background image

Dan Parkinson

Krasnoludy Żlebowe

Zaginione Opowieści Tom V

background image

WSTĘP

Powiada się, że w prawdziwym świecie nie istnieje taka rasa, jak Agharowie. Wspomina się, że coś 
musiało   wyjątkowo   zdekoncentrować   bogów   stworzenia,   kiedy   Agharowie   powstawali... 
zdekoncentrować lub pogrążyć w obłędzie. Uczeni twierdzą, że rasa takich stworzeń jak Agharowie 
–  powszechnie zwanych krasnoludami żlebowymi  –  nie poradziłaby sobie przez tyle pokoleń w 
pełnej   twardych   wyzwań   rzeczywistości.   Te   żałosne,   małe   stworzenia   nie   miały   niczego   w 
zanadrzu.
W świecie zaludnionym przez silne rasy krasnoludy żlebowe z Krynnu są zdumiewająco słabe. Nie 
są ani zawzięte, ani groźne, ani z nich zuchwalcy, ani szczęściarze, nie cechują ich ani silne ręce, 
ani   chyże   stopy.   Jedynym   naturalnym   sposobem   obrony  przed   wrogami   jest   ich   skłonność   do 
zamieszkiwania w takich miejscach, w których nikt zamieszkać by nie chciał, dzięki czemu przez 
większość   czasu   żyją   niezauważeni.   Brakuje   im   niezachwianej   siły  prawdziwych   krasnoludów, 
nieprzewidywalnego   charakteru   ludzi   oraz   wrodzonych   zdolności   i   długowieczności   cechującej 
elfów. W porównaniu do którejkolwiek z tych ras krasnoludy żlebowe nie są niczym więcej, jak 
tylko szkodnikami. Nie potrafią się bronić, nie mają żadnych umiejętności poza pewną swoistą 
tajemniczością i z całą pewnością nie znają się na magii.
Jeśli chodzi o inteligencję, to krasnoludy żlebowe – wyglądem zbliżone w pewnym stopniu do ludzi 
czy krasnoludów – są na tyle bystre, by schować się przed deszczem.
Fakt ciągłego istnienia krasnoludów żlebowych na Krynnie stanowi nie lada zagadkę dla tych, 
którzy są tą kwestią zainteresowani. Z drugiej jednak strony, ci sami uczeni mogliby równie dobrze 
twierdzić, że ani trzmiele, ani smoki nie mogą wznieść się w powietrze. Jednak niezależnie od tego, 
jak łapczywie uczeni trzymają się swojej logiki, zarówno trzmiele, jak i smoki doskonale latają... a 
krasnoludy żlebowe nadal istnieją.
Te małe stworzenia nie tylko żyją, ale także mają swoją historię. Oczywiście pośród rozmaitych 
kultur istnieją osobliwe legendy mówiące o krasnoludach żlebowych. Niektórzy wierzą, że dawno 
temu klan krasnoludów żlebowych przyczynił się do zniszczenia wielkiego Istar i że na swój sposób 
uczestniczyli   oni   w   samym   kataklizmie.   Dziwne   opowieści,   które   krążą   także   pomiędzy 
zastawionymi   piwem   stołami,   łączą   krasnoludy   żlebowe   z   nieprawdopodobnymi 
przedsięwzięciami, takimi jak kopalnia wina czy masakra ogrów przez łowców niewolników z 
Doon.   Czasami   nawet   ogłaszają   one   krasnoludy   żlebowe   pierwszymi   mieszkańcami   starego 
Thorbardinu, gdzie ich potomkowie do dziś są w mniejszym lub większym stopniu tolerowani.
Najbardziej nieprawdopodobna z tych historii, choć zarazem najczęściej przekazywana, opowiada o 
niezwykłym sojuszu pomiędzy plemieniem krasnoludów żlebowych a smokami podczas Wojny 
Lancy. Pośród ludzi, elfów, a nawet prawdziwych krasnoludów znajdowali się świadkowie, którzy 
widzieli grupy krasnoludów żlebowych podróżujących w towarzystwie zielonego smoka.
Podobne   opowieści   wskazują   na   prawdziwie   znamienitą   historię.   Mimo   to   same   krasnoludy 
żlebowe   nie   potrafią   udowodnić   ani   nawet   zweryfikować   tych   legend.   Lud   zwany  Agharami 
cechuje   niewiele   wspaniałych   umiejętności,   a   jedną   z   nich   jest   skłonność   do   błyskawicznego 
zapominania o tym, co wykracza poza granice ich zrozumienia, to znaczy niemal o wszystkim, co 

background image

znajduje się wokół nich.
W taki oto sposób niełatwo natrafić na krasnoluda żlebowego, który potrafi dokładnie przypomnieć 
sobie wydarzenia z przedwczorajszego dnia. Indywidualności takie spotyka się równie rzadko jak 
krasnoluda żlebowego, który umie liczyć dalej niż do dwóch.
Jednakże w mglistej historii tych drobnych, niezdarnych istot pojawiło się kilku niespotykanych 
osobników. Jednym z nich był pierwszy Wielki Myśliciel z Plemienia Bulpów  –  cechujący się 
intuicją krasnolud o imieniu Hunch, który zajmował się intensywnym myśleniem w imieniu całej 
grupy podczas długiego i burzliwego panowania Najwyższego Bulpa Gorge’a III. Hunch żył z 
brzemieniem świadomości, że istniały czasy odleglejsze aniżeli wczorajszy dzień. Dzięki bystremu 
rozumowi wywnioskował z tego spostrzeżenia fakt, że równie dobrze mogą istnieć czasy późniejsze 
niż dzień jutrzejszy.
Innym niezwykłym krasnoludem żlebowym był stary Gandy, następca Huncha i spadkobierca kija 
do zmywaka. Gandy zdawał sobie sprawę, że jego klan składa się z pokaźnego tłumu osobników i 
miał niemal całkowitą pewność, że ich liczba – choć ulegała zmianie z dnia na dzień – przekracza 
dwa. Brakowało mu jednak słów lub koncepcji, w jaki sposób wyrazić takie myśli, zwykle więc 
zachowywał je dla siebie.
Jego intuicja podpowiedziała mu natomiast, że skoro on dostrzegł coś tak tajemniczego, równie 
dobrze mogli istnieć inni, którzy są do tego zdolni. Podejrzewał, że jedną z takich osób mógł być 
młody krasnolud żlebowy – w czasach poszukiwania Obiecanego Miejsca był on jeszcze dzieckiem 
– o imieniu Scrib, który czasami próbował tworzyć rysunki przedstawiające otaczający go świat.

background image

Prolog

JAJO VERDEN

Wysoko ponad zrujnowanymi ziemiami, gdzie w burym od dymu, wiszącym nisko niebie odbijał 
się   ponury   blask   pożóg   szalejących   pośród   mrocznych,   zwęglonych   pól   bitwy,   na   potężnych 
skrzydłach z łopotem wznosiła się Verden Leafglow. Wzbijała się coraz wyżej, przyciskając szpony 
do pokrytego łuskami cielska. Wspaniały ogon pracował za nią niczym ster, a długa szyja wyciągała 
się w górę, kiedy wzbijała się na wysoki pułap, pozostawiając za sobą panujące w dole szaleństwo.
Wszystko się skończyło. Stoczono ogromną wojnę  –  grę pomiędzy bogami, w której zło i dobro 
spotkało się twarzą w twarz, nie zważając na rzeź, jaką pozostawiły za sobą na planszy. Takhisis, 
Królowa Ciemności, bogini całego zła, prowadziła swoją rozgrywkę, pragnąc zdobyć kontrolę nad 
Krynnem, poniosła jednak porażkę w ostatnich godzinach wojny.
Verden   Leafglow   nie   potrafiła   pojąć,   dlaczego   Takhisis   przegrała.   Zdecydowana   albo   przejąć 
władzę, albo wszystko zniszczyć, mroczna bogini wystawiła do walki o świat swoje najpotężniejsze 
armie, nie dbając o chaos, jaki przez to powstał, i trzymając się z dala od cierpienia śmiertelników, 
których   porwał   ten   wir.   Najmroczniejsza   z   bogiń,   wielbicielka   dominacji   i   mistrzyni   zdrady, 
Takhisis rzuciła kośćmi w przekonaniu o nadchodzącym zwycięstwie, po czym... przegrała.
Teraz,   niczym  okrutne   dziecko,   zawzięta  Takhisis  odwróciła  się  plecami  do  agonii  będącej  jej 
dziełem i opuściła Krynn z nastawieniem, że jeśli ma się odbudować, to się odbuduje, a jeśli ma 
zgnić, to zgnije. Pod trzema księżycami zapanował obłęd.
Jednak   Królowa   Ciemności   pozostała   mściwa   nawet   w   chwili   swojego   odwrotu.   Tym,   którzy 
zwyciężyli nad jej ambicjami, pozostawiła w spadku ruiny. Dla popleczników, którzy ją zawiedli – 
nawet w najmniejszym stopniu – przygotowała coś znacznie gorszego. Mroczną boginię cechowała 
wręcz jadowita zawziętość i żądała satysfakcji nawet w obliczu porażki.
Verden Leafglow kontrolowała niebo na swych szmaragdowych skrzydłach i szybowała wysoko 
ponad panującym w dole obłędem. Zasłane zwłokami równiny w dole odpłynęły w dal, kiedy 
wzbijała się coraz wyżej, uciekając od rzezi.
W  ciągu   ostatnich   kilku   dni   ujrzała   bardzo   wiele.   Na   spustoszonych   polach   widziała   oddziały 
smokowców, mrocznego nasienia zdrady potężnych wobec potężnych, umierających tysiącami z 
rąk przedstawicieli swojego gatunku oraz swych sojuszników.
Widziała osnowy czarnej magii, która zapadała się w siebie i pokrywała odzianych w czarne szaty 
ludzi,   którzy   ją   utkali.   Najgorsza   furia   panowała   jednak   pośród   smoków  –  najpotężniejszych 
sojuszników   Takhisis.   W   ciągu   kilku   dni   Verden   widziała   smoki,   które   porzucały   wrogów   i 
atakowały sojuszników, i nawet jej własny, silny instynkt popychał ją do zdrady.
Widziała najpotężniejsze ze wszystkich złych smoków  –  wspaniały, śmiercionośny Venge Scarlet 
pochwycił swojego jeźdźca, oderwał mu głowę od ramion i cisnął go w stronę ziemi niczym śmieci. 
Widziała znamienitego, złośliwego smoka o imieniu Ebon Nightshadow, który stanął naprzeciw 
rzeszy   goblinów   przybyłych,   by   wspomóc   go   w   obronie   Portalu   Symboli.   Poczęstował   ich 
kwaśnym oddechem i z satysfakcją obserwował, jak skręcają się i wrzeszczą, zmieniając się w 
szlam.

background image

Verden Leafglow mogłaby dokonać tych samych czynów, gdyby miała do dyspozycji ludzkiego 
jeźdźca lub oddział goblinów. Kiedy jednak nadszedł koniec wojny, znajdowała się na polu bitwy z 
garstką   żałosnych   ludzkich   magów,   pracujących   nad   zaklęciami   umożliwiającymi   stworzenie 
sekretnego przejścia do odległego Garnizonu Władzy w Sablethwon.
W   jej   świadomości   zaświtała   wtedy   myśl  –  wszystko   skończone,   Królowa   Ciemności   jest   w 
odwrocie.   Z   pełnym   pogardy   łopotem   skrzydeł  Verden   odwróciła   się   od   swych   sojuszniczych 
magów.   Dwóch   z   nich,   którzy   wzbudzali   w   niej   wyjątkowy   gniew,   pozostawiła   dosłownie 
porozdzieranych na kawałki. Ich towarzysze krztusili się na ten widok, dławili własnymi językami, 
oślepieni i umierający dzięki jej pożegnalnemu prezentowi – chmurze gęstego, chlorowego oparu. 
Nielicznym udało się umknąć przed jej furią, lecz było ich tylko kilku. Pośród nich znajdował się 
skulony, mały mag-złodziej, w którego posiadaniu znajdował się totem przedstawiający kieł z kości 
słoniowej.   Był   z   nim   tak   silnie   powiązany  magią,   że   jedno   nie   potrafiłoby  funkcjonować   bez 
drugiego. Oprócz niego pozostał jeszcze jeden czy dwóch ocalałych. Nie mieli oni jednak żadnego 
znaczenia.
Odleciała,   kierując   się   w   stronę   gór   na   zachodzie.   Było   to   ostatnie   miejsce,   w   którym   mógł 
znajdować   się   Flame   Searclaw.   Choć   rozgrywki   Królowej   Ciemności   zakończyły   się,   Verden 
Leafglow miała własne, niedokończone porachunki, o których bynajmniej nie zapomniała. Obecnie 
skupiona była wyłącznie na swojej zemście, więc rozpostarła szmaragdowe skrzydła i pomknęła na 
polowanie.
Flame Searclaw! Verden wytężyła swoje czułe zmysły, próbując go znaleźć. W jej wielkich ślepiach 
zamigotała   nienawiść,   kiedy   przypomniała   sobie   dzień,   w   którym   utorowała   drogę   w   celu 
zniszczenia Chaldis, miasta ludzi. Pamiętała doskonale odniesione tam rany i lodowatą kpinę w 
głosie Flame’a Searclawa, który wyczuł jej obecność pod gruzami zrujnowanego miasta, gdzie 
leżała ciężko ranna. Wiedział, że tam była, tak jej oświadczył. Zdawał też sobie sprawę, że Verden 
potrzebuje pomocy, jednak jej sytuacja tylko go rozbawiła. Zostawił ją.
Verden   Leafglow   nie   zapomniała.   Została   zdradzona   i   porzucona.   Teraz   należało   wyrównać 
rachunki.
Wytężywszy  do  granic   możliwości   wszystkie   swoje  zmysły,   poszybowała  w   niebo  i   odbiła   na 
zachód, gdzie na horyzoncie majaczyły potężne szczyty gór Kharolis. Gdzieś tam znajdował się 
Flame Searclaw.
Czy łączność między umysłami nadal funkcjonowała po zakończeniu wojny i podbojów? Verden 
nie wiedziała tego. Porozumiewanie się na odległość było jedną z magicznych zdolności, jakie 
Królowa   Ciemności   na   własny   użytek   zaoferowała   swym   poplecznikom.   Wytężając   umysł   w 
sposób, w jaki się nauczyła, wysłała na odległość wiadomość:  Flame Searclaw! Wiem, że tam 
jesteś! Kiedyś potrzebowałam twojej pomocy, lecz ty mnie opuściłeś! Kiedyś cię wzywałam, lecz ty 
odpowiedziałeś lekceważeniem! Nawet wyśmiałeś mnie i nakazałeś przybyć do siebie, wiedząc, że  
nie będę w stanie tego uczynić. Cóż, teraz przybywam, Flamie Searclaw! Zbliżam się i wkrótce cię  
odnajdę!
Po kilku chwilach do jej świadomości dotarła odpowiedź, odległa, lecz czytelna. Przewidział jej 
przybycie. Okrutny śmiech odbił się echem w jej głowie.  Zielona wężyco! To ty! Jestem tutaj, 

background image

zielona wężyco. Masz czelność rzucać mi wyzwanie, żałosna istoto? Cudownie! Jestem gotów! Nie  
trudź się poszukiwaniem mnie, zielona wężyco, ułatwię ci to. To ja odnajdę ciebie! A kiedy to się 
stanie, ty...
Głos   w   jej   umyśle   niespodziewanie   umilkł,   wraz   z   innymi   odczuciami.   Świat   wokół   Verden 
Leafglow wyciszył się, jakby otoczyła ją lodowata, nieprzenikniona kurtyna, a w ciszy tej powstała 
wizja  –  czysty   i   jaskrawy   obraz,   który   całkowicie   zdominował   jej   świadomość.   W   tym 
niesamowitym   milczeniu   spostrzegła   małą,   zieloną   kulę   i   natychmiast   zorientowała   się,   na   co 
patrzy.
Jej jajo! Jej własne, pojedyncze jajo, ukryte dawno temu w miejscu, o którym tylko ona wiedziała... 
A mimo to teraz patrzyła na nie w swojej świadomości i bynajmniej nie znajdowało się ono tam, 
gdzie powinno. Coś było zdecydowanie nie w porządku.
Skoncentrowała   się   na   swym   jaju,   skupiła   całą   uwagę   na   odległej   kryjówce   i   zadrżała   z 
zakłopotaniem. Zawsze, gdziekolwiek się znajdowała, potrafiła wyczuć swoje jajo. Teraz jednak nie 
mogła wytworzyć tej nici powiązania. Kurtyna ciszy, która spowiła jej umysł, uniosła się odrobinę i 
wreszcie ujrzała  –  dzięki umiejętności widzenia na odległość  –  miejsce, w którym powinno się 
znajdować. Nie czuła tam jednak jego obecności. Po prostu go tam nie było.
Gdzieś   głęboko   w   jej   świadomości   odezwał   się   inny   głos  –  potężny,   odbijający   się   echem   i 
wypełniony   mściwością.   Był   czymś   więcej   niż   zwykłym   głosem   i   przeniknął   do   wszystkich 
komórek jej ciała.
Twoje jajo? – zdawał się drwić z niej. – Chcesz odzyskać swoje jajo?
– Królowo-bogini – odparła wstrząśnięta Verden. – Przemówiłaś do mnie.
Zawiodłaś mnie, Verden Leafglow. – Potężny, bezdźwięczny głos zdominował ją całkowicie, falując 
i pulsując wewnątrz niej. – Pamiętam taki moment, kiedy cię potrzebowałam, lecz ciebie nie było.  
Kiedy   powinnaś   czekać   w   górach,   znajdowałaś   się   gdzie   indziej.   Marnowałaś   czas,   Verden  
Leafglow. Marnowałaś go z najgorszymi z najgorszych. Zawiodłaś mnie.
Verden przypomniała  sobie, a wspomnienia w  jej  świadomości były zarazem jaskrawe  i pełne 
udręki. Zdarzyło się kiedyś – lecz tylko raz – kiedy coś rozproszyło jej uwagę. Na skutek zdrady 
Flame’a Searclawa dostała się do niewoli. Więziły ją nikczemne, małe stworzenia, Agharowie. Była 
ranna   i   osłabiona,   a   jej   kamień   duszy   znalazł   się   w   ciele   jednej   z   tych   istot.   Zmusili   ją   do 
przeprowadzenia ich do Xak Tsaroth – do ich Obiecanego Miejsca.
Agharowie. Krasnoludy żlebowe. Najgorsi z najgorszych. Upokarzające wspomnienia nawiedzały 
ją i paliły od wewnątrz.
– Bogini, nie miałam wyboru – zaprotestowała. – Ratowałam się przed śmiercią.
Twoja lojalność należała do mnie – zagrzmiał w niej głos Takhisis.
– Zginęłabym bez swojego kamienia duszy – próbowała się tłumaczyć.
To przede mną odpowiadałaś, Verden Leafglow. Przede mną, a nie przed nimi.
– Nie mogłam nic na to poradzić...
Zawiodłaś mnie – zgrzytnął głos. – Teraz zapłacisz za swoją porażkę.
W jej świadomości ponownie ukazała się wizja jaja, jej własnego, jedynego jaja, ukrytego w głębi 
przepastnego cienistego miejsca, gdzie przemykały niewielkie istoty.

background image

Twoje jajo – rzekł głos. – Chcesz odzyskać swoje jajo, Verden Leafglow? Niech się więc tak stanie, 
lecz nie w tym życiu. Twoje życie, obecne życie, przepadło. Ale narodzisz się powtórnie. Spójrz na  
swoje jajo, Verden Leafglow. Staniesz się tym, co się z niego wykluje. Umrzesz i narodzisz się  
powtórnie w swoim jaju.
– Narodzę się...
Narodzisz się. Staniesz się własnym dzieckiem, Verden Leafglow. Czeka na ciebie nowe życie, lecz 
nie będzie to życie na wolności. Pozostanie ci jedynie wypełnianie poleceń tych, którzy wydostaną  
cię z twojego jaja. Będziesz do nich należeć i służyć im, Verden Leafglow, zupełnie wobec nich  
bezbronna.   Zdaj   się   całkowicie   na   ich   łaskę!   Oto   powiązanie,   na   które   cię   skazuję,   Verden 
Leafglow.
Niech to będzie twoją karą! Niegdyś wypełniłaś obietnicę daną krasnoludom żlebowym. Im, a nie 
mnie! Odrzucam cię z tego powodu. Nie należysz już do mnie. Zostaniesz ich własnością, Verden 
Leafglow. Niech oni zrobią z tobą to, co będą uważali za stosowne.
–  Oni?  –  wrzasnęła w  głębi swego umysłu.  –  Oni?  Są niczym.  To tylko  krasnoludy żlebowe. 
Obrzydliwe i niegodne wspomnienia istoty.
Będziesz do nich należeć, Verden Leafglow. Zdana na ich łaskę tak długo, jak długo będą tego  
chcieli.
– Nie! Królowo Ciemności, och, najpotężniejsza, błagam...
Będziesz do nich należeć – odparł głos, jakby rozkoszował się tymi słowami.
W świadomości Verden zapanowało przerażenie.
– Bogini, miej litość! Błagam...
Nie należysz już do mnie.  –  Głos zdawał się znikać w oddali, chłodny i niewzruszony.  –  Jeśli 
pragniesz   litości,   ich   o   nią   proś.   Umieraj,   Verden   Leafglow.   Umieraj,   a   kiedy   ponownie   się  
narodzisz, szukaj łaski u krasnoludów żlebowych, których będziesz własnością.
Głos zanikł, a w jej świadomości pozostała jedynie wizja jaja. Jej własne jajo spoczywało głęboko 
w mrocznym miejscu, niestrzeżone i bezbronne. Łopocząc potężnymi skrzydłami, Verden Leafglow 
zawróciła i pomknęła w kierunku wskazywanym przez wizję...
Pomknęła i zaczęła umierać.
Znajdujące się przed nią góry wznosiły się na powitanie, lecz za nimi w jednej chwili powstała 
jedynie ciemność.  To tam  –  tak  blisko, a jednocześnie tak  bardzo daleko  –  znajdowało się  to 
miejsce. Wiedziała o tym. Rozpoznała je, odkryła jego lokalizację, a w jej świadomości pojawił się 
nowy lęk. Xak Tsaroth. Dół. Agharowie i szkodniki. Krasnoludy żlebowe i szczury.
Góry urosły przed nią, a jej wzrok ogarnęła ciemność. Skrzydła zatrzepotały niepewnie, trzasnęły 
dziwacznie i ostatecznie zawiodły. Góry znajdowały się już pod nią i pędziły jej na spotkanie, 
wyciągając   ku   niej   postrzępione   wierzchołki,   kiedy   ślepa   spadała   spiralą   w   dół.   W   ostatnich 
chwilach   swego   życia   widziała   tylko   jedną   rzecz  –  swe   jajo,   zagubione   w   mroku,   w   którym 
przemykały niewielkie istoty.

background image

CZĘŚĆ PIERWSZA

DZIEDZICTWO NAJGORSZYCH

background image

Rozdział 1

TRON DLA GLITCHA

Bardzo  wiele  się wydarzyło  w   czasach  poprzedzających   przybycie  w  To  Miejsce  wędrownego 
plemienia Bulpów. Miejsce miało wiele rzeczy, których w zasadzie nikt nie zrozumiał, rzeczy, które 
były w dużej mierze nieprzyjemne i niezmiennie wprowadzające w zakłopotanie.
W  czasach   tych  Agharowie   także   tutaj   byli,   jednak   w   charakterze   niewolników,   dręczonych   i 
wykorzystywanych   przez   straszliwe   istoty   wykraczające   poza   ich   zdolność   pojmowania.   W 
Obiecanym Miejscu wszędzie czaiła się niedola i śmierć, a nowo przybyli zwolennicy Najwyższego 
Bulpa Glitcha I, Lorda Protektora Każdego z Miejsc, w Których Bywał, przez długi czas żyli w 
niedoli,   chowając   się   w   dziurach   i   szczelinach,   których   nie   odnalazły   nawet   inne   krasnoludy 
żlebowe z Tego Miejsca.
Był to czas udręki i strachu i nie wszyscy go przetrwali. Wówczas pojawili się i odeszli zupełnie 
inni ludzie. Istniało kilka ras ludzkich, które Agharowie nazywali Wysokimi, a także rozmaite duże 
zwierzęta, stworzenia i nie-do-pomyśleńcy. Smród magii i bitewny zgiełk wypełnił To Miejsce i już 
na   zawsze   pozostały  tutaj   te   ohydne   stwory  o   jaszczurzych   twarzach,   oschłych,   trzeszczących 
głosach,   które   zdawały   się   zajmować   wyłącznie   krzywdzeniem   wszystkich   stworzeń,   jakie 
napotkały.
Ludzie i dziwadła przybywali do miejsca, które niektórzy zwali Xak Tsaroth. Pojawiali się, walczyli 
i odchodzili, a Agharowie – wędrowne plemię Bulpów i wielu innych, którzy tymczasem do nich 
dołączyli – cierpieli w samym centrum tych wydarzeń w sposób tylko im znany. Chowali się, kulili 
i czaili w najmroczniejszych zakątkach. Uciekali w panice, kiedy tylko mogli, płaszczyli się, gdy 
wszystko inne zawodziło, i oczekiwali na odejście z Tego Miejsca wojennego zgiełku.
Kilka innych klanów – które już tutaj żyły, kiedy Najwyższy Bulp Glitch I przyprowadził swój lud 
w to burzliwe miejsce wiele pór roku temu – całkowicie opuściło Dół. Wielu spośród tych, którzy 
uciekli, powróciło w końcu w to samo miejsce, było ich jednak już znacznie mniej i wydawali się 
zdecydowanie bardziej wstrząśnięci tym, co wydarzyło się poza Xak Tsaroth aniżeli w nim samym.
Wszędzie działy się rzeczy, które wykraczały poza pojęcie Agharów.
O  cokolwiek  jednak  w  całym  tym  chaosie  chodziło,  wszystko  wskazywało  na to,  że  nadszedł 
koniec.   W   niektórych   częściach   Dołu   nadal   piętrzyła   się   porzucona   broń,   zaschnięte   zwłoki 
przedstawicieli   różnych   ras   oraz   dziwaczne   kupki   popiołu,   które   niegdyś   były   ohydnymi, 
jaszczuropodobnymi   istotami.  Wraz   z   powrotem   normalności   Glitch   I   wziął   na   siebie  –  gdyż 
nikomu innemu nie zdawało się na tym zależeć  –  zadanie mianowania się Najwyższym Bulpem 
wśród ocalałych, władcą i lordem protektorem wszystkich klanów.
Dla   nikogo   innego   nie   miało   to   większego   znaczenia.   Z   żadnego   Najwyższego   Kogośtam 
Agharowie  –  przez   innych   zwani   krasnoludami   żlebowymi  –  nie   mieli   większego   pożytku   i 
traktowali go generalnie jako zawadę. Jednak ktoś musiał zostać Najwyższym Kimśtam i dopóki 
jakiś krasnolud chciał sprawować tę funkcję, wszyscy wokół byli zadowoleni.
Jak wiele czasu upłynęło od zakończenia inwazji i walk? Żaden z nich nie miał pewności, choć 
wszyscy wiedzieli, że było to wcześniej niż wczoraj, co w rezultacie lokowało te wydarzenia w 

background image

odległej przeszłości wraz z innymi, niewartymi zapamiętania rzeczami. Większość z Agharów w 
związku z tym wyrzuciła te wspomnienia z pamięci i powróciła do pilnych zadań dnia bieżącego – 
poszukiwania   żywności,   podkradania,   pilnowania   ognia   pod   kotłami   oraz   rozważania,   w   jaki 
sposób utrzymać Najwyższego Bulpa w dobrym humorze.
Obecnie to ostatnie przedsięwzięcie polegało na znalezieniu dla niego tronu, na którym mógłby 
zasiąść.
W jakimś momencie Glitch stwierdził, że jest wielką i majestatyczną osobistością. Zgodnie z tym, 
co twierdził, niegdyś miał własnego smoka i przyprowadził swój lud w Obiecane Miejsce, które 
obecnie   było   Tym   Miejscem.   Został   dzięki   temu   żywą   legendą,   przynajmniej   we   własnym 
przeświadczeniu, i w związku z tym zaczynał stawać się prawdziwym utrapieniem.
Zdążył już zmienić swój monarszy tytuł z „Glitcha Pierwszego” na „Glitcha Najprzedniejszego, 
Najwyższego Bulpa z Przekonania i Lorda Protektora Tego Miejsca oraz Każdego Innego Ważnego 
Miejsca”. A to był zaledwie początek.
Zabiegał o uwagę innych, co czasami udało mu się osiągnąć, o ile wystarczająco głośno krzyczał. 
Do takiego stopnia domagał się korony, że ktoś w końcu ją dla niego wykonał. Żądał osobistej flagi, 
której jeszcze nie miał, a teraz zażyczył sobie miękkiego krzesła. Motywował to tym, że wielcy 
władcy potężnych narodów zasiadają na miękkich krzesłach. W związku z tym i on powinien na 
takim zasiąść.
Obecnie, kiedy cały ten chaos ucichł i Glitch nie miał już o czym rozmyślać, opętała go obsesja 
posiadania specjalnego mebla, na którym mógłby usiąść. Za każdym razem, kiedy siadał, z jego ust 
płynął potok narzekań.
–  Kamienie!  –  gderał.  –  Cały czas na kamieniach! Każdy może siedzieć na kamieniach. Glitch 
Najprzedniejszy być Najwyższy Bulp. Najwyższy Bulp powinien mieć miękkie krzesło. Króle i 
ogólnie wszystkie mają miękkie krzesło. Dlaczego nie Najwyższy Bulp?
Stał się tak nieznośny w tej kwestii, że nawet Wielki Myśliciel, stary Gandy z kijem do zmywaka, 
stracił cierpliwość.
–  Dlaczego   Najwyższy   Bulp   nie   poszukać   kupy   piasku   i   nie   usiąść?  –  stawił   czoło   swemu 
suwerenowi. – Każdy już zmęczony słuchania twoich marud.
– Najwyższy Bulp potrzebować tr... tro... miękkie krzesło! – Glitch warknął na swojego doradcę. 
Patrzył przez przymrużone oczy, a korona ze szczurzych zębów przekrzywiła mu się na głowie. – 
Króle mają tro... tr... te rzeczy. Najwyższy Bulp tak dobry jak króle. Kto inny mieć swój osobisty 
smok? Najwyższy Bulp chcieć jak to tam... tron!
– Najwyższy Bulp nie rozpoznać tron, nawet jak się na niego gapić – zauważył Gandy.
Lord Wielki Protektor Każdego w Tym Miejscu utkwił w nim wzrok.
– Rozpoznać. Tron miękkie krzesło. Najwyższy Bulp potrzebować miękkie krzesło!
– Szczury – mruknął Gandy, odwracając się.
– Co?
– Szczury. Mało w kotłach. Potrzebować szczury i inne takie. Nie mieć teraz czasu dla Najwyższy 
Bulp. Każdy zajęty własnym szczurobiciem. – Gandy odwrócił się i wyszedł, mrucząc pod nosem: 
– Raz to, raz tamto. Chcieć nowe imię. Mieć nowe imię. Chcieć korona. Mieć korona. Teraz chcieć 

background image

tron. Najwyższy Bulp prawdziwe utrapienie.
W  tym  samym  czasie  powróciła  skądś  wyprawa  łowiecka.  Kilkunastu  krasnoludów  żlebowych 
niosło   tobołki   z   białawymi   korzonkami,   jakąś   trudną   do   zidentyfikowania   zieleniną,   całym 
wylęgiem świeżo rozłupanych podziemnych ślimaków oraz innymi drobiazgami, jakie udało im się 
odnaleźć.   Cała   jadalna   zdobycz   została   wrzucona   do   kotłów,   reszta   wylądowała   obok,   do 
późniejszego   przejrzenia.   Przy  jednym   z   kotłów   Gandy  zauważył   Lady  Bruze,   która   z   uwagą 
przyglądała się jego zawartości.
– Za dużo ślimaka – mruknęła. – Potrzeba więcej szczura. I grzyba. Potrzeba grzyba.
Rozejrzała się w poszukiwaniu swego męża, krzepkiego krasnoluda o imieniu Clout, który w klanie 
pełnił funkcję Głównego Łupacza. Odnalazła go w końcu, schowanego w cieniu i pogrążonego w 
głębokim śnie, tulącego do piersi swoje narzędzie do łupania.
Podeszła do niego, przez chwilę stała nad nim nieruchomo, marszcząc czoło, aż w końcu kopnęła 
go w żebra.
– Wstaje, Clout – powiedziała.
Raptownie przebudzony i zdezorientowany Clout usiadł i zaczął kręcić młynka swoim narzędziem 
do rozłupywania. Bruze uskoczyła przed świszczącym drągiem, wskoczyła za niego i ponownie go 
kopnęła.
–  Clout!  –  warknęła.  –  Obudzi się! Clout śpiący prostak! Obudzi się! Pójdzie poszukać świeży 
szczur do gara.
Clout przetarł oczy, ziewnął i podniósł się na nogi.
– Tak, kochana – rzekł. Obrzucił tęsknym spojrzeniem miejsce, w którym spał, i ruszył w stronę 
ciemnych jaskiń, gdzie zwykle można było znaleźć najlepsze szczury.
Gandy przyglądał mu się z zainteresowaniem. Z zadumą oparł się na kiju do zmywaka i mruknął:
– Nie miękkie krzesło Najwyższy Bulp potrzebować. Żona Najwyższy Bulp potrzebować. Ktoś go 
trzymać twardo.
Mimo to ponownie przekazał polecenia.
– Jak ktoś znaleźć miękkie krzesło, zanieść do Najwyższy Bulp. Może mu zamknie gęba na jakiś 
czas.
Ci, którzy to usłyszeli, przekazali wieść kolejnym.
– Jakiś błazen marudzić o miękkie krzesło. Ktoś gdzieś widzieć miękkie krzesło?
– Nie – odpowiadała większość. – Kto potrzebować? – pytali.
– Jak mu tam. Najwyższy Bulp. On chcieć miękkie krzesło.
– Po co?
– Nie wiedzieć.
Większość z nich rychło zapomniała o całej tej sprawie. Kaprysy i dziwaczne pomysły każdego 
Najwyższego  Kogośtam  rzadko  były  warte  zapamiętania.  I  choć  niejasny,  pomysł  ów  pozostał 
jednak w ich głowach, kiedy rozchodzili się w różne strony.
Odnalazło je kilka kobiet, chociaż z samego początku nie miały pojęcia, na co natrafiły.
Lady Bruze – żona Głównego Łupacza Clouta – oraz kilka młodszych kobiet zorganizowało wypad 
na   niższe   poziomy   Dołu   w   poszukiwaniu   grzybów,   tłustych   owadów   i   innych   rzeczy,   które 

background image

nadawały się do wrzucenia do kotła. Skradały się w odbijających się echem ciemnościach czegoś, 
co   kiedyś   mogło  być   wielkim  lochem,  kiedy  jedna   z  nich  zatrzymała   się,  spojrzała   z  ukosa  i 
wyciągnęła przed siebie palec.
– Co to?
Te, które znajdowały się za nią, zaczęły wpadać na siebie po kolei i kilka się przewróciło.
– Cii – syknęła Lady Bruze. – Co się dziać?
– Ktoś coś zobaczyć – padła odpowiedź. – A potem ktoś się przewrócić.
– Och. – Lady Bruze odwróciła się za siebie. – Ktoś coś zobaczyć?
– Ja – odparł jakiś głos.
– Lidda? Co Lidda zobaczyć?
– Coś tam. – Lidda ponownie wskazała palcem. – Nie być minutę temu.
Wszystkie wytężyły wzrok w ciemnościach. Coś się tam z całą pewnością kryło. Na lewo od 
ścieżki,   którą   zmierzały,   w   cieniu   pośród   kamieni   leżało   coś   jajowatego.   Zaciekawione, 
przyczłapały nieco bliżej, by móc lepiej się przyjrzeć.
– Co to? – szepnęła jedna z nich.
– Jakaś zielona – zauważyła inna.
Zebrały   się   wokół   znaleziska,   przyglądając   mu   się   ze   wszystkich   stron.   Była   to   sięgająca 
większości   z   nich   do   pasa,   matowa,   niczym   się   nie   wyróżniająca   i   skryta   w   cieniu   rzecz, 
przypominająca   ściśniętą   kulę.   Kiedy   podeszły,   kula   zdała   się   emanować   lekkim   światłem  – 
roztaczała ciemną, zielonkawą łunę ledwie widoczną w mroku starego, przepastnego lochu.
– Może wielki grzyb? – zasugerowała jedna z nich.
– Wygląda całkiem masywnie – dodała inna.
Lidda podczołgała się bliżej i wyciągnęła rękę w stronę znaleziska. Nic się nie wydarzyło, więc z 
ciekawością szturchnęła je palcem i szybko się wycofała. Znów zdawało się, że obiekt emanuje 
delikatnym, przyciemnionym i zielonkawym światłem.
– Jakaś miękka – powiedziała im Lidda. – Ale nie jak grzyb. Jak, ech, jak skóra.
– Skórzany grzyb? – zdumiała się Lady Bruze.
– Może dobre do gara?
Lidda ukucnęła, zerknęła pod obiekt i potrząsnęła głową.
– Nie do gara. – Pochyliła się do przodu i powąchała. – Nie pachnieć jak grzyb.
Jeszcze przez minutę lub dwie przyglądały się znalezisku z zaciekawieniem, po czym zaczęły się 
wycofywać. Nie mając pojęcia, co znalazły, i nie widząc dla tego przedmiotu żadnego praktycznego 
zastosowania, straciły zainteresowanie.
Lady Bruze rozejrzała się i zobaczyła, że jej towarzyszki zaczynają się rozpraszać.
– Iść dalej. To na nic nie dobre.
Lidda wyraźnie się jednak ociągała, zafascynowana ciemną poświatą, jaka otaczała znalezisko.
– Idzie Lidda! – zawołała ze złością Lady Bruze.
– Jak ja mówić idzie, to ty iść!
Lidda   bezwiednie   machnęła   ręką,   ignorując   polecenie.   Czasami   Lady   Bruze   potrafiła   być 
nieznośna. Wróciła do badania zielonego obiektu. Kiedy spojrzała w górę, spostrzegła, że została 

background image

sama. Jej towarzyszki gdzieś się rozeszły.
– Lady Bruze pewnie mieć racja – powiedziała do siebie. – To na nic nie dobre. Ale nie ona, tylko ja 
decydować.
Wiedziona impulsem, wdrapała się na kulę, usiadła i kilka razy podskoczyła, żeby ją sprawdzić. 
Była miękka i sprężysta, a poza tym świeciła radosnym blaskiem.
–  Być niezłe krzesło do siedzenia  –  rzekła do siebie, po czym przypomniała sobie coś, o czym 
usłyszała. Ktoś szukał miękkiego krzesła.
Ponownie utkwiła wzrok w niesamowitym mroku otaczającym to prastare miejsce. Reszta kobiet 
już się oddaliła, by kontynuować swoją wyprawę. Została sama i nie miała pojęcia, w którą stronę 
poszły.  Wzruszyła   ramionami,   zeskoczyła   i   wzięła   głęboki   oddech.   Zobaczymy,   czy  się   ruszy, 
zadecydowała.
Kula okazała się ciężka, lecz Lidda była silna. Choć miała zaledwie dziewięćdziesiąt centymetrów 
wzrostu, pomogły jej krzepa i determinacja i po pierwszym, silnym pchnięciu obiekt zaczął się 
wygodnie toczyć. Pchała, a znalezisko turlało się niczym wielka, miękka kula. Wiedziona zmysłem 
wyczucia  kierunku,  jakim  dysponowały wszystkie  krasnoludy żlebowe  –  który  zasadzał  się  na 
bezwładności   i   nieuwadze  –  i   rozglądając   się   bacznie   na   wszystkie   strony   w   obawie   przed 
salamandrami i innymi okropieństwami, Lidda przetoczyła swoje skórzane, zielone „krzesło” tą 
samą drogą, którą już raz pokonała, i wróciła do Tego Miejsca.
Przeprawa zajęła jej całe godziny i Lidda była niemal całkowicie wyczerpana, kiedy ujrzała blask 
ognia i usłyszała zgiełk panujący w pierwotnych jaskiniach krasnoludów żlebowych. Wokół niej 
zebrał się tłum gapiów zastanawiających się, cóż to takiego miała ze sobą, przegoniła ich jednak i 
szła dalej.
– Łapy precz – rozkazała. – To dla Jak mu tam.
– Kogo?
– Najwyższy Bulp.
– Och, stary Glitch.
– Taa, on. Z drogi.
Znalazła Najwyższego Bulpa tam, gdzie zwykł przebywać – w centrum wydarzeń, domagającego 
się uwagi innych – i przytoczyła ku niemu znalezisko.
– Masz – rzekła. – Dla ciebie.
Podniósł się, odsunął w tył koronę ze szczurzych zębów, która opadła mu na oczy, i zerknął na to, 
co przyniosła.
– Co to być?
– Krzesło – wyjaśniła. – Miękkie krzesło dla Najwyższy Bulp.
– Krzesło? – Przyjrzał się dokładniej. – To być okrągłe. Co za rodzaj krzesła?
– Ten rodzaj – odparła poirytowana reakcją wielkiego władcy na jej prezent.
Gandy, Wielki Myśliciel, przyczłapał skądś i zerknął na okrągły obiekt.
– Co to być? – spytał.
– Krzesło – powtórzyła Lidda. – Miękkie krzesło dla Najwyższy Bulp.
Glitch wpatrywał się w obiekt i zaczął prychać.

background image

– Jaka rodzaj krzesła tak wyglądać? – Wskazał go palcem, odwracając się do Gandy’ego.
Z  powagą  swego urzędu  Gandy szturchnął  obiekt  końcówką kija do zmywaka  i skinął  głową, 
przybierając mądrą minę.
– Tron – oznajmił. – Tron tak wyglądać.
– Tron? – Oczy Glitcha rozszerzyły się. – To być tron? Co ja z tym robić?
– Siedzieć, Najwyższy Bulp – zasugerował Gandy.
Glitch niepewnie wdrapał się na szczyt „tronu” i usiadł. Było mu miękko i wygodnie, a fakt, że 
obiekt emanował zielonkawym światłem, które grzało go w pośladki, jedynie spotęgował królewską 
wizję samego siebie, jaką miał w wyobraźni.
– Tron – ogłosił, bardzo z siebie zadowolony. – Tron dla Najwyższy Bulp.
Nawet gdyby Lidda oczekiwała słów podziękowania, to one i tak nie nadeszły. Wdzięczność raczej 
nie należała do głównych cnót Najwyższego Bulpa. Zmęczona, poirytowana i zdezorientowana 
faktem, że poświęciła na to wszystko tyle wysiłku, odwróciła się i odeszła, lecz zatrzymał ją czyjś 
głos. Było to Gandy, który opierał się na swym kiju do zmywaka.
– Ty kto? – spytał.
– Lidda – przypomniała mu.
– Jasne. Lidda. Pamiętać. Ty przynieść całkiem dobra rzecz, Lidda. Najwyższy Bulp siedzieć cicho 
na dzień lub dwa.
– Fajnie – warknęła i zaczęła się odwracać.
– Dzień lub dwa – powtórzył Gandy. – Potem on znowu myśleć o nowa rzecz.
– Najwyższy Bulp być utrapienie – zauważyła Lidda.
–  Zgoda  –  przyznał.  –  Tak już być u Najwyższy Bulp. Być lepszy, jeśli mieć żona. Trzymać go 
twardo.
–  Go?  –  Lidda zerknęła na pyszniącą się, zarozumiałą, niewielką postać siedzącą na zielonym 
obiekcie.   Zieleń  była   teraz   znacznie  jaśniejsza,   światło  pulsowało   z  zadowoleniem.  –  Kto  być 
wystarczająco głupi, by jego ożenić?
– Nie wiedzieć – odparł Gandy, wzruszając ramionami. – A może Lidda?
– Ja? – Wlepiła w niego wzrok, po czym w jej oczach pojawiło się oburzenie. – Nie być mowy! Ty 
chcieć go żenić, to sam się z nim ożenić!
Rzekłszy to, poczłapała rozgniewana i obrażona.
Gandy odprowadził ją wzrokiem, kiwając głową z aprobatą.
–  Dobry  wybór  –  rzekł   do   siebie.   Było   coś   związanego   z   tą   konkretną   kobietą,   coś,   o   czym 
zapomniał i co teraz mgliście powracało. Jest uparta, przypomniał sobie.

background image

Rozdział 2

OBLICZA NA ŚCIANIE

Choć Lidda była młoda, wielu zwracało na nią uwagę. Miała w sobie wyraźny pierwiastek uporu. I 
cechowała   ją   także   skłonność   do   wyrażania   własnych   opinii.   Dla   większości   krasnoludów 
żlebowych było to bardzo tajemnicze. Agharowie z zasady miewali lepsze rzeczy do roboty aniżeli 
myślenie. Jednak od czasu do czasu myśli mogły okazać się naprawdę przydatne.
Niegdyś, we wcale jeszcze nie tak odległych czasach udręki, grupa jaszczuropodobnych niemal 
odnalazła ich klan. Cała banda ohydnych stworów przedostała się przez szczelinę, która stanowiła 
wejście   do   kryjówki,   a   jeden   z   nich   odsunął   się   w   bok   i   zatrzymał,   jakby   chcąc   zajrzeć   do 
wewnątrz. Nie zajrzał jednak. Gdzieś z góry spadł kamień wielkości pięści, który trafił go w hełm. 
Odwróciło to jego uwagę, podczas gdy pozostali warknęli na niego i cała grupa poszła dalej.
Wielki Myśliciel Gandy był świadkiem tego wydarzenia i łamał sobie nad nim głowę. Kamień nie 
spadł przypadkiem. Pamiętał, że został on celowo upuszczony z wysokiego podestu. Osobą, która 
go zrzuciła, była Lidda.
Wszystko   to   wprawiało   w   niezwykłe   zakłopotanie,   jednak   wyglądało   na   to,   że   mała   Lidda 
przeciwstawiła się bandzie paskud.
– Lidda móc także twardo postawić się Najwyższy Bulp – powiedział do siebie Gandy. – Twardo 
postawić się jaszczury, twardo postawić się każdy. Dobry wybór.
Z zadumą spojrzał w stronę Najwyższego Bulpa, który rozkoszował się byciem w centrum uwagi. 
Glitch siedział wyprostowany na swym nowiusieńkim tronie z lekko przekrzywioną koroną, a na 
jego nieciekawej twarzy malowało się zarozumialstwo. Łaskawie zezwolił tym, którzy sobie tego 
zażyczyli, podejść bliżej, aby go podziwiać.
Znajdujący się pod nim tron, ogrzewany zarówno przez monarsze pośladki, jak i blask pobliskich 
palenisk, zdawał się nie mniej uszczęśliwiony niż on sam. Pulsował radośnie zielonkawą poświatą 
światła.
Lidda znalazła sobie inny obiekt zainteresowania. Wysoko na jednej ze ścian prastarej komnaty, 
którą   połączone   klany   okrzyknęły   swoim   domem,   znajdowała   się   mozaika   rzeźb   otoczonych 
ramami   z   półek   zrobionych   z   ciemnego   marmuru,   przymocowanych   do   szarego   kamienia.   W 
zapomnianych   już   czasach   rzemieślnicy   pracowali   nad   kamieniem   pomiędzy   tymi   ramami, 
formując kształty i rzeźby – wspaniałą mozaikę wszelakiego rodzaju figur ludzi, zwierząt, winorośli 
i kwiatów, pomiędzy którymi widniały dziwne symbole.
W samym centrum tej kompozycji znajdował się krąg twarzy. Gdyby Lidda  –  lub ktokolwiek w 
pobliżu  –  potrafiła   liczyć  dalej  niż   tylko   do  dwóch,   dowiedziałaby się,  że   ze  ściany  spogląda 
dziewięć kamiennych obliczy. Każde z nich wykonane zostało w formie płaskorzeźby nałożonej na 
powierzchnię owalnej tablicy. Te dziewięć przedstawień nie było jednak tak naprawdę twarzami – 
pomijając fakt, że takich jak te nigdy nie widział żaden krasnolud żlebowy  –  lecz zdawało się 
wyrażać rzeczy wykraczające poza granice rozumu.
Każdy zdawał sobie sprawę z obecności kamiennej mozaiki. Znajdowała się na widoku i każdy od 
czasu   do   czasu   obrzucał   ją   spojrzeniem,   nie   miała   jednak   dla   większości   z   nich   znaczenia 

background image

większego niż jakakolwiek inna, niemożliwa do wyjaśnienia rzecz w otaczającym ich świecie. Nie 
wiedzieli, czym ona jest i skąd się tam wzięła, tak samo jak nie mieli pojęcia, dlaczego niektóre 
obszary pradawnych ruin, do których przybyli, zalane były wodą bądź dlaczego w największym z 
zamaskowanych korytarzy, który wychodził z ich domostwa i wiódł w górę, od czasu do czasu dały 
się   słyszeć   jęki   i   zawodzenia   odległych   wiatrów,   wiejących   w   pomieszczeniach   Dołu   i 
powodujących migotanie ognia pod kotłami.
Lidda często w ostatnim czasie zwracała uwagę na naścienną mozaikę. Odnosiła wrażenie, że w 
jakiś sposób wyglądała ona inaczej niż wówczas, gdy ujrzała ją po raz pierwszy, i wprawiło ją to w 
nie lada zakłopotanie.
Nie mając obecnie nic lepszego do roboty, znów poszła na nią popatrzeć. Gapiła się w górę z 
konsternacją, przemieszczając się pod rzeźbami do przodu i w tył. Wtedy to dostrzegła, że jedna z 
twarzy   była   nieco   pochylona   do   przodu,   jakby   tablica,   na   której   spoczywała,   oddzieliła   się 
częściowo od otaczających ją kamieni.
Zaciekawiona Lidda odnalazła oparcie dla palców rąk i nóg i zaczęła się wspinać.
Wejście na górę zabrało jej sporo czasu i sił. Cała mozaika rozciągała się tuż znad poziomu podłogi 
–  dla Liddy było to na linii wzroku  –  i znikała wysoko w cieniu wielkiej komnaty. I choć krąg 
twarzy znajdował się już w połowie drogi w górę, mimo wszystko było to więcej niż sześć metrów 
nad ziemią. Kiedy jednak złapała rytm, kontynuowała wspinaczkę i w końcu dotarła wysoko na 
ścianę, tuląc się do rzeźbionych kamiennych winorośli, a przechylona, owalna tablica znajdowała 
się tuż nad nią.
Była   znacznie   większa,   niż   jej   się   wydawało  –  szerokość   tablicy  dorównywała   jej   wzrostowi. 
Znajdujący  się  na   niej   wizerunek   zdawał   się   przedstawiać   brodatego   mężczyznę   ze   sznurkiem 
kuleczek na czole i sterczącymi, ostro zakończonymi wąsami. Znów pojawiło się wrażenie, że 
mogła to być podobizna jednej z jaszczuropodobnych istot, które do niedawna okupowały Dół, lub 
coś zupełnie innego. Trudno jednoznacznie stwierdzić.
To nie sztuka jednak przyciągnęła uwagę Liddy.
Zaintrygowała ją szczelina za tablicą. Owal, kiedy mu się bliżej przyjrzała, okazał się starym, 
zmatowiałym metalem, a nie kamieniem. Wyciągnęła język, żeby go posmakować. Żelazo. Każda z 
tablic w kręgu wykonana została z innego rodzaju metalu i każda wyposażona była w zawias u dołu 
i   zatrzask   na   górze.   Ta,   którą   Lidda   badała,   oddzieliła   się   od   ściany,   dlatego   że   jej   zatrzask 
zardzewiał.
Przechyliła się, by zajrzeć w szczelinę, i dojrzała wydrążony w kamieniu otwór za tablicą.
– Co to być? – mruknęła do siebie. – Może w środku coś dobre?
Oszołomiona wizją skarbów – sieci pełnych zapomnianych jaj, ukrytych stert pięknych kamyków, a 
może i sprzączek do butów  –  Lidda znalazła mocne oparcie dla palców stóp, przycisnęła się do 
rzeźbionego kamienia, po czym zamknęła swe silne, małe dłonie wokół znajdującej się najbliżej 
krawędzi obluzowanego owalu i pociągnęła.
Przez chwilę zardzewiały zawias ani drgnął. Potem puścił i cała tablica opadła w dół, zrzucając 
Liddę z niestabilnego miejsca na ścianie. Uchwyciła się krawędzi opadającego owalu i spojrzała w 
górę, kiedy z odsłoniętego otworu nad jej głową wystrzeliło ze świstem coś długiego, ciemnego i 

background image

bardzo szybkiego.
Tablica brzęknęła o kamień i zadrżała. Lidda zwisała z jej dolnej krawędzi na jednej ręce, wysoko 
nad podłogą wielkiej komnaty i zaczęła nawoływać pomocy. Gdzieś w cieniu przeciwległej części 
sali coś dużego uderzyło o kamień, krzesząc iskry, i ze ślizgiem potoczyło się w głąb głównego 
korytarza.
W dole rozległa się paplanina zaskoczonych głosów.
– Tutaj! Co się dziać?
– Co to przelecieć?
– Głośne coś w tunelu.
–  Popatrzy! Ktoś wisieć na ścianie! Ściskając rozpaczliwie krawędź zwisającej do góry nogami 
owalnej tablicy, wysoko nad podłogą Tego Miejsca, przerażona Lidda świergotała i szczebiotała, 
starając się nie spaść.
– Kto to na górze? – padło pytanie z dołu.
– Lidda? To ty? – dopytywał się inny głos.
– Ja! – krzyknęła. – Ktoś pomóc!
– Co się dziać? – rozbrzmiał poirytowany głos Najwyższego Bulpa. – Kto to na górze?
– Lidda – odparł ktoś.
– Lidda złazi! – zażądał Najwyższy Bulp. Zawtórował mu kobiecy głos. Lady Bruze oparła ręce na 
biodrach i tupnęła nogą.
– Lidda! Złazi stamtąd!
– Nie móc! – pisnęła. – Ledwie się trzymać!
– Więc się puści! – nalegała Lady Bruze. Bezpośrednio pod nią rozległ się głos starego Gandy’ego.
– Nie, niech nie puszcza! Pohuśta nogami!
Pomysł ten brzmiał zdecydowanie lepiej niż poprzedni, więc Lidda zacieśniła uchwyt na metalowej 
krawędzi   i   rozhuśtała   nogi.   Dotknęła   palcami   stóp   rzeźbionej   ściany,   lecz   ześliznęła   się,   więc 
ponowiła zamach i tym razem znalazła oparcie dla stopy na powierzchni mozaiki. Przez chwilę 
trwała kurczowo w tej pozycji, łapiąc oddech, po czym puściła zwisającą tarczę i znalazła uchwyt 
dla rąk. W ciągu kilku sekund pokonała drogę w dół pionowej ściany, oddychając z ulgą.
Kilku gapiów zebrało się dookoła, by obejrzeć jej zejście, lecz kiedy tylko minęły krytyczne chwile, 
większość   krasnoludów   żlebowych   przeniosła   uwagę   na   przeciwległą   stronę   wielkiej   komnaty, 
gdzie coś z wielką prędkością wpadło do głównego korytarza, wykrzesało masę iskier i znikło w 
tunelu.
Kiedy Lidda ponownie znalazła się na podłodze, pozostała przy niej jedynie Lady Bruze. Wciąż 
trzymając ręce oparte na biodrach, pochyliła się w stronę młodszej kobiety i warknęła:
– Lidda trzyma się z dala od ściany! Nie mieć po co się wspinać na ściany!
– Sprawdzić dziurę... – Lidda wskazała w górę, starając się wytłumaczyć.
– Niedobra Lidda! – wwiercały się w nią słowa Bruze. – Dlaczego ty zawsze robić głupstwa? Takie 
jak przynoszenie zielonej rzeczy, zamiast polować na grzyby i takie jak... jak... głupstwa!
Ton głosu Lady był tak ostry, że Lidda aż cofnęła się o krok.
– A teraz kombinować ze ściana! – zbeształa ją Bruze, patrząc w górę. – Coś tam chyba popsute. 

background image

Głupia Lidda!
Lidda usłyszała już dość. Oparła ręce na biodrach, tupnęła nogą i przysunęła twarz o bojowym teraz 
wyrazie przed sam nos Bruze.
– Zamykaj się, Lady Bruze! Nie ma prawa tak do mnie mówić!
Zdumiona Bruze zamarła na chwilę, po czym wyprostowała się, zadarła nos i odwróciła.
– Głupia Lidda – prychnęła. – I do tego zuchwała.
Oddaliła się, fukając z pogardą, pozostawiając rozgniewaną i poczerwieniałą Liddę.
W pobliżu zmaterializował się Gandy, który opierał się na kiju od zmywaka i patrzył w górę.
– Co tam Lidda znaleźć?
– Nic takiego – odparła, wciąż urażona. – Jak to jest, że Lady Bruze cała czas rozkazywać?
Gandy zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami.
– Lady Bruze mieć Clouta – powiedział. – To jej dawać statu... stanów... przywi... uch, dobrze sobie 
radzić.
– Niesprawiedliwe – stwierdziła Lidda.
–  Tak już być  –  Wielki Myśliciel ponownie wzruszył ramionami. Nagle zmrużył oczy, myśląc 
intensywnie. – Lidda też chcieć Clouta?
– Clout już mieć żona – zauważyła. – Lady Bruze.
–  Więc brać ktoś  inny  –  zasugerował Wielki Myśliciel.  –  Może ktoś lepszy. Ty chcieć ożenić 
Najwyższy Bulp?
– Przestanie z tym! Nie!
– Dlaczego nie?
–  Bo Najwyższy Bulp leniwy, niewarty głupek, dlatego nie. Najwyższy Bulp nigdy nie myśleć o 
innych, tylko o sobie.
– Taa – zgodził się Gandy. – Dokładnie taki być. Więc czemu ty go nie ożenić?
Lidda wlepiła wzrok w starego.
– Nie znosić go, ano temu. Więcej trzeba?
– No to co? Nikt nie znosić Najwyższy Bulp. Ty mimo to go ożenić. Zrobić mu dobrze, on mieć 
kogoś, kto trzyma go w ryzach.
Po   drugiej   stronie   komnaty   zebrał   się   podekscytowany   tłum.   Kilku   krasnoludów   żlebowych 
wczołgało się do korytarza w poszukiwaniu tego, co nim przemknęło. Teraz wracali i mieli to ze 
sobą. Przypominało wielką włócznię i potrzeba było kilku z nich, żeby ją unieść.
– Kto ożenić Najwyższy Bulp, zostać małżonka – naciskał Gandy.
Lidda odwróciła się do niego.
– Zostać kto?
– Małżonka.
– Jaka małżonka?
– Żona Najwyższy Bulp. Mieć więcej Clouta niż żona Główny Łupacz.
– Małżonka przecież musieć znosić Najwyższy Bulp – rzekła Lidda. Potrząsnęła energicznie głową.
– Zapomni.
Odeszła, nie oglądając się za siebie, a Gandy wsparł się na swym kiju od zmywaka.

background image

– Dobry wybór – mruknął do siebie. – Ta zmienić Najwyższy Bulp. Ta mieć w sobie sam ocet.

background image

Rozdział 3

NIEBEZPIECZEŃSTWA DOŁU

Zwiadowcy Agharów odzyskali pocisk  –  czterometrowe żelazną włócznię o ostrzu szerokim jak 
łopata – z głębi „dużego tunelu”, gdzie po kilkuset latach w bezruchu utkwiła w kamiennej ścianie 
po   serii   podskoków   i   obrotów.  Ważyła   przynajmniej   dwadzieścia   kilogramów   i   potrzeba   było 
czterech krzepkich krasnoludów żlebowych, by przenieść ją do Tego Miejsca.
–  Ta   rzecz   niebezpieczna  –  oznajmił   Najwyższy   Bulp,   przyglądając   się   jej   ze   szczytu   swego 
połyskującego zielenią tronu. – Skąd to?
–  Tam dziura zabójca.  –  Ktoś wskazał w stronę odległej, pokrytej mozaiką ściany. Dorzucili do 
ognia i otwór skryty za żelazną twarzą był dobrze widoczny.
– Ktoś rzucić to z dziury? – spytał ktoś z zebranych.
– Chyba sama się rzucić – odparł Gandy. Stukając o podłogę kijem do zmywaka, przeszedł obok 
ognisk i spojrzał na dziurę wysoko na ścianie. – Ktoś zastawić stara pułapka, żeby pilnowała duży 
tunel. Lidda otworzyć dziura, pułapka wystrzelić.
W   stronę   zdobionej   ściany   odwróciły   się   ponownie   zainteresowane   twarze.   W   górze   nadal 
znajdowało się osiem nietkniętych medalionów.
– Więcej tego tam na górze? – spytał Najwyższy Bulp.
Gandy zerknął na osiem pozostałych tablic.
–  Taa  –  stwierdził w końcu.  –  Jeszcze dwa. Jeszcze przez jakiś czas podziwiali i biegali wokół 
włóczni, jednak nie potrafili wymyślić dla niej żadnego sensownego zastosowania. Była niejadalna 
i o wiele za duża nawet dla Clouta, by ten mógł użyć jej jako narzędzia. W końcu Gandy, nie mając 
lepszego pomysłu, przywiązał do czubka kawałek poplamionego materiału i dopilnował kilkunastu 
krasnoludów żlebowych, którzy postawili ją do pionu i wcisnęli jej koniec w dziurę w bruku, 
zaledwie kilka metrów od tronu.
– Mieć – rzekł, kiedy wysoka włócznia w końcu znieruchomiała.
– Mieć co? – ktoś spytał. – Co to ma być?
–  Flaga  –  wyjaśnił Gandy.  –  Nowa flaga dla Najwyższy Bulp.  –  Odwrócił się.  –  Ty widzieć, 
Najwyższy Bulp? Teraz ma nowa... – urwał i westchnął.
Glitch Najprzedniejszy nie słuchał. Najwyższy Bulp  był  wykończony.  Zwinął się w  kłębek  na 
szczycie swego „tronu” i zaczął chrapać.
– Lidda mieć rację – warknął Gandy. – Najwyższy Bulp być głupek.
Tron   sprawiał   jednak   wrażenie   zadowolonego.   Świecił   pod   Najwyższym   Bulpem   równym, 
zielonym światłem i zdawał się lekko pulsować, jakby zsynchronizował się z jego oddechem.
Gandy zmarszczył czoło i przekrzywił głowę, spoglądając na tron. Był niemalże przekonany, że ten 
powiększał się. Był zdecydowanie wyższy niż wówczas, gdy po raz pierwszy przytoczyła go tutaj 
Lidda.

Z nicości powoli wpłynęła w pewien rodzaj świadomości. Krążyły wokół niej niejasne, powolne 
sny, których była częścią. Będąc bardziej odczuciami aniżeli obrazami, płynęły, zwijały się i łączyły 

background image

ze sobą na różne sposoby  –  uczucia wygody i niewygody, tęsknoty za... czymś, co już dawno 
minęło, oraz wyczekiwania na coś, co miało dopiero nadejść.
Unosiła się pośród sennych strumieni, wiedząc jedynie to, co one same jej powiedziały. Dziwne 
tęsknoty stanowiły coś mniej niż wspomnienie, a zarazem coś więcej aniżeli sen. Były to marzenia 
o tym, co już przeminęło – o uczuciu wolności i potęgi, wesołości i okrutnej radości, konfrontacji i 
walki, lataniu na wielkich skrzydłach, które władały niebem nad rozległym, służalczym światem. 
Wrażenia te miały słodko-gorzki smak, okrywało je przeświadczenie, że wszystko to już minęło i 
odeszło na zawsze.
Lecz mimo to inne uczucia – wyczekiwania – wypełnione były ciepłą nadzieją, jak gdyby to, co już 
na zawsze się skończyło, mogło w jakiś sposób ponownie się narodzić.
Mijał   niezmierzony  czas   i   obrazy   zaczęły  stawać   się   bardziej   wyraźne.   Uzyskała   świadomość 
własnego bytu i niejasno odczuwała także inną obecność wokół niej – obecność znajdującą się poza 
granicami wyznaczonymi przez jej zielony świat, lecz zarazem niezbyt odległą.
Były to jednak inne byty, mniejsze istoty,  choć wyraźnie odczuwane. Niewyklarowany jeszcze 
instynkt   podpowiedział   jej,   że   są   pożywieniem,   lecz   w   tej   samej   chwili   została   gwałtownie 
odepchnięta, jakby uderzyły w nią wielkie, niewidoczne pazury, karząc za takie myślenie. To była 
lekcja. A więc nie pożywienie. Mniejsze istoty w pobliżu to nie pożywienie.
Dlaczego w takim razie miały takie znaczenie? Błyszcząca zieleń przypłynęła i połączyła się z nią, 
po czym wewnątrz ktoś do niej przemówił.
Jesteś ich własnością – powiedział. – Należysz do nich. – Poczuła w nim lodowatą pewność. – Nie 
możesz ich skrzywdzić  
–  oświadczyła ciemność.  –  Możesz jedynie im służyć. Należysz do nich. 
Wkrótce dowiesz się o tym.
Z ciemności płynęło okrutne, zimne poczucie humoru.
Teraz rośnij szybko – nakazał jej głos. – Rośnij i przebudź się dla swego przeznaczenia. Przebudź 
się  dla  swego losu.  Wkrótce  
–  powiedziała  jej  istota  –  wszystko  zrozumiesz.  Wkrótce  będziesz 
wszystko wiedziała, tak jak wiedziałaś wcześniej. I wtedy rozpocznie się twoja kara.

W miarę upływu dni to, co było oczywiste dla Gandy’ego, stało się jasne także dla innych w Tym 
Miejscu.   Tron   Najwyższego   Bulpa   rósł.   Przez   jakiś   czas   bardzo   cieszyło   to   Glitcha 
Najprzedniejszego. Z każdym dniem jego duma zdawała się rosnąć, a wraz z nią umacniała się jego 
wyniosłość względem poddanych.
Problem leżał  w   tym,   że  Najwyższy Bulp  wciąż  spadał  i  za  każdym   razem upadek  był   coraz 
dotkliwszy. Czasami działo się to z jego winy  –  kiedy zsuwał się we śnie i zwijał w kulkę na 
twardej, zimnej podłodze. Lecz od czasu do czasu to sam tron drżał, skręcał się i wówczas jego 
gwałtowne ruchy wystarczały, by zrzucić Glitcha z samej góry.
Tron urósł już na tyle, że coraz trudniej było władcy wspiąć się z powrotem na szczyt po tym, jak 
spadł.
–  Najwyższy   Bulp   potrzebować   drabina  –  burknął   do   zebranych   wokół   niego   po   jednym   z 
wyjątkowo twardych upadków z tronu.
Nie mieli oni najmniejszego pojęcia, w jaki sposób robi się drabiny, lecz Glitch Najprzedniejszy z 

background image

godziny na godzinę stawał się coraz bardziej gburowaty i w związku z tym inspiracja w końcu 
przyszła, wyniknąwszy z ogólnego podenerwowania.
Na   pomysł   wpadł   jeden   z   krasnoludów   żlebowych   o   imieniu   Tunk.   Kiedy   wraz   z   innymi 
przemierzał   odległe   zakątki   Dołu,   gdzie   w   przeszłości   jaszczuropodobni   i   inni   pozostawili 
niewytłumaczalne skarby, wpadli na wielką salamandrę, która właśnie układała się do snu.
W jednej chwili krasnoludy rzuciły się do nieskładnej ucieczki wzdłuż ciemnego tunelu, tylko o 
kilka kroków wyprzedzając wielkie, oślizłe stworzenie o paszczy większej niż którykolwiek z nich i 
ostrych jak igły zębiskach. Wielkie salamandry stanowiły jedno z niebezpieczeństw życia w Dole. 
Mimo że Wysocy i jaszczuroludzie odeszli, pozostało wiele innych, wielkich i nieprzyjemnych 
istot, które zamieszkiwały rumowiska Obiecanego Miejsca.
Tunk czuł odrażający oddech stwora na plecach, aż któryś z jego towarzyszy znalazł szczelinę, w 
której można było się ukryć. Kiedy znikał w bezpiecznej kryjówce, w kłapiących zębach stworzenia 
pozostał  jego  lewy but.  Słyszeli,  jak  salamandra  gramoli  się  za  nimi,  lecz  była  zbyt  duża,  by 
przecisnąć się pomiędzy kamieniami, które stanęły jej na drodze.
Członkowie wyprawy rozbiegli się na wszystkie strony w szczelinie i natrafili po drugiej stronie na 
ogromne pomieszczenie, którego żaden z nich nigdy wcześniej nie widział. Było to miejsce, w 
którym kamienne ściany otaczały balkony, w górze znajdował się rozległy, wysoko sklepiony sufit, 
a rozciągająca się w dole arena wypełniona została ubitym piaskiem.
– Uff – sapnął Tunk, spoglądając za siebie w kierunku szczeliny, która powstrzymała salamandrę. – 
Ale być blisko!
Pozostawiwszy   za   sobą   zagrożenie,   wkroczyli   na   zamkniętą   arenę   i   gapili   się   zdumieni   jej 
rozmiarem.
– Co to być za miejsce? – spytał głośno jeden z nich.
– Nie wiedzieć – odparł drugi. – Ale wielkie. Może znaleźć tutaj dobre rzeczy?
Wtedy Tunk to dostrzegł, a jego oczy rozszerzyły się.
–  Zobaczą tam!  –  Wskazał. Na samym środku areny sterczał flagowy maszt z liną, co Tunkowi 
poddało pewną myśl.  –  Tego potrzebować Najwyższy Bulp  –  powiedział.  –  To go zamknąć od 
wielkiego marudzenia!
Kiedy w końcu wrócili w To Miejsce – innymi drogami, z dala od wygłodniałej salamandry, która 
na nich czyhała – załadowani byli wyposażeniem. Oprócz wielu rozmaitych rzeczy przynieśli także 
zwój   liny   i   kołowrotek.   Bezceremonialnie   wkroczyli   w   sam   środek   Tego   Miejsca  –  rzucając 
zatroskane   spojrzenia   w   stronę   tronu,   który   teraz   miał   półtora   metra   i   zdradzał   niepokojącą 
tendencję do drgania – po czym zrzucili skarby na podłogę u stóp Glitcha Najprzedniejszego, który 
sam w tym miejscu właśnie wylądował.
– Mieć, Najwyższy Bulp – rzekł do niego Tunk.
Ten popatrzył na stertę przedmiotów.
– Co to wszystko być?
– Wyciąg – wyjaśnił Tunk. – Do wracania na tron.
W ciągu godziny maszt do flagi Najwyższego Bulpa, który obecnie znajdował się o centymetry od 
rosnącego   tronu,   połączony   został   z   użytecznym   kołowrotkiem   na   podobieństwo   masztu 

background image

widzianego przez krasnoludy na arenie. Wokół zgromadził się tłum zaciekawionych gapiów, kiedy 
Tunk z dumą przywiązał i poszarpaną flagę Najwyższego Bulpa do przechodzącej przez krążek liny 
i wciągnął proporzec na sam szczyt.
– Mieć – rzekł, szczerząc radośnie zęby. Stojący obok niego Glitch zmarszczył czoło, wpatrując się 
we flagę na czubku wielkiej włóczni.
– Co to dobrego robić? – warknął. – Zdjął flaga, wsadził sznura, wciągnął flaga. Po co?
Tunk rzucił mu złowrogie spojrzenie.
– To być próba – odparł. Błyskawicznie ściągnął proporzec, odwiązał go od liny, po czym – zanim 
Glitch   Najprzedniejszy   zdążył   zaprotestować  –  zarzucił   sznur   wokół   pełnej   talii   Najwyższego 
Bulpa. – Pomóc mi tu – zawołał kilku spośród zebranych. – Wciągać go!
Miotając się, przeklinając i szarpiąc, Glitch Najprzedniejszy znalazł się w powietrzu, przesunął 
wzdłuż włóczni, a następnie znalazł się nad tronem.
– Przestać! – piszczał.
W pobliżu pojawił się Gandy. Przyjrzał się operacji i skinął głową.
– Bardzo dobre – przyznał. – Teraz okręcać go w tę stronę.
Wiszący w górze Najwyższy Bulp poszybował w powietrzu, oddalając się od masztu, znalazł się 
bezpośrednio nad tronem i opadł w dół, kiedy Gandy wydał polecenie poluźnienia wyciągu. Glitch 
klapnął na szczyt drgającego, świecącego tronu, który odpowiedział na to tak raptownie, że niemal 
ponownie zrzucił go na ziemię. Najwyższy Bulp utrzymał się jednak, wyrzucając z siebie każde 
przekleństwo,   jakie   tylko   przyszło   mu   na   myśl,   kiedy   tron   zaczął   gwałtownie   podrygiwać,   a 
zgromadzeni w dole wzajemnie gratulowali sobie porządnie wykonanej pracy.
– Całkiem dobre – zapewnił Gandy wciągających. – A co z flagą?
Tunk podrapał się w głowę i zmarszczył czoło.
– Można ściągać go z powrotem na dół i przywiązać do niego flaga – zasugerował.
Gandy   przemyślał   tę   propozycję,   patrząc   na   rozwścieczoną   twarz   swego   Lorda   Protektora. 
Potrząsnął głową.
– Lepiej zostawić go tam samemu – zdecydował.

background image

Rozdział 4

PRZEBUDZENIE

Mglista   świadomość   zmieniła   się   w   niespokojne   marzenia   senne,   zakłócając   płynną,   zieloną 
wygodę jej głębokiego snu. Potem marzenia senne ustąpiły miejsca strapieniu, kiedy te irytujące, 
małe byty znajdujące się tuż za granicą świadomości nieustannie szturchały i używały sobie zieleni, 
w której spała.
Wcale nie chciała się budzić. Coś – jakaś wiedza leżąca gdzieś poza zasięgiem snów – powiedziało 
jej, że pożałuje tego przebudzenia. Mimo wszystko te obecności tam były wszędzie wokół niej. 
Uderzały, szturchały i trącały jej wygodne schronienie. Mamrotały i wywracały się, pokrzykiwały i 
rozpychały, prowokując ją do agresywnej odpowiedzi. Zabić ich – pomyślała – i ponownie poczuła 
karzące, wielkie i niewidzialne szpony, które rozryły jej umysł.
Nie – powiedziało coś mrocznego. – Nie zabijesz ich. Nie zranisz ich. Jesteś wobec nich bezbronna. 
Taki jest twój los. 
Gdzieś w oddali, poza znanym jej światem, wyczuła okrutny, kpiący śmiech.
Odgrodziła się od zjadliwego, ironicznego okrucieństwa, jakiego doświadczyła, odgrodziła się od 
strasznego   uczucia   całkowitej   bezradności,   lecz   w   snach   także   nie   odnalazła   spodziewanej 
łagodności. Wydano wyrok, od którego nie było apelacji. Kiedyś najwyraźniej oddała się bogu. 
Teraz bóg ten wyrzekł się jej i skazał na wieczną karę. Należysz do nich – powiedziała ciemność. – 
Przebudź się, śpiąca. Przebudź się i staw czoło losowi, na jaki sobie zasłużyłaś.
Zielone wygody zaczęły zanikać i świadomość ukierunkowała się na otaczający ją zewnętrzny 
świat.   Była   to   rzeczywistość,   w   której   żałosne,   małe   kreatury   czekały   na   to,   by   ją   zgnębić, 
rzeczywistość, w której ona  –  choć władza stanowiła dla niej największą wartość  –  pozostanie 
bezbronna do tego stopnia, że nawet nie będzie w nich mogła uderzyć.
Przebudź się  –  rozkazał odległy głos i nadał cel skurczom jej ciała. Odwróciła się, przekręciła, 
rozciągnęła swe ostre jak igły szpony i zaczęła drapać skórzastą powłokę w cieczy, w której urosła.

Clout   wraz   z   niemal   tuzinem   innych   łowców   szczurów   był   bardzo   zakłopotany.   Spędzili   całe 
godziny na polowaniu w labiryncie komór, który pokrywał rozległą przestrzeń nieopodal „dużego 
tunelu” wychodzącego z Tego Miejsca i nie natrafili na jednego nawet szczura. To się jeszcze nigdy 
nie zdarzyło. Odkąd którykolwiek krasnolud żlebowy sięgał pamięcią, Dół obfitował w szkodniki. 
Zawsze był pełen szczurów. Zwykle panoszyły się wszędzie wokół, a labirynt starych komór  – 
połączonych   ze   sobą   izdebek,   które   niegdyś   mogły   służyć   jako   sypialnie   dla   Wysokich   lub 
jaszczuropodobnych – stanowił ich główne terytorium łowieckie.
Mimo to dziś, choć intensywnie szukali, nie natrafili nawet na ślad po mięsie do kotła. Wyglądało 
to tak, jakby wszystkie szczury z okolicy gdzieś się ukryły.
– To całe miejsce pełne pustego szczura. – Gruby, brodaty Tote pokręcił z rozgoryczeniem głową. – 
Gdzie one wszystkie pójść?
– Nie wiedzieć, czemu brak szczura – mruknął Clout. – Ani jeden. Lady Bruze nie spodobać się, że 
my wracać bez szczura.
–  Dużo ślada  –  zauważył młody Blip, po czym ukucnął, by zbadać podłogę.  –  Wszędzie bobek 

background image

szczura. Łapka też.
– Mimo to nie być szczura. – Peady rozejrzał się dookoła. – Może coś je zeżreć?
– A co żreć szczura? – zadrwił Clout. – Kto polować oprócz nas?
– Coś je w takim razie wystraszyć. Może każdy szczur pochowany?
–  A  co   straszyć   szczura?  –  Clout   rozejrzał   się  i   usłyszał   za   sobą,   jak   ktoś   gwałtownie   złapał 
powietrze. Tote z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami wpatrywał się w cień tunelu 
około tuzina metrów od nich. Zamknął usta z kłapnięciem i wyciągnął palec.
– Jo – pisnął, po czym odwrócił się na pięcie i uciekł.
Pozostali wlepili wzrok w cień i także rozdziawili usta, kiedy na światło wypełzło coś ogromnego. 
Widywali już wcześniej gigantyczne salamandry, lecz ta, która właśnie wynurzyła się z tunelu, była 
monstrualnie wielka. Zdawała się wypełniać sobą cały korytarz, a kiedy ją dostrzegli, wyczuła to i 
zaatakowała.
– Uciekać jak diabli! – wrzasnął przenikliwym głosem Clout i popędził za Tote’em. Reszta trzymała 
się tuż za jego plecami. Słyszeli za sobą plaskanie płetwiastych łap i wielkiego cielska goniącej ich 
salamandry.
Choć niemal pozbawiona mózgu i ślepa, salamandra dysponowała świetnym zmysłem węchu i 
poruszała się na swych nogach zdumiewająco szybko. Krasnoludy żlebowe przebiegały od przejścia 
do przejścia, starając się ją zgubić, lecz zawsze, kiedy zaryzykowały spojrzenie przez ramię, ona 
biegła za nimi i zbliżała się z każdym zakrętem. Gdy dotarły do dużego tunelu wiodącego w dół do 
Tego Miejsca, stwór prawie dotykał ich pięt. Rozwarł swą przypominającą jaskinię szeroką, płaską 
paszczę pełną krótkich, ostrych zębów.
–  Nie prowadzić go do domu!  –  wydyszał Blip, dostrzegając przed sobą znajomy zakręt.  –  Biec 
inna i droga!
Było już jednak za późno. Spanikowany Tote skręcił i reszta pobiegła za nim.
Blip ruszyłby za nimi, gdyby nie to, że pomysł skręcenia w lewo na dobre zagościł w jego głowie. 
Zanim zdążył zmienić decyzję, już biegł samotnie w górę głównego korytarza. Kiedy idea zmiany 
zdania i skrętu w prawo przeobraziła się w czyn, obrócił się w prawo i odbił od kamiennej ściany. 
Zatoczył się do tyłu i upadł, tracąc powietrze z płuc.
– A niech to – mruknął, usiłując pozbierać się z podłogi.
Wtedy zorientował się, że został sam. Wielka i szybka, jak na swoją masę, salamandra pobiegła 
inną drogą, podążając za Cloutem i pozostałymi. Zakłopotany Blip usiadł i zaczął zastanawiać się, 
co dalej robić.
Pójście dalej w górę tunelu nie byłoby zbyt mądrym posunięciem, lecz pomysł udania się w dół, 
gdzie pobiegła bestia, w ogóle nie przypadł mu do gustu. Jeśli stwór złapał pozostałych, zanim 
dotarli do Tego Miejsca, to na pewno ich pożarł. Gdyby teraz tam poszedł i on zostałby zjedzony. Z 
drugiej   jednak   strony,   jeśli   grupie   łowieckiej   udało   się   wystarczająco   długo   uciekać   przed 
salamandrą, to oznaczało, że zaprowadzili ją prosto do Tego Miejsca, a w takiej sytuacji To Miejsce 
nie byłoby dobrym miejscem.
Pozostała mu jedynie ostatnia opcja. Lady Bruze wysłała ich na polowanie na szczury do kotłów. 
Może teraz, gdy salamandra znikła ze szczurzego miejsca, gryzonie powróciły tam, gdzie można je 

background image

było łowić.
Zadowolony z tego prostego rozumowania Blip skierował się z powrotem ku komorom, gdzie 
rozpoczęła się ucieczka. Był przekonany, że jedynym rozsądnym zajęciem w tej chwili jest łapanie 
szczurów.

Kiedy tron zaatakował Najwyższego Bulpa, Lidda ponownie tkwiła na rzeźbionej ścianie.
Od czasu wydarzeń związanych z wielką włócznią i mechanizmem unikała wspinaczek na rzeźby 
nagle przyszło jej na myśl, że żelazna tablica na zawiasach, która nadal tam wisiała, mogłaby się do 
czegoś przydać, gdyby tylko udało jej się wyciągnąć ją z mocowań.
To oraz fakt, że Lady Bruze zabroniła jej kategorycznie wspinać się na ścianę, było wystarczającym 
powodem,   aby   się   tam   wdrapać.   Czasami   Lidda   uważała,   że   sam   zakaz   Lady   Bruze   już   by 
wystarczył.   Podążywszy   tą   samą   drogą   co   poprzednio,   zaczęła   się   wspinać   i   już   po   chwili 
przyciskała się do winorośli obok ciemnej, otwartej dziury, z której wyskoczyła śmiercionośna 
włócznia, obecnie służąca Najwyższemu Bulpowi za maszt flagowy.
Z   ciekawością   zajrzała   do   środka,   lecz   zobaczyła   tylko   ciemność.   Kiedy   jednak   jej   wzrok 
przyzwyczaił   się   do   mroku,   dostrzegła   wewnątrz   nieco   więcej   szczegółów.   Dziura   była   długa, 
znacznie dłuższa niż włócznia, która z niej wystrzeliła, a w głębi spoczywała metalowa spirala – 
sprężyna, która napędzała pocisk. Spirala znajdowała się zbyt głęboko, by ją dosięgnąć, a sama 
dziura okazała się zbyt wąska, by się przez nią przecisnąć, Lidda skupiła więc swoją uwagę na 
odwróconej, żelaznej tarczy, zwisającej poniżej na zawiasie.
Zawias   stanowił   dość   prostą   konstrukcję  –  kilka   przeplatających   się   pierścieni   z   metalowym 
gwoździem wewnątrz. Chwyciła za gwóźdź i zaczęła pracować nad nim na wszelkie sposoby i 
pociągać go, kiedy się obracał. Wysunął się odrobinę, potem nieco więcej, a ona nie przestawała 
ciągnąć. Gwóźdź wychodził niechętnie z pierścieni centymetr po centymetrze. Z dołu dobiegł ją 
czyjś głos.
– Lidda? Co ty tam?
Spojrzała w dół. Gandy, Wielki Myśliciel, stał dokładnie pod nią i zadzierał w górę głowę.
– Po to – oznajmiła. – Lepiej się odsunie, zanim to zleci.
Wielki Myśliciel odszedł w tył kilka kroków, po czym z dołu dotarł do niej inny głos, wysoki i 
skrzekliwy.
– Ta Lidda znowu tam? Lidda! Złazi na dół natychmiast!
–  Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze  –  odkrzyknęła Lidda, nie racząc nawet spojrzeć na żonę 
Głównego Łupacza. – Ja tu być, jak tylko chcieć!
Gwóźdź przesunął się o kolejny centymetr, potem jeszcze jeden, po czym ciężka, żelazna tarcza 
zazgrzytała o kamień.
– Lepiej stąd uciekać! – krzyknęła Lidda, a następnie mocno pociągnęła za gwóźdź. Został jej w 
dłoni, a zawias rozdzielił się i czternaście kilo zardzewiałego żelaza poleciało w dół.
Kiedy uderzyło o podłogę, rozległ się ogłuszający huk, któremu zawtórowały odgłosy Lady Bruze 
potykającej   się   o   Wielkiego   Myśliciela,   skowyt   Najwyższego   Bulpa,   który   nagle   stanął 
wyprostowany na swym tronie, a następnie wystrzelił z niego na kamienną podłogę, oraz wrzawa 

background image

zdumionych krasnoludów żlebowych, szukających schronienia.
Zdziwiona całym tym zamieszaniem Lidda obróciła się, żeby popatrzeć na wielką komnatę Tego 
Miejsca.
– Co tam? – zawołała.
– Coś łupnąć! – odparło jej kilka głosów.
– Najwyższy Bulp też łupnąć! – dodało kilka innych, jednak zagłuszył ich ryk wściekłości Glitcha 
Najprzedniejszego, który podnosił się na nogi.
– Coś mnie ukłuć! – wykrzyknął. Masując pośladki i marszcząc wściekle czoło, stanął na palcach, 
usiłując spojrzeć na szczyt swego tronu.
Z miejsca, w którym się znajdowała, wysoko na ścianie, Lidda widziała wszystko doskonale. Tron 
Najwyższego Bulpa już nie świecił. Zamiast tego skręcał się gwałtownie, z długich rozcięć na jego 
powierzchni tryskała zielona ciecz, a na górze pojawiło się coś, co przypominało sztylety.
Lidda wstrzymała oddech i niemalże straciła równowagę na ścianie. W następnej chwili z miejsca 
znajdującego się poza salą dobiegły inne dźwięki – krzyki, piski i tupot biegnących stóp u wylotu 
wielkiego tunelu po drugiej stronie.
– Uciekać! – krzyczał ktoś z głębi korytarza. – Wszyscy uciekać jak diabli! Wielka salamandra!
Krasnoludy żlebowe, których nigdy nie trzeba dwukrotnie zachęcać do ucieczki, rozpierzchły się 
we wszystkich kierunkach. Niektóre powskakiwały do kryjówek, inne biegały wkoło i wpadały na 
siebie. Kilka krasnoludów wyprysnęło z dużego tunelu z Tote’em na czele, który wpadł na otwartą 
przestrzeń w takiej chwili, że zderzył się z kilkoma innymi, biegnącymi w drugą stronę.
Wszyscy się poprzewracali, a ci, którzy pędzili za i Tote’em, deptali po leżących, tworząc ruszający 
się stos, a na jego samej górze znajdował się Clout. Ten ostatni zaczął się podnosić do dalszej 
ucieczki, lecz wtedy zdał sobie sprawę, że w zamieszaniu stracił swój kij do polowania na szczury. 
Zapominając szybko o zamiarze ratowania skóry, począł metodycznie odrzucać współplemieńców 
na wszystkie strony w poszukiwaniu swego narzędzia do łupania.
Nagle tuż za jego plecami u wylotu dużego tunelu pojawiła się monstrualna salamandra. To Miejsce 
wypełniło się krzykami paniki, a Lidda, która wisiała na murze tuż obok machiny, przyglądała się 
temu wszystkiemu. Instynktownie wskoczyła do dziury, żeby się ukryć.
– Uciekać jak diabli! – wrzasnął Najwyższy Bulp i pognał w nieokreślonym kierunku.
– Clout! – krzyknęła Lady Bruze. – Skończy te wygłupy! Łupnąć salamandra!
– Niech ktoś coś zrobić! – Gandy darł się wniebogłosy.
Clout rozgarnął wreszcie stertę ciał, odzyskał swoje narzędzie do rozłupywania i usłyszał polecenie 
żony.
– Tak, kochana! – zawołał, odwrócił się i uniósł oburącz długi na sześćdziesiąt centymetrów kij.
Paszcza salamandry rozwarła się szeroko, a wisząca na przeciwległej ścianie Lidda stwierdziła, że 
Wielki Myśliciel miał rację. Ktoś naprawdę powinien coś zrobić. Nadal trzymając w dłoni gwóźdź 
od zawiasu, wychyliła się z otworu najdalej, jak potrafiła, wyciągnęła ręce w stronę znajdującej się 
poniżej mosiężnej tarczy  –  kolejnej z tablic w kręgu. Ledwie mogła sięgnąć jej górnej części, 
wsunęła jednak pod zatrzask gwóźdź i przekręciła go.
Tablica otworzyła się z hukiem i coś ciemnego, długiego i śmiercionośnego ze świstem wystrzeliło 

background image

z nowo odkrytej dziury.
W   ułamku   sekundy   pocisk   przeciął   salę   Tego   Miejsca.   Mignął   obok   Clouta,   mijając   go   o 
centymetry, trafił prosto w rozwartą paszczę salamandry, odbił się od dolnej szczęki stwora i przebił 
górną  część płaskiego, ohydnego łba.  Zdeterminowany Clout zaatakował  swym  narzędziem do 
rozłupywania, lecz chybił, kiedy salamandrę odrzuciło w tył.
W sali rozległ się wściekły syk, kiedy gad zadrżał i znieruchomiał.
Syk jednak nie ustał. Wybałuszone, przerażone oczy, wpatrujące się w martwego stwora powoli 
odwróciły   się,   poszukując   źródła   dźwięku   i   otworzyły   się   jeszcze   szerzej,   kiedy   w   końcu   je 
odnalazły.
Tron Najwyższego Bulpa nie był już tronem. Stał oklapnięty, postrzępiony i częściowo zapadnięty 
pośród kałuż i strużek zielonej cieczy. W dodatku coś z niego wychodziło, sycząc ze złością, która 
zmieniła ten dźwięk w przenikliwy skowyt.
Zaledwie kilku spośród nich kiedykolwiek widziało smoka. Niektórzy pamiętali zielonego potwora, 
który przyprowadził Glitcha Najprzedniejszego i pozostałą część plemienia w To Miejsce. Świeżo 
wykluty   gad  nie   dorównywał   wprawdzie   wielkością   tamtemu,   z   całą   pewnością   był   jednak 
przedstawicielem tego gatunku. Po upływie kilku sekund To Miejsce opustoszało i nie pozostał w 
nim żaden krasnolud żlebowy oprócz grubego Tote’a. To on znalazł się na samym spodzie sterty 
złożonej   z   krasnoludów   i   teraz   gramolił   się   na   nogi,   rozglądając   się   dookoła,   całkowicie 
oszołomiony. 
Wstał, zerknął na martwą salamandrę leżącą u wylotu dużego tunelu, otrzepał się, odwrócił i... 
zamarł. Tuż nad nim, w zielonej, łuskowatej i ozdobionej grzebieniami paszczy, która znajdowała 
się na wysokości dwukrotnie przekraczającej jego wzrost, otworzyły się okrutne, inteligentne ślepia 
i popatrzyły prosto na niego.
Szponiasta łapa sięgnęła w jego stronę, po czym gwałtownie cofnęła się, jakby ktoś  ukarał ją 
pacnięciem. Grzebieniasta głowa pochyliła się ku niemu, ukazując ociekające śliną kły, po czym 
zatrzymała się kilka centymetrów przed jego twarzą. Syk, który wydobywał się ze smoczej paszczy, 
niemal zatrzymał w miejscu walące serce Tote’a, a cuchnący chlorem oddech potargał mu brodę.

Sny okazały się prawdziwe i teraz zmieniły się w rzeczywistość. Sfrustrowana Verden Leafglow 
odwróciła się od żałosnej istoty, niezdolna ją skrzywdzić, mimo że tego pragnęła. Wyglądało to tak, 
jakby między nią a małym krasnoludem stała niemożliwa do przebicia ściana, która przeszkodziła 
jej w chwili, kiedy próbowała przez nią sięgać.
Wylizując się i oczyszczając, powoli rozejrzała się dookoła. Zaczynało do niej docierać, że już się 
wykluła.   Wiedziała   już,   kim   była.   Zdawała   sobie   sprawę,   gdzie   przebywała,   i   znała   ponurą 
rzeczywistość, w której przyszło jej żyć. Nie było odwrotu od woli mściwego boga. Obiecano jej 
taki los i teraz stał się on prawdą.
Stojący przed nią Aghar nie poruszył się, nawet nie mrugnął od chwili, kiedy po raz pierwszy ją 
ujrzał. Wyglądał, jakby zamarzł, stojąc z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, i wydawało 
się, że w ogóle nie oddycha. W pobliżu znajdowali się także inni, wpatrujący się w nią ze szczelin i 
dziur, a ich strach był niemal namacalny w nieruchomym powietrzu ogromnej sali. Czy sądzili, że 

background image

ona ich nie widzi? Czy myśleli, że nie zdoła dokładnie wyczuć, gdzie się pochowali? W sali były 
ich całe tuziny, a nieopodal biegały i szukały schronienia kolejne.
Nie mogła absolutnie nic im zrobić. Królowa Ciemności uczyniła ją bezbronną wobec nich. Pośród 
kamiennych   ścian   odbił   się   echem   przejmujący   ryk   gniewu   i   udręki,   który   spowodował,   że 
wszystko dookoła zagrzechotało i zadrżało, a z sufitu posypał się stary pył.
Bezbronna!
Lecz tylko wobec nich. Dostrzegła leżącą u wylotu tunelu ogromną, martwą salamandrę i jej ogon 
zadrżał. Z gniewnym sykiem rzuciła się na wielkie truchło i zaczęła rozrywać je na strzępy.

background image

Rozdział 5

SMOCZE WIĘZI

Świeżo wykluty i wygłodniały smok rozszarpywał cielsko salamandry. Jego szaleństwo wraz z 
odrażającymi odgłosami tej uczty wypełniło wielką salę.
Zimne mięso jaskiniowej bestii napawało ją obrzydzeniem, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowało 
się   tak  wiele   ciepłych  kąsków,  jednak  za  każdym  razem,  kiedy  tylko   pomyślała   o  schwytaniu 
garstki krasnoludów żlebowych i przeżuciu ich tak, jak człowiek gryzie pieczone kasztany, okowy 
w jej świadomości wysyłały jej impulsy bólu. Niemalże słyszała śmiech bogini. Zmusiła się, by nie 
myśleć o Agharach. Co ma być, to będzie, przynajmniej na razie. Potrzebowała pożywienia i snu, a 
nad tym, jakie kroki poczynić w dalszej kolejności, może zastanowić się wtedy, kiedy zaspokoi 
najważniejsze wymagania.
Przerwała i uniosła ociekającą paszczę. Przeszkodził jej jakiś dźwięk. Gdzieś za jej plecami metal 
zgrzytał o metal. Odwróciła się i w ostatniej chwili uniknęła wystrzelonego szpikulca, który był 
dłuższy   od   niej.   Wielka   włócznia   grzmotnęła   o   pokiereszowane   cielsko   salamandry,   a  Verden 
rozejrzała się po sali w poszukiwaniu miejsca, skąd wystrzeliła. Wysoko na przeciwległej ścianie do 
kamiennych rzeźb otaczających sprężynujące, umocowane na zawiasach drzwiczki z matowego 
srebra przylgnęła drobna krasnoludka żlebowa o popielatej twarzy.
Poirytowana Verden wycelowała w nią szponiasty palec.
– Przestań! Nigdy więcej tego nie rób! – syknęła.
Na   dłuższą   chwilę   w   wielkiej   sali   zapadła   całkowita,   martwa   cisza.   Tuziny   przyciszonych, 
szepczących głosów zaczęły mamrotać:
– To mówić!
– Słyszał? To powiedzieć do Liddy, żeby przestać.
– Co to być, co tak wygląda i gada?
– To smok, Dink! Ciii!
– Smok? Prawdziwy smok? Jak smok od Najwyższy Bulp?
– Nie! Tamten być wielki smok. To tylko mały smok.
– Jak dla mnie, całkiem duży!
– Czy ktoś zamierzać przepędzić smoka? To wcale nieśmieszne.
Głosy drażniły Verden Leafglow i powodowały szum w uszach.
– Zamknijcie się wszyscy! – rozkazała. – Cicho!
W ciszy, która nastąpiła, pożarła jeszcze trochę mięsa salamandry, po czym zwinęła się tuż obok 
wciąż znieruchomiałego Tote’a i zasnęła.
Jednak   nawet   we   śnie   była   przez   cały   czas   świadoma   ich   obecności  –  krasnoludy   żlebowe 
znajdowały   się   wszędzie,   wyłaziły   z   kryjówek,   czołgały   się,   by   się   na   nią   pogapić   szeroko 
otwartymi   oczami,   szeptały,  wskazywały palcami  i  dyskutowały  pomiędzy  sobą.   Kilku  z  nich, 
odważniej szych lub głupszych od pozostałych, przyczłapało na taką odległość, że mogli chwycić 
unieruchomionego Aghara i czmychnąć wraz z nim.
–  Gdzie pójść Najwyższy Bulp?  –  spytał jeden z nich świszczącym głosem starca, który Verden 

background image

pamiętała z przeszłości, z poprzedniego życia. – Ktoś lepiej zawołać Najwyższy Bulp. On cały czas 
chełpić się ujarzmiony smok. Powiedzieć mu, że czas albo działać, albo zamknąć się, bo mamy tu 
smok.
Verden poruszyła ogonem, nieznacznie uniosła jedną powiekę i wtedy sobie przypomniała.
Najwyższy Bulp! Ten Najwyższy Bulp z całą pewnością nie mógł być tym samym nieznośnym, 
aroganckim, małym głupkiem, który skazał ją na ten los... ale czy to możliwe?
Otoczyły ją sny, w których niemalże słyszała złowrogi, kpiący śmiech mściwej bogini. I nawet w 
tych   snach   wiedziała   już,   że   to   możliwe.   Bezgłośny   pisk   oburzenia,   który   rozległ   się   w   jej 
świadomości, bardzo przypominał rezonans wezwania, jakiego inna Verden Leafglow w innym 
życiu używała do komunikacji z pewnymi określonymi sługami Królowej Ciemności.
Gdzieś z dala od Xak Tsaroth, za zniszczonymi  krainami graniczącymi z Nowym Morzem, za 
leżącymi na południowym wschodzie górami, w spokojnym, mrocznym miejscu poruszyło się coś 
wielkiego. Zaniepokojony cichymi  odgłosami Flame Searclaw  otworzył zaspane ślepia i uniósł 
wielki,   najeżony  kolcami   łeb.   Rozejrzał   się   na   wszystkie   strony,   nasłuchując.   Zielona   wężyca, 
pomyślał. Jakim cudem ty żyjesz? Wyczułem twoją śmierć. Czy to możliwe, żebym się pomylił? 
Czy to możliwe, że przyjemność własnoręcznego zabicia ciebie ciągle jeszcze przede mną?
Odnalezienie Najwyższego Bulpa zabrało im trochę czasu. Pomimo swego stanowczego lenistwa i 
oczywistej  niezdarności  Glitch  Najprzedniejszy potrafił się  poruszać, kiedy miał  dobry powód. 
Przemierzył niemal kilometr podziemnych przejść, zanim znalazł sobie odpowiednie miejsce na 
kryjówkę na dnie czegoś, co niegdyś mogło być zbiornikiem na ścieki. W końcu jednak go znaleźli, 
lecz jeszcze więcej czasu stracili na wyciągnięcie przywódcy z dziury, aby ten ponownie mógł 
przejąć władzę.
Kiedy wyjaśniono Najwyższemu Bulpowi, że salai mandra nie stanowi już zagrożenia, ponieważ 
zjadł ją jego tron, Glitch zaczął pękać z dumy i ruszył z powrotem do Tego Miejsca. Ale kiedy 
dodali, że jego tron nie jest już tronem, lecz zmienił się w czterometrowego, zielonego smoka, 
zmuszeni byli ponownie go gonić i powtórzyć proces wydobywania z kryjówki.
W końcu jednak przyprowadzili Najwyższego Bulpa z powrotem do Tego Miejsca, gdzie przy 
wejściu powitał go Gandy.
– Mieć tu smoka. – Wielki Myśliciel wskazał palcem na drugi koniec sali, gdzie wciąż spał smok. – 
Co Najwyższy Bulp myśleć, my powinny zrobić?
Glitch gapił się na szmaragdową istotę po drugiej stronie, gotów natychmiast się odwrócić i uciec. 
Nic nie wskazywało jednak na to, by smok w tej chwili stanowił jakiekolwiek zagrożenie, więc 
rozejrzał się uważnie po Tym Miejscu.
Krasnoludy żlebowe zgromadziły się tu i tam, ściśnięte w małe gromadki w stosownej odległości 
od smoka, a większość z nich patrzyła na swego przywódcę, oczekując, że weźmie sprawy w swoje 
ręce.
Kilku jednak kręciło się tu i ówdzie, zajmując się rozmaitymi rzeczami, a jedna z grup zajęta była 
wyginaniem i prostowaniem Tote’a. Naciągali mu ręce i nogi, wykręcali tułów, kręcili na wszystkie 
strony głową i wsadzali palce w oczy, żeby zamrugał.
Glitch przekrzywił głowę i zerknął w tamtą stronę.

background image

– Co się dziać z Tote?
– Z nim? – spytał Gandy. – Dostać skurcza. Wszędzie. Od głowy do stóp. Niezły skurcz, co?
Glitch podszedł nieco bliżej, żeby lepiej przyjrzeć się wykręcaniu Tote’a, a Gandy wraz z innymi 
poczłapał za nim.
– No to co teraz robić, Najwyższy Bulp? – ponownie zapytał Wielki Myśliciel.
– Robić? Z czym?
– Ze smokiem! A niby z czym?
Glitch odwrócił się, spojrzał ponownie na gada i niemal skurczył się pod wpływem nagłego strachu. 
Na chwilę zapomniał o smoku.
– Smok! – wykrzyknął, niemalże dławiąc się. – Uciekać jak diabli!
Kiedy jednak odwrócił się i zaczął biec, ujrzał przed sobą tuziny swych poddanych. Powywracał ich 
i upadł wraz z nimi na ziemię.
Lidda zeszła ze ściany i przechadzała się w pobliżu. Potrząsnęła głową.
–  Najwyższy Bulp nie bardzo przydatny – mruknęła, przebijając się przez stłoczone na podłodze 
krasnoludy żlebowe, by pomóc swemu panu podnieść się na nogi. Kiedy wstał, stanęła tuż przed 
nim i dźgnęła go w pierś sztywnym palcem.
– My tu mieć problem, Najwyższy Bulp – wyjaśniła. – I co ty zamierzać z tym robić?
Dwadzieścia metrów od nich zielony smok uniósł łeb i rozejrzał się dookoła, sycząc z irytacją.
– Czy wy, małe głupki, nie możecie się na chwilę uciszyć? Przecież dopiero się wyklułam! Muszę 
się i przespać!
Glitch ponownie wziąłby nogi za pas, gdyby Lidda nie przytrzymała go mocno za ucho i nie 
pociągnęła z powrotem.
– Smok obudzony – oznajmiła niecierpliwie. – Najwyższy Bulp gadać ze smok. Kazać mu odejść!
– Lidda da spokój! – zawodził Glitch. – Dlaczego ty rozkazywać Najwyższy Bulp?
Prowadzony przez Liddę za ucho, poszturchiwany przez kij do zmywaka Gandy’ego i eskortowany 
przez   tuziny   swych   podwładnych   Glitch   Najprzedniejszy,   Najwyższy   Bulp   Tego   Miejsca   oraz 
Poskromiciel  Smoków  niechętnie zbliżył  się do rozsierdzonego potwora. Nie  był  tak duży jak 
smok, którego spotkał wcześniej, stanowił jedną trzecią wielkości tamtego, miał jednak identyczną 
barwę i mimo wszystko był większy od samego Glitcha. wcale nie wyglądał przyjaźnie.
Świta zatrzymała się sześć metrów przed smokiem, ponieważ Glitchowi nogi wrosły w ziemię i nie 
chciały ruszyć się ani o centymetr. Smok wciąż wpatrywał się w niego z pogardą.
– Kazać smokowi odejść – naciskał Gandy.
Tytułem próby Glitch machnął na smoka ręką.
– A sio! – powiedział cicho.
Smok podniósł łuskowatą brew.
– Co takiego?
Trzęsąc kolanami, Glitch podjął kolejną próbę.
– Smok sio! – zaświergotał. – Iść sobie!
Smoczyca ziewnęła tylko.
– Nie.

background image

Najwyższy Bulp przełknął głośno ślinę i spróbował ponownie, tym razem nieco bardziej stanowczo.
– Sio, smok! Spływać! Iść sobie, dobra?
– Nie – odparła ponownie smoczyca.
– Och, no dobra. – Glitch zastanawiał się przez chwilę. – Ale dlaczego nie spływać?
– Ponieważ należę do tego miejsca – odparła Verden Leafglow ze zrezygnowaniem.
– Świetnie – zapewnił ją Glitch. – W takim razie my spływać. – Odwrócił się do swoich poddanych. 
– Wszyscy pakować! Czas iść w inne miejsce!
– Nie bądź takim głupcem – syknęła smoczyca. – Jestem... – Trudno jej było to wypowiedzieć, lecz 
nie miała większego wyboru. – Jestem tu dla was. Należę do was. Nie rozumiecie tego?
– Nie – przyznał Glitch.
Verden potrząsnęła gniewnie łbem. Nie tylko przekazano ją w ręce tych nieznośnych istot, lecz 
jeszcze   została   zmuszona,   by  im   to   wyjaśnić.   I   nic   nie   mogła   na   to   poradzić.   Głęboko   w   jej 
świadomości żądała tego siła potężniejsza aniżeli jej własne moce.
–  Zostałam odrzucona  –  odparła z sykiem.  –  Jestem darem dla was, mam wam służyć tak... jak 
sobie zażyczycie. – Zamknęła ślepia, uniosła łeb i zaskowyczała. – Bogini, uwolnij mnie! Ja tego 
nie zniosę!
Nie nadeszła jednak żadna odpowiedź, a ciążąca na niej klątwa nie osłabła. Opuściła łeb i odwróciła 
wzrok.
–  Nie jestem zdolna do tego, by was skrzywdzić, żałosne istoty, nie bardziej, niż wy możecie 
skrzywdzić mnie. Należę do... o bogowie! Jakikolwiek boże! Pomóż mi!
Jedyną odpowiedzią było bolesne ukłucie jej oków – klątwy, jaką nałożyła na nią mroczna bogini. 
Drżąc, oznajmiła krasnoludom żlebowym:
–  Należę   do   was,   małe   głupki!  –  Przez   chwilę   patrzyła   w   bok,   dając   upust   złości,   po   czym 
odwróciła   swój   smoczy  łeb   z   powrotem   w   ich   stronę   i   spojrzała   na   nich   z   furią   w   wielkich, 
przymrużonych ślepiach.
– Dobrze! Powiedziałam to! A teraz zostawcie mnie w spokoju! Chcę spać i rosnąć!
Za jej plecami, z dużego tunelu wyłonił się kolejny krasnolud żlebowy. Na scenie właśnie pojawił 
się Blip. Obie ręce miał pełne ubitych szczurów, które trzymał za ogony. Z szeroko otwartymi ze 
zdumienia oczami mijał rozerwane szczątki salamandry.
– Nieźle – rzekł, patrząc na truchło. – Dobrze sobie z tym poradzić.
Przekroczył zwłoki, odwrócił się i wpadł prosto na nos zielonego smoka, który właśnie opuszczał 
głowę, by zasnąć. Zamarł na chwilę, otworzył oczy do granic możliwości, wrzasnął z całej siły, 
obrócił się wokół własnej osi i pobiegł, gubiąc wszędzie upolowane szczury.
– O bogowie! – Zdegustowana Verden Leafglow machnęła ogonem, po czym ponownie ułożyła się 
do snu.

background image

Rozdział 6

WIELKA MISA GULASZU

Verden doskonale wiedziała, że jej szybki wzrost jest częścią kary nałożonej przez boginię. Dzień 
po dniu, niemalże godzina po godzinie, jej rozmiary oraz siła zwiększały się. W ciągu kilku tygodni 
prawie potroiła swoją długość. Jej masa i siła fizyczna zwielokrotniła się setki razy i wkrótce 
poczuła   w   sobie   zdolność   wydychania   chlorowych   oparów,   jednak   w   granicach   królestwa 
krasnoludów żlebowych nie mogła z niej korzystać.
Ze   szczątkowych   wyrostków   na   jej   barkach   wyrosły   wspaniałe   skrzydła,   które   rozciągnięte   i 
naprężone niemal sięgały przeciwległych ścian wielkiej, podziemnej sali. Próbowała nimi poruszać, 
lecz skutki okazały się katastrofalne. Po pierwszym uderzeniu skrzydłami podmuch porozrzucał po 
całym Tym Miejscu wszystkie krasnoludy żlebowe, a klątwa tradycyjnie ją ukarała, przypominając 
w bolesny sposób, aby nie robiła im krzywdy.
Wszystko to stanowiło element jej kary. Dopóki nie osiągnie ostatecznych rozmiarów oraz mocy, 
nie   doceni   w   pełni   ogromu   upokorzenia   wynikającego   z   faktu,   że   jest   bezbronna   wobec 
„najgorszych z najgorszych”, czyli Agharów. Bogini nie pozwoliła jej nawet na najmniejszą osłodę 
związaną z przedłużającym się rozwojem, nie dała też szansy na taki upływ czasu, który pozwoliłby 
na całkowite zniknięcie krótkowiecznych istot.
Zdawało   się,   że   w   mgnieniu   oka  Verden   Leafglow   stała   się   w   pełni   dojrzałym   i   rozwiniętym 
zielonym smokiem. Tkwiły w niej niewyobrażalne moce, które jedynie jątrzyły się w ciągłej udręce 
bezsilności.
Raz już umarła, przed ponownym narodzeniem. Teraz, skazana na służbę u najbardziej niegodziwej 
rasy, z radością skonałaby po raz kolejny, aby tylko uciec przed tym straszliwym upokorzeniem. 
Przez całe tygodnie gotowa była umrzeć. Lecz śmierć, podobnie jak wolność, nie była jej dana.
Podczas swego dorastania bywała wygłodniała. Wielotygodniowe zapasy żywności krasnoludów 
żlebowych nie wystarczały na jej jeden posiłek, zmuszona więc była samodzielnie polować na 
obszarze Xak Tsaroth. Do czasu, aż zmalało tempo jej wzrostu, w pradawnym mieście nie pozostała 
już ani jedna wielka salamandra, ryba, kałamarnica czy gigantyczny węgorz w zalanych  wodą 
poziomach. Nawet populacja pozbawionych sierści ślepych kretów, żyjących na skraju miasta  – 
paskudnych stworzeń wielkości bydła – została zmniejszona do zera.
W końcu jednak ciągły dręczący ją głód nieco osłabł. Jej tryb życia zharmonizował się z monotonią 
nieszczęścia,   kiedy   mamroczący   Agharowie  –  teraz   przyzwyczajeni   już   do   jej   obecności  – 
przychodzili do niej, a dzieci Agharów zrobiły sobie zjeżdżalnię z jej pokrytych łuskami boków.
Bezbronna! Świadomość ta była dla niej niekończącym się cierpieniem. Nakazano jej im służyć, 
lecz za nic w świecie żaden z nich nie potrafił wymyślić, co chcieliby, aby zrobiła. Wyglądało to 
tak, jakby stworzyła jedność z kamieniami, rumowiskiem i odpadkami Tego Miejsca, lecz jej akurat 
nie chcieli zostawić w spokoju.
Najwyższy   Bulp,   przekonany   w   końcu,   że   smok   nie   stanowi   zagrożenia,   stwierdził,   że   jej 
bezradność   jest   jego   zasługą.   Kiedy   tylko   nie   jadł   lub   nie   spał,   większość   czasu   spędzał   na 
uprzykrzaniu jej życia. Przez cały czas chodził wokół niej dumnie wyprostowany i udowadniał 

background image

każdemu,   kto   tylko   zechciał   posłuchać,   jakim   jest   wspaniałym   Najwyższym   Bulpem,   skoro 
ponownie ma swojego osobistego smoka. Poza tym teraz, kiedy nie miał już swojego tronu, zwykł 
za każdym razem siadać na jej nosie.
Verden z radością rozszarpałaby małego głupka na tysiące krwawych kawałków i wysmarowała 
nim ściany Tego Miejsca... gdyby tylko mogła.
Jednak klątwa Królowej Ciemności była ostateczna. Verden nie pozostawało nic innego, jak poddać 
się tym zniewagom, nie mając nadziei na odzyskanie wolności. Chyba że...
Wspomnienie z poprzedniego życia przemknęło przez jej świadomość. Wspomnienie głosu bogini, 
która mówiła: „Jeśli pragniesz litości, to ich o nią proś”.
Ale jaki Aghar ma w sercu litość? To było beznadziejne.
Przez   kilka   dni   leżała   bezwładnie   i   nieruchomo,   cierpiąc   w   milczeniu,   i   wiele   krasnoludów 
żlebowych po prostu o niej zapomniało. Jednak nie wszyscy. Glitch Najprzedniejszy stanowił ciągłe 
utrapienie, stary Gandy wciąż kręcił się dookoła i był bardzo wścibski, a kobieta zwana Lady Bruze 
przychodziła co jakiś czas i arogancko nalegała, by smok przyniósł trochę szczurów do kotłów.
Verden zauważyła, że istniało prawdziwe tarcie między Lady Bruze a młodszą kobietą o imieniu 
Lidda. Tę ostatnią poznawała, odkąd krasnoludka próbowała wystrzelić w nią pocisk.
Nie mając nic lepszego do roboty, Verden obserwowała Agharów.
Okazali się takimi tępakami, za jakich zawsze ich uważała. Nie byli jednak tak do końca głupi. 
Można powiedzieć, że raczej niezwykle prości. Zaczęła też dostrzegać pewne dzielące ich różnice. 
Niektórzy z nich, jak Lidda czy stary Gandy, ujawniali okazjonalne przebłyski inteligencji, nie 
zawsze, lecz od czasu do czasu, jak gdyby ich umysły trzymały pewne rezerwy, które niekiedy 
dochodziły do głosu bez wyraźnego powodu.
Kilka   dni   wcześniej  Verden   zauważyła   Liddę,   która   ciągnęła   w   jej   kierunku   przez   brukowaną 
podłogę dużą, płytką misę z ciężkiego żelaza. Wymagało to bardzo wiele wysiłku, lecz mała kobieta 
w końcu przytaszczyła naczynie w pobliże smoka. Leżąc wgłębieniem do dołu, miało ono kształt 
wielkiej, płaskiej miednicy.
– Mieć, smok – rzekła Lidda, z trudem łapiąc oddech. – To dla ciebie.
– Dla mnie? – Verden zamrugała ślepiami. – A po co mi to?
– To gdyby smok chcieć trochę gulasz.
Było to oczywiście śmieszne, jednocześnie jednak okazało się przejawem szczątkowej inteligencji.
Istniały także pewne różnice w osobowościach. Lady Bruze na przykład sprawiała wrażenie, jakby 
dawało   jej   radość   rozkazywanie   innym   oraz   uprzykrzanie   życia   tym,   którzy   na   jej   słowa   nie 
reagowali.   Najwyższy   Bulp   dla   odmiany   zdawał   się   nie   czerpać   żadnej   przyjemności   z 
egzekwowania poleceń. Najbardziej zadowolony był wtedy, gdy znajdował się w centrum uwagi, 
poza tym jednak nie obchodziło go zbytnio, czy jakiekolwiek wydane przez niego rozkazy zostały 
wypełnione.
Wielki   Myśliciel   bardziej   niż   ktokolwiek   inny  martwił   się   losem   całego   plemienia,   choć   jego 
niepokój zwykle przejawiał się subtelnymi (jak na krasnoluda żlebowego) manipulacjami, które 
przynosiły tyle samo kłopotów, co pożytku.
Zaczęły pojawiać się pewne schematy. Nawet pośród tych najniższych z najniższych istniało dobro, 

background image

a także pewien rodzaj zła. Jednak dobro sporadycznie było bardzo dobre, a zło okazywało się 
niczym   więcej,   jak   pojawiającym   się   od   czasu   do   czasu   pierwiastkiem   okrucieństwa   oraz 
zamiłowaniem   do   wprowadzania   pewnego   chaosu,   z   którego   jeden   czy   drugi   mógł   czerpać 
korzyści. Istniało jednak zarówno dobro, jak i zło, choć większość krasnoludów żlebowych miała w 
sobie bardzo mało i jednego, i drugiego oraz jeszcze mniej interesowała się dzielącą te dwa pojęcia 
różnicą.
Ogólnie rzecz biorąc, każdy osobnik zdawał się indywidualnością.
Nie mając nic innego do roboty ani nadziei na jakiekolwiek obcowanie na nieco wyższym poziomie 
intelektualnym, Verden czekała na swój czas, badając zachowanie krasnoludów żlebowych. I choć 
ona – potężna smoczyca, przedstawicielka najdoskonalszej rasy na tym świecie – nigdy by się do 
tego nie przyznała, stwierdziła, że myśli w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie rozumowała.
Skoro została na nich skazana, nie byłoby zbyt trudno przejąć nad nimi władzę, choć klątwa bogini 
zadawała jej ból, kiedy tylko o czymś  takim pomyślała. Z drugiej  jednak strony,  łatwo mogła 
pokierować ich życiem w dobrym kierunku, co jednocześnie także i jej by się przysłużyło.
Najbardziej jednak pragnęła tego, by się po prostu od nich uwolnić.
Najwyższy Bulp znów stawał się nie do zniesienia. Do pewnego czasu znajdował się w centrum 
uwagi i rozkoszował się każdą w taki sposób spędzoną minutą. Nadszedł jednak taki czas, że widok 
przepełnionego dumą Lorda Protektora siedzącego na nosie wielkiej, zielonej smoczycy stał się dla 
jego podwładnych na tyle pospolity, iż przenosili swe zainteresowanie na inne rzeczy.
Zdawszy sobie sprawę, że nowość zdążyła już spowszednieć, Glitch Najprzedniejszy dąsał się przez 
chwilę, po czym rozważył całą tę sytuację. I jak zwykle podczas swych rozmyślań zasnął.
Od   dłuższego   już   czasu   leżał   pomiędzy   ślepiami   a   nozdrzami   Verden   Leafglow,   pochrapując 
głośno, kiedy w pobliżu pojawił się Gandy, wsparty na swym kiju do zmywaka. Wielki Myśliciel 
popatrzył na Najwyższego Bulpa i smoczycę, po czym spojrzał na nich jeszcze raz. Glitch, jak 
zwykle  zwinięty  w  kulkę,  wyglądał  jak  grubaśne dziecko,  a  spomiędzy  jego rozchylonych   ust 
wydobywały się wywołujące echo chrapnięcia, jednak coś związanego ze smokiem przyciągnęło 
uwagę Wielkiego Myśliciela... Gandy podszedł bliżej i zajrzał w wielkie, zawzięte oko, marszcząc z 
zakłopotaniem czoło, gdyż zdawało mu się, że dostrzegł w nim łzy.
– Smok mieć problem? – spytał z zainteresowaniem.
–  Można tak powiedzieć  –  przyznała Verden Leafglow. Kiedy przemówiła, leżący na jej pysku 
Najwyższy Bulp wesoło zakołysał się we śnie.
– Jaki rodzaj problem?
– Taki! – Zmrużyła oczy, wskazując Glitcha. 
– Ten mały niezdara doprowadza mnie do obłędu!
– Taa – rzekł Gandy i skinął współczująco głową.
– Najwyższy Bulp łatwo tak robić. Jak smok go znosić?
– Nic nie mogę zrobić – odparła. – Pamiętasz? Już wam mówiłam. Wiąże mnie klątwa.
– Ach, tak – przypomniał sobie Gandy. – Zgadza się. Smok głuptas.
– Żaden głuptas! – westchnęła. – Spoczywa na mnie klątwa.
– Teraz spoczywać na smoku jeszcze Najwyższy Bulp – zauważył Gandy. – Jak zwykle utrapienie. 

background image

Ale ja mieć pomysł naprawy tego.
Jedna powieka Verden rozchyliła się nieco.
– Czyżby?
–  Jasne.  –  Gandy pokiwał głową. Podszedł do krawędzi żelaznej misy, żeby lepiej przyjrzeć się 
Glitchowi.  –  Najwyższy  Bulp   mieć   za   dużo   czasu   na   głupoty.   Potrzebować   żona,   trzymać   go 
twardo.
–  Och  –  westchnęła rozczarowana Verden. Przez chwilę łudziła się nadzieją, że stary krasnolud 
żlebowy mógł mieć pomysł, który w jakiś sposób by jej pomógł.
Niespodziewanie jednak Wielki Myśliciel wyprostował się i zastygł. Z misy, przy której stał, unosił 
się w powietrze różowy blask, który otoczył go niezwykłą, czerwoną poświatą. Świecił, jakby 
wewnątrz niego paliła się lampka, a jego postawa, jego cała sylwetka zdawała się z lekka zmieniać.
Skąpany w delikatnej, czerwonej poświacie, emanował mocą, jaką nigdy nie dysponował żaden 
krasnolud żlebowy ani jakiej sobie nawet nie wyobrażał. Podniósł głowę i obdarzył  smoczycę 
spojrzeniem,   którego   nigdy   nie   widziała   na   twarzy   Aghara  –  był   to   jasny,   bystry   i   niemal 
współczujący wzrok, za którym kryła się prawdziwa inteligencja. Wówczas niespodziewanie jego 
oczy zamknęły się, jakby zasnął, a dziwny, czerwonawy blask pulsował i tańczył wokół niego.
Jego oczy nadal były zamknięte, kiedy wydobył się z niego głos, jakiego nigdy nie słyszano u 
żadnego krasnoluda żlebowego.
–  Byłoby  dobrze,   gdybyś   zastanowiła   się   nad   tym   pomysłem,  Verden   Leafglow  –  powiedział. 
Wpatrywała się ze zdumieniem w małą istotę.
– Co powiedziałeś?
– Dobrze słyszałaś – rzekł on lub coś, co się w nim znajdowało. – Chcesz uciec przed swoim losem, 
nieprawdaż?
– Oczywiście, że chcę. Ale w jaki sposób?
– Nic nigdy nie jest tak do końca beznadziejne, Verden Leafglow, tak długo, dopóki żyjemy, nawet 
jeśli jest to powtórne życie. Boska klątwa jest bezwarunkowa, lecz nawet związanie może zostać... 
skorygowane.

background image

Rozdział 7

PROROCTWO

To było po prostu niewiarygodne. Verden poczuła niespodziewane zawroty głowy, jakby do jej 
umysłu wdarły się moce o wiele silniejsze od tych, którymi sama dysponowała. Czy to jakieś 
kolejne   okrucieństwo   ze   strony   Takhisis?   Czy   mroczna   królowa   miała   dla   niej   kolejne 
niespodzianki, jeszcze bardziej bezlitosne od tej, jaką już jej zgotowała?
Mimo to jednak nie wyczuwała tutaj zła. Obcy byt, który do niej przemówił, nie był ani dobry, ani 
zły, a ona potrafiła to wyczuć. Był za to niemal obojętny, pomijając fakt, że brakowało mu zarówno 
pełnego dobra, jak i pełnego zła. Zależało mu! Zależało mu na nich, małych istotach, z którymi była 
związana, i zależało mu także na niej.
Czysta, wyczuwalna moc pozostawiła ją w stanie oszołomienia. Jaki rodzaj mocy na tym czy innym 
świecie może pochodzić od kogoś innego niż jednego z bogów? Mroczna bogini wyparła się jej. 
Któż to w takim razie był? Jej ślepia powędrowały w górę, w stronę wzorów na przeciwległej 
ścianie  –  pradawnych symboli otaczających dziewięć metalowych tarcz  –  dziewięć, wliczając tę, 
która leżała u stóp świecącego Wielkiego Myśliciela. Dziewięć tablic wykonanych z dziewięciu 
różnych   metali,   przedstawiających   dziewięć   bóstw.   Zakłopotana   zamknęła   ślepia,   po   czym 
ponownie spojrzała na stojącą przed nią emanującą blaskiem postać.
– Skorygowana? – syknęła. – Klątwa skorygowana? Przez krasnoludów żlebowych?
– Oczywiście, że nie – odparła czerwona poświata, wyraźnie rozbawiona. – Agharowie są tak samo 
niezdolni   zmienić   boską   wolę,   jak   każdy   inny   śmiertelnik.   Lecz   ty,   tak   obeznana   w   kwestii 
podstępu i oszustwa, powinnaś wiedzieć, że nawet to, czego nie da się zmienić, można postrzegać z 
wielu różnych perspektyw.  –  Poświata uniosła rękę Wielkiego Myśliciela i wskazała rzeźbioną 
ścianę końcówką kija do zmywaka.  –  Ciśnięta włócznia z punktu widzenia jej celu jest zaledwie 
kropką,   dopóki   go   nie   sięgnie.   Lecz   obserwowana   z   boku   jest   mknącym   promieniem,   który 
przelatuje i nie ma wpływu na patrzącego.
– To nie włócznię noszę w sobie – rzekła z naciskiem Verden – lecz boską klątwę.
– Zasada jest taka sama – rzekł głos, posługując się ustami Gandy’ego. – Podobnie jak włócznia, 
klatwa może zrobić krzywdę jedynie temu, kto stoi w miejscu, w które ona uderza.
Chrapanie leżącego na pysku Verden Najwyższego Bulpa zmieniło się w parskanie, lecz władca nie 
przebudził się.
– A co to wszystko ma wspólnego z tą naroślą na moim nosie? – spytała Verden. Kiedy spoglądała 
na śpiącego Glitcha, zmuszona była zrobić lekkiego zeza.
–  Mrok   poniósł   na   Krynnie   porażkę.  –  Świecący  krasnolud   żlebowy  stał   niczym   w   transie,   a 
wydobywający się z jego ust głos dochodził jakby z oddali. – Lecz chaos zostawił za sobą chaos. 
Wiele   spraw   pozostało   niewyjaśnionych   i   wiele   ciężarów   należy   jeszcze   podnieść,   zanim 
równowaga zostanie przywrócona. Zarówno mniejszych, jak i większych ciężarów.
Nastąpiła   chwila   przerwy,   po   czym   głos   podjął   opowieść.  Brzmiał   teraz   jeszcze   słabiej,  jakby 
mówca odwrócił się.
–  Wśród najgorszych  z najgorszych  –  rzekł  –  powstanie bohater, pierwszy ze  swego  gatunku, 

background image

dokładnie w chwili, kiedy będzie potrzebny. – Ponownie na chwilę zapadła cisza, po czym dziwny 
głos znów się odezwał: – Masz ważną rolę do odegrania, Verden Leafglow, i odegrasz ją. Lecz to, 
jak to zrobisz, jest dla ciebie niezwykle istotne.
– Co masz na myśli?
– Aby uniknąć trafienia włócznią, cel musi usunąć się na bok. Nikt poza celem nie może dokonać 
takiego kroku.
Niezwykły głos ucichł, czerwona poświata przygasła i znikła. Stary Gandy zawisł na swym kiju do 
zmywaka i chwiał się na krawędzi misy do gulaszu, jakby za moment miał do niej wpaść.
– Jakiego wyboru? – spytała Verden.
Oczy Wielkiego Myśliciela otworzyły się gwałtownie. Zamrugał i uspokoił się.
– Jakiego czego?
– To, co powiedziałeś! Co to znaczy?
– Och. – Gandy wyglądał na zmieszanego. – O żonie dla Najwyższy Bulp? Mówić, że on powinien 
żenić. Żona go czymś zająć. Trzymać to z dala od wszystkich.
Wzruszył ramionami i odwrócił się, a jego stopa ześliznęła się z żelaznej obręczy. Usiadł twardo na 
brzegu misy, która podskoczyła w górę i nakryła go. Ze środka rozległo się paniczne stukanie, a 
Verden   Leafglow   potrząsnęła   łbem,   przypadkowo   zrzucając   chrapiącego   Najwyższego   Bulpa. 
Glitch odbił się od kamieni pod smoczym łbem, wydał z siebie skowyt, po czym zwinął ponownie i 
zasnął. Verden wyciągnęła szpon, by unieść misę, spod której zdołał się wyczołgać Gandy.
I  Wielki   Myśliciel   wymamrotał   coś   niezrozumiałe;   go,   otrzepał   się   i   pokuśtykał   przed   siebie. 
Verden zerknęła przelotnie na przewrócone do góry dnem naczynie, po czym utkwiła w nim wzrok. 
Jej spojrzenie ponownie powędrowało w stronę rzeźbionej ściany po drugiej stronie sali. Tablice 
zakrywające mechanizmy wykonane zostały z różnych metali, każda z nich udekorowana była w 
stylu charakterystycznym dla dawnego Ergoth, w którym na wzór można było patrzeć na i różne 
sposoby, odmienne od siebie, lecz wspólnie dające wyraz tej samej koncepcji.
Pozostałe na ścianach tarcze przedstawiały sześć spośród dziewięciu bóstw, które ludzcy mnisi z 
Tarę nazwali Triadą Opoki. Bogowie. Znajdował się tam Solinari w otoczeniu Majere i Paladine, 
dalej Sargonnas, trzy puste otwory, Lunitari i Gilean. Zwróciwszy uwagę na położenie w kręgu 
dwóch odwróconych do góry nogami tarczy, wiszących pod zakrywanymi przez nie otworami, 
uznała,   że   przedstawiają   Nuitari   oraz   Takhisis.   Zwisały   one   na   zawiasach,   puste   owale,   a 
wyrzeźbione na nich wizerunki były niewidoczne, skierowane do ściany. Oprócz nich jeden otwór 
nie miał swojej tarczy.
Ponownie spojrzała na misę do gulaszu leżącą na podłodze i rozpoznała ją. Była to brakująca 
tablica  –  owalna,   żelazna   tarcza,   z   zawiłym   symbolem   wytrawionym   w   metalu.   Symbolem 
brakującego boga.
– Reonc – wyszeptała, a żelazny owal zabrzęczał cicho, jakby imię odbiło się od niego echem.
Glitch Najprzedniejszy przebudził się gwałtownie, usiadł i szeroko ziewnął.
– Czas na śniadanko dla Najwyższy Bulp. Smok – rzekł, spoglądając na nią. – Ty mieć gulasz?
– Zamknij się! – warknęła Verden. – Słuchaj! Nasłuchiwał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
– Ja tam nic nie słyszeć – powiedział. Jednak Verden coś usłyszała. W jej świadomości, niezwykle 

background image

blisko, pojawił się kolejny głos, złośliwy zgrzyt Flame’a Searclawa.
Znalazłem   cię,   zielona   wężyco  –   zamruczał   zjadliwie   czerwony   smok.   –  I,   jak   widzę,   wciąż 
mitrężysz czas z tymi żałosnymi stworzeniami. Czy powinienem zabić cię od razu, zielona wężyco? 
A  może   zabawniej   byłoby   pozwolić   ci   popatrzeć,   jak   usmażą   twoich   małych   przyjaciół,   zanim 
umrzesz? Dla mnie nie ma to znaczenia, zielona wężyco. W końcu cię odnalazłem.

Gdzieś   na   obszarze   Xak  Tsaroth,   niedaleko   miejsca,   w   którym   się   znajdowali,   rozległ   się   ryk 
przypominający odgłos stu pracujących na pełnych obrotach krasnoludzkich kuźni lub huk z pieca 
hutniczego, który przemknął kamiennymi korytarzami.
Najwyższy  Bulp   wrzasnął,   grzmotnął   głową   o   podbródek  Verden   i   wgramolił   się   na   jej   pysk, 
kierując się ku schronieniu za jej plecami. Wrzasnął ponownie i przywarł do jej unoszących się 
grzebieni, kiedy rozciągnęła swe masywne mięśnie i stanęła, rozpościerając skrzydła.
Nagromadzona frustracja, gniew  i upokorzenie wybuchły w  dzikiej  radości,  a jej  zielone  oczy 
zwęziły się i rozbłysły. Wydała z siebie bojowy okrzyk. Była bezbronna wobec tych słabych istot, 
które ją otaczały. Jednak nic, co związane było z klątwą, nie czyniło jej bezbronnej wobec Flame’a 
Searclawa. Wielka radość przepływała przez nią niczym fale cudownego ciepła. Podniosła tarczę 
Reorksa i przycisnęła ją do piersi, jedynie mgliście zdając sobie sprawę, że wraz z nią porwała w 
górę innego krasnoluda żlebowego. Przylgnął on do jej połyskujących łusek i wspiął się zwinnie 
niczym jaszczurka drzewna na ( barki i wzdłuż szyi, w stronę uczepionego jej pyska, miotającego 
się Najwyższego Bulpa. Przyciśnięta do piersi Verden Leafglow żelazna tarcza wydawała się łączyć 
z jej łuskami. Spoczęła między masywnymi, szmaragdowymi ramionami niczym rdzawoczerwony, 
żelazny medalion na zielonym tle.
Poprosiłam o pomoc boga, pomyślała. Reorksie, witam cię z radością.
Verden Leafglow nie czekała, aż Flame Searclaw sam do niej przybędzie. Łomocząc potężnymi, 
rozpostartymi skrzydłami, uniosła się i poleciała mu na spotkanie.
Kiedy   dotarła   do   głównego   korytarza,   wypadło   z   niego   stado   uciekających,   mamroczących 
krasnoludów żlebowych, którym tliły się kubraczki. Wydawszy z siebie wspólny wrzask, padli na 
ziemię i odtoczyli się na bok, kiedy zaledwie centymetry nad ich głowami przemknęła zielona 
smoczyca i wystrzeliła prosto w pnący się w górę tunel.
Kamienne ściany migały wokół Verden, kiedy pędziła wijącym się korytarzem, skierowane w tył 
skrzydła wydawały z siebie szum, który odbijał się echem od skrytych w mroku murów po obu 
stronach. Złożyła ramiona, a nogi poruszały się wraz z jej chłoszczącym powietrze ogonem.
Na   czubku   łba,   w   miejscu,   gdzie   wznosił   się   jej   wspaniały   grzebień,   przylgnęło   dwóch 
przerażonych Agharów, którzy miotali się na wszystkie strony, kurczowo wbijając palce w grzebień 
w walce o przeżycie. Kiedy tylko minęli pierwszy zakręt, Najwyższy Bulp niemalże spadł, lecz 
Lidda ugryzła go w ucho, żeby mocniej się złapał.
Za   kolejnym   zakrętem   pojawił   się   Flame   Searclaw,   ogromny,   rubinowoczerwony   w   mroku,   a 
spomiędzy jego przypominających miecze kłów wydobywały się płomienie. Niemal dwukrotnie 
większy od zielonej smoczycy, zdawał się wypełniać sobą cały tunel. Kiedy spostrzegł zbliżającą 
się Verden, otworzył szerzej pysk, przygotowując się do posłania w jej kierunku kuli ognia, gdy 
tylko smoczyca zwolni, by ustawić się do ataku.
Lecz Verden nie zwolniła. Zamiast tego trzasnęła ogonem, nabrała prędkości i w ostatniej chwili 

background image

wykonała w tunelu beczkę, tak że minęła czerwonego smoka w locie i wściekle rozorała jego ciało 
ostrymi jak brzytwy szponami. Kiedy przemknęła pod nim, na miękkim podbrzuszu pojawiły się 
głębokie rany. Czerwony smok plunął płomieniami, jednak nie trafiły one w cel. Mniejsza, szybsza 
i   zwinniejsza   od  wielkiego  czerwonego   smoka  Verden   Leafglow   znalazła  się   za  jego  plecami, 
wyprostowała się i przygotowała do ataku.

background image

Rozdział 8

AKT ŁASKI

Hałaśliwy odlot Verden z Tego Miejsca spowodował ogromny zgiełk i zamieszanie. W wielkiej sali 
ze świstem zatańczyły powietrzne wiry, rozrzucając dookoła rozmaite przedmioty, przygaszając 
ogień pod kotłami i wzbijając potężne chmury pyłu. Clout, Blip oraz inni, którzy właśnie wbiegli z 
osmalonymi   ubraniami   i   bąblami   na   plecach,   podnieśli   się   i   rozejrzeli   dookoła,   całkowicie 
oszołomieni.   Przeleciało   nad   nimi   coś   bardzo   dużego,   a   teraz   w   dodatku   nic   nie   widzieli   w 
otaczających ich tumanach kurzu.
Wokół nich rozległy się zrzędliwe głosy:
– Co się dziać?
– Gdzie smok polecieć?
– Gdzie Najwyższy Bulp?
– Kto pożreć mój gulasz?
– Cisza wszyscy! – krzyknął Clout. – Wielki czerwony smok gonić nas w tunel. Dmuchać w nas 
ogień! Gdzie Najwyższy Bulp?
– Kto?
– Jak mu tam... Najwyższy Bulp. Glitch! Gdzie Glitch?
– A kogo to obchodzić? – ktoś jęknął. – Gdzie mój gulasz?
Wśród tumanów pyłu pojawiła się niewyraźna postać wsparta na kiju do zmywaka.
– Gdzie Clout?
– Tutaj. Co chcieć Gandy?
– Clout powiedzieć czerwony smok. Gdzie?
– W duży tunel – powtórzył Clout. – Wielki czerwony smok. Smok z ogniem.
– Za dużo smoków się tu zaczynać kręcić – dodał stanowczo Blip. – Najwyższy Bulp powinien coś 
zrobić.
Wówczas dotarły do nich odgłosy walki, które odbiły się echem w głównym korytarzu i zatrzęsły 
murami Tego Miejsca.
Skoro Najwyższego Bulpa nie było w zasięgu wzroku, Gandy wziął na siebie obowiązek wydania 
nagłego rozkazu.
– Uciekać jak diabli! – wrzasnął. 
Oślepione   pyłem   krasnoludy   żlebowe   rozbiegły   się   na   wszystkie   strony,   wpadając   na   siebie 
nawzajem, a kiedy kurz zaczął osiadać, wszędzie w Tym Miejscu leżeli poprzewracani Agharowie.
Flame Searclaw był ogromnym, znacznie bardziej masywnym od Verden Leafglow, bezwzględnym 
i  zarazem znakomitym   wojownikiem. W momencie,  gdy zorientował  się,  że  zielona  smoczyca 
znalazła się za jego plecami, rozpostarł skrzydła, zahamował i trzasnął swym wspaniałym ogonem. 
Verden właśnie szykowała się do natarcia, kiedy ogon pozbawił ją równowagi. Trafił ją w lewe 
ramię tuż pod skrzydłem, przez co zdrętwiał jej cały bark. Drugie uderzenie chybiło celu, straciła 
jednak przewagę. Wyprostowała się i ujrzała, że Flame skręca i, drapiąc o ściany korytarza, ustawia 
się do ponownego ataku.

background image

Coś pociągnęło ją za grzebień, a tuż obok prawego oka wściekle kopnęły ją niewielkie stopy.
– Nie przeszkadzaj mi! – krzyknęła, potrząsając głową. Nieco wyżej Lidda przylgnęła do jej karku i 
wysunęła rękę, żeby przyciągnąć do siebie Najwyższego Bulpa i zdjąć go ze smoczego pyska.
– Glitch zostawić smok w spokoju! – nakazała. – Smok zajęty!
Niemalże ślepy ze strachu Glitch poddał się jej szarpnięciom i wspiął się wyżej.
– Tak, kochana – wydyszał.
Verden usiłowała przejąć inicjatywę w walce, lecz Flame znajdował się tuż przed nią, a ironia w 
jego głosie była wręcz brutalna.
– Jesteś słaba, zielona wężyco – syknął. – I masz jeźdźców! Odpowiedni panowie dla kogoś takiego 
jak ty – krasnoludy żlebowe!
Wydał   z   siebie   złowrogi   chichot,   po   czym   otworzył   pysk,   z   którego   wystrzeliły   oślepiające 
płomienie. Wiedziony impulsem i złością wycelował nieco wyżej, w kierunku grzebienia Verden i 
uczepionej go pary Agharów.
Verden spostrzegła nadchodzące niebezpieczeństwo, a klątwa związania ubodła ją: nie może im się 
stać żadna krzywda. Musi ich ochronić. W ostatniej chwili wyciągnęła się w górę, odchyliła w tył 
łeb i wystawiła przeciwko pędzącym zabójczym płomieniom odsłoniętą pierś. Reorksie, pomyślała, 
wyrzekam się zła. Nie jestem już posłuszna mrocznym mocom.
Ogień sięgnął celu – hucząca masa białych śmiercionośnych płomieni, które rozprzestrzeniły się na 
cały korytarz. Siła uderzenia odrzuciła ogłuszoną i zdezorientowaną Verden do tyłu. Grzmotnęła o 
ścianę, zachwiała się przez chwilę, po czym wyprostowała się. Jakimś cudem pozostała nietknięta. 
Zerknęła w dół i zdała sobie sprawę, że żelazna tarcza na jej piersi odbiła płomienie, rozrzuciła je 
na   boki   i   zawróciła   ku   Flame’owi.   Owal   pozostał   równie   zimny   jak   wcześniej,   lecz   jego 
powierzchnia nie była już pordzewiała i zabrudzona. Ogień usunął efekty działania czasu i metal 
błyszczał teraz, zmieniając się w potężną tarczę z wypolerowanego żelaza.
Gdzieś nad jej łbem, uczepiona smoczego grzebienia Lidda zaświergotała:
– Co Najwyższy Bulp powiedzieć?
– Ccc...o? – wyjąkał Glitch.
– Glitch powiedzieć „tak, kochana” – przypomniała mu Lidda.
– Wcale nie.
– Wcale tak! Glitch chcieć się żenić?
– Nie.
– Nie sprzeciwiać się, Glitch!
– Tak, kochana.
–  Reorx  –  wyszeptała Verden, a jej świadomość wypełniły nowe fakty. W krótkiej chwili, kiedy 
zmierzał ku niej ogień, wyparła się Królowej Ciemności, która ją tak ukarała. Co więcej, przyjęła 
nowego boga, boga zupełnie innej barwy. Wiszący kilkanaście metrów od niej Flame Searclaw 
potrząsał głową, starając się odzyskać wzrok. Jego własny, odbity ogień niemalże go oślepił. Długa 
szyja Verden zakołysała się, dostosowując się do jego ruchów i naśladując je, a jej potężne biodra 
naprężyły się, falując od nagromadzonej w nich siły. Flame chwiał się, szukając jej na oślep, a 
kiedy uniósł wyżej łeb, Verden rzuciła się na niego. Lecąc nisko i szybko, pędziła, by zabić. Kiedy 

background image

jego wielka głowa uniosła się, Verden zanurkowała tuż pod nią, a jej kły i szpony wycelowały w 
odsłonięte gardło.
W jednej chwili wszystko się skończyło. Potężne szczęki zacisnęły się na spodniej części szyi 
Flame’a,   wrażliwym   miejscu   tuż   nad   ramionami,   a   szponiasta   łapa   zamknęła   się   kilkadziesiąt 
centymetrów wyżej. Kły przebiły łuski, szpony wryły się głęboko w ciało, a zielona smoczyca 
szarpnęła wijącą się szyję i rozerwała ją. Trysnęła ciemna krew, a Flame Searclaw zadławił się 
własnym wrzaskiem. Rzucając się na wszystkie strony, usiłował się uwolnić, lecz Verden trzymała 
mocno i szarpała nim tak, jak pies szarpie schwytanym wężem, coraz bardziej rozrywając jego 
gardło.
Młócące czerwone skrzydła wzbudziły w korytarzach wściekłe podmuchy, potem skurczyły się, 
podrygując   nierówno,   i   znieruchomiały.   Verden   cofnęła   się   i   przyjrzała   potężnym   zwłokom, 
rozłożonym w cieniu starych, kamiennych łuków.
– Reorksie – szepnęła. – Odsunęłam się w bok przed nadlatującą włócznią. Czy teraz jestem wolna?
Żelazna tarcza na jej piersi zadrżała. To oni o tym decydują – coś jej odpowiedziało. – To ich proś o 
łaskę.
Przypomniała sobie o dwójce krasnoludów żlebowych, nadal uczepionych jej grzebienia. Opuściła 
głowę.
– Uwolnijcie mnie – rzekła.
Glitch jeszcze przez jakiś czas tkwił kurczowo do niej przyczepiony, aż zorientował się, że całe 
zamieszanie dobiegło końca.
– Dobra – odparł.
Poluźnił   uchwyt,   zszedł   na   podłogę   i   stanął,   próbując   przypomnieć   sobie   choć   część   tego,   co 
właśnie ujrzał. Nie był tak do końca pewien, lecz wydawało mu się, że właśnie wziął udział w 
walce z czerwonym smokiem i zwyciężył!  Zaczął puchnąć z dumy,  po czym,  uśmiechając się 
szeroko i krocząc majestatycznie, dotarł do martwego smoka. Lidda poszła za nim i chwyciła go za 
rękę.
– Wszystko więc ustalone – powiedziała. – My się zaraz żenić.
Spojrzał na nią z zakłopotaniem.
– My co robić?
– Nieważne – rzekła z naciskiem. – Wszystko ustalone.
– Najwyższy Bulp zabić smoka! – zarechotał, wskazując na stygnące ciało Flame’a Searclawa.  – 
Sławny   Glitch   Najprzedniejszy,   Najwyższy   Bulp   i...   i   łupacz   smoków!   Zawołać   wszystkich   i 
pokazać, jaki smok zabić Najwyższy Bulp!
Chciał wspiąć się na zwłoki, aby stanąć na samym ich szczycie i dać innym możliwość podziwiania 
swojej osoby, lecz Lidda ściągnęła go w dół.
– Najwyższy Bulp zamierza pozwolić odejść drugi smok?
–  Już pozwolić!  –  przypomniał  jej.  –  Uwolnić, wyrzucić  i...  –  Odwrócił się w  stronę Verden, 
marszcząc czoło. – Smok uciekać stąd szybko, a Najwyższy Bulp wystawić martwy smok na pokaz 
– powiedział. – Nie potrzebować cię tu! A sio! Poszedł! Wraca później!
– Glitch już nie potrzebować smok – rzekła Lidda. – Glitch wielki łupacz smoków. Niepotrzebny 

background image

smok się tu kręcić.
– Zgadza się – przyznał. – Chyba tylko wchodzić w drogę.
Lidda przez chwilę przyglądała się Verden, a w jej oczach zabłysło coś, co wyglądało na prawdziwe 
zrozumienie. Uderzyła Glitcha łokciem w żebra.
– No to dalej – rzekła. – Najwyższy Bulp powiedzieć, że smok jest wolny.
– Dobra – odparł Glitch. – Smok jest wolny! Już nie potrzebować smok! Idzie sobie! – Machnął 
rozkazująco ręką. – A sio!
Ślepia Verden rozszerzyły się. Coś wewnątrz niej  upadło i związanie przestało istnieć. Klątwa 
została zerwana. Była wolna! Mogła robić, co tylko zechce. Może nawet pozabijać te żałosne 
stworzenia, jeśli tego zapragnie. Jednak to Lidda zwróciła jej życie. Mała kobieta, krasnoludka 
żlebowa, przedstawicielka najgorszych z najgorszych, dokonała aktu łaski!
Verden Leafglow odwróciła się. Gdzieś za tym korytarzem i łączącymi się z nim odnogami, za 
spalonym miastem Xak Tsaroth, za Dołem, rozpościerał się świat, którego w tym życiu jeszcze nie 
widziała. Był tam i czekał na jej przybycie.
Coś   zaklekotało   u   jej   stóp.   Spojrzała   w   dół   i   ujrzała,   że   z   jej   piersi   odpadła   tarcza   Reorksa. 
Podniosła ją ostrożnie w szponach, odwróciła i wyciągnęła w stronę krasnoludów żlebowych.
– Zatrzymajcie to – rzekła zielona smoczyca. – Dajcie ją swoim dzieciom.
Nie   spojrzała   więcej   za   siebie.   Widok   Najwyższego   Bulpa   stojącego   na   zabitym   smoku, 
zadowolonego z siebie, aroganckiego i przekonanego, że to on osobiście pokonał wielką bestię, 
przekraczał nieco wytrzymałość Verden Leafglow.
Kiedy jednak znikła za wiodącym w górę zakrętem, w jej świadomości odezwał się cichy głos, 
przypominający szept żelaznego medalionu.
Włócznia widziana z boku mija cię. Lecz nadal jest włócznią, Verden Leafglow. Pewnego dnia  
ponownie zobaczysz moją tarczą. Będzie ją nosił krasnolud żlebowy  
–  najbardziej nieoczekiwany 
bohater.   Wówczas   ujrzysz   znak.   Kiedy   to   nastąpi,   będziesz   mogła   zadecydować,   czy   zechcesz  
uregulować stare porachunki.
Zemsta? – zdziwiła się Verden.
Równowaga  –  poprawił ją żelazny głos.  –  Z chaosu może narodzić się porządek. Lecz najpierw 
musi zaistnieć równowaga.

background image

CZĘŚĆ DRUGA

DOLINA SUNDER

background image

Rozdział 9

CUD NAKŁUCIA

– Przedwczoraj ktoś zrobić wszystkie te miejsca – dumał głośno Scrib, nie zważając specjalnie na 
to, czy ktokolwiek w ogóle go słucha. – Skały i kapuśniaczki, listki i wzgórza, błoto i dziury... Ktoś 
wszystkie stworzyć. Chyba nawet zrobić niebo. Ktoś powiedzieć „bądź, niebo” i dzięki temu być 
niebo.
Otaczający go uczniowie szurali stopami, a jeden z nich warknął:
– No to co? Kto potrzebować niebo?
– Potrzeba mieć niebo – wyjaśnił z naciskiem Scrib. – Wszystkie miejsca być pod niebem. Nie być 
nieba, to nie być miejsca dla miejsc pod nim.
Zachwycony swą własną logiką Scrib spojrzał zadziornie. Miał nadzieję, że ktoś w jakiś sposób 
zapamięta   to,   co   właśnie   powiedział,   aby   on   sam   mógł   to   później   usłyszeć.   Wiedział,   że 
prawdopodobnie ponownie nie wpadnie już na tak znamienitą koncepcję.
Jak zwykle, kiedy nachodziła go ochota nauczania, Scrib stanął na podwyższeniu, otoczony przez 
zebranych słuchaczy. Dzisiejszą mównicą był na wpół zakopany okrąglak na bagiennej polance, 
nieopodal starych ruin Wysokich, które obecnie zamieszkiwało jego plemię. Okrąglak stanowił 
znakomity wybór. Poprzednie zgromadzenie, zaledwie dzień wcześniej, szybko się rozbiegło, kiedy 
okazało się, że podwyższeniem Scriba było mrowisko.
”Uczniowie” jak zwykle stanowili grupę kilkunastu krasnoludów żlebowych, którzy przyszli w to 
miejsce tylko dlatego, że obecnie nie mieli nic lepszego do roboty.
Jeden z nich – muskularny młody Aghar imieniem Bron, który zwykle przejmował przywództwo 
nad słynną Wielką Misą Gulaszu oraz, mgliście przypomniał sobie Scrib, związany był z kimś 
ważnym – podniósł rękę.
– To wszystko się stać przedwczoraj?
– Taa – odparł Scrib, kiwając głową. – Niebo, miejsca, wszystko zrobione przedwczoraj.
– Jak dawno przedwczoraj?
Scrib w zamyśleniu wykrzywił swe zarośnięte usta.
– Dawno – stwierdził. – Przedwczoraj przed przedwczoraj. Dawno temu.
– Co być dawno temu? – spytał krasnolud o imieniu Pook i kudłatej brodzie.
–  Dawno   temu   ktoś   zrobić   to   wszystko  –  powtórzył   cierpliwie   Scrib.   Zauważył,   że   zdolność 
skupienia uwagi u niektórych była mniejsza aniżeli u innych.
– A kto to zrobić? – zapytał Pook.
– Ktoś – odparł z naciskiem Scrib.
– Ktoś to wszystko zrobić? – drążył pełen sceptycyzmu Bron. – Zrobić wszystko? Miejsca, niebo, 
żółwie? Nawet nas?
– Taa. Ktoś.
Bron wyraźnie się zainteresował.
– Także zrobić rzeczy? Jak szczury, drzewa i kotły? I... i grzyby, i narzędzia do łupania... i smoki, i 
robale?

background image

– Taa – zapewnił go Scrib. – Zrobić wszystko, zrobić wszystkich.
– Po co?
–  Nie wiedzieć  –  przyznał Scrib. Było to najtrudniejsze pytanie spośród wszystkich, które do tej 
pory mu zadano. – To nie mieć sens, prawda?
– Ktoś całkiem głupi robić to wszystko bez powodu – zauważyła inna osoba. Była to młoda kobieta 
imieniem Pert, jedna z jego stałych słuchaczek. Uczniowie przychodzili i odchodzili, a Scrib nigdy 
nie miał pewności, kto i jak wielu może się pojawić, kiedy zacznie przemawiać. Uczestnictwo w 
zebraniu   dyskusyjnym   wymagało   myślenia,   a   myślenie   u   większości  Agharów   nie   zajmowało 
wysokiej lokaty na listach rzeczy do zrobienia.
Lecz Bron i Pert, którym towarzyszyła zmieniająca skład gromada innych, znajdowali się przy nim 
znacznie częściej, a ich zainteresowanie czasami sprawiało Scribowi wielką przyjemność. Bycie 
filozofem, i to prawdopodobnie jedynym w plemieniu Bulpów, nie licząc Wielkiego Myśliciela, 
niezależnie od starań stanowiło bardzo ciężkie zadanie. Jednak bycie wyłącznie filozofem byłoby 
jeszcze gorsze.
Oczywiście nie myślał o sobie jako o filozofie. Jako zwykły krasnolud żlebowy nie mógł wiedzieć, 
co takie słowo oznacza ani jak je wymawiać. Z całą pewnością różnił się jednak od większości 
otaczających go towarzyszy. Wydawało się, że przez całe życie zdumiewały go rzeczy, które inni 
przyjmowali jako naturalne, na przykład, dlaczego ogień jest gorący, jak to jest, że upadasz, kiedy 
uniesiesz jednocześnie obie nogi, czy co powoduje zły humor u solonych ślimaków.
Raz, pewnego dnia, kiedy plemię wędrowało z Tego Miejsca, które było Tym Miejscem, dopóki go 
nie  zmienili  na  obecne  To Miejsce,  zanim je odnaleźli,  przechodzili  przez  stary wiszący  most 
łączący brzegi szerokiej otchłani. Na dnie otchłani znajdowały się ruiny porzuconych budynków. 
Niegdyś mieszkali w nich Wysocy, opuścili je jednak.
Nie zamierzali się wówczas zatrzymywać. Kiedy Agharowie już byli w drodze, nie mieli zwyczaju 
stawać, póki Najwyższy Bulp nie powiedział „stop”, a w tamtej chwili Najwyższy Bulp spał. Kilka 
krzepkich krasnoludów żlebowych obwiązało go liną, przecisnęło przez nią drąg i w taki sposób 
nosiło go, kiedy drzemał.
Jednak   pod   niszczejącym   mostem   znajdowała   się   rozkruszona   skorupa   wielkiej   budowli 
zwieńczonej złotą, przypominającą sztylet iglicą, której czubek niemalże dosięgał mostu.
Scrib przechylił się przez barierkę, by lepiej się przyjrzeć. W następnej chwili zwisał już ze szczytu 
złotej iglicy, której szpic przebił połę jego płaszczyka z indyczej skóry, kiedy Scrib spadał.
Uratowanie   Scriba   zabrało   im   większość   dnia,   a   Najwyższy   Bulp   wściekł   się   na   niego   po 
przebudzeniu. Dzięki akcji ratunkowej krasnoludy zwiedziły jednak starą wioskę i znalazły wiele 
dobrych tuneli i przejść wraz z bogatą populacją szkodników. Najwyższy Bulp i towarzyszący mu 
stary Gandy przechadzali się i zaglądali we wszystkie zakamarki, po czym w końcu przywódca 
zadecydował, że to miejsce może być równie dobrym Tym Miejscem, jak każde inne.
Jak się okazało, było to znakomite To Miejsce. Pełne dziur, do których można było czmychnąć, 
oraz   wody wcale  nie   gorszej  niż   w   innych  miejscach,   w  których  bywali   wcześniej.  Zbieraczy 
zadowolić mogły pobliskie pola i jaskinie, pełne zielonych i żółtych rzeczy oraz grzybów. Jedyne 
niedogodności stanowiły częste burze, przechodzące co jakiś czas przez most stada Wysokich oraz 

background image

jednooki ogr, który mieszkał w pobliżu i okazał się niezbyt przyjaznym sąsiedztwem.
Biorąc jednak wszystko pod uwagę, miejsce to było całkiem dobrym Tym Miejscem, w które w 
dodatku przywiodła ich nieostrożność Scriba.
Od tamtego dnia Scrib stał się odmienionym krasnoludem żlebowym. Uważał, że życie przypomina 
most. Ci, którzy przekraczają go, nie przystając, by się rozejrzeć, kończą zupełnie gdzie indziej. Nie 
był tak do końca pewien, co to oznacza, brzmiało jednak bardzo mądrze. A gdzie rodziła się tak 
dobra i uporczywa myśl, tam mogły znajdować się podpowiedzi, w jaki sposób okiełznać inne.
Stwierdził,   że   to   do   niego   należy   objawienie   ludowi   otaczających   ich   cudów,   a   może   nawet 
pokazanie innym, w jaki sposób należy to czynić, żeby i on mógł czasami uciąć sobie drzemkę. W 
taki oto sposób Scrib, najlepiej jak tylko potrafił, prowadził plemię Bulpów w kierunku jasności 
rozumowania. Scrib został przekłuty iglicą.
–  Ktoś coś zrobić  –  ciągnął, ignorując marną opinię Pert na temat wielkiego stwórcy.  –  I mieć 
powód. Ktoś mieć coś na myśli. Ktoś też nas zrobić, więc i dla nas być jakiś powód. Może ten ktoś 
to nasz przywódca.
– Najwyższy Bulp być nasz przywódca – zauważył Bron.
– Najwyższy Bulp naprawdę głupi – rzekła Pert.
–  Utrapienie   przez   większy   czas,   a   przez   resztę   czasu   chrapać.   Najwyższy   Bulp   być   jedynie 
nieprzydatny głupek.
– Taa  – przyznał radośnie Bron – taki właśnie być Glitch. Glitch Najprzedniejszy. Glitch Łupacz 
Smoków, mój kochany stary tata. Całkiem dobry przywódca.
– Tylko kiedy zarządzać Lady Lidda – ucięła Pert.
Niewzruszony tymi słowami Scrib wyciągnął przed siebie ręce, pokazując dłońmi odległość około 
dziesięciu centymetrów.
– Najwyższy Bulp taki wielki przywódca – wyjaśnił. – Najwyższy Bulp nigdy nie robić nic poza 
hałasem i bałaganem. Może ktoś jest taki przywódca – rozciągnął ręce na całą długość ramion. – 
Może duży przywódca.
Jeden z uczniów potrząsnął głową.
– Jeśli my mieć taki duży przywódca, to jakim cudem ja go nigdy nie zauważyć?
–  Tu   mnie   złapać  –  przyznał   Scrib.   Wysiłek   związany   z   myśleniem   zaczął   go   już   męczyć. 
Zadecydował, że na dziś powiedział wystarczająco dużo.
– To tyle – rzekł. – Jakieś pytania?
– Taa! – odparł Pook, podnosząc rękę. – Kiedy my zamierzać jeść?
W tym samym momencie dotarł do nich spanikowany krzyk kogoś znajdującego się nieopodal.
– Nadchodzi! Uciekać jak diabli!
Scrib zeskoczył z okrąglaka i skierował się ku schronieniu, a za nim popędziło całe zgromadzenie. 
W jednej chwili polanka opustoszała, nie licząc chmury kurzu i trzech krasnoludów żlebowych – 
jeden potknął się o korzeń, a dwóch potknęło się o niego. Podnieśli się i pobiegli ku kryjówce.
Bron   wyjrzał   ostrożnie   z   jamy   w   glinianej   skarpie.   Spomiędzy   ścian   kanionu   górującego   nad 
zrujnowanym miastem dobiegł niski grzmot, po czym pojawili się Wysocy na koniach  –  zwarta 
masa zakutych w zbroje ludzi, dosiadających wielkich bestii pędziła w stronę chwiejnego, starego 

background image

mostu. Były ich całe tuziny.
Schowana za plecami Brona Pert podpełzła do przodu, próbując na własne oczy zobaczyć, co się 
dzieje. Wyjście zablokowały jednak jego krępe ramiona.
–  Znów Wysocy?  –  spytała. Bron skinął głową w niewidocznym dla niej geście, gdyż nie mogła 
dostrzec   nawet   jego   głowy.  Wymacała   sztywną   gałązkę   i   ukłuła   go   między  żebrami.  –  Znów 
Wysocy? – powtórzyła pytanie.
– Taa, Wysocy – burknął. – Jak zwykle.
– Ile? – zapytała.
– Dwa – odparł. – Przestanie już!
Dźwięk pędzących przez stary most zbrojnych odbił się dudniącym echem od ścian kanionu. Nie 
trwało to jednak długo. W ciągu kilku chwil ludzie i ich konie przedostali się na drugą stronę i 
znikli za południową krawędzią. Pojedynczo, trójkami i piątkami krasnoludy żlebowe wypełzały z 
kryjówek leżących wzdłuż dna kanionu i powróciły do przerwanych zajęć.
Sporadyczne   przejazdy   uzbrojonych   ludzi   na   koniach   przez   most   nad   ich   głowami   stały   się 
akceptowalnym zdarzeniem w Tym Miejscu. Nikt nie miał pojęcia, kim mogli być ci Wysocy ani 
dlaczego galopują nad Tym Miejscem, stanowiło to jednak tylko kolejną tajemnicę w otaczającym 
ich, pełnym zagadek świecie. Kiedy to nadchodziło, wszyscy wpadali w panikę i chowali się, gdzie 
popadnie. Lecz gdy się kończyło, przestawali się tym martwić.
Co z oczu, to z serca – taka maksyma przyświecała krasnoludom żlebowym.
Było to jednak coś, o czym Scrib czasami rozmyślał. Pogodził się z faktem, że uzbrojone hordy 
potężnych   istot   mogą   od   czasu   do   czasu   przetoczyć   się   górą.   Kiedy   jednak   zaczynało   się   to 
powtarzać niemal każdego dnia, nic nie mógł poradzić, że go to zastanawiało. Teraz w dodatku 
naszła go myśl: może ktoś powinien pójść i sprawdzić, kim są ci ludzie i jakie mają zamiary. 
Prostując   z   determinacją   ramiona,   Scrib   udał   się   na   poszukiwania   Gandy’ego.   Może   Wielki 
Myśliciel wykombinuje, w jaki sposób rozwiązać tę zagadkę.
Jego wyprawa w górę kanionu skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Trzeci budynek w rzędzie 
tych, które znajdowały się nad małym strumykiem, nadal dysponował jako takim dachem, a Glitch 
Najprzedniejszy, wielki Najwyższy Bulp i Lord Protektor wszystkich ważnych osób, uczynił go 
swoją kwaterą. Zwykle oznaczało to po prostu, że tam sypiał. Teraz jednak budowla stała się sceną 
sporego zamieszania.
Wyglądało na to, że ktoś znalazł w tylnej części fundamentów szczelinę i wcisnął się w nią w 
poszukiwaniu   szczurów.   Zamiast   szczurów   odnalazł   jednak   stare   koryto,   szerokie   na   zaledwie 
trzydzieści centymetrów, które wchodziło głęboko w zbocze góry i pojawiało się gdzieś dalej, na 
dnie otworu ściekowego.
Było to wielkie odkrycie, którego nie należało ignorować. Zebrała się wokół niego przynajmniej 
połowa przedstawicieli plemienia, którzy zorganizowali tam poważne prace ziemne. Krasnoludy 
żlebowe   kursowały   do   budynku   i   na   zewnątrz,   wynosząc   naręcza   rozłupanych   kamieni   i 
wygrzebanej gliny, podczas gdy ci, którzy znajdowali się wewnątrz, rozgrzebywali szczelinę, chcąc 
powiększyć ją na tyle, aby gruby Najwyższy Bulp mógł przecisnąć się i zobaczyć, co jest za nią.
Nadzorujący prace Glitch Najprzedniejszy zasnął w ich trakcie i teraz leżał zwinięty w samym 

background image

progu i pochrapywał. Równe zastępy wychodzących i wchodzących górników rozpraszały się w 
tym miejscu, gdyż każdy z nich zmuszony był albo przeskoczyć swego wspaniałego przywódcę, 
albo po prostu wejść na niego i zejść po drugiej stronie.
Kiedy   przekraczał   go   Scrib,   Glitch   odwrócił   się   we   śnie   na   drugi   bok.   Dwóch   czy   trzech 
przechodzących   właśnie   przez   niego   górników   potknęło   się   o   próg   i   wpadło   na   tych,   którzy 
znajdowali się z tyłu. Ci z kolei zderzyli się z innymi i chwilę później Scrib leżał twarzą w dół 
przed wejściem do domu z kilkoma krasnoludami żlebowymi na plecach.
–  A  niech   to  –  burknął,   gramoląc   się   na   nogi,   gdy   odzyskał   swobodę   ruchów.   Zmierzał   do 
Wielkiego Myśliciela, lecz za nic w świecie nie potrafił sobie przypomnieć w jakim celu. Nie mając 
w związku z tym nic lepszego do roboty, poszedł prosto do kwatery głównej. Przygotowywano tak 
świeży gulasz, że część jego składników nadal się poruszała.
Jeden z pracujących w tunelu robotników odkrył żyłę pirytu, więc górnicy zmienili kierunek i 
zaczęli kopać nowy szyb w poszukiwaniu połyskujących kamieni. Aby uczcić to wydarzenie, Lady 
Lidda rozkazała wystawić słynną Wielką Misę Gulaszu.
Rzadko używano Wielkiej Misy Gulaszu, gdyż miała ponad sześćdziesiąt centymetrów średnicy i 
zrobiona była z pojedynczej bryły żelaza. Zwykłe przestawienie jej z miejsca na miejsce wymagało 
pracy dwóch  lub  trzech  przeciętnych  Agharów, bo  tylko  kilku  z  nich  –  z  Bronem włącznie  – 
potrafiło przenosić misę bez większej trudności. Z tego właśnie powodu Bron zwykle zarządzał 
Wielką Misą Gulaszu, a przyczynę, dla której Bron był tak niezwykle silny, mógł stanowić fakt, że 
zwyczajowo to on dźwigał misę, kiedy plemię przenosiło się z jednego Tego Miejsca do innego 
Tego Miejsca.
Odkrycie pirytu było jednak wyjątkową okazją, przyciągnięto więc duże, płaskie i wypełnione po 
brzegi bulgoczącymi i skręcającymi się smakołykami naczynie nad palenisko.
Dwa   dni   później,   kiedy   przez   stary   most   przewaliła   się   kolejna   hałaśliwa   horda   ludzi,   Scrib 
przypomniał sobie o swoim pomyśle. Ktoś powinien pójść i sprawdzić, o co w tym wszystkim 
chodzi. Ponownie udał się na poszukiwania Wielkiego Myśliciela.

background image

Rozdział 10

KIEŁ ORMA

Tysiącletnia Wojna  –  nazwana  tak  od  ślubowania  złożonego  przez  byłego  władcę  Gelni,  króla 
Systole’a, który przysiągł, że jego lud prędzej będzie walczył przez tysiąc lat, aniżeli podporządkuje 
się władzy Wielkiego Megaka z Tarmish  –  trwała dziewiąty rok, kiedy jej miejsce zajęła Wojna 
Lancy.
W   tych   mrocznych   czasach   na   niebie   rządziły   smoki,   a   liczne   wojska   przetaczały   się   przez 
wszystkie krainy – armie ludzi, elfów, krasnoludów oraz takie, które trudno było zaklasyfikować. W 
każdej   krainie   znaleźć   można   było   popleczników  Władców   i   ich   smoków,   zwerbowanych   dla 
wzmocnienia sił smokowców należących do bogini Takhisis. Jednak inni stawili czoło legionom 
jaszczuropodobnych istot, stanowiących trzon armii złej bogini. Był to czas potężnych bitew, głodu 
i desperacji, czas przepełniony magią i zniszczeniem. I trwało to całe lata.
W końcu jednak wojna się skończyła. Wędrowni skaldowie i bardowie w swych pieśniach ogłosili, 
że pokonana Królowa Ciemności wycofała się, odwróciła się plecami do świata, który zniszczyła, i 
choć tu i ówdzie nadal kręciły się smoki, to nie dokonywały już tego, co zwykły czynić w czasie 
wojny.
Nastały lata zamętu, okres, podczas którego imperia powstawały i upadały niczym wyskakująca z 
potoku ryba. Bandy bezdomnych, pozbawionych celu uchodźców rozpierzchły się po krainach i nic 
już nigdzie nie było bezpieczne. Dzikie, fanatyczne hordy dnia poprzedniego zastąpione zostały 
nowym rodzajem awanturników  –  oddziałami najemników gotowych walczyć dla każdego, kogo 
było stać na ich usługi.
Zorganizowany obłęd w zdewastowanym świecie zastąpił chaos i zamęt. Wojna przybrała zupełnie 
nowy charakter. Zarówno Tarmish, jak i Gelnia zyskały nowych władców, którzy byli całkowicie 
odmienni   od   poprzednich   królów   i   megaków.   Podczas   zamieszania,   które   nastąpiło   po  Wojnie 
Lancy, obie potęgi zostały zinfiltrowane i przejęte przez obcych. W obu królestwach nadal istniały 
stare dynastie, zmieniły się one jednak tylko w zwykłe marionetki.
Zdominowani przez tajemniczą postać znaną jako Lord Vulpin, obywatele Tarmish wydostali swego 
zmaltretowanego Wielkiego Megaka z cuchnącej celi i ponownie wynieśli go na tron. Mieszkańcy 
Gelni także zyskali nowego władcę. Chatara Kral, kobieta o niejasnej przeszłości, która przybyła z 
osobistą   armią   najemników,   okrzyknęła   się   regentką   Gelni.   Jedna   rzecz   pozostała   jednak 
niezmienna. Tarmish i Gelnia, niezależnie od tego, kto nimi rządził, uparcie nie uznawały swego 
wzajemnego istnienia. Dolina Sunder ponownie stała się tym, czym była zwykle – polem bitwy.
Korzenie niezgody pomiędzy miastem Tarmish a otaczającymi je krainami sięgały pradawnych 
czasów, nie znikły jednak związane z konfliktem emocje. Niewielu obcych, którzy przeszli przez tę 
krainę, potrafiłoby odróżnić mieszkańców Tarmish oraz Gelni. Byli ludźmi ulepionymi z tej samej 
gliny. Używali podobnych idiomów w mowie, wykonywali identyczne rytuały i wywodzili swoje 
pochodzenie od tych samych przodków, choć jedni twierdzili, że drudzy nie mają do tego prawa. 
Mimo że wielu z nich było spokrewnionych lub powiązanych przez małżeństwa, pozostali swymi 
największymi wrogami.

background image

Obywatele Gelni i Tarmish nie tolerowali się wzajemnie i jak zwykle nienawiść podsycali ci, którzy 
mieli nadzieję na tym skorzystać. Zawsze w każdej krainie można znaleźć takich, którym konflikty 
otwierały   drogę   do   władzy   i   bogactwa.   Za   chwiejnym  Wielkim   Megakiem   z  Tarmish   niczym 
górujący cień stał Lord Vulpin, który maczał palce w każdej intrydze i zawsze trzymał rękę na 
pulsie, marząc w swej przebiegłej głowie o imperium. Z kolei wśród mieszkańców Gelni to Chatara 
Kral decydowała o ludzkich losach jako regentką małoletniego księcia Quarlsa.
Pochodzenie Vulpina i Chatary Kral było owiane tajemnicą. W sąsiednich krainach szeptano, że ci 
dwoje tak naprawdę są rodzeństwem – potomkami złego Lorda Verminaarda, Smoczego Władcy z 
minionej Wojny Lancy. W ich własnych królestwach nikt jednak nie wiedział ani nie odważył się 
pytać, skąd każde z nich przybyło i dlaczego tutaj się pojawili. Większości wystarczało to, że 
opowiadali się za starymi waśniami w regionie.
Teraz oboje szykowali się do przejęcia kontroli nad Sunder. Vulpin stał w swojej wieży, nadzorując 
fortecę w Tarmish, a Chatara Kral zgromadziła armie złożone z obywateli Gelni i najemników na 
wzgórzach nieopodal. Dolina od miesięcy zdawała się wstrzymywać oddech w oczekiwaniu na 
starcie.
Wszyscy trwali gotowi na stanowiskach. Vulpin wykorzystał jednak ten czas. Z wielkiej wojny 
pozostało   wiele   użytecznych   artefaktów,   wysłał   więc   swoich   agentów   na   ich   poszukiwanie. 
Obecnie jeden z takich reliktów miał wkrótce dotrzeć do niego... o ile pewien mężczyzna o imieniu 
Clonogh da radę przedostać się przez blokadę wojsk z Gelni.
Wśród   tajnych   dokumentów   Krynnu   znajdowała   się   kolekcja   zwojów,   niektóre   bardzo   stare, 
nawiązujących do reliktu zwanego Viperis, Władcą Życzeń lub – najczęściej – Kłem Orma.
Niegdyś zwoje te spoczywały w kryptach Istar, przetrwały jednak kataklizm i zostały zabrane do 
Neraki, a stamtąd do Palanthas. Ich ostatnią znaną lokalizacją sprzed Wojny Lancy była kamienna 
krypta czarodzieja Karathisa, który poszukiwał nieśmiertelności, obdarzając magicznymi mocami 
ambitnych ludzi w zamian za część ich życia.
Zwoje  znikły,   kiedy  Karathis   został   zamordowany  przez   jednego   ze   swoich   klientów,   lecz   ich 
zawartość znana była akolitom czarodzieja. Wspominali oni o Kle Orma.
Powiada się, że kieł spełnia życzenia, ale tylko prawdziwie niewinnych ludzi. Czyniąc zadość ich 
woli, jednocześnie sprowadza na osoby wypowiadające życzenia zagładę.
Powiada się, że Kieł Orma nie umarł, a jedynie śpi, gdyż nadal istnieje więź między nim a jego 
pierwotnym   właścicielem.   Przebudzony   relikt   ciągle   wysyła   swój   stary   sygnał,   a   w   jakimś 
niepojętym wymiarze istota, do której należał, wciąż go poszukuje.
Mężczyzna zwany Graywingiem przeczołgał się cicho od głazu do rozpadliny, zbliżając się do 
stromizny gładkiego granitu, która stanowiła wierzchołek potrzaskanej grani. Skierował wszystkie 
zmysły ku wietrznemu szczytowi, nie pomijając niczego po drodze, nasłuchując szeptów wiejącego 
wiatru i krzyków latających wysoko w górze drapieżnych ptaków, a jego nozdrza węszyły, tropiąc 
nawet najdelikatniejszą woń, która zdradziłaby obecność wroga.
Tak drobiazgowe poszukiwania nie były dla Graywinga żadną nowością. Przeżył dotąd właśnie 
dlatego, że wiedział, kto lub co znajduje się w pobliżu, zanim ten ktoś lub to coś zdołało odkryć 
jego obecność. Jako potomek Cobarów  z równin pełnoletność  osiągnął,  walcząc  z żołnierzami 

background image

Imperium   na   równinach   na   wschód   od   gór   Kharolis,   po   czym   udał   się   wraz   z   Falconem 
Whitefeatherem i elfem Pirouenne’em, by zaatakować Fe-Tateen.
Częściowo za sprawą swych umiejętności walki partyzanckiej, lecz głównie – w jego przekonaniu – 
dzięki zwykłemu szczęściu Graywing awansował do stopnia kapitana wojsk najeźdźczych armii z 
Palanthas w Throt-Akaan.
Wówczas wojna ta – rozwiązawszy wiele konfliktów w wielkich północnych krainach – skończyła 
się, a Graywing, podobnie jak tysiące innych doświadczonych jedynie w walkach, zmuszony był 
szukać pracy jako samotny najemnik. Rzezi wielkiego konfliktu towarzyszyły setki pomniejszych 
wojen, co dawało wiele okazji do zatrudnienia. Ludzie, których znał od lat, teraz spotykali się na 
licznych   polach   bitew,   usiłując   pozabijać   się   wzajemnie   w   zamian   za   żołdy   wypłacane   przez 
niewielkie królestwa.
Na szczęście nadal mogę sam decydować o mojej pracy, pomyślał.
Mimo wszystko wizja walki za pieniądze nigdy go nie pociągała. Tak jak obecnie na życie zarabiał 
jako przewodnik oraz ochrona podróżnych.
Kiedy znalazł się u szczytu grani, podczołgał się do krawędzi kamiennej odkrywki i wyjrzał za nią. 
Rozciągała się przed nim szeroka, żyzna dolina, która powinna być pełna dojrzewających pól i 
bogatych w owoce sadów. Zamiast tego aż po horyzont na niższych jej stokach snuły się smugi 
dymu z setek odrębnych ognisk, przy których bezczynnie siedziały niewielkie grupy uzbrojonych 
mężczyzn, oczekujących na rozkazy. W oddali na wzgórzu wznosiła się przysadzista forteca, nad 
którą także unosił się dym oczekiwania.
Gęsta, jedwabista broda Graywinga poruszyła się, kiedy jego wargi wykrzywił szyderczy uśmiech. 
Wkrótce dolina spłynie krwią, głównie krwią wojowników niezwiązanych osobiście z konfliktem, 
jaki się tutaj rozwinął. Ci, którzy się tu wykrwawią i zginą, w większości są takimi ludźmi jak on 
sam, weteranami znającymi się jedynie na wojnie i broni, gotowymi umrzeć za kilka monet.
Przyglądał   się   temu   widokowi   przez   dłuższą   chwilę,   a   jego   wyćwiczone   oczy   poszukiwały 
bezpiecznej   drogi   między  kordonami   zbrojnych.   Następnie   wycofał   się,   odwrócił   i   spojrzał   na 
własne ślady. Ponownie jego usta wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Jego zleceniodawca 
oczywiście był w to wszystko zamieszany. Jak zrozumiał, Clonogh pełnił funkcję swego rodzaju 
posłańca.   Celem   jego   drogi   była   właśnie   ta   forteca,   a   do   Graywinga   należało   bezpieczne 
przeprowadzenie jego oraz tajemnicy, którą ze sobą niósł.
Nie chciał nic na ten temat wiedzieć, a jedynie zakończyć swoją pracę. Coś w zachowaniu posłańca 
przyprawiało go o dreszcze. Graywing nie miał pojęcia, czy chodziło o jego tajemniczy sposób 
bycia  –  jak   u   łasicy   skradającej   się   ku   swej   ofierze,   nigdy   frontalnie,   zawsze   pod   pewnym 
zwodniczym   kątem  –  czy   też   fakt,   że   chował   twarz   pod   kapturem   ciemnej   szaty,   a   może 
gwałtowność   i   nerwowość,   z   jaką   strzegł   tego   swojego   skórzanego   woreczka   uwiązanego   do 
ramienia.
Clonogh przypominał relikt z innej epoki  –  zapomnianych, szalonych czasów, kiedy czarodzieje 
byli na wyciągnięcie ręki, a na Krynnie szerzyła się magia.
Graywing nie miał pojęcia, czy Clonogh mógł być zamaskowanym czarodziejem, lecz było w tym 
mężczyźnie coś, co jeżyło mu włosy na karku.

background image

W  żaden   sposób   nie   zależało   mu   na   Clonoghu.   Będzie   rad,   kiedy  tylko   pozbędzie   się   go   po 
zakończeniu przeprawy.
Wrócił ostrożnie do rozpadliny, w której zostawił swojego zleceniodawcę.
– Istnieje przejście między kordonami – rzekł – lecz nie jest to łatwa droga. Są tam strażnicy i tuzin 
miejsc, w których można będzie nas odkryć. A gdyby doszło do walki, jesteś uzbrojony?
–  Ty   jesteś   uzbrojony.  –  Zakapturzona   postać   wskazała   długie   ostrze   wystające   zza   ramienia 
Graywinga. – Płacę ci za twoje umiejętności i za twój miecz – rzekł Clonogh, a jego twarz stała się 
cieniem cieni. – Jesteś moim przewodnikiem i ochroną.
– Aha – warknął Graywing. – Czyli jeśli wpakujemy się w kłopoty, wszystko spada na mnie. Tak 
mam to rozumieć?
– Płacę ci wystarczająco dużo – mruknął Clonogh. Podniósł swoją laskę: elegancki, krótki drąg z 
kości słoniowej ze skomplikowanym zdobieniem, lekko zakrzywiony i delikatnie zwężający się, po 
czym wstał, przyciskając do siebie łokciem skórzany woreczek.  –  Oczekuję, że wypełnisz swoje 
zadanie.

background image

Rozdział 11

ROZKAZ

Kwatera główna Jego Zarozumiałości Glitcha Najprzedniejszego, Najwyższego Bulpa z Wyboru i 
Lorda Protektora Tego Miejsca oraz Każdego Innego Miejsca, Jakie Zdarzyło Mu Się Zauważyć nie 
nadawała się już do zamieszkania z powodu rozległych prac prowadzonych przy wydobyciu pirytu, 
władca przeniósł więc swą salę tronową do opuszczonej jaskini schowanej za smukłą wieżą Tego 
Miejsca.   Drzemał   właśnie   w   swej   obszernej   siedzibie,   kiedy   Scrib   przyprowadził   Brona   w 
charakterze ochotnika do pracy.
Nie był  to bynajmniej pomysł Brona. Prawdę mówiąc, nie miał on nawet koncepcji, co to za 
pomysł. Scrib odszukał go i powiedział: „Chodź, my pójść zobaczyć Najwyższy Bulp”, a Bron 
usłużnie podążył za nim.
Wyprawa na dno zbiornika była nieco męcząca, gdyż główne wejście – kamienne stopnie, wiodące 
spiralnie   w   dół   wokół   szybu  –  tymczasowo   zostało   zablokowane   przez   gromady  krasnoludów 
żlebowych   wynoszących   naręcza   gruzu.   Usuwały   one   ze   świecących   bryłek   zanieczyszczenia, 
uderzając w nie kamieniami oraz zrzucając gruz ze ścian i chwytając go na dole, kiedy błyszczący 
piryt oddzielił się już od kamienia.
Bron wybrał więc bezpośrednią ścieżkę, prosto w dół przyprawiającej o zawroty głowy ściany. 
Scrib dwukrotnie stracił równowagę na ścianie, lecz za każdym razem Bron zdołał go złapać. Za 
drugim razem muskularny Aghar zarzucił sobie nauczyciela na ramię i niósł go przez resztę drogi.
Pomrukujący i wijący się na wszystkie strony Scrib nadal zwisał z jego ramienia, kiedy znalazł się 
w czcigodnej obecności Glitcha Najprzedniejszego. Glitch spał mocno i zaczynał chrapać. Bron z 
szacunkiem przepchnął się przez tłum zbierających piryt krasnoludów żlebowych i kopnął piasek w 
twarz ojca, by go obudzić. Najwyższy Bulp parsknął, naburmuszony otworzył  oczy i podniósł 
głowę.
– Co ty chcieć, tata? – spytał Bron.
– Chcieć? – Glitch zamrugał oczami i zerknął z ukosa. – Ja?
– Taa, ty. Czego chcieć?
–  Puści moja stopa!  –  syknął Scrib za plecami Brona, wisząc głową w dół w silnym uchwycie 
krasnoluda żlebowego. – Puści!
– Chyba chcieć gulasz – zdecydował Najwyższy Bulp. – I może trochę pieczonego ślimaka.
– Dobra – odparł Bron. Odwrócił się, a Scrib odbił się od jego pleców.
– My nie po to przyjść! – zawołał. – Chodź, Bron! Mieć się stawić na służba, nie na gulasz!
Zmieszany Bron zatrzymał się i puścił Scriba, który grzmotnął głową o pokryte piaskiem, kamienne 
podłoże. Bron odwrócił się i spojrzał na niego.
– Stawić na służba? Jaka służba?
Kręcąca się w pobliżu Lady Lidda usłyszała wymianę zdań i poszła po gulasz dla Glitcha. Jeśli 
Najwyższy Bulp nie dostawał gulaszu, kiedy o niego prosił, wpadał w zły humor.
– Najwyższy Bulp potrzebować zwiadowca – rzekł Scrib, gramoląc się na nogi.
Glitch ponownie zamrugał oczami.

background image

– Ja? A po co?
–  Do zobaczenia, po co Wysocy ciągle łazić nad To Miejsce, tam na górze  –  przypomniał Scrib 
swemu panu i władcy. – Słucha mnie, głupi!
– Och – mruknął rozważnie Glitch. Nie miał najmniejszego pojęcia, o co Scribowi chodziło.
– To proste – oznajmił Bron swemu nauczycielowi. – Wysocy chodzić tamtędy, bo tam być most.
– Wysocy coś knuć! – rzekł Scrib. – Trzeba się dowiedzieć co.
– Jak?
– Co?
– Jak się dowiedzieć co?
– Co się jak dowiedzieć? – spytał Glitch.
– Ktoś pójść i zobaczyć – wyjaśnił Bronowi Scrib.
– Och. – Bron podrapał się w głowę i skinął. – Dobra. Ktoś pójść i zobaczyć.
– Co pójść zobaczyć? – dopytywał się Glitch.
– Nie ja. – Scrib gwałtownie potrząsnął głową.
– Bron pójść.
– Dlaczego ja?
– A dlaczego nie?
–  Dlaczego nie co?  –  zagrzmiał Glitch, a wszystkie zgromadzone w pobliżu krasnoludy żlebowe 
przerwały pracę.
– Dlaczego Bron nie pójść popatrzeć na Wysokich? – wyjaśnił Scrib. – Najwyższy Bulp powiedzieć 
iść popatrzeć na Wysokich, co tam się dziać. Prawda, Najwyższy Bulp?
– Prawda – odparł Glitch, kiwając głową. – Dlaczego?
– Ktoś musieć pójść – naciskał Scrib. – Najwyższy Bulp powiedzieć, że to Bron pójść. Prawda?
– Prawda. Bron pójść popatrzeć na Wysokich.
– Już widział Wysokich – przypomniał mu Bron.
– Cały czas ich widzieć na most.
– Ale gdzie oni iść? – Scrib robił się już czerwony na twarzy.
– Nie wiedzieć – odparł Bron. – Ja pójść i zobaczyć?
Glitch miał już dosyć.
– Iść zobaczyć, gdzie Wysocy chodzić! – rozkazał.
– Dobra – odrzekł Bron.
– Dobra – odpowiedziało kilka innych głosów. Bron poszedł w kierunku ściany zbiornika, a wraz z 
nim tuziny krasnoludów żlebowych. Ci, którzy dotarli na górę za pierwszym razem, wyruszyli w 
stronę przeciwległej ściany kanionu i znajdujących się za nim miejsc. Mieli ze sobą tylko to, co 
zdążyli zabrać, kiedy nadszedł rozkaz do wymarszu: torbę grzybów, banię, kilka kamieni, martwą 
jaszczurkę, zapasowy but i kilka innych drobiazgów.
Ci, którym nie udało się wejść na górę, zapomnieli po prostu o całej sprawie i znaleźli sobie inne 
zajęcie.
Przy strumyku poniżej Tego Miejsca Bron i jego towarzysze minęli grupkę kobiet, które zajmowały 
się myciem. Myto wiele różnych przyborów, narzędzi, niemowląt i odzieży, a Wielki Myśliciel 

background image

głośno protestował, gdy kilka kobiet szorowało go i zanurzało. Gandy był bardzo stary i bardzo 
mądry, a kobiety wzięły na siebie obowiązek wykąpania go od czasu do czasu niezależnie od tego, 
czy było to akurat konieczne.
W grupie zajmującej się praniem odzieży znajdowała się Pert. Kiedy spostrzegła Brona, upuściła 
część tkanin, które szorowała, po czym podniosła się na nogi. Porzucone ubranie popłynęło w dół 
strumienia.
– Gdzie Bron iść? – spytała.
–  Popatrzeć na Wysokich.  –  Bron wskazał na wschód.  –  Najwyższy Bulp rozkazać, żeby iść i 
popatrzeć, dokąd oni chodzić.
– Dlaczego?
– Nie wiedzieć – odparł, wzruszając ramionami. – Najwyższy Bulp sam za bardzo nie wiedzieć.
– Najwyższy Bulp za bardzo nic nie wiedzieć – zauważyła.
– Racja – rzekł. – Miłego dnia.
Rzekłszy to, wszedł do strumyka i skierował się na drugi brzeg. Potok był w środkowej części 
dosyć głęboki i paru dzielnych towarzyszy Brona popłynęło w dół, szamocząc się w poszukiwaniu 
miejsca, w którym mogliby wyjść na brzeg. Kiedy jednak Bron dotarł do przeciwległego brzegu, 
nadal miał kilku krasnoludów ze sobą. Wspiął się więc w tym miejscu na ścianę kanionu i wyruszył 
na przełaj w stronę drogi odchodzącej od mostu. W oddali znajdowały się niskie szczyty, a za nimi 
nieco wyższe pasmo.
Większość z nich nie miała pojęcia, dokąd zmierzają i żaden z nich nie wiedział, w jakim celu, 
wszyscy byli jednak prawdziwymi krasnoludami żlebowymi. Kiedy już wyruszali w podróż, szli w 
określonym   kierunku   tak   długo,   aż   ktoś   nie   nakazał   się   zatrzymać   albo   nie   natrafili   na   coś 
ciekawszego po drodze. Największą siłą napędzającą każdego Aghara była zwykła bezwładność.
Noc   spędzili   w   płytkiej   jaskini.   Przygotowali   sobie   posiłek   z   jednej   mizernej   jaszczurki   oraz 
rozmaitych korzonków i jagód, jakie zebrali po drodze.
– My być całkiem niezła grupa zwiadowcza, Bron. Dużo tu nas – rzekł jeden z nich o imieniu Tag.
– Taa – zgodził się Bron. – Dwa.
– Dokąd my iść? – zastanawiał się Tag.
– Popatrzeć na Wysokich – wyjaśnił Bron. – Ktoś widzieć jakichś Wysokich?
– Ostatnio nie – odparło kilku z nich.
– Cóż, więc szukać dalej. – Żując korzeń, Bron zmarszczył czoło. – Trzeba nam szczura – zamyślił 
się. – Można by zrobić gulasz ze szczura.
– Ja widział szczura – powiedział jeden z nich.  – Ale nie mógł go złapać. Potrzeba narzędzia do 
łupania.
–  Może my gdzieś znaleźć narzędzie do łupania  –  stwierdził Bron. Rozwiązawszy tę kwestię, 
położył się, umościł wygodnie i zasnął.

background image

Rozdział 12

NARZĘDZIE DO ŁUPANIA

Dartimien   Kot   uniósł   odrobinę   głowę,   kiedy   z   korony   odległego   o   czterysta   metrów   drzewa 
poderwały   się   ptaki.   Zamaskowany   w   wysokich   zaroślach   i   na   tyle   niewidzialny,   jak   tylko 
niewidzialny może stać się człowiek bez użycia magii, bacznie przyglądał się górującym nieopodal 
zboczom, poruszając jedynie gałkami oczu. Z kryjówki w powalonym pniu drzewa wyszedł rudy 
lis, zastrzygł dużymi uszami i znieruchomiał, badając oczami i nosem otoczenie. Stwierdziwszy z 
zadowoleniem, że jest sam, przemknął w odległości kilkudziesięciu centymetrów obok ukrytego 
człowieka, nieświadom jego obecności.
Dartimien zauważył przebiegającego lisa. Widział wszystko, począwszy od najlżejszego drżenia 
sosnowych igiełek, a skończywszy na kołującym wysoko na niebie jastrzębiu. Nie interesowały go 
jednak lisy, jastrzębie i sosny. Szukał ludzi, których obecność właśnie zdradziły mu podrywające się 
do lotu ptaki.
Delikatnym ruchem ręki zasygnalizował czwórce ukrytych za jego plecami gelniańskich zabójców, 
żeby byli czujni i bezgłośni jednocześnie. Ofiara znajdowała się blisko.
Dartimien Kot był znakomity w tym, co robił. Wychował się w spływających ściekami, cuchnących 
zaułkach Południowego Daltigoth i zyskał swój przydomek, jeszcze zanim skończył  osiem lat. 
Niczym głodny kot, doskonale znał każdą boczną alejkę i przejście, każdy kanał i stertę śmieci oraz 
każdą   obluzowaną   okiennicę   i   uszkodzony   zamek   w   zasięgu   półtora   kilometra.   Pomimo 
towarzyszącego mu w dzieciństwie głodu, był zwinny i szybki, a do tego przebiegły i nieuchwytny 
jak bezpański kot, dlatego takie nadano mu przezwisko.
Jego umiejętności rozwinęły się w Ergoth, kiedy służył jako myśliwy w dzikich ostępach Bal-
Maire, i jeszcze przed nastaniem Wielkiego Zamętu został pierwszym kandydatem na stanowisko 
nocnego zwiadowcy w Legionie Caergoth.
Obecnie, podobnie jak wielu innych, którzy stworzyli niemal bractwo najemników, robił to, co 
potrafił najlepiej, by przeżyć. Był Dartimienem Kotem – łowcą. Polował.
Jak zdołał wywnioskować, Tarmishanie – ci, którzy znajdowali się w cytadeli w dolinie – odnaleźli 
coś, co miało im pomóc w zwycięstwie nad siłami Gelni. Pogłoski mówiły o wielkim, magicznym 
artefakcie. Cokolwiek to było, niecierpliwie tego oczekiwali. Lecz zanim ten przedmiot dotrze do 
cytadeli, najpierw musi przedostać się przez gelniańską blokadę. Celem zabójców było wytropienie 
kuriera i powstrzymanie go. Dartimien miał za zadanie ich wspomóc.
Ile dróg prowadziło do Doliny Sunder? Przypuszczał, że siedem lub osiem. Z tego wniosek, że inne 
grupy łowców musiały czaić się na każdej ze ścieżek, a w każdym zespole zapewne znajdował się 
ktoś mu podobny, kto był oczami i uszami pozostałych. W ogóle go to jednak nie obchodziło. Ta 
droga należała do niego, a ptaki powiedziały mu, że znajduje się we właściwym miejscu. W ciągu 
kilku minut spodziewał się ujrzeć ruch na leżącym bezpośrednio nad nim zakręcie i wówczas 
przekona się, z iloma przeciwnikami będą musieli się rozprawić. Dowie się także, czy mają ze sobą 
zwierzęta juczne, a dzięki temu zorientuje się, gdzie i kiedy przejdą.
Czekał, licząc uderzenia serca, i wówczas w górze dostrzegł poruszenie – dokładnie tam, gdzie się 

background image

tego   spodziewał.   Ruch   ustał   w   ciągu   jednej   sekundy,   lecz   Dartimien   Kot   zobaczył   tyle,   ile 
potrzebował. Wycofał się z zarośli i odwrócił.
– Dwóch – rzucił. – Obaj poruszają się pieszo. Żadnej eskorty, żadnych zwierząt. Chodźcie za mną, 
ale cicho, jeśli potraficie! Pokażę wam, gdzie powinniście na nich czekać.
–  A  ty   gdzie   będziesz?  –  spytał   weteran   o   pooranej   bliznami   twarzy.   Podobnie   jak   inni,   jak 
większość ludzi Chatary Kral, wyglądał niestosownie w barwach Gelni, które miał na sobie. – Czy 
możemy liczyć na te twoje sztylety, żeby...
– Na nic nie liczcie – uciął Dartimien. – Podjąłem się zadania doprowadzenia was do kuriera. To 
wszystko. To, co się z nim stanie, nie jest już moim zmartwieniem. A teraz wynagrodzenie.
– Jeszcze go nie złapaliśmy – rzekł Gelnianin. – Dostaniesz swoją zapłatę po skończonej robocie.
– Dostanę swoją zapłatę w tej chwili – mruknął Kot. – Jeśli mi nie ufacie, nie powinniście byli mnie 
zatrudniać.
– Więc równie dobrze, do diaska, możesz zaufać nam!
– Nie. Nie mogę – odparł Dartimien, uśmiechając się. – I dobrze o tym wiecie.
Mamrocząc   przekleństwo,   Gelnianin   rzucił   mu   pod   nogi   garść   grotów.   Były   to   znakomite 
krasnoludzkie ostrza, wykonane z hartowanej niklowej stali i stanowiły lepszą walutę niż należące 
do jakiegokolwiek królestwa monety. Dartimien podniósł je, przeliczył i schował.
–  Zgodnie z umową  –  rzekł.  – A teraz chodźcie za mną. Nie dostaniecie ode mnie kuriera, ale 
pokażę wam, gdzie sami możecie go schwytać.

Na   prowadzącej   w   dół   ścieżce,   wiodącej   do   Doliny   Sunder,   Graywing   nakazał   błyskawicznie 
zatrzymać się, po czym sam podpełzł do przodu, by mieć widok na rozciągający się przed nimi 
teren. Dróżka wiła się ku dołowi i co jakiś czas nikła na skraju lasu, tak więc tylko co któryś zakręt 
był widoczny i wskazywał jej ogólny kierunek.
Oba   zbocza   zapełnione   były  Gelnianami.   Unoszące   się   w   niebo   dymy  z   ognisk   przypominały 
sztandary,   a   Graywing   wiedział,   że   pojawiły   się   dodatkowe   obozowiska.   Blokada   Tarmish 
wzmocniona została niezliczonymi wojownikami wszelkiej maści, którzy zostali zwerbowani przez 
Gelnię. Widział część z nich na drogach wiodących ku dolinie. Były wśród nich niewielkie bandy 
wymalowanych  szabrowników uzbrojonych w swe śmiercionośne, zakończone piórami strzałki, 
łucznicy   z  Abanasinii,   dzierżący   miecze   i   maczugi   wojownicy   z   Estwilde   i   Nordmaaru,   małe 
formacje piechoty z Neraki, konnica tuzina plemion z równin, a pośród nich wszystkich tu i ówdzie 
pojawiała się solamnijska ciężka kawaleria, zakuta w zbroje o krzykliwych barwach i uzbrojona w 
lance. Niektórzy wciąż mieli na sobie oznaki rycerskie, teraz jednak w związku z okolicznościami 
ich kodeks został zredukowany do jedynej, prawdziwej zasady: przeżyć za wszelką cenę.
W Solamnii nadal istniały zakony rycerskie, nie miały jednak pełnej obsady. Większość „rycerzy” 
obecnie parała się walką za pieniądze.
Graywing przyjrzał się dymowi i dzięki temu poznał lokalizację wojsk, lecz to nie ci, których 
widział,   napawali   go   niepokojem.   Martwił   się   tymi,   których   nie   dostrzegł,   lecz   którzy   z   całą 
pewnością tam byli – gelniańskimi zwiadowcami i zabójcami, leżącymi w ukryciu i czekającymi na 
każdego, kto odważy się przemknąć między obozami.

background image

Wysoki i zwinny Graywing, przyodziany w spodnie z koźlej skóry i miękkie buty, z przytroczonym 
na plecach wspaniałym mieczem, którego rękojeść sterczała mu znad ramienia, stanowił idealny 
wizerunek wojownika Cobarów. Brakowało mu jedynie konia.
Obraz ten nie był zwodniczy. Bystrym wzrokiem mieszkańca równin badał ścieżkę przed sobą i 
znał tajemnice, które kryła.
Kiedy znajdą się na otwartym dnie doliny, miną blokadę. Z tamtego miejsca już tylko szybkie nogi i 
odrobina   szczęścia   doprowadzą   ich   do   tarmishańskiej   twierdzy.   Dopóki   jednak   pozostawali   na 
zboczach, wymagana była pełna koncentracja.
Tam, jego wzrok spoczął na zalesionym wzniesieniu, rzucającym cień na ścieżkę, tam i tam... Jeśli 
w pobliżu kryli się zabójcy, to istniała szansa, że czekali w tych właśnie miejscach.
Wyeliminował najbardziej prawdopodobne lokalizacje zasadzek. Gelnianie wiedzieli, że Tarmish 
oczekuje na pomoc z zewnątrz, i zakładali, że ktoś taki jak on – ktoś dorównujący ich najlepszym 
najemnikom  –  będzie   wśród   tych,   którzy   postarają   się   przedostać.  W  związku   z   tym   miejsce 
zasadzki z pewnością wybrał specjalista.
Jego oczy zwęziły się, kiedy spostrzegł odległy o czterysta metrów nawis – niewinnie wyglądające, 
niewielkie wzniesienie tuż nad ścieżką, tak niskie i nieszkodliwe, że nikt nie spodziewałby się tam 
żadnej zasadzki. Jeśli czekali na nich zabójcy, to ukryli się w tamtym właśnie miejscu.
Przywoławszy Clonogha, Graywing skierował się w dół ścieżki. Zakapturzony kurier trzymał się 
blisko niego. Swoją laskę z kości słoniowej na rozkaz Graywinga schował za pasem. Jej ciche 
stukanie mogło zaalarmować wrogów z odległości kilkuset metrów.
Graywing zerknął na swojego zleceniodawcę, kiedy ścieżka zakręcała wokół szczytu zalesionego 
wystepu. Co tam chowasz w tym woreczku, Clonoghu, zastanawiał się. Cóż takiego niesiesz, co jest 
warte zaryzykowania twojego i mojego życia?
U  szczytu  skały Graywing  dał znak  i zszedł z dróżki  wraz z Clonoghiem.  Zbocze  było  gęsto 
zalesione,   przemykali   więc   od   drzewa   do   drzewa,   kierując   się   w   dół.   Nagle   Graywing 
znieruchomiał i zatrzymał Clonogha gwałtownym uniesieniem ręki. Tuż po jego lewej stronie liście 
poruszały się lekko i rytmicznie. Było to delikatne i powtarzające się drżenie, przypominające 
oddychanie człowieka.
Byli tam, ukryci tuż przy ścieżce, a ich „specjalista” to prawdziwy ekspert w tej dziedzinie. Ktoś 
dysponujący odrobinę mniej wyostrzonymi zmysłami niż Graywing nigdy by ich nie odnalazł.
Nie poruszając niczym poza oczami i nozdrzami, Graywing naliczył czterech. Liczba ta zmartwiła 
go trochę. Coś mu mówiło, że powinno ich być pięciu, znalazł jednak tylko czterech. Gelnianie 
patrzyli w innym kierunku, przyglądając się ścieżce wiodącej pod nawisem, i byli o wiele za blisko! 
Najbliższy   ze   schowanych   zabójców,   tak   zakamuflowany,   że   jedynie   oddech   zdradził   jego 
obecność, znajdował się nie dalej niż dwa długie kroki od miejsca, w którym przykucnął Graywing.
Bezszelestnie przysunął się do skulonego Clonogha i dobył miecza. W tej samej chwili Clonogh 
pośliznął   się.   Kiedy   balansował   ciałem,   usiłując   złapać   równowagę,   zagrzechotały   kamienie   i 
rozpętało się piekło.

Niczym   kot,   którego   imię   nosił,   Dartimien   bez   większego   wysiłku   wtopił   się   w   otoczenie. 

background image

Przykucnąwszy   na   krawędzi   nawisu,   wyglądał   jak   część   skały,   która   znajdowała   się   za   jego 
plecami.  Nieruchomy  niczym  liść   w  bezwietrzny  dzień,  obserwował  ścieżkę  i   liczył  uderzenia 
serca. Kurierzy powinni już pojawić się w polu widzenia, powinni już znajdować się na łasce 
gelniańskich zabójców, jednak czas mijał i nikt się nie pokazał.
Zamierzał dać im jeszcze minutę, lecz nagłe przeczucie – niczym dodatkowy zmysł, którym zawsze 
dysponował  –  podniosło mu włosy na karku. Ofiara w jakiś sposób przechytrzyła drapieżnika. 
Kurierów tam nie było! Mrużąc oczy, odwrócił się i dostrzegł ich kilka metrów dalej za swymi 
plecami.  Wydawszy  z   siebie   warkot,   odwrócił   się   w   miejscu,   a   kiedy  wstał,   w   jego   dłoniach 
pojawiły się sztylety. Gdy się poruszył, zabójcy także się odwrócili.
Pierwszy ruch był tak szybki, że nawet Dartimien ledwie go dostrzegł. Jeden z kurierów – wysoki 
mężczyzna  o  jasnej   brodzie   z  piórami  wczepionymi   we  włosy po  jednej  stronie  –  skoczył   do 
przodu, a jego miecz wykonał w powietrzu śmiertelny łuk i pierwszy z Gelnian przewrócił się, 
tryskając posoką z pozbawionej głowy szyi. Zanim pozostali zdążyli zareagować, padł drugi z nich, 
rozpłatany cięciem z obrotu. Dwóch zaczęło się wycofywać, podniosło się i dobyło błyszczących 
ostrzy, kiedy wojownik w koźlej skórze zawirował, wpadł między nich i ponownie zaatakował. 
Jeden z Gelnian upadł. Ostatni wycofał się pospiesznie, potknął o własne nogi, po czym odwrócił 
się i pobiegł.
Dartimien uniósł jeden ze sztyletów, szykując się do rzutu, lecz powstrzymał się.
– To nie jest moja walka – mruknął, wracając ku schronieniu.
Graywing widział upadającego trzeciego zabójcę i odwrócił się, by zaatakować czwartego. Strach 
jednak dodał mężczyźnie skrzydeł. Skoczył do tyłu, uniknął świszczącego miecza, odwrócił się i 
niemalże pofrunął z nawisu na ścieżkę w dole, po czym pognał w kierunku zarośli. Za chwilę 
zniknie, podnosząc alarm i w niedługim czasie zostaną otoczeni przez wroga.
Graywing   obrócił   się,   zobaczył   Clonogha,   który   nadal   próbował   złapać   równowagę,   po   czym 
wyrwał mu zza pasa laskę z kości słoniowej. Usłyszał, jak Clonogh nabiera powietrza do krzyku, i 
w jednej chwili zadziałał. Laska z kości słoniowej była mocna i dość ciężka. Nie mając czasu, aby 
dokładnie wymierzyć, Graywing cisnął ją. Świsnęła w powietrzu, błysnęła na moment w słońcu i 
grzmotnęła w czaszkę uciekającego zabójcy. Mężczyzna zwalił się na ziemię twarzą w dół, a laska 
odbiła się i znikła gdzieś w poszyciu leśnym.
– Nie! – pisnął Clonogh.
–  Mam   cię  –  mruknął   Graywing.   Następnie   bezceremonialnie   schował   miecz,   podniósł   swego 
zleceniodawcę   niczym   worek   ziarna   i  pobiegł   w   dół   ścieżki.   Gdzieś   tam  wciąż   krył   się  piąty 
mężczyzna, a Graywing nie zamierzał być w pobliżu, kiedy tamten się zorientuje, co przydarzyło 
się jego towarzyszom. Przeczucie podpowiadało mu, że ten ostatni był ich „ekspertem” i innego 
pokroju   człowiekiem   aniżeli   jego   martwi   kompani.   Nietrudno   było   sobie   z   nimi   poradzić. 
Pokonanie tamtego zabrałoby znacznie więcej czasu, którego już nie mieli.
Graywing   przemykał   między   migoczącym   blaskiem   słońca   a   cieniami,   pozwalając,   by   zbocze 
ułatwiało mu zejście. Potrzebował tylko kilku kroków, by przemierzyć sześciometrowe odcinki, a 
wiatr śpiewał mu w uszach. Na plecach słyszał przeraźliwe zawodzenie Clonogha, które nikło 
gdzieś za nimi.

background image

Biegł przez około pół kilometra, potem kolejne pół, aż zbocze pod jego stopami zmieniło się w 
równinę. Wyprysnął zza linii drzew w kłujące zarośla i na pola uprawne. Zwolnił tempo dopiero 
wówczas, gdy znaleźli się poza zasięgiem strzał.
W końcu, gdy upewnił się, że są bezpieczni, zatrzymał się i postawił Clonogha na niepewne jeszcze 
nogi.   Szata   mężczyzny   opadła   do   tyłu,   ukazując   całkowicie   łysą   głowę   oraz   pomarszczoną, 
pozbawioną zarostu twarz, teraz wykrzywioną gniewem.
– Ty głupcze! – wrzasnął na niego Clonogh. – Ty kretyński, głupi barbarzyńco! Zrujnowałeś mnie!
Graywing przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa, po czym jego oczy zwęziły się.
– Uratowałem twoje życie! – warknął. – I twój skarb! – Wskazał odruchowo skórzany woreczek, 
który nadal wisiał w poprzek piersi odzianego w szatę mężczyzny. – Ja...
–  Idiota!  –  pisnął   Clonogh.  –  Wszystko   zniszczyłeś!   Miałem   za   zadanie   dostarczyć   Lordowi 
Vulpinowi Kieł Orma. A teraz go już nie ma!
– Nadal nosisz go ze sobą. – Graywing wskazał zapieczętowany, skórzany woreczek, zastanawiając 
się jednocześnie, czy ten człowiek postradał zmysły. – Tkwi bezpiecznie w twoim woreczku.
– Barbarzyńca! – zawył Clonogh, tupiąc z wściekłości. – W tym woreczku? Nic w nim nie ma! To 
był podstęp! Kieł Orma został tam! Ty... wyrzuciłeś go!
– Wyrzuciłem... masz na myśli twoją laskę?
– Laska! – Głos Clonogha przeszedł już niemal w bełkot. – To nie była laska! To był Kieł Orma, 
jeden z najpotężniejszych reliktów na tym żałosnym świecie!
Wraz z nastaniem granatowego wieczoru Graywing samotnie wspinał się na wzgórze, na objęte 
blokadą pagórki otaczające Dolinę Sunder. Poruszając się niczym cień, odnalazł swoją wcześniejszą 
drogę   i   ruszył   ku   miejscu   nieudanej   zasadzki.   Widział   przed   sobą   skalny   nawis,   na   którym 
przyczaili się zabójcy, w tej chwili nie było tam jednak żadnego znaku wskazującego na to, że 
cokolwiek się wydarzyło. Ciała znikły, a ścieżka pozostała nietknięta.
Wyostrzając każdy zmysł do granic, przemykał od osłony do osłony i rozglądał się bacznie. Nagle 
kilka   metrów   przed   nim,   w   miejscu,   gdzie   jeszcze   przed   chwilą   nikogo   nie   było,   zza   drzewa 
niedbale wychyliła się smukła, ubrana na ciemno postać. Kiedy Graywing wyprężył się i położył 
dłoń na rękojeści miecza, mężczyzna wyprostował się i ruszył w jego stronę.
–  Nie masz co szukać  –  odezwał się przyjemnym,  melodyjnym głosem.  –  Ja już próbowałem 
znaleźć. Nie ma go.
Graywing zerknął z ukosa, odnosząc przez moment wrażenie, że patrzy na ducha.
– Dartimien? – szepnął.
– Oczywiście, że Dartimien – uśmiechnął się tamten. – Tak mam na imię. Upłynęło już sporo czasu, 
Graywingu, choć jak widzę, twoja zręczność w posługiwaniu się dużym ostrzem nie zmniejszyła się 
ani odrobinę. Zostawiłeś tutaj nie lada bałagan. Wszystko dookoła spływało krwią. Zamaskowanie 
tych śladów zajęło mi dobrą godzinę.
– Dartimien – powtórzył Graywing. – Sądziłem, że zginąłeś w Nerace.
– Tak samo myślały te gobliny. – Dartimien wyszczerzył zęby. – Przeszły prosto przeze mnie. To 
był ich ostatni błąd w życiu.
– Miło mi to słyszeć – rzekł Graywing. – Nie znoszę goblinów. Poza tym zawsze uważałem, że jeśli 

background image

ktoś ma cię zabić, to powinienem być ja. Co miałeś na myśli, mówiąc „nie ma go”? Czego nie ma?
–  Tej   białej   laski  –  odparł   Kot.  –  Tej,   za   pomocą   której   rozłupałeś   Gelnianinowi   czaszkę. 
Przeszukałem wszystko i znalazłem ciebie węszącego, więc zakładam, że także po nią przyszedłeś. 
Co to takiego?
–  Nie twoja sprawa  –  uciął Graywing. Nie spuszczając oka z mniejszego mężczyzny, spojrzał w 
stronę gęstych zarośli, gdzie upadła laska.
– Sprawdzałem tam – rzekł Dartimien. – Uwierz mi, nie ma jej.
Ruchem tak szybkim, że mógł oszukać oko, Graywing odszedł w bok i znikł w gęstych zaroślach. 
Artefakt, Kieł Orma, powinien gdzieś tam leżeć! Nie było tam jednak niczego. Laska znikła, tak 
jakby nigdy wcześniej nie znajdowała się w tym miejscu. Jedynym tropem była niewidoczna niemal 
ścieżka, przypominająca ślady pozostawione przez króliki.
Kiedy Graywing wrócił na szlak, Dartimien Kot nadal tam tkwił, wygodnie oparty o skałę.
– Mówiłem ci – mruknął Kot. – Nie ma twojej laski. Już jej szukałem.
– Ci zabójcy byli z tobą?
– Wynajęli mnie – odparł Dartimien. – Zrobiłem swoje. I tyle.
–  Wiedziałem, że mają ze sobą eksperta  –  burknął Graywing i zaraz podniósł brew, patrząc na 
mniejszego mężczyznę. – Zapłacili ci?
– Oczywiście, że zapłacili – warknął Kot. – Zawsze dostaję swoje honorarium.
– Cóż, a ja przez ciebie nie dostałem swojego!
– Szkoda – powiedział Dartimien. – Takie są losy wojny. A skoro o wojnie mowa, szykuje się tutaj 
niezła   bitwa.   Kiedyś   byłem   w   tym   miejscu   podczas   wielkiej   wojny   i   znalazłem   tuż   za   tym 
wzgórzem wioskę. Chcesz rzucić na nią okiem? Może znajdziemy jakieś przyzwoite piwo.
– Stawiasz? – spytał Graywing z nachmurzoną miną.
–  Nie ma sprawy. W tej sytuacji będzie to sprawiedliwe. Ale powiedz mi tak szczerze, jeśli ten 
przedmiot nie jest laską, to czym jest?
–  Kieł Orma  –  odparł Graywing.  –  To jakiś relikt, magiczny przedmiot. Tarmishanie bardzo się 
nakłopotali, żeby go zdobyć.
– Musi być niezwykle wartościowy. Sądzę, że Gelnianie także chcieli go zdobyć, choć mi o tym nie 
powiedzieli.
Dartimien zadarł głowę i podniósł jedną brew, co w jednej chwili zmieniło go w nieszkodliwego 
psotnika.   Graywing   nie   dał   się   jednak   zwieść.   Dartimien   był   jednym   z   najgroźniejszych 
wojowników, jakich kiedykolwiek spotkał.
– Może uda nam się go odnaleźć, jeśli spróbujemy – zadumał się Kot. – Gdzieś w końcu musi być.

Ukryci   pod   kamienną   półką   nad   obozowiskiem   ludzi   Bron   i   jego   towarzysze   obserwowali 
Wysokich. Było to niezwykle nużące zajęcie. Od chwili, gdy nastała noc, Wysocy jedynie upiekli 
kilka   kurczaków,   zjedli   kolację,   po   czym   zawinęli   się   w   koce   i   poszli   spać.   Bron   postanowił 
rozwiać nieco nudę, organizując małe plądrowanie, w efekcie czego siedzące w swej małej jaskini 
krasnoludy żlebowe opychały się resztkami pieczonego kurczaka, zakrapianego herbatą Wysokich.
–  Jak długo Najwyższy Bulp kazać nam patrzeć na Wysokich?  –  spytał przysadzisty Tunk, trąc 

background image

zaspane oczy.
– Nie powiedzieć – odparł Bron. – Ale Scrib mówić, żeby patrzeć, co robią Wysocy, a oni jeszcze 
nic nie zrobić.
Tag podczołgał się bliżej, żeby przyjrzeć się nowemu narzędziu do łupania Brona – połyskującej, 
białej lasce, którą ten skądś przyniósł. Wyrzeźbiono na niej jakieś obrazki, jednak żaden z Agharów 
nie miał pojęcia, co mogą one przedstawiać.
–  Piękne  –  oznajmił Tag, ponownie próbując zajrzeć w przypominające łzę otwory na szerszym 
końcu  laski.  Dziurki  wprawiały w  zakłopotanie.  Choć  wyglądało  na  to,  że  nic  się w   nich  nie 
znajduje, nie można było mieć całkowitej pewności. Nawet w jasnym świetle małe zagłębienia w 
lasce pozostawały ciemne jak noc. Była to atramentowa ciemność, która sprzeciwiała się oku.
Bron podniósł swobodnie laskę, ponownie czując jej ciężar i znakomite wyważenie.
– Całkiem dobre narzędzie do łupania – przyznał. – Szkoda, że nie mieć szczura do łupnięcia, żeby 
wypróbować.
Laska  w  jego  dłoni  zadrżała  lekko,  po czym   z pobliskiego  ukrycia  wyskoczył   spory szczur  o 
kulistych oczkach i pomknął w kierunku wylotu jaskini. Wzruszywszy ramionami, Bron zamachnął 
się i uderzył gryzonia.
–  Całkiem   dobry   szczur  –  dodał,   przyglądając   się   z   zadowoleniem   lasce.   W   czterech 
przypominających łzy nacięciach na szerokim końcu ciemność ustąpiła miejsca mglistej czerwieni. 
Blask znikł jednak i mrok powrócił.
Gdzieś pod stromą skałą, w miejscu zarazem bardzo bliskim i bardzo odległym, poruszyło się i 
zmieniło   położenie   coś   wielkiego,   masywnego   i   wijącego   się.   Zrobiło   to   w   odpowiedzi   na 
chwilową,   wywołującą   uczucie   mrowienia   świadomość.   Wielki   płaski   łeb   podniósł   się   znad 
czarnych zwojów, kołysząc się na boki i węsząc.
Całkiem niedawno temu stracił on swój kieł. Kieł spał, aż został przebudzony przez kogoś, kto 
zażądał jego magii. Teraz ponownie zasnął i Orm już go nie wyczuwał. Na chwilę został jednak 
przebudzony. Ten krótki moment wystarczył, by mógł poznać właściwy kierunek, i został ku niemu 
przyciągnięty.
Wieczne kamienie przesuwały się i rozłupywały, kiedy Orm zaczął się poruszać. U wylotu jego 
zimnego,  suchego  legowiska  zagrzechotały odłamki,  po  czym  w  otchłań  w  dole  stromej  skały 
posypały się spore kawałki granitu. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą się znajdowały, ziała 
postrzępiona dziura w skale. Z otworu tego na światło gwiazd wychynął wielki ciemny i trójkątny 
niczym   ostrze   tępej   włóczni   łeb.   Pokryte   łuskami   oczy   o   pionowych   źrenicach   otworzyły   się 
szeroko, a z wielkiego pyska wysunął się długi, rozwidlony język, który zatrzepotał, smakując 
powietrze. W głębi legowiska wielkie grzechotki wydały z siebie suche ostrzeżenie, kiedy poruszył 
się ogon. Płaski, łuskowaty łeb podniósł się wyżej, a jego dolna szczęka opadła i ukazała wielkie 
blade wole, z którego na pozycję do ataku wysunął się pojedynczy, chowający się do środka kieł 
długości ludzkiej nogi.
Był tylko jeden ząb, w miejscu drugiego ziała czerń. Utracony kieł nadal pozostawał częścią niego i 
w jakiś sposób zawsze znajdował się blisko, choć oddzielony pustką, która nie była ani odległością, 
ani przestrzenią.

background image

Mógł wyczuć kieł tylko wtedy, kiedy ożywał jego duch, teraz jednak kołysał się niespokojnie, 
szukając.   Kieł   żył   przez   chwilę.   Może   przebudzi   się   ponownie.   Znał   kierunek   i   był   głodny. 
Upłynęło już sporo czasu.
Krasnoludy żlebowe spały smacznie w swojej małej jaskini, kiedy o północy zabrzmiał dźwięk 
rogów. Sygnały przekazywane od obozu do obozu wzdłuż linii wojsk Gelni przetoczyły się przez 
Dolinę Sunder, odbiły echem od wzgórz i zmieniły się w potężny, nieskoordynowany ryk.
Bron obudził się gwałtownie, skoczył na nogi, grzmotnął głową o niskie sklepienie i usiadł na 
Tunku, którego chrapanie zmieniło się w parskanie, kiedy rozpaczliwie zaczął machać rękami i 
nogami. W jednej chwili oba krasnoludy żlebowe wypadły z jaskini i, na wpół śpiąc, przylgnęły do 
skalnej półki, podczas gdy pozostali potoczyli się i poplątali tuż nad nimi. Przywrócenie porządku 
zabrało im krótką chwilę, którą spędzili na ustalaniu, czyja machająca kończyna należy do kogo, w 
końcu   jednak   wszyscy   ocknęli   się   na   dobre   i   rozsupłali,   po   czym   z   oszołomieniem   zaczęli 
przyglądać się ludzkim obozowiskom w dole.
Wysocy już nie spali. Większość biegała dookoła, zbierając broń, a pozostali podsycali ogień i 
dodawali doń drewna. Wszystkie ogniska wzdłuż zboczy zapłonęły pełnym, jasnym płomieniem.
– Co się dziać? – spytał Tag, nie kierując pytania do nikogo konkretnego.
– Wysocy się obudzić – zauważył Swog. – To pewno przez ten hałas.
W lesie zamigotały pochodnie, po czym w blasku ognia poniżej pojawiła się para wystrojonych 
posłańców. Mężczyźni dyszeli ciężko, a ich oczy błyszczały.
–  Do broni!  –  krzyknął jeden z nich.  – Wysłuchajcie słów Jej Eminencji Chatary Kral, Regentki 
Gelni. – Rozwinął zwój, a jego towarzysz uniósł pochodnię, żeby oświetlić pismo.
– Tarmishańscy kurierzy umknęli naszym strażom – oznajmił mężczyzna. – Nie ma wątpliwości, że 
pretendent, godny pogardy Lord Vulpin z Tarmish, znalazł się w posiadaniu Kła Orma. Wojownicy 
sztandaru Gelni, do broni! Musimy zdobyć Tarmish, zanim mroczne zło reliktu okryje krainę.
Posłaniec stał przez chwilę w milczeniu, po czym zwinął zwój.
– Wasz oddział został przydzielony do Trzeciego Pułku. Natychmiast udajcie się w miejsce zbiórki. 
Zaatakujemy fortecę pod rozkazami Chatary Kral.
Rzekłszy   to,   podniósł   wraz   ze   swoim   towarzyszem   pochodnię   i   pobiegł   w   las,   w   kierunku 
następnego obozu.
Siedzący przy ogniu siwy weteran solamnijskich kampanii odwrócił się do siedzącego przy nim 
mężczyzny.
– Co to, do diaska, ma wszystko znaczyć?
– Oznacza to tyle, że przeciwnik zdobył błyskotkę – odparł tamten.  – Jakiś magiczny przedmiot, 
który może zmieść nas z powierzchni ziemi, jeśli będą mieli okazję go użyć. Nadszedł więc koniec 
oczekiwania. Jutro walczymy.
– Przyjrzałeś się tej fortecy? – parsknął pierwszy żołnierz. – To oblężenie trochę potrwa.
Krasnoludy żlebowe stały w małej jaskini tuż nad głowami żołnierzy.
– Wysocy obudzeni, tak to wyglądać. Już się do czegoś szykować?
– Nie wiedzieć – przyznał Bron. – Cóż, my patrzeć. Może coś się dowiedzieć.

background image

Rozdział 13

PRZEŚLADOWCY

– Nie ma go tam – rzekł Clonogh, a jego zdesperowane oczy spoglądały z zacienionego wnętrza 
kaptura. – Kiedy tylko ten... ten barbarzyńca Graywing znikł, rzuciłem zaklęcie dalekiego widzenia 
w miejsce, gdzie spadł. Ten wysiłek sporo mnie kosztował, lecz spróbowałem. Kła tam nie było.
– Ktoś go w takim razie zabrał – zagrzmiał Lord Vulpin. – Widziałeś kogoś, kto mógł go znaleźć?
– Był tam jakiś mężczyzna – rzekł Clonogh. – Przyjrzałem się mu. Ukrył martwych zabójców oraz 
ich  broń,  po czym   zamaskował  wszelkie  ślady walki.  A potem  przeszukał  całe  otoczenie.  Był 
dokładny.
Vulpin przemierzył komnatę małej wieży. Był potężnym, mrocznym człowiekiem, a stalowa zbroja 
i pokryty siatką hełm stanowiły nieodłączną część jego osoby, podobnie jak nieprzejednana ambicja 
w jego spojrzeniu. Falująca szata na ramionach powiewała z każdym podmuchem wiatru, który 
wpadał do środka przez otwarte drzwi. Zatrzymał się, by spojrzeć na odległe o półtora kilometra 
zbocza. Były tam całe setki wojowników, którzy kroczyli w stronę murów Tarmish i z każdą chwilą 
zbliżali się coraz bardziej.
– Opisz go – polecił. – Tego człowieka, którego widziałeś na wzgórzu.
Clonogh zerknął z ukosa.
–  Młody mężczyzna, choć z całą pewnością nie dziecko. Nie był specjalnie duży, lecz silny jak 
akrobata. Bardzo szczupły i zwinny w swoich ruchach. Ciemne włosy i ciemna broda, ale niezbyt 
długa. Gładko ogolone policzki, zarośnięty podbródek, elegancko przycięte wąsy. Ciemne spodnie i 
kabat, wysokie buty i wystające zewsząd rękojeści sztyletów. Miał pewnie z tuzin noży przy sobie.
–  Nie znam go.  –  Vulpin potrząsnął głową.  –  Bez wątpienia jeden z najemników Chatary Kral. 
Obserwowałeś go?
– Patrzyłem na niego tak długo, jak pozwoliło mi zaklęcie – odparł Clonogh, drżąc. – Już mówiłem. 
Przeszukał całą okolicę. Gdyby relikt się tam znajdował, on by go znalazł. A gdyby go znalazł, 
zobaczyłbym to.
– W takim razie zabrał go ktoś inny – mruknął Vulpin. Ponownie spojrzał na przygotowujące się do 
ataku   armie   zgromadzone   w   dolinie.  –  Potrzebuję   tego   artefaktu  –  warknął.  –  A   ten   twój 
barbarzyńca? Graywing? Czy on mógł cię w jakiś sposób oszukać?
– On nic nie wiedział! – odparł Clonogh. – To znakomity wojownik, lecz zarazem tuman. Sądził, że 
przedmiot, który niosę, schowany jest w woreczku. Kieł uważał za zwykłą laskę, a kiedy był mu 
potrzebny, użył go jak broni. Rzucił nim!
– Chroniąc w ten sposób ciebie i to, co... uważał za twoją przesyłkę dla mnie. – Vulpin się zamyślił. 
– Może powinieneś był mu zaufać, Clonoghu.
–  A   może   dziś   powinien   padać   deszcz  –  parsknął   Clonogh.  –  Ale   nie   padał.  –  Splótł   w 
wyzywającym geście swoje wąskie ramiona. – Przynajmniej ten, kto jest teraz w posiadaniu Kła, 
nie ma pojęcia o jego naturze. – Ciemne nerwowe oczy spojrzały na Lorda Vulpina z głębi kaptura. 
– Jeśli Chatara Kral ma laskę... cóż, twoja siostra jest w tym samym stopniu niewinna co ty, mój 
panie.

background image

– Lecz może taką osobę znaleźć! – zagrzmiał Vulpin. – Ja znalazłem.
Przekroczył kamienne przejście, które wiodło w stronę wewnętrznego dziedzińca fortecy. Biegały 
po nim setki mężczyzn, przenoszących wyposażenie obronne na mury, w celu przygotowania do 
gelniańskiego oblężenia. Kompanie i bataliony Tarmishan, wzmocnione przez najemników Vulpina, 
maszerowały we wszystkich kierunkach, by wspomóc oddziały zgromadzone na murach.
Poza całym tym zgiełkiem, w otoczonym murem ogrodzie u stóp wieży młoda kobieta z wiadrem i 
konewką podlewała rabaty kwiatów. Długie złote włosy opadały jej na ramiona, a kiedy spojrzała w 
górę, w jej oczach odbił się błękit letniego nieba.
– Thayla Mesinda – rzekł Lord Vulpin do Clonogha. – Starannie ją wybrałem i chroniłem od chwili, 
kiedy po raz pierwszy usłyszałem od ciebie o Kle Orma. Jest czystą jak pączek róży czarodziejką i 
zrobi dokładnie to, o co ją poproszę.
– Tak samo jak Kieł, gdybyśmy tylko go mieli – uciął Clonogh. – Ale go nie mamy. Powiedz mi, 
panie, jeśli go odzyskamy...
– Kiedy go odzyskamy. – Vulpin utkwił w nim spojrzenie. – A ty, magu, bardziej niż ktokolwiek 
inny powinieneś wierzyć, że stanie się to wkrótce.
– Kiedy go odzyskamy – poprawił się Clonogh – jakie dokładnie życzenie będzie miał spełnić Kieł?
– Machnął nerwowo w kierunku zachodnim, gdzie zbierały się armie Gelnian. – Zażądasz sobie, by 
oni wszyscy byli martwi?
–  Tak!  –  warknął Vulpin. Po chwili dodał:  –  Nie, nie martwi. Nie wszyscy. Chcę bezwolnych 
niewolników, którzy będą pracowali na moich polach, podawali mi do stołu i... i robili wszystko, 
czego od nich zażądam.  –  Wysoki mężczyzna przechadzał się nerwowo, a w jego oczach widać 
było niecierpliwość.  –  Ochrona złożona z zombie, Clonoghu! Armia zombie na moje wezwanie! 
Tarmish nic nie znaczy, Clonoghu. Ani Tarmish, ani Gelnia, choć stanowią punkt wyjścia. To stąd 
wyruszę ku kolejnym krainom! Ku imperium! Świat stanie się moim imperium! Potrzebuję jedynie 
tego jednego, jedynego artefaktu. Kła Orma!
Vulpin zatrzymał się. Spojrzał pełnym ambicji wzrokiem na pola, gdzie armie ustawiały się w 
pozycji do ataku. Na wzniesieniu, tuż za główną linią wojsk, postawiono jasny namiot.
– Ona go ma – warknął. – Z pewnością go już ma. Musimy go tylko odzyskać.
Cienie   pod   kapturem   Clonogha   pogłębiły   się,   jakby   czarodziej   skurczył   się   w   sobie.   Kieł 
dysponował potężną mocą, której nikt nie znał lepiej od niego. Przez całe lata studiował stare 
zwoje, wpadając na kolejne tropy wiodące ku staremu reliktowi. Ktoś kiedyś nazwał go Władcą 
Życzeń. Dla człowieka, który przejmuje nad nim kontrolę, nie ma rzeczy niemożliwych.
Lord Vulpin odwrócił się w stronę maga, a jego oczy przypominały świecące punkty pod elegancką 
przyłbicą hełmu.
– Straciłeś go, Clonoghu. I odzyskasz go dla mnie. Tam stacjonuje Chatara Kral. Udasz się tam i 
zdobędziesz go.
Clonogh wzdrygnął się na te słowa, jakby został uderzony biczem.
– Mój panie – przemówił – znasz cenę mojej magii.
– Znam. – W spojrzeniu Vulpina nie było ani współczucia, ani łagodności. – Ceną każdego zaklęcia 
jest część twojego życia. Rok, trzy, pięć. Dokonałeś kiepskiego interesu z tą twoją magią. Lecz to 

background image

twój, a nie mój interes. Nasz wspólny interes wiąże się z tym. – Wyjął z szaty amulet. Była to mała, 
szklana kulka z pojedynczym, jasnym punkcikiem w samym środku. Drażniąc się z nim, podrzucił 
ją w górę, złapał niedbale i ponownie podrzucił. Wyraźnie bawił go widok skamlącego maga.  – 
Twój żywy duch, Clonoghu. Trzymam całe twoje istnienie w dłoni, a moją ceną za jego zwrot jest 
Kieł Orma.
– Módl się, żeby twoja siostra go nie miała – mruknął Clonogh. – A jeśli go dostała, to żeby nie 
poznała jego natury, zanim go nie odzyskamy.
– A co, jeśli pozna? – Vulpin splótł ręce, zdając się całkowicie wypełniać sobą przejście i wpatrując 
się w gelniańską armię. – Gdzie ona znajdzie niewinną istotę pośród tej hołoty?
Clonogh wypowiedział cichym głosem zaklęcie teleportacji i znikł.
– Straciłeś kolejny rok, Clonoghu? – mruknął do siebie Vulpin. – Ech, jak ten czas szybko leci.

Na skraju lasu, w cieniu przemykały niewielkie istoty, a ich małe, ciekawskie twarze przyglądały 
się rozległym polom, na których złożone z ludzi armie robiły tajemnicze rzeczy.
– Wysocy z pewnością coś robić – stwierdził Tag. – Biegać tam w kółko jak diabli.
– Wszyscy wciąż patrzeć na ten duży budynek – zauważył Tunk. – Ciekawe, co tam?
Bron zerknął z ukosa, przykładając do czoła brudną dłoń.
– Szkoda, że lepiej nie widać – mruknął. Laska z kości słoniowej w jego dłoni zadrżała lekko, jej 
szeroka końcówka rozjarzyła się czerwonawą poświatą i nagle już ich tam nie było. W miejscu, 
gdzie przed chwilą znajdowała się grupka krasnoludów żlebowych, pozostał tylko nieruchomy las 
na zboczu.
W cichym, kamienistym miejscu Orm otworzył oczy i podniósł wielki, płaski łeb. Rozejrzał się 
dookoła, kołysząc się niecierpliwie. Ponownie wyczuł swój utracony kieł, lecz znów trwało to 
zaledwie chwilę. Potężny ogon poruszył się na legowisku i zagrały suche, łuskowate grzechotki. 
Ktoś się z nim bawił! Ktoś dawał mu krótkie, szydercze wręcz próbki mocy jego własnego kła, zbyt 
krótkie, by mógł przygotować się do ataku. Ktoś lub coś najwyraźniej się z nim droczyło!
Lecz ktokolwiek to był, zapłaci za to. Przebudzenie jego kła wymagało przynajmniej szczątkowej 
inteligencji. A więc ktoś, kto znalazł się w jego posiadaniu, potrafił wypowiadać życzenia. Wiedział 
też, że słabą stroną inteligencji jest tendencja do rozwodzenia się nad własnymi myślami. Prędzej 
czy   później   działanie   kła   potrwa   wystarczająco   długo,   by   mógł   przygotować   się   do   ataku. 
Rozgniewany i głodny Orm czekał dalej.
Scrib Filozof był na skraju wielkiego odkrycia, kiedy nadeszła powódź. Myśl przyszła w chwili, 
kiedy przyglądał się grzybom. Dodane do gulaszu, wzbogacały go o przyjemny aromat, lecz jedynie 
wtedy,   kiedy   zachowano   odpowiednie   proporcje.   Gdy   użyło   się   zbyt   mało   grzybów,   nie   było 
żadnego efektu. Kiedy wrzuciło się ich zbyt wiele, gulasz wyraźnie dostawał goryczki. Należało 
użyć idealnie dobranej ich liczby.
Rzadko  jednak  osiągano tę  „idealnie  dobraną liczbę”.  Czy nie  byłoby dobrze,  pomyślał Scrib, 
gdyby ktoś zapamiętał, ile grzybów powinno się dodawać do kolejnego gulaszu?
Jak większość Agharów, Scrib w zasadzie nie znał się na arytmetyce. Jeśli ktoś w plemieniu potrafił 
liczyć dalej niż do dwóch, to nikt nie miał o tym pojęcia, gdyż nie było żadnego sposobu, by 

background image

przedstawić   taką   umiejętność.   Liczenie   do   dwóch   leżało   po   prostu   w   naturze   krasnoludów 
żlebowych.
Rozumieli jednak pojęcie ilości, a Scrib zauważył, że na tej podstawie można dokonywać naprawdę 
świetnych porównań. Niedźwiedź jest większy od szczura, a robak mniejszy od ptaka. Wysocy są 
więksi   od   krasnoludów   żlebowych,   ogień   jest   gorętszy   od   promieni   słońca,   a   chrapanie 
Najwyższego Bulpa głośniejsze niż kogokolwiek innego.
Kotły z gulaszem różniły się wielkością, począwszy od tych, które miały rozmiar połowy żółwiej 
skorupy lub wklęśniętego hełmu znalezionego na polu bitwy Wysokich, a skończywszy na Wielkiej 
Misie   Gulaszu,   która   pochodziła   z   czasów   odleglejszych   niż   przedwczoraj   i   w   jakiś   sposób 
powiązana była ze słynnym smokiem Najwyższego Bulpa.
Kucając na piaszczystym dnie starego zbiornika, Scrib bazgrał na piasku patyczkiem. Wyciągnął w 
skupieniu   język   i   rysował   rozmaite   koła.   Wytężając   wyobraźnię,   można   było   uznać,   że 
przedstawiają one kotły z gulaszem.
Do chwili, kiedy skończył rysowanie kółek, niemalże zapomniał resztę równania, uderzył się więc 
kilkakrotnie w głowę i szybko powróciła do niego właściwa myśl: grzyby!
Liczenie grzybów podlegało tym samym ograniczeniom, co cała reszta. Mógł być jeden grzyb lub 
więcej niż jeden. W ilości można jednak było przyrównać je do garści, kęsa, pełnej szufli lub 
woreczka.
Garść grzybów prawdopodobnie byłaby zbyt duża dla kęsa gulaszu, lecz może niezbyt duża dla 
woreczka. Scrib zaczął mozolnie kreślić zawijasy wewnątrz kół, mając nadzieję, że choć trochę 
będą one przypominać grzyby.
Kiedy pracował, zaczęło go ogarniać wielkie zrozumienie. Pomyślał, że jeśli każdy by wiedział, że 
kółko oznacza kocioł gulaszu, a zawijas to grzyb, każdy powinien potrafić właściwie doprawić 
gulasz, przyglądając się rysunkom na piasku.
Cały ten zamysł zdawał się gdzieś gubić sens, mimo wszystko jednak Scrib zdecydowanie czuł, że 
do czegoś zmierza. Niestety, nie mógł już znaleźć swych bazgrołów, gdyż zalała je woda. To samo 
stało się z jego stopami, kiedy jej poziom zaczął się podnosić.
W taki oto sposób Scrib był o krok od wynalezienia książki kucharskiej i – zupełnie przypadkiem – 
słowa pisanego, kiedy nadeszła powódź.
Od samego początku, gdy plemię Bulpów przybyło w To Miejsce, zajmowało się kopaniem w 
szczelinie za jednym ze starych budynków. Rozpadlina była bardzo wąska i zapchana gruzem, 
oczyścili ją jednak i poszerzyli, by móc wydobywać piryt  –  piękne, żółte kamienie, które  –  jak 
sądził Najwyższy Bulp – musiały być wartościowe.
Szczelina wiodła ku zboczu wzgórza, do starego otworu ściekowego, na którego dnie znajdowało 
się jezioro. Fakt, że jezioro stawało się coraz głębsze po każdych opadach, jakich o tej porze roku 
było sporo, wydawał się nie mieć żadnego znaczenia, skoro krasnoludy żlebowe całą potrzebną im 
wodę pobierały ze strumienia przepływającego przez wąwóz w Tym Miejscu.
Przedwczoraj   przez   zachodnie   wzgórza   przetoczyła   się   jednak   wyjątkowo   gwałtowna   burza. 
Błyskawice kreśliły szalone wzory na niebie, a łoskot grzmotów przypominał walenie w wielkie 
bębny. Chwilę później całe niebo na zachodzie wraz ze wzgórzami znikło za ciemnoszarą kurtyną 

background image

deszczu.
Główną atrakcję dnia stanowił wielki jednooki ogr, który, mrucząc, poczłapał wzdłuż kanionu z 
leciwą maczugą w jednej ręce i kawałem konia w drugiej. Krasnoludy żlebowe rozpierzchły się na 
jego   widok,   powskakiwały   do   kryjówek   i   przyglądały   się,   jak   przechodzi   obok.   Nieustające 
komentarze, które mamrotał, przechodząc, wskazywały na to, że całkowicie przemókł. Sklepienie 
jego schowanej gdzieś na wzgórzach jaskini pełne było dziur, spakował więc swój dobytek i ruszył 
w poszukiwaniu lepszego klimatu.
Przed nastaniem wieczoru mały strumień zmienił się w rwący potok, wszystko wskazywało jednak 
na to, że woda bardziej się już nie podniesie.
Dzisiejszy   wieczór   był   jasny   i   barwny,   sielankę   zakłóciło   jedynie   dobiegające   z   niedaleka, 
złowrogie dudnienie. Glitch Najprzedniejszy, Najwyższy Bulp i Słynny Zabójca Smoków obudził 
się głodny i roztrzęsiony, po czym szybko oznajmił, że ma dość życia w zbiorniku i chce zjeść 
śniadanie na słońcu.
To proste życzenie zmieniło się jednak w wielkie przedsięwzięcie. Najpierw należało usunąć sterty 
pirytu ze schodów wiodących do zbiornika, a następnie potrzeba było kilku tuzinów krasnoludów 
żlebowych, aby wnieść Najwyższego Bulpa na górę. Gdzieś po drodze Glitch dostał zawrotów 
głowy, zaczął co chwila tracić przytomność i spadać ze schodów.
Nadzorowani   przez   jego   żonę,   Lady   Liddę,   w   końcu   zawiązali   Glitchowi   oczy   i,   pracując   w 
zespołach, przetransportowali go na górę. Jedni ciągnęli, inni pchali, a część pozostała na dole, 
gotowa złapać go, jeśli spadnie.
– Glitch prawdziwy głupek – oznajmiła Lady Lidda, wspinając się na stromą ścianę, by spotkać się 
ze swoim panem i władcą na górze. – Ale wciąż nasz wspaniały Najwyższy Bulp.
Kolejny problem stanowiła Wielka Misa Gulaszu, która wciąż spoczywała na dnie zbiornika. Wielki 
żelazny przedmiot był po prostu bardzo ciężki.
Kiedyś,   dawno   temu   w   przypływie   inspiracji   Bron   wykonał   do   niej   solidny,   skórzany   pas.   Z 
krawędzi misy po jednej stronie wystawała para żelaznych pierścieni, które mogły stanowić połowę 
zawiasu, oraz  –  dokładnie  po  przeciwnej   stronie  –  uchwyt  w  kształcie  haka,  który kiedyś   był 
prawdopodobnie częścią zatrzasku. Pas, przeciągnięty w poprzek misy od jednego elementu do 
drugiego, czynił ją stosunkowo łatwą do przenoszenia... dla Brona. Niewielu oprócz niego w ogóle 
zdołało ją dźwignąć.
Po   kilku   nieudanych   próbach   wyniesienia   misy   z   dziury   Lady   Lidda   odszukała   krzepkiego 
Głównego Łupacza plemienia, Clouta.
– Clout – nakazała. – Idź po Wielka Misa Gulaszu.
– Dobra – mruknął Clout, ziewając i podnosząc się na nogi. Zanim jednak zabrał się do wykonania 
polecenia, drogę zablokowała mu jego żona, Lady Bruze.
Założywszy ręce na biodra, Lady Bruze utkwiła wzrok w Lady Liddzie.
– Sporo tupeta – warknęła. – Dlaczego ty rozkazywać Cloutowi, Lady Lidda? Jeśli ty chcieć komuś 
rozkazywać, rozkazuj, jak mu tam, Najwyższy Bulp.
– Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze – zasugerowała łaskawie Lidda. – Trzeba wynieść Wielka 
Misa Gulaszu z dziury. Clout może iść przynieść.

background image

– Dobra – powiedział Clout. Ponownie ruszył w kierunku zbiornika i ponownie Lady Bruze stanęła 
mu na drodze.
– Niech Bron idzie przynieść! – rzuciła, patrząc na Liddę. – Wielka Misa Gulaszu to problem dla 
Brona, nie dla Clouta!
– Brona tu nie być. Najwyższy Bulp gdzieś go wysłać.
– Gdzie?
– Nie wiedzieć, ale to rozkaz od Najwyższy Bulp. Więc Clout iść i przynieść misę.
– Dobra – westchnął Clout. Po raz kolejny ruszył w stronę dziury, lecz żona chwyciła go za ucho.
– Lady Lidda nie mieć interes w mówieniu Cloutowi, co robić – naciskała. – Clout tu zostać!
– Dobra. – Usiadł i zaczął pocierać obolałe ucho.
–  Mimo wszystko potrzebować Wielka Misa Gulaszu  – stwierdziła Lidda.  – A może Lady Bruze 
powie Cloutowi, żeby pójść?
– O wiele lepiej – przyznała Bruze, cofając się o krok. Wskazała na zbiornik. – Clout, iść po Wielka 
Misa Gulaszu.
Główny Łupacz podniósł się na nogi ze zbolałym wyrazem twarzy.
– Tak, kochana – rzekł.
Przez jakiś czas go nie było, w końcu jednak pojawił się u wylotu zbiornika, dysząc i pocąc się 
obficie. Niósł żelazną misę na ramionach, a kilka kobiet zabrało się do sporządzania wsadu do 
gulaszu.
Scrib, który został w dziurze sam, przykucnął na piasku i znalazł się o włos od wynalezienia pisma.
To wtedy przez otwór ściekowy na wzgórzach przelała się woda. Z rozpadliny wystrzeliła struga, 
która rwącym strumieniem popłynęła w stronę Tego Miejsca, rozrzucając na boki koziołkujących 
krasnoludów żlebowych. W ciągu kilku sekund całe To Miejsce zmieniło się w szalejący kocioł 
zimnej wody, która zaczęła zalewać zbiornik.
Sięgała niemalże górnej jego krawędzi, kiedy Scrib wyskoczył z kipieli, rozpaczliwie poszukując 
brzegu.
– A niech to! – wydyszał. – To jakaś wielka burza.
Siedzący nieopodal Najwyższy Bulp został całkowicie zalany wodą, która zdawała się już docierać 
w każde miejsce.
– Dość tego! – ryknął. – To wcale nie śmieszne! To miejsce niedobre! Wszędzie woda! Tu się nie da 
zamisz... zamiesz... nie da się żyć! Wszyscy pakować się!  –  rozkazał.  –  To miejsce już nie To 
Miejsce. My pójść gdzie indziej.
Kiedy Graywing i Dartimien Kot dotarli do przepaści, znaleźli ponurą, przemoczoną i opuszczoną 
wioskę.

Obeszli ją dokładnie i natrafili na nikłe, choć świeże jeszcze ślady, których nie pozostawili jednak 
ludzie.
–  Krasnoludy żlebowe!  –  parsknął Dartimien, rozglądając się po ruinach.  –  Nie było tu nikogo 
oprócz krasnoludów żlebowych, a nawet te się stąd wyniosły.
Graywing   zatrzymał   się   przy   brzegu   wezbranego   potoku.   Przykucnął   i   zbadał   nikłe   ślady   na 

background image

grząskim gruncie. Wyglądało to tak, jakby przebiegły tędy króliki, co natychmiast skojarzyło mu się 
z podobnie wydeptaną ścieżką, którą widział wśród zarośli po zniknięciu Kła Orma.
Wstał i z nachmurzoną miną spojrzał na Dartimiena.
– Co myślisz? – spytał.
– Po tym wszystkim – odparł Kot – nic już mnie nie zaskoczy.
– W takim razie lepiej chodźmy – zasugerował Graywing. – To słabe ślady... potrafisz iść za nimi?
– Tak samo jak ty potrafiłbyś podążać za stadem koni, barbarzyńco – uśmiechnął się Kot. – Albo 
apetyczną   dziewką.   Uwierz   mi,   czasami   odnoszę   wrażenie,   że   wy,   mieszkańcy   równin,   nie 
potraficie znaleźć własnych dłoni przed oczami.
– A wy, pełzacze z tylnych alejek, nie widzicie niczego poza zasięgiem swojej ręki  –  odparował 
Graywing. – Tak więc ty skoncentruj się na tym, dokąd zmierzamy, a ja zajmę się tym, co znajduje 
się przed nami.

background image

Rozdział 14

BRON BOHATEREM

Niemal   od   pierwszego   dnia,   kiedy   przed   siedmioma   laty   złapali   ją   tarmishańscy   łowcy 
niewolników, Thayla Mesinda wiodła życie w zamknięciu. Wówczas była jedynie mizerną dziewką 
i   podzieliła   plugawy   los   większości   gelniańskich   kobiet,   które   zostały   schwytane.   Być   może 
wyróżniała   ją   niewinność   w   przestraszonych,   niebieskich   oczach,   płowe   kosmyki   nieumytych 
włosów, a może zawdzięczała to czystemu przypadkowi. Jednak po upływie zaledwie kilku minut 
od  jej  przybycia  do  Tarmish   została   zabrana   przez  przyodzianych   w  szaty  bezżennych,  którzy 
umieścili ją w przeznaczonej specjalnie dla niej kwaterze w wieży przylegającej do twierdzy.
Powiedziano   jej   jedynie   tyle,   że   wybrał   ją   sam   Lord  Vulpin.   Dzięki   upływającemu   czasowi   i 
przyzwoitemu żywieniu wyrosła na śliczną, młodą kobietę. Karmiono ją i edukowano, chroniono i 
rozpieszczano, a ona nadal nie miała najmniejszego pojęcia, w jakim celu została wybrana.
Jej świat zamykał się w wygodnym apartamencie w wystającej części piątego poziomu wieży, gdzie 
szerokie   mury   obronne   otaczały   szczyt   wieży   i   biegły   do   kwater   Lorda   Vulpina.   Wielki   mur 
stanowił  zarazem szeroki,  zamknięty balkon przylegający do komnaty Thayli, więc  kiedy była 
dobra pogoda, spędzała na nim poranki. Jej towarzystwo stanowiły kwiaty, które pielęgnowała, 
ptaki   przybywające,   by   nucić   swe   melodie   i   ćwierkać,   a   czasami   nawet   odpocząć   na   jej 
wyciągniętym palcu, oraz małomówni, odziani w szaty bezżenni, którzy każdego dnia odsuwali 
sztabę z jej drzwi i przynosili jedzenie i czystą odzież. Za każdym razem było ich trzech, bardzo 
starych, a ona odnosiła wrażenie, że każdy z nich pojawiał się po to, by uważnie pilnować dwóch 
pozostałych.
Za balkonem rozciągała się reszta świata, rozległego i intrygującego, tak bliskiego, że mogła niemal 
wyciągnąć rękę i dotknąć go, a zarazem tak odległego – za przepaścią widoczną z jej balkonu, za 
zamkniętymi i zabezpieczonymi sztabą drzwiami jej samotni.
Często tęskniła za obecnością innych ludzi z fortecy, pól i znajdujących się za nimi wzgórz, za 
możliwością zejścia w dół i obcowania z nimi na dziedzińcach i murach, za ich głosami, za ciepłem 
ich   ognisk.   Pragnęła   poznać   imiona   spoconych   mężczyzn,   którzy  pracowali   na  stanowiskach   i 
maszerowali między blankami, oraz kobiet, które przychodziły im towarzyszyć.
Czasami wręcz fizycznie cierpiała z powodu osamotnienia  –  brakowało jej ludzi, którzy nie byli 
podobni ani do zasuszonych i odzianych w szaty mężczyzn, ani do starowin, które powierzchownie 
uczyły ją sztuki, ani do tej złowrogiej, przerażającej osoby w wieży nad jej głową.
Często   marzyła   o   bohaterze,   który   przybędzie   i   wydostanie   ją   stąd,   choć   nie   miała   żadnego 
pomysłu, kim lub czym miał się on okazać. Było to tajemnicze słowo, które powtarzało się w 
opowieściach jej starych nauczycielek: bohater.
Wywnioskowała, że bohaterami są ci, którzy ratują młode dziewice z niewoli. Bohaterami są ci, 
którzy przeciwstawiają się złu. Im intensywniej marzyła, tym bardziej była przekonana, że i dla niej 
znajdzie się jakiś bohater. Że na pewno istnieje.
Mimo   to   każdy   dzień   upływał   tak   jak   poprzednie,   wypełniony   jedynie   obecnością   starych 
bezżennych,   ich   cichymi   spojrzeniami,   koszykami   i   zawiniątkami,   które   przynosili, 

background image

przychodzącymi co jakiś czas nauczycielami oraz pojawiającą się okazjonalnie mroczną, straszną 
postacią z wieży  –  regentem, Lordem Vulpinem. Przemówił do niej kilka razy przez okienko w 
drzwiach, lecz zawsze była to jedynie krótka obietnica: zrób dla mnie to, o co poproszę, kiedy 
nadejdzie właściwa godzina, a zostaniesz wynagrodzona.
Jego obecność przypominała chłodny wiatr w pogodny dzień i za każdym razem, kiedy na niego 
spojrzała lub usłyszała jego głos, ponownie marzyła o nieznanym bohaterze.
Czasami   wydawało   jej   się,   że   jedynymi   realnymi   rzeczami   w   jej   świecie   są  marzenia,   kwiaty 
porastające jej balkon oraz przybywające śpiewać ptaki. Oprócz tego jej towarzyszkami były tylko 
samotność   i  nuda.  Lecz  wszystko  się  zmieni,   zapewniała  samą   siebie.   Nadejdzie  taki   czas,  że 
zniknie jednostajność tych dni i wówczas przybędzie jej bohater.
Kiedy więc ujrzała obce armie, które zgromadziły się na polach pod murami, poczuła rosnące 
podniecenie i ogarnęło ją przeczucie nadchodzącego przeznaczenia. Widziała tysiące uzbrojonych 
mężczyzn. Część z nich poruszała się pieszo, inni siedzieli na wspaniałych, dumnie kroczących 
koniach. Przemieszczali się w taki sposób, by otoczyć pole bitwy, a w oddali grały rogi i dudniły 
bębny.
Działo się coś zupełnie nowego, coś nieprzewidzianego, więc Thayla Mesinda pożerała ten widok 
wzrokiem. Może gdzieś pośród tych strasznych hord znajdował się bohater jej marzeń. Stała przy 
kamiennej   poręczy,   patrząc   w   dal,   kiedy   usłyszała   za   plecami   szuranie   stóp.   Odwróciła   się   i 
zamarła.
W   miejscu,   gdzie   jeszcze   przed   chwilą   nikogo   nie   było,   teraz   znajdowało   się   przynajmniej 
dwadzieścia  małych  istot  –  niewielkich,  przypominających  nieco  ludzi,  lecz  o połowę od nich 
niższych, stłoczonych w pstrokatą masę na jej balkonie i rozglądających się z przerażeniem w 
oczach.
Kiedy się odwróciła,  jeden z  nich  –  mały osobnik  o kędzierzawej  brodzie, trochę większy od 
pozostałych, szeroki w ramionach i ściskający w dłoniach zdobioną laskę z kości słoniowej – wlepił 
w nią oczy.
– Och! Wszyscy uciekać jak diabli!
Przebierając gwałtownie małymi stopami, istoty rozpierzchły się dookoła. Część z nich znalazła 
schronienie   za   donicami   z   kwiatami   oraz   ławkami,   inni   przykucnęli   w   zacienionych   kątach,   a 
pozostali   powpadali   na   siebie,   przewracając   się   wzajemnie.   Przynajmniej   dwóch   pisnęło   z 
przerażenia, skoczyło poza krawędź balkonu i zawisło nad dziedzińcem, skąd musieli wciągnąć ich 
towarzysze.
W ciągu kilku sekund żadnego z nich nie było widać, choć zdawała sobie sprawę, że znajdują się w 
każdym miejscu, które mogło służyć jako schronienie.
Zaciekawiona   Thayla   Mesinda   podeszła   do   wyrastającego   z   garnka   krzaka   i   rozgarnęła   jego 
gałązki.
– Witaj. – Spojrzała prosto w przerażoną, pucołowatą twarz, która pojawiła się na widoku. – Jesteś 
bohaterem?
Tunk prawie zemdlał ze strachu, kiedy odezwała się do niego dziewczyna Wysokich. Przełknął 
ślinę, zbladł i zaczął się gwałtownie trząść. Szczękanie jego zębów niemal zagłuszyło paniczny, 

background image

stłumiony szept, który dobiegał spod niego:
– Tunk! Złazić z moja twarz!
– Więc? Jesteś? – powtórzyła Thayla. – Jesteś bohaterem?
– Nie, ja tak nie sądzić – odparł Tunk. Uśmiechnął się słabo i wskazał w kierunku krzaka róży. – 
Może lepiej spytać o to Brona. Bron może być bohater.
Thayla zbliżyła się do krzewu róży i obeszła go. Ciche szemranie zdradziło czyjąś obecność, choć 
postać starała się pozostać w ukryciu. Thayla zatrzymała się, po czym odwróciła szybko i obiegła 
krzak z drugiej strony. Siedział za nim osobnik trzymający laskę z kości słoniowej. Patrzył w górę 
prosto na nią, a jego nos znajdował się na wysokości jej medalionu.
– Ty jesteś Bron? – spytała.
– Taa, tak sądzić – odparł drżącym głosem. – Przepraszam, my tylko przechodzić tędy.
– W takim razie ty jesteś bohaterem – stwierdziła. Zwykle wyobrażała sobie, że jej bohater będzie 
większy i lepiej ubrany. Nigdy też nie przypuszczała, że może nie okazać się człowiekiem. Jej 
sytuacja nie pozwalała jednak na rozwodzenie się nad szczegółami.
– Jak się tutaj dostałeś?
– Nie mieć zielonego pojęcia – przyznał. – W jednej chwili my sobie stać i patrzeć na Wysokich, a 
w drugiej...
– Na kogo?
– Na Wysokich – powtórzył. – Takich jak ty.
– Och – rzekła, nie rozumiejąc ani słowa. W jej głowie zaświtało jednak podejrzenie. – Czy przysłał 
cię tu Lord Vulpin?
– Najwyższy Bulp nas przysłać – wyjaśnił Bron.
– Najwyższy Bulp powiedzieć: „Bron iść patrzeć na Wysokich. Zobaczyć, czy Wysocy coś knuć”. 
No to my być. A wy coś knuć?
Potrząsnęła głową.
– Nie sądzę. Hmm, powiedziałeś, że... przysłał cię Najwyższy Bulp?
– Taa. Glitch Najprzedniejszy. Najwyższy Bulp. Naprawdę słynny. Każdy go znać.
Brzmiało to wystarczająco dziwacznie, by było prawdą. Nikt nigdy nie wspomniał, skąd biorą się 
bohaterowie, skądś jednak muszą przybywać. Ktoś musi ich przysyłać.
– Więc zjawiłeś się tu po to, by mnie stąd zabrać?
– Nie wiedzieć – przyznał Bron. – Najwyższy Bulp nic nie powiedzieć.
– Prawdopodobnie tak – stwierdziła. – Jesteś moim bohaterem, który ma uratować mnie z niewoli.
– Och – rzekł krasnolud żlebowy. – Dobra, skoro ty tak mówić.
– To nie będzie łatwe – ostrzegła Thayla. – Ilu was jest?
Bron spojrzał na przepełniony balkon. Każde miejsce, które mogło służyć za kryjówkę, zostało 
zajęte   przez   krasnoluda   żlebowego.   Nie   miał   pojęcia,   ilu   ich   jest,   dał   więc   jej   najbardziej 
prawdopodobną odpowiedź:
– Dwa.

Armie Chatary Kral opuściły obozowiska na wzgórzach i zeszły do doliny, zbierając się w punktach 

background image

wypadowych na północ i zachód od zamku Tarmish. Większość dowódców i około jedną trzecią 
zebranych wojowników stanowili Gelnianie. Pozostali przybyli z wielu krain, rozproszeni po nich 
przez wielki zamęt ostatnich wojen.
Nadciągali całymi tuzinami i setkami, skuszeni obietnicą zapłaty i uczestnictwa w plądrowaniu. Na 
wezwanie odpowiedziały kompanie barbarzyńskich jeźdźców, legiony zróżnicowanej  piechoty i 
kilka   regularnych   armii   imperialnych   niegdyś   wojsk.   Pojawiło   się   także   kilka   oddziałów 
solamnijskiej ciężkiej kawalerii oraz niezliczeni samotni wojownicy wszelkiej maści.
Wraz z końcem każdej nowej wojny rozegranej podczas dekady mroku wielu z nich powróciło do 
rodzinnych   domów,   by   chwycić   za   pługi   i   młoty.   Jednak   większość   tego   nie   uczyniła,   czego 
efektem   byli   najemnicy   włóczący   się   po   krainach   w   poszukiwaniu   zatrudnienia   lub   łupów, 
cokolwiek im się trafiło.
Pojedynczy zbrojny jeździec wraz ze swoim giermkiem zatrzymał się na skraju lasu graniczącego z 
tarmishańskimi polami, po czym przyjrzał się uważnie rozciągającemu się przed nim widokowi. 
Sądząc po płytowej zbroi, broni, wspaniałym, ciemnym, bojowym rumaku, którego dosiadał, oraz 
wyuczonej   lekkości,   z   jaką   poruszał   się   w   siodle,   mężczyzna   mógł   być   niegdyś   rycerzem 
należącym   do   jednego   z   wielkich   zakonów   lub  –  co   bardziej   prawdopodobne  –  najemnym 
kandydatem   na   rycerza,   który   wybrał   samotne   życie.   Na   jego   schowanej   lancy   nie   powiewał 
sztandar, a stroju nie zdobił żaden znak herbowy. Nie wydawał się on jednak przez to ani odrobinę 
mniej groźny.
Jego   pieszy   giermek   był   zwinnym   elegancikiem   w   szacie,   z   przystrzyżoną   w   szpic   bródką   i 
ciemnymi  włosami,   które  zawijały  się  w   loczki   na  zakrytym  przez   kaptur   czole.   Kiedy  służył 
swemu „panu”, miał szorstkie i zwięzłe ruchy, wyraźnie brakowało mu uniżoności.
Dartimien Kot grał w swoim życiu już wiele ról, jednak funkcja rycerskiego giermka była dla niego 
zupełnie nowym doświadczeniem.
Uklęknął na skraju lasu i przyjrzał się śladom na ziemi.
– Przeszli tędy – powiedział. – Wygląda to tak, jakby skierowali się prosto w stronę obozowiska. 
Czy tak zachowałyby się krasnoludy żlebowe?
Siedzący   okrakiem   na   wielkim   koniu   Graywing   uniósł   ciężką   przyłbicę   pożyczonego   hełmu   i 
spojrzał na gromadzącą się armię.
– Nie, jeśli miałby wybór – odparł. – Ale może pojawiły się tutaj pierwsze. To całkiem nowy obóz.
–  Cóż, jeśli tak właśnie było  –  Dartimien wstał i otrzepał liście z kolan swych nieskazitelnych, 
ciemnych spodni – to w tej chwili zewsząd otoczyli ich ludzie. Tam muszą być ze dwa legiony.
– W takim razie i my powinniśmy się tam udać – westchnął Graywing. – Powiem ci szczerze, że nie 
za bardzo podoba mi się ten pomysł. Co o tym myślisz?
– Decyzja należy do ciebie – rzucił opryskliwie Dartimien. – To ty siedzisz na koniu.
– W stu trzydziestu kilogramach swędzącej w każdym miejscu zbroi – odparował Graywing. – Nie 
zapominaj, że to ty mogłeś wcielić się w rycerza. Dałem ci wybór.
– Ładny mi wybór – burknął Kot. – Wiesz przecież, jak nie znoszę koni.
Gdzieś na wzgórzach za ich plecami zdezorientowany solamnijski najemnik, zupełnie nagi, nie 
licząc   poplamionej   lnianej   bielizny   i   pozbawiony   wszystkiego   poza   starannie   napisanym   na 

background image

kawałku garbowanej koźlej skóry pokwitowaniem, masował guza na głowie i starał się znaleźć 
wyjście z głębokiej rozpadliny w skałach. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał sprzed przebudzenia w 
tym   miejscu,   było   to,   że   zatrzymał   się,   by   ulżyć   sobie   w   gęstwinie   drzewek   laurowych. 
Pokwitowanie wypisane na koźlej skórze zawierało wszystkie elementy jego wyposażenia oraz 
obietnicę zwrotu w bliżej nieokreślonym czasie.
Ani Graywing, ani Dartimien nie życzyli niczego złego błędnemu rycerzowi, stwierdzili jednak, że 
potrzebują jego konia, zbroi, broni oraz ozdobnego stroju w o wiele większym stopniu niż on sam 
w tamtej chwili. Zakuty w zbroję rycerz i jego giermek przyciągali zdecydowanie mniejszą uwagę 
w wypełnionej wojownikami dolinie aniżeli dwóch niezbyt pasujących do siebie osobników bez 
listów uwierzytelniających.
–  Przez obozowisko przebiega niewielki wąwóz  –  zauważył Graywing.  –  To zaledwie rów, ale 
wystarczająco duży, by krasnoludy żlebowe mogły wykorzystać go jako kryjówkę.
Dartimien   zerknął   z   ukosa   w   dal.   Jego   przyzwyczajone   do   miejskich   warunków   oczy   mogły 
wyśledzić chrząszcza lub lecącą pszczołę, zdążył się już jednak przekonać, że wzrok Cobara był 
znacznie lepszy na większe odległości. Dartimien miał oczy jak kot. Doskonale widział to, co 
znajdowało się w pobliżu, także w nocy, lecz Graywing, mieszkaniec równin, szczycił się wręcz 
sokolim   wzrokiem.   To,   co   Dartimienowi   wydawało   się   zbyt   odległe,   Graywing   dostrzegał   z 
fenomenalną łatwością.
– Wierzę ci na słowo – poddał się Kot. – Jak możemy się tam dostać najłatwiej?
–  Obawiam się, że przez obóz  –  odparł Graywing.  –  Jest jednak jeszcze większy problem. Żleb 
wiedzie prosto za tym wielkim namiotem zwieńczonym sztandarami. Tam. Widzisz? W miejscu, 
gdzie stoi ten samotny dąb. To wygląda na namiot kogoś ważnego.
– Można tak powiedzieć – westchnął Dartimien.
– To kwatera główna Chatary Kral.

”Żleb” okazał się wachlarzem małych kanionów, których głębokość w większości nie przekraczała 
metra.   Wyżłobione   przez   opady,   stanowiły   kanały   dla   strumyków,   które   z   całej   doliny 
odprowadzały wodę ku małemu potokowi, wijącemu się w dolinie niczym kręta wstęga pośród 
kwadratowych pól.
Żleb osłaniały zarośla i zagajniki oraz stojące tu i ówdzie przy jego odnogach większe drzewa. 
Korzenie niektórych z nich przez dziesięciolecia podmywała woda, wypłukując spomiędzy nich 
glebę i tworząc ukryte jamy. Zwierzęta dodatkowo powiększyły część z nich i zmieniły w całkiem 
spore dziury. W jednej z takich jam na odpoczynek zatrzymało się wędrujące plemię Bulpów.
Scrib oraz Gandy Wielki Myśliciel wyglądali zza osłaniających ich zarośli i patrzyli na hordy 
strasznie  wyglądających  Wysokich,   którzy zgromadzili  się   wszędzie,  gdzie  tylko   sięgał   wzrok. 
Mężczyźni doglądali zwierząt, wbijali słupy, nosili chrust i gromadzili się wokół niezliczonych 
ognisk, przy których przyrządzano śniadanie. Drwale i poganiacze wołów kursowali do pobliskiego 
lasu po drewno do budowy taranów i machin oblężniczych.
–  Skąd   oni   wszyscy   przyjść?  –  rzekł   drżącym   głosem   Gandy,   ściskając   mocno   swój   kij   do 
zmywaka. – Ostatniej nocy ich tu nie być.

background image

– Nie wiedzieć. – Scrib potrząsnął głową i westchnął, starając się rozprostować obolały kręgosłup. 
Próby dostrzeżenia wszystkiego, co działo się za krzakami, stawały się prawdziwą katorgą. Ze 
swojej   kryjówki   w   gęstych   zaroślach   widział   tuzin   innych   krasnoludów   żlebowych   lub   ich 
wystające kończyny. Ponad połowa plemienia była już na nogach i skradała się, by rzucić okiem na 
odmieniony krajobraz.
Nie wszyscy jednak się przebudzili. Pomimo dobiegającego z ludzkich obozowisk zgiełku wyraźnie 
słyszeli przytłumione chrapanie Glitcha, które odbijało się echem od krawędzi dziury w dole.
– Ktoś lepiej wsadzić szmata w usta Najwyższy Bulp – mruknął Gandy. – Bo inaczej ten głupek 
obudzić się z krzykiem.
Słowo   pomknęło   od   ucha   do   ucha,   od   jednego   krasnoluda   żlebowego   do   drugiego,   aż   nagle 
pochrapywanie w dole umilkło. Odgłosy szamotaniny, które usłyszeli po chwili, były jednak o 
wiele mniej natarczywe niż chrapanie Najwyższego Bulpa.
Lady Lidda podczołgała się między Gandy’ego i Scriba, a za nią pełzała młodsza kobieta o imieniu 
Pert.   Spojrzały   z   konsternacją   na   niezliczone   masy   Wysokich.   Przez   chwilę   były   tak   samo 
oszołomione   jak   każdy,   kto   nagle   budzi   się   w   odmienionym,   przepełnionym   ludźmi   świecie. 
Wkrótce jednak widok ten zaczął je fascynować. Tak wielu Wysokich w zbrojach, dzierżących tak 
złowieszczą broń!
Jak wszystkie kobiety wśród krasnoludów żlebowych, natychmiast zaczęły myśleć o plądrowaniu.
Gdzieś zagrała trąbka, znajdujący się w jej pobliżu ludzie uformowali się w szeregi, a ich długie 
włócznie   błyszczały   w   porannym   słońcu.   Nieopodal   skraju   zarośli   stała   wielka,   jaskrawa 
konstrukcja z materiału, którą wspierały drągi i liny.  Otaczali  ją uzbrojeni  we włócznie  i piki 
żołnierze. Tuż obok w wykonanej z lin zagrodzie na wspaniałych koniach paradowali mężczyźni w 
jasnych strojach. Zewsząd przybywali inni, niosąc wielkie naręcza narzędzi z żelaza i skóry.
– Och! – szepnęła Lidda. – Pełno dobrych rzeczy.
Płachta namiotu została odsunięta, a Wysocy unieśli w górę włócznie, tworząc z nich dach nad 
wejściem.   Ze   środka   wyszły   całe   tuziny   Wysokich,   w   podobnych   jaskrawych   barwach   i 
uzbrojonych w dziwacznie wyglądające miecze. Ustawili się w dwóch szeregach po obu stronach 
wyjścia, twarzami na zewnątrz. Za nimi pojawiła się cała gromada służących wraz ze wspaniale 
przyodzianą kobietą. Miała ona na sobie niezwykłą szatę i kilt, a także znakomicie wypolerowaną, 
wytłaczaną,   stalową   zbroję,   złożoną   ze   zdobionego   klejnotami   hełmu,   napierśnika,   tarczy  oraz 
nagolenników.   U   boku   nosiła   praktyczny,   krótki   miecz   ze   zdobioną   szlachetnymi   kamieniami 
głowicą i jelcem.
–  Popatrz  – szepnął Scrib. –  Pani Wysoka. Skurczony obok Gandy zamrugał szklistymi oczami i 
odwrócił się w jego stronę.
– Skąd ty wiedzieć, że to pani?
Scrib nie potrafił wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi.
– Mieć kształt jak pani – rzekł w końcu.
–  Do   diaska  –  przyznał   Gandy.   Niespodziewanie   przypomnieli   sobie   o  śniadaniu.   Lady  Lidda 
ściągnęła wargi i zerknęła z ukosa, głęboko zamyślona.
– Ciekawa, co oni tam mieć w środku – szepnęła, wskazując palcem wielki namiot.

background image

–  Pewno   rzeczy,   których   oni   nie   potrzebować  –  odparła   Pert.  Przesunęła   się  w   bok,  szukając 
lepszego widoku, i znieruchomiała. Tuż przed jej nosem pojawiła się wielka, odziana w sandał 
stopa. Pert utkwiła w niej spojrzenie, po czym powoli przesunęła wzrok w górę. Obok znajdowała 
się   druga   stopa,   a   tuż   nad   nimi   krawędź   ciemnej   szaty,   która   ciągnęła   się   w   górę   i   kończyła 
zacienionym kapturem.
Człowiek! Stary Wysoki w ciemnej szacie, stojący tuż obok niej!
– Ooo – szepnęła Pert. – Wszyscy! Uciekać jak diabli!
W jednej chwili w zaroślach zaroiło się od biegających i potykających się krasnoludów żlebowych, 
które   pierzchały   we   wszystkie   strony.   Zgromadzeni   przy   namiocie   strażnicy   spojrzeli   na 
niespodziewany zgiełk, po czym ruszyli w tamtym kierunku.
Pert   uciekła   jak   najdalej   od   starego   Wysokiego   w   kapturze,   przemknęła   między   nogami 
zaskoczonego żołnierza i w poszukiwaniu schronienia skoczyła pod płachty namiotu. Kilku innych 
podążyło za nią.
Gdzieś dał się usłyszeć pisk Wielkiego Myśliciela.
– Krasnoludy żlebowe! Całe mnóstwo! – krzyknął ktoś niskim głosem.
– Złapałem jednego! – odpowiedział drugi. – Bierzmy ich... Au!
– Co się stało? – zawołał inny ludzki głos.
– Ten mały drań walnął mnie w nos kijem! Tu jest! Trzymaj!
– No cóż, to nie jest krasnolud żlebowy – warknął pierwszy głos. – Ty! Ty, w kapturze! Chcemy 
zobaczyć twoje dokumenty!
– Trudno ich złapać! – przeklinał mężczyzna, przedzierając się przez gęstwinę.  – Pim! Po lewej! 
Tam masz jednego!
–  Zostawcie te przeklęte krasnoludy żlebowe!  –  rozkazał pierwszy głos.  –  Zbiórka. Mamy tutaj 
jeńca. – Nastąpiła krótka przerwa, po czym ten sam głos zaczął zadawać pytania. – Kim jesteś? Jak 
masz na imię i w jaki sposób ominąłeś straże?
–  Clonogh  –  odparł charczący, starczy głos.  –  Proszę, panie, jestem tylko ubogim podróżnikiem. 
Zgubiłem drogę.
– Podróżnik, co? No cóż, decyzję, co z tobą zrobić, pozostawimy kapitanowi straży. Idziemy, ruszaj 
się!
– Widzicie to samo? – zauważył strażnik. – Wszędzie tu były krasnoludy żlebowe, a teraz nie ma po 
nich śladu! Jak one to zrobiły?
–  Powiedziałem, żebyś zostawił w spokoju krasnoludy żlebowe! Zbiórka! Wyprowadzić jeńca z 
tych chaszczy!
– Też mi jeniec – parsknął inny strażnik. – Ten stary pryk ma z osiemdziesiąt lat.

background image

CZĘŚĆ TRZECIA

KRONIKI BULPÓW

background image

Rozdział 15

SMOCZE ZOBOWIĄZANIE

Eskortowana przez swą ochronę  –  tuzin pochodzących z Gór Lodowych, wybranych gigantów o 
białych brodach – oraz przez swych gelniańskich oficerów, Chatara Kral przemierzała obozowisko. 
Była doprawdy imponującą postacią – wysoka, gibka, o posągowej posturze i oczach ciemnych jak 
noc, z grzywą kruczoczarnych, kręconych włosów, które wystawały spod lakierowanego hełmu. 
Gdziekolwiek się pojawiła, mężczyźni spoglądali na nią z szacunkiem, po czym spuszczali wzrok. 
Powszechnie   było   wiadomo,   że   Chatara   Kral   nie   toleruje   zuchwalstwa,   a   żaden   z   rozsądnie 
myślących ludzi nie był gotów stawić czoło mroźnym gigantom, którzy ją otaczali. Powiadano, że 
nawet ogr nie dałby rady tym wojownikom.
Wschodzące   słońce   zamigotało   na   szlachetnych   kamieniach   zdobiących   przyłbicę   oraz   hełm 
regentki i rzucało odblaski na jej błyszczącą niczym zwierciadło zbroję. Spływająca z jej ramion 
szata była wielobarwna, a w jej centralnej części wyszyto znak herbowy królewskiego dworu Gelni. 
Jako regentka Chatara Kral obwieściła, że staje się głosem i wolą małoletniego księcia Quarlsa, 
ostatniego z wielkiego rodu Gelni.
W   Gelni   słowo   Chatary   Kral,   a   nawet   jej   najdrobniejszy   gest   czy   kaprys,   uznawane   były   za 
stanowione prawo.
Zwiedziwszy   obozowiska,   w   których   mężczyźni   zajęci   byli   przygotowaniami   do   ataku   na 
tarmishańską twierdzę, regentka poprowadziła swoją świtę w kierunku długiej, niskiej palisady na 
zachodnim przyczółku. Wzdłuż stu metrów umocnień ustawiono w szeregu makabryczne trofea – 
nieruchome, zwisające figury ukrzyżowanych ludzi czy sterczące w niektórych miejscach wysokie, 
pionowe pale, na które nabito głowy ściętych jeńców.
Część   z   tych   nieszczęśników   stanowili   tarmishańscy   wojownicy   złapani   na   wzgórzach.   Inni 
prawdopodobnie   byli   szpiegami,   zdrajcami,   sabotażystami   bądź   po   prostu   tarmishańskimi 
farmerami   schwytanymi   na   własnych   polach   wraz   z   nadejściem   gelnianskich   wojsk.   Prawdę 
mówiąc, jedyną winą większości z nich było to, że narazili się Chatarze Kral. Tak czy inaczej, w 
rękach   nerakańskich   inkwizytorów   regentki   bez   większego   oporu   przyznali   się   do   wszelkich 
zarzucanych im win.
Chatara   Kral   obrzuciła   trofea   jedynie   przelotnym   spojrzeniem.   Kierowała   się   prosto   w   stronę 
palisady, gdzie ukłonami powitali ją strażnicy. Kiedy znalazła się przy bramie, główny inkwizytor 
skłonił się jej po pas.
– Przybyłaś zobaczyć starego szpiega, Ekscelencjo? – spytał.
– Owszem – odparła. – Czego zdołaliście się od niego dowiedzieć?
– Sporo – odpowiedział główny inkwizytor z uśmiechem na twarzy. – Jest bardzo stary i brakuje 
mu sił. Potrzebował jedynie drobnej zachęty, by z nami rozmawiać.
– I naprawdę jest szpiegiem?
–  Och, w rzeczy samej, Ekscelencjo. Nazywa się Clonogh i został wysłany przez samego Lorda 
Vulpina w celu odnalezienia jakiegoś utraconego reliktu.
– Reliktu?

background image

– Czegoś, co nazywa Kłem Orma. Wygląda na to, że ten Clonogh próbował dostarczyć go Lordowi 
Vulpinowi, lecz w jakiś sposób stracił go po drodze. Uważa, że to magiczny artefakt, Ekscelencjo.
Ciemne oczy Chatary Kral zamigotały pod przyłbicą hełmu. To było niemal zbyt piękne, by okazało 
się prawdziwe. Vulpin nie miał Kła Orma.
Główny inkwizytor zaprowadził ją do cuchnącej celi i wykonał gest ręką.
– To ten szpieg, Ekscelencjo.
Chatara Kral spojrzała na słabowite, wiekowe ciało rozciągnięte między drewnianymi poręczami 
stelaża do tortur.
– Ten człowiek jest starcem! – warknęła. Główny inkwizytor zachichotał.
– Przysiągł, że jego prawdziwy wiek to trzydzieści siedem lat – powiedział. – Twierdzi, że to magia 
go postarzyła.
– Wygląda, jakby nie żył – zauważyła regentka.
–  Bo tak prawie jest, Ekscelencjo. Trochę nas zaskoczył. Tak słabowity człowiek powinien był 
umrzeć   już   godzinę   temu,   a   on   wciąż   żyje.   Pytałem   go   o   to   ostatnim   razem,   kiedy   odzyskał 
przytomność. Powiedział wtedy, że nie może umrzeć, gdyż jego życie związane jest kontraktem z 
Lordem Vulpinem.
– Wygląda na to, że mój brat wciąż ima się tych samych starych sztuczek – mruknęła Chatara Kral. 
– W porządku. Umieśćcie tego Clonogha w piwnicy. Jeśli nie może umrzeć, to niech tam zgnije. 
Opatrzcie   jednak   jego   rany.   Może   okazać   się   przydatną   kartą   przetargową,   kiedy   przejmiemy 
zamek.
Przyglądała się, jak krzepcy Nerakanie zdejmują więzy z nadgarstków i kostek starca, okrywają go 
cuchnącym   pledem   i   wyprowadzają   za   palisadę.   „Piwnicą”   była   dziura   w   ziemi   oddalona   od 
umocnień około stu metrów. Wyłożona została kamiennymi płytami, a jedyne wejście blokowała 
podnoszona, żelazna krata.
Regentka zeszła z palisady i natychmiast poczuła się tak, jakby zdjęto jej z ramion potężny ciężar. 
Podczas swych przygotowań do oblężenia Tarmish często miała przeczucie, że Vulpin w każdej 
chwili   może   przechylić   szalę   zwycięstwa.   Mając   w   swym   posiadaniu   Kieł   Orma,   próbowałby 
wykorzystać jego magiczną moc.
Jej najlepsi doradcy potrafili powiedzieć na temat Kła Orma jedynie tyle, że jest on wyjątkowo 
niebezpieczny. Wszyscy bez wyjątku zgadzali się jednak, że jego posiadacz dysponuje mocą, która 
pozwala mu wygrywać całe wojny. Szpiedzy natomiast powiadomili ją, że artefakt jest w drodze do 
Vulpina w Tarmish.
Teraz wszystko wskazywało jednak na to, że Vulpin wcale nie miał reliktu. Przedmiot zaginął, 
zanim został dostarczony na miejsce.
Odwróciła się do swej świty złożonej z oficerów.
– Zakończcie wszystkie przygotowania przed nastaniem zmroku. Jutro zaatakujemy Tarmish.
Zakuty w zbroję lansjer zatrzymał się nieopodal. Schodząc z konia, poprawiał elementy zbroi, 
podczas gdy jego giermek doglądał paradnego stroju jego wspaniałego, bojowego rumaka. Błędny 
rycerz przygotowujący się do walki – ów widok doskonale wpasowywał się w otoczenie. Ale z całej 
trójki jedynie koń zdawał się przygotowany do bitwy.

background image

–  To   Clonogh  –  rzekł   Graywing.  –  Jest   starszy,   niż   sądziłem,   i   wygląda   paskudnie,   cały 
zakrwawiony. Jestem jednak pewien, że to był właśnie on.
– Więc może wie, gdzie szukać Kła Orma  –  zasugerował Dartimien.  –  Może powinniśmy z nim 
zamienić kilka słów.
– Nie możemy – warknął Graywing. – Nie widziałeś? On nie żyje.
–  Rozejrzyj się dookoła, mieszkańcu równin  –  parsknął Kot.  –  Martwi są ci nieboracy na palach 
oraz ci zrzuceni na stertę za palisadą. Kiedy ktoś tutaj umiera, to albo wystawiają go na pokaz, albo 
wyrzucają. Nie zamykają martwych w piwnicy i nie ustawiają przy kracie straży.
–  Może   masz   rację  –  przyznał   opryskliwie   Graywing.  –  No   dobrze,   skoro   Clonogh   żyje,   to 
chodźmy z nim porozmawiać.
– Łatwo ci powiedzieć. – Dartimien zerknął z ukosa na otwarty teren wokół wejścia do piwnicy. – 
Ale jak mamy to zrobić?
–  Tak po prostu  –  odparł Graywing, zgrzytając zębami. Kiedy miało się na sobie sto trzydzieści 
kilogramów zbroi, nawet zwykłe wzruszenie ramionami stanowiło nie lada wysiłek. Zastanawiał 
się, podobnie jak czynił to wielokrotnie wcześniej, jakimi ludźmi musieli być Solamnijczycy, skoro 
tak wielu z nich decydowało się na żywot z takim brzemieniem na ramionach.
W przeszłości walczył już z rycerzami solamnijskimi, zarówno u ich boku, jak i przeciwko nim, i 
wciąż zastanawiał się, co nimi kierowało. Kiedy był znacznie młodszy, nazywał zakutych w zbroje 
wojowników na swych opancerzonych koniach „brzęczącymi gburami”. Zmienił jednak zdanie po 
tym, jak po raz pierwszy ujrzał szarżę kawalerii, z uniesionymi lancami, pędzącą z łoskotem.
Odkrył   wówczas,   że   te   „brzęczące   gbury”   w   swych   potężnych   zbrojach,   na   wspaniałych, 
wyszkolonych wierzchowcach były tak skuteczną i straszliwą machiną wojenną, jaką tylko mógł 
stworzyć człowiek wraz z koniem.
Mimo to chętnie pozbyłby się tego ciężkiego stroju, choć teraz jego noszenie miało wyraźny cel. 
Trudno o lepsze przebranie, które pozwoliłoby bez kłopotu poruszać się po wrogim obozowisku. 
Wszyscy tutaj spodziewali się zobaczyć rycerzy, niewielu jednak miało odwagę, by zatrzymać i 
zadawać pytania jednemu z nich.
”Siedząc u szczytu kamiennej kopuły wieńczącej „piwnicę”, dwaj krzepcy Nerakanie przysiedli na 
piętach i grali w kości. Podczas inspekcji regentki obaj stali na baczność, teraz jednak ogarnęło ich 
znużenie. Ich zadaniem nie było odpędzanie kogokolwiek od dziury. Nikt o zdrowych zmysłach i 
tak nie chciałby do niej wchodzić. Pilnowali oni raczej, by nikt z „piwnicy” nie uciekł, a obecnie 
znajdował się w niej tylko jeden więzień – słabowity starzec, którego tak zamęczono, że był prawie 
martwy.
Strażnicy nie zauważyli nadchodzącego rycerza, póki poranne słońce nie zalśniło na jego zbroi, a 
nawet wtedy podnieśli jedynie wzrok.
– Czego chcesz? – burknął jeden z nich.
–  Och,   wielu   rzeczy  –  odparł   pogodnie   rycerz.  –  Chcę   sławy   i   bogactwa,   pięknych   kobiet   i 
wspaniałych koni, a może nawet spokojnego, małego królestwa, którym mógłbym porządzić. A 
czego ty chcesz?
Kości przestały się toczyć. Obaj strażnicy przyłożyli dłonie do czoła, chroniąc oczy przed blaskiem, 

background image

i spojrzeli na niego w taki sposób, jakby postradał zmysły. Powoli podnieśli się i chwycili za topory, 
rzucając niepewne spojrzenia na rynsztunek stojącego przed nimi olbrzyma. Wielki problem w 
walce z rycerzem stanowiło to, że trudno było jednoznacznie stwierdzić, gdzie należy uderzyć, jeśli 
już podjęło się taką decyzję.
– Dlaczego tutaj przyszedłeś? – krzyknął jeden z nich.
– Chcę, żebyście otworzyli kratę – odparł Graywing. – W przeciwnym wypadku sam to zrobię.
– Chcesz, żebyśmy... – Głos wojownika z Neraki urwał się gwałtownie, a jego oczy wywróciły się 
w oczodołach. Stojący obok niego drugi strażnik niemal w tej samej chwili podskoczył gwałtownie, 
a z jego ust chlusnęła krew. Obaj zwalili się ciężko na kamień twarzami do dołu. Z pleców każdego 
z nich sterczała rękojeść poręcznego sztyletu.
–  Nigdy specjalnie nie przejmowałem się Nerakanami  –  rzekł Dartimien, klękając, by odzyskać 
swoją broń.
W  cuchnącej   dziurze   pod   kratą   znaleźli   Clonogha,   bardziej   martwego   niż   żywego,   lecz   wciąż 
oddychającego. Graywing ponownie zdumiał się, ujrzawszy maga – wyglądał on o wiele starzej niż 
przed kilkoma dniami.
– Owiń go tym brezentem – polecił Kotu. – Wrzucimy go na mojego konia, tuż za siodłem, a potem 
poszukamy schronienia, żeby mógł odzyskać świadomość.
– Sądziłem, że tropimy krasnoludy żlebowe – mruknął Dartimien.
– Tropimy Kieł Orma  – burknął mieszkaniec równin, a jego głos zabrzmiał głucho w niezwykłej 
zbroi. – Stary wie na jego temat więcej niż ja.
Przez jakiś czas zdawało się dopisywać im szczęście. Nikt nie podniósł alarmu, kiedy wyciągali 
Clonogha z piwnicy, zawijali go niczym przedmiot i wrzucali na koński zad. Graywing dosiadł 
wierzchowca, po czym udali się na wschód, w kierunku zarośli, gdzie mogli się schronić.
W pobliżu maszerowały oddziały pikinierów, a manewrujące konie wynajętych Solamnijczyków 
dudniły   kopytami.   Przechadzali   się   między   nimi   ludzie,   którzy   rozstępowali   się   na   boki, 
umożliwiając   rycerzom   przejazd.  Wówczas,   w   połowie   drogi   ku   krzakom,   patrol   gelniańskich 
strażników zwolnił kroku i ruszył w ich stronę.
– Hej, wy tam! – wykrzyknął ich dowódca. – Zatrzymajcie się i pokażcie dokumenty!
Zanim Graywing zdążył zareagować, Dartimien obiegł konia i klepnął go w zad tuż pod zbroją.
– Uciekaj w zarośla! – krzyknął Kot. – Dołączę do ciebie, kiedy tylko będę mógł!

Dochodziło południe i armie Gelni rozpoczęły natarcie na Tarmish, kiedy całą okolicę przykrył 
wielki cień. Wszyscy dookoła podnieśli wzrok, po czym rzucili się na oślep do ucieczki. Od czasu 
zakończenia wielkiej wojny z udziałem smoków upłynęły już całe lata i większość ludzi właśnie 
wtedy po raz ostatni oglądała smoka. A widok gada w locie nie stracił nic ze swej porażającej mocy. 
Żadna inna rzecz na tym świecie nie wzbudzała w żywych istotach tak przejmującego strachu. Na 
niebie nad Doliną Sunder leniwie łopotały wielkie skrzydła, a w sercach tych, którzy spoglądali w 
górę, zapanowało paraliżujące przerażenie.
Verden Leafglow spała przez dłuższy czas w przytulnej jaskini wysoko w górach. Jak to bywało w 
przypadku osobników jej gatunku, poszukiwała kryjówki, kiedy nie miała niczego do zrobienia, a 

background image

kiedy   ją   odnalazła,   udała   się   na   spoczynek.   Sen   ów   przypominał   bardziej   hibernację,   która 
przerywana była jedynie sporadycznymi wyprawami po pożywienie. Smocza drzemka mogła trwać 
całe lata, a dla kogoś takiego jak Verden Leafglow, która raz już umarła i ponownie narodziła się z 
własnego jaja i w której wspomnieniach dominowała wielka zdrada, sen był przyjemną alternatywą 
dla uciążliwych rozmyślań.
Teraz jednak obudziła się, choć nie była pewna, dlaczego tak się dzieje. Wydawało jej się, że 
została wezwana we śnie – jak gdyby głos, który wcale nie był głosem, wciąż powtarzał jej, że ma 
obowiązek do spełnienia, dług do spłacenia. I kiedy przeszła z sennego zapomnienia w bolesną 
rzeczywistość, poczuła, że to ponaglanie trwa. Gdzieś u stóp gór rozkwitało przeznaczenie, którego 
miała stać się częścią.
Unosiła   się   na   powietrznych   prądach   nad   szeroką   doliną,   wpatrując   się   bursztynowozielonymi 
ślepiami w żałosny widok w dole. Południowe słońce rzucało blask na wielkie cielsko o jasnych 
łuskach,   niegdyś   zielonych   niczym   wiosenne   liście,   a   obecnie   pełnych   czerwonawych   plamek. 
Świadoma była zmian, jakie zaszły podczas jej hibernacji, i do pewnego stopnia pojmowała ich 
celowość. Będąc niegdyś na usługach złej bogini, nosiła barwy tego właśnie bóstwa. Została jednak 
odrzucona przez swą panią i zaakceptowała innego intrygującego, małomównego boga, który nie 
był tak surowy i nie używał swych mocy na znajdującym się w dole świecie.
Spędziwszy   czas   pośród   najgorszych   z   najgorszych,   Verden   Leafglow   przejęła   kontrolę   nad 
własnym   przeznaczeniem   i   odzyskała   utracony   honor.   W   ten   sam   sposób   zaakceptowała 
zobowiązanie   względem   boga   Reorksa,   które   mówiło,   że   dokona...   czegoś...   kiedy   nadejdzie 
właściwa pora. Wiązało się to z udzieleniem pomocy bohaterowi, który – choć istniało tak wiele ras 
– pojawić się miał wśród Agharów. Łamagowatych, tępych krasnoludów żlebowych.
Było to oczywiście absurdalne. Żaden krasnolud żlebowy nie mógłby stać się bohaterem. A mimo 
to Verden Leafglow podczas walki nosiła znak Reorksa i czuła się w ten sposób zobowiązana. 
Miejsce   między   masywnymi   ramionami,   do   którego   niegdyś   przylegała   tarcza,   teraz   mrowiło. 
Gdzieś głęboko w swej wyostrzonej świadomości wyczuwała wzywający ją metal.
Wezwanie to brzmiało niczym bezgłośny nakaz boga.
Mały wkrótce będzie potrzebował pomocy – mówił. – Odszukaj go i bądź gotowa.
Pomocy?   Verden   zdusiła   w   sobie   syk   irytacji.   Ona   i   jej   gatunek   byli   przedstawicielami 
najpotężniejszych   istot,   jakie   kiedykolwiek   zamieszkiwały   Krynn.   Jakby   na   przekór   temu 
przeznaczenie   i   zachcianki   kapryśnego   boga   uczyniły   ją   poddaną   najbardziej   głupkowatej   z 
rozumnych ras – krasnoludów żlebowych – i to nie raz, a dwa razy, w dwóch odrębnych żywotach. 
A teraz, jakby mało było innych możliwości, ponownie miała zetknąć się z krasnoludem żlebowym!
W swym poprzednim, znacznie bardziej złowrogim wcieleniu po prostu odrzuciłaby taką myśl. Nikt 
poza bogiem nie potrafiłby zmusić smoka do posłuszeństwa, jeśli nie wynikało z jego własnej woli. 
A Reorx, którego teraz niechętnie uznawała za swego boga, nie wydawał się bezwzględnie narzucać 
poddanym swą wolę. Oczekiwał raczej, że po prostu spełnią jego życzenia z własnego wyboru.
Jakaś   część   jej   świadomości   uśmiechnęła   się   szyderczo   na   tę   myśl.   Była   przecież   zielonym 
smokiem.  Wszelkie   instynkty   jej   gatunku   przemawiały   za   tym,   by  gardzić   wszystkimi   innymi 
istotami, szukać własnej satysfakcji i nigdy nie przejmować się czyimś  losem. Pozostała część 

background image

świadoma była jednak zobowiązania i powinność tę akceptowała. Ta właśnie część jej  umysłu 
pracowała przez całe lata nad zmianą jej barwy, ogrzewaniem chłodnej zieleni jej łusek odcieniami 
jasnego brązu.
Kłócę się sama z sobą, pomyślała, przymrużając z pogardą ślepia. Strata czasu. Kiedy będę już 
wiedziała, czego się ode mnie oczekuje, podejmę decyzję. Póki co, muszę zobaczyć, co się tutaj 
dzieje.
Rozciągająca się pod nią dolina była szerokim, żyznym zagłębiem otoczonym lasami. Prostokątne 
pola przypominały ułożone na podłodze kafle, a w samym centrum, na jałowym wzniesieniu, stała 
masywna, kamienna forteca.
Na   otaczających   zamek   równinach   rozbito   wiele   dość   rozległych   obozowisk.   W   tej   chwili 
wyruszały z nich armie i gromadziły się wokół fortecy. Oddziały szykowały się do ataku, tocząc za 
sobą potężne machiny oblężnicze.
Wojska składały się oczywiście z ludzi. Wiele spośród zamieszkujących Krynn ras uczestniczyło w 
bitwach, lecz tak naprawdę to ludzie zawsze rozpoczynali wojny, które zbyt często porywały inne 
rasy ze sobą.
Kołując   pod   stojącym   wysoko   słońcem,   Verden   poszybowała   nad   zamek,   żeby   lepiej   się   mu 
przyjrzeć.   Budowla   przepełniona   była   ludźmi,   którzy   na   jej   widok   rozbiegali   się   w   panice. 
Zobaczyła mury, flanki, wieżę... i w tej samej chwili jej zmysły wyczuły obecność magii. Nie była 
to jednak moc z tego świata.
Zmniejszyła zataczane koła, a ślad magii skierował ją w stronę ozdobionego kwiatami balkonu 
zawieszonego   w   połowie   wysokości   wieży.   Dostrzegła   krasnoludy  żlebowe.   Skupiła   wzrok   na 
jednym z nich  –  gapiącym się na nią, dobrze zbudowanym, małym głupku trzymającym w dłoni 
laskę. Laska ta nie była jednak tym, czym się wydawała. Choć wyglądała jak zwykły przedmiot z 
kości słoniowej, emanowała silną, chłodną energią śmiercionośnej, uśpionej magii. Obok, tuż za 
plecami  krasnoluda   żlebowego,  stała  młoda  kobieta  rasy ludzkiej.  Była  dwukrotnie   wyższa   od 
małego Aghara, który zdawał się chronić ją swoim ciałem. Choć wyraźnie trząsł się ze strachu, jego 
trzymająca laskę dłoń uniesiona była w geście żałosnego wyzwania.
A więc tu mamy naszego „bohatera”, pomyślała Verden i niemal zachichotała na ten absurdalny 
widok.
Wtedy powrócił do niej odległy, bezdźwięczny głos.
Bohaterstwo nie wynika z wyglądu czy postawy, Verden – powiedział. – Bohaterstwo leży w sercu. 
Ten, kto próbuje stać się bohaterem, staje się nim. Liczą się dobre intencje.
– Reorksie? – rzekła głośno Verden. – To ty przemawiasz do mnie?
Rozumiesz   pojęcie   bohaterstwa,   Verden  –  rzekł   głos   w   jej   świadomości.  –  Nie   musiałaś   tu 
przybywać, ale uczyniłaś to.
Zmieniła tor lotu i popędziła w stronę źródła bezdźwięcznego głosu, do żlebu nieopodal centrum 
największego z obozowisk. Kiedy przelatywała nad ludźmi, ci rozsypywali się na wszystkie strony 
niczym opadłe liście na wietrze, nie zwracała na to jednak żadnej uwagi. Skoncentrowała się na 
porośniętym krzewami parowie i wówczas ich dostrzegła. Więcej krasnoludów żlebowych. Całe 
plemię kryjące się przed ludźmi! Syknęła, kiedy rozpoznała ozdobioną bokobrodami, pyzatą, małą 

background image

twarz, w której twardych rysach malowała się zarówno arogancja, jak i tępota. Przez cały czas miał 
na głowie koronę, którą zapamiętała  –  koronę ze szczurzych zębów, przekrzywioną na siwiejącej 
skroni.
– Glitch! – syknęła głośno Verden. – Ty mały głupku, sądziłam, że już nie żyjesz.
Stojąca u jego boku kobieta spojrzała w górę, zamrugała i pomachała ostrożnie ręką. To była Lidda.
– Nie wiem, czy to zniosę – mruknęła Verden.
Wybór należy do ciebie, Verden –  rzekł bezdźwięczny, boski głos. –  Zostań albo odleć, zrób, jak 
uważasz.
Teraz   widziała   już,   skąd   dobiegał   głos.   Pośród   żałosnego   dobytku   plemienia   Bulpów   leżała 
pordzewiała,   stara,   żelazna   misa   z   przeciągniętym   przez   brzegi   pasem.   Była   odwrócona,   lecz 
smoczyca dobrze wiedziała, czym ona jest. W jakiś sposób po tylu latach małe głupki wciąż były w 
posiadaniu tarczy Reorksa.
– Co mam w takim razie zrobić? – Verden spytała głos, który się w niej odzywał.
Twoja obecność już dała początek biegowi spraw – odparła cicho stara tarcza. – Teraz odpocznij i 
czekaj. Będziesz wiedziała, kiedy staniesz się potrzebna.
Wybrała kamieniste zbocze na zachodzie i pomknęła w jego stronę na potężnych skrzydłach. Na 
otoczonej   skałami   polanie   pasło   się   niewielkie   stado   łosi,   a   powyżej   znajdowała   się   przytulna 
jaskinia z widokiem na Dolinę Sunder. Verden nasyciła się łosim mięsem, po czym wpełzła do jamy 
i ułożyła się do snu. Jednak nawet gdy zamknęła oczy, nadal czuła każde poruszenie istot w dole, 
jakby wciąż się pośród nich znajdowała.
Gdy smok znikł już z widoku, ludzie przegrupowali się i rozpoczęli natarcie na Tarmish.
Mogłabym położyć temu wszystkiemu kres, pomyślała sennie. To byłoby łatwe. Mogłabym...
Oczywiście, że byś mogła – zgodził się z nią cichy głos. – Niczego by to jednak nie rozwiązało, a  
jedynie   powstrzymało   na   jakiś   czas.   Oni   wypełnią   swoje   przeznaczenie   jedynie   dzięki 
nieskrępowanej, wolnej woli.
Choć Verden zasnęła, obrazy w jej świadomości przedstawiały dolinę i ukazywały szczegółowo 
żałosne   zachowania   niższych   istot.   Dwukrotnie   podekscytowała   się   nieoczekiwanie   i   wówczas 
ponownie przybyły gorzkie, stare i niemal zapomniane obrazy. Kiedy ujrzała w świadomości wieżę 
twierdzy, pojawiła się twarz Lorda Vulpina. A kiedy widok przesunął się na zdążające w pobliże 
fortecy szeregi, ukazało się inne oblicze – Chatary Kral. Wówczas Verden zrozumiała mroczne zło, 
które opanowało te związane konfliktem królestwa.
Obie twarze były podobne. Rozpoznała je, choć nigdy wcześniej ich nie widziała. Były to oblicza 
złego wcielenia i nosiły wspólne cechy jednego pana.
– Verminaard! – syknęła smoczyca.
Powróciły straszne, przepełnione gniewem wspomnienia, jak gdyby od tamtej chwili w ogóle nie 
upłynął czas, jakby ponownie nastały okrutne dni Wojny Lancy i teraz Verden była ich częścią tak 
samo jak kiedyś. Verminaard! Smoczy Władca, suzeren wszystkich wojsk Królowej Ciemności i 
kolejny po niej symbol prawdziwego zła.
Chatara Kral i Vulpin, spadkobiercy tego zła. Mógł jednak istnieć tylko jeden, główny dziedzic. A 
więc o to chodziło w całym tym konflikcie. Dzieci stanęły do bitwy po to, by przekonać się, które z 

background image

nich powinno otrzymać schedę po ojcu. Jedno z nich przeżyje, drugie zginie, a zwycięzca podniesie 
zło do niewyobrażalnej wręcz rangi.
Verden była już całkowicie przebudzona, a w jej smoczej świadomości zaświtała myśl. Byłoby 
najlepiej, wręcz poetycko, gdyby oboje zdrajców osiągnęło sukces i zarazem dzięki temu poniosło 
porażkę.
Przeznaczenie – szepnął głos wewnątrz niej. – Ty także masz swoje przeznaczenie, Verden Leafglow.
Wypoczęta, ponownie zaczęła przyglądać się armiom w dolinie oraz zamkowi, który był ich celem.
Infiltracja i działalność wywrotowa, pomyślała, a jej wielkie, zielone ślepia zabłysły. W czasach, 
kiedy służyła Królowej Ciemności, właśnie w tym się specjalizowała. Podczas tuzinów kampanii ze 
Smoczymi Władcami Verden rozwinęła w sobie wiele tajemnych talentów. Stała się kimś w rodzaju 
speca od infiltracji. Zajmowała się sabotażem.
Czyż to nie byłoby interesujące, dumała. A głos wewnątrz niej, głos, który nie należał do niej, 
powtórzył to samo słowo: przeznaczenie.

background image

Rozdział 16
UCIECZKA

Pert,   Lady Lidda  oraz   grupka  innych  kobiet  rozpoczęły  plądrowanie   wielkiego   namiotu,  gdzie 
wzdłuż ścian ustawiono ciekawie wyglądające bele i skrzynie. Wyprawa jednak została przerwana, 
kiedy powróciła w jasnym stroju pani Wysoka wraz ze swą świtą.
– Przygotować się do zwinięcia obozu – rozkazała. – Kolejną noc spędzimy już u bram Tarmish.
W jednej chwili w namiocie zaroiło się od zajętych pracą Wysokich, którzy zaczęli w pośpiechu 
przesuwać i przenosić pudła oraz bale. Lady Lidda stwierdziła, że to kiepska pora na wizytę.
– Wszyscy zwiewać – szepnęła. Rozkaz przekazano dalej, do zgromadzonych za jej plecami kobiet. 
W ciągu kilku chwil krasnoludy żlebowe przekopały się pod ścianami namiotu i umknęły w zarośla, 
w stronę czekającego na nich plemienia.
–  Sporo tam dobrych rzeczy  –  stwierdziła Pert ze smutkiem.  –  Może przyprawy i kukurydza, i 
narzędzia dla ogrodu... i może buty, i wstążki, i inne takie.
– I może grzebień – rozmarzyła się Lady Bruze. – Przydać się dobry grzebień. Ostatnio Clout mieć 
sporo pcheł. My powinny tam dłużej zostać.
– Łatwo przyjść, łatwo pójść – rzekła Lady Lidda. W pobliżu, niemal tuż nad nimi, wykrzykując i 
wskazując   palcami,   przejechał   konny   oddział   Wysokich,   więc   Agharki   wskoczyły   pod 
rozpościerające się dookoła krzaki jeżyn. – My lepiej później zrobić nasze zakupy – zdecydowała 
Lidda. – Jak się uciszy.
Zgromadzone u nasypu ziemianki krasnoludy żlebowe krzątały się, zbierając wszystko, co wpadło 
im w ręce – patyki, porzucone ptasie gniazda, skrawki materiału, grudki żwiru oraz zaskoczonego 
żółwia. Pert rozejrzała się dookoła z błyskiem w oczach, po czym zapytała:
– Co się dziać?
Większość otaczających ją towarzyszy zignorowała pytanie, nie mając po prostu na nie dobrej 
odpowiedzi, lecz dwóch lub trzech przerwało pracę.
– Najwyższy Bulp kazać się pakować – wyjaśnił jeden z nich. – Ale nie powiedzieć, co pakować.
–  Najwyższy Bulp   powiedzieć,  że   czas   się  wynosić  –  dodał  drugi.  –  Powiedzieć,   że  wszyscy 
Wysocy, całe sąsiedztwo pójść do gara.
Lady Lidda udała się na poszukiwania Glitcha, podczas gdy pozostałe kobiety zaczęły krzątać się tu 
i ówdzie, pomagając pozbierać to, co zbierać zaczęto.
Słynna   Wielka   Misa   Gulaszu   odwrócona   do   góry   dnem   została   przeciągnięta   w   stronę   sterty 
znalezisk.   Jej   krawędź   niemalże   dotykała   ziemi   i   widoczne   były   pod   nią   jedynie   stopy.   Pert 
ukucnęła i zajrzała pod spód, po czym odwróciła się z rozczarowaniem. Miała nadzieję znaleźć tam 
Brona niosącego wielki, żelazny przedmiot. Był to jednak tylko gderający Clout. Najwyraźniej 
zgubił gdzieś swoje narzędzie do łupania i bynajmniej nie tryskał z tego powodu szczęściem.
Rozmyślając o tym, Pert doszła do wniosku, że ostatnio nie widywała Brona. Zastanawiała się, 
gdzież mógł się on podziewać. Gdzieś pośród niejasnych wspomnień widziała Brona mówiącego o 
tym, że Najwyższy Bulp chciał, by przyjrzał się on Wysokim. Wspięła się ostrożnie kilka metrów w 
górę, pomiędzy otaczające drzewo zarośla i rozejrzała dookoła. Tuż za krzewami wszędzie wokół 

background image

tłoczyli się Wysocy – nieprzeliczone ich zastępy zajmowały się wszelkiego rodzaju tajemniczymi 
czynnościami. Nigdzie jednak nie widziała Brona.
W dole pod nią przechadzał się Scrib, niosąc w jednej ręce skorupę pełną ciemnych łupków, a w 
drugiej kawałek miękkiego wapienia. Odkrył, że kiedy jedno zostało potarte drugim, to pozostawał 
ślad.  Teraz   krążył   zadowolony   z   siebie,   nieświadomy   niczego,   co   działo   się   dookoła   niego,   i 
malował   na   łupkach   zawijasy.   Pert   zeszła   z   kryjówki   przy   drzewie   i   stanęła   mu   na   drodze, 
wpatrując się w niezrozumiałe bazgroły.
– Co Scrib robić? – spytała, błądząc gdzieś myślami.
– Robić lista.
– Lista czego?
– Rzeczy – odparł, wzruszając ramionami. – To tutaj – wskazał jeden z zawijasów – być grzyb. – 
Skierował palec na większy symbol. – To więcej grzybów. A to chmura, to patyk, a to cała masa 
szczura.
– Ile szczura?
– Dwa – odparł. – Sporo dwa.
– Ty ostatnio widzieć Brona? – spytała.
–  Nie.  –  Zerknął   w   górę,   przechylił   z   zakłopotaniem   głowę   i   narysował   na   łupku   starannie 
wypracowany znak.
– Co to? – zdziwiła się głośno Pert.
– Smok – powiedział. Nagle zamarł w bezruchu. Upuścił łupki i kredę i wybałuszył oczy. – Smok? 
Smok! – Scrib wskazał na niebo. – Smok! Wszyscy uciekać jak diabli!
Ostrzeżenie zostało przekazane dalej i wkrótce w zaroślach pełno było biegających, zderzających 
się ze sobą i upadających krasnoludów żlebowych. Pert wystarczyło jedno spojrzenie. Popatrzyła w 
miejsce,   które   wskazał   Scrib,   i   otworzyła   szeroko   oczy.   Na   niebie   przesuwał   się   Behemot   na 
potężnych skrzydłach, wielki, złowrogi stwór, który zdawał się spoglądać wprost na nią. Pisnęła, 
upadła, przetoczyła się, podniosła i uciekła w panice.
Kiedy   dotarła   do   jaskini   pod   korzeniami   drzewa,   ta   wypełniona   była   po   brzegi   krasnoludami 
żlebowymi. Wciąż nadbiegali kolejni i wciskali się między tych, którzy już znaleźli schronienie. 
Najwyraźniej brakowało wolnego miejsca. Każdy, komu udało się wcisnąć do środka, powodował 
wypchnięcie innego na zewnątrz. Kiedy Pert hamowała, Najwyższy Bulp, Glitch Najprzedniejszy 
zaczął się pakować za nią.
– Glitch! Wracaj tu, głupi! – krzyknęła Lady Lidda, która znajdowała się tuż za nim.
Pędząca za wzburzonym Najwyższym Bulpem Lady Lidda niemal przewróciła Pert.
Było już jednak zbyt późno na ucieczkę. Smok znalazł się tuż nad nimi, unosząc się na szeroko 
rozpostartych skrzydłach. Łeb kołysał się na boki, kiedy bestia przyglądała się znajdującemu się 
pod nią terenowi. Dzięki ponad dziesięciu metrom długości i przynajmniej takiej samej rozpiętości 
skrzydeł, smok rzucał wielki cień, który zdawał się okrywać wszystko w dole.
Glitch podniósł się na nogi i spojrzał w górę. Smok odpowiedział spojrzeniem i wysyczał cicho coś 
ze wstrętem. Stojąca obok Glitcha Lady Lidda przyjrzała się potworowi, po czym uśmiechnęła się 
radośnie i pomachała mu ręką. Jakby nagle znudzony, smok zawrócił, pochylając się z gracją, i 

background image

pomknął na zachód.
–  Ten smok to nasz smok  –  oświadczyła Lidda Najwyższemu Bulpowi, który sprawiał wrażenie, 
jakby zamarzł.  –  Glitch, ty pamiętać smoka?  –  Odwróciła się i ponownie pomachała ręką.  –  Pa, 
smok – zawołała.
Pert  być   może  zainteresowałaby  się tym  wydarzeniem,  gdyby  nie  to,  że  jej  uwagę  całkowicie 
pochłonęło coś innego. Stała tuż obok sterty zebranych dóbr, zaledwie o centymetry od Wielkiej 
Misy Gulaszu. I wszystko wskazywało na to, że misa cicho buczała.

Graywing bódł ostrogami bojowego rumaka, wioząc z tyłu nieprzytomnego Clonogha. Zwierzę 
rozpędziło się do galopu, sypiąc żwir na gelniańskich strażników, którzy pozostali w tyle. Przez 
chwilę mieszkańcowi równin wydawało się, że zdołał uciec, lecz uczucie to okazało się iluzją. Za 
jego plecami rozbrzmiały rogi, a kilka spośród znajdujących się przed nim oddziałów skręciło, 
dostrzegło go i ruszyło w jego stronę.
W jednej chwili pojawiły się przed nim tuziny, a za moment setki pikinierów, łuczników, lansjerów 
i piechurów, którzy starali się otoczyć samotnego rycerza. Na jego drodze w łuku ustawił się okuty 
w zbroje i wyposażony w lance oddział rycerzy solamnijskich.
Gdyby wojownika nie krępowała ciężka zbroja i jechałby na nieobciążonym oraz wytrenowanym 
przez Cobarów wierzchowcu z równin, mógłby uniknąć zastawionej na niego pułapki. Lecz choć 
zbroja ta chroniła go przed strzałami i włóczniami, nie był przecież rycerzem i nie mógł się z nimi 
równać.
Mimo wszystko musiał coś zrobić. Wydobył z uchwytu przy siodle lancę, ustawił ją równolegle do 
ziemi, napiął wszystkie mięśnie, szykując się do walki, dotknął końskich cugli i rozpoczął szarżę.
Nie umiał zgadnąć, dokąd uciekł Dartimien, nie miał też czasu, aby się o niego martwić. Kot 
potrafił o siebie zadbać.
Zuchwałość, z jaką szarżował, spowodowała, że jeźdźcy zatrzymali się i odrobinę rozluźnili szyk, 
natychmiast jednak szeregi ponownie zostały zwarte. Stawiając czoło szaleńcowi, Solamnijczycy 
zamierzali   potraktować   go   jak   szaleńca.   Przez   obóz   wiodła   tylko   jedna,   otwarta   droga,   lecz 
zablokowali ją, formując zwarty szereg złożony z żelaznych ludzi na żelaznych koniach, z których 
każdy wystawił przed siebie długą na dwa i pół metra śmiercionośną lancę, by przeszyć nią ofiarę.
Na to właśnie liczył Graywing. Wydawszy z siebie przenikliwy, bojowy okrzyk, zmienił uchwyt na 
swojej lancy, uniósł ją i cisnął niczym włócznię. W tej samej chwili skierował konia na prawo, 
zbaczając z otwartej drogi bezpośrednio w stronę porastających pobocze zarośli.
Zdawał sobie sprawę, że ma jedną szansę na tysiąc, lecz nie było innego wyjścia. Kiedy znalazł się 
pod osłoną krzewów, zawrócił konia, chwycił bezwładnego Clonogha, zarzucił go sobie na ramię 
niczym worek ziarna i zeskoczył z siodła. Koń pomknął przed siebie, tratując krzaki. Graywing 
podniósł się na nogi w swej ciężkiej zbroi i pomknął w gęste zarośla.
Nie wiedział, czy Clonogh żyje, specjalnie go też to nie obchodziło. Zmęczony i obolały po upadku 
Cobar zaczął desperacko walczyć z dziesiątkami kilogramów żelaznych płyt i wiązań, starając sieje 
z  siebie  zrzucić.  Umieścił  miecz  za  ramieniem i  poprawił  pasy.   Owinął  zbroję  przesiąkniętym 
potem   skórzanym   kabatem,   a   długa   tarcza   posłużyła   jako   „sanie”.   Umieścił   na   niej   Clonogha 

background image

przypominającego zawiniętą w kokon gąsienicę wraz z dodatkowym, rycerskim mieczem, który 
usztywnił konstrukcję z rzemieni od zbroi. Ciągnąc za sobą zrobione z tarczy nosze, Graywing 
ruszył przez zarośla. Poruszał się pochylony i pod właściwym kątem do kierunku, w którym uciekł 
jego koń.
Zaledwie kilka metrów za jego plecami, przez gęste krzewy przedzierali się goniący go ludzie. 
Graywing pozwolił się wyprzedzić pierwszej ich grupie, po czym zmienił pozycję i zaczął poruszać 
się niemal bezgłośnie – nie przez krzaki, lecz pod nimi.
Zbliżał się właśnie do brzegu zarośli, kiedy zaledwie kilka kroków od niego z łomotem przejechali 
jeźdźcy i ponownie skręcili w gęstwinę. Graywing wymruczał przekleństwo, chwycił swój puklerz i 
się zasłonił. Kiedy będą wracać, znajdą się wprost nad nim.
Nagle usłyszał okrzyki przerażenia oraz tętent rozbiegających się koni. Przez dłuższą chwilę trwał 
w   bezruchu   i   nasłuchiwał.  W  końcu   podniósł   głowę.  Wszyscy  ścigający  go   ludzie   uciekali   w 
bezładzie, a zarośla przykrył wielki cień. Spojrzał w górę, prosto w oczy ogromnego smoka, który 
szybował po niebie tuż nad wierzchołkami drzew.
Ogarnięty strachem, tak naturalnym dla wszystkich istot, Graywing skulił się, zacisnął pięść na 
rzemieniach „sań” i wszedł jeszcze głębiej w gęstwinę. Tuż przed sobą ujrzał gruby pień dużego 
drzewa. Nagle ziemia pod jego stopami zaczęła się zapadać. Runął na twarz, a jego wolna ręka 
wystrzeliła w dół i wbiła się w ciepłą, wijącą się masę. Coś – lub ktoś – ugryzł go w palec, a do 
jego uszu dotarł przytłumiony głos:
– Trzymać ręce przy sobie, niezdara! Odskoczył, lecz jeszcze więcej ziemi usunęło się spod niego, 
poleciał więc głową w dół w dziurę, której jeszcze przed chwilą tam nie było.
Otoczyły go przytłumione, pełne strachu okrzyki, w których pobrzmiewało ostrzeżenie i gniew.
– Ktoś zepsuć dach – odezwał się głos.
– Kto tam? – dodał inny.
– Jakaś niezdara – oświadczył jeszcze ktoś.
– Najwyższy Bulp być niezdara – wtrącił inny głos. – Wy tam mieć Najwyższy Bulp?
– Nie wiedzieć – odparł pierwszy. – Ciemno i brudno.
Oślepiony Graywing krztusił się, opadający pył i nacisk otaczających go ciepłych, małych ciał 
niemal go udusił. Nagle został podniesiony i poczuł, że przesuwa się z rąk do rąk, kiedy tuziny 
małych dłoni poszturchiwały go i przepychały w stronę źródła światła.
– Ktoś całkiem duży – rzekł głos z ciemności. – Dużo większy od Najwyższy Bulp.
– Duży to nie usprawiedliwienie, że natrętny – warknął inny. – Nie mieć tu aż tak wiele miejsca.
Graywing   został   bezceremonialnie   wyrzucony   z   jaskini   na   światło   pośród   zarośli.   Zakaszlał, 
starając się odzyskać oddech, i otworzył zasypane piaskiem oczy. Leżał na plecach. Stanęła nad nim 
mała, wyglądająca na starą postać, i szturchnęła kijem.
– To nie ktoś – oświadczył w końcu Wielki Myśliciel Gandy. – To tylko Wysoki.
Spojrzał ponownie na kasłającego, pokrytego ziemią mężczyznę, po czym zdzielił go w głowę 
kijem do zmywaka.
Graywing zaklął i przetoczył się w bok, usiłując oczyścić oczy. Otaczające go krasnoludy żlebowe, 
przerażone jego nagłym pojawieniem się wśród nich, odwróciły się i pouciekały. Kilka tuzinów 

background image

wspięło się na porośnięty krzewami brzeg jamy, szybko jednak zawróciło, kiedy dostrzegło chaos 
pośród Wysokich tuż za linią zarośli. Graywing właśnie podnosił się na nogi, kiedy powracająca 
fala spanikowanych Agharów zrzuciła go z krawędzi i ponownie rozłożyła na łopatki. W jednej 
chwili znalazł się pod krasnoludami żlebowymi, którzy upadali na niego i przetaczali się po nim, 
niemal grzebiąc go pod ciężarem swego obłędu. Glitch Najprzedniejszy otrząsnął się ze swego 
osłupienia i ujrzał ruchliwą stertę swych poddanych, którzy kłębili się na dnie jamy. Zapomniawszy 
całkowicie i o widzianym przed chwilą smoku, zbliżył się do zamieszania.
– Co tu się dziać? – zapytał.
Większość z tłoczących się zignorowała go, lecz dwóch lub trzech rozejrzało się dookoła.
– A kto pytać? – rzucił jeden z nich.
– Ja – warknął Glitch. – Wasz Najwyższy Bulp!
– Ach tak – zgodziło się kilku. – Racja. Ty być stary Glitch.
– Racja! – mruknął.
Gromada kłębiących się krasnoludów żlebowych zaczęła się powoli rozchodzić.
–  Co   Glitch   chcieć   wiedzieć?  –  odezwał   się   ktoś.   Glitch   zadumał   się,   starając   się   sobie 
przypomnieć, o co pytał. W końcu strzelił palcami.
– Ach tak. Po co ta sterta? Wy spadać?
– Nie, dzięki – odparł jeden z nich. – My już raz spaść.
– Nie idź tam na górę, Glitch. – Jeden z nich wskazał na brzeg dziury. – Tam wszędzie Wysocy.
– W takim razie iść na dół – zadecydował Glitch, spoglądając na dno jamy. – Wszyscy iść. Czas 
wyruszać.
Wykonawszy  rozkazujący  gest,   wspaniały  przywódca   wszystkich   Bulpów   ruszył   wzdłuż   rowu, 
zawadził o swego głównego bazgracza i grzmotnął twarzą w ziemię.
–  Glitch to niezdara  –  stwierdziło kilku poddanych, wybierając ze sterty przedmiotów te, które 
zamierzali zabrać ze sobą w dalszą podróż.
Scrib, który przesuwał się na kolanach w poszukiwaniu swego łupka i kredy, prawie nie zauważył, 
że Najwyższy Bulp potknął się o niego. Wiedział, że jego przybory muszą leżeć gdzieś w pobliżu, i 
bardzo   chciał   je   odzyskać,   aby  móc   spojrzeć   na   swój   rysunek   smoka.  Widział   smoka   po   raz 
pierwszy   w   życiu   i   chciał   się   upewnić,   czy   utrwalił   go   we   właściwy   sposób.   Zajęty 
poszukiwaniami, dotarł w miejsce ostatniego zamieszania, uderzył głową w coś twardego i spojrzał 
w górę – wprost w rozgniewane oczy wyczerpanego człowieka.
– Oj – rzekł Scrib, cofając się gorączkowo. Dwa metry dalej miał już zdecydowanie lepszy widok 
na Wysokiego. Mężczyzna leżał na brzuchu, a kilku zgromadzonych wokół niego krasnoludów 
żlebowych właśnie podnosiło się na nogi. Na plecach człowieka, tuż między łopatkami stał Clout, 
który najpierw rozejrzał się nieprzytomnie, a potem zerknął w dół.
–  Co   to?  –  zdziwił   się   Główny  Łupacz.   Stojący  nieopodal   niego   Gandy  oparł   się   na   kiju   do 
zmywaka.
– To Wysoki – odparł.
Przetrawienie tej informacji zabrało Cloutowi dłuższą chwilę. W końcu pisnął, rozdziawił usta i 
wykonał daleki skok, po którym wylądował o kilka kroków od mężczyzny, na krawędzi Wielkiej 

background image

Misy Gulaszu. Wielka, żelazna tarcza uniosła się, wywróciła i wylądowała na Cloucie, kryjąc go 
pod spodem. Krasnoludy żlebowe przybiegły, by podnieść przedmiot i uwolnić go.
Kiedy   skończyli   zadanie,   leżący   mężczyzna,   o   którym   na   chwilę   zapomniano,   siedział 
wyprostowany   na   piasku,   rozglądając   się   ze   zdumieniem.   Graywing   widywał   już   krasnoludy 
żlebowe i słyszał o nich. Nigdy jednak nie uwierzył w większość tego, co mu o nich opowiadano. 
Trudno   było   sobie   wyobrazić,   w   jaki   sposób   mogły   istnieć   stworzenia   o   tak   przytępawych 
umysłach.
Teraz   jednak   zaczynał   już   się   przekonywać,   że   opowieści   były   prawdziwe.   Wynieśli   go 
własnoręcznie z jaskini, grzmotnęli w głowę, po czym uciekli od niego w panice. Potem rzucili się 
na niego, przycisnęli do ziemi, a po chwili całkowicie o nim zapomnieli. Wszystko to wydarzyło się 
w ciągu kilku minut. Teraz, kiedy małe stworzenia kolejno się do niego odwracały i wlepiały w 
niego tępe spojrzenia, poczuł instynktownie, że wszystko to za moment rozegra się od nowa.
– Stójcie! – rozkazał, unosząc rękę. Spojrzeli na niego, po czym kilku rzuciło się do ucieczki.
– Powiedziałem: stójcie! – warknął. – Na wszystkich bogów, co wy, smarkacze, wyprawiacie?
–  My?  –  odezwał się brzuchaty, mały osobnik z siwą brodą i przekrzywioną koroną z zębów na 
głowie. – Nic. My iść. Pa, pa.
– Stać! – powtórzył Graywing.
– Dobra – rzekło z ochotą kilku z nich.
– Czego chcieć Wysoki? – spytała mała kobieta o jasnych oczach.
Powiedzieli, że wychodzą. Skoro tak, to może znają drogę, którą udałoby się wydostać z tego 
miejsca. Wiedziony impulsem Graywing oświadczył:
– Idę z wami. Gdzie jest Clonogh?
– Gdzie co?
– Clonogh! Ech, nieważne. – Podniósł się, podszedł do wylotu jaskini pomiędzy korzeniami drzewa 
i   zajrzał   do   środka.   W   ciemnym   zagłębieniu   dostrzegł   połowę   długiej,   rycerskiej   tarczy   z 
fragmentem   ładunku,   który   był   do   niej   przywiązany.   Pozostałe   części   obu   elementów   zostały 
przysypane żwirem i warstwą ziemi.
Odnalazł  uprząż,  pociągnął   ją  i  wydostał   „sanie”.   Otrzepał   je  z   ziemi  i  uklęknął,   nasłuchując. 
Owinięty swym całunem Clonogh wciąż oddychał.
– W porządku – powiedział do zebranych krasnoludów żlebowych. – Którędy?
Zanim Glitch bądź ktokolwiek inny zdołał w ogóle pomyśleć o dobrym argumencie przeciw, już 
byli w drodze, kierując się wzdłuż dna wysuszonego trzęsawiska. Graywing górował nad nimi, choć 
szedł pochylony tak nisko, jak tylko mógł, aby nie rzucać się w oczy Gelnianom i najemnikom po 
drugiej stronie gęstych zarośli. Większość krasnoludów żlebowych (nie miał pojęcia, ilu może ich 
być) albo zaakceptowała jego obecność, albo o nim zapomniała. Z mozołem posuwali się naprzód 
w sposób typowy dla krasnoludów żlebowych  –  często zmieniali kierunki, lecz generalnie przez 
cały czas podążali za swym przywódcą. Graywing musiał uważać, by żadnego nie nadepnąć ani o 
żadnego się nie potknąć, kiedy odbiegali na boki z linii marszu. Bystrooki Cobar rozglądał się 
wokół, szukając jakiegokolwiek śladu laski z kości słoniowej, którą tak często widział w dłoni 
Clonogha  –  Kła Orma. Nie dostrzegł jednak nic, co wskazywałoby na obecność artefaktu, nie 

background image

zauważył też żadnego pojemnika, w którym mógłby on być przenoszony.
Mimo wszystko jednak każdy krok oddalał go od wrogiego obozowiska gelniańskich wojsk i wciąż 
miał ze sobą Clonogha bądź to, co z niego pozostało. Spieszył przed siebie, nawet przez chwilę się 
nie   dekoncentrując,   i   ciągnął   za   sobą   tarczę.   Wkrótce   odniósł   jednak   wrażenie,   że   z   każdym 
krokiem staje się ona cięższa.
Odwrócił   się,   spojrzał   na   swoje   brzemię   i   zdławił   w   sobie   gniewny   krzyk.   Na   tarczę   wpełzł 
przynajmniej tuzin krasnoludów żlebowych, włączywszy w to tego z wielką, żelazną misą. Kilku z 
nich spało teraz smacznie na szczycie pakunku.
– O bogowie! – mruknął Graywing, zgrzytając zębami. – Jak ja się w to wplątałem?

background image

Rozdział 17

WIEŻA W TARMISH

W tej samej chwili, kiedy smok przeleciał nad Tarmish, troje strażników Thayli Mesindy, niosących 
jej posiłek w koszykach i na tacach, odsunęło zasuwy. Usłyszawszy dźwięk otwieranych ciężkich 
drzwi, Bron syknął:
– Wszyscy uciekać jak diabli!
W taki oto sposób pierwszą rzeczą, jaką ujrzeli trzej zakapturzeni starcy, była gromada biegających 
bezładnie   krasnoludów   żlebowych,   którzy   przemykali   wokół   nich   i   pod   nimi   w   poszukiwaniu 
kryjówki. Zanim strażnicy zdążyli zareagować, zostali przewróceni i przebiegły po nich pędzące 
stopy, które wypchnęły ich z powrotem na korytarz. Kosze i tace poleciały na wszystkie strony, a 
jeden ze strażników potoczył się w dół po schodach, tworząc kłębowisko rąk, nóg, jasnych szat i 
kurczowo uczepionych tego wszystkiego krasnoludów żlebowych.
Kiedy dwóch pozostałych zorientowało się w sytuacji i zajrzało do nasłonecznionego apartamentu, 
nie zauważyli już ani jednego krasnoluda żlebowego. Było tam jednak coś innego. Za drzwiami 
prowadzącymi na balkon przykucnęła przerażona Thayla Mesinda, której zdawało się przybyć rąk i 
nóg.   Tuż   za   nią   na   niewielkiej   wysokości   unosił   się   wielki   smok,   łopoczący   majestatycznie 
potężnymi, szeroko rozpostartymi skrzydłami.
Dwaj strażnicy wybałuszyli oczy, po czym odwrócili się i rzucili do ucieczki w tę samą stronę, z 
której przybyli.
Bron szukał schronienia na balkonie, lecz dokądkolwiek próbował wskoczyć, dziewczyna stawała 
mu na drodze, usiłując schować się za jego plecami. Przyparty do muru i zdesperowany Bron 
odwrócił się w stronę smoka, machając swym narzędziem do łupania.
Smok jednak nie zaatakował. Przez chwilę się im przyglądał, po czym zatoczył koło i odleciał.
– Och – szepnął Bron, widząc oddalającą się bestię.
–  A  niech   to!  –  zawtórowała   mu   Thayla   Mesinda,   po   czym   spojrzała   z   aprobatą   na   swego 
mianowanego   bohatera.  –  Jesteś   całkiem   niezły   jak   na...   na   to,   czym   jesteś  –  powiedziała.  – 
Przestraszyłeś go.
Smok zatoczył krąg nad zgromadzonymi pod murami Tarmish hordami Gelnian, po czym leniwie 
uderzył skrzydłami i poszybował w stronę porośniętych lasami wzgórz.
Kiedy znikł z widoku, Bron odetchnął z ulgą i rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, gdzie się 
wszyscy podziali. Widział Tunka, a przynajmniej tylną jego część, wijącą się i kopiącą u podstawy 
niskiej skrzyni z brązu. Tunk próbował się pod nią schować, lecz szczelina była zbyt mała. W 
efekcie wcisnął w nią tylko głowę, a reszta ciała walczyła rozpaczliwie o jej uwolnienie. Pook 
wyjrzał zza ciężkich, otwartych drzwi komnaty, a Swog schodził z doniczki. Za narożnikiem Tag i 
kilku innych wylazło spod tapczanu.
– Dwa – policzył ich Bron, marszcząc czoło w głębokim zamyśleniu. – Więcej niż dwa. Wydawać 
mi się, że ich być jednak więcej. Gdzie reszta?
– Kilku wyjść za drzwi – odparł Pook. – Razem z Wysokimi.
– Nie potrzeba więcej Wysokich – mruknął Bron, zerkając na stojącą obok niego dziewczynę. – Już 

background image

jednego mieć. Prawdziwe utrapienie.
Thayla   ruszyła   w   stronę   otwartych   drzwi.   Znajdował   się   za   nimi   wąski,   okopcony   korytarz   z 
kamiennymi schodami, które wiodły w górę po lewej stronie i w dół po prawej.
– To pewnie wyjście stąd – rzekła. – Chodźmy. Bron spojrzał na nią podejrzliwie.
– Chodźmy gdzie?
– Na zewnątrz – wyjaśniła. – Przecież jesteś tu po to, by mnie stąd wydostać, prawda?
– Nie wiedzieć – odparł.
– Cóż, tak właśnie jest! Tak robią bohaterowie. No, to chodźmy, wydostań mnie stąd.
–  Dobra  –  mruknął Bron, ponownie wzruszając ramionami. Nie pojmował niczego z tej sytuacji, 
lecz kobieta Wysokich zdawała się we wszystkim orientować.
– Poszli – rozkazał.
Osłaniając się narzędziem do łupania niczym tarczą, wyjrzał na korytarz za ciężkimi drzwiami i 
przekroczył próg. Upewniwszy się, że wszyscy podążają za nim, skręcił w prawo i ruszył w dół 
krętych, kamiennych schodów.
Zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się i przycisnął do tych, którzy stali za nim. Zagapił się na 
mozaikę kamieni, z których wykonana była wieża.
– Czemu Bron stać? – spytał ktoś.
– Ktoś iść – odparł. – Cii!
– Co?
– Cii!
– Czemu Bron mówić cii?
– Cisza!
– Och. Dobra. – Zapadła cisza. Gdzieś w dole dały się słyszeć zbliżające się, słabe odgłosy.
– Lepiej iść inna droga – zadecydował Bron. Odwrócił się, potknął o Tunka, rozłożył na stopniach, 
po czym podniósł z powrotem na nogi, mrucząc pod nosem.
– Nie możemy pójść w górę – sprzeciwiła się Thayla. – Jestem pewna, że stamtąd nie ma wyjścia 
na zewnątrz. Musi być tam, na dole.
– Ktoś tam iść – wyjaśnił Bron. – Więc my iść na górę.
–  Nie wydaje mi się, żebyśmy robili duże postępy, jeśli chodzi o naszą ucieczkę  –  zauważyła 
dziewczyna. Odwróciła się jednak, wdzięcznie uniosła brzeg spódnicy i ruszyła przodem. Kiedy 
mijali otwarte drzwi, z których wyszli, dwóch lub trzech krasnoludów żlebowych skręciło w ich 
stronę z zaciekawieniem, lecz Bron przywołał ich z powrotem.
– My już tam być – powiedział. – Teraz iść gdzie indziej.
Dobiegające z dołu odgłosy przybierały na sile. Z całą pewnością ktoś wchodził po schodach. Cała 
grupa „ktosiów”.
Stopnie pięły się stromo w górę, otaczając wewnętrzną ścianę wieży. Na ich szczycie znajdował się 
pokryty deskami podest oświetlony ledwie migoczącymi pochodniami. Na samym końcu dostrzegli 
duże, okute żelazem drzwi.
Agharowie stanęli jak wryci i utkwili wzrok w zagrodzonym przejściu.
– Oj – rzekł jeden. – Ślepa uliczka.

background image

–  Może da się przekopać  –  zasugerował inny.  – Albo po prostu przewrócić. Bron całkiem silny. 
Bron, ty przewrócić drzwi.
– Dobra – zgodził się Bron. Cofnął się o kilka kroków i napiął mięśnie. Grzmotnął w ciężkie belki i 
odbił się od nich. Lecąc w tył, porwał za sobą kilku krasnoludów żlebowych. Ześliznęli się z 
krawędzi podestu i zanim zdołali się zatrzymać, potoczyli się kilka stopni w dół.
–  Och, bogowie  –  westchnęła Thayla. Delikatną dłonią chwyciła zdobioną zasuwę i pociągnęła. 
Drzwi stanęły otworem, przesuwając się na naoliwionych zawiasach. Thayla przekroczyła próg, a 
za nią podążyły krasnoludy żlebowe.
Znaleźli   się   w   okrągłej   komnacie,   która   zajmowała   całe   górne   piętro   wieży.   We   wszystkich 
kierunkach wychodziły z niej przejścia, a te, które znajdowały się po wschodniej stronie, wiodły ku 
wąskiemu, ogrodzonemu balkonowi.
– Kwatera Lorda Vulpina – mruknęła Thayla, rozglądając się dookoła szeroko otwartymi oczami. 
Górna część wieży została bogato urządzona. Przy ścianach między wyjściami ustawiono piękne 
szkatuły i skrzynie z emaliowanego drewna, których część ozdobiono złotym filigranem, a część 
lśniącymi  skórami. Nieopodal zachodniego  wyjścia znajdował się wielki mosiężny teleskop na 
srebrnym trójnogu, wykonany według najlepszych projektów krasnoludów górskich. Tuż obok stało 
pojedyncze, starannie rzeźbione krzesło z ciemnego drewna i brązu z miękką, satynową poduszką.
– Oj – szepnął Tunk, wspinając się na siedzisko wysokiego krzesła. – Całkiem eleganckie.
Hałasy dochodzące z klatki schodowej stały się głośniejsze i teraz słyszeli już wyraźnie zbliżające 
się echo gniewnych głosów Wysokich.
Thayla odwróciła się w stronę drzwi, lecz zanim zdążyła je zamknąć, przez próg przebiegła grupka 
krasnoludów żlebowych.
– Hej tam! – Bron machał w ich kierunku z występu przy zachodnim przejściu. – Gdzie wszyscy się 
podziać?
– Na dole – wyjaśniło kilku z nich.
– Zbliżać się towarzystwo – ostrzegł Tag, wskazując na otwarte drzwi, gdzie echo ludzkich głosów 
zmieniło się już w głośny bełkot. Dał się też słyszeć dźwięk dobywanej z pochew broni. – Która 
droga na zewnątrz?
– Nie wiedzieć – przyznał Bron. – Może żadna.
– Och – rzekło na to kilku z nich.
– Więc co mamy robić? – zastanawiał się Tag. – Może schować?
– A może by tak zamknąć drzwi? – zasugerowała Thayla Mesinda.
– Dobry pomysł – odparł Bron. – Niech ktoś zamknie drzwi.
Kilku z nich posłusznie wybiegło, po czym drzwi zatrzasnęły się za nimi. Nastąpiła krótka chwila 
ciszy, a po niej rozległ się łomot małych piąstek uderzających o drewno. Thayla potrząsnęła z 
niedowierzaniem głową, podeszła do drzwi i otworzyła je. Zbaraniałe krasnoludy żlebowe wsypały 
się do środka.
– Oj – rzucił jeden z nich.
Dziewczyna   zatrzasnęła   drzwi   i   opuściła   na   miejsce   ciężką   zasuwę   w   tej   samej   chwili,   kiedy 
pierwszy   ze   strażników   Lorda   Vulpina   pojawił   się   na   podeście.   Ich   krzyki   zagłuszył   hałas 

background image

zamykanych drzwi.
Bron przyciągnął wielką, drewnianą skrzynię i postawił ją tuż przy teleskopie. Wspiął się na mebel 
i przyłożył oko do szkiełka, po czym pisnął ze strachu i rzucił się w tył. W jednej chwili znalazł się 
na podłodze z oczami rozszerzonymi z przerażenia.
Thayla Mesinda przyglądała mu się przez chwilę, po czym podeszła do teleskopu i spojrzała w 
szkiełko. Znakomitej jakości przyrząd wykonany został przez utalentowanych szklarzy w górskiej 
fortecy w Thorbardinie. Kiedy patrzyło się przez soczewki, gelniańska armia wydawała się odległa 
o kilka metrów.
– To tylko szkło do patrzenia na odległość – wyjaśniła Bronowi. – Żadna magia.
Z zaciekawieniem obracała przyrząd na boki, przyglądając się hordom uzbrojonych ludzi, którzy 
zbliżali się do fortecy. Były pośród nich tysiące rozmaitych wojowników, przesuwających się do 
przodu w zmyślnie ustawionych szeregach. Najbliżej znajdowały się zmasowane grupy łuczników i 
włóczników,   wspierane   po   bokach   przez   jednostki   ciężkiej   kawalerii,   wzbudzających   strach 
lansjerów na wielkich rumakach bojowych oraz oddziały jeźdźców z równin na szybkich koniach. 
W drugiej linii maszerowały legiony piechurów uzbrojonych w tarcze, miecze i topory, a za ich 
plecami   ustawiły   się   gromady   ludzi   i   zwierząt   pociągowych,   prowadzących   wysokie   wieże 
oblężnicze,   które   majestatycznie   sunęły   do   przodu,   centymetr   po   centymetrze   zbliżając   się   do 
murów Tarmish.
– Wydaje mi się, że chcą rozpętać wojnę – rzekła do siebie Thayla. – Ciekawe dlaczego? 
Bron ponownie wgramolił się na skrzynię, a Thayla odsunęła się od teleskopu.
– Masz – powiedziała. – Popatrz. Nic ci się nie stanie.
– Oj – szepnął Bron, wpatrując się w szkiełko. – Sporo Wysokich.
Ktoś załomotał w zamknięte drzwi, zza których dobiegły przytłumione głosy.
–  Krasnoludy   żlebowe  –  powiedział   jakiś   człowiek.  –  Widziałem   je.   Nie   powinny   stanowić 
większego problemu.
– Ale są w kwaterze Lorda Vulpina  –  zaoponował drugi.  – Trudno powiedzieć, jakiego bałaganu 
mogą tam narobić. Ktoś powinien zawiadomić Lorda Vulpina.
–  Jego   lordowska   mość   nie   ma   czasu  –  burknął   niski   głos.  –  Jest   na   murach,   nadzoruje 
przygotowania do obrony. Nie może zajmować się krasnoludami żlebowymi.
– Ale dziewczyny także nie ma – pisnął wysoki, starszy głos. – Musimy ją odszukać!
–  No   to   ją   znajdziemy  –  warknął   ten   ochrypły.  –  Nie   mogła   daleko   uciec.   Najpierw   jednak 
pozbędziemy się tych małych szkodników z komnaty Lorda Vulpina! Otworzyć te drzwi!
– Są zamknięte na zasuwę – zauważył ktoś inny.
– Więc ją otwórz, imbecylu! Przynieście tu kilka łomów. Jeśli to nie pomoże, wyważymy je.

background image

Rozdział 18

GOŚCIE W FORTECY

Dartimien Kot w doskonały sposób wykorzystał zamieszanie, które wywołała ucieczka Graywinga. 
Skoczył prosto pod brzuch rycerskiego wierzchowca, obrócił się i wskazał kierunek, z którego 
przybiegł.
– Tędy, panie rycerzu! – wykrzyknął. – Nie pozwólcie temu człowiekowi uciec!
Kiedy zakuty w zbroję jeździec i jego świta skręcili w stronę, którą wskazał, Dartimien czmychnął 
w bok, znikł pod płótnem namiotu z zapasami i pojawił się ponownie chwilę później, otulony w 
długą, ciemną szatę gelniańskiego kapłana.
Ukłonił   się   nisko   przebiegającemu   oddziałowi   piechurów,   po   czym   wyprostowaną   dłonią 
zamachnął się na oficera zamykającego grupę. Kant dłoni trafił tamtego w krtań. Kot pochwycił 
mężczyznę, zanim ten zdążył upaść na ziemię. W ciągu kilku sekund przeciągnął żołnierza do 
namiotu   z   zapasami.   Chwilę   później   Dartimien   pojawił   się   na   zewnątrz   jako   oficer   oddziału 
gelniańskiej straży.
Przez  chwilę  obserwował nerwowe bezowocne  poszukiwania  w pobliskich zaroślach, po czym 
odwrócił się i surowym głosem wezwał parę maruderów.
–  Natychmiast przeszukać każdy z tych namiotów  –  rozkazał.  –  Ci złodzieje mogli tam ukryć 
kontrabandę. Chodzi mi o laskę z kości słoniowej, mniej więcej metrowej długości. Jest zwężona i 
zakrzywiona, podobnie jak róg maenoga. Rozejrzyjcie się za nią i złóżcie mi raport.
Gwardziści   zasalutowali   i   rozpoczęli   rewizję.   Zapewniwszy   sobie   przeszukanie   tej   części 
obozowiska, Dartimien udał się wprost do głównej zbrojowni i zbadał ją osobiście. Dwaj strażnicy 
przy wejściu ledwie zauważyli jego nadejście, a chwilę później nie widzieli już niczego.
W środku nie było ani śladu Kła Orma. Kot wyszedł na zewnątrz tym razem w jasnej szacie, 
ozdobiony piórami hełm i błyszczący pancerz kapitana lansjerów. Przebrany w taki sposób, zbliżył 
się do kwatery głównej Chatary Kral i podszedł do dowódcy straży przy wejściu.
– Dlaczego mnie tutaj wezwano? – spytał.
Wielki człowiek z lodowych krain popatrzył na niego przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
– Nie mam pojęcia. – huknął.
–  Skoro ty nie wiesz, to kto ma wiedzieć?  –  naciskał Dartimien, zakładając ręce i patrząc na 
wielkiego mieszkańca lodu, któremu sięgał do ramion.
– Zapytaj tych w środku – odparł gigant. – Nam nic nie mówią.
Nie   zważając  na  stojącego  przed   nim  ciężkiego  brutala,  Dartimien   ruszył  przed   siebie.  Wielki 
człowiek szybko usunął się mu z drogi. Widząc zachowanie dowódcy, pozostali strażnicy także 
zeszli na bok.
Kiedy tylko Dartimien znalazł się w wielkim namiocie, odskoczył w bok i znikł między ułożonymi 
dookoła pakunkami. W centrum namiotu sama Chatara Kral naradzała się z dowódcami wojsk 
przygotowujących   się   do   ataku   na   Tarmish.   Żaden   z   nich   nie   spostrzegł   ani   nie   usłyszał 
bezgłośnego intruza, który szperał pośród zapasów.

background image

Właśnie kończył przeszukiwanie kwatery, kiedy z zewnątrz dobiegły przerażone krzyki.
–  Smok!  –  pisnął ktoś, a po chwili dołączyły do niego inne głosy. Narada w namiocie została 
przerwana, a zgromadzeni na niej ludzie wybiegli z namiotu, po czym błyskawicznie wskoczyli z 
powrotem do środka. Lodowi strażnicy niemal stratowali ich, uciekając w panice.
– Smok, co? – mruknął do siebie Dartimien. – Ciekawe, jak ten barbarzyńca zdołał tego dokonać. 
Cóż, takie odwrócenie uwagi jest równie dobre jak każde inne. – Wyczołgał się spod niestrzeżonego 
namiotu   i   wygładził   swój   strój.   Ze   zdumieniem   spostrzegł   wielkiego   zielonego   lub   prawie 
zielonego smoka, który oddalał się właśnie w stronę zalesionych wzgórz.
– Tam naprawdę był smok – mruknął. – Skąd się wziął?
Zatrzymał się jedynie na chwilę, rzucił okiem w stronę namiotów z zaopatrzeniem, gdzie skulili się 
wyznaczeni przez niego poszukiwacze, po czym odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Oni także 
nie znaleźli Kła. Gdyby na niego natrafili, z całą pewnością trzymaliby go w ręce.
– Hej, ty! – zawołał jakiś głos. Dartimien wykonał obrót i spojrzał prosto w twarz giganta sprzed 
namiotu, jednego z mieszkańców lodowych krain, strażnika Chatary Kral. Wielki mężczyzna nosił 
długi naszyjnik z żelaznych ogniw na kabacie z niedźwiedziej skóry, a w dłoni dzierżył topór z taką 
lekkością, z jaką Dartimien trzymałby swój sztylet. – Nie przedstawiłeś się – warknął. – Kim jesteś?
W obozie nadal panowała panika. Ludzie i zwierzęta wciąż nie otrząsnęli się po wzbudzającym 
strach przelocie smoka. Najwidoczniej jednak gigant z lodowych krain był dość ograniczony. W 
żaden sposób go to zamieszanie nie rozproszyło.
Dartimien z zaciekawieniem przyjrzał się brutalowi.
– Widziałeś smoka?
– Tak – zagrzmiał gigant, marszcząc czoło. – Nic nie mówili o smokach, kiedy decydowaliśmy się 
na tę robotę. Jeśli więcej się ich tu pokaże, poszukam pracy gdzie indziej. – Przerwał, a zmarszczki 
na jego czole pogłębiły się. – Powiedziałeś, że kto ty jesteś?
Dartimien   miał   ochotę   uraczyć   giganta   jakąś   starannie   wymyśloną   historyjką,   lecz   ostatecznie 
zmienił zdanie. Za kilka minut wszyscy w obozie powrócą do przerwanych zajęć i nie warto było 
ryzykować. Wzruszył więc tylko ramionami.
–  Jestem intruzem  –  przyznał.  –  Nie należę do tego miejsca i prawdopodobnie jestem waszym 
wrogiem. Tylko tędy przechodzę.
Gigant   wypluł   przekleństwo,   uniósł   topór   i   zamachnął   się   nim,   przeciął   jednak   powietrze. 
Dartimien uskoczył przed ciosem. Zanim człowiek z lodowych krain zdołał powtórzyć cios, Kot 
zanurkował między jego nogi o grubości pniaków i złapał kołyszący się żelazny naszyjnik. Kiedy 
znalazł się za gigantem, odwrócił się, umiejscowił miękką podeszwę buta na pośladkach brutala i 
kopnął,   ciągnąc   równocześnie   za   łańcuch.   Olbrzym   wydał   z   siebie   ryk,   wykonał   pół   salta   i 
grzmotnął głową o ziemię.
Człowiek z lodowych krain potrzebował jedynie kilku sekund, by się otrząsnąć po upadku, tyle 
czasu jednak w zupełności wystarczyło.
Dartimien Kot znikł.
W zagrodach nieopodal zarośli wciąż panował chaos. Setki nadal wystraszonych przez smoka koni 
biegało bezładnie, kołysząc się i stając dęba, zrywając pęta i tratując związane linami ogrodzenie. 

background image

Opanowanie tej sytuacji wykraczało poza umiejętności kilkudziesięciu opiekunów zwierząt, więc 
inni mężczyźni z podległych obozowisk ruszyli im na pomoc.
W całym obozie najemnicy rzucali groźne spojrzenia.
– Nikt nam nie wspominał o smokach – mruczeli pod nosem na okrągło.
– Przywołując smoki, zdecydowanie naruszyli warunki kontraktu – dodawali inni.
W panującym zamieszaniu nikt nie zauważył dodatkowego ochotnika do pomocy przy koniach. 
Dartimien   poruszał   się   między   nimi   i   uważnie   dobierał   parę   zaprzężonych   i   osiodłanych 
wierzchowców z równin. Złapał je za lejce, uspokoił, szepcząc im do ucha i dmuchając w nos, jak 
robili to niegdyś mieszkańcy równin. Potem wyprowadził je. Kiedy znalazł się w gęstych zaroślach, 
skręcił na północny zachód, podążając za słabymi śladami w piasku.

Krasnoludy żlebowe rozpierzchły się na wszystkie strony, kiedy natrafił na ich migrującą grupę, 
zignorował ich jednak. Chwilę później i oni go zignorowali... bądź po prostu o nim zapomnieli. 
Prowadząc   konie,   skręcił   wraz   z   wysuszonym   korytem   rzecznym   i   znalazł   oczekującego   go 
Graywinga.
– Byłem ciekaw, dokąd uciekłeś – rzekł mieszkaniec równin. – Zakładam, że nie znalazłeś Kła.
– Nie ma go tam. – Dartimien potrząsnął głową.
– Szukałem.
– Cóż, ci mali Agharowie również go nie mają.
– Graywing przejął lejce obu koni i zmierzył je doświadczonym spojrzeniem. – Niezłe – mruknął.

Wewnątrz wieży Tunk kręcił się niespokojnie na wyściełanym krześle Lorda Vulpina.
– Wysocy nie brzmieć jak zadowoleni – zauważył.
– Wydaje mi się, że wpadliśmy w pułapkę – powiedziała Thayla Mesinda.
–  To świetna rzecz!  –  zachichotał Bron, który wciąż bawił się teleskopem.  –  Najwyższy Bulp 
powinien   to   zobaczyć.  –  Zakręcił   przyrządem   na   wszystkie   strony,   po  czym   przerwał,   patrząc 
gdzieś uważnie.
– Hej! – Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech.
– Tam Gandy! I stary Glitch, i Lady Lidda, i... Pert też! – Podskoczył na skrzyni, machając swym 
narzędziem do łupania. – Cześć, Pert! Cześć, tata! Cześć, wszyscy!
– Och, ciszej! – skarciła go Thayla. – Oni cię nie słyszą. Nie ma ich tutaj, są daleko stąd.
– Och – poddał się Bron, a uśmiech spłynął z jego twarzy. – Nie tutaj, co?
– Nie, nie ma ich tutaj.
–  Chcieć, żeby tu byli  –  rzekł Bron. Trzymane w jego ręce narzędzie do łupania rozświetliło się 
lekko.

Dartimien   pochylił   się   nad   załadowaną   tarczą   i   odsłonił   fragment   koca,   aby   spojrzeć   na 
pomarszczoną twarz Clonogha.
– Żyje jeszcze? – spytał.
–  Nie wiem, jakim cudem, ale żyje  –  odparł Graywing.  –  Wydaje mi się jednak, że już go nie 

background image

potrzebujemy. Wygląda na to, że Kieł Orma zaginął na...
Świat wokół nich zamigotał, jakby nagle opuszczono kurtynę, i niespodziewanie znaleźli się w 
innym   miejscu.   W   kamiennych   ścianach   znajdowały   się   wielkie,   otwarte   przejścia,   z   których 
rozciągał   się   widok   na   rozległe   pola   w   oddali.   Pomieszczenie   wypełnione   było   krasnoludami 
żlebowymi. Konie wpadły w szał.
–  Co, do diaska?  –  Graywing cofnął się, dobywając miecza, po czym zamarł, kiedy jego wzrok 
spoczął na najbardziej oszałamiającej kobiecie, jaką kiedykolwiek widział w życiu. Patrzył na nią 
jednak tylko przez moment. Tuż obok niej stał krasnolud żlebowy z Kłem Orma w ręce. Krasnoludy 
żlebowe zdawały się po prostu wszędzie.
– Tutaj jest! – syknął Graywing, koncentrując uwagę na Kle.
– To jest to! – dodał Dartimien.
– Uciekać jak diabli! – wykrzyknął krasnolud żlebowy.
Ktoś łomotał w ciężkie drzwi, jednak trzeszczenie desek i zgrzyt wyłamywanych zawiasów utonęły 
w  zgiełku,  kiedy wszystkie  wypełniające  pomieszczenie  krasnoludy  żlebowe  zaczęły bezradnie 
szukać schronienia, skacząc i odbijając się, upadając i tocząc.
Graywing zobaczył, jak Dartimien znika pod grupą Agharów, i odskoczył w bok, kiedy tuż obok 
niego przemknęła fala przerażonych, małych istot. Dobiegł do dziewczyny, objął ją ramieniem i 
podniósł   w   górę   dokładnie   w   chwili,   gdy  gromada   szamoczących   się   krasnoludów   żlebowych 
zakipiała tuż pod nią. Mieszkaniec równin dał susa i znalazł się na wysokiej skrzyni z tekowego 
drewna, a stamtąd wskoczył wprost na siodło rzucającego się i kopiącego konia.
Pochylając się, by złapać lejce, umieścił za sobą dziewczynę. W tej samej chwili ciężkie drzwi 
otworzyły się z hukiem. Za progiem przyczaili się gotowi do wejścia uzbrojeni mężczyźni, widział 
ich   jednak   tylko   przez   chwilę.   Powaliła   ich   i   pochłonęła   fala   krasnoludów   żlebowych,   która 
przetoczyła się przez próg i dotarła do znajdującego się za nim podestu.
Gdzieś w pobliżu rozległ się krzyk Dartimiena:
– Złazić ze mnie, wy małe głupki!
Grupka   krasnoludów   żlebowych   wystrzeliła   w   górę.   Graywing   usiłował   opanować   konia,   ten 
jednak zarżał ze strachu i ruszył w stronę otwartych drzwi. Mężczyzna mógł jedynie mocno się 
trzymać. Siedząca za nim dziewczyna przylgnęła do niego niczym małpka, obejmując go rękami w 
pasie. Drugi koń bez jeźdźca był tuż za nimi.
W  ciągu  krótkiej   chwili  z  łomotem przejechali  po podeście  i  ruszyli   w  dół  stromych,  krętych 
schodów,   po   których   przesuwała   się   fala   czmychających   krasnoludów   żlebowych,   elementów 
uzbrojenia i koziołkujących w tył tarmishańskich żołnierzy.
Mieszkaniec równin usłyszał za plecami gniewny okrzyk Dartimiena:
– Graywing! Wracaj tu natychmiast, ty barbarzyńco! Ja pierwszy ją zobaczyłem!
Gdzieś w odległym wymiarze Orm zamrugał wielkimi ślepiami o pionowych źrenicach i zasyczał z 
frustracją. Utracony kieł ponownie go wzywał, lecz tak jak ostatnio trwało to zaledwie krótką 
chwilę.
Orm czekał, przemieszczając z irytacją pokryte łuskami zwoje swego ciała. Nadeszło wezwanie. 
Nadejdzie ponownie. Prędzej czy później nastanie dłuższy moment aktywności Kła spowodowany 

background image

czyjąś   dłuższą   koncentracją.  A  to   mu   wystarczy.   Jedyne,   czego   potrzebował   Orm,   to   chwili, 
przedłużającego się momentu, kiedy posiadacz Kła wygłosi swoje życzenie. Wtedy Orm odnajdzie 
drogę pomiędzy wymiarami. Wtedy zaatakuje.
Wielki wąż czekał, kipiąc z gniewu i frustracji.
Kiedy   Bron   wyczołgał   się   spod   krzesła   Wysokich,   całe   to   miejsce   wyglądało   na   znacznie 
spokojniejsze.   Tu   i   ówdzie   kręciły   się   krasnoludy   żlebowe,   które   podnosiły   się   z   podłogi   i 
rozglądały z zakłopotaniem, wszystko wskazywało jednak na to, że większość wzburzonego tłumu 
gdzieś znikła.
Bron wziął głęboki oddech, strzepnął pył z włosów i ubrania, po czym podniósł swoje narzędzie do 
łupania.
– Oj – mruknął.
Gdzieś nad jego głową rozległ się głos Tunka.
–  To   być   niezła   zabawa,   Bron.   Nie   trwać   jednak   długo.  –  Pucołowaty  Aghar   podniósł   się   z 
wyściełanego krzesła, stanął na nim i podskoczył. – Tam jest, jak mu tam. – Wskazał. – Najwyższy 
Bulp. Cześć, Najwyższy Bulp.
Z komody wystrzeliła jedna z szuflad, przeleciała przez komnatę, a w otworze ukazała się głowa 
Glitcha Najprzedniejszego, który tarł oczy brudną pięścią.
– Co się dziać? – burknął. – Co to za miejsce? Leżący nieopodal gobelin zaczął się poruszać. Jego 
fałdy zadrżały, wygięły się i zaszurały o podłogę. Jeden z brzegów odchylił się i spod tkaniny 
wyczołgała się Lady Lidda, a za nią Gandy i kilku innych. Ostatnia wyszła Pert, która najpierw ze 
zdumieniem przyjrzała się otoczeniu, a następnie uśmiechnęła radośnie, kiedy dostrzegła Brona.
– Hej, Bron – pisnęła. – Ja cię cały czas szukać! Gdzie ty był?
– Ja być bohater – wyjaśnił.
–  Ty być co?  –  Pert oparła się o wielkiego, żelaznego żółwia, po czym odskoczyła gwałtownie, 
kiedy żółw się poruszył. Okazało się, że była to słynna Wielka Misa Gulaszu, pod którą ukrył się 
uparty Clout. Wyglądał na znacznie bardziej nieszczęśliwego niż zwykle.
Bron pomógł Cloutowi wydostać się spod żelaznej tarczy i uklęknął, by dokładniej się jej przyjrzeć. 
Wyglądało na to, że nie ucierpiała. Po krótkim namyśle obejrzał także Clouta, który również nie 
odniósł obrażeń.
–  Masz, trzymaj.  –  Wręczył  Głównemu Łupaczowi narzędzie do łupania i uniósł Wielką Misę 
Gulaszu za skórzany pas. Dorównywała mu niemal rozmiarem, lecz przywykł już do jej noszenia.
– To całkiem dobre narzędzie do łupania – oznajmił Clout, wymachując laską z kości słoniowej. – 
Gdzie Bron to znaleźć?
–  Gdzieś   tam   znaleźć  –  odparł   Bron,   po   czym   odwrócił   się   gwałtownie,   kiedy   z   ciężko 
obładowanych,   opartych   skośnie   o   ścianę   „sań”   dobiegł   jęk.   Bron   podszedł   ostrożnie   do 
przedmiotu,   niosąc   swoją   tarczę.   Na   szczycie   pakunku   leżał   szeroki,   błyszczący   miecz   z 
przywiązanymi do niego rzemieniami. Wiązania przytrzymywały zawinięty w koc pakunek, który 
przed chwilą zajęczał.
Zaintrygowany Bron odwiązał kilka rzemieni i podniósł miecz. Długość broni dorównywała jego 
wzrostowi, była też ona dość ciężka, mimo to jednak zafascynowała go.

background image

– To być narzędzie do łupania Wysokich – wyjaśnił innym, którzy zgromadzili się wokół niego. – 
Wysocy to nazywać miecz.
– Niezgrabna rzecz – stwierdziła Lady Lidda. – Za duża na szczura.
– Ale może dobra dla bohatera. – Uniósł wysoko broń, stękając z wysiłku. Miecz okazał się ciężki, 
lecz Bron był silny.
–  Dobra   dla   czego?  –  spytała   jego   matka.   Zafascynowany   powtarzającymi   się   jękami   Gandy 
pokuśtykał w stronę owiniętego w koc pakunku i pociągnął za jego brzeg. Bezwłosy, stary człowiek 
zamrugał szklistymi oczami i ponownie stęknął. Gandy pacnął go w głowę kijem do zmywaka i 
szybko puścił brzeg koca.
– Nic – mruknął. – Tylko Wysoki.
Spod koca dobiegł przenikliwy, gniewny pisk, na co wszyscy się cofnęli. Koc uniósł się, opadł i 
oczom   zebranych   ukazał   się   starzec,   który   pocierał   obolałą   głowę   i   miotał   przekleństwa, 
przyglądając się im po kolei.
– Oj – rzekł Gandy.
– Może go znów tym łupnąć? – zasugerował Clout.
Starzec utkwił spojrzenie w narzędziu do łupania w dłoni krasnoluda żlebowego, po czym stanął na 
chwiejnych nogach.
– Tu jest! – mruknął.
– No tak – oznajmił Glitch Najprzedniejszy. – To tyle. Uciekać jak diabli.
Obolały, chwiejący się i nagi Clonogh stał na tarczy, kiedy wielka komnata nagle opustoszała. 
Zanim   zdążył   zareagować,   krasnoludy   żlebowe   wyprysnęły   przez   otwarte   drzwi   i   zbiegły   po 
niewidocznych z tego miejsca schodach.
Mrugając oczami i kiwając się na boki, Clonogh rozejrzał się dookoła. Rozpoznał pomieszczenie z 
jego kamiennymi przejściami. Była to komnata w wieży Lorda Vulpina.
– Jak ja się tutaj znalazłem? – sapnął.
W tej chwili nie było jednak nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.
Schody  w   wieży,   od   szczytu   po   sam   dół,   zataczały   trzy  pełne   okręgi   i   kończyły   się   szeroką, 
wychodzącą na dziedziniec alkową, do której przylegały kwatery straży. Wielka powódź toczących 
się   na   sam   dół   krasnoludów   żlebowych   nabierała   impetu,   porywając   ze   sobą   konie   wraz   z 
jeźdźcami.   Kiedy   w   końcu   dotarła   do   podstawy   schodów,   wystrzeliła   z   alkowy   i   wpadła   na 
dziedziniec niczym wezbrana woda, przewracając wszystkich i wszystko na swojej drodze. Dotarła 
na środek placu, zanim jej pęd osłabł, a krasnoludy żlebowe, i które znajdowały się na jej czele, 
zdołały rozejrzeć się dookoła. Wszędzie widziały zaskoczonych wojowników.
– Wysocy! – pisnął jeden z nich. – Wszyscy uciekać jak diabli!
Krasnoludy żlebowe rozbiegły się na wszystkie strony niczym niespokojna fala. Ludzie krzyczeli, 
konie   pociągowe   stawały  dęba   i   wierzgały  kopytami   w   powietrzu,   a   para   wołów   skoczyła   do 
przodu, przewracając wóz pełen kadzi z gorącym olejem, który poparzył stojących obok niego 
ludzi.
Graywing w końcu zdołał opanować wierzchowca i spojrzał na panujący dookoła chaos. Nigdy w 
swoim życiu nie widział niczego podobnego.

background image

Siedząca za nim Thayla ciężko łapała powietrze.
–  Litości!  –  wykrzyknęła.  –  Obawiam   się,   że   to   wszystko   wcale   się   nie   spodoba   Lordowi 
Vulpinowi.
–  Lordowi   Vulpinowi?!  –  zawołał   Graywing   i   umilkł,   kiedy   nad   panującym   na   dziedzińcu 
zgiełkiem  uniósł   się  głęboki,   gniewny głos.  Tuż  nad   ich  głowami,  na  murze  między flankami 
głównej bramy stała duża, mroczna postać – wysoki mężczyzna zakuty w ciemną, żelazną zbroję 
oraz   przyozdobiony   pióropuszem   hełm,   z   powiewającym   na   wietrze   płaszczem   na   ramionach. 
Człowiek wskazywał dokładnie w ich kierunku i krzyczał.
– On ma dziewczynę! – huknął Lord Vulpin. – Brać go!
Pomimo panującego na dziedzińcu chaosu uzbrojeni mężczyźni usłyszeli rozkaz i chwycili za broń, 
zbliżając się do Graywinga.
– Litości! – popłakiwała dziewczyna.
–  Litość   jest   tam,   gdzie   ją   znajdujesz  –  warknął   Graywing.   Ściągnął   lejce,   zawrócił   konia   i 
skierował go z powrotem w stronę alkowy u stóp wieży.
Korzystając z tego, że na chwilę stracono nimi zainteresowanie, krasnoludy żlebowe z plemienia 
Bulpów poszukały sobie schronienia tam, gdzie tylko było to możliwe. Wielu z nich wcisnęło się do 
rynsztoków i studzienek, dzięki czemu dostali się do kanałów burzowych. Inni schronili się w 
spiżarniach,   zbrojowniach   i   wszelkich   szczelinach,   jakie   tylko   można   było   odszukać   wśród 
fundamentów starego fortu. W krótkim czasie Tarmish zostało całkowicie zajęte przez Agharów, 
jakby mieszkali tu oni od lat.
W   zacienionej   alkowie   Graywing   postawił   dziewczynę   na   ziemi,   po   czym   zawrócił   konia   i 
wystrzelił galopem przez drzwi dokładnie w chwili, kiedy zbliżał się do nich pluton piechurów. 
Uderzył w nich niczym letnia burza z szaloną furią świszczącego ostrza miecza, wierzgających 
kopyt i cobarskich okrzyków bojowych. Przebił się przez szereg żołnierzy, po czym zawrócił i 
zaatakował ponownie, zanim zdążyli się pozbierać. Po ponownej szarży na placu przed alkową nikt 
już nie walczył. Nadal znajdowali się tam żołnierze, jednak ci, którzy przeżyli, postanowili w ogóle 
nie ! wstawać.
Znalazłszy się ponownie w alkowie, Graywing zeskoczył z konia.
– To powinno powstrzymać ich na kilka minut – mruknął. Dziewczyna tkwiła skulona w cieniu. – 
Jest stąd inne wyjście? – spytał.
– Nie wiem – odparła. – Jestem więźniem... lub byłam. Kim jesteś?
– Graywing – przedstawił się. – A kim ty jesteś?
–  Thayla.   Thayla   Mesinda.  –  Spojrzała   na   niego   błękitnymi   oczami,   z   których   trudno   było 
cokolwiek wyczytać, a on poczuł, że mógłby w nich utonąć. – Jesteśmy tutaj uwięzieni?
– Obawiam się, że tak. Ale zaraz coś wymyślę.
– Och, nie przejmuj się tym – odparła. – Wiesz, mam już swojego bohatera. Nazywa się Bron.
– Bron?
– To krasnolud żlebowy. Przybył tu, by mnie od tego wszystkiego uratować.
– Krasnolud żlebowy? – Wybałuszył na nią oczy przekonany, że musiał źle usłyszeć. – Krasnoludy 
żlebowe nie są bohaterami, dziewczyno. Krasnoludy żlebowe nie są niczym szczególnym. Są po 

background image

prostu... po prostu krasnoludami żlebowymi.
– Ten się różni od pozostałych – zapewniła go Thayla. Nagle otworzyła szeroko oczy. – Uważaj!
Graywing obrócił się w miejscu. Salacjański najemnik w zielonym stroju zakradł się do alkowy i 
właśnie   naciągał   łuk.   Zakończona   żelaznym   grotem   strzała   wymierzona   była   wprost   w   serce 
Graywinga z odległości zaledwie trzech kroków.
Zanim jednak cięciwa została naciągnięta do końca, w gardło mężczyzny wbiło się połyskujące 
ostrze sztyletu. Łuk i strzała wysunęły się ze sztywnych palców, a mężczyzna wylądował twarzą we 
własnej krwi.
–  Powinieneś co jakiś czas patrzeć za siebie  –  zasugerował z przekąsem Dartimien, pokonawszy 
ostatnie stopnie schodów. – Nie możesz na mnie liczyć za każdym razem, kiedy grozi ci śmiertelne 
niebezpieczeństwo.
Kot   minął   Graywinga   tak,   jakby   w   ogóle   go   tam   nie   było.   Ukłonił   się   szarmancko   Thayli 
Mesindzie, a kiedy odpowiedziała dygnięciem, uśmiechnął się i ujął jej drobną dłoń.
– Witaj – zamruczał. – Jestem Dartimien, a ty jesteś niezwykle piękna. Mam nadzieję, że czekałaś 
na mnie przez całe swoje życie.
– Hej, dość tego! – warknął Graywing. Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.
Do alkowy zakradło się dwóch miękko obutych tarmishańskich toporników, którzy wyskoczyli 
gwałtownie z cienia z uniesioną bronią.
Pierwszy miał już Graywinga w garści, lecz... potknął się o wysoką do kolan, żelazną tarczę i 
wylądował twarzą na bruku. Graywing rzucił się na niego niczym  pantera i zakończył sprawę 
jednym   uderzeniem   miecza.   Drugi   Tarmishanin   odskoczył   w   bok,   zamachnąwszy   się   swym 
bojowym toporem, i... zwalił się jak kłoda. Zza żelaznej tarczy wyłonił się miecz, który zawirował 
zamaszyście i trafił mężczyznę w golenie. Przewracający się człowiek zaczął wrzeszczeć, lecz 
umilkł gwałtownie, kiedy jeden ze sztyletów Dartimiena sięgnął celu.
Sekundę   później   szczęki   wojowników   opadły   równocześnie.   Zza   tarczy   wyłonił   się   młody 
krasnolud żlebowy, ciągnąc za sobą zdecydowanie zbyt duży dla niego, zakrwawiony miecz.
–  Całkiem   niezłe   narzędzie   do   łupania  –  powiedział,   wskazując   na   swoją   broń.   Kilka   innych 
krasnoludów   żlebowych,   które   przyglądały   mu   się   ze   schodów   szeroko   otwartymi   oczami, 
pokiwało z aprobatą głowami.
– Ty? To ty tego dokonałeś? – Graywing wybałuszył oczy na martwych Tarmishan i małą osóbkę z 
mieczem i tarczą.
– Nie wiedzieć – odparł Bron, unosząc wielkie ostrze. Spojrzał na nie zafascynowany. – Chyba tak.
– Spójrz tylko! – Dartimien wskazał drugiego poległego Tarmishanina. – Spójrz na jego nogi... na 
stopy!
Cios krasnoluda żlebowego obciął mężczyźnie obie nogi. Odrąbane stopy wciąż stały na podłodze.
– Ohyda – zadrżała Thayla.
– To nieważne – warknął Graywing. – Ty. – Wycelował sztywny palec w zakłopotanego krasnoluda 
żlebowego. – Miałeś przy sobie Kieł Orma. Widziałem go. Gdzie on jest?
Zmieszany Bron rozejrzał się dookoła i wzruszył ramionami.
– Nie mieć pojęcia – odparł. Spoza alkowy dobiegł ich niski ryk.

background image

– Chcę dziewczynę! Natychmiast!
– Nadchodzą – zauważył Dartimien.
Na zewnątrz w zbitym szeregu przesuwała się grupa osłoniętych tarczami piechurów, zbliżając się 
do łuku w wieży.
Graywing przygotował się do starcia, a połyskujący sztylet Dartimiena znalazł lukę w szeregu tarcz. 
Trafiony mężczyzna upadł, lecz natychmiast inny zajął jego miejsce. Bron spojrzał na nacierających 
ludzi i błyskawicznie schował się za swoją dużą, żelazną tarczą. W cieniu alkowy zaszemrały małe 
stopy,   kiedy   ukryte   tam   krasnoludy   żlebowe   umknęły   w   poszukiwaniu   schronienia   w   kanale 
burzowym.
Kamień, który spadł z nieba, był wielkości prosiaka. Runął na nacierających piechurów, zmiażdżył 
kilku z nich, a na pozostałych posypał się deszcz odłamków, kiedy głaz z hukiem roztrzaskał się o 
bruk.   Kilka   metrów   dalej   runął   kolejny   ogromny   kamień,   a   po   nim   następne,   które   pokryły 
dziedziniec.
Mężczyźni   wrzeszczeli,   lecz   ich   głosy   utonęły   w   zgiełku   tysięcy   bitewnych   okrzyków,   które 
rozległy się za murami miasta. Nadleciały kolejne, wystrzelone przez katapulty i trebusze pociski, a 
chwilę później niebo przecięły ciśnięte włócznie, które zagrzechotały o bruk.
Bron wychylił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje, po czym skierował się do kanału burzowego, 
niosąc ze sobą tarczę i wlokąc swój miecz. Przypominał dwunożnego żółwia z długim, żelaznym 
ogonem.
– Uciekać jak diabli! – zawołał.
– Najlepsza rada, jaką ostatnio udało mi się usłyszeć – mruknął Dartimien. Sięgnął w stronę dłoni 
Thayli, lecz napotkał pustkę. Graywing właśnie podnosił dziewczynę i przerzucił ją sobie przez 
ramię, po czym wybiegł. Kot zaklął i ruszył za nimi.
Gelniańska armia rozpoczęła oblężenie fortecy w Tarmish, a otwarty dziedziniec i alkowa nagle 
okazały się bardzo niebezpiecznymi miejscami.

background image

Rozdział 19

DROGA KU RUNOM

W miejscu tym królowały cienie, a mniejsze z nich poruszały się. Stare, zapleśniałe, granitowe 
ściany   były   na   wpół   pogrzebane   w   gruzie   i   szlamie,   stając   się   ponurym   testamentem 
długowieczności   znajdujących   się   wysoko   w   górze   niewidocznych   konstrukcji.   W   przerwach 
między ścianami oraz na zasypanych gruzami przestrzeniach górowały wielkie kolumny z grubo 
ciosanego   kamienia.   Stały   tam   ciemne   monolity,   a   na   ich   rozległych   ramionach   spoczywało 
Tarmish – fortyfikacje, naturalne środowisko i cała kultura żyjących tam ludzi. W miejscu tym w 
dawno   zapomnianych   już   czasach   całe   pokolenia   ludzi   z   mozołem   wykuwały   w   dziewiczym 
kamieniu fundamenty, na których ich potomkowie mogli potem zbudować fortecę.
Nikt nie pamiętał już, skąd się wzięły owe monolity ani kto nadał im kształt. W miarę upływu czasu 
żyjący w górze ludzie po prostu zignorowali te pozostałości i w końcu o nich zapomniano. Dawni 
budowniczowie   tych   konstrukcji   nie   byli   bowiem   ani   Tarmishanami,   ani   Gelnianami,   lecz 
przodkami wspólnymi mieszkańców obu tych miast.
Żaden Gelnianin nie przyznałby się do takiego pochodzenia, gdyż oznaczałoby to potwierdzenie 
pokrewieństwa z mieszkańcami znienawidzonego Tarmish. Oczywiście także żaden Tarmishanin 
nigdy nie dopuściłby myśli, że Gelnianin – jeden z tych godnych pogardy chłopów, którzy potrafili 
jedynie zajmować się zbiorami i wykarmiać miasto – mógłby być choćby dalekim jego krewnym.
W taki oto sposób fundamenty Tarmish – mroczne katakumby i tunele, ciasne przejścia i wielkie 
komnaty tkwiące pomiędzy kamiennymi podporami  –  pozostawały niezauważone przez kolejne 
pokolenia. Jeśli ktokolwiek nawet pomyślał o rozległych przestrzeniach w dole, to jedynie jako o 
miejscu, do którego prowadziły kanały burzowe i gdzie wylewano ścieki.
Niespodziewanie jednak dolne rejony miasta zostały zajęte. Nowi lokatorzy skradali się ostrożnie, 
badając otoczenie w nikłym świetle, które docierało zza krat wysoko w górze. Niewielkie grupy 
Agharów włóczyły się ciemnymi korytarzami i odkrywały kolejne. Żaden z nich nie był tak do 
końca pewien, co to za miejsce ani w jaki sposób się tam znaleźli. Ale też nie zaprzątali sobie tym 
głowy. Byli tam, gdzie byli, i nie zamierzali odchodzić, dopóki ktoś nie wyda takiego polecenia.
Było to po prostu miejsce. Więcej na ten temat nie potrzebowali wiedzieć. Nie było to oczywiście 
To Miejsce, gdyż aby jakiekolwiek miejsce stało się Tym Miejscem, musiał o tym zdecydować 
Najwyższy Bulp. Nikt jednak nie widział ostatnio Najwyższego Bulpa ani nikogo innego, kogo 
można by uznać za ważną osobę. Lady Liddy nie było w tym miejscu tak samo jak Najwyższego 
Bulpa. Znikł też Clout, Główny Łupacz, znikła jego żona, Lady Bruze, która na ten czas mogłaby 
objąć przywództwo. Rządzenie, kiedy tylko nadarzała się okazja, leżało po prostu w naturze Lady 
Bruze.   Nie  widziano   jej   tu  jednak,  podobnie   jak  całej   reszty dostojnych   Bulpów.  Nawet   stary 
Gandy, Wielki Myśliciel, był nieobecny.
Oczywiście poznikali także inni, ale nikt nie miał pewności, kogo i jak wielu brakowało. Wokół 
nich znajdowało się wiele zakamarków do zwiedzenia, i nie mając niczego lepszego do roboty, 
większość   zaginionego   plemienia   Bulpów   wyruszyła   na   wycieczkę.   Od   pewnego   czasu   Scrib 
poruszał   się   wraz   z   główną   grupą,   zaglądając   tu   i   tam,   podobnie   jak   pozostali   przestraszony 

background image

wielkością starych konstrukcji.
–  Wielka   rzecz  –  mruknął,   okrążając   monolityczną,   kamienną   kolumnę,   która   ciągnęła   się   od 
gruzów pod jego stopami po panujący wysoko w górze mrok. Podobna była ona do wielu innych 
kolumn w katakumbach, lecz miała większe rozmiary, i to właśnie przyciągnęło uwagę Scriba.  – 
Ktoś  kiedyś  zrobić wszystkie te  ogromne rzeczy  –  rzekł,  z rozwagą kiwając głową.  –  Dawno 
przedwczoraj.
Splótł dłonie za plecami i poczłapał wokół wielkiego, cylindrycznego monolitu.
Choć   wyrzeźbiony  dosyć   niestarannie   i   niesprawiający  wrażenia   kolumny,   którą   miał   się   stać, 
kamień zafascynował go. Pokrywały go warstwy gromadzącego się przez wieki wapna, pleśni, 
grzybów i brudu. Miał niemal trzydzieści metrów średnicy i co najmniej dwa razy tyle wysokości. 
Choć Agharowie nie znali się na architekturze, masywna kolumna stanowiła centralną podporę 
stojącej wysoko nad nim Wieży w Tarmish. W istocie był to korzeń wielkiej wieży i jej lity rdzeń, 
który piął się do samej podłogi jej najwyższego poziomu.
Scrib zatrzymał się przy wybrzuszeniu na ciemnej, pokrytej nalotem powierzchni, przyjrzał się mu 
nieco dokładniej, po czym potarł wilgotną, kleistą masę wścibskim palcem, który następnie wsunął 
do ust. Cmoknął, kiwając z zamyśleniem głową.
– Niezłe – stwierdził. – Smakować trochę jak grzyb.
Spróbował   ponownie   i   szybko   został   otoczony   przez   kilkudziesięciu   innych   zaciekawionych 
Agharów,   którzy   podążali   za   nim   wokół   podstawy   kolumny,   rozglądając   się   dookoła   niczym 
turyści. Skoro Scrib posmakował pleśni, teraz wszyscy chcieli jej spróbować, i to koniecznie z tego 
samego wybrzuszenia.
– Dobre – oznajmił jeden z nich. – Całkiem dobry kleik.
–  Mocny rocznik  –  zgodził się inny, kiwając głową.  –  Delikatny arom... buki... nie cuchnąć źle, 
kiedy zacisnąć nos.
– Trącić piżmem – ocenił kolejny. – Stare i mocne.
–  Ja ugryźć po stronie z piaskiem  –  oznajmił osobnik z uplecioną w warkoczyki brodą.  –  Jak 
żołądek surowego ptaka.
–  Nic  tylko pleśń  –  narzekała jedna z kobiet.  –  Pleśń to pleśń. Dobrze  smakować,  ale  to nie 
jedzenie.
– Niektórzy nie mieć podniebienie – zauważył ktoś. – To być całkiem dobra przyprawa dla gulaszu.
– Nie mieć gulaszu – mruknął Scrib.
– Trafna myśl – usłyszał słowa aprobaty. – Ktoś mieć rzeczy do gulaszu?
Kilkudziesięciu   krasnoludów   żlebowych   posłusznie   przetrząsnęło   kieszenie   i   woreczki.   Pośród 
odnalezionych   skarbów   znajdowało   się   kilka   starych   ptasich   gniazd,   w   większości   wysuszone 
resztki   jaszczurki,   dwadzieścia   czy  trzydzieści   zgrabnych   kamyków,   zapomniany  but,   pierzasta 
kulka   zdobyta   dawno   temu   w   opuszczonym   legowisku   jakiegoś   kota,   wyschnięty   palec   ogra, 
połówka nożyczek i zgniłe gołębie jajo. Nikt nie miał przy sobie jedzenia.
– A niech to! – parsknęło kilku.
– Gdzieś tu musieć być szczury – podsunął jeden z nich. – Ktoś mieć narzędzie do łupania?
– Zwykle Clout mieć narzędzie do łupania – odparł ktoś. – Gdzie Clout?

background image

– Tu nie – przypomniało mu kilkoro z nich. – Może lepiej poszukać narzędzie do łupania.
– Może lepiej poszukać Clouta – padła sugestia.
– Nie mieć żadnego gara na gulasz – narzekała jedna z kobiet. – Bron nosić gara, ale Brona też tu 
nie być. Na nikogo tu nie móc już liczyć. Nie być Brona, nie być Clouta, nie być Najwyższy Bulp.
– Lepiej poszukać także Brona – zdecydowali. – Ktoś ostatnio widzieć Brona?
Mając   przed   sobą   jasno   postawiony   cel,   oddziały   krasnoludów   żlebowych   wyruszyły   na 
poszukiwania   we   wszystkich   kierunkach.   Kilka   kobiet   także   zorganizowało   wyprawę,   aby 
przekonać się, czy nie uda się im znaleźć czegoś przydatnego. Wciąż zadumany nad porośniętym 
pleśnią wybrzuszeniem w kamiennej kolumnie Scrib rozejrzał się dookoła.
– Gdzie wszyscy iść?
– Szukać Brona i Clouta – wyjaśnił mu ktoś. – Potrzebować narzędzie do łupania.
– Chcieć łupnąć Brona i Clouta? – zdumiał się Scrib.
– Potrzebować mięsa na gulasz.
–  Chcieć  ugotować  Brona  i  Clouta  na  gulasz?  Nie  padła  jednak  żadna  odpowiedź.  Większość 
rozeszła się w poszukiwaniu zaginionych współplemieńców, a ci, którzy pozostali, nie zrozumieli 
pytania. 
Scrib wzruszył ramionami i ponownie skupił się na wybrzuszeniu na kolumnie. W miejscu, gdzie 
zdrapano pleśń, ukazała się matowa, metaliczna powierzchnia.
– Co to? – zadumał się Scrib.
Jeden z przechodzących obok krasnoludów żlebowych spojrzał na metal, po czym wyciągnął język 
i polizał go.
– Nie mosiądz – oświadczył, wyostrzając do granic możliwości krasnoludzkie zmysły. Istnieli tacy, 
którzy uważali, że Agharowie  –  krasnoludy żlebowe z Krynnu  –  mogą być odległymi kuzynami 
prawdziwych krasnoludów. Oczywiście żaden krasnolud nawet przez chwilę nie dopuściłby takiej 
myśli. Prawdopodobnie też żaden z krasnoludów żlebowych nigdy się nad tym nie zastanawiał. Dla 
Agharów prawdziwe krasnoludy bądź – jak ich zwykli nazywać – „packi” były równie tajemnicze i 
nieprzyjazne jak Wysocy. Rasy Agharów i krasnoludów łączyły jednak pewne wspólne cechy, a 
jedną z nich stanowiła umiejętność smakowania metali.
– Ma tutaj cynk – stwierdził przechodzień. – To musieć być brąz. Bardzo stary, ale brąz.
Przepchnąwszy   pomocnego   krasnoluda   żlebowego   na   bok,   Scrib   starł   nieco   więcej   pleśni   z 
powierzchni i przyjrzał się dokładniej metalowi. Znajdowały się na nim znaki  –  kolejne rzędy 
starannie wypisanych, małych zawijasów.
Jeden   z   nich   powtarzał   się   kilkakrotnie   i   przypominał   bazgroły   przedstawiające   grzyby,   które 
wcześniej Scrib rysował. Było tam także znacznie więcej innych zawijasów. Scrib poczuł dziwne, 
wędrujące w górę kręgosłupa przeczucie, które podniosło mu włosy.
Kilka razy w życiu spotkał Wysokich, czyli ludzi, oraz „packi”, czyli prawdziwe krasnoludy górskie 
i podgórskie. Obie rasy były dla krasnoludów żlebowych równie tajemniczymi i niebezpiecznymi 
stworzeniami, wykraczającymi ponadto poza granice ich zrozumienia. Scrib zaczął sobie jednak 
przypominać coś, co kiedyś zobaczył. Zarówno ludzie, jak i krasnoludy potrafili zmuszać zawijasy 
do mówienia.

background image

– To wiadomość? – szepnął, czując przepływ podniecenia. – Może ktoś zostawić instrukcje.
– Instrukcje dla czego? – zdziwiło się kilku zainteresowanych Agharów.
– Dla nas! – krzyknął Scrib. – Tu być każde rodzaje zawijasów. Każdy coś znaczyć. Ja próbować 
wam powiedzieć, że zawijasy oznaczać rzeczy... widać? – Wskazał niecierpliwie ręką. – Ten rodzaj 
zawijasa znaczyć grzyb. Tu, tu i tu. Grzyb.
– Sporo grzyba – rzekł ktoś. – Ile?
Scrib policzył zawijasy, które jego zdaniem przedstawiały grzyby. Było ich kilka sztuk.
– Dwa – oznajmił. – I dużo innych zawijasów. Jak robale i drzewa, i małe pudełka. A ten wyglądać 
jak burza. Ktoś nam coś tu próbować powiedzieć.
– Może mówić, że będzie padać – zasugerował jakiś krasnolud usłużnie.
– Będzie padać robalami i pudełkami – oznajmił inny.
Głos,   który   nagle   usłyszeli,   zdawał   się   dochodzić   zewsząd   i   znikąd   jednocześnie.   Choć   był 
przyciszony, niczym przepełniony pogardą pomruk, brzmiała w nim potęga i zdawał się wypełniać 
całą przestrzeń.
– Co za banda bałwanów! – rzekł. – To są runy, wy mali idioci. Nie znacie się na runach?
Krasnoludy żlebowe spojrzały w ciemność szeroko otwartymi oczami.
– Kto to? – pisnął któryś.
Lekkie podmuchy powietrza wzbiły tumany pyłu pokrywającego starą piwnicę, a w mroku nad ich 
głowami   zaszemrały   cicho   potężne   skrzydła.   Wszystkie   spojrzenia   powędrowały   w   górę,   a   w 
sercach krasnoludów żlebowych zapanowało przerażenie. Wyglądało to tak, jakby wielkie odłamki 
sufitu oderwały się i spadły  –  złowrogi, opuszczający się z gracją cień przybrał kształt, a oczy 
znieruchomiałych   Agharów   wychwyciły   ruch.   Z   falującymi   lekko   przy   krawędziach   szeroko 
rozpostartymi skrzydłami i wielkim, pełnym wdzięku ogonem, który kołysał się na boki, smok 
zdawał się wypełniać całą przestrzeń nad ich głowami.
– S-s-smok? – wyszeptał przerażony Scrib.
– Diablać jak ucieki! – pisnął spanikowany Aghar.
Krasnoludy żlebowe rozbiegły się w obłędzie, zaczęły zataczać koła, po czym zastygły w miejscu, 
kiedy usłyszały silny, przepełniony irytacją głos:
–  Przestańcie!   Stójcie!   Chcecie,   żebym   na   was   wylądowała?   Bogowie,   co   za   banda   małych 
głupków.
Wielkie gadzie stopy o przypominających wygięte ostrza, połyskujących szponach dotknęły podłogi 
wśród zmrożonych strachem Agharów tak delikatnie, jak uczyniłoby to opadające piórko. Smok 
usiadł całym ciężarem i złożył skrzydła. Najeżony kolcami i pokryty łuskami łeb kołysał się na 
długiej, straszliwej szyi. Smok przyglądał się im po kolei, jakby starał się ich zapamiętać. Małe 
istoty tkwiły nieruchomo w jednym miejscu.
– Kto tutaj dowodzi? – Verden Leafglow spytała tak łagodnie, jak tylko pozwalała jej na to awersja 
do tych nudnych kreatur. Czas i doświadczenie spowodowało u zielonej smoczycy głębokie zmiany 
– czas, doświadczenie i opieka boga. Dzięki Reorksowi zaczęła myśleć w zupełnie inny sposób i 
coraz   mocniej   się   do   tego   przyzwyczajała.   Kiedyś   bez   namysłu   zabiłaby   każdego   krasnoluda 
żlebowego, który stanąłby jej na drodze, jedynie dla czystej rozrywki. Od tamtego czasu wiele się 

background image

jednak wydarzyło i krasnolud żlebowy niegdyś okazał jej łaskę. Teraz w dziwny sposób skłonna 
była tolerować obecność tych godnych pogardy istot – przynajmniej dopóki jej zbytnio nie zirytują.
Przez chwilę żaden z nich nie odpowiedział. Większość była tak przerażona, że nie potrafiła nawet 
poruszyć ustami. W końcu jeden z nich zająknął się.
– C-co smok powiedzieć?
– Pytałam, kto tutaj dowodzi – powtórzyła Verden.
– Nie wiedzieć – odparł krasnolud żlebowy. – Zwykle dowodzić ten, jak mu tam. Stary G-glitch. 
Najwyższy Bulp. Jednak nie ma tu Najwyższy Bulp.
– A gdzie jest?
– Nie wiedzieć. Gdzie indziej. M-mm-może smok też sobie pójść g-gdzie indziej? Może poszukać 
Glitcha.
– Nie zamierzam szukać jakiegoś głupiego krasnoluda żlebowego! – prychnęła Verden.
– Dobra – rzekł ten, któremu udało się otrząsnąć z osłupienia. – Więc my gdzie indziej pójść. Nie 
być p-problemu. Pa, smok. – Odwrócił się, dygocząc na całym ciele, rozpędził się i zderzył z innym 
krasnoludem   żlebowym.   Kolizja   wywołała   istną   reakcję   łańcuchową.   Dziesiątki   krasnoludów 
żlebowych zorientowało się w sytuacji, po czym zaczęło biegać bezładnie i zderzać się z sobą. W 
miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stały znieruchomiałe osobniki, nagle zapanowała wrzawa i 
panika, kiedy jeden zaczynał wpadać na drugiego i wszyscy poprzewracali się niczym elementy 
domina.
Verden Leafglow uniosła swój potężny łeb i potrząsnęła nim, zdegustowana.
– Krasnoludy żlebowe! – wydała z siebie syk, który przeszedł we wrzask. – Zatrzymajcie się! Stać!
Wszyscy   uczestnicy   zamieszania   posłusznie   znieruchomieli.   Szponem   przypominającym 
gigantyczny rapier Verden wyłuskała z całej tej masy Scriba i zastukała o jego pierś. Wybałuszył na 
nią oczy i niemal zemdlał.
– Ty – powiedziała. – Jak cię wołają?
Scrib zamrugał oczami, przełknął głośno ślinę i wzruszył ramionami.
– Różnie – odparł. – Najczęściej „hej ty!”, tak w-wystarczyć.
– Miałam na myśli twoje imię – warknęła Verden.
– Ach, to – powiedział. – Mieć imię S-scri-scr... uch... Scrib. Miło cię poznać, smok. Pa.
– Wracaj tu! – zawołała Verden. – Pokaż mi, co znalazłeś.
– Dobra. – Scrib zaczął opróżniać rozmaite woreczki oraz kieszenie.  – Mieć m-m-mar-marmur – 
odparł. – I kawałek sznurka i z-ząb ż-ż-żółwia i kilka kamyków. Stary, płaski, cz-czarny kamyk i 
jeden miękki. I kawałek jaszczurki i...
– Bogowie – mruknęła Verden. – Nie obchodzi mnie, co masz w kieszeniach, chcę zobaczyć runy, 
które znalazłeś.
– Zobaczyć c-co?
– Runy! Zawijasy!
– Och – rozpromienił się Scrib. Wreszcie ktoś okazał zainteresowanie jego odkryciem. I choć ten 
ktoś był smokiem, to i tak miał powody do zadowolenia. Poza tym nic nie wskazywało na to, by 
smok chciał go zabić, a przynajmniej na razie. – Tam. – Wycelował brudny palec w powierzchnię z 

background image

brązu, która błyszczała pod kożuszkiem pleśni.  –  Zawijasy  –  ogłosił.  –  W moim osąd... opin... 
wyglądać to jak coś o grzybach.
– To nie ma nic wspólnego z grzybami – mruknęła Verden, przyglądając się starym inskrypcjom. 
– Nie grzyby? – Scrib wyglądał, jakby uszło z niego powietrze. – A co?
– To znak – odparła Verden.
– Znak? – Scrib stanął na koniuszkach palców, próbując coś dojrzeć zza smoczego pyska. – Taa, 
może być. Znak to mówiące bazgroły. Packi mieć znaki w Thorbardin. One mówić rzeczy jak 
„Czwarta Droga”, „Nie woch... wcho... być z dala” i „Agharom wstęp wzbroniony”. – Oczarowany, 
postawił stopę na dolnej szczęce smoka, pomiędzy sterczącymi kłami, chwycił wielkie nozdrze i 
podciągnął się na smoczy pysk. Kiedy się tam znalazł, ukląkł i wychylił się niebezpiecznie, by 
spojrzeć z bliska na tabliczkę z brązu.
– Złaź z mojego nosa! – warknęła Verden. Scrib ze skowytem stoczył się w dół smoczego pyska. 
Wylądował na wielkiej smoczej łapie i skulił się między pokrytymi łuskami „palcami” wielkości 
korzeni drzewa.
Ignorując małego głupka, Verden skupiła się na odczytywaniu starej inskrypcji:
 
Na tej skale równowaga zaistnieje. 
Niech na podporze z błyszczącej skały harmonia zagości. 
Wieczne dziedzictwo dużych i małych.
 
Verden przez chwilę rozmyślała nad napisem, po czym uniosła szpon i delikatnie usunęła nim pleśń, 
która pokrywała powierzchnię pod płytą z brązu. Zdesperowany, uczepiony jej palca krasnolud 
żlebowy miotał się i popiskiwał ze strachu.
Pod starym nalotem na kolumnie ukazał się biały kwarc. Oczyszczony, sprawiał wrażenie, jak 
gdyby żył własnym życiem.
– To jest znak – szepnęła smoczyca. – To znak, o którym mówił Reonc.
Pozbawiony  umiejętności   dłuższego   koncentrowania   uwagi   Scrib   w   jednej   chwili   zapomniał   o 
strachu, który jeszcze przed sekundą go ogarniał, i wspiął się po łapie smoczycy, aby móc spojrzeć 
z bliska. Usadowiwszy się na jej wielkim ramieniu, przyjrzał się starej kolumnie.
– Co znak mówić? – spytał.
– Mówi, że to punkt równowagi – powiedziała Verden, bardziej do samej siebie. – Podpora. Mówi, 
że tutaj spoczywa harmonia.
– Co? – spytał zmieszany Scrib. Z zapałem wspiął się jeszcze wyżej, uczepił się powieki Verden i 
usiłował znaleźć punkt oparcia dla stopy koło jej przegrody nosowej.
– Mówi, że to błyszcząca skała! – zagrzmiała smoczyca. – Złaź z mojej twarzy, ty mały bałwanie!
Szarpnięciem   łba   posłała   Scriba   w   powietrze.   Spadł   na   nogi,   przewrócił   się,   potoczył   i   padł 
plackiem u stóp Najwyższego Bulpa, Glitcha Najprzedniejszego, Najwyższego Bulpa z Przekonania 
i   Wspaniałego   Obrońcy   Różnych   Miejsc,   który   właśnie   przyszedł   wraz   z   częścią   swego 
rozproszonego plemienia oraz z kilkoma ludźmi.
Uwagę większości z nich w takim stopniu przykuła akrobacja Scriba, że przez chwilę nie zdawali 

background image

sobie sprawy z obecności smoka.
Nagle jednak troje bystrookich ludzi stojących pośród gamoniowatych Agharów dostrzegło potwora 
i Thayla zdławiła w sobie krzyk. Graywing i Dartimien równocześnie wystąpili do przodu, by 
chronić dziewczynę. W dłoni pierwszego świsnął dobyty zza pleców miecz, a w rękach drugiego 
zaroiło się  od sztyletów.  Zanim jednak zdążyli  ją zasłonić,  pojawił  się przed  nią ktoś  inny.  Z 
wielkim wysiłkiem Bron uniósł swą wielką, żelazną tarczę i zamachał szerokim mieczem.
– S-sio! – rozkazał. – Smok s-s-sio! Zwiewać, smok! P-precz!
Osadzone   w   brudnej,   pobladłej   z   przerażenia   twarzy   oczy   małej   istoty   powiększyły   się   do 
rozmiarów solamnijskich guzików, Bron nie ruszył się jednak ani o centymetr.
Verden   odwróciła   bez   pośpiechu   swój   wielki   łeb   i   przyjrzała   się   słabowitej   istocie   z   wielkim 
zainteresowaniem.   Reorx   powiedział   jej,   że   pewnego   dnia   spotka   na   swej   drodze   krasnoluda 
żlebowego – bohatera, nigdy jednak tak naprawdę w to nie wierzyła. Sam pomysł wydawał się jej 
zbyt absurdalny.  A mimo to stał przed nią krasnolud żlebowy,  który starał się ochronić kogoś 
innego. To małe, brzydkie stworzenie groziło jej i rozkazało się wynosić!
To z pewnością musiał być on. Przedmiot w jego ręce był tą samą tarczą, która ochroniła Verden 
przed smoczym ogniem Flame’a Searclawa dawno temu, w tunelach Xak Tsaroth.
Kiedy Verden wpatrywała się w insygnia na tarczy, te zdawały się ożywać i przemieszczać, jakby 
chcąc utworzyć nowe kształty i wzory. Żaden Aghar w tym złożonym rysunku nie rozpoznałby 
obrazu   twarzy.   Nawet   ludzie   uznaliby  to   za   skomplikowaną   plątaninę   konturów.  W  smoczych 
oczach było to jednak oblicze. Dla Verden Leafglow, która żyła już po raz drugi, wzory stanowiły 
coś więcej niż zwykła podobizna. Ujrzała ona na starej tarczy twarz samego boga Reorksa.
Zielona smoczyca, która niegdyś służyła mrocznej bogini, ponownie znalazła się w obecności boga. 
Verden Leafglow nie była już jednak prawdziwie zielonym smokiem. Chroniące jej potężne ciało 
zielone łuski pokryły się wyraźnym, ciepłym odcieniem. A bóg, którego miała przed sobą, nie był 
mściwym bóstwem, jakie znała ze swego pierwszego wcielenia. Verden ujrzała w tarczy twarz 
Reorksa niosącego młot niebios, Reorksa dającego życie, stwórcy równowagi.
W smoczej świadomości odezwał się głos przypominający odległy grom.  Przybyłaś do podpory, 
Verden Leafglow. W tym miejscu należy rozwiązać wiele spraw. Znajdują się tutaj duzi i mali, 
oczekując na równowagą. O wyniku zadecydują gorsi od ciebie, Verden. Ale to ty przypieczętujesz  
decyzję, kiedy ona już zapadnie.
– Będę miała okazję do zemsty? – szepnęła smoczyca.
Zemsta to mroczna rzecz – cicho odparł głos. Tak naprawdę nie był to głos, lecz nieproszone myśli, 
które pojawiały się w jej głowie i formowały w słowa.  Zemsta prowokuje do zemsty, lecz czysty  
odwet może zrównoważyć szale. Miałaś otrzymać dar, Verden Leafglow. Ten dar to coś, co zawsze 
istniało... wolność wyboru.
– Nie wiem, co mam robić – szepnęła smoczyca.
W   konflikcie   zapanował   nieład  –  mruknął   odległy   grom.  –  Można   by   zacząć   od   niewielkiego  
sprzątania.
Głos ucichł. Tarcza w ręce dygoczącego krasnoluda żlebowego znów była tylko kawałkiem metalu. 
Troje ukrytych za nią ludzi oraz większość plemienia Agharów wpatrywała się w ogromną bestię, 

background image

która stanęła im na drodze. Teraz jednak Verden Leafglow znała już swoje zadanie.
Jeden z ludzi – wysoki mężczyzna z mieczem w dłoni – przesuwał się w bok, szykując się do ataku. 
Verden przygwoździła go samym spojrzeniem.
– Nawet o tym nie myśl – zasugerowała. Kiedy się odwracała w jego stronę, w panujących w grocie 
ciemnościach   coś   błysnęło   i   o   jej   łuski   uderzył   lśniący   sztylet.   Trafił   w   miejsce   oddalone   o 
centymetry od miękkiej tkanki, która okrywała jej serce. Broń zatrzymała się na chwilę, zawisła na 
ostrym czubku i nieszkodliwie zaklekotała o ziemię.
W tej chwili zielony smok, którym niegdyś była, rozpocząłby rzeź, a jego pierwszą ofiarą stałby się 
drugi mężczyzna – drobniejszy, odziany w ciemny strój. Właśnie przygotowywał do rzutu kolejny 
sztylet.
Nie była już jednak takim smokiem jak kiedyś i powstrzymała rosnący gniew.
– Przestań! – syknęła. – Co ty wyprawiasz?
Mężczyzna zawahał się.
– Cóż, hmm... wydaje mi się, że rzucam w ciebie nożami – przyznał szczerze. – Widzisz, próbuję 
cię zabić.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – Zupełnie zbity z tropu, opuścił trzymającą sztylet rękę. – Cóż, dlatego że to właśnie 
mam w zwyczaju czynić. Jesteś przecież wrogiem. Jesteś smokiem.
– A ty zabijasz smoki?
– Oczywiście!
Ślepia Verden zwęziły się, co dla żadnego człowieka nie byłoby oznaką wesołości.
– A ile smoków zabiłeś do tej pory?
–  Prawdę  mówiąc  –  przyznał  Dartimien  Kot  –  jesteś  pierwszym  smokiem,  jakiego  spotkałem. 
Przynajmniej towarzysko.
– To oczywiste – rzekła Verden. – Wciąż przecież żyjesz. Masz jakieś imię?
– Dartimien – przedstawił się.
– Ja jestem Verden Leafglow – odparła smoczyca. – A ty? – Jej spojrzenie powędrowało w stronę 
drugiego mężczyzny, który wciąż szukał miejsca, gdzie mógłby wbić miecz.
– Ach... Graywing – powiedział wojownik. – Miło cię poznać.
Jego   oczy   wciąż   błądziły,   aż   zatrzymały   się   na   szczelinie   pomiędzy   łuskami,   tuż   pod   lewym 
skrzydłem. Przykucnął i uniósł miecz.
– Nie rób tego – ostrzegła go smoczyca. – Kim jest ten mały błazen z tarczą i co on wyprawia?
Odezwała się stojąca za Agharem dziewczyna.
– To Bron. Jest bohaterem.
– No, no – mruknęła Verden. – Bohater? Co ty powiesz.
Ośmielony tą pochwałą Bron uniósł wyżej swoją tarczę i zamachał szerokim mieczem nad głową. 
O mało nie upadł pod ciężarem broni.
– Smok precz! – zawołał. – Zwiewać!
– Trwa wojna – rzekła Verden, ignorując go. – Czy którekolwiek z was ma z nią jakiś związek?
– Jaka wojna? – mruknęło kilku zdumionych krasnoludów żlebowych.

background image

– Przypadkowo – odparł Graywing.
– Jesteśmy tu przejazdem – dodał Dartimien.
– Więc nie będziecie mieli nic przeciwko, jeśli rozwiążę kilka spraw?
–  Rób, co uważasz  –  Graywing wzruszył ramionami.  –  Lecz ostrzegam cię, będziemy walczyć, 
jeśli...
– Będziecie mieli okazję – zapewniła go smoczyca.
Dartimien ściągnął brwi.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Zobaczysz – syknęła wesoło smoczyca. Nagle wielka grota zamigotała, kiedy odbiło się w niej 
bezdźwięczne zaklęcie, pomknęło ku wszelkim zakamarkom i powróciło do źródła. Przez chwilę 
Verden Leafglow górowała nad nimi, zdając się wypełniać sobą całą przestrzeń wielkiej piwnicy. 
Zaklęcie, które rzuciła, było proste i często z niego korzystała. Teraz jednak zdawało się zwalniać, 
jak gdyby  ktoś  gdzieś  wysysał  z  niego  moc.  Verden  skoncentrowała  się.  Zamigotała,  stała  się 
niewyraźnym zarysem w mroku, po czym zmieniła w unoszącą się mgłę. Obłok powędrował w 
stronę przewodu wentylacyjnego i uciekł przezeń.
Graywing zadrżał.
– Nienawidzę magii – burknął.
–  W  magii   nie   ma   nic   złego  –  zaoponował   Dartimien.  –  Czasami   się   przydaje.  To,   czego   ja 
nienawidzę, to smoki.
Wśród osłupiałych krasnoludów żlebowych rozległy się zaskoczone głosiki.
– Smok pójść sobie?
– Gdzie smok?
– Złazi z mojej stopy!
Drobna kobieta z  plemienia  Bulpów  wystąpiła  naprzód, z dumą  wpatrując  się w  Brona, który 
opuścił tarczę i miecz i rozglądał się z zakłopotaniem.
–  Nic wielkiego  –  zapewniła ich Pert.  –  Bron kazać, żeby smok odejść, więc smok odejść. Bron 
bohater.
– To jakiś absurd – prychnął Dartimien.
– Nieprawda! – powiedziała Thayla Mesinda. – Mówiłam wam, że to bohater.

background image

Rozdział 20

SMOK BRONA

Pozbawiony   resztek   sił   przez   swoje   zaklęcia   Clonogh   leżał   samotnie   w   wieży   w   Tarmish   i 
przeklinał los. Poczuł narastającą nienawiść, kiedy przypomniał sobie tego tępego małego Aghara, 
który był w zasięgu ręki i niemal wręczał mu magiczny relikt – tak bardzo mu potrzebny – a potem 
z nim uciekł. Clonogh mógłby przysiąc, że krasnolud żlebowy zadrwił z niego, choć z drugiej 
strony wiedział, że przedstawicielom tej rasy brakowało bystrości, która pozwalałaby na drwiny. 
Taki żart wymagał okrucieństwa, a krasnoludy żlebowe nie miały go w sobie. Okrucieństwo było 
formą zła, a krasnoludy żlebowe po prostu nie pojmowały istoty zła. Niechcący mogły zrobić tyle 
samo złych, co i dobrych rzeczy.
Krasnoludy żlebowe po prostu się trafiają – mówiono wśród innych ras. Krasnoludy żlebowe są po 
prostu   krasnoludami   żlebowymi.   Nie   było   nic   więcej   do   dodania.   Istoty   te   funkcjonowały   na 
zasadzie bezwładności. Kiedy już ruszyły w jakimś kierunku, trudno było je powstrzymać. A kiedy 
już się zatrzymały, ciężko było zachęcić je do drogi.
W głowie Clonogha zaświtała pewna myśl, nie miał jednak siły się nad nią zastanowić. Krasnoludy 
żlebowe były niewinne. Stanowiły istne ucieleśnienie niewinności. Nigdy nie mogłyby być niczym 
innym.
Clonogh porzucił rozmyślania na temat krasnoludów żlebowych i skoncentrował się na kimś, kto 
był prawdziwym złem – oszalałym na punkcie władzy tyranem – na Lordzie Vulpinie. Nienawiść, 
jaką odczuwał do tego człowieka, rozgorzała na nowo. To on trzymał w garści życie Clonogha i bez 
przerwy z niego drwił.
Vulpin stanowił połowę podwójnego zła. Drugą częścią była jego siostra, Chatara Kral. Clonogh 
znał ich  korzenie.  Oboje wywodzili  się od Smoczego  Lorda Verminaarda, arcywroga  z Wojny 
Lancy.
Nie różnili się od swego ojca  –  oboje ogarnięci byli nienasyconym pragnieniem zdobywania. To 
właśnie   manipulacje   tych   dwojga   doprowadziły   Clonogha   to   stanu,   w   którym   obecnie   się 
znajdował.
Jak zawsze, kiedy katalogował swoich wrogów, mag przeklinał starego Piraeusa, zmarłego dawno 
temu czarodzieja, który ujawnił mu niegdyś wszystkie sekrety magii. Wszystkie, poza jednym! W 
jakiś sposób Piraeus odebrał Clonoghowi moc opierania się spustoszeniom, jakie siały w nim jego 
własne zaklęcia.
W ciągu kilku miesięcy Clonogh postarzał się ponad granicę śmierci, lecz umrzeć nie mógł.
Piraeus oszukał go tuż przed swoją śmiercią. Magia zawsze kosztuje i czarodziej dobrze o tym 
wiedział.   Nieodzowną   częścią   każdego   zaklęcia   było   tajemnicze   odchylenie,   kod,   który 
powodował, że zaklęcie pobierało energię zewsząd, tylko nie od osoby, która je rzuciła. Jednak w 
formułach przekazanych Clonoghowi przez Piraeusa magia ochronna nie działała. Stary oszust w 
każdym zaklęciu podmienił odchylenie, wprowadzając kod ochronny smoczego zaklęcia.
Kod działał... lecz jedynie w przypadku smoków. Dla każdej innej istoty był on bezużyteczny, 
chyba że znajdowała się ona w obecności smoczej magii.

background image

Clonogh życzył sobie ujrzeć ściętą głowę Chatary Kral. Życzył sobie zobaczyć wypatroszonego 
Vulpina. Życzył sobie, by niebo zwaliło się na wszystkie krasnoludy żlebowe. Życzył sobie, by 
stary mag Piraeus przez wieki płonął w udręce wykraczającej poza śmierć.
Najbardziej jednak marzył o tym, aby w ogóle móc czegokolwiek sobie zażyczyć. Gdyby tylko 
zdołał złapać tego niezdarnego Aghara, który w swych brudnych łapskach trzymał Kieł Orma, 
zdołałby przeprowadzić swoją wolę. Władca Życzeń odpowiadał na wezwanie niewinnych. A on 
teraz zdał sobie sprawę, że nikt inny nie jest równie niewinny jak krasnoludy żlebowe. Oczywiście 
istoty te były wstrętne, podłe i godne pożałowania, lecz ponad wszystko pozostawały niewinne! 
One wręcz cuchnęły niewinnością. Nie miały po prostu wystarczająco dużo rozumu, by być inne.
Jedno życzenie! Pojedyncza prośba wypowiedziana przez niewinnego mogła go ocalić! To by w 
zupełności wystarczyło. Odzyskałby młodość i dostał na tacy wrogów, by móc się nimi zabawiać.
Jednak marzenia bez Władcy Życzeń na nic się nie zdawały.
Docierały do niego dochodzące spoza wieży odgłosy walki. Chatara Kral i gelniańskie hordy nie 
nastawiały   się   na   długie   oblężenie.   To   wymagałoby   cierpliwości.   Nie,   oni   zamierzali   przejąć 
tarmishańską twierdzę siłą. Powietrze wypełniał łomot miotanych kamieni, brzęk broni oraz głosy 
ludzi uwikłanych w śmiertelne potyczki.
Nic nie mógł poradzić na sytuację, w której się znajdował. Był tak osłabiony i zmęczony, że ledwie 
mógł poruszać palcami. Clonogh zamknął z rezygnacją oczy. Nagle otworzył je gwałtownie. Gdzieś 
nieopodal rozbudziły się magiczne moce. Wyczuwał je swoich kościach – były tak blisko, że ich 
siła wręcz go smagała.
Magia! Lecz nie jego magia. Nie były to czary, które mógłby kontrolować. Nie spotkał się z nimi, 
kiedy miał jeszcze siłę, by rzucać zaklęcia. Moc, którą wyczuł, nie została użyta przez człowieka. 
Była to potężna, obca magia, która różniła się od jego własnych mocy w takim stopniu, w jakim 
żelazne okowy różnią się od jedwabnych nici. Smocza magia! Gdzieś w zasięgu jego świadomości 
jakiś smok rzucił zaklęcie.
Korzystając z resztek swojej woli, Clonogh skupił myśli i skoncentrował się na mocy, którą wyczuł, 
chłonąc  jej  melodyjne   wibracje  i  starając   się  wypełnić   nią  luki   w   swojej   magii  ochronnej,  co 
pozwoliłoby mu wzmocnić się i stanąć na nogi.
Moc   smoczego   zaklęcia   krążyła   wokół   niego,   a   on   chłonął   ją   jak   gąbka   wodę,   absorbując   te 
elementy, które były mu niezbędne.
Chwilę   później   moc   znikła,   lecz   ten   czas   okazał   się   wystarczający.   Niczym   pijawka   w 
nieruchomym stawie Clonogh wykorzystał te wzburzone energie i wyssał z nich pokarm, którego 
tak potrzebował. Przez chwilę ogarnęło go zdumienie, że moc ta przybyła w takim momencie – w 
godzinie, w której najbardziej jej potrzebował, zwróciła się ku niemu, a on pewnie zacisnął na niej 
pięści.  Przypomina  to  niemal   interwencję   boga,  pomyślał.   Jednak  nie  zastanawiał  się  nad   tym 
dłużej.   Teraz   były   inne   rzeczy,   które   musiał   przemyśleć.   Rzut   oka   na   blade,   kościste   dłonie 
przypomniał mu, że wciąż wyglądał niezwykle staro. Ale teraz była to jedynie zewnętrzna powłoka. 
Wewnątrz łuszczącej się skorupy czuł się potężny niczym młodzieniec.
Wypełniony energią i odmłodzony Clonogh poczuł powracającą siłę i kondycję. Wstał i rozejrzał 
się dookoła świeżym wzrokiem. W wieżę uderzył wystrzelony z katapulty kamień, a do jej wnętrza 

background image

wpadły odłamki i pył, lecz Clonogh nie zwrócił na to uwagi. Energia otaczała go niczym żelazny 
woal i nic nie mogło go dotknąć. Podszedł do zachodniej  ściany,  ściągnął z niej  postrzępiony 
gobelin, po czym silnymi dłońmi rozerwał go na kawałki, za pomocą których okrył swoją nagość, 
wiążąc je fragmentami szarfy.
Tuż za progiem roztrzaskanych drzwi, u szczytu krętych, wiodących w dół schodów natrafił na 
martwego najemnika, w stroju strażnika wieży Lorda Vulpina. Mężczyzna zdawał się zadeptany 
przez   konia.   Clonogh   zabrał   zabitemu   buty   i   założył   na   własne   stopy.   Nagle   zatrzymał   się 
zaciekawiony, spoglądając na zwłoki. Mag zawahał się tylko przez krótką chwilę. Wyciągnął przed 
siebie palec i cicho wypowiedział słowa prostego zaklęcia. Na jego oczach ciało strażnika skręciło 
się i uschło, po czym zapadło się do wewnątrz i na podłodze pozostały jedynie szczątki szkieletu.
Clonogh wziął głęboki oddech, przez chwilę stał w skupieniu, po czym skinął głową.
– Dobrze – mruknął. Wypowiedział silne zaklęcie i po raz pierwszy nie wyrządziło mu to żadnej 
krzywdy. Chroniła go teraz smocza magia.
Przed jego oczami zagościło oblicze starego maga, któremu przed wieloma laty Clonogh odebrał 
tajemnice. Starego maga, który – nawet po śmierci – zemścił się, oszukując swego zabójcę.
– Wygrałem – powiedział Clonogh. – Teraz naprawdę mam moc!
Na   zewnątrz   bitwa   rozgorzała   na   dobre.   Na   całej   długości   tarmishańskich   murów   mężczyźni 
rozpaczliwie usiłowali utrzymać pozycje obronne. Za obwarowaniami napierały hordy Gelnian, 
których osłaniały katapulty i trebusze.
Kolejny wielki kamień grzmotnął w wieżę, na skutek czego zapadły się całe jej segmenty, lecz 
Clonogh zanucił zaklęcie i obszar, na którym się znajdował – podłoga pod jego stopami, przejście 
oraz schody  –  pozostał nietknięty. Ruiny wieży Lorda Vulpina górowały teraz nad panującym w 
dole chaosem niczym dziwaczny, zniekształcony i wskazujący w niebo palec. Z budowli pozostał 
jedynie szkielet, wciąż jednak stała ona na swoim miejscu. Clonogh pozwolił sobie na przelotną 
myśl podziwu dla starych inżynierów, którzy wznieśli tak niezwykłą konstrukcję.
Całą jego uwagę pochłaniał Kieł Orma, który znajdował się gdzieś na dole, prawdopodobnie wciąż 
w rękach jakiegoś obrzydliwego krasnoluda żlebowego, który przemykał wśród rumowiska. Dla 
tego właśnie reliktu Lord Vulpin ukradł Clonoghowi jego duszę. Dla tego samego reliktu Chatara 
Kral poddała maga torturom. Jeszcze kilka minut temu za Kieł Orma i władzę, jaka się z nim 
wiązała, Clonogh oddałby wszystko. Teraz jednak, choć nadal go pragnął, miał on dla niego już 
mniejsze znaczenie. Odzyskał swoją magię, która w dodatku nie była już obciążona brzemieniem 
szybkiego starzenia się.
Teraz zapragnął zemsty. A dzięki Kłu Orma mógł się wspaniale zemścić.
W dole rozległy się zwielokrotnione wrzaski. Clonogh odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem na 
wielkiego smoka, który przemknął po niebie i nadleciał nad mury obronne Tarmish. Pozostawiał za 
sobą na ziemi ślad w postaci zdezorganizowanego ataku i obrony, kiedy ludzie całymi setkami 
uciekali we wszystkich kierunkach. Smoczy strach objął ich rozprzestrzeniającą się falą. U szczytu 
muru smok obniżył lot i, wystawiwszy przed siebie pazury, zniszczył obsadzone przez najemników 
z Creal katapulty. Od jego twardych łusek, nie czyniąc żadnej szkody, odbiły się miotane zewsząd 
włócznie i oszczepy. Ludzie pospadali z murów wraz z wrakami swych machin.

background image

Clonogh ściągnął brwi. Wyglądało na to, że w jakiś sposób Chatara Kral zdołała namówić gada, by 
stanął po jej stronie. Jednak po chwili smok zakończył lot nad murami, spojrzał na ich zewnętrzną 
stronę i śmignął nad gelniańskimi najeźdźcami, pozostawiając za sobą pobojowisko.
Zaintrygowany mag przyglądał się temu ze swojego umieszczonego wysoko stanowiska. Smok 
zmieniał kierunek lotu, niemal losowo rozbijając skoncentrowane wojska. Za każdym razem  – 
szybując na swych potężnych, jaskrawych skrzydłach – pozostawiał za sobą szeroki ślad w postaci 
uciekających w popłochu ludzi. Od zbitych ludzkich mas odrywały się strzały i włócznie. Wiele z 
nich odbiło się od łusek smoka, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Inne chybiły i spadły z powrotem 
na skłębione masy w dole.
Wielka bestia krążyła dalej nad polem walki, pochylając się i nurkując, a uzbrojeni mężczyźni 
uciekali z wrzaskiem. W końcu jednak załopotała skrzydłami, przeleciała nad murami i ponownie 
obniżyła lot nad Tarmish.
Zwisające z muru, zakończone hakami liny, które zarzucili najeźdźcy, teraz obciążone były przez 
spanikowanych   żołnierzy,   usiłujących   wydostać   się   z   fortecy.   Kiedy   smok   znalazł   się   nad 
centralnym dziedzińcem, wielka brama Tarmish stanęła otworem i setki obrońców wylały się na 
zewnątrz. Tłum przerażonych mężczyzn starał się uciec przed strachem, jaki ich ogarnął. Na polu 
walki armie wymieszały się – gelniańscy i tarmishańscy wojownicy umykali razem w popłochu.
Clonogh nie potrafił tego pojąć. Do Tarmish przybył smok, który szalał pośród walczących, ale 
wydawał się w ogóle ich nie rozróżniać. Atakował obie strony z jednakowym entuzjazmem.
Clonogh   nie   znał   tego   smoka.   Widział   je   kilkakrotnie   podczas   smoczych   wojen   i   zawsze 
rozpoznawał po barwie. Istniały bestie, które służyły mrocznym lordom – niesamowicie ubarwione, 
karmazynowe,   zielone   lub   niebieskie.   Były  także   i   inne,   o   barwie   czystego   metalu  –  srebrne, 
miedziane, złote. Te, jak pamiętał, zawsze walczyły przeciwko swym barwnym krewniakom.
Jednak smok, którego teraz miał przed oczami, siejący spustoszenie w Tarmish i traktujący na 
równi atakujących i obrońców, nie należał do żadnego z tych gatunków. Jego opalizujące łuski 
mieniły się w słońcu wyraźną jasną zielenią, jednak w równej mierze pokrywały je odcienie umbry 
i ciepłego brązu.
Była to nie lada zagadka, nie miał jednak z nią nic wspólnego. Wiedział, że została użyta smocza 
magia, która go wzmocniła, ale zdawał sobie także sprawę, że jej celem było coś zupełnie innego. 
On po prostu znalazł się we właściwym miejscu i czasie.
Odległe pola wypełniły się umykającymi ludźmi, a Clonogh domyślał się, kim byli. Najemnicy, z 
których część nosiła barwy Tarmish, a część Gelni, wymieszali się we wspólnej ucieczce. Na twarz 
Clonogha wypłynął okrutny uśmiech. Niezależnie od tego, co było celem smoka, zarówno Lord 
Vulpin, jak i Chatara Kral właśnie stracili swoje armie.
Patrząc na rozgrywające się u stóp wieży wydarzenia, Clonogh ujrzał Lorda Vulpina, który biegł 
wzdłuż południowego muru, otoczony zaledwie garstką prawdziwych Tarmishan. Z kolei na polu za 
bramą Chatara Kral stała w centrum opuszczonego obozowiska i wykrzykiwała rozkazy w stronę 
uciekających   ludzi,   którzy   nie   odwracali   się,   by   je   wypełnić.   Pozostało   z   nią   jedynie   kilka 
oddziałów rodowitych Gelnian, którzy widzieli wyraźny cel w kampanii przeciwko Tarmish.
Przy   zdewastowanej   podstawie   jednego   z   wielkich   murów,   w   miejscu,   gdzie   ziała   otwarta, 

background image

postrzępiona dziura wiodąca do podziemi miasta, kilka skradających się krasnoludów żlebowych 
wyskoczyło z cienia i pomknęło ku lepszemu schronieniu. Znikli w ciemnym otworze, gdzie kanały 
burzowe  prowadziły w   dół  do  rozległych   jaskiń.  Wszyscy poza   jednym.   Jeden  z  krasnoludów 
żlebowych trzymał w brudnej ręce laskę z kości słoniowej  –  Kieł Orma. I ten właśnie osobnik, 
biegnąc ku schronieniu, napotkał na swej drodze tarmishańskiego żołnierza. Krasnolud zawrócił z 
wrzaskiem i ruszył z powrotem ku podstawie wieży.
W jednej chwili, tak samo błyskawicznie, jak się pojawił, rozszalały smok, który obrócił w perzynę 
i rozproszył armie zarówno wewnątrz Tarmish, jak i po drugiej stronie, znikł. Po prostu wyparował, 
jakby nigdy go tam nie było. Wyostrzone magicznie zmysły Clonogha ponownie wyczuły żelazny 
posmak smoczej magii.
– Przemiana – mruknął, rozpoznając wzór zaklęcia, choć nie miał pojęcia, w co zmieniła się bestia 
ani dokąd się udała. Smocza magia, którą wchłonął z poprzedniego zaklęcia, uzdrowiła go, lecz 
choć dysponował teraz potężną mocą, wciąż był tylko człowiekiem. Ludzki umysł nie mógł równać 
się ze smoczym, a zawiłości tej magii wykraczały poza pojmowanie śmiertelników.
Smok znikł z pola widzenia i niezależnie od tego, jaki obrał sobie cel, nie miał już na Clonogha 
żadnego wpływu. Stał on nawet niedraśnięty na szczycie szkieletu wieży,  a zamek w Tarmish 
obrócił się w ruinę, zniszczony najpierw przez pociski walczących armii, a następnie przez gniew 
miotającego się smoka.
W całej okolicy zapadła niemal całkowita cisza. Tu i ówdzie pokrzykiwali leżący wśród martwych 
ranni żołnierze, a kiedy powiał wiatr, Clonogh usłyszał ogłuszająco piskliwe głosy Lorda Vulpina i 
Chatary Kral, którzy wyszczekiwali przekleństwa i rozkazy w stronę rozproszonych, niewielkich 
oddziałów tarmishańskich i gelniańskich, którymi nadal dowodzili.
Postrzępiona dziura, w której znikły krasnoludy żlebowe, ziała mrokiem i ciszą, niczym nęcąca 
jaskinia.   Żołnierze   z  Tarmish   pobiegli   w   jej   kierunku.   Kilku   zgromadzonych   na   południowym 
murze oficerów Lorda Vulpina dostrzegło ich i wskazało palcami.
Clonogh uniósł kościstą pięść i wyszeptał drobne zaklęcie. Stojący na południowym murze Lord 
Vulpin zatrzymał się nagle i odwrócił, jakby coś przyciągnęło jego uwagę. Przez chwilę rozglądał 
się na wszystkie strony, po czym jego spojrzenie zatrzymało się na wieży. Ruszył w jej stronę. Po 
drugiej stronie otwartej bramy Chatara Kral także odwróciła się, zawahała przez chwilę, po czym 
przekroczyła   ją   i   skierowała   się   ku   wieży.   Za   obojgiem   regentów   podążyli   niepewni   ludzie. 
Niektórzy zdecydowali się pójść za swymi przywódcami, inni zostali.
Ze złowrogim uśmiechem na ustach Clonogh przemierzył wieżę, słysząc odgłos maleńkich stóp na 
pnących się w górę schodach. Kieł Orma sam do niego zmierzał, trzymany w dłoni niewinnego.
W mrocznych otchłaniach tarmishańskich podziemi Graywing rozglądał się dookoła z wyjątkowym 
niesmakiem. Smok, który był tutaj jeszcze przed półgodziną i zdawał się wypełniać sobą rozległe 
przestrzenie jaskini, znikł na dobre. Graywing z Dartimienem wybrali się na poszukiwania, po 
czym rozdzielili się, by przeszukać wielkie komnaty i zajrzeć w każdy tunel i skrytą w cieniu niszę.
Nigdzie jednak nie było ani śladu straszliwej bestii. Graywing wszedł nieco głębiej do wielkiej sali, 
w której górowały fundamenty zamku w postaci ciemnych monolitów, i zmarszczył nos z odrazą. 
Krasnoludy  żlebowe  były  wszędzie,  gdzie  tylko  spojrzał  –  głupkowate,  niezdarne,  małe  istoty. 

background image

Większość z nich jednak zgromadziła się w jednej grupie u podstawy wielkiej kolumny. Wyglądało 
na to, że toczy się tam jakaś konferencja. Kilkunastu krasnoludów żlebowych zaangażowało się w 
ożywioną dyskusję, podczas gdy cała reszta przyglądała się temu z niewielkim zainteresowaniem.
Dostrzegł stojącą kilka metrów za krasnoludami żlebowymi Thaylę Mesindę, schludną i piękną 
nawet w tym hałaśliwym otoczeniu. Choć była niewielkiej postury, jej ramiona i głowa wystawały 
ponad większość drepczących, niechlujnych małych stworzeń, które ją otaczały.
Rozgarniając   na   boki   krasnoludy,   wojownik   przeszedł   ku   niej   przez   salę.   Kiedy   się   zbliżył, 
wyciągnęła w zachęcającym geście rękę.
–  Chodź   ze   mną  –  powiedział.  –  Zabiorę   cię   z   dala   od   tego   wszystkiego...  –  Jego   głos 
niespodziewanie przeszedł w pomruk zaskoczenia, kiedy szybkie poruszenie obok zapowiedziało 
nadchodzący atak. Z przekleństwem na ustach Graywing podskoczył wysoko w górę, a szeroki 
miecz świsnął tuż pod jego stopami na wysokości, na której przed chwilą znajdowały się golenie 
Graywinga.
Bron Bohater stracił równowagę, kiedy potężne cięcie nie trafiło w żaden cel. Usiłując utrzymać 
ciężką broń, zakręcił się, potknął i runął na twarz. Szeroki miecz zabrzęczał o kamienną podłogę 
jaskini, a tarcza Brona przez chwilę chwiała się na krawędzi, po czym upadła na niego. 
Rozjuszony Graywing przekroczył szamoczącego się krasnoluda żlebowego, przycisnął miecz do 
ziemi miękko obutą stopą i pochylił się.
– Nigdy więcej tego nie rób! – rozkazał.
– Oj, przepraszać – odparł Bron, uwalniając się spod ciężaru tarczy. – Nie rozpoznać cię. Pomyśleć, 
że może to wróg.
– Nie rozpoznałeś mnie? – warknął Graywing.
– Widziałeś mnie już wiele razy!
Bron stanął na nogi, otrzepał się brudnymi rękami i podniósł wzrok na człowieka.
– No to co? Widzieć jednego Wysokiego, widzieć ich wszystkich. – Mały bohater dźwignął swoją 
tarczę, po czym ułożył jej pasy na ramieniu i barku. Sięgnął po miecz, pociągnął za jego rękojeść i 
wówczas zorientował się, że na ostrzu spoczywa ludzka stopa.
–  Przepraszam  –  rzekł. Stopa ani drgnęła, więc Bron podniósł swą ciężką tarczę i grzmotnął nią 
Graywinga w kolano. Człowiek syknął, zatoczył się do tyłu i zaczął podskakiwać na jednej nodze, 
przeklinając.
Bron odzyskał swój miecz, zmrużył na moment oczy, usiłując sobie przypomnieć, co zamierzał 
zrobić, w końcu jednak ustawił się tuż przed Thaylą. Pilnował jej.
Thayla   potrząsnęła   głową,   a   jej   brwi   wygięły   się   w   przepiękne   łuki,   kiedy   spoglądała   na 
szurającego nogami Graywinga, który ostrożnie testował kolano.
– Naprawdę nie powinieneś być taki surowy wobec tych małych istot – zbeształa wojownika. – Oni 
są niegroźni.
– Ten mały bęcwał próbował odrąbać mi nogi! – warknął mieszkaniec równin.
– Bron? Ależ to bohater – przypomniała mu Thayla. – Tak właśnie czynią bohaterowie.
– Prawda – zgodził się Bron. – Obcinać nogi.
Graywing spróbował ponownie, tym razem trzymając się na wszelki wypadek poza zasięgiem broni 

background image

krasnoluda żlebowego.
– Chodźmy stąd, dziewczyno – naciskał. – W każdej chwili mogą się tu pojawić Tarmishanie... a 
smok też wciąż gdzieś tu jest.
– Nie, nie ma go – zapewniła go Thayla. – Bron go przegonił.
– Nieprawda!
– Prawda!
Graywing podskoczył, kiedy usłyszał czyjś głos tuż pod nogami. Spojrzał w dół, prosto w uparte, 
poważne oczy małej krasnoludzkiej kobiety, która niemal stała na jego palcach. Sięgała mu do pasa, 
zaciśnięte w pięści dłonie oparła na biodrach i sprawiała ogólne wrażenie gotowości do podjęcia 
dyskusji lub walki, na cokolwiek on się zdecyduje.
– Bron powiedzieć smok iść sobie – zauważyła Pert – więc smok pójść. Każdy to wiedzieć. Wysoki 
być ślepy?
Graywing wziął głęboki oddech i potrząsnął głową. Głupszy od krasnoluda żlebowego może być 
jedynie ten, kto usiłuje się z nim sprzeczać. Zrozumiał, że jeśli nie będzie ostrożny, to właśnie w 
coś takiego się uwikła.
– Zejdź mi z drogi – warknął, po czym obszedł Pert, która błyskawicznie skoczyła i znów stanęła 
przed nim.
– Bron przegonić smoka! – naciskała mała istota. Odwróciła wzrok. – Czy nieprawda, Bron?
Bron z zakłopotaniem wpatrywał się w słynną Wielką Misę Gulaszu.
– Tak, kochana.
– Pert ma rację – powiedziała z empatią Thayla i Mesinda. – Tak właśnie zrobił.
– Nikt tak po prostu... nikt tak po prostu nie rozkazuje zielonemu smokowi – wyjaśnił dziewczynie, 
czując rozdrażnienie. – Zielone smoki są...
–  Nie   był   tak   do   końca   zielony  –  zauważyła  Thayla.  –  Był   jakby  bardziej   brązowy,   może   z 
odcieniem złota i dzikiego miodu.
– Bronowy smok! – upierała się Pert. – Robić to, co Bron kazać!
– Ona ma rację – przyznała Thayla, kiwając głową. – To był brązowy smok.
– Dobrze już! – huknął Graywing. – Niech będzie. A teraz chodź ze mną, dziewczyno. Musimy się 
stąd...
Gdzieś zza jego pleców dobiegł ironiczny głos Dartimiena Kota.
– Czy możecie się tam wreszcie zamknąć? I przestań drażnić te krasnoludy żlebowe, barbarzyńco! 
Staram się skupić na czytaniu.
Kot stał przy głównej kolumnie, wytężając wzrok w nikłym oświetleniu, i przesuwał palcem po 
rzędach  runów   na  metalowej   tabliczce  przymocowanej   do kamienia.  Wokół  niego  stłoczyli   się 
przedstawiciele plemienia Bulpów. Kilku nawet wspięło się po pasach i rzemieniach na jego plecy, 
żeby lepiej widzieć. Jeden z trajkoczących Agharów ulokował się na ramieniu zabójcy i zaglądał 
mu znad głowy.
Graywing wymamrotał przekleństwo i skierował się w stronę Dartimiena. Odległe odgłosy bitwy, 
które docierały poprzez szczeliny i kraty, stały się tak intensywne, że zmieniły się w pieśń chaosu. 
Nagle, w jednej chwili, świat poza przepastnymi podziemiami ucichł. Graywing był pewien, że za 

background image

moment hordy Gelnian, Tarmishan, najemnych żołnierzy i kto wie, czego jeszcze wleją się do ich 
wielkiego schronienia. A Dartimien spokojnie czytał sobie napisy na murach.
Przepchnąwszy się przez ściśniętą masę krasnoludów żlebowych, mieszkaniec równin dotarł do 
Dartimiena i zerknął na tabliczkę z brązu.
– Co to takiego?
–  Znak  –  zaszczebiotał wesoło krasnolud żlebowy, który siedział na ramieniu Dartimiena.  –  Z 
runami. Mówić, że to miejsce pełne okruchów i świecących kamieni.
– To podpora! – mruknął Dartimien. – Podpora na błyszczącej skale!
–  No  –  zgodził się krasnolud żlebowy.  –  Racja. Większość z krasnoludów żlebowych nie pojęła 
wyjaśnienia. Kilkudziesięciu z nich rozejrzało się uważnie, po czym wyruszyło na poszukiwania 
okruchów i świecących kamieni. W krótkim czasie część z nich odnalazła biegnącą w górę żyłę 
kwarcu, wokół której osadził się połyskujący piryt. Zapominając o wszystkim innym, nieustraszeni 
odkrywcy powyciągali rozmaite narzędzia i zaczęli wspinać się na ścianę jaskini i wydobywać 
piryt.
– Świecące kamienie – zawołał jeden z nich. – Tak jak powiedzieć smok.
–  Ten smok trochę jak smok od Najwyższy Bulp  –  oznajmił jeden z krasnoludów żlebowych.  – 
Może ten sam smok?
Niemal doprowadzając Graywinga do wściekłości, krasnolud przepchnął się między jego nogami. 
Był to tęgi, niski osobnik z kudłatą brodą w odcieniu szarego metalu, z wytrzeszczonymi, małymi 
oczkami, osadzonymi blisko siebie nad sterczącym nosem. Na rozczochranej głowie nosił koronę 
zrobioną ze szczurzych zębów.
– Tak, ten sam smok – zdecydował w końcu. – Ten sam smok co kiedyś, bardzo dawno temu.
Stojąca obok Graywinga Pert zjeżyła się.
– Smok Brona – powiedziała z naciskiem. – A nie od Najwyższy Bulp.
Dartimien zignorował ich i skupił się na pokrywających metalową tabliczkę runach, a następnie 
przyjrzał się z bliska otaczającemu ją kamieniowi. W miejscach, gdzie usunięto pleśń, kamień lśnił 
delikatnym, perłowym blaskiem.
– Interesujące – mruknął pod nosem Kot. – Wydaje mi się, że znaleźliśmy tutaj coś wartościowego. 
Coś o wysokich i niskich...
Pięćdziesiąt metrów dalej, u wylotu ciemnej, postrzępionej dziury w ścianie jaskini zamigotały 
pochodnie i do środka weszły dziesiątki uzbrojonych ludzi.
Dartimien wyprostował się, a w jego dłoniach zamigotały sztylety.
– Tarmishanie – syknął. – Znaleźli nas.
–  Wszyscy   uciekać   jak   diabli!  –  zapiszczał   Najwyższy   Bulp.   Tłum   kręcących   się   po   jaskini 
krasnoludów żlebowych przeistoczył się w bezładną plątaninę spanikowanych, małych istot, które 
odbijały się od siebie, starając się zareagować na wezwanie swego przywódcy. Kilku zderzyło się 
ze   ścianą   i   wzbudziło   reakcję   łańcuchową   przewracających   się   ciał,   która   zwaliła   z   nóg 
Najwyższego Bulpa i umieściła na samym spodzie. Lady Lidda wydostała go stamtąd, przepychając 
inne krasnoludy żlebowe na prawo i lewo.
–  Glitch prawdziwe utrapienie  –  stwierdziła. Uchwyciła męża za ucho, pociągnęła go za sobą i 

background image

pchnęła na ścianę. – Wspinać się! – rozkazała.
Wyrwany z zamyślenia Scrib wpadł na zataczającego się starego Wielkiego Myśliciela, który zaklął 
głośno, wyczołgał się spod niego, stanął na chwiejnych nogach i zaczął młócić dookoła swym kijem 
do   zmywaka,   żywiołowo   rozdając   ciosy.   Wiszące   wysoko   na   ścianach   krasnoludy   żlebowe 
przyglądały się z góry całemu temu zamieszaniu. Kilku nie utrzymało się i poleciało w dół, gdzie 
dołączyło do ogólnego zamieszania. Inni jednak zajęci byli swoimi sprawami. Nad zniszczonym 
portalem odkryli żyłę żółtego pirytu i zajęci byli jego wydobywaniem.
Wokół wielkiej kolumny rozpętało się piekło. Stojący w samym środku Bron zamarł bez ruchu, 
kołysząc na boki swą żelazną tarczą. Stracił z oczu Thaylę Mesindę, a podczas jej nieobecności czuł 
się nieco zagubiony, gdyż zapomniał, co tak właściwie miał robić. Wówczas dostrzegł krasnoluda 
żlebowego  –  jednego ze swych najbliższych przyjaciół, którego imię chwilowo mu umknęło  – 
toczącego się w stronę Pert. Bez wahania grzmotnął niegodziwca płazem miecza, po czym ustawił 
się tak, by chronić Pert. Jako bohater czuł się zobowiązany kogoś bronić, a Pert stanowiła dobry 
wybór.
Barbarzyńca   Graywing   rozglądał   się   z   otwartymi   ze   zdumienia   ustami.   Nigdy  jeszcze   nie   był 
świadkiem tak pełnego zamieszania, które wynikło jedynie z tego, że mały, nadęty Najwyższy Bulp 
– który w tej chwili znajdował się na ścianie wraz z innymi, wydobywającymi piryt – powiedział 
im, że mają uciekać.
– Nie ma dokąd uciekać, wy mali kretyni! – ryknął Graywing. – Musimy walczyć!
Wiszący na ścianie Najwyższy Bulp rozejrzał się, niemal tracąc równowagę.
– Co?
– Walczyć, powiedziałem!
–  Dobra  –  rzekł   Glitch.  –  Wszyscy   walczyć!   Miotający   się   dookoła   Agharowie   zastygli, 
wyprostowali się i rozejrzeli dookoła.
–  Dobra  –  odparło   kilku   z   nich.  –  Niech   będzie.   Stojący   obok   Graywinga   krzepki   krasnolud 
żlebowy wykonał zamaszysty cios pięścią, który powalił na podłogę innego. Kilka krasnoludów 
padło,   przewróconych   w   trakcie   bójki.   Zamęt   przeistoczył   się   w   regularną   walkę,   do   której 
włączyło   się   całe   plemię.   Krasnoludy  żlebowe   okładały  pięściami   inne   krasnoludy  żlebowe,   a 
przepełnieni entuzjazmem walczący skakali na tych, którzy już leżeli.
Graywing przyglądał się temu z niedowierzaniem.
– Och, na miłość bogów! – szepnął, po czym uniósł miecz i, brodząc pomiędzy okładającymi się 
Agharami, skierował się ku intruzom, którzy w coraz większej liczbie gromadzili się przy dziurze.
Dartimien szedł wraz z nim, przeskakując gromady walczących istot. W oddali, gdzieś zza pleców 
rozglądających się posępnie Tarmishan, dobiegł odgłos spadającego kamienia. Przez postrzępiony 
otwór wpadły tumany pyłu, pokrywając częściowo żołnierzy. Dartimien zmrużył oczy, uważnie 
przypatrując   się   pokrytym   pyłem   ludziom.  Wszyscy   byli   piechurami  –  strażnikami   wieży   lub 
więzienia,   niższej   rangi   wojakami   w   strażniczych   strojach.   Nie   widział   nikogo,   kto   nosiłby 
oficerskie insygnia.
Graywing wziął głęboki oddech i uniósł miecz, gotów do walki, lecz niespodziewanie Dartimien 
stanął mu na drodze.

background image

– Zaczekaj! – warknął Kot. – Ci głupcy mogą się nam jeszcze przydać!
Zanim Graywing zdążył zareagować, Dartimien odwrócił się. Kiedy podchodził do Tarmishan, w 
jego dłoniach nie było już sztyletów.
– Gdzie jest reszta waszego oddziału? – spytał tonem, jakiego nie powstydziłby się żaden dowódca.
Tarmishanie przycisnęli się do siebie z zakłopotaniem i opuścili broń.
– Nie wiem – przyznał jeden z nich. – Kapitan był za nami jeszcze przed chwilą, ale teraz go już nie 
widzę.
– Został na zewnątrz – zgłosił się inny. – Sam Lord Vulpin był... no cóż, myślę, że nas tu wysłał.
– Idioci! – parsknął Dartimien. – Nie widzicie, co się stało? Najeźdźcy wyprowadzili was w pole! 
Słyszeliście   spadający   kamień?   Zamknęli   nas   w   tych   piwnicach.  Atak   nastąpił   na   górze,   na 
dziedzińcu, a nie tutaj!
– Tak? – Tęgi Tarmishanin poprawił hełm, żeby podrapać się w głowę. – To co mamy teraz zrobić?
– Możecie wypełniać rozkazy! – syknął Dartimien. – Powinniście być w głównej twierdzy i bronić 
jej przed nacierającym wrogiem!
– T-tak, panie – mruknął grubas. – Ale w jaki sposób mamy wrócić na górę?
– Tą samą drogą, którą tu przyszliście. A teraz bierzcie się do kopania!
Większość tarmishańskich żołnierzy posłusznie zawróciła przez rozbite przejście i poszła w górę 
tunelu. Kilku odwróciło się jeszcze, zerkając na to, co działo się w katakumbach. Krasnoludy 
żlebowe zdawały się całkowicie wypełniać to miejsce.
– A co z nimi, panie? – spytał jeden, wskazując palcem.
– A co ma być? – warknął Dartimien. – To tylko krasnoludy żlebowe. Zignorować ich!
– Tak, panie.
W krótkim czasie ponad tuzin podoficerów z zamku w Tarmish pracowało w tunelu, starając się 
podkopać blokujący drogę kamień.
– To powinno dać im zajęcie na jakiś czas – powiedział Kot Graywingowi, który z niedowierzaniem 
potrząsał głową.
– Przyjęli twoje rozkazy – rzekł mieszkaniec równin. – Dlaczego to zrobili?
–  Nie słyszałeś o Tarmishanach i Gelnianach?  –  Dartimien ironicznie uniósł brew.  –  Różnią się 
jedynie barwą strojów, które mają na sobie, a mimo to od setek lat są w stanie wojny. Żadna ze 
stron tak do końca nie rozumie, o co walczą. Po prostu wykonują rozkazy tych, którzy je w danej 
chwili wydają. Zawsze tak było.
– Więc uznali cię za dowodzącego? Dlaczego?
–  Ponieważ tak się zachowywałem. A teraz uważam, że powinniśmy w końcu znaleźć sposób na 
wydostanie się z tej dziury.
– Niby jak? Wyjście jest zablokowane.
–  Ty naprawdę nie masz bladego pojęcia o miastach, barbarzyńco.  –  Kot wskazał ręką w stronę 
skrytej  w  mroku  alkowy sto metrów  dalej, w  głębi jaskini. Grupa kobiet z plemienia  Bulpów 
schodziła tam w dół spiralnymi schodami wokół wielkiej, zacienionej kolumny. Niosły ze sobą całe 
naręcza znalezisk, zdobytych gdzieś w górze.
– Sugeruję, żebyśmy skorzystali ze schodów – powiedział spokojnie Dartimien.

background image
background image

Rozdział 21

CAŁA PRAWDA

Clonogh przemierzał wieżę, kipiąc wręcz od złych intencji. Miał do wyrównania rachunki, a teraz, 
dzięki interwencji smoka, uzyskał wystarczającą moc, by tego dokonać.
Mógł zejść do swoich wrogów i stawić im czoło, nigdy jednak w ten sposób nie czynił. Tutaj w 
wieży, z dala od panującego w dole zgiełku myśl o nieprzyjaciołach, którzy przybywali do niego, 
była kojąca – używali oni własnych sił tylko po to, by ulec zagładzie. Tak więc kipiący, stary pająk 
oczekiwał na nich w swym legowisku.
Szkieletowa, kamienna konstrukcja, która niegdyś była wielką wieżą w Tarmish, obróciła się w 
ruinę, a jej strome schody były potrzaskane. Clonogh wiedział jednak, że najwyższy poziom jest 
bezpieczny. W miejscach, gdzie spadły kamienie, gdzie bombardy zdruzgotały zewnętrzne ściany, 
odsłoniły wijące się schody i rozbiły ciemne, wewnętrzne ściany, błyszczał biały kamień – monolit 
z czystej skały, który przechodził przez środek wielkiej konstrukcji, przez jej fundamenty i znikał 
głęboko pod ziemią. Ozdóbki wykonane ludzką ręką mogły odpaść, lecz kamień był wieczny.
Przez rozbite wejście do wieży wszedł barczysty krasnolud żlebowy i zaczął wspinać się w górę po 
zrujnowanych schodach. Clonogh uśmiechnął się lekko. Małe stworzenie niosło mu Kieł Orma.
Otaczając się magią niewidzialności, Clonogh czekał na niego przy wejściu na najwyższy poziom. 
Krasnolud   żlebowy   powinien   pojawić   się   tam   lada   moment.   Nieopodal   znajdował   się   pomiot 
Smoczego Lorda – Chatara Kral i Lord Vulpin, którzy zbliżali się inną drogą.
Kroki na schodach stały się nierówne, po czym odziany w łachmany krasnolud wczołgał się do 
zniszczonej   komnaty,   zerkając   na   boki   nerwowymi,   paciorkowatymi   oczkami.   Jak   na 
przedstawiciela swojej rasy, był on krzepki, przysadzisty i barczysty. Miał ponad dziewięćdziesiąt 
centymetrów   wzrostu,   czyli   znacznie   więcej   niż   jego  współplemieńcy,   a   w   jego  rozczochranej 
brodzie   prześwitywały   smugi   splątanej   siwizny.   Clonogh   przyglądał   mu   się   przez   chwilę 
niewzruszenie.   Wszystkie   krasnoludy   żlebowe,   pomimo   różnic,   były   takie   same.   To,   co 
zainteresowało maga, Aghar niósł w swej brudnej dłoni – Kieł Orma.
Clonogh wyszeptał zaklęcie, zrzucił z siebie zasłonę niewidzialności i zablokował przejście.
– Ten talizman należy do mnie – powiedział. – Oddaj mi go.
Clout zawirował wokół własnej osi i utkwił w mężczyźnie przerażone spojrzenie.
– C-co?
– To. – Clonogh wskazał palcem. – To jest moje!
– Ta rzecz? – Clout podniósł Kieł i spojrzał na niego tak, jakby widział go po raz pierwszy.
– Tak – odparł Clonogh. – To jest moje.
Clout   popatrzył   przez   chwilę   na   mężczyznę,   po   czym   wycofał   się   przestraszony,   lecz   uparty. 
Przyzwyczaił się już do niesionego przedmiotu.
– Ta rzecz to moje narzędzie do łupania – odrzekł. – Nie twoje.
– Oddaj mi go! – warknął Clonogh i ruszył do przodu. – To nie jest żadne narzędzie do łupania, ty 
mały głupku!
Clout odskoczył w bok, schował się pod zniszczoną szafą i wyjrzał spod niej.

background image

– Właśnie, że tak – rzekł drżącym głosem. – Dobre do łupania szczura. Wysocy nie łupać szczura.
–  Ciebie zamienię w szczura!  –  powiedział Clonogh.  –  Odzyskałem swoje moce. Teraz używam 
magii!
– Tak? – zamrugał Clout, nie rozumiejąc ani słowa. Ten stary Wysoki był głupi jak dziecko, głupszy 
nawet od tego jak mu tam, Najwyższego Bulpa. Tępy upór krasnoluda żlebowego zelżał, ustępując 
miejsca zakłopotaniu. – Jak to? – spytał, mając nadzieję uzyskać odpowiedź, która wyjaśni mu, o 
czym ten człowiek mówił.
– Był tu smok – odparł Clonogh, zmierzając powoli w stronę zniszczonej szafy. – Rzucił zaklęcie, a 
ja byłem w jego zasięgu. To... rozbrzmiało we mnie. W końcu jestem dopełniony!
– Przykro z tego powodu – powiedział zmieszany Clout.
– W imię bogów, dlaczego ja w ogóle próbuję cokolwiek wyjaśniać krasnoludowi żlebowemu?  – 
parsknął do siebie Clonogh. Jeszcze krok, a będzie mógł schwytać Aghara pod szafą. Jeśli tylko uda 
mu się odwrócić jego uwagę jeszcze przez chwilę... – Tak właśnie się stało – powiedział. – Już nie 
jestem taki, jakim, byłem.
– Biedny Wysoki. – Dobiegający spod szafy głos przepełniony był szczerym współczuciem. – Jaka 
szkoda, że ty już taki nie być.
Clonogh wydał z siebie przeraźliwy wrzask udręki, który odbił się echem od ścian wieży, kiedy 
poczuł, jak jego świeże moce, jego wspaniałe darowane przez smoka moce, znikają. W jednej 
chwili smocza magia odpłynęła. Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób 
rzucał zaklęcia, które w sobie zgromadził. Z jękiem przewrócił się na kamienną podłogę, słysząc 
dobiegający ze schodów tupot ciężkich butów. Nie wiedział, które z nich pojawi się pierwsze  – 
Lord Vulpin czy Chatara Kral – z całą pewnością jednak to drugie także było już blisko.
–  Proszę  –  wycharczał starczym głosem, a jego szkliste oczy starały się skupić na pochmurnej, 
zakłopotanej twarzy krasnoluda żlebowego. – Proszę, odwróć to życzenie.
– Zrobić co? – Clout wyczołgał się bokiem spod szafy, nie spuszczając wzroku z człowieka, który 
niespodziewanie przewrócił się na podłogę.
–  Życzenie!  –  błagał Clonogh.  –  Ty żałosny, mały głupku! Dlaczego wy musicie być tacy tępi? 
Proszę, zanim moi wrogowie znajdą mnie w takim stanie! Wypowiedz życzenie!
Clout z zadumą podrapał się po głowie.
– Życzenie? Dobra. Ja być pewien, że kobitki teraz robić gulasz. Ja chcieć gulasz.
 
W królestwie bardzo odległym, kiedy bierze się pod uwagę miary odległości, lecz jednocześnie 
bardzo bliskim, kiedy się ich nie liczy, wielki wąż o jednym kle zwany Ormem podniósł złowrogi 
łeb. Jego szparkowate nozdrza węszyły,  a rozdwojony język  smakował powietrze, kiedy długo 
oczekiwany rezonans ponownie musnął jego zmysły. Tam! Niedaleko, zaledwie na odległość ataku 
od wymiaru, w którym nie istniała miara odległości, jego kieł wezwał go dwukrotnie! Potężne 
mięśnie napięły się. Ponownie jednak wołanie to okazało się zbyt krótkie, zbyt słabe, by namierzyć 
wyraźny cel. Użyto Kła, rozbudzono moc, lecz koncentracja tego, kto z niej skorzystał, umknęła, 
jeszcze zanim z jego czynu narodziła się magia.
Orm zasyczał z frustracji, zwijał się i skręcał, rozpaczliwie pragnąc tego słabego celu i czekając na 

background image

kolejne   „przesłanie”.   Następnym   razem   będzie   już   gotów.   Po   kolejnej   emanacji,   nieważne   jak 
nikłej, zamierzał uderzyć.

W katakumbach pod Tarmish zauważono  –  choć bardzo przelotnie  –  że nagle ubyło Wysokich. 
Scrib Myśliciel stał się świadom ich nieobecności, kiedy oderwał wzrok od swych runów i nie 
dostrzegł żadnych ludzi. Z całą pewnością wszyscy gdzieś poszli, dokładnie tak samo jak smok, a 
dla krasnoluda żlebowego oba te zniknięcia były równie tajemnicze.
Ale z drugiej strony, skąd wiadomo, co ludzie lub smoki zamierzali zrobić w dalszej kolejności?
Tak   czy   inaczej,   Scrib   miał   teraz   ważniejsze   sprawy   do   przemyślenia.   Zdał   sobie   sprawę,   że 
zawijasy   na   tablicy   były   czymś   więcej   niż   tylko   przypadkowymi   symbolami.   Powiedział   to 
zarówno człowiek, jak i smok. Te symbole po prostu coś oznaczały.
– Jeśli nie chcesz pamiętać o pewnych rzeczach – powiedział ktoś kiedyś – to zapisuj je.
Zawijasy były pismem, a pismo oznaczało zapamiętane rzeczy. W pewien sposób Scrib uznał to za 
istotne stwierdzenie. Żałował, że nie potrafi tego zapisać.
Bron Bohater także zorientował się, że tam, gdzie wcześniej byli ludzie, teraz nie ma już nikogo. 
Nie mógł jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać. Mała Pert, oderwawszy uwagę bohatera od 
ludzkiej   kobiety,   zajęta   była   utrwalaniem   swojego   zwycięstwa.   Bron   odniósł   wrażenie,   że 
gdziekolwiek by się odwrócił, Pert zawsze pojawiała się tuż obok, patrząc na niego przepełnionymi 
miłością   oczami   i   wydając   mu   rozkazy.   Jej   zachowanie   względem   niego   przypominało   mu 
postępowanie jego matki względem ojca i Bron łapał się na tym, że na każdą prośbę i sugestię 
odpowiadał zrezygnowanym „tak, kochana”.
Znalazł chwilę wytchnienia, kiedy Lady Lidda wraz z kilkoma innymi kobietami zaczepiła go z 
prośbą o oddanie tarczy. Rozpaliły już ogień i potrzebowały teraz żelaznej misy, by przygotować 
gulasz. Kiedy oddaliły się, wspólnie niosąc tarczę, mała Pert odprowadziła je wzrokiem, po czym 
odwróciła się do Brona. Pogłaskała go czule po słabo zarośniętym policzku, po czym wyjęła mu z 
ręki miecz.
– To dobre, by mieszać gulasz – oznajmiła i podążyła za innymi kobietami, wlokąc za sobą ciężki 
miecz.
– Tak, kochana – wymamrotał.
– Ona cię naprawdę dobrze omotać – usłyszał głos obok siebie. Odwrócił się. Stał tam Scrib i kiwał 
głową ze współczuciem.
–  Chyba   tak  –  powiedział   Bron.  –  Ciągle   chcieć   jej   powiedzieć,   żeby   zwiewała,   ale   wtedy 
zapominać.
– Więc niech to zapisze – zasugerował Scrib mądrym tonem.
Stary Gandy, Wielki Myśliciel, zauważył zniknięcie Wysokich i westchnął z ulgą, opierając się na 
swym kiju do zmywaka. Wielokrotnie w swym życiu znajdował się w towarzystwie ludzi z tego czy 
innego   powodu.  Nie  pamiętał   zbyt  wiele  z   tamtych  czasów,  jednego  był  jednak  pewien  –  nic 
dobrego nie wynikało z bratania się z Wysokimi. Najlepiej po prostu o nich zapomnieć i tak właśnie 
Gandy uczynił.
Zawsze znajdowały się ciekawsze rzeczy aniżeli ludzie. Nawet tutaj, w miejscu równie dziwnym i 
tajemniczym jak wiele innych miejsc, nad wieloma rzeczami można było rozmyślać. Krzątający się, 

background image

czepiający wszystkiego i awanturujący członkowie jego plemienia w większości znajdowali się 
teraz na ścianach, gramoląc się na przyprawiającą o zawroty głowy powierzchnię górnych partii 
rozległej jaskini. Co kilka sekund któryś z nich tracił równowagę i lądował na podłodze, szybko 
jednak zbierali się z powrotem. Najwyższy Bulp polecił szukać błyszczących kamieni, a to, co 
Najwyższy Bulp mówił, krasnoludy żlebowe miały w swej naturze czynić.
Wysoko w górze, niemal u sklepienia, gdzie jaskinia pochylała się w stronę wielkiej, centralnej 
kolumny, odkryli oni prawdziwy skarb w postaci lśniącego pirytu osadzonego w kamiennej ścianie i 
bezzwłocznie   zaczęli   go   wykuwać.   Na   podłodze   w   dole   szybko   zaroiło   się   od   spadających   i 
odbijających się kamieni, piasku oraz lecących co jakiś czas górników. Najwyższy Bulp stał w 
środku tego zamieszania, wykrzykiwał rozkazy i umykał przed spadającymi kamieniami.
–  Najwyższy   Bulp   głupek  –  mruknął   Gandy.   Nieopodal   kilka   kobiet   przygotowało   danie   ze 
szczurów,   chwastów,   grzybów   oraz   kawałków   kijanek,   które   już   zaczynało   wrzeć   w   słynnej 
Wielkiej   Misie   Gulaszu,   niegdyś  –  zanim   została   ona   skonfiskowana   do   lepszych   celów  – 
szlachetnej tarczy Brona. Stojąca przy ogniu Lady Lidda rozejrzała się.
– Co?
– Powiedzieć, że Najwyższy Bulp głupek – powtórzył Gandy.
– Racja – przyznała Lidda.
Gandy wskazał swym kijem do zmywaka deszcz odłamków skalnych. Stary Glitch stał w samym 
centrum tej ulewy, skacząc na boki, nie zwracał jednak uwagi na nic poza połyskującym wysoko w 
górze pirytem.
– Nie mieć dość rozumu, żeby wyjść z tych kamieni – wyjaśnił Wielki Myśliciel.
Lidda rozejrzała się.
– Glitch! – krzyknęła. – Wyłazi!
Jeśli nawet Najwyższy Bulp zdołał cokolwiek usłyszeć, zignorował ją. Wokół niego grzechotały 
odłamki,   a   wraz   z   nimi   spadali   machający   rozpaczliwie   kończynami   Agharowie,   Glitch   nie 
spuszczał jednak wzroku z pracujących na górze górników.
–  Tam więcej!  –  zawołał do uczepionych kurczowo ściany krasnoludów.  –  Dużo więcej tam po 
lewej!
Stojąca przy misie z gulaszem Lidda potrząsnęła z rozgoryczeniem głową.
– Bron! – zawołała. – Pójść po Najwyższy Bulp!
– Co? – zamrugał Bron.
Mieszająca gulasz Pert podniosła wzrok. Miecz był większy od niej, radziła sobie jednak dzięki 
pomocy innych kobiet.
– Lady Lidda chcieć Najwyższy Bulp! – zawołała. – Bron, idź po niego!
– Tak, kochana – odparł Bron. Bezwolnie udał się w stronę zamętu panującego w strefie zrzutu pod 
żyłą pirytu.
Gandy odprowadził go wzrokiem i potrząsnął swą siwą głową.
– Jaki tata, taki dzieciak – mruknął. – Dwa prawdziwe głupki. Obaj utrapienie. Urodzeni, by być 
Najwyższe Bulpy.
Kiedy krzepki Bron ciągnął za sobą swego szamoczącego się i narzekającego ojca w ich kierunku, 

background image

trzymając go za kostkę u nogi, Gandy przyjrzał się obojgu szklistymi, starymi oczami. Skudlona 
broda Glitcha, niegdyś kręcona i sztywna jak drut, teraz była siwa od pyłu, a z wnętrza korony 
prześwitywała łysa kopułka. Upłynęło już wiele czasu od chwili, kiedy po raz ostatni zachował się 
jak prawdziwy przywódca. Nadal marudził i narzekał, kiedy coś nie szło po jego myśli, lecz stara 
cecha najwyższobulpowości – umiejętność zmuszania innych do robienia tego, co chciał jedynie za 
pomocą bycia utrapieniem dla otoczenia – znacznie mniej rzucała się w oczy niż w przeszłości.
Bron, z drugiej strony, zdawał się nie mieć żadnych problemów z przyciąganiem uwagi innych. W 
tej chwili na przykład był mianowanym bohaterem – cokolwiek to oznaczało – i całkiem niedawno 
miał nawet swojego smoka. Nikt oczywiście nie wiedział, w jaki sposób wybiera się Najwyższego 
Bulpa, jednak Gandy zdecydował, że najwyższy czas pomyśleć o takich rzeczach.
– Pora na zmiany – stwierdził Wielki Myśliciel. Pokuśtykał w kierunku pań gotujących gulasz. – Co 
myśleć Lady Lidda? – spytał.
Lidda spojrzała na niego.
– Niedużo – oświadczyła. – Zbyt zajęta, by myśleć.
Gandy przykucnął tuż obok służącej za naczynie tarczy i zanurzył brudną rękę w gotującej się na 
wolnym ogniu zawartości, aby jej skosztować. Rozmaite rzeczy wiły się między jego palcami. 
Część składników gulaszu nie była jeszcze tak całkowicie martwa.
– Gotować dłużej – zasugerował. – A co, jak Glitch nie być już Najwyższy Bulp?
– Dobry pomysł. – Lidda pokiwała głową. – Trochę odpocząć.
– Glitch się zmęczyć?
– Ja się zmęczyć – odparła. – Niełatwa opieka nad Najwyższy Bulp.
Stojąca obok Lady Bruze zaświergotała.
– Już czas ten głupek Glitch odejść. Niech ktoś inny mieć szansa być gruba ryba. Niech Clout być 
Najwyższy Bulp.
– Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze – zasugerowała Lady Lidda. – Clout dobry Główny Łupacz. 
Ale być jednak fatalny Najwyższy Bulp.
– Wcale nie! – warknęła Bruze.
– Wcale tak! – odparowała Lidda. – Gdzie teraz Clout?
– Nie wiedzieć – przyznała żona Głównego Łupacza. – Gdzieś pójść.
– Dobra – powiedziała Lidda. – Najwyższy Bulp nie może chodzić gdzieś cały czas. Powinien być z 
klanem. Jak Glitch.
– Najwyższy Bulp nie zostać z klanem – poprawił ją ktoś w pobliżu. – Klan zostać z Najwyższy 
Bulp.
– Gdzie tam! – nadęła się Bruze. – Clout powinien być Najwyższy Bulp!
Za ich plecami Bron bezceremonialnie zostawił ojca obok ognia i spojrzał na naczynie.
– Gulasz gotowy? – spytał. – Głodny.
Glitch   Najprzedniejszy,   Najwyższy   Bulp   z   Przekonania   i   Lord   Protektor   Tego   Miejsca   oraz 
Większej  Liczby Miejsc Niż  Ktokolwiek Mógł Zliczyć  usiadł  i przekręcił  się, by rozmasować 
obolały zadek.
– Też mi sposób na traktowanie Najwyższy Bulp – nadąsał się. – Co teraz chcieć Lady Lidda?

background image

– Nie pamiętać – przyznała.
Jaskinia zadrżała za ich plecami, kiedy o podłogę roztrzaskał się wielki kawał skały, który następnie 
rozprysnął na tysiące części. Wylądował dokładnie w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał 
Glitch. Spanikowane krasnoludy żlebowe wynoszące ze strefy zrzutu naręcza oddzielonego pirytu 
rozpierzchły się na wszystkie strony. Wysoko na ścianie rozległ się chór agharskich głosików.
– Oj!
– Ach, tak  – przypomniała sobie Lidda.  – Chcieć, żeby Glitch się trzymał z dala od spadających 
kamieni.
– Powinienem to zapisać – rzekł Glitch, nie zwracając się do nikogo.
Lidda zignorowała go. Spojrzała uważnie na swojego męża i podjęła decyzję.
– Czas, żebyś już nie być Najwyższy Bulp, Glitch – oznajmiła. – Niech ktoś inny to robi.
Glitch podniósł się na nogi i wlepił wzrok w swoją żonę.
–  Skończyć być Najwyższy Bulp? Ty uważać, że ja po prostu powinien abdyko... skon... zrez... 
odejść?
– Pewnie – odparła Lady Lidda. – Czemu nie?
– Ja Glitch Najprzedniejszy! – zawołał Glitch.
– Najwyższy Bulp, szlachetny przywódca. Główny szef! Najgrubsza ryba! Ja być Najwyższy Bulp 
już długo! Od zawsze być Najwyższy Bulp! Czemu odejść?
– Już nie fajnie? – podsunęła Lidda.
Zniechęcony logiką tego stwierdzenia Glitch spuścił nieco z tonu i mruczał coś pod nosem.
–  Odejść i co robić?  –  spytał w końcu. Lidda wzruszyła jedynie ramionami, lecz Gandy wskazał 
kijem do zmywaka rosnącą stertę połyskującego pirytu pod wyrobiskiem.
– A może nowa robota? – zasugerował. – Klan być duży, a tu nowa kopalnia. Potrzebować kogoś do 
rządzenia błyszczącymi kamieniami.
–  Całkiem duża robota  –  przyznał Glitch.  –  Nie każdy znać się na błyszczących kamieniach.  – 
Rozmyślał przez chwilę na ten temat, po czym zdjął z głowy koronę ze szczurzych zębów i rzucił ją 
na podłogę.  –  Dobra, ktoś inny być Najwyższy Bulp. Ja odchodzić. Hej, wszyscy! Przynosić tu 
błyszczące kamienie!
Narzekając na łamanie w starych kościach, Wielki Myśliciel podniósł wymęczoną koronę i rzucił ją 
w stronę Brona.
– Masz – powiedział. – Ty teraz być Najwyższy Bulp.
Bron nawet na nią nie spojrzał. Pert zapewniła mu zajęcie, każąc mieszać gulasz.
– Nie – odparł. – Nie chcieć.
– Musieć być Najwyższy Bulp – naciskał Gandy.
– Wybrać ktoś inny – rzekł Bron.
Gandy westchnął z rezygnacją, pokuśtykał kilka kroków, po czym zastukał kijem do zmywaka o 
kamienną  podłogę,  aż  panujący  wokół zgiełk  ucichł.  Nie takiego  obrotu  spraw  spodziewał  się 
Wielki Myśliciel, było już jednak za późno, by zrezygnować.
– Glitch już nie Najwyższy Bulp – oświadczył wszystkim słuchającym. – Potrzebny ochotnik.
– Do czego? – zdziwiło się kilku współplemieńców.

background image

– Do bycia Najwyższy Bulp – wyjaśnił Gandy.
– Korona czeka. Kto chcieć być Najwyższy Bulp?
Odpowiedziała mu jedynie cisza i puste spojrzenia.
W końcu odezwał się ktoś wysoko na ścianie.
– Niech Bron być Najwyższy Bulp. Bron nie mieć nic lepszego do roboty.
– Bron bohater! – zaprotestowała Pert.
– Nie potrzebować bohatera – powiedział Gandy.
– Potrzebować Najwyższy Bulp. Ale Bron mówi nie.
– Nie chcieć być Najwyższy Bulp! – upierał się Bron, przez cały czas mieszając gulasz. – Głupia 
robota być Najwyższy Bulp.
– Jakieś inne nomina... suges... ktoś chcieć? – zawołał Gandy, rozglądając się na wszystkie strony z 
koroną w rękach. Krasnoludy żlebowe odwracały się kolejno od niego, okazując całkowity brak 
zainteresowania.
– Ktoś musi być Najwyższy Bulp – naciskał Wielki Myśliciel.
–  Więc ty być  –  rzucił jeden z krasnoludów żlebowych niosący pełne naręcze pirytu na stertę 
Glitcha.
– Niech Bron albo Clout być – powiedzieli inni. Gandy wymownie wzruszył ramionami i odwrócił 
się do ognia.
–  Bron teraz Najwyższy Bulp  –  oznajmił. Stojąc na palcach, usiłował wsunąć koronę na głowę 
Brona.
– Większość rządzić.
Bron spojrzał na niego, uchylając się przed koroną.
– Jaka duża wiek... wi... cośtam? – spytał.
– Dwa – odparł Gandy mądrym tonem.
– Nic z tego – powiedział Bron. – Niech Clout być.
– Clouta nie ma.
– Ale być tu korona. Po prostu powiedzieć: „Clout teraz Najwyższy Bulp”.
–  Dobra  –  poddał   się   w   końcu  Wielki   Myśliciel.  –  Clout   teraz   Najwyższy  Bulp.   Jak  ktoś   go 
zobaczyć, to mu powiedzieć.
Wykonawszy swoje zadanie, Wielki Myśliciel skupił się na zdobyciu odrobiny gulaszu. Wydobył 
starą drewnianą miseczkę ze schowka w ubraniu, pochylił się i... zamarł. Bron wciąż poruszał 
swym mieczem, marudząc pod nosem coś na temat niesprawiedliwości, nie mieszał jednak niczego. 
W miejscu, gdzie znajdował się wrzący gulasz, w słynnej Wielkiej Misie Gulaszu, niczego nie było. 
Znikło nawet ogromne, żelazne naczynie. Wszystko to po prostu wyparowało, jak gdyby nigdy nic 
w tym miejscu nie stało.
 
W pierwszej chwili Lord Vulpin nie rozpoznał starej postaci, leżącej obok uszkodzonej szafki do 
teleskopu na podłodze tego, co pozostało z wieży w Tarmish. Szkliste, stare oczy, które spojrzały na 
niego ze szczerą nienawiścią, podpowiedziały jednak, do kogo należą.
– Clonogh – mruknął Lord z Tarmish. – A więc twoja pozbawiona dawnego blasku magia zmieniła 

background image

cię w coś takiego. Gdzie jest Kieł Orma, który miałeś mi dostarczyć?
Stary mag patrzył na niego z pogardą, był jednak zupełnie bezsilny i nie mógł go skrzywdzić. 
Vulpin rozejrzał się dookoła, marszcząc nos. Powietrze psuł paskudny smród, a w pobliżu dały się 
słyszeć ciche odgłosy przytłumionego mlaskania. Bitewny zgiełk w dole – niedobitki armii Gelni i 
Tarmish   walczyły   teraz   na   dziedzińcu   u   stóp   wieży   ręka   w   rękę   i   miecz   w   tarczę  –  niemal 
całkowicie   zagłuszał   wszelkie   inne   odgłosy.   Ponownie   przeniósł   swe   karmazynowe   oczy   na 
kulącego się  Clonogha, po czym  uchylił czarną przyłbicę.  Na jego ustach  pojawił  się okrutny 
uśmiech.
– Kieł albo twoje życie, magu. Wybór należy do ciebie.
– Zabij mnie – syknął Clonogh. Wycelował drżący, kościsty palec w pokryty smugami krwi miecz 
Vulpina. – Pragnę jedynie śmierci.
– To bez znaczenia – prychnął Vulpin. – Kieł jest tutaj. Widziałem stworzenie, które go przyniosło. 
Ale twoja śmierć nie będzie łatwa, magu. – Wyciągnął zza tuniki małą kulkę i uchwycił ją niedbale 
między palec wskazujący a kciuk okrytej rękawicą dłoni.  –  Twoja dusza, starcze  –  parsknął.  – 
Obiecałem, że pewnego dnia ją zwrócę. I oto ona.
– Kieł jest dla ciebie bezużyteczny, jeśli nie masz kogoś, kto wypowie życzenie – warknął Clonogh, 
usiłując się podnieść. – Niewinnego. Gdzie ktoś taki jak ty znajdzie teraz niewinnego, kiedy twoja 
dziewczyna znikła?
– Znikła? – Vulpin wyszczerzył zęby, wypluł rozkaz i wielka, zakuta w zbroję postać przesunęła się 
z   ciemności   panujących   na   schodach   ku   światłu   dziennemu.   Jeden   z   jaskiniowych   strażników 
Vulpina niósł pod ręką szamoczącą się dziewczynę z taką lekkością, z jaką mniejszy człowiek 
trzymałby szczeniaka. Była to Thayla Mesinda.
– Znalazłem ją na dole – powiedział Vulpin. – Najwyraźniej schowała się wraz z kilkoma innymi w 
piwnicach.  Wypowie   takie   życzenie,   jakie   zechcę,   Clonoghu,   życzenie,   które   uwolni   mnie   od 
wszystkich problemów. – Uśmiechając się szyderczo, poszedł do krawędzi piętra zniszczonej wieży 
i uniósł szklaną kulkę.  –  Zasłużyłeś na swoją nagrodę, Clonoghu  –  rzekł.  –  Zwrot swojej duszy. 
Masz, bierz ją, jeśli chcesz.
Vulpin zachichotał i cisnął szklany przedmiot przed siebie.
–  Moja dusza!  –  pisnął Clonogh. Resztkami sił pobiegł za Vulpinem i zanurkował w otchłań, 
usiłując chwycić rzuconą kulkę. Leciała jednak swobodnie poza zasięgiem jego rąk. Spadając ku 
dziedzińcowi, Clonogh ostatkiem sił sięgnął po nią i dzięki resztce powietrza, jaka pozostała mu w 
płucach, wypowiedział zaklęcie. Był to jego ostatni czar i jego niszczycielskie skutki nie miały już 
znaczenia. Włożył w niego całą tlącą się w nim energię, każdą cząstkę nienawiści. Magiczne słowa 
wciąż   brzmiały   pośród   bitewnego   zgiełku,   kiedy   palce   maga   zamknęły   się   wokół   spadającej 
„duszy”, a jego powykręcane ciało uderzyło o wyłożony kamieniami dziedziniec.  –  Nigdy nie 
opuścisz tego miejsca – zdawało się mówić echo.
Delikatna, ciemna mgiełka uniosła się znad roztrzaskanego ciała, po czym zawirowała i pomknęła 
wokół wieży, barwiąc na ciemno kamienie. Jednak równie dobrze mogło być to jedynie złudzenie, 
gra światła i cienia.
Schowany w szafce od teleskopu Clout siorbał gulasz z wielkiej kadzi, która nagle, z powodu, 

background image

jakiego nie potrafił pojąć, pojawiła się tuż przed nim. Krasnolud żlebowy zdawał sobie sprawę z 
wielkiego zamieszania, panującego poza jego kryjówką. Byli tam kłócący się i krzyczący na siebie 
Wysocy.  W  ogóle   jednak   go   to   nie   obchodziło.   Marzył   o   gulaszu   i   dostał   go,   świeżą,   gorącą 
potrawę, która znajdowała się w naczyniu wyglądającym jak słynna Wielka Misa Gulaszu Bulpów.
Dla kogoś innego, nawet dla innego krasnoluda żlebowego, mogło to być bardzo zagadkowe. Clout 
jednak nigdy nie przejmował się rzeczami, które wykraczały poza jego pojmowanie, przez co w 
zasadzie niemal nigdy nad niczym się nie zastanawiał. Upragniony gulasz pojawił się, a on był 
głodny. Z braku lepszych przyborów zanurzył w nim obie ręce, po czym przyłożył do nich brodatą 
twarz i zaczął chłeptać.
Właśnie odsuwał głowę, by złapać oddech i beknąć radośnie, kiedy duże, zakryte hełmem oblicze o 
gorejących oczach pojawiło się w wybitym otworze tuż obok niego.
– Ach, tu jest – usłyszał głos mężczyzny. Wielkie, chronione rękawicą ramię sięgnęło do wnętrza 
kryjówki   Clouta,   bezceremonialnie   odepchnęło   krasnoluda   żlebowego   na   bok,   po   czym   palce 
zacisnęły się na jego narzędziu do łupania.
– A niech to! – pisnął Clout, kiedy odebrano mu Kieł Orma. Główny Łupacz Klanu Bulpów skoczył 
na umykającą białą laskę i zawisł na niej, wpadając do misy z gulaszem, którą niemal wywrócił. 
Zanurzony do połowy w cuchnącej zawartości, uchwycił oburącz laskę i przycisnął do siebie.  – 
Moje narzędzie do łupania! – zawołał z całych sił. – Jak to, że ciągle ktoś próbować ukraść moje 
narzędzie do łupania?

background image

Rozdział 22

NAJWYŻSI BULPOWIE ZAGUBIENI I ODNALEZIENI

・Myślałem, że jej pilnujesz! – W spojrzeniu Graywinga była dzika furia. Górował wzrostem nad 
Dartimienem   Kotem.   Kołysał   się   gniewnie,   gotów   zaatakować   mniejszego   mężczyznę.  – 
Odwracam się tylko na chwilę, na krótką chwilę, a ty od razu ją gubisz!
– Cofnij się albo stracisz ten swój narzekający język, barbarzyńco! – warknął Kot, nie ustępując ani 
o centymetr. – Nie moja wina, że nie możesz wyśledzić swojej kobiety. Ja byłem zajęty szukaniem 
wyjścia z tego miejsca!
Schody, które znalazł Dartimien, wiodły w górę z wielkich katakumb pod Tarmish i zaprowadziły 
ich do labiryntu krzyżujących się korytarzy – kanalizacji i kanałów burzowych prowadzących do 
miasta w górze. Znajdowali się w istnej plątaninie na wpół zasypanych, szerszych i węższych 
przejść, z których większość była ciemna i kręta, znaczna część wiodła donikąd, a wszystkie bez 
wyjątku zostały zasypane gromadzonymi przez całe pokolenia Tarmishan odpadkami.
Za trojgiem ludzi podążała grupka krasnoludów żlebowych, które zdawały się wszędzie, biegając 
wokół nich i zaglądając w każdą dziurę. W normalnych warunkach ten przytępawy mały lud bał się 
ludzi. Ogólnie rzecz biorąc, krasnoludy żlebowe bały się niemal wszystkiego, co ujrzały. W takim 
samym jednak stopniu jak były głupie, potrafiły się też adaptować. Kiedy już się do czegoś lub 
kogoś przyzwyczaiły i zaakceptowały jego istnienie, zakładały po prostu, że ktoś taki był z nimi od 
zawsze i stanowił część tajemniczego świata, w którym żyły. Krasnoludy żlebowe słynęły z tego, że 
tolerowały obecność ludzi, goblinów, indyków, jednego czy dwóch ogrów, a nawet – co jakiś czas – 
smoków, kiedy już do nich przywykły. Ludzie ze swej strony nie poświęcali im więcej uwagi niż 
wszelkim innym szkodnikom. Były to w końcu tylko krasnoludy żlebowe  –  utrapienie, którym 
rzadko należało się przejmować.
Tunele   wiły   się   i   krzyżowały,   światło   dochodziło   jedynie   przez   rzadko   rozmieszczone,   małe 
okratowane otwory, które wychodziły na dziedziniec u stóp wieży. W szczelinach można było 
dostrzec chodzących i biegających żołnierzy. Część z nich szukała swoich kompanów, inni zajęci 
byli walką z napotkanymi przeciwnikami. Gelnianie i Tarmishanie zdawali się myśleć jedynie o 
swej starej waśni.
W niektórych miejscach z góry sączyła się świeżo rozlana krew, a znajdujące się poniżej, wijące 
kanały skąpane były w cuchnącym mroku.
W takim właśnie otoczeniu Graywing i mieszkaniec równin – doświadczony tropiciel i zwiadowca 
z dzikich krain – zagubił się całkowicie. Do niego należał świat otwartych przestrzeni i wiejących 
wiatrów. Panująca w miastach ciasnota i smród przytępiały jego zmysł orientacji. W tej sytuacji 
urodzony w mieście Dartimien, dla którego kanały i cuchnące alejki były domem, wziął na siebie 
zadanie odszukania drogi do wyjścia.
Dartimien zatrzymał się na przecięciu kilku tuneli, by przeczytać oznaczenia na ścianach (wraz z 
towarzyszącymi mu, zaciekawionymi, jednym czy dwoma krasnoludami żlebowymi), wierząc, że 
odgłos butów mieszkańca równin doprowadzi go do towarzyszy. Podążył za dźwiękiem i dotarł do 
Graywinga.   Wojownik   był   jednak   sam.   Po   Thayli   Mesindzie   nie   pozostał   ślad.   Graywing   i 

background image

Dartimien równocześnie zdali sobie sprawę, że dziewczyna znikła, kiedy odkryli, że nie ma jej z 
tym drugim. Dwaj wojownicy natarli na siebie gniewnie w skąpym świetle kanału ściekowego, a 
krasnoludy żlebowe na wszelki wypadek poszukały sobie kryjówek.
– Powinienem cię rozpłatać, kocurze – huknął Graywing.
– Jeszcze raz potrząśnij tą pięścią przed moją twarzą, a cię grzmotnę – mruknął Dartimien, a w jego 
dłoniach pojawiły się przypominające brzytwy sztylety.
– Najpierw krążysz wokół niej jak wygłodzony ogar na biesiadzie, a kiedy odwracam się na chwilę 
plecami, od razu ją gubisz!
–  Kto   krążył?   Ja?  –  rzekł   zjadliwie   Dartimien.  –  Od   chwili,   kiedy   ją   zobaczyłeś,   postradałeś 
zmysły! Jeszcze nigdy nie widziałem niczego tak żałosnego!
– Mówiłem ci, żebyś na nią uważał!
– Powiedziałeś, żebym zostawił ją w spokoju! W pobliskich cieniach szeptały do siebie cichutkie 
głosiki:
– Czemu Wysocy na siebie krzyczeć? Chcieć się pozabijać?
– Kto wie?
– Kogo to obchodzić?
Warcząc  niczym  nieoswojone  zwierzęta,  mężczyźni  wpatrywali  się  w  siebie,   po  czym   spuścili 
wzrok.
– To nas do niczego nie doprowadzi – powiedział Graywing. – Dokąd mogła pójść?
– Z pewnością nie tam, gdzie my się udaliśmy – przyznał Kot. – Czy tam, gdzie spotkały się tunele, 
ona była z tobą?
–  Oczywiście,   że   tak!   Ona...   hmm,   myślę,   że   była.   Szczebiotała   coś   na   temat   światła,   które 
dostrzegła w jednym z korytarzy, ale...
– Ale ty nie słuchałeś – westchnął Dartimien, odwracając się. – Ty nigdy nie słuchasz!
– Słuchałem! Ma taki słodki głos! Sądziłem jednak, że mówi do któregoś z tych Agharów.
Dartimien parsknął.
– Słuchałeś jej głosu, ale nie zwracałeś uwagi na słowa? Cóż, teraz jej nie ma i tyle. Szkoda, ale 
takie rzeczy się zdarzają. Wydaje mi się, że jakieś kilkaset metrów przed nami jest główne ujście. 
Być   może   będziemy   zmuszeni   wygiąć   kilka   krat,   możesz   tam   się   przydać.   Myślę,   że   warto 
spróbować.
– Zawracamy – powiedział Graywing.
– Nie bądź śmieszny! Ta dziewczyna może być teraz wszędzie. Prawdopodobnie złapano ją i zabito.
– Ze sklepienia tunelu posypał się pył, a bruk powyżej zadygotał pod ciężarem wielu biegnących 
stóp. Z oddali dał się słyszeć brzęk i chrzęst wielkiej bitwy.
– Musimy się stąd wydostać. Chodź. Poszukajmy tej głównej kraty.
–  Ja   wracam  –  powtórzył   Graywing,   dobywając   miecza.  –  Thayla   mnie   potrzebuje.  – 
Powiedziawszy to, przeszedł obok Dartimiena i skierował się w dół tunelu.
–  Głupiec  –  prychnął Dartimien.  –  Rozumiem, jest piękna, ale to tylko kobieta. Świat jest pełen 
kobiet. To pewna śmierć... – Pozwolił słowom ucichnąć. Graywing znikł mu z oczu za zakrętem. 
Dartimien   potrząsnął   głową.  –  Bogowie  –  mruknął.  –  Dlaczego   sam   mam   wyginać   kraty?  To 

background image

bezduszna robota. Ten wielki tępak jest w tym lepszy ode mnie.  –  Klnąc pod nosem, ruszył za 
Graywingiem.
Grupka   krasnoludów   żlebowych   poszła   za   nim,   trzymając   się   cienia.   Bynajmniej   nie   byli   oni 
zainteresowani poczynaniami ludzi, lecz w ich naturze leżało podążanie za każdym, kto dokądś 
zmierzał. W tej chwili jedynymi przewodnikami zdawali się ci niezrozumiali Wysocy.
U zbiegu tuneli Dartimien natrafił na kucającego Graywinga, który badał ślady w błocie.
– Była tutaj – powiedział mieszkaniec równin, nie odwracając się. – Wiedziałem, że znajdowała się 
tuż za mną. Ale kiedy skręciłem tam...  –  wskazał kierunek, z którego nadeszli  –  ona ruszyła w 
prawo, tamtym wznoszącym się tunelem.
– Głupia  – syknął Dartimien.  – To tylko kanał burzowy. Prowadzi prosto na główny dziedziniec, 
jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie znaleźliśmy drogę prowadzącą w dół do katakumb.
– Skąd miała wiedzieć, dokąd prowadzi? – uciął Graywing. – Poszła tędy, bo skądś tam dochodziło 
światło słoneczne. Popatrz. Widać je.
– Słyszę tam także brzęk broni i czuję zapach świeżo rozlanej krwi.
Graywing zignorował go, podniósł się i skierował w górę kanału.
– Ten barbarzyńca to zwykły bęcwał  – mruknął Kot.  – Można pomyśleć, że nigdy wcześniej nie 
widział kobiety.
– Sok polecieć – powiedział cichy głosik tuż obok niego.
Dartimien rzucił groźne spojrzenie na brudną, małą istotę.
– Spływaj – warknął. – Nie potrzebuję wyjaśnienia dotyczącego życiowych faktów, a już na pewno 
nie od krasnoluda żlebowego – rzucił przekleństwo i oddalił się, podążając za Graywingiem.
– Co Wysoki powiedzieć? – spytał Pat, unosząc brew i spoglądając na zmieszanego Blipa.
– Powiedzieć, że nie chcieć jaśnieć faków – odparł Blip. – Ja tylko chcieć mu powiedzieć, że Sok 
uciec.
– A gdzie Sok pójść?
– Pewnie na dół – odpowiedział Blip. – Pewnie mówić wszystkim, gdzie Clout.
– A gdzie Clout?
– Na górze – rzekł Blip. – Sok słyszał jego wołanie.
Nie mając nic lepszego do roboty, grupka krasnoludów żlebowych skierowała się w górę tunelu, 
którym poszli ludzie.
Kiedy Graywing znalazł się u wylotu kanału, wyjrzał na główny dziedziniec Tarmish, skryty w 
cieniu wyłamanej kraty. Żołnierze nadal cięli się i rąbali, a ich krzyki mieszały się z brzękiem 
uderzającej o siebie stali. Thayla Mesinda z całą pewnością poszła właśnie tędy. W miejscu, gdzie 
pokonała ostatnie kilka metrów, widoczne były ślady jej pantofli, a na brudnej ścianie tunelu, tam 
gdzie przepchnęła się przez otwarte przejście, widniał mały odcisk jej dłoni.
Graywing szykował się właśnie do wyjścia na zewnątrz, kiedy pojawił się Dartimien. Mniejszy 
mężczyzna wyjrzał przez otwór i mruknął z niesmakiem.
– Zakładam, że planujesz po prostu tam wybiec i do nich dołączyć – powiedział.
– To nie są prawdziwi żołnierze – burknął Graywing. – Po prostu Tarmishanie i Gelnianie, którzy ze 
sobą walczą. Zawsze tak robią. I zawsze robili.

background image

– A więc po której stronie zamierzasz stanąć?
Graywing zignorował pytanie.
– Nie widzę tam żadnych najemników. A ty?
– Nie, może wszyscy odeszli. Wojny domowe nie dają zbyt wielkich profitów. Gdzieś tam jednak 
czają się prawdziwe łobuzy. To ci ludzie lodu z obozu Chatary Kral. Skoro są tutaj Gelnianie, to ci 
brutale także muszą tu być. Nigdy nie oddalają się od miejsca, w którym toczy się walka.
– Vulpin także ma osobistych strażników – dodał Graywing. – Widziałem ich, kiedy tu przybyliśmy. 
Wyglądali jak jaskiniowcy. Prawdziwa elita zabójców. Teraz jednak nigdzie ich nie widzę.
–  Są tam, gdzie Vulpin  –  wyjaśnił Kot.  –  Posłuchaj, Graywingu, nie chcę wylewać ci na głowę 
kubła zimnej wody, lecz żaden z nas nic nie skorzysta na tym bałaganie. Jeśli cokolwiek obiecano ci 
za przyprowadzenie tutaj tego maga, to i tak tego nie dostaniesz. A ja z całą pewnością nie jestem 
już zatrudniony przez Chatarę Kral. Najlepsze, co możemy teraz dla siebie zrobić, to zawrócić, 
znaleźć to główne ujście i zabrać się z tego miejsca, póki wciąż jesteśmy w jednym kawałku.
–  Idź, jeśli chcesz.  –  Graywing spojrzał przelotnie na mężczyznę z miasta.  –  Thayla potrzebuje 
ochrony, a ja zamierzam ją chronić.
–  Przed każdym, tylko nie przed sobą samym. Cóż za rycerskość. A poza tym nawet nie wiesz, 
gdzie ona jest.
– Znajdę ją – burknął mieszkaniec równin. Wydawszy z siebie bitewny okrzyk Cobarów, wystrzelił 
zza wyłamanej kraty i popędził w stronę walczącej tłuszczy.
– Głupiec – westchnął Dartimien. Zmrużył gniewne oczy, widząc, jak wojownik z równin wycina 
sobie przejście przez sam środek bitwy. Miecz barbarzyńcy przypominał błyszczącą mgiełkę, kiedy 
tańczył wokół niego tak, jak gdyby tchnięto w niego życie. Ostrze przestało błyskać srebrem, a 
zaczęło migotać krwią, wyśpiewując pieśń chaosu i rozbijając na dwie strony ściśniętych żołnierzy. 
Płowe włosy i broda Graywinga kołysały się na wietrze, kiedy odskakiwał na boki, kierując się ku 
podstawie wieży. Tam, w cieniu wysokiej, roztrzaskanej budowli, przy wyłomie w ścianie pojawiły 
się jakieś postaci, zatrzymały na moment, po czym znikły u podstawy samej wieży.
–  Chatara   Kral  –  mruknął   Dartimien.   Nie   miał   najmniejszych   wątpliwości.   Wspaniałej   zbroi 
gelniańskiej   regentki   nie   można   było   pomylić   z   żadną   inną.  Towarzyszyli   jej   czterej   osobiści 
strażnicy, wielcy ludzie lodu z okutymi mosiądzem tarczami i potężnymi toporami.
Na dziedzińcu ścieżka, którą pozostawił za sobą Graywing, przez jakiś czas była pusta po jego 
dzikim natarciu. W następnej chwili wyglądało to tak, jakby pochłonął go tłum wyjących Tarmishan 
i Gelnian, którzy ściśle go otoczyli.
–  Bogowie muszą kochać głupców  –  syknął Dartimien, a w jego dłoniach zmaterializowały się 
sztylety. – W przeciwnym wypadku nie byłoby ich aż tak wielu.
Z kocim warkotem wyskoczył zza wyłamanych krat i pomknął w stronę walczących.
 
Delikatne, ukośne promienie słońca ogrzewały zalesione wzgórza Doliny Sunder, przebijając się 
przez parasol liści i malując na leśnym poszyciu tysiące migoczących wzorów. Lekkie podmuchy 
wiatru w koronach drzew powodowały, że świetlne punkty tańczyły, tworząc delikatny kalejdoskop 
subtelnych drgań, które przyćmiewały potężne, acz pełne wdzięku, ruchy istoty znajdującej się pod 

background image

wielkimi konarami.
W swym pierwszym życiu Verden Leafglow unikała dziennego światła. Lubując się w zdradzie i 
podstępach,   zdecydowanie   wolała   mroczniejsze   godziny.   Teraz   jednak   odkryła,   że   słońce 
przyjemnie ogrzewa, a to spostrzeżenie przypominało jej, jak bardzo zmieniła się ostatnimi czasy. 
Nie była już tym smokiem co w poprzednim życiu i pierwszym okresie tego nowego. Falujące 
łuski, niegdyś szmaragdowozielone, teraz miały odcień głębokiego brązu i opalizowały ciepłymi 
tonami iskrzącego się złota.
Krok po kroku bóg Reorx działał na nią swoją magią. Zawsze zdawał się pozostawiać jej wolny 
wybór, lecz nigdy nie precyzował żadnych konkretnych możliwości, które z niego wynikały.
W jej snach i najgłębszych zakamarkach duszy przemówił do niej wizerunek Reorksa.
Wolna wola – powiedział. – Trucizna zła nadal istnieje, lecz antidotum nie leży w ślepym czynieniu  
dobra. Prawdziwym wrogiem złego jest wolna wola. Oni muszą rozwiązać swój konflikt pomiędzy 
sobą, a ty masz czekać.
Twoim   zadaniem   nie   jest   wzbudzanie   zamętu   w   ludzkich   umysłach,   Verden   Leafglow.   Jest   ono 
znacznie   ważniejsze.   Istnieje   zło   ponad   złem,   pradawna   groteskowość,   pozostała   po   innych,  
nierozważnych   rozgrywkach   z   przeszłości.   To   właśnie   twoja   misja,   Verden   Leafglow.   Będziesz 
wiedziała, kiedy nadejdzie właściwa chwila. Będziesz miała okazję wykazać się.
Przed kim się wykazać? Pytanie do boga, który mógł je usłyszeć, jeśli tylko zechce, huczało w 
głowie Verden. Nie muszę się niczym wykazywać!
Wykażesz się sama przed sobą  –  nadeszła odpowiedź ze snu, cicha, lecz zarazem stanowcza.  – 
Zdecydowałaś się odrzucić swoją uniżoność, Verden. Odrzuciłaś zło.
To zło odrzuciło mnie! Ja jedynie wyraziłam zgodę.
I błagałaś o zemstę – dodał głos ze snu. – I nadał o nią błagasz. Ukoronuj swą zemstę mądrością, 
smoczyco.  Prawdziwą  karą dla  zła  jest  jego  porażka.  Podjęłaś  wybór   i  zobowiązanie,  Verden. 
Wybrałaś wolną wolę i odrzuciłaś zło.
Zobowiązałam się wyłącznie przed samą sobą!
Więc jesteś to sobie winna – rozległ się bezdźwięczny szept, w którym zdawała się pojawiać nuta 
rozbawienia.
Verden   zadygotała,   poirytowana   obecnością   nieproszonego   głosu,   który  motywował   ją   i   dawał 
wskazówki. Niecierpliwie przemieściła się na zalesione wzgórze. Jednak nawet gdy rozpostarła swe 
ociężałe,   lśniące,   brązowe   skrzydła,   by   złapać   promienie   przenikającego   przez   las   światła 
słonecznego, warczała jeszcze wewnątrz swej potężnej piersi.
Mogłabym ich wszystkich zetrzeć w proch, pomyślała ze złością. Tych ludzi  –  te żałosne, małe 
stworzenia  –  mogłabym   pozabijać   ich   wszystkich   bez   najmniejszego   wysiłku.   Jej   potężne   kły 
zalśniły na tę myśl, a szpony zacisnęły się. Przypominające paskudny dym śmiertelne obłoczki 
wystrzeliły   z   jej   nozdrzy,   a   w   jej   świadomości   ułożyło   się   potężne,   niszczycielskie,   smocze 
zaklęcie.
W jej myślach rozbrzmiał jednak przypominający odległy grom, niesłyszalny dla jej uszu głos. 
Twoja magia jest z tego świata, Verden Leafglow, podobnie jak ty sama. To, co musisz pokonać,  
pochodzi spoza niego. Przygotuj się, Verden Leafglow. Twoja próba jest już blisko.

background image

Czuła głęboko w sobie, że cokolwiek ma się zdarzyć, jakiekolwiek zadanie przygotował dla niej 
bóg, to zbliża się ono wielkimi krokami. Już się zaczęło. Rozpostarłszy swe złotobrązowe skrzydła, 
zakołysała z wdziękiem potężnymi szponami i po raz kolejny wystartowała w stronę zrujnowanej 
fortecy w Tarmish.
 
W   najgłębszych   jaskiniach   pod   Tarmish   połączone   klany   Bulpów   zaczęły   się   osiedlać. 
Poszukiwacze natrafili na wysięk, który zapewniał przyzwoite źródło wody, a poza tym istniały całe 
kilometry   szczelin,   tuneli   i   wypełnionych   szkodnikami   dziur,   które   czekały   na   zbadanie,   nie 
wspominając o najbogatszych złożach pirytu, jakie ktokolwiek spośród nich pamiętał.
Nikt nie wiedział, dlaczego Agharowie są tak oczarowani pirytem. Bryłki żelaza koloru siarki, które 
tkwiły w starych formacjach wapiennych, były całkowicie bezużyteczne dla wszelkich ras ludzkich. 
Metal ten kiepsko się topił, znosił niewielkie obciążenia i miał mało zalet dobrego żelaza. Był 
jednak żółty i błyszczał, stanowił więc dla krasnoludów żlebowych prawdziwy skarb.
Podczas   gdy   jedni   członkowie   plemienia   poszukiwali   pożywienia,   które   w   całości   trafiało   do 
gulaszu przygotowywanego przez kobiety w prowizorycznych naczyniach na otwartym ogniu, inni 
wciąż wspinali się na zachodnią ścianę. Wydłubywali tam kawałki pokrytego pirytem kamienia i 
przekazywali je następnie byłemu Najwyższemu Bulpowi, Glitchowi, który świetnie znalazł się w 
roli Strażnika Świecących Kamieni i Innych Dobrych Rzeczy.
Wszyscy doskonale wiedzieli, gdzie szukać Glitcha. Był tam, gdzie składano błyszczące kamienie. 
Kiedy   jednak   Sok   przybył   z   górnych   partii   podziemi   w   poszukiwaniu   Glitcha,   nie   mógł   go 
odnaleźć.
Nawet Lady Lidda, którą narzekania Soka odciągnęły od nadzorowania prac przy gulaszu, była 
nieco zdumiona. Glitch powinien znajdować się wśród błyszczących kamieni. To tam widziała go 
po raz ostatni. Teraz jednak nie było tam po nim ani śladu.
Już   po   chwili   wszystkie   krasnoludy   żlebowe   w   okolicy   szukały   byłego   Najwyższego   Bulpa, 
zaglądając   w   każdy  kąt,   szczelinę,   rozpadlinę   i   cień.   Minęły  kolejne   minuty  i  część  Agharów 
zaczęła kręcić się bezładnie, zapomniawszy, co robili.
Inni   jednak   kontynuowali   poszukiwania,   poganiani   przez   Lady   Liddę.   Zmuszenie   męża   do 
porzucenia funkcji Najwyższego Bulpa to jedno, a spowodowanie jego całkowitego zniknięcia to 
coś zupełnie innego i Lady Lidda zaczęła poważnie się niepokoić, aż dostrzegła, że największa 
hałda świeżo wydobytego pirytu drży. Podeszła bliżej i podrapała się z zakłopotaniem po głowie, 
gdy czubek usypiska przesunął się lekko i kilka kamyków z grzechotem potoczyło się w dół.
Wtedy   wyraźnie   usłyszała   chrapanie.   Rozpoznała   je   natychmiast.   Dochodziło   ono   ze   sterty 
błyszczących kamieni.
– Bron! – zawołała. – Przyjdzie tu!
Kiedy Bron pojawił się obok niej, wskazała hałdę kamieni.
– Ty kopać – poleciła.
–  Dobra  –  odparł   Bron.   Używając   miecza   niczym   łopaty,   zaczął   rozrzucać   drobne   kamyki   na 
wszystkie strony. Kiedy zmniejszył stertę o jedną trzecią wysokości, jej szczyt zadrżał, rozstąpił się 
i ze środka wynurzyła się rozczochrana głowa.

background image

– Co się dziać? – spytał Glitch.
– Stary tata! – Bron wskazał głowę i przykucnął, by lepiej widzieć. – Co ty tam robić, tata?
– Nie wiedzieć – przyznał Glitch. – Chyba spać. Słysząc głos swego przywódcy, Sok przemierzył 
biegiem jaskinię.
– Tam Najwyższy Bulp. – Wskazał.
– To nie Najwyższy Bulp – poprawiła go Lady Lidda. – To po prostu Glitch.
– Glitch nie Najwyższy Bulp?
– Kiedyś być Najwyższy Bulp. – Glitch uwolnił się ze sterty pirytu i stanął na jej szczycie. – Ale 
odejść. Za dużo odpowi... odpo... myślenia. Głupia robota. Zostawić ją dla kogoś innego.
–  Och.  –  Sok   rozmyślał   przez   chwilę,   po   czym   spytał:  –  Więc   komu   ja   opowiadać 
najwyższobulpowe rzeczy?
– Teraz mieć nowy Najwyższy Bulp – powiedziała Lidda. – Jemu opowiadać.
– Dobra – rzekł Sok. Odwrócił się, ale natychmiast spojrzał na nią ponownie. – Kto być Najwyższy 
Bulp? – spytał.
Kilku krasnoludów żlebowych podrapało się po głowach, usiłując sobie przypomnieć, aż w końcu 
Bron strzelił palcami.
– Stary, jak mu tam. Uch, Clout. Clout teraz Najwyższy Bulp.
Sok zmarszczył czoło w wyrazie pełnego zakłopotania.
– To jak opowiedzieć Najwyższy Bulp o Cloucie, skoro Najwyższy Bulp to Clout?
– Można napisać – zaproponował Scrib, został jednak zignorowany przez zebranych.
– Nie wiedzieć – rzekł Bron. – To prawdziwy problem. Powodzenia. – Oparłszy miecz na ramieniu, 
mianowany bohater ruszył w kierunku gulaszu.
– Co o Cloucie?
– Co?
– Co Sok chcieć powiedzieć Najwyższy Bulp?
– O Cloucie – powtórzył Sok.
– Co o Cloucie?
– Nic takiego. Po prostu wiedzieć, gdzie on jest, jeśli ktoś pytać.
– Gdzie?
– Na górze. Wysoko. Usłyszeć go.
– Dlaczego Najwyższy Bulp nie w Tym Miejscu? – zdumiał się przechodzący nieopodal krasnolud 
żlebowy. – Bez Najwyższy Bulp to miejsce nie To Miejsce.
– To nie To Miejsce? – spytał inny. – Więc gdzie To Miejsce?
– Chyba gdzie indziej – stwierdził Sok. – Może na górze, tam gdzie Najwyższy Bulp?
Kilkanaście metrów dalej coś przeraźliwie grzmotnęło, po czym wzbił się tuman kurzu, kiedy ze 
sklepienia oderwał się wielki kawał skały. Pomiędzy odłamkami znajdowało się wielu piszczących 
górników.   Krasnoludy   żlebowe   uciekały   od   rozbitego   głazu   ku   schronieniu.   Kilku   przebiegło 
wprost przez paleniska, rozlewając gulasz i rozrzucając węgielki na wszystkie strony.
Stojący  przy  wielkiej   kolumnie   Scrib   odwrócił   się   i   przykucnął,   kiedy  przeleciały  obok   niego 
kawałki kamieni.

background image

Z unoszącego się pyłu wynurzyły się rozczochrane krasnoludy żlebowe, a wraz z nimi Glitch.
– Dość kopania! – mruknął były Najwyższy Bulp. – Już nie zabawnie.
– Cały gulasz w diabły – oznajmiła jedna z kobiet. – Ogień też.
– Wielki tu bałagan – powiedziało zgodnie kilku. – Nie da się tu teraz żyć.
– Więc co teraz robić?
–  Lepiej znaleźć Najwyższy Bulp  –  powiedziała Lady Lidda.  –  Najwyższy Bulp decydować o 
takich rzeczach jak co teraz.
Przykuśtykał stary Gandy, Wielki Myśliciel, po czym wsparł się na swym kiju do zmywaka.
– Chyba lepiej wszyscy się pakować – westchnął. – Nie ma Najwyższy Bulp, więc lepiej pójść do 
niego.
– Clout być Najwyższy Bulp tylko dzisiaj – narzekał Scrib Uczony, zmartwiony myślą, że będzie 
musiał porzucić swoje zawijasy.  – Tylko jeden dzień, a już stawać się głupek. Może trzeba mieć 
inny Najwyższy Bulp?
Gandy wzruszył filozoficznie ramionami.
– Jeden Najwyższy Bulp jak każdy inny. Wszyscy prawdziwe utrapienie. Już tracić orientację, kto 
być Najwyższy Bulp. Za dużo Najwyższych Bulpów ostatnio.
– Zawsze trudno stwierdzić, kto być Najwyższy Bulp – zauważył ktoś. – Ale kogo to obchodzić?
–  Pewnie   trzeba   zapisać  –  powiedział   Scrib   w   zamyśleniu.   Krasnoludy   żlebowe   wokół   niego 
zaczynały przygotowywać się do wędrówki.
– Kiepsko na górze – ostrzegł Sok. – Wysocy o coś tam walczyć.
– Nie ma problemu – rzekła z dumą Pert. – Bron się nami zająć. Bron bohater.
Bron zamrugał, rozważając powagę tej sytuacji. Już nie chciał być bohaterem. Wyglądało jednak na 
to, że nie miał żadnego wyboru. Z nieszczęśliwą miną zarzucił miecz na ramię i skierował się ku 
schodom wiodącym do świata w górze.
– Tak, kochana – mruknął.
Lady Lidda popatrzyła za swoim synem i przekrzywiła w zamyśleniu głowę. Mała Pert okazała się 
naprawdę zdolna w opiece nad głupcami i Lidda pomyślała, że Pert to świetna kandydatka na żonę 
dla Najwyższego Bulpa. Jedyny problem leżał w tym, że Bron nie był Najwyższym Bulpem. Został 
nim   Clout.   Bron   jednak   miał   wszelkie   predyspozycje,   by   objąć   to   stanowisko.   Wspomagany 
roztropnością Pert przewodziłby całemu plemieniu.
Gandy miał rację, stwierdziła Lidda. W tej chwili było stanowczo za dużo Najwyższych Bulpów.

background image

Rozdział 23

KU CZARNEJ WIEŻY

Lord   Vulpin   napotkał   nieoczekiwany   opór,   kiedy   wydobywał   Kieł   Orma   spod   rozbitej   szafy. 
Wyciągnął   go   już   do   połowy,   po   czym   nagle   zamrugał   i   zaczął   łapać   równowagę,   gdy   laska 
gwałtownie wróciła do cienia. Ktoś pod szafką, ktoś niewidoczny, usiłował wyrwać mu talizman z 
ręki.
Lord z Tarmish zaklął, napiął mięśnie, zacieśnił uchwyt i pociągnął. W jednej chwili Kieł znalazł 
się w jego okrytych stalowymi rękawicami dłoniach. Na jego końcu zwisała jednak mamrocząca i 
szamocząca   się,   paskudna,   mała   istota.   Była   o   połowę   niższa   od   Vulpina,   w   szmatach   i 
przypominała drobnego człowieka, choć z całą pewnością nim nie była.
– Krasnolud żlebowy! – huknął lord. Gwałtownym potrząśnięciem odczepił małą figurkę od swej 
zdobyczy. Krasnolud żlebowy poczłapał do kąta, a Vulpin spróbował kopnąć go obutą w stal stopą, 
lecz chybił. Krasnolud żlebowy odskoczył w bok, pisnął i wrócił do bezpiecznego schronienia pod 
uszkodzoną szafką.
– Szkodnik – mruknął Vulpin, po czym wyrzucił bezmyślne stworzenie ze swej świadomości. Nie 
warto było dumać nad krasnoludami żlebowymi, należało jedynie pamiętać o tym, by tępiciele 
przeszukali wszystkie pomieszczenia, kiedy zakończy bieżące zadanie. Uniósł wysoko Kieł Orma, 
spojrzał na niego, a jego oczy wręcz płonęły triumfalnie.
– Mój – rzekł. – Władca Życzeń należy do mnie, a za chwilę będę władał całym światem.
– Mój! – zaprzeczyła zniszczona szafka. – Moje narzędzie do łupania!
Ignorując dobiegające od strony mebla sprzeciwy,  Vulpin podszedł do uszkodzonej ściany nad 
wewnętrznym dziedzińcem. W dole wciąż biegali uzbrojeni ludzie. Tarmishanie i Gelnianie zajęci 
byli gniewną walką, domagając się krwi. Z góry nie dało się odróżnić jednych od drugich. Po całym 
polu bitwy rozsiane były leżące w kałużach posoki trupy. Naliczył ich jednak stosunkowo niewiele. 
Skryta pod hełmem twarz Vulpina wykrzywiła się w sardonicznym uśmiechu. Pomimo odwiecznej 
waśni walczący wciąż nie prezentowali wysokiego poziomu w bitwie. Choć walka rozgorzała na 
dobre, jej wynikiem było więcej hałasu aniżeli krwi.
Oczywiście istniały wyjątki. Niedobrana para wojowników, którzy nie należeli ani do sił Tarmish, 
ani Gelni  –  jeden wyglądał jak uliczny włóczęga, a drugi był wysokim mieszkańcem równin  – 
torowała sobie drogę wśród walczących, tnąc, parując ciosy i rozrzucając wrogów niczym zeschłe 
liście. Vulpin rozpoznał mieszkańca równin i w tej samej chwili usłyszał krzyk dziewczyny, która 
spostrzegła mężczyzn.
– Graywing! – zawołała rozpaczliwie.
– Graywing – prychnął Vulpin. Cobar, stosujący się do kodeksu honorowego mieszkańców równin. 
Drugiego z mężczyzn nie znał, kojarzył jednak ten typ. Złodziej lub zabójca, zwinny niczym kot, 
szybki i morderczy. Uzbrojony w sztylety. Vulpin obserwował, dokąd zmierzają. U podstawy wieży 
para zaopatrzonych w topory ludzi lodu osaczyła Gelnian i Tarmishan. To doświadczeni najemnicy, 
pomyślał Vulpin, część osobistej straży Chatary Kral. A to mogło oznaczać tylko jedno – Chatara 
Kral była tutaj, w wieży.

background image

– Znakomite wyczucie czasu, siostrzyczko – zawołał. – Chodź na górę. Chodź tutaj i doznaj swojej 
porażki. – Odwrócił się do strażników. – Dajcie mi dziewczynę.
Thayla Mesinda została bezceremonialnie pchnięta do przodu, a Vulpin zacisnął na jej ramieniu 
okryte stalową rękawicą palce.
–  Byłaś   dobrze   traktowana,   dziewczyno  –  powiedział.  –  Byłaś   karmiona,   chroniona   i  dostałaś 
wygodną kwaterę. Teraz...
– Więziono mnie! – warknęła Thayla i natychmiast syknęła, gdy żelazne palce zacisnęły się mocno 
na jej ramieniu.
–  Trzymałem   cię   w   bezpieczeństwie   i   czystości   w   określonym   celu  –  odparł  Vulpin.  –  Teraz 
nadszedł czas, byś spłaciła dług. Potrzebuję od ciebie tylko jednej rzeczy. Musisz wypowiedzieć 
życzenie.
– Życzę sobie, żebyś zostawił mnie w spokoju! – krzyknęła do niego Thayla.
–  Życzenie  –  burknął   Vulpin.  –  Lecz   to   musi   być   moje   życzenie,   a   nie   kogoś   innego.  – 
Gwałtownym ruchem puścił jej ramię, a stalowe palce zacisnęły się wokół jej gardła. – Powiem ci, 
czego masz zażądać. Powtórzysz dokładnie to, co ci każę. Jeśli zmienisz moje słowa choćby w 
minimalnym stopniu, w jednej chwili złamię ci kark. Czy to zrozumiałe?
Thayla szarpnęła się w bezskutecznej próbie uwolnienia. Mężczyzna był wyjątkowo silny. Jej małe 
pięści, miękkie pantofle i ostre paznokcie napotkały jedynie na metalową zbroję. Zobaczyła przed 
oczami gasnące światło, jakby zamykał się wokół niej jakiś tunel. Nie mogła oddychać.
Resztkami świadomości ujrzała poruszenie za plecami lorda. Spod rozbitej szafki do teleskopu 
chyłkiem wyskoczył krasnolud żlebowy, po czym wyjrzał zza zewnętrznej ściany i pomachał.
– Hej, tam! – zawołała mała istota. – Przydać nam się tu trochę pomocy!
Vulpin   rozluźnił   nieco   uścisk,   co  Thayla   natychmiast   wykorzystała,   by  wziąć   głęboki   oddech. 
Gardło pulsowało i bolało ją.
– Zrozumiałaś? – spytał Vulpin.
Pokonana i ledwie przytomna dziewczyna rozpaczliwie wciągała powietrze do płonących żywym 
ogniem płuc. Skinęła głową, starając się coś powiedzieć.
– Tak – szepnęła.
Nie puszczając jej szyi, Vulpin podsunął jej Kieł Orma pod nos.
– Wiesz, co to takiego?
– Nie – szepnęła, niezdolna do użycia głosu.
– To Władca Życzeń – rzekł Vulpin. – Kiedy ci każę, weźmiesz go do ręki i wypowiesz życzenie. 
Powiesz dokładnie to, co ci każę. Ani słowa więcej i ani słowa mniej.
– Tak – szepnęła. – Będę sobie życzyła tego, co zechcesz.
Ze   strony  schodów   dobiegły  gwałtowne   dźwięki.   Stal   uderzała   o   stal,   rozbrzmiewały  okrzyki. 
Pośród nich słychać było niski i pełen złości głos kobiety.
–  Nadchodzi   Chatara   Kral.  –  Na   twarzy   Vulpina   pojawił   się   uśmieszek.   Skinął   na   swych 
jaskiniowych zabójców. – Zatrzymać ich.
Strażnicy odwrócili się jak jeden mąż, chwycili za broń i przebiegli przez portal wychodzący na 
schody.

background image

–  A teraz zdradzę ci, jakie życzenie masz wypowiedzieć  –  rzekł Vulpin do na wpół przytomnej 
dziewczyny. – Słuchaj uważnie, jeśli chcesz dalej oddychać.
 
Graywing skierował się ku zrujnowanej wieży, tnąc na lewo i prawo mieczem, który był ledwie 
widoczny, gdy kreślił w powietrzu jasne smugi. Pchnięcie i sparowanie, cięcie i zasłona, wytrącenie 
broni i kolejne cięcie – broń mieszkańca równin jak w kalejdoskopie układała wzory z krwi i stali, 
torując drogę w tłumie napływających falami wojowników.
Za   jego   plecami   znajdował   się   Kot,   który   osłaniał   każdy   jego   ruch  –  mroczny,   gniewny,   ze 
sztyletami zamiast kłów i pazurów.
Dwóch mężczyzn nieznacznie tylko zwolniło, przebijając się przez sam środek bitwy na dziedzińcu 
i zmierzając w stronę wieży. Graywing usłyszał wysoko w górze krzyk dziewczyny i natychmiast 
podwoił wysiłki. Niczym straszliwy wilk z panterą u boku, wojownicy w zasadzie przefrunęli do 
podstawy budowli.
Znajdowali   się   około   piętnastu   metrów   od   wewnętrznych   drzwi   wieży,   kiedy  walczący  ludzie 
rozstąpili   się   i   odsłonili   widok   zacienionego   wejścia.   Była   to   ta   sama   brama,   którą   wyszli 
wcześniej, teraz jednak blokowało ją dwóch wielkich, patrzących spode łba ludzi lodu. Potężne 
topory ociekały krwią, a u ich stóp leżał tuzin martwych Tarmishan.
Dartimien wykrzywił twarz, kiedy mieszkaniec równin wydał z siebie bitewny okrzyk i zaatakował.
– Och, bogowie – syknął Kot. – Zakochany barbarzyńca.
Z   wychodzącej   na   dziedziniec   wąskiej   kraty   widok   był   prawdziwie   przerażający.   Jak   okiem 
sięgnąć, wszędzie walczyli ze sobą Wysocy, uzbrojeni w miecze, tarcze, młoty, topory, maczugi i 
kosy. Pośród żywych Wysokich leżeli martwi, a ich broń porozrzucana była dookoła.
– Co robić Wysocy? – dziwił się Sok, wyglądając na zewnątrz szeroko otwartymi oczami.
– Wygląda, że walczyć – stwierdził Scrib, patrząc znad ramienia Soka.
– Ciekawe dlaczego?
– A kto znać Wysokich? Pewnie się o coś pokłócić – powiedział stary Gandy. – Gdzie Clout?
Sok podrapał się w głowę, usiłując sobie przypomnieć. W końcu strzelił palcami.
– Na górze. – Wskazał palcem szczyt wieży.
– Clout naprawdę głupi. – Gandy potrząsnął głową. – Mógł wybrać lepsze miejsce niż tamto.
–  Nieważne  –  upomniał   go   Bron.  –  Clout   teraz   Najwyższy   Bulp.   Najwyższy   Bulp   móc   być 
gdziekolwiek zechcieć. – Spojrzał na toczącą się po drugiej stronie kraty bitwę. Była tam cała masa 
Wysokich,   usiłujących   się   nawzajem   pozabijać.   I   w   dodatku   tarasowali   drogę   pomiędzy 
krasnoludami żlebowymi a wejściem na szczyt wieży, gdzie znajdował się Najwyższy Bulp.
– Teraz przydać się jakaś myśl – zasugerował Gandy’emu.
Gandy oparł się o swój kij do zmywaka i zamyślił głęboko.
– Może lepiej wybrać nowy Najwyższy Bulp – rzekł w końcu. – Do tego nie warto iść.
Pojawił się Scrib, który rozpychał zebranych na boki, żeby wyjrzeć przez otwór.
– Procniki – rzekł w zamyśleniu.
– Co?
–  Procniki!  –  Specjalista od bazgrołów wskazał palcem na rozbity trebusz nieopodal zachodniej 

background image

ściany. – Wysocy używać procników do rzucania kamieni i rzeczy. Wszyscy uciekać, kiedy spadać 
wielkie kamienie.
– Może dobra myśl – powiedział Bron. – Ktoś wiedzieć, jak używać procników?
– Nie wiedzieć – odparł jeden ze stojących obok krasnoludów żlebowych, wzruszając ramionami.
Podjąwszy nagłą decyzję, wraz z innym współplemieńcem wyskoczył przez kratę, przykucnął w 
cieniu sterty gruzu nieopodal ściany, po czym pomknął w stronę trebusza.
– Gdzie Tunk i Blip pójść? – spytała Lidda.
– Zobaczyć procnika – odparł Bron. – Scrib mieć myśl. Nie można pójść do Clouta, więc zamiast 
tego rzucać kamienie.
–  Dobra  –  powiedziała  Lidda,  po czym  odwróciła  się do grupki kobiet zgromadzonych za  jej 
plecami. – Rzucać kamienie w Clouta – oświadczyła.
Lady Bruze zmarszczyła czoło.
– Nie można rzucać kamienie w Clouta! Clout teraz Najwyższy Bulp!
– Nikt mu jednak o tym nie powiedzieć – zaoponowała mała Pert. – Więc może w porządku rzucać 
kamienie.
– Zła myśl! – warknęła Bruze. – Cicho, Pert!
– Idzie siadać na gwóźdź, Lady Bruze – odcięła się Pert.
Blip i Tunk wrócili i pojawili się przy kracie. Ciągnęli za sobą długi, cienki drąg z giętkiej wierzby.
– Procnik zepsuty – oznajmił Tunk. – Znisz... rozdrzaz... rozwalony. Przynieść jednak kawałek.
Ignorując toczącą się na zewnątrz bitwę, kilku krasnoludów żlebowych przecisnęło się przez kratę i 
przyjrzało drągowi. Miał około sześciu metrów długości i kształt młodego drzewa z odrąbanymi 
gałęziami. Z końcówek zwisały resztki skórzanych uprzęży.
– Jak to działać? – spytało kilku głośno.
Gandy przeszedł wzdłuż drąga, bacznie mu się przyglądając.
– Może go zasadzić – zadecydował. – A potem wygiąć i rzucać kamienie.
– Gdzie zasadzić? – zastanawiał się Bron.
– Tam. – Gandy wskazał stertę gruzu. – Tam, gdzie kamienie.
– Dobra – odparł Bron. Przy pomocy pozostałych zawlókł drąg na szczyt hałdy i użył miecza, by 
rozsunąć kamienie. Kilku krasnoludów żlebowych uniosło drąg do pionu. Jego końcówka kołysała 
się na boki.
– Drugi koniec w górę – powiedział Scrib. – Zasadzić duży koniec, a nie mały.
– Dobra.
Odwrócili drąg i wcisnęli jego grubszy koniec w otwór, który przygotował Bron. Wszedł ciasno i 
opornie, lecz dzięki kilku parom rąk w końcu osiadł z satysfakcjonującym łomotem.
Bron   podniósł   spory   kamień,   który   niemalże   dorównywał   mu   wielkością,   po   czym   zastygł, 
marszcząc czoło i spoglądając na wysoki maszt.
–  Jak   przymocować   kamień   do   rzucania?   Scrib   dumał   nad   tym   przez   pewien   czas,   po   czym 
odwrócił się i chwycił starego Gandy’ego za ramię i za nogę. Bezceremonialnie odwrócił Wielkiego 
Myśliciela do góry nogami i ściągnął z niego ubranie.
– Użyć tego – powiedział, trzymając wysoko strój. – Zrobić worek. Kamień w worek na procniku.

background image

Gandy,   całkiem   nagi,   nie   licząc   postrzępionej   szmaty   okrywającej   jego   biodra,   podniósł   się   i 
mruknął coś ze złością.
Trzymając ubranie i kilka kawałków rzemienia, Tunk wspiął się na drąg. Maszt zadrżał i zakołysał 
się, posyłając go w dół.
– Trzeba pomocy – powiedział.
Nie mając nic lepszego do roboty, kilku krasnoludów żlebowych zaczęło gramolić się na drąg. 
Pozostali   szybko   stracili   zainteresowanie   i   krążyli   po   skraju   pola   bitwy,   zbierając   to,   co 
przyciągnęło ich uwagę – kilka noży i krótkich mieczy, jeden czy dwa topory, skórzany but...
Wierzbowy  maszt   zakołysał   się   pod   ciężarem   wspinających   się  Agharów,   po   czym   zaczął   się 
pochylać. Kiedy większość z krasnoludów znajdowała się w połowie jego długości, drąg wygiął się 
w łuk, a jego czubek zawisł nieco ponad metr nad ziemią.
Bron uchwycił drżącą końcówkę i uwiesił się na jednej ręce, kołysząc się na boki.
– Już dość wysoko – zawołał. – Przywiązać! Grupa krasnoludów żlebowych na drągu posłusznie 
zatrzymała się w miejscu, po czym podano im ubranie Gandy’ego. Za pomocą rzemieni umocowali 
rękawy do drzewa, a brygada pomocników przytaszczyła kamień. Ci, którzy znajdowali się na 
drągu, przejęli kamień i wrzucili go w otwartą część powiewającej szaty. Przeleciał przez ubranie i 
wylądował na gruzie, posyłając na ziemię dwóch krasnoludów żlebowych.
– Oj – powiedział Tunk.
–  Trzeba   więcej   rzemienia,   żeby  związać   dół   worka  –  zasugerował   Blip.  –  Ktoś   mieć   więcej 
rzemienia?
Siedzące na szczycie pałąka krasnoludy równocześnie zeskoczyły, a te, które trzymały go od spodu, 
po prostu puściły, po czym wszyscy zaczęli szukać kawałków rzemienia.
Uwolniony drąg   ze  świstem  powrócił   do  pionu.  Bron,  który  przez  cały czas   wisiał  uczepiony 
końcówki, nagle poleciał – przekoziołkował w powietrzu nad głowami zajętych walką mężczyzn ku 
wejściu do wieży.
Gdzieś w dole Scrib przetarł ze zdumienia oczy.
– Procnik całkiem niezły – powiedział.
– To nie kamień! – pisnęła Pert. – To Bron!
– Całkiem dobry strzał – stwierdziło kilku zgromadzonych krasnoludów żlebowych.
Scrib odnalazł swoją kredę i zajął się rysowaniem bazgrołów na tabliczce. Nie był pewien, co robi, 
doszedł jednak do wniosku, że kiedy zdarzało się coś ważnego lub przynajmniej tak nietypowego i 
ciekawego jak lot Brona, należało namalować zawijasy, aby to upamiętnić.
Tak więc Scrib zapisał to, przechadzając się.
Gandy oparł się na kiju do zmywaka i spojrzał ze smutkiem w górę. Jego stare, nagie ciało owiewał 
chłodny   wiatr.   Wysoko   w   górze   niczym   brudna,   niebieska   flaga   trzepotało   i   powiewało   jego 
ubranie, a Wielki Myśliciel nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób je odzyskać.
Tunk i Blip, zachęceni niedawnym sukcesem, zebrali kilku opornych kompanów i zaczęli ponownie 
wspinać się na drąg. Tym razem jednak, kiedy dotarli do ubrania Gandy’ego, które niemal sięgało 
ziemi,   związali   jego   spód   za   pomocą   sznura   i   wypełnili   je   dwudziestoma   kilogramami   żwiru. 
Następnie   zeskoczyli   równocześnie   i   maszt   śmignął   do   pionu.   Ładunek   żwiru   nabrał   pędu   i 

background image

pomknął łukiem ku podstawie wieży, gdzie toczyła się zażarta walka.
Problem polegał jednak na tym, że uwięziony w ubraniu Gandy’ego żwir pozostał w nim. Kiedy 
poleciał, nabrawszy impetu, zabrał ze sobą zarówno ubranie, jak i sam drąg.
– Niezły strzał – powiedział Scrib, dopisując na tabliczce kolejne zawijasy. – Jednak nie da się już 
powtórzyć.
– Przestanie gadać głupoty! – powiedziała Lady Bruze. – Trzeba poszukać Clouta!
– Clout głupek – stwierdziło kilku.
– Ale Najwyższy Bulp – rzekła Lady Lidda. – Dobra, wszyscy na górę.
–  Nie da się.  –  Tunk wskazał na szerokie wejście do wieży. Otwór wypełniony był walczącymi 
ludźmi.
– Więc trzeba się wspinać na mur – zadecydowała Lidda. – Wszyscy za mną!
 
Kiedy Graywing i Dartimien dotarli do wieży,  walczyli  już o życie. Zarówno Gelnianie, jak i 
Tarmishanie przerwali wzajemne wycinanie się do nogi i rzucili się na intruzów. Żołnierze obu 
zwaśnionych stron otoczyli i nękali obcych niczym stado wściekłych bestii.
Graywing sparował pchnięcie włócznią, kopniakiem odtrącił od siebie gelniańskiego wojownika i 
rozbroił stojącego tuż za jego plecami Tarmishanina. Walczący obok Dartimien jak szalony kłuł i 
ciął, a następnie odzyskiwał sztylety, aby zadać kolejne ciosy.
– Ci ludzie stają się nieprzyjemni – wydyszał mieszkaniec równin, wirując w miejscu, by odeprzeć 
kilku atakujących.
– To za to, że wtrącamy się w cudze sprawy – prychnął Kot. – To ich prywatna wojna i nie sądzę, 
byśmy byli mile widziani.
– Skierujmy się ku bramie wieży – rozkazał Graywing, wskazując przejście, które teraz znajdowało 
się za ich plecami. – Tam będzie się łatwiej bronić.
Dartimien uśmiechnął się drwiąco.
– Najpierw musimy się tam dostać. Popatrz. Graywing obrócił się i spojrzał w stronę ich celu, teraz 
odległego o zaledwie kilka metrów. W przejściu stali ludzie lodu – wielcy, spoglądający spode łba 
brutale, którzy wymachiwali toporami wielkości drzewek.
– O bogowie – wymamrotał.
Pogrążyli się już całkowicie. Nie było odwrotu. Oczyściwszy sobie przejście za pomocą ostrzy, 
dzięki którym trzymali napastników na dystans, Cobar i Kot stanęli twarzą w twarz z najlepszymi 
najemnikami Chatary Kral.
–  Ty!  –  huknął jeden z gigantów, rozpoznawszy Dartimiena.  –  Jestem ci coś winny, mikrusie.  – 
Wyszczerzył zęby, uniósł topór i... zastygł, kiedy sztylet wbił mu się w gardło.
– Zostały mi tylko trzy – mruknął Dartimien, gdy człowiek lodu runął na ziemię, tryskając krwią 
spod brody. – Lepiej zacznę je zabierać.
– Później policzysz swoje zabawki – warknął Graywing. Jego miecz uderzył w kolejny opadający 
topór, ledwie odbijając cios. Od siły uderzenia zdrętwiało mu ramię, a górujący nad nim człowiek 
lodu   ryknął   triumfalnie   i   natarł   ponownie.   Graywing   odskoczył   w   bok,   unikając   ostrza   o 
centymetry. Spróbował pchnąć mieczem, lecz gigant z łatwością sparował cios wielkim, owiniętym 

background image

ramieniem.
Topór znów znalazł się w górze i nagle człowiek lodu zatoczył się do tyłu. Do twarzy przyczepił mu 
się potargany krasnolud żlebowy.
– Oj – powiedział Bron. – Przepraszam.
Dostrzegłszy swoją szansę, Graywing pchnął mieczem w mostek człowieka lodu i przeskoczył go, 
kiedy ten upadł.
– Do środka! – ryknął do Dartimiena.
– Dobra – odparł niespodziewanie krasnolud żlebowy.
Za zacienionym przejściem znajdowały się prowadzące w górę schody. Graywing pomknął w ich 
stronę z Dartmienem za plecami. Przez chwilę zdawało się, że w tej części wieży są zupełnie sami. 
Tarmishanie i Gelnianie na zewnątrz ponownie się zauważyli.
Graywing   przyspieszył,   pokonując   po   trzy   stopnie   naraz,   po   czym   zatrzymał   się   tak 
niespodziewanie, że Dartimien wpadł na niego od tyłu. Odskoczyli w bok i przylgnęli do ściany, 
kiedy bezwładne ciało kolejnego człowieka lodu potoczyło się w dół. Z pleców giganta sterczała 
ułamana włócznia. Nawet w przytłumionym świetle dostrzegli znaki na jej drzewcu.
– Wandale jaskiniowi – syknął Kot. – Ulubieni zabójcy Vulpina.
Z góry dobiegło szuranie miękkich butów o kamień i pojawiły się schodzące cienie. Mroczne szaty 
zawirowały i cienie okazały się ludźmi  –  wysocy, milczący mężczyźni o ciemnej karnacji oraz 
pomalowanych twarzach i broni schodzili z góry.
Dartimien i Graywing dostrzegli zabójców w tym samym momencie, kiedy tamci zauważyli ich. 
Morderca idący z przodu nie wahał się zbyt długo. W cieniu mignęło coś metalowego, po czym 
pomknęło w dół. Była to strzałka. Przedmiot odbił się od ściany w miejscu, gdzie jeszcze przed 
chwilą stał Dartimien, a zbir sięgnął do pasa po kolejną strzałkę. Zanim jednak zdążył ją rzucić, 
dopadł go Graywing – wyjący z furią Cobar uzbrojony w swój wyśpiewujący pieśń śmierci, ostry 
jak brzytwa miecz. Zabójca nie zdążył nawet zobaczyć, co go trafiło.
Kolejna ciemna postać pisnęła i runęła ze schodów w dół, ściskając rękojeść rzuconego sztyletu 
Dartimiena, który sterczał jej z piersi.
Wówczas   trzeci   zabójca   krzyknął,   zatoczył   się   i   zdał   się   błyskawicznie   skurczyć.   Graywing 
zamrugał ze zdumienia. Ani on, ani jego przeciwnik nie zauważyli małego krasnoluda żlebowego z 
wielkim mieczem,  póki jego ostrze  nie  rozcięło  kolan  jaskiniowego mordercy.  Był  to ten  sam 
krasnolud   żlebowy,   który   chwilę   wcześniej   pojawił   się   dosłownie   znikąd   i   wpadł   na   twarz 
człowieka lodu.
– Oj – rzekł Bron. – Całkiem dobre łupnięcie. Rzecz od prawdziwy bohater.
– Skąd się wziąłeś? – syknął Dartimien.
Bron spojrzał na niego z zakłopotaniem.
– Nie wiedzieć – przyznał. – Pewnie po prostu urodzony. Stary Glitch, mój tata, więc Lady Lidda 
pewnie moja mama.
– Guzik mnie obchodzi twoje pochodzenie! – warknął Dartimien. – Jak się dostałeś do wieży?
– Ach, o to chodzić – powiedział Bron. – Procnik wystrz.. wys... rzucić mnie tutaj.
 

background image

W dole przez wejście przeleciało właśnie pełne żwiru, wyblakłe ubranie, grzechocząc i szurając po 
kamiennej podłodze, i ciągnąc za sobą giętki drąg.
– Ten procnik – wskazał Bron. – Chyba wszyscy już z nim skończyć.
Na schodach w górze pojawił się kolejny jaskiniowy zabójca, a do ich uszu dotarły odgłosy zażartej 
walki. Dartimien rozpoznał głuche przekleństwa przynajmniej dwóch kolejnych ludzi lodu oraz 
ciche szuranie stóp jaskiniowych morderców. Ostatnie, najlepsze jednostki Lorda Vulpina i Chatary 
Kral spotkały się gdzieś wyżej.
– Tam jest Thayla – zadudnił Graywing. Mieszkaniec równin uskoczył przed toczącymi się w dół 
po schodach, pozbawionymi głowy zwłokami jaskiniowego człowieka i ruszył pędem w górę.
– Jesteś szalony! – zawołał za nim Dartimien, lecz Graywinga już nie było. – Bogowie – mruknął 
Kot. Wyciągnął dwa użyteczne sztylety ze zwłok zabójcy i pomknął w górę, gderając pod nosem.

background image

Rozdział 24

WŁADCA ŻYCZEŃ, BIORCA ŻYCZEŃ

Chatara   Kral,   córka   najpotężniejszego   ze   Smoczych   Lordów,   była   znakomitą   wojowniczką  – 
samoukiem.   Choć   imponowała   wyglądem   i   formą,   córka   Verminaarda   gardziła   subtelnymi 
naukami, które w dzieciństwie oferowali jej nauczyciele i opiekunowie. Nienawidziła ich tak samo 
jak   swego   aroganckiego   brata  Vulpina.   Już   od   dzieciństwa   szkoliła   się   w   zadawaniu   śmierci, 
przygotowując się na ten właśnie moment – na spotkanie ze swym wzgardzonym bratem i przejęcie 
dziedzictwa, które powinno należeć wyłącznie do niej – dziedzictwa obiecanego przez ojca, który 
wybrał w życiu mroczną drogę w zamian za władzę.
W   dniu,   w   którym   ojciec   poświęcił   się   Takhisis,   bogini   zła,   Chatara   Kral   poznała   swoje 
przeznaczenie. Będzie rządzić! Za wszelką cenę zapanuje nad wszystkimi i wszystkim, co zechce, i 
kiedy tylko zechce. Wszyscy wokół staną się jej poddanymi, a ten, kto ośmieli się jej sprzeciwić, 
nie będzie miał prawa żyć.
Czysta, nieskrępowana władza stanie się jej dziedzictwem. Za taki przywilej jej ojciec dobił targu z 
boginią, coś jednak poszło nie tak. Takhisis porzuciła swój cel i swych zwolenników.
Wciąż jednak istniała Chatara Kral, która kipiała z ambicji. Jeśli nie zdoła odziedziczyć władzy 
absolutnej, sama po nią sięgnie. Do niej należeć będzie cały świat, a przynajmniej tyle, ile sama 
zechce, wraz z wszelkimi bogactwami. I bynajmniej nie zamierzała się z nikim dzielić.
Chatara Kral zawsze wiedziała, że pewnego dnia jej brat Vulpin stanie jej na drodze. Jego marzenia 
były bardzo podobne, jednak w świecie, który oboje pragnęli wykreować, istnieć mógł wyłącznie 
jeden absolutny władca.
Tak więc Vulpina – a teraz, kiedy ona objęła funkcję regentki w Gelni, Lorda Vulpina z Tarmish – 
należało wyeliminować. Kiedy Chatara Kral usunie go z drogi, stanie się niepokonana. Dolina 
Sunder będzie jej bazą. Stąd wyruszą armie, by podbić świat.
Tak wyglądał jej spadek po tej mrocznej, okrutnej postaci, która ją spłodziła. Wiedziała też bez 
cienia wątpliwości – powiedział jej to sam Dred Nekromanta, przyjaciel martwych – że nic na tym 
świecie jej przed tym nie powstrzyma.
Była nie do pokonania i pozbawiona wszelkich skrupułów. Tak więc, gdy wraz z ostatnim z jej 
elitarnych   strażników  –  brutalnym,   niewzruszonym   człowiekiem   lodu   z   mroźnego   południa  – 
wpadła w zasadzkę w wieży w Tarmish, nie wahała się ani przez chwilę. Przed nią i za jej plecami 
znajdowali   się  jaskiniowi   zabójcy,  ulubieni  żołnierze  Lorda  Vulpina.   Kiedy starli  się  oni   z  jej 
uzbrojonymi w topory wojownikami, Chatara Kral wydała swym ludziom lodu rozkaz walki na 
śmierć i życie.
Wiedziała, że większość z nich polegnie. Równie dobrze mogła poświęcić ich wszystkich. Nie 
miało to dla niej znaczenia. Zawsze uda jej się zwabić innych zwolenników. Zdradziła ich, a chaos, 
jaki powstał w mrocznej wieży, dał jej to, czego chciała. Kiedy jej wierne dzikusy wykrwawiały się 
i umierały za nią na krętych schodach, nawet w agonii eliminując zabójców Vulpina, Chatara Kral 
przecisnęła się bokiem i ruszyła w górę.
Gdy znalazła się w rozbitym przejściu wiodącym do nory Lorda Vulpina, dostrzegła swój cel  – 

background image

samego Vulpina, który jedną ręką trzymał laskę z kości słoniowej, a drugą kulącą się, wystraszoną 
dziewczynę.
Władca Życzeń! A więc Vulpin naprawdę go zdobył, a w dodatku znalazł kogoś, kto go uaktywni!
Wydawszy z siebie przypominający syk węża odgłos, Chatara Kral ruszyła na swojego brata. Z 
cienia wynurzyli się dwaj zabójcy jaskiniowi, by stawić jej czoło i obronić swego pana, a ona 
wiedziała,   że   byli   ostatnią   linią   obrony.   W   świetle   mignął   połyskujący   miecz   Chatary   Kral. 
Prymitywni wandale jaskiniowi należeli do wzbudzających największy postrach wojowników na 
całym Ansalonie, jednak dla Chatary Kral stanowili jedynie chwilową przeszkodę. Za moment 
Vulpin zostanie sam.
Vulpin zobaczył siostrę, kiedy ta wyłoniła się zza portalu, i nie okazał najmniejszego zaskoczenia. 
Wiedział, że wkrótce się pojawi. Teraz jednak jego pośpiech zmienił się w obłęd. Dziewczyna, 
Thayla Mesinda, była tak przerażona, że ledwie wypowiadała słowa. Mimo to jednak musiała je 
wyrzec  –  życzenie, które miało obudzić tkwiącą we Władcy Życzeń magię, powinno zabrzmieć 
wyraźnie.
–  Posłuchaj mnie, dziewczyno  –  warknął zniecierpliwiony Vulpin.  –  Musisz zapamiętać to, co 
powiem! Ten talizman tworzy zaklęcia. Twoje życzenie ukształtuje zaklęcie. Zażyczysz sobie trzech 
rzeczy! Zrozumiałaś?
– Trzy... trzy rzeczy – szepnęła Thayla.
– Trzy rzeczy. Po pierwsze, Chatara Kral musi umrzeć.
– Chata... Chatara...
– Chatara Kral! – Vulpin wypluł to imię.
– Chatara Kral – powtórzyła Thayla. – Będę sobie życzyła, by Chatara Kral umarła.
Ostatni dwaj zabójcy Vulpina blokowali przejście Chatarze Kral, unosząc wysoko broń. Gdzieś w 
pobliżu   Vulpin   usłyszał   odgłos   zgrzytającego   o   kamień   metalu.   Rozejrzał   się.   Poirytowany 
krasnolud żlebowy wyszedł spod szafki. Garbiąc się i dysząc, ciągnął za sobą szeroką, żelazną 
misę.
–  Zażyczysz sobie, bym ja, Lord Vulpin, nigdy nie został wypędzony z tego miejsca  –  rozkazał 
dziewczynie.
–  Zażyczę   sobie...   zażyczę   sobie,   by   Lord   Vulpin   nigdy   nie   opuścił   tego   miejsca  –  zdołała 
wypowiedzieć Thayla.
– Zażyczysz sobie też, bym ja, Lord Vulpin, przejął władzę!
– Zażyczę sobie, by Lord Vulpin prze... prze...
– Przejął władzę! – syknął.
– Przejął władzę – szepnęła Thayla, borykając się ze słowami. Zaciskające się na jej gardle palce 
wielkiego mężczyzny sprawiały jej niewyobrażalny ból, nie mogła jednak uciec.
– Takie są twe życzenia – rzekł Vulpin.
Stojący   na   kamiennej   podłodze   jaskiniowy   zabójca   krzyknął   i   przewrócił   się,   przebity 
połyskującym ostrzem Chatary Kral. Drugi strażnik odskoczył w bok i zaatakował. Vulpin uniósł 
Kieł Orma, a za jego plecami rozległ się niepewny głos.
– Sporo tu gulaszu. Ktoś chcieć trochę?

background image

–  Zjeżdżaj stąd!  –  wrzasnął Vulpin, rozglądając się dookoła. Mając zajęte obie ręce, próbował 
kopnąć irytującego krasnoluda żlebowego. Clout odskoczył, a obuta stopa trafiła prosto w słynną 
Wielką   Misę   Gulaszu,   rozpryskując   na   boki   ciecz   i   zanurzoną   w   niej,   ruszającą   się   jeszcze 
zawartość we wszystkich kierunkach.
Zamknięta w okrutnym uścisku Vulpina Thayla szarpnęła się i wierzgnęła.
– Uciekaj, Clout! – zawołała. Palce zacisnęły się ponownie i natychmiast zamilkła, półprzytomna i 
walcząca o oddech.
– Życzenie! – rozkazał Vulpin. – Zapamiętaj życzenie!
– Pamiętam... – wydyszała.
Lekko poluźnił uścisk, postawił ją na nogi i wcisnął jej w ręce Kieł Orma, patrząc z wściekłością na 
upadającego ostatniego zabójcę. Chatara Kral przekroczyła ciało, a na jej twarz wypłynął okrutny, 
zwycięski uśmiech. Unosząc ponownie miecz, podeszła do Vułpina.
– Życzenie, dziewczyno! – syknął Vulpin. – Teraz!
Thayla zacisnęła palce na Kle Orma.
–  Życzę   sobie...  –  powiedziała,   a   światło   dzienne   zdawało   się   ciemnieć   wokół   nich.  Wielkie, 
mroczne chmury pojawiły się nad ich głowami, wirując niczym potężny front burzowy.  –  Życzę 
sobie, by Chatara Kral umarła – stęknęła Thayla. – Życzę sobie, by Lord Vulpin nigdy nie opuścił 
tego miejsca.
– Dobrze – szepnął Vulpin. – Bardzo dobrze. Kontynuuj.
Chmury   nad   ich   głowami   zwijały   się,   formując   szeroki   pierścień   wypełniony   mrokiem  – 
ciemnością nad ciemnościami.
– Życzę sobie – rzekła Thayla, oddychając ciężko – żeby Lord Vulpin prze... prze...
– To znaczyć: skończyć na górze – podpowiedział pomocny głosik w pobliżu.
– Żeby Lord Vulpin skończyć na górze – powtórzyła posłusznie Thayla.
Na horyzoncie pojawił się cień, który zaczął zbliżać się do wieży. Kształt urósł i można było 
rozróżnić szerokie, pełne wdzięku skrzydła, długi, kołyszący się ogon i wyciągnięte do przodu 
szpony.
–  Teraz  –  zagrzmiał   odległy   głos.   Był   to   głos   smoka,   przemawiającego   do   samego   siebie.  – 
Nadszedł czas, Verden Leafglow!
Przez dłuższą chwilę stojący na szycie wieży ludzie trwali w bezruchu, wpatrując się w to, co działo 
się  na niebie.  Z czerni wewnątrz  pierścienia chmur wyłoniła  się ogromna  głowa  –  pochylony, 
błyszczący   łeb   wielkiego   węża.   Paszcza   wielkości   pola   kukurydzy   rozwarła   się   szeroko,   a   z 
pojedynczego, zakrzywionego i błyszczącego kła trysnęła czarna ciecz.
– Uciekać jak diabli! – zabulgotał Clout. W panice postawił do pionu słynną Wielką Misę Gulaszu i 
zanurkował,   kiedy   przewróciła   się   do   góry   nogami.   Uderzyła   o   kamienie,   kryjąc   Clouta   we 
wnętrzu. Jej powierzchnia nie była już matowym, starym żelazem. Błyszczała teraz niczym lustro 
na słońcu, a nad nią zdawało się wisieć promieniujące oblicze o skomplikowanym rysunku.
– Nie! – krzyknęła ze złością Chatara Kral. – To robota magii! Nie dotrwasz jednak do jej końca, 
Vulpin! – Skoczyła na brata, a jej ostrze zaśpiewało.
Vulpin wyrwał się z transu w ostatniej chwili. Odepchnął na bok Thaylę Mesindę i zablokował 

background image

śmiertelne cięcie siostry stalową rękawicą. Pęd odrzucił ich do tyłu, lecz natychmiast zwarli się i 
upadli. Szamotali się na kamiennej podłodze – Vulpin zadawał potężne ciosy zakutą w stal pięścią, 
a   Chatara   Kral   kopała,   gryzła   i   odsłoniła   przyłbicę   jego   hełmu,   poszukując   szponiastymi 
paznokciami jego oczu.
Thayla Mesinda upadła ciężko, na wpół przytomna, wciąż trzymając w dłoni Kieł Orma. Nagle 
otoczyły ją silne ramiona. Uniosły ją duże, delikatne dłonie.
– Rzuć to! – usłyszała. – To jest złe! Kiedy Kieł Orma wysunął jej się z palców, podniosła wzrok i 
spojrzała w zatroskane, błękitne oczy.
–  Graywing  –  szepnęła.  Zamrugała  i  otwarła  szeroko  oczy  na  widok  nowego  zagrożenia.   Zza 
zabrudzonej, brodatej twarzy Cobara dostrzegła wyłaniającego się ze skłębionych chmur potężnego 
węża. Z szeroko otwartą paszczą i ociekającym jadem kłem Orm zaatakował.
Wielki łeb zniżył się z niezwykłą szybkością, a tuż za nim pojawił się nurkujący niczym sokół w 
ataku   smok.   Kiedy  wężowy  łeb   dotarł   do   wieży,  Verden   Leafglow   uderzyła   w   niego   od   tyłu, 
posyłając go w dół. Kilka ton spadającej furii połączyło się z pędem węża, waląc w wielki pysk tak, 
jak młotek uderza w gwóźdź.
Ani Vulpin, ani Chatara Kral nie zdołali ujrzeć ogromnego kła, który przebił ich oboje. Ostra, 
kościana   iglica   przeszła   przez   ciało   Vulpina,   osłoniętą   zbroją   pierś   szamoczącej   się   pod   nim 
kobiety, leżące na posadzce kamienie i konstrukcję podłogi, aż w końcu wbiła się mocno w biały 
kamień w dole – zwieńczenie potężnego piedestału, na którym spoczywała cała forteca.
Verden Leafglow została ogłuszona impetem własnego ataku. Zderzenie z czaszką wielkiego węża 
przypominało   kolizję   z   górą.   Potrząsnęła   głową,   rozłożyła   potężne   skrzydła,   uniosła   się   w 
powietrze, pochyliła i zaatakowała ponownie, dociskając jeszcze mocniej gigantyczny łeb i jeszcze 
głębiej wbijając wielki kieł w kamienną pułapkę.
Z syknięciem, które wstrząsnęło okolicą, Orm szarpnął się gwałtownie, usiłując się uwolnić. To nie 
może   wydarzyć   się   ponownie!   Lecz   jego   kieł   tkwił   mocno   w   kamieniu.   Ryknął,   z   całej   siły 
pociągnął w górę, szamocząc się na boki, i niespodziewanie udało mu się. Był wolny! Kiedy jednak 
zdał sobie z tego sprawę, dostrzegł ociekający krwią koniec swego uwięzionego kła, który nadal 
sterczał znad zmasakrowanych ciał jego ofiar.
Przenikliwy jęk udręki, który z siebie wydał, zatrząsł wzgórzami w oddali. Podniósł swój wężowy 
łeb  i  ujrzał  przed  sobą brązowo  zabarwionego  smoka,  który kołysał  się  na  boki w   powietrzu, 
urągając mu.
– Odejdź, robalu – powiedziała smoczyca. – Nie należysz do tego świata... ani do żadnego innego.
Orm syknął po raz ostatni i poddał się. Pozbawiony zębów, pokonany ogromny wąż cofnął się i 
zaczął znikać w obłokach, z których uprzednio się wyłonił. Kiedy nie było po nim śladu, pierścień z 
chmur zapadł się do środka, podążając za nim ku nicości między wszechświatami. Była to nicość 
nieskończenie   wielka   i   nieskończenie   mała  –  ledwie   sugestia   oddalenia,   lecz   oddalenia   tak 
wielkiego, że Orm nigdy już nie będzie mógł powrócić.
Clout wyjrzał spod tarczy i rozejrzał się dookoła wystraszonymi, małymi oczkami.
– Oj – powiedział. – Musiała być niezła burza.
– Wówczas spostrzegł znajome twarze. Wzdłuż rozbitego muru szły krasnoludy żlebowe. Wspinały 

background image

się na porozrywane poręcze i rozglądały z zakłopotaniem.
– Hej wszyscy! – powitał ich. – Co wszyscy tu robić?
– Szukać Najwyższy Bulp – odparł Gandy, rozglądając się za kawałkami ubrań, którymi mógłby się 
okryć.
– Nie widzieć go – powiedział Clout.
–  Ja widzieć.  –  Scrib wskazał w jego kierunku.  –  Ty on. Clout nowy Najwyższy Bulp. Gratu... 
wszystkiego dobrego... Najwyższy Bulp.
– Nie być mowy! – jęknął Clout. Wydostał się spod Wielkiej Misy Gulaszu. – Nie ja! Ja nie być 
Najwyższy Bulp! Wybrać ktoś inny!
Lady Bruze podeszła do niego. Zbadała, czy niczego sobie nie połamał, uznała, że wszystko z nim 
w porządku, i pociągnęła go za ucho.
– Clout być Najwyższy Bulp! – rzekła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Zachowuje się!
Clout przetrawił tę myśl, po czym gwałtownie potrząsnął głową, uwalniając ucho z uścisku żony.
– Nie być mowy. Clout nie tak głupi, żeby zostać Najwyższy Bulp. Wybrać ktoś inny!
– Kto inny? – spytał Scrib, rozglądając się.
W tej  samej  chwili  w   wejściu  na  schody pojawił  się   zgarbiony pod  ciężarem  znalezisk   Bron. 
Dźwigał miecze, sztylety, hełmy, dzbany z wodą, kilka sandałów, złamaną włócznię i wielki, zdarty 
but. Wszystkie przedmioty udało mu się zdobyć na schodach.
– Wybrać jego! – wskazał Clout. – Zrobić Brona Najwyższy Bulp! On się nadać!
Scrib spojrzał na uszczęśliwionego Brona, usiłując sobie przypomnieć, czy wcześniej ta kwestia 
została poruszona.
– No to jak, Bron? – spytał. – Ty być Najwyższy Bulp?
– Nie!
– On być – przerwała Pert. – Może być. Nic lepszego do roboty.
– Nie chcieć być Najw... – zaprotestował Bron.
– Zamknie się, głupek! – rzuciła Pert. – Po prostu się zamknie i będzie Najwyższy Bulp!
– Tak, kochana – wymamrotał Bron.
– Ja chyba musieć to zapisać – zamyślił się Scrib.
 
Uczepiona   dłoni   Graywinga   Thayla   Mesinda   przesunęła   się   do   przodu   i   spojrzała   w   dół   na 
rozrzucone,   splątane   zwłoki   dwojga,   którzy   mieli   rządzić   światem.   Leżeli   razem   po   śmierci, 
przebici wielkim, zakrwawionym kłem.
– Chatara Kral nie żyje – wyszeptała.
– Oczywiście. – Graywing skinął głową. – I Vulpin też.
– Nigdy nie opuścił tego miejsca – powiedziała. – I prze... znalazł się na górze.
Graywing rozejrzał się, nadstawiając uszu. Wtedy rozpoznał odgłos, który nie dawał mu spokoju. 
Była to cisza. Zażarta walka na dziedzińcu w dole ustała. Nie puszczając ręki Thayli, podszedł do 
krawędzi muru i spojrzał w dół. Stały tam całe gromady wyczerpanych Gelnian i Tarmishan z 
opuszczoną   bronią.   Pomiędzy  nimi   przechadzał   się   Dartimien   Kot,   który  żywo   gestykulował   i 
odwracał się na wszystkie strony, starając się przyciągnąć uwagę ludzi.

background image

Głos Dartimiena nie docierał do szczytu wieży, lecz Graywing domyślił się słów.
– Koty zawsze lądują na czterech łapach – mruknął pod nosem mieszkaniec równin. – Wygląda na 
to, że Dolina Sunder właśnie poznaje swego nowego przywódcę.

background image

EPILOG

Wojnę   domową   w   Dolinie   Sunder   zakończyło   zwykłe   wyczerpanie   oraz   mądre   słowa  – 
wyczerpanie tych, którzy stracili resztkę sił w walce, oraz bystry, przekonywający język Dartimiena 
Kota.
Najemnicy, którzy stanowili trzon obu armii, odeszli i większość z nich już miała nie powrócić. Oni 
walczyli dla zysku, a nie można było niczego osiągnąć tam, gdzie prowokatorzy konfliktu nie żyli. 
Ci nieliczni, którzy chcieliby powrócić zwabieni możliwością rabunku, szybko zmienili zdanie, 
kiedy na niebie nad Tarmish ujrzeli smoka. Smok tańczył pomiędzy chmurami i co chwila spadał z 
góry, by zaatakować zniszczoną wieżę.
Cokolwiek się tam działo, żaden zdrowy na umyśle najemnik nie miał ochoty w tym uczestniczyć.
Kiedy wszystko się uciszyło, Verden Leafglow przez pewien czas patrolowała Dolinę Sunder na 
swych potężnych skrzydłach, zafascynowana tym, co tam ją spotkało. Mogłaby nawet zażyczyć 
sobie kolejnych połączeń duchowych z bogiem Reorksem, który przemawiał do niej co pewien 
czas, kiedy miewał na to ochotę. Lecz boski Reorx zerwał z nią kontakt. Służyła pewnemu celowi i 
nie była już potrzebna. Nigdy więcej nie usłyszała słów z ust tego bóstwa. Tak zwykli czynić 
bogowie.
Zatrzymała jednak dla siebie jedną rzecz i z czasem zaczęła postrzegać ją jako wielką nagrodę. Była 
wolna. Po raz pierwszy w życiu, w obu żywotach, Verden Leafglow nie była związana żadnym 
ślubowaniem, nie ciążyło na niej żadne zobowiązanie. Mogła wieść życie na swój sposób i żaden 
bóg ani inna istota nie miała prawa już niczego od niej żądać.
Na jej ciele pozostała zaledwie drobna cząstka zieleni. Jej wielkie skrzydła nabrały ciepłej barwy i 
pociemniały do koloru złotobrązowego, przechodząc niemal w kasztan wzdłuż nasady grzbietu oraz 
soczystą umbrę. Jej plecy, ogon, łuski i grzebienie stały się opalizującym kalejdoskopem barw  – 
tańczących   refleksów  –  żywych   kolorów   tęczy   pomiędzy   jasnymi   oraz   ciemnymi   brązami, 
przetykanymi blaskiem miedzi i złota. Podbrzusze miało barwę ciepłego, soczystego brązu, a oczy, 
niegdyś szmaragdowe, teraz błyszczały niczym górskie szczyty skąpane w letnim słońcu.
Wolna!   Niezwiązana   żadną   przysięgą,   ślubowaniem   ani   nawet   barwą,   która   determinowałaby 
określone postępowania, Verden Leafglow mogła stać się tym, czym chciała, i robić to, co chciała. 
Zastanawiała się w głębi ducha, czy jest to pożegnalny prezent Reorksa.
Szybowała nad ponurymi, postrzępionymi bastionami Tarmish i z niewielkim zainteresowaniem 
przyglądała   się   poczynaniom   małych   istot   w   dole.   Ludzie   oraz   ci,   którzy   częściowo   ich 
przypominali, stanowili całkowicie odmienny gatunek. Jednak z czasem odniosła wrażenie, że w 
swym życiu – w obu życiach – była z nimi związana.
Nienawidziła ich. Gardziła nimi. Teraz jednak nie miała względem nich żadnych złych zamiarów. 
W swych małych żywotach byli oni tak samo uwięzieni, jak ona w swoich. Tak jak ona służyła 
bogom, oni – niewielkie istoty w dole – wiązali się z własnej woli lub przypadkiem z przywódcami, 
ich knowaniami i po wszystkim zostawał im żal, który z tego przywiązania wynikał.
Większość z nich zrobi to ponownie. Nie znali po prostu innego życia.
Pomimo to byli istotami rozumnymi i mogli się zmieniać. Może pewnego dnia przekona się, czy 

background image

któremukolwiek z nich się to udało. W przypadku ludzi, a przynajmniej ich części, istniała taka 
możliwość. Lecz Verden wątpiła, by zmienić potrafili się ci, którzy ukrywali się pod bastionami i 
chowali w cieniach. Krasnolud żlebowy pozostanie krasnoludem żlebowym.
Agharowie na zawsze, pomyślała, a stwierdzenie to wywołało u niej krzywy uśmiech. Najgorsi z 
najgorszych, najbardziej pogardzana ze wszystkich półludzkich ras na Krynnie, krasnoludy żlebowe 
miały jedynie dwie rzeczy na swoją obronę – niedbalstwo i niezwykły opór przed zmianami, które 
niemal stanowiły ich pierwotną siłę.
Głupki, pomyślała. Gdzieś głęboko w sobie podjęła święte postanowienie. Do końca życia nigdy 
więcej nie zwiąże się z krasnoludami żlebowymi.
Nikt, a tym bardziej potężny smok, najwspanialsze ze stworzeń, nie mógł obcować z taką absolutną 
prostotą.
Rozlew krwi pomiędzy ludem z Gelni i Tarmish zakończyło zwykłe wyczerpanie. Niepewność oraz 
nagła   utrata   przywództwa   powstrzymywały   ich   przed   rozpoczęciem   wszystkiego   od   nowa.   Po 
śmierci Lorda Vulpina i Chatary Kral obie strony konfliktu nie miały najmniejszego pojęcia, co 
dalej robić.
Była to dokładnie taka sytuacja, dla której narodził się Dartimien Kot, nie marnował więc czasu na 
adaptowanie się do nowych warunków. Na czołach wojowników wciąż perlił się pot, a ich ostrza 
jeszcze ociekały świeżą krwią, kiedy ruszył pomiędzy nich, wskazując im błędy.
–  Mieszkańcy Tarmish!  –  nawoływał.  –  Rozejrzyjcie się i popatrzcie na poległych! Leżą tu wasi 
krewni wraz z krewnymi mieszkańców Gelni, a krew, która wymieszała się na kamieniach, ma tę 
samą   barwę.   Wasi   towarzysze   i   wasi   wrogowie   połączyli   się   w   śmierci.   Nieważne,   czy   to 
przyjaciele,   czy   wrogowie  –  oni   odeszli   na   zawsze.   Z   kim   napijecie   się   podczas   chłodnego 
wieczoru? Kto napełni wasze spichlerze? Kto upiecze wam mięso i chleb? Kto zajmie się polami, z 
których te produkty pochodzą?
– Mieszkańcy Gelni! – ciągnął. – Spójrzcie na waszych poległych towarzyszy i popatrzcie, z kim 
dzielą to ostatnie, zimne łoże! Rozejrzyjcie się i zobaczcie, co pozostało z wielkiego Tarmish! Tylko 
ruiny i gruzy! Pośród waszych zmarłych leżą Tarmishanie. Kto teraz zapłaci za wasze zbiory? Kto 
wytworzy   pługi   do   orania   waszych   pól   i   uszyje   buty   dla   waszych   dzieci?  W   czyich   murach 
znajdziecie schronienie przed najeźdźcami?
Siła przekonywania Dartimiena była tak wielka, że większość z nich  –  zarówno Gelnian, jak i 
Tarmishan – wysłuchało jego słów i powoli z wahaniem odłożyło broń.
Jednak nie wszyscy. Gratt Bolen, potężny tarmishański osiłek o muskularnych ramionach i ledwie 
zauważalnym czole, nie przejął się przemową obcego, tak samo jak Melis Shalee z Gelni. Tacy jak 
oni nie ugięliby karku przed żadną perswazją, więc Dartimien zmuszony był polegać na innych 
umiejętnościach.
Obaj buntownicy w końcu wyzdrowieli – Melis Shalee po złamaniu ręki, a Gratt Bolen po licznych 
ranach   od   sztyletu.   Obaj   zostali   kapitanami   Pierwszego   Legionu   Sunderiańskiego,   to   jednak 
nastąpiło później.
Za   radą   Dartimiena  Tarmishanie   wydostali   swego   trzęsącego   się   starego   Wielkiego   Megaka   z 
lochów pod zamkiem, a Gelnianie wyciągnęli z kryjówki dziecko, księcia Quarlsa. Obu powitano z 

background image

wielką pompą przed bramami Tarmish, po czym przekazano im wspólną władzę nad Doliną Sunder, 
a Dartimiena ustanowiono regentem.
Gelnianie powrócili do swych pól i wiosek, a Tarmishanie zaczęli odbudowywać miasto. Wówczas 
mieszkaniec równin Graywing spytał Dartimiena:
– Jak długo twoim zdaniem potrwa tutaj ta harmonia?
– Może kilka miesięcy – uśmiechnął się Kot. – Ale do tego czasu powinniśmy ujrzeć prawdziwy 
postęp.
Sam Dartimien  –  w ramach swych nowych obowiązków samozwańczego regenta  –  poprowadził 
ceremonię zaślubin Graywinga i Thayli Mesindy i jedynie ci, którzy stali najbliżej ołtarza, usłyszeli 
jego przytłumione słowa po zakończeniu ślubu.
–  Cóż za strata  –  powiedział.  – Taka piękność u boku prostego barbarzyńcy, kiedy mogła stać u 
mego.
Tymczasem wszystkie Połączone Klany Bulpów, nie niepokojone i niczego nieświadome, zajęły się 
swoimi codziennymi sprawami w katakumbach pod Tarmish.
Glitch Najprzedniejszy, niegdyś Najwyższy Bulp, a teraz Wielki Szef Kopalni i Tego Typu Rzeczy, 
rozczarował się wydobyciem pirytu. Czterokrotnie już znalazł się pod stertą błyszczących bryłek, a 
wszystko tylko dlatego, że zasnął w punkcie zbiorczym w okresie szczytu wydobywczego. Praca ta 
zaczynała go nużyć, więc wysłuchał z uwagą propozycji Scriba, która dotyczyła nowego projektu.
– Znaki na świecącej skale już nie zabawne – narzekał Scrib. – Wszystkie należeć do innych ludzi i 
mówić o ich rzeczach. My powinni robić własne zawijasy.
– Po co? – burknął Glitch.
– Żeby mówić o nas rzeczy – wyjaśnił Scrib. – Wysocy i packi robić zawijasy, żeby zach... upam... 
zapisać wielkie wydarzenia. Agharowie także powinni to robić.
– Dlaczego? – dziwił się głośno Glitch.
–  Żeby zapisać  –  odparł Scrib, borykając się z tą myślą.  –  Robić zawijasy, żeby w jeden dzień 
każdy wiedzieć, co my zrobić. A my robić całkiem wielkie rzeczy. Trzeba zapisać.
– Jakie wielkie rzeczy? – Glitch wlepił w niego wzrok. – Co takiego my zrobić?
Stojąca w pobliżu Lady Lidda mieszała gulasz i nasłuchiwała.
– Niewiele – mruknęła.
– Wielkie rzeczy – powiedział Scrib. – Jak wtedy, kiedy Najwyższy Bulp mieć własny smok.
– Smok Brona? – Glitch zmarszczył czoło. – No to co? Bron powiedział smokowi zwiewać, więc 
smok zwiewać. Wielka mi rzecz. Glitch kiedyś mieć smoka. Wielki, zielony smok. Smok Glitcha. 
Może   nawet   dwa   smoki.   Kto   wie?   Kiedyś   też   zabić   czerwonego   smoka.   Glitch   to   zrobić. 
Samoręcznie.
– Hmmf – prychnęła Lidda.
– Jeśli zrobić zawijasy, żeby mieć kron... pamię... zapis, to każdy wiedzieć o tym wszystkim nawet 
pojutrze – naciskał Scrib.
– Każdy wiedzieć wszystko o wielki Glitch Najprzedniejszy?
– Słynny wielki Najwyższy Bulp – zapewnił go Scrib. – Gruba ryba. Główny ból. Najwyższy Bulp 
ze wszystkich Najwyższych Bulp.

background image

– I prawdziwy głupek – mruknęła Lady Lidda, patrząc czule na męża.
– Już czas wielki Glitch mieć uz.. uzna... jak to mówić?
–  Doceń...   znakom...   szacunek  –  zgodził   się   Glitch.  –  Tak,   szacunek!   Glitch   chyba   najlepszy 
Najwyższy Bulp kiedykolwiek!
– Racja – stwierdził Scrib. – Więc robić zawijasy.
–  Racja  –  przyznał Glitch, kiwając entuzjastycznie głową.  –  Robić zawijasy! Ech, a gdzie robić 
zawijasy?
– Nie wiedzieć – odparł Scrib. – Zrobić pomn... stat... miejsce na zawijasy.
– Racja! – Glitch skoczył na równe nogi i zatarł ręce. – Wszyscy kopacze! – zawołał. – Z przodu i 
w środku!
W okolicy wybuchło istne pandemonium. Zajmujące się kopaniem krasnoludy żlebowe wyszły ze 
wszystkich kątów, starając się znaleźć w tym samym miejscu o tym samym czasie. W rezultacie 
zderzyły się wszystkie ze sobą i poupadały dookoła.
–  Koniec   ze   świecące   kamienie!  –  oznajmił   im  Glitch.  –  Mieć   dość   błyszczących   skał.  Teraz 
budować zawij... stat... pomnik chwały dla Glitcha!
–  Dlaczego?  –  zdziwiło   się  kilku,   jednak   Glitch   ich  zignorował.  W  ciągu   kilku  chwil  ustawił 
kilkudziesięciu zakłopotanych krasnoludów żlebowych w równe szeregi składające się z od trzech 
do pięciu osobników, po czym skierował ich w stronę tunelu wiodącego ku światu zewnętrznemu. 
Scrib radośnie dreptał z nimi, robiąc zapiski i plany na swym kawałku łupkowej tabliczki. Nawet 
przyodziany w wyrzucony worek po ziarnie stary Gandy pokuśtykał za całą grupą, wspierając się 
na swym kiju do zmywaka.
Stojąca przy ogniu Lidda odprowadziła ich wzrokiem, wzruszyła ramionami i wróciła do swojej 
mikstury. Mieszała ją z zadowoleniem, przerywając co jakiś czas, by pacnąć któryś ze składników, 
który wciąż jeszcze śmiał się poruszać.
Najwyższy   Bulp   Bron   i   jego   małżonka,   Lady   Pert,   przyszli   skądś   i   odwrócili   się,   patrząc   za 
szwadronem byłych górników.
– Co się dziać? – spytał Bron.
– Będą zawijasować Glitcha – odparła Lidda.
– Dobra. Uch, a po co?
– Glitch być wielki Najwyższy Bulp – wyjaśnił Scrib. – Trzeba takie rzeczy zapisać.
– A może zawijasować Brona? – podsunęła Pert. – Bron całkiem sławny, jak na głupka.
– Pewnie – dodał stary Gandy. – Być sporo Najwyższy Bulp. Więcej niż dwa. Trzeba wszystkich 
zawijasować.
– Dobra – rzekł Scrib. Im więcej, tym zawijaśniej, pomyślał. Może Gandy lub ktoś inny przypomni 
sobie innych byłych Najwyższych Bulpów i ich słynne żywoty. Jeśli nie, zostawią to po prostu tak, 
jak jest.
Wybudowanie wielkiego pomnika na placu apelowym za głównymi bramami zamku w Tarmish 
zabrało górnikom z plemienia Bulpów niemal cztery dni, a Scribowi wyrycie na jego powierzchni 
epickiej historii Agharów z klanu Bulpów więcej niż tydzień.
Zapisał tam każde wielkie wydarzenie, jakie którykolwiek z nich zdołał sobie przypomnieć, a także 

background image

każdą legendę i opowieść dotyczącą historii jego rasy. Za pomocą starannie wykutych hieroglifów 
uwiecznił   dzieje   kopalni,   w   której   popłynęło   wino,   wspomniał   o   czasach,   kiedy   jego   ludem 
zaopiekował   się   ogr,   opisał   powstanie   najwspanialszego   na   świecie   procnika,   opowiedział   też 
historię wielkiego smoka, który poprowadził jego rasę do Obiecanego Miejsca, oraz smoka, który 
wykluł   się   z   tronu   Najwyższego   Bulpa.   Każdy   fragment   faktów   i   legend   z   życia  Agharów  – 
począwszy od uwięzienia najważniejszych spośród nich dostojników przez łowców niewolników po 
odkrycie Wielkiej Misy Gulaszu – Scrib udokumentował z ogromną starannością.
Kiedy skończył, odsunął się i popatrzył z respektem na swoją monumentalną pracę. Tutaj, w tych 
wyrytych zawijasach, znajdowała się cała epicka opowieść o wielkim ludzie – ostateczna historia 
Agharów   z   Krynnu,   utrwalona   na   wieki.   Scrib   odniósł   osobliwe   wrażenie,   że   przeznaczenie 
wypełniło się, a on był jedynie jego narzędziem. Czuł się zdumiony i przytłoczony wielkością 
swego dokonania.
– Agharowie teraz na zawsze – szepnął. – Agharowie na zawsze.
Według obliczeń Wysokich wydarzyło się to we wtorkowe popołudnie. Następnego ranka, w środę, 
kapitan   Gratt   Bolen   wyprowadził   z   Tarmish   grupę   robotników,   by   zabezpieczyć   i   naprawić 
fragment zewnętrznego muru twierdzy. Pierwszą rzeczą, jaką spostrzegł, był dziwny, groteskowy, 
mały monolit, który stał na placu apelowym.  Wyglądał, jakby ktoś  zebrał z okolicy wszystkie 
odłamki kamieni, a następnie ułożył je w niezgrabną stertę i całość zalał błotem. Każdy centymetr 
wyschniętego błota pokryty był zadrapaniami, wyżłobieniami i śladami po dłucie.
Gratt Bolen obszedł monument dookoła, potrząsając głową i mrucząc pod nosem. Nawet dla jego 
ordynarnego wyczucia smaku dziwny, brzydki, mały pomnik był istną ohydą.
– Zbierzcie ludzi i wyczyśćcie ten bałagan – rozkazał. – To plac apelowy, a nie wysypisko śmieci.
W taki oto sposób wielka historia połączonych klanów Bulpów zginęła na zawsze. Lecz do tego 
czasu Agharowie byli już daleko, kierując się na zachód. Nie mieli pojęcia, dokąd zmierzają, nie 
stanowiło to jednak dla nich większego problemu. Po prostu szli.
Nowy Najwyższy Bulp, Bron Pierwszy, podjął decyzję o opuszczeniu siedziby, kiedy do katakumb 
wpadła uzbrojona w szufle, wiadra i miotły horda Wysokich.
Skulone   w   cieniu   krasnoludy   żlebowe   przez   pewien   czas   obserwowały   Wysokich,   którzy 
porządkowali cały obszar na swój użytek.
– To miejsce już nie do mieszkania – oznajmił Bron. – To miejsce całe pełne Wysokich. To miejsce 
już nie To Miejsce. Czas ruszać.
Lady Pert pokiwała głową z aprobatą i spojrzała na swego męża z czułością. Bron z każdym 
kolejnym dniem brzmiał i zachowywał się coraz bardziej jak prawdziwy Najwyższy Bulp. Niekiedy 
nawet,   kiedy   uświadomił   sobie   swoją   funkcję,   przechadzał   się   buńczucznie.   Za   jakiś   czas, 
pomyślała radośnie jego małżonka, mój mąż zmieni się w prawdziwego głupka.
Bron nie miał pomysłu co do nowego Tego Miejsca, lecz czuł, że rozpozna je od razu, kiedy tylko 
je zobaczy. W końcu zawsze było jakieś To Miejsce, więc teraz też jakieś będzie.
To Miejsce było tam, gdzie Najwyższy Bulp oświadczał, że są w Tym Miejscu. I gdziekolwiek To 
Miejsce się znajdowało, tam osiedlały się krasnoludy żlebowe – nachalne i niewinne, groteskowe i 
dziwnie   chwytające   za   serce,   poruszające   się   na   zasadzie   bezwładności   i   niedbalstwa,   tak 

background image

niezmienne, jak każda podstawowa siła rządząca światem Krynnu.