background image

Marsz Polonia

EMIGRACJA DLA POLSKI

Wystąp

foto: GP
Tadzia Minca i jego żonę Danusię Majdę poznaliśmy pod koniec lat pięćdziesiątych i zaraz się zaprzyjaźniliśmy. To
byli  przez  lata  nasi  najlepsi  przyjaciele.  Danusia  była  aktorką  w  łódzkim  teatrze  Kazimierza  Dejmka.  Była
niewielkiego  wzrostu,  trochę  korpulentna  i  idealnie  nadawała  się  do  komediowych  ról  subretek.  Patrzyłem  z
podziwem (i z zazdrością), jak na plaży w Lisim Jarze wykonywała w powietrzu potrójne salto do tyłu. Gdyby była
Włoszką, to zaangażowałby ją Fellini. Tadzio też był aktorem w Teatrze Nowym – pamiętam go jako znakomitego
Szczęsnego w „Horsztyńskim” Słowackiego – ale niszczyła go trema – kiedy miał wyjść na scenę, bił za kulisami
głową  w  ścianę,  żeby  opanować  strach,  i  ostatecznie  został  reżyserem.  Nasza  przyjaźń  była  trochę  dziwna,  bo
ciągle  się  kłóciliśmy,  a  powodem  tego  były  różnice  w  poglądach  politycznych.  Danusia  pochodziła  z
warszawskiej  rodziny  robotniczej  i  poglądy  miała  socjalistyczne,  Ewa  i  ja  mieliśmy  poglądy  konserwatywne,  a
Tadzio, który pochodził z rodziny łódzkich fabrykantów, miał poglądy ironiczne. To ironiczne spojrzenie na świat
wynikało niewątpliwie z doświadczeń jego młodości. Od Tadzia dowiedziałem się, że nie należy bać się ciemności,
lecz światła, bo w ciemności można się schować, a w świetle nie można. W młodości Tadzio trafił do łódzkiego
getta, a stamtąd, razem ze starszym bratem, pojechał do Oświęcimia. Tam Niemcy kazali łódzkim Żydom stanąć w
dwuszeregu  i  esesman  krzyknął:  –  Kto  jest  elektrykiem,  wystąp!  –  Brat  szarpnął  Tadzia  za  rękę,  a  on
powiedział:  –  Ale  ja  przecież…  –  bo  o  problemach  elektryczności  miał  słabe  pojęcie.  Ale  brat  wyciągnął  go  z
dwuszeregu  i  dzięki  temu  nie  poszli  do  komory  gazowej,  lecz  pojechali  do  jakiegoś  obozu  koncentracyjnego  na
Dolnym  Śląsku,  gdzie  pracowali  w  podziemnej  fabryce  i  gdzie  doczekali  się  przyjścia  Amerykanów.  Potem  brat
Tadzia wyjechał do Kanady, gdzie założył hurtownię instrumentów muzycznych, a Tadzio wrócił do Łodzi i zapisał
się  do  szkoły  aktorskiej,  gdzie  poznał  Danusię.  Tę  swoją  oświęcimską  przygodę  Tadzio  opowiadał  mi,  na  moje
życzenie, wielokrotnie, a ja wypytywałem go o różne szczegóły, bo jego opowieść uważałem (i nadal uważam) za
bardzo pouczającą. Kiedy krzyczą: – Wystąp! –  nie  chowaj  się  za  innymi  i  nie  udawaj,  że  cię  nie  ma,  bo
chowając się, możesz stracić życie. Zrób to, co zrobili bracia Mincowie – wystąp i stań twarzą w twarz –
nawet z mordercami – a wtedy może ocalisz swoje życie.
 Tego nauczył mnie mój przyjaciel Tadzio Minc.

Jarosław Marek Rymkiewicz
http://niezalezna.pl/56123-wystap

background image

1 kwietnia 2014

Szczerski: Wkraczamy w kolejną rosyjską
operację polityczno-militarną w grze z Zachodem

- Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Po zakończeniu
operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Jeśli Putin zrealizuje fazę drugą, to
dopiero oznacza, że zaczęły się dla nas czasy niebezpieczne – pisze w komentarzu dla niezalezna.pl
Krzysztof Szczerski, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych. Analiza prof. Krzysztofa
Szczerskiego:

Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Faza pierwsza zakończyła
się  zgodnie  z  założeniami:  uzyskano  zdobycze  terytorialne  wielkości  ponad  25  tys.  km2  (Krym)  bez
strat własnych oraz wykazano niezdolność przeciwnika do mobilizacji wojennej i do konfrontacji militarnej.

Ukraińska armia nie była zdolna do stawiania oporu a armie zachodnie nie były gotowe do mobilizacji w
tym konflikcie
, co zresztą potwierdza analizę, którą usłyszałem pół roku temu od jednego z wysokich dowódców
NATO  w  Europie,  który  powiedział,  że  w  trakcie  wycofywania  wojsk  z  Afganistanu  i  co  najmniej  pół  roku  po
zakończeniu  tej  misji  armie  Sojuszu  są  niezdolne  do  jakiejkolwiek  zwiększonej  mobilizacji,  tak  bardzo  są
nadwyrężone  długotrwałym  związaniem  wojennym  w  odległych  częściach  świata  (Irak,  Afganistan)  i  potrzebują
czasu na reorganizację sił. Powstała w związku z tym naturalna pauza militarna na świecie i należało się, zdaniem
tego oficera, obawiać, że ktoś będzie chciał z niej skorzystać. Dziś już wiemy, kto to jest.

Dziś, po zakończeniu operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Rosja nie spotkała się
z  oporem  Zachodu  w  fazie  pierwszej,  utrzymuje  teraz  inicjatywę  w  fazie  drugiej.  To  Putin  dzwoni  do  Obamy  i
Merkel,  to  Ławrow  w  rozmowach  z  zachodnimi  ministrami  proponuje  rozwiązania.  A  plan  jest  prosty:  Rosja
przyłożyła Ukrainie pistolet do głowy (w postaci koncentracji wojsk na jej wschodniej granicy), a teraz oczekuje
koncesji za to, że go tymczasowo odłożyła. Zachód także potrzebuje wyjścia z konfliktu ukraińskiego z twarzą, aby
przykryć swoją bezradność i móc sprzedać obywatelom bajkę o swej skuteczności („ach, ta demokracja, ustrój dla
mięczaków”  – śmieją się na Kremlu). Trzeba więc podsunąć rozwiązanie, które spełni te warunki.

I dzisiaj Putin negocjuje z USA i Niemcami ponad głowami całej reszty warunki kontraktu wobec Ukrainy.
Wiemy, że jego częścią jest propozycja federalizacji Ukrainy, co pozwoli na trwałe utrzymać rosyjskie aktywa we
wschodniej części państwa i mieć legitymizowany wpływ na decyzje Kijowa. Z pewnością częścią tego dealu będą
kwestie dotyczące infrastruktury energetycznej Ukrainy i surowców. Nie wiemy, co jeszcze. Cena, jaką Putin chce
wystawić  Zachodowi  za  to,  że  będzie  udawał,  że  został  do  czegoś  zmuszony  przez  „mówiący  jednym  głosem
Zachód” jest jasny: teraz to państwa zachodnie mają przedstawić Ukrainie rosyjskie warunki, jako cześć pakietu

background image

reform, które będą się wiązały z pomocą dla nowych władz. Zachód wymusi i zapłaci więc za zmiany na Ukrainie,
które leżą w interesie Moskwy. Putin zreformuje zgodnie ze swymi oczekiwaniami Ukrainę bez strat własnych, tak
jak  zajął  Krym.  Już  w  Kijowie  jest  grupa  polskich  ekspertów,  która  ma  pomagać  w  reformie  samorządowej,
skierowana tam przez Kancelarie Prezydenta. Ciekawe, czy przygotują plan dla federalnej Ukrainy?

Nie jest wykluczone, ze Rosja ma w zanadrzu i fazę trzecią. Jak już Zachód wyłoży pieniądze i zaangażuje się w
reformy  na  Ukrainie,  Moskwa  za  pomocą  rożnych  dostępnych  jej  instrumentów  zdestabilizuje
wewnętrznie Ukrainę
 tak, że wydane tam sumy okażą się stracone i nastąpi wielkie rozczarowanie i irytacja, a
demokracje  zachodnie  wymusza  na  swych  rządach,  aby  zostawiły  ten  kraj  w  spokoju  (czyli  oddały  go  Rosji)  i
zajęły się ciepłą wodą w krajowych kranach.

Wniosek  jest  jeden.  Jeśli  państwa  zachodnie,  a  szczególnie  USA  i  Niemcy,  zdecydują  się  na  układ  z  Putinem
wobec  Ukrainy,  to  będzie  to  oznaczać,  że  Moskwie  udało  się:  po  pierwsze,  uzyskać  legitymizację  swoich
roszczeń  i  działań  wobec  tego  kraju
  (skoro  za  odstąpienie  od  inwazji  na  wschodzie  Ukrainy  uzyska  ona
ustępstwa  Zachodu),  po  drugie  wciągnąć  dwa  wybrane  przez  siebie  państwa  do  tajnego  rozstrzygania  poza
prawem międzynarodowym o przyszłości innych krajów (następna będzie Mołdawia), po trzecie wykazać słabość
Unii  i  NATO,  po  czwarte  ośmieszyć  Europe  środkowowschodnią  pokazując,  ze  można  jej  zdanie  całkowicie
pominąć, bo jest przedmiotem rozstrzygnięć miedzy „możnymi tego świata” a nie politycznym podmiotem.

Jeśli  Putin  zrealizuje  fazę  drugą,  to  dopiero  oznacza,  że  zaczęły  się  dla  nas  czasy  niebezpieczne.Zbyt
trudne, by mógł je udźwignąć obecny obóz władzy w Polsce, bo to przerasta jego zdolności. Co gorsza, można się
spodziewać,  że  z  radością  przyjmie  na  siebie  wyznaczoną  mu  przez  możnych  role  w  nowym  spektaklu  tego
teatrzyku marionetek.

http://niezalezna.pl/53591-szczerski-wkraczamy-w-kolejna-rosyjska-operacje-polityczno-militarna-w-grze-z-
zachodem

czwartek, 20 marca 2014

NIM WRÓCIMY DO JAŁTY

Wydarzenia związane z wojną na Ukrainie zmuszają do trzeźwej refleksji: ani upadek Związku Sowieckiego ani
odzyskanie wolności przez „demoludy” nie zmieniły zasadniczych fundamentów porządku jałtańskiego. Dokonany
wówczas podział wpływów i relacji międzynarodowych został dziś z całą mocą przypomniany.
Wprawdzie dążeniom wolnościowym Ukrainy towarzyszy przychylna narracja państw „wolnego świata”, deklaracje
pomocy i zapewnienia o wsparciu, to historia jest zawsze sumą faktów dokonanych, nie obietnic i werbalnych

background image

deklaracji.
Fakty zaś dowodzą, że zbrojna napaść Rosji na niepodległą Ukrainę nie została powstrzymana i nie spotkała się z
reakcją Zachodu. Dzisiejsze status quo wyznaczono komunikatem z 3 marca br. wydanym po dyplomatycznej
interwencji Niemiec: „Merkel i Putin zgodzili się co do kontynuowania przez oba kraje konsultacji
dwustronnych i wielostronnych w celu normalizacji społeczno-politycznej sytuacji na Ukrainie
.” Propozycja
złożona wówczas Putinowi w zasadzie sankcjonowała prawo Rosji do napaści na Ukrainę i czyniła z Moskwy
decydenta w sprawie przyszłości tego kraju. Przywódca Rosji już osiągnął ważne cele strategiczne: dokonał
przeglądu swoich kadr na Zachodzie, zweryfikował reakcje NATO, poróżnił i postraszył polityków unijnych,
wytyczył nowe granice ustępstw i zbadał rejestr korzyści płynących z amerykańskiego „resetu”.
Gdy wśród komentarzy dotyczących obecnej sytuacji przewija się pytanie o dalsze plany Putina, uwadze
komentatorów umyka rzecz znacznie większej wagi. Wojna na Ukrainie nie jest oznaką realizowania przez Kreml
jakiejś „tajnej strategii”, lecz wyrazem realizmu pułkownika KGB. Putin doskonale „odrobił” lekcję najnowszej
historii i wyciągnął trafne wnioski z błędów popełnianych przez przywódców Zachodu.
Wielu historyków wskazuje, że amerykańscy politycy i doradcy otaczający prezydenta Roosevelta w Jałcie byli
wręcz przekonani, że ZSRR to kraj antyfaszystowski, postępowy i demokratyczny. Ta sama fałszywa wizja
współczesnej Rosji od lat towarzyszy poczynaniom kremlowskich siłowików i decyduje o reakcjach „wolnego
świata”. Umocnił ją dogmat o „śmierci komunizmu” wsparty o ekonomiczne korzyści, jakie Zachód miał odnieść z
procesu „cywilizowania” Rosji. Pogoń za zyskiem oraz lęk przed naruszeniem interesów Moskwy, zbudowały oś
dzisiejszych relacji.
Kremlowscy stratedzy doskonale wiedzą, że nadrzędnym celem społeczeństw Zachodu nie jest prawda historyczna
bądź racje moralne, ale dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są zapłacić każdą cenę. Józef Mackiewicz
w „Zwycięstwie prowokacji” trafnie ocenił ten mechanizm: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się
względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami
narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.
” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska
kampania propagandowo – dyplomatyczna sprawiła, że państwo to było postrzegane przez pryzmat potencjalnych
korzyści politycznych i ekonomicznych, jakie miały płynąć z „demokratyzowania” Rosji, nawiązywania z nią
kontaktów handlowych, otwarcia granic i  drzwi do instytucji światowych. W oczach Zachodu „koegzystencja” z
Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe
ambicje. Ten „georealistyczny” kierunek określał reakcje „wolnego świata” wobec ZSRR i po upadku Związku
Sowieckiego. Do dziś wyznacza zachowania w sprawie Ukrainy.
Nie wolno wierzyć, że tzw. wolny świat jest autentycznie zainteresowany suwerenną Ukrainą i wyrwaniem krajów
Europy Wschodniej spod kurateli Moskwy. Nowe władze Ukrainy już płacą ogromną cenę za poddanie się
naciskom unijnych dyplomatów, których troska dotyczy głównie „nieulegania rosyjskim prowokacjom
wojennym
” i  niepodejmowania walki zbrojnej.
Największego zagrożenia dla niepodległego bytu Ukrainy nie stanowią dziś zdezelowane ruskie tanki i
zdemoralizowana armia Putina, lecz pojałtańska polityka państw UE i USA, które za żadną cenę nie zrezygnują z
prób „cywilizowania” Rosji i paktowania z kremlowskim terrorystą. Przywódca Rosji cynicznie wykorzystuje ten
mechanizm i angażuje swoich dotychczasowych sojuszników w działania obezwładniające dążenia Ukrainy.
Militarnie słaba i technologicznie zacofana Rosja, nie musi nawet udowadniać swojej siły. Robi to za nią armia
tchórzliwych głupców wspierana przez zastępy agentury wpływu. Reszty dopełni ekspansywna sieć intryg i
rosyjskiej dezinformacji oplatającej współczesny świat.
Jak trafnie zauważył publicysta „Financial Times”, to „nie Putin przechytrzył Zachód, lecz to Zachód dał się
przechytrzyć Putinowi.

Nim Ukraińcy dostrzegą to zagrożenie, znajdą się pod butem pułkownika KGB lub (w najlepszym wypadku)
podzielą los III RP i zakosztują dobrodziejstw pseudodemokracji budowanej w stylu postsowieckim. My, którzy

background image

od dwóch dekad doświadczamy tych skutków, powinniśmy bezwzględnie wykorzystać historyczny moment, gdy
wolno (a nawet wypada) mówić dziś o bandytyzmie Rosji i walce z rosyjską dominacją.
Dlatego refleksja związana z wydarzeniami wokół Ukrainy, nie może zatrzymać się na diagnozie sytuacji, lecz musi
kierować w stronę naszych, polskich problemów. W ostatnich siedmiu latach przynajmniej kilkakrotnie mogliśmy
dostrzec prawdziwe intencje „wolnego świata”. Entuzjazm, z jakim na Zachodzie powitano zwycięstwo wyborcze
Platformy w roku 2007 i 2011 nie wypływał przecież z troski o polskie sprawy i nie był efektem wysokiej oceny
przymiotów politycznych i intelektualnych przedstawicieli rządu Tuska. Podkreślano przede wszystkim, że
„pragmatyzm” nowej władzy pozwoli poprawić relacje z Rosją i wygasić „polską rusofobię”. To dlatego,
natychmiast po tragedii smoleńskiej pojawiły się na Zachodzie głosy nawołujące do pojednania polsko-rosyjskiego,
zaś niemieckie media nie ukrywały, że „napięcia pomiędzy Polską a Rosją oznaczają dla Berlina kłopoty”.
Życzliwość komisarzy i polityków Zachodu, a w szczególności serdeczności Angeli Merkel, mają bardzo konkretny
wymiar. W równym stopniu dotyczy on świadomości, że rząd PO-PSL jest tworem wyjątkowo słabym i podatnym
na unijne naciski, jak przekonania, że nie będzie on przeciwstawiał się Rosji ani tworzył przeszkód w realizacji
polityki pojałtańskiej.
Wyznanie uczynione przed kilkoma laty przez Donalda Tuska, iż celem polityki zagranicznej jego rządu
jest„usuwanie przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich”, najpełniej oddaje sens
tego podporządkowania.
Gdy za kilka miesięcy zatrze się pamięć o rosyjskiej napaści, a młyny propagandy rozpoczną swoją zwyczajową
robotę, powróci nie tylko dotychczasowa narracja, ale niezmienne pozostaną priorytety tego rządu. Szczególnie te,
wyznaczane europejską polityką „współpracy i porozumienia z Rosją”, w której nasz kraj ma spełniać rolę
nośnika obcych interesów.
O tym, że Rosja jest naturalnym wrogiem wszystkiego co wolne i niepodległe, nas – Polaków, nie trzeba
przekonywać. Nie trzeba nam też udowadniać, że zaprowadzone w III RP rządy „partii rosyjskiej” są gwarantem
interesów Moskwy i służą „pokojowej koegzystencji” Zachodu z kremlowskim satrapą.
Realizm nie pozwala oczekiwać rzeczy niemożliwych, a zatem wierzyć, że sojusze militarne i polityczne uchronią nas
od napaści i rosyjskiej dominacji. Po roku 1939 i 1945, kolejna data nie przyniesie przełomu w łańcuchu
dyplomatycznych draństw, zdrady i zawiedzionych nadziei. Żadna z „zachodnich demokracji” nie będzie umierać za
Polskę, tak jak dziś nikt nie chce nadstawiać głowy za wolną Ukrainę.
Realizm każe jednak rozumieć, że historię tworzą fakty i ten czas musi być wykorzystany do podważenia
„magdalenkowego” porządku, na którym zbudowano III RP. Stanowi on wierne odbicie ładu pojałtańskiego i
wszelkich „samoograniczeń” jakie narzucono Polakom.
Polski silnej i niezależnej, jakiej chciał prezydent Lech Kaczyński, nie da się zbudować z obecnym układem
rządzącym, jego pseudoelitami i antypolskim systemem wartości. Oparty na podległości wobec silniejszych i logice
kłamstwa smoleńskiego, reżim ten stanowi dziś główne zagrożenie przed którym stoją Polacy. Nigdy wcześniej nie
było to tak oczywiste, jak w dniach, w których widzieliśmy trupy na ulicach Kijowa.
Tak długo, jak agresja rosyjska zaprząta uwagę opinii światowej i decyduje o politycznych koniunkturach, jest czas
na obalenie tego układu.
Później wrócimy do Jałty.
Aleksander  Ścios 
Artykuł opublikowany w nr 12/2014 Gazety Polskiej
http://bezdekretu.blogspot.ca/2014/03/nim-wrocimy-do-jaty.html?spref=tw
 

background image

Piotr Bączek: Bankructwo wschodniego
„resetu” rządu Tuska. Gabinet sparaliżowany
„kompleksem smoleńskim” nie będzie
wiarygodnym partnerem za granicą

Obecna agresja na Krym jest bankructwem wschodniej polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska, którą
współtworzyli także Radosław Sikorskiego oraz Bronisław Komorowskiego. 
Od 2008 r. polscy decydenci
podporządkowali  interesy  narodowe  doraźnej  i  czasowej  polityce  „resetu”  Unii  Europejskiej  i  Baracka  Obamy
wobec Rosji.

Wschodnie  inicjatywy  i  działania  rządu  Tuska  były  nastawione  na  stworzenie  wrażenia  odprężenia,  kooperacji  i
zacieśnienia  więzów  z  Moskwą.  W  tym  celu  reaktywowano  pod  egidą  Ministerstwa  Spraw  Zagranicznych,
praktycznie nie funkcjonującą instytucję, Polsko-Rosyjską Grupę do Spraw Trudnych. Min. Sikorski w Sejmie w
2008 r. stwierdził wyraźnie:

My,  Polacy,  podobnie  jak  inni  członkowie  Unii  Europejskiej,  uważamy,  że  zaufanie  obu  stron  tej
współpracy wzrosłoby, gdyby opierało się na wspólnie respektowanych wartościach. Skoro jednak Rosja
upiera  się  przy  swoim  systemie  wartości,  zasadzającym  się  na  własnych  tradycjach  i  kodach
kulturowych, wówczas oparcie współpracy unijno-rosyjskiej na uzgodnionych „regułach gry“ musi nam
wystarczyć.

Do tego przekazu odwoływało się stwierdzenie Premiera Donalda Tuska – w duchu realizmu, w miejsce
nieskutecznego  nieprzejednania  –  że  „będziemy  współpracować  z  Rosją,  taką,  jaką  ona  jest”  Polsko-
rosyjskie  mechanizmy  współpracy  i  dialogu,  takie  jak  Komitet  Strategii  Współpracy,  Forum  Dialogu
Obywatelskiego,  Grupa  do  Spraw  Trudnych  są  gotowe,  przynajmniej  po  polskiej  stronie.  Dajmy  im
szansę.

W  konsekwencji  rząd  Tuska  definitywnie  zerwał  z  projektem  Prezydenta  Lecha  Kaczyńskiego  budowy
instytucji i kooperacji na zasadzie wielostronnych umów między państwami byłego bloku sowieckiego.

Konsekwencją polskiej odmiany polityki „resetu” było np.: próby przemilczania przez elity Platformy Obywatelskiej
zbrodni w Katyniu, brak działań w tej sprawie na forum międzynarodowym, cicha rezygnacja rządu Tuska z tarczy
antyrakietowej,  dążenie  do  marginalizacji  Prezydenta  Lecha  Kaczyńskiego  z  kształtowania  polityki
międzynarodowej, a wreszcie wyeliminowanie otoczenia Prezydenta z organizacji wizyty w Katyniu.

Nawet  tragedia  w  Smoleńsku  nie  wywołała  w  rządzie  Tuska  refleksji  dyplomatycznej  i  geopolitycznej.  Władze
państwa w dalszym ciągu prowadziły politykę wschodniego „resetu”, w ten nurt wpisała się także nowa Kancelaria
Prezydenta.

background image

Należy  podkreślić,  że  po  10  kwietnia  2010  r.  polityka  wschodniego  „resetu”  odniosła  szereg  wymiernych
„sukcesów”  –  zgoda  na  ruch  bezwizowy  z  obwodem  kaliningradzkim,  negowanie  przez  rząd  PO  imperialnych
aspiracji  Moskwy,  nieustanne  konsultacje  Sikorski-Ławrow,  rozwój  tzw.  wymiany  kulturalno-historycznej,
stworzenie nowych instytucji (np. Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia). Należy również pamiętać,
że od kilku lat to właśnie prezydent Komorowski oraz min. Sikorski prowadzili politykę wprowadzanie Wiktora
Janukowycza na forum europejskie. Przez kilka lat podobne działania dyplomacja rządu PO prowadziła w stosunku
do rządów Aleksandra Łukaszenki.

Polityka  wschodniego  „resetu”  była  realizowana  także  w  sferze  bezpieczeństwa.  To  nowy  szef  Biura
Bezpieczeństwa  Narodowego  Stanisław  Koziej  jeszcze  w  maju  2010  r.  rozpoczął  konsultacje  ze  swoim
odpowiednikiem  w  Rosji  Nikołajem  Patruszewem.  W  następnych  miesiącach  BBN  rozpoczął  prace  analityczno-
doradcze  w  zakresie  przeorientowania  dotychczasowej  strategii  bezpieczeństwa.  Nowe  oceny,  zapisy  i  opisy
sytuacji Polski w tych dokumentach usuwały de facto zagrożenie ze strony Rosji.

Praktyczne  działania  w  zakresie  bezpieczeństwa  i  obronności  podjęły  inne  organa  odpowiedzialne  za  tę
sferę.  Przykładem  są  choćby  inicjatywy  Służby  Kontrwywiadu  Wojskowego,  która  zdecydowała  się  na
podjęcie współpracy z „partnerem” z Rosji, tworząc swoisty „specjalny kanał współpracy”.

http://www.naszdziennik.pl/wp/33713,specjalny-kanal-wspolpracy.html

http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/33193.html

Symbolicznym  był  fakt,  że  o  umowie  polskiej  SKW  z  rosyjską  Federalną  Służbą  Bezpieczeństwa  publicznie
poinformował rosyjski prezydent Władimir Putin, zaś polskie władze nie reagowały.

Kolejną konsekwencją polityki „resetu” było oddanie śledztwa smoleńskiego w ręce Rosjan. Dzięki temu Moskwa
uzyskała kolejne narzędzie nacisku na obecne władze Polski, mogła i nadal może szachować Warszawę.

Agresja  na  Ukrainę  zaskoczyła  obecne  władze  państwa  –  zarówno  rząd  Donalda  Tuska,  jak  i  Kancelarię
Prezydenta B. Komorowskiego. Kryzys krymski udowodnił, że najwyższe władze naszego kraju albo nie posiadają
właściwych informacji, analiz, zaplecza doradczego, które jest w stanie przewidzieć różne scenariusze wydarzeń,
albo też władze państwa – co chyba jest jednak mniej prawdopodobne – nie potrafią korzystać z takich prognoz.

Prawdziwą  kompromitacją  najwyższych  władz  jest  fakt,  że  na  kilkanaście  godzin  przed  zajęciem  przez  Rosjan
Krymu obecny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej publicznie uspokajał i przekonywał, że
Rosja nie chce zdestabilizować sytuacji na Ukrainie:

Szef  BBN  odnosił  się  m.in.  do  roli  Rosji  w  kształtowaniu  sytuacji.  Wyraził  przy  tym  zdanie,  że  Rosja
niekoniecznie  musi  być  zainteresowana  destabilizacją  Ukrainy.  Także  wojna  domowa  na  Ukrainie
mogłaby  nie  być  jej  na  rękę,  ponieważ  taka  sytuacja  zagroziłaby  jej  interesom  na  Ukrainie  oraz
potencjalnie osłabiała możliwość wpływu na to państwo.

Należy zwrócić uwagę na wypowiedź szefa BBN, który wyraził swój „sceptycyzm prawny” wobec udziału prezesa
PiS-u  w  Radzie  Bezpieczeństwa  Narodowego.  Była  to  próba  sprowokowania  Jarosława  Kaczyńskiego  w  celu
wyeliminowania  go  z  obrad  RBN.  Ta  wypowiedź  Kozieja  jest  kolejnym  dowodem  na  jego  silną  pozycję  w

background image

otoczeniu  Komorowskiego  i  duży  wpływ  kształtowanie  polityki  bezpieczeństwa  państwa.  Tymczasem  szef  BBN
posiada  tylko  uprawnienia  doradcze,  pełni  funkcję  sekretarza  RBN.  Zadaniem  RBN  jest  tylko  rozpatrywanie
kwestii i wyrażanie opinii dotyczących bezpieczeństwa państwa.

Rozpatrując  reakcje  władz  państwa  należy  wskazać,  że  nie  podjęły  one  żadnych  działań  aktywnych  w  swoim
regionie.  Za  czasów  prezydentury  Lecha  Kaczyńskiego  Polska  stała  się  aktywnym  graczem  w  najbliższym
sąsiedztwie, inicjowała szereg projektów, gromadziła przywódców państw Europy Środkowej.

Tymczasem  w  trakcie  obecnego  kryzysu  rząd  premiera  Donalda  Tuska  i  ośrodek  prezydencki
ograniczały  się  do  medialnych  protestów,  not  iwniosków  do  instytucji  międzynarodowych,  NATO  i
UE.
  Polska  dyplomacja  mogły  zapoczątkować  regionalne  konsultacje,  spotkania,  rozmowy  i  szczyty
dyplomatyczne (np. głów państw, premierów lub szefów MSZ, MON), a może nawet ćwiczenia wojskowe np. w
grupie państw „trójkąta wyszehradzkiego”, krajów basenu bałtyckiego, szczyt „nowych” członków NATO i UE,
sąsiadów  Ukrainy.  Państwa  Europy  Środkowej  razem  z  Turcją  uzyskałyby  dość  silny  głos  w  sprawie  aneksji
Krymu. W tym kontekście zwraca uwagę wypowiedź min. Sikorskiego do liderów Majdanu (tzn. „jeśli nie ustąpicie
będziecie  martwi”).  Po  rosyjskiej  inwazji  na  Krym  Polska  nie  podjęła  również  działań  restrykcyjnych  np.
ograniczenie wymiany kulturalnej, naukowej, wstrzymanie ruchu bezwizowego z Kaliningradem, natychmiastowego
wezwania ambasadora Rosji do MSZ. Wprawdzie nie są to adekwatne sytuacje, ale przypomnijmy sobie reakcję
rosyjskiego  MSZ  na  spalenie  budki  strażniczej  przed  ambasadą  w  Warszawie  i  wystawienie  rachunku,  łącznie  z
kosztorysem finansowym, Warszawie.

Ten brak polskich inicjatyw dyplomatycznych wynika z tzw. „kompleksu smoleńskiego”.  Obecne  władze
Polski – i to zarówno rząd, jak i Prezydent – w swoich działaniach, nawet w bardzo słusznych, będą ograniczały się.
To samoograniczenie jest konsekwencją już nie tyle błędów polityki wschodniego „resetu”, od którego same chcą
już odejść, co strachem przed ujawnieniem ustępstw rządu poczynionych przed wizytą w Katyniu oraz oddaniem
po 10 kwietnia 2010 r. śledztwa smoleńskiego Rosjanom.

Dlatego władze Polski będą ograniczały się do medialnych demonstracji słownych, oświadczeń, petycji do innych
rządów.  Jednocześnie  będzie  to  tylko  wypadkowa  linii  politycznej  UE,  w  szczególności  Berlina,  stając  się
użytecznym pomocnikiem dla kanclerz Angeli Merkel.

Moskwa  doskonale  zdaje  sobie  sprawę  z  „kompleksu  smoleńskiego”  rządu  premiera  Tuska  i  będzie
bezlitośnie  wykorzystywała  tę  słabość.  Taki  rząd  nie  będzie  miał  posłuchu  wśród  sojuszników.
  Można
prognozować,  że  Kreml  zintensyfikuje  „działania  aktywne”  w  stosunku  do  Polski.  Należy  spodziewać  się  wielu
inicjatyw – medialnych, propagandowych, wywiadowczych, dyplomatycznych, łącznie z kolejnymi demonstracjami
militarnymi.

Rząd  Tuska  będzie  obawiał  się  ujawnieniem  informacji  mogących  go  skompromitować.  Dlatego  władze  Polski
sparaliżowane  „kompleksem  smoleńskim”  będą  odpowiadały  głównie  w  sferze  medialnej  lub  odwoływały  się  do
społeczności  międzynarodowej,  tym  samym  czyniąc  z  francuskiej  doktryny  „siły  sojuszników”  dyplomatyczną
karykaturę.

Piotr Bączek

Piotr Bączek był członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Do grudnia 2007 r. pełnił funkcję szefa Zarządu
Studiów  i  Analiz  Służby  Kontrwywiadu  Wojskowego.  Po  objęciu  urzędu  prezydenta  RP  przez  Bronisława
Komorowskiego został wyrzucony z Biura Bezpieczeństwa Narodowego

background image

http://wpolityce.pl/artykuly/75724-piotr-baczek-bankructwo-wschodniego-resetu-rzadu-tuska-gabinet-
sparalizowany-kompleksem-smolenskim-nie-bedzie-wiarygodnym-partnerem-za-granica

http://bezdekretu.blogspot.ca/2012/06/1989-na-poczatku-byo-kamstwo.html

1989 – NA POCZĄTKU BYŁO KŁAMSTWO – (w
25 rocznicę rozmów „okrągłego stołu”)

To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie
tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. [...]Dla ludzi Platformy Obywatelskiej
wywodzących  się  z  ugrupowania  powstałego  przy  okrągłym  stole  i  z  niego  czerpiących  swoje  siły  fikcja
demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji
obecnie.  Platforma  wychodzi  bowiem  z  założenia,  że  społeczeństwo,  które  nie  potrafiło  wywalczyć
demokracji  i  niepodległości,  a  następnie  pogodziło  się  z  ich  fikcją  da  sobie  odebrać  istniejące  wciąż
namiastki demokratycznych instytucji”
 - napisał przed trzema laty Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym
podczas sejmowej konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz.

O  fikcji  leżącej  u  podstaw  państwowości  III  RP  pisał  również  Krzysztof  Czabański  –  bezpośredni  obserwator
obrad  OS,  w  wydanej  w  roku  2005  książce  „Pierwsze  podejście.  Zapiski  naocznego  świadka”,  .której  ostatnia
część jest dziennikiem prowadzonym od 6 lutego – do 6 kwietnia 1989 roku. Na stronie 225 Czabański zanotował:

Tu nie chodzi o żadną czystość w rozumieniu romantycznym czy coś w tym rodzaju. O nie. Tu chodzi, po
prostu,  o  wartości.  Rozbrat  z  nimi,  obserwujemy  to  na  własne  oczy,  jest  przeżyciem  ciężkim  i  właściwie
niewytłumaczalnym. Czyż tego wszystkiego, co się dzieje nie można by robić uczciwiej, rzetelniej?! Myślę, że
tak.  I  wcale  nie  potrzeba  by  było  do  tego  więcej  wysiłku,  wystarczyłoby  zaufanie  do  innych,  szanowanie
innych, mniej klikowe rozgrywanie spraw. Zapewne się powtarzam, ale mam nieodparte wrażenie, że salon
dominował  nie  tylko  inicjatywy  „S”  i  Wałęsę,  ale  w  ogóle  całą  opozycję.  Salon  najprostszą  drogą  do
degrengolady.”

Relacja Czabańskiego zawiera również bezcenny zapis opinii przeciwników OS. Kilkanaście stron wcześniej autor
zanotował:

Zadaniem K. W. wszystko to jest mistyfikacją. Według L. za „okrągłym stołem”, a właściwie za zawartym
wcześniej  układem,  stoją  duże  pieniądze  (kilka  miliardów  dolarów)  i  to  skłania  władzę  do  porozumienia.
Według  K.  jest  to  plan  sowiecki,  realizowany  bezwzględnie  przez  Jaruzelskiego  i  Wałęsę,  który  zwietrzył
możliwość  utworzenia  przez  elitę  opozycji  establishmentu  wespół  z  elitą  władzy.  Jakby  jednak  nie  było,
wydaje  się,  że  efekt  końcowy  może  być  podobny.  Otóż,  nastąpi  legitymizacja  władzy,  Jaruzelski  zostanie
prezydentem wybranym przez sejm, który z kolei będzie wybrany przez naród. Wałęsa zaś będzie następnym
prezydentem,  a  na  razie  np.  przewodniczącym  Frontu  Porozumienia  Narodowego.  Jadzia  uważa,  jak
donieśli mi wspólni znajomi, że „beton” zaciera ręce i śmieje się ze stołu. Bardziej z „S” zresztą. Dwa centra

background image

zawierają układ, a wszystko się i tak wywróci, z tym, że „S” zostanie po drodze skompromitowana. U końca
drogi zaś, prorokuje K. W., skorumpowane elity będą blokować społeczeństwo, zaś rządzić będzie prezydent
– choćby i Wałęsa – i tajna policja”.

O realizacji planu sowieckiego mówił w 1990 roku francuski historyk i sowietolog, Alain Besancon, w odpowiedzi
udzielonej Adamowi Michnikowi na jego list otwarty zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Besancon, analizując
sytuację po obradach OS i czerwcowych wyborach  napisał m.in.:

To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów.
Niemal  wszędzie  manewr  ten  zakończył  się  niepowodzeniem.  Powiódł  się  w  Polsce  i  to  jest  największym
sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik
.”

Z  perspektywy  dwudziestu  dwóch  lat,  powinna  nas  zdumiewać  wyjątkowa  trafność  ówczesnych  ocen.  Historia
przyznała  rację  tym,  którzy  prognozowali,  że  „wielka  mistyfikacja”  stanie  się  podstawą  wszystkich  procesów
politycznych nowego państwa i pozwoli zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Proces
wyłonienia III RP nawiązywał wprost do tradycji sfałszowanych wyborów z roku 1947, z których komunistyczni
najeźdźcy  wywodzili  swoje  prawa  do  rządzenia  Polakami.  Jak  tamto  historyczne  fałszerstwo  stało  się  jednym 
najważniejszych elementów mitu założycielskiego PRL -  tak wyborcza farsa z roku 1989 jest do dziś fundamentem
układu  OS.  Samozwańcze  „elity”  III  RP  uczyniły  z  tych  „częściowo  wolnych”  wyborów  podstawę  ułomnej
państwowości i na nich oparły prawo do obecności komunistów w życiu publicznym. Choćby dlatego analogie z
wyborami  1947  roku  są  oczywiste  –  jeśli  nie  poprzez  sam  akt  fałszerstwa,  to  z  uwagi  na  rolę,  jaką  czerwcowe
wybory odegrały w naszej historii. To dzięki nim zalegalizowano PRL i wszystkie patologie  zbrodniczego systemu,
włączając  sowieckich  namiestników  i  zależnych  od  okupanta  funkcjonariuszy  w  krwioobieg  III  RP.    Trudno
wyobrazić sobie większą nikczemność wobec narodu złaknionego wolności. Ludzie paktujący z komunistami przy
„okrągłym  stole”  cynicznie  wykorzystali  nasze  marzenia  o  Niepodległej  i  uczynili  z  nich  obszar,  na  którym
zbudowano przymierze katów i ofiar.

Jeśli dziś w otoczeniu Bronisława Komorowskiego znajdujemy niemal wszystkich beneficjantów  tego paktu, a w
życiu publicznym dominują  postaci z czasów PRL-u – dowodzi to nie tylko trwałości mitu założycielskiego III RP,
ale po dwóch dekadach od „wielkiej mistyfikacji” potwierdza jej antynarodowy i antypolski charakter.

Jan Olszewski, pierwszy faktycznie niekomunistyczny premier, w wywiadzie udzielonym niedawno miesięcznikowi
„Nowe  Państwo”  przypomniał,  na  czym  polegała  ówczesna  wina  koncesjonowanej  opozycji  i  samozwańczych
„autorytetów”.

Okrągły Stół – powiedział Olszewski -  był umową pomiędzy częścią elity opozycyjnej a władzami PRL bez
udziału społeczeństwa. To są dobrze znane fakty. Strony ustaliły warunki ugody– nie dyskutujmy teraz nad
ich  adekwatnością.  Później  nastąpiły  wybory  4  czerwca.  Głos  zabrał  naród,  czyli  suweren.  Mimo
ograniczenia  tych  wyborów  zasadą  kontraktowości  dał  wyraźne  wskazanie,  czego  sobie  życzy.  W  prawie
rzymskim jest taka instytucja, obecna również w naszym prawie cywilnym, prowadzenia cudzych spraw bez
zlecenia.  Określa  ona  sytuację,  w  której  ktoś  musi  się  zaopiekować  cudzym  mieniem  pod  nieobecność
właściciela i jakie wówczas może podjąć czynności. Można przyjąć, iż w 1989 roku część elity opozycyjnej
podjęła  się  prowadzenia  cudzych  spraw  bez  zlecenia.  Jednak  po  4  czerwca  jej  rola  została  zakończona.
Prawowici  właściciele  –  czyli  obywatele  –  powrócili.  Rola  samozwańczego  opiekuna  dobiegła  przez  to
końca. Tymczasem znaczna część opozycji, która wzięła udział w Okrągłym Stole, albo tego nie zrozumiała,

background image

albo zrozumieć nie chciała. Trzymała się zupełnie bezwartościowego przekonania, że dała słowo komunistom
i musi go dotrzymać, bo to będzie rzekomo dobre dla wszystkich. I tak mimo jasnego wskazania suwerena
pakt z ludźmi PRL trwał przez lata niepodległości, z krótkimi przerwami na próby jego kwestionowania.”

Do tego, niezwykle ważnego wywiadu warto będzie jeszcze powrócić, bo ze strony polityków opozycji nieczęsto
można dziś usłyszeć tak głębokie i trafne oceny.

Jan  Olszewski  precyzyjnie  wskazał,  że  umowy  OS  nie  znalazły  akceptacji  polskiego  społeczeństwa,  zaś  wyniki
wyborów z 4 czerwca podważały w istocie fundament, na którym zbudowano układ III RP. Władza wyłoniona z
tych wyborów nie posiadała zatem demokratycznej legitymizacji i podtrzymując antypolski pakt z komunistami –
działała wbrew woli suwerena. Ta pierworodna skaza musiała zaważyć na każdych następnych wyborach – czyniąc
z nich zaledwie substytut autentycznego aktu demokracji.

Bronisław  Komorowski  i  pozostali  rzecznicy  umów  OS,  chcą  dziś  nazywać  rocznicę  wyborów  1989  roku
„Świętem Wolności” – i przez kolejne lata podtrzymywać fałszywą mitologię tego zdarzenia.  Licząc na niewiedzę
lub  amnezję  Polaków,  próbują  ukazać  je  jako  „przełomowe  i  historyczne”,  a  samych  siebie  wykreować  na
wyrazicieli niepodległościowych dążeń. Trudno o dowód większej pogardy i zakłamania – ze strony ludzi, którzy
zakpili z własnego narodu.

Niezależnie, jak długo przyjdzie nam znosić butę takich postaci i ile czasu jeszcze upłynie nim obalimy system III RP
–  trzeba  sobie  uświadomić,  że  kłamstwo  powtarzane  po  tysiąckroć  nie  nabiera  cech  prawdy,  zaś  władza
wywodząca  swój  rodowód  z  historycznego  oszustwa,  nigdy  nie  uzyska  miana  przedstawiciela  narodu.  Choćby
przez dziesięciolecia przywdziewała maski polskości i narzucała nam swoje łgarstwa – na zawsze pozostanie obcą.

Aleksander  Ścios

Przemysław Dakowicz – Spór o korzenie
współczesności

http://niezalezna.pl/50902-spor-o-korzenie-wspolczesnosci
II wojna światowa i komunizm panujący w Polsce przez kolejne dziesięciolecia przyczyniły się do niemal
całkowitej likwidacji elit polskich. Profesorowie, lekarze, adwokaci, księża, członkowie służb
mundurowych II Rzeczypospolitej byli podczas wojny planowo mordowani zarówno przez Niemców, jak i
przez Sowietów.
25 listopada 1939 r. hitlerowski urząd do spraw rasowo-politycznych wydał dokument, w którym
zakazywał działalności nie tylko uczelni wyższych, ale także wszystkich szkół poza szkołami podstawowymi. Polska
miała stać się rezerwuarem taniej, nisko wykwalifikowanej siły roboczej: „Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły
zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny
być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej
prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w ważnych narodowo dziedzinach, jak geografia,
historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”. W listopadzie 1939 r. hitlerowcy przeprowadzili
Sonderaktion Krakau, aresztowano wówczas wykładowców najważniejszych krakowskich uczelni, by następnie
wywieźć ich do obozów koncentracyjnych. Była ona niewielką częścią tzw. Intelligenzaktion, która miała

background image

doprowadzić do „oczyszczenia” terenów znajdujących się pod okupacją niemiecką z przedstawicieli polskiej elity
naukowej i kulturalnej. Działania Niemców zostały skorelowane z podobnymi krokami podjętymi przez stronę
sowiecką. Pogłębianiu współpracy między dwoma okupantami służyły wspólne konferencje gestapo i NKWD, z
których jedna odbyła się – o ironio historii! – w zakopiańskich willach „Telimena” i „Pan Tadeusz”.Polska wyszła z
wojny pozbawiona swojego największego atutu – inteligencji, która mogłaby skutecznie przeciwstawić się nowej
okupacji, mającej trwać przeszło czterdzieści lat. Ci, których Niemcy i Sowieci nie zdążyli wymordować w
Sachsenhausen, w Gusen i w Katyniu, ci, którzy nie zginęli w powstańczej Warszawie, rychło wypełnili
komunistyczne więzienia lub znaleźli się na marginesie powojennego życia intelektualnego i kulturalnego.Przyprawić
nową „głowę”
By zapewnić sobie kontrolę nad społeczeństwem, rządzący Polską z nadania Stalina musieli przejąć
kontrolę nad nauką i kulturą. „Główne […] zadanie, jakie sobie od razu postawiliśmy – mówił w rozmowie z Teresą
Torańską Jakub Berman – to było zróżnicowanie nastrojów społecznych i wyłonienie nowych elit […] pochodzenia
rolniczo-chłopskiego, które w przyszłości zastąpiłyby stare. […] Nie chodziło naturalnie o oświatę czy
analfabetyzm, to szczegóły, lecz o zmianę koncepcji kraju, o zbudowanie całkiem nowej Polski w kształcie i
strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii […] nie chodziło o racje, ale o nurt
rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje, kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko
tkwiące w mentalności – budując nowe”.Na czym polegać miało konstruowanie „nowych nawyków, racji,
kształtów, struktur i mitów”? Dlaczego według komunistów było ono konieczne? Przedwojenna Polska, oparta na
tradycyjnym rozumieniu idei i wartości wspólnotowych, jawiła się stalinowskim władcom jako twór anachroniczny,
nieprzystający do koncepcji internacjonalistycznych, w ramach których narodowa odrębność stanowi największą
przeszkodę dla zwycięskiego pochodu rewolucji. Należało całkowicie wymazać ją z polskich głów, a „reakcyjne”
przywiązania i lojalności zastąpić nowymi punktami odniesienia. Wielka zmiana dokonywała się na wszystkich
możliwych polach – w strukturze personalnej uczelni wyższych, w edukacji, literaturze i sztuce. Zanim w roku 1949
zadekretowano jako metodę obowiązującą socrealizm, realizowano strategię łagodnej rewolucji, ogłoszoną na
łamach „Odrodzenia” przez Jerzego Borejszę – chciano w ten sposób przeciągnąć na stronę „postępową”
wszystkich niezdecydowanych.

Bez Norwida i Krasińskiego

Ponieważ nie jestem zawodowym historykiem i profesjonalnie zajmuję się dziejami polskiej literatury, posłużę się tu
przykładami z dziedziny, która jest mi najbliższa. W latach 40. zostaje sformułowany, a następnie konsekwentnie
realizowany jest plan wymiany tradycyjnego polskiego paradygmatu kulturalnego. Romantyzm nie stanowi już, jak
to  było  w  epoce  międzywojennej,  najistotniejszego  punktu  odniesienia  dla  bieżących  problemów  i  sporów
aksjologicznych. Jego miejsce zajmują epoki, w których dominował światopogląd racjonalistyczny – oświecenie i
pozytywizm.  Polskość  insurekcyjna,  wypisująca  na  swoich  sztandarach  hasła  wolności  i  niepodległości,  zostaje
zastąpiona  kulturową  hybrydą,  w  której  ramach  to,  co  pozornie  stanowi  kontynuację  dotychczasowego  modelu
kultury,  maskuje  treści  zgoła  odmienne  –  internacjonalne  i  materialistyczne.  Mickiewicz  to  we  wczesnych  latach
pięćdziesiątych  autor  przede  wszystkim  „Składu  zasad”.  W  twórczości  Słowackiego  akcentuje  się  wątki
rewolucyjne. Krasiński i Norwid są wydawani rzadko lub wcale.

Podmianie  tradycji  towarzyszy  planowa  wymiana  elit.  Pracę  na  uczelniach  tracą  stopniowo  przedwojenni
profesorowie; zastępowani są kadrą, której poglądy harmonizują z wytycznymi władzy. Pisze się nowe programy
szkolne, redaguje podręczniki prezentujące wizję kultury zgodną z linią partyjną. Nowy wspaniały świat zaludnia się
jednostkami pozbawionymi świadomości własnych korzeni. Znajduje się wśród nich wielu przyszłych kontestatorów
zastanego  porządku  –  zanim  jednak  dojrzeją  do  zmian,  będą  wzorowymi  krzewicielami  światopoglądu
komunistycznego, głową i mózgiem systemowej zmiany.

background image

Rekonstrukcja

Transformację  przełomu  lat  80.  i  90.  zbyt  długo  postrzegaliśmy  jako  wydarzenie  równoznaczne  z  przewrotem
antykomunistycznym. Dziś jawić się ona może jako druga „łagodna rewolucja”, tzn. okres przejściowy między PRL
em  a  PRL  em  bis,  w  którym  istotne  cele  „transformatorów”  maskowane  były  retoryką  systemowego  trzęsienia
ziemi. Podstawowym mechanizmem owej pozornej zmiany była kooptacja, tzn. dopuszczenie przez komunistów do
współrządzenia ugodowo nastawionej części elity solidarnościowej. Tymczasem mechanizmy kształtowania opinii,
modelowania  zbiorowej  świadomości,  programowania  sądów  i  przekonań  pozostały  podobne,  ponieważ  w
newralgicznych punktach systemu pozostawiono ludzi związanych z dawną władzą.

Czy jednak najistotniejszym problemem współczesnej Polski są tzw. resortowe dzieci? I tak, i nie. Tak, ponieważ
najczęściej dziedziczą one wzorce zachowań, sposoby postrzegania i definiowania rzeczywistości, wybory ideowe i
aksjologiczne  swoich  poprzedników.  Nie,  gdyż  rzeczywistym  problemem  jest  system,  który  w  porę,  czyli  we
wczesnych latach 90., nie został wystarczająco rozszczelniony, a teraz wydaje się ostatecznie domykać (nikogo w
kierownictwie  mediów  publicznych  nie  dziwi  dziś  niemal  doskonała  nieobecność  dziennikarzy  prezentujących
poglądy odmienne od powszechnie obowiązujących, nieobecność programów, których koncepcja opierałaby się na
fundamentalnym  sporze  o  wartości,  idee,  wizje).  System  reprodukuje  się  i  ma  ambicje,  by  objąć  wszystko  i
wszystkich  –  właśnie  dlatego  każda  opinia  „nieprawomyślna”,  każde  wezwanie  do  poważnego  dialogu  jawią  się
jego przedstawicielom jako gesty antysystemowe.

Odbudować tożsamość

Najważniejszy  spór  o  wartości  jest  dziś  sporem  między  wizją  wspólnoty  ufundowanej  na  ideach  trwałych  i
niezmiennych, wspólnoty, która chciałaby zrekonstruować własną tożsamość, odebraną jej przez komunizm, a wizją
społeczeństwa  jako  zbiorowości  doskonale  zatomizowanej,  rządzonej  przez  baumanowskie  prawo  „płynności”  i
względności.  Wstąpienie  Polski  do  Unii  Europejskiej  przyczyniło  się  do  konserwacji  owego  płynnego  stanu
przejściowego,  w  którym  dominują  (pozorny)  brak  przynależności,  aksjologiczny  chaos  i  niechęć  do
samookreślenia. „Płynna nowoczesność” pozwala tym, dla których to wygodne, zapomnieć o własnych korzeniach i
uwikłaniach.

Odbudować poczucie wspólnoty, zrekonstruować własną tożsamość możemy jedynie na gruncie kultury. Aby stało
się to możliwe, musimy od nowa opowiedzieć sobie sami siebie, musimy zrozumieć, co zrobił z nami komunizm i
kim  jesteśmy  po  dwudziestu  kilku  latach  od  początku  transformacji.  Nie  możemy  przy  tym  unikać  pytań
fundamentalnych – o korzenie i źródła teraźniejszości. Musimy spierać się o wartości i domagać zadośćuczynienia
za krzywdy, których jako zbiorowość doświadczyliśmy. Bo – jak powiada Norwid, jeden z nielicznych w naszej
kulturze nauczycieli dziejowej dojrzałości – „I nerwów gra, i współ-zachwycenie,/I tożsamość humoru/Łączą ludzi
bez sporu —/Lecz bez walki nie łączy sumienie!”.

dr. Przemysław Dakowicz – poeta, krytyk literacki, historyk literatury, adiunkt w Katedrze Literatury i
Tradycji  Romantyzmu  Uniwersytetu  Łódzkiego  oraz  wykładowca  literatury  współczesnej  na
Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ostatnio ukazał się tomik jego poezji pt.
„Łączka”.Stolica \ Tożsamość miasta

PAŃSTWO BAUMANA

background image

http://bezdekretu.blogspot.ca/2013/06/panstwo-baumana.html
Rozgrywana od kilku dni prowokacja z udziałem byłego funkcjonariusza PPR/PZPR Z. Baumana, pozwala
sformułować oceny dotyczące III RP i znakomicie ułatwia dostrzeżenie głębokich więzów historycznych i
aksjologicznych, spajających obecny reżim z komunizmem.
Po pierwsze, należy rzecz postawić „na nogi” i uświadomić sobie, że zdarzenie rozegrane na Uniwersytecie
Wrocławskim ma cechy ewidentnej prowokacji, wymierzonej w Polaków.
To bowiem, że agenci obcego mocarstwa, zwani „polskimi komunistami” obdarzyli kiedyś majora Korpusu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego mianem „naukowca” i nadali mu tytuł profesorski – jest problemem tychże
komunistów i w żaden sposób nie wiąże nas obowiązkiem uznania „dorobku naukowego” tego człowieka. Dla
porządku przypomnę, że historia totalitaryzmu pełna jest postaci „literaturoznawców”, „filozofów” lub doktorów
prawa, dokonujących najgorszych zbrodni.
Dla Polaków, doświadczonych półwieczem sowieckiej okupacji, której gwarantami byli tzw. „polscy komuniści” –
najważniejszym kryterium winna być antypolska działalność Zygmunta Baumana w sowieckich organach represji.
Począwszy od pracy w sowieckiej milicji, poprzez funkcję oficera KBW, po rolę agenta zbrodniczej Informacji
Wojskowej i szefa Zarządu Politycznego Propagandy i Agitacji LWP. Ta działalność jest dostateczną i moralnie
usprawiedliwioną przesłanką dla sformułowania negatywnej oceny Baumana. Na tej podstawie, mamy pełne prawo
decydować o naszym stosunku do tak jednoznacznie odrażającej postaci. Z polskiego punku widzenia jest
niezwykle istotne, że Bauman nigdy nie został rozliczony z działalności w przestępczych organach represji, nie
zadośćuczynił za swoje czyny, nie poddał się moralnym i prawnym sankcjom.
Jest zatem oczywiste, że zapraszanie człowieka o takiej przeszłości do instytucji zwanej „polskim uniwersytetem” i
prezentowanie go polskiej młodzieży, jako „wybitnego socjologa i naukowca”, należy odbierać jako
groźną  prowokację – tym groźniejszą, że wymierzoną w ludzi młodych i obliczoną na zanegowanie polskiej historii i
polskich tradycji intelektualnych.
Nikt nie ma prawa wymagać, by ludziom pokroju Baumana przysługiwało uznanie i szacunek, wzgląd na „dorobek
naukowy”, pozycję społeczną czy wiek. Fakt, iż rządzący III RP establishment nigdy nie odważył się nazwać ani
rozliczyć zbrodni komunizmu, a samozwańcze „autorytety” tego państwa obdarzyły bandytów mianem „ludzi
honoru” – w niczym nie umniejsza naszego prawa do dokonywania samodzielnych ocen, zgodnych z zasadami
elementarnej etyki, logiki i prawdy historycznej.
Tego prawa nie odbierze Polakom fałszywy bełkot funkcjonariuszy medialnych czy sofistyczne brednie głoszone
przez premiera i wrocławskich urzędników. Nie ma i nie może być żadnego dyktatu w okazywaniu szacunku
ludziom takim jak Bauman. Nie tylko nie zasługuje on na miano „polskiego naukowca”, ale nie może stanowić
wzoru i autorytetu dla polskiej młodzieży. Mamy prawo wymagać, by była ona szczególnie chroniona od takich
wzorców i  nie poddawana obcej indoktrynacji.
Ludzie o przeszłości Baumana winni znaleźć się na marginesie życia publicznego, zasłużyć na całkowity ostracyzm i
wykluczenie ze społeczności, zaś w państwie prawa i sprawiedliwości musieliby ponieść surowe konsekwencje
swoich czynów.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że żadne akcje policyjne, sądowe represje i wrzaski medialnych wyrobników, nie
mogą stłumić prawa do wyrażania przez Polaków negatywnej oceny takich osób  jak Zygmunt Bauman.
Po wtóre – wszyscy powinniśmy czuć się dłużnikami tej  grupy młodych ludzi, którzy w obliczu fałszowania prawdy
historycznej i niszczenia elementarnych zasad moralnych, mieli odwagę wyrazić swój sprzeciw wobec obecności
Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim.  Nazwanie ich przez jakiegoś urzędnika „nacjonalistyczną hołotą”,
ujawnia nie tylko nienawiść i strach wobec polskości, ale jest policzkiem wymierzonym tym wszystkim, których
oburza promowanie podobnych postaci i nie zgadzają się na kreowanie majora KBW na „autorytet naukowy”.
Owemu urzędnikowi trzeba uświadomić, że tylko komuniści kojarzyli polskość z nacjonalizmem i w każdym

background image

przejawie patriotyzmu upatrywali szowinizm i „narodową megalomanię”. Polakom obce są takie skojarzenia.
Tym młodym ludziom winniśmy wdzięczność również dlatego, że ich interwencja na UW – jak żadne inne
wydarzenie – obnażyła prawdziwe oblicze III RP. Wrzask ośrodków propagandy, histeryczne reakcje
przedstawicieli reżimu, zapowiedź represji i „twardego egzekwowania prawa” – nie wynikają przecież z wierności
zasadom demokracji, czy – jakże chętnie deklarowanego – „liberalizmu” i „tolerancji”.
Po prowokacji wrocławskiej padły ze strony reżimu ostre słowa: „nie ma zgody na obrażanie polskich
uczonych”
, „to rodzaj bandytyzmu, który trzeba zwalczać”. Nie mogą dziwić, bo nie po raz pierwszy ta władza
wykorzystuje sprowokowane przez siebie wydarzenia do zaostrzania prawa, udzielania dodatkowych uprawnień
służbom i przygotowań do rozprawy z ludźmi o odmiennych poglądach. Cytowane słowa brzmią tym bardziej
obłudnie, że obecny reżim ma w głębokim poważaniu polską naukę, a jeszcze głębiej-walkę z bandytyzmem.
W tym przypadku, chodzi jednak o coś więcej.
Tak gwałtowna reakcja na normalne w cywilizowanych państwach zachowania młodych ludzi, wyrażających
sprzeciw wobec obecności na uczelni agenta Informacji Wojskowej, ma – z punktu widzenia reżimu, racjonalne i
uzasadnione podstawy.
Stając w obronie Baumana, obecna władza broni w istocie historycznych i aksjologicznych fundamentów, na
których opiera się dzisiejsza III RP. Znajdują one źródło w komunistycznym zafałszowaniu i życiorysach takich
postaci jak funkcjonariusz sowieckich organów represji. Jeśli u podstaw III RP leży sojusz z komunistami, to
jednym z najważniejszych jego elementów jest ochrona roztaczana przez państwo nad  ludźmi pokroju Baumana.
Widzimy ją na przykładzie Jaruzelskiego, Kiszczaka czy Kociołka, w kontekście esbeków obdarzanych mianem
„specjalistów od bezpieczeństwa” czy oficerów „ludowego” wojska noszących dziś generalskie lampasy. Dzięki
temu sojuszowi, Polacy nie tylko zostali zmuszeni do uznania PRL-u za jakiś „element polskości” ale do rezygnacji z
podstawowej dychotomii My-Oni, dającej świadomości, że komunizm jest tworem obcym, wrogim i zawsze
antypolskim.
Wprawdzie III RP zbudowano na fundamencie PRL-u, wespół z tysiącami donosicieli, zdrajców i bandytów,
wprawdzie zachowano ciągłość personalną i nie rozliczono zbrodni komunizmu, wprawdzie w życiu publicznym
brylują esbecy, kapusie i ludzie kompartii, wprawdzie mediami rządzą esbeckie klany, a gospodarką agenturalne
układy, wprawdzie niszczy się pamięć o ofiarach komunizmu, walczy z polską kulturą i patriotyzmem – to w
powszechnym przekonaniu jest ona państwem polskim, w pełni suwerennym i niepodległym, a rządzące nią
mechanizmy definiuje się  pojęciami prawa i demokracji.
Casus z majorem Baumanem powinien nam uświadomić, jak fałszywa jest to wizja. Fakt, że w obronę Baumana
włącza się premier, ministrowie i ośrodki propagandy, nie dowodzi bynajmniej, że mamy do czynienia z jakąś
aberracją czy nadgorliwością urzędników. Podobnie- honorowanie Jaruzelskiego, jednanie z moskiewskimi
kagebistami czy propagowanie antypolskich filmów, to nie dowód na „kryzys wartości” bądź „zaburzenia
demokracji”.
To państwo działa konsekwentnie i racjonalnie, a to czego jesteśmy świadkami wypływa z najgłębszych
fundamentów obecnej państwowości i jest oznaką wierności zasadom wypracowanym przy okrągłym stole. Okres
rządów PO-PSL to nie jakiś fatalny „powrót do PRL-u” ale logiczne ukoronowanie długiego okresu hodowania
komunistycznej hybrydy i zarządzających nią bękartów. Jest dowodem skuteczności dwóch dekad indoktrynacji i
niszczenia polskości.
Prowokacja z Baumanem musi prowadzić do wniosku, że nie ma żadnej innej – zdrowej i normalnej III RP. Pora
skończyć z tą zabójczą mitologią, która czyni z Polaków stado niewolników. To państwo ma właśnie twarz
Zygmunta Baumana i nigdy nie będzie inne. Zostało zbudowane po to, by chronić podobnych mu „polskich
komunistów”.
Wobec zalewu pustosłowia i wrzasku towarzyszącego obecnej prowokacji, trzeba przyjąć postawę, jaką
proponował Polakom Jarosław Marek Rymkiewicz - „Nawet nazywać ich nie warto – w ogóle nie warto się

background image

nimi zajmować, najlepiej jest uznać, że ich nie ma. Trzeba wychodzić, kiedy wchodzą, odwracać się, kiedy
do nas podchodzą. Polska należy do nas, a oni niech sobie gadają w swoich postkolonialnych telewizjach, co
chcą, niech sobie piszą w swoich postkolonialnych gazetach, co im się podoba. Nas to nie dotyczy.

Autor: Aleksander Ścios

Szczątki tupolewa przechowywane w
skandalicznych warunkach

Dzisiaj, 18 czerwca (09:53)
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj. W
takich  warunkach  przechowywane  były  szczątki  prezydenckiej  maszyny,  gdy  powstawały  raporty
rosyjskiego  Międzypaństwowego  Komitetu  Lotniczego  i  polskiej  komisji  pod  przewodnictwem  ministra
Jerzego  Millera.  Zdjęcia,  które  publikujemy,  zrobiła  ekipa  polskich  archeologów,  którzy  przyjechali
badać teren wokół lotniska w październiku 2010 roku, a więc pół roku po katastrofie.

Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku
Siewiernyj
/
Zobacz nasz raport specjalny poświęcony katastrofie smoleńskiej
Fotografie  zrobiono  z  ukrycia,  gdy  Rosjanie  wpuścili  do  hangarów  kilka  osób  z  polskiej  ekipy.  Jak  ustalili
reporterzy  RMF  FM,  w  ten  sposób  przechowywane  były  szczątki  co  najmniej  jednej  czwartej  samolotu,  a  to
oznacza, że podczas prac nad raportami komisje Anodiny i Millera nie badały tych części.

Na  zdjęciach  widać  fragmenty  poszycia,  kable,  rury  i  zawory  przemieszane  z  ziemią.  Wszystko  to  tworzy  jedną
wielką  stertę.  Niewykluczone,  że  wśród  tych  części  znajdowało  się  wiele  innych  rzeczy,  zepchniętych  wraz  ze
szczątkami tupolewa.

Polska  prokuratura  przyznaje,  że  w  takich  warunkach  fragmenty  prezydenckiej  maszyny  leżały  do  jesieni  2012
roku, a znaczna ich część leży w hangarach do dzisiaj.

Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku
Siewiernyj
/

Prokuratura: W hangarach znaleziono rzeczy osobiste ofiar, nie
znaleziono ludzkich szczątków

Śledczy  twierdzą,  że  już  we  wniosku  o  pomoc  prawną  do  Rosjan  z  10  kwietnia  2010  roku  zwrócili  się  o
zabezpieczenie wszystkich części samolotu, ale przez ponad dwa lata tego nie zrobiono. Dopiero w ubiegłym roku,
po  wysłaniu  kolejnego  wniosku  z  prośbą  o  wyjęcie  tych  części  z  hangarów,  Rosjanie  zareagowali  –  pozwolili

background image

prokuratorom na wejście do środka, a ci dokonali oględzin zgromadzonych tam szczątków. Poza tym wydobyli z
hangarów fragmenty skrzydeł tupolewa, ułożyli je na płycie lotniska wraz z fragmentami skrzydeł, które znajdowały
się razem z resztą wraku pod prowizoryczną wiatą zbudowaną przez Rosjan, i przykryli brezentem.

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

Oto, co polscy prokuratorzy znaleźli we wraku Tu-154M
Duży  męski  płaszcz,  torba  podróżna,  koszula  ze  spinkami,  kilka  par  butów  –  to  rzeczy  znaleziono  przez
polskich prokuratorów we wraku prezydenckiego tupolewa 2,5 roku po katastrofie, podczas oględzin jesienią
zeszłego roku. Przedmioty należące do ofiar katastrofy przywieziono do Polski na początku grudnia. więcej

Jak  przyznał  kapitan  Marcin  Maksjan  z  Naczelnej  Prokuratury  Wojskowej,  w  trakcie  wyjmowania  szczątków  z
hangarów  znaleziono  wśród  nich  także  rzeczy  osobiste  ofiar,  natomiast  według  zapewnień  prokuratorów,  nie
znaleziono tam szczątków ludzkich. Kapitan Maksjan dodał, że znalezione rzeczy osobiste ofiar trafiły do Polski w
grudniu 2012 roku, a wiosną tego roku zostały przekazane rodzinom.

Śledczy  nie  odpowiedzieli  naszym  reporterom  na  pytanie,  ile  dokładnie  fragmentów  samolotu  znajdowało  się  w
betonowych  hangarach.  Otwarte  jest  również  pytanie,  czy  po  ponad  trzech  latach  przechowywania  w  tak
skandalicznych warunkach szczątki te mogą stanowić wartość dowodową.

Jak  zapowiada  prokuratura  wojskowa,  szczątki  znajdujące  się  w  hangarach  zostaną  dokładnie  zbadane  przez
polskich śledczych dopiero wtedy, gdy wraz z całym wrakiem tupolewa wrócą do kraju.

Fragmenty skrzydeł tupolewa ułożone na płycie lotniska
/

Lasek: Ekspertyzy tych szczątków nie wniosłyby do raportu
komisji Millera niczego nowego

Te szczątki nie miały żadnego znaczenia dla pracy komisji Millera - mówi reporterom RMF FM członek tego
gremium,  a  obecnie  szef  Państwowej  Komisji  Badania  Wypadków  Lotniczych  Maciej  Lasek.  Części  tych  nie
zbadano  przed  wydaniem  raportu  o  przyczynach  katastrofy,  bo  –  jak  przekonuje  Lasek  –  te  ekspertyzy  nie
wniosłyby  do  sprawy  nic  nowego.  Według  niego,  eksperci  i  bez  tych  ustaleń  byli  w  stanie  z  całą  pewnością
potwierdzić,  co  wydarzyło  się  10  kwietnia  w  Smoleńsku.  Tłumaczy,  że  do  końca  wszystko  rejestrowały  czarne
skrzynki samolotu.

Nie ma potrzeby szukać jeszcze jakiegoś drobiazgu, gdzie nie ma żadnej poszlaki. Nic nie wskazuje na to,
żeby  przyczyna  wypadku  była  inna  niż  zejście  poniżej  minimalnej  wysokości  zniżania
  -  podkreśla  szef
PKBWL.

background image

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

Na wrak Tu-154M możemy czekać latami. Rosjanie wydadzą go dopiero po procesie
Polskie władze i prokuratura od dnia katastrofy smoleńskiej zabiegają o zwrot wraku TU-154M. Teraz strona
rosyjska  odpowiada,  że  zwrot  będzie  możliwy  po  prawomocnym  zakończeniu  ich  śledztwa  w  sprawie
smoleńskiej  tragedii.  Rosjanie  wciąż  czekają  na  materiały  z  Polski,  m.  in.  próbki  głosów  kilku  ofiar  i  już
oświadczają, że nie znaleźli dowodów na uchybienia ze strony kontrolerów lotu w Smoleńsku. więcej

Twierdzi  natomiast,  że  każdy  z  fragmentów  samolotu,  składowanych  w  betonowych  hangarach  na  lotnisku,
powinien być gruntownie przebadany przez prokuraturę, bowiem postępowanie karne rządzi się innymi prawami i
zakończenie śledztwa będzie wymagało również tych szczegółowych opinii.

Merta: To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego
samolotu

W zupełnie innym tonie sytuację komentują rodziny ofiar katastrofy. Według nich, zdjęcia, które publikujemy, to
kolejny dowód na to, że raporty komisji Anodiny i Millera są całkowicie nierzetelne.

Magdalena  Merta,  wdowa  po  wiceministrze  kultury  Tomaszu  Mercie,  z  niedowierzaniem  patrzyła  na  fragmenty
tupolewa widoczne na fotografiach. Zwróciła uwagę, że nie zostały one zbadane przez ekspertów, którzy mimo to
orzekli,  jakie  były  przyczyny  tragedii.  To  było  badanie  przyczyn  katastrofy  samolotu  bez  tego  samolotu  -
mówiła.

Polacy są dostatecznie mądrzy, żeby nie potrzebować szczątków samolotu do badania przyczyn katastrofy, a
Amerykanie  na  tyle  głupi,  że  musieli  samolot  w  Lockerbie  pozbierać  do  ostatniego  skrawka,  żeby  tę
przyczynę określić
 - skomentowała.

Przypomnijmy, że śledczy badający katastrofę w szkockim Lockerbie, gdzie w 1988 roku rozbił się amerykański
Boeing 747, właśnie dzięki natychmiastowym, drobiazgowym badaniom każdego z milionów fragmentów samolotu
znaleźli dowód na to, że w maszynie wybuchła bomba.

Roman Osica, Krzysztof Zasada, Edyta Bieńczak, RFM FM

 

Rymkiewicz: Reytanowski krzyk dla Polski

background image

foto: Igor Smirnow/Gazeta Polska
- Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że się na to nie
godzimy – ten wielki krzyk nawet z jakimś małym rozlewem krwi połączony, no trudno – mógłby sprawić,
że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod
władzy  rosyjskiej  albo  spod  władzy  niemieckiej  –  mówi  Jarosław  Marek  Rymkiewicz  w  rozmowie  z
Joanną Lichocką.

Zdrada i zdrajcy – to jest główny temat Pana książki „Reytan. Upadek Polski”.  Wstrząsająca jest scena,
gdy  zdrajca  sprzed  blisko  dwustu  pięćdziesięciu  lat,  Adam  Poniński,  zmierza  do  Pałacu
Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Idzie, stukając kosturem o chodnik. Mija Krzyż i to,
co  było  wokół  niego  –  znicze,  kwiaty,  fotografie.  Idzie  między  autobusami  jadącymi  przez  Krakowskie.
Mówi Pan – to dzieje się tu i teraz, zdrajcy są wśród nas. 
To, że „Reytan” stał się książką o zdradzie, to jakoś tak samo wyszło – można powiedzieć, bez mojego udziału. To
ta  książka  o  tym  zadecydowała  –  w  trakcie  jej  pisania  –  że  chce  być  książką  o  zdradzie.  Ona  sama  tak  się
wymyśliła. A ja nad jej myśleniem, nad jej pomysłami słabo panowałem. To jest normalny proceder pisarski – kto
chce  napisać  dobrą  książkę,  musi  zrezygnować  z  władzy  nad  swoim  pisaniem  i  oddać  władzę  nad  pisaniem  –
pisaniu. Książka wie, o czym ma opowiedzieć – trzeba jej zaufać. Można to jeszcze inaczej ująć. Polakom, właśnie
teraz, potrzebna była książka o zdradzie, życzyli sobie takiej książki, która ustanowiłaby analogię między dwoma
epokami  ich  historii  –  tą,  w  której  żyjemy,  i  tamtą  osiemnastowieczną.  To  były  dwie  epoki,  w  których  zdrada
rządziła historią Polaków.

Dlaczego Polakom potrzebna była właśnie teraz książka o zdradzie? 
Dlatego, że Polacy są notorycznie zradzani. Obliczmy to sobie, biorąc pod uwagę czasy ostatnie. Między rokiem
1918 – kiedy zaczęła się II Rzeczpospolita – a rokiem 1939 byli (jak to zawsze wszędzie bywa – więc to nie był
wielki  problem)  jacyś  pojedynczy  zdrajcy  i  była  jedna  niewielka  partia  polityczna  zdrajców,  odizolowana  od
wspólnoty  obywateli  II  Rzeczypospolitej  i  skutecznie  kontrolowana  przez  policję  państwową  i  jej  agentów.  Tę
partię zdrajców można było wtedy zlikwidować przy pomocy środków radykalnych (o tych środkach radykalnych,
czyli problematyce mordu politycznego, może zaraz sobie pomówimy), ale nie zadbano o to i to był wielki błąd.
Mieliśmy coś policzyć. Zdrada zaczęła się (zapanowała w polityce polskiej, zawładnęła tą polityką) w roku 1939,
we Lwowie, w Wilnie, w Białymstoku. Potem, po kilku latach, przeniosła się do całej Polski, rozprzestrzeniła się od
Tatr  do  Bałtyku,  i  można  nawet  powiedzieć,  że  na  wiele  lat  stała  się,  no  może  nie  jedynym,  ale  nadrzędnym,
decydującym sposobem uprawiania polityki polskiej. Ile to więc lat trwa? Od roku 1939 do roku 2013, czyli trwa
to  lat  niemal  siedemdziesiąt  cztery.  Teraz  policzmy,  ile  lat  to  trwało  w  wieku  XVIII.  Właściwie  można  by  liczyć
gdzieś od połowy wieku XVII, od wojen kozackich i szwedzkich – wystarczy, żeby się o tym przekonać, zajrzeć
do  „Ogniem  i  mieczem”  czy  do  „Potopu”.  Ale  liczmy  od  wstąpienia  na  tron  Stanisława  Augusta,  kiedy  stało  się
jasne,  że  władzę  objął  człowiek  petersburskiej  carycy.  Od  roku  1764  do  roku  1795,  kiedy  zamknęły  się  dzieje
ówczesnej Rzeczypospolitej, minęło ile lat? Trzydzieści jeden. Czyli obecnie trwa to już ponad dwa razy dłużej.

Rozmawiamy  w  dniu,  w  którym  tygodnik  „Wprost”    publikuje  zdjęcia  ze  spotkania  zorganizowanego  w
1989 r. przez Czesława Kiszczaka w Magdalence. Lech Wałęsa i inni przywódcy ówczesnej opozycji piją z
nim wódkę. Adam Michnik, szeroko uśmiechnięty, przybija piątkę. Te zdjęcia pokazują wielką komitywę
szefa komunistycznej bezpieki z ludźmi opozycji. To zapis uczty jak z koszmarnego snu. 
Jest  prawdopodobnie  tak,  że  wielu  Polaków,  nawet  ogromna  większość  Polaków  uważa  teraz,  że  to  właśnie  w
Magdalence ułożono i zatwierdzono zasady istnienia obecnego państwa polskiego. Jeśli to coś, co tu mamy – to
rumowisko – można nazwać państwem. Ale dla uproszczenia wywodu tak to nazywajmy. Ja jestem w tej sprawie

background image

całkowicie innego zdania. W roku 1989 nic się nie zaczęło i nic nie skończyło. Jeśli w Magdalence coś ustalono, to
tylko  zasady,  na  jakich  ma  zostać  zorganizowana  i  przeprowadzona  następna  peerelowska  odwilż.  Czyli  taka
przemiana peerelowskiej rzeczywistości, którą Polacy skłonni byliby zaakceptować. Może zresztą nasi historycy,
wydaje  mi  się  to  bardzo  prawdopodobne,  dojdą  do  wniosku,  że  ta  odwilż,  ostatnia  z  wielu  odwilży,  zaczęła  się
trochę  wcześniej,  w  roku  1980,  w  sierpniu,  kiedy  doszło  do  buntu  robotników,  nazywanego  potem  rewolucją
Solidarności. Rewolucja! Toż to śmiechu warte. Cóż to za rewolucja, która nie gilotynuje władców, nie demoluje
doszczętnie starego porządku i nie wyrzuca tego porządku na śmietnik. A więc była to peerelowska odwilż, trzeba
przyznać,  że  najgłębsza  (wiele  warstw  lodu  stopniało)  ze  wszystkich  peerelowskich  odwilży.  Jak  wszystkie  inne,
została ona spowodowana przez dwa czynniki. Pierwszym były polityczne gry na szczycie władzy, gry z partyjnymi
dysydentami, gry z półlegalną opozycją, może także gry prowadzone w Moskwie. Drugim był bunt robotników. To
właśnie taki bunt był czynnikiem sprawczym wszystkich uprzednich peerelowskich odwilży.

Przy Okrągłym Stole, co bardzo dziś lubią podkreślać politycy PO i prezydent Bronisław Komorowski, by
to  wszystko  uwiarygodnić,  był  także  Lech  Kaczyński.  Bardzo  szybko  przestał  jednak  należeć  do  grona
okrągłostołowej ekipy. Był w Magdalence. W książce „Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949–2005”
pod redakcją Sławomira Cenckiewicza jest to dobrze opisane. Lech Kaczyński był wstrząśnięty tym, co
zobaczył. Tą fraternizacją i blatowaniem się z komunistami, odmówił w tym wspólnym piciu wódki udziału.
Zrobiło tak jeszcze tylko dwóch innych ludzi – Władysław Frasyniuk i Tadeusz Mazowiecki. Cenckiewicz
uważa zresztą, że magdalenkowa zdrada była właśnie wynikiem tej fraternizacji, tego picia wódki. 
To,  że  nasz  późniejszy  prezydent  nie  chciał  pić  wódki  z  tymi  typami,  to  jest  miła  wiadomość.  Gdyby  z  nimi  pił
wódkę,  no  to  mielibyśmy  kłopot.  Ale  –  choć  jestem  pełen  podziwu  dla  politycznej  przenikliwości  obu  braci
Kaczyńskich – uważam, że nawet oni nie rozumieli wtedy, co się dzieje i do czego to prowadzi. Bo gdyby rozumieli,
to  nie  przyłożyliby  do  tego  ręki.  A  przecież  przyłożyli.  Rozumieć  zaś  nie  mogli,  bo  tego  nikt  wtedy  nie  rozumiał.
Polakom wydawało się, że wchodzimy na drogę, która, wcześniej czy później, doprowadzi nas do niepodległości.
Nikt nie oparł się, nie mógł się oprzeć temu rozkosznemu przeczuciu, temu cudownemu przywidzeniu: idziemy ku
niepodległości,  będziemy  niepodlegli.  Nikt  nie  wiedział,  że  to  jest  droga  z  PRL  do  PRL.  Z  prylu  do  prylu.  Ten
„pryl”, słowo dobrze oddające istotę tego świństwa, to chyba Rafał Ziemkiewicz wymyślił. Lub może lud polski to
wymyślił.

Uważa Pan teraz, że wróciliśmy do PRL? 
Teraz to raczej uważam, że nigdy z niego nie wyszliśmy. Powie pani, że to jakaś moja fantasmagoria, bo przecież
wystarczy popatrzeć wokół, żeby zobaczyć zmiany – od roku 1989, przez dwadzieścia cztery lata, wszystko się
zmieniło. Owszem, wszystko się zmieniło, ale nic się nie zmieniło. To była rzeczywiście wielka i co więcej bardzo
miła odwilż – ta odwilż magdalenkowa. Zamiast pustych półek – są supermarkety. Zamiast własności państwowej –
jest własność prywatna lub korporacyjna. To akurat zmiana, którą uważam za fatalną. Zamiast armii – jest brak
armii.  To  też  zmiana  fatalna,  złowieszcza.  Zamiast  wczasów  pracowniczych  –  są  (dla  zamożnych)  wakacje  na
Krecie. I tak dalej. Jedno się tylko nie zmieniło – istota PRL. Wystrój jest nowy, a istota stara.

Istota PRL, o której Pan mówi – na czym ona polega, co nią jest? 
Istotą PRL było i pozostaje to, że był on i jest nadal kawałkiem moskiewskiego imperium, kawałkiem zarządzanym
na sposób moskiewski przez ludzi wyznaczonych lub przynajmniej zaakceptowanych przez Moskwę. Dzieje tego
kawałka mają toczyć się tak i tylko tak, jak sobie tego życzy imperium – mają to być dzieje podporządkowane
interesom  imperium,  dzieje  dziejące  się  zgodne  z  tymi  interesami  –  i  właśnie  z  tego  dziejowego  względu  (żeby
wszystko działo się tak, jak sobie życzy imperium) potrzebni są ci wyznaczani przez Moskwę zarządcy. Cała reszta
– nasze obecne dziejowe miejsce i nasze życie polskie w tym miejscu – była i jest przez tę istotę zdeterminowana.
Od pewnego czasu (wcześniej, w epoce Stalina, było inaczej) imperium nie żąda już, żeby jego zagraniczni poddani

background image

żyli tak samo, jak jego poddani rosyjscy czy czeczeńscy, żeby wierzyli w to samo, myśleli to samo. Czyli: możecie
sobie żyć, Polaczki (a dotyczy to też Bułgarów, Węgrów, Litwinów i tak dalej), jak tam chcecie, możecie nawet
żyć luksusowo, możecie nawet myśleć, co chcecie, ale dziejów waszych nie będziecie sobie układać, jak chcecie,
lecz  tak  i  tylko  tak,  jak  tego  sobie  życzy  imperium.  Właściwie  tylko  ten  jeden  warunek  jest  ważny  –  warunek
dziejowego  posłuszeństwa.  Żadnej  dziejowej  swobody,  żadnej  wolności  przy  narodowej  pracy  nad  własną
dziejową drogą, czyli nad  konstruowaniem własnego politycznego losu – o to tu właśnie  chodzi. Mając bowiem
pewność, że żaden z sąsiadujących z nim narodów nie pójdzie własną drogą dziejową, nie wybierze sobie, wedle
swojej  woli,  własnego  losu,  imperium  może  też  być  pewne  własnegobezpieczeństwa.  Polacy,  którym  odebrano
własny los dziejowy, nigdy już nie pojawią się na Kremlu – ze swoją husarią i ze swoimi sztandarami – ze swoim
republikańskim sztandarem wolności dla wszystkich narodów. Tak, właśnie o to tu chodzi.

Ale jeśli to jest teraz, jak Pan twierdzi, dalszy ciąg PRL, jeśli istota PRL pozostała nienaruszona, to jak
się uwolnić z tej peerelowskiej niewoli? Czy nie da się powiedzieć – dokończmy rewolucję Solidarności? I
dokończyć  ją?  Wspomnienie  o  karnawale  Solidarności  przecież  pozostało.  Myśl  o  wolnej,  solidarnej
Polsce została. 
Takiego buntu jak tamten to już nigdy nie będzie, bo nie ma już robotników. Ale nawet gdyby byli, gdyby w jakimś
cudownym  sposobie  nagle  się  zjawili,  wyszli  na  ulice,  to  jest  rzeczą  oczywistą,  że  ani  bunt  robotników,  ani,  tym
bardziej, narodowe powstanie nie otworzą nam teraz drogi do niepodległości. W ten sposób z PRL nie wyjdziemy.
Każdy  bunt  Polaków  zostałby  teraz  natychmiast  spacyfikowany  przez  siły  porządkowe  przysłane  z  Moskwy  i  z
Berlina – z przyzwoleniem Wspólnoty Europejskiej, nawet na jej żądanie, z powołaniem się na jej demoliberalne
ideały – pod hasłem walki z polskim faszyzmem i nacjonalizmem. Trzeba szukać innej drogi do niepodległości.

Trzeba wygrać wybory.
Tak właśnie teraz się uważa. Jarosław Kaczyński wygra wybory i to doprowadzi nas do odzyskania niepodległości.
Ale  to  jest  naiwne    złudzenie  –  a  w  sytuacji  śmiertelnego  zagrożenia  (naszego  bytu  narodowego)  nie  należy  się
naiwnie łudzić.

Dlaczego to jest złudzenie – że wygramy wybory i będziemy mieli niepodległą Polskę?
Bo nie bierze się przy tym pod uwagę skutków, jakie będą miały wybory, które Jarosław Kaczyński i jego partia
wygrają.  Ja  bardzo  mu  tego  życzę,  żeby  wygrał  –  byleby  tylko  nie  wygrał  za  wysoko.  Mam  nadzieję,  że  wygra
ostrożnie, skromnie, z rozwagą – uzyska trzydzieści kilka do czterdziestu procent i nie będzie rządził. PiS będzie
jeszcze  silniejszą  niż  dotychczas  opozycją  –  to  będzie  bardzo  korzystne  dla  sprawy  narodowej.  Ale  jeśli  w
wyborach partia Jarosława Kaczyńskiego uzyska 51 proc. głosów – o to już będzie niedobrze. Zacznie się wściekła
nagonka tutejszych wewnętrznych Moskali – mówiliśmy o nich kilka miesięcy temu w naszej poprzedniej rozmowie.
Będą  demoliberalne  manifestacje  i  awantury,  będą  wrzaski  gwałconych  przez  faszystów  feministek,  potem  ktoś
podpali  jakąś  synagogę,  ktoś  wysadzi  w  powietrze  jakiś  tutejszy  sowiecki  pomnik  i,  wreszcie,  w  imię  obrony
demokracji  oraz  w  imię  walki  z  polskim  terroryzmem  zostaną  wezwane  siły  porządkowe,  rosyjskie  i  niemieckie.
Węgrom  mogli,  z  wściekłością,  pozwolić,  ale  nam  nie  pozwolą,  bo  niepodległa  Polska  oznaczałaby  teraz
wywrócenie całego rusko-pruskiego porządku w środku Europy. A jeśli PiS uzyska 75 proc. – to wtedy trochę
poczekają, trochę się przyjrzą, a potem spróbują zabić Jarosława Kaczyńskiego.

Przepraszam, ale tu już mówi Pan rzeczy straszne. 
Należy pani, droga pani Joasiu, do narodu, który jako swój mit założycielski (czy raczej baśń założycielską) wybrał
sobie opowieść o królu Popielu i jego stryjach, więc proszę nie mówić, że mord polityczny to jest coś strasznego.
Polityczne mordowanie to jest używany od wieków sposób rozwiązywania problemów politycznych. Sposób jak
każdy inny, ani zły, ani dobry – sposób zwykle skuteczny, przynoszący też zwykle korzystne (z punktu widzenia

background image

mordujących) rezultaty. Mordowanie polityczne nie jest ani moralne, ani niemoralne, można powiedzieć (używając
sformułowania  Fryderyka  Nietzschego),  że  jest  poza  dobrem  i  złem.  W  tej  naszej  baśni  aniołowie  pojawiają  się
trochę później, a ich wejście do chaty Piasta nie unieważnia posępnego i krwawego początku opowieści. Od razu
też powiedzmy, że nie jesteśmy aniołami i polityczne mordowanie było stosowane także w naszej Rzeczypospolitej
–  i  właśnie  jako  środek  rozwiązywania  problemów  politycznych  –  od  czasów  niepamiętnych  do  czasów
nowożytnych. Od ścięcia Samuela Zborowskiego do zamordowania w łaźni generała Zagórskiego i samobójstwa
Walerego Sławka.

Uważa Pan, że mord polityczny to narzędzie, które może rozstrzygać współczesne losy naszego kraju?
Ja tylko wzywam do ostrożności, rozwagi, namysłu – nie nad tym, jak natychmiast odzyskać niepodległość (bo to
teraz niemożliwe), ale nad tym, jak wejść na drogę, która prowadzi do niepodległości. Trzeba więc, szukając tej
drogi, zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak mord polityczny. Czyli trzeba widzieć historię w tym
kształcie,  w  jakim  ona  rzeczywiście  się  wydarza  –  a  nie  w  tym,  w  jakim  chcielibyśmy  –  żeby  się  wydarzała.
Moskiewskie  imperium  –  podobnie  jak  nasza  Rzeczpospolita  –  też  zabijało  od  czasów  niepamiętnych,  ale  po
pierwsze – zabijało w zupełnie innej skali, a po drugie – u nas zabijano raczej swoich, a imperium zabijało swoich i
obcych,  wszystkich,  których  należało  zabić,  bo  przeszkadzali,  czyli  szkodzili  interesom  imperium.  Kiedy  to  się
zaczęło? Prawdopodobnie gdzieś w czasach Iwana Groźnego, który zabił swojego syna, ale może  wcześniej – już
w czasach najazdów tatarskich, kiedy imperium, jeszcze nieistniejące, a więc raczej jego idea wchłonęła w siebie
krew  dzikich  najeźdźców,  dzikich  hord  idących  od  Bajkału,  od  Morza  Azowskiego  i  Morza  Czarnego.  Może
wymieńmy kilka najsłynniejszych ofiar, dla nas najważniejszych, polskich albo zaplątanych fatalnie w sprawę polską.
Dymitr Samozwaniec i jego żona caryca Maryna Mniszchówna nie umarli własną śmiercią. Król Stanisław August
też  nie  umarł  własną  śmiercią.  Podobnie  wielki  książę  Konstanty  i  jego  żona  Joanna  księżna  łowicka.  Podobnie
generał  Władysław  Sikorski.  Podobnie  król  Stefan  Batory,  choć  akurat  w  tym  wypadku  nie  wiadomo,  komu
zależało na tej śmierci. I wreszcie prezydent Lech Kaczyński. Rzecz godna jest wnikliwej analizy, bowiem od razu
zwraca uwagę niezwykła różnorodność ofiar, które łączy tylko to, że każda z nich w jakiś sposób zaszkodziła czy
chciała zaszkodzić interesom imperium – jak Stefan Batory, który miał taki plan, żeby zostać carem i z carskimi
wojskami uderzyć na imperium tureckie.

Ta  Pańska  lista  mówi,  że  każdy,  kto  realnie  zagraża  rosyjskiej  władzy  w  Polsce  lub  tylko  sprawia  jej
kłopoty, może zginąć. O to tu Panu chodzi? 
Właśnie  tak.  Wróćmy  zatem  do  tego,  co  się  teraz  dzieje.  Mamy  tu  dwa  ciekawe  pytania.  Dlaczego  nie
zamordowano  Jana  Olszewskiego?  Pytanie  drugie  jest  takie  –  dlaczego  nie  zamordowano  Victora  Orbána?
Odpowiedzi,  szczególnie  odpowiedź  na  pierwsze  pytanie,  mogą  być  pouczające.  Otóż  pana  premiera
Olszewskiego nie zamordowano prawdopodobnie dlatego, że w Rosji była wtedy smuta, rozpad państwa, bałagan i
chaos, procesy decyzyjne były zakłócone i ktoś zadecydował, że lepiej to załatwić inaczej. A Victor Orbán żyje, bo
Węgrzy  to  naród  odważny,  ale  niewielki,  który  nie  może  zagrozić  stabilności  układu  politycznego  w  środkowej
Europie.  Nie  może,  nawet  uzyskawszy  niepodległość,  doprowadzić  do  likwidacji  dwóch  stref  wpływów  –
niemieckiej i rosyjskiej. Jeśli chodzi o Polskę, to jest inaczej. Jej wybicie się na niepodległość, jej republikańska
ekspansja  na  południe,  w  kierunku  Morza  Śródziemnego  i  Morza  Czarnego,  i  jej  późniejszy  sojusz  z  państwem
tureckim  (miłym  naszym  polskim  sercom)  –  oznaczałyby  rozpad  obu  tych  stref.  Czyli  kompletne  zakłócenie
porządku politycznego w całej Europie. Od Helsinek do Dubrownika, od morza do morza. Polska jest zwornikiem
rosyjskiej  strefy  wpływów,  może  też  niemieckiej,  jest  w  obu  tych  strefach  największym  i  potencjalnie
najpotężniejszym państwem. A jeśli tak właśnie jest, to trzeba się liczyć z konsekwencjami, jakie miałaby dla nas w
tej chwili próba odzyskania niepodległości.

background image

Bać  się  –  mówią  nam  rządzące  elity.  To  wielkie  imperium,  chcecie  wojny?  –  pytają  i  oddają  Rosjanom
śledztwo smoleńskie. 
Oczywiście, że trzeba się bać – bo jest czego. Rozsądek każe się bać. Ale bojąc się – trzeba szukać sposobu, jak
się od tego strachu uwolnić. Trzeba zacząć od Reytana – od jego wielkiego krzyku. On też pewnie się bał, nawet
na pewno się bał, bo chcieli go wtedy, w kwietniu 1773 r., zabić. Ale jego wielki krzyk uwolnił go od strachu – i
choć  potem  nastąpiło  sto  pięćdziesiąt  lat  niewoli,  ten  wielki  krzyk  uzyskał  (dzięki  Mickiewiczowi  i  Matejce)  siłę
mityczną i wciąż był słyszany – i ustanawiał, i potwierdzał prawo Polaków do niepodległego istnienia. Trzeba więc
teraz powtórzyć to, co wykonał Reytan, i to będzie początek – trzeba  rzucić się na próg, rozedrzeć koszulę – jak
to Matejko namalował – i krzyczeć: – Liberum veto! Nie pozwalam! – Na niewolę, na pohańbienie, na upokorzenie
naszej dumy narodowej: – Nie pozwalamy! – Trzeba to krzyczeć wielkim, strasznym głosem. A my, pani Joasiu, to
raczej  teraz  popiskujemy,  a  z  pisków  naszych  wynika,  że  nasi  wrogowie  nas  krzywdzą.  Wielkie  koty  krzywdzą
biedne piskliwe myszki. To nasze tutejsze popiskiwanie, a często i żałosne lamentowanie, i użalanie się nad naszym
polskim losem (bardzo częste po katastrofie smoleńskiej – że nas tam skrzywdzili), to wszystko jest słabo słyszalne,
robi  niewielkie  wrażenie  na  naszych  wrogach,  ale  i  naszych  sąsiadach,  i  na  Polakach  też  robi  raczej  niewielkie
wrażenie. Może w ogóle na nikim nie robi wrażenia – nikt go nie chce słuchać. No to dość mysiego piszczenia i
popiskiwania. Jakby powiedział Marszałek Józef Piłsudski – dość mysiego popiskiwania w wychodku.

Jaki mógłby być skutek tego współczesnego wielkiego Reytanowskiego krzyku? 
Oto jaki byłby skutek. Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że
się  na  to  nie  godzimy  –  ten  wielki  krzyk  nawet  z  jakimś  małym  rozlewem  krwi  połączony,  no  trudno  –  mógłby
sprawić, że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod
władzy rosyjskiej albo spod władzy niemieckiej. I że oparłyby się one – skrzyknięte naszym krzykiem – o Polskę.
Trzeba  więc  zacząć  od  wielkiego  krzyku  –  a  potem  budować  instytucje,  które  ten  nasz  krzyk  Reytanowski
upowszechnią – tak, żeby był on słyszany od Helsinek do Dubrownika. Jeśli będziemy mieli dużo takich instytucji (a
już jest ich wiele), które będą istniały nadziemnie i podziemnie, trochę jawnie i trochę niejawnie – tak jak istniały te
instytucje, które tworzył przed rokiem 1914 Piłsudski, bo w tej sprawie powinniśmy iść za jego genialną intuicją –
to wreszcie złożą się one, wszystkie razem, na niepodległe państwo polskie, też trochę jawne i trochę niejawne. A
kiedy już będziemy mieli takie państwo na wpół założone, trochę istniejące, i kiedy już będziemy mieli POW, i kiedy
już będziemy mieli naokoło nas sprzymierzone z nami narody, to będziemy czekać, czekać, czekać.

Całość wywiadu w tygodniku „Gazeta Polska”

http://www.naszdziennik.pl/wp/29843,lekcja-dla-polakow.html

Barbara Bubula

Lekcja dla Polaków

background image

Zastanawiamy  się  często,  dlaczego  w  wyborach  uczestniczy  w  Polsce  tak  mało  obywateli,  dlaczego  brak  u  nas
narodowego instynktu samozachowawczego, niska jest wiedza ekonomiczna, słabe więzi społeczne, skąd poczucie
marazmu.  Jestem  pewna,  że  jedną  z  ważnych  przyczyn  jest  to,  że  jesteśmy  społeczeństwem  bardzo  „źle
poinformowanym”.  Zaproponowałam  zatem,  by  Rada  Programowa  TVP  odbyła  dyskusję  nad  jakością
najważniejszych  wieczornych  programów  informacyjnych.  Sama  zajęłam  się  analizą  kolejnych  wydań
„Wiadomości” o godz. 19.30 i sporządziłam raport o treściach prezentowanych w tym programie przez cały styczeń
br.  Raport  ten  mógł  być  wreszcie  zaprezentowany  na  posiedzeniu  Rady  26  marca,  więc  po  jego  przedstawieniu
władzom TVP pragnę podzielić się swoimi obserwacjami z czytelnikami.

Większość  obywateli  naszego  państwa  całą  swą  wiedzę  o  polityce,  społeczeństwie,  kulturze,  ekonomii  czerpie  z
telewizji, i to zazwyczaj tylko z jednego wieczornego programu informacyjnego. Roli dostarczyciela informacji nie
spełniają  gazety,  obecne  tylko  w  kilku  procentach  polskich  domów,  a  na  wiadomości  polityczne  w  internecie
przeciętny internauta przeznacza zaledwie dwie minuty dziennie. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na tych,
którzy  kształtują  opinie  widzów,  realizując  swoisty  program  wychowania  obywatelskiego.  Dlatego  ciekawe  jest,
jaki wzorzec człowieka i obywatela lansują dziennikarze i ich zwierzchnicy w telewizji publicznej.

Co nas łączy?

  Gerard  Depardieu  obywatelem  Rosji  (3  razy),  rajd  Dakar  (2  razy),  sukces  piosenki  „Ona  tańczy  dla  mnie”,
wyprzedaże w Anglii, kot przemytnik z Brazylii, ludzie maskotki na ulicach miast, konkurs skoków narciarskich (5
razy), gadżety na targach w Las Vegas, pamiątki z inauguracji Baracka Obamy, wizerunek konduktorów Intercity,
sylwetka  tenisisty  Jerzego  Janowicza  w  kontekście  konkursu  krzyków  w  Gołdapi,  sympatyczne  lemingi,
ekstremalne sporty zimowe, kontuzje w sporcie na przykładzie piłki ręcznej, materiał o płatkach śniegu, rapująca
babcia  w  internecie,  wiara  w  potwora  spaghetti,  telewizja  na  Dworcu  Centralnym.  Oto  spis  przykładowych
tematów  z  jednego  miesiąca,  które  pojawiły  się  w  „Wiadomościach”  TVP  o  19.30  (wszystkich  materiałów
rozrywkowych  było  33).  Cechą  sztandarowego  programu  informacyjnego  telewizji  publicznej  jest  bowiem
nieznośny  nadmiar  treści  rozrywkowych.  W  pogoni  za  „oglądalnością”  programy  te  straciły  swoją  podstawową
funkcję. Infotainment (tak z angielskiego nazywa się inwazję treści rozrywkowych – entertainment w programach
informacyjnych) obecny jest także w materiałach korespondentów zagranicznych (Rosja, USA). Charakterystyczne
jest  upodobanie  w  wiadomościach  o  sporcie,  powtarzanych  następnie  dosłownie,  po  kilku  minutach  przerwy  na
reklamy, w specjalnym wydaniu informacji sportowych.

Jakie  znaczenie  ma  fascynacja  treściami  tabloidowymi  i  sportowymi?  Czy  tylko  zabiera  czas,  który  można  by
poświęcić poważniejszym tematom? Otóż nie. W świadomości widzów utrwala się obraz świata, w którym zabawa
zajmuje  miejsce  powagi  i  głębszego  znaczenia.  Co  znamienne,  wspólne  kibicowanie  sportowcom  oraz  zaszczyt
organizowania  wielkich  imprez  sportowych  jest  przedstawiane  jako  niemalże  jedyne  spoiwo  społeczeństwa.  Co
miałoby  jednoczyć  Polaków  mocniej  niż  piłka  nożna,  skoki  narciarskie  czy  Euro  2012?  To  łączy  niewątpliwie
model propagandowy stosowany przez PO ze „światopoglądem” „Wiadomości” TVP.

Nie jest zatem przypadkiem, że rozrywkowe ciekawostki i kibicowskie wzruszenia zastąpiły całkowicie informację
o kulturze polskiej. W całym miesiącu w „Wiadomościach” TVP pojawiła się jedna informacja kulturalna (o stuleciu
Teatru  Polskiego  w  Warszawie).  Dwa  razy  mieliśmy  materiał  poświęcony  filmom  zagranicznym,  przy  okazji
rozdania  nagród  Globów  i  Oscarów.  Nie  było  wiadomości  o  muzyce  poważnej,  książkach  ani  plastyce.  Nic
dziwnego,  że  modelowany  obywatel  odzwyczaja  się  od  traktowania  kultury  jako  przedmiotu  swej  aspiracji  i
przestaje  widzieć  w  niej  wspólne  z  innymi  rodakami  dziedzictwo.  Konsekwencją  jest  brak  życia  kulturalnego

background image

łączącego naród, a także utrata więzi z kulturalnym światem. Wyraźny jest także niedobór informacji o osiągnięciach
polskiej nauki. Na ten temat widzowie otrzymali tylko dwa krótkie komunikaty w miesiącu: o polskich satelitach i
udziale w badaniach mózgu.

Redakcja  „Wiadomości”  TVP  ma  chyba  świadomość,  że  trzeba  jednak  szukać  tego,  co  Polaków  łączy  poza
sportem, ponieważ co jakiś czas obserwujemy próby włączenia treści historycznych do codziennego przekazu: w
styczniu mieliśmy 10 takich tematów. Rocznica Powstania Styczniowego przedstawiona została najpierw jedynie w
kontekście sejmowych sporów bez odpowiedniego przypomnienia faktów historycznych. Dopiero za drugim razem
poinformowano  krótko  o  pamięci  Polaków  dotyczącej  powstania.  Innego  dnia  „Wiadomości”  przedstawiły
sylwetkę  sędziwego  cichociemnego.  Pojawiły  się  treści  o  rocznicy  wyzwolenia  obozu  Auschwitz  i  przypomnienie
rocznicy  dojścia  Hitlera  do  władzy.  Pozytywnie  należy  ocenić  materiał  przeglądowy  o  odkrywanych  i
upamiętnianych  w  różnych  miejscowościach  miejscach  martyrologii  ofiar  stalinowskich.  Można  się  wprawdzie
zastanawiać, czy nie dlatego był to materiał przeglądowy, by nie mówić o tych sprawach częściej? Statystycznie
ujmując, tematyka historyczna zajęła 5 proc. miesięcznej zawartości programu.

Jerzy Owsiak i nic więcej

 Jednak w modelu społecznym stanowiącym ideał „Wiadomości” to nie historia stanowi, obok sportu, podstawowe
spoiwo  międzyludzkie.  Tę  rolę  pełnią  tzw.  human  stories  (zalecane  w  podręcznikach  konstruowania  programów
informacyjnych dla wywołania więzi emocjonalnej z widzami), czyli historie o ludzkich nieszczęściach połączone z
próbą mobilizowania widzów do pomocy. Proszę mnie dobrze zrozumieć, w pełni akceptuję budzenie wrażliwości
na cierpienia bliźnich, jednak powinniśmy mieć świadomość, że media na całym świecie dbają o nasycenie swego
programu emocjami nie tylko z dobroci, ale ponieważ to przyciąga odbiorców.

Styczeń  to  co  roku  miesiąc  szczególnej  obecności  Jerzego  Owsiaka  na  ekranie.  Jak  pamiętamy,  był  co  prawda
pewien wizerunkowy kłopot, ponieważ bohater przed zbiórką na leczenie seniorów wypowiedział się z aprobatą o
eutanazji, ale „Wiadomości” zgrabnie przeszły nad tym do porządku dziennego. 9 stycznia z ekranu usłyszeliśmy:
„Jerzy  Owsiak  wycofuje  się  ze  stwierdzeń  o  eutanazji,  więc  WOŚP  bez  przeszkód  może  zacząć  zbieranie
pieniędzy”.  Zbiórka  pieniędzy  przez  fundację  Owsiaka  prezentowana  była  sześciokrotnie  w  bardzo  obszernych
materiałach.  W  krótkiej  migawce  (1  minuta)  zaprezentowany  został  natomiast  dorobek  Caritas  z  podaniem
osiągnięć w zbiórce pieniędzy podczas jednej akcji – Dziele Pomocy Dzieciom (19 mln). Pominięto informację, że
roczna zbiórka rzeczowa i finansowa na Caritas wynosi 500 mln zł, przy 40-50 mln zbieranych przez WOŚP.

Bardzo  mało  zobaczyliśmy  informacji  o  stowarzyszaniu  się  obywateli.  Jeden  materiał  dotyczył  organizowania  się
ludzi  w  sieciach  społecznościowych  internetu  na  przykładzie  protestów  przeciw  likwidacji  nocnego  metra  w
Warszawie i smogu w Krakowie, a dwie historie mówiły o pozytywnej działalności osób bezdomnych. Problemów
drobnej działalności gospodarczej oraz przykładu sukcesów polskich przedsiębiorców – zabrakło.

Bezsilność i przemilczenie

 

Tematyka społeczna to łącznie 70 tematów (25 proc. całości) poruszanych przez „Wiadomości” TVP w styczniu.
Co znamienne, informacje o chorych dzieciach, o biedzie przedstawiane były bez próby analizy przyczyn leżących w
błędnej polityce w ochronie zdrowia i opiece społecznej. Z ekranu płynie wciąż przesłanie: Jest źle i tak być
musi,  możemy  co  najwyżej  zrzucić  się  na  pomoc  potrzebującemu,  który  miał  to  szczęście  i  trafił  do
telewizji.
  Przez  cały  styczeń  brakło  informacji  o  bezrobociu,  biedzie  na  wsi  i  w  małych  miasteczkach,  wzroście

background image

kosztów  życia.  Problemy  komunikacji  zbiorowej  są  w  „Wiadomościach”  praktycznie  nieobecne,  podczas  gdy
istotnym  życiowym  problemem  Polaków  jest  likwidacja  linii  kolejowych  i  brak  połączeń  autobusowych.
Charakterystyczna była nieobecność problemów ochrony przyrody i zanieczyszczenia środowiska (jakość wody,
żywności), poza krótką wzmianką o smogu.

Kilka  ciekawych  materiałów  poświęcono  szansom  i  zagrożeniom  użytkowania  nowoczesnych  technologii
telewizyjnych  i  internetowych.  Mieliśmy  opowieść  o  zjawisku  linczu  internetowego,  przykłady  organizowania  się
ludzi w portalach społecznościowych, poznaliśmy możliwości telewizji cyfrowej, uświadomieni zostaliśmy o groźbie
ataków  z  internetu,  o  współczesnych  wojnach  komputerowych.  Wspomniano  o  groźbie  inwigilacji  kierowców,
przy  charakterystycznej  dla  „Wiadomości”  dużej  dawce  tematyki  motoryzacyjnej.  Widz  „Wiadomości”  ma
komputer  i  auto,  o  tym  redakcja  pamięta.  Nieobecna  była  za  to  tematyka  katastrofy  demograficznej  w  Polsce,
emigracji  lub  braku  mieszkań  dla  niezamożnych.  Znamienne  jest,  że  w  informacji  poświęconej  problematyce
wyludniania się niektórych miast „Wiadomości” pominęły przyczynę tego wyludnienia, jaką jest brak pracy.

Stosunkowo dużo czasu, przez kilka dni, „Wiadomości” poświęciły śmierci i pogrzebowi ks. kard. Józefa Glempa.
Poinformowano o śmierci i pogrzebie Jadwigi Kaczyńskiej. Tematyka religijna, oprócz informacji dotyczących ks.
kard.  Glempa,  była  obecna  pięciokrotnie:  jedna  informacja  dotyczyła  obrzędów  katolickich  (orszaków  Trzech
Króli),  trzy  –  prawosławnych  i  jedna  –  Hindusów.  Dwa  razy  informowano  o  skazaniu  biskupa  za  jazdę  po
pijanemu.

Dziejowa konieczność: za euro, przeciw związkowcom

Tematykę ekonomiczną zaprezentowano 32 razy w miesiącu, co wydaje się niewystarczające (średnio jeden temat
dziennie).  Widzowie  dowiedzieli  się  o  katastrofie  ekonomicznej  LOT  i  próbach  jego  ratowania  (2  razy),
zwolnieniach  w  fabryce  Fiata  i  staraniach  wicepremiera  Janusza  Piechocińskiego  o  uratowanie  miejsc  pracy,
zapowiedzi wycofania z obiegu monet jednogroszowych i restrykcjach UE wobec użytkowników silników diesla.
Dwukrotnie analizowane były perspektywy wprowadzenia waluty euro w Polsce połączone jednak z propagandą
za wprowadzeniem
 euro. 27 stycznia padły słowa, że większość Polaków „boi się wspólnej waluty”, że „boją się,
iż ceny pójdą w górę”. Analiza przekazywanych treści dowodzi, że podstawowym zagadnieniem jest: jak przekonać
Polaków,  by  się  przestali  bać,  bo  decyzja  co  do  euro  już  zapadła  wraz  z  przystąpieniem  do  UE.  Przekaz  tego
rodzaju zastępuje prezentację argumentów za i przeciw.

4  stycznia  „Wiadomości”  poinformowały  wprawdzie  o  przejmowaniu  ziemi  rolnej  przez  obcokrajowców,  ale
materiał poświęcony tej sprawie zakończyły konkluzją, że to dziejowa konieczność, bo decyduje siła pieniądza,
który  posiadają  cudzoziemcy.  Pesymistyczny  komunikat  GUS  o  dalszym  wzroście  bezrobocia  został
zaprezentowany  bez  słowa  komentarza  krytycznego  wobec  rządu.  Dowiedzieliśmy  się  o  problemach  z  budową
lotniska  berlińskiego,  co  zabrzmiało  jako  swoiste  usprawiedliwienie  kompromitacji  z  lotniskiem  w  Modlinie.
Widzowie  zostali  pouczeni  na  temat  konieczności  zabierania  paragonów,  ostrzeżeni  przed  inwazją  chińskiego
czosnku i poinformowani o uziemieniu boeingów oraz opóźnieniach w budowie gazoportu. Tematy, które pojawiły
się kilkakrotnie, to wstrzymanie pieniędzy przez UE z powodu zmowy cenowej firm budujących autostrady oraz
rozmowy  rządu  ze  związkami  zawodowymi  kolejarzy.  Ta  ostatnia  sprawa,  a  także  zapowiedź  strajku  na  Śląsku,
ujawniła kolejny charakterystyczny rys przekazywanego w „Wiadomościach” obrazu świata: związki zawodowe są
złe
Poglądem ekonomicznym lansowanym przy informacjach gospodarczych w wypowiedziach redakcji i
licznych  ekspertów  jest  prostacki,  liberalny  determinizm,  receptą  na  kłopoty  –  wyprzedaż  majątku
państwa. Każdy musi sobie radzić sam.

background image

Żaden materiał dotyczący informacji ekonomicznych nie wyjaśniał podstaw problemu, liczby zbyt krótko pojawiały
się na ekranie, nie było wyjaśniane ich znaczenie i niemożliwe było ich zapamiętanie. W poszczególnych materiałach
prezentowano  liczne  krótkie,  wyrwane  z  kontekstu  wypowiedzi  zbyt  wielu  ekspertów  i  polityków.  Zabrakło
ciągłości narracji w jakimkolwiek temacie, w tym tak ważnym jak groźba recesji w Polsce, negocjacje w sprawie
budżetu UE, pakt fiskalny czy kryzys w strefie euro.

Superman Tuleya i sentymentalni geje

  W  styczniu  zdarzyło  się  wiele  ciekawych  spraw  w  polityce  krajowej.  Mieliśmy  rezygnację  szefa  ABW,  która
została  opowiedziana  bardzo  chaotycznie  i  przez  to  zupełnie  nie  dotarła  do  widzów.  Kiedy  porównać  tę  samą
sprawę przekazaną jasno w „Informacjach dnia” Telewizji Trwam, można się przekonać, jak wiele szkody przynosi
maniera  redakcji  „Wiadomości”,  by  trudne  tematy  utrudniać  nadmiarem  krótkich  wypowiedzi  wielu  postaci,
wielopiętrowych interpretacji i barokowych wstępów oraz dziwacznych podsumowań.

Jednak prawdziwym supermanem stycznia, który wywalczył sobie pierwszeństwo nawet przed Jerzym Owsiakiem,
był  sędzia  Tuleya.  Poświęcono  mu  sekwencję  aż  9  materiałów.  Na  tym  przykładzie  możemy  doskonale
zaobserwować  metodę  tzw.  odwrócenia  wektorów.  Sprawcę  prezentuje  się  jako  ofiarę,  dobro  zamienia  się
miejscami  ze  złem.  Łapówkarstwo  zostaje  uznane  za  coś  naturalnego,  a  działalność  CBA  i  prokuratury  –
porównane ze stalinizmem. I znów interesująca zbieżność z linią propagandową PO: straszenie powrotem IV RP.
Otrzymaliśmy  rozpisany  na  wiele  dni  akt  oskarżenia  przeciwko  CBA,  a  wina  doktora  G.  mimo  skazania  została
zatarta.  W  zastosowanej  przez  redakcję  „Wiadomości”  narracji  widzowie  prowadzeni  byli  ku  opinii,  że  CBA
stosowało metody „stalinowskie”, a sędziów nie wolno krytykować. Całkowicie zakryty został problem korupcji w
ochronie zdrowia. Proporcje w przedstawianej argumentacji świadczyły, po czyjej stronie stoi redakcja. 17 stycznia
zacytowano 5 wypowiedzi w obronie sędziego. Padły słowa: „najsłynniejszy sędzia”, „pierwsza próba zastraszenia
sędziego”,  „obrzydliwe  lustrowanie  członków  rodziny”,  „dzielenie  Polaków”,  „jak  się  kończy  rozum  –  rodzą  się
upiory”.  Tylko  jedna  wypowiedź  była  wobec  sędziego  krytyczna  (C.  Gmyz).  Materiał  zatytułowano,  a  jakże:
„Szacunek dla Temidy”. W komentarzu odredakcyjnym przy tej okazji o rządach PiS mówi się jako o „mrocznej
rzeczywistości tamtych czasów”, widz słyszy, że „lista grzechów CBA jest długa”, i dowiaduje się, że „to pierwsza
taka krytyka IV RP”, że sędzia ma poparcie przełożonych i że o sprawie CBA „na pewno jeszcze usłyszymy”.

W  styczniu  mieliśmy  też  aferę  z  premiami  dla  marszałków  i  Polacy  zostali  zbulwersowani  wiadomością,  że
transseksualna  Anna  Grodzka  kandyduje  do  Prezydium  Sejmu.  Redakcja  „Wiadomości”  powitała  ten  fakt
komentarzem: „Wybór Anny Grodzkiej byłby światopoglądowym krokiem milowym”.

W  tym  czasie  pojawiły  się  w  Sejmie  projekty  ustaw  o  związkach  partnerskich,  których  prezentacja  połączona
została  w  „Wiadomościach”  z  propagandą  homoseksualną.  Otrzymaliśmy  sentymentalny  obrazek  pary  gejów,  z
pieszczotliwie  splecionymi  dłońmi  i  dowiedzieliśmy  się,  że  na  całym  świecie,  łącznie  z  konserwatywną  Wielką
Brytanią, legalizuje się związki osób tej samej płci, a w dalszej kolejności pozwala na adopcję dzieci. „Wiadomości”
TVP przemilczały kilkusettysięczną manifestację w obronie tradycyjnej rodziny i małżeństwa w Paryżu, a pokazały
manifestację homoseksualistów i poinformowały o pozytywnej dla nich decyzji parlamentu francuskiego. Rzeczowe
argumenty  poseł  Krystyny  Pawłowicz  przeciw  prawnym  przywilejom  dla  związków  homoseksualnych  nie  zostały
przytoczone,  a  ona  sama  przedstawiona  w  kabaretowej  formie  przez  autora  prześmiewczych  felietonów  Adama
Federa. Po głosowaniu w Sejmie dowiedzieliśmy się o negatywnych reakcjach prasy zachodniej („Polska nadal na
Wschodzie”)  na  zacofanie  światopoglądowe  naszego  kraju.  Problem  bardzo  istotny  ze  względu  na  przyszłość

background image

instytucji małżeństwa został sprowadzony do konfliktu w łonie partii rządzącej. Po głosowaniu nie przedstawiono
nam  żadnej  osoby  –  ani  przedstawiciela  Kościoła,  ani  jakiejkolwiek  organizacji,  ani  zwykłego  obywatela
zadowolonego z decyzji posłów.

Tematyka katastrofy smoleńskiej pojawiła się 3 razy, pokazywano „wysiłki” premiera i ministra Sikorskiego o zwrot
wraku  Tu-154  i  podano  informację  o  tworzeniu  komisji  anty-Macierewiczowej  Macieja  Laska.  „Wiadomości”
przez kolejny miesiąc nie zaprezentowały ustaleń zespołu Antoniego Macierewicza.

Łącznie  przedstawiono  57  materiałów  na  temat  polityki  krajowej.  Charakterystyczny  był  brak  zainteresowania
opieką nad seniorami, długotrwałym bezrobociem, problemami ludzi młodych, sytuacją polskiej armii, własnością
banków, energetyki, upadkiem drobnego handlu, własnością mediów, spółdzielniami mieszkaniowymi, wieczystym
użytkowaniem  gruntów,  planowaniem  przestrzennym.  Brakło  informacji  o  skutecznym  ściganiu  przestępstw,
zwłaszcza korupcyjnych, i potrzebie egzekucji prawa.

 

Po co nam polityka zagraniczna? 

 

Statystyki  dotyczące  informacji  z  polityki  zagranicznej  (33  materiały)  nie  przedstawiają  się  źle  na  tle  informacji  o
polityce  polskiej  (57  materiałów),  jednak  w  całości  treści  programu  w  miesiącu  zajmują  jedynie  12  procent.
Charakterystyczny  jest  brak  poważnej  analizy  polityki  USA  oraz  Niemiec,  zmian  w  sytuacji  geopolitycznej  w
Europie,  Azji  i  Afryce  oraz  zainteresowanie  Rosją  sprowadzone  do  płytkiego  wizerunku  osobowości  Putina  (z
jednym  wyjątkiem  –  materiał  o  wzmacnianiu  potencjału  militarnego  Rosji)  i  (nieco  głębiej)  –  problemów
społeczeństwa rosyjskiego.

W styczniu polscy widzowie dowiedzieli się o zaprzysiężeniu prezydenta Obamy, które jednak nie zostało właściwie
wykorzystane  dla  przedstawienia  problemów  polityki  USA.  Wybory  prezydenckie  w  Czechach  zostały
potraktowane  w  sposób  nieodpowiedni  dla  informacji  o  ważnym  sąsiedzie  (najpierw  zobaczyliśmy  egzotycznego
kandydata, całego w tatuażach, potem usłyszeliśmy zdawkowe podsumowanie kadencji Vaclava Klausa, wreszcie
otrzymaliśmy jeden krótki materiał o rezultacie II tury). W styczniu rozpoczęła się interwencja antyterrorystyczna w
Mali. Odnotować należy jeden bardzo dobry materiał przeglądowy o sytuacji w Afryce, wyemitowany 18
stycznia
.  Gdyby  tylko  podobnie  wyglądały  wszystkie  informacje  zagraniczne!  Temat  jednak  nie  był  należycie
kontynuowany  w  kolejnych  dniach.  Negocjacjom  w  sprawie  budżetu  UE  i  paktowi  fiskalnemu  nie  poświęcono
wystarczającej  uwagi.  Kryzys  z  zakładnikami  w  Algierii  został  zrelacjonowany  chaotycznie  i  bez  ciągłej  narracji.
Pojawił się strzęp informacji o wyborach lokalnych w Niemczech i pozycji Angeli Merkel. Wiadomość ta zawierała
zresztą  sprzeczność  –  raz  usłyszeliśmy,  że  wynik  wyborów  poprawił,  a  za  chwilę,  że  pogorszył  sytuację  pani
kanclerz.  Ciekawostką  jest  relacja  z  procesu  rosyjskich  szpiegów  w  Stuttgarcie  zakończona  osobliwym
podsumowaniem eksperta Stanisława Cioska: „To naturalne, że mamy szpiegów, z tym się trzeba nauczyć żyć”.

W  rezultacie  widzowie  nie  są  wyposażeni  w  podstawowy  kanon  informacji  dotyczącej  krajów  sąsiednich  oraz
punktów zapalnych w świecie, a także w wiedzę o kierunkach zmian w międzynarodowej kulturze i ekonomii. Widz
„Wiadomości” nie jest w stanie uznać potrzeby jakiejkolwiek polityki zagranicznej naszego kraju.

W Sejmie się kłócą

background image

To był bardzo ciekawy dzień w Sejmie. Likwidator publicznej służby zdrowia czy przyzwoity człowiek, który
już  dawno  by  odszedł.  Tak  mówili  dzisiaj  ci,  którzy  chcą  dymisji  Bartosza  Arłukowicza.  W  debacie  padło
wiele słów krytyki. I wiele całkowicie zrozumiałych dla każdego, kto raz na jakiś czas trafił do szpitala. Ale
rzecz  w  tym,  że  wielu  już  służbę  zdrowia  próbowało  naprawiać,  ale  z  sukcesami  to  było  już  raczej
ciężko”. 
Tymi słowami Piotr Kraśko, prezenter i dyrektor „Wiadomości” TVP, zwrócił się do czterech milionów
widzów 24 stycznia, w dniu debaty nad wnioskiem Prawa i Sprawiedliwości o odwołanie ministra zdrowia. Słowa
negatywnie  określające  Arłukowicza  przywołano  od  razu  z  zastrzeżeniem,  że  tak  mówią  politycy  chcący  jego
dymisji.  Tak  jakby  komuś  zależało,  żeby  u  odbiorców  powstało  wrażenie,  iż  opinie  Prawa  i  Sprawiedliwości  są
odosobnione i subiektywne. W wieczornej relacji telewizji publicznej z próby rozliczenia osoby odpowiedzialnej za
brak dostępu do ochrony zdrowia, chaos w szpitalach, tragedie nieleczonych dzieci, podwyżki cen za leki nie został
jednak  przytoczony  żaden  z  rzeczowych  zarzutów  wygłoszonych  przez  posła  Bolesława  Piechę  z  PiS,  w
pięciominutowym materiale znalazło się tylko siedemnaście słów wygłoszonych przez niego z mównicy sejmowej,
całkowicie  wyrwanych  z  kontekstu,  źle  zmontowanych  i  sprawiających  wrażenie  bezsensowności.  „Opozycja
wykorzystuje  swoje  wilcze  prawo  i  już  drugi  raz  żąda  głowy  Bartosza  Arłukowicza”  –  usłyszeli  widzowie  od
reporterki.  Cały  materiał  oparty  był  na  charakterystycznych  dwu  tezach,  które  powtarzane  są  przy  różnych
okazjach. Pierwszą tezę wygłosił na początku Piotr Kraśko: „Wielu próbowało naprawić – nikomu się nie udało”.
W przypadku konieczności krytyki rządu prezentowana przez „Wiadomości” TVP treść skonstruowana jest według
modelu – wszystkie rządy (albo kraje) miały z tym problem i sobie nie poradziły, a za rządów PiS było najgorzej i
dlatego politycy tej partii nie mają prawa krytykować. Ten sposób argumentacji całkowicie zapożyczony został z
modelu propagandowego rządu Donalda Tuska. Tak było w sprawie Arłukowicza, wstrzymanych pieniędzy z UE
na budowę dróg, niedotrzymywania obietnic wyborczych czy nawet kompromitacji z lotniskiem w Modlinie.

Druga  teza  wygłoszona  przez  jednego  z  dyżurnych  ekspertów  brzmi:  „Próbę  odwołania  pana  ministra  można
traktować jako hucpę politycznąPartie szukają jakichś tematów, żeby zwiększyć sobie słupki wyborcze”.
Na ekranie widzimy pacjentkę wspierającą podstawowe przesłanie: „W koło gadają, a nic się nie robi. Tylko w
koło  debatują,  debatują  i  nic”.  Na  koniec  relacji  reporterka  wspiera  się  cytatem  z  Krasickiego:  „Chłopcy
przestańcie, bo się źle bawicie. Dla was to jest igraszką, nam – idzie o życie”. Nic dziwnego, że systematycznie
wychowywani tak polscy wyborcy nie idą do wyborów.

Tyle wolności słowa, ile rzetelnego obrazu PiS

 W badaniach treści mediów w kontekście politycznym światowi specjaliści twierdzą, że „określenie, kto kontroluje
media,  jest  jednym  z  podstawowych  czynników,  które  należy  brać  pod  uwagę,  zanim  rozpocznie  się  badanie”.
Dlatego  szczególnie  istotny  jest  poziom  rzetelności  w  prezentacji  drugiej  co  do  wielkości  siły  politycznej  –  partii
Prawo  i  Sprawiedliwość,  która  jako  jedyna  nie  ma  żadnego  reprezentanta  ani  w  zarządzie  TVP,  ani  w  KRRiT
sprawującej kontrolę i powołującej oraz odwołującej władze mediów publicznych.

Sympatia  „Wiadomości”  TVP  w  widoczny  sposób  towarzyszy  prezentacji  PO,  PSL,  SLD  i  Ruchu  Palikota,
obojętność lub wrogość – SP, antypatia – PiS. Pozytywny jest wizerunek Janusza Piechocińskiego (kompetencja,
spokój,  opanowanie),  Bronisława  Komorowskiego  (dobrotliwy  wujek  na  nartach  w  Polsce),  Donalda  Tuska
(przedstawianego  jako  silny  szeryf),  Janusza  Palikota  (20  stycznia  reporterka  uczestniczy  czynnie  w  jego
happeningu  na  temat  fotoradarów)  i  Aleksandra  Kwaśniewskiego  (nadzieja  pojednania  lewicy).  Pojawił  się
nierzetelny  materiał  przeciw  o.  Tadeuszowi  Rydzykowi,  w  którym  w  roli  oskarżycieli  dyrektora  Radia  Maryja
występują  Roman  Giertych  i  Stefan  Niesiołowski.  Oskarżyciele  wypowiedzieli  80  słów  a  lektor  odczytał  7  słów
oskarżonego. Niech ilustracją tej metody będą cytaty komentarza odredakcyjnego z 14 stycznia odnoszące się do
wicepremiera Piechocińskiego: „Jeśli to miało sprowokować Janusza Piechocińskiego, to się nie udało. Prezes PSL

background image

nie  nadstawił  drugiego  policzka,  ale  zgodnie  ze  swoim  politycznym  mottem  nie  dał  się  wciągnąć  w  wymianę
ciosów”.  „Janusz  Piechociński  wyraźnie  idzie  swoją  drogą.  Próbuje  poszerzyć  elektorat”.  I  wypowiedź  samego
wicepremiera: „Chcę pokazać, że z każdym środowiskiem chcę iść ku lepszej Polsce i szukać tego, co wspólne, a
nie tego, co dzieli”.

Negatywny  wydźwięk  towarzyszył  informacjom  o  PiS.  Mamy  do  czynienia  z  pozorami  przedstawiania  racji  dwu
stron – poseł PiS często cytowany jest z wypowiedzią niezrozumiałą, zdaniem wyrwanym z kontekstu albo wręcz
źle technicznie nagranym (jak np. 2 stycznia wypowiedź o dymisji szefa ABW). Emituje się raporty przeglądowe z
nastawieniem przeciwko PiS – np. materiał o niedotrzymywaniu obietnic politycznych, zaczyna się od dwu zarzutów
przeciw  PiS,  wspartych  wypowiedzią  posła  Kalisza  zarzucającą  Prawu  i  Sprawiedliwości  „nieuctwo”,
„śmieszność”,  a  wszystko  po  to,  by  zatrzeć  informację  o  niedotrzymywaniu  obietnic  przez  PO.  Mnoży  się
informacje  krytyczne  wobec  PiS  ze  strony  rządu,  ekspertów,  Palikota,  SLD,  a  także  w  komentarzu
odredakcyjnym.  Powtarzana  jak  mantra  jest  propagandowa  etykietka,  że  partia  Jarosława  Kaczyńskiego  „dzieli
Polaków”. PiS wyszydzone zostało za postawę przeciw związkom homoseksualnym.

W  styczniu  PiS  zorganizowało  w  Sejmie  15  konferencji  prasowych,  z  których  żadna  nie  stała  się  samoistnym
tematem  zaprezentowanym  w  „Wiadomościach”,  a  tylko  niektóre  wplecione  zostały  w  kilkusekundowych
migawkach na marginesie opisywanych spraw. Tematy GMO, matek „pierwszego kwartału”, mieszkań, konkursu
na multipleks cyfrowy, projektu ograniczenia nabywania ziemi rolnej przez obcokrajowców – wywołane przez PiS
–  nie  pojawiły  się  albo  w  ogóle,  albo  jeśli  się  pojawiły,  to  bez  informacji,  że  przypomniało  o  nich  PiS.  Można
odnieść wrażenie, że panuje zasada: nie prezentujemy żadnej pozytywnej dla obywateli sprawy w ten sposób, żeby
ujawnić, iż inicjatywę podjęło Prawo i Sprawiedliwość. Przez cały miesiąc nie pojawiła się wzmianka o kandydacie
na urząd premiera prof. Piotrze Glińskim i wniosku o wotum nieufności dla rządu.

W  przekazie  „Wiadomości”  zdaje  się  panować  żelazna  zasada,  że  wszyscy  obiektywni  eksperci  oraz  „zwykli
obywatele”  prezentują  stanowisko  prorządowe  lub  liberalne,  stanowisko  PiS  prezentują  tylko  politycy  PiS.  Ma
powstać wrażenie osamotnienia i braku wsparcia społecznego dla Jarosława Kaczyńskiego.

Wzorowy obywatel

 W modelu „wychowawczym”, jaki można sporządzić na podstawie materiałów z „Wiadomości”, rysują się więc
następujące dominanty:

1.  Ideą jednoczącą wspólnotę Polaków ma być jedynie sport i współczucie dla chorych dzieci. Nie są tym

spoiwem historia, zagrożenie demograficzne, piękno przyrody, osiągnięcia naukowców, artystów, zaradność
drobnych przedsiębiorców, przykłady opieki nad seniorami, gospodarność gmin, rodzina.

2.  Koniecznością dziejową jest wykup polskiej ziemi przez obcokrajowców, wzrost bezrobocia, zapaść służby

zdrowia oraz aktywność agentów obcych wywiadów oraz przyjęcie euro. Polakom należy uświadomić
dobrodziejstwo przyjęcia waluty euro, ich obecne poglądy na ten temat wynikają z niewiedzy i bojaźni.

3.  Związki zawodowe są szkodliwe. Jedynym poglądem ekonomicznym jest prostacki liberalizm, receptą na

kłopoty jest wyprzedaż majątku państwa, każdy musi sobie radzić sam.

4.  Poza fundacją Jerzego Owsiaka praktycznie nie ma przykładów skutecznego działania wspólnego.
5.  Związki homoseksualne to nowoczesna i zasługująca na poparcie forma rodziny, podobnie akceptowaną i

popieraną postawą jest zmiana płci.

6.  W życiu społecznym i gospodarczym nie istnieją takie problemy jak opieka nad seniorami, wychowanie dzieci,

eksmisje, zadłużenie gospodarstw domowych, bankructwa, bezrobocie, problemy ludzi młodych, brak
mieszkań socjalnych, sytuacja polskiej armii, własność banków, energetyki i mediów.

background image

7.  Polska nie ma polityki zagranicznej, nie istnieje problematyka geopolityczna.
8.  Debaty sejmowe to kłótnie, opozycja nie ma projektów pozytywnych rozwiązań, rozliczanie rządu za

nieudolność to awanturnictwo.

Telewizja Polska wciąż jest naszą wspólną własnością i nadal kształtuje opinię publiczną, wpływając nie tylko na
decyzje  wyborcze,  ale  i  na  coś  jeszcze  ważniejszego  –  zespół  podstawowych  przekonań  obywateli  o
społeczeństwie,  ekonomii,  kulturze,  prawie,  religii,  rodzinie.  Dlatego  ważne  jest,  byśmy  nie  lekceważyli
realizowanego przez nią programu wpisywania w umysły większości naszych rodaków szkodliwych stereotypów.
Konieczna  jest  szeroka  debata  o  medialnej  manipulacji.  Nie  wystarczy  wezwanie:  nie  oglądać,  bo  jeszcze  długo
miliony pozostaną wierne przyzwyczajeniu, że o 19.30 włącza się telewizor, by szybko dowiedzieć się, co ważnego
dzieje się w kraju i na świecie.

http://wpolityce.pl/artykuly/50411-antoni-macierewicz-w-sieci-wiemy-wystarczajaco-duzo-by-wskazac-na-
eksplozje-jako-przyczyne-tragedii-choc-wiele-pytan-czeka-nadal-na-odpowiedz

Antoni Macierewicz w „Sieci”: „wiemy
wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję
jako przyczynę tragedii, choć wiele pytań czeka
nadal na odpowiedź”

W najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci” – rozmowa Jacka i Michała Karnowskich z Antonim Macierewiczem.
Poseł  PiS  i  szef  parlamentarnego  zespołu  ds.  zbadania  katastrofy  smoleńskiej  mówi  jasno:  „To  był  cios  w  serce
państwa”:

Jakie  jest  dzisiaj,  trzy  lata  po  smoleńskiej  tragedii,  najważniejsze  pytanie  jej  dotyczące?  Czego  przede
wszystkim musimy się dowiedzieć?

Katastrofa w Smoleńsku była prawdopodobnie skutkiem zamachu, a nie awarii i świadczą o tym wszystkie znane
nam  fakty.  Prof.  Jan  Obrębski  z  Politechniki  Warszawskiej,  analizujący  szczątki  wraku,  mówi  o  dobrze
przygotowanej  punktowej  eksplozji,  która  doprowadziła  do  urwania  skrzydła.  Inny  ekspert,  dr  inż.  Grzegorz
Szuladziński,  sformułował  wcześniej  podobne  wnioski.  Szczegółowe  badania  trwają  i  koncentrują  się  przede
wszystkim  na  odtworzeniu  wydarzeń  z  ostatnich  sekund  lotu.  Hipotezę  zamachu  wzmacniają  okoliczności
poprzedzające  tragedię  –  decyzje  polityczne,  personalne  oraz  przygotowania  techniczne  związane  z  lotem  Tu-
154M. Wskazuje na to i sam przebieg lotu oraz zachowanie Rosjan, którzy łamiąc prawo, dowodzą całą operacją
bezpośrednio z Moskwy i nakazują lądowanie wbrew stanowisku kontrolerów z wieży w Smoleńsku. Rosjanie przy
aprobacie rządu premiera Tuska stworzyli piramidę kłamstw, świadomie dewastowali i ukrywali wrak, fałszowali
czarne skrzynki, niszczyli inne dowody.

background image

Zatem to, co działo się przed wylotem, a wiemy o ogromnej liczbie zaniedbań ze strony podległych rządowi
służb, nie miało znaczenia?

Przeciwnie, miało zasadnicze znaczenie. Wystarczy przypomnieć operację gruzińską z jesieni 2008 r. „Oswojono”
wówczas opinię publiczną z groźbą zamachu na prezydenta. Wydarzenia z Gruzji zlekceważono, stały się one wręcz
przedmiotem kpin, zarówno ze strony polityków, jak i mediów.

A cała operacja związana z remontem samolotu?

Przedstawimy  wkrótce  dokumentację,  z  której  jasno  wynika,  kto  i  jakie  decyzje  podejmował  w  tej  sprawie.
Osobną kwestią są działania premiera Tuska i jego podwładnych, nakierowane na wyeliminowanie głowy państwa z
polityki  zagranicznej,  oraz  wspólna  z  Putinem  gra  prowadzona  przeciwko  Lechowi  Kaczyńskiemu,  decyzje  i
zaniechania ministrów obrony, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, szefa BOR. Czy byli świadomi, w czym
biorą udział? Być może nie. Ale wszyscy teraz działają przeciwko śledztwu i utrudniają dojście do prawdy.

Dr  Maciej  Lasek,  szef  Komisji  Badania  Wypadków  Lotniczych,  jeszcze  w  grudniu  mówił:  „To  był  błąd
pilota i to niejeden błąd, tylko cała seria błędów”.

Trzeba  nie  mieć  sumienia,  by  zachowywać  się  w  ten  sposób.  Mjr  Arkadiusz  Protasiuk  nie  popełnił  żadnego
zasadniczego błędu. We właściwym momencie podał właściwą komendę. Jeśli chodzi o umiejętności pilotażu, mam
większe zaufanie do płk. Bartosza Stroińskiego, dowódcy eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa
Transportowego,  niż  do  ludzi  Millera  i  Laska.  Powiedział  on  w  wywiadzie,  że  gdy  kapitan  wydaje  komendę
„odchodzimy”,  to  cała  załoga  skupia  się  wyłącznie  na  realizacji  tego  zadania  i  że  musiało  zdarzyć  się  coś
straszliwego,  jeżeli  mimo  tego  manewr  nie  został  wykonany.  Więcej,  dziesięć  minut  wcześniej  mjr  Protasiuk
zapowiedział, że jeśli nie będzie warunków do lądowania, to odejdzie. Tupolew spadł, bo o przebiegu późniejszych
wydarzeń nie zadecydowali piloci, lecz zupełnie inne czynniki.

Dlaczego jednak do końca mówią, nie krzyczą, że coś wybucha?

Trzeba pamiętać, że eksplozja to ułamek sekundy. W nagraniu z czarnej skrzynki z ostatnich sekund lotu, tuż przed
wybuchem  i  rozpadem  maszyny,  słychać  krzyki  przerażonych  pasażerów  i  załogi.  A  zapisy  czarnych  skrzynek
urywają się przed uderzeniem tupolewa w ziemię i nie znamy przebiegu ostatnich dwu sekund.

Jak to możliwe?

Wybuch zniszczył wcześniej samolot i przerwał nagrywanie. Oczywiście nie twierdzę, że już wszystko wiemy o tej
końcowej fazie lotu. Ale wiemy wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję jako przyczynę tragedii, choć wiele
pytań czeka nadal na odpowiedź. Właśnie dlatego nasze badania nie zostały ostatecznie zakończone i nie kierujemy
jeszcze  sprawy  do  prokuratury.  Jedynym  pewnym  źródłem  wiedzy  na  ten  temat  z  metodologicznego  punktu
widzenia  są  dane  z  amerykańskich  systemów  nawigacyjnych  TAWS  i  FMS,  po  tragedii  sprawdzonych  przez
producentów, co daje nam dużo większą gwarancję, że nie zostały zmanipulowane.

Dane z czarnych skrzynek są niepewne?

Tak, ich autentyczność budzi duże wątpliwości specjalistów. Po zapis kluczowych szesnastu sekund z polskiej kopii
Jerzy Miller jeździł do Moskwy dwukrotnie, ponieważ Rosjanie przekazali materiał sfałszowany tak nieudolnie, że
nawet  jego  urzędnicy  nie  mogli  tego  zaakceptować.  Ekspertyza  rosyjska  FSB  z  czerwca  2010  r.  jednoznaczne

background image

wskazuje, że analizowany zapis jest krótszy o dwie minuty od tego, którym posługiwał się MAK i komisja Millera.
Ma 36, a nie 38 min.

Coś dodano?

Raczej rozciągnięto w czasie, by dostosować do przyjętej tezy.

Cały wywiad – w najnowszym wydaniu „Sieci”.

http://www.gazetapolska.pl/26742-nie-ma-polski-nie-ma-rosji-nie-bylo-powstania-tygodnik-ilustrowany-w-roku-
1863

Jarosław Marek Rymkiewicz

 

NIE MA POLSKI, NIE MA ROSJI, NIE BYŁO POWSTANIA – „TYGODNIK ILUSTROWANY” W
ROKU 1863

(foto. Tygodnik Ilustrowany)
Nie  można  powiedzieć,  aby  redaktorzy  „Tygodnika  Ilustrowanego”  podawali  jakieś  nieprawdziwe  wiadomości.
Wydaje mi   się, że   zazwyczaj pisali prawdę. A   może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od   razu, że  
pisząc prawdę –   zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali.

25 lipca 1863   r. –   jak opowiada w   piątym tomie „Dziejów 1863 roku” Walery Przyborowski, przedstawiając
historię warszawskiej sekcji sztyletników –   więc 25 lipca na   stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine,
Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i   Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci
palaczem,  czwarty  czeladnikiem  kotlarskim.  Złapano  ich  8  lipca  na      Nalewkach,  kiedy  próbowali  zabić
rewirowego Frycza. 4 września powieszono w   Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24
sierpnia  uderzył  sztyletem  w      brzuch  Kazimierza  Skowrońskiego,  urzędnika  w      biurze  oberpolicmajstra
warszawskiego.  Tego  samego  dnia,  4  września,  na      stoku  Cytadeli  powieszono  jeszcze  czterech  sztyletników:
szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i   Kochańskiego. 9 sierpnia tych
czterech zamordowało właściciela domu na   Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i   jego służącą. Jak podaje
Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o   to, że   –   kiedy zgłosił
się do   niego poborca podatku narodowego –   kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w   Cytadeli
powieszony został Michał Wagner, drukarz z   drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w   szynku na  
rogu Kruczej i   Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na   pięciu placach Warszawy –  
na   placu Bankowym, Grzybowskim i   Trzech Króli, na   Rynku Starego Miasta i   na   Nowym Mieście –  
rozstrzelano  publicznie  pięciu  rzemieślników:  Stanisława  Jagoszewskiego,  Stanisława  Janiszewskiego,  Józafata
Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i   Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie
sztylety.  13  września  Wilhelmowi  Algerowi,  robotnikowi  z      fabryki  Ewansa  na      Świętojerskiej,  zgasła,  kiedy
wieczorem  szedł  ulicą,  latarka.  Kto  wówczas  w      Warszawie  przed  godziną  policyjną,  ale  już  po      zmierzchu,
wychodził na   miasto, musiał mieć w   ręku zapaloną latarkę. Algera, z   powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i  
znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na   dziedzińcu fabryki, w   której pracował,
„a   trupa –   pisze Przyborowski –   ze   straszną raną w   piersi, z   której strumieniem krew się lała, wieziono na  
tak zwanej karze (to   jest wózku do   wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i   Freta do   Cytadeli. Ludzie
maczali  w      tej  krwi  chustki  i      głośno  przeklinali  rząd  najezdniczy”.  Opisawszy  te  egzekucje,  Przyborowski

background image

próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w   Warszawie zabici przez sztyletników w   lipcu, sierpniu i   wrześniu
1863   r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta   jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak
pisał, „wiele morderstw zostało ukrytych i   nigdy na   jaw nie wyszło”.

W   numerze 206. z   dnia 5 września 1863   r. –   sztyletowanie i   wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w  
warszawski  obyczaj  –      czytelnicy  „Tygodnika  Ilustrowanego”  mogli  przeczytać  w      „Kronice  tygodniowej”  –   
pisywał ją   wtedy Wacław Szymanowski –   co   następuje: „Rzeczywiście, co   do   cygar i   papierosów przyznać
należy, że   w   paleniu ich za   mało może zwracamy uwagi na   dogodność drugich, a   zwłaszcza kobiet. Wszakże
puszczanie dymu z   ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od   niego na   chwilę wstrzymać nie można było. [...]
W   ogóle sądzimy, że   rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść
może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w   cygarach albo
fajkach,  to      olejek  wydobywający  się  z      palonego  papieru  daleko  jeszcze  większą  szkodę  zdrowiu  przynieść
może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co   do   tego, jaką problematyką zajmowali się w   tych strasznych dla
Warszawy –   i   dla całej Polski –   miesiącach redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść
dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w   którym kronikarz dywagował na   temat szkodliwości palenia tytoniu,
otwarty  był  –      jak  zresztą  niemal  każdy  numer  „Tygodnika”  –      życiorysem  wybitnej  postaci  historycznej.  Tym
razem  był  to      życiorys  Jerzego  Lubomirskiego,  marszałka  wielkiego  koronnego.  Następną  pozycją  numeru  była
wspomniana już „Kronika tygodniowa”. Obok problemu palenia cygar i   papierosów Szymanowski podejmował
w      niej  jeszcze  polemikę  z      „Warschauer  Zeitung”  na      temat  nazewnictwa  ulic  Warszawy.  Zastanawiał  się
mianowicie, czy w   niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się,
jako że   był patriotą, za   tą   drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w   tym numerze artykuł opisujący
ruiny  zamku  w      Radziejowicach,  opowiadanie  historyczne  o      Albrechcie  księciu  pruskim,  korespondencję  z   
Moraw i   wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i   rebusem.
Tak wyglądał numer z   5 września. Numer 212 z   17 października –   tego właśnie dnia, przypominam, przez
Świętojerską i   Freta wieziono do   Cytadeli trupa „ze   straszną raną w   piersi” –   więc ten numer otwarty był
opisem  klasztoru  kamedulskiego  w      Biniszewie.  Autor  „Kroniki  tygodniowej”  podejmował  w      niej  tylko  jeden
temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w   omnibusie i   grze w  
karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do   kieszeni w   czasie wieczorów towarzyskich i  
kradzież ciastek w   cukierni. „A   cóż powiecie –   pisał –   o   wypożyczających książki? Wieluż to   myśli o  
oddaniu ich? Porachujmy się z   sumieniem, bracia moi, i   opatrzmy, wielu z   nas posiada cudze książki. Dzieje się
to      bez  myśli  skrzywdzenia  właściciela,  tylko  wprost  oddaniu  przeszkadza  lenistwo  i      lekceważenie  cudzej
własności, które u   nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne pozycje numeru 212. „Tygodnika” to   „Przegląd
polityki zagranicznej” –   przynoszący wiadomości z   Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i   Aten –   oraz
„Ostatnie depesze” z   Paryża, Londynu i   Berlina. Depesze donosiły między innymi o   tym, że   „królowa Wiktoria
wypadła z   powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w   tym numerze
życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w   Poznaniu,
ciąg  dalszy  „Pomywaczki”,  obrazka  z      końca  XVIII  wieku  Józefa  Ignacego  Kraszewskiego,  rebus  i      szachy.
Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z   cyklu „Dawne ubiory i   uzbrojenia”.

I   przeszłość, i   ówczesna teraźniejszość

Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pismo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w   istocie
był jednak pismem zwróconym ku   przeszłości i   pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co   minione,
odległe, zapomniane. Czynił to   zresztą –   co   na   dobro jego redaktorów godzi się zapisać –   w   sposób bardzo
udatny.  Dwa  działy  pisma,  którym  Ludwik  Jenike  –      jak  mówiono  wówczas:  „redaktor  główny”  –      poświęcał
niewątpliwie  najwięcej  uwagi,  to      owe  wspomniane  już  życiorysy  wybitnych  postaci  historycznych  oraz  opisy

background image

„miejscowości,  kościołów,  zamków  i      gmachów”.  Ten  drugi  dział  wydaje  się  szczególnie  interesujący,  bowiem
zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną –   chciałoby się rzec: liberalną –   stronę
ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W   dziale tym w   drugim półroczu
1863   r. ukazały się między innymi następujące –   zawsze pięknie ilustrowane –   artykuły: „Pińsk i   Pińszczyzna”,
„Kościół św. Stefana i   klasztor mariawitek w   Wilnie”, „Skała Czackiego pod Żytomierzem”, „Góra Ochrymowa
w   Żytomierzu”, „Kościół św. Rafała i   figura Zbawiciela w   Snipiszkach”, „Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów
w   Wilnie”, „Zamek w   Białej”. Na   31 artykułów pomieszczonych w   tym dziale w   owym półroczniku aż osiem
ma   za   temat miejscowości i   zabytki znajdujące się na   ziemiach zabranych. Na   marginesie warto zauważyć,
że      niebawem  miało  być  już  znacznie  gorzej  i      w      drugiej  połowie  roku  1865  spośród  artykułów,  które
zamieszczono w   tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na   ziemiach zabranych, a  
to   kościołowi bazylianów w   Poczajowie i   wiszącemu w   tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te
artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o   intencjach redaktorów „Tygodnika” i  
dlatego o   nich wspominam. Ale o   tych intencjach za   chwilę.

Teraz należy zauważyć, że   choć „Tygodnik” zwrócony był ku   przeszłości, to   obecna była w   nim również i  
ówczesna teraźniejszość. Jakież to   „ważniejsze wypadki spółczesne” mieli na   oku jego redaktorzy? „Tygodnik”
przynosił  przede  wszystkim  wiele  wiadomości  z      zagranicy.  W      styczniu  1863      r.  jego  czytelnicy  mogli  się
dowiedzieć, że   „w   bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na  
Kingston  w      Karolinie,  lecz  i      tu      odparci,  cofnęli  się  ze      stratą”.  W      tym  samym  miesiącu  „Tygodnik”,
relacjonując atak generała Shermana na   Vicksburg –   „obie strony walczyły z   zajadłością dobrze już znaną z  
dziejów tej smutnej bratobójczej wojny” –   przepowiadał, że   jeżeli „wojna potrwa rok jeden jeszcze w   takich
rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do   gruntu”. Obok wojny toczącej się w   Stanach między
federalistami a separatystami –   w   roku 1863 „Tygodnik” informował o   niej czytelników niemal w   każdym
numerze –   szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w   Meksyku. „Depesze z   New Yorku
z      dnia  5  stycznia  donoszą,  że      Francuzi  zdobyli  Pueblę,  skąd  po      otrzymaniu  posiłków  wyruszyć  mają  na   
Meksyk”.  Tę      wiadomość  „Tygodnik  Ilustrowany”  podał  24  stycznia.  Ciekawe,  kogo  zdobycie  meksykańskiej
Puebli  mogło  wówczas  w      Warszawie  zainteresować?  Pewnie  nikogo,  jeśli  się  zważy,  że      dzień  wcześniej
wybuchło powstanie, o   czym, z   niejasnych przyczyn, czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali.
Wśród  informacji  z      zagranicy,  zamieszczonych  w      „Tygodniku”  w      roku  1863,  znalazłem  jednak  dwie  takie,
które,  owszem,  mogły  się  wydać  ówczesnym  czytelnikom  dość  znaczące.  W      połowie  stycznia  „Tygodnik”
informował, że   w   Mediolanie „kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza
i      kilkanaście  innych  osób  aresztowano  i      zabrano  piśmienne  dokumenta”.  W      lutym  natomiast  czytelnicy
„Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że   król Wiktor Emanuel przyjął na   audiencji posła pruskiego i   „w   tymże
dniu w   Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u   księżny genueńskiej”. Nie były to  
zapewne  informacje  aluzyjne,  ale  wreszcie  za      takie  właśnie  mogły  lub  mogłyby  zostać  uznane.  Wypada  więc
przyjąć, że   ukazały się w   „Tygodniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko
godne jest zapamiętania –   Funkenstein –   bo   żeby wymyślić coś takiego jak ten” Tygodnik Ilustrowany” w  
roku 1863, na   pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i   trzeba być przynajmniej starszym, a   może nawet
najstarszym cenzorem.

Choć gorzej, to   lepiej

W   Warszawie –   według Funkensteina i   redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego” –   oczywiście nie rzucano
wówczas bomb jak na   balu u   księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych
dokumentów. Działy się jednak w   Warszawie, a   także w   tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w   którym
miasto to   leżało, różne okropne rzeczy i   Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o  

background image

tych  okropnościach  –      a      nawet  potwornościach  –      informował  swoich  czytelników.  „Korespondentka  z   
Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że   tam stawy powysychały, a   skutkiem tego wyginęły i   ryby, tak iż ceny na  
nie do   niepamiętnej z   dawna doszły wysokości”. Tę   wiadomość przyniósł „Tygodnik” w   styczniu. „Wiadomo
każdemu, że   pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u   nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie
wiślane.

Nieporządek  jest  tam  na      porządku  dziennym”.  To      informacja  z      lipca.  „Doprawdy,  chleb  jaki  otrzymujemy
obecnie nie jest do   jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i   niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a   położyć na  
obrusie, to   ślady wilgoci po   nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym.
[...] I   dziwna rzecz, na   ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w   którym sprzedaje się chleb wypiekany
przez  starozakonnego,  otóż  ten  chleb  jest  daleko  bielszy,  smaczniejszy  i      lepiej  wypieczony”.  Tak  krytykował
„Tygodnik” warszawskich piekarzy we   wrześniu. Można się też było dowiedzieć z   tego pisma w   tym pełnym
nieszczęść roku 1863, że   woda zalewa piwnice na   Tamce, że   na   placu Teatralnym reperuje się bruki, „a   ta  
naprawa tymczasem tak się odbywa, że   w   miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że   grabarze
na   Powązkach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w   dopełnianiu grobowych obowiązków swoich” oraz że  
omnibusy  warszawskie  są      „niedogodne,  brudne,  trzęsące,  zapełnione  wszelkiego  rodzaju  śmieciami  i   
nieczystością”. Autor „Kroniki tygodniowej” nie mógł jednak nie zauważyć, że   choć było coraz gorzej, to   było
coraz lepiej, bo   komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba
omnibusów u   nas zwiększyła się w   przeciągu roku do   sześćdziesięciu kilku”. Było w   nich co   prawda coraz
więcej śmieci, ale na   to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.

Pisząc prawdę, haniebnie kłamali

Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za   „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może
zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a   kłamstwem. Nie można
powiedzieć,  aby  redaktorzy  „Tygodnika”  podawali  jakieś  nieprawdziwe  wiadomości.  Wydaje  mi      się,  że   
zazwyczaj pisali prawdę. A   może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od   razu, że   pisząc prawdę –  
zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że   każda z   wiadomości i   opinii była i   nadal jest
prawdziwa. W   Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w   związku z   czym ceny ryb
poszły  w      górę.  Królowa  Wiktoria  naprawdę  wypadła  z      powozu  i      doznała  lekkiej  kontuzji.  Federaliści
naprawdę uderzyli na   Kingston i   cofnęli się ze   stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę
zdrowiu.  Skała  Czackiego  pod  Żytomierzem  naprawdę  wyglądała  tak,  jak  przedstawiała  ją      piękna  rycina  w   
„Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i   ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie
te prawdziwe informacje, dodane do   siebie, składały się na   jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była
bowiem  ze      swej  istoty  struktura  rzeczywistości:  struktura,  którą  z      prawdziwych  elementów  budowali  zacni
redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy cenzora, a   zapewne także przy pomocy i   za   namową –   choć nic o  
tym  nie  wiem  i      może  niesłusznie  ich  podejrzewam  –      kogoś,  kto  urzędował  na      Zamku  (lub  w      biurze
oberpolicmajstra) i   komu zależało, mogło zależeć na   tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co   tydzień
stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie.

Potworność  przemilczenia  i      kłamliwość  całej  struktury  czyniły  i      czynią  kłamstwem  –      nie  wiem,  nie  jestem
pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na   pewno dla dzisiejszego –   każdą informację, która sama w   sobie
była,  mogła  być  prawdziwa.  Te  prawdziwe,  ale  przez  wejście  w      związek  z      kłamstwem  tracące  swą  prawdę
informacje dają w   sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo   takiego, z   którym nikt –   nawet
chyba starszy cenzor Funkenstein –   nie był w   stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic,
co   w   niej uczestniczy, nie może być prawdą. I   choćby było prawdą, wchodząc w   kłamliwą całość prawdą być

background image

przestanie.  Królowa  Wiktoria  naprawdę  wypadła  z      powozu.  Ale  ja,  dowiadując  się  o      tym  z      „Tygodnika
Ilustrowanego”, wcale w   to   nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I   zastanawiam się tylko: dlaczego i   w   tej
sprawie, mało wreszcie dla mnie i   dla nich istotnej, też mnie okłamują.

O   Polsce i   Rosji inaczej

Trzeba powiedzieć, że   –   budując tę   swoją niesamowitą nierzeczywistość z   elementów prawdy –   redaktorzy
„Tygodnika  Ilustrowanego”  jawią  się  (z      naszego  punktu  widzenia)  jako  ludzie  nieoczekiwanie  nowocześnie
myślący,  a      także  obdarzeni  niezwykłą  zdolnością  przewidywania  przyszłości.  Ludwik  Jenike,  sądząc  z      jego
wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z   pisma, które założył i  
redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że   znacznie ważniejsze od   tego, co   się mówi,
jest  to,  czego  się  nie  mówi.  I      że      właśnie  to,  czego  się  nie  mówi,  powinno  być  przedmiotem  dziennikarskiej
manipulacji. Można więc rzec, że   pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc
tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na   który wpadli dopiero pisarze i   dziennikarze wieku XX. Tymczasem
Jenike  wpadł  na      ten  pomysł,  bagatela,  niemal  sto  lat  przedtem,  nim  Czesław  Miłosz  napisał  w      „Dziecięciu
Europy”:

„Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co   kłamią, lekceważąc rzeczywistość”.

Rady Miłosza, pochodzące z   roku 1946, zwrócone były do   obywatela któregoś z   totalitarnych państw XX
wieku.  Państwo,  w      którym  żył  Jenike,  trudno  nazwać  totalitarnym.  Ale  mechanizm  przemilczeń,  a      więc
mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w   swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny –   i   w  
swej istocie właściwie taki sam –   jak ten, który w   wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten
mechanizm  przemilczeń  –      a      także  jego  przypuszczalny  cel  –      najlepiej  chyba  widoczny  jest  w      „Tygodniku
Ilustrowanym” w   sposobie używania dwóch słów: Polska i   Rosja. A   właściwie jednego z   nich, bowiem słowa
Rosja redaktorzy „Tygodnika” nie używali w   ogóle. Istniały według nich na   świecie różne państwa –   Anglia,
Francja, Włochy, Madagaskar –   ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego –   zdawali się mówić ci redaktorzy swoim
czytelnikom –   nie ma   i   co   więcej w   ogóle nigdy nie było na   świecie. W   każdym numerze pisma, tuż pod
tytułem,  ukazywała  się  co      prawda  informacja  mówiąca  między  innymi:  „Prenumerata  na      prowincji  i      w   
Cesarstwie:  rocznie  rsr  12”.  Ale  na      to      nie  było  po      prostu  rady,  trzeba  było  jakoś  licznych  czytelników  z   
Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za   prenumeratę.

W      ciągu  całego  roku  1863  ukazała  się  natomiast  w      „Tygodniku”  tylko  jedna  informacja,  z      której  mogłoby
wynikać, że   coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo   nazwa państwa nie została
wyraźnie wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia –   mówiła ta   informacja. –   Towarzystwo rosyjskie otrzymało
koncesję na   budowę kolei żelaznej z   Kijowa do   Odessy, długiej 647 wiorst, z   dwiema bocznymi liniami,
każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę –   była
to   jedna jedyna informacja, jaką w   roku 1863 otrzymali czytelnicy „Tygodnika” o   tym państwie, które skądinąd
było przecież dość dobrze widoczne, jako że   odległość między jednym a   drugim jego stójkowym na   ulicach
Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i   nie mogła –   z   rozkazu najwyższych władz –   być większa.
Zastanawiam się, czy na   słowo Rosja był wtedy zapis w   rosyjskiej cenzurze? Czy to   raczej sam Jenike wpadł
na      taki  pomysł  zlikwidowania  sprawy  polsko-rosyjskiej?  Jeśli  chodzi  o      Polskę,  sprawa  wyglądała  natomiast
zupełnie  inaczej.  Słowa  Polska  i      Polacy  pojawiały  się  w      „Tygodniku”  bardzo  często,  tylko  jednak  w   
życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w   tym zakresie
widać  dość  łaskawa  i      fałszowania  historii  nie  żądała.  Redaktorzy  „Tygodnika”  wciąż  więc  przypominali  swoim

background image

czytelnikom, że   istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co   więcej, że   ta   Polska niegdyś istniejąca była
wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i   z   „Tygodnika” w   roku 1863 można się było na  
przykład  dowiedzieć,  że      Jerzy  Lubomirski  „zasłaniał  ojczyznę”,  Stefan  Czarniecki  był  „oswobodzicielem
ojczyzny”, a   w   artykule o   Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie
jednak zarazem podkreślano, że   wszystkie te słowa –   Polska, Polacy, ojczyzna –   odnoszą się do   przeszłości
i   tylko do   przeszłości, że   Polska była, właśnie była, w   jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i  
że   w   tej przeszłości można ją   było, owszem, zasłaniać i   kochać. O   tym, kiedy, dlaczego, w   jaki sposób ta  
Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.

Dziedzic przeszłości bez narodowości

Co   miał z   tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowany” mieszkaniec miasta, w   którym jeździły brudne
omnibusy, a   w   sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na   to, że   jest
jak jest, że   żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że   –   choć nie ma   już narodowości –   to   jest
jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co   prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt
nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i   powinien się z   tym pogodzić.
Powinien się pogodzić z   realną rzeczywistością, bo   jest jak jest, a   inaczej nie będzie. O   to, myślę, chyba
właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co   nie istnieje, a   przecież istnieje, nie jest jednak łatwo.

Redaktorzy  „Tygodnika”  mieli  więc  wyraźne  kłopoty  stylistyczne,  kiedy  przychodziło  do      nazywania  tej  realnej
nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w   ten sposób nie
mogła.  Dwa  lata  później,  kiedy  zaczęły  ukazywać  się  „Kłosy”,  Kazimierz  Władysław  Wójcicki  wpadł  więc  na   
fenomenalny  pomysł,  aby  tę      nierzeczywistość  realnych  omnibusów  nazwać  po      prostu  krajem.  Z      artykuliku
podsumowującego pierwsze półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w   listopadzie roku 1865, można się
było dowiedzieć, że   w   piśmie tym były drukowane między innymi: „opisy podróży –   osobliwości kraju własnego
i   obszernej obczyzny –   sprawozdania z   literatury krajowej i   zagranicznej –   korespondencje z   różnych miast
kraju naszego”.

Kogo i po co chciano oszukać?

Co potąd powiedziałem, pozwala postawić kilka pytań, z których dwa wydają mi się najistotniejsze. Na żadne z
nich nie mam jednak gotowej odpowiedzi. Pytanie pierwsze jest takie. Po co to komu było, komu i jaką miało to
przynieść  korzyść,  kogo  i  w  jakim  właściwie  celu  chciano  oszukać,  konstruując  tę  nierzeczywistość?  Nie  ulega
przecież  wątpliwości,  że  wszyscy  wszystko  świetnie  wiedzieli.  Żadna  nierzeczywistość  –  choćby  najlepiej
pomyślana – nie mogła wyprzeć, zastąpić, zlikwidować strasznej rzeczywistości tamtego czasu. O tej rzeczywistości
– o tym, co naprawdę dzieje się w Warszawie, w Polsce, na Litwie, na Wołyniu – informowały swoich czytelników,
i to całkiem dokładnie, tak gazety wydawane przez rząd – jak go wówczas nazywano – najezdniczy, jak i gazety
wydawane  w  podziemiu.  O  egzekucjach  dokonywanych  w  Warszawie  można  się  było  dowiedzieć  z  oficjalnego
organu  najeźdźców,  „Dziennika  Powszechnego”.  Kto  się  tym  „Dziennikiem”  brzydził  i  czytać  go  nie  chciał,  mógł
poznać  prawdę,  czytając  powstańcze  „Wiadomości  z  Pola  Bitwy”,  redagowane  przez  Agatona  Gillera,  albo
„Niepodległość”,  która  była  półoficjalnym  organem  Rządu  Narodowego.  Wychodząca  w  Warszawie
„Niepodległość” miała ogromny, jak na owe czasy, nakład, niektóre jej numery były odbijane podobno w 10 000

background image

egzemplarzy.  Liczba  prenumeratorów  „Tygodnika  Ilustrowanego”  –  jak  po  latach  skarżył  się  w  swoich
wspomnieniach Ludwik Jenike – spadła po wybuchu powstania z 3800 do 1500. Zważywszy choćby tylko na te
różnice w wysokości nakładów, sam pomysł, że cokolwiek można by, cokolwiek dałoby się wówczas przemilczeć i
w ten sposób zataić, wydaje się po prostu śmieszny.

Jeszcze na jedno, w związku z tym moim pytaniem, trzeba zwrócić uwagę. Na ulicach Warszawy grał się wtedy
ogromny  teatr  śmierci,  a  jego  widownia  liczyła  się  na  tysiące,  a  może  i  dziesiątki  tysięcy.  Mówiłem  już  o  tej
egzekucji pięciu rzemieślników, którzy 30 września zostali rozstrzelani na pięciu placach Warszawy. Było to już po
zamachu  na  Berga  i  nowy  namiestnik,  pragnąc  pokazać  miastu,  co  potrafi,  postarał  się,  aby  egzekucja  wypadła
szczególnie  okazale.  „Chciał  tym  sposobem  –  pisze  Przyborowski  –  wywołać  przerażenie  i  postrach  w  mieście.
Nieszczęsnych  skazańców  wieźli  przez  miasto  przy  huku  bębnów,  każdego  osobno  w  towarzystwie  kapucyna  z
krzyżem  w  dłoni.  Tłumy  ludu  przypatrywały  się  temu  widowisku,  kobiety  głośno  płakały,  niektóre  padały
zemdlone”. Kto, obejrzawszy taki spektakl na którymś z placów Warszawy, poszedł potem do domu i usiadłszy w
fotelu,  rozłożył  „Tygodnik  Ilustrowany”,  co  sobie  właściwie  myślał?  Ale  już  nie  o  to  chodzi,  co  myślał  sobie
ówczesny czytelnik „Tygodnika”. Co sobie właściwie myślał, jaki miał pomysł na rozprawienie się z Polakami ten
rząd  najezdniczy,  który  tak  gorliwie  –  przy  pomocy  swoich  cenzorów  –  rzeczywistość  przerabiał  na
nierzeczywistość,  a  zarazem  –  i  równie  gorliwie  –  przekonywał  buntowników  o  swojej  rzeczywistej  sile,  swojej
rzeczywistej  bezwzględności,  swoim  rzeczywistym  okrucieństwie?  Dlaczego  zarazem  zatajał  i  ujawniał
rzeczywistość? Po co mu to było?

Kwestia intencji

Pytanie  drugie  jest  takie.  Jakie  były  intencje  redaktorów  „Tygodnika  Ilustrowanego”?  Ludwik  Jenike,  pisząc
wspomnienia  –  ukazały  się  one  już  w  XX  wieku  –  twierdził  oczywiście,  że  miał  zawsze  jak  najlepsze  intencje.
„Działalność moja publiczna rozszerzyła się od chwili, gdy stanąłem na czele pisma, które wkrótce dość silny wpływ
na  społeczeństwo  nasze  wywierać  poczęło.  Każda  sprawa  ważniejsza,  każda  myśl  szlachetna  znajdowała  w  nim
odbicie, a nieraz i początkowanie”. Twierdził też Jenike – mając na myśli narodowość polską – że „w obronie tego
właśnie  skarbu  »Tygodnik«  od  samego  początku  walczyć  sobie  zamierzał”.  A  jeśli  „Tygodnik”  coś  kiedyś
przemilczał, to było to „przymusowe milczenie”. „Powtarzam więc jeszcze raz to, co już wyżej powiedziałem, że
złośliwym i zupełnie bezzasadnym był zarzut, robiony nam nieco później przez pisma tak zwane postępowe, zarzut
wstecznictwa i odgrzebywania wyłącznie zmurszałych zabytków przeszłości”. Niestety, nie można doczytać się w
tych dwóch tomikach „Ze wspomnień”, wydanych w roku 1910, co myślał ten wielki twórca nierzeczywistości o
wymyślonym przez siebie mechanizmie kreowania tej nierzeczywistości. A może w ogóle nie zdawał sobie sprawy z
tego, że taki mechanizm wynalazł? W drugim tomie „Ze wspomnień” Jenike przytoczył list, który w czerwcu 1866 r.
otrzymał  od  Elizy  Orzeszkowej.  „Nim  jednak  zostanę  pana  znajomą,  jestem  serdeczną  przyjaciółką  pisma,
wychodzącego  pod  jego  kierownictwem.  Dziwnie  sympatyczny,  poczciwy,  całkiem  jakoś  nasz  jest  »Tygodnik
Ilustrowany«”. Widzę panią Elizę Orzeszkową, jak po przegranej bitwie pod Kołodnem, w pierwszych dniach lipca
1863 roku, wiezie w karecie chorego Romualda Traugutta – jego głowa na jej kolanach – i tak ją pytam: – Droga
pani  Elizo,  co  też  pani  miała  na  myśli,  pisząc  potem  ten  list  do  pana  Jenike?  Nie  pojmuję  pani.  Przecież  jego
„Tygodnik” nie był ani sympatyczny, ani poczciwy, ani nasz. Była pani bardzo mądrą kobietą, więc chyba musiała to
pani wiedzieć. – I myślę sobie, tak panią Elizę pytając, że może my ich już nie pojmujemy, tych ludzi, którzy żyli
tutaj przed stu dwudziestu laty? Może nie jesteśmy w stanie pojąć ich rozpaczy? Może oni naprawdę – w rozpaczy
po klęsce – uznali, że Polski nie ma i nigdy nie będzie, i że wszystko, co mogą z niej jeszcze mieć, to wspomnienie o
skale Czackiego pod Żytomierzem i o figurze Zbawiciela w Snipiszkach? Może uznali, że nigdy nic więcej poza tymi
wspomnieniami już mieć nie będą, że więcej żądać nie należy, że to i tak dużo? Ale nawet jeśli tak było, jeśli tak

background image

myśleli, to w czasie, kiedy przez Świętojerską i Freta wieziono na wózku do wywożenia śmieci krwawiące zwłoki
sztyletnika Wilhelma Algera, nie powinni mnie przekonywać, że palenie tytoniu szkodzi zdrowiu i że nie powinienem
śmiecić w omnibusie. To było niegodne.

Tekst wygłoszony w 1983 r. w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica na konferencji zorganizowanej przez Instytut Badań
Literackich  z  okazji  120.  rocznicy  Powstania  Styczniowego.  Zdjęty  wówczas  przez  cenzurę  przy  próbie
opublikowania  go  w  miesięczniku  „Powściągliwość  i  Praca”.  Pierwodruk  w  podziemnym  kwartalniku  „Krytyka”
1985, nr 19–20. Później nigdy nie przedrukowywany.

Śródtytuły pochodzą od redakcji „Gazety Polskiej”​

Argentyńska Madonna w centrum Polski

foto: Filip Blazejowski/Gazeta Polska
Historia Matki Bożej z Luján to praktycznie gotowy scenariusz na film. Jest w niej nawet polski epizod
związany z kultem Opiekunki Argentyny w naszym kraju.

Wszystko  zaczęło  się  w  roku  1630,  gdy  pewien  mieszkaniec  argentyńskiej  prowincji  Tucumán,  chcący
wybudować  skromną  kapliczkę  dla  uczczenia  Królowej  Aniołów,  Matki  Bożej  Niepokalanego  Poczęcia,
poprosił swojego przyjaciela z Brazylii o przesłanie figurki Matki Bożej.
 Na wszelki wypadek wysłano dwie
figurki, które starannie zapakowane popłynęły do Buenos Aires, gdzie zapakowano je na wóz. Pewnego dnia, gdy
przewoźnicy  chcieli  odjechać  z  miejscowości  Rosendo  nad  rzeką  Luján,  gdzie  nocowali,  okazało  się,  że  woły
ciągnące wóz z figurkami nie mogą ruszyć z miejsca. Początkowo sądzono, że są zmęczone, więc przyprowadzono
inne.  Wóz  ani  drgnął.  Ruszył  dopiero  po  zdjęciu  pakunków.  Zaczęto  więc  ustawiać  figurki  pojedynczo.  Gdy  na
wozie znajdowała się figurka Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, nie mógł on ruszyć z miejsca, gdy stawiano tam
figurkę Maryi z Dzieciątkiem Jezus, ruszał bez problemu. Okoliczni mieszkańcy oraz przewoźnicy zrozumieli, że na
ich oczach wydarzył się cud. Wszyscy uznali, że Matka Boża Niepokalanego Poczęcia najwyraźniej chce pozostać
właśnie w tym miejscu.

W  Rosendo  wybudowano  kapliczkę,  a  cudowna  figurka  z  każdym  dniem  stawała  się  w  Argentynie  coraz
słynniejsza  ze  względu  na  wyproszone  za  wstawiennictwem  Maryi  łaski.  Miejsce,  w  którym  umieszczono
figurkę,  nazwano  Luján  i  to  właśnie  imię  otrzymała  Opiekunka  Argentyny.  W  miejscu  kaplicy  stanęła
neogotycka  bazylika,  w  której  podziemiach  umieszczono  kopie  wizerunków  Matki  Bożej  czczonych  na  całym
świecie (wśród nich obraz Jasnogórskiej Madonny). W 1947 r. papież Pius XII w przemówieniu radiowym oddał
Argentynę w opiekę Matki Bożej z Luján.

background image

Kult  Argentyńskiej  Madonny  za  sprawą  śp.  prymasa  Józefa  Glempa  przeniósł  się  także  do  Polski.  Gdy  prymas
otrzymał  od  Polonii  argentyńskiej  kopię  figurki  Matki  Bożej  z  Luján,  obiecał,  że  przekaże  ją  do  jednego  z
powstających  w  Warszawie  kościołów.  W  1984  r.  figura  trafiła  do  parafii  Ofiarowania  Pańskiego  na
Ursynowie.
 Wzniesiono tam kaplicę poświęconą Matce Bożej i Argentynie. W każdą pierwszą sobotę miesiąca
odbywa się tam msza św. w intencji osób chorych na choroby nowotworowe. Miejscowy proboszcz ks. Edward
Nowakowski przyznaje, że po wyborze kard. Jorge Bergoglio na papieża wiele osób dowiedziało się, iż miejsce
kultu argentyńskiej Madonny jest także w Polsce.

– Cieszymy się, że mamy figurę i możemy się przy niej modlić, a wybór kard. Bergoglio to wyróżnienie także
dla nas, a zarazem ogromne zobowiązanie, aby modlić się w intencji papieża Franciszka. Warto podkreślić,
że sanktuarium w Luján jest dla Argentyny jak Częstochowa dla Polski.  Należy  też  pamiętać,  że  papież
Franciszek jest papieżem maryjnym. W Argentynie praktycznie w każdym domu na pierwszym miejscu jest
Matka Boża z Luján. Mają do Niej wielkie nabożeństwo, a my podążamy za nimi małymi kroczkami – 
mówi
„Codziennej” ks. Nowakowski.

Autor: Piotr Łuczuk
Żródło: Gazeta Polska Codziennie
http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak-wulgarnie-zelzyla-papieza-200-jej-poplecznikow-w-imie-
wolnosci-walczy-o-jej-bezkarnosc-polecamy-liste-sygnatariuszy

Ewa Wójciak wulgarnie zelżyła papieża. 200 jej popleczników w imię „wolności” walczy o jej bezkarność.
Polecamy listę sygnatariuszy

fot. wPolityce.pl
Ewa Wójciak, dyrektor poznańskiego Teatru Dnia Ósmego, szerszemu gronu nie była dotąd przesadnie
znana.  Wiodła  swoją  pseudo-kulturalną  działalność  w  wielkopolskim  zaciszu,  ciesząc  się  obfitymi
dotacjami z kasy miasta. Zasłynęła na całą Polskę dopiero jednym: nazwaniem Ojca Świętego ch….

Tuż po wyborze papieża Franciszka na swoim profilu na Facebooku napisała:

No i wybrali ch…, który donosił wojskowym na lewicujących księży.

Jako,  że  chamstwo  i  idiotyzm,  jako  przejawy  agresji  i  patologii,  w  każdym  zdrowym  społeczeństwie  podlegają
należytemu  uporządkowaniu,  czyn  pani  dyrektor  wywołał  falę  protestów.  Prezydent  Poznania  Ryszard  Grobelny
pod naporem opinii publicznej oświadczył, że chętnie odwołałby dyrektorkę, o ile będzie to możliwe z prawnego
punktu widzenia. O taką decyzję zaapelowała też część radnych.

W obronie Wójciak natychmiast stanął mur obrońców.

To  wyraz  myślenia  totalitarnego  i  nieuprawniona  ingerencja  władzy  w  sferę  prywatności.  To  także
łamanie praw gwarantowanych przez konstytucję

background image

-  napisali  sygnatariusze  listu  otwartego  podpisanego  przez  200  osób  –  artystów,  naukowców,  dziennikarzy.  Są
wśród  nich  Stanisław  Barańczak,  Ryszard  Krynicki,  Honza  Zamojski,  Jacek  Kleyff  oraz  zawsze  walczący  na
antyklerykalnym froncie prof. Jan Hartman, prof. Tomasz Polak (do 30 kwietnia 2008 Tomasz Węcławski, były
ksiądz), prof. Krzysztof Podemski, Agnieszka Graff i Anna Grodzka (do niedawna Krzysztof Bęgowski).

List jest tak inspirującą lekturą, że prezentujemy go w całości:

background image

Szanowny Panie Prezydencie,

protestujemy przeciwko pomysłowi odwołania Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego
Dnia.

Należymy  do  środowisk  artystycznych,  reprezentujemy  świat  kultury  i  nauki.  Jesteśmy  mieszkańcami
Poznania i innych miast w Polsce, ludźmi, dla których bardzo ważna jest tradycja niezależnego myślenia
i tworzenia, postawa związana z przełamywaniem społecznych i artystycznych barier.

Nie zgadzamy się, by konsekwencją prywatnej wypowiedzi Ewy Wójciak na temat papieża – kardynała
Bergoglia – miało być jej odwołanie ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego Dnia.

Ewa Wójciak współtworzy artystyczny kształt przedstawień Teatru Ósmego Dnia od ponad czterdziestu
lat, a od 1992 roku jest współodpowiedzialna za kształt prezentowanych w autorskim ośrodku Teatru
interdyscyplinarnych  wydarzeń  artystycznych,  społecznych  i  kulturotwórczych.  Ranga  Teatru  Ósmego
Dnia  jest  niezaprzeczalna  i  znana  na  całym  świecie  nie  tylko  w  kręgach  artystycznych,  lecz  także
intelektualnych  i  wolnościowych.  Nie  czas  i  miejsce  po  temu,  by  wyliczać  wszystkie  jego  zasługi  i
nagrody. Starczy skonsultować dostępne publikacje książkowe i filmowe.

Warto  jednak  przypomnieć,  iż  w  1976  roku,  w  czasach  obiektywnie  trudniejszych  deklaracji
obywatelskich i zminimalizowanego grona tzw. sprawiedliwych, Ewa Wójciak wraz ze swymi kolegami,
artystami  z  Teatru  Ósmego  Dnia  zbierała  solidaryzujące  się  podpisy  pod  listem  otwartym  w  sprawie
projektu  zmian  w  obowiązującej  wówczas  peerelowskiej  konstytucji.  Chodziło  o  wspólne  dobro
obywateli, a w tym przede wszystkim o zagwarantowanie wolności sumienia i praktyk religijnych.

Otóż,  swoją  biografię  tworzymy  przez  całe  życie,  i  nie  jest  ona  wytworem  chwili.  Wolność  słowa  i
niezależność  myśli  nie  jest  li  tylko  zdobyczą  aktualnej  demokracji  i  nie  opiera  się  na  wyznacznikach
składanych przez praworządnych obywateli w podatkowych formularzach. Doświadczenie nauczyło już
wielokrotnie (a egzegezą zjawiska zajmowali się filozofowie i poeci), że o swobodę wypowiedzi zabiegać
trzeba bezustannie, nawet w dobie, jakby nam się wydawało, powszechnie szanowanej wolności.

Nie  oczekujemy  od  Radnych  Miasta  Poznania  ferowania  wyroków  w  sprawach  dotyczących
podstawowych swobód obywatelskich.

Uważamy, że wypowiedź Ewy Wójciak powinna stać się powodem do ważnej dyskusji o poszanowaniu
swobód  zapisanych  w  konstytucji,  a  nie  być  przyczyną  odwołania  z  funkcji  dyrektora  instytucji
kultury.  
Konstytucji  należy  przywrócić  jej  rangę,  bowiem  jest  najważniejszym  aktem  regulującym
prawa  obywatelskie,  zapewniając  m.in.  każdemu  wolność  wyrażania  swoich  poglądów  oraz
pozyskiwania  i  rozpowszechniania  informacji  (art.  54  p.  1.).  Takiej  pozycji  nie  może  mieć  ustawa  o
świadczeniu usług drogą elektroniczną, która skupiła się na ochronie interesów usługodawców.

Prywatna  wypowiedź  na  temat  czegokolwiek  i  kogokolwiek  i  w  jakiejkolwiek  formie  nie  może  być
podstawą do kar i sankcji ze strony władz publicznych, tym bardziej do pozbawiania stanowiska.

Sankcja  za  prywatną  wypowiedź  nieprzeznaczoną  do  upublicznienia  to  wyraz  myślenia  totalitarnego  i
nieuprawniona ingerencja władzy w sferę prywatności. To także łamanie praw gwarantowanych przez
konstytucję.

background image

A  oto  sygnatariusze  tego  wiekopomnego  dzieła,  które  bez  wątpienia  powinno  zostać  odnotowane  jako  jeden  z
kamieni milowych w walce o wolność:

Tomasz Kizny, fotograf, dziennikarz, członek ZPAF
dr Judyta Wachowska, UAM
Marta Strzałko, Teatr Biuro Podróży
prof. UAM dr hab. Eva Zamojska
prof. dr hab. Dariusz Doliński, psycholog społeczny
prof. dr hab. Cezary Wodziński, filozof
prof. dr hab. Jan Strzałko, Instytut Antropologii UAM
prof. UAM dr hab. Katarzyna A. Kaszycka, Instytut Antropologii UAM
Roman Kurkiewicz, dziennikarz
Anna Wachowska-Kucharska, Otwarte Forum Kultury
Witold Mrozek, recenzent teatralny „Gazety Wyborczej”
Janusz Opryński, Teatr Provisorium
Jolanta Kilian
Beata Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
prof. dr hab. Tomasz Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
dr Agata Siwiak, UAM
Agnieszka Ziółkowska, Stowarzyszenie MY POZNANIACY
Łukasz Drewniak, krytyk teatralny
Paweł Sztarbowski, Teatr Polski w Bydgoszczy
Marta Mikołajewska, doktorantka UAM
Paulina Skorupska, doktorantka UAM, Teatr Ósmego Dnia
Anna Czerniawska, teatrolożka
Marcin Liber, reżyser
Ewa Wanat, dziennikarka
Anna Królica, teatrolożka
Katarzyna Madoń-Mitzner, Dom Spotkań z Historią
Karolina Pawełska, aktorka
Agnieszka Kołodyńska, aktorka
Jose Enrique Iglesias Vigil, reżyser
Piotr Filipkowski, Dom Spotkań z Historią
dr Joanna Ostrowska, Instytut Kulturoznawstwa UAM
dr Jan Zamojski, UMP
Marta Andrzejczyk, prezeska Stowarzyszenia Scena Babel, Olsztyn
Jacek Puzinowski, Fundacja Kultury Yakiza, Bydgoszcz
Karol Zamojski, Pracownia Kultury Współczesnej
Aleksandra Jakubczak, teatrolożka, studentka Akademii Teatralnej w Warszawie
Danuta Błahut-Biegańska, graficzka, Wrocław
Marika Zamojska, Galeria Starter
Kinga Paź, historyczka
Andrzej Stróż, teatr niebopiekło
Elżbieta Janicka-Jarosz, anglistka, nauczycielka
Małgorzata Sieniewicz, animator kultury, Olsztyn
Adam Swarcewicz, Teatr Biuro Podróży

background image

Łukasz Kowalski, Teatr Biuro Podróży
Piotr Wojtyniak, Teatr Biuro Podróży
Tomasz Wrzalik, Teatr Biuro Podróży
Justyna Paluszyńska, Teatr Biuro Podróży
Jarosław Siejkowski, Teatr Biuro Podróży
Łukasz Jata, Teatr Biuro Podróży
Monika Gierlicz, architekt
Jerzy Hamerski
Marta Maciejewska
Halina Chmielarz, aktorka
Omid Azadi, Bachelor of Social Science
Friederike Behr, Wrocław, Polska
Adán Garc~a Holgado, Teatr Ósmego Dnia
Maciej Sierpień, qpoznan.tv
Maciej Włodarczyk, qpoznan.tv
Barbara Prądzyńska, aktorka
dr Rafał Jakubowicz, Uniwersytet Artystyczny, Poznań
dr Mikołaj Iwański, ekonomista, filozof
prof. dr hab. Juliusz Tyszka, Instytut Kulturoznawstwa, UAM
Honza Zamojski, artysta sztuk wizualnych
Jacek Kleyff, poeta, kompozytor
Katarzyna Dylewska, studentka UAM i UE, Michał Kucharski, student UAM, radny osiedla
Małgorzata Sieniewicz, animatorka kultury, Olsztyn
Janusz Janiszewski, Teatr Uhuru
Agnieszka Pietkiewicz, aktorka, teatrolożka
Adam Borowski-Herbst, Teatr Ósmego Dnia
Marcin Kęszycki, Teatr Ósmego Dnia
Tadeusz Janiszewski, Teatr Ósmego Dnia
Jakub Staśkowiak, Teatr Ósmego Dnia
Renata Stolarska, Teatr Ósmego Dnia
Dagmara Jachimowicz
Dariusz Jachimowicz
Cora Herrendorf, Teatro Nucleo
Horatio Czertok, Teatro Nucleo
Anna Karolina Kłys, niezależna dziennikarka
Krzysztof Żwirblis, artysta i kurator
Krzysztof Ciecheński, teatrolog
Dorota Sajewska, Instytut Kultury Polskiej UW
Joanna Helander, fotografka
Bo Persson, reżyser filmowy
Zbigniew Brzoza, reżyser
Marek Kościółek, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Anna Giniewska, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Marcin Pławski, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Mateusz Zadala, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna

background image

Grzegorz Małecki, scenograf
Prof. dr hab. Piotr Piotrowski, Instytut Historii Sztuki, UAM,
dr Tomasz Kitliński, UMCS w Lublinie/University of Brighton
dr hab. Paweł Leszkowicz, UAM w Poznaniu/University of Sussex
Anna i Stanisław Barańczakowie

!!!!!  Jak  informuje  Małgorzata  Musierowicz,  siostra  poety,  Stanisław  Barańczak  nie  podpisał  listu  200
intelektualistów  popierającego  Ewę  Wójciak,  dyrektor  Teatru  Dnia  Ósmego.  Dopisano  go,  bez  jego
wiedzy i zgody, wykorzystując jego chorobę.

Tego rodzaju postępowanie jest wyjątkowo haniebne. Narażanie na szwank czyjegoś dobrego imienia,
na  dodatek  w  sytuacji,  kiedy  z  powodu  złego  stanu  zdrowia  nie  może  on  nawet  zaprotestować,  jest
niewątpliwym  skandalem.  Trudno  jednak  oczekiwać  zachowywania  wysokich  standardów  od  autorów
listy poparcia dla Ewy Wójciak, która w najbardziej wulgarnym stylu obraziła Ojca Świętego.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak…

http://wpolityce.pl/wydarzenia/58298-stanislaw-b…

http://niepoprawni.pl/blog/2518/stanislaw-baranczak-nie-podpisal-listu-200-sygnatariuszy-
popierajacych-ewe-wojcik-wykorzys#comment-428284

Irena Grudzińska-Gross, Princeton University
Elzbieta Matynia, Transregional Center for Democratic Studies, New School for Social Research, New
York
Krystyna Krynicka, wydawca
Ryszard Krynicki, pisarz
Zofia Kulik
Sergiusz Kowalski
Urszula Pieregończuk
prof. Mirosław Bałka, ASP Warszawa
prof. UAM dr hab. Waldemar Kuligowski
prof. UAM dr hab. Krzysztof Podemski
dr hab. Agata Jakubowska UAM
prof. Izabella Gustowska, UAP
prof. Leszek Knaflewski, UAP
dr Aleksandra Ska, Akademia Sztuki Szczecin
dr Jacek Wiewiórowski, UAM
Katarzyna Hołda, artystka, Lublin
Agnieszka Grzybek
Agnieszka Graff
dr hab. Izabela Kowalczyk
Grzegorz Reske, producent Teatr Provisorium / Konfrontacje Teatralne

background image

Marta Keil, East European Performing Arts Platform
Agata Tecl
Agata Teutsch, Fundacja Autonomia
Bartosz Wojcik
Dr Kazik Jędrzejczak, Toronto
Katarzyna Remin, Warszawa
dr Rafał Czekaj, UMCS Lublin
Radosław Łasisz, tłumacz języka francuskiego, absolwent Université Paris 13
Kinga Kulik, Lublin
Dr John Stanley, Toronto
dr hab. Dominika Ferens, Uniwersytet Wrocławski
Piotr Wójtowicz, Fundacja Równość.org.pl
Małgorzata Maciejewska
Katarzyna Remin
Alicja Kawka
Jacek Rachwałd
Agata Czarnacka
Grzegorz Laszuk, Komuna Warszawa
dr Monika Bobako, Pracownia Pytań Granicznych, UAM
Joanna Rajkowska
Monika Kwaśniewska-Mikuła
Kamil Julian, kurator, Warszawa
dr hab. Hubert Czerepok, UAP
dr Halina Wasilewska, UAM
prof. Marek Wasilewski, UAP, redaktor naczelny Czasu Kultury
Tomasz Bazan, Teatr Maat
Roch  Dunin-Wąsowicz,  Instytut  Europejski  (doktorant),  London  School  of  Economics  and  Political
Science
Anna Grodzka, posłanka
Grzegorz Niziołek
Agata Diduszko-Zyglewska, Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego
Wojtek Diduszko
Teresa Jakubowska, b.przewodnicząca partii RACJA
Lalka Podobińska, Fundacja Trans-Fuzja
Anna R. Burzyńska, redakcja Gazety Teatralnej „Didaskalia”
dr hab. Monika Bakke, UAM
Janusz Majcherek, krytyk teatralny
Agata Bielik-Robson, filozofka
Cezary Michalski, publicysta
Paula Sawicka, psycholog, tłumaczka, pisarka, nauczyciel akademicki
Mirosław Sawicki
Paulina Suszka, dziennikarka
Tomasz Fiałkowski, krytyk
Nina Nowakowska, dziennikarka
Janusz Kijowski, reżyser filmowy i teatralny

background image

Aleksandra Sołtysiak-Łuczak, prezeska stow. kobiet KONSOLA
Krzysztof Hoffman, badacz i krytyk literacki
Joanna Kucharska, studentka UAM
Prof. Jan Woleński, UJ
Ewa Charkiewicz, Fundacja im. Tomka Byry Ekologia i Sztuka, Uniwersytet Wiedeński
Anna Dodziuk
Marek Beylin, publicysta
Dariusz Jabłoński, reżyser, producent
dr hab. Jacek Kochanowski, Uniwersytet Warszawski
Krystyna Bratkowska, wydawca, Wydawnictwo Nisza
Beata B. Nowak, współredaktorka nacz. Zielonych Wiadomości, Fundacji Strefa Zieleni
dr hab. Zofia Kolbuszewska, prof. KUL
Beata Ziemska
Radosław Gawlik, Wrocław
Tomasz Kalbarczyk, Wyższa Szkoła Ekonomii i Innowacji w Lublinie
Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego
Eva Rufo, aktorka
Wacław Sobaszek, Stowarzyszenie „Teatr Węgajty”
Jacek Kolasa, realizator dźwięku
Erdmute Sobaszek, prezeska Stowarzyszenia „Teatr Węgajty”
Wojciech Kotlarz
dr hab. Andrzej Leder, profesor IFiS PAN
dr Michał Kozłowski, Instytut Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego
Łukasz Szałankiewicz, muzyk
Daniela Popławska, aktorka
Maria Rybarczyk, aktorka
prof. dr hab. Ryszard K. Przybylski, UAM
Krystyna Kofta, pisarka, felietonistka
Michał Kawecki, psychoterapeuta , Szczecin
Włodzimierz Cierpka, psychiatra
Andrzej Turowski, profesor Uniwersytetu Burgundzkiego w Dijon
Daniel Muzyczuk, Kurator, Muzeum Sztuki, Łódź
Anna Bartel- Opryńska, Kongres Kobiet Lubelszczyzny
Krystyna Piotrowska
Grzegorz Gauden
Elżbieta Hołoweńko
Paweł  Kopczyński,  Dyrektor  Artystyczny,  Goldfish  Studio  design  &  promotion  |  Kreatywna  Agencja
Reklamowa
Jacek Poniedziałek, aktor
Prof. Jan Hartman, filozof, bioetyk, członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN
Jakub Karczyński
dr Ewa Majewska, Instytut Kultury UJ/ Gender Studies UW, Warszawa

Lista nader okazała i niezwykle „pożyteczna”…

background image

Dyskusja

Brak komentarzy.

Marsz Polonia

Blog na WordPress.comCustomized The Morning After Theme. Autor motywu: WooThemes.

Follow

Follow “Marsz Polonia”

Silnik: WordPress.com