background image

NORA ROBERTS

WSZYSTKO JEST MOŻLIWE

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Waszyngton to zwariowane miasto. Shelby wiedziała o tym, i właśnie za to je kochała. 

Miała   tu   wszystko,   czego   dusza   zapragnie.   Mogła   w   zależności   od   nastroju   podziwiać 

elegancję   zabytkowej   architektury   albo   odwiedzić   obskurne   bary   i   taniutkie   teatrzyki 

rewiowe.

Wystarczyło przejechać z jednego końca miasta na drugi, by ze statecznych i bogatych 

ulic przenieść się do dzielnicy nędzy. W tym mieście było wszystko. Wiekowe domy z czer-

wonej   cegły   i   nowoczesne   budynki,   lśniące   chromem   i   szkłem,   pełne   samochodów 

nowoczesne aleje i zaciszne brukowane zaułki.

Jednak w strukturze miasta krył się wyraźny porządek. Jego centrum stanowił Kapitol, 

bo też polityką zajmowała się znaczna część jego mieszkańców. Ich życie toczyło się w ryt-

mie ustalonym przez wybory prezydenckie. Od wyników bowiem zależała ich praca i kariera, 

a czasem nawet ich egzystencja.

Samo miasto rozrosło się wokół Kapitolu jak szalone, jednak bez tej gorączkowej, 

beztroskiej żywiołowości, jaką miał Nowy Jork, tylko jakoś tak cichaczem, jakby ostrożnie 

zerkając przez ramię. Cokolwiek by jednak o nim mówić, na pewno nie było bezpiecznym 

azylem. I to właśnie odpowiadało w nim Shelby najbardziej.

Bezpieczeństwo kojarzyło jej się wyłącznie z nudą, a nudy obawiała się jak niczego na 

świecie.   Dawno  już   postanowiła,   że  przeżyje  życie,  kierując   się  wyłącznie  jedną  zasadą: 

nigdy się nie nudzić.

Szczególnym   sentymentem   darzyła   dzielnicę   Georgetown,   pełną   kipiącej, 

młodzieńczej energii. Tu mieścił się uniwersytet, a tuż obok barwne butiki i gwarne kawiarnie 

oraz puby, w których w środowe wieczory sprzedawano piwo za pół ceny.

Mimo   to   dzielnicy   nie   brakowało   swoistego   dostojeństwa   i   klasy,   jaką   dać   może 

wyłącznie   patyna   czasu.   O   charakterze   tutejszych   ulic   decydowały   obszerne,   zacienione 

koronami starych drzew rezydencje, mury porośnięte gęstym bluszczem i ręcznie malowane 

żaluzje.

Przede wszystkim ze względu na taką różnorodność, która tworzyła w Georgetown 

wyjątkowy klimat, Shelby czuła się tu jak ryba  w  wodzie. Witryny  jej galera  i okna jej 

mieszkania na piętrze wychodziły na jedną z wąskich brukowanych uliczek.

Mieszkanie,  miało  balkon, więc  w ciepłe  letnie noce  lubiła przesiadywać  na nim, 

wsłuchana   w   odgłosy   tętniącego   życiem   miasta.   Zupełnie   nie   przeszkadzało   jej   bliskie 

sąsiedztwo ulicy, zresztą na wypadek, gdyby zapragnęła prywatności, zamontowała w oknach 

background image

bambusowe rolety, Rzadko ich jednak używała.

Shelby Campbell urodziła się po to, by żyć w tłumie, bezustannie obracać się wśród 

łudzi   i   rozmawiać   z   nimi   do   upadłego.   Nieznajomi   byli   dla   niej   równie   fascynującymi 

partnerami do rozmowy jak starzy przyjaciele, a gwar odpowiadał jej dużo bardziej niż głucha 

cisza.

Z drugiej jednak strony, lubiła żyć  własnym rytmem,  dlatego nie poszukała sobie 

współlokatorki. Mieszkały z nią wyłącznie zwierzęta, jednooki kocur Mojżesz Dayan i Ciocia 

Em. jadająca ponoć papuga, która jednak w całym swoim życiu nie wykrztusiła ani jednego 

słowa. Shelby przyjaźniła się z nimi gorąco i sprawiedliwie dzieliła przestrzeń artystycznie 

zabałaganionego mieszkania.

Z zawodu była garncarką, a dla kaprysu została kupcem Jej mały sklepik - galeria, 

nazwany przez nią Kalliope, w ciągu trzech lat od otwarcia stał się bardzo popularny, ona zaś 

z niejakim zdziwieniem odkryła, że kontakty z klientami dają jej nie mniejszą przyjemność 

niż siedzenie przy kole garncarskim.

Jej   wieczne   utrapienie   stanowiła   jednak   konieczna   przy   prowadzeniu   własnego 

interesu buchalteria. Szybko wytłumaczyła więc sobie, że drobne niedogodności dodają jej 

życiu pikanterii i odważnie zajęła się handlem, a sukces, jaki odniosła, wprawił jej rodzinę i 

przyjaciół w spore zdumienie.

Punktualnie o szóstej wywiesiła na drzwiach tabliczkę z napisem: Zamknięte. Już na 

samym  początku obiecała sobie, że nie poświęci galerii całego swojego czasu. Mogła do 

bladego   świtu   tworzyć   swe   ceramiczne   arcydzieła,   jeśli   tylko   nachodziło   ją   natchnienie, 

mogła też całą noc włóczyć się po mieście, ale nie widziała najmniejszego sensu w tym, by 

zostawać w galerii dłużej, niż przewidywały to godziny otwarcia.

Poza tym  dzisiejszego wieczoru czekało na nią coś, czego zwykle unikała niczym 

diabeł   święconej   wody.   Niestety,   bezskutecznie.   Skoro   więc   nie   udało   jej   się   od   tego 

wykręcić,   uznała,   że   powinna   potraktować   to   na   równi   z   innymi   zobowiązaniami,   czyli 

niezwykle poważnie.

Zgasiła światło i poszła na górę, do mieszkania. Wystarczyło, że nacisnęła klamkę, a 

już kot zeskoczył miękko ze swej poduszki na parapecie, przeciągnął się leniwie i wolniutko 

ruszył  w jej kierunku, wiedząc,  że obecność Shelby stanowi zapowiedź rychłego  obiadu. 

Papuga, jak zawsze milcząca, widząc ją, nastroszyła pióra, po czym spokojnie wróciła do wie-

czornej toalety.

-   Jak   leci?   -   Shelby   z   roztargnieniem   podrapała   kota   za   uchem.   Zadowolony, 

zamruczał na powrót wymownie swym jednym okiem, po czym zaczął ocierać się o jej łydki.

background image

-   Wiem,   wiem.   Zaraz   cię   nakarmię.   -   Schyliła   się,   żeby   go   pogłaskać,   a   wtedy 

usłyszała burczenie własnego brzucha i poczuła, że jest przeraźliwie głodna. Tymczasem tego 

wieczora nie zanosiło się na nic więcej niż wątróbki owijane bekonem i krakersy.

- Co zrobić... - Z westchnieniem wzruszyła ramionami i poszła do kuchni, starając się 

nie zadeptać Mojżesza, który kocim zwyczajem plątał jej się pod nogami. Otworzyła świeżą 

puszkę z karmą. Jej smakowity zapach sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.

Było to wprawdzie kocie jedzenie, ale i tak pachniało świetnie, tym bardziej że miała 

świadomość, że sama dziś nie zje zbyt wiele. Trudno, pomyślała zrezygnowana, trzeba trochę 

po - ' cierpieć.

Zresztą, nie miała innego wyjścia, skoro już obiecała matce, że pojawi się na koktajlu 

u kongresmana Write'a. Westchnęła ciężko. Wyglądało na to, że znowu dała się wrobić, i 

znowu za sprawą Debory Campbell.

Bardzo kochała swoją matkę. Darzyła ją uczuciem znacznie silniejszym niż miłość, 

jaką zwykle dziecko odczuwa wobec rodzica. Kiedy stały obok siebie, często brano je za 

siostry pomimo dwudziestopięcioletniej różnicy wieku. Nie sposób było nie zauważyć ich 

podobieństwa.

Miały   identyczny   kolor   włosów,   ciepło   rudy,   zbyt   ognisty,   by   nazwać   go 

kasztanowym, a jednocześnie zbyt ciemny, by nawet przez grzeczność określać go mianem 

odcienia tycjanowskiego. Obie imponowały porcelanową cerą i głębokimi, ciemnymi oczami, 

ale każda z nich reprezentowała skrajnie odmienny typ urody.

Debora  była  subtelna   i  nieodmiennie  elegancka,   natomiast  Shelby  robiła   wrażenie 

barwnej hipiski. Z pociągłą twarzą o wyrazistych kościach policzkowych wyglądała na lekko 

zabiedzoną i świadomie dbała o swój niecodzienny wizerunek, podkreślając go umiejętnie 

dobranym makijażem i oryginalnymi strojami. Robiła tak po części na przekór rodzinnej tra-

dycji, a po części dlatego, że dążenie do oryginalności było właściwe jej naturze.

Jej rodzina pochodziła z Waszyngtonu, nic więc dziwnego, że wychowano ją według 

obowiązującego w stolicy modelu i jej dzieciństwo upłynęło w cieniu wielkiej polityki. W jej 

domu   bezustannie   mówiło   się   o   wyborach,   partiach,   ustawach,   które   miały   przejść   lub 

przepaść. W czasie kampanii wyborczej ojciec znikał na całe tygodnie, a kiedy już został 

senatorem, jego dzieci musiały podporządkować się regułom tworzenia jego wizerunku.

Starannie zaaranżowane kinderbale, jakie organizował dla córki, stanowiły taki sam 

element   gry   politycznej,   jak   konferencje   prasowe,   a   wszystko   po   to,   by   senator   Robert 

Campbell mógł pokazać światu, że idealnie pasowałby do Gabinetu Owalnego.

Mimo to Shelby wiedziała, że jej ojciec był w istocie kochającym, oddanym rodzinie 

background image

człowiekiem, wrażliwym i nie pozbawionym ironicznego spojrzenia na świat, w którym się 

obracał.   Niestety,   zalety   te   nie   uchroniły   go   przed   kulą   szaleńca,   od   której   zginął   przed 

piętnastoma laty. Po tym tragicznym zdarzeniu wmówiła sobie, że to polityka go zabiła.

Wtedy,  już   jako  jedenastoletnia   dziewczynka,  wiedziała   wprawdzie,  że   śmierć   nie 

ominie   nikogo,   Roberta   Campbella   zabrała   jednak   zdecydowanie   za   wcześnie.   A   to 

oznaczało, że nie należy zbytnio liczyć na doczekanie późnej starości i trzeba używać życia, 

ile tylko się da. Podjęła taką decyzję z gorliwością nastoletniego dziecka, ale jak do tej pory 

ani na jotę od niej nie odstąpiła.

I   dlatego,   wierna   zasadzie,   by   radować   się   każdym   dniem,   zgodziła   się   pójść   na 

przyjęcie do eleganckiej rezydencji pewnego kongresmana. Nie wątpiła, że znajdzie tam coś, 

co ją rozbawi lub zainteresuje.

Spóźniła się, ale też nigdy nie zjawiała się na czas. Jej niepunktualność nie wynikała 

ze złośliwości ani nie była świadomym działaniem. Po prostu zawsze wydawało jej się, że 

dużo szybciej zdoła uporać się z tym, co akurat zaczęła robić przed wyjściem.

Zresztą w tym przypadku i tak nikt nie zauważył jej spóźnienia, bo kiedy wreszcie 

dotarła na miejsce, wielki dom w stylu kolonialnym aż pękał w szwach od tłumu gości.

Z trudem torując sobie drogę, weszła do salonu. Był przynajmniej tak szeroki, jak całe 

jej mieszkanie i jakieś dwa razy dłuższy. W jasnym wnętrzu przeważały biele, beże i kolory 

kości   słoniowej,   co   jeszcze   wzmacniało   wrażenie   przestronności.   Na   ścianach   wisiały 

doskonałe francuskie pejzaże w bogato zdobionych ramach.

Shelby od razu doceniła gustowny wystrój pokoju, choć musiała przyznać, że sama nie 

byłaby w stanie żyć pośród tak wysmakowanej elegancji. Zdecydowanie bardziej odpowiadał 

jej unoszący się tu specyficzny zapach wszystkich przyjęć i koktajli, mieszanina drogiego 

tytoniu, kosztownych perfum i wód kolońskich.

Rozmowy również nie odbiegały od normy. Omawiano cudze stroje, inne przyjęcia, 

wyniki   rozgrywek   golfowych.   Dyskutowano   także   o   polityce,   ostatnim   spotkaniu   państw 

NATO   czy   wreszcie   o   wywiadzie,   jakiego   minister   finansów   udzielił   w   jednym   z 

telewizyjnych programów.

Shelby pospiesznie przemykała  wśród grupek w większości znanych  jej osób. Nie 

miała ochoty przyłączać się do żadnej z nich, toteż uśmiechała się tylko, wymieniała szybkie 

pozdrowienia i konsekwentnie zbliżała się do bufetu.

Poszukała go spojrzeniem już w chwili, kiedy tu weszła. Odetchnęła z ulgą, kiedy 

zauważyła, że pani domu postarała się o wykwintne przekąski. Kawałeczki warzyw zapiekane 

we francuskim cieście nie były co prawda większe od jej kciuka, ale i tak oznaczało to, że uda 

background image

jej się zapełnić jakoś pusty żołądek. Oczywiście, o ile zje ich dostatecznie dużo.

- Shelby! Nawet nie wiedziałam, że tu jesteś. Jak miło cię widzieć! - Carol Write, 

dyskretnie   elegancka   w   lnianej   sukni   o   liliowym   odcieniu,   wysunęła   się   z   tłumu,   nie 

uroniwszy przy tym ani kropelki sherry.

- Spóźniłam się - przyznała Shelby, odwzajemniając krótki uścisk. - Przepiękny dom, 

pani Write.

- Ależ dziękuję, moja droga. Z przyjemnością oprowadzę cię po nim trochę później, 

jeśli uda mi się wyrwać. - Z nieskrywaną satysfakcją omiotła wzrokiem tłum swoich gości, 

największą radość każdej waszyngtońskiej pani domu. - A jak tam twoja galeria?

- Dziękuję, bardzo dobrze. Jak się miewa kongresman?

- Doskonale. Na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Nawet nie wiesz, jaki był 

zachwycony popielnicą, którą zrobiłaś do jego biura - trajkotała Carol. - Mówił mi, że to naj-

lepszy  prezent  urodzinowy,  jaki   ode  mnie   dostał.  Ale   szkoda   czasu,  moja  droga,  musisz 

natychmiast przyłączyć się do towarzystwa. - Chwyciła Shelby za łokieć i odciągnęła od bu-

fetu, zanim ta zdołała wziąć jeszcze jeden kawałek zapiekanki.

Shelby rzuciła jej niezbyt przyjazne spojrzenie i uśmiechnęła się z przymusem. Carol 

jednak nie wyglądała na zniechęconą. - Nikt nie umie tak rozruszać towarzystwa jak ty - ciąg-

nęła. - Wszyscy inni opowiadają tylko w kółko o swojej pracy, a to może zrujnować każde 

przyjęcie. Pewnie znasz większość osób, ale... - urwała nagle. - O, popatrz, jest Debora. W 

takim razie zostawiam was na moment i wracam do zabawiania gości.

Uwolniona Shelby z ulgą wróciła do stołów z jedzeniem.

- Cześć, mamo! - z pełnymi ustami powitała Deborę.

- Już się zaczynałam martwić, że mnie zawiedziesz i nie przyjdziesz.

- To nie w moim stylu. Przecież obiecałam.

Debora uśmiechnęła się do córki, przesuwając po niej spojrzeniem. Nie mogła wyjść z 

podziwu, że w stroju złożonym z tęczowej, szerokiej spódnicy, ludowej bluzki i aksamitnego 

bolerka   Shelby   prezentuje   się   tak   wspaniale.   Przecież   każda   inna   z   zebranych   tu   kobiet 

wyglądałaby w tym po prostu śmiesznie.

- Jedzenie jest dużo lepsze, niż myślałam - stwierdziła Shelby, wodząc po półmiskach 

okiem znawcy.

- Dziewczyno, przestań wreszcie myśleć żołądkiem! - Debora wzięła ją pod rękę i 

obróciła   twarzą   w   kierunku   salonu.   -   Na   wypadek,   gdybyś   sama   tego   nie   zauważyła, 

informuję cię, że przyszło tu dzisiaj kilku naprawdę interesujących młodych mężczyzn.

- Ciągle próbujesz wydać mnie za mąż! - Rozbawiona, pocałowała matkę w policzek. - 

background image

A już ci prawie wybaczyłam tego nieszczęsnego lekarza, którego mi naraiłaś.

- To był bardzo ambitny młody człowiek.

- Owszem, aż za bardzo - zgodziła się z przekąsem, zachowując dla siebie uwagę, że 

wspomniany lekarz poza ogromną ambicją miał jeszcze nie mniej ruchliwe dłonie.

Debora wzruszyła ramionami.

-   Zrozum,   że   wcale   nie   próbuję   wydać   cię   za   mąż.   Ja   tylko   chcę,   żebyś   była 

szczęśliwa.

- A ty jesteś szczęśliwa?

- Ależ tak! Oczywiście, że jestem szczęśliwa.

Shelby uśmiechnęła się szelmowsko. Wyglądało na to, że matka dała się wciągnąć w 

zastawione przez nią sidła.

- A kiedy wychodzisz za maż? - spytała z niewinna miną.

-   Ja   już   byłam   mężatką!   -   przypomniała   jej   Debora   wyraźnie   zirytowana   tym 

pytaniem. - Mam dwoje dzieci, a...

- A one cię uwielbiają - dokończyła za nią Shelby. - Mam dwa bilety na balet do 

Centrum Kennedy'ego na przyszły tydzień. Co ty na to?

Debora westchnęła zrezygnowana.

- Sprytny sposób na zmianę tematu - stwierdziła wesoło.

- A jeśli chodzi o twoją propozycję, to bardzo chętnie skorzystam.

- Świetnie. A mogę przedtem wpaść do ciebie na obiad?

- zapytała Shelby przymilnie. Niemal w tej samej chwili rozpromieniła się w szerokim 

uśmiechu: - Cześć, Steve! - Zagadnęła mężczyznę, który właśnie do nich podszedł. - Widzę, 

że ćwiczyłeś ostatnio.

Debora patrzyła, jak jej rezolutna córka czaruje asystenta sekretarza prasowego, po 

czym przenosi zainteresowanie na nowo mianowanego szefa Agencji Ochrony Środowiska, a 

wszystko to robi z niezrównaną swobodą i wdziękiem. Nie da się ukryć, że była prawdziwą 

duszą towarzystwa. Lubiła ludzi, a oni odwzajemniali się tym samym.

Dlaczego więc tak starannie unikała bliższych związków? Gdyby chodziło tu jedynie o 

niechęć wobec małżeństwa, Debora mogłaby to jakoś zrozumieć. Od dawna jednak podejrze-

wała, że za tym  brakiem zainteresowania życiem  we dwoje  kryje  się coś więcej.  Shelby 

wyraźnie odmawiała sobie ulegania jakimkolwiek silniejszym uczuciom.

Może jednak nie ma powodów do obaw, pocieszyła się Debora, słysząc głośny śmiech 

córki. Shelby wydawała się taka radosna i żywiołowa. W końcu każdy jest szczęśliwy na swój 

sposób.

background image

Alan MacGregor od dłuższego czasu przyglądał się rudowłosej kobiecie ubranej w 

bardzo, jak na tak wytworne  przyjęcie, niekonwencjonalny sposób. Miała ciekawą twarz, 

raczej   oryginalną   niż   piękną,   i   swobodny,   niewymuszony   styl   bycia.   Jej   głośny   śmiech 

wznosił się ponad głowami tłumu, zmysłowy i niewinny zarazem.

Z całą pewnością nie wyglądała na typową bywalczynię waszyngtońskich salonów, co 

do tego nie miał żadnych,, wątpliwości. Jej ubranie nie pochodziło z markowego sklepu, a 

lśniących włosów nie dotykał grzebień renomowanego fryzjera. Z drugiej jednak strony czuła 

się tu wyjątkowo swobodnie i, zdaje się, znała większość gości. Kim, u diabła była?

- Cóż, senatorze. - Kongresman Write niespodziewanie klepnął go w łopatkę. - Miło 

cię zobaczyć poza czasem urzędowania. Nieczęsto udaje się wyciągnąć cię do ludzi.

- Masz bardzo dobrą szkocką, Charlie - pochwalił Alan, podnosząc do góry szklankę. - 

A to chyba najlepszy argument za tym, żeby cię odwiedzić.

- Obawiam się, że sama szkocka to jednak za mało. Podobno ostatnio zarywasz noce.

- Co zrobić. - Uśmiechnął się lekko. W tym mieście nie ma tajemnic, pomyślał, a 

głośno powiedział: - Tak dużo się teraz dzieje.

Write skinął głową nie przestając sączyć drinka, po chwili jednak zapytał:

- Ciekaw jestem twojego zdania w sprawie ustawy Breidermana. Głosowanie już w 

przyszłym tygodniu.

Alan   doskonale   wiedział,   że   kongresmen   należy   do   grona   najzagorzalszych 

zwolenników ustawy.

- Będę głosował przeciw. - Ze spokojem spojrzał mu w oczy. - Nie możemy pozwolić 

sobie na jeszcze większe cięcia w szkolnictwie.

- No cóż, Alanie, wiesz przecież, że te sprawy nie są tak bardzo jednoznaczne...

- Zgoda. Tylko że czasem szara strefa zanadto się rozrasta. A wtedy najlepiej wrócić 

do podstaw - stwierdził sucho.

Wyraźnie dał do zrozumienia, że najchętniej zmieniłby temat. Nie miał w tej chwili 

ochoty na kongresową debatę, i w ogóle nie chciał rozmawiać o sprawach zawodowych. W 

przypadku senatora reprezentującego interesy partii politycznej takie zachowanie było raczej 

wyjątkowe.

Kongresmana Write'a także chyba zdziwiła taka nagła powściągliwość, ale nim zdążył 

o cokolwiek zapytać, Alan odezwał się pierwszy.

- Zdawało mi się, że znam tu wszystkich - powiedział, rozglądając się po salonie - ale 

nie wiem, kim jest ta rudowłosa kobieta przy stole.

- Kto taki? - zainteresował się Write i powędrował wzrokiem za spojrzeniem Alana. 

background image

Zaciekawiony, zapomniał o tym, że miał go przekonywać do zmiany zdania. - Ta kobieta? - 

upewnił się, dyskretnie wskazując ją podbródkiem. - Tylko mi nie mów, że nie znasz Shelby 

Campbell!

- A jednak.

- Chcesz, żebym cię przedstawił?

- Myślę, że sam sobie poradzę - mruknął Alan. - Dziękuję za dobre chęci - rzucił przez 

ramię, idąc w stronę drugiego końca salonu.

Umiejętnie   manewrował   pomiędzy   grupkami   ludzi,   zatrzymując   się   tylko   wtedy, 

kiedy było to absolutnie konieczne.

Uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, komplementy i błyskotliwe uwagi. Robił to z 

wprawą wytrawnego polityka.

Trzeba przyznać, że miał wszystko, co potrzeba, by zrobić karierę. Z wykształcenia 

był  prawnikiem, ale w przeciwieństwie do swego brata Caina, który także wybrał służbę 

Temidzie, interesował się przede wszystkim teorią prawa, zaniedbując czynne wykonywanie 

zawodu.

Polityką   zainteresował   się   w   czasie   studiów   i   nawet   teraz,   jako   człowiek 

trzydziestopięcioletni, wciąż nie czuł się rozczarowany swym wyborem. Wręcz przeciwnie, 

coraz bardziej zdumiewały go i ciekawiły niezliczone możliwości, jakie otwierały się przed 

nim jako politykiem. Na razie miał już za sobą pełną kadencję w Kongresie i stał u progu 

następnej, tym razem w Senacie.

- Czyżbyś był bez pary, Alanie? - Myra Ditmeyer, żona prezesa Sądu Najwyższego, 

bezceremonialnie wzięła go pod rękę i odciągnęła od grupy, przy której się zatrzymał.

Uśmiechnął się i z poufałością starego przyjaciela pocałował ją w policzek.

- Czy to propozycja? - zapytał.

- Oj, ty diable wcielony - roześmiała się na całe gardło. - Gdyby to było dwadzieścia 

lat temu, to kto wie? Drobne dwadzieścia lat, szkocki pożeraczu serc, tylko tyle mi trzeba. 

Bagatela,   nie   sądzisz?   -   Mrugnęła   porozumiewawczo   i   odsunęła   się  o   krok,  lustrując   go 

uważnym spojrzeniem. - Co to się stało, że nie widać dziś obok ciebie żadnej z tych perfe-

kcyjnie  zrobionych  kobiet. Patrząc na ciebie, nigdy bym  nie powiedziała, że gustujesz w 

takich chodzących reklamach chirurgii plastycznej.

- Miałem nadzieję,  że uda mi  się namówić  ciebie na wspólny weekend w Puerto 

Vallarta.

Rozbawiona Myra dźgnęła go w ramię długim szkarłatnym paznokciem.

- Miałbyś się z pyszna, gdybym przyjęła tę propozycję. Myślisz, że z mojej strony nic 

background image

ci już nie grozi, tak? - Westchnęła, robiąc obrażoną minę. - Niestety, to prawda. Nic jednak 

nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy znaleźli dla ciebie jakaś młodszą kandydatkę. Do czego to 

podobne, żeby mężczyzna w twoim wieku, i do tego całkiem niczego sobie, ciągle jeszcze był 

sam. - Znowu mrugnęła, wypychając językiem lewy policzek. - Pamiętaj, że Amerykanie 

uznają tylko żonatych prezydentów.

- Jakbym słyszał mojego ojca!

- I ma rację ten stary wyga! - prychnęła, ale na wspomnienie Daniela MacGregora w 

jej oczach pojawiły się ciepłe błyski. - W każdym razie korona by ci z głowy nie spadła, 

gdybyś od czasu do czasu skorzystał z jego rad. Polityk, jeśli chce odnieść sukces, po prostu 

musi być żonaty.

- Czyli mam się ożenić dla kariery?

- Nie łap mnie za słowa! - pogroziła mu palcem. Naraz dostrzegła, że jego wzrok 

uparcie wędruje ponad jej głową w stronę, z której dobiegał dobrze jej znany, perlisty śmiech. 

W lot pojęła, na co się zanosi. No, no, pomyślała przebiegle, tych dwoje stworzyłoby bardzo 

interesującą parę. Trzeba im tylko trochę pomóc...

- W przyszłym tygodniu urządzam małe przyjęcie - zdecydowała bez chwili wahania. - 

Nic   wielkiego,   ot,   garstka   przyjaciół.   Oczywiście   jesteś   zaproszony.   Moja   sekretarka   za-

dzwoni do twojego biura i poda ci wszystkie szczegóły.

Poklepała   go   po   policzku   upierścienioną   dłonią   i   pożegnała   się   pospiesznie. 

Postanowiła   poszukać   sobie   zacisznego   kąta,   z   którego   mogłaby   spokojnie   obserwować 

rozwój wydarzeń.

Alan natomiast ruszył w stronę Shelby. Potrzebował nieco czasu, by ją odnaleźć, bo 

odłączyła się od grupki osób, z którymi wcześniej rozmawiała, a potem nagle znikła mu z 

oczu.

Dopiero   po   chwili   dostrzegł,   że   uklękła   przed   zabytkową   serwantką   i   z   nosem 

przyklejonym do szyby oglądała cenną zawartość.

Podszedł bliżej, a wtedy owionął go zmysłowy zapach jej perfum. Przymknął oczy, 

próbując je rozpoznać, ale nie przypominały niczego, co byłoby mu znane. Może sprawiła to 

jej skóra...

- Oryginalna osiemnastowieczna porcelana - westchnęła z zachwytem, czując, że ktoś 

stanął za jej plecami. - Co za szkliwo, jaki ornament! Przepiękne, prawda?

Alan pochylił się, by spojrzeć z bliska na czarę, która tak bardzo ją zafascynowała. 

Następnie przeniósł wzrok na koronę rudych włosów.

- Rzeczywiście, przyciąga wzrok - powiedział.

background image

Szybko   odwróciła   głowę,   zaciekawiona,   z   kim   rozmawia,   a   potem   posłała   mu 

promienny uśmiech, najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widział.

- Dobry wieczór.

Przyjął rękę, którą podała na powitanie, zaskakująco silną u tak szczupłej osoby, i 

pomógł jej wstać z kolan. Potem zatrzymał w swej dłoni jej smukłe palce i zafascynowany 

wpatrzy! się w jej twarz.

- Coś mi przeszkodziło w drodze do celu - oznajmiła zagadkowo - Mógłbyś coś dla 

mnie zrobić?

- Co takiego? - zaintrygowany uniósł brew.

- Postój tak przez chwilę.

Zwinnie schowała się za jego plecami, sięgnęła po talerz i zaczęła nakładać jedzenie.

- Jak tylko wezmę talerz - tłumaczyła, myszkując pośród tac i półmisków - zaraz ktoś 

mnie wypatrzy i odciągnie na bok. A ja nie jadłam obiadu. No, nareszcie. - Zadowolona po-

ciągnęła   Alana   za   rękaw.   -   Wyjdźmy   na   taras   -   zaproponowała   i   nie   czekając   na   jego 

odpowiedź, okrążyła bufet i znikła za przeszklonymi drzwiami.

Posłusznie podążył za nią. Rześkie, wieczorne powietrze pachniało bzami. W bladej 

poświacie księżyca na trawniku tańczyły tajemnicze cienie. Lekki wietrzyk cicho szeleścił 

gałęziami drzew.

Shelby sięgnęła po krewetkę i z pomrukiem zadowolenia wepchnęła ją sobie do ust.

- Nawet nie wiem, co to jest - stwierdziła, oglądając z bliska zawartość swego talerza. 

- Spróbuj, a potem powiedz mi, co jem, dobrze?

Zaintrygowany tą nietypową prośbą, wziął do ust kęs, który mu podsunęła palcami, 

nie kłopocząc się bynajmniej brakiem widelca.

- I co to jest? - zapytała niecierpliwie.

- Pasztet z gęsich wątróbek w cieście z... - zastanowił się chwilę - z odrobiną kremu z 

kasztanów.

- Hmm, brzmi nieźle - uznała, po czym szybko połknęła to, co zostało z pasztecika. - 

Jestem Shelby - przedstawiła się bez zbędnych wstępów.

Postawiła swój talerz na szklanym stole i rozsiadła się wygodnie, zabierając się do 

jedzenia.

- A  ja  Alan. - On również  usiadł,  zastanawiając  się w  duchu, skąd wzięło  się to 

dziecko   ulicy,   jak   ją   w   myślach   nazwał.   -   Istnieje   chociaż   cień   szansy,   że   się   ze   mną 

podzielisz? - zapytał, wskazując przekąski piętrzące się na talerzu.

Przyglądała mu się uważnie, jakby zastanawiając się, czy warto oddać mu część swej 

background image

zdobyczy. Wreszcie mogła obejrzeć go sobie dokładniej, bo już dużo wcześniej zwróciła na 

niego uwagę. Może dlatego, że wyróżniał się wzrostem i sportową sylwetką, jaką nieczęsto 

spotyka się w waszyngtońskich salonach.

Był szczupły, muskularny, o twarzy nieco surowej, ale na swój sposób pięknej. Kiedy 

patrzyła na jego czarne włosy i oczy, nieodmiennie powracała myślą do opisu romantycznych 

bohaterów z powieści sióstr Bronte.

- Myślę, że mogę cię poczęstować - zadecydowała wreszcie. - Zasłużyłeś na to. Co 

pijesz?

- Czystą szkocką.

- Od razu wiedziałam, że można ci zaufać. - Bez pytania sięgnęła po jego szklankę i 

pociągnęła z niej duży łyk.

Alan uśmiechnął się do niej nieznacznie. Podobała mu się coraz bardziej. Jej oczy 

lśniły radością, delikatny wiatr muskał rude kosmyki wokół jej twarzy. W świetle księżyca 

wyglądała niczym psotny, kruchy elf, który mógł lada chwila rozpłynąć się w mroku nocy. Z 

niedowierzaniem potrząsnął głową.

- Skąd się wzięłaś na tym przyjęciu?

- Uległam naciskom matki. Wiesz, co to znaczy?

- Nie obca jest mi ojcowska presja - rzucił wesoło.

-   Na  jedno   wychodzi   -   mruknęła  Shelby  z   pełnymi   ustami.   Wreszcie   poczuła   się 

najedzona, więc odsunęła talerz i oparła policzek na dłoni. - Mieszkasz tu, w Aleksandrii?

- Nie, w Georgetown.

- Poważnie? Gdzie? Zaciekawiona, pochyliła się nieco, pozwalając, by zajrzał jej w 

oczy.

- Mieszkam przy ulicy P.

- Żartujesz? To niesamowite, że do tej pory jeszcze na siebie nie wpadliśmy. Mam 

sklep zaledwie kilka przecznic dalej.

- Masz sklep? - Wyobraźnia podsunęła mu obraz wieszaków z dziwacznymi sukniami 

i półek pełnych artystycznej biżuterii.

- Tak. Ale tak naprawdę zajmuję się wyrobem ceramiki. - Podsunęła szklankę w jego 

kierunku.

Ceramiki...

Z niedowierzaniem  wziął ją za rękę i obrócił  dłoń, by obejrzeć jej wnętrze.  Była 

drobna, smukła, z długimi palcami i krótkimi, nie pomalowanymi paznokciami. Jej ciepły, 

miękki dotyk sprawił mu dziwną przyjemność.

background image

- Dobra w tym jesteś? - zapytał.

- Rewelacyjna. - Pierwszy raz w życiu musiała stłumić w sobie chęć, by natychmiast 

wysunąć dłoń z jego palców. Przyszło jej bowiem do głowy, że jeśli pozwoli mu na to dłużej, 

zapomni, po co właściwie tu przyszła. - Nie pochodzisz z Waszyngtonu - stwierdziła. - Skąd 

jesteś? Z Nowej Anglii?

- Brawo. Z Massachusetts. - Wyczuwał delikatny opór, mimo to nie puszczał jej ręki. 

Sięgnął do talerza i podał jej następną przekąskę.

- Mhm... Czyli mamy do czynienia z harwardczykiem. Zaskoczyła go nutka pogardy 

w jej głosie. Jak do tej pory nikt nie kwestionował wartości miejsca, w którym pobierał nauki. 

Nie dał jednak tego po sobie poznać, a tylko lekko zmrużył oczy.

Tymczasem ona próbowała odgadnąć, jakie studia ukończył.

- Medycyna raczej nie - myślała głośno, wodząc palcami po wnętrzu jego dłoni, co 

skądinąd nieco go rozpraszało. - Jak na lekarza masz zbyt szorstkie ręce. Może jakiś kierunek 

humanistyczny?

- Skończyłem prawo. - Cierpliwie poddawał się jej badawczemu spojrzeniu, w którym 

pojawił się przelotny wyraz zdziwienia. - Rozczarowana?

- Zaskoczona - przyznała, choć z drugiej strony sposób, w jaki mówił, powinien był 

naprowadzić ją na trop. Kto inny wyraża się tak logicznie i gładko? - Jak do tej pory, inaczej 

wyobrażałam   sobie  prawników.   W  każdym   razie  mój   nosi  sztuczną   szczękę  i  okulary  w 

rogowej oprawca. Nie wydaje ci się - zapytała zaczepnie - że prawo całkiem niepotrzebnie 

utrudnia wiele zwykłych rzeczy?

Jego brwi uniosły się do góry, jakby w zgodzie z kącikami ust, rozciągającymi się w 

uśmiechu.

- Takich jak zbrodnie i kradzieże?

- Nie o tym mówię. - Shelby ponownie upiła łyk jego szkockiej. - Mam na myśli tę 

przerażającą   biurokrację.   Wiesz,   ile   najróżniejszych   formularzy   muszę   wypełnić,   żeby 

sprzedać   ledwie   parę   sztuk   moich   wyrobów?   A   potem   przecież   ktoś   to   czyta,   ktoś   inny 

odpowiednio klasyfikuje, a jeszcze ktoś inny odsyła do odpowiedniego urzędu. Sam powiedz, 

czy nie byłoby łatwiej, gdybym mogła po prostu sprzedać wazon i w ten sposób uczciwie 

zarobić na życie?

- Niestety, nie wtedy, kiedy w grę wchodzą miliony. - Alan zapomniał, że jeszcze pół 

godziny temu nie zamierzał prowadzić poważnych dyskusji. - Gdyby nie te wszystkie pa-

piery, mało kto ujawniałby prawdziwe dochody, a już na pewno nikt nie płaciłby podatków. 

Poza  tym   ani  drobni   przedsiębiorcy,  ani   klienci  nie   mieliby  żadnej  ochrony  -  tłumaczył, 

background image

odruchowo bawiąc się jej pierścionkiem.

Zarumieniła się, zażenowana. Jego na wpół przyjacielski, na wpół uwodzicielski dotyk 

sprawiał, że czuła miły dreszcz, ale jednocześnie znacznie spowalniał tok jej myślenia.

- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wpisując trzykrotnie numer NIP - u, wyświadczam 

światu aż tak wielką przysługę.

- Roześmiała się, kryjąc tym zakłopotanie.

- Biurokracja i konieczność zwykle chodzą w parze.

- W zasadach najbardziej podoba mi się to, że istnieją dziesiątki sposobów na to, by je 

złamać. - Shelby roześmiała się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zwrócił na nią uwagę w 

salonie. - Zdaje się, że dzięki takim jak ja, stale masz jakieś zajęcie.

Przez   otwarte   drzwi   do   salonu   dobiegł   ich   fragment   rozmowy.   Jakiś   męski   głos, 

zdecydowany i pewny siebie, komentował działania jednego z polityków:

- Nie da się ukryć, że Nadonley trzyma  rękę na pulsie amerykańsko  - izraelskich 

rozmów, ale jego obecna taktyka nie zjednuje mu zbyt wielu przyjaciół.

- No i ta jego elegancja pasażera klasy turystycznej - dodał ktoś inny - już się mocno 

wszystkim opatrzyła.

- Typowe - mruknęła Shelby, a w jej oczach pojawił się wyraz zniecierpliwienia. - 

Ubrania są tu takim samym politycznym manifestem jak przekonania. Ciemny garnitur i biała 

koszula oznacza, że jesteś konserwatystą, a pantofle i kaszmirowy sweter czynią z ciebie 

liberała.

Alan poruszył się niespokojnie. Nie pierwszy raz słyszał aroganckie uwagi na temat 

ludzi swego pokroju i profesji. Czasem wypowiadano je głośniej, czasem ciszej, w zależności 

od sytuacji. Najczęściej ignorował je, tym razem jednak poczuł się urażony.

- Czy mi się zdaje, czy masz skłonność do upraszczania pewnych spraw? - zapytał.

- Tylko wtedy, kiedy nie chce mi się w nie zagłębiać - przyznała beztrosko. - I kiedy 

dotyczą polityki, którą uważam za denerwujący produkt uboczny rozwoju ludzkości. Niestety, 

pojawił się już wtedy, kiedy Mojżesz wdał się w dyskusję z Ramzesem.

Na ustach Alana pojawił się lekki, ironiczny uśmieszek. Gdyby Shelby znała go lepiej, 

wiedziałaby, co on oznacza. Wyglądało na to, że przyjął wyzwanie.

- Zdaje się, że nie przepadasz za politykami.

- To jedno z niewielu generalnych stwierdzeń, pod którymi mogę śmiało się podpisać - 

rzuciła ze śmiechem. - Politycy występują według mnie w kilku gatunkach. Bywają nadęci, 

fanatyczni, żądni władzy albo chwiejni. Czasem, o cudzie, łączą w sobie wszystkie te cechy. 

Aż   strach   pomyśleć,   że   grupa   takich   pomylonych   facetów   rządzi   światem.   Dlatego   ja 

background image

obiecałam sobie przynajmniej udawać, że mam pełną kontrolę nad swoim życiem.

Nie   odpowiedział,   więc   pochyliła   się,   by   odczytać   coś   z   wyrazu   jego   twarzy.   Z 

zaciekawieniem   obserwowała   przemykające   po   niej   cienie.   Poczuła   chęć,   by   dotknąć   jej 

palcami, poczuć ciepło jego skóry.

- Chcesz wrócić do środka? - zapytała.

- Nie. - Gładził kciukiem przegub jej dłoni, więc wyczuł, jak nieznacznie przyspieszył 

jej   puls.   -   Dopóki   stamtąd   nie   wyszedłem,   nie   zdawałem   sobie   sprawy,   jak   bardzo   się 

nudziłem.

- Wyrazy najwyższego uznania. - Uśmiechnęła się promiennie. - Dobrze powiedziane. 

Jesteś może Irlandczykiem?

Pokręcił głową, zaprzątnięty myślą o tym, jak smakowałyby jej ruchliwe, roześmiane 

usta.

- Jestem Szkotem.

- Poważnie? To tak jak ja! - Ucieszyła się. - Zaczynam podejrzewać, że to zrządzenie 

losu. A ja nie ufam losowi.

- Bo musisz kontrolować swoje życie... - powtórzył jej słowa i pod wpływem zupełnie 

niezrozumiałego impulsu podniósł jej dłoń do ust i pocałował końce palców.

-   Pewnie.   -   Nie   cofnęła   ręki,   gotowa   przedłużyć   tę   chwilę.   -   Możesz   to   nazwać 

praktycznością Campbellów.

Tym razem to on roześmiał się głośno, wyraźnie czymś rozbawiony.

- Za stare porachunki - powiedział zagadkowo, unosząc do góry szklankę. - Nie ma 

wątpliwości, że nasi przodkowie wyrzynali się nawzajem przy dziarskich dźwiękach kobzy. 

Pochodzę z klanu MacGregorów.

- No, ładnie! - zawołała. - Dziadek trzymałby mnie pod kluczem o chlebie i wodzie, 

gdyby   wiedział,   jak   się   tu   z   tobą   zabawiam!   Nie   mówi   o   was   inaczej   jak   „ci   wściekli 

MacGregorwie!”

Alan bawił się coraz lepiej. Zdawał się nie dostrzegać, że Shelby z każdą chwilą staje 

się bardziej pochmurna.

- Alan MacGregor - szepnęła. - Senator z Massachusetts.

- Moja wina, przyznaję się. - Uderzył dłonią w piersi.

-   Szkoda...   -   Z   westchnieniem   podniosła   się   z   fotela.   On   także   wstał.   Nie 

wypuszczając jej dłoni, stanął tak blisko, że niemal się dotykali.

- Dlaczego szkoda? - zapytał cicho.

- Cóż... - Jeszcze raz przyjrzała się jego twarzy. - Zdaje się, że warto byłoby narazić 

background image

się nawet na gniew dziadka, tylko że... - zawahała się. - Tylko że ja nie spotykam się z 

politykami - dokończyła szybko, jakby w obawie, że zmieni zdanie.

- Naprawdę?

Zatrzymał spojrzenie na jej ustach, a potem spojrzał jej głęboko w oczy. Nie prosił jej 

o spotkanie, a to, co przed chwilą powiedziała, oznaczało, że w kontaktach z mężczyznami 

szybko przyjmowała inicjatywę. Cóż, nie wprawiło go to w zachwyt. Wolał kobiety, które 

cierpliwie pozwalają się zdobywać.

- Czy to kolejna ze złotych zasad Shelby? - zapytał, wpatrując się w nią badawczo.

- Tak, jedna z kilku.

Gdyby tylko nie miała tak ponętnych warg, pełnych, wilgotnych, jakby proszących o 

pocałunek, uznałby może całą sprawę za dobry żart. Ale teraz... Kpiący wyraz jej oczu nie 

pozostawiał cienia wątpliwości, że właśnie rzuciła mu wyzwanie.

Wiedział o tym, i dlatego zamiast zrobić to, czego się spodziewała, podniósł znowu jej 

rękę i przycisnął wargi do przegubu dłoni, patrząc przy tym prosto w jej roześmiane oczy.

Poczuł,   jak   przyspieszyło   jej   tętno   i   wyraźnie   dostrzegł   w   jej   źrenicach   wyraz 

niepokoju, a potem podniecenia.

- W zasadach najlepsze jest to, że istnieją dziesiątki sposobów, by je złamać - miękkim 

głosem przypomniał jej słowa.

- Trafiona, zatopiona - westchnęła i cofnęła rękę. - No dobrze, panie senatorze - dodała 

stanowczo, z trudem otrząsając się z romantycznego uniesienia. - Było bardzo miło, ale na 

mnie już pora. Trzeba zacząć udzielać się towarzysko.

Spokojnie zaczekał, aż podejdzie do drzwi, a potem oznajmił jej:

- Wkrótce się zobaczymy, Shelby.

- Możliwe.

- To pewne.

Zmrużyła oczy i zerknęła na niego przez ramię. Stał przy balustradzie, opierając się o 

nią nonszalancko. Wyglądał na rozleniwionego, ale mogłaby przysiąc, że gdyby na przykład 

zagrała mu teraz na nosie, dopadłby jej jednym skokiem. Bardzo ją zresztą kusiło, żeby to 

sprawdzić.

Pomimo półmroku wyraźnie widziała ironiczny, pewny siebie uśmieszek, jaki błąkał 

się po jego wargach. Rozzłoszczona jego drwiącą miną energicznie poprawiła grzywkę. Nie 

da mu tej satysfakcji i nie okaże zdenerwowania, obiecała sobie i mocno pchnęła drzwi, 

prowadzące do salonu. Tak właśnie zakończy się ich znajomość.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Mniej więcej przed dwoma laty Shelby zatrudniła sprzedawcę. Pracował na pół etatu, 

zastępując ją w galerii, ilekroć musiała załatwić jakieś ważne sprawy albo wziąć sobie wolny 

dzień. Dzięki niemu mogła spędzić przy kole garncarskim nawet cały tydzień bez obawy, że 

zaniedbuje interes.

Kyle, bo tak miał na imię jej pracownik, przesiadywał w galerii regularnie w środy i 

soboty, a w pozostałe dni, jeśli Shelby potrzebowała go na godzinę lub dwie, stawiał się po 

pierwszym telefonie.

Szybko stał się jej prawą ręką, a jako początkujący poeta nie miał  nic przeciwko 

nienormowanym godzinom pracy. Poza tym Shelby wyczuwała w nim bratnią duszę, więc 

współpraca   układała   im   się   niezwykle   pomyślnie.   Tym   bardziej,   że   wynagradzała   mu 

dyspozycyjność nie tylko przyzwoitą pensją, ale i podziwem dla jego wierszy.

Soboty Shelby rezerwowała wyłącznie dla własnej twórczości. Już od samego rana 

mieszała i wyrabiała glinę, a potem cały dzień spędzała przy kole. Gdyby jednak ktoś nazwał 

ją z tego powodu osobą zdyscyplinowaną, z pewnością byłaby zdziwiona. Dla niej praca w 

soboty stanowiła kwestię wyboru, a nie rutyny.

Pracownia mieściła się na zapleczu sklepu. Dwie z jej ścian zajmowały solidne półki, 

na których stały zaczęte już prace. Niektóre były już wypalone, inne czekały na swoją kolejkę 

do pieca. Poza tym na półkach znalazły swe miejsce także słoje z glazurą w najrozmaitszych 

kolorach i liczne narzędzia garncarskie: długie druty z drewnianymi rączkami, szczotki różnej 

wielkości i kształtu, podsypki do wypalania.

Całą   tylną   ścianę   zajmował   olbrzymi   piec   garncarski,   w   którym   Shelby   wypalała 

właśnie gotowe, pokryte glazurą naczynia. Ponieważ otwory wentylacyjne były uchylone, a 

samo pomieszczenie niezbyt obszerne, panował w nim niesamowity upał. Niewiele pomogły 

szeroko   otwarte   okna,   przez   które   do   pracowni   docierały   słabe   odgłosy  ulicznego   życia, 

zagłuszone częściowo przez głośno grające radio.

Shelby   siedziała   przy   kole   ubrana   w   podkoszulkę   i   krótkie   spodenki,   zrobione   z 

obciętych dżinsów. Przed zabrudzeniem chronił ją natomiast biały fartuch, który narzuciła 

niedbale na ubranie. Włosy związała w kucyk grubym rzemykiem, by odsłonić kark, ale na 

niewiele się to zdało. Wciąż było jej bardzo gorąco.

Dla rozrywki nuciła sobie coś pod nosem, pochylona nad wielką kulą gliny, ostatnią 

już tego dnia. Właśnie ten element swojego rzemiosła lubiła najbardziej. Uwielbiała brać do 

ręki mokrą glinę, która zdawała się czekać na to, aż Shelby uwolni zaklęty w niej kształt i 

background image

uformuje   z   niej   wazon,   misę   albo   fantazyjny   imbryczek.   Możliwości   były   naprawdę 

nieograniczone, a dzięki nim praca nigdy nie przestawała jej fascynować.

Gołymi rękami gniotła, miesiła i modelowała bryłę tak długo, aż całkiem poddała się 

jej woli i nie zniknął z niej ostatni bąbel powietrza. Potem zanurzała dłonie w wilgotnej, 

świeżej  masie, mieszając ją tak długo, aż osiągnęła odpowiednią gęstość. Dodała do niej 

drobno potłuczone okruchy naczyń, by dzięki temu stała się sztywniejsza. Wreszcie glina była 

gotowa.

Shelby uruchomiła koło i przystąpiła do pracy. Koło obracało się z szumem, glina 

pryskała na boki, poddając się naciskowi jej dłoni, ustępując pod naporem twórczej wizji.

Najpierw   uformowała   gruby   pierścień,   a   potem   nacisnęła   kciukami   środek   kuli   i 

zaczęła wolno, ostrożnie ciągnąć ją do góry, aż powstał cylindryczny kształt. Teraz mogła 

zrobić   z   nim   wszystko,   na   co   tylko   miała   ochotę.   Mogła   go   spłaszczyć   i   w   ten   sposób 

otrzymać talerz, rozszerzyć górne krawędzie, by stał się misą albo zamknąć je i otrzymać 

regularną kulę.

Tym   razem   postanowiła   zrobić   misę,   wzorowaną   na   starożytnym   naczyniu   do 

mieszania wody i wina, tyle że pozbawioną rączek. Obroty koła i wprawna praca rąk uniosły 

do góry gliniane ściany. Kształt przestał istnieć tylko  w wyobraźni, wyłaniając  się coraz 

wyraźniej   z   modelowanego   materiału.   Dzięki   zdolnym   dłoniom   i   bystremu   oku   artystki 

szybko zyskał właściwe proporcje.

Misa zwężała się u podstawy i otwierała szeroko w górnej części. Oczyma wyobraźni 

Shelby widziała ją już ukończoną. Postanowiła, że pokryje ją glazurą w odcieniu głębokiej, 

lekko zszarzałej zieleni, z cieniem nieco łagodniejszej barwy tuż pod powierzchnią szkliwa. 

Nie umieści na niej żadnych zdobień, żłobień czy wywiniętych brzegów. Cała uroda zostanie 

zawarta w idealnym kształcie.

Z trudem zapanowała nad chęcią dalszego wygładzania wilgotnej gliny i wyłączyła 

koło. Zaczekała, aż tarcza przestanie się kręcić, po czym obrzuciła swoje dzieło krytycznym 

spojrzeniem.   Następnie   przeniosła   je   na   półkę,   żeby   obeschło.   Jutro,   kiedy   masa   dobrze 

stężeje, znowu ustawi misę na kole i przy użyciu odpowiednich narzędzi usunie nadmiar gliny 

i wygładzi krawędzie.

Stanęła przed półką i jeszcze raz przyjrzała się uważnie naczyniu. Tak, ciemna zieleń 

będzie doskonale pasować do tych kształtów. Dzięki odpowiedniemu glazurowaniu na pewno 

uda jej się uzyskać efekt miękkości i głębi koloru.

Zamyślona, wygięła się daleko do tyłu, a potem zgarbiła plecy, próbując rozciągnąć 

zdrętwiałe mięśnie i zmniejszyć sztywność karku. Wyglądało na to, że bardzo przyda jej się 

background image

teraz   gorąca,   relaksująca   kąpiel   w   pachnącej   pianie.   Potem   może   wybierze   się   z   grupą 

przyjaciół do nowo otwartego klubu przy ulicy M.

Uśmiechnęła się słodko do swoich myśli i z głębokim westchnieniem zmęczenia i 

satysfakcji, odwróciła się od półki ze schnącą ceramiką. Spojrzała przed siebie i... zamarła z 

wrażenia.

- To było bardzo pouczające. - Alan wyciągnął dłonie z kieszeni dżinsów i zrobił krok 

w jej stronę. - Jestem bardzo ciekawy, czy już w chwili, kiedy bierzesz się do pracy, wiesz 

dokładnie,   jaki   kształt   nadasz   naczyniu,   czy   też   decydujesz   o   tym   dopiero   w   trakcie 

modelowania?

- To zależy - odpowiedziała spokojnie.

Od razu postanowiła, że nie okaże zdziwienia i nie zada mu błyskotliwego pytania, co, 

u licha, tutaj robił. Jedyną reakcją na jaką sobie pozwoliła, było lekkie uniesienie brwi w 

chwili, kiedy przesunęła wymownym spojrzeniem po jego dżinsach i bawełnianej bluzie.

W tym stroju zupełnie nie przypominał eleganckiego mężczyzny, jakiego poznała na 

przyjęciu. Dziwnie się czuła, widząc go teraz w mocno wytartych  dżinsach i sportowych 

butach. Mimo to jednak ciągle robił wrażenie zamożnego i niezwykle pewnego siebie. Zbyt 

pewnego, zauważyła złośliwie.

Alan bynajmniej nie poczuł się speszony tak jawnymi oględzinami. Przyzwyczaił się 

już do bycia osobą publiczną i nie przeszkadzały mu uważne spojrzenia innych. Poza tym 

uznał,   że   Shelby   miała   święte   prawo   to   robić,   bo   w   końcu   to   on   pierwszy   naruszył   jej 

prywatność i bez jej wiedzy i zgody przyglądał jej się przez ostatnie pół godziny.

- Zdaje się - zaczęła przesadnie uprzejmym tonem - że powinnam teraz powiedzieć, 

jak bardzo jestem zaskoczona, widząc pana tutaj, senatorze. Przyznaję, jestem. I domyślam 

się, że właśnie o to ci chodziło - dokończyła ostro, nie bawiąc się już w formalności.

Skinął głową i uśmiechnął się lekko.

- Ciężko pracujesz - stwierdził, zerkając na jej ręce uwalane gliną aż po łokcie. - 

Podoba mi się twoja galeria.

-   Dzięki!   -   Natychmiast   wyczuła,   że   powiedział   to   szczerze,   więc   instynktownie 

odpowiedziała równie szczerym uśmiechem. - Przyszedłeś się rozejrzeć?

- Można to tak określić - zgodził się szybko, walcząc z pokusą, by jeszcze raz obejrzeć 

sobie jej nogi. - Zdaje się, że zdążyłem w ostatniej chwili. Sprzedawca prosił, żeby ci po-

wiedział, że wszystko pozamykał.

- Aha - mruknęła niewyraźnie.

Zakłopotana,   zerknęła   w   okno,   jakby   chciała   w   ten   sposób   odgadnąć,   która   jest 

background image

godzina. Kiedy pracowała przy kole, nigdy nie zakładała zegarka. Jakiś pojedynczy włos 

połaskotał   ją   w   policzek,   więc   potarła   go   ramieniem.   Pod   naprężonym   materiałem 

podkoszulka wyraźnie zarysowały się drobne, twarde piersi.

- Cóż, jedną z niewątpliwych zalet posiadania własnego sklepu jest to, że można go 

otwierać i zamykać, kiedy tylko ma się na to ochotę. - Spojrzała na niego. - Jeśli chcesz, mo-

żesz tam zaraz wejść i pooglądać ceramikę, a ja się w tym czasie umyję.

-   Właściwie   -   znienacka   chwycił   jej   kucyk   i   przez   chwilę   trzymał   go   w   dłoni   - 

myślałem o wspólnej kolacji. Na pewno jeszcze nie jadłaś.

- Zgadza się - przyznała. - Mimo to nie pójdziemy na kolację, senatorze.

Nie odpowiedział, tylko podszedł do niej jeszcze bliżej. Chociaż podobała mu się jej 

niezmącona pewność siebie, cieszył się, że za chwilę nieco nią zachwieje. W końcu przecież 

po   to   zadał   sobie   tyle   trudu,   by   ją   odnaleźć.   Przyszedł,   bo   pora,   żeby   ktoś   wreszcie 

zrewanżował jej się za złośliwe uwagi i nauczył ją pokory.

-   W   porządku,   nie   musimy   wychodzić.   -   Delikatnie   musnął   jej   włosy,   a   potem 

przesunął dłonią po jej szyi. - Nie jestem wybredny - dorzucił dwuznacznie.

- Alan! - Wymówiła jego imię z odrobinę przesadnym zniecierpliwieniem, starając się 

ignorować przyjemne mrowienie, jakie czuła w miejscu, gdzie jego palce dotknęły jej skóry. - 

Myślałam, że lepiej znasz się na polityce. Zdaje się, że wczoraj jasno wyłożyłam ci założenia 

mojej.

- Mhm... - zamruczał, nie przestając gładzić jej szyi. Była taka ciepła i jedwabiście 

miękka. .

Do świadomości Shelby z trudem dotarła myśl, że jeśli za chwilę nie uwolni się od 

dotyku jego palców, stanie się zupełnie bezwolna.

- W takim razie nie powinno być żadnego problemu - rzuciła ostro, uchylając głowę 

spod   jego   dłoni.   -   Wyglądasz   na   dość   inteligentnego,   by   nie   trzeba   ci   było   powtarzać 

pewnych rzeczy dwa razy.

- Każda polityka - zupełnie ignorując jej opór, przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej - 

nawet ta najlepsza, wymaga od czasu do czasu drobnej korekty.

- Kiedy będę na to gotowa, na pewno... - Żeby zapobiec zetknięciu się z jego ciałem, 

szybko wyciągnęła dłoń i oparła ją o jego pierś.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, że jeszcze niedawno obejmowała nimi mokrą 

glinę. Alan pewnie też o tym pomyślał, bo oboje spojrzeli w dół w tym samym momencie. Na 

jego jasnej bluzie widniał wyraźnie odciśnięty ślad jej ręki. Shelby roześmiała się głośno.

- No, to masz za swoje - oznajmiła wesoło. Twarz jej pojaśniała, w ciemnych oczach 

background image

wyraz napięcia ustąpił miejsca iskierkom humoru. - Wiesz, że to może okazać się nawet na-

stępnym krzykiem mody. Całkiem przyjemny wzorek... Może powinnam go opatentować? 

Masz jakieś dojścia w tej branży?

- Coś się znajdzie. - Odwzajemnił uśmiech. - Ale uprzedzam, że będzie przy tym 

mnóstwo papierkowej roboty.

- Racja. A ponieważ nienawidzę wypełniać formularzy i robię to tylko wtedy, kiedy 

muszę, lepiej zapomnijmy o pomyśle z patentem. - Obróciła się na pięcie i poszła szorować 

ręce przy wielkim podwójnym zlewie. - Lepiej to ściągnij i zapierz, zanim materiał złapie 

kolor - zawołała, przekrzykując szum wody. Potem zakręciła kran i podeszła do pieca, żeby 

sprawdzić, jak długo jeszcze powinna wypalać ceramikę.

Przyjrzał jej się uważnie. Zachowywała się tak swobodnie, jakby znali się długie lata, 

a nie jeden dzień. Ciekawe, jak często zdarza jej się zachęcać mężczyzn, żeby rozbierali się w 

jej pracowni, pomyślał. Mimo to posłusznie ściągnął bluzę.

- Czy wszystko, co sprzedajesz, wyszło  z twojej  pracowni? - zapytał,  zerkając na 

zapełnione półki. - Zrobiłaś to wszystko tutaj?

- Mhm.

- Kiedy zainteresowałaś się ceramiką?

-   Pewnie   jeszcze   jako   dziecko.   Jeśli   moja   mama   chciała   sobie   trochę   ode   mnie 

odpocząć,   dawała   mi   do   zabawy   plastelinę.   Tylko   tak   mogła   mnie   utrzymać   w   jednym 

miejscu i była pewna, że nie napytam sobie biedy. Niestety, dziś to już nie działa i ciągle 

wpadam w tarapaty - dodała, ustawiając wylot wentylacji. - Zresztą, wyjątkowo lubię babrać 

się w glinie. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie żeby spróbować sił w drewnie albo kamieniu.

Pochyliła się, żeby coś poprawić, i właśnie w tej chwili Alan odwrócił się w jej stronę. 

Wystarczył  rzut oka na dżins niebezpiecznie opinający się na jej szczupłych biodrach, by 

wyraźnie poczuł budzące się pożądanie.

- Jak tam bluza? - zapytała.

Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła mu w tej chwili do głowy. Rozkojarzony, 

zerknął na mokry materiał, na którym rozbryzgiwała się woda. Do czego to podobne, żeby 

dorosły   mężczyzna   tracił   głos   na   widok   zgrabnych   pośladków,   skarcił   się   w   duchu   i 

postanowił, że jutro postara się jakoś temu zaradzić. Jutro...

- Co z bluzą? - powtórzyła z naciskiem.

- W porządku. - Ocknął się z zamyślenia i powiesił wyżętą bluzę na brzegu zlewu. - 

Ciekawe, jak uda mi się dojść do domu w takim negliżu.

Zerknęła na niego przez ramię, ale uszczypliwa uwaga, jaką miała zamiar go uraczyć, 

background image

zamarła jej na ustach. Wiedziała, że nie powinna mu się przyglądać, ale nie była w stanie 

oderwać od niego oczu.

Cała   jego   sylwetka   tchnęła   siłą.   Z   podziwem   przesunęła   spojrzeniem   po   jego 

szerokich ramionach, mocno sklepionej klatce piersiowej i wąskich biodrach. W życiu nie 

widziała równie pięknego męskiego ciała.

Pozwoliła unieść się pierwszej fali podniecenia, tak przyjemnej, że niemal bolesnej. 

Przymknęła   oczy.   Dopiero   po   chwili   uspokoiła   przyspieszony   oddech   i   zapanowała   nad 

emocjami.

- Jesteś w doskonałej formie - rzuciła jakby mimochodem. - Dobiegniesz do swojej 

ulicy w niecałe trzy minuty, i to lekkim truchtem.

- Czyżbyś chciała się mnie pozbyć?

- Zgadłeś. - Widząc jego zdziwioną minę, z trudem stłumiła złośliwy uśmieszek. - No, 

dobrze - dodała. - Niech stracę. Będę miła i wrzucę ci to do suszarki. Zadowolony?

Wzruszył ramionami i udał urażonego.

- Ostatecznie jesteś mi to winna. Musiałem się tu rozebrać z powodu twojej gliny.

-   I   swojego...   hmm...   posunięcia   -   przypomniała   mu   wymownym   tonem,   ale 

energicznie chwyciła bluzę i ruszyła w kierunku schodów. - Na co czekasz? Idziemy na górę. 

- Po drodze zdjęła z siebie fartuch i cisnęła go niedbale w kąt. - Ponieważ jestem z natury 

szczodra, to powiem, że przysługuje ci jeden drink.

- Co za hojność - mruknął, idąc za nią po schodach.

- Przecież mówię, że jestem z tego znana. - Wzruszyła ramionami i z rozmachem 

otworzyła drzwi. - Jeśli masz ochotę na szkocką, jest tutaj - skinęła ręką w stronę pokoju, 

sama zaś ruszyła w przeciwnym kierunku. - Gdybyś wolał kawę, ekspres stoi w kuchni na 

szafce. - Ostatnie zdanie dobiegło gdzieś z głębi mieszkania.

Bez skrępowania rozejrzał się po pokoju, który najwyraźniej pełnił funkcję salonu. 

Dookoła kłuła w oczy feeria kolorów, które normalnie zupełnie do siebie nie pasowały, tutaj 

jednak tworzyły przedziwną harmonię ostrych barw.

Podłużną leżankę wypełniały pasiaste poduszki, a tuż obok niej stała pękata, jaskrawo 

niebieska doniczka, pomalowana w wielkie, purpurowe maki, z której wyrastała bujna paproć. 

Jedną   ze   ścian   przysłaniał   ręcznie   tkany   gobelin   w   intensywnych,   płomienno   rudych 

odcieniach.

Przed nim, jakby tylko po to, by móc go podziwiać, Shelby ustawiła stare rzeźbione 

krzesło, pod którym teraz leżała porzucona para włoskich szpilek na niewiarygodnie wysokim 

obcasie. Nieopodal, w rogu pokoju, przycupnął gliniany hipopotam. Jego masywne cielsko 

background image

połyskiwało glazurą w kojącym odcieniu miętowej zieleni.

Wszystko   zdawało   się   potwierdzać   ekstrawagancję   właścicielki   i   nie   miało   nic 

wspólnego z gustem i stylem życia Alana. Zdecydowanie nie mógłby spędzić tu spokojnego, 

pełnego kontemplacji wieczoru.

Pokręcił głowa z lekką dezaprobatą, a potem skierował się w stronę, gdzie, wedle 

wskazówek Shelby, znaleźć miał whisky. Nim jednak dotarł do celu, stanął jak wryty, bo na-

raz ujrzał niesamowitego kota z czarną przepaską na jednym oku.

Kocur   leżał   rozciągnięty   na   poręczy   fotela   i   łypał   podejrzliwie   swoim   zdrowym 

okiem. Jakby tego było mało, nad jego głową wisiała ośmiokątna klatka, a w niej huśtała się 

na drążku wyjątkowo ponura papuga. Ona również obserwowała Alana, wwiercając w niego 

przenikliwe, czarne oczka.

Jeszcze raz pokręcił głową i przekonany, że wyobraźnia spłatała mu figla, ruszył na 

poszukiwania szkockiej. Znalazł ją tuż obok fotela w niewielkim ruchomym barku razem z 

kryształowymi szklankami.

- Napijesz się ze mną? - zapytał kota i podrapał go pod brodą.

- Bluza  będzie sucha za jakiś kwadrans  - oznajmiła  Shelby, wchodząc do salonu. 

Donośne mruczenie Mojżesza podpowiedziało jej, że Alan zdążył wkraść się w jego łaski. - 

Widzą, że poznałeś już moich współmieszkańców.

- Owszem. Po co ta opaska? - podbródkiem wskazał pyszczek kocura.

- Mojżesz Dayan stracił oko w walce. Niechętnie o tym mówi.

Alan spojrzał na nią z niedowierzaniem. Z tonu jej głosu nie wynikało, że żartuje, 

więc co, u diabła, chciała przez to powiedzieć?

- Nie czuję zapachu kawy - nie zwróciła uwagi na jego wymowne spojrzenie. - A to 

znaczy, że skusiłeś się na szkocką.

- Zgadza się. To gadająca papuga? - Czubkiem palca popukał lekko w pręty klatki.

- Teoretycznie tak, ale od dwóch lat nie odezwała się ani słowem - Shelby także nalała 

sobie szklaneczkę. - Zamilkła mniej więcej wtedy, kiedy zamieszkał z nami Mojżesz. Ciotka 

Em jest bardzo pamiętliwa. Mojżesz tylko raz strącił jej klatkę, ale ona gniewa się za to do 

dziś.

Alan zaczynał mieć już dość tej rozmowy. Rozumiał wprawdzie miłość do zwierząt, 

ale Shelby popadła chyba w przesadę, skoro mówiła o nich w ten sposób. Uznał, że pora 

zmienić temat.

- Długo tu mieszkasz?

- Jakieś trzy lata. - Miękko opadła pomiędzy poduszki, podciągnęła nogi i usadowiła 

background image

się wygodnie po turecku.

Spojrzał na niski stolik stojący przed sofą. Leżały na nim nożyczki z pomarańczowym 

uchwytem, poranne wydanie Washington Post otwarte na stronie z komiksem, pojedynczy 

kolczyk   z   szafirowym   oczkiem,   stos   nie   otwartych   listów   oraz   zaczytany   egzemplarz 

Makbeta. A więc i tu panował artystyczny podobno nieład, pomyślał z przekąsem.

- Wczoraj jakoś nie od razu skojarzyłem, kim jesteś - powiedział, siadając obok niej. - 

Teraz już wiem. Robert Campbell był twoim ojcem - raczej stwierdził, niż zapytał.

- Tak. Znałeś go?

- Tylko ze słyszenia. Byłem jeszcze na studiach, kiedy zginął. Oczywiście znam twoją 

mamę. To cudowna osoba.

- To prawda. - Shelby upiła łyk szkockiej, rozkoszując się jej gorzkawym smakiem. - 

Czasami zastanawiam się, dlaczego sama nigdy nie wystartowała w wyborach. Uwielbia takie 

życie.

Bez   trudu   rozpoznał   nutkę   urazy   w   jej   pozornie   obojętnym   tonie   i   natychmiast 

postanowił, że kiedyś jeszcze wypyta ją o to dokładniej. Kiedy nadejdzie właściwy moment, 

dowie się wszystkiego.

- Masz brata, prawda?

- Tak. - Jej wzrok na moment zatrzymał się na rozłożonej gazecie. - Tyle że Grant 

trzyma się z dala od Waszyngtonu. Przedkłada spokój i ciszę Main nad blask stołecznego 

życia.

W   jej   oczach   pojawiły   się   iskierki   ciepła.   Alan   chętnie   dowiedziałby   się   czegoś 

więcej,  rozsądek  jednak   podpowiadał   mu,  że  wiedza  o  życiu   Shelby  na niewiele  się  mu 

przyda. Postanowił przecież, że nie będzie kontynuował tej znajomości. Wystarczy, że nieco 

przytrze jej nosa.

- Tak czy owak, żadne z nas nie jest obciążone syndromem służby publicznej - dodała 

po chwili.

-   Tak   to   nazywasz?   -   Poprawił   się   na   sofie,   czując   na   plecach   chłód   jedwabnej 

poduszki. Przemknęło mu przez myśl, że skóra Shelby jest równie gładka i miękka.

- A uważasz, że to złe określenie? - rzuciła zaczepnie. - Jak inaczej nazwać gotowość 

do   poświęcenia   rodziny   na   rzecz   bliżej   niesprecyzowanego   dobra   publicznego   -   mówiła 

ostrym tonem - zamiłowanie do papierkowej roboty, żądzę władzy?

- Ty nie odczuwasz żądzy władzy?

- Owszem, ale wystarcza mi sterowanie własnym życiem. Do innych się nie wtrącam.

Alan w zamyśleniu bawił się rzemykiem, którym związała włosy. Świadomie czy nie, 

background image

Shelby bezustannie zmuszała go, by bronił swoich przekonań oraz wartości, w które święcie 

wierzył.

- Myślisz, że można przejść przez życie, nie wchodząc innym w drogę? - zapytał.

W   tym   momencie   rzemyk   całkiem   się   rozwiązał   i   jej   włosy   opadły   na   ramiona. 

Zdawała się nie zwracać na to uwagi, choć kosmyki łaskotały ją w szyję w miejscu, w którym 

jeszcze  niedawno  czuła  dotyk  jego   palców.  Z   trudem  zebrała   myśli,  odpędzając   natrętne 

wspomnienia. Jego nagi tors bynajmniej jej tego nie ułatwiał.

-   Tylko   od   nas   zależy,   czy   zdecydujemy   się   przeciąć   komuś   drogę,   czy   raczej 

unikniemy spotkania - odparła po chwili. - No dobrze, na dziś starczy filozofowania. Zobaczę, 

czy twoja bluza jest już sucha. - Spróbowała się podnieść, ale przytrzymał ją lekko za włosy. 

Odwróciła głowę i odważnie spojrzała mu w oczy.

- Nasz ścieżki właśnie się spotkały - stwierdził. - Raczej trudno będzie się ominąć.

- Alan... - starała się mówić spokojnie, ale nie było to łatwe, kiedy patrzył na nią z tak 

bliska. - Już ci powiedziałam, że pomiędzy nami nic się nie zacznie. Nie traktuj tego zbyt 

osobiście - dodała z półuśmiechem. - Naprawdę, możesz się podobać, ale ja po prostu nie 

jestem zainteresowana.

- Nie? - Uniósł brwi i niespodziewanie chwycił ją druga ręką za nadgarstek. - To 

dlaczego puls ci przyspieszył?

Zniecierpliwiona, próbowała wyswobodzić dłoń, posyłając mu groźne spojrzenie.

- Cóż, zawsze chętnie korzystam z okazji, żeby podbudować swoje ego - stwierdziła 

lekko. - A teraz idę sprawdzić, co z bluzą.

- Podbuduj je jeszcze bardziej - mruknął i przyciągnął ją do siebie.

Jeden pocałunek, postanowił. Nie wyobrażał sobie, by mógł być na dłużej z kimś tak 

nieuporządkowanym   i   agresywnym   wobec   mężczyzn.   Wystarczy   mu   jeden   pocałunek   i 

sprawa będzie skończona.

Zaskoczył ją swoim uporem, ale jeszcze bardziej zdziwiła ją reakcja własnego ciała. 

ledwie jego oddech musnął jej wargi, a już niemal osłabła z pożądania. Nie zamierzała jednak 

przyznać się do słabości.

Pokaże mu, co znaczy igrać z cudzymi  uczuciami. Proszę bardzo, skoro senator z 

Massachusetts zapragnął urozmaicić swoje życie erotyczne romansem z artystką, zaspokoi 

jego ciekawość. Pozwoli mu się pocałować, a potem odprawi go z całym lekceważeniem, na 

jakie tylko będzie ją stać. Z przyjemnością wyrzuci go za drzwi.

Gdyby tylko zechciał z nią współpracować... Tymczasem siedział obok niej i zamiast 

szybko ją pocałować, z uporem patrzył jej w oczy. Zdezorientowana, zamrugała powiekami.

background image

Wolno pochylił się i delikatnie przesunął językiem wokół jej warg. To wystarczyło, by 

zupełnie   straciła   zdolność   myślenia.   Zacisnęła   powieki.   Nigdy   dotąd   nie   zdarzyło   jej   się 

spotkać mężczyzny, który obdarzyłby ją taką czułością, i to zanim jeszcze ich usta zdążyły się 

zetknąć.

Czubkiem   języka   dotykał   jej   warg,   leniwie,   miękko,   jakby   mieli   przed   sobą   całą 

wieczność. Wstrzymała oddech, kiedy chwycił zębami jej dolną wargę. Przygryzł ją lekko i 

ssał, póki jej ciało nie zaczęło odpowiadać na pieszczotę.

Zniewolona zmysłowością jego dotyku, zapomniała o oporze. Wyczuł to natychmiast. 

Jego palce objęły czule jej kark, ciepły oddech owionął jej szyję. Westchnęła, prosząc o 

więcej. Wtedy ją pocałował.

Nie mógł już dłużej panować nad rozszalałymi zmysłami. Ledwie dotknął jej uległych 

warg, zrozumiał, że pragnął tego od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Przyszedł 

tutaj, bo chciał poznać smak jej ust, a nie dawać jej nauczkę. Nieważne zresztą, co nim 

kierowało. W tej chwili liczyła się tylko bliskość jej ciała.

Niecierpliwie wsunął palce w jej włosy i przechylił jej głowę, by pogłębić pieszczotę. 

Odpowiedziała z zapałem, napierając na niego coraz mocniej. Jej reakcja sprawiła, że do 

reszty stracił panowanie nad sobą. Przygarnął ją do siebie zachłannie i spróbował ułożyć na 

poduszkach.

Jego namiętność odebrała jej zdolność myślenia. Uległa jej, bo nie potrafiła walczyć z 

pragnieniem   własnego   ciała   i   gwałtownością   jego   pożądania.   Objęła   go   z   całych   sił, 

przesuwając   dłońmi  po  jego  nagich  plecach.  Dotyk rozgrzanej   skóry pod  palcami  i   jego 

urywany oddech tuż przy jej uchu niespodziewanie przywrócił ją do rzeczywistości.

- Alan! - Z trudem stłumiła pokusę, by się poddać. - Dosyć!

- Chyba nie - szepnął. - To przecież nawet nie początek. - Przytrzymał ją mocniej, bo 

próbowała mu się wyrwać.

- Alan! - Nie zamierzała się poddawać. Zdołała odsunąć się na tyle, by spojrzeć mu w 

twarz. - Natychmiast przestań!

Stanowczy ton jej głosu i gniew, płonący w jej oczach podziałały na niego jak kubeł 

zimnej   wody.   Dobry   Boże,   niewiele   brakowało,   a   żadna   siła   nie   byłaby   zdolna   go 

powstrzymać.

- W porządku - mruknął, rozluźniając uścisk. - Dlaczego? Był zły na siebie, że nie 

potrafił utrzymać się na wodzy, i na nią, że budziła w nim tak prymitywne instynkty. Jeszcze 

przed chwilą marzył wyłącznie o tym, by czuć pod sobą jej wijące się ciało.

- Nieźle całujesz - rzuciła, jak gdyby nic się nie stało.

background image

- Jak na polityka?

Syknęła zniecierpliwiona i podniosła się z sofy. Niech go wszyscy diabli, pomyślała. 

Nadęty bubek. Siedzi tu teraz, zadowolony z siebie, i wyobraża sobie, że może ją mieć, kiedy 

tylko przyjdzie mu na to ochota.

Wrzała gniewem, ale postanowiła, że nie da mu tej satysfakcji i nie pokaże, z jaką 

łatwością wyprowadza ją z równowagi.

- Alan... - zaczęła łagodnie, składając ręce jak zawsze,  kiedy starała się zachować 

spokój.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - przerwał jej z naciskiem. Usiadł wygodniej, 

opierając się na poduszkach.

- Może nie wyraziłam się dość jasno - ciągnęła, jakby nie dosłyszała jego uwagi. 

Miała wielka ochotę powiedzieć mu coś takiego, co natychmiast zgasiłoby w jego oczach 

wyraz   uprzejmego   zainteresowania,   pod   którym   kryła   się   lekka   drwina.   Po   namyśle 

zdecydowała   jednak,   że   nie   tędy   droga.   -   Jeszcze   raz   powtarzam,   że   wczoraj   mówiłam 

poważnie. Jeśli myślisz, że moje „nie” nie jest ostateczne, to grubo się mylisz.

- Wiesz - pochylił głowę i obrzucił ja badawczym spojrzeniem - przypominasz trochę 

swoją papugę. Tak jak ona zbyt długo chowasz urazy.

Ta  uwaga  na  moment   zbiła ją  z  tropu.  Pojednawczy uśmiech  powoli  znikał  z  jej 

twarzy, ręce opadły z rezygnacją. Alan zrozumiał, że posunął się za daleko.

- Przepraszam. - Podniósł się z miejsca.

-   Nie   ma   sprawy.   -   Pełen   skruchy   ton,   jakim   zostały   wypowiedziane   przeprosiny 

sprawił, że nieco złagodniała.

Wyszła z pokoju i po chwili wróciła z suchą bluzą.

- Proszę bardzo. Wygląda jak nowa. - Z uśmiechem rzuciła mu ubranie. - Miło, ze 

wpadłeś, ale nie chciałabym cię zatrzymywać.

- Rozumiem - nie mógł powstrzymać uśmiechu - że właśnie pokazujesz mi drzwi?

-  Cóż,  zawsze  byłam   bezpośrednia.  -  Odpowiedziała   uśmiechem   i zdecydowanym 

krokiem podeszła do drzwi. - Dobranoc, senatorze.

Alan szybko wciągnął bluzę. Nagle przyszło mu do głowy, że jak dotąd to jego brat 

Caine znany był z tego, że nie potrafił pokornie przyjąć odmowy. Widocznie tak zachowują 

się wszyscy MacGregorowie, stwierdził rozbawiony tym odkryciem.

- Pamiętaj, że Szkoci są diabelnie uparci - powiedział, zatrzymując się w progu.

-   I   komu   to   mówisz?   Zapomniałeś   już,   że   pochodzę   z   Campbellów?   -   Szerzej 

otworzyła drzwi.

background image

- Nie. Ale teraz przynajmniej wiesz, czego możesz się po mnie spodziewać. - Mocno 

przytrzymał   jej   podbródek,   by  nie   odwróciła   głowy,  kiedy   ją   całował.   Ten   pocałunek   w 

niczym nie przypominał wcześniejszych. Był krótki i brutalny, tak że odebrała go jak groźbę. 

- Do zobaczenia.

Bez słowa zamknęła za nim drzwi i na moment przywarła do nich plecami. Będę miała 

przez niego problemy, pomyślała. Bardzo poważne problemy.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

W   galerii   panował   ruch,   jaki   rzadko   się   zdarzał   w   poniedziałkowy   poranek.   Do 

jedenastej Shelby sprzedała sporo swoich wyrobów, w tym trzy sztuki, które wyjęła z pieca 

poprzedniego wieczora.

Kiedy   nie   obsługiwała   klientów,   siadała   za   kontuarem   i   próbowała   zamontować 

przewód do zrobionej przez siebie lampy w kształcie greckiej amfory.

Taki już miała charakter. Nawet w wolnej chwili nie umiała usiedzieć z założonymi 

rękami. Poza tym wolała już to niż odkurzanie i ustawianie towarów. Na szczęście tym bez 

protestów zajmował się Kyle.

Około południa skończyła się dobra kupiecka passa. Do sklepu zaglądali teraz ludzie, 

którzy poświęcali się wyłącznie oglądaniu jej wyrobów i wychodzili bez bodaj malutkiego 

wazonika.   Shelby   jednak   zupełnie   to   nie   przeszkadzało.   Dla   niej   byli   tak   samo   miłym 

towarzystwem  jak potencjalni  kupcy i bez namysłu  wdawała się z nimi w przyjacielskie 

pogawędki. Kiedy pojawił się nastolatek, narzekający na brak dorywczej pracy, natychmiast 

zaproponowała mu umycie szyb w galerii.

Na   dworze   było   bardzo   ciepło,   więc   nie   zamknęła   drzwi.   Lekki   wiatr   swobodnie 

wpadał   do   środka   i   wypełniał   przytulne   wnętrze   zapachem   wiosny   oraz   odgłosem 

podskakujących na bruku opon.

Shelby   zmagała   się   z   przewodem,   słuchając   muzyki   dudniącej   z   przenośnego 

odtwarzacza, który chłopak postawił obok siebie na chodniku, oraz przenikliwego piszczenia 

gumowej skrobaczki na mokrym szkle.

Właśnie   przeciągała   kabel   przez   środek   lampy,   kiedy   do   galerii   zajrzała   Myra 

Ditmeyer.   Jak   zawsze   zadbana,   miała   na   sobie   zwiewny,   cynobrowy   kostium,   idealnie 

harmonizujący z kolorem szminki. Ciężki, orientalny zapach jej perfum natychmiast wypełnił 

niewielką przestrzeń.

- A ty jak zawsze przy czymś majstrujesz - zawołała na przywitanie.

- Kogo ja widzę? - Shelby wychyliła się zza kontuaru, żeby pocałować upudrowany, 

pachnący policzek. Bardzo lubiła Myrę i zawsze powtarzała, że nie ma lepszej od niej osoby. 

- Myślałam, że siedzisz w domu i pichcisz pyszności, które dziś wieczorem pochłonę.

Myra z powagą postawiła na ladzie torebkę ze skóry aligatora.

- Całe szczęście jest ktoś, kto się tym wszystkim zajmuje i trzyma rękę na pulsie. 

Powinnaś zacząć się cieszyć.  Kucharz ma dziś natchnienie, więc będziesz miała w czym 

wybierać.

background image

-   Uwielbiam   jedzenie,   które   się   u   ciebie   podaje.   -   Shelby   uśmiechnęła   się   z 

rozmarzeniem.   -   Nigdy   nie   wydzielasz   gościom   skąpych   porcyjek   ani   nie   katujesz   ich 

wstrętnymi  potrawami, które podobno są egzotyczne albo zdrowe. Czy mama także się u 

ciebie zjawi?

- Tak, przyjdzie z ambasadorem Dilleneau.

Shelby zastanowiła się przez chwilę, szukając w pamięci osoby o takim nazwisku.

- A  wiem  - oznajmiła  wreszcie  radośnie.  - To ten  francuski goguś  z odstającymi 

uszami.

- Ładne rzeczy. - Myra udała zgorszenie. - To tak się mówi o dyplomacie?

- Wszystko jedno - machnęła ręką Shelby. - Mama ostatnio często się z nim spotyka. 

Zastanawiam się nawet, czy nie chce mi czasem zafundować galijskiego ojczyma.

- Mogłoby być gorzej.

- Racja - mruknęła. Kilkoma wprawnymi ruchami przymocowała do kabla obsadkę 

żarówki. - Lepiej od razu powiedz, kogo mi na dziś naraiłaś.

-   Naraiłaś!   -   wyraźnie   zdegustowana   Myra   zmarszczyła   nos.   -   Co   to   w   ogóle   za 

określenie!

- Przepraszam bardzo. Może powiem to tak: w czyją stronę zamierzasz posłać strzałę 

Amora? Lepiej?

- Wcale nie jesteś tak dowcipna, jak ci się wydaje - fuknęła Myra, obserwując, jak 

zwinne palce Shelby szybko wkręcają żarówkę. - Powiem ci tylko tyle, że zamierzam cię za-

skoczyć. Zawsze lubiłaś niespodzianki, prawda?

- Owszem, tylko że wolałam urządzać je innym.

- Wiem coś na ten temat - roześmiała się Myra. - Czekaj, ile ty wtedy mogłaś mieć lat? 

Chyba osiem, nie więcej. Pamiętam, jak ty i Grant przygotowaliście niespodziankę dla małej, 

za to bardzo wpływowej grupki gości, których zaprosili do siebie wasi rodzice. - Na samo 

wspomnienie zachichotała radośnie. - Ozdobiliście salon wyjątkowo trafnymi karykaturami 

członków rządu.

Shelby skrzywiła się lekko.

- To był pomysł Granta - przyznała niechętnie, wciąż wyraźnie zawiedziona, że sama 

nie wpadła na to pierwsza.

- Tata śmiał się potem przez parę dni.

- Oj tak. Miał wyjątkowe poczucie humoru - westchnęła Myra.

- Ja natomiast pamiętam - zrewanżowała się szybko Shelby - że chciałaś dać Grantowi 

dwa tysiące dolarów za karykaturę sekretarza stanu.

background image

- A ten uparciuch mi jej nie sprzedał. - Pokręciła głową.

- Tylko pomyśl, ile to by było dziś warte!

- Zależy, jakim nazwiskiem by się tam podpisał.

Myra ożywiła się wyraźnie. Zawsze przepadała za Grantem.

-   Swoją   drogą,   co   u   niego   słychać?   -   zapytała.   -   Nie   widziałam   go   od   Bożego 

Narodzenia.

- Wszystko po staremu. Jest jak zwykle genialny i zrzędliwy. Zamknął się w swojej 

latarni morskiej jak w fortecy i pilnie strzeże prywatności. Mam zamiar wpaść do niego latem 

na parę tygodni i trochę mu poprzeszkadzać.

- Taki wspaniały młody człowiek - zatroskała się Myra. - I siedzi sam jak ten odludek 

na skrawku ziemi, daleko od ludzi.

- Widocznie tak mu dobrze. Przynajmniej na razie.

- Przepraszam bardzo...

Obydwie spojrzały w stronę drzwi. Stał w nich młody chłopak w schludnym stroju 

posłańca. Zaskoczona Shelby spojrzała na wiklinowy kosz, który zawiesił na ramieniu.

- Panna Shelby Campbell?

- To ja.

Posłaniec ruszył w jej kierunku, zdejmując po drodze kosz, który postawił przed nią 

na kontuarze.

- Przesyłka dla pani.

- Dziękuję. - Wyjęła z kasy jednodolarowy banknot i podała go chłopakowi. - Od 

kogo?

- W środku jest list - wyjaśnił, chowając pieniądze do kieszeni. - Mam nadzieję, że 

prezent sprawi pani przyjemność. Do widzenia.

Kiedy zniknął w ulicznym tłumie, Shelby zaczęła oglądać koszyk, obracając go na 

wszystkie   strony.   Robiła   tak   już   jako   dziecko.   Zawsze   długo   przyglądała   się   paczce   z 

prezentem,   nim   zdecydowała   się   ją   otworzyć.   Lubiła   dreszczyk   emocji,   wywołany 

przeciągającym się oczekiwaniem.

- Daj spokój, Shelby! - Myra niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. - Podnieś 

wreszcie przykrywkę. Umieram z ciekawości, co jest w środku!

- Jeszcze minutkę - szepnęła Shelby, podnosząc na nią rozmarzony wzrok. - Pomyśl 

tylko,   ile   możliwości   kryje   w   sobie   ten   koszyk.   Może   na   przykład   w   środku   siedzi 

szczeniaczek.

- Przyłożyła ucho do ścianki i przez moment nadsłuchiwała.

background image

- Nie, to nie piesek. W środku nic się nie rusza, a poza tym pachnie jak... - Zamknęła 

oczy, głęboko wciągając powietrze.

- To zabawne - powiedziała po chwili. - Nie mam pojęcia, kto mógłby przysłać mi.... - 

uniosła przykrywkę - truskawki!

Galeria   niemal   natychmiast   wypełniła   się   słodkim   zapachem.   Dojrzałe,   czerwone 

owoce wypełniały koszyk po brzegi. Shelby sięgnęła po dorodną truskawkę i powąchała ją, 

przymykając powieki.

- Wspaniałe - mruknęła. - Naprawdę cudowne.

- Owszem, prawdziwe delicje - zgodziła się Myra, która zdążyła już nadgryźć jeden 

owoc. - Nie przeczytasz listu?

Shelby   sięgnęła   po   białą   kopertę.   Nie   otworzyła   jej   jednak,   tylko   położyła   na 

wyciągniętej dłoni i uniosła do góry, jakby chciała ocenić jej wagę. Potem spojrzała na nią 

pod światło, obróciła kilka razy, by wreszcie położyć ją na kontuarze.

- Shelby!

- Dobrze, już dobrze.

W środku znalazła pojedynczą kartkę, na której widniało jedno zdanie:

Kiedy je zobaczyłem, natychmiast pomyślałem o Tobie.

Alan

Myra nie spuszczała oka z jej twarzy i bez trudu rozpoznała malujące się na niej 

emocje: zaskoczenie, radość i lekki niepokój.

-   Od   kogoś,   kogo   znam?   -   zapytała   obojętnie,   choć   z   trudem   powstrzymywała 

ciekawość.

- Co takiego? - Shelby popatrzyła na nią nieobecnym wzrokiem, po czym potrząsnęła 

głową. - Myślę, że tak - powiedziała w końcu, chowając kartkę do koperty. - Wiesz co, Myro 

- dodała z ciężkim westchnieniem - zdaje się, że wpadłam w tarapaty.

- Świetnie,  bo to już najwyższy czas - Myra  ze zrozumieniem pokiwała głową, a 

potem uśmiechnęła się chytrze i zapytała: - Chcesz, żebym doprowadziła mojego kucharza do 

rozpaczy i dopisała do listy gości jeszcze jedno nazwisko?

Kuszące, pomyślała Shelby i już miała się zgodzić, ale w ostatniej chwili ugryzła się w 

język.

- Nie. Nie, naprawdę. To nie byłoby mądre posunięcie.

- Jakbyś wiedziała najlepiej, czym jest mądrość - fuknęła Myra. - Ale niech ci będzie. 

Czekam o siódmej. - Wyciągnęła rękę po torbę i wzięła z kosza jeszcze jedną truskawkę. - 

Aha, weź ze sobą tę lampę i dopisz ją do mojego rachunku.

background image

Po jej wyjściu Shelby przysiadła na krześle i zaczęła zastanawiać się, co powinna teraz 

zrobić. Właściwie wypadało zadzwonić do Alana i podziękować mu za prezent. Z drugiej 

jednak strony...

Zamyślona, sięgnęła po truskawkę. Kiedy poczuła w ustach wonną słodycz, mimo 

woli   przypomniała   sobie   pocałunki   Alana.   Czemu,   do   licha,   nie   przysłał   jej   kwiatów? 

Mogłaby je odesłać, nie dołączając nawet bileciku. Byłby to wystarczająco obraźliwy gest. A 

co ma począć z truskawkami, które w dodatku pachną tak słodko?

Nie   ulega   wątpliwości,   że   zrobił   to   celowo.   Umyślnie   chciał   wprawić   ją   w 

zakłopotanie. Przymknęła oczy i w wyobraźni niemal zobaczyła jego złośliwy uśmieszek. 

Choć rozzłoszczona, musiała przyznać, że nie brakło mu pomysłowości.

Nie podobało jej się, że ktoś czyta w niej jak w otwartej książce, ale z drugiej strony 

nie mogła nie docenić tej cennej umiejętności. Odsunęła więc na bok kosz i sięgnęła po słu-

chawkę.

Alan   wyliczył   sobie,   że   ma   jakieś   piętnaście,   dwadzieścia   minut   do   rozpoczęcia 

posiedzenia   Senatu.   Postanowił   wykorzystać   ten   czas   na   ponowne   przestudiowanie 

proponowanych cięć w budżecie.

Deficyt osiągnął niepokojący poziom niemal dwustu miliardów dolarów, co musiało 

skończyć się rozpaczliwymi próbami załatania tej dziury. On zaś nadal uważał, że dalsze 

zmniejszanie środków przeznaczonych  na edukację jest niedopuszczalne i, co ważniejsze, 

miał dość poparcia, by temu zapobiec.

Jednak   nie   tylko   problemy   z   deficytem   budżetowym   zaprzątały   jego   myśli. 

Tegoroczna wiosna rozpoczynała rok wyborów, a lider partii mającej większość w Senacie 

zaprosił go na rozmowę i wybadał starannie, sam nie puszczając przy tym pary z ust.

Alan nie potrzebował siódmego zmysłu, by zorientować się, że partia widzi w nim 

swego przyszłego kandydata do najwyższego urzędu w państwie. Pozostawało wszakże pyta-

nie, czy czuł się na siłach i czy w ogóle chciał stanąć do wyścigu.

Oczywiście   brał   pod   uwagę   taką   możliwość,   w   końcu   nie   był   głupcem   ani 

człowiekiem pozbawionym ambicji. Sądził jednak, że będzie gotów zasiąść w prezydenckim 

fotelu   dopiero   za   jakieś   piętnaście,   może   dwadzieścia   lat.   Decyzja,   by   podjął   się   tego 

wcześniej, wymagała poważnego namysłu.

Był wszakże jeden człowiek, który nie miał żadnych wątpliwości co do przyszłości 

Alana. Jego ojciec ani przez chwilę nie wątpił, że najstarszy syn wystartuje w wyborach i że 

je wygra.

Daniel MacGregor żył w głębokim przeświadczeniu, że nadal pociąga za sznurki i 

background image

decyduje   o   życiowych   wyborach   swoich   latorośli.   One   zaś   czasem   wykazywały   się 

wielkodusznością i pozwalały mu trwać przy tych złudzeniach.

Tylko patrzeć, jak usłyszy kolejne z serii słynnych ojcowskich pouczeń przez telefon.

Po raz kolejny Daniel poinformuje go, że matka za nim tęskni i martwi się coraz 

bardziej. Zapyta, dlaczego Alan się jeszcze nie ożenił i kiedy raczy ich wreszcie odwiedzić, a 

na koniec oznajmi, że jego ukochana córka, która właśnie jest w ciąży, sama nie zatroszczy 

się o ciągłość rodu, a potem... A potem powtórzy to samo, tylko innymi słowami.

Alan zdawał sobie sprawę, że nieco to upraszczał, ale tak mniej więcej przebiegała 

każda ich rozmowa. Najdziwniejsze, że zwykle potrafił zbyć takie nagabywania obojętnym 

wzruszeniem ramion. Teraz jednak...

Nie rozumiał, jak mogło w ogóle do tego dojść, ale kobieta, którą poznał ledwie parę 

dni wcześniej,  sprowokowała go do myśli  o małżeństwie.  Dziwne, bo przecież  nikt przy 

zdrowych zmysłach nie odważyłby się dobrowolnie wiązać z osobą, której właściwie nie zna. 

Zwłaszcza, jeśli zupełnie nie odpowiadała jego wyobrażeniom żony idealnej.

Shelby w niczym nie przypominała kobiet, które go dotąd pociągały. Nie miała w 

sobie krzty wytwornej, chłodnej elegancji, którą tak lubił, i na pewno nie umiałaby usunąć się 

w cień ani pełnić funkcji ujmującej  gospodyni  podczas wytwornych oficjalnych  przyjęć i 

kolacji.

Zresztą, pomyślał z bladym uśmiechem, niepotrzebnie się martwi. Jak na razie, Shelby 

nie chce pójść z nim nawet na kolację. Nie ukrywał, że stanowiła dla niego wyzwanie, z któ-

rym chętnie by się zmierzył. Ale czy to mu wystarczy?

Promieniowała   energią   i   buntowniczym   zapałem.   Miała   najpiękniejsze   oczy,   jakie 

kiedykolwiek widział, i słodkie, na poły niewinne, na poły uwodzicielskie usta. Było w niej 

coś, co nie pozwalało mu zapomnieć o niej ani na chwilę. Tak bardzo różnili się od siebie, że 

ich związek nie miałby najmniejszego sensu, a jednak...

A jednak w wieku trzydziestu pięciu lat był nagle skłonny uwierzyć, że istnieje coś 

takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia. I nie pozwoli jej zniknąć ze swojego życia.

Dzwonek telefonu przywrócił go do rzeczywistości. Odebrał go dopiero wtedy, kiedy 

przypomniał sobie, że sekretarka wyszła na chwilę z recepcji. Zły,  że mu przeszkadzają, 

sięgnął po słuchawkę:

- Senator MacGregor.

- Dzięki - usłyszał. Wyglądało na to, że Shelby miała zwyczaj od razu przechodzić do 

rzeczy.

- Nie ma za co. - Oparł się wygodnie. - Jak smakują?

background image

- Fantastycznie. Moja galeria pachnie niczym truskawkowe pole. Wiesz co, Alan? Nie 

cię wszyscy diabli! - wypaliła, a po chwili dodała z ciężkim westchnieniem: - Te truskawki to 

cios poniżej pasa. Powinieneś walczyć uczciwie i przysyłać mi kwiaty, klejnoty, wszystko, o 

czym wspomina tradycja uwodzenia. Wiedziałabym, co zrobić w wielkim, tandetnym bry-

lantem albo z pięcioma tuzinami afrykańskich storczyków, a tak...

Słuchał jej z coraz większym rozbawieniem, stukając piórem w stos dokumentów, 

starannie poukładanych na biurku.

- W takim razie będę pamiętał, żeby nigdy nie wysyłać ci egzotycznych kwiatów ani 

biżuterii. Kiedy się spotkamy?

Po drugiej stronie zapadła cisza. Shelby wyraźnie się wahała. Z jednej strony kusiło ją, 

by odmówić, z drugiej rozbawił ją jego niecodzienny gest.

- Alan, to nie ma sensu - powiedziała w końcu niepewnie. - Nic z tego nie wyjdzie. 

Uwierz mi, że jeśli odmówię, oszczędzę nam obojgu niepotrzebnych kłopotów.

- Jakoś nie zrobiłaś na mnie wrażenia osoby, która by ich unikała.

-  Możliwe.   Powiedzmy,  że   w   tym  przypadku   robię  wyjątek.   Po  latach,  kiedy  już 

będziesz miał wnuki i artretyzm, sam mi podziękujesz.

- Nie żartuj! Aż tyle muszę czekać, żebyś zgodziła się zjeść ze mną kolację?

Roześmiała się, klnąc go w duchu za to, że nie pozwolił jej zachować powagi.

- Lubię cię - przyznała zrezygnowana. - Do licha, Alan, przestań się upierać! Mówię 

ci, stąpamy po kruchym lodzie, i jak tak dalej pójdzie, skąpiemy się po uszy. A ja nie mam 

ochoty na zimny prysznic.

Zaczął coś mówić, ale w tej samej chwili rozległ się sygnał oznaczający,  że pora 

wracać na salę obrad, gdzie właśnie zbierało się kworum.

- Shelby, przepraszam, ale muszę kończyć. Jeszcze o tym porozmawiamy.

- Nie - ucięła stanowczo, wściekła na siebie, że powiedziała więcej, niż zamierzała. - 

Nie znoszę się powtarzać. Pomyśl, że wyświadczam ci przysługę. Do widzenia, Alan.

Pospiesznie odłożyła słuchawkę, a potem z wściekłością zatrzasnęła pokrywę kosza z 

truskawkami. Chciało jej się płakać.

Szykując się na przyjęcie u Myry, jednym uchem słuchała starego filmu z Bogartem. 

Tylko słuchała, bo jakieś dwa tygodnie wcześniej jej wysłużony telewizor stracił wreszcie 

kontrolę nad rozedrganym obrazem i zaczął pokazywać wyłącznie jednolitą czerń. Nawet ją 

to bawiło. Czuła się tak, jakby miała w pokoju ogromne radio.

Tak więc Bogy przemawiał ochrypłym głosem twardziela, a ona spokojnie ubierała 

wieczorowy strój, który tym razem składał się z obcisłej, wyszywanej koralikami kamizelki, 

background image

włożonej na koronkową sukienkę z falbaniastą spódnicą.

Jakoś udało jej się pokonać kiepski nastrój, który męczył ją całe popołudnie. Zawsze 

twierdziła, że jeśli człowiek nie przyzna się nawet przed samym sobą, że coś go dręczy, ne-

gatywne emocje w końcu same znikną.

Po   raz   trzeci   odrzuciła   konkury   Alana   MacGregora,   jeśli   więc   miał   choć   trochę 

ambicji, powinien dać jej już spokój. I nawet jeśli w głębi serca żałowała, że nie dostanie 

więcej truskawek ani innych  niespodzianek, zdołała wmówić sobie, że wcale jej tego nie 

szkoda.

Włożyła   parę   pantofli   na   niebotycznie   wysokich   obcasach,   a   potem   sięgnęła   po 

torebkę i wrzuciła do niej kilka niezbędnych drobiazgów: klucze, niemal doszczętnie zużytą 

pomadkę i do połowy wyjedzoną paczkę miętowych dropsów.

- Nocujesz dzisiaj w domu? - zapytała Mojżesza, który rozciągnął się bezwstydnie na 

jej łóżku. Na moment otworzył oko, co uznała za potwierdzenie. - W porządku. Nie czekaj na 

mnie - rzuciła, wychodząc z sypialni.

W salonie położyła torebkę na sporym pudle, do którego zapakowała lampę dla Myry i 

już miała je podnieść, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

- Spodziewasz się gości? - Spojrzała pytająco na papugę. Ciotka Em leniwie poruszyła 

skrzydłami, dając w ten sposób wyraz swej całkowitej obojętności. Nie doczekawszy się od-

powiedzi, Shelby wzięła pudło i poszła otworzyć.

W drzwiach stał Alan. Radość, jaką poczuła na jego widok, zgasła niemal natychmiast 

po tym, jak się pojawiła, ustępując miejsca lekkiej irytacji.

- Jeszcze jedna sąsiedzka wizyta? - Nawet nie usiłowała udawać, że chce zaprosić go 

do środka. Wystawiła pudełko na korytarz i stanęła w progu. Przy okazji ostentacyjnie obej-

rzała jedwabny krawat i ciemny garnitur, który leżał na nim bez zarzutu. - Trochę dziwny 

strój jak na wieczorną przechadzkę - skomentowała.

Nie przejął się jej sarkazmem. Przed chwilą radosny błysk jej oczu zdradził mu, że 

ucieszyła ją jego wizyta.

- Jako urzędnik w służbie publicznej czuję się w obowiązku oszczędzać nasze zasoby 

naturalne i chronić środowisko - oznajmił, po czym wyciągnął z kieszeni spinkę, do której 

była przyczepiona gałązka pachnącego groszku, i wpiął jej we włosy. - Dlatego podwiozę cię 

do Ditmeyerów. Możesz to potraktować jako walkę z zanieczyszczeniem powietrza.

Poczuła ulotny, słodki zapach groszku i natychmiast zapragnęła dotknąć delikatnego 

kwiatka. Co się z nią dzieje?

- Ty też wybierasz się na małe... spotkanko u Myry?

background image

- Tak. Jesteś gotowa?

Zmrużyła  oczy, próbując odgadnąć, jakim cudem Myra domyśliła się, kto przysłał 

truskawki.

- Kiedy cię zaprosiła?

- Hmmm - Nie mógł się skupić, bo rozpraszała go koronka, pod którą jaśniała gładka 

skóra jej szyi. - Jakiś czas temu, zdaje się na koktajlu u Write'ów.

To uspokoiło Shelby. Zwykły zbieg okoliczności, powiedziała sobie w myślach.

- Dziękuję za propozycję podwiezienia, senatorze, ale nie skorzystam. Pojadę swoim 

samochodem. Do zobaczenia przy bufecie.

- W takim razie ty podwieź mnie - zaproponował pojednawczo. - Przecież nie chcemy, 

żeby do atmosfery przedostało się za dużo dwutlenku węgla. Może ci pomóc? - zapytał, 

wskazując pudło.

Mocniej chwyciła pakunek, jakby chcąc w ten sposób zrekompensować sobie fakt, że 

wyraźnie słabła jej niegdyś żelazna wola. Wszystko przez ten jego uwodzicielski uśmiech, 

wyjaśniła sobie szybko.

- Posłuchaj, Alan - zaczęła zdecydowanym tonem, nieco zaskoczona jego uporem. - 

Co ty wyrabiasz?

- To jest... - Niespodziewanie pochylił się nad nią i pocałował ją tak gorąco, że niemal 

wypuściła z rąk pudło z lampą - Coś, co nasi przodkowie nazwaliby oblężeniem - dokończył 

cicho. - Musisz wiedzieć, że MacGregorowie słynęli z tego, że nie odpuścili żadnej twierdzy, 

dopóki nie padła.

-   Zdaje   się,   że   w   bezpośrednich   starciach   też   nieźle   sobie   radzicie   -   próbowała 

zażartować, choć z trudem panowała nad drżeniem głosu.

Alan roześmiał się i gdyby nie zdążyła w porę się odsunąć, pocałowałby ją znowu.

- Niech ci będzie - zadecydowała szybko, podając mu pudło. - Pojedziemy razem. Nie 

chcę być odsądzona od czci i wiary za to, że zanieczyszczam atmosferę. Ty prowadzisz, a ja 

dzięki temu wypiję więcej wina - dodała z chytrym uśmieszkiem.

- Nie wyłączyłaś telewizora - zauważył, kiedy zaczęła szukać w torbie w kluczy.

- Nie szkodzi. I tak jest zepsuty - rzuciła przez ramię i zbiegła po schodach, nie bacząc 

na wysokie obcasy i delikatne paseczki pantofli.

Zatrzymała się dopiero na pogrążającej się w mroku ulicy. Roześmiała się na całe 

gardło i odwróciła do Alana.

- Co prawda jedziemy razemale niech ci czasem nie przyjdzie do głowy, że to randka 

- stwierdziła, grożąc mu palcem. - Powiedzmy,  że jest to... umowa transportowa. Dobrze 

background image

brzmi, prawda? Trochę pompatycznie, a więc tak, jak lubisz. Mmm, podoba mi się twoje auto 

- mruknęła i pogładziła dach granatowego mercedesa. - Jest taki dostojny.

- Wiesz, że masz interesujący sposób obrażania ludzi? - zapytał, chowając pudło do 

bagażnika.

Znowu parsknęła śmiechem. Podeszła do niego i znienacka oświadczyła:

- Wiesz, MacGregor, że ja cię nawet lubię. - Objęła go za szyję i po przyjacielsku 

cmoknęła   w   policzek,   nieświadoma,   że   tym   niewinnym   pocałunkiem   budzi   w   nim 

namiętność. - Naprawdę cię lubię! - Odchyliła głowę i spojrzała na niego z uśmiechem, który 

rozświetlił całą jej twarz. - Mogłabym powiedzieć dziesiątkom facetów, że podoba mi się ich 

mercedes, a oni nawet by się nie zorientowali, że z nich kpię.

- A więc zapunktowałem za spostrzegawczość. - Położył dłonie na jej biodrach.

- Oraz parę innych rzeczy - uzupełniła. Jej spojrzenie zatrzymało się na jego wargach, 

a oczy pociemniały. Z każdą chwilą rosło napięcie. Bezwiednie rozchyliła usta. - Nienawidzę 

siebie za to, ale mam ochotę cię pocałować. Teraz, kiedy zapada zmrok - wyznała. - Zawsze 

mi się zdawało, że o zmierzchu można bezkarnie popełnić największe szaleństwo.

Uniosła się na palcach i przycisnęła usta do jego warg. Z trudem stłumił chęć, by 

przytulić ją mocniej. Nie powinien jej ponaglać, pomyślał, sama musi zdecydować, czego 

pragnie. Tylko w ten sposób uda mu się zaprowadzić ją tam, gdzie chciał.

Przytulona do Alana, czuła szybkie uderzenia jego serca. W ustach miała ten sam 

obezwładniający smak, jak podczas pierwszego pocałunku. Jak to możliwe, że żyła dotąd bez 

niego? I jak poradzi sobie z tęsknotą, kiedy już uda jej się przekonać go, że nie powinni się 

widywać?

- Alan... - szepnęła. Odsunęła się lekko, ciągle wpatrzona w jego oczy. Mówiły jej, że 

mogła   mu   zaufać,   że   potrafiłby   dać   jej   poczucie   bezpieczeństwa.   Jednak   tak   wiele   ich 

różniło... - lepiej już jedźmy - rzuciła pozornie obojętnym tonem. - Zaraz będzie całkiem 

ciemno.

Rzęsiście oświetlony dom Ditmeyerów pięknie prezentował się na tle ciemniejącego 

nieba, a barwne szaleństwo fioksów przyciągało oczy w stronę skalnego ogródka. Shelby nie 

mogła się na nie napatrzeć, więc dopiero po chwili zerknęła na parkujące obok samochody. 

Elegancki lincoln z dyplomatyczną rejestracją podpowiedział jej, że jej matka już się zjawiła.

- Znasz ambasadora Dilleneau? - zapytała, kiedy Alan pomagał jej wysiąść.

- Raczej słabo.

- Kocha się w mojej matce - oznajmiła, odgarniając niedbale grzywkę. - Nie byłoby w 

tym nic dziwnego, bo robią to wszyscy faceci, ale coś mi się zdaje, że ten ma u niej szanse.

background image

- Jesteś zaskoczona?

- Trochę - przyznała. - Ale z drugiej strony to takie słodkie. Zwłaszcza kiedy mama się 

rumieni - dodała ze śmiechem.

- Ty byś tego nie robiła? - Leciutko musnął kciukiem jej policzek. Ten niewinny dotyk 

wystarczył, by natychmiast zapomniała o matce i jej adoratorach.

- Czego bym nie robiła?

- Nie rumieniłabyś się?

- Owszem, ale ostatni raz zdarzyło mi się to, kiedy miałam jakieś dwanaście lat, a on 

trzydzieści   parę.   Pamiętam,   że   przyszedł   naprawić   nam   termę   -   paplała,   próbując   ukryć 

zmieszanie.

- A co takiego zrobił, że aż się zaczerwieniłaś?

- Nic, wystarczyło, że się do mnie uśmiechnął. Miał wyszczerbioną jedynkę, a mnie 

się to wtedy wydawało strasznie seksowne.

Roześmiał się i zdążył ją pocałować, nim Myra otworzyła drzwi.

-   Proszę,   proszę   -   powitała   ich,   nie   próbując   nawet   ukryć   pełnego   satysfakcji 

uśmiechu. - Witam państwa. Widzę, że jednak się spotkaliście.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytała Shelby, wchodząc do środka.

Myra spojrzała wymownie najpierw na nią, a potem na Alana i zapytała, jak gdyby 

nigdy nic:

- Czy mi się zdaje, czy czuję zapach świeżych truskawek?

- Przyniosłam ci lampę. - Shelby szybko zmieniła temat, wskazując pudło, które niósł 

Alan. - Gdzie ją postawić?

- Choćby tutaj. Wchodźcie dalej. Jest już parę osób, sami najbliżsi przyjaciele, więc 

można swobodnie plotkować - trajkotała Myra, ujmując ich pod ramiona i prowadząc do 

salonu.   -   Herbert,   kochany   -   zwróciła   się   do   męża   -   przygotuj   dwa   pyszne   aperitify. 

Koniecznie   musicie   spróbować,   to   moje   najnowsze   odkrycie,   cudowny   likier   z   czarnej 

porzeczki.

- Herbert - Shelby podeszła do sędziego i wycałowała go w oba policzki. - Znowu 

udało ci się wyskoczyć na mały rejs, co? - zapytała, widząc świeżą opaleniznę. - Powiedz 

lepiej, kiedy wybierzemy się razem na plażę, żeby trochę popływać na desce?

- Jak tak mówisz, dziecino, to prawię wierzę, że to możliwe - serdecznie przytulił ją do 

siebie.  -  Cieszę  się,  że  cię  widzę.  - Wyciągnął   rękę  do Alana.  Miał  szczerą,   miłą twarz 

poznaczoną   zmarszczkami   w   sposób,   który   sprawiał,   że   natychmiast   kojarzyło   go   się   z 

dobrotliwym dziaduniem. Zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kim był niezaprzeczalnie, 

background image

czyli na najważniejszego sędziego w kraju. - Znacie tu wszystkich, więc nie muszę nikogo 

przedstawiać. Zaraz podam wam drinki.

- Cześć, mamo! - Schylając się do policzka matki, Shelby dostrzegła lśnienie pięknych 

kolczyków ze szmaragdami. - Skąd masz takie cudo? Nigdy dotąd ich nie widziałam.

- To prezent od Antona. - Debora nie umiała powstrzymać leciutkiego rumieńca. - 

Chciał mi w ten sposób podziękować za koktajl, który wydałam na jego cześć.

- Aha - Shelby przeniosła wzrok na szczupłego Francuza, stojącego u boku matki. - 

Ma pan wyśmienity gust, ambasadorze - pochwaliła, podając mu rękę na powitanie.

Z błyskiem w oku schylił się do jej dłoni, a zrobił to tak szarmancko, że wybaczyła mu 

nawet odstające uszy.

- Jest pani jak zwykle piękna i czarująca - odpowiedział, a potem zwrócił się do Alana: 

- Miło pana spotkać, senatorze, w tak przyjemnej i niezobowiązującej atmosferze.

- Nie wiedziałam, senatorze - uśmiechnęła się promiennie Debora - że zna pan moją 

córkę.

- Od niedawna próbujemy wspólnymi  siłami przełamać pewną rodzinną tradycję - 

odparł, przyjmując od sędziego szklaneczkę z drinkiem.

Mina Debory nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że nie ma pojęcia, o czym 

mowa.

- Alan ma na myśli stare waśnie pomiędzy naszymi rodami - wyjaśniła Shelby, po 

czym ze swoją szklaneczką porzeczkowego likieru przysiadła na poręczy fotela.

- Waśnie... - zdziwiła się Debora. - A tak, już sobie przypominam. MacGregorowie i 

Campbellowie byli śmiertelnymi  wrogami, jeszcze w czasach, kiedy mieszkali w Szkocji. 

Prawdę mówiąc, zupełnie nie pamiętam, o co poszło.

-   O   to,   że   Campbellowie   przywłaszczyli   sobie   naszą   ziemie   -   objaśnił   ją   Alan 

uprzejmie.

-   To   wasza   wersja   -   wtrąciła   Shelby.   -   Myśmy   tę   ziemię   otrzymali   na   mocy 

królewskiego dekretu. Od tego czasu nasi i przodkowie przestali, mówiąc delikatnie, darzyć 

się wzajemną i sympatią.

Alan uśmiechnął się zagadkowo.

- Chciałbym kiedyś posłuchać, jak spierasz się o to z moim ojcem - powiedział.

- Ale byłaby jatka! - roześmiała się Myra. - Herbercie, czy możesz sobie wyobrazić 

naszą Shelby stającą oko w oko z Danielem? Dwie rude, uparte i rozpalone głowy! Wiesz co, 

Alanie, powinieneś doprowadzić kiedyś do ich spotkania.

- Wyobraź sobie, że myślałem już o tym.

background image

- Doprawdy? - Shelby nie potrafiła ukryć zdziwienia i ciekawości.

- Tak. Myślałem, i to całkiem poważnie.

-   Byłam   jakiś   czas   temu   w   Hyannis   Port   -   powiedziała   Myra   i   z   zadowoleniem 

klepnęła Shelby w udo. - Rodzinne gniazdo MacGregorów powinno przypaść ci do gustu, bo 

lubisz rzeczy, powiedzmy... nietypowe. Prawda?

-   Zgadza   się   -   przytaknęła   Debora   -   choć   szczerze   mówiąc,   zupełnie   nie   wiem 

dlaczego. Zresztą moje dzieci ciągle jeszcze stanowią dla mnie zagadkę. To takie niespokojne 

duchy.

Mam   tylko   nadzieję,   że   w   końcu   się   ustatkują   -   wyznała.   -   Pan,   senatorze,   jest 

kawalerem, prawda?

Czując, na co się zanosi, Shelby postanowiła obrócić wszystko w żart.

- Co wy na to - zapytała, obserwując z uwagą ciemny i płyn w swojej szklance - 

żebym sobie gdzieś poszła, a wy | w tym czasie spokojnie omówicie wszystkie szczegóły 

umowy przedmałżeńskiej?

- No wiesz! - obruszyła się Debora, ignorując nagły wybuch wesołości sędziego.

- Każdemu rodzicowi trudno pogodzić się z tym, że dzieci w końcu dorastają i stają się 

niezależne - załagodził Dilleneau.

- Wiem to, bo wychowałem dwie córki, które mają już własne dzieci. Mimo to ciągle 

się o nie martwię. Powiedz nam, Myro, co słychać u twoich pociech? Podobno doczekałaś się 

kolejnego wnuka?

Nie   było   lepszego   sposobu   na   szybką   zmianę   tematu.   Shelby   uśmiechnęła   się   do 

ambasadora z uznaniem, on zaś z uprzejmym  zainteresowaniem wysłuchiwał opowieści o 

pierwszym ząbku wnuka Myry.

Pasuje do niej, pomyślała spoglądając spod rzęs na matkę. Doskonale wiedziała, że 

Debora należy do tego gatunku kobiet, które nie mając u boku mężczyzny,  nie czują się 

spełnione. Dawno temu została wychowana na idealną żonę dla polityka. Miała wszystko, 

czego   potrzeba,   by   stać   się   ozdobą   salonów   -   doskonałe   maniery,   anielską   cierpliwość, 

świetny gust.

Shelby westchnęła pod nosem. Jak to możliwe, że były z matką tak bardzo do siebie 

podobne, a jednocześnie tak różne? Jej samej wydawało się, że elegancki świat, w którym ob-

racała się Debora, przypominał złotą klatkę, wprawdzie wyściełaną jedwabiem, ale zawsze 

klatkę.

Doskonale wiedziała, co kryło się pod warstewką blichtru i elegancji. Z jednej strony 

nuda długich oficjalnych przyjęć, przemów i ceremonii, a z drugiej tysiące obaw i ciągły nie-

background image

pokój   o   życie   najbliższych.   Jej   ojcu   nie   pomogli   ochroniarze,   kiedy   zginął   od   kuli 

zamachowca.

Wtedy obiecała sobie, że nie pozwoli, by świat polityki zawładnął jej życiem. Nie 

pokocha  człowieka,   podporządkowanego   rytmowi  wyborów  i  sesji.  Nie  zniosłaby,  gdyby 

zginąć miał tak gwałtowną śmiercią jak niegdyś jej ojciec.

Zamyślona,   nie   włączała   się   do   rozmowy,   całą   uwagę   poświęcając   kryształowej 

szklaneczce, którą obracała w palcach. Kiedy podniosła głowę, natychmiast napotkała wzrok 

Alana.

W jego oczach dostrzegła nieme pytanie. Czasami miała wrażenie, że obserwuje ją 

bacznie, czekając na moment nieuwagi, który pozwoli mu odkryć wszystkie jej tajemnice i 

marzenia. Czuła się tak, jakby chciał okraść ją z prywatności, wedrzeć się do jej umysłu.

Łajdak. Niewiele brakowało, a powiedziałaby to głośno. Musiał jednak wyczytać to w 

jej oczach, bo uśmiechnął się lekko, dając jej znak, że zrozumiał, co nie oznaczało, że zmieni 

taktykę. Oblężenie trwało. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że zdoła je wytrzymać.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Cały następny tydzień spędziła niezwykle pracowicie, ogarnięta twórczą pasją, jaka 

zdarzała jej się regularnie co kilka miesięcy.  Przez trzy dni z rzędu galerią zajmował się 

wyłącznie Kyle, ona natomiast zamknęła się w pracowni, godzinami siedząc przy kole albo 

przygotowując glazurę.

Doskonale zdawała sobie sprawę, że pracuje tak intensywnie, bo musi poradzić sobie 

jakoś z problemem, który nazywał się Alan MacGregor. Do tej pory metoda ucieczki w pracę 

zwykle pomagała jej rozładować napięcie i stres. Jednak nie tym razem.

W nocy z piątku na sobotę wyczerpała się energia, która pchała ją do działania przez 

cały tydzień. Mimo to senator MacGregor uparcie panoszył się w jej myślach, choć już dawno 

powinno go tam nie być. Złościło ją to, lecz fakt pozostawał faktem. Wspomnienie Alana nie 

dawało jej spokoju i rozpraszało ją tak bardzo, jak on sam na przyjęciu u Ditmeyerów.

Wprawdzie udało jej się do końca wieczoru utrzymywać swobodny dystans, jednak 

już w progu jej mieszkania zbił ją z pantałyku kolejnym namiętnym pocałunkiem. O dziwo, 

nie nalegał, żeby zaprosiła go na drinka, za co pewnie byłaby mu głęboko wdzięczna, gdyby 

nie   podejrzenie,   że   jest   to   element   strategii   zdobywania   twierdzy.   Mogłaby   przysiąc,   że 

postanowił uśpić jej czujność i sprawić, by zaczęła gubić się w domysłach. Niestety, musiała 

przyznać, że wybrał mądrą taktykę.

Wiedziała, że pojechał na kilka dni do Bostonu. Nie omieszkał zawiadomić ją o tym 

telefonicznie,   choć   nigdy   nie   dała   mu   do  zrozumienia,   że   chciałaby   wiedzieć,   dokąd   się 

wybiera.

Wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Był setki mil od Waszyngtonu, więc nie groziło jej, 

że ni z tego ni z owego zjawi się nieproszony w galerii albo pracowni. Przy okazji obiecała 

sobie, że jeśli jeszcze raz złoży jej niezapowiedzianą wizytę, nawet nie otworzy mu drzwi. Z 

całych sił starała się uwierzyć, że rzeczywiście uda jej się tak postąpić.

Tymczasem   gdzieś   w   połowie   tygodnia   pojawiła   się   świnka,   duża,   wypychana 

zabawka, z aksamitnymi uszami i głupawym uśmieszkiem przyklejonym do ryjka w kolorze 

lawendy. Wcisnęła ją w kąt szafy, starając się jak najszybciej zapomnieć o zaskakującym 

podarunku.

Niestety,   nie   przychodziło   jej   to   łatwo.   Wszystko   wskazywało   na   to,   że   Alan 

zorientował   się  już,   że   najszybciej   można   ją   podbić,   odwołując   się  do   jej   specyficznego 

poczucia humoru. Zaskoczył ją, bo uważała, iż on sam nie ma go za grosz. A tu proszę, 

niespodziewanie przysłał jej lawendową świnkę.

background image

Jak   powinna   potraktować   faceta,   który   z   jednej   strony   obnosił   się   ze   swymi 

sztywnymi i konserwatywnymi manierami, a z drugiej potrafił, ot, tak sobie, pójść do sklepu z 

zabawkami po pluszową maskotkę? I udało mu się. Zupełnie ją rozbroił. Musiała przyznać, że 

jego nietypowe gesty zaczynają ją na prawdę bawić.

Cieszyła   ją   zwłaszcza   myśl,   że   udało   jej   się   uaktywnić   dowcipną   stronę   jego 

osobowości, którą do tej pory skrzętnie ukrywał. Ona, Shelby Campbell zmieniła poważnego 

senatora w pełnego uroku mężczyznę. Mimo to Alan nie zdoła zmienić jej postanowienia, 

obiecała sobie. A już na pewno nie dokona tego, przysyłając zabawne maskotki.

Ostatecznie   jednak   świnka   została   uwolniona   z   ciemnej   szafy   i   zajęła   miejsce   w 

sypialni, tuż obok łóżka, a na cześć swojego ofiarodawcy została nazwana MacGregor. Co 

więcej, była jedynym MacGregorem, z którym Shelby zamierzała sypiać.

Mogła zwalczać wszelkie wspomnienia o Alanie, ale nie potrafiła zapobiec temu, że 

pojawiał się w jej snach. Przychodził do niej każdej nocy, choćby padała z nóg ze zmęczenia. 

Wystarczyło,   że   położyła   się   do   staroświeckiego,   mosiężnego   łoża,   w   którym   sypiała,   i 

zamknęła oczy, a wizja Alana powracała natychmiast.

Raz przyśniło jej się nawet, że rozmnożył się i co najmniej dwunastu Alanów oblegało 

jej dom. W tym śnie wiedziała, że jeśli spróbuje ucieczki, schwytają ją z łatwością, jeśli zaś 

zostanie  w środku, jak  nic postrada  zmysły.  Obudziła się spocona, z walącym  sercem, a 

potem   długo   nie   mogła   zasnąć,   klnąc   w   duchu   jego   bezsensowną   gadaninę   o   obleganiu 

twierdzy i własną nadpobudliwą wyobraźnię.

Kiedy   tydzień   miał   się   ku   końcowi,   była   już   tak   wykończona   tą   wewnętrzną 

szarpaniną,   że   powzięła   pewne   niezłomne   postanowienie.   Po   pierwsze,   nie   przyjmie   już 

żadnej   niespodziewanej   przesyłki,   a   po   drugie,   jeśli   usłyszy   w   słuchawce   jego   głos, 

natychmiast się rozłączy.

Próbowała już przemówić mu do rozsądku łagodnie i cierpliwie. Nie pomogło, więc 

teraz   wygarnie   mu   wszystko   bez   ogródek.   W   końcu   nawet   uparty   MacGregor   musi 

zrozumieć, że go nie chcą i że pora dać sobie spokój.

Przez   cały   tydzień   pracowała   bez   wytchnienia,   w   sobotę   więc   postanowiła   sobie 

odpocząć. Poprosiła Kyla, żeby otworzył galerię o dziesiątej, dzięki czemu mogła pospać 

trochę dłużej. Nie musiała też schodzić do pracowni, bo w czasie ostatnich dni zrobiła tyle 

rzeczy, że sklep miał zagwarantowane zaopatrzenie na klika tygodni. Teraz zamierzała oddać 

się słodkiemu lenistwu.

Koło południa zbudziło ją głośne pukanie do drzwi. Nawet nie chciało jej się otwierać 

oczu, toteż uznała, że zignoruje nieproszonego gościa. Już miała obrócić się na drugi bok, 

background image

kiedy poczuła nagłe wyrzuty sumienia. Nie miała w zwyczaju unikać spotkań, udając, że nie 

ma jej w domu.

Zła   jak   osa   wygrzebała   się  z   łóżka.   Potknęła   się   o  szlafrok,   podniosła   go   więc   i 

założyła na siebie, żeby nie pętał się jej pod stopami. Poczłapała w stronę korytarza, mrużąc 

oczy, oślepione ostrym słońcem.

- Dzień dobry, panno Campbell. Mam dla pani kolejną przesyłkę - powitał ją radośnie 

posłaniec, ten sam, który wcześniej przyniósł truskawki i świnkę.

- Dzięki - wymamrotała, zbyt zaskoczona i zaspana, by w porę przypomnieć sobie o 

własnym przyrzeczeniu. Machinalnie wyciągnęła ręce, w które chłopak włożył sznurki dwóch 

tuzinów   różowych   i   żółtych   balonów.   Nim   zdążyła   się   opamiętać,   posłaniec   zbiegł   po 

schodach, a ona, zamykając drzwi, na tyle ocknęła się z otępienia, że dotarło do niej, co się 

stało. - O nie! - jęknęła.

Wtedy dostrzegła białą kopertę, przymocowaną do jednego z baloników. Nawet nie 

będzie jej otwierać, zadecydowała natychmiast. Po co, skoro i tak wiedziała, kto przysłał 

prezent. Któżby inny, jak nie pan senator?

Rozzłoszczona, rozejrzała  się w  poszukiwaniu  szpilki. Tak, przekłuje wszystkie  te 

przeklęte balony. Dlaczego nie? W końcu wszystko to było tak idiotyczne, że mogła sobie 

pozwolić na taki gest.

Nieopatrznie wypuściła z palców sznurki i różowo - żółta chmura balonów zawisła 

pod sufitem. Zniecierpliwiona aż tupnęła ze złości. Jeśli ten cholerny Alan wyobrażał sobie, 

że uwiedzie ją głupawymi podarunkami i błyskotliwymi liścikami, to miał, do diabła, rację!!!

Podskoczyła  do góry i zaraz zaklęła szpetnie, bo chybiła o centymetr. Po kolejnej 

nieudanej próbie wdrapała się na krzesło i zdołała wreszcie złapać róg koperty. Rozerwała ją 

pospiesznie i przeczytała liścik, który w niej znalazła:

Żółte jak słońce, różowe jak wiosna. Podziel się ze mną.

Alan.

-  Doprowadzasz mnie do szału! - zawołała, wciąż stojąc na krześle z balonami w 

jednej, a liścikiem w drugiej ręce. Skąd wiedział? Jakim cudem wpadł na to, że właśnie 

takimi pomysłami uda mu się ją zdobyć? Truskawki, świnki, balony... Nie dawał jej żadnych 

szans. Jeszcze raz uniosła głowę, zła na siebie, że tak łatwo pobudzał ją do śmiechu.

Pora zagrać w otwarte karty,  powiedziała sobie, zeskakując na podłogę. Musi być 

bardziej   stanowcza,   bo   jeśli   nic   z   tym   nie   zrobi,   Alan   pewnie   przyśle   jej   kolejną 

niespodziankę. Zaraz do niego zadzwoni i powie mu, nie, lepiej zażąda, żeby natychmiast 

przestał. Oznajmi mu, że ją irytuje, albo jeszcze lepiej, że ją nudzi. Tak, nudzi, bo wtedy 

background image

poczuje się bardziej dotknięty.

Sprawnie   owinęła   sznurki   wokół   dłoni   i   pomaszerowała   do   telefonu.   Przy   jakiejś 

okazji Alan podał jej swój numer domowy, którego wprawdzie ostentacyjnie nie zapisała, ale 

i tak zapamiętała każdą cyferkę. Przyciskając guziki, ćwiczyła, by odezwać się odpowiednio 

wyniosłym i urażonym tonem.

-   Halo!   -   To   jedno   słowo   wystarczyło,   że   wojowniczy   nastrój   uleciał,   niczym 

powietrze z przekłutego balonika.

- Alan?

- Shelby?

Boże, jak tu się złościć, kiedy wymawia jej imię takim cichym, poważnym głosem? 

Wzruszyła się, ale nie zamierzała tego okazywać.

- Alan, to się musi skończyć. Natychmiast!

- Niemożliwe, bo jeszcze się nie zaczęło.

- Alan.... - Walczyła ze sobą, pamiętając, że jeszcze przed chwilą postanowiła być 

stanowcza. - Mówię poważnie. Przestań przysyłać mi wreszcie prezenty. Nie rozumiesz, że 

niepotrzebnie tracisz czas?

- Widocznie mam go za dużo - uciął. - Jak ci minął tydzień?

- Miałam sporo pracy. Posłuchaj, ja naprawdę...

- Tęskniłem za tobą.

To jedno, proste zdanie sprawiło, że cała przemowa, jaką sobie przygotowała, poszła 

w zapomnienie.

- Alan, proszę, nie próbuj...

- Tęskniłem co dzień i każdej nocy. Byłaś kiedyś w Bostonie?

- Tak, jakiś czas temu. - Wciąż się broniła, ale jej wola oporu słabła z każdą sekundą.

-   Chciałbym,   żebyśmy   pojechali   tam   razem   -   ciągnął.   -   Najlepiej   jesienią,   kiedy 

powietrze pachnie dymem i wilgotnymi liśćmi.

- Alan, nie dzwonię po to, żeby rozmawiać o Bostonie - powiedziała twardo, ignorując 

szybsze bicie serca. - Powiem wprost. Nie chcę, żebyś do mnie dzwonił, nie chcę, żebyś wpa-

dał   bez   zapowiedzi,   za   to...   -   mówiła   coraz   szybciej,   nieświadomie   podnosząc   głos.   Nie 

ułatwiał jej tego fakt, że wciąż wyobrażała go sobie, jak stoi ze słuchawką w dłoni, wpatrzony 

w przestrzeń swymi pięknymi, pełnymi zadumy oczami. - Za to chcę, żebyś w końcu przestał 

zasypywać mnie balonami, maskotkami i co tam jeszcze przyjdzie ci do głowy. Jasne?

- Jak słońce. Spotkasz się dziś ze mną?

Rany Boskie, czy on w ogóle słuchał, co do niego mówiła? Wszystko spływało po nim 

background image

jak woda po kaczce. Co powinna powiedzieć, żeby wreszcie do niego dotarło?

- Na miłość boską! Człowieku!

-   Nie   denerwuj   się   -   uspokoił,   wprawiając   ją   w   jeszcze   większe   rozdrażnienie.   - 

Proponuję ci coś, co można nazwać wycieczką w celach poznawczych, a nie randkę. Pasuje?

-   Nie!   -   zawołała,   z   trudem   hamując   śmiech.   Nie   mogła   przecież   nie   zauważyć 

komizmu tej sytuacji. - Nie, nie, nie! - powtórzyła z naciskiem. - I jeszcze raz nie!

- Nie zabrzmiało to wystarczająco biurokratycznie - zauważył spokojnie.

Shelby do reszty straciła cierpliwość. Wszystko wskazywało na to, że nie dojdzie z 

nim  do porozumienia.   Co gorsza,  jej  złość  ustępowała   przed  rozbawieniem.   Nadal  miała 

ochotę go udusić, ale nie mogła dłużej powstrzymywać histerycznego śmiechu.

- Dobrze, powiedzmy, że nasza całodniowa eskapada będzie miała na celu poszerzenie 

przyjacielskich stosunków pomiędzy naszymi niegdyś zwaśnionymi klanami - wyrecytował 

wciąż niezmiennym tonem, jakby nie zauważył, że się z niego śmieje.

- Znowu próbujesz mnie oczarować.

- I co? Udaje mi się?

- Alan - zawołała. - Czy nie wyraziłam się dość jasno?

Zamilkł na moment, zastanawiając się w duchu, czy właśnie to tak go fascynowało w 

tej   kobiecie?   Imponujące,   że   w   mgnieniu   oka   potrafiła   przeistoczyć   się   z   dziewczyny   - 

kumpla w wyniosłą damę. Mógł pójść o zakład, że sama nawet nie miała pojęcia, że jest po 

trosze jedną i drugą.

- Twój głos idealnie nadawałby się do przemówień - odezwał się w końcu. - O której 

będziesz gotowa?

Westchnęła zrezygnowana, a po chwili zapytała:

- Czy jeśli się zgodzę spędzić z tobą dzień, przestaniesz przysyłać mi te wszystkie 

cudactwa?

- Wystarczy, jeśli dam ci słowo honoru polityka? Znowu musiała się roześmiać.

- Dobra, niech ci będzie. Postawiłeś na swoim.

- Pogodna jest taka piękna, a ja od miesięcy nie miałem wolnej soboty. Chodźmy 

gdzieś razem.

Nerwowo owijała wokół palca kabel telefonu. Szkoda było mu odmówić, w końcu nie 

prosił o zbyt wiele. A poza tym... tak bardzo chciała go zobaczyć!

- Zgoda - oznajmiła łaskawie. - Ale pamiętaj, że dzisiaj robię wyjątek.

-   Nazywaj   to,   jak   chcesz.   Dokąd   chciałabyś   pójść?   W   Muzeum   Narodowym   jest 

wystawa sztuki flamandzkiej...

background image

- Wybieram zoo - rzuciła bez namysłu i z drwiącym uśmieszkiem czekała na jego 

reakcję.

- Dobrze. - Nawet się nie zająknął. - Będę u ciebie za dziesięć minut.

Westchnęła głęboko, przyjmując do wiadomości smutną prawdę, że ma do czynienia z 

człowiekiem, którego nic nie zniechęci. ., - Alan, jeszcze nie jestem ubrana.

- To będę za pięć minut.

Ze śmiechem odłożyła słuchawkę.

- Lubię węże za ich oślizłą, pokrętną arogancję - oznajmiła Shelby.

Stała   z   nosem   przyciśniętym   do   szyby   terrarium   i   z   lubością   wpatrywała   się   w 

śmiertelnie znudzonego węża boa. Alan natomiast nie mniej uważnie przyglądał się jej.

Kiedy zaproponowała wycieczkę do zoo, nie był pewien jej prawdziwych intencji. 

Albo rzeczywiście chciała tam pójść, albo tylko ciekawiło ją, w jaki sposób przyjmie tak 

niecodzienne życzenie. Prawdopodobnie chodziło o jedno i drugie.

Jedno   nie   pozostawiało   cierna   wątpliwości.   Wyprawa   do   Miejskiego   Ogrodu 

Zoologicznego   w   piękne   sobotnie   przedpołudnie   oznaczała   tłumy   zwiedzających   i   hordy 

rozwrzeszczanych dzieciaków. Nie zaskoczył go więc ścisk i harmider, panujący w pawilonie 

węży.   Zresztą   Shelby   najwyraźniej   nie   miała   nic   przeciwko   temu,   podobnie   jak   nie 

przeszkadzało jej, że musi torować sobie drogę łokciami.

Kiedy przecisnęli się do klatki z opasłym pytonem, Alan zaryzykował stwierdzenie, że 

gad   wygląda   zupełnie   jak   pewien   członek   Izby   Reprezentantów   pochodzący   z   Nebraski. 

Słysząc   to   trafne   porównanie,   Shelby   zachichotała   niczym   mała,   psotna   dziewczynka   i 

natychmiast wyobraziła sobie spoconego, lekko zezującego kongresmena z tłustym karkiem.

Rozbawiona, odwróciła się do Alana. Niewiele brakło, by zetknęły się ich usta, więc 

spłoszona cofnęła się, nie bacząc, że nadeptuje na palce innym zwiedzającym. Powinna była 

wrócić teraz do obserwacji węża, ale zamiast tego przechyliła tylko głowę, tak że ich oczy 

znalazły się na jednej linii. Przemknęła jej przez myśl, że kusi los.

Jeżeli ulegnie urokowi Alana i pozwoli, by to popołudnie stało się czymś więcej niż 

zwykłą   wycieczką,   może  się  okazać,  że  nie  uda  jej  się  już  od  niego  uciec. Zbyt  dobrze 

wiedziała, z kim ma do czynienia. Senator MacGregor nie był typem faceta, z którego sideł 

łatwo się wyplątać,  zwłaszcza gdy wpadło się w  nie z własnej  woli. Ludzie tacy jak on 

potrafią po cichu, metodycznie zdobywać przewagę nad innymi i wciągać ich w swoje gry.

Świadomość   ta   wystarczyła,   by   Shelby   miała   się   na   baczności   i   traktowała   tę 

znajomość dużo ostrożniej niż inne swoje przygody. Poza tym nie mogła zapominać, że Alan 

był młodym, ambitnym senatorem, z dokładnie zaplanowaną przyszłością.

background image

Nie trzeba być jasnowidzem, by się domyślić, że za jakiś czas spróbuje sięgnąć po 

najwyższy urząd. Nie trudno zgadnąć,  że zrobiłby to kosztem swego życia  prywatnego  i 

Shelby, oczywiście gdyby uległa emocjom i zdecydowała się na dłuższy związek.

- Strasznie tu dziś ciasno - mruknęła, nie odrywając od niego wzroku.

- Powiem ci, że im dłużej tu jesteśmy... - Jakiś maluch próbował dopchnąć się do 

szyby, przez co ich uda dotknęły się na moment. - Tym bardziej podobają mi się węże.

- Widzisz! Ja też mam do nich słabość. Wszystko przez mistyczną aurę wcielonego 

zła, która towarzyszy im od wieków - jęknęła, bo tłum popchnął ją z taką siłą, że jej piersi 

uderzyły o jego twardy tors.

- Grzech pierworodny... - szepnął, chłonąc znajomy zapach jej perfum. - Najpierw 

szatan skusił Ewę, a potem ona Adama.

- Coś mi się zdaje, że Adam zbyt łatwo wymigał się od odpowiedzialności. Wszystkie 

cięgi spadły na kobietę i węża, a mężczyzna wyszedł z całej historii niczym niewiniątko, 

które stało z boku i bezradnie patrzyło na te bezeceństwa - mówiła nienaturalnie ożywionym 

tonem. Czuła, jak przyspieszył jej puls, ale nie cofnęła się. Oczywiście dla dobra sprawy. Jeśli 

miała się skutecznie bronić, musiała najpierw dobrze poznać niebezpieczeństwo.

- Może nie tyle niewiniątko, co słaba istota, która nie umie oprzeć się pokusie, kiedy ta 

przyjmuje postać pięknej kobiety.

Jego głos miał w sobie niebezpieczną miękkość, więc uznała, że pora na rejteradę. 

Czym prędzej złapała go za rękaw i pociągnęła do wyjścia.

-   Chodźmy   do   słoni!   -   zawołała   i   zaczęła   przeciskać   się   w   stronę   jasnej   plamy 

słonecznego światła.

Zwinnie   manewrowała   wśród   tłumu,   omijając   po   drodze   wszystkie   dzieciaki   w 

spacerówkach. Alan podążał za nią, zastanawiając się, dokąd właściwie tak się spieszyła.

Kiedy wydostali się na zalaną słońcem alejkę, wyciągnęła z torby niemożliwie wielkie 

okulary przeciwsłoneczne, które szybko wsunęła na nos, i pomaszerowała dalej.

Także   i   tu   towarzyszyły   im   tłumy.   Barierki   ochronne   oblepione   były   rodzinami, 

młodszymi i starszymi parami zakochanych, dzieciakami, które trzymały w lepkich dłoniach 

topniejące   lody.   W   ciepłym   powietrzu   unosił   się   cierpki   zwierzęcy   zapach.   Zewsząd 

dobiegały porykiwania, piski, prychanie i wszelki dziki jazgot.

Shelby   niemal   biegła   przez   wyasfaltowane   alejki,   zatrzymując   się   przy   kolejnych 

klatkach i obserwując ich mieszkańców z takim entuzjazmem, jakby była w zoo pierwszy raz 

w życiu.

-   Popatrz   tam.   Przypomina   mi   ciebie   -   powiedziała,   pokazując   Alanowi   czarną 

background image

panterę, leniwie rozciągniętą w plamie słońca.

- Tak? - Uważnie przyjrzał się zwierzęciu. - Też jestem taki rozleniwiony i obojętny?

- Och, nie, senatorze! - roześmiała się głośno. - Raczej cierpliwy i zadumany. I na tyle 

pewny siebie, by nie robić sobie nic z niewoli, bo przecież gdyby tylko chciał, umiałby sobie 

z   tym   poradzić.   -   Mówiła   niby   o   kocie,   ale   odwróciła   się   do   Alana   i   obserwowała   go 

badawczo   tak   jak   wcześniej   drapieżnika.   -   Myślę,   że   dawno   już   przeanalizował   swoją 

sytuację i doszedł do wniosku, że potrafi postawić na swoim. Zastanawiam się tylko - dodała, 

marszcząc brwi - co by zrobił, gdyby ktoś naprawdę zalazł mu za skórę. Nie wygląda na 

takiego,   którego   łatwo   rozzłościć.   Kocury   już   takie   są.   Znoszą   wszystko   cierpliwie,   aż 

nadchodzi dzień,   kiedy  ich  wytrzymałość  się  kończy.   Wtedy zmieniają   się  w  prawdziwe 

bestie.

Popatrzył na nią z zagadkowym uśmiechem, a potem wziął ją za rękę i poprowadził w 

stronę innej alejki.

- Z reguły - powiedział - nie ma śmiałka, który by mu się sprzeciwił.

Spojrzała obojętnie na jego znaczący uśmiech i jak gdyby 'nigdy nic zaproponowała, 

żeby poszli popatrzeć na małpy.

- Zawsze, kiedy je oglądam, mam nieodparte wrażenie, że śledzę obrady Senatu - 

dodała słodkim głosem.

- Jędza! - stwierdził, pociągając ją lekko za włosy.

- Wiem, ale nic na to nie poradzę. Taki już mój urok. - Na moment oparła głowę na 

jego ramieniu. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że czasami bywam niemiła, tak samo zresztą 

mój brat. Chyba odziedziczyliśmy to po dziadku ze strony ojca. Przypomina niedźwiedzia 

grizzli. Jest duży, ciężki i zły na cały świat.

- Ale za to go kochasz.

- Zgadłeś. Czekaj, kupię ci prażoną kukurydzę - oznajmiła i nie pytając go o zdanie, 

poszła w stronę kiosku z przekąskami. - Nie mogę włóczyć się przez cały dzień po zoo bez 

wiaderka popcornu. Poproszę dużą porcję - powiedziała do sprzedawcy.

Wygrzebała z tylnej kieszeni dżinsów pomięty banknot, a po czym wzięła wiaderko i 

zaczęła nim beztrosko wymachiwać.

-   Słuchaj,   Alan...   -   zaczęła,   ale   najwyraźniej   zmieniła   zdanie,   bo   umilkła   i   tylko 

pokręciła głową. - Nie, nic.

- Co takiego?

- Nic, chciałam ci coś wyznać, ale w porę sobie przypomniałam, że nie jestem w tym 

zbyt dobra. Chodźmy lepiej do małp.

background image

- Zaraz, zaraz. Chyba nie sądzisz, że po takim wstępie pozwolę ci zmienić temat? No, 

słucham, co chciałaś powiedzieć?

- Ja... po prostu zdawało mi się, że znalazłam dobry sposób, żeby się ciebie pozbyć. 

Pomyślałam  sobie, że zgodzę  się na spotkanie, ale  pójdziemy do jakiegoś  zwariowanego 

miejsca, gdzie zanudzisz się na śmierć. Poza tym chciałam być maksymalnie złośliwa.

-   Ty   złośliwa?   -   w   jego   głosie   brzmiała   śmiertelna   powaga.   -   Myślałem,   że 

zachowujesz się naturalnie.

- Auć! - Ze zbolałą miną chwyciła się za serce. - Tak czy owak widzę, że jak do tej 

pory nie udało mi się skutecznie cię zniechęcić.

- Tak myślisz? - Sięgnął po popcorn i jakby przy okazji szepnął jej do ucha: - Skąd ta 

pewność?

- Powiedzmy, że to kobieca intuicja - odparła, siląc się na swobodę, ale zdradziło ją 

lekkie drżenie głosu.

Od razu wyczuł jej zdenerwowanie i ucieszył się, pewien, że elementy jego układanki 

wreszcie trafiają na właściwe miejsce. Jeszcze trochę cierpliwości i rozwagi i uda mu się 

dopiąć swego.

- To dziwne - odezwał się po chwili. - Widocznie coś musi być nie tak z tą twoją 

intuicją,  bo  przecież  odkąd tu  jesteśmy,  ani  razu  nie  wspomniałem,  że  marzę  o  tym,   by 

znaleźć jakiś przytulny, mroczny pokoik, gdzie mógłbym się z tobą kochać do utraty tchu. - 

W kosym spojrzeniu, jakim go obrzuciła, pojawiła się ostrożność i rezerwa. - W porządku. - 

Swobodnie otoczył ją ramieniem. - Więcej o tym nie wspomnę. Przynajmniej dopóki stąd nie 

wyjdziemy.

Uśmiechnęła się, ale zaraz energicznie pokręciła głową.

- To się nigdy nie stanie - powiedziała twardo. - Nie możemy sobie na to pozwolić.

- Wygląda na to, że także w tej kwestii mamy inne zdanie. - Przystanął na mostku, by 

popatrzeć na pływające w dole łabędzie. - Bo moim zdaniem to się musi stać.

- Nie rozumiesz mnie. - Ona także spojrzała na ptaki, chcąc w ten sposób uciec przed 

jego badawczym  wzrokiem. Nie sądziła,  że i tak zdążył zauważyć,  że to, co powiedział, 

sprawiło jej ulgę. - Musisz wreszcie uwierzyć, że kiedy coś postanowię, nigdy nie zmieniam 

zdania.

- To znaczy, że mamy wiele wspólnego.

Z   przyjemnością   patrzył   na   jej   włosy,   w   których   jasne   promienie   słońca   zapaliły 

tysiące ogników. Dotknął ich delikatnie, opuszkami palców, próbując sobie wyobrazić, jak by 

wyglądały po miłosnej nocy.

background image

- Pragnę cię od chwili, kiedy cię ujrzałem, z każdą minutą coraz bardziej.

Szybko odwróciła głowę, wyraźnie zaskoczona i wbrew własnej woli uradowana. Była 

pewna, że jego słowa nie były frazesem, tak często nadużywanym  przez mężczyzn. Alan 

MacGregor dokładnie i precyzyjnie wyraził to, o czym myślał.

- A kiedy czegoś pragnę tak mocno - ciągnął, wodząc kciukiem po jej policzku - nigdy 

nie rezygnuję.

Próbowała   zachować   spokój,   ale   kiedy   musnął   palcem   jej   wargi,   rozchyliła   je 

instynktownie. Jej ciało przebiegł przyjemny dreszcz podniecenia.

-   A   więc   -   odezwała   się   żartobliwym   tonem   -   będziesz   teraz   ze   wszystkich   sił 

przekonywał mnie, że ja również ciebie pragnę.

- Akurat do tego nie będę musiał cię przekonywać. - Uśmiechnął się jednym z tych 

uśmiechów, którym nie sposób było się oprzeć i objął dłonią jej szyję. - Natomiast muszę 

sprawić, żebyś uwierzyła - mówił, przyciągając ją do siebie - że twój punkt widzenia jest... 

beznadziejny.

Z jej silnej woli, z której jeszcze do niedawna była tak dumna, nie został nawet ślad. 

Teraz pragnęła tylko poczuć na sobie jego usta. On jednak, choć bez wątpienia widział, co się 

z nią dzieje, zachowywał rezerwę. W końcu stali w miejscu publicznym,  a to skutecznie 

powstrzymywało jego zapał.

W napięciu wpatrywała się w jego spokojne, poważne oczy i czekała, by wreszcie 

pochylił głowę i pozwolił zetknąć się ich wargom. Zaczęła się już trochę niecierpliwić. Nim 

jednak zdążyła zdecydować, czy zrobić krok naprzód, czy raczej się cofnąć, poczuła, że ktoś 

niecierpliwie ciągnie ją za bluzkę.

Zerknęła przez ramię i zaskoczona ujrzała małego, może ośmioletniego azjatyckiego 

chłopca, który wlepiał w nią wyczekujące spojrzenie. Zaraz też zaczął mówić do niej, szybko 

wyrzucając z siebie słowa w swoim bardzo melodyjnym,  ale niestety kompletnie dla niej 

niezrozumiałym języku.

- Chwileczkę. Jeszcze raz, ale dużo wolniej - poprosiła, bo z jego wywracania oczami i 

energicznej gestykulacji mogła wyczytać tylko tyle, że dzieciak usilnie starał się powiedzieć 

jej coś ważnego.

Łagodnie   wyśliznęła   się   z   objęć   Alana   i   klęknęła   przed   chłopcem,   z   całych   sił 

próbując zrozumieć, o co mu chodzi. W pierwszej chwili pomyślała, że pewnie się zgubił, 

jednak   przeczył   temu   wyraz   jego   pięknych   czarnych   oczu,   w   których   dostrzegła   raczej 

dziecięcą złość niż strach.

Po króciutkiej pauzie chłopiec zaczął mówić znowu, jak sądziła po koreańsku, po 

background image

czym z głębokim westchnieniem wyciągnął z kieszeni dwie pięciocentówki i pokazał palcem 

automat z kanną dla ptaków.

A więc o to chodzi, pomyślała Shelby, uśmiechając się do chłopca. Miał odpowiednią 

sumę, ale nie potrafił rozpoznać nominałów. Już miała sięgnąć do kieszeni, kiedy Alan okazał 

się szybszy i wyciągnął  dziesięciocentówkę.  Z całkowitą powagą wykonał  kilka prostych 

gestów, które miały oznaczać, że dwie piątki są równe jednej dziesiątce.

Mały pojął to w mig i oczy zajaśniały mu radością. Szybciutko wziął z dłoni Alana 

jedną monetę, kładąc w zamian dwie swoje. W pierwszej chwili Alan nie zamierzał przyjmo-

wać od chłopca drobniaków, ale jedno spojrzenie na wyraz miłej buzi wystarczyło, by zmienił 

zdanie. Wziął pieniążki, po czym lekko się skłonił. Mały Koreańczyk wyrzucił z siebie kilka 

krótkich dźwięków, odwzajemnił ukłon i co sił pobiegł do automatu.

Inny w takiej sytuacji próbowałby pewnie popisać się swoją hojnością, pomyślała, 

śledząc wzrokiem chłopca, który z paczką karmy stanął na brzegu i zaczął karmić łabędzie. 

Natomiast Alan najwyraźniej rozumiał, że dzieci także mają swój honor, i dlatego zamiast 

wykazać się wielkodusznym gestem dorosłego wujka, potraktował wymianę pieniędzy jak 

poważną transakcję finansową pomiędzy dwoma mężczyznami. W do - ;.; datku zrobił to bez 

ani jednego słowa.

Wygodnie oparta o balustradę mostka obserwowała, jak łabędzie prześcigają się w 

wyławianiu pożywienia, przeginając z gracją swoje smukłe szyje, by za moment schować je 

pod wodą,  albo  wyciągnąć  żarłocznie   w  pogoni  za  karmą.  Syczały  przy tym  na  siebie  i 

przepychały   się,   próbując   gwałtownym   biciem   silnych   skrzydeł   odpędzić   intruza,   który 

ośmielił się zapędzić na ich terytorium.

Alan także patrzył  na ptaki, stojąc tuż za nią z rękami opartymi  o poręcz po obu 

stronach jej ciała. Czuła za plecami jego bliskość, przyjemne ciepło rozgrzanej słońcem skóry 

i uległa nastrojowi chwili. Odchyliła się i oparła głowę na jego piersi.

- Przepiękny dzień - mruknęła sennie.

Nakrył dłońmi jej dłonie, oparł brodę o czubek jej głowy, i przez chwilę wdychał 

zapach płomiennych włosów.

- Kiedy ostatni raz byłem w zoo, miałem nie więcej niż dwanaście lat - powiedział 

zamyślony. - Pamiętam, że ojciec jechał w interesach do Nowego Jorku, co zresztą zdarzało 

mu się niezwykle rzadko, i postanowił, że pojedziemy tam całą rodziną. - Zamilkł na moment 

i przytulił policzek do rozkosznie miękkich loków. - Zabrał nas do zoo, gdzie zresztą bawił 

się najlepiej z nas wszystkich, a ja udawałem, że jestem za duży na to, by jak jakiś brzdąc 

piszczeć z radości na widok lwa albo tygrysa. To dziwne, że kiedy człowiek jest dzieckiem, 

background image

za wszelką  cenę stara się udawać dorosłego. Tymczasem  naprawdę nie  ma się do czego 

spieszyć.

- Ja udawałam dorosłą przez całe pół roku - wyznała, myśląc jednocześnie, że zachwyt 

nad dorosłą powagą jeszcze mu nie minął. - Mniej więcej tak długo zwracałam się do matki 

po imieniu.

- Ile miałaś wtedy lat?

-   Trzynaście.   Deboro,   mówiłam   do   niej   z   wystudiowaną   manierą   w   głosie,   bo 

wydawało mi się to bardzo eleganckie, uważam, że jestem wystarczająco dorosła, żeby zrobić 

sobie jasne pasemka. Matka odpowiadała  jak zwykle  dyplomatycznie. Obiecywała mi, że 

niedługo o tym porozmawiamy. Potem mówiła, jak bardzo jest dumna, że ma tak dojrzałą 

córkę,   która   potrafi   podejmować   dorosłe   decyzje   i   która   nie   jest   ani   trochę   zepsuta   i 

trzpiotowata, jak tyle dziewcząt w moim wieku.

- I co? Zapominałaś o pasemkach?

-   Pewnie!   Kto   by   nie   zapomniał,   gdyby   tak   zaspokojono   jego   miłość   własną!   - 

Roześmiała   się   na   wspomnienie   tych   rozmów,   a   potem   wzięła   go   pod   ramię   i   lekko 

pociągnęła   dalej.   -   Najciekawsze,   że   dopiero   jako   dwudziestolatka   pojęłam   cały   jej 

mistrzowski spryt, a raczej macierzyńską mądrość, z jaką traktowała moje problemy. Ani ja, 

ani mój brat nie byliśmy łatwymi dziećmi.

- Jesteście do siebie podobni?

- Grant i ja? - Wahała się przez chwilę. - Może trochę. Jednak mój brat, zupełnie 

odwrotnie niż ja, uwielbia samotność.

Kiedy znajdzie się między ludźmi, z reguły stoi z boku i bacznie ich obserwuje. Nie 

wiem, jak to robi, ale potrafi ich przyciągać albo trzymać na dystans, jak mu się podoba. 

Może żyć bez towarzystwa przez cale tygodnie, ba, nawet miesiące. Ja nie byłabym w stanie 

przeżyć zupełnie sama nawet jednego dnia.

- Nie będę się spierał, ale zdaje mi się, że ty również robisz z ludźmi, na co tylko masz 

ochotę. Ty też na przemian przyciągasz ich i odpychasz. Przypuszczam, że nigdy nie pozwo-

liłaś, żeby ktoś, jakiś mężczyzna - uściślił - za bardzo się do ciebie zbliżył.

Miała ochotę skwitować jego uwagę w najbardziej złośliwy sposób, na jaki ją było 

stać, ale po chwili zastanowienia zdecydowała się na bardziej subtelną reakcję.

-   Zdaje   się,   że   przemówiło   twoje   zranione   męskie   ego   -   powiedziała   łagodnie.   - 

Mówisz tak, bo cię odrzuciłam.

- Raczej próbowałaś zniechęcić - sprostował, podnosząc do ust jej dłoń. - A jednak 

jesteśmy tu dzisiaj razem...

background image

- Mhmm... - mruknęła, wodząc wzrokiem po nieprzebranym tłumie zwiedzających. - I 

to w jakże intymnej atmosferze - dodała z niewinną miną, kiedy obok nich przebiegł jakiś 

zdenerwowany ojciec z wrzeszczącym bobasem w ramionach.

- Obydwoje przywykliśmy do życia w tłumie. Niczym kapryśne dziecko zatrzymała 

się nagle na środku alejki i niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję.

- Można to tak nazwać, senatorze.

Spodziewała się, że będzie próbował jak najszybciej wyplątać się z jej objęć albo 

roześmieje się i przytuli ją szybko, ale jego reakcja zupełnie ją zaskoczyła.

Przytrzymał ją przy sobie miękko i pochylił nieco głowę tak, że poczuła na wargach 

jego oddech. W jego intensywnym,  nagle  pociemniałym  spojrzeniu wyczytała  obietnicę i 

ledwo okiełznaną namiętność.

Nie   mogła   dłużej   wpatrywać   się   w   jego   oczy   i   instynktownie   zacisnęła   powieki. 

Wyglądało na to, że jej sztuczki obróciły się przeciwko niej. Alan nie dawał się wodzić za 

nos.

Czuła przy sobie jego ciepło, słyszała głośne bicie serca i w jednej chwili zrozumiała 

coś, co poruszyło ją do głębi. Nie potrafiła powstrzymać głuchego żalu i tęsknoty za tym, co 

miało nigdy nie nastąpić. Cofnęła się o krok.

- Lepiej wracajmy.

- Za późno! - rzucił przez zaciśnięte zęby.

Uniosła   brwi,   zaintrygowana   tonem   jego   głosu.   Pierwszy   raz   okazał   przy   niej 

rozdrażnienie. Co prawda już wcześniej zdawało jej się, że dostrzega coś jakby błysk złości w 

jego   oczach,   ale   iskra   ta   zgasła   tak   szybko,   że   nie   była   potem   pewna,   czyjej   się   nie 

przywidziało. Teraz nie miała żadnych wątpliwości. Może to wskazówka, jak powinna z nim 

postępować. Jeśli zacznie go drażnić, zostawi ją w końcu w spokoju.

Jej skóra była ciągle przyjemnie rozgrzana. I za bardzo wrażliwa na dotyk, myślała, 

kiedy   szli   w   stronę   parkingu.   Czuła,   że   z   każdą   chwilą   jej   opór   słabnie   i   już   naprawdę 

niewiele trzeba, by uległa jego urokowi, czy tego chciała, czy nie. Może zresztą problem 

polegał na tym, że to już się stało.

To, że dotąd nie zostali kochankami, nie zmieniało faktu, że nie mogła przestać o nim 

myśleć. Bez reszty zawładnął jej sercem i umysłem. Miała teraz tylko jedno wyjście. Musiała 

zdecydowanie zerwać tę znajomość, i choć wiedziała, że będzie z tego powodu cierpiała, 

lepiej, żeby stało się to teraz.

Znajdzie jakiś sposób, żeby zmusić go, by zostawił ją w spokoju. Wymyśli coś, żeby 

zaleźć mu za skórę, pomyślała z uśmieszkiem, który bardziej przypominał cierpiętniczy gry-

background image

mas. To akurat zawsze potrafiła robić świetnie.

- Wiesz, że całkiem dobrze się bawiłam - oznajmiła lekkim tonem, kiedy wyjeżdżali 

na ulicę. - Cieszę się, że namówiłeś mnie na to wyjście, bo miałam plany dopiero na wieczór. 

Cały dzień spędziłabym pewnie w domu i nudziła się jak mops.

Zapadła długa, męcząca cisza. Alan poprawił się w fotelu i zaczął bębnić palcami w 

kierownicę, próbując pozbyć się nieprzyjemnego kłucia w dole brzucha.

- Zawsze  z przyjemnością  zapełnię pustą  godzinkę czy dwie - odpowiedział,  całą 

uwagę skupiając na powadzeniu samochodu. Nie powinien był tulić jej do siebie, wyrzucał 

sobie w myślach. Nie dość, że niczego tym nie osiągnął, to jeszcze zatęsknił za jej bliskością 

jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe.

- Muszę powiedzieć, że fajnie spędza się z tobą czas. Bo w ogóle jesteś fajny facet, 

zwłaszcza jak na polityka - brnęła konsekwentnie. Fajny? zapytała samą siebie, opuszczając 

szybę, bo na wspomnienie jego spojrzenia ciągle robiło się jej gorąco. Ciekawe, ile jeszcze 

takich bzdur będzie musiała dzisiaj powiedzieć?

Najlepsze,   że   wcale   nie   jesteś   nadętym   bufonem.   Posłał   jej   uważne   i   chłodne 

spojrzenie,   co   tylko   utwierdziło   ją   w   przekonaniu,   że   wybrała   właściwą   metodę 

postępowania.

- Mówisz, że nie jestem nadęty... - powtórzył, przerywając niezręczne milczenie.

- Zupełnie nie! - Uśmiechnęła się promiennie. - I w nagrodę za to dostaniesz mój głos 

w wyborach prezydenckich. Fajnie mieć prezydenta, który nie jest czerstwym sztywniakiem.

Zatrzymał się na czerwonym świetle i nim spojrzał na nią, długo wpatrywała się w 

sygnalizator.

- Twoje docinki nie są dziś zbyt subtelne - powiedział.

- Docinki? - Jej brwi powędrowały do góry w wyrazie największego zaskoczenia. - 

Myślałam, że to pochlebstwa. Bo w końcu czy nie chodzi w tym wszystkim tylko o głosy? 

Przecież one liczą się najbardziej. Oczywiście, poza żądzą zwycięstwa.

Światło zdążyło zmienić się na zielone, ale minęło kilkanaście sekund, nim samochód 

ruszył z miejsca.

- Uważaj. - Kostki jego palców aż zbielały, tak mocno zacisnął je na kierownicy.

A   więc   jednak   można   wyprowadzić   cię   z   równowagi,   pomyślała,   szczerze 

nienawidząc samej siebie za to, co zamierzała zrobić.

- Widzę, że się denerwujesz. W porządku. - Niedbale strząsnęła z uda nieistniejący 

pyłek. - W sumie nie mam nic przeciwko nadwrażliwości.

- Kwestia mojej wrażliwości nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli starasz się być nieznośna, 

background image

to muszę przyznać, że ci się udaje.

- Jejku, jejku! Aleśmy się zrobili oficjalni, całkiem jak na Kapitolu - prychnęła  z 

jawną drwiną.

Kiedy podjeżdżali pod dom, ostentacyjnie spojrzała na zegarek.

-   Świetnie.   Akurat   zdążę   wziąć   kąpiel   i   przebrać   się   przed   wyjściem.   -   Szybko 

przysunęła się do niego i cmoknęła go w policzek, po czym zwinnie wyskoczyła na podjazd. - 

Dzięki, Alan! Ciao!

Mrucząc pod własnym adresem najgorsze wyzwiska, docierała właśnie do schodów, 

kiedy   z   całej   siły   chwycił   ją   za   ramię.   Nim   się   odwróciła,   zdążyła   zrobić   minę   osoby 

niezwykle zaskoczonej.

- O co ci, do diabła, chodzi? - syknął, patrząc jej prosto w oczy.

- Nie rozumiem...

-   Co   to   za   kretyńskie   gierki,   Shelby?   Westchnęła   zniecierpliwiona   i   zatrzepotała 

rzęsami.

- To było urocze popołudnie - mówiła, otwierając zamki. - Obydwoje mieliśmy szansę 

trochę odsapnąć.

Mocniej   zacisnął   palce   na   jej   ramieniu,   żeby   za   szybko   nie   wślizgnęła   się   do 

mieszkania. Nigdy, a w każdym razie bardzo rzadko zdarzało się, że pozwalał ponieść się 

emocjom. Wprawdzie porywczość otrzymał w genach od swych przodków, ale do tej pory 

umiał nad nią zapanować. Całe szczęście w porę sobie o tym przypomniał.

- I co dalej? - zapytał.

- Dalej? - powtórzyła, kolejny raz unosząc brwi. - Nie będzie żadnego dalej. To, że 

powłóczyliśmy się trochę po zoo i nieźle nam się gadało, wcale nie znaczy, że muszę zaraz 

iść z tobą do łóżka.

Gniew zapłonął w jego oczach, nadając im tak dziki wyraz, że odruchowo zrobiła krok 

w tył. W życiu nie spodziewałaby się po nim tak gwałtownej reakcji. Teraz zaś, na widok 

tego, do czego doprowadziła, niemal zaschło jej w gardle.

- Naprawdę uważasz, że tylko o to mi chodzi? - zapytał głucho, przypierając ją do 

drzwi. - Gdybym chciał pójść z tobą do łóżka, już dawno byś tam była. - Jedną dłoń zaciskał 

na jej szyi, drugą przytrzymywał jej ręce.

- Nie zapominaj, że jeszcze ja musiałabym tego chcieć - wydusiła z siebie dziwnie 

obcym głosem, który rwał się, nie wiadomo, ze strachu czy z podniecenia.

- Do diabła z twoimi zachciankami - mruknął, napierając na nią coraz mocniej.

Pod   naporem   ich   ciał   drzwi   otworzyły   się   nagle,   i   gdyby   Alan   w   porę   jej   nie 

background image

przytrzymał, Shelby runęłaby w progu jak długa. Wtoczyli się do środka ciasno objęci niczym 

porwani namiętnością kochankowie.

Mocno zacisnęła ręce na jego ramionach. Kolana miała miękkie jak z waty, a jej krew 

tętniła coraz szybciej. Budził w niej strach, ale i narastające podniecenie.

- Alan, przestań! Nie możesz...

-   Nie   mogę?   -   Wczepił   się   palcami   w   jej   włosy  i   jednym   mocnym   szarpnięciem 

odciągnął   jej   głowę   do   tyłu.   Kłębiły   się   w   nim   emocje,   których   nigdy   nie   odczuwał 

jednocześnie   ani   w   takim   nasyceniu.   Gniew,   żal   i   namiętność   tworzyły   razem   bardzo 

niebezpieczną mieszankę. - Mogę, wiesz o tym dobrze. Obydwoje wiemy, że mogę mieć się 

tu i teraz. Wcześniej też mogłem - I powinienem był  to zrobić, pomyślał, głośno jednak 

powiedział: - Ty także masz na mnie ochotę. Widzę to.

Energicznie potrząsnęła głową, ale i tak nie udało jej się uwolnić od jego rąk.

- To nieprawda!

- A może zdaje ci się, że możesz bezkarnie atakować mnie za to, co robię i kim 

jestem? - Obejmował ją w pasie tak mocno, że z trudem łapała powietrze. - Myślisz, że wolno 

ci doprowadzić mnie do granic wytrzymałości, a potem po prostu odchodzić?

- Posłuchaj, nie przypominam  sobie, żebym  zachęcała  cię do takiego zachowania. 

Wręcz przeciwnie. - Szarpnęła się, próbując rozerwać żelazną obręcz jego ramion. - Puszczaj 

mnie, Alan! Ja nie żartuję!

- Jeszcze nie skończyłem!

Przysunął twarz do jej twarzy.  Jego usta znalazły się tak blisko, że instynktownie 

wstrzymała oddech, sama nie wiedząc, czy po to, by zaprotestować, czy w oczekiwaniu na 

pocałunek.

On jednak nie schylił się do jej warg, choć sama jego bliskość wystarczyła, by zaczęła 

drżeć. W jego oczach widziała furię. Zafascynowana, nie potrafiła oderwać wzroku od jego 

pociemniałych źrenic.

- Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak ty? - syknął wprost w jej usta. - 

Że   jesteś   wszystkim,   czego   pragnę?   Gdybym   myślał   racjonalnie,   nie   zawracałbym   sobie 

głowy kobietą, która jest absolutnym zaprzeczeniem wszystkiego, co się dla mnie liczy!

Zabolało. Bolało dotkliwie, choć wiedziała, że zasłużyła sobie na takie słowa po tym, 

jak sama go sprowokowała. Proszę bardzo, pomyślała z goryczą, udało się. Osiągnęła swój 

cel i powinna się cieszyć. Tylko dlaczego w gardle piekły ją łzy?

- Jestem, jaka jestem - burknęła i znowu szarpnęła się mocno, niestety bezskutecznie. - 

I jaka chcę być. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju i nie polecisz za 

background image

któraś z tych zimnych blondynek w kiecce od Oscara de la Renty? Podobno szyje się je na 

miarę specjalnie na czas kampanii przed wyborami do Senatu. Ja w każdym razie nie chcę 

mieć z tym nic wspólnego.

- Możliwe. - Nie mógł uwierzyć, że jest w nim miejsce na jeszcze większy gniew, 

który mimo to narastał z każdą chwilą. - Bardzo możliwe - powtórzył, zacieśniając uścisk. - 

Powiedz mi, że nie masz na mnie ochoty!

Milczała przez chwilę, z trudem chwytając oddech. Nie zdawała sobie sprawy, że z 

całych sił wbija palce w jego ramiona i że co chwilę nerwowo oblizuje zaschnięte usta Za to 

doskonale wiedziała, że są sytuacje, kiedy wolno, a nawet trzeba kłamać.

- Nie chcę cię. W ogóle na mnie nie działasz! Ostatnie słowa stłumił pocałunek tak 

dziki   i   brutalny,   że   kompletnie   straciła   głowę.   Żaden   mężczyzna   nie   całował   jej   w   taki 

sposób, ba, żaden by się na to nie odważył. Rozgniatał jej usta twardo i boleśnie, zupełnie 

inaczej niż podczas pierwszego słodkiego, uwodzicielskiego pocałunku.

Nawet nie próbowała protestować. Starczyła sekunda, by straciła wszelką zdolność 

logicznego myślenia. Liczyła się tylko siła jego ramion i pasja, z jaką zawładnął jej wargami.

Namiętność narastała w niej tak szybko, że nie było mowy o tym, by się kontrolować. 

Czuła jego furię, ale i pożądanie, które rozpalało w niej płomień. Mocno zacisnęła dłonie na 

jego   szyi,   zachęcając,   by   sięgał   po   więcej,   a   kiedy   to   robił,   poddawała   się   z   cichym 

westchnieniem.

Z całych sił przygarnął ją do siebie, zapominając o łagodności, która cechowała go 

jako kochanka. Ale jak miał pamiętać o subtelnościach, kiedy jej usta szalały, stawały się 

coraz bardziej zachłanne i zaborcze. Tym razem pocałunek już mu nie wystarczył. Szorstkim 

ruchem wsunął rękę pod pomiętą bluzkę.

Była   delikatna,   krucha,   a   jednak   serce,   które   czuł   pod   zaciśniętymi   palcami   biło 

mocno i nierówno. Wyprężona, przywarła do niego całym ciałem, szepcząc coś, co mogło być 

jego imieniem. W ustach czuł jej smak, a pod dłonią ciepłą miękkość jej ciała.

Mógłby wziąć ją teraz, na podłodze w korytarzu, a uległaby z ochotą. Ta świadomość 

sprawiła, że podniecenie prawie odebrało mu zdolność myślenia. Jednak w tym, co robili, a 

przynajmniej z jej strony, nie było krzty głębszego uczucia, a jedynie szaleństwo zmysłów. 

Mógł mieć jej ciało, ale czy to by mu wystarczyło?

Gdyby dał się ponieść, gdyby zaczęli kochać się teraz, kiedy była nieprzytomna z 

podniecenia, wyszedłby z tego miłosnego spotkania z niczym. Już po wszystkim zbyłaby go 

albo wytknęła mu, że jednak miała rację, mówiąc, że chodzi mu tylko o seks. Nie może na to 

pozwolić, postanowił resztką rozsądku, jaką udało mu się zachować.

background image

Odepchnął ją z taką wściekłością, że aż zatoczyła się bezwładnie i oparła o ścianę. 

Kiedy zdumiona odnalazła jego spojrzenie, przekonała się, że jego oczy są wciąż tak samo 

zagniewane i złe. Przez moment patrzył na nią ostro, jakby chciał przeszyć ją spojrzeniem, po 

czym bez słowa odwrócił się i wybiegł na ulicę.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Starała   się  o nim  nie  myśleć.   Z  nogami  na  stoliku  bezmyślnie  przerzucała   strony 

magazynu z niedzielnego wydania gazety i sączyła drugi kubek kawy. Mojżesz rozciągnął się 

na oparciu sofy i co chwila zerkał jej przez ramię, zupełnie jakby chciał zobaczyć, o czym 

piszą.

Bezskutecznie usiłowała skupić się na jakimś artykule o potrawach kuchni francuskiej, 

które nie zrujnują domowego budżetu. Wszystkie jej wysiłki szły na marne, bo za bardzo 

starała się nie myśleć o Alanie. Tyle że i tego nie potrafiła.

Sama była sobie winna. Od początku do końca zawaliła sprawę, więc mogła mieć 

pretensje tylko i wyłącznie do siebie. Rzadko bywała niegrzeczna i złośliwa, wczoraj jednak 

udało jej się to znakomicie.

Nie miała zwyczaju ranić innych, a jeśli jej się to zdarzało, to tylko i wyłącznie w 

przypływie   dzikiej   furii.   Tymczasem   wczoraj   wyraźnie   przeholowała.   Wyraz   oczu   Alana 

dobitnie świadczył, że był nie tylko wściekły, ale i głęboko dotknięty.

Mogła   wprawdzie   tłumaczyć   się   przed   sobą,   że   sam   ją   do   tego   zmusił   swoim 

bezsensownym uporem, ale i tak ciągle jeszcze miała sobie mnóstwo do zarzucenia. Nigdy 

przedtem nie zachowywała się w ten sposób.

Myślisz może, że zawsze marzyłem o kimś takim jak ty? Zapytał ją wczoraj. I co, 

miała mu powiedzieć, że taką właśnie żywiła nadzieję... Zrezygnowana oparła się o poduszki, 

grzejąc   dłonie   ciepłem   gorącego   kubka.   Tak,   już   kiedy   zobaczyła   go   po   raz   pierwszy, 

zaświtała jej myśl, że może właśnie widzi mężczyznę swojego życia. Myśl dość zaskakująca 

u kobiety, która nigdy takiego mężczyzny nie szukała.

Od   pierwszej   chwili   czuła,   że   nie   odpowiadają   swoim   wyobrażeniom   idealnego 

partnera, co jednak nie zmieniło faktu, że kiedy spotkali się na przyjęciu u Write'ów, coś 

miedzy nimi zaiskrzyło. Walczyła z tym, próbowała stłumić w sobie wszelkie uczucia do 

Alana, ale bez skutku.

Nie ulega wątpliwości, że wczoraj zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Broniła się 

wprawdzie przed zbyt wielką władzą, jaka powoli nad nią zyskiwał, ale i tak była dla niego 

wyjątkowo   przykra.  Tylko  czy  naprawdę  chciała,   żeby  odszedł   od  niej   z  tak  lodowatym 

spojrzeniem i w takim gniewie?

Tak   czy   inaczej,   czuła   się   dzisiaj   fatalnie.   Miała   wyrzuty   sumienia,   a   w   dodatku 

jeszcze musiała znosić ból zranionej miłości własnej i niezaspokojonego pożądania, z jakim ją 

zostawił. Najgorsze, że ogarnięty furią wydawał jej się jeszcze bardziej atrakcyjny.

background image

Zniecierpliwiona odstawiła kubek, cisnęła magazyn na stertę innych gazet i po raz 

tysiąc pierwszy spróbowała się skupić. W końcu przecież postawiła na swoim. Udało jej się 

wreszcie go zniechęcić.  Wygląda na to, że więcej się już nie pojawi. I o to jej przecież 

chodziło, a jednak...

Coraz bardziej rozdrażniona zerwała się z sofy i przyłożywszy obie dłonie do twarzy, 

zaczęła krążyć po pokoju. Jedna myśl uparcie kołatała się w jej głowie. Nie, skarciła się na-

tychmiast,   tego  nie  zrobi.  Nie  zadzwoni  do  niego  i nie   będzie przepraszać!   To  by tylko 

zagmatwało i tak niełatwą już sytuację.

Chociaż z drugiej strony, gdyby od razu na początku zaznaczyła, że chce go tylko i 

wyłącznie przeprosić, i nic poza tym... Nie, to nie byłoby rozsądne, szepnęła kręcąc głową.

Co gorsza, oznaczałoby, że jest słaba i sama nie wie, czego chce. Podjęła już decyzję i 

musi przy niej obstawać, czy jej się to podoba, czy nie.

Jej wzrok zatrzymał się na balonach rozrzuconych po kuchennym stole. Uszło w nich 

trochę powietrza i nie mogły już wznieść się do góry, zamiast więc wisieć pod sufitem leżały 

sobie spokojnie niczym  wesoła pamiątka radosnej uroczystości. Z ciężkim westchnieniem 

pomyślała,   że   powinna   była   od   razu   je   poprzekłuwać   i   wyrzucić   na   śmietnik.   Teraz 

przynajmniej niczego by jej nie przypominały.

Przesunęła palcem po jednej z żółtych  kul. A gdyby tak zadzwonić do niego, ale 

absolutnie   nie   dać   się   wciągnąć   w   żadną   dyskusję.   Rzucić   tylko   parę   słów   w   ramach 

przeprosin i koniec.

Zamyślona zagryzła wargę, zastanawiając się intensywnie, gdzie też mogła upchnąć 

minutnik do gotowania jajek. Nastawi go sobie na trzy minuty, szybko powie parę zdań i 

uspokoi   sumienie.   Ostatecznie,   co   może   zmienić   króciutka   rozmowa   przez   telefon, 

przekonywała samą siebie.

Stała na środku pokoju, wciąż niezdecydowana, co robić, kiedy naraz ktoś zapukał do 

drzwi. Spojrzała na nie z nadzieją, dopadła ich jednym susem i otworzyła na oścież.

- Właśnie myślałam, żeby... - Nadzieja szybko zgasła w jej spojrzeniu. - Cześć, mamo!

- Przepraszam, że  nie jestem  tym,  kogo się spodziewałaś.  - Uśmiechnięta  Debora 

cmoknęła ją w policzek i weszła do środka.

- Całe szczęście,  że nie jesteś - mruknęła  Shelby,  zamykając drzwi. - Dobrze, że 

przyszłaś. Zaraz zaparzę kawę. Nie często wpadasz do mnie w niedzielny poranek.

- Może być mała kawa, skoro spodziewasz się gości.

- Nic podobnego! - odparła stanowczo, po czym zakrzątnęła się przy ekspresie.

Debora obserwowała plecy córki, próbując odgadnąć, skąd wzięła się w jej głosie taka 

background image

determinacja. Po chwili dała jednak za wygraną, śmiejąc się w duchu, że po tylu latach wciąż 

uparcie próbuje sztuczki, która nigdy jej się nie powiodła. Nigdy jeszcze nie udało jej się 

rozgryźć Shelby.

- Jeżeli nie masz żadnych  planów, to może wybrałybyśmy  się razem do Muzeum 

Narodowego?   Jest   niezła   wystawa   sztuki   flamandzkiej   -   powiedziała   zachęcająco.   W 

odpowiedzi usłyszała siarczyste przekleństwo. - Oparzyłaś się! - zawołała, widząc, jak Shelby 

wkłada do ust zgięty kciuk.

-   Nic   się   nie   stało!   -   Rzuciła   następne   przekleństwo.   -   Przepraszam   mamo   - 

zreflektowała się szybko. - Wylałam na siebie trochę kawy, nic wielkiego. Proszę bardzo, 

siadaj!

Jednym niecierpliwym ruchem ręki zrzuciła balony na podłogę.

- Cóż, widzę, że pewne rzeczy nigdy się nie zmienią - zauważyła Debora łagodnie. - 

Między innymi twój sposób robienia porządków. Powiesz mi, coś się stało? - zapytała, kiedy 

Shelby usiadła naprzeciw niej.

- A co się miało stać? - Z przesadną uwagą oglądała oparzony palec.

- Wyglądasz na zdenerwowaną, co raczej rzadko ci się zdarza. - Mieszając kawę, 

zmierzyła córkę długim, badawczym spojrzeniem. - Widziałaś dzisiejszą gazetę?

- Pewnie! - zawołała, sadowiąc się wygodniej. - Przecież nie mogłabym jej nie kupić 

ze względu na Granta.

- Nie to miałam na myśli.

Shelby uniosła brwi, nie wyglądała jednak na zainteresowaną tematem.

-   Przeczytałam   tytuły   z   pierwszej   strony   -   przyznała   -   ale   nie   pamiętam,   żebym 

widziała tam coś niezwykłego. Coś przeoczyłam?

- Najwyraźniej.

Debora podeszła do sofy, obok której leżał plik gazet co najmniej z całego tygodnia. 

Przez moment grzebała w tym bałaganie, aż znalazła to, czego szukała. Z zagadkowym pół-

uśmiechem spojrzała na pierwszą stronę, po czym wróciła do stołu i położyła na nim gazetę. 

Shelby zerknęła w dół.

Przed oczami miała dobrze skadrowane, wyraźne zdjęcie, na którym ona i Alan stali 

na mostku i obserwowali łabędzie. Doskonale pamiętała tę chwilę. Oparła się wtedy o niego i 

ułożyła głowę pomiędzy jego brodą a obojczykiem. Fotoreporter uchwycił ten moment, miała 

więc okazję przyjrzeć się teraz swojej twarzy, na której malował się tak błogi, zadowolony 

wyraz, jakiego nigdy dotąd u siebie nie widziała.

Pod fotografią zamieszczono króciutki tekst. Podano, jak się nazywa i ile ma lat, czym 

background image

się zajmuje, a także to, kim był jej ojciec. Dalej następował zwięzły opis działalności Alana, 

ze   szczególnym   uwzględnieniem   kampanii,   jaką   toczył   na   rzecz   bezdomnych.   Następne 

linijki zawierały spekulacje na temat charakteru ich związku. Nic obraźliwego, ot, jeszcze 

jedna gorąca waszyngtońska plotka z życia politycznej elity.

Zaskoczyła ją własna reakcja. Nie miała ku temu powodu, bo przecież spełniły się jej 

przewidywania,   a   jednak   poczuła   się   głęboko   dotknięta.   Trzymała   przed   sobą   koronny 

dowód, że nie myliła się, sądząc, że polityka zawsze będzie stawała pomiędzy nią a Alanem. 

Próbowali spędzić dzień jak dwoje zwykłych ludzi, ale im nie wyszło. I nigdy nie wyjdzie.

Pozornie obojętnie wzruszyła ramionami i odsunęła na bok gazetę.

-   Nie   zdziwię   się,   jeśli   dzięki   tej   wątpliwej   reklamie   moja   galeria   przeżyje   w 

poniedziałek prawdziwe oblężenie. Pamiętam, jak zeszłej zimy pewna kobieta przyjechała aż 

z Baltimore, bo widziała w jakiejś gazecie moje zdjęcie z siostrzeńcem Myry. - Zamilkła i 

długo   sączyła   kawę,   starannie   ukrywając   narastające   zdenerwowanie.   -   Na   szczęście   w 

zeszłym tygodniu miałam przypływ natchnienia, więc towaru mi nie zabraknie. Masz ochotę 

na pączka? Chyba jeszcze jakiś został.

-   Shelby!   -   Debora   przytrzymała   jej   rękę.   -   Do   tej   pory   nie   przeszkadzało   ci 

zainteresowanie mediów. To Grant ma fobię na punkcie prywatności, nie ty!

- Dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Z trudem powstrzymała się, żeby nie uderzyć 

pięścią w stół. - Zwłaszcza, że tylko na tym skorzystam, bo na pewno będę miała więcej 

klientów.   Pewnie   jakiś   turysta   z   prowincji   rozpoznał   Alana,   pstryknął   mu   zdjęcie   i 

zainkasował okrągłą sumkę. Nie ma sprawy. To nic groźnego.

- Zgadza się. - Debora skinęła potakująco, próbując rozluźnić zaciśnięte palce córki.

- A właśnie, że nie! - krzyknęła Shelby. - To jest groźne! Bardzo groźne! - Zerwała się 

na równe nogi i zaczęła krążyć po kuchni. - Nie mogę się z tym pogodzić i nie zamierzam. 

Nie będę tego tolerować! - Z furią kopnęła but, który znalazł się na jej drodze. - Czy ten 

cholerny Alan nie mógłby być fizykiem jądrowym albo właścicielem kręgielni? Czy musi pa-

trzeć na mnie tak, jakby znał mnie całe życie i rozumiał wszystkie moje słabości? Nie chcę, 

żeby to robił. Nie zgadzam się na to!

Gotując się z wściekłości, złapała gazetę i cisnęła ją na podłogę.

-   Zresztą   wszystko   mi   jedno!   -   Zatrzymała   się   zasapana   i   zaczęła   nerwowo 

przeczesywać włosy. - Wszystko jedno - powtórzyła, próbując uspokoić oddech. - I tak już 

podjęłam decyzję, więc nie ma o czym mówić... Mamo, chcesz jeszcze kawy? - zapytała 

nagle.

- Co to za decyzja, o której mówiłaś? - Debora była tak przyzwyczajona do wybuchów 

background image

córki, że prawie nie zwróciła uwagi na to, co przed chwilą widziała. Zaintrygowały ją jednak 

słowa Shelby. - Oczywiście, jeśli wolno wiedzieć.

- Zdecydowałam, że w żadnym wypadku nie chcę wiązać się z Alanem. Może zjemy 

lunch w kafeterii w muzeum? - szybko zmieniła temat.

- Dobrze. Powiedz mi tylko, czy chociaż dobrze się bawiłaś w tym zoo?

Shelby wzruszyła ramionami i zapatrzyła się w swój kubek.

- Tak, spędziłam tam naprawdę miłe popołudnie - odparła, podnosząc go do ust, ale 

zaraz odstawiła go na stół, nie wybijając nawet jednego łyka.

Debora schyliła się po gazetę i jeszcze raz popatrzyła na zdjęcie. Shelby wyglądała na 

nim niczym uosobienie spokoju i łagodności. Kiedy ostatni raz widziała ją w takim stanie du-

cha? Dawno, bardzo dawno temu, pomyślała zdjęta nagłym żalem. W czasach, kiedy żył 

ojciec Shelby, kiedy brał ją na kolana i szeptali sobie jakieś sekrety. Debora stłumiła głębokie 

westchnienie i przez chwilę w milczeniu popijała kawę.

- Mam nadzieję, że powiedziałaś senatorowi o swoim postanowieniu - powiedziała, 

patrząc córce w oczy.

-   Oczywiście!   Jeszcze   tego   samego   wieczora,   kiedy   się   poznaliśmy   u   Write'ów, 

uprzedziłam go, że nie mam zamiaru się z nim spotykać.

- Ale w zeszłym tygodniu przyszłaś z nim do Myry.

- To co innego. - Shelby bawiła się brzegiem gazety. - Natomiast wczorajsza wyprawa 

do zoo to był błąd.

- Alan to nie twój ojciec, Shelby!

W szybkim spojrzeniu, jakim ją obrzuciła, Debora dostrzegła taką udrękę, że sięgnęła 

po rękę córki i zaczęła ją czule głaskać.

- Jest tak bardzo do niego podobny! - szepnęła Shelby.

- To przerażające! Ma ten sam wewnętrzny spokój, poczucie obowiązku, jakąś iskrę, 

która każe mu piąć się na szczyt. I pewnie tam dotrze, chyba że... - urwała w pół słowa i 

mocno zacisnęła powieki. Chyba że znajdzie się kolejny maniak z pistoletem i pokręconą 

ideologią, który zdoła skutecznie w tym przeszkodzić, pomyślała ze ściśniętym sercem.

W geście rozpaczy oparła głowę na dłoni Debory.

-   Dobry   Boże   -   wyznała   -   czuję,   że   się   zakochałam,   i   tak   mnie   to   przeraża,   że 

najchętniej uciekłabym, gdzie pieprz rośnie.

- Dokąd?

- Wszystko jedno, byle dalej od niego! Nie chcę się w nim zakochać i mam ku temu 

tuzin powodów. W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni!

background image

- A powinniście być? - uśmiechnęła się Debora.

- Mamo, proszę cię!  Nie mieszaj  mi w  głowie, zwłaszcza teraz,  kiedy staram się 

myśleć logicznie. - Wyraźnie spokojniejsza odwzajemniła uśmiech. - Przecież sama wiesz, że 

to nie jest mężczyzna dla mnie. Po tygodniu pewnie popadłabym w obłęd. Nie mogłabym żyć 

w jego świecie. On ma wszystko tak starannie poukładane, zaplanowane, przemyślane. Na 

pewno oczekuje, że jego żona będzie mu serwowała posiłki o ściśle określonych porach i 

pamiętała, które koszule oddała do pralni.

- Kochanie, chyba sama słyszysz, że wygadujesz straszne bzdury.

- Może i tak. - Jej wzrok powędrował w kierunku porozrzucanych balonów. - Ale 

kiedy dodasz do tego całą resztę, to już nie są bzdury.

- Ta reszta to fakt, że Alan jest politykiem, tak? Shelby...

- Debora poczekała, aż córka spojrzy jej w oczy. - Serce nie wybiera...

- Ja wcale nie zamierzam się zakochiwać! - przerwała szybko, a na jej twarzy pojawił 

się wyraz oporu. - Bardzo cenię sobie sposób, w jaki żyję, i nie pozwolę, że ktoś zmusił mnie 

do jego zmiany, nim sama nie będę do tego gotowa. A teraz chodźmy do muzeum. Szkoda 

dnia na puste gadanie. Obejrzymy tę twoją sztukę flamandzką, a potem postawię ci lunch. 

Debora obserwowała chaotyczną krzątaninę córki, która usiłowała znaleźć parę pantofli. Nie, 

w żadnym wypadku nie życzyła jej cierpienia, ale przeczuwała, że już wkrótce Shelby będzie 

musiała dokonać dramatycznego wyboru.

Alan siedział przy olbrzymim  starym  biurku w swoim gabinecie. Za plecami miał 

otwarte okno, przez które wpadał zapach bzów, rosnących w małym ogródku. Ich intensywna 

woń przypominała mu wieczór, kiedy poznał Shelby. Doskonale pamiętał chwilę, w której 

zetknęły się ich spojrzenia... Teraz jednak nie zamierzał o niej myśleć.

Na   jego   biurku   leżały   pliki   dokumentów   i   materiałów   dotyczących   schronisk   dla 

bezdomnych.   Od   jakiegoś   czasu   prowadził   kampanię   na   rzecz   tworzenia   takich   miejsc, 

najczęściej   administrowanych   przez   wolontariuszy.   Właśnie   w   tej   sprawie   miał   się   jutro 

spotkać z burmistrzem Waszyngtonu i po cichu liczył, że rozmowy pójdą tak samo dobrze jak 

te, które wcześniej przeprowadził w Bostonie.

Wiedział, że fakty zebrane przez jego zespół przemawiają na korzyść projektu, który 

starał   się   przeforsować.   W   tej   chwili   miał   przed   oczami   wstrząsające   zdjęcie   dwóch 

bezdomnych skulonych pod wystrzępionym kocem gdzieś na schodach kamienicy na rogu 14 

i Belmont. To, co widział, było nie tylko smutne, ale wręcz niedopuszczalne. W świetle takich 

faktów schroniska stawały się sprawą pierwszej potrzeby.

Miał już w głowie niemal gotowy plan uzdrowienia tej sytuacji. Z jednej strony trzeba 

background image

będzie   skoncentrować   się   na   przyczynach   skrajnego   ubóstwa   i   spróbować   zaradzić 

bezrobociu, recesji, błędom w systemie  opieki społecznej, z drugiej zaś zająć się ludźmi, 

których   elementarne   potrzeby   nie   są  zaspokajane.   Powinno   się   zapewnić   im   schronienie, 

pożywienie   i   ubranie,   w   zamian   żądając   od   nich   czasu   i   pracy.   Nie   będzie   żadnych 

darmowych talonów na jedzenie, żadnej jałmużny na pokaz.

Na uruchomienie tego planu potrzebował jednak funduszy i ochotników chętnych do 

pomocy. W Bostonie udało mu się już, co prawda, zacząć, ale od chwili otwarcia pierwszego 

schroniska upłynęło zbyt mało czasu, by obiektywnie ocenić rezultaty. Podczas jutrzejszej 

rozmowy będzie więc musiał polegać na informacjach zebranych przez swoich łudzi oraz na 

własnej   sile   perswazji.   Jeżeli   uda   mu   się   pozyskać   burmistrza,   niewykluczone,   że   zdoła 

wykłócić się o jakaś dotację z funduszy federalnych.

Starannie poskładał dokumenty i schował je do teczki. Nic więcej nie mógł na razie 

zrobić.   Poza   tym   spodziewał   się   gościa.   Szybko   spojrzał   na   zegarek.   Zostało   mu   jakieś 

dziesięć minut. Tyle mógł poświęcić na odpoczynek.

Oparł   się   wygodnie   o   wysoki   zagłówek   skórzanego   fotela   i   zamyślony   powiódł 

wzrokiem   po   znajomych   sprzętach.   Lubił   swój   gabinet   i   zawsze   bez   trudu   umiał   się   tu 

odprężyć.

Wysokie   ściany   pokrywała   ciemna,   starannie   utrzymana   boazeria,   kominek   z 

różowego marmuru zimą dawał przyjemne ciepło i tworzył intymny nastrój. Na szerokim 

gzymsie nad paleniskiem stały rodzinne fotografie w staroświeckich ramkach, które Alan z 

upodobaniem kolekcjonował.

Zdjęcia przedstawiały członków rodziny, poczynając od pradziadków, którzy nigdy 

nie  opuścili  Szkocji   i  teraz  uśmiechali się  do  niego  ze  starych   dagerotypów,   po całkiem 

współczesne kolorowe fotki jego siostry i brata. Kiedy Rena, jego siostra, rodziła kolejne 

dziecko, zbiór powiększał się o podobiznę następnego tłuściutkiego bobasa.

Zatrzymał wzrok na zdjęciu jasnowłosej kobiety, która roześmianymi oczami patrzyła 

prosto w obiektyw i miała piękne, uparte usta. Niesamowite, jak wiele odcieni mogą mieć 

kobiece włosy, pomyślał. Na przykład włosy Reny w niczym nie przypominały niesfornych, 

płomiennych loków Shelby.

Niesfornych... Tak, właśnie to słowo określało ją najlepiej. Była niezorganizowana, 

złośliwa   i   uparta,   ale   to   właśnie   ciągnęło   go   do   niej   z   magnetyczną   siłą.   Kusiło   go   jej 

okiełznanie i cieszyła pewność, że życie z nią byłoby pasmem niespodzianek. Sam się dziwił, 

że może tak myśleć, skoro zawsze starał się w życiu kierować rozsądkiem i przewidywalną 

logiką.

background image

Jeszcze   raz   rozejrzał   się   po   pokoju,   przesuwając   wzrokiem   wzdłuż   regałów 

wypełnionych   książkami.   Jego   gabinet   był   dokładnie   taki,   jak   jego   życie:   schludny   i 

praktyczny. Tymczasem on zamierzał wpuścić do niego tajfun, jaki przypominała Shelby. 

Więcej, miał nadzieję, że uda mu się zapanować nad tym żywiołem.

Kiedy rozległ się gong, machinalnie spojrzał na zegarek. Myra zjawiła się punktualnie.

- Witaj, MacGee! - Z uśmiechem przywitała postawnego szkockiego kamerdynera.

- Dzień dobry, pani Ditmeyer.

MacGee miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i mimo siedemdziesiątki na karku, 

wciąż jeszcze trzymał się prosto. Służył u MacGregorów już od ponad trzydziestu lat, kiedy 

na   własną   prośbę   przeniósł   się   z   Hyannis   Port   do   Georgetown.   Pan   Alan   będzie   mnie 

potrzebował, oznajmił któregoś dnia stanowczym głosem z gardłowym szkockim akcentem i 

tym samym uznał sprawę za przesądzoną.

- Powiedz no, mój miły, nie upiekłeś czasem tych swoich pysznych babeczek?

-   A   jakże!   Ze   śmietaną   -   odparł   MacGee   z   grymasem,   który   w   jego   przypadku 

oznaczał szeroki uśmiech.

- Ach, MacGee, nawet nie wiesz, jak ja cię uwielbiam za te babeczki - rozpromieniła 

się Myra, a widząc Alana, który właśnie wszedł do holu, wyciągnęła do niego obie dłonie: - 

Dzień dobry. Jesteś kochany, że pozwoliłeś mi zawracać sobie głowę w niedzielę rano!

- Nigdy nie zawracasz mi głowy. Zapraszam. - Pocałował ją w policzek i poprowadził 

do salonu.

W obszernym pokoju dominowały spokojne kolory beżu, brązu i kremu, z kilkoma 

akcentami   butelkowej   zieleni.   Meble   były   solidne,   antyczne,   na   podłodze   leżał   nieco 

spłowiały perski dywan.

Wszystko   razem   tworzyło   przyjemne,   wygodne   wnętrze,   którego   jedynym 

zaskakującym   elementem   był   olbrzymi   obraz   olejny,   przedstawiający   morze   podczas 

gwałtownej burzy. Groźny charakter płótna wiele mówił o człowieku, który zdecydował się 

ozdobić nim ścianę.

Kiedy Alan wskazał jej miękki, przepastny fotel, Myra zatonęła w nim z głębokim 

westchnieniem i natychmiast zrzuciła szokująco różowe pantofle na wysokiej szpilce.

- Co za ulga! - westchnęła. - Nigdy nie mogę zdobyć się na to, żeby wreszcie kupić 

sobie wygodne buty. To cena, jaką płacimy za próżność - dodała, wskazując na obolałe palce, 

które   próbowała   rozruszać.   -   Dostałam   uroczy   list   od   Reny.   Pyta,   czy   wybieramy   się   z 

Herbertem do Atlantic City, żeby przepuścić trochę pieniędzy w ich kasynie.

- Sam się nieźle spłukałem, kiedy tam byłem ostatnim razem - roześmiał się Alan, 

background image

siadając naprzeciw niej. Z doświadczenia wiedział, że minie trochę czasu, nim Myra zdradzi 

prawdziwy cel swojej wizyty.

- Co słychać u Caina? Zawsze był z niego hultaj - ciągnęła - Kto by pomyślał, że tak 

się ustatkuje i zostanie wziętym prawnikiem?!

- Życie często sprawia nam niespodzianki.

- Święte słowa! A oto i moje dietetyczne śniadanko - zawołała na widok tacy, którą 

wniósł do pokoju kamerdyner. - Postaw to na stoliku, MacGee, sama naleję herbatę. Niech cię 

Bóg błogosławi za te babeczki.

Poderwała się chyżo i zakrzątnęła wokół czajnika i filiżanek z miśnieńskiej porcelany. 

Cokolwiek chodzi jej po głowie, zawsze najpierw musi nacieszyć się herbatą i babeczkami, 

pomyślał Alan z sympatią, patrząc, jak Myra rozlewa aromatyczny napar.

- Nawet nie  wiesz, jak  bardzo zazdroszczę  ci takiego kamerdynera!  - westchnęła, 

podając mu filiżankę. - Dwadzieścia lat temu próbowałam podkraść go twoim rodzicom.

- Nie wiedziałem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo MacGee jest zbyt dyskretny, by 

wspominać o takich rzeczach.

- I zbyt lojalny, by skusić się na moją ofertę. Spróbowałam go do tego namówić zaraz 

po tym, jak po raz pierwszy spróbowałam tych pyszności. - Odgryzła kawałek ciasta i zamru-

czała z rozkoszy. - Nie mogłam uwierzyć, kiedy twoja matka powiedziała mi, że to MacGee 

piecze takie cudeńka. Ach, co tam... Na pocieszenie mogę sobie powiedzieć, że gdyby wtedy 

zgodził się od was  odejść,  wyglądałabym  dziś jak  słoń. A skoro  o słoniach  mowa... - z 

wdziękiem wytarła czubki palców w wykrochmaloną serwetkę - to zauważyłam, że ostatnio 

zainteresowałeś się tymi poczciwymi stworzeniami.

Alan uniósł brwi i zerknął na nią znad filiżanki. A więc to ją przygnało.

-   Zawsze   interesowałem   się   poczynaniami   partii   opozycyjnej   -   odpowiedział 

wymijająco.

- Dajże spokój! Nie mówię teraz o symbolach politycznych - obruszyła się. - Dobrze 

bawiłeś się w zoo?

- Widziałaś dzisiejszą gazetę.

- Oczywiście!  I muszę powiedzieć,  że pięknie się  razem  prezentujecie,  co  zresztą 

wiedziałam od razu. Czy Shelby była zła, kiedy zobaczyła to zdjęcie?

- Nie mam pojęcia! - Spojrzał na nią zaskoczony. Od tak dawna wiódł życie na oczach 

tysięcy ludzi, że prawie już nie myślał o tym, jak inni przyjmują publiczne zainteresowanie. - 

A powinna być?

- Normalnie raczej nie. Tyle tylko, że Shelby lubi zaskakiwać. Nie chciałabym być 

background image

wścibska... Nie, nieprawda! Chciałabym! - przyznała z rozbrajającym uśmiechem. - Ale tylko 

dlatego, że znam was oboje od dziecka - usprawiedliwiła się. Przez chwilę walczyła z pokusą 

sięgnięcia   po   następną   babeczkę,   ale   szybko   dała   za   wygraną.   -   Bardzo   się   ucieszyłam, 

widząc dziś rano wasze zdjęcie.

- Dlaczego?

- Właściwie to nie wiem, bo prawdę mówiąc, miałam nadzieję sama was zeswatać. 

Wy tymczasem zagraliście mi na nosie i poradziliście sobie sami. W każdym razie jestem 

bardzo zadowolona z rezultatów.

Znał ją na tyle dobrze, że w lot zrozumiał, do czego zmierzała. Odprężony oparł się 

wygodnie.

- Jedno popołudnie w zoo nie prowadzi do zawarcia małżeństwa - zauważył.

- Mówisz jak typowy polityk. - Myra odstawiła pusty talerzyk i z wyrazem błogości na 

twarzy rozsiadła się wygodnie w fotelu. - Myślisz, że uda mi się wydobyć z MacGee przepis 

na te babeczki?

- Raczej nie.

- Trudno - westchnęła i wróciła do tematu. - Tak się złożyło, że byłam u Shelby, kiedy 

posłaniec przyniósł kosz truskawek. Wiesz coś na ten temat?

- Truskawki? - odparł z obojętnym uśmiechem. - Bardzo je lubię.

- Zapominasz, że z taką mądralą jak ja trudno bawić się w kotka i myszkę! - Pogroziła 

mu palcem, mrużąc jedno oko. - Poza tym, znam cię na wylot. Mężczyzna twojego pokroju 

wysyła kosze truskawek i chodzi w soboty do zoo tylko, jeśli się zadurzy.

- Nie zadurzyłem się w Shelby - sprostował, spokojnie sącząc herbatę. - Ja się w niej 

zakochałem.

Z różowych ust Marty wyrwał się krótki okrzyk.

- Pięknie! - wykrztusiła. - I znacznie szybciej, niż myślałam.

- Wystarczyła tylko chwila - przyznał.

- Wspaniale! - Pochyliła się i poufale klepnęła go w kolano. - I cieszę się, że na ciebie 

trafiło. Zasłużyłeś sobie na wstrząs miłości od pierwszego wejrzenia.

Roześmiał się, mimo że jego dobry nastrój ulotnił się jak kamfora.

- Niestety, Shelby tak nie uważa - powiedział, patrząc przed siebie.

- Co to znaczy: nie uważa?

- To, co słyszysz. - Wspomnienie wczorajszego dnia ciągle jeszcze sprawiało mu ból. 

Zbyt dobrze pamiętał słowa Shelby i jej niedbały ton. - Nie jest mną zainteresowana i nie chce 

się więcej spotykać.

background image

- Bzdury! - fuknęła Myra i z wrażenia aż odstawiła talerzyk z trzecią babeczką. - 

Wspomniałam ci, że byłam u niej, kiedy dostała truskawki. Znam ją tak samo dobrze jak 

ciebie,   więc   wiem,   pod   jakim   była   wrażeniem.   Nigdy   wcześniej   nie   widziałam,   żeby 

wyglądała i zachowywała się w taki sposób - powiedziała dobitnie, klepiąc go w kolano dla 

podkreślenia wagi swych słów. Milczał, zapatrzony w przestrzeń.

- Jest bardzo uparta - stwierdził w końcu. - I postanowiła, że nie zwiąże się ze mną ze 

względu na moją profesję.

- Rozumiem. - Myra domyślnie pokiwała głową i przez chwilę siedziała zadumana, 

stukając długimi paznokciami w poręcz fotela. - Mogłam się tego spodziewać.

- Wiem, że nie jestem jej całkiem obojętny - ciągnął półgłosem, przypominając sobie 

namiętne pocałunki Shelby. - Po prostu się uparła.

- W tym przypadku nie chodzi o upór - głębokie westchnienie Myry pomogło mu 

wrócić do rzeczywistości - a raczej o strach. Boi się po tym, co stało się z jej ojcem. Była z 

nim bardzo zżyta.

- Domyśliłem się tego. Na pewno musiało jej być ciężko, kiedy straciła go w taki 

straszny sposób. Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z nami.

Jego ton świadczył o tym, że z coraz większym trudem panuje nad zniecierpliwieniem. 

Wstał, bo nie był w stanie wysiedzieć dłużej w jednym miejscu, i zaczął krążyć wokół sofy.

- A gdyby tak jej ojciec był architektem, to co? Skreśliłaby raz na zawsze wszystkich 

architektów? - Wzruszył ramionami i rozdrażniony, nerwowo przeczesał ręką włosy. - Do 

diabła, Myro, to idiotyczne odrzucać mnie tylko dlatego, że podobnie jak kiedyś jej ojciec 

jestem senatorem!

- Nie próbuj tego zrozumieć - odparła łagodnie. - Shelby rzadko kiedy kieruje się 

logiką, chyba że swoją własną. Uwielbiała ojca, i uwierz mi, że w tym, co mówię, nie ma ani 

krzty przesady. - Umilkła, ogarnięta współczuciem. - Kiedy jej ojciec zginął, miała zaledwie 

jedenaście lat, a patrzyła na jego śmierć.

Zaskoczony, przerwał swoją wędrówkę i wolno obrócił się w stronę Myry.

- Ona przy tym była?

- I ona, i Grant. Bóg jeden wie, jakim cudem Debora zdołała powstrzymać prasę przed 

ujawnianiem tego faktu. Pamiętam, że musiała uruchomić wszystkie swoje kontakty.

- Boże, co Shelby musiała przeżyć...

- Przez wiele dni nie odezwała się ani słowem. Spędziłam z nią wtedy sporo czasu, 

próbując pomóc trochę Deborze, która musiała radzić sobie nie tylko z własnym bólem, ale 

także   z   rozpaczą   dzieci   i   natarczywością   prasy.   -   Ze   smutkiem   pokręciła   głową, 

background image

przypominając sobie tamte dni. - To był koszmar. Zabójstwa na tle politycznym mają wymiar 

publiczny, ale rozpacz i żal są już całkiem prywatne - dodała matowym głosem. - Shelby 

przełamała się dopiero dzień po pogrzebie. Wpadła w dziką, prawie zwierzęcą rozpacz, która 

trwała co najmniej tak długo, jak przedtem jej milczenie. A potem coś się w niej zablokowało. 

Wyparła ze świadomości te tragiczne przeżycia, być może za szybko i zbyt dokładnie.

Nie był pewien, czy chce słuchać dalej. Zbyt wiele kosztowało go wyobrażanie sobie 

zrozpaczonego, zagubionego dziecka, jakim była wtedy Shelby. W czasie kiedy przeżywała 

ten koszmar, on był na drugim roku studiów, zadowolony z siebie i bezpieczny w otoczeniu 

rodziny.

Do tej pory los był dla niego łaskawy i oszczędził mu straszliwego doświadczenia, 

jakim jest strata kogoś bliskiego. Ojciec... Alan wolał nie myśleć o tym, co czułby, gdyby 

nagle zabrakło pełnego sił, radosnego Daniela MacGregora.

Spojrzał w okno, szukając spokoju w młodej zieleni kwitnących drzew.

- Co się z nią potem stało? - zapytał cicho.

- Przetrwała. Uratowała ją jej niewyczerpana energia. Kiedyś - przypomniała sobie 

Myra - gdy Shelby miała jakieś szesnaście lat, powiedziała mi, że życie to gra pod tytułem 

„Kto  następny”.   Postanowiła   więc,  że  będzie cieszyć   się  życiem   i chce   doświadczyć   jak 

najwięcej, zanim wypadnie na nią.

- To bardzo w jej stylu - mruknął.

- Zgadza się. Tak czy owak nie znam nikogo, kto byłby bardziej pogodzony z samym 

sobą niż ona. Potrafi wybaczyć sobie własne słabości, myślę nawet, że z niektórych jest wręcz 

dumna. Najgorsze - uniosła dłoń i gestem akcentowała każde swoje słowo - że ta dziewczyna 

nie potrafi panować nad swymi emocjami. Czasem mam wrażenie, że sama się w nich spala. 

Może w ten sposób walczy z żałobą, która dla niej nigdy się nie skończyła.

- To nie daje jej prawa do rezygnacji z miłości - rzucił niecierpliwie. - Bez względu na 

to, jak bardzo przeżyła śmierć ojca.

- Zgoda, ale ona jest przekonana, że postępuje właściwie.

- W takim razie się myli!

- Widzisz... - załagodziła Myra - To nie jest kobieta, którą łatwo kochać i z którą 

będzie łatwo żyć.

Zmusił   się,   by   usiąść.   Wreszcie   zaczął   rozumieć   sytuację   na   tyle,   by   spróbować 

znaleźć jakieś rozwiązanie. Raz jeszcze przeanalizował wczorajsze wydarzenia, żałując, że 

stracił panowanie nad sobą. Shelby spojrzała wtedy na niego z takim żalem.

-   Odechciało   mi   się   łatwych   kobiet,   odkąd   ją   poznałem   -   wyznał   z   gorzkim 

background image

uśmiechem. - Niestety, dała mi wczoraj odprawę.

-   Nonsens!   -  Myra  odstawiła   filiżankę   z   taką   energią,   że   aż   zadźwięczała   krucha 

porcelana. - Tej dziewczynie potrzeba... A zresztą, co mnie to obchodzi. - Zniecierpliwiona 

machnęła ręką. - Skoro tak łatwo się zniechęcasz, to nie ma sensu, żebym zdzierała sobie 

gardło. Wy, młodzi, zrobiliście się strasznie wygodni. Wystarczy jedna przeszkoda, i koniec, 

po zawodach! Twój ojciec na przykład - ciągnęła z coraz większym zaangażowaniem - nie 

zniechęcał się tak łatwo. A ty co? I co z ciebie będzie za prezydent? - zapytała ponuro. - Zdaje 

się, że muszę poważnie się zastanowić, czy warto na ciebie głosować!

- Na razie nie startuję w wyborach - zauważył trzeźwo, krztusząc się ze śmiechu, nad 

którym bezskutecznie usiłował zapanować już od kilku minut.

- Na razie!

- Na razie - powtórzył. - Poza tym, mam zamiar ożenić się z Shelby.

- O! - Myra zapadła w fotel, jakby uszło z niej powietrze. - To zmienia postać rzeczy. 

Nadal będę na ciebie głosować. Kiedy ślub?

Zanim odpowiedział, długo patrzył na sufit, rozważając w myślach wszystkie aspekty 

swojej decyzji.

- Zawsze lubiłem Hyannis Port jesienią - powiedział wreszcie, a potem opuścił wzrok i 

spojrzał na Myrę. - Myślisz, że Shelby spodoba się pomysł wzięcia ślubu w surowym za-

mczysku?

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tydzień   to   raptem   siedem   dni.   Przez   sześć   Shelby   udawała,   że   wszystko   jest   w 

porządku, ale w piątek po południu skończyły jej się wymówki, którymi tłumaczyła swoją 

opryskliwość, ciągły brak humoru i roztargnienie.

Przez cały ten czas niewiele spała, więc w ciągu dnia ledwie trzymała się na nogach. 

Kłopoty ze snem wynikały z nadmiaru  zajęć, zarówno tych  związanych  z prowadzeniem 

galerii, jak i towarzyskich, bo nie odrzuciła żadnego z licznych zaproszeń, jakie dostawała.

Przemęczona,   zwykle   zapominała   o   wielu   sprawach,   najczęściej   zaś   o   tym,   żeby 

cokolwiek   zjeść.   Naruszyła   przez   to   równowagę   swojego   organizmu   i   czasami   czuła   się 

naprawdę dziwnie. A ponieważ czuła się dziwnie, traciła nawet resztki apetytu. W ten sposób 

koło się zamykało.

Każdego dnia tłumaczyła tym swoje złe samopoczucie, dzięki czemu udawało jej się 

zupełnie pominąć możliwość, że wszystko to dzieje się z powodu Alana. Mało tego, co jakiś 

czas powtarzała sobie, że w ogóle o nim nie myśli. Ani przez chwilę.

Niestety, wszystkie te zabiegi nie przynosiły rezultatu. Doszło nawet do tego, że kilka 

razy   dziennie   musiała   odpędzać   natrętne   wspomnienia.   W   końcu,   pod   koniec   tygodnia, 

rozzłoszczona do granic możliwości, roztrzaskała o ścianę pracowni dopiero co skończony 

wazon. I też nie pomogło.

Pracowała niemal bez przerwy, w nocy, kiedy już znudziło ją wpatrywanie się w sufit, 

a sen uparcie nie nadchodził, i w dzień, z tego samego zresztą powodu. Wieczorami wycho-

dziła z domu i tryskała przesadnie dobrym humorem, co w końcu doprowadziło do tego, że 

znajomi popatrywali na nią podejrzliwie.

Zagospodarowywanie   wolnego   czasu   stało   się   jej   obsesją.   Skutek   był   taki,   że 

umawiała się z dziesięcioma osobami naraz, a potem zapominała o tym i zagrzebywała się w 

pracowni.

Wszystko przez tę cholerną pogodę, dumała smętnie, siedząc za kontuarem z brodą 

opartą na dłoni. Deszcz siąpił i siąpił, a z radia płynęła nastrojowa muzyka, przerywana cza-

sem optymistycznymi  prognozami, że do niedzieli przestanie padać. Tyle że jej niedziela 

wydawała się straszliwie odległa od piątku.

Mnóstwo ludzi miewa podły nastrój w czasie deszczu, wmawiała sobie. To, że do tej 

pory do nich nie należała, nie oznacza jeszcze, że nic się nie zmieniło. Możliwe, że takie 

rzeczy przychodzą z wiekiem. Poza tym takie wstrętne, szare dni mogą wpędzić w depresję 

nawet największego optymistę. Uspokojona tą myślą zapatrzyła się tępo w zalane deszczem 

background image

okno wystawy.

W taki deszcz nawet interes kiepsko idzie, zauważyła. Do tej pory do galerii zajrzało 

zaledwie kilku klientów, a wczoraj i przedwczoraj było niewiele lepiej. Normalnie w takiej 

sytuacji   zamknęłaby   sklep   i   znalazła   sobie   inne   zajęcie.   Tym   razem   jednak   siedziała   na 

swoim stołku jak zaczarowana i patrzyła przed siebie z miną tak ponurą, jak pieska pogoda za 

oknem.

Może powinna wyjechać gdzieś na weekend... Ożywiona tą myślą wyobraziła sobie, 

że mogłaby polecieć wieczornym samolotem do Maine, do Grania. Ale by się wściekł na jej 

widok!!!

Uśmiechnęła się lekko, pierwszy raz od wielu dni. Na pewno ciskałby się i pomstował, 

że  wpadła   bez  zapowiedzi.   A  potem   na  pewno  świetnie   by  się  bawili,   dokuczając  sobie 

nawzajem. Grant był mistrzem w rzucaniu aluzji i potrafił zrobić z tego doskonałą zabawę.

Tylko że on za dużo wiedział i zbyt dobrze ją rozumiał, przypomniała sobie, kiedy 

minęła pierwsza euforia. Od razu zorientowałby się, że coś jest z nianie tak. Wierciłby jej 

dziurę w brzuchu tak długo, aż w końcu musiałaby powiedzieć mu, co się stało. Ona zaś 

mogła zwierzać się co najwyżej matce, a i to nie ze wszystkiego.

Westchnęła ciężko i zaczęła zastanawiać się nad innymi  możliwościami. Miała do 

wyboru albo zostać w domu i spędzić w samotności beznadziejne dwa dni, albo zaraz gdzieś 

pojechać. Zawsze przecież mogła wrzucić parę rzeczy do samochodu i jechać przed siebie, aż 

znajdzie miejsce, w którym nie będzie już padać.

Przymknęła oczy i w wyobraźni ujrzała piękną słoneczną plażę. W oddali szumiało 

morze, a ona leżała na piasku i czuła na sobie ciepłe promienie słońca... To zadecydowało. 

Musi natychmiast się stąd ruszyć, postanowiła twardo. Natychmiast!

Zeskoczyła ze stołka i ruszyła do drzwi, by wywiesić tabliczkę z napisem: Zamknięte. 

Nagle   ktoś   pchnął   je   energicznie,   wpuszczając   do   galerii   podmuch   wilgotnego,   zimnego 

powietrza. Wysoka kobieta w żółtym sztormiaku i kaloszach szybko weszła do środka i z 

hukiem zatrzasnęła drzwi.

- Co za fatalna pogoda - zawołała na powitanie, otrząsając się z wody.

- Nie mogłoby być gorzej - zgodziła się Shelby. Z trudem powstrzymała się, by nie 

okazać zniecierpliwienia, choć jeszcze kilka minut temu gotowa była stanąć na głowie, byle 

tylko   zwabić   klientów.   -   Czy   jest   pani   zainteresowana   czymś   konkretnym?   -   zapytała 

uprzejmie.

-   Sama   jeszcze   nie   wiem.   Na   razie   trochę   się   porozglądam.   Jasne,   mruknęła   pod 

nosem Shelby, rozciągając usta w uśmiechu. Nim się skończysz rozglądać, ja pewnie tu za-

background image

marznę. A tak byłabym już w połowie drogi do słońca, dodała w myślach. Zamierzała już 

powiedzieć kobiecie, że zaraz zamyka, w końcu jednak ugryzła się w język.

- Proszę się nie spieszyć - oznajmiła słodko.

- Usłyszałam o pani galerii od mojej sąsiadki. - Kobieta uważnie oglądała pękatą, 

nakrapianą donicę, która nadawała się do postawienia na tarasie lub patio. - Kupiła tu serwis 

do kawy, który wprost mnie zachwycił. Bladoniebieski z ręcznie malowanymi bratkami.

- A tak, pamiętam. - Shelby pokiwała głową Choć kobieta i tak na nią nie patrzyła, 

starała się za wszelką cenę utrzymać swobodny uśmiech. - Wprawdzie moje wzory się nie 

powtarzają ale jeśli jest pani zainteresowana kompletem do kawy, to mam coś podobnego - 

dodała i nerwowo rozejrzała się po półkach, bo właśnie wyleciało jej z głowy, gdzie postawiła 

nowy serwis.

- Właściwie nie tyle sam komplet, ile pani warsztat przykuł moją uwagę. Sąsiadka 

mówiła mi, że wszystko robi pani sama.

- To prawda. - Niewiele brakowało, żeby zaczęła niecierpliwie przestępować z nogi na 

nogę. Skarciła się za to i zmusiła, by poświęcić więcej uwagi” klientce.

Wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Miała gładkie czarne włosy z ładnie rozjaśnionymi 

pasemkami. Była atrakcyjną i na pewno miłą osobą mimo to Shelby nie mogła się wprost do-

czekać, żeby sobie wreszcie poszła.

Wściekła na siebie za takie myśli, zdobyła się na jeszcze jeden wysiłek.

- Na zapleczu mam pracownię - powiedziała przyjaznym tonem. - Jest tam koło i piec, 

bo sama wypalam i pokrywam szkliwem moje wyroby.

- Korzysta pani z gotowych form?

- Rzadko. Właściwie tylko wtedy, kiedy chcę zrobić jakaś figurkę. Poza tym robię 

wszystko na kole garncarskim.

- Ma pani niesamowity talent, o czym z pewnością sama pani wie najlepiej. I mnóstwo 

energii! - Kobieta wyprostowała się i zamyślona przejechała palcem po wypukłości czajnika 

do kawy. - Domyślam się, ile czasu i wysiłku kosztuje zrobienie takich rzeczy, nie mówiąc 

już o tym, że trzeba mieć wyśmienity warsztat i wielkie zdolności. I, oczywiście, anielską 

cierpliwość.

- Dziękuję. Całe szczęście kiedy człowiek robi to, co lubi, nie myśli ani o czasie, ani o 

wysiłku.

- Wiem, wiem. Jestem dekoratorką wnętrz. - Podeszła do Shelby i podała jej swoją 

wizytówkę. Wyraźnymi literami było tam napisane: Maureen Francis. Projektowanie wnętrz. 

-  Akurat   teraz   urządzam  własne  mieszkanie.  Wezmę  tę  donicę,   tę  amforę  i   ten  wazon  - 

background image

powiedziała, wskazując wybrane przedmioty. - Czy mogę zostawić pani zadatek i poprosić, 

żeby przetrzymała je pani dla mnie do poniedziałku? Nie chciałabym ich przewozić w taką 

niepogodę.

- Oczywiście. Zapakuję je i będą na panią czekały.

-   Świetnie!   -   Kobieta   sięgnęła   do   skórzanej   torby   -   worka,   z   której   wyciągnęła 

książeczkę czekową. - Mam przeczucie, że będziemy ze sobą współpracować. Co prawda 

mieszkam w Waszyngtonie dopiero od miesiąca, ale mam już zamówienia na kilka niezłych 

projektów - powiedziała z zachęcającym uśmiechem, zanim pochyliła się nad wypisywaniem 

czeku. - Lubię ozdabiać wnętrza rękodziełem. Nie ma nic gorszego niż pokój, w którym na 

pierwszy rzut oka widać pracę profesjonalnego dekoratora.

To   stwierdzenie,   zaskakujące   w   ustach   osoby,   która   żyła   z   urządzania   ludziom 

mieszkań, zaintrygowało Shelby. Całkiem zapomniała, że jeszcze pięć minut temu chciała 

wyrzucić swoją rozmówczynię za drzwi.

- Skąd pani przyjechała? - zapytała.

- Z Chicago. Przez dziesięć lat pracowałam tam w wielkiej firmie architektonicznej. - 

Kobieta wyrwała czek i podała go Shelby. - Aż w końcu doszłam do wniosku, że pora zacząć 

działać na własną rękę.

Shelby kiwała głową, zajęta wypisywaniem rachunku.

- Jest pani dobra w swoim zawodzie? - spytała nagle. Kobieta zamrugała powiekami, 

wyraźnie zaskoczona tak bezpośrednim pytaniem, zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko:

- Nawet bardzo dobra - odparła bez fałszywej skromności. Shelby przyglądała się jej 

przez moment. W końcu, jak zwykle posłuszna wewnętrznemu impulsowi, odwróciła rachu-

nek i szybko napisała na nim adres i nazwisko.

- Myra Ditmeyer - powiedziała, podając kobiecie karteczkę. - Jeśli ktokolwiek, kto coś 

znaczy w tym mieście, będzie przymierzał się do zmiany wystroju domu albo mieszkania, ona 

na pewno będzie o tym wiedzieć. Proszę do niej zadzwonić i powołać się na mnie.

Nieco zaskoczona  Maureen uważnie  spojrzała na rachunek. Była  w Waszyngtonie 

dostatecznie długo, by wiedzieć, kim jest i co może Myra Ditmeyer.

- Dziękuję bardzo - wykrztusiła w końcu.

- Nie ma sprawy. Tylko uprzedzam, że Myra nie pomoże pani bezinteresownie. W 

zamian zacznie domagać się, by opowiedziała jej pani o sobie... - przerwała i ciekawa nowego 

klienta, spojrzała w stronę drzwi. Kiedy zorientowała się, kto właśnie wszedł do galerii, z 

wrażenia straciła głos, co zresztą zdarzyło jej się po raz pierwszy w życiu.

Alan starannie zamknął drzwi. Potem zdjął kompletnie przemoczony płaszcz, strząsnął 

background image

z niego krople deszczu i jak gdyby nigdy nic podszedł do Shelby, skinąwszy po drodze na 

powitanie kobiecie, z którą rozmawiała. Ponad ladą wziął jej twarz w obie dłonie i pocałował 

ją prosto w usta.

- Mam dla ciebie prezent - oznajmił.

-   O   nie!   -   krzyknęła,   zła   na   siebie   za   to,   że   nie   potrafiła   w   porę   ukryć   paniki. 

Odepchnęła jego ręce i cofnęła się w kąt.

- Natychmiast stąd wyjdź!!

Alan tymczasem swobodnie oparł się o kontuar i zwróciła się do osłupiałej Maureen.

- Niech pani sama powie, czy tak się dziękuje za prezenty?

- No cóż, ja... - Maureen bezradnie zerkała to na niego, to na Shelby, aż wreszcie dała 

za wygraną i tylko wzruszyła ramionami.

- Oczywiście, że nie! - odpowiedział Alan na własne pytanie. Z kieszeni płaszcza 

wyciągnął pudełko i położył je na drewnianym blacie.

- Zabierz to, bo i tak nie zamierzam tego otwierać - warknęła Shelby. Wbiła wzrok w 

pudełko tylko i wyłącznie po to, żeby nie patrzeć na Alana. Obawiała się, że wystarczy jedno 

jego spojrzenie i znowu zapomni o wszystkich swoich postanowieniach. - Galeria jest już 

zamknięta - dodała opryskliwie.

- Chyba jeszcze nie. Shelby dość często bywa nieuprzejma - wyjaśnił, obracając się do 

Maureen. - Czy chce pani zobaczyć, co dla niej mam?

Maureen znowu wzruszyła ramionami, rozdarta pomiędzy ciekawością a chęcią, by 

jak   najprędzej   się   ulotnić.   Widocznie   jej   wahanie   trwało   zbyt   długo,   bo   Alan   otworzył 

pudełko, nie czekając, co mu odpowie. Sięgnął do środka i ostrożnie wyjął mały witraż w 

kształcie tęczy. Cudo, pomyślała Shelby i w ostatniej chwili cofnęła dłonie, które niemal 

same wyciągnęły się, by dotknąć kolorowego szkła.

- A niech cię szlag trafi! - syknęła. Skąd, do diabła, wiedział, że tak bardzo pragnęła 

zobaczyć tęczę?

- To też typowa dla niej odpowiedź. - Alan uparcie rozmawiał wyłącznie z Maureen. - 

Znaczy mniej więcej tyle, co: dziękuję, bardzo mi się podoba.

- Powiedziałam ci, żebyś przestał przysyłać mi prezenty!

- Przecież nie przysłałem, tylko sam przyniosłem - zauważył trzeźwo, wtykając jej 

witraż do ręki.

- Ale ja tego nie chcę! - zawołała, choć mimo woli zacisnęła palce na chłodnym szkle. 

- Gdybyś  nie był gruboskórnym,  upartym  MacGregorem, dawno już zostawiłbyś  mnie w 

spokoju.

background image

- Na szczęście tak się złożyło, że akurat pewne cechy charakteru mamy wspólne. - 

Wziął ją za rękę, nim zdążyła ją cofnąć. - Strasznie szybko bije ci puls!

Maureen uznała, że najwyższa pora ruszyć w swoją stronę. Chrząknęła cicho, próbując 

dać im delikatnie do zrozumienia, że wciąż tu jest.

- To ja już uciekam - powiedziała, chowając rachunek do torby. - Zgodnie z naszą 

umową przyjdę w poniedziałek - dodała, ale i tak nikt nie zwrócił na nią uwagi. - Gdyby w 

taki   paskudny   dzień   ktoś   podarował   mi   tęczę   -   mówiła,   idąc   w   stronę   drzwi   -   jak   nic 

wpadłabym po uszy.

- Wpadłaby po uszy - powtórzyła Shelby półgłosem z mało przytomnym wyrazem 

twarzy.

Wróciła do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy usłyszała trzask drzwi, które Maureen 

znowu zamknęła ciut za głośno.

- Puszczaj! - krzyknęła i wyrwała ręce z uścisku Alana. Nerwowo wyłączyła radio, a 

wtedy w galerii zapadła martwa cisza, w której słychać było tylko jej przyspieszony oddech. - 

Mówiłam ci, że zamykam sklep!

- Doskonały pomysł. - Niespiesznie podszedł do drzwi, obrócił tabliczkę i zatrzasnął 

zasuwę.

- Zaraz, zaraz! - Czuła, że ogarnia ją furia. - Nie możesz tak po prostu... - urwała, 

kiedy odwrócił się i ruszył w jej stronę.

Spokojna stanowczość w jego oczach sprawiła, że przezornie cofnęła się o krok. Z 

trudem przełknęła ślinę, po czym oznajmiła głosem, który miał być niesłychanie stanowczy:

- To jest mój sklep, a ty... - Ostatnie słowo wypowiedziała ledwie słyszalnym szeptem, 

kiedy za plecami poczuła zimną ścianę. Teraz mogła tylko bezradnie obserwować, jak Alan 

wchodzi za ladę.

- A my... - poprawił wesoło, zatrzymując się naprzeciw niej - idziemy zaraz na obiad.

- Nigdzie nie idę!

- Idziesz.

Przyglądała mu się zdezorientowana i wzburzona. Nie wyglądał na zdenerwowanego. 

Mówił spokojnie,  bez zniecierpliwienia czy gniewu, w jego oczach  nie dostrzegła  urazy. 

Szkoda, pomyślała. Dużo łatwiej poradziłaby sobie z jego złością niż opanowaniem. No, ale 

trudno. Teraz też stawi mu czoło.

- Alan, nie możesz dyktować mi, co mam robić. W końcu...

-   Robię   to   -   dokończył.   -   I   nie   zamierzam   przestać,   bo   niedawno   doszedłem   do 

wniosku, że do tej pory za często cię proszono, a za rzadko od ciebie wymagano.

background image

- Nie obchodzą mnie twoje odkrywcze wnioski! - Niecierpliwie machnęła ręką. - Co ty 

sobie w ogóle wyobrażasz, co? Kim, do diabła, jesteś, żeby mówić mi, co mam robić?

Nie wysilał się na odpowiedź. Po prostu przyciągnął ją do siebie i mocno przytrzymał 

za ramiona.

- Nigdzie z tobą nie idę! - Broniła się, czując, że ogarnia ją panika. - Weekend mam 

już zaplanowany. Za chwilę jadę na... na plażę!

- A gdzie jest twój brzeg?

- Alan, powiedziałam ci...

Nawet nie udawał, że słucha. Zdjął z wieszaka kurtkę i podał jej, pytając, czy zabiera 

za sobą torebkę.

- Kiedy wreszcie zrozumiesz, że nigdzie z tobą nie pójdę! - krzyknęła, nie na żarty 

rozzłoszczona jego uporem, a zwłaszcza tym, że nadal ignorował jej protesty. Odnalazł jej 

torebkę, wziął leżące obok klucze, a potem chwycił ją mocno za ramię i pociągnął w stronę 

drzwi na zapleczu. - Do jasnej cholery, mówiłam ci, że nie pójdę! - wrzasnęła histerycznie, 

kiedy dość brutalnie wypchnął ją na deszcz i pozwolił, by mokła, podczas gdy sam mocował 

się ze starym zamkiem. - Nie mam ochoty na twoje towarzystwo!

- Wielka szkoda. - Pokiwał głową ze smutkiem, po czym najspokojniej w świecie 

wsunął jej klucze do kieszeni swojego płaszcza.

Shelby   stała   na   deszczu,   niepewna,   jak   powinna   teraz   postąpić.   Włosy   miała   już 

całkiem mokre, więc energicznie odgarnęła grzywkę, z której kapało jej prosto do oczu.

- Nie możesz mnie zmusić - oznajmiło wrogo, tupiąc nogą w sam środek kałuży.

Za całą odpowiedź musiało jej wystarczyć to, że pytająco uniósł brew i obrzucił ją 

długim,   badawczym   spojrzeniem.   Była   wściekła   jak   osa,   przemoczona   do   suchej   nitki   i 

bardzo, bardzo piękna. I nadal lekko zbita z tropu, co zauważył z dużą satysfakcją. Dobrze, 

najwyższy czas, żeby straciła trochę animuszu, pomyślał zadowolony.

-   Tak   często   mówisz   mi,   że   czegoś   nie   mogę,   że   chyba   zaczniemy   to   liczyć   - 

zażartował, a potem znowu wziął ją mocno za ramię i siłą zaprowadził do samochodu.

-   Jeśli   ci   się   zdaje...   -   Próbowała   się   szarpać,   ale   i   tak   wylądowała   na   przednim 

siedzeniu, bezceremonialnie wepchnięta do środka. - Jeśli ci się zdaje - podjęła myśl, gdy 

tylko usiadł obok - że podnieca mnie typ jaskiniowca, to jesteś w wielkim błędzie! - Rzadko 

zdarzało jej się odezwać wyniosłym tonem, kiedy jednak to robiła, nie miała sobie równych w 

naśladowaniu urażonej damy. Nawet jeśli wyglądała jak zmokła kura. - Proszę o moje klucze! 

- Gestem monarchini podsunęła mu pod nos otwartą dłoń.

Bez słowa pochylił się i pocałował jej wnętrze, a potem spokojnie uruchomił silnik. 

background image

Shelby   zaś   mocno   zacisnęła   palce,   jakby   chciała   przytrzymać   przyjemne   ciepło,   które 

promieniowało na całe ciało z miejsca, w którym spoczęły jego wargi.

- Posłuchaj  mnie,  Alan, nie  wiem, co ci  dziś odbiło,  ale  to się musi  natychmiast 

skończyć - powiedziała dużo spokojniej. - Oddaj mi klucze, bo chcę wrócić do domu.

- Nie ma sprawy. Po obiedzie - odpowiedział uprzejmie. Zrezygnowana opadła na 

siedzenie, skrzyżowała ramiona na piersiach i przez chwilę ponuro wpatrywała się w zalaną 

deszczem aleję. Wtedy uświadomiła sobie, że ściska coś w lewej dłoni. Szklana tęcza! Z 

niechętną miną wsunęła ją do kieszeni kurtki i z nową energią powtórzyła:

- Nie zjem z tobą obiadu!

- Tak sobie myślę, że najlepiej będzie znaleźć jakieś przytulne, zaciszne miejsce. - Nie 

patrzył na nią, skoncentrowany na prowadzeniu samochodu. Zerknął na nią dopiero, kiedy za-

trzymali się na czerwonym świetle. - Wyglądasz na zmęczoną, kochanie. Źle spałaś?

- Rewelacyjnie!  - Kłamstwo bez trudu przeszło  jej przez gardło. - Późno wczoraj 

wróciłam, bo byłam na randce - oznajmiła, celowo odwracając głowę w jego stronę.

Poczuł nieprzyjemne ukłucie zazdrości, ale niczego nie dał po sobie poznać. Pomyślał 

tylko, że ta kobieta jak żadna inna wie, co powiedzieć, żeby go naprawdę zabolało. Do tej 

pory powinien był się do tego przyzwyczaić.

- Dobrze się bawiłaś? - zapytał swobodnym tonem.

-   Genialnie!   Byłam   z   Davidem.   To   muzyk,   niesamowicie   wrażliwy   facet.   I   taki 

namiętny - dodała z dwuznacznym westchnieniem. - Oszalałam na jego punkcie. - Szkoda, że 

David tego nie słyszy, pomyślała rozbawiona, wyobrażając sobie minę chłopaka jednej ze 

swoich przyjaciółek. - A skoro o nim mowa - powiedziała w przypływie twórczej weny - to 

umówiliśmy się na siódmą, więc byłabym bardzo wdzięczna, gdyś zawrócił i odwiózł mnie 

do domu.

Zamiast   posłusznie  wykonać  polecenie,  na  co   po  cichu  liczyła,  albo   przynajmniej 

porządnie się rozzłościć, Alan po prostu zerknął na zegarek.

- Mówisz, że na siódmą.... Kiepska sprawa. Wątpię, żebyśmy zdążyli wrócić do tej 

pory.

Resztę   drogi   pokonali   w   milczeniu.   Kiedy   się   zatrzymali,   spojrzała   na   niego   z 

grobową  miną  i dalej siedziała  bez ruchu,  dając  mu do zrozumienia,  że nie  ma  zamiaru 

wysiadać.

- Złóż kurtkę, bo musimy kawałek podejść - poradził, a ponieważ nie zareagowała, 

przysunął się do niej i sięgnął do drzwi. Lekko musnął wargami jej ucho, szepcząc przy tym:

- Chyba że wolisz zostać w samochodzie i całować się na tylnym siedzeniu.

background image

Z wściekłością odwróciła się do niego, gotowa na zjadliwą odpowiedź, ale nie było jej 

dane popisać się elokwencją. Trafiła bowiem prosto na jego ciepłe, chętne usta. Wystarczył 

lekki dotyk, a odskoczyła jak oparzona.

Wygramoliła się na ulicę, ciągnąc za sobą kurtkę. W porządku, będzie, jak chce. Zje z 

nim ten obiad, ale jak tylko odzyska klucze, Alan pożałuje, że się w ogóle urodził, dumała 

mściwie, idąc szybko przed siebie.

Dogonił ją i bez słowa wziął za rękę, jakby byli parą zakochanych nastolatków. Nie 

odzywała się do niego, więc popatrzył na nią, czując, że jej opór słabnie.

-   Smakujesz   deszczem   -   szepnął,   a   potem   uległ   pokusie,   żeby   powrócić   do 

niedokończonego pocałunku. Przygarnął ją mocno, ciesząc się, że znowu czuje bliskość jej 

smukłego ciała.

Z   szarego   nieba   lały   się   na   nich   strugi   deszczu,   a   ona   myślała   o   spienionych 

wodospadach. Kurtka zsunęła jej się z ramion, za to w głowie eksplodowała migotliwa tęcza.

Obudziły się w niej wszystkie pragnienia, z którymi tak długo walczyła, nie do końca 

uświadomione tęsknoty, słodkie marzenia o czymś, czego nawet nie umiałaby nazwać. Jak to 

możliwe, że żyła bez niego tak długo, skoro teraz nie może wytrzymać nawet tygodnia bez 

jego czułości?

Niechętnie, z wyraźny ociąganiem odsunął się od niej. Jeszcze chwila i gotów był 

zapomnieć, że stoją na środku chodnika, otoczeni falą przechodniów.

Zachwycony  obserwował jej twarz, po której  płynęły  stróżki wiosennego deszczu. 

Drobne krople kołysały się na końcach długich rzęs, tak pięknie podkreślających jej szare 

oczy. Była taka śliczna...

- Podobasz mi się z mokrą głową - uśmiechnął się i wolno przeczesał palcami mokre 

pasma, które pod wpływem wilgoci skręciły się w ciasne sprężynki. Potem bez słowa otoczył 

ją ramieniem i zaprowadził do restauracji.

Dobrze znała to miejsce, bywała tu często, ale zapewne w innych godzinach niż Alan. 

Wieczorami   zaczynał   się   tu   ścisk   i   gwar,   jakiego   ludzie   jego   pokroju   starannie   unikali. 

Tymczasem dla niej właśnie wtedy przychodził czas na prawdziwą zabawę.

O   tej   porze   restauracja   wyglądała   niczym   oaza   spokoju,   wypełniona   migotliwym 

blaskiem świec i cichym szmerem rozmów.

- Dobry wieczór, panie senatorze - Kelner uśmiechnął się szeroko na powitanie, a 

kiedy dostrzegł Shelby, dodał szybko: - Jak miło panią widzieć, panno Campbell.

- Dobry wieczór, Mario - odparła.

- Stolik już czeka. - Ukłonił się lekko, a potem poprowadził ich na koniec sali do 

background image

małego stolika dla dwojga. - Butelka wina na dobry początek? - zapytał, odsuwając krzesło 

dla Shelby.

- Pouilly Fuisse, Bichot - Alan bez namysłu złożył zamówienie, nie pytając jej nawet o 

zdanie.

- Rocznik 1979 - uzupełnił Mario z aprobatą. - Za chwilę podejdzie do państwa kelner.

Shelby energicznie odrzuciła do tyłu mokre kosmyki.

- A może ja chcę piwo! - rzuciła zaczepnie.

- Następnym razem...

- Nie będzie żadnego następnego razu! Mówię poważnie!

- Aż podskoczyła, kiedy przesunął czubkami palców po jej dłoni. - Nie byłoby mnie 

tutaj, gdyś siłą nie wywlókł mnie z domu. I nie dotykaj mnie w taki sposób! - zakończyła, nie 

kryjąc złości.

- A jak mam cię dotykać? Musisz mieć bardzo wrażliwe dłonie - szepnął.

Delikatnie potarł kciukiem drobne kostki. To wystarczyło, żeby przebiegł ją dreszcz. 

Wyczuł to natychmiast i obiecał sobie, że dzisiejszej nocy jeszcze nie raz doprowadzi ją do 

takiego stanu.

- Często myślałaś o mnie w tym tygodniu?

- W ogóle o tobie nie myślałam! - żachnęła się, ale zaraz dopadły ją wyrzuty sumienia 

z powodu kolejnego kłamstwa.

- No dobra, a jeśli nawet, to co?

Chciała, żeby puścił jej ręce, ale on chwycił ją lekko za końce palców i trzymał tak 

przez chwilę w prostym, przyjacielskim geście. Jednak nawet tak niewinny uścisk dłoni' wy-

starczył, żeby poczuła przyjemne mrowienie od czubka głowy aż po palce stóp.

- Myślałam o tobie, bo było mi głupio, że zachowałam się tak podle - przyznała. - Ale 

po tym, jak się dzisiaj popisałeś, mam ochotę być sto razy gorsza. A potrafię to zrobić.

Alan   tylko   się   uśmiechnął,   bo   właśnie   Mario   przyniósł   wino   i   wlał   odrobinę   do 

kieliszka. Patrząc jej prosto w oczy, wypił mały łyk, po czym skinął przyzwalająco w stronę 

kelnera.

- Doskonałe. Taki smak zostaje w ustach na długo. Sama się przekonasz, kiedy będę 

cię później całował.

- Chyba zapominasz, w jaki sposób się tu znalazłam! - Krew zaszumiała jej w głowie, 

choć nie wypiła jeszcze ani kropli alkoholu.

Nadal się uśmiechał, co doprowadziło ją do dzikiej wściekłości.

- Słuchaj, jeśli natychmiast nie oddasz mi kluczy, to przysięgam, że zaraz stąd wyjdę i 

background image

z najbliższej budki zadzwonię po ślusarza. A ty uregulujesz rachunek.

- Zgadza się, ale dopiero po obiedzie - zauważył przytomnie. - Smakuje ci wino?

Klnąc pod nosem, sięgnęła po kieliszek i jednym tchem wypiła prawie do dna.

- Bardzo dobre - powiedziała, patrząc mu bezczelnie w oczy. - Przypominam, że to nie 

jest randka.

-   Zgoda.   Nasze   spotkanie   coraz   bardziej   przypomina   blokowanie   ustaw   w 

parlamencie. Jeszcze wina?

Z ulgą poczuła, że wraca do równowagi, choć jeszcze trochę ją kusiło, żeby walnąć 

pięścią w stół. A to byśmy się ubawili, pomyślała drwiąco. Miałby bufon za swoje.

Całe szczęście w porę uprzytomniła sobie, jakie używanie miałaby brukowa prasa, 

gdyby zrobiła przedstawienie w takim miejscu. W tej sytuacji nie pozostało jej nic innego, jak 

zacisnąć zęby i jakoś dotrwać do końca.

Kiedy stuknął kieliszkiem o jej kieliszek, obojętnie wzruszyła ramionami.

- Tylko sobie nie myśl, że wino i światło świec w czymkolwiek ci pomoże.

- Nie? - Już miał dodać, że albo mu się zdaje, albo to ona trzyma go za rękę, ale w 

porę ugryzł się w język. - Pomyślałem sobie, że pora wypróbować konwencjonalne metody 

uwodzenia - dodał wesoło.

- Naprawdę? - Nie mogła się nie roześmiać. - W takim razie gdzie bombonierka i 

bukiet róż?

- Wiedziałem, że tęcza przypadnie ci bardziej do gustu.

- Sporo wiesz - burknęła, sięgając po kartę, którą kelner położył dyskretnie obok jej 

łokcia.

Zasłoniła nią sobie całą twarz i przez następne pięć minut z uwagą studiowała spis 

dań. Skoro dała się tu przywlec w taką ulewę, to przynajmniej poje sobie na jego konto, 

postanowiła. No dobrze, bądźmy szczerzy, nie poje sobie, tylko napcha się po same uszy, 

poprawiła się w myślach, czując, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powraca jej 

apetyt.

- Czy mogę przyjąć zamówienie, panno Campbell? Zerknęła na kelnera i z anielskim 

uśmiechem wyrecytowała:

- Poproszę sałatkę z owoców morza z awokado, potem bulion, na drugie polędwicę 

jagnięcą z sosem i pieczonymi  ziemniakami,  do tego jeszcze karczochy.  Później przejrzę 

kartę deserów.

- Dla pana, senatorze?

- Sałatka szefa kuchni... - Uśmiechnął się na widok zaskoczonej miny Shelby. - I 

background image

panierowane krewetki. Zdaje się, że spacer w deszczu zaostrzył ci apetyt - zwrócił się do niej, 

kiedy kelner zniknął.

- Skoro już tu jestem, chyba mogę coś przekąsić - odparła swobodnie i pod wpływem 

nagłej zmiany nastroju, uśmiechnęła się do niego promiennie. Oparła skrzyżowane ręce o 

brzeg stolika i pochylając się w jego stronę, powiedziała: - Trzeba jakoś zabić czas, prawda? 

O czym będziemy gawędzić, senatorze? Ależ naturalnie! O polityce. Co tam słychać na Kapi-

tolu?

- Sporo pracy.

- Ach, i tu mamy klasyczne niedomówienie - zawołała ironicznie. - Wiem, że harujesz 

po godzinach, żeby tylko zablokować ustawę Breidermana. Dobra robota, nie powiem. A w 

wolnych chwilach opracowujesz własny projekt. I co, udało ci się wycisnąć coś z federalnej 

kiesy?

- Zrobiliśmy parę kroków naprzód - odparł ostrożnie. Przez moment przyglądał się jej 

badawczo. Jak na kogoś z tak wielką awersją do polityki, była zadziwiająco dobrze zorien-

towana w bieżących sprawach. - Burmistrz przychyla się do idei otwarcia w mieście kilku 

schronisk, takich jak te, które powstały w Bostonie. Na razie mogą liczyć wyłącznie na pry-

watnych   sponsorów   i   wolontariuszy.   Jednak   jeśli   chcemy   zrobić   z   tego   projekt 

ogólnokrajowy, te środki nie wystarczą.

- Hmm, biorąc pod uwagę obecną sytuację finansową i dziurawy budżet, czeka cię 

długa i męcząca walka.

- Wiem. Ale i tak wygramy. - Po jego twarzy przebiegł nikły uśmiech. - Jeśli trzeba, 

do pewnego momentu potrafię być bardzo cierpliwy. Potem staję się natrętny.

Nie   bardzo   wiedziała,   czy   może   ufać   nagłemu   błyskowi   w   jego   oczach,   więc   na 

wszelki wypadek siedziała cicho, korzystając z okazji, że kelner przyniósł sałatki.

-   Wiesz,   że   wetując   ustawę   Bredermana,   nadepnąłeś   na   parę   odcisków?   To   nie 

przejdzie bez echa - zagadnęła, kiedy zostali sami.

- Cóż, nic, co naprawdę ważne i wartościowe, nie przychodzi bez trudu. Ja... - napełnił 

jej kieliszek - mam skłonność do wynajdywania i rozwiązywania problemów.

Nie   siląc   się   na   udawanie,   że   nie   pojęła   aluzji,   machnęła   beztrosko   widelcem   i 

powiedziała:

-   Tylko   że   romans   to   nie   kampania,   senatorze.   Tutaj   nie   da   się   wszystkiego 

przewidzieć i dopracować. Zwłaszcza jeśli druga strona dobrze zna wszystkie triki.

- Bardzo ciekawa koncepcja. - W jego oczach pojawiły się iskierki dobrego humoru. - 

Przekonasz się, że wszystko, co powiedziałem, jest prawdą. Nie złożyłem obietnic, których 

background image

nie mógłbym dotrzymać.

- Po co mi to mówisz? Nie jestem jednym z twoich wyborców.

- To niczego nie zmienia.

Pokręciła głową, częściowo zrezygnowana, częściowo rozbawiona.

- Dobrze, już dobrze. Nie będę się z tobą spierać. - Przez chwilę w milczeniu grzebała 

widelcem w resztkach sałatki. - Widziałeś zdjęcie w gazecie?

- Tak. - Więc jednak ją to obeszło. Zorientował się od razu, choć starała się, żeby jej 

pytanie zabrzmiało lekko, a nawet wesoło. - Ucieszyłem się, że ktoś uchwycił właśnie ten 

szczególny moment. Przykro mi, że to cię zdenerwowało.

- Nie zdenerwowało mnie - zaprzeczyła trochę za szybko i zbyt gorliwie. - Naprawdę! 

- zapewniła, gdy mruknął z niedowierzaniem.

Kelner postawił przed nią bulion, ale zamiast zacząć jeść, mieszała długo w talerzu, 

wyraźnie zamyślona.

-   To   zdjęcie...   -   zaczęła   po   chwili   -   po   prostu   uświadomiło   mi,   że   jesteś   osobą 

publiczną. Nie przeszkadza ci to?

-   Czasami.   Zainteresowanie   ze   strony   społeczeństwa   to   ważny   element   mojego 

zawodu. Bez tego polityk jest skończony - dodał ze śmiesznym grymasem, licząc, że ją tym 

rozbawi. - W każdym razie ciekaw jestem, co powie mój ojciec, kiedy dowie się, że byłem w 

zoo z Campbellówną.

- A co, obawiasz się o swoją część spadku?

-   Raczej   o   swoją   skórę.   A   ściśle   rzecz   biorąc   o   uszy.  Jak   nic   zwiędną   po   mojej 

telefonicznej rozmowie z ojcem.

Uśmiechnęła się i sięgnęła po wino.

- Pozwalasz mu czasem wierzyć, że nagadał ci do słuchu?

- Jasne. Skoro dzięki temu czuje się szczęśliwszy...

- A więc sam widzisz - oznajmiła tonem osoby, która wie lepiej. - Gdybyś był mądry, 

omijałbyś mnie wielkim łukiem. Nie warto ryzykować pęknięcia bębenków.

- Jakoś to z nim załatwię. W odpowiednim czasie. Spojrzała mu prosto w oczy.

- To znaczy po tym, jak załatwisz wszystko ze mną.

- Właśnie - uniósł kieliszek.

-   Alan   -   powiedziała   cierpliwie,   dużo   bardziej   spokojna   i   pewna   siebie,   dzięki 

zbawiennemu działaniu jedzenia i alkoholu. - Niczego nie będziesz ze mną załatwiał.

- Zobaczymy - odparł swobodnie. - A teraz jedz, bo ci wystygnie.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Shelby bawiła się doskonale. Pozwoliła, by Alan ja rozśmieszył,  a potem dała się 

namówić na nocny spacer w deszczu. Przeszli pieszo parę przecznic, oglądając po drodze wy-

stawy i przechodniów. Na koniec wstąpili do malutkiej, zatłoczonej kafejki na jeszcze jeden 

kieliszek wina.

Cały czas miała świadomość, że mogłaby tego gorzko żałować, kłopot jednak w tym, 

że nie żałowała ani trochę. Pierwszy raz od tygodnia śmiała się radośnie i czuła zrelaksowana, 

jak bodaj nigdy w życiu. Wszelkie wyrzuty sumienia zdecydowała się odłożyć na później.

W kafejce spotkali mnóstwo jej znajomych. Co rusz ktoś podchodził do ich stolika, 

żeby się przywitać, przy okazji obrzucając Alana pytającym spojrzeniem.

Po   raz   kolejny   uświadomiła   sobie,   że   należeli   do   dwóch   różnych   światów.   Jego 

przyjaciele piątkowe wieczory zwykli spędzać w operze, a nie w zadymionych barach. To też 

będzie musiała sobie przemyśleć, tyle że... jutro, zadecydowała niefrasobliwie.

- Cześć, piękna!

Obróciła się i zerknęła w górę, czując na ramionach czyjeś dłonie.

- Cześć, David! Cześć, Wendy!

- Co z tobą? Mieliśmy się dzisiaj umówić - przypomniał David. - A tak obejrzeliśmy 

nową sztukę bez ciebie.

Wendy, pełna wdzięku długowłosa blondynka, objęła go w pasie.

- Nie masz czego żałować - dodała.

-   Przepraszam   was,   ale...   -   Shelby   zrobiła   pauzę   i   spojrzała   na   Alana.   -   Coś   mi 

pokrzyżowało plany. Ale zaraz, wy się przecież nie znacie. To David i Wendy, a to Alan.

- Miło mi. - Alan uśmiechnął się przyjaźnie do Davida, a potem zaproponował: - Może 

przysiądziecie się do nas?

- Dzięki, ale już się zmywamy. - David poufale zmierzwił włosy Shelby i bez ceregieli 

napił się z jej kieliszka. - Jutro gram na ślubie - wyjaśnił.

-   Wiecie,   że   on   ciągle   się   zastanawia,   jak   zagrać   także   na   naszym,   w   przyszłym 

miesiącu? - roześmiała się Wendy. - A tak przy okazji, zadzwonię do ciebie w przyszłym 

tygodniu, żeby wziąć namiary na tę grecką firmę organizującą przyjęcia. Shelby twierdzi, że 

nic tak nie rozkręca weselnych gości, jak ouzo - dodała, uśmiechając się znacząco do Alana. - 

Słuchajcie, strasznie żałujemy, ale naprawdę musimy już lecieć. Do zobaczenia. - Machnęła 

do nich ręką i pociągnęła Davida do wyjścia.

Alan obserwował, jak przeciskali się między stolikami.

background image

- Szybki facet - skomentował, sięgając po wino.

-   David?   -   Shelby   spojrzała   na   niego   zbita   z   tropu.   -   To   ciekawe,   bo   ja   zawsze 

myślałam, że jest koszmarnie flegmatyczny. Oczywiście, poza chwilą, kiedy bierze do rąk 

gitarę.

- Naprawdę? - Ich oczy spotkały się, lecz ona nadal nie rozumiała, co go tak dziwi. - 

Wystarczyło, że wystawiłaś go dziś do wiatru, a on już żeni się z inną.

- Wystawiłam go...

Śmiech zamarł jej w gardle, kiedy wreszcie pojęła, o co chodzi. Sama nie wiedziała, 

czy się wypierać, czy raczej obrócić wszystko w żart, więc żeby zyskać na czasie, zaczęła 

bawić się swoim kieliszkiem.

- Faceci są cholernie niestali - westchnęła wreszcie smutno.

-  Na to  wygląda.  -  Z uśmiechem  pochylił  się  i  dotknął  jej  policzka.  -  Nieźle  się 

trzymasz, jak na porzuconą kochankę.

- Nie mam zwyczaju nosić serca na dłoni. - Próbowała dalej grać swoją rolę, ale w 

końcu   nie   wytrzymała   i   powiedziała   ze   śmiechem:   -   Do   licha,   że   też   musiał   tu   dzisiaj 

przyleźć!

- Ze wszystkich knajp we wszystkich miastach...

- Dobrze powiedziane! - Tym razem roześmiała się swobodnie. - Powinnam była sama 

pomyśleć o tym słynnym zdaniu. W końcu nie tak dawno słyszałam Casablanca.

Słyszałaś?

- Mhmm. Cóż... - Uznała, że nie pora opowiadać mu o swoim zepsutym telewizorze, i 

podniosła do góry kieliszek. - Za załamane serca?

- Może za dziecinne kłamstwa?

Zmarszczyła nos, a kiedy lekko stuknęli się kieliszkami, powiedziała:

- Zwykle mam więcej szczęścia, kiedy kłamię. A poza tym, byłam kiedyś na randce z 

Davidem. Raz w życiu, jakieś trzy, cztery lata temu. - Mrużąc oczy, wypiła wino do dna. - I 

przestań już szczerzyć zęby jak zadowolony z siebie samiec, senatorze!

- Ja? Co za brak kultury z mojej strony! - Właśnie wstawali od stolika, więc podał jej 

przemoczoną kurtkę.

- Pewnie, że tak! Powinieneś był udawać, że wcale nie przyłapałeś mnie na kłamstwie 

- pouczyła go wyniosłym tonem.

Ruszyli do wyjścia, z trudem przeciskając się przez zatłoczoną salę. Kiedy stanęli na 

mokrej ulicy, Shelby podjęła przerwany wątek.

-   Zresztą,   gdybyś   swoim   zachowaniem   nie   doprowadził   mnie   do   białej   gorączki, 

background image

miałabym czas pomyśleć o kimś innym niż David i nic by się nie wydało.

- O ile dobrze zrozumiałem, pokrętna logika tego zdania sprowadza się do tego, że 

wszystko przeze mnie - otoczył ją ramieniem w tak naturalny, przyjacielski sposób, że nawet 

nie protestowała. - Może jeszcze powiesz, że powinienem cię przeprosić za to, że nie miałaś 

czasu wymyślić lepszego kłamstwa?

- Jakbyś zgadł. - Z rozkoszą wystawiła twarz na ciepłe krople deszczu, nie pamiętając 

już o tym, że kilka godzin temu przeklinała go z całej duszy. Teraz mogłaby tak iść i iść bez 

końca. - Tylko sobie nie myśl, że podziękuję ci za kolację, a tym bardziej za wino i świece - 

dodała, opierając się o samochód, do którego właśnie podeszli.

Spojrzał na jej mokrą twarz i wyzywającą minę i nagle zapragnął jej z siłą, której nie 

potrafił się już oprzeć. Szybko schował ręce do kieszeni, pewny, że jeśli tego nie zrobi, nie 

zdoła utrzymać ich przy sobie.

- A co z tęczą? - zapytał.

- Z tęczą... - Kąciki jej ust uniosły się w chytrym uśmieszku. - Niewykluczone, że ci 

za nią podziękuję, ale jeszcze nie wiem! - powiedziała, po czym szybko wsiadła do samo-

chodu, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Uznała także, że lepiej nie kusić losu i nie patrzeć mu zbyt długo w oczy. To, co się w 

nich malowało, było aż nadto wyraźne. Lepiej utrzymać swobodny, lekki nastrój, postanowi-

ła. Tylko w ten sposób zdoła oprzeć się jego urokowi i szybko uciec do mieszkania, tak by 

przypadkiem nie wszedł tam za nią.

-   Miałam   zamiar   jechać   dziś   na   plażę   -   wyznała,   kiedy   usiadł   obok.   -   A   ty 

pokrzyżowałeś mi plany.

- Lubisz moknąć na plaży?

- Tam wcale nie musiałoby padać. A poza tym, wyobraź sobie, że lubię.

- Ja najbardziej lubię morze w czasie sztormu. Najlepiej o zmierzchu, kiedy jest tylko 

tyle światła, że zacierają się granice między niebem i wodą.

- Poważnie? - Zaciekawiona obserwowała przez chwilę jego profil. - Wyglądasz raczej 

na kogoś, kto woli jeździć nad morze zimą, kiedy nie ma tam wczasowiczów i można spo-

kojnie spacerować po pustej plaży.

- To też lubię. Na wszystko jest odpowiednia pora.

Zdziwiło ją jego wyznanie, że lubi patrzeć na szalejące żywioły. Choć z drugiej strony 

powinna się była tego domyślić. Pod jego opanowaniem kryło się przecież tyle namiętności. 

Zaczerwieniła się mimo woli, że właśnie takim słowem go określiła.

- Mam siostrę w Atlantic City - rzucił od niechcenia. - Lubię do niej wpadać po 

background image

sezonie, żeby połazić sobie po plaży i przepuścić trochę forsy w jej kasynie.

- Twoja siostra prowadzi kasyno? - Zaskoczona odwróciła się w jego stronę.

- Niejedno. Razem z mężem są współwłaścicielami kilku kasyn. - Rozbawiony jej 

reakcją uśmiechnął się ironicznie. - Rena pracowała jako krupierka przy stołach do black 

jacka. Wciąż to robi od czasu do czasu. A co, myślałaś, że moja rodzina jest bardzo stateczna, 

poprawna i nudna?

- Niezupełnie - odparła, choć w dużej mierze właśnie tak było. - Zwłaszcza po tym, co 

słyszałam o twoim ojcu. Zdaje się, że Myra bardzo go lubi.

- W ich przypadku sprawdza się chyba powiedzenie, że kto się lubi, ten się czubi. Poza 

tym ojciec jest tak samo zadufany w sobie jak ona.

Zaparkował   na   podjeździe   przed   galerią   i   nim   zdążyła   powiedzieć,   żeby   jej   nie 

odprowadzał,  otwierał już drzwi po jej stronie. Weszli razem po schodach. Kiedy stanęli 

przed drzwiami mieszkania, Shelby automatycznie sięgnęła do torby po klucze.

- Ciągle są u mnie - przypomniał, wyciągające je z kieszeni. Nie odrywając od niej 

wzroku, podrzucił je kilka razy na dłoni. - Chyba należy mi się za nie choćby filiżanka kawy.

- To próba przekupstwa - obruszyła się z lekkim grymasem.

-   Przekupstwa?   -   Uśmiechnął   się   lekko.   -   Nic   podobnego.   Ja   tylko   wyraziłem 

przypuszczenie.

Wahała się przez chwilę, ale w końcu dała za wygraną. Zdążyła już poznać go na tyle, 

by wiedzieć, że jeśli nie zgodzi się od razu, będzie dyskutował z nią co najmniej godzinę, sto-

jąc cały czas pod drzwiami, a potem koniec końców i tak wprosi się na kawę.

Z  westchnieniem,  które  miało  wyrażać  rezygnację,  odsunęła  się, dając znak,  żeby 

otworzył drzwi.

- Kawa - powiedziała  z naciskiem, jakby chciała tym  jednym  słowem wyznaczyć 

nieprzekraczalne granice.

W kuchni ściągnęła mokrą kurtkę i rzuciła niedbale na krzesło. Po chwili wygrzebał 

się stamtąd zaspany kot. Miękko zeskoczył na podłogę i usiadł w wyczekującej pozie, łypiąc 

zdrowym okiem.

-   Okropnie   mi   przykro,   Mojżeszu.   Przepraszam.   -   Shelby   sięgnęła   do   szafki   po 

jedzenie   dla   kota.   -   To   nie   moja   wina,   że   głodowałeś.   Miej   pretensje   do   tego   pana   - 

oskarżycielsko wskazała na Alana. - Mojżesz bardzo nie lubi, kiedy spóźniam się z posiłkami. 

Ceni   sobie   uregulowany   tryb   życia   -   wyjaśniła,   patrząc,   jak   kot   łapczywie   pożera   swoją 

porcję.

Alan zerknął na gęste, błyszczące futro dorodnego kocura.

background image

- Kolega Mojżesz nie wygląda na zabiedzonego - zauważył.

- To prawda. - Podeszła do zlewu z zamiarem napełnienia ekspresu do kawy. - Ale 

łatwo go zdenerwować. Jeśli... - Lekki dotyk jego rąk na ramionach wystarczył,  żeby na 

moment straciła wątek. - Jeśli zapomnę go nakarmić, jest... - Dzbanek wylądował w zlewie w 

tej samej chwili, gdy musnął wargami jej ucho. - Bardzo nadąsany - dokończyła z trudem, 

kiedy wreszcie udało jej się nalać wody. - Marudni współlokatorzy bardzo utrudniają życie.

Nie zrezygnowała z pomysłu zrobienia kawy, więc drżącymi dłońmi ustawiła ekspres 

na blacie szafki i desperacko starała się wetknąć wtyczkę do gniazdka. Alan nie ułatwiał jej 

zadania, bo posuwał się za nią krok w krok. Delikatnie odgarnął jej włosy z karku i przelotnie 

pocałował wrażliwą skórę.

- Shelby... - przesunął dłońmi wzdłuż jej boków i oparł je na biodrach. Jego dotyk 

rozgrzewał ją mocniej niż wino, ale przysięgała sobie, że to zignoruje. Pokaże mu, że jego 

amory nie robią na niej żadnego wrażenia.

- Co takiego...

- Mmm... - Z rozkoszą przesunął wargami po szczupłej szyi, odnajdując intrygujący 

zapach perfum, który w tym miejscu był bardzo wyraźny. - Zapomniałaś wsypać kawę - szep-

nął.

Zachwiała się i instynktownie chwyciła za brzeg szafki.

- Co takiego?

- Nie wsypałaś... - powtórzył, ale przerwał w pół słowa i za jej plecami wyciągnął 

wtyczkę z gniazdka - żadnej kawy - obrócił ją do siebie. Najpierw pocałował ją w jeden, a 

potem w drugi kącik ust.

- Gdzie nie wsypałam? - zapytała mało przytomnym głosem.

- Do ekspresu - mruknął niewyraźnie, bo właśnie przesuwał ustami po jej czole.

- Zaraz się włączy - szepnęła i mocno zacisnęła powieki, które on zaczął całować.

Nie bardzo rozumiała, dlaczego roześmiał się tak jakoś triumfalnie. Nie miała czasu o 

tym myśleć, bo musiała zmobilizować całą siłę woli, by okiełznać wewnętrzny żar, który 

zaczął wymykać się spod kontroli. Pocałunki lekkie jak puch spadały na jej twarz.

- Alan... - wyszeptała. - Próbujesz mnie uwieść.

- Wcale nie próbuję. - Pocałował ją krótko w usta, a potem zsunął wargi na jej szyję. - 

Ja cię uwodzę.

- Nie! - zamierzała go odepchnąć, ale zamiast tego otoczyła ramionami jego kark. - 

Nie będziemy się kochali. - Bardzo się starała, żeby wypadło to stanowczo.

- Nie? - Z trudem panował nad pożądaniem, które wstrząsnęło nim jeszcze mocniej, 

background image

kiedy wsunął palce w jej włosy. - Nie będziemy? - Dotknął ustami jej ust. - Dlaczego?

- Bo... Bo to prosta droga do zatracenia...

Stłumił śmiech, a jego giętki język miękko wsunął się w jej usta, by tym łatwiej wieść 

ją na pokuszenie.

- Spróbuj jeszcze raz...

- Bo...

W   głowie   miała   pustkę.   Nie   czuła   niczego,   poza   ogromnym,   niemal   bolesnym 

pożądaniem. Słabła w jego ramionach, wciąż pragnąc więcej i więcej. Czy to możliwe, by 

żądza mogła odebrać świadomość?

-   Nie!   -   Nawet   nie   próbowała   ukryć   paniki.   -   Nie!   Za   bardzo   cię   pragnę.   Nie 

rozumiesz, że nie wolno mi do tego dopuścić?

- Za późno.

Ani na moment nie przestawał całować jej twarzy, kiedy prowadził ją za sobą przez 

ciemne mieszkanie.

- O wiele za późno, Shelby.

Zsunął z niej bluzkę i pozwolił, by miękko spłynęła na podłogę. Sprawi, że Shelby 

nigdy nie zapomni ich pierwszego razu, postanowił. Oboje będą pamiętać te chwile do końca 

życia, bez względu na to, ile upłynie lat.

Bez pośpiechu przesunął dłońmi wzdłuż jej rąk aż do ramion.

- Nie wiesz nawet, ile razy wyobrażałem sobie, że jestem z tobą, że cię dotykam 

właśnie tak jak teraz. - Pod cienkim jedwabiem czuł twarde piersi. - Słyszysz deszcz?

- Tak.

Pościel, chłodna i miękka, zaszeleściła cicho pod jej nagimi plecami.

- Będę się z tobą kochał. - Jego usta znowu czule pieściły jej ucho, gasząc ostatnią 

iskrę oporu. - Za każdym razem, kiedy usłyszysz deszcz, przypomnisz sobie ten moment.

Nie będę potrzebowała deszczu, żeby pamiętać, pomyślała i była to bodaj ostatnia 

trzeźwa myśl; jak tej nocy pojawiła się w jej głowie. Czy kiedykolwiek jej serce biło szybciej 

niż teraz? Czy skóra była bardziej podatna na dotyk?

Nie   będzie   potrzebowała   deszczu...   Wystarczy,   że   o   nim   pomyśli,   a   natychmiast 

powróci do niej cudowna świeżość, jaką pachniały jego mokre włosy. I dźwięk jej imienia, 

które szeptał pomiędzy pocałunkami.

Żaden   mężczyzna   nie   otrzymał   od   niej   daru   całkowitej   uległości.   Dopiero   teraz 

zupełnie się poddała, pozwalając, by doprowadził ją do tego, przed czym długo się broniła, 

czego tak bardzo się obawiała. Razem z nim gotowa była teraz zatracić się w miłości.

background image

Miękkimi dłońmi wodził po jej ciele, jakby chciał poznać każdy skrawek jej skóry. 

Robił to tak wolno i starannie, że poczuła się lekka niczym  mgła. Czubki palców i usta 

wystarczyły, by doprowadził jej ciało do takiego pobudzenia, że z trudem mogła to znieść.

Próbowała   rozpiąć   mu   koszulę,   ale   drżące   ręce   odmówiły   jej   posłuszeństwa. 

Bezradnie szarpnęła ją, mrucząc w zniecierpliwieniu. Tak bardzo chciała dotknąć jego nagiej 

skóry.

Uniósł   się   lekko   i   zrzucił   krępujący   go   materiał.   Jego   usta   przestały   być   czułe   i 

łagodne. Mocne ciało przytłoczyło ją, więżąc ręce tak, że nie mogła się poruszyć. Dla niej był 

to impuls, który sprawił, że przestała być bezwolna i zamiast czekać na rozkosz, sama po nią 

sięgnęła. Odpowiedziała mu identyczną, jeśli nie jeszcze większą żarliwością.

Pieszczoty przestały być delikatne, ale też żadne z nich nie szukało teraz łagodnej 

czułości. Kochali się tak, jakby to był wyścig, współzawodnictwo o to, kto kogo podnieci 

bardziej i szybciej.

Shelby mocno zacisnęła palce na nagich, muskularnych ramionach Alana, wbijając 

paznokcie w jego skórę. Jego usta ślizgały się po niej, odnajdując najbardziej czułe punkty. O 

niektórych nawet nie wiedziała, że istnieją, póki ich nie odkrył.

Drżała,   gdy   jej   dotykał,   znacząc   językiem   gorący   ślad   na   jej   wilgotnej   skórze. 

Zapomniała o strachu, zostawiła daleko za sobą wszystkie obawy. Liczyła  się tylko pasja 

dawania i brania rozkoszy. Widział i czuł w niej ogień, dokładnie taki, o jakim marzył i jaki 

chciał w niej obudzić.

Niecierpliwie   zerwał   z   niej   ostatni   skrawek   jedwabiu.   Przyjęła   go   z   głębokim 

krzykiem, stłumionym pocałunkami. Wszedł w nią, słuchając tego głosu, w którym nie było 

poddania czy uległości. Poruszając się coraz szybciej i szybciej, poprowadził ją ku spełnieniu.

Deszcz szumiał jednostajnie za oknem, a oni leżeli obok siebie, nie świadomi tego, 

czy minęły godziny, czy ledwie minuty, szczęśliwie uwolnieni od poczucia czasu.

Zwinięta u jego boku, zamknęła oczy i wreszcie odzyskała spokój. Spłynęła na nią 

łagodność, istnienia której nawet nie 'podejrzewała. A wszystko to ofiarował jej Alan. Jego 

cierpliwość i upór sprawiły, że mogli być razem.

Poruszył  się  i zaraz  przyciągnął  ją jeszcze  bliżej.  Ciągle przebiegały  go dreszcze, 

podniecenia, ale i dojmującej czułości. Shelby zawładnęła nim bez reszty, zapadła w jego 

serce i umysł. Miała w sobie magię, jakiej potrzebował i jaką mogła go obdarzyć, tak jak on 

mógł dać jej to, co ją w nim pociągało. Czuł, że stanowili jedność.

Leniwie przesunął dłonią po jej plecach.

- Mmm... jeszcze - mruknęła. Roześmiał się i pogładził ją nieco mocniej.

background image

- Shelby....

Odpowiedziała mu kolejnym pomrukiem i przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

- Shelby, dotykam stopami czegoś ciepłego i puchatego.

- Mhmm...

- Jeśli to twój kot, to w ogóle nie oddycha.

- To MacGregor.

- Co takiego? - zapytał, całując ją w czubek głowy.

- MacGregor. Moja świnia - śmiejąc się, wyszeptała w jego ramię.

Zapadła cisza. Dopiero po chwili Alan odezwał się dość oficjalnym tonem.

- Że co proszę?

Zachichotała radośnie, słysząc sztywny zwrot. Czy odtąd będzie w stanie rozpocząć 

dzień, jeśli go nie usłyszy?

- Błagam, powiedz to jeszcze raz. To było cudowne!

Koniecznie   chciała  zobaczyć   wyraz   jego  twarzy,  więc  wychyliła  się   i  opierając   o 

niego, zaczęła szukać zapałek. Kiedy naga skóra otarła się o jego tors, znowu zaszumiało jej 

w głowie, ale opanowała się i zapaliła świecę, stojącą na nocnym stoliku.

- Oto MacGregor - powiedziała, wskazując koniec łóżka, gdzie leżała jej ulubiona 

maskotka.

- Nazwałaś moim nazwiskiem tego fioletowego prosiaka?

- Alan, czy ładnie tak mówić o własnym prezencie? Podniósł na nią oczy, w których 

dostrzegła cień urażonej męskiej dumy i mnóstwo iskierek dobrego humoru. Ze śmiechem 

cmoknęła go w nos i przytuliła się do jego piersi.

-   Pożyłam   go   tutaj   specjalnie,   bo   miał   być   jedynym   MacGregorem,   który   zdoła 

wśliznąć się do mojego łóżka.

- Poważnie? - Pociągnął ją za włosy i trzymał, dopóki nie uniosła głowy. - Uważasz, 

że się wśliznąłem?

- Daj spokój, Alan, przecież wiedziałeś, że w końcu się złamię. De można opierać się 

tym wszystkim balonom i tęczom?

Wyciągnęła rękę by dotknąć jego twarzy, po której tańczył migotliwy blask świecy.

-   Ja   naprawdę   miałam   zamiar   oprzeć   się   twojemu   urokowi   -   zapewniła.   -   Nie 

chciałam, żeby to się wydarzyło.

- Nie chciałaś, żebyśmy się kochali? - podniósł do ust jej dłoń i pocałował jej ciepłe, 

delikatne wnętrze.

- To nie to. - Spojrzała mu w oczy. - Nie chciałam się w tobie zakochać.

background image

Wyraźnie poczuła, jak jego palce zacisnęły się na jej nadgarstku i jak przyspieszyło 

mu serce. Po sekundzie uścisk zelżał, a ciemne oczy znów stały się spokojne i skupione.

- A zakochałaś się?

- Tak.

Choć   powiedziała   to   ledwie   słyszalnym   głosem,   pod   wpływem   tego   jednego, 

króciutkiego słowa niemal zakręciło mu się w głowie. Nie spodziewał się, że dostanie od niej 

tak wiele, i to w tak krótkim czasie.

Przytulił ją mocno i pomógł ułożyć głowę na ramieniu.

- Kiedy?

- Kiedy? - powtórzyła, tuląc policzek do jego ramienia. - Gdzieś pomiędzy przyjęciem 

u Write'ów a chwilą, kiedy otworzyłam koszyk truskawek.

-   Dopiero?   Mnie   wystarczyło   pierwsze   spojrzenie.   Popatrzyła   mu   w   oczy.   Nie 

przesadzał, wiedziała o tym, to nie byłoby w jego stylu. Wzruszona, objęła dłońmi jego twarz.

- Gdybyś  mi to powiedział tydzień temu, ba, nawet wczoraj, pomyślałabym, że ci 

kompletnie odbiło. - Roześmiana, pocałowała go w usta. - Zresztą może tak jest, wszystko 

jedno. To już nie ma żadnego znaczenia.

Zawsze wiedziała, że ma w sobie ogromne pokłady czułości, którą jednak nigdy nie 

obdarzyła mężczyzny. Z Alanem jednak było inaczej. Zamyślona, obrysowała palcami jego 

twarz,   przesunęła   nimi   po   mocnej,   ale   szczupłej   szyi,   i   zatrzymała   się   na   muskularnych 

ramionach.   Takich,   na   których   można   oprzeć   się   bez   obawy,   że   ugną   się   pod   ciężarem 

problemów.

Jej usta dotknęły miękko jego warg, a dłonie podjęły podniecającą podróż. Dotykała 

go tak, jakby w zamęcie miłosnego uniesienia nie zdążyła go poznać. Prowokująco musnęła 

językiem jego szyję, odkrywając tam swój zapach. Pomyślała, że to niezwykłe - czuć własny 

zapach na ciele mężczyzny.

- Powiem ci coś, ale pod warunkiem, że nie wpadniesz w samozachwyt - szepnęła, 

wodząc dłońmi po jego piersi.

- No, nie wiem... - Otoczył ją ciasno ramionami. Narastająca przyjemność sprawiła, że 

głos mu się zmienił. - Jestem wyjątkowo czuły na pochlebstwa.

-   Wtedy,   w   mojej   pracowni,..   -   przylgnęła   do   niego   ustami,   czując   nimi   mocne 

uderzenia   serca   -   kiedy   poplamiłam   gliną   twoją   bluzę.   Pamiętasz?   Zdjąłeś   ją   i   zacząłeś 

płukać, a ja odwróciłam się i jak cię zobaczyłam, to... bardzo chciałam dotykać cię tak jak 

teraz. - Wolno przesunęła  dłonie  w  górę, a potem w  dół, ku zwężeniu  na linii bioder. - 

Właśnie tak. Niewiele brakowało, i bym to zrobiła.

background image

Krew zaczęła krążyć mu szybciej. Powrócił głód jej ciała.

- Za bardzo bym się nie bronił - szepnął.

-   Gdybym   chciała   cię   wtedy   mieć,   senatorku,   i   tak   nie   miałbyś   żadnych   szans   - 

odpowiedziała ze śmiechem.

- Co ty powiesz?

-   Naprawdę!   -   Czubkiem   języka   przejechała   wzdłuż   jego   żeber,   z   przyjemnością 

słuchając, jak wzdycha głęboko. - Wiem, co mówię. MacGregorowie zawsze musieli ugiąć 

się przed Campbellami.

Już chciał godnie odpowiedzieć na tę jawną zniewagę, kiedy poczuł na udzie jej gibkie 

palce.   Jako   rasowy   polityk   wysoko   cenił   sobie   wszelkie   debaty,   ale   wiedział   też,   że 

przychodzą chwile, kiedy lepiej oddać głos drugiej stronie.

Silny,   umiejętny   dotyk   jej   rąk   niemal   odebrał   mu   oddech.   Długo,   metodycznie 

poznawała linie jego ciała. Poruszała się wolno, z rozmysłem dotykając go i pieszcząc. Tu 

przesunęła ręką, tam musnęła wargami, połaskotała wilgotnym czubkiem języka. Jej dotyk to 

nasilał się, to znowu słabł. Pocałunek koił albo rozpalał do białości.

Leżał   całkowicie   poddany   jej   woli,   zaciskając   mocno   powieki,   wsłuchany   w 

monotonny szum ulewy, który w pewnej chwili zupełnie zdominowały westchnienia i szepty 

Shelby. Przyjemność narastała z każdą chwilą, tym bardziej, że celowo opóźniał moment, 

kiedy po nią sięgnie.

Wreszcie przyszła chwila, gdy musiał pokazać jej, co on ma do powiedzenia w tej 

sprawie.   Jednym   szybkim   ruchem   uniósł   się   i   wciągnął   ją   pod   siebie.   Spojrzał   na   jej 

zaróżowioną, rozpaloną twarz i zapragnął zachować ten widok w pamięci, by ogrzewał go w 

chłodne poranki i mdłe popołudnia.

Płomienna   czerwień   potarganych   włosów   odcinała   się   ostro   od   ciemnej   zieleni 

pościeli. Rozproszone światło świecy położyło na jej twarzy ruchliwe cienie. Zapatrzył się w 

jej oczy, ciemne, szare jak dym, wyczekujące.

- My, MacGregorowie - szepnął - zawsze mieliśmy swoje sposoby na Cambellów.

Schylił głowę i zatrzymał usta ledwie milimetr od jej ust, tyle tylko, by schwytać jej 

oddech. Widział, że przymyka  oczy, jednak spod gęstych rzęs ciągle jeszcze spogląda na 

niego, oddychając coraz szybciej.

Odchylił   jej   głowę   i   zaczął   leciutko   przygryzać   delikatną   kość   szczęki.   Wtedy 

zacisnęła powieki i westchnęła w jednoczesnym  odruchu protestu i zachwytu. Nie mogła 

doczekać się pocałunku, ale usta, które pieściły jej skórę, umiały obudzić w niej niesamowite, 

cudowne dreszcze, które czuła na całym ciele.

background image

Ciepły, wilgotny język leniwie zakreślał coraz węższe koła na jej piersiach, sprawiał, 

że traciła świadomość. On jednak nie pozwolił jej skoncentrować na tym jednym doznaniu. 

Jego dłonie wypalały gorące ścieżki na jej brzuchu, zsuwały się coraz niżej, dotykały coraz 

prędzej, obiecując spełnienie, dopóki nie jęknęła prosząco.

Wygięła   się   pod   nim,   wychodząc   naprzeciw   jego   dłoniom   i   wargom,   ale   on 

najwyraźniej nie chciał się spieszyć. Widział, co się z nią dzieje, i to dawało mu rozkosz, 

coraz większą i bardziej intensywną z każdym jej oddechem, każdym naprężeniem mięśni, z 

każdym błaganiem, żeby nie zwlekał ani chwili dłużej.

Była jeszcze na tle przytomna, by poczuć, że jego usta przesuwają się coraz niżej. 

Potem już był tylko żar jego języka, pospieszne szepty i gwałtowne okrzyki namiętności. 

Żadne z nich nie było świadome chwili, w której świat przestał dla nich istnieć. Liczyli się 

tylko oni, bliskość ciał i ciepło urywanych oddechów.

Nie   wiedziała,   kiedy   znowu   zaczął   całował   jej   usta,   odbierając   resztki   powietrza, 

kiedy wszedł w nią, by zaraz zatonąć w całkowitym zapomnieniu. Dawał jej rozkosz powoli, 

jakby z rozmysłem. Wsłuchiwał się w jej gwałtowny, chrapliwy oddech pomieszany z jego 

własnym  oddechem, kiedy łączyły się ich usta. Wtulił twarz w ciepło jej szyi  i pozwolił 

owładnąć się szaleństwu.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

W ponure, pochmurne poranki Shelby zawsze miała ochotę naciągnąć kołdrę na głowę 

i zafundować sobie dodatkową godzinę snu. Tego ranka zamierzała zrobić to samo, więc z 

rozkoszą wtuliła się w ciepłe ramiona Alana, gotowa natychmiast zapaść w drzemkę. Kiedy 

jednak poczuła na plecach, a zaraz potem na pośladku jego dłoń, w mig pojęła, że on ma 

zupełnie inny pomysł na początek deszczowego dnia.

-   Śpisz?   -   szepnął   jej   do   ucha.   -   Może   cię   obudzić?   Zaspana,   mruknęła   coś 

niewyraźnie.

- Widzę, że sama nie wiesz. - Przesunął ustami po jej szyi. Ciekawe, pomyślał, ile 

czasu potrzeba, żeby to zmienić? - Może pomogę ci się zdecydować?

Zaczął całować ją i pieścić, coraz bardziej podniecony jej senną reakcją. Sam się 

dziwił, że wciąż pragnie jej tak gwałtownie, mimo że kochali się przez całą noc. Jak jednak 

miał opierać się cudownej miękkości jej skóry i rozchylonych, wilgotnych warg?

Poruszała   się   pod   nim   leniwie   i   zmysłowo.   Ciągle   balansowała   na   granicy   snu, 

poddając   się   biernie   jego   pieszczotom.   Jemu   zaś   wystarczyło,   że   może   cieszyć   się   nią, 

słuchając jej niespokojnego oddechu i stłumionych westchnień.

Zegar   wolno   odmierzał   kolejne   poranne   godziny,   ale   oni   mieli   dla   siebie   całą 

wieczność. Kochali się zupełnie inaczej niż w nocy, bez tego głodu i wściekłej pasji, za to z 

ogromną, powolną czułością.

- Wiesz co - szepnęła, kiedy tulił się leniwie do jej piersi - zostańmy w łóżku, dopóki 

nie przestanie padać.

- To za krótko - stwierdził. - Trzeba było pomyśleć o tym parę dni temu. Otworzysz 

dzisiaj galerię?

Ziewnęła szeroko, wyraźnie znudzona perspektywą pracy w sobotę.

- Całe szczęście nie muszę tego robić, bo soboty należą do Kyle'a. Dlatego nic nie stoi 

na przeszkodzie, żebyśmy spędzili w łóżku cały dzień.

-   Chciałbym   bardzo,   ale...   -   Wtulił   twarz   w   łagodną   wypukłość   drobnych   piersi, 

pocałował   każdą   z   nich,   a   potem   zaczął   całować   jej   szyję.   -   Po   południu   muszę   iść   na 

oficjalne   przyjęcie.   Poza   tym   powinienem   przejrzeć   papiery   przed   poniedziałkowymi 

spotkaniami.

Jasne,   pomyślała,  z  trudem  powstrzymując  pełne  rozczarowania  westchnienie.   Dla 

kogoś takiego jak Alan sobota była kolejnym dniem pracy. Szkoda.

Zerknęła   na   zegarek.   Dochodziła   siódma.   Bandycka   pora   jak   na   pierwszy   dzień 

background image

weekendu, mruknęła i przytuliła się do niego mocno. Ich wspólny czas tak szybko płynął.

- Ale chyba możemy jeszcze trochę pospać - powiedziała z nadzieją.

- A co ze śniadaniem?

Przez chwilę zastanawiała się, czy jest bardziej głodna, czy leniwa. W końcu lenistwo 

wzięło górę nad pustym żołądkiem.

- Umiesz gotować? - zapytała.

- Nie.

Gniewnie zmarszczyła  brwi, a potem złapała go za uszy i zmusiła, żeby podniósł 

głowę i spojrzał jej w oczy.

-   Nic   a   nic?   Oj,   nieładnie!   -   pogroziła   mu   palcem.   -   Widzę   tu   objaw   zgubnego 

męskiego szowinizmu. I to u kogo?

U polityka, którego poglądy tak często idą z parze z hasłami feministek.

- I co z tego, że nie umiem gotować. Od ciebie też nie wymagam, żebyś umiała. A tak 

swoją drogą, jak ci idzie w kuchni?

- Marnie!

- Dziwne, zwłaszcza że apetyt ci dopisuje.

- Po co mam gotować, skoro mogę najeść się poza domem. Często wychodzę. A ty jak 

sobie radzisz?

- McGee dba o to, żebym nie chodził głodny.

- McGee?

- Mhm. To nasz, jakby to powiedzieć, rezydent - tłumaczył, bawiąc się pasemkiem jej 

włosów. - Kiedy byłem mały, pracował u nas jako kamerdyner. Potem, kiedy przenosiłem się 

do Waszyngtonu, uparł się jechać ze mną, i nie było siły, żeby zmienił zdanie. - Uśmiechnął 

się do swoich myśli. - Zawsze byłem jego ulubieńcem - dodał.

- Tak? - Podłożyła ramiona pod głowę i zamknęła oczy. Bez trudu mogła go sobie 

wyobrazić jako chłopca. Musiał być nad wiek rozwinięty i ciekawy życia. - A za co tak 

bardzo cię lubił?

-   Cóż,   gdyby   nie   wrodzona   skromność,   powiedziałbym,   że   byłem   dobrze 

wychowanym, zrównoważonym dzieckiem, z którym rodzice nie mieli żadnych kłopotów.

- Kłamczuch! - Roześmiana, pociągnęła go za ucho. - A skąd pamiątka w postaci 

złamanego nosa?

Uśmiechnął się melancholijnie, po czym powiedział:

- Moja siostra, Rena, tak mnie urządziła.

- Siostra złamała ci nos? - zachichotała radośnie. - Ta, która jest krupierką, tak? Super!

background image

- A ty się nie śmiej! - Lekko pociągnął ją za nos. - Wiesz, jak to bolało?

- Wyobrażam sobie. Często spuszczała ci lanie?

-   Wcale.   To   się   stało   przypadkiem.   Chciała   uderzyć   naszego   brata,   Caina,   bo 

wyśmiewał się z niej, że robi cielęce oczy do któregoś z jego kumpli.

- Typowa braterska złośliwość!

- Ależ skąd! - sprzeciwił się łagodnie. - W każdym razie Rena i Caine zaczęli się 

szarpać, a ja próbowałem ich rozdzielić. Akurat wzięła kolejny zamach, ale zamiast Caina, 

trafiła mnie. Właśnie wtedy postanowiłem - mówił, podczas gdy ona zanosiła się od śmiechu 

- że za żadne skarby świata nie zostanę dyplomatą. Tak to już jest, że najczęściej strona bez-

pośrednio nie zaangażowana obrywa między oczy.

- Ale potem... - zmęczona śmiechem opadła na poduszkę - twoja siostra na pewno 

żałowała, że przypadkiem zrobiła ci krzywdę.

-  Początkowo  tak.  Ale  potem,  o  ile  pamiętam,   jak  już  przestała  lecieć  mi  krew  i 

zacząłem odgrażać się, że ich pozabijam, Rena zachowała się dokładnie tak samo jak ty w tej 

chwili. Mało nie pękła ze śmiechu.

- A to nieczuła bestia! - Uniosła się na łokciu i na pocieszenie pocałowała go w usta. - 

Moje biedactwo! Wiesz co, za karę, że taka jestem paskudna, zrobię ci pyszne śniadanie. 

Może być? - Jeszcze raz cmoknęła go w policzek, po czym w przypływie energii dziarsko 

wyskoczyła z łóżka. - Ty też wstawaj! Chodźmy do kuchni, może uda nam się znaleźć coś do 

jedzenia.

Złapała szlafrok i poczekała, aż Alan odnajdzie i włoży na siebie swoje porozrzucane 

ubranie.

- Możesz zaparzyć  kawę - zadecydowała,  ciągnąc go za sobą. - A ja przeszukam 

lodówkę. Szczerze mówiąc, dawno do niej nie zaglądałam.

- Brzmi bardzo zachęcająco - mruknął bez entuzjazmu.

- Ej, nie marudź. Nie wiadomo jeszcze, co znajdziemy. Może coś pysznego - dodała z 

rozmarzeniem.

Kiedy   przechodzili   przez   salon,   na   sofie   zobaczyli   Mojżesza.   Leżał   swobodnie 

wyciągnięty, a na ich widok arogancko obrócił się na drugi bok, pokazując im imponujący, 

puszysty ogon.

-  Jeszcze   jest  obrażony  - westchnęła   Shelby.   - Zdaje  się,  że  nie  obejdzie   się bez 

świeżej wątróbki albo innego przysmaku - stwierdziła, zatrzymując się obok klatki z papugą. 

Wsunęła palce między pręty i zręcznie wyciągnęła puste poidełko. Strasznie humorzasty ten 

nasz Mojżesz, co, Ciociu Em? - Zagadnęła ptaka, który w odpowiedzi zaskrzeczał, wyraźnie 

background image

czymś poirytowany.

- Zdaje się, że twoja papuga też wstała dziś lewą nogą - zauważył Alan.

- Coś ty! Wręcz przeciwnie, musi być w doskonałym nastroju, skoro w ogóle chciało 

jej się otworzyć dziób.

- Poważnie? - Spojrzał na Shelby z niedowierzaniem. Ze zdecydowaną miną wręczyła 

mu pusty pojemniczek.

-   Proszę,   zajmij   się   tym,   zanim   zaparzysz   kawę   -   powiedziała   i   nie   czekając   na 

odpowiedź,  poszła  po gazety, które jak  zwykle  leżały pod drzwiami.  On  zaś spojrzał  na 

poidełko z miną człowieka, któremu ktoś wcisnął płaczącego, zmoczonego bobasa i kazał 

zmienić pieluchę.

Tymczasem Shelby wróciła do kuchni i przez chwilę czytała nagłówki.

- Bliskowschodnia podróż prezydenta to nadal temat numer jeden - zauważyła, po 

czym znudzona rzuciła gazetę na blat. - Lubisz podróżować?

Domyślając   się,   jaki   jest   ukryty   sens   tego   pytania,   zastanowił   się   chwilę,   nim 

odpowiedział:

- Czasami tak, kiedy robię to dla przyjemności. A czasem po prostu nie mam innego 

wyjścia. Nie zawsze mogę wybierać, dokąd i kiedy pojadę.

- Jasne! - zgodziła się, energicznie kiwając głową. Za nic nie pozwoli zepsuć sobie 

dnia, zadecydowała.

Otworzyła lodówkę i długo wpatrywała się w niemal puste półki, póki nie usłyszała, 

jak za jej plecami zakręcił wodę i poszedł do saloniku. Nie wolno ci o tym myśleć, nakazała 

sobie surowo.

- Zobacz, co znalazłam - zawołała wesoło, kiedy wrócił do kuchni. - Karton mleka, 

resztki chińskiego makaronu sprzed dwóch dni, odrobinę koziego sera, pół paczki parówek i 

jedno jajko.

- Jedno jajko? - Z niedowierzaniem zerknął jej przez ramię.

- Czekaj chwilę - mruknęła, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. - Trzeba wziąć 

pod uwagę wszystkie możliwości.

- Trzeba raczej wziąć pod uwagę najbliższą restaurację.

-   Mężczyznom   zawsze   brak   wyobraźni   -   stwierdziła,   wyraźnie   zniecierpliwiona.   - 

Niech no spojrzę... - Zaczęła energicznie i systematycznie przeszukiwać szafki. - W porządku, 

nie zginiemy. Mam... pięć kawałków pieczywa tostowego, licząc z piętkami. Jest jedno jajko, 

mleko.... Wiem! Zrobimy francuskie tosty! - zawołała triumfalnie. - Po dwa i pół tosta na 

osobę.

background image

- Może być, ale ty zjadasz piętki - powiedział szybko.

- Patrzcie, jaki wybredny! - Wzruszyła ramionami i poszła po mleko i jajko.

- I na dodatek dyskryminuję kobiety - uzupełnił, a potem zajął się parzeniem kawy, 

zostawiając Shelby w spokoju, by mogła oddać się twórczemu zajęciu.

Przez chwilę krzątali się w zgodnym  milczeniu, nie wchodząc sobie w drogę. On 

odmierzył właściwą ilość wody i kawy, ona wlała nieco mleka do miseczki. Zrobiła to zresztą 

niezbyt pewnie, bo szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, ile powinna go odmierzyć.

Alan obserwował ją od czasu do czasu, z zainteresowaniem patrząc, jak przeszukuje 

szafkę, w której znalazła pusty słoik, plastikowy pojemnik bez przykrywki i jakiś stary notes 

z fruwającymi luzem kartkami.

-   A   więc   tu   jesteś   -   szepnęła   pod   nosem,   kiedy   wreszcie   udało   jej   się   wydostać 

patelnię. Podniosła głowę, a wtedy zauważyła, że Alan jej się przygląda. - Nie gotuję zbyt 

często - pospieszyła z wyjaśnieniem.

- Przypominam o restauracji na rogu - odezwał się bez przekonania, bo całą jego 

uwagę przykuł jej szlafrok, kusząco rozchylony na piersiach i opinający się na udach. - Tylko 

że musiałabyś się ubrać.

Posłała mu uwodzicielski uśmiech, ale kiedy zrobił krok w jej stronę, wrzuciła tost do 

miseczki i zaczęła go energicznie obracać.

- Wyjmij talerze - rzuciła rozkazująco.

Posłusznie podszedł do szafki, którą mu wskazała i wyjął naczynia, a potem stanął tuż 

za jej plecami. Przytulił się do niej i musnął wargami brzeg ucha, zadowolony z jej natych-

miastowej reakcji.

- Uprzedzam, że przypalone tosty będą dla ciebie - ostrzegła.

- Masz cukier puder? - zapytał, ze śmiechem odstawiając talerze.

- Po co? - Wysuwając koniec języka, zgrabnie przerzuciła w powietrzu tosty na drugą 

stronę.

- Tak sobie - rzucił krótko i zaczął szukać na własną rękę. Przy okazji w jednej z 

szuflad natknął się na sztućce.

- Nie lubisz syropu klonowego? - zapytała, kładąc na patelni ostatni kawałek chleba.

- Nie.

- No, cóż - z niedbałym wzruszeniem ramion zsunęła tosty na talerze - od dzisiaj 

polubisz. Zdaje się, że mam trochę syropu w... - zamyśliła się na chwilę - drugiej szafce od 

lewej.

Zanim znalazł butelkę, zdążyła równo podzielić tosty, nalać kawy do kubków i zanieść 

background image

to wszystko na stół.

- Mamy mniej więcej łyżkę syropu - stwierdził, oglądając butelkę pod światło.

- W zupełności wystarczy. Wypada mała łyżeczka na kromkę - wyliczyła skrupulatnie, 

po czym sięgnęła po butelkę i odlała z niej równą połowę. - Swoją drogą nigdy nie pamiętam, 

co powinnam kupić - dodała, biorąc pierwszy kęs.

Alan dość długo siłował się z plastikową butelką, próbując wycisnąć z niej ostatnią 

kropelkę syropu.

- Za to masz co najmniej sześć różnych puszek jedzenia dla kotów - zauważył kwaśno.

- Mojżesz się złości, jeśli ciągle daję mu to samo. Nie lubi monotonii.

Ostrożnie odgryzł  kawałeczek tosta i z przyjemnością stwierdził, że smakuje dużo 

lepiej, niż się spodziewał.

- Wiesz, zupełnie nie rozumiem, jak osoba z tak silnym  charakterem jak ty może 

pozwalać się wodzić za nos jakiemuś kapryśnemu kocurowi - powiedział.

- Cóż, wszyscy mamy swoje słabości - odparła niewyraźnie, bo właśnie włożyła sobie 

do ust spory kawałek chleba. - Poza tym, Mojżesz doskonale sprawdza się jako współlokator. 

Nie podsłuchuje moich rozmów telefonicznych i nie pożycza ubrań bez pytania.

- I to są według ciebie najważniejsze warunki zgodnego współistnienia?

- Może nie najważniejsze, ale na pewno mieszczą się w pierwszej dziesiątce.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, podziwiając w duchu tempo, w jakim uporała się ze 

swoim tostem.

- A gdybym tak obiecał - zaczął ostrożnie - że nigdy nie zrobię żadnej z tych rzeczy, 

które są na twojej liście, wyszłabyś za mnie?

Znieruchomiała. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, widział ją kompletnie zbitą z 

tropu.   Wolno   odstawiła   kubek,   który   trzymała   w   dłoni   i   utkwiła   w   nim   pełne   napięcia 

spojrzenie.   Wpatrywała   się   w   parującą   kawę,   usiłując   zapanować   nad   paraliżującym 

strachem.

- Shelby?

Szybko potrząsnęła głową. Wstała i nie mogąc opanować drżenia rąk, zaczęła zbierać 

naczynia, które potem bez słowa zaniosła do zlewu. Milczała uparcie w obawie, że jeśli tylko 

otworzy usta, natychmiast przyjmie jego propozycję.

Dlaczego zupełnie nie przygotowała się na taką sytuację? Powinna była wiedzieć, że 

dla niego miłość oznacza małżeństwo i dzieci. Sama również tego pragnęła, tyle że Alan był 

senatorem   i   nie   zamierzał   rezygnować   ze   swojej   funkcji.   Ona   natomiast   zbyt   dobrze 

wiedziała, co to oznacza.

background image

Oddychała   z   trudem,   ciężko   opierając   się   o   zlew.   Szeroko   otwartymi   oczami 

wpatrywała się w zalaną deszczem szybę. Kiedy poczuła na ramionach dłonie Alana, z całych 

sił zacisnęła powieki.

- Shelby - wymówił jej imię bardzo łagodnie, ale mogłaby przysiąc, że w uścisku 

palców na swoich ramionach wyczuła pulsujące fale zniecierpliwienia i żalu. - Kocham cię. 

Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety,  z którą chciałbym  spędzić życie. Ty jesteś pierwsza. 

Potrzebuję takich poranków. Chcę zawsze budzić się obok ciebie.

- Ja też.

Obrócił ją twarzą do siebie. W jego ciemnych oczach dostrzegła powagę i skupienie, 

które tak bardzo zaintrygowały ją pierwszego wieczora. Przez chwilę przyglądał się jej ba-

dawczo, a potem jeszcze raz poprosił:

- Wyjdź za mnie.

- Mówisz tak, jakby to było dziecinnie proste...

-   Nieprawda!   -   zaprzeczył   z   mocą.   -   To   nie   jest   proste.   Jest   konieczne,   nawet 

niezbędna, ale na pewno nie proste.

- Nie pytaj  mnie teraz. - Otoczyła  go ramionami i ukryła  głowę na jego piersi. - 

Proszę. Jesteśmy razem, kocham cię. Niech to nam na razie wystarczy.

Powinien   był  nalegać,   bo  instynkt   podpowiadał   mu,   żeby   gdyby  wymusił   na  niej 

odpowiedź,   usłyszałby  to,  co chciał  usłyszeć.  Lecz   z  drugiej   strony...  Wahała  się,  bliska 

płaczu. W jej spłoszonych oczach wyczytał błaganie o litość. Nie chciała teraz podejmować 

decyzji, a on nie potrafił do niczego jej zmuszać.

-   Jutro   będę   cię   pragnął   tak   samo   mocno   jak   dziś   -   powiedział,   pieszczotliwie 

mierzwiąc jej włosy. - Podobnie za rok i za dziesięć lat. Mogę ci obiecać, że dam ci trochę 

czasu, nim zapytam o to ponownie. Ale nie mogę zaręczyć,  że zaczekam, aż ty będziesz 

gotowa mi odpowiedzieć.

- Nie musisz niczego obiecywać. - Przechyliła głowę i objęła dłońmi jego twarz. - Na 

razie cieszmy się tym, co mamy. Nie musimy myśleć o tym, co będzie jutro, skoro dziś jest 

nam tak cudownie. Pytania odłóżmy na potem - wyszeptała żarliwie. Kiedy go pocałowała, 

ogarnęło ją obezwładniające uczucie miłości do tego mężczyzny, miłości tak absolutnej, że aż 

zadrżała z przerażenia. - Wracajmy do łóżka. Kochaj się ze inną. Kiedy to robisz, nie liczy się 

nic ani nikt poza nami.

Wyczuł jej desperację i choć nie do końca pojmował przyczynę, nie próbował o nic 

pytać. Bez jednego słowa wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni.

-   Jeszcze   mogę   się   wymówić   -   powiedział,   zatrzymując   samochód   przed   swoim 

background image

domem, - Wyślę kartkę z przeprosinami, i po sprawie.

- Alan, ja naprawdę chętnie tam pójdę. - Shelby pochyliła się w jego stronę i szybko 

pocałowała go w policzek, po czym zgrabnie wysiadła na chodnik. - Poza tym takie taneczne 

wieczorki   bywają   zabawne,   nawet   wtedy,   gdy   są   pretekstem   do   spełniania   funkcji 

politycznych.

Alan stanął obok niej i zanim zaprowadził ją do środka, wyłudził jeszcze jeden czuły 

pocałunek.

- Wiem, że poszłabyś wszędzie, gdzie dają dobrze zjeść.

- Nie ukrywam, że to dla mnie silna motywacja - przyznała, po czym wzięła go pod 

rękę i razem ruszyli w stronę domu. - Poza tym, nie mogłam nie skorzystać z okazji obej-

rzenia twojego mieszkania. Ty się będziesz przebierał, a ja sobie wszystko dokładnie obejrzę.

- Obawiam się, że uznasz mój dom za zbyt konserwatywny.

- Skoro ty taki nie jesteś... - Roześmiała się prowokująco i lekko ugryzła go w ucho.

-   Wydaje   mi   się   -   stwierdził,   otwierając   drzwi   -   że   gdybyśmy   zostali   w   domu, 

spędzilibyśmy o wiele ciekawszy wieczór.

- Hmm... Może dam się przekonać? - Byli już w środku, kiedy odwróciła się i objęła 

go za szyję. - Jeśli mnie ładnie poprosisz...

Nim miał szansę to zrobić, usłyszał za plecami dyskretne pokasływanie. McGee stał 

obok wejścia do salonu, a jego długa, koścista twarz nie wyrażała żadnych emocji. A jednak 

mimo dzielącej ich odległości prawie dwóch metrów, Alan wyraźnie wyczuł jego dezaprobatę 

i z trudem powstrzymał zniecierpliwione westchnienie.

McGee   potrafił   zachowywać   się   niczym   sługa   doskonały,   a   jednocześnie   wysyłać 

sygnały, jakich nie powstydziłby się najbardziej surowy krewny. Mniej więcej od dnia, kiedy 

Alan skończył szesnaście lat, musiał wiecznie zmagać się z pełnymi nagany spojrzeniami 

kamerdynera, którymi ten go obrzucał, ilekroć zdarzyło się, że wrócił do domu nieco później.

- Było do pana dużo telefonów, senatorze.

Niewiele brakowało, a Alan nie zdołałby zapanować nad wściekłością. Już, już miał 

wykrzywić usta w nieprzyjemnym grymasie, kiedy w porę odzyskał panowanie nad sobą. 

Wiedział, że to wyniosłe „senatorze” było zarezerwowane na użytek osób, o których stary 

Szkot nie miał najlepszego mniemania.

- Czy któryś z tych telefonów wymagał pilnej odpowiedzi, McGee?

- Nie, panie senatorze.

- W takim razie zajmę się tym później. Shelby, pozwól, to jest McGee, który pracuje 

dla mojej rodziny od pokoleń.

background image

-   Witam,   panie   McGee.   -   Bez   zastanowienia   puściła   Alana   i   poszła   podać   rękę 

kamerdynerowi. - Pochodzi pan z gór?

- Tak jest, proszę pani. Z Perthshire.

Jej szczery uśmiech poruszyłby nawet kamień, nic więc dziwnego, że i McGee nie 

pozostał obojętny.

- Mój dziadek pochodzi z Dalmally - wyjaśniła. - Zna pan te strony?

-   Tak,   proszę   pani.   -   Alan   ze   zdziwieniem   obserwował,   jak   wyblakłe   oczy 

kamerdynera nabierają blasku. - To cudna okolica.

- Też tak myślę, choć byłam tam ostatni raz jako siedmioletnie dziecko. Właściwie 

zapamiętałam tylko góry. Często jeździ pan w rodzinne strony?

- Każdej wiosny, żeby zobaczyć, jak kwitnie wrzos. Nie ma nic piękniejszego niż 

spacer po kwitnącym wrzosowisku.

Alan   własnym   uszom   nie   wierzył.   To,   co   słyszał,   było   najdłuższą   i   najbardziej 

romantyczną wypowiedzią, na jaką McGee zdobył się w obecności osoby nie należącej do 

rodziny MacGregorów.

- Zaparz herbatę, McGee - poprosił - a ja w tym czasie pójdę się przebrać. Nie czekaj 

na mnie i podaj pannie Campbell herbatę w salonie.

-   Campbell?   -   Kamienna   twarz   kamerdynera   ożywiła   się   w   mgnieniu   oka,   kiedy 

zdumiony spoglądał to na Alana, to na Shelby.

- Campbell  - przytaknęła,  przyglądając  się  McGee.  Mogłaby bowiem przysiąc,  że 

przez ułamek sekundy widziała w jego oczach błysk złośliwej wesołości.

- Ale będzie awantura - mruknął cicho w odpowiedzi i szybko zniknął w kuchni.

Tymczasem Alan ujął ją pod ramie i poprowadził do salonu.

- Niewielu osobom udało się wyciągnąć z McGee tak dużo - zauważył.

- To było dużo?

- Kochana, dla niego to niemal przemówienie.

- Cóż, to chyba dobrze. Podoba mi się ten twój McGee - wyznała, rozglądając się po 

salonie. - A już najbardziej podobało mi się, jak zgromił cię wzrokiem za to, że nie wróciłeś 

na noc.

Podeszła do obrazu, przedstawiającego sztorm i zaczęła go z uwagą oglądać. Nawet 

ten obraz pasował do Alana, tak samo zresztą, jak wystrój pokoju. Stonowane, pełne harmonii 

barw wnętrze doskonale oddawało jego naturę. Znalazło się tu miejsce nawet dla dzikości i 

pasji, jaka ożywiała płótno ze wzburzonym morzem...

Niemal w tej samej chwili przypomniała sobie misę w kolorze jadeitu, którą zrobiła 

background image

dzień po tym, jak się poznali. Powinien ją tutaj mieć, stwierdziła, byłaby idealną ozdobą tego, 

miejsca. To niesamowite, że nie znając go potrafiła stworzyć coś, co tak doskonale pasowało 

do jego świata. Czemu więc ona nie mogłaby?

Odsunęła od siebie tę myśl i obracając się do niego, powiedziała z uśmiechem:

- Podoba mi się, jak mieszkasz.

Zaskoczyła   go   tym   prostym   stwierdzeniem.   Spodziewał   się   raczej   uszczypliwego, 

dwuznacznego komentarza. Podszedł do niej i przesunął dłońmi po jej ramionach, czując pod 

palcami miękki, wciąż wilgotny aksamit.

- A mnie podoba się, że ty tu jesteś.

Zapragnęła przytulić się do niego z całych sił i usłyszeć, jak obiecuje jej, że zawsze 

będzie tak jak teraz, nic się między nimi nie zmieni, nic ani nikt im nie przeszkodzi. Gdyby to 

tylko było możliwe...

- Lepiej niech pan idzie się przebrać, senatorze - położyła dłoń na jego policzku i 

uśmiechnęła się łagodnie. - Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej będziemy mogli wyjść.

Przycisnął do ust jej palce.

- Masz rację - powiedział z uśmiechem. - Zaraz będę gotowy.

Kiedy została sama, zamknęła oczy i pozwoliła, by powrócił strach. Co ma teraz robić, 

pomyślała rozpaczliwie. Jakim cudem mogła kochać go i pragnąć tak mocno, skoro instynkt 

nieustannie ostrzegał ją, że popełnia błąd za błędem, zatracając zwykłą dla siebie ostrożność?

Bez trudu potrafiłaby wymienić co najmniej tuzin solidnych, rzeczowych argumentów 

przemawiających za tym, że w żadnym wypadku nie powinni być razem. Wszystkie jednak 

traciły sens, kiedy Alan znajdował się w pobliżu. Wtedy nie potrafiła już racjonalnie myśleć.

Jeszcze raz rozejrzała się po salonie, tym razem bardzo uważnie. Wszystko miało tu 

swój właściwy porządek i styl, który mogła podziwiać, ale który zupełnie jej nie odpowiadał. 

Ona sama żyła w chaosie i jak dotąd nigdy na to nie narzekała. To przerażające, jak bardzo 

różnili się z Alanem.

On miał w sobie wrodzoną dobroć i tolerancję, której jej z pewnością brakowało. Swe 

wyważone sądy i decyzje opierał na starannie sprawdzonych faktach, podczas gdy ona liczyła 

zawsze na swoją fantazję i szczęście, pozwalając unosić się okolicznościom. Jak to możliwe, 

by dwoje tak odmiennych ludzi pokochało się tak mocno?

Trzeba było uciekać, pomyślała posępnie. Uciekać najdalej i najszybciej jak się da, i to 

już zaraz po pierwszym spotkaniu. Tylko co by to dało?

Uśmiechnęła   się   ironicznie   i   przemaszerowała   na   drugi   koniec   pokoju.   Mogłaby 

czmychnąć przed nim jak przestraszony zając, a on i tak wytropiłby ją, metodycznie i bez 

background image

pośpiechu. A gdyby zabrakło jej sił i wyczerpana padałaby po drodze, on już by tam na nią 

czekał.

- Herbata, panno Campbell.

Odwróciła   się   i   uśmiechnęła   do   McGee,   który   wszedł,   niosąc   na   tacy   tak   cudną 

zastawę, że musiała natychmiast jej dotknąć.

-   Ach,   miśnieńska   porcelana   z   czerwonej   glinki.   -   Z   westchnieniem   zachwytu 

podniosła delikatnie zdobioną filiżankę. - Robota Johanna Böttgera, z początku XVIII wieku. 

Wspaniałe!   -   Ostrożnie   obracała   w   palcach   naczynie,   przyglądając   mu   się   zachłannie.   - 

Biedny   Johann   nigdy   nie   osiągnął   swego   życiowego   celu.   Nigdy   nie   udało   mu   się 

wypracować   takiej   perfekcji   w   zdobieniu,   która   stawiałaby   go   na   równi   z   orientalnymi 

mistrzami. Jednak jakie cuda stworzył, próbując się z nimi zmierzyć...

Spojrzenie kamerdynera, które przypadkiem złowiła, wyraźnie mówiło, że posądzają o 

niecne zamiary. Rozbawiona tym odkryciem, z uśmiechem odstawiła filiżankę.

- Wybacz, McGee, trochę mnie poniosło, ale widzisz, ja mam ogromną słabość do 

gliny.

- Do gliny, panno Campbell?

- Tak jest, do gliny. - Delikatnie stuknęła paznokciem w kruchą ściankę. - To od niej 

wszystko się zaczyna. Od kupy mokrego błota.

- Rozumiem, proszę pani. - Z szacunkiem skinął głową, uznając w duchu, że lepiej nie 

drążyć tematu. - Może zechce pani spocząć na sofie.

Posłusznie usiadła, a potem obserwowała, jak wprawnie rozstawiał zastawę na stoliku.

- Niech mi pan powie - poprosiła - czy Alan zawsze był taki... perfekcyjny?

- Tak, proszę pani - odparł McGee bez chwili namysłu.

- Tego właśnie się obawiałam - mruknęła.

- Przepraszam? - nie dosłyszał.

- Słucham? - Rozkojarzona, podniosła wzrok, po czym energicznie pokręciła głową. - 

Nic, nic, McGee. Dziękuję za herbatę.

Sięgnęła po filiżankę i z przyjemnością upiła mały łyk, zastanawiając się, po co w 

ogóle pytała, skoro dobrze znała odpowiedź. Alan urodził się po to, by wygrywać, i to we 

wszystkich życiowych konkurencjach.

Zapatrzyła się w złocisty napar, po czym smutnie pokiwała głową. Tak, właśnie tego 

obawiała się najbardziej.

- Ile trzeba zapłacić, by w dobie rosnącej inflacji poznać twoje myśli? - odezwał się 

Alan, stając w drzwiach. Przyglądała jej się od paru chwil, zachwycony jej urodą, i dopiero 

background image

teraz przerwał jej zamyślenie.

- Szybko ci poszło - pochwaliła z uśmiechem, unikając tym samym odpowiedzi na 

jego pytanie. - Muszę ci opowiedzieć, co się stało. Tak namiętnie zachwycałam się twoją po-

rcelanową zastawą, że McGee poczuł się zaniepokojony. Pewnie się biedak poci ze strachu, 

czy czasem nie wyniosę w torebce spodeczka. - Podniosła się i dygnęła żartobliwie. - Se-

natorze,   czy   jest   pan   gotów   pokazać   światu,   jak   bardzo   potrafi   pan   być   czarujący   i 

dystyngowany?

Podejrzliwie uniósł jedną brew.

- Coś mi się zdaje, że słowo dystyngowany znaczy w twoim słowniku mniej więcej 

tyle, co sztywny.

- Wcale nie! - zaprotestowała gorąco, a kiedy byli już w holu, dodała jeszcze: - Dam ci 

kuksańca w bok, jak tylko zobaczę, że niebezpiecznie dryfujesz w stronę przesadnej powagi.

- Nie robiłem tego od godziny i dwudziestu trzech minut - stwierdził, zatrzymując ją i 

obejmując w pasie. Jego usta przylgnęły do jej warg. - Kocham cię - szepnął.

Natychmiast oddała pocałunek, napierając na niego całym ciałem. Czuł, jak jej serce 

bije coraz szybciej, a ona sama staje się coraz bardziej roznamiętniona. Delikatnie przygryzł 

jej dolną wargę.

- Myśl o mnie - mruknął - bez względu na to, z kim będziesz tańczyła dziś wieczorem.

Bez tchu spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich pewność, rozwagę i pasję, którym 

nie mogła się oprzeć. Jeśli nie będzie walczyła, pomyślała, straci dla niego głowę i pozwoli, 

by zupełnie ją zdominował. Miał w sobie dość mocy, by to zrobić.

- Dziś wieczorem - odszepnęła chrapliwe - bez względu na to, z kim będziesz tańczył, 

będziesz mnie pragnął. Wiem,, że tak będzie. - W tej samej chwili dostrzegła w lustrze ich 

odbicie. - Alan! - zawołała i pociągnęła go w stronę lustra.

- Powiedz, co widzisz?

Wciąż  obejmując  ją  w  talii, przyglądał  się wnikliwe ich  odbiciu.  On  sam założył 

konwencjonalny,   ciemny   garnitur,   a   ona   jakąś   fantazyjną   suknię   z   różowej   organdyny. 

Sięgała   mu   dokładnie   pod   brodę,   spojrzał   więc   z   góry   na   jej   płomienna   czuprynę, 

zastanawiając się przy tym, jaki inny rudzielec odważyłby się wystąpić w różowym, a na 

dodatek wyglądał w nim prześlicznie.

-   Widzę   dwoje   zakochanych   ludzi   -   powiedział,   odnajdując   w   lustrze   jej   oczy.   - 

Bardzo od siebie różnych, ale tworzących razem świetną parę.

- Tyle że wyglądałbyś o wiele lepiej, gdybyś miał u boku którąś z tych chłodnych 

blondynek w klasycznej małej czarnej.

background image

Milczał przez chwilę, jakby ważył w myślach sens tych słów.

- Wiesz co - odezwał się łagodnie - pierwszy raz, odkąd cię znam, mówisz jak głupia 

blondynka z kiepskiego dowcipu.

Przyjrzała   się   jego   odbiciu,   popatrzyła   na   uprzejmie   zainteresowany   i   śmiertelnie 

poważny wyraz jego twarzy i roześmiała się głośno. Nic innego nie wypadało jej zrobić.

- W porządku, ale za karę będę przez cały wieczór tak samo dostojna jak ty.

- Uchowaj Boże! - jęknął i pociągnął ją do wyjścia.

Przyjęcie było naprawdę eleganckie. W dyskretnym świetle kryształowych żyrandoli 

połyskiwała   wytwornie   srebrna   zastawa,   a   wszystkie   stoły   okrywały   nieskazitelnie   białe 

obrusy.

Shelby siedziała przy jednym z wielu dużych, okrągłych stołów pomiędzy Alanem a 

szefem   Ministerstwa   Transportu   i   zgrabnie   wyjadała   nadzienie   z   pokaźnego   homara,   nie 

zapominając przy tym o podtrzymywaniu interesującej konwersacji.

- Widzisz, Leo, gdybyś nie był taki uparty, posłuchał dobrej rady i wziął aluminiową 

rakietę, pewnie poszłoby ci dużo lepiej.

- Moja gra bardzo się poprawiła! - Łysiejący urzędnik machnął w jej stronę swoją 

łyżeczką. - Nie zapominaj, że nie graliśmy ze sobą od dobrych sześciu miesięcy. Teraz już nie 

mogłabyś pokonać mnie w paru prostych setach.

Uśmiechnęła się lekko, i popijając wodę, czekała, aż kelner zabierze nakrycie i poda 

następne danie.

-   Zobaczymy   -   powiedziała   po   chwili.   -   Jeśli   uda   mi   się   znaleźć   wolną   godzinę, 

chętnie zajrzę do klubu.

- Koniecznie! Pokonam cię z największą przyjemnością.

- Najpierw musisz trochę popracować nad serwisem - skwitowała z uśmiechem. - Aha, 

i jeszcze ten słaby backhand - dodała złośliwie.

Dziękowała losowi, że dał jej za sąsiada Leo, gdyż w jego towarzystwie mogła czuć 

się zupełnie swobodnie. W obszernej sali dostrzegała wiele znajomych twarzy, jednak ledwie 

z garstką z tych osób miałaby ochotę spędzić godzinę czy dwie.

- Zostaw mój backhand w spokoju - fuknął Leo. Przysunął się do Alana, wziął go pod 

ramię, i wskazując Shelby, zapytał: - Jak tam, MacGregor, grał pan już z nią w tenisa?

- Nie. - Alan poszukał wzrokiem jej oczu. - W tenisa jeszcze nie grałem.

- W takim razie pozwól, że ostrzegę cię jak przyjaciela. Ta panienka znajduje złośliwą 

przyjemność w ogrywaniu przeciwnika. I nie ma żadnego szacunku dla starszych.

- Dobra, dobra Leo - przerwała mu wesoło. - Gadaj, co chcesz, a ja i tak nie będę 

background image

wytykała ci tych wszystkich punktów, które sam sobie dodałeś, kiedy już przegrywałeś w 

setach.

Uśmiech zniknął z grubych warg Leo.

- Diablica! - syknął. - Czekaj, niech no tylko spotkamy się na korcie!

- Gra pan w tenisa, senatorze? - Rozbawiona Shelby zwróciła się teraz do Alana.

-   Od   czasu   do   czasu.   -   Jego   słowom   towarzyszył   cień   uśmiechu.   Roztropnie   nie 

wspomniał, że w czasie studiów właśnie tenis wybrał sobie na zaliczenie.

- Wyobrażam sobie, że czuje się pan znacznie lepiej, grając w szachy. Można wtedy 

dłużej analizować każde posunięcie i godzinami obmyślać strategię - powiedziała niewinnie.

Znowu odpowiedział tajemniczym uśmiechem, sięgając po wino.

- Cóż, musimy ze sobą zagrać.

- Już raz zagraliśmy! - Roześmiała się niskim, gardłowym śmiechem.

- Masz ochotę na rewanż? - Musnął ręką jej dłoń. Odwdzięczyła mu się spojrzeniem, 

od którego zawrzała mu krew.

- Nie. Drugi raz nie dam się tak wmanewrować. Dobry Boże, czy ta kolacja nigdy się 

nie skończy, westchnął w myślach. Tak bardzo pragnął być z nią sam na sam i poczuć pod 

palcami   cudownie   gładką,   nagą   skórę.   A   potem   patrzyłby,   jak   te   roześmiane   szare   oczy 

zasnuwa mgła, znak, że Shelby myśli już tylko i wyłącznie o nim.

Intrygujący  zapach  jej  perfum   drażnił  jego   zmysły.  Wśród  gwaru  rozmów  dokoła 

słyszał tylko jej głos. Z trudem skupił się wprawdzie na dyskusji z członkinią Kongresu, 

siedzącą  po jego  prawej  stronie,  i  nawet  udało  mu  się  stworzyć pozory zainteresowania, 

jednak w myślach już trzymał Shelby w ramionach i słuchał, jak dotykając go, szeptała jego 

imię.

Siła jego pożądania na pewno kiedyś zelżeje, pocieszył się w myślach. Musi. Przecież 

człowiek chyba by zwariował, gdyby bezustannie tak mocno pragnął kobiety. Z czasem to 

drażniące nienasycenie zmieni się w dużo łagodniejsze uczucie, a wtedy wystarczy mu jej 

delikatny   dotyk   podczas   wspólnego   snu   albo   czuły   uśmiech   przesłany   z   drugiego   końca 

pokoju.

Odwrócił się na chwilę od swej rozmówczyni, by spojrzeć na profil Shelby, wciąż 

przekomarzającej się z Leo. Objął uważnym spojrzeniem jej drobne rysy i burzę loków i 

zdecydował, że bardzo się mylił. Nigdy nie uda mu się nią nasycić, a jego żądza nigdy się nie 

zmniejszy. Nie z nią. Byli sobie przeznaczeni i żadna siła nie zdoła tego zmienić.

Podchwycił  strzępki  jej  rozmowy z jakimś  politykiem.  Shelby wygłaszała  właśnie 

zwięzłą i bardzo nieprzychylną opinię na temat ustawy, nad która w przyszłym tygodniu miał 

background image

debatować Kongres. Jej ostre poglądy najwyraźniej rozjuszyły mężczyznę, który mimo to 

starał się zachować spokój. Ona zaś uparcie próbowała wyprowadzić go z równowagi.

Alan uśmiechnął  się pod nosem i natychmiast  zastanowił,  czy Shelby zdaje sobie 

sprawę, jaką złożoną jest osobowością. Z jednej strony krytycznie odnosiła się do polityków, 

z drugiej zaś czuła się wśród nich jak ryba w wodzie. Radziła sobie doskonale, nie wyglądała 

na skrępowaną, a jeśli nawet nie nabrała światowej ogłady, to tylko dlatego, że nie chciała 

tego robić. Poza tym i tak była wyjątkowa.

Wiedział, że wstała, jeszcze zanim musnęła ustami jego ucho.

- Zatańczysz ze mną, senatorze? - szepnęła. - Taniec to chwilowo jedyny znany mi 

przyzwoity sposób, żeby się do ciebie dobrać.

Pozwolił, żeby przeszła przez niego pierwsza fala pożądania, która niemal odebrała 

mu   zdolność   widzenia   i   słyszenia   kogokolwiek   poza   Shelby.   Spokojnie   zaczekał,   aż 

wzburzenie opadnie, i dopiero potem wstał z krzesła i poprowadził ją na parkiet.

- To niesamowite, jak zgodnie myślimy - powiedział, obejmując ją ciasno. - I jak 

idealnie do siebie pasujemy.

- A nie powinniśmy - mruknęła, przechylając głowę. Jej oczy obiecywały namiętność, 

usta kusiły, wilgotne i rozchylone. Rękę na jego ramieniu przysunęła jak najbliżej szyi, by 

choć czubkami palców dotykać gorącej skóry. - Nie powinniśmy do siebie pasować. Nie 

powinniśmy tak dobrze się rozumieć i naprawdę nie wiem, dlaczego dzieje się inaczej.

- Mogę ci to wytłumaczyć - odpowiedział. - To, co dzieje się między nami, wymyka 

się logice, a więc zgodnie z jej zasadami, nie ma żadnej sensownej odpowiedzi na twoje wąt-

pliwości.

Roześmiała się, ubawiona jego sposobem myślenia.

- Och, Alan, naprawdę jesteś za mądry, żeby się z tobą spierać.

- Co nie przeszkadza ci robić to niemal bez przerwy.

- Żebyś wiedział! - Oparła głowę o jego ramię. - Znasz mnie stanowczo zbyt dobrze i 

to   mnie   niepokoi.   Istnieje   poważne   niebezpieczeństwo,   że   jeszcze   trochę,   a   zacznę   cię 

uwielbiać.

- Jakoś nie boję się podjąć ryzyka. A ty?

Zamknęła   oczy   i   delikatnie   poruszyła   głową   w   taki   sposób,   że   nie   mógł   mieć 

pewności, co oznaczał. Równie dobrze mógł być potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.

Nim kolacja dobiegła końca, tańczyli ze sobą jeszcze wiele razy, a gdy przyszło im 

kołysać się w rytm muzyki w objęciach innego partnera, i tak nie potrafili myśleć o nikim 

innym, jak tylko o sobie nawzajem. Rozdzieleni, posyłali sobie znaczące spojrzenia, które nie 

background image

mogły pozostać niezauważone przez innych gości.

- No, co tam, panie MacGregor? - Leo poufale klepnął go w łopatkę, wykorzystując 

moment, że ktoś zaprosił Shelby do tańca. - Jakieś znaczące sukcesy w walce o bezdomnych?

- Dzięki za zainteresowanie. - Alan oparł się wygodnie i sięgnął po wino. - Powoli 

idziemy naprzód. Spotkaliśmy się z bardzo przychylną reakcją w Bostonie, gdzie, jak pewnie 

pan wie, od jakiegoś czasu działają schroniska.

- Świetnie! Na pewno bardzo by pan skorzystał, gdyby udało się rozkręcić tę sprawę 

jeszcze w tej kadencji. - Leo wyciągnął zapalniczkę i podpalił koniec długiego, aromatycz-

nego cygara. - Sława tego, który rozwiązał problem bezdomności, przyda się w chwili, gdy 

zdecyduje się pan stanąć w szranki w najbliższych wyborach.

Alan uśmiechnął lekko i dalej wolno popijał wino, nie spuszczając oka z Shelby.

- Za wcześnie, żeby o tym mówić - odpowiedział.

- Cóż, pan wie lepiej. - Leo posłał w stronę sufitu gęsty obłok dymu. - Ja sam nigdy 

nie   chciałam   brać   udziału   w...   akurat   tym   wyścigu.   Ale   pan,   to   co   innego.   Sporo   osób 

twierdzi, że z przyjemnością zagra w pańskiej drużynie, jeśli tylko da im pan znak.

Alan obrzucił swojego go długim, uważnym spojrzeniem.

- Ja również słyszałem o takich deklaracjach - zaczął ostrożnie. - I jestem za nie 

wdzięczny.  Ale nie mogę podejmować  decyzji  zbyt  pochopnie, niezależnie od tego, jaka 

będzie.

- Pozwól więc - Leo stał się bardziej bezpośredni - że podsunę ci parę argumentów za, 

bo mówiąc bez ogródek, nie jestem zachwycony obecnym  składem ławki rezerwowych - 

Przysunął się bliżej. - Po pierwsze, masz już sporo sukcesów na swoim koncie. To muszą 

przyznać nawet ci, którzy uważają, że za bardzo znosi cię na lewo. Poza tym sprawdziłeś się 

podczas   pierwszej   kadencji   w   Kongresie,   teraz   gładko   mija   ci   druga,   tym   razem   już 

senatorska. Nie będę tu wchodził w szczegóły i omawiał twojej polityki ani wymieniał ustaw 

czy poprawek, które przygotowałeś. Poprzestańmy na wrażeniu ogólnym.

Przerwał,   by   wypuścić   następny   kłąb   dymu,   a   potem   znów   pochylił   się   w   stronę 

Alana.

- Jesteś młody - ciągnął - a to duży plus. No, i masz imponujące wykształcenie. Fakt, 

że czynnie uprawiałeś sport, też pewnie nie zaszkodzi. Ludzie lubią mieć poczucie, że ich 

przywódca poradzi sobie na każdym boisku. Twojemu pochodzeniu nic nie można zarzucić. 

Pochodzisz z zamożnej, szanowanej rodziny z tradycjami, a to, że twoja matka pracuje i 

odnosi zawodowe sukcesy, może ci tylko pomóc.

- Na pewno byłoby jej miło to słyszeć - przerwał mu chłodno Alan.

background image

- Sam dobrze wiesz, jak bardzo liczą się takie sprawy. - Leo najwyraźniej nie wyczuł 

jego rosnącego zdenerwowania. - To, że twoja matka pracuje, stanowi najlepszą gwarancję, 

że potrafisz zrozumieć sytuację pracujących kobiet. Chyba nie muszę ci przypominać, że to 

olbrzymia część elektoratu. Co do twojego ojca, cóż, wszyscy wiedzą, że chadza własnymi 

drogami, ale wszystko, co robi, robi uczciwie. Tak więc nie ma w twoim życiu żadnych 

wstydliwych tajemnic, które ktoś mógłby w odpowiedniej chwili wywlec na światło dzienne.

Alan przez chwilę bawił się kieliszkiem, a potem podniósł głowę i spojrzał mu prosto 

w oczy.

- Leo - zapytał - kto kazał ci ze mną porozmawiać?

- Wreszcie trzeba powiedzieć, że jesteś wyjątkowo bystry i spostrzegawczy - Leo nie 

dał zbić się z tropu. - Powiedzmy, że poproszono mnie, bym poruszył z tobą parę spraw.

-   W   porządku.   Ogólnie   rzecz   biorąc,   nie   wykluczam   możliwości   ubiegania   się   o 

nominację partii na kandydata w którychś wyborach.

-   Rozumiem.   -   Leo   skinął   głową,   a   potem   wskazał   brodą   Shelby.   -   Lubię   tę 

dziewczynę, zastanawiam się tylko, czy ta znajomość będzie dla ciebie korzystna. Jakoś nie 

mogę wyobrazić sobie was jako pary.

Alan starał się zachować spokój, ale jego oczy zwęziły się niebezpiecznie.

- Czyżby? - rzucił zimno.

- Jako córka senatora Campbella wyrosła wśród polityków,  więc przynajmniej  nie 

trzeba będzie uczyć jej, jak ma się zachowywać, bo na pewno pamięta choćby podstawowe 

zasady protokołu. Oczywiście, trochę odstaje od reszty towarzystwa. - Leo z uwagą strząsnął 

popiół. - Może nawet za bardzo, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić. Swego czasu włożyła 

sporo swej niestrudzonej energii w świadome i otwarte ignorowanie waszyngtońskiej elity. 

Jedni ją lubią, między innymi ja, ale nie da się ukryć, że swego czasu nadepnęła na wiele 

odcisków.

Wetknął w usta cygaro i przez chwilę żuł je zamyślony. Zaraz jednak odezwał się 

znowu, najwyraźniej nie zniechęcony milczeniem Alana.

- Z drugiej strony pewnie da się ją jakoś doszlifować. Jest młoda, wyrobi się. Poza tym 

z   czasem   przejdzie   jej   ochota   na   ekstrawagancje.   Wykształcenie   i   pochodzenie   ma   bez 

zarzutu. Poza tym jest w niej coś, co budzi zainteresowanie. Sama prowadzi interes i umie 

rozmawiać z ludźmi. W sumie to całkiem niezły wybór - stwierdził - ale pod warunkiem, że 

przywołasz ją do porządku.

Alan odstawił kieliszek, z trudem opanowując chęć, by cisnąć nim o podłogę.

- Nie  patrzę  na Shelby jak  na ewentualny atut  w  grze o prezydenturę  - wycedził 

background image

złowrogo spokojnym tonem. - Może robić wszystko, na co ma ochotę, i postępować tak, jak 

sobie życzy. Nasz związek nie ma politycznego znaczenia.

-   Rozumiem   -   łagodził   Leo   -   że   masz   prawo   do   prywatności.   I   staram   się   je 

uszanować.   Ale   pamiętaj,   że   kiedy   staniesz   w   szranki,   Shelby   będzie   musiała   stanąć   u 

twojego boku. Nasza kultura toleruje wyłącznie pary, a nie da się ukryć, że jedno z pary 

świadczy o drugim.

Prawda   tych   słów   rozzłościła   Alana   jeszcze   bardziej.   Właśnie   przed   tym   Shelby 

próbowała   uciec, tego  się  obawiała.   Jakim  cudem  zdoła   ją  uchronić  przed  koniecznością 

zmian, a jednocześnie sam pozostanie tym, kim jest?

- Bez względu na to, jaka będzie moja decyzja, Shelby ma prawo pozostać taka, jaka 

jest - powiedział, wstając. - To fakt, który nie podlega żadnej dyskusji.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ze słońcem nad głową i radością w duszy Shelby otworzyła w poniedziałek swoją 

galerię. Nawet gdyby nad Waszyngtonem rozszalała się nagle burza z piorunami, i tak nie 

zepsułaby   jej   nastroju.   Spędziła   z   Alanem   cudowną,   spokojną   niedzielę,   ani   razu   nie 

wystawiając nosa za próg mieszkania. Jakoś nie tęskniła do ludzi.

Spokojnie rozsiadła się za kontuarem i postanowiła nadrobić zaległości w lekturze 

gazet. Otworzyła poranne wydanie, jak zwykle zaczynając od komiksu. Ciekawe, kim się 

dzisiaj zajął karykaturzysta?

Wystarczył jeden rzut oka, roześmiała się na całe gardło. Rysownik miał naprawdę 

niesamowity talent do trafiania w samo sedno, i to bez przekraczania granic dobrego smaku. 

Mogła   mieć   tylko   nadzieję,   że   wiceprezydenta   nie   opuści   poczucie   humoru   po   tym,   jak 

zobaczy swoją karykaturę.

Z doświadczenia wiedziała, że tak zwane osoby publiczne mają dość dużą tolerancję 

dla faktu, że często stają się obiektem satyry. Oczywiście do pewnego momentu, bo w końcu 

nikt nie lubi, jak krytyka bezustannie ostrzy sobie na nim zęby.

Shelby zerknęła na podpis pod rysunkiem. Rysownik ukrył się dyskretnie za inicjałami 

G. C. Może uznał, że zarabiając na wyśmiewaniu innych, lepiej pozostać anonimowym. Ona 

by tak nie mogła. Wolała atakować, stając oko w oko.

Pochylona   nad   gazetą,   z   roztargnieniem   popijała   stygnącą   kawę.   Dopiero   dźwięk 

wiszącego nad drzwiami dzwoneczka zmusił ją, by podniosła głowę.

-   Cześć!   -   uśmiechnęła   się   szeroko   Maureen   Francis.   W   eleganckim   błękitnym 

kostiumie wyglądała tak szykownie, że Shelby z trudem rozpoznała w niej zmokniętą kobietę 

w żółtym sztormiaku, jaką była, kiedy spotkały się po raz pierwszy.

- Hej, super wyglądasz - pochwaliła.

- Dzięki. Przyjechałam odebrać moje rzeczy i serdecznie ci podziękować.

- Zaraz je przyniosę. - Shelby weszła na zaplecze. - A za co te podziękowania? - 

zawołała, przekrzykując szuranie kartonowych pudeł.

-   Za   dobry   adres.   -   Nie   mogąc   powstrzymać   ciekawości,   Maureen   zajrzała   do 

pracowni. - Świetnie! - zawołała, popatrując na koło garncarskie z zakłopotaniem osoby nie 

wtajemniczonej w arkana sztuki. - Bardzo chciałabym zobaczyć kiedyś, jak pracujesz.

- Nie ma sprawy, pod warunkiem, że trafisz na właściwy nastrój. Wpadnij w któraś 

środę lub sobotę, to dam ci małą lekcję.

- Mogę zadać ci głupie pytanie?

background image

- Śmiało. Każdy ma prawo zadać mi trzy głupie pytania na tydzień.

Maureen powiodła dokoła zaciekawionym wzrokiem, a potem zapytała:

-   Jak   sama   dajesz   sobie   radę   z   tym   wszystkim?   To   znaczy,   ja   wiem,   jak   to   jest 

prowadzić  własny interes.  Moim zdaniem już samo to wystarczy,  by do reszty wypełnić 

dzień. A ty jeszcze tworzysz... i w mgnieniu oka musisz zmienić się z natchnionej artystki w 

skrupulatnego kupca. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- To wcale nie było głupie pytanie. Wygląda na to, że ja to po prostu lubię. Tu, w 

pracowni, siedzę całe dnie sama. Tam - machnęła w stronę sklepu - wręcz przeciwnie. Poza 

tym lubię mieć świadomość, że mogę sama o wszystkim decydować. Zdaje się, że ty też, 

skoro zdecydowałaś się porzucić posadę.

- Niby tak, ale powiem ci szczerze, że od czasu do czasu kusi mnie, żeby rzucić 

wszystko i wracać czym prędzej tam, gdzie było tak bezpiecznie. Ty pewnie nie przeżywasz 

takich dylematów?

Shelby wzruszyła ramionami.

- Cóż, ja uważam, że brak stabilizacji jest zabawny. Zwłaszcza jeśli wierzysz w swoje 

szczęście.

- Można i tak do tego podejść. Słowem, powinnam się cieszyć i ufać, że wszystko 

będzie w porządku?

- Tak to z grubsza wygląda. - Shelby wręczyła jej pierwsze pudełko, a schylając się po 

następne,   zapytała:   -   Rozumiem,   że   mówiąc   o   dobrym   adresie,   miałaś   na   myśli   Myrę 

Ditmeyer.

- Yhm. Zadzwoniłam do niej w sobotę. Wystarczyło, że wymieniłam twoje imię, i 

natychmiast zostałam zaproszona na lunch dziś rano.

- Myra nigdy nie zasypia gruszek w popiele - mruknęła Shelby - Powiesz mi, jak ci 

poszło?

- Jasne. Masz to jak w banku - obiecała Maureen. - Sama wiesz, że ludzie nie palą się 

do wyświadczania przysług i nie zawsze chcą bezinteresownie pomóc przyjaciołom, a co do-

piero komuś obcemu! Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna.

- Powiedziałaś, że jesteś dobra - Shelby, pochylona nad rachunkiem, wzruszyła lekko 

ramionami. - Intuicja podpowiedziała mi, że mówisz prawdę. A o przysłudze porozmawiamy 

dopiero po twoim spotkaniu z Myrą. Nie zdziwię się, jeśli zmienisz zdanie. Myra to twardy 

orzech do zgryzienia.

- Tak samo jak ja. A w dodatku jestem strasznie ciekawska. Nie obrażę się, jeśli 

powiesz mi, żebym pilnowała własnego nosa, ale... - Maureen zerknęła na nią niepewnie - aż 

background image

mnie świerzbi, żeby cię o coś zapytać. Powiedz mi, jak się skończyła ta historia z senatorem 

MacGregorem? Muszę przyznać, że w pierwszej chwili go nie poznałam i myślałam, że to 

jakiś twój maniakalny wielbiciel.

Shelby uśmiechnęła się szeroko. Wyglądało na to, że spodobało jej się to określenie.

- To wyjątkowo uparty facet - powiedziała. - I dzięki Bogu!

- Super! Podobają mi się mężczyźni, którzy potrafią podarować tęczę. Ale na mnie już 

pora. Nie chciałabym się spóźnić.

- Pomogę ci. - Shelby wzięła jedno z pudeł, otworzyła przed Maureen drzwi, a potem 

pomogła jej ułożyć pakunki na tylnym siedzeniu małego, zgrabnego samochodu.

-   Wpadnę   do   ciebie   w   któraś   sobotę   albo   środę,   żeby   popatrzeć,   jak   pracujesz   - 

przypomniała jeszcze Maureen.

- Nie ma sprawy. Jeśli na ciebie warknę, po prostu wycofaj  się i zaczekaj, aż mi 

przejdzie. Powodzenia z Myrą.

- Nie dziękuję. Pozdrów ode mnie senatora, dobrze?

W odpowiedzi Shelby roześmiała się, po czym pomachała Maureen na do widzenia i 

wróciła do galerii. Zaraz też wzięła się do pakowania zielonej misy. Tym razem, postanowiła, 

to ona zrobi Alanowi niespodziankę. Tak się jednak złożyło, że nie była jedyną osobą, która 

postanowiła go tego dnia zaskoczyć.

Alan rzadko czuł się zupełnie wykończony i przytłoczony nadmiarem pracy, ale tego 

ranka odbył tyle spotkań, że koło południa miał wszystkiego po dziurki w nosie. Jakby tego 

było mało, przed budynkiem, w którym mieściły się biura członków Senatu, dopadł go jakiś 

wyjątkowo natarczywy i irytujący dziennikarz.

Możliwe jednak, że Alan wciąż był rozdrażniony wspomnieniem ostatniej rozmowy z 

Leo albo że ostatnio po prostu za dużo pracował. Tak czy owak, kiedy wreszcie wysiadł z 

windy we własnym biurze, z trudem panował nad nerwami.

- Senatorze! - Asystentka skoczyła na równe nogi, łapiąc z biurka skórzaną aktówkę. - 

Od samego rana telefony się urywają - zawołała, i idąc krok za nim, szybko przejrzała kartki. 

- Dzwoniła do pana pani kongresman Platt, jakiś urzędnik od burmistrza Bostonu w związku z 

jednym ze schronisk, poza tym doradca prasowy, uliczna terapeutka, która koniecznie chciała 

rozmawiać z panem osobiście, zaraz po niej...

- Później! - warknął Alan i zamknął za sobą drzwi gabinetu. Dziesięć minut, dziesięć 

minut wystarczy mu, żeby wrócić do równowagi, myślał gorączkowo, rzucając teczkę na 

biurko. Od wpół do dziewiątej bez przerwy wysłuchiwał cudzych  próśb i żądań. I zanim 

znowu zacznie to robić, musi wyrwać dla siebie choćby te dziesięć minut.

background image

Oparł się ciężko o krawędź biurka i spojrzał w okno, za którym rozciągał się widok na 

plac przed Kapitolem. Zamyślony, obojętnie wodził po nim wzrokiem. Wiedział, że nie może 

dłużej zwlekać z decyzją.

W   normalnej   sytuacji   pewnie   nie   żałowałby   sobie   czasu   i   cierpliwe   badał   grunt. 

Zresztą,   kiedy   przyjdzie   pora,   na   pewno   tak   postąpi.   Ale   w   życiu   prywatnym   musi 

zdecydować o swojej przyszłości już teraz.

Nie ma prawa ponownie prosić Shelby, żeby za niego wyszła, dopóki nie powie jej o 

swoich politycznych planach. W końcu, jeśli zdecyduje się zostać jego żoną, będzie z nim 

dzieliła nie tylko dom i nazwisko, lecz także wszystkie trudy ewentualnej prezydentury, a to 

wymaga wielu poświęceń.

Nie   miał   najmniejszych   wątpliwości,   że   decyzja   o   startowaniu   w   wyborach   nie 

zależała już tylko i wyłącznie do mego. Uważał Shelby za swoją żonę, mimo że nie była nią 

w świetle prawa, więc chciał i musiał liczyć się z jej zdaniem.

Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Niechętnie spojrzał na migającą czerwoną 

diodę, znak, że dzwoni jego asystentka. A więc nie dadzą mu nawet tych dziesięciu minut 

świętego spokoju!

- Tak?

- Przepraszam senatorze, ale dzwoni pański ojciec.

- W porządku - pełnym znużenia gestem przesunął palcami po włosach. - Przełącz go. 

Aha, Arlene, przepraszam cię. Miałem ciężki poranek.

- Rozumiem, senatorze. - Ton głosu asystentki natychmiast stał się mniej oficjalny. - 

Uprzedzam, że pana ojciec jest... nieco rozdrażniony.

- Arlene, marnujesz się tutaj. Powinnaś pracować w dyplomacji - zauważył, sam już w 

nieco lepszym nastroju. - Cześć, tato!

-   Proszę,   proszę,   a   więc   jednak   żyjesz!   -   huknął   Daniel   MacGregor,   nie   kryjąc 

sarkazmu. - A już myśleliśmy, że przydarzyło ci się jakieś nieszczęście.

- Niepotrzebnie się martwiliście. Ale mów, co u was słychać?

- I jeszcze śmiesz pytać mnie, co słychać? - żachnął się Daniel. - A czy ty w ogóle 

pamiętasz, kim ja dla ciebie jestem, hę? Ale dobrze, widać już taki mój los. Zresztą, nie o 

mnie tu chodzi. Nie zapominaj o matce. Ona chyba ma prawo oczekiwać, że jej pierworodny 

zadzwoni do mej raz na jakiś czas.

Alan odchylił się w fotelu. Znów ta sama śpiewka. Ileż to razy przeklinał los, że z jego 

wyroku urodził się jako pierwszy, przez co ojciec mógł go wiecznie tym szantażować?

Oczywiście   Daniel   MacGregor  miał  w   zanadrzu   odpowiedni   tekst  dla   każdego   ze 

background image

swoich dzieci. Rena była więc wiecznie upominana, że jako jedyna córka powinna się dobrze 

zachowywać, a Caine miał również to robić, bo jest najmłodszy.

- Przepraszam, tato, ale ostatnio mam tu straszne urwanie głowy. Mama w domu?

- A skąd! Ma jakiś nagły przypadek w szpitalu - wysapał Daniel, myśląc jednocześnie, 

że gdyby żona wiedziała, co chodzi mu po głowie, na pewno by mu nawymyślała. Dlatego 

postanowił, że nie będzie jej wtajemniczał, póki sam wszystkiego nie załatwi. - Twoja matka 

snuje się po kątach i popłakuje, i wiedz, mój chłopcze, że tylko dlatego zapomniałem o dumie 

i zadzwoniłem do ciebie pierwszy - łgał bez zająknięcia. - Najwyższa pora, żebyś przyjechał 

do domu na weekend. Matka czeka.

Alan uniósł do góry brwi. Zbyt dobrze znał ojca, by nie przeczuwać, co się święci.

- Myślałem,  że mama  jest teraz  bardzo zajęta. W końcu lada dzień urodzi się jej 

pierwszy wnuk albo wnuczka. Jak się czuje Rena?

-   Przyjedź   na   weekend,   to   zobaczysz!   Dzwoniłem...   To   znaczy   Rena   i   Justin 

zdecydowali, że chcą spędzić weekend z rodziną. Caine i Diana też przyjadą.

- Nie marnowałeś czasu - mruknął Alan.

- Co tam mówisz? Tak mamroczesz, że nic nie zrozumiałem.

- Mówię, że zmarnujesz przez nas mnóstwo czasu.

- Dla spokoju twojej matki mogę poświęcić nie tylko mój czas. Ona tak się o was 

wszystkich martwi, zwłaszcza o ciebie. Już tylko ty jeden nie masz żony, rodziny. Właśnie ty, 

nasz pierworodny syn! - zawołał Daniel, z każdą chwilą nabierając werwy. - Twoje młodsze 

rodzeństwo już się ustatkowało, a ty co? Można wiedzieć, na co czekasz? Ty, mój najstarszy 

syn, imiennik mojego świętej pamięci ojca, jesteś tak zajęty, że nie masz czasu spełnić swoich 

obowiązków wobec rodziny. Kto, jak nie ty, zapewni ciągłość rodu MacGregorów?

Alan pomyślał o swoim ciężkim poranku i nie mógł opanować ironicznego uśmiechu.

- Zdaje się, tato - powiedział wesoło - że nasz ród ma się nie najgorzej. W końcu Rena 

może urodzić bliźnięta.

-   Też   coś!   -   fuknął   Daniel,   ale   zastanowiła   go   taka   możliwość.   Zaświtało   mu   w 

głowie, że w rodzinie ze strony jego matki  trafił się już taki wypadek.  Obiecał sobie w 

myślach, że sprawdzi to na drzewie genealogicznym rodu. - Skoro takiś zajęty, mój chłopcze, 

to szkoda czasu na próżne gadanie. Czekam na ciebie w piątek wieczorem. I jeszcze jedno... - 

zawiesił na chwilę głos. - Powiedz no mi, co to historia, o której czytałem w gazecie?

- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?

- Musieli zrobić błąd w druku - oznajmił Daniel - Nie może być inaczej. W końcu 

wiem, czego się spodziewać po moim potomku.

background image

- Przykro mi, tato, ale nadal nie bardzo rozumiem - powiedział Alan, choć powoli 

zaczynał się już domyślać, o jaką historię chodzi.

- Nie rozumiesz? To ci powiem! Ja tu czytam, że mój syn, mój spadkobierca, marnuje 

czas, spoufalając się z jakaś, tfu, Campbellówną! No więc myślę sobie, że to musi być jakaś 

pomyłka. Jak nazywa się ta dziewczyna?

- Nie wiem, tato, o kogo pytasz.

- Ty się tu ze mną nie baw w kotka i myszkę! Jak to, o kogo? O dziewczynę, z którą 

się spotykasz. Wygląda trochę jak skrzat czy coś takiego. O ile zdjęcie nie kłamie, to całkiem 

niezła sztuka. Jak ona się nazywa?

- Shelby - wyjaśnił Alan, a po chwili uzupełnił: - Shelby Campbell.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Alan zaczął się zastanawiać, ile czasu upłynie, nim 

ojciec przypomni sobie, że trzeba oddychać. Swoją drogą wiele by dał, żeby zobaczyć w tej 

chwili wyraz jego twarzy.

- Campbell! - ryknął nagle Daniel na całe gardło. - Jedna z tych podłych złodziei, 

łotrów i zdrajców Campbellów!!!

- Zgadza się, ojcze. Ona też bardzo pochlebnie wyraża się o MacGregorach.

- Żaden z moich synów nie będzie tracił czasu dla kobiety z tego przeklętego klanu! - 

krzyczał   Daniel.   -   Pamiętaj   o   tym   Alanie   Duncanie   MacGregorze,   bo   jak   nie,   to   tak   ci 

wygarbuję skórę, że zobaczysz! - groźba zabrzmiała tak samo niepoważnie i była równie 

pusta jak wtedy, gdy Alan miał osiem lat. - Spiorę cię na kwaśnie jabłko!

- W porządku, ojcze. Będziesz  miał  okazję zrobić  to w piątek, zaraz  po tym,  jak 

poznasz Shelby.

- Campbellówna w moim domu! Wolne żarty!

- Campbellówna w twoim domu - powtórzył Alan spokojnie. - A nim skończy się ten 

rok, również w twojej rodzinie, o ile uda mi się postawić na swoim.

- Ty...

Nawał emocji przytłoczył Daniela. Wiedział już, że przyjdzie mu wybierać pomiędzy 

znienawidzonymi Campbellami a marzeniem, by zobaczyć wszystkie swoje dzieci w małżeń-

skich związkach i doczekać gromadki wnuków.

- Myślisz o tym, żeby ożenić się z Campbellówna? - zapytał wreszcie nienaturalnie 

słabym głosem.

- Już jej to proponowałem. Ale mnie nie chce... na razie!

- Jak to cię nie chce! - W głosie Daniela zabrzmiała urażona ojcowska duma. - A co z 

niej za jedna? Musi być chyba zdrowo stuknięta, skoro tak mówi. To zresztą typowe dla 

background image

Campbellów.   Bezmyślni   barbarzyńcy.   Pewnie   rzuciła   na   chłopaka   czar,   bo   póki   jej   nie 

spotkał, nie brakowało mu żadnej klepki - mruczał. Pomimo życiowego praktycyzmu  był 

święcie przekonany, że założyciele klanu Campbellów podpisali kiedyś  pakt z diabłem. - 

Słuchaj   no,   mój   drogi.   Przywieź   mi   tę   dziewczynę   -   oznajmił   tonem   nie   znoszącym 

sprzeciwu. - Muszę się sam we wszystkim rozeznać.

-   Dobrze,   poproszę   ją,   żeby   ze   mną   pojechała   -   odpowiedział   Alan,   z   trudem 

powstrzymując wesołość. Rozmowa z ojcem stanowiła najlepsze lekarstwo na jego kiepski 

nastrój.

- Poprosisz ją!? Ty jej o nic nie proś i tylko mi ją przywieź, tę córkę Campbellów!

Wyobrażając sobie Shelby, stającą twarzą w twarz z Danielem, Alan uznał, że nawet 

w zamian za dwie trzecie głosów w wyborach nie chciałby stracić pierwszego spotkania tych 

dwojga.

- Zobaczymy się w piątek, tato. Pozdrów i ucałuj ode mnie mamę.

- W piątek - powtórzył Daniel, sapiąc jak parowóz i odłożył słuchawkę.

Adam mógłby przysiąc, że jego ojciec zaciera teraz niecierpliwie ręce. Cokolwiek by 

mówić, zapowiada się ciekawy weekend.

Ledwie   Alan   wysiadł   z   samochodu   przed   domem   Shelby,   jak   za   dotknięciem 

czarodziejskiej różdżki spłynęło  z niego całe zmęczenie  dziesięciogodzinnego dnia pracy. 

Ona jednak witając go w drzwiach, od razu zauważyła podkrążone ze zmęczenia oczy.

- Czyżby demokracja miała dzisiaj kiepski dzień? - zagadnęła wesoło. Wzięła jego 

twarz w dłonie i pocałowała czule.

- Nie tyle kiepski, co długi. - Przyciągnął ją bliżej, spragniony głębszej pieszczoty. 

Czuł, że byłby w stanie przeżyć setki takich ciężkich dni, pod warunkiem, że ona będzie 

czekała na niego tak jak dziś. - Przepraszam, że się spóźniłem.

- Wcale się nie spóźniłeś. Najważniejsze, że jesteś. Chcesz drinka?

- Oj, tak!

- Chodź, przez parę minut mogę pobawić się w kurę domową.

Zaprowadziła go do pokoju i posadziła na sofie, podkładając pod plecy poduszki. 

Następnie   zdjęła   mu   krawat   i   rozpięła   koszulę.   Potem   zaś   wprawiła   go   w   najwyższe 

zdumienie, kiedy pochyliła się, żeby ściągnąć mu buty.

- Wiesz, że chyba szybko bym się do tego przyzwyczaił.

- To lepiej się nie przyzwyczajaj - rzuciła przez ramię w drodze do barku. - Nie znasz 

dnia  ni   godziny,  kiedy  po  powrocie  do  domu   zastaniesz   mnie   wyciągniętą   na  sofie,  bez 

najmniejszej ochoty, by ruszyć ręką albo nogą.

background image

- Wtedy ja będę wokół ciebie skakał - obiecał z powagą. Obserwował ją przez cały 

czas, kiedy podawała mu szkocką, a potem ułożyła się zwinięta w kłębek z głową na jego 

kolanach. - Tego mi było trzeba - westchnął, głaszcząc jej włosy.

- Drinka?

- Nie, ciebie. - Schylił się i pocałował ją w usta. - Tylko ciebie.

-   Opowiesz   mi   o   tych   wszystkich   urzędasach,   biurokratach   i   innych   oszołomach, 

którzy zepsuli ci dzień?

Roześmiał się, z rozkoszą smakując cierpką whisky.

- Nie  ma o czym  mówić.  Ale faktycznie  miałem  sporo  kłopotów z  niejaką  panią 

kongresman Platt.

- Marta Platt... - Shelby pokiwała głową ze zrozumieniem. - Pamiętam ją z czasów, 

kiedy miałam kilkanaście lat.

Była wtedy strasznie sztywną, zarozumiałą, skąpą biurokratką Zmieniła się od tego 

czasu?

- Nic a nic!

- Mój ojciec mówił, że byłaby idealną księgową z urzędu skarbowego.

Alan ze śmiechem odstawił szklaneczkę.

- Lepiej ty mi opowiedz, jak minął ci dzień - poprosił.

- Miałam spokojny poranek i prawdziwe urwanie głowy po południu. Przez galerię 

przewinęły się całe tabuny studentów. Wygląda na to, że ręcznie robiona ceramika zrobiła się 

modna. A skoro o niej mowa, to mam coś dla ciebie!

Szybko poderwała się z sofy i wybiegła z pokoju.

- To prezent! - oznajmiła po powrocie, kładąc mu na kolanach średniej wielkości 

pudełko. - Może nie jest aż tak romantyczny jak twoje podarunki, ale za to oryginalny - 

wyjaśniła, a potem usiadła obok niego i niecierpliwe czekała, aż zajrzy do środka.

Wyjął misę i oglądał ją w milczeniu. Naczynie pokryte było gładką, ciemnozieloną 

emalią,   z   delikatną   siatką   nieco   jaśniejszych   żyłek   tuż   pod   powierzchnią.   Miało   piękną, 

szlachetną linię, wspaniale podkreśloną brakiem jakichkolwiek ozdób.

- To piękna rzecz, Shelby. Bardzo piękna - powiedział, myśląc przy tym, że nigdy 

dotąd nie dostał prezentu, który miałby dla niego większe znaczenie. Poruszony, wziął ją za 

rękę. - Wiesz, że od początku nurtowało mnie, i jednocześnie fascynowało to, jakim cudem 

takie drobne dłonie mogą tworzyć takie cuda. Widocznie w tych małych rękach kryje się 

ogromny talent - pochylił się, by pocałować czubki jej palców. - Pamiętam - dodał, patrząc jej 

znowu w oczy - że robiłaś tę misę w dniu, kiedy pierwszy raz do ciebie przyszedłem.

background image

- Niczego nie przeoczysz, co? - zadowolona, przejechała palcami po gładkiej ściance 

naczynie. - Robiłam ją, myśląc o tobie. Wydawało mi się, że powinnam ci ją dać, kiedy skoń-

czę. A po tym, jak zobaczyłam twój dom, wiedziałam, że ta misa pasuje wręcz idealnie.

- To prawda. Pasuje - przytaknął, po czym  ostrożnie odstawił naczynie i przytulił 

Shelby do siebie. - Ty też.

Położyła głowę na jego ramieniu.

- Może zamówimy sobie chińskie jedzenie - zaproponowała.

- Dobrze, ale myślałem, że chcesz iść do kina.

- To było rano. Zdążyłam już zmienić zdanie. Nie wiem jak ty, ale ja wolę najpierw 

zjeść   wieprzowinę   w   sosie   słodko   -   kwaśnym,   a   potem   kochać   się   z   tobą   na   sofie.   A 

właściwie - szepnęła, całując go w szyję - żeby było szybciej, mogę zadowolić się paczką 

czerstwych krakersów i resztką sera.

- A co ty na to, żebyśmy zmienili kolejność - zapytał, skubiąc ustami jej dolną wargę. 

- Najpierw będziemy się kochali, a potem coś zjemy. Może być?

- Zawsze wiedziałam, że masz dobrze poukładane w głowie - stwierdziła, ciągnąc go 

za sobą na poduszki. - Podoba mi się twój pomysł. Jestem za. A teraz już więcej nie myśl, 

tylko pocałuj mnie jak wtedy, gdy zrobiłeś to tutaj po raz pierwszy. Myślałam, że oszaleję z 

wrażenia!

- Na pewno już nie chcesz?

Mniej więcej dwie godziny później Shelby siedziała na łóżku w kusym szlafroczku z 

japońskiego   jedwabiu   i   łapczywie   wyjadła   w   pudełka   wieprzowinę   w   sosie   słodko   - 

kwaśnym.   Alan   wyciągnął   się   wygodnie   obok   niej,   mimo   woli   słuchając   grającego 

telewizora, w którym nadal brakowało obrazu.

- Nie, dzięki. Nie jestem już głodny - odpowiedział, z przyjemnością obserwując, jak 

pałaszuje z apetytem. - Shelby, powiedz mi, dlaczego nie oddasz tego telewizora do naprawy?

- Czy ja wiem? Kiedyś  pewnie to zrobię. No, wreszcie się najadłam - z rozkoszą 

przesunęła   ręką   po   pełnym   brzuchu,   a   potem   zmierzyła   Alana   uważnym   spojrzeniem, 

podziwiając w myślach jego piękne ciało. - Wiesz, nad czym się zastanawiam?

- Nie mam pojęcia.

- Zastanawiam się, ile osób w Waszyngtonie miało okazję podziwiać senatora Mac 

Gregora w samej bieliźnie.

- Znalazłoby się paru szczęśliwców. Ale to naprawdę ścisłe, bardzo elitarne grono.

-   Powinien   pan   pomyśleć   o   skuteczniejszym   kształtowaniu   swojego   wizerunku, 

senatorze - przejechała palcem po jego umięśnionym brzuchu. - Co pan na to, żeby zrobić 

background image

parę   reklam   z   pana   udziałem?   Wie   pan,   takich,   jakie   zwykle   robią   sportowcy.   Mógłbyś 

mówić: Nie ma mowy o spotkaniu z dyplomatami, jeśli nie mam na sobie moich ulubionych 

slipów firmy bla, bla, bla. I co pan na to?

- Co ja na to? Mogę tylko dziękować Opatrzności, że nie uczyniła z pani mojego 

doradcy.

- Jesteś sztywniak. Ot, i cały problem - rozciągnęła się na nim jak długa. - Pomyśl 

tylko o wszystkich możliwościach, jakie dałaby taka kampania.

Wsunął rękę pod cieniutki szlafrok.

- Właśnie myślę!

- Tylko sobie wyobraź. Dyskretnie umieszczone zdjęcia w największych kolorowych 

magazynach, reklamy telewizyjne nadawane w najlepszym czasie antenowym - wzdychała, 

wsparta na łokciu. - Wtedy na pewno zreperowałabym telewizor.

- A ty lepiej pomyśl, że to mogłoby dać początek niebezpiecznej modzie. Już widzę, 

jak urzędnicy federalni paradują po mieście w swoich grzecznych bokserkach.

- Oj, faktycznie. Mogłoby się z tego zrobić ogólnokrajowe zamieszanie.

- Powiedziałbym nawet, że globalne. Pewnie mielibyśmy do czynienia z efektem kuli 

śniegowej.

- W porządku. Przekonałeś mnie - głośno cmoknęła go w policzek. - Teraz rozumiem, 

że twoim patriotycznym  obowiązkiem jest chodzenie w kompletnym  stroju. Oczywiście z 

wyjątkiem sytuacji, gdy jesteś w mojej sypialni - dodała czym prędzej.

Ze śmiechem przyciągnął ją do siebie, spragniony jej pocałunków.

- Shelby - zaczął po chwili. - Muszę z tobą o czymś porozmawiać, ale boję się, że 

zaraz będzie za późno.

- Obiecujesz?

- Obiecuję, ale najpierw chciałbym cię o coś zapytać.

- Zamieniam się w słuch - szepnęła i zaraz zaczęła łaskotać go językiem w ucho.

- W czasie weekendu czeka mnie wyjazd, od którego nie mogę się wykręcić.

- Taaak?

- Dzwonił dziś do mnie mój ojciec.

- Ach, tak. - W jej oczach pojawiły się wesołe błyski. - Wielmożny pan MacGregor.

- Ucieszyłby się, że go tak nazywasz. Wygląda na to, że zmontował jeden ze swoich 

ulubionych weekendowych zlotów rodzinnych. Jedź ze mną.

Wyraźnie rozbawiona uniosła jedną brew.

- Ja? Mam jechać do tej waszej fortecy w Hyannis Port? Nie uzbrojona?

background image

- Nie przejmuj się. Wywiesimy białą flagę.

Miała ochotę z nim jechać, ale jednocześnie korciło ją, żeby odmówić. Wizyta w jego 

rodzinnym domu niebezpiecznie przybliżała ją do decyzji, której podjęcie ciągle odkładała na 

bliżej nieokreślone potem.

Alan bez trudu odgadł jej myśli. Postanowił więc zmienić taktykę.

-   Dostałem   od   ojca   rozkaz,   żeby   mu   przywieźć   córkę   tych   zbójów   i   złodziei 

Campbellów.

- Tak powiedział?

- Słowo w słowo. Dumnie uniosła podbródek.

- To kiedy jedziemy? - zapytała ostro.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, kiedy spojrzała z okna samochodu na 

rezydencję MacGregorów, było stwierdzenie, że sama nie wymyśliłaby bardziej oryginalnego 

budynku.

Dom   prezentował   się   naprawdę   imponująco.   Surowy,   zbudowany   z   kamienia,   był 

jednocześnie   ponury   i   bardzo   tajemniczy,   głównie   za   sprawą   wysokich,   strzelistych 

wieżyczek.   Prawdziwa   forteca,   zamczysko,   pomyślała,   choć   żadne   z   tych   określeń   nie 

oddawało w pełni charakteru i stylu tej nieco anachronicznej budowli.

Odwróciła się do Alana, który najwyraźniej czekał na jej werdykt. W oczach miał 

nikłe iskierki wesołości oraz ironii, które umiała już bezbłędnie rozpoznać. Roześmiała się i 

jeszcze raz uważnie przyjrzała domowi.

- Wiedziałeś, że się w nim zakocham od pierwszego wejrzenia.

- Raczej spodziewałem się, że będzie w... twoim guście - odparł, dotykając delikatnie 

jej włosów.

Uśmiechnęła się, rozbawiona jego poważnym tonem, i przez resztę drogi prowadzącej 

na   szczyt   wzniesienia   podziwiała   fortecę,   pięknie   oświetloną   promieniami   zachodzącego 

słońca.

-   Gdybym   tu   mieszkała   jako   dziecko,   pewnie   bawiłabym   się   z   najróżniejszymi 

duchami i straszydłami, a mój pokój mieściłby się w najwyższej wieży - powiedziała.

- Muszę cię rozczarować, kochana. W domu nie ma duchów, chociaż ojciec swego 

czasu odgrażał się, że sprowadzi jakiegoś potępieńca ze Szkocji. A co do wieży - rzucił jej 

porozumiewawcze spojrzenie - to jest już dawno zajęta. Ojciec ma w niej swój gabinet.

- Szkoda - mruknęła, przymykając oczy.

Daniel MacGregor intrygował ją coraz bardziej, coraz bardziej też chciała go poznać. 

Nawet w jego własnym domu, choć pewnie spotkanie na neutralnym gruncie byłoby dla niej 

znacznie bezpieczniejsze. Zdecydowała jednak, że na razie nie powinna sobie tym zaprzątać 

głowy. Lepiej podziwiać piękno okolicy.

Od razu zwróciła uwagę na kwiaty, starannie wkomponowane w naturalne otoczenie 

domu. Czyżby sam wielmożny MacGregor miał i w tej sprawie decydujący głos? A może 

projektowanie zieleni należało do ulubionych zajęć jego żony... W końcu nie byłoby w tym 

nic   dziwnego,   gdyby   pani   chirurg   laryngolog   odreagowywała   stresy,   sadząc   w   wolnych 

chwilach petunie.

Tak czy inaczej, jeśli to Daniel zaprojektował dom, a jego żona Anna ogród, muszą 

background image

stanowić   świetnie   dobraną   parę,   taką,   która   idealnie   się   uzupełnia.   Shelby   nie   miała   już 

żadnych wątpliwości, że spotkanie z rodzicami Alana będzie ciekawym doświadczeniem.

Nim Alan zdążył na dobre zaparkować samochód, wyskoczyła na zewnątrz i pobiegła 

do miejsca, z którego rozciągał się widok na całą siedzibę MacGregorów. Stanęła roześmiana 

i beztrosko pozwoliła, by wiatr targał do woli jej niesforne loki.

Alan również wysiadł i opierając się o samochód, obserwował ją uważnie. Przemknęło 

mu przez myśl, że czasami już sam jej widok wystarcza, by uczynić go szczęśliwym.

- Gdybym ja tu mieszkała, na pewno postarałabym się o jakieś duchy - oznajmiła i 

przywołała go skinieniem dłoni. - Ale takie naprawdę straszne, które jęczą i podzwaniają 

łańcuchami. Nie wystarczyłaby mi jakaś tam biała dama, która nie potrafi nic więcej, jak 

tylko snuć się melancholijnie po korytarzach. - Podała mu rękę i przez chwilę w milczeniu 

przyglądali się domowi. - Pocałuj mnie, MacGregor! - zażądała nagle, odgarniając z twarzy 

poplątane włosy. - Pocałuj mnie, tylko mocno. W życiu nie widziałam lepszego miejsca na 

taki pocałunek.

Bez słowa pochylił głowę i przywarł ustami do jej rozchylonych warg. W miarę, jak 

pocałunek   stawał   się   coraz   bardziej   namiętny,   przytulał   ją   do   siebie   mocniej   i   mocniej, 

gorączkowo szepcząc jej imię.  Ona zaś pieszczotliwe gładziła jego twarz, żałując, że nie 

potrafi już dać mu większej miłości niż ta, którą go obdarzyła.

- Kocham cię - szepnęła. - Musisz mi uwierzyć. Wierzył jej. Widział to w jej oczach, 

ale dostrzegał w nich również niepokój i wahanie, znak, że Shelby wciąż toczy wewnętrzną 

walkę z własnymi obawami. Kochała go, ale ciągle jeszcze miała jakieś wątpliwości. Trudno, 

pozwoli jej na to wahanie, postanowił. Poczeka, choć kiedyś i tak przyjdzie pora, gdy będzie 

musiał postawić wszystko na jedną kartę.

- Wierzę ci - powiedział, patrząc jej w oczy. Podniósł do ust jej dłonie i ucałował 

każdą z nich. - Chodźmy do środka.

Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu i szli tak wolno w stronę wejścia. 

Jednak u podnóża schodów odsunęła się nieco i unosząc ze śmiechem palec, przypomniała:

- Pamiętaj, dałeś mi słowo, że w niedzielę wieczorem wyjdę z fortecy wielmożnego 

MacGregora cała i zdrowa.

- Ależ oczywiście. Przecież obiecałem, że postaram się załagodzić każdy konflikt.

- Serdeczne dzięki. Mam nadzieję, że miałeś już kiedyś okazję sprawdzić się w roli 

mediatora.

Kiedy stanęli przed ciężkimi drzwiami, obejrzała sobie dokładnie mosiężną kołatkę z 

herbem klanu przedstawiającym lwa, który zdawał się łypać na nią groźnie spod potężnej 

background image

grzywy.

- Niezłe cacko - stwierdziła z przekąsem. - Zdaje się, że twój ojciec nie należy do ludzi 

przesadnie skromnych.

- Powiedziałbym raczej, że ma wyjątkowo rozwinięte poczucie rodowej dumy - Alan z 

hukiem opuścił  kółko. - Klan MacGregorów - dodał grubym  głosem, do złudzenia przy-

pominającym baryton Daniela - jako jedyny dostąpił zaszczytu posiadania korony w swoim 

herbie. To dobra krew i silny ród.

-   Czyżby?   -   Pogardliwie   spojrzenie,   jakim   go   obrzuciła,   przeszło   w   wyraz 

najwyższego zdumienia w chwili, gdy roześmiał się na całe gardło. - I co cię tak śmieszy? - 

zapytała, nie kryjąc irytacji.

Nie   zdążył   odpowiedzieć,   bo   drzwi   otworzyły   się   i   stanął   w   nich   młody,   wysoki 

blondyn o niewiarygodnie błękitnych oczach. Pociągła twarz o drobnych, regularnych rysach 

zdradzała żywą inteligencję, ale też sporo przebiegłości.

- Ty się śmiej, póki jeszcze możesz - rzucił do Alana, opierając się nonszalancko o 

framugę drzwi. - Ojciec wygłasza swoje tyrady już od dobrej godziny. Ciągle mówi coś o... - 

przeniósł wzrok na Shelby - zdrajcach i wiarołomcach. Cześć! Domyślam się, że to ty jesteś 

tą wiarołomną.

. - Na to wygląda - uśmiechnęła się Shelby, rozbrojona przyjazną ironią w jego głosie.

- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan - a to mój brat Caine.

- Proszę, proszę. Pierwszy przedstawiciel klanu Campbellów, który odważył się wejść 

do jaskini lwa - Caine pokręcił głową z przesadnym zdziwieniem. - Proszę bardzo - uczynił 

zapraszający gest. - Ale pamiętaj, że wchodzisz na własne ryzyko.

Podał   jej   rękę   i   wprowadził   do   środka.   Zerkając   na   nią   dyskretnie,   doszedł   do 

wniosku, że choć z nie można jej nazwać piękną, z pewnością ma w sobie coś, co czyni ją 

niezwykłą i nie pozwala łatwo o niej zapomnieć.

Tymczasem Shelby rozglądała się po obszernym holu, nie próbując nawet zachować 

dyskrecji. Od razu doceniła stare, wyblakłe gobeliny i ciemne, masywne meble. Kiedy zaś 

mocniej wciągnęła powietrze, wyczuła, że w tym mrocznym wnętrzu pachniało wiosennymi 

kwiatami, kurzem i chyba pastą do podłogi. Nie, naprawdę sama nie wymyśliłaby tego lepiej, 

stwierdziła w myślach, a głośno powiedziała:

- Dzięki Bogu, dach się jakoś nie zawalił, czyli wcale nie najgorzej jak na początek.

- Alan! - rozległ się damski głos.

Shelby   spojrzała   w   stronę   schodów   i   ujrzała   na   nich   młodą,   ładną   blondynkę, 

zbiegającą na dół bardzo energicznie pomimo zaawansowanej ciąży.

background image

- Tak się za tobą stęskniłam! - Serena zarzuciła bratu ręce na szyję.

- Pięknie wyglądasz, Reno! - Alan delikatnie pogłaskał wypukłość jej brzucha. - Jakoś 

nie mogę się do tego przyzwyczaić - szepnął.

- Obawiam się, że możesz już nie zdążyć, bo zostało raptem parę dni. O, czujesz, jak 

kopie! - Położyła  swoją  dłoń na dłoni Alana. - Twojemu  siostrzeńcowi albo siostrzenicy 

bardzo   spieszy   się   na   ten   świat   -   zawołała   podekscytowana,   ale   zaraz   uspokoiła   się, 

przechyliła głowę i przyjrzała się bratu badawczo. - Wiesz, tata nabił sobie głowę, że urodzę 

bliźnięta. Jak myślisz, kto mógł podsunąć mu ten pomysł?

- To była rozpaczliwa próba samoobrony - Alan uniósł do góry obie ręce i popatrzył 

jej w oczy roześmianym spojrzeniem.

- Aha - pokiwała głową, a potem zainteresowała się nową osobą. - Ty jesteś Shelby, 

prawda? Cieszę się, że zdecydowałaś się przyjechać.

Shelby   instynktownie   wyczuła   szczerość   tego   ciepłego   powitania.   Intuicja 

podpowiedziała jej, że Serena jest bardziej bezpośrednia i beztroska niż Alan, i pewnie mniej 

ciekawska niż Caine.

- Ja też się cieszę, że tu jestem. Zwłaszcza że bardzo chciałam poznać kobietę, która 

rozbiła Alanowi nos.

Serena roześmiała się i machnęła w stronę Caina.

- To on miał oberwać - wyjaśniła. - Szkoda, że się tak nie stało. Ale nie stójmy w holu, 

chodź, poznasz resztę rodziny - powiedziała zachęcająco i wzięła Shelby pod rękę. - Mam 

nadzieję, że Alan przygotował cię jakoś na spotkanie z naszym ojcem.

- Owszem, na swój sposób.

- Jeśli poczujesz, że masz dość, po prostu daj mi znak. Ostatnio wystarczy, że głośniej 

westchnę, a ojciec skacze koło mnie jak nakręcony - śmiała się Serena.

Alan popatrzył w ślad za odchodzącymi kobietami.

- Zdaje się, że Rena postanowiła przejąć komendę - mruknął bardziej do siebie niż do 

brata, ale Caine podchwycił temat:

- Szczerze mówiąc, odkąd ojciec ogłosił tę, że tak powiem, rewelację, wszyscy tu 

umieramy   z   ciekawości,   żeby   zobaczyć   twoją   Campbellównę   -   oznajmił.   Doszedł   do 

wniosku,   że   nie   będzie   pytał   Alana,   czy   ta   znajomość   to   coś   poważnego.   Nie   musiał, 

wystarczyło, że na niego spojrzał. - Chyba uprzedziłeś ją, że nasz ojciec wprawdzie robi dużo 

hałasu, ale na tym się kończy.

- Nie. Po co miałem to robić?

Kiedy   Shelby   stanęła   na   progu   salonu,   w   ułamku   sekundy   objęła   wzrokiem   całe 

background image

wnętrze i zebrane w nim osoby. Najpierw zauważyła bruneta, który spokojnie palił cygaro, 

siedząc w przepastnym fotelu. Tuż obok niego, na poręczy, przysiadła młoda, czarnowłosa 

kobieta w intensywnie zielonej sukience. Razem tworzyli uderzająco piękną parę.

Siedząca   nieopodal   nich   kobieta   pochylała   się   nad   jakąś   ręczną   robótką.   Shelby 

wystarczyło jedno spojrzenie na jej łagodną twarz, by stwierdzić, po kim Alan odziedziczył 

urodę.

Teraz dopiero wzrok Shelby spoczął na seniorze rodu, który z dostojną miną siedział 

w   rzeźbionym,   wysokim   krześle   na   środku   salonu.   Doprawdy,   ojciec   Alana   cenił   sobie 

spektakularne gesty, stwierdziła w myślach z przekąsem.

Daniel   MacGregor   był   człowiekiem   potężnym.   Bary   miał   szerokie   jak   tur,   twarz 

rumianą i pociętą głębokimi bruzdami. Płomiennie rude włosy dodawały jeszcze splendoru 

jego i tak niebanalnej powierzchowności. Ubrany był w ciemny garnitur, ale, jak zauważyła 

ze zdumieniem, przez ramię przerzucił tartan w barwach klanu MacGregorów.

- Rena  powinna  się oszczędzać  i więcej  odpoczywać  - oznajmił,  mierząc  grubym 

palcem w stronę bruneta. - Kobieta w jej stanie nie ma żadnego interesu w tym, żeby prze-

siadywać w kasynie do białego rana.

Justin najspokojniej w świecie wypuścił z ust smugę dymu.

- Tyle że kasyno to akurat jej interes.

- Kiedy kobieta spodziewa się dziecka... - zaczął Daniel z namaszczeniem, ale nagle 

zrobił pauzę i zaczął świdrować pytającym wzrokiem kobietę w zielonej sukience. Ta zaś w 

odpowiedzi uśmiechnęła się z wyraźnym  przymusem i pokręciła głową. Daniel westchnął 

ciężko, po czym ponownie skupił uwagę na Justinie. - No więc, kiedy kobieta spodziewa się 

dziecka...

- Może funkcjonować jak każda normalna, zdrowa ludzka istota - dokończyła za niego 

Serena.

Zanim Daniel zdążył  obalić ten pogląd, dostrzegł  Shelby stojącą  obok jego córki. 

Szerokie ramiona powędrowały w górę, podobnie jak uparty podbródek.

- Proszę, proszę - mknął, po czym zapadła krępująca cisza.

- To jest Shelby Campbell - oznajmiła Serena pogodnym głosem. - A to reszta naszej 

rodziny. To mój mąż, Justin Blade - wskazała bruneta z cygarem.

Shelby poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie jego zielonych oczu. Mąż Sereny nie 

spieszył się z powitalnym uśmiechem, kiedy się jednak wreszcie na niego zdobył, cała jego 

twarz zdawała się promieniować radością.

- To moja bratowa Diana - kontynuowała tymczasem Serena.

background image

- Jesteście ze sobą spokrewnieni - Shelby przerwała prezentację. - Rodzeństwo?

Diana skinęła głową.

- Zgadza się.

- A z jakiego szczepu pochodzicie? - chciała wiedzieć Shelby.

- Jesteśmy Komańczami - odpowiedział Justin.

-   Bardzo   zacne   pochodzenie   -   zagrzmiał   Daniel,   waląc   w   poręcz   fotela   dla 

podkreślenia wagi tych słów. Shelby przyjrzała mu się w milczeniu.

- Nasza mama - ciągnęła Serena, której z trudem udało się zachować powagę.

-  Jest  nam   niezmiernie  miło,  że   przyjęła  pani   nasze  zaproszenie  -  głos  Anny   był 

spokojny i jakby leniwy. Za to uścisk dłoni, którą podała Shelby na powitanie, mocny i zde-

cydowany.

- Dziękuję. Podziwiałam pani ogród. Jest naprawdę przepiękny.

- Cieszę się, że się pani spodobał - Anna uścisnęła lekko jej dłoń. - To jedna z moich 

słabości - wyznała. Kiedy za jej plecami Daniel donośnie chrząknął, w jej oczach pojawił się 

wyraz lekkiego zniecierpliwienia. - Mieliście dobry lot? - zapytała.

- Tak, bardzo spokojny - odparła Shelby.

Uparcie   stała   ciągle   odwrócona   plecami   do   Daniela.   Widocznie   mocno   go   to 

zniecierpliwiło, bo nagle nakazał władczym tonem:

- Odsuńcie się. Niech no się przyjrzę tej dziewczynie. Shelby usłyszała, jak gdzieś z 

tyłu Serena krztusi się ze śmiechu. Jej samej ta sytuacja specjalnie nie rozbawiła, ale też nie 

czuła strachu. Wolno odwróciła się i stanęła oko w oko ze starym MacGregorem. Jej mina i 

uniesiony podbródek były wyraźnym sygnałem, że potrafi dorównać mu pewnością siebie.

- Shelby Campbell - przedstawił ją Alan, bawiąc się w myślach tą chwilą. - Mój ojciec 

Daniel MacGregor.

- Campbell - powtórzył głucho Daniel, waląc przy tym otwartymi dłońmi w poręcze 

krzesła.

Shelby podeszła do niego, ale nie podała mu ręki.

- Tak jest. Campbell - powiedziała dobitnie.

Stała  naprzeciw  rudego olbrzyma  i nawet nie  mrugnęła,  wytrzymując  jego groźne 

spojrzenie. Daniel mocno ściągnął brwi, opuścił kąciki ust, przywołując na twarz coś, co, jak 

sądził, mało być bardzo srogą miną.

- Moi przodkowie woleliby wpuścić do domu wściekłego lisa niż Campbella.

Alan zauważył, że matka już otwiera usta, chcąc przywołać Daniela do porządku, więc 

szybko poprosił ją gestem, żeby nic nie mówiła. Ani przez moment nie wątpił, że Shelby da 

background image

sobie radę i nade wszystko pragnął zobaczyć, jak to robi.

- Większości  MacGregorów  nigdy nie przeszkadzało to, że po ich salonie biegają 

zwierzęta - odparta spokojnie.

- Barbarzyńcy! - Danielowi aż zaparło dech z oburzenia. - Wszyscy Campbellowie to 

ciemni barbarzyńcy!

- Natomiast o MacGregorach mówiono w całej Szkocji, że to wiecznie przegrane, 

żałosne ofiary losu.

Twarz Daniela zlała się w jedną plamę z jego płomienną czupryną.

- Ofiary losu! - ryknął na całe gardło. - Jeszcze się nie urodził taki Campbell, który 

mógłby dotrzymać pola MacGregorowi w uczciwej walce. Wy podstępni zdrajcy!

-   Za   chwilę   setny   raz   usłyszymy   streszczenie   biografii   Rob   Roya   -   mruknął 

zdegustowany Caine. - Tato, masz pustą szklankę. Nalać ci drinka? - zapytał, mając nadzieję, 

że w ten sposób odwróci uwagę ojca. - Może ty, Shelby, też miałabyś ochotę czegoś się 

napić?

- Owszem - spojrzała na Caine przelotnie. - Poproszę szkocką. Czystą - dodała, a 

potem nie tracąc rezonu, wygłosiła swoją mowę: - Być może, gdyby MacGregorowie byli 

trochę mądrzejsi, nie straciliby swojej ziemi, barw i nazwiska. Królowie mają to do siebie, że 

stają się bardzo drażliwi, kiedy ktoś próbuje się nad nich wywyższać - ciągnęła spokojnie, z 

satysfakcją obserwując, jak Daniel coraz głośniej sapie z wściekłości.

- Królowie! Angielski król! Żaden uczciwy Szkot nie potrzebował takiego króla, żeby 

mu mówił, jak ma żyć na swojej własnej ziemi.

- To prawda - zgodziła się Shelby, biorąc od Caina szklaneczkę szkockiej. - I za tę 

prawdę mogę się napić.

- Ha! - Daniel gwałtownie podniósł swoją szklankę i wychylił ją jednym duszkiem, po 

czym uderzył nią pustą o stół.

Shelby   najpierw   uniosła   jedną   brew   i   przyjrzała   się   krytycznie   zawartości   swojej 

szklaneczki, a potem za przykładem Daniela wypiła do dna. Puste szkło odstawiła z hałasem 

tuż obok jego szklanki.

Przez   nieskończenie   długą   chwilę   Daniel   mierzył   wzrokiem   oba   naczynia.   Potem 

wolno podniósł wzrok na Shelby, przyglądając się jej pałającymi oczami. Wreszcie uniósł się 

z krzesła i zawisł nad nią, potężny niczym niedźwiedź.

Odważnie stawiła mu czoła. Wyprostowała się dumnie i położyła dłonie na biodrach. 

Stali tak w martwej ciszy, mierząc się wzrokiem, a patrzący na nich Alan żałował w duchu, że 

nie potrafi malować.

background image

Nagle rozległ się śmiech Daniela, tak gromki, że rozniósł się echem po całym pokoju. 

Senior rodu MacGregorów odrzucił do tyłu głowę i śmiał się serdecznie, niemal do łez.

-   To   ci   dopiero   dziewucha!   -   zawołał,   ocierając   oczy.   I   nim   Shelby   zdążyła   się 

zorientować co się święci, porwał ją w ramiona i zamknął w potężnym powitalnym uścisku.

Wystarczyło kilka godzin i Shelby już wiedziała, co kryją w sobie członkowie rodziny 

MacGregorów. Daniel, niekwestionowany przywódca klanu, był hałaśliwy, arogancki i wy-

magający, jednak kiedy chodziło o dzieci, miękł natychmiast jak wosk.

Anna natomiast stanowiła jego zupełne przeciwieństwo, promieniując równowagą i 

opanowaniem.   Jednak   Shelby   nie   miała   wątpliwości,   że   cicha,   spokojna   Anna   potrafi 

dyskretnie,   ale   nieodwołalnie   zdominować   wszystkich,   łącznie   z   własnym   porywczym   i 

upartym   małżonkiem.   To   dało   Shelby   do   myślenie,   zrozumiała   bowiem,   że   sama   musi 

postępować z Alanem bardzo ostrożnie, by nie skończyć jako posłuszna wykonawczyni jego 

poleceń.

Polubiła tę rodzinę, ale jeszcze większe wrażenie zrobił na niej ich dom. Nie mogła 

wprost napatrzeć się na łukowate sklepienia, wycinane w kamieniu płaskorzeźby, starą broń i 

zbroje, poustawiane w mrocznych korytarzach.

Kolację podano w sali o rozmiarach dorównujących powierzchni przeciętnego domu, 

w której dominującym elementem dekoracji były włócznie i topory skrzyżowane nad wielkim 

kominkiem, o tej porze roku pełnym wiosennych kwiatów.

Shelby została posadzona za stołem po lewej stronie Daniela MacGregora, a kiedy 

przyniesiono posiłek, sama nie wiedziała, czy najpierw rozkoszować się pysznym jedzeniem, 

czy podziwiać przepiękną porcelanę.

- Wspaniała zastawa - pochwaliła, wodząc palcem po brzegu talerza. - I w bardzo 

rzadkim kolorze.

- Należała do mojej babki - wyjaśniła Anna. - Wniosła ją w posagu, ale nigdy nie 

przyszło mi do głowy, że ten kolor jest tak unikalny.

- Bardzo. Najczęściej spotyka się różne odcienie błękitu, lawendy i zieleni, a i tak, jak 

do tej pory, widywałam takie naczynia wyłącznie w muzeum.

Daniel nie byłby sobą gdyby nie wtrącił się do rozmowy.

- Nigdy nie mogłem zrozumieć - mruknął - po co to całe zamieszanie wokół zwykłych 

talerzy.

- Nic dziwnego, tato - zauważyła Serena - skoro bardziej interesuje cię to, co na nich 

leży.

- Shelby zajmuje się garncarstwem - objaśnił Alan.

background image

- Garncarstwem? - zdumiony Daniel zapomniał, że powinien zrugać córkę za złośliwy 

komentarz. - Robisz garnki?

- Między innymi.

- Nasza matka też zajmowała się ceramiką - przypomniała sobie Diana. - Pamiętasz, 

Justinie?

- Tak. Zdaje się, że sprzedawała nawet swoje wyroby. A ty, Shelby?

- Mam galerię, a właściwie sklep, w Georgetown.

-   No   proszę,   dziewczyna   ma   żyłkę   do   handlu   -   skomentował   Daniel,   nie   kryjąc 

uznania. - A chociaż dobrze ci idzie?

- Uważam, że tak - stwierdziła bez fałszywej skromności, a biorąc do ręki kieliszek 

wina, skinęła nim w stronę Alana i zapytała: - A co pan myśli, senatorze, jak sobie radzę?

-   Zadziwiająco   dobrze   -   orzekł.   -   Zwłaszcza,   jak   na   osobę   zupełnie   pozbawioną 

zmysłu organizacji. Ale cóż, cuda się zdarzają, skoro potrafisz jednocześnie robić ceramikę, 

prowadzić sklep i żyć tak, jak chcesz.

- Lubię nietypowe komplementy - uśmiechnęła się do niego. - Trochę się różnimy z 

Alanem. On jest dużo bardziej... uporządkowany niż ja. I dlatego nigdy nie zabraknie mu ben-

zyny na samym środku autostrady.

- Lubię nietypowe obelgi - mruknął Alan pod nosem.

- Dobrze, że się różnicie - rozpromienił się Daniel. - Będziecie się uzupełniali. Lubisz 

stawiać na swoim, co, dziewczyno?

- Jak wszyscy.

- Shelby Campbell, byłabyś dobrą pierwszą damą - oświadczył niespodziewanie.

Tylko   Alan   i   Anna   zauważyli,   że   Shelby   mimowolnie   zacisnęła   palce   na   nóżce 

kieliszka.

- Może i tak, gdybym miała takie ambicje - odparła cicho.

- Z ambicjami czy bez, skoro wiążesz się z nim - Daniel machnął widelcem w stronę 

Alana - musisz to potraktować jak wyrok losu.

- Nie spiesz się tak, tato - wtrącił Alan gładko, klnąc w myślach, ile wlezie. - Ani ja 

jeszcze nie zdecydowałem, że będę kandydował, ani Shelby, że za mnie wyjdzie.

- Jeszcze nie zdecydowała? Nie wie, czy chce za ciebie wyjść? - zaperzył się Daniel. - 

Słyszycie to samo co ja? Na moje oko ta dziewczyna nie wygląda na idiotkę. Campbell czy 

inny czort, najważniejsze, że jest Szkotką. I że urodzi mi nowych MacGregorów.

- Daniel ciągle mnie namawia, żebym  zmienił nazwisko - wtrącił  Justin, próbując 

ściągnąć na siebie uwagę teścia.

background image

- I co w tym złego - zaperzył się Daniel. - Nie takie rzeczy robiono dla zachowania 

ciągłości rodu. Poza tym dziecko Reny będzie MacGregorem w takim samym stopniu jak 

dziecko Caina, o ile wreszcie weźmie się do roboty - posłał młodszemu synowi chmurne 

spojrzenie,   na   które   ten   zareagował   bezczelnym   uśmiechem.   -   Jednak   Alan   jest   moim 

pierworodnym synem, a z tym wiążą się określone obowiązki wobec rodu. Musi ożenić się, 

spłodzić dzieci, powiększać naszą rodzinę...

Alan uznał, że pora skończyć ten wątek, odwrócił się więc, by nieco ostudzić zapały 

ojca. Kiedy jednak spojrzał na Shelby, natychmiast zorientował się, że jego ukochana bawi 

się   w   najlepsze.   Z   rozszerzonymi   oczami,   uśmiechem   na   ustach   i   łokciami   na   stole, 

wpatrywała się jak w obraz w tokującego Daniela.

- Widzę, że masz niezłą zabawę - szepnął do niej.

- Jeszcze jaką! Czy on zawsze tak się zachowuje?

- Zawsze - przytaknął, obserwując spod oka żywą gestykulację ojca.

- Chyba się zakochałam - westchnęła, mrużąc oczy. - Panie Danielu, mam nadzieję, że 

ani Alan, ani pańska żona nie poczują się zagrożeni tym, co powiem, ale gdybym miała kie-

dykolwiek poślubić jakiegoś MacGregora, to musiałby być pan!

Daniel, nieco wytrącony z rytmu tym nagłym wyznaniem, przez chwilę przyglądał jej 

się badawczo, wietrząc w jej słowach jakiś podstęp. Widocznie jednak nie znalazł nic podej-

rzanego, bo rozpromienił się i uniósł do góry swój kieliszek.

- Szybka z ciebie dziewczyna, panno Campbell. Piję twoje zdrowie.

- Jesteś genialna - pochwalił Alan, kiedy po kolacji oprowadzał ją po domu.

- Tak myślisz? - ze śmiechem wzięła go za rękę. - Twojemu ojcu nie sposób się 

oprzeć. Podobnie jak jego pierworodnemu - dodała, wspinając się na palce, żeby pocałować 

go w ucho.

- Uprzedzam, żebyś nie nadużywała wobec mnie tego określenia. Zawsze uważałem, 

że to ból w...

-   Jezu!   Ale   cudo!   -   nie   pozwoliła   mu   dokończyć,   rzucając   się   stronę   wysokiego 

stolika, na którym stał wazon z francuskiej porcelany. - W waszej twierdzy można znaleźć 

więcej   skarbów   niż   w   zatopionym   galeonie   piratów.   A   swoją   drogą   przyznaj   się,   czy 

kiedykolwiek próbowałeś wejść do którejś z tych zbroi?

- Ja nie, ale Caine raz założył na siebie to żelastwo i potem męczyłem  się dobrą 

godzinę, żeby go wciągnąć.

- Zawsze byłeś dobrym, grzecznym chłopcem - skomentowała żartobliwie, tuląc w 

dłoniach jego twarz.

background image

Jej   śmiech   szybko   stłumiły   pocałunki.   Bez   najmniejszego   ostrzeżenia   powróciła 

trudna do powstrzymania namiętność.

- Zbyt pochopnie wyciągasz wnioski - odsunął ją od siebie tylko po to, by zaczerpnąć 

powietrza. - Wszedł do środka, bo go namówiłem.

- Prowokator!

-   Powiedziałbym   raczej:   skuteczny   przywódca.   Na   dodatek   pomogłem   mu   się 

wydostać dopiero po tym, jak porządnie nastraszył Renę.

Shelby oparła się o ścianę i przez chwilę czekała, aż minie drżenie, które czuła w 

całym ciele.

- Od początku wiedziałam, że kłamałeś, opowiadając, jaki to był z ciebie grzeczny i 

dobrze wychowany chłopiec - powiedziała wesoło. - I jestem pewna, że zasłużyłeś sobie na 

ten rozkwaszony nos.

- Możliwe, ale Caine zasłużył sobie bardziej.

- Podoba mi się twoja rodzina.

- Mnie również.

- I dobrze się bawisz, patrząc, jak sprzeczam się z twoim ojcem - dodała.

~ Nie powiem, że nie. Zawsze lubiłem komedie salonowe.

- Salonowe? Wasz tak zwany salon przypomina raczej salę tronową. Powiedz mi - 

zapytała  nagle, tuląc policzek do jego ramienia - skąd twojemu ojcu przyszedł do głowy 

pomysł naszego małżeństwa?

- Powiedziałem mu, że ci się oświadczyłem - odpowiedział swobodnym tonem. - A 

jemu nie mieści się w głowie, że ktoś śmiałby odmówić jego pierworodnemu.

Podszedł do niej i oparł ręce o ścianę po obu stronach jej głowy. Stłumione światło 

pogłębiło cienie na jego twarzy, oczy skryły się w mroku. Mimo że nawet jej nie dotykał, 

czuła emanującą od niego siłę. Wiedziała, że w mgnieniu oka potrafi stać się gwałtowny i 

uparty.

- Alan...

- Jak długo jeszcze każesz mi czekać? - zapytał, choć początkowo wcale nie miał 

zamiaru nalegać. Kiedy jednak widział ją w domu, w którym spędził dzieciństwo, i patrzył, 

jak zaprzyjaźnia się z jego rodziną, z każdą chwilą pragnął jej mocniej. - Kocham cię, Shelby.

- Wiem - otoczyła go ramionami i przytuliła policzek do jego policzka. - Ja też cię 

kocham. Daj mi trochę czasu, jeszcze tylko trochę. Wiem, że proszę o wiele.

Rzeczywiście, prosiła o zbyt wiele. Akurat w tej chwili nie myślał o niczym innym jak 

tylko o tym, by wreszcie wymóc na niej decyzję. Gotów był nawet ją błagać. Całe szczęście 

background image

miał w sobie dość dumy MacGregorów, by się do tego nie posunąć.

- Dobrze, niech będzie, jak chcesz - wydusił głucho. - Ale pamiętaj, że są sprawy, o 

których   musimy   porozmawiać,   i   nie   ma   od   tego   ucieczki.   Zrobimy   to   po   powrocie   do 

Waszyngtonu. Uprzedzam cię, że w chwili, kiedy podejmę decyzję, poproszę cię, żebyś ty 

także się zdecydowała.

Strach  ścisnął jej  gardło,  domyślała  się bowiem,  czego  mają dotyczyć  te decyzje. 

Teraz jednak nie będzie się tym  martwić, pomyślała  stanowczo. Na to przyjdzie  czas po 

powrocie.   Tutaj   chciała   mieć   Alana   tylko   dla   siebie,   bez   żadnej   polityki   i   rozmów   o 

przyszłości.

- Porozmawiamy - obiecała. - Na pewno dam ci wtedy odpowiedź.

Skinął głową, po czym zacisnął palce na jej szyi.

- Lepiej, żeby to była odpowiedź, jakiej oczekuję - powiedział cicho. Pocałował ją, a 

w tym pocałunku nie było ani odrobiny cierpliwej łagodności. - Późno już - szepnął między 

pocałunkami, wyraźnie wyczuwając w niej rosnącą uległość. - Pewnie wszyscy już śpią.

- My też powinniśmy się położyć.

- A nie miałabyś ochoty popływać?

- Popływać? - zamknęła oczy i pozwoliła, żeby przyjemność ogarnęła ją ciepłą falą. - 

Nie wzięłam kostiumu.

- Tym lepiej.

Pociągnął ją za sobą przez hol w stronę drzwi prowadzących,  jak się okazało, na 

basen. Wpuścił ją pierwszą, a kiedy starannie zamykał drzwi na klucz, Shelby rozglądała się 

ciekawie.

Pomieszczenie   było   ogromne,   jak   zresztą   wszystko   w   tym   domu.   Jedną   ze   ścian 

zajmowały   wyłącznie   okna,   a   zwisająca   z   sufitu   plątanina   bujnych   pnączy   stanowiła 

doskonałą   naturalną   ich   osłonę.   Przez   szpary   pomiędzy   liśćmi   sączyło   się   blade   światło 

księżyca i tańczyło po wodzie i mozaikowej posadzce otaczającej basen.

- Mam nadzieję, że wielmożny MacGregor nie wałęsa się w nocy po domu. - Jej słowa 

odbiły się echem od wysokiego sklepienia. - Założę się, że nie było dnia, żebyś tu nie pływał. 

Kiedy cię poznałam, od razu pomyślałam, że masz sylwetkę pływaka.

Uśmiechnął się zagadkowo i odciągnął ją od basenu.

- Najpierw pójdziemy do sauny - oznajmił.

- Do sauny?

- Tak jest.

Przyciągnął ją do siebie i wprawnym ruchem rozpiął, a potem zsunął z niej spodnie.

background image

-   Cóż,   skoro   nalegasz...   -   Gorliwie   zaczęła   rozpinać   mu   koszulę.   -   Zauważyłeś 

senatorze, że z reguły masz na sobie dużo więcej ubrań niż ja?

- Owszem - wsunął dłonie pod jej bluzkę i odnalazł nagie piersi. Skutek był taki, że jej 

palce natychmiast straciły zręczność.

- Albo zaraz przestaniesz się do mnie dobierać, albo pójdziesz do sauny w ubraniu - 

uprzedziła. - Lepiej podaj ręczniki.

Nim to zrobił, zdjęła mu koszulę i przesunęła dłońmi po gładkiej wypukłości mięśni 

na klatce piersiowej. Nie pozostał jej dłużny i szybko uporał się z lekką bluzką. Patrzył potem 

na   nią,   ciesząc  się   widokiem   jej   szczupłego   ciała   i   jasnej,   delikatnej   skóry.   Była   cudna, 

ponętna, trochę wyzywająca i... przede wszystkim była jego. Patrząc jej w oczy, podał jej rę-

cznik, którym się owinęła.

Z drzwi prowadzących do sauny buchnęła na nią fala suchego, gorącego powietrza. 

Chwilę stała w progu, próbując przyzwyczaić się do temperatury, która w pierwszej chwili 

wydawała się wręcz nie do zniesienia.

- Boże, nie byłam w saunie od miesięcy - z rozkoszą wyciągnęła się na drewnianej 

ławce i zamknęła oczy. - Już zapomniałam, jakie to przyjemne.

- Podobno mój ojciec załatwił tu niejeden intratny interes - powiedział Alan, sadowiąc 

się obok niej.

-   Wyobrażam   sobie.   Pewnie   nim   skończyli   dobijać   targu,   normalnie   zbudowani 

mężczyźni kurczyli się co najmniej o połowę. - Machinalnie zaczęła głaskać go po udzie. - A 

pan, senatorze, wykorzystuje saunę do knucia politycznych intryg?

-   Raczej   nie.   Małe,   gorące   pomieszczenia   prowokują   mnie   do   innych   zachowań. 

Powiedziałbym, bardziej osobistych.

Przysunął się bliżej i lekko ugryzł jej nagie ramię.

- Aha - mruknęła sennie. - Jak bardzo osobistych?

- A, to już moja słodka tajemnica - pociągnął ją i posadził sobie na kolana. Zaczął 

całować ją tak, jak lubiła najbardziej, wolno, zmysłowo i bardzo czule. - Fascynuje mnie 

twoje   ciało   -   szeptał,   wodząc   ustami   wzdłuż   brzegu   ręcznika,   który   miała   zawiązany   na 

piersiach. - Jest takie smukłe, gładkie, zwinne.

Położyła się na plecach i pozwoliła, żeby pieściły ją jego dłonie i oddech. Całe jej 

ciało   była   cudownie   odprężone,   leniwe   z   gorąca   i   tak   bezsilne,   że   trudem   udało   jej   się 

podnieść rękę, by przyciągnąć go jeszcze bliżej.

Poluzowany ręcznik zsunął się z niej i leżała naga, wilgotna z gorąca, spragniona jego 

miłości. Szeptała jego imię, a drżenie jej głosu podniecało go nie mniej niż zapach perfum, 

background image

który parował z rozgrzanej skóry i wypełniał całe pomieszczenie.

Wodził dłońmi po jej piersiach, dotykał brzucha i ud, początkowo bardzo delikatnie, a 

potem, kiedy zaczęła odpowiadać na ten dotyk, coraz gwałtowniej, coraz bardziej zachłannie i 

niecierpliwe.

Prężyła się pod nim, wyginała i ciągnęła go ku sobie, każdym ruchem prowokując go, 

żeby natychmiast zaspokoił jej i swoją żądzę. Zebrał całą siłę woli, żeby odsunąć od siebie tę 

pokusę. Chciał ją pieścić, dawać jej rozkosz, patrzeć, jak nieuchronnie ogarnia ją szaleństwo.

Unosiła w górę biodra i przyciągała niecierpliwie jego dłoń. Na palcach czuł jej gorącą 

wilgoć,   słyszał   nierówny   oddech,   coraz   szybszy   w   miarę,   jak   rozkręcała   się   spirala 

podniecenia.

Kiedy rozkosz stała się tak wielka, że niemal bolesna, chwyciła go mocno za ramiona, 

zacisnęła palce z całych sił i bezprzytomnie powtarzała jego imię. Przygarnął ją do siebie, 

nagle całkiem bezwładną, miękką i bezbronną. Trzymał ją w ramionach i głaskał po głowie 

jak dziecko, czekając, aż odzyska oddech.

Mógłby siedzieć tak godzinami, tyle że niekoniecznie w saunie. Chwycił ją mocno i 

uniósł do góry.

- Nie możemy tu siedzieć za długo - szepnął jej do ucha. - Chodź, pójdziemy się 

ochłodzić.

-   Niemożliwe   -   mruknęła,   próbując   wrócić   na   ławkę.   -   Absolutnie   niemożliwe   - 

powtórzyła, ale potulnie pozwoliła, żeby zaprowadził ją na basen.

- Woda jest bardzo zimna - uprzedził. - Dasz radę wskoczyć?

- Jeśli ty dasz radę, to ja też - odparła, popatrując bez przekonania na gładką taflę. - 

Chociaż, mówiąc szczerze, nie mam siły się ruszyć.

- Zawsze możesz liczyć  na moją pomoc - powiedział, po czym wziął ją na ręce i 

wskoczył do wody.

Szok   był   tak   wielki,   że   aż   zaparło   jej   dech.   Błyskawicznie   wynurzyła   się   na 

powierzchnię, prychając i gwałtownie łapiąc powietrze.

- Ta woda jest lodowata - wysapała, uczepiona jego ramienia.

-   Wcale   nie.   Ma   jakieś   dwadzieścia   parę   stopni.   To,   co   czujesz,   to   tylko   szok 

termiczny.

- Szok termiczny - powtórzyła, naśladując złośliwie ton jego głosu. - Ty nie bądź taki 

mądry, senatorku! - chlapnęła mu wodą prosto w twarz i zgrabnie dała nurka.

Płynęła przy dnie basenu, czując, jak z każdym ruchem wraca jej energia i siła. Kiedy 

wynurzyła się po płytkiej stronie, Alan już tam na nią czekał.

background image

- Ale się popisujesz! - prychnęła. Szybko odgarnęła z czoła mokre włosy i obrzuciła 

go długim, znaczącym spojrzeniem osoby, która zna się na rzeczy. - Wspaniale pan wygląda, 

senatorze - pochwaliła. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby częściej oglądać pana nago i w 

basenie - wolno obróciła się na plecy i leniwie kołysała na wodzie. - Jeśli kiedykolwiek 

zdecydujesz się zerwać z polityką, zawsze możesz zarabiać na życie jako ratownik na plaży 

nudystów.

- Dzięki za dobrą radę. Zawsze warto mieć jakieś wyjście awaryjne.

Obserwował   ją   przez   chwilę,   jak   kusząco   prężyła   się   na   wodzie.   Niezaspokojone 

pożądanie powróciło z jeszcze większą siłą, więc podpłynął do niej i objął ją w pasie.

Kiedy przechyliła głowę, dostrzegła w jego oczach zapowiedź tego, co miało zaraz 

nastąpić.   Wiedziała   już,   że   tym   razem   nie   będzie   to   leniwe,   niespieszne   dawanie   sobie 

rozkoszy.

Przylgnęli   do  siebie  gwałtownie,  czując   podniecającą   wilgoć   mokrej  skóry. Woda 

spowalniała ich ruchy, łagodziła je, ale oni nie mieli cierpliwości na powolną grę. Nawet nie 

musieli tego robić, bo oboje natychmiast byli gotowi do miłości.

Woda pieszczotliwie łaskotała plecy i ramiona, spływające z włosów zimne kropelki 

wywoływały dreszcze. Shelby zlizywała te krople z jego torsu, czując w ustach znajomy 

zapach, pomieszany z charakterystyczną wonią chloru. Tylko to przypominało jej, że są na 

basenie, a nie na jakiejś odległej, zacisznej lagunie. A kiedy wreszcie poczuła go w sobie, to, 

gdzie są, w ogóle przestało mieć znaczenie.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Cześć! Jak się spało?

Shelby z trudem stłumiła ziewnięcie i uśmiechnęła się do Sereny, którą spotkała na 

schodach.

- Cześć! Dziękuję, spałam rewelacyjnie.

- Zdaje się, że tylko my dwie jesteśmy na nogach. Jadłaś już śniadanie?

- Nie - Shelby odruchowo pogłaskała się po pustym brzuchu. - Umieram z głodu.

- W takim razie możemy zjeść razem - zaproponowała Serena, prowadząc ją przez hol. 

- Zwykle rano jadamy w pokoju obok kuchni, tyle że rzadko kiedy uda nam się spotkać przy 

stole. Wiesz, jak to jest, każdy zaczyna dzień o innej porze. A ja - tu poklepała się po pękatym 

brzuchu - mam teraz wymówkę, żeby zjeść kilka śniadań.

- Ja tam nie szukam żadnych wymówek - roześmiała się Shelby. - Po prostu jem, ile 

wlezie.

- Szczęściara z ciebie, że możesz sobie bezkarnie na to pozwolić.

Weszły do słonecznego pokoju, który wedle normalnej miary uchodziłby za bardzo 

duży   i   elegancki,   jednak   według   obowiązującego   w   Hyannis   Port   standardu   Daniela 

MacGregorów należał do najmniejszych.

- Ciągle jestem pod wrażeniem waszego domu - pokręciła głową Shelby, patrząc na 

przytulny,   a   jednocześnie   bogaty  wystrój  wnętrza.   Zaraz   też   podeszła   do   kredensu,  żeby 

przyjrzeć się z bliska kolekcji starych cynowych naczyń.

- Wiesz, że ja też - roześmiała się Serena. - Zjadłabyś gofra?

- Pewnie, tyle że nie jednego.

- Od razu wiedziałam, że dasz się lubić. Zaraz wracam - powiedziała, znikając w 

drzwiach spiżarni.

Kiedy Shelby została sama, jeszcze raz obejrzała sobie pokój, francuski pejzaż na 

ścianie  i  porcelanę,  myśląc  jednocześnie,  że  gdyby   chciała  dokładnie  zwiedzić  wszystkie 

pomieszczenia tego domu i dotknąć wszystkich jego skarbów, z pewnością nie starczyłoby 

weekendu.

Najważniejsze zresztą było to, że polubiła rodzinę Alana do tego stopnia, że czuła się 

wśród nich tak, jakby do nich należała. Tylko że im wszystko wydawało się takie proste. 

Uważali, że trzeba się pobierać, mieć dużo dzieci i trwać w miłości...

- Shelby? - Serena musiała obserwować ją od jakiegoś czasu. - Przyniosłam kawę - 

powiedziała po chwili wyraźnego wahania. W życiu nie uwierzyłaby, że piękne szare oczy jej 

background image

nowej znajomej mogą być aż smutne. - Zaraz będą gofry.

- Dzięki - Shelby uśmiechnęła się, jak gdyby nigdy nic, a potem, kiedy już usiadły do 

stołu, zapytała o kasyno.

- Kasyno to tylko jedna z naszych inwestycji - opowiadała Serena, nalewając kawę. - 

Razem z Justinem mamy udziały w wielu hotelach w Atlantic City. Natomiast reszta należy 

tylko do niego. Na razie.

- Rozumiem, że wkrótce przekonasz go, że tam również potrzebuje sprawdzonego 

partnera - roześmiała się Shelby.

-   Właśnie.   Chociaż   będę   musiała   przejmować   udziały   stopniowo.   Teraz,   po   roku 

małżeństwa, wiem już, jak z nim postępować. Zresztą, on też się zmienił, odkąd przegrał 

zakład i musiał się ze mną ożenić.

- Co takiego?

- Mój maż jest hazardzistą. Ja też, więc o naszej decyzji zadecydował rzut monetą - 

Serena uśmiechnęła się na samo wspomnienie tamtego zakładu. - Reszka wygrywa, orzeł 

przegrywa.

- I pewnie rzucałaś własną specjalną monetą...

-   Pewnie!   Justin   o   tym   wiedział,   ale   do   tej   pory   nie   pokazałam   mu   tej 

dwudziestopięciocentówki. Dzięki temu cały czas się o mnie stara.

- Od razu widać, że świata poza tobą nie widzi - westchnęła Shelby.

-   Justin   i   ja   wiele   przeszliśmy.   -   Po   tym   stwierdzeniu   zapadła   cisza.   Serena 

przypomniała sobie pierwsze trudne miesiące po tym, jak się poznali. To, jak wbrew własnej 

woli zakochali się w sobie, bali się zaangażowania w trwały związek, a zwłaszcza jak trudna 

była decyzja o małżeństwie.

- Caine i Diana też mieli sporo problemów - dodała po chwili. - Pewnie dlatego, że 

ona i Justin mieli bardzo trudne i smutne dzieciństwo. Potem bardzo bali się bliższych związ-

ków. Najdziwniejsze jest to, że pokochałam Justina natychmiast, choć bardzo długo w ogóle 

nie zdawałam sobie z tego sprawy. Podobnie było z Cainem i Dianą - stwierdziła zamyślona, 

patrząc na Shelby swym ciepłym, szczerym spojrzeniem.

- Wygląda na to, że wy, MacGregorowie dobrze wiecie, czego chcecie od życia.

-   Wiesz,   ja   już   zaczynałam   się   martwić,   czy   Alan   kiedykolwiek   kogoś   pokocha. 

Przestałam, kiedy wczoraj zobaczyłam go z tobą - Serena sięgnęła przez stół, by dotknąć jej 

dłoni. - Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam, że nie jesteś takim typem kobiety, jakiego 

najbardziej się obawiałam jako partnerki dla mojego brata.

- A cóż to za typ? - zapytała Shelby z półuśmiechem.

background image

-   Chłodna,   grzeczna   blondynka   o   wypielęgnowanych   dłoniach   i   nienagannych 

manierach   -   w   oczach   Sereny   zapaliły   się   iskierki   humoru.   -   Z   taką   lalą   na   pewno   nie 

chciałoby mi się pić kawy z samego rana.

Shelby wprawdzie roześmiała się, ale zaraz pokręciła przecząco głową.

- Powiem ci szczerze, moim zdaniem ta, jak to powiedziałaś, lala, bardzo by pasowała 

do senatora MacGregora.

-   Do   tytułu   senatora   może   tak,   ale   do   człowieka   już   nie.   Alan   za   często   bierze 

wszystko   na   serio,   za   dużo   pracuje,   za   bardzo   przejmuje.   On   potrzebuje   kobiety,   która 

przypomni mu, że od czasu do czasu trzeba się wyluzować, odpocząć, pośmiać.

- Gdyby on tylko tego potrzebował! - powiedziała Shelby półgłosem.

Smutek, który Serena znowu dostrzegła w jej oczach, obudził w niej współczucie. A 

współczucie, jak wiedziała z doświadczenia, często zachęcało do tego, żeby się wtrącać w nie 

swoje sprawy.

- Shelby, przepraszam, nie chciałabym być wścibska, no, może odrobinę. Chodzi mi 

tylko o to, że chciałam, żebyś wiedziała, co czuję. Ja bardzo kocham Alana.

- Problem w tym, że ja też - Shelby najpierw uciekła wzrokiem gdzieś w bok, a potem 

zapatrzyła się w dno pustej filiżanki.

Serena   siedziała   cicho,   wiedząc,   że   w   takiej   sytuacji   trudno   powiedzieć   coś 

sensownego.

- Oj, tak - westchnęła w końcu. - To nigdy nie jest łatwe.

- Nie jest - potaknęła Shelby bez entuzjazmu.

- A więc jednak zdecydowałaś się wstać - Alan wszedł do pokoju tak cicho, że nawet 

go nie usłyszały. Od razu zorientował się, że coś się wydarzyło pomiędzy, Shelby a jego 

siostrą, jednak instynkt podpowiedział mu, że nie powinien pytać o szczegóły.

- Przecież dopiero dziesiąta! - obruszyła się Shelby, ale potulnie podsunęła policzek 

do pocałowania. - Jadłeś?

- Kilka godzin temu. Jest jeszcze kawa?

- Całe mnóstwo. Widziałeś gdzieś Justina? - zainteresowała się Serena.

- Siedzi na górze z ojcem.

- I wspólnie obmyślają następny złoty interes - domyśliła się z uśmiechem.

- I tu się mylisz. Grają w pokera. Ojciec zdążył już przegrać pięćset dolarów. A Caine 

jakieś trzysta.

Serena próbowała zrobić minę osoby mocno zdegustowanej i zawiedzionej.

- Ja naprawdę nie wiem, kiedy ten Justin przestanie oskubywać moją rodzinę - jęknęła, 

background image

wznosząc oczy do nieba. - Lepiej przyznaj się, ile ty przegrałeś.

- Niecałe dwa dolary - odparł z uśmiechem. - Wiesz przecież, że grywam z Justinem z 

czystej uprzejmości. Ale Bóg mi świadkiem, że kiedyś go ogram do zera.

- Coś mi się zdaje - wtrąciła Shelby niewinnie - że akurat w tym stanie hazard jest 

nielegalny. A kary cholernie wysokie.

Kiedy wniesiono parujące gofry, porzuciła na moment ten wątek, ale powróciła do 

niego, jak tylko zapełniła talerz.

- Z drugiej strony - zauważyła pomiędzy kolejnymi kęsami - skoro męskie kluby to 

przeżytek i żałosna pamiątka nagannego szowinizmu, chyba nie ma przeszkód, żebym z nimi 

zagrała. Jak myślicie?

- Kochanie, pieniądze nie mają płci - Alan okręcił sobie wokół palca pasemko jej 

włosów. - Jeśli je masz, i nie boisz się przegrać, droga wolna.

- Nie mam zwyczaju przegrywać - zauważyła pół żartem, pół serio.

- Wiem.

- Z tego, co słyszę, zanosi się na ciekawą partyjkę - powiedziała Serena, wstając. - 

Chętnie sobie popatrzę. A gdzie mama i Diana?

- W ogrodzie. Poszły pogadać o domu, który kupili Diana i Caine.

- Doskonale! - ucieszyła się Serena. - A więc mamy jakieś dwie godziny spokoju.

- A co - zainteresowała się Shelby - wasza matka nie toleruje gry w karty?

- Raczej cygar, z którymi ojciec musi się przed nią ukrywać - wyjaśniła Serena w 

drodze na górę. - Biedak myśli, że ona naprawdę niczego się nie domyśla.

Shelby przypomniała sobie łagodne, ale bardzo przenikliwe spojrzenie Anny. Zdaje 

się, że przed panią MacGregor, podobnie jak przed jej synem, nie sposób niczego ukryć.

Wystarczyło,  że weszli do wieży,  a już usłyszeli  dobiegający z góry tubalny głos 

Daniela:

- Niech cię piekło pochłonie! Chyba sam diabeł daje ci karty!

- A nie mówiłam, że MacGregorowie, to żałosne, wiecznie przegrane ofiary losu - 

Shelby popatrzyła na Alana z szyderczym uśmiechem.

- Zaraz zobaczymy, co potrafią Campbellowie. Oby nie okazało się, że są tylko mocni 

w słowach - odparował. - Macie tu świeżą ofiarę na pożarcie - oznajmił, kiedy weszli do 

gabinetu Daniela.

- Nie lubię odbierać pieniędzy mojej własnej żonie - zauważył Justin z przekąsem.

- Nie będziesz miał nawet okazji spróbować - Serena ciężko usiadła na oparciu jego 

fotela. - To Shelby ma ochotę zagrać z wami partyjkę. Jezu Chryste! Ale żeście tu nadymili - 

background image

zawołała, machając rękami.

Rzeczywiście, w obszernym pokoju było aż ciemno od aromatycznego dymu drogich 

cygar.

-   To   po   co   tu   siedzisz,   zamiast   wyjść   na   świeże   powietrze.   Już   cię   tu   nie   ma   - 

skrzyczał ją Daniel tak samo jak wtedy, gdy miała dziesięć lat. - A ty, panno Campbell, siadaj 

do stołu. Zaraz ci pokażemy, gdzie raki zimują. - Z radości aż zatarł ręce, a potem pokrótce 

wyjaśnił jej zasady: - Można trzy razy dobrać karty, limit dziesięć dolarów, zaczyna joker 

albo lepszy.

- Jeśli myśli pan, że odbije sobie na mnie wcześniejsze straty, to się pan mocno zdziwi 

- odparła ze złośliwym błyskiem w oku.

- Oj, dziewczyno, ty mi się coraz bardziej podobasz - huknął Daniel. - Ale szkoda 

czasu, rozdawaj karty, chłopcze - nakazał Cainowi.

Po dziesięciu minutach Shelby wiedziała już, z kim ma do czynienia.  Daniel grał 

ostro, ale mało skutecznie, natomiast Caine kierował się na przemian impulsem i kalkulacją. 

Za to Justin Blade był najlepszym graczem, jakiego spotkała, a w swoim życiu siedziała już 

przy niejednym bardziej lub mniej eleganckim stoliku. Grał jak szatan i wygrywał niemal za 

każdym razem.

Zdając sobie sprawę, że siedzi naprzeciw gracza o niebo lepszego od siebie, Shelby 

postanowiła zastosować jedyną skuteczną w takich razach taktykę, czyli po prostu zdać się na 

ślepy traf.

Alan najpierw obserwował grę, stojąc za jej plecami, potem jednak przeniósł się pod 

okno i popijając kawę, śledził każdy jej ruch. Co chwila łapał się na tym, że wciąż myśli o 

tym, jak gładko weszła do jego świata.

Kiedy widziała ją pochyloną nad stolikiem, głowa przy głowie z jego ojcem, żartującą 

z nim, jakby byli starymi przyjaciółmi, wyraźnie czuł, że życie bez niej nie będzie miało 

żadnego sensu. Po prostu pasowała do niego, tak jak pasowała do tego zadymionego pokoju 

w   dziwacznej   wieży,   gdzie   grała   w   pokera   i   popijała   zimną   kawę.   I   jak   pasowała   do 

eleganckich   waszyngtońskich   przyjęć,   gdzie   brylowała   wśród   wytwornego   towarzystwa, 

sącząc szampana z kryształowych kieliszków.

- Para asów - zawołał Daniel, rzucając pozostałym płomienne spojrzenie.

- Dwie pary. Walety i siódemki - Justin spokojnie położył swoje karty na stole.

Daniel i Caine niemal jednocześnie zaklęli siarczyście.

- O żesz ty... - syknął Daniel. - Zobaczysz, że będziesz się smażył w piekle z takimi 

samymi szubrawcami jak ty!

background image

- Za wcześnie pan go tam posyła - wtrąciła Shelby, po czym szeroko rozłożyła karty. - 

Mały strit od piątek do dziewiątek.

-   Tylko   przeklęta   wiedźma   wyciąga   strita   w   pierwszym   rozdaniu!   -   zaperzył   się 

Daniel.

- Albo przeklęta Campbellówna - pospieszyła z pomocą i podpowiedziała mu kolejna 

obelgę.

Niebieskie oczy Daniela zwęziły się w dwie szparki.

- Rozdawaj! - burknął.

Justin uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

- Witaj w klubie - powiedział, podsuwając jej wygraną. Mniej więcej po godzinie 

ostrej   gry   Shelby   miała   na   swoim   koncie   dwadzieścia   pięć   dolarów.   W   normalnych 

warunkach nie uznałaby tego za zbyt imponującą wygraną, biorąc jednak pod uwagę klasę 

swego najpoważniejszego przeciwnika, czuła się usatysfakcjonowana.

Pewnie   spędziliby   przy   kartach   cała   popołudnie,   gdyby   nagle   wyczulony   słuch 

Daniela nie wyłowił głosu żony, wracającej z przechadzki. Błyskawicznie zgasił ledwo co 

zaczęte cygaro i zamknął pełną popielniczkę w sekretnej szufladzie.

- Podbijam twoją stawkę o pięć dolarów - szepnął do Shelby.

-   A   ja   przypominam,   że   jeszcze   nie   miał   pan   otwarcia   -   odparła   ze   słodkim 

uśmiechem. Z misy stojącej na biurku wygrzebała miętową gumę do żucia, i odwijając ją z 

papierka, usłużnie podała Danielowi. - Musi pan dokładnie zatrzeć wszystkie ślady, panie 

MacGregor.

- Dobra z ciebie dziewczyna, chociaż Campbellówna - zmierzwił jej włosy.

- Można się było domyślić, że znowu przegrywają z Justinem wszystkie pieniądze - 

powiedziała Anna z lekką naganą w głosie, kiedy tylko weszły z Dianą do pokoju.

- Wyobraźcie  sobie, że  Justin  już nie  jest niepokonany.  Parę razy ograł  go nowy 

dzieciak w naszej piaskownicy - powiedział Caine, uśmiechając się do Shelby.

- I bardzo dobrze. Należało mu się - Diana stanęła za krzesłem męża i oparła brodę o 

jego głowę. - Niech sobie nie myśli, że nie ma na niego mocnych. Anna i ja chcemy popływać 

przed lunchem. Ktoś ma ochotę?

- Doskonały pomysł - pochwalił Daniel. - A ty, dziewczyno, umiesz pływać?

- Tak, ale nie zabrałam kostiumu.

- Nic nie szkodzi. W przebieralni jest ich cała masa. Na pewno coś sobie wybierzesz - 

powiedziała Serena.

- Naprawdę? - Shelby popatrzyła znacząco na Alana. - Jakie to poręczne, prawda?

background image

- Nie mówiłem ci o tym? - zapytał niewinnie, kładąc dłonie na jej ramionach. - Ja też z 

wami popływam. Jeszcze nie widziałem Shelby w kostiumie.

Dwadzieścia   minut   później   Alan   znowu   rozkoszował   się   oczyszczającym   upałem 

sauny, tym razem w towarzystwie Caina i Justina. Wszyscy trzej wyciągnęli się wygodnie na 

drewnianych ławkach, pozwalając odprężyć się mięśniom.

- Gratuluję dobrego gustu - pochwalił go Caine. - Choć nie ukrywam, że tym razem 

mnie zaskoczyłeś.

Alan zerknął na brata spod wpół przymkniętych powiek.

- Można wiedzieć dlaczego?

- Cóż, Shelby w niczym nie przypomina tej szykowanej blondynki o, że tak powiem, 

interesujących kształtach, z którą byłeś tu parę miesięcy temu. Tamta nie wytrzymałaby z 

ojcem nawet pięciu minut.

- Shelby jest inna niż wszystkie znane mi kobiety - przyznał Alan.

- Jeśli o mnie chodzi - wtrącił Justin - to głęboko szanuję kogoś, kto potrafi tak grać w 

pokera. Serena uważa, że bardzo do siebie pasujecie.

- I dobrze. Miło mieć poparcie najbliższej rodziny - zauważył Alan cierpko.

Justin tylko się roześmiał i wygodniej ułożył głowę na zgiętych ramionach.

- Nie chcę być złośliwy, ale wy, MacGregorowie, za bardzo lubicie wtrącać się do 

cudzych spraw sercowych.

- Oho - zawołał Caine - słuchaj go uważnie, bo facet wie, co mówi. Na własnej skórze 

doświadczył,   jak   skuteczny   potrafi   być   nasz   ojciec.   Ja   tam   jestem   zadowolony,   że   stary 

interesuje się tylko tobą, bracie. Przynajmniej Diana i ja mamy trochę spokoju.

- A mogłoby się wydawać, że będzie tak zajęty narodzinami pierwszego wnuka, że już 

nie starczy mu energii na nic innego - Alan aż pokręcił głową ze zdziwienia.

-   Co   ty,   ojciec   nie   spocznie,   póki   nie   wyhodujemy   mu   całego   stada   małych 

MacGregorów - roześmiał się Caine. - Szczerze mówiąc, coraz poważniej myślę o tym, żeby 

postarać się o potomka.

- Marne szanse, że od samego myślenia przybędzie następny bobas - rzucił leniwie 

Justin.

- Spokojna głowa. Doszliśmy z Dianą do wniosku, że poczekamy, aż urodzi się wasze 

dziecko, a potem będziemy się uczyć na waszych błędach.

- Jak to jest zostać ojcem? - zapytał Alan.

- W porządku - odparł Justin krótko, jednak przed oczami stanęły mu wszystkie te 

noce i ranki, kiedy nie mógł spać i leżał, słuchając spokojnego oddechu Sereny. Zawsze 

background image

wtedy myślał, że żyje w niej ich dziecko, wspólna cząstka każdego z nich. - Nie będę udawał, 

że w ogóle nie panikuję. Kiedy zaczynam zastanawiać się nad wszystkimi ewentualnościami, 

czuję, że zaraz osiwieję. Powiem wam, że im bliżej porodu, tym większego mam pietra. I nie 

mogę się doczekać, żeby wreszcie zobaczyć, na ile dziecko będzie podobne do Sereny, a na 

ile do mnie.

- Nie wiesz, co weźmie z Sereny? - roześmiał się Caine. - Mocny ród! Dobra krew! - 

huknął barytonem, imitującym głos Daniela..

Justin rozciągnął usta w szerokim uśmiechu,  a potem pochylił  się i lekko klepnął 

Alana w ramię.

- Zdaje się, że Daniel myśli to samo o Campbellach. Masz zamiar się z nią ożenić?

- Tak. Weźmiemy ślub tutaj, pewnie na jesieni.

- I dopiero teraz o tym mówisz? - Caine aż usiadł z wrażenia. - Ojciec miałby wreszcie 

pretekst, żeby otworzyć swojego najlepszego szampana, którego ukrył w najciemniejszym 

kącie piwnicy.

- Problem polega na tym, że Shelby jeszcze nic o tym nie wie - przyznał się Alan. - 

Nie sądzicie, że lepiej będzie, jeśli to właśnie ona dowie się pierwsza o moich planach?

- Nie chcę być złym prorokiem - powiedział Justin - ale twoja Shelby nie wygląda na 

osobę, której wystarczy po prostu zakomunikować, że bierzecie ślub.

-   Słuszna   uwaga   -   zgodził   się   Alan.   -   Raz   już   próbowałem   się   jej   oświadczyć. 

Wygląda na to, że pora zmienić taktykę.

Caine uniósł brwi w wyrazie najwyższego zdumienia.

- Dała ci kosza? - w jego głosie zabrzmiało niedowierzanie.

- Boże drogi! - Alan wzruszył ramionami. - Są momenty, że gadasz całkiem jak ojciec. 

Żeby cię uspokoić, powiem, że w ogóle nie dała mi odpowiedzi. Nie wiem, czy wiesz, kto był 

jej ojcem - zrobił krótką pauzę. - Senator Robert Campbell.

- O kurczę! - Caine gwizdnął przez zęby. - Nic dziwnego, że nie rwie się, żeby zostać 

twoją żoną.

- No, właśnie - pokiwał głową Alan, a widząc pytający wzrok brata, odpowiedział: - 

Tak, mam zamiar kandydować. To jeszcze jedna sprawa, którą muszę omówić z Shelby - 

dodał.

- Posłuchaj stary - Justin usiadł na swojej ławce - Ty się urodziłeś po to, żeby zostać 

prezydentem. Nie możesz, ot tak, po prostu, zrezygnować z tego, co jest twoim życiowym po-

wołaniem.

- Wiem. Ale z drugiej strony jest Shelby i jeśli przyjdzie mi wybierać...

background image

- To wybierzesz Shelby - dokończył za niego Caine. - A wtedy stary skopie ci tyłek, 

całkiem zresztą słusznie. Wiesz co, chłopie, ja się tylko martwię, czy po czymś takim ty i ona 

będzie umieli razem żyć.

Alan przez chwilę siedział w milczeniu.

- Nie wiem - odpowiedział w końcu i zamknął oczy, jakby w ten sposób chciał uciąć 

dalszą dyskusję.

W środę po weekendzie w Hyannis Port Shelby odebrała pierwszy telefon od Daniela 

MacGregora.

- Shelby Campbell?

- Przy telefonie - powiedziała i uśmiechnęła się mimo woli, natychmiast rozpoznając 

głos. - Co dobrego, panie Danielu?

-   A   dziękuję,   nie   narzekam.   Ale   powiedz   mi,   moja   panno,   dlaczego   nie   jesteś   w 

sklepie? Zrobiłaś sobie wolne?

- Środy zawsze mam wolne, bo wtedy przygotowuję glinę.

-   A,   chyba   że   tak.   Pamiętaj,   że   mam   zamiar   cię   odwiedzić,   kiedy   przyjadę   do 

Waszyngtonu.

- Serdecznie zapraszam. Pod warunkiem, że pan coś u mnie kupi.

Daniel zaśmiał się krótko.

- Jeśli  palce masz tak  samo zwinne jak  język,  to na pewno nie  wyjdę  z pustymi 

rękami. A teraz posłuchaj, co ci powiem. Cała nasza rodzina spędza Dzień Niepodległości w 

Atlantic   City.   Jedziemy   przepuścić   trochę   forsy   w   kasynie   Blade'ów.   Dzwonię,   żeby   cię 

osobiście zaprosić - oznajmił bez zbędnych ceregieli.

Dzień Niepodległości, 4 lipca, pomyślała. To już za miesiąc. Jezu, jak ten czas leci. 

Wyobraziła sobie, jak stoją z Alanem na plaży i oglądają barwne pióropusze fajerwerków na 

granatowym   tle   nieba.   Szkoda   tylko,   że   równie   wyraźnie   nie   potrafiła   wyobrazić   sobie 

własnej przyszłości.

- Dziękuję za zaproszenie. Naprawdę, bardzo chciałabym z wami jechać. - To akurat 

była prawda. Natomiast to, czy faktycznie pojedzie, stanowiło już inny problem.

-   Pasujesz   do   mojego   syna   -   stwierdził   Daniel   krótko,   wyczuwając   w   jej   głosie 

wahanie.   -   W   życiu   bym   nie   pomyślał,   że   powiem   coś   takiego   o   dziewczynie   z   rodu 

Campbellów, ale jak to mówią, niezbadane są wyroki losu.

Roześmiała się, bo nic innego nie wypadało zrobić, jednak w sercu w ogóle nie czuła 

radości. Łzy napłynęły jej do oczu tak szybko, że ledwie zdołała je powstrzymać.

- Mają rację ci, co mówią, że z pana stary intrygant.

background image

- Ty mi się lepiej nie narażaj! - fuknął, a potem dodał: - Widzimy się 4 lipca w 

Atlantic City.

- Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. Do widzenia, panie Danielu.

Szybko odłożyła słuchawkę i przycisnęła palce do oczu. Co jest, do diabła? Przecież 

nie będzie rozklejać się z powodu kilku miłych słów. Daniel powiedział, że pasuje do jego 

syna...

Miał racje, choć wolałaby, żeby tak nie było. Od samego początku, a dokładnie od 

pierwszego ranka, kiedy obudziła się w ramionach Alana, wiedziała, że tak jest i że będzie 

próbowała z tym walczyć. Teraz przyszła pora, by podjąć decydujące kroki.

Zbyt dobrze pamiętała śmierć swojego ojca, by teraz ulec Alanowi. Wystarczyło, by 

choćby na moment przestała kontrolować własne wspomnienia, a wyobraźnia podsuwała jej 

tamten obraz sprzed piętnastu lat, tak wyraźny, jakby minęło ledwie kilka dni.

W takich chwilach słyszała trzy suche wystrzały, a potem widziała, jak ojciec osuwa 

się na podłogę, parę centymetrów od jej stóp. Jego krew splamiła jej białą sukienkę. Zewsząd 

dobiegały okrzyki przerażenia, płacz i odgłosy bezładnej bieganiny.

Ktoś ją brutalnie odepchnął i klęknął obok zakrwawionego ciała. Siedziała na zimnej 

podłodze, zupełnie sama, i choć nie trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, dla niej minęła 

wieczność.   Nikt  nie   musiał   jej  mówić,  że   ojciec   nie   żyje.  Na  własne  oczy  widziała,  jak 

uchodzi z niego życie. Zdawało jej się, że jej życie odchodzi razem z nim.

- Nigdy więcej - szepnęła, przerażona intensywnością tych wspomnień. Już nigdy nie 

będzie umierała za życia.

Po sposobie, w jaki zapukano do drzwi, zorientowała się, że to Alan. Poszła otworzyć 

dopiero, kiedy opanowała wzruszenie i upewniła się, że łzy jej nie zdradzą.

- Cześć, MacGregor - powiedziała ze sztuczną beztroską. - O, widzę, że nie kupiłeś 

nam żadnego obiadu. Kiepsko!

- Może to ci wynagrodzi ten gorzki zawód - wyjął zza pleców pojedynczą czerwoną 

różę.

-   Podobno   jedna   róża   jest   dużo   bardziej   romantyczna   niż   tuzin   -   wciąż   jeszcze 

udawało   jej   się   mówić   swobodnie,   ale   po  powiekami   znowu  poczuła   zdradzieckie   łzy.   - 

Dziękuję - szepnęła drżącym głosem.

Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła się do niego mocno, jakby szukając w nim 

oparcia. Całowała go z taką desperacja, że bez trudu odgadł, co się z nią dzieje. Dlatego obej-

mował ją łagodnie i czule głaskał po głowie, próbując w jakiś sposób ukoić jej wzburzenie.

- Kocham cię - mruczała, chowając przed nim twarz dopóki nie miała pewności, że nie 

background image

zauważy jej łez. Kiedy zmusił ją, żeby na niego spojrzała, oczy miała już suche.

- Shelby, kochana, co się stało?

- Nic, naprawdę - odpowiedziała trochę zbyt gorliwie. - Zawsze, kiedy dostaję taki 

romantyczny prezent, robię się sentymentalna. Proszę cię, kochaj się za mną! - przytuliła 

policzek do jego policzka. - Chodźmy do łóżka.

Niczego   bardziej   nie   pragnął,   ale   instynkt   podpowiedział   mu,   że   tym   razem   nie 

powinien ulegać.

- Lepiej najpierw usiądźmy, bo musimy porozmawiać - szepnął, całując ją w czoło.

- Nie, nie teraz. Proszę! Ja...

- Shelby! - położył ręce na jej ramionach. - Już najwyższy czas.

Wiedziała o tym, więc bez dalszych protestów pozwoliła posadzić się na sofie.

- A może chcesz drinka? - zapytała, łudząc się, że dzięki temu uda jej się zyskać na 

czasie.

- Nie, dziękuję bardzo. - Usiadł ciężko obok niej. - Kocham cię i chcę, żebyś została 

moją żoną - powiedział bez zbędnych wstępów. - Oczywiście, zgadzam się, że nie znamy się 

długo - przyznał, chociaż ona nie odezwała się nawet słowem. - Gdybyś była inną kobietą, 

być może uwierzyłbym, że potrzebujesz więcej czasu do namysłu. Ale ty jesteś, jaka jesteś, 

więc ci tego czasu nie dam.

- Wiesz, że cię kocham - przerwała mu wpół zdania. - Ty próbujesz podejść do sprawy 

logicznie, a ja...

- Shelby, ja wiem, co myślisz o mojej pracy. Wiem, że ci to przeszkadza. Do pewnego 

stopnia rozumiem twoje lęki i obawy. - Kiedy wziął ją za ręce, od razu poczuł, jak bardzo jest 

spięta. - Wspólnym siłami możemy się uporać z tym, co cię gnębi. Na pewno znajdziemy 

jakiś sposób.

Nadal   milczała,   ale   patrzyła   na   niego   z   takim   wyrazem   oczu,   jakby   doskonale 

wiedziała, co jej za chwilę powie.

- Musisz wiedzieć - ciągnął - że odbyłem  cały szereg rozmów z najważniejszymi 

politykami z mojej partii. Dla nikogo nie jest już tajemnicą, że widzą we mnie kandydata na 

prezydenta. Co prawda, ta sprawa stanie się aktualna dopiero za dziesięć lat, jeśli nie więcej, 

ale już dziś trzeba podjąć pewne decyzje.

Wiedziała   o   tym,   oczywiście,   że   wiedziała.   Ale   co   innego   wiedzieć,   a   co   innego 

usłyszeć to z jego własnych ust.

- Jeśli interesuje cię moje zdanie - mówiła z trudem, bo ze zdenerwowania rozbolał ją 

żołądek - w ogóle nie powinieneś się zastanawiać nad taką możliwością. Ty po prostu musisz 

background image

wystartować w wyborach. Do tego cię wyznaczono. - Zerwała się z miejsca tak szybko, że 

omal nie połamała długiej łodygi róży. - Wierzę, że istnieje coś takiego jak przeznaczenie - 

szepnęła.

- Możliwe. - Ani na moment nie spuszczał z niej oka, kiedy niezmordowanie krążyła 

po pokoju. - Sama wiesz, że decyzja o starcie w wyborach pociągnie znacznie poważniejsze 

konsekwencje  niż  tylko  umieszczenie swojego nazwiska na liście kandydatów.  Kampania 

oznacza długie, wyczerpujące podróże. Właśnie wtedy będziesz mi najbardziej potrzebna.

Zatrzymała   się   gwałtownie.   Wciąż   odwrócona   do   niego   plecami,   powiedziała 

zduszonym głosem:

- Nie mogę za ciebie wyjść!

- Dlaczego? - wypowiedział to pytanie bardzo spokojnie, ale w jego oczach zawrzał 

gniew.

- Jesteś zwolennikiem logiki, więc pomyśl logicznie - wykrztusiła. - Ja się nie nadaję 

na żonę dla polityka, nie mówiąc już o przyszłej głowie państwa. Czy ty tego naprawdę nie 

widzisz, czy tylko udajesz? Żadna ze mnie dyplomatka, a jeszcze gorsza organizatorka. Nie 

jestem osobą, jakiej potrzebujesz.

- Potrzebuję żony - powtórzył z naciskiem - a nie personelu.

- Boże, człowieku, zrozum wreszcie, że będę kompletnie bezużyteczna! Ja naprawdę 

nie jestem w stanie dostosować się do takiego życia, jakie mnie czeka, jeśli za ciebie wyjdę. 

Nie mam cierpliwości, żeby chodzić do salonów piękności i na popołudniowe herbatki. Nie 

umiem być taktowna, dystyngowana i uprzejma przed dwadzieścia cztery godziny na dobę. 

Jak mogę być  pierwszą damą  skoro nie mam  na to żadnych  zadatków? - z wściekłością 

tupnęła nogą. - Wiem, że wygrasz te przeklęte wybory. A wtedy ja uduszę się w Białym 

Domu, zdławiona przez wszechobecne sztywniactwo, zwane protokołem.

- Czy chcesz powiedzieć, że jeśli nie będę kandydował, to za mnie wyjdziesz?

Odwróciła się do niego i zmierzyła go gorączkowo błyszczącymi oczyma:

- Nie rób mi tego, Alan! Znienawidziłbyś mnie za to. Ja sama też nie mogłabym 

spojrzeć sobie w twarz. Nie istnieje wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś albo chcesz 

być.

- A wybór pomiędzy mną a tym, kim ty jesteś? - natarł na nią. W jego głosie nie 

zostało   ani  śladu  po  niedawnym  opanowaniu.  On   także  poderwał  się   z  miejsca  i   mocno 

chwycił ją za nadgarstki. - Może w takim razie ty spróbujesz wybierać? - Potrząsną nią z całej 

siły, z trudem panując nad wściekłością. - Zawsze możesz wymazać mnie ze swojego życia 

jednym stanowczym: nie, wypowiedzianym zaraz po tym, jak wyznałaś mi, że mnie kochasz.

background image

- Przestań! To jest sytuacja bez wyjścia. - wykrzyczała mu prosto w twarz. - Nic na to 

nie poradzę, że nie nadaje się na panią prezydentowa. Musisz to wreszcie zrozumieć!

- Nie kłam! Nie szukaj sobie wymówek! Jeśli chcesz się mnie pozbyć, to przynajmniej 

bądź wobec siebie i mnie uczciwa - potrząsał nią coraz mocniej, nie świadom tego, że sprawia 

jej ból.

Zachwiała się i gdyby jej nie trzymał, upadłaby na kolana.

-   Nie   umiem   sobie   z   tym   poradzić   -   zawołała   przez   łzy,   które   płynęły   po   jej 

policzkach. - Nie jestem w stanie drugi raz przez to przejść! Nie chcę czekać, aż ktoś... - Z 

głuchym szlochem zasłoniła twarz ramionami. - Boże, błagam cię, ja tego nie zniosę. Nie 

chciałam pokochać cię aż tak mocno! Nie chciałam, żebyś stał się dla mnie wszystkim. Nie 

przeżyłabym, gdyby ktoś mi ciebie odebrał. Ciągle to widzę, tych wszystkich ludzi, którzy 

tłoczą się i biegają jak w jakimś amoku. A ja patrzę, jak człowiek, którego kocham bardziej 

niż życie, umiera na moich oczach. Drugi raz tego nie przetrwam. Nie dam rady!

Próbował uspokoić ją, zapewnić, że przy nim będzie bezpieczna, że nic złego ich nie 

spotka.   Tylko   jakich   słów,   jakich   przysiąg   miał   użyć,   żeby   przełamać   tak   wielki   opór, 

zniszczyć tak paraliżujący strach?

- Shelby, błagam cię! Nic mi się nie stanie.

- Nie! - Odepchnęła go z całej siły. - Nawet tak nie mów! Nie mów, słyszysz! Nie kuś 

losu! Alan, ja tego dłużej nie zniosę. Bądź tym, kim pragniesz być, i pozwól mi na to samo. 

Jeżeli będziemy na siłę starali się zmienić, to w końcu przestaniemy być sobą, a to zabije 

naszą miłość.

- Ale ja wcale nie chcę, żebyś się dla mnie zmieniła! Ja cię tylko proszę, żebyś mi 

zaufała!

- W takim razie prosisz o zbyt wiele. Daj mi spokój! Błagam! Zostaw mnie teraz 

samą!

Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pobiegła do sypialni i zatrzasnęła przed nim drzwi.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Czerwiec w Maine był naprawdę przepiękny.

Shelby jechała wzdłuż wybrzeża, starając się myśleć tylko i wyłącznie o tym. Przez 

okno widziała białe bałwany fal wściekle tłukące o szary brzeg. Jak okiem sięgnąć, wszędzie 

leżały kamienie i skały, wygładzone przez ocean albo ostro poszarpane w głębi lądu.

Z rozkoszą wciągała do płuc rześkie, pachnące słoną wodą powietrze. Tego jej było 

trzeba, po to tylko przyjechała tu z Waszyngtonu, bo czuła, że jeszcze trochę i udusi się w 

gorącym, dusznym mieście. Tam już zaczęło się upalne, męczące miejskie lato, tymczasem 

tutaj, na północy, wciąż trwała wiosna.

Z  daleka dostrzegła  latarnię  morską na wąziutkim  paseczku  skalistego  lądu,  który 

zuchwale wcinał się daleko w morze. Zatrzymała samochód i przez chwilę wpatrywała się w 

białą wieżę.  Może  tu uda się  jej,  podobnie jak  jej  bratu, odzyskać  wreszcie  wewnętrzny 

spokój i równowagę?

Nieco   później   zaparkowała   na   małym   żwirowym   podjeździe   przed   latarnią. 

Gwałtowne   sztormy   i   zimowe   niepogody   zostawiły   ślady   na   białych   murach,   ale   i   tak 

budynek miał w sobie jakaś magiczną siłę, której nie mógł nadwerężyć ani upływający czas, 

ani rozszalały ocean. Tak, samotnia jej brata była idealnym miejscem, żeby schronić się przed 

każdą burzą.

Shelby   wyjęła   z   bagażnika   mały   plecak,   po   czym   weszła   po   kilku   kamiennych 

stopniach i głośno załomotała w drzwi. Wiedziała, że są zamknięte na głucho.

Grant nie uznawał niezapowiedzianych wizyt, a nieproszonych gości często w ogóle 

nie   wpuszczał   za   próg.   Niezrażona   panującą   wewnątrz   ciszą   tłukła   w   drzwi   pięścią, 

zastanawiając się w duchu, jak długo każe jej czekać.

Minęło dobrych pięć minut, nim skrzypnęły zawiasy i w wąskiej szparze błysnęło 

czujne oko. Za chwilę drzwi stanęły otworem, ale Grant nie od razu zaprosił ją do środka. 

Najpierw przyglądał jej się uważnie, drapiąc się po zarośniętym policzku.

Boże,   on   się   robi   coraz   bardziej   podobny   do   ojca,   pomyślała,   patrząc   na   jego 

przystają,   choć   trochę   kanciastą   twarz,   której   największą   ozdobą   były   duże,   intensywnie 

zielone oczy.

Kiedy oględziny dobiegły końca, przeczesał palcami gęste włosy i, ciągle zaspany, 

burknął:

- Co tu robisz?

- Czy ty aby nie przesadzasz z tym gorącym powitaniem?

background image

- uśmiechnęła się do niego i wspięła na palce, żeby pocałować go w policzek.

- Która godzina?

- Wczesna. Mogę wejść?

- Jeśli musisz...

Odsunął się i wpuścił ją do środka. Przez moment oparty o framugę czekał, aż minie 

senne otumanienie, a potem poszedł za nią na piętro, gdzie mieściła się część mieszkalna. 

Dopiero tam podszedł do niej i wziąwszy ją za ramiona, poważnie zajrzał jej w oczy.

- Stało się coś złego?

- Dlaczego zaraz złego? - próbowała zachować pozory, choć dobrze wiedziała, że 

niczego nie da się ukryć  przed tym  badawczym,  przenikliwym  spojrzeniem. - Czy to, że 

postanowiłam cię odwiedzić, musi zaraz znaczyć, że wydarzyło się nieszczęście? - zapytała, 

rzucając plecak na kulawe krzesło.

- Dasz mi kawy?

-   A   co   mam   zrobić!   -   niecierpliwie   wzruszył   ramionami.   Ruszyła   za   nim   przez 

zagraconą   część   mieszkania,   która   służyła   za   salon   i   łączyła   się   z   czyściutką,   schludną 

kuchnią. Myślała o tym, że Grant chyba jeszcze bardziej schudł, ale jakimś cudem nadal 

sprawiał wrażenie człowieka silnego i bardzo sprawnego fizycznie.

- Chcesz jakieś śniadanie? - zapytał bez entuzjazmu.

- A jak myślisz?

- Myślę, że straszna z ciebie chudzina - odparł, wydając z siebie odgłos, który od 

biedy mógł uchodzić za śmiech.

- Ty też nie wyglądasz na siłacza.

- Jak mama?

- Jak to mama, bardzo dobrze. Wiesz, że chyba wyda się za swojego Francuza?

- Dilleneau, tego z dużymi uszami i nie mniejszą przebiegłością?

- Tego samego - Shelby usadowiła się przy okrągłym dębowym stole, skąd mogła 

uważnie   śledzić   proces   smażenia   jajek   na   bekonie.   -   Masz   zamiar   unieśmiertelnić   pana 

Dilleneau?

- Zależy - posłał w jej stronę jeden ze swoich szyderczych uśmiechów. - W każdym 

razie   mama   pewnie   nie   będzie   zaskoczona,   jeśli   któregoś   dnia   jej   narzeczony   stanie   się 

bohaterem historyjki obrazkowej.

- Zaskoczona pewnie nie, ale czy zadowolona... Bardzo by chciała, żebyś przyjechał 

do niej na parę dni.

- Może - Grant nie podniósł nawet oczu znad patelni, na której smażył się tuzin jajek.

background image

- Macie tu już dużo turystów? - zapytała, ustawiając talerze.

-   Nie!   -  powiedział   to   tak   opryskliwym   tonem,   że   aż   mu   się   uważnie   przyjrzała. 

Widocznie coraz bardziej nie znosił ludzi.

- No cóż, zawsze jeszcze możesz zrobić przed latarnią pole minowe i dla pewności 

otoczyć je drutem kolczastym - podsunęła. - Wiesz, ja naprawdę nie mogę tego zrozumieć. 

Jak ktoś, kto tak błyskawicznie łapie kontakt z ludźmi, może jednocześnie tak bardzo ich nie 

lubić.

- A kto ci powiedział, że ja nie lubię ludzi? - skrzywił się. - Ja tylko nie chcę, żeby się 

tu kręcili. Nie potrzebuję towarzystwa.

Bez ceremonii usiadł obok niej i natychmiast zabrał się do jedzenia. Udawał, że nie 

widzi, jak ona bez przekonania grzebie widelcem w stygnącej jajecznicy.

- Jak tam twoje zwierzaki? - zapytał.

- W porządku. Kyle będzie się nimi opiekował, dopóki nie wrócę.

- A kiedy chcesz wracać? - Grant zerknął na nią ponad brzegiem kubka z kawą.

Po takim pytaniu nie mogła się nie roześmiać.

- Ach, ta twoja słynna gościnność - westchnęła, kręcąc głową. - Posiedzę u ciebie jakiś 

tydzień. Nie, proszę - szybko wyciągnęła rękę - nie błagaj mnie, żebym została dłużej. Na-

prawdę nie mogę - żartowała. W rzeczywistości ani przez moment nie wątpiła, że Grant, 

pomimo pozornej niechęci, pozwoliłby jej zostać tak długo, jak tylko by chciała.

- No, dobra - mruknął, dojadając jajecznicę. - Przynajmniej będzie miał kto jeździć po 

zakupy.

- Zawsze do usług - posłała mu lekki ukłon. - Powiedz mi, jakim cudem dochodzą na 

to odludzie wszystkie gazety?

- Nie ma w tym żadnego cudu. Płacę za to, żeby mi je dostarczali. Myślą, że jestem 

stuknięty.

- Bo jesteś.

- Może i tak. A teraz - odsunął pusty talerz i oparł łokcie na stole - powiedz, dlaczego 

przyjechałaś?

- Chciałam się wyrwać z miasta na parę dni.

- Gówno prawda!

W normalnej sytuacji zrewanżowałaby mu się równie obcesowym przerywnikiem albo 

jakimś złośliwym żartem, jednak tym razem nie miała na to energii. Zrezygnowana, spuściła 

wzrok.

- Wiesz, Grant, strasznie mi się skomplikowało życie.

background image

- I co, może myślisz, że jesteś jedyna? - burknął obojętnie, ale zaraz spojrzał na nią z 

ukosa, a widząc, co się święci, wziął ją pod brodę i zmusił, żeby na niego spojrzała. - Nie rób 

tego, Shelby - powiedział łagodnie na widok wzbierających łez. - Odetchnij głęboko, uspokój 

się i opowiedz mi o wszystkim.

- Zakochałam się, a nie powinnam - głos jej drżał od tłumionego płaczu. - On chce, 

żebym za niego wyszła, a ja nie mogę.

- A więc wszystko jasne. Alan MacGregor.

Spojrzała na niego z tak wielkim zdziwieniem, że czym prędzej pokręcił przecząco 

głową i wyjaśnił:

- Nie, nikt mi o tym  nie powiedział. W ciągu ostatniego miesiąca pisali o was w 

większości gazet. Cóż, twój senator należy do niewielkiego grona polityków,  którym bez 

obrzydzenia podałbym rękę.

- To porządny facet. Naprawdę - powiedziała z przekonaniem. - Może nawet na swój 

sposób niezwykły.

- Więc w czym problem?

- Z tym,  że ja wcale nie chcę kochać niezwykłego faceta - zawołała histerycznie, 

łykając łzy. - A tym bardziej wyjść za niego za maż.

Grant najpierw spokojnie dolał im kawy, a potem zapytał:

- Dlaczego?

- O Boże, taki jesteś bystry, a nie rozumiesz? Nie chcę znowu przez to przechodzić.

- Przez co?

- Przestań! Nie przeciągaj struny!

W milczeniu popijał kawę. Teraz mógł być już spokojny. Skoro Shelby się złości, to 

znak, że nie jest z nią tak źle. Najgorzej, kiedy zaczynała się mazać.

-   Słyszałem   pogłoski   -   zaczął   ostrożnie   -   że   twój   senator   wcześniej   czy   później 

zawalczy o najwyższy stołek.

- Widzę, że z wiekiem słyszysz coraz lepiej - prychnęła.

- No, jak tam, siostrzyczko, nie chcesz, żeby któraś z twoich kiecek trafiła do muzeum 

i stała się ozdobą kolekcji strojów pierwszych dam Ameryki?

- Wiesz, Grant, ty zawsze miałeś beznadziejne poczucie humoru.

- Dzięki.

Niecierpliwie   odsunęła   swój   kubek.   -   Nie   chcę   kochać   senatora!   -   powiedziała   z 

naciskiem.

- A kochasz? - zapytał. - Bo ja zawsze sądziłem, że kocha się człowieka, a nie jego 

background image

tytuły.

- Człowiek i jego tytuły to jedno!

- Wcale nie! Sama wiesz o tym najlepiej.

- Ja nie mogę tak bardzo ryzykować! - zawołała z pasją. - Po prostu nie mogę! Grant, 

jeśli on wystartuje w wyborach, to na pewno wygra. Oczywiście, o ile dożyje dnia wyborów! 

Nie potrafię sobie z tym poradzić! Możliwość...

- Przestań! Ciągle wyjeżdżasz z tymi swoimi możliwościami! - zdenerwował się na 

nią, bo obudziła w nim wspomnienia, do których wolał nie wracać. - Ale dobrze - powiedział 

po chwili - zastanówmy się nad kilkoma. Po pierwsze: kochasz go?

- Tak, tak, tak! Po co pytasz, skoro już ci mówiłam?

- Dla pewności. Po drugie: jak wiele dla ciebie znaczy?

- Jest dla mnie wszystkim!

- W porządku. Oto pierwsza w twoich ukochanych możliwości. Wyobraźmy sobie, że 

senator startuje w wyborach, i w czasie kampanii spotyka go coś złego... - zamilkł, bo zbladła 

tak  bardzo,   że  przestraszył  się,   że  zaraz  zemdleje.  Kiedy kolory  wróciły  na   jej  policzki, 

ciągnął dalej: - Załóżmy, że go zabiją. Czy fakt, że nie nosisz na palcu obrączki, sprawi, że 

twój ból i cierpienie będzie mniejsze?

- Grant, błagam cię, nie rób mi tego! - szepnęła.

- Tak czy owak będziesz musiała z tym żyć - rzucił szorstko.

- Wiesz, że można, skoro nam się udało. Ból został, do tej pory nosimy go w sobie, ale 

życie toczy się dalej. Ja też tam wtedy byłem i wszystko pamiętam. Ale powiedz mi, jaki sens 

unieszczęśliwiać się z powodu zdarzeń sprzed piętnastu lat?

- Taki jesteś mądry? A ty, czy nie wycofałeś się, nie uciekłeś od świata?

Celny   strzał,   pomyślał   ze   smutkiem,   ale   natychmiast   odsunął   od   siebie   wszystkie 

wątpliwości.

- Rozważmy teraz kolejną możliwość - powiedział trzeźwo.

- Powiedzmy, że tak bardzo cię kocha, że rzuci w diabły myśl o prezydenturze...

- Nawet o tym nie wspominaj. Nie mogłabym spojrzeć sobie w oczy!

- No, właśnie! A teraz ostatnia możliwość, jaka przychodzi mi do głowy. Załóżmy, że 

senator MacGregor startuje w wyborach i wygrywa, a potem dożywa spokojnie sędziwego 

wieku, pisząc pamiętniki i podróżując po świecie jako ambasador dobrej woli. Chyba by cię 

wtedy szlag trafił, że przeżyłaś życie bez niego! - uśmiechnął się i po raz pierwszy wziął ją za 

rękę.

Westchnęła ciężko, najwyraźniej poruszona jego słowami.

background image

- No tak, ale...

- Shelby! Przeszliśmy już przez wszystkie możliwe „ale”. Ten etap mamy za sobą - 

wtrącił kategorycznym tonem. - To prawda, że istnieją jeszcze miliony innych możliwości. 

Twój senator zawsze może wpaść po samochód, przegrać wybory i zostać misjonarzem albo 

prowadzącym wieczorne wiadomości w telewizji.

- Dobrze, nie musisz się wysilać - z rezygnacją oparła czoło o ich złączone ręce. - Nikt 

lepiej niż ty nie potrafi mi udowodnić, że jestem kretynką.

- To akurat tylko jeden z moich talentów. Posłuchaj, siostro, przejdź się po plaży, 

oczyść myśli. Kiedy wrócisz, zjedz porządny posiłek, prześpij się ze dwanaście godzin, bo 

wyglądasz na padniętą. A potem... - zaczekał aż podniesie głowę i spojrzy mu w oczy - 

wracaj do domu. Mam sporo roboty.

- Kocham cię, ty stary draniu.

- Wiem. Ja ciebie też.

W domu było  pusto i cicho, ale  nie chciało mu się nigdzie iść. Zmusił się, żeby 

zostawić Shelby w spokoju na cały długi dzień, ale kiedy w piątek po południu nie mógł jej 

nigdzie znaleźć, niemal oszalał z wściekłości. I choć od tego momentu minęła doba, wciąż nie 

potrafił się uspokoić.

Oczywiście, rozsądek podpowiadał, że miała prawo jechać, gdzie jej się podobało. Nie 

mógł oczekiwać, że będzie go o tym uprzedzać albo opowiadać mu się ze swoich planów. 

Pewnie postanowiła wyjechać na weekend, a on nie miał prawa złościć się na nią.

Rozdrażniony tymi myślami  wstał zza biurka i zaczął krążyć po swoim gabinecie. 

Gdzie ona, u diabła, jest? Kiedy wróci? Dlaczego nie zadzwoniła?

Nerwowym ruchem wcisnął pięści do kieszeni. Co się z nim dzieje? Przecież zawsze 

potrafił   znaleźć   wyjście   nawet   z   najbardziej   zagmatwanej   sytuacji.   Wiedział,   że   to   tylko 

kwestia czasu i cierpliwości. Tym razem jednak jego cierpliwość się skończyła.

Kiedy Shelby wreszcie się odnajdzie, wtedy... No właśnie, co wtedy? Zmusi ją siłą, 

żeby się wreszcie zdecydowała? A może będzie ją pokornie prosił? Tak czy inaczej, bez niej 

nie mógł już żyć.

Ofiarował jej swoje serce, a ona zatrzasnęła mu drzwi przed nosem... Najgorsze, że 

teraz nie był już w stanie niczego zmienić. Nawet gdyby znikła na zawsze z jego życia, i tak 

będzie ją kochał. A byłaby do tego zdolna, pomyślał ogarnięty paniką. W każdej chwili mogła 

spakować manatki i wyjechać w nieznane, zacierając za sobą wszystkie ślady.

Tylko że on jej na to nie pozwoli! Zdesperowany zerknął na telefon. Znajdzie ją! Tak, 

od tego zacznie. A potem jakoś poradzi sobie z jej uporem. Przekona ją, nie tak, to inaczej.

background image

Najpierw skontaktuje się z jej matką, układał sobie w myślach, a potem zadzwoni do 

wszystkich znajomych. Tylko że zajmie mu co najmniej tydzień. Shelby była tak towarzyska, 

że pewnie będzie musiał porozmawiać z połową mieszkańców Waszyngtonu.

Trudno, uśmiechnął się pod nosem i podniósł słuchawkę. Nim jednak zdążył wybrać 

pierwszy numer, rozległ się dzwonek do drzwi. Dopiero gdy zabrzęczał po raz trzeci, Alan 

przypomniał sobie, że MacGee wybrał się w swoją doroczną podróż do Szkocji, więc klnąc 

pod nosem nieproszonego gościa, poszedł otworzyć.

Doręczyciel powitał go służbowym uśmiechem.

- Przesyłka, panie senatorze - powiedział, podając mu przezroczystą plastikową torbę 

wypełnioną wodą W środku pływała przerażona złota rybka.

Alan wziął ją od niego i kompletnie zaskoczony, zaczął oglądać ze wszystkich stron. 

Wolno zamknął drzwi, a potem poszedł do salonu, niosąc torbę tak ostrożnie, jakby w środku 

była bomba.

Stanął na środku pokoju i spoglądając bezradnie na ruchliwe stworzenie, zastanawiał 

się, co począć. Zły, że mu przeszkodzono, w dodatku robiąc sobie głupie żarty, wziął z ko-

mody ozdobny kielich i przelał do niego zawartość torby. Dopiero teraz mógł przeczytać 

liścik ukryty w miniaturowej kopercie. Rozerwał ją i pospiesznie przebiegł wzrokiem litery:

Senatorze,

skoro dobrowolnie godzi się pan na życie złotej rybki w szklanej kuli, ja też mogą tego 

spróbować.

Przeczytał to zdanie kilka razy, a potem zamknął oczy. A więc wróciła!

Karteczka lekko opadła na stół, a on był przy drzwiach, jeszcze zanim rozległ się 

dzwonek.

-   Cześć!   -   Shelby   powiedziała   to   tak   nienaturalnie   wesołym   głosem,   że   od   razu 

zorientował się, jak bardzo jest spięta. - Mogę wejść?

Zapragnął   załapać   ją   za   ręce   i   przytrzymać,   żeby   już   nigdy   mu   nie   uciekła,   ale 

wiedział,   że   to   nie   jest   najlepsza   metoda  postępowania   z   Shelby.  Siląc   się   na   całkowity 

spokój, zaprosił ją do środka.

- Nie było cię w mieście...

- Zgadza się - przyznała. - Odbyłam krótką pielgrzymkę.

Żeby ukryć zdenerwowanie, schowała drżące dłonie do kieszeni luźnego dżinsowego 

kombinezonu. Korciło ją, żeby podejść i pogłaskać go po wymęczonej  twarzy.  Wygląda, 

jakby w ogóle nie spał, pomyślała ze współczuciem.

- Chodźmy do salonu. MacGee wyjechał, ale i tak możesz dostać kawy, jeśli masz 

background image

ochotę.

- Nie, dziękuję bardzo.

Obydwoje   zachowywali   ostrożność.   Każde   z   nich   czekało,  żeby  to   drugie   zrobiło 

pierwszy   krok.   Od   czego   zacząć?   myślała   gorączkowo   Shelby,   bo   wszystkie   mądre 

przemówienia, które sobie po drodze przygotowała, zupełnie wyleciały jej z głowy.

W salonie natychmiast dostrzegła swoją misę, ustawioną w miejscu, gdzie pięknie 

oświetlało ją słońce. Zapatrzyła się na swoje dzieło, jakby szukała w nim natchnienia.

- Chyba powinnam cię najpierw przeprosić, że tak się przy tobie rozkleiłam.

- Dlaczego?

- Dlaczego co?

- Dlaczego chcesz mnie za to przepraszać? Wzruszyła ramionami.

- Nienawidzę płakać - powiedziała. - Wolę kląć albo walnąć w coś z całej siły. Jesteś 

na mnie zły?

- Nie.

- Jesteś. - Była tak zdenerwowana, że nie mogła stać w miejscu, zaczęła więc krążyć 

po pokoju. - Masz prawo się złościć... - przyznała.

W swojej wędrówce dotarła do komody, na której jej złota rybka kręciła się bezradnie 

w szklanym kielichu.

- Witaj na świecie. - Zastukała palcem w szkło. - Nie wyglądasz na zachwyconą. 

Trudno. Alan - odwróciła się do niego gwałtownie. - Czy ty mnie jeszcze kochasz? Czy może 

udało mi się wszystko zniszczyć?

Wiedział,   że   gdyby   teraz   do  niej   podszedł   i   ją   przytulił,   byłaby   jego   na   każdych 

warunkach, obojętne, jego czy swoich własnych. Tylko że on oczekiwał więcej, dużo więcej.

- Dlaczego zmieniłaś zdanie?

- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - podbiegła do niego i złapała go za ręce.

- Ma - oswobodził się tylko po to, żeby ująć w dłonie jej twarz. Patrzył na nią w 

sposób, od którego zawsze nogi robiły jej się miękkie jak z waty. - To ma kolosalne znaczenie 

- powtórzył. - Muszę mieć pewność, że będziesz ze mną szczęśliwa. Że będę w stanie dać ci 

to, czego pragniesz.

-   Rozumiem   -   znowu   chwyciła   go   za   nadgarstki,   ale   zaraz   cofnęła   się   o   krok.   - 

Wzięłam pod uwagę wszystkie możliwości - zaczęła. - Rozważyłam wszelkie za i przeciw. 

Nie mówię, że podjęcie decyzji przyszło mi łatwo. Ale jeden argument przeważył. Alan, ja po 

prostu nawet nie potrafię wyobrazić sobie życia bez ciebie. Nie pozwolę, żebyś na starość 

jeździł po świecie beze mnie.

background image

- Nie?

- Nie! - roześmiała się z przymusem. - Ożeń się ze mną! Nie mogę obiecać, że do 

końca pogodzę się z tym, kim jesteś i co robisz, ale przysięgam, że będę wobec ciebie lojalna. 

Nie przyniosę ci wstydu. Co prawda nie zgodzę się stanąć na czele żadnego beznadziejnego 

komitetu, ale mogę od czasu do czasu pójść na oficjalny lunch. O ile nie będzie to kolidowało 

z moimi zajęciami, bo nie zamierzam zrezygnować z ceramiki.

Słuchał   jej   w   milczeniu.   Nigdy   dotąd   nie   kochał   jej   bardziej   niż   teraz,   kiedy 

wygłaszała swoje ultimatum.

-   Shelby,   nie   musisz   się   poświęcać.   Przecież   mogę   wrócić   do   prawa   i   otworzyć 

kancelarię w Georgetown.

-   Przestań   gadać   bzdury!   -   odskoczyła   od   niego   jak   oparzona.   -   Nie   ma   mowy. 

Zwłaszcza z mojego powodu. To ja się myliłam. Kochałam ojca, nie, ja go uwielbiałam, ale 

nie   mogę   dopuścić,   żeby   tamto   nieszczęście   zamieniło   moje   i   twoje   życie   w   koszmar   - 

zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić. - Ja się dla ciebie nie zmienię. Nie potrafię. Ale mogę 

zrobić to, o co prosiłeś, czyli zaufać ci.

Chciał coś powiedzieć, ale poprosiła go gestem, żeby pozwolił jej skończyć.

- Nie zamierzam udawać, że zwalczyłam w sobie strach.

Na   pewno   nieraz   będę   drżała   o   ciebie.   Zdarzą   się   też   momenty,   w   których   będę 

nienawidziła tego, co będziemy musieli robić. Ale na pewno zawsze będę z ciebie dumna - 

wyraźnie spokojniejsza, odwróciła się do niego. - Bo ja naprawdę jestem dumna z tego, kim 

jesteś. I jeśli tak się zdarzy, że znowu powrócą do mnie złe wspomnienia, pokonam je. Dla 

ciebie. Podszedł do niej i otoczył ją ramionami.

- Pozwolisz, żebym był wtedy przy tobie?

- Zawsze!

Podniosła głowę, by mogły spotkać się ich usta. Zdawało jej się, że minęły całe lata, a 

nie ledwie parę dni, odkąd kochali się w basenie. Pragnęła go tak bardzo, że niewiele myśląc, 

pociągnęła go na puszysty dywan.

Niecierpliwie zdzierali z siebie ubrania, śmiejąc się i złorzecząc, ilekroć palce trafiły 

na jakiś oporny guzik albo suwak. Kiedy wreszcie udało im się wyswobodzić, przylgnęli do 

siebie z całych sił, całując każdy skrawek nagiej skóry. Mieli dla siebie mnóstwo czasu, cale 

długie, szczęśliwe życie.

Obudziło   ją   ostre   popołudniowe   światło.   Ostrożnie   otworzyła   oczy   i   potarła 

policzkiem jego ramię. Leżeli przytuleni do siebie na sofie, nadzy, zmęczeni, rozleniwieni 

miłością.

background image

Uniosła się na łokciu i spojrzała na jego spokojną twarz. Spał, wyraźnie odprężony. 

Przez   chwilę   słuchała   jego   równego   oddechu.   Czuła   się   całkowicie,   niewyobrażalnie 

szczęśliwa, jak zawsze, kiedy budziła się w jego ramionach.

Musiał poczuć przez sen, że ona się w niego wpatruje, bo pokręcił głową i otworzył 

oczy. Uśmiechnięta pocałowała go delikatnie w usta.

- Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek lepiej spędziła sobotę - westchnęła, łaskocząc go 

czubkiem języka.

- Nie wiem jak ty, ale ja nie zamierzam ruszyć się stąd przez okrągłą dobę. Więc kto 

wie, czy niedziela nie będzie jeszcze lepsza.

- Trzymam cię za słowo - powiedziała, kładąc głowę na jego piersi. - Nie chcę być 

natrętna, senatorze, ale kiedy planujesz się ze mną ożenić?

- Co powiesz na wrzesień w Hyannis Port?

- W fortecy MacGregorów? - zapytała, ale z tonu jej głosu odgadł, że spodobał jej się 

ten pomysł. - Tylko że do września zostało jeszcze dwa i pół miesiąca!

- Dobrze, niech będzie sierpień - zaproponował. - A do tego czasu razem ze swoją 

menażerią możesz zamieszkać tutaj. Albo, jeśli wolisz, poszukamy innego domu. Chciałabyś 

spędzić miodowy miesiąc w Szkocji?

- Oczywiście! - ułożyła się wygodnie na jego ramieniu. - Póki co, senatorze, pragnę 

panu powiedzieć, że są pewne elementy pańskiej polityki wewnętrznej, które w pełni popie-

ram - mruknęła, zsuwając coraz niżej pieszczotliwą dłoń.

- Doprawdy?

- Mhmm... Ma pan moje pełne poparcie - szepnęła, przylgnąwszy wargami do jego 

brzucha. - Czy mógłby pan raz jeszcze powtórzyć ze mną całą procedurę?

- Ależ oczywiście. To mój obywatelski obowiązek, być zawsze do dyspozycji moich 

wyborców.

- Podoba mi się pańskie poświęcenie i zaangażowanie - powiedziała, a zanim całkiem 

straciła głowę, dodała: - Już dziś oddaję panu swój głos.