background image

Umberto Eco

Trzecie zapiski na pudełku od zapałek

background image

J

AK

 

WYWRÓCIĆ

 

WALIZECZKĘ

 

NA

 

KÓŁKACH

I

 

JAK

 

WYLAĆ

 

SOBIE

 

NA

 

GŁOWĘ

 

PASTĘ

 

DO

 

BUTÓW

Czasami narzekamy, ponieważ w naszym kraju źle się dzieje, a nasze naturalne 

cierpiętnictwo każe nam mówić, że za granicą dzieje się lepiej. Niekiedy rzeczywiście 

tak   jest,   czasem   jednak   wydaje   się,   że   nieudolność   stanowi   wrodzoną   cechę   istot 
ludzkich,  to znaczy,  że to, co wydaje  się nam głupotą,  zostało równo rozdzielone, 

podobnie jak kartezjański zdrowy rozsądek, między wszystkie rasy i narodowości, na 
wszystkich poziomach społecznych. Kilka lat temu zaczęto produkować walizeczki na 

kółkach z wciąganą rączką, pomyślane do podróży samolotem. Ciągniecie je za sobą 
bez wysiłku, nie musicie specjalnie wysyłać, wsiadacie na pokład, a ich wielkość jest 

taka, że świetnie mieszczą się we wnęce bagażowej nad waszym siedzeniem. Należy 
zauważyć,   że   walizeczki   te   nadają   się   też   do   pociągu.   Chodziło   więc   o   świetny 

wynalazek, a ja, jako zapalony podróżnik, od razu sobie taką kupiłem.

Wkrótce   dokonałem   bolesnego   odkrycia.   Walizeczki   te   mają   kształt 

równoległościanu z sześcioma prostokątnymi ścianami i — jak każda walizka — mają 
dwie ścianki szerokie, a cztery stanowiące boki, górę i dół są dużo węższe. Wciągana 

rączka   i   kółka   umocowane   są   na   węższych   prostopadłych   bokach.   Teraz,   jeśli 
pakowaliście   walizkę   i   przypadkiem   włożyliście   na   dno   lub   na   wierzch   najcięższe 

przedmioty (jak książki albo komputer), to kiedy ją ciągnęliście (może nawet biegnąc, 
bo właśnie uciekał wam pociąg albo samolot), walizeczka przechylała się na jeden 

bok. Musieliście ją wyprostować, podejmowaliście bieg, a ona znowu się przewracała. 
Musieliście   więc   posuwać   się   bardzo   ostrożnie,   starając   się   utrzymać   walizkę   w 

pozycji pionowej, i w ten sposób spóźnialiście się na samolot lub pociąg. Uściślam, że 
działo się tak z każdym typem.

Przez dłuższy czas (ja, który nie jestem ekspertem) sądziłem, że to moja wina, że 

pakuję   walizkę   w   nieracjonalny   sposób.   Aż   wreszcie,   przed   kilkoma   miesiącami, 

pojawiły się w sprzedaży nowe walizeczki, które mają rączkę i kółka nie na wąskich, 
ale na szerokich bokach. Cudo! Walizka już się nie przewraca, możecie ją pakować jak 

wam się podoba i nie spóźniacie się na pociąg (albo na samolot).

Było to jajko Kolumba, więc niezwłocznie wyrzuciłem starą walizeczkę i kupiłem 

(za   wyższą   cenę)   nową.   Nie   mogłem   się   jednak   powstrzymać   od   zapytania 
sprzedawcy:   „Jak   to   możliwe,   że   międzynarodowy   przemysł   z   wielkim 

doświadczeniem w produkcji walizek, a także pracownie zatrudniające najlepszych 
inżynierów i projektantów dopiero po dwóch czy trzech latach zauważyły ten problem, 

a raczej dlaczego od razu o tym nie pomyślały?” Sprzedawca rozłożył ręce, a ja czynię 
to samo, opowiadając wam teraz o tym przypadku. Jedynym wyjaśnieniem może być 

to, że aby dojść do doskonałego wynalazku, trzeba pokonać fazy przejściowe, ten typ 
procesów, które nazywamy okresem prób i błędów. Ale że to my musimy ponawiać te 

próby przez dwa lub trzy lata, płacąc za błędy projektantów walizek, wydaje mi się 
przejawem powszechnej głupoty.

Inna historia. Właściwie już wszędzie na świecie w każdym hotelu, który nie jest 

najpośledniejszej   kategorii,   znajdujecie   na   umywalce   całą   serię   doskonale 

jednakowych flakoników, zawierających szampon, płyn do kąpieli, emulsję do ciała i 
jakieś kremy o tajemniczym przeznaczeniu; następnie znajdujecie pudełeczka, znów 

jednakowe, z mydełkami, kostkami do czyszczenia butów, czepkami kąpielowymi. Na 
wszystkich tych opakowaniach widnieje zapisana wielkimi literami nazwa hotelu albo 

marka, natomiast informacja, czy zawierają szampon, czy balsam do ciała, napisana 
jest   zazwyczaj   petitem,   często   z   boku.   Zakładając,   że   zwykle   chwytacie   je   już 

background image

rozebrani, może też mokrzy i bez okularów — a można przyjąć, że im hotel droższy, 

tym   mniej   prawdopodobne,   aby   przeznaczony   był   dla   młodych   autostopowiczów; 
raczej dla dorosłych, którzy osiągnęli już fatalny stan starczej nadwzroczności — jest 

absolutnie niemożliwe, aby w kluczowym momencie wiedzieć, czy łapiemy szampon, 
balsam do ciała, pastę do butów czy też czepek kąpielowy.

W   tym   przypadku   nie   istnieje   żadne   usprawiedliwienie,   ponieważ   wszystkie   te 

różności są w użyciu już od lat i jest niemożliwe, żeby sami ich projektanci nie wylali 

sobie   nigdy   na   głowę   jakiegoś   smarowidła   do   stóp.   Dlaczego   trwa   się   przy   tym 
tragicznym zwyczaju? Zagadka.

Proszę ponadto zauważyć, że z wyjątkiem szamponu i płynu do kąpieli wszystkie 

pozostałe oddane wam do dyspozycji płyny są zwykle bezużyteczne, chyba że mają 

służyć ramolom, którzy wrócili właśnie z rzymskiej orgii. A tymczasem (z wyjątkiem 
hoteli   japońskich   i   chińskich)   nie   kładzie   się   na   umywalce   jedynych   dwóch 

przedmiotów, które pechowo zapomnieliście zabrać z domu, grzebyka i szczoteczki do 
zębów (które, wykonane z plastiku i mające posłużyć dzień lub dwa, kosztują mało, a 

już na pewno mniej od buteleczki emulsji do ciała). To fatalne, że istnieją głupcy. 
Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest pensja, jaką pobierają głupcy zajmujący się 

podobnymi sprawami.

październik 1996

background image

T

RWOGI

 

ROKU

 

DWUTYSIĘCZNEGO

. P

IĘKNY

 

TEMAT

 (

WIRTUALNY

DLA

 

MEDIÓW

Byłem w Bostonie na kongresie dotyczącym tysiąclecia. Nie było tam futurologów 

opracowujących   prognozy   na   rok   dwutysięczny,   tylko   mediewiści   zajmujący   się 

rokiem tysiącznym. Dyskutowali na przykład nad tym, czy naprawdę przed ostatnią 
nocą wystąpiły oznaki wielkiej trwogi. Faktem jest, że nie istnieją źródła pisane, które 

by owe oznaki zarejestrowały, i nie wiadomo, czy apokaliptyczne zapowiedzi powstały 
w dziesięcioleciach poprzedzających fatalny termin, czy też w następnych. Jeśli chodzi 

o   ową   noc   kończącą   pierwsze   tysiąclecie,   przerażenie   było   opisywane   przez 
historiografię romantyczną, a przez późniejszą — zanegowane, i jeszcze dziś próbuje 

się zrozumieć, czy istniała rozbieżność między źródłami oficjalnymi, które usiłowały 
powściągnąć   ludowy   niepokój,   a   nurtami   podziemnymi   i   o   mniejszym   zasięgu. 

Mówiąc   jednak   o   tysiącleciu,   analizuje   się   też   tak   zwany   millenaryzm,   zjawisko 
obecne we wszystkich wiekach, dotyczące zarówno oczekiwania na koniec świata, jak i 

woli wprowadzenia  — nawet gwałtownymi środkami — nadchodzącego Tysiąclecia 
Szabasowego, złotego wieku, Nowego Jeruzalem.

Millenium jest tematem ekscytującym, i oto pojawiła się na bostońskim kongresie 

telewizja kanadyjska, a także inni dziennikarze, aby zadać pytania nie dotyczące wcale 

roku tysiącznego, a dwutysięcznego, który puka już do drzwi. Nikt nie był tak głupi, 
żeby zapytać, co wydarzy się w następnym tysiącleciu, świadom, że poważny uczony 

wysłałby   go   do   diabła   —   oczekiwano   natomiast   odpowiedzi   na   pytanie,   czy   ten 
zmierzch wieku niesie ze sobą zjawisko pełnego napięcia oczekiwania na Koniec.

Na tyle, na ile udaje mi się wywęszyć wokoło, ja takich znaków nie dostrzegam. Nie 

ma tu co wymieniać różnych ruchów apokaliptycznych z ich regularnymi zbiorowymi 

samobójstwami, ponieważ chodzi tu o zjawisko obecne w każdym wieku i w każdej 
kulturze (o czym historycy i antropolodzy doskonale wiedzą). Nie ma co mówić, że 

powstają filmy i powieści zapowiadające mroczne czasy, filmy katastroficzne, historie 
katastrof   kosmicznych,   ponieważ   takie   rzeczy   zawsze   były   obecne:   przerażająca 

audycja   radiowa   Orsona   Wellesa   na   temat   inwazji   Marsjan   pochodzi   z   lat 
czterdziestych, i przez cały wiek coś straszyło, od King Konga po „Łowcę androidów”. 

Nie ma nawet co wspominać o radykalnych ruchach ekologicznych, o strachu przed 
dziurą ozonową albo przed zniszczeniem dżungli amazońskiej, ponieważ to też nie są 

tematy końca tysiąclecia, a spektakularne marsze przeciw nuklearnemu holocaustowi 
w obawie przed pyłem radioaktywnym organizowano już w latach pięćdziesiątych. W 

Ameryce   od   ponad   stu   lat   widuje   się   na   rogach   ulic   samotnych   proroków, 
wywieszających tablice z zapowiedzią rychłego Końca.

Słowem, nie jestem w stanie wyodrębnić ani oznak szczególnego przerażenia, ani 

znaczących symptomów nowego millenaryzmu. Przeciwnie, widzę trzy zarysowujące 

się tendencje. Jedna związana jest z końcem wielkich ideologii: aby na coś czekać, 
trzeba mieć nadzieję, wyobrażenie innej przyszłości, a wydaje mi się, że uczucie to nie 

jest nigdzie obecne. Druga objawia się kompletną obojętnością wobec jakiegokolwiek 
końca   świata,   nawet   takiego,   który   miałby   pewną   szansę   nastąpić:   ludzie   wciąż 

produkują spaliny, ścinają drzewa, zaśmiecają planetę, konsumują i wyrzucają ponad 
wszelki   rozsądek.   Wreszcie,   wszystkie   plany   wejścia   w   trzecie   tysiąclecie   mają 

charakter   optymistyczny:   różne   miasta   przygotowują   wystawy   i   imprezy,   biura 
turystyczne przyjmują rezerwacje na największy w historii Nowy Rok, a (jeśli Grecy 

mówili o „hekpirozie”, czyli o ostatecznym strawieniu świata przez wielkie płomienie) 
jedynymi zapowiadanymi iskrami są sztuczne ognie, które rozświetlą Times Square w 

background image

tę szampańską noc.

Niestety,   kiedy   mówicie   to   wszystko   przeprowadzającemu   wywiad,   ten 

pochmurnieje, jego spojrzenie staje się niespokojne, i oto ponownie pada pytanie: 

„Ale pan widzi jakieś oznaki strachu, nieprawdaż?” Powtarzacie to, co powiedzieliście 
przed   chwilą,   a   on   —   coraz   bardziej   cierpiący   —   próbuje   w   jeszcze   inny   sposób. 

Słowem rozumiecie, że media odczuwają rozpaczliwą potrzebę trwogi przed końcem, 
bo w innym razie nie wiedzą, o czym mówić przez najbliższe trzy lata. Więc, jeśli 

chcecie zakończyć wywiad, musicie przyznać, że być może tak, jakiś znak rzeczywiście 
musi być, wyczuwa się jakiś ukryty i stłumiony niepokój (i może rzeczywiście tak jest, 

tylko my tego nie zauważamy). Wtedy dziennikarz idzie sobie, aby obwieścić z ulgą 
radosną nowinę.

A zatem pod koniec pierwszego tysiąclecia sprawy miały się prawdopodobnie tak, 

że ludzie rzeczywiście się bali, ale kościół zalecał spokój. Natomiast z końcem tego 

tysiąclecia   dzieje   się   tak,   że   ludzie   oczekują   go   z   zaciekawioną   obojętnością, 
tymczasem   media   (czyli   kościół   naszych   czasów)   czynią   wszystko,   aby   wzbudzić 

przerażenie i być może w końcu im się to uda.

listopad 1996

background image

J

AK

 

GO

 

ZWAŁ

 

TAK

 

GO

 

ZWAŁ

FAKTEM

 

POZOSTAJE

ŻE

 

DZIOBAK

 

JEST

 

BARDZO

 

POPULARNY

Jestem szczerym wielbicielem dziobaka (ang. Platypus), może dlatego, że miałem 

okazję widzieć go w Australii na żywo, ale również dlatego, iż wydaje się, że został 

stworzony przez Boga lub Naturę, by podać w wątpliwość nasz aparat kategorialny. 
Dziobak ma dziób kaczki, płetwiaste łapy i znosi jaja, . ale nie jest ptakiem; spędza 

dużą część czasu pod wodą, ale nie jest płazem; pokryty jest sierścią, ma ogon bobra, 
karmi małe, ale nie ma sutków i trudno dociec, skąd noworodki pobierają mleko. 

Kiedy   pod   koniec   XVIII   wieku   wypchany   słomą   egzemplarz   trafił   do   Anglii, 
przyrodnicy uznali go za dowcip osoby, która go spreparowała. W końcu (dyskusje 

trwały   jednak   dziesiątki   lat)   postanowili   sklasyfikować   go   jako   ssaka   z   rzędu 
stekowców,   ale   na   drzewie   taksonomicznym   umieszczono   go   z   boku,   jakby   na 

dostawce, aby nie pozwolić mu wyruszyć w drogę jako bezpaństwowcowi.

Jest to więc zwierzę pozornie antykantowskie, do tego stopnia, że (właśnie po to, by 

lepiej   zbadać   kantowską   teorię   wiedzy)   postanowiłem   napisać   szkic   o   Kancie   i 
dziobaku.   A   jako   że   encyklopedie,   które   mam   w   domu,   nie   podają   informacji 

historycznych,   wpadłem   na   pomysł,   aby   poszukać   w   Internecie.   Jak   później 
sprawdziłem,   znalazłbym   coś,   nawet   gdybym   szukał   pod   nazwą   naukową 

(ornithorhynchus   anatinus),   pod   nazwą   włoską,   francuską,   niemiecką   itd.   Ale 
Internet mówi głównie po angielsku, zacząłem więc od słowa „platypus”.

Niespodzianka. W zależności od ścieżek poszukiwań znajduję od dwóch do trzech 

tysięcy   sitów,   gdzie   mówi   się   o   dziobaku.   Przeglądam   również   te,   które   dotyczą 

księgarni,   organizacji   wypożyczających   komputery,   klubów   poświęconych   temu 
zwierzęciu,   „Ornitorrinco   in   Eden”   (przez   dwa   „r”,   ponieważ   nie   wiadomo   czemu 

użyto   terminu   portugalskiego,   site   jest   w   Kalifornii);   odnoszące   się   do   tworzenia 
telerobotycznych dzieł sztuki; jest home page jakiejś dziewczyny, która każe nazywać 

się Platypus i pokazuje nam serię swoich zdjęć, po jednym na każdy rok studiów… 
One także stanowią ciekawe symptomy, ponieważ wydaje się oczywiste, że Internet 

owładnięty jest „platypusmanią” (nazwa jednego z sitów, podczas gdy inny nazywa się 
„Platypus loved in USA”).

Istnieją wydziały nauk przyrodniczych oraz ośrodki badawcze (wiele, oczywiście, 

australijskich), które przynoszą wara opis, zdjęcie, miejsca występowania i historię 

dziobaka, a w Katalogu  Genetycznym Uniwersytetu  Stanu  Illinois możecie znaleźć 
wszystkie informacje pozwalające zdać egzamin na szóstkę z wyróżnieniem. Są osoby 

oddające się kultowi dziobaka, a jedną z nich jest Włoch Pastrano, który zastanawia 
się, jak można pozostać obojętnym wobec takiego piękna, i wysuwa przypuszczenie, 

że dziobak mógłby być ostatecznym celem stworzenia.

Innym fanem jest Gary S. Rosin, którego site w ciągu ostatnich sześciu miesięcy 

odwiedziły   1   693   osoby,   a   który   poświęca   link   problemowi   liczby   mnogiej   słowa 
„platypus” (platypuses? platypi? platypus?). Rosin dostosowuje do dziobaka słynną 

historyjkę o facecie, który chce zamówić pięć takich zwierząt, ale nie wie, jak utworzyć 
liczbę mnogą, więc pisze: „Potrzebny mi »platypus«. A raczej pięć”.

Powstają   wierszyki,   książeczki   do   kolorowania   dla   dzieci,   „Gelatinous   Platypus 

Page”   poświęcający   zwierzęciu,   w   odcinkach,   rubrykę   z   ciekawostkami.   Zawiera 

kompletną bibliografię, film o karmieniu małych mlekiem (55 dolarów, 25 minut), 
opracowanie   na   temat   australijskich   monet   z   wizerunkiem   dziobaka,   przytacza   w 

całości   artykuł   opublikowany   w   „Creation   Magazine”   (czerwiec   1986),   wyrażający 
postawę fundamentalistyczną, gdzie twierdzi się, że — ponieważ dziobak, obecny na 

background image

Ziemi  od  110  milionów  lat,  nie  podlegał  żadnej  ewolucji  —  znaczy  to,   iż  pozostał 

takim,   jakim   go   stworzył   Bóg   między   piątym   a   szóstym   dniem   (wśród   zwierząt 
wodnych i lądowych). Wyjaśnia się, że musiał wejść na Arkę (nie będąc rybą, nie mógł 

przetrwać potopu pod wodą), i rozważa się, jak z góry Ararat udało mu się dotrzeć do 
Australii.

Ponieważ jestem nieufny i wiem, że w Internecie można znaleźć nieskończoną ilość 

sitów   dotyczących   kota,   zacząłem   szukać   innych   egzotycznych   zwierząt   i   muszę 

powiedzieć, że one też są bogato reprezentowane, w większym zakresie niż dziobak: 
znalazłem siedem tysięcy sitów o koali i pancerniku, dziesięć tysięcy o pandzie. Są to 

jednak   zwierzęta   bardziej   znane,   które   od   dawna   służyły   do   nazywania   różnych 
produktów (np. Fiat Panda). Jestem przeświadczony, że mania dziobaka jest czymś 

szczególnym.

Być   może   dlatego,   że   dziobak   jest   zwierzęciem   bardzo   postmodernistycznym, 

kolażem   złożonym   z   cytatów   z   innych   zwierząt,   być   może   dlatego,   iż   wydaje   się 
wytworem kalekiego pomysłu. Może dlatego, że stanowi symbol środowiska, ukryty w 

swojej   oceanicznej   niszy,   chroniony   i   kochany…   Nie   wiem.   Polecam   to   refleksji 
jakiegoś przyszłego kongresu.

sierpień 1996

background image

C

O

 

ROBIĄ

 

W

 J

EROZOLIMIE

 

MARIAŻ

 N

AZARETU

 

I

 C

ICCIOLINA

?

Jechać   do   Jerozolimy,   wciąż   jeszcze   żywej   stolicy   trzech   wielkich   religii 

monoteistycznych,   aby   zwiedzić   wystawę   poświęconą   politeizmowi,   wydaje   mi   się 

aktem prawdziwego snobizmu. Jest nim jednak przede wszystkim ze strony tego, kto 
wystawę tę wymyślił i przygotował. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że na czele 

każdej z trzech religii monoteistycznych stoi pan z brodą, a wystawa poświęcona jest 
wyłącznie bóstwom żeńskim.

A   zatem   w   tym,   co   było   pałacem   króla   Dawida,   a   gdzie   I   potem   osiedlili   się 

krzyżowcy   i   Maurowie   (pomnik   z   brązu   przy   wejściu   przedstawia   Godfryda   i 

Saladyna, którzy ścierają się konno i w lśniących w słońcu zbrojach), otwarta jest 
obecnie   wystawa   zatytułowana  Local   Goddesses,  czyli  Lokalne   boginie,   od   bóstw 

starożytnych   po   dzisiejsze   kobiece   mity,  zorganizowana   przez   kobiety   o   różnych 
kompetencjach naukowych. Oprowadzała mnie Debby Hershman, komisarz wystawy, 

o   której,   jak   sądzę,   politycznie   słuszne   będzie   powiedzieć,   iż   poza   tym,   że 
kompetentna,   inteligentna,  młoda  i  dowcipna,  jest też   piękna.  Zresztą   cały  zespół 

wykazał gust i fantazję.

Pomysł   jest   prosty:   zrobić   przegląd   wszystkich   kobiecych   bóstw   ze   wszystkich 

wieków, korzystając wyłącznie z materiałów izraelskiego pochodzenia, z wykopalisk 
lub muzeów; gdy to możliwe — z oryginałów, w innych wypadkach z dobrych kopii. 

Każda bogini pojawia się w swojej — nazwijmy to — niszy, obok zaś można wyświetlić 
tablice   z   informacjami   historycznymi   oraz   dokumentami   literackimi   w   trzech 

wersjach  językowych.  Każda  religia  czy  też  mitologia  jest dobra,  dopóki  chodzi — 
nawet jeśli nie koniecznie o idee — o obowiązujące wizerunki kobiece, które stały się 

obiektem kultu lub symbolami.

A   zatem   zaczyna   się   od   rytów   naskalnych   z   okresu   neolitu   (6.500   lat   temu), 

następnie   przechodzi   do   figurki   nagiej   kobiety   z   okresu   kanaańskiego   (tylko   trzy 
tysiące   lat),   poznaje   niepokojące   postaci   kobiece   z   Egiptu   (którym   przewodzi, 

oczywiście,   Izyda),   spotyka   boginie   syryjskie,   greckie   i   rzymskie  (Demeter,   Atena, 
Nike), dochodzi, naturalnie, do Marii z Nazaretu — i tu ciekawe jest zobaczyć obok 

siebie  Salve Regina  po arabsku i hebrajsku. Wszyscy przyłączyli się do zabawy: na 
przykład figurka Dziewicy na foremce do hostii dostarczona została przez miejscowe 

Studium Biblicum Franciscanum.

Jeśli   inspiracja   ma   być   politeistyczna,   nie   będzie   zapewne   ograniczeń.   I   oto 

widzimy   Matkę   Palestyńską   namalowaną   przez   artystę   z   kręgu   intifady.   Należna 
uwaga   poświęcona   jest   także   demonicznej   postaci   kobiecej,   która   przez   wieki 

fascynowała wyobraźnię żydowską oraz okultyzm chrześcijański: Lilith, wymienioną 
tylko   jeden   raz   przez   Izajasza,   której   duch   przewija   się   jednak   przez   literaturę 

talmudyczną i kabalistyczną, Lilith kusicielkę, królową mrocznych mocy. Poza tym 
cywilizacja   żydowska   jest   monoteistyczna   dopiero   od   pewnego   momentu   (jeszcze 

Mojżesz musiał rachować się ze złotym cielcem), więc lokalnych bogiń ten skrawek 
ziemi wyhodował sporo, importując je niekiedy z pobliskich krajów. Odnajdujemy je 

tu wszystkie, a jeden ze wstępnych artykułów katalogu (który zawdzięczamy jedne—
mu   z   największych   znawców   tekstów   kabalistycznych   Moshe   Idelemu)   wyjaśnia 

pokrótce, z jakim trudem teologia usiłowała pozbyć się ewentualnej towarzyszki boga, 
uznając   kobiece   oblicze   kosmosu   oraz   historii   ludu   Izraela   (i   oto   pojawia   się 

Shechinah   jako   przedstawienie   boskiego   wpływu   w   świecie).   Z   pogodnym 
obiektywizmem   kuratorki   wystawiły   także   zdobioną   figurę   sprzed   2800   lat, 

przedstawiającą   Jahwe   obok   jego   „towarzyszki”   Ashery,   która   wystrojona   gra   na 

background image

harfie.

Potem   następuje   część   nowożytna   —   rola   kobiety   jako   symbolu   syjonizmu   w 

literaturze i manifestach oraz dokumenty historyczne na temat pionierek z początku 

wieku.   Nie   zapominajmy,   że   Izrael   był,   jak   mi   się   zdaje,   pierwszym   państwem 
nowożytnym, które przyjęło kobiety do bojowych szeregów swojej armii.

W końcu w ostatniej wielkiej sali widzimy na ekranie następujące po sobie kolejno 

kobiece mity naszych czasów (wyboru dokonano w oparciu o ankietę), od najbardziej 

czcigodnych   kobiet   wieku   po   Barbie   i   Cicciolinę.   A   naprzeciw   tego   ekranu   grupa 
artystów   stworzyła,   niczym   ofiary   wotywne   dla   nowych   bogiń,   zbiór   zabawnych   i 

niepokojących   fetyszy.   Mit   nieśmiertelnej   kobiecości   prześledzony   został   we 
wszystkich jego odcieniach. Debby Hersman pisze w katalogu: kobieta jest symbolem 

„nie tylko macierzyństwa i seksu, czasem jest stworzycielką, a czasem niszczycielką, 
namiętną   kochanką   i   czystą   dziewicą,   piękną   i   brzydką,   straszną   i   wspaniałą, 

symbolem   płodności,   obfitości   i   bogactwa,   opiekunką   kultury,   sztuk,   prawa   i 
porządku, ale też symbolem ambicji, agresji i siły”. To tak, jakby powiedzieć: „Czy się 

wam podoba, czy nie, my jesteśmy właśnie takie, więc albo bierzecie wszystko, albo 
nic”.

Piękna   wystawa.   Piękny   przejaw   wolności   od   uprzedzeń   oraz   kobiecej   dumy. 

Przydałoby się poniektórych na nią wysłać.

czerwiec 1994

background image

J

EŚLI

 

SŁUŻBY

 

 

TAJNE

NIE

 

POWINNY

 

BYĆ

 

JAWNE

Niedawno  czytałem  kolejny  artykuł  dotyczący   naszych   tajnych   służb,   z  którego, 

oczywiście, dowiedziałem się, że źle funkcjonują (co mnie zasmuciło) i że oczekuje się 

w   związku   z   tym   większej   jawności   (z   czego   się,   jak   zwykle,   uśmiałem).   Czy   to 
możliwe,   zastanawiałem   się,   że   wybitni   politycy   i   dziennikarze   wypowiadają   się 

nieustannie   na   temat   tajnych   służb,   nie   przeczytawszy   ani   jednej   książki 
szpiegowskiej? Dobre powieści szpiegowskie pisane są zazwyczaj przez osoby, które 

zajmowały   się   tą   sztuką,   a   zatem   —   jeśli   nawet   wymyślają   historie   —   potrafią 
wytłumaczyć, jak działają tajne służby.

Ja, który czytuję książki szpiegowskie (pamiętam, że Cossiga opowiadał mi kiedyś o 

pasji, z jaką on sam je czyta — i doskonale go rozumiem), nauczyłem się kilku rzeczy. 

Przede wszystkim tego, że każdy kraj powinien mieć tajne służby. Powinien je mieć, 
jak   się   zazwyczaj   mówi,   aby   za   pośrednictwem   infiltracji   lub   donosicielstwa 

kontrolować grupy terrorystyczne albo przemyt broni — głównie jednak Po to, by 
mógł   (w   obronie   kraju)   działać   kontrwywiad.   A   dlaczego   powinien   działać 

kontrwywiad?   Ponieważ   w   każdym   państwie   działa   wywiad.   I   mam   nadzieję 
(powtarzam, mam nadzieję), że działa również w naszym, bo, dajmy na to, jeśli jest w 

Libii  jakiś  pan, który próbował  wystrzelić rakiety  na Lampedusę, to słuszne jest i 
przenajświętsze, aby w Trypolisie był inny pan, który powiadomi służby włoskie, czy 

przypadkiem   nie   są   budowane   nowe   wyrzutnie   rakietowe   skierowane   przeciw 
Włoskiemu   Butowi,   i   w   dodatku   o   zasięgu,   który   pozwala   dotrzeć   nie   tylko   do 

Lampedusy, ale i do Bergamo. Szpiegostwo to brzydka rzecz, ale Machiavelli uczy, że 
Książę, dla dobra Państwa, musi czasem robić także rzeczy brzydkie.

Jeśli tajne służby zajmują się infiltracją, donosami i szpiegostwem, nie mogą i nie 

powinny być jawne. Są, jak sama nazwa wskazuje, tajne. Jeśli szef tajnych służb ogłosi 

w   oficjalnej   gazecie   konkurs   na   szpiega   w   Istambule   albo   wtyczkę   w   Zbrojnej 
Falandze, a następnie opublikuje nazwisko zwycięzcy i wyjawi budżet całej operacji, 

powinien zostać z miejsca rozstrzelany.

Poza tym tajne służby mają jeszcze inną cechę.  Ponieważ  muszą znajdować nie 

tylko   śmiałków,   którzy   przenikają   do   obcych   struktur,   ale   także   przestępców 
gotowych zdradzić wspólników (a zatem przestępców podwójnych), mają zwykle do 

czynienia z hołotą. Nikt nie powinien się oburzać: każdy posterunek policji korzysta z 
informatorów, którzy sprzedają się za grosze, a od kogoś, kto sprzedaje się za grosze 

nie można wymagać, żeby był dżentelmenem. Kto ma do czynienia z hołotą, albo ma 
mocny kręgosłup i bardzo silne nerwy (czego wymaga się na przykład od egzorcysty, 

który rozmawia codziennie z Diabłem), albo też wystawiany jest na wiele pokus, które 
doprowadzają  do  skrzywień.  Czego  cywilizowane   państwo  żąda  od  swoich  tajnych 

służb?   Żeby  nie działały   przeciwko  niemu.  A co  się robi,  jeśli  ktoś  działa   przeciw 
Państwu? Ponieważ służby są tajne, nie mogą sobie pozwolić na jawność: „capo dei 

capi”, nazwijmy go Mr. M., postanawia, choć może nawet niechętnie, że pan, który 
zboczył z drogi, zostanie odnaleziony w jakimś zaułku z kulką w skroni, albo że nie 

wróci do domu po tym, jak powiedział żonie, że wychodzi po papierosy. Co najwyżej 
wspomną   o  nim   w   programie  Ktokolwiek   widział.  To   bardzo   smutne  i   nigdy   nie 

chciałbym być Mr. M., ale albo się działa tak, albo wcale.

Jeśli   potem   odpowiednie   władze   państwowe,   które   mają   kontrolować   służby, 

spostrzegą,   że   w   zaułku   natrafia   się   na   zbyt   wielu   agentów,   rozważą   w   ścisłej 
tajemnicy, jak zasugerować Mr. M., aby podał się do dymisji z przyczyn zdrowotnych, 

ponieważ   najwyraźniej   sytuacja   wymknęła   mu   się   spod   kontroli.   Jednak   Mr.   M. 

background image

powinien mieć stałego rozmówcę (i kontrolera) w aparacie państwowym (powiedzmy, 

ministra), który z powodów nie—jawności mógłby być nawet ministrem skarbu (jak to 
ma   miejsce   w   FBI),   a   minister   ten   powinien   być   facetem,   który   o   służbach   wie 

wszystko.

Otóż we Włoszech służby pozostają, ale ministrowie zmieniają się co sześć miesięcy 

— od pięćdziesięciu lat. Zatem problem polega nie na tym, że służby nie są jawne, ale 
na   tym,   że   nigdy   nie   miały   poważnego   rozmówcy   albo   znajdowały   się   zawsze   w 

obliczu   świeżo   upieczonych   kontrolerów,   którzy   dopiero   co   przybyli,   żeby 
kontrolować coś, o czym nie mają pojęcia. To naturalne, że kiedy kota nie ma, myszy 

harcują, i gdybym to ja był Mr. M., miałbym oczywiście ochotę niczego nie tłumaczyć 
przychodzącemu   mnie   kontrolować   rekrutowi,   a   wręcz   odczuwałbym   pokusę,   aby 

wpakować go w tarapaty, proponując jakieś korzyści, do których nie miałby prawa. 
Święta   cierpliwości!   Mr.   M.   nie   jest   świętym,   a   pokusa   kontrolowania   własnych 

kontrolerów jest rzeczą jak najbardziej ludzką.

Zatem rzecz jest nie w jawności, ale w kompetencji kogoś, kto miałby kontrolować 

pracę, która z samej definicji nie jest jawna. Tajne służby nie są stabilne, ponieważ 
niestabilne są rządy.

styczeń 1994

background image

P

EWNEJ

 

CIEMNEJ

 

I

 

BURZLIWEJ

 

NOCY

W

 

PORZĄDKU

ALE

 

KIEDY

 

TO

 

BYŁO

?

Książka, którą mam w ręku, nosi tytuł Gra dni narracyjnych. Krytyczna antologia 

czasu   wyobrażonego  (Giunti),   a   autor,   Toni   A.   Brizi,   pojawia   się   tam   tylko   jako 

redaktor, choć, żeby połączyć w całość tych 367 stron, musiał pracować więcej, niż 
gdyby   je   sam   napisał.   Znalazł   bowiem   dla   każdego   dnia   roku   stronicę   z   jakiejś 

powieści,   gdzie   zacytowana   została  ta   właśnie  data.   Powiedziałem:   367   stron   (nie 
wliczając 18 stron dokładnej bibliografii). W istocie rok jest nietypowo przestępny, 

zaczyna   się   od   Nabokova,   który   zawiadamia,   że   Lolita   skończy   trzynaście   lat 
pierwszego   stycznia;   dwudziesty   dziewiąty   lutego   przypada   na   Rexa   Stouta 

(„niniejszym oświadczam,  że w sobotę 29 lutego 1967 r. uderzyłem moją bratową 
Isabel Kerr popielniczką i ją zabiłem”); trzydziesty pierwszy grudnia pojawia się dwa 

razy, najpierw za sprawą Jose Saramanga, a następnie w taki sposób, żeby rok się 
zamknął i wprowadził pierwszy stycznia, ponieważ w odpowiednim fragmencie Marco 

Lodoli mówi o nocy sylwestrowej roku dwutysięcznego.

Wydaje mi się oczywiste, że tego rodzaju zbioru nie da się ułożyć w kilka miesięcy. 

Nie sądzę też, aby miał zostać zaprogramowany. Rodzi się najwyraźniej z namiętności 
do   czasu,   a   dokładniej:   do   tych   jego   znaków,   które   w   teorii   prozy   nazywane   są 

chrononimikonami (a jeśli z Oscarem Wildem przechodzicie dziewiątego listopada 
przez   Grosvenor   Sąuare,   to   wtedy   do   chrononimikonu   dodajecie   jeszcze 

toponimikon).

Toni Brizi musiał już dawno — w miarę jak czytał książki — zacząć zaznaczanie 

miejsc, gdzie wymieniana była jakaś data. Ale wyobrażam sobie, jak musiał się czuć, 
kiedy  zbliżając się do końca,  stwierdził,  że brakuje  mu, powiedzmy,  dwudziestego 

piątego maja. Co robić? Przeczytać od nowa całą Bibliotekę Wieży Babel? Jak sobie 
poradził, nie wiem, ale oto wyskakuje z kapelusza niejaki Jamaica Kincaid, który każe 

potwierdzić niejakiej Lucy, że urodziła się tego właśnie dnia. Co za ulga.

Nie dość na tym, bo kiedy nasz redaktor znalazł datę odnoszącą się do kalendarzy 

wschodnich, przełożył ją na kalendarz aktualny, natomiast za właściwe przyjął daty 
obliczone po Chrystusie, ale przed reformą gregoriańską. I tak Beatrycze z  Nowego 

życia  umiera   dziewiątego  czerwca,  a  Isyda  zajmuje   piąty  dzień   marca,  świadkiem 
Apulejusz.

Tym, co uderza w tym wdzięcznym i najzupełniej szalonym przedsięwzięciu, jest 

jego absolutna  nieprzydatność:  w istocie,  Brizi  w króciutkim   wstępie  zupełnie  nie 

stara   się   wyciągać   jakichkolwiek   wniosków   krytycznych.   Zauważa   jedynie,   że 
Stendhal,  Veme,  Tabucchi,  Buzzati   czy  Virginia   Woolf  obfitują  w daty,   zaś  Kafka, 

Conrad, James, Pavese i Kundera wydają się mało zainteresowani kalendarzem —ale 
nie obawiajcie się, przynajmniej w Zamku Karki występuje trzeci czerwca. W każdym 

razie mówi to mało o stylu czy o poetyce autora.

Refleksje   należą   teraz   do   czytelnika   —   a   jeszcze   bardziej,   powiedziałbym,   do 

pisarzy, którzy będą mogli zastanawiać się, dlaczego wstawili jakąś datę. W przypadku 
niektórych chodzi o technikę „weredyzmu”, niemal o uprawdopodobnienie historii, 

jakby mówili czytelnikowi: „Zauważ, mówię o wydarzeniach, które miały taki właśnie 
przebieg”. Znani są autorzy, którzy umieścili swoją opowieść pod konkretną datą z 

powodów   magiczno—sentymentalnych,   ponieważ   był   to   dzień,   kiedy   im   (a   nie 
postaciom) przydarzyło się coś cudownego — i w tym sensie chrononimikon rzucony 

niby przypadkowo może zastąpić odnowioną deklarację miłości. Wreszcie w powieści 
historycznej data może być obowiązkowa.

background image

Czasami data na początku warunkuje datę końcową. Narrator może wybrać jakąś 

datę,   żeby   stworzyć   sobie   przeszkodę.   Następnie   bowiem   pewne   rzeczy   muszą 
koniecznie   nastąpić,   jeśli   nie   danego   dnia,   to   przynajmniej   o   danej   porze   roku. 

Wybiera   się   datę,   podobnie   jak   muzyk   wybiera   pewną   tonację,   a   poeta   — 
ośmiozgłoskowiec   lub   rymy   parzyste.   Ta   idea   przeszkody   wydaje   mi   się   ważna, 

ponieważ fantazja może się rozwinąć tylko w okowach nakazu. I kto wie, ilu autorów 
tej   antologii   cierpiało   z   powodu   daty,   którą   sobie   narzucili.   Albo   zmienili   ją   w 

ostatniej chwili, żeby zgadzały się rachunki.

To   dziwne,   że   cytując   aż   trzy   razy   Dumasa,   Brizi   pomija   ów   fatalny   pierwszy 

poniedziałek   kwietnia   1625   r.,   którym   rozpoczynają   się  Trzej   muszkieterowie. 
Informuję go zatem, że szybki uniwersalny kalendarz elektroniczny powiedziałby mu, 

że chodziło o siódmy dzień kwietnia (tu przypisany Durrellowi). Jednak to, że historia 
d’Artagnana zaczyna się w 1625 r., na pewno zmusza Richelieugo do podpisania w 

1627 r. glejtu wydanego Milady. Według Briziego dzieje się to 3 grudnia, i w istocie 
tak zostaje powiedziane  w rozdziale 45. Ale cóż to! W końcowym rozdziale, kiedy 

d’Artagnan pokazuje fatalny liścik Kardynałowi, pada data 5 sierpnia roku 1628.1 jak 
tu ufać chrononimikonom?

grudzień 1994

background image

J

AK

 

SZUKAĆ

 

SEKSU

 

W

 

INTERNECIE

.

K

RONIKA

 

GRZESZNEJ

 

NOCY

Na   początku   zgłębiania   Internetu   niemal   wszyscy   łączą   się   natychmiast   z 

„Playboyem” i „Penthousem”. Kiedy już raz to zrobią i zażyczą sobie całostronicowych 

aktów króliczków z ostatnich dwóch lub trzech miesięcy, poprzestają na tym bo — 
jakkolwiek   wielki  byłby   ekran   i   znakomita   rozdzielczość   obrazu   —   wygodniejsze  i 

sprawiające   większą   frajdę   jest   kupienie   czasopisma   w   kiosku.   Zazwyczaj   jednak 
przyjaciele opowiadają, że udało im się gdzieś przechwycić niesamowite obrazki, więc 

próbujesz, jeśli nie w jakimś innym celu, to choćby po to, żeby udowodnić, jakim 
świetnym jesteś „surferem”.

Ubiegłej   nocy,   zmęczony   żeglowaniem   pośród   bibliografii   odnośnie   metafory, 

programów hipertekstualnych oraz  Krytyki czystego rozumu  w starym angielskim 

przekładzie, poprosiłem w Web Crawler o seks. Ustalił 2088 adresów, dopuszczając 
mnie tylko do stu z nich. Anarchia rządząca In—ternetem powoduje, że nie można się 

dowiedzieć,   które   adresy   są   ciekawe,   a   które   to   kosmiczne   bzdury.   Czytałem 
obiecujące wskazówki, jak „Ogrody rozkoszy”, „Obrazki dla dorosłych”, „Arrgghhhhh, 

nagie kobiety!!”, „Boginie seksu zachodniej półkuli”, ale natykałem się głównie na 
miejsca, gdzie obiecywano mi super rarytasy pod warunkiem, że przyślę zamówienie.

Klik–klik,   trafiłem   do   „Kramer’s   Korner–Erotica”,   skąd   mogłem   połączyć   się   z 

„Supermodels”, „Very Hot Links”, ponownie z „Penthousem” i „Playboyem”, jak też z 

„Babes on the Web”. Poszukałem „Supermodels”, gdzie ów pan Kramer dostarcza mi 
zdjęcie (ubrane) i informacje dotyczące grupy modelek, które lubi. Wybrałem Cindy 

Crawford i dowiedziałem się o niej wszystkiego, ale mniej więcej tak, jakbym kupił 
„La famiglia cristiana”.

Rozczarowany przeniosłem się do „Very Hot Links”, skąd odsyłano mnie znów do 

„Playboya”   i   do   „Western   Canada’s   Gay   and   Lesbian   Magazine”   (który   jednak 

uprzedzał z góry, że nie mam co spodziewać się obrazków). Ruszyłem więc do „Babes 
on the Web”, gdzie proponowano mi adresy około pięćdziesięciu „Babes” (termin ten 

może oznaczać również lalkę albo kociaka), każda z własną homepage, a niektóre z 
fascynującymi   imionami,   jak   Chok–Eng   Chang.   Dobra,   zobaczymy,   co   oferują   te 

laleczki.

Kliknąłem, niemal przypadkiem, na Jennifer Amon. Pojawiła się strona Jennifer z 

jej zdjęciem (tylko głowa): nie była odpychająca, ale też żadna rewelacja. Normalna 
kobieta, która informowała mnie, że jest programistką i pracuje w bardzo poważnym 

Oberlin College, po czym opisywała szczegółowo inne swoje kwalifikacje zawodowe. 
Zaczynała,   uprzedzając   mnie,   że   jej   kot   syjamski   właśnie   zmarł,   o   dwunastej 

dwadzieścia osiem 15 sierpnia, a na koniec pytała, czy dotarłem do niej przez UD i 
prosiła, żeby powiedzieć „cześć!” jakiemuś Joemu Langowi. Seksu zero. Jennifer albo 

robi sobie zawodową autoreklamę, albo czuje się samotna i pragnie nawiązać z kimś 
kontakt.

Ale   w   jaką   grę   gra   ten   Kramer?   Wracam   do   niego   i   klikam   na   jego   biografię. 

Dowiaduję się, że ma dwadzieścia osiem lat, skończył studia w Bostonie, pracuje w 

banku   w   Jersey   City   i   w   wolnych   chwilach   zatrudnia   się   jako   konsultant   do 
szkicowania   „webpages”,   to   znaczy   tego,   co   właśnie   oglądam.   Aby   przyciągnąć 

potencjalnych   klientów,   proponuje   połączenia   z   adresami   erotycznymi,   jakieś 
najzupełniej   niewinne   zdjęcia   pięknych   dziewcząt   i   każe   ci   spotykać   lalki   i 

niewiniątka, które są nie kociakami, tylko paniami o nieskazitelnych obyczajach.

Zdesperowany wracam do początkowej listy stu gorących adresów i znajduję coś, 

background image

co podrywa mnie z krzesła. Niejaki Don Moulding zawiadamia, że jeśli chcę piersi, 

genitaliów   czy   innych   części   kobiecego   ciała   oraz   materiału   superporno   w   ilości   i 
okazałości nie osiągniętej nigdy przedtem na ekranie komputera znalazłem strawę dla 

swoich   chuci.   Łączę   się   biegiem   i   natychmiast   pojawia   się   wiadomość,   że   jestem 
sprośniak i powinienem się wstydzić.

Don Moulding jest srogim moralistą z Utah (a więc być może mormonem), który w 

bardzo   długim   tekście   wyrzuca   mi   najpierw,   że   rozpowszechniając   w   Internecie 

obrazy porno lub szukając ich, blokuję linie. Następnie tłumaczy mi, że jeśli szukam 
seksu w komputerze, dzieje się tak dlatego, że jestem chory, pozbawiony przyjaciół — 

by nie powiedzieć: dziewcząt — pyta, czy mam krewnych, których mógłbym kochać, 
oraz ostrzega, że gdyby moja babcia dowiedziała się, co robię, mogłaby umrzeć na 

wylew. W końcu (po nakłonieniu mnie, abym poszedł zwierzyć się księdzu, rabinowi, 
pastorowi)   podaje   mi   listę   adresów   (w   Internecie),   gdzie   mogę   uzyskać   wsparcie 

moralne, w tym służbę wyspecjalizowaną w rehabilitacji takich jak ja pornografów

(http://www.Stolaf.edu/people/bierlein/noxxx/noxxx.html).

I   kończy:   skontaktuj   się   ze   mną   (dmouling@eng.utah.edu),   a   dam   ci   do 

przeczytania wiele listów napisanych przez „takich jak ty przegranych, na tyle głupich, 

że wpadli w moją pułapkę”.

Dochodziła trzecia. Osłabiło mnie to seksualne „wielkie żarcie”. Poszedłem spać i 

śniły mi się stada owiec, aniołów i powabnych jednorożców.

wrzesień 1995

background image

Z

APISZCIE

 

SIĘ

 

DO

 

IMPERIUM

 

ZŁA

!

H

ISTORIE

 

AMERYKAŃSKIE

 

I

 

Z

 

NASZEGO

 

PODWÓRKA

Nie   ma   co   mówić,   odkąd   burmistrzem  Nowego   Jorku  został   Rudolph   Giuliani, 

można   spokojniej   poruszać   się   po   mieście.   Osławiona   Czterdziesta   Druga   Ulica, 

migotliwy olimp grzechu, przeobraża się stopniowo w promenadę teatrów i wystaw 
zdominowaną   przez   Walta   Disneya   i   niemal   odczuwa   się   nostalgię   za   dawnymi 

porno–show   oraz   za   znanymi,   sympatycznymi   zakazanymi   gębami.   Nocą   można 
przemierzyć Washington Square, bo na rogu, żeby dodać ci odwagi, stoi samochód 

policyjny.   Naturalnie   nadal   trzeba   znać   dobre   kwartały,   bo   jeśli   przechodzisz 
wieczorem przez Central Park, to jest to wciąż twoja prywatna sprawa, Giuliani tam 

nie dociera, ale w sumie…

Na przykład można jeździć metrem i czekać spokojnie na pociąg — bez obawy, że 

ktoś’ wbije ci nóż w plecy. I tak oto któregoś’ dnia stałem w spokojnym oczekiwaniu, 
przebiegając   wzrokiem   po   różnych   afiszach,   aż   nagle   podskoczyłem:   na   jednym   z 

kolorowych ogłoszeń odcinał się wyraźnie od tła sierp i młot, czerwone. A pod spodem 
widniał przywołujący wiele wspomnień napis: „Join the party!” Co oznacza: „Wstąp 

do partii”.

Już samo to jest znakiem czasu, ponieważ przed laty cos’ takiego byłoby nie do 

pomyślenia,   symbol   Imperium   Zła   przyprawiał   wtedy   o   drżenie   każdego   dobrego 
Amerykanina, a tych czterech na krzyż członków amerykańskiej partii komunistycznej 

nie uprawiało propagandy w metrze.

No dobrze, powiedziałem sobie, sytuacja uległa zmianie, Ameryka straciła swego 

historycznego wroga, do tego stopnia, że — ponieważ jakiegoś wroga wypada jednak 
mieć —odkurzyła poczciwego Fidela Castro, niezdolnego już skrzywdzić nawet muchę. 

Tak więc na granicach z Ameryką Łacińską urządza się obławy na wwożących do USA 
kubańskie cygara (jakby to była morfina), które stały się symbolem całego zła świata. 

Kuba plus tytoń.

Z drugiej strony ta walka ze złem jest kompletną farsą, ponieważ w Ameryce — 

histerycznie walczącej z paleniem —wybuchła nagle moda na cygara. Dokładnie nie 
wiadomo, dlaczego, biorąc pod uwagę,  że ludzie wychodzą  z biur, żeby zapalić na 

ulicy, a jeśli na papierosa wystarcza kilka minut, to z cygarem albo ma się dużo czasu 
do stracenia,  albo  trzeba  wyrzucić  trzy  czwarte.  Ale tak   się właśnie  sprawy  mają: 

przed   Lincoln   Center   jest   steak–house,   który   jeden   dzień   w   tygodniu   rezerwuje 
wyłącznie dla palaczy cygar, a w niektórych miejscach sprzedaje się kubańskie cygara 

pre–Castro,   to   znaczy   twierdzi   się   kłamliwie,   że   zostały   sprowadzone   (legalnie) 
jeszcze   za   czasów   Batisty,   a   zatem   kosztują   fortunę,   choć   najprawdopodobniej 

wjechały po kryjomu tydzień wcześniej. Dziwny kraj.

Słowem, wszystko to, żeby powiedzieć, iż sierp i młot były zaskakujące,  ale nie 

należy się niczemu dziwić. Jednak kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem narysowaną z 
boku butelkę wódki. W związku z czym zaproszenie „Join the party!” nabrało innej 

wymowy, teraz znaczyło: „Przyłącz się do zabawy”, czyli ty też wpadnij na coctail–
party.

W tym momencie problem był już nie polityczny, tylko semiotyczny, i jak się często 

zdarza, dobra reklama (a ta jest na pewno dowcipna) może zostać wykorzystana do 

wyjaśnienia mechanizmu komunikacji. Język nieraz może być dwuznaczny i podczas 
lekcji semantyki zabawiamy się, analizując podwójny sens zdania: „Rycerz zostawił 

klucze w zamku”.

Reklama, o której mówię, wykorzystuje w dowcipny sposób to właśnie zjawisko. 

background image

Jeśli patrzysz na butelkę, zdanie oznacza zaproszenie na bankiet; jeśli patrzysz na 

symbol polityczny — jest wezwaniem do rewolucji. Ponieważ w obydwu przypadkach 
chodzi   o   zahaczenie   wzrokowe,   zaproszenie   pisemne   wciąż   oscyluje   między 

znaczeniami, również dlatego, że wódka nazywa się Kremlowska, więc tu też gra się 
na   dwuznaczności  Kremla   jako   gwarancji   rosyjskiej   jakości   i   Kremla   jako   starego 

symbolu władzy radzieckiej.

W zeszłym tygodniu widziałem w jednej z włoskich gazet tytuł dotyczący sytuacji 

lira:  Prodi   zadowolony:   „   Wspaniały   rezultat”.  Poniżej   było   zdjęcie   Prodiego   z 
wyrazem twarzy kogoś, kto patrzy na własny samochód w płomieniach. Znakomity 

przykład interakcji  między słowami a obrazem —choć już nie tak piękny przykład 
złośliwego   połączenia   informacji   z   komentarzem.   Ale   tak   właśnie   działa   sztuka 

perswazji.

Jest taka myśl, stara, ale ją tu powtórzę: trzeba w szkole nauczyć dzieci czytać i 

analizować ogłoszenia reklamowe, w ten sposób nauczą się potem czytać gazety. Albo 
odwrotnie.

grudzień 1996

background image

W

AKACJE

 

OFF

 

SHORE

R

EFLEKSJE

 

NA

 

TEMAT

JUTRZEJSZEJ

 

TORTUGI

Tego lata za sprawą zbiegu nudnych okoliczności nie miałem prawdziwych wakacji. 

Przepraszam   za   ten   nikogo   nie   interesujący   autobiograficzny   szczegół,   ale   muszę 

wyjaśnić,   jakim   sposobem,   choć   nie   jestem   przedstawicielem   wielkiej   finansjery, 
znalazłem   się   na   Wielkim   Kajmanie.   Otóż   przez   ostatnie   tygodnie   podróżowałem 

między   obiema   Amerykami   i   odkrywszy   z   radosnym   zdziwieniem,   że   mam   pięć 
wolnych dni w okolicach weekendu, wybrałem pierwszą lepszą wyspę karaibską, na 

którą  mogłem  polecieć  bez   specjalnych   problemów,   i  schroniłem  się  tam.  Była   to 
jedna   z   trzech   wysp   Kajmanów,   nieco   na   południe   od   Kuby,   w   pobliżu   Jamajki. 

Państewko   to   stanowi   część   Wspólnoty   Brytyjskiej,   gdzie   płacenie   dolarami 
kajmańskimi powoduje, że czujemy się jak w Disneylandzie.

Kajmany mają trzy charakterystyczne cechy: pierwszą, do której za chwilę wrócę, 

stanowi fakt, że są one słynnym ra—jem podatkowym; druga to spokojne, przejrzyste 

i ciepłe morze, w którym pływa się, napotykając to superszybkie żółwie morskie, to 
znów ocierając się o niewyobrażalnych rozmiarów płaszczki, tak jednak przyjazne, że 

zamyślam   napisać   nowy   Manifest   w   Obronie   Płaszczki;   i   wreszcie   miejscowa 
turystyka opiera się w dużej części na micie piratów.

Nie tyle z tego powodu, że Kolumb, przybijając do tych wysp, nazwał je Tortugas — 

ponieważ słynna Tortuga Salgariego znajduje się trochę bardziej na północny wschód 

— ile dlatego, że ze względu na swoje położenie i bezludność wyspy te stanowiły punkt 
docelowy, a także bazę działań wielu band pirackich. Wykorzystując mądrze ten mit, 

lokalne przedsiębiorstwo turystyczne przygotowało całe supermarkety, gdzie można 
kupić pełen ekwipunek piracki (rozkosz dla mniej zamożnych turystów), oraz urządza 

festiwale piractwa. Galeon, całkiem wiarygodny, choć skromnych rozmiarów, przybija 
do brzegu, schodzą z niego piraci z przepaską na oku, hakiem, wielką szablą, porywają 

dziewczyny w kostiumach z epoki, improwizują pojedynki, a na koniec sztuczne ognie, 
pirackie tańce na wolnym powietrzu oraz wyżerki złożone z żółwiej sztufady oraz z 

conch,  marynowanego   lub   w   formie   pulpetów,   o   konsystencji   gumy   do   żucia, 
bogatego w proteiny, który miejscowi przygotowują na różne sposoby. Cały program 

polecany jest dla rodzin, tak że piraci (a proszę pomyśleć, jakim źródłem zatrudnienia 
jest piractwo dla pokojowo nastawionych Kajmańczyków) nie mogą podczas swoich 

napadów wypić nawet jednego piwa.

Wszyscy  wiemy,  że  piraci  (ci  prawdziwi)  byli   łajdakami,  ludźmi  bez  sumienia  i 

zasad moralnych, gotowymi obciąć rękę, żeby ukraść pierścionek, żądnymi gwałtów i 
grabieży,  ludźmi,  dla których największą  rozrywką  było postawić nieszczęśnika  na 

mostku i zepchnąć do morza — słowem, zbóje, synowie, mężowie i ojcowie kobiet 
pozbawionych   jakichkolwiek   cnót,   straszni   z   wyglądu,   nie   domyci   i   cuchnący 

czosnkiem i rumem. Jednak czas, z pomocą Hollywoodu, leczy wszelkie rany, i teraz 
ci   nędznicy   stali   się   legendarnymi   bohaterami   i   przedstawiani   są   turystycznym 

rodzinkom jako przykład fascynującego, pełnego przygód życia.

Teraz powróćmy do tego, że Kajmany są rajem off shore, czyli miejscem, gdzie — 

jako że nie istnieją utrudnienia podatkowe, o czym czytamy w codziennych kronikach 
sądowych   —   przelewają   swoje   kapitały   mistrzowie   fałszywych   budżetów,   korsarze 

łapówek,   najeźdźcy   Tangentopoli,   handlarze   bronią,   słowem,   wszyscy   ci,   których 
dzisiejsza   moralność   każe   nam   uznawać   za   podłą   hołotę   do   wytępienia.   Ale   co 

wydarzy się za dwieście lub trzysta lat?

Czas wyleczy wszelkie rany. Kiedy byłem na wyspie, wyobrażałem sobie kanciarzy z 

background image

połowy   świata,   którzy   w   willach   rozrzuconych   wzdłuż   brzegu   knują   to,   co   knuje 

oczywiście   każdy   kombinator  w  interesach,  zapalony  łapówkarz,  pracz  wątpliwego 
pochodzenia   pieniędzy.   I   wyobrażałem   sobie,   że   za   dwieście   lat   miejscowe 

przedsiębiorstwo   turystyczne  będzie   mogło  zorganizować  —  fikcyjne   i  teatralne  —
schodzenie   na   ląd   z   długich   jachtów   z   helikopterami   na   pokładzie   naszych 

dzisiejszych łajdaków, wyzyskiwaczy wdów i ciemięzców dzieci, rasy panów, nowego 
piractwa,   mistrzów   oszustw   podatkowych,   „surferów   offshore”,   w   towarzystwie 

sprężystych   aktoreczek   i   fotomodelek   —   drani   fałszywych   oczywiście,   ponieważ 
autentyczne postaci od dawna nie będą już żyły, ale ubranych tak, jak zwykł się dziś 

ubierać   bogaty   adwokat   zajmujący   się   śmierdzącymi   interesami,   ekspert   od 
fałszywych   bankructw,   dobrze   ogolony   łapówkarz,   wypachniony   drogimi   wodami 

kolońskimi, ze złotym łańcuszkiem na opalonej klacie.

A turyści zapłacą, żeby zobaczyć kanalie naszego wieku. I jeśli można wspomnieć 

nazwiska   niegdysiejszych   piratów:   Morgana,   Drake’a,   Pietra   1’Olonese,   kapitana 
Flinta i Długiego Johna Silvera, to przy tych z przyszłości należy zachować ostrożność. 

Jak na razie dostali bowiem tylko pozwy, ale nie zostali uznani za winnych.

listopad 1996

background image

A

NI

 

JEDNEGO

 

SZPIEGA

 

W

 L

IZBONIE

.

C

O

 

Z

 

TEGO

? N

IEPOKOJĄCA

 

HISTORIA

 

FILMU

KTÓREGO

 

NIE

 

MA

Widziałem w Paryżu Lisbon Story Wima Wendersa. Zapowiadany był jako „v.o.”, a 

więc wersja oryginalna z francuskimi napisami. Film jest niemiecki, reżyser i główni 

bohaterowie   sąjNiemcami,   ale   wersja   oryginalna   jest   angielska   (przynajmniej   w 
zasadniczej   części,   jako   że   wplatają   się   tam   kwestie   w   innych   językach).   Nic 

nadzwyczajnego, ale spostrzeżenie to jest punktem wyjścia dla innych uwag na temat 
losów kina, do jakich pobudza ten film. A propos: rozumiem Francuzów, którzy tak 

bardzo   martwią   się   dominacją   angielskiego   —   stale   oglądając   filmy   nie 
dubbingowane, cierpią z powodu nachalnej obecności tego barbarzyńskiego języka. 

My   natomiast,   w   kraju   dubbingu,   nawet   tego   nie   zauważamy.   Wydaje   się   nam 
naturalne, że również Niemcy w Lizbonie rozmawiają po włosku — w ten sposób nie 

dostrzegamy jednak problemu.

Wim Wenders jest wielkim reżyserem, obrazy są wspaniałe, kolory zapierają dech, 

a wszystko to przy współudziale  nadmorskiego miasta,  odkrywanego w miejscach, 
gdzie jest najbardziej zniszczone. Wenders potrafi zbudować historię z niczego, jest 

mistrzem   braku   zdarzeń,   a   podczas   projekcji   złapałem   się   na   tym,   że   szepczę   do 
będących ze mną przyjaciół: „No dobrze, nie możecie przecież wymagać, żeby był jak 

dawni reżyserzy, pełen zaskoczeń, jak Antonioni…”

Pewien dźwiękowiec, znakomity specjalista od efektów, jedzie do Lizbony wezwany 

przez   swojego   przyjaciela   reżysera:   brzydal   z   nogą   w   gipsie,   niechluj,   potworny 
pechowiec,  z  samochodem  gubiącym   po  drodze  części,  z  odpadającym  tłumikiem, 

wodą gotującą się w chłodnicy, zapasowym kołem, które toczy się po pochyłości i 
wpada do rzeki. Jego przyjazd do Portugalii stanowi jakby szlak inicjacyjny, jednak 

bez końcowego objawienia. Gorzej, przyjaciela reżysera nie ma, opuścił dom — dom 
zaniedbany, ponury i przesadnie duży, jakby obozowisko narzędzi technologicznych w 

opuszczonym klasztorze,  pośród  azulejos  i pokancerowanych tynków — oraz kilku 
przyjaciół, młodych pomocników, muzyków, którzy wiedzą o nim wszystko, ale nie 

mówią, ani też nie okazują, że chcą powiedzieć, gdzie jest.

Kuśtykając po stromych uliczkach i schodach, nasz dźwiękowiec rejestruje hałasy, 

szmery i śpiewy  Lisboa antigua  —N szczerze mówiąc, ten jego bezsensowny wypad 
wart jest godzinę i czterdzieści minut oraz cenę biletu — ale w końcu sam nie wie 

dobrze, co robić, nawet czy zakochać się w śpiewaczce fado — i, na litość boską, nic się 
nie dzieje, tylko jakiś uśmiech, jakaś aluzja, że może, kto wie, zobaczymy, nigdy nie 

wiadomo… Nasz bohater upiera się przy serii tropów, które zwiastują nie wiadomo co, 
i   w   końcu   znajduje   reżysera.   Reżyser   zrozumiał,   że   kamera   obecnie   oddaje   świat 

fałszywy, i postanowił filmować tylko to, czego nie widzi (stając plecami do kamery), i 
przechować to wszystko, przygotowując ogromne archiwum kina, którego nie ma.

Technik, przy pomocy efektu dźwiękowego, przekonuje reżysera, że nie należy tak 

postępować,   ten   zmienia   zdanie   —   wręcz   zbyt   szybko   —   i   obydwaj   powracają   do 

źródeł,   filmując  Lizbonę  jak  leci,  na   czarno—białej   taśmie,  przy  użyciu  skrzynki  z 
korbką   braci   Lumiere,   aż   w   końcu   owe   postaci   Antonioniego   stają   się   jakby 

postaciami Nichettiego.

I cóż, tu film się kończy, ponieważ prawdziwe kino, które ci dwaj zamierzają robić, 

nie jest pokazane. Widzimy dwóch, którzy robią kino wyzwolone, czarno–białe, bez 
scenariusza, na nowo proponując niezliczoną ilość wjazdów pociągu na stację — ale 

oglądamy   ich   w   kolorze,   w   oparciu   o   dobrze   zbudowany   scenariusz   i   już 
zdubbingowanych   po   angielsku   na   międzynarodowy   rynek,  choć   niemiecki   akcent 

background image

tych   dwóch   brzmi   bardzo  Sensucht.  Jeśli   Wenders   zamierzał   zgłosić   votum 

nieufności, powiedzieć coś o niemożności robienia kina, uczynił to, pokazując dwóch 
facetów, którzy rozpaczliwie kino robią. Chyba że Wenders obiecuje nam nie kino, 

którego nie ma, ale to, które będzie. Ale jeszcze nie ma. Chciałoby się tylko wzruszyć 
ramionami, gdyby nie to, że masz ochotę zobaczyć wszystko jeszcze raz, na wypadek 

gdyby umknął ci jakiś trop.

Z   drugiej   strony   ten   nie–Lumiere   nie   jest  też   filmem   współczesnym,   ponieważ 

reguły filmu, do których już się przyzwyczailiśmy, również są pogwałcone, ale nie dla 
prowokacji, tylko niemal przez roztargnienie.Chcę powiedzieć, że trudno zrozumieć, 

dlaczego reżyser, aby zrobić to, co ma zrobić, to znaczy sfilmować rzeczy, których nie 
widzi, musi zejść do podziemia niczym członek Czerwonych Brygad, a wszyscy muszą 

przyczyniać się do tego zła, jakby w grę wchodziła formuła zimnej fuzji (a Lizbona 
była taka sama, jak w innych filmach o Lizbonie, gdzie szpiedzy stoją na każdym 

skrzyżowaniu, jak u nas przybysze spoza Wspólnoty myjący szyby samochodów).

Słowem, jaki jest sens filmu, w sumie przepięknego, który nie tylko mówi, że nie 

można już robić kina, ale, mówiąc o tym, rozczarowuje? Chyba że Wenders chciał, 
żeby takie właśnie było nasze pytanie.

sierpień 1995

background image

I

ŚĆ

 

DO

 

ŁÓŻKA

 

Z

 L

ORENĄ

ŻEBY

 

GO

 

NAM

 

UCIĘŁA

?

Dzień jak co dzień. Poniedziałek 15 lutego. Tematy z pierwszej strony „Corriere 

delia Sera”: lewica traci impet, rozłam między Segnim i Martinazzolim, Giorgio Galii 

nie   przewiduje   różnic   (czy   wygra   prawica,   czy   lewica),   ponieważ   i   tak   nic   mamy 
żadnej   polityki   zagranicznej,   Poggiolini   wciąga   Akademię   Szwedzką   do   afery 

Tangentopoli,  Serb winien ludobójstwa,  ojciec odmawia  uznania  syna z probówki, 
Iran podtrzymuje karę śmierci dla Rushdiego, w Ghanie rzeź z powodu kury, pięciu 

chłopców pobiło epileptyczkę, trwa niewola dwojga Włochów uwięzionych w Somalii. 
Tylko  dwie  dobre  wiadomości: recepty  wysyłane  faksem  oraz   kursy angielskiego   i 

francuskiego   jako   nagroda.   Morał:   jeśli   takie   jest   życie,   poprosić   o   przepisanie 
(faksem)   środka   uspokajającego,   a   potem   nauczyć   się   języka,   żeby   wyemigrować. 

Tylko dokąd?

Dobra technika. Od dzieciństwa bawię się w wymyślanie możliwych scenariuszy 

(jak wszyscy, przypuszczam). Jak bym się zachował, gdyby do domu weszło dwóch 
uzbrojonych mężczyzn? A gdybym się dowiedział, że jestem jedynym następcą tronu 

Bizancjum? Czym mógłbym się zajmować, gdybym oślepł? Scenariusz (ale, uwaga, 
chodzi   o   fantazje,   które   snułem   wiele   lat   przed   Tangentopoli)   był   następujący: 

aresztują mnie i oskarżają o zupełnie nieprawdopodobną rzecz, ale ja nie mam alibi i 
rozumiem, że wpadłem. Co robię? Wciągam w to wszystkich, natychmiast, mówię, że 

tamtego wieczoru byli też Pertini, Andreotti, prezydent Czerwonego Krzyża, dyrektor 
„Espresso”. Wybucha skandal, że ho. Potem, na procesie, mówię, że złożyłem fałszywe 

zeznania, ponieważ bili mnie mokrym ręcznikiem. Wszyscy zostają wypuszczeni, ale 
opinia   publiczna   (a   nawet   sędziowie),   odkrywszy,   iż   cały   ten   wielki   kankan   był 

fałszywy, będzie skłonna uwierzyć, że fałszywe były również zarzuty wobec mnie, więc 
wracam do domu.

No dobrze, to był mój scenariusz, ale zdaje się, że na taki sam pomysł wpadli też 

inni. Niewątpliwie duża część osób zamieszanych w Tangentopoli ma coś na sumieniu 

i   większość   przyznała   się   do   winy.   Ale   ktoś   zastosował   technikę   ogólnego 
współuczestnictwa. Andreotti pocałował Riinę —ależ ohyda (nie powiem, dla którego 

z nich), kto w to uwierzy? A zatem, jeśli to nieprawda, to może również cała reszta jest 
fałszem?   Teraz  opowiadają   nam,  że również  Królewska  Akademia  Szwedzka   brała 

łapówki. Przypomnijcie sobie ten fantomatyczny Europejski Ruch Robotniczy, który 
publikował   biuletyny,   gdzie   oskarżano   Alberoniego,   królową   Elżbietę   i   Noama 

Chomsky’ego o kierowanie międzynarodowym terroryzmem. Nawet amerykańskie i 
włoskie  tajne   służby  nie  zdołały  się  nigdy  dowiedzieć,   co  ów  ruch  chciał  przez  to 

zyskać, coś jednak zyskać musiał.

Lorena.   Kilka  Zapisków  temu   pokpiwałem   z   wielu   moich   przyjaciół 

prześladowanych   wspomnieniem   czynu   Loreny   Bobbitt,   która   (o   czym   może 
zapomnieliście)   obcięła   mężowi   członek.   Żartowałem   z   oczywistego   przerażenia, 

jakim biednego samca napawa zębata pochwa. To najzupełniej normalne. Ale teraz 
dowiadujemy się, że wielu mężczyzn napisało do Loreny z propozycją małżeństwa. 

Dobrze, trochę cierpliwości,  dziewczynki  pragnące  poślubić Maso lub Vallanzaskę, 
namiętność   do   pięknego   mrocznego   przestępcy,   do   Boskiego   Markiza   to   część 

normalnej   patologii.   Piękna   i   Bestia.   Ale   co   powiedzieć   o   kimś,   kto   rozpaczliwie 
pragnie   spać   obok   dziewczyny,   która   udowodniła,   że   jest   gotowa   uciąć   ci   ptaka? 

Dlaczego chcą narażać się na to niebezpieczeństwo? Rosyjska ruletka?

Sądzę, że wyjaśnienie jest dużo bardziej okrutne. Narażają się na wykastrowanie, 

żeby   znaleźć   się   blisko   osoby,   która   pojawiła   się   w   gazetach   i   telewizji.   Męskość, 

background image

owszem, jest ważna, ale kontakt z Sukcesem, który rozprzestrzenia się jak choroba 

zakaźna, jest ważniejszy. Zaprzyjaźnionemu pisarzowi, który mnie poprosił, bym mu 
wyjaśnił   to   zjawisko,   powiedziałem:   „Mutatis   mutandis.  Ci,   którzy   chcą   poślubić 

Lorenę, to ci sami, którzy proszą cię o autograf po tym, jak pojawiłeś się w rubryce 
Pivota lub Augiasa. Niewielu z nich czytało twoje książki i naprawdę cię podziwia czy 

wręcz   kocha.   Inni   nie   wiedzą   nawet,   co   napisałeś.   Chcą   twój   autograf,   bo   się 
pojawiłeś”.

Cacao Meravigliao. Co to ma wspólnego z klimatem przedwyborczym? Młodzi, 

którzy  po latach  oglądają   w telewizji  Indietro tutta  (Cała  wstecz),  audycję   Renza 

Arborego, nie pamiętają, być może, co wydarzyło się podczas pierwszej emisji. Na 
scenę   wchodziły   piękne   brazylijskie   Mulatki,   które   w   zmakaronizowanym 

portugalskim zachwalały Cacao Meravigliao. Dziewczyny były zachwycające, melodie 
—   wpadające   w   ucho.   W   ciągu   trzech   tygodni   ludzie   (naród!)   szukali   Cacao 

Meravigliao w sklepach, po pięciu tygodniach ktoś zaczął je produkować, w sumie 
zrobiła się z tego sprawa.

Stworzyć partię z niczego w czasie jednego programu, czyli efekt Berlusconiego, 

„sponsorao naszego programao”.

luty 1994

background image

J

EŚLI

 

PRZECZYTASZ

 

TE

 

KSIĄŻKI

NAUCZYSZ

 

SIĘ

NAPRAWDĘ

 

POPRAWNIE

 

ROZUMOWAĆ

Mówi   się,   że   obecnie,   w   dobie   kryzysu   książki,   dobrze   sprzedają   się   autorzy 

klasyczni. I to nie tylko w tanich wydaniach — w luksusowych również. I nie tylko ci z 

pierwszej   ligi,   jak   Platon,   ale   też   ci   z   drugiej,   jak   Cyceron,   a   jako   że   czytani   ‘są 
materialiści, na przykład Epikur, a także panteiści, na przykład Plotyn, nic nie ma tu 

do   rzeczy   ani   odrodzenie   prawicy,   ani   ofensywa   lewicy.   Można   powiedzieć,   że 
wydawcy, którzy wyczuli nastroje publiczności, zdali sobie sprawę, iż w chwili upadku 

oraz   odbudowywania   wszystkich   wartości   czytelnicy   szukają   jakiegoś   oparcia. 
Dlaczego  klasycy  dają   poczucie  pewności?   Ponieważ  klasyk  jest autorem,  który  — 

szczególnie w okresach, kiedy książki przepisywano ręcznie — skłonił wielu, by go 
kopiowali,   i   na   przestrzeni   wieków   przezwyciężył   bezwład   czasu   oraz   syreny 

zapomnienia. Uratowali się także ci, którzy nie byli warci nawet ceny pergaminu, gdy 
tymczasem inni, może wielcy, skazani zostali na trwałe zapomnienie; ale statystycznie 

rzecz   biorąc,   społeczność   ludzka   zareagowała   w   oparciu   o   zdrowy   rozsądek   i   jest 
wielce   prawdopodobne,   że   autor,   który   stał   się   klasykiem,   wciąż   ma   nam   do 

powiedzenia coś wartościowego.

Drugim powodem  jest to,  że  w  okresie kryzysu  istnieje  ryzyko,  iż  sami  już  nie 

wiemy,   kim   jesteśmy.   Otóż   klasyk   nie   tylko  mówi   nam,   jak   myślano   w   odległych 
czasach, ale pozwala też odkryć, że dziś myślimy w taki sam sposób, i zrozumieć, jaka 

jest   tego   przyczyna.   Czytać   klasyka   to   jakby   dokonywać   psychoanalizy   dzisiejszej 
kultury,   odnajdując   ślady,   wspomnienia,   schematy,   pierwotne   sceny…   Otóż   to, 

wykrzykujemy, teraz rozumiem, dlaczego jestem taki albo dlaczego ktoś się upiera, 
żebym taki był: cała sprawa zaczęła się od tej strony, którą właśnie czytam. I z wielkim 

zdumieniem   odkrywamy,   że   jesteśmy   arystotelikami   albo   platończykami,   albo 
augustynianami   w   sposobie,   w   jaki   tworzymy   nasze   doświadczenie   —   nawet   w 

błędach, które przy tej okazji popełniamy.

Lektura klasyków to powrót do korzeni. Często szukamy korzeni nie ze względu na 

tęsknotę za czymś poznanym, ale z powodu niejasnego przeczucia, że wyrośliśmy z 
jakiegoś nieznanego pnia. Amerykanin z urodzenia, który odczuwa  nagle potrzebę 

„powrotu” (a przecież jedzie tam po raz pierwszy) do kraju, w którym przyszli na świat 
jego   dziadowie,   odbywa   podróż   wywołaną   nostalgią   wirtualną.   Każdy   czytelnik 

odkrywający klasyków jest „Amerykaninem”, który, naturalizowany od nieskończonej 
liczby pokoleń, odczuwa jednak potrzebę zdobycia wiedzy na temat swoich przodków, 

aby móc odnaleźć ich obecność we własnych myślach, gestach, rysach twarzy.

Inną   piękną   niespodzianką,   jaką   sprawiają   nam   często   klasycy,   jest   to,   że 

spostrzegamy,   iż   byli   od   nas   nowocześniejsi.   Niezmiennie   szokują   mnie   pewni 
kulturalnie   wykorzenieni   myśliciele   zza   oceanu   przytaczający   w   bibliografiach 

wyłącznie książki opublikowane w ciągu ostatniego dziesięciolecia, którzy opracowują 
pewną ideę i często rozwijają ją źle, nie wiedząc, że analogiczna myśl została lepiej 

rozwinięta przed tysiącem lat (albo że już tysiąc lat temu okazała się jałowa).

Przeglądam   właśnie  Mistrza   i   słowo  świętego   Augustyna   (dla   bliskich   — 

Augustyna),   dzieło   opublikowane   przez   Rusconiego   (z   tekstem   oryginalnym   obok 
przekładu),   opracowane   przez   Marię   Bettetini.   Obejmuje   ono   cztery   traktaciki,   z 

których   radziłbym   wam   przeczytać  De   magistro,  czyli  O   mistrzu.  Można   by 
powiedzieć,   że   przypomina   najlepszego   Wittgensteina,   gdyby   Wittgenstein   nie 

przypominał   najlepszego   Augustyna.   Warto   zobaczyć,   jak   ze   zwykłego   spaceru   z 
Adeodatem, swoim naturalnym synem (tak, tak, zanim został świętym, gałgan trochę 

background image

narozrabiał), ojciec—mistrz umiał wydobyć całą serię błyskotliwych uwag na temat 

tego, co to znaczy mówić. Mówię „ze spaceru”, a nie po prostu „podczas spaceru”, 
ponieważ samo cielesne doświadczenie spacerowania sugeruje czasem Augustynowi, 

jak   lepiej   wyjaśnić   znaczenie   używanych   słów   za   pośrednictwem   gestów,   ruchów, 
zatrzymań i przyspieszeń kroku… Prawdziwa rozkosz, zapewniam was. Kiedy klasyk 

jest nam tak bliski, czytając go, smucimy się, że nie przeczytaliśmy go Wcześniej.

Niedawno   przyszedł   do   mnie   student   filozofii,   który   zapytał,   co   powinien 

przeczytać, aby nauczyć się poprawnie rozumować. Podsunąłem mu  Esej o rozumie 
ludzkim 
Locke’a. Spytał, dlaczego właśnie ta książka, na co odparłem, że gdybym tego 

dnia   był   w   innym   nastroju,   mógłbym   mu   równie   dobrze   zasugerować   jeden   z 
dialogów   Platona   lub  Rozprawą   o   metodzie.  Ponieważ   trzeba   jednak   od   czegoś 

zacząć, Locke mógłby być przykładem pana, który poprawnie rozumował, gawędząc 
uprzejmie z przyjaciółmi bez potrzeby używania trudnych słów. Student zapytał, czy 

ta lektura przyda się do pewnej pracy, którą się właśnie zajmuje. Odparłem, że przyda 
mu się, nawet gdyby potem miał sprzedawać używane samochody. Pozna po prostu 

człowieka, którego warto poznać. Temu właśnie służy czytanie klasyków.

styczeń 1994

background image

USA, 

KAMPANIA

 

ANTYNIKOTYNOWA

:

PRÓBA

 

GENERALNA

 

WIELKIEGO

 

BRATA

Zatoka San Francisco jest na pewno jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. 

Roślinność   na   wzgórzach   jest   rajska,   ludzie   uprzejmi.   Przyjaciel   mówi   mi:   „Tutaj 

zlikwidowana   została   wszelka   dyskryminacja,   nie   ma   już   różnicy   między 
homoseksualistami i heteroseksualistami, czarnymi, białymi czy żółtymi, anglo– czy 

hiszpańskojęzycznymi,   atletami   i   niepełnosprawnymi,   mężczyznami   i   kobietami… 
Pozostała  na szczęście różnica  między palącymi i niepalącymi.  W innym wypadku 

gdzie wyładowalibyśmy naszą nienawiść wobec odmienności?” Jeśli w Nowym Jorku 
można   znaleźć   w   barach   i   restauracjach   wydzielone   miejsca   dla   palących,   tutaj 

możecie o nich jedynie pomarzyć. W niektórych barach zabronione jest nawet palenie 
na   powietrzu.   Znalezienie   sklepu,   który   sprzedawałby   papierosy,   jest   problemem. 

Palacze zbierają się w odosobnionych miejscach i rozpoznają po dyskretnych znakach, 
jak kiedyś homoseksualiści.

Jednak   niezależnie   od   kampanii   producentów   tytoniu   samo   społeczeństwo 

amerykańskie   usiłuje   wytworzyć   własne   przeciwciała   w   obliczu   tej   formy 

prohibicjonizmu,   zauważając   że   —   jakkolwiek   tytoń   szkodzi   —   to   jest   bardziej 
niewinny   od   śmiercionośnego   pożywienia,   jakie   przeciętny   Amerykanin   pochłania 

każdego   dnia:   przypalonych,   przesiąkniętych   zepsutym   tłuszczem   hamburgerów, 
tabliczek   czekolady   i   migdałów   wypełniających   wszystkie   dystrybutory,   a 

zawierających   substancje   rakotwórcze,   które   mają   im   zapewnić   dłuższą   trwałość, 
dietetycznych   sałatek   ociekających   olejami   prawie   mineralnymi,   pokrytych 

dekagramami   sera,   poprzekładanych   plasterkami   salami   i   przyduszonych   łychami 
„blue cheese”, który jest niczym innym jak topioną gorgonzolą.

Niedawno   pojawiła   się   książka   Richarda   Kleina  Cigarettes   are   sublime  (Duke 

University   Press),   w   której   autor,   profesor   romanistyki   oraz   krytyk   z   zapędami 

burzycielskimi,   dokonuje   zabawnej   i   dwuznacznej   operacji.   Przyznaje,   że   rzucił 
palenie i że pisze tę książkę właśnie po to, żeby zrozumieć, dlaczego to zrobił: na 

każdym   kroku   przestrzega,   że   jego   zamiarem   nie   jest   zachęcanie   do   palenia,   ale 
poszukiwanie   psychologicznego,   społecznego   i   artystycznego   znaczenia   papierosa; 

następnie poświęca dwieście bitych stron na pochwały tego fascynującego produktu. 
Śledzi jego dzieje poprzez literaturę, od Sveva (oczywiście) do Cocteau, od Bizeta do 

Sartre’a, od Mallarmego do Remarque’a i dalej, aż do — naturalnie —  Casablanki, 
gdzie poza Ingrid Bergman palą wszyscy bez wyjątku.

Reasumując: palenie nie może być represjonowane z powodu jego szkodliwości, 

wziąwszy   pod   uwagę,   że   ludzie   palą   właśnie   dlatego,   iż   jest   to   niebezpieczne. 

Wciąganie dymu w głąb płuc jest wręcz bolesne (dym jest nieprzyjemny), a pali się 
właśnie   po   to,   żeby   przejść   także   przez   tę   próbę.   Poza   właściwościami   czy   to 

pobudzającymi,   czy   uspokajającymi   nikotyny   (piękna   analiza   poświęcona   jest 
ostatniemu   papierosowi   przed   rozstrzelaniem),   papieros   jest   wzniosły   —   w 

kantowskim sensie tego słowa — straszny, groźny, jako źródło bólu i przyjemności 
jednocześnie, niczym przeżywanie burzy.

Mimo że rzucił palenie, Klein, skłonny do wielbienia papierosa, uznaje go za środek 

ekspresji i samopotwierdzenia (dlatego pali teraz dużo kobiet, palą młodzi i biedacy). 

Tłumić   jego   użycie   to   tłumić   swobodę   wyrazu,   i   to   w   sposób   niemal   bezbolesny 
(politycznie),   ponieważ   chodzi   o   ekspresję   milczącą,   której   likwidacja   nie   jest  tak 

widoczna jak tłumienie prawa głosu i publikacji.

W   gazecie,   którą   zostawiłem   w   samolocie,   ktoś   zauważał,   że   kampania 

background image

antynikotynowa na pewno w pewien sposób wpływa na opinię publiczną, chyba że 

autor, przyznając, iż palenie szkodzi, proponował zastosowanie tych samych technik 
perswazji do wyeliminowania innych równie szkodliwych zachowań. Wniosek: jeśli 

udało się nam przekonać ogromną większość do niepalenia, moglibyśmy tak samo 
nakłonić ją, aby robiła coś, co uważamy za naganne. Proszę zauważyć, do czego mogą 

doprowadzić   te   przesłanki.   Kampania   antynikotynowa   stanowi   próbę   generalną 
totalitarnej mowy Wielkiego Brata. Każdy kraj ma swoją telekrację.

Opuszczam   Kalifornię   i   trafiam   do   Miami.   Wchodzę   bojaźliwie   do   hotelu.   Bez 

problemu   dają   mi   pokój   dla   palących,   w   holu   widzę   popielniczkę.   W   restauracji 

pytam, czy jest kącik  dla  palących.  Patrzą  na mnie jak na wariata.  W barze,  przy 
stolikach, na parkiecie tanecznym wszyscy kopcą jak lokomotywy. Powierzchnia dla 

niepalących jest mała, z boku, wystawiona na zapachy dochodzące z kuchni i na dym z 
wolnych   obszarów.   Co   się   tu   dzieje?   To   proste.   Kalifornia   żyje   z   podatków   ludzi 

interesu i bogatych rezydentów, którzy nienawidzą palenia, a więc palaczy się tam 
goni. Floryda żyje z pieniędzy starych emerytów i uchodźców kubańskich, których 

wrogość   wobec   Castro   nie   obejmuje   nienawiści   do   cygar.   A   więc   pali   się. 
Prohibicjonizm jest prohibicjonizmem, etyka jest etyką, ale interesy są interesami.

lipiec 1994

background image

W

YJAŚNIĘ

 

WAM

W

 

JAKIM

 

SENSIE

 

PIŁKA

 

NOŻNA

JEST

 

SEKSUALNĄ

 

PERWERSJĄ

Znaleźć   się   w   Argentynie,   kiedy   szaleje   Mundial,   to   niewątpliwie   znaczące 

doświadczenie. Szczególnie jeśli w tych właśnie dniach Argentyna wygrywa. Goszcząc 

na   różnych   wykładach   i   spotkaniach,   odkryłem,   że   pewnego   dnia   wszystkie   moje 
zajęcia zostały odwołane i mam wolne całe popołudnie. Był to dzień meczu Włochy–

Norwegia i gospodarzom zdawało się, że odciąganie gościa od takiego wydarzenia jest 
nie do pomyślenia. Zresztą cokolwiek bym zrobił, o tej porze i tak byłbym sam. Reszta 

Buenos Aires przykuta była do telewizorów.

Nie   mogłem   też,   rzecz   jasna,   uniknąć   natarczywych   pytań   dziennikarzy   na   ten 

temat. Otóż obejrzałem ten mecz, ponieważ było to piękne widowisko, a gdy już je 
oglądasz, musi choć trochę zabić ci serce. Kiedy jednak zadają mi pytania na temat 

piłki nożnej, to tak jakby pytali mnie o Danię. Dania jest rozkosznym krajem, byłem 
tam   wiele   razy,   od  Syrenki   Andersena   do  Helsingor   aż   po  Jutlandię,   i   chciałbym 

powrócić tam w przyszłości. Jednak nie jest tak, że nie sypiam po nocach, myśląc o 
Danii,   a   następnego   ranka   każę   sobie   tłumaczyć   duńskie   dzienniki:   cieszę   się,   że 

Dania istnieje, i na tym koniec.

Kiedy próbujesz wytłumaczyć komuś uczucia normalnej osoby wobec piłki nożnej, 

nie   rozumieją   cię.   I   tak   jeden   z   argentyńskich   dzienników   nie   oparł   się   pokusie 
zatytułowania   pewnego   swego   artykułu,   powołując   się   na   moje   domniemane 

oświadczenie: „Piłka nożna jest seksualną perwersją”. Ja powiedziałem coś bardziej 
stonowanego, mówiłem zresztą o tym przy innych okazjach, ale spróbuję wyjaśnić 

moim bliźnim, jaki jest mój punkt widzenia.

Sądzę,   że  osoba  normalna,   w  granicach   pewnego   wieku,   powinna   się  kochać,   i 

sądzę, że jest to rzecz zdrowa i piękna. Istnieją też sytuacje, kiedy patrzy się, jak kocha 
się dwoje ludzi. Mam na myśli niekoniecznie kina porno, wystarczy normalny film, w 

którym   widzi   się   dwie   piękne,   z   wdziękiem   spółkujące   osoby.   W   umiarkowanych 
granicach   może   to   być   przyjemne   doświadczenie.   Na   koniec   są   jeszcze   osoby   z 

zahamowaniami   seksualnymi,   które   podniecają   się,   słysząc,   jak   ktoś   opowiada,   że 
widział   w   Amsterdamie   kochającą   się   parę.   Tutaj,   jak   mi   się   zdaje,   jesteśmy   na 

granicy ‘perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy ktoś zadowala się 
tym, co ma).

Sądzę, że z piłką nożną jest podobnie. Gra w piłkę jest piękna, i przykro mi, że w 

dzieciństwie i wczesnej młodości uznano mnie za mistrza samobója, nie dopuszczając 

do poważniejszych rozgrywek. Ale przecież można też próbować kopać piłkę w parku, 
co robi dobrze zdrowiu. Zdarza się też, że jest jedenastu panów grających lepiej od 

ciebie, i oglądanie ich gry to rzecz bardzo podniecająca. Robię to niekiedy i rozkoszuję 
się, jakbym był w operze. I na koniec są również ludzie spędzający cały boży dzień 

bliscy zawału serca, dyskutując nad tym, co gazety napisały o meczach piłki nożnej, 
których   oni   może   nawet   nie   widzieli.   I   tu,   jak   mi   się   zdaje,   jesteśmy   na   granicy 

perwersji   (poza   przypadkami   wyraźnego   kalectwa,   kiedy   zadowalamy   się   tym,   co 
mamy).

Ktoś mógłby zaoponować, powiedzieć, że to samo dzieje się z kimś, kto chodzi do 

teatru, do opery, na koncerty. Czy ja może uważam za ograniczenie, że ludzie idą 

słuchać   Pavarottiego   czy   orkiestry   Mutiego   albo   oglądać   Gassmana?   W   pewnym 
sensie tak, jeśli sami nigdy nie próbowali śpiewać, posługiwać się — choćby źle — 

jakimś instrumentem, zagrać bodaj w amatorskim przedstawieniu kościelnym. Nie 
myślę   o   marksistowskiej   utopii   wyzwolonego   społeczeństwa,   w   którym   każdy   jest 

background image

myśliwym,   rybakiem   itd.,   ale   twierdzę,   że   kto   spróbował   grać   niechby   tylko   na 

okarynie, jest lepiej przygotowany, by ocenić to, co robi PoUini; tylko ten, kto próbuje 
czasem podśpiewywać przy goleniu albo podlewaniu kwiatów, może docenić talent 

wielkiego śpiewaka. Kto nigdy nie próbował brzdąkać  Le petit montagnard,  mniej 
zdolny   jest   ocenić   wykonanie   wielkiego   pianisty.   W   życiu   trzeba   też   spróbować 

śpiewu, gry aktorskiej (wygłaszając bodaj tylko piękne i porywające przemówienie na 
zebraniu zakładowym), aby potem móc bardziej rozkoszować się wykonaniem dużo 

lepszym  od naszego.  I  gdyby  potem  ktoś,   kto  nigdy  nie  chodzi  do  opery,  spędzał 
tydzień, dyskutując o recenzjach zebranych przez Pavarottiego —choćby nawet był to 

rzadki przypadek — mówiłbym o perwersji.

Wydaje   mi   się,   że   są   to   bardzo   proste   prawdy.   Jednak   niezwykle   trudno   jest 

wytłumaczyć je komuś, kto na dyskusje o piłce nożnej traci tak dużo czasu, że potem 
nie ma go, nawet w niedzielę, na pokopanie piłki z własnymi dziećmi —albo z dziećmi 

przyjaciół. Ale to może ja jestem zboczony. Nie mówmy o tym więcej. Jak najszybciej 
wrócę do Danii.

lipiec 1994

background image

W

YWIAD

 

Z

 A

LESSANDREM

 M

ANZONIM

.

N

A

 

WYŁĄCZNOŚĆ

: „D

OŚĆ

 Z

IELONYCH

 Ś

WIĄTEK

!’

Niedawno   na   jednym   z   kongresów,   zanim   rozpocząłem   moje   wystąpienie, 

przyjaciel dziennikarz (zastrzegam, że chodzi o dobrego dziennikarza) poprosił o kilka 

uwag   na   temat   tego,   co   mam   powiedzieć.   Odparłem,   że   skoro   tam   jest,   może 
wysłuchać   mnie   i   innych,   a   potem   będzie   mógł   napisać   żywe   i   wiarygodne 

sprawozdanie.   Odpowiedział   strapiony,   że   bardzo   by   chciał,   ale   jego   dyrektor 
twierdzi, iż dzisiejsze dziennikarstwo nie polega na opowiedzeniu, jak dziecko zostało 

pożarte przez krokodyla, ale na spytaniu jego mamy, czyjej przykro. Zwróciłem mu 
uwagę, że jeśli powiem cztery słowa na krzyż, to powiem dużo mniej i gorzej, niż 

zamierzam to za chwilę uczynić. Odpowiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale musi 
przesłać relację  w ciągu godziny, a zatem przed zakończeniem całego  wydarzenia. 

Wtedy   dałem   mu   tekst   wystąpienia   mojego   oraz   pozostałych   mówców,   i 
powiedziałem:   „Idź   natychmiast   do   hotelu.   Wybierz   zdania,   które   wydają   ci   się 

najbardziej znaczące, postaw pytania, zdania opatrz cudzysłowem jako odpowiedzi i 
uzyskasz   absolutnie   oryginalne   wywiady”.   Tak   też   uczynił   i   następnego   dnia   jego 

artykuł był znakomity, nie ma co.

Na temat szału wywiadów odsyłam do nowej książki Furia Colomba, Ultime notizie 

sul   giornalismo   (Ostatnie   wiadomości   na   temat   dziennikarstwa,  Laterza), 
opracowania   o  bardzo   skromnym  tytule   —  w  istocie   jest  to  bowiem   o  prawdziwy 

podręcznik dziennikarstwa. Tutaj pragnę tylko przypomnieć, że jeśli może mieć sens 
przeprowadzanie   wywiadu   z   osobą   publiczną,   żeby   wyciągnąć   z   niej   coś,   czego 

nikomu jeszcze nie powiedziała, nie ma sensu pytać autora, co napisał w wydanej 
właśnie książce. Przede wszystkim dlatego, że czytelnicy nie wiedzą jeszcze, o czym 

ona   mówi,   a   zatem   czytają   dialog   o   przedmiocie,   którego   nie   znają;   po   drugie 
ponieważ   autor,   aby   napisać   swoją   książkę,   długo   pracował,   można   więc 

przypuszczać, że na owych stronicach dał z siebie to co najlepsze, w wywiadzie zaś 
mówi rzeczy pomyślane w pośpiechu, bez głębszego zastanowienia, a zatem daje z 

siebie   to   co   najgorsze.   Nic   z   tego:   gazeta   powie   zawsze,   że   bez   wywiadu   traci 
wiarygodność i że jeśli nie ma wywiadu, nie będzie też recenzji (czasami gazeta jest 

tak zadowolona z wywiadu, że zapomina potem o recenzji).

Aby czytelnik Zapisków lepiej zrozumiał, jak się rzeczy mają, powinien wyobrazić 

sobie, że do redakcji jakiegoś dziennika dociera wiadomość, iż Alessandro Manzoni 
opublikował właśnie Narzeczonych. Kierownik działu kultury biegnie do naczelnego: 

ponieważ konkurencyjna gazeta o wrażenia z lektury poprosiła Leopardiego, byłoby 
świetnie zwrócić się z prośbą o krytyczną lekturę do profesora De Sanctisa. Naczelny 

się wścieka: „Jaki tam De Sanctis i De Diabolis! Ten ci potem wystrzeli z dziesięcioma 
kartkami, których nikt nie będzie chciał czytać, gorzej niż Cita—ti! Wywiad, wywiad z 

tym Manzonim! Nigdzie nie publikowane wypowiedzi! A przede wszystkim wyciągnąć 
z niego to, czego oczekuje czytelnik, dlaczego pisze, czy myśli, że powieść umarła, 

takie rzeczy! Coś powalającego, nie więcej niż strona, bardzo proszę!”

Teraz następuje tekst sensacyjnego wywiadu.

Panie   Manzoni,   czy   mógłby   pan   streścić   swoją   powieść   w   dziesięciu 

słowach?

— Spróbujmy: dwoje się kocha, chcą się pobrać, najpierw zdaje się, że nie, potem — 

że tak…

Jest   czternaście,   ale   spokojnie,   najwyżej   coś   przytnę.   A   zatem   to 

historia miłosna?

background image

— Niezupełnie. Jest opatrzność, jest zło, jest zaraza…

Dlaczego właśnie zaraza, a nie, powiedzmy, zawał serca?
— Przy zawale wystarczyłaby jedna strona…

Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan pisze?
— A co innego miałbym robić? Czy widzi mnie pan jako ciężarowca?

Pójdźmy   dalej.   Dlaczego   pańska   historia   rozgrywa   się   nad   jeziorem 

Como, a nie Titicaca?

— Wie pan, my, artyści,  idziemy za głosem serca,  a serce ma powody, których 

rozum nie zna.

Przepiękne, niech sobie zapiszę. A zatem: sercu się nie rozkazuje…
— Nie. Serce ma powody, których rozum nie zna.

Właśnie, streszczałem. Teraz proszę powiedzieć, kiedy obmyśla pan to, 

co pan pisze?

—   Cóż,   zależy…   Ciągle   o   tym   myślę.   Myśleć   znaczy   żyć,   kiedy   myślę,   czuję   się 

żywy…

Fantastyczne! Mógłby pan to powtórzyć w trzech słowach?
— Myślę, więc jestem.

Bardzo   oryginalne.   Ale  Pan   pisał   też   hymny  religijne,   na  przykład   o 

Bożym   Narodzeniu…   Dlaczego   powieść   o   parze   narzeczonych,   a   nie   o 

Zielonych Świątkach?

— Ponieważ o Zielonych Świątkach napisałem już hymn.

Słusznie. I pisze pan już nową powieść?
— Dopiero co skończyłem tę, niech mi pan da złapać oddech!

Jesteśmy tajemniczy, co? Ostatnie pytanie: czego oczekuje Pan po tej 

książce?

— Cóż, żeby ją wielu przeczytało, żeby się spodobała…
Naczelny   czyta   wywiad:   „To   właśnie   jest   sensacja!   Strzel   gigantyczny   tytuł   i 

celujemy w najbardziej pikantne szczegóły, głównie w ostatnie stwierdzenie: Manzoni 
wyznaje: »Dość Zielonych Świątek! Ja dam wam bestseller!«„

czerwiec 1995

background image

T

O

 

FILOZOFIA

 

NAUCZY

 

NAS

JAK

 

KORZYSTAĆ

 

Z

 

INFORMACJI

To bardzo rzadkie, żeby w Stanach Zjednoczonych (chyba że chodzi o seminarium 

w   ściśle   wyspecjalizowanej   instytucji)   ktoś   mówił   o   problemie   telewizji.   Żaden 

dziennikarz   nie   zapyta   nigdy,   co   myślicie   o   dominacji   telewizji   w   życiu 
‘współczesnym,  żadna   gazeta  nie  poświęci  temu  tematowi   pełnych  troski  refleksji. 

Telewizor jest sprzętem gospodarstwa domowego jak lodówka, a lodówka powinna 
być zdaniem Amerykanów wypełniona możliwie największą ilością rzeczy; następnie 

rozróżniają oni osoby normalne, które otwierają ją rano, żeby zrobić sobie jajka na 
boczku, oraz osoby nienormalne, które otwierają ją w dzień i w nocy, osiągając owe 

występujące tylko na kontynencie amerykańskim rozmiary i kształty.

Podobnie, wciąż w Stanach Zjednoczonych, informatyka osiągnęła tak niesłychany 

stopień   rozpowszechnienia,   że   właściwie   nikt   już   nie   wysyła   listów,   a   wszyscy 
korzystają z poczty elektronicznej, jednakże rzadko się zdarza, żeby w czasie jakiejś 

debaty   ktoś   zapytał   was,   co   myślicie   o   takim   sposobie   szerzenia   się   informacji. 
Informacja jest i basta.

Natomiast   w   Ameryce   Łacińskiej,   gdzie   telewizja   i   informatyka   są,   oczywiście, 

powszechne,   ale,   powiedziałbym,   bardziej   w   rozmiarach   europejskich   niż 

północnoamerykańskich, ludzie są opętani problemem komunikacji. Jeśli jesteście w 
tamtych   stronach,   nie  pytają   was   o  nic  innego.   Wykłady   z   dziedziny   komunikacji 

odbywają  się nawet na wydziałach  nauk ścisłych.  I wreszcie  to Latynosi wymyślili 
dziwny   termin   „communicador”,   gdzie   nigdy   nie   wiadomo,   czy   odnosi   się   on   do 

kogoś, kto komunikuje (w którym to przypadku, tłumaczę zawsze, na świecie jest pięć 
miliardów „komunikatorów”), do kogoś, kto studiuje komunikację, czy też do kogoś, 

kto komunikuje lepiej od innych, jak Madonna lub papież.

Nie  wiem,   czy  obsesja  ta  jest rezultatem   nieuchronnej  zależności,   jaką   kraje   te 

odczuwają w stosunku do komunikacyjnych wzorów północnoamerykańskich, czy też 
ludzie stają się wrażliwi na komunikację, tak jak stają się wrażliwi na piłkę nożną (w 

której   to   sytuacji   należałoby   powiedzieć,   że   intensywne   praktykowanie   masowej 
komunikacji   towarzyszy   teoretycznej   wobec  niej   obojętności   wyłącznie   w  obszarze 

baseballu).

Obsesja   nie   przeszkadza   w   tym,   żeby   formułować   również   bardzo   słuszne 

problemy. Na przykład, w Ameryce Łacińskiej wszyscy zastanawiają się nieustannie (i 
pytają   was   o   to   w   wywiadach,   dyskusjach,   na   seminariach,   na   zakończenie 

akademickiego wykładu, który dotyczył na przykład chińskiej akupunktury), jak uda 
się   nam   wyselekcjonować   informację   z   coraz   większej   obfitości   komunikatów. 

Zachwycają   się,   kiedy   odpowiadacie   im   takim   oto   przykładem:   dawniej   ktoś,   kto 
musiał zająć się jakimś badaniem, szedł do biblioteki, znajdował dziesięć tytułów na 

dany temat i czytał; dzisiaj naciska klawisz swojego komputera, otrzymuje bibliografię 
złożoną z dziesięciu tysięcy tytułów, więc rezygnuje (albo, jeśli jest mądry, wyrzuca ją i 

wraca do biblioteki).

W ostatnich dniach trafiłem na wielu rozmówców poruszonych innym przykładem, 

który, jak myślę, może zainteresować też czytelników moich Zapisków. Na lotniskach 
kupuję zawsze czasopisma komputerowe, ponieważ są bogate w informacje i dobre do 

przeglądania w samolocie.

W   lipcowym   numerze   „PC   World”   (podpisane   przez   Dana   Millera)   znalazłem 

osiemdziesiąt, powtarzam, osiemdziesiąt rad, jak pozbyć się wielkiej liczby operacji, 
które wasz program Windows 3.1 potrafi robić, ale które większości użytkowników 

nigdy się nie przydadzą, a zajmują ogromną przestrzeń pamięci, spowalniając pracę 

background image

innych programów.

Niektóre instrukcje są łatwe do wykonania, inne wymagają wiele uwagi i pracy, a 

ryzykuje się przy tym spowodowanie nieodwracalnych szkód, ale jest też prawdą, że w 

końcu   po   skorzystaniu   nawet   z   dwudziestu   tylko   wybranych   wskazówek   program 
stanie  się dużo poręczniejszy. Spróbowałem.  Odkryłem, że Windowsy nie tylko są 

zdolne wykonać operacje, o których nie miałem pojęcia i które nic mnie nie obchodzą, 
ale też że w swojej szczodrości ładują do naszekomputera nieskończoność instrukcji 

obecnych również w DOS–ie, można więc podjąć decyzję o zachowaniu tylko tych 
zawartych   w   directory   wybranym   przez   wasz   Autoexec.bat   (zwracam   się   do 

ekspertów).

Historia ta wydaje mi się alegorycznie wyrazista. Wydajecie pieniądze, żeby kupić 

program   naszpikowany   informacjami,   następnie   wydajecie   kolejne   pieniądze   na 
zakup   czasopisma,   które   uczy,   jak   się   owych   informacji   pozbyć   (kolejne   kwoty 

wydajecie po to, aby udało wam się wyrzucić co trzeba we właściwy sposób).

To wspaniałe — mieć tak dużo informacji do dyspozycji, ale potem należy nauczyć 

się je selekcjonować i nie dać się przytłoczyć. Najpierw trzeba nauczyć się korzystania 
z informacji, a następnie używania jej z umiarem. Chodzi bez wątpienia o jeden z 

problemów wychowawczych nadchodzącego stulecia. Sztuka dziesiątkowania stanie 
się jedną z dziedzin filozofii teoretycznej i moralnej.

lipiec 1994

background image

U

WIERZCIE

 

MI

JEST

 

KOMPUTER

 

PROTESTANCKI

 

I

 

JEST

 

KATOLICKI

Przyjaciele,   Włosi,   Rodacy.   Domagam   się,   aby   utworzono   Komitet   Zdrowia 

Publicznego,   który   podejmie   się   cenzurowania   w   prasie   włoskiej   (również   przy 

pomocy   drastycznych   metod)   dyskusji   dotyczących   następujących   tematów   (po 
każdym temacie do ocenzurowania następuje w nawiasie temat alternatywny, równie 

zbędny, gęsty jednak od rozwiązań polemicznych). Czy Joyce jest nudny (czy ma się 
erekcję przy lekturze Tomasza Manna)? Czy Heidegger jest odpowiedzialny za kryzys 

lewicy   (czy   Ariosto   spowodował   anulowanie   Edyktu   z   Nantes)?   Czy   semiotyka 
redukuje różnicę między Waltem Disneyem a Dantem (czy De Agostini robi dobrze, 

odnotowując w tym samym atlasie Vimercate i Saharę)? Czy Włochy zbojkotowały 
fizykę kwantową (czy Francja knuje przeciw trybowi łączącemu)? Czy Mario Vargas 

Llosa jest politycznie upoważniony, żeby zajmować się kinem (czy Aldo Palazzeschi 
wymawiał w poniedziałki słowo „precipitevolissimevolmente”)?

Czy nowe technologie zabijają książkę i kino (czy sterowiec wyparł rower)? Czy 

inkwizycja postępowała w sposób zgodny z Konwencją Genewską (czy Ludwik XIV był 

przychylny   penicylinie)?   Czy   komputer   zabija   natchnienie   (czy   długopis   jest 
protestancki)? Czy opozycja dobrze robi, krytykując rząd (czy owce są baranami)? Czy 

Grupa 63 była dobra czy zła (czy deszcz niszczy zbiory)?

I dalej: czy Mojżesz był antysemitą; czy Leon Bloy kochał Calasso; czy Rousseau 

jest odpowiedzialny za bombę atomową; czy Homer akceptował inwestycje w Bot; czy 
Sacro Cuore jest monarchistyczne czy republikańskie. Dodałbym jeszcze prośbę, żeby 

nie   zajmować   się   kwestią,   czy   Popper   sprzyjał   Freudowi,   Marxowi   i   Mauriziowi 
Costanzowi. Poleciłbym raczej Einaudiemu, aby wznowił w wydaniu ekonomicznym 

(tegoż  Poppera)  Logikę odkrycia  naukowego,  a  wszystkim  (szczególnie  politykom 
Drugiej   Republiki)   przeczytanie  Conjectures   and   Refutations  (w   ekonomicznym 

wydaniu   U   Mulino),   a   w   szczególności   eseju   zatytułowanego  Przyczynek   do 
racjonalnej teorii tradycji,  
w którym we wspaniały sposób mówi się o syndromie 

spisku.

Nieco wyżej zastanawiałem się, czy długopis jest protestancki. Przychodzi mi do 

głowy   kwestia   jeszcze   bardziej   płonna,   do   której   jestem   jednak   przywiązany.   Nie 
zastanawiano się nigdy wystarczająco nad nową walką religijną, która niepostrzeżenie 

zmienia współczesny świat. Jest to myśl stara, ale zauważyłem, że kiedy się nią dzielę, 
natychmiast zyskuję poklask.

Faktem jest, że świat dzieli się teraz na użytkowników komputera Macintosh oraz 

użytkowników komputerów przystosowanych do systemu operacyjnego MS–DOS. W 

moim najgłębszym przekonaniu Macintosh jest katolicki, a DOS protestancki. Więcej, 
Macintosh   jest   katolicko–kontrreformacyjny   i   odczuwa   wpływ  ratio   studiorum 

jezuitów. Jest serdeczny, przyjacielski, pojednawczy; mówi wiernemu, jak powinien 
postępować, krok po kroku, aby dotrzeć — jeśli nie do królestwa niebieskiego — do 

momentu ostatecznego druku dokumentu. Jest katechistyczny — istota objawienia 
rozwiązana  jest w zrozumiałych  formułach  i w okazałych  obrazach.  Wszyscy mają 

prawo do zbawienia.

DOS   jest   protestancki,   a   wręcz   kalwiński.   Przewiduje   dowolną   interpretację 

zapisów,   wymaga   osobistych   i   bolesnych   decyzji,   narzuca   zawiłą   hermeneutykę, 
uważa  za  oczywiste,  że  zbawienie  nie jest w zasięgu wszystkich.  Po uruchomienia 

systemu   wymagana   jest   osobista   interpretacja   programu:   z   dala   od   barokowej 
świętującej   społeczności   użytkownik   zamknięty   jest   w   samotności   własnej 

wewnętrznej pasji.

background image

Ktoś   zaoponuje,   że   po   przejściu   do   Windowsów,   świat   DOS–u   zbliżył   się   do 

kontrreformacyjnej tolerancji Macintosha. To prawda: Windowsy stanowią schizmę 
typu   anglikańskiego,   wielkie   ceremonie   w   katedrze,   jednak   z   możliwością 

natychmiastowego powrotu do DOS–u, aby zmodyfikować całą masę spraw w oparciu 
o dziwaczne decyzje —ostatecznie można dopuścić do kapłaństwa również kobiety i 

gejów.

Naturalnie,   katolicyzm   i   protestantyzm   tych   dwóch   systemów   nie   mają   nic 

wspólnego   z   kulturalnymi   i   religijnymi   poglądami   użytkowników.   Pewnego   dnia 
odkryłem, że surowy i wiecznie zatroskany Fortini używa Macintosha — rzecz nie do 

wiary. Należałoby się jednak zastanowić, czy na dłuższą metę użycie takiego a nie 
innego   systemu   nie   doprowadzi   też   do   głębokich   przemian   wewnętrznych.   Czy 

naprawdę można używać DOS–u i kibicować Wandei? A poza tym: czy Celinę pisałby 
w   Wordzie,   Word   Perfekcie   czy   w   Wordstarze?   Czy   Kartezjusz   programowałby   w 

Pascalu?

A   co   powiedzieć   o   języku   maszyny,   który   decyduje   o   przeznaczeniu   obydwu 

systemów   czy   środowisk?   Och,   ten   jest   starotestamentowy,   talmudyczny   i 
kabalistyczny. Ajaj, jak zwykle lobby żydowskie…

wrzesień 1994

background image

N

EONAZIZM

 

W

 

INTERNECIE

. Z

ALETY

 

DOBRZE

POMYŚLANEGO

 

PRZEGLĄDU

Jak już powiedziałem w innych Zapiskach, anarchiczna ilość informacji dostępnej 

w   Internecie   jest   na   pewno   gwarancją   pluralizmu,   ale   rodzi   też   bardzo   poważny 

problem kryteriów selekcji. Poza przypadkami szczególnymi, kiedy żeglując, wiem, że 
mówi   do   mnie   Luwr   albo   Pentagon,   trafia   się   często   na   źródła,   których   ścisła 

kompetencja i wiarygodność nie są znane. Również dlatego, że pod wiele adresów, 
tworząc różne pętle, dociera się poprzez ośrodki uniwersyteckie, bez żadnej jednak 

gwarancji, że punkt docelowy kontrolowany jest przez punkt wyjścia.

Pewien   amerykański   przyjaciel   pokazał   mi   z   wielką   dumą   wykaz   dwustu 

homepages, gdzie jego ostatnia powieść polecana jest jako jedno z ulubionych dzieł 
gospodarza.  Jednak to, że chodzi o wiele przypadków,  nie mówi mu statystycznie 

więcej,   niż   mógł   mu   powiedzieć   jego   wydawca,   to   znaczy   że   jego   książka   jest 
bestsellerem — a co za tym idzie, prawdopodobnie spodobała się wielu czytelnikom. 

Ale   ilu   spośród   tych   dwustu   jest   wariatami,   i   to   wariatami   do   tego   stopnia,   że 
powinien on boleć nad tym, iż jest ulubionym autorem głupców?

Przy pewnych tematach ekspert jest oczywiście zdolny natychmiast zrozumieć, czy 

mówiący jest osobą poważną czy nie, ale przy wszystkich innych ten sam ekspert jest 

tak samo głupi, jak pozostali użytkownicy sieci. Dlatego —również w tych Zapiskach 
— 
życzyliśmy sobie, żeby powstały jak najszybciej ośrodki gwarancyjne, dostarczające 

recenzji wyspecjalizowanemu pismu.

Inny przykład. Ktoś, kto ma kupić nowy samochód, jeśli ogląda reklamy, odkrywa, 

że   wszystkie   samochody   są   równie   wspaniałe.   Ale   jeśli   jest   ostrożny,   kupi 
specjalistyczny magazyn dotyczący czterech kółek, w którym wyjaśnią mu, że taki to a 

taki  pojazd spala dużo, że pojazd A jest równie szybki jak pojazd B, ale waży sto 
kilogramów   więcej,   z   czego   można   wywnioskować,   że   na   te   sto   kilo   składają   się 

stalowe sztaby, które zapewniają większe bezpieczeństwo.

Naturalnie kryteria oceny samochodu są w dużej mierze obiektywne (przynajmniej 

jeśli chodzi o szybkość, ciężar, zryw i przyspieszenie), podczas gdy określenie, że dany 
adres jest wiarygodny, zawiera w sobie ocenę „ideologiczną”. Poza tym jeśli ktoś chce 

upewnić się co do samochodu, szuka czasopisma poświęconego motoryzacji, ale jeśli 
chce   mieć   pewność   co   do   jedzenia   z   puszki,   będzie   musiał   poszukać   pisma 

poświęconego   żywieniu.   Natomiast   kto   wchodzi   do   Internetu,   chciałby   —   albo 
powinien — mieć gwarancję co do wszystkiego: od filozofii po fizykę, od seksu po 

religię,   i   tu   sprawa   się   komplikuje.   Można   co   najwyżej   mieć   nadzieję,   że   jakieś 
czasopismo   filozoficzne   dokona   kiedyś   rozróżnienia   między   wiarygodnymi   i 

niewiarygodnymi sitami filozoficznymi, a jakieś pismo zajmujące się fizyką atomową 
uczyni to samo dla swojej dziedziny. Jednak żeglarz amator wciąż narażony byłby na 

ryzyko.

Coś   jednak   można   zrobić   dla   tematów   najbardziej   „gorących”.   Zauważam   z 

satysfakcją,   że   niektóre   czasopisma   poświęcone   sieci   nie   ograniczają   się   do 
sygnalizowania  adresów,  ale   analizują  je  i oceniają.  Wymienię  tu  tylko  znakomity 

serwis opublikowany w styczniowym numerze „Internet Net Magazine” (który jest 
czymś innym niż równie zresztą interesujący „Internet News”). Materiał, podpisany 

przez   Michaela   McCormacka   i   Crawforda   Kiliana,   zawiera   szczegółową   analizę 
wszystkich   adresów   dotyczących   dokumentacji   i   propagandy   neonazistowskiej, 

rewizjonistycznej i antysemickiej. Nie ogranicza się do podania adresów, ale objaśnia 
specjalizację i ideologiczną tendencję każdego z nich.

background image

Wszystko to jest bardzo użyteczne, bo jeśli natykając się na „Thule Netz”, mógłbym 

już   mieć   pojęcie,   co   tam   znajdę   (i   w   istocie   mówi   się   tam   o   Hitlerze,   o   muzyce 
skinheadów oraz o cywilizacyjnej misji Serbów w Bośni), to byłoby trudniej zrozumieć 

od razu, kto mówi, określając się jako „Digital Freedom” (a jest to ktoś, kto pozwala 
sobie   na   klawiszową   swobodę   rozpowszechniania   dzieł   negacjonistycznych, 

podających w wątpliwość holocaust).

Równie interesujące jest wiedzieć, że „nizkor/almanac.bc.ca”, gdzie przy pierwszej 

inspekcji   moglibyście   znaleźć   obfitość   materiału   neonazistowskiego,   jest   w 
rzeczywistości  adresem poświęconym dokumentacji  dotyczącej  zagrożenia  grupami 

neonazistowskimi (jednak jest tak znakomicie udokumentowany, że — jak się zdaje — 
wiele grup ultra uznaje go za dobre źródło informacji).

Przegląd jest użyteczny również dlatego, że wyodrębnia adresy rasistowskie, które 

przedstawiają się pod hasłem ,ja rasista?” — oczywiście najbardziej podstępne dla nie 

obeznanego   użytkownika   —   oraz   dokumentuje   stopień   przenikania   grup   ultra   do 
sieci. Czytając krytyczny przegląd tego rodzaju, ciekawy żeglarz wie, co znajdzie, lepiej 

rozumie, kto mówi i skąd, a potem podejmuje dorosłą i odpowiedzialną decyzję.

luty 1996

background image

D

LACZEGO

 

POETA

 

MIAŁBY

 

PRÓŻNOWAĆ

?

J

AK

 

BRONIĆ

 

SPOŁECZEŃSTWO

 

PRZED

 

ZŁYMI

 

ARTYSTAMI

W artykule na łamach „La Repubblica” z 28 kwietnia wyraziłem wiele zastrzeżeń 

wobec ministerstwa kultury, ponieważ obawiałem się, że pojmowane jest ono jako 

instytucja, która miałaby rozwijać i stymulować twórczość. Powiedziałem, że jeśli już, 
to   tego   rodzaju   ministerstwo   powinno   zajmować   się   ochroną   oraz   przyrostem 

istniejących dóbr kultury, nakreślaniem ogólnych linii rozwoju polityki kulturalnej, 
siecią   telewizji   publicznej,   propagowaniem   kultury   włoskiej   za   granicą   oraz   tymi 

wszystkimi młodymi ludźmi, którzy wybiorą służbę obywatelską i będą mogli zostać 
zatrudnieni, aby zachować otwarte muzea i biblioteki, chronić lub odkrywać nieznane 

oraz ginące dobra (wśród nich tradycje rzemieślnicze i ludowe).

Z mojego artykułu (ze względu na brak miejsca) wypadły pod koniec trzy linijki, 

gdzie mówiłem, że — przy spełnieniu tych warunków — ministrowi obdarzonemu 
wyobraźnią można by nawet zlecić, aby wymyślił (znajdując sponsorów i nie wydając 

pieniędzy   publicznych)   włoski   Beaubourg   albo   Museum   of   Modern   Art. 
Przypominałem, że miałoby to być, jeśli już, szczęśliwe dopełnienie, a nie główny nurt 

jego działalności, ponieważ ostatnią rzeczą, jaką powinno się zajmować ministerstwo 
kultury, jest kultura twórcza, ta, którą się odnawia dzień po dniu — powinna ona 

bowiem być anarchiczna, podlegająca prawu walki o byt, gdzie ratuje się najlepszy, a 
nie najsilniej protegowany.

Przypominałem polemicznie, że Montale, Solmi i Sereni nie zwracali się nigdy do 

państwa, żeby wspierało ich poetyckie próżniactwo, ale znaleźli sobie pracę w gazecie, 

w banku albo wydawnictwie, udowadniając, że można być wielkim poetą, pisząc w 
wolnych godzinach.

W trakcie dyskusji, która potem rozgorzała, niektórzy oświadczyli, że są wprost 

przerażeni   protekcjonistycznym   zarządzaniem   skłonnym   rozdawać   pieniądze   całej 

rzeszy przeciętniaków, z kolei wielu innych wyraziło irytację wobec stanowiska, które 
mogłoby  zostać   brutalnie   streszczone   jako:   „prawdziwy   artysta   umie   utrzymać   się 

sam, a jeśli wybiera głód, jest to jego odpowiedzialny wybór”. Jakiś pan napisał do 
gazety, pytając, czy nie stałoby się lepiej, gdyby Montalemu, Solmiemu i Sereniemu 

dana została — przez ojcowskie i opiekuńcze państwo — możliwość tworzenia bez 
konieczności poddawania się rutynie pracy.

To   wstrząsające   —   zobaczyć,   jak   wizja   artysty   mieszcząca   się   między   kinową, 

legendarną i fałszywie idealistyczną mogła przywołać pewne stereotypy. Zresztą mogą 

one dotyczyć pisarza, nie zaś architekta, rzeźbiarza czy muzyka: wydaje się naturalne, 
że architekt, owszem, wymyśla projekty, ale zarabia też na życie na placu budowy; że 

malarz i rzeźbiarz muszą, oczywiście, poświęcać cały dzień na pracę manualną, ale 
właśnie dlatego otwierają pracownię, żyją ze sprzedaży obrazów i pomagają sobie, 

ilustrując książki, jak to czynił Durer. Że muzyk, poza komponowaniem, prowadzi 
orkiestrę lub uczy w konserwatorium. Natomiast myśl, że poeta musi sobie pomagać, 

pisząc do gazet lub ucząc, napawa wstrętem.

Rzecz jasna, nigdy się nie zastanawialiśmy, czy Wergiliusz, którego utrzymaniem 

zajmowali   się   kolejni   mecenasi,   rzeczywiście   uniknął   rutyny   codzienności.   Ale 
wyobraźcie sobie, co to znaczyło iść na dwór i szpiegować ludzi pana? Ależ byłby dużo 

swobodniejszy, gdyby poszedł do biura import—eksport, jak Fenoglio. A myślicie, że 
Leopardi, tylko dlatego że miał majątek, spędzał dni, licząc margerytki za płotem? 

Nie,   pracował   jak   galernik   (wystarczy   porównać   nieliczne   strony   jego   pieśni   z 
obszernością Zibaldone), zajmując się analizami i tłumacząc z greki. Dopiero potem 

background image

spacerował po samotnym wzgórzu.

Mówi   się,   że   aby   móc   napisać  Ulissesa  lub  Finnegans   Wake,  Joyce   musiał 

poświęcić temu cały swój czas. Być może, tymczasem jednak dopóki mógł, uczył i pisał 

artykuły,  potem zaś — kiedy podupadł  na zdrowiu  — znalazł  przyjaciół,  którzy  — 
zachwyceni jego pracą— utrzymywali go. Nikt nie mówi, że nie powinno być fundacji, 

stypendiów, pomocy wydawniczej dla pisarzy; ja mówiłem tylko, że decyzje tego typu 
nie powinny pozostawać w kompetencji rządów. Bo, święte nieba, Stehdhal napisał 

masę   subtelnych   rzeczy,   a   przecież   pracował   jako   urzędnik,   importer   przypraw, 
intendent   wojskowy,   audytor   w   Radzie   Państwa   oraz   inspektor   ruchomości   i 

gmachów Korony.

Ale   gdyby   pojawił   się   nowy   Proust,   bez   dóbr   rodzinnych,   to   czy   ministerstwo 

kultury nie powinno mu zapłacić przynajmniej za szampana, jakiś pobyt w hotelu, 
frak, żeby mógł się pokazać w towarzystwie, i za drzewo korkowe do wytapetowania 

pokoju? Nie, proszę pana, o tym pomyśli księżna Guermantes, a nie podatnik (który 
nieuchronnie musiałby też opłacić setkę marnych proustaczków). A jeśli w ten sposób 

ryzykujemy, że stracimy nowe W poszukiwaniu! Spokojnie, jedno już jest.

maj 1996

background image

I

NTELEKTUALISTO

DLACZEGO

 

CHCESZ

 

BYĆ

KWIATEM

 

W

 

BUTONIERCE

?

Teraz,   kiedy   listy   są   już   zamknięte,   interesujący   będzie   powrót   do   polemiki 

(gorętszej   w   tym   niż   w   innych   okresach   przedwyborczych)   dotyczącej   tego,   czy   z 

ramienia różnych partii powinni kandydować intelektualiści. Przede wszystkim: jacy 
intelektualiści?   Jeśli   intelektualistą   jest   ktoś,   kto   pracuje   umysłem,   słowem 

mówionym i pisanym, to zawód intelektualny wykonuje też minister albo dyrektor 
banku. Zazwyczaj jednak mamy na myśli kogoś, kto zawodowo pisze, maluje, gra, 

reżyseruje,   prowadzi   badania   naukowe   lub   uczy.   Ale,   jeśli   tak   jest,   zapytamy: 
dlaczegóż mieliby oni poświęcić się polityce?

Nie chodzi o to, czy powinni interesować się polityką: robią to, nawet jeśli o niej nie 

myślą,   choć   muszą   myśleć   często,   ponieważ   problemem   politycznym   jest   także 

opracowanie życiorysu naukowego, popieranie kina europejskiego czy też zbliżenie się 
o krok do zimnej fuzji.

Należy   zadać   raczej   pytanie:   dlaczego   intelektualista   miałby   zdecydować   się   na 

zmianę profesji i wykonywanie pracy polityka, która — jeśli wykonywana dobrze — 

jest pracą na pełny etat? W wymiarze indywidualnym to oczywiste, że każdy — poeta 
czy   sędzia   —   ma   prawo   postanowić,   iż   pragnie   zmienić   zawód.   Jednak   my   tutaj 

zastanawiamy się, dlaczego pytanie to skierowane jest do całej kategorii, tak jakby 
obowiązkiem   jej   właśnie   była   zmiana   zawodu.   Jeśli   intelektualista   wykonuje   źle 

zawód   intelektualisty,   nie   wiadomo   czemu   mielibyśmy   chcieć,   aby   rządził   lub 
ustanawiał   prawa   —   istnieje   przecież   ryzyko,   że   również   to   robiłby   źle;   jeśli   zaś 

wykonuje go dobrze, nie wiadomo dlaczego społeczeństwo miałoby się pozbawić jego 
wkładu w dziedzinę, w której robi coś pożytecznego, i odesłać go, żeby robił coś, czego 

robić nie potrafi.

Jeśli   mamy   dobrego   nauczyciela,   utalentowanego   krytyka   sztuki   czy   zdolnego 

naukowca, dlaczego pozbywać się go, żeby zasilił szeregi pionków? Benedetto Croce 
zrobił więcej dla polityki, nie zajmując się nią przez dwadzieścia lat, niż wtedy, kiedy 

dał się wciągnąć w działania rządowe.

Taką   mniej   więcej   myśl   wyraził   bardzo   dobrze   Gianni   Vattimo   na   łamach   „La 

Stampa” (z soboty 19 lutego), odpowiadając na wywiad Adomata, w którym Vattimo 
dopatrywał Się (ja nie, ponieważ nie czytałem wywiadu) oskarżenia o tchórzostwo, 

lenistwo i brak zaangażowania. Nie mówię, żeby wracać do lamentów nad zdradą 
klerków (którzy, chciałbym przypomnieć, dla Juliena Bendy’ego zdradzali, uprawiając 

politykę,   a   nie   pozostając   z   boku)   albo   do   polemiki   Vittoriniego   skierowanej 
przeciwko organicznym intelektualistom, którzy, grając na piszczałkach, wzywają do 

rewolucji.   Ale   jeśli   intelektualista   ma   jakiś   obowiązek,   to   polega   on   na   dawaniu 
codziennego   świadectwa   poprzez   krytykę   —   zwłaszcza   własnych   stronników.   Jeśli 

potem czuje, że powinien wprowadzić swoje idee w życie, jak to uczynił Adornato, 
według mnie postępuje słusznie. Ale nie dlatego, że Adornato jest odważniejszy od 

innych,   tylko   dlatego,   że   postępuje   zgodnie   z   własnym   powołaniem.   Sebastiano 
Vassalli   w   „La   Repubblica”   z   20   lutego   mówił   o   nieprzynależności   naszej   klasy 

intelektualnej do Włoch i ich problemów. Nie zgadzam się. Każdy na swój sposób, 
Moravia, Sciascia czy Pasolini (a nawet Calvino, kiedy przebywał w Paryżu), zabierał 

głos   w   sprawach   kraju.   Nawet   ten   nieszczęsny   slogan   „Ani   z   Państwem,   ani   z 
Czerwonymi Brygadami” był zajęciem politycznego stanowiska. Vassalli twierdzi, że z 

dala od polityki trzymała się również awangarda Grupy 63. Nie powiedziałbym. Nie 
chodzi   o   przypomnienie   (co   czyni   Vassalli)   jedynie   Sanguinetiego,   czy   samego 

background image

Arbasino, który odbył służbę w parlamencie, bo zapominamy tu, że również Balestrini 

parał   się   polityką   (i   to   wręcz   za   bardzo),   że   Porta   zajmował   często   pełne   pasji 
stanowisko   w   sprawach   politycznych   —   bez   wchodzenia   jednak   w   szeregi 

jakiejkolwiek partii. Pojmując zaś politykę w szerokim tego słowa znaczeniu, chcecie 
mi   powiedzieć,   że   Guglielmi,   odciskając   silne   piętno   na   swoich   programach 

telewizyjnych, nie miał i nie ma politycznego znaczenia w naszym kraju? Mogę się 
zgadzać   lub   nie   z   jego   wyborami,   ale   uważam,   że   marnowałby   się   w   ławach 

Montecitorio, głosując w sprawie ochrony narodowego rynku win.

A więc pytanie powinno być raczej następujące: skąd wzięła się cała ta troska, żeby 

intelektualiści   zajęli   się   zawodem   (poważnym   i   znaczącym)   parlamentarzysty? 
Dlaczego po odejściu Wielkiej Starszyzny nie ma nowych charyzmatycznych postaci, 

intelektualista zaś, dobrze czy źle —jako że przedstawia publicznie swoje idee, swoje 
dzieła, a czasem swoją twarz — jak się przypuszcza, jednak tę charyzmę posiada? Ale 

jeśli problem jest właśnie taki, to jest to problem wymiany klasy politycznej z jednej 
strony,   a   z   drugiej   —   kwestia   złego   nawyku   wyborcy,   który   uważa,   że   powinien 

głosować   na   twarz   albo   na   obietnicę   widowiska,   a   nie   na   program   i   poważne 
zaangażowanie.

Obowiązkiem   intelektualistów   jest   żądanie   (i   być   może   przyczynienie   się   do 

powstania) wymiennej klasy politycznej, a nie odgrywanie roli kwiatu w butonierce, 

tylko dlatego, że została pusta dziurka.

marzec 1994

background image

S

ZKIC

 

NA

 

TEMAT

 

UPADKU

 

OBYCZAJÓW

ORAZ

 

ZANIKANIA

 

POCZUCIA

 

GRZECHU

Jak   się   już   niejednokrotnie   zdarzało,   w   dzisiejszych  Zapiskach  mam   ochotę 

zastanowić   się   nad   przypadkiem   nie   dotyczącym   ściśle   problemów   aktualnych. 

Zdjęcia   lady   Diany   walczącej   na   poduszki   oraz   w   staniku   dosiadającej   swojego 
kochanka   były   fałszywe.   To,   że   angielska   popołudniówka   zabawia   się   takimi 

sensacyjkami, wydaje mi się normalne; jest również na porządku dziennym, że aby za 
wszelką cenę złapać sensację, nie zwraca się uwagi na szczegóły i można paść ofiarą 

oszustów;   a   to,   że   czytelnicy   brytyjscy   mają   kota   na   punkcie   plotek   dotyczących 
rodziny królewskiej, jest zjawiskiem prastarym i wręcz fizjologicznym. To normalne, 

że plotka (która zrodziła się, jak mniemam, wraz z neandertalczykiem), aby mogła 
zakwitnąć, musi żywić się pikantnymi szczegółami: wiedzieć, że A cudzołoży z B, jest 

naturalnie niewystarczające,  lepiej jest, jeśli można dopowiedzieć,  że chłoszczą się 
batem — ona w wysokich butach na obcasie, on w lamparciej skórze. Zaś gdyby A był 

premierem, a B arcybiskupem, to już nie byłaby plotka, ale wiadomość.

Odnoszę jednak niepokojące wrażenie, że stoję w obliczu nieodwracalnego upadku 

obyczajów.   „Sun”   opowiedział   swoim   czytelnikom,   a   ci   przeczytali   i   śliniąc   się, 
obejrzeli,   że   lady   Diana   obrzucała   się   Jaśkami   ze   swoim   pięknym   oficerem. 

Pokazywano   ich   w   bieliźnie,   i   on   dosiadał   ją,   albo   odwrotnie,   ale   nie   w   obleśnie 
metaforycznym sensie, tylko w dosłownym, hippicznym znaczeniu tego wyrażenia.

Chce się rwać włosy z głowy. Bo gdzież się podziało poczucie grzechu, upodobanie 

do owego doprawionego okrucieństwem erotycznego wyrafinowania, które uczyniło 

dręcząco   ponętnym   słowo   boskiego   Markiza   —   bez   zagłębiania   się   jednak   w 
sadomasochizm; gdzież wyuzdanie rozkosznisiów jeszcze z początku wieku, którzy pili 

szampana z bucika baletnicy albo szampanem zraszali jej piersi (nagie!), aby móc go 
potem   spijać   po   kropelce?   Gdzież   są   niepokojący   hermafrodyci,   upadłe   dziewice, 

belles dames sam merci, allumeuses,  damy z wagonów sypialnych, ciało, śmierć i 
diabeł?

Upadek   obyczajów   nie   polega   na   tym,   że   Diana   i   kochanek   u   szczytu   ekstazy 

mieliby się zachować jak rozgorączkowani ministranci, którzy wysączyli właśnie wino 

mszalne w zakrystii, a więc robiąc coś, co nie zgorszyłoby nawet świętego Ludwika 
Gonzagi, ale na tym, że dwa miliony angielskich czytelników płaci za to, by im te 

historie opowiedziano.

Teraz pytam normalnego czytelnika i czytelniczkę, którzy przekroczyli fatalny próg 

cudzołóstwa: jeśli nawiązaliście już czułą przyjaźń z kochankiem godnym tego miana, 
czy w kulminacyjnym momencie namiętnych uniesień pokazujecie sobie znienacka 

figę albo zakrywacie oczy, żeby pobawić się w ciuciubabkę? A czy walk na jaśki nie 
odbywaliście w odpowiednim czasie, w chwili czystej wesołości, z waszymi dziećmi 

albo w internacie, na kempingu, w schronisku młodzieżowym czy podczas ćwiczeń 
psychoterapeutycznych? Czy bralibyście sobie kochanka, żeby pograć w marynarza, 

bierki, tombolę, scrabble, albo żeby gdzieś na boku razem (razem!) rozbierać i ubierać 
Barbie?

Czy bierzecie sobie kochankę (królewską!) i oglądacie ją w staniku? Ależ tego nie 

uczyniłby nawet tercjarz od franciszkanów! Czy warto plotkować, żeby usłyszeć, iż taki 

to a taki zabrał swoją kochankę do chaty i oglądał ją w kostiumie kąpielowym, kiedy 
mógł zrobić to samo na publicznym basenie?

Ktoś powie: ale plotka polega właśnie na tym, żeby dowiedzieć się, iż między tą 

parą (o której miłostkach  opowiadano wręcz za dużo) nie dochodziło w końcu do 

background image

zbliżenia, tylko stawali naprzeciw siebie w sportowej pozie — być może dlatego, że w 

dzieciństwie zabrakło im właśnie fruwającego pierza i koników na biegunach, i po 
wielu   przeciwnościach   losu   zrealizowali   wreszcie   swoje   najskrytsze   dziecięce 

marzenie, które kryje się w sercu każdego grzesznika. Tak, hipoteza ta wydaje się 
najbardziej rozsądna, ale w takim razie dlaczego nie zrobić tak jak dobrzy Włosi i nie 

kupić magazynu rodzinnego, w którym pokazują, jak Prodi na wybrzeżu Adriatyku 
ochlapuje wodą panią Flavię?

Nie, nie, ci angielscy czytelnicy kupowali „Sun”, widzieli tych dwoje, jak harcują 

niczym rycerze króla Artura, i wpadali w sidła satyriasis. Naród, którego dobry król 

Henryk   VIII   zmieniał   żonę   co   sezon   i   do   praktyk   rozwodowych   zatrudniał   kata; 
którego   Bard   kochał   Czarną   Damę,   a   był   to   być   może   Czarny   Chłopiec;   gdzie 

opowiedziana   została  Kariera   libertyna,  wywołując   u   Francuzów   modę   na  vice 
anglais;  
naród, który sławił amatorów opium, który kochał hermafrodytę Orlanda, 

który   widział   leśniczego   kotłującego   się   nieprzyzwoicie   z   Lady,   który   jako   wzór 
kultury   wybrał   dzielnicę   transgresji   Bloomsbury,   którego   następca   tronu 

(przynajmniej   on)   znajduje   śmiałe   metafory   ginekologiczne   w   swoich   wyznaniach 
miłosnych   —   teraz   podnieca   się   z   powodu   dwóch   jaśków   przetrzepanych   w 

nieodpowiednim miejscu? To jest upadek Imperium.

październik 1996

background image

C

ZY

 

TAK

 

BARDZO

 

RÓŻNIMY

 

SIĘ

 

OD

 M

ARCO

 P

OLO

?

Z

OBACZYĆ

PRZYJRZEĆ

 

SIĘ

A

 

POTEM

 

OPOWIEDZIEĆ

Czytam w gazetach, że w Londynie odbyła się kolejna dyskusja nad książką Frances 

Wood (Did Marco Polo Go to China?, opublikowaną około roku temu), według której 

Wenecjanin   miał   wcale   nie   pojechać   do   Chin,   a   tylko   oprzeć   swoje   fantazje   na 
opowieściach z drugiej ręki. W świetle moich średniowiecznych obserwacji wcale bym 

się nie zdziwił, gdyby Marco Polo naprawdę nie dotarł do Chin, ponieważ książki o 
fantastycznych   podróżach   (przedstawianych   jako   autentyczne)   były   w   jego   epoce 

bardzo rozpowszechnione. Znaczenie  tradycji  było takie,  iż nie zauważano  różnicy 
między stwierdzeniem, że ktoś słyszał o istnieniu jednorożca, a tym, że widział go na 

własne   oczy.   Ludzie   średniowiecza   zachowywali   się   jak   niektórzy   dzisiejsi 
dziennikarze, którzy przytaczają czyjeś wypowiedzi, a kiedy ktoś protestuje, że nie 

udzielił im żadnego wywiadu, odpowiadają niewinnie, że przeczytali tę odpowiedź w 
innej gazecie — uznali zatem, że są upoważnieni, aby przytoczyć jako prawdziwe to, co 

zostało przytoczone jako prawdziwe przez kogoś innego.

Nie uważam jednak za zaskakujące, że Polo nie wspomina o niektórych rzeczach, 

które   podróżnik   powinien   był   zobaczyć   w   Chinach,   takich   jak   Wielki   Mur,   czy 
zjawiskach takich jak zwyczaj bandażowania kobietom stóp, sztuka druku czy picie 

herbaty. Marco mówi wręcz, że Wielki Chan ma oblicze „białe i szkarłatne niczym 
róża”, zaś Japończycy mają białą skórę. Jak to, czyżby nie zauważył, że jedni i drudzy 

są żółci? Prawda jest taka, że Chińczycy i Japończycy (choć koloryt mają z reguły 
odmienny   niż   średnia   europejska)   nie   mają   skóry   żółtej,   co   my   uznaliśmy   już   za 

oczywistość — nie możemy też wykluczyć, że Wielki Chan używał kosmetyków. Ale, 
przede wszystkim, powiedzenie w tamtych czasach o kimś, że ma biało—szkarłatne 

oblicze, oznaczało, że ma piękny i kwitnący wygląd. Guido Guinizel—li, chwaląc urodę 
kobiety, mówi o „śnieżnym obliczu barwionym szkarłatem”, co przywodzi na myśl 

ostatni akt  Traviaty.  Poeta zaś używa po prostu dwóch stereotypów, które w jego 
epoce uznawane były za typowe atrybuty urody.

Marco Polo rozglądał się dokoła i widział to, co spodziewał się zobaczyć: w czasie 

podróży   widzi   zapewne   azjatyckie   nosorożce   z   jednym   rogiem,   i   pod   wpływem 

tradycji mówi o jednorożcach. Wie jednak, że jednorożce są białe i powabne i musi 
przyznać,   iż   te   jego   mają   róg   czarny,   sierść   bawołu,   słoniowate   nogi   i   łeb   dzika. 

Jednak „widzi” jednorożce.

Czy   to   jest   możliwe   —   pojechać   do   Chin   i   nie   zobaczyć   Wielkiego   Muru?   Jak 

najbardziej, a Arthur Waldron (Wielki mur) opowiada, że nić była to nigdy ogromna i 
ciągła   budowla,   o   której   mówi   mit,   historycznie   wyolbrzymiony   z   powodów 

ideologicznych. Matteo Ricci wspomina o nim zaledwie raz i niemal mimochodem, 
twierdząc, że jest krótszy od Autostrady Słońca. Czy to było możliwe — nie zauważyć, 

że   Chińczycy   uprawiają   sztukę   druku?   Jak   najbardziej   —   w   przypadku   słabo 
wykształconego kupca, który widząc arkusze z dziwnymi ideogramami, nie zastanawia 

się nawet, jak zostały wykonane. Marsjanin, który przybyłby do nas kilka lat temu, 
może  by  i  zauważył,   że  piszemy  i  czytamy,  siedząc  przed  komputerem,   ale   gdyby 

wrócił dzisiaj, nie zdałby sobie sprawy, widząc nas przed tym samym komputerem, że 
teraz łączymy się poprzez Internet z połową świata. A przecież chodziłoby o nowość 

równie ważną jak druk.

Sherlock   Holmes   widział   to   samo,   co   jego   konkurent   z   londyńskiej   policji, 

Lestrade,   ale   patrzył   w   inny   sposób.   Lestrade   czyta   napis   „Rache”,   a   ponieważ 
włożono mu do głowy, że w każdym śledztwie trzeba szukać kobiety, interpretuje go 

background image

jako   „Rachel”.   Holmes   natomiast   postanawia   odczytać   go   jako   niemieckie   słowo 

„zemsta”. Ale żeby do tego dojść, trzeba choć trochę znać niemiecki.

Marco nie widzi,  że kobiety bandażują  sobie stopy? A jeśli nie miał intymnych 

stosunków z płcią przeciwną, albo miał je ukradkowo, po ciemku, jak jego rodzice w 
Wenecji? Spróbujcie zapytać księdza, co zmieniło się w intymnej modzie kobiecej od 

czasów, kiedy był dzieckiem, do dziś. Można mniemać, że nie zauważył nic. Marco nie 
wspomniał   o herbacie?  Zapytajcie  abstynenta,  jaka   jest różnica   między brązowym 

płynem, który pija typowy Francuz,  a tym, który pija równie typowy Szkot.  Może 
myśli, że obydwaj piją, jak on, coca–colę.

Istnieje różnica między widzeniem tego, co widzą wszyscy, a podjęciem decyzji, że 

czemuś   z   pola   naszego   widzenia   warto   przyjrzeć   się   bliżej.   I   w   zależności   od 

nastawienia, z jakim coś obserwujemy, potem o tym czymś opowiemy (albo nawet nie 
napomkniemy).

Lektura Marco Polo jest ważna, ponieważ uczy nas sposobu, w jaki powinniśmy 

umieć   ocenić   ankietę   dziennikarską   albo   zeznanie   w   sądzie.   Kto   podaje   fakty, 

interpretuje, a my powinniśmy umieć interpretować jego interpretację.

marzec 1996

background image

B

ESTSELLER

JEDNO

 

SŁOWO

. J

AK

 

PISZE

 

SIĘ

 

POCZYTNĄ

 

KSIĄŻKĘ

W   różnych   wydawnictwach   dotyczących   spraw   książki   spotykamy   się   często   z 

pojęciem   „bestseller”.   Przypominając,   że   termin   ten   zrodził   się   w   Ameryce   dla 

określenia   każdego   artykułu   handlowego,   który   dobrze   się   sprzedaje   —   a   więc   że 
stosuje   się   również   do   poczytnych   książek   —   uważam   jednak,   że   w   dziedzinie 

literackiej niesie on z sobą dwie niedogodności. Przede wszystkim jest to kategoria 
handlowa,   która   nic   jeszcze   nie   mówi   o   wartości   danej   książki:   są   na   pewno 

bestsellerami (w tym sensie, że co roku sprzedają się w wielu egzemplarzach) Biblia i 
Pinokio,  przez długi czas były nimi książki Caroliny Invernizio, a przecież chodzi o 

dzieła (zgodzimy się) bardzo się między sobą różniące. Poza tym termin „bestseller” 
kryje w sobie przynajmniej trzy różne zjawiska.

Po pierwsze te, które nazwałbym „best–sold”, to znaczy książki, które przez pewien 

czas cieszyły się niezwykłą popularnością, jak  Królowie przeklęci,  czy  Chata wuja 

Toma.  Następnie są książki „wiecznie młode”, czyli te, które wciąż się sprzedają, od 
wieków   lub   dziesięcioleci,   jak   właśnie   Biblia,   ale   też  Narzeczem  Manzoniego,   a   z 

pozycji współczesnych Mały książę albo Siddharta. To, że jedne książki pojawiają się 
na   listach,   a   inne   nie,   wynika   stąd,   że   prawdziwa   książka   wiecznie   młoda   nie 

sprzedaje   się   w   dziesięciu   czy   stu   egzemplarzach   dziennie   w   śródmiejskich 
księgarniach, ale w jednym egzemplarzu dziennie w dowolnej księgarni albo innym 

miejscu, co zatem umyka uwagi.

Potem są te, które nazwałbym „best–selling” — książki odnoszące głośny sukces w 

momencie publikacji. Nie jest jednak powiedziane, że sukces ten będzie trwał lata. 
Ponieważ jednak sprzedają się wystarczająco dobrze, aby zaostrzyć apetyt autorów, 

wydawców i księgarzy,  rodzą  się z nich „best–to–sell”,  to znaczy  książki  powstałe 
specjalnie   po   to,   by   je   sprzedać.   Są   to   zazwyczaj   powieści   pisane   według   stałego 

przepisu — trochę seksu, trochę pieniędzy, trochę życia w wyższych sferach; albo też 
dobrze   opisana   erekcja   w   każdym   rozdziale;   może   to   również   być   dobrze 

skalkulowana mieszanka okropności i śmierci. I tak dalej. Zawsze istniały, i tak się 
zdarzyło,   że   przetrwały,   ponieważ,   choć   napisane   dla   pieniędzy,   miały   przymioty, 

powiedziałbym,   mitologiczne   —   klasycznym   przykładem   są   powieści   Dumasa.   W 
każdym razie właśnie istnienie „best–to–sell” obciążyło słowo „bestseller” cyniczną 

konotacją.

Zapomnieliśmy, że Dante, Ariosto, Tasso odnieśli ogromny sukces, Manzoni zaś 

doszedł do tego, że drukował w zeszytach drugie wydanie swej powieści ze specjalnie 
wykonanymi ilustracjami, właśnie po to, aby zareagować na zalew wydań pirackich. 

On nie miał z tego nic, ale jego książka była niewątpliwym bestsellerem. Poza tym 
pragnął,   aby   była   wartościowa   (i   wiemy,   ile   nad   tym   pracował),   ale   jednocześnie 

czytana przez wielu ludzi. A na ten temat przeczytajcie sobie porywające opracowanie 
Manzoni oraz droga powieści Giovanniego Macchia, wydaną właśnie przez Adelphi. 

Ale w istocie poza kilkoma historycznymi epizodami awangardowej prowokacji nie 
było   nigdy   poważnego   autora,   który   próbując   napisać   książkę,   nie   miałby 

jednocześnie nadziei, że będzie dobra i znajdzie wielu czytelników. Próba napisania 
dobrej   książki   jest   zatem   czymś   innym   od   napisania   „best–to–sell”   z   erekcją   w 

każdym rozdziale.

Wydawnictwo   ii   Saggiatore   opublikowało   właśnie  Targ   literacki  Gian   Carlo 

Ferrettiego (część pierwsza znana już w 1979 r., druga dotąd nie wydawana). Ferretti 
jako pierwszy zainteresował się niektórymi zjawiskami, które sprawiły, że mówiono o 

„jakościowych   bestsellerach”   (przykład:   ostatni   Calvino),   jednak   w   zakłopotanie 

background image

wprawia to, że w kategorii tej chodzi o osiągające sukces dzieła, które bynajmniej nie 

stosują chwytów, jakie z definicji powinny podobać się czytelnikowi. W nowej części 
swojego szkicu Ferretti mówi o dziełach, które umożliwiają zróżnicowane poziomy 

lektury.   Odnajduję   analogiczną   formułę   w   eseju   napisanym   dwa   lata   temu   przez 
dwoje badaczy kanadyjskich (Julie Bettinoti i Paula Bletona): „teksty noszące w sobie 

skalarny model lektury”.

Mówilibyśmy więc o książkach, które naiwnemu czytelnikowi umożliwiają lekturę 

na   pierwszym   poziomie,   natomiast   czytelnikom   bardziej   wykształconym   i 
przenikliwym lekturę „drążącą” lub piętrową. Powiedzmy, „księgi zikkurat”. Formuła 

wydaje   mi   się   sugestywna.   Chyba   że   przywodzi   na   myśl   inną:   naszych   biblijnych 
hermeneutów średniowiecznych albo hermeneutykę żydowską, gdzie każdy tekst poza 

znaczeniem   dosłownym   ma   też   inne,   które   należy   stopniowo   odkrywać.   W   takim 
sensie jest możliwe, że w ostatnich czasach napisane zostały książki oparte na wzorcu 

skalarnym  (który   funkcjonuje   zarówno   przy   fantastyce   naukowej   —  myślimy   tu   o 
Gibsonie, jak i przy literaturze eksperymentalnej — i tu myślimy o Pynchonie). Ale 

byłyby   to   wtedy   dzieła   wynoszące   na   poziom   samoświadomości   metanarracyjnej 
możliwość,   którą   wszystkie   książki   wiecznie   młode,   być   może   bezwiednie, 

zrealizowały.   Żeby   nie   wspomnieć   o   kimś   takim   jak   Dante,   który   o   tym   świetnie 
wiedział i który rozgłaszał, że tak właśnie chce być odczytany.

czerwiec 1994

background image

JEŚLI

 

TAK

 

W

 

PRZYSZŁOŚCI

 

KTOŚ

BĘDZIEMÓGŁBYBY

 

PODRÓŻOWAĆ

 

W

 

PRZESZŁOŚĆ

Wiele   osób   przeczytało   pewnie   w   zeszłym   tygodniu   zapowiedź   uczonych,   że 

możliwe   będzie   podróżowanie   w   czasie.   Przynajmniej   z   teoretycznego   punktu 

widzenia, choć na przeszkodzie stoją pewne trudności techniczne, prawdopodobnie 
nie do pokonania. Z powodu braku koniecznej wiedzy nie zamierzam się wypowiadać 

na temat tych rewelacji. Z drugiej strony, choć dyletant, nie byłem nimi szczególnie 
zaskoczony, bo pamiętam, że na przykład Hans Reichenbach już od 1956 r. w swojej 

przepięknej   książce  The   Direction   of   Time  poświęcił   wiele   uwagi   badaniom 
wykazującym,   iż   na   poziomie   subatomowym   wskazówka   czasu   może   zmienić 

kierunek. Oczywiście to, iż niektóre cząsteczki mogą podróżować wstecz i do przodu w 
czasie, nie doprowadza nas do przekonania, że my również możemy czynić podobnie, 

jednak — w sumie — pozwala nam dostrzegać pewne możliwości.

Stawka w tej grze jest jasna: podróżowanie jest ciekawe nie tyle w przód, po to, 

żeby zobaczyć, jaki będzie rok trzytysięczny (ryzykując, że Ziemia będzie w fatalnym 
stanie,   patrz   H.   G.   Wells),   ile   wstecz,   i   to   nie   z   powodu   niewątpliwego   uroku 

przeszłości,   ale   ponieważ   podróż   wstecz   pozwala   na   złudzenie,   że   można   opóźnić 
śmierć. Rozwiązania mogą być jednakże dwa. Podróżując wstecz, pozostaję wciąż tym 

samym człowiekiem, zabierając ze sobą swój aktualny wiek, i w takim przypadku, 
również   będąc   w   przeszłości,   podróżuję   w   przód,   w   stronę   mojego   osobistego 

fizycznego schyłku, z taką dodatkową niedogodnością, że mógłbym spotkać samego 
siebie sprzed wielu lat i wtedy sytuacja stałaby się kłopotliwa. Lub też, podróżując 

wstecz,  odzyskuję  także  moje  młode  lata   i  wówczas  nie  mogę  się  zanadto   cofnąć, 
ponieważ mógłbym stać się wyłącznie czystą możliwością genetyczną DNA mojego 

pradziadka;  gdybym cofnął   się na  przykład  do 1940  r.,  odnalazłbym   się tam  jako 
dziecko, ale przypuszczalnie z moim ówczesnym umysłem, więc nie mógłbym cieszyć 

się przeżywanym doświadczeniem. Nie mówię już o tym, że nie zakładano wówczas 
możliwości podróży w czasie i nie mógłbym już powrócić do przyszłości (albo też, 

nieświadome dziecię, jakim bym się stał, mógłbym nie pragnąć wrócić tam, skąd nie 
wiedziałbym,   że   wyruszyłem).   Słowem,   jakkolwiek   byśmy   to   ułożyli,   podróż   w 

przeszłość niesie z sobą liczne niedogodności.

Nie   pamiętam   już,   gdzie   trafiłem   na   argument,   który   rozstrzyga   całą   kwestię: 

dzisiaj, oczywiście, nie potrafimy podróżować w przeszłość, ale też jesteśmy pewni, że 
ludzie nie będą do tego zdolni również w najbardziej odległej przyszłości. W istocie 

bowiem jeśliby ktoś w przyszłości mógł (nie, mógłby był; nie, byłby zdolny do; albo 
nie, jeszcze inaczej, będzie mógł być zdolny do — a niech to, widzicie, jak nawet formy 

czasownikowe się gmatwają), słowem, wybaczcie neologizm, gdyby w przyszłości ktoś 
będziemógłbyby podróżować wstecz, my byśmy o tym wiedzieli, ponieważ tenże byłby 

tu teraz. A tymczasem nigdyśmy nie widzieli podróżników wstecz.

Naturalnie, można wysunąć wobec tego argumentu pewne obiekcje: na przykład, 

przypuśćmy, że w roku dwudziestotysięcznym ktoś będzie mógł podróżować wstecz, 
ale tylko o tysiąc lat, więc dowiedzieliby się o tym (lub też dowiedzą) mieszkańcy roku 

dziewiętnastotysięcznego, a nie my. Istnieje w końcu jeszcze jedna hipoteza: ludzie 
przyszłości od dawna umieją (będą umieli) podróżować w przeszłość i w istocie są 

między nami już od czasów neandertalczyka; jednak ze względu na zarządzenia władz 
przyszłości nie mogą wyjawić, kim są. Oni są już wśród nas, ale my o tym nie wiemy.

Od razu widać, jak optymistyczna byłaby ta hipoteza dla polityków i dziennikarzy, 

doszukujących się wszędzie spisków i wyznających teorię „ktoś za tym stoi”: wszystkie 

background image

nasze kłopoty okazałyby się sprawką tych tajemniczych gości. A gdyby Andreotti i 

Craxi byli od nich? No tak, ale czy to możliwe, że zrobiliby to, co zrobili (jeśli zrobili), 
przeczytawszy wcześniej w kronikach z przyszłości, że zostanie im wytoczony proces? 

Jeśli zaś przybyli z przeszłości? A jak moglibyśmy uznać za przybyszy z przyszłości 
autorów sondaży, biorąc pod uwagę, że nigdy nie udaje im się trafić?

Z drugiej strony ci goście z przyszłości powinni zawsze pracować tylko i wyłącznie 

dla   rozwoju   ludzkości:   w   istocie   bowiem,   gdyby   narobili   bigosu,   zgotowaliby 

przyszłość (która będzie ich teraźniejszością) skrajnie nieprzyjemną (i to dla nich, nie 
dla nas). A zatem, dla przykładu, Chirac nie może być jednym z nich. I oto wreszcie 

najśmielsza   hipoteza   —   byli   oni   zawsze   obecni   między   nami,   i   byli   to   ci,   którzy 
wiedzieli  więcej: wynalazca  motyki,  Sokrates,  Kopernik,  Pasteur, Einstein  itd. Oto 

dlaczego byli od nas mądrzejsi: o tym, że ziemia się kręci albo że E=mc

2

 uczyli się jako 

dzieci   w  szkole.  Świetnie!  Spostrzeżenie  to  powimio  złagodzić  wiele  akademickich 

zawiści.

Ale jeśli wszystkie osoby genialne pochodzą z przyszłości, w jaki sposób staną się 

(stałyby się) tak genialne, skoro w przeszłości nie było nikogo, kto byłby cokolwiek 
wart i mógłby przekazać im jakieś ciekawe doświadczenia?

październik ‘995

background image

H

ISTORIA

 

PEWNEJ

 

MAŁEJ

 

WIELKIEJ

 

KOBIETY

,

KTÓRA

 

BARDZO

 

KOCHAŁA

 

KSIĄŻKI

Umarła wielka kobieta. Nazywała się Helen Wolff. Miała 88 lat. Mała i drobna, 

komuś, kto nie znał jej dobrze, zdawała się bardzo krucha. Jednego dnia zaczęło jej 

dokuczać serce. Przebywała w swoim domku w Hanowerze, New Hampshire, gdzie 
mieszkała   z   synem,   profesorem   Darmouth   College.   Odmówiła   pójścia   do   szpitala. 

Następnego ranka znaleziono ją martwą w kuchni, gdzie robiła porządki. Umarła, 
stojąc. Kilka lat wcześniej złamała sobie kość udową — to jedna z tych rzeczy, które w 

pewnym wieku dają złe rokowania. W gipsie i na wózku pojechała sama do Chile. 
Delikatna, ale twarda jak żelazo.

Żeby zrozumieć, kim byli Kurt i Helen Wolff, trzeba pomyśleć o parze wydawców, 

którzy   od   czasów   pierwszej   wojny   światowej,   zaczynając   w   przedhitlerowskich 

Niemczech, poprzez Francję, Włochy i Amerykę, połączyli ze sobą to, co najlepsze w 
kulturze europejskiej (a potem amerykańskiej). Któregoś dnia 1913 r. Kurt (który był 

dwadzieścia lat starszy od Helen) napisał do pewnego trzydziestolatka, donosząc mu, 
że Franz Werfel wypowiedział się dobrze o jednym z opowiadań zatytułowanym, jak 

się zdaje, Przemiana. W ten sposób Kurt został wydawcą Kafki. Ale był też wydawcą 
Henryka Manna, Werfla, Rollanda oraz innych sławnych cudzoziemców.

Potem do władzy dochodzą naziści i rozpoczyna się historia peregrynacji niczym z 

powieści,   z   finałem   w   guście  Casablanki,  kiedy   Wolffowie,   pokonawszy   tysiące 

przeciwności, docierają do Lizbony i wsiadają na statek do Ameryki. Wciąż jednak 
pozostają Niemcami, a zatem obywatelami wrogiego państwa, więc pozwala im się 

pracować,   ale   pod   nadzorem.   A   przecież   w   tej   niezbyt   sprzyjającej   sytuacji 
odbudowują   prestiżową   firmę,   Pantheon,   powracając   do   nazwy,   którą   rozsławili 

najpierw   w   Niemczech,   a   potem,   kiedy   drukowali   we   Florencji   (ze   względu   na 
wspaniałe werońskie czcionki Mardesteiga).

Nie   zdążyłem   poznać   Kurta,   ale   typ   kultury,   niesłychana   znajomość   języków, 

którymi   posługiwała   się   Helen,   a   także   ich   historia   kazały   mi   mniemać,   że   byli 

Żydami.   Tymczasem   dopiero   teraz   poznaję   prawdę   —   z   długiej   historii   Helen 
przedstawionej   w   1982   r.   na   łamach   „New   Yorkera”   przez   Herberta   Mitganga 

(trzydzieści   bitych   stron:   uchylam   kapelusza   przed   kulturą   dziennikarską,   gdzie 
wysokonakładowy tygodnik publikuje odpowiednik pięćdziesięciu stron maszynopisu 

o kobiecie, która miała tylko jednego męża i jedną długą, płomienną namiętność do 
literatury).

Helen   pochodziła   z   katolickiej   rodziny   niemiecko–austriacko–węgierskicj,   ale 

urodziła   się   i   wychowała   w   tureckiej   Macedonii.   Kurt   był   protestantem,   ale   z 

przodkami   żydowskimi   ze   strony   matki.   Ze   względu   na   ich   przyjaźnie   oraz 
publikowane  książki  wraz  z nastaniem  Hitlera  uznani  zostali  za  zdegenerowanych 

intelektualistów,   a   więc   Żydów.   Cała   ich   historia   składa   się   z   wędrówek, 
podejmowanych, aby ocalić małego syna: z Włoch do okupowanej Francji, a w końcu 

z   jednego   obozu   uchodźców   do   drugiego.   Za   każdym   razem   odbudowywali 
wydawnictwa i zrzeszenia pisarzy, przez które przewinęli się wszyscy, od Tomasza 

Manna po Hannah Arendt.

W 1942 r., w środku wojny, wydają w Ameryce takich autorów jak Burckhardt, 

Broch,   Gide,   Camus,   Valery,   Jung.   Po   wojnie  Doktora   Żywago,  a   następnie 
Lamparta.  W 1961 r. inny inteligentny wydawca, Bili Jovanovich (Harcourt Brace), 

proponuje im, aby w ramach większej oficyny wydawniczej otworzyli coś w rodzaju 
oddziału do całkowitej własnej dyspozycji, „Helen & Kurt Wolff Books”, za którego 

background image

pośrednictwem   Stany   Zjednoczone   poznają   Grassa,   Calvina,   Bassaniego,   Sciascię, 

Frischa,   Lema,   by   nie   wspomnieć   o   licznych   prestiżowych   nazwiskach   kultury 
anglosaskiej.   Kurt   umiera   w   1963   r.,   więc   w   rzeczywistości   to   małe   wielkie 

wydawnictwo pozostawało przez trzydzieści lat na barkach Helen.

Czytała książki w oryginale. Polecała autorów, śledziła krok po kroku przekłady, 

również   teraz,   kiedy   od   ośmiu   lat   nie   była   już   bezpośrednio   odpowiedzialna   za 
wydawnictwo: odkąd się wycofała, śledziła wszystko, jeżdżąc po świecie, doradzała, 

odkrywała nowe talenty. W Ameryce, która skłaniała się coraz bardziej ku skupianiu 
wydawnictw w molochy i gwarantowanym sukcesom, ona szła do autora i mówiła: 

„Podoba mi się pańska książka, sprzedamy tylko trzy tysiące egzemplarzy, proszę, aby 
zgodził się pan na symboliczną zaliczkę”. Autorzy zgadzali się, ponieważ podobać się 

Helen   Wolff   to   był   zaszczyt.   Potem   zdarzało   się,   że   książki   pozornie   trudne   do 
sprzedania   stawały   się   w   jej   rękach   niespodziewanymi   bestsellerami. 

Niespodziewanymi dla wszystkich, ale nie dla niej.

Ktoś może ją jeszcze pamięta sprzed kilku lat —już ponad osiemdziesięcioletnią — 

podczas obrad okrągłego stołu przy okazji turyńskiego Salonu Książki: jasny umysł, 
dobra włoszczyzna,  dowcipna i czarująca.  Obok niej siedział Jurij Łotman.  To już 

historia.

kwiecień 1994

background image

B

 

ALBO

 

NIE

 

BYĆ

PIĘKNY

 

PROBLEM

.

W

IELKA

 

MATKA

 

WSZYSTKICH

 

SONDAŻY

Dwa lata temu na ośnieżonych wzgórzach Montefeltro, aby doczekać północy 31 

grudnia,   zaimprowizowano   sytuację   pseudotelewizyjną,   coś   pomiędzy   operą 

kukiełkową, Brechtem i Santoro. Emilio Tadini, przebrany za Szekspira, z frycem z 
kartonu   pomalowanego   przez   Tullia   Pericolego,   oświetlony   reflektorem 

obsługiwanym przez Gaę Aulenti, rozmawiał z lalkami (poruszanymi przeze mnie), z 
których jedna była Hamletem i w pewnym momencie stawiała owo fatalne pytanie 

„być   albo   nie   być”.   Wtedy   Tadini   udawał,   że   przeprowadza   sondaż,   i   podawał 
rezultaty:   tylu   „być”,   tylu   „nie   być”   i   spory  procent  „nie   wiem”.   Słowem,   ot,   taka 

zabawa, żeby zastąpić tombolę.

Potem   Tadini   opowiedział   tę   historię   Renatowi   Mannheimerowi,   który   jako 

człowiek dowcipny i zapalony sondażysta, natychmiast nazwał hamletowskie pytanie 
„wielką matką wszystkich sondaży” i zabrał się na poważnie do pracy, porównując 

przez dwa lata odpowiedzi „reprezentatywnej próbki” z 1995 r. z odpowiedziami z 
1994 r. Wyniki można znaleźć w majowym numerze „Leggere”.

Mannheimer komentuje z wielką powagą tabele i diagramy, gdzie pojawiają się 

zestawienia w zależności od płci, wieku, wykształcenia, wielkości miasta, preferencji 

politycznych.  Wynika z nich na przykład (ograniczę  się do kilku danych, żeby nie 
odbierać wam przyjemności innych odkryć), że w 1994 r. jeden badany na pięciu 

odpowiadał „nie wiem”, zaś w 1995 niepewność dotyka jednego na trzech, wskazując, 
być może, na rosnące poczucie zagrożenia. Zazwyczaj wybiera się „być” między 18 a 

29   rokiem   życia,   zaś   procent   odpowiadających   w   ten   sposób   osób   spada   po 
sześćdziesiątce.   Wybór   „być”   rośnie   też   wraz   z   wykształceniem:   tylko   57%   osób   z 

wykształceniem podstawowym przy 78% z wyższym.

Z   politycznego   punktu   widzenia   najbardziej   żądni   istnienia   są   zwolennicy   listy 

Pannelli, którzy wyprzedzają Forza Italia Berlusconiego, największa zaś liczba osób 
spośród tych, które wybierają „nie być”, sympatyzuje z Rifondazione Comunista. „Nie 

wiem” występuje obficie wśród zwolenników Diniego i Maccanica.

Badanie mogłoby być oczywiście poszerzone, obejmując na przykład niezbędne w 

każdej ankiecie gospodynie domowe z Voghery; następnie warto by rozciągnąć je na 
inne   kraje;   byłoby   też   pożądane   wprowadzenie   kryterium   religijnego   (co 

odpowiedzieliby   buddyści?).   Z   przyjemnością   zobaczyłbym   również   interpretację 
rezultatów   dokonaną   przez   Vattima,   Severina,   może   Cacciariego,   z   wyłączeniem 

filozofów analitycznych,   którzy  przypisaliby  czasownikowi   wartość  czysto  łączącą  i 
zapytaliby od razu, kto jest czym.

Sondaż   był   zabawą,   ale   —jak   wszystkie   zabawy   —   czegoś   uczy.   Mannheimer 

zauważa, że jeśli osoby z wyższym wykształceniem wybierają „być”, nie oznacza to, że 

ci   z   podstawowym   wybierają   „nie   być”   z   powodów   metafizycznych   —   w   dużym 
procencie   wybierają   „nie   wiem”,   a   powód   jest   oczywisty:   pytanie   w   jasny   sposób 

odnosiło się do Hamleta, a zatem można z tego wywnioskować, że mniej wykształceni 
nie   zrozumieli   dobrze   pytania   (albo   uznali   za   nieistotną   tę   książkową   zabawę)   i 

dlatego odesłali rozmówcę do diabła. Biorąc jednak pod uwagę, że koniec końców 
„być” przeważa w każdym przypadku, osiągając około 70%, powiedziałbym, że wobec 

tak niejasnego pytania większość wybrała odpowiedź pozytywną, być może myśląc 
instynktownie, iż trzeba wybierać między żyć a umrzeć.

Problem   polega   w   istocie   na   tym,   jaką   rolę   odgrywa   w   sondażu   kompetencja 

semantyczna   podmiotów.   Jeśli   pytamy   kogoś,   czy   woli   coca–colę   czy   piwo   (albo 

background image

Berlusconiego   czy   Prodiego),   danemu   słowu   odpowiada   w   umyśle   pytanych 

przedmiot   rozpoznawalny   i   mniej   więcej   taki   sam   dla   wszystkich.   W   miarę   jak 
terminy   stają   się   coraz   ogólniejsze   (na   przykład   w   przypadku   wyboru   między 

liberalizmem a interwencjonizmem) chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co pytany przez 
nie rozumie. Kiedy wreszcie wprowadza się do gry dwa najobszerniejsze i najbardziej 

nieprzewidywalne pojęcia w całej historii idei, odpowiedzi nie da się kontrolować, 
ponieważ — jak zwykło się mawiać — ile głów, tyle myśli.

Pytanie postawione przez ekipę Mannheimera brzmiało: „Wie pan(i), że w słynnym 

dramacie Szekspira bohater, Hamlet, w pewnym momencie zadaje sobie pytanie »Być 

albo nie być«. Gdyby pan(i) dla zabawy miał(a) odpowiedzieć, powiedział(a)by, że…” 
Gdyby   zniknęło   odniesienie   do   Szekspira   i   zaznaczenie   żartobliwego   charakteru 

eksperymentu, co by się stało? Nie wiem, ale na pewno musiałby się zmienić sposób 
interpretowania odpowiedzi. Ilu ludzi odpowiedziało „nie być” lub „nie wiem”, tylko 

dlatego, że stawiali się w sytuacji Hamleta?

Więcej: ten początek „Wie pan(i)…” od razu zmuszał pytanego do udzielenia jakiejś 

odpowiedzi, co miało pokazać, że wie. Czym innym byłoby zapytać w suchy sposób 
„wolisz być czy nie być?” Jak widać, również zabawa może wywołać pewne refleksje 

na temat natury sondażu.

maj 1996

background image

B

OSSI

 

NIE

 

JEST

 

TAKIM

 G

ALEM

JAK

 

JA

.

NIŻSZOŚCI

 

RASOWEJ

 

RASISTÓW

Z   grupą   przyjaciół   z   różnych   krajów   od   kilku   lat   przygotowujemy   podręcznik 

przeznaczony do wychowania w tolerancji dzieci z całego świata, a pierwszy problem 

polega na wyjaśnieniu im, jak można i należy tolerować odmienność. Właśnie, bo 
trzeba zacząć od tego, że różnice istnieją: jeśli z jednej strony ludzie mają jednakowy 

układ sercowo–naczyniowy, to nie tylko mają skórę różnego koloru, ale nawet kiedy 
jest   ona   tego   samego   koloru,   zachowują   się   oni   w   odmienny   sposób,   zależnie   od 

obyczajów i norm.

Podczas   ubiegłorocznego   kongresu   w   Sienie   Zvi   Yavetz,   profesor   historii 

starożytnej w Tel Avivie, przypomniał, jak niebezpieczne może być ukrywanie przed 
dziećmi tych różnic (bowiem nieco później zorientowałyby się, że kłamaliśmy): należy 

wyjść   właśnie   od   nich,   pokazując,   jak   mogą   zostać   przezwyciężone.   Yavetz 
przeprowadził analizę stereotypów etnicznych u Cycerona i Herodota, aby stwierdzić, 

że  stereotypy  te zawsze  istniały,  ale  że często nie dowodziły  szczególnej  wrogości, 
używane   wyłącznie   w   celach   retorycznych   albo,   jak   w   przypadku   Cycerona,   dla 

przekonania   sędziów   w   jakiejś   sprawie.   I   przytoczył   epizod   dotyczący   Rutiliusa 
Namacjanusa,  poety galijsko–rzymskiego  z  IV–V w.  n.e.,  który relacjonując swoją 

podróż   powrotną   z   Rzymu   do   Galii,   opowiada,   że   w   Falezji   pewien   oberżysta 
potraktował go okropnie, dając mu niedobre jedzenie za wygórowaną cenę. Oberżysta 

był Żydem, więc Rutilius wybucha inwektywą przeciw Hebrajczykom.

Yavetz   zauważył,   że   Rutilius   został   naprawdę   skrzywdzony   i   oszukany,   miał 

wszelkie   powody   do   narzekania   i   uciekał   się   do   rasistowskiego   stereotypu 
rozpowszechnionego w jego czasach, jednak uczyniłby to samo, gdyby oberżysta był 

Sardyńczykiem   albo   Grekiem;   a   zatem   źle   robili   niektórzy   badacze   izraelscy, 
oskarżając Rutiliusa o antysemityzm. Wykazał on tylko „naturalną” niechęć wobec 

odmienności.

Yavetz   jest   Żydem,   a   więc   mógł   sobie   pozwolić   na   to   rozgrzeszenie   Rutiliusa. 

Poszedłem przypomnieć sobie ten fragment  (De redito suo,  I, 381–398 — tak, tak, 
czasami   „przypomnieć   sobie”   nie   jest   kłamliwą   kokieterią,   zabrałem   ten   tekst   na 

egzamin u Augusta Rostagniego w 1951 r.) i szczerze mówiąc, to, co robi Rutilius, jest 
czymś więcej niż okazaniem wściekłości: gdyby dzisiaj ktoś napisał coś takiego, rabin 

Toaff narobiłby hałasu, i nie bez powodu. Ale zostawmy Rutiliusa. Yavetz mówił o 
niemal   biologicznej   tendencji   do   tworzenia   zawsze   sfery   „naszych”   przeciw   sferze 

„innych”. Nie jest konieczne, żeby inni byli Cyganami albo senegalskimi imigrantami, 
wystarczy, by urodzili się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta. Ja oskarżam 

zawsze przyjaciół z dzieciństwa, że pochodzą z tego przeklętego Asti, albo Cuneo, lub 
też   Genui,   ponieważ   nie   dostali   w   darze   od   losu   możliwości   urodzenia   się   w 

Alessandrii.   Ale   jeśli   jestem   na   autostradzie   w  moim   samochodzie   z   mediolańską 
rejestracją i inny samochód z taką samą rejestracją niewłaściwie mnie wyprzedza, nie 

mówię:   „Patrz   na   tego   mediolańskiego   imbecyla!”   Jeśli   natomiast   samochód   ma 
rejestrację z Alessandrii, może mi się zdarzyć, że powiem: „Patrz na tego imbecyla z 

Alessandrii!” W istocie w tym przypadku, jako automobilista, czuję więź ze wspólnotą 
kierowców i rejestracją mediolańską, i wszyscy inni, w tym moi ziomkowie, stają się 

właśnie „innymi”.

My   wszyscy,   zależnie   od   okoliczności,   czujemy   przynależność   do   jakiejś   sfery 

(bibliofiliów, urodzonych w 1932 r. — doskonały rocznik — miłośników fletu prostego, 
noszących 42 numer buta), i z tego szczególnego punktu widzenia odbieramy innych 

background image

jako   odmiennych   (biblioklastów,   staruszków   lub   żółtodziobów,   gitarzystów, 

wielkostopych).   Tolerancja   rodzi   się,   kiedy   zdajemy   sobie   sprawę,   że   gitarzysta 
pozostaje wciąż istotą ludzką i że istnieją też gitarzyści noszący buty numer 42, może 

urodzili się w waszych stronach, albo nazywają się Django Reinhardt.

I tak   oto  podstępna   trucizna,   jaką   rozpowszechniają  w  naszym  kraju   „kazania” 

Bossiego, polega na pomieszaniu sensu przynależności z przymusem nietolerancji. 
Polega   na   zmuszaniu   kogoś,   aby   dla   odparcia   zarzutów   twierdził,   że   nie   istnieją 

różnice między palermitańczykiem a turyńczykiem, podczas gdy jest ich wiele; polega 
na   zmuszaniu   do   odrzucania   naszej   naturalnej   i   zdrowej   dumy   z   przynależności 

etnicznej po to, byśmy nie czuli się rasistami; polega na retorycznym nakłanianiu nas 
do określania Włoch jako kraju etnicznie jednorodnego, kiedy to nieprawda, i nie było 

tak nigdy od czasów Eneasza; polega na zmuszaniu nas do odrzucania stwierdzenia 
jakiejkolwiek   odmienności,   gdy   tymczasem   odmienność   (współistnienie 

odmienności) jest piękna, a przeszczepy rodzą wspaniałe owoce.

I tak w epoce, w której wychwala się wielokulturowość (czasem wręcz za bardzo), 

Bossi   przenosi   nas   dużo   bardziej   wstecz   od   Rutiliusa   Namacjanusa   (który,   drogi 
Bossi,   był   przynajmniej   bardzo   cywilizowanym   Galem,   jak   ja,   a   nie   kudłatym 

Longobardem, jak ty).

czerwiec 1996

background image

I

STNIEJE

 

PRASA

 

NIEDYSKRETNA

 

I

 

PRASA

 

POWAŻNA

.

R

ÓŻNICA

 

NIE

 

LEŻY

 

W

 

SIEDZENIU

Również ja, podobnie jak wszyscy obywatele włoscy, znam teraz kształt siedzenia 

posła Casiniego. Muszę powiedzieć, że nie wzbogaciło to mojego zasobu wiedzy. Poseł 

Casini jest typem w normie, nie widać u niego żadnych oznak deziformacji, można 
więc przypuszczać, że również jego siedzenie jest normalne. Zatrzymuję się nad tą 

kwestią nie tylko dlatego, że nie przestaje interesować prasy, ale też dlatego, że kilka 
wieczorów temu zahaczyła o nią pewna audycja telewizyjna, gdzie przeprowadzano 

wywiad — jako z bohaterem naszych czasów — z jakimś fotografem, któremu udało 
się (uwaga, uwaga!) po staniu na długotrwałych i uciążliwych czatach sfotografować 

kąpiącego się profesora Prodiego. U niego w domu, w wannie, nago, z pistolecikiem 
na widoku? Nie, w morzu, z którego wystawała mu tylko głowa, i można się było 

jedynie domyślać regulaminowych slipów.

Cóż   jest   niepokojącego   w   tych   historiach,   przecież   tylko   kąpieliskowych?   Poseł 

Casini jest w porządku, przebierał się w miejscu publicznym, jak to robią wszyscy nad 
morzem. Prodi? Nie ma nawet o czym mówić. A może źle zrobił fotograf, który krąży i 

podgląda   przez   dziurkę   od   klucza?   Ale   postawcie   się   proszę   na   miejscu   biedaka, 
któremu   nie   udało   się   zostać   Robertem   Capa,   Cartier–Bressonem,   Avendonem, 

Toscanim, czy ja wiem kim jeszcze? Odkrywa, że płacą mu dobrze, jeśli fotografuje z 
zaskoczenia cycki i pośladki tam, gdzie nie są wystawiane w celach widowiskowych — 

i w końcu nawet przeprowadzają z nim wywiad w telewizji… W sumie viado wiedzie 
cięższy żywot i cieszy się niniejszym prestiżem społecznym.

Czy   to   wina   tych,   którzy   kupują,   a   więc   subwencjonują   czasopisma   pokazujące 

prywatne cycki i pośladki? Tutaj bym też nadmiernie nie moralizował. Nie chodzi 

również o podglądactwo (które jest dyscypliną sportową, także wymagającą długich 
czatów i napawającą dumą, że jest się jedynym lub jedyną, który(a) widzi); nie ma to 

nic wspólnego z korzystaniem z pornografii, która jest dobra, kiedy pobudza zmysły — 
i jeśli nawet można by wyobrazić sobie kogoś, kto rąjcuje się na widok siedzenia posła 

Casiniego, to naprawdę nie widzę nikogo, kto mógłby oddawać się fantazjom, patrząc 
na Prodiego z Morzem Śródziemnym po szyję. Kupowanie niedyskretnych czasopism 

zaspokaja upodobanie do desakralizacji (profanacji?), które odczuwa każdy na widok 
prezydenta  Republiki   (pamiętacie  Gronchiego?)   spadającego   z  krzesła  w operowej 

loży. Mówią o tym wszystkie traktaty na temat komizmu: staruszka, która poślizgnęła 
się   na   ulicy,   wzbudza   nasze   współczucie,   ale   generał,   który   (podczas   obchodów  2 

Czerwca) potknąłby się na schodach Ołtarza Ojczyzny i zjechał z nich brodą w dół, 
przyprawiłby o atak śmiechu nawet świętego.

Jeśli   już,   to   problem   leży   może   w   tym,   że   osoby   normalne   bawią   się   takimi 

rzeczami raz na jakiś czas, kiedy im się przydarzy okazja, natomiast ktoś, kto rzuca się 

co tydzień w poszukiwaniu pośladków na wolności, może nie zrobiłby źle, korzystając 
z porady psychologa. W „Espresso” z 28 lipca Carlo Ripa di Meana (właśnie a propos 

siedzenia Casiniego) twierdził, że słusznie jest obnażać polityków, ponieważ „lider ma 
swoje   człowieczeństwo,   które   wyborca   powinien   poznać”.   Ale   co   znaczy 

„człowieczeństwo”?   Przyznaję,   że   ujawnienie,   iż   polityk   kopuluje  more   ferino  
tancerką brzucha, przyczynia się, jeśli naprawdę chcemy, do obnażenia szczególnej 

cechy jego człowieczeństwa. Ale sfotografowanie go, kiedy w łazience własnego domu 
robi kupę, nie mówi nam nic więcej  poza tym, co już wiedzieliśmy,  to znaczy,  że 

należy do gatunku ludzkiego. Byłoby to sensacją tylko wtedy, gdybyśmy odkryli, że 
tenże (jako jedyny wśród żyjących) wypróżnia się uszami. I nadal myślę, że ktoś, kto 

background image

kupuje tygodnik, aby dowiedzieć się na przykład, że Ripa di Meana robi kupę jak 

wszyscy, nie jest być może nienormalny, jednak nie pozostaje w dobrych stosunkach z 
życiem.

Mówiąc to, uważam, że prawo do życia mają również podglądacze, a czasopisma 

tego rodzaju istnieją wszak w wielu krajach. Problem leży gdzie indziej. Chodzi o to, 

że siedzenia posła Casiniego nie zobaczyłem na łamach „Eva Tremila”: zobaczyłem je 
w największych włoskich dziennikach i tygodnikach, w tym w „Espresso” z 28 lipca. 

To   „poważna”   prasa   uczyniła   z   siedzenia   posła   Casiniego   najbardziej 
rozpowszechnioną   wśród  ludu  ikonę,  konkurującą   już  z  Aniołem  Pańskim  Milleta 

(określanym przez statystyki jako najczęściej reprodukowane dzieło sztuki, częściej 
niż Gioconda Wenus z Milo).

Naturalnie, tak jak owi moraliści, którzy przyłapani w burdelu mówią, że chodzą 

tam, aby zdać sobie sprawę z plugastwa świata, poważna prasa „skrzyczała” pośladki 

Casiniego, jakby chciała powiedzieć, że fotografowanie ich nie było właściwe. Ale w 
głębi duszy cieszyła się, bo przy tej ilości dramatycznych informacji, które obciążają 

inne stronice, trzeba też czytelnika rozweselić. Tyle że kiedyś dzienniki rozweselały 
go,   prosząc   Achille   Campanilego   o   napisanie  Wspomnień   Giną   Cornaba  (nie 

wydanych). Dzisiaj ja robię to, ujawniając (z drugiej ręki), że inna gazeta zrobiła coś, 
czego nie powinno się robić. Tak jakby ksiądz podczas lekcji katechizmu, aby nauczyć, 

że nie należy przeklinać, krzyknął: „I nie mówcie nigdy xxxyyyzzz!” (wstawić dowolną 
sprośność).

sierpień 1995

background image

D

O

 

PANI

 

PRZEWODNICZĄCEJ

 P

IVETTI

:

Ż

EBY

 

ZROZUMIEĆ

 

NOWE

CZYTAJMY

 

ŚWIĘTEGO

 T

OMASZA

Czy przewodniczący Izby Deputowanych może stwierdzić, jak przytacza „Espresso” 

z poprzedniego tygodnia, że „istnieje prawdziwa religia, którą jest religia katolicka, 

inne zaś prawdziwe nie są — mają jedynie większe lub mniejsze dostojeństwo, z uwagi 
na serię historycznych uwarunkowań lub też bliskość albo oddalenie w stosunku do 

objawienia”? Jako osoba wierząca, może, a nawet musi: jaki bowiem sens miałoby 
wyznawanie   jakiejś   religii,   jeśli   uważamy,   że   jest   fałszywa?   Przypomina   mi   się 

anegdota   o   hiszpańskim   pucybucie,   którego   protestancki   pastor   usiłuje   nawrócić, 
kiedy ten wciera mu pastę. „Ależ, mój panie, nie wierzę w Boga katolików, który jest 

jedynym prawdziwym. Dlaczego miałbym uwierzyć w Pańskiego?”

Czy tenże wierzący,  uczestnicząc w soborze kościołów, może stwierdzić,  że jego 

wiara   jest   jedyną   prawdziwą,   inne   zaś   są   fałszywe   i   kłamliwe,   albo   wręcz   dać   do 
zrozumienia, że jeśli coś jeszcze można przyznać konfucjanizmowi, to już panteonowi 

azteckiemu na pewno nie (biorąc pod uwagę poziom, na jakim w XVII w. ustalone 
zostały   pełne   wzajemnego   szacunku   kontakty   z   Chinami,   przy   jednoczesnym 

postanowieniu, że indiańscy bałwochwalcy powinni zostać wymordowani)?

Nie może, ponieważ na sobór jedzie w duchu pojednawczym. I w tej gotowości do 

zrozumienia zmienia też w pewnej mierze świętą arogancję własnej wiary.

Aby   zrozumieć,   czym   jest   duch   pojednania   i   tolerancji,   zajrzałem   do   tekstów 

wielkiego mistrza, którego ortodoksję — mam nadzieję — uznaje też Przewodnicząca 
Izby,   ponieważ   jest   on   bardziej   wiarygodny   od   kardynała   Martiniego.   Mówię   o 

świętym Tomaszu z Akwinu. W jednej z jego Disputationes ąuodlibetales (11,7) został 
zapytany, czy należy chrzcić na siłę dzieci żydów bez zgody rodziców.

Powodów na tak (które Tomasz wymienia z właściwą sobie dokładnością) jest pięć. 

Jeśli   można   rozwiązać  ten  święty  węzeł,  jakim  jest małżeństwo  (lub   przynajmniej 

obowiązek wspólnego życia), w przypadku, kiedy jedno z małżonków zmienia religię, 
tym bardziej można wyjąć kogoś spod władzy ojcowskiej. Jeśli widzimy, że komuś 

grozi śmierć cielesna, mamy obowiązek ratować go, tym bardziej więc powinniśmy 
interweniować,  jeśli zagraża  mu śmierć duchowa. Zresztą  również żydzi podlegają 

władzy Państwa („in potestate dominorum”), a więc książę ma prawo robić to, co 
chce, ze swoimi dziećmi. Na koniec z jednej strony bardziej liczy się władza boska niż 

ojcowska, a z drugiej, gdybyśmy pozwolili, żeby dzieci żydowskie zostały potępione, 
odpowiedzialność spadłaby na nas.

Wszystko   to   znakomite   powody,   przynajmniej   dla   ówczesnej   mentalności.   Lecz 

święty Tomasz odpowiada, że są bez znaczenia. Jedna z obiekcji jest być może mało 

empiryczna, ale w pełni zasadna od strony pedagogicznej: to daremne chrzcić dziecko, 
które nie jest jeszcze w stanie decydować, ponieważ kiedy dorośnie, rodzice mogą je 

przekonać,   by   powróciło   do   wiary   ojców.   Silniejszy   jest   jednak   argument   prawa 
naturalnego: dziecko w sposób naturalny aż do wieku dorosłego pozostaje pod władzą 

ojcowską,   zostanie   więc   zbawione   poprzez   wiarę   rodziców.   Nie   powinniśmy 
ingerować   w   ten   delikatny   układ.   Nawróci   się,   jeśli   zechce,   kiedy   zrobi   użytek   z 

rozumu.

Dalej, nawet książę nie może naruszyć porządku prawa naturalnego i boskiego, a 

więc nie powinien pozbawiać dziecka więzi z rodzicami, nawet po to, aby ocalić jego 
duszę. Człowiek podporządkowany jest Bogu według prawa tak, aby mógł go poznać, 

ale w przypadku nieletniego nakaz taki realizowany jest poprzez zasady ojców. Należy 
zauważyć, że w tym miejscu Tomasz nie kwestionuje prawa nie tylko dziecka, ale też 

background image

rodziców   do   podporządkowania   się   Bogu   nie   według   przepisów   Państwa,   ale   w 

zgodzie z prawem naturalnym. W końcu nie należy mówić, że grzeszymy, nie ratując 
kogoś przed potępieniem: zgrzeszą co najwyżej jego rodzice, a my nie powinniśmy 

wtykać nosa w ich decyzję, z tego samego powodu, dla którego, jeśli ktoś skazany 
został na śmierć przez swojego naturalnego sędziego, my nie możemy sobie pozwolić 

na to, aby go siłą uwolnić.

Głównym jednak argumentem w tej kwestii, który uważam za wspaniały przykład 

rozsądku   i   który   jest   moim   zdaniem   bardzo   „katolicki”,   bardzo   kościelny,   w 
najlepszym   znaczeniu   tego   słowa,   jest   argument   dotyczący   obyczaju   i   tradycji 

Kościoła — silniejszego od opinii jakiegokolwiek doktrynera, może nawet świętego 
Augustyna. A więc jeśli spojrzeć w przeszłość — mówi Tomasz — ani Kościół, ani 

Państwo   nie   próbowały   nigdy   chrzcić   żydowskich   dzieci,   nie   robili   tego   nawet 
najbardziej   chrześcijańscy   cesarze,   jak   Teodozjusz   czy   Konstantyn.   Gdyby   było   to 

zgodne ze zdrowym rozsądkiem, na pewno by to zrobili. Ale nie zrobili.

Argument ten jest przepiękny i wyraża uparte przekonanie świętego Tomasza, że 

rozum ludzki jest sam w sobie zdrowy, tak że można zaufać nawet rozumowi żydów, 
przynajmniej w takim stopniu, w jakim ufamy rozumowi Konstantyna. Drogi stary 

Tomasz, zdolny nauczyć nas jeszcze, czym jest nowe.

maj 1994

background image

M

IASTA

 

PEWNE

 

SIEBIE

 

I

 

NIEPEWNE

.

K

ILKA

 

UWAG

 

NA

 

TEMAT

 

MIEJSKIEJ

 

PSYCHOLOGII

Wróciłem właśnie z Drezna. Jest to miasto, które miałoby wszelkie powody, żeby 

się nad sobą użalać. Wspaniała stolica Saksonii, nazywana przez Herdera Florencją 

Północy,   położona   wśród   czysto   romantycznego   pejzażu,   na   trzy   miesiące”   przed 
kapitulacją   Niemiec  padła   ofiarą   najokrutniejszych   w  całej   historii   wojny   nalotów 

dywanowych.   Zrównana   z   ziemią,   i   to   bez   naglącej   potrzeby,   było   już   bowiem 
wiadomo,   że   Rosjanie   wkrótce   tam   dotrą,   a   kraj   czekał   na   klęczkach.   Mówią   to 

również Anglicy i Amerykanie, którzy wciąż okazują wyrzuty sumienia.

Miasto zaś, nie zapominając, przeżyło swoją żałobę bez biadolenia, bez robienia z 

siebie ofiary i, chciałoby się rzec, bez urazy. Zakładając, że przypuszczalnie znacie 
historię,   pokazują  wam  z  dumą  odbudowane  pałace,  wieże,  kościoły,  niesamowitą 

Pinakotekę, mówiąc, jak to na 2006 r., osiemsetlecie miasta, wszystko będzie gotowe 
—   zastąpią   nawet   obrzydliwe   budynki   postawione   w   pośpiechu   zaraz   po   wojnie   i 

przywrócą   XVIII—wieczne   fasady,   które   Bellotto   odtworzył   wiernie   na   swoich 
obrazach   (Bellotto  nie  był  tak   wrażliwy  na  nieuchwytność   atmosfery  jak  jego  wuj 

Canaletto,   ale   odznaczał   się   przejrzystym   realizmem   i   również   stare   centrum 
Warszawy zawdzięcza mu swoją odbudowę).

W Dreźnie nie pytają was nawet, czy miasto wydaje się wam piękne. Sami wam o 

tym mówią. Nasuwa mi to myśl, że miasta dzielą się zazwyczaj na dwie kategorie: 

miasta   pewne   siebie   i   niepewne.   Wymienię   tylko   kilka   miast   pewnych   siebie, 
uprzedzając, że wśród niepewnych znajdują się nawet stolice.

W miastach pewnych siebie ludziom nawet się nie śni, żeby zapytać zwiedzającego, 

co   myśli   o   ich   mieście.   Niektóre   wyprzedają   bezwstydnie   swój   mit   („Paris,   la   vie 

lumiere”, „Quanto sei bella Roma”, „New York, New York”), ale nie proszą, byście 
wyrażali   swoją   aprobatę.   Rozumie   się   samo   przez   się,   że   musicie   być   pod 

piorunującym wrażeniem, a jeśli nie, tym gorzej dla was. Potem są inne miasta, na 
przykład   Londyn,   Mediolan   czy   Amsterdam,   które   podsuwają   wam   co   prawda   w 

hotelu folder albo przewodnik z tym, co warto zobaczyć, ale nie mówią wiele o sobie, a 
w każdym razie nie są zainteresowane waszą opinią. Osobną kategorią jest Buenos 

Aires: późną nocą zastanawiają się tam nad tożsamością argentyńską, ale jest to ich 
narodowa zabawa — to, że „Buenos Aires ąuerido” powinno was w sobie rozkochać, 

nigdy nie jest podawane w wątpliwość.

We Włoszech, jeśli jakieś miasto jest siebie niepewne, przy różnych publicznych 

okazjach określa siebie jako „najdostojniejsze miasto”. To oczywiste, że nawet jeśli 
liczą   sobie   niewiele   wieków,   wszystkie   miasta   są   bardzo   stare,   poza   tymi 

wybudowanymi w ciągu ostatnich dziesięcioleci; ale miasta niepewne czują potrzebę, 
aby   o   tym   mówić.   Zazwyczaj   jednak   (na   całym   świecie)   oznaką   niepewności   jest 

pytanie, które stawia wam od razu ten, kto was przyjmuje: „Co pan myśli o naszym 
mieście?”

Zdarzało mi się, że na lotniskach strasznie zakompleksionych miast nacierali na 

mnie   dziennikarze   i   pierwszym   pytaniem   było:   „Czy   przyjeżdża   pan   tu   po   raz 

pierwszy? Co pan myśli o naszym mieście?” A kiedy zauważałem, że nie mogę nic 
myśleć, jako że jeszcze go nie widziałem, nalegali: „No tak, ale co spodziewał się pan 

zastać,   jakie   miał   pan   wyobrażenie?”   Wiedzą   doskonale,   że   jeśli   nie   jesteście 
prowokatorami, padnie odpowiedź grzecznościowa, powiecie, że znaliście ze słyszenia 

to fascynujące i (jeśli jesteście naprawdę uczciwi) pełne kontrastów miasto. Wtedy na 
chwilę się uspokajają, ale dopóki tam jesteście, nie przestaną was o to nagabywać.

background image

W   niektórych   miastach   wasza   grzecznościowa   odpowiedź   spotyka   się   z 

kontratakiem.   Prześcigają   się   w   komunikowaniu   wam,   że   kontrasty   są   ogromne, 
problemy dramatyczne i nie rozwiązane. Nie ulegacie prowokacji i nie odpowiadacie, 

że to prawda. Obrażają się. Czasami nawet w mieście słynnym ze swoich walorów i 
piękna   zadają   wam   to   fatalne   pytanie.   Odkrywacie   wówczas,   że   pod   blichtrem 

bogactwa miasto skrywa brak tożsamości.

Istnieją też miasta które odzyskują pewność siebie. Neapol zdany był z mieszaniny 

zbolałej   dumy   i   triumfującego   samookaleczania.   Ostatnio   pewien   mój   przyjaciel 
powiedział do taksówkarza, który miał go zawieźć na lotnisko, że być może się spóźnią 

z powodu korków. Taksówkarz odpowiedział z dumą (nie zbolałą), że teraz ruch w 
mieście odbywa się bez problemu. Mój przyjaciel komentował, że po raz pierwszy w 

życiu spotkał taksówkarza (na całym świecie), który wyraża się dobrze o miejskiej 
administracji.

Niekiedy miasto, już bardzo siebie pewne, zaczyna czuć się nieswojo. Trzymajcie 

się na baczności, kiedy pytają was, co o nich myślicie: odpowiadajcie z entuzjazmem, 

ale rozejrzyjcie się wokół, żeby odkryć przyczyny niedomagali.

kwiecień 1996

background image

C

ZY

 E

LIE

 W

IESEL

 

JEST

 

RASISTOWSKIM

 

ANTYSEMITĄ

?

NEONAZISTOWSKIM

 

UŻYCIU

 

INTERNETU

L’Academie Universelle des Cultures zebrała się w ubiegłym tygodniu w Sienie, aby 

omówić   projekt,   nad   którym   pracuje   od   prawie   dwóch   lat:   chodzi   o   książkę 

przeznaczoną   dla   dzieci   z   całego   świata,   mającą   na   celu   wychowanie   przeciw 
rasizmowi,  a  w imię tolerancji  i współżycia  między różnymi grupami i kulturami. 

Pominę   powody   (zarazem   symboliczne   i   ekonomiczne),   dla   których   książka   ta 
miałaby   być   taka   sama   dla   wszystkich,   od   Polinezji   po   Berlin;   otrzymaną   już 

(bezinteresowną)   zgodę   ważnych   wydawców;   poszukiwania   mające   wyodrębnić 
spośród tysięcy obrazów znanych dzieciom z różnych krajów możliwe figuratywne 

„esperanto”;   to,   że   w   Sienie   zorientowano   się,   iż   stworzenie   jednej   książki, 
zrozumiałej   dla   dziecka   afrykańskiego   i   japońskiego,   stwarza   problemy   nie   do 

pokonania,   dlatego   pierwszym   wymogiem   będzie   opracowanie   multimedialnego 
podręcznika dla wychowawców z wszystkich krajów, instruującego, jak przybliżyć te 

same podstawowe pojęcia dzieciom odmiennych kultur.

Kolegom przybyłym do Sieny (zewsząd: od Tajlandii po Izrael, od Wybrzeża Kości 

Słoniowej   po   Norwegię,   wszystkim   zorientowanym   na   bieżąco   w   przebiegu 
poprzednich   dyskusji)   dostarczono   notatkę,   w   której   wyliczono   niektóre   nie 

rozwiązane jeszcze problemy, pobudzając w ten sposób dyskusję: jak mamy mówić o 
holocauście dzieciom z Nowej Gwinei, które nie tylko nie widziały nigdy Żyda, ale nie 

wiedzą  nawet,  gdzie  jest Europa?  A jeśli mówimy  o ludobójstwie  ogólnie,  czy  nie 
ryzykujemy, że przekażemy pojęcia abstrakcyjne, nie dostarczając rozpoznawalnych 

obrazów  i  „historii”?  Czy   powinniśmy  mówić  o „rasizmie”,   kiedy  pojęcie   rasy  jest 
późnym wytworem kultury zachodniej, zaś doświadczeniem wielu z tych dzieci jest 

współistnienie   z   członkami   odmiennych   kultur?   Czy   powinniśmy   wyjść   od 
stwierdzenia, że różnica istnieje (podobnie jak istnieje wśród zwierząt i kwiatów), ale 

że   jest   pozytywna   i   może   stworzyć   miejsce   dla   pięknych   ogrodów?   Jeśli   możemy 
przypomnieć dziecku europejskiemu, co się dzieje, kiedy jakiś naród obwieszcza swoją 

wyższość   nad   innymi,   to   czy   można   w   taki   sam   sposób   przedstawić   to   dzieciom 
wyrastającym w kulturze, gdzie poczucie zajmowania centralnej pozycji w świecie nie 

przerodziło się nigdy w pomysł unicestwienia  innych? Czy wezwanie  do tolerancji 
wobec   wszystkich   obyczajów   i   tradycji   powinno   zostać   ograniczone   listą   rzeczy 

„niedopuszczalnych” (jak na przykład kanibalizm)?

Były   to   problemy   pedagogiczne   i   komunikacyjne   niemałej   wagi,   i   należało   je 

przedyskutować.   Otóż   zdarzyło   się   tak,   że   list   ten   (prywatny,   ale   nie   tajny) 
opublikowany   został   przez   florencką   „Nazione”.   Być   może   nie   zaznaczono 

opuszczonych fragmentów, być może nie podkreślono, że chodzi o notatkę roboczą. 
27 maja, nie licząc się z przebiegiem sieneńskich prac, do gazet przesłany został faks 

zawierający ostry protest przeciwko rzekomemu rasizmowi tej inicjatywy, podpisany 
przez  osoby   (nie   bardzo   znane,   ale   wynika   to   może   z   mojej   niewiedzy)   z   Paryża, 

Utrechtu, Pensylwanii, Południowej Afryki itd.

W faksie twierdzi się, że: a) według naszego dokumentu różnica między psem a 

kotem   jest   taka   sama,   jak   między   Chińczykiem   a   Szwedem   (pomysł,   który   nie 
przyszedł  do głowy  nawet Himmlerowi);  b) stwierdzenie,  iż  w pewnych kulturach 

istnieje niedestrukcyjna duma etniczna, uwiecznia ideę rasy wybranej; c) kanibalizm 
jest niedopuszczalny, zaś nad ludobójstwem można przejść do porządku dziennego; 

d)   uznanie,   iż   Chińczyk   w   sposób   widoczny   różni   się   od   Szweda,   jest   tożsame   z 
potwierdzeniem, że różnice są stałe (tak jakby mieszane małżeństwa nie dowodziły 

background image

czegoś przeciwnego). I tak dalej.

Można   by  skwitować   ten   epizod  stwierdzeniem   (w   tym   przypadku   rzeczywiście 

rasistowskim), że matka kretynów jest zawsze w ciąży, albo dokonać przeglądu osób 

nie   zaproszonych   na   kongres   (bardzo   wysoki   procent,   biorąc   pod   uwagę   liczbę 
ludności świata). Można by też poprosić poważnych uczonych, żeby nie wypowiadali 

się   na   temat   nie   istniejącego   jeszcze   dzieła   i   by   nie   zapominali,   że   prezydentem 
Akademii jest Elie Wiesel (Pokojowa Nagroda Nobla), w który cudem przeżył obozy 

zakłady i poświęcił całe swoje życie walce z rasizmem.

Mam jednak inne obawy. Biorąc pod uwagę, że większość sygnatariuszy protestu 

nie   zna   włoskiego,   ktoś   w   złej   wierze,   zabawiając   się   w   Internecie,   wysłał   alarm: 
„Grupa złych typów nawołuje w Sienie do rasizmu”. Wiele osób zaś w dobrej wierze 

zaprotestowało   (jak   sam   bym   uczynił).   Zauważyłem,   że,   jak   to   udowadnia 
amerykańska   prawica   neorasistowska,   można   wykorzystywać   Internet   do 

rozpowszechniania   fałszywych   wiadomości   i   wywoływania   powszechnej 
pseudoaprobaty. I w tym leży zagrożenie neonazizmem.

Ponieważ nie można pominąć pewnych rzeczy, uważam za konieczne zaznaczyć, że 

jedyna włoska sygnatariuszka apelu nazywa się Paola Tabet i przedstawia się jako 

etnolog z uniwersytetu w Sienie.

czerwiec 1995

background image

F

RED

 A

STAIRE

 

I

 G

INGER

 R

OGERS

 

WYMYŚLILI

 

WŁOSKĄ

 

POLITYKĘ

Umarła   Ginger   Rogers.   Wyobrażam   sobie,   że   wiadomość   ta   poruszy   moich 

rówieśników oraz kinomanów w każdym wieku, którzy widzą ją wciąż tańczącą ze 

zwiewną   gracją   w   ranjionach   niezapomnianego   Freda   Astaire’a.   Patrząc   z 
perspektywy  czasu,  zauważymy,  że być może  Astaire  miał  zdolniejsze  partnerki,  a 

Ginger — kiedy nie tańczy — porusza się krokiem przyciężkim i trochę koślawym, jak 
De Sica w roli sierżanta z filmu Chleb, miłość i fantazja. Ale cóż z tego? To właśnie oni 

stworzyli klasyczną parę i to ich zwiewne walce i beztroskie stepowanie stworzyły ów 
mit, który po latach jeszcze miał zafascynować Felliniego w jego filmie Ginger i Fred.

Nie ma to być jednak nostalgiczne wspomnienie. Chodzi o to, że wraz z Ginger i 

Fredem, tymi prawdziwymi, narzucony został model życia jako spektaklu i spektaklu 

jako życia, który dziś dominuje w naszym społeczeństwie. Nawet jeśli oni o tym nie 
wiedzieli i sądzili, że zajmują się wyłącznie uczciwą rozrywką, „That’s entertainment” 

zatytułowane będzie po czterdziestu latach przypomnienie najsłynniejszych musicali.

Dochodzimy do musicalu, który — jak wszyscy wiedzą —jest najpierw widowiskiem 

teatralnym, a potem filmowym, w którym postaci trochę mówią, a trochę śpiewają. 
Już samo to byłoby wystarczającym powodem dla stwierdzenia, że musical nie jest jak 

życie, ale przecież nie są nim też ani opera, ani operetka.

Chodzi o to, że musical amerykański posiada inną cechę: podczas gdy opera nie 

traktuje jako problem tego, że jej postaci śpiewają zamiast mówić, i przyzwala na to, 
by dziewczyna cierpiąca na gruźlicę wydawała z siebie głośne dźwięki zupełnie nie 

przystające  do stanu jej płuc, to musical  stara  się tę dziwność uzasadnić.  Dlatego 
opowiada   zawsze   historię   kilku   osób,   które   zamierzają   wystawić   lub   wystawiają 

musical. A zatem musical mówi zawsze i przede wszystkim o samym sobie i stanowi 
wzór   owej   metapowieści,   którą   krytycy   literaccy   uważają   za   zjawisko 

postmodernistyczne,   gdzie   narrator   „wystawia   na   scenę”   postać   piszącą   powieść, 
zazwyczaj właśnie tę, o której się opowiada.

Czyniąc   tak,   musical   zakłada,   że   życie   jest   spektaklem,   zważywszy,   iż 

przeciwieństwa losu, z którymi zmagają się postaci, dotyczą ogromnego i heroicznego 

zadania wystawienia spektaklu. Dla Ginger i Freda dotrzeć do triumfalnego wieczoru 
premiery, to tak jak dla Achillesa pokonać Hektora albo dla Ulissesa zdobyć Troję. 

Żyjąc wciąż i niepostrzeżenie między spektaklem a rzeczywistością, postaci musicalu 
nie wiedzą nigdy, kiedy żyją, a kiedy grają.

To wyjaśnia, dlaczego Fred Astaire udaje się na każde spotkanie wystrojony we frak 

i dlaczego, kiedy w filmie realistycznym powinien przywiązać Ginger do ramy łóżka 

(albo ona jego — i powinni posiąść siebie z dziką energią, jak sugerowałby ich „basie 
instinct”), on zaczyna z nią tańczyć na tarasie. Śpiewając. I płynąc w powietrzu.

Wielkość i wdzięk Ginger i Freda polegały na tym, że mówiąc sobie z uśmiechem, iż 

życie   jest   spektaklem,   oni   w   tym   spektaklu   pozostawali,   nie   pragnąc   przekroczyć 

granic życia. Chcę przez to powiedzieć, że Fredowi Astaire’owi nie przyszło nigdy do 
głowy kandydowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych tylko dlatego, że umiał w 

niedościgły sposób stepować.

Jednak wbrew intencji boskich Ginger i Freda ich lekcja nabrała zupełnie innego 

znaczenia. To, co dzisiaj nazywamy „spektaklem politycznym”, jest niczym innym jak 
powolną   transformacją   podstawowej   zasady   musicalu.   Pomyślmy   tylko,   że 

najbardziej zaciekła debata telewizyjna nie ma już za temat ,jak rządzić krajem”, ale 
,jak   pokazać   dobrą   debatę   polityczną”:   debata   skupia   się   nad   regułami   debaty, 

równowagą   w  condicio,  zapał   prowadzącego   wyraża   się   w   pokazaniu,   jak   —   przy 

background image

użyciu najbardziej wyszukanych technologii — prowadzi on dobrą debatę. Nazajutrz 

gazety wystawiają oceny, zarówno całej debacie, jak i tanecznym krokom wykonanym 
przez dyskutantów.

Jeśli kiedyś z jednej strony żyło się i zajmowało polityką, a potem szło do teatru 

albo do kina, żeby zobaczyć tych, którzy dawali sobie po gębie, dzisiaj uprawia się 

politykę, dając sobie po gębie i oczekując poparcia osób, które — aby uczestniczyć w 
życiu politycznym — oglądają na ekranie tych, którzy dają sobie po gębie.

Wyjaśnia   to   również,   dlaczego   repertuar   polityków   sprowadza   się   do   niewielu 

prostych kwestii i niewielu stałych myśli; i dlaczego, na wzór musicalu, dominuje gra 

dwuznaczności.  Ginger  sądziła   zawsze,   że Fred  to kto  inny,  a  Fred,  że ona  kocha 
innego: obydwoje czynili wszystko, żeby stworzyć niejasność, a potem w końcu sama 

sytuacja zadawała wszystkiemu kłam. Nie inna wydaje się obecna gra polityczna. Z 
ostatnią nieoczekiwaną konsekwencją: również widzowie postanowili uczestniczyć w 

widowisku. I tak, wychodząc po ostatnim głosowaniu, skłamali ankieterom. W ten 
sposób domniemany zwycięzca rzucił się triumfalnie, stepując, w ramiona Ginger, 

która jednak kochała innego.

maj 1995

background image

W

 

TO

 

POD

 

UWAGĘ

, J

ANIE

 P

AWLE

.

S

OLIDARYZUJĘ

 

SIĘ

ALE

 R

USHDIE

 

POZOSTAJE

 

PROBLEMEM

Jesteśmy dziwnym krajem. Czytam właśnie różne polemiki dotyczące meczetu w 

Rzymie   oraz   domniemanego   różańca   odmówionego   przez   posłankę   Pivetti 

(domniemanego,   podkreślam:   dopóki   ona   sama   nie   wystosuje   podpisanego 
komunikatu   prasowego,   nigdy   nie   ufać   gazetom   —   wolność  prasy   w   połączeniu   z 

prawem   do   niedowierzania   stanowią   dwa   podstawowe   warunki   demokracji!). 
Wszystko   to   ma   posmak   fantastyki   naukowej,   jakbyśmy   dyskutowali   o 

dopuszczalności   kanibalizmu.   We   wszystkich   zachodnich   stolicach   znajdują   się 
kościoły   adwentowe,   świątynie   masońskie   oraz   meczety.   Jest   to   najnaturalniejsza 

rzecz na świecie. Jeśli we Włoszech jeszcze się o tym dyskutuje, to znaczy, że zaledwie 
ocieramy  się o świat europejski. Chciałbym  tylko zauważyć,  że — ponieważ każdy 

obywatel   ma   prawo   przekazać   osiem   tysiącznych   swoich   podatków   na   wyznanie 
religijne   wystarczająco   reprezentowane   w   kraju   (ja   przekazuję   na   waldensów, 

ponieważ wydają mi się sympatyczni, a nie ze względów wyznaniowych), więc gdy 
tylko włoscy muzułmanie osiągną wystarczającą liczebność, pojawią się z zeznaniach 

podatkowych.   Nie   będąc   muzułmaninem,   podczas   moich   podróży   wchodziłem   do 
meczetów tylko wtedy, kiedy byłem w mokasynach — jeśli miałem buty sznurowane, 

starałem się tego unikać. Gdyby jednak muzułmanin przyszedł do mojego domu, aby 
zakazać mi picia wyrafinowanych słodów z Highlands, za ucho odprowadziłbym go do 

drzwi.

Uważam   za   słuszne,   żeby   chrześcijanie   modlili   się,   by   świat   nie   stał   się 

muzułmański, i vice versa. Ale zgadzam się z tymi, którzy oponowali, twierdząc, że 
przewodnicząca Izby może klęczeć w tej sprawie przy własnym łóżku, jednak powinna 

unikać robienia tego publicznie, ponieważ są obywatele włoscy, którzy wybrali islam, 
a nie patrzyłbym życzliwie, jak przewodniczący Izby modli się publicznie, żeby we 

Włoszech nie było badaczy semiotyki grających na flecie prostym oraz brodaczy o 
imieniu Umberto, ponieważ poczułbym się niesłusznie dyskryminowany.

Powiedziawszy to dla objaśnienia spraw tego dziwnego kraju, próbuję znaleźć się w 

skórze   Jana   Pawła   II,   który,   biedaczek,   zrobił   wszystko   co   mógł:   skomentował 

przychylnie otwarcie meczetu w Rzymie i poprosił, aby zastosowano par condicio (on 
również;  ależ  to  teraz   modne),  to znaczy,  żeby  otwarto  kościoły  katolickie   w tych 

krajach   muzułmańskich,   w   których   fundamentaliści   próbują   temu   przeszkodzić. 
Ostatnie   wydarzenia   udowodniły,   że   nawet   my,   naród   zachodni,   chrześcijański   i 

demokratyczny   (choć   już   nie   chrześcijańsko—demokratyczny),   jeśli   chodzi   o 
fundamenta—listów, nie możemy nikomu udzielać lekcji. Weź to pod uwagę, Janie 

Pawle. Papież musi mieć się na baczności przed wiernymi, nie przed niewiernymi.

Jednak mnie problemem nie wydaje się meczet, ani nawet zasada  par condicio, 

która robi wrażenie sensownej. Chciałbym, aby papież zajął stanowisko w sprawie 
Rushdiego, więcej, chciałbym, żeby zajęli je też różni przywódcy państw zachodnich. 

To,  że  muzułmanin  czy  adwentysta  dnia siódmego mogą  modlić się swobodnie w 
kościele,  jaki  im się podoba, wydaje mi się czymś, co w cywilizowanym  kraju  nie 

powinno nawet zajmować kolumny w gazecie. To, że w obcym i barbarzyńskim kraju 
może   zostać   wydany   wyrok   śmierci,   wydaje   mi   się   jedną   z   tych   rzeczy,   które   — 

obtorto collo — trzeba zaakceptować. Ale gdyby barbarzyński kraj, taki jak stan Nowy 
Jork, skazał na śmierć osobę mieszkającą w Rzymie i wysłał do tego miasta swojego 

nikczemnego   kata,   żeby   wykonywał   tam   swój   nikczemny   fach   na   przekór   prawu 
państwa włoskiego (bardzo cywilizowanego), domagałbym się co najmniej zerwania 

background image

stosunków dyplomatycznych. I w istocie, ci w Stanie Nowy Jork są barbarzyńcami, ale 

nie do tego stopnia. Gdyby chcieli zabić (zgodnie z ich barbarzyńskimi obyczajami) 
kogoś, kto mieszka we Włoszech, zażądaliby przynajmniej ekstradycji.

W   przypadku   Rushdiego   natomiast   barbarzyńskie   państwo,   które   skazało   na 

śmierć kogoś, kto pogwałcił prawo lokalne, domaga się, żeby wyrok wykonany został 

również   na   obcym   terytorium.   Ten   sposób   postępowania   wydaje   mi   się   tak 
barbarzyński, że na ten temat chciałbym usłyszeć opinię nie tylko przywódców państw 

zachodnich, ale także papieża.

Pamiętam, że w poprzednich wiekach kraje muzułmańskie należały do najbardziej 

tolerancyjnych. Za rozsądną opłatą można było być żydami albo chrześcijanami. Ale 
jeśli   teraz   kraj   muzułmański   zachowuje   się   w   sposób   niedopuszczalny   w   sensie 

międzynarodowym, należy pokazać pazury.

Meczet   w   Rzymie,   obowiązkowo.   Wzywam   posłankę   Pivetti   nie   do   tego,   żeby 

odmawiała   różaniec   w   intencji   zażegnania   groźby   islamu   (który   dotyczy   tylko 
skromnego   procentu   wolnych   obywateli   włoskich),   ale   aby   na   jedną   z   imprez 

kulturalnych  w Montecitorio zaprosiła  Salmana  Rushdiego. Wtedy zobaczymy,  jak 
zachowa  się  państwo  włoskie.  A, czcigodna  przewodnicząco  Izby,  jeśli  podczas   tej 

wizyty zabiją pani Rushdiego, to już pani broszka. I nasza.

lipiec 1995

background image

C

ZARODZIEJE

NARKOMANI

WIDEOPISARZE

,

GOLEMY

AUTOMATY

 

I

 

DZIENNIKARZE

Osobiste komputery oraz programy wideopisania są w obiegu od początku lat 80. 

Po piętnastu latach z wideopisania korzysta zapewne duża liczba osób, ale bez pudła 

można   stwierdzić,   że   na   pewno   nie   większość.   Używają   komputera   urzędnicy   i 
sekretarze, pisarze, uczeni i dziennikarze, a także niektórzy studenci w tych szkołach, 

do których je zakupiono — jednak, oczywiście, tych, którzy go nie używają, jest więcej. 
A pośród nich znajdują się również osoby o różnorodnych talentach, które wolą pisać 

piórem albo na maszynie — z lenistwa, dla zasady, dla przyjemności albo z nieufności.

Dla bardzo wielu zatem komputer pozostaje tajemniczym przyrządem, o którym 

dowiadują   się   za   pośrednictwem   legend.   Znajdujemy   się   mniej   więcej   w   sytuacji 
pewnych archaicznych społeczeństw, gdzie większość była analfabetami i patrzyła z 

podziwem i podejrzliwością na tych, którzy kładli przed sobą niezwykły przedmiot 
zwany  książką  albo   papirusem  i  czerpali   zeń  tajemne  informacje   albo  sporządzali 

dziwne znaki na pergaminie, aby porozumiewać się na odległość z innymi adeptami 
tej sztuki. Nie zapominajmy, że jednym z powodów ludowego antysemityzmu była 

nieufność warstw chłopskich wobec społeczności, w której każdy od dzieciństwa był 
obeznany z książką (gdzie pojawiały się czarnoksięskie znaki).

To zatem dość naturalne, że komputer wymieniany jest właśnie w czarnoksięskim 

kontekście w różnych ankietach i wywiadach, gdzie jawi się jako Golem obdarzony 

niewytłumaczalnymi możliwościami. Najdziwniejsze, że piszą te artykuły i zadają te 
pytania dziennikarze, którzy już (w ogromnej większości) piszą na komputerze, do 

czego zmusza ich praca redakcyjna.

To prawda, że dobry dziennikarz, podchodząc do jakiegoś problemu, nie powinien 

stawiać się w pozycji kogoś, kto wszystko już o tym wie, ale tego, kto nie wie nic, 
zadając   pytania,   które   zadawałby   sobie   najbardziej   nie   przygotowany   czytelnik. 

Inaczej nie pisywałby do gazety, tylko do naukowego czasopisma przeznaczonego dla 
specjalistów. Jednak postawienie się w roli najmniej doświadczonego może oznaczać 

dwie rzeczy: należy albo wyjść od jego domniemanej niewiedzy, aby go oświecić, lub 
też   pocieszyć  go  W  jego  niewiedzy.  Jeśli  się  dobrze  zastanowić,   wybór  ten   leży  u 

źródeł wielu polemik ostatnich tygodni, dotyczących roli mediów — jeśli jest wielu 
magów i czcicieli diabła, dziennikarz ma obowiązek o tym poinformować, ale może to 

uczynić,  zarówno  zwracając  się do kogoś, kto wyjaśnia,  że magowie  ci mają  tylko 
jeden   sekret,   umiejętność   przekonywania   łatwowiernych,   jak   też   pytając   samych 

magów i biorąc ich na poważnie.

Analogicznie zdarza się, że dziennikarze znawcy komputerów, pragnąc uszanować 

dyletantów,   podtrzymują   ich   w   pewnych   prymitywnych   wierzeniach.   Ktoś   nie 
przygotowany   myśli,   że   dzisiaj   pisarz   umie   wprowadzić   do   komputera   formułę 

magiczną, naciska guzik i ma gotowy poemat nie rymowanym jedenastozgłoskowcem 
(i rzadko mu się przypomina, że trash in, trash out znaczy, że komputer jest maszyną 

i jeśli włożysz do niej śmieci, to wyjdą również śmieci). Nie przygotowany podejrzewa, 
że kto pisze na komputerze, pisze zawsze i wyłącznie na komputerze — nie wyjawia 

mu   się,   że   kto   jeździ   samochodem,   często   chodzi   też   pieszo,   choćby   z   domu   na 
parking.   Nie   wyjawia   się   nie   wiedzącemu,   że   zazwyczaj   ten,   kto   pisze,   zmienia 

sposoby   pisania   zależnie   od   wymagań,   kaprysu,   miejsca,   w   którym   się   znajduje, 
czasem używając pióra, czasem ołówka, komputera zaś często w fazie zaawansowanej 

(lub wręcz odwrotnie, ponieważ znam też osoby, które piszą od razu na komputerze, 
drukują,   a   potem   przepisują   kaligraficznym   pismem).   Zachęca   się   nie 

background image

przygotowanego, aby wierzył, że wideopisanie automatyzuje myśl, gdy tymczasem dla 

wielu   pisanie   elektroniczne   wyzwala   myśl   z   różnych   mechanicznych   zniewoleń, 
ponieważ pozwala zapisywać, co przychodzi do głowy, a potem spokojnie poprawiać 

(powiedziałem jednak: dla wielu, bowiem trzeba wiedzieć, że inni, a czasami ci sami, 
którzy w innych okolicznościach pisaliby na komputerze, aby móc opracować trudne 

pojęcia z niezbędną powolnością, potrzebują oporu papieru i twardego grafitu).

I   tak   ogromna   większość   osób   wciąż   postrzega   komputer   w   sposób   magiczny, 

całkiem   jakby   w   obiegu   nie   było   już   aż   nadto   magii,   albo   jako   narkotyk,   który 
zniewala jednostki, zmuszone w transie wpatrywać się w ekran. To prawda, że istnieją 

uzależnieni  od komputera  (i jest to bardzo poważne zjawisko psychologiczne),  ale 
wielu z tych, którzy tak myślą, spędza dzień w transie przed telewizorem. Są jak ci, 

którzy   wstrzykują   sobie   w   żyłę   działki   heroiny   i   jednocześnie   myślą,   z   litością   i 
wzgardą,   o   nieszczęśnikach,   którzy   w   owym   momencie   rujnują   sobie   życie,   paląc 

papierosa albo wysączając butelczynę.

lipiec 1996

background image

C

ZY

 

PODSŁUCH

 

ZAŁOŻYŁ

 

MAJORDOMUS

?

N

IE

 

MOŻNA

 

ZLEKCEWAŻYĆ

 

ŻADNEJ

 

HIPOTEZY

Tydzień po odkryciu podsłuchu w biurze Berlusconiego zalew hipotez jeszcze się 

nie skończył, a przecież nie zostały dotąd przedstawione wszystkie. Ćwiczenie, które 

proponuję, nie ma żadnych żartobliwych intencji. Rzecz w tym, że, —Jak uczyniłby 
każdy   autor   powieści   kryminalnych,   w   obliczu   przestępstwa   popełnionego   w 

zamkniętym   pomieszczeniu   należy   podejrzewać   wszystkich,   od   syna   ofiary   po 
rodzinnego duszpasterza, a nawet majordomusa, choć jest to sprzeczne z wszelkimi 

zasadami   powieści   policyjnej.   Postawmy   zatem   wszystkie   hipotezy.   Kto   założył 
podsłuch?

1. Rząd: żeby dowiedzieć się nie wiadomo czego, jeśli weźmie się pod uwagę, iż 

wystarczyłoby przeczytać gazety, aby poznać nastroje i plany opozycji, ale mniejsza o 

to.

2.   D’Alema,   żeby   nakłonić   potem   Berlusconiego,   by   mu   o   tym   opowiedział, 

umacniając   w   ten   sposób   dwuznaczne   porozumienie   między   większością 
parlamentarną a opozycją.

3.   Sędziowie,   którzy   prowadzą   dochodzenie   w   sprawie   Berlusconiego,   jako   że 

założyli go u wszystkich, w których sprawie prowadzą dochodzenie; to prawda, że 

(ponieważ   podsłuchiwanie   parlamentarzysty   jest   nielegalne)   nawet   gdyby   zebrali 
jakieś   ważkie   materiały,   nie   mogliby   ich   użyć,   ale,   oczywiście,   nic   nie   zabrania 

wyobrażać sobie sędziego wariata.

4. Wygłupiony wywiad, choćby z nawyku: od pięćdziesięciu lat (a nawet dłużej) 

prowadzi kartoteki i szpieguje wszystkich, nie ma więc powodu, dlaczego nie miałby 
robić tego również z Berlusconim; to prawda, że ludzie z wywiadu to jeszcze ci sami, 

których on mianował, ale kiedy wywiad jest wygłupiony, gryzie nawet rękę pana (w 
innym przypadku, jakie by to było odchylenie).

5. Stowarzyszenie tajemnych mocy, od loży masońskiej P2 po Koleje Państwowe; 

żeby   moce   tajemne   dobrze   funkcjonowały,   konieczne   jest,   aby   powiązane   były   ze 

skołowanym wywiadem, stąd hipoteza ta zbiega się z poprzednią.

6. Fini lub Casini, aby zebrać dane, skąd wykurzyć Berlusconiego.

7. Berlusconi, i to w dwóch celach: pierwszy przystaje do taktyki robienia z siebie 

ofiary,   którą   zawsze   się   kierował   (czym   poprawiał   sobie   wizerunek   i   zjednywał 

powszechną solidarność); drugi tłumaczyłby, dlaczego powiedział o tym natychmiast 
D’Alemie,   a   nie   Prodiemu   —mianowicie   po   to,   aby   posiać   niezgodę   w   szeregach 

większości.

8. Pani Berlusconi, za pośrednictwem agencji detektywistycznej wyspecjalizowanej 

w sprawach małżeńskich.

9. Przemysłowi i finansowi przeciwnicy Berlusconiego —z powodu spraw, które nie 

mają   nic   wspólnego   (bezpośrednio)   z   polityką   (lista   podejrzanych   ciągnie   się   od 
Murdocha po Enza Siciliana).

10.   Gazeta   karmiąca   się   skandalami:   szpiegują   lady   Dianę,   fotografują   nagiego 

Casiniego, dlaczego nie mieliby chcieć pikantnego materiału o tajnych rozmowach 

Berlusconiego?

11.   „L’Espresso”,   żeby   wywołać   sensację:   zauważyliście,   ile   wiedzą   o   telematyce 

Enrico Pedemonte i Franco Carlini; wyobraźcie ich sobie — podobnie jak w „Wall 
Street” — jak wnikają do siedziby Berlusconiego przebrani za chłopców do sprzątania, 

i zabawa gotowa. 12. Ja, żeby móc wykonać te Zapiski.

Powinno   nas   zastanowić,   iż   żadna   z   tych   hipotez,   choć   absurdalna,   nie   jest 

background image

nieprawdopodobna — w tym sensie, że wszystkie są technicznie możliwe. A zatem 

jakkolwiek miałaby się skończyć sprawa Berlusconiego, problem pozostaje. Żyjemy w 
czymś  w rodzaju  Orwellowskiego  roku  1984, gdzie  Wielki   Brat może wiedzieć,   co 

robimy w każdej minucie. Różnica leży w tym, że Wielki Brat był jeden, był jedyną 
Władzą i jedynym, który miał środki pozwalające na szpiegowanie wszystkich, gdy 

tymczasem   prawdopodobieństwo   wyliczonych   przeze   mnie   hipotez   mówi,   że 
niepokojąca  nas  Władza  jest  powszechna,  czyli   że  każdy  z  nas mogłaby  się  w  nią 

wcielić i że może wszystkie współdziałają w tym samym momencie.

W   czasach   sprawy   Moro   napisałem,   że   Czerwone   Brygady   są   (jak   wówczas 

mówiono) „szalone”, nie dlatego że ujawniły władzę wielkich korporacji, w czym miały 
absolutną rację (zresztą nie odkrywały nic nowego), ale dlatego że myślały, iż można 

trafić je „w serce” (a potem trafiały w serca biedaków, których władza była żadna). 
Wielkie spółki istnieją, ale nie stanowią władzy integralnej: zdominowani jesteśmy 

przez   przemysł   komputerowy,   ale   zauważcie   walkę   na   noże   między   Microsoft   i 
Netscape. Gdzie znajduje się „serce” tego „projektu”? Nie ma ani serca, ani projektu, 

ani intencji,  podobnie jak pszczoły nie mają zamiaru  budować takiego ula, jaki w 
końcu powstaje.

A zatem, żeby się bronić, niczemu już nie służy szukanie winnego w jednej tylko 

sprawie (ponieważ następnego dnia pojawi się kolejna) i — chociaż nasz kraj zdaje się 

szczególnie   nękany   podobnymi   problemami   —   sytuacja   ta   nie   dotyczy   wyłącznie 
Włoch. Najlepsze (lub najgorsze) jest to, że jeszcze nie wiemy, jak się reaguje, jak się 

przeciwdziała takiemu zbiorowemu działaniu ograniczającemu jednostkową wolność, 
bez gwarancji, że jeden Wielki Brat będzie miał przynajmniej przebłysk mądrości lub 

ostrożności.

Stanowi to wyzwanie dla przyszłego tysiąclecia. Aby mu sprostać, nie wystarczą już 

tradycyjne aparaty polityczne i sądownicze, a odwoływanie się do nich opóźnia tylko 
uzyskanie odpowiedzi, której szukamy.

październik 1996

background image

C

HCECIE

 

WIEDZIEĆ

JAK

 

DZIAŁA

 

HOROSKOP

WEDŁUG

 

METODY

 B

ARNUMA

?

Studium, o którym chcę wam opowiedzieć (autorstwa Christophera C. Frencha i 

innych), opublikowane zostało trzy lata temu w angielskim wydaniu „The Sceptical 

Inąuirer”, ale ja natknąłem się na nie dopiero teraz, przetłumaczone w równorzędnym 
czasopiśmie argentyńskim „El ojo esceptico”, wydawanym przez miejscowe Centro 

para   la   Investigacion   y   Refutacion   de   la   Pseudociencia.   Analogiczne   organizmy 
istnieją w różnych innych krajach (we Włoszech działa Komitet Kontroli Twierdzeń 

Dotyczących   Zjawisk   Paranormalnych)   i   zajmują   się   zarówno   kontrolowaniem 
wszystkich   stwierdzeń   obejmujących   interesujące   zjawiska   z   pogranicza   nauki 

oficjalnej,   jak   też   systematycznym   niszczeniem   całej   serii   oszustw   lub   epizodów 
niepoprawnej   łatwowierności,   począwszy   od   wizji   UFO   po   reinkarnację   lub 

doświadczenia łowców duchów.

Artykuł dotyczy horoskopów i omawia różne badania nad tym, co nazywane jest 

efektem Barnuma — od nazwiska słynnego króla cyrku, który miał stwierdzić: „Co 
minutę rodzi się jeden głupiec”. Już w latach czterdziestych wypracowano „sylwetkę 

Bamuma”, to znaczy opis osobowości, którą każda osoba wierząca — niekoniecznie w 
astrologię,   czytanie   z   ręki,   wróżenie   z   tarota,   ale   nawet   w   testy   psychologiczne   i 

ankiety — jest gotowa zaakceptować jako przykrojoną na własną miarę. Oto tekst, jaki 
zostaje   przedstawiony   delikwentowi   po   teście,   horoskopie,   wróżbie,   czy   czym   tam 

jeszcze.

„Czujesz silną potrzebę podobania się innym i bycia przez nich podziwianym. Masz 

jednak   skłonność  do   samokrytycyzmu.   Masz   wielkie   możliwości,   które   jednak   nie 
zawsze wykorzystujesz na swoją korzyść. Twoja osobowość wykazuje pewne słabości, 

jednak   potrafisz   je   zrekompensować.   Twoja   sprawność   seksualna   przysparzała   ci 
czasem   pewnych   problemów.   Na   zewnątrz   wydajesz   się   zdyscyplinowany   i 

opanowany, lecz czujesz się niepewnie. Czasem wątpisz, czy podjąłeś słuszną decyzję 
lub czy zrobiłeś to, co należy. Cenisz różnorodność i z trudem poddajesz się zakazom i 

ograniczeniom. Jesteś z siebie dumny, ponieważ wiesz, że masz niezależne poglądy i 
nie akceptujesz tego, co mówią inni, bez satysfakcjonujących cię dowodów. Czasem 

żałowałeś,  że jesteś zbyt szczery,  pokazując swoją prawdziwą  twarz; czasem jesteś 
otwarty, ujmujący i towarzyski, kiedy indziej zaś zamknięty i zachowujący dystans. 

Niektóre   twoje   aspiracje   mogą   wydawać   się   dosyć   nierealne.   Jednym   z   głównych 
celów twojego życia jest wypracowanie poczucia pewności siebie”.

Nie trzeba być sceptycznym badaczem, aby uznać, iż każdy w obliczu takiego opisu 

pomyśli, że to właśnie jego portret. Ta i inne analogiczne sylwetki nakreślone według 

metody Barnuma charakteryzują się tym, że mieszają ze sobą stwierdzenia ogólne i 
niejasne   z   innymi,   które   schlebiają   zainteresowanemu,   i   w   końcu   z   całą   serią 

szczegółów. Dany podmiot utożsamia się z detalami, które do niego pasują, a pomija 
lub lekceważy inne, akceptując w końcu zdania tak ogólne, że mogą dotyczyć każdego.

Należałoby jednak pomyśleć, że kto styka się z astrologią, zna własny znak, a zatem 

zna   już   także   niektóre   cechy   urodzonych,   powiedzmy,   pod   znakiem   Byka   lub 

Koziorożca:   dlatego   też,   postawiony   w   obliczu   horoskopu   Barnuma   i   innego 
skrojonego na miarę przez astrologa, powinien natychmiast rozpoznać jako bardziej 

odpowiadający   własnej   osobowości   horoskop   „oryginalny”.   I   wreszcie,   jeśli   obok 
Barnuma   i   „oryginalnego”   przedstawiono   by   mu   horoskop   „fałszywy”   (to   znaczy 

przypadkowy, odnoszący się do innego znaku), ten ostatni powinien być natychmiast 
wykluczony. Jeśli zaś chodzi o wierzących umiarkowanie albo wręcz sceptyków, to 

background image

powinni być oni niezdolni do rozróżnienia horoskopu oryginalnego od fałszywego, 

natomiast Barnuma uznać za zbyt ogólny.

Przeprowadzono eksperyment na pięćdziesięciu dwóch studentach uniwersytetu, 

których   zapytano   o   znak   zodiaku,   godzinę   i   miejsce   urodzenia   i   poproszono,   aby 
ocenili trzy różne komputerowe programy. Siedem osób wierzyło w astrologię głęboko 

(i wykazywało znajomość jej zasad), trzydzieści jeden umiarkowanie, a czternaście 
było   sceptycznych.   Większość   uznała   horoskop   Barnuma   za   adekwatny,   pozostali 

podzielili   się   równo   między:   „fałszywy”   i   „oryginalny”.   Najlepsze,   że   największa 
przewaga tych, którzy wybrali Barnuma, występuje właśnie wśród podmiotów silnie 

wierzących.

Ale   to   nie   wszystko.   Po   pierwszym   teście   uprzedzono   wszystkich,   iż   być   może 

wybrali horoskop tak bardzo ogólny, że mógłby zostać zastosowany do kogokolwiek, 
więc poproszono, aby dali wybranemu horoskopowi ocenę od jednego do czterech, od 

bardzo   ogólnego   do   bardzo   przystającego   do   własnej   osobowości.   Również   tutaj 
wygrywa   Bar—num   jako   najbardziej   ścisły,   a   w  największej   przewadze   głosują   na 

niego umiarkowanie wierzący i sceptycy.

lipiec 1994

background image

NIEDZIELĘ

 

IDĄC

 

NA

 

MSZĘ

… 

CZARNĄ

OCZYWIŚCIE

.

T

AKA

 

JEST

 

MODA

W   ciągu   ostatnich   dwóch   tygodni   gazety   nie   szczędziły   nam   informacji   o 

zakapturzonych   rytuałach,   bluźnierczych   uściskach   oraz   wszelkiego   rodzaju 

satanizmach. Następnym razem, kiedy usłyszymy zespół pieśni i tańca śpiewający 
niedzielę idąc na mszę  
—  w otoczeniu moich zalotników…,  pomyślimy, że chodzi 

naturalnie o czarną mszę. Wrażenie, iż zjawisko jest nowe, rodzi się wyłącznie stąd, że 
zajmuje się nim prasa (być może wręcz dlatego, że sami wyznawcy robią wszystko, 

aby ich odkryto i by trafili na pierwsze strony). Doskonale wiemy, że na przestrzeni 
wieków lud i intelektualiści uczestniczyli w sabatach albo zabawiali się przebijaniem 

hostii. To prawda, że na stosie kończyły biedne kobieciny, które co najwyżej zbierały 
zioła lecznicze, jednak jest kwestią niezaprzeczalną, że istnieli też czciciele Szatana.

Dlaczego   uczestniczy   się   w   rytuałach   satanicznych,   zawsze   z   podtekstami 

seksualnymi?   Ponieważ   istnieje   naturalna   skłonność   do   czerpania   intensywnej 

przyjemności z poniżania innej osoby. Chyba że społeczeństwo i kościoły stoją zawsze 
na posterunku, mówiąc nam od małego, że nie należy tego robić. Otóż znalezienie tak 

wyrozumiałego i pobłażliwego ducha jak diabeł, który nie tylko mówi nam, że można 
robić   to,   co   jest   zakazane,   ale   jeszcze   do   tego   zachęca,   na   mocy   uroczyście 

podpisanego paktu pozwala wielu osobom pogodzić dwa pragnienia: oddania się w 
opiekę   istocie   nadprzyrodzonej   oraz   korzystania   z   nieograniczonej   wolności.   Tym 

bardziej,   że   robiąc   pewne   rzeczy   samemu,   odczuwa   się   wyrzuty   sumienia,   ale 
wykonując   je   podczas   rytuału,   odciąża   się   sumienie.   Poza   tym,   kierując   się 

wskazaniami Pana, oczekujemy nadprzyrodzonej nagrody, której nie jesteśmy pewni, 
idąc   zaś   za   wskazówkami   diabła,   otrzymujemy   natychmiast   to,   czego   zazwyczaj 

pragnie się w życiu.

Ponadto o tym, że diabeł istnieje i wodzi nas (jak najprzyjemniej) na pokuszenie, 

mówiły same religie objawione, które poświęcały mu klątwy i egzorcyzmy; a wiadomo, 
że nie ma nic lepszego niż obecność egzorcysty, aby nakłonić wiernych do oddania się 

we władanie złego.

Dlaczego   jednak   rytuały   sataniczne   kwitną   dzisiaj,   kiedy   z   jednej   strony   ludzie 

mniej wierzą w objawienie kościołów, a rozpowszechniona moralność przyzwolenia 
dopuszczałaby   wszystko,   albo   prawie   wszystko   to,   co   robi   się   podczas   rytuału 

satanicznego? Ponieważ wciąż obowiązuje maksyma Chestertona: „Kiedy ludzie nie 
wierzą   już   w  Boga,   nie   znaczy   to,   że   w   nic   już   nie   wierzą.   Wierzą   we   wszystko”. 

Wystarczy   pomyśleć   o   pośpiechu,   z   jakim   prokuratura   musiała   ostatnio 
interweniować,   aby   powstrzymać   przemysłowe   wręcz   natarcie   różnych   magów   i 

proroków.   Co   nie   przeszkadza   temu,   że   mamy   w   naszych   czasach   do   czynienia   z 
silnym powrotem do aspiracji natury religijnej. Pragnienie jest silne, jednak podąża w 

różnych  kierunkach  i  nie zawsze  określonym nurtem  kościelnym:  jedni poszukują 
sacrum w religiach wschodnich, inni w kulcie Matki Ziemi, jeszcze inni w magii albo 

w satanizmie.

Telewizja i kino już dawno nauczyły nas, jak czci się diabła. A z widowiskami tymi 

dzieje się to samo, co z przedstawianiem przemocy, które nie zawsze i niekoniecznie 
popycha ku przemocy, ale na pewno popycha ku niej kogoś, kto jest psychologicznie 

niezrównoważony i niedojrzały. Świat przeszłości pełen był krwi i przemocy, ale tylko 
o tym słyszeliśmy, nie widzieliśmy tego w bezpośrednim ujęciu, tak, iż są tacy, którzy 

wręcz podają w wątpliwość liczbę sześciu milionów ofiar holocaustu. Moje pokolenie 
myślało zawsze o sześciuset tysiącach poległych w pierwszej wojnie światowej jako o 

background image

liczbie, gdy tymczasem trupy z Sarajewa mieliśmy przed oczami co wieczór. A oprócz 

prawdziwych   trupów   mamy   jeszcze   te,   które   pokazują   nam   filmy   „splatter”   z 
rozpryskującym   się   mózgiem   i   wywalonymi   bebechami.   Komuś,   kto   w   innym 

przypadku poszedłby do psychiatry, wystarcza to żeby wziąć udział w rytuale krwi. A 
że   wiele   z   tych   sekt,   wychodząc   od   pragnienia   osiągnięcia   pełnego   spełnienia   w 

przyjemności, dochodzi w końcu do zbiorowego samobójstwa, nie powinno wydawać 
się nam sprzecznością: w każdym gwałtownym poszukiwaniu dręczącej przyjemności 

jest ukryty się śmiertelny impuls.

Inne „powody? Powiedziano,  że na przestrzeni wieków magia oferowała  zawsze 

„drogę na skróty” do władzy natury. Jeśli po to, żeby zaorać pole, uzyskać bogactwa, 
zdobyć ukochaną osobę, potrzebny jest trud i wysiłek, magia pozwala nam na to samo 

dzięki   mocy   napoju   miłosnego,   kamienia   filozoficznego,   duszka   wyskakującego   z 
lampy.   A   Szatan   i   jego   akolici   zdają   się   odpowiadać   temu   samemu   kryterium 

promocyjnemu: wszystko i natychmiast, klucze do ręki, wystarczy podpisać weksel. 
Co wmawiają nam uczestnicy spektaklu? Że łatwo stać się pięknym i bogatym jak 

Naomi Campbell — wystarczy połączyć się telefonicznie z programem telewizyjnym o 
dużej oglądalności.

Złudzenie? Ależ nie robi się nic innego, tylko powtarza, że wirtualne jest teraz w 

zasięgu   wszystkich   i  że   jest  prawdziwsze   od   prawdziwego.   Cóż   może  być  bardziej 

wirtualnego od obietnic diabła?

marzec 1996

background image

T

AK

 

PRZYJAZNY

ŻE

 

STAJE

 

SIĘ

 

WROGIEM

.

U

WAGI

 

NA

 

TEMAT

 

KOMPUTEROWYCH

 

IKON

Pictura est laicorum literatura,  mawiano w średniowieczu, czyli z analfabetami 

(wówczas w ogromnej większości) można porozumieć się tylko poprzez obrazy. Potem 

przychodzi wynalazek druku i sytuacja się zmienia, ale na pewno nie dla analfabetów. 
W   pewnym   momencie   pomyślano   zaś,   że   Galaktyka   Gutenberga   się   skończyła   i 

rozpoczęła   się  nowa   era   obrazu.   Sami   analfabeci   telewizyjni.   Wreszcie   pojawił   się 
komputer  i  znów sprawa  zmieniła  się  radykalnie:  żeby   używać   komputera,  trzeba 

umieć czytać, i to szybko.

Porozumiewanie   się   przez   obrazy   pozostaje   często   nieodzowne:   na   lotniskach, 

gdzie krążą osoby różnojęzyczne, pożyteczne jest sygnalizowanie toalet podobiznami 
ludzików, a restauracji — skrzyżowanym nożem i widelcem. Chodzi o symbole (lub 

ikony)   wszystkim   znane.   Ale   gdyby   na   lotnisku   Alitalię,   Air   France,   Lufthansę,   a 
jeszcze lepiej Paryż,  Algier lub Pizę przedstawiano przy pomocy ikon, a nie słów? 

Mała bieda z Pizą, bo wstawisz wieżę, ale co zrobisz z Decimomannu? W zamieszaniu 
trafiłoby się do Abidżanu, chcąc lecieć do Palermo.

Coś w tym rodzaju dzieje się teraz z komputerami. Chce się, żeby były friendly, to 

jest przyjazne — to znaczy przyjazne dla kretynów, a zdecydowano, że kretyn potrafi 

rozpoznać ikony, a nie słowa. Jest to błędne: jakimkolwiek byłby kretynem, ktoś, kto 
korzysta   z   komputera   (nie   żeby   pograć,   ale   pisać,   robić   rachunki,   sporządzać 

ponumerowane i wypunktowane wykresy, rysować tabele, wysyłać pocztę, nawiązać 
kontakt ze stowarzyszeniem gejów), umie czytać.

Od tego kretyna wymaga się, żeby zapamiętał nieskończoną liczbę ikon, z których 

część   wcale   nie   jest   oczywista.   Piszę   w   moim   Winword   6   i   pamiętam   już   ikony 

oznaczające:   zamknij,  otwórz,   zachowaj   i drukuj.   Ale  jest na  przykład   taka   jedna, 
która przedstawia kwadracik z rzędem punkcików w środku. Nie jest oczywiste, że 

znaczy  ona  „podziel  okno”,  również  dlatego,   iż bardzo  przypomina  tę  oznaczającą 
„wstaw tabelę” oraz jest niebezpiecznie podobna do tej, która znaczy „obramowanie”. 

Ponieważ dzielę wiele okien — kiedy chcę to uczynić, mam rozwiązanie tak naprawdę 
dla kretynów. W górze jest napisane „okno”, klikam to słowo i pojawią się zasłonka, 

która mówi mi, że mogę po kolei tworzyć okna, rozmieszczać je i dzielić. Pamiętając o 
pozostałych przyjaznych zasobach.

Przechodzę   do   „Italy   on   Line”   i   znajduję   na   górze   serduszko.   Ma   służyć   do 

otwierania   erotycznego   „chat   line”?   Nie,   oznacza   „wykaz   usług”   (zrozumieliście 

genialny pomysł: znajduję wykaz ulubionych usług, a zatem tych, które leżą mi na 
sercu). Ale jeśli ja, który chcę skorzystać z usług Italy on Line, nie jestem troglodytą, 

jestem w stanie przeczytać na górze słowo „usługi” i znaleźć to, co jest mi potrzebne. 
Zupełnie   podstawowa   sprawa.   Nie   mówiąc   o   koszach:   początkowo   wydawało   się 

nadzwyczajnym pomysłem umożliwić wszystkim zrozumienie na pierwszy rzut oka, 
jak  wyrzuca   się  plik.  Ale  teraz  każdy  program  ma  swój  kosz,  tyle  że  pomysł  jego 

wyglądu zmienia się zależnie od grafika: ponieważ nie można bezwstydnie kopiować 
wiklinowego   kosza   prekursorów,   kosz   wygląda   czasem   jak   metalowa   skrzynia,   a 

czasem jak słoik miodu. W niektórych miejscach znajdujesz otwarte drzwi, które mają 
ci zasugerować, że tamtędy się wychodzi — ale z czego? Z pliku, z programu?

W   różnych   CD–romach   interaktywnych,   hipertekstualnych   i   multimedialnych 

pojawiają   się   stopy,   rączki,   globusy,   rozcięte   kartki,   szkła   powiększające,   czapki 

Sherloka Holmesa, wygięte kolorowe strzałki — wszystko. Każdy CD–rom ma swoje 
ikony (dla grafików to prawdziwa gratka). Wielkie dzięki, jeśli program dostarcza mi 

background image

też   wskazówek   słownych,   mówiąc:   „cofnij   pisanie”,   albo:   „powtórz   wykonaną 

operację”. Obiekcja: ten sam program mógłby być używany w różnych krajach, a nie 
wszyscy znają angielski. Odpowiedź (pomijając fakt, że można już znaleźć programy 

we własnym języku): aby zrozumieć sens ikon, musisz przeczytać 200–stronicowy 
podręcznik, który, nawet jeśli napisany jest w twoim języku, jest niezrozumiały. Lepiej 

więc dołączyć 4–stronicowy słowniczek angielsko–włoski.

Powtarzam, niewiele ikon podstawowych operacji jest pożytecznych, od zbyt wielu 

mózgownica zaparowuje i efektem jest wtórny analfabetyzm. Ale w miarę postępu 
ikon przybywa, wygląda to tak jak fornir na tablicy rozdzielczej tanich samochodów: 

wydaje   się, że  im bardziej  drewno  wygląda   sztucznie,  tym  lepiej  się sprzedaje.  W 
końcu będziemy mieli programy bardzo przyjazne, wypełnione w całości hieroglifami, 

i nawet to, co wiedziałem, pojawi się na ekranie w kształcie sowy, ust albo piły i będę 
musiał wezwać Champolliona.

luty 1996


Document Outline