background image

 

background image

 

PROLOG 

 

 

Conor Broekhart urodził się, by latad, a mówiąc precyzyjniej: urodził się 
podczas  lotu.  Chod  jego  legenda  pełna  jest  fantastycznych  historii,  to 
gdyby nie tysiące świadków, najtrudniej byłoby uwierzyd w opowieśd o 
jego  pierwszym  locie  latem  1878  roku.  Co  więcej,  relację  o  jego 
narodzinach  w  balonie  na  ogrzane  powietrze  można  przeczytad  w 
archiwalnych  numerach  francuskiej  gazety  „Le  Petit  Journal", 
dostępnych za niewielką opłatą w Librairie Nationale. 

Nad artykułem znajduje się wyblakła czarno-biała fotografia. Jak na 

tamte czasy jest bardzo ostra. Wykonał ją reporter, który akurat wtedy 
znalazł się z aparatem w ogrodach Trocadero. 

Na  zdjęciu  łatwo  rozpoznad  kapitana  Declana  Broekharta,  a  także 

jego  żonę,  Catherine.  On  przystojny,  ubrany  w  karmazynowo-złoty 
mundur  regimentu  strzelców  wyborowych  Wysp  Saltee,  ona 
poruszona,  lecz  uśmiechnięta.  Bezpieczny  w  ramionach  ojca  leży  zaś 
malutki  Conor.  Ma  już  blond  czuprynę  Broekhartów  oraz  szerokie, 
mądre  czoło  matki.  Przyszedł  na  świat  zaledwie  przed  dwudziestoma 
minutami,  a  za  sprawą  gry  światła  lub  może  błędu  fotografa  można 
odnieśd wrażenie, że wzrok malca jest skupiony. To oczywiście nie- 

 

 

 

background image

możliwe.  Gdyby  jednak  tak  było,  pierwszym  widokiem  malutkiego 
Conora  stałoby  się  bezchmurne  francuskie  niebo.  Nic  dziwnego,  że 
został tym, kim został. 

Paryż, lato 1878 r. 

Tegoroczna  Wystawa  Światowa  miała  byd  bardziej  spektakularna  niż 
wszystkie dotychczasowe. Spodziewano się ponad tysiąca wystawców z 
każdego zakątka globu. 

Kapitan  Declan  Broekhart  przybył  do  Paryża  z  Wysp  Saltee,  gdyż 

nalegał na to król. Catherine towarzyszyła mu z własnej woli, ponieważ 
była  naukowcem  i  pragnęła  na  własne  oczy  ujrzed  szumnie 
zapowiadaną  Galerie  des  Machines,  a  w  niej  wynalazki,  które  miały 
zapewnid ludzkości lepszą przyszłośd. Król Mikołaj wysłał ich do Paryża, 
aby  zbadali  możliwośd  utworzenia  dywizjonu  balonów  do  ochrony 
Muru Saltee. 

Trzeciego  dnia  wizyty  paostwo  Broekhart  udali  się  lekkim 

powozem  przez  Avenue  de  l’Opera  do  ogrodów  Trocadero,  gdzie 
Wydział Lotnictwa przeprowadzał pokaz balonowy. 

-  Czujesz? - spytała Catherine. Wzięła męża za rękę i położyła ją 

sobie na brzuchu. - Nasz synek kopie. Chce się wydostad i zobaczyd te 
cuda na własne oczy. 

Declan się roześmiał. 
-  Będzie musiał, a może musiała poczekad. Za sześd tygodni świat 

wciąż tu będzie. 

Kiedy  paostwo  Broekhart  przybyli  do  ogrodów  Trocadero,  ujrzeli 

eskadrę  lotniczą  w  cieniu  Statuy  Wolności,  a  właściwie  jej  głowy.  Po 
ukooczeniu  statuę  planowano  przekazad  Stanom  Zjednoczonym,  lecz 
tymczasem pokazywano jedynie głowę. 

 

 

 

background image

Jej  miedziana  konstrukcja  przydmiewała  większośd  pozostałych 
eksponatów. Można było sobie jedynie wyobrażad, jak kolosalna będzie 
całośd, która stanie na straży nowojorskiego portu. 

Na  trawniku  odgrodzonym  aksamitną  liną  dla  ochrony  przed 

gapiami  eskadra  lotnicza  napełniła  sterowiec  powietrzem.  Declan 
Broekhart  podszedł  do  wartownika  i  podał  mu  zaproszenie  od 
ambasadora Francji na Wyspach  Saltee. Po kilku minutach dołączył do 
nich kapitan eskadry, Victor Vigny. 

Był  gibkim,  śniadym  mężczyzną  o  zakrzywionym  nosie  oraz 

kruczoczarnej czuprynie, która sterczała na sztorc niczym szczotka. 

-  Bonjour,  panie kapitanie  -  rzekł,  ściągając  białą  rękawiczkę, by 

serdecznie uścisnąd dłoo oficera Wysp Saltee. — Czekaliśmy na pana. - 
Francuz ukłonił się nisko. - A pani to z pewnością madame Broekhart. - 
Vigny  spojrzał  na  list,  udając  zmieszanie.  -  Ależ  madame,  nie 
wspomniano ani słowem o pani olśniewającej urodzie. 

Francuz  powiedział  to  z  tak  czarującym  uśmiechem,  że  paostwo 

Broekhart nie byli w stanie się obrazid. 

-  A zatem, kapitanie -  rzekł Vigny, teatralnym  gestem wskazując 

balon - przedstawiam „Le Soleil", czyli Słooce. Co pan sądzi? 

Sterowiec  był  niezaprzeczalnie  wspaniały.  Podłużna,  złotawa 

powłoka,  kołysząca  się  łagodnie  nad  obciągniętym  skórą  koszem. 
Jednak  Declana  Broekharta  nie  interesowała  dekoracja,  lecz  szczegóły 
techniczne. 

-  Ma nieco bardziej zaostrzony kształt niż wszystkie, które dotąd 

widziałem — zauważył. 

 

 

 

background image

-  Dzięki  temu  jest  aerodynamique  -  wyjaśnił  Vigny.  –  Sunie  po 

niebie, jak przystało na imię, które nosi. 

Catherine wysunęła ramię z objęcia męża. 
-  Mieszanka bawełny i jedwabiu  - stwierdziła, odchylając  głowę, 

aby przyjrzed się balonowi. - Dwa śmigła na koszu. Niezgorsza maszyna. 
Jaką osiąga prędkośd? 

Vigny  ego  zaskoczyły  tak  fachowe  uwagi  w  ustach  kobiety,  lecz 

zatuszował  zdumienie  kilkoma  szybkimi  mrugnięciami,  po  czym  bez 
zająknienia udzielił odpowiedzi. 

-  Dziesięd mil na godzinę. Z pomocą bożą i przy dobrym wietrze. 
Catherine odchyliła skórzaną plandekę, odsłaniając pleciony kosz. 
-  Wiklina  i wierzba  -  stwierdziła.  -  Dobra  amortyzacja.  Vigny  był 

oczarowany. 

Tak,  absolument.  Ten  kosz  wytrzyma  piędset  godzin  lotów. 

Francuskie kosze są najlepsze na świecie. 

-  Tres bien - odrzekła Catherine. 
Podciągnęła  spódnicę  i  weszła  do  kosza  po  drewnianych 

schodkach, wykazując się godną podziwu zręcznością jak na kobietę w 
ósmym  miesiącu  ciąży.  Obaj  mężczyźni  ruszyli  ku  niej,  chcąc 
zaprotestowad, ona jednak nie pozwoliła im nic powiedzied. 

-  Przypuszczam, że o aeronautyce wiem więcej niż obaj panowie. 

I zaprawdę nie przebyłam Morza Celtyckiego tylko po to, żeby stad na 
polu,  podczas  gdy  mój  mąż  będzie  poznawał  jeden  z  cudów  tego 
świata. 

Catherine powiedziała to z absolutnym spokojem, lecz tylko tuman 

nie zauważyłby żelaznej stanowczości w jej głosie.  

Declan westchnął. 
 

 

 

background image

-  Niech tak będzie. Jeśli tylko kapitan Vigny się zgodzi. 
W  odpowiedzi Vigny,  jak to Francuz, jedynie  wzruszył  ramionami. 

Gest  ten  zdawał  się  mówid:  Czy  się  zgodzę?  Żal  mi  człowieka,  który 
spróbuje stanąd tej kobiecie na drodze. 

Catherine się uśmiechnęła. 
-  Dobrze, zatem postanowione. Wyruszamy? 

 
Tego  popołudnia,  tuż  po  trzeciej,  „Le  Soleil"  zwolnił  kotwice  i  prędko 
zaczął się wznosid na wysokośd ponad stu metrów. 

-  Jesteśmy  w  niebie  -  westchnęła  Catherine,  mocno  ściskając 

dłoo męża. 

Młode  małżeostwo  spojrzało  wzwyż,  do  wnętrza  balonu.  Jedwab 

skrzył  się  od  słooca  i  migotał  pod  wpływem  wiatru.  Złote  fale 
przesuwały  się  po  powłoce  z  pomrukiem  podobnym  dalekim 
grzmotom. 

Widoczne  w  dole  ogrody  Trocadero  przypominały  szmaragdowe 

jeziora, których powierzchnię, niczym Tytan z legendy, przebijała głowa 
Statuy Wolności. 

Vigny  obsługiwał  niewielki  silnik  parowy,  który  napędzał  dwa 

śmigła. Na szczęście wiatr wydmuchiwał dym z kosza. 

-  Robi  wrażenie,  non?  -  zawołał  Francuz,  przekrzykując  huk 

silnika. - Ile sztuk macie zamiar zamówid? 

Declan udawał, że mu to nie imponuje. 
-  Może ani jednej. Nie wiem, czy te malutkie śmigła dałyby radę 

oceanicznym wiatrom. 

Vigny  już  chciał  stanąd  w  obronie  zalet  swego  napędzanego  parą 

sterowca,  kiedy  po  niebie  rozniósł  się  ostry,  głuchy  trzask.  Odgłos  był 
dobrze znany obu żołnierzom. 

-  Strzał - orzekł Vigny, spoglądając ku ziemi. 
 

 

 

background image

-  Karabin  -  stwierdził  ponuro  Declan  Broekhart.  Jako  kapitan 

regimentu  strzelców  wyborowych  dobrze  znał  ten  dźwięk.  -  Daleki 
zasięg. Może broo marki Sharps. O, tam. 

Nad zachodnim skrajem ogrodu unosiła się strużka siwego dymu. 
-  Dym z wystrzału - zauważył Vigny. - Trzeba sobie zadad pytanie, 

kto mógł byd celem. 

Zbędne  pytania,  momieur  -  odrzekła  drżącym  głosem  Catherine.  - 

Proszę spojrzed wzwyż. Balon. 

Mężczyźni zaczęli szukad otworu w złotej powłoce. Obaj znaleźli po 

jednym.  Kula  weszła przez dolną częśd  po  prawej burcie  i  wyszła górą 
po lewej. 

-  Dlaczego jeszcze żyjemy? - zastanawiał się Declan. 
-  Od kuli nie zapłonął wodór - wyjaśnił Vigny. - Co innego, gdyby 

wystrzelono pocisk zapalający. 

Catherine była wstrząśnięta. Po raz pierwszy w swym krótkim życiu 

stanęła oko w oko ze śmiercią, i to nie tylko własną. Wchodząc do kosza 
balonu,  naraziła  na  niebezpieczeostwo  życie  dziecka.  Osłoniła  brzuch 
ramionami. 

-  Musimy lądowad. Prędko. Zanim pęknie powłoka. 
W  ciągu następnych  pełnych  napięcia minut  Vigny  dowiódł swych 

aeronautycznych umiejętności. Przysiadł na krawędzi kosza, jedną ręką 
chwycił  słupek,  a  drugą  linkę  gazu.  Stopą  pchnął  ster.  „Le  Soleil" 
łagodnie  skręcił.  Vigny  zamierzał  wylądowad  na  terenie  ogrodzonym 
aksamitną liną. 

Declan Broekhart pozostał przy żonie. Chociaż Catherine była silna i 

uparta,  strzał  mocno  nią  wstrząsnął.  Wskutek  tego  przyspieszyły  się 
narodziny  dziecka.  Organizm  kobiety  zrozumiał,  że  znajduje  się  w 
śmiertelnym niebezpieczeostwie, toteż większe szansę przeżycia malec 
będzie miał na zewnątrz. 

 

10 

 

 

background image

Skurcz bólu  sprawił, że pod  Catherine ugięły  się  nogi.  Osunęła się 

do tyłu, przytrzymując brzuch. 

-  Nasz syn się rodzi  -  wydyszała.  -  Nie  chce  dłużej czekad.  Vigny 

niemal spadł z krawędzi. 

—  Mon  Dieu!  Ależ  madame,  to  niemożliwe.  Nie  mogę  tu  na  to 

pozwolid.  Nawet  nie  wiem,  czy  to  dobry,  czy  zły  omen.  Będę  musiał 
sprawdzid  w  podręczniku  aeronautyki.  Nie  zdziwiłbym  się,  gdyby 
konieczna była ofiara z albatrosa. 

Kiedy Vigny był zdenerwowany, miał w zwyczaju rzucad  dowcipne 

uwagi.  Jego  zdaniem  dowcip  w  chwilach  niebezpieczeostwa 
znamionował  męstwo.  To  jednak  nie  przeszkadzało  w  wykonywaniu 
obowiązków.  Sprawnie kierował sterowiec  w  stronę  obranego  miejsca 
lądowania,  rekompensując  ubytek  gazu  umiejętnymi  szarpnięciami 
linki. 

Na ciasnej podłodze kosza Catherine z trudem przygotowywała się 

do  urodzenia  dziecka.  Gdy  poczuła  ból,  mimowolnie  wyprostowała 
gwałtownie  nogę.  Kopniak  fortunnie  trafił  jej  męża  w  piszczel  i  kazał 
zapomnied o panice. 

—  Co  mogę  zrobid?  -  spytał,  starając  się  mówid  spokojnym  i 

pogodnym tonem, jakby poród w spadającym balonie był najzwyklejszą 
rzeczą pod słoocem. 

-Trzymaj  mnie  -  odparła  Catherine  przez  zaciśnięte  zęby.  —  I 

pozwól, żebym się o ciebie zaparła.  

Declan postąpił zgodnie z poleceniem. 
Równo. Niech pan leci równo! - zawołał przez ramię do Vigny’ego. 
Proszę porozmawiad z Panem Bogiem - zripostował tamten. - To on 

przysyła wiatr. 

Ich  sytuacja  była  dosyd  dobra.  Pomimo  uszkodzenia  powłoka  się 

nie rozerwała. Tymczasem Broekhartowie, skule- 

 

11 

 

 

background image

ni na podłodze, zajmowali się przyjęciem na świat nowego życia. 

Wszystko  było  na  dobrej  drodze.  Vigny  już  sobie  wyobrażał 

pierwszy  łyk  szampana,  który  zamierzał  zamówid,  gdy  tylko  postawi 
stopy na ziemi. Wtedy jednak powietrze przeszył huk dwóch kolejnych 
wystrzałów. Obie kule przebiły powłokę balonu, tym razem ze znacznie 
gorszym skutkiem. Pierwsza, podobnie jak ta wcześniejsza, przeszła na 
wylot,  ale  druga  naderwała  szew.  Rozrastające  się  pęknięcie 
błyskawicznie  pomknęło  ku  szczytowi  balonu.  Powietrze  i  uchodzący 
gaz wyły niczym banda strzyg. 

Vigny  runął  do  kosza  i  odbił  się  od  szerokich  pleców  Declana 

Broekharta.  Teraz  byli  już  w  rękach  Boga.  Wobec  tak  poważnego 
uszkodzenia  Francuz  stracił  wszelkie  panowanie  nad  lotem  sterowca. 
Opadali  z  dużą  prędkością,  a  nad  ich  głowami  łopotała  powłoka,  z 
której uchodził gaz. 

Catherine  i  Declan  nie  myśleli  o  własnym  losie,  skupieni  na  losie 

dziecka. 

-  Już  je  widzę!  -  zawołał  Declan  pod  wiatr.  -  Już  prawie  po 

wszystkim, moja droga. 

Catherine Broekhart stłumiła ściskającą  jej serce  rozpacz  i  wydała 

dziecko na świat. Malec nie płakał i od razu złapał ojca za palec. 

-  Chłopiec - oznajmił mężczyzna. - Mój silny syn.  
Catherine  nie  pozwoliła  sobie  ani  na  chwilę  odpoczynku  po 

błyskawicznym porodzie. Pochyliła się i chwyciła męża za klapę. 

-  Kapitanie, nie pozwól mu zginąd.  
To był rozkaz, jasny i wyraźny. 
 

12 

 

 

background image

Vigny zawinął noworodka w niebieską kurtkę od munduru eskadry 

lotniczej. 

-  Możemy się tylko modlid - powiedział. 
Declan Broekhart podniósł się, by samemu ocenid powagę sytuacji. 

Kosz  właściwie  swobodnie  spadał.  Pruł  na  wschód,  wprost  ku  głowie 
Statuy Wolności. Dziecko z pewnością zginęłoby na skutek zderzenia, a 
on dostał rozkaz, by do tego nie dopuścid. Ale jak to zrobid? 

Uratowało ich zrządzenie losu, przynajmniej tymczasowo. Powłoka 

wydała  ostatnie  tchnienie,  po  czym  nabiła  się  na  trzeci  i  czwarty 
promieo korony statuy. Materiał trzasnął, skłębił się i utknął pomiędzy 
promieniami, hamując zabójczy pęd kosza. 

-  Opatrznośd  nad  nami  czuwa!  -  wykrztusił  kapitan  Broekhart.  - 

Jesteśmy uratowani. 

Kosz  kołysał  się  niczym  wahadło,  przy  każdym  ruchu  ocierając  o 

policzek  rzeźby.  Brzęk  miedzianej  konstrukcji  przyciągał  gapiów  jak 
bicie  dzwonów  ściąga  wiernych  do  kościoła.  Catherine  ściskała 
noworodka,  usiłując  zamortyzowad  uderzenie.  Szwy  powłoki  pękały  z 
trzaskiem podobnym do wystrzałów z broni palnej. 

-  Balon nie wytrzyma - powiedział Vigny. - Wciąż jesteśmy sześd 

metrów nad ziemią. 

Declan kiwnął głową. 
-  Musimy przywiązad kosz do statuy.  - Chwycił kotwice i jedną z 

nich  rzucił  Francuzowi.  -  Skrzynka  najlepszego  czerwonego  wina,  jeśli 
pan trafi. 

Vigny zważył kotwicę w ręce. 
-  Szampana, jeśli łaska. 
 

13 

 

 

background image

Obaj  wyrzucili  kotwice  wysoko  pomiędzy  dwa  ostatnie  promienie 

korony posągu. Dobrze wycelowali. Kotwice odbiły się od loków rzeźby 
i  zsunęły,  wzniecając  iskry,  gdy  metal  tarł  o  metal.  Wreszcie  mocno 
zahaczyły  o  boki korony.  Declan  i Vigny  prędko  przeciągnęli  liny przez 
pierścienie na dziobie i rufie kosza i mocno zacisnęli węzły. 

W  samą  porę.  Z  trzaskiem,  który  przypominał  krzyk  morskiego 

ptaka,  materiał  powłoki  balonu  oderwał  się  od  korony  statuy.  Kosz 
opadł  o  kolejny,  przerażający  metr,  ale  wtedy  napięły  się  liny 
kotwiczne. Jęknęły, lecz utrzymały ciężar. 

-  Mój  kosz  jest  teraz  kołyską  dla  waszego  dziecka  -  wydyszał 

Vigny, po czym dodał: - Szampan. Skrzynka. Im szybciej, tym lepiej. 

Declan przykucnął, kryjąc się za krawędź kosza. Pociągnął Francuza 

za mankiet, aż i on się schował. 

-  Ten strzelec może mied więcej kuł - powiedział. 
-  Słusznie - przyznał Vigny. - Myślę jednak, że zbiegł. Przestaliśmy 

byd ogromnym  celem, a żandarmi pewnie  już  go  szukają.  Sądzę, że  to 
anarchista. Były jakieś pogróżki. 

Cały  tłum  zgromadzony  w  ogrodach  Trocadero  zebrał  się  pod 

koszem  balonu.  Ludzie  przybyli  na  Wystawę  Światową,  oczekując 
widowiska, ale teraz byli świadkami autentycznej przygody. By ratowad 
pasażerów  „Le  Soleil",  eskadra  lotnicza  podstawiła  wysokie  drabiny. 
Pierwsza zeszła Catherine, z pomocą szarmanckiego kapitana Vigny. Po 
nich pojawił się dumny ojciec z cudownie narodzonym dzieckiem w ra-
mionach.  Ludzie  aż  westchnęli  i  rzucili  się  naprzód.  Dziecko!  Kiedy 
balon  startował,  w  koszu  go  nie  było.  Zupełnie  jakby  świat  nigdy 
wcześniej nie widział noworodka. 

 

14 

 

 

background image

Urodzony  w  przestworzach!  Wyobraźcie  to  sobie.  Cudowne 

dziecko! 

Damy i panowie przepychali się bezwstydnie, pragnąc ujrzed buzię 

cherubinka. 

Patrzcie,  otworzył  oczy.  Ma  prawie  białe  włosy.  Może  to  od 

wysokości? 

Ktoś otworzył szampana. Włoski hrabia rozdawał kubaoskie ogara. 

Zupełnie  jakby  wszyscy  zgromadzeni  chcieli  uczcid  cudowne  ocalenie 
malca. Vigny chwycił butelkę i łapczywie wypił duży łyk. 

-  Ideał - westchnął, podając szampana Broekhartowi. 
-  To dziecko szczęścia. Jak je nazwiecie? 
Broekhart uśmiechnął się szeroko, nieprzytomny z radości. 
-  Myślałem  o  imieniu  Engel.  Bądź  co  bądź,  przybył  z  nieba.  A 

nasza rodzina nosi flamandzkie nazwisko. 

-  Nie,  Declanie  -  odparła  Catherine,  gładząc  synka  po  niemal 

białych włoskach. - Chociaż jest aniołem, ma czoło mojego ojca. Będzie 
się nazywał Conor. 

- Conor? - Declan udał protest. - Irlandczyk po tobie. Flamandczyk 

po mnie. To dziecko jest mieszaocem. 

Zapaliwszy dwa cygara, Vigny jedno z nich podał dumnemu ojcu. 
-  To nie czas na swary, mon ami
Declan pokiwał głową. 
-  Nigdy nie czas na swary. A zatem Conor. To mocne 
Vigny puknął w policzek statuy. 
-  Niezależnie od imienia chłopak ma dług wobec Wolności. 
To  był  już  drugi  omen  tego  dnia.  Conor  Broekhart  miał  kiedyś 

spłacid ten dług wobec wolności. Pierwszym znakiem 

 

15 

 

 

background image

były,  rzecz  jasna,  narodziny  w  powietrzu.  Możliwe,  że  nawet  bez 
przygody  w  „Le  Soleil"  chłopiec  zostałby  pilotem,  lecz  może  cos' 
zbudziło się w nim tamtego dnia. Obsesja na punkcie nieba, która miała 
zaważyd na życiu Conora Broekharta, a także wszystkich wokół niego. 
 
Kilka  dni  po  głośnych  narodzinach  Conora  kapitan  Declan  Broekhart 
wraz  z  rodziną  wypłynął  z  Francji  w  drogę  powrotną  do  maleokiego, 
niepodległego paostwa Wysp Saltee u wybrzeży Irlandii. 

Ród Trudeau  rządził tam  od  1171 roku,  kiedy  król  Anglii  Henryk  II 

ofiarował  wyspy  Raymondowi  Trudeau,  wpływowemu  i  ambitnemu 
rycerzowi. W ten sposób władca pozwolił sobie na okrutny żart, Wyspy 
Saltee  były  bowiem  jedynie  bezwartościowymi  skałami,  obsiadanymi 
przez  mewy.  Powierzając  je  Raymondowi,  Henryk  wywiązał  się  ze 
zobowiązania,  by  nadad  rycerzowi  ziemię  w  Irlandii,  a  jednocześnie 
pokazał, jaki los czeka zbyt ambitnych poddanych. 

Kiedy  Raymond  Trudeau  się  sprzeciwił,  Henryk  wygłosił  często 

przywoływane przez historyków „Pouczenie Trudeau”. 

-  Waszmośd sprzeciwia się bożemu pomazaocowi - miał wówczas 

powiedzied  Henryk.  -  Może  monsieur  Trudeau  sam  uważa  się  za 
godnego  królewskiego  tronu.  Niechaj  tak  będzie.  Z  naszego 
błogosławieostwa weźmiecie we  władanie  Wyspy  Saltee,  lecz  nie  jako 
baron. Oto czynię was ich królem. Królem Rajmundem I. Nie będziemy 
żądad hołdu ni dziesięciny tak od was, jak też od waszych potomków po 
wsze czasy, a na dodatek będziecie mied prawo nosid koronę na naszym 
dwo- 

 

16 

 

 

background image

rze.  Cokolwiek  znajdziecie  na  tych  wyspach,  jakże  obfitych  w  dobra 
wszelakie, wasze się stanie. 

Trudeau  nie  miał  wyboru:  ukłonił  się  i  wymamrotał  jakieś 

podziękowanie, chod gorzkie były słowa króla. Rycerz doznał ogromnej 
zniewagi,  ponieważ  na  Wyspach  Saltee  nie  znajdowało  się  nic  z 
wyjątkiem  ptaków  i  ich  odchodów.  Nic  tam  nie  rosło,  a  to  za  sprawą 
słonej morskiej piany, która oblewała obie wyspy podczas gwałtownych 
przypływów, pozostawiając im jedynie nazwę. 

Jednakże  Raymond  Trudeau  miał  więcej  szczęścia,  niż  mógł 

przypuszczad. Po wygnaniu rycerza na Wyspy Saltee jeden z jego ludzi, 
wypalając gniazda mew, natrafił na dziwną, lśniącą jaskinię. Okazała się 
polodowcowym  złożem  diamentów.  To  największa  kopalnia,  jaką 
kiedykolwiek  odkryto,  a  przy  tym  jedyna  w  Europie.  Henryk  uczynił 
Raymonda Trudeau królem najbardziej drogocennego skrawka ziemi na 
świecie. 

Siedemset  lat  później  władzę  wciąż  sprawował  ród  Trudeau, 

pomimo  kilkunastu  najazdów  ze  strony  Anglików,  Irlandczyków,  a 
nawet  piratów.  Słynne  mury  Saltee  oparły  się  kulom  armatnim, 
pociskom i taranom, a znamienici strzelcy wyborowi potrafili odstrzelid 
wąsy  piratowi z  odległości mili.  Na Wyspach  Saltee  istniały  tylko dwie 
specjalności: diamenty i obronnośd. 

Tamtejsze  więzienie  wypełniały  po  brzegi  najgorsze  szumowiny, 

jakie znano w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Wszyscy osadzeni pracowali w 
kopalni  diamentów,  aż  odsiedzieli  swoje  lub  umarli.  Większośd 
umierała.  Każdy  wyrok  zesłania  na  Małą  Saltee  był  wyrokiem  śmierci. 
Nikt  się  tym  specjalnie  nie  przejmował.  Wyspy  od  wieku  przynosiły 
wielu ludziom bogactwo i nikt nie chciał zmieniad status quo

 

17 

 

 

background image

Niemniej jednak nadchodziły zmiany. Na tronie Saltee zasiadł nowy 

król, Amerykanin. Mikołaj I lub też Dobry Król Mikołaj, jak nazywano go 
coraz  częściej.  Po  zaledwie  pół  roku  rządów  znacząco  poprawił  jakośd 
życia swoich trzech tysięcy poddanych. Zniósł podatki oraz wybudował 
nowoczesny  system  kanalizacji,  który  biegł  przez  miasto  Promontory 
Fort na północnym kraocu Wielkiej Saltee. 

Gdy po trzydniowym rejsie z Francji królewski jacht „Alka” zawinął 

do  portu  Saltee,  na  jego  powitanie  wyszedł  król  Mikołaj  we  własnej 
osobie.  Szczerze  mówiąc,  nie  przypominał  królów  z  tamtych  czasów: 
trzydziestosiedmiolatek  o  młodzieoczym  wyglądzie,  odziany  w  strój 
myśliwski  z  mocnej  skóry,  z  kaszkietem  na  głowie.  Miał  przystrzyżone 
bokobrody,  a  włosy  krótko  przycięte  na  wojskową  modłę.  Twarz 
ogorzałą, na czole zaś blady zygzak blizn - pamiątkę po bliskim spotka-
niu z miną przeciwpiechotną. Ktoś obcy mógłby pomyśled, że Mikołaj to 
królewski  gajowy,  ale  nigdy  -  że  to  król  we  własnej  osobie.  Nie  lubił 
pompy  i  ceremoniału  i  żył  na  tyle  skromnie,  na  ile  to  możliwe  w 
okazałym  pałacu.  W  amerykaoskiej  wojnie  secesyjnej  służył  jako 
żołnierz  i  pilot  balonów.  Ludzie  mówili,  że  w  swej  komnacie  sypia  na 
ławie przy oknie, bo łóżko jest dlao zbyt miękkie. 

Mikołaj  należał  do  nowego  pokolenia  europejskich  monarchów. 

Postanowił  wykorzystad  swą  władzę,  by  poprawid  jakośd  życia  tylu 
ludzi,  ilu  tylko  się  da.  Dobry  Król  Mikołaj.  Declan  Broekhart  kochał  go 
jak brata. 

Declan  zacumował  jacht,  po  czym  zeskoczył  na  pomost,  by 

przywitad się ze swym monarchą. 

-  Wasza Wysokośd - rzekł i skłonił się lekko. 
 

18 

 

 

background image

Król  Mikołaj  odpowiedział  ukłonem,  a  następnie  szturchnął  go  w 

ramię. 

-  Gdzieś  ty  był,  Declanie?  Zdążyłem  przeczytad  o  twoim 

cudownym dziecku z przestworzy, zanim je zobaczyłem. Mogę się tylko 
modlid, by odziedziczyło urodę po matce. 

Podczas  gdy  mężczyźni  się  śmiali,  na  trap  weszła  Catherine  ze 

swym drogocennym zawiniątkiem w ramionach. 

-  Catherine - rzekł Mikołaj, biorąc ją za rękę.  - Czy nie powinnaś 

teraz odpoczywad? 

-  Dośd  odpoczęłam  na  pokładzie.  -  Kobieta  zsunęła  kocyk, 

odsłaniając  twarzyczkę  małego  Conora.  -  A  teraz  twój  najmłodszy 
poddany chciałby poznad swego króla. 

Mikołaj zajrzał do becika i odnalazł w cieniu buzię dziecka. Ostrośd 

spojrzenia  malca  zbiła  go  z  tropu.  Miał  wrażenie,  że  chłopczyk  mierzy 
go wzrokiem. 

-  Ach - rzekł, robiąc krok do tyłu. - Jakiż on... czujny. 
-  Tak  -  odparła  z  dumą  Catherine.  -  Po  ojcu  ma  oczy  strzelca 

wyborowego. 

Jednak król Mikołaj dostrzegł więcej. 
-  Możliwe. Lecz ma także podbródek Broekhartów. Uparty aż do 

przesady.  Ale  czoło  jest  twoje,  Catherine.  Może  zostanie  naukowcem 
tak  jak  mama.  -  Połaskotał  Conora  pod  brodą.  -  Potrzebujemy 
naukowców. Z Ameryki i z Europy nadchodzi nowy świat. Wyspy Saltee 
nie  utrzymają  niepodległości,  jeśli  nie  będziemy  mieli  nic  do 
zaoferowania, a diamenty w kopalni kiedyś się wyczerpią. Naukowcy, o 
tak,  tego  właśnie  nam  trzeba.  -  Król  Mikołaj  włożył  jeździeckie 
rękawice. – Edukuj go starannie, Catherine. 

-  Dobrze, Wasza Wysokośd. 
 

19

 

 

 

background image

-  I zabierz go do pałacu. Przedstaw Izabelli. 
-  Zrobię to po śniadaniu - obiecała kobieta. 
Mikołaj uśmiechnął się smutno. 
-  Mama  Izabelli  miałaby  już  gotowy  prezent.  Idealny.  -  Przez 

chwilę król stał w bezruchu, wspominając żonę, po czym się ocknął. -A 
teraz,  Declanie,  wybacz,  że  cię  odrywam  od  rodziny,  ale  podobno  w 
Jaskini Lady Walker zagnieździli się przemytnicy opium. Tuż pod naszym 
nosem. 

-  Zajmę  się  tym,  panie.  Może  Wasza  Miłośd  odprowadzi 

Catherine do naszej kwatery? 

-  Niezła  sztuczka,  kapitanie.  -  Mikołaj  uśmiechnął  się  szeroko  i 

klasnął w dłonie. - Próbujesz mnie utrzymad z dala od zagrożenia. 

Król znów czuł podniecenie.  Jego  dusza  wojaka  już  się  cieszyła na 

to  polowanie.  W  przeciwieostwie  do  większości  doświadczonych 
żołnierzy,  zabijanie  nie  sprawiało  mu  radości.  Przemytnicy  zostaną 
skazani na roboty w kopalni diamentów na Małej Saltee, ale nie stanie 
im się krzywda, chyba że nie będzie innego wyjścia. 

-  Chodźmy, ledwie świta, a fala jest niska. Rzezimieszki nie lubią 

wcześnie wstawad, więc zaskoczymy ich we śnie. 

Król  pozdrowił  Catherine,  dotykając  daszka  czapki,  po  czym 

odmaszerował  po  molu  w  stronę  niewielkiej  grupki  jeźdźców.  W 
zasadzie  była  to  cała  konna  dywizja  armii  Wysp  Saltee.  Dwunastu 
doświadczonych kawalerzystów na irlandzkich ogierach. Dwa konie nie 
miały jeźdźców. 

Declan  bardzo  chciał pozostad z  żoną, ale  jeszcze  bardziej pragnął 

wrócid do pracy. 

-  Catherine, muszę jechad. Inaczej król zrobi sobie krzywdę w tej 

jaskini. 

 

20 

 

 

background image

-  Jedź,  Declanie.  Pilnuj  go.  Nasze  wyspy  potrzebują  Dobrego 

Króla Mikołaja. 

Kapitan  Broekhart  ucałował  żonę  i  syna,  a  następnie  ruszył  za 

królem  w  stronę  kawalerzystów.  Konie  kopytami  krzesały  z  desek 
pomostu spiralne drzazgi. 

-  Twój  ojciec  to  bohater  -  powiedziała  Catherine  malutkiemu 

Conorowi, trzymając go za  rączkę i machając nią do Declana. - A teraz 
chodźmy  do  domu, przygotujemy  się na  spotkanie  z  małą  księżniczką. 
Chciałbyś poznad księżniczkę, mój ty uparty naukowcu? 

Conor zagruchał. Chyba chciał. 

 

 

background image

 
 
 
 
 

CZĘŚĆ 1:  

 
 

BROEKHART 

 

 

background image

ROZDZIAŁ  I 

 

Księżniczka i pirat 

 

Conor  Broekhart  był  niezwykłym  chłopcem.  Stało  się  to  jasne  już 

na  wczesnym  etapie  jego  beztroskiego  dzieciostwa.  Natura  zazwyczaj 
skąpi  swych  darów  i  rozdziela  je  oszczędnie,  jednak  Conor  cieszył  się 
wszelkimi  jej  względami.  Wydawało  się,  że  odziedziczył  wszystkie 
talenty  swych  przodków:  inteligencję,  charakter  oraz  sprawnośd 
fizyczną. 

Również  jego  sytuacja  była  szczęśliwa.  Urodził  się  w  zamożnej 

społeczności,  gdzie  zasady  równości  i  sprawiedliwości  stosowano  w 
praktyce, przynajmniej z pozoru. Dorastał z mocnym przekonaniem, co 
jest  dobre,  a  co  złe,  niezmąconym  biedą  lub  przemocą.  Dla  młodego 
chłopaka  sprawa  nie  budziła  wątpliwości.  Dobra  była  Wielka  Saltee,  a 
Mała Saltee była zła. 

Teraz łatwo wyłowid pojedyncze wydarzenia z dzieciostwa Conora i 

powiedzied: „O, właśnie. Już widad, kim kiedyś będzie. Powinniśmy byli 
to  dostrzec".  Jednak  analizowanie  faktów  z  perspektywy  czasu  to 
nieprecyzyjna  metoda,  a  prawdę  mówiąc,  tylko  jedno  zdarzenie  z 
dzieciostwa  Conora  spędzonego  w  pałacu  wskazywało  na  jego 
potencjał. 

Wydarzyło się to, kiedy dziewięcioletni Conor krążył po korytarzach 

dla służby, wijących się za murami zamkowej 

 

25 

 

 

background image

kaplicy  oraz  głównego  budynku.  Jego  towarzyszką  w  tych  wypadach 
była  księżniczka  Izabella,  rok  starsza  i  bardziej  skora  do  przygód.  Byli 
niemal  nierozłączni,  zwykle  upaprani  błotem,  krwią  i  wszelkim 
paskudztwem,  tak  że  chłopca  ledwie  można  było  odróżnid  od 
księżniczki. 

Tego  właśnie  letniego  popołudnia  znudziło  im  się  szukanie 

początku  nieużywanego  komina  i  postanowili  przypuścid  atak  piratów 
na apartamenty króla. 

-  Ty  możesz  byd  kapitanem  Crowem  —  powiedział  mały  Conor, 

oblizując  sadzę  wokół  ust  —  a  ja  będę  chłopcem  okrętowym,  który 
wbija ci siekierę w głowę. 

Izabella  była  ślicznotką  o  drobnej  buzi  i  okrągłych,  brązowych 

oczach,  jednak  w  tej  chwili  przypominała  raczej  małego  pomocnika 
kominiarza. 

-  Nie, Conorze. To ty będziesz kapitanem Crowem, a ja porwaną 

księżniczką. 

-  Ale  tam  nie  było  porwanej  księżniczki!  —  powiedział  chłopak 

stanowczo,  zaniepokojony,  że  Izabella  znów  chce  nagiąd  legendę  do 
swojego widzimisię. Ostatnio dodała do zabawy jednorożca i wróżkę, o 
których w prawdziwej bajce na pewno nie było mowy. 

-  Oczywiście, że była! - odparła Izabella wojowniczo. – Była, bo ja 

tak  mówię,  a  ja  jestem  prawdziwą  księżniczką,  a  ty  urodziłeś  się  w 
balonie. 

W  ustach  Izabelli  miała  to  byd  obelga,  jednak  Conor  uważał,  że 

balon to najlepsze miejsce, w którym można przyjśd na świat. 

-  Dziękuję - odparł z szerokim uśmiechem. 
-  Ale to nic dobrego - pisnęła Izabella. - Doktor John mówi, że od 

wysokości zgniotły ci się płuca. 

 

26 

 

 

background image

-  Mam płuca lepsze niż ty. O proszę! - To powiedziawszy, Conor 

zawył ku niebu, aby pokazad, jakie są zdrowe. 

-  No  dobrze  -  rzekła  Izabella.  Była  pod  wrażeniem.  –  Ale  i  tak 

będę  porwaną  księżniczką.  A  ty  nie  zapominaj,  że  jak  mnie 
zdenerwujesz, to mogę zarządzid twoją egzekucję. 

Conor  nie  zawracał  sobie  zbytnio  głowy  egzekucją,  ponieważ 

Izabella rozkazywała go powiesid co najmniej dwanaście fazy dziennie i 
jak dotąd nic takiego nie zrobiono. Bardziej martwił go fakt, że Izabella 
okazywała się gorszą towarzyszką zabaw, niż przypuszczał. Potrzebował 
kogoś, kto chciałby się bawid w to, co lubił, czyli głównie w puszczanie 
papierowych szybowców i zjadanie robaków. Niestety ostatnio Izabella 
zbaczała  w  stronę  przebieranek  i  buziaków,  a  na  penetrowanie 
kominów  przystawała  tylko  pod  warunkiem,  że  Conor  zgodzi  się 
udawad  z  nią  parę  legendarnych  kochanków  z  celtyckiej  mitologii, 
Diarmuida i Grainne, uciekających z zamku Fionna. 

Conor, rzecz jasna, nie miał zamiaru byd legendarnym kochankiem. 

Legendarni  kochankowie  rzadko  latają  i  prawie  w  ogóle  nie  jedzą 
robaków. 

-  No dobrze - jęknął. - Będziesz porwaną księżniczką. 
-  Świetnie,  kapitanie  -  rzekła  słodkim  głosem  Izabella.  —  Teraz 

możesz mnie zaciągnąd do komnaty mojego ojca i zażądad okupu. 

-  Zaciągnąd? - powtórzył Conor z nadzieją. 
-  Na niby, a nie naprawdę, inaczej każę cię powiesid. 
Conor  pomyślał  sobie  —  z  ogromną  błyskotliwością  jak  na 

dziewięciolatka  —  że  gdyby  wieszano  go  na  każde  polecenie  Izabeli, 
szyję miałby już dłuższą niż żyrafa z Serengeti. 

-  No dobrze, to na niby. Mogę zabid każdego, kogo spotkam? 
 

27 

 

 

background image

-  Absolutnie  każdego.  Tylko  nie  papę,  bo  najpierw  muszę 

zobaczyd, jak się zmartwi. 

Absolutnie każdego! 
To już coś, pomyślał Conor, machając drewnianym mieczem, który 

przecinał powietrze jak skrzydło mewy. 

Zupełnie jak skrzydło mewy. 
 
Ruszyli przez barbakan. Ona robiła „ooo”, a on robił „grr”. Ściągali 

czułe, chod jednocześnie czujne spojrzenia mijanych ludzi. Jedyne dzieci 
mieszkające  w  pałacu  cieszyły  się  powszechną  sympatią.  Nie  były 
rozpieszczone,  a  kiedy  w  pobliżu  przebywali  rodzice,  wykazywały  się 
nawet  niezgorszymi  manierami,  lecz  jednocześnie  miały  lepkie  palce  i 
podczas  codziennych  eskapad  podkradały,  co  tylko  im  przyszło  do 
głowy. 

Ostatnio 

pewnemu 

włoskiemu 

rzemieślnikowi, 

zajętemu 

pozłacaniem  aniołka,  zniknął  pędzel  oraz  tacka  ze  złotymi  listkami. 
Złoto  znaleziono  potem  na  skrzydłach  martwej  od  tygodnia  mewy, 
którą „ktoś” próbował puścid z Muru jak latawiec. 

Izabella  i  Conor  przeszli  przez  most  i  dotarli  do  donżonu,  gdzie 

mieściła się rezydencja króla, gabinet oraz sale  audiencyjne.  Zwykle w 
tym miejscu para natrafiłaby na dobroduszny opór ze strony strażnika. 
Jednak  przed  chwilą  sam  król  wychylił  się  przez  okno,  rozkazując  mu 
wskoczyd  na  statek  do  Wexfordu  i  postawid  w  jego  imieniu  dziesięd 
szylingów  na  upatrzonego  konia  w  plażowej  gonitwie  w  Curracloe.  W 
pałacu  co  prawda  zainstalowano  telefon,  ale  jeszcze  nie  pociągnięto 
linii  na  główny ląd, a bukmacherzy  odmawiali  przyjmowania  zakładów 
za pośrednictwem komunikatów chorągiewkami. 

 

28 

 

 

background image

Tylko  przez  dwie  minuty,  ku  uciesze  księżniczki  i  pirata,  donżon 

pozostawał  niestrzeżony.  Wmaszerowali  do  środka,  jakby  to  był  ich 
zamek. 

-  Oczywiście  tak  naprawdę  to  jest  mój  zamek  –  przyznała 

Izabella, która nigdy nie przegapiała okazji, by przypomnied Conorowi o 
swej wyjątkowej pozycji. 

-  Grr - odparł Conor z przekonaniem. 
Kręte  schody  mijały  kolejno  trzy  piętra,  wszystkie  pełne 

sprzątaczek,  prawników,  naukowców  i  urzędników,  jednak  dzięki 
połączeniu  dziecięcego  sprytu  oraz  zwykłego  szczęścia  Izabelli  i 
Conorowi  udało  się  przejśd  przez  dolne  piętra  aż  do  królewskiego 
wejścia:  imponujących  podwójnych  dębowych  drzwi.  Na  każdym 
skrzydle  widniała  połowa  flagi  Wysp  Saltee  oraz  paostwowego  motta. 
Vallo  Parietis,  głosił  napis.  „Broocie  Muru”.  Flagę  zdobił  przecięty  w 
pionie herb, z jednej strony złoty, z drugiej karmazynowy, z białą wieżą 
pośrodku. 

Drzwi były lekko uchylone. 
-  Otwarte - powiedział Conor. 
-  Otwarte, porwana księżniczko - upomniała go Izabella. 
-  Przepraszam, porwana księżniczko.  Zobaczmy,  jaki  skarb  czeka 

w środku. 

-  Conorze, ja nie powinnam. 
-  Piracki  kapitanie  Crow  -  poprawił  Conor,  przemykając  przez 

szparę w drzwiach. 

Apartament  Mikołaja  jak  zwykle  zarzucony  był  pozostałościami 

kilkunastu  różnych  eksperymentów.  Na  dywaniku  przed  kominkiem 
leżało  zmasakrowane  dynamo.  Z  jego  wnętrza  zwisały  włókna 
miedzianych przewodów. 

 

29 

 

 

background image

-  To  morski  stwór,  a  to  jego  bebechy  —  stwierdził  Connor  z 

rozkoszą. 

-  Och, ty wstrętny piracie! - zakrzyknęła Izabella. 
-  Skoro  jestem  wstrętnym  piratem,  to  przestao  się  uśmiechad. 

Więźniowie piratów powinni łkad i jęczed. 

W  samym  kominku  stały  słoje  z  rtęcią  i  eksperymentalnymi 

paliwami.  Mikołaj nie pozwolił służącym  przenieśd  ich  na  dół.  Za duże 
ryzyko wybuchu. A tutaj ogieo poszedłby kominem w górę. 

Conor wskazał na słoje. 
-  Trucizna w butlach. Wyciśnięta ze smoczego  zadka.  Wystarczy 

powąchad i po tobie. 

Brzmiało to bardzo wiarygodnie, więc Izabella nie była pewna, czy 

wierzyd, czy nie. 

Na szezlongu stały wiadra z nawozem. Niektóre lekko parowały. 
-  Też ze smoczego zadka — oznajmił Conor z mądrą miną. 
Księżniczka spróbowała krzyknąd z zamkniętymi ustami, więc krzyk 

wystrzelił jej przez nos. 

-  To  nawóz  -  powiedział chłopak, litując  się  nad  towarzyszką.  — 

Żeby na wyspie rosły rośliny. 

Izabella spojrzała na niego spode łba. 
-  Zostaniesz powieszony o zachodzie słooca. Słowo księżniczki. 
Dla  dwójki  niepilnowanych  dzieci  apartament  był  ogromnym 

skarbcem cudownie intrygujących rzeczy. W rogu stał wielki, wypchany 
czarny  niedźwiedź  owinięty  w  gwiaździsty  sztandar.  W  drewnianej 
skrzynce,  z  jednej  strony  zamkniętej  zaślepką,  błyszczały  pryzmaty  i 
soczewki. Książki stare i nowe piętrzyły się niczym kolumny zrujnowanej 
świątyni. 

 

30 

 

 

background image

Conor  krążył  pośród  tych  kolumn  wiedzy  i  z  trudem 

powstrzymywał  się  przed  dotykaniem  wszystkiego,  podświadomie 
czując, że nie powinno się zakłócad cudzych marzeo. 

Nagle zamarł. Było cos', co powinien zrobid. Okazja może się już nie 

powtórzyd. 

-  Muszę zdobyd flagę - wyszeptał. - Tak właśnie postąpiłby piracki 

kapitan. Dostanę się na dach, zdobędę flagę i przyjmę tryumfalną pozę. 

-  Przyjmiesz kozę? 
-  Pozę. 
Izabella wzięła się pod boki. 
-  Mówi się: „koooozęęęę”, idioto. 
-  Ty  masz  byd  księżniczką.  Obrażanie  poddanych  jest  mało 

księżniczkowate. 

Izabellą była niewzruszona. 
-  Księżniczki robią wszystko, na co mają ochotę. Tak czy inaczej, 

na naszym dachu nie ma żadnej kozy. 

Conor nie tracił czasu na dyskusje. Nie da się wygrad sporu z kimś, 

kto może kazad cię powiesid. Pobiegł do drzwi prowadzących na dach, 
wymachując  mieczem  w  kierunku  wyimaginowanych  przeciwników. 
One  również  stały  otworem.  Co  za  niezwykłe  szczęście.  Do  tej  pory, 
kiedy  Conor  wraz  z  Izabellą  ze  sto  razy  napadali  na  króla  Mikołaja, 
wszystkie  drzwi  w  pałacu  były  zamknięte,  a  rodzice  bardzo  poważnie 
ostrzegali  ich,  żeby  nigdy  sami  nie  wychodzili  na  dach.  To  strasznie 
wysoko. 

Conor zaczął się zastanawiad. 
Rodzice? Czy flaga? 
Rodzice? Czy flaga? 
-  Co  z  ciebie  za  pirat!  -  fuknęła  Izabellą.  -  Stoisz  w  miejscu  i 

drapiesz się drewnianym mieczykiem. 

 

31 

 

 

background image

A zatem flaga. 
-  Grr! Idę po flagę, porwana księżniczko. - A następnie już swoim 

głosem: — Izabello, niczego nie dotykaj. Zwłaszcza butelek. Papa mówi, 
że któregoś dnia król tymi swoimi miksturami wysadzi nas wszystkich w 
powietrze, więc muszą byd groźne. 

Szybko  wszedł  po  schodach,  w  obawie,  że  zaraz  zabraknie  mu 

odwagi. Nie było daleko; kilkanaście schodków i już był na zewnątrz. Z 
ciasnych  schodów  w  wieży  wyszedł  na  kamienny  dach.  Z  mroku  w 
światło w ciągu pół sekundy. Efekt zapierał dech w piersiach. Lazurowe 
niebo i chmury były tak blisko, że Conor niemal mógł ich dotknąd. 

W takim miejscu się urodziłem, pomyślał. 
„Jesteś  wyjątkowym  dzieckiem  -  przynajmniej  raz  dziennie 

powtarzała matka. - Urodziłeś się w przestworzach i zawsze będzie tam 
dla ciebie miejsce”. 

Conor wierzył, że to prawda. Zawsze czuł się najszczęśliwszy bardzo 

wysoko, tam gdzie inni bali się wejśd. 

Wdrapał się na gzyms i mocno  chwycił  maszt  flagi.  Świat  wirował 

wokół niego, a pomaraoczowe słooce wisiało nad wioską Kilmore Quay 
jak  latarnia  morska.  W  dole  lśniło  morze,  bardziej  srebrne  niż 
niebieskie.  Niebo  wzywało  go,  jakby  naprawdę  był  ptakiem.  Przez 
moment  był  oczarowany  tym  widokiem,  a  potem  kątem  oka  zobaczył 
flagę. 

Grr, pomyślał. Tamże jest flaga. Duma Wysp Saltee. 
Idealnie prostokątna, złoto-szkarłatna, a wieża tak biała, że aż lśni. 

Flagę  usztywniała  bambusowa  rama,  tak  aby  symbol  wysp  dumnie 
widniał nad zamkiem bez względu na pogodę. Conor zdał sobie sprawę 
z tego, że stoi na szczycie tej samej wieży, którą przedstawia flaga. 

 

32 

 

 

background image

W  kimś  starszym  mogłoby  to  wzbudzid  poczucie  patriotycznej 

dumy,  ale  dziewięciolatek  uznał  jedynie,  że  i  on  powinien  zostad 
umieszczony na fladze. 

Domaluję siebie, gdy już ukradnę flagę, postanowił. 
Na dachu pojawiła się Izabella. Oślepiona zamrugała oczami. 
-  Conor,  zejdź  z  gzymsu.  Bawimy  się  w  piratów,  a  nie  w  ludzi-

ptaki. 

Conor osłupiał. 
-  Miałbym  zostawid  flagę?  Nie  rozumiesz?  Stanę  się  słynnym 

piratem, sławniejszym niż sam Barbarossa. 

-  Conorze, ten mur jest stary. 
-  Piracki kapitanie Crow, nie zapominaj. 
-  Mur  jest  stary,  Conorze.  Może się  zawalid.  Pamiętasz  te  płyty, 

które w zeszłym roku podczas burzy spadły z katedry? 

-  A flaga? 
-  Zapomnij  o  fladze  i  o  tej  kozie  też.  Jestem  głodna,  więc  złaź, 

zanim każę cię powiesid. 

Conor  zszedł  z  muru  nadąsany.  Miał  zamiar  postawid  się  Izabeli, 

powiedzied,  że  jak  chce,  to  może  go  powiesid,  a  poza  tym  jest  do 
niczego  jako  jeniec  piratów.  Kto  to  słyszał,  żeby  więzieo  wydawał 
polecenia.  Powinna  się  nauczyd  łkad  i  jęczed,  jak  Pan  Bóg  przykazał, 
zamiast sto razy dziennie grozid mu egzekucją. 

Właśnie miał zamiar to wszystko powiedzied, kiedy z dołu  dobiegł 

ich  głuchy  huk,  od  którego  zadrżały  kamienie  pod  nogami.  Z  drzwi 
buchnęła chmura fioletowego dymu, zupełnie jakby ktoś czyścił tubę. 

Conor miał pewne podejrzenie graniczące z pewnością. 
- Dotykałaś czegoś? - spytał Izabellę. 
 

33 

 

 

background image

Wyniosłośd jego towarzyszki nie znikła nawet w obliczu zagrożenia. 
-  Jestem  księżniczką  tego  pałacu,  więc  mam  pełne  prawo 

dotykad, czego tylko chcę. 

Wieża  znowu  zadrżała.  Tym  razem  dym  był  zielony  i  towarzyszył 

mu paskudny odór. 

-  Czego dotykałaś? 
Twarz księżniczki tego pałacu zrobiła się równie zielona jak dym. 
-  Chyba  zdjęłam  zaślepkę  z  drewnianej  skrzynki.  Tej  z  ładnymi 

soczewkami. 

-  Oj - powiedział Conor. - Z tego mogą byd kłopoty. 
Pewnego  dnia  król  Mikołaj,  rozradowany  tym,  że  chłopiec  jest 

równie spragniony wiedzy jak on sam, wyjaśnił mu działanie skrzynki. 

„Soczewki ułożone są w ściśle określonej kolejności — powiedział, 

pochylając  się  nisko,  tak  że  w  pierwszej  soczewce  pojawiło  się  jego 
gigantyczne  oko.  —  Więc  kiedy  zdejmę  zaślepkę  i  z  jednej  strony 
wpadnie światło, kolejne soczewki tak silnie je skoncentrują, że będzie 
w  stanie  zapalid  kartkę  papieru  po  drugiej  stronie.  Za  pomocą  tej 
zabawki  będzie  można  rozpalid  ogieo  z  daleka.  To  perfekcyjny 
zapalnik”. 

Conor pomyślał sobie wtedy, że taką skrzynkę można by postawid 

na oknie, żeby co rano rozpalała za niego ogieo. Nie przepadał za tym 
zajęciem. 

A teraz Izabella zdjęła zaślepkę. 
-  Czy przesuwałaś skrzynkę? 
-  Nie tym tonem, plebejuszu! 
Plebejuszu? Izabella musiała byd naprawdę przerażona. 
-  Izabello? 
 

34 

 

 

background image

-  Możliwe, że postawiłam ją na stole przy oknie, żeby zobaczyd w 

szkiełkach różne kolory. 

Urządzenie  oczywiście  chwyciło  promienie  popołudniowego 

słooca,  wpuszczając  skoncentrowane  światło  do  królewskiego 
laboratorium  pełnego  nawozu,  słojów  z  paliwem  oraz  różnych 
materiałów  wybuchowych.  I  oczywiście  promienie  podły  na  coś 
łatwopalnego. 

-  Musimy uciekad - powiedział Conor, natychmiast zapominając o 

kapitanie Crow. 

Moc  materiałów  wybuchowych  nie  była  mu  obca.  Ojciec 

odpowiadał za obronę Muru. Pewnego razu zabrał ze sobą Conora, gdy 
zasypywali  jaskinię  przemytników.  Był  to  dla  chłopca  prezent 
urodzinowy, lecz przy okazji nauczył się trzymad z dala od wszystkiego, 
co  robi  „bum".  Ściany  jaskini  zapadły  się  jak  budowla  z  klocków 
przewrócona przez małe dziecko. 

Wieża znowu zadrżała, kilka kamiennych bloków zagrzechotało, po 

czym runęło do apartamentu poniżej. Przez otwory wzbijały się błękitne 
i  pomaraoczowe  płomienie.  Dzieci  przeraził  trzask  tłuczonego  szkła  i 
zgrzyt zgniatanego metalu. 

-  W górę, na mur! - zarządził Conor. - Podłoga się zapada. 
Przynajmniej  raz  Izabella  nie  dyskutowała.  Chwyciła  wyciągniętą 

rękę chłopca i podążyła za nim na krawędź gzymsu. 

-  Podłoga  ma  trzydzieści  centymetrów  grubości  —  wyjaśnił, 

przekrzykując huk płomieni. — A gzyms sto dwadzieścia. Nie pęknie. 

W  dole  huczała  kanonada  wybuchów.  Każdemu  towarzyszyła 

odmienna  woo  oraz  dym  innego  koloru.  Opary  musiały  byd  trujące. 
Conor przypuszczał, że jego twarz jest równie zielona jak Izabelli. 

 

35 

 

 

background image

Nie  ma  znaczenia,  czy  gzyms  wytrzyma,  zrozumiał.  O  wiele 

wcześniej dopadną nas płomienie. 

Izabella  i  Conor  mieli  wrażenie,  że  cały  świat  się  chwieje.  Z  klatki 

schodowej  buchał  ogieo  i  dym,  jakby  na  dole  czaił  się  smok.  Odłamki 
wieży spadały na dziedziniec, skąd dochodziły okrzyki ludzi. 

Muszę nas stąd wydostad, myślał Conor. Nikt inny nas nie uratuje, 

nawet ojciec. 

Po schodach zejśd się nie dało, nie przez szalejące płomienie. Istniał 

tylko jeden sposób, by dostad się na dół: polecied. 

 
Kiedy  córka  wysadziła  mu  w  powietrze  apartament,  król  Mikołaj 

przebywał  właśnie  w  wygódce  na  koocu  korytarza.  Podziwiał  nowy 
spłukiwany  sedes  firmy  Royal  Doulton,  który  niedawno  kazał 
zamontowad  w  prywatnej  toalecie.  Rozważał  instalację  podobnych  w 
całym  pałacu,  ale  mówiono,  że  na  horyzoncie  jest  już  nowy  sedes  ze 
spłuczką,  a  szkoda  byłoby  pozostad  krok  w  tyle  za  postępem 
technologicznym. 

„Musimy  cenid  postęp  -  mawiał  -  i  stad  w  pierwszej  linii,  inaczej 

Wyspy zostaną zatopione przez nowoczesnośd”. 

Gdy  wieżą  wstrząsnął  pierwszy  wybuch,  Mikołaj  pomyślał  przez 

moment,  że  za  hałas  odpowiedzialna  jest  jego  własna  hydraulika, 
jednak szybko zrozumiał, że nawet cała butelka piwa domowej roboty, 
które  zeszłego  wieczora  popijał  z  Declanem,  nie  mogłaby  wywoład 
podobnego efektu. 

A  zatem  ktoś ich  atakował? Mało  prawdopodobne,  chyba  że jakiś 

okręt  zdołał  niezauważony  zbliżyd  się  do  brzegów  wyspy  w 
bezchmurne, letnie popołudnie. 

Nagle uderzyła go pewna myśl. 
 

36 

 

 

background image

Czy to możliwe, żeby zostawił skrzynkę z soczewkami bez zaślepki? 

Gdyby do pomieszczenia dostała się chodby iskra… 

Król  Mikołaj  zakooczył  królewską  czynnośd,  na  którą  udawał  się 

piechotą,  i  gwałtownie  otworzył  drzwi,  po  czym  szybko  je  zamknął, 
kiedy chmura gryzącego dymu wtargnęła do łazienki i zaczęła drapad go 
w  płuca.  Apartament  był  zniszczony,  bez  wątpienia.  Na  szczacie  w 
królewskich  pokojach  ani  powyżej  nikogo  nie  było,  więc  inni 
mieszkaocy wieży powinni bez trudu uciec. 

Ale  nie  król.  Król  Mikołaj  Głupi  uwięziony  przez  własne 

eksperymenty. 

W łazience oczywiście znajdowało się okno. Mikołaj gorąco wierzył 

w  walory  prawidłowej  wentylacji.  Poza  tym  był  entuzjastą  medytacji, 
ale teraz nie miał na nią czasu. 

Wepchnął ręcznik pod drzwi, żeby przeciąg nie wsysał płomieni do 

środka,  po  czym  otworzył  okno  na  oścież.  Wieżą  wstrząsnęła  kolejna 
eksplozja, przed  otworem  okiennym  przeleciały  odłamki  szkła  i  cegieł. 
Mikołaj  wystawił  głowę  na  zewnątrz  i  zerknął  w  bok  —  w  porę,  by 
zobaczyd, jak z jego salonu bucha wielobarwny dym. 

No to po słojach z paliwem. 
W dole, na dziedziocu panował chaos. Trzeba przyznad, że oddział 

straży  ogniowej  zdążył  już  postawid  beczkowóz  u  podstawy  wieży. 
Strażacy  pompowali  wodę.  Jeśli  czegoś  na  Wyspach  Saltee  było  pod 
dostatkiem, to z pewnością właśnie wody. Każdego innego dnia morska 
mgiełka  ugasiłaby  ogieo,  lecz  dziś,  pomimo  silnej  bryzy,  morze  było 
płaskie jak balia. 

 

37 

 

 

background image

U  podstawy  wieży  stał  jakiś  dziarski  mężczyzna  w  mundurze 

francuskiego  lotnika  i  kapeluszu  z  piórkiem.  U  jego  stóp  leżała  spora, 
skórzana walizka. Zdawał się dośd rozbawiony widokiem eksplodującej 
wieży. 

Mikołaj natychmiast go rozpoznał i zawołał: 
-  Victor Vigny! Przyjechałeś? 
Mężczyzna  się  rozpromienił.  Na  opalonej  twarzy  błysnęły 

zaskakująco białe zęby. 

-  Przyjechałem!  -  wykrzyknął  z  francuskim  akcentem,  którego 

można by się spodziewad po  kimś w  takim  stroju.  -  I  dobrze zrobiłem. 
Wygląda na to, Nick, że ciągle nie nauczyłeś się dbad o bezpieczeostwo 
w laboratorium. 

Kolejny  wybuch.  Niebieski  dym  oraz  wstrząs,  od  którego  wieża 

zadrżała  w  posadach.  Król  na  chwilę  zniknął  we  wnętrzu,  a  po  chwili 
znów pojawił się w oknie. 

-  Dobrze,  Victorze.  Dośd  żartów.  Pora  mnie  stąd  wydostad. 

Przewiozłeś przez Atlantyk trochę tego słynnego geniuszu Vigny’ego? 

Victor  Vigny  mruknął  pod  nosem,  a  następnie  rozejrzał  się  po 

dziedziocu.  Do  beczkowozu  przymocowane  były  drabina  oraz  sznur. 
Jedno i drugie za krótkie, by dosięgnąd okna króla. 

-  Kto to wymyślił? - mruknął Vigny, zarzucając sobie zwiniętą linę 

na  ramię.  -  Wysokie  wieże,  krótkie  drabiny.  Najwyraźniej  idioci  są 
wszędzie. 

-  Co pan robi? — spytał jeden ze strażaków. — Kto panu pozwolił 

to wziąd?  

Vigny pokazał kciukiem ku górze.  
-  On.  
Strażak zmarszczył brwi. 
 

38 

 

 

background image

-  Pan Bóg? 
Francuz się skrzywił. Idioci są wszędzie.  
-  Trochę niżej, mon ami
Tamten spojrzał wzwyż i dostrzegł w oknie króla.  
-  Róbcie,  co  mówi!  -  ryknął  Mikołaj.  -  Ten  człowiek  już  kiedyś 

uratował mi życie i wierzę, że zrobi to ponownie.  

-  Tak jest, Wasza Wysokośd. Jestem do waszych... do jego usług. 
Victor wskazał drabinę. 
-  Niech pan to oprze o mur. Pod oknem. 
-  Nie dosięgnie - orzekł strażak, który bardzo pragnął powiedzied 

coś inteligentnego. 

-  Proszę to zrobid, monsieur. Waszemu królowi robi się gorąco. 
Strażak  wziął  towarzysza  i  razem  postawili  drabinę.  Victor  Vigny 

wspiął się po niej do połowy, jeszcze zanim dotknęła muru. 

Wibracje  przenosiły  się  na  szczeble  drabiny.  Victor  wiedział,  że 

wkrótce  szczyt  wieży  wystrzeli  jak  zator  z  zatkanej  armaty.  Po 
apartamencie  króla  i  wszystkim,  co  znajdowało  się  powyżej,  wkrótce 
miało zostad tylko wspomnienie.  

Szybko wspiął się na szczyt  drabiny.  Przełożył  nogi  przez  szczeble, 

po czym zsunął z ramienia linę.  

-  Zwinny,  no  nie?  —  skomentował  strażak,  zwracając  się  do 

towarzysza. - Ale jak inteligentnie zauważyłem, drabina nie sięgnie. 

Z  góry  leciał  deszcz  gruzów.  Bryłki,  odłamki  i  całe  bloki  granitu. 

Trzej  mężczyźni  nie  mogli  ich  uniknąd.  Skulili  ramiona  i  przyjmowali 
ciosy z stęknięciami.  

-  Odchylcie drabinę! — zawołał z góry Victor. 
 

39 

 

 

background image

Pot ciekł mu po  twarzy  Zerwał z głowy  kapelusz z  piórkiem, który 

właśnie  zaczął  się  tlid,  odsłaniając  nastroszoną  czuprynę,  której 
zawdzięczał przezwisko La Brosse, czyli Szczotka. 

-  Mikołaju,  jesteś  mi  winien  kapelusz!  -  krzyknął.  -  Przywiozłem 

go z Nowego Orleanu. 

Strażacy szarpnęli ciężar drabiny i Francuza, odciągając ją na metr 

od  muru.  Victor  Vigny  wziął  do  ręki  kilka  zwojów  liny  i  cisnął  w  górę. 
Dobrze  oszacował  długośd:  koniec  wylądował  prosto  w  dłoni  króla 
Mikołaja. 

-  Przywiąż ją do czegoś mocnego, tylko szybko. 
Victor zawiązał swój koniec na górnym szczeblu, po czym zsunął się 

w dół, jak najszybciej się dało, nie zdzierając sobie skóry z dłoni. 

-  Drabina  nie  sięga  -  zwrócił  uwagę  strażak,  podczas  gdy  Victor 

wetknął ręce do najbliższego wiadra z wodą. 

-  Wiem o tym, monsieur. Ale drabina sięga liny, a lina sięga króla. 
-  Ach - rzekł strażak. 
-  A teraz proszę się cofnąd. Jak znam waszego króla, to w wieży 

jest więcej materiałów wybuchowych niż w armacie tej samej wielkości. 
Istnieje szansa, że zestrzelimy księżyc. 

Tymczasem  brygada  ogniowa  dała  za  wygraną.  Nie  była  w  stanie 

zapewnid  wystarczającego  ciśnienia,  by  sięgnąd  płomieni,  a  nawet 
gdyby  się  to  udało, ogieo  był różnokolorowy  i  woda  może  by  go  tylko 
rozsierdziła. 

Strażacy  stanęli  zatem  w  bezpiecznej  odległości  od  plującego 

kamieniami  zamku  i  postanowili  zobaczyd,  czy  ostatni  męski  potomek 
rodu  Trudeau  zdoła  uniknąd  śmierci  w  płomieniach  lub  na  skutek 
upadku z wysokości. 

 

40 

 

 

background image

Królewski  sedes  firmy  Royal  Doulton  czekała  najtrudniejsza  próba. 
Owszem,  został  tak  zaprojektowany,  żeby  udźwignął  dorosłego 
człowieka  słusznej  wagi,  ale  nie  wtedy,  gdy  ten  dynda  na  linie.  Król 
Mikołaj, z głową przewiązaną mokrym ręcznikiem, czterokrotnie oplótł 
liną rurę odpływową i zacisnął na niej kilka węzłów. 

Mam nadzieję, że rura nie pęknie, pomyślał. Spłonąd żywcem musi 

byd okropnie a do tego jeszcze utonąd w nieczystościach? 

Mocna,  drewniana  podłoga  łazienki  trzeszczała  pod  wpływem 

wysokiej  temperatury,  jakby  z  drugiej  strony  drzwi  dobijali  się 
żołnierze.  Stalowe  obejmy  wyginały  się,  a  nity  strzelały  po 
pomieszczeniu jak rykoszetujące pociski. 

Mikołaj  nie  dawał  za  wygraną.  Ocierając  oczy  ręcznikiem,  powoli 

przesuwał  się  w  stronę  bladego,  żółtego  trójkąta,  który  musiał  byd 
oknem. Dym ani trochę nie rzedł, a jedynie pośrodku coś słabo świeciło. 

Po  prostu  trzymaj  się  liny,  powtarzał  sobie.  To  nic  trudnego.  Idź 

przed siebie i nie puszczaj liny. 

Wygramolił  się  przez  okno,  cały  czas  pamiętając  o  sznurze.  Gdy 

skooczył  się  luz,  zatrzymał  się  z  szarpnięciem  jak  skazaniec  na 
szubienicy. 

-  Przestao się obijad! — huknął Victor Vigny. — Złaź na dół. Tylko 

powoli. Nawet taki głupek jak ten strażak by sobie poradził. 

-  To  prawda!  —  zakrzyknął  strażak,  postanawiając,  że  obelgą 

będzie się martwid potem, jeśli w ogóle. 

Gdy  król  Mikołaj  znalazł  się  poniżej  chmury  dymu,  znów  mógł 

oddychad normalnie. Każdy kolejny haust powietrza 

 

41 

 

 

background image

wypędzał trucizny z organizmu i przywracał mu siłę w kooczynach. 
-  Schodźże na dół, człowieku! Nie po to przyjechałem z Nowego 

Jorku, żeby patrzed, jak się bujasz. 

Mikołaj uśmiechnął się szeroko. Błysnęła biel zębów. 
-  Victorze, o mało nie zginąłem. Odrobina współczucia byłaby na 

miejscu. 

Wypowiedzenie  tych  prostych  zdao  wymagało  od  króla  sporego 

wysiłku. Słowom towarzyszyły ataki kaszlu. 

-  Już lepiej - rzekł Vigny. - To jest Nick, jakiego znam. Złaź. 
Król  opuszczał  się  powoli.  Zejście  przerywały  kolejne  eksplozje. 

Kiedy  wreszcie  oparł  stopy  o  najwyższy  szczebel,  dalej  zszedł  już 
prędko.  Bądź  co  bądź,  nie  tylko  jemu  groziło  niebezpieczeostwo,  a 
gdyby  Victor  Vigny  zginął  przez  tę  kolosalną  nieostrożnośd  Mikołaja, 
straszyłby go później z zaświatów. 

Zanim stopy króla stanęły na bruku, Victor złapał go pod ramiona i 

zaciągnął  w  stronę  donżonu,  gdzie  było  nieco  bezpieczniej.  Zza  wieży 
obserwowali, jak drabinę pochłaniają płomienie. 

-  Co tam było, u czorta? - spytał Victor. 
Przy każdym ciężkim oddechu królowi gwizdało w gardle. 
-  Trochę  prochu.  Fajerwerki.  Kilka  słojów  z  eksperymentalnym 

paliwem. Szwedzki olej wybuchowy. Lonty. Stary magazyn na ziarno w 
piwnicach  wykorzystywaliśmy  jako  tymczasową  zbrojownię.  No  i 
oczywiście nawóz. 

-  Nawóz? 
-  Na  Wyspach  nawóz  jest  bardzo  ważny.  To  nasza  przyszłośd.  - 

Coś mu się przypomniało. - Izabella. Muszę jej pokazad, że nic mi się nie 
stało. Musi to zobaczyd na własne oczy. 

 

42 

 

 

background image

-  Rozejrzał się po  dziedziocu.  — Nie widzę  jej.  Nie...  Oczywiście. 

Ktoś zabrał ją w bezpieczne miejsce. Jest bezpieczna, prawda, Victorze? 

Victor Vigny nie spojrzał przyjacielowi w oczy, ponieważ patrzył mu 

przez  ramię  w  kierunku  gzymsu  wieży.  Pośród  ognia  i  dymu  coś  tam 
dostrzegł. Dwa cosie. Nie, to dwa ktosie. Chłopiec i dziewczynka. Mogli 
mied dziewięd, może dziesięd lat. 

-  Mon Dieu!- wykrztusił Francuz. - Mon Dieu
 
Po  dachu  wieżyczki  nie  było  już  niemal  śladu  z  wyjątkiem 

poszarpanych  bloków wokół murów.  Zupełnie  jakby  smok  się  rozrósł i 
zajmował  teraz  całą  wieżę.  Poprzez  dym  i  ogieo  Conor  widział  walące 
się mury i drewniane belki. 

Z  wieży,  zmienionej  właściwie  w  komin,  wystrzelił  gruby  słup 

dymu,  zasysając  z  dołu  powietrze,  które  podsyciło  ogieo.  Dym  był  jak 
ogromne, sękate drzewo, czarne na tle letniego nieba. 

Izabella  w  ogóle  nie  histeryzowała.  Ogarnął  ją  dziwaczny  spokój. 

Stała na gzymsie ze szklanym spojrzeniem, jak gdyby na wpół spała i nie 
do kooca zdawała sobie sprawę z otaczającej rzeczywistości. 

Jedyny  sposoby  żeby  dostad  się  na  dół,  to  polecied,  myślał  Conor. 

Od  dawna  marzył,  by  znów  latad,  ale  te  okoliczności  były  dalekie  od 
ideału. 

Niemal poleciał w swoje piąte urodziny, kiedy Broekhartowie udali 

się na wycieczkę do  Hook Head  w Irlandii, by  obejrzed  słynną latarnię 
morską.  Jako  prezent  Conor  dostał  duży  latawiec  w  barwach  Wysp 
Saltee. Puścili go na smaganym wiatrem nadmorskim pastwisku. Nagły 
podmuch poderwał 

 

43 

 

 

background image

Conora na koniuszki palców i poniósłby go na morze, gdyby ojciec 

nie złapał chłopca za ramię. 

Latawiec. Barwy Wysp Saltee. Flaga. 
Conor  rzucił  się  na  maszt  flagi  i  zaczął  szarpad  supełki  mocujące 

bambusową ramkę. 

-  Pomóż mi, Izabello! - wrzasnął. - Musimy odwiązad flagę. 
-  Daj spokój fladze, kapitanie Crow - odrzekła tępo księżniczka. - I 

kozę też zostaw. Nie lubię kóz. Mają podstępne bródki. 

Conor  wciąż  zmagał  się  z  supłami.  Sznury  były  grubsze  niż  jego 

smukłe  palce,  ale  od  żaru  stały  się  kruche  i  prędko  się  rozsypały. 
Jednym  mocnym  pociągnięciem  wyrwał  łopoczącą  flagę  podmuchowi 
wiatru  i  przygniótł  do  gzymsu.  Nadymała  się  i  falowała  pod  nim  jak 
czarodziejski dywan, ale chłopiec mocno przyciskał ją swoim ciężarem. 

Izabellę ledwie już widział. Była jak duch pośród dymu. Próbował ją 

zawoład,  ale  dym  wdarł  mu  się  do  gardła  szybciej,  niż  zdążyły  się 
stamtąd  wydostad  jakieś  słowa.  Conorowi  zbierało  się  na  torsje, 
zacharczał  jak  foka,  wymachując  rękami  w  stronę  księżniczki. 
Zignorowała  go,  postanawiając,  że  położy  się  na  gzymsie  i  zaczeka  na 
ojca. 

Z  trudem  rozpiął  pasek,  a  potem  wyciągnął  go  ze  szlufek  spodni. 

Następnie położył się na plecach i przeplótł pasek przez kijki bambusa, 
które biegły po przekątnej flagi. 

Ten  plan  jest  szalony.  Nie  jesteś  piratem,  a  to  nie  fantastyczna 

przygoda. 

To  wcale  nie  plan.  Na  planowanie  już  za  późno.  To  był  akt 

desperacji. 

Pośród dymu, wybuchów i jęzorów ognia Conor podźwignął się na 

nogi. Czubek flagi trzymał nisko, osłaniał od wiatru. 

 

44 

 

 

background image

Jeszcze nie. Jeszcze nie. 
Niemal  przewrócił  się  o  Izabellę.  Robiła  wrażenie,  że  śpi.  Nie 

zareagowała, gdy uszczypnął ją w policzek. 

Nie żyje. Czy ona nie żyje? 
Dziewięciolatek poczuł, że łzy ciekną mu po twarzy. Zawstydził się. 

Wobec księżniczki musi byd silny. Musi byd bohaterem tak jak papa. 

Co  by  teraz  zrobił  kapitan  Declan  Broekhart?  Stanęła  mu  przed 

oczami twarz ojca: 

Wymyśl  coś,  Conorze.  Użyj  tego  swojego  wielkiego  mózgu,  o 

którym wciąż mówi matka. Zbuduj maszynę latającą. 

Nie maszynę, papo. Nie ma mechanizmu. To jest latawiec. 
Pożar  wspinał  się  po  gzymsie,  płomiennymi  jęzorami  smalił 

kamienie.  Belki,  dywany,  papiery  i  meble  -  żarłoczny  ogieo  pożerał 
wszystko. 

Conor postawił księżniczkę na nogi. 
-  Co? — mruknęła opryskliwie. 
Zaraz potem dym wdarł jej się do tchawicy, a dalsze słowa utonęły 

w ataku kaszlu. 

Conor wyprostował się. Czuł, jak potężna flaga łopocze i trzaska na 

wietrze. 

-  Izabello, to jest taki duży latawiec — wychrypiał, a każde słowo 

szorowało mu w gardle jak odłamek szkła. — Chwycę cię w pasie, o tak, 
a potem przesuniemy się na... 

Nie  dokooczył  wyjaśnieo,  ponieważ  kolejny  wybuch,  skierowany 

wzwyż  przez  komin  wieży,  wywołał  mocny  podmuch,  który  poderwał 
dzieci z gzymsu i poniósł flagę, wirującą jak ogromny jesienny liśd. 

Okoliczności były niezwykłe. Gdyby skoczyli, zgodnie z pierwotnym 

zamiarem Conora, nie wzbiliby się na tyle wy- 

 

45 

 

 

background image

soko,  żeby  flaga  spowolniła  tempo  spadania.  Jednak  podmuch 
powietrza  cisnął  ich  trzydzieści  metrów  w  górę  i  porwał  nad  morze. 
Wisieli  tak  na  niebie,  niesieni  prądem  wznoszącym.  Nic  nie  ważyli.  W 
górze niebo, a w dole morze. 

Ja lecę, pomyślał Conor Broekhart. Pamiętam to uczucie. 
Wkrótce  skooczył  się  lot,  a  zaczęło  spadanie,  i  chociaż  znacznie 

spowalniane  przez  flagę,  mimo  wszystko  zdawało  się  piekielnie 
gwałtowne. Wszystko wokół zlało się w kalejdoskop szarości i błękitów. 

Flaga  złapała  podmuch  bryzy  i  obróciła  się.  Conor  patrzył  na 

wirujące w górze chmury, rozmazujące się w kremowe strugi. Cały czas 
trzymał Izabellę tak mocno, że aż go bolały palce. 

Płakał i śmiał się, i wiedział, że uderzenie w wodę będzie bolało. 
Wreszcie wpadli do oceanu. Rzeczywiście bolało. 
 
Gdy król Mikołaj dostrzegł córkę na gzymsie, zaczął się wspinad na 

wieżę  jak  pies,  który  usiłuje  wyjśd  ze  studni.  W  kilka  sekund  połamał 
paznokcie i zdarł palce do krwi.  

Victor Vigny odciągnął go od muru. 
-  Poczekaj. Jeszcze nie koniec. Czekaj. Ten chłopak... on... 
Wzrok Mikołaja był dziki i pełen bólu. 
-  Co? Co on robi? 
-  Musisz to zobaczyd na własne oczy. Chodź. Potrzebujemy łodzi 

na wypadek, gdyby porwał ich wiatr. 

-  Łodzi? Jakiej łodzi? O czym ty mówisz? 
-  Chodź, Nick. No chodź. 
Kiedy królewska córka wzbiła się w powietrze, król zawył i padł na 

kolana. 

 

46 

 

 

background image

Victor patrzył oszołomiony. Ten  chłopak.  Nie  wiedział,  kto  to  jest, 

ale  ktoś  wyjątkowy.  Mógł  mied  dziewięd,  góra  dziesięd  lat.  Cóż  za 
geniusz. 

Wybuch  poniósł  ich  wysoko.  Victor  śledził  trajektorię  lotu,  a 

następnie puścił się biegiem w stronę nabrzeża, ciągnąc za sobą króla. 

-  Przez  tę  flagę  mogą  utonąd  -  wysapał.  -  Ramka  pęknie,  a 

materiał ich oblepi. 

Król  doszedł  do  siebie  i  prędko  wyprzedził  wszystkich,  wypocił 

przez  bramę  kupców  i  dobiegł  do  mola.  W  kierunku  unoszącej  się  na 
wodzie flagi płynęło już kilka łodzi. Najprędzej dopłynęła do celu mała 
łódź płaskodenna. Sunęła przez fale, napędzana przez dwóch krzepkich 
rybaków. Jej śladem ciągnął sznur wolniejszych jednostek. 

-  Żyją? - ryknął Mikołaj, było jednak za daleko. - Czy oni żyją? 
Flagę wyciągnięto z morza i odpakowano z niej mokre zawiniątka. 

Victor złapał króla i mocno ścisnął jego ramię. 

Mała łódka wykonała ciasny skręt i rybacy ruszyli do brzegu. Wiosła 

wzbijały  morską  pianę.  Wieśd  biegła  szybciej  niż  oni,  przekazywana  z 
łodzi  na  łódź.  Słowa, z początku  ledwie  słyszalne,  z  każdym  okrzykiem 
stawały się wyraźniejsze. 

-  Żyją! Żyją! Oboje! 
Mikołaj  padł  na  kolana  i  dziękował  Bogu.  Victor  najpierw  się 

uśmiechnął, a potem zaczął klaskad, uradowany. 

-  Przyjechałem  uczyd  księżniczkę!  —  krzyknął  właściwie  do 

nikogo konkretnego. — Ale będę uczył również tego chłopca, a może to 
on będzie uczył mnie. 
 

background image

ROZDZIAŁ  II 

 

LA  BROSSE 

 

 

 

 

background image

SPIS RZECZY 

 

PROLOG 

 

CZĘŚD 1: BROEKHART 

 

ROZDZIAŁ 1 

Księżniczka i pirat 

25 

 

ROZDZIAŁ 2, 

LA BROSSE 

48 

 

ROZDZIAŁ 3 

IZABELLA  

63 

 

ROZDZIAŁ 4 

SPISEK I ZDRADA 

87 

 

CZĘŚD 2: FINN 

 

ROZDZIAŁ 5 

MAŁA SALTEE 

117 

 

background image

ROZDZIAŁ 6 

WYNTER 

125 

 

ROZDZIAŁ 7 

DIABELSKI WIDELEC  

150 

 

ROZDZIAŁ 8 

CONOR FINN 

163 

 

ROZDZIAŁ 9 

ŚWIATEŁKO W TUNELU 

 184 

 

ROZDZIAŁ 10 

PECHOWA CZTERNASTKA 

189 

 

ROZDZIAŁ 11 

DLA KRÓLOWEJ KORONA 

213 

 

CZĘŚD 3: LOTNIK 

 

ROZDZIAŁ 12 

ANIOŁ CZY DIABEŁ  

261 

 

 

background image

ROZDZIAŁ 13 

POWRÓT ŻOŁNIERZA 

285 

 

ROZDZIAŁ 14 

CO DWIE GŁOWY 

300 

 

ROZDZIAŁ 15 

DOM 

311 

 

ROZDZIAŁ 16 

ŻMIJE W TRAWIE 

320 

 

ROZDZIAŁ 17 

SPLĄTANA SIED 

334 

 

ROZDZIAŁ 18 

CIĘŻSZY OD POWIETRZA  

366 

 

ROZDZIAŁ 19 

ROZŁĄKA 

415