za  kwadrans  -  oznajmiła.  -  Mógłby  pan  poszukać 

Cherry?  Ćwiczy  zwroty  wokół  beczek.  Powinna  być  na  padoku  - 
zwróciła się do Todda. 

Bez  trudu  odnalazł  córkę  na  placu.  Jeździła  wolno  wokół 

beczek. 

- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok. 

- Cześć. Jak leci? - zapytał. 

- Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane powiedziała, że 

powinnam od tego zacząć. 

- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się. 

background image

-  Tak.  Nie  mówiłam  ci?  -  spytała,  zatrzymując  konia.  -  Co 

powiedział lekarz? 

Todd pokiwał uspokajająco głową. 

- Wszystko w porządku - powiedział. - Chodź na lunch. Ma być 

gotowy za parę minut. 

- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie. 

Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu. 

Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę 

z Timem. Następnie poszedł do łazienki, żeby się trochę odświeżyć. 
Czuł się coraz bardziej głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek. 

Cherry  oczywiście  się  spóźniła  i  od  razu  rzuciła  na  jedzenie. 

Stanowili chyba wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z 
apetytem. 

Jane  siedziała  nad  niemal  pełnym  talerzem.  Przed  obiadem, 

kiedy nikt nie słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną uwagę na temat 
wody kolońskiej Todda, ale teraz milczała. 

To Tim pierwszy zaczął rozmowę: 

-  Wiesz,  Jane,  pan  Burke  uważa,  że  znalazł  sposób  na  to,  żeby 

wyjść  z  kryzysu.  Będziemy  tylko  musieli  zacisnąć  pasa  i  wziąć 
kredyt. 

Jane westchnęła głęboko. 

- Właśnie tego się obawiałam  - powiedziała ponuro.  - Nikt już 

nam nie da pieniędzy. 

-  Z  kredytem  nie  będzie  żadnych  problemów  -  rzekł  pewnym 

tonem Todd. 

background image

Nie  chciał  wdawać  się  w  wyjaśnienia,  dlaczego.  Każdy  bank 

zdecyduje się na pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. Todd miał 
zamiar  wyciągnąć  Jane  z  tarapatów.  Zwłaszcza  że  kwota,  której  w 
tej  chwili  potrzebował,  była  niczym  w  porównaniu  z  rocznym 
dochodem jego firmy. 

-  Dobrze.  Ile  potrzebujemy  i  na  co  wydamy  te  pieniądze?  - 

spytała zaintrygowana Jane. 

Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, na 

czym  polega  skomplikowany  system  ulg  podatkowych  i 
inwestycyjnych.  Mówił  też  o  wydzierżawieniu  niepotrzebnych 
gruntów, 

modernizacji 

parku 

maszynowego 

innych 

usprawnieniach. 

Jane  aż  zaparło  dech  z  wrażenia.  Wizje,  jakie  roztaczał  Todd, 

zdawały  się  być  spełnieniem  jej  życzeń.  Bardzo  chciała,  tak  jak 
proponował, prowadzić stadninę, zamiast hodowli bydła rzeźnego. 
Małe,  nowoczesne  ranczo  było  jej  marzeniem.  Przecież  przede 
wszystkim znała się na koniach! 

- Poza tym - ciągnął Todd - ma pani znane nazwisko. To wstyd, 

że pani tego nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już dawno zajęły 
się reklamą odzieży czy końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o 
tym? 

- W… wolałabym tego nie robić - odparła. 

- Dlaczego? 

Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele zupy. 

Wzięła łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz. 

-  Nie  pozwolę,  żeby  fotografowali  mnie  na  wózku!  - 

powiedziała. 

Todd pokiwał głową. 

background image

- Nikt nie będzie musiał tego robić - powiedział. - Po pierwsze, 

nie będzie pani całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się 
pani  wcale  pokazywać.  Kontrakt  reklamowy  może  dotyczyć 
nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo. 

Jane  przyłożyła  dłonie  do  skroni  i  zaczęła  je  rozmasowywać. 

Ten Burke przyprawiał ją o ból głowy. 

-  Kto  by  tam  wykorzystał  do  reklamy  kogoś  już  prawie 

nieznanego? Jest tylu nowych zawodników. 

-  Nie  wygłupiaj  się!  -  krzyknęła  Cherry,  która  milczała  do  tej 

pory,  ponieważ  była  zajęta  pochłanianiem  przepysznej  grzybowej 
zupy.  -  Przecież  jesteś  legendą!  W  stadninie,  w  której  uczyłam  się 
jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną. 

Jane  otworzyła  szeroko  oczy.  Wiedziała  o  istnieniu  plakatów, 

ale nie sądziła, by ktoś je kupował. 

-  Zapomniałaś,  prawda?  -  wtrącił  się  Tim.  -  Mówiłem  ci,  że 

musieli  dodrukowywać  te  plakaty,  ale  pewnie  nie  zwróciłaś  na  to 
uwagi. To było zaraz po wypadku. 

-  Nie,  nie  zwróciłam  na  to  uwagi  -  przyznała  Jane.  Następnie 

spojrzała na Todda. - Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo. 

 

 

 

 

  

ROZDZIAŁ    CZWARTY 

 

background image

Todd  uparł  się,  żeby  jechać  samemu  do  banku  w  Jacobsville. 

Nie chciał, żeby Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę. 

Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku 

zadowolił się jego pisemnym poręczeniem. Potem jeszcze tylko parę 
telefonów  i  odpowiednia  kwota  znalazła  się  na  koncie  Jane.  Mógł 
nią  teraz  swobodnie  dysponować.  Przede  wszystkim  pomyślał  o 
nowym  sprzęcie,  a  także  o  firmie,  która  dokonałaby  niezbędnych 
napraw na ranczu. 

Kiedy  Jane  zobaczyła  pierwszy  rachunek,  omal  nie  spadła  z 

wózka. Miała ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie 
wypada. 

-  Nie  mogę  sobie  na  to  pozwolić  -  powiedziała,  potrząsając 

świstkiem. 

- Myli się pani - zaoponował spokojnie Todd. - Konserwacja jest 

na dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego. 

- A to ogrodzenie?! 

-  No  tak,  tutaj  rzeczywiście  nie  miałem  wyboru.  Musiałem 

zdecydować się na nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba łatać 
drutem  kolczastym.  To  może  być  niebezpieczne  dla  zwierząt  - 
tłumaczył spokojnie. - Poza tym zamówiłem zbiornik na wodę… 

- Cysternę - przerwała mu. - W Teksasie mówimy: "cysternę".  

- Właśnie, cysternę - ciągnął. - No i oczywiście znalazłem firmę, 

która dokona naprawy dachu. Na górze pełno jest garnków i wiader 
do zbierania deszczówki. Jeśli nie załatamy dziur, wkrótce cały dach 
przegnije i trzeba będzie go wymienić na nowy. 

Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki. 

- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła. 

background image

-  Właśnie  tego  pytania  się  spodziewałem  -  powiedział  Todd  z 

uśmiechem. 

Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej, dżinsowej 

koszuli,  którą  włożył  zaraz  po  przyjeździe  z  Jacobsville,  i  luźnych 
spodniach. Musiała przyznać, że wyglądał bardzo atrakcyjnie. 

- I cóż? - ponagliła go. 

-  Chcę  wykorzystać  dwa  ogiery  na  rozpłód  -  odparł.  -  Za 

zarobione  dzięki  nim  pieniądze  będziemy  mogli  założyć  stadninę. 
Później  sami  będziemy  sprzedawali  źrebięta  pełnej  czy  raczej 
czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa. 

Jane  chciała  wygłosić  komentarz  na  temat  liczby  mnogiej, 

której  używał  w  swoich  rozważaniach  Burkę,  ale  zamiast  tego 
rzuciła automatycznie: 

-  Pełnej  angielskiej,  czystej  arabskiej.  -  Dopiero  po  chwili 

dotarło  do  niej  to,  co  powiedział  Burke.  -  Będziemy  potrzebowali 
lepszej  stajni  -  stwierdziła,  używając  narzuconej  przez  Burke'a 
liczby mnogiej. 

Todd skinął głową. 

-  Wiem.  Zbudujemy  nową.  Znalazłem  już  odpowiednią  ekipę 

wykonawczą. 

-  Ale  przecież  na  to  trzeba  jeszcze  więcej  pieniędzy!  - 

wykrzyknęła. - W tej chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a pan 
mi  proponuje  nowe  wydatki!  Pozwoli  pan,  że  powtórzę  pytanie: 
skąd brać na to pieniądze? 

Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej zastrzeżenia. 

Przez  chwilę  milczał,  wpatrując  się  w  okolone  jasnymi  włosami 
oblicze Jane, a następnie zaczął wyjaśnienia. 

background image

-  Pożyczka  to  pierwsze  źródło,  ale  zgadzam  się  z  panią,  że 

niewystarczające  -  powiedział.  -  Ogiery,  to  drugie.  A  poza  tym…  - 
urwał i spojrzał niepewnie na Jane. 

- Poza tym? 

Mężczyzna zaczerpnął tchu. 

-  Rozmawiałem  z  dużą  fabryką  odzieży  z  Houston.  Otóż  są 

zainteresowani  współpracą.  Chcieliby  rozpocząć  promocję 
kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o dżinsy 
i kurtki dżinsowe. 

Jane z trudem przełknęła ślinę. 

- Czy wiedzą o…? 

Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania. 

-  Wiedzą.  Nie  będą  pani  fotografować  na  wózku.  To  bardzo 

rozsądna oferta. 

Todd  podał  wysokość  proponowanego  honorarium.  Jane  nie 

mogła uwierzyć własnym uszom. 

- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie. 

Burke pokręcił przecząco głową. 

-  Nic  podobnego.  To  wcale  nie  tak  dużo.  Oczywiście,  dopiero 

pani  zaczyna.  Radziłbym  dokładnie  obejrzeć  wszystkie  rodzaje 
ubrań, które ma pani reklamować. Ostatecznie będzie na nich pani 
nazwisko. 

Jane  aż  się  zaczerwieniła.  Perspektywa  ujrzenia  swojego 

nazwiska  na  ubraniach  kowbojskich  była  bardzo  podniecająca.  I 
pomyśleć, że w tym będą jeździć zawodnicy na rodeach. Nie chciała 
jednak  popadać  w  przesadny  optymizm.  Przecież  nie  podpisała 
jeszcze umowy.  

background image

- Tak, nie chciałabym promować tandety. 

-  To  zrozumiałe  -  stwierdził.  -  Jednak  wydaje  mi  się,  że  to 

przyzwoite  przedsiębiorstwo.  Jest  już  na  rynku  parę  lat.  Wszyscy 
mówili o nim pozytywnie. Zresztą sama pani się przekona. Mają tu 
przyjechać w następny piątek.  Przepraszam, że nie konsultowałem 
z panią sprawy terminu. 

Jane wyciągnęła rękę. 

-  Nie  szkodzi  -  odparła.  -  Mam  przecież  masę  czasu.  Nie  będę 

twierdzić, że jest inaczej. 

Todd  obserwował  ją  uważnie.  Błękitne  oczy  lśniły  dziwnym 

blaskiem. Blade dotąd policzki nabrały rumieńców. Jane wyglądała 
na  ożywioną  i  zadowoloną.  Piękniała  z  minuty  na  minutę. 
Gwałtowny ruch piersi pod cienkim materiałem bluzki wskazywał, 
że jest podniecona. 

-  Niech  pan  przestanie  grać  rolę  uwodziciela  -  powiedziała, 

zauważywszy jego spojrzenie. - Porozmawiajmy lepiej o interesach. 

Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt był 

piorunujący. 

- Na pewno pani tego chce? 

Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk. 

- Na pewno - odparła. - Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O której 

mają przyjechać? 

 

 

 

 

background image

 

Do  czwartku  ustalono  wszystkie  szczegóły  spotkania. 

Następnego  dnia  rano  Jane  miała  odbyć  rozmowę  z  dwójką 
przedstawicieli  przedsiębiorstwa.  Rozpoczęły  się  też  prace  na 
ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt ciężkich maszyn, a 
także nawoływania robotników. 

Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody 

dla  koni.  Dziewczynka  robiła  spore  postępy,  ale  Todd  nie  miał 
okazji tego docenić, ponieważ całymi dniami siedział w pokoju przy 
biurku  i  albo  sprawdzał  rachunki,  albo  rozmawiał  przez  telefon. 
Jane  nie  mogła  pojąć,  jak  może  pracować  w  tym  hałasie.  Przecież 
dobiegał on nawet do pastwiska. 

-  Boże,  trudno  to  wytrzymać!  -  jęknęła,  obserwując  swoją 

uczennicę. - Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi. 

Cherry  uśmiechnęła  się  do  niej.  Skończyła  właśnie  siodłać 

klacz, podarowaną jej przez ojca. 

- Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. Inaczej 

zndw  będzie  przeciekać  -  zauważyła  przytomnie  i  poklepała  klacz 
po  karku.  -  W  końcu  zdecydowałam  się,  jak  ją  nazwać.  Piórko. 
Dlatego że galopuje tak lekko. Jane skinęła głową. 

-  To  dobre  imię  -  zgodziła  się.  -  Powinnaś  jej  na  więcej 

pozwalać. Ta klacz potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz 
jej tylko popuścić cugli. 

Cherry  posmutniała.  Spuściła  głowę  i przysiadła obok  Jane  na 

wielkiej beli siana. 

- Nie mogę - powiedziała. - Staram się, ale mi nie wychodzi. 

- Boisz się, że spadniesz, prawda? 

background image

Cherry  zaczęła  wyskubywać  siano  z  beli,  na  której  siedziała. 

Wyglądała w tej chwili na bardzo zakłopotaną. 

-  To  też  -  przyznała.  -  Ale  bardziej  boję  się  o  konia.  Pierwszy 

raz,  kiedy  byłam  na  rodeo,  widziałam  upadek.  Koń  złamał  nogę. 
Chcieli  go  oddać  do  rzeźni,  ale  ubłagałam  tatę  i  kupił  mi  go.  Jest 
teraz  u  krewnych  w  Wyoming.  Od  tego  czasu  mam  problemy  z 
szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami. 

Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o niczym jej 

nie powiedział. 

- Po prostu nie miałaś szczęścia - powiedziała. - Jeźdźcy kochają 

swoje  konie  i  wiedzą,  jak  unikać  okaleczenia  zwierząt.  Oczywiście 
zdarza się, że ktoś zleci z konia. Sama miałam złamane żebro, kiedy 
spadłam  z  klaczy  w  czasie  treningu.  Jednak  nigdy  nie  widziałam 
poważnego wypadku w czasie rodeo. To raczej rzadkość. 

-  Naprawdę?  -  spytała  Cherry. Na  jej  twarzy  pojawił  się  nagle 

promienny uśmiech. 

-  Możesz  mi  wierzyć.  Konie  instynktownie  wyczuwają,  co  jest 

dla  nich  najlepsze.  Zadanie  jeźdźca  to  przede  wszystkim  nie 
przeszkadzać… 

- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem. 

Na  jej  czole  pojawiły  się  zmarszczki.  Przed  oczami  miała  tych 

zawodników,  których  uważała  za  najlepszych.  Czyżby  Jane  miała 
rację?  Czy  wystarczyło  zdać  się  na  koński  instynkt?  Czyżby  cała 
sprawa była aż tak prosta? 

- To wcale nie jest takie proste - dodała Jane, jakby odgadła jej 

myśli. - Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu. 

- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry. 

background image

Zerwała  się  na  równe  nogi  i  podbiegła  do  skubiącego  trawę 

konia. W oczach Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też 
kiedyś odkrywała te proste prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może 
osiemnaście lat temu? 

- Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się - ostrzegła swą uczennicę. 

- Musisz się również nauczyć, że koń wyczuwa twoje nastroje. Wie, 
kiedy jesteś zła, zmęczona lub też podniecona. 

-  Co  tu  się  dzieje?!  Spotkanie  na  szczycie?  -  usłyszała  za  sobą 

głos Todda. 

-  Widzę,  że  pana  również  hałasy  wygoniły  z  domu  - 

powiedziała.  

- Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty. 

-  Tato,  chcesz  popatrzeć?!  -  krzyknęła  do  niego  Cherry  z 

końskiego grzbietu. - Spróbuję robić zwroty. 

Todd rozłożył ręce. 

-  Właśnie  mówiłem,  że  jestem  zajęty  -  odparł,  podchodząc  do 

córki. - Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy. 

-  A  ja  myślałam,  że  jesteśmy  na  wakacjach  -  powiedziała 

półgłosem Cherry i mrugnęła do niego. 

Jane  nic  nie  słyszała.  Siedziała  na  sianie  i  mrużąc  oczy, 

wpatrywała się w jakiś odległy punkt na horyzoncie. 

- Dobrze, zostanę jeszcze chwilę - stwierdził Todd po krótkim 

namyśle. 

Córka uśmiechnęła się do niego. 

- Dzięki. 

background image

Podszedł  do  beli  i  usiadł  obok  Jane,  która  w  ciągu  ostatnich 

minut czyniła olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi. 
Musiała  jednak  przyznać,  że  w  dżinsowej  bluzie,  spodniach  i  w 
szarym  stetsonie  wyglądał  jak  prawdziwy  kowboj.  Miał  sylwetkę 
urodzonego  jeźdźca.  Zwłaszcza  nogi,  długie  i  mocne, doskonale  by 
mu służyły w czasie jazdy. 

-  Cherry  mówiła  mi  o  koniu  ze  złamaną  nogą  -  rzuciła  w  jego 

stronę. - To było bardzo miłe z pańskiej strony. 

Todd zsunął stetsona na tył głowy. 

- Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie potrafię się 

oprzeć łzom. 

Jane uśmiechnęła się. 

- Dobrze o tym wiedzieć. 

- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd. 

-  Wygląda  na  to,  że  znowu  nie  mam  szczęścia  -  powiedziała 

kpiącym tonem. 

Todd  spojrzał  na  nią  z  ukosa.  Wyglądała  niezwykle  kusząco  i 

bezbronnie.  Ciekawe,  czy  potrafiłby  oprzeć  się  łzom  Jane? 
Postanowił jednak nie myśleć o tym. 

- Rozmawiałem z moją byłą żoną - oświadczył. - Powiedziała, że 

chce jednak zaprosić Cherry do siebie. Mają się wybrać po zakupy. 
Dlatego  będę  musiał  wyjechać  jutro  z  rana.  Jednak  przy  odrobinie 
szczęścia  powinienem  zdążyć  na  negocjacje  w  sprawie  reklamy. 
Gdyby mi się to nie udało, proszę niczego nie podpisywać. Najpierw 
musi to zobaczyć prawnik. 

- Wiem o tym. 

- To dobrze. 

background image

Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę. Dziewczynka 

cieszyła  się,  przejechawszy  parę  razy  wokół  beczek.  Robiła  to 
wolno, ale z coraz większą wprawą. Pomachali jej, chcąc dać znak, 
że patrzą. 

- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane. 

- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma. 

Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała tak 

wspaniałego ojca. 

- To normalne - powiedziała. - Dzieci rozwiedzionych rodziców 

często chcą, żeby rodzice byli razem.  

Todd pokręcił przecząco głową. 

- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się twarzą 

do Jane. - Czy pani rodzice się kłócili? 

Jane wyruszyła ramionami. 

-  Nie  mam  pojęcia.  Mama  zmarła,  kiedy  zaczęłam  chodzić  do 

szkoły. W zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim i Meg - 
dodała po chwili namysłu. 

- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.  

Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona. 

- Przynajmniej zostali mi Tim i Meg - szepnęła. - Nie wiem, co 

bym bez nich zrobiła. 

- Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później  - 

powiedział Todd. - Bardzo mi ich brakuje. 

-  Tak  to  już  jest  -  stwierdziła,  nie  chcąc  poddać  się  fali  żalu.  - 

Ludzie po prostu umierają. Zawsze tak było i będzie. 

background image

Todd skinął głową. 

-  Jasne.  Ale  tym,  którzy  zostają,  wcale  nie  jest  z  tego  powodu 

łatwiej. 

Jane  musiała  mu  przyznać  rację.  Opanowały  ją  czarne  myśli. 

Nie  wiadomo  do  czego  by  doszło,  gdyby  nie  Cherry,  która 
podjechała do nich i zeskoczyła z konia. 

-  A  teraz  uważajcie  -  powiedziała,  patrząc  na  nich 

rozognionymi oczami. 

Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie dosiadła 

jej i zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli, 
dzięki czemu przejazd wypadł nadspodziewanie dobrze. 

- Brawo! - krzyknął Todd. 

- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale!  - zawtórowała mu 

Jane. 

Cherry wyglądała na uszczęśliwioną. 

- To zasługa Jane - wyjaśniła ojcu. - Gdyby nie ona, nigdy bym 

się tego nie nauczyła. 

Jane uśmiechnęła się pobłażliwie. 

- To przede wszystkim twoja zasługa - powiedziała. - Przecież 

ty dosiadasz konia. 

Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła 

w stronę placyku. 

- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła. 

- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd. 

- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała Jane. 

background image

Todd  spojrzał  na nią.  Jane  miała  na  sobie  koszulkę  z  krótkimi 

rękawami,  która  wspaniale  podkreślała  szczupłość  jej  ciała  i 
sprężystość  biustu.  Zwykle  blade  policzki  były  zaróżowione  z 
podniecenia.  Pewnie  nie  zdawała  sobie  sprawy  z  tego,  że  wygląda 
piękniej niż kiedykolwiek. 

-  Powoli  i  ostrożnie  -  powtórzył,  wpatrując  się  w  nią 

uporczywie. 

Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała jego 

przenikliwe,  stalowoszare  oczy.  Na  moment  zaparło  jej  dech  z 
wrażenia. 

Todd  uniósł  dłoń  i  dotknął  jej  policzka.  Przesunął  palcami 

wokół  ust,  brody,  a  potem  powędrował  nimi  nieśmiało  niżej.  Jane 
bała się poruszyć. Miała wrażenie, że ktoś ją zaczarował i wystarczy 
jeden  niepotrzebny  gest  lub  zbędne  słowo,  a  czar  pryśnie.  Todd 
chyba  czuł  to  samo.  Jego  palce  zatrzymały  się  na  wiotkiej  szyi. 
Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce biło chyba równie 
mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła 
ją niemal zupełnie. Co jakiś czas wydawała tylko radosne okrzyki. 

Palce Todda przesunęły się niżej. 

-  Todd!  Todd!  Przyjechał  szef  ekipy  remontowej!  -  usłyszeli 

głos Tima. 

Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno. 

Todd z trudem przełknął ślinę. 

- Już idę! - odkrzyknął. - Mówiłem ci, że wcale nie mam ochoty 

na romans - zwrócił się do Jane. 

Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u-znała za 

bezpieczną. 

background image

- Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj 

się lepiej! 

- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim. 

Todd wstał i spojrzał na Jane. 

- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie. 

-  Jeszcze  pogadamy  -  zawtórowała  mu.  -  Aha,  może  od  razu 

wyjaśnisz, od kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?! 

Todd roześmiał się głośno. 

- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą. 

Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić. 

- Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to jest mój 

dom. Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo. 

Todd skinął głową. 

-  Myślałem  o  tym  -  powiedział,  starając  się  zapomnieć,  jak 

gładka  i  jedwabista  jest  skóra  Jane.  -  Chciałem  was  umówić  na 
oddzielne spotkanie, ale może tak rzeczywiście będzie lepiej. 

Powiedzieli  Cherry  o  spotkaniu,  a  następnie  ruszyli  w  stronę 

domu. Szef ekipy remontowej, wyglądający bardziej na biznesmena 
lub  przemysłowca,  czekał  na  nich  koło  swojego  zielonego 
mercedesa. 

- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd. 

-  Ależ  ja  już  o  panu  słyszałam!  -  Jane  nie  potrafiła  ukryć 

podniecenia. - Podobno pana firma jest najlepsza! 

- Staramy się - powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o 

pociągłej  twarzy.  -  Ja  natomiast  nie  tylko  o  pani  słyszałem,  ale 

background image

widziałem  panią  na  rodeo.  Wspaniałe  przeżycie!  Ten  wypadek  to 
straszne nieszczęście. 

Jane  nie  poczuła  się  urażona,  chociaż  zwykle  reagowała 

gwałtownie  na  słowa  takie  jak  "wypadek",  czy  "wózek".  Widać 
jednak było, że Hayesowi jest naprawdę przykro. 

- No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć dalej - 

odparła sentencjonalnie. 

Hayes skinął głową. 

-  Racja.  Myślała  już  pani  o  tym,  co  mogłoby  zastąpić  rodeo  w 

pani  życiu?  -  zapytał  otwarcie  i,  o  dziwo,  tym  razem  Jane  również 
nie miała o to do niego pretensji. 

-  Chcę  założyć  stadninę  i  mieć  tu  same  najlepsze  konie  - 

powiedziała pół żartem, pół serio. 

-  Wspaniały pomysł.  Ja  też  hoduję  konie  i  uważam,  że  nie  ma 

nic wspanialszego - stwierdził Hayes. 

Spojrzeli  na  siebie  z  nie  ukrywaną  sympatią.  Mimo  iż  była 

wciąż na wózku, Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by 
tego  nie  dostrzegł,  a  Hayes  najwyraźniej  nie  miał  problemów  ze 
wzrokiem. 

Todd musiał interweniować. 

- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany! 

- A, plany. - Bill spojrzał na niego z namysłem. - Omówiłem już 

część  spraw  z  pani…  księgowym  -  zwrócił  się  znowu  do  Jane.  - 
Jednak  to  pani  dom  i  pani  musi  zdecydować.  Zaraz  wszystko 
pokażę. 

background image

Otworzył  tylne  drzwiczki  samochodu  i  wyjął  dużą  teczkę. 

Następnie  raz  jeszcze  spojrzał  na  Jane,  a  potem  na  Todda.  Jane 
wskazała dłonią dom. 

-  Porozmawiamy  o  wszystkim  w  salonie.  Tim,  czy  mógłbyś 

poprosić  Meg,  żeby  podała  nam  kawę?  -  zwróciła  się  do 
trzymającego się nieco z boku swego starego opiekuna. 

- Jasne - mruknął zagadnięty. 

Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast zdecydowała, 

że  zrezygnuje  z  wózka  i  skorzysta  teraz  z  kul.  Todd  zaoferował 
swoją pomoc. 

-  Uważaj  -  powiedział,  kiedy  zostali  sami.  -  Ten  facet  to 

kobieciarz. Poza tym jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym 
materiałem na męża. 

- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i ruszyła 

w stronę salonu. 

Hayes powitał ich już w progu. 

- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę. 

-  To  bardzo  miło  z  pana  strony.  -  Uśmiechnęła  się  do  niego 

uwodzicielsko. 

Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje musieli go 

słyszeć.  Los  mu  nie  sprzyjał.  Najpierw  ten  rudy  doktor,  a  teraz 
inżynier-elegancik. Nie, żeby sam miał ochotę na romans z Jane. Ta 
dziewczyna znajdowała się jednak pod jego opieką i czuł, że musi ją 
chronić przed niebezpieczeństwami życia. 

-  Weźmy  się  do  tych  planów  -  powiedział,  widząc,  że  Hayes 

znów zaczyna komplementować Jane. 

- Plany? A tak, proszę bardzo. 

background image

Przysunęli  się  bliżej  do  stołu  i  zaczęli  przeglądać  papiery. 

Naprawy domu nie budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że 
są konieczne, zresztą ekipa już i tak zabrała się do roboty. 

Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez Meg. 

Jane ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy. 

- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn. 

Hayes  pokazał  jej  plany  rozbudowy  stajni.  To,  co  zobaczyła, 

wydało jej się oszałamiające. 

- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca? 

Hayes skinął głową. 

- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś 

decyduje  się  na  kupno  konia,  to  musi  mieć  czystą  i  przestronną 
stajnię. 

- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd.  

Jane milczała przez chwilę. 

- Sama nie wiem… 

-  Nie  musi  pani  od  razu  podejmować  decyzji  -  powiedział 

Hayes.  -  Na  razie  zajęliśmy  się  domem.  Proszę  się  zastanowić  i 
powiadomić mnie, co pani zamierza. 

Jane  potarła  czoło.  Koszty  związane  z  przebudową  były 

olbrzymie, ale dzięki modernizacji ranczo mogłoby zacząć przynosić 
zyski.  Chciała  zaczekać  do  jutra.  Być  może  uda  jej  się  podpisać 
kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne pieniądze. 

  

 

background image

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 

Jane  prawie  nie  spała  tej  nocy.  Cały  czas  zastanawiała  się,  co 

wyniknie  z  rozmów  z  przedstawicielami  firmy  odzieżowej.  Todd 
twierdził, że same korzyści, ale ona nie była tego taka pewna. 

-  Przyjadę  z  powrotem,  zanim  się  tu  zjawią  -  pocieszał  ją, 

poganiając zaspaną córkę. - Przestań się martwić. 

Jane skinęła głową. 

-  Spróbuję.  Nigdy  czegoś  takiego  nie  robiłam.  -  W  jej  głosie 

wyczuwało się ślady niepokoju. - Mam nadzieję, że zaproponują mi 
jakieś sensowne ubrania. 

-  Na  pewno.  Inaczej  cała  sprawa  mijałaby  się  z  celem  - 

stwierdził  autorytatywnie  Todd.  -  Reklama  jest  po  to,  żeby 
propagować dobre produkty, a nie po to, żeby wypromować złe. 

Jane  nie  wyglądała  na  przekonaną.  Uściskała  serdecznie 

Cherry,  życząc  jej  miłego  pobytu  w  Victorii.  Obie  stały  się  w ciągu 
tych  paru  dni  prawdziwymi  przyjaciółkami.  Dzieliło  je  niewiele 
ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła wspólna miłość do koni. 

- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane. 

Cherry uśmiechnęła się do niej. 

-  Cześć.  Zobaczymy  się  w  poniedziałek.  Uważaj  na  siebie,  - 

Wskazała kule. - Żadnych tańców. 

background image

Jane  zaśmiała  się  cicho.  Ostatnio  stała  się  znacznie  mniej 

drażliwa na punkcie swojej niesprawności. 

- Dobrze - obiecała. 

Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie wróciła 

do domu. Todd wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było 
oprzeć wrażeniu, że z przyjemnością zasiada za kierownicą starego 
forda.  Ciekawe,  czy  spędzi  weekend  na  ranczu?  Wyglądał  na 
mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza tym jest tak przystojny, 
że pewnie istnieje wiele kobiet czekających na sygnał od niego. 

Jane  zajrzała  do  gabinetu  Todda.  Nie  dlatego,  żeby  go  jej 

brakowało,  ale  chciała  obejrzeć  książki  rachunkowe.  Todd  w 
krótkim  czasie  doprowadził  wszystkie,  łącznie  z  główną  książką 
przychodów  i  rozchodów,  do  należytego  porządku.  Nawet  ona 
orientowała  się  teraz  w  prowadzonych  zapisach.  Wydawało  się  to 
takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza. 

Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla jakiejś 

firmy. Przecież mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a może nawet 
trzy  razy  więcej.  Pewnie  brakuje  mu  ambicji,  zdecydowała  po 
długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to. 

Jane  być  może  zmieniłaby  zdanie,  gdyby  zobaczyła  Todda 

zasiadającego w skórzanym fotelu firmy Burke-Hathaway Business 
Systems.  Todd  wykupił  wcześniej  część  firmy  należącą  do  starego 
Hathawaya,  zdecydował  jednak,  że  ze  względów  komercyjnych 
pozostawi dawną nazwę. 

Todd  zaczął  pracę  od  samego  rana.  Najpierw  podyktował 

sekretarce kilka listów, a następnie, wraz z nastaniem odpowiedniej 
pory,  zadzwonił  do  kilku  firm.  Potem  wydał  dyspozycje  dotyczące 
dalszej  pracy.  Chciał,  aby  wszystkie  ważne  dokumenty  przesyłano 
mu faksem, który zainstalował w gabinecie na ranczu. Czuł się nieco 
winny  z  tego  powodu,  ale  przecież  umawiał  się  z  Jane,  że  pracę  u 
niej będzie traktował jako dodatkową. 

background image

Nie  chciał  zdradzać,  jaka  jest  naprawdę  jego  pozycja 

zawodowa, chociaż wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić. 
Jednak  kiedy  Jane  wyzdrowieje,  przestanie  może  być  tak  czuła  na 
punkcie  swojego  czasowego  kalectwa.  Todd  współczuł  jej,  ale  nie 
był  to  jedyny  powód,  dla  którego  zdecydował  się  pomóc 
dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go zmęczył. Czuł, że nie ma już 
nic  do  roboty.  Mógł  teraz  korzystać  z  owoców  swojej  pracy,  ale 
jakoś  go  one  nie  cieszyły.  Kiedy  więc  na  horyzoncie  pojawiła  się 
sprawa  rancza,  potraktował  ją  jak  wyzwanie.  Dzięki  niej  mógł 
przypomnieć  sobie  dawne,  pionierskie  lata.  Cieszył  go  element 
ryzyka,  chociaż  wiedział,  że  dysponując  odpowiednią  kwotą,  bez 
trudu poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami. 

Tyle  że  nie  chciał  w  ten  sposób  pomagać  Jane.  Jego pieniądze 

przypominałyby coś w rodzaju protezy albo wózka inwalidzkiego, a 
on  chciał,  żeby  dziewczyna  sama  stanęła  na  nogi.  Tak  w  sensie 
dosłownym, jak i przenośnym. 

Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu biura, a 

następnie  przypomniał  sobie  gabinet  na  ranczu.  Tak,  musiał 
przyznać, że znajdował przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj 
był multimilionerem, a u Parkerow traktowano go jak normalnego 
człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na swój temat. Co więcej, 
czasami  wręcz  dawano  mu  do  zrozumienia,  że  nie  jest  najmilej 
widzianym  gościem.  Ta  atmosfera  bez  pochlebstw  bardzo  mu 
odpowiadała.  Zapomniał  już,  na  czym  polegają  normalne  stosunki 
między ludźmi. 

Poza  tym  była  jeszcze  jedna  sprawa.  Cherry  wspaniale  się 

bawiła! Od razu polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i 
to nie tylko jeśli idzie o jazdę, ale i w ogólnym sensie. 

Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane! 

Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, leżące 

na mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili. 

background image

Jane  wyraźnie  dawała  mu  do  zrozumienia,  że  nie  traktuje  go  jak 
kogoś  bliskiego.  Wiedział,  że  robi  na  niej  wrażenie,  ale  to  było  za 
mało, żeby zbudować trwałe podstawy przyjaźni. 

Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku 

osobistym  i  urodzie.  Być  może  gdyby  nie  zły  początek,  losy  ich 
znajomości  potoczyłyby  się  zupełnie  inaczej.  Todd  nieraz 
zastanawiał  się,  czy  Jane  miała  kochanków.  Nie  byłoby  w  tym, 
oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy niej od 
dawna. Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i Coltrain nigdy nie 
byli ze sobą blisko. 

Siedział  za  biurkiem  pogrążony  w  myślach  i  nawet  nie 

zauważył, że obok zjawiła się sekretarka. 

- Hm, przepraszam, panie Burke - zaczęła nieśmiało. - Powinien 

pan jeszcze podpisać te dwie umowy. O, tu i tu - dodała, podsuwając 
mu dokumenty. 

- A, tak. Oczywiście. - Złożył podpis w zaznaczonych miejscach. 

- Czy coś jeszcze? 

- Nie. Przynajmniej na razie. 

- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała 

pani  się  ze  mną  skontaktować,  proszę  skorzystać  z  numeru,  który 
zostawiłem. - Spojrzał na nią groźnie. 

- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności. 

- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową. 

-  Prosiłbym,  żeby  w  takich  wypadkach  wysyłała  pani  faksy. 

Wystarczy krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I gdyby pani 
mogła  podpisywać  się  imieniem,  a  nie  nazwiskiem.  W  ten  sposób 
wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną. 

background image

Pani  Emory  zachichotała.  Jednak  po  chwili,  jak  przystało  na 

idealną sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała: 

- Dobrze, proszę pana. 

Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć pani 

Emory.  Pomyślał  jeszcze,  że  musi  jej  dać  w  przyszłym  miesiącu 
podwyżkę, a następnie pożegnał się i ruszył do drzwi. 

Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji wyjazdu do 

Jacobsville. 

 

 

 

 

 

 

Przywitała  ją  jedna  z  wice  dyrektorek  firmy  Slim  Togs,  Micki 

Lane. Jane od razu polubiła tę na oko dwudziestoparoletnią kobietę 
o  mocnym  uścisku  i  szczerym  spojrzeniu.  Jednak  zaraz  za  nią 
pojawił  się  niejaki  Rick  Wardell,  szef  marketingu  firmy.  Wardell 
zachowywał  się  protekcjonalnie,  a  Micki,  która  usiłowała 
protestować, zbywał głupimi żartami. 

Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z góry. 

Kiedy jednak Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w wywodach 
na  temat  szczęścia,  jakie  ją  spotkało  z  powodu  tej  reklamy,  Jane 
podniosła rękę do góry. 

-  Stop!  -  powiedziała.  -  Przecież  jeszcze  nie  zgodziłam  się  na 

żadną reklamę. 

background image

- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka. 

- Tak to - odparła Jane. - Nie mam zamiaru reklamować czegoś, 

czego jeszcze nie widziałam. 

- Ale przecież jesteśmy tacy znani! - Szef marketingu próbował 

ratować sytuację.  

- Nie dla mnie - stwierdziła sucho Jane. - Miłośnicy rodeo znają 

od  lat  mnie i  moją  rodzinę.  Jeśli  zdecyduję  się  coś  reklamować,  na 
pewno wielu z nich mi uwierzy i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność, 
że ich nie oszukam. 

Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na 

jej ramieniu. Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją. 

- Posłuchaj, złotko - zaczął Wardell - nie rozumiesz chyba, że to 

uprzejmość z naszej strony… 

W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten 

Wardell już by leżał na ziemi. 

-  Nikt  nie  mówi  do  mnie  "złotko",  chyba  że  na  to  pozwolę  - 

wysyczała przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką! 

Wardell  skurczył  się  i  zmalał.  Dopiero  teraz  poczuł,  że  grunt 

usuwa  mu  się  spod  nóg.  Usłyszeli  szum  silnika  i  pisk  opon  przed 
domem. To Todd przyjechał swoim starym fordem. Przez chwilę w 
salonie panowała cisza, jakby umówili się, że będą czekać na Todda. 

Na  jego  widok  twarz  Wardella  rozjaśniła  się  w  szerokim 

uśmiechu. 

-  Dobrze,  że  pan  jest,  Burke  -  powiedział,  pewny,  iż  łączą  ich 

więzy  męskiej  solidarności.  -  Pani  Parker  chyba  nie  rozumie,  że 
powinna być wdzięczna naszej firmie za to, że wybraliśmy ją do tej 
promocji. Może pan potrafi jej to jakoś wytłumaczyć. 

background image

Todd skinął głową. 

- Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być 

udziałem obu stron. 

Wardell zachichotał nerwowo. 

-  Powinien  pan  wiedzieć,  że  Jane  otrzymała  kilka  propozycji  

reklamowych  -  powiedział  Todd  ze    słodkim  uśmiechem.  -  Na 
początek wybraliśmy pana firmę, ale to się może zmienić. 

Wardell  zmarkotniał  i  usunął  się  w  kąt.  Todd  spojrzał  na 

stojącą  obok  kobietę,  która  wyglądała  na  mocno  poirytowaną 
przebiegiem rozmowy 

-  Pani  Lane?  -  spytał  Todd  i  wyciągnął  ku  niej  swoją  dłoń.  - 

Myślałem, że to pani miała prowadzić rozmowy. 

-  Miałam  -  powiedziała  ponuro  Micki,  ściskając  wyciągniętą 

prawicę. - Pan Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą. 

- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane. 

- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać. 

-  Wobec  tego  może  zostawi  pan  negocjacje  swojej  bardziej 

doświadczonej koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd. 

Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego. 

- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi. - 

Miło mi było państwa poznać - zwrócił się do Jane i Todda. 

Dziewczyna  zacisnęła  tylko  zęby,  więc  Todd  musiał 

odpowiedzieć za nich dwoje: 

- Nam również, panie Wardell. Nam również. 

background image

-  Jeśli  podpiszę  umowę  z  pani  firmą,  musi  w  niej  być 

zastrzeżenie,  żeby  ten  facet  nie  podchodził  do  mnie  na  odległość 
strzału - powiedziała Jane do Micki. patrząc na zamknięte drzwi. 

Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie. 

-  Och,  Rick  ma  swoje  wady,  ale  też  i  zalety  -  stwierdziła 

przepraszającym  tonem.  -  Jest  świetnym  sprzedawcą.  Potrafiłby 
sprzedać lód Eskimosom. Tyle że zżera go ambicja. Wciąż powtarza, 
że chciałby robić coś ciekawszego.  

Wszyscy  troje  roześmieli  się  na  myśl  o  wysiłkach  Wardella, 

który pewnie czekał teraz na Micki w furgonetce firmy. Atmosfera 
stała się nieco lżejsza i bardziej przyjazna. 

-  Może  zanim  zaczniemy  negocjacje,  pokażę  pani  nasze  nowe 

produkty, które miałaby pani reklamować - zaproponowała Micki. 

- Tak, bardzo proszę. 

Jane  wymieniła  porozumiewawcze  spojrzenie  z  Toddem. 

Rozmowa  nareszcie  zaczęła  przyjmować  pożądany  bieg.  Micki 
wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą pełną ubrań. Znajdowały się 
w  niej  bluzy  z  frędzlami  i  naszytymi  cekinami,  tak  lubiane  przez 
miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie. 

-  Oczywiście  nasza  firma  gwarantuje  odpowiednią  jakość  - 

powiedziała  Micki.  -  Wszystko  jest  uszyte  jak  trzeba,  a  cekiny  nie 
blakną i trzymają się mocno. 

Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi. 

- Fajna - powiedziała. 

Micki  skinęła  z  aprobatą  głową.  Była  ładna  i  drobna.  Jej 

oliwkowa cera wskazywała na to, że któryś z przodków pochodził z 
Włoch.  W  ciemnych  oczach  młodej  kobiety  co  i  rusz  pojawiały  się 
wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie tyrady Wardella. 

background image

- Miło mi, że się to pani podoba  - powiedziała do Jane. - Może 

teraz uda nam się spokojnie porozmawiać. 

W  ciągu  dwóch  godzin  opracowali  szczegóły  umowy.  Micki 

była  uszczęśliwiona.  Co  prawda  Jane  powiedziała,  że  chciałaby 
pokazać  ją  jeszcze  swojemu  prawnikowi,  lecz  jednocześnie 
zapewniła,  że  jeśli  nie  wynikną  jakieś  nowe  okoliczności,  to 
natychmiast ją podpisze. 

Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie. 

- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym.  

Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie. 

- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym bardzo 

ładna. 

Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni podrapał 

się  po  brodzie  i  wsadził  swoje  olbrzymie  łapska  do  kieszeni 
dżinsów.  Jane  patrzyła  na  niego  wyczekująco,  on  tymczasem 
pokręcił przecząco głową. 

- Nie jestem zainteresowany. 

- Dlaczego? - spytała. 

- Nie podrywam osób, z którymi pracuję.  

Jane wzruszyła ramionami. 

- Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami. 

Już  chciał  powiedzieć,  że  księgowi  być  może  nie,  ale  szefowie 

firm powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł 
się w język. 

- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po chwili. - 

Romans z przyszłą szefową byłby poważnym błędem. 

background image

- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo. 

Przyglądał  jej  się  przez  chwilę  uważnie.  Najwyraźniej  nie 

spodobał mu się wyraz jej twarzy. 

- Nie masz wcale powodów do radości - powiedział ponuro. 

Jane  poczuła  ukłucie  w  sercu.  W  tej  jednej,  jedynej  chwili 

poczuła,  że  Todd  być  może  ma  rację.  Może  rzeczywiście  straci 
wspaniałą przygodę. Jednak szybko odegnała od siebie te myśli. 

-  Jestem  potwornie  zmęczona  i  senna  -  powiedziała,  aby 

zmienić temat. - Chciałabym trochę odpocząć. 

Todd rozejrzał się dookoła. 

- Możesz położyć się  tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować. 

Meg  i  Tim  pojechali  po  zakupy,  tak  że  nikt  ci  nie  będzie 
przeszkadzał. 

Ekipa 

remontowa 

zakończyła 

chwilowo 

prace 

przygotowywała  się  do  następnej,  bardziej  skomplikowanej  fazy 
operacji. 

- Dobrze - powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na 

kanapie. - Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę 
wózka, ale chodzenie o kulach jest bardzo męczące. 

Todd  nic  jej  nie  odpowiedział.  Zresztą  Jane  nie  czekała  na 

odpowiedź. Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo 
bólu, który ją męczył. 

Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na 

jego gust. Nawet teraz, w domowym stroju i bez makijażu, mogłaby 
zdobić okładki najpoczytniejszych kobiecych pism. 

Todd  odwrócił  się  w  stronę  drzwi.  Nie  przyjechał  tu,  żeby 

podziwiać śpiące piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie wolny. 

background image

Znowu zacznie normalną pracę w swoim biurze. I zapomni o Jane. 
Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć. 

W  ciągu  następnego  tygodnia  Jane  zaprzyjaźniła  się  jeszcze 

bardziej  z  Cherry.  Obie  stały  się  niemal  nierozłączne.  Najczęściej 
można  je  było  zobaczyć  przy  koniach.  Cherry  doskonaliła  swoją 
technikę  jazdy,  a  Jane  udzielała  jej  ko¬lejnych  rad.  Jednak  te  rady 
nie  były  już  tak  potrzebne  jak  poprzednio.  Córka  Todda  nareszcie 
przełamała wewnętrzne opory i zaczęła jeździć śmielej i sprawniej. 
Jane  widziała,  że  jej  uczennica  jest  na  właściwej  drodze,  i  była 
dumna z tego powodu.  

Todd  tymczasem  czuł  się  coraz  gorzej  w  swojej  nowej  pracy. 

Prowadzenie  rachunków  i  nadzorowanie  remontu  było  łatwe. 
Jednak  wystarczyło,  żeby  na  horyzoncie  pojawiła  się  Jane,  a  już 
zapominał,  co  miał  zrobić,  i  cały  jego  spokój  diabli  brali.  Nie mógł 
się skoncentrować, nie potrafił liczyć, nie nadawał się do niczego. W 
głowie  mu  się  nie  chciało  pomieścić,  że  to  wszystko  z  powodu 
jednej kobiety. Dlatego kiedy ponownie przybyła Micki Lane, z którą 
miał  omawiać  dalsze  szczegóły  kontraktu,  postanowił  wybić  klin 
klinem i nie licząc się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce. 

Tańce  w  Jacobsville  odbywały  się  raz  w  miesiącu  i  były 

doskonałą  okazją  do  nawiązywania  towarzyskich  kontaktów. 
Poznawało się na nich nowe osoby z miasteczka i omawiało ważne 
wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki u Turnerów. 
Jane  bywała  na  nich  często  przed  wypadkiem.  Mogła  pójść  i  teraz, 
traktując  je  jako  pretekst  do  spotkania  ze  znajomymi,  ale  widok 
tańczących par i sama nazwa "tańce" działały na nią przygnębiająco. 
Kiedy  Cherry  wspomniała  przy  jakiejś  okazji,  że  Todd  wybiera  się 
na tańce z tą "czarnulą od spodni",  Jane poczuła ukłucie zazdrości. 
Lubiła Micki, ale trudno ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała 
się  nie  przejmować,  myśląc,  że  skoro  nie  może  być  z  ojcem,  to 
znajdzie pociechę w towarzystwie jego córki. 

background image

Jednak  ostatecznie  i  to  się  nie  powiodło.  Cherry  przyjęła 

spóźnione zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w sobotę i 
niedzielę na ranczu, wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o 
to  do  niej  pretensje.  Na  ranczu,  poza  jazdą  konną,  nie  mogła 
przecież  liczyć  na  żadne  rozrywki.  Jednak  kiedy  Ttm  i  Meg 
oznajmili,  że  też  wyjeżdżają,  Jane  poczuła  się  absolutnie 
pognębiona. Wszyscy ją opuścili. 

Na  nikim  nie  mogła  polegać.  Musiała  teraz  trwać  jak  żeglarz 

przy sterze i nie dać po sobie znać, że jest jej przykro. 

Todd  zbierał  się  właśnie  do  wyjazdu,  kiedy  nagle  wydało  mu 

się, że Jane jest bledsza niż zwykle. 

-  Nie  przeszkadza  ci  to,  że  jadę  do  miasteczka?  -  spytał.  - 

Zostaniesz tutaj całkiem sama. 

Jane wyprężyła dumnie pierś. 

-  Jestem  do  tego  przyzwyczajona  -  powiedziała  z  godnością.  - 

Tim i Meg lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz 
w miesiącu.   

Jednak  Todd  wyglądał  na  zakłopotanego.  Wcale  nie  podobało 

mu się to, że Jane ma zostać sama w tak wielkim domu. 

-  To  małe  i  bezpieczne  miasteczko  -  tłumaczyła  mu.  -  Z 

pewnością  nikt  na  mnie  nie  napadnie.  Poza  tym  mam  strzelbę.  - 
Wskazała przedpotopowy przedmiot wiszący na ścianie. 

- To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu techniki? - 

spytał złośliwie. 

Jane westchnęła ciężko. 

- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne. 

background image

- Bardzo dobrze! - ucieszył się Todd. - Mam nadzieję, że złodziej 

będzie  na  tyle  uprzejmy,  że  poczeka.  A  może  jeszcze  pomoże  ci  w 
poszukiwaniach. 

-  Nie  musisz  silić  się  na  te  złośliwości  -  odparowała.  -  Mam 

prawie  dwadzieścia  sześć  lat  i  potrafię  sobie  poradzić.  Idź  już  i 
zajmij się swoimi sprawami. Mam ochotę na odrobinę samotności i 
dobrą książkę. 

Todd wahał się jeszcze przez chwilę. 

- Co to za książka? - spytał podejrzliwie. 

Jane  wzruszyła  ramionami,  ale  on  wypatrzył  już  czerwony 

grzbiet i barwną obwolutę. 

-  "Bitwa  o  Alamo:  fakty  i  hipotezy"  -  przeczytał.  -  Co  to  za 

dziwactwo? 

-  Po prostu  lubię  książki  historyczne  - odparła.  -  Nie  widzę  w 

tym nic dziwnego. 

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się zmusić ją, 

żeby spuściła oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie. 

- Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie normalne 

dziewczyny - rzucił. 

- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do 

książek. 

Todd chrząknął. 

- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie. 

- Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie miałam 

na myśli! 

- Naprawdę? 

background image

Pochylił  się  nad  nią  i  musnął  dłonią  koniuszki  jej  włosów. 

Odsunęła się trochę, ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął 
Jane  do  siebie.  Zobaczyła  jeszcze  jego  stalowoszare  oczy,  zanim 
poczuła na ustach smak męskich warg. 

Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza wypełniał 

jej podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że cały świat wokół 
zawirował. Todd zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona 
znowu nie miała siły, żeby zaprotestować. Co więcej, poddawała się 
tej pieszczocie, zdając sobie sprawę, że pragnie jej coraz bardziej. 

W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego 

podniosła  do  góry dłonie  i…  położyła  je  na  ramionach  Todda.  Pod 
palcami wyczuła jego twarde mięśnie. 

Todd  był  coraz  bardziej  podniecony.  To,  co  zaczęło  się  jako 

zamierzona prowokacja, przybrało nagle niespodziewany bieg. Nie 
miał  siły,  żeby  oprzeć  się  coraz  to  nowym  falom  pożądania,  a  one 
niosły go i niosły nie wiadomo dokąd. 

Jego  ręka  wśliznęła  się  pod  bluzkę  dziewczyny  i  zaczęła 

powolną  wędrówkę.  Jane  jęknęła  z  rozkoszy.  Czuła  się  jak  ćma, 
która leci na oślep w migoczący płomień świecy. 

- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie. 

Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś, 

co miało być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu 
światłu. 

Nigdy  wcześniej  nie  doświadczyła  czegoś  takiego.  Pocałunki 

gdzieś w krzakach na wagarach wydały jej się teraz czymś zupełnie 
pozbawionym  erotyzmu  i  niewinnym.  Jej  skóra  była  jakby 
naładowana  elektrycznymi  ładunkami.  Czuła  każde  muśnięcie 
palców Todda. 

background image

On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy przeszyła 

ją niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo wiedząc co robi, 
zaczęła  rozpinać  koszulę  Todda.  Po  chwili  stał  już  półnagi  przy 
kanapie, a ona mogła nasycić oczy widokiem jego szerokiego torsu. 
To  jej  jednak  nie  wystarczyło.  Pociągnęła  go  ku  sobie  i  zaczęła 
całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął podobnie jak ona przed 
chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle żaru i siły. 

Jej  usta  błądziły  po  ciele  Todda  i  powoli  przesuwały  się  niżej. 

Todd gładził płowe włosy i mruczał z ukontentowania. Jane chciała, 
żeby  znowu  zaczął  ją pieścić. Pragnęła  poczuć  jego dłoń  na  swojej 
piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w oczy. 

- I co? Nie wiesz, co robić? - spytał. - Potrzebujesz specjalnych 

instrukcji? 

Te  pytania  otrzeźwiły  ją  na  tyle,  że  zdołała  się  od  niego 

odsunąć.  Syknęła  z  bólu,  czując,  że  coś  niedobrego  stało  sicz  jej 
kręgosłupem.  Todd  chciał  jej pomóc,  ale  powstrzymała  go  ruchem 
ręki. Przez moment patrzyła na niego, mrugając powiekami. 

- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się. 

Todd  patrzył  ze  zdziwieniem  na  jej  pałające  policzki  i 

błyszczące  oczy.  Jane  w  niczym  nie  przypominała  teraz  tej 
opanowanej,  chłodnej  dziewczyny,  z  którą  stykał  się  na  co  dzień. 
Była  rozpalona  i  drżąca.  I  patrzyła  na  niego  -  czy  to  możliwe?  -  z 
nienawiścią. 

Sięgnął  po  koszulę  i  zaczął  się ubierać.  Jane  odwróciła  wzrok. 

Ręce  mu  się  trzęsły,  co  doprowadzało  go  do  pasji.  W  końcu  udało 
mu się zapiąć wszystkie guziki oraz pasek kremowych spodni, które 
włożył specjalnie na tańce. Coś takiego nie zdarzyło mu się z Marie. 
Nigdy  nie  stracił  panowania  nad  sobą.  To  również  mu  się  nie 
podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem. 

background image

-  I  co  mi  teraz  powiesz?  -  spytał,  wlepiając  w  nią  oczy.  -  Nie 

myślałaś o mnie? 

Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na kanapie 

i przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi. 

- Zamknę za sobą - powiedział. 

Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go spojrzeniem. 

Wyszedł  bez  słowa.  Czuł,  że  oszalałe  serce  wciąż  tłucze  mu  się  w 
piersi.  Czy  Jane  naprawdę  go  nienawidzi?  Co  do  niego  czuje?  Te 
pytania nie dawały mu spokoju. 

Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do wysłużonego 

forda.  Wieczór  z  Micki  na  pewno  dobrze  mu  zrobi.  Pozwoli 
zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć. 

  

 

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 

Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że Micki była 

miłą towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią tańczyło. Jednak 
Todd  w  żaden  sposób  nie  mógł  zapomnieć  o  Jane.  Wciąż  czuł  na 
ustach  jej  ciepłe  wargi  i  dziwił  się,  że  tak  krucha  istota  potrafiła 
wykrzesać z siebie tyle energii. 

background image

-  To  miło,  że  mnie  zaprosiłeś  -  powiedziała  Micki,  z  którą  bez 

większych  ceregieli  przeszedł  na  "ty".  -  Ale  czy  Jane  nie  miała  nic 
przeciwko temu? 

- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi. 

- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie patrzyła… 

Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą 

i kontynuował taniec. 

-  Patrzyła  na  mnie?  -  zapytał  obojętnym  tonem  z  nadzieją,  że 

uda mu się ukryć podniecenie. 

Micki uśmiechnęła się z ulgą. 

-  No,  normalnie.  Myślałam,  że  się  w  tobie  kocha.  Wszystko 

wska… 

-  To  absurd!  -  niemal  krzyknął  Todd  i  natychmiast  przerwał 

taniec. Policzki nagle zaczęły go palić. 

- Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, zdaje 

się, spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją 
od bankructwa. 

- Przesadzał - wtrącił Todd. 

- W każdym razie jej pomogłeś - ciągnęła. - Tego nie zapomina 

się tak łatwo. 

Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. Stali 

z  boku,  więc  nie  przeszkadzali  tańczącym  parom.  Mogli  bez 
przeszkód kontynuować rozmowę. 

- Poza tym Jane jest śliczna - zaczęła z innej beczki. - Nasi spece 

od reklamy nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak najszybciej zacząć 
kampanię telewizyjną. 

background image

- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd. 

-  A  poza  tym  bardzo  skromna  -  stwierdziła  Micki.  -  Rzadko 

spotyka się piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu wokdł swojej 
urody. 

Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się 

po sali. Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi. 

- Zatańczymy jeszcze? - spytał. 

Micki skinęła radośnie głową. 

Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze. Nieostrożna 

uwaga  Micki  na  temat  tego,  że  Jane  prawdopodobnie  się  w  nim 
kocha,  wtrąciła  go  w  otchłań  niepewności.  Wszystko  świadczyło 
przeciw  tej  tezie  i  jedyne  "za"  stanowiły  gorące  pocałunki,  które 
wciąż tak dobrze pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc 
przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu. 

Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek. 

Kiedy  wyjeżdżał  z  Jacobsville,  ledwie  dochodziła  jedenasta. 

Zazwyczaj bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny 
mężczyzna.  Zaklął  pod  nosem  i  zawrócił  do  miasteczka.  Zajrzał  do 
baru,  gdzie  zamówił  duże  piwo,  nad  którym  spędził  półtorej 
godziny.  Następnie,  kiedy  uznał,  że  pora  jest  już  odpowiednia, 
znowu ruszył w drogę powrotną. 

Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło 

go jednak zapalone światło na ganku i to, że przed domem nie było 
samochodu  państwa  Harleyów.  Postanowił  więc  sprawdzić,  co  się 
dzieje. 

Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. 

Następne również, a także kolejne. W ten sposób dotarł do sypialni, 
z  której  sączyło  się  mdłe  światełko.  Todd  pchnął  uchylone drzwi  i 
wszedł do środka. 

background image

Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała na 

sobie  satynową  piżamkę  z  głęboko  wyciętym  dekoltem,  który 
odsłaniał  wspaniale  okrągłe  ramiona  i  duży  fragment  piersi.  Todd 
stał, wpatrując się niemal bez tchu w zjawisko przed sobą. 

Jane wolno podniosła oczy. 

-  Już  jesteś?  -  spytała  retorycznie.  -  Co  się  stało?  -  dodała, 

widząc jego minę. 

-  Dlaczego,  do  diabła,  nikt  nie  zamknął  drzwi?!  -  zawołał, 

starając się, by jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej. 

-  Były  otwarte?  Niemożliwe.  Sama  je  zamknęłam.  Zapaliłam 

tylko światło dla Tima i Meg, 

Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane. 

- Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie przyjechali. 

Może zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? - spytał na koniec. 

Jane wzruszyła ramionami. 

-  Nie  mam  pojęcia  -  odparła.  -  Po  prostu  wzięłam  aspirynę  i 

położyłam się, bo bolały mnie plecy. 

Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem, 

że zaraz to sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i powiedział, żeby 
na nich nie czekać, ponieważ zostaną na noc u kuzynów. 

Todd  potarł  dłonią  czoło.  Czuł  się  jak  pijany.  Było  to  dziwne, 

ponieważ wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały 
do  niego  uporczywie.  W  zasadzie  powinien  jej  powiedzieć,  że 
Harleyowie nie wracają. A potem co? Może zdjąć z niej tę piżamkę? 
Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go kocha? Co się z nim 
w ogóle dzieje? 

background image

Wyszedłszy  z  gabinetu,  wymamrotał  pod  nosem  jakieś 

przekleństwo.  Powinien  jak  najszybciej  stąd  uciec  i  wziąć  zimny 
prysznic. 

Udało  mu  się  dotrzeć  aż  do  drzwi  wejściowych.  Tutaj  utknął, 

czując, że nie zdoła przekroczyć progu domu, w którym znajduje się 
Jane.  Po  krótkiej  walce  wewnętrznej  zdecydował  się  wrócić  do 
sypialni dziewczyny. 

Odłożona  książka  w  dalszym  ciągu  leżała  na  stoliku.  Mdłe 

światło  lampki  oświetlało  Jane.  Miał  wrażenie,  że  w  tej  chwili  jest 
piękniejsza niż kiedykolwiek. 

- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem. 

Ona  też  pamiętała  ich  namiętny  pocałunek.  To,  co  się  z  nią 

działo,  przypominało  gwałtowną  burzę.  Zniknął  gdzieś  instynkt 
samozachowawczy.  W  tej  chwili  pragnęła  tylko  Todda.  Chciała  z 
nim być, czuć go obok siebie. 

- Tak. Nie wrócą na noc. 

Siedziała  z  otwartymi  oczami.  Pragnęła  go  i  bała  się 

jednocześnie.  Todd  chyba  to  odgadł,  ponieważ  zamknął  drzwi,  a 
następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę. 

W  ciemności  słyszeli  tylko  swoje  oddechy.  Widzieli  kontury 

swoich ciał. Todd stał przez chwilę przy łóżku, jakby zastanawiając 
się, co dalej robić. W końcu wyciągnął dłoń w stronę Jane. Poczuła ją 
na  ramieniu  i  zadrżała.  Odetchnęła  głęboko.  Jednocześnie  jej  ciało 
zachowywało się tak, jakby nie należało do niej. Wygięło się w łuk, 
poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał się cichy jęk rozkoszy. 
Todd dotknął ich swoimi wargami, a następnie zsunął piżamę z jej 
ramion i zaczął całować piersi. 

Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą ekstazę. 

Wszystko wokół niej kręciło się jak na ogromnej karuzeli. Nie miała 

background image

pojęcia, co się z nią dzieje. Pragnęła tylko jednego - żeby "to" trwało 
wiecznie. 

Reagowała  jednak  prawidłowo.  Todd  ani  przez  moment  nie 

domyślił się, że brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że sam był 
zaślepiony  żądzą  i,  pomimo  małżeńskich  doświadczeń,  czuł  teraz 
coś nowego i niepowtarzalnego. 

Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki. 

Czuł obok siebie drżące z rozkoszy nagie ciało. 

- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał. 

- C…co? 

- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał się. 

- N… nie - odpowiedziała słabym głosem. 

Todd  westchnął.  Na  szczęście  on  miał  zabezpieczenie.  Już 

dawno  zwątpił  w  sens  noszenia  przy  sobie  prezerwatyw,  a  teraz  - 
przydałyby się. 

Jego  pytanie  podziałało  na  Jane  otrzeźwiająco.  Ale  tylko  na 

chwilę.  Kolejne  pocałunki  znowu  ją  oszołomiły.  Todd  szybko 
nałożył prezerwatywę i kontynuował pieszczoty. 

- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny. 

Ułożył  ją  tak,  żeby  nie  urazić  kręgosłupa.  Jane  poddawała  się 

tym  zabiegom,  czując,  że  są  nieuniknione.  Zresztą  brakowało  jej 
woli,  żeby  się  sprzeciwić.  Pragnęła  Todda,  albo,  mówiąc  ściślej,  jej 
ciało pragnęło go z całą mocą. 

Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego. 

Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, gdyby 

miał czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałby to za niepokojące. 
Teraz  jednak  pragnął  Jane,  która  leżała  przed  nim  jak  kwiat  z 

background image

rozchylonymi  płatkami.  Nie  potrafił  już  dłużej  opierać  się  zewowi 
natury. 

Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie będą 

mogli  kochać  się  normalnie.  Nie  przypuszczał  jednak,  że  czeka  go 
taka niespodzianka. Dopiero po chwili pojął, co się dzieje. Rozsądek 
krzyczał:  "Wycofać  się!  Wycofać!",  ale  on  nie  potrafił  go  już 
usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans. Praktycznie stracił nad 
nim  kontrolę.  Usłyszał  jeszcze  krzyk  bólu  i  pomyślał,  że  zawsze 
będzie siebie nienawidzić z tego powodu. 

Oboje  natychmiast  osiągnęli  szczyt.  Jane  poczuła,  że  boi 

zamienia się w rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później 
natomiast  nie  czuła  już  nic.  Kiedy  znowu  odzyskała  pełną 
świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy znowu zaczęły ją boleć. 
Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu. 

-  Przepraszam,  nie  wiedziałem  -  szepnął.  -  Jest  mi  potwornie 

głupio. 

Nic  nie  powiedziała,  tylko  zaniosła  się  jeszcze  większym 

szlochem. Todd myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go ogromne 
poczucie winy. Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. 

- Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat - powiedział 

celowo szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub? 

Jane przełknęła łzy. 

- To nie powód do żartów. 

-  Rozumiem.  Pochodzisz  z  rodziny  hołdującej  tradycyjnym 

wartościom… 

- Odczep się od mojej rodziny! 

background image

Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie 

zamierza z niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry 
policzek. 

- Było wspaniale - szepnął. 

- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda. 

-  Podobno  zawsze  boli  za  pierwszym  razem  -  powiedział.  - 

Chciałbym wynagrodzić ci ten ból. 

Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle poczuła 

rękę  Todda  na  szyi.  Dopiero  teraz  przypomniała  sobie,  że  w 
dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć piersi, ale Todd ją uprzedził 
i zaczął je całować. Zupełnie zapomniała o bólu kręgosłupa. Znowu 
poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak pieszczoty Todda stawały 
się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc dlaczego, przywarła do niego 
całym ciałem. Zapragnęła, żeby w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się 
pusta  bez  niego.  Jednak  on  bardzo  teraz  uważał.  Starał  sienie 
poddawać  fali  pożądania.  Pieścił  ją,  trzymając  swoje  zmysły  na 
wodzy. 

Wystarczyło  jednak,  żeby  Jane  przytuliła  się  mocniej,  a  znów 

stracił panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za pierwszym 
razem, a Jane nie protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie. 

-  Chwileczkę,  kochanie.  Teraz  też  muszę  się  zabezpieczyć  - 

szepnął. 

Ciemność  ukryła  jej  rumieniec.  Była  tak  zażenowana,  że  nie 

wiedziała,  co  powiedzieć.  Na  szczęście  nic  nie  musiała  mówić.  Po 
chwili  znowu  się  połączyli.  Tym  razem  też  bolało,  ale  znacznie 
mniej,  a  rozkosz,  która  wypełniła  ją  niemal  natychmiast,  kazała 
zapomnieć o bólu. 

W  końcu  oderwali  się  od  siebie.  Todd  pomógł  jej  ułożyć  się 

wygodnie na pościeli, a następnie położył się tuż obok. 

background image

Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało. 

- Jak plecy? - usłyszała pytanie. 

- W porządku. 

Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem. 

- Jak się czujesz? 

- Dobrze. 

Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne. Mimo to 

Jane wykonała niechętny gest. 

- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno. 

Todd  wstał  i  zaczął  się  ubierać.  Wcześniej  jednak  przykrył  ją 

kołdrą,  Starała  się  na  niego  nie  patrzeć.  Na  szczęście  Todd  nie 
zapalał  lampki.  Jane  ze  zgrozą  myślała  o  chwili,  kiedy  będzie 
musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy uda jej się ukryć 
wstyd? A  jeśli  tak,  to  kosztem jakich  wyrzeczeń?  Te  i  inne  pytania 
nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno wyprostowana i patrzyła w 
sufit. 

Todd  widział,  że  się  martwi,  ale  nie  wiedział,  jak  jej  pomóc. 

Chętnie by ją jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny wydawały mu 
się czymś zupełnie niestosownym w obliczu tego, co się stało. Nigdy 
nie znalazł się w podobnej sytuacji. Musiał przyznać, że nie wie, jak 
się zachować. 

Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co 

dalej? 

Zauważyła,  że  skończył  się  ubierać.  Milczał.  Co  dalej?  Wciąż 

czekała. 

Chrząknął.  Czyżby  chciał  to  powiedzieć  teraz?  Już  najwyższy 

czas! 

background image

- No, cóż… Śpij dobrze. 

Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego 

robić. To i tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki. 
Nie płakała jednak tak jak przedtem. Płacz przynosi ulgę i uspokaja. 
Tym  razem  z  oczu  ciekły  jej  po  prostu  dwie  strużki  łez.  Todd  ani 
razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego? 

Odpowiedź mogła być tylko jedna. 

 

 

 

 

 

 

Kiedy  obudziła  się  następnego  dnia,  cała  była  obolała. 

Otworzyła oczy, a następnie zamknęła je, porażona nagłą jasnością. 
I właśnie w tym momencie przypomniała sobie, co się stało. Mimo 
bólu  usiadła  na  łóżku  i  z  wypiekami  na  twarzy  zaczęła  rozważać 
wydarzenia ostatniej nocy. 

Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i przyjrzała 

się  pościeli. No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie przyśniło. Szybko 
zdjęła prześcieradło i wraz z piżamą wrzuciła je do kosza na brudną 
bieliznę.  Następnie  znowu  usiadła,  żeby  trochę  odpocząć.  Kiedy 
zebrała siły, ruszyła do łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic. 
Przed  kabiną  odstawiła  kule  i chwyciła  się poręczy  zamontowanej 
tutaj specjalnie dla niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf 
i  dżinsy, przyszło  jej  do  głowy,  że  nie  ma  sensu  czekać  z praniem. 
Zebrała  brudne  rzeczy,  starając  się  ukryć  nawet  przed  sobą 
prześcieradło  i  piżamkę,  zaprogramowała  pralkę  najpierw  na 

background image

płukanie  zimną  wodą,  a  następnie  na  pranie  z  gotowaniem.  Meg, 
która  pojawiła  się  w  domu  koło  jedenastej,  wcale  nie  była  z  tego 
zadowolona. 

-  Hej,  to  przecież  moja  robota  -  powiedziała  do  Jane.  -  Może 

przynajmniej pozwolisz mi to rozwiesić. 

Jane  pomyślała,  że  za  żadne  skarby  nie  chciałaby  rozwieszać 

prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową. 

- Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć - wyjaśniła 

z  kamienną  twarzą.  -  Wszyscy  wyjechali,  a  Todd  wybrał  się  na 
randkę z Micki Lane. 

- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest bardzo 

ładna. 

- Mhm. I podoba sięToddowi.  

Meg zerknęła podejrzliwie na Jane. 

-  Myślałam,  że  Todd  podoba  się  tobie  -  powiedziała  bez 

ogródek. 

- O, tak. Jest znakomitym księgowym. 

Gospodyni  skinęła  głową.  Nie  dała  po  sobie  poznać,  jakie 

nadzieje  wiązała  ze  "znakomitym  księgowym".  Jej  osobiście 
wydawał  się  on  wcieleniem  męskiego  ideału  i  nie  miałaby  nic 
przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane. 

Tak  była  zajęta  swoimi  myślami,  że  nie  zauważyła  smutku  w 

oczach swojej podopiecznej i chlebodawczyni. 

- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd? - 

spytała. - Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam. 

- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj - odparła Jane, nie 

zastanawiając się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą. 

background image

-  To  dziwne.  O  tej  porze  zawsze  kręci  się  w  kuchni.  Lubi  coś 

przekąsić przed lunchem. 

- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane. 

Meg  podeszła  do  okna  i  wyjrzała  na  podwórko.  Po  chwili 

wróciła, kiwając głową. 

- No tak, nie ma jego samochodu. 

Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce. 

- Więc jednak randka - szepnęła do siebie. 

Meg wzruszyła ramionami. 

- A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie musi się 

przecież za każdym razem odmeldowywać. 

- Nie musi - zgodziła się Jane. 

Nawet  nie  płakała.  Poszła  do  siebie,  żeby  poczytać.  Później, 

przy  lunchu,  słuchała  sprawozdania  Tima  i  Meg  z  pobytu  u 
kuzynów.  I  nikt,  naprawdę  nikt,  nie  zwrócił  uwagi  na  to,  że  jest 
dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet cokolwiek dostrzegł, 
to złożył to na karb choroby. 

Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. Mimo iż 

córka przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, zdecydował się 
na podróż do Victorii. Być może jemu również było głupio i chciał 
zapomnieć  o  tym,  co  się  stało,  pomyślała  Jane.  Jedno  tylko  się 
zmieniło - już nieodwołalnie przeszedł z nią na "ty". Jednak, ku jej 
zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego. 

Spotkali  się  we  trójkę  w  pokoju  telewizyjnym.  Jane  oglądała 

właśnie wiadomości. 

- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry. 

background image

-  Niespecjalnie  -  odparła  zagadnięta,  nie  wdając  się  w 

szczegóły. 

- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?! 

Jane  próbowała  ukryć  zmieszanie.  Musiała  się  też 

powstrzymywać, żeby nie spojrzeć na Todda. 

- Nic takiego - odparła. - Trochę mnie bolą plecy, ale sporo dziś 

odpoczywałam. 

-  Muszę  sprawdzić  obliczenia  -  powiedział  Todd  oficjalnym 

tonem. - Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz. 

Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym 

samym, żeby przetrwać. 

-  Ależ  oczywiście  -  powiedziała  z  wymuszonym  uśmiechem.  - 

Czy jedliście coś? 

Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy: 

- Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry. 

Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma napięcia 

Jakie  powstało  między  dorosłymi.  W  końcu  jednak  powiedziała 
"dobranoc"  i  skierowała  się  w  stronę  wyjścia.  Todd  podążył  za 
córką. 

Jane  wróciła  do  oglądania  telewizji,  ale  niewiele  do  niej 

docierało.  Ani  razu  nie  spojrzała  na  Todda.  Ciekawe,  czy  tak  już 
będzie zawsze? 

 

 

 

background image

 

 

Robotnicy  bardzo  szybko  uwinęli  się  z  remontem  domu  i 

przystąpili do dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło według 
planu. Jane zajrzała też do nowej stajni i była zaskoczona postępem 
robót. Dziwiło ją również to, że jakość nie ustępuje tempu. 

Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej stadniny. 

Jane  wybrała  się  razem  z  Cherry  i  Toddem  na  aukcję  do  znanej 
stadniny  niedaleko  Corpus  Christi.  Dorośli  zajmowali  się 
przeglądaniem  katalogu,  a  Cherry  zachwycała  się  każdym  koniem, 
którego wyprowadzano na placyk. 

Jane  doskonale  znała  się  na  koniach.  Nawet  jej  ojciec  nie 

żałował,  kiedy  decydował  się  kierować  jej  radą.  Todd  szybko 
zorientował się, że najlepiej zrobi idąc w jego ślady, dlatego głównie 
milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka. Todd ustalił z 
właścicielem warunki transportu i w zasadzie byli już wolni. 

-  Może  wstąpimy  gdzieś  na  lody  -  zaproponowała  Cherry, 

ocierając pot z czoła. - Jest potwornie gorąco. 

Todd z trudem przełknął ślinę. 

-  Dobrze.  Jeśli  Jane  nie  jest  zbyt  zmęczona  -  powiedział  z 

wahaniem. 

Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść bez kul 

i mimo bólu czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała wręcz ochotę 
wsiąść na konia i pogalopować przed siebie. 

- Nie jestem zmęczona - powiedziała. 

Todd skinął głową. 

- Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka. 

background image

Bez  trudu  znaleźli  małą  lodziarnię  otoczoną  wianuszkiem 

samochodów.  Nie  tylko  im  było  gorąco.  Todd  rozejrzał  się 
bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte. 

- Możemy na razie usiąść pod drzewami  - powiedziała Cherry 

do ojca. - Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni. 

Todd  wciąż  nie  wyglądał  na  przekonanego,  więc  córka  sama 

podjęła  decyzję.  Poprosiła  o  swoje  ulubione  lody  czekoladowe,  a 
Jane  po  chwili  namysłu  wzięła  to  samo.  Todd  jak  niepyszny 
powędrował do kolejki. 

Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu dziewczynom. 

Wiedział,  że  postąpił  źle,  i  wciąż  czynił  sobie  z  tego  powodu 
wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co mogła chcieć ofiarować swojemu 
przyszłemu  mężowi.  Być  może  nawet  kochała  się  w  nim  na 
początku, ale teraz był pewny, że go nienawidzi. Świadczył o tym jej 
chłodny,  wyprany  z  emocji  ton  oraz  to,  że  w  ogóle  nie  chciała  na 
niego patrzeć. Czyniła to rzadko i niechętnie. Ani razu nie spojrzała 
mu w oczy. To wszystko świadczyło co najmniej o wrogości. 

Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę. 

Córka nie pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją zaistniała sytuacja. 
Kochała  zarówno  jego,  jak  i  swoją  nauczycielkę  i  nie  mogła 
zrozumieć,  co  się  między  nimi  dzieje.  Przypominało  to  trochę 
sytuację przed rozwodem jej rodziców i było chyba równie bolesne. 

Sprzedawca  po  raz  trzeci  spytał  go,  czym  może  służyć  i  Todd 

ocknął się z zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów czekoladowych 
z  polewą  i  wiórkami  kokosowymi,  a  następnie  zaczął  się 
zastanawiać,  co  wziąć  dla  siebie.  Najchętniej  zamówiłby  dużą 
whisky  z  lodem.  Ponieważ  jednak  nie  podawano  jej  w  lodziarni, 
wybrał lody waniliowe z likierem. 

Wrócił  na  placyk  i  bez  trudu  wypatrzył  Jane  i  Cherry  pod 

jednym z drzew. 

background image

-  Nawet  coś  się  zwolniło,  ale  wolałyśmy  zostać  tutaj  - 

poinformowała go córka. - Tu jest tak przyjemnie. 

Todd podał im lody. 

- Proszę, to dla was. 

Cherry  rzuciła  się  na  swoją  porcję.  Jane  jadła  jednak  bardziej 

powściągliwie. 

-  Pycha!  Naprawdę  świetne.  Uwielbiam  czekoladę!  - 

entuzjazmowała się Cherry. 

Jane skinęła głową. 

- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za 

szybko, to boli mnie później głowa. 

- Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej? - burknął Todd. - 

Kupiłbym ci coś innego. 

Spojrzała  na  niego,  chyba  po  raz  pierwszy  tego  dnia,  jeśli  nie 

liczyć przypadkowych zerknięć, i powiedziała: 

- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego 

nie. 

Cherry,  która  uporała  się  już  z  połową  swojej  porcji,  szybko 

wtrąciła się do rozmowy: 

-  Co  myślisz  o  tym  źrebaku,  Jane?  Wiesz,  strasznie  mi  się 

podoba. 

-  Co  takiego?!  -  zawołał  Todd,  nie  słysząc  najwyraźniej  uwagi 

córki. - Co ty sobie wyobrażasz?! 

Twarz  Jane  pociemniała  z  gniewu.  Todd  wyprostował  się  i 

spojrzał  na  nią  swoim  stalowym  wzrokiem.  Milczeli,  ale  było  to 

background image

bardziej  wymowne,  niż  gdyby  skoczyli  sobie  do  oczu.  Cherry  nie 
wiedziała, co robić. 

- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła. 

Ani  ojciec,  ani  Jane  nie  zauważyli  tego,  że  odeszła. Patrzyli  na 

siebie  w  napięciu  jak  dwoje  dzikich  zwierząt.  W  końcu  Todd 
rozluźnił się trochę. 

-  Może  przestaniemy  udawać,  że  nic  się  nie  stało  - 

zaproponował. 

  

 

 

 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Jane  poczuła  jego  palce  na  swojej  dłoni.  Chciała  ją  cofnąć,  ale 

nic  mogła.  Bała  się,  że  jeśli  Todd  spojrzy  jej  w  oczy,  natychmiast 
odgadnie, co się z nią dzieje. 

-  To  nie  może  dłużej  trwać  -  powiedział,  zastanawiając  się, 

dlaczego odwraca od niego wzrok.  - Wciąż cię pragnę. Bardziej niż 
kiedykolwiek. 

Niemal czuła na twarzy jego palący oddech. 

- Żałuję tego. co się stało - powiedziała zduszonym głosem. 

-  Tak,  wiem.  Ale  nic  już  na  to  nie  poradzimy,  I  muszę  ci 

powiedzieć, że nigdy nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy 
być razem. 

background image

Spojrzała  na  niego  ukradkiem.  Co  miał  na  myśli?  Nie,  w  jego 

oczach nie było miłości, a tylko pożądanie. 

-  Chodzi  ci  o  romans  -  powiedziała  bardziej  twierdzącym  niż 

pytającym tonem. 

Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś 

więcej. 

- Nie wierzę w małżeństwo - powiedział z goryczą. - Byłem już 

żonaty i mam przykre doświadczenia z tego okresu. Ale wracając do 
nas, to sama przyznasz… 

- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie. 

-  Ma  przecież  czternaście  lat  i  wie,  że  nie  jestem  mnichem  - 

odparł. - Poza tym nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym 
przez całe życie. 

Jane  z  trudem  przełknęła  ślinę.  Jej  oczy  posmutniały.  Todd 

wciąż trzymał ją za rękę. 

- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę. 

- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych 

czasach liczysz na trwały związek! - szydził. 

- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna 

mężowi. - Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście powiem mu o 
tym, co wydarzyło się między nami. 

Todd cofnął się nieco i wyprostował. 

-  Myślisz,  że  znajdziesz  kogoś  takiego?  -  spytał  już  bez  kpiny, 

ale z wyraźną troską. 

- Myślę, że warto szukać. 

background image

Milczeli  przez  chwilę.  W  tym  czasie  legły  w  gruzach  wszelkie 

nadzieje  Jane.  Jej  serce  przepełniał  ból.  Czy  to  możliwe,  że  świat 
trwa  nadal  w  nie  zmienionym  kształcie?  Świeci  słońce?  Szumią 
drzewa?  Ludzie  jedzą  lody  i  rozmawiają  o  jakichś  nieistotnych 
sprawach? 

Todd  siedział  naprzeciwko  niej,  zmęczony  i  nagle  postarzały. 

Jane uśmiechnęła się smutno. 

- Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa 

i  dlatego  łatwiej  mi  wierzyć  w  bajki.  Nie,  nie  chcę  się  wdawać  w 
romans. Nawet z tobą. 

Jego  oczy  zalśniły  dziwnym  blaskiem.  Czyżby  powiedziała  mu 

nie zamierzony komplement? 

-  Ale  podobało  ci  się  wtedy,  w  nocy  - powiedział  zdławionym 

głosem. 

Jane  zebrała  te  resztki  odwagi,  które  jej  zostały.  Nie  było  ich 

wiele. 

- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki. 

Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył 

usta,  żeby  na  nią  krzyknąć,  kiedy  obok  pojawiła  się  roześmiana 
Cherry. 

-  Mam  już  serwetki  -  powiedziała.  -  Miło  tu  posiedzieć  w  tym 

cieniu. Straszny upał. Zjedliście już lody? 

Oboje  spojrzeli  na  swoje  kubeczki,  w  których  znajdowała  się 

płynna substancja. 

-  W  pewnym  sensie  -  powiedział  Todd  wstając.  -  Musimy  już 

ruszać. Mam trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić. 

- Ależ tato, przecież… 

background image

Wystarczyło  jedno  jego  spojrzenie,  żeby  zamilkła.  Co  mogło 

zajść między ojcem i Jane? 

-  No  dobrze  już,  dobrze  -  powiedziała  z  ociąganiem  Cherry.  - 

Możemy jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji. 

Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z Micki 

Lane w sprawie kampanii reklamowej, Cherry zajmowała się jazdą, 
a Todd siedział całymi godzinami w gabinecie i pracował jak wariat. 
Harleyowie patrzyli na to wszystko oczami zdrowych ludzi, którym 
nagle  kazano  zamieszkać  w  domu  wariatów.  Nie  protestowali 
jednak,  a  nawet  można  było  przypuszczać,  że  są  zadowoleni. 
Timowi  jakby  ubyło  parę  lat,  a  zawsze  żwawa  Meg  wykonywała 
swoje obowiązki z energią nastolatki. 

Siódmego  czy  ósmego  dnia  po  pamiętnej  wyprawie  Micki 

zadzwoniła do Jane z wiadomością, że będą musiały wybrać się do 
Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że po nią wpadnie, ale Jane nie 
chciała, żeby młoda wicedyrektorka spotkała się z Toddem. Tak się 
szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się nie widywali. Zresztą 
Todd  spotykał  się  tylko  z  Timem,  za  pośrednictwem  którego 
omawiał z nią sprawy związane z ranczem, oraz z Meg. 

Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.  

-  Dobrze  -  zgodziła  się  Micki.  -  A  jak  się  miewa  Todd?  Nie 

widziałam go ostatnio. 

- Jest bardzo zapracowany - odparła Jane rzeczowym tonem. - 

Ma  huk  roboty  z  wykańczaniem  stajni  i  obejścia.  Poza  tym 
kontroluje wszystkie roboty. 

- Rozumiem - powiedziała Micki smutnym głosem. - To zajmuje 

sporo czasu. 

- Sporo - zgodziła się Jane. 

background image

Znacznie więcej niż poprzednio,  dodała  w  duchu.  Więc  pewnie 

to  tylko  pretekst?  Może  chodzi  o  to,  żeby  jak  najrzadziej  się  z  nią 
widywać? 

-  Dobrze,  wobec  tego  spotykamy  się  w  piątek  -  zakończyła 

Micki. 

- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane. 

Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani Cherry. Była 

pewna,  że  Tim  zawiezie  ją  do  Victorii,  jeśli  go  o  to  poprosi. 
Wcześniej  jeszcze  musiała  się  wybrać  do  doktora  Coitraina  na 
rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał, zmierzył ciśnienie 
krwi,  zajrzał  do  oczu,  a  także  zrobił  kilka  ponurych  min,  zanim 
oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. 

- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem. 

Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej. 

-  Tyle  tylko,  że  masz  cienie  pod  oczami  i  jesteś  blada  - 

stwierdził. - Chodzi tu o Burke'a? 

- To nie twoja sprawa - ucięła krótko. 

- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy. 

Czerwona  ze  wstydu  Jane  odmówiła  dalszej  rozmowy  na  ten 

temat.  W  ogóle  nie  chciała  słyszeć  o  Toddzie.  Pragnęła  raz  na 
zawsze wymazać go z pamięci. 

- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do 

wyjścia. - Możesz teraz trochę częściej chodzić. 

Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast. 

- A jeździć? 

background image

-  No,  nie  przesadzaj.  Musisz  bardzo  uważać.  Upadek  z  konia 

mógłby mieć fatalne skutki. 

- Nawias mnie nigdy nie zrzucił. 

- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić. 

Zapomniała,  że  Coltrain  sam  był  doskonałym  jeźdźcem  i  znał 

się na koniach jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał sobie nawet 
występami na rodeo, chociaż nigdy nie traktował tego poważnie. 

Lekarz zastanawiał się przez chwilę. 

-  Dobrze,  spróbuj  jeździć.  Ale  bardzo  uważaj  -  dodał.  - 

Słyszałem, że będziesz reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda? 

Jane uśmiechnęła się. 

-  Pewnie  Meg  była  ostatnio  z  wizytą  u  twojej  matki,  co?  - 

spytała domyślnie. 

Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w nią te 

swoje zielone oczy. 

- Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe spodnie 

i kurtki. Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia. 

Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia. 

- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał. 

- Pewnie Tim mnie zawiezie. 

Coltrain pokręcił przecząco głową. 

-  Ja  to  zrobię  -  powiedział.  -  Mam  w  Victorii  konsylium  w 

sprawie leukemii, którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i 
muszę jechać. 

background image

-  Jestem  umówiona  na  dziewiątą  i  mogę  zostać  w  Victorii 

ładnych parę godzin - uprzedziła go. 

- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął. 

Jane  rozpromieniła  się  na  myśl  o  wspólnej  jeździe  z 

przyjacielem. 

- To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle brakuje 

nam czasu. 

-  Przyjadę  do  ciebie  po  ósmej  -  powiedział  Coltrain,  który 

również zaczął się uśmiechać. 

W  tym  momencie  usłyszeli  pukanie  do  drzwi  i  po  chwili  do 

gabinetu zajrzała doktor Lou Blakely. 

-  Przepraszam,  ale  pan  Harris  nie  chce  ze  mną  rozmawiać  o 

swoich hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło na Jane. 

- Zaraz tam przyjdę - powiedział krzywiąc się, jakby widok Lou 

sprawił mu przykrość. 

- Nie jesteś dla niej zbyt miły  - stwierdziła Jane, kiedy lekarka 

zniknęła za drzwiami. 

-  Tak,  wiem  -  powiedział  z  roztargnieniem  i  zamyślił  się  na 

moment. 

Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z nią w 

roztargnieniu.  Na  wszelki  wypadek  przypomniała  mu  o  piątku  i 
wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W miasteczku był 
znany  z  pogodnego  usposobienia.  Jednak  z  jakichś  względów  nie 
stosowało  się  to  do  Lou.  Zachowywał  się  tak,  jakby  jej  nie  znosił. 
Dlaczego więc wybrał ją do współpracy? 

Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z codziennymi 

sprawunkami. Droga do domu zajmowała kilkanaście minut. Kiedy 

background image

zatrzymały  się  na  podwórku,  wypatrująca  ich  Cherry  natychmiast 
podbiegła do samochodu. Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym 
dwie gwiazdy. 

- Udało się! Udało! - krzyczała. - Pobiłam mój własny rekord! 1 

wcale się nie bałam! Naprawdę. 

Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.  

-  Jestem  z  ciebie  bardzo  dumna  -  powiedziała.  -  Zobaczysz, 

daleko zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem. 

W  czasie  lunchu  omawiali  najpierw  sukcesy  Cherry,  a  potem 

Jane nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii. 

- To wspaniale! - ucieszył się Tim. - Ale kto cię tam zawiezie? W 

zasadzie  mógłbym  to  zrobić,  chyba  żeby…  Todd  znalazł  trochę 
czasu. 

Todd  siedział  pochylony  nad  talerzem  i  w  milczeniu  jadł 

ziemniaki.  Wyglądał  jak  nieobecny,  chociaż  kiedy  padło  jego  imię, 
natychmiast uniósł głowę. 

- Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała - rzucił w przestrzeń. 

- Dziękuję, nie będzie chciała - powiedziała, przedrzeźniając go, 

Jane. - Ma już kierowcę. 

- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim. 

Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków. 

- Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach służbowych - 

wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą. 

Todd odsunął talerz. 

-  Pójdę  już  do  pracy  -  oznajmił.  -  Cały  dzień  pilnowałem 

robotników. Muszę się teraz zająć rachunkami. 

background image

Meg  spojrzała  z  wyrzutem  na  prawie  pełny  talerz,  ale  nic  nie 

powiedziała. Przynajmniej na temat jedzenia. 

-  Były  jakieś  pilne  faksy  do  ciebie  -  zwróciła  się  do  Todda.  - 

Sprzątałam twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii. 

-  Julii?  Jakiej  Julii?  -  zastanawiała  się  głośno  Cherry,  nie 

zważając na to, że ma pełne usta.  - Aaa!  - Zrobiła taką minę, jakby 
zgadła.  

Ojciec  kopnął  ją  pod  stołem  w  kostkę.  Cherry  wydała  kolejny 

okrzyk,  a  następnie  przełknęła  to,  co  miała  w  buzi.  Dzięki  temu 
zyskała trochę czasu i zrozumiała, co ma robić dalej. 

-  Pewnie  bardzo  za  tobą  tęskni  -  zwróciła  się  do  ojca, 

uśmiechając się złośliwie. 

- Z całą pewnością - potwierdził Todd. 

Nie  wątpił,  że  obłożona  pracą  i  nękana  przez  klientów  Julia 

Emory pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i 
firmy. 

-  Hm,  muszę  do  niej  zadzwonić.  Nie  przejmuj  się,  obciążę 

kosztami rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do 
Jane. 

Jane  skinęła  głową,  nie  słysząc,  co  do  niej  mówi.  Więc  Todd 

miał jakąś dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był 
zupełnie normalnym i w dodatku przystojnym mężczyzną! 

Kiedy  Todd  wyszedł,  rozmowa  potoczyła  się  swobodniej, 

jednak wszyscy mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim 
skończył lunch i wyszedł, a Meg zebrała resztki obiadu i zaniosła je 
swoim kurom. 

Jane i Cherry zostały same. 

background image

- Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora Coltraina? - 

spytała dziewczynka. 

-  Kiedyś,  tak  -  odparła  Jane.  -  Bardzo  go  lubię,  poza  tym 

mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego czegoś, 
czego potrzeba do wspólnego związku. 

-  Czyli  po  prostu  nie  chciałaś  z  nim  iść  do  łóżka?  - 

podsumowała córka Todda. 

- Ależ Cherry! 

-  Przecież  nikt  nie  trzyma  mnie  pod  kloszem.  Wiem  o  wielu 

sprawach  -  powiedziała  dziewczynka  tonem  dorosłej  osoby.  - 
Jednak  sama  wolałabym  zaczekać  z  tym  aż  do  ślubu.  Wiesz,  że 
niektórzy  chłopcy  też  tak  myślą?  Na przykład  Mark,  z  mojej klasy, 
twierdzi,  że  dzięki  temu  nie  trzeba  się  obawiać  chorób 
wenerycznych.  

Jane wydawało się, że źle słyszy. 

- Czego? 

- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. - Nigdy 

o nich nie słyszałaś? 

Jane odchrząknęła. 

-  No  tak,  słyszałam.  Ale  prawdę  mówiąc,  nigdy  się  tym  nie 

interesowałam.  Ani  seksem  -  dodała  po  chwili  wahania.  -  Wiesz, 
jakoś  nigdy  nie  spotkałam  chłopaka,  który,  który…  -  szukała 
odpowiednich słów. 

Cherry wzniosła oczy ku niebu. 

-  O  Boże!  Widzę,  że  będę  ci  musiała  wszystko  wyjaśnić  - 

powiedziała  autorytatywnie.  - Czy  rodzice  nie  rozmawiali  z  tobą o 
tych sprawach? 

background image

Jane  już  chciała  odpowiedzieć,  ale  w  jadalni  pojawił  się 

nachmurzony Todd. 

- Jeszcze tu jesteście? - spytał. 

- Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój Boże, a 

wydawało mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, chyba odłożymy 
tę rozmowę. Pójdę teraz do stajni. 

Cherry  szybko  opuściła  jadalnię.  Todd  spojrzał  Jane  prosto  w 

oczy. 

-  Czy  musisz  rozmawiać  o  tym  z  Cherry?  Nie  lepiej  zapytać 

mnie? 

Jane  poczuła,  że  drży.  Zagryzła  wargi,  żeby  się  opanować. 

Narastał w niej strach, że Todd za chwilę to zauważy. 

- Daj spokój! - ucięła krótko. 

Ale Todd nie chciał jej dać spokoju. 

-  Jane!  Czego  się  boisz?  Jest  nam  razem  dobrze,  pragniemy 

siebie… Czegóż więcej chcieć? 

- Seks to dla mnie za mało - odparła. 

- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę. 

Nie doczekał się jednak odpowiedzi. 

- Tak piękna i tak naiwna  - ciągnął. - Chciałabyś, żebym dał ci 

gwiazdkę z nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.  

Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę. 

- Ani się waż! - syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni. 

Todd przyciągnął ją lekko do siebie. 

background image

-  Nie  wygłupiaj  się.  Meg  nawet  nie  zwróci  uwagi  na  to,  że  się 

całujemy. Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz ciebie. 

Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale stała 

jak sparaliżowana. 

-  Nie  potrafisz  się  nawet  przyznać  przed  sobą,  że  mnie 

pragniesz - szepnął Todd. - A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż 
do utraty tchu. 

Chciała  zaprzeczyć.  Pragnęła  wyrwać  się  i  uciec  z  jadalni.  Tak 

się jej przynajmniej wydawało. 

Todd  nie pocałował  jej,  chociaż  jego  usta  znajdowały  się  parę 

centymetrów od warg Jane. 

- Wiem, że mnie pragniesz - szeptał, a jego oddech miał w sobie 

woń kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz. 

W  innych  warunkach  skwitowałaby  śmiechem  taką 

bezczelność.  Jednak  teraz  jakoś  nie  mogła  tego  uczynić.  Co  gorsza 
poczuła, że rzeczywiście ma ochotę pocałować Todda. Tym większą, 
im bardziej się od niej oddalał. 

W  zasadzie  trudno  było  powiedzieć,  które  z  nich  wykonało 

pierwszy  gest.  Zdaje  się,  że  z  jakichś  powodów  Jane  straciła 
równowagę  i  już  po  chwili  znalazła  się  w  jego  ramionach.  Todd 
zaczął  ją  pieścić  i  całować,  a  ona  jęczała  z  rozkoszy.  W  końcu,  w 
przypływie nie tajonego pożądania, przycisnął ją do siebie. 

Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy. 

-  Co  się  stało?  -  spytał,  rozluźniając  uścisk.  -  Czy  to  twój 

kręgosłup? 

Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go, 

by znów ją przytulił. 

background image

- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!  

Jane skinęła głową. 

- Ale skrzywdziłeś. 

Todd  nie  wiedział,  co  ze  sobą  zrobić.  Ręce  zaczęły  mu  się 

trząść. Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się 
Jane. 

- Zaraz zadzwonię po lekarza - powiedział drżącym głosem. 

Jane pokręciła głową. 

- Nie chodzi mi o to, co stało się teraz - powiedziała. - Mam na 

myśli tamtą noc. 

Todd  odetchnął  z  ulgą.  Jednocześnie  stwierdził,  że  powinien 

jeszcze raz przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a 
potem, cóż, starał się jej unikać. 

-  Przepraszam  cię,  ale  naprawdę  nie  mogłem  się  wtedy 

powstrzymać. Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie 
mogłem. Do tej pory mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale z 
drugiej strony… - urwał na widok jej miny. 

- Z drugiej strony? - podchwyciła. 

-  Wiesz,  miałem  wrażenie,  że  jest  ci  po  prostu  dobrze.  Byłem 

pewien,  iż  uwolniłaś  się  od  jakiegoś  ciężaru.  Tak  wspaniale  nam 
było wtedy. Pomyśl, że mogłoby tak być zawsze.  

Jane  poczuła,  że  znowu  zrobiło  się  jej  gorąco.  "Zawsze" 

znaczyło  spędzenie  ze  sobą  kilku  nocy,  a  "dobrze"  -  częste 
zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej w ten sposób! I to 
teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś dziewczynę, która niczego się 
nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły szeląg. 

- Pocałujesz mnie? - spytał nagle. 

background image

- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość. 

- Więc czego chcesz? 

Jane uśmiechnęła się smutno. 

-  Chcę  związku  na  całe  życie  -  odparła.  -  I  dzieci.  Chcę  mieć 

dzieci. 

- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno. 

Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy też nie 

chciał zrozumieć? 

- Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby 

za tatą. 

- Ja chcę ci dać dużo więcej.  

Jane pokręciła głową i westchnęła. 

- Seks bez miłości jest niczym. 

Todd aż zagotował się na to stwierdzenie. 

- Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko! - krzyknął i 

wpił się w jej wargi. 

Jane  nie  miała  czasu  się  bronić.  Zaczęli  się  całować  długo  i 

namiętnie i nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry. 

 

 

 

 

 

background image

ROZDZIAŁ   ÓSMY 

 

Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. W 

końcu zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane. 

-  Przepraszam,  szukałam  Meg  -  powiedziała  dziewczynka  i 

uśmiechnęła się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie. 

Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka 

Todda  też  się  zmieszała  i  wybiegła  na  podwórko.  Nawet  Todd  nie 
wyglądał teraz na zbyt pewnego siebie. 

-  Przepraszam  -  powiedział.  -  Zdaje  się,  że  znów  popełniłem 

głupstwo. 

Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc pozostawiła 

tę  wypowiedź  bez  komentarza.  Odsunęła  się  tylko  od  Todda  i 
usiadła. Dopiero teraz poczuła ból kręgosłupa. Todd patrzył na nią 
tak,  jakby  chciał  powiedzieć  coś  jeszcze.  W  końcu  jednak  zgarnął 
papiery ze stołu i zaczął się wycofywać. 

-  Jeszcze  raz  przepraszam  -  powiedział,  nawet  na  nią  nie 

patrząc. - Zajmę się teraz pracą. 

Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi, 

co napełniło ją smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju 
wśliznęła się jakaś postać. Jane z nadzieją podniosła głowę. 

- Cherry?! 

-  Przepraszam,  widziałam,  jak  ojciec  wychodził.  Ja  naprawdę 

nie  chciałam  -  tłumaczyła  się  dziewczynka.  -  O  Boże!  Nigdy  nie 
widziałam,  żeby  tata  kogoś  całował.  Nawet  mamę,  kiedy  byłam 
mała. 

Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów. 

background image

-  Nie,  Cherry.  To  była…  -  szukała  odpowiedniego  słowa  - 

pomyłka. 

Cherry  uśmiechnęła  się  do  niej  przyjaźnie.  Chciała  dać  do 

zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu. 

-  Ee  tam  -  powiedziała.  -  Jaka pomyłka? Powiedz  lepiej,  czy  ci 

się podoba? 

- Kto? 

- Tata, oczywiście - odparła Cherry. - Wszystkie moje koleżanki 

się w nim kochają. 

Jane pokręciła głową. 

-  Nie,  Cherry.  Nie  powinnaś  z  tym  wiązać  żadnych  nadziei. 

Przede  wszystkim,  gdybym  kogoś  pokochała,  chciałabym  wyjść  za 
niego za mąż, a twój ojciec nie chce słyszeć o małżeństwie. 

- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła. 

- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?  

Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech. 

- Jasne - powiedziała. 

 

 

 

 

 

Jane  spędziła  w  Victorii  prawie  cały  dzień.  Rudzielec  odbył 

swoje spotkanie i czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast pozowała 

background image

do zdjęć w różnych strojach firmy Slim Togs. O dziwo, nawet jej się 
to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo dbali o to, żeby 
jej nie męczyć. Jane nawet nie zauważyła, jak szybko upływa czas. 

-  To  chyba  już  wszystko  -  stwierdziła  w  końcu  Micki.  -  Jack 

mówił,  że  świetnie  mu  poszło.  Powinien  mieć  wspaniałe  zdjęcia. 
Oczywiście  skontaktujemy  się  z  tobą,  kiedy  dokonamy  wyboru. 
Poza  tym  dobrze  by  było,  gdybyś  pokazała  się  na  promocji  tych 
nowych ubrań w naszym sklepie i może na jakimś rodeo. 

-  Nie  ma  problemu.  Fajnie  mi  się  pozowało.  A  poza  tym  te 

rzeczy  są  naprawdę  dobre  -  powiedziała  Jane,  przesuwając  dłonią 
po zdobionej cekinami kurtce. 

-  My  też  jesteśmy  bardzo  zadowoleni  ze  współpracy.  Jesteś 

urodzoną modelką - pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę. - A 
co u Todda? Został na ranczu? 

Jane skinęła głową. 

- Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali już 

na  mnie  zwracać  uwagę.  Słuchają  tylko  jego.  Będę  miała  kłopoty  z 
dyscypliną, kiedy wyjedzie. 

- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki. 

- Nie. Jeszcze nie. 

Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie 

myśleć o Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły 
ją z równowagi. 

- Jest bardzo przystojny  - Micki drążyła temat, mimo że na jej 

twarzy  pojawiły  się  ślady  smutku.  -  Pewnie  ma  mnóstwo  różnych 
dziewczyn. 

-  Pewnie  tak  -  potwierdziła  Jane.  -  Niektóre  nawet  przysyłają 

mu faksy. 

background image

Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro. 

- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego 

ochotę? 

- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie Jane. 

Micki smutno pokiwała głową. 

-  No  tak,  kiedy  w  końcu  zjawia  się  ktoś  taki  jak  Todd,  zawsze 

otoczony jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą 
panną. 

W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po-  -winna ją 

jakoś pocieszyć: 

- Małżeństwo to nie wszystko - powiedziała. - Możesz przecież 

jeszcze zostać szefową swojej firmy. 

Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął. 

-  To  możliwe  -  stwierdziła,  nabrawszy  powietrza  w  płuca.  - 

Tyle  że  mam  mały  sekret.  Po  prostu  uwielbiam  życie  domowe. 
Gotowanie obiadów, prasowanie koszul, dzieci. 

-  Chciałabyś  być  kurą  domową?  -  spytała  z  niedowierzaniem 

Jane. 

- Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze mnie 

śmiali  -  poprosiła  Micki.  -  Wiesz,  lubię  moją  pracę,  zarabiam 
fantastycznie,  ale  raz  na  jakiś  czas  miałabym  ochotę  się  z  kimś 
pokłócić. 

- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane. 

- A kto chce? 

- Czasami nie mamy wyboru. 

background image

Obie  panie  zamyśliły  się  na  chwilę.  Nie  była  to  pogodna 

zaduma. Wręcz przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości 
i samotności. 

Pierwsza ocknęła się Micki. 

-  Wszystko  będzie  dobrze  -  powiedziała,  nie  bardzo  wiedząc, 

czy mówi o zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu.  - Zadzwonię do 
ciebie  w  połowie  przyszłego  tygodnia.  Trzymaj  się.  1  życzę  miłej 
podróży. 

- Dzięki. 

Jane  zeszła  do  holu  i  odszukała  w  torebce  kartkę,  na  której 

Coltrain zapisał jej swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła do 
niego,  żeby  powiedzieć,  że  już  jest  gotowa.  Rudzielec  pewnie 
zanudził się na śmierć do tej pory. 

Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain wysadził 

ją przed najlepszą restauracją w Victorii. 

- Czas na kolację - oznajmił. 

- Daj spokój - usiłowała protestować. - Nie jestem odpowiednio 

ubrana. 

- I cóż z tego? Ja też nie. - Miał na sobie sportową marynarkę i 

koszulę bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę. 

Jane  roześmiała  się  głośno.  Przypomniały  jej  się  różne 

ekstrawagancje  Rudzielca  jeszcze  z  czasów  szkolnych.  Chyba 
przywykł do tego, że i tak się wyróżnia z racji płomiennej czupryny, 
i  wygłupy  stały  się  dla  niego  chlebem  powszednim.  Potem,  na 
studiach,  stał  się  bardziej  stateczny.  Pewnie  zrozumiał,  że  lekarz 
powinien  być  kimś  budzącym  szacunek,  a  nie  prowokującym  do 
śmiechu. 

- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane. 

background image

Usiedli  przy  małym  stoliku  i  zamówili  kraby  oraz  krwiste 

befsztyki,  a  na  deser  specjalność  zakładu  -  lodowy  torcik  pokryty 
warstwą czekolady. 

- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała, kiedy 

już jechali do domu. - Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego. 

- Ja też - mruknął Coltrain. 

Kiedy  prowadził,  skupiał  się  całkowicie  na  tej  czynności.  Być 

może  taki  był  też,  kiedy  operował.  Zrobił  specjalizację  z  chirurgii 
miękkiej,  nabył  biegłości  w  operacjach  płuc,  jednak  w  końcu 
zdecydował  się  na  prowadzenie  praktyki  internistycznej  w 
rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała zielonego pojęcia. 

- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała. 

- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję? 

Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.  

- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam. 

Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na pobocze. Na 

drodze prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło. 

- Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje słowo, 

a… - zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy 
ze sobą więcej wspólnego niż wielu ludzi, którzy zdecydowali się na 
małżeństwo. 

- Tak, brakuje nam tylko jednego. 

Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze. 

- Szkoda - szepnął. 

Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na 

dźwigni zmiany biegów. 

background image

-  Nie  przejmuj  się.  Zawsze  będziesz  moim  najlepszym 

przyjacielem - próbowała go pocieszyć. 

- Szkoda, że wolisz Burke'a. 

Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń. 

- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie. 

- A ty? - spytał Coltrain. 

-  Na  małżeństwo  i  gromadkę  dzieci  -  odparła,  starając  się 

panować nad głosem. 

-  Może  on  też  chce  tego  samego,  tylko  mu  się  wydaje,  że  jest 

inaczej. 

Jane  pokręciła  przecząco  głową  i  uśmiechnęła  się  gorzko  do 

swoich myśli. 

- Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa - stwierdziła. - Nie sądzę, 

by ktoś taki mógł być dobrym mężem. A jednak… - nie dokończyła 
zdania i spuściła głowę. 

Rudzielec  dostrzegł  nieszczęśliwą  minę,  a  następnie  położył 

dłoń na jej udzie w geście pocieszenia. 

-  Ze  względu  na  twoje  migreny  nie  polecałbym  ci  pigułek 

antykoncepcyjnych  -  powiedział.  -  Są  jednak  inne  sprawdzone 
metody. 

- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła. 

-  Nie  ma  się  na  co  oburzać.  Powinnaś  już  dorosnąć. 

Przynajmniej zostaną ci piękne wspomnienia. To też jest coś warte. 

- Zaskakujesz mnie. 

Coltrain uśmiechnął się smutno. 

background image

- Sam siebie również - powiedział - Jednak powinnaś pamiętać, 

że seks jest wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być może Burke nie 
chce się z tobą ożenić, ale jestem pewien, że cię kocha. 

- Co?! 

- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym głosem. 

- Przecież od samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to 
jasne. 

- Może chodziło mu tylko o seks? 

Rudzielec  skinął  głową.  Minęli  zagrodę  Desherów,  znajdującą 

się  po  drodze  do  rancza.  Za  chwilę  powinni  skręcić,  a  dalej  jechać 
prosto przed siebie. 

- Możliwe, chociaż mało prawdopodobne - stwierdził po chwili 

namysłu.  -  Ten  Burke  za  bardzo  się  o  ciebie  troszczy.  Ma  złe 
doświadczenia  małżeńskie  i  dlatego  nie  chce  się  żenić  powtórnie. 
Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś na to zdecydowana? 

- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to walką? 

Nie, nie potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest 
małżeństwo. 

Rudzielec nie protestował. 

- Zgadzam się - powiedział. - Pomyśl jednak, że małżeństwo jest 

tylko  kwestią  czasu.  On  cię  kocha.  Poza  tym  mam  wrażenie,  że 
Burkę  jest  bardzo  konserwatywny.  No  i  ma  jeszcze  córkę,  o której 
musi myśleć. 

- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni. 

- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków. 

Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, Był 

to pierwszy objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem. 

background image

- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów 

-  ciągnął  Coltrain  ugodowym  tonem.  -  Ale  są  chyba  jakieś  sposoby 
na  zainteresowanie  mężczyzny  bez  konieczności  pójścia  z  nim  od 
razu do łóżka? 

- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń. 

Spojrzała  na  Coltraina.  Czy  to  możliwe,  żeby  był  aż  tak 

szlachetny?  Nie  przypuszczała,  że  będzie  chciał  jej  pomóc.  W 
każdym razie nie w tej sprawie. I to na chwilę po tym, jak niemal się 
jej  oświadczył.  Tak,  jest  prawdziwym  przyjacielem.  Wiedziała,  że 
może na niego liczyć. 

- Opowiedz mi o tych zdjęciach - poprosił, chcąc zmienić temat. 

- Nie wymęczyli cię za bardzo? 

- Skądże. Było bardzo fajnie. 

Jane  zaczęła  opowiadać  o  tym,  co  działo  się  w  czasie  sesji 

zdjęciowej.  Nie  trwało  to  jednak  długo,  ponieważ  już  po  chwili 
znaleźli  się  na  terenie  rancza.  Ściemniało  się.  Na  ganku  przed 
domem paliło się światło. Jane podziękowała przyjacielowi i sama, o 
własnych  siłach  weszła  po  schodkach  na  ganek.  Tam  powitał  ją 
Todd. 

- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem. 

- Na kolacji z Rudzielcem.  

Spojrzał na zegarek. 

- A potem? 

- Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam wszystkie 

cztery opony - wyjaśniła. 

Todd  zaniemówił.  Przez  chwilę  stał  jak  rażony  gromem,  a 

następnie wybuchnął śmiechem. 

background image

- Doprawdy! 

Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby włożył 

ją  specjalnie  dla  niej?  Od  tej  pory  chciała  być  z  nim  absolutnie 
szczera. 

-  Nie  mogłabym  się  kochać  z  kimś  innym  -  powiedziała  z 

prostotą - ponieważ kocham ciebie. 

Serce  podeszło  mu  do  gardła.  Oto  stał  przed  nim  jego  ideał  - 

wspaniała, kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów, 
a następnie pogładził Jane po policzku. 

- Ja też cię kocham - powiedział ku własnemu zaskoczeniu. - Od 

samego  początku.  Nie  mogłoby  być  nam  ze  sobą  tak  wspaniale, 
gdyby nie łączyło nas uczucie. To zupełnie jasne. 

- Tak - szepnęła. 

Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć ją tak 

jak pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia. 

- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej plecy. 

-  Coltrain  nie  chce  mi  dać  pigułek  antykoncepcyjnych, 

ponieważ mam bóle głowy - powiedziała. 

Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. 

- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?! 

- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że cię 

kocham. 

Gniew  zaślepił  go  na  chwilę.  Puścił  Jane  i  odstąpił  od  niej  na 

krok.  Wystarczyło  jednak,  że  na  nią  spojrzał,  a  już  w  jego  sercu 
pojawiły się cieplejsze uczucia. 

- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał. 

background image

-  Tak,  z  powodu  migreny.  Dlatego  ciągle  musielibyśmy  się 

liczyć z tym, że mogę zajść w ciążę.  

- Zabezpieczyłem się ostatnio. 

- Tak, wiem.  - Jane skinęła głową.  - Jednak różne rzeczy mogą 

się zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie. 

Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał się, 

czy  chciałby  mieć  z  nią  dziecko.  Nie,  to  byłaby  katastrofa.  Nie 
potrafiłby  opuścić  matki  swego  dziecka.  Ślicznej  malutkiej 
blondyneczki,  której  mogliby  urządzać  przyjęcia  urodzinowe,  tak 
jak  kiedyś  Cherry,  albo,  jeszcze  lepiej,  chłopca,  którego  nauczyliby 
jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu różnych sztuczek. 

Jane milczała. 

- Dlaczego nic nie mówisz? 

- Powiedziałam już wszystko - odparła. - Nie chciałabym, żebyś 

myślał, że pragnę cię złapać w pułapkę. 

Spojrzał  w  jej  smutne  oczy,  a  następnie  dotknął  policzka.  Był 

mokry. 

-  Marie  nie  chciała  mieć  ze  mną  dziecka  -  powiedział  z 

namysłem.  -  Oboje  byliśmy  wtedy  pijani.  Wiedziałem,  że  bierze 
pigułki, ale była na tyle roztargniona, że często o nich zapominała. 
Tylko dlatego urodziła się Cherry. 

- Todd! Na miłość boską! 

- Jesteś zaszokowana? - spytał. - Niektórzy ludzie po prostu nie 

chcą mieć dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po chwili. 

- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry! 

-  Prosiłem  Marie,  żeby  tego  nie  robiła.  Zresztą  ona  na  swój 

sposób kocha córkę. 

background image

- A ty? 

Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej. 

- Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem 

tę kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę. 

Znowu  spojrzeli  sobie  w  oczy.  Były  jakby  rozświetlone 

wewnętrznym blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. Ż tym 
że  jedne dotyczyły dziecka  już narodzonego, a drugie  -  tego, które 
dopiero  mogłoby  przyjść  na  świat.  W  końcu  jednak  Todd  pokręcił 
głową. 

-  Przecież  na  razie  w  ogóle  nie  powinnaś  mieć  dzieci  - 

przypomniał jej. - Ze względów zdrowotnych. 

-  To  przecież  nie  będzie  trwało  wiecznie  -  stwierdziła.  -  Poza 

tym byłabym gotowa podjąć ryzyko. 

Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości. Wzruszyło go 

to, że właśnie z nim. 

- No, no, nie wywołuj wilka z lasu  - powiedział pełnym ciepła 

głosem. 

Jane pokręciła głową. 

- Przecież nic się nie stało. 

Czy  mu  się  zdawało,  czy  też  wyczuł  w  jej  głosie  nutkę 

rozczarowania? Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie, 
to niemożliwe. 

-  Odnoszę  wrażenie,  że  trochę  tego  żałujesz  -  rzucił,  chcąc 

zbadać jej reakcję. Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna. 

- To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów 

sumienia.  Będziesz  mógł  wrócić  do  pracy  w  Victorii,  a  ja  zrobię 
majątek na reklamie jakichś ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni. 

background image

-  Czy  wyjdziesz  za  Coltraina?  -  zapytał,  spuściwszy  smętnie 

głowę. 

- Niestety, nie kocham go - odparła ze smutkiem. - Gdybym go 

kochała, natychmiast bym to zrobiła. 

Todd tylko pokiwał głową. 

- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał. 

- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd. 

Zostawiła  go  na  ganku  i  weszła  do  środka.  Teraz  chciała  się 

tylko  wykąpać.  Ona  też  go  pragnęła,  jednak  nie  darowałaby  sobie, 
gdyby Todd musiał się z nią ożenić z powodu dziecka. A że ożeniłby 
się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach i wiedziała, że 
trudno  byłoby  znaleźć  kogoś  uczciwszego  i  bardziej  opiekuńczego 
niż Todd Burke. 

 

 

 

 

W  następny  piątek  Todd  odwiózł  Cherry  do  matki.  Sam 

również  miał  zamiar  zatrzymać  się  na  jakiś  czas  w  Victorii,  żeby 
załatwić  najbardziej  pilne  sprawy  zawodowe.  Poza  tym  chciał 
zapomnieć  o  Jane.  Pragnienie,  jakie  odczuwał,  potęgowało  się,  gdy 
była tuż obok. 

Pomachał  córce  na  pożegnanie,  a  następnie  omal  nie  wjechał 

na  wypielęgnowany  trawnik  przed  białym  domem  w  stylu 
wiktoriańskim,  w  którym  Marie  mieszkała  ze  swoim  nowym 
mężem, Williamem. 

- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę. 

background image

- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi. 

- To pewnie z powodu Jane - odparła Cherry. - Przyłapałam ich 

na tym, jak się całowali. Naprawdę tak było - dodała, widząc wyraz 
niedowierzania w oczach matki. 

Marie  zaprowadziła  ją  na  przestronny  taras,  wypielęgnowany 

tak,  jak  cała  posiadłość.  Cherry  spojrzała  na  swoje  buty.  No  tak, 
znowu  zapomniała  je  wyczyścić.  Jak  zwykle.  I  mama  będzie  się 
gniewać,  też  jak  zwykle.  Czemu  wszystko  w  tym  domu  musi  być 
takie czyste i ładne? Dlaczego nie można traktować pewnych rzeczy 
normalnie? 

Jednak  Marie  się  nie  gniewała,  a  to  dlatego,  że  nie  zauważyła 

śladów na czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej. 

-  Przecież  mówił,  że  nie  chce  się  żenić  -  rzuciła  w  zadumie.  - 

Zarzekał się, że nigdy w życiu. 

-  Nigdy  nie  mów  nigdy  -  powiedziała  Cherry,  a  następnie 

uśmiechnęła  się,  zadowolona,  że  uniknie  kazania  na  temat 
obowiązku utrzymywania domu w czystości. - Jane uczy mnie jazdy. 
Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona. 

Marie  poczuła  kolejne  ukłucie  zazdrości.  Tym  razem  było 

jednak  o  wiele  boleśniejsze.  O  ile  mogła  się  już  nie  przejmować 
byłym mężem, gdyż nie zależało jej na zdobyciu jego miłości, o tyle, 
wraz  z  upływem  lat,  miłość  Cherry  stawała  się  dla  niej  coraz 
ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie zaskarbić. 

- Jutro wybierzemy się na zakupy - powiedziała, klasnąwszy w 

ręce. - Co ty na to? 

I  tym  razem  reakcja  córki  zaskoczyła  ją  boleśnie.  Cherry 

westchnęła, zrobiła znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i 
w końcu bąknęła: 

- Może być. 

background image

Marie załamała ręce. 

-  W  twoim  wieku  powinnaś  przede  wszystkim  myśleć  o 

strojach  -  powiedziała.  -  Chyba  lubisz  się  ładnie  ubierać,  moja 
panno? 

- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do rodeo. 

Matka  wzniosła  oczy  ku  niebu,  natomiast  Cherry,  natchniona 

niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła. 

-  Ale  skoro  już  będziemy  na  zakupach,  to  może  wstąpimy  do 

księgarni  -  powiedziała.  -  Chciałabym  kupić  parę  książek 
medycznych i podręcznik do nauki jazdy konnej. 

- Książki?! Przecież to strata czasu! 

- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę! 

Marie pogładziła córkę po ramieniu. 

-  Jesteś  jeszcze  bardzo  młoda,  kochanie.  Na  pewno  zmienisz 

zdanie. 

Cherry odsunęła się od niej. 

-  Jane  mówi  co  innego.  Uważa,  że  powinnam  rozwijać  swoje 

zainteresowania.  Nawet  gdybym  później  zdecydowała  się  na  inne 
studia, to i tak co nieco zostanie mi w głowie. 

- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem 

przecież twoją matką! - oburzyła się Marie. 

Cherry  natychmiast  spokorniała.  Wbiła  wzrok  w  podłogę  i 

bąknęła: 

- Przepraszam, mamo. 

Marie objęła córkę ramieniem. 

background image

-  Chodź,  kochanie.  Napijemy  się  herbaty.  Miałam  dziś  od  rana 

wiele zajęć. 

Ciekawe,  co  robiła?  zastanawiała  się  Cherry.  Pewnie 

przymierzała  jakąś  suknię  albo  układała  wieczorne  menu.  Życie 
matki  wydawało  jej  się  puste.  Całkowicie  wypełniały  je  spotkania 
towarzyskie  i  zawodowe,  w  czasie  których  robiło  się  to  samo  i 
wypowiadało te same zdania. 

Co  innego  Jane.  Nawet  kiedy  poruszała  się  o  kulach,  zawsze 

starała  się  jakoś  urozmaicić  swoje  życie.  A  poza  tym  te  rozmowy! 
Nawet  w  czasie  zwykłej  pogawędki  przy  herbacie  można  było 
usłyszeć coś ważnego. 

Nagle  zrobiło  jej  się  cieplej  na  sercu.  Pomyślała,  że  być  może 

spotka  ukochaną  nauczycielkę  w  czasie  tego  weekendu  w  Victorii. 
Wiązało  się  to  z  kontraktem  reklamowym  Jane,  ale  Cherry  nie 
pamiętała,  o  co  dokładnie  chodziło.  Nieważne.  Najważniejsze,  że 
będzie mogła ją spotkać. 

Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie stwierdziła, 

że nic miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej 
macochą. 

Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co 

prawda  nie  spotkała  jej  w  Victorii,  ale  Marie  i  William  zostali  w 
ostatniej  chwili  zaproszeni  na  ważne  przyjęcie,  które  miało  trwać 
do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że Cherry musi wrócić na 
ranczo. 

Marie  zadzwoniła  nawet  do  byłego  męża,  żeby  go  o  tym 

uprzedzić, ale Todd załatwiał właśnie jakieś sprawy z klientami. Nie 
miała wyboru. Wyprowadziła więc srebrnego mercedesa z garażu i 
wskazała  córce  miejsce  obok  siebie.  Pomyślała,  że  nie  ma  tego 
złego, co by na dobre nie wyszło, i oto nadarza jej się okazja, żeby 
przytrzeć nieco nosa uwielbianej przez córkę kobiecie. 

background image

- Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty? - spytała zdawkowym 

tonem. 

- Nie, tata nic jej nie powiedział - odparła Cherry. - To jest nasz 

sekret. Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii. 

- Po co ta cała mistyfikacja? 

- Tacie było żal Jane  - odparła, nie zastanawiając się, dlaczego 

matka wypytuje ją o szczegóły. - Miała kłopoty ze zdrowiem, prawie 
nie mogła chodzić, a ranczo było w opłakanym stanie. Dlatego tata 
przyjął tę pracę. Nie chciał jednak, żeby Jane myślała, że się nad nią 
lituje. To bardzo szlachetnie z jego strony, prawda? 

-  Prawda,  prawda  -  powiedziała  z  roztargnieniem  Marie.  - 

Mówiłaś,  że  to  ranczo  teraz  kwitnie.  A  skąd  ta  Jane  wzięła  na  to 
pieniądze? Miała jakieś oszczędności? 

Cherry z zapałem pokręciła głową. 

- Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on załatwił 

jej pożyczkę. 

Cherry  paplała  przez  całą  drogę,  a  Marie  skrzętnie  zbierała 

wszystkie informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.  

Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była oddać jej 

Todda  (mimo  iż  w  głębi  ducha  wciąż  sądziła,  że  należy do  niej),  o 
tyle o córkę miała zamiar walczyć jak lwica. 

- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe! 

-  W  zasadzie  mogłabyś  spędzić  ze  mną  część  wakacji.  -  Matka 

zignorowała  pełne  entuzjazmu  okrzyki.  -  Wybieramy  się  z 
Williamem do Nassau i na Jamajkę, a może nawet na Martynikę. 

background image

- Och, byłoby fajnie - westchnęła Cherry. - Ale w sierpniu muszę 

przygotowywać  się  do  rodeo.  Szkoda  byłoby  zaprzepaścić  tyle 
pracy. Poza tym mam wspaniałego konia. Nazwałam go… 

- Och, konie, konie! - przerwała jej matka. - Nic, tylko te brudne 

zwierzęta! 

- Konie są bardzo czyste - szepnęła Cherry, czując, że zbiera się 

jej na płacz. 

Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie 

otworzyła drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała Jane, która 
rozmawiała  z  jakimś  zasuszonym,  brodatym  staruszkiem. 
Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego miejsca. 

Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. Nie 

miała  żadnego  makijażu,  ale  nie  szkodziło  to  jej  urodzie.  Wręcz 
przeciwnie  -  podkreślało  naturalną  czerwień  warg  i  wspaniały 
błękit  oczu.  Marie  od  razu  zrozumiała,  dlaczego  Todd  mógł  się  w 
niej zakochać. 

- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane. 

Marie uśmiechnęła się sztucznie. 

- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o pani 

słyszałam. 

- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała Jane i uścisnęła jej 

dłoń. Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco w oba policzki. - 
Brakowało mi ciebie - szepnęła. 

- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka. 

Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć 

ujścia. 

- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane. 

background image

- Och, mów mi Marie - zrewanżowała się, z trudem starając się 

nadać  głosowi  naturalne  brzmienie.  -  Przecież  jesteśmy  prawie 
rodziną. 

Jane  spłoniła  się,  ale  nic  nie  powiedziała.  Zaprosiła  matkę  i 

córkę  do  salonu,  a  następnie  poprosiła  Cherry,  żeby przypomniała 
Meg o herbacie i ciasteczkach. Dziewczynka wybiegła w podskokach 
z pokoju. 

Marie  rozejrzała  się  dokoła.  To,  co  zobaczyła,  wcale  jej  nie 

zachwyciło.  Stare  meble  w  różnych  stylach,  wyblakłe  tapety, 
skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby usiadła. 

- Piękne mieszkanko - rzuciła Marie w stronę gospodyni. - Nie 

spodziewałam się czegoś takiego. 

-  Och,  to  nic  nadzwyczajnego.  Przede  wszystkim  wymaga 

remontu. 

- W ogóle spodziewałam się czegoś innego - ciągnęła Marie, nie 

zważając  na  jej  słowa.  -  Zwłaszcza  kiedy  mój  mąż,  mój  były mąż  - 
poprawiła się ze słodkim uśmiechem - powiedział mi, że ma zamiar 
pomóc bezbronnej kalece. 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 

background image

Początkowo  Jane  miała  wrażenie,  że  się  przesłyszała.  Potem 

jednak, kiedy spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma 
kłopotów ze słuchem. 

-  Nie  jestem  kaleką  -  powiedziała  dumnie.  -  To  tylko  czasowa 

niedyspozycja. 

-  Och,  przepraszam.  Pewnie  źle  zrozumiałam.  To  zresztą  jest 

bez  znaczenia.  Miło  ze  strony  Todda,  że  zechciał  się  tobą  zająć. 
Rzadko się zdarza, żeby multimilioner i właściciel olbrzymiej firmy 
komputerowej poświęcał czas jakiemuś zadłużonemu ranczu. 

Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać. Patrzyła 

tylko na rozmówczynię nie widzącym wzrokiem. 

- Słu… słucham? 

Z  kolei  Marie  wyraziła  zdziwienie,  uniósłszy  w  górę  swoje 

cienkie, wyskubane brwi. 

- Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś? - dopytywała się z 

ironicznym  uśmieszkiem.  -  To zadziwiające.  Jego  zdjęcia  pojawiają 
się regularnie w pismach poświęconych gospodarce. No, ale pewnie 
nie  czytasz  tego  rodzaju  rzeczy  -  dodała,  spoglądając  na  leżący  na 
stoliku miesięcznik poświęcony hodowli koni. 

- Nie, nie czytam - wybąkała Jane. 

- Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego księgowego  - 

ciągnęła  Marie,  sadowiąc  się  wygodniej  na  kanapie.  -  Chociaż,  z 
drugiej strony, dziwię się, że przystał na takie warunki. - Wskazała 
dłonią wnętrze pokoju.  - Przywykł do luksusowego rollsa i ferrari. 
No i własnego szofera. 

- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane. 

Efekty  ataku  przeszły  najśmielsze  oczekiwania  Marie.  Nie 

spodziewała  się,  że  właścicielka  rancza  będzie  tak  zdruzgotana. 

background image

Sądziła  raczej,  że  wiadomość  o  bogactwie  Todda  ucieszy  ją  i 
jednocześnie skłoni do wyjaśnień. 

- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził. 

- Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi rachunki… 

- usiłowała argumentować. 

Marie skinęła głową. 

- O tak, zna się na tym świetnie - stwierdziła. - Jest geniuszem w 

sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych 
studiów. 

- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział? 

- Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach - odparła 

Marie.  -  Miał  w  tym  względzie  pewne  doświadczenia,  a  ty  -  coś 
niebezpiecznie  błysnęło  w  oczach  Marie  -  miałaś  chyba  problemy 
finansowe. 

Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na 

gościa. 

- Poradziłabym sobie  - powiedziała.  - I nie potrzebuję niczyjej 

litości. 

-  Oczywiście,  chociaż  dzięki  Toddowi  wszystko  poszło  chyba 

nadzwyczaj dobrze - rzuciła Marie. 

Jane  pobladła  i  zacisnęła  pięści.  Już  chciała  coś  powiedzieć, 

kiedy przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po 
chwili wyłoniła się roześmiana Cherry. 

-  Jane,  Meg  powiedziała,  że  jeśli  chcecie…  -  Spojrzała  na  obie 

kobiety i słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj stało?  

background image

Cherry  skierowała  oskarżycielskie  spojrzenie  na  matkę.  Marie 

nie wytrzymała tego i wstała, zakładając ręce na piersi, jakby mogło 
ją to chronić przed gniewem córki. 

-  Co  jej  powiedziałaś?  -  Cherry  skierowała  te  słowa 

bezpośrednio do matki. 

Marie wyprężyła pierś. 

-  Tylko  prawdę  -  odparła.  -  I  tak  by  się  w  końcu  o  wszystkim 

dowiedziała. 

- O tacie? 

Marie  zdołała  tylko  skinąć  głową.  Jej  pokłady pewności  siebie 

topniały  z  minuty  na  minutę.  Zwłaszcza  że  Jane  rzeczywiście 
wyglądała  kiepsko.  Bladość  nie  chciała  ustąpić  i  widać  było,  że 
cierpi. 

-  Chyba  już  pójdę  -  powiedziała  Marie  drżącym  głosem  i 

sięgnęła po torebkę. 

- To dobry pomysł, mamo - stwierdziła chłodno Cherry. - Zanim 

przyjedzie tata. 

Marie  zagryzła  wargi.  O  tym  też  nie  pomyślała.  Jeszcze  jedna 

komplikacja. 

- Przepraszam, nie chciałam… 

-  Po  prostu  wyjdź  -  przerwała  jej  córka.  -  Im  szybciej,  tym 

lepiej. 

Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza. 

-  Ależ  Cherry!  Przecież  jestem  twoją  matką!  -  wykrzyknęła 

Marie, czując, że twarz oblewa jej gorący rumieniec. 

background image

- Wiem. I wstyd mi z tego powodu - odparowała Cherry. - Nigdy 

nie czułam się gorzej. 

Marie  wciągnęła  głęboko  powietrze.  Policzki  ją  paliły,  a  łzy 

same nabiegły do oczu. 

-  Ja  tylko  chciałam…  -  szepnęła,  czując,  że  nie  ma  co  liczyć  na 

zrozumienie.  I  słusznie.  Cherry  odwróciła  się  do  niej  plecami,  a  ta 
Jane, która ukradła jej miłość córki, nie posunęła się co prawda do 
tego,  ale  wciąż  stała  blada  jak  płótno.  Marie  chwyciła  torebkę  i 
wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły po jej policzkach. 

Jane  dopiero  teraz  poczuła,  że  opuszcza  ją  gniew.  Za  to  plecy 

znowu  zaczęły  ją  boleć,  chociaż  nie  robiła  przecież  niczego,  co 
wymagałoby  wysiłku.  Usiadła  więc  ciężko  na  fotelu  i  spojrzała  na 
tkwiącą przy oknie dziewczynkę. 

- Pojechała - rzuciła Cherry. 

- Czy to wszystko prawda? - spytała Jane. - Czy twój ojciec jest 

właścicielem  firmy  i  ma  drogie  samochody?  I  czy  poświęca  swój 
cenny czas na ratowanie mojego rancza? 

- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. - Ale nie 

wiem,  co  ci  mama  nagadała.  W  jakim  świetle  to  przedstawiła. 
Obawiam  się,  że  sama  ją  sprowokowałam,  opowiadając  o  tobie. 
Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna. 

Jane  pokiwała  smętnie  głową.  Dotarło  do  niej  tylko  to,  że 

Cherry  wszystko  potwierdza. Nie  zastanawiała  się  nawet  nad  tym, 
że dziewczynka mówi wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek. 

-  Tak,  nawet  coś  podejrzewałam  -  powiedziała  do  siebie.  - 

Wydawało mi się dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast założyć 
własną firmę. Oszukał mnie. Nabrał jak dziecko. 

Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale 

po chwili zrezygnowała. 

background image

-  Naprawdę  nie  chciał  cię  skrzywdzić,  Jane  -  powiedziała.  - 

Chodziło mu tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić 
o firmie, a potem jakoś się tak ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na 
tobie zależy. 

Zależy!  Powiedział  przecież,  że  ją  kocha!  Ale  nie  oszukuje  się 

tych,  których  się  kocha.  Co  więcej,  pozwolił,  żeby  ona  się  w  nim 
zakochała, wiedząc, że nie ma dla nich żadnej przyszłości. Gdyby był 
zwykłym  księgowym,  może  by  coś  z  tego  wyszło.  Jednak  okazało 
się,  że  jest  multimilionerem!  Właścicielem  firmy! Po  co  byłaby  mu 
dziewczyna  ze  wsi,  która  skończyła  tylko  szkołę  średnią  i  nie  wie, 
jak  się  zachować  w  dobrym  towarzystwie?  Rzeczywistość  była  aż 
nadto przygnębiająca. 

- Powiedz coś - poprosiła Cherry. 

Jane  nie  mogła  wydobyć  z  siebie  głosu.  Nagle  opanowała  ją 

myśl,  że  Todd  wróci  jeszcze  dzisiaj.  Co  mu  powie?  Jak  w  ogóle 
będzie mu mogła spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli sprawiły, że 
jeszcze bardziej skuliła się na kanapie. 

Równie  nagle  znalazła  rozwiązanie.  Rudzielec!  Przecież  może 

zaprosić go na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie. 

-  Proszę,  nie  mów  ojcu  o  tym,  co  się  dzisiaj  wydarzyło  - 

poprosiła  wciąż  stojącą  przy  oknie  Cherry.  -  Porozmawiam  z  nim 
później. 

Twarz  dziewczynki  rozjaśniła  się  nieco.  Nie  był  to  jeszcze 

uśmiech, ale jego nikła zapowiedź. 

-  Mama  wcale  nie  jest  taka  zła  -  wystąpiła  w  obronie  Marie. - 

Tylko  po  prostu  powierzchowna  i  zazdrosna.  Mam  nadzieję, że  mi 
wybaczysz. 

Dopiero  teraz  Jane  zrozumiała,  co  mogła  przeżywać  biedna 

dziewczyna. Do tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy. 

background image

- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała. 

Twarz  Cherry  znowu  rozjaśniła  się  i  tym  razem  był  to  już 

uśmiech. Delikatny i blady, ale uśmiech. 

- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką? 

- Oczywiście. 

- Dzięki Bogu! - Cherry odetchnęła z ulgą. - A już się bałam, że 

wszystko skończone. 

Jane  wstała,  podeszła  do  Cherry  i  objęła  ją.  Teraz,  kiedy  już 

opadły emocje, cierpiała znacznie mniej. 

-  Co  ty  opowiadasz?!  Wszystko  będzie  po  staremu.  Tylko, 

widzisz…  -  spuściła  wzrok  -  mam  wrażenie,  że  nie  pasuję  do 
twojego  ojca.  Wychowałam  się  na  ranczu.  Nie  mogłabym  żyć  bez 
koni i świeżego powietrza. 

-  Ależ  tata  też  się  wychował  na  ranczu  -  stwierdziła  Cherry.  - 

Jego rodzina pochodzi z Wyoming. 

Jane poklepała ją po ramieniu. 

-  Jednak  teraz  go  to  już  nie  interesuje.  Ma  na  głowie  inne 

sprawy.  Zresztą  widzisz  -  Jane  westchnęła  -  ja  i  doktor  Coltrain 
znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się, że 
do  siebie  pasujemy.  Zaprosiłam  go  zresztą  dzisiaj  na  kolację  - 
skłamała na koniec. 

- Nic mi nie mówiłaś! 

- Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz - odparowała 

Jane. 

Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie nalegała na 

wyjaśnienia.  Rzeczywiście  była  tu  niespodziewanym  gościem. 
Gdyby nie przyjęcie, w dalszym ciągu znajdowałaby się w Victorii. 

background image

- Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację - dodała Jane i z ulgą 

stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty. 

- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała. 

Jane nie protestowała. 

-  Naprawdę  ci  na  nim  nie  zależy?  -  spytała  Cherry  z  żałosną 

miną. 

- No cóż, jest bardzo miły - odparła Jane. - A poza tym tak wiele 

mu zawdzięczam. 

Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się 

jednak na uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego 
pokoju. 

Gdy  tylko  wyszła,  Jane  wybuchnęła  płaczem.  Nie  mogła 

powstrzymać  się  nawet  wówczas,  kiedy  do  pokoju  weszła  Meg  z 
herbatą i ciasteczkami. 

-  Jesteś  sama?  -  spytała.  -  A  gdzie,  do  licha,  są  goście?  Już 

pojechali? 

W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem. 

-  Cherry  też  była  jakaś  nieswoja.  Widziałam  ją,  jak  biegła  do 

domku - powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało? 

- Wszystko - odparła zwięźle Jane. - Ten drań! Ten wąż z płową 

czupryną. 

Jakkolwiek  wyobrażenie  sobie  węża  z  płową  czupryną 

przekraczało możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim 
mowa. 

- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim 

dobrym księgowym! 

background image

-  Wcale  nie  jest  księgowym!  -  zawołała  Jane  i  znowu 

wybuchnęła płaczem. 

Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja całkowitego 

bankructwa rancza, a kto wie, może nawet i długów. 

- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał 

nas? 

-  Nie  nas,  tylko  mnie  -  odpowiedziała  Jane.  -  Todd  jest 

właścicielem olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem. 

Meg  najpierw  stanęła  jak  wryta,  a  potem  wybuchnęła 

śmiechem. 

- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety! 

Zaskoczona  jej  reakcją  Jane  przestała  płakać,  chociaż  na 

policzkach wciąż miała ślady łez. 

- Wcale cię nie nabieram - powiedziała z urazą w głosie. - Ma w 

domu rollsa i ferrari. 

Meg pokręciła przecząco głową. 

- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy 

trzęsły! 

Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją. 

-  Powiedziała  mi  o  tym  matka  Cherry.  Zresztą  Cherry  to 

potwierdziła, choć początkowo nie chciała tego zrobić. 

Meg była już mniej pewna siebie. 

-  To  po  co  zatrudniałby  się  jako  księgowy?  -  rzuciła  w  jej 

stronę. 

background image

Jane  zaczerpnęła  głęboko  powietrza.  Poczuła,  że  znów  zbiera 

jej się na płacz. 

- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie 

już dziwić to, że dostałam tę pożyczkę z banku. 

Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu. 

- Nie przejmuj się tym wszystkim - powiedziała. - Todd to Todd. 

Z pieniędzmi czy bez. 

- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego, 

czy o jego pieniądze - ciągnęła Jane płaczliwym głosem. - Jego żona 
mówiła,  że  piszą  o  nim  w  różnych  gazetach  poświęconych 
gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o tym nie wiedzieć. 

Meg  pokiwała  głową.  Dopiero  teraz  pojęła  złożoność  całej 

sytuacji. 

- Rozumiem - mruknęła. 

- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam zamiar 

radykalnie zmienić całą sytuację. 

- Jak? 

-  Z  pomocą  Rudzielca  -  odparła  Jane.  -  Todd  od  dawna  jest  o 

niego  zazdrosny.  Najwyższy  czas,  żeby  znalazł  ku  temu  powody. 
Zaproszę go dzisiaj na kolację, żebyśmy mogli wszystko uzgodnić. 

Gospodyni wpadła w popłoch. 

-  Tylko  nie  to!  -  zaprotestowała.  -  Coltrain  zasługuje  na  coś 

więcej. 

- Oczywiście - zgodziła się z nią Jane. - Wszystko odbędzie się 

na niby. Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała. 

background image

-  Tylko  żeby  Coltrain  nie  czuł  się  w  tej  roli  fatalnie  - 

przestrzegła ją Meg. 

- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane. 

W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu. 

Tak  jak  sądziła,  Rudzielec  zgodził  się  przyjść  na  kolację.  Miał, 

co  prawda,  dyżur,  więc  wziął  ze  sobą  pager,  za  pomocą  którego 
można  go  było  w  razie  czego  przywołać.  Jane  miała  mało  czasu, 
dlatego upiekła kurczaka i zrobiła sałatkę warzywną. Więcej czasu 
poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet i elegancko ubrała. 
Nie chciała, żeby Rudzielec zauważył, co się z nią działo. Nic jednak 
nie potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach. 

-  Czy  to  naprawdę  takie  ważne,  że  on  ma  pieniądze?  -  spytał 

Coltrain, kiedy siedzieli przy kawie. 

-  Tak.  Zwłaszcza  jeśli  będzie  myślał,  że  mi  na  nich  zależy  - 

odparła. 

- A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam sobie z 

tym poradził? 

- Niby dlaczego? 

-  Bo  on  cię  kocha,  idiotko!  Powinnaś  dać  mu  jakąś  szansę  - 

powiedział Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba. 

- Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu pięknym 

za nadobne. 

Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. Nie 

chciał dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować. 

- Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla niego 

samego  -  stwierdził.  -  Milionerzy  nieczęsto  mogą  mieć  taką 
pewność. 

background image

- On też nie. 

- Dlaczego? 

-  Ponieważ  mogłam  o  nim  gdzieś  przeczytać  albo  usłyszeć,  a 

potem grać naiwną gęś. 

Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie 

otworzyły  się  drzwi i  do  środka  wszedł  Todd.  Miał  na  sobie  szary 
dwurzędowy  garnitur,  na  nogach  szyte  na  miarę  buty.  Spojrzał 
najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa. Na lewej ręce miał 
sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia. Dopiero teraz wyglądał 
na tego, kim był naprawdę - na przemysłowego potentata. 

-  Właśnie  miałem  zebranie,  kiedy  pani  Emory  poinformowała 

mnie  o  tym,  co  się  stało  -  wyjaśnił,  wskazując  strój.  -  Znam  już 
wersję Marie i chciałbym usłyszeć twoją - zwrócił się do Jane. 

Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd 

spojrzał na niego swoimi stalowoszarymi oczami. 

-  Widzę,  że  jecie  kolację  -  mruknął.  -  I  domyślam  się  z  jakiej 

okazji. 

Rudzielec  aż  otworzył  usta.  Ten  Burke  był  znacznie 

sprytniejszy, niż przypuszczał. 

-  Może  byśmy  więc  tak  po  prostu  powiedzieli  sobie  prawdę  - 

zaproponował.  -  Bez  żadnych  planów,  rozgrywek  czy  udawania.  - 
Posłał Jane znaczące spojrzenie.  - Co wy na to? Zacznijmy od tego, 
czy dobrze się pan bawił kosztem Jane? - zwrócił się do Todda. 

-  Bawił?  To  chyba  nie  jest  właściwe  słowo.  Pracowałem  jak 

wół, zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy. 

- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane. 

background image

-  Bo  było  mi  cię  żal.  Mogłaś  przecież  wszystko  stracić  mimo 

uporu i wielkiego hartu ducha. 

- Mogłeś powiedzieć prawdę! 

-  Po  co?  Byłoby  ci  lżej?  -  spytał  Todd.  -  Chciałem  ci  po  prostu 

pomóc stanąć na nogi. 

-  Ale  teraz  już  poradzę  sobie  sama.  Nie  potrzebuję  niczyjej 

pomocy! 

-  Oczywiście  -  zgodził  się.  -  Wszystko  już  jest  dopracowane.  I 

tak byś sobie poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego. 

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na Todda, a on 

na  nią  lub  na  Rudzielca.  Czas  płynął  wolno.  Żadne  z  nich  nie 
wiedziało, co począć. 

- Tak, hm, no cóż… - zaczął Coltrain, który najwyraźniej przyjął 

rolę mediatora. 

Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć. 

- Co masz zamiar teraz robić? - spytała Todda, chcąc zakończyć 

całą sprawę. 

- Będę musiał zająć się swoją firmą - odpowiedział, nie patrząc 

jej  w  oczy.  -  Poza  tym  Cherry  musi  wrócić  do  szkoły.  Moja  córka 
naprawdę wiele ci zawdzięcza. Ma teraz nawet szansę na rodeo. 

Jane pokiwała głową. 

- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.  

- Cherry, a ja nie? 

- Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś 

- powiedziała drętwym głosem. 

background image

Todd chwycił ją za rękę. 

- Ależ Jane! 

-  Czy  mam  wyjść?  -  spytał  Rudzielec,  który  najwyraźniej  czuł 

się niezręcznie w tej sytuacji. 

-  Ani  mi  się  waż!  -  krzyknęła  Jane,  wyrywając  dłoń  z 

niedźwiedziego uścisku Todda. 

- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd. 

- Nie mam już nic więcej do powiedzenia  - stwierdziła. - Poza 

"żegnaj". 

Todd zwiesił smętnie głowę. 

- Cherry będzie przykro. 

Usta  Jane  skrzywiły  się  w  podkówkę.  Po  chwili  jednak 

opanowała żal. 

- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro. 

Todd  wstał  i  wyciągnął  ku  niej  rękę.  Skinął  też  głową 

Coltrainowi. 

- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko. 

-  Za  wszystko?  -  powtórzył  głębokim,  pełnym  podtekstów 

tonem. 

Jane  zaczerwieniła  się  i  chyba  właśnie  o  to  mu  chodziło.  Raz 

jeszcze  skinął  im  głową  i  wyszedł.  Rudzielec  patrzył  na  nią  z 
niedowierzaniem. 

-  Ty  idiotko!  Czy  duma  jest  dla  ciebie  ważniejsza  niż  uczucie? 

Do  końca  życia  będziesz  żałowała  tego,  że  nie  pozwoliłaś  mu 
wszystkiego powiedzieć. 

background image

- Wiem, co ma do powiedzenia - żachnęła się Jane. - To nadęty, 

samolubny głupek. 

- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy. 

Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej 

mówiło,  że  nie  wygląda  teraz  najlepiej.  Przez  chwilę  walczyła  z 
chęcią rozpłakania się na dobre, a w końcu bąknęła: 

- W dodatku głupek z pieniędzmi. 

-  Pieniądze  to  nie  wszystko  -  rzucił  Coltrain,  który  nie  bardzo 

wiedział, co zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby 
ją jakoś pocieszyć. 

- Tak. Dla kogoś, kto je ma. 

- Posłuchaj, on też jest dumny - Coltrain wrócił do właściwego 

tematu rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie 
nie wróci. 

- Wcale tego nie chcę. 

- Chcesz! 

- Nie chcę! 

Mogli  się  tak  spierać  przez  najbliższą  godzinę.  Rudzielec 

westchnął  i  podniósł  się  z  miejsca.  Niestety,  nic  nie  udało  mu  się 
wskórać. Jane potrafiła być uparta jak osioł. 

- Pójdę już - rzucił. 

Skinęła głową. 

- Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie. 

background image

-  I  tak  sobie  nie  poradziłaś  -  powiedział,  czyniąc  ostatni 

wysiłek,  by  jakoś  do  niej  przemówić.  -  Kłóciłaś  się  z  nim  tylko, 
zamiast po prostu porozmawiać. A teraz zostaniesz sama. 

Wzruszyła ramionami. 

- To nic nowego. 

- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa. 

- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby 

się  ożenić  z  dziewczyną  ze  wsi.  Nie  wiedziałabym  nawet,  jak  się 
zachować w towarzystwie.  

Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami. 

-  Wszystkiego  można  się  nauczyć  -  stwierdził  i  spojrzał  na 

zegarek. - Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód. 

Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak 

odjeżdża.  Po  chwili  zauważyła,  że  Todd  i  Cherry  skończyli  już 
pakowanie  i  zabrali  się  do  przenoszenia  bagaży  do  samochodu. 
Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w bawialni i wyjrzała zza 
zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się teraz znacznie bardziej pusty 
niż kiedykolwiek. 

  

 

 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 

background image

Życie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale ranczo 

kwitło.  Jane  świetnie  sobie  radziła  ze  sprawami  organizacyjnymi. 
Odkryła  w  sobie  talenty,  o  których  istnieniu  nawet  nie  wiedziała. 
Zwykle  to  ojciec  zajmował  się  całym  ranczem.  Teraz  prowadziła 
rozmowy  z  hodowcami,  podpisywała  umowy,  zamieszczała 
ogłoszenia  w  pismach  poświęconych  hodowli  koni  i  jeździła  na 
aukcje. Nawet Tim był zdziwiony, skąd bierze tyle energii. 

Reklama  ubrań  również  szła  znakomicie.  Firma  zdecydowała 

się w końcu na krótki film dla telewizji. Po pierwszych projekcjach 
sprzedaż wzrosła dwukrotnie. Okazało się też, że pomogło to jej w 
interesach.  Mogła  teraz  liczyć  na  współpracę  najlepszych 
hodowców.  Stała  się  popularna,  żeby  nie  powiedzieć:  sławna. 
Uruchomiony przez Todda mechanizm sam się napędzał i pozwalał 
liczyć na sukcesy w przyszłości. 

Jednak  Jane,  mimo  licznych  spotkań  i  zajęć,  prowadziła 

samotne  życie.  Nie  mogła  też  jeździć  konno.  Pierwsza  poważna 
próba  zakończyła  się  kompletnym  fiaskiem.  Musiała  później 
przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale to właśnie 
wtedy  zapisała  się  na  korespondencyjny  kurs  księgowości,  dzięki 
któremu  udało  jej  się  nauczyć  prowadzenia  ksiąg  rachunkowych. 
Sprawę  ułatwiło  to,  że  Todd  pozostawił  wszystko  w  idealnym 
porządku.  

Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z 

tego, że wrócił do swojej firmy. 

 

 

Todd  być  może  był  zadowolony,  ale  większość  jego 

pracowników  nie.  Od  swojego  powrotu  stał  się  uszczypliwy  i 
nieprzyjemny.  Nic  mu  sienie  podobało.  Wszyscy  pracowali  zbyt 
wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego sensownego, a w 
każdym  razie  niczego,  co  by  mu  się  podobało.  Programiści  nie 

background image

troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, które kładziono często 
tuż  obok  kawy.  Na  argumenty,  że  przecież  zawsze  tak  było,  Todd 
zaciskał  tylko  gniewnie  usta.  Nawet  jego  nieoceniona  sekretarka, 
pani  Emory,  podpadła  mu,  kiedy  nie  potrafiła  znaleźć  jakiegoś 
dokumentu  w  ciągu  piętnastu  sekund.  Jednym  słowem  -  wszystko 
było źle. 

Wcale  nie  lepiej  przedstawiała  się  sytuacja  w  domu.  Cherry, 

która  po  raz  pierwszy  miała  pójść  do  normalnej  szkoły  bez 
internatu, nie wiedziała już, czy powinna się z tego cieszyć. Ojcu nie 
podobały  się  jej  stroje,  muzyka,  której  słuchała,  a  także  oglądane 
przez  nią  filmy.  Doszło  do  tego,  że  Todd  po  emisji  jakiegoś  filmu 
zadzwonił  do  lokalnej  stacji  telewizyjnej  i  ostro  nawymyślał 
któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło! 

Cherry  znosiła  to  wszystko  spokojne.  Jednak  kiedy  ojciec 

zabronił  jej  kupowania  magazynu  poświęconego  koniom,  tylko 
dlatego,  że  ukazał  się  w  nim  artykuł  o  Jane,  nie  wytrzymała  i 
powiedziała, co o tym sądzi. 

-  Wiesz,  tato,  zrobiłeś  się  ostatnio  potwornie  zgryźliwy  - 

stwierdziła. - Ludzie boją się do ciebie podchodzić. 

Spojrzał  na  nią  znad  stron  Wall  Street  Journal.  Wyglądał  na 

zaskoczonego tą wiadomością. 

-  Naprawdę?  Boją  się  mnie?  Chyba  trochę  przesadzasz.  Wcale 

nie jestem zgryźliwy. 

Cherry odchrząknęła. 

-  To  bardzo  łagodne  określenie  -  powiedziała.  -  Pani  Emory 

użyła  znacznie  dosadniejszego,  kiedy  po  raz  czwarty  kazałeś  jej 
przepisać  list  z  powodu  zbyt  małego  marginesu.  Czy  rzeczywiście 
musiałeś  go  mierzyć  linijką?  A  znowu  Chris  powiedział,  że 
zniszczyłeś  jego  nowy  program.  Dobrze,  że  miał  go  na  twardym 
dysku. 

background image

Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i 

tak już nie czytał. 

-  To  nie  moja  wina,  że  wszyscy  oduczyli  się  pracować.  Mogę 

przecież  oczekiwać  odrobiny  zaangażowania  od  moich 
pracowników!  A  jeśli  idzie  o  to  pismo,  to…  -  Todd  poczuł,  że  się 
zapędził. 

-  Właśnie!  Widziałeś  zdjęcie  Jane?  Była  na  rozkładówce! 

Wyglądała naprawdę świetnie! 

- Nie zauważyłem. 

-  Naprawdę?  Wydawało  mi  się,  że  widziałam  to  pismo  na 

twoim biurku. A było tam naprawdę duże jej zdjęcie. 

Todd  sięgnął  po  "Wall  Street  Journal"  i  otworzył  go 

ostentacyjnie. 

- Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was uczą w 

tej szkole? 

- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!  

Brwi Todda powędrowały w górę. 

- Naprawdę? 

-  Mógłbyś  do  niej  zadzwonić,  wiesz  -  rzuciła  jakby  od 

niechcenia Cherry. 

- Do szkoły? Po co? 

- Miałam na myśli Jane. 

Todd  skrzywił  się,  jakby  mu  zaproponowała  wspólny  mord 

albo coś równie odpychającego. 

- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza! 

background image

- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała drżącym 

głosem. - Jane byłaby znakomitą matką. 

Todd pokręcił głową. 

- Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to powiedziała. A 

poza tym ty masz już matkę - dodał po chwili namysłu. 

Córka wzniosła oczy do góry. 

-  Nie  wiem,  czy  zauważyłeś,  że  ostatnio  nie  rozmawiamy  ze 

sobą. To z powodu Jane. 

Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego ciężka 

dłoń spoczęła na jej ramieniu. 

- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział. 

Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy. 

- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za 

nią. 

- Nic z tego - uciął krótko Todd. - Jane wyjdzie pewnie za tego 

płomiennowłosego  doktora  i  będą  mieli  mnóstwo  małych 
rudzielców. 

Cherry pokręciła głową. 

- Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć siebie 

oraz  innych  i  doprowadzić  swoich  pracowników  do  choroby 
nerwowej lub alkoholowej. 

- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął. 

-  Chris  się  upił.  Po  raz  pierwszy  w  życiu.  Po  tym,  jak 

potraktowałeś jego nowy program  - poinformowała go.  - Mówi, że 
wyjedzie  do  Kalifornii,  żeby  stworzyć  program  wirtualny  dla  źle 

background image

traktowanych pracowników. Będą oni mogli dręczyć swoich szefów, 
a nawet ich zabijać. 

-  Uuu!  Złośliwy  chłopak!  -  mruknął  Todd.  -  Będę  mu  chyba 

musiał dać podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi. 

Cherry  uśmiechnęła  się,  zachęcona  powrotem  ojcowskiego 

dobrego humoru. 

- A co z Jane? - spytała odważnie.  

Todd znowu stał się ponury. 

- Nawet mi o niej nie wspominaj! 

- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra. 

- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę. 

- Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się biała 

jak papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera. 

- Jak śmiała! - wrzasnął Todd. - Jane nadaje się do tego bardziej 

niż ona sama! 

-  Nikt  jej  tego  nie  powiedział  -  ciągnęła  z  niewinną  minką 

Cherry. - Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza. 

- Niby dlaczego? - mruknął Todd. 

- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę. 

- Tak jak ja. 

-  Poza  tym  nie  wiedziałaby,  jak  się  zachować  na  przyjęciu.  - 

Cherry zagięła drugi palec. 

-  Wiesz,  jak  nie  znoszę  przyjęć  i  tych  wszystkich 

wypindrzonych  paniuś  z  ich  widelczykami,  łyżeczkami  i  nie 
wiadomo czym. 

background image

-  Jane  ma  poważne  podejście  do  życia.  Chce  je  ułożyć  raz  na 

zawsze. 

-  A  ja?  Myślisz,  że  ja  nie  mam?  Bardzo  poważnie 

potraktowałem  swój  związek  z  twoją  matką.  No  ale  cóż,  Jane  jest 
inna - naszła go nagła refleksja. 

-  Właśnie.  I  po  namyśle  muszę  stwierdzić,  że  może  jednak 

zdecyduje  się  na  związek  z  doktorem  Coltrainem  -  oświadczyła  z 
niewinną minką Cherry. 

- Przecież go nie kocha! - odparował Todd. 

-  Miłość  to  nie  wszystko.  Jane  musi  myśleć  o  przyszłości. 

Doktor Coltrain to poważny partner. A poza tym szaleje za nią. 

- Cherry! 

- Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. Więc 

nie powinno cię to martwić. 

- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera!  

Cherry spojrzała na niego uważnie. 

- A może jednak? 

Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić córkę, 

ale w końcu z ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu. 

- No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze mną 

teraz rozmawiać. 

Dziewczynka  zaczęła  się  zastanawiać.  Niestety,  ojciec  miał 

rację.  Jane  nie  będzie  odbierać  telefonów  od  Todda,  a  kiedy  ten 
przyjedzie  na  ranczo.  zwieje  gdzie  pieprz  rośnie.  Cherry  poznała 
dobrze reakcje przyjaciółki. 

background image

- Wiem! Rodeo! - wykrzyknęła olśniona nagłą myślą. - Jane na 

pewno przyjedzie, żeby mnie zobaczyć. 

Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z pewnością 

miała rację. 

-  Na  pewno  się  przebierze  -  powiedział  głosem  pełnym 

zwątpienia.  -  A  poza  tym  usiądzie  gdzieś  w  tylnych  rzędach.  Nie 
wypatrzymy jej. 

- Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał  - rzuciła Cherry. - 

Na pewno to zrobi. 

- Coś ty! - żachnął się Todd. - Już raczej będzie mnie przypiekał 

ogniem w przestrzeni wirtualnej. 

- Ależ tato, po podwyżce? 

Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. Nie 

od dziś dawał się córce wodzić za nos. Cherry natomiast śmiała się z 
radości. Z ulgą stwierdziła, że ojciec bez zbędnych sporów przystał 
na jej plan. 

- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedział w końcu Todd. - Ale 

co potem? 

- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie. 

-  Ciekawe,  którzy  długo,  a  którzy  szczęśliwie  -  mruknął  pod 

nosem  Todd.  Zrobił  to  jednak  bez  przekonania.  Pomysł  Cherry 
wydawał mu się coraz bardziej kuszący. 

Tego  dnia,  kiedy  Cherry  miała  wystąpić  na  rodeo  w  Victorii, 

Meg przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie go nie tknęła. 
Siedziała przy stole, dłubiąc widelcem w ryżu. 

-  To  co?  Pojedziesz  w  końcu  na  występ  swojej  uczennicy?  - 

spytał Tim gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę. 

background image

Jane pokręciła głową. 

- Nie. Bo on tam będzie. 

- Oczywiście, przecież jest jej ojcem. 

Jane  odsunęła  od  siebie  kawałek  marchewki  unurzany 

poprzednio w sosie. 

- Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować spotkania - 

powiedziała. 

-  Mogłabyś  włożyć  szal  na  głowę  i  okulary  słoneczne  - 

podpowiedziała jej Meg. - Na pewno cię nie pozna. Aha, i sukienkę. 
Przecież nigdy nie nosisz sukienek. 

Jane  zastanawiała  się  nad  tym  przez  chwilę.  Tak,  mogłaby  się 

przebrać.  I  usiąść  w  tylnym  rzędzie.  Todd  na  pewno  będzie  chciał 
obejrzeć Cherry z bliska. 

-  Może  rzeczywiście  pojadę  -  stwierdziła  po  pełnej  napięcia 

chwili.  -  Tam  będzie  cały  tłum.  Zresztą  nie  sądzę,  żeby  w  ogóle 
chciał mnie spotkać. 

-  Jasne,  że  by  chciał!  -  krzyknął  Tim,  ale  w  tym  samym 

momencie żonę kopnęła go pod stołem w kostkę. 

- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie 

chciał. W ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co? 

Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg jeszcze raz 

wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na 
dobre. 

- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane. 

Włożyła  prostą  biało-zieloną  sukienkę,  sandały,  a  następnie 

związała  włosy  i  ukryła  je  pod  szeroką  przepaską  zrobioną  nie  z 
szalika, lecz z chustki. Potem przymierzyła ciemne okulary. 

background image

- I jak? - spytała. 

Meg  skinęła  z  aprobatą  głową.  Jednocześnie  starała  się 

zapamiętać  wszystkie  szczegóły  stroju,  żeby  móc  przekazać  je 
Cherry przez telefon. 

- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna. 

Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej. 

-  Też  tak  pomyślałam,  jak  zobaczyłam  siebie  w  lustrze  - 

powiedziała.  -  Wyglądam  zupełnie  inaczej.  Nawet  czuję  się  jakoś 
dziwnie. 

Jane  była  skłonna  przypisywać  zmianę  w  swoim  nastroju 

nowemu ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być 
spowodowane czymś innym. Na przykład perspektywą spotkania z 
Toddem. 

Wyjeżdżając 

do 

Victorii, 

zastanawiała 

się 

nad 

skomplikowanymi kolejami losu. Wiedziała, że musi unikać Todda, 
a jednocześnie Cherry pozostała jej przyjaciółką. Pisywały nawet do 
siebie, z tym że żadna nie wspominała ani słowem o Toddzie. 

Kiedy  przyjechali  na  rodeo,  skończyły  się  właśnie  wstępne 

uroczystości. Z trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a 
następnie  przeszli  w  stronę  stadionu.  Tim  kupił  bilety.  Jane 
usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie, że towarzystwo 
Meg  i  Tima  może  ją  zdradzić.  Od  razu  też  zauważyła  młodego 
człowieka,  który  intensywnie  się  w  nią  wpatrywał.  Niech  lepiej 
uważa.  Jeśli  będzie  się  do  niej  przystawiał,  spadnie  z  bardzo 
wysoka. 

Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej się to 

nie  udawało.  Przez  cały  czas  wypatrywała  Todda  gdzieś  w 
pierwszych  rzędach.  W  duchu  mówiła  sobie,  że  to  ze  względów 
bezpieczeństwa. 

background image

Na  początku  występowali  mężczyźni,  próbujący  sił  w 

ujeżdżaniu  i  rzucaniu  lassem.  Potem  kobiety.  Potem  znów 
mężczyźni.  Jane  nawet  nie  widziała  tego,  co  działo  się  na  placyku. 
Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono występy juniorek. Cherry 
miała  jechać  jako  czwarta.  Jane  przestała  rozglądać  się  dokoła  i 
zaczęła  śledzić  przejazdy.  Pierwsza  dziewczyna  była  dobra,  ale 
zdenerwowana.  Nic  dziwnego,  przecież  to  żadna  przyjemność 
otwierać zawody. Druga pojechała słabo, ale za to trzecia wypadła 
rewelacyjnie. W końcu padło nazwisko Burke. Jane zacisnęła dłonie. 
Krew zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem. 
Wystarczył  tylko  rzut  oka  na  prosto  trzymającą  się  w  siodle 
zawodniczkę, żeby można było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj nie 
do  pobicia.  Jane  aż  gwizdnęła.  Jej  skołatane  nerwy  uspokoiły  się  i 
już  spokojnie  obejrzała  cały  występ.  Nawet  gdyby  Cherry  nie 
wygrała, to i tak odniosła wielki sukces. 

Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki. Cherry była 

najlepsza.  Jane  zapiekły  powieki.  Czuła  się  tak,  jakby  była  matką 
dziewczyny.  Jakiś  mężczyzna  podszedł  do  Cherry  i  wziął  ją  w 
ramiona.  Todd!!!  Kiedyś  Jane  też  była  w  jego  ramionach.  I  ją  też 
przytulał tak czule i serdecznie. 

Uznała,  że  już  czas  wracać  do  domu.  Wstała  i  zaczęła  się 

przeciskać  do  miejsc  zajmowanych  przez  Tima  i  Meg.  Nie  było  ich 
tam  jednak.  Być może poszli pogratulować Cherry,  pomyślała  Jane. 
Wiedziała,  że  ona  się  na  to  nie  zdecyduje.  Na  pewno  nie  przy 
Toddzie. 

Westchnęła  ciężko  i  powlokła  się  noga  za  nogą  do  wyjścia. 

Postanowiła,  że  zaczeka  na  swoich  opiekunów  w  samochodzie. 
Dopiero  na  parkingu  przypomniała  sobie,  że  nie  ma  kluczyków  i 
będzie  musiała  sterczeć  na  zewnątrz.  Zresztą,  prawdę  mówiąc, 
miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło jej się 
to  nigdy  wcześniej.  Zawsze  miała  dobrą  pamięć  do  miejsc  i 

background image

przedmiotów.  Kiedy  tak  stała wśród  samochodów,  ktoś podszedł  i 
chwycił ją za rękę. 

Znała tę dłoń. Znała tego człowieka. 

Todd  bez  słowa  zaprowadził  ją  do  czarnego  ferrari.  Tutaj  się 

zatrzymali. 

-  Zdejmij  te  cholerne  ciemne  okulary  -  powiedział.  -  Przecież 

słońce już zaszło. 

Jane  dosłownie  zamurowało.  Przez  dłuższą  chwilę  nie  mogła 

wydobyć z siebie głosu. 

- S… skąd wiedziałeś? 

- Można cię było poznać choćby po tych okularach - powiedział. 

- Jesteś jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale tak naprawdę, 
to Cherry uknuła spisek z Timem i Meg. 

- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana. 

Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy. 

- W domu. Czekają na nas. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Mogą 

sobie czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu. 

Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko działo się 

zbyt szybko. 

- Zaraz, chwileczkę - powiedziała, wciąż wahając się, czy wsiąść 

do samochodu. 

Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg. 

- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie. 

Jakimś cudem usłyszał jej głos. 

background image

-  To  na  pewno  się  uda,  Jane.  Pobierzemy  się  i  będziemy  mieli 

całą  gromadę  dzieci.  Tak,  żebyśmy  mogli  prowadzić  rodzinne 
ranczo. 

- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się. 

- Ja też. 

- Ani obyta towarzysko. 

-  Podobnie  jak  ja  -  powiedział  i  popchnął  ją  lekko  w  stronę 

otwartych drzwiczek. 

- Poza tym nie znoszę przyjęć. 

- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę! 

Zamknął  drzwiczki  i  przeszedł  na  drugą  stronę  samochodu. 

Dzięki  temu  zyskała  trochę  czasu.  Niewiele  jednak  jej  to  dało.  W 
dalszym ciągu nie wiedziała, co robić. 

- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok. 

Jane w końcu skapitulowała. 

-  Bardzo  -  przyznała.  -  Nigdy  w  życiu  nie  czułam  się  tak 

samotna. 

-  Zobaczysz,  jak  będzie  nam  dobrze!  Z  wyjątkiem  tych  chwil, 

kiedy  będziemy  się  kłócić.  Zdaje  się,  że  oboje  jesteśmy  uparci  jak 
osły  -  naszła  go  nagła  refleksja.  -  A  Cherry  będzie  najszczęśliwszą 
dziewczyną w Jacobsville - dodał po chwili. 

-  W  Jacobsville?  Będziemy  mieszkać  w  Jacobsville?  - 

dopytywała się. 

- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu. 

background image

-  Od  razu  wiedziałam,  że  chodzi  ci  o  moje  ranczo!  - 

wykrzyknęła. - Ty materialisto! 

Todd  uruchomił  silnik.  Nie  ryczał  on  tak,  jak  w  innych 

samochodach, ale jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. Te 
dźwięki przypominały pomruki tygrysa. Ruszyli bez pisku opon, ale 
za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się jej marzenia i sama 
była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak gładko. 

-  Tak  przy  okazji,  powiedz,  jak  tam  twoje  ranczo.  Pewnie 

wszystko podupada? 

Jane  roześmiała  się,  szczęśliwa,  że  może  pochwalić  się 

sukcesem. 

-  Wręcz  przeciwnie  -  odparła.  -  Skończyłam  kurs  dla 

księgowych i nieźle sobie radzę. 

Todd  spojrzał  na  nią  z  ukosa, żeby  sprawdzić,  czy  nie  żartuje. 

Była poważna. 

- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda? 

- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?! 

Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt. Samochód 

podskakiwał na wybojach. Todd zredukował prędkość i spojrzał na 
nią z czułością. 

- Do domu - odparł.  - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały 

przystanek. 

W  drodze  powrotnej  zrobili  jeszcze  kilka  takich  "małych 

przystanków". 

Pobrali  się  parę  dni  później.  Tim  i  Meg  byli  świadkami,  a 

podniecona  Cherry  druhną.  Była  to  cicha  ceremonia.  Nie  zaprosili 
na nią nikogo. Być może dlatego nie mówiono o niej w Jacobsville. 

background image

Toddowi nie zależało na rozgłosie. Miał go już dosyć. A Jane, którą 
po  telewizyjnych  reklamach  również  proszono  o  autografy, 
podzielała jego pogląd. 

Po  ślubie  i  weselnej  kolacji  wyjechali  na  krótki  miesiąc 

miodowy na Jamajkę. Nareszcie mogli być sami. Mieli do dyspozycji 
wspaniały,  luksusowy  apartament  w  Montego  Bay  z  nie  mniej 
wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z niego skorzystać, 
gdy tylko się tam zainstalowali. 

-  Czy  nie  powinniśmy  raczej  pójść  i  obejrzeć  ocean?  -  spytała 

Jane,  oddychając  ciężko,  gdyż  Todd  zaczął  ją  całować  w  szyję.  - 
Płacimy przecież tak dużo. A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić 
wszędzie. 

-  No,  niezupełnie  -  zaprotestował  nowo  poślubiony  mąż, 

dotykając jej piersi. 

Poczuła, że brakuje jej tchu. 

- Och, Todd - jęknęła. 

-  To  co?  Idziemy?  -  spytał,  odsuwając  się  trochę  od  niej. 

Chwyciła  go  mocno  i  zaczęła  całować.  Po  chwili  byli  już  zupełnie 
nadzy.  Mimo  klimatyzacji  w  pokoju  było  ciepło,  więc  pościel  nie 
była  im  potrzebna.  Skorzystali  natomiast  z  wielkiego,  podwójnego 
łoża. 

- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha. 

Leżeli  przytuleni,  całując  się  bez  przerwy.  Byli  tak  spragnieni 

siebie,  że  nie  zważali  na  nic.  Zapomnieli  nawet  sprawdzić,  czy 
zamknęli drzwi. Dopiero po jakimś czasie dotarło do Todda, że musi 
uważać. 

- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane. 

background image

Pokręciła  głową.  Jej  jasne  włosy  przypominały  złotą  burzę  na 

błękitnej poduszce. 

- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła ręce.  

Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do 

niej i już po chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki. 

- Och, Todd! Tak ciebie pragnę! 

Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się długo i 

namiętnie,  w  zgodnym  rytmie  ciał.  Nawet  nie  przypuszczali,  że 
może  im  być  tak  dobrze.  Kochali  się  bez  wyrzutów  sumienia,  bez 
strachu,  bez  wzajemnych  pretensji,  wiedząc,  że  mają  przed  sobą 
wspaniałą  przyszłość.  W  końcu  legli  obok  siebie  na  pościeli.  Jane 
poczuła, że łzy spływają jej po policzkach. 

- Mój Boże! Myślałam, że umrę. 

- Ze strachu? 

-  Nie.  Ze  szczęścia  -  odpowiedziała,  marszcząc  brwi.  -  A  ty  się 

śmiałeś. 

- Również ze szczęścia. 

-  Wobec  tego  może  spróbujemy  jeszcze  raz  -  zaproponowała, 

spuszczając wzrok. 

Todd przytulił  ją  znowu  i  zaczął  pieścić.  Jego  ręce  błądziły  po 

jej  ciele.  Jednak  po  chwili  pomyślało  nieszczęsnej  chorobie  swojej 
nowo poślubionej żony. 

- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. - Nie 

bolą? 

-  Wręcz  przeciwnie.  Mam  wrażenie,  że  działa  to  na  mnie 

terapeutycznie. 

background image

Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej. 

- Zatem musimy to powtórzyć. 

Znowu  się  połączyli  i  tym  razem  było  im  jeszcze  wspanialej. 

Jane  krzyczała  z  rozkoszy.  Nigdy  dotąd  nie  czuła  się  tak  pełna.  A 
Todd nigdy nie był tak zaspokojony. 

Zasnęli.  Dochodziła  szósta  i  tego  dnia  nie  zjedli  kolacji.  Spali 

prawie  dziesięć  godzin  i  kiedy  się  obudzili,  złote  słońce 
opromieniało  całą  zatokę.  Pierwszy  otworzył  oczy  Todd,  ale  Jane, 
jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim. 

- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała. 

- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie ciało, a 

w jego oczach widać było niekłamany zachwyt. 

-  Bardzo  długo  spałam  -  stwierdziła,  zerkając  na  zegarek.  - 

Zresztą  nic  dziwnego.  Przed  ślubem  prawie  nie  zmrużyłam  oka. 
Bałam  się,  że  twoja  była  żona  znajdzie  jakiś  sposób,  żeby  nam 
zepsuć uroczystość. 

- Niepotrzebnie - stwierdził Todd. - Widziałaś, jak Cherry sobie 

z nią poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna 
zostać psychiatrą, a nie jakimś zwykłym lekarzem. 

- Chciałbyś tego? 

- O Boże, nie! 

Oboje  wybuchnęli  śmiechem.  Ich  spojrzenia  spotkały  się,  ale 

Jane szybko spuściła wzrok. 

- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła. 

-  Kto?  -  Todd  zdążył  już  zapomnieć,  o  czym  przed  chwilą 

rozmawiali. 

background image

- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie. 

- Aha - powiedział. - A my jesteśmy w najlepszej z możliwych. 

Jane skinęła głową. 

- Kocham cię - szepnęła. 

- Ja też cię kocham. 

Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane zamknęła 

oczy.  Wyobraziła  sobie  wody  oceanu,  opływającego  ich  samotną 
wyspę. Wody oceanu miłości.