background image

CATHIE LINZ 

Czas włóczęgi 

i czas miłości 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

- Prr! - krzyknęła Abigail Turner, ściągnąwszy gwałtow­

nie wodze, kiedy Dzika puściła się cwałem w kierunku lasu. 

Klacz rwała naprzód. Do lasu było coraz bliżej, a w nim 

każde drzewo wyglądało jak niebezpieczna przeszkoda. Gru­
be, gęste gałęzie tworzyły gąszcz nie do pokonania. Abigail 
wiedziała, że w całej tej leśnej połaci nie ma wytyczonej 
ścieżki. 

Wiedziała też o pieskach stepowych, które koczowały na 

skraju lasu w wygrzebanych przez siebie jamach. Dla konia 

każda taka jama była pułapką, w której mógł złamać nogę. 
Jeśli chciała wyjść z życiem z tej przygody i ocalić klacz, 
musiała ją zmusić do gwałtownego skrętu. 

- Prr! - Wiatr kłuł ją w oczy, kiedy pochylona nisko nad 

grzbietem Dzikiej, coraz bliżej jej uszu, powtarzała zapamię­
tale komendę. Na próżno. 

Zdesperowana, szarpnęła mocno wodze. I to nie podziała­

ło. Kiedy stanęła w strzemionach, ciężarem całego ciała pró­
bując zatrzymać konia, usłyszała nagle dudnienie, które nie 
było ani łomotem jej serca, ani tętentem kopyt Dzikiej. 

Kątem oka dostrzegła mężczyznę w kapeluszu, pędzącego 

na wielkim białym koniu w czarne łaty. 

- Puść luźno wodze! - wrzasnął. -I wysuń nogi ze strze­

mion! 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Nie było czasu na spory. Zrobiła to, co jej kazał. Chwilę 

później nieznajomy zagarnął ją ramieniem, ściągnął z klaczy 
i posadził na swoim siodle. Oba konie galopowały obok siebie 
w równym tempie. 

Abigail obejmowała kurczowo mężczyznę, nic nie widząc. 

W czasie akcji ratunkowej przepadła gdzieś gumka przytrzy­
mująca długie, kręcone włosy, które niemal przykleiły jej się 
do twarzy... i do twarzy nieznajomego wybawcy również. 
Miała zasłonięte oczy i obie ręce zajęte, więc nic nie mogła 
na to poradzić. 

Czuła, jak mężczyzna zmienia pozycję w siodle i przekła­

da wodze do drugiej ręki. Chwilę później jego koń zmienił 
posłusznie kierunek. Galopowali w stronę otwartej łąki. 

Gdy zwolnili, Abigail zobaczyła Dziką. Odetchnęła z ulgą, 

mimowolnie rozluźniając mięśnie. 

- Tylko mi tu nie zemdlej! - warknął jej prosto do ucha 

nieznajomy. 

Zesztywniała natychmiast. Z powodu irytacji w jego gło­

sie, ale również dlatego, że teraz, gdy niebezpieczeństwo 

minęło, zbyt wyraźnie zaczęła odczuwać jego fizyczną bli­
skość. 

Kiedy zatrzymał swojego konia, Dzika stanęła tuż za nimi. 

Dyszała z wyczerpania, boki miała pokryte pianą, ale Abigail 
nie dostrzegła śladów obrażeń. 

Uniósłszy prawym kciukiem rondo czarnego kapelusza, 

nieznajomy mężczyzna spojrzał na Abigail. 

- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego gnałaś na zła­

manie karku? - spytał w przeciągły sposób, charakterystycz­
ny dla bohaterów współczesnych westernów: wyjętych spod 
prawa włóczęgów i desperatów. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 7 

Jego szorstki, matowy głos był zarazem jedwabisty i zmy­

słowy. Takiego sposobu mówienia nikt się nie uczy, trzeba się 
z tym urodzić. Jako autorka poczytnych książek, których bo­

haterami byli kowboje, Abigail śmiało mogła o sobie powie­
dzieć, że tacy mężczyźni zawsze robili na niej wrażenie - za­
równo ci fikcyjni, jak i w prawdziwym życiu. Zawsze miała 
słabość do kowbojów. 

Dopiero po trzech nieudanych związkach przysięgła sobie, 

że odtąd będzie miała z nimi do czynienia wyłącznie w po­
wieściach. I nie zamierzała zmieniać zdania. 

- Nie jechałam na złamanie karku - zaprotestowała. -

Mój koń poniósł nagle... 

- Posłuchaj, panienko, dopóki nie zdobędziesz większego 

doświadczenia, może byś się przesiadła na jakąś łagodniejszą 
kobyłę. 

- Ja umiem jeździć konno! 
- Może w pustej stodole albo w stajni, ale nie tutaj, na 

otwartej przestrzeni. Masz szczęście, że właśnie tędy przejeż­
dżałem. 

- Wielkie dzięki - powiedziała Abigail w sposób dość 

szczególny. Jej koledzy z Biblioteki Publicznej Great Falls 
rozpoznaliby w nim ton zarezerwowany dla nieznośnego sze­
fa w sytuacji, kiedy nie chciał zamieścić w katalogu jakiejś 
nowej książki. - A teraz pozwolisz, że odjadę. 

- Nie tak szybko - odpowiedział nieznajomy, przechyla­

jąc się do tyłu, żeby ją lepiej widzieć. - Skąd się tu wzięłaś? 

- O to samo mogłabym zapytać ciebie. To teren prywatny. 
- Teren prywatny. Coś podobnego! - Jego twarz rozjaśnił 

złośliwy uśmiech. - To znaczy, że nie wolno tędy przejeż­
dżać? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Właśnie. 
- Powiesz mi, jak masz na imię? 
- A ty? 
- Dylan Janos, do pani usług, madame. 
- A więc, panie Janos, proszę mnie wreszcie uwolnić. 

Chcę obejrzeć swoją klacz. Nie wiem, co jej się stało, ale coś 
musiało spowodować, że poniosła. Nigdy tego nie robiła. 

- Może zobaczyła węża albo innego gada. 
- Dzika jest zbyt dobrze ułożonym koniem, żeby oszaleć 

na widok węża. 

- Dzika? Co cię podkusiło, żeby wsiąść na konia o takim 

imieniu? Powinnaś wybrać łagodną szkapę, która nazywałaby 
się Bułeczka. 

- To mój koń i to ja nadałam mu. imię. 

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, jak ty się nazywasz. 
- Zgadza się. I nie mam zamiaru tego robić, 
- Nie jesteś zbyt uprzejma. 
- Brawo. Zaczynasz trafnie oceniać fakty. 
- Czy wiesz, że w tradycji cygańskiej człowiek, któremu 

uratujesz życie, staje się twoim dozgonnym dłużnikiem? Moż­
na nawet powiedzieć, że potencjalna ofiara należy do wyba­
wiciela. 

- Naprawdę? W tradycji amerykańskiego Dzikiego Za­

chodu, jeśli wkroczysz na czyjś teren prywatny, właściciel ma 
prawo cię... 

- Zastrzelić? - spytał beznamiętnie Dylan. - Zdaje się, że 

to prawo dotyczy wyłącznie koniokradów. 

- Poza tym tradycja Zachodu - ciągnęła Abigail, zlekce­

ważywszy jego uwagę - zabrania kowbojom wykorzystywać 
kobiety... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Przecież cię nie wykorzystałem. Na razie - odpowie­

dział z wyzywającym uśmiechem. 

- Gdybyś był dżentelmenem, pozwoliłbyś mi odjechać 

pięć minut temu. 

- Nigdy nie uważałem się za dżentelmena. 
- Słusznie! - mruknęła Abigail, po czym gwałtownie 

uwolniła się z jego objęć i zeskoczyła na ziemię. 

Kiedy chwilę później Dylan zsiadł z konia, zauważyła, że 

porusza się dziwnie sztywno i rozciera ręką prawe udo. Nie 
mogła oderwać wzroku od jego doskonale zbudowanego, mu­

skularnego ciała. Dopiero po kilku krokach, kiedy zbliżał się 
do niej, zobaczyła, że lekko utyka. 

- Byłeś ranny? - spytała z przejęciem. 
- Nie da się ukryć - odpowiedział smętnym głosem, mi­

mowolnie wracając myślami do wypadku, który zakończył 

jego karierę gwiazdy rodeo. 

Lekarze mu powiedzieli, że i tak miał szczęście, skoro 

wyszedł z tego cało, z niewielkim tylko ograniczeniem 
sprawności jednej nogi, i nadal może jeździć konno. Ale nie 
mógł jeździć tak wspaniale jak dawniej. Jego nadzieje na 
kolejne zwycięstwa w rodeo zostały pogrzebane na zawsze. 
Nie potrafił wykrzesać w sobie choć iskry optymizmu. 

- Mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała Abigail. 
- Jasne. Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, jak masz na 

imię. I skąd się tu wzięłaś. To ranczo należy do Pete'a Tur­
nera. 

- Właśnie. 
- Z tego, co wiem, Pete Turner nie lubi intruzów. Dlatego 

wydaje mi się, że to nie ja, tylko ty wkroczyłaś nieproszona 
na teren prywatny. 

background image

10 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Co ci pozwala tak sądzić? 
- Jak już powiedziałem, Pete nie lubi gości. Znamy się od 

dawna. 

- Ach, tak! Kiedy ostatnio z nim rozmawiałeś? 
- Kilka miesięcy temu. Chyba w marcu. A może w lutym. 
Miała wyrobione zdanie na temat kowbojów i ich poczucia 

czasu, a raczej kompletnego braku poczucia czasu. Tracili je 
w ten sam sposób, w jaki tracili pieniądze i kobiety. Był już 
lipiec. 

Skoro jednak Dylan był przyjacielem wuja Pete'a, wiado­

mość o jego śmierci chciała przekazać w możliwie delikatny 

sposób. Kiedy szukała właściwych słów, on spytał niecier­

pliwie: 

- Kim ty właściwie jesteś? 

- Bratanicą Pete'a. 
- Kiepski dowcip! Bratanica Pete'a jest jakąś nudną bi­

bliotekarką w dużym mieście. 

Zaciskając zęby, Abigail próbowała zlekceważyć epitet 

„nudna", zdając sobie sprawę, że do obu wybranych przez nią 
zawodów przylgnęło mnóstwo fałszywych etykietek. 

- Zgadza się. Jestem bibliotekarką, a przynajmniej byłam 

nią jeszcze kilka tygodni temu. 

Dylan patrzył na nią przez chwilę z niedowierzaniem 

i konsternacją. 

- Nie przypominasz mi żadnej z bibliotekarek, które do­

tąd poznałem. 

- Tak? - zapytała słodkim głosem. - A kiedy ostatnio by­

łeś w bibliotece? 

Bardzo często odwiedzał bibliotekę szpitalną, ale nie miał 

teraz ochoty opowiadać o tym. Wolał myśleć o niej, zastana-

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

11 

wiając się, jakaż to bibliotekarka mogła dosiąść klaczy o imie­
niu Dzika. Ta, którą chciałby lepiej poznać, zdecydował bez 
wahania. Była wiotką dziewczyną o bardzo długich nogach. 
Jej włosy przypominały mu skręcone włókna jedwabiu. Kiedy 
trzymał ją przed sobą w siodle, ocierały się o jego twarz ku­
sząco i przylegały do szorstkiej skóry spalonych słońcem po­
liczków. Miały zapach konwalii, jego ulubionych kwiatów. 

Nagle zdał sobie sprawę, że wpatruje się w jej usta, nie 

rejestrując słów, które ta dziewczyna wypowiada. 

- Słucham? 
- Mniejsza o to. - Machnąwszy ręką, pogładziła Dziką po 

szyi i bokach, potem obejrzała dokładnie jej nogi i kopyta. 

Zajrzała nawet do pyska, wszędzie szukając czegoś podejrza­
nego. Niczego jednak nie znalazła. Klacz, dzięki Bogu, nie 
miała żadnych obrażeń. Drżała jeszcze lekko, ale na jej pęci-
nach nie było śladu opuchlizny. Dopiero zdjęcie siodła roz­
wiązało zagadkę. 

- Wiedziałam! - krzyknęła Abigail. - Urządzili mnie! By­

łam tego pewna! 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

- O czym ty mówisz? - spytał Dylan. 
- Wiedziałam, że Dzika nie spłoszyłaby się w ten sposób 

bez żadnego powodu. Spójrz na to! - Pokazała mu rzepy 
przyczepione do koca ułożonego pod siodłem, potem znalazła 
ślady ich kolców na boku klaczy. - Biedna mała! Już dobrze, 
dobrze... 

Dylan przyglądał się tej scenie z zazdrością, żałując, że to 

nie do niego Abigail zwraca się tak czule. 

- Nie sprawdziłaś koca, zanim ją osiodłałaś? 
- Oczywiście, że sprawdziłam. Ani na czapraku, ani na 

kocu nie było rzepów. Swoją drogą, długo to trwało, zanim 

zaczęły jej naprawdę dokuczać i wpadła w szał. Ktoś musiał 

je podłożyć. Nie ma innej możliwości. 

- Więc osiodłałaś konia, a potem go zostawiłaś? 
- Na chwilę. Musiałam odebrać telefon... 
Dylan zmrużył oczy. 
- Zadzwonił mój wydawca z Nowego Jorku, ale rozma­

wiałam z nim bardzo krótko. Najwyżej pięć minut. 

- Wystarczająco długo dla łobuza, który grzebał przy 

siodle. - Dylan wyciągnął rękę, żeby pogłaskać konia po 
chrapach. 

- Dzika nie lubi, kiedy dotykają jej obcy. 
- Zupełnie jak jej pani, prawda? - Dylan gładził klacz 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

13 

swoją wielką dłonią, na co Dzika reagowała z wyraźnym 
zadowoleniem. 

Zdradziecka dusza, pomyślała Abigail o Dzikiej, ale nie 

była zdziwiona. Na samo wspomnienie dotyku palców tego 

mężczyzny na policzku dostawała gęsiej skórki. Dłonie Dy-
lana były szorstkie i stwardniałe od ciężkiej pracy. Od razu 
wiedziała, że nie jest typem „miejskiego kowboja". Wszystko 
w nim było autentyczne. 

- Komu miałoby zależeć, żebyś spadła z konia? - spytał 

poważnie. 

- Nie wiem. Może Hossowi Redkinsowi, bo nie chciałam 

mu sprzedać rancza. Ten facet jest postrachem całej okolicy. 

- Sprzedać? - powtórzył Dylan ze zmarszczonym czołem. 

- Może i jesteś bratanicą Pete'a, ale to jego ranczo i nie ma 
takiej siły, która zmusiłaby Turnera do sprzedania ziemi temu 
nadętemu bufonowi Redkinsowi. 

Abigail przygryzła wargę, zdając sobie sprawę, że musi 

w końcu powiedzieć Dylanowi o śmierci wuja. 

- Pete Turner, mój wuj, odszedł z tego świata dwa miesią­

ce temu - powiedziała cicho. - Zostawił mi w spadku ranczo. 

- A mnie mówił, że wydziedziczył swoich krewnych, po 

tym, jak jak sprzedali ziemię Hossowi. 

- To prawda. Ja zawsze próbowałam być z nim w konta­

kcie. 

- No tak, słusznie - przerwał jej chłodno. - Wolałaś nie 

drażnić tego starego poczciwca. 

- Chciałeś coś przez to powiedzieć? 
- Nie, nic - powiedział znużonym tonem. 
Zdjął kapelusz, żeby przeczesać palcami włosy, po chwili 

zaś włożył go z powrotem. Wiadomość o śmierci Pete'a po-

background image

14 CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

ruszyła go. Poznali się na miejscowym rodeo, kiedy Turner 
dostarczył im kilka swoich koni. Ludzie mówili, że z natury 
był równie przyjazny jak niedźwiedź we wnykach, ale Dylan 
przez te dziesięć lat, odkąd przeniósł się w te okolice, wyjąt­
kowo cenił sobie jego towarzystwo. Pete wiele go nauczył. 
Serce mu się ściskało na myśl, że nigdy już nie usłyszy żadnej 
z opowieści o „dawnych dobrych czasach", którymi starszy 
pan zwykł go raczyć przy filiżance kawy wzmocnionej sowitą 
porcją whisky. 

- No więc, co masz zamiar zrobić z tym ranczem? 
- Utrzymać je, oczywiście. 
- Utrzymać? Czy ty masz pojęcie, co to znaczy prowadzić 

ranczo, nawet takie małe jak Pete'a? Ile w to trzeba włożyć 

pracy, nie mówiąc o pieniądzach? 

- Mam pojęcie. Zrobiłam dokładne rozeznanie, zanim tu 

przyjechałam. 

- W swojej bibliotece, jak się domyślam - powiedział 

kpiąco. 

- Między innymi. Nie zapominaj, że wychowywałam się 

na sąsiednim ranczu. 

- Kilkadziesiąt lat temu. 
- Nie, to nie było aż tak dawno temu! - syknęła urażona. 
- Nie? A ile ty masz lat? 
- A ty? - odparowała bez zastanowienia. 
- Dwadzieścia osiem. 
Boże, przecież to prawie dziecko! No, może bez przesady, 

zreflektowała się, zerkając na jego opięte dżinsami biodra. Był 
zdecydowanie dorosłym mężczyzną. Ale o cztery lata od niej 
młodszym. 

Nigdy przedtem trzydzieści dwa lata nie wydawały się 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

15 

Abigail tak poważnym wiekiem, ale też nigdy dotąd nie zwró­
ciła uwagi na młodszego mężczyznę. Tak, podobał jej się. Ale 
drażnił ją również, przypomniała sobie w popłochu. 

- Pozwól, że zgadnę. Dżentelmen nigdy nie pyta damy 

o wiek. Czy to chciałaś powiedzieć? A więc, szanowna pani 
bibliotekarko, czy ty i twój koń zamierzacie dojść do porozu­
mienia, czy też będę zmuszony wziąć was na lasso? - Widząc 
zdumienie w oczach Abigail, mówił dalej: - Niedaleko stąd 
zaparkowałem swojego pikapa z przyczepą na dwa konie. 
Mogę was podwieźć do domu. 

- Jeżeli myślisz, że zabrałabym się z kimś nieznajomym... 
- Nie ja tu jestem nieznajomy, tylko ty. Powiedziałem ci, 

jak mam na imię. A ja wciąż nie znam twojego. 

- Abigail. - Uniosła wysoko podbródek i spojrzała mu 

prosto w oczy. - Abigail Turner. 

- Widzisz, to wcale nie było trudne - zażartował z uśmie­

chem, ale ona myślała już o czym innym. 

Przyszło jej nagle do głowy, że ten kowboj spadł jej z nieba. 
- Pomyślałam sobie właśnie... - mruknęła pod nosem -

że może jesteś człowiekiem, którego szukam... 

- Naprawdę? - odmruknął z filuternym uśmiechem. -

A jak do tego doszłaś? 

- Szukasz pracy? 

- Dlaczego pytasz? Chciałabyś mnie do czegoś wynająć? 
- Możliwe. Wiem, że masz duże doświadczenie... z koń­

mi - dodała pospiesznie. Czuła się jak idiotka. - Zdarza mi 
się pisać lepsze dialogi. 

- Naprawdę żyjesz z pisania? 
- Tak. - Podniosła głowę, czekając na następne nieunik­

nione pytanie: „A co piszesz?'" Pomyliła się. 

background image

16 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Jaką pracę dla mnie miałaś na myśli? 
- Przypuszczam, że pisanie pod dyktando nie wchodzi 

w rachubę? 

- Słusznie. 
- Pisanie na komputerze? 
- Nic z tych rzeczy. 
- Ta mistrzowska klamra przy pasku jest naprawdę twoja? 
Ciemne oczy Dylana zaiskrzyły się w słońcu. 

- Chcesz sama sprawdzić inicjały? - spytał z bezczelną 

miną, wetknąwszy oba kciuki za szeroką srebrną klamrę- naj­
wyższe trofeum w zawodach rodeo. 

Przez ułamek sekundy Abigail zastanawiała się, co by zro­

bił, gdyby odkryła, że blefuje. Postanowiła jednak nie ryzy­
kować. Przynajmniej na razie. 

- Szukam tymczasowego zarządcy rancza. Przez ostat­

nich kilka lat mój wuj nie był w stanie radzić sobie ze 
wszystkim. Wystarczy spojrzeć na dom i ogrodzenie. Trze­
ba też zająć się inwentarzem. Krótko mówiąc, potrzebuję 

kogoś, kto nie boi się ciężkiej harówki. Hoss wypowiedział 
mi wojnę, więc nikt z okolicy nie będzie chciał u mnie 
pracować. Właściwie powinnam zacząć od tego, że jeśli 
boisz się Hossa, nie ma o czym mówić - to praca nie dla 
ciebie. 

- Nie boję się Hossa. 

Ale ciebie tak, pomyślał w popłochu. Możliwe, że jasno­

włosa bibliotekarka była bratanicą Pete'a, ale wyglądała na 
subtelną panienkę z miasta. W zwykłych dżinsach i bluzie 
pozornie niczym nie zwracała na siebie uwagi, a jednak 
w sposobie jej bycia było coś bardzo podniecającego. Choć 
z drugiej strony, kiedy doglądała konia, poruszała się szybko 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

17 

i sprawnie, ze spokojną pewnością siebie. Było w niej wiele 
sprzeczności. I pachniała konwaliami. 

Zaczął się przekonywać, że jej problemy nie są jego pro­

blemami i gdyby miał odrobinę rozsądku, wsiadłby na konia 
i pognał przed siebie, zapominając o całej sprawie. Ale honor 
kowboja nie pozwalał mu wybrać najprostszego wyjścia. Nie 
należał wcale do mężczyzn, którzy sami szukają kłopotów, 
ale tak się jakoś układało, że kłopoty zawsze znajdowały jego 
- mimo że lubił być w drodze i często zmieniał adres. 

Życie trampa odpowiadało mu i jak dotąd nie rozglądał się 

za miejscem, w którym osiadłby na stale. Jego starszy brat 
ożenił się niedawno, także siostra znalazła mężczyznę swoje­
go życia i swoje miejsce na ziemi, ale on o stabilizacji nie 

myślał. Nie był jeszcze gotów. 

Z drugiej strony, Dylan nigdy nie potrafił się oprzeć nowe­

mu wyzwaniu - bez względu na to, czy chodziło o konia, 

o którym mówiono, że nie da się ujeździć, czy też o niedostę­

pną kobietę. 

Obie sytuacje przypominały mu, że w jego żyłach płynie 

cygańska krew. 

Dzika parskała i tupała kopytem, jasno dając do zrozumie­

nia, że nie znosi być ignorowana. 

- Jednak skorzystam z twojej propozycji - zdecydowała 

Abigail. - Podwieziesz nas na ranczo, to może porozmawia­
my bardziej szczegółowo o posadzie zarządcy. 

Kiedy umieścili w przyczepie konie i Abigail zajęła miej­

sce pasażera w kabinie pikapa, opanowało ją dziwne uczucie, 
że oto zrobiła pierwszy krok na całkiem nowej drodze życia. 
Jedyny kłopot w tym, że wcale nie była pewna, czy wybrała 
drogę słuszną. 

background image

18 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Dylan i tak nie zagrzeje tu miejsca. Kowboje rzadko to 

robią. Ale może wytrzyma wystarczająco długo, żeby ona 
mogła znaleźć do tej pracy kogoś na stałe- Kogoś starszego, 
a najlepiej żonatego. Pragnącego stabilizacji 

Słowa „kowboj" i „stabilizacja" nigdy nie szły ze so­

bą w parze. Abigail była tego pewna. Jej trzeci i ostatni zwią­
zek z kowbojem zakończył się dwa miesiące temu. On 
wziął kurs na Arizonę, ona została ze zranionym sercem. 
Dostrzegała, oczywiście, ironię losu w tym, że autorka po­
czytnych romansów, specjalistka od happy endów sama nie 
znajduje szczęścia w miłości. W tej chwili miała jednak inny 
kłopot. Musiała dowiedzieć się, kto podłożył rzepy pod siod­
ło, umyślnie narażając na niebezpieczeństwo życie jej 
i Dzikiej. 

- O rany, co to za paskudztwo? - Dylan wpatrywał się 

z niedowierzaniem w dziwny twór, który ukazał się nagle ich 
oczom przy ścieżce prowadzącej do domu Pete'a. 

Przysadzista chata wyglądała, jak gdyby wyrosła z ziemi 

i -jeśli go wzrok nie mylił - nawet dach miała pokryty trawą. 
Faktem było, że Pete w ostatnich latach swojego życia stał się 
nieco ekscentryczny, nie na tyle jednak, żeby zbudować coś 

tak dziwacznego. 

- To przystań Ziggy'ego - odparła Abigail-
- Jakiego Ziggy'ego? Kto to jest? 
- Mój przyjaciel. 
- I to ty pozwoliłaś mu zbudować takie obrzydlistwo? 
- Ziggy jest artystą. 
Jakby na podkreślenie jej słów, rozległ się nagle warkot 

piły elektrycznej, który najpierw spłoszył siedzącą na pobli-

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

19 

skim drzewie sójkę, a zaraz potem oba konie zaczęły tupać 
kopytami w podłogę przyczepy. 

- Każ mu wyłączyć tę piłę! - krzyknął Dylan. - Konie się 

przestraszyły! 

- Uspokój się! Kto tu jest szefem? 
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Dylan wyskoczył 

już z samochodu i pomaszerował w stronę domu Ziggy'ego 

z takim impetem, jakby chciał go własnoręcznie zastrzelić. 
Abigail pobiegła za nim. 

Pomimo upału Ziggy miał na głowie szwajcarską czapkę 

wojskową, spod której wystawały pukle zmierzwionych si­
wych włosów. Workowaty kombinezon, kraciasta koszula 
i robocze buty z cholewami dopełniały całości. Był to męż­
czyzna w średnim wieku, rzeźbiarz, o którym przyjaciele mó­
wili, że jest niepowtarzalny, wrogowie mieli go za szaleńca, 
a ci, którzy kupowali jego prace wyrzeźbione z całych pni 
drzewnych, wierzyli, że ma talent. 

Ziggy mówił po angielsku z obcym akcentem, ale -

jak przystało na Szwajcara - w stanie wzburzenia uciekał 

się do niemieckich i francuskich złorzeczeń, przyprawio­
nych delikatnie italianizmami. Kiedy Dylan przerwał mu pra­
cę, Ziggy odwrócił się, a potem wielojęzyczny stek prze­

kleństw wypełnił powietrze zamiast dźwięku piły elek­
trycznej. 

- Jak ja mam tu pracować, jeśli ciągle mi ktoś przeszka­

dza? - zwrócił się urażonym tonem do Abigail. 

- Meeeee! . ' 
- Widzisz, co narobiłeś? Denerwujesz Heidi i Gretel 
- O kim ty mówisz? To twoje dzieci? - zapytał Dylan. 
- W pewnym sensie - Abigail odpowiedziała za przyja-

background image

20 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

ciela. - Kozie dzieci. - Wskazała palcem pokryty trawą dach, 
na którym leżała trójka koźląt. 

Ku jej zdumieniu, w kącikach ust Dylana pojawił się cień 

uśmiechu. Dopiero teraz zwróciła uwagę na doskonały wykrój 

jego warg: ascetyczną linię górnej i zmysłową pełnię dolnej. 

- Sympatycznych masz przyjaciół - powiedział przeciągle. 
- I ja tak sądzę - odparła z uśmiechem. 
Czując na sobie jej badawcze spojrzenie, Dylan zdecydował, 

że warto je odwzajemnić. Odwrócił raptownie głowę. Utkwił 
w niej wzrok, wyobrażając sobie, że dotyka jej nie tylko oczami. 

- Hej, wy dwoje, dosyć tego, opanujcie się! - rozkazał 

Ziggy. - Iskrzy od was na odległość. Jestem artystą, więc 
takie sceny mnie rozpraszają. 

Dylan przyglądał się zakwitłym na policzkach Abigail ru­

mieńcom z mieszaniną zachwytu i niedowierzania w oczach. 

- Myślałem, że nie ma już kobiet, które potrafią się płonić. 
- To opalenizna - odparowała. - Cześć, Ziggy. Spadamy. 
- Pozwolisz, że się przedstawię. Mam na imię Dylan. Od 

dawna się z tym męczysz? - zapytał uprzejmie, wskazując 
palcem pień, w którym rzeźbił Ziggy. 

- Od świtu. 
- To widziałeś może przejeżdżającą tędy Abbie? 
- Mam na imię Abigail. 
- Ja nazywam cię Abbie - powiedział Ziggy. 
- Bo ty jesteś moim przyjacielem. Dylan jest... 
- Nowym zarządcą rancza - przerwał jej Dylan. - Tym­

czasowym. 

- Czyli będziesz pomagał Abbie. - Ziggy po raz pierwszy 

się uśmiechnął. - To dobrze. Potrzebna jej pomoc. Ja też coś 
mogę robić, ale nie do wszystkiego się nadaję. Znam się na 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

21 

koniach, wychowałem się na farmie w okolicy Gór Jurajskich. 
Mieliśmy konie i mnóstwo krów. Kozy też. 

- A więc znasz się na koniach? 
- Tak, ale lepszy ze mnie artysta niż kowboj. 
- No i dobrze. Za to Dylan jest prawdziwym kowbojem 

- wtrąciła Abigail. 

- Byłeś dzisiaj w stajni? - spytał Dylan. 
- Cały dzień pracowałem nad rzeźbą. 
- No tak... Swoją drogą, konie źle znoszą hałas. A naj­

bardziej się boją gwałtownych dźwięków. Jeżeli wychowywa­
łeś się na farmie, powinieneś o tym wiedzieć. 

- Szwajcarskie konie są dużo lepiej ułożone od amerykań­

skich. 

- Jasne. A ja jestem Buffalo Bill - zadrwił Dylan. - Wiesz 

co, rozglądaj się po prostu wkoło, kiedy włączasz tę hałaśliwą 
piłę. Na wszelki wypadek, żeby sprawdzić, czy nikt w pobliżu 
nie jedzie konno. 

- Nikt w pobliżu nie jeździ konno - powiedział stanow­

czo Ziggy. - Wszyscy wiedzą, że tu pracuję. 

- Dylan, ja naprawdę muszę wracać do domu. - Abigail 

przypomniała im o swoim istnieniu. 

Dopiero wówczas, kiedy odjechali na tyle daleko, że od­

głos piły elektrycznej Ziggy'ego przestał denerwować Dyla-
na, zaczęła z nim rozmawiać. 

- Dlaczego przepytywałeś Ziggy'ego w taki sposób? 
- Próbowałem ustalić pewne fakty. Czy dzisiaj rano, kiedy 

siodłałaś konia, widziałaś Ziggy'ego w stajni? 

- Oczywiście, że nie. On lubi konie, ale kocha rzeźbić. 

Trudno go w ogóle oderwać od pracy. Ale dlaczego tak cię 
zainteresował? 

background image

22 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Dlatego, że ktoś podłożył rzepy pod twoje siodło. 
- To nie Ziggy. 
- Co ci przyszło do głowy, żeby sprowadzić tu takiego 

ekscentryka? 

- Ziggy przychodził często do mojej biblioteki. Rozma­

wialiśmy o książkach i o artystach, aż w końcu staliśmy się 
przyjaciółmi. Kiedy przeniosłam się z Great Falls na to ran­
czo, żal mi się go zrobiło, głównie z powodu sąsiadów, którzy 
bez przerwy nasyłali na niego policję. Wystarczyło, żeby 
o siódmej rano włączył swoją piłę. Pomyślałam sobie, że tutaj 
będzie miał tyle wolnej przestrzeni, ile zechce, i wreszcie 
będzie mógł pracować w spokoju. 

- Sądzę, że spokój nie jest żywiołem Ziggy'ego. 
- A twoim jest? 
- Czasami. 
- Kiedy śpisz, prawda? 
Zamilkł. Obraz śpiącej Abigail zawładnął bez reszty jego 

wyobraźnią. Ciekawe, czy śpi na boku, czy na plecach? I co 
wówczas ma na sobie - jedwabną koszulę czy flanelową pi­
dżamę? A może sypia nago? 

- Zwykle staram się unikać kłopotów - odpowiedział po 

chwili. 

- Ciekawe, jak ci się to udaje? 
- Nie przyzwyczajam się do miejsc. Lubię podróżować. 
Była to odpowiedź, której się spodziewała, ale wołałaby 

usłyszeć inną. 

Kiedy po raz pierwszy oglądała ranczo i obeszła dookoła 

stodołę, a potem dom, wzruszenie ściskało ją za gardło. Może 
ktoś inny pomyślałby, że to stara, sponiewierana przez czas, 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 23 

zwykła chata z drewnianych bali. Zauważyłby pokryte rdzą 
rynny, zaniedbane podwórze, niedrożny komin. Nawet 
huśtawka na werandzie wisiała krzywo i prosiła się o poma­
lowanie. 

Ale Abigail widziała przede wszystkim dom. Od dziecka 

uwielbiała ranczo swojego wuja, może dlatego, że widok na 
góry był stąd jeszcze lepszy niż z dawnego rancza jej rodzi­
ców. Najbliższe wzniesienie zaczynało się tuż za ogrodze­
niem, a na jego szczycie rosły dwie olbrzymie jodły. Wieczo­
rami wspinała się tam wąską ścieżką, siadała na kamieniu 
i wdychała zapach roślin albo dymu z komina. W dolinie jas­
na kora osik połyskiwała w świetle zachodzącego słońca. 

Rozsiodłali konie w milczeniu. Dylan znał rozkład stajni 

Pete'a na pamięć, podobnie jak Abigail. Dowiedziała się, że 

jego koń ma na imię Podróżnik. 

Pogrążona w rozmyślaniach o Dylanie, nagle zorientowała 

się, że nie są sami. Zwalisty mężczyzna siedzący na koniu 
patrzył z wściekłością na jej przyjaciółkę, Raj. Młoda kobieta 
mierzyła go równie nienawistnym spojrzeniem. 

- Co pan tu robi, panie Redkins? - spytała Abigail. 
-

 Tak jak już powiedziałem pani służącej... 

- Raj jest moją przyjaciółką, a nie służącą. 
- Niech sobie będzie. Przyjechałem sprawdzić, czy zde­

cydowała się już pani przyjąć moją propozycję. Chcę mieć tę 
ziemię - oświadczył Hoss, poprawiając się w siodle. 

- A ja powiedziałam już panu, że nie jestem zaintereso­

wana jej sprzedażą. 

- Myślałem, że zmieniła pani zdanie. 
- Skąd to panu przyszło do głowy? Niby dlaczego miała­

bym zmienić zdanie? 

background image

24 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- No właśnie - odezwał się po raz pierwszy Dylan. - Skąd 

, ten pomysł? 

- Powiedz lepiej, chłopcze, co ty tu robisz? Słyszałem, że 

pogruchotałeś sobie kości na jakimś rodeo w Oklahomie. 
Pewnie przyjechałeś na lato do starego Turnera. I co, musiało 
cię zdziwić, że kopnął w kalendarz? 

- Oto czarujący, jak zwykle, Redkins - odparował Dylan. 
- Czy ten człowiek panią molestuje? - Hoss zwrócił się 

do Abigail, nie odwracając pełnego wściekłości wzroku od 
Dylana. 

- Nie, ale pan owszem. 
- Co? 
- Powiedziałam, że Dylan nie molestuje mnie. On jest... 
- Przyjechałem, żeby jej pomóc - wtrącił się Dylan. 

- Jasne! Już to widzę! - Hoss wybuchnął rechoczącym 

śmiechem. - Powiem ci, po co przyjechałeś: mydlić oczy 

bezbronnej kobiecie! Jeśli chodzi o te sprawy, Dylan ma taką 
reputację, że szkoda gadać! - Hoss spojrzał porozumiewaw­
czym wzrokiem na Abigail. - Był znanym od Oklahomy do 
Calgary mistrzem w ujeżdżaniu... nie tylko koni. Oczywiście 
dopóki nie roztrzaskał sobie nogi. 

Abigail położyła dłoń na ramieniu Dylana, domyślając się, 

że jeśli go nie powstrzyma, Hoss Redkins, zanim zdąży się 
zorientować, rozstanie się z siodłem i wyląduje na najbliższej 

pryzmie końskiego łajna. 

- Dylan przyjaźnił się z moim wujem i zawsze będzie mi­

le widzianym gościem na tym ranczu - oświadczyła z emfazą. 

- Przyjąłem właśnie posadę zarządcy rancza pani Turner 

- Dylan zwrócił się do Hossa. 

- Po co? Jak dotąd, nigdy nie mogłeś usiedzieć w jednym 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

25 

miejscu. To robota nie dla ciebie. - Hoss spojrzał drwiącym 
wzrokiem na Abigail. - Co pani może wiedzieć o prowadze­
niu rancza? Słyszałem, że pisze pani jakieś sznurowate, głupie 
romanse... 

- To źle pan słyszał! - przerwała mu z dziką pasją. - Piszę 

cholernie dobre powieści historyczne! Nie ma w nich nic 
głupiego, czego nie da się, niestety, powiedzieć o moich są­
siadach. 

- Ja nie piszę żadnych powieści! 
Abigail westchnęła. Obelga najwyraźniej spłynęła po nim 

jak woda po kaczce, a raczej wcale nie dotarła do jego wiel­

kiej jak dynia głowy. 

- Skoro już olśniłeś panią Turner swoim urokiem i inte­

lektem, to może sprawdziłbyś wreszcie, czy cię nie ma w do­
mu. .. - powiedział Dylan. 

- Pilnuj swojego nosa. Nie twoja sprawa, jak długo będę 

gawędzić z obecną tu damą. 

- Obecna tu dama wyraziła życzenie, żebyś opuścił jej 

posiadłość - przypomniał Hossowi Dylan z groźnym bły­
skiem w oczach. 

- A co zrobisz, jak nie odjadę? - zachichotał Redkins. 

- Wykopiesz mnie stąd tym swoim kulasem? 

- Nie kuś mnie... - odpowiedział szeptem Dylan. 
- A wiesz, synku, co ty mi możesz... 
- Dosyć tego... - Dylan odepchnął rękę Abigail i rzucił 

się w kierunku Hossa. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Abigail dostrzegła wściekłość w jego oczach i obawiając 

się najgorszego, wrzasnęła przeraźliwie: 

- Dylan, nie rób tego! 
Za późno. Nie wierzyła własnym oczom, kiedy koń Hossa 

- prawdopodobnie na cichą komendę Dylana - stanął dęba, 
zrzucając swojego właściciela prosto do beczki z deszczówką. 

Woda, która wychlusnęła z beczki, powinna była zmoczyć 

Dylana, ale jakimś cudem fontanna spadła kilka centymetrów 
przed nim. 

Twarz Hossa, łącznie z uszami, miała kolor purpurowy. 
- Jak... jak to zrobiłeś? - parsknął rozwścieczony. 

- Ja? Ja niczego nie zrobiłem - oświadczył Dylan, uno­

sząc lekko brew. 

- Niejedno słyszałem o tobie i o twoich przeklętych cy­

gańskich sztuczkach! - Przygwoździł go wzrokiem, w któ­
rym było tyle samo furii, co podejrzliwości. 

- To nie moja wina, Redkins, że nie potrafisz utrzymać się 

w siodle. Pomóc ci wyleźć z tej beczki, czy sam sobie po­
radzisz? 

- Precz z łapami! - Hoss zawył jak ranne zwierzę, płosząc 

jeszcze bardziej swojego konia. - Pożałujesz tego! 

- Wątpię. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

27 

Podciągnąwszy się na rękach, Hoss wyszedł z beczki i za­

maszystym ruchem włożył na głowę przemoczony kapelusz. 

Abigail nie była w stanie zachować dłużej powagi. Prze­

niosła wzrok na twarz Dylana, na której malowało się rozba­
wienie, i wybuchnęła śmiechem. 

- Oboje ciężko tego pożałujecie. 
- Wątpię - powtórzył Dylan, kiedy Hoss przetarł oczy 

i cały ociekający wodą wdrapał się na konia. 

Abigail miała wrażenie, że biedne zwierzę stęknęło pod 

ciężarem otyłego Redkinsa. 

Kiedy odjechał, z niechęcią pomyślała o powrocie do rze­

czywistości. 

- Najmądrzejsze to chyba nie było - mruknęła pod nosem. 
- No to co? Dawno się tak dobrze nie bawiłem. 

- To nie jest powód, żeby robić... cokolwiek. 

- Nie? A mnie się zdaje, że to jest fantastyczny powód, 

żeby coś robić. Jeden z najlepszych. - Mówiąc to, Dylan wy­
ciągnął do niej rękę i obrysował palcem kontury jej brody. 

Znowu dotyk jego szorstkich palców sprawił, że poczuła 

się jak rażona piorunem. Ona, od wielu lat pisząca z taką 
swobodą o miłości, nie byłaby w stanie opisać tej nagłej fali 

podniecenia. Jedyne, co mogła zrobić, to poddać się magii 
chwili - odczuwać przyjemność, choćby miała ona trwać tyl­
ko sekundę lub dwie. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że ma 

zamknięte oczy, siłą woli wyrwała się z transu. Uciekła przed 

pokusą. 

- Czy to jakieś cygańskie czary? Wybij sobie to z głowy 

- zawołała z irytacją. - Rozumiesz? 

- Jasne - odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Jestem 

facetem wynajętym do roboty, to wszystko. Faktycznie, trud-

background image

28 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

no powiedzieć, żeby się tu o mnie zabijali, więc tym bardziej 

powinienem być grzeczny. Po co komu jakiś cygański ujeż-
dżacz koni, na dodatek kaleka! 

- Ja tego nie powiedziałam. 
- Ale miałaś taki zamiar. Posłuchaj, panienko, nie jest ze 

mną aż tak źle. Znam wiele rancz, na których mógłbym pra­
cować. 

- Wiem. 
- Nie potrzebuję twojej łaski. 
- Jeżeli chcesz zrezygnować, powiedz to po prostu. 
- Jasne! Czy mogę pozwolić, żebyś splajtowała, a potem 

patrzeć, jak Redkins położy na ranczu twego wuja swoje 
brudne łapy? Nic z tego! Lubiłem Pete'a i zrobię wszystko, 
żeby uratować to miejsce. Jestem mu to winny. 

Dylan i Abigail stali w milczeniu twarzą w twarz, pioru­

nując się wzrokiem, gdy podeszła do nich Raj, kobieta o kru­
czoczarnych, krótko obciętych włosach i orzechowych 
oczach, w których płonęła niepohamowana ciekawość. 

- Hej, darujcie, że przerywam taką miłą rozmowę, ale 

chciałam się tylko dowiedzieć, czy... on zostaje na kolacji. 

- Tak - powiedziała Abigail, cofając się odruchowo. 
- W takim razie przygotuję dodatkowe nakrycie. Jestem 

Raj Patel. - Uśmiechnęła się do Dylana. 

- Miło mi cię poznać - odpowiedział z uprzejmym skinie­

niem głowy. 

- A czy ty przypadkiem nie jesteś Dylanem Janosem? 
- We własnej osobie. 
- Skąd znasz jego nazwisko? - zapytała Abigail. 
- On jest sławnym facetem. Każdy wie, kim jest Dylan. 
Kim był, pomyślał Dylan, rozcierając udo. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 29 

- Przecież to on wygrał finałowy turniej rodeo! W ze­

szłym roku w Las Vegas został mistrzem Stanów! - Zgorszo­
na obojętnym spojrzeniem Abigail, próbowała usprawiedliwić 
przyjaciółkę przed Dylanem. - Abbie nie czyta „Przeglądu 
Rodeo". Szkoda, nie ma pojęcia, z kim rozmawia. Tylko pięt­
nastu najlepszych kowbojów z każdej konkurencji wchodzi 
do finału. - Raj zawahała się na chwilę. - Dylanie, słyszałam 
o tym okropnym wypadku... To było cztery miesiące temu, 
prawda? 

- Mniej więcej - odpowiedział beznamiętnie. 
W jego twarzy, podobnie jak głos pozbawionej wyrazu, 

Abigail dostrzegła jednak błysk - nieznaczny, krótki jak 
okamgnienie grymas cierpienia. 

- Raj, nie wydaje mi się, żeby Dylan chciał o tym roz­

mawiać. 

- Przepraszam, Dylan - powiedziała zmieszana Raj. -

Czasami mówię bez zastanowienia. Proszę, wejdź do domu 
i rozgość się. 

- Wolałbym najpierw rozpakować się i umyć. Jeżeli po­

każesz, gdzie mogę zamieszkać... 

- Ja ci pokażę - powiedziała Abigail. 

Kiedy Dylan wniósł do stojącego na uboczu małego do­

mku cały swój dobytek, Abigail przekonała się, jak niewiele 
można mieć rzeczy. Wiedziała, że kowboje podróżują z jak 
najmniejszym bagażem, a Dylan pod tym względem nie był 
wyjątkiem. Poszłaby o zakład, że większość drobiazgów 
w jego podróżnej torbie związana była z jeździectwem. 

- Łazienka jest w rogu, a tutaj, koło zlewozmywaka, jed-

nopalnikowa kuchenka. Luksusowo to tu nie jest.... 

- Bywało gorzej. 

background image

30 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- -No więc... - Abigail pochyliła się nad łóżkiem i nerwo­

wym ruchem wyrównała narzutę. - Może zmienisz zdanie, 
kiedy wypróbujesz ten cholerny materac. Co prawda, nigdy 
na nim nie spałam, ale wietrzyłam go niedawno i wiem, jak 
wygląda - same góry i dołki... - Paplała bez sensu, ale sytu­
acja, w której się znalazła - sam na sam z Dylanem w jego 
sypialni - wytrąciła ją z równowagi. - Przyjdź do domu, jak 
tylko będziesz gotów. Kolacja o szóstej - dodała, po czym 
odwróciła się na pięcie i uciekła. 

- Czy gdzieś się pali? - zapytała Raj, kiedy zdyszana Abi­

gail wpadła do kuchni. 

- Nigdzie. Przyszłam zapytać, czy nie potrzebujesz po­

mocy. 

- Chcesz powiedzieć, że to nie z powodu Dylana Janosa 

zaparło ci dech w piersiach? Wcale ci się nie dziwię. Niesa­
mowity facet... - powiedziała z rozmarzeniem, zerkając 
w stronę domku zarządcy. 

- Normalny. - Abigail wzruszyła nonszalancko ramio­

nami. .. 

- Cholernie przystojny. 
- Ma za długie włosy. 
- Aha! - Raj roześmiała się triumfalnie. - A jednak cię 

wzięło! 

- Nic mnie nie wzięło! 
Raj spojrzała na nią z politowaniem. 
- No dobrze, w pierwszej chwili rzeczywiście... Kiedy 

mnie ocalił... Przez dwie, trzy minuty. 

- Zaraz, o czym ty mówisz? Po raz pierwszy słyszę o ja­

kimś ratowaniu. Przed czym on cię ocalił? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

31 

- Przed nudą. 
- Akurat! W całym swoim życiu nie nudziłaś się ani przez 

minutę. No, Abbie, nie daj się prosić, opowiedz mi wszystko. 

- Wiesz, że rano osiodłałam Dziką i pojechałam w teren? 

No więc ujechałyśmy kawałek drogi i nagle moja ukochana 
kobyła poniosła, jakby dostała szału. Nie mogłam jej zatrzy­
mać. Gnała prosto w kierunku lasu za północnym pastwi­

skiem, tam, gdzie pieski stepowe wykopały mnóstwo jam. 
Krótko mówiąc, miałam śmierć w oczach, kiedy nie wiadomo 
skąd pojawił się Dylan i uratował mnie. 

- A w jaki sposób on cię uratował? Czy przypadkiem nie 

musiałaś wylądować w jego objęciach? - Widząc rumieniec 
na twarzy Abigail, Raj klasnęła w dłonie. - Jesteśmy w do­
mu! Wiedziałam. 

- Powiedziałam ci, że może i poczułam do niego słabość 

w pierwszej chwili, ale już mi przeszło. Dosyć szybko. On 

jest kowbojem. 

- Tak, zauważyłam - powiedziała tęsknym głosem Raj. 
- Wybij sobie pewne rzeczy z głowy. On tu od dzisiaj 

pracuje. A ja go zatrudniłam. I ani myślę powtarzać błędów 
przeszłości. Znasz moją zasadę - żadnych kowbojów. Skoń­
czyłam z nimi raz na zawsze. 

'- A ty znasz chyba powiedzenie Katharine Hepburn: „Je­

żeli ktoś przestrzega wszystkich zasad... traci całą zabawę". 

- Nie przyjechałam tu, żeby się bawić. Swoją drogą, nie" 

bardzo się nadajesz do roli obiektywnego obserwatora. Jesteś 
tak samo cięta na kowbojów jak ja. 

- Nonsens. Jestem miłośniczką kultury i obyczajów ame­

rykańskiego Dzikiego Zachodu. 

- Delikatnie mówiąc. Wierzysz, że John Wayne chodził 

background image

32 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

po wodzie, i masz na swoim koncie pracę dyplomową o kow­
boju jako bohaterze mitycznym. 

- Nie była to najpraktyczniejsza rzecz, jaką zrobiłam 

w swoim życiu. Nikt mnie za to nie pochwalił. Ale w końcu 
nigdy nie miałam skłonności do tego, żeby być grzeczną 
dziewczynką i zaspokajać oczekiwania bliźnich. 

Raj była Hinduską i opuściła Indie, kiedy skończyła pięt­

naście lat. Pojechała odwiedzić dalekiego kuzyna, który miał 
restaurację w Nowym Jorku. Od dwudziestu lat mieszkała 
w Stanach i, jak często powtarzała przyjaciółce, nigdy nie 
oglądała się za siebie. Kiedy poznały się w Great Falls, Raj 
pracowała wieczorem jako kelnerka, a w dzień studiowała. 

W czasie swojej pierwszej wizyty w maleńkim mieszkaniu 

Raj, Abigail była zachwycona jej kolekcją westernowych pa­
miątek - plakaty przedstawiające Johna Wayne'a i Barbarę 
Stanwyck maskowały popękany tynk na ścianach, a kasety 
wideo z ich filmami nie mieściły się na półkach. 

Abigail dzieliła z nią to hobby. Miała wyjątkowe szczęście, 

ponieważ obie swoje pasje - literaturę i umiłowanie życia na 
amerykańskim Zachodzie - umiała wykorzystać jako pisarka 
powieści historycznych. 

- Wielu moich znajomych uważa, że postąpiłam niepra­

ktycznie, rezygnując z pracy w bibliotece dla tego rancza. 
Moi rodzice przede wszystkim - powiedziała posępnie. -
Uważają, że jestem szalona i to jakiś przejściowy etap w mo­
im życiu, więc modlą się, żebym „odzyskała rozum", jak to 
ujął mój ojciec, i sprzedała ranczo. 

- Temu idiocie, który tu dzisiaj był? 
- Tak. Rodzice nie są w stanie mnie zrozumieć, a ja nie 

umiem im wytłumaczyć... Ale właśnie tutaj mam poczucie 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

33 

spokoju, poczucie jakiejś przynależności. Kiedy patrzę przez 
okno na góry, naprawdę lżej mi się robi na sercu. 

- Czyli słusznie zrobiłaś, że tu przyjechałaś, więc przestań 

się dręczyć. 

- Raj, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że zgodziłaś się 

przyjechać ze mną i że spędzimy razem to lato. 

- Czego się nie robi dla przyjaciół! - Raj roześmiała się 

drwiąco. - To ogromne poświęcenie z mojej strony: porzucić 
własną norę w Great Falls i spędzić dwa miesiące w takim 
pięknym miejscu... 

- Ale w Great Falls nie musiałaś się zastanawiać, co zrobić 

z łosiem, który stoi przed progiem domu. 

- Wrażenie było niesamowite! - Raj uśmiechnęła się na 

wspomnienie pierwszego poranka na ranczu Abigail. - Ale 
mam przeczucie, że towarzystwo Dylana zapewni nam mnó­
stwo innych wrażeń. 

- On jest nie mniej sympatyczny od łosia - odpowiedziała 

Abigail z aroganckim uśmiechem. - Ale zdziwiłabym się, 
gdyby został tu przez całe lato. Tacy jak on nie wytrzymują 
długo w jednym miejscu. 

- Uważaj, żeby cię nie zaskoczył. 
- Możesz na to liczyć - zawołał Dylan od progu. 
Abigail odwróciła głowę, pąsowa na twarzy, zastanawiając 

się w popłochu, co jeszcze mógł słyszeć. Dylan sam zaspokoił 

jej ciekawość. 

- To dla mnie prawdziwy honor, jeśli w twoich oczach nie 

przegrywam z łosiem - powiedział drwiąco. 

Nie przychodziła jej do głowy żadna celna riposta, dlatego 

nagłe pojawienie się w drzwiach Shema Buskirka i jego 
dwóch dorosłych synów, Hondo i Randy'ego, przyjęła z nie 

background image

34 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

ukrywaną ulgą. Kiedy była dzieckiem, Shem pracował przez 
kilka sezonów na ranczu jej ojca. Teraz on jeden zareagował 
na jej ofertę zatrudnienia. Biorąc pod uwagę fakt, że właści­
cielem gazety wychodzącej w najbliższym miasteczku, Big 
Rock, był Hoss Redkins, Abigail i tak miała szczęście, że jej 
ogłoszenie zostało opublikowane. Hoss powiedział, że nikt na 
nie nie odpowie. Mylił się. 

Stary Shem nie był oczywiście żadnym zagrożeniem dla 

Hossa. Nikt nie wiedział, ile naprawdę ma lat, ale opowiadał 
o czasach, kiedy pracował w kopalni w Crazy Mountains na 
początku lat trzydziestych. Miał pooraną zmarszczkami twarz 
i burzę siwych włosów na głowie, podobnie bezładnych jak 
czupryna Ziggy'ego. Nie przyjął posady zarządcy, tłumacząc, 
że taka odpowiedzialność przekraczałaby jego siły, ale zgodził 
się pracować dla Abigail. 

Dwie „latorośle", jak nazywał Shem swoich synów, by­

ły do siebie całkiem niepodobne - Randy: wysoki i chudy 

jak patyk, Hondo: dużo niższy i krępy. Obaj niezbyt bły­

skotliwi, byli jednak dobrymi pracownikami, pod warun­
kiem, że nie wymagało się od nich samodzielnego myśle­
nia. Wykonywali tylko polecenia. Ale Abigail nie mogła 
sobie pozwolić na przesadną wybredność. Jej wuj w ostat­
nich latach życia nie panował nad wieloma sprawami, dla­
tego na ranczu było więcej do zrobienia niż chętnych do 
pracy. 

Korzystając z gwaru, który powstał, gdy do domu wszedł 

Shem i jego synowie, Raj przysunęła się do Abigail i szepnęła 

jej do ucha: 

- Nie wiem, czy to rozsądne, że wynajęłaś właśnie Dyla-

na, jeśli naprawdę masz dość kowbojów. Wiesz co, to tak, 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

35 

jakby położyć pudełko szwajcarskich czekoladek przed ła­

komczuchem, który rozpoczął dietę. 

Jak zwykle, Raj miała rację. Była to jedna z jej mniej 

sympatycznych cech. 

- A co dzisiaj robi twój jodłujący przyjaciel? - spytał 

z pełnymi ustami Hondo. 

- Ziggy pracuje. Czasami tu wpada i zastępuje Raj w ku­

chni - wyjaśniła Abigail Dylanowi. - Jest mistrzem w przy­
rządzaniu fondue. 

Na twarzach wszystkich mężczyzn pojawił się identyczny 

grymas przerażenia. 

- Spokojnie, panowie - powiedziała ze śmiechem. - Bez 

paniki. Nie będę zmuszała dorosłych, silnych mężczyzn do 

jedzenia takich babskich potraw jak fondue. Pewnie by wam 

zaszkodziło. 

- A jakżeby inaczej - oświadczył Randy. - Jedzenie byle 

czego może zrobić z normalnego mężczyzny... no tego... 
- zniżył głos - no wiecie... dysponenta. 

- Mała szansa, żebyś został kiedyś dysponentem - zapew­

niła go Raj. 

- Chodziło ci o impotenta - poprawił syna Shem. - Znał­

byś to słowo, gdybyś czytał słownik, tak jak ja. 

- Ja mam do roboty lepsze rzeczy niż czytanie książki, 

która wygląda jak cegła - obruszył się Randy. 

- Niewątpliwie - odparł Shem. 
- Hej, tato, możesz mówić do mnie po ludzku? 
- Sympatyczna ekipa - mruknął ironicznie Dylan, odwró­

ciwszy się do siedzącej obok niego Abigail. 

Próbowała spojrzeć na to jego oczami i wtedy ekipa zło-

background image

36 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

żona z Shema i jego synów wydała jej się mało obiecująca. 
Zdawała sobie sprawę, że Dylan przystał na jej propozycję 
z jednego tylko powodu: nie wierzył, że bez jego pomocy ona 
zdoła utrzymać ranczo. Najgorsze było to, że miał rację. Nie 
dlatego, iż nie miała doświadczenia i nie wiedziała, jak się do 
tego zabrać. Po prostu potrzebowała pomocy. Jego pomocy. 
Ale wcale jej ta świadomość nie uszczęśliwiała. 

- Proszę, weź sobie więcej brzoskwiń - powiedziała nie­

naturalnie piskliwym głosem, podając mu salaterkę. 

Abigail nie podobało się również i to, że reaguje jak na­

stolatka na zwykły dotyk palców Dylana. To erotyczne iskrze­
nie między nimi denerwowało ją. Odbierało Abigail pewność 
siebie. Ale była już dużą dziewczynką i tym razem nie miała 
zamiaru stracić panowania nad sobą. 

Kiedy zjedli kolację, Dylan namówił ją na obchód rancza. 

Mimo że zbliżała się siódma, słońce było wciąż wysoko na 
niebie, zupełnie nie skłaniając się ku zachodowi. Daleko na 
północy, w czerwcu, wieczór zapadał po dziesiątej. Zaczynał 
się lipiec, a dni nadal były pogodne i długie. Abigail uważała, 
że ten sposób natura wynagradza ludziom dokuczliwe zimy. 

Lato zawsze miało w sobie coś takiego, co dawało jej 

poczucie spokoju i nadziei. Zdała sobie jednak sprawę, że tak 
było do chwili, kiedy w jej życie wkroczył Dylan. Teraz czuła 
przede wszystkim niepokój i ciekawość. 

- Kiedy pomogłeś mi dzisiaj zatrzymać Dziką - odezwała 

się Abigail - wspomniałeś coś o cygańskiej tradycji... 

- Kiedy uratowałem ci życie, to właśnie miałaś na myśli? 
- Czy powiedziałeś to tak sobie? 
- O uratowaniu ci życia? 
- Nie, chodzi mi o twoje cygańskie pochodzenie. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

37 

- Czy to ważne? - zapytał z ponurą miną. 
- Przepraszam. Nie chciałam być wścibska. 
- Jasne, że chciałaś. 
- No więc chciałam - zgodziła się pojednawczo, wzrusza­

jąc ramionami. - Piszę książki i interesują mnie ludzie i ich 

rodzinne korzenie. Czy takim wolnym ptakom, jak ty, nie 
wolno mieć korzeni? 

- Ja mam korzenie. I rodzinę w Chicago. 
- Jesteś z Chicago? 
Dylan uśmiechnął się pobłażliwie. Abigail wypowiedziała 

nazwę miasta z pogardą, podobnie jak wyraża się większość 
Amerykanów z Zachodu o wszystkich miastach położonych 
na wschód od Denver. 

- Opuściłem rodzinny dom dawno temu. Jestem typowym 

włóczęgą. Mój ojciec uważa, że to cygańskie dziedzictwo. 
Rodzice wyemigrowali do Stanów z Węgier na początku lat 

sześćdziesiątych, przed moim urodzeniem. Mój ojciec jest 
Romem, czyli Cyganem, a mama Węgierką. 

- Jesteś jedynakiem? 
- Nie. Mam dwójkę starszego rodzeństwa - brata Michae­

la i siostrę Gaylynn. 

- Czyli jesteś najmłodszy w rodzinie. To znaczy... -

mruknęła niewyraźnie. 

- Co to znaczy? 
- Ostatnie dziecko często bywa rozpuszczane. 
- Czytałaś o tym w książkach, czy wiesz z własnego do­

świadczenia? 

- Jestem jedynaczką. 
- To znaczy, że zostałaś rozpuszczona jak dziadowski 

bicz. 

background image

38 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Skąd taki wniosek, jeśli można zapytać? 
- Stąd, że zadzierasz nosa. 
- Bzdura! 
- Nie chciałem, broń Boże, powiedzieć, że nie masz ład­

nego noska. Tylko że nie powinnaś go zadzierać. 

- To mi wygląda na początek końskich zalotów. 
- Dlaczego miałbym się do ciebie zalecać? 
- Bo to jest wpisane w rolę - mruknęła smętnie. 
- Jaką rolę? 
- Kowboja. 
- Zdaje się, że o kowbojach wiesz wszystko. 
- Pisuję o nich książki. Właściwie kilka z nich już odnios­

ło sukces na rynku wydawniczym. Masz rację, o kowbojach 

z rozpaloną głową, którzy nie mogą usiedzieć w jednym miej­
scu, wiem chyba wszystko. 

- W tej chwili nie mam rozpalonej głowy - powie­

dział Dylan z leniwym uśmiechem - tylko coś innego, o wie­
le niżej... 

- Nie interesują mnie szczegóły twojej anatomii. 
- Ale mogłabyś się nimi zainteresować. 
- Oczywiście. To znaczy, oczywiście, nie! 
- Więc może wolałabyś o tym porozmawiać. 
- Wolałabym to zlekceważyć. 
- Ja też. Ale to nie takie proste, kiedy człowieka piecze aż 

do bólu... 

- Nie mam ochoty tego słuchać! 
- O, tutaj... - Położył rękę na swoim prawym udzie. 
- Spróbuj kuracji końską maścią. Słyszałam, że działa 

nawet na uparte muły. 

Najpierw porównuje mnie z łosiem, pomyślał rozbawiony, 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 39 

a teraz mówi, że jestem upartym mułem. Chyba mnie lubi. 
Myślę, że nawet bardzo mnie lubi! 

Pierwszy tydzień na ranczu zleciał Dylanowi nie wiadomo 

kiedy. Pracował od świtu do zmierzchu, przez ponad piętna­

ście godzin na dobę, wiedząc, że to najlepszy sposób na to, 
żeby czas się nie dłużył. Ale pracując dla takiej kobiety jak 

Abigail Turner, nie mógł przestać o niej myśleć. I wciąż, kie­
dy tylko miał okazję, śledził ją wzrokiem. 

Stojąc pod strumieniem zimnej wody, Dylan śpiewał pier­

wszą zwrotkę piosenki George'a Straita. Odkąd poznał Abbie, 
zimne prysznice stały się jego codziennym rytuałem. Ubrał 

się pospiesznie, wyjął z maleńkiej chłodziarki sok i pijąc pro­
sto z butelki, zastanawiał się, co teraz robi Abbie. 

Nigdy dotąd nie uganiał się za kobietami. Nie musiał, bo 

jakoś tak się działo, że to one lgnęły do niego jak muchy do 

miodu. Dylan był jednak dostatecznie cyniczny, żeby rozu­
mieć, iż sukcesy w rodeo przysparzały mu więcej wielbicielek 
niż wszystkie inne męskie atuty razem wzięte. Kiedy wycho­
dził ze szpitala, nie zauważył, żeby czekały na niego tłumy 
stęsknionych nastolatek. 

Wytarłszy dłonią usta, odstawił butelkę i usmażył sobie 

meksykański omlet. W chwili kiedy skończył jeść, usłyszał 
głośne pukanie. Za drzwiami stał Shem. 

- Słyszałeś ten dziwny hałas? - zapytał Dylana. - Teraz 

ucichło, ale to było jak wrzask hieny skrzyżowany z wyciem 
wściekłego psa. Randy mówi, że słyszał melodię George'a 
Straita, ale wytłumaczyłem mu, że to nie mógł być ludzki 
głos. 

Dylan nie miał zamiaru przyznawać się, że to jego głos tak 

background image

40 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

właśnie brzmi. Nie po raz pierwszy spotkał się z podobną 
reakcją na swój śpiew. Zdarzało się, że kiedy miał humor 
i publicznie dawał upust swojemu muzycznemu natchnieniu, 
dorośli mężczyźni zatykali uszy i błagali go o litość. 

- Niczego nie słyszałem - odpowiedział. - Tylko po to do 

mnie wpadłeś? 

- Nie tylko. Przyszedł listonosz. Przyniosłem ci paczkę. 

- Shem wręczył mu pakunek i wyszedł. 

Kartonowe pudełko wyglądało na bardzo sfatygowane. 

Dylan przyjrzał się nalepce z adresem. Wynikało z niej, że 
paczka dotarła najpierw do Arizony, a potem wędrowała za 
nim na północ przez trzy stany. Adres zwrotny był prawie 
nieczytelny, ale kiedy przyjrzał mu się dokładniej, doszedł do 
wniosku, że nadawcą przesyłki jest jego siostra, Gaylynn. 
Pierwszy stempel na znaczku nosił datę majową, a więc 
sprzed dwóch miesięcy, i nazwę miejscowości Lonesome Gap 
w Północnej Karolinie. 

Kiedy kilka tygodni temu zadzwonił do swojej matki, żeby 

złożyć jej życzenia urodzinowe, powiedziała mu, że Gaylynn 
wyjechała do Blue Ridge Mountain i wyszła za Huntera Da­
visa. Ostatnio Dylan widział swoją siostrę w kwietniu na ślu­
bie ich starszego brata Michaela. Miesiąc później dowiaduje 
się, że ona również zmieniła stan cywilny. 

Dylan pokręcił głową, zastanawiając się, czy ten pęd do 

małżeństwa nie jest przypadkiem zaraźliwy. On nigdy jeszcze 
nie myślał poważnie o stabilizacji, ale po wypadku perspekty­
wa założenia rodziny stała się jeszcze bardziej odległa. Przede 
wszystkim nie miał pojęcia, w jakim stopniu odzyska tego 
lata sprawność fizyczną. We wrześniu powinien zgłosić się do 
szpitala na badania kontrolne. Prawdę mówiąc, Dylan wciąż 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

41 

nie tracił nadziei, że powróci do swojego ukochanego rodeo. 
Otworzył machinalnie paczkę, myśląc o tym, że powinien 
wysłać Gaylynn i Hunterowi prezent, nawet jeżeli wzięli ci­
chy ślub i nikogo nie zapraszali. Jego siostra, kiedy widzieli 
się w kwietniu, wyglądała na dziwnie spłoszoną, co wydawa­
ło mu się tym bardziej podejrzane, iż to ona uchodziła za 
najdzielniejszą osobę w rodzinie. Może dlatego odniósł takie 
wrażenie, że spotkali się na weselu, w towarzystwie niezliczo­
nej ilości krewnych. A rodzina Janosów słynęła z tempera­
mentu i wylewności. 

Z tego właśnie powodu nie zawiadomił ich, że jest w szpi­

talu. Prawdopodobnie wpadliby w histerię i przylecieli do 
Arizony pierwszym samolotem. I bez nich miał dość kło­
potów. 

Gaylynn zapakowała przesyłkę z pedantyczną staranno­

ścią, używając do tego plastikowych kulek, które przywierały 
do palców jak klej. 

Najpierw wyjął korespondencję. 
Kochany Braciszku, 
Mam nadzieję, że ta paczka dotrze do ciebie w dobrym 

stanie. Do głównej niespodzianki załączam dokumentację 
- oryginalny list naszej ciotecznej babki Magdy i kartkę, którą 
dostałam od Michaela. Mam nadzieję, że szkatułka przysłu­
ży ci się w taki sam sposób, jak mnie i Michaelowi. Posłu­
chaj, według mnie, ma ona dodatkową moc, o której babka 

Magda nie pisze. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, ale wszy­

stko wskazuje na to, że kolejni właściciele szkatułki zostają 
obdarzeni umiejętnością, jakiej dotąd nie mieli. Ja zaczęłam 
rysować. Pamiętasz, jakim byłam antytalentem plastycznym? 
Nie potrafiłam narysować prostej linii, a teraz udało mi się 

background image

42 CZAS WŁÓCZĘGII CZAS MIŁOŚCI 

już sprzedać kilka własnych szkiców! Możesz to sobie wy­

obrazić? 

Powodzenia, Gaylynn 

PS To bardzo stary przedmiot, więc traktuj go dobrze. Nie 

ciśnij szkatułki do swojego podróżnego wora, który dumnie 
nazywasz walizką. 

PPS Nie mógłbyś od czasu do czasu zadzwonić? W Arizo­

nie są chyba jakieś telefony, co? Nie wiem, czy dotarła do 
ciebie wiadomość, że jestem mężatką. Pamiętasz, jak wario­
wałam na punkcie Huntera, kiedy miałam trzynaście lat? 

Mało brakowało, a podbiłabym ci oko za to, że o tym gadałeś, 

więc pewnie pamiętasz. Rodzice niezadowoleni, bo wzięliśmy 
cichy ślub, ale bardzo się cieszą, że zrezygnowałam z pracy 
w publicznej szkole w Chicago. Pracuję teraz w wypożyczalni 
książek w Lonesome Gap i bardzo mnie wciągnęło przywra­
canie życia temu cudownie zdziwaczałemu miasteczku. 

Następna w kolejności była notatka pisana ręką Michaela 

do Gaylynn. 

Pomyślałem sobie, że może cię to zainteresować. Brett 

przysięga, że w naszym przypadku magia zadziałała. Sprawdź 

sama. 

I wreszcie list ciotecznej babki Magdy. 

Najstarszy synu Janosów! 
Nadszedł czas, żebyś poznał sekret naszej rodziny i

 bahtali 

- to znaczy magię, która jest dobra. Ma ona wielką moc. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 43 

Przysyłam tę szkatułkę, żeby wtajemniczyć cię w nasze losy. 
Starzeję się i nie mam czasu ani pomysłu, jak opowiedzieć ci 
całą historię od początku. Musisz poprosić o to rodziców. 

Wiedz tylko, że ta szkatułka ma czarodziejską moc Romów 

- pomoże ci znaleźć miłość tam, gdzie będziesz jej szukał. 

Używaj jej ostrożnie, wtedy przyniesie ci dużo szczęścia. Jeśli 

zmarnujesz dar, będziesz miał kłopoty. 

Dylan sięgnął jeszcze raz do pudełka i wyjął z niego me­

talową, misternie grawerowaną szkatułkę. A więc to tak wy­
glądał ów tajemniczy przedmiot, który działał jak miłosne 
zaklęcie. 

Usłyszał o nim na przyjęciu weselnym Michaela. Jego żo­

na, Brett, była święcie przekonana, że połączyła ich magia 
cygańskiej szkatułki. A teraz Gaylynn uwierzyła, że tak samo 
było z nią i Hunterem. 

Dylan pokręcił głową. Jego brat i siostra zawsze byli trochę 

naiwni. Ale zaraz... Żadne z nich nie wspomniało, że w szka­
tułce jest jakiś przedmiot. Słyszał tylko, że kiedy otworzy 
wieczko, zakocha się w pierwszej osobie przeciwnej płci, na 
którą padnie jego wzrok. Jeśli wierzy się, oczywiście, w takie 
rzeczy, a on zdecydowanie nie wierzył. Potrząsnął szkatułką. 
W środku zabrzęczało coś twardego. Pomyślał, że jak na tak 
mały przedmiot, tajemnicze metalowe pudełko jest podejrza­
nie ciężkie. 

Zrozumiał, dlaczego, kiedy je otworzył. W środku była 

płaska geoda - kulisty minerał, jakiego nigdy przedtem nie 
widział. 

Nagły przejmujący krzyk odwrócił jego uwagę od dziwne­

go kamienia i szkatułki. Spojrzał w okno i zobaczył Abbie. 

background image

44 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Odwrócona do niego plecami, chwiała się na ostatnim szczeb­
lu drewnianego płotu. Kolejny krzyk przeszedł w wycie, kie­
dy straciła równowagę i spadła jak kłoda w sam środek błot­
nistej kałuży. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Przez sekundę lub dwie miał wrażenie, że szkatułka brzę­

czy mu w rękach. Odstawił ją raptownie i całą uwagę skupił 
na Abbie, która podejrzanie długo nie podnosiła się z ziemi. 
Czyżby upadła niefortunnie i złamała rękę albo nogę? Chole­
ra, niby to żadna wysokość, ale na arenie takie banalne wy­
padki czasami kończą się tragicznie. 

Wypadł z domu i podbiegł do leżącej Abbie. 
- Nic ci nie jest? - spytał, obserwując jej twarz. -Możesz 

wstać? Niczego sobie nie złamałaś? 

- Straciłam dobre mniemanie o swojej sprawności fizycz­

nej. Trzeba być kompletnym niedołęgą, żeby spaść ze zwy­
kłego płotu - powiedziała z niesmakiem. - No, nie patrz tak 
na mnie. Naprawdę nic mi się nie stało, chociaż czuję się jak 
kretynką! 

- To dlaczego, do diabła, nie wstajesz? 
- Bo pomyślałam sobie, że skoro już leżę w tym błocie, 

powinnam wykorzystać taką luksusową sytuację.., - odpo­
wiedziała Abbie z uśmiechem. - Nie słyszałeś, że niektóre 
kobiety fundują sobie błotne kąpiele za ciężkie pieniądze? 
Podobno to działa na skórę jak eliksir młodości. 

- Pomogę ci wstać. Złap mnie za rękę. Chyba że idziesz 

na całość i będziesz kąpać się w tym eliksirze przez całą dobę. 

- Nie, dziękuję. - Podała mu ostrożnie rękę, z trudem 

background image

46 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

utrzymując równowagę. - Tylko nie próbuj żadnych śmiesz­
nych sztuczek. 

- Wierz mi, wyglądasz tak śmiesznie, że nie muszę się 

wysilać - powiedział przeciągle, chwytając mocno jej śliskie, 
zabłocone palce. 

- Będziesz cały w błocie - mruknęła przepraszającym tonem. 
- Nie po raz pierwszy. Sztukę lądowania w kałużach opa­

nowałem do perfekcji. Masz błoto na nosie. Nie, nie wycieraj, 
bo będzie jeszcze gorzej. 

- Niemożliwe - mruknęła, przyglądając się nogawkom 

swoich dżinsów. 

- Wszystko jest możliwe - szepnął jej do ucha, a potem 

pochylił się i musnął wargami jej usta. 

Delikatność tego gestu zaskoczyła ją i oczarowała. 
Dylan ujął ją pod łokcie, ale nie próbował zamknąć jej 

w objęciach. Nie musiał. Jego pocałunek obiecywał tak wiele, 
że Abigail instynktownie rozchyliła usta. 

Opanowało ją dzikie pożądanie. Tak gwałtowne, że sama 

nie rozumiała, co się z nią dzieje. Opuściły ją resztki zdrowe­
go rozsądku, kiedy poczuła wilgotny język w kącikach swo­
ich warg. Zacisnęła palce na pasku spodni Dylana i z za­
mkniętymi oczami odpowiadała pieszczotą na pieszczotę. 
Garnęła się do niego rozpaczliwie. Przy każdym oddechu 
koniuszki jej piersi ocierały się o tors Dylana. Kobiecy in­
stynkt podpowiadał jej, oczywiście, że ta chwila słabości mo­
że ją drogo kosztować, odebrać spokój ducha, na którym tak 

bardzo jej zależało. Dlaczego więc nie walczyła? Dlaczego 
topniała w jego ramionach, zamiast uciec? 

Dlatego, że było jej zbyt dobrze i wcale nie chciała uciekać 

w takiej chwili. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

47 

Nie wiadomo, jak długo by tam jeszcze stali - przed we­

jściem do końskiej zagrody, widoczni jak na dłoni zarówno 

z okien domu, jak i ze stajni, całując się jak dwoje szaleńców 

- gdyby nie przeszkodził im charakterystyczny klakson po­

jazdu Ziggy'ego. 

Nawet kubeł zimnej wody nie otrzeźwiłby Abigail skute­

czniej. Wyrwała się jak oparzona z objęć Dylana, dopiero 
teraz zdając sobie sprawę, że zostawiła na jego koszuli błot­
niste odciski swoich palców. 

Z ulgą zauważyła, że Ziggy jest zbyt przejęty wiadomo­

ścią, z powodu której do niej przyjechał, żeby rozmawiać 
o czymkolwiek innym. 

- Skończyłem ostatnią rzeźbę! Jest genialna! To moje naj­

lepsze dzieło. Jestem wielki! To drewno przemówiło do mnie. 
Całą noc pracowałem jak wariat. - Rzucił się do Abbie 
z otwartymi ramionami i pocałował w policzek. - To ty zro­
biłaś ze mnie nowego człowieka. Wszystko dzięki temu, iż 
mnie tu ściągnęłaś i że mogę normalnie pracować. Przyjecha­
łem, żeby ci powiedzieć, że jestem ci cholernie wdzięczny. 
A teraz do łóżeczka! Gotowa? 

- Hej, ty, z choinki się urwałeś? - Dylan warknął złowro­

go, a potem wyszarpnął Abbie z objęć Ziggy'ego. 

- Nie bądź śmieszny! - parsknęła Abigail, uwalniając rękę 

z bolesnego uścisku. 

- Macie jakieś kłopoty? - spytał Ziggy, dopiero teraz za­

uważając napięcie pomiędzy Abigail a Dylanem. 

Kłopoty to moja specjalność, pomyślała Abbie, a potem 

mruknęła niewyraźnie pod nosem: 

- A niech to blady bawół... 
- Co ty powiedziałaś? - Dylan zamrugał oczami. 

background image

48 

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

- Abbie ma własne przekleństwa - wyjaśnił Ziggy. - Ja po­

trafię kląć w trzech językach: po niemiecku, francusku i włosku. 
Chciałem nauczyć ją kilku wiązanek, ale ona woli własne. 

- Tylko co to ma wspólnego z zaproszeniem Abbie do 

łóżka? 

- To, że zrobiłem dla niej nowe łóżko. - Ziggy skinął 

głową w kierunku bagażnika swojego pojazdu, z której wy­
stawało drewniane wezgłowie łoża. 

- Ziggy robi elementy stylizowanych mebli -powiedziała 

Abigail, odsuwając się na kilka kroków od Dylana. - Żyje 
z tego. 

- Zgodnie z umową, przywiozłem Mutti, Heidi i Gretel. 

Obiecałaś, że o nie zadbasz, kiedy będę szukał następnej po­
rcji drewna, które do mnie przemówi. 

- Po niemiecku, francusku czy włosku? - Swoim złośli­

wym pytaniem Dylan zarobił na kuksańca od Abbie, który 
zostawił jeszcze jeden ślad błota na jego białym podkoszulku. 

To są blizny wojenne, pomyślał z uśmiechem, warte każ­

dego ryzyka. 

- Abbie, dlaczego jesteś cała w błocie? - spytał Ziggy. 
- Spadłam z płotu. Głupia sprawa: od dziecka wspinam 

się na płoty, siadam na nich - zawsze w taki sam sposób -
i nagle, nie wiadomo dlaczego, pośliznęłam się jak ostatnia 
oferma. Tak po prostu. - Wzruszyła ramionami. - Chyba ro­

bię się nieostrożna na starość. 

Dylan wspiął się na ogrodzenie, żeby sprawdzić ostatni 

szczebel płotu. 

- Co ty wyprawiasz? - spytała Abbie. 
- Chciałem się upewnić, czy to był zwykły wypadek, czy 

raczej kolejny zamach. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

49 

- Nie możesz winić Hossa Redkinsa za moją niezdarność. 

Chyba że to ty jakimiś cygańskimi czarami wpakowałeś mnie 
w kałużę, tak jak Hossa do beczki z wodą. 

Czary? Trzymał w ręku czarodziejską szkatułkę, ale nie miał 

zamiaru jej o tym mówić. Doskonale wiedział, ile podejrzeń 
wzbudza swoim cygańskim rodowodem. Zdarzało się, co pra­
wda, że cygański rodowód dodawał jego występom na arenie 
aury tajemniczości, ale znacznie częściej ludzie, słysząc o jego 
pochodzeniu, sięgali odruchowo do portfeli. Jednak głównie 
fakt, że ktoś taki jak on, urodzony i wychowany w Chicago, miał 
wyjątkową zdolność do obchodzenia się końmi, zdecydował 
o jego opinii odmieńca w kowbojskich światku. 

Dylan nie wierzył, że konia można ujarzmić. Uważał, że 

można mu tylko narzucić swój własny sposób myślenia. Wie­
dział, że umiejętności jeździeckie tkwią przede wszystkim 
w głowie jeźdźca, a cała technika jest ich pochodną. 

Zastanawiał się, czy w podobny sposób nie powinien zdo­

bywać Abbie: w delikatny sposób naprowadzać ją na swój 
własny tor myślenia. 

Musi śledzić jej reakcje na każdy swój gest i ruch. Ktoś, 

kto ma do czynienia z końmi, obserwuje ich uszy i oczy. 
U kobiet ważne są oczy. W błękitnych oczach Abbie Dylan 
dostrzegł wewnętrzne rozdarcie. Pragnęła go, ale wciąż wal­

czyła o swoją niezależność. O tym, jak bardzo go pragnęła, 
świadczył ich szalony pocałunek, którego smak wciąż czuł. 

Kobiety zawsze go pociągały, ale żadna inna nie wzbudziła 

w nim tak gwałtownego, przejmującego głodu. Abbie była jak 
cierń pod siodłem, jak piekąca skóra, którą trzeba podrapać. 
Musiał ją mieć. Jak najszybciej, jeśli nie ma zamiaru zwa­
riować. 

background image

50 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Szansa nadarzyła się nieco później, kiedy Ziggy poprosił 

go o pomoc przy wniesieniu ciężkiego wezgłowia łóżka do 
sypialni Abbie. 

Dylan natychmiast się zgodził, lecz Abigail zaprotesto­

wała. 

- Randy albo Hondo mogą ci pomóc. 
- Obydwaj naprawiają ogrodzenie - przypomniał jej Dylan. 
- Ty też mógłbyś się tym zająć - powiedziała z ostrzegaw­

czym błyskiem w oczach. 

- Staram się być pomocny we wszystkim, proszę pani. 
Wizyta Dylana w jej sypialni okazała się bardziej niepoko­

jąca, niż się tego obawiała. Po pierwsze, zachowywał się zbyt 

swobodnie, jakby był u siebie w domu. Poza tym ustawianie 

nowego łóżka trwało o wiele za długo. Abigail, ubłocona od 
stóp do głów, nie miała zamiaru iść pod prysznic, póki Dylan 
był w jej pokoju. Do łazienki wchodziło się prosto z sypialni 
i myś1 o tym, że będzie kąpać się nago, gdy Dylan stoi tuż za 
drzwiami, była zbyt kusząca... 

Raczej zbyt krępująca, poprawiła się w myśli, przenosząc 

niecierpliwie ciężar ciała z jednej bosej nogi na drugą. Dylan 
i Ziggy również zdjęli buty w przedsionku na parterze. Dylan 
był w białych tenisowych skarpetkach z dziurą na dużym 
palcu, Ziggy zaś nosił zabawne skarpetki w czerwono-zielone 
renifery. 

Kiedy Abigail zobaczyła, że Dylan zerka raz po raz w kie­

runku sosnowej komody, którą Ziggy zrobił dla niej w Great 
Falls, zorientowała się, że z nie domkniętej szuflady wystaje 

jej nocna koszula. Podeszła do komody, wepchnęła do środka 

koszulę i zamknęła szufladę. 

- Założyłem się z samym sobą, że to zrobisz -.powiedział 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

51 

Dylan z szatańskim błyskiem w oczach. - Jak tylko zauwa­
żysz... 

- Jeżeli chodzi o ciebie, zauważasz zdecydowanie za 

dużo. 

- Jeśli chodzi o ciebie, nie ma mowy, żeby było czegoś za 

dużo. 

Abigail próbowała wymyślić jakąś ciętą ripostę, ale w gło­

wie miała kompletną pustkę. 

- Podoba mi się ta fotografia z osikami nad łóżkiem - po­

wiedział Dylan, wyczuwając jej zmieszanie. 

- Dzięki. Zrobiłam to zdjęcie kilka lat temu w Kolorado. 

Przypomina mi tamtejszy gaj osikowy. Czy wiesz, że jeżeli 
zniszczy się jedną osikę, sąsiednie drzewa też umierają? Dla­
tego głupotą jest wycinanie różnych bzdur w korze drzew. 

- Masz na myśli napisy typu „Dylan i Abbie" otoczo­

ne serduszkiem? 

Jak ćma do ognia, Abigail powędrowała wzrokiem do jego 

twarzy, mimowolnie wpadając w pułapkę jego płomiennego 

spojrzenia. 

- Nie używam do pracy drewna osikowego - oświadczył 

głośno Ziggy, przypominając im o swoim istnieniu. - Ale 
sosna ujdzie, tylko trzeba ją dobrze przygotować. - Przebiegł 
czule dłonią po drewnianych sękach wezgłowia łóżka. - Meb­
le nasączam olejem lnianym. Widzisz, jak lśnią? 

Dylan widział tylko błyszczące oczy Abbie. Dostrzegł 

w nich pożądanie. Widział wystarczająco dużo, żeby mieć 
nadzieję. 

Wieczorem po kolacji Abigail siedziała w swojej sypialni 

przy biurku, usiłując poprawić to, co napisała poprzedniego 

background image

52 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

dnia, kiedy nagle do jej uszu dotarły delikatne dźwięki gitary. 

Wystukała jeszcze kilka zdań na klawiaturze komputera 
i podeszła do otwartego okna. 

Nawet z nosem przyklejonym do szyby nie mogła dojrzeć, 

kto siedzi na werandzie. Wróciła do biurka, przypominając 

sobie, że musi tego wieczoru skończyć rozdział. Muzyka nie 
cichła, kusząc ją idealnie czystymi dźwiękami. 

Wytrzymała jeszcze piętnaście minut, aż w końcu pod pre­

tekstem gwałtownego pragnienia zeszła na dół do kuchni i 
z pierwszą z brzegu butelką soku, jaką znalazła w lodówce, 
wyszła na zewnątrz. 

Najpierw zobaczyła cholewki butów Dylana, oparte o balu­

stradę werandy. Miała okazję przyglądać się dość długo tym 
samym kowbojskim butom, kiedy leżała rano w kałuży błota. 
Teraz była wykąpana, w kwiecistej spódnicy i różowej bluzce. 
Czuła się w tym stroju swobodnie i bardzo lubiła w nim pisać. 
Świadomość, że wygląda nieźle, dodawała Abigail pewności 
siebie. Spojrzała odważnie w ciemne, zagadkowe oczy Dylana. 

Oprócz niej jedynym słuchaczem gry Dylana był rudy kot, 

który ułożył się na poręczy balustrady, tuż przy jego stopach. 

- Wygląda na to, że masz przyjaciela - powiedziała Abi­

gail z uśmiechem, siadając w drewnianym fotelu na biegu­
nach, który, jak wiele rzeczy na ranczu, wymagał naprawy. 

- Mnie ten kot omija z daleka, a za tobą chodzi jak za panią 
matką. 

- Lubię zwierzęta - przyznał. 
- To już wiem. Ale o tak mistrzowską grę na gitarze nigdy 

bym cię nie podejrzewała. Dobrze, że jej nie wyrzuciłam. 
Znalazłam ją w pustej szafie, ale pomyślałam sobie, że może 
ktoś się po nią kiedyś zgłosi... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

53 

- Ja siebie też nie podejrzewałem. 
- Dlaczego? 
- Powiedzmy, że nie miałem zdolności muzycznych... do 

tej pory. Kiedy byłem dzieckiem, ksiądz często mnie prosił, 
żebym nie śpiewał w kościele, tylko otwierał usta. Okropnie 
fałszowałem. 

- Przyjemniaczek z tego księdza, szkoda gadać - oburzy­

ła się Abbie. - Powiedzieć coś takiego dziecku! 

- Nigdy nie słyszałaś, jak śpiewam. 
- To zaśpiewaj coś teraz. 
- O, nie! 
- Daj spokój, nie daj się prosić! Zaśpiewamy razem. Coś 

łatwego. Może „Dom na prerii"? 

Jego wersja tej piosenki trochę ją zdziwiła, zwłaszcza 

zwrotka o antylopach, które mają niewiele do powiedzenia. 
Ale głos Dylana brzmiał tak czysto i dźwięcznie, że po kilku 
pierwszych taktach Abbie oniemiała z zachwytu. A więc 
umiał śpiewać. Prawie tak dobrze, jak całować. 

Choć bardzo się starała, nie mogła zapomnieć ich pocałun­

ku w kałuży błota. To była chwila szaleństwa. Moment, który 
wzmógł w niej pokusę, a zarazem czujność. Śpiewała coraz 
bardziej drżącym głosem, aż w końcu całkiem zamilkła. Słu­
chała Dylana. I patrzyła na niego. 

Dłonie, którymi dotykał strun gitary, były popękane i zgru­

białe, palce długie, szczupłe, jakby stworzone do uprawiania 
magicznych praktyk - nie tylko podczas gry na gitarze, ale 
także na ciele kochanki. 

Zdawszy sobie nagle sprawę, że patrzy na niego zbyt głod­

nym wzrokiem, Abigail przeniosła spojrzenie na kota. 

- Kiedy nauczyłeś się grać? - spytała. 

background image

54 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Zabawne, ale zacząłem ćwiczyć kilka dni temu, tutaj. 

Znalazłem gitarę w szafie. Mam nadzieję, że nie masz nic 
przeciwko temu, że jej używam. 

- Oczywiście, że nie. Musisz mieć doskonały słuch, wbrew 

temu, co wmawiał ci ksiądz. 

- Tak, chyba tak... albo rozwijam się w zwolnionym tem­

pie - powiedział z uśmiechem. 

- Wątpię. Ja raczej powiedziałabym, że jesteś za szybki. 
- Na pewno nie z tobą. Siedzę tu przez dwa tygodnie i nie 

zaprosiłem cię jeszcze na randkę. W sobotę jest zabawa w Big 
Rock. Pojechałabyś ze mną? 

- Dzięki, ale raczej nie. 
- Dlaczego? Chyba się mnie nie boisz? Znamy się jak łyse 

konie - zażartował. 

- Jasne, że się ciebie boję. Każda rozsądna kobieta lęka­

łaby się... Z hormonami nie ma żartów... 

- No, no... mów dalej - zachęcił ją promiennym uśmie­

chem. 

Urażona pobłażliwym tonem, jaki pojawił się w głosie Dy-

lana - jakby dokładnie wiedział, co teraz usłyszy - Abbie 
postanowiła powiedzieć coś, co go skutecznie odstraszy. 

- Kiedy w kobiecie odzywa się pewien instynkt... zaczy­

na myśleć o stabilizacji... Wtedy każdy rozsądny mężczyzna 
powinien mieć się na baczności, pomyśleć dziesięć razy... 

- Tak jest, proszę pani. Zrozumiałem. Bardzo się cieszę, 

że pogadankę uświadamiającą mamy za sobą. Wiesz co, jeśli 
tylko poczujesz, że znudziło ci się fruwanie z kwiatka na 
kwiatek i naprawdę zaczniesz rozglądać się za mężem, przy­
fruń w moje ramiona i rzuć zaklęcie. 

Zaklęcia, uroki. Nic innego nie robił, tylko próbował ją 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

55 

zaczarować - uśmiechem, kuszącymi wargami, ogniem w cy­
gańskich oczach. 

- Nie licz na to - powiedziała cicho, uciekając od niego 

wzrokiem. 

- Twoje oczy mówiły coś innego, kiedy się całowaliśmy. 
- Najlepiej będzie, jeśli oboje zapomnimy o tym poca­

łunku. 

- Niemożliwe. 
- Wszystko jest możliwe. Przypominam ci twoje słowa. 
- Dobrze! Jeżeli wszystko jest możliwe, to wierzę, że 

pójdziesz ze mną na sobotnią zabawę. 

- To nie jest dobry pomysł. 
- Dlaczego? 
- Jesteś moim pracownikiem. 
- Boisz się, że cię posądzą o „seksualne molestowanie"? 
- Kiepskie żarty. 
- No więc jaki cud musiałby się zdarzyć, żebyś ze mną 

poszła na zabawę w tę sobotę? 

- Musiałbyś do soboty... stać się bogaty jak Krezus - od­

powiedziała zmęczonym głosem, 

Dylan uśmiechnął się. 
Następnego wieczoru przyszedł pod jej dom w towarzy­

stwie obcego mężczyzny. 

- Przedstawiam ci Buzza, Buzza Kresusa. Ile masz pienię­

dzy, Buzz? 

- Dwadzieścia osiem dolarów i dwadzieścia jeden 

centów. . 

- Słyszałaś? 
- Myślisz, że ci uwierzę, że to jego prawdziwe nazwisko? 

- spytała Abigail z niedowierzaniem. 

background image

56 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Buzz, pokaż jej prawo jazdy. 
Staruszek otworzył bardzo sfatygowany portfel. Nie było 

wątpliwości. Na nazwisko miał Kresus - pisane przez „s", ale 
wymawiało się je identycznie jak Krezus. 

- Dziękuję, Buzz - powiedział Dylan. - Nie będziemy cię 

dłużej zatrzymywać. Ale jestem ci bardzo wdzięczny, że ze­
chciałeś tu wpaść. Pozdrów ode mnie chłopaków z Alberty. 

- Masz to jak w banku, przyjacielu. 
- No i co? - Dylan uśmiechnął się do Abigail. - Nie je­

stem biedniejszy od Kresusa. Jutro jest sobota. Przyjadę po 
ciebie przed szóstą. Umowa stoi? 

- Nie - odburknęła. - Będę gotowa o wpół do siódmej. 
- Zgoda. Nie martw się, będzie fajnie. Zobaczysz! 

Abigail przygotowywała się do randki z Dylanem przez 

kilka godzin. 

- Właściwie to nie jest żadna randka - mruczała cicho 

Abigail po raz setny, przeglądając ubrania w szafie. 

- A jak inaczej byś to nazwała? - spytała Raj z progu 

sypialni. - Powinnaś włożyć tę krótką dżinsową spódnicę 
z falbaną. 

- Żeby każdy facet w Big Rock patrzył na moje nogi? 

Mowy nie ma! 

- Obchodzi cię każdy facet czy Dylan? - Raj usiadła na 

sosnowej ławie i patrzyła na przyjaciółkę ze zmarszczonymi 
brwiami. 

- Co znowu wymyśliłaś? 
- Nic takiego. Ty i Dylan tworzycie niezłą parę. Jesteście 

dla siebie stworzeni. Nie zauważyłaś przypadkiem, że bohater 
twojej ostatniej powieści ma wiele cech Dylana? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

57 

- Chodzi ci o ośli upór? 
- Myślałam raczej o doskonałej linii warg i płomiennym 

Spojrzeniu. No i ten sposób, w jaki przeczesuje palcami wło­
sy, zanim włoży kapelusz. 

- Cholera! - Abigail trzasnęła drzwiami szafy i rzuciła się 

na łóżko..- Nie zauważyłam tego. 

- Musiałaś zauważyć, że Dylan tak robi. Inaczej nie opi­

sałabyś go w książce. 

- Chodzi mi to, że nie zdawałam sobie sprawy, że piszę 

o nim. I co ja mam teraz zrobić? 

- Ubierz się. Za piętnaście minut będzie tu Dylan. 
- Jesteś pewna, że nie chcesz z nami jechać? 
- Nigdy nie słyszałaś, że troje ludzi to już tłum? Poza tym 

czeka mnie dzisiaj upojny wieczór z Clintem. 

- Jakim znowu Clintem? 
- Clintem Eastwoodem, oczywiście. Znasz jakiegoś inne­

go? Na kanale filmowym jest dzisiaj przegląd jego filmów. 

Mrucząc coś nerwowo pod nosem, Abigail zapięła suwak 

dżinsowej spódnicy. Przywiozła ze sobą tylko jedną parę pan­
tofli, nie miała więc kłopotu z wyborem butów. 

- Ten facet jest przebiegły jak kojot - powiedziała do 

siebie. - Skąd on wytrzasnął tego Kresusa?! 

- I sympatyczny jak nasz łoś. Pamiętasz? 
- Łatwo ci się śmiać! Będziesz sobie leżała na kanapie 

z miską kukurydzy pod ręką i oglądała Clinta Eastwoodą! 

- Wiesz co, to jednak dziwne, że twój wuj na tak zanie­

dbanej farmie zainstalował sobie antenę satelitarną. 

- Shem mi powiedział, że to był prezent od Dylana. 
- To ładnie z jego strony. Potrafi być hojny. 

, - Nigdy nie mówiłam, że nie potrafi. Ale to nie zmienia 

background image

58 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

faktu, że jest kowbojem, a ja nie mam zamiaru wiązać się 

z kimś jego pokroju. 

- Co sobie ponarzekałaś, to twoje, ale przecież cieszysz 

się na ten wieczór. 

- Wiesz co, doszłam do wniosku, że ci wszyscy kowboje 

muszą mieć to we krwi - jakiś ślepy instynkt gonienia za 
wszystkim, co się rusza. Pomyśl tylko... Ich praca to ciągłe 
zaganianie krów i cielaków. Wciąż w biegu, w kółko to samo. 
I wszystko robią na wyścigi. Kto kogo pokona, kto wytrzyma 
najdłużej. 

- Bardzo ciekawa perspektywa... Czuję przez skórę, że 

coś z tego będzie - powiedziała Raj z szatańskim uśmiechem. 

- Przestań się wygłupiać! - Abigail cisnęła w nią podusz­

ką. - Rozmawiam z tobą poważnie. Jak sądzisz, może jeśli 
przestanę uciekać, Dylan przestanie mnie osaczać? 

- Sądzę, że to on stoi na dole przed drzwiami. Hej, nie 

nałożyłaś jednego kolczyka. 

- Bardziej by się przydał pas cnoty... 
- Święte słowa! Po tym, jak się całowaliście w tej kałuży 

błota... 

- Widziałaś to?! 
- To był niezapomniany widok. 
- Nieźle. Kto jeszcze nas widział? Czy Shem albo jego 

synowie coś mówili? 

- Naprawiali wtedy ogrodzenie. Nie pamiętasz? 
- Dzięki Bogu. Co ty wyprawiasz? - zapytała przyjaciół­

kę, która podeszła do niej i odpięła dwa górne guziki bluzki. 

- Jeżeli przestajesz uciekać w nadziei, że Dylan przestanie 

cię gonić, nie bądź taka spięta, 

- Słusznie. - Abigail odrzuciła do tyłu włosy, odsłaniając 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

59 

dekolt i naszyjnik ze srebrnych niedźwiedzich pazurów, który 
traktowała jak amulet. Miała przeczucie, że tego wieczoru 

będzie go bardzo potrzebowała. 

Niecierpliwe pukanie do drzwi przypomniało jej, że na 

dole czeka Dylan. Otworzyła mu leniwym gestem i znieru­
chomiała. 

Wyglądał lepiej, niż mogłaby to sobie wyobrazić. W nie­

nagannie wyprasowanych dżinsach, białej koszuli i czarnym 
skórzanym krawacie ze spinką w „niedźwiedzie łapy" - iden­
tyczne jak wisiorki jej naszyjnika. Skąd wziął taką spinkę...? 
Jej wzór nie był zbyt oryginalny, ale w tym zbiegu okolicz­
ności Abigail dostrzegła znak, jak gdyby ich randka, czy też 
wspólne wyjście - jakkolwiek by to nazwać - była im prze­
znaczona. 

- Świetnie wyglądasz - mruknął Dylan. 
- Ty też. 
- Dziękuję, pszepani. - Uśmiechnął się, stuknąwszy kciu­

kiem w rondo kapelusza. - Gotowa? 

- No to, moi drodzy - odezwała się Raj - bądźcie grzeczni. 
- Ja zawsze jestem grzeczny. 
- Nawet kiedy nie jesteś grzeczny, to tym lepiej się bawisz 

- powiedziała Abigail, parodiując przeciągły, południowy 
akcent Dylana. 

Dylan odniósł nagle wrażenie, że Abbie dzisiaj jest jakaś 

inna. Zauważył, oczywiście, rozpięte guziki bluzki, odsłonię­
ty dekolt, ale nawet gdyby wyglądała jak pensjonarka, czułby 
się równie podminowany. 

Kiedy wsiadła do jego auta, przypomniał sobie dzień, 

w którym ją poznał - ratując prawdopodobnie jej życie. Nic 
złego od tamtej pory nie wydarzyło się na ranczu, pomijając 

background image

60 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

groźby Hossa, który radził im na siebie uważać. Oczywiście, 
Dylan powziął pewne środki ostrożności, począwszy od tego, 
że zainstalował reflektor oświetlający całe obejście. Ani przez 
chwilę nie zapominał, że jest odpowiedzialny za bezpieczeń­
stwo kobiety. Zwłaszcza że tą kobietą była Abbie. 

Zabawa odbywała się w domu kultury. Była to elegancka 

nazwa betonowego budynku, który służył wszelkim zgroma­
dzeniom w miasteczku, począwszy od gry w bingo, a skoń­
czywszy na zebraniach Towarzystwa Ranczerów. Tablica nad 
wejściem informowała, że w 1947 roku ojciec Hossa Redkin-
sa zbudował ów obiekt dla dobra lokalnej społeczności. Jesz­
cze jeden dowód na to, jak potężni byli w tej okolicy Redkin-
sowie, i to od kilku pokoleń. Przywykli dostawać wszystko, 
czego chcieli. Tym razem Hoss Redkins chciał zdobyć ranczo 

Turnera. 

Sala była już zatłoczona, muzycy na scenie grali klasyczne 

piosenki country. Dylan tuż za progiem porwał Abbie do tańca 
- północnej odmiany teksańskiego two-stepa. 

- Dobra jesteś- szepnął jej do ucha, kiedy kapela zaczęła 

grać przebój George'a Straita. 

- Ty też! 
Odpowiadając mu, uniosła głowę i wtedy ich usta omal się 

nie zetknęły. Abigail zmyliła krok. 

- Zaraz będzie coś wolniejszego - powiedział niskim, 

chrapliwym głosem. 

Poczuła falę ciepła, rozchodzącą się od kręgosłupa po ca­

łym ciele. Wolniejszego...? Jej serce nie chciało zwolnić. 
Tłukło się w piersi jak oszalałe. 

Muzycy zaczęli grać nastrojową balladę o facecie, który 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 61 

skrzywdził kobietę. Dylan otoczył Abbie swoimi mocnymi 
ramionami. Tańczyli przytuleni, w środku zbitego tłumu, jak 
kochankowie, wsłuchani w nierówne oddechy i bicie dwóch 
serc. Kusiło ją, żeby zamknąć oczy i dotknąć wargami jego 
brody. Żeby zrzucić mu z głowy kapelusz i wsunąć palce 
w gęste włosy. 

Dopiero po trzech klepnięciach w plecy Dylan zauważył 

Randy'ego, który stał przy nich z wyczekującym spojrzeniem 
na twarzy. 

- Spadaj - warknął. 
- Uprzejme to nie było - powiedziała Abigail, kiedy Ran­

dy mruknął coś niewyraźnie i wycofał się ze zmarszczonym 
czołem. 

- Jasne, że nie. Niech sobie znajdzie jakąś dziewczynę. 

Kiedy skończył się taniec, Abigail poczuła, że ma zupełnie 

sucho w ustach i nie panuje nad drżeniem rąk. W tej samej 
chwili, jak gdyby z litości nad stanem jej nerwów, zespół 
ogłosił piętnastominutową przerwę. 

- Strasznie tu gorąco - powiedziała, wachlując dłonią 

twarz. 

- Napijesz się czegoś zimnego? 
- Z przyjemnością. 
- Zostań tutaj, a ja spróbuję przebić się przez ten tłum do 

bufetu. 

Czekając na Dylana, Abigail zaczęła wsłuchiwać się w od­

głosy prowadzonych dookoła rozmów. Tak jak wędruje się po 
kanałach radiowych, łapała i porzucała kolejne wątki, aż tra­
fiła na fragment rozmowy, która przykuła jej uwagę. 

- Słyszałam, że w jego żyłach płynie cygańska krew - po­

wiedziała stojąca niedaleko tleniona blondynka z imponują-

background image

62 

CZAS WŁÓCZĘGI i CZAS MIŁOŚCI 

cym biustem, nie skrępowanym stanikiem, falującym w ryt-
mie jej oddechu. 

Kiedy ta kobieta zaczęła spekulować, jakim Dylan jest 

kochankiem, Abigail zacisnęła dłonie w pięści. Ale najgorsze 
było przed nią. Blondynka, zauważywszy zbliżającego się 
Dylana, zatrzepotała rzęsami i pomachała mu ręką. 

Abigail zrobiła mimowolny krok naprzód, na końcu języka 

mając: „Łapy z daleka, blondyno, on jest mój!" 

Oczywiście, nie byłoby to w jej stylu i zdrowy rozsądek 

zwyciężył. 

Więc co powinna zrobić? Podejść do niej i stuknąć w ło­

kieć tak, żeby oblała wodą swój imponujący dekolt? Na to 
Abbie była zbyt dobrze wychowana. 

No więc co? Jak powinna się zachować? Stać z założonymi 

rękami i patrzeć? Tylko nie to! 

Co zrobiłaby bohaterka jej książki? Na przykład Loretta... 

Tak, ona nie dawała sobie w kaszę dmuchać i prawdopodob­
nie... 

- Skarbie... - Abbie zwróciła się do Dylana - dzieciaki 

w pikapie wołają tatusia. Andy, Billy, Cal, Dudley i Eliot, 
i mały Fred... 

- Masz szóstkę dzieci? - zapytała z niedowierzaniem 

blondynka. 

- Nie-saa-mo-wi-te, co? - Abigail oparła rękę na biodrze, 

- Ty chyba nie jesteś z tych stron, prawda? 

- Mieszkam w Great Falls. 
- Słyszysz, kotku? - spytał Dylan z drwiącym uśmie­

chem. — Przecież Great Falls to twoje rodzinne miasto. Chęt­
nie byśmy z tobą pogadali - zwrócił się do blondynki - ale 
słyszałaś, że nasze dzieciaki płaczą. Siła wyższa! 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

63 

Kiedy znaleźli się w odległym kącie sali, Dylan otworzył 

dwie puszki wody sodowej i podrapał się w czoło. 

- Ciekawe, czy zgadnę... Ten tekst wzięłaś żywcem ze 

swojej książki „Łuny zachodu". Zgadłem? 

- Skąd wiesz? 
- Czytałem. Całkiem dobra. 
Więc jest nadzieja, że coś z niego będzie, pomyślała Abbie. 
- Nie mogłaś wymyślić lepszego imienia niż Fred? 
- Słucham? 
- Wymieniłaś imiona wszystkich naszych dzieci, swoją 

drogą, samych chłopców. Nie chcesz mieć ani jednej córki? 

- Żartowałam. 
- Wybierając imię Fred dla syna? Całe szczęście. 
- Ostatecznie mogłabym się zgodzić na Ferdynanda. 
- Dzięki. Jesteś taka wielkoduszna. 
- Posłuchajcie, chłopcy i dziewczyny! - krzyknął do mi­

krofonu wąsaty solista. - Oto następny punkt naszego progra­
mu: oddajemy głos miejscowym talentom. Jeżeli ktoś z was 
potrafi coś zaśpiewać, może wejść na scenę i przyłączyć się 

do naszej kapeli. 

Dylan nie był pewien, jakim cudem znalazł się na scenie, 

podejrzewał jedynie, że główny udział miała w tym Abbie. 
Zanim zdążył zaprotestować, stał przed mikrofonem i śpiewał 
balladę „Bez wstydu". 

Abigail miała wrażenie, że Dylan wybrał tę piosenkę dla 

niej. Śpiewał mocnym, nieco chropowatym głosem, patrząc 
prosto na nią. Bez przerwy. 

Kiedy skończył, oczy wszystkich kobiet zwrócone były 

ku niemu. Rozległy się hałaśliwe owacje, przeplatane okrzy­
kami. 

background image

64 

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

- Wielkie dzięki! - powiedział z uśmiechem Dylan. -

Szkoda, że nie widzi mnie teraz rodzina. 

Ale Abigail go widziała. Chętnie wyrzuciłaby z pamięci 

swoje smutne doświadczenia z kowbojami i postanowienie, 
że będzie ich unikać za wszelką cenę. Czasami w życiu warto 
ryzykować, myślała przewrotnie, a Dylan wyglądał tak pocią­

gająco, że wart był w takiej chwili każdego ryzyka. 

Kiedy zeskoczył ze sceny i chwycił ją w ramiona, objęła 

go równie mocno. 

- Wyjdźmy stąd - szepnął jej do ucha. 
Chwilę później całowali się jak szaleni pod rozgwieżdżo­

nym niebem. Abigail nie broniła się przed pożądaniem, które 
zawładnęło nią bez reszty. Nie była w stanie logicznie rozu­

mować. Nie chciała myśleć o niestałości kowbojów ani 
o własnych lękach. Szepcząc jego imię, rozchyliła usta do 
następnego pocałunku. Dylan jedną ręką obejmował jej talię, 
palcami drugiej błądził po włosach i odsłoniętym karku. Byli 
na wpół przytomni, zajęci tylko sobą, zanurzeni we wspólnej 
rozkoszy, kiedy powietrze przeszył głośny, rechotliwy 
śmiech. 

- Hej, popatrz, chłopcze! - wrzasnął Hoss Redkins. - To 

ten kulawy Cygan. Wygląda na to, że próbuje wyromansować 
kawałek rancza starego Turnera. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Abigail poczuła, że Dylan wyprężył się jak drapieżnik 

przed skokiem. Dopiero po chwili odwrócił się do Hossa 
Redkinsa i jego równie zwalistego syna, Hossa juniora. 

- Nie daj się sprowokować - szepnęła Abigail, z całej siły 

ściskając Dylana za rękę. - To tylko stary drań, który szuka 

kłopotów. 

- Właśnie je znalazł - warknął złowieszczo. 
- Nie dawaj mu satysfakcji, nie jest tego wart. 
- A co z moją satysfakcją? 
- Jesteś od niego lepszy i wiesz o tym. Masz dosyć silnej 

woli, żeby stąd odejść. Stać cię na to! 

- Potrzebujesz zgody szefowej, żeby z nami pogadać? -

Hoss kusił Dylana drwiącym grymasem twarzy. - I wybij 
sobie ze łba te twoje sztuczki z czarną magią. Nie siedzę 
w siodle, no i mam ochronę. - Skinął głową w kierunku syna 
i dwóch młodych mężczyzn, który pojawili się przy nim nie 
wiadomo skąd. - Nie potrzebujemy tutaj takich jak ty. 

Abigail wpadła w furię. 
- Żadna ochrona nie pomoże takiemu jak ty - ograniczo­

nemu idiocie, który szarga dobre imię ranczerów! 

- No i kto tu się garnie do walki? - mruknął Dylan. 
- Właśnie dlatego kobiety nie nadają się do prowadzenia 

rancza - powiedział z satysfakcją Hoss. - Są zbyt uczuciowe 

background image

66 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

i narwane. Wszystko biorą do siebie. Lepiej będzie, jak za­
kończymy tę zabawę, zanim sprawy zajdą za daleko. Chcę 
kupić za uczciwe pieniądze zapyziałe ranczo twojego wuja. 
Byłoby mądrze z twojej strony, gdybyś skorzystała z tej ofer­
ty. Twój ojciec uważa, że to rozsądna propozycja... 

- Rozmawiałeś z moim ojcem? - zapytała z niedowierza­

niem Abigail. 

- Oczywiście. Pomyślałem, że wleje ci trochę oleju do 

głowy. 

- To nie mój ojciec jest właścicielem rancza Tumbling T, 

tylko ja. I nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do sprze­
dania go tobie! 

- Radzę ci nie składać oświadczeń, których możesz żałować. 

Na pewno nie chcesz, żebym był twoim wrogiem. Zresztą nie­
długo sama zrozumiesz, że ugryzłaś więcej, niż możesz strawić. 
Twój staruszek postąpił bardzo łebsko, sprzedając mi swoją po­
łowę rancza wiele lat temu. Ty w końcu zrobisz to samo. 

- Nie doczekasz się! 
- Nie będę musiał długo czekać. Jak mi się znudzi, zakręcę 

kurek. Wiesz przecież, że kanały irygacyjne od rzeki przecho­
dzą przez moją ziemię. 

Abigail nie wiedziała o tym. 
- Wystarczy jedno moje słowo i nie będziesz miała 

szklanki wody do picia. O kąpielach i pojeniu bydła nie wspo­

mnę. Chyba że będziesz jeździć do miasta i kupować krowom 
wodę mineralną! Najlepiej gazowaną! - Hoss zaniósł się głoś­
nym rechotem. - Tak, tak, dobrze się zastanów, zanim jeszcze 
raz powiesz: nie. I uważaj na siebie. Życie na ranczu to nie to 
samo, co w mieście. Nie chciałbym, żeby tobie albo tym 
twoim dziwnym znajomym przydarzyło się coś złego. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

67 

- Nic im się nie przydarzy - powiedział Dylan. - Bo gdy­

by jeszcze raz przyszło ci do głowy coś głupiego, znajdę cię, 
zanim wygramolisz swoje tłuste cielsko z siodła. 

- Hej, chłopcy, słyszeliście go? Patrzcie, jak się boję! 

Trzęsą mi się portki ze strachu! 

- Albo rzucę na ciebie cygańską klątwę w tej chwili. Pro­

filaktycznie. 

- Mam przy sobie czosnek. - Hossowi zrzedła mina. -

Nie przestraszysz mnie! 

- Nie muszę cię straszyć. A czosnek działa tylko na wam­

piry. 

- Słyszałam, że zapobiega też przeziębieniom - wtrąciła 

Abigail, z trudem utrzymując powagę. 

- Ja się nigdy nie przeziębiam - burknął Hoss. 

- Świetnie. Ciesz się dobrym zdrowiem, póki możesz. 

W twojej sytuacji nigdy za wiele ostrożności. - Dylan zmar­

szczył brwi i zatopił w oczach Hossa mordercze spojrzenie. 

- Słyszałeś kiedyś o czarcim oku, Redkins? 

Hoss zacisnął w dłoni czosnek, cofnął się o krok i wpadł 

na syna. 

- Rany, tato, nadepnąłeś mi na stopę! - zawył Hoss junior, 

podskakując na jednej nodze. - Złamałeś mi kość! 

- To jego wina! To przez to jego czarcie oko! - krzyczał 

Hoss, wskazując drżącym palcem Dylana, jakby zapomniał 

jego imienia. - Jesteście świadkami, chłopcy. Pójdę z tym do 

szeryfa. No i czego stoicie jak te słupy?! - wrzasnął na swoich 
ludzi. - Zamurowało was? Pomóżcie wejść do środka moje­
mu synowi. - Zanim zniknął za drzwiami domu kultury, po 
raz ostatni pogroził Dylanowi. - Posunąłeś się za daleko, Ja­
nos! Miarka się przebrała. Zapłacisz mi za to! 

background image

68 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Chodź, idziemy stąd - Dylan podał rękę Abbie i popro­

wadził ją do samochodu. 

- Sądzisz, że on naprawdę może odciąć nas od wody? 

- zapytała cicho. 

- Nie wiem. Muszę sprawdzić. Ale wydaje mi się, że 

gdyby to było takie proste, załatwiłby w ten sposób Pete'a 
wiele lat temu. 

- No właśnie... 
- Prawdopodobnie blefuje. Chce, żebyś wpadła w panikę. 
- Nic z tego. Ja nie wpadam tak łatwo w panikę. 
- Chyba że w moich ramionach - powiedział, kiedy do­

szli do samochodu. - Zastanawiam się, dlaczego... 

- Dzisiaj nie panikowałam. 
- Nie. To też mnie zastanawia. 
- Może zdecydowałam, że przestanę uciekać. 
- I może przyszedł ci do głowy jakiś inny plan. 
- Na przykład: jaki? 

'- Czy ja wiem? Kobieta z twoją wyobraźnią może mieć 

różne pomysły. 

- Jeśli któreś z nas cierpi z powodu wybujałej wyobraźni, 

to raczej ty. 

- Chcesz przez to powiedzieć, że pójdziesz ze mną do 

łóżka? 

- Nie! 
- A co byś powiedziała na miłość pod rozgwieżdżonym 

niebem?. 

- A co tu miłość ma do rzeczy? Tobie chodzi o seks. 
- To bardzo ważna rzecz w życiu. 
- Ty jesteś specjalistą od uciekania od życia - powiedziała 

smętnie. I od miłości, pomyślała. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

69 

- Wszyscy kiedyś uciekamy, odchodzimy - w ten czy in­

ny sposób, wcześniej czy później. Dlatego trzeba cieszyć się 
z chwil, które przeżywamy. 

- Mężczyźni powtarzają to kobietom od początku świata. 

Odchodzą, bo tak im każe honor, albo na wojnę, podbijać obce 
ziemie i niewolić cudze żony. A kto zostaje, żeby posprzątać 
po nich bałagan? Kobiety. Poza tym jesteś ode mnie młodszy. 

- Co proszę? - Jej nieoczekiwana dygresja zbiła go 

z tropu. 

- Słyszałeś. 
- No więc jestem młodszy. Co to ma do rzeczy? 
- Ja nie szukam kochanka na jedną noc. Doszłam do ta­

kiego etapu w życiu, kiedy myśli się o poczuciu bezpieczeń­

stwa. .. 

- Dlatego porzuciłaś ciepłą posadę w Great Falls i prze­

niosłaś się na ranczo wuja - zadrwił. - Dla poczucia bezpie­
czeństwa. 

- Zgoda, znalazłoby się w moim życiu kilka sprzeczności, 

niekonsekwencji... ale ty nie będziesz moją kolejną pomyłką. 

- Dlaczego? 
- Bo tak powiedziałam i już! Posłuchaj, jestem dużą 

dziewczynką i doskonale wiem, że to dla ciebie rodzaj gry, 
kolejne sportowe wyzwanie, coś takiego jak próba utrzymania 
się w siodle przez osiem sekund. 

- Zapewniam cię, że potrafię wytrzymać dłużej niż osiem 

sekund - powiedział z wyzywającym uśmiechem. 

- Gdzieś to już słyszałam, kowboju. > 
- Nie ode mnie. 
- Ą jaka to różnica? 
- Taka. - Dylan pochylił się nad nią i pocałował zachłan-

background image

70 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

nie, nie czekając na przyzwolenie, budząc w niej namiętność, 
której nie umiałaby opisać żadnymi słowami. - Widzisz? -
szepnął, kiedy zabrakło im oddechu. - To jest coś wyjątko­
wego. Z nikim innym tak nie było i nie będzie, rozumiesz? 
To tylko ja i ty, 

- I hormony - powiedziała, cofając się ostrożnie. 
- Albo magia. 
- Ja nie wierzę w magię-
- Piszesz o miłości i nie wierzysz w magię? 
- W każdym razie nie w taką odmianę magii, którą ty 

uprawiasz. 

- A jaka to odmiana? 
- Tymczasowa. - Powiedziawszy to bardzo dobitnie, we­

szła do kabiny samochodu, trzaskając drzwiami. 

Czterdzieści minut drogi na ranczo spędzili w milczeniu. 

Po pierwszym kwadransie ciszy Dylan włączył kasetę Chrisa 
LeDoux. Teksty wszystkich piosenek dotyczyły życia boha­
terów rodeo, utwierdzając Abigail w jej uprzedzeniach, a Dy-
lanowi przypominały, co utracił. 

- To śmieszne - powiedział, wyłączywszy magnetofon. 
- Dobrze, że w końcu to zrozumiałeś. 
- Powiedz, Abbie, dlaczego ja mam uczucie, że nie mó­

wimy o tym samym? 

- Bo zdaje się, że my nigdy nie mówimy o tym samym. 

Ciebie interesuje tylko jedno. I oboje wiemy, co... 

- Kiedyś to było ujeżdżanie koni - powiedział ponurym 

głosem. 

- Tęsknisz za panienkami, które szalały na zawodach, le­

ciały na ciebie za jedno twoje słowo? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 71 

- One nie leciały na moje słowa. 
- Jasne. Na pewno nie straciłeś żadnej okazji, żeby się 

zabawić. 

- Chyba każdy mężczyzna lubi się od czasu do czasu 

zabawić. Ale w tych czasach trzeba być szaleńcem, żeby ry­
zykować życie dla zabawy. 

- I to mówi facet, który ryzykował życie za każdym ra­

zem, kiedy -wchodził na arenę? 

- To wcale nie jest takie niebezpieczne. 
- No tak! Zaraz usłyszę, że zginąć można na prostej dro­

dze albo nawet nie ruszając się z domu! 

- Chciałem powiedzieć, że ujeżdżanie koni nie jest bar­

dziej niebezpieczne od piłki nożnej. 

- To bardzo pocieszające! 

- Martwisz się o moje bezpieczeństwo? 
- A powinnam? 
- Wygląda na to, że karierę w rodeo mam za sobą - po­

wiedział z cieniem goryczy w głosie. 

- Ale oddałbyś wszystko, żeby do tego wrócić, prawda? 

Za jeszcze jedną rundę, jeszcze jedną szansę skręcenia sobie 
karku. 

- Takie jest życie. - Dylan wzruszył ramionami. - Czy 

tobie nigdy nie zależało na czymś tak bardzo, żeby postawić 
wszystko na jedną kartę? 

- Zdarzało mi się ryzykować. Ale tylko wtedy, kiedy wie­

działam, że mam sporą szansę na sukces. 

- A ja jej nie miałem? Cholera jasna, przecież miałem 

szansę wygrać w tym roku w finałach amerykańskich! Byłem 
obstawiany jako drugi zawodnik - dopóki nie złamałem nogi. 

- Potarł zaciśniętą dłonią kontuzjowane udo. 

background image

72 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Zaszkodził ci dzisiejszy taniec? 
- Nie, taniec mi nie zaszkodził - warknął. - Chcesz wie­

dzieć, co mi naprawdę szkodzi? Ty! 

- Ja? Co ja ci takiego zrobiłam? 
- Całujesz się ze mną, a potem udajesz, że nic się nie 

wydarzyło. Masz szczęście... -jego twarz rozjaśnił niespo­
dziewany uśmiech - ... że trafiłaś na takiego łagodnego faceta 

jak ja. 

- O tak! Jesteś wzorem łagodności i cierpliwości. 
- Dlatego właśnie mogę zrobić to... - musnął wargami jej 

policzek - i zmyć się, jak gdyby nigdy nic. Dobranoc. - Stuk­
nąwszy, swoim zwyczajem, w rondo kapelusza, odszedł 
w kierunku swojego domku, gwiżdżąc pod nosem. 

- Posłuchaj, kowboju! - krzyknęła za nim Abigail. - O 

tym, że najlepiej robisz w tył zwrot, już wiem! 

Ku jej zdumieniu, kiedy wchodziła na werandę, Dylan 

zawrócił. 

- Mężczyźni już nie potrafią być romantyczni - mówiła 

dalej gorączkowym tonem, czując, że poziom adrenaliny 
w jej krwi zbliża się do stanu krytycznego. - Jeśli kiedykol­
wiek mieli o tym pojęcie! 

- To nieprawda. Mężczyźni bywają równie romantyczni 

jak kobiety. 

- Muszę zobaczyć takiego na własne oczy. 
- Właśnie na niego patrzysz. 
- Mówisz o sobie? 
- Nie wierzysz mi? 
- Powiedz coś romantycznego. Proszę, daj taki popis, że­

bym zemdlała z wrażenia. 

- Dobrze. - Wziął ją za rękę i spojrzał prosto w oczy. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

73 

- Chciałbym, żebyś wiedziała... - szepnął czule - że mógł­
bym wymienić tysiąc rzeczy, za które cię podziwiam, ale to, 
dzięki czemu jestem naprawdę dumny, że siedzę teraz przy 
tobie, wynika z faktu, że ty wierzysz we mnie, a ja wierzę 
w ciebie. 

Abigail wstrzymała bezwiednie oddech. Przekonał ją, 

sprawił, że uwierzyła w magię, w to, że wszystko jest możli­
we - nawet w to, że mówił prawdę. 

Chwilę później żartobliwy błysk w cygańskich oczach Dy-

lana sprowadził ją z obłoków na ziemię. 

- Potrafisz gładko mówić, nie da się ukryć. - Cofnęła 

gwałtownie rękę. - Ale co to ma wspólnego z romantyzmem? 

- Więc powinienem stękać, szukać odpowiednich słów 

zamiast mówić o tym, co czuję? 

- Nie mówiłeś o tym, co czujesz. 
- Skąd wiesz? 
- Wiem, że się wygłupiałeś. 
- To tylko potwierdza mój punkt widzenia. Kobiety same 

zniechęcają mężczyzn do okazywania prawdziwych uczuć, bo 
nigdy im nie wierzą. 

- A więc próbowałeś tylko udowodnić, że masz rację. 

Wiedziałam o tym od początku. 

- Jesteś niemożliwa! 
- Nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym zacyto­

wała twój romantyczny wywód w następnej książce? - krzyk­
nęła, kiedy wybiegł z werandy. 

- Że jesteś niemożliwa? Nie krępuj się, cytuj! 

Następny dzień, niedziela, był dla Dylana dniem wolnym 

od pracy. Nie zaczął się dobrze. 

background image

74 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Po pierwsze, zrzucił niechcący z półki cygańską szkatułkę. 

Na szczęście spadła na stertę brudnych ubrań i nic złego jej 
się nie stało. Jego siostra obdarłaby go żywcem ze skóry, 
gdyby zniszczył rodzinny skarb. Przy okazji dotarło do jego 
świadomości, że pochłonięty bez reszty Abbie, nie zadzwonił 
od kilku tygodni do domu. Telefon w jego domku pamiętał 
lata pięćdziesiąte, ale działał. 

- W jakim stanie jesteś tym razem? - spytała matka, 

upewniwszy się najpierw, że z jego zdrowiem wszystko w po­

rządku i że odżywia się regularnie. Wyobraził sobie, w jakim 
ona byłaby stanie, gdyby dowiedziała się o wypadku. - Syn­
ku, spytałam, w jakim jesteś stanie? - powtórzyła. 

- W północnej Montanie, mamo. - Podyktował jej adres 

i numer telefonu. - Zostanę tu do końca lata. 

- Do końca lata? Dylanie, to do ciebie niepodobne. Do­

brze się czujesz? 

- Wszystko w porządku. 
- Odwiedził nas właśnie Michael z Brett. Poczekaj, chce 

z tobą porozmawiać. 

- Cześć, Dylanie, dobrze, że w końcu zadzwoniłeś. Spad­

łeś ostatnio z jakiegoś konia? - zażartował Michael jak 
zwykle. 

- Nie, ale uratowałem życie pewnej damie. 
- Interesujące. 
- Zwłaszcza ona. Próbuje utrzymać swoje ranczo, mimo 

że ktoś inny stara się wszelkimi środkami wybić jej to z głowy. 
Podłożyli jej kilka rzepów pod siodło. 

- Zawiadomiłeś o tym szeryfa? 
- Po co? Główny podejrzany jest właścicielem sąsiednie­

go rancza i znacznej części ziemi w tym okręgu. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

75 

- Nie obawiasz się, że ten podejrzany wymyśli coś gor­

szego? - spytał Michael poważnym głosem. 

- Możliwe. 
- Cholera, Dylanie, wygląda na to, że wpakowałeś się 

w tarapaty. 

- Przecież mnie znasz. Tarapaty to moja specjalność. 
- A ja pracuję w firmie ochroniarskiej i miewam do 

czynienia z ludźmi, którzy zrobią wszystko, żeby dostać to, 
czego chcą. Podaj mi nazwisko tego faceta, sprawdzę go 
w kartotekach. A potem zadzwoń do Gaylynn, koniecznie 
dzisiaj. Wydzwania do nas codziennie, żeby spytać o ciebie. 
Zaczęła nawet marudzić o akcji poszukiwawczej, więc ode­
zwij się do naszej siostrzyczki, zanim doprowadzi mnie do 
szału. 

Dylanowi udało się wytrzymać trzy minuty rozmowy 

z Gaylynn, zanim wymknęło mu się coś, co wzbudziło jej 
podejrzenia. Spytała oczywiście o cygańską szkatułkę. 

- Gdyby miała moc spełniania życzeń - powiedział -

chciałbym wrócić na arenę. 

- Wrócić? - powtórzyła Gaylynn. - Co ty chciałeś przez 

to powiedzieć? 

- Nic. Żartowałem. 
- I myślisz, że ja to kupię. Nic z tego, braciszku. Lepiej 

od razu powiedz, co się stało, bo i tak z ciebie wszystko 
wyciągnę. Uprzedzam lojalnie, że nauczyłam się już kilku 
psychologicznych sztuczek od sławnego oficera dochodze­
niowego Huntera Davisa. 

- Co u was słychać? 
- Wszystko świetnie. Nie próbuj zmieniać tematu. Więc 

co się stało z twoją karierą ujeżdżacza? 

background image

76 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Powiem ci, ale najpierw musisz przysiąc, że nie piśniesz 

ani słowa mamie. 

- Myślisz, że nie potrafię trzymać języka za zębami? Przy­

pominam ci, że to nie ja wypaplałam rodzicom, że urządzimy 
im przyjęcie na dwudziestą rocznicę ślubu. 

- Nigdy mi tego darujesz... Np dobrze, chodzi o to, że 

przydarzył mi się mały wypadek... 

- Co się stało? Nic ci nie jest? Złamałeś sobie coś? 
- Nie - odpowiedział zrezygnowanym głosem. - Jeżeli 

zamilkniesz na chwilę, opowiem ci wszystko po kolei. 

- To mów szybciej. 
- Wyleciałem z siodła w Arizonie. Bardzo niefortunnie 

i roztrzaskałem sobie w kilku miejscach nogę. Wcześniej 
miałem kontuzję kolana. Ledwie zdążyłem się pozbierać... 
Mniejsza o szczegóły. W szpitalu powiedzieli, że będę musiał 
zapomnieć o jeździe wyczynowej. Często machałem ręką na 
rady lekarzy, ale zdaje się, że tym razem mają rację. 

- Och, Dylanie... 
- Powiedzieli mi, że i tak miałem szczęście, bo wyszed­

łem z tego i mogę jeździć konno. Ale nie w rodeo. Koniec 
pieśni. Rozumiesz więc, że nie czuję się specjalnie szczęśliwy, 
mimo że dostałem od ciebie magiczną szkatułkę. 

- O Boże, Dylanie, nie wiem, co powiedzieć... Gdzie 

teraz jesteś? 

- W północnej Montanie, na ranczu mojej znajomej. Wła­

ściwie pracuję u niej. Ona pisze powieści, takie współczesne 
westerny. Nazywa się Abigail Turner. Słyszałaś to nazwisko? 

- Czy słyszałam? Przeczytałam wszystkie jej książki! Jest 

świetna! Zaraz, zaraz... Powiedziałeś, że dla niej pracujesz? 

Co konkretnie robisz? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 77 

- Odziedziczyła ranczo po swoim wuju, z którym się 

przyjaźniłem. Po jego śmierci uparła się, że utrzyma jakoś ten 
interes... 

- Z twoją pomocą? . 
- Właśnie. 
- Myślałam, że twoją zasadą życiową jest nie angażować 

się w sprawy innych. Nie mówiłeś mi przypadkiem, że dla 

kowboja najpewniejszym ubezpieczeniem na życie jest pilno­
wanie własnego nosa. 

- Tak myślałem, dopóki nie poznałem Abbie. 
- Aha - mruknęła triumfalnie Gaylynn. 
- Co miało oznaczać to „aha"? 
- Otworzyłeś szkatułkę? 
- Tak. 
- Widziałeś kogoś zaraz po tym, jak ją otworzyłeś? 
- Byłem w domu sam. 
- Na nikogo nie spojrzałeś? 
- Abbie spadła z płotu... 
- Widziałeś więc Abbie - przerwała mu - a teraz mówisz, 

że zostajesz u niej... 

- Ja coś takiego powiedziałem? 
- A nie powiedziałeś? 
- Może przez lato, nie wiem, ale nigdy... 
- Dla takiego włóczykija jak ty spędzić całe lato w jed­

nym miejscu to duży postęp. 

- Żeby zwyciężać w rodeo, trzeba gonić z miejsca na 

miejsce... 

- A teraz uganiasz się za Abbie. 
- Skąd wiesz, że to ona nie jest zakochana we mnie po uszy? 

Czy nie tak przypadkiem działa twoja magiczna szkatułka? 

background image

78 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Szkatułka należy do całej rodziny, a nie tylko do mnie. 

Pytałeś Michaela, jak podziałała na niego? 

- Coś ty! 
- No to ja ci powiem, że nasz trzeźwo myślący Michael 

odnosi się do rodzinnej legendy z pełnym szacunkiem. Głów­
nie dlatego, że od dnia, kiedy dostał szkatułkę od naszej 
ciotecznej babki z Węgier, każde dziecko w promieniu kilo­
metra lgnie do niego, jakby miał jakiś magnes służący do 

przyciągania dzieci. Napisałam ci w liście o tym efekcie do­
datkowym, tak? 

- Tak, uśmiejesz się, kiedy ci powiem... Występowałem 

wczoraj na scenie, masz pojęcie? Śpiewałem przed tłumem 
ludzi. 

- O rany! Po ilu minutach wymiotło ich z sali? 
- No właśnie... Nie wiem, jak to się stało, ale mam bardzo 

dobry głos. I gram na gitarze. 

- No i co? Teraz mi wierzysz! Szkatułka robi swoje! 
- Nie chciałbym cię sprowadzać na ziemię, siostrzycz­

ko... w końcu to ładna historia z tą szkatułką, ale prawda jest 
taka, że spodobała mi się Abbie, zanim dostałem szkatułkę. 

- A ona? Co ona do ciebie czuje? 
- Nie pogodziła się jeszcze z myślą, że epilog jest już 

napisany... 

- Czyli walczy ze sobą... 
- Ma coś przeciwko kowbojom. Uważa, że potrafimy tyl­

ko uciekać od życia, a nie żyć naprawdę. 

- Lepiej nie mogła tego wyrazić... - powiedziała z za­

chwytem Gaylynn. 

- Zdobędę ją wcześniej czy później. 
- I co dalej? Co będzie, gdy skończy się lato? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 79 

- Skąd mam wiedzieć? 
- Żebyś nie wiem jak walczył, Dylanie, mam przeczucie, 

że dni twojej wolności są policzone. 

- Spokojnie. Cygańska legenda mówi o uroku miłosnym, 

o wzajemnym uczuciu, a nie o małżeństwie i stabilizacji. 

- A w czym by ci przeszkadzało małżeństwo, jeżeli na­

prawdę się kochacie? 

- Posłuchaj... - Dylan potrząsnął głową, jak gdyby posta­

nowił wrócić na ziemię. - O czym my właściwie mówimy? 
Poznałem Abbie dwa tygodnie temu. 

- Brett i Michael znali się niecały miesiąc, kiedy wzięli 

ślub. 

- Tylko ze względu na dziecko. Żeby zatrzymać Hope. 
- Głowa do góry, braciszku. Wiem, ile znaczyło dla ciebie 

rodeo, ale wyroki Opatrzności są niezbadane. Czasami Bóg 
zamyka drzwi, żeby otworzyć okno. Może Abigail Turner jest 
twoim oknem. Twoim ostatecznym przeznaczeniem. 

Moim przeznaczeniem, pomyślał w skrytości ducha. Czy 

moim nieszczęściem? 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Abigail przechyliła w tył głowę, żeby sczytać to, co przez 

godzinę wystukała na komputerze. Ostatnio pisanie nie szło 

jej najlepiej. 

Musiała wziąć się w garść. Podpisała umowę z wydawcą 

i nie mogła sobie pozwolić na spóźnienie. Sięgnęła po nastę­
pną garść wiśniowych „żelek", suwając palcami nóg po pu­
szystym dywanie. Nigdy nie pisała w butach ani nawet 
w skarpetkach. Musiała mieć bose stopy. 

Kiedy rok temu uczestniczyła w warsztatach pisarskich 

Amerykańskiego Stowarzyszenia Autorów Romansów, roz­
mawiali o najdziwniejszych przesądach i zwyczajach ludzi 
pióra. Poznała pisarzy, którzy mają szklane kule na biurkach, 
hasła „pozytywnego myślenia" na ścianach, fotografie inspi­
rujących miejsc albo ludzi, zajmujące każdy wolny milimetr 
kwadratowy powierzchni ich gabinetów. 

A kiedy idzie im coraz gorzej, tak jak dzisiaj Abigail, 

uciekają się do najróżniejszych, czasami rozpaczliwych metod 
odzyskania formy: zmieniają kolory w monitorze, przenoszą 
się do innego pokoju, zmieniają krzesło albo przywracają do 
łask stare przybory pisarskie - pióro i kartkę papieru. 

Abbie, kiedy szło jej jak po grudzie, mówiła sobie w du­

chu, że pracuje w zawodzie konstruktorskim - układa zdania. 
Słowo „pisarka" wprawiało ją w panikę. Co będzie, jeśli czar 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 81 

pryśnie? Złudzenie talentu rozwieje się? Jeśli nie będzie mog­
ła napisać następnej książki i nie będzie miała nic nowego do 
powiedzenia? 

Wtedy pogadamy, pocieszyła ją bohaterka ostatniej 

książki. 

Uśmiechnęła się. Zawsze mówiła, że wymyślane przez nią 

postacie są bardzo realne. Ona tylko siedzi i notuje, kiedy jej 
bohaterowie przeżywają fantastyczne przygody. Żeby tak je­

szcze umieli pisać! 

Po trzech wyczerpujących godzinach pracy zorientowała 

się, że znów - mimowolnie - użyczyła swojemu męskiemu 
bohaterowi Jake'owi cech Dylana. Przedstawiła go w pier­
wszym rozdziale jako ciemnego blondyna, a teraz miał ciem­
ne lśniące oczy i długie włosy. „Jesteś niemożliwa!" - tym 
zdaniem zakończyła rozdział, a ponadto aż dwa razy napisała 
„Dylan" zamiast „Jake"... 

Co się z nią dzieje! Myśl, że to może być coś poważniej­

szego niż zwykłe zadurzenie czy pociąg fizyczny, przerazi­

ła ją. 

Nie była przecież tak głupia, żeby zakochać się w takim 

niebieskim ptaku, lekkoduchu... kowboju! Gdyby nie kontu­
zja nogi, gnałby teraz na kolejne rodeo i nie zaprzątałby sobie 
nią głowy. Nie składał jej żadnych obietnic, bo nie chciał 
kłamać. To ładnie z jego strony. 

Jedno lato. Tyle trwałaby ta historia, gdyby przestała się 

przed nim bronić. Dwa miesiące. Zbyt krótko. Nie miałaby 
go dosyć, tak jak nie miała dosyć jego pocałunków. On też 

jej pragnął, ale na tym kończyło się podobieństwo ich sytuacji. 

Dylan chciał seksu bez żadnych komplikacji uczuciowych 
i żadnych obietnic. Ona chciała czegoś więcej. 

background image

82 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Pomimo kontuzji na pewno nie skończył z włóczęgą. Nie 

wyobrażał sobie osiadłego życia. Abigail zdawała sobie z tego 
sprawę, ale wiedziała też, że nie jest w stanie oprzeć się na­
miętności, którą jej obiecywał. Silna wola słabła w niej z mi­
nuty na minutę. Wyglądała ukradkiem przez okno na każdy 
odgłos jego kroków albo tętent kopyt Podróżnika. Po kolacji, 
kiedy zaczął grać na gitarze, włożyła na uszy słuchawki i pró­
bowała słuchać radia. Nie pomogło. Kiedy zamilkła gitara, 
natychmiast rzuciła się do okna... 

Musi z tym skończyć! Pora wyzdrowieć i wybić sobie 

z głowy Dylana. Miała do napisania książkę i ranczo, które 
chciała uratować za wszelką cenę. Liczyło na nią sporo ludzi. 
Ziggy, Shem, jej wydawca, agent. Najwyższa pora wracać do 

pracy. 

Kiedy późnym wieczorem wpadła do niej Raj z szóstym 

rozdziałem w dłoni, Abigail zrozumiała, że jest stracona 
i walczy z wiatrakami. 

- W scenie miłosnej na dziewięćdziesiątej dziewiątej stro­

nie nie zmieniłaś imienia bohaterowi - powiedziała z kamien­
ną twarzą, którą zdołała utrzymać przez dwie sekundy, a po­
tem wybuchnęła śmiechem. 

- Gdybyś -nie była moją przyjaciółką, zamordowała­

bym cię. 

- Wierzę. Słyszałam, że frustracja seksualna może dopro­

wadzić człowieka do każdego szaleństwa. 

- To wcale nie jest śmieszne! Chwytałam się różnych spo­

sobów i wszystko na nic -jęknęła żałośnie Abigail. - Próbo­
wałam traktować go jak pracownika... 

- Którego pożądasz. 
- Próbowałam traktować go jak przyjaciela... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 83 

- Którego pożądasz - powtórzyła Raj. 
- Włączyłam zielone światło, żeby przestał mnie ścigać. 

Na zabawie całowałam się z nim... i wpadłam w jeszcze wię­
ksze tarapaty. Chciałam go odstraszyć, opowiadając o stabili­
zacji i instynkcie rodzinnym... 

- I co? 
- I nic. Facet rzucił na mnie urok. Jeszcze nigdy nie było 

ze mną tak źle. - Abigail zaczęła chodzić po pokoju tam i 
z powrotem. - Nie powiem, zawsze miałam słabość do kow­
bojów, ale panowałam nad sobą. Teraz to mnie wykańcza. 
Mam wrażenie, że się duszę. To jest... 

- Coś bardzo poważnego? 
- Jeżeli tak, to co? - szepnęła. 
- A musi być źle tym razem? 
- Dopóki Dylan tu jest, cudownie. Ale kiedy odjedzie, 

będę wyć z rozpaczy. 

- Może i będziesz, ale nie ma takiej siły, która by was 

teraz rozdzieliła. Niektóre rzeczy są zapisane w gwiazdach. 
Los, z którym się trzeba pogodzić. Przeznaczenie. 

- Los chce, żebym cierpiała? Co ja takiego zrobiłam? 
- Powiedz lepiej, co masz zamiar zrobić. 
- Zastanawiałam się, czy nie mogłabym traktować Dylana 

jak młodszego brata. 

Raj zachichotała szyderczo. 
- Nie można się pozastanawiać? Trwało to najwyżej pięć 

minut. Gdybym wiedziała, co robić... Powinnam dostać jakiś 
znak. 

Jakby na zawołanie zgasło światło. Było po dziesiątej, 

pokój pogrążył się w całkowitej ciemności. 

- Co za pech! - jęknęła Abigail, sięgając po latarkę. -

background image

84 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Ostatnią stronę szlag trafił. Cale szczęście, że nie napisałam 
niczego ciekawego. Boziu! - wzniosła ręce do nieba. - Nie 
o taki znak mi chodziło. 

- Jak myślisz, co się stało? - spytała Raj. 
- Nie wiem. 
- A tak chciałam obejrzeć film o północy. To klasyczny 

western z 1937... 

- Daruj sobie tytuł, pewnie nikt poza tobą nie miał zamia­

ru go oglądać. Raj, czy ty w ogóle sypiasz? - Abigail wie­
działa, że jej przyjaciółka wstaje o wpół do szóstej rano, żeby 
przygotować śniadanie dla mężczyzn. Zanim przyjechały na 
farmę, uparła się, że zajmie się gotowaniem, skoro Abigail 
miała robić zakupy. 

- Mogłabym cię zapytać o to samo - odparła Raj. - Sły­

szałam, jak chodziłaś w nocy po pokoju do samego rana. 

- Martwię się o ranczo. O książkę i o to wszystko... 
- Chyba Dylan z „tego wszystkiego" jest najważniejszy. 
- Jest gorzej, Raj. Dylan jest tym wszystkim - przyznała 

posępnie. - Ale nie martw się o mnie. Kiedyś musi mi to 
przejść. 

Następnego ranka Abigail czuła się jeszcze gorzej. Zaczęła 

dzień od podglądania Dylana z Podróżnikiem na wybiegu. Byli 
cudownie zgrani. Nagle coś się stało. Koń zarżał i odbił się od 
ziemi czterema kopytami naraz, wyginając tułów w regularne, 
odwrócone U. Sceny takie widywało się na zawodach rodeo. 

Ku jej wielkiemu zdumieniu, Dylan utrzymał się w siodle. 

Jak on to robi... Chciała wybiec z domu, sprawdzić, czy nic 
mu się nie stało, ale poczuła, że uginają się pod nią nogi i 

z powrotem opadła na krzesło. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

85 

Wszystko w porządku, powtarzała jak zaklęcie, nic się nie 

stało. Przecież żyje. Nic się nie stało. 

- Abbie - zawołała z dołu Raj kilka minut później. - Dy­

lan cię prosi. 

- Nic mu nie jest? 
- Nie, jemu nic. Osa użądliła jego konia. 
- W stajni jest tytoń do żucia. Powiedz mu, żeby przyłożył 

liść do ukąszonego miejsca. Wuj Pete tak robił. Przyjdę do 
niego za kilka minut. 

Musiała się jakoś pozbierać. Opanować drżenie rąk. Zro­

biła to, ale gdy weszła do stajni, pierwsze słowa Dylana 
zniweczyły jej wysiłek. 

- Wiem, o czym myślisz. 
Miała nadzieję, że nie wie! 

- Myślisz, że zapomniałem o groźbie Redkinsa i nie 

sprawdziłem, jak jest naprawdę z tymi kanałami irygacyj­
nymi. 

Zmieszana, kiwnęła głową. 
- Woda z rzeki zasila tylko północno-wschodnią, niewiel­

ką części rancza. A tam akurat jest ugór. Od dwóch lat Pete 
niczego na tym kawałku nie posiał. Reszta rancza, łącznie 
z domem, korzysta z własnego źródła wody. Pozwoliłem so­
bie poprawić oświetlenie koło studni na wypadek, gdyby Red-
kinsowi przyszedł do głowy jakiś świński pomysł. 

Abigail wzdrygnęła się na myśl, że Redkins mógłby po­

zbawić ich wody. 

- W nocy Hondo, Randy i ja trzymamy na zmianę wartę 

przy studni - ciągnął Dylan. - Shem był niezadowolony, że 
go pominęliśmy, i oświadczył, że to dyskryminacja z powodu 

jego wieku. 

background image

86 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Co mu odpowiedziałeś? 
- Że to wynika z szacunku dla jego ogromnego doświad­

czenia. 

- I co on na to? 
- Że nie potrzebuje takich dowodów uznania. W końcu 

pozwoliłem mu trzymać wartę. 

- Stary Shem przestrzega kowbojskiego kodeksu honoro­

wego - powiedziała Abigail. - Znanego skądinąd jako ośli 
upór. Musiałeś bez trudu rozpoznać jego objawy - zadrwiła. 

- Zastanawiasz się, czy zauważyłem je u ciebie? - odpa­

rował z uśmiechem. 

- Rzeczywiście, jest w tym coś zaraźliwego - przyznała. 
- Żarty żartami, musimy teraz bardzo uważać. Redkins 

odciął już dopływ wody do północnego pastwiska. Ale, jak 
wiesz, i tak go nie uprawiamy. 

- Redkins na pewno o tym wie. 
- Jasne, że wie. Wczorajsza awaria prądu też nie była 

przypadkowa. Elektrycy mi powiedzieli, że jeden z głównych 
kabli prowadzących do domu został przecięty. 

- Nie uważasz, że powinniśmy zawiadomić o tym 

szeryfa? 

- Próbowałem. Zadzwoniłem do niego dzisiaj rano, a on 

mi odpowiedział, że nie może wszcząć śledztwa, bo nie ma 
oczywistych dowodów. Potem burknął coś o bezkarnym wan­
dalizmie, o nastolatkach, którzy nie mają co robić, więc roz­
rabiają. 

- Ten Redkins jest kuty na cztery nogi, trzeba mu to przy­

znać. Żaden trop nie prowadzi bezpośrednio do niego. Sły­
szałam, że osa użądliła Podróżnika. 

- Tak. Znalazłem gniazdo os pod okapem stajni. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI! CZAS MIŁOŚCI 87 

- Dziwne. Ja jestem uczulona na jad osy, więc tego same­

go dnia, kiedy tu przyjechałyśmy, sprawdziłam wszystkie 
okapy i zakamarki. Kazałam potem też Randy'emu spraw­
dzać systematycznie, czy nie pojawiły się gdzieś osy. Sądzisz, 
że to możliwe, żeby Hoss...? 

- Maczał w tym palce? Wątpię. Myślę, że to przypadek. 

Sprawdzę dzisiaj sam, czy nie ma gdzieś następnego gniazda. 

- Tytoń pomógł twojemu koniowi? 
- Tak, dziękuję w imieniu Podróżnika. Mówi się, że pies 

jest najlepszym przyjacielem człowieka, ale Cyganie uważają 

konie za swoich najwierniejszych towarzyszy. Nie mam le­
pszego kumpla od Podróżnika. 

- Od dawna miałam cię zapytać, po co mój wuj zbudował 

ten okrągły wybieg dla koni? 

- Bo nie ma kątów, w które koń mógłby się schować. 

Kiedyś planowaliśmy z Pete'em, że będziemy trenować na 
tym ranczu konie wierzchowe. 

- Byłbyś dobry. Masz podejście do zwierząt. 
- Nie ma konia, którego nie dałoby się ujeździć... 
- I człowieka, którego nie dałoby się zrzucić z siodła -

uzupełniła znane w tych stronach powiedzenie. 

- Trzeba umieć z nimi postępować - powiedział cicho 

Dylan, obrysowując palcami jej ucho. 

Jego triumfalne, aroganckie spojrzenie było zarzewiem, 

które rozpaliło w niej furię. Dylan ją dręczył, prześladował 
i upokarzał. To właśnie czuła. Po dwóch dniach wpatrywania 

się w niego ukradkiem przez okno miała dosyć siebie.., i je­

go. Bo to on był powodem jej udręki i bezsenności. 

Coś w niej pękło. Postanowiła, że za nic nie ulegnie jego 

czarowi i treserskim sztuczkom. 

background image

88 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Przypominam ci, że ja nie jestem koniem, którego moż­

na ugłaskać kostką cukru, czułymi słowami i wprawną ręką! 

- Cukier zniszczyłby twoje piękne zęby. 
- Zamknij się. Mam już po dziurki w nosie ciebie i twoich 

numerów! To trwa za długo. Koniec! Nie będziesz próbował 
na mnie swoich uwodzicielskich sztuczek! 

- Uwodzicielskich sztuczek? - Przez chwilę patrzył na nią 

zdumiony, a potem wybuchnął śmiechem... natychmiast tego 
żałując. 

Nic bardziej nie mogło Abigail dokuczyć. Nie znosiła, kiedy 

ktoś się z niej śmiał, może dlatego, że doświadczała tego w życiu 
zbyt często. Rodzice zareagowali śmiechem, kiedy im powie­
działa, że chce prowadzić ranczo wuja Pete'a. Rówieśnicy śmiali 
się z jej ambicji pisarskich, a ostami kowboj w jej życiu roze­
śmiał się, usłyszawszy, że wierzyła w ich wspólną przyszłość. 

- Przestań wpadać w furię z powodu drobiazgów... - po­

wiedział Dylan pojednawczym tonem. 

- Drobiazgów? - powtórzyła, dźgnąwszy go palcem 

w żebra. - Nie chodzi o drobiazgi, kowboju! Rozmawiamy 
o szacunku. Szacunku dla mojego zdania, moich uczuć, dla 
faktu, że mnie zależy na czymś, czego ty nie masz. Na poczu­
ciu bezpieczeństwa. 

- To przereklamowany towar. 
- To ty tak uważasz, nie ja! 
- Dobrze, kochanie, dajmy temu spokój... 
- No właśnie! - krzyknęła. - O tym mówię! Mam dosyć 

tego tonu! Przestań mnie lekceważyć! Nie wierzyłeś, że mogę 
mieć jakiekolwiek pojęcie o prowadzeniu rancza. Nie raczyłeś 
zauważyć, ile już na nim zrobiłam, że staję na głowie, aby je 
utrzymać. Przez cały miesiąc radziliśmy sobie bez ciebie. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

89 

Robiłam wszystko to, co należy teraz do obowiązków Shema 
i jego synów. Ale to jeszcze nie powód, żeby mnie szanować, 
prawda? Jesteś taki sam jak moi rodzice, którzy traktują mnie 

jak dziecko i myślą, że to ranczo jest dla mnie czymś w ro­

dzaju nowej zabawki. Liczą na to, że mi się szybko znudzi, 
ale się przeliczą! Ty też! 

- Nie jesteś dzieckiem... - Dylan próbował odwołać się 

do jej poczucia humoru. - Z przyjemnością oznajmię o tym 
twoim rodzicom. 

- Ale nie traktujesz mnie poważnie. 
- Bo zachowujesz się śmiesznie. Trochę śmiesznie... -

zreflektował się. - A wszystko przez to, że powiedziałem, że 
od cukru psują się zęby... 

- Dosyć. Koniec zabawy w podchody - oświadczyła Abi­

gail. -Żadnych kradzionych uścisków, żadnych serenad gra­
nych na tej twojej cholernej gitarze i żadnych pocałunków! 

- Jeżeli nie chcesz, żebym cię całował, nie powinnaś mnie 

do tego zachęcać - powiedział tonem, jakim bez wątpienia 
zwracał się do narowistych koni lub krnąbrnych dzieci. 

- Spokojna głowa, nie będę! 

'- Czego nie będziesz? 

- Całować się z tobą. Koniec rozmowy. Żegnam. 

Kiedy Abigail weszła do domu, Dylan zauważył na balu­

stradzie werandy kota. 

- Łatwiej rozgryźć konia niż kobietę - mruknął. 
Była to prawdopodobnie kotka, prychnęła bowiem słysząc 

te słowa, zeskoczyła na ziemię i uciekła. 

- Wy, kobiety, zawsze trzymacie ze sobą! - krzyknął za 

nią Dylan. 

background image

90 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Następnego dnia rano Abigail miała pojechać na pocztę do 

Big Rock, ale okazało się, że wszystkie cztery opony w jej 
samochodzie zostały przedziurawione. Tym razem sama za­
dzwoniła do szeryfa, nalegając, żeby przyjechał i zobaczył 

szkodę na własne oczy. 

Shem czuł się nieswojo, ponieważ wydarzyło się to w cza­

sie jego warty. 

- Nie jestem jasnowidzem, ale powinienem zauważyć, że 

coś się dzieje... - powiedział ze zwieszoną głową, gniotąc 
w rękach kapelusz. 

- Nie mogłeś tego przewidzieć - uspokoiła go Abigail. 

- Zadzwoniłam do szeryfa. 

- Nasz szeryf nie cieszy się najlepszą opinią. Ja bym na 

niego nie liczył. 

Szeryf Tiber zjawił się dopiero o szóstej po południu, po 

to tylko, żeby zadać Abigail kilka rutynowych pytań i spisać 
protokół. 

- Nastolatki - powiedział, wypluwając przeżuty tytoń. 
- Niby po co jakieś nastolatki miałyby dziurawić moje 

opony? Chyba że ktoś im to zlecił. Ktoś, kto chce mnie wy­
kurzyć z tego rancza. 

- To znaczy: kto? 
- Hoss Redkins. Kilka razy powtarzał, że pożałuję, jeśli 

nie sprzedam mu rancza. 

- Jasna sprawa, że będziesz tego żałować. Złożył bardzo 

korzystną ofertę. Ale to nie znaczy, że kazał zniszczyć twoje 
opony. Posłuchaj, rozumiem, że wyprowadziłaś się do miasta, 
będąc jeszcze dzieckiem, ale ja ci mogę zaręczyć, że Hoss Red­
kins jest wybitnie zasłużonym obywatelem Big Rock. Dlatego 
ma wielki wpływ na wszystko, co się dzieje w tych okolicach. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 91 

Z kiepskim szeryfem na czele, pomyślała zrezygnowana. 
- To by się nigdy nie zdarzyło - powiedział przy kolacji 

Hondo - gdyby żył Dawg. 

- Dawg był psem obronnym? - zapytała Raj. 
- Najlepszym chihuahuą, jakiego znałem. Taki mały pies 

- pokręcił głową Hondo - a tak głośno szczekał. 

- Dużo kobiet mówiło tak o mnie - wtrącił się Ziggy. 
Raj i Abigail, spojrzawszy na siebie, omal nie zakrztusiły 

się kawałkiem steka. 

- O mnie też tak mówią. - Hondo postanowił najwyraź­

niej wykorzystać jeszcze jedną szansę zwrócenia na siebie 
uwagi. 

- A o tobie, Dylanie? - spytał wyzywającym tonem Ran­

dy. Odezwał się po raz pierwszy. Abigail podejrzewała, że 
starszy syn Shema nie może darować Dylanowi incydentu, 
który zdarzył się na zabawie w Big Rock kilka tygodni temu. 

- Ciekawe, co o tobie mówią kobiety. 

Jak gdyby czuł na sobie jej wzrok, Dylan odwrócił się do 

Abigail. 

- Musimy porozmawiać - powiedział cicho. 
- Nie musimy - odparła identycznym tonem. 
- Zadałem ci pytanie, Dylanie - przypomniał Randy. 
- Dlaczego nie zapytasz Abigail, co myślą o mnie ko­

biety? 

Zastanawiała się przez moment, czy Dylan postanowił 

sprowokować ją, Randy'ego czy też ich oboje. 

- Kobiety uważają, że Dylan jest jak Sfinks. 
Hondo, ze zmarszczonym czołem, nałożył sobie na talerz 

porcję musztardy. 

- To znaczy... chcesz powiedzieć, że Dylan śmierdzi? 

background image

92 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Jeśli tak myślisz, to nie rozmawiałaś chyba z Hossem Redkin-

sem. Facet cuchnie czosnkiem na kilometr! 

Dylan wiedział, że jest w tarapatach. Nie miał pojęcia, jak 

dotrzeć do Abigail. Sytuacja była wyraźnie patowa, a jemu 
nie przychodził do głowy żaden genialny pomysł. Nadszedł 
czas na wezwanie posiłków. Zadzwonił do ojca. 

- Dobrze, że dzwonisz - powiedział Konrad Janos. - Od 

pewnego czasu mam złe sny. Dotyczą ciebie. 

- To tylko sny, tato. 
- Sny są zwiastunami prawdziwych wydarzeń. Zabiłeś 

ostatnio biedronkę albo zniszczyłeś gniazdo rudzików? 

- Oczywiście, że nie. Jestem twoim synem i wiem, że 

zabicie biedronki przynosi nieszczęście... 

- Tak samo jak zniszczenie gniazda rudzików. Gdybyś to 

zrobił, w ciągu najbliższego roku groziłoby ci połamanie kości. 

- Tato, zdarzało mi się bez tego łamać sobie kości. Ryzyko 

zawodowe. 

- Ale dotąd twój los nie spędzał mi snu z powiek. A teraz 

ni stąd, ni zowąd zacząłem się o ciebie martwić. 

- Rozmawiałeś może z Gaylynn? 
- Uważasz, że muszę rozmawiać z twoją siostrą, żeby 

wiedzieć, że masz kłopoty? 

- Nie. 
- To dobrze. Powiedz mi - zmienił nagle temat - co jest 

większe: mlecz czy dąb? 

- Pewnie mlecz... 
- Tylko wtedy, gdy osiągnie szczyt swojego rozwoju. Du­

ży mlecz jest większy od sadzonki dębu. 

- I o czym to świadczy? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

93 

- Że wciąż się rozwijasz. Nie wykorzystałeś jeszcze w peł­

ni swoich możliwości. Pamiętasz, jak ci tłumaczyłem, że Cy­
ganie mają dwa kolejne życia? W pierwszym Bóg pozwala 
nam żyć tak, jak chcemy, popełniać rozmaite błędy po to, by 
w drugim życiu je naprawić. 

- Tak, i mówiłeś mi jeszcze, że, na moje nieszczęście, 

dano mi już drugie życie, więc powinienem naprawić w nim 
błędy popełnione w pierwszym. - W słuchawce rozległ się 
wesoły śmiech ojca, wyraźnie zadowolonego, że Dylan pa­
mięta ich rozmowy z dzieciństwa. - A teraz usiądź wygodnie 
w fotelu, tato! Wyobraź sobie, że w tym drugim życiu nauczy­
łem się wreszcie śpiewać. 

- Dzięki cygańskiej szkatułce. Gaylynn mi opowiadała 

o dodatkowej mocy zaklęcia. Często obserwuję jej skutki 
u Michaela. Powinieneś zobaczyć na własne oczy, jak uwiel­
biają go dzieci. Słyszałeś, że on i Brett myślą o założeniu 
domu dziecka? Takiej dużej rodziny zastępczej. 

- Nie, nie słyszałem o tym. 
- A więc zadzwoniłeś do starego ojca, bo masz kłopoty 

miłosne, tak? 

- Miałem nadzieję, że dzięki cygańskiej szkatułce nie będę 

się musiał o nic martwić. 

- Znalazłeś dzięki niej miłość, a nie spokój. 
- Zawsze to jakieś pocieszenie - mruknął Dylan. 
- Jak ma na imię kobieta, która zdobyła serce mojego 

najmłodszego syna? 

- Abigail. 
- Abigail... Abigail... - Ojciec Dylana powtórzył je kilka 

razy, jakby sprawdzając jego brzmienie. - Zdaje się, że to 
niemodne imię... Czy ona jest staroświecka? 

background image

94 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Raczej uparta jak osioł. 
- Założę się, że ona mówi to samo o tobie. 
- Mówi. 

Konrad Janos roześmiał się. 

- Pamiętaj, synu, nie można jechać na jednym koniu 

w dwóch kierunkach. W dawnych czasach Cyganie mieli na 
to jeden sposób. Jeśli koniecznie chcieli dostać dziewczynę 
za żonę, porywali ją. 

- Kto wie - zażartował Dylan -jeśli nie będę miał innego 

wyjścia... 

Kiedy jednak odłożył słuchawkę, przyszło mu do głowy, 

że stary sposób Cyganów naprawdę może być sposobem naj­
lepszym. 

Wypróbował najróżniejsze metody - usiłował z Abigail 

porozmawiać, ale ona unikała go z żelazną konsekwen­
cją, wykorzystując do tego swoich przyjaciół. Wierzyła, że 
w tłumie jest bezpieczna. A Dylan wzdragał się na samą 
myśl, że miałby otworzyć serce w obecności Ziggy'ego albo 

Shema. 

Próbował zdobyć przychylność Raj. Ona przynajmniej 

chętnie z nim rozmawiała. 

Wieczorem od razu po kolacji Abigail zniknęła w swoim 

pokoju, mrucząc coś pod nosem o nie dotrzymanym terminie. 
Dylan odprowadził ją pełnym pożądania wzrokiem. Miała na 
sobie białą bluzkę i kwiecistą spódnicę. Dżinsowa kamizelka 
powinna maskować wypukłość piersi, ale on pamiętał, jak 
ocierały się o jego tors w czasie ostatniego pocałunku. Patrząc 
teraz na nią, prześwietlał ją oczami. Nie musiał nadwerężać 
wyobraźni, po prostu widział ją nagą... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 95 

- Raj, dzisiejszy obiad był pyszny - powiedział, wcho­

dząc z talerzem do kuchni. 

- Sprzątanie stołu to zajęcie dla kobiet - warknął za nim 

ostrzegawczo Randy. 

Dylan wrócił po następną porcję naczyń i upewniwszy się, 

że Raj została w kuchni, pochylił się nad Randym, piorunując 
go wzrokiem. 

- Zamknij się albo każę ci przynieść podwójną porcję 

fondue. 

Randy otrząsnął się jak diabeł na widok święconej wody 

i wypadł z domu, zostawiając Dylana z Raj. 

- Raj... czy mogłabyś mi w czymś pomóc? 
- Jeśli będę w stanie. 
- Chodzi o Abigail. 
- Ooo! To komplikuje sprawę. Wiesz, że jesteśmy przyja­

ciółkami... 

- Wiem - przerwał jej. - Dlatego chciałbym cię prosić, 

żebyś z nią porozmawiała. 

- O czym? 
- O mnie. 
- Rozmawiałyśmy już o tobie. 
- I co? 
- Wolałbyś pewnie tego nie wiedzieć - powiedziała 

oschle. 

- Wiem, że ona ubzdurała sobie coś na temat kowbojów 

i nie chce się angażować. 

- Powiem ci więcej. Ona złożyła ślubowanie. 
- Ślubowanie? Coś takiego jak w zakonie? 
- Prawie. Z tym, że jej celibat dotyczy tylko kowbojów. 
- To znaczy, że ma na swoim koncie kilka upadków... 

background image

96 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Dylan usiłował nie wpaść w panikę. - Ale to nie jest powód, 

żeby nigdy więcej nie dosiąść konia. 

- To nie mnie musisz o tym przekonać, tylko Abbie. 
- Przekonałbym, gdybym miał szansę porozmawiać z nią 

chociaż przez dwie minuty bez obserwatorów. 

- Na twoim miejscu nie byłabym taką optymistką. Dla­

czego tak się uparłeś? 

- A żebym to ja wiedział... - mruknął do siebie. 
Nie wiedział, bo czuł się tak po raz pierwszy w życiu. Na 

żadnej innej kobiecie nie zależało mu tak bardzo. Żadnej innej 
nie pragnął jak szaleniec. Tak, właśnie jak szaleniec - napra­
wdę zaczął się obawiać, że jest na granicy obłędu. Musiał mieć 
Abbie. Może dopiero wtedy, gdy zostanie jego kochanką, on 
odzyska spokój ducha. 

Oczywiście nie zamierzał się wiązać na stałe. Takie słowa 

jak „na zawsze" czy „póki śmierć nas nie rozłączy" nie były 

pojęciami z jego słownika. Ale dopóki byli tu razem - on 
i Abbie - mogli spędzać ze sobą szczęśliwe, niezapomniane 
chwile. Ale najpierw musiał ją zdobyć. 

- Posłuchaj, Raj... Nie chciałbym, żebyś się denerwowała, 

kiedy zrobię coś dziwnego... coś z Abbie, co może cię trochę 
oburzyć. 

- Będziesz przynajmniej łaskaw mnie o tym uprzedzić? 
- Nie. Lepiej, żebyś nie musiała kłamać ani mówić jej, że 

o wszystkim wiedziałaś. 

- Wolę nie myśleć, co z tego wyniknie, ale powiedziałam 

jej, że według mnie wart jesteś sporego ryzyka. 

- Jestem wart o wiele więcej - zapewnił ją z triumfalnym 

uśmiechem. -I przekonam o tym Abbie, zobaczysz! 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

97 

Prawdopodobnie Cyganie uprowadzali swoje wybranki 

w nocy, ale jazda konno po ciemku była trudna nawet w nor­
malnej sytuacji - bez zbuntowanej kobiety w ramionach. Dla­

tego zdecydował się urządzić porwanie w biały dzień. 

Wszystko dokładnie zaplanował. W liście do Raj napisał, 

że zabiera Abbie do starej chaty na wzgórzu, położonej w naj­
dalszym zakątku posiadłości, tam, gdzie nikt ich nie znajdzie, 
i że wrócą za kilka dni. 

Po południu Dylan wyśledził Abigail w jej ulubionym 

miejscu, na szczycie najbliższego wzgórza, między dwiema 
ogromnymi jodłami. 

Podszedł do niej z Podróżnikiem od strony osikowego gaju 

za domem, nie chcąc, mimo całej swojej determinacji, zakra­
dać się jak złodziej. Miała na sobie dżinsy i czerwoną koszu­
lową bluzkę. Dylan uśmiechnął się. Wiedząc, że czerwony 

kolor przynosi szczęście w miłości, zawiązał na szyi czerwo­
ną apaszkę. 

Abigail wyglądała na zaskoczoną. Zanim zdążyła wyrazić 

swoje zdumienie, Dylan pochylił się nad nią, objął mocno 
i posadził na siodle. 

- Co ty, do diabła, robisz? - wrzasnęła. 
- Porywam cię. Oprzyj się o mnie wygodnie i podziwiaj 

krajobraz. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

- Oszalałeś? - Kiedy Abigail odwróciła głowę, włosy za­

kryły jej usta, co ostatecznie wyprowadziło ją z równowagi. 
- Upiłeś się czy co?! - wrzasnęła. - Jeżeli to ma być żart, to 
wcale mnie nie bawi, rozumiesz? 

- Na zabawę przyjdzie pora później - zapewnił ją z sza­

tańskim uśmiechem, zaciskając ręce wokół jej talii. - Niech 
ci nie przyjdzie do głowy żaden głupi pomysł, żeby się uwol­
nić. Jedno z nas mogłoby skręcić kark. 

Zabrzmiało to jak groźba. I wzbudziło w Abigail okropne 

podejrzenie, że dała się wystrychnąć na dudka. Może niesłu­

sznie obwiniała Hossa Redkinsa; podczas gdy prawdziwym 
sprawcą jej kłopotów był Dylan? A może to Hoss wynajął 
Dylana do brudnej roboty? 

- Dokąd mnie wieziesz? 
- Na przejażdżkę po twojej posiadłości. 
- I pewnie nic nie wskóram, jeśli ci powiem, że nie mam 

ochoty zwiedzać tej posiadłości z tobą. 

- Wiem, że w tej chwili jesteś na mnie zła.... - zaczął 

łagodnie. 

- Raczej wściekła! 
- Ale ja nie miałem żadnego wyboru. Postawiłaś mnie pod 

ścianą. Nie chciałaś ze mną rozmawiać na ranczu, więc mu­
siałem znaleźć jakieś wyjście. Gdybyś nie była tak uparta... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 99 

-

 Ja? To ty mógłbyś dawać lekcje osłom! 

Dylan prowadząc miękkim, łagodnym galopem Podróż­

nika, pocieszał się w duchu, że sytuacja nie jest tragicz­
na, skoro Abigail nie wyrywa się i nie przeszkadza mu 
w jeździe. Co nie zmieniało faktu, że słyszał niemal, jak jej 
mózg, pracujący na maksymalnych obrotach, trzeszczy z wy­
siłku... 

- O czym myślisz? - spytał. 
- Wcale nie jesteś tego ciekaw. 
- Gdybym nie był ciekaw, nie pytałbym. 
- Zastanawiam się, co chcesz osiągnąć tym kretyńskim 

wyczynem. 

- Myślałaś nie tylko o tym. 
- Jasne, znasz lepiej ode mnie moje własne myśli! Nadęty 

bufon! Egoista! 

- Chyba się mnie nie boisz? 
- Nie bądź śmieszny! 
- Wiesz, że za nic bym cię nie skrzywdził, prawda? 
- Za nic! Ani ty, ani Hoss Redkins. 
Dylan zesztywniał z przerażenia. 
- Nie mam nic wspólnego z Redkinsem. 
- Obaj jesteście samcami, którym się wydaje, że mogą 

robić, co chcą. 

- Wiesz, czego ja chcę? - szepnął, dotykając wargami 

wrażliwego miejsca za uchem Abigail. 

- Rancza. 
- Skąd ci to przyszło do głowy? Naprawdę myślisz, że 

chodzi o ranczo?! 

- A nie jest tak? 

background image

100 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Nie, do ciężkiej cholery, nie jest! 
- Więc o co chodzi? 
- O to. - Pochylił się i pocałował ją w usta. 
Abigail myślała, że wie już wszystko o jego pocałunkach, 

że doświadczyła całej ich gamy - od delikatnych, ukradko­
wych po najbardziej namiętne. Ale Dylan jeszcze raz ją za­
skoczył. 

Ten pocałunek był inny niż poprzednie. Wszystkiego było 

w nim więcej. Więcej niecierpliwości, więcej pożądania, wię­
cej determinacji. 

Straciła poczucie czasu. I wolę walki. Nie wiedziała, jak 

długo były złączone ich usta. Choćby upłynęły godziny, albo 
cały dzień, nie wiedziałaby... Jednego tylko była pewna: za­
pamiętała się w tym pocałunku bez reszty, nie broniąc się ani 
przez chwilę. Kiedy Dylan uniósł wreszcie głowę, żeby za­
czerpnąć oddechu, przesunął w górę rękę i położył ją na piersi 
Abbie. 

- Serce bije ci tak mocno... 
- Twoje też - szepnęła. - A niech to... blady bawół! 
- To znaczy dobrze czy źle? 
Chciała powiedzieć, że jedno i drugie. Dylan wyglądał 

tak wspaniale... Czerwona apaszka pod szyją podkreślała 

jego cygańską urodę - śniadą cerę, szerokie kości policzko­

we, ciemne, lśniące oczy. Ale z nią było gorzej niż źle. Bała 
się. Nie panowała ani nad sytuacją, ani nad własnymi uczu­
ciami. 

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Dylan, nie czekając 

na odpowiedź. 

Owo „miejsce" okazało się małą, drewnianą chatką. 
- To domek dawnego właściciela tej ziemi. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

101 

- Czy dlatego powinien mi się podobać? - spytała, wra­

cając powoli do rzeczywistości. 

- Podobno lubisz historię amerykańskiego Dzikiego Za­

chodu. Ten dom to prawdziwy zabytek. 

- Nie lubię być porywana. Nawet konno. 
- Czyżby? Dwa razy opisałaś taką scenę w książce. 
Nie odpowiedziała, ponieważ całą uwagę skupiła na tym, 

żeby zeskoczyć z wdziękiem na ziemię. 

- W porządku, dopiąłeś swego, przywiozłeś mnie tu, gdzie 

chciałeś... - Z trudem próbowała wykrzesać w sobie złość, 
której już nie czuła. - No więc o czym chciałeś ze mmi roz­
mawiać? 

- Po co ten pośpiech? Mamy dużo czasu. 
- Ja nie mam czasu! Jeśli do tej pory tego nie zauważyłeś, 

mam terminową pracę. Podpisałam umowę i nie mam zamiaru 
nawalić... 

- Założę się, że sporo już napisałaś. Przez kilka dni sie­

działaś nad klawiaturą od rana do nocy. Poza tym twoim 
nadgarstkom przydałby się odpoczynek. Nie chcesz chyba 
cierpieć na... Jak to się nazywa? Syndrom napięstkowy? 

- Skąd ty, do diabła, wiesz o jakimś syndromie napięstko-

wym? Rozmawiałeś z Raj, prawda? Tak czy nie? Chcę wie­
dzieć, czy Raj maczała w tym palce... 

- Oczywiście, że nie. Jest twoją przyjaciółką. Nie zrobi­

łaby niczego za twoimi plecami. 

- Przyjaciółką, która ma słabość do kowbojów! Wystar­

czyło, że uśmiechnąłeś się do niej i opowiedziałeś kilka bajek 
o rodeo. Jakbym to widziała! 

- Uważasz, że potrafię oczarować kogoś uśmiechem? Mi­

ło to słyszeć. 

background image

102 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Jasne, że potrafisz czarować. I dobrze o tym wiesz. 

Przekonałbyś niedźwiedzia polarnego, żeby kupił od ciebie 
trochę lodu, ale to nie znaczy, że w tym, co mówisz, jest 
cokolwiek poza... bajerem! Swoją drogą, nie przepadam za 
skansenami.' 

- Dla takiej dziewczyny jak ty życie bez wygód nie po­

winno być problemem. Chyba że całkiem zmieszczaniałaś 
w tym Great Falls... 

- Daj spokój i zmień przynętę... Co ty wyprawiasz? 
- A jak ci się wydaje? Zdejmuję koszulę. 
- Widzę. Ale po co zdejmujesz koszulę? 

- Tobie nie jest gorąco? - spytał z niewinną miną. 
Gorąco? Miała wrażenie, że płonie. 
- Nigdy nie pływałaś nago? 
- Może... kiedy miałam osiem lat. 
- Pora sobie przypomnieć, jakie to uczucie. W tej rzece 

jest takie jedno miejsce - szerokie zakole, na tyle głębokie, 

że można swobodnie pływać. 

- I odmrozić sobie to i owo. 
Dylan uśmiechnął się i wzruszył ramionami, przyciągając 

jej wzrok do swojego nagiego torsu. Nie zauważyła grama 

zbędnego tłuszczu. Właściwie był tak szczupły, że może bar­
dziej pasowałoby do niego określenie: chudy. 

Wmówiwszy sobie, że jest zbyt chudy, Abigail poczuła się 

trochę lepiej. Nie na długo. Mina jej zrzedła, kiedy sięgnął 
ręką do klamry paska. 

- Zarumieniłaś się czy znowu powiesz, że to opalenizna? 

- drażnił ją z pełną premedytacją. 

Coś w niej pękło. Miała dosyć roli ofiary. Nadeszła pora, 

żeby Dylan spróbował nawarzonego przez siebie piwa. 

background image

CZAS,WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

103 

- No dobrze, kowboju, chcesz popływać nago? Nie ma 

sprawy. - Wyjęła z kieszeni spodni kolorową gumkę i zwią­
zała włosy w koński ogon. - Proszę bardzo. Zobaczymy, kto 
się będzie rumienił. 

- Co robisz? - zapytał, z nie mniejszym zdziwieniem niż 

Abbie chwilę wcześniej. 

- A jak ci się zdaje? Zdejmuję bluzkę. 

Pod czerwoną koszulową bluzką, którą cisnęła prosto 

w twarz Dylanowi, miała bawełnianą koszulkę. Wyglądała 
w niej jak w średniowiecznej zbroi. 

- O co chodzi, kowboju? Zatkało cię? Przeliczyłeś się 

z siłami? Chciałbyś się z honorem wycofać? 

- Mowy nie ma - odparł nieswoim, stłumionym głosem. 

Gdzieś w jego tle zabrzmiała groźna nuta. 

- Mam nadzieję, że następny ruch należy do ciebie. Śmia­

ło, to nie boli! - Stała z założonymi rękami, sztyletując go 
wzrokiem. 

- Diabeł w ciebie wstąpił czy co? - Dylan kręcił z niedo­

wierzaniem głową. 

- Pękasz, czy idziemy się kąpać? 

Dylan zdjął buty, najpierw prawy, potem lewy. 
Abigail zrobiła to samo. 
- Damy mają pierwszeństwo. - Spojrzał wymownie na jej 

dżinsy. 

Nic nie mówiąc, rozpięła suwak i zsunęła z bioder spodnie. 

Mogłaby przysiąc, że usłyszała ciężkie westchnienie Dylana. 

Przyglądając mu się spod rzęs, zobaczyła na jego twarzy 

osłupienie. A więc nie wierzył, że to zrobi. Bardzo dobrze. 
Flegmatycznym ruchem zsunęła z nóg najpierw jedną, potem 
drugą nogawkę. 

background image

104 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Przez cały czas Dylan pożerał ją wzrokiem. 
Z wyraźną przyjemnością rzuciła w niego dżinsami. 
Złapał je w powietrzu jedną ręką, ani na ułamek sekundy 

nie odwracając wzroku od jej nóg i bioder. 

- Krowa zjadła ci język, kowboju? 
Oblizał spieczone wargi. 
- Bardzo ładny, nie powiem... 
- Dosyć tego - jęknął. 
- Nie wydaje mi się. Nie zdjąłeś jeszcze spodni. 
Zrzucił je w ciągu sekundy, zostając w białych sli­

pach, które w najmniejszym stopniu nie maskowały jego po­
żądania. 

- Wygląda na to, że lodowata kąpiel dobrze ci zrobi - rzu­

ciła Abigail, zanim oboje weszli do rzeki. 

- Bardzo dowcipne! 
Woda była zimna, ale nie lodowata - w rozłożystym zako­

lu rzeki letnie słońce ogrzewało ją na tyle, że kąpiel mogła 
być przyjemnością. 

Nim zanurzyli się po kolana w wodzie, Dylan zdjął slipy 

i rzucił je za siebie na brzeg rzeki. 

- Tak będzie lepiej, nie sądzisz? 
Nic nie sądziła. Nie była w stanie zebrać myśli. Za to jej 

wyobraźnia pracowała jak szalona. Abigail patrzyła na lśniące 

kropelki wody na ramionach Dylana. Zaciskała do bólu dło­
nie, żeby nie wyciągnąć do niego ręki i nie powieść palcem 
za jedną z tych kropel, toczących się po jego nagim torsie, od 
szyi do pępka. 

Dylan zanurkował. Po chwili wynurzył się przed Abigail 

z promiennym uśmiechem na twarzy. Jego długie, zlepione 
w kilka ciemnych pasemek włosy ociekały wodą. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

105 

- Prawda, że nie najgorzej się czujesz w roli porwanej? 

Przynajmniej na razie. 

Ochlapała go wodą. 
W odwecie Dylan pociągnął ją za sobą pod wodę. Barasz­

kowali jak para małych dzieci, dopóki nie zsinieli z zimna. 
Abigail pierwsza wybiegła z rzeki i szczękając zębami, zaczę­
ła wycierać się bluzką. 

Kiedy Dylan stanął na brzegu, mokry i całkiem nagi, pod­

glądała go kątem oka, nie mogąc się temu oprzeć. 

- Trzeba cię będzie ogrzać - powiedział, zbliżając się do 

niej wolnym krokiem. 

- Ani kroku bliżej - powiedziała. - Nie ruszaj się z tego 

miejsca. 

- Jak długo mam tak stać? 

- Dopóki nie będziesz... przyzwoity. 
- Aależ, proszę paani! - zaciągnął po kowbojsku. - To 

może trochę potrwać, bo różnie o mnie mówili, ale nikt nie 
nazywał mnie przyzwoitym. 

- Pajac! 
W głębi duszy Abigail musiała przyznać, że Dylan zacho­

wał się wobec niej bardzo przyzwoicie. Zgodził się pomóc jej 
na ranczu, kiedy bardzo tego potrzebowała, choć warunki, na 

jakich zatrudniała pracowników, były - delikatnie mówiąc 

.- skromne. Wiedziała, że przyjął tę pracę, kierując się lojal­

nością wobec jej wuja. A to świadczyło, według niej, o tym, 
że jest zdolny do wyższych uczuć. 

- Słuchaj, naprawdę musimy się rozgrzać. - Podszedł do 

przytroczonej do siodła sakwy, zasłaniając kapeluszem nagie 
pośladki. 

- Wyobrażam sobie, w jaki sposób - mruknęła. 

background image

1 0 6 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Miałem na myśli rozpalenie ognia. 
Ona już płonęła. 
- Masz coś przeciwko temu? 
Była w takim stanie, że nie miała siły sprzeciwiać się cze­

mukolwiek. Pokręciła głową. Ale kusiło ją, żeby zaprotesto­
wać, kiedy Dylan się ubrał. To grzech zasłaniać takie ciało 

ubraniem... 

Chude... Spróbowała jeszcze raz spojrzeć na niego kryty­

cznym okiem, na nic się to jednak nie zdało. Nie, nie był 
chudy, tylko szczupły i muskularny. 

Zdenerwowana, próbowała skupić uwagę na krajobrazie. 

Nie odwiedzała tego miejsca od wielu lat. Chatę z drewnia­
nych bali zbudował jej pradziadek, który przybył do Montany 
w 1890 roku. 

- To piękne okolice - powiedział Dylan, czytając w jej 

myślach. 

- Legenda rodzinna głosi, że pradziadek wybrał to miej­

sce, bo było stąd blisko do rzeki i terenów łowieckich - za­
częła z uśmiechem. - Ale kobiety z mojej rodziny znają inną 
wersję. Według nich prawda wyglądała tak, że kiedy moja 

prababcia zobaczyła po raz pierwszy ten zakątek, powiedzia­
ła, że stąd jest na tyle blisko do nieba, że dostanie się tam 
w odpowiednim wieku, czyli koło sześćdziesiątki. Przeżyła 

siedemdziesiąt osiem lat i nigdy nie opuszczała rancza. Tobie 

musi wydawać się to dziwaczne - nie wyobrażasz sobie życia 
w jednym miejscu - ale ona znalazła to, czego szukała, i była 
na tyle mądra, żeby tego nie przeoczyć. 

- Nawet ja jestem w stanie sobie wyobrazić, że to miejsce 

może człowieka oczarować - powiedział cicho Dylan. -
Zgłodniałaś? 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 0 7 

- Umieram z głodu... - szepnęła, śledząc wzrokiem ruch 

jego warg. 

- W takim razie mam coś dla ciebie. 
- Tak? 
- Tak - powiedział triumfalnie. - Zimny kurczak z... róż­

nymi dodatkami. 

- Pewnie obrobiłeś lodówkę bez wiedzy i zgody Raj. 
- Oskarżony przyznaje się do winy. Wejdźmy lepiej do 

domu, bo trzęsiesz się z zimna. Obiecałem ci, że rozpalę ogień 
w kominku. 

Kiedy Dylan zajął się rozpalaniem ognia, Abigail zwiedziła 

dom, a potem przygotowała stół. Pod chwiejącą się nogę pod­
łożyła pudełko po zapałkach. Ustawiła krzesła. Do słoja, który 
znalazła na parapecie, włożyła bukiet polnych kwiatów. 

Przez to samo okno wyglądała kiedyś jej prababka. Abigail 

próbowała sobie wyobrazić, jak się czuła kobieta, która przy­

jechała z płaskiej, bezkresnej równiny do górzystej Monta­

ny... Krajobraz zamazał się gwałtownie, kiedy kłęby dymu 
z kominka wypełniły cały dom. 

Dylan chwycił Abbie za łokieć i wyprowadził ją na zewnątrz. 
- Nieźle... - odezwała się Abigail, kiedy przestali kasłać. 

- Myślałam, że rozpalanie ognia to twoja specjalność. 

- Rozpalanie tak, gorzej ze sprawdzaniem kominów. Ale 

ze mnie kretyn... 

- Wyglądasz jak puchacz z tą sadzą na twarzy. - Abigail 

roześmiała się lekko drżącym głosem. 

- Tak? A chcesz wiedzieć, jak całują puchacze? 
Uklęknął przy niej, potarł nosem jej policzek, wydając przy 

tym dziwny, pohukujący dźwięk. Abbigail dostała ataku śmie­
chu, jaki nie zdarzył się jej od lat. 

background image

108 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- I co teraz? - zapytała, ocierając z twarzy łzy. 
- I co teraz? - powtórzył jak echo Dylan. - Najpierw 

umyję się w rzece, a potem coś zjemy - na trawce, niestety, 
bo dom trzeba wywietrzyć. 

Zamiast przy stole z kwiatami siedzieli przy ognisku, je­

dząc palcami kurczaka, pijąc kawę, prześcigając się w opo­
wieściach z Dzikiego Zachodu. 

- ...Mary Easterly, to dopiero była postać! - Abigail go­

towa była ciągnąć w nieskończoność, bojąc się chwili, kiedy 
ich rozmowa zejdzie na mniej bezpieczne tematy. - Prawdzi­
wa, najuczciwsza królowa bydła, tyle że nie z Montany, 
a z Newady. Nawet nie miała wielkiego stada, ale za to 
pierwszorzędne. Mówiła, że szczyci się jego jakością, a nie 
ilością. 

- Tak jak ja. Zależy mi na jakości. A to jest coś, Abbie, 

czego nigdy nie zabraknie tobie. Jakość. Klasa. 

Abigail zastanawiała się rozpaczliwie, co odpowiedzieć. 
- Jak to się stało, że ty,, chłopak z Chicago, wylądowałeś 

na Zachodzie? Myślałam, że wszyscy kowboje i ujeżdżacze 

koni wychowują się na ranczach. 

- Ja wychowałem się na końskim grzbiecie. Jeździłem 

konno od dziecka, przede wszystkim w weekendy. Zawsze 
ciągnęło mnie do koni. Pierwszy raz ojciec posadził mnie 
w siodle, jak miałem trzy lata. 

- W mieście trudno o konie. 
- Tak, ale jest kilka dobrych wierzchowców w stajni Re­

zerwatu Cook County. Kiedy miałem piętnaście lat, pracowa­
łem w jednej z nich przez całe lato. Potem jeździłem na wa­
kacje do Wisconsin i całe dwa miesiące spędzałem na koń­

skiej farmie. Były tam konie czystej krwi, wyścigowe, konie 

background image

CZAS WŁÓCZĘGII CZAS MIŁOŚCI  1 0 9 

do polo. Wszystkie nerwowe, z charakterem. - Spojrzenie 
Dylana mówiło: „jak ty", miał jednak dość rozumu, żeby nie 
wypowiedzieć tego na głos. - Nieźle sobie z nimi radziłem. 

- Domyślam się... 
- Ale najbardziej lubiłem zajmować się końmi dzikimi, 

nie ujeżdżonymi. Po maturze trafiłem do szkoły rodeo w po­
łudniowym Idaho. No i wsiąkłem na dobre. 

- Dlaczego wybrałeś rodeo? 
- Jestem w tym dobry. To znaczy: byłem dobry. 
- Nigdy nie bałeś się wypadku? 
- Podczas rodeo człowiek nie zastanawia się, czy - albo 

kiedy - się potłucze, tylko na ile to będzie groźne. 

- Boże... - jęknęła. - To takie podniecające, że chętnie 

bym spróbowała. 

- Podobno wychowałaś się tutaj. Ujeżdżanie koni jest częścią 

życia na każdym ranczu. Swoją drogą, niewiele jest rzeczy, które 
człowiek może robić na własny rachunek, tak jak mu się podoba, 
nie słuchając poleceń żadnego szefa. Ale wolność ma swoją cenę. 
W zeszłym roku ułożyłem pod wierzch setkę koni. Różnych. Jest 
takie powiedzenie... że z ujeżdżaniem koni jest jak z grą na 
gitarze. Robienie tego byle jak to żadna sztuka, ale osiągnąć 
przyzwoity poziom jest bardzo trudno. 

- Czy ujeżdżania koni nauczyłeś się równie szybko jak gry 

na gitarze? 

- Nie wiem. - Dylan wzruszył ramionami. - To zawsze 

przychodzi samo, jakby w naturalny sposób. Wiesz, z niczym 
nie da się porównać tego uczucia: chwili kiedy otwiera się 
bramka i zostaję tylko ja wraz z koniem. 

- Ty jesteś na arenie z własnego wyboru, czego nie da się 

powiedzieć o koniu. 

background image

1 1 0 CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

- Pamiętaj, że ludzie nie mają żadnego pożytku z koni, 

które wierzgają i stają dęba. Gdyby nie uczestniczyły w ro­
deo, skończyłyby w rzeźni. 

- A publiczność na arenie? Szalejące panienki? Czy nie to 

zadecydowało o twojej miłości do rodeo? 

- Nie. Przez te osiem sekund myślisz tylko o tym, żeby 

utrzymać się na grzbiecie wierzgającego konia. Młode, bro­
niące przed tobą zwierzę podrzuca cię z tak ogromną siłą, że 
widzisz tylko gwiazdy w oczach i masz uczucie, że twój 

mózg wali o czaszkę. Końskie kopyta biją wściekle w ziemię, 
grożąc, że zrobią z ciebie proszek, jeśli znajdziesz się w ich 
zasięgu. Wtedy nic innego się nie liczy. Po prostu robisz 
wszystko, żeby nie spaść. 

Abigail wzdrygnęła się. Oglądała kilka razy rodeo, ale nie 

był to jej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. 

- Czy naprawdę w rodeo nie ma niczego takiego, co ci się 

nie podoba? 

- Dojazdy do pracy! W zeszłym roku miałem prawie sto 

sześćdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku. Rodeo nie jest 
zajęciem sezonowym, jeździ się na nie przez cały rok. W zimie 
zawody odbywają się na krytych stadionach, takich jak w De­

nver, wiosną i latem wszędzie. Praktycznie każdego dnia, w tym 
albo innym miasteczku, można brać udział w rodeo. 

- Oglądałam z Raj reportaż o chłopaku, który spadł z by­

ka i zginął na miejscu. 

- To był głupi wypadek. Mógłbym pokazać ci statystyki, 

z których wynika, że tak naprawdę bardzo niewiele osób stra­
ciło życie... 

- Idę o zakład, że nie prowadzi się statystyk wypadków, 

w których jeździec przeżył, ale wylądował w szpitalu. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

111 

- Pewnie, że nie. Nie ma koniarza, który by sobie czegoś 

nie złamał, nie skręcił, nie rozciął łba... Taka praca. 

- A ilu z nich jest kalekami? 
Dylan zmienił gwałtownie pozycję i odwrócił od niej 

wzrok. 

- Dlaczego tak bardzo interesuje cię rodeo? - spytał po 

chwili. 

- Próbuję zrozumieć, dlaczego lubisz łamać sobie kości. 
- Nie lubię. Ale takie jest życie. Nie da się uniknąć nie­

bezpieczeństwa. A przy okazji... Mam nadzieję, iż wiesz... 
że nie zrobiłbym niczego, żeby umyślnie cię zranić. Wiem, że 

się przestraszyłaś... 

- Nieprawda! 
- Ale nigdy bym cię nie skrzywdził. 
- Podobno ból jest częścią życia - powiedziała drżącym 

głosem. 

- Ale tylko częścią. Życie składa się też z przyjemności. 

- Położył dłoń na jej odsłoniętym karku i spojrzał w oczy. 
- Myślę, że powinniśmy teraz wejść do środka... na deser. 
Przygotowałem dla ciebie coś specjalnego. 

Wyobraziła sobie, że poza szelmowskim uśmiechem na 

twarzy Dylan nie ma na sobie niczego więcej. Hmm... w jej 
książce z pewnością taki deser kwalifikowałby się jako „coś 
specjalnego". Jakoś nie pomyślała o truskawkach. 

Pierwszą włożył jej do ust z niewinnym uśmiechem. Skąd 

mogła wiedzieć, iż owoc jest tak dojrzały, że sok pocieknie 

jej po brodzie. Śmiejąc się, próbowała ścierać palcami płynące 

krople. 

- Ja to zrobię - powiedział Dylan. 
Nie użył do tego ręki, tylko języka. Mrucząc, lizał jej szyję, 

background image

1 1 2 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

usta i brodę, od dołu w górę, jak gdyby Abbie była wielką 
porcją lodów, a on wygłodniałym kocurem. 

; Ale nie pocałował jej. Sięgnął po następną truskawkę, 

odgryzł kawałek, a resztą ociekającego czerwonym sokiem 
owocu obrysował jej usta. 

Przez cały czasu patrzył na jej wargi, jakby to była najbar­

dziej ekscytująca rzecz, jaką widział w swoim życiu. 

Abigail zabrakło tchu w piersi. 
Pożądanie. Ileż stron o tym napisała. A jednak przedtem 

nie czuła tego tak dotkliwie. Teraz napięcie między nimi 

- coś, co Ziggy nazywał „iskrzeniem" - było tak silne i tak 
konkretne jak nigdy dotąd. 

- Dokładnie to zaplanowałeś, prawda? - spytała zdławio­

nym głosem, nie mając żadnych wątpliwości, jak spędzą noc. 
Kątem oka zauważyła przykryte narzutą łóżko, czyste po­
duszki. 

- Tak, wszystko oprócz awarii komina. Przywiozłem tro­

chę rzeczy dziś rano, zrobiłem porządek. 

- Kiedy dokładnie wymyśliłeś to porwanie? 
- Posłuchaj, musisz wiedzieć, że w tradycji cygańskiej 

porywanie narzeczonej nie jest rzeczą naganną. 

Narzeczonej? Abigail serce podskoczyło do gardła. Czyż­

by myliła się na jego temat? Najwidoczniej. Nazwał ją narze­
czoną. To znaczy, że oceniała go niesprawiedliwie. Włócząc 

się przez tyle lat, szukał tego samego co ona. Jakiegoś oparcia. 

Miłości. Czegoś pewnego. 

Porwała ją fala niewysłowionej ulgi i szczęścia. Jej sny się 

spełniły, lęki odeszły w niepamięć. Mogła przestać walczyć. 

Nareszcie. Wszystkie jej zmysły stały się jakby nadwrażliwe. 
Słyszała najcichsze dźwięki. Światło świecy odbijało się na 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

113 

ich skórze złotym blaskiem. W miłosną serenadę układały się 
wieczorne odgłosy przyrody: szum rzeki, szelest poruszanych 
wiatrem liści. W domu unosiła się lekka woń dymu, skutek 
nieudanej próby rozpalenia ognia. 

Teraz Dylan rozpalał w niej ogień pożądania. Płomienie 

buchały wszędzie tam, gdzie stykały się ich ciała. Kiedy za­
mykał ją w swoich ramionach, rozchylonymi ustami błądził 
po jej szyi, kiedy rozpinał jej bluzkę. 

Nie chciała się spieszyć. Wolała rozkoszować się każdą 

sekundą bliskości, samą drogą, a nie gonitwą do celu. Dlatego 
zacisnęła palce na jego dłoniach i czubkiem języka zaczęła 
rysować esy-floresy na jego szorstkiej brodzie. 

Była zbyt rozpalona, żeby przeciągać tę grę w nieskończo­

ność. Westchnęła z ulgą, kiedy Dylan zsunął z ramion jej 
bluzkę. Zerwała z niego koszulę. Wtedy opadli z jękiem na 
łóżko. 

Kiedy obie pary dżinsów znalazły się na podłodze, prze­

stali panować nad sobą. Abigail pieściła zachłannie każdy 
centymetr jego muskularnego, miejscami twardego jak ka­
mień, ciała. 

- Abbie - szepnął, znacząc krótkimi pocałunkami drogę 

od powiek do zagłębienia między piersiami. - Daję ci wybór. 
- Jego dłonie zatrzymały się na ramiączkach jej koszuli. - Je­
den krok dalej i nic mnie nie powstrzyma. 

Wsunęła palce w jego gęste włosy, dokładnie tak, jak 

marzyła. 

- Tak czy nie - powiedział ochrypłym szeptem. - Wszy­

stko zależy od ciebie. 

- Jeszcze nie, kowboju - powiedziała przeciągle z kuszą­

cym uśmiechem. - Ale wkrótce mnie do wszystkiego nakło-

background image

114 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

nisz. - Skłoniła go, by ułożył się na plecach i powędrowała 

ręką do jego pępka. Zatrzymała się na chwilę, a potem, nie 
odwracając wzroku od jego twarzy, wsunęła dłoń pod slipki. 

- Odpowiedź brzmi: tak - szepnęła. 

Kiedy jej palce zaczęły błądzić tam i z powrotem, Dylan, 

unosząc błagalnie biodra, obiecywał Abigail najwspanialszą 

jazdę w jej życiu. 

- Na pewno wszystkim dziewczynom obiecujesz to samo. 
- Jesteś wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju i wiesz 

o tym... 

- Chcesz powiedzieć, że po raz pierwszy w życiu poszed­

łeś do łóżka ze starszą od siebie kobietą? - zakpiła, żeby ukryć 
zdenerwowanie. 

- Pierwszy raz z kimś, kto tak wiele dla mnie znaczy. 
- Jak wiele dla ciebie znaczę? 
- Pokażę ci. 
Pokazał. Pieszczotą języka dał jej przedsmak obiecanej 

rozkoszy. Kiedy ostatnia fala ekstazy rozlała się po jej ciele, 
Abigail przykryła jego dłonią swoje łono, jakby chciała tę 
chwilę zatrzymać na zawsze. 

- Teraz chcę, żebyś był we mnie - szepnęła z zamknięty­

mi oczami. - Błagam, już... 

Słyszała, jak Dylan rozpakowuje prezerwatywę, a potem 

stało się. Wszedł w nią bez słowa, do samego końca i ru­
szył w galop - najpierw ostrożny i pewny, nie przyspieszając 
tempa. 

- Lubisz wolną jazdę? Taką jak ta? 
- Tak, Dylan... Tak' - Zacisnęła palce na jego ramionach 

i powtórzyła jego imię. 

- To dobrze. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 1 5 

- Bardzo dobrze - wyszeptała. - Jeszcze. 
- Jeszcze w ten sposób? - Uderzał coraz mocniej, utrzy­

mując równe tempo. 

- Tak! 
- Czy tak? - Ruszył szybciej. 

, - Tak! - Uniosła biodra. 

- Abbie! Kochanie... Nie dam dłużej rady... Galopujemy 

do mety... 

- Galopujmy... Ja też... Dylan! 
- Abbie! Kochanie... 

Kiedy rano Abigail otworzyła oczy, przez krótką chwilę 

nie wiedziała, gdzie jest, poza tym, że leżała w ramionach 
Dylana. Jego dotyku nie mogła pomylić z żadnym innym. 
Dotrzymał obietnicy. Kochali się prawie do świtu, jak opętani, 

jakby to była ich pierwsza i ostatnia noc w życiu. 

Przeciągnęła się leniwie, patrząc w okno. Jej poruszenie się 

obudziło Dylana. Zmrużył powieki i uśmiechnął się do niej. 
Pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała czegoś równie pięk­
nego. Odkryła swoją definicję szczęścia. Budzić się w ramio­
nach Dylana, patrzeć, jak się do niej uśmiecha. 

- Wolisz skromny ślub czy z wielką pompą? 
Zanim wypowiedziała ostatnie słowo, Dylan zesztywniał. 

Na jego twarzy malowała się panika i niedowierzanie. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

- Żartowałam - powiedziała, wyślizgując się ż jego ra­

mion. - Nie znasz się na żartach? Możesz to sobie wyobrazić 
- ja i ty zawsze razem? Pozabijalibyśmy się nawzajem. 

- Dokąd idziesz? - spytał. 
- Na dwór. 
- Po co? 
- Oddać dług naturze. 
- Wracaj szybko. 
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, oparła się plecami o ścianę 

domu, próbując uspokoić nerwy. Jak można być taką idiotką! 

Zaciągnęła się rannym, rześkim powietrzem. Nie mogła 

uwierzyć we własną naiwność. Dylan i małżeństwo... Usły­
szała słowo „narzeczona" i z wrażenia odebrało jej rozum. 

Spojrzała na góry. Poranna mgła złagodziła ich szczyty. 

Prześwietlone wschodzącym słońce niebo wyglądało jak roz­
mazana paleta malarska, złożona z tysiąca odcieni różu. Nie 
mogła się nim nie zachwycić. W tym krajobrazie było coś 

skrajnego. Jej uczucia były równie skrajne. 

Doskonale znała powód, dla którego czuła się tak bardzo 

zraniona. Mimo ślubowania, zarzekania się, kilku tygodni 
walki, jaką prowadziła z sobą samą - zakochała się w Dyla-
nie. Stało się. Nic nie mogło zmienić tego faktu. 

Kochała go bez wzajemności. Panika, jaką zobaczyła 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

117 

w oczach kochanka, kiedy spytała o ślub, zraniła Abigail bar­
dziej niż jakakolwiek inna porażka w jej życiu. Była jak szty­
let wbity w samo serce. 

Była też karą za naiwność. Teraz nie pozostawało jej nic 

innego jak wydorośleć. Nie chciała, żeby Dylan się dowie­
dział, jaka jest głupia. Upokorzenie sprawiało, że ból stawał 
się nie do zniesienia. 

Ale przecież nie mogła tak stać w nieskończoność, poły­

kając łzy, niczym małe dziecko, które dowiedziało się, że 
Święty Mikołaj nie istnieje. Musiała wrócić, zanim Dylan 
zacznie coś podejrzewać. 

- Strasznie długo cię nie było - powiedział, kiedy weszła 

do środka. - Tęskniłem za tobą. 

- Noce są coraz zimniejsze. Jesień może przyjść wcześniej 

niż zwykle. 

A Dylan wcześniej odjechać, pomyślała o epilogu, który 

miało napisać samo życie. 

- Chyba wiem, jak cię ogrzać - powiedział, odrzucając 

zachęcającym gestem koc. 

- O co chodzi? Dlaczego się nie odzywasz? 
- O nic. 
- Posłuchaj, jeśli chodzi o to, co powiedziałem wcześ­

niej... 

- Nie przejmuj się. Oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi. Nie 

musimy robić problemu, z tego, co nam się tu przydarzyło. 
Radość była wspólna... mam nadzieję. I niech tak zostanie. 
Zresztą nie jesteś typem mężczyzny, jakiego szukam. Nigdy 
tego nie ukrywałam. 

Dylan zamarł. Co innego myśleć o sobie, że nie jest się 

facetem stworzonym do osiadłego życia, a co innego usłyszeć 

background image

118 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

z ust kobiety, że nie jest się w jej typie... Czy chciała przez 
to powiedzieć, że sławną pisarkę stać na coś więcej niż zwią­
zek z kowbojem, byłym ujeżdżaczem, robolem na jej 

ranczu... 

- A więc ta noc była dla ciebie przygodą na sianie z sezo­

nowym parobkiem? 

- Słuchaj, nie odwracaj kota ogonem i nie zachowuj się 

jak urażona dziewica - odpowiedziała mu z gniewem. - To 
ja powinnam się czuć jak... 

- Słucham? Jak kto? 
- Jak porwana, która nie ma zamiaru wracać z tobą na 

jednym koniu. Pojedź sam i powiedz Shemowi albo któremuś 

z jego synów, żeby przyprowadzili mi Dziką. 

- Nie ma mowy. 

- Zobaczymy! Nawet jeśli twoje numery działały na mnie 

do tej pory, to koniec z tym! 

- Ano zobaczymy. Tymczasem możesz wziąć Podróżnika, 

a ja tu poczekam. Miałem tu dzisiaj z Randym naprawiać 
ogrodzenie. Niech przyjedzie na moim koniu. 

- Dobra. 

Kiedy zniknęła mu z oczu, nie po raz pierwszy pomyślał, 

że łatwiej jest rozgryźć konia niż kobietę. 

- Czemu tak wcześnie wróciłaś? - spytała Raj, kiedy Abi­

gail wpadła jak burza do kuchni. - Widziałam cię na koniu 
Dylana. Stało się coś? - Machnęła ręką, kiedy spojrzała jej 
w oczy. - Głupie pytanie. Jasne, że coś się stało. Chcesz o tym 

pogadać? 

- Chce mi się ryczeć - ostrzegła ją Abigail, sięgając po 

pudełko chusteczek. 

sip A43

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

119 

- Nie żałuj sobie. Wszyscy faceci zjedli śniadanie i wy­

szli. - Objęła Abigail i pogłaskała ją po głowie. - Powiedz, 

co się stało. 

- Ja... upadłam... - Abigail zaczęła płakać. 
- Spadłaś z konia? Nic ci nie jest? Niczego sobie nie złamałaś? 
- Se...serce. 
- Zacznij od początku, dobrze? - Raj podsunęła przyja­

ciółce krzesło i postawiła przed nią filiżankę świeżo zaparzo­
nej kawy. 

- Dylan mnie porwał. 
- Co takiego? Zostawił wiadomość, że pojechaliście zwie­

dzać posiadłość. 

- Porwał mnie. 
- Dla okupu? 
- Nie wygłupiaj się. Stary cygański zwyczaj pozwala po­

rywać pannę młodą... czyli narzeczoną. 

- Pannę młodą? - Raj otworzyła szeroko oczy. 
- Zareagowałam tak samo. 
- Zdaje się, że gratulacje byłyby nie na miejscu... 
- Właśnie. Nie mówił tego poważnie. 
- Czego nie mówił poważnie? 
- Niczego. Zrobił ze mnie balona. 
- Cham! 
- Zgadza się. Nieokrzesany dzikus! Burak! 
- Taki on jest, nie da się ukryć. 
- Nie... to nieprawda - powiedziała płaczliwym głosem 

Abigail. - Potrafi być miły, dowcipny, a całuje tak, że... 
W końcu to nie jego wina, że mnie nie kocha. 

- To znaczy, że jest głupi - podsumowała Raj. - Gdzie on 

teraz jest? 

background image

120 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Nie bój się - Abigail uśmiechnęła się przez łzy - nie 

zamordowałam go. 

- A nie zabrałaś mu przypadkiem ubrania i nie zostawiłaś 

gołego w rzece? - Raj przypomniała sobie scenę z ostatniej 
książki Abbie. - Zrobiłaś to czy nie? 

- Niestety nie. Boże, jaka ja jestem głupia... 

Znając powiedzenie, że nieszczęścia chodzą parami, Abi­

gail nie zdziwiła się, kiedy tego samego dnia przed południem 
zadzwonił jej ojciec. 

'- Wybiłaś już sobie z głowy tę niedorzeczność? 

- Jaką niedorzeczność, tato? 
- Mówię o ranczu mojego brata. Zdecydowałaś się pozbyć 

tego kłopotu? 

Nie po raz pierwszy pomyślała o tym, że dla jej ojca ludzie 

nie mają własnej tożsamości, najczęściej nawet imienia. Wuj 
Pete był „moim bratem", a ona „moją córką" - nigdy „Abi­
gail". „Moja córka" bywała na ogół wstępem do uwagi o ja­
kiejś kolejnej niedorzeczności, którą Abigail zaprzątnęła sobie 
- z nudów - głowę. 

Nawet to, że skończyła studia bibliotekarskie, nie zadowo­

liło go w najmniejszym stopniu. „Niedługo bibliotekarki ni­
komu nie będą potrzebne, czytałem o tym w gazecie. Lepiej 
byś zrobiła..." Druga część zdania zmieniała się od czasu do 
czasu, ale myśl przewodnia była jasna: lepiej by zrobiła, gdy­

by posłuchała rady ojca. 

- Ranczo i ja trzymamy się świetnie, tato. Dziękujemy za 

pamięć. 

Jej sarkazm uszedł uwagi ojca, tak, jak się tego spodzie­

wała. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

121 

- Kiedy zdecydujesz się je sprzedać - ostrzegł - Redkins 

może znacznie obniżyć cenę. 

- To nie jest chwilowa zachcianka, tato. Tłumaczyłam ci 

to wiele razy. To ranczo nie znudzi mi się i nie mam zamiaru 
go sprzedawać. 

- Mnie się znudziło. 
- Nie znudziło ci się, tylko nie byłeś w stanie oprzeć się 

okrągłej sumce, którą dawał ci Redkins. 

- Gospodarstwa rodzinne to przeżytek. Połowę tego stanu 

zajmują dzisiaj bloki i kurorty narciarskie. A rancza, które 
przetrwały, są częścią olbrzymich kombinatów farmerskich. 
Rozumiem, że masz wyjątkową słabość do przeszłości - pi­
szesz o historii Dzikiego Zachodu i tak dalej, ale nadchodzi 
czas, kiedy na wszystko trzeba spojrzeć realistycznie. 

Realistycznie... Również na to, że Dylan jej nie kocha. 

Może dlatego pisze zmyślone historie. Bo świat realny wyglą­
da parszywie. 

Ku zdumieniu Abigail, po lunchu wpadł do niej z prezen­

tem Ziggy. Miała niejasne podejrzenie, że to sprawka Raj. 

- I jak ci się to podoba? - zapytał, wypinając dumnie pierś. 
- Całkiem ładne - odpowiedziała, nie bardzo wiedząc, do 

jakiej kategorii przedmiotów można „to" zaliczyć. 

- Najpierw miała to być rzeźba, potem ławka, a teraz sam 

nie wiem, co to jest, ale pomyślałem, że może ci się spodoba. 

Ziggy usiadł, stawiając dziwną kompozycję z gałęzi i niere­

gularnych kawałków drewna na starym, wyliniałym dywanie. 

- Nie uśmiechniesz się? 
Uśmiechnęła się, chociaż nie był to promienny uśmiech, 

do jakiego przywykli jej przyjaciele. 

background image

122 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Chcesz, żebym zarżnął jak wieprza tego twojego parszy­

wego kowboja? 

- Znowu oglądałeś z Raj jakiś stary western? 
- Uhm. 
- Dzięki za propozycję, Ziggy, ale... 
- Wiesz, że ja byłem czterokrotnie żonaty? 
- Wiedziałam, że miałeś żonę, ale żeby aż cztery... Nie, 

nie podejrzewałabym cię o to. 

- Często bywa, że facet nie bardzo się rwie do osiadłego 

życia. Trzeba takiego przekonać, że stabilizacja ma też swoje 
dobre strony. 

- Właśnie tak postępowały twoje żony? Przekonywały cię 

do stabilizacji? Przykro mi, Ziggy, ale z tego, co widzę, nie 
bardzo im się to udało. 

- Ale czas próby był zawsze przyjemny. 
- Masz rację. Tylko że ja kiepsko znoszę ostatni akt dra­

matu. Ale dzięki, że próbowałeś mnie pocieszyć. To fart mieć 
takich przyjaciół jak ty i Raj. 

- Wzajemnie. Już wiem! - Ziggy klasnął radośnie w dło­

nie. - Zrobię wam wieczorem fondue. 

- Dzięki! Od dawna o tym marzyłam. 
- Lato zbliża się do końca. - Ziggy odwrócił twarz do 

okna. - Noce są coraz chłodniejsze. 

Do końca sierpnia został tylko tydzień. Ona też zauważyła 

oznaki jesieni: wiewiórki gromadziły jedzenie na zimę, na 
drzewach pojawiały się pierwsze żółte liście. 

- Tak, czas ucieka... 

W żaden sposób nie mogła skupić się na pracy. W końcu 

zdecydowała zrobić coś, co odkładała „na jutro" przez całe 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

123 

lato - oczyścić i pomalować zdezelowaną huśtawkę na we­
randzie. 

-' Dylan nie jest dla ciebie dobry - powiedział Randy. 
- Przestraszyłeś mnie, Randy. Zachlapałam farbą podłogę. 

Nie zauważyłam, że tu stoisz. 

- Ty nigdy mnie nie zauważasz. Ostatnio zajmuje cię tylko 

Dylan. 

- W tej chwili zajmuje mnie tylko ta huśtawka - odpo­

wiedziała podniesionym głosem. 

- Sam mogę ją pomalować. Dla ciebie zrobię wszystko, 

o co poprosisz. 

- Dziękuję, Randy, doceniam to, ale... - Jego gorączkowe 

spojrzenie sprawiło, że poczuła się nieswojo. 

- Zasługujesz na coś dużo lepszego. Dylan nie może ci 

tego dać. Jest dla ciebie za młody. 

- Posłuchaj... 
- Przeczytałem twoje książki, wiesz? Znam całe fragmen­

ty na pamięć. Poproś mnie, żebym ci jakiś wyrecytował. Jaki 
chcesz... 

- Nie trzeba. Wierzę ci na słowo. 
- Ale powiedz, który. 
- Naprawdę to nie ma sensu... 
Randy zaczął recytować początek jej ostatniej książki. Sło­

wo w słowo. 

- Mój ojciec tego nie wie, ale ja mam fantastyczną pamięć. 
- Rzeczywiście. - Abigail czuła się teraz gorzej niż nie­

swojo. - Wydaje mi się, że miałeś posprzątać po południu 
boksy stajenne. 

- Już to zrobiłem. Teraz mam ważniejszą sprawę. 
- Tak...? 

background image

124 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Rozmowa z tobą jest ważniejsza. 
- To mi pochlebia, ale na tym ranczu jest naprawdę mnó­

stwo do zrobienia. 

- Nie będziesz się musiała o nic martwić. Pomyślałem 

o wszystkim za ciebie. 

- Jak to...? 
- Pomyślałem o twoich sprawach - powtórzył. - Taka 

piękna kobieta jak ty nie powinna mieć na głowie wszystkiego 
i tak ciężko pracować. Za wcześnie się zestarzejesz. 

Jeszcze jeden cytat z jej książki. Abigail zaczęła się modlić, 

żeby Raj wyszła wreszcie z domu, ale przypomniała sobie, że 

jej przyjaciółka pojechała do Big Rock po jedzenie i nową 

porcję kaset wideo, które zamówiła w wypożyczalni. 

- Randy, naprawdę nie musisz się o mnie martwić. 
- Wiem, że nie muszę. Bo o wszystko zadbałem. Chciał­

bym ci pokazać, o co mi chodzi. 

- Może innym razem. Widzisz, że pomalowałam dopiero 

połowę huśtawki. 

- Poczekam. 
- Nie, nie chcę, żebyś czekał. 
- To ja ją pomaluję. 
- Nie! - krzyknęła, kiedy próbował wyjąć jej z ręki pę­

dzel. - Powiedziałam, że zrobię to sama. 

Odetchnęła z ulgą, kiedy Randy się cofnął. 

- Dobrze, jeśli tak chcesz. 
- Chcę. 
- To ja chyba pojadę. Pomogę ojcu i Dylanowi przy na­

prawie ogrodzenia. 

- Dobry pomysł. 
Kiedy zniknął z jej pola widzenia, Abigail pomyślała, że 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

125 

staje się przewrażliwiona. Randy nie powiedział niczego złe­
go, poza tym, że recytowanie z pamięci fragmentów jej ksią­
żek zakrawa na chorobę... Potrząsnęła głową. Robi z igły 
widły i tyle. 

Godzinę później, dokładnie w chwili, kiedy zamykała pu­

szkę z farbą, Randy pełnym galopem zbliżał się do domu, 
wrzeszcząc na całe gardło: 

- Dylan jest ranny! Wypadek. Prosi, żebyś przyjechała. 

Pospiesz się, Abbie. 

- Dlaczego kobiety nigdy nie mówią prosto z mostu, o co 

im chodzi? Ciebie chyba mogę o to zapytać, co? Popatrz, jak 
dobrze się układa między nami. Żadnych kłopotów z porozu­
mieniem się. Ty zawsze wiesz, o czym mówię, wyczuwasz 
mój nastrój i znasz moje zwyczaje. Dlaczego jesteś jedynym 

stworzeniem, które mnie rozumie? - Dylan przemawiał do 
Podróżnika, rozcierając jego boki sianem. - I dlaczego roz­
mawiam na głos z własnym koniem? Bo wiesz przecież, że 

to lubię. Pamiętasz stare dobre czasy, kiedy otwieraliśmy pa­
rady? Otrzymywałeś tyle samo braw, co ja. I nic dziwnego, 

jesteś pięknym koniem. 

Podróżnik parsknął i dmuchnął powietrzem przez rozdęte 

chrapy. 

W nagrodę Dylan wsypał mu do koryta dodatkową porcję 

owsa i ruszył do domu. Leniwym krokiem, wiedząc, że na 
ciepłe powitanie nie ma co liczyć. 

Wciąż nie był pewien, w którym momencie - tak gwał­

townie - sprawy przybrały zły obrót. Domyślał się jedynie, 
że furia Abbie miała coś wspólnego z jego reakcją na słowo 

„ślub". 

background image

126 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Ale sama powiedziała później, że żartowała. A potem wy­

paliła mu prosto w oczy, że on nie jest typem faceta, jakiego 
szuka. I co to, do diabła, ma znaczyć? Czy wpadła w szał, bo 
uznała, że on ją ciągnie do ołtarza, czy przeciwnie - że pró­
buje się wykpić? 

Zbliżając się do werandy, zauważył na balustradzie rudą 

kotkę. Przypomniał sobie, jak w zeszłym tygodniu obraziła 
się na niego śmiertelnie po tym, jak pokłócił się z Abbie. Od 
tamtej pory trzymała się od niego z daleka. Tak jak Abbie. Do 
wczorajszej nocy. W nocy Abbie była tak blisko. Była... nie­

samowita. Cudowna. 

- Uważaj! - krzyknęła Raj. - Abbie malowała po połud­

niu huśtawkę, radzę ci na niej nie siadać. 

- Widzę. A gdzie ona jest? 
- Nie wiem. Kiedy wróciłam z Big Rock, dom był pusty. 

Musiała się spieszyć, bo zostawiła na werandzie nie namoczo­
ny pędzel i farbę. Nie ma jej konia. I zniknął gdzieś Randy. 

Dopiero ostatnia wiadomość uruchomiła wewnętrzny 

dzwonek alarmowy Dylana. 

- Pora na kolację... 
- Wiem. Powinna już tu być. Zaczynam się o nią martwić. 

Nie mówiła, że wyjedzie z domu. Poza tym czekała na ważny 
telefon od swojego agenta. 

- Może ten agent zadzwonił, a potem Abbie postanowiła 

się przejechać. 

- Nie i właśnie dlatego tak się o nią martwię. Wchodziłam 

do domu, kiedy dzwonił telefon. To był jej agent. Dzwonił 
w bardzo, bardzo istotnej sprawie. Ręczę, że Abbie nie wy-
szłaby z domu, gdyby nie stało się coś naprawdę ważnego. 

- Abbie była trochę zdenerwowana... - zaczął Dylan. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 2 7 

- Wiem, z twojego powodu. - Raj zmierzyła Dylana 

oskarżycielskim wzrokiem. 

Nie wiedząc, z czego dokładnie Abbie zwierzyła się przy­

jaciółce, wybrał milczenie. 

Z opresji wyratował Dylana klakson pojazdu Ziggy'ego, 

a przynajmniej tak mu się zdawało. 

- Abbie jest dla ciebie za dobra! - Tymi słowami oraz 

ponurym dziś wzrokiem, przywitał Dylana Ziggy. 

- Widziałeś ją dziś? 
- Oczywiście. Przyjechałem, żeby zrobić dla niej fondue. 
- Ale jej tu nie ma - odezwała się Raj. 
- To gdzie jest? Rozmawiałem z nią po południu, powie­

działa, że będzie na pewno... 

- Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? 
- Koło trzeciej. Randy i Abbie pędzili gdzieś na złamanie 

karku. 

- Abbie nie zostawiła żadnej kartki? - Dylan zwrócił się 

do Raj. 

- Nie. Myślisz, że coś im się stało? 
- Mało prawdopodobne. Patrzcie, wracają Shem i Hondo. 

Może oni coś wiedzą. 

- Jeżeli już, to Shem - mruknęła Raj. - Hondo wie tylko, 

kiedy jest głodny. 

- Shem, widziałeś Abbie albo Randy'ego? - spytał Dylan. 
- Nie, niestety. 
- A czy Randy wspomniał choć słowem, że wybiera się 

na spacer z Abbie? 

- Od jakiegoś czasu Randy o niczym mi nie mówi. Zacho­

wuje się bardzo dziwnie, nawet jak na niego... 

- To znaczy jak? 

background image

128 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MILOŚCI 

- Nie chodzi mi o to, żeby wystawiać złą opinię własnemu 

synowi, Boże broń, ale on ciągle dokądś jeździ i nie pilnuje 
swojej roboty. 

- Dokąd jeździ? 

- Nie wiem. Nie mówi, dokąd. Pytałem go, ale nic z tego. 

Milczy jak grób. 

- Nie podoba mi się to wszystko... - mruknął Dylan. -

Coś tu śmierdzi... 

- Dokąd jedziesz? - spytał Shem. 
- Spróbuję odnaleźć Abbie. 
- Randy nigdy by jej nie skrzywdził. 
- Obyś miał rację - powiedział twardym jak skała głosem 

Dylan. - Jeśli się mylisz, zrobię z niego krwisty befsztyk. 

- Randy zaleca się do Abbie - mruknął niewyraźnie Hon­

do. - Kazał mi przysięgać, że nikomu o tym nie powiem. 

- Coraz lepiej. - Dylan wcisnął obie ręce do kieszeni. 
- A na ciebie jest trochę zły. 
- Z wzajemnością. Słuchajcie, szkoda czasu. Jest nas czte­

rech. Ziggy, pojedziesz swoim dżipem na południe. Hondo na 
wschód, Shem na zachód, a ja na południe. 

- A ja? - spytała Raj. 
- Ty zostaniesz, na wypadek, gdyby Abbie wróciła do 

domu. 

- Klasyczny western - mruknęła pod nosem, kiedy wyszli 

mężczyźni. Kobieta zostaje, żeby pilnować ogniska. -Dylan! 
- krzyknęła głośno. - Weź ze sobą telefon komórkowy Abbie. 
Dzwoń do mnie. I przywieź ją do domu! 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Dylan wrócił na ranczo po zachodzie słońca. 
- Nic nowego? - spytał ponuro. 
- W wojsku uczyli nas tropienia - powiedział Ziggy. -

Znalazłem jakieś ślady, tam, gdzie ostatnio widziałem Abbie 
i Randy'go, ale wszystkie urywają się nad rzeką. 

- Czyli Randy zaciera za sobą ślady - powiedziała Raj. 

- We wszystkich filmach przestępcy tak robią. 

- Dzwonię na policję. 
- Już to zrobiłam. Szeryf powinien być tu od godziny. O, 

może to on! 

- Podobno zgubiłeś szefową, chłopcze? - Szeryf Tiber 

zaśmiał się, a potem wypluł tytoń. 

Dylan wcisnął ręce do kieszeni, żeby nie rzucić mu się do 

gardła. Nie pomogłoby to Abbie, a jemu zapewniłoby miejsce 
w areszcie. 

- Nikt jej nie widział od wczesnego popołudnia - powie­

dział spokojnie. 

- Powiedziałem już waszej zagranicznej przyjaciółeczce, 

tej, która dzwoniła, że nie mogę zacząć poszukiwań przed 
świtem. Mówiliście, że odjechała z Randym Buskirkiem? To 
może dokazują gdzieś w sianie pod gwiazdami? 

- A może Hoss Redkins próbuje ją przekonać, żeby sprze­

dała mu ranczo? 

background image

1 3 0 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Zastanów, zanim znowu coś chlapniesz, chłopcze. Jesz­

cze nie zapomniałem o twoich chuligańskich wybrykach na 
zabawie. Hoss junior ma złamany palec. W każdej chwili 
mogę wnieść przeciwko tobie oskarżenie. 

- Nie słyszałem, żeby patrzenie na ludzi było karalne. 
- W tym okręgu tak może być... - mruknął Shem. 
- Co powiedziałeś, staruszku? 
- Powiedziałem, iż to możliwe, że w tym okręgu ludzie 

nie mają tak dobrej percepcji, żeby nadążyć za takim stróżem 

prawa jak ty. 

Szeryf Tiber zmarszczył czoło, wyraźnie niepewny, czy 

usłyszał komplement, czy obelgę. 

- Ja też nigdy nie rozumiem, o czym on mówi. - Hondo 

spojrzał na szeryfa ze współczuciem. 

- Jeżeli Abigail nie wróci do jutra, rozejrzę się za człowie­

kiem, który pomoże nam jej szukać. 

Dylan wpatrywał się w tylne światła znikającego w cie­

mności samochodu szeryfa. Zaczął się modlić - po raz pier­
wszy od wielu lat. Prosił Boga, żeby Abbie nie stała się 
krzywda, żeby odnalazła się cała i zdrowa. Kiedyś najbardziej 
bał się utraty wolności. Teraz zdał sobie sprawę, że jedyną 
rzeczą, której bal się naprawdę, była utrata Abigail. 

Wszedł do domu, żeby zadzwonić do Hossa Redkinsa. 
- Wyjechał z miasta w interesach - poinformowała go ko­

bieta mówiąca z latynoskim akcentem. 

- Proszę mu powiedzieć, że cokolwiek się stanie z Abbie 

Turner, on będzie za to odpowiadał! 

- Chyba powinienem tam pojechać... - zastanawiał się 

głośno, odłożywszy słuchawkę. - Może trzyma ją na swoim 
ranczu. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 3 1 

- Jego żona nigdy by na to nie pozwoliła - powiedział 

Shem. 

- Ma dosyć miejsca, żeby ją ukryć. Żona nie musiałaby 

o niczym wiedzieć. 

- Nie wiadomo, czy Redkins w ogóle maczał w tym pal­

ce. Abbie odjechała z Randym - przypomniał mu Shem. 

Dylan zakładał, że albo Abbie została porwana przez osza­

lałego na jej punkcie kowboja, albo dostał ją w swoje łapska 
tłusty potwór, który chciał ją zmusić do sprzedaży rancza. Za 
wszelką cenę. Oba scenariusze przejmowały go grozą. Bardzo 
poważnie zastanawiał się, czy nie pojechać do Redkinsa, kie­
dy zadzwonił telefon. 

- Cześć, braciszku, jak sobie radzisz z ratowaniem życia 

damom? - zapytał wesoło Michael. 

- Ona zniknęła. 
- Kto? O czym ty mówisz? 
- Abbie. Wyjechała po południu konno z jednym z po­

mocników, i do tej pory żadne z nich nie wróciło. Miejscowy 
szeryf nie kiwnie w tej sprawie palcem. Mam fatalne przeczu­
cie, że Abbie jest w poważnych tarapatach. Muszę ją znaleźć. 
Słuchaj, nie bardzo mogę teraz z tobą rozmawiać. Cześć. 

Po kilku sekundach znów rozległ się dzwonek telefonu. 

Dylan podniósł odruchowo słuchawkę. 

- Poproś Dylana Janosa - rozkazał ktoś przytłumionym 

głosem. 

- Dylan Janos przy telefonie. 
- Jeśli chcesz zobaczyć swoją dziewczynę żywą, przyjedź 

do starej chaty na północnym skraju rancza - sam. O świcie. 
Jak pojawisz się chociaż trochę wcześniej albo później, będzie 

już po niej. 

background image

132 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Jeśli spadnie jej włos z głowy... - Zorientował się, że 

jego rozmówca, kimkolwiek był, odwiesił słuchawkę. 

- Randy, wiesz, co się stanie... - Abbie, przywiązana liną 

do s'rodkowej belki, podtrzymującej konstrukcję starego domu 
pradziadków, przemawiała do niego spokojnym głosem bib­
liotekarki. - Będą mnie szukać. 

- Nie po ciemku. A jeśli nawet, nie dowiedzą się, że jesteś 

tutaj. Dopóki mu nie pozwolimy. 

- Komu? O kim ty mówisz? 
- O Dylanie. 

- Co ty masz przeciwko Dylanowi? Co masz przeciwko 

mnie? Po co to robisz? 

- Nie powinnaś przyjeżdżać do tego domu z Dylanem. 
- Dlaczego? 
- Nie mogę o tym rozmawiać. Jesteś pewna, że nie chcesz 

nic zjeść? 

Potrząsnęła głową. Musiała opanować drżenie rąk. Randy 

jednym węzłem przywiązał do belki jej prawą kostkę i nad­

garstek. Potem usiadł pół metra dalej, nie spuszczając wzroku 
z jej twarzy. Przysunął łóżko do belki, żeby mogła usiąść. 

Abigail przez całą drogę myślała z przerażeniem, że jedzie 

do rannego Dylana. Dopiero kiedy weszli do środka, zorien­

towała się, że coś jest nie tak. Dom był pusty, polne kwiaty, 
które włożyła do słoja poprzedniego dnia, zwiędnięte. 

Łóżko, na którym kochała się z Dylanem, wydało jej się 

teraz niewygodne. Przypominało o wszystkim, co ułożyło się 

źle... Kiedy po szalonej miłosnej nocy pojęła, że opacznie 
zrozumiała intencje Dylana, ogarnęła ją rozpacz. Była wściek­

ła, upokorzona, bezradna. Miała złamane serce. A potem Ran-

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

133 

dy powiedział, że Dylan miał wypadek. Znów została porwa­
na. Tym razem naprawdę. Siedziała teraz na tym samym łóż­
ku, śmiertelnie przerażona, choć za wszelką starała się to 
ukryć. 

- Randy, możesz rozluźnić trochę węzeł? 
- Chciałbym, naprawdę, ale próbowałabyś uciec. Nie mo­

gę ryzykować. 

-  J a s n e . 

- To nie był mój pomysł - powiedział niepewnie Randy. 
- A czyj? 
- Nie mogę ci powiedzieć. 
- Rozpalisz ogień? - zapytała pięć minut później. - Robi 

się zimno. 

- Dobry pomysł. 
Wszystko miała szczegółowo obmyślone. Z zatkanego ko­

mina wydostanie się dym, Randy będzie musiał ją rozwiązać 
i wyprowadzić z domu. Ona zaś wykorzysta zamieszanie 
i ucieknie. 

Niestety, komin ją zawiódł. 
- Popatrz, jaki teraz jest ciąg. Jakieś ptaki uwiły gniazdo 

w kominie, ale wyczyściłem go porządnie, jak tylko Dylan 
stąd odjechał. 

- Chcesz powiedzieć, że nas śledziłeś? - Na myśl, że Ran­

dy podglądał ich, kiedy kąpali się nago w rzece, przeszedł ją 
dreszcz. 

- Widziałem tylko, jak odjeżdżałaś na jego koniu. Ale 

wiem, co tu z nim robiłaś. Nie mam do ciebie pretensji, bo to 
nie był twój pomysł. On to wszystko wymyślił. 

- Tego porwania też nie wymyśliłam. Wolałabym być te­

raz w domu. 

background image

134 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Wiem. Robię, co mogę. żeby ci było wygodnie. Może 

nie należę do ludzi, których uczucia łatwo zranić, ale mogła­
byś się postawić na moim miejscu i zrozumieć, że to wszystko 

nie jest dla mnie takie łatwe. 

- Nie jest łatwe dla ciebie? - powtórzyła z niedowierza­

niem Abbie. - To postaw się na moim miejscu! 

- Może bym ci przeczytał kilka fragmentów z twojej 

ostatniej książki? Chyba jestem podobny do Ramona... 

W taki sposób, w jaki zając jest podobny do lwa, pomy­

ślała. 

- Nie chcę, żebyś czytał mi moją książkę - powiedziała 

stanowczo. Z wyrazu jego twarzy domyślała się, że wybrał 
do tej recytacji sceny miłosne. - Opowiedz mi coś o sobie. 

- Kto dzwonił? 
- Mój brat, Michael, z Chicago. 
- Dwa razy? 
Dylan nie wiedział, komu ufać. Raj była przyjaciółką Ab­

bie. Znały się od lat. Ale czy mógł mieć pewność, że nie jest 
w tę aferę wplątana? Wolał nie ryzykować. 

- Za drugim razem też dzwonił brat? - powtórzyła Raj. 
- Tak, zapomniał o czymś ważnym. 
- Miałam nadzieję, że to jakieś wieści o Abbie. 
- Ja też. 

Kiedy o świcie Dylan zbliżał się do starego domu, pomyślał 

zrozpaczony, że wczoraj o tej samej porze Abbie spała w jego 
ramionach. Teraz nie wiedział nawet, czy zastanie ją żywą. 

Kiedy zeskoczył z siodła, jak spod ziemi wyrósł przed nim 

Randy, z myśliwską strzelbą w ręku. 

background image

CZAS WLÓCZĘGII CZAS MIŁOŚCI  1 3 5 

- Ręce na głowę - rozkazał. 
- Gdzie jest Abbie? Jeśli zrobiłeś jej krzywdę, sępy roz-

dziobią twoje ścierwo. 

- Nigdy nie skrzywdziłbym Abbie. Ty to zrobiłeś. 
Dylan zacisnął z bólu zęby. Wiedział, że Randy ma rację. 

Zranił Abbie, ale to był błąd, którego nigdy nie powtórzy. 

- Gdzie twój boss? 
- W środku. 
- A Abbie? 
- Też. No, rusz się, właź szybciej. 
W domu panował półmrok i cisza. Abbie siedziała na 

łóżku. 

- Abbie, jak się czujesz? - Rzucił się w jej kierunku, ale 

zatrzymała go w pół drogi lufa pistoletu Hossa juniora. 

- Dobrze, nic mi nie jest. 
- Cześć, Junior. Tatuś przysłał cię do brudnej roboty? 
- Ta robota nie ma nic wspólnego z moim ojcem. Nic 

o tym nie wie, on ma klapy na oczach, myśli tylko o swoim 
ranczu. Moje plany są ambitniejsze. 

- A jakie to plany? Pewnie chcesz mi o nich opowiedzieć. 
- Przerzucanie drogiego towaru przez granicę kanadyjską. 

A linia graniczna biegnie wzdłuż północno-wschodniego ob­
rzeża tego rancza. Stary Pete nie zwracał uwagi na to,,co się 
tu dzieje. Ale ja wiedziałem, że jak ranczo zmieni właściciela, 

zaczną się kłopoty. Dlatego molestowałem ojca, żeby kupił tę 
ziemię. 

- To ty chciałeś kupić ranczo? 
- Nie mogłem dać się wykołować z takiego dobrego in­

teresu. 

- Co to za towar? - spytała Abbie. 

background image

136 

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

- Narkotyki - wyręczył Juniora Dylan. 
- Nic groźnego - wtrącił Randy. - Zwykła marihuana. 
- Randy, a jak ty się w to wplątałeś? 
- Potrzebowałem pieniędzy - odpowiedział Randy. 
- A po co wciągnąłeś w to Abbie i mnie? 
- To twoja wina. Gdybyś pilnował swojego nosa, nic by 

się nie stało. To ja miałem uratować Abbie wtedy na łące, a nie 

ty. Wszystko miałem zaplanowane. 

- A więc to ty podłożyłeś pod czaprak te cholerne rzepy? 
- Tak. Dzika nie lubi obcych, ale mnie znała od miesiąca, 

więc miała do mnie zaufanie. 

- Ale dlaczego, ty skur... 
Dylan złapał Randy'ego za kołnierz i trząsł nim z całej 

siły, dopóki Hoss nie kopnął go w kontuzjowaną kończynę. 

Dylan cudem utrzymał się na nogach, musiał jednak wy­

puścić z rąk Randy'ego, który runął jak kłoda na podłogę. 

- A niech cię cholera, Junior - syknął z bólu Dylan. -

Zdaje się, że ojciec wcale nie złamał ci tego palucha. O co 
było tyle krzyku? 

- Na szczęście nie złamał. Wiesz, mój ojciec nie jest naj­

genialniejszym facetem w okolicy. Ciężko kuma, ale to nie 
było uprzejme z twojej strony - naśmiewać się ze staruszka 
i wciskać mu te cygańskie kity. 

- Jeśli dobrze rozumiem, na tobie czarcie oko nie zrobi 

wrażenia? 

- Bystrzak z ciebie. 
- Czyli muszę wysilić się na coś lepszego? 
- Muszę oddać ci sprawiedliwość, Janos. Niełatwo się 

poddajesz, nie tracisz głowy. Gdyby okoliczności były inne, 
moglibyśmy razem pracować. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

137 

- Nie w tym wcieleniu. 
- W takim razie może w następnym. Bo jeśli chodzi o to 

życie, twój czas się kończy. Pora na rachunek sumienia. 

- Abbie miała zaufać mnie, nie tobie - odezwał się Randy. 

- Uratowałbym ją. Miała zakochać się we mnie. Nie w tobie. 

- Posłuchaj - zaczął pojednawczym tonem Dylan. - Mo­

żesz chyba wypuścić Abbie... 

- To byłby rycerski postępek - odparł Hoss junior - ale 

nic z tego nie będzie. Abbie trzeba się pozbyć. Ranczo prze­

jmie jej ojciec, który bez problemu sprzeda je mojemu ojcu. 

Kochanemu staruszkowi nie przyjdzie do głowy zapuszczać 
się pod granicę. Niby po co miałby to robić? Ma syna jedy­
naka, który dba o jego sprawy. 

- Jedynak! Handlarz narkotykami. 
- Marihuana to dla mnie taka sama roślina jak każda inna. 

Słuchaj, próbowaliśmy rozwiązać ten kłopot według planu 
Randy'ego. Dałem mu wolną rękę, miał postraszyć ją i zmu­
sić Abigail, żeby sprzedała nam ten głupi kawałek ziemi. Ale 
ona jest uparta. 

- Taka już jest..; - przyznał Dylan. 
- Powiedziałeś, że nic jej nie zrobisz - zaprotestował na­

gle Randy, jakby dopiero teraz dotarły do niego słowa Hossa. 
- Nie pozwolę, żebyś ją skrzywdził. Nie mam zamiaru stać 
tutaj i patrzeć... 

- To będziesz musiał usiąść... tutaj! - Hoss junior wska­

zał pistoletem łóżko, a potem wycelował broń w Dylana. 

- Zwiąż go, Janos. 
- Dlaczego ja? 
- Jeśli tego nie zrobisz, zastrzelę Abbie. A zresztą... -

Hoss skrzywił się z niesmakiem. - Jeżeli coś ma być zrobione 

background image

138 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

porządnie, trzeba to zrobić samemu. - Odwrócił się do Ran-
dy'ego i kolbą pistoletu uderzył go w głowę, pozbawiając 
przytomności. 

- O jednego idiotę mniej. 
- Czy dla wszystkich pracowników jesteś równie dobry? 

- spytał Dylan. 

- A ty myślisz, że jesteś taki mądrala? Pracować dla jakiejś 

głupiej baby, autorki romansów? - Hoss zaniósł się głośnym 
śmiechem. 

- Nie jestem głupia - powiedziała z godnością Abigail, 

zanim uświadomiła sobie, że godność nie jest najwyżej noto­
waną cechą u takich padalców jak Hoss. - Nie jestem głupia! 

- krzyknęła z wściekłością. 

- Oczywiście. I wrzeszczenie na człowieka, który trzyma 

na muszce ciebie i twojego zasmarkanego kochanka, też nie 

jest głupie? - Hoss śmiał się coraz głośniej. 

- Nie znoszę, kiedy ktoś się ze mnie śmieje - warknęła, 

kładąc ręce na stole. 

Stary, chwiejący się mebel przewrócił się z hukiem. 
Na taką okazję czekał Dylan. Wykonał swój ruch... 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Dylanowi udało się wytrącić strzelbę z rąk Hossa. Broń 

upadła na podłogę, ale zanim Dylan schylił się, żeby ją pod­
nieść, Hoss junior wymierzył mu cios w żołądek. 

Abigail jęknęła. Strzelba leżała poza zasięgiem jej rąk. 

Walcząc z liną, którą była przywiązana do belki, ani na chwilę 
nie przestawała śledzić walki. Dylan był szybszy i zręczniej­
szy, ale Hoss junior ważył chyba trzy razy więcej. Mimo że 

jego pięści były wielkości ananasa, Dylan bronił się przed 

nokautem zadziwiająco skutecznie. Kiedy jego lewy sierpowy 
wylądował na szczęce Hossa, Abigail poskoczyła do góry, 
krzycząc przeraźliwie: 

- Załatw go! Załatw! 
Na nieszczęście jej doping zdezorientował Dylana, który 

odsłonił się i zainkasował kolejny, morderczy cios. 

Rozwścieczona Abigail chwyciła lewą ręką wielki, ciężki 

słój, który jakimś cudem nie stłukł się, upadając razem ze 
stołem na podłogę. Trzymając słój nad głową, czekała na 
właściwy moment. 

Dobrze... Dylan odchylił się i w polu rażenia została gło­

wa Hossa... Trzy, cztery... 

Trzask! 
Słój rozbił się na głowie Hossa. Kiedy mężczyzna o postu-

background image

140 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

rze niedźwiedzia osunął się na podłogę, Abigail potarła dłonią 
udo, cytując słowa swojej bohaterki: 

- Mówiłam ci, że nie lubię, kiedy ktoś się ze mnie śmieje. 
- Dzielna dziewczyna! 
- Och, Dylanie! - Wolną ręką oplotła jego szyję i przy­

ciągnęła do siebie zachłannie, szepcząc niewyraźne, zrozu­
miałe tylko dla niej samej, miłosne zaklęcia. 

- Poczekaj, najpierw cię rozwiążę. - W pocałunku, któ­

rym ją przywitał, była obietnica i coś jeszcze... 

Kiedy węzeł puścił, podniósł jej prawą rękę i pocałował 

nadgarstek, w miejscu, w którym miała najbardziej otartą, za­
czerwienioną skórę. 

- Biedactwo. 
Hoss junior stęknął, przypominając im o swoim istnieniu. 

W kilka sekund, z zachwycającą zręcznością, Dylan związał 
go - obie ręce i nogi razem, tak jak wiązał kiedyś cielaki na 
zawodach w pętaniu bydła. 

- Brawo dla tego kowboja! - Abigail klasnęła w ręce. 
Dylan uśmiechnął się do niej, tym swoim specjalnym, ku­

szącym uśmiechem. Wstał i wyciągnął ręce. Wtuliła się 
w niego jak przestraszone dziecko. 

- Tak się bałam, że coś ci zrobi - szepnęła. - Boże, twoje 

wargi... 

- To nic. Masz pojęcie, jak ja się bałem o ciebie? Jesteś 

pewna, że nic ci się nie stało? Zabiłbym ich, gdyby... 

- Och, Dylanie... - Pocałowała go w usta, a potem każde 

zadraśnięte miejsce na jego twarzy. - Zdobyłeś się na wielką 
odwagę. - Przyjechałeś tu sam, na spotkanie z uzbrojonym 
zbirem... 

- Koniarze mówią, że jak człowiek nie ma innego wyjścia, 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

141 

musi być dzielny. My, zawodnicy rodeo, mamy nawet specjalne 
zawołanie, które pewnie słyszałaś': „Kowboju, powstań". 

- Już to zrobił - powiedziała z uśmiechem, ocierając się 

o jego biodra. 

- Staram się być poważny - powiedział z udawaną suro­

wością w głosie, obejmując ją jeszcze mocniej. 

- To by dopiero był wyjątkowy dzień. Poważny Dylan... 
- Dzisiaj jest ten dzień. Dzień, w którym poproszę, żebyś 

za mnie wyszła. 

- To wcale nie jest śmieszne. - Abigail położyła ręce na 

jego torsie i lekko go odepchnęła. 

.- Nie chciałem być śmieszny. To jest trudne i dla mnie, 

i dla ciebie... 

- Boże, jakie romantyczne oświadczyny - powiedziała 

z goryczą w głosie. - Właśnie to chciałam usłyszeć. Że mał­
żeństwo ze mną byłoby trudne. 

- Chodziło mi o to, że trudno mi będzie zadać to pyta­

nie... 

- Nie usłyszałam żadnego pytania. 
- Wyjdziesz za mnie? 
- Dlaczego miałabym to zrobić? 
- Kocham cię, złośnico. Mój czas włóczęgi się skończył. 

- Odgarnąwszy włosy z jej czoła, powiedział cicho: - Nie 
żałuję, teraz odnalazłem swoją wolność w tobie. Wyjdziesz 
za mnie czy nie? 

Po tym, co usłyszała i co przeżyli tego dnia, fakt, że Dylan 

był od niej młodszy, przestał się liczyć. Najważniejsze było, 
że żyje i że ją kocha. 

-Tak, wyjdę za ciebie. 
Z głośnym „juhuuu!" Dylan zaczął obsypywać ją pocałun-

background image

142 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

kami. W bezpiecznej kryjówce jego ramion czuła się jak w ra­

ju. Wiedziała, że ta miłość jest jej przeznaczeniem. Tak jak 

widok gór napełniał ją spokojem, tak bliskość Dylana dawała 

jej poczucie radości. 

Kiedy usłyszeli głośne „tur-tur-tur", Dylan spojrzał nie­

przytomnie w okno. 

-. Cholera, na śmierć zapomniałem. 

- O czym? Co to za hałas? 

- Helikopter. 
Dylan wyszedł przed dom, ale zamiast pomachać pilotowi, 

ruszył do Podróżnika, żeby wyjąć z sakwy telefon komórko­
wy Abbie. 

- Wiedziałem, że szeryf Tiber nie kiwnie nawet palcem, 

dlatego zawezwałem posiłki z sąsiedniego okręgu. 

Tu Dylan - powiedział do słuchawki. - Jesteśmy gotowi. 

Wszystko w porządku. 

Helikopter wylądował wystarczająco blisko, żeby dwóch 

mężczyzn mogło zabrać Hossa i Randy'ego, a jednocześnie 
dość daleko, żeby nie wystraszyć koni. 

Pojawienie się policji sprawiło, że nagle wszystko wydało 

się bardziej konkretne, namacalne. Abigail zaczęła drżeć, wtu­
lając się mocniej w Dylana. 

- Przylecimy później do Missouri, żeby złożyć zeznania 

- powiedział Dylan policjantom. 

Dopiero kiedy helikopter zniknął za górami, Abbie poczu­

ła, że opada w niej napięcie. 

- Wiesz, na co mam teraz ochotę? - spytała. 
- Czy to ma coś wspólnego z truskawkami i bitą śmietaną? 
- Może i tak. Chciałabym wrócić do domu, wziąć długi, 

gorący prysznic i... 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

143 

-  I ? 

- I pójść z tobą do łóżka. 
- Całkiem rozsądny plan. 
- Boże - jęknęła - tę brudną koszulę, w której malowa­

łam huśtawkę, noszę od wczoraj. A wiesz, że wymyśliłam 
nawet plan ucieczki? Poprosiłam Randy'ego, żeby rozpalił 
ogień, wiedząc, że komin jest zatkany. Miałam nadzieję, że 
będzie pełno dymu, Randy mnie rozwiąże, żebym mogła 
wyjść na dwór, i wtedy jakoś ucieknę. Niestety, okazało się, 
że on sprawdził komin i wyjął z niego ptasie gniazdo. 

- Ciekawe, czy nie było to gniazdo rudzików. Mój ojciec 

często powtarza, że zniszczenie gniazda rudzików przynosi 
nieszczęście. Coś w tym musi być. 

Dylan, nie chcąc rozstawać się z Abbie ani na sekundę, 

jechał z nią na Podróżniku, a Dzika biegła za nimi. 

- Z czymś mi się to kojarzy... - szepnęła, opierając się 

mocniej o jego plecy. - Z czymś przyjemnym. Trzeci raz jadę 
w twoim siodle, prawda? 

- Moje siodło jest gotowe... - szepnął cicho prosto do jej 

ucha. Wsunął dłoń pod jej udo. 

- Rób tak dalej, a nie będę wiedziała, kto jest jeźdźcem, 

a kto siodłem - westchnęła. 

- Albo podwójnym jeźdźcem. 
- Odwiedzisz mnie pod prysznicem? - szepnęła do niego 

przez ramię. - Postaram się, żebyś tego nie żałował. 

Kątem oka zauważyła grupę ludzi stojących przed jej do­

mem. Byli jednak za daleko, żeby mogła rozpoznać sylwetki. 

- Wygląda na to, że ktoś zorganizował ekipę poszuki­

wawczą. 

background image

144 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Oczywiście... 

Sposób, w jaki to powiedział, zaniepokoił ją. 

- Słuchaj, co to za ludzie? 
- Moja rodzina. 
- Twoja rodzina? - Spojrzawszy na niego przerażonym 

wzrokiem, wyprostowała się gwałtownie, jakby połknęła kij, 
i odsunęła od niego najdalej, jak mogła. - Co oni tu robią? 
Nie jestem w fonnie. Wyglądam jak wrak! Jak stara wiedźma! 
Pomyślą, że... 

- Pomyślą, że jestem największym szczęściarzem na 

ziemi. 

- Nie moglibyśmy podjechać do domu od tyłu? Myślisz, 

że już na to za późno? 

- Daj spokój. Czym się denerwujesz? Po takim dniu spo­

tkanie z moją rodziną to małe piwo. 

- Tak, łatwo ci mówić, bo to twoja rodzina - powiedziała 

smętnie, kiedy Dylan zatrzymał Podróżnika przed stajnią. 
- Jak twoja noga? - spytała, kiedy rycerskim gestem pomógł 

jej zsiąść z konia. 

- Nie może się doczekać kąpieli pod prysznicem z długo­

nogą blondynką. 

- Znam taką jedną. - Abigail zsunęła mu z głowy kape­

lusz i pocałowała go. 

- Hej, braciszku - zawołał Michael. - Przyjechaliśmy ci 

pomóc, ale zdaje się, że całkowicie panujesz nad sytuacją. 

- Na to wygląda. 

Shem i Hondo zajęli się końmi. Dylan otwierał już usta, 

żeby przedstawić Abigail rodzinie, kiedy wpadła między nich 

Raj. Przez chwilę nie mogła złapać tchu, a potem obie dziew­
czyny jednocześnie rzuciły się sobie na szyję. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

145 

- Przepraszam. - Raj zwróciła się do Michaela. - Nie 

chciałam zakłócić rodzinnego spotkania. 

- Jesteśmy jak rodzina. Ciebie to też dotyczy, Ziggy - po­

wiedziała Abigail, kiedy ekscentryczny artysta podszedł, żeby 

ją uściskać. 

- Jakim cudem udało ci się tak szybko przyjechać? - Dy­

lan postanowił skorzystać z ogólnego zamieszania, żeby po­
rozmawiać z Michaelem. 

Zanim jego brat otworzył usta, jakaś kobieta, szatynka z wło­

sami do ramion, rzuciła się Dylanowi w ramiona. Abigail zasta­
nawiała się, co o tym myśleć, ale tylko do chwili, kiedy zoba­
czyła jej twarz. Podobieństwo rodzinne było uderzające. 

Bez trudu odczytując spojrzenie Dylana skierowane do 

niego ponad głową ich siostry, Michael rozłożył bezradnie 
ręce i w lakoniczny sposób wyjaśnił mu sytuację. 

- Gaylynn z Hunterem przyjechali do Chicago odwiedzić 

rodziców. Dlatego do ciebie zadzwoniłem. Po tym, co mi 
powiedziałeś, postanowiliśmy z Hunterem wsiąść w samolot 
i spróbować wam pomóc. 

- Hunter pracuje w policji - wyjaśnił Abbie Dylan. - Po­

za tym, że jest facetem, który nie wiadomo za jakie grzechy 
dał się usidlić mojej siostrze. 

- Hunter ma kuzyna w liniach lotniczych... 
- Hunter ma setki kuzynów - wtrąciła się Gaylynn, uwal­

niając wreszcie Dylana z siostrzanego uścisku. 

- W każdym razie mieliśmy przylecieć tu sami... 
- Tylko że Gaylynn i ja nie chciałyśmy o tym słyszeć 

- dokończyła za niego Brett. - Cześć, jestem Brett Janos. 
Jedyna normalna osoba w tej rodzinie. - Wyciągnęła rękę do 

Abigail. - I żona Michaela. Zorientowałaś się na pewno, że 

background image

146 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Gaylynn jest siostrą Dylana i Michaela. A ten cichy mężczy­
zna, który stoi za mną i próbuje nie wybuchnąć śmiechem, to 
Hunter Davis, mąż Gaylynn. 

- Brett nie jest jedyną normalną osobą w tej rodzinie - po­

wiedział Hunter z południowym akcentem. - Ja też uważam 
się za normalnego. 

- Widzę, że masz dobre samopoczucie, Hunter - powie­

dział Michael. - Słyszałem o twoim nieporozumieniu z piłą 
elektryczną. Jeśli to jest normalne... 

- Wymyśl inny temat do żartów! - oburzyła się Gaylynn. 

- Niewiele brakowało, a zginąłby na miejscu. 

- Michael z Hunterem przyjaźnią się od dziecka - wyjaś­

nił Dylan Abigail, a potem odwrócił się do Michaela. -
A gdzie jest Hope? Pewnie moja urocza bratanica potrafi już 
wymówić imię wujka Dylana. 

- Została w Chicago pod opieką rodziców. No więc przed­

stawisz nam wreszcie damę swojego serca? 

- Abbie Turner, kobieta, z którą zamierzam się ożenić. 
Abigail osłupiała. 
- Nie martw się. - Brett poklepała ją po ramieniu. - Mi­

chael zrobił to identycznie. Dobre maniery nie są zaletą Ja­
nosów. 

- Witaj w rodzinie! - Gaylynn uścisnęła Abigail, a potem 

spojrzała triumfalnie na Dylana. 

- Widzisz, mówiłam, że cygańska szkatułka zrobi swo­

je... 

- Jaka szkatułka? - Abigail otworzyła szeroko oczy. 
- Nie powiedziałeś jej?! 
- Ostatnio byłem bardzo zajęty. 
- Ratowaniem dam? - spytał Michael. 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI 1 CZAS MIŁOŚCI 

147 

Rozbawiona sytuacją, Abigail przyglądała się rodzinie Dy-

lana w milczeniu. Na pewno bardzo się kochali. Byli dość 
hałaśliwi. Najspokojniejszym i najbardziej skrytym z Jano­
sów wydawał się Michael. Za to Brett, żywa jak srebro, bez­
pośrednia, z pewnością mocno stąpająca po ziemi, była jego 
przeciwieństwem. 

Gaylynn to prawdziwy wulkan energii. Przed jej wzrokiem 

nic się nie ukryło. O wiele niższa od swojego męża, Huntera, 
musiała być jego oczkiem w głowie. 

Zarówno Michael, jak i Hunter mieli wypisaną na twa­

rzach pewność siebie, ale nie tak ogromną jak Dylan. 

Poczuła dotknięcie czyjejś ręki. Za jej plecami stał Shem. 

Z pełnym pokory wyrazem twarzy Przestępował z nogi na nogę. 

- Moim ojcowskim obowiązkiem jest przeprosić za za­

chowanie Randy'ego. Na prośbę Dylana zadzwonili do mnie 
z policji i wszystko mi opowiedzieli. Przepraszam... Spakuję 
swoje rzeczy i do jutra zniknę ci z oczu. 

- Proszę cię, Shem - przerwała mu Abigail. - To nie twoja 

wina. Jeżeli odjedziesz, utracę ranczo. Nie poradzimy sobie 
bez ciebie. 

- Jesteś pewna, że chcesz, abym tu został? 
- Na sto procent. I nie wiń się za to, co zrobił Randy. 

Myślę, że poczujesz się lepiej, jeśli ci powiem, że tak napra­
wdę on wcale nie chciał mnie skrzywdzić. Próbował mnie 
bronić przed Hossem. 

- Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. 

Shem odszedł, a do świadomości Abigail dotarło, że wciąż 

jest w brudnym, nie zmienianym od wczorajszego popołudnia 

ubraniu. Spotkanie rodzinne może trwać i bez niej, przynaj­
mniej na czas kąpieli... niestety samotnej. 

background image

148 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Dziesięć minut później była już na dole, z mokrymi wło­

sami zawiniętymi w ręcznik, w czystych dżinsach i koszuli, 

pachnąca konwaliami. 

Dylan kręcił się koło niej jak kwoka - usadził na kanapie, 

podłożył pod plecy poduszki, nie odwracał od niej wzroku 
dłużej niż na chwilę. Z ukradkowych, rozbawionych spojrzeń 
Gaylynn i Michaela wywnioskowała, że było to nowe oblicze 
ich brata. 

- Niczego mi nie brakuje. - Abigail pociągnęła Dylana za 

rękaw, zmuszając, żeby usiadł koło niej, zamiast robić zamie­
szanie. - Powiedz mi coś więcej o tej szkatułce. 

- Jest w niej zaklęty miłosny urok - odezwała się Gay­

lynn, podejrzewając, że jej brat, wpatrzony maślanymi oczami 
w Abbie, nie usłyszał nawet, co powiedziała. - Należy do 
naszej rodziny od wielu pokoleń. 

- Legenda mówi - przerwał jej Michael - że co drugie 

pokolenie Janosów będzie znajdowało miłość dosłownie tam, 

gdzie jej będzie szukać - wzrokiem - po otwarciu szkatułki. 

- Jak zwykle musiałeś zacząć od końca - powiedziała 

z pretensją Gaylynn. 

- Bo ty zaczynasz i nigdy nie wiadomo, o czym dokładnie 

mówisz. 

- Opuściłeś najważniejszą część tej historii. - Gaylynn nie 

dawała za wygraną. - O tym, że pewna młoda Cyganka za­

kochała się w nic niewartym arystokracie, który nie odwzaje­
mniał jej uczucia. Zrozpaczona dziewczyna zamówiła u starej 
wróżki miłosne zaklęcie, które okazało się nieskuteczne. Za­
działało dopiero w następnym pokoleniu - cóż, drobna fu­

szerka! Odtąd, tak jak powiedział Michael, ten, kto otwiera 
szkatułkę, zakochuje się w pierwszej osobie przeciwnej płci, 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

149 

którą zobaczy. Z wzajemnością! Mogę przysiąc, że ze mną i 
z Hunterem tak właśnie było. . 

- Wariowałaś na punkcie Huntera, kiedy miałaś trzynaście 

lat - powiedział Dylan. 

- A Michael i Brett? A teraz miłosny urok połączył ciebie 

z Abigail. To ją zobaczyłeś, kiedy po raz pierwszy otworzyłeś 
szkatułkę. 

- Mówiłem ci, że to sama Abbie rzuciła na mnie urok. 

Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, od razu wiedziałem, że 
wpadłem. Szkatułka dotarła do mnie później. 

- A co powiesz o swoim śpiewaniu? 
- Śpiewaniu? -jęknął Michael. - Nie, Dylan, tylko nie to, 

błagam! 

- Dylan ma piękny głos - wystąpiła w jego obronie 

Abbie. 

- W takim razie nie ma o czym mówić - powiedział sta­

nowczo Michael. - Szkatułka jest czarodziejska i koniec. 

- Michaela zaczarowała tak, że na jego widok dzieci pi­

szczą z radości - poparła go Brett. - Przedtem zupełnie nie 
miał do nich podejścia. 

- Podobno myślicie o założeniu rodziny zastępczej. Fan­

tastyczny pomysł - powiedział Dylan. 

- Dzięki. Mój teść uważa, że kluczyk, który jest w szka­

tułce, otworzył serce Michaela. 

- Jaki kluczyk? Wyjąłem z niej płaski kamień.., 
- Kamień? - oburzył się Michael. - Co ty opowiadasz? 

W środku był srebrny, grawerowany kluczyk. Mam nadzieję, 
że go nie zgubiłeś! 

- Obaj zwariowaliście! - powiedziała Gaylynn. - Żaden 

kamień ani kluczyk. W szkatułce był piękny stary medalion. 

background image

150 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- O co my się kłócimy? - Dylan ruszył do drzwi. - Idę po 

nią i zobaczycie na własne oczy, co jest w środku. 

Kiedy wrócił i otworzył z namaszczeniem szkatułkę, oka­

zało się, że jest pusta. 

- Świetnie! Zgubiłeś medalion. 
- I kluczyk. 
- Mówię wam, że był w niej płaski kamień! Przysięgam. 
- Co to jest? - Abigail zauważyła dwa słowa wypalone 

w drewnianym dnie szkatułki. 

- Nie wiem. Nie zauważyłem tego wcześniej... 
- Ani ja... - powiedziała Gaylynn. - Wiecie, o czym my­

ślę? Przeczytałam o tej szkatułce dosłownie wszystko, co zna­
lazłam w rodzinnych kronikach. I nie znalazłam ani słowa 

o jakiejś jej zawartości. Zastanawiam się, czy to możliwe, że 
każde z nas widziało w środku to, co powinno zobaczyć. Mi­
chael zobaczył klucz, bo potrzebował kogoś, kto otworzy mu 
serce. Zawsze był trochę sztywny, spięty - dodała z uśmie­
chem. - Ale Brett jest na najlepszej drodze, żeby go z tego 
wyleczyć. A ja... ja zobaczyłam medalion. Był jak odznaka 
honorowa, coś, co dostaje się w uznaniu zasług. I rzeczywi­

ście, ten medalion dał mi siłę, kiedy jej najbardziej potrzebo­

wałam. Możliwe, że nie byłabym w stanie uratować Hunte­
rowi życia, gdyby nie ten medalion. 

- A płaski kamień? - zapytał Dylan. - Do czego mi się 

przydał? 

Gaylynn milczała przez chwilę, marszcząc czoło, aż nagle 

jej oczy rozjaśniły się, 

- Wiem! Jesteś pewien, że ten kamień był płaski? 
- Tak, nigdy nie widziałem podobnego. 
- Zawsze byłeś w drodze, jak toczący się kamień. Płaski 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 5 1 

kamień nie może się toczyć. To znaczy, że skończyły się dla 
ciebie czasy włóczęgi. 

- A co znaczą te dwa słowa? - zapytała Abigail. 
- To po węgiersku - odparł Michael. 
-. Zadzwoń do domu i spytaj tatę. - Dylan podał mu sto­

jący koło łóżka telefon. 

- To ja, Michael, tato. Nie, nie, nie oddawaj słuchawki 

Hope... Cześć, mała lejo. Jak się czuje córeczka tatusia? To 
świetnie, kochanie. A teraz poproś do telefonu dziadka. -
Z wypiekami na twarzy, Michael odwrócił się plecami do 
reszty rodziny, żeby pożegnać się z Hope kilkoma niezrozu­
miałymi dziecięcymi dźwiękami. 

Abigail zauważyła, że Hunter i Gaylynn omal nie wybu­

chnęli śmiechem, podczas gdy Brett patrzyła na Michaela 
z bezgranicznym uwielbieniem. 

- Tato, posłuchaj, chcemy cię zapytać o coś, co doty­

czy magicznej szkatułki. Czy wiesz, co powinno być w środ­
ku? Wiem, że mówiłem ci o kluczyku, ale Gaylynn i Dylan 
znaleźli coś innego. Mówisz, że na tym polega jej moc ma­
giczna? A co znaczy... - Michael przeczytał wyraźnie 
dwa węgierskie słowa. - Co? Przestań się śmiać i po­
wiedz, co one znaczą. Co? Nie rozumiem. Czy ty nie je­
steś pod wpływem palinki? Dobrze, dobrze, więc powiedz 
mi wreszcie, co znaczą te dwa słowa. Aha. Dzięki, tato. Za­
dzwonię później. I przestań się wreszcie śmiać, bo dostaniesz 

ataku. 

- No i co? - zapytała niecierpliwie Gaylynn. - Co znaczą 

te słowa? 

- Miłosne czary. 

background image

1 5 2 CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

- Nie mogę uwierzyć, że nareszcie jesteśmy sami! - Dy­

lan westchnął z ulgą. 

- Mam nadzieję, że twoja rodzina jakoś zniesie tę noc. 
- Nie martw się. Zastanawiam się raczej, jak my ją znie­

siemy na takim wąskim łóżku. 

Abigail oddała swój pokój Michaelowi i Brett, a Gaylynn 

z Hunterem mieli spać na rozkładanej kanapie w pokoju 

dziennym. Dylan wolał zostać w swoim domku, a Abigail 
było wszystko jedno, gdzie... byle z Dylanem. 

- Chyba jakoś wytrzymamy do rana na tym łóżku - po­

wiedziała z drwiąco powściągliwym uśmiechem, rozpinając 
guziki jego koszuli. 

- Uwielbiam zapach konwalii - szepnął, gładząc brodą jej 

szyję. 

- Chciałam ci powiedzieć tylko jedno, Dylanie Janos. 
- Co takiego? 
- Kowboju, powstań! 

background image

EPILOG 

- Boże, Raj, powiedz, że ja nie oszalałam. - Abigail sku-

bała nerwowo koronkowy rękaw ślubnej sukni. 

- Nie oszalałaś'. 
- Tylko tak mówisz. 

- Hej, co tu się dzieje? - spytała Gaylynn. 

- Strach ją obleciał. 

- Spodziewałam się tego. To normalne. 
- Spodziewałaś się? - powtórzyła Brett, która, Wchodząc 

do pokoju, usłyszała tylko ostatnie słowo. - Nie chciałaś przy­
padkiem powiedzieć „spodziewam się"? Hunter powiedział 
mi, że jesteś w ciąży. Gaylynn, tak się cieszę! 

- Sama ci powinnam powiedzieć, ale... 

- Wiem - odpowiedziała spokojnie Brett. - Nie chciałaś 

mi sprawiać przykrości. Posłuchaj, ja nigdy nie urodzę włas­
nego dziecka, ale to nie znaczy, że nie będziemy mieć dzieci. 
Adoptowaliśmy już Hope i chcielibyśmy z Michaelem zało­
żyć dom dziecka, taki z prawdziwego zdarzenia. Mamy już 
na oku pewną posiadłość. Wszystko dobrze się układa. Wam 
też się ułoży - szepnęła do Abigail. - Będziesz miała wspa­

niały ślub. Przestań się denerwować. 

- Dziękuję, jesteście kochane - powiedziała drżącym gło­

sem Abbie. - Ale ja naprawdę nie mogę w to uwierzyć. Czy 
to możliwe, żeby wszystko, bez wyjątku, układało się dobrze? 

background image

154 

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI 

Może aż za dobrze... Nawet mój ojciec lubi Dylana, a on 
nikogo w pełni nie akceptuje. 

- Dylan ma w sobie coś takiego, czym zjednuje sobie 

ludzi - powiedziała z dumą Gaylynn. - A wiecie, co to jest? 
Niewzruszona pewność siebie. 

- Michael, powiedz mi, że nie oszalałem. - Dylan kręcił 

nerwowo szyją, poprawiając po raz kolejny muszkę. 

- Nie ma lekko, trzeba swoje odcierpieć. 
- Daj mu spokój - powiedział Hunter. - Swoją drogą, jak 

ja się cieszę, że zdecydowaliśmy się na cichy ślub. Dylanie, 

czy Gaylynn ci powiedziała, że spodziewamy się dziecka? 

- Nie. 
- Za dziesięć minut bierzesz ślub - przypomniał mu Mi­

chael. - Pospiesz się. 

- Za dziesięć minut? 
- Ano! - powiedzieli unisono Hunter z Michaelem. 
- Nieźle. Ale mam z was pożytek! Gdzie jest tata? 
Jakby na zawołanie, Konrad Janos wszedł do pokoju. 
- Dylanie, synu, czy masz zamiar spóźnić się na własny 

ślub? Mój Boże... moje najmłodsze dziecko się żeni... - Star­
szy pan otarł z policzka łzę. 

- Hej - zażartował Dylan - czy to nie pan młody powi­

nien płakać w takiej chwili? 

Konrad uścisnął syna z taką siłą, że omal nie połamał mu 

żeber. 

Abbie, wsparta na ramieniu swojego ojca, szła do ołtarza, 

nie wierząc, że to wszystko dzieje się na jawie. Ślub jej 
marzeń. Nie wymyśliłaby nigdy piękniejszej sceny. Dylan 

background image

CZAS WŁÓCZĘGI I CZAS MIŁOŚCI  1 5 5 

wyglądał tak wspaniale w swoim odświętnym kowbojskim 
stroju... Kochała go. Nie miała co do tego żadnych wątpli­
wości. 

A jednak czuła, że jest u krańca wytrzymałości nerwowej 

i zaraz wpadnie w panikę, kiedy Dylan pochylił się nad nią, 
szepcząc do ucha: 

- Kowboju, powstań. 
Jego uśmiech był zaraźliwy. Tak jak jego miłość. W jednej 

chwili panika zniknęła. Abbie już nie bała się, że nie będzie 
w stanie powtarzać słów małżeńskiej przysięgi. 

- Trzymam cię za słowo, kowboju! 

KONIEC