background image

MAY GRETHE LERUM 

ZERWANE KAJDANY 

background image

ROZDZIAŁ 1 

Lyster, sierpień 1685 

W  ciemny  letni  wieczór  Maria  biegła  lekko  przez  łąkę.  Czuła  się  jak  młoda 

dziewczyna. Już dawno temu skończyła trzydzieści lat, lecz twarz wciąż miała gładką, a teraz 

promieniała radością, jakby była zakochana po raz pierwszy. 

Kąciki  ust  drgały  jej  od  powstrzymywanego  uśmiechu,  ale  gdyby  ją  teraz  ktoś 

zobaczył, wcale nie byłoby jej wesoło. Uciekała. Nie od czegoś czy kogoś, lecz do kogoś. Do 

niego!  W  ten  wieczór,  gdy  niebo  było  bardziej  niebieskie  niż  kiedykolwiek,  nareszcie 

znajdzie ukojenie. 

On właśnie czeka na nią nad głębiną, w miejscu, które pokochała, a które omal jej nie 

zabiło.  To  miejsce  było  dokładnie  takie  samo  jak  Randar,  raz  niosło  radość  życia,  innym 

razem mogło zadać śmierć. 

Randar  także.  Dla  niej  był  samą  istotą  życia,  wszystkim,  czego  potrzebowała,  by 

istnieć. 

Dla  wielu  innych  był  człowiekiem  Śmierci,  czarny  kaptur,  którego  sam  nienawidził, 

stał się jego znakiem rozpoznawczym. 

Był katem, wykonawcą wyroków śmierci, mistrzem. 

Maria musiała sama przed sobą przyznać, że to, co w nim odpychające, co tajemnicze 

i straszne, pobudzało jeszcze jej płomienne uczucie. 

Przedtem  jednak  znała  go  jako  brata,  jako  ukochanego  towarzysza  zabaw  i  dającego 

poczucie bezpieczeństwa opiekuna. Dorastając nie zakosztowała innego losu niż dobre dni w 

małej,  położonej  na  odludziu  zagrodzie.  Meisterplassen.  Zagroda  Kata.  To  złe  miejsce, 

powiedzieli jej ludzie, gdy dorosła na tyle, by towarzyszyć swej matce,  Liv, do wsi. Płakała 

wtedy  z  wściekłości.  Ponieważ  jednak  wciąż  była  dzieckiem,  szukała  schronienia  u  tego, 

którego nazywała bratem. I on był bratem, ten zamknięty w sobie, rosły młody mężczyzna. 

Trwało  tak  aż  do  dnia,  w  którym  Maria  zrozumiała,  że  jest  już  kobietą.  A  potem 

przeżyła  taką  rozpacz  i  taką  tragedię,  że  jeszcze  teraz  na  myśl  o  tym  czuła  zimny  skurcz  w 

sercu.  Nie  mogła  zrozumieć  tego  człowieka.  Ból  po  śmierci  przybranego  ojca  zaślepił  go, 

pozbawił rozumu. Randar wybrał zemstę. Maria zadrżała, starała się odsunąć od siebie tamte 

dawne przeżycia. Dzisiejszej nocy rozpocznie się coś nowego. Jej myśli powinny być jasne i 

lekkie jak ten letni wiatr wiejący znad fiordu. 

background image

- O, mój ukochany, jakże musieliśmy oboje tęsknić i cierpieć! Los nie był łaskawy dla 

naszej  miłości.  Teraz  sami  przejmiemy  za  nią  odpowiedzialność,  choć  wiem,  że  przyczyni 

nam to wiele bólu. Dłużej jednak nie możemy tak żyć, nie możemy pozwolić, by nasze ciała i 

dusze zatruła na zawsze zła siła niespełnionej miłości. Maria dygotała w chłodnym powietrzu. 

Miała go spotkać o północy. W małym węzełku niosła najpotrzebniejsze drobiazgi, poza tym 

trochę  pieniędzy  i  parę  zimowych  butów.  Na  plecach  dźwigała  ciężki  worek  wypełniony 

książkami,  lekarstwami  w  małych  naczyniach  i  ziołowymi  mieszankami.  Chciała  zabrać 

wyłącznie rzeczy osobiste. Reszta należała do Mogensa. 

Była biedna, kiedy do niego przyszła przed wieloma laty. 

Chciała być równie biedna, gdy postanowiła odejść. 

Nie, to zresztą niemożliwe. 

Mogens dał jej największe bogactwo, jakiego mogła pragnąć. 

Nauczył ją czytać, czerpać wiedzę ze starych i nowych ksiąg z całego świata. 

Wykorzystywała te umiejętności z zapałem, to nadało jej życiu treść, która na długie 

lata wypełniła pustkę, jaka została po Randarze. 

No  i  przyszła  na  świat  Sunniva,  najukochańsze  dziecko,  a  także  bliźniaczy  brat 

Sunnivy, lecz jego nie dane było matce zachować. 

Przeżyła tutaj jedenaście lat jako dojrzała i odpowiedzialna kobieta, matka i żona. Ale 

wszystkie te lata były drogą do największej zdrady życia, drogą do ukochanego... 

Miała  na  sobie  piękną,  dostojną  suknię,  która  bardzo  wyraźnie  określała  jej  pozycję. 

Maria była żoną proboszcza. 

Była jednak także kochanką kata. 

A teraz zostawiła wszystko, co posiadała, by połączyć się z nim i odbyć brzemienną w 

skutki podróż na drugą stronę fiordu. 

Do Meisterplassen. 

Do domu. 

Tam  gdzie  zaniosła  ją  matka,  kiedy  była  niemowlęciem.  Tam  gdzie  spędziła  jasne, 

dobre lata dzieciństwa, nie martwiąc się szczególnie tym, że ludzie niesprawiedliwie oceniają 

jej bliskich. 

Rodzina  dawała  sobie  radę  sama,  bez  niczyjej  pomocy.  Do  kogo  zresztą  mieliby  się 

zwracać? 

Byli  odrzuceni,  wyszydzani,  przechodnie  spluwali  im  pod  nogi  w  tych  rzadkich 

przypadkach,  kiedy  ktoś  z  Meisterplassen  załatwiał  coś  we  wsi.  Wykrzykiwano,  że  są 

bękartami  kata  i  jego  nałożnicy,  stali  na  najniższym  szczeblu  społecznej  drabiny.  Nawet 

background image

cuchnące  i  obdarte  samotne  sieroty,  przesiadujące  nad  fiordem,  ciskały  szydercze  słowa  i 

kamienie za Marią i jej matką. 

Ale  matka  Marii  zdołała  w  końcu  nauczyć  paru  z  nich,  by  przychodzili  z  czapką  w 

rękach do małej chaty na wysokim brzegu. 

Dawała  im  zioła  przeciwko  dolegliwościom,  które  ich  dręczyły,  opatrywała  rany,  o 

których wszyscy sądzili, że są śmiertelne. 

Powstrzymywała  krwotoki.  Większość  jednak,  zwłaszcza  tak  zwani  dobrzy 

chrześcijanie,  ludzie  cieszący  się  powszechnym  szacunkiem  i  uznaniem,  nigdy  jej  nie 

pozdrawiali.  Rzadko  kiedy  mogła  się  spodziewać  innego  podziękowania  niż  splunięcie  pod 

nogi, jeśli ktoś spotykał ją na swojej drodze. A w końcu odebrali jej i męża, i syna. 

Teraz Liv odeszła także. 

Maria  uświadomiła  sobie,  że  to  ona  należy  do  najstarszego  pokolenia,  i  drżąca 

potrząsała głową, by odegnać od siebie uczucie, jakie niosła ta świadomość. 

Przecież dopiero co rozpoczęła życie! 

Więcej nawet, rozpocznie je dopiero dzisiejszej nocy! 

Teraz, kiedy decyzja została podjęta, dużo łatwiej było tłumić lęk i wyrzuty sumienia. 

Mogens powinien dać sobie radę. Był mężczyzną o wielkim temperamencie, ale Maria 

ż

ywiła nadzieję, iż jego gniew minie i pewnego dnia będą się mogli pojednać. Miał więcej lat 

niż  wielu  tych  wyniszczonych  staruszków,  których  dolegliwości  starała  się  łagodzić,  lecz 

pozostał twardy niczym psia skóra i mógł pracować jeszcze długo. I córka na pewno się nim 

zaopiekuje. 

Sunniva co prawda nie skończyła jeszcze jedenastu łat, ale rozumie więcej, niż można 

się spodziewać. 

Ona będzie Mogensowi pociechą, ojciec i córka z. pewnością tak pokierują sprawami, 

by życie codzienne toczyło się normalnie i bez niej. 

Solveig  Plassen  i  pozostałe  dwie  dziewczyny  zadbają,  by  w  domu  nie  odczuwało  się 

braku silnej kobiecej ręki. 

Solveig zastąpi ją również w izbie chorych, umie wiele i potrafi się zająć większością 

przypadków. Pewnego dnia przejmie to Sunniva... 

Od dawna była wierną pomocnicą w ogrodzie ziołowym Liv, obserwowała także, jak 

Maria pielęgnuje chorych. 

Sunniva jest z pewnością moją córką, myślała Maria zadowolona. Ta wysoka, dobrze 

zbudowana  dziewczyna  o  jasnobrązowych  włosach  miała  co  prawda  oczy  ojca  i  nos  równie 

ostry jak nos Mogensa, a jej silne ręce w niczym nie przypominały białych szczupłych dłoni 

background image

matki,  ale  miała  też  bardzo  miły  glos.  Jej  wyprostowana  sylwetka  sprawiała,  że  Marii 

kojarzyła się z angielską królową. 

W matczynym sercu pojawiał się bolesny skurcz za każdym razem, gdy uświadamiała 

sobie, jak córka musiała cierpieć z powodu śmierci brata. 

Wciąż  jeszcze  zmarłe  dziecko  nawiedzało  Marię  w  snach,  chłopiec  dorastał  w  jej 

marzeniach, ukazywał się jako roześmiany czarnowłosy, urodziwy młodzieniec. 

Zawsze  z  tym  dziwnym  błyskiem  w  oczach,  jakby  się  chciał  z  nią  przekomarzać, 

zawsze  uciekający  od  niej  poprzez  pokryte  kwieciem  letnie  łąki,  wymykał  się  jej  wciąż  i 

wciąż od nowa. 

Z latami żal złagodniał, ale wciąż tkwił w jakimś zakamarku jej duszy, nic nie było w 

stanie zabliźnić tej rany. 

Może pod wpływem miłości Randara mogłoby odtajać również i to martwe miejsce? 

Syn z nim... 

Dziecko o jego ciemnych oczach i równie ciemnych włosach! 

Marzenie mogło się stać rzeczywistością. 

Tak,  może  nawet  już  teraz,  po  licznych  miłosnych  spotkaniach  nad  tą  głębią, 

wykiełkowało w niej nowe życie? 

Nie, miała nadzieję, że tak nie jest. 

Ich  dziecko  nie  powinno  być  poczęte  w  tajemnicy,  w  ukryciu  i  z  gorzkim  smakiem 

wstydu w ustach. 

Wkrótce znajdą się w domu. 

Dwa,  trzy  dni  w  lodzi,  zielone  fale  będą  ich  unosić  ku  wielkiemu  fiordowi,  potem 

popłyną odnogą w kierunku Sogndal i przedostaną się na wymarłą, lecz słoneczną stronę. 

Meisterplassen. 

Maria przyspieszyła kroku, już prawie biegła. 

Worek wrzynał się w ramiona, ale się tym nie przejmowała. 

Dusza w niej śpiewała, serce tłukło się w piersi tyle z napięcia, co i z oczekiwania. 

Randar, Randar, wkrótce będę przy tobie. 

I tym razem już na zawsze! 

Woda  w  głębinie  stała  spokojna,  jak  martwa.  Znikąd  nie  docierał  żaden  dźwięk, 

słyszało się tylko cichutki szept rzeki. 

Gdzieś  daleko  śpiewał  ptak,  lekceważąc  sierpniowe  ciemności  zwlekał  z  ukryciem 

główki pod skrzydłami. 

Jeszcze na zboczu Maria rozejrzała się dookoła. 

background image

Nigdzie żywej duszy. 

Mrużyła oczy w ciemnościach, on z pewnością ukrył się w cieniu wielkich drzew nad 

wodą. 

Odłożyła  worek  i  zawiniątko,  zdjęła  buty  i  zaczęła  się  ostrożnie  zsuwać  w  dół  po 

stromej,  śliskiej  ścianie.  Potem  przywarła  do  niej  ciałem  i  odnajdywała  punkty  oparcia  dla 

stóp na niemal pionowej skale. 

- Randar! Jestem tutaj! 

Maria szeptała, z trudem powstrzymując krzyk. 

- Gdzie jesteś? Może zasnąłeś, ty leniwy... 

Odnalazła  miejsce,  w  którym  Randar  sypiał  przez  ostatnie  dni  od  chwili,  gdy 

nieoczekiwanie  pojawił  się  w  jej  wsi.  Na  szczęście  nikt  go  nie  odkrył.  Również  wielu  w  tej 

części fiordu znało twarz kata. 

Ale  tam  go  nie  znalazła.  Szałas  został  zrównany  z  ziemią,  tylko  kilka  czarnych  od 

sadzy kamieni przykrytych torfem wskazywało, że ktoś tutaj popasał. 

Czuła, że ogarniają panika. 

Gdzie on się podział? 

Nie mogła źle zrozumieć, mieli się spotkać właśnie dzisiejszej nocy. 

Randar powiedział... A może to ona sama? Po strasznej kłótni wczorajszego wieczora 

Maria podjęła decyzję, nie była już w stanie się wahać. 

Krok został uczyniony. 

Dawne życie zostawiła za sobą. 

A on miał ją zabrać, czyż nie dlatego przyjechał do Lyster po tych wszystkich latach? 

Miłość pozostała tak samo silna jak w młodości, równie oszałamiająca, pełna. 

Rozpoznała dawne uczucie szczęścia, rozkoszne drżenie zawładnęło nią natychmiast, 

gdy zrozumiała, że on jest, wciąż jest, znajduje się tak niedaleko. A w jego oczach zobaczyła 

ten sam blask, który płonął w nich tamtego dnia, kiedy odnaleźli się po raz pierwszy. 

Blask,  który  zgasł,  gdy  przybrany  ojciec  obojga  został  tak  brutalnie  zamordowany. 

Wówczas dla Randara zemsta okazała się ważniejsza. 

Maria nie rozumiała tego wtedy i nie zrozumiała do dzisiaj. 

Cóż może być ważniejszego niż miłość? 

Ona  w  każdym  razie  poświęciła  dla  niej  wszystko,  nawet  własną  córkę  i  wieczny 

spokój  swej  duszy.  Poświęciła  także  Mogensa,  drogiego  Mogensa  obdarzonego  taką 

wyrozumiałością. 

- Randar! Wolała teraz głośno, niepomna, że ktoś może usłyszeć. 

background image

-  Gdzie  ty  jesteś?  Nie  żartuj  sobie  ze  mnie,  boję  się...  Głos  łamał  się  ze  strachu, 

zagryzała  wargi,  załamywała  ręce.  Zimny  lęk  rozprzestrzeniał  się  od  karku  na  cale  ciało, 

twarz  Marii  zrobiła  się  sztywna  i  nieruchoma.  Usta  nie  chciały  się  otwierać,  tłumiły 

wydobywający  się  z  krtani  krzyk.  Tylko  las  odpowiadał.  Las  pełen  odwiecznych  odgłosów, 

trzasku  łamanych  gałązek,  szelestu  zwierząt  pełzających  pośród  wrzosów,  trzepotu  ptasich 

skrzydeł w koronach drzew i bezgłośnego oddechu kwiatów. 

Jego tu nie ma. Odjechał. 

Maria opadła na ziemię w miejscu, gdzie jego ciało wyżłobiło w trawie zagłębienie. 

Skuliła się, chciała poczuć jego ciepło, które ziemia musiała przechować właśnie tutaj. 

Nic nie było takie, jak powinno, i serce lasu, i puls rzeki zamarły w tym momencie. 

Randar zdradził. Zdradził jeszcze raz. 

Wstała. 

Uderzała głową o pień sosny, kopała nogą wilgotną trawę. 

Przez  chwilę  jej  rozsądek  balansował  na  cieniutkiej  niczym  ostrze  miecza  granicy 

pomiędzy rozpaczą a wściekłością. 

Instynkt  samozachowawczy  jednak  zwyciężył  i  Maria  zaczęła  miotać  w  nocny  mrok 

straszne przekleństwa. 

- Do diabła z tobą, ty przeklęty psie! Podstępny  łotrze, znowu się ze mną zabawiłeś! 

Niech cię dzisiejszej nocy wiodą wszystkie złe moce, wszystkie duchy morza, niech ci dadzą 

taką nauczkę, byś nigdy nawet nie pomyślał o podobnej zdradzie! 

Dźwięki były stłumione, Maria płakała rozpaczliwie, ale niemal bezgłośnie. 

Siedziała tak przez dłuższy czas, starała się opanować myśli. Zimny gniew dał jej dość 

siły,  by  wstać  z  godnością.  Uniosła  w  górę  twarz,  ściągnęła  brwi  i  spojrzała  na  zachodzący 

księżyc, Parsknęła niczym mokry kot, lecz płacz wciąż dławił ją w gardle. 

Jeśli jesteś  tam  w  górze,  tak  jak  to  odczuwam,  to  wiedz,  że  nie  pozwolę  się  zgnieść. 

Rozumiem  twoje  posła  nie,  Boże,  ale  nie  żałuję!  Mój  grzech  jest  mimo  wszystko  tak  samo 

wielki,  więc  dlaczego  pozwoliłeś  mu  odjechać?  Powoli  uspokajała  się,  czuła,  że  noc  jest 

zimna. Powiedziała sama do siebie: 

-  Wracaj  do  domu  i  nie  myśl  o  tym  więcej,  przynajmniej  dopóki  nie  będziesz  miała 

pewności, co się stało. 

Trudno, nie ma go. Już przedtem przez to przeszłaś, rozumiesz, co to znaczy, ale teraz 

jesteś starsza, wiesz o życiu więcej. 

Gorycz  stopniowo  wypełniała  jej  udręczone  ciało,  godziła  się  na  to,  pojmowała 

bowiem, że właśnie to uchroni ją przed załamaniem. 

background image

-  Nigdy,  nigdy  więcej  nie  dam  się  dręczyć  temu  przeklętemu,  tchórzliwemu  psu. 

Maria pospieszyła do domu. 

Droga była długa, minęło wiele godzin, zanim doszła do plebanii. Nogi nie chciały jej 

nieść. Worek wydawał się dziesięć razy cięższy niż poprzednio. Niebo zaczynało się złocić na 

wschodzie.  Może  nawet  ci,  którzy  wstają  najwcześniej,  kręcą  się  już  po  obejściu  między 

stajnią i oborą. 

Skrajem  lasu  zbliżyła  się  do  domu,  jakiś  czas  posuwała  się  wąską  dróżką  przez 

zagajnik. W końcu znalazła się obok tego dziwnego długiego budynku, który pełnił rolę izby 

chorych. 

W oknach Liv było, naturalnie, ciemno. 

Maria  jednak  wbiegła  bezgłośnie  po  schodach  do  dwóch  małych  pokoików,  które  do 

niedawna zajmowała jej matka. Pomyśleć, że Liv siedziała w tym fotelu jeszcze przed paroma 

dniami! 

Ta  pogodna,  energiczna  kobieta  o  niebiańsko  błękitnych  oczach.  Ona,  która  zawsze 

pachniała  słodkimi  ziołami,  która  zawsze  miała  życzliwą  dłoń  i  słowa  pocieszenia  dla 

wszystkich cierpiących. 

Nikt nie wiedział, co ona sama nosiła w sercu, Maria domyślała się tylko, że musiała 

to być tajemnica z rodzaju tych najbardziej ponurych. 

Liv Bergaheim, jej matka. 

- Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie - szeptała córka, kuląc się na łóżku matki 

i okrywając rozdygotane ciało miękką kołdrą. - Pomóż mi, mamo, w tym, co musi nadejść. I, 

na Boga, daj mi siłę, bym nigdy więcej nie uległa pokusie pokochania kogoś! 

Ukryły Bóg stukał chyba do serca Marii albo może to daleki krzyk jakiejś dziewczyny 

dotarł do niej we śnie... 

Ocknęła się  gwałtownie i oszołomiona usiadła na łóżku zmarłej matki, zaraz zerwała 

się  na  równe  nogi  i  stanęła  na  zimnej  podłodze.  Kolana  uginały  się  pod  nią,  półprzytomna 

uświadomiła  sobie,  gdzie  jest,  miała  wrażenie,  że  ściany  zaciskają  się  wokół  niej,  jakby 

chciały wypchnąć ją na zewnątrz. 

Nie wiedziała dlaczego, po prostu ukryła worek, który ze sobą przyniosła, i pobiegła w 

stronę głównego domu. 

Na szczęście nikt się jeszcze nie obudził. I nagle zrozumiała, o co chodzi. 

List do Mogensa. 

Trzeba go usunąć! 

background image

Nie wolno dopuścić, żeby zobaczył te rozmazane od łez słowa, zdradę, którą drżącymi 

rękami uwieczniła poprzedniej nocy na papierze. 

List pożegnalny. 

I pierścionek, który on jej dał. 

Boże,  Mogens  nie  mógł  tego  widzieć!  Dlaczego  nie  poszła  tam  natychmiast  i  nie 

usunęła okrutnej wiadomości? 

Wpadła  do  gabinetu,  do  tego  drogiego  jej  pokoju,  w  którym  ogień  na  kominku  nie 

wygasał, kiedy dni stawały się krótkie. 

Szuflada  biurka  była  lekko  wysunięta,  tak  jak  ją  zostawiła.  Ów  straszny  arkusik 

papieru  wciąż  leżał  nietknięty.  Szarpnęła  go  mocno,  pierścionek  wcisnęła  z  powrotem  na 

palec. Pokrył biały paseczek skóry, który wczoraj wieczorem tak długo masowała i uciskała. 

Ulga  mieszała  się  z  jakimś  nerwowym  niepokojem.  Wciąż  jeszcze  wszystko  mogło  się 

wydarzyć. Wciąż jeszcze istniało wielkie niebezpieczeństwo, że Mogens się dowie, że dotrze 

do  niego,  co  Maria  zamierzała  zrobić.  Co  ma  mu  powiedzieć,  kiedy  mąż  odkryje,  że  nie 

nocowała w domu? 

Wymówki i kłamstwa nasuwały się same. 

Mogła  przecież  zostać  wezwana  do  chorego  również  dzisiejszej  nocy,  zdarzało  się 

ciągle,  że  ktoś  stukał  do  drzwi  i  domagał  się  jej  pomocy  przy  trudnym  porodzie,  jakimś 

nieszczęściu lub ostrej chorobie. 

Ludzie wiedzieli, że Maria przyjdzie. 

I  Mogens  chwalił  jej  chęć  niesienia  pomocy  i  ofiary.  Wykonywała  swoje  posługi  z 

taką chrześcijańską miłością bliźniego, że należało to podziwiać, uważał. 

Kiedy otwierała drzwi do ich wspólnej sypialni, wstrzymała oddech. 

On  z  pewnością  nie  zapyta  natychmiast,  jak  zwykle  będzie  chciał  oszczędzić  jej 

kłamstw.  Mogens  nigdy  nie  dowiadywał  się  o  Randara,  o  tego  syna  kata,  od  którego  kiedyś 

uciekła. Nie chciał znać odpowiedzi. Dlatego nie pytał. Maria myślała: To jest właśnie dowód 

szlachetności  mądrego  człowieka.  Nawet  pożar,  który  wznieci!  w  niej  Randar,  nie  był  w 

stanie stłumić dawnej czułości. Poczuła, że skurcz w żołądku ustąpił, i odetchnęła wolno. 

Mogens leżał, spokojny i cichy, po swojej stronie łoża. 

Zdziwiło  ją,  że  włożył  najlepszą  nocną  koszulę.  Na  szafie  przy  oknie  wisiały  dwie 

sutanny,  czarne  i  lekko  połyskliwe.  Na  nocnym  stoliku  zauważyła  na  wpół  opróżnioną 

karafkę. Podeszła bliżej, w pokoju panował mrok, okiennice były zamknięte. 

Tylko przez małą szczelinę sączył się strumyk światła, który padał na kościste dłonie 

Mogensa. 

background image

Maria miała ochotę płakać, a jednocześnie uśmiechała się przez łzy. On leży tutaj, śpi 

najniewinniejszym  snem  i  nie  wie  nic  o  dramatycznych  nocnych  przeżyciach  małżonki.  Nie 

przypuszcza nawet, że w ciągu pięciu ostatnich nocy wymykała się z domu, żeby go zdradzać 

w  ordynarny,  najbardziej  prymitywny  sposób.  Podczas  kiedy  on  wierzył,  iż  Maria  myśli 

wyłącznie o swojej zmarłej matce, że pogrążona jest w żałobie... 

Czy kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że drzemie w niej taka pospolita dziwka? 

Nie, dla Mogensa była zawsze czysta, wiedziała o tym. Mogens ją podziwiał, wielbił 

ponad  wszelkie  wyobrażenie.  -  Przekonywał  przecież  samego  biskupa  w  jej  sprawie, 

nieulękły  i  pełen  miłości.  Nawet  swego  najbliższego  współpracownika,  owego  podstępnego 

Revelina,  Mogens  osadził  zdecydowanie  na  miejscu.  Jak  ten  nędznik,  zazdrosny  wikariusz, 

mógł wierzyć, iż rzuci na Marię cień swoimi intrygami? Nic podobnego, przynajmniej dopóki 

Mogens  Skanke,  jej  małżonek,  będzie  przy  niej!  Z  bladym  uśmiechem  Maria  wyciągnęła 

rękę,  chcąc obudzić  go  delikatną pieszczotą. Mogens nigdy nie  wymagał od niej więcej, niż 

sama chciała mu dać. Nigdy jej do niczego nie zmuszał. 

Skóra, której dotknęły opuszki palców Marii, była zimna. 

Twarz na poduszce zastygła, usta się nie poruszały, oczy były zamknięte i nie drgnęły 

nawet, kiedy dłoń żony przesunęła się po krzaczastych brwiach. 

On nie żyje, przemknęło jej przez głowę. 

On nie żyje! 

Maria  stała  pośrodku  pokoju  i  jakby  z  boku  spoglądała  na  siebie.  Żona  Lota, 

pozbawiona uczuć niczym szary kamień. Myśli przebiegały jej przez głowę ze zdumiewającą 

jasnością.  Raczej  je  rejestrowała,  niż  była  w  stanie  nad  nimi  panować.  Kiedy  człowieka 

dotyka  nieszczęście,  jest  najpierw  bezgranicznie  zrozpaczony.  Potem  przychodzi  załamanie, 

może  nawet  histeria,  następnie  zmęczenie,  rezygnacja,  odrętwienie.  W  końcu  człowiek 

otrząsa  się  z  desperacji  i  może  rozpocząć  powrotną  drogę  do  rzeczywistości,  do 

powszedniego  dnia.  Zwykle  taki  proces  trwa  przez  kilka  lat.  Jak  to  się  stało,  że  już  tutaj 

jestem? 

Stopy  Marii  poruszyły  się,  biodra  lekko  zakołysały,  stwierdziła,  że  siedzi  obok 

Mogensa.  Jakie  to  nierzeczywiste,  jak  sen.  Jak  sen,  śniony  przez  kogoś  innego.  Zdumiona 

trwała  w  bezruchu  na  brzegu  łóżka  i  nie  mogła  pojąć,  że  jej  myśli  są  takie  klarowne,  choć 

głowę  wypełnia  coś  jakby  mokra  wełna.  Siedziała  na  małżeńskim  łożu,  palce  wciąż  jeszcze 

gładziły  drogą,  starą  twarz  męża.  Dom  zaczynał  się  budzić,  z  kuchni  dochodził  szczęk 

naczyń.  Maria  wstała,  zdjęła  brudną  suknię  i  rzuciła  na  podłogę.  Ten  strój  nigdy  więcej  nie 

będzie używany. Był przeznaczony dla innego. Wyjęła z szafy swoje najpiękniejsze ubranie. 

background image

Czarna suknia, skromny fason z wysokim kołnierzykiem z delikatnej koronki. Rękawy 

wąskie,  przybrane  jedwabną  wstążką.  Kiedy  Maria  wychodziła  za  mąż,  spod  sznurówki 

stanika  widać  było  piękną  jedwabną  bluzkę.  Teraz,  gdy  mocno  zasznurowała  stanik,  jego 

brzegi się stykały. 

- Schudłam - powiedziała półgłosem, zdumiona. Na ramiona narzuciła czarny szal, na 

nogi zaś  włożyła lśniące pantofle z cielęcej skóry  na miękkich podeszwach. Uporządkowała 

łóżko, otworzyła okiennice. Ptaki śpiewały,  witały  z radością nowy dzień. A może śpiewem 

ż

egnały Mogensa? 

On  zaś,  w  śnieżnobiałej  pościeli,  wyglądał  pięknie  i  młodzieńczo.  Twarz  zachowała 

jeszcze zdumiewająco zdrową barwę, usta układały się miękko. Blask słońca rozjaśniał liczne 

srebrne nitki w jego brodzie. 

Maria  ułożyła  sztywne  ręce  zmarłego  na  piersi  i  wsunęła  mu  w  dłonie  niewielki 

katechizm. 

Potem  ujęła  karafkę,  w  której  na  dnie  zostało  jeszcze  trochę  płynu,  i  wchłaniała 

niezwykły zapach. Spróbowała wina, wydało jej się słodkie i przyjemne. 

W  kieliszku  również  trochę  zostało.  Uniosła  naczynie  w  stronę  zmarłego  męża. 

Przemawiała w milczeniu do milczącego: 

-  Na  zdrowie,  mój  przyjacielu,  pozwól  mi  wypić  na  pożegnanie  i  w  podzięce  za 

wszystko.  Zostało  ci  oszczędzone  straszne  cierpienie,  jakie  zamierzałam  na  ciebie 

sprowadzić, i być może, odchodząc właśnie dzisiejszej nocy, uratowałeś moją duszę. Musisz 

jednak  wiedzieć,  że  będę  za  tobą  tęsknić,  jakkolwiek  dziwnie  to  brzmi.  Zamierzałam  od 

ciebie  odejść,  mój  ukochany  przyjacielu,  ale  to  ty  wypowiedziałeś  ostatnie  słowo.  Teraz  ja 

będę  musiała  żyć  z  tęsknotą,  z  podwójną  tęsknotą...  Zasłużyłam  sobie  na  to.  Spoczywaj  w 

pokoju, mój kochany! 

Opróżniła  kieliszek,  ale  nie  przełknęła  płynu.  Czekała,  aż  poczuje  na  języku  ów 

dobrze znany smak. 

Nic takiego nie nastąpiło, a ona instynktownie wypluła wstrętną ciecz z powrotem do 

kieliszka. Wpatrywała się zaszokowana w cierpkie, choć z pozoru słodkie czerwone wino. 

Usta krzywiły się w obrzydzeniu, napój był dławiący, paskudny, kleił się do warg jak 

syrop. W ułamku sekundy zrozumiała. Czarny lulek. 

I naparstnica. 

I jeszcze to niebezpieczne, a mimo to takie dobre lekarstwo z kopenhaskiej apteki. 

Pomaga  ono  ludziom  się  odprężyć,  zasypiają  nawet  przy  najpotworniejszych  bólach. 

Maria użyła  go tylko jeden raz i dotychczas wspomina ze zgrozą, jak silny mężczyzna omal 

background image

nie umarł, gdy składała mu złamaną nogę. Prawie przestał oddychać, Maria nie mogła pojąć, 

w  jaki  sposób  działa  to  nieznane  lekarstwo.  Schowała  je  potem  głęboko,  nie  odważyła  się 

nawet go dotknąć. 

I  oto  teraz  Mogens  zażył  właśnie  ten  lek.  Pomieszał  zioła  z  jej  zapasów  i  w  żadnym 

razie nie mogło się to zdarzyć przez pomyłkę. 

Maria  zawsze  starannie  chowała  zarówno  czarny  lulek,  jak  i  suszone  liście 

naparstnicy, zamykała je lepiej niż inne lekarstwa. 

On wiedział, czego użyć, by śmierć przyszła prawie niepostrzeżenie. 

Ale dlaczego? 

Nigdy się tego nie dowie. 

Zresztą istnieje tylko jedna odpowiedź. 

Mogens zrozumiał, co się dzieje. Może nawet znalazł kryjówkę,  gdzie Randar na nią 

czekał i gdzie przez wiele nocy w zmysłowym uniesieniu oboje zapominali o bożym świecie. 

Może nawet szedł za nią którejś nocy, może widział ich razem? 

Robiło  jej  się  coraz  bardziej  zimno;  lęk,  który  tak  długo  od  siebie  odsuwała,  teraz 

przenikał  ją  do  szpiku  kości  lodowatymi  igłami.  Swoim  grzechem  doprowadziła  go  do 

rozpaczy. 

Lekkomyślna,  głupia  i  zaślepiona  posłała  go  w  objęcia  śmierci,  by  sama  mogła  mieć 

to,  za  czym  tęskniła.  Nic  dziwnego,  że  Pan  ją  ukarał.  Nie  miała  siły,  by  się  buntować 

przeciwko temu, co nazywała losem, jej zdradzieckie serce nie było w stanie przejmować się 

grzechem.  Czuła  się  tylko  bardzo  smutna  i  zmęczona.  -  Mój  kochany  biedaku,  umarłeś  na 

próżno... 

Nie,  odpowiedział  głos  Mogensa,  płynący  jakby  z  jej  własnych  myśli.  Nie,  nie  na 

próżno. Teraz jesteś wolna i możesz pójść za głosem swego serca bez wstydu i bez ludzkiego 

szyderstwa! Maria pomyślała: Chyba zwariowałam, poddaję się szaleństwu. Och, mamo, nie 

pozwalaj mu, żeby tak do mnie mówił, nie teraz! Mimo wszystko jest już za późno. Randar 

odjechał.  On  mnie  po  prostu  nie  chciał.  Nie  chciał,  bym  ciebie  zdradziła,  Mogensie,  był 

twoim przyjacielem bardziej niż ja. Ale twoją pamięć zachowam w największej czci, obiecuję 

ci, że tak będzie. Powiedz mu to, mamo, kiedy będziesz go zabierać ze sobą przez te morza, 

które musisz pokonać. 

Na  plebanii  nastał  czas  żałoby,  wielkiego  pośpiechu  i  przygotowań.  Dom  został 

wywrócony  do  góry  nogami.  Maria  widziała  wiele  młodych  dziewcząt,  które  przychodziły 

pomagać. Uśmiechały się, chichotały za jej plecami i podkradały w kuchni smakowite kąski. 

background image

Kiedy  jednak  bezszelestne  kroki  Marii  je  zaskoczyły,  sprawiały  wrażenie  zawstydzonych  i 

powaga malowała się na ich twarzach. Dygały przed gospodynią, kryjąc wzrok. 

Jakby dopiero co mówiły o mnie coś złego, myślała Maria obojętnie. 

Nie chciała mieć teraz zbyt wiele czasu na pełne goryczy rozmyślania. 

Pogrzeb, stypa. Trzeba zawiadomić Marię Cecilię, a Bóg wie, gdzie się ona podziewa. 

I wkrótce będą musieli opuścić dom, ci wszyscy, którzy tutaj na plebanii spędzili tyle 

dobrych lat. 

Wikariusz z pewnością będzie się niecierpliwił. 

Zresztą  trzeba  powiadomić  biskupa,  a  także  lensmana.  Z  wiadomością  do  wikarego 

została wysłana Solveig, Maria sama nie była w stanie znieść myśli o spotkaniu w tak trudnej 

godzinie z tym podstępnym, pełnym złości człowiekiem. 

Zawsze  w  jego  oczach  dostrzegała  budzącą  niepokój  mieszaninę  nienawiści  i 

ponurych żądz, dłonie mimo woli chwytały łańcuszek, który nosiła na szyi jako amulet. 

Raz  przecież  próbował  i  niemal  mu  się  udało  doprowadzić  ją  przed  oblicze  sądu, 

oskarżyć o czary. 

Z pewnością będzie próbował znowu, skoro teraz została pozbawioną opieki wdową. 

Ale mam przyjaciół, pocieszała się. 

W całej parafii ma wielu przyjaciół, i to potężnych! Oni na pewno się połączą, wiedzą, 

kto jest i pozostanie spadkobiercą Mogensa Skanke, komu należy się po nim wszystko prócz 

probostwa.  Z  pewnością  jej  pomogą  i  z  izbą  chorych,  i  z  ziemią,  którą  odziedziczy,  z 

kierowaniem  majątkami  i  z  papierami,  którymi  teraz,  po  śmierci  Mogensa,  trzeba  się  zająć. 

To przyjaciele, z którymi dzieliła troski i płakała, gdy przytrafiło im się nieszczęście. Ludzie, 

o których wiedziała, że mają dość władzy, by sarni pokierować parafią, gdyby ludzie kościoła 

wystąpili przeciwko niej. Jest wielu przyjaciół. Wiernych. Maria nabrała powietrza w płuca i 

poczuła, że ta świadomość otula ją niczym ciepłe okrycie, że tłumi pulsujący niepokój, który 

wikariusz zawsze w niej wzbudzał. 

Nikt  nie  powiedział  nic,  co  by  wskazywało,  że  ostatnia  tajemnica  Marii  i  Mogensa 

została  odkryta.  Nikt  się  nie  dziwił,  że  pastor  spotkał  swego  Boga  w  nocy,  bez  pożegnania, 

bez  jakichkolwiek  dramatycznych  wydarzeń.  Mogens  Skanke  był  prawdziwym  mężczyzną  i 

potrafił  zdziałać  więcej  niż  inni.  To,  że  nie  znał  godziny  swej  śmierci,  zostało  przez  wielu 

przyjęte z ulgą. No i proszę, niech teraz zobaczą  ci złośliwi, którzy,  choć  było ich niewielu, 

sądzili, że zmarły był w  równym stopniu pasterzem Pana, jak i kapłanem  ciemności.  Ludzie 

nie  szczędzili  mu  modłów  i  podziękowań  na  ostatnią  drogę,  szczodrze  i  z  hojnością 

wypełniali ołowiane naczynie, do którego zbierano dary dla wdowy. 

background image

Stary pastor leżał spokojnie w trumnie, którą wystawiono w kościele. 

Ś

wiatło płonących nieustannie świec sprawiało, że twarz wydawała się żywa. Policzki 

jednak zapadały się coraz bardziej. Ręce złożone na piersiach zrobiły się sinoczarne. 

Nastały teraz naprawdę zimne noce, więc można było czekać z pogrzebem. 

Codziennie  na  plebanię  przybywali  nowi  ludzie,  przyjeżdżali  z  daleka  i  z  bliska,  by 

być przy tym, gdy ziemskie szczątki Mogensa Skanke zostaną złożone na wieczny spoczynek. 

-  Mogens  będzie  pochowany  w  krypcie  -  oznajmiła  Maria  stanowczo  i  nikt,  nawet 

wikary, jej się nie sprzeciwił. 

W trumnie sam Mogens jakiś czas temu kazał wstawić szklaną szybę. 

Jakby  okno  w  pięknie  wykutej  skrzyni,  otwór  pomiędzy  światami.  To  straszne, 

myślały  dzieci,  a  kobiety  bladły.  Nigdy  przedtem  czegoś  takiego  nie  widziano,  lecz  ludzie 

szeptali,  kiwali  głowami  sądząc,  iż  tak  trzeba.  Jeśli  jest  ktoś,  kto  może  obserwować  świat  z 

tamtej strony, to z pewnością Czarny Mons! 

On umiał więcej, niż chcielibyśmy wiedzieć, powtarzali w duchu parafianie. Ale Bóg 

najwyraźniej spoglądał łaskawie na swego sługę i nie zagłębiał się w szczegóły. Czyż Mogens 

przez  całe  życie  nie  walczył  w  obronie  słabych?  Czy  nie  rezygnował  z  podatków  i  sam  nie 

płacił  za  biedaków,  którzy  znaleźli  się  w  trudnym  położeniu?  Czy  nie  dawał  im  jedzenia  i 

ubrania, by nie zamarzli podczas ciężkiej zimy? 

Mogens Skanke zostawiał po sobie dobrą pamięć. 

Wdowa  zaś  spotykała  tyle  ciepła  i  zrozumienia,  ile  tylko  mogła  zapragnąć.  Maria  i 

Sunniva półprzytomne siedziały w salonie i pozdrawiały wszystkich, którzy paradowali przed 

nimi, by wyrazić swoje współczucie i szacunek. 

Sunniva przeżywała to wszystko bardzo głęboko. 

Niełatwo  zrozumieć  dziecku,  że  ojciec,  który  tak  czule  obejmował  je  na  dobranoc 

jeszcze wczoraj, nagle odszedł. 

Tak pełen życia, taki sympatyczny był tego ostatniego wieczora! 

-  Jakby  wiedział,  że  Bóg  zechce  go  zabrać,  tak,  prosił  mnie  nawet,  bym  odmówiła 

specjalny pacierz za ciebie, mamo! 

Maria  pogłaskała  ładne  włosy  dziewczynki,  spojrzała  w  błyszczące,  zaczerwienione 

oczy. 

- Tak, Sunnivo. Lepszego ojca nikt nie może mieć. 

-  Ani  lepszego  męża  -  odparła  Sunniva  dorośle,  nie  patrząc  w  spłoszoną  nagle  twarz 

matki. 

background image

Strumień ludzi ustal trzeciego dnia. Maria miała czas zajrzeć do izby chorych, gdzie w 

ostatnim  czasie  rządziły  dwie  dziewczyny  ze  wsi.  Nikogo  poważnie  chorego,  nikt  nie  uległ 

wypadkowi. Jakaś kobieta przyszła po maść na bolący palec. 

Dziewczyny  dały  jej  jeszcze  suszonej  brzozowej  kory,  ona  pomoże  wyciągnąć  ból, 

czyż nie? 

Przyszło  też  dziecko  z  prośbą  od  matki  po  jeszcze  trochę  tej  dobrej  herbaty,  dzięki 

której  jej  chude  piersi  napełniły  się  mlekiem.  Maria  kiwała  głową  z  uznaniem,  kiedy 

dziewczęta  opowiadały  o  mieszance  z  rumianku,  kopru  włoskiego,  czarnego  pieprzu, 

krwawnika  i  wiesiołka.  Gdy  trochę  skrępowane  wyznały,  iż  posłały  też  położnicy  trochę 

jedzenia, zrozumiała, że młode pomocnice znakomicie dadzą sobie radę. 

Maria  poprosiła,  żeby  już  poszły,  teraz  będą  mieć  wolne.  Izba  chorych  zostanie 

zamknięta. Nic na świecie nie oderwie jutro Marii od trumny Mogensa. 

Najpierw jednak trzeba napisać kolejny list do Marii Cecilii, starszej córki zmarłego. 

Prowadziła  ona  niespokojne  życie,  wciąż  w  rozjazdach  pomiędzy  krewnymi  i 

przyjaciółmi  na  całym  Zachodnim  Wybrzeżu.  Kiedy  ostatnio  otrzymali  od  niej  wiadomość, 

napomykała,  że  być  może  osiądzie  na  dłużej  w  pewnym  miejscu  pod  Bergen,  gdzie  ma  być 

panną  do  towarzystwa  swojej  starej  ciotki,  a  poza  tym  spotkała  bardzo  przystojnego  i 

bogobojnego  kawalera...  To  syn  dzwonnika.  Później  nie  dostawali  już  żadnych  wieści  przez 

co  najmniej  półtora  roku  i  Maria  była  przekonana,  że  małżeństwo  pasierbicy  nie  doszło  do 

skutku. 

Maria  Cecilia,  z  pewnością  wciąż  jeszcze  jako  panna,  dotrzymuje  towarzystwa  starej 

wdowie. Dziewczyna musi teraz mieć trzydzieści jeden lat! 

Ledwie kilka lat młodsza od niej samej. 

Dla Cecilii też musi to być dziwne, pomyślała Maria nieoczekiwanie. Wspomnienia z 

czasów,  kiedy  ona  sama  była  młodą  dziewczyną,  uczennicą  Mogensa,  zalały  ją  wielkim 

strumieniem. 

Cecilia nigdy właściwie nie pozwoliła jej się do siebie zbliżyć. Zawsze była chłodną, 

daleką i niemal eteryczną istotą. Maria wciąż jeszcze pamiętała żyły na delikatnych dłoniach, 

a  także  niepewny  głos,  który  przypominał  kwilenie  ptaka.  Szczupła  talia,  chłopięce  biodra 

pod suknią, równie chłopięcy profil, który wcale nie zapowiadał kobiecych kształtów. Maria 

przypominała  sobie  noc,  kiedy  umarła  matka  Cecilii,  jak  wtedy  obejmowała  chudziutką, 

zrozpaczoną dziewczynę i próbowała ją rozgrzać. Wtedy Cecilia się do niej przytulała, poza 

tym jednak zawsze była  bardzo powściągliwa, podejrzliwa, a kiedy Maria wyszła za mąż za 

jej ojca, nie kryła nienawiści. 

background image

Na swój sposób była dość ładna. 

Nigdy jednak żadna sprawa nie budziła w niej zapału, można było wątpić, czy w ogóle 

ż

yje! 

Na pewno z latami dojrzała, myślała Maria, opuszczając izbę chorych i kierując się do 

biblioteki. 

Trzeba pamiętać, by dobrze zapakować wszystkie wartościowe książki. 

Wiedziała, że jej dni w tym domu są policzone. Zdarzało się, oczywiście, że 'wdowy 

po  pastorach  mieszkały  jeszcze  przez  wiele  lat  na  plebanii,  zwłaszcza  gdy  nowy  proboszcz 

nie miał rodziny. Pan Revelin też nie miał, ale z pewnością wkrótce się ożeni, a wtedy wdowa 

po  Mogensie  musi  się  usunąć.  Ale  Mogens  posiadał  w  parafii  trzy  spore  zagrody,  zawsze 

wiedział, jak należy inwestować pieniądze. 

Wdowa  i  córka  pana  Skanke  nie  będą  cierpiały  biedy,  zadbał  o  to  w  odpowiednim 

czasie. 

Maria  wyjęła  szkatułkę  z  najładniejszym  papierem  listowym,  który  zamawiała  w 

Christianii.  Na  każdym  arkuszu  w  górnym  prawym  rogu  znajdował  się  jej  znak.  Kluczyki 

Maryi. 

Chwyciła za pióro, zanurzyła je w czarnym atramencie. 

Minęło  sporo  czasu  od  chwili,  gdy  ostatnio  bawiła  się  pisaniem,  lecz  palce  szybko 

odzyskały  sprawność,  poruszały  się  po  arkuszu  w  pewnym,  płynnym  rytmie.  Jakie  to 

cudowne,  móc  przekazywać  swoje  uczucia  w  ten  sposób!  Jakie  to  błogosławieństwo,  umieć 

uchronić własne słowa tak, że stają się czymś więcej niż tylko przelotną smugą na wietrze! 

- Dziękuję ci, Mogensie, że dałeś mi również to - mruknęła półgłosem. 

Wkrótce  list  do  Cecilii  był  gotów,  Maria  przeczytała  go  uważnie  i  przypieczętowała 

sygnetem Mogensa. 

Chciała  go  wysłać  przez  najmłodszego  chłopaka  Jensenów,  który  miał  właśnie 

rozpocząć swoją służbę dla ojczyzny. Spotka pewnie ludzi, którzy potrafią wyprawić list pod 

właściwy adres. 

Jakkolwiek będzie, wiadomość dotrze za późno. 

Zresztą ojciec nigdy nie marzył o powrocie starszej córki do domu. 

Cecilia utraciła jedyny dom, jaki kiedykolwiek miała. 

Ona również. 

Nadszedł już czas na odpoczynek, noc nastała tak samo chłodna jak poprzednie. Maria 

nie  była  w  stanie  zasnąć  w  dobrze  znanej  sypialni,  gdzie  umarł  Mogens.  Pościeliła  sobie  w 

gabinecie, na podłodze przed kominkiem. 

background image

Tutaj czuła się bezpieczna. 

Pośród  wszystkich  książek,  z  unoszącym  się  wciąż  w  powietrzu  zapachem  fajki 

Mogensa i z widokiem ognia w kominku, który tak lubiła. 

Kiedy człowieka gnębi niepokój, nic tak nie koi jak płonący ogień, myślała. 

Wpatrywała  się  w  dwa  pełgające  płomyki,  pozwalała,  by  ich  dziwny  taniec  ją 

hipnotyzował. 

Sen  jednak  nie  przychodził,  głowę  miała  ciężką  od  uczuć,  które  starała  się  od  siebie 

odsunąć. Czuła ból i pulsowanie w skroniach. 

Wiedziała, co powinna zrobić. 

Usiadła, zapaliła lampę na biurku. 

Potem  przyniosła  swoją  własną  księgę,  tę  oprawną  w  czerwoną  skórę,  otworzyła  ją  i 

zaczęła notować. 

Dziennik.  Nie,  raczej  księga  nocy.  Tak,  z  pewnością.  Nocna  księga  Marii.  Ona  była 

powiernicą wszystkich myśli, tutaj zostało opisane całe życie. 

Ta  książka  stała  się  jej  najlepszym  przyjacielem,  partnerem  w  najbardziej  intymnych 

rozmowach, jej zawsze tak samo pobudzającym zbiorem doświadczeń i myśli. 

Czerwona  księga  przyjmowała  wszystko,  zarówno  smutne  wyznania,  jak  i  pełne 

triumfu  opisy  zwycięstw  w  izbie  chorych.  Zdarzało  się,  że  Maria  otwierała  zapisane  gęsto 

strony  i  odnajdowała  szczegóły  dotyczące  ziołowych  mieszanek  oraz  leczenia  chorych, 

których dokładnie nie pamiętała. Na końcu książki zamieściła spis stosowanych przez siebie 

ziół, a potem odnotowywała przy ich nazwach szczegółowe obserwacje. 

Teraz  jednak  otworzyła  tam,  gdzie  znajdowały  się  najbardziej  skryte  zwierzenia,  a 

papier  był  zniszczony  i  poplamiony.  Zaczęła  wylewać  cały  swój  smutek  na  te  pożółkłe 

arkusze,  czarny  atrament  płynął  niczym  łzy  i  spłukiwał  gorycz.  Zamknęła  książkę  dopiero, 

kiedy nastał jasny ranek, a przez szyby i ciężkie aksamitne zasłony zaczęły przenikać głosy z 

zewnątrz. 

background image

ROZDZIAŁ II 

Maria  Cecilia  Skanke  skończyła  właśnie  trzydzieści  jeden  lat,  i  to  akurat  tego  dnia, 

gdy miała zamiar wrócić do domu, do domu swego dzieciństwa, na plebanię w Lyster. 

Matka odeszła dawno temu. Teraz ojciec też nie żyje. 

Cecilia  wsłuchiwała  się  w  bicie  własnego  serca,  lecz  nie  znajdowała  w  nim  żalu. 

Ludzie interesowali ją coraz mniej. Wyżej ceniła sobie szpinet ciotki niż macierzyńską opiekę 

starej kobiety. Najbardziej lubiła siedzieć samotnie w swoim starannie odkurzonym pokoju i 

wyszywać małe, piękne inicjały na czystych kawałkach płótna. 

Wyprawa. 

Maria Cecilia przygotowała sobie wyprawę, jaką niewiele panien z jej stanu widziało. 

Przez  ostatnie  lata  jeździła  od  dworu  do  dworu,  na  zmianę  jako  gość  u  dalekich  krewnych 

albo jako opiekunka do dzieci w lepszych rodzinach, które z czasem poznawała. 

Brakowało jednak najważniejszego. Pana młodego. 

Cecilia,  bo  chciała,  żeby  tak  właśnie  ją  nazywano,  nie  znalazła  dotychczas  nikogo 

odpowiedniego. 

Prawdę powiedziawszy, tych kandydatów nie było też tak wielu. 

Już w jakieś trzy dni po przyjeździe do domu ciotki oświadczył się o jej rękę bratanek 

opiekunki. Zbliżał się do pięćdziesiątki, miał wielki, sterczący brzuch i potarganą rudą brodę. 

Był synem lensmana, nie przejął jednak urzędu po ojcu ze względu na jakąś sprawę sądową w 

młodych latach. 

Zajmował się handlem zbożem i lichwą. 

Większość tego, co zarabiał, wydawał natychmiast na wino i piwo, na kobiety i różne 

zachcianki. 

Cecilia  odpowiedziała  mu,  że  powinien  się  wstydzić,  cóż  za  bezczelność, 

zaproponować małżeństwo takiej damie jak ona. 

Wbiła w niego swoje lodowato niebieskie oczy i sprawiła, że poczuł się niczym robak 

w jabłku. 

Ale nie natychmiast zrezygnował, paskudnie roześmiał się jej w twarz. 

-  Taka  starzejąca  się  panna  będzie  przebierać  i  kręcić  nosem?  Proszę  pozwolić,  że 

opowiem panience, jak to moi koledzy ostrzegali mnie przed kościstym ciałem panienki i nie 

radzili się oświadczać. Ja jednak pomyślałem, że co człowiekowi przyjdzie z bujnego ciała w 

małżeńskim łożu... Skoro panna ma odpowiednio dużo szylingów i wyprawę, to... 

background image

-  Na  co  pan  sobie  pozwala!  Proszę  natychmiast  wyjść!  Poinformuję  o  wszystkim 

ciotkę... 

-  Świetnie!  Tak,  proszę  iść  do  tego  starego,  siedzącego  na  pieniądzach  babska  i 

opowiedzieć! Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że ona wcale nie jest taką bryłą lodu jak 

pani. Ona nigdy nie odmawiała żadnemu z tych, którzy chcieli ogrzać jej stare uda... 

Cecilia jeszcze teraz lekko zadrżała na myśl o tamtej upokarzającej rozmowie. Później 

jednak trafił jej się tylko jeden zalotnik. I, niestety, jako kandydat równie nieodpowiedni jak 

pierwszy.  Syn  dzwonnika,  nie  był  w  stanie  zrobić  kroku  bez  laski.  Liczył  sobie  zaledwie 

trzydzieści lat, ale jego wychudzone ciało było przedziwnie połamane i krzywe jak u starego 

dziada. Urody też mu brakowało, ale to Cecilia mogłaby znieść. Całkowicie jednak przekreślił 

swoje  szanse,  gdy  zaraz  po  oświadczynach  oznajmił,  że  oczekuje,  iż  propozycja  zostanie 

przyjęta, oraz że jeśli chodzi o jej obowiązki małżeńskie, on będzie bardziej wymagający, niż 

to zazwyczaj bywa.. Cecilię przerażał jego mętny wzrok, odmówiła w sposób jak najbardziej 

formalny, nie szczędząc jednali uszczypliwości. 

Ciotka  wyrzuciła  ją  z  domu  zaledwie  w  parę  dni  potem.  Miała  dość  krygowania  się 

Cecilii  i  jej  wielkopańskich  manier.  Okazała  jednak  swojej  kuzynce  tyle  życzliwości,  że 

wsunęła  jej  do  kieszeni  list  polecający,  dzięki  któremu  to  dokumentowi  Cecilia  uzyskała 

miejsce jako starsza opiekunka do dzieci i dama do towarzystwa u pewnej młodej kapitańskiej 

rodziny niedaleko Bergen. 

Majątek  był  wielki,  prawdziwa  pańska  siedziba,  Cecilia  mogła  jedynie  marzyć,  że 

kiedyś zamieszka w takim miejscu. 

Rozkoszowała  się  każdą  minutą  spędzoną  u  rodziny  von  Sacherstierne  -  Gluck,  a 

nawet  towarzyszyła  swoim  państwu  w  ich  corocznej  podróży  do  miasta.  Rynek,  ludzie, 

wszystkie  zagraniczne  cuda...  Cecilia  była  zielona  z  zazdrości.  Nie  mogła  zrozumieć, 

dlaczego niektórzy otrzymali od losu tak wiele, podczas gdy ona sama musiała się przez całe 

lata zadowalać starą, uszytą w domu sukienką. 

Pani  miała  biżuterię,  bardzo  dużo  biżuterii.  Różne  pierścionki  i  broszki,  piękne, 

delikatne  złote  łańcuszki  takie  cieniutkie,  że  wprost  trudno  uwierzyć,  iż  jakiś  złotnik  był  w 

stanie je zrobić. I mieniące się kolorami kamienie... przypominały one oczy jej matki, Cecilia 

powracała myślami do tamtego dziecka, którym niegdyś była, i płacz dławił ją w gardle. 

To  właśnie  w  tym  domu  Cecilię  złapano  za  rękę,  gdy  zbyt  głęboko  wsunęła  ją  do 

szkatułki z biżuterią. Została wyrzucona. Szybko i brutalnie. 

Na  dodatek  straszyli,  że  zameldują  o  kradzieży  na  policji,  w  takim  razie  zaś  Cecilia 

mogła stracić dobre imię, a także dłoń. 

background image

Na szczęście do tego nie doszło. 

Wyruszyła  w  podróż  do  domu  na  małym  kutrze,  którego  kapitan  zgodził  się  ją 

podwieźć  do  Sognefjorden.  Nienawidziła  tej  podróży,  wciąż  zmieniającej  się  pogody, 

nieustannego,  dławiącego  smrodu  ryb,  smoły,  lepiącej  się  do  butów  i  ubrań,  ordynarnych 

marynarzy, a także samego kutra. 

Wykonywała  jednak  swoje  obowiązki  kucharki  i  praczki  bez  szemrania.  Innego 

sposobu  dostania  się  do  domu  nie  było.  Nie  chciała  poświęcać  niczego,  co  posiadała,  by 

wynająć powóz. 

Do domu zaś wrócić musiała. 

Wprost  trudno  uwierzyć,  ale  kiedy  kuter  miał  wpłynąć  na  odnogę  fiordu,  spotkała 

ziomków. 

Niedaleko Helia stanęli przy nabrzeżu tuż obok statku pełnego rekrutów. 

Kapitan  wdał  się  z  nimi  w  rozmowę  i  dowiedział  się  o  liście  od  pastora  Mogensa 

Skanke do córki Marii Cecilii, który wiezie jeden z młodych wojaków. 

- Czy nasza Cecilia nie pochodzi z Lyster? - zawołał do swoich ludzi, ładujących pod 

pokładem worki z wełną i solone mięso. 

- Oczywiście! I na dodatek jest córką pastora! 

- W takim razie to musi być do ciebie - oznajmił kapitan i zachichotał zaciekawiony. 

Wzięła  kopertę  i  poszła  z  nią  do  osłoniętego  plandeką  kąta  na  rufie  kutra,  gdzie 

przygotowywała proste posiłki dla załogi i gdzie znajdowało się jej wciąż wilgotne posłanie. 

To Maria, nowa żona ojca, napisała ten list. Cecilia długo sylabizowała poszczególne słowa, 

zanim pojęła ich sens. 

W końcu jednak główne przesłanie dotarło do jej świadomości. Ojciec nie żyje. 

Maria prosi, by Cecilia wróciła do Lyster, pewnie zamierza oddać jej spadek po matce. 

Ale  jako  wdowa  Maria  może  używać  wszystkiego  przez  wiele  lat.  A  jest  przecież 

ledwie dwa czy trzy lata starsza od Cecilii! A to dziwka! Ciekawe, czy ciągle jeszcze zajmuje 

się  tymi  swoimi  paskudztwami,  lata  do  chorych,  przewiązuje  im  cuchnące  rany!  Cecilia 

wiedziała,  że  z  Marią  nie  wygra.  Ojciec  z  pewnością  zadbał,  by  zabezpieczyć  ukochaną, 

odurzony  i  ślepy  na  wszystko  stracił  dla  niej  głowę  od  chwili,  gdy  jako  młodziutka 

dziewczyna,  nędzarka,  ale  zadzierająca  nosa,  przyszła  do  ich  domu,  „by  się  uczyć”.  Ha, 

prawdopodobnie  ojciec  zszedł  się  z  nią  na  długo  przed  śmiercią  mamy,  myślała  Cecilia  z 

goryczą. 

Sama  nie  wiedziała,  kiedy  w  jej  sercu  zrodziła  się  nienawiść  do  Marii,  był  przecież 

czas, że potrafiły ze sobą rozmawiać, ba, nawet lubiły nawzajem własne towarzystwo. 

background image

To  chyba  samo  życie  pozwoliło  mi  ją  przejrzeć,  powtarzała  sobie  Cecilia  ze  złością, 

kuląc się na posłaniu, gdy tymczasem kuter odpływał od brzegu. 

Teraz  rozumiem,  jak  bardzo  głupie  i  niesprawiedliwe  jest  życie!  Ja,  córka  świętego 

człowieka,  siedzę  tu  jak  najnędzniejsza  służąca  i marznę  w  swojej  starej,  połatanej  sukni.  A 

jednocześnie  taka  dziwka  jak  Maria  chodzi  po  pięknym  salonie  mojej  matki  i  cieszy  się 

szacunkiem całej parafii dzięki tym jakimś smarowidłom i pogańskim zamawianiom! 

Zapomniała, albo chciała zapomnieć, że matka tej kobiety, którą w myślach nazywała 

dziwką,  to  ta  sama  osoba,  która  żeglowała  przez  trzy  dni,  by  dotrzeć  do  Lyster  i  wyleczyć 

małą, śmiertelnie chorą Marię Cecilię... 

Ż

ycie Cecilii nie potoczyło się tak, jak oczekiwała. 

Ciężko  było  wciąż  patrzeć,  jak  marzenia  rozpływają  się  w  nicość,  ciężko  jest  stać 

spokojnie, kiedy prawdziwa gra toczy się obok. 

Już prawie utraciła wszelką nadzieję. 

Chociaż,  gdyby...  Gdyby  Maria  sama  dostrzegła  niesprawiedliwość  i  z  własnej  woli 

się  usunęła...  Cecilia  jest  najstarszym  dzieckiem  Mogensa.  Wiedziała,  że  z  czasem 

odziedziczy  przynajmniej  największy  z  trzech  dworów.  Ale  Maria  mogła  żyć  równie  długo 

jak  ona  sama,  a  poza  tym  jest  jeszcze  ta  Sunniva.  Przybrana  siostra,  która  tak  się  różni  od 

Cecilii, iż nikt nigdy nie uwierzy, że w ich żyłach płynie krew tego samego ojca. Na szczęście 

bliźniaczy brat Sunnivy nie przeżył. 

Gdyby  on  teraz  żył,  jako  chłopiec  odebrałby  spadek  zarówno  Cecilii,  jak  i  rodzonej 

siostrze. 

No cóż, istnieją jednak jakieś jaśniejsze punkty i odrobina nadziei. 

Potrzebna jest tylko wola walki oraz zdolność trzeźwego myślenia, nie  wolno ulegać 

emocjom... 

Kiedy sterany sztormami kuter wziął kurs na wschód, ona gorączkowo układała plany. 

Szczupła  twarz  wykrzywiła  się  w  przebiegłym  uśmiechu,  gdy  Cecilia  w  końcu 

znalazła rozwiązanie. 

Wikary. 

O ile wie, wikary się nie ożenił, a teraz miał przejąć parafię po jej ojcu. Nie pamiętała 

go dokładnie, zresztą nigdy nie zawierała bliższych znajomości z ludźmi spoza probostwa. 

Teraz wydawał jej się wymarzonym kandydatem. 

No i mogłaby mimo wszystko zostać gospodynią na plebanii, i podtrzymywać tradycje 

oraz pamięć swojej zmarłej matki. To będzie jej zemsta. 

Gdy tylko pozbędzie się Marii i Sunnivy, rzecz jasna. 

background image

Uspokojona, przepełniona chłodnym uczuciem oczekiwania, Cecilia zasnęła na swojej 

nędznej  kei.  Nie  przejmowała  się  tym,  że  obrzydliwe  insekty  dzielą  z  nią,  ciepło  posłania. 

Wkrótce  nadejdą  inne  czasy!  Próby,  jakie  los  na  nią  zsyłał,  muszą  się  przecież  kiedyś 

skończyć. 

Cecilia  przybyła  na  plebanię  już  następnego  dnia  po  pogrzebie.  Maria  ledwie  ją 

poznała.  Kiedy  nagle  zobaczyła  wysoką,  szczupłą  kobietę  idącą  przez  podwórze  i  kierującą 

się w stronę głównego domu, długo przyglądała się zdumiona. 

Wysłała  Solveig,  by  otworzyła,  sama  bowiem  nie  miała  siły  podnieść  się  z 

wygodnego, ulubionego fotela w bibliotece. 

Solveig pospiesznie wróciła, pobladła, z rozbieganymi oczyma. 

- Proszę pani, to jest... panna Cecilia! 

-  Oczywiście  -  odparła  Maria  spokojnie,  choć  ona  również  była  zaskoczona,  że 

wiadomość o śmierci Mogensa tak szybko dotarła do adresatki. - Zaprowadź ją do pokoiku na 

górze  i  pomóż  się  rozgościć,  a  potem  przynieś  nam  tutaj  coś  gorącego  do  picia  i  trochę 

ciasteczek. Cecilia była taka jak dawniej. 

Weszła  do  pokoju,  pośpiesznie  omiotła  go  wzrokiem  i  uśmiechnęła  się  zadowolona, 

stwierdziwszy, że niewiele się tu zmieniło. 

-  Cecilio...  moja  droga...  Nareszcie  jesteś  w  domu.  Cieszę  się,  że  będziesz  z  nami  w 

tych ciężkich chwilach. 

Twój  ojciec...  Mogens...  zdarzało  się  wielokrotnie,  że  siadywaliśmy  wieczorami 

właśnie tutaj i rozmawialiśmy o tobie. On za tobą tęsknił... 

-  O,  z  pewnością  niezbyt  mocno.  Ale  mimo  to  dziękuję,  Mario.  Rozumiem,  że 

próbujesz  sprawić  mi  przyjemność.  Maria  obserwowała  nienaturalne  maniery  Cecilii.  Panna 

zadzierała  nosa  i  spoglądała  na  łudzi  zmrużonymi  oczyma,  z  góry,  a  jej  wąskie  wargi 

przypominały rybi pyszczek, niezależnie od tego, czy próbowała się uśmiechać, czy zaciskała 

je. Maria przyjęła to z wyrozumiałością. Nieszczęsna straciła przecież ojca. Wprawdzie długo 

pozostawała  poza  domem,  ale  teraz  z  pewnością  jest  jej  ciężko.  Nic  dziwnego,  że  sprawia 

wrażenie  obcej  i  niechętnie  usposobionej.  Wezwała  jedną  z  dziewcząt,  poleciła  oprowadzić 

Cecilię po plebanii i pomóc jej się urządzić. 

-  Jak  to  dobrze  znowu  być  w  domu  -  westchnęła  nagle  przybyła,  siadając  w  fotelu 

Marii. 

Solveig weszła z tacą, postawiła ją na małym stoliku przy drzwiach i wyszła. 

- Na Boga! Czy tutejsza służba nie wie, jak się zachowywać? No tak, od razu widać, 

ż

e człowiek znowu wrócił na wieś. Mario, nie powinnaś jej pozwalać na taką swobodę! Ona 

background image

się  nawet  do  ciebie  uśmiecha!  Bez  szacunku!  I  czy  naprawdę  sądzicie,  że  będę  jadła,  zanim 

się umyję? Cóż za świństwo, jaka nędza... 

- Droga Cecilio - wtrąciła Maria znużonym głosem i ujęła naczynie z ciepłym słodkim 

piwem. Nalała gościowi i sobie, a potem podsunęła Cecilii dużą drewnianą tacę z ciastkami. - 

Rozumiem,  że  prowadziłaś  lepsze  życie,  widziałaś  wiele.  Ale  nie  staraj  się  ciągle  tego 

okazywać, pamiętaj, że także i ty wyrosłaś w skromniejszych warunkach... 

-  W  skromniejszych  warunkach!  Czy  nie  wiesz,  z  jakiej  rodziny  pochodziła  moja 

matka? Oni są bogaci i potężni... 

- Tak, tak, wiem. Ale ty dorastałaś w Lyster i sądzę, że twój charakter ukształtował się 

tu u nas - odparła Maria. 

Poczuła  się  ze  sto  lat  starsza  od  tej  kobiety,  która  najwyraźniej  niewiele  jeszcze  w 

ż

yciu  doznała.  Miała  w  każdym  razie  nadzieję,  że  właśnie  to  jest  przyczyną  tej  niemal 

nieznośnej arogancji panny. Piły piwo w milczeniu, wzrok Cecilii przesuwał się wzdłuż ścian. 

-  Dużo  książek...  I  bardzo  ładne,  oprawione  w  skórę,  ze  złotymi  tłoczeniami... 

Ciekawe, ile też mogą być warte? Maria zareagowała spokojnie. 

- Mają wartość samego życia, Cecilio. Zawierają wiedzę i umiejętności, które niemal 

każdego  dnia  podpowiadają  mi  nowe  sposoby  pomagania  chorym  i  łagodzenia  cierpień  - 

rzekła z powagą, próbując spojrzeć w przezroczyste oczy tamtej. 

- Z pewnością, ale ja nie myślałam o takiej wartości... Muszą zostać sprzedane teraz, 

kiedy ojciec już... już z nich nie korzysta. 

- Ja z nich korzystam - oznajmiła Maria cicho. 

-  No  to  możesz  je  sobie  kupić  -  uśmiechnęła  się  Cecilia  w  odpowiedzi,  a  Maria 

poczuła, że dławi ją gniew. Zacisnęła wargi i ugryzła się w język. Cecilii z pewnością nie jest 

łatwo.  Jej  drżące  ręce  i  rozbiegany  wzrok  wskazywały  wyraźnie,  że  nerwowość  matki 

odrodziła się w córce. Cecilia była rozdygotana niczym porzucony młody zając. 

Maria współczuła jej głęboko, ale nie potrafiła stłumić irytacji wobec tej zajętej sobą 

pasierbicy. Serce młodej kobiety było puste, wszyscy, którzy je wypełniali, odeszli. 

-  Cecilio.  Musimy  o  tym  porozmawiać.  My  obie,  i  Sunniva,  jesteśmy  dziedziczkami 

Mogensa.  Wiem,  że  masz  prawo  jak  najszybciej  domagać  się  swojej  części.  Ale  spróbujmy 

zaczekać,  nie  wystawiajmy  się  na  pośmiewisko  wsi.  Możemy  pomieszkać  tutaj  razem 

przynajmniej  przez  okres  żałoby.  Mogłabym  opowiedzieć  ci  wiele,  tak  wiele...  W  ciągu 

ostatnich lat rzadko przecież spotykałaś swego ojca... 

background image

-  Ach,  tak,  jeszcze  chcesz  mnie  za  to  winić?  Nie  mogłam  przecież  wciąż  tutaj 

przyjeżdżać, by mu się kłaniać. Miałam własne sprawy! Odpowiedzialną posadę, wytwornych 

ludzi, którzy na mnie polegali... 

-  Tak,  tak,  rozumiem.  Nie  chciałam  cię  krytykować,  zależy  mi  tylko  na  tym,  byś 

wiedziała, że on o tobie myślał. 

Tym razem Cecilia nie odpowiedziała, wstała i chodziła wolno wzdłuż uginających się 

pod książkami pólek. 

Raz  po  raz  skrobała  paznokciami  grzbiety  oprawnych  w  skórę  woluminów,  co 

sprawiło, że Maria dostała gęsiej skórki. 

Cecilia wyjęła jedną książkę, niestety z tych najnowszych. Była to „Anatomia”, dzieło 

przetłumaczone  z  francuskiego,  zawierające  wielkie  rozkładane  plansze,  na  których 

przedstawiono wewnętrzne organy i funkcje ludzkiego ciała. 

Cecilia podskoczyła i krzyknęła, gdy przypadkiem otworzyła jedną z nich. 

- A to co? Ja nigdy... ja nigdy... Maria musiała stłumić złośliwy śmiech. 

-  Nie.  Oczywiście,  że  ty  nigdy.  I  myślę,  że  powinnaś  trzymać  się  raczej  innej  części 

domu - rzekła surowo, rozłożyła planszę z nagim męskim ciałem, a potem starannie złożyła, 

nim odstawiła dzieło na półkę. 

Cieszyła  się,  kiedy  nareszcie  nastał  wieczór  i  Cecilia  udała  się  na  spoczynek.  Na 

poddaszu  było  ciepło  i  przyjemnie  w  tę  sierpniową  noc,  paleniska  i  kominki  na  dole 

ogrzewały  również  podłogę  górnych  pokoi.  Maria  jednak  nie  poszła  do  sypialni,  większość 

swoich  rzeczy  przeniosła  do  gabinetu.  Kanapa  ustawiona  przed  kominkiem  służyła  jej  jako 

łóżko.  Rozkładała  na  niej  wypchany  świeżą  słomą  siennik,  nie  przejmując  się  tym,  że 

posianie  jest  krótkie  i  wąskie.  Podczas  ostatnich  strasznych  nocy  sypiała  niewiele. 

Przygotowania  do  pogrzebu  wymagały  nieustannej  aktywności  i  pomagały  utrzymać  się  na 

powierzchni, ale groźba załamania psychicznego nie została całkiem odsunięta. 

Ż

ałoba  po  matce  nigdy  nie  ogarnęła  jej  naprawdę,  nie  było  na  to  czasu.  Maria 

'wiedziała  jednak,  że  to  nadejdzie,  że  tamten  ból  połączy  się  z  innymi  dramatycznymi 

przeżyciami. Ze wkrótce będzie musiała spojrzeć prawdzie w oczy, poddać się rozpaczy. Tyle 

czekało  w  niej  nie  wypłakanych  łez,  tyle  było  nieukojonego  bólu.  A  dalej,  wciąż  jeszcze 

dalej...  kiedy  już  to  wszystko  zostanie  przeżyte  i  stłumione...  wciąż  czeka  gorycz  i  udręka 

wyniszczająca  jeszcze  bardziej.  Myśli  o  Randarze,  uczucia,  przeklęte  tęsknoty,  z  którymi 

musiała walczyć nawet podczas pogrzebu Mogensa. 

Jeśli pozwoli im sobą zawładnąć, nie będzie mogła dalej żyć. 

background image

A  przecież  teraz  żyć  musi,  ze  względu  na  Sunnivę,  nadać  jakiś  rytm  powszednim 

dniom. 

Mój Boże, czy musiała mnie spotkać aż taka kara za tę zdradę? 

Tak,  odpowiadała  sama  sobie,  masz  to,  na  co  zasłużyłaś.  Czy  dostałaś  już 

wystarczającą  nauczkę? Byłaś  szalona  niczym  klacz  na  pastwisku,  pozwoliłaś  pochłonąć  się 

dzikim, mrocznym uczuciom, zapomniałaś o obowiązkach, o swoim dziecku i o mężu. Teraz 

utraciłaś wszystko. 

Nie, nie wszystko, myślała. 

Pałce gładziły fajkę, która wciąż jeszcze zachowała zapach Mogensa. 

Jeszcze  tutaj  ze  mną  jesteś,  Mogensie...  Pomyśleć,  że  nawet  w  tej  chwili  jesteś  dla 

mnie  największą  pociechą.  Ja  wiem,  że  umarłeś  nieszczęśliwy,  że  wiedziałeś  o  mojej 

zdradzie.  Wierzę  jednak,  że  wybrałeś  śmierć  jako  ostatni  wielki  dar  dla  mnie.  Chciałeś  mi 

zwrócić wolność, bym mogła kochać, wiedziałeś, że moje serce płonie dla innego. 

Chociaż najchętniej oddałabym te uczucia tobie! 

To  ty  powinieneś  był  widzieć  w  moich  oczach  rozkosz  i  pożądanie,  to  za  tobą  moje 

serce powinno tęsknić w każdej sekundzie. To przecież ty dałeś mi wszystko! 

Ale wiem, że rozumiesz, wiem, że jesteś wielkoduszny, że wybaczysz. 

Nie zawsze sami kierujemy naszym życiem... 

Maria wzięła fajkę, stwierdziła, że w haftowanym woreczku znajduje się jeszcze spora 

porcja tytoniu. 

Bez wahania nabiła fajkę do pełna, tak jak widziała, że on to robił. 

Na próbę ujęła wargami zimny ustnik, palce zacisnęły się mocno. 

Szybko  podeszła  do  kominka,  znalazła  rozżarzony  węgielek,  wyjęła  go  małymi 

szczypczykami, przeznaczonymi do tego właśnie celu. 

Wciągnęła powietrze poprzez pachnący hiszpański tytoń i poczuła, jak usta wypełnia 

dym. 

Smakowało  dziwnie,  zakręciło  jej  się  w  głowie.  Nos  miała  odrętwiały,  dym  wciskał 

się  do  płuc.  Wkrótce  pokój  wypełniły  takie  same  obłoczki  jak  te,  przez  które  tak  często 

uśmiechała się do Mogensa. 

Obłoczki tańczyły, krążyły w blasku dogasających płomieni i Maria niemal uwierzyła, 

ż

e nie jest już sama. 

Wciągała dym, wypuszczała go przez nos, czuła na języku smak Mogensa. 

background image

Ciało  stało  się  ciężkie,  koncentrowała  się  wyłącznie  na  tej  nowej  sztuce.  Fajka 

nabijana  srebrem  zrobiła  się  w  jej  rękach  ciepła,  zdawała  się  pulsować  życiem.  Maria  nie 

zwracała uwagi na lekkie mdłości. 

Oj, chyba fajka stanie się jej przyzwyczajeniem. 

Kiedy  trzeciego  wieczora  po  przyjeździe  Cecilii  ktoś  zapukał  do  drzwi,  Maria  była 

pewna,  że  potrzebują  jej  pomocy  w  izbie  chorych.  W  ciągu  ostatnich  dni  nie  zjawił  się  ani 

jeden  chory.  Ludzie  we  wsi  radzili  sobie  sami,  przepełnieni  szacunkiem,  chcieli,  by  młoda 

wdowa  doszła  do  siebie.  Ale  przecież  porody  i  wypadki  musiały  się  chyba  zdarzać?  Maria 

miała  nadzieję,  że  naprawdę  w  tym  czasie  jej  obecność  w  szpitaliku  nie  była  konieczna. 

Przyjemnie  było  siedzieć  po  prostu  w  bibliotece  i  wypełniać  pustkę  w  głowie  książkową 

wiedzą. 

Pospiesznie  odsyłała  wszystkich,  którzy  ostatnio  tutaj  przychodzili.  Usłyszała  wiele 

ż

yczliwych  słów,  ludzie  ofiarowywali  jej  pomoc,  zdarzyło  się  nawet  paru  konkurentów  do 

ręki.  Wiadomo,  że  wdowa  po  pastorze  to  świetna  partia.  Często  tym  samotnym  kobietom 

trzeba  pomóc  w  zarządzaniu  odziedziczonym  majątkiem.  Na  ogól  w  ciągu  roku  muszą 

urządzić sobie życie na nowo i większość z nich uważa za „wskazane po raz drugi wyjść za 

mąż najszybciej jak to możliwe. Maria nie musiała jednak o niczym takim myśleć. 

Mogens  posiadał  dwory,  w  których  mieszkali  dzierżawcy,  miał  też  prawo  do 

otrzymywania  z  różnych  gospodarstw  zboża  i  wełny.  Nawet  gdyby  Cecilia  odebrała  swoją 

część,  wystarczy  reszty  na  zasobne  życie  dla  Marii  i  Sunnivy  przez  długie  lata.  A  gdyby 

zaczęło  im  czegoś  brakować,  to  Maria  zawsze  może  brać  zapłatę  za  swoje  usługi  w  izbie 

chorych. Zatrzasnęła książkę, sama słyszała, że w jej głosie brzmi irytacja. 

- Proszę wejść! To wikariusz. 

Włosy koloru piasku sterczały jak zwykle na wszystkie strony. Płaszcz zwisał na jego 

wiecznie niedojrzałym, kościstym ciele. 

Starał  się  wyglądać  władczo  i  godnie,  najwyraźniej  nabrał  zwyczaju  stawania  na 

szeroko  rozstawionych  nogach.  Marię  potwornie  irytowały  jego  próby  upodobniania  się  do 

Mogensa.  Czy  on  naprawdę  wierzy,  że  tym  sposobem  zdobędzie  ludzki  szacunek?  Jakie  to 

ż

ałosne! 

Nie  odważyła  się  jednak  uśmiechać,  wiedziała,  że  ten  człowiek  może  być 

niebezpieczny. 

- Dobry  wieczór wikar... to znaczy chciałam powiedzieć, proboszczu. Proszę usiąść i 

powiedzieć, z czym pan przychodzi. Czytałam akurat... 

background image

-  Moja  dobra  Mario,  nie  powinnaś  tracić  czasu  na  takie  niekobiece  zajęcie,  i  to  w 

okresie  żałoby.  Proś  twego  Boga,  by  ci  wybaczył  to  niebezpieczne  dla  twojej  duszy 

pragnienie wiedzy, to nieprzystojne zainteresowanie dla świata mężczyzn! 

- Dziękuję, mój panie, ale ja sama decyduję o swoim życiu i nikomu nie pozwalam się 

wtrącać do takich rzeczy. Proszę raczej przedstawić swoją sprawę! 

Czuła  na  sobie  jego  nienawistne  spojrzenie,  serce  zaczęło  bić  szybciej,  niepewnie. 

Było coś jeszcze... nie tylko nienawiść. Widziała, jak jego wzrok przesuwa się w górę po jej 

sylwetce i zatrzymuje na piersiach. Rumieniąc się stała bez ruchu, gdy on tymczasem zaczął 

spacerować po pokoju. 

Maria nie chciała siadać, wolała w razie czego spotkać go twarzą w twarz. Byli mniej 

więcej tego samego wzrostu. 

- Pani Skanke, przychodzę, by się z tobą pojednać. 

Zrobił pauzę i pozwolił jej zastanowić się nad tą szokującą zmianą w jego postawie. 

-  Jest  moim  obowiązkiem  w  takiej  sytuacji  zająć  się  tymi,  których  zostawił  mój 

szanowny  poprzednik.  Za  równo  chrześcijańska  miłość  bliźniego,  jak  i  wrodzona  wysoka 

moralność nakazują mi zatroszczyć się o zrozpaczoną kobietę w trudnym położeniu. 

Złożył ręce, a jego chuda twarz przybrała wyraz żalu. 

-  Serce  mi  się  kraje  na  myśl,  że  będę  musiał  cię  wypędzić  z  probostwa,  z  miejsca, 

które tak długo było twoim domem. 

Maria  przyglądała  mu  się  bez  słowa,  zdumiona  dziwnym,  jakby  proszącym  tonem  w 

jego  głosie  i  spokojem  brunatnych  oczu.  Usiadł  w  fotelu  Mogensa,  Maria  musiała  się 

pochylić, by mu patrzeć w twarz. 

-  Maria...  ja  nie  chcę  zrobić  ci  krzywdy...  Teraz  mówił  szeptem.  Wprost  nie  mogła 

uwierzyć własnym uszom. 

- Ty miałaś zawsze... ja zawsze uważałem... że jesteś właściwie dobrą kobietą. Jesteś 

też nieziemsko piękna, wyglądasz niczym anioł, kiedy włosy spływają ci na krągłe ramiona... 

i  masz  tyle  ciepła.  Nosisz  w  sobie  prawdziwą  miłość  bliźniego,  jesteś  jak  samarytanka  dla 

wszystkich,  którzy  cierpią  i  są  smutni.  I  nie  dlatego  cię  upominałem,  moja  droga.  Nie,  to 

chodziło o te twoje wywary... lekarstwa, które przyrządzasz, wzorując się na Bóg wie jakich 

okropnych przepisach. To niebezpieczne, Mario, narażasz na potępienie własną duszę i dusze 

tych niewinnych ludzi! 

Przerwał  i  starał  się  opanować,  uświadomił  sobie  widocznie,  że  zaczyna  wygłaszać 

jedno ze swoich grzmiących kazań. Głos znowu złagodniał. 

background image

-  Gdybyś  chciała  odrzucić  to  wszystko  i  powierzyć  mi  duszę...  twoje  ciało  i  twoją 

duszę, twoje wieczne zbawienie, to jestem gotów się o nie zatroszczyć. Możesz tu mieszkać, 

na tym pięknym probostwie, który uczyniłaś swoim domem. Twoje dziecko otrzyma ojca,  a 

izbę chorych będzie można wykorzystywać na spotkania wiejskich dzieci i młodych ludzi, by 

zadbać  o  ich  chrześcijańskie  wychowanie...  Tak  więc  na  koniec  także  ten  budynek  posłuży 

czemuś  dobremu!  -  Uśmiechnął  się  życzliwie  i  po  ojcowsku,  lecz  oczy  lśniły  mu  w  jakiś 

przerażający sposób. 

Maria Otworzyła usta, by zaprotestować. Nie dopuścił jej do głosu. 

-  Tak,  moja  droga,  widzę,  że  oniemiałaś  z  wdzięczności.  Być  może  nie  oczekiwałaś 

tego  ode  mnie,  który  cię  upominałem.  To  mój  Bóg  polecił  mi,  bym  podjął  ten  szlachetny 

czyn.  On  to  wskazał  mi,  w  jaki  sposób  mam  odpędzić  złe  moce,  które  cię  dręczą.  Nie  mnie 

dziękuj, dziękuj Panu! 

Podniósł  się  i  błyskawicznie  doskoczył  do  Marii,  ścisnął  mocno  rękami  jej  głowę  i 

dyszał w twarz mdłym odorem. 

- Daj mi swoje usta dla przypieczętowania naszej umowy - szeptał gorączkowo. 

Nareszcie  życie  pojawiło  się  w  odrętwiałym  ciele  Marii.  Wyrwała  mu  się  tak 

gwałtownie, że wikariusz został z jej grzebykiem i pękiem włosów w rękach. 

-  Nie!  Nie  wolno...  ja  nie  chcę...  Szlochała,  zatoczyła  się  i  z  najwyższym  trudem 

zdołała utrzymać równowagę. 

-  Panie...  proboszczu...  proszę  przyjąć  podziękowanie  za  tę  propozycję,  lecz  ja  nie 

mogę  was  obarczać  swoimi  sprawami.  Ja...  wciąż  jestem  w  żałobie  po  mężu,  nawet  nie 

dopuszczam do siebie myśli o nowym małżeństwie. Musicie zrozumieć, my dwoje nigdy nie 

będziemy razem. Nigdy nie będę taka, jak chcecie, i nigdy nie wy rzeknę się sztuki leczenia! 

Twarz mu pociemniała, zwinął w kulkę włosy, które jej wyrwał. 

-  Mario,  popełniasz  błąd.  Jesteś  niczym  dziecko,  nie  rozumiesz,  co  dla  ciebie 

najlepsze. Strzeż się i nigdy więcej mnie nie obrażaj! 

- Nie to było moim zamiarem, proboszczu, muszę jednak być szczera. Nie możecie się 

ode mnie spodziewać niczego więcej niż odmowy. A teraz idźcie w spokoju i zakończmy tę 

rozmowę bez złych słów. 

Zanim  wypowiedziała  zdanie  do  końca,  dotarło  do  niej,  że  odmowa  natychmiast  go 

odmieni. I rzeczywiście. Zmrużył oczy i wpatrywał się w nią uparcie. 

-  Zakończyć?  Oczywiście,  Mario.  Ale  ja  stąd  nie  odejdę,  dopóki  wola  Boża  nie 

zostanie wypełniona! Wiem, czego Pan sobie życzy, wiem, że jestem jego narzędziem. 

background image

Nie  będziesz  więcej  uprawiać  twoich  diabelskich  praktyk,  twojej  bezwstydnej, 

heretyckiej  działalności,  która  nie  przystoi  kobiecie!  Ponownie  do  niej  podszedł,  tym  razem 

zdołał  objąć  ramieniem  jej  szyję.  Nieoczekiwanie  silna  dłoń  zacisnęła  się  na  ustach  Marii. 

Czuła na karku oddech Revelina, świszczący, przypominający jęk. Wolną ręką przesuwał po 

jej ciele. Nagle szarpnął nią gwałtownie. Została brutalnie ciśnięta na biurko Mogensa, leżała 

niczym owca na rzeźnickim stole, on zaś z całych sił przyciskał górną część jej ciała do blatu. 

Meisterplassen,  gwałciciele,  Joril,  krew,  nóż,  krzyk,  strach.  Wyrywała  się  i  kopała, 

miała nadzieję, że trafi go w czuły punkt, on jednak wymykał się zręcznie i stanowczo dążył 

do celu. 

-  Zostaniesz  oczyszczona...  ty  brudna  dziwko,  zostaniesz  uświęcona  poprzez  mój 

miecz...  nałożnico  diabła,  służko  bestii,  dzisiejszego  wieczora  przepędzę  z  twego  ciała 

demony, taka jest wola Pana... 

- Ty szatanie! Masz zamiar zgwałcić mnie w imię Boże? Nie mogła unieść głowy, ale 

słowa  padały  twarde  i  dźwięczne.  Zanim  zdążyła  wykrzyczeć  więcej,  ponownie  zamknął  jej 

usta. Sapiąc szeptał jej do ucha: 

- Nie próbuj żadnych sztuczek! Jesteś w mojej władzy! A jeśli zaczniesz krzyczeć albo 

wystąpisz  przeciwko  mnie  z  bezwstydnymi  oskarżeniami,  to  wiedz,  że  mam  potężnych 

przyjaciół! jedno słowo z mojej strony i stos zapłonie! 

Serce  w  niej  zamarło,  oczy  wypełniły  się  łzami  ze  złości,  że  nie  wie,  co  z  tego  jest 

prawdą. Czy on rzeczywiście tyle może, czy też przez cały czas próbuje ją straszyć? I co się 

właściwie  stało  wówczas,  kiedy  Mogens  jeździł  do  biskupa,  by  wyjaśniać  jej  sprawę?  A  co 

będzie, jeśli Revelin wystąpi z nowymi oskarżeniami? Teraz Maria jest przecież sama, nie ma 

już silnego ramienia Mogensa, które mogłoby ją ochronić. 

Ręka pastora wsunęła się pod jej spódnicę. Czuła, jak przesuwa się po nagiej skórze, 

było to gorsze niż ból twarzy. 

Znowu odniosła wrażenie, że stoi i patrzy na to wszystko z boku, dziwne, że myśli tak 

chłodno i że zdaje sobie sprawę, iż ta bestia w sutannie brutalnie przyciska jej ciało. 

Zdjął rękę z jej ust, Maria nie krzyknęła. 

Usłyszała  dziwne  mamrotanie,  sądził  najwyraźniej,  że  zwycięstwo  jest  już  po  jego 

stronie. 

Wkrótce  zwolnił  też  uścisk  na  szyi  Marii,  wciąż  jednak  leżał  ciężko  na  jej  ciele 

rzuconym  na  stół.  Stopy  ledwo  dotykały  podłogi.  Kobieta  trwała  bez  ruchu  z  twarzą 

przyciśniętą do wypolerowanego drewna. 

background image

On  odsunął  się  na  moment,  Maria  z  zimną  krwią  obserwowała,  jak  zaczyna  się 

rozbierać.  Czy  proboszcz  zamierzają  zgwałcić  niczym  ogarnięty  chucią  pies,  tutaj  na  tym 

stole? 

W  głowie  miała  pustkę,  to  zbyt  okrutne,  by  mogło  być  prawdziwe.  To  chyba  sen, 

męczą ją koszmary... 

Nie. Ręce, które zrywały z niej ubranie tak, że guziki rozpryskiwały się na wszystkie 

strony, były aż nadto rzeczywiste. 

Mężczyzna  działał  teraz  pospiesznie,  uznał  chyba,  że  bierność  Marii  oznacza 

rezygnację.  I  wciąż  przygniatał  ją  całym  ciężarem,  czuła  jego  kościste  kolana  na  swoich 

nogach.  Nie  poruszała  się  jednak,  oddychała  tylko  wolno  z  twarzą  przyciśniętą  do  blatu 

biurka. Revelin wierzył coraz mocniej, że Maria nie będzie się już bronić, pojękiwała tylko z 

cicha.  On  wyrzucał  z  siebie  jakieś  gorączkowe  dźwięki,  bełkotał  coś  na  temat,  że  w  końcu 

zrozumiała, iż powinna ulec. 

Z  chłodną  świadomością  pozwoliła  mu  trwać  jeszcze  przez  chwilę  w  tym  błędzie. 

Kiedy  jednak  położył  rękę  na  jej  plecach  i  zdołał  zerwać  z  niej  resztkę  ubrania,  zaczęła  się 

powolutku odwracać. 

W  ręce  trzymała  ciężki,  kuty  metalowy  przedmiot.  Na  jednym  jego  końcu  została 

wyryta  pieczęć  Mogensa,  która  służyła  do  pieczętowania  listów.  Brąz  połyskiwał  lekko  w 

słabym świetle, gdy przewróciła się na plecy i spojrzała pastorowi w oczy. 

Patrzyła, jak on mruży swoje, stwierdziła, że jest gotów, że to ostatni moment. 

Potem zamachnęła się z całej siły i zanim zdążył ruszyć palcem, trafiła go w skroń. 

Ś

wieżo  upieczony  proboszcz  osunął  się  na  ziemię  ściskając  w  jednej  ręce  swój 

członek, a w drugiej garść włosów Marii. 

Pozwoliła mu tak leżeć, sama usiadła w fotelu i starała się opanować strach. 

Co powinna teraz zrobić? 

Pomocy wzywać nie mogła, bo to prowadziło do skandalu, którego by nie przeżyła. 

Wyglądał  tak  śmiesznie  tam,  gdzie  leżał,  z  wykrzywianą  twarzą,  zaskoczony  i 

przerażony. Oddychał, Maria wiedziała zresztą, że cios nie był śmiertelny. Zła sama na siebie 

odetchnęła jednak z ulgą. 

Właściwie powinna była go zabić! Ale nie teraz. Nie w tym strasznym czasie... 

Dostrzegała na jego skroni jedynie niewielkie zadrapanie. 

Ręka opadła bezwładnie na podłogę, wypuszczając zwiotczały członek. 

Był beznadziejnie śmieszny. 

background image

Maria  zachichotała  nerwowo.  Ten  nędznik,  taki  zajęty  sobą,  pozbawiony  szerszych 

horyzontów! Ona sama posiadała dwa razy większą wiedzę książkową niż on, a przynajmniej 

sto razy więcej zwyczajnych ludzkich umiejętności. 

On nie ma przyjaciół, nikt go nie lubi, ani wielcy, ani mali. 

Nie może pozwolić, by ją straszył. 

Musi mu pokazać, które z nich jest silniejsze! 

Maria siedziała w fotelu i paliła fajkę, gdy tymczasem mężczyzna na podłodze powoli 

dochodził do siebie. Przyglądała mu się z zainteresowaniem, to  fascynujące patrzeć na takie 

byle co pokonane, czołgające się jak pijane. Pastor jęknął i próbował wstać, najwyraźniej nie 

wiedział, gdzie się znajduje. 

Chwycił  się  za  głowę  i  zaklął  siarczyście!  Maria  siedziała  cicho  jak  mysz, 

wydmuchiwała tylko w jego stronę małe kłębki dymu. 

Nareszcie  brązowe  oczy  pod  grzywką  koloru  piasku  odzyskały  zdolność  widzenia. 

Zaczął ją przeklinać i wymyślać od najgorszych. 

- Ty cholerna dziwko... przeklęta Jesabel... Jeszcze po żałujesz! Spłoniesz na stosie, ty 

wiedźmo,  nawet  gdyby  to  miała  być  ostatnia  rzecz,  jakiej  w  życiu  dokonam!  Będziesz 

chłostana, dręczona, prześladowana, stracisz wszystko, co masz! Ty będziesz... 

-  A  ty  wyniesiesz  się  stąd  natychmiast  -  ucięła  Maria.  Energicznym  szarpnięciem 

pomogła mu się podnieść, podała kapelusz oraz płaszcz i popchnęła ku drzwiom. 

-  A  teraz  zabieraj  się  i  zastanów  nad  sobą!  Jeśli  zostawisz  mnie  w  spokoju,  jeśli 

zapomnisz  o  swoich  niedorzecznych  podejrzeniach,  to  nie  usłyszysz  ode  mnie  złego  słowa. 

Nigdy nie wspomnę nikomu o twoim wstrętnym zachowaniu dzisiejszego wieczora. Ale jeśli 

będziesz  próbował  prześladować  mnie  albo  kogoś  z moich  bliskich,  to  może  się zdarzyć,  że 

zajmą się tobą i lensman, i biskup! Na chwiejnych nogach wymknął się za drzwi, lecz jedyna 

odpowiedź, jaką usłyszała, to jakieś bełkotliwe przekleństwa. Poczuła głęboką radość z tego, 

ż

e miała dość siły, by obronić siebie i to, co posiada. 

Gdzieś  z  oddali  Liv  szeptała  do  niej:  „Nie  poddawaj  się”.  Maria  czuła  się  lekka  i 

wolna,  kiedy  w  końcu  mogła  ułożyć  się  na  swojej  sofie  i  pozwolić,  by  blask  i  ciepło 

rozżarzonych polan w kominku poprowadziły ją do królestwa snu. jutro będzie nowy dzień. 

Przybędzie  lensman  i  pisarz,  by  pokierować  likwidacją  mieszkania  legendarnego 

Mogensa Jonsona Skanke. 

background image

ROZDZIAŁ III 

Kolejne dni pan Revelin spędził w kościele na przeglądaniu ksiąg i notatek Mogensa. 

Ź

le  się  czuł  w  swoim  pustym  pokoju,  ale  przy  kruchcie  znalazła  się  niewielka  nisza,  która 

mogła służyć mu za biuro, dopóki nie przeprowadzi się na plebanię. A to nastąpi wkrótce. 

Sam nalegał na biskupa, by pozwolił mu przejąć parafię tak szybko jak to możliwe, i 

zapewniał,  że  wdowa  odziedziczy  przynajmniej  jedną  zagrodę,  do  której  będzie  się  mogła 

przenieść.  Żadna  łaska  nie  będzie  jej  potrzebna,  Maria  Livsdatter  posiada  więcej,  niż  ona 

sama  i  dziecko  mogą  potrzebować.  Ale  jest  jeszcze  Cecilia...  Pan  Revelin  spotkał  ją 

następnego dnia po upokarzających wydarzeniach w bibliotece Marii. 

Natychmiast zauważył, że ta kobieta reprezentuje całkiem odmienny typ.  Nie jest też 

nawet w przybliżeniu tak ładna. 

Właściwie to brzydka, trzeba przyznać. 

Nie  lubił  takich  bezkrwistych,  bladych  ludzi,  z  pewnością  dlatego,  że  sam  do  nich 

należał. 

Ale  Cecilia  uśmiechnęła  się  do  niego  przymilnie,  czyniła  to  z  takim  zapałem,  że 

odniósł wrażenie, iż jej białe policzki popękają.  A usta mówiły szybko,  bardzo szybko,  głos 

miała  ostry  i  pod  koniec  każdego  zdania  podnosiła  go  niemal  do  krzyku.  Zauważył  też  jej 

jasne oczy, okolone równie bezbarwnymi rzęsami, którymi teraz trzepotała kokieteryjnie. 

-  Niełatwo  jest  pozbawionej  ojca  pannie,  mogę  pana  zapewnić.  I  jeszcze  z  taką 

macochą  na  dodatek...  Wie  pan,  ona  chce  mi  odebrać  ukochane,  książki  ojca.  Moje  drobne 

palce  nie  będą  mogły  pieścić  pożółkłych  stronic,  by  czerpać  z  nich  to  ciepło,  którego  jego 

własne ręce nie zdążyły mi dać, zanim odszedł... 

Revelin  zastanawiał  się,  co  oznacza  ta  gra,  czuł  jednak,  że  rozpala  się  w  nim  nowy, 

gorący płomień nadziei. 

A  więc  córka  Mogensa  wcale  nie  jest  w  dobrych  stosunkach  z  Marią!  Oni  dwoje, 

którzy  w  normalnych  okolicznościach  nie  zamieniliby  ze  sobą  ani  słowa,  odkryli  w  końcu 

wspólny cel. Siedzieli i rozmawiali ze sobą dużo dłużej, niż wypada. A potem on zaprosił ją 

do swojego małego domku, w którym jedna izba spełniała funkcję gabinetu, salonu i sypialni. 

Tam  czuli  się  swobodniej  i  kiedy  Cecilia  już  w  łóżku  z  przymkniętymi  oczyma  i  z 

dobrze skrywanym dreszczem obrzydzenia głaskała jego kościste plecy, na jej twarzy pojawił 

się  uśmiech  triumfu.  On  zaś,  przypieczętowując  bez  zbędnych  ceregieli  świeżo  zawarty  z 

background image

Cecilia układ, przez cały czas widział przed sobą twarz Marii. Ale trudno, on i Cecilia razem 

są silni, razem zdołają przepędzić tamtą z probostwa... może nawet z parafii. 

- Żeby ojciec nie był się z nią ożenił - mruczała Cecilia. - Z taką wywloką! Dlaczego 

ś

ciągnął  hańbę  na  swoje  nazwisko?  Nie  mogę  tego  pojąć.  Taka  prostaczka...  Zwyczajna 

wiejska  dziewucha...  Jej  matka  była  taka  sama,  kobieta  lekkich  obyczajów  z  zapomnianej 

przez Boga i ludzi górskiej zagrody. 

-  Ale  poślubieni  byli...  na  nic  innego  Mogens  by  się  nie  odważył.  Pamiętam  jeszcze 

dziś,  że  proboszcz  z  Sogndal  przyjechał,  by  udzielić  im  ślubu.  Boże,  miej  w  opiece  jego 

duszę, tego biedaka, który strawił życie, włócząc się po sądach i kłócąc z upartymi chłopami 

ze  swojej  parafii.  Żadnego  majątku  się  nigdy  nie  dorobił,  straszna  była  z  niego  oferma.  Za 

słaby, zbyt tchórzliwy... teraz on też nie żyje. 

- Pastor, który udzielał im ślubu, nie żyje... i Tulva też odeszła... Even umarł kilka lat 

temu... - Cecilia myślała głośno. 

-  O  co  ci  chodzi?  -  warkną!  Revelin  zirytowany,  nie  znosił  tych  kobiecych 

niedopowiedzeń. Ale ich ciasne główki nie są przecież w stanie jednocześnie myśleć i mówić, 

to wiadomo zarówno z pism Lutra, jak i z osobistego doświadczenia pana Revelina. 

-  Małżeństwo  Marii...  czy  można  powiedzieć,  że  oni  nigdy  nie  zostali  zaślubieni? 

Ś

wiadkowie przecież nie żyją... - nie ustawała Cecylia. 

-  Ale  rzecz  została  odnotowana  w  kościelnych  księgach,  Mogens  nigdy  nie 

zaniedbywał  takich  spraw...  Tak  jest,  niestety,  z  pewnością  wszystko  zostało  opisane  w 

najlepszym  porządku.  Ona  jest  prawdziwą,  posiadającą  prawa  wdową  i  dlatego  chce  urwać 

jak najwięcej ze spadku po twoim ojcu. Gdybyś ty chociaż była mężczyzną! 

-  Och,  kochany,  tego  sobie  chyba  nie  życzysz?  -  Zerkała  na  niego  niespokojnie, 

podciągnęła wyżej kołdrę, by okryć płaską pierś. Próbowała udawać urażoną dziewicę. 

-  Nie,  oczywiście.  Naturalnie,  że  nie.  Chodzi  tylko  o  to,  że  wtedy  nie  byłoby  tyle 

kłopotu z Marią ani z tym jej pozbawionym praw do spadku bękartem! - wyjaśnił Revelin. 

Tylko  że  ja  nie  tknąłbym  nawet  palcem  tego  majątku,  więc  bądź  już  lepiej  kobietą, 

pomyślał,  ale  głośno  tego  nie  powiedział.  -  Czy  byłoby  możliwe...  mógłbyś...  nie,  to  się  nie 

uda... 

Syknął wściekle na to mamrotanie. 

Znali  się  zaledwie  półtorej  doby,  a  on  traktował  ją  z  taką  irytacją,  jakby  go  dręczyła 

już co najmniej przez pół życia. 

Cecilia wolała tego nie zauważać. 

Wiedziała, że jeśli właściwie zagra swoją kartą, on może zapewnić jej przyszłość. 

background image

-  Nie  bądź  taki  gwałtowny,  mój  panie.  Wybacz  mi  kobiecy  brak  zdecydowania. 

Chciałam tylko powiedzieć... myślałam, że może... jeśli by to nie było zbyt ryzykowne... Miał 

ochotę  nią  potrząsnąć,  domyślał  się  jednak,  że  za  chwilę  Cecilia  wykrztusi  z  siebie  coś 

ważnego. 

-  Może  mógłbyś  wymazać  to  małżeństwo  z  kościelnej  księgi?  -  zapytała  cicho.  - 

Mógłbyś może wyrwać akurat tę kartkę? Wtedy nie zostałoby z jej małżeństwa nic, zarówno 

mąż,  jak  i  świadkowie  nie  żyją.  A  ludzie  tutaj  we  wsi  dziwili  się,  dlaczego  Mogens  nie 

poprowadził Marii do ołtarza na oczach wszystkich, jak to się robi! Kiedy opowiemy im, że 

cały  ten  ślub  był  oszustwem,  z  pewnością  nam  uwierzą.  Dlaczego  właściwie  miałby 

poświęcać  swoje  dobre  imię  za  odrobinę  ciepła  w  łóżku?  Zrozumieją,  że  Marię  ten  związek 

interesował tylko z powodu pieniędzy i władzy, jaką mogła dzięki niemu uzyskać! 

Pan  Revelin  był  zaskoczony  propozycją.  Na  myśl  o  tym,  by  zrobić  coś  tak 

niedozwolonego, krew zaczynała mu szybciej krążyć. Księgi kościelne to świętość, należą do 

samego  Boga, który z pewnością zażąda ich w dzień sądu. Jeśli on, który  jest tutaj na ziemi 

sługą  Bożym,  chce  sfałszować  księgi...  tak,  z  pewnością  spadnie  na  niego  kara  boska.  Nie 

mówiąc już o tym, co powiedzą wierni, gdyby się sprawą wydała. 

Ale to przecież niemożliwe. 

Nie  mógł  udawać,  że  księgi  zaginęły,  a  potem  wystąpić  z  twierdzeniem,  że 

małżeństwo jest nieważne. Strony też wyrwać się nie da, ponieważ znajduje się tam na pewno 

mnóstwo  innych  zapisów  o  narodzinach,  pogrzebach  i  małżeństwach,  one  również  uległyby 

zniszczeniu.  A  to  już  musiałoby  się  prędzej  czy  później  wydać.  Wszyscy  wiedzieli,  że 

Mogens  z  wielką  starannością  wykonywał  wszystkie  swoje  obowiązki,  że  zwłaszcza  zapisy 

wydarzeń i kroniki prowadzi! dokładnie. Gdyby Revelin spalił księgę, ba, nawet cały kościół, 

to  i  tak  nie  uzyskałby  dowodu  w  tej  sprawie.  Wszyscy  twierdziliby  bez  wątpienia,  że 

małżeństwo zostało zawarte. Nie, jedyny sposób okazał się niewykonalny. - W ogóle nie ma 

się nad czym zastanawiać. 

Mimo  to  jednak  przyniósł  książkę  i  zaczął  powoli  szukać  informacji  o  tym  fatalnym 

małżeństwie,  a  Cecilia  tuliła  się  do  jego  pleców.  Zapisy  rozpoczynały  się  w  roku  1638, 

najpierw  jednak  były  to  luźne  kartki,  wsunięte  pod  okładkę.  Sama  księga  natomiast  została 

wykonana solidnie, z piękną oprawą i metalowymi okuciami. Na pierwszej stronie wypisano 

ozdobnymi  cyframi  rok.  Dla  dekoracji  u  góry  umieszczono  -  werset  z  Biblii.  Potem 

następowały  zwyczajne  informacje  na  temat  liczby  mieszkańców  i  wyjątkowych  wydarzeń, 

jakie  miały  miejsce  w  okolicy,  a  także  o  życiu  ludzi  przez  cały  rok  aż  do  końca.  Można  się 

background image

było  dowiedzieć,  ile  w  tym  roku  przybyło  wdów  i  wdowców,  ile  zawarto  ślubów,  ile  dzieci 

ochrzczono. A także ile dzieci urodziło się poza świętymi ramami małżeństwa... 

Revelin ślinił palce, które smakowały  czymś obrzydliwym... nim samym. Przewracał 

kartki, przebywał kolejne dziesięciolecia, dotarł do roku 1673. 

Nietrudno  było  znaleźć  właściwą  kolumnę.  Oboje  jęknęli,  kiedy  zobaczyli  wyraźne 

pismo  Mogensa.  Z  miłością  i  wielką  starannością  opisał  zawarcie  związku  małżeńskiego, 

poświęcając na to całą stronę. 

Słowa  zostały  ładnie  rozmieszczone  i  tworzyły  swoistą  kompozycję  na  żółtym 

arkuszu. 

Oboje pomyśleli to samo. 

Mogens  ułatwił  im  działanie,  zarezerwował  mianowicie  całą  kartę  świętej  księgi  dla 

siebie  osobiście  i  dla  swojej  sprawy.  Oboje  wstrzymywali  dech,  kiedy  Revelin  zaglądał  na 

drugą stronę. 

Tam także ani śladu atramentu. 

Natomiast  na  kolejnej  stronie  znowu  imiona  i  daty  czerniły  się  gęsto  jak  na 

upstrzonym przez muchy suficie, jakby prywatna, wspaniała notatka pastora pomiędzy nimi w 

ogóle nie istniała. 

Jeśli  wyrwą  tę  kartkę,  nikt  nie  pozna,  że  informacja  o  małżeństwie  Mogensa  została 

usunięta. 

Kolumny,  nieskończone  szeregi  dni  i  ludzkich  losów,  te  będą  się  nieprzerwanie 

ciągnąć przez całą księgę. 

Może je oglądać każdy, kto tylko zechce. 

Nikt nie odnajdzie wiadomości o trzecim małżeństwie Mogensa. 

Ludzie uwierzą, że pastor w końcu Marię oszukał. 

A Cecilia otrzyma swój spadek w całości, ani trochę nie uszczuplony. 

Pan Revelin natomiast będzie oczywiście wiedział, że należy jej pomóc w zarządzaniu 

majątkiem.  Kobiety  nigdy  nie  powinny  się  brać  do  takich  rzeczy,  sprawy  pieniężne  i 

majątkowe Bóg powierzył mężczyznom. 

Popatrzyli na siebie nawzajem i w milczeniu skinęli głowami. Pastor przyniósł nożyk 

do ostrzenia piór i w świetle trzech lamp bardzo ostrożnie wyciął arkusz. 

Nikt  niczego  nie  zauważy.  Przycisnęli  księgę  ciężkim,  starannie  owiniętym 

kamieniem. 

Teraz trzeba tylko zaczekać na właściwy moment, by zgłosić podejrzenia. 

I ważne jest, żeby nie widywano ich razem. 

background image

To mogłoby wzbudzić plotki i gadanie, na czym  nikt nie zyska. Maria jest kochana i 

szanowana,  nie  należy  o  tym  zapominać.  Nawet  jednak  najbliżsi  przyjaciele  odsuną  się  z 

pewnością od niej, kiedy wyjdzie na jaw, że wcale nie jest żadną bogatą wdową po pastorze. 

Jest  jedynie  kobietą  lekkich  obyczajów  pozbawioną  praw,  obarczoną  bękartem  jako 

jedynym świadectwem tego, że żyła z pastorem Mogensem. 

Cecilia  nie  mogła  się  wprost  doczekać  widoku  twarzy  Marii,  kiedy  zostanie  jej 

przedstawiony ten niewątpliwie szokujący fakt. 

Może wtedy przestanie się uśmiechać, jakby chciała powiedzieć „moje ty biedactwo”. 

Teraz  zobaczy,  kto  tu  rządzi!  Jaka  to  będzie  radość  przepędzić  ją  i  odebrać  jej  wszystko, 

każdą ukochaną książkę. 

Nie  zabierze  nawet  najmniejszej  gałązki  suszonego  jałowca  ze  swoich  imponujących 

zbiorów ziół! Ani jednej koszuli, ani filiżanki! Piękna pastorowa będzie musiała opuścić dom 

biedna niczym mysz kościelna i będzie musiała zrozumieć, że władza nadal pozostaje w tych 

samych ścianach. 

Mając  samego  proboszcza  za  sobą,  Cecilia  zniszczy  nareszcie  swoją  największą 

rywalkę. 

Ona odebrała jej ojca. Ona sprawiła, że biegał z głupkowatym uśmiechem na ustach, 

ś

linił się z pożądania, jakiego jego córka nigdy nie widziała. Zhańbił pamięć matki. 

Pozwolił Marii usunąć wszystkie piękne przedmioty z salonu. 

Pozwolił, by wypełniła dom matki nowymi, brzydkimi rzeczami i obcymi zapachami. 

Kiedy umarła jego prawdziwa żona, w ogóle jej nie żałował! 

A  Cecilia  widziała,  jak  ojciec  unika  jej  wzroku,  słyszała,  jak  przemawia  do  niej 

sztucznym,  nieszczerym,  udającym  serdeczność  tonem.  Widziała,  kiedy  nie  kontrolował 

wyrazu swojej twarzy, jak patrzy na nią z zimnym wyrzutem. 

Nie była córką jego marzeń, nie dorastała do nich. 

Maria natomiast dawała mu więcej, niż mógłby oczekiwać od żony. 

Łaził za nią niczym szczeniak! Cecilia dziękowała swemu dalekiemu  Bogu, że okres 

upokorzeń minął. Nareszcie jej cierpienie zostanie nagrodzone! 

Od dnia, w którym pozbędzie się Marii, nie zabraknie jej niczego. 

Będzie miała męża, dostanie samego proboszcza. 

Będzie  miała  piękny  dom,  większy  i  lepiej  wyposażony,  niż  można  się  spodziewać 

tutaj na wsi. I nie ma znaczenia fakt, że to dzięki gustowi Marii te pokoje są takie przytulne. 

Pozycja, szacunek i podziw. Nikt nie ośmieli się wadzić z pastorową. 

background image

Cecilia  czuła  w  sobie  dziwną  łagodność.  Gorycz,  którą  nosiła  przez  całe  życie, 

zaczynała ustępować. Oddychała swobodniej, czuła, że mięśnie się poruszają. Jak przyjemnie 

jest odłożyć nareszcie broń, wiedzieć, że ktoś inny będzie walczył w mojej sprawie, myślała. 

Bo  Revelin  wyglądał  złowieszczo,  siedząc  w  wielkim  skupieniu,  mamrocząc  sam  do 

siebie  i  zapisując  coś  na  kawałku  papieru.  Złożył  starannie  niepotrzebny  już  małżeński 

kontrakt i rzucił go na podłogę. 

Potem wylał na dokument olej z jednej lampki i podpalił. 

Oboje  patrzyli,  jak  papier  zwija  się  w  cieple  płomieni,  jak  się  zmienia  na 

brunatnoszarą, rozpadającą się masę. 

Teraz więc nadszedł czas, by porozmawiać zarówno z wójtem, jak i z pisarzem. 

Stary człowiek po prostu nie wiedział, co zrobić z tą smutną sprawą. 

Był  tutaj  w  Sogn  pisarzem  w  ciągu  życia  całego  pokolenia,  rzadko  jednak  jakaś 

sprawa budziła w nim tyle wątpliwości, co ta. 

Znal Marię i bardzo ją lubił. 

Mogens  był  jego  przyjacielem,  niezależnie  od  tego,  że  ich  drogi  nieczęsto  się 

krzyżowały. 

A  teraz  ukochana  żona  Mogensa  miała  być  wypędzona  z  domu,  ogołocona  ze 

wszystkiego i zhańbiona przez pozbawionego uczuć, głupiego nowego proboszcza. 

Mała  Sunniva,  którą  Mogens  zajmował  się  z  taką  troskliwością,  zostanie  naznaczona 

jako bękart i nawet guzika po ojcu nie dostanie. 

Doświadczenie  mówiło  mu,  że  ludzie  niechętnie  uznają  więzy  krwi  poza 

małżeństwem. 

Może mógłby coś dla niej uratować, dowodząc, że jej rodzice żyli ze sobą długo? 

Nie miał jednak żadnej możliwości udowodnienia, iż małżeństwo naprawdę zawarto. 

Kościelna księga była czysta, Revelin mówił prawdę. Świadkowie wydarzeń odeszli z 

tego  świata.  Tylko  Maria  przysięga,  że  ślub  w  gabinecie  Mogensa  dokonał  się  zgodnie  z 

prawem. 

Dlaczego nie pobrali się tak jak inni, w kościele, w obecności wiernych i sług Bożych? 

Nie, na to nie umiała dać rozsądnej odpowiedzi, po prostu Mogens tak chciał... i ona 

także. 

Teraz może żałować, że zawsze chciała wszystko robić we własny sposób. 

W końcu ściągnęła na siebie nieszczęście. 

Nawet jednej koszuli nie wyniesie z tego małżeństwa, wygląda na to, że odejdzie stąd 

tak jak stoi. 

background image

Pisarz żuł w zamyśleniu kawałek suszonej baraniny. 

Lubił jedzenie i zawsze miał przy sobie jakiś smakowity kąsek. 

Co zrobić, by pomóc Marii? 

Przeglądał dawne protokoły, szukał podobnej sprawy. 

Nigdy  jednak,  jak  daleko  sięga  pamięcią,  nie  znajdował  się  w  tak  trudnej  sytuacji. 

Oczywiście  zdarzało  się,  że  małżeństwo  uznawano  za  nieważne,  zwłaszcza  kiedy  zaginiony 

małżonek po wielu latach powracał nagle z dalekiego świata. 

Mogło  to  stwarzać  problemy  zarówno  ekonomicznej,  jak  i  uczuciowej  natury.  I 

bywało  przy  rozliczeniach  spadku,  że  rodzeństwo  szukało  dowodów  na  potwierdzenie,  iż 

najstarszy brat ma w żyłach inną krew niż oni sami. Ale żeby ktoś zaprzeczał, iż małżeństwo 

zostało zawarte, gdy obie strony należą do najpierwszych obywateli... 

Nie, z czymś podobnym jeszcze się nie spotkał. 

Będzie  musiał  użyć  w  tej  sprawie  całego  swego  rozumu  i  prawniczych  umiejętności. 

To  ostatnie,  co  może  zrobić  dla  ludzkiego  i  sprawiedliwego  człowieka,  jakim  był  Mogens 

Skanke. 

On bowiem kochał swoją żonę i traktował ją z dużo większym szacunkiem i czułością 

niż jakikolwiek inny znany pisarzowi mąż. 

Pisarz nie mógł zrozumieć, jakie motywy kierowały Mogensem, by oszukać ją w tak 

paskudny  sposób.  I  świadkowie,  Tulva  i  Even  Solgarden,  a  nawet  rodzona  matka  Marii... 

Dlaczego oni poświęcili swój honor w dziwnie podejrzanej grze? 

Nie, małżeństwo na pewno zostało zawarte z całą powagą. 

Tylko  Mogens  popełni!  fatalny  błąd,  że  zapomniał  wpisać  ten  fakt  do  księgi.  Nie 

znaleziono też żadnych innych papierów, Maria nigdy niczego takiego nie widziała, ale chyba 

muszą istnieć. 

Prawdopodobnie  znajdą  się  wkrótce.  Jeśli  szczęście  dopisze,  to  może  się  okazać,  że 

papiery zostały złożone u lensmana. Pisarz łudził się taką nadzieję w imieniu Marii. 

Być  może  uniknie  stawania  przed  tingiem  i  bronienia  swej  czci  oraz  przyszłości. 

Widoki  jednak  były  marne.  Wikary  musi  mieć  powody,  że  skoro  odważył  się  twierdzić  coś 

tak niesłychanego o swoim poprzedniku. 

Revelin  i  Cecilia  Mogens  z  pewnością  nie  bez  przyczyny  się  zeszli  i  oboje  żądają 

teraz, by Maria i Sunniva wyprowadziły się przed Bożym Narodzeniem. 

Pisarz westchnął ciężko nad niegodziwością i chciwością ludzi. 

background image

Widywał  to  już  wielokrotnie  przedtem,  ale  nigdy  jeszcze  uczucia  pochodzące  z 

najciemniejszych zakątków ludzkiej duszy nie były tak wyraziste, jak u tego nowego pastora i 

jego kobiety. 

Córka Mogensa przeciwko jego ukochanej żonie. 

Jak Bóg może na to pozwalać? 

- Przewracasz się pewnie teraz w grobie, stary przyjacielu. Ale ja zrobię wszystko, co 

będę  mógł,  by  sprawiedliwości  stało  się  zadość  -  mruczał  pisarz,  zabierając  się  do  pisania 

listów skierowanych do zwierzchności dystryktu. 

Napisał też do biskupa, a nawet do samego króla. 

Fakty w sprawie były jednak przerażająco oczywiste. 

Maria  nie  miała  już  sił  przeżywać  kolejnego  szoku,  toteż  wiadomość  od  pisarza 

przyjęła po prostu ze spokojem. 

Podejrzewała od jakiegoś czasu, że na coś się zanosi, była zdenerwowana i spłoszona 

od tamtego fatalnego wieczoru, kiedy pan Revelin ją zaatakował. 

Wtedy  potrafiła  się  obronić  i  przez  krótką  chwilę  cieszyła  się,  że  tak  łatwo  sobie 

poradziła. 

Ale  jego  wymyślne  i  pokrętne  metody  przerażały  ją.  Revelin  znał  wielu  ludzi,  pisał 

przypochlebne listy, rozmawiał z takimi, którzy nawet własną cześć i słowo honoru mieli na 

sprzedaż... Kupował sobie świadków i przyjaciół, prosił lub groził, podlizywał się i układał. 

Maria wiedziała o jego zabiegach i oszustwach, o tym, jak mamił prostych ludzi i robił 

wszystko, by podporządkowali się jego autorytetowi. 

Teraz sam pisarz siedział w jej salonie i odczytywał jeden ze swoich dokumentów. 

Maria  rozumiała  z  całą  jasnością,  co  to  znaczy,  każde  z  tych  trudnych  słów  i 

sztywnych zwrotów przenikało do jej mózgu. 

...Jeśli ona. będzie chciała odejść, zabierając tylko osobiste rzeczy, opuści dwór przed 

pierwszym listopada, to nie będziemy dalej domagać się ukarania jej postępku... 

Pisarz otarł łzę, która najwyraźniej pojawiła się z powodu jego słabego wzroku, musiał 

mrużyć oczy, odsuwać i przysuwać do siebie papier. 

Maria  pomyślała,  że  przydałyby  mu  się  takie  szlifowane  szkła,  o  jakich  czytała  w 

książkach.  Można  przez  nie  lepiej  widzieć,  wzmacniają  oczy.  Widziała  je  kiedyś  u 

wędrownego kupca. 

-  A  zatem  rozumiesz,  Mario  Livsdatter  Skanke?  Skinęła  głową,  uśmiechnęła  się  z 

wdzięcznością, że nie pozbawił jej nazwiska. Zwrócił się do niej jako do prawowitej małżonki 

Mogensa i tym samym pokazał, po czyjej stronie stoi. 

background image

-  Nie  mogę  ci  więcej  powiedzieć,  jestem  związany  tajemnicą,  a  poza  tym  moje 

stanowisko  wymaga,  bym  tłumaczył  prawo  i  sprawiedliwość  na  podstawie  oczywistych 

faktów. W takim razie zaś muszę powiedzieć, że twoje położenie jest po  prostu złe. Nie ma 

ani jednego dokumentu, który by potwierdzał ważność małżeństwa. 

- Czy oni naprawdę uwierzą, że Mogens... że człowiek o takiej pozycji? 

Pisarz  prychnął,  z  całych  sił  wydmuchnął  powietrze  przez  nos,  rozległ  się  przy  tym 

odgłos przypominający gdakanie. 

- Oczywiście, że uwierzą. Wiedzą dobrze, że księża to też tylko ludzie. Wciąż jeszcze 

opowiada  się  historie  z  czasów,  kiedy  kapłani  musieli  żyć  w  celibacie,  a  wtedy  miewali  po 

dwie,  trzy  nałożnice.  A  ile  ciężarnych  służących  nadal  widuje  się  na  wiejskich  plebaniach? 

Oni też są mężczyznami, A ty jesteś wspaniałą kobietą, nietrudno uwierzyć, że go uwiodłaś! 

Maria poruszyła się w fotelu, poczuła ból w piersiach. Wiedziała, że pisarz ma rację. 

Ludzie  odwrócą  się  od  niej,  gdyby  mieli  ryzykować  cokolwiek.  A  pod  izbę  chorych 

już teraz może podłożyć ogień. Revelin z pewnością najszybciej jak to możliwe odbierze jej 

tę pracę. Nie pozwoli jej się tam nawet pokazywać. Pewnie by się z nią trochę liczył, gdyby 

miała pieniądze i ziemię. To daje władzę, przyjaciół i szacunek. Revelin dobrze o tym wie. 

Ale zanim ujawnił swoje zamiar)', najpierw postanowił ją oskubać. Oskubać ją... 

Tak jak się skubie kurę, zanim umieści się ją nad ogniem. Spostrzegła, że pisarz zbiera 

swoje dokumenty i wsuwa do teczki. 

- Powinnaś wiedzieć, Mario, że jestem z tobą. Wiem, jakim mężczyzną był Mogens, i 

wiem też, że byłaś najdroższym, co posiadał. Będę walczył w twojej sprawie, muszę ci jednak 

powiedzieć,  że  nie  wierzę,  byśmy  wygra  li.  Nie  potrafisz  udowodnić,  że  Mogens  był 

naprawdę twoim mężem. Ufam tylko, że sąd mógłby zaakceptować, iż żył z tobą jak z żoną i 

ż

e  jego  dziecko  ma  prawo  do  spadku.  I  można  by  twoją  przyszłość  zabezpieczyć  dzięki 

Sunnivie.  Nie  zostaniesz  z  pewnością  wyrzucona  za  drzwi  całkiem  bez  środków  do  życia, 

moja droga! 

- Dziękuję, pisarzu. To dla mnie wielka pociecha wiedzieć, że nie wszyscy zdradzają. 

Siedzę tutaj sama, dom jest pusty. Gdyby nie Sunniva... 

- Twój dom nigdy nie będzie pusty, Mario. Ludzie garną się do twojego ciepła. Wiedz 

jednak,  że  hodujesz  na  swojej  piersi  żmiję.  Cecilia...  uważam,  że  to  ona  zachęcała  pana 

Revelina do tej całej afery. Oni dwoje... no, cóż, wygląda na to, że mają więcej wspólnego niż 

tylko kwestie sprawiedliwości... 

Ukłonił się z wielkim szacunkiem i zniknął za drzwiami. 

background image

Maria  wyszła  do  kuchni,  gdzie  Sunniva  bawiła  się  z  trzema  niedawno  urodzonymi 

kociętami.  Przytulała  je  ostrożnie  do  swoich  drobnych  piersi,  a  one  wczepiały  się  w  jej 

ubranie,  szukając  ciepła.  Ręce  dziewczynki  delikatnie  głaskały  drżące  ciałka.  Maria 

uśmiechnęła  się  i  stwierdziła,  że  jej  córka  jest  już  taka  duża,  iż  wkrótce  mogłaby  przytulać 

kogo innego. 

Drażniła  się  nawet  z  Sunnivą,  że  Einar,  chłopiec  z  Solgarden,  nie  dlatego  tak  często 

przechodzi koło plebanii, że kuszą go dojrzewające w ogrodzie jabłka. 

Dziewczynka prychała wtedy, złościła się na matkę, rumieniła, ale nie przestawała się 

ś

miać i wyglądała jak sama esencja budzącego się, niewinnego zakochania. 

Teraz była poważna. 

Ciemny warkocz spoczywał na plecach, dziewczynka siedziała w kucki i przemawiała 

cichutko do kociąt. Drgnęła gwałtownie, gdy poczuła na barkach dłoń matki. 

- Co się stało, mamo? W dużych oczach małej  widać było lęk. Maria opanowała się, 

pomogła córce wstać i objęła ją ramieniem. 

- Musimy porozmawiać, Sunnivo. Coś się wydarzyło, coś przykrego... 

Maria  modliła  się  w  duchu  o  pomoc,  by  mogła  znaleźć  odpowiednie  słowa.  Jak 

wytłumaczyć  dziecku,  że  jest  bękartem,  skoro  przez  jedenaście  lat  żyło  u  boku  kochanego  i 

szanowanego  ojca?  jak  wytłumaczyć  mu,  że  zostanie  wyrzucone  za  drzwi,  nie  mając  dokąd 

się udać? 

Sunniva  wiedziała,  że  wyprowadzą  się  z  plebanii,  i  nawet  się  cieszyła,  że  będą 

mieszkać w zagrodzie leżącej niedaleko domu jej przyjaciółki Aslaug i wcale też niedaleko od 

Solgarden. Ale teraz, teraz ja już naprawdę nie  wiem, gdzie się podziejemy... Maria szukała 

sposobu,  by  wytłumaczyć  małej  sytuację,  ale  go  nie  znajdowała.  W  końcu  równie  dobrze 

można powiedzieć prawdę. 

- Sunnivo - zaczęła, ujmując obie dłonie córki. - Jak wiesz, wkrótce będziemy musiały 

się przenieść. Plebanię trzeba przygotować dla nowego proboszcza, pana Revelina. 

-  Tak,  wiem  o  tym  -  odparła  córka  ze  smutkiem.  Zaraz  jednak  się  rozjaśniła.  -  I 

będziemy  mieszkać  w  Bringe!  Już  oglądałam  zagrodę,  jest  tam  pięć  dużych  budynków,  a  w 

stajni mnóstwo małych jagniątek! 

Maria z trudem przełknęła ślinę. 

-  Nie,  Sunnivo,  tam  też  nie  możemy  się  przeprowadzić.  Musisz  zrozumieć...  Nie,  ja 

sama  tego  nie  rozumiem.  Ale  pan  Revelin  wynalazł...  Stwierdził,  że  twój  oj  ciec  zapomniał 

wpisać  do  księgi  kościelnej  informację  o  naszym  małżeństwie.  Tam  po  prostu  nie  ma  nic... 

Ani jednego słowa, które by świadczyło, że byliśmy sobie poślubieni. Więc oni uważają, że 

background image

nie jestem wdową po Mogensie, tylko... jego byłą nałożnicą. A w takim razie... w takim razie 

mogą  odebrać  nam  wszystko,  wszystkie  książki,  nawet  ubrania,  które  ojciec  nam  kupował. 

Dziecko  słuchało  z  otwartymi  ustami.  Co,  na  Boga,  to  wszystko  znaczy?  Maria  gładziła 

dziewczynkę po plecach. 

-  To  niełatwo  zrozumieć,  ale  obawiam  się,  że  nie  mamy  zupełnie  nic.  Ty,  Sunnivo, 

nigdy  nie  byłaś  biedna,  nigdy  ci  niczego  nie  brakowało.  Ale  nie  bój  się,  ja  będę  walczyć  o 

nasze prawa, w każdym razie nie będziesz musiała głodna chodzić spać. Mimo wszystko, jak 

wiesz, mamy przyjaciół! Oni nam pomogą! 

- Ale mamo, przecież Cecilia... ona się z nami nie podzieli? Przecież ona i ja jesteśmy 

siostrami! 

- Tak, jesteście siostrami, macie tego samego ojca. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, 

ż

e Mogens był mężem jej matki. Dlatego ona weźmie większość tych rzeczy, które uważamy 

za swoje... 

-  Ale  chyba  nie  Krasulę?  I  nie  Łaciatą?  Z  oczu  dziewczynki  popłynęły  łzy  równie 

nieoczekiwanie jak deszcz z małej chmury w ciepły, letni dzień. 

-  Niestety,  Sunnivo,  nie  wiem,  jak  to  będzie.  Może  pozwolą  nam  zabrać  któreś 

zwierzęta. Może zdołamy znaleźć jakiś dwór za niewygórowaną dzierżawę. Tak, może nawet 

pisarz mógłby nam oddać jedno ze swoich gospodarstw. Miałby ze mnie pożytek również w 

swojej pracy, mogłabym mu pomagać sporządzać protokoły i inne dokumenty... 

Maria poczuła, że w miarę, jak mówi o najbliższej przyszłości, ogarnia ją optymizm. z 

pewnością jakoś przeżyją. 

Wiedziała, że jest silna i posiada wiele umiejętności, a to ważna sprawa, kiedy szuka 

się  środków  utrzymania.  Są  przecież  właściciele  majątków  i  urzędnicy,  którzy  zaraz  po 

ś

mierci Mogensa proponowali jej pomoc, a nawet małżeństwo. 

Tylko  czy  zechcą  podtrzymać  swoje  propozycje,  gdy  usłyszą,  że  ona  wcale  nie  jest 

ż

adną godną szacunku wdową po proboszczu... 

-  Damy  sobie  radę,  Sunnivo.  Wszystko  będzie  dobrze.  Musisz  jednak  być 

przygotowana, że jacyś głupi ludzie odwrócą się od nas. To właśnie w takich ciężkich czasach 

człowiek poznaje, kto naprawdę jest jego przyjacielem - powiedziała, patrząc córce w oczy. 

- Tak, mamo. Myślę, że wielu jest takich, którzy zechcą nam pomóc! Głupi Revelin... 

ja zawsze wiedziałam, ze to okropny typ. Lis! 

-  No,  no,  nie  mówi  się  tak  o  innych.  Pokażmy  wszystkim,  że  nie  mamy  się  czego 

wstydzić.  Chodź,  pójdziemy  z  wizytą  do  Solgarden!  Będziesz  mogła  porozmawiać  trochę  z 

background image

tym  dzielnym  chłopcem  i  pobawisz  się  z  dziewczynkami.  W  ciągu  najbliższego  tygodnia 

zwrócę się do wszystkich znajomych, żeby się zorientować, na czym stoimy. 

Próbowała się uśmiechnąć, ale na jej twarzy pojawił się tylko grymas. 

-  Ludzie  z  Solgarden  już  nie  raz  dowiedli,  że  nie  od  wracają  się,  gdy  przyjaciele 

potrzebują  wsparcia.  To  oni  pomogli  twojej  babci,  jak  wiesz,  kiedy  była  bardzo  młoda  i 

dotknęło  ją  straszne  nieszczęście.  Teraz  także  mnie  ochronią,  przyjęli  mnie,  kiedy 

przyjechałam tu do wsi, by uczyć się u Mogensa. Dzieci Tulvy i Evena z pewnością nam nie 

odmówią! 

Sunniva  uśmiechnęła  się  ponownie,  optymizm  matki  ją  uspokoił,  a  poza  tym  miała 

spotkać Einara. 

Droga do Solgarden wiodła przez mały zagajnik, który zawsze skłaniał Marię do myśli 

o Annie. Dobrze znany łańcuszek na szyi wydawał się ciężki, miała wrażenie, że szlachetny i 

rzadko spotykany metal przynosi jej spokój, dar od zmarłej czarownicy. Wkrótce znalazły się 

na miejscu, pośrodku przyjaznego dziedzińca w Solgarden. 

Dwie  służące  robiły  na  podwórzu  pranie  w  dużej  balii.  Ze  stodoły  docierał  głos 

miarowych uderzeń cepów, młócących tegoroczne zboże. Plewy muszą zostać oddzielone od 

ziarna.  Maria  pozdrawiała  uprzejmie  wszystkich,  którzy  mieli  dość  czasu,  by  znad  roboty 

spojrzeć  na  gości.  Poszła  wprost  do  drzwi  i  zapukała.  Sunniva  zobaczyła,  że  Einar  i 

dziewczynki bawią się niedaleko obory, grali chyba w jakąś grę. 

Otworzyła sama gospodyni, postawna żona Karla. Maria z zaskoczeniem ujrzała na jej 

skroniach  srebrne  włosy.  Ale  trzeba  się  z  tym  pogodzić,  Annalisa  miała  mniej  więcej  tyle 

samo lat co i ona. Even - Olai, Knut, Tulva Karina oraz Jorgen założyli już własne rodziny i 

każde było na swoim. Tylko najmłodsza córka Tulvy, zawsze mila Gudrun, nadal mieszkała u 

najstarszego brata. Odmawiała wszystkim starającym się o nią i najbardziej lubiła chodzić na 

lato w góry z inwentarzem. 

-  Co  słychać,  Annaliso?  Przyszłam  na  chwilę,  żeby  zamienić  kilka  słów  z  twoim 

mężem. 

-  Dziękuję  bardzo,  u  nas  wszystko  dobrze.  Ale  to  chyba  ciebie  należy  teraz  pytać, 

niełatwe czasy nastały w twoim życiu, biedaczko... 

- Tak. Rzeczywiście jest ciężko. A będzie jeszcze ciężej, jeśli stanie się to, czego się 

obawiam. 

- Co ty mówisz? Czy ktoś znowu zachorował na plebanii? Sunniva? 

background image

- Nie, nie, Sunniva jest ze mną, zdrowa, tylko wciąż jeszcze smutna po śmierci ojca. 

Nie, grozi mi co innego. Ale czy nie mogłabyś sprowadzić Karla, żebym was oboje zapytała o 

radę? 

Gospodarz siedział na swoim miejscu u szczytu długiego stołu, gdzie Maria tak często 

widywała Evena. Izba pozostała taka sama, widać tylko, że orli wzrok Tulvy przestał już nad 

nią czuwać. Belki u powały były brudne i okopcone. W kątach wisiała pajęczyna. Popiołu z 

paleniska  nie  wybierano  chyba  od  wielu  dni,  nie  umyto  też  garnków  po  starej  zaschniętej 

kaszy. Na stole jednak stało piwo i podpłomyki, a masło było tłuste i żółte. 

Karl wstał i zaprosił gościa do stołu. 

Marię ogarnęło dziwnie nieprzyjemne uczucie. 

-  Z  jaką  to  sprawą  przychodzisz,  Mario?  -  zapytał  gospodarz,  gdy  wymienili  już 

wszystkie  zwykłe  uprzejmości,  powtórzyli  raz  jeszcze  kondolencje  i  porozmawiali  o 

wioskowych nowościach. Maria zaczęła spokojnie: 

-  Przychodzę  tutaj,  by  się  dowiedzieć,  gdzie  mam  prawdziwych  przyjaciół,  Karlu 

Solgarden.  A  was  uważam  za  najwierniejszych  ludzi  i  bliskich  mojej  matki.  Sama 

wielokrotnie  szukałam  wsparcia  u  twoich  rodziców  i  nigdy  nie  spotkało  mnie  nic  oprócz 

ż

yczliwości  i  lojalności.  Wiem,  że  wy,  młodzi,  macie  takie  same  poglądy,  i  dlatego 

odważyłam się prosić was o radę. 

Spostrzegła, że oboje odsunęli od siebie naczynia z piwem, Annalisa wyraźnie chciała 

jak najprędzej wstać od stołu. Maria wyłożyła pokrótce swoje problemy. Karl słuchał z coraz 

głębszą zmarszczką na czole. Pamiętał dobrze tę małą dziewczynkę, która przed wieloma laty 

przyjechała  do  nich  ze  swoją  matką.  Ale  dużo  lepiej  pamiętał  pewną  siebie  pannę,  która 

mieszkała  tutaj  przez  dłuższy  czas  i  która  odrzucała  wszystkie  jego  niezdarne  pieszczoty,  z 

dumną miną potrząsała swoimi długimi, złotymi włosami. Bardzo go to wtedy bolało. 

Wciąż jeszcze miał w uszach jej perlisty śmiech i szelest spódnic, które musnęły go w 

twarz pewnego razu na łące podczas sianokosów, gdy Maria uciekała od niego. 

Ona  zawsze  chciała  się  bawić.  Ale  gdy  tylko  zabawa  stawała  się  poważniejsza, 

uciekała niczym południowy wiatr. 

A teraz to ona przychodzi do niego. 

Teraz nie może uciec. 

Z  przyjemnością  wpatrywał  się  w  granatowe  cienie  pod  jej  niebieskimi  oczyma. 

Patrzył  na  głębokie  zmarszczki  na  twarzy,  świadczące,  że  i  ona  dawno  przekroczyła 

trzydziestkę. 

background image

Jeśli dobrze ją zrozumiał, to szanowana pastorowa nagłe została z pustymi rękami. Nie 

będzie  już  mogła  chodzić  po  wsi  i  patrzeć  z  góry,  jak  chłopi  i  biedni  ludzie  zdejmują  przed 

nią czapki. Nie ma już swego udziału w nieograniczonej władzy kościoła nad nieszczęsnymi 

ludźmi. 

I nie ma też ani szylinga, by kupić sobie przyjaciół. 

Karl  nic  nie  mógł  poradzić  na  ostry  ból  w  piersiach,  który  sprawił,  że  nie  potrafił 

oderwać od Marii wzroku. 

Musiał się na nią napatrzeć, widzieć, jaka jest mała i nic nie znacząca, podobnie jak on 

wtedy, kiedy byli młodzi i lekkomyślni. 

-  Przyszłaś  do  niewłaściwego  domu,  Mario.  Jeśli  to  prawda,  że  przez  cały  czas  nas 

oszukiwałaś,  udawałaś  żonę  pastora,  to  nie  możesz  oczekiwać,  że  teraz  ci  po  możemy! 

Zawsze  byłaś  trochę...  specjalna.  Nigdy  nie  przejmowałaś  się  tym,  co  porządnej  kobiecie 

przystoi, a co nie. 

Wciągnął głęboko powietrze i mówił dalej z szyderczym uśmieszkiem: 

-  Teraz,  kiedy  już  nie  ma  czarnej  peleryny  pastora,  pod  którą  mogłabyś  się  schronić, 

musisz pogodzić się z ludzkim osądem. Nie jesteś jedną z nas, nigdy nie byłaś! 

Maria  przyjęła  jego  słowa  bez  łez,  ale  ucisk  w  gardle  przekształcił  się  po  nich  w 

bolesny skurcz, musiała z trudem przełykać ślinę, by pozbyć się goryczy w ustach. Bała się, 

ż

e zwymiotuje, miała wrażenie, że żołądek unosi się w górę. Smak zdrady. 

Wstała jak we mgle, czuła, że solidna gliniana podłoga ugina się pod nią. Zataczając 

się  doszła  do  drzwi,  chciała  zawołać  Sunnivę.  Ale  Annalisa  uprzedziła  ją,  ostrym  głosem 

przywołała  do  siebie  Einara  z  miną,  która  nie  pozostawiała  żadnych  wątpliwości.  A  więc  to 

tyle  warte,  wszystko,  co  zrobiła  dla  tych  ludzi.  Tyle  wart  jest  cały  jej  wysiłek  wtedy,  gdy 

najmłodsza  córeczka  w  tym  domu  przyszła  na  świat  po  długim  i  bardzo  trudnym  porodzie. 

Taka  jest  wdzięczność  za  to,  że  niegdyś  jej  matka,  Liv,  uratowała  Karlowi  nogę.  Maria 

pamiętała  tę  sprawę,  ale  on  najwyraźniej  zapomniał,  że  pewnego  razu  mały  chłopiec  uległ 

wypadkowi i byłby umarł, gdyby nie pomoc młodej Liv Bergaheim. 

Czuła, że gorycz przepełnia jej serce. Niewdzięczność jest w życiu najczęstszą zapłatą. 

Ale czyż naprawdę liczyła na coś innego? 

Była przecież biedną dziewczyną, urodzoną przez matkę, która nigdy nie wyjawiła, w 

jakim strasznym grzechu dziecko zostało poczęte. Jej ojcem mógł być dosłownie każdy, może 

jakiś  morderca  albo  człowiek  psychicznie  chory.  Przez  kilka  lat  żyła  dostatnio  jako  jedna  z 

najbardziej  szanowanych  w  społeczeństwie,  ale  musiała  się  widocznie  posunąć  za  daleko. 

Wolność nie oznacza wcale, by dobrze wyjść za mąż czy mieć dużo pieniędzy. 

background image

Dopiero teraz Maria mogła się poczuć naprawdę wolna. 

-  Chodź,  Sunnivo,  idziemy  do  domu  -  powiedziała,  ujmując  miękką  dłoń  córki.  - 

Idziemy do domu. Do domu, w którym nigdy nie byłaś, ale w którym ja zapuściłam głęboko 

korzenie. 

Maria  szła  lekko,  głowę  miała  jasną,  jakby  każdy  krok  oddalający  ją  od  Solgarden 

oddalał także ten mroczny Żal, który ją w ciągu ostatnich dni paraliżował. 

Wolność,  myślała.  Wolność  nie  .zawiera  się  przecież  w  wiedzy  i  umiejętnościach. 

Wiem dużo, umiem wiele rzeczy. Ale czy kiedyś byłam wolna na tyle, by żyć dla tego, co jest 

w życiu najważniejsze? 

Nie. 

Ze  zdziwieniem  pojęła,  że  czuje  się  tak,  jakby  bardzo  długo  błądziła  we  mgle  i 

nareszcie zobaczyła jakiś krajobraz. 

Wolność to po prostu inna nazwa sytuacji, w której nie ma się już nic do stracenia. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Karl Solgarden nie czul się całkiem dobrze. 

Słyszał głos matki niczym głębokie, dalekie dudnienie w piersiach, niemal widział jej 

smutne, patrzące z wyrzutem oczy. 

Matka nigdy by mu tego nie wybaczyła. Gdyby się okazało konieczne, odepchnęłaby 

nawet od siebie najstarszego syna, dlatego że zdradził ukochaną Marię. 

Ale matka nie żyje. 

Ojciec też nie. 

Teraz Karl tutaj decyduje. 

Ż

ycie długo kazało mu czekać na szczęście, zresztą może ono nigdy nie nadejdzie. Ale 

fakt,  że  jest  gospodarzem  z  Solgarden,  poprawiał  mu  samopoczucie,  ludzie,  którzy  go 

otaczali, zawsze bez wahania spełniali każde jego polecenie. 

Miał  elegancką  bryczkę,  którą  jeździł  z  rodziną  do  kościoła,  a  pod  kamizelką  coraz 

wyraźniej rysował się brzuch, świadectwo dobrobytu. 

Rozmawiał  z  pastorem  i  z  lensmanem,  z  pisarzem  i  wójtem  niemal  jak  równy  z 

równymi. 

Jego  dzieci  zarówno  na  Boże  Narodzenie,  jak  i  na  Wielkanoc  nosiły  ubrania 

kupowane w mieście. 

A wszyscy mieszkańcy wsi prosili go o radę w ważnych sprawach. 

Dawał  sowite  datki  na  kościół  i  na  opiekę  nad  biednymi,  zapewniając  sobie  w  ten 

sposób zbawienie duszy. 

Nowy proboszcz również musiał wiedzieć, dlaczego trzyma z Karlem Solgarden. 

Karlowi zresztą także pastor był potrzebny. 

Nigdy  nie  zaszkodzi  spotykać  się  z  najlepszymi.  Mogens  też  był  człowiekiem 

przystępnym, mimo to Karl nigdy się nie odważył poprosić, by ochrzcił jego syna. 

Chłopiec  urodził  się  w  tajemnicy  pewnej  listopadowej  nocy,  lecz  to  nie  Annalisa 

leżała wtedy w połogu, to nie ona wzywała go po imieniu. 

Wziął chłopca do swojego domu i wychowywał jak pozostałe dzieci. 

Wszyscy  znali  pochodzenie  małego,  Karl  jednak  wyciszał  ludzkie  gadanie  dobrze 

przemyślaną mieszaniną swoich wpływów, pogróżek i przekupstwa. 

Zdarzyło  się  niegdyś,  że  bluźnił  surowemu  Bogu,  który  później  ukarał  go,  dając  mu 

same córki. 

background image

Dziedzicem Solgarden będzie więc bękart. 

Podobnie  jak  nieślubnej  córce  Liv  Bergaheim,  Einarowi  wszystko  w  życiu 

przychodziło  łatwo.  Jej  nie  nauczyło  to  pokory,  ale  on  będzie  mężczyzną,  a  dla  mężczyzny 

duma i zuchwałość to nie są złe cechy. 

Natomiast Maria będzie w końcu musiała zapłacić. 

Będzie  chodzić  pomiędzy  zagrodami,  wystawiona  na  ludzką  ciekawość  i 

pośmiewisko,  nikt  nie  zaprosi  jej,  by  usiadła,  kiedy  usłyszą,  że  Karl  Solgarden  pokazał  jej 

drzwi. 

I  jeśli  historia,  którą  opowiadała,  jest  prawdziwa,  to  trzeba  się  liczyć,  że  zarówno 

nowy proboszcz, córka Mogensa, jak i ludzie, którzy coś we wsi znaczą, odwrócą się od niej 

plecami. Odepchnięta. Te zawsze wyprostowane plecy będą się nareszcie musiały ugiąć. 

Ona nigdy nie była częścią tej wsi. 

Karl  czuł,  oczywiście,  bolesne  ukłucia  w  piersi,  przypominał  sobie,  jak  to  Maria 

delikatnie  składała  nowo  narodzone  dziecko  w  jego  ramiona.  Nie  był  w  stanie  przytulić  do 

siebie tego czerwonego małego robaczka, bo jego spojrzenie tonęło w oczach akuszerki, stał 

niczym wyrostek z uniesionymi ramionami i płonącą twarzą. Tajemnicze pożądanie ogarniało 

go nawet w chwili, gdy jego ślubna małżonka urodziła mu córkę. 

Czarownica, powiadano. 

No,  może.  On  był  na  tyle  trzeźwo  myślącym  i  stąpającym  po  ziemi  człowiekiem,  by 

nie wierzyć, że Maria w księżycowe noce lata na miotle. Ale na niego jakiś rodzaj czarów na 

pewno rzuciła. 

I teraz za to odpokutuje. 

Nie musiał mówić zbyt wiele, wiedział o tym. Wystarczy, że szepnie parę słów temu i 

owemu spośród swoich bogatych sąsiadów. 

Po czymś takim w tej parafii nikt Marii nie zatrudni nawet do prania. 

Słowa  niosły  się  z  zagrody  do  zagrody  niczym  żywiące  się  padliną  ptaszyska.  Tym 

razem to nie kobiety roznosiły okrutne plotki, kobiety raczej milkły z goryczą, kiedy słyszały 

twarde  słowa  mężczyzn  rzucane  na  pełną  miłosierdzia  wdowę  po  pastorze.  Niejedna  z  nich 

zawdzięczała jej życie. Kobiety nie zapomniały życzliwego uśmiechu, delikatnych rąk, które 

mogły się też zacisnąć w gniewie na niesprawiedliwość i złe traktowanie. 

Maria  o  pięknych  włosach,  dzieci  tych  kobiet  myślały,  że  jest  aniołem. 

Przygotowywała dla malców lekarstwa łagodzące ból gardła i inne dolegliwości. I zawsze do 

gorzkich kropli dodawała czegoś słodkiego. 

background image

Kobiety  też  ze  sobą  rozmawiały,  a  kiedy  były  same,  zwierzały  się  sobie  nawzajem  z 

oburzenia na sposób, w jaki potraktowano Marię. 

Ż

adna  z  nich  jednak  nie  miała  takiej  siły,  by  przeciwstawić  się  pastorowi  i  jego 

narzeczonej. 

A  książki  kościelne  mówią  przecież  prawdę,  trudno  było  zaprzeczać,  że  Mogens 

Skanke  oszukał  wszystkich,  narzucając  im  wiarę,  że  jest  zgodnie  z  prawem  związany  z  tą 

piękną młodą kobietą. 

Może oszukał i ją? 

Los  Marii  wywoływał  w  kobietach  grozę,  garnęły  się  nawzajem  do  swego 

towarzystwa, które dawało trochę poczucia bezpieczeństwa. 

Wiedziały dobrze, że ich los oraz przyszłość zawsze znajdowały się i będą znajdować 

w rękach mężczyzn. I tak ma pozostać, grzmieli księża ze wszystkich ambon. 

Miesiące mijały, powoli całe wydarzenie pogrążało się w niepamięci, coraz rzadziej i 

rzadziej  słyszało  się  jakieś  nowe  wiadomości  na  temat  Marii.  Ludzie  gadali,  że  wynajmuje 

izbę u biednej familii w Dalsdalen. Dwa czy trzy razy widziano Sunnivę w drodze do wsi, z 

pewnością szła spotkać się z dawnymi koleżankami. Einara Solgardena też pewnie spotkała, 

dzieci  jednak  szybko  przejęły  postawę  dorosłych.  Biegały  za  Sunnivą  i  wyzywały  ją 

najgorszymi słowy. 

Panie Boże, przecież ona mimo wszystko jest córką pastora! 

Może właśnie dlatego cieszyli się, że mogą wepchnąć ją w błoto, kiedy nadarzała się 

taka nieoczekiwana okazja. 

Ole  Seiderstad  był  jedynym  człowiekiem,  który  odważył  się  stanąć  w  obronie  czci 

Marii. Dowiedział się wszystkich strasznych sensacji natychmiast, gdy jego łódź wylądowała 

u  brzegów  Dosen.  W  chacie,  do  której,  zawsze  wstępował.  Mieściła  się  tam  swego  rodzaju 

gospoda, gdzie można było dostać kufel piwa, a także miskę zupy lub kaszy. 

Ole siedział w milczeniu i wsłuchiwał się w rozmowę przy stole. 

Gospodarz należał do ludzi, którzy lubią, gdy wszystkie twarze zwrócone są na nich, 

upiększał  i  dodawał  informacji  do  niewiarygodnej  historii  upadku  pięknej  pastorowej,  robił 

przy tym złośliwe grymasy. 

- Taka wyprostowana i wyniosła, chodziła zawsze między nami niczym gołąb pośród 

wróbli!  A  tymczasem  była  po  prostu  niezamężną  dziwką,  biedną  dziewuchą,  tyle  tylko  że 

sypiała z samym proboszczem! Gospodarz mówił z takim zapałem, że ślina tryskała na boki. 

-  Ha,  ale  j  ą  oszukał!  Szczerze  mówiąc,  to  ja  rozumiem  starego  Czarnego  Monsa, 

dostawał tyle ciepła i rozkoszy w łóżku i wcale nie musiał płacić! 

background image

Wtedy  Ole  wstał.  Miska  z  zupą  była  ledwie  do  polowy  opróżniona  i  gdy  grzmotnął 

pięścią w solidny drewniany stół, jedzenie się wylało. 

Zamknij pysk, człowieku! Nikt nie będzie tak gadał o Marii w mojej obecności! 

Chłopi przy stole siedzieli cichutko, ruchy zamarły, wyglądali jak na obrazie. Można 

było słyszeć odległy skrzyp kołowrotka, na którym ktoś pracował w głębi domu. 

Ole  wystąpił  z  tego  znieruchomiałego  obrazu  i  szybkim  krokiem  podszedł  do 

gospodarza. - No? 

Spojrzenie  jego  surowych  oczu  przerażało  równie  mocno  jak  upodabniająca  go  do 

niedźwiedzia sylwetka. 

- Ja... ja... nie wiedziałem... - Nie? 

- Wybacz... jeśli cię uraziłem... jeśli ty...? 

Ów  zazwyczaj  wyprostowany  mężczyzna  skulił  się  przed  Olem,  widocznie  bał  się  o 

swoją  skórę,  widząc  zmienioną  od  gniewu  twarz  tamtego.  Ole  to  nie  byle  kto.  Mówiono  o 

nim,  że  potrafi  się  bić,  a  nawet  zabić.  Wojownik,  myśleli  niektórzy.  Ostatni  z  wielkich 

ż

eglarzy,  którzy  wyprawiali  się  aż  do  Anglii,  mawiali  inni.  Niezależnie  od  wszystkiego 

opłacało się raczej uśmiechać i być jego przyjacielem, zwłaszcza gdy się komuś wymsknęło 

jakieś nieostrożne słowo. 

-  Wybacz,  przyjacielu,  zapomnij  moje  słowa.  Zagalopowałem  się,  bo  przecież 

wszyscy  kiedyś  gapiliśmy  się  na  twoją  piękną  przyjaciółkę...  Może  siedzimy  tu  i  gadamy 

głupstwa, bo jesteśmy trochę zazdrośni... 

- Prawda, gospodarzu. To najmądrzejsze słowa, jakie kiedykolwiek padły z twoich ust. 

Siedzicie  tutaj  i  gdaczecie  niczym  baby,  chichoczecie  obrzydliwie  nad  losem,  który  spotkał 

kobietę sto razy za dobrą dla każdego z was. Dawniej gapiliście się na nią, ślina ciekła wam 

po brodzie i żebraliście o okruchy z jej ręki jak porzucone dzieci. Marzyliście o niej, czuliście 

mrowienie w krzyżach i zazdrość, kiedy pojęliście, że stary pastor potrafi strzec swego. Teraz 

pastor  odszedł,  a  wy  wiecie,  że  wciąż  jest  dla  was  nieosiągalna.  Dlatego  odpychacie  ją  i 

poniżacie, dlatego próbujecie ją upokarzać. 

Stół skrzypnął pod ciężarem Olego. Zacisnął wielkie pięści i po raz ostatni zaklął: 

-  Nędzne  gadziny!  Złe  słowa  wciąż  jeszcze  wisiały  w  powietrzu,  gdy  drzwi 

zatrzasnęły się za Olem z hukiem. 

Ci,  którzy  zostali,  ledwie  mieli  odwagę  oddychać.  W  końcu  gospodarz  zaserwował 

jeszcze jedną kolejkę piwa i nastrój wokół stołu zaczął się poprawiać. W tej izbie jednak nie 

padło już nigdy nawet słowo o Marii. 

background image

-  Urodziłem  się  chyba  na  tej  ziemi  tylko  po  to,  by  być  twoim  przewoźnikiem,  moja 

kochana! 

- Na to wygląda. Nigdy nie spotkałam drugiego człowieka, który by tak jak ty potrafił 

wybierać najwłaściwszy czas i miejsce! 

Maria  musiała  stanąć  na  palcach,  by  uściskać  gorąco  tego  ogromnego  niedźwiedzia. 

Jej  lnianozłote  włosy  przesłoniły  mu  twarz,  nie  uwolnił  się,  dopóki  nie  nadbiegła  Sunniva  i 

nie odepchnęła matki, by zacząć szukać łakoci. Szeroki płaszcz z szorstkiego materiału miał 

przepastne kieszenie po wewnętrznej stronie i Ole chował tam zawsze jakieś drobiazgi, które 

małe dziewczynki bardzo cenią. 

-  Ależ  Sunnivo,  nie  jesteś  już  przecież  małym,  chrupiącym  cukierki  brzdącem! 

Myślałem,  że  wyrosłaś  na  młodą  damę,  jedenaście  lat  i  w  ogóle...  Więc,  niestety,  nie  mam 

dzisiaj  dla  ciebie  nic  słodkiego...  Wykrzywił  wargi,  patrzył  na  nią  z  takim  wyrzutem  w 

oczach, że Sunniva poczuła się głęboko rozczarowana. Nagle jednak twarz rozjaśniła mu się 

ponownie, wsunął rękę do kieszeni kamizelki. 

-  Ale  spójrz  na  to!  Mały  drobiażdżek  dla  młodej  panienki!  Sunniva  jęknęła  ze 

zdziwienia, oczy jej rozbłysły. Przedmiot w ręku Olego lśnił niemal tak promiennie jak oczy 

dziecka. 

- To... diament, prawda? Ole roześmiał się. 

- Nie, moja kochana, tak kosztowny prezent to niestety nie jest. To kryształ górski, też 

nieźle,  sam  go  wy  dobyłem  z  wielkiej,  wysokiej  górskiej  ściany  daleko  stąd  na  wschodzie, 

nad  samym  fiordem.  Tkwił  w  skale  i  mienił  się  pośród  innych  kamyków.  A  teraz  chodź, 

opowiem ci, w jaki sposób zdobyłem skarb od małej huldry... 

Maria  widziała,  jak  bierze  jej  córkę  na  kolana  i  szeptem  opowiada  zdumionemu 

dziecku fantastyczną historię. 

Biedna Sunniva, na granicy między dzieciństwem a dorosłością. 

Jedenaście lat, a już tak bardzo doświadczona przez życie. 

Sierota pozbawiona ojca. 

Przyzwyczajona do najlepszych rzeczy. 

Taka beztroska i wesoła! 

I teraz dotknięta przez los, czy może raczej przez mściwego Boga? 

W każdym razie dziewczynka została wyrzucona z domu, musiała opuścić wszystko, 

co było jej drogie, widziała, jak towarzysze zabaw odwracają się do niej plecami, słyszała, jak 

dorośli  ludzie  rzucają  złe  słowa  na  jej  matkę,  nie  przejmując  się,  że  mogą  ranić  dziecięcą 

duszę. 

background image

Nauczyła się pracować. Ocierała ręce do krwi, piorąc ubrania obcych mężczyzn. 

Nosiła słomę, czyściła stajnię, zbierała korę drzew na paszę dla zwierząt, którą będzie 

można  sprzedać,  gdy  nadejdzie  zły  przednówek.  Dzieliła  wąskie,  twarde  posłanie  z  matką  i 

kilkoma tuzinami pluskiew. 

Skończyły  się  dobre  dni,  kiedy  mogła  w  koronkowej  bieliźnie  leżeć  z  matką  nad 

rzeczną głębiną i chichotać wesoło. 

Moje najdroższe dziecko, nie zasłużyłaś sobie na to! 

Ale nie jestem w stanie czuć się winna, obie przecież stałyśmy się ofiarami ponurego 

spisku. 

Musimy  jednak  przeżyć,  trwać  tutaj  dzień  za  dniem,  dopóki  czarna  łódź  nie 

przybędzie, by zabrać nas do domu... 

W  późne  wieczory,  gdy  zimowy  chłód  nie  dawał  im  zasnąć,  Maria  obejmowała 

córeczkę,  by  ogrzać  ją  ciepłem  swego  ciała  i  pocieszyć  dobrym  słowem.  Opowiadała  o 

miejscu,  do  którego  wkrótce  pojadą,  niech  no  tylko  Ole  przyjedzie  do  Lyster  swoją  czarną 

łodzią. 

- Dlaczego musimy czekać, mamo? Czy nie możemy tam pójść? 

-  Owszem,  moje  dziecko,  mogłybyśmy  przejść  przez  góry  i  wąskimi  ścieżkami 

dotrzeć  do  Sogndal.  Ale  teraz  jest  zima,  a  my  nie  mamy  innych  ubrań  niż  te  suknie.  Nie 

mamy  zimowych  butów,  ani  wełnianych  okryć,  które  chroniłyby  nas  przed  śniegiem. 

Zamarzłybyśmy obie i rozchorowały się w czasie takiej wyprawy. Całowała dziecięcą buzię i 

unosiła w górę głowę córki. 

- Nie, musimy czekać na Olego, który przewiezie nas bezpiecznie swoją dużą łodzią. 

- Oczywiście, mamo. Tylko że możemy długo czekać... 

- Nie, kochanie, on wkrótce przyjedzie. Może nawet jutro... 

I  tak  siedziała  z  córeczką  w  objęciach  każdego  wieczoru,  a  każdy  następny  dzień 

przynosił  tak  samo  głębokie  rozczarowanie,  gdy  musiała  sobie  uświadamiać,  że  łodzi  Olego 

nie zawsze można oczekiwać natychmiast, gdy się potrzebuje jego silnych ramion i pomocnej 

dłoni. 

Modliła  się,  by  przyjechał,  całą  swoją  energię  koncentrowała  na  desperackim 

przywoływaniu go w myślach. 

Widocznie  Ole  nie  słyszał,  tym  razem  nie.  Maria  poruszała  się  jak  we  mgle.  Ludzie, 

których  niegdyś  odwiedzała  w  pięknych  izbach  i  była  przyjmowana  niczym  najbardziej 

honorowy gość... teraz odwracali się na jej widok albo patrzyli na nią tak, jakby była duchem. 

background image

Ale  nigdy  się  nie  załamała,  wciąż  chodziła  z  podniesioną  głową,  pozdrawiała  ludzi  równie 

ż

yczliwie jak dawniej i próbowała chwytać ich zawstydzone spojrzenia. 

O  tym  też  ludzie  gadali,  była  tego  pewna.  Muszą  jednak  uznać,  że  ona  nie  ma  się 

czego  wstydzić!  Nie  wierzyli  jej  słowu,  że  jest  prawowitą  małżonką  Mogensa,  chociaż  nie 

może przedstawić nikogo żyjącego jako świadka. 

A  skoro  nie  istniał  najmniejszy  nawet  papierek...  no  cóż,  dlatego  Cecilia  mogła  bez 

trudności  zagarnąć  wszystko,  co  pan  Mogens  posiadał  na  tej  ziemi.  Revelin  zaś  nie  będzie 

długo czekał, by zacząć z tego korzystać. 

Teraz  dopiero  w  pełni  rozumiem,  jak  ty  musiałaś  żyć,  mamo!  Coś  takiego  spotkało 

również i ciebie, w innej okolicy i w innym czasie. 

A ja złościłam się na twoją słabość, za to, że nadstawiałaś drugi policzek. 

Teraz  rozumiem,  teraz  wiem,  że  twoja  łagodność,  twoja  dobroć  i  umiejętność 

wybaczania innym były jedyną ochroną przed ludzkim chłodem. 

Tylko  że  ty,  mamo,  nie  nosiłaś  w  sobie  pożaru,  nie  miałaś  tej  upartej,  zuchwałej 

natury.  Nie  ze  wszystkich  swoich  cech  i  uczuć  jestem  dumna,  potrafię  ranić  ludzi  i  plątać 

moje  życiowe  ścieżki  w  taki  sposób,  jakiego  ty  nigdy  byś  nie  uznała.  Zdarza  się,  że  ci 

zazdroszczę,  mamo,  tobie,  która  umiałaś  spokojnie  oddychać  i  poświęcić  się  najbliższym 

sprawom, twojej ukochanej rodzinie. 

Ludzie cię ranili, obrzucali błotem, ale ty i tak zawsze pozostawałaś czysta. Kochana 

mamo, daj mi siłę odsuwać te kamienie, przed którymi ty musiałaś się uchylać! 

Maria znajdowała jakieś oparcie w dniu powszednim, wiedziała, że ten okrutny czas to 

tylko okres przejściowy. Już niedługo, niedługo przyjedzie Ole! 

I  wtedy  ona  będzie  mogła  pójść  za  swoją  tęsknotą,  która  z  coraz  większą  siłą 

uświadamiała młodej kobiecie, co powinna wybrać. 

Pozwoliła, by pamięć o Randarze zajęła najgłębsze i najbardziej szlachetne miejsce w 

jej  sercu.  Nie  odsuwała  go,  odkryła,  że  Randar  może  tam  trwać  w  spokoju,  pozostawiając 

przy  tym  przestrzeń  dla  Mogensa  i  mamy,  dla  Sunnivy  i  wszystkich  innych,  którym  kiedyś 

okazała swoją dobroć. 

Randar pozostał z nią. 

Nie  wiedziała,  dlaczego  wtedy  odszedł,  ale  nie  chciała  wymyślać  żadnych 

fantastycznych wyjaśnień. 

Z pewnością miał swój powód, i ona się kiedyś o tym dowie. 

Wszystko, co chciała pamiętać, to jego czułe ręce, usta, które mówiły dokładnie to, co 

pragnęła usłyszeć. Wargi, które całowały ją tak, jakby była świętym posążkiem bóstwa. Oczy, 

background image

które były zwierciadłem jej oczu i które nie potrafiły kłamać, kiedy jej serce się przepełniło i 

zmusiło, by z nim odeszła. 

On nigdy nie zdradził. Chciał jej oszczędzić zdrady. Jedyny człowiek na tym świecie, 

któremu mogła całkowicie ufać, tak sprawił ironiczny los. 

I czeka na nią. 

Ta świadomość była niczym plaster na obolałą ranę. 

Cóż zatem mogło wprawić ją W rozpacz? Przyszło jej teraz do głowy jedno z licznych 

powiedzeń Mogensa, nie miała wątpliwości, że wypowiedział je w innej sytuacji, ale te słowa 

pocieszały ją i dawały siłę do przetrwania wstydu nieoczekiwanego ubóstwa. 

„Na  co  się  zda  człowiekowi,  że  zdobędzie  cały  świat,  jeśli  przyniesie  to  szkodę  jego 

duszy?” 

-  Mamo!  Mamo!  Nie  jesteśmy  już  biedne!  Ole  dał  mi  to,  popatrz,  to  kamień  huldry! 

Mogę nim czarować, Ole mnie o tym zapewnił. 

Wystarczy tylko, bym trzykrotnie wypowiedziała jakieś pragnienie, to zaraz się spełni. 

Może  nie  tak  zaraz,  ale  spełni  się  na  pewno...  -  No,  no,  jesteś  już  chyba  za  duża  na  takie 

zbójnickie historie. Wstydź się, Ole! Dlaczego mieszasz w głowie temu dziecku? Jej i tak jest 

wystarczająco  ciężko,  z  taką  matką,  żeby  jeszcze  na  dodatek  ludzie  widywali  ją  z 

czarodziejskim kamieniem w ręce! 

- Kryształ jest potężny. Nie przekreślaj jego siły, Mario! Uważnie przyglądała się jego 

twarzy, nie wiedziała do końca, czy Ole mówi poważnie, czy żartuje sobie. Czy Ole mógłby 

wierzyć  w  takie  sprawy?  Nigdy  przecież  nie  spotkała  nikogo  bardziej  trzeźwego  i  pewniej 

stąpającego po ziemi. Nie, teraz znowu się do niej uśmiecha. 

-  Spróbuj  sama,  Mario!  Zapragnij  czegoś  z  całego  ser  ca,  to  zobaczymy,  czy  ci  się 

spełni. 

Maria zamknęła oczy i wypowiadała w duszy pragnienie. Wiedziała, że Ole przyjdzie 

kryształowi z pomocą i zabierze ją do Randara. Szybko, jak najszybciej. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Nigdy  jeszcze  wiatr  nie  był  taki  przenikliwy,  a  wody  takie  wzburzone  i  trudne  do 

pokonania przez niedużą łódź. Zdawało się, że wiosłują w gęstej, świeżo roztopionej smole. 

I  nigdy  kwietniowego  powietrza  nie  przenikały  takie  dźwięczne  tony.  Tutaj,  nad 

wrzynającym  się  daleko  w  głąb  lądu  fiordem,  wiosna  przychodziła  późno.  Pierwszego  dnia 

podróży musieli się przebijać przez pełne kry przejście. Lody po obu brzegach fiordu topniały 

już na dobre, brudna woda to podnosiła się, to opadała, a na szklanej tafli widniało mnóstwo 

sinoczarnych plam. 

Ludzie  byli  do  tego  przyzwyczajeni.  Nie  spodziewali  się  ujrzeć  czystej  wody  przed 

Wielkanocą, kiedy zima na dobre zbierze się do odwrotu. 

Ole żeglował po wolnym od lodu pasie. Okoliczni mieszkańcy na zmiany pływali po 

fiordzie,  by  choć  wąskie  przejście  uchronić  od  zamarznięcia.  Mężczyźni  wiosłowali 

pomiędzy  Nes  a  położoną  już  w  głębi  lądu  zatoką.  Ale  kiedy  lód  zaczynał  atakować  ze 

zdwojoną siłą, rezygnowali, gotowi przeżyć resztę zimy w izolacji od świata. 

Piechotą  też  nie  można  było  nigdzie  dojść,  chociaż  najodważniejsi  młodzi  ludzie 

opowiadali często o śmiałkach pokonujących góry na nartach. 

Łódź  Olego  -  Miedziaka  torowała  sobie  drogę  poprzez  gęsto  zalegającą  krę  i 

prześlizgiwała  się  przez  z  pozoru  niedostępne  przejścia.  Płynęła  kawałek,  a  potem 

zatrzymywał  ją  lód.  Powoli  i  mozolnie  parła  naprzód  i  po  jakimś  czasie  znowu  woda 

swobodnie pluskała pod kilem. 

Stracili cały dzień, zanim daleko przed nimi ukazała się szeroka i zupełnie już wolna 

od lodu część fiordu. 

Maria  chwyciła  parę  wioseł  i  pracowała  niestrudzenie,  wkładając  w  to  całą  swoją 

tęsknotę. Wkrótce ręce miała tak samo odarte ze skóry jak podczas tamtej strasznej podróży, 

dawno temu, zdawało się, jakby w innym wcieleniu, kiedy obie z matką uciekały do Lyster, 

by  ratować  życie.  Wtedy  musiała  wiosłować  w  sztormie  i  zacinającym  zimnym  śniegu.  Jej 

dusza była tak samo lodowata, każde uderzenie wioseł zwiększało odległość pomiędzy nią a 

tym, który został na brzegu. 

Teraz, kiedy droga wiodła do domu, wiosłowało jej się lżej. 

Łódź  jednak  sunęła  powoli,  płynęli  pod  wiatr,  to  wymagało  wysiłku  i  pulsująca  na 

szyi krew odbijała się bolesnym echem w skroniach. 

Sunniva była radosna, pełna oczekiwań. 

background image

Okazało 

się 

ostatnio, 

ż

dziewczynka 

posiada 

niewiarygodną 

zdolność 

przystosowywania się do każdej sytuacji. Maria ucieszyła się, gdy odkryła tę skłonność córki. 

To  bardzo  wartościowa  cecha,  być  może  sprawi,  że  dziewczynka  będzie  miała 

łatwiejsze życie. Sunniva skończy w lecie dwanaście lat i wygląda właśnie na tyle. Wszystko 

wskazywało na to, że wyrośnie na urodziwą, rumianą pannę, taką za którą chłopcy oglądają 

się z przyjemnością. 

Już teraz ma szerokie biodra i miękkie, krągłe ramiona. 

Szaroniebieskie  oczy  często  się  śmiały,  dziewczynka  zawsze  gotowa  była  do  żartów, 

wprost promieniała zmysłowością, która na pewno z latami dojrzeje. 

Wspaniały materiał na żonę! 

Maria  wiedziała,  że  córka  będzie  podążać  przez  życie  szeroką  i  bezpieczną  drogą. 

Różniła się bardzo od matki, buntowniczki, której uczucia strzelały w górę niczym płomień. 

Sunniva  była  raczej  rozżarzonym  węglem,  czerwonym  i  dającym  ciepło,  zawsze 

obecna tam gdzie trzeba, zrównoważona i przewidująca. Nie miała w sobie płomieni, lecz aż 

nadto dużo ciepła, by topić lody. 

Córka Mogensa. 

Maria kochała ją za to. 

Wiedziała  jednak  instynktownie,  że  Sunniva  odziedziczyła  zbyt  mało  jej  własnych 

cech,  by  mogły  na  zawsze  pozostać  sobie  bliskie.  Już  teraz  każda  żyła  w  swoim  świecie,  a 

łączące  je  więzy  słabły  i  z  czasem,  w  miarę  jak  dziecko  będzie  dorastać  i  budować  własne 

ż

ycie, rozluźnią się całkiem. 

Czy ona zrozumie? 

Czy będzie chciała pojąć, czym jest dla mnie Randar? Muszę jej o tym opowiedzieć, 

muszę wyjaśnić... Na szczęście ona wie już dość dużo. 

Liv  bardzo  lubiła  opowiadać  Sunnhde  różne  historie.  Mówiła  o  Meisterplassen,  o 

ciemnowłosym i bardzo miłym kacie, który tam mieszka... Maria wielokrotnie widywała, jak 

Sunnivakuli  się  przerażona  opowieściami  o  swoim  wuju  oraz  o  niezwykłym  i  bardzo 

kochanym dziadku. 

Liv nigdy nie mówiła, że Jorand nie był prawdziwym ojcem Marii. 

Maria wiele się nad tym zastanawiała, próbowała wydobyć prawdę z Mogensa, nigdy 

jednak nie otrzymała odpowiedzi. Teraz coraz rzadziej powracała myślami do tamtych spraw. 

Od śmierci Joranda uważała, że na zawsze utraciła ojca. 

Jorand nie był też ojcem Randara. Tylko Jorilowi dał swoją krew i Maria cieszyła się, 

ż

e nie musiał oglądać ran syna ani jego śmierci. 

background image

Teraz wszystko minęło. 

Randar  mówił  jej,  że  zwłoki  gwałcicieli  zostały  usunięte  z  Meisterplassen. 

Spoczywają  tam  tylko  Jorand  i  Joril.  Żaden  z  nich  nie  został  ochrzczony  ani  nie  otrzymał 

ostatniego namaszczenia, obaj tak samo odepchnięci... 

A  jeśli  ona  też  będzie  musiała  spocząć  w  takim  grobie,  daleko  od  poświęconej 

cmentarnej ziemi? 

Czasy zmieniają się tak wolno, wszystko pewnie zostanie po staremu. 

Ale co to ma za znaczenie, w jakiej ziemi jej ciało przemieni się w proch? 

Ważne jest, co jej przyniesie los. A Maria  chętnie oddałaby  nawet duszę  za to, by  w 

ostatni wieczór swego życia móc zasnąć w objęciach Randara. 

Ż

eby tylko mogli być razem, to zniosą wszystko. 

Nienawiść  ludzi,  podejrzliwość  i  niechęć.  Los  matki  jako  nałożnicy  kata.  Chociaż 

Maria przysięgała, że wszystko będzie inaczej. 

Ż

e tam,  gdzie mama pochylała  głowę i szukała pociechy w swoim własnym świecie, 

Maria rozegra walkę o godność. I wygrają. Czeka ją nowy start. Może także lepsza pamięć po 

tych, którzy odeszli. 

Tym razem ludzie w okolicy będą od początku dobrze wiedzieli, kim ona jest. Kobieta 

kata.  A  przy  tym  ktoś,  kto  może  mieć  władzę  nad  ich  życiem,  jeszcze  większą  władzę  nad 

ż

yciem i śmiercią niż człowiek z toporem. 

Wkrótce się o tym przekonają. 

Maria  odłożyła  wiosła,  przeszła  na  rufę  łodzi,  by  odpocząć.  Oparła  się  o  kuferek  z 

drogocennymi  lekarstwami.  Wypełniła  go  pospiesznie  ostatniego  wieczora,  a  książkę  w 

czerwonej  oprawie  położyła  na  samym  dnie.  Cecilia  stała  nad  nią,  pilnowała,  by  Maria  nie 

wzięła czegoś wartościowszego. 

-  Zabieraj  te  swoje  świństwa,  ty  wiedźmo!  Te  śmierdzące  wywary,  które  cuchną 

diabłem! Wynieś to z mojego domu! 

Cecilia  wrzeszczała  histerycznie,  ale  Maria  przyjmowała  awanturę  ze  stoickim 

spokojem. 

Bogu dzięki, że pozwolono jej coś ze sobą zabrać, tych rzeczy nie można zdobyć bez 

odpowiednich kontaktów. Cenne, niezwykle cenne krople! 

Ziołowe  maści,  mieszanki  i  suszone  proszki  musiała  zostawić.  Nie  była  w  stanie 

unieść  wszystkiego  na  plecach.  Płakała  nad  ogrodem  matki,  w  którym  piękne  zioła  i  kwiaty 

wyrosły po raz ostatni. Teraz w żyznej, pachnącej ziemi pan Revelin będzie sadził kapustę. 

background image

Maria  wzięła  też  nabijaną  srebrem  fajkę  Mogensa  i  cały  zapas  wonnego  tytoniu. 

Cecilia  z  pewnością  kiedyś  to  odkryje,  ale  teraz  widocznie  zapomniała  o  pięknym  dziele 

sztuki. 

Nie  dowie  się  też  nigdy,  że  Solveig  wyniosła  dla  Marii  z  tajemnej  szuflady  biurka 

Mogensa mały skórzany woreczek. 

Były w nim pieniądze, które Maria oddała mężowi na przechowanie, a które zarabiała 

czasem na leczeniu chorych i sprzedaży lekarstw. 

Nie  miała  odwagi  wydawać  ich  we  wsi,  „wiedziała,  że  Cecilia  natychmiast  by  to 

wywąchała. Zachowała je na ponowne spotkanie ze swoją dawną rodzinną okolicą. 

Poczuła, że drga jej jakiś nerw na szyi, z zaskoczeniem stwierdziła, że oczy ma pełne 

łez. 

Jeszcze tylko okrążą ostatni długi cypel i znajdą się na wodach Sogndalsfjordu. 

Po krótkiej chwili zobaczą dom... 

Tysiące razy wyobrażała sobie w myślach spotkanie z Randarem. 

Widziała  samą  siebie  w  snach,  jak  biegnie  do  niego,  widziała,  że  on  stoi  z 

opuszczonymi  rękami  i  odwraca  twarz.  We  śnie  biegła  tak  długo,  dopóki  nie  poczuła  na 

wargach  smaku  krwi,  nogi  stawały  się  coraz  cięższe  i  cięższe,  ale  odległość  między  nimi 

wzrastała.  Potem  on  znikał,  rozpływał  się  w  powietrzu,  wyciągała  do  niego  ręce,  ale 

stwierdzała, że są puste. 

Zwykle wtedy się budziła, zlana potem, z zaschniętym gardłem. 

Innym razem znów wyobrażała sobie, jak się do siebie zbliżają, najpierw z wahaniem, 

a potem coraz bardziej zdecydowanie. 

Wyobrażała  sobie  obejmujące  ją  silne  ramiona,  czuła  jego  zapach,  myśl  o  jego 

miękkich  a  zarazem  twardych  wargach  sprawiała,  że  oddech  stawał  się  ciężki  i  powolny... 

Może  zechce  ją  do  siebie  mocno  przytulić,  obieca,  że  nigdy  więcej  jej  nie  opuści,  będzie 

mówił takie fantastycznie proste słowa i na zawsze przy niej zostanie... 

Zdarzało  się  też  czasami,  że  dopuszczała  do  siebie  strach.  A  może  on  ją  odepchnie, 

będzie na nią patrzył gniewnie, na wpół zmrużonymi oczyma, tak jak kiedyś, kiedy oślepiała 

go  nienawiść.  Może  będzie  ciskał  jej  w  twarz  nowe  oskarżenia,  nie  zechce  ulec  własnej 

tęsknocie. 

Może zresztą uważa, że miłość do niej przyczyniła mu już dość bólu... 

A  gdyby  się  tak  miało  stać,  gdyby  on  naprawdę  się  od  niej  odwrócił,  to  nie  będzie 

miała już nic do stracenia. 

Owszem, Sunnivę. 

background image

W  każdym  razie  przez  kilka  lat  dziewczynka  będzie  jeszcze  potrzebować  matki.  A 

dzieci ma się przecież na cale życie. 

Teraz,  kiedy  łódź  Olego  delikatnie  stuknęła  o  pięknie  zbudowane  nabrzeże 

Meisterplassen, wszystkie te wyobrażenia jednocześnie spadły na głowę Marii. 

Ale żadne z nich nie okazało się prawdziwe. 

Napięcie  wprost  ją  dławiło,  owa  nerwowa,  intensywna  i  wszechogarniająca  tęsknota 

nie znajdowała ujścia. 

Maria  czuła,  że  wszystko  wali  się  niczym  domek  z  kart.  Randara  nie  było  w 

Meisterplassen. 

Przy nabrzeżu nie widziała łodzi. 

Ole poszedł z nimi do domu, niósł te nad wyraz skromne tłumoczki, które przywiozły. 

W  obejściu  też  nigdzie  żywego  ducha.  Zagroda  leżała  spokojna  i  pusta  w  ten  wiosenny 

wieczór,  kilka  postrzępionych  żółtych  kwiatków  podbiału  walczyło  z  chęcią  zamknięcia  się 

na noc, lśniły ku gościom, jakby pragnęły ich powitać. 

Randar wyruszył pewnie w jedną ze swoich podróży. Ale nie potrwa to chyba dłużej 

niż dwa, trzy dni - pocieszał Ole i czochrał pięknie ułożone włosy Marii. Z irytacją odwróciła 

twarz. 

- Jestem głodna - skarżyła się Sunniva, jak zawsze praktyczna i rozsądna. 

-  Wejdziemy  do  domu,  to  mama  przygotuje  nam  trochę  jedzenia  -  powiedział  Ole  i 

wprowadził dziewczynkę na zniszczoną kamienną płytę przed drzwiami. 

Weszli  do  małej  izby,  wieczorny  mrok  wypełniał  już  kąty.  Światło  kończącego  się 

właśnie  kwietniowego  dnia  wpływało  jeszcze  wątłym  strumieniem  przez  otwór  w  dachu, 

kiedy Maria zdejmowała płaszcz. 

Cienki pęcherz świński zasłaniał ten otwór przed deszczem i śniegiem, lecz wpuszczał 

też do środka trochę światła. 

Izba się nie zmieniła. 

Palenisko było to samo. Widok łóżka w rogu sprawił, że Marię zalała fala ciepła. 

Sunniva  wskoczyła  natychmiast  na  piękną  rozkładaną  sofę,  którą  Jorand  i  Randar 

wyrzeźbili tak kunsztownie. Kilimy Liv wciąż zdobiły długą ścianę. 

Z  uciskiem  w  gardle  Maria  patrzyła  na  swoją  zapomnianą  koszulę  na  haczyku  przy 

drzwiach. 

Randar jej nie zdjął. Wisiała tam przez blisko dwanaście lat! 

Pogłaskała materiał i zdawało jej się, że czuje zapach ługu i sosny. 

O Boże, on ją prał! 

background image

W  skrzyni  na  jedzenie  znalazła  tylko  parę  kawałków  zeschniętego  na  kość  mięsa  i 

kilka garści mąki w woreczku. Mąka pachniała pleśnią. 

Maria  zdecydowała  się  ją  wyrzucić.  Spleśniała  mąka  to  groźna  trucizna,  wywołuje 

straszną  chorobę,  która  najczęściej  kończy  się  powolną  śmiercią  w  boleściach.  Dziwna 

sprawa, ale tę samą pleśń moczyła w spirytusie, a potem wykorzystywała do różnego rodzaju 

zabiegów. 

Szukała  dalej,  wysłała  Olego  do  wolno  stojącej  wykopanej  w  ziemi  piwnicy  koło 

domu,  by  sprawdził,  czy  nie  ma  tam  zeszłorocznych  warzyw.  Wrócił  z  pociemniałymi, 

oślizgłymi resztkami kapusty w dłoniach. 

- To wszystko - rzucił i  z żalem ściągnął brwi.  -  Musi nam chyba wystarczyć solona 

ryba, którą przywieźliśmy - dodał i poszedł do łodzi. 

Solona  ryba  smakowała  nie  najgorzej,  ale  zimowe  zapasy  się  kończyły.  Teraz,  gdy 

nadeszła  wiosna,  morze  nie  dawało  ludziom  zbyt  wiele  jedzenia.  Ryb  było  mało,  a  te 

nieliczne,  które  udało  się  złapać  na  haczyk  lub  w  sieć,  były  chude  i  miały  matową  skórę 

niczym stare panny. 

Niemniej  jednak  najedli  się  do  syta,  a  Maria  postanowiła  rozejrzeć  się  za  rzepą  i 

cebulą, która może przezimowała w starym ogrodzie za oborą. 

Jakimś  cudem  warzywa  rozsiewały  się  same  i  nowe  rośliny  wyrastały  bez  ludzkiej 

pomocy.  Teraz  też  tkwiły  jeszcze  w  przemarzniętej  ziemi,  choć  mróz  obszedł  się  z  nimi 

surowo.  Maria  odkroiła  nadgniłe  i  okaleczone  górne  części,  na  szczęście  głębiej  znalazła 

jadalne korzenie. 

Sunniva  krzywiła  nos,  ale  głód  jest  dobrym  kucharzem,  więc  zjadła  pożywienie 

nędzarzy, do którego w ostatnich czasach musiała się powoli przyzwyczajać. 

Maria cierpiała, tak bardzo chciała przywrócić córce dzieciństwo. 

Jasne dni z zabawami i kąpielą, pszenny chleb i mleko z miodem. 

Ole jadł z wielkim apetytem, nikt nie mógłby  powiedzieć, że jeśli chodzi o jedzenie, 

jest wybredny. 

Potem  wziął  swoją  miskę  i  łyżkę  i  wyniósł  je  do  zbiornika,  który  zawsze  stał  pod 

domem, by gromadzić deszczową wodę. 

Zrobiło się zupełnie ciemno. 

Rozpalili ogień na obu paleniskach, nowy piec miał komin, dzięki czemu w izbie było 

nieco mniej dymu. Stare palenisko jednak dymiło tak, jak to się działo od co najmniej dwustu 

lat. 

background image

Maria niemal zapomniała, jak to jest, gdy w tego rodzaju kurnej chacie dym wiszący 

niczym  ciężka  zasłona  szczypie  w  oczy  i  drapie  w  gardle.  Uświadomiła  sobie,  jak  bardzo 

przywykła  do  lepszych  warunków.  Na  probostwie,  zaraz  po  jej  przybyciu,  zbudowano 

kominy,  które  odprowadzały  dym  na  zewnątrz.  Wciąż  jednak  większość  domów  ogrzewały 

takie właśnie wielkie paleniska ustawione pośrodku izby, a otwory w dachu, przez które dym 

uchodził na zewnątrz, wpuszczały do wnętrza trochę światła. 

Sunniva ziewnęła. 

Maria ułożyła ją do snu w tym samym łóżku, w którym i ona sypiała jako dziecko. 

Podczas  wielu  takich  wiosennych  nocy  zasypiała  bezpiecznie  w  malej  izdebce, 

wsłuchana w szum co najmniej tuzina wodospadów i strumieni, które uwolniły się nareszcie 

od lodowej pokrywy i pędziły w dół wzdłuż nowych łożysk. 

- Śpij dobrze, moje dziecko. I witaj w domu! 

- Dobranoc, mamo. Ale... Czy to bardzo źle, że jeszcze nie całkiem czuję się tutaj w 

domu? 

Maria uśmiechnęła się smutno. 

- Nie, oczywiście, że nie. Potrzebujesz czasu. A poza tym nie przywitałaś się jeszcze z 

Randarem. On pewnie jutro wróci! 

-  I  wtedy  ty  się  bardzo  ucieszysz,  mamo!  -  Oczywiście,  moja  mała.  Bardzo,  się 

ucieszę. Starannie otuliła Sunnivę okryciem. Stwierdziła, że czuć je pleśnią i że jest wilgotne. 

Ale dziewczynka nawet o tym nie wspomniała, westchnęła głośno i ułożyła się do snu. Co za 

dziecko! 

Jakim  sposobem  zdążyła  tak  szybko  zapomnieć  swoje  piękne  puchowe  poduszki, 

delikatną pościel i wełnianą kołdrę? 

Zdolność  Sunnivy  do  przystosowania  się  zadziwiała  Marię.  A  może  to  znaczy,  że 

Maria jednak daje dziecku poczucie bezpieczeństwa? 

Odeszła od śpiącej dziewczynki i usiadła w wygodnym fotelu przy palenisku. 

To fotel Jorila. 

Liv  zrobiła  go  dla  chorego  syna,  użyła  płóciennego  worka,  który  starannie  wypchała 

miękkim sianem. Worek układał się tak, że dawał oparcie obolałym członkom. 

Przyjemnie  było  w  nim  siedzieć.  Maria  czuła,  że  jej  ciało  odzyskuje  spokój,  serce 

jednak  wciąż  tłukło  się  w  piersi  z  napięcia  przed  spotkaniem,  które  wkrótce  miało  nastąpić. 

Jej  wzrok  nieustannie  kierował  się  ku  drzwiom,  jakby  w  każdej  chwili  on  miał  stanąć  w 

progu. 

I tak się przecież mogło stać. 

background image

Ole uśmiechał się w półmroku. 

Ogień trzaskał w piecu i na palenisku. 

W izbie zrobiło się już ciepło, a z okryć nowo przybyłych unosił się obłok pary. 

-  Wyglądasz  jak  młoda  dziewczyna,  Mario,  matko  dzieciom!  Jak  zakochana, 

niecierpliwa  młoda  dziewczyna!  Pochylał  głowę  i  zerkał  na  nią  szelmowsko.  Maria 

uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi, skinęła głową i spuściła wzrok. Ole roześmiał się. Nagle 

jednak spoważniał. 

-  Mario,  chciałbym  coś  wyjaśnić.  Widzisz,  ja  czuję  się  trochę  winien  temu,  co  się 

stało. Kiedy byłem tutaj po raz ostatni... wtedy to Randar zdecydował się pojechać po ciebie. 

Boję  się,  że  zrobił  to  pod  moim  wpływem...  Co  się  właściwie  wydarzyło  między  wami  w 

Lyster? Zwilżyła wargi końcem języka, nie wiedziała, ile może mu powiedzieć. O wszystkim 

pomiędzy nią a Randarem, to zbyt wiele, to tylko jej sprawa, bardzo osobista. Nawet Liv nie 

wiedziała tak dużo. 

-  My...  my  spotykaliśmy  się  nad  głębią.  Wiele  razy.  Ole  skinął  głową  i  chrząknął. 

Tego się domyślał. 

- W końcu zrozumiałam, że muszę zerwać z dawnym życiem i zostać z nim. Po prostu 

nie widziałam innego wyjścia. Uznałam, że musimy być razem, wszystko inne wydawało się 

wbrew naturze, jakby zima miała nadejść zamiast wiosny... Ale wiem, że w grzeszny sposób 

byłam  zajęta  sama  sobą,  chciałam  ściągnąć  na  moich  bliskich  tyle  bólu.  Mimo  to... 

spakowałam  parę  rzeczy  i  byłam  gotowa  do  drogi.  Mieliśmy  się  spotkać  nad  głębiną.  Ale 

kiedy  przyszłam...  jego  tam  nie  było.  Odjechał  beze  mnie.  Mogę  tylko  zgadywać,  dlaczego. 

Spojrzała  na  niego  wyzywająco,  na  tego  dziwnego  człowieka,  który  był  jedynym 

przyjacielem Randara. Ole ssał jakiś wiór, przesunął go teraz w ustach. Maria pomyślała, że 

może nabita fajka sprawiłaby mu przyjemność. Prawdziwy rarytas dla kogoś takiego jak Ole - 

Miedziak! 

- Domyślałem się właściwie, że tak to było. Przez ja kiś czas sądziłem, że może to ty 

go odprawiłaś. Ale ja cię znam, Mario, a poza tym potrafię tłumaczyć ludzkie uczucia, nawet 

jeśli  wyznanie  ich  z  trudem  przeszłoby  im  przez  usta.  I  powiem  ci,  że  rzadko  widuje  się 

kobietę, która tak otwarcie jak ty ujawnia swoją miłość. 

Podczas  gdy  mówił,  Maria  podeszła  do  swojego  kuferka  i  wyjęła  fajkę  Mogensa. 

Odwrócona  do  Olego  plecami,  oczyściła  fajkę,  nabiła  ją  i  wyjęła  płonący  wiór  z  pieca.  Ole 

mówił dalej, wiedział, że Maria słucha. 

background image

- Randar wie, o co mu chodzi. To ty pozwoliłaś mu przeżyć w więzieniu i w trudnych 

czasach,  jakie  nastąpiły  potem,  podczas  tych  wszystkich  samotnych  nocy  ogrzewałaś  jego 

duszę. Czepiał się swego rodzaju pewności, że tak silne uczucia nie mogą po prostu zgasnąć... 

Ole  przerwał  na  widok  Marii,  która  stanęła  przed  nim  i  wydmuchnęła  w  jego  stronę 

cieniutką smużkę dymu. 

Widok był piękny, młoda, urodziwa kobieta z tym odwiecznym męskim symbolem w 

ustach. Ole ze zdumienia zmrużył oczy. Maria  roześmiała się, wciągnęła nową porcję dymu 

do  płuc,  a  potem  złożyła  wargi  i  wydmuchiwała  dym  małymi  obłoczkami.  W  końcu  podała 

fajkę zdumionemu przyjacielowi. 

- Mój Boże, Mario, ty naprawdę jesteś wyjątkowa... 

-  Proszę  bardzo,  rozkoszuj  się  hiszpańskim  perfumowanym  tytoniem.  To  naprawdę 

coś  innego  niż  chwasty,  które  uprawiają  nad  fiordem,  sprzedają  bardzo  drogo  i  także 

nazywają tytoniem. 

Podziękował, oparł się wygodnie na krześle i pykał fajkę. Jego szorstkie palce pieściły 

srebrny  ornament,  wąski  cybuch  fajki  stanowił  prawdziwe  dzieło  sztuki,  którego  wszyscy 

instynktownie z przyjemnością dotykali. 

-  A  jak  sądzisz,  co  on  sobie  pomyśli,  kiedy  nas  tu  za  stanie?  Nie  wpadnie  w  gniew? 

Wdarłyśmy się przecież do środka, choć to nie jest już mój dom... 

- To jest teraz twój dom - przerwał jej Ole ostro. - Gdyby nie twoja matka i ty sama, 

nie byłoby tu w ogóle żadnego domu! 

Ole z uroczystą miną zaciągnął się tytoniowym dymem, a potem kaszlał długo z głębi 

brzucha, zanim zaciągnął się ponownie. 

-  Randar  nie  pragnie  niczego  innego,  jak  tylko  mieć  ciebie  tutaj.  Sądzę  jednak,  że 

wtedy  odjechał,  ponieważ  nie  mógłby  żyć  ze  świadomością,  że  poświęciłaś  tak  wiele...  Bał 

się, iż ty także nie będziesz mogła żyć z takim obciążeniem. I wiesz, myślę, że miał rację! 

Ole przyglądał jej się uważnie, Maria poczuła się mała i niepewna. 

Czy to prawda? 

Czy  obiecała  zbyt  wiele,  kiedy  chciała  całe  swoje  życie  złożyć  w  jego  ręce?  Czy 

przyjazne oczy Mogensa prześladowałyby ją w każdej sekundzie, a wyrzuty sumienia byłyby 

tak wielkie, że zabiłyby ich piękną miłość? 

A  Sunniva...  Maria  chciała  odjechać  od  własnej  córki,  czy  mimo  to  mogłaby  się 

rozkoszować pieszczotami kochanka? 

Tego nie wiedziała. 

Los chciał, żeby stało się inaczej. 

background image

Nie  bardzo  chyba  mogłaby  żyć  ze  wspomnieniem  Mogensa,  gdyby  odjechała  nie 

wiedząc,  jak  się  sprawy  ułożyły.  On  przecież  umarł  tej  samej  nocy.  Pomyśleć,  że  byłaby 

zniknęła z domu! 

W najgorszym razie oskarżono by ją o morderstwo. Lodowaty chłód przemknął po jej 

plecach. Odsunęła tę myśl jak najdalej od siebie. 

Może  nawet  nie  dowiedziałaby  się  o  jego  śmierci,  w  każdym  razie  nie  poznałaby  jej 

przyczyny. A Sunniva zostałaby tam sama, u Cecilii... 

Maria przymknęła oczy i z przyjemnością wciągała tytoniowy dym. 

To ją uspokajało, tak jak zawsze dym z fajki Mogensa. 

Może wtedy Cecilia nie byłaby taka mściwa, może pan Revelin byłby litościwszy dla 

dziecka? Cały ten spisek zawiązali przecież po to, żeby przepędzić przede wszystkim ją. Ale 

myśl o małej Sunnivie samotnej w Lyster, której ojciec umarł, a matka uciekła... 

-  Dzięki  ci,  Boże,  za  to, że  Randar  odjechał...  Szeptała  te  słowa  sama  do  siebie,  lecz 

Ole pojmował, o co chodzi. 

- Więc nie jesteś na niego zła? 

- Nie! Nie! On nie mógł tego oczywiście wiedzieć, lecz uratował mój zdrowy rozsądek 

i spokój mego serca, gdy pozwolił mi tamtej nocy niepotrzebnie przyjść na miejsce spotkania. 

Mój Boże, co by się stało w przeciwnym razie? 

-  Więc  powiedz  mu  to,  natychmiast  gdy  tylko  stanie  w  drzwiach.  Podziękuj  mu  za 

jego szlachetne uczucia, za to, że działał nie myśląc o sobie. Rozumiesz, że nie było mu łatwo 

tak postąpić. Wiedział przecież, jak bardzo cierpiałaś, kiedy odtrącił cię poprzednim razem... 

- Tak, ale to było co innego. Wtedy ja błagałam, złożyłam swoje serce w jego dłonie, a 

on mnie odepchnął od siebie i poszedł szukać ślepej zemsty. 

-  Tak  ty  to  widzisz?  No  cóż,  twoje  prawo  -  szepnął  Ole,  a  Marię  ogarnęło 

nieprzyjemne  uczucie,  że  robi  jej  wymówki  za  tamten  gniew  i  za  to,  że  zbudowała  wokół 

siebie mur, a w końcu została pastorową w Lyster. 

Milczeli  przez  jakiś  czas,  słychać  było  tylko  trzask  brzozowych  bierwion  i  ciche 

pykanie fajki. 

Wyglądało na to, że lampa także wkrótce zgaśnie. Oliwa się dopalała. 

Zresztą nie ma czego żałować, cuchnęła okropnie, a światła dawała niewiele. 

-  Może...  może  powinniśmy  pójść  spać?  Nagle  Maria  pojęta  niezwykłą  sytuację, 

siedziała oto całkiem sama z obcym mężczyzną i miała dzielić z nim izbę w ciągu nocy. Rany 

boskie, tego się nie robi, w każdym razie nie w domu swego ukochanego! 

background image

Ale Ole, to Ole. Maria wierzyła, że Randarowi nigdy nie przyjdzie do głowy domyślać 

się  czegoś  niestosownego  z  tego  powodu,  że  spała  z  Olem  pod  jednym  dachem.  Wprost 

przeciwnie,  nikt  nigdy  nie  widział  człowieka  budzącego  mniejsze  podejrzenia.  Ole  jest 

przyjacielem. I jest stary... No nie, chyba jeszcze nie taki stary... 

- Oczywiście. Musimy się trochę przespać. Randar z pewnością nie zjawi się w nocy, 

on  najchętniej  podróżuje  w  świetle  dnia.  A  gdy  tylko  usłyszę,  że  wrócił,  to  przywitam  się 

krótko  i  natychmiast  znikam.  Musicie  zostać  przez  jakiś  czas  sami...  Może  mógłbym  też 

zabrać Sunnivę na niedużą wyprawę? Z pewnością chętnie zobaczyłaby  Kaupanger, wczoraj 

zaczął się tam wiosenny ting i targ. Mnóstwo ludzi... Mnóstwo podniecających rzeczy... może 

nawet coś ładnego do kupienia małej panience? 

-  Noo...  nie  wiem...  Dopiero  co  tutaj  przyjechała,  powinna  chyba  zapuścić  korzenie. 

Utraciła ojca... chyba niedobrze, by ruszała w nową podróż! 

-  Przeciwnie!  Dzieci  lubią  takie  podniecające  wyprawy.  A  zapewniam  cię,  że  ani  na 

moment  nie  spuszczę  z  niej  oczu.  Pomyśl,  ile  to  będzie  dla  niej  radości,  słyszałem,  że 

pokazują  tam  rzadkie  zwierzęta,  a  nawet  czarnych  ludzi.  Każdy,  kto  poświęci  niedużą 

monetę, może to obejrzeć! 

Maria wahała się z poczuciem winy. Oczy Olego rozbłysły w uśmiechu. 

- Najlepiej zapytać ją samą. Z pewnością będzie miała ochotę. A ja widzę, że podoba 

ci  się  myśl,  by  mieć  trochę  czasu  dla  siebie.  -  Mrugnął  do  niej  niemal  zuchwale  i  wskazał 

wzrokiem łóżko w rogu izby: Maria rzuciła się na niego, złapała go za ucho. 

- Ty draniu! Tylko żarty ci w głowie! Ale zawsze - wiesz, czego potrzebuję, zanim ja 

to sobie uświadomię. I to bardzo miło z twojej strony, że chcesz zabrać Sunnivę na wiosenny 

ting...  Chroń  ją  tylko  przed  najgorszymi  wrażeniami,  nigdy  nie  potrafiłam  zrozumieć,  jak 

ludzie  mogą  pozwalać  dzieciom  biegać  wokół  miejsca  kaźni,  patrzeć  na  cudze  cierpienie, 

chłonąć  zapach  krwi...  Ole  opanował  się,  by  nie  zachichotać.  Cała  ona,  ta  jego  wspaniała 

Maria.  Przywiozła  córkę  do  domu  kata,  sama  kocha  tego  człowieka,  którym  inni  straszą 

dzieci.  A  teraz  chce  ochraniać  córkę  przed  rzeczywistością,  której  Sunniva  jest  bliższa  niż 

jakiekolwiek inne dziecko. Uśmiechnął się jednak: 

-  Umowa  stoi.  Dostaniesz  ją  z  powrotem  tak  samo  niesplamioną  i  czystą  jak  teraz, 

kiedy śpi. 

I pomyślał... Ona nie zna historii Liv. Nie wie, że matka była tylko troszkę starsza niż 

Sunniva  teraz,  kiedy  wiozłem  ją  do  Kaupanger  i  zgubiłem  po  drodze.  Ale  to  było  bardzo 

dawno  temu,  choć  jednocześnie  zupełnie  niedawno.  Ole  z  trudem  przyjmował  to  do 

wiadomości. To przecież matkę Marii zabrał ze sobą z Lyster. To jej córce kupował łakocie i 

background image

wstążki. Ole rzadko myślał o swoim wieku i o tym, co minęło, teraz jednak przymknął oczy i 

popadł w zadumę. Nie zauważył nawet, że Maria również zwracała się ku przeszłości. 

Powiedzieli sobie dobranoc. 

Maria wślizgnęła się do łóżka Randara. 

Do  łóżka,  które  było  samotnym  posłaniem  Joranda  przez  tak  wiele  lat,  a  potem 

miłosnym gniazdem jej matki. 

Potem należało do Randara i do niej. Potem znowu do Randara. 

Teraz przyjęło samotne, drżące ciało Marii. 

Ale niedługo, już niedługo... 

background image

ROZDZIAŁ VI 

No i Randar wrócił. 

Ż

adne z przybyłych nie słyszało ani nie widziało łodzi. Wszedł do izby niczym senna 

mara, wytrzeszczając oczy poruszał się tak, jakby nie wiedział, czy śni, czy to prawda. 

Już z daleka - widział dym ponad dachem. 

Nagle poczuł się niemal pewien, wiedział, co się stało, lecz zaskoczenie było wielkie i 

od pierwszej chwili z trudem panował nad wzburzonymi zmysłami. 

Czy to może być ona? Nie... 

Ale u nabrzeża stoi łódź... 

Randar mrużył oczy, osłaniał je dłonią, próbował raz po raz stwierdzić, czy to ta sama 

czarna burta. 

Wiosłował tak, że woda rozpryskiwała się na wszystkie strony, co chwila odwracał się 

na ławeczce. 

Owszem. To Ole. Naturalnie, że to Ole przyjechał. 

Któż  bowiem  inny  odważyłby  się  wejść  do  domu  kata  i  poczuć  się  tam  na  tyle  u 

siebie, by rozpalić ogień? 

Staraj się nie myśleć o Marii... 

To  głupie  pozwalać  sercu  tak  się  tłuc  w  piersi  w  pozbawionej  wszelkich  podstaw 

nadziei. 

Ale mimo wszystko... 

Czy coś mogło się stać? 

Wiedział, że jeśli Maria teraz ukaże się w drzwiach, to on już nigdy, absolutnie nigdy 

nie zachowa się tak szlachetnie jak poprzednio. 

Teraz  ani  myśl  o  pastorze,  ani  o  dziecku,  o  bogactwie  czy  jej  dobrym  imieniu  nie 

odegra  już  żadnej  roli.  Pragnie  ją  kochać,  mieć  ją  dla  siebie,  uwolnić  od  ponurych  myśli, 

odsunąć od niej wszelkie wyrzuty sumienia. 

Wiedział, że rozsądek przegrał ostatnią walkę z uczuciem. 

Zbyt  mało  kroków  dzieliło  go  od  domu,  były  zbyt  krótkie,  by  miał  czas  się 

zastanowić.  Stopy  niosły  go  same,  prawie  nie  dotykał  ciężkimi  butami  żwiru  na  ścieżce.  Za 

późno odkrył, że jego okrycie jest brudne i poplamione. 

Została na nim krew nieszczęsnego grzesznika. 

background image

Zerwał  z  siebie  płaszcz,  biegnąc  cisnął  go  pod  ścianę  obory,  próbował  palcami 

przeczesać wciąż tak samo potargane długie włosy. 

Jeśli  ona  przebyła  tę  długą  drogę  i  ofiarowała  tak  wiele,  by  tutaj  przyjechać...  tak,  z 

pewnością przyjmie go takim, jakim jest. 

Drgnął gwałtownie, gdy koło szopy zauważył jakąś sylwetkę. 

Dziecko! Ta sama mała dziewczynka, którą widział z Marią na plebanii. 

Sunniva, córka Marii! 

Mała  wyglądała  na  przestraszoną,  usta  otworzyły  się  do  krzyku,  lecz  dziewczynka 

zdołała się opanować. 

Ukląkł na ścieżce i pozdrowił ją. 

Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi, jej wzrok kierował się ku drzwiom, za którymi 

najprawdopodobniej była matka. 

- Witaj, młoda panienko, jestem Randar. 

- Wiem o tym. Mama... mówiła, że jesteś sympatyczny. Ale wyglądasz nie za bardzo! 

Uśmiechnął się nad jej szczerością, udawał lekko urażonego. 

-  Ty  za  to  wyglądasz  znakomicie!  Jakie  masz  piękne  włosy!  A  jakie  ładne  koszyki 

umiesz  wyplatać!  Sunniva  spojrzała  w  dół  na  mocno  pogięte  gałązki,  które  splotła  razem, 

miał to być koszyk dla mamy, zrobiony z najdelikatniejszych wiosennych brzozowych rózeg. 

- To dla mamy. Nie ruszaj! Randar wstał, szanował powściągliwość dziecka. Próbował 

włożyć w swój uśmiech  cale  ciepło, jakie posiadał, wiedział, że musi zdobyć zaufanie córki 

Marii. 

I  chyba  nie  będzie  to  takie  trudne,  ponieważ  za  zasznurowanymi  usteczkami 

wyczuwało się uśmiech. Głęboko wciągnął powietrze, nie chciał dłużej czekać. Ucieszył się, 

ż

e  Sunniva  daje  mu  trochę  czasu  na  przygotowanie  się  do  spotkania. Słyszał, że  pobiegła  w 

stronę warsztatu, wołając Olego. A zatem Maria jest sama. Bogu dzięki. 

Randar  spostrzegł,  że  jego  ręka  wysuwa  się,  by  zapukać  do  własnych  drzwi, 

zrezygnował z tego, ujął drewnianą klamkę i nacisnął. 

- Wróciłem do domu, Mario - powiedział łagodnie. Ona stała pośrodku izby z miotłą 

w ręce. U jej stóp na podłodze leżała nieduża kupka śmieci, zdążyła zamieść połowę izby. 

- Ja... też. Nic więcej nie mieli do dodania. 

Przeszli tych kilka dzielących ich kroków i stali bez słowa, obejmując się mocno. 

Pomieszczenie  zakołysało  się  nieznacznie,  a  może  to  ich  ciała  nie  były  w  stanie 

zachować równowagi? 

background image

Maria  wsunęła  ręce  w  czarne,  potargane  włosy,  on  przyciskał  ją  do  siebie  tak,  że 

ledwie mogła oddychać. 

-  Jesteś  tutaj  -  szeptał  jej  do  ucha,  Maria  wspięła  się  teraz  na  palce,  uścisk  Randara 

unosił ją w górę. 

- Tak, jestem tutaj, już na zawsze, taką mam nadzieję. 

-  Na  zawsze!  Tak!  Czy  to  rzeczywiście  prawda?  Rozkoszowali  się  tą  chwilą, 

pozwalali, by ciała i myśli pojęły ów cudowny stan. Razem, w końcu razem. 

Nic już teraz nie zdoła ich rozdzielić! 

Randar  nie  zadawał  pytań,  ona  też  tłumiła  ciekawość  pocałunkami,  po  których 

zostawał jej na wargach słony smak. 

Nie  wypuścili  się  nawzajem  z  objęć,  dopóki  wesołe  glosy  za  drzwiami  nie 

uświadomiły im, że Ole i Sunniva wracają. 

Dziewczynka  natychmiast  podbiegła  do  matki,  spojrzała  skrępowana  na  Randara  i 

ukryła  twarz  za  plecami  Marii.  Maria  zdołała  się  opanować,  glos  nie  brzmiał  wcale  tak 

ochrypłe, jak się obawiała. 

Sunniva  jednak  widziała,  że  stało  się  coś  wyjątkowego.  Co  sprawiło,  że  mama 

uśmiecha  się  tak  dziwnie,  a  jej  wargi  zrobiły  się  duże  i  czerwone?  Serce  bilo  ciężko  i  z 

wysiłkiem. 

-  Sunniva,  to  jest  Randar.  On...  on  jest  naszym  przyjacielem  i  chce  się  nami 

opiekować. Prawda, Ole? 

- Oczywiście, że prawda, nikt nie może mieć lepszego opiekuna! 

-  Kiedy  byłam  mała,  taka  jak  ty  teraz,  bawiliśmy  się  razem  na  podwórzu.  Zawsze 

byliśmy przyjaciółmi... zawsze bardzo się lubiliśmy... 

-  A  teraz  on  jest  twoim  ukochanym?  Maria  drgnęła,  słysząc  te  słowa.  Ale  w  jasnym 

głosie córki słyszała jedynie ciekawość. 

Spojrzała na Randara, jakby szukając u niego pomocy w znalezieniu właściwych słów. 

Może Sunniva nie zechce, żeby miejsce po zmarłym ojcu zapełniło się tak szybko? 

Mimo wszystko najlepiej być szczerym. To bystre dziecko i tak natychmiast przejrzy 

grę dorosłych. 

- Tak, teraz to mój ukochany, a ja jestem jego ukochaną. 

- To znaczy, że będziemy mieć wesele? Musi być wielkie, tak żeby nikt nie mógł nas 

już później przegonić mówiąc, że nie zostaliście sobie poślubieni? 

Sunniva  stała  zaciskając  pięści,  a  jej  głos  był  zbyt  stanowczy,  by  można  było 

przypuszczać, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi. 

background image

Maria westchnęła. Dziecko nie powinno być takie rozsądne. Zresztą sprawy nie ułożą 

się ani łatwo, ani szybko. 

Wybrała najprostsze wyjście, odpowiadała jedynie na to, o co dziecko pytało. 

-  Oczywiście,  że  będzie  wesele.  Będzie  wielkie  święto!  Ty  i  Ole,  i  Randar,  i  ja 

urządzimy ucztę z mnóstwem pysznego jedzenia, może nawet z tańcami. 

- Świetnie! A kiedy to będzie? I w jakim kościele udzielą wam ślubu? Widziałam po 

drodze co najmniej ze trzy. Maria mówiła łagodnym głosem: 

-  Chyba  nie  będzie  ani  pastora,  ani  kościoła,  Sunnivo.  Musisz  zrozumieć...  nie, 

niełatwo jest to zrozumieć komuś... Ale Randar nie jest mile widziany w kościele. On jest... to 

znaczy jego praca jest... 

-  Nie  jest  mile  widziany?  To  co  on  takiego  robi?  Maria  wzięła  Sunnivę  na  kolana, 

chociaż dziewczynka była już za duża na takie pieszczoty. 

- On jest katem - rzekła po prostu. - Jest tym, który usuwa przestępców, by porządni 

ludzie mogli czuć się bezpiecznie... 

Sunniva  zamyśliła  się  na  chwilkę,  spoglądała  ze  zdumieniem  pomieszanym  z  lękiem 

na tego barczystego, mrocznego człowieka, który siedział taki zakłopotany przy stole. 

-  Czy  szybko  dostaniemy  coś  do  jedzenia?  -  zapytała  nieoczekiwanie.  -  Twój 

ukochany kat też jest głodny! Maria przymknęła oczy, uznała jednak, że nic już więcej mówić 

nie  trzeba.  Sunniva  uśmiechnęła  się  blado.  Nie  czekając  na  odpowiedź  przemknęła  obok 

Randara  i  usiadła  na  miejscu,  na  którym  zawsze  w  tym  domu  siadały  dzieci.  Maria 

potrząsnęła  lekko  głową,  lecz  uśmiechała  się.  Ciekawe,  jak  ona  sama  zachowałaby  się  w 

takiej  sytuacji.  Chyba  jednak  nie  obyłoby  się  bez  awantury...  Uściskała  córkę  i  lekkim 

krokiem poszła przygotowywać jedzenie. 

- Oczywiście, że zaraz będzie kolacja! Ale... obawiam się, że niespecjalnie wystawna. 

Znalazłam trochę ziarna, upiekłam podpłomyków... przyniosłam wody ze strumienia! A poza 

tym mam faskę topionego masła w kuferku... 

-  A  ja  mam  coś  jeszcze -  dodał  Randar  i  wyciągnął  swój  worek.  -  Moja  zapłata  była 

dzisiaj wyjątkowo sowita. Patrzcie, wędzone mięso, fasola i owsiane ciasto! 

Sunniva krzyknęła z zachwytu, od wielu tygodni nie próbowała tak pysznego jedzenia. 

Rozsiedli  się  przy  stole,  śmiali  się  i  żartowali,  nastrój  panował  taki,  jakby  wszyscy 

czworo zjedli razem setki posiłków i od dawna mieszkali pod jednym dachem. 

Niewidzialna,  ale  wyraźnie  obecna  więź  pomiędzy  Randarem,  siedzącym  w  jednym 

końcu stołu, a Marią na drugim, żarzyła się w półmroku izby niczym ogień... 

Na stole ustawiono trójramienny świecznik z jesionowego drewna. 

background image

Randar  sam  go  wyrzeźbił,  a  zręczne  palce  Joranda  wykuły  żelazne  podstawki,  w 

których ustawiało się świece. Niestety, udało się znaleźć tylko dwie i obie przeznaczono na tę 

uroczystą okazję. 

Sunniva czuła się znakomicie, wkrótce jednak powieki zaczęły jej ciążyć i oparła się o 

ławę.  Z  uszczęśliwionym  uśmieszkiem,  jaki  świadczy  o  pełnym  żołądku,  siedziała 

przysypiając, gdy tymczasem rozmowa dorosłych toczyła się żywo. Dziewczynka śniła, choć 

na dobre nie zasnęła. 

Tak przyjemnie jej i matce nie było od czasu, gdy tatuś... 

Nie, nie wolno teraz myśleć o tacie. Bo zaraz zrobi się smutno. 

Sunniva  pochyliła  się,  złożyła  dłonie  i  odmówiła  pośpieszną  modlitwę  za  zmarłych. 

Maria spostrzegła to, wiedziała, o co chodzi. 

Ole również zauważył, że w oczach dziewczynki pojawił się smutek, i wziął Sunnivę 

za rękę. 

-  Posłuchaj  no,  moja  panno,  mam  dla  ciebie  -  wiadomość.  Właśnie  się  rozpoczął 

wiosenny jarmark w Kaupanger, mnóstwo łudzi, mnóstwo ciekawych rzeczy do oglądania, a 

może nawet do kupienia. Gdybyś zechciała mi towarzyszyć i trochę pomóc, to dostaniesz ten 

pieniążek! Dziewczynka rozbudziła się na dobre, oczy zrobiły jej się wielkie. 

-  Ooo!  Jarmark!  Już  o  tym  słyszałam,  podobno  tam  jest  bardzo  wesoło!  Są  nawet 

małpy i grajkowie, a tak że piękne panie i dzieci, które mówią bardzo dziwnie! Mamo, mogę 

jechać? Mamo, pozwól! 

Twarz  dziewczynki  mieniła  się  z  nerwowego  oczekiwania.  Maria  nie  odpowiadała, 

droczyła się trochę z córką, widok ogromnego podniecenia dziecka sprawiał jej przyjemność. 

-  Cóż...  jeśli  Ole  chce,  żebyś  mu  towarzyszyła...  Jeśli  obiecasz,  że  będziesz  się 

zachowywać grzecznie... 

- Tak, tak! Będę grzeczna i przydatna! 

- Hm. W takim razie możesz jechać. Ale nie wolno ci odchodzić od niego ani na krok, 

pamiętaj, że na jarmark do Kaupanger ściągają różnego rodzaju ludzie! Obce łodzie... oszuści 

i złodzieje! 

-  On  mnie  przypilnuje.  Prawda,  Ole?  Stary  człowiek  uścisnął  mocno  miękką  rączkę 

Sunnivy. 

- Oczywiście. Nikt się nie odważy podejść do ciebie zbyt blisko, jeśli przy będziesz w 

łodzi Olego - Miedziaka. 

- No to w porządku. Jak długo was nie będzie? 

background image

-  Myślę,  że  jakiś  tydzień.  Pewnie  wybierzemy  drogę  przez  fiord  wokół  Maisen,  to 

szybciej,  a  poza  tym  nie  będziemy  musieli  w  Eidet  pożyczać  konia.  Jeśli  utrzyma  się  taki 

wiatr jak dzisiaj, dotrzemy do Kaupanger, zanim się ściemni. 

- Tam jest podobno pięknie - mruknęła Maria. Niewiele jednak miała do powiedzenia 

oprócz tego, co mówiła jej matka. 

To  'właśnie  do  Kaupanger  przyjechała  Liv  któregoś  razu,  również  ją  przywiózł  Ole. 

Młoda, okropnie przez los potraktowana dziewczyna ze swoim nowo narodzonym dzieckiem 

przy  piersi  w  mroźną  zimę.  A  tam  Ole  został  napadnięty  i  Liv  uciekała  w  panice  przez  las. 

Wtedy spotkała Joranda, przybranego ojca Randara. 

Kiedy  Sunniva  znalazła  się  już  w  łóżku,  rozmowa  między  dorosłymi  również 

przycichła. 

Ole ziewał, choć wieczór nie był jeszcze późny. Maria wstała, by schować jedzenie, te 

resztki, które jeszcze zostały. 

Jak Randar sobie radził? Wszystko  w tym domu  było puste, pusty spichlerzyk, puste 

skrzynie, a w lamusie wisiało tylko kilka ogołoconych z mięsa kości. 

Czy grozi im głód? Panował właśnie przednówek, i zwierzęta, i ludzie jadali za mało. 

Na  szczęście  jednak  w  stodole  było  pod  dostatkiem  siana  i  liści  dla  stojącego  w  obórce 

inwentarza.  Może  udałoby  się  wymienić  trochę  paszy  za  jakieś  zwierzę  nadające  się  do 

zabicia. 

Maria pamiętała owce, które ze sobą zabrała, nie zniosły mrozu i wilgoci i zamarzły. 

Gdyby tak teraz miała choć kilka owiec! I trochę ziarna, oczywiście. Jak to dobrze, że wróciły 

powszednie zmartwienia! 

Myśli w jej głowie wirowały, nie była w stanie pojąć żadnej z nich ani zatrzymać jej 

na dłużej niż sekundę. 

Całą swoją istotą odczuwała tylko jedno: 

Dzisiejszej nocy zaśnie w ramionach Randara. 

Nie, chyba nie będzie spać! 

Będzie leżeć obok niego i rozkoszować się jego  zapachem, dotykiem jego skóry pod 

palcami, smakiem jego warg. 

Będzie nasłuchiwać jego oddechu, czuć bicie jego serca w szerokiej piersi, bawić się 

delikatnie  małymi  loczkami,  które  zawsze  tak  samo  zaskoczona  odnajdywała  na  jego  karku 

pod włosami przypominającymi potarganą końską grzywę. 

Tej nocy nie straci ani jednej sekundy na spanie! 

background image

Zdenerwowani niczym młoda para w noc poślubną wsunęli się w końcu pod okrycia. 

Jakie to niezwykle nie musieć się śpieszyć, jakie niezwykłe wiedzieć, że mają przed sobą całą 

noc, jutrzejszy dzień, całe życie. 

Maria była pewna, że on również tak to odczuwa, leżał ciepły i spokojny przy niej, z 

jej  głową  na  swoim  ramieniu.  Twarze  znajdowały  się  tuż  obok  siebie,  wargi  Randara 

leciuteńko muskały policzki ukochanej. 

Wciąż jeszcze między nimi znajdowały się niewypowiedziane słowa. 

Maria  wiedziała,  że  Randar  musi  jak  najszybciej  poznać  jej  ponurą  historię,  bała  się 

jednak,  że  znowu  trzeba  będzie  przejść  przez  te  okropne  tygodnie.  Najchętniej  zostawiłaby 

wszystko  za  sobą,  zapomniała  o  tym,  jak  ludzie,  którym  wierzyła,  których  znała,  nagle 

odwrócili się do niej plecami. Jakie to gorzkie. 

Ale też zrozumiale, trzeba to przyznać. 

Pisane i niepisane reguły życia wymyślono po to, by większość ludzi mogła czuć się 

bezpiecznie. By wiedziała, jak oceniać różne zachowania i postępki. 

To  jednak  wymaga  ofiar  i  wszyscy  wyróżniający  się  natrafiają  na  żelazne  zasady, 

które tradycja tworzyła przez setki lat. 

Bez dłuższych wstępów opowiedziała Randarowi o samobójstwie Mogensa. 

-  Wybrał  śmierć,  chciał  zwrócić  mi  wolność.  Ręce  Randara  zesztywniały,  wyczula 

drganie jego mięśni i cieszyła się, że leżą w ciemności. 

-  Boże  drogi...  co  za  człowiek  -  jęknął  w  końcu  ze  zdumieniem,  pomieszanym  z 

szacunkiem. 

-  Tak,  on  był...  wyjątkowy  -  przyznała  Maria  ze  smutną  czułością.  Randar  oddychał 

wolno. 

-  Wiem,  że  go  kochałaś,  potrafię  się  z  tym  pogodzić.  Było  mi  trudno,  kiedy  żył,  był 

moim  rywalem.  Wiedziałem,  że  jego  wspomnienie  pójdzie  za  tobą  i  będzie  stało  pomiędzy 

nami aż do jego śmierci. Ze pozostanie żywy przynajmniej w twoich myślach. I w moich... 

-  To  bardzo  mądre,  Randar,  choć  nie  potrafię  znaleźć  słów,  by  opisać  moją  rozpacz, 

kiedy cię tamtej nocy nie zastałam na umówionym miejscu. 

-  Ja  wiem...  ukochana...  Pocałował  ją  delikatnie,  tak  dobrze  znała  jego  wargi,  takie 

wrażliwe, przytuliła się do niego mocno. Cofnął się mimo woli. Chciał najpierw dowiedzieć 

się wszystkiego. 

- I wtedy do domu wróciła Cecilia, starsza córka Mogensa. Ona... ja... my obie nigdy 

nie byłyśmy bardzo zaprzyjaźnione. Ale nie myślałam, że okaże się taka straszna, że nosi w 

background image

sobie  tyle  goryczy,  zła  i  zazdrości.  Ona  nas  wyrzuciła  z  domu,  Randarze.  Dobrała  sobie  do 

pomocy zimnokrwistą rybę, czyli naszego wikariusza, i odebrali nam wszystko... 

- Chyba wdowa po pastorze nie musi się podporządkowywać nowemu proboszczowi? 

- Oczywiście, ale to nie o to chodziło. Oni... wynaleźli, że... tak urządzili wszystko, by 

mogli  mnie  oskarżyć  przed  prawnikiem.  Dowiedli,  że  byłam  nałożnicą  Mogensa,  a  nie  jego 

ż

oną... Randar wsparł się na łokciu, ciężko dyszał przerażony. 

-  Jak  oni  mogli?  Maria  znużonym  głosem  opowiedziała  o  księdze  kościelnej,  o 

ś

wiadkach i pastorze, którzy umarli, o niezwykłym, na •wpół potajemnym ślubie. 

Randar nie posiadał się z oburzenia na taki podstęp. Po chwili opanował się, pogłaskał 

ją  delikatnie  po  włosach.  W  mroku  dostrzegał  tylko  zarys  pięknego  profilu,  jej  mały,  prosty 

nos. Włosy jednak lśniły nawet w tym marnym świetle, leżały na poduszce niczym mieniąca 

się kaskada. Oczy również połyskiwały, najwidoczniej były wilgotne. 

On  sam  poczuł  łzy  w  oczach  i  przycisnął  do  siebie  Marię,  która  tymczasem 

opowiedziała mu o tym, jak chodziła napiętnowana pośród dawnych przyjaciół. Teraz obie są 

biedne. Biedniejsze niż on, bo on nie miał żadnych przyjaciół, których mógłby utracić. Zosta! 

tylko Ole. 

On jest jak kamień, to człowiek, który niczego nigdy się nie lękał. 

A  Randar  przez  cały  czas  tkwił  tu  w  domu i  tęsknił  za  Marią,  nie  mając  pojęcia,  jak 

bardzo ona go potrzebuje. 

-  My  natomiast  czekałyśmy  na  Olego  -  rzekła  po  prostu.  -  Wiedziałyśmy,  że 

przyjedzie i zabierze nas do ciebie... 

-  Na  wszystkie  dobre  moce,  nie  pojmuję,  jak  ty  to  wytrzymałaś!  Ty,  taka  troskliwa, 

która bez żadnej zapłaty pracowałaś ponad siły, za własne pieniądze pomagałaś tym ludziom! 

Tak samo jak twoja matka... Czy naprawdę nie ma na tym świecie sprawiedliwości? 

- Owszem. Jest sprawiedliwość. - Uśmiechała się z ustami przy jego skórze. Czuła, że 

jego  mięśnie  się  napinają,  że  Randar  jej  pożąda.  -  Czyż  nie  leżymy  tutaj  objęci?  Czegóż 

innego  mogłabym  pragnąć  prócz  radości,  że  jesteś  blisko?  Nie  potrzebuję  nikogo  innego  - 

szeptała uwodzicielsko w mrok. 

Teraz  ona  pochylała  się  nad  nim,  jej  włosy  spływały  na  jego  twarz  i  szyję.  Wargi 

Marii  odnajdywały  drogę  od  ust  w  dół,  rozpoznawały  każdy  zakątek  ciała  Randara.  Pewna 

siebie dłoń przesuwała się po nagich piersiach, odnalazła poskręcane włosy i bawiła się nimi, 

krótkie paznokcie z miłością delikatnie drapały jego skórę. Randar czuł jej policzek na swoim 

płaskim brzuchu, czuł również gorący oddech, który wprawiał jego ciało w drżenie. Ani jedno 

background image

miejsce na skórze tego mężczyzny nie było jej obce, prowadziła dalej swoją grę, a jego ciało 

napinało się i wstrzymywało oddech. 

-  Kocham  cię,  Mario...  Słowa  niczym  podmuch  wiatru  w  gorący,  letni  wieczór. 

Cichutkie  miłosne  wyznania,  równie  rozkoszne  jak  słodkie  wino  dla  spragnionych  ust. 

Upajała się nimi, całą duszą wsłuchiwała się w pulsujące ciało. 

- Moja najdroższa... dziękuję ci, że jesteś. 

Pozwoliła,  by  odwrócił  ją  na  bok,  wkrótce  leżeli  znowu  z  przytulonymi  do  siebie 

twarzami, delikatny kobiecy policzek przy klującym krótkim zaroście. 

Ukryła  nos  w  zagłębieniu  koło  jego  ucha,  tam  zarost  był  delikatniejszy  i  zwijał  się 

lekko. Wąchała. Smakowała. To był on. Ciężki, dosyć ostry zapach mężczyzny. 

Słodkawy, pomieszany z zapachem morskiej wody. 

Czasami intensywny, innym razem delikatny niczym u noworodka. W odpowiedzi na 

pieszczoty przesuwał językiem po szyi ukochanej, a potem w dół ku piersiom, i dalej. 

Dwie  pary  rąk  głaskały  i  dotykały  bez  pośpiechu.  Każda  pieszczota  była  najpierw 

zapowiadana, dawali sobie oboje czas na to, by tęsknić. 

I tęsknota narastała w nich z każdym najmniejszym drgnieniem, teraz zmysły przejęły 

kontrolę nad wydarzeniami, kochankowie poruszali się rytmicznie, jak w spazmach. 

Maria nie wiedziała już, gdzie kończy się jej ciało, a zaczyna jego. 

W jakiejś chwili spojrzała mu w oczy i wydało jej się, że może zaglądać w najgłębiej 

ukryte zakamarki jego duszy. 

Czy rzeczywiście tak było? 

Czy naprawdę zna nie tylko jego ciało, lecz także myśli? 

Leżeli całkiem dla siebie odkryci, nadzy, tylko skóra ich dzieliła. 

-  Jesteśmy  jak  dwie  części  jednej  całości,  rozumiesz  to?  Wszystko  w  nas  do  siebie 

pasuje... Nie możemy bez siebie żyć... 

Maria przyjęła i jego słowa, i jego ciało z tą samą, pełną szczęścia radością. Nie miała 

jednak  siły,  by  mu  odpowiedzieć,  mogła  jedynie  przylgnąć  do  niego  jeszcze  bardziej,  wyjść 

mu na spotkanie tak gwałtownie i intensywnie, że wkrótce poprowadził ją w krajobrazy poza 

najwyższym uniesieniem. 

Powoli  dochodził  znowu  do  siebie,  opadł  na  nią,  ogarnięty  trudnym  do  pojęcia 

spokojem. 

Było tak, jakby wrócił do domu po długiej, niebezpiecznej podróży. 

background image

Leżał  i  gładził  jej  twarz  wilgotną  od  świeżego  potu,  śliskiego  i  gorącego.  Włosy 

również  były  mokre  aż  po  same  korzonki,  Randar  wiedział,  że  jutro  namęczy  się  biedaczka 

bardzo, by rozczesać pozlepiane kosmyki. 

Poczuł, że jej piękne rzęsy drgają, gdy ich dotyka, odgadywał w ciemnościach, że usta 

układają  się  do  uśmiechu.  Ona  wzdychała  głęboko  z  wielkim  zadowoleniem,  całowała  jego 

ręce i wciąż tuliła się do niego niczym kociak do piersi matki. 

Rozgrzane ciała odpoczywały. Wszystko w nich zastygło niemal w bezruchu. 

Na zewnątrz słychać było tylko szum wodospadów, które powiększały się z chwili na 

chwilę. W górach topniał lód, każdego dnia płaty śniegu na halach robiły się mniejsze. 

Idzie  lato,  pomyślał  Randar,  i  nigdy  jeszcze  nie  doznał  tak  gwałtownego  szczęścia 

wobec tego prostego faktu. Maria zasnęła. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

Tydzień,  który  mieli  dla  siebie,  wykorzystywali  na  zabawy  niczym  cielęta 

wypuszczone na porośnięte wiosenną zieloną trawą łąki. Tylko ptaki i pękające pączki brzóz 

były świadkiem ich miłosnego szaleństwa. Cieszyli się jak dzieci ciepłą wiosną, wchłaniali w 

siebie  słoneczne  promienie,  radowali  się  świeżo  uwolnioną  od  śniegu  i  mrozu  ziemią. 

Chodzili do lasu, badali dalej położone i bardziej niedostępne części swojego  gospodarstwa. 

Oglądali piękne gniazdka ptasie, widzieli jaskółki, jak rozszczebiotane latają między domem 

a szopą na siano. 

Kochali  się  gwałtownie,  jak  szaleni,  niekiedy  było  to  niczym  perlisty  śmiech,  innym 

razem jak czuły  podmuch z dalekiego świata. Maria dobrze  wykorzystywała dane jej dni, w 

każdej chwili cieszyła się tym niemal zbyt pełnym szczęściem. Pracowali razem, tryskali siłą i 

odwagą, mimo że sypiali nie więcej niż po cztery godziny. Zwłaszcza teraz, kiedy - wszystko 

między nimi zostało wyjaśnione, doba wydawała się zbyt krótka. 

Rozmowy w ciemnościach, kiedy nasycone ciała odpoczywały, tworzyły między nimi 

nowe więzy. 

Maria  opowiadała  o  swoim  nie  znanym  mu  życiu  na  probostwie,  on  słuchał  jej  bez 

zazdrości  i  z  nieustannym  zainteresowaniem  dla  świata  innych  ludzi.  Chciał  słuchać  o 

pięknych salonach, o domach urzędników. 

Wypytywał  o  to,  jak  oni  żyją,  a  jak  żyją  zwyczajni  śmiertelnicy,  Maria  śmiała  się, 

komicznie  naśladowała  ludzi,  których  znała,  parodiowała  ich,  by  ożyli  przed  oczyma 

Randara.  Zauważyła,  że  wspomnienia  stają  się  mniej  groźne,  kiedy  dzieli  je  z  ukochanym. 

Stwierdziła też, że jego śmiech i proste komentarze sprawiają, iż wydarzenia w  Lyster zdają 

się  teraz  daleką,  pozbawioną  znaczenia  nieprzyjemnością.  Opowiadała  też  o  izbie  chorych. 

Randar  widział,  że  staje  się  smutna  i  zraniona  na  myśl  o  tym,  iż  piękny  budynek  został  z 

pewnością  przemieniony  na  magazyn  albo  szopę  na  siano...  Słuchał  zdumiony  o  licznych 

dramatycznych  wydarzeniach,  a  kiedy  mówiła  o  młodym  chłopcu,  który  o  mało  nie  stracił 

nogi, Randar kiwał głową w ciemnościach. 

- Jakie to okropne. Maria otworzyła oczy. Coś nieprzyjemnego zawisło w powietrzu, 

nie chciała, by zniszczyło atmosferę. Mruknęła tylko: 

- Tak, wiem, o czym mówisz. Randar skinął głową. 

Kat był ostatnią nadzieją, kiedy ktoś uległ wypadkowi i groziła mu gangrena. Nikt nie 

umiał  tak  jak  on,  fachowiec,  odciąć  nogi  lub  ręki  i  potem  skutecznie  zatamować  krwotoku. 

background image

Rozpalone  do  czerwoności  żelazo  kata  albo  wrzący  olej  to  ponure  i  nieprawdopodobnie 

bolesne  doświadczenie.  Większość  pacjentów  jednak  przeżywała,  jeśli  tylko  byli  zdrowi  i 

silni. 

Ale  nawet  takie  szczególne  zadania  nie  przyczyniały  się  do  zmiany  opinii  na  temat 

mistrza i ludzie nadal okazywali mu pomieszaną ze strachem pogardę. Randar opowiadał jej o 

okolicy. 

Znał parafię Sogndal równie dobrze jak lensman, schodził ten teren wzdłuż i wszerz, 

bywał też w sąsiednich parafiach. 

Mówił  o  opuszczonych  zagrodach,  które  teraz  zaczynano  odbudowywać.  O  coraz 

większym  bogactwie,  o  majątkach,  które  zostały  podzielone,  a  teraz  zapewniają  dobrobyt 

wielu ludziom. W ich parafii było tylko dwóch wyższych urzędników, wójt i pastor. Oprócz 

nich  dwóch  lensmanów,  jeden  w  Norum  i  jeden  w  samym  Sogndal.  Do  Norum  należało 

również Fardal, Fimreite i Kaupanger. Meisterplassen, ulokowane pośrodku, nie należało do 

ż

adnej  parafii.  Randar  opowiadał  też  o  Kaupanger,  gdzie  teraz  Sunniva  prawdopodobnie 

przeżywa  bardziej  fantastyczne  rzeczy,  niż  Maria  może  sobie  wyobrazić.  Ole  miał  ją  zabrać 

do  samego  pałacu,  gdzie  przepych  i  bogactwo  były  większe  niż  w  jakimkolwiek  innym 

miejscu  nad  fiordem.  Duży  dwór,  który  w  swoim  czasie  musiał  przejąć  wójt  Gjode,  wciąż 

jeszcze  był  najpiękniejszy  w  całym  dystrykcie.  Otoczony  wspaniałym  ogrodem,  ziemie  nad 

fiordem  urodzajne.  Gospodarstwa  przeważnie  radziły  sobie  bardzo  dobrze,  w  okolicach 

Kaupanger  i  Sogndal  nawet  pszenica  miała  dobre  warunki.  A  wokół  rozciągały  się  rozległe, 

potężne lasy, także najlepsze w całym dystrykcie. 

Mieszkało  tu  również  paru  obywateli,  którzy  przeprowadzili  się  z  Bergen,  kilku 

byłych  żołnierzy  z  żonami,  różnego  rodzaju  rzemieślnicy.  Tutejsi  szkutnicy  cieszyli  się 

znakomitą  opinią,  każdej  wiosny  w  Eidet  budowano  co  najmniej  tuzin  lodzi  do  żeglugi  po 

wodach fiordu. 

Podatki  nie  były  bardziej  uciążliwe  niż  w  innych  miejscach,  wprost  przeciwnie,  wójt 

nie  należał  do  najgorszych.  Nieraz  pisywał  w  imieniu  chłopów  błagalne  listy  do  króla, 

prosząc go o cierpliwość i wyrozumiałość, „bo tu nie ma wielkiego bogactwa do zabierania...” 

Randar  barwnie  opisywał  wydarzenia  z  tingów,  gdzie  dwa  razy  do  roku  nieszczęśliwi  i 

pokrzywdzeni mogli dochodzić swoich spraw. Zamilkł nagle, Maria spostrzegła, że popadł w 

zadumę. 

- Co się stało? Dlaczego nic nie mówisz? Nie popatrzył jej w oczy, choć majowa noc 

była dostatecznie jasna. Odwrócił się do ściany i powiedział cicho niemal zawstydzony: 

background image

-  Czy  wiesz,  jakie  popełniliśmy  przestępstwo?  Maria  rozumiała,  co  ma  na  myśli, 

dobrze znała kary za cudzołóstwo. Ale czy to jest przestępstwo? Nie, nie chciała przyjąć tego 

do wiadomości. 

-  To  zależy  od  prawa  -  zaczęła  wolno.  -  Moje  prawo  w  każdym  razie  na  coś  takiego 

zezwala.  Nie  mam  żadnych  wątpliwości,  że  staram  się  być  tam,  gdzie  jest  mój  dom.  Czy 

należy niszczyć statek tylko dlatego, że szuka swojej przystani? Czy należy karać ptaki za to, 

ż

e  każdej  wiosny  uszczęśliwione  wracają  do  domu,  porzucając  południowe  rejony?  Czy 

można sądzić słońce za to, że każdego ranka wstaje i pokazuje nam swoje ciepłe oblicze? 

Klasnęła  w  dłonie,  mówiła  z  zapałem,  rozgorączkowana,  Randar  musiał  się 

uśmiechnąć na te jej pompatyczne, poetyckie porównania. 

Cała Maria. Wymyśliła nawet własne prawa i żąda, by oceniano ją według nich. 

Chwycił gestykulujące dłonie i przygarnął ją do siebie. 

Blisko, blisko między nimi znajdowała się tylko cieniutka tkanina. 

Czul  jej  piersi,  delikatne  udo  wsunęło  się  pomiędzy  jego  nogi,  jej  ramiona 

obejmowały go z siłą, której nigdy nie mógł się nadziwić. 

- Jesteś piękna, moja ukochana - szepnął, jak gdyby ten fakt mógł usprawiedliwić ich 

postępki. 

Nie zniosłabym... gdybym cię miała znowu utracić. Randar zacisnął oczy, skrzywił się 

boleśnie na myśl, że Maria mogłaby stawać na tingu, rozebrana do naga i spływająca krwią na 

oczach tak zwanych porządnych ludzi. 

- Nie odważą się badać, co nas łączy. Dlaczego mieliby zaczynać właśnie teraz? Nigdy 

przecież nie chcieli przyjąć cię do swojej społeczności, nie wpuszczają cię nawet do kościoła i 

wójt też cię nie uznaje. Dla nich nie istniejesz, dlaczego teraz mieliby otwierać swoje księgi i 

wskazywać nam, jak mamy żyć? 

-  Dlatego,  że  nastały  nowe  czasy.  Dlatego,  że  ostatniej  zimy  zagadnął  mnie  sarn 

dzwonnik.  Powiedział  mi,  że  proboszcz  wspomniał  o  mojej  skromnej  osobie  i  o  tym,  że 

narażam  duszę  na  potępienie.  Napomknął  też,  że  za  kilka  talarów  złożonych  w  ofierze  na 

kościół  lub  za  inny  wartościowy  dar  mógłby  wpisać  moje  nazwisko  do  ksiąg  parafialnych  i 

zapewnić  w  ten  sposób  zbawienie  mojej  duszy.  Miało  to  chyba  coś  wspólnego  z  tamtą 

niezwykłą  sprawą  sądową,  nieczęsto  się  zdarza,  że  uwalnia  się  kata  tylko  dlatego,  iż  jakieś 

dziecko miało widzenie, oznaczające bezpośrednią interwencję Boga! 

- Taak... to znak nowych czasów, tak. I co ty zrobiłeś? 

-  Nic.  Dlaczego  miałbym  wyrzucać  moją  nędzną  zapłatę  na  wątpliwą  sprawę 

przyszłego  zbawienia?  Ono  podobno  nie  jest  do  kupienia,  w  co  pozwalam  sobie  wierzyć.  A 

background image

kiedy przyjdzie mój czas, mogę równie dobrze leżeć tu taj w zagajniku, jak i w poświęconej 

ziemi,  prawda?  Spoglądał  na  nią  ukradkiem,  chciał  zobaczyć,  jaka  będzie  jej  reakcja. 

Wiedział, że mimo wszystko Maria przyzwyczajona jest do innego sposobu myślenia. 

Maria zastanawiała się, widział na jej czole zmarszczki i niemal słyszał, jak pracuje jej 

mózg... W końcu spojrzała na niego. 

- Randar, rozumiem cię bardzo dobrze. Ale czy nie sądzisz... nie uważasz, że mogłoby 

się opłacać wyjść pastorowi na spotkanie i ukorzyć się trochę? 

- Dlaczego? - zapytał niewinnie, pełen napięcia zastanawiał się, czy ona myśli o tym 

samym co on. 

Rany  boskie,  jak  mu  to  powiedzieć?  Wydaje  się  to  takie...  niekobiece,  takie 

wyrachowane. 

- Owszem... dlatego... że ja zawsze pragnęłam mieć z tobą dziecko... 

Spojrzenie Randara złagodniało, chwycił Marię  w ramiona, kołysał ją przez chwilę z 

wielką czułością. 

- Mario, żebyś wiedziała, jak pragnąłem usłyszeć te słowa... gdybyś wiedziała, od jak 

dawna o tym myślę. Musiałem to usłyszeć od ciebie, tyle w ostatnich czasach rozmyślałem o 

przyszłości, pragnę przyszłości! Razem z tobą. I z naszym synem... 

- Albo z córką - przerwała mu Maria. 

- Albo z całą dziesiątką - „wybuchnął śmiechem. 

-  No,  no,  tylko  nie  przesadzaj.  Pamiętaj,  że  jestem  starą  kobietą,  że  mogę  zdążyć 

urodzić ci nie więcej niż troje, no, może czworo! 

-  Jesteś  młoda,  pełna  życia,  a  twoje  ciało  jest  silniejsze  od  mego!  A  poza  tym  masz 

wielkie  serce,  masz  sumienie  i  czułość  dla  wszystkich  małych  i  pokrzywdzonych.  Jesteś 

wspaniałą matką, widzę to, bo patrzę na Sunnivę. 

Przyjęła  jego  komplement  i  nagle  poczuła  bolesny  skurcz  w  sercu.  Córka  jest 

wspaniała,  to  prawda,  I  jak  niezwykle  łatwo  jest  z  nią  postępować.  Maria  znała  wielu 

młodych ludzi, których taki kryzys, jaki w ostatnim czasie przeżyła Sunniva, okaleczyłby na 

całe  życie.  Zdarzało  się  jednak,  że  Maria  odczuwała  bolesny,  głęboki  lęk,  jakieś  groźne 

uczucie, coś mrocznego i niejasnego w głębi serca, kiedy myślała o córce. 

Sunniva była po prostu zbyt odporna. Zbyt podporządkowana. Przyjmowała wszystko 

ze spokojem, który nie sprawiał wrażenia normalnego. 

Maria  wiedziała,  że  dziewczynka  nie  będzie  przeżywała  tych  wątpliwości  i  tych 

wewnętrznych konfliktów, które ona sama musi przez cale życie rozstrzygać. 

background image

Nie podobało jej się, że osobowość córki tak bardzo różniła się od jej własnej. Niemal 

nie  dostrzegała  w  tym  dziecku  żadnego  podobieństwa  do  siebie,  czasami  tylko  jakieś  lekkie 

podobieństwo do Mogensa. 

Wiedziała również, że dziecko zniosłoby cierpliwie utratę matki, nie pogrążyłoby się z 

tego powodu w rozpaczy. Serce Marii drżało, czuła, że ogarniają uczucie podobne do gniewu. 

Ale czyż nie powinno jej to uspokajać, zamiast wywoływać oskarżenia? 

Nie chcę już o tym - więcej myśleć, Sunnivie jest dobrze. Nigdy się nie użalała, że tak 

rzadko widuje inne dzieci, inne dziewczynki, że nie ma przyjaciółki. 

Ale nadchodzą nowe czasy, myślała Maria. 

Już nadeszły. 

W  ciągu  tego  lata  Maria  i  Randar  odnieśli  wiele  małych  zwycięstw.  W  oborze 

pojawiły się dwie nieduże krowy, obie wychudzone i ponad pięcioletnie. Teraz wychodziły na 

pastwisko  i  nabierały  ciała  dzięki  soczystej  trawie,  lecz  wymiona  zwisały  pod  brzuchami 

niczym  puste  worki.  Maria  jednak  widziała,  że  są  to  silne,  dobre  zwierzęta,  cierpliwe  i 

łagodne.  Jesienią  będą  się  dobrze  doić,  muszą  tylko  dostać  odpowiednio  dużo  paszy,  no  i 

przeżyć  wycielenie.  Z  radością  zbierała  siano  i  liście  dla  zwierząt,  cieszyła  się,  patrząc,  jak 

Meisterplassen powoli staje się gospodarstwem, z którego będzie można wyżyć. 

Randar  kupił  pięć  owiec  i  dużą,  silną  kozę,  a  w  domu  wybuchł  entuzjazm,  kiedy 

któregoś  dnia  wrócił  do  domu,  niosąc  starannie  przykryły  koszyk.  Sunniva  odchyliła 

przykrycie  i  zrobiła  wielkie  oczy,  gdy  usłyszała  cieniutkie  głosiki  dochodzące  z  koszyka. 

Dziesięć  małych  puchatych  kulek  tuliło  się  do  siebie,  niektóre  białe,  inne  szare,  a  jedno 

złocistożółte. Wszystkie miały żółte dziobki i szare, niezdarne małe nóżki o czterech palcach. 

Kurczęta! 

- O, Randar, jak wspaniale! Teraz będziemy mieć jajka do wypieków i do smażenia! 

Więcej  jajek  niż  zdoła  my  zjeść.  Randar  chwycił  ją  wpół,  uniósł  i  okręcił  się  parę  razy,  a 

nieprzyzwoicie  krótkie  spódnice  furkotały  w  powietrzu,  po  chwili  miska  z  kaszą  spadła  z 

ławy. 

-  Nie  tak  prędko,  kochanie!  Jeśli  będziemy  mieć  pecha,  to  co  najmniej  połowa  tych 

maleństw  okaże  się  kogutami!  Teraz  nie  można  tego  jeszcze  sprawdzić.  Ale  wymieniłem  je 

korzystnie,  dałem  za  nie  tylko  sak  do  łowienia  ryb  z  rzeźbioną  pokrywą.  Mam  ich  jeszcze 

dużo, ludzie najwyraźniej lubią te saki... chociaż to ja je robię. 

- Jesteś bardzo zdolny, mój kochany, i ludzie to rozumieją. A ja nie poddam się aż do 

dnia,  kiedy  wszyscy  w  okolicy  będą  zabiegać  o  to,  by  mieć  rzeczy,  które  zrobił  Randar 

Meisterpłass. 

background image

Potrząsnął  głową  na  te  słowa,  musiał  jednak  przyznać,  że  coraz  częściej  mieszkańcy 

wsi  odpowiadają  na  jego  pozdrowienia,  a  nawet  od  czasu  do  czasu  zamieniają  z  nim  parę 

ż

yczliwych zdań. 

Jakby łagodniejsze wiatry zaczęły wiać nad Meisterplassen, a może to wiosna skłania 

ludzi,  by  myśleć  bez  gniewu  i  nienawiści,  a  koncentrować  się  raczej  na  przygotowywaniu 

jedzenia?  Krótkie  północne  lato  oznacza  dla  nich  życie  lub  śmierć,  tylko  po  jego  plonach 

mogą przewidywać, czy przetrwają zimę. 

Maria policzyła pieniądze, które przyniosła w woreczku. Było tego trzydzieści osiem 

talarów i parę szylingów. 

Kiedy nadeszła jesień, Randar wziął gotówkę i pojechał kupić ziarno. 

Przywiózł jęczmień na kaszę i piwo, owies na chleb i żyto na podpłomyki. Kupił też 

miarkę pszenicy najlepszego gatunku i zawiózł ją do dużego młyna przy wodospadzie. Maria 

cieszyła  się,  że  upiecze  ciasto  na  Boże  Narodzenie,  pachnące  pszenne  placki,  nadziewane 

gotowanymi  jabłkami  i  być  może  nawet  posłodzone.  Ole  pokazał  się  tego  lata  tylko  raz, 

ż

eglował  do  Bergen  na  polecenie  lensmana.  W  jego  łodzi  umieszczono  skrępowanego  na 

ś

wiński sposób, to znaczy  ze związanymi rękami i nogami, przestępcę, dodatkowo przykuto 

go jeszcze do burty. 

-  Wiozę  nieszczęśnika  do  więzienia  w  Bergen.  Z  pięcioletnim  wyrokiem.  Spłodził 

dziecko ze swoją bratową, drań... kobieta mówi, że chciał je zamordować! 

Ole  często  podejmował  się  takich  zadań,  wzywano  go  zawsze,  gdy  lensman  sam  nie 

miał odwagi wyprawić się w długą drogę z groźnym przestępcą, gwałcicielem lub psychicznie 

chorym.  Ole  znakomicie  dawał  sobie  z  nimi  radę.  Nie  odmawiał  podjęcia  się  takiego 

obowiązku, nie przejmował się tym, że to bardzo nieprzyjemne i niebezpieczne towarzystwo. 

Przewoził nawet zwłoki i zdobył sobie dzięki temu opinię człowieka, którym rodzice straszyli 

dzieci. 

Mój  najlepszy  przyjaciel,  myślała  Maria,  kiedy  czarna  łódź  ponownie  odbijała  od 

brzegu i kierowała się na wody fiordu. 

Randar myślał to samo. 

Sunniva  wołała  za  nim,  przypominała,  że  obiecał  jej  przywieźć  z  wielkiego  miasta 

bluzkę. 

Uwielbiała  się  stroić,  ale  nie  narzekała,  że  wszystkie  jej  piękne  ubrania  zostały  w 

Lyster.  Wpinała  sobie  kwiaty  we  włosy,  farbowała  w  roślinnych  wywarach  spódnice,  by 

nadać im żywsze kolory. 

background image

Wyrastała z niej młoda dama, w tym najbiedniejszym z gospodarstw, które na dodatek 

leżało po niewłaściwej stronie fiordu... 

Dni  mijały  na  powszednich  troskach  i  staraniach,  Randar  często  musiał  zostawiać 

kobiety same. Maria zaczynała nienawidzić widoku lodzi kierującej się w stronę ich domu. 

Zawsze siedział w niej jakiś komornik albo rybak z Sogndal, który przybywał po kata. 

Najczęściej Randar oczekiwał tych ludzi. 

Zdarzyło się dwa razy, że musiał podróżować aż do Vik i Voss, co zajęło blisko trzy 

tygodnie,  ale  dostał  sowitą  zapłatę.  W  tamtych  stronach  nie  mieli  własnego  wykonawcy 

sprawiedliwości i uznali widocznie, że Randar Meisterplass przyda się w razie konieczności. 

Dzięki temu unikną też sąsiedztwa kata w normalnych okolicznościach. 

Randar  najchętniej  brał  teraz  zapłatę  w  gotówce  albo  w  postaci  masła  i  ziarna,  które 

łatwo było wymieniać. 

Pokupował  nowe  kosy,  sierpy  i  noże.  Kupił  też  nowy  saganek,  duży  i  błyszczący  od 

tłustego mazidła, którym go wysmarowano dla ochrony przed rdzą. Kupował często cukier w 

małych kawałkach, a raz nawet słoiczek pieprzu. 

Kuferek Marii mieścił wiele, ale często ubolewała, że naczynie z pieprzem zostało w 

Lyster. 

Prosiła Olego, by rozglądał się za nasionami, zwłaszcza na statkach przybywających z 

krajów  hanzeatyckich,  a  także  z  Hiszpanii,  Francji  i  Anglii.  Przywoziły  one  niekiedy  nowe 

gatunki roślin, a nawet nieduże krzewy i małe drzewka, które rodzą słodkie jagody i owoce. 

Maria  wypisywała  mu  nazwy  ziół,  których  najbardziej  jej  brakowało,  zamierzała 

uprawiać je tutaj metodami stosowanymi przez Liv. 

Bardzo  jej  były  potrzebne,  nie  chciała  zostać  bezradna,  gdyby  coś  miało  się 

przydarzyć.  Arcydzięgiel  posadzony  przez  Liv  rósł  w  Meisterplassen  dziko  i  rozpleniał  się 

wszędzie,  gdzie  to  możliwe,  rośliny  wysiewały  się  same  z  roku  na  rok,  a  nikt  od  dawna  ich 

nie zbierał. Teraz Maria pościnała największe, pozrywała liście i kwiaty z grubych, pustych w 

ś

rodku  łodyg.  Ugotowała  je,  a  potem  ułożyła  w  beczkach  jako  bardzo  zdrowe  warzywo  na 

zimę. 

Kapusta również tego roku obrodziła wspaniale, głowy zwijały się pięknie, były duże i 

soczystozielone. W tym roku zbiory nie zostaną uszkodzone przez robaki, których plaga, jak 

Randar opowiadał, dotknęła niemal całą okolicę właśnie ostatniej jesieni. 

Jedzenie  magazynowano  w  ziemnej  piwnicy,  gdzie  temperatura  zimą  i  latem  była 

niemal  taka  sama.  Maria  czuła  się  bezpieczna  i  zadowolona,  patrząc  na  wypełniającą  się 

piwnicę. 

background image

W zimie nie będą cierpieć głodu. 

Może  nawet  zostanie  im  trochę  dla  ludzi  w  trudnej  sytuacji.  Zanosiło  się  na  ciężką 

zimę, świadczyły o tym marne zbiory zboża i plaga kapuścianego robactwa. 

Ryby  zawiodły  także,  chłopi  wracali  do  domu  z  niemal  pustymi  łodziami,  kiedy 

skończyły  się  jesienne  połowy  makreli.  Zazwyczaj  udane  połowy  tłustych,  okrągłych  i 

połyskujących srebrnie makreli ratowały wiele biednych rodzin. Wprawdzie lepiej sytuowani 

nie jedli owej dziwnej ryby o ciemnym mięsie. Raczej tłoczyli olej z ich wątroby, który paląc 

się  wydzielał  paskudny,  kopcący  zapach  i  dlatego  najchętniej  używano  go  do  latarek  w 

oborze i stajni. 

Randar jednak postarał się również o ryby. Teraz w spichlerzu wisiały suszone dorsze, 

ś

ledzie i inne gatunki. 

Zawsze  gdy  płynął  gdzieś  łodzią,  zarzucał  haczyk  z  przynętą.  Na  ogół  łowił  w  ten 

sposób jedną czy dwie duże sztuki. Czyścił je potem i wieszał do suszenia albo gdy połów by! 

bardziej  udany,  poświęcał  dla  nich  trochę  czystej  soli.  Przygotowywali  również  własną  sól, 

woda  w.  fiordzie  bywała  w  niektórych  okresach  wystarczająco  słona.  Tworzono  niewielkie 

naturalne baseny w skałach nad brzegiem. Potem, gdy woda wyparowała, zeskrobywano sól z 

kamieni. Tak uzyskaną sól nie była jednak zbyt dobra, a poza tym nigdy nie udawało się jej 

wystarczająco oczyścić. Najlepsze gatunki soli trzeba było kupować, gruboziarnista i lśniąca 

niczym połyskliwe kryształy lodu pochodziła z mórz położonych daleko stąd. Przywożono ją 

tu w workach i beczkach, a ceny zmieniały się z roku na rok. Zwykle można było nabyć sporą 

beczkę  soli  za  cenę  jednego  cielęcia.  Maria  stawała  się  powoli  specjalistką  od  handlu. 

Odważnie chodziła do wsi, zdecydowana zapomnieć o całym złu i patrzeć ludziom prosto w 

oczy. 

Większość  odwracała  od  niej  wzrok,  lecz  ona  uśmiechała  się  również  do  nich  i 

kłaniała się uprzejmie. 

Widziała lęk w ich oczach, domyślała się, iż sądzą, że mogłaby sprowadzić na nich złe 

moce...  No  cóż,  tym  chętniej  okażą  jej  trochę  szacunku.  Wolała  to  niż  szydercze  słowa  i 

spluwanie pod nogi, co matka zawsze dzielnie znosiła. 

Maria uznała, że najlepiej jest kroczyć prosto do celu i zaczynać od samej góry. Czuła 

się  dobrze  w  przerobionej  sukni,  może  troszkę  zbyt  ciasnej  na  piersiach,  ale  o  szerokiej, 

pięknie układającej się spódnicy, falującej wdzięcznie, gdy szła drogą w stronę dworu Stedje. 

Na  włosach  zaplecionych  w  trzy  długie,  grube  warkocze,  a  potem  upiętych  wokół  głowy  w 

koronę,  zawiązała  jedwabną  chustkę.  Włosy  mieniły  się  w  jesiennym  słońcu,  Maria  swoim 

wyglądem przywodziła teraz na myśl królową. Na szyi połyskiwał łańcuszek, na palcu miała 

background image

srebrny pierścionek, który ofiarował jej Randar. Niosła koszyk pełen smakołyków, w którym 

znalazły się też dwie butelki ziołowej nalewki. Na samym spodzie leżał skórzany woreczek z 

ośmioma talarami. Odważyła się je zabrać, skoro dom pełen był jedzenia, a w zagrodzie stały 

silne zwierzęta i Randar zarabiał wystarczająco dużo, by odłożyć od czasu do czasu jedną czy 

drugą srebrną monetę. Gospodarz w Stedje był najlepszym przyjacielem proboszcza. 

Jeśli  chodzi  o  zasobność,  to  przewyższał  zarówno  pastora,  jak  i  wójta,  posiadał 

gospodarstwa  w  tej  okolicy,  jak  i  w  innych  parafiach.  Miał  swoje  udziały  w  północnych 

spółkach i był właścicielem co najmniej trzech tartaków w Skogen i Kaupanger. W wielkich 

oborach mieściło się parę tuzinów krów i cieląt oraz cztery konie. 

Już  w  izbie  dostrzegało  się  to  bogactwo,  zwłaszcza  teraz,  w  popołudniowym  słońcu, 

pięknie mieniły się ciężkie klamki u drzwi, a w oknach lśniły grube, zielone szklane szyby. 

Maria skierowała się prosto ku schodom. 

Uważała, by nie wejść do domu niczym żebraczka, musiała mu pokazać, że wie, co to 

godność i styl. 

Ludzie  gadali,  że  gospodarz  ceni  sobie  alkohol  i  że  każdej  zimy  bardzo  go  dręczy 

reumatyzm. 

W  koszyku  niosła  więc  maści  i  mikstury,  które  z  wielką  starannością  przygotowała 

właśnie dla niego. Może uda się dzięki temu zdobyć jego przychylność? 

Okazało się, że jest to możliwe. Eyliff Stedje z radością przyjął i wódkę, i lekarstwa, 

najbardziej  jednak  rozkoszował  się  widokiem  Marii,  kiedy  siedziała  swobodnie  na  pięknym 

angielskim krześle w najlepszej izbie i popijała coś tak rzadkiego i niezwykłego jak kawa. 

Starała  się  bardzo,  by  nie  krzywić  się  od  gorzkiego  smaku,  udawała,  że  od  dawna 

przywykła  do  tego  dziwnego,  czarnego  i  niesmacznego  napoju,  który  podawano  zwłaszcza 

wtedy,  gdy  gospodarz  chciał  podkreślić  swoje  bogactwo  i  pozycję  Eyliff  lubił  się  trochę 

pokazać,  lubił  być  tym,  który  przewodzi  wsi  i  może  zaprezentować  bogactwo,  jakiego 

zwyczajni ludzie nigdy nie widzieli. 

Na  honorowym  miejscu  w  jego  izbie  stała  wypchana  bestia,  którą  nazywał 

krokodylem. Na ścianach wisiały duże, wypolerowane do połysku muszkiety, o których Eyliff 

z dumą opowiadał, że należały do marszałka dworu Andersa Bille, który w 1657 roku poniósł 

kompletną  klęskę  pod  Fredriksodde.  Maria  jęknęła  z  podziwu  i  wyciągnęła  drżący  palec  ku 

zimnej stali, przesunęła delikatnie z góry na dół, patrząc przy tym gospodarzowi w oczy. 

-  No,  muszę  powiedzieć...  muszę  powiedzieć,  że ma  pan  gust  i  poczucie  wartości.  A 

jaki  oczytany  i  poinformowany!  Rzeczywiście,  można  się  naprawdę  wiele  od  pana  nauczyć, 

panie Stedje. 

background image

Eyliff  chłonął  pochwały  Marii,  jej  piękny  głos,  trudne  słowa,  które  świadczyły  o  jej 

wykształceniu. 

Zdała  mu  pokrótce  sprawę  ze  spisku,  jaki  zawiązano  przeciwko  niej  w  Lyster, 

trzepotała rzęsami, opowiadając o tym, jak zły pastor zdradził ją i oszukał. 

A  teraz  jest  tutaj,  wróciła  do  biednego  domu  swego  dzieciństwa,  który  urządziła 

najlepiej jak mogła. 

Sprawy  mają  się  jednak  tak,  że  powinna  znaleźć  nowego  ojca  dla  swojej  małej 

córeczki. 

I Randar, z którym razem dorastała, chce zapewnić jej bezpieczeństwo i utrzymanie w 

ich małym, drogim gospodarstwie. 

Tak,  jak  pan  Stedje  zapewne  rozumie,  niełatwo  jest  samotnej  kobiecie  wrócić  bez 

niczego  do  domu,  istnieją  ludzie,  którzy  niechętnym  okiem  spoglądają  na  mieszkających 

razem  młodych  ludzi,  bez  ślubu  i  w  ogóle.  Chociaż  ludzie  uważają  raczej  Randara  i  ją  za 

niemal rodzeństwo... w każdym razie nikt jeszcze nic nie powiedział. 

Oni przecież nie są jednak rodziną i najlepszym rozwiązaniem byłby ślub. 

Owszem,  gospodarz  to  rozumiał,  choć  nie  bez  żalu.  już  zdążył  się  zakochać  w  tej 

pięknej  kobiecie,  chętnie  wziąłby  i  ją,  i  jej  dziecko,  i  wszystko,  gdyby  nie  fakt,  że  już  od 

dawna miał przy swoim boku bezpiecznie się tu czującą żonę. Gdyby chociaż jeden z synów 

był w odpowiednim wieku... bardziej eleganckiej i czarującej kobiety nikt chyba nie widział! 

Byłoby co pokazać, kiedy następnym razem generał von Richter - Simc przybędzie z wizytą 

albo jeśli wyniosła szlachecka rodzina żony uzna, że warto zrobić wycieczkę do tej odległej, 

prymitywnej części kraju! 

Ale to niestety niemożliwe. Cóż za rozrzutność dawać tego anioła za żonę ponuremu, 

odpychającemu katu ! 

Eyliff rozumiał jednak, że ona wie, czego chce. 

A poza tym jej przyjaźń też jest nie do pogardzenia. 

Widać  przecież,  że  potrafi  więcej,  niż  zazwyczaj  umieją  żony  pastorów...  On  sam 

wiedział  sporo  o  jej  działalności,  pamiętał  opowiadaną  jeszcze  historię  o  jej  matce,  która 

zatamowała krwotok, kiedy gospodarz z Aaberget został przebity na wylot płozą ciężkich sań. 

Poza tym przyjemnie by było pokazać wsi, że gospodarz ze Stedje robi, co chce! 

Oczyma  duszy  widział  już,  jak  kobiety  klaszczą  w  dłonie  ze  zdumienia  i  zachwytu, 

gdyby zaprosił Marię i Randara na obiad w Boże Narodzenie... 

Eyliff jeździł sporo po świecie, w młodości poznał Bergen i Trondhjem. 

background image

Widywał  wtedy  wykonawców  wyroków  i  innych  ludzi  prawa  przy  stołach 

najwybitniejszych  ludzi. Byli  co  prawda  Niemcami,  ale  przecież  wypełniali  te  same  zadania 

co kat z Meisterplassen. 

Widocznie  tylko  tutaj  nad  fiordem  niechęć  dla  tych  sług  śmierci  była  w  ludziach 

głęboko zakorzeniona. A kto temu winien? 

Eyliff  nie  widział  powodu,  by  odmawiać  przyjęcia  podarunków  Marii.  Oboje  mieli 

różne  doświadczenia  z  kościołem  i  tymi  ze  sług  Pana,  którzy  rozdzielali  łaski...  Maria 

wyłożyła swoją sprawę. 

-  Wiem,  że  jesteście  najbardziej  wpływowym  człowiekiem  w  parafii  -  mówiła 

przymilnie  i  widziała,  że  jemu  sprawia  to  przyjemność.  -  Dlatego  chciałabym  prosić  was  o 

przysługę, a ja potrafię się odwdzięczyć. Świadomie godziła się na to, że gospodarz może źle 

zrozumieć jej słowa, po chwili jednak podjęła: 

-  Wiem,  że  każdej  jesieni  odzywa  się  wasza  ciężka  choroba,  że  jesteście  chorzy  i 

nieporadni. Chciałabym dać wam to lekarstwo, zobaczy pan, że zima będzie dużo łatwiejsza. 

A gdyby zechciał pan czekać do wiosny, przekonać się, że moje recepty naprawdę działają... 

-  Mario  Livsdatter,  ludzie  gadają,  że  wiesz,  o  czym  mówisz.  Chętnie  przyjmę 

lekarstwa i nie będę pytał, skąd pochodzą twoje potężne umiejętności. Jeśli ktoś zdoła zdjąć 

ze mnie tę udrękę, tak bym również w zimie mógł się poruszać swobodnie, to wynagrodzę go 

sowicie! 

-  Ja  nie  chcę  waszego  bogactwa,  panie.  Pragnę  pańskich  wpływów,  pańskiej  władzy. 

Wiem, że pańskie słowo skierowane do odpowiedniego człowieka może otworzyć większość 

drzwi przede mną i Randarem. 

-  Masz  rację,  niech  mnie  diabli  -  roześmiał  się,  rad  z  jej  oczywistego  zaufania.  - 

Porozmawiam zarówno z proboszczem, jak i z innymi, zadbam, by się dowiedzieli o tym, że 

byłaś  żoną  pastora.  Oni  z  pewnością  o  tobie  słyszeli,  przynajmniej  większość,  postaram  się 

jednak, by trzymali język za zębami i nie rozpowiadali, jaką naprawdę jesteś damą! 

Uśmiechnęła  się  do  niego,  zdobyła  się  na  jeden  ze  swoich  najpiękniejszych 

uśmiechów. Musiał być w gruncie rzeczy życzliwym człowiekiem, skoro tak wyraźnie dał się 

omamić odrobiną kobiecego wdzięku... 

Pozwoliła mu się pocałować w rękę na pożegnanie, najpierw nie bardzo pojmowała, o 

co mu chodzi, stanęła oniemiała i patrzyła, jak on powoli się podnosi. 

- Tak wita się i żegna damy na królewskim dworze - powiedział dumny, że zna się na 

konwenansach.  Maria  skinęła  wolno  głową,  ściągnęła  brwi,  by  pokazać,  jak  bardzo  jej  to 

zaimponowało. 

background image

Gospodarz  kłaniając  się  odprowadził  ją  do  drzwi,  a  kiedy  zrobiła  parę  kroków  przez 

werandę,  zawołał  ją  z  powrotem.  Wyciągnął  do  niej  słoik  z  zalaną  woskiem  przykrywką, 

zdyszany prosił, by to przyjęła. 

-  To  wiśnie  gotowane  w  cukrze...  dla  twojej  córki...  dzieci  lubią  takie...  a  może  ty 

również? Chętnie zostałbym taką wiśnią między twoimi wargami... 

- Dziękuję, dziękuję, to naprawdę niepotrzebne - wykrzyknęła i niemal siłą musiała się 

wyrwać, by uniknąć dalszych serdeczności. Wyprawa udała się ponad wszelkie oczekiwania. 

Pomyśleć, że poszło to tak gładko! 

Eyliff Stedje z pewnością porozmawia o niej i z małymi, i z dużymi w parafii, może 

wkrótce będzie można pójść do pastora i poprosić o zapowiedzi. Randar będzie musiał zostać 

przedtem  ochrzczony  i  konfirmowany,  tyle  jednak  chyba  zniesie.  Wracając  do  domu  nuciła 

wesoło. Zapadał już wieczór, a od łąk niósł się zapach późnego lata. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Nigdy  tak  wielu  ludzi  nie  zebrało  się  w  starym  kościele  na  wzgórzu  ponad 

Sogndalstjseren. Aż się roiło na krętych, wąskich drogach wiodących do świątyni, ludzie szli 

piechotą, niektórzy jechali na wozach z oddalonych górskich osad. 

Przybywali  z  Dalen,  czasami  aż  ze  Slinde,  z  Kjernes,  Bjella,  Barsnes,  a  nawet  z 

Kaupanger i Arnie. 

Tutejszy  kościół  był  wielokrotnie  rozbudowywany,  teraz  bardziej  przypominał 

niezdarny statek, ustawiony wysoko, górujący ponad ludźmi i fiordem. Brązowe, zniszczone 

przez deszcz i wiatry ściany gruntownie wysmarowano smołą, a dach pokryto gontem. 

Głowy  smoków  i  inne  ozdoby,  rzeźbiony  portal  z  takim  mnóstwem  różnych 

motywów, że człowiek zawsze znajdował coś nowego, by się dziwić. 

Zapalono tylko świece na ołtarzu. 

Nie było powodu ofiarowywać więcej, mimo wszystko nie był to przecież ślub kogoś 

z wyższych warstw. 

Poza tym był łagodny jesienny dzień, słoneczny i jasny. 

Jutro  wypada  pełnia  księżyca,  świetny  moment  na  wesele.  Zboża  od  dawna 

znajdowały się pod dachem, ziarno zebrane i wymłócone, letnie zajęcia zbliżały się do końca. 

Teraz  nastawa!  czas  radowania  się  z  pracy,  czas  odpoczynku,  zwolnionego  tempa, 

przygotowań  na  powitanie  zimowych  dni,  pora  spokojnego  zapadania  się  w  bezczynność, 

jakby ludzie podobni byli do niedźwiedzi. 

Zebrani  drżeli  z  chłodu  w  ten  łagodny  październikowy  dzień,  tłoczyli  się,  by  zdobyć 

jak  najlepsze  miejsce  w  świątyni,  wyciągali  szyje,  ale  nie  szeptali  już  jak  na  kościelnym 

wzgórzu. Wielu nie zdołało wejść do środka, nie mogli słyszeć grzmiących słów padających z 

ambony, nie widzieli twarzy Randara i Marii. 

Kiedy  dowiedzieli  się  o  tym  po  raz  pierwszy,  nie  wierzyli  własnym  uszom,  nowina 

rozprzestrzeniała  się  jednak,  przemykała  z  zagrody  do  zagrody  niczym  łasica,  powtarzały  ją 

wszystkie usta: kat bierze za żonę wdowę po pastorze! 

To  prawda,  straszna,  niewiarygodna,  trudna  do  pojęcia,  ale  prawda!  I  sam  proboszcz 

obiecał pobłogosławić ten związek w kościele! 

I  oto  teraz  niezwykła  para  miała  uklęknąć  na  stopniach  ołtarza  i  przyjąć  Boże 

błogosławieństwo. 

Kto by pomyślał? 

background image

Kat, egzekutor, ten, który odbiera życie! 

A  ona,  córka  nałożnicy  starego  kata,  będzie  jego  żoną!  Cud, że  nie  zostali  wcześniej 

skazani i ścięci za cudzołóstwo! Oboje. 

Ale  zapewne  ich  nie  .dotyczyły  stare  prawa,  kiedy  dopuszczali  się  grzechu. 

Społeczność ich przecież odrzuciła. 

Córka nałożnicy starego kata wybiła się w życiu i poślubiła pastora! 

Nietrudno zrozumieć, że mężczyźni wyciągają szyje, żeby jej się przyjrzeć. 

Panna młoda musi już być po trzydziestce, ale wygląda jak prawdziwa dziewica. 

A na dodatek ta biała suknia! 

Nigdy nie widziano podobnej. 

Ż

adna  wiejska  gospodyni,  nawet  najbogatsza,  nigdy  nie  posiadała  białej  sukni.  I  jak 

pięknie uszyta! 

Z czarnym haftem na szerokiej spódnicy i pod szyją. A rękawy... 

Kobiety gapiły się i musiały zagryzać palce, by nie zacząć pokazywać sobie nawzajem 

różnych szczegółów. 

Duże, bufiaste rękawy kończyły się tuż nad łokciem srebrzystą taśmą. 

Niebieskie, przypominające płomienie wzory zdobiły brzeg sukni uszytej z cieniutkiej, 

zwiewnej materii, która na pewno nie została utkana na jakimś wiejskim warsztacie. 

Niebieskie wzory ukazały się wyraźnie, kiedy Maria wstała z ławki przeznaczonej dla 

pary młodej i powtarzała stare, odwieczne przysięgi Bogu i swemu mężowi. Dół sukni był z 

przodu zapinany! 

Nie, nie, wszystko bardzo przyzwoicie, kilka warstw materiału w różnych odcieniach 

błękitu, które przy każdym ruchu falowały, sprawiając wrażenie spływającej wody. 

Naprawdę niczego podobnego nigdy nie widziano! 

A mężczyźni na widok całej tej piękności tylko wstrzymywali dech. 

Oni nie znali się na ubraniach, ale wiedzieli, co znaczą te rozpromienione policzki i te 

odrobinę zbyt wyraziste zmysłowe usta. 

Panna młoda dziewicą przecież nie jest! 

Czuli,  że  krew  im  się  burzy  na  myśl,  czym  od  dawna  syci  się  ten  czarny,  milkliwy 

człowiek, zwany Mistrzem. 

Pastor  wygłaszał  pełne  napomnień  kazanie,  wciąż  podkreślał  wielkie  znaczenie 

obyczajności. 

I Bóg tego wymaga, i ludzie! 

background image

Mówił  o  diabelskich  kotłach  cuchnących  siarką,  czekających  na  tych,  którzy  złamią 

ś

więty  sakrament  małżeństwa.  Grzmiał  o  grzesznych  pragnieniach,  ostrzegał  przed  wężem, 

który każdego dnia czai się za budzącym pożądanie ciałem kobiety. 

Przypominał o karach ziemskich, które mogą nawet sprowadzić na człowieka śmierć, 

jeśli  nie  będzie  się  starał  podążać  w  swoim  życiu  prawą  i  czystą  drogą.  Mówił  o 

nieszczęsnych dzieciach, cierpiących wieczne męki dlatego, że zostały poczęte w grzechu. 

Ludzie  wiedzieli,  z  jakiego  to  powodu  wybrał  ten  temat  właśnie  na  dzisiejszy  dzień. 

Niewielu  było  takich,  którzy  potrafiliby  wyrwać  się  z  życia,  z  jakim  dzisiaj  postanowiła 

skończyć młoda para. 

Ż

yli ze sobą od ponad roku, bez błogosławieństwa Bożego i bez świadków. 

Znano kobiety, które za wiele mniejsze przestępstwo zapłaciły głową. 

I mężczyzn, którzy musieli odpokutować grzech, oddając cały swój majątek zagrodę i 

ziemię... 

Ale ludzie z Meisterplassen nigdy nie byli tacy jak reszta. 

Wieś  poza  tym  rozumiała,  że  skoro  zostali  wyrzuceni  poza  nawias  społeczności  i 

kościoła,  to  trzeba  również  uznać,  iż  nie  mogli  uzyskać  błogosławieństwa.  Teraz,  po 

trwających  tygodniami  gorączkowych  dyskusjach  i  coraz  liczniejszych  podniecających 

wyjaśnieniach, mieszkańcy parafii wydali swój sąd. 

Pastor postąpił słusznie, decydując się ich pobłogosławić. 

A Eyliff Stedje siedział na swojej prywatnej ławce w kościele niczym dumny ojciec i 

nie miał najmniejszych wątpliwości, że to jego dzieło. 

To, że Maria mogła kupować we wsi buty i wełnianą odzież, także było jego zasługą. I 

to, że Randar po raz pierwszy został po którejś egzekucji zaproszony na kufel piwa, również 

miało wiele wspólnego ze słowami Eyliffa. Ludzie tak uważali. 

A młoda Sunniva, która mogła z podniesioną głową raz w miesiącu chodzić na naukę 

do dzwonnika tak, jak wszyscy młodzi ludzie w parafii mieli obowiązek czynić? 

Spodziewał  się,  oczywiście,  podziękowania,  ale  cieszył  się  również  bardzo  tą  swoją 

magiczną grą. Gra oznaczała dla niego samą istotę życia. 

I władza. 

Mógł kierować życiem swoich bliźnich, a gdyby zechciał, to również śmiercią. Mógł 

się  wykupić  od  większości  męczących  obowiązków  i  zasad,  wiedział,  że  srebro  może 

doprowadzić człowieka dalej niż szlachetność. 

Nigdy jednak nie wstrząsnął parafią tak jak teraz! 

background image

Uśmiechał  się  tedy  pod  nosem  zadowolony,  bawiąc  się  przy  tym  grubym  złotym 

pierścieniem,  który  zawsze  wkładał,  udając  się  do  kościoła.  Żona,  Hilda,  patrzyła  przed 

siebie, jej pełne ciało grzało jego bok na ciasnej ławce. 

Eyliff widział, że spogląda na Marię z ciekawością, a także z odrobiną zazdrości. 

Była  jednak  na  tyle  mądra,  by  znać  swoje  miejsce  i  nie  próbować  nakładać  mężowi 

wędzideł. 

Hilda znała życie, wiedziała, jaką cenę powinna płacić za swą pozbawioną zmartwień 

egzystencję. 

Była gospodynią w Stedje, najokazalszym dworze w okolicy, i wcale nie potrzebowała 

się wstydzić, że mąż pochodzi ze zwyczajnego chłopskiego rodu. 

Organista  zaintonował  pieśń,  wkrótce  potężne  tony  odbijały  się  od  wysokiej  wieży 

kościoła. 

Ludzie  wypływali  na  zewnątrz,  dopiero  teraz  poczuli,  jakie  gęste  i  duszne  było 

powietrze w kościele. 

Zbliżało się wielkie zakończenie. 

Teraz można będzie się dowiedzieć, skąd wiatry wieją. 

Trzy  tygodnie  temu  specjalni  wysłannicy  jeździli  po  parafii,  zapraszając  na  ślub  i 

wesele  najbogatszych  gospodarzy,  byli  u  lensmana  i  wójta,  u  zamożnych  rzemieślników, 

kowala,  szkutnika,  szypra  i  kapitana.  Każdy,  kto  miał  cokolwiek  do  powiedzenia  w  parafii, 

otrzymał zaproszenie. 

I wysłannicy tłumaczyli wszystkim dokładnie, jak się uroczystość odbędzie. 

Orszak ślubny wyruszy  spod bramy kościelnej i pójdzie do Stedje. Ci, którzy wezmą 

w tym udział, nie będą mogli później stawać przeciw Marii i Randarowi. 

Pierwszym,  który  wyrwał  się  z  tłumu  składających  gratulacje  i  spragnionych 

widowiska, był sam proboszcz. Z wysoko uniesioną głową odszedł w przeciwnym kierunku, 

tam gdzie stały wozy. 

Przez  tłum  przeszedł  cichy  pomruk,  wszyscy  pojmowali,  co  to  oznacza,  przewidzieli 

to  zresztą  już  w  kościele,  gdy  dotarły  do  nich  groźne  upomnienia  wypowiadane  ostrym 

głosem. 

Proboszcz  parafii  nie  z  własnej  woli  wszedł  tego  dnia  na  ambonę,  tyle  rozumieli.  A 

najbardziej  złośliwi  chichotali  pamiętając,  jaką  rolę  odegrał  w  tym  wszystkim  gospodarz  ze 

Stedje. 

Czy  to  możliwe,  że  ma  on  coś  również  na  samego  proboszcza,  coś,  dzięki  czemu 

zmusił świątobliwego do działania wbrew swoim zasadom? 

background image

Sprawa  zaczynała  być  coraz  bardziej  interesująca,  z  pewnością  dostarczy  wielu 

przyjemnych chwil zimą w izbie przy ogniu... 

Chodzi więc o to, by zebrać jak najwięcej szczegółów. 

Patrzcie,  tam  idzie  obywatel  Anders  Nagel,  a  obok  wójt  Gaas,  obaj  z  żonami  i 

dorosłymi synami. 

A także właściciel tartaku Hans Jonsen Mager, utykając na swojej ułomnej nodze. 

Za nimi płyną zamożni gospodarze i posiadający ziemię chłopi. 

A  bębnista  wybija  na  prostym  bębenku  lekkie  rytmy,  od  czasu  do  czasu  uderzy 

mocniej, jak to bywa w miłosnym marszu. 

Ludzie  zaczęli  śpiewać  stare  pieśni,  a  w  miarę  jak  orszak  zbliżał  się  do  wielkiego 

dworu Stedje, widzowie stawali się coraz bardziej zuchwali. 

Wszystko było tak jak powinno. 

Wyglądało na to, że będzie to wesele, jakiego nie widziano od lat! 

Tylko trzech czy czterech zaproszonych odmówiło. 

Maria wiedziała, że zwycięstwo jest po stronie jej i Randara. 

Teraz będzie mogła podjąć swoją drugą sprawę, podążać ku mieniącemu się w oddali, 

radosnemu celowi: 

Spróbuje uwolnić Randara od katowskiej służby. 

To  musi  być  sen.  To  nieprawda,  że  siedzę  tutaj  w  swoim  najlepszym  ubraniu,  przy 

stole gospodarza Stedje, z tą kobietą niczym wróżka z bajki u boku. 

Nigdy  nie  była  ładniejsza,  materiał  sukni  lśnił  niczym  kwiaty  bagiennej  wełnianki  w 

wilgotny poranek, na śnieżnobiałym tle mieniły się barwy nieba i morza. Maria jest cudowna. 

Nieziemska. 

Nic dziwnego, że zawistni ludzie pomawiają ją o czary! 

Wystarczyło,  by  skinęła  małym  palcem,  a  wszyscy  zebrani  tu  mężczyźni  czołgaliby 

się do niej niczym zgłodniałe psy i lizali jej buty. 

O, ci głupi panowie stworzenia! 

Jacy właściwie jesteśmy prymitywni, myślał uśmiechając się blado. 

Zgiełk  i  szum  głosów  blisko  setki  zaproszonych  gości  zalewały  go  ze  wszystkich 

stron,  oddalały  od  rzeczywistości,  wprowadzały  do  wspólnoty,  jakiej  nigdy  przedtem  nie 

zaznał. 

Na  początku  siedział  na  ławie  wyprostowany  i  sztywny,  z  przesadnym  uśmiechem 

pozdrawiał  ludzi  na  prawo  i  na  lewo,  przyjmował  życzenia  szczęścia  z  bolesnym,  klującym 

uczuciem w sercu. 

background image

Czy pod tymi pięknymi słowami nie kryje się szyderstwo? 

Czy to przyjazne twarze, czy martwe maski? 

Czy te śmiejące się usta nie ściągną się nagle, by splunąć mu w twarz, na co pewnie 

większość zebranych ma wielką ochotę? 

Nie. 

Dzisiaj  panowały  śmiech  i  radość,  dobre  słowa  i  życzliwość,  swobodna  wesołość  i 

ciepłe, bardzo ciepłe poczucie bezpieczeństwa. 

Znali  się  nawzajem,  wyrośli  z  tych  samych  korzeni.  Byli  konarami  tego  samego 

drzewa, ich życie splatało się niczym gałązki starego jesionu. 

Byli  krewnymi,  sąsiadami,  mieszkańcami  wsi.  Teraz  Randar  pojmował,  jaka  to  siła 

płynie z owego poczucia wspólnoty, to zamknięcie, niechęć dla obcych, wszystko, co mogło 

chronić przed zewnętrznym światem. 

Oni  się  tak  bronią.  Osłaniają  w  ten  sposób  swoje  życie,  swój  wizerunek  świata. 

Rozpinają  gęstą  sieć  moralnych  nakazów,  dobrych  obyczajów  i  tworzą  dzięki  temu 

nieprzekraczalne ramy swojej egzystencji. 

Randar westchnął, ten dzień niósł zbyt wiele wrażeń. 

On  zaś  chciał  się  skoncentrować  na  tym  jednym  jedynym,  najbardziej  cudownym  ze 

wszystkiego. 

Maria jest teraz jego żoną. 

Nie  nałożnicą,  nie  kobietą  lekkich  obyczajów,  mieszkającą  u  niego  bez 

błogosławieństwa i papierów. 

On  zaś  był  mężczyzną,  który  ją  chronił,  kochał  i  bronił  w  razie  konieczności.  Ale 

dopiero teraz stał się dla niej mężem w takim znaczeniu, jak to rozumiano od zarania dziejów. 

Randar dostrzegał Boże błogosławieństwo w tym wszystkim, co takie piękne, wiedział 

jednak, że On nigdy tak naprawdę nie wpuści go do swego kościoła. Nawet i dzisiaj, gdy stał 

obok Marii w tym pięknym, lecz obcym pomieszczeniu nie odczuwał niczego szczególnego. 

Wysokie  kolumny  podpierające  dach  drewnianej  świątyni,  piękne  malowidła  na 

ś

cianach, złocenia i srebrne lichtarze... 

Te wspaniałe korony na suficie... 

Nie. 

Dzieło ludzkich rąk jest wprawdzie piękne, ale w żadnym razie nie może się równać z 

objawieniem natury. 

Kiedy to pojął, poczuł ból w piersi i zatęsknił za pojednaniem się z tym wszystkim, co 

istnieje w głębi. 

background image

Chciał  jednak  zachować  te  uczucia  dla  siebie.  Jeśli  przed  kimś  się z  nimi  zdradzi,  to 

może przed Marią. 

Wciąż  było  między  nimi  wiele  nie  wypowiedzianych  słów,  wiele  pełnych  napięcia 

myśli i uczuć, którymi będą musieli się podzielić, by oboje mogli naprawdę dojrzeć. 

Randar  ocknął  się  pod  wpływem  potężnego  klapnięcia  w  plecy.  Sam  gospodarz, 

bardzo  zarumieniony,  ze  spoconą  twarzą,  w  swojej  najlepszej  brokatowej  kamizelce. 

Niebieskie  gładkie  spodnie  podtrzymywane  kolorowym  tkanym  pasem  zsuwały  mu  się  z 

wydatnego  brzucha,  poruszał  się  jednak  niezwykle  zręcznie,  widocznie  piwo  stłumiło  ból 

chorych kości. 

-  Czas  na  taniec  pary  młodej,  Randar!  Jeśli  jesteś  prawdziwym  mężczyzną,  to  jej 

spódnice powinny furkotać tak, byśmy mogli policzyć wszystkie halki. 

Mężczyźni  wybuchnęli  gromkim  śmiechem,  brzmiało  w  nim  podniecenie,  jakie 

zwykle wywołuje weselna atmosfera. Chyba nie znalazłby się wśród nich taki, który nigdy nie 

marzył, by mieć tę pannę młodą przy sobie w pościeli. 

Rytmiczna pieśń płynęła gładko, muzykanci grali z zapałem, silne głosy wywodziły to 

wznoszącą się, to opadającą pieśń weselną znad Północnego Fiordu. Bardzo dobrze nadawała 

się do tańca, łatwo było się jej nauczyć i łatwo dać się porwać... 

Maria  wirowała  w  kręgu  rozgrzanych,  radosnych  ludzi.  Randar  trzymał  ją  mocno  za 

ręce, raz był tuż przy niej, to znowu uwalniał się i drobił w miejscu, jak przystoi mężczyźnie. 

Przykucał,  i  w  tej  pozycji  wymachiwał  raz  jedną,  raz  drugą  nogą.  Śpiew  mężczyzn  wznosił 

się do przeciągłego krzyku z podziwu, nie wahali się jednak wrzeszczeć z niezadowoleniem, 

gdy tancerz się potknął albo był bliski upadku. Pod sufitem unosił się obłok gęstego szarego 

dymu,  z  paleniska,  na  którym  kobiety  podgrzewały  jedzenie,  a  także  z  pięciu  czy  sześciu 

fajek. Maria po tańcu była roześmiana i spocona, ktoś podał jej miseczkę chłodnego piwa, a 

ona  wypiła  je  duszkiem  i  poczuła,  jakie  jest  pyszne.  Randar  siedział  teraz  pośród  czterech 

gospodarzy,  którzy  raz  po  raz  podawali  mu  gościnnie  nabitą  fajkę.  Ona  bardzo  mu  tego 

zazdrościła,  przyzwyczaiła  się  już  do  tytoniowego  dymu.  Ale  fajki  Mogensa  nie  mogła 

przecież zabrać z domu, a tym bardziej zapalić jej publicznie... Może kiedyś, gdy jej pozycja 

będzie  bardziej  ugruntowana  niż  teraz.  Musiała  się  zadowolić  ukradkowymi  pocałunkami  i 

smakiem  gorzkiego,  wysuszonego  na  słońcu  tytoniu  z  jego  warg.  Para  młoda  dostała 

najpiękniejszy pokój na poddaszu dużego spichlerza. Marię odprowadzano do sypialni pośród 

dużych  i  małych  budynków  zasobnego  dworu,  rozbawione  kobiety  wiodły  ją,  jak  nakazuje 

obyczaj. 

background image

W pokoju przygotowano białą pachnącą pościel i ciepłe narzuty, a na podłodze leżała 

wielka skóra niedźwiedzia. W wazonie na stole stały kolorowe jesienne kwiaty. 

Przygotowano  też  dzbanek  piwa  i  przekąski,  trochę  mięsa  i  słodkie  ciasta.  A  także 

jabłka z własnego sadu. 

Maria pozwoliła kobietom rozpiąć liczne drobne guziczki sukni, piszczały przy tym i 

wykrzykiwały z przejęcia, dotykając delikatnej, lekko falującej tkaniny. 

Coś tak białego! 

I gładkiego! 

I  te  niebieskie  mieniące  się  halki,  wiejskie  gospodynie  otwierały  usta  z  podziwu. 

Pierwszy raz w życiu widziały takie cudo. 

Maria była zadowolona, nie dostrzegała w ich głosach złośliwej zazdrości. 

Opowiedziała im o pochodzeniu swojej sukni i o tym, że dostała ją od Olego. Suknia 

została uszyta dla pięknej duńskiej szlachcianki przed blisko trzydziestu laty. Wtedy również 

była suknią ślubną, tyle że zdobiły ją dodatkowo hafty z pereł i drogich kamieni. 

Szlachcianka  wyszła  za  mąż  za  właściciela  zamku  w  Szwajcarii,  lecz  nie  zaznała  w 

ż

yciu szczęścia. 

Okazało  się,  że  zamek  jest  bardzo  stary  i  w  złym  stanie,  więc  posag  młodej  pani 

poszedł wkrótce na opłacenie cieśli i na szyby do okien. 

W  końcu  trzeba  było  sprzedać  zarówno  biżuterię,  jak  i  ślubną  suknię,  by  zapewnić 

rodzinie utrzymanie. 

Suknia wróciła do Danii, gdzie została zakupiona przez jakiegoś norweskiego rycerza, 

i  w  końcu  trafiła  na  targ  w  Bergen.  Leżała  tam  pośród  mnóstwa  innych  jedwabnych  i 

brokatowych ubrań, kolorowych wstążek i angielskich haftów. 

Podczas podróży uległa uszkodzeniu, splamiona morską wodą i rybią krwią. 

-  Ole  uznał  jednak,  że  jest  w  dalszym  ciągu  piękna  i  kupił  ją  za  niewielką  sumę.  Ja 

sama  uprałam  ją  i  przerobiłam  tak,  że  nawet  najgorsze  plamy  zniknęły  -  zakończyła  Maria 

opowieść. 

Kobiety z wielkim szacunkiem powiesiły strój, do rękawów wsunęły małe woreczki z 

pachnącymi suszonymi kwiatami. 

Maria włożyła nocną koszulę, którą sobie uszyła z jednej z halek wyciętych ze ślubnej 

toalety.  Koszula  była  również  biała  z  pięknym  różowym  przybraniem.  Maria  zużyła  swoje 

najdelikatniejsze  jedwabne  nici,  by  zacerować  drobne  rozdarcia.  Chciała  zmniejszyć  zbyt 

głębokie  wycięcie  pod  szyją  i  może  przerobić  zbyt  długie  rękawy  opadające  na  dłonie 

background image

kaskadami  koronek.  Uświadomiła  sobie  jednak,  że  sztuki  haftu  nie  przynosi  się  ze  sobą  na 

ś

wiat, skończyło się więc na prostszych przeróbkach. 

Trudno, niech zostanie taka jak jest. 

Kobiety  pojękiwały  na  widok  śmiało  wyciętego  dekoltu,  wyglądało  na  to,  że  piersi 

Marii w każdej chwili mogą się wysunąć na zewnątrz. 

Czesały  długie,  złociste  włosy  Marii,  które  układały  się  pięknie,  lekko  wilgotne  po 

tańcach. 

Potem szczypały ją lekko w policzki, by wywołać odpowiedni rumieniec. 

Teraz na zewnątrz rozległy się tony fletu. Przyciszone, lecz wesołe dźwięki, słychać je 

było bardzo dobrze mimo towarzyszących im męskich rozmów i głośnych śmiechów. 

Pan młody zbliżał się w towarzystwie drużbów. 

Kobiety ulokowały Marię w łożu, okryły ją pięknie kołdrami. Maria siedziała wsparta 

o poduszki, podciągała kołdrę pod brodę, a ciało dygotało w oczekiwaniu. 

Teraz przyjdzie Randar! 

Musiała uśmiechnąć się sama do siebie, stara baba, a siedzi tutaj niczym dziewica! 

Drzwi  otworzyły  się  szeroko  i  Randar  przy  akompaniamencie  gromkich  śmiechów 

został  wepchnięty  do  środka.  -  Patrz,  ona  na  ciebie  czeka!  Nadeszła  nareszcie  ta  chwila, 

mistrzu, już się nam nie wyrwiesz! 

Randar uśmiechał się blado, nie ufał specjalnie tym tak bardzo rozbawionym glosom. 

Pilnie  baczył,  by  wesołe  komentarze  i  męskie  żarty  nie  przekraczały  granic  i  nie  obrażały 

Marii.  Rozumiał  jednak,  że  tak  się  mówi  i  zachowuje  na  każdym  weselu,  tylko  teraz  ci 

podnieceni  chłopi  mieli  okazję  do  wyrażenia  swoich  tęsknot.  Ich  własne  małżeńskie  uściski 

na  ogól  mają  miejsce  w  ciemnościach,  pod  okryciem,  często  w  obecności  dwóch  lub  trzech 

pokoleń śpiących w tej samej izbie. Nic dziwnego, że odbywa się to w milczącym pośpiechu. 

Nic dziwnego, że w głowach roją się chłopom rozmaite fantazje, które mają odwagę ujawnić 

dopiero  nad  ostatnim  kuflem  weselnego  piwa,  gdy  parę  młodą  odprowadzono  już  do  łoża. 

Wesoła  gromada  na  poddaszu  niechętnie  się  żegnała,  chłopi  bardzo  starannie  wypełniali 

wszystkie  rytuały,  śpiewali  wciąż  kolejne  zwrotki  dość  nieprzyzwoitej  pieśni  na  dobranoc. 

Raz po raz pili za powodzenie pary młodej. 

W  końcu  jednak  przyszedł  gospodarz,  żeby  ich  przepędzić,  powinno  się  mimo 

wszystko dać parze młodej kilka godzin spokoju w tę ich pierwszą małżeńską noc. Patrzcie, 

patrzcie, niebo na wschodzie zaczyna jaśnieć! 

Zdołał nareszcie odprawić wszystkich, na chwiejnych nogach schodzili w dół. 

background image

Gdy  zniknęli,  zaległa  dzwoniąca  w  uszach  cisza.  Z  oddali  docierały  jeszcze  wesołe 

głosy bawiących się  gości, przerywane od czasu  do czasu prostymi tonami fletu, dźwiękiem 

samotnego  bębenka,  tub  dudniącym  łoskotem,  kiedy  toczono  kolejną  beczkę  z  piwem  lub 

zamykano okiennice. 

Maria widziała, że Randar rozpina guziki pięknej koszuli, którą dostał w prezencie, a 

potem na krześle w kącie wiesza kamizelkę. 

„W izbie nie było pieca, Maria wiedziała jednak, że to nie chłód ponosi  w tej  chwili 

winę za jej gęsią skórkę. 

Nie spuszczała z niego oczu, choć wydawało jej się czymś niezwykłym i dziwnym, że 

leży tu w półmroku i patrzy, jak on się rozbiera. 

Tak jednak powinno być teraz, kiedy są przyzwoitymi ludźmi. 

Uśmiechnęła się na myśl o tym, a on również odpowiedział uśmiechem. 

- Nie jesteś zadowolona z tego, co dostałaś? - zapytał przekornie i powiesił spodnie na 

kamizelce. 

Maria cieszyła się, widząc, jak na niego działa. 

Postarała  się,  by  uśmiech  był  odrobinę  bardziej  uwodzicielski,  i  pochyliła  głowę, 

udając, że ocenia sprawę. 

Kiedy  wykrzywiła  wargi  udając  niepewność,  rzucił  się  na  nią  na  łóżko,  by 

zademonstrować,  kto  tu  ma  władzę.  Maria  odsunęła  się  gwałtownie,  bardzo  lubiła  te 

przekomarzania się, tę swobodną beztroską zabawę. 

Randar  szybko  spoważniał,  jego  pieszczoty  były  piękne  i  delikatne,  podniecające  i 

upajające.  Połączyli  się,  poruszali  się  niemal  nieświadomie,  byli  niczym  leniwe,  delikatne 

morskie prądy, ostrożne jak stąpanie kocich łap i leniwe niczym spokojnie płonąca świeca. 

Maria  zamknęła  oczy,  pozwoliła  unosić  się  w  nieznane,  ani  jeden  mięsień  nie  drgał, 

wszystkie  nerwy  były  napięte.  Randar  poruszał  się  dokładnie  w  tym  samym  rytmie  co  ona, 

twarz miał czystą jak u  śpiącego dziecka. Kochali się niczym w marzeniu, jakby znajdowali 

się gdzieś w lesie, pod letnimi białymi obłokami. 

Zaraz potem Maria pojęła, co naprawdę oznaczają stare dziwne słowa: jedno ciało. 

Stali się teraz jednym ciałem, uświęconym i pobłogosławionym. 

Randar ubrał swoje myśli w słowa, powiedział ochrypłym głosem: 

- Maria, moja żona, nareszcie... 

Przytulił ją do siebie delikatnie, czule, jak się obejmuje nowo narodzone jagnię. 

A  ona  nieoczekiwanie  poczuła  zapach  świeżo  zaoranej  ziemi,  morskiej  wody  i 

kiełkującej trawy. 

background image

W  tym  momencie  pojęła,  że  została  poczęta  nowa  istota.  Niezwykła  tajemnica 

sprawiła,  że  poddała  się  najczystszemu,  najsilniejszemu  uczuciu  szczęścia,  jakiego 

kiedykolwiek doznała. 

Tej  samej  nocy  inna  Maria  leżała  wpatrując  się  w  głębokie  ciemności,  podczas  gdy 

zimne plecy spoczywającego obok niej męża poruszały się w takt oddechu śpiącego. 

Ironicznym  zrządzeniem  losu  Maria  spędzała  swoją  noc  poślubną  w  tym  samym 

czasie  co  jej  nieprzejednana  imienniczka.  Cecilia  została  panią  Revelin  tej  samej  nocy,  gdy 

Maria po raz pierwszy obejmowała Randara jako swego prawowitego małżonka. 

Ale Cecilia nie zasnęła zadowolona w ramionach ukochanego, jej ciało było sztywne i 

zimne, niemal tak samo zmrożone jak zmysły. 

Mój  Boże,  czy  nigdy  nie  pozbędzie  się  tego  upiora?  Tej  przeklętej  wiedźmy,  która 

uwiodła jej własnego ojca, odebrała dom dzieciństwa i zbrukała pamięć matki, wywracając do 

góry nogami zarówno mieszkanie, jak i parafię! 

Tej  jasnowłosej,  obdarzonej  anielskim  wyglądem  dziwki,  która,  jakby  wszystkiego 

było jej mało, potrafiła zawrócić w głowie również mężowi Cecilii! 

Bo to oczywiście ona jest przyczyną wszystkiego. 

W  ogóle  to  mąż  okazał  się  młodym  i  pełnym  życia  mężczyzną,  który  nie  raz 

demonstrował swoją potencję powściągliwej Cecilii. 

Ona co prawda nigdy przy nim nie odczuwała niczego szczególnego, jeszcze by tego 

brakowało, jest przecież szanującą się kobietą. 

Czasami jakiś dreszcz zakazanego pożądania, na ogół jednak czerpała zadowolenie ze 

ś

wiadomości,  że  w  tej  jednej,  najważniejszej  chwili  mężczyzna  pozostaje  całkowicie  w  jej 

władzy. 

On  zaś  okazywał  zapał  od  tamtego  pierwszego  wieczoru,  kiedy  wyjawili  sobie 

nawzajem niechęć do Marii i zawarli porozumienie. 

Cecilia  dopuszczała  go  do  siebie,  wiedziała  bowiem,  że  tędy  wiedzie  droga  do 

zdobycia pozycji pastorowej. 

Ale  gdy  tylko  z  ambony  padła  pierwsza  zapowiedź,  zaczęła  zadzierać  nosa  i 

wyszydzać brak samodyscypliny. Posługiwała się nawet jego własną bronią, wskazywała, że 

Pismo  Święte  mówi  wyraźnie  o  tych  sprawach,  i  groziła  zgubą  nieśmiertelnej  duszy.  Nie 

ulegało  wątpliwości,  że  słowa  trafiają  celnie,  Cecilia  widziała,  że  on  wstydzi  się  swojej 

grzesznej żądzy, braku moralnego kręgosłupa. 

Krzyczał  na  nią,  wymyślał  jej,  zarzucał  fałszywą  moralność,  nazywał  Jesabel  i 

dziwką. 

background image

Lodowata  cisza  panowała  między  nimi  przez  wiele  dni,  w  końcu  zawarli  pewien 

rodzaj pokoju, ale rozmawiali ze sobą jak dalecy znajomi. 

Nienawiść do Marii to jedyne, co ich łączyło. Gdy opuściła wieś, również i to stało się 

martwe, utraciło moc. 

Cecilia wiedziała, że czeka ją niełatwy los, że musi właściwie rozegrać swoje karty, by 

przywrócić w jego oczach choć odrobinę żaru. 

Gdyby  chciał  przynajmniej  czasem  patrzeć  na  nią  z  tym  samym  błyskiem,  jaki  się 

pojawia w jego wzroku, gdy pada imię Marii! 

Wielkie nadzieje Cecilia pokładała w nocy poślubnej. Przygotowała sobie nawet na tę 

okazję nową koszulę z najpiękniejszej koronki. 

Zupełnie  niewiarygodny  strój,  nie  ukrywał  prawie  niczego.  Koszula  nie  miała  tego 

wysokiego,  zapiętego  pod  brodą  kołnierzyka,  jakie  Cecilia  zwykle  nosiła.  Nie  była  też 

ukrywającym  wszelkie  kształty,  zwisającym  workiem.  Dopasowana  w  talii,  na  piersiach 

została ozdobiona wspaniałą draperią. Cecilia wiedziała, że akurat w tym miejscu należy to i 

owo poprawić, może odpowiednio zmarszczona koszula zastąpi kształty, których jej brak? 

Czuła  piekący  ból  w  piersiach  namyśl,  że  także  pod  tym  względem  nie  może 

rywalizować z wiedźmą. 

W końcu odbył się ślub i wyczekiwana noc nadeszła. 

Trwała właśnie, lecz zimniejsza i bardziej samotna niż jakakolwiek noc przedtem. 

Nadzieje Cecilii rozpłynęły się raz na zawsze. 

Serce biło głucho i tak ciężko, jak tylko mogła to znieść. 

Jego plecy były jak mur, którego ona nigdy nie zdoła przekroczyć. 

Z wysokich szczytów nadziei i oczekiwań spadła w odmęty głębokiego rozczarowania 

i nienawiści. 

Kiedy  mąż  zobaczył  ją  w  sypialni,  stanął  jak  -  wryty,  patrzył  otwierając  usta  ze 

zdumienia nad jej niesłychanym pomysłem. 

Przyjęła  go  w  swojej  pięknej  koszuli,  a  rzadziutkie  włosy  rozpuściła  na  ramiona. 

Wyglądały  niczym  pajęczyna,  przesłaniały  szczupłą  twarz  i  sprawiały,  że  wydawała  się 

starsza. 

Mimo to podszedł do niej, najpierw z wahaniem, potem bardziej zdecydowany. 

I wdrapał się na nią pełen zapału i niecierpliwy niczym głodny szczeniak przed miską 

z  jedzeniem.  Szarpał  ją  i  popychał,  głaskał  i  obmacywał,  w  końcu  jakoś  dotarł  do  celu, 

odsuwając kaskady jedwabiu, z którego uszyta została jej wspaniała koszula. 

background image

Rozgorączkowany, z gwałtownością, która ją  cieszyła i przerażała zarazem, dążył do 

ekstazy, gdy tymczasem ona leżała spokojnie i koncentrowała się na głaskaniu jego pleców. 

Ż

adne nie wypowiedziało dotychczas ani słowa, a zespolenie dokonywało się w takim 

samym milczeniu, w jakim swoje dramatyczne spektakle prezentują psy. 

Cecilię przenikał ponury dreszcz, kiedy słyszała dziwne dźwięki, wydobywające się z 

jego krtani, skuliła się mimo woli, czując, że jego ciało jest lepkie i spocone. 

I ten zapach... Ten obcy, dławiący zapach grzechu. 

Mimo  to  jednak  na  jej  wargach  pojawił  się  ledwie  „widoczny  uśmiech.  W  tym 

momencie,  gdy  nagi  mąż  był  całkowicie  na  nią  zdany,  pozostawał  w  jej  mocy.  Mogła 

przedłużać  jego  rozkosz  lub  przerwać  ją  jednym  ruchem,  jakby  skręcała  delikatną  szyjkę 

kurczęcia. 

Mogła swobodnie studiować jego twarz, wiedziała, że w tym momencie on nie jest w 

stanie ukryć się przed nią za codzienną maską, za ostrymi słowami ani udawaną godnością. 

Jest tylko podnieconym, brudnym mężczyzną. 

Bez  księżej  sutanny  nie  jest  w  niczym  lepszy  niż  chłopi,  którzy  obmacują  baby  pod 

każdym stogiem siana! 

Odczuwała  jednak  pewną  czułość  dla  jego  bezbronnej  nagości,  przyjmowała  jego 

pożądanie i pozwalała, by umacniało to jej pewność siebie. 

Przez  krótką  chwilę  i  ona  odczuwała  przyjemność  z  zespolenia,  czuła  mrowienie  w 

dole brzucha i ręce mimo woli zacisnęły się mocniej wokół jego szyi. 

Wtedy on jęknął przeciągle, zesztywniał na niej niczym kłoda, wywrócił oczy tak, że 

widać było tylko białka, wyglądał jak lunatyk. 

Cecilia  słyszała  dochodzące  z  daleka  słowa,  brzmiały  niczym  wołanie  potępionej 

duszy: 

- Mariaaa! Maria!!! 

Wiedziała,  że  to  nie  jej  imienia  wzywa  w  uniesieniu.  Nie  wystarczyło,  że  się  jej 

pozbyła, że usunęła ją z przed oczu Revelina. 

Trzeba ją jeszcze wypędzić z jego myśli i serca. 

Istnieje tylko jeden sposób. 

Podczas gdy ślub na probostwie w Lyster był krótką uroczystością w obecności tylko 

kilku starannie wybranych gości, to wesele w Stedje miało stać się tematem rozmów na wiele 

lat. Świętowano trzy pełne dni, tak postanowił sam Eyliff. Nie szczędzono na niczym, trudno 

byłoby  sobie  wyobrazić  wspanialsze  wesele,  gdyby  to  za  mąż  wychodziła  rodzona  córka 

gospodarza. 

background image

I  chyba  to  właśnie  miejsce  przeznaczał  Eyliff  dla  Marii,  tej  wyrosłej  w  biedzie 

dziewczyny,  która  wybiła  się  w  życiu,  nauczyła  się  posługiwać  językiem  lepszych  sfer  oraz 

rozumieć ich znaki mądrości i wiedzy zawarte w księgach i pismach. Potrafiła zresztą o wiele 

więcej, znała się na rzeczach, których na pewno nie dowiedziała się od pastora. 

Niebezpiecznie piękna, dojrzała kobieta, promieniejąca mocą i siłą. 

Ale  'wciąż  jeszcze  nie  pozbawiona  dziewiczego  wdzięku,  wciąż  obdarzona 

ciekawością  dziecka,  gdy  zatrzymywała  się,  by  podziwiać  małe  cuda  powszedniego  dnia, 

których mimo wszystko tyle jest na świecie. 

Gdzież  to  można  zobaczyć  dorosłą  kobietę,  która  zatrzymuje  się  i  pada  na  kolana 

przed piękną różą z lodu wykwitłą na brudnej kałuży? 

Kto  poza  tym  potrafiłby  czuwać  dzień  i  noc,  przez  cały  tydzień,  by  uratować  życie 

chorego szczenięcia? 

Opowieści  na  temat  Marii  Meisterplass  rozrastały  się,  przenosiły  na  drugą  stronę 

fiordu i docierały aż do wsi u stóp wielkich lodowców. 

Wtedy jednak trudne już były do rozpoznania. 

Marii wydawało się niemal nieprawdopodobne, że po trzech dniach świętowania mogą 

wrócić  powszednie  dni.  Czas  wesela  pełen  był  szczęścia  i  radości,  Maria  rozmawiała  z 

tuzinami  obcych  ludzi,  wirowała  w  tańcu,  wieczorami  śpiewała  stare,  rytmiczne,  radosne 

pieśni. A noce... 

Noce były czułe i szalone, pełne powagi i beztroskie. 

Przytulny  pokoik  na  górze  stanowił  dla  miłości  schronienie  poza  czasem  i 

przestrzenią,  ramy  świata,  do  którego  Maria  nie  dopuszczała  najmniejszego  zmartwienia  ani 

troski. 

Głęboko wchłaniała nieskażoną niczym radość, rozkoszowała się tym, że głowę miała 

lekką niczym puchowa poduszka, na której spoczywała. 

Nie  musiała  się  przejmować  tym,  co  robi  Sunniva,  ani  czy  dobrze  się  tu  czuje, 

dziewczynka bowiem już dawno przyłączyła się do swoich rówieśnic ze wsi i była wśród nich 

niczym mała królowa. 

Dziewczęta miały własne święto, z rozmowami i chichotami w starej izbie po drugiej 

stronie podwórza. Siedziały tam z robótkami w rękach, zaplatały sobie nawzajem warkocze, 

rozmawiały  i  zwierzały  się,  opowiadały  pełne  napięcia  historie  o  młodych  mężczyznach, 

którzy przychodzili i odchodzili. 

background image

Sunniva  była  najmłodsza,  lecz  jej  ciało  już  od  jakiegoś  czasu  nabierało  kobiecych 

kształtów.  Tamte  miały  po  trzynaście,  czternaście  lat,  i  pochodziły  zarówno  z  rodzin 

chłopskich, jak i rzemieślniczych. 

Dojrzałość  i  życzliwość  Sunnivy  zyskała  jej  w  tych  dniach  wielu  przyjaciół  i 

dziewczynka z rozkoszą unosiła się na falach nieznanego morza popularności. 

A  kiedy  się  okazało,  że  pewien  chłopak  z  sąsiedztwa  coraz  częściej  przychodzi  do 

starej  izby,  by  się  orzeźwić  i  zamienić  parę  słów  z  obcą  panienką,  rozbawione  koleżanki 

podśmiewały się z Sunnivy i pociągały ją za warkocze. 

Przekomarzały się i śpiewały... 

Uradowana  Sunniva  odpowiadała  im  ze  śmiechem,  potrząsała  głową,  starając  się 

panować  nad  rozpromienioną,  zarumienioną  twarzą,  jak  dobrze  jest  cieszyć  się  przyjaźnią 

ludzi, która ogrzewa niczym płomienie na palenisku! 

Chciała wyciągać ręce w stronę tego ognia, chciała ogrzewać zmarznięte palce, chciała 

brać wszystko, co tylko zdoła. 

Sunniva  bowiem  wiedziała  dobrze,  że  radosne  wesele  to  tylko  rzadki,  mieniący  się 

diament na kamienistej drodze życia. 

Ostatniego  wieczora  spakowała  swoje  nieliczne  rzeczy  i  czekała  przy  palenisku  w 

kuchni, aż wszyscy zasną. 

Będę dziś płakać, myślała. 

Nie zniosę myśli, że to cudowne życie dobiega końca. Tańce, wspaniali ludzie, pyszne 

jedzenie... nawet przed samą sobą nie chciała wyznać najważniejszego. 

W głębi jej duszy rozpalał się nowy płomień, piekąca tęsknota za czymś więcej. 

Czuła  jakieś  nowe  drżenie  w  całym  ciele,  była  niczym  kwiat  tuż  przed  wschodem 

słońca, które już teraz nakazuje mu się otworzyć. 

Gdzieś,  w  głębi  jej  istoty,  brzmiały  nowe  tony,  mroczne  i  głębokie,  gdy  zamknęła 

oczy,  widziała  smugi  drgającego  światła,  czerwone  z  dodatkiem  lodowatego  błękitu  i 

wiosennej zieleni. 

Gładziła  własne  ciało,  była  dumna  z  jego  kształtów,  dotykała  silnych  mięśni  i 

delikatnej  skóry.  Nogi  miała  niezbyt  długie,  lecz  proste  i  szybkie.  W  talii  wprawdzie  była 

znacznie grubsza niż mama, miała za to pięknie uformowane biodra. Posiadała dość rozsądku, 

by zauważać spojrzenia, jakie rzucają jej mężczyźni... Również spojrzenia Bjornara... 

Mógł  być  od  niej  jakieś  trzy,  cztery  lata  starszy,  niezbyt  wysoki,  o  jasnych, 

mieniących  się  złotem  włosach,  opadających  na  ramiona  pięknymi  lokami.  Miał  w  sobie 

niemal dziewczęcy wdzięk, ale na szczęście dość grube, wyraziste rysy twarzy dodawały mu 

background image

męskości. Usta były trochę zbyt szerokie, a kiedy się uśmiechał, pokazywał białe, silne zęby. 

Oczy  miał  niebieskie,  lecz  jaśniejsze  niż  ona,  w  oprawie  gęstych  rzęs  i  brwi.  Na  chłopięcej 

jeszcze,  ładnej  skórze  policzków  i  brody  pojawiał  się  delikatny  puch  zarostu.  Sunniva 

zastanawiała  się,  co  by  poczuła,  gdyby  go  pogłaskała...  Długo  w  noc  nie  mogła  zasnąć, 

pogrążona  w  marzeniach.  Leżała  na  starym  strychu,  pomiędzy  śpiącymi  dziewczętami, 

wsłuchana w ich spokojne oddechy. 

Z głównego domu wciąż docierały tutaj odgłosy zabawy, mężczyźni wykrzykiwali coś 

i śpiewali stare pijackie piosenki. 

Był  to  jednak  ostatni  wieczór  i  ludzie  zaczynali  się  już  przygotowywać  do 

nadchodzącego  powszedniego  dnia.  Jeszcze  tylko  przez  krótką  chwilę  mogli  się  bawić  i 

cieszyć niczym swobodne ptaki pod czystym niebem Pana. 

Wkrótce minie i to, ponieważ wszystko co dobre, prędzej czy później się kończy. 

A  jutro  czeka  na  nich  znowu  trud  i  walka.  Dla  wielu  będzie  to  wałka  o  życie. 

Większość zaproszonych na wesele Marii mogła jednak poświęcić jeden czy dwa dni pracy. 

Goście śpiewali na cześć młodej pary, a później śpiewali młodym na pożegnanie. 

Słowa  poprzez  ściany  z  grubych  brunatnych  bali  odnajdywały  też  drogę  do  pokoju 

Marii i Randara. 

Randar spał, syty i szczęśliwy. 

Ona obudziła się, leżała i głaskała jego ciemne, potargane włosy. 

Przyciął  je  sobie  przed  ślubem,  lecz  i  tak zostawił  na  tyle  długie,  by  mogła  zanurzać 

dłonie i przeczesywać je palcami. 

Były  szorstkie  i  niesforne  jak  sam  Randar,  zarazem  jednak  cudownie  miękkie, 

układały  się  w  piękne  fale  na  karku,  w  miejscu  gdzie  szyja  łączy  się  z  głową.  Tam  były 

delikatne niczym futerko małego kotka i tam zawsze przechowywał się ciepły zapach, który 

Maria mogła sobie w każdej chwili, zamknąwszy oczy, przypomnieć. 

Mój mąż. 

Na zawsze. 

Czy człowiek może być aż tak szczęśliwy przez całe życie? 

Maria leżała bez ruchu i czuła, że w jej sercu szczęście zaczyna walczyć z lękiem. 

Wszystko wydawało jej się nierzeczywiste, czy to może być prawda? 

Wiedziona  jakąś  instynktowną  pewnością,  jakby  to  było  jedno  z  praw  natury,  Maria 

zaczęła już teraz żałować, że szczęście nie może trwać wiecznie. Choć czy człowiek byłby w 

stanie znieść go aż tyle? 

background image

Ż

ycie  nauczyło  ją,  że  nieszczęście  spada  zwykle  z  jasnego  nieba.  A  teraz,  właśnie 

teraz, w tym momencie, jej niebo było czystsze i jaśniejsze niż kiedykolwiek przedtem. 

I być może nigdy później już takie jasne nie będzie. 

W  końcu  nadszedł  czas  odjazdu,  nowożeńcy  zeszli  na  brzeg  odprowadzani  przez 

liczny  orszak.  Mieli  ze  sobą  pełen  wóz  darów,  gospodarz  ze  Stedje  okazał  się  najbardziej 

hojnym ze wszystkich i ofiarował im piękną krowę. 

Stała teraz przywiązana do kamienia na suchym brzegu, porykiwała nerwowo, widząc 

oczekujące lodzie. 

Randar  prowadził  ją  pewnie  na  pokład,  klepał  i  głaskał  serdecznie,  przewiązał  jej 

wielkie  oczy  własną  apaszką,  by  oszczędzić  zwierzęciu  widoku  niebezpiecznej  falującej 

wody. 

Solidna  łódź  już  i  dawniej  przewoziła  bydło,  przy  maszcie  znajdowało  się  więc 

specjalne pomieszczenie, w którym je przywiązywano. 

Nad  fiordem  wiał  słaby  wiatr,  ale  zimny,  jesienny,  i  delikatnie,  lecz  stanowczo 

przypominał, że zima się zbliża. 

W  orszaku  znajdowały  się  jeszcze  dwie  łodzie,  Randar  wiosłował  prowadząc  swoją, 

Maria siedziała przed nim na ławeczce. 

Odwracali  się  wielokrotnie  i  machali  gościom,  widzieli,  że  właściciel  Stedje  w 

przypływie  niezwykłej  życzliwości  rzuca  szylingi  i  resztki  z  weselnego  stołu  w  tłum 

bezdomnych nędzarzy, żyjących na brzegu. 

Maria  zadrżała  widząc,  jak  czołgają  się  w  błocie,  by  zdobyć  dla  siebie  owe  rzadkie 

dary.  Walczyli  ze  sobą,  krzyczeli  i  przeklinali.  Ich  glosy  odprowadzały  parę  młodą  jeszcze 

bardzo  długo.  Maria  sama  miała  za  sobą  dni,  kiedy  głód  ściskał  wnętrzności,  a  przecież  ich 

przyszłość nie miała wiele do zaofiarowania. Do Marii uśmiechnęło się jednak szczęście, los 

pomógł jej się wydostać z nędzy, wspięła się z nizin, zajmując wysokie miejsce pod słońcem. 

Ci ludzie na brzegu nie mieli nic oprócz nadziei. 

Ich  wołania  były  ostatnim,  co  zostawiali  za  sobą,  ruszając  poprzez  fiord  do 

Meisterplassen. 

Maria  odczuwała  głębokie  pragnienie,  niemal  wezwanie.  Bardzo  chciała  pomóc  tym 

biedakom. Tylko w ten sposób mogła zapłacić za wszelkie dobro, które zesłał jej los. A może 

Bóg? 

I  była  pewna,  że  córka  jest  gotowa  jej  pomóc.  Sunniva  siedziała  wyprostowana  na 

rufie i wpatrywała się w ponury spektakl nędzy, rozgrywający się za nimi. 

Wtuliła głowę w ramiona, zaciskała dłońmi uszy tak, że palce jej zbielały. 

background image

Nie byłaby moją córką, gdyby wkrótce nie zdjęła rąk, pomyślała Maria. 

Cierpienie nie mija od tego, że go do siebie nie dopuszczamy. 

Istnieje  wszędzie,  w  każdym  człowieku.  Tylko  że  u  jednych  jest  bardziej  widoczne, 

ujawnia  się  wyraźniej  niż  u  innych.  Wiedziała,  że  dzieje  się  tak  przede  wszystkim  z  tymi, 

którzy  chcą  łagodzić  i  pomagać.  Zdawała  sobie  też  sprawę  z  tego,  że  ona  sama  ma  do 

zaoferowania więcej niż inni ludzie. Doświadczenie z izby chorych nauczyło ją wiele, a treść 

książek przeczytanych na probostwie wciąż jeszcze trwała w jej mózgu. 

Może właśnie Bóg tak chce? 

Może  to  prawda,  że  ma  jakieś  plany  w  stosunku  do  mego  życia,  coś,  czego  ja  nie 

dostrzegałam, gdy świat rozpadał się wokół mnie i zmuszał do buntu? 

Słyszałam przecież o wybranych, którzy zostawiali wszystko, porzucali rodziny i szli 

za swoim powołaniem. Czy ze mną też tak jest? Może to wcale nie przypadkowe zrządzenie 

losu miota mną tam i z powrotem, od bogactwa do skrajnej nędzy, niemal w jednej chwili? 

Czy  jest  możliwe,  że  otrzymałam  to  wszystko,  a  także  miłość  jako  wsparcie  właśnie 

dlatego, że zostało mi wyznaczone zadanie do spełnienia tutaj, w rodzinnej wsi? 

Zapragnęła  natychmiast  podzielić  się  swymi  myślami  z  Randarem,  wiedziała,  że  on 

nie będzie jej zabraniał zużyć na pomoc dla najbiedniejszych tych ostatnich szylingów, które 

jeszcze przechowywała w skórzanym woreczku. Zwłaszcza że wracają do domu jako bogaci 

ludzie. Wśród ślubnych darów wiozą ziarno i chmiel, lniane i wełniane tkaniny, sól i cukier, a 

także nowy żelazny sagan i mnóstwo pięknych misek oraz innych naczyń. 

Dostali też lampę z pięknej kutej miedzi i kociołek do gotowania wody. 

No  i  ta  krowa,  chyba  najserdeczniej  witany  dar.  Gładsza,  lepiej  wyglądająca  niż  ich 

własne, które już stoją w oborze, ale nie dają zbyt wiele mleka. 

Maria nie mogła się nadziwić, z jakiego powodu Eyliff chciał wynieść ich tak wysoko. 

Nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jego władza i wpływy skłoniły mieszkańców wsi 

do takiego, a nie innego zachowania. 

Wiedziała  jednak  również,  że  Eyliff  ma  dość  władzy,  by  wszystko  ponownie 

odmienić.  Sympatia  i  przyjaźń  ludzi  jest  tak  samo  niestała  jak  wzory,  układające  się  na 

wodzie za ich łodzią. 

Nie miała zaufania do mieszkańców wsi, cieszyła się dobrym słowem, nie oczekując, 

ż

e twarze pozostaną również jutro tak samo uśmiechnięte. 

Wiedziała  więcej  o  ludzkich  duszach  i  zdarzało  się,  że  czasem  ogarniała  ją  złość  na 

samą siebie za ten brak ufności. 

Czy Randara również to dotyczy? 

background image

Widziała jego barczystą sylwetkę na ławeczce, patrzyła na gładką twarz, obserwowała 

spokojne, pewne ruchy wioseł. 

Po  chwili  napotkała  jego  spojrzenie,  uśmiechnęli  się  do  siebie,  Maria  stwierdziła,  że 

kolor jego oczu jest teraz taki sam jak w chwilach, kiedy się kochają. 

On nigdy jej nie zawiedzie. 

Na nim może polegać. 

A z resztą świata niech będzie jak chce. 

Zobaczyli  łódź  na  wodach  fiordu  i  zdziwili  się  trochę,  że  płynie  w  stronę 

Meisterplassen. 

Randar zaklął cicho. 

Widywał już tę łajbę. 

To łódź lensmana z Leikanger. 

A więc znowu go potrzebują. 

Nie  był  w  stanie  znieść  myśli,  że  wkrótce  będzie  musiał  odjechać.  Nie  chciał,  by  go 

odrywano od Marii teraz, kiedy są sobie nawzajem tacy bliscy. Czuł także gorycz w ustach na 

myśl o czekającym go zadaniu, zalała go kolejna fala niechęci, którą od dawna nosił w sobie 

niczym ciężki kamień. 

Ostatnie  dni  przeżywał  w  oszołomieniu,  upojeniu  życiem,  niemal  zapomniał,  że  jest 

człowiekiem śmierci. 

Przeklęte dziedzictwo! 

Ale to jego los na tej ziemi, który zresztą nie wydawał się już taki zły, kiedy Randar 

przyprowadził do domu Marię jako prawowitą małżonkę, posiadał gospodarstwo i rodzinę. 

Łódź naprawdę należała do lensmana. 

Jego samego jednak nie było, przysłał po Randara dwóch ludzi. 

Poprosił  Marię  i  Sunnivę,  by  poszły  do  domu  i  przygotowały  poczęstunek  dla  tych 

ośmiu, którzy towarzyszyli młodej parze do domu. 

Naprawdę nie chciał, by Maria widziała go w tamtej roli. 

Ci  dwaj  z  Leikanger  wyglądali  na  zaskoczonych  wielkimi  zmianami  w 

Meisterplassen. Z zaciekawieniem zerkali na skrzynie, kosze i tobołki z darami wnoszone do 

domu kata. 

I robili wielkie oczy na widok opierającej się krowy, którą wciągano na ląd. Nigdy nie 

widzieli tak pięknego zwierzęcia. I w dodatku tutaj... 

Musi dawać co najmniej dwa wiadra mleka dziennie. 

background image

Wysłannicy  lensmana  nie  należeli  do  najbogatszych  chłopów,  tylko  biedni 

podejmowali się podobnych zadań. Jeśli któryś z nich ma w domu krowę albo nawet dwie, to 

z pewnością obie razem nie dają nawet wiadra mleka. 

Przybysze otrząsnęli się ze zdumienia, wyjaśnili, z czym przybywają. 

Zdawali sobie sprawę, że Randar chce wiedzieć jak najwięcej o tym, co go czeka. 

-  Jest  ich  dwóch  -  oznajmili  krótko.  -  Jeden  zamordował  w  bójce  własnego  syna,  a 

drugi  cudzołożył  z  macochą.  Poza  tym  jeszcze  jeden  złodziej.  Skazano  go  na  obcięcie  ręki, 

ledwie  uszedł  z  życiem.  Okradał  spichlerze  we  wsiach  wzdłuż  drogi  z  Leikanger  do  Vik. 

Podczas  ucieczki  zabił  jednego  z  ludzi  lensmana,  co  będzie  go  drogo  kosztowało,  zarówno 

jeśli idzie o zdrowie, jak i o majątek. Jego nieszczęsna kobieta została z czworgiem drobiazgu 

i wypędzono ją z malutkiej zagrody, którą dzierżawili od chłopa z Laplass. Strach pomyśleć, 

co niektórym ludziom przychodzi do głowy, nie zastanowią się, że skazują własną rodzinę na 

ś

mierć głodową, gdy wyciągają rękę po własność bliźniego... 

- Dobrze, w porządku. Chcę - wiedzieć tylko tyle, ile koniecznie trzeba - uciął Randar 

zirytowany. 

Nie  znosił  wysłuchiwania  zbyt  szczegółowych  opowieści  o  ofiarach,  nie  chciał 

zagłębiać  się  w  te  wszystkie  tragedie,  które  rozgrywają  się,  nim  dojdzie  do  skazania 

złoczyńcy.  Skutki  ciosu  katowskiego  topora  rozchodzą  się  niczym  kręgi  na  wodzie, 

pochłaniają domy i ludzkie życie, zanim rozpłyną się i przepadną w morzu czasu. Otrząsnął 

się ze złych myśli i zapytał ostro: 

- W jaki sposób? 

- Jeden ma być powieszony, jeden położy głowę pod topór. 

- Kto stawia szubienicę? 

- Anders Cieśla z Hernansverk. 

- Dobrze, on się zna na rzeczy. Jaka zapłata? Posłańcy popatrzyli na siebie, ściągnęli 

ze zdumienia brwi. Od kiedy to kat myśli o takich sprawach? Zwykle brał, co mu dawano... 

- My... my nie wiemy. Lensman nam o niczym takim nie mówi... 

- Od tej chwili nie będzie was po mnie posyłał, nie mówiąc, za jaką to ma być cenę. 

Wiem, że inni na moim miejscu mają wysokie wymagania co do zapłaty, to jest robota, której 

mało kto nam zazdrości, musimy więc dostać jakieś zadośćuczynienie. 

Posłańcy  byli  coraz  bardziej  zdumieni,  kiwali  jednak  głowami,  rozumieli  przecież... 

Kiedy człowiek ma żonę i w ogóle... 

background image

- Dobrze - zakończył Randar znużony, nie miał siły dłużej z nimi rozmawiać. - Pojadę 

z  wami,  musicie  jednak  wykazać  trochę  cierpliwości.  W  nocy  świeci  księżyc,  dotrzemy  na 

czas, prawda? 

-  Tak,  wyrok  ma  być  wykonany  pojutrze.  Tylko  Lensman  żąda,  żebyś  przyjechał 

dzisiaj, bo podobno chce o czymś z tobą pogadać. 

-  W  takim  razie  powinien  był  sam  tutaj  przyjechać.  Nie  jestem  jego  wiernym  psem, 

który  przybiega  na  każde  gwizdnięcie.  Powiedzcie  mu  to,  jeśli  się  odważycie,  i  powiedzcie 

też,  że  policzymy  się  po  wykonaniu  zadania.  A  teraz  ruszajcie,  nie  potrzebuję  waszej 

podwody. Wielokrotnie odbywałem takie podróże sam, więc i tym razem tak będzie! 

Odeszli.  Cofali  się  najpierw  kawałek,  zdjęli  czapki  i  kłaniali  się  na  pożegnanie, 

Randar jednak stał nieporuszony, jakby nie dostrzegał ich niebywałej uprzejmości. 

Twarz mu pociemniała, kroki pod górę niepotrzebnie były takie długie i pospieszne. 

Z  wysiłkiem  uśmiechał  się  do  gości  siedzących  w  izbie  nad  kuflami  piwa  i  solonym 

mięsem, podpłomykami i mlekiem. 

Dostrzegli,  że  coś  go  trapi,  chociaż  rozmawiał  z  nimi  przyjaźnie  i  dawał  do 

zrozumienia, że bardzo sobie ceni tę wizytę. 

Wkrótce goście podziękowali za poczęstunek, potem podziękowali raz jeszcze, żegnali 

się, chwaląc Boga i życząc domowi spokoju. 

W  końcu  odeszli,  a  Sunniva  wymknęła  się  za  nimi.  Ona  również  zauważyła  ciężki, 

przytłaczający nastrój. 

-  Randar,  co  cię  dręczy?  On  wciąż  milczał,  nerwowo  rzucał  chrust  na  palenisko. 

Siedział  i  wpatrywał  się  ze  złością  w  pełgające  płomienie,  których  blask  odbijał  się  w  jego 

ciemnych oczach. 

-  Nic.  Nic,  co  byś  mogła  zrozumieć  -  odburknął  i  natychmiast  ogarnęły  go  wyrzuty 

sumienia. 

Maria  pojmowała,  że  coś  się  stało,  nie  chciała  jednak  pytać.  Nie  lubił  tego,  zwykle 

potrzebował trochę czasu, by znaleźć odpowiednie słowa. Po chwili opowie „wszystko sam. 

- Muszę jechać - oznajmił nagle z żalem w głosie, od którego poczuła ciepło w sercu. 

Randar nie chce od niej odjeżdżać! 

-  Do  Leikanger.  Jutro,  a  może  jutro  w  nocy.  Trzech  skazanych.  Dwóch  na  śmierć, 

Maria zadrżała, starała się zachować spokojną twarz. 

- Tak. No tak, pewnie zasłużyli. 

- Miejmy nadzieję - odparł zaskakująco niepewnie. Maria domyślała się, jakiego typu 

mary go dręczą. 

background image

- Będę na ciebie czekać, będę tutaj, kiedy wrócisz! 

-  Wiem.  Dziękuję.  Teraz  nie  mogę  pojąć,  jak  ja  przedtem  to  wytrzymywałem  - 

powiedział, przytulając ją do siebie i trzymając mocno, jakby się bał, że straci równowagę. 

Zapach żywego człowieka. 

Smak nagłej śmierci. 

Boże, jakaż to walka się w nim toczy, jaką słabość musi pokonać? 

Randar nie był w stanie rozstrzygnąć dylematu. I dlatego walczył z całych sil, odsuwał 

od siebie, koncentrował myśli na innych sprawach, innych zmartwieniach. 

- Czy ty... czy ty się nie boisz zostać tutaj sama? Chodzi mi o... Po tym,  co się stało 

tamtym razem... 

-  Tamto  minęło.  Oni  nie  żyją.  Nie  mam  teraz  żadnych  wrogów  -  odparła  Maria 

spokojnie.  -  Ja  i  Sunniva  damy  sobie  radę  przez  kilka  dni,  radziłyśmy  sobie  same  już  w 

gorszych sytuacjach! 

-  Masz  rację,  oczywiście.  Moja  silna,  dzielna  Maria!  Ona  nie  lęka  się  jednej  czy 

dwóch samotnych nocy! 

- Owszem. Bardziej niż przypuszczasz - szepnęła i pocałowała go. 

background image

ROZDZIAŁ IX 

Fimreite, pewnego dnia w październiku 1686 

Ten stary znowu idzie, o mój Boże, sędzio tych, którzy nie zaznali spokoju, wstrzymaj 

jego kroki, nie pozwól mu tutaj wejść! 

Niech szczeble drabiny załamią się pod jego obutymi w ciężkie trepy nogami, spraw, 

by spadł i na kamiennej podłodze złamał sobie kark! 

Nie, nie, wcale tak nie myślałam, Panie, nie karz mnie za te złe słowa. 

Ale  tak  się  boję,  tak  się  boję,  leżę  tu  i  czuję,  że  krew  tężeje  mi  w  żyłach.  Jeśli  on 

przyjdzie do mnie również dzisiejszego wieczora, nie wytrzymam. Umrę, brudna i zhańbiona, 

napiętnowana, we wstydzie. 

Ś

więta Mario, ukochana Matko Jezusa, nie pozwól, by do mnie przyszedł! 

Zacisnęła pięści w bezgłośnym wołaniu o pomoc. 

W głębi duszy wiedziała jednak, że to się na nic nie zda. 

Nikt nie może jej pomóc. 

Jest  sama  na  świecie,  nędzna  dziewczyna  z  komorniczego  domu,  sierota  bez  matki  i 

ojca. Życie to nie zabawa, nic nie zostanie człowiekowi oszczędzone. Poznała już, co to głód, 

marzła i cierpiała nędzę, upokarzającą, wyciskającą piętno na duszy i ciele. Pełzała po polach, 

by szukać zapomnianych kłosów, a potem żuła twarde ziarno. 

Boso brnęła przez śnieg i błoto, zrywała korę z drzew, by choć na chwilę zaspokoić to 

zwierzę, które rwało jej wnętrzności. 

I kradła. 

A  to  główkę  kapusty,  a  to  parę  suszonych  ryb.  Pewnego  razu  ukradła  nawet  cały 

worek  grochu,  ale o mało nie umarła z bólu i wzdęć, bo nie miała  go  gdzie ugotować, więc 

jadła na surowo. Uwierzyła, że teraz nadeszły lepsze czasy, kiedy jakimś cudem przybyła do 

tej  pięknej  osady.  Wędrowała  długo  i  z  bardzo  daleka,  wyrosła  na  brzegu  całkiem  innego 

fiordu.  Ale  głód  i  nędza  gnały  ją  w  świat,  z  miejsca  na  miejsce,  w  poszukiwaniu  czegoś 

lepszego. Gdy więc gospodarz Rov zaproponował jej służbę za dach nad głową i utrzymanie, 

przyjęła  to  z  wdzięcznością,  nie  pytając  o  nic  więcej.  Chłop  jej  zdaniem  wyglądał 

sympatycznie, zatrzymał się, spotkawszy ją na drodze, i nawet podzielił się z nią śniadaniem. 

Przestała się wstydzić swego ubrania w strzępach i brudu, który przywarł do jej twarzy 

i rąk. 

Kiedy na nią patrzył, dostrzegała w jego oczach coś jakby ojcowską troskę. 

background image

Opowiadał po drodze o  różnych sprawach, o swoim małym  gospodarstwie i o chorej 

ż

onie oraz o dwóch chłopcach, którzy muszą ciężko pracować. 

- Nawet polowy siana nie zwieźliśmy w tym roku pod dach. A zboże,., wyrosło marne, 

poza tym jesienią wszystko wytłukły deszcze. Takie przeklęte szczęście! .Ale wygląda na to, 

ż

e ty wiesz, jak to jest, kiedy los człowieka prześladuje... 

Wzdychał i użalał się nad sobą, dziewczynie zrobiło się przykro. 

To jakiś biedak. Podobnie jak ona, nie miał w życiu żadnego oparcia. 

Domyślała się, że swoje gospodarstwo prowadził nie najlepiej. 

Tak,  tak,  z  pewnością  potrzebował  pary  silnych  rąk  służącej,  przyzwyczajonych  do 

pracy od chwili, gdy musiały wypuścić pierś matki. 

Gjertrud  podziękowała  serdecznie  za  propozycję  i  na  zadatek  posłała  mu  ciepły 

uśmiech.  Nie  oczekiwała  zbyt  wiele,  gospodarz  Rov  nie  wyglądał  na  bogatego,  wspomniał 

nawet w rozmowie, że i u niego głód bywa gościem. Ale przecież ona umiała się obywać byle 

czym,  nie  przywykła  do  wykwintnego  jedzenia,  mogła  pracować  przez  cały  dzień  o  misce 

kaszy i kawałku chudej ryby. 

A  zima  nadchodziła  długimi  krokami,  dziewczyna  bała  się  najbardziej  tego,  że 

zostanie pod gołym niebem i będzie w śnieg i mróz krążyć po wiejskich drogach. 

Stare  odmrożenia  z  poprzedniej  zimy  wciąż  jeszcze  jej  dokuczały,  jedna  stopa  nigdy 

się  naprawdę  nie  rozgrzewała.  Nie  było  w  niej  czucia  i  uginała  się  pod  Gjertrud  bez 

ostrzeżenia. 

Tak więc biedna sierota przyjęła służbę u Rova. 

Gospodyni była poważnie chora. Ulokowano ją na rozkładanej ławie obok paleniska, 

gdzie drżała z zimna pod brudnymi okryciami z niegarbowanych owczych skór. 

Dwaj chłopcy, dwunastolatek i drugi może pięcio - , sześcioletni, siedzieli i patykami 

odłupywali z saganka resztki zaschniętej kaszy. 

Gospodarz przegonił ich zaraz na dwór, żeby narąbali drzewa. 

Popchnął  Gjertrud  w  głąb  ciemnej,  wypełnionej  dymem  izby,  poczuła  ciężki  odór 

potu, krwi i stęchlizny. Rzeczywiście potrzeba tu kobiecej ręki! 

Gruba  warstwa  brudu  leżała  na  ścianach  i  niskich  belkach,  przed  drzwiami  gliniana 

podłoga była nierówna i podziurawiona. 

Najwyraźniej nikt tej izby nie zamiatał przez wiele ostatnich tygodni. 

Na stole stały nie umyte miski i czerpaki z resztkami zaschniętego jedzenia. 

One również cuchnęły. 

background image

Ale  najgorszy  odór  unosił  się  nad  posłaniem  chorej.  Gjertrud  domyślała  się,  że 

biedaczka  nie  mogła  liczyć  na  żadną  pomoc  ze  strony  swoich  bliskich,  nawet  w  najbardziej 

niezbędnych sprawach. A, jak widać, sama nie dawała sobie rady. 

Gospodarz  zauważył,  że  Gjertrud  zareagowała  na  odór,  i  zostawił  obie  kobiety. 

Dziewczyna z pewnością będzie wiedziała, od czego powinna zacząć, pomyślał. 

I Gjertrud zajęła się chorą, chudą nieszczęśnicą, umyła jej wyniszczone ciało najlepiej 

jak  umiała.  Gospodyni  nie  protestowała  przeciwko  temu,  że  ktoś  obcy  wykonuje  przy  niej 

takie  intymne  czynności,  najwyraźniej  rozkoszowała  się  rzadkim  uczuciem  dotyku  czystej 

wody  na  brudnej,  wysuszonej  skórze.  Ona  jest  podobna  do  starego  pomarszczonego  trolla, 

pomyślała  Gjertrud,  wiedziała  jednak,  że  ta  sterana  życiem  istota  ma  nie  więcej  niż 

dwadzieścia siedem, może dwadzieścia osiem lat. 

Dziesięć lat więcej niż ona sama. Ciekawe, czy ja za dziesięć lat będę tak wyglądać? 

Prawdopodobnie  też  się  przedwcześnie  zestarzeję,  jak  ta  moja  nieszczęsna  siostra. 

Takie  bowiem  jest  życie  biednych  kobiet,  rzadko  mogą  liczyć  na  choćby  odrobinę  radości  i 

dobrobytu. 

Nie rozmawiały ze sobą prawie wcale, Gjertrud nie wiedziała, co powiedzieć. 

A gospodyni miała najwyraźniej problemy z wymawianiem słów. 

Jakby je zapomniała, w sercu Gjertrud narastały podejrzenia. 

Nie  wyglądało  na  to,  by  mąż  i  synowie  przejmowali  się  chorą.  Być  może  leży  tutaj 

niczym żywy trup, zdana na samą siebie, już od bardzo dawna. 

Synowie, ojcowie, mężowie. 

Nigdy  nie  można  być  pewnym,  jak  zechcą  odpłacić  za  życie  zmarnowane  na  pracy  i 

trosce o nich. 

Gjertrud zapytała, czy ma przygotować coś do jedzenia. 

-  Mężczyźni  już  chyba  jedli  -  wykrztusiła  kobieta  na  posłaniu  i  zaniosła  się 

gwałtownym  kaszlem.  Gjertrud  zadrżała  od  tego  suchego,  szczekliwego  skrzeku,  już  kiedyś 

słyszała taki kaszel. 

- No a ty, ty też potrzebujesz czegoś, by się wzmocnić. 

- Mnie nic się nie stanie. Ja... to i tak wyrzucanie jedzenia... Ale ty, Torgrim obiecał ci 

pewnie wyżywienie? Ugotuj sobie zupy, w skrzynce pod ścianą powinno być trochę ziarna. - 

Wskazała  na  solidne  drewniane  półki  za  mocowane  na  przeciwległej  ścianie.  -  A  żarna 

znajdziesz w sieni. Są stare, ale jeszcze działają... 

Gjertrud  znalazła  duży  płaski  kamień  z  otworami  i  mniejszymi  wygładzonymi 

kamieniami.  Rozsypała  drobne  ziarna  po  powierzchni  i  patrzyła,  jak  przesuwające  się  małe 

background image

kamienie je miażdżą. Grubo zmieloną mąkę zmiotła starannie do miski, potem nalała do niej 

wody.  Odstawiła,  żeby  mąka  się  namoczyła,  a  sama  wzięła  miotłę  i  zaczęła  wymiatać 

najgorsze śmieci. 

Gospodarz  i  chłopcy  gdzieś  zniknęli,  zajmowali  się  widocznie  jakimiś  swoimi 

sprawami. Z pewnością jednak wieczorem nie odmówią porcji zupy. Ona już raz dzisiaj jadła. 

Pierwsza  noc  minęła  spokojnie,  dziewczyna  spała  głęboko,  czuła  się  dobrze  i 

bezpiecznie.  Wypchany  słomą  siennik  leżał  na  podłodze  pod  niskim  skośnym  dachem  na 

strychu ponad izbą. Wślizgnęła się tam, przepełniona wdzięcznością, że ma własne, prywatne 

miejsce  do  spania  w  tej  ciasnej,  małej  chacie.  Nie  mieli  tutaj  nad  oborą  strychu,  ale  i  tu,  w 

kąciku  nad  izbą,  było  ciepło  od  ognia,  który  na  palenisku  nigdy  nie  gasł.  Do  uszu  Gjertrud 

dochodziły  różne  głosy,  gospodarz  chrapał,  a  jego  żona  kaszlała.  Chłopcy  spali  spokojnie, 

najwyraźniej nie przejmowali się obecnością obcej osoby w domu. 

Druga noc była krótka, Gjertrud położyła się dopiero, kiedy księżyc przebył już sporą 

drogę  po  niebie.  Prała  w  świetle  kopcącej  lampki,  tłukła  kijanką  pościel  i  ubrania  rozłożone 

na świeżym śniegu. 

Ale trzeciej nocy przyszedł do niej. I powracał potem niemal we wszystkie następne. 

Teraz miała za sobą już tyle tych strasznych, upokarzających gwałtów, że nie była w 

stanie ich zliczyć. 

Najpierw  walczyła  zaciekle,  ale  gospodarz  silnymi  uderzeniami  w  twarz  i  brzuch 

zmuszał ją, by leżała spokojnie. Bo jak nie, to ją zabije, powtarzał, a ona musiała mu wierzyć. 

Pluła  mu  tylko  czasem  prosto  w  twarz,  kiedy  wdzierał  się  jej  między  nogi  i  starał 

dotrzeć tam, gdzie nikt nie powinien był jej dotykać. 

Sprawiało  to  ból,  jakby  rozcinało  ją  lodowate  ostrze,  innym  razem  jak  gdyby  był 

zrobiony z rozpalonej stali. 

Protesty  dziewczyny  prowadziły  jednak  do  tego,  że  stawał  się  jeszcze  bardziej 

brutalny, rozkoszował się jej rozpaczliwymi krzykami i dzięki nim przeżywał jeszcze większą 

ekstazę. 

Gjertrud  pojęła,  że  najlepiej,  by  leżała  jak  martwa,  lepiej  nie  protestować,  po  prostu 

zostawiać  ciało  na  posłaniu  i  pozwolić,  by  dusza  unosiła  się  i  niczym  ptak  siadała  na  belce 

pod  dachem.  Myślała  o  swoim  żołądku,  który  już  teraz  nie  kurczył  się  każdego  wieczora  z 

głodu,  myślała  o  tym,  co  się  czuje,  kiedy  bose  stopy  dotykają  przemarzniętej  ziemi,  o 

czerwonej mgle, która często przesłaniała jej oczy, gdy zbyt długo nie jadła, a chłód omal jej 

nie zabił. 

background image

Gjertrud  chciała  żyć!  Nawet  tę  udrękę  dotychczas  nie  znaną  zniesie,  jeśli  trzeba. 

Wiedziała, co ją czeka, jeśli ucieknie z tego domu. 

Ale  każdego  dnia  wielokrotnie  posyłała  rozpaczliwe  modły  do  dalekiego  Boga,  by 

uwolnił ją od tej straszliwej mary. 

I błagała Świętą Dziewicę, by gwałty i zadawany ból nie zapuściły korzeni w jej ciele, 

by nie okazało się, że jest brzemienna. To by oznaczało dla niej wyrok śmierci, co do tego nie 

miała żadnych wątpliwości. Nigdy, absolutnie nigdy nie zdecydowałaby się wydać niewinnej 

istoty na ten beznadziejny i pozbawiony litości świat. 

Zdarzało  się,  że  wychodziła  wysoko  na  strome  skały,  daleko  za  ostatnimi 

zabudowaniami wsi. 

Zwykła  tam  siadywać,  zwieszając  nogi  w  dół,  i  spoglądała  jak  zahipnotyzowana  na 

szumiący w dole fiord. 

Czuła, że głębia ją wciąga, że woda wabi, a jednocześnie przeraża. 

Pewnego  razu  mała  brzózka,  której  się  trzymała,  wysunęła  jej  się  z  rąk  i  Gjertrud 

upadla na krawędzi skały. W ostatnim momencie zdołała gwałtownym ruchem odsunąć się od 

brzegu, zerwała się na równe nogi i przerażona uciekła. Nie należy igrać z losem. 

Jej  własne  nędzne  życie  z  pewnością  nic  nie  było  warte,  wiedziała  jednak,  że 

samobójcy i kobiety lekkich obyczajów kończą w najgłębszych odmętach piekieł. 

A ona przecież już i tak ma na sumieniu ciężkie grzechy. 

Wróciła więc do źródełka i wzięła swoje wiadra wypełnione wodą. 

Jeśli w ciągu dnia naprawdę się zmęczy, wieczorem będzie mogła szybko zasnąć. 

Gospodarz przychodził do niej wczoraj, być może dzisiaj zostawi ją w spokoju. Wciąż 

starała się wynajdywać tego rodzaju małe radości i jaśniejsze punkty w swoim życiu. 

Ale on jednak wieczorem przyszedł. 

I  nigdy  jeszcze  wszystko  się  tak  w  niej  nie  burzyło,  nigdy  nie  zauważyła,  by  ciało 

buntowało  się  do  tego  stopnia.  Gospodarz  jeszcze  nie  ukazał  się  w  wejściu  na  szczycie 

krótkiej drabiny, ile właściwie czasu potrzeba mu na to, by wspiąć się na górę? 

Nie,  czas  stanął  w  miejscu,  Gjertrud  nie  umiała  pojąć,  jak  w  tak  krótkiej  chwili  w 

głowie człowieka może się pojawić tyle myśli. 

Czuła  się  jak  skazaniec,  rozpacz  piekła  boleśnie,  ogarnęło  ją  straszne  rozczarowanie, 

już bowiem zaczęła się cieszyć z końca roboczego dnia i miała nadzieję na spokojną noc we 

własnym łóżku. 

background image

Tymczasem  on  znowu  pnie  się  po  drabinie,  kiedy  w  końcu  głowa  prześladowcy 

ukazała  się  w  otworze,  coś  pękło  w  duszy  nieszczęsnej  dziewczyny,  nie  była  w  stanie 

panować nad wzburzonymi uczuciami. 

Rozpostarła zdrętwiałe ręce, modlitwa przemieniła się w zwierzęcy krzyk, dobywający 

się z głębi duszy: 

- Nie! Nie! Nie wolno ci! Nie wejdziesz tutaj! Ja... 

Widziała tuż nad powierzchnią podłogi jego wielką twarz, gospodarz wyglądał, jakby 

patrzył w twarz samej Zarazy, a nie małej rozzłoszczonej niewolnicy. 

Gjertrud  przestała  myśleć,  widziała  tylko  jego  tępe  oczy,  rozdziawioną,  śliniącą  się 

gębę, która tyle razy pokrywała jej twarz cuchnącą, lepką mazią. 

Najpierw  stała  jak  zamurowana,  potem  nagle  rzuciła  się  na  niego  z  całą  gromadzącą 

się tak długo rozpaczą. 

Drapała i gryzła, drabina się chwiała, Gjertrud nie zwracała uwagi na nic, niczego nie 

widziała, czuła tylko na wargach smak jego krwi i słyszała głośne przekleństwa. 

Złapał ją za gardło, chciał zmusić, by przed nim uklękła, ale wciąż stal niżej niż ona 

na tej kołyszącej się, starej drabinie. 

Gjertrud  cięła  niczym  oszalała  pszczoła,  nagle  poczuła  pewniejsze  oparcie  dla  stóp, 

odbiła  się  od  skrzyni  stojącej  w  kącie  i  całym  ciałem,  jakby  to  był  taran,  uderzyła.  Trafiła 

prosto w żołądek, sama upadła na podłogę tuż przy otworze, ale zdołała się przytrzymać, by 

nie spaść. 

Gospodarz zamachał rękami w powietrzu, musnął jedynie palcami belkę pod dachem i 

zniknął. 

Przerażona słyszała głuchy łoskot, gdy jego ciało upadło na kamienną podłogę. 

Usłyszała też wrzaski chłopców. 

Zaraz się pojawią. 

Ostrożnie, leżąc na brzuchu, spojrzała w dół. 

W mroku widziała tylko na ziemi ciemny tłumok, wiedziała jednak, że chłop nie żyje. 

Histeryczny śmiech wyrwał się jej z zaschniętego gardła. 

Prześladowca nie żyje! 

Już nigdy więcej nie będzie jej dręczył! 

Ale  jednocześnie  dotarła  do  niej  świadomość,  że  jej  własny  los  został  również 

przypieczętowany. 

Kto zechce uwierzyć, gdy będzie opowiadać o jego przestępstwach? 

background image

Nieszczęsna Ruth, gospodyni, leży w izbie na łożu śmierci. Teraz na dodatek została 

wdową. 

I chłopcy... cóż, to twarde sztuki, oni z pewnością przetrwają. Gjertrud ich nie lubiła, 

nie  byli  dziećmi,  przyjmującymi  jej  troskliwość,  nie  byli  też  dorośli,  tak  by  mogła  z  nimi 

porozmawiać. 

Teraz  znajdą  ciało  ojca,  gdy  tylko  otworzą  drzwi  izby  na  dole.  Już znaleźli.  Słyszała 

ich  wołania  i  krzyki,  słyszała,  że  potrząsają  ciężkimi  zwłokami,  po  raz  pierwszy,  odkąd 

przyszła do tego domu, słyszała, że wołają matkę. 

-  Mamo!  Mamo!  Gjertrud  go  zabiła!  Cała  głowa  jest  roztrzaskana,  mamo,  cała 

podłoga we krwi! Musimy ją złapać, trzeba sprowadzić lensmana! 

Gjertrud skuliła się na swoim sienniku, ukryła twarz w dłoniach. 

Gniew minął, wzburzone zmysły wracały do równowagi. Teraz pojawił się też strach, 

przerażenie potwornym losem, jaki ją czeka. 

Usłyszała,  że  chłopcy  wyszli  z  domu,  wołali  do  matki,  że  drabinę  odstawili  i  że 

Gjertrud  nie  ucieknie  ze  strychu.  Mogłaby  co  najwyżej  zeskoczyć  na  dół,  ale  nikt  czegoś 

takiego  by  nie  przeżył,  w  najlepszym  razie  połamie  sobie  nogi.  A  wtedy  i  tak  lensman  ją 

pojmie.  Trzeba  ostrzec  sąsiadów,  powiedzieć  im,  żeby  byli  czujni,  dopóki  morderczyni  nie 

znajdzie się pod kluczem. 

A zatem musi uciekać, jak najszybciej. 

Tylko dokąd miałaby się udać? Żeby się dostać na drugą stronę fiordu do Norane albo 

Slinde,  potrzebowałaby  łodzi,  drogą  lądową  się  tam  nie  dotrze,  po  prostu  nie  ma  przejścia. 

Przez górę Fimreite nie odważyłaby się pójść, chociaż wiedziała, że po obu jej stronach leżą 

jakieś zagrody, a wijąca się wśród skał ścieżka wiedzie do Haukasen i Kaupanger. 

A dokąd dotrze fiordem? Wszędzie tylko strome ściany schodzące wprost do wody, tu 

i ówdzie skalne nawisy. 

Gdyby zdołała wspiąć się dostatecznie wysoko, to może mogłaby się dostać do lasu i 

tam  przeczekać  najgorszy  czas.  Ale  z  pewnością  zobaczą  ją  wśród  mizernych  drzew,  a  w 

ogóle to tam najpierw będą jej szukać. Miała nad szukającymi przewagę tylko tej jednej nocy. 

Koniecznie musi zdobyć łódź! 

I musi zejść na dół, by prosić Ruth o przebaczenie, powinna się też z nią pożegnać. 

Pospiesznie  spakowała  tych  kilka  rzeczy,  które  były  jej  własnością,  zgarnęła  je  w 

derkę,  którą  przewiązała  na  plecach  niczym  worek.  Już  miała  zacząć  drzeć  drugą  derkę  na 

pasy, by zrobić z nich linę, gdy z dołu dotarł do niej jakiś chrobot. 

Przestraszona znowu spojrzała przez otwór. 

background image

Na  dole  stała  Ruth,  drżąca,  o  zupełnie  białej  twarzy.  Zwłoki  męża  leżały  u  jej  stóp, 

lecz  ona  zupełnie  się  tym  nie  przejmowała.  Gjertrud  uświadomiła  sobie,  że  w  zniszczonej 

twarzy nie ma żalu, tylko bezbrzeżny smutek. 

-  Więc  i  twoje  życie  zniszczył  także.  Jesteś  trzecia...  Ale  jeszcze  nie  wszystko 

stracone. 

-  Ruth!  Jakim  sposobem...  nie  wolno  ci...  chodzi  mi  o  to...  Wszystko  wokół  niej 

wirowało, lecz Ruth stała wciąż nieporuszona. 

-  Jesteś  dobra,  Gjertrud.  Widziałam,  jak  bardzo  cierpisz. Ja  wiem,  co  to  jest...  był  za 

człowiek. Nie ciebie pierwszą sprowadził do domu, by potem gwałcić. Ale kiedy mnie myłaś 

pierwszego  wieczora,  od  razu  wiedziałam,  że  jesteś  na  to  za  dobra.  Tli  się  jeszcze  w  tobie 

iskra  życia,  nie  jesteś  taka  jak  tamte  biedaczki,  które  przyprowadzał  przedtem.  Walcz, 

Gjertrud!  Ja  się  modlę  za  ciebie  i  za  to,  by  któregoś  dnia  nastąpił  koniec,  by  mężczyźni  nie 

mieli już danego im od Boga prawa dręczyć nas i wykorzystywać. 

Gjertrud,  zdumiona  tym  przemówieniem,  stała  bez  słowa.  Ruth  nie  była  taką 

bezbronną,  zapóźnioną  w  rozwoju  kobietą,  jak  Gjertrud  początkowo  myślała.  Używała 

pięknych  słów,  wymawiała  je  prawidłowo  i  dźwięcznie,  wszystko  to  świadczyło,  że  owa 

udręczona kobieta widziała również inne miejsca niż historyczne wybrzeża Fimreite. 

- Ruth, tak mi przykro... 

Nie, nie przepraszaj. Ty się po prostu broniłaś. - I dzięki tobie będę mogła umrzeć w 

spokoju.  Jestem  ci  za  to  bardzo  wdzięczna.  Ale  teraz  musisz  uciekać  jak  najszybciej.  Weź 

łódź  starej  Maren,  ona  i  tak  nie  będzie  jej  już  potrzebować.  Łódź  jest  ukryta  pod  gałęziami 

koło zniszczonej szopy nad strumieniem. Weź ją i wiosłuj ile sił w rękach, jak najdalej w głąb 

fiordu.  Musisz  minąć  przylądek,  a  potem  wodospad  Fardal,  daleko  po  tamtej  stronie  fiordu. 

Wtedy  zobaczysz  niewielką  zagrodę,  leżącą  samotnie  na  dużej  polanie  w  pobliżu  przylądka 

Venes. 

To  jest  Meisterplassen.  Mieszka  tam  pewna  kobieta,  o  której  opowiadają  niezwykłe 

rzeczy.  Jest  dobra  jak  anioł  i  sprytna  niczym  samica  żbika  wychowująca  młode.  Ona  ci  na 

pewno  pomoże,  jeżeli  to,  co  o  niej  słyszałam,  to  nie  są  tylko  puste  wymysły.  Jest  nałożnicą 

kata... Potrafi więcej, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Gorączkowe przemówienie Ruth 

zostało zakończone głębokim, przeciągłym jękiem. 

- Dziękuję... dałaś mi nadzieję... zresztą i tak nie mam nic do stracenia. Jak się nazywa 

ta kobieta? 

-  Maria.  Ja  kiedyś  spotkałam  jej  matkę,  tamta  miała  na  imię  Liv.  Żyła  ze  starym 

katem, miała w rękach dar uzdrawiania. Córka odziedziczyła zarówno jej los, jak i zdolności. 

background image

Idź  do  niej,  pilnuj  jednak,  by  cię  nikt  nie  widział!  Ukryj  się,  wypatrz  taki  moment,  kiedy 

będziesz mogła z nią rozmawiać sam na sam! Wiesz dobrze, że za udzielanie ci pomocy grozi 

ś

mierć! 

Gjertrud  skinęła  głową,  tak,  ta  prawda  już  do  niej  dotarła.  Zeszła  na  dół  po 

podstawionej jej drabinie, uściskała gospodynię, poczuła, że ciało biedaczki niemal chrupnęło 

w  jej  objęciach.  Ruth  stała  jednak  spokojnie,  nic  nie  wskazywało  na  to,  że  najbardziej  ze 

wszystkiego pragnie wrócić do izby i położyć się. 

Gdy  Gjertrud  pospiesznie  wymknęła  się  w  mrok,  a  potem  odwróciła  po  raz  ostatni, 

zobaczyła jeszcze białą postać. Chora kobieta nie miała już siły zrobić ani kroku, cieszyła się 

jednak, że Gjertrud wyszła z domu, zanim ona upadnie. 

Uciekinierka  dotarła  do  Meisterplassen  o  brzasku,  gdy  dzień  ledwie  się  zaczynał. 

Przybiła do brzegu z dala od kamiennej kei, zauważyła jednak, że nie ma tam żadnej łodzi. Ta 

łódź, którą pożyczyła sobie od starej Maren, leżała teraz ciężko na wodzie. Gjertrud wyrwała 

deskę w dnie i patrzyła, jak łódź tonie. 

Nikt nie mógł się nawet domyślić, że leży na dnie przy pustym nabrzeżu. 

Może zatem w domu nikogo nie ma? 

Owszem, ta kobieta, której szuka, Maria, na pewno jest w zagrodzie, bo to przecież jej 

mąż jest katem i to chyba on wiele podróżuje. 

Gjertrud  zadrżała,  dotarła  do  niej  cała  ironia  tej  sytuacji:  oto  zbiegła  morderczyni 

szuka  pomocy  w  domu  egzekutora  prawa.  Ale  Ruth  wiedziała  chyba,  o  czym  mówi,  nie 

wysyłałaby jej przecież wprost w objęcia śmierci? 

A  może...  może  to  tylko  była  gra,  może  wcale  nie  uważała,  że  Gjertrud  postąpiła 

słusznie? 

Czyżby to podstępna zemsta? A teraz Ruth siedzi i śmieje się z głupoty Gjertrud? 

Pomyśleć, że ktoś ucieka z miejsca przestępstwa prosto w ramiona kata! 

Poczuła  zimny  dreszcz  na  plecach,  ale  pozytywne  nastawienie  do  życia  także  i  tym 

razem wzięło górę. 

Cóż  mogła  zrobić  innego,  musiała  przyjąć,  że  Ruth  chciała  jej  pomóc  tak,  jak 

zapewniała. 

Gjertrud wślizgnęła się na podwórze, słyszała zwierzęta w oborze. 

Były  zdaje  się  przyzwyczajone  do  wczesnego  obrządku.  Nad  domem  jednak  nie 

wznosił  się  jeszcze  dym,  chata  leżała  pogrążona  w  ciszy  i  mroku,  wszystko  wokół  ciągle 

spało. 

background image

Gjertrud  zauważyła  również  inne  budynki  w  obejściu,  stary  drewniany  spichlerz  o 

ś

cianach z bali łączonych na zrąb oraz nowszy budynek z otworami dla światła. 

Pobiegła w stronę warsztatu Randara i cichutko otworzyła skobel. 

Przez szparę wsunęła się do środka i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi. 

Tutaj nikt pewnie tak wcześnie nie przyjdzie. 

Widziała, że to miejsce pracy mężczyzny. 

Z  zaciekawieniem  wciągała  zapach  świeżego  drewna,  ową  wyjątkową,  świeżą  woń 

sosny. 

Po omacku szła przed siebie, czuła pod stopami wióry i trociny. Wzdłuż jednej ściany 

znajdowała się szeroka lawa. Pełno było na niej różnego rodzaju narzędzi, noży, wśród nich 

mała  siekierka,  kilka  ostrych  dłut,  których  z  pewnością  używano  do  rzeźbienia  i  wycinania 

wzorów. 

Zderzyła  się  z  wysokim,  zrobionym  z  brzozowych  drążków  krzyżakiem,  który 

skrzypnął  przeciągle.  Gjertrud  podskoczyła,  pojęła,  że  najlepiej  się  nie  ruszać.  W  jednym 

kącie znalazła trochę słomy i siana, zmieszanych z wiórami i miękkimi gałązkami. 

Tam usiadła i patrzyła, jak światło dnia powoli przedostaje się przez szpary budynku i 

pada  na  podłogę  u  jej  stóp.  Światło  było  coraz  mocniejsze,  coraz  bardziej  rozjaśniało 

pomieszczenie. 

Nagle na podwórzu rozległy się kobiece głosy. 

Jest ich więcej? 

Jeden z głosów był wysoki i jasny. To dziecko, na to wygląda. 

Dobrze,  trzeba  więc  wykorzystać  szansę,  bo  gospodarz  tego  domu  prawdopodobnie 

wyjechał. 

Otworzyła wolno dobrze nasmarowane drzwi. Rzeczywiście, na podwórzu znajdowała 

się dorosła kobieta i spora, może dwunastoletnia dziewczynka. 

Obie  miały  na  głowach  niebieskie  czepki,  obie  nosiły  grube,  brązowe  fartuchy. 

Najwyraźniej  miały  zamiar  pójść  do  obory.  Dziewczynka  pobiegła  do  szopy  na  siano  i 

przyniosła duże naręcze. 

Kobieta ruszyła natomiast prosto do obory, przemawiając łagodnie do zwierząt. Niosła 

w rękach duże, drewniane wiadro. 

Gjertrud  czekała.  Zastanawiała się, czy nie lepiej teraz ukryć się i zapukać do drzwi, 

kiedy  obie  kobiety  wrócą  do  izby?  A  może  podejść  do  drzwi  obory?  Może  zawołać,  by 

domyśliły się, że ktoś tutaj jest? 

Ale nie chciała ich przestraszyć. 

background image

Problem  rozwiązał  się  sam,  gdy  kobieta  wyszła  z  obory  z  wiadrem  pełnym  mleka. 

Postawiła  je  na  płaskim  kamieniu  przy  drzwiach  i  zawołała  kota.  Potem  wytarła  ręce  w 

fartuch,  ostrożnie  wyprostowała  plecy  i  rozejrzała  się  wokół,  jakby  spostrzegła,  że  jest 

obserwowana. 

Był  zimny  październikowy  ranek  i  Gjertrud  zdumiała  się  niezmiernie,  gdy  nagle 

kobieta  rozwiązała  czepek  i  mnóstwo  złotych  włosów  opadło  jej  na  ramiona.  Jakby  słońce 

rozbłysło. Z czepkiem w dłoniach przecięła podwórze, kierując się wprost do kryjówki, gdzie 

stała Gjertrud. 

Maria  miała  zamiar  wziąć  trochę  wiórów  z  warsztatu  Randara,  tak  pięknie  rozpalało 

się  nimi  ogień.  Poza  tym  lubiła  to  miejsce,  zaczęła  tęsknić  za  Randarem,  zanim  jeszcze 

wczoraj rano wyruszył w drogę. 

A tutaj ściany zachowały jego zapach, jego ręce dotykały wszystkich znajdujących się 

tu narzędzi. 

Maria lubiła głaskać śliskie rękojeści noży i dłut. 

Miała  ochotę  spróbować,  czy  również  jej  palce  potrafią  tak  pokierować  nimi  po 

powierzchni drewna, by wydobyć piękne kształty... 

Ale teraz chciała tylko wziąć trochę wiórów, dzięki którym ogień szybko się rozpali i 

będzie  można  nastawić  kaszę.  Zmarszczyła  brwi,  widząc  odsunięty  skobel.  Randar  zawsze 

wszystko starannie za sobą zamyka. 

Kiedy  jednak  drzwi  się  otworzyły  i  stanęła  twarzą  w  twarz  z  przerażoną, 

zaczerwienioną młodą kobietą, była całkowicie na to spotkanie nieprzygotowana. 

- Maria... ty jesteś Maria, prawda? 

- Tak, a kim jesteś ty, która stoisz tu i gapisz się na mnie? Przestraszyłaś mnie! 

- Przepraszam, proszę mi wybaczyć, pani! Ja... ja... przychodzę do ciebie, by prosić o 

pomoc. Wahała się, ale w końcu musiała powiedzieć: 

- Szukają mnie, zamordowałam mężczyznę, ale to był potwór, on... 

Próbowała opowiedzieć swoją historię jednym jedynym zdaniem, lecz głos ją zawiódł 

i stała po prostu w milczeniu z twarzą zalaną łzami. Maria zrozumiała, że stało się coś bardzo 

poważnego. Morderczyni, ta drobna nieszczęsna dziewczyna? 

- Chodź z nami do domu, ogrzejesz się i opowiesz mi, jak to było. 

- Ale... nikt nie może mnie zobaczyć. W przeciwnym razie będę stracona! 

- Nie, nikt cię nie zobaczy, tutaj jesteśmy tylko my. To znaczy jest też Sunniva, moja 

córka. Ma niecałe trzynaście lat i jest na tyle dorosła, żeby dotrzymać tajemnicy. 

background image

Maria  objęła  drżącą  kobietę  macierzyńskim  gestem  i  poprowadziła  do  chaty.  W 

drugiej  ręce  niosła  czepek  pełen  wiórów.  Wkrótce  na  palenisku  wesoło  trzaskał  ogień,  a 

ciepło roznosiło się po wyszorowanej do czysta izbie. Sunniva wróciła z kotem, przystanęła w 

drzwiach i z zaciekawieniem patrzyła na obcą. 

- Mamy gościa - rzekła Maria. - Ona jednak musi trzymać się w ukryciu. Rozumiesz? 

Dziewczynka  skinęła  głową  i  nieznacznie  wzruszyła  ramionami,  nie  okazywała 

najmniejszej  ciekawości.  Dygnęła  grzecznie  przed  obdartą  kobietą  i  powiedziała,  jak  ma  na 

imię. Maria z radością stwierdziła, że dziecko nie wywyższa się ponad tę najwyraźniej bardzo 

ubogą istotę, lecz okazuje jej uprzejmość, z jaką wszyscy młodzi ludzie powinni się odnosić 

do dorosłych. 

Gjertrud uśmiechnęła się w odpowiedzi, ona również powiedziała, jak ma na imię. 

Wymieniły jeszcze ze dwa nic nie znaczące zdania, po czym Sunniva poszła się umyć 

przed śniadaniem. 

Gjertrud  rozkoszowała  się  urodą  i  przytulnością  pomieszczenia,  barwne  kilimy  na 

ś

cianach  zdobiły  izbę,  a  zarazem  dodawały  jej  ciepła.  Wszystkie  meble  były  rzeźbione, 

niektóre również malowane. 

Na podłodze, zrobionej z grubych desek, leżały świeże gałązki jałowca, a także grube 

tkane chodniki. 

Przed  łóżkiem  w  rogu  znajdowała  się  wielka,  brunatna  skóra,  prawdopodobnie  z 

niedźwiedzia. 

A na stole świecznik z błyszczącego srebra! I książka! Oprawiona czerwona księga z 

gęsim  piórem  spoczywającym  obok  na  specjalnym  statywie.  Nieco  dalej  zaś  misternie 

rzeźbiona taca na nóżce, a w niej jakieś zielone, dziwne owoce. To jabłka, Gjertrud widywała 

takie w swoich rodzinnych stronach. 

-  Jak  pięknie! Jaką  macie  piękną  izbę!  Kto  by  pomyślał...  Och,  nie,  nie  chciałam  tak 

powiedzieć! 

Przestraszona  patrzyła  na  Marię,  najchętniej  odgryzłaby  sobie  język.  Gospodyni 

pewnie  się  obraziła.  Ale  Maria  uśmiechnęła  się  tylko,  jakby  z  przekąsem,  dobrze  wiedziała, 

jak ludzie przez stulecia wyobrażali sobie dom kata. 

- Dziękuję, tak, żyje nam się nieźle. W każdym razie teraz - dodała i odwróciła się, by 

przynieść ser i masło ze skrytki pod podłogą. 

Gjertrud  zerkała  na  Marię,  która  spokojnie  nakrywała  do  stołu,  nie  pytając  o  nic 

ważnego. 

- Jesteś głodna? 

background image

- Tak... dziękuję. 

-  No  to  siadaj  tutaj,  a  potem  opowiesz  nam  więcej.  I  Gjertrud  przepełniona 

wdzięcznością  otworzyła  wszystkie  zamki  i  pozwoliła  słowom  płynąć.  Jedna  historia 

następowała  po  drugiej,  uczucia  były  niczym  wiosenne  wody,  smutek,  gniew  i  strach 

wylewały się na zewnątrz. 

Maria  widziała  łzy  dziewczyny,  słyszała  szloch  dobywający  się  z  głębi  jej  wrażliwej 

duszy. 

Taka młoda, a już tak ciężko doświadczona. 

Ale  ma  odwagę,  historia  jej  życia  świadczy  o  tym  wymownie.  A  Maria  lubiła  ludzi 

posiadających  odwagę.  Zawsze  tak  jest,  że  szuka  się  podobnych  sobie.  W  stosunku  do 

niewielu  kobiet  Maria  odczuwała  podziw,  przeważnie  kobiety  pozwalają  się  dręczyć, 

wykorzystywać i źle traktować przez mężów, ojców, synów lub kochanków. 

Ta jest inna. 

Ona potrafiła się zbuntować. 

Łzy przestały płynąć, Gjertrud doszła do ostatniego rozdziału swojej historii. 

Wyciągnęła ręce, Maria  stwierdziła, że dziewczyna wcale tak bardzo nie  żałuje tego, 

co zrobiła. 

I  roześmiała  się  głośno,  gdy  Gjertrud  opowiadała  ze  wstydem  o  tym,  jak  gospodarz 

spadł z drabiny i jak jego przerażone oczy po raz ostatni spojrzały na ten świat. 

-  No  więc  nie  żyje,  ale  myślę,  że  nikt  specjalnie  nie  będzie  za  nim  tęsknił.  Nie  mam 

wielkich  wyrzutów  sumienia,  jeśli  istnieje  Bóg  na  niebie,  to  on  już  i  tak  wykreślił  mnie  ze 

swoich  ksiąg.  Jedno  morderstwo  nie  znaczy  chyba  tak  wiele  dla  kogoś,  kto  przedtem  kradł, 

cudzołożył i kłamał... 

-  Osąd  zostaw  Panu  Bogu.  Myślę,  że  jest  on  bardziej  wyrozumiały,  niż  wielu  na  tej 

ziemi by chciało - stwierdziła Maria sucho. - A jeśli nie jest, to spotkamy się obie gdzieś tam 

na dole - dodała z cierpkim uśmiechem. 

Och, cóż to za cudowna kobieta! 

Potrafi się śmiać nawet z najstraszniejszych rzeczy! 

A  wydaje  się  taka  spokojna,  niczego  się  nie  lęka,  choć  przyjęła  pod  dach  zbiegłą 

morderczynię,  co  jest  równie  wielkim  przestępstwem  jak  samo  zabójstwo...  Tutaj  chyba 

jednak ludzie rzadko zachodzą... 

- Szczerze mówiąc, sama nie wiem,  co my z tobą zrobimy. To pewne, że już zaczęli 

cię  szukać,  ale  jeśli  dokładnie  zatopiłaś  łódź,  to  do  nas  raczej  nie  trafią.  Może  mogłabyś  tu 

background image

zostać, dopóki najgorsze zamieszanie nie ucichnie... w końcu przecież ludzie zaczną myśleć o 

czym innym, zwłaszcza że, jak powiadasz, nikt nie będzie za nim specjalnie tęsknił. 

-  To  prawda...  Ale...  czy  rzeczywiście  mogłabym  zostać...  Twój  mąż...  on  jest 

przecież... 

- Jest katem, tak. Ale on ludzi nie osądza. Umilkła zamyślona. 

Randar  znalazłby  się  w  trudnej  sytuacji,  wiedząc,  gdzie  się  znajduje  poszukiwana 

kobieta, musiałby kłamać swoim zwierzchnikom. Chyba źle zrobiła, dając jej schronienie. 

-  Może...  byłoby  najlepiej,  gdyby  on  ciebie  nie  spotkał.  Nie  lubię  niczego  przed  nim 

ukrywać,  to  sprawiedliwy  i  dobry  człowiek.  Ale  muszę  tym  razem  tak  po  stąpić,  żeby  nie 

stawiać go w trudnej sytuacji. Już miała gotowy plan: 

-  Możesz  sypiać  na  sianie  nad  oborą,  jak  chcesz,  to  nawet  całą  zimę.  Jest  tam  dość 

miejsca  na  siennik,  będzie  ci  ciepło  nawet  w  najgorsze  mrozy.  Zresztą  nie  sądzę,  że  aż  tak 

długo będzie trzeba cię ukrywać. Mam przyjaciela, wiesz... 

I opowiedziała o Olem, który na pewno nie będzie zadawał zbędnych pytań, natomiast 

wywiezie uciekinierkę ukrytą wśród ładunków na swojej lodzi. Zabierze ją, kiedy następnym 

razem wstąpi tu po drodze do Bergen. W dużym mieście chętna do pracy dziewczyna znajdzie 

miejsce  jako  służąca,  czy  gdzie  indziej,  a  w  najgorszym  razie  jako  pomoc  przy  czyszczeniu 

ryb, kiedy łodzie wrócą z zimowych łowisk. 

Gjertrud kiwała głową, w jej ciepłych oczach zapłonęła nowa nadzieja. 

-  Och,  ty  naprawdę  chcesz  mi  pomóc!  Dziękuję,  dziękuję,  niech  cię  Bóg 

pobłogosławi! 

-  Już  mnie  pobłogosławił  -  odparła  Maria  wieloznacznie,  gładząc  dłonią  swój  płaski 

brzuch. 

Sunniva  uznała,  że  to  szalenie  podniecające  i  przyjemne  mieć  znowu  z  matką 

tajemnicę. 

Minęło  całe  życie  od  czasu,  kiedy  one  dwie  szeptały  w  sekrecie  o  swoim  kąpielisku, 

złączone  jakby  tajnym  spiskiem.  Teraz  znowu  zawarły  porozumienie...  Pomyśleć,  kobieta, 

która zamordowała gwałciciela! Jaka dzielna! Zasłużył sobie na to, łotr! 

Sunniva  wiedziała  jednak  dobrze,  że  Gjertrud  znajdzie  się  w  nie  lada  opałach,  kiedy 

zostanie  postawiona  przed  pełnymi  godności  sędziami,  którzy  mieliby  ocenić  jej  postępek. 

Nic by nie znaczyły jej zapewnienia, że działała w swojej obronie. Prawa są tworzone przez 

mężczyzn i przez mężczyzn tłumaczone. Kobieta nie może liczyć na to, że zostanie osądzona 

z jakimś wyjątkowym miłosierdziem. 

background image

Kiedy  Randar  wrócił  do  domu,  zauważył  zaczerwienione  gorączkowo  policzki 

Sunnivy oraz podejrzany błysk w jej oczach. Widział, jak biega nerwowo po izbie, nie ulegało 

wątpliwości, że dzieje się coś niezwykłego. Maria odetchnęła jednak z ulgą, gdy sam postarał 

się o wyjaśnienie. 

- No, no, zdaje mi się, Sunnivo... że ty w czasie wesela spotkałaś kogoś wyjątkowego? 

Może  to  ten  urodzi  wy  chłopak  z  Gurvi,  ten  o  jasnych  lokach?  Sunniva  zachichotała 

zawstydzona i prychnęła z udaną złością na Randara. 

On roześmiał się wesoło, drażnił się z dziewczynką i zasłaniał przed ciosami ścierki, z 

którą się na niego rzuciła. 

Później  nie  zastanawiał  się  już  nad  dziwnym  zachowaniem  małej.  Do  obory  też  nie 

miał po co chodzić. 

Przez  całą  jesień  Gjertrud  i  Maria  miały  dość  czasu,  by  się  dobrze  poznać.  Randar 

miał  mnóstwo  pracy.  Aż  strach,  co  się  w  tym  roku  porobiło  z  ludźmi,  kradli,  gwałcili, 

napadali,  mordowali  jak  rzadko  kiedy.  Tylko  w  październiku  i  listopadzie  stracono  osiem 

osób,  a  czternaście  skazano  na  chłostę  i  inne  kary  fizyczne.  Pięciu  przestępców  to  starzy 

znajomi,  można  powiedzieć,  buntownicy  i  heretycy,  którzy  od  dawna  siedzieli  w  więzieniu, 

czekając  na  ostateczne  rozstrzygnięcie  swojej  sprawy.  Król  jednak  też  miał  tego  roku  pełne 

ręce  roboty,  toczyła  się  wojna  szwedzko  -  duńska,  Duńczycy  atakowali  i  po  raz  drugi  zajęli 

Gottorp. W tej sytuacji odwołania jakichś ludzi, którzy w dalekiej norweskiej prowincji czuli 

się  niesprawiedliwie  osądzeni,  były  nic  nie  znaczącymi  drobiazgami.  Jakiejś  odpowiedzi 

trzeba  im  było  tak  czy  inaczej  udzielić,  ale,  niestety,  większość  nie  dostąpiła  królewskiej 

łaski.  Randar  wychodził  z  domu  w  coraz  bardziej  ponurym  nastroju  i  wracał  tak  samo 

zgnębiony.  Maria  przez  całe  dnie  piekła  podpłomyki,  przygotowywała  warzywa  na  zimę, 

zbierała arcydzięgiel i gromadziła inne zioła. Soliła mięso, robiła kiełbasy, sortowała suszone 

ryby  i  układała  je  w  piwnicy.  Warzenie  serów  i  topienie  masła  też  wymagało  sil  i  czasu,  na 

szczęście Sunniva przejęła niemal wszystkie prace związane z przetwarzaniem mleka. 

Maria znajdowała czas na wyprawy do Sogndal,  zachodziła również do Stedje, gdzie 

przyjmował ją Eyliff z żoną. Dziękowała im wciąż najuprzejmiej i powtarzała, jak wiele dla 

niej  zrobili.  Przy  okazji  wspomniała  o  swoim  zainteresowaniu  biedakami  mieszkającymi  na 

brzegu  fiordu,  starała  się  pozyskać  Eyliffa  do  tej  sprawy.  Obiecał,  że  zbuduje  nieduży  dom 

nad  wodą  tak,  by  miała  dla  siebie  jakieś  miejsce,  kiedy  rozpocznie  pracę.  Radził  też,  by 

zaczekała do wiosny, ona jednak niecierpliwiła się. 

-  Zima  to  najgorszy  czas.  Oni  mnie  teraz  potrzebują.  Trzeba  im  ubrań  i  jedzenia,  a 

także kogoś, kto nakłoni ich do przygotowania opału na zimę. 

background image

- Nikt nie zmusi tych ludzi do roboty! I szczerze powiedziawszy, to ja wcale nie wiem, 

czy w ogóle chcą mieć dach nad głową... 

- Oczywiście, że chcą! Niech no tylko dostrzegą taką możliwość, to będą się cieszyć i 

z zapałem przystąpią do pracy. 

Eyliff  obiecał,  że  pomoże  w  czym  będzie  mógł,  a  Maria  wiedziała,  że  dzięki  temu 

może liczyć również na pomoc innych bogatych mieszkańców wsi. 

- Powinnaś jednak wiedzieć, że nie wszyscy lubią tych ludzi. Gnieżdżą się na brzegu 

fiordu,  żyją  jak  zwierzęta,  cuchną  i  przeklinają,  a  ich  dzieci  biegają  po  wsi  zarażając  nasze 

pociechy chorobami, roznoszą wszy i w ogóle... 

- I właśnie dlatego trzeba z tym skończyć - rzekła Maria stanowczo. Eyliff mamrotał 

coś pod nosem nad dziwnymi pomysłami tej pięknej, upartej kobiety, która, jak sądził, rzucała 

się teraz na zbyt głęboką wodę. Była niczym jedna z bohaterek biblijnego świata, niezłomna, 

nieugięta,  nosiła  w  sobie  wiecznie  płonący  ogień.  Maria  opowiadała  Gjertrud  o  swoich 

planach,  obie  szczegółowo  nad  nimi  dyskutowały.  Gjertrud,  znająca  nędzę  od  zawsze, 

udzielała  rad,  podpowiadała,  od  czego  trzeba  zacząć  i  co  robić  dalej.  Bardzo  obrazowo 

tłumaczyła  Marii,  jak  naprawdę  żyją  nędzarze,  potrafiła  też  wyrazić  ich  myśli  i  uczucia, 

opowiadała o przeżyciach, które odbierają im człowieczeństwo. 

Liczne  i  długie  wyprawy  Randara  do  wsi  po  obu  brzegach  fiordu  pozostawiały  im 

wiele  czasu  na  rozmowy,  obie  kobiety  cieszyły  się  tą  niezwykłą  przyjaźnią,  która  się 

pomiędzy  nimi  zawiązywała.  Bardzo  się  od  siebie  różniły,  pochodziły  z  różnych  środowisk, 

miały  bardzo  różne  doświadczenia  życiowe.  Odczuwały  jednak  głęboką  wspólnotę,  jakiś 

rodzaj porozumienia, który można przypisać jedynie temu faktowi, że obie były kobietami. 

Jeśli  Gjertrud  próbowała  coś  nazwać,  znaleźć  odpowiednie  słowo  dla  jakiejś  rzeczy, 

Maria natychmiast rozumiała, o co chodzi. 

Uzupełniały  się  nawzajem,  jeśli  jedna  nie  mogła  sobie  z  czymś  poradzić,  druga 

natychmiast  znajdywała  rozwiązanie.  A  rozmowy  między  nimi  toczyły  się  nieprzerwanie 

niczym fale, rozpoznawały nawzajem własne myśli, jakby były bliźniaczymi siostrami. 

Maria  zdawała  sobie  sprawę,  że  los  dał  im  ograniczony  czas,  i  z  każdym  mijającym 

dniem  bardziej  nad  tym  ubolewała.  Nie  znajdowała  jednak  żadnej  rady,  wciąż  jeszcze 

poszukiwano zbiegłej morderczyni, a Randar wielokrotnie opowiadał o tym, co ludzie we wsi 

gadają  o  morderstwie.  Maria  z  trudem  potrafiła  w  takich  razach  zachować  obojętny  wyraz 

twarzy,  zwłaszcza  tego  dnia,  kiedy  Randar  powiedział,  iż  ukrywająca  się  kobieta  będzie 

odpowiadać  za  dwie  śmierci.  Żona  zamordowanego,  słabowita  i  chora,  zmarła  w  wyniku 

szoku, gdy znalazła w sieni męża ze zmiażdżoną głową. 

background image

Ruth! 

Ten fakt nie zgadzał się z opowiadaniem Gjertrud. 

Ostrożnie  próbowała  dowiedzieć  się  czegoś  więcej  w  sprawie,  ale  dzisiejszego 

wieczora  nie  było  po  temu  okazji.  Randar  przez  cały  czas  nie  spuszczał  z  niej  tego 

specjalnego spojrzenia. Czuła, że wciąż na nią patrzy, robiło jej się gorąco koło serca i śmiała 

się radośnie. 

Randar  bawił  się  z  nią,  ich  tajemnicze  sygnały  potęgowały  oczekiwanie,  które 

znajdowało spełnienie wieczorem, gdy wszyscy udali się na spoczynek. 

Musiała się śpieszyć z pracą w oborze, w przeciwnym razie on by pewnie za nią tutaj 

przyszedł. 

Nie było czasu na żadne szepty na strychu, to nie ulega wątpliwości. 

Może Sunniva... 

Maria  posłała  przez  córkę  kilka  kawałków  świeżo  pieczonego  chleba  i  porcję 

gotowanej baraniny z kapustą. 

Gjertrud  nie  powinna  przynajmniej  głodować,  samotność  była  wystarczająco 

dokuczliwa. 

Sunniva  uśmiechała  się  tajemniczo,  Maria  posłała  jej  surowe  spojrzenie.  Ukrywanie 

zbiegłej nie wydawało jej się już takim mądrym rozwiązaniem... Prędzej czy później Randar 

się  domyśli,  że  zachowanie  dziewczynki  nie  jest  wywołane  wyłącznie  jej  budzącymi  się 

uczuciami. 

Teraz  Maria  patrzyła,  jak  córka  bierze  wiadro  i  biegnie  do  obory.  To  akurat  nie  jest 

wyjątkowa sytuacja, często prosiła Sunnivę, by zastąpiła ją przy wieczornym obrządku. 

Ona  zaś  nie  jest  na  tyle  zuchwała,  by  drażnić  się  z  matką,  łobuzerskim  spojrzeniem 

daje  tylko  do  zrozumienia,  że  naprawdę  może  pomóc,  może  się  też  położyć  wcześniej 

wieczorem i naciągnąć okrycie na głowę... 

Sunniva stawała się małą kobietą, trudno tego nie zauważyć. 

Rozumiała  więcej,  niż  matka  by  chciała.  Szczerze  mówiąc,  Maria  źle  się  czuła  ze 

ś

wiadomością,  że  jej  na  wpół  dorosła  córka  mogłaby  słyszeć  i  domyślać  się,  co  nowożeńcy 

robią w swojej sypialni... 

Randar  na  nią  czekał,  już  leżał  pod  skórzanymi  okryciami.  Ręce  założył  pod  głowę, 

dzięki temu jego szeroka klatka piersiowa wyglądała jeszcze bardziej muskularnie. Patrzył na 

ż

onę spod gęstych, ciemnych rzęs, włosy opadały mu na jedną stronę i na wpół przykrywały 

lewe oko. 

Wyglądał uwodzicielsko. 

background image

Prawdziwy mężczyzna. 

I należy do niej! 

Przyłączyła  się  do  zabawy,  stanęła  przy  drzwiach,  wiedziała,  że  słabe  światło  z  izby 

sprawia, iż wygląda niczym mroczna, nierzeczywista zjawa. 

Zaczęła rozpinać guziki u sukni, po czym zsunęła ją na podłogę. Halki poszły tą samą 

drogą.  Długie  majtki,  których  używała,  gdy  nastała  chłodna  jesień,  zdejmowała  z 

wystudiowaną elegancją. 

Skórę  miała  ciepłą  i  lekko  zaczerwienioną  od  bliskiego  kontaktu  z  wełnianym 

ubraniem. Stała teraz w samej krótkiej koszuli. Randar zawołał: 

- Chodź tutaj! 

Maria zwlekała, obeszła łóżko dookoła i przykucnęła w nogach. 

Powoli  przysuwała  się  do  czekającego  mężczyzny,  po  chwili  położyła  się  na  nim,  a 

potem  uniosła,  podpierając  się  łokciami  i  kolanami.  Jednym  ruchem  rozwiązała  wstążkę  we 

włosach  i  jedwabista  kaskada  pokryła  twarz  Randara  niczym  zasłona.  Usta  obojga  spotkały 

się  pod  tym  okryciem  z  włosów,  oddzielającym  ich  od  reszty  świata.  Maria  przytuliła 

policzek  do  jego  brzucha,  czuła,  że  również  tam  puls  mocno  uderza.  Randar  wstrzymał 

oddech,  wiedział,  do  czego  ona  zmierza.  I  nie  zawiodła  go,  powolnymi,  delikatnymi 

pieszczotami doprowadziła go do najwyższego uniesienia. 

Lubiła  mu  się  przyglądać  w  takich  chwilach,  widziała  na  jego  twarzy  trudne  do 

opisania wzruszenie. 

Nigdy  ta  twarz  nie  była  tak  otwarta  i  bezbronna  jak  teraz,  w  tym  momencie,  zanim 

pozwolił  pochłonąć  się  najbardziej  szalonej  rozkoszy.  Drżał  pod  nią  niczym  struna,  silna  i 

napięta,  emanująca  erotyczną  siłą.  Widziała,  jak  jego  mięśnie  się  prężą,  to  pobudzało  ją 

jeszcze bardziej, budziło pragnienia, którym prawie nigdy nie miała odwagi całkowicie ulec. 

Doznawała jednak zawrotu głowy na myśl o tym, że ma nad nim taką władzę, że może 

wysłać go aż do gwiazd, że może pobudzać go jeszcze i jeszcze bardziej... 

Nie  pomyślała,  że  ta  władza  może  zostać  brutalnie  wyrwana  z  jej  rąk,  i  to  jak 

najdosłowniej. 

Tymczasem  on  jednym  jedynym  ruchem  zmienił  pozycję,  znalazł  się  na  górze  i  z 

łatwością,  z  jaką  zgina  się  wiosną  gałązkę  wierzbiny,  wsunął  ją  pod  siebie.  Roześmiał  się 

cicho, ujął jej dłonie w swoje i ścisnął ponad jej głową mocno, z miłością. 

Teraz cię mam, czarownico! Już. mi się nie wy mkniesz! 

Maria  wyrywała  się,  próbowała  się  uwolnić,  wiedziała  jednak,  że  on  się  domyśla,  iż 

sprawia jej to przyjemność. 

background image

Spójrz,  twoje  ciało  wygina  się  ku  mnie.  A  może  jednak  nie  chcesz,  żebym  cię 

wypuścił? 

Bardzo delikatnie dotykał jej łona, Maria pojękiwała i mimo woli tuliła się do niego, 

by poczuć go głębiej. 

Teraz  on  przejął  kontrolę,  ona  zaś  była  stroną  podporządkowaną,  tęskniącą  za  tą 

chwilą,  kiedy  on  nie  zniesie  już  dłużej  napięcia  i  pozwoli,  by  ich  zespolone  ciała  podążyły 

własną drogą. 

Bez słów, bez świadomości, zaślepione jak ćmy mknące do światła. 

Wczepili  się  w  siebie  nawzajem,  nogi  i  ramiona  splątały  się,  nie  wiedzieli  już,  czy 

stanowią jedno ciało, czy w dalszym ciągu dwa. 

Maria  wbiła  zęby  we  własną  dłoń,  by  powstrzymać  krzyk,  gwałtowne  spełnić  nie 

rozkoszy wtłoczyła w głąb swego jestestwa. I zatrzymała tam na długo. 

W  takie  wieczory  zwykle  już  niewiele  rozmawiali,  jakby  nie  było  nic  więcej  do 

powiedzenia, jakby ciała wyraziły wszystko. 

Oboje odczuwali ten wyjątkowy nastrój jako zbyt ważny i szlachetny, by go zbrukać 

pospolitą  rozmową  na  praktyczne  tematy.  Ona  nie  chciała  burzyć  jego  spokoju  i  pełnej 

uniesienia  czułości,  jaką  jej  okazywał,  prosząc  ni  stąd,  ni  zowąd,  by  jutro  zniósł  drzewo  do 

szopy... 

A on jakby nie miał odwagi zapytać tej pulsującej gorącem nieziemsko pięknej bogini 

u  swego  boku,  czy  jutro  rano  nie  zechciałaby  być  tak  dobra  i  nie  polatała  jego  spodni... 

Dlatego  milczeli,  wsłuchani  w  ciągle  jeszcze  brzmiące  w  ich  uszach  niebiańskie  dzwony. 

Dłonie niczym motyle bawiły się ponad rozgrzanymi ciałami, a wargi muskały a to policzek, 

a to zarośniętą brodę. 

Wchłaniali w siebie zapach miłości, nagle Maria odniosła wrażenie, że poczuła w dole 

brzucha delikatny ruch. 

Ale na to jeszcze za wcześnie. 

Naprawdę za wcześnie. 

Mimo  to  miała  wielką  ochotę,  by  powiedzieć  mu  o  maleńkiej,  kiełkującej  istocie, 

wiedziała, że przyjąłby to z ekstatyczną radością. 

Zawsze  pragną!  własnego  dziecka.  Będzie  najwspanialszym  i  najlepszym  ojcem  na 

ś

wiecie! 

Ale  jeszcze  czekała,  wciąż  jeszcze  chciała  sama  cieszyć  się  tą  radosną  tajemnicą. 

Zresztą  byłoby  też  zabawne  dowiedzieć  się,  ile  czasu  musi  minąć,  by  Randar  zaczął  coś 

podejrzewać?  Z  pewnością  nie  prowadził  obliczeń  dotyczących  jej  osoby,  ale  przecież  w 

background image

końcu zrozumie, że skoro każdego wieczoru ona przychodzi do niego w ten sposób, to coś to 

musi znaczyć. 

Nie, mężczyźni są tacy głupi, stwierdziła. 

Może udałoby się jej zachować tajemnicę aż do Bożego Narodzenia? 

Byłby to wspaniały podarunek wigilijny! 

Zasnęła  bezpiecznie  opleciona  jego  ramionami,  czuła  jego  równomierny  oddech  na 

szyi, zmęczone ciała tuliły się do siebie z czułością. 

Jak on potrafi ją uszczęśliwić! 

Akurat w tym momencie była pewna, że nic nie zdoła jej wyrwać z tego przedsionka 

niebios. 

Ach, więc to tam ona się ukrywa... 

Tak,  słyszeliśmy  przecież  o  wyprawach  Liv  gdzieś  w  głąb  fiordu,  ludzie  gadali,  że 

towarzyszył jej tam jakiś ponury obcy człowiek. 

Nałożnica kata... a więc to prawda. I Maria idzie w jej ślady, czyż to nie przerażające, 

jak ludźmi może kierować złe dziedzictwo? 

Pastor  Revelin  przyjął  posłańca,  przynoszącego  mu  sensacyjne  wiadomości,  z 

uśmiechem  zadowolenia.  Historia,  opowiadana  przez  tego  człowieka,  jest  chyba  lepsza,  niż 

można by sobie życzyć. Maria żyje. 

I nie tylko to. 

Ż

yje  jako  żona  kata.  A  proboszcz  w  Sogndal  wbrew  swojej  woli  musiał  udzielić  im 

sakramentu, nie był w stanie oprzeć się naciskom ze strony potężnych obywateli, których ona 

przekabaciła na swoją stronę. To wystarczy. 

To naprawdę wystarczy. 

Tym razem nie ma już Mogensa Skanke, który ją obroni, u jej boku stoi jakiś nędznik, 

kat,  z  pewnością  całkiem  pozbawiony  wszelkiej  inteligencji.  Bardziej  zaszkodziłby  jej  niż 

pomógł, gdyby chciał występować przed sądem w jej obronie. 

Revelin sowicie wynagrodził swego wywiadowcę i wysłał go na powrót do Sogndal z 

poleceniem,  by  w  dalszym  ciągu  zbierał  wszelkie  informacje.  Wszystko,  nawet  drobiazgi,  z 

pozoru  nie  mające  znaczenia  opowieści  o  magicznych  sztuczkach  i  dziwnym  zachowaniu. 

Maria nie może uczynić ani kroku, by wysłannik Revelina o tym nie wiedział. 

Czasu mieli dość. Niech Maria poczuje się bezpieczna, dopiero potem się uderzy. 

On  tymczasem  powinien  przygotować  swoją  sprawę  tak  dobrze,  by  nie  istniał  nawet 

cień szansy, że czarownica zdoła uniknąć stosu. 

Cecilia będzie wzruszona. 

background image

On  sam  będzie  stał  u  podnóża  stosu  i  rozkoszował  się  widokiem  płomieni  liżących 

piękne  ciało,  smażących  rozwiane  włosy  i  tłumiących  diabelskie  krzyki,  a  zarazem 

obejmujących zmysłowe wargi. 

Ostatnie, co zobaczy na tym świecie, to jego triumf! 

Ostatnie, co usłyszy, to swoje własne krzyki bólu pomieszane z jego śmiechem! 

Twarz  Revelina  wykrzywiła  się  w  złym  grymasie,  oczy  lśniły  niczym  u  nocnego 

zwierzęcia, a on czuł, że pod szeroką peleryną pastora jego ciało oblepia ciepła wilgoć. 

background image

ROZDZIAŁ X 

Następnego ranka Randar obudził się wcześnie. 

W pokoju panowało lodowate zimno. Maria jeszcze spała, ostrożnie otulił skórzanym 

okryciem jej nagie, zimne ramiona, które obejmowały go nawet we śnie. 

Dziwne, jaka ona jest ostatnio zmęczona! 

Ziewa  przez  cale  popołudnie  i  gdy  tylko  zakończy  wieczorny  obrządek,  natychmiast 

się  kładzie.  Całe  szczęście,  że  Sunniva  tak  jej  pomaga.  Randar  poczuł  ukłucie  w  sercu, 

wiedział, że musi wykazywać więcej odpowiedzialności za prowadzenie gospodarstwa. 

Teraz bowiem również - większość męskich prac spada na Marię. 

Ale dzisiaj pozwoli jej odpoczywać! 

Wstanie  teraz  bardzo  cicho,  obudzi  Sunnivę  i  pójdą  razem  do  obory,  a  potem  on  - 

wróci do domu i przygotuje wszystkim pyszne śniadanie. 

Smażone mięso i jajka, chleb i kufel ciepłego piwa, a poda to Marii do łóżka! 

To ją wzmocni. 

Nucąc cichutko jakąś miłosną pieśń rozpalił ogień i ustawił kociołek z wodą. Sunniva 

spała jeszcze na swoim łóżku w kącie izby, ją także otulił starannie, widział, że brązowe rzęsy 

drżą, widocznie śni jej się coś przyjemnego. 

Niech tam, sam przecież może zająć się obrządkiem! 

Zasłużyły sobie na to, żeby je trochę porozpieszczać, te jego śliczne dziewczyny! 

Randar  skulił  się  pod  uderzeniem  mroźnego  wiatru  i  pobiegł  do  ciepłej  obory. 

Postawił  lampę  na  niewielkiej  półeczce  pod  sufitem,  dawała  wystarczająco  dużo  światła. 

Zaczął  od  ścielenia,  żeby  zwierzęta  miały  czysto  przy  jedzeniu.  Ale  krowa  protestowała 

rycząc,  owce  beczały  jedna  przez  drugą,  a  osiem  kur  zeskoczyło  z  grzędy  i  dziobało  u  jego 

stóp w poszukiwaniu ziarna. 

No  dobrze,  niech  najpierw  będzie  jedzenie.  Zwierzęta  mają  widocznie  swoje 

utrwalone przyzwyczajenia, nie podoba im się, że zamiast Marii przyszedł ktoś obcy. 

Najpierw  zadał  więc  paszę  i  miał  zamiar  zabrać  się  do  usuwania  gnoju  i  ścielenia, 

kiedy jakiś dźwięk skłonił go, by spojrzał w górę. 

Najpierw myślał, że to jedna z kur przez pomyłkę trafiła na strych z sianem. 

Zaraz jednak w otworze mignęła mu twarz. 

Kobieta! 

Spoglądała na niego, mrużąc oczy, krzyk przerażenia uwiązł jej w gardle. 

background image

Z początku on sam też się przestraszył, nie wiedział, co ukrywa się w mroku za nią. 

Ale z samotną kobietą przecież sobie poradzi. 

- Kim jesteś ty, która w ten sposób włamujesz się do cudzego obejścia? 

- Ja... ja się nie włamałam... 

-  Natychmiast  złaź  na  dół!  Zaraz  sobie  wszystko  wyjaśnimy!  Czy  byłaś  też  w 

spichlerzu i w piwnicy? 

- Nie... nie... och, drogi Randarze, nie bądź taki zły... 

- Skąd znasz moje imię? 

-  Ja...  ja...  Ma...  nie,  tak  zwyczajnie,  wiem,  nie  ma  znowu  tak  wielu  katów  w  tych 

okolicach  -  wykrztusiła  trochę  już  opanowana.  On  też  się  uspokoił,  glos  brzmiał  łagodniej, 

widział, że kobieta się boi. 

- W jakiej właściwie sprawie tu przyszłaś, dlaczego ukrywasz się na moim sianie? 

- Ja zamordowałam człowieka - rzekła po prostu, patrząc mu w oczy. 

Randar  natychmiast  zrozumiał.  To  musi  być  ta  dziewczyna,  która  uciekła  z  Rov,  ta, 

która  zamordowała  swojego  gospodarza  i  za  której  przyczyną  chora  gospodyni  umarła  na 

skutek szoku. - Twoje sprawy nie wyglądają dobrze - mruknął, spluwając na kupkę wiórów w 

kącie. - Wiesz chyba, co będę musiał zrobić? 

Kobieta  skuliła  się.  Wiedziała,  wiedziała  aż  za  dobrze.  Ten  urodziwy  mężczyzna 

wcale  nie  wyglądał  na  kogoś  złego  czy  niebezpiecznego.  Gjertrud  była  na  tyle  dorosłą 

kobietą, by rozumieć, dlaczego Maria kocha go tak bardzo. Bez protestu poszła za nim. 

Gdyby  opowiedziała  o  Marii,  wyznała,  że  żona  ukryła  ją  za  jego  plecami...  nie,  nie 

chciała  nawet  myśleć,  jakie  by  to  spowodowało  problemy  między  nimi  dwojgiem.  Gjertrud 

domyślała  się,  że  przenikliwe  oczy  tego  mężczyzny  mogą  zapłonąć  przerażająco,  gdyby 

uznał, że go oszukano. 

Niech  się  dzieje,  co  chce.  Zaczynała  już  mieć  dosyć  tej  nieustannej  samotności  na 

strychu,  niemożności  zajęcia  się  czymkolwiek.  Dzięki  Marii  uzyskała  błogosławione 

odroczenie wyroku, Gjertrud pojmowała jednak, że nie może przez całe życie się ukrywać. A 

skoro  tak,  to  niech  się  wszystko  skończy  jak  najszybciej,  nie  ściąga  na  nikogo  więcej 

cierpienia i nieszczęść. 

Teraz wiedziała zresztą, że przed nikim innym tak chętnie nie złoży głowy na pieńku, 

jak przed tym tutaj. 

Dlatego poszła za nim w ten szary wczesny poranek do nabrzeża, gdzie z własnej woli 

i bez zbędnych słów wskoczyła do łodzi. 

background image

Podróż  minęła  szybko,  zaledwie  dwie  godziny  później  Randar  wracał  do  domu, 

oddawszy Gjertrud ludziom lensmana. 

Wieczorem  opowie  o  wszystkim  Marii.  Nie  chciał  jej  niepokoić  bez  potrzeby,  nie 

chciał  mówić,  że  miała  w  swojej  zagrodzie  morderczynię,  a  tymczasem  sypiała  spokojnie  i 

czuła się bezpieczna... 

I Sunniva! 

Pomyśleć, co by było, gdyby to Sunniva napotkała tę obcą kobietę! 

Jaki szok dla dziecka! 

Dobrze się stało, że obudziłem się dzisiaj tak wcześnie, myślał. 

Sunniva  ocknęła  się  dopiero,  kiedy  dzienne  światło  zapanowało  na  dobre. 

Oszołomiona usiadła na łóżku, coś było nie tak jak zawsze. 

Zwykle  budziły  ją  ciche,  sympatyczne  odgłosy  krzątaniny  matki,  która  zawsze 

wstawała pierwsza. 

Teraz  wszędzie  panowała  cisza.  Nawet  głodne  zwierzęta  się  nie  odzywały.  Ktoś 

widocznie musiał je nakarmić. 

Pewnie  mama  wymknęła  się  cichutko  z  domu,  by  jej  nie  budzić. Jak  przyjemnie  jest 

leżeć w ciepłej pościeli i po prostu leniuchować! 

Ogień  na  palenisku  już  płonął,  woda  w  kociołku  gotowała  się  i  rozpryskiwała  na 

wszystkie strony. 

Uff, mimo wszystko trzeba się podnieść, żeby odstawić kociołek z ognia. 

Sunniva  wsunęła  stopy  w  skórzane  pantofle  przy  łóżku  i  owinąwszy  się  derką, 

poczłapała  w  stronę  paleniska.  Przestawiła  kociołek  i  natychmiast  wróciła  do  ciepłego 

posłania. 

Leżała, powoli zapadając w drzemkę, nie chciała wstawać i ubierać się, dopóki matka 

nie wróci z obory. Wkrótce zasnęła znowu głęboko. 

W jakiś czas potem Maria zerwała się i oszołomiona snem usiadła na posłaniu słysząc, 

ż

e serce tłucze się gwałtownie w piersi. 

Słaby promyk dziennego światła przenikał przez zamknięte okiennice. 

Zaspała! 

Gdzie Randar? 

W całym domu panowała cisza, czy tamci dwoje wstali i wyszli? 

Ale dlaczego jej nie obudzili? 

Zerwała się, wyskoczyła z łóżka i pospiesznie naciągnęła na siebie lodowate ubranie, 

nie miała czasu, by je potrzymać chwilę w ciepłym łóżku i ogrzać, jak to zwykle robiła. 

background image

W izbie Sunniva ciągle spała! 

Ale na palenisku płonął ogień, kociołek z wodą został odsunięty na bok, chociaż nikt 

nie wyjął jedzenia i nie przygotował śniadania. 

Czym Randar zajmuje się tak wcześnie? 

Widocznie obrządził zwierzęta, bo w obejściu jest cicho. 

Lodowały lęk przeniknął Marię. 

Boże drogi, on chyba nie odkrył Gjertrud? Jeśli się na nią natknął, to mógł pomyśleć, 

ż

e złapał złodziejkę. 

Och, nie, żeby jej tylko nie zrobił krzywdy! 

Nie mógł przecież wiedzieć... 

Maria  wciągnęła  pośpiesznie  buty  i  pobiegła  do  obory.  Wspięła  się  po  drabinie,  nie 

miała odwagi wołać przyjaciółki po imieniu, Randara nigdzie nie było widać. 

Siennik był pusty, pościel leżała odsunięta na bok. Gjertrud zniknęła. 

W skrzynce przy łóżku stało jedzenie. 

Co się stało? 

Maria zeszła na dół, zawołała Randara. Nikt jej nie odpowiedział. 

Dopiero teraz zobaczyła, że przy nabrzeżu nie ma lodzi. 

Randar popłynął do wsi. 

Prawdopodobnie po to, by przekazać Gjertrud lensmanowi. jak on mógł! 

Oczy  Marii  napełniły  się  łzami  wściekłości,  rozpacz  i  rozczarowanie  piekły  ją  w 

piersiach. Czułość ostatniej nocy zastępował powoli zimny, niebezpieczny gniew na tego nic 

nie rozumiejącego mężczyznę. 

Czy  naprawdę  zabrał  stąd  jej  przyjaciółkę,  posiał  ją  na  śmierć,  nie  mówiąc  żonie  ani 

słowa? 

Maria  oczyma  wyobraźni  zobaczyła  Gjertrud,  tę  drobną,  dzielną  kobietę,  jak  klęczy 

przed Randarem. Musiała go błagać, składać swoje życie w jego ręce. 

Ale on nie miał dość miłosierdzia, by jej pomóc. 

Może nie miałby go nawet dla własnej żony? 

Uznałby  z  pewnością,  że  Maria  miała  widocznie  swoje  powody,  by  przez  wiele 

tygodni dawać schronienie poszukiwanej kobiecie. 

Teraz zrozumiała, że postąpiła właściwie, ukrywając wszystko przed mężem. 

A  tymczasem  ona  nie  ujawniała  tajemnicy,  bo  chciała  mu  oszczędzić  trudnego 

dylematu. Jakże była głupia! 

background image

Okazuje  się,  że  on  nie  ma  żadnych  dylematów.  Okazuje  się,  że  bardzo  dobrze  wie, 

komu winien jest lojalność. 

Poświęci uczucia żony dla zimnych wymagań sprawiedliwości. 

Randar raz jeszcze stanął po niewłaściwej stronie! 

Maria płakała i zgrzytała zębami, rozgoryczona zaciskała pięści i czuła, że rozpacz z 

powodu losu Gjertrud odbiera jej wszelką siłę. 

-  Czy  nie  mogłeś  zaczekać,  naprawdę  nie  mogłeś?  Naprawdę  tak  lubisz  patrzeć,  gdy 

ludzie  konają  u  twoich  stóp?  Takie  to  dla  ciebie  ważne,  by  widzieć  wciąż  nowe  odpadające 

głowy?  Powiadasz,  że  nienawidzisz  swoich  obowiązków,  ale  jednocześnie  to  ty  pomagasz 

ludziom króla, by chwytali jak najwięcej biednych nieszczęśników, to ty pomagasz, żeby się 

wykrwawiali  wobec  tego,  co  nazywasz  sprawiedliwością!  Niczym  się  nie  różnisz  od 

spragnionego krwi rosomaka, jesteś podstępnym, nieobliczalnym mordercą! Ostry głos Marii 

kaleczy!  boleśnie  jego  duszę,  choć  Randar  wiedział,  że  brutalne  słowa  dyktował  jej  gniew  i 

bunt. Rozum jej się mącił, był o tym przekonany, nie mogła tak o nim myśleć. 

Czuł  się  niczym  trędowaty,  kiedy  tak  stał  pochylony  we  własnej  izbie,  bez  żadnej 

ochrony wobec nienawistnych słów, lecących na niego niczym grad, i to z dwóch stron. 

I  Sunniva,  i  Maria  płakały  i  rozpaczały,  obie  posyłały  mu  spojrzenia,  od  których 

najchętniej zapadłby się pod ziemię. 

Nie dopuściły go do głosu, dopóki nie wykrzyczały wszystkich strasznych oskarżeń i 

nie pogrążyły się w cichym rozpaczliwym płaczu. 

Bogu dzięki. 

Teraz on może zacząć się bronić. 

I powiedział wszystko, co myślał... dlaczego, na miłość boską. 

Gjertrud ani słowa mu o niczym nie wspomniała? Dlaczego nie wyjawiła, że to Maria 

ukryła ją na sianie, przynosiła jej jedzenie i dbała o bezpieczeństwo, dopóki władze wysyłały 

ludzi na poszukiwania zbiegłej morderczyni? 

Randar  potrząsał  głową,  jakby  chciał  ulokować  myśli  na  właściwym  miejscu.  Od 

czego powinien zacząć? jak to wszystko wyjaśnić? 

Odniósł  przecież  niejasne  wrażenie,  że  ta  kobieta  pragnęła  położyć  kres  swojej 

ucieczce,  że  chciała  wyjść  na  spotkanie  sprawiedliwości  z  tą  samą  chłodną  odwagą,  która 

pchnęła ją do walki z gwałcicielem. 

Tak, Randar wierzył w prawdziwość jej historii. 

Ale  równie  dobrze  jak  ona  wiedział,  że  to  nic  nie  pomoże,  kiedy  sędziowie 

zasiadający na wysokich ławach zaczną roztrząsać jej sprawę. 

background image

Może uda jej się zachować życie, może skończy się dożywotnim więzieniem. A może 

sędziowie  uznają,  że  wystarczy  chłosta.  Ale  może  też  zostać  zesłana  do  ponurego  obozu 

rybackiego  daleko  na  północy  kraju,  skąd  jeszcze  nigdy  żadna  kobieta  żywa  nie  wróciła  do 

domu. 

Najbardziej  prawdopodobny  jest  jednak  wyrok  śmierci.  Zabójstwo  to  poważna 

sprawa. 

I  nikt  nie  będzie  jej  traktował  łagodniej  tylko  dlatego,  że  jest  kobietą.  Zwłaszcza  że 

Gjertrud  to  biedna,  pochodząca  z  komorniczej  rodziny  dziewczyna,  a  ten,  którego 

zamordowała, posiadał zagrodę i ziemię... Takie rzeczy bierze się pod uwagę. Bo przecież... 

gdyby  tak  każda  zgwałcona  dziewczyna  chciała  odbierać  życie  swojemu  panu,  to  wsie 

zaczęłyby się wyludniać. 

Randar  delikatnie  przytulił  do  siebie  Marię,  drugą  ręką  objął  Sunnivę.  Serce  by  mu 

pękło,  gdyby  one  obie  odwróciły  się  od  niego.  Ja  przecież  nie  wiedziałem...  nawet  mi  do 

głowy nie przyszło, że wy ją znacie. Myślałem, że wślizgnęła się tutaj i ukryła, cieszyłem się, 

ż

e to ja odkryłem jej obecność, że nie przeraziła żadnej z was. 

Maria opanowała się, pojęła, że on rzeczywiście cierpi wraz z nimi. To przecież jedno 

wielkie  nieporozumienie.  Gjertrud  nie  błagała  go  o  życie.  Nie  odważyła  się  wyjawić 

tajemnicy, nie chciała stwarzać złej krwi pomiędzy Marią i jej mężem. Cóż za lojalność! Jaka 

odwaga!  I  kobieta  o  takim  charakterze,  taka  dumna,  ma  być  teraz  zaciągnięta  na  ting  i 

ukarana, zamordowana za przestępstwo wcale nie większe od tego, którego sama była ofiarą. 

-  Randar,  bardzo  mi  przykro.  Byłam  zbyt  ostra,  wiedziałam  za  mało.  Ja...  niedobrze, 

ż

e  wpadłam  w  taką  złość,  ale  wiesz  przecież,  że  czasami  gniew  odbiera  mi  rozum.  I  byłam 

taka  rozczarowana...  myślałam,  że  wydałbyś  Gjertrud,  nawet  gdybyś  wiedział,  jak  bardzo  ją 

lubię... 

- Nie, nie, skąd! Ona nie wspomniała ani słowem, że się znacie. Ona była... nie wiem, 

jakaś taka zimna. I nie zaprotestowała nawet jednym gestem, kiedy powiedziałem, że muszę 

wypełnić swój obowiązek i oddać ją w ręce lensmana. 

Sunniva znowu zaczęła płakać. 

- A teraz ona zostanie skazana na śmierć, to pewne! 

- Głos dziewczynki narastał do histerii. - I to ty będziesz ją musiał zabić, Randar! 

Dwie  pary  kobiecych  oczu  patrzyły  na  niego,  jakby  widziały  go  po  raz  pierwszy. 

Nigdy  w  ten  sposób  o  nim  nie  myślały,  chyba  nie  do  końca  rozumiały,  na  czym  właściwie 

polega jego praca. 

background image

- Po raz pierwszy egzekucja miała dotknąć je osobiście. I wiedziały, że nie potrafiłyby 

ż

yć z obrazem Randara, którego topór opada na kark drogiej Gjertrud. 

On widział, jakie uczucia malują się na twarzach bliskich mu kobiet, opuścił bezradnie 

ręce,  pochylił  głowę,  jakby  nie  chciał  patrzeć  na  te  przenikające  go  na  wylot  spojrzenia. 

Włożył czapkę na głowę i wybiegł z domu. 

O, mój Boże, w cóż to się wdał? 

Został wplątany w sytuację, w której uczucia mieszały się z obowiązkiem. 

Był katem, egzekutorem, człowiekiem działającym w imieniu prawa. 

Ale był również mężem, kochankiem, ojczymem. 

Teraz  pojmował,  dlaczego  jego  poprzednicy  woleli  żyć  samotnie,  a  przynajmniej  nie 

chcieli się z innymi ludźmi wiązać: uczuciowo. 

Wiedział też, że dłużej tak nie potrafi tkwić na granicy pomiędzy miłością a chłodem. 

Pomiędzy życiem a śmiercią. 

Ś

mierć  była  jego  nieodstępnym  towarzyszem,  jego  sprzymierzeńcem,  jego 

nieodwracalnym losem. 

Był  skazany  na  wypełnianie  swego  zadania,  dopóki  tli  się  w  nim  choćby  jedna  iskra 

ż

ycia i ma dość siły w rękach, by udźwignąć katowski topór. 

W  dniu,  gdy  nie  będzie  już  mógł  tego  zrobić,  zostanie  na  niego  podpisany  wyrok 

ś

mierci. 

Taką umowę zawarł ojciec Joranda. 

W ten sposób zaprzedał on swoich potomków, skazał ich na nieludzką profesję. 

Po  raz  pierwszy  Randar  odważył  się  przyznać,  że  on  też  zaprzedał  swoje  dzieci, 

których jeszcze nie ma, ale może kiedyś będzie miał. 

Myśl o tym sprawiała mu tak niepojęty ból, że starał się ją od siebie odepchnąć. Może 

dlatego  nigdy  się  nie  zastanawiał,  do  czego  mogą  doprowadzić  jego  miłosne  uniesienia  z 

Marią? 

I  dotychczas  nic  się  jeszcze  nie  stało,  Maria  była  tak  samo  szczupła  w  pasie  jak 

zawsze. Kiedy przed wieloma laty wydała na świat bliźnięta, poród był bardzo ciężki. Może 

coś  w  niej  uległo  uszkodzeniu,  a  może  to  on  nie  jest  w  stanie  spłodzić  z  nią  dziecka?  Dla 

większości mężczyzn byłoby to przekleństwo. 

Dla mnie to błogosławieństwo, myślał Randar z goryczą. 

Mógłby  pozostać  ostatnim  w  szeregu  nieszczęśników  z  Meisterplassen.  jeśli  chce 

spełnić w życiu jakieś zadanie, jeśli jego istnienie ma mieć jakikolwiek sens, to powinien się 

postarać o przełamanie tego przekleństwa. 

background image

Gdyby okazało się konieczne, powinien złożyć za to w ofierze własne życie. 

Ale jeszcze nie teraz, nie tak szybko... 

Przecież dopiero rozpoczął życie z Marią! 

Ś

wiadomość  sytuacji  jednak  kładła  się  nieznośnym  ciężarem  na  jego  sercu,  wyraz 

oczu Marii mówił mu wszystko, co powinien był wiedzieć. 

Ona też nie będzie mogła dłużej z tym żyć. 

Ona,  która  przez  wszystkie  swoje  dni  walczy  o  życie,  która  poświęciła  całą  wiedzę, 

wszystek  czas  i  swoje  wdowie  pieniądze,  by  ratować  choćby  niewielu  z  tych  tysięcy  istot, 

jakie cierpią na świecie. 

Ona  jest  tą,  która  wspiera  życie,  która  rozpala  gasnący  żar  i  ratuje  umierających, 

sprowadza ich dusze z powrotem do żywych, na ziemię. 

Ona jest aniołem światła, nadzieją, ukojeniem. 

On zaś jest samym bólem, przekleństwem, śmiercią. 

background image

ROZDZIAŁ XI 

Sprawę  przeciwko  Gjertrud  postawiono  przed  ringiem  jeszcze  w  tym  samym 

miesiącu.  Dochodzenie  nie  było  szczególnie  skomplikowane,  świadków  przesłuchano  już 

wcześniej.  Wszystko  wydawało  się  raczej  proste  i  lensman  nie  miał  ochoty  utrzymywać  i 

karmić  więźniarki  przez  cały  okres  świąt  Bożego  Narodzenia.  Należało  kuć  żelazo  póki 

gorące. 

29 listopada 1686 roku zapadł wyrok i sędziowie wydali go jednogłośnie. 

Gjertrud  Arnfinnsdatter  uznano  winną  zabójstwa  swego  gospodarza,  a  postępek  za 

szczególnie 

okrutny, 

ponieważ 

spowodował 

również 

ś

mierć 

chorowitej 

ż

ony 

zamordowanego. 

Starszy syn zmarłych gospodarzy Rov stawał przed sądem i opowiadał, jak to Gjertrud 

podstępem wdarła się do domu jego ojca, jak zwabiała  go do siebie,  gdy  tylko usłyszała, że 

posiada zagrodę i ziemię, a na dodatek jego żona choruje. 

- Na pewno chciała zmusić go do małżeństwa, jak tylko matka spocznie pod darnią - 

zapewniał dorośle wyrostek. 

Sędziowie  zwrócili  uwagę  na  jego  rozbiegane  spojrzenie  i  na  ręce,  które  nigdy  nie 

leżały  spokojnie.  Nie  mieli  jednak  powodu  podawać  w  wątpliwość  jego  świadectwa, 

malującego raczej niesympatyczny obraz kobiety, siedzącej teraz między ludźmi lensmana. 

W  obronie  Gjertrud  nie  świadczył  nikt.  Sama  też  nie  chciała  wiele  opowiadać  o 

ucieczce,  ani  słowem  nie  wspomniała  o  tym,  że  znalazła  schronienie  i  odpoczynek  u  Marii. 

Dlaczego  miałaby  ciągnąć  za  sobą  w  nieszczęście  tę  przyjazną  jej  kobietę?  Maria  natomiast 

przeżywała  poważny  dramat,  kiedy  wezwano  ją  do  złożenia  przysięgi  i  polecono  przed 

Bogiem i ludźmi zeznać, że nigdy nie widziała ani nie pomagała osobie, którą Randar później 

przyprowadził do wsi i postawił przed obliczem sprawiedliwości. 

Wpatrywała  się  w  podłogę,  wzdragała  się  przed  składaniem  przysięgi.  Sędziowie 

dziwili  się  temu,  nie  znajdowali  jednak  powodu,  by  formułować  na  tej  podstawie 

jakiekolwiek  wnioski.  Kat  spełnił  obowiązek  jak  trzeba.  I  z  pewnością  również  on  wykona 

ostatnią  czynność  w  tej  sprawie,  o  której  przeprowadzenie  sam  się  postarał.  Gjertrud 

opowiedziała  swoją  historię  do  końca,  jej  proste  słowa  wywarły  wielkie  wrażenie  na 

przedstawicielach prawa. Szczerze i z podniesionym czołem mówiła o atakach gospodarza, o 

tym, że co noc odwiedzał ją na strychu i gwałcił. 

background image

Musiała jednak zaprzeczyć, gdy sąd zapytał ją, czy za każdym razem stawiała taki sam 

opór. 

- To się przecież i tak na nic nie zdało - szepnęła i z jej oczu popłynęły łzy. 

-  Dlaczego  nie  poszłaś  do  gospodyni  ze  swoimi  kłopotami,  wiedziałaś  przecież,  że 

zostałby ukarany za zmuszanie cię siłą do cudzołóstwa? 

- Ruth... ona by nie mogła... 

- Zatem pozwalałaś mu  przychodzić do swego łóżka tak często, jak chciał, ponieważ 

chciałaś  oszczędzić  przykrości  gospodyni?  -  dopytywał  się  jeden  z  sędziów  złośliwie. 

Gjertrud nie odpowiedziała, szlochała cicho. 

Po chwili uniosła głowę i popatrzyła sędziom w oczy. 

-  Działałam  w  obronie  własnej,  nie  mogłam  pozwolić,  by  jeszcze  raz  mnie  zhańbił. 

Ś

cierpiałam już wiele, również od innych. Tego wieczora kielich goryczy został przepełniony 

i uderzyłam, broniąc się, nie myślałam wtedy, jakie nieszczęście może się zdarzyć. Zebrani ze 

zdziwieniem  słuchali  jej  odważnych  wypowiedzi,  nie  mogli  jednak  dopuścić,  by  do  niej 

należało ostatnie słowo. 

-  Więc  nie  wiedziałaś,  że  upadek  ze  strychu  w  dół  na  kamienną  podłogę  może 

spowodować śmierć? 

-  To  nie  było  tak...  ja  nie  myślałam  o  morderstwie  ani  zranieniu.  Chciałam  go  tylko 

odepchnąć... 

- I wtedy zabiłaś. No dobrze, już to słyszeliśmy. Masz coś jeszcze do dodania? 

Gjertrud  wyczuwała  niecierpliwość  w  glosie  sędziego,  wiedziała,  że  bitwa  zostanie  i 

tak przegrana. 

Dlatego po prostu milczała, potrząsając lekko głową. 

Słyszała, że gdzieś za nią płacze Maria, w ciszy rozlegał się bolesny szloch, jakby to 

nie ona, lecz Maria miała stracić życie. 

Gjertrud odwróciła się. 

-  Nie  płaczcie,  kobiety!  Strzeżcie  się  tylko,  żebyście  nie  poszły  w  moje  ślady!  W 

milczeniu  poruszajcie  się  po  tym  świecie  i  nie  sądźcie,  że  jesteście  coś  warte!  Jedyne,  co 

możecie  zrobić,  to  właściwie  wychowywać  waszych  synów,  tak  aby  inaczej  odnosili  się  do 

kobiet,  kiedy  dorosną!  Pewnego  dnia  kajdany  zostaną  zerwane  i  my,  kobiety,  będziemy 

mogły żyć bezpiecznie w świecie mężczyzn. Obawiam się jednak, że nie szybko to nastąpi... 

-  Dość!  Oskarżona  niech  zachowa  spokój,  nie  życzymy  sobie  tutaj  żadnych 

przemówień!  Wyprowadzić  ją  z  sali!  Wyrok  zostanie  ogłoszony  za  dwadzieścia  cztery 

godziny. 

background image

Wkrótce  izba  w  domu  wójta  opustoszała,  ludzie  szepcząc  pomiędzy  sobą  opuszczali 

sądowe pomieszczenie, by wypić kufel piwa na rozgrzewkę. 

Proces o morderstwo sprawił, że bardzo niewiele czasu poświęcono wyborom nowego 

lensmana,  choć  zwykle  wydarzenie  to  było  przedmiotem  wielotygodniowych  dyskusji  i 

rozważań.  Tym  razem  właściwie  w  grę  wchodził  tylko  jeden  kandydat,  ponieważ  stary 

lensman nie miał synów. 

Nadeszła  właśnie  pora,  by  Eyliff  Stedje  objął  urząd.  Został  wybrany  jednogłośnie, 

choć prawdopodobne jest i to, że wielu uczestników wyborów nie wróciło do domu z pustymi 

kieszeniami. Ale sprawa o morderstwo przyćmiła okoliczności innych wydarzeń. 

Była to prawdziwa rozrywka, podniecający proces z wieloma intymnymi szczegółami 

i  opowieściami  o  kobiecym  buncie.  Ta  dziewczyna  dostanie  jednak  za  swoje!  Jej  życie 

zawisło  na  włosku  tak  cienkim,  że  nie  utrzymałby  nawet  leciutkiego  pióra.  Podniecenie  we 

wsi długo jeszcze nie opadnie! 

Nic  równie  dramatycznego  nie  zdarzyło  się  od  czasu,  kiedy  Randar  stawał  przed 

sądem, oskarżony o podwójne morderstwo, i został uniewinniony dzięki duchowi! 

Tym razem również był uwikłany w wydarzenia, lecz teraz po stronie prawa. 

Klepali go po plecach, wielu zapraszało do szynku, wciąż chcieli od początku słuchać 

szczegółowych  opowiadań  na  temat  skazanej  morderczyni  i  o  tym,  jak  ją  znalazł  na  swoim 

strychu na siano. 

On jednak odwracał się od wszystkich i odchodził. 

Maria poszła za nim, ale go nie dogoniła. 

Ludzie  widzieli,  jak  biegła  w  stronę  brzegu,  gdzie  przybyli  z  innych  stron  stali  w 

małych  grupkach i podnieceni dyskutowali ostatnie wydarzenia. Randar wskoczył do swojej 

łodzi, nie odwrócił się nawet, by pomóc żonie. 

Ona zatrzymała się nagle, a potem z podniesioną głową wróciła tą sarną drogą, którą 

przyszła. 

Widzieli jeszcze, że skierowała się w stronę doliny, a niektórzy opowiadali później, iż 

wiedzą, dokąd poszła. 

Eyliff  miał  zbyt  wiele  poczucia  godności,  by  biegać  wśród  gapiów  i  rozprawiać  o 

nieszczęsnej  morderczyni.  W  głębi  duszy  uważał,  że  to  bardzo  dobrze,  iż  takie  kobiety 

spotyka kara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że miała uzasadnione powody, by zbuntować się 

przeciw  gospodarzowi  Rov,  ale  nie  można  takich  rzeczy  puszczać  płazem.  Jest  mnóstwo 

głupich kobiet, które chętnie poszłyby w jej ślady. 

To zbyt wielkie ryzyko. 

background image

Zwłaszcza  teraz,  kiedy  został  świeżo  wybranym  lensmanem,  nie  mógł  okazywać 

niezdecydowania ani słabości w tego rodzaju sprawach. 

Zaprosił wójta i diakona, gospodarza z Foss, a także ludzi ze Stigen na kolację. Kiedy 

więc  usłyszał,  że  ktoś  wchodzi  do  sieni,  krzyknął,  że  otwarte  i  że  zaprasza,  ale  sam  nie 

podniósł się i nie wyszedł im na spotkanie. 

Kroki były jednak dziwnie lekkie, a kiedy drzwi się uchyliły z wahaniem, mignął mu 

w otworze czarny kobiecy czepek obramowany białą koronką. 

Maria. 

Gospodarz  zerwał  się  z  fotela,  obciągnął  kamizelkę  na  zbyt  pękatym  brzuchu, 

poprawił srebrny zegarek, by był dobrze 'widoczny. 

- Maria! Jak się cieszę, że przyszłaś! No i jak się czuje świeżo poślubiona małżonka? 

Pewnie szczęśliwa? 

Uśmiechał  się  do  niej  zalotnie  i  chciał  jej  pomóc  zdjąć  płaszcz.  Podziękowała, 

mówiąc, że woli zostać tak jak jest, otuliła się nawet szczelniej. 

-  Eyliff,  chciałabym  z  tobą  przedyskutować  pewną  sprawę...  Randar  nie  wiedział,  co 

Maria  zamierza.  Chodziła  z  twarzą  zastygłą  niczym  maska,  odpowiadała  tylko  krótko  na 

konkretne pytania. 

Rozgoryczenie i ból żłobiły głębokie cienie pod jej zawsze tak promiennymi oczyma, 

nawet włosy pozbawione blasku zwisały w nieładzie. Nie co dzień je zaplatała. 

Sunniva przemykała się pod ścianami niczym przeganiany kot, bojąc się wkroczyć na 

niewidzialną  linię  ognia,  jaka  zdawała  się  dzielić  dorosłych.  Dziewczynka  zastanawiała  się 

oczywiście, czy mama nie jest za bardzo surowa, sama nieraz chciała podejść Randara od tylu 

i przestraszyć, jak to zwykła przedtem robić. 

Ale teraz panowała wojna. 

Lepiej trzymać się z daleka! 

Randar domyślał się uczuć Marii. Wiedział, że nie będzie mogła już teraz żyć z tymi 

jego  wyprawami,  z  makabrycznymi  zadaniami,  które  wykonywał.  Nie  odważyła  się  jednak 

jeszcze powiedzieć tego głośno. 

Wciąż starała się odwlekać to, co takie straszne, takie beznadziejne. 

Nie ma, po prostu nie ma najmniejszej szansy, by uniknąć wyroku. 

Jeśli Randar zerwie kontrakt, który został zawarty dwa pokolenia temu, będzie musiał 

zapłacić swoim życiem za tamto życie, które ojciec jego przybranego ojca sobie kupił. 

Innego wyjścia nie ma i Randar zdawał sobie sprawę, że Maria o tym wie. 

background image

Będzie mogła zostać w Meisterplassen jako wdowa, gdy kat własnym życiem odkupi 

złe dziedzictwo. Będzie wtedy mogła nabyć gospodarstwo na własność, może wyjdzie za mąż 

i będzie miała synów, którzy staną się tacy sami jak inni chłopscy synowie. 

Może też zostać tu jako żona kata, w takim razie jednak musi tolerować, że on wciąż 

podąża  tą  straszną  życiową  drogą.  A  jeśli  mu  kiedykolwiek  urodzi  syna,  będzie  on  miał 

obowiązek podążać tymi samymi krwawymi śladami. 

Randar nie mógł wiedzieć, że Maria zastanawia się nad zupełnie innym rozwiązaniem. 

Skupiła się w tym cala jej nadzieja, cale swoje życie złożyła w ręce Eyliffa. Wszystko w jej 

wnętrzu  protestowało,  instynkt  podpowiadał,  że  nie  należy  polegać  na  takim  człowieku, 

alternatywa była jednak po prostu straszna. 

Maria nie mogła żyć bez Randara. 

A dopóki on będzie katem, nie będzie mogła żyć z nim. 

W każdym razie od chwili, gdy zobaczy, jak oddziela toporem głowę Gjertrud od jej 

ciała. 

Nie  może,  w  żaden  sposób  nie  może  pozwolić  jej  umrzeć,  nie  może  zaakceptować 

wyroku ubranych na czarno mężczyzn. 

Gjertrud  jest  jak  ja,  myślała  Maria  zbuntowana.  Dumna,  a  mimo  to  nosi  w  sobie  tak 

nieskończenie wiele bólu. Może ona też myślała jak ja kiedyś, że życie nie jest nic warte? 

Ale ja wiem, że jest do  mnie podobna i że ocknie się z tego snu, będzie  chciała żyć. 

Będzie żyła. 

Musi być jakiś sposób... jeśli ktoś może jej pomóc, to tylko Eyliff lensman. Dzięki ci, 

Boże, za to, że on jest moim obrońcą! 

Była przejęta widząc, że Randar znowu pochyla się nad robotą z nożem w ręku. Wiele 

czasu  minęło  od  chwili,  gdy  siadywał  tak  przy  ogniu  i  odcinał  maleńkie  wiórki  od  kawałka 

twardego drewna. 

Maria  była  ciekawa,  a  zarazem  smutna  na  ten  widok,  który  przypominał  jej  lata 

dzieciństwa. 

To  niebezpieczne,  bardzo  niebezpieczne  spoglądać  spoza  tej  ciemnej  zasłony,  jaką 

otuliła  swoje  uczucia.  Wiedziała,  że  wystarczy  tylko  jedno  spojrzenie,  jedno  dotknięcie,  a 

wszystko się w niej załamie. Miłość była taka silna, narastała w niej z każdą sekundą, trzeba 

było nieustannej walki, by utrzymać ją pod kontrolą. Musiała jednak do niego podejść, do tej 

skulonej postaci z ramionami podniesionymi prawie do uszu, zgnębionej i kiwającej się lekko 

nad rzeźbą. Czarne włosy  były niczym zasłona pomiędzy jego twarzą a resztą świata. Maria 

miała ochotę odgarnąć je na bok. 

background image

-  Randar...  co  rzeźbisz?  Drgnął,  nie  oczekiwał  tak  łagodnego  głosu  po  wielu  dniach 

gorzkiego milczenia. 

Spojrzał  w  jej  niebieskie  oczy,  zatonął  w  nich,  poczuł  ból  w  piersi  ciężki  niczym 

młyńskie koło. Ukrył kawałek drewna w dłoniach. Ona jednak zdążyła dostrzec zaokrąglony 

kształt.  Połowa  serca  wyrastała  z  grubego  odrąbanego  polana.  Było  gładkie  i  śliskie, 

wypolerowane  potem  z  jego  rąk.  Maria  pogładziła  drewno,  miała  wrażenie,  jakby  dotknęła 

jego serca. 

- Nie możemy żyć w ten sposób - powiedziała po prostu. 

- Nie. Nie możemy. 

- Pozwól, że opowiem ci o Gjertrud - rzekła Maria. 

- Dobrze - odparł cicho. 

A kiedy Maria podniosła się, by poprowadzić go do stołu, dostrzegł przelotny skurcz 

w  jej  twarzy,  leciuteńki  cień  bólu,  który  natychmiast  przemienił  się  w  uśmiech.  Maria 

uśmiechała  się  sama  do  siebie.  Randar  widział  też  dłoń  wspierającą  krzyż,  nieznaną 

ostrożność w ruchach, gdy prostowała plecy. Wtedy zrozumiał. 

Ona jednak nic o tym nie wspomniała, mówiła tylko o Gjertrud. 

Słyszał  każde  słowo,  widział,  jak  jej  wargi  się  poruszają,  ale  w  głowie  miał  tylko  tę 

jedną jedyną myśl: Maria jest w ciąży. 

Jego syn jest już być może w drodze do tego świata. 

Nie można zwlekać z wyborem. 

Zresztą już chyba został dokonany. 

Miejsce kaźni jak zawsze przyciągało ludzi. 

Był luty, w powietrzu zaczynało się wyczuwać wiosnę. 

Rzeki szumiały, niebo z dnia na dzień stawało się wyższe, na suchym brzegu pojawiły 

się  już  niektóre  wędrowne  ptaki  i  wydziobywały  ziarno,  które  przez  całą  zimę  leżało  pod 

lodem. 

Posłańcy  szli  od  wsi  do  wsi,  władze  zwierzchnie  chciały,  by  wiadomość  dotarła  do 

ludzi.  To  ważne,  by  mieszkańcy  wiedzieli,  że  król  niczego  przed  nimi  nie  ukrywa.  Tego 

rodzaju  sprawy  mogły  też  przestraszyć  innych  przestępców  i  wybić  im  z  głowy  grzeszne 

pomysły. 

Dzisiaj  na  miejscu  pojawili  się  dwaj  wysłannicy  gubernatora,  mieli  odczytać 

obwieszczenie  samego  biskupa.  Proboszcz  miejscowej  parafii  stal  między  nimi,  próbował 

wyglądać tak władczo i godnie jak to możliwe. 

background image

Niedawno  został  oszukany  i  przeżył  zawód,  przegrał  zaciekłą  walkę  o  władzę  z 

gospodarzem  ze  Stedje.  Tamten  nie  tylko  wywrócił  całą  parafię  do  góry  nogami  i  zmusił 

proboszcza  do  udzielenia  tego  bezwstydnego  ślubu,  lecz  także  odebrał  mu  przyjaciół  i 

sprzymierzeńców, pozbawił go głosu, naruszył autorytet. 

Bogu  dzięki,  że  przynajmniej  w  tej  chwili  stoi  obok  przedstawicieli  zwierzchności 

jako najwyższy reprezentant lokalnej władzy. 

Randar  Melsterplass  nie  włożył  dzisiaj  na  głowę  czarnego  kaptura.  Gjertrud  go  o  to 

prosiła. 

Zamienili ze sobą niewiele słów, zgiełk i hałas tłumu ludzi zagłuszał wszystko. 

Dziewczyna  była  bardzo  chuda,  kości  policzkowe  sterczały  w  jej  dumnej  twarzy, 

włosy zostały ostrzyżone krótko, by ułatwić toporowi dostęp do szyi. 

Miała jednak na sobie czyste, porządne ubranie, co Randara zdziwiło. 

Więźniowie przemieniają się często w brudne wraki po kilku miesiącach spędzonych 

w jakiejś chłopskiej piwnicy albo jeszcze gorzej w domu dla wariatów w Bergen albo w Vik. 

Gjertrud  pochyliła  kark,  nie  była  w  stanie  przyglądać  się  tłumowi,  nie  szukała 

znajomych twarzy. 

Wiadomość  o  tym,  że  podejmowane  przez  lensmana  próby  uzyskania  łaski  zostały 

oddalone, dotarła do wsi przed czternastoma dniami. 

Wtedy Gjertrud straciła  wszelką nadzieję. Właściwie umarła w  chwili, gdy się o tym 

dowiedziała. 

Zdawała  sobie  sprawę,  że  lensman  próbował  wszystkiego,  nie  wiedziała  tylko,  z 

jakiego powodu tak robił. Chciałaby go zapytać... ale jakie to ma znaczenie? 

Jedyną  osobą,  która  zna  całą  prawdę,  wiedziała  o  gwałtach,  o  prześladowaniach  i 

atakach, jest ona sama. I teraz oto stoi przed sądem oskarżona o śmierć swego prześladowcy. 

Gdyby Ruth żyła... 

Może, może jej świadectwo mogłoby mnie uratować? 

Ale biedaczka umarła. 

Nie, teraz jest nas już tylko dwoje na świecie, tylko ja i Randar. 

On się do mnie nie uśmiecha, a tak bym chciała, żeby to zrobił. 

Ludzie  by  się  jednak  pewnie  dziwili.  Czy  ktoś  kiedyś  widział,  by  Randar  uśmiechał 

się, unosząc topór? 

Dostrzegała  jednak  jego  oczy,  lśniące  jak  rozżarzony  węgiel.  Wyrażały  uczucie, 

którego nie potrafiła zrozumieć, a które sprawiło, że krótkie włosy na jej karku się uniosły. Po 

chwili pojęła. Współczucie. 

background image

Boże drogi, widzi współczucie w oczach swego kata. Żadnych łez, nie, ani śladu tego 

rodzaju  sentymentalizmu.  Zastanawiała  się,  czy  wszystkie  jego  ofiary  widziały  to  samo,  tę 

pociechę i coś jakby rozpaczliwą prośbę o wybaczenie. 

Czy to możliwe? 

Czy ktoś taki jak on może w ten sposób myśleć? 

Nie  mogła  tego  zrozumieć,  zawsze  uważała,  że  ludzie  jego  profesji  są  silni  i 

zdyscyplinowani,  że  albo  w  ogóle  nie  posiadają  uczuć,  albo  też  potrafią  je  w  sobie  stłumić 

gdy trzeba. 

Ale Randar cierpiał, widziała to wyraźnie. I tylko ja to rozumiem, myślała zdumiona, 

podczas gdy tłum zaczął wykrzykiwać pod jej adresem wyzwiska. 

Pastor uniósł dłoń, chyba po to, by uspokoić zgromadzonych. 

Szczupły  człowiek  w  mundurze  rozwinął  jakiś  dokument,  najwyraźniej  zamierzał  go 

odczytać. 

I  rzeczywiście,  rozległy  się  słowa,  których  jednak  Gjertrud  nie  rozumiała  do  końca, 

pojmowała tylko, że tamten czyta ostrzeżenie przed wszelkim buntem i gwałtem wobec wyżej 

postawionych. 

Wkrótce  skończył,  a  ludzie  odepchnęli  go  na  bok.  Wszyscy  otwierając  usta  i 

wytrzeszczając oczy pchali się naprzód, by dobrze widzieć kata. 

On stał wyprostowany. 

Po  chwili  ujął  topór,  ten  wielki  z  szerokim,  lekko  zaokrąglonym  i  bardzo  cienkim 

ostrzem topór. Zebrani wydali z siebie jęk grozy. 

Kaptur leżał na ziemi. 

Obok pnia stał koszyk. 

Ziemia  wokół  została  pokryta  iglastymi  gałązkami,  tak  by  krew  nieszczęsnej  nie 

spływała na ziemię i nie bezcześciła jej. 

Teraz  nadeszła  kolej  pastora.  Mamrotał  pod  nosem  jakieś  niezrozumiałe  modlitwy, 

prawdopodobnie  chciał  sprawić,  by  dusza  umierającej  nie  wróciła  na  ziemię  i  nie  czyniła 

szkody swoim sędziom. 

Gjertrud  poczuła,  że  ktoś  uderzył  ją  w  plecy,  została  popchnięta  w  stronę  pieńka. 

Zmuszono ją, by uklękła, a kiedy się opierała, podcięto jej nogi. 

Poczuła pod policzkiem twarde drewno, nie miała włosów, w których mogłaby ukryć 

twarz.  Zacisnęła  powieki,  śmiertelnie  przerażona  zaniosła  się  szlochem,  teraz  nie  mogła  już 

mieć najmniejszej nadziei. 

background image

Płuca nie chciały już nabrać życiodajnego powietrza, zacisnęła wargi, serce tłukło się 

w piersi w dzikim proteście przeciwko temu, co miało się stać. 

Nie chciała krzyczeć, chciała umrzeć, zachowując resztki godności. 

Ludzie  wokół  wstrzymali  dech,  niektóre  matki  zasłoniły  na  tę  decydującą  sekundę 

swoje dzieci. 

Gjertrud  słyszała  jedynie  szum  w  uszach,  który  dochodził  skądś z jej  wnętrza,  był  to 

pewnie jej własny strach. 

Nagle dotarły do niej inne dźwięki. 

Ludzie wołali! 

Usłyszała  dziwne  szepty  kobiet,  jakby  stłumione  okrzyki  zaskoczenia,  czyjeś  stopy 

zaczęły się poruszać, tupać niecierpliwie. 

- Patrzcie! Co on robi? Co to znaczy? Czy on nie...? 

Tłum ponownie ogarnęło wzburzenie, co się właściwie dzieje? 

Gjertrud odważyła się leciuteńko unieść głowę znad twardego pnia. 

Bała się otworzyć oczu, lecz ciekawość zwyciężyła. 

Spodziewała się, że zobaczy jedynie czarną pelerynę kata, lecz stwierdziła, że nic nie 

przesłania jej widoku. 

Ludzie  już  nie  na  nią  teraz  patrzyli,  spojrzenia  wszystkich  kierowały  się  ponad  jej 

głową ku temu samemu punktowi, jakby tłum był jakimś potworem o setkach par oczu. 

Odwróciła się z wolna, kark bolał ją tak, jakby już został dotknięty toporem. 

Randar stal ledwie parę łokci dalej. 

Miał  na  sobie  tylko  koszulę,  luźne  rękawy  zwisały  swobodnie.  Widok  był 

przerażający. Kat stał jak skamieniały. 

Czarna peleryna leżała u jego stóp, kaptur również. Obok zwinięta długa lina, na ziemi 

obok pieńka spoczywał też ciężki worek. 

Topór natomiast leżał u stóp najstarszego sędziego. 

Czy to Randar go tam położył? I dlaczego? 

Nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać, poczuła, że czyjeś silne ręce unoszą ją 

i  pomagają  stanąć  o  własnych  siłach.  Ciągnięto  ją  przez  niemal  histerycznie  wyjący  tłum  z 

powrotem do piwnicy, w której spędziła pięć ostatnich dni w oczekiwaniu na egzekucję. 

background image

ROZDZIAŁ XII 

Maria nigdy przedtem nie widziała egzekucji. 

Instynkt podpowiadał jej, że im mniej wie o życiu Randara, tym lepiej. Nie chciała, by 

coś kładło się cieniem na obraz jej drogiego, czułego kochanka. 

Ś

wiadomość, czym on się zajmuje, pozostawała przez długi czas odległym, martwym 

faktem. 

Ale oczywiście dręczyło to Marię. 

Z  całą  siłą  groza  jego  zajęcia  wybuchnęła,  kiedy  wydano  wyrok  na  Gjertrud  i 

dziewczyna miała zginąć od topora Randara. 

Wielokrotnie przedtem, kiedy wyprawiał się w swoje mroczne podróże, żegnała  go z 

drżeniem, ale starała się odsunąć od siebie złe myśli. 

Nigdy jednak nie uświadomiła sobie do końca, jak bardzo jest to okrutne. 

Ż

e  też  ludzie  mogą  z  własnej  woli  się  temu  przyglądać,  stoją  na  placu  kaźni  jak 

urzeczeni, oszołomieni widowiskiem! Że też matki zabierają ze sobą dzieci, jakby chodziło o 

jakąś rozrywkę, taniec albo wyścigi! 

Maria nie mogła tego pojąć. 

Sunnivy nie było na placu, została z innymi dziewczętami w Stedje. 

Pewnie  zabrała  się  tam  do  jakiejś  pracy.  To  dziecko  było  zdumiewająco  odporne  na 

wszystkie  wydarzenia,  Maria  była  bliska  gniewu,  kiedy  patrzyła  na  akceptujący  wydarzenia 

spokój córki. 

Wiedziała  jednak,  że  droga  Sunnivy  przez  życie  będzie  łatwiejsza  niż  jej  własna 

właśnie ze względu na ten spokój. 

Ona  sama  stała  pośród  tłumu,  ale  nie  uczestniczyła  ani  w  rozmowach,  ani  w 

nawoływaniach. 

Widziała tylko Randara. Niczym cień w głębi groty. 

I Gjertrud, którą brutalnie rzucono na kolana przy katowskim pniu. 

Randar stał odwrócony plecami, a potem podniósł topór z ziemi. 

Na moment odwrócił się i spojrzał w jej stronę, odnalazł w tłumie jej niebieskie oczy, 

popatrzył  w  nie  jakoś  dziwnie,  jakby  przesyłał  w  powietrzu  gorący  strumień  wprost  do  jej 

serca. Ona stała niczym słup soli, czuła, że nagle wszystko uległo zmianie. 

background image

Randar  podszedł  odważnie  do  głównego  sędziego,  tego,  który  miał  obowiązek 

potwierdzić,  czy  wyrok  wykonano  zgodnie  z  prawem.  Stał  tam  również  Eyliff,  obok  nich 

proboszcz i jeden z wysłanników gubernatora. 

Randar złożył topór u stóp sędziego. 

W ciszy słychać było dźwięk jego słów. Morze ludzi wokół Marii zakołysało się. 

Pomruki  zdziwienia  przybierały  na  sile,  ludzie  mówili  coraz  głośniej,  zaczynali 

krzyczeć. 

Zgiełk narastał w miarę, jak dostrzegali, iż kat zwinął czarną pelerynę i umieścił ją na 

ziemi obok leżącego już tam kaptura. Na tym samym miejscu złożył zwiniętą linę. A potem 

jeszcze worek, zawierający bicz do wymierzania chłosty, mniejszy topór, jakieś haki i żelaza, 

o których Maria nie odważyłaby się nawet myśleć. 

- On jej nie chce zabić - powiedziała półgłosem sama do siebie. 

Wokół  niej  narastał  chaos,  ludzie  wołali  i  krzyczeli,  oczy  wszystkich  płonęły  z 

przejęcia. 

-  On  nie  chce!  -  zawołały  usta  Marii  i  to  właśnie  te  słowa  sprawiły,  że  ocknęła  się  z 

oszołomienia. Stopy same poniosły ją w stronę Randara, łokcie uderzały twardo i brutalnie w 

ciała ludzi stojących jej na drodze. 

W  końcu  do  niego  dotarła,  rzuciła  mu  się  na  szyję  w  wielkiej  radości.  Ale  on  stał 

nieporuszony, jak martwy. Wtedy Maria pojęła. 

Na  moment  zapomniała,  co  to  wszystko  oznacza.  Randar  podpisał  właśnie  na  siebie 

wyrok śmierci. Uratował jedno życie, odmawiając wykonania swego obowiązku, ale musi za 

to  zapłacić  swoim.  A  gdyby  miał  jeszcze  jedno,  odebrano  by  mu  oba.  Odmawiając  bowiem 

ś

cięcia  skazanej,  musi  zapłacić  za  nędzne  życie  mordercy  z  Meisterplassen,  tamtego 

pierwszego  kata,  który  wykupił  się  od  śmierci.  Zarazem  jednak  Randar  uwalniał  zarówno 

zagrodę, jak i rodzinę od przekleństwa. 

Maria spojrzała przez ramię i stwierdziła, że ludzie lensmana otrząsnęli się z szoku i 

gotowi  są  wykonywać  swoje  obowiązki,  by  przywrócić  spokój.  Rozpędzili  tłum,  Gjertrud 

została z powrotem odprowadzona do piwnicy, a teraz zbliżali się do Randara z kajdanami w 

rękach. 

- Nie! Nie! Nie róbcie... Ale został jej odebrany, sam Eyliff przytrzymał szarpiącą się 

Marię.  Miotała  się,  tłukła  go  pięściami,  nie  zdawała  sobie  sprawy,  że  jej  ostre  paznokcie 

zostawiają  czerwone  slajdy  na  twarzy  Eyliff  a.  Lensman  jednak  nie  puszczał,  usiłował 

powstrzymać gorączkowe ciosy obejmując ją, jakby była jego ukochaną córką. 

- Cicho, Maria - szeptał jej wprost do ucha. - Takim zachowaniem mu nie pomożesz. 

background image

W końcu rozsądek wziął górę i protesty ucichły,  wtuliła twarz w ubranie  Eyliffa. On 

wspierał ją serdecznie, prowadził w kierunku zagrody koło kościoła. 

Tam  skierował  się  do  małego  pokoiku,  posadził  Marię  w  fotelu,  a  sam  usiadł  na 

krześle pod ścianą. 

- Masz wielkie szczęście, moja droga. Popatrzyła na niego, jakby był szalony. 

- Naprawdę zostałaś wybrana. Niewiele kobiet jest tak kochanych jak ty! 

Umilkł  na  chwilę,  wyjął  z  kieszeni  fajkę,  była  już  nabita.  Jakieś  przemyślne  małe 

narzędzie  sprawiło,  że  tytoń  zaczął  się  żarzyć.  Powoli  fajka  rozpalała  się.  Marię  zdziwiło  to 

nieznane urządzenie do krzesania ognia. 

- Ale on też ma szczęście. To prawda, że sprawy wyglądają nie najlepiej, ale dopóki 

ż

ycie trwa, dopóty jest nadzieja. 

-  Nadzieja?  Dla  Randara  chyba  nie  ma  już  żadnej  nadziei?  On  został  skazany  co 

najmniej dwukrotnie. 

Eyliff pykał fajkę, rozkoszował się dymem. 

- Miałbym ochotę zająć się tą sprawą - powiedział. - Minęło ponad sto pięćdziesiąt lat 

od chwili, gdy po raz ostatni kat odmówił sprawowania swojej służby. A ta sytuacja i tak jest 

wyjątkowa. Wiem, że ty sama byłaś wmieszana... Maria nie widziała powodu, by zaprzeczać. 

Na nic by się wprawdzie nie zdało, gdyby świadczyła na korzyść Gjertrud, ale sama z 

pewnością  nie  uniknęłaby  surowej  kary,  gdyby  wyszło  na  jaw,  że  mimo  wszystko  ją 

ukrywała. 

- Ale teraz... teraz wszystko wygląda inaczej. lensman pogładził swoje gęste wąsy. 

-  Gjertrud  zostanie  prawdopodobnie  uwolniona,  jeśli  stare  prawa  mają  jeszcze  jakieś 

znaczenie. A w takim razie nikt, kto jej pomagał, nie może zostać ukarany. 

Maria  poczuła,  że  ogarnia  ją  szalona  nadzieja,  jej  bystry  umysł  natychmiast  pojął 

rozumowanie Eyliffa. 

- Chcesz przedstawić sądowi sprawę Randara! I chcesz przekonać sędziów, że jest on 

podwójnie  szlachetny,  ponieważ  chciał  ofiarować  swoje  życie  za  kogoś,  kto  jego  zdaniem 

został niesprawiedliwie osądzony! 

-  Wierzę,  że  istnieją  sędziowie,  którzy  zechcą  zająć  się  taką  sprawą  i  protestem  kata 

przeciwko złemu systemowi. 

- Mój Boże, czy coś takiego jest możliwe? I czy... czy Randar zostałby uwolniony od 

obowiązku katowskiej służby, jeśli wyjdzie z życiem z tej całej sprawy? 

-  No,  no,  nie  żądaj  za  wiele  od  razu.  Czy  nie  wystarczy  ci,  że  zachowasz  go  przy 

ż

yciu, a na dodatek jeszcze Gjertrud zostanie uratowana? 

background image

Maria spuściła wzrok, zawstydziła się. Potem znowu zwróciła twarz ku lensmanowi. 

Jej hipnotyzujący głos sprawił, że mężczyzna poczuł dreszcz na plecach. 

- Ja go kocham, wiesz o tym. Ale jeśli uratujesz mu życie i na dodatek przyszłość... to, 

to  dopóki  świat  trwa,  nic  ze  strony  naszego  rodu  nie  zostanie  ci  odmówione.  Eyliff  nie  do 

końca wiedział, czy może wierzyć w to, co obietnica zdawała się zawierać. 

Ale jej wargi odzyskały znowu dawną barwę, a oczy ożyły. Wyciągnęła rękę, lensman 

sądził najpierw, że chce się pożegnać. Tymczasem ona dotknęła jego palców, którymi trzymał 

fajkę. Odebrała mu ją, włożyła do ust, przymknęła oczy, gdy dym dotknął podniebienia. 

Pociągnęła  jeszcze  dwa  czy  trzy  razy  i  oddała  mu  fajkę.  Eyliff  siedział  z  dziwnym 

uczuciem,  że  zawarli  jakiś  pakt.  I  zdawał  sobie  w  pełni  sprawę,  że  nie  istnieje  nic,  czego 

byłby w stanie odmówić tej czarującej kobiecie. 

Maria opuściła dwór, chciała odnaleźć Randara. Gdzie oni go trzymają? Czy pozwolą 

jej  z  nim  porozmawiać?  Co  się  dzieje  z  Gjertrud?  Kiedy  będzie  wiadomo,  jakie  skutki 

odniosło dziwne zachowanie kata? 

Ludzie  rzucili  się  na  nią,  chcieli  się  czegoś  dowiedzieć,  dopytywali  się,  co  wie.  Co 

sprawiło, że Randar złożył swój topór u stóp sędziego? 

Uśmiechała się do nich przelotnie, wyglądała na bardzo zaaferowaną, ludzie potrząsali 

głowami. 

Czy żona kata też została zarażona jakąś dziwną chorobą? 

Widzieli, jak pobiegła do zagrody wójta, gdzie zatrzymali się ludzie króla i sędziowie. 

Czy zamierza prosić o darowanie życia mężowi? 

To się z pewnością na nic nie zda. 

Jaka  tragedia!  Ile  wiadomości!  Niektórzy  płakali  nad  losem  pięknej  Marii 

Meisterplass,  z  którą  przez  krótki  czas  się  znali.  Inni  cieszyli  się  tylko  z  napięcia  i 

zamieszania, ze wszystkiego, co odmieniało dzień powszedni, a co przyjmowali z otwartymi 

ramionami  niczym  cenny  skarb.  jeszcze  tego  samego  wieczoru  wiadomości  na  temat 

wydarzeń znalazły się w drodze w głąb fiordu. 

Pewien  ubrany  na  brązowo,  nikomu  nie  znany  człowiek  siedział  w  swej  samotnej 

łodzi. Obserwował wydarzenia, by zdać z nich sprawę swojemu zleceniodawcy w Lyster. 

Luty  przeszedł  w  marzec,  marzec  w  kwiecień,  a  Gjertrud  wciąż  siedziała  przykuta 

ż

elaznym łańcuchem do belki w piwnicy wójta. 

Nikt nie potrafił powiedzieć, jaka czekają przyszłość. 

background image

Sytuacja  Randara  wyglądała  nieco  lepiej,  wyszedł  na  wolność  w  kilka  dni  po  swej 

niesłychanej  demonstracji.  lensman  Eyliff  sam  zajął  się  jego  sprawą,  to  on  nakłonił  pisarza, 

by zwolnił tymczasem oskarżonego. 

Eyliff  dobrze  wykorzystywał  czas,  znalazł  różne  dojścia  i  tajne  drzwi,  został 

wysłuchany w różnych biurach i na korytarzach bergeńskiego ratusza. 

Zdołał  wzbudzić  zainteresowanie  twórców  prawa  dla  tej  niezwykłej  sprawy  i 

doprowadził  do  tego,  że  sam  królewski  kanclerz  prosił  o  wyjaśnienie  problemu  prawnego, 

jaki ona nasuwała. 

Nowe wiatry wiały ostatnio nad krajem, zaczynały się rozprzestrzeniać nowe myśli. 

Uciśnieni  powstawali  przeciwko  zwierzchniej  władzy,  działo  się  tak  w  różnych 

częściach  kraju,  prawa  uciskające  najsłabszych  i  pozbawiające  ich  opieki  były  powszechnie 

krytykowane, a nawet zmieniane. 

Eyliff radował się tą grą sił, którą sam uruchomił. Nie wystarczały mu już teraz drobne 

potyczki  z  proboszczem,  bycie  królem  we  własnej  wsi  nie  dawało  takiego  jak  dawniej 

zadowolenia.  Chciał  sięgać  dalej,  pragnął  poznać  niewidzialne  nici,  które  dzięki  jego 

bogactwu i silnej osobowości mogłyby wiązać ręce i serca innych ludzi. 

Ale  młyńskie  koła  przemian  obracały  się  irytująco  powoli,  w  sprawie  Randara  nie 

wydarzyło się nic, chociaż minęła i Wielkanoc, i Zielone Świątki. 

Poła  zdążyły  się  już  pokryć  pierwszą  wiosenną  zielenią,  kiedy  nareszcie  z  Bergen 

nadeszła wiadomość. 

Oskarżenie  Gjertrud  miało  zostać  rozpatrzone  ponownie,  albowiem  kat  dostarczył 

nowych danych. Jeśli się zatem okaże, że odmówił wykonania swego obowiązku, by ratować 

niewinne życie, to sam nie powinien także być za to ukarany. W nowym procesie żona kata 

powinna zeznawać jako świadek, obiecano jej jednak nietykalność. 

Wysoko postawieni panowie rozumieli bowiem bardzo dobrze, że kat nie pozwoliłby 

zeznawać  swojej  żonie,  gdyby  wiedział,  że  ryzykuje  życie.  Tak  daleko  nie  posunąłby  się 

ż

aden  nawet  najsprawiedliwszy  człowiek  po  to,  by  ratować  niesłusznie  osądzoną  obcą 

kobietę! 

Kiedy nadszedł wyznaczony dzień, do Sogndal ciągnęły jeszcze większe potoki ludzi 

niż poprzednim razem. 

Pośród tłumów, zgromadzonych na wzgórzu przed kościołem, znajdowało się również 

pięciu ludzi z Lyster. 

background image

Dwaj  z  nich  ukłonili  się,  kiedy  Maria  ich  mijała,  dostrzegali  jej  ciężki  chód  oraz 

wydatny  brzuch  rysujący  się  pod  chustką.  Była  równie  piękna,  może  nawet  jeszcze 

piękniejsza niż ją zapamiętali z czasów, kiedy nosiła pod sercem dziecko Mogensa. 

Cóż to za niezwykła kobieta! 

Jeden  z  tych  ludzi  obserwował  szczególnie  uważnie,  z  kim  Maria  przyszła,  jak  się 

zachowuje. 

Ż

ałował,  że  nie  znalazł miejsca  w  prowizorycznej  sali  sądowej,  ale  tam ławy  zostały 

zajęte do ostatniego miejsca. Ludzie tłoczyli się również w sieni, deptali sobie nawzajem po 

palcach i wyciągali szyje. 

Nie chcieli utracić ani jednego słowa. 

Proces zajmie z pewnością wiele dni... 

Ale  ziarno  znajdowało  się  już  w  ziemi,  kapusta  została  posadzona,  a  wszędzie  w 

chlewach  stały  nowo  narodzone  jagnięta  i  jedyne,  czego  potrzebowały,  to  znaleźć  drogę  do 

ż

yciodajnego matczynego mleka. 

Chłopi  mieli  właśnie  chwilę  oddechu,  dopiero  gdy  nadejdą  sianokosy,  trzeba  będzie 

wrócić do ciężkiej pracy. 

Ale doznali rozczarowania. 

Zeznania  Marii  zostały  spisane  na  papierze  i  nie  odczytano  ich  publiczności. 

Sędziowie podawali je sobie z ręki do ręki, tym razem zresztą sędziowie byli zupełnie obcy. 

Jeden  z  nich,  szacowny  bergeńczyk  o  małych  przenikliwych  oczkach,  odczytał 

sprawozdanie  z  poprzedniego  posiedzenia  sądu  i  podsumował  wydarzenia,  które 

doprowadziły do ponownej rozprawy. 

Zakończył swoje wystąpienie modlitwą, by Bóg zer chciał pomóc świadkom i sędziom 

w podjęciu sprawiedliwego wyroku. 

Przedstawienie  się  rozpoczęło,  ale  nie  doprowadziło  do  żadnego  dramatycznego 

przesilenia. Chłopi niewiele pojmowali z ciężkiego, pokrętnego języka, to była sprawa raczej 

dla  twórców  prawa  i  tych,  którzy  rządzą  społeczeństwem.  Chodziło  tutaj  o  zasady,  o 

interesujące  tradycje  prawne,  o  przypadek,  a  nie  o  osobę.  Los  Gjertrud  był  roztrząsany  i 

analizowany przy użyciu suchych prawniczych formułek i zwrotów. 

Kiedy zaś sędzia wygłaszał mowę końcową, tylko niewielu zebranych pojęło, o co tak 

naprawdę chodzi. 

Do  zebranych  dotarło  tylko,  że  Gjertrud  ma  być  uwolniona.  Co  prawda  została 

skazana, na to, że przez trzy niedziele ksiądz będzie z ambony wypominał jej przestępstwo, a 

background image

poza  tym  miała  zostać  służącą  u  ludzi,  którzy  będą  w  stanie  zająć  się  jej  moralnym 

wychowaniem i czuwaniem nad jej życiem. 

Została  ponadto  skazana  na  symboliczną  karę  grzywny  w  wysokości  dwóch  talarów, 

które  mogła  spłacać  ratami  w  ciągu  dziesięciu  lat.  Jest  przecież  tylko  biedną  służącą  i  z 

pewnością nie podołałaby szczególnie ciężkim zobowiązaniom. 

Randar  Meisterplass  musiał  zapłacić  dziesięć  razy  wyższą  grzywnę.  Gjertrud  jednak 

miała  służyć  właśnie  u  niego,  była  to  zapłata  za  jego  szlachetny  postępek.  Tak  więc  będzie 

służącą u Marii i Randara, sędzia uważał, że to trochę niezwykłe, ale z drugiej strony był rad, 

ż

e  pozbawiona  rodziny  podsądna  zajmie  się  pożyteczną  pracą  i  nie  będzie  przyczyniała 

społeczeństwu  dalszych  wydatków,  nie  stanie  się  jedną  z  tych  błądzących  po  drogach 

ż

ebraczek. 

W  końcu  pozostała  do  rozpatrzenia  tylko  sprawa  ta.  Czy  można  uwolnić  go  od 

obowiązków? 

Szukano długo w zakurzonych starych archiwach, w sądowych protokołach i pismach 

lensmanów. Nikt jednak nie znalazł tego kontraktu, który zdaniem samego Randara wiązał go 

z tą służbą do końca życia. 

Sędzia  wykorzystał  całą  swoją  wiedzę,  ale  nie  mógł  znaleźć  ani  jednego  paragrafu, 

który by nie pozwalał uwolnić Randara ze służby. 

Po prostu chyba w ogóle prawo nic na ten temat nie mówi... 

Dlatego  zdecydował  się  spełnić  żądanie  Randara.  Kazał  mu  jednak  zapłacić  wysoką 

cenę  za  zerwanie  umowy  i  jeszcze  wyższą  za  zagrodę,  która  w  ciągu  ostatnich  stu  lat  była 

własnością Korony i domem Mistrza. 

Rozczarowani ludzie rozchodzili się do domów. 

Oczekiwanie  niezwykłych  wydarzeń  tliło  się  w  nich  przez  całą  wiosnę,  wszyscy 

chętnie  dmuchali  na  ten  żar,  tylko  o  tym  szeptano  po  domach  i  zagrodach.  To  był  temat 

wszelkich rozmów, niewyczerpany i nieprawdopodobnie podniecający. 

A teraz było po wszystkim, ledwie minęło parę godzin. 

Ci  eleganccy  uczeni  panowie  z  Bergen  wywrócili  do  góry  nogami  historię  i  tradycje 

swymi suchymi wyjaśnieniami. 

Nie przytoczono ani jednego świadectwa. Nikt się nie załamał. 

Nawet  twarze  Marii  i  Randara  nie  wyrażały  niczego,  oboje  siedzieli  bez  ruchu 

wsłuchani w dyskusję, Maria sprawiała wrażenie, że z łatwością śledzi trudne słowa i zwroty, 

jakimi przerzucają się ubrani na czarno, godni panowie. 

background image

Tylko Gjertrud raz ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem, gdy nie była już w 

stanie spokojnie znieść znaku danego jej przez Marię. 

Ale i ona szybko się opanowała, pisarz nie lubił takich kobiecych szlochów w sądowej 

sali.  I  nie  miało  najmniejszego  znaczenia,  że  sala  jest  właściwie  pomieszczeniem  na  siano, 

teraz sama bogini prawa uświęcała prymitywne wnętrze. 

Randar  pomógł  Marii  opuścić  dom,  ledwie  się  ukłoniła  łaskawym  panom  za  ciężkim 

stołem w podzięce. Wybaczyli jej z pewnością, że nie pochyliła się głębiej, widzieli jej stan i 

zdawali sobie sprawę, że to również miało na nich wpływ. 

W  progu  stał  jakiś  mężczyzna,  który  nie  usunął  się  na  bok,  gdy  Maria  i  Randar  go 

mijali. 

Maria  spojrzała  ze  zdziwieniem  w  bladą,  pomarszczoną  twarz,  zielone  oczy 

nieznajomego coś jej przypominały. Czyżby spotkała go już kiedyś przedtem? 

Nie  mogła  sobie  jednak  przypomnieć,  nie  była  zresztą  w  stanie  zastanawiać  nad  tym 

dłużej. 

Nie teraz, nie w tej dziwnej chwili. 

Nie teraz, kiedy wszechogarniająca ulga poczęła wypełniać jej ciało. 

Tamten  człowiek  jednak  nie  spuszczał  z  niej  wzroku,  dopóki  nie  zniknęła  poza 

obejściem.  Dziwiło  go,  że  ta  piękna,  dobra  kobieta  wzbudza  tyle  nienawiści  u  proboszcza  i 

jego małżonki. 

Poczuł niemal wyrzuty sumienia, że sprzedaje swoje informacje panu Revelinowi. Nie 

wiedział,  co  pastor  planuje,  domyślał  się  jednak,  że  to  nic  przyjemnego.  Uff,  żeby  się  tylko 

nie wplątać w jakieś głupstwa. 

A ta Maria ma z pewnością i tak z czym walczyć, jeśli dobrze pojął całą jej historię. 

Napięcie wielu miesięcy rozpłynęło się tak mało dramatycznie, że Maria ledwo mogła 

w to uwierzyć. 

Eyliff musi mieć więcej władzy, niż sądziła. 

A może to inna władza okazała jej swoją łaskę? 

Mrużyła oczy oślepiona ciepłym, przyjaznym wiosennym słońcem. Świeżo pachniało 

urodzajną ziemią. Mewy krzyczały nad brzegiem, starały się odpędzać dzieci wybierające im 

jaja z gniazd. Ale dla Marii walka była skończona. 

Ostateczny  cel został osiągnięty. Teraz nadchodzi czas odpoczynku, czas  spokojnych 

wieczorów i rozmów o przyszłości. W końcu będzie mogła pogrążyć się w przypominającym 

drzemkę stanie, w jaki często popadają kobiety pod koniec ciąży. 

background image

Oczekiwała  dziecka  nie  wcześniej  niż  za  trzy  miesiące,  jeśli  jej  obliczenia  okażą  się 

słuszne. 

Dobrze  pamiętała  uczucia  z  nocy  poślubnej,  była  pewna,  że  ją  nie  zawiodły,  że  to 

właśnie to życie zostało wtedy poczęte. 

Randar sam odkrył tajemnicę, Maria zrozumiała to w tej samej sekundzie, gdy odłożył 

topór u stóp sędziego. 

Chciał uwolnić swego nie narodzonego syna od strasznego ciężaru. 

Chciał ofiarować szczęście rodziców i dać dziecku jasną przyszłość. 

Maria dziękowała Bogu, że nie przyjął ofiary. Będą teraz mogli żyć razem w spokoju. 

Wszystko, co złe, zostanie za nimi. 

Może za kilka lat ludzie zapomną ponurą historię Meisterplassen? 

Kiedy jej wnuki dorosną, może już ta katowska przeszłość nie będzie obciążać rodu. A 

kiedyś, w dalekiej przyszłości, może mieszkańcy złej strony fiordu staną się równymi innym 

chłopami i rzemieślnikami, mieszkańcami tej pięknej okolicy. 

Może również inni osiądą po tej, zimą tak ubogiej w słońce, stronie fiordu. 

A Meisterplassen będzie jedynie nazwą bez treści... 

Maria  złożyła  ręce  pod  peleryną,  czuła  obejmujące  ją  bezpiecznie  ramię  Randara, 

czuła na plecach ludzkie spojrzenia. 

Jak dobrze będzie wrócić do domu. 

Ole,  ów  wierny  przyjaciel,  zdążył  już  odwiązać  cumy  swojej  lodzi  i  tylko  czekał, 

gotów odbić od lądu. 

Sunniva  tańczyła,  inne  dziewczęta  klaskały  w  dłonie  i  śpiewały  otaczając  ją  kołem. 

Nagle melodia zmieniła się, dziewczynka włączyła się w krąg roześmianych koleżanek i stała 

się jedną z klaszczących, podczas gdy inna zawirowała w tańcu. 

Wszystkie  były  służącymi  gospodarza  Stedje,  jego  bogactwo  powstało  dzięki  pracy 

ich rodziców. Były córkami komorników, dworskiej służby i dzierżawców. 

Biedne, lecz nie należały do najnędzniejszych. Znały głód jako nieszczęście grożące w 

latach  szczególnego  nieurodzaju  i  od  zawsze  wiedziały,  że  główną  częścią  życia  jest  ciężka 

praca. 

Były  jednak  ubrane  i  miały  tę  pracę,  każdy  dzień  przynosił  im  swoje  radości. 

Natomiast sobotni wieczór to najlepsza chwila tygodnia. Nie były jeszcze na tyle dorosłe, by 

chodzić do zagajnika w pobliżu smołami, gdzie panny i kawalerowie z całej okolicy zbierali 

się w letnie noce na tańce i śpiewy. Były jednak na tyle dojrzale, by marzyć, na tyle duże, by 

zakradać  się  na  palcach  pod  drzewa  i  podglądać  ukradkiem,  co  się  dzieje  na  polanie. 

background image

Dziewczęta  przychodziły  tam  po  dwie,  roześmiane,  w  najpiękniejszych  ubraniach.  Miały 

kwiaty wpięte we włosy, powiewające cieniutkie szale, czerwone policzki i usta oraz śliczne 

warkocze  na  młodych,  szczupłych  plecach.  Pachniało  latem  i  ciepłą  leśną  ściółką, 

młodzieńczymi uczuciami i zamkniętym w sercach pożądaniem. 

Sunniva  wiedziała,  że  wkrótce  będzie  jedną  z  nich,  gotowana  przyjęcie 

przyzywającego ją podniecającego dorosłego życia, gotową na przyjęcie kochania. I miłości. 

Tej wielkiej siły pomiędzy mężczyzną i kobietą, którą obserwowała od wielu lat. 

Bjornara. 

Chłopiec o silnym ciele i anielskich lokach. 

Serce  ścisnęło  się  w  piersi,  zrobiło  jej  się  sucho  w  ustach,  oblała  ją  fala  gorąca  na 

samo jego wspomnienie. 

Czuła pulsowanie w ciele, tęsknotę, która ją przerażała i oszałamiała. 

Te uczucia przejmowały kontrolę nad nią, dziewczyna nie wiedziała, że może istnieć 

coś tak gwałtownego. 

Dziś  wieczorem  on  również  był  w  zagajniku,  Sunniva  wiedziała  o  tym.  Zazdrość 

paliła ją niczym liście pokrzywy. 

Ż

eby tylko nie znalazł tam sobie jakiejś dziewczyny, którejś z tych starszych i bardziej 

doświadczonych w dorosłych grach. 

Och,  żeby  tylko  nie  patrzył  na  nią  jak  na  dziecko,  jak  na  małą  dziewczynkę,  z  którą 

można się bawić i drażnić. 

Nie wolno mu. 

Musi na nią poczekać. 

W głębi duszy żywiła nadzieję, że on będzie tego chciał. 

Nie  mogła  się  przecież  mylić,  nie  mogła  błędnie  tłumaczyć  tych  jego  pośpiesznych, 

przepełnionych miłością słów. 

A poza tym dał jej w zastaw biały kamyk. 

- Czy nie widzisz, że to jest serce? - szeptał, kładąc rękę na jej dłoni. 

Ledwo zdążyła wyszeptać podziękowanie, zacisnęła tylko kamień w dłoni i uniosła ku 

niemu drżącą twarz w nadziei, że chłopiec zrozumiał. 

Ale  nie  było  pocałunku,  tylko  leciuteńkie  muśnięcie  jego  ciepłego  oddechu  na  jej 

czole. 

Była jak zaczarowana, lecz natychmiast wszystko się rozwiało. 

background image

Sunniva  żywiła  jednak  nadzieję,  wiedziała,  że  tego  lata  jej  życie  się  odmieni.  Miała 

ledwie  trzynaście  lat,  ale  była  na  tyle  mądra,  by  rozumieć,  że  to  nie  tylko  ciężka  praca  w 

Stedje odbiera jej dzieciństwo. 

I tak chyba powinno być, zwłaszcza teraz, gdy młodsza siostrzyczka czy brat może się 

w każdej chwili pojawić na świecie. 

-  To  jest  dziewczynka  -  szeptał  Randar  w  ciemności.  Przykładał  ucho  bliziuteńko  do 

wielkiego  brzucha  Marii,  leżał  tak  od  dłuższego  czasu  i  rozmawiał  z  maleństwem.  Tylko 

cienka  skóra  dzieliła  tych  dwoje  od  siebie.  Randarowi  nigdy  nie  nudziło  się  głaskanie 

sterczących wypukłości i wsłuchiwanie się w słabe, pospieszne bicie serca jego czy jej tam w 

ś

rodku. 

- Skąd ty to możesz wiedzieć? - uśmiechała się Maria z czułością. 

-  Po  prostu  wiem.  To  śliczna,  duża  dziewczynka  z  twoim  prostym  nosem  i  twoimi 

słodkimi usteczkami! 

-  I  z  twoimi  potarganymi  włosami,  prawda?  No,  nie  ma  co,  to  dopiero  będzie 

czarownica! 

Oj, żebym nie wywołała czegoś w złą godzinę, pomyślała Maria, wypowiedziawszy te 

słowa. Prawie zapomniała o groźnych oskarżeniach, jakie niegdyś zostały na nią rzucone, i o 

bardzo wtedy realnym zagrożeniu stosem. 

-  Nie,  żadna  czarownica.  Anioł,  jak  matka.  Piękny,  czuły,  obdarzony  wspaniałym 

sercem i nieprawdopodobnie uparty mały anioł! 

-  A  ja  myślę,  że  to  będzie  chłopiec  -  przerwała  Maria  jego  rozważania.  Przyciągnęła 

go do siebie, była niezdarna i ciężka,  gdy  próbowała usiąść na posłaniu. Ciąża zbliża się do 

końca,  nie  ulegało  wątpliwości.  Jak  to  dobrze,  że  jest  z  nimi  Gjertrud,  zwłaszcza  że  już 

przedtem odbierała porody. I zostanie tutaj, wierna przyjaciółka i silna pomocnica. Bardzo się 

przyda teraz, kiedy czeka ich taka ciężka praca, będą musieli sprzedawać zboże, mięso, wełnę 

i ryby, by pokryć przerażająco wysokie obciążenia, jakie spadły  na  gospodarstwo. Ale za to 

jest ono ich własnością! Ta ziemia, po której chodzą, należy do ich dzieci, będzie ich żywić, 

ale też w nią spłynie każda kropla ich potu. 

Ziemia dzieci. Ich dziedzictwo. Dobre, wartościowe i dające poczucie bezpieczeństwa 

dziedzictwo. 

Za trzy dni Sunniva będzie obchodzić urodziny. Dla Marii ten dzień łączy się zawsze z 

bolesnym wspomnieniem. 

Mały Peter. 

Nigdy go nie zapomni. 

background image

- Randar - rzekła powoli. - Jeśli dziecko urodzi się w tę niedzielę... to czy moglibyśmy 

nazwać go Peter? 

Przyjął  jej  życzenie  z  ciepłym  uśmiechem,  wiedział,  że  Maria  się  boi,  iż  go  zrani, 

proponując, by  nadał synowi to samo imię, którym został ochrzczony zmarły  synek pastora. 

Ale jego nie kosztowało to nic, ucałował żonę z czułością i obiecał, że tak będzie.