Roger śelazny
Pan Snów
(przełoŜył Robert Reszke)
dla Judy
WSTĘP
Dziś juŜ nie pisze się takich ksiąŜek. Pan Snów Rogera śelaznego to powieść Ŝarliwa - Ŝarliwością
Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową skalę przyswajali sobie
Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, choć sama ich geneza sięga
przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim, psychoanaliza w jej klasycznej postaci opracowanej przez
Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej psychologii analitycznej Carla Gustava Junga - oba te nazwiska
parokrotnie pojawiają się na kartach ksiąŜki.
Zamysłem śelaznego było, jak moŜna sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza określa
jako pod -lub nieświadomość - tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując autonomię, Ŝyją by tak rzec
własnym Ŝyciem, dając o sobie znać między innymi w snach. Pan Snów wprowadza nas w świat Ŝycia
nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, Ŝe Roger śelazny chyba nie miał aŜ tak
wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o tym, jak w człowieku, który zawodowo
zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach terapeutycznych - z wolna zaciera się granica
między Ŝyciem świadomym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia
strumieniami nieświadomości. Charles Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego
złudzenia, własnego snu: przyzwyczajony do tego, Ŝe w świecie własnej imaginacji jest stwórcą i władcą
wszystkiego, co mocą fantazji powołuje do Ŝycia, podejmuje próbę stworzenia świata dla kogoś drugiego, dla
ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego istnienia. Co
gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno jest bowiem
samemu przeŜywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak ulotną, jak sen.
Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy moŜliwe jest połączenie piekielnej pychy nieograniczonego
w czasie i przestrzeni tworzenia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest naprawdę niewinna? Czy sen
urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświadomione, stają się przesłanką udanej terapii) moŜna
ś
nić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze lekarstwem, czy juŜ trucizną? Czy moŜna bezkarnie
zstępować do “doliny cienia”, jak pisze śelazny, schodzić do głębokich warstw nieświadomości w poszukiwaniu
Graala i Ŝądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej
natury jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego
i podobną dawał odpowiedź: ten magiczny teatr Ŝycia nieświadomości to “teatr nie dla kaŜdego”. Karta wstępu
kosztuje głowę.
Pan Snów Rogera śelaznego to ksiąŜka Ŝarliwa, bowiem podąŜa tym szlakiem myślenia, który juŜ dawno
przedtem został przetarty. Adaptując pewne wzorce literackie i przystosowując je do konwencji literatury tak
zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się autor swego rodzaju nadgorliwości, zwłaszcza w kształtowaniu
“futurystycznego” sztafaŜu świata przedstawionego z perspektywy naszych dni - naiwnego i jakby
anachronicznego. Czytając tę ksiąŜkę trzeba jednak pamiętać, Ŝe jest to dzieło swego czasu: Ameryki wczesnych
lat sześćdziesiątych - moŜe niekiedy irytujące w swym sileniu się na “nowoczesność wyrazu”, “odkrywczość
stylu”, “zaskakującą fabułę”. śelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla kaŜdego”. Tak
właśnie być miało.
Wydawca
ROZDZIAŁ I
UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, Ŝe spektakl ma się ku
końcowi.
Uznał więc, Ŝe kaŜda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć moŜe naleŜałoby podnieść
temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe sploty.
Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało nadal na tej
samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach.
Na Forum było duszno.
Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy, lecz nie
mógł przestać widzieć, nie tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi świergot.
z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leŜącego na ziemi.
On, Render, był poza tym.
KałuŜa krwi, w której leŜał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało z mechaniczną
regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i aktorem tej sceny.
On bowiem, Render, był Śniącym.
Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi.
- Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia!
Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią.
- Tak.
Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził wzrokiem w ten
sam rytm.
- Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego?
- PoniewaŜ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niŜ ty.
- Kłamiesz! Tak nie jest!
Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył noŜem.
- To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał sztyletem.
Niczym marionetka, Cezar podąŜał wzrokiem za wahadłem ostrza.
- Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimŜe jesteś, by podawać w wątpliwość morderstwo takie, jak to?
Jesteś nikim! UbliŜasz godności chwili! Precz!
MęŜczyzna o zaróŜowionej twarzy drŜąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w nieładzie, na wpół
zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc odwracał się co chwila,
rzucał przez ramię spojrzenia.
Odbiegł juŜ dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na wspaniałości. Wszystko
pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, Ŝe poczuł się jeszcze bardziej odległy, jeszcze
bardziej samotny i pozostawiony z boku.
Render obszedł zakręt uprzednio niezauwaŜony. Stanął przed nim, ślepy Ŝebrak.
Cezar chwycił go za ubranie.
- Masz dla mnie zły omen na dzisiaj?
- StrzeŜ się! - zachrypiał szyderczo.
- Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “StrzeŜ się...” ale czego?
- Idów.
- Idów?...
- Idów oktembrowych. Puścił go.
- Co powiedziałeś? Oktember?... Co to?
- To miesiąc.
- Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca!
- Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która nigdy nie
znajdzie się w kalendarzu.
Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj.
- Poczekaj! Wróć!
Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego świergotu stały się teraz
chórem nieludzkich szyderstw.
- Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar.
Na Forum Ŝar był tak straszny, Ŝe oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę z płynnego
szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej podbródka.
- Ja teŜ chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum, senatorów
i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka
- wystarczył jeden niezauwaŜalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni.
Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma czerwonymi,
lecz na Ŝaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie wzdłuŜ lśniącej, gładkiej
powierzchni konsoli, palce wduszały niektóre przyciski, nad innymi przeskakiwały, ręka prześlizgiwała się
bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci.
Stłumione wraŜenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson wiedział, czym jest stan
zapomnienia człowieka, który powrócił do łona.
Rozległ się łagodny trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniŜszego rzędu przycisków. Teraz trzeba było się
zdobyć na akt świadomego działania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to określenie - by wdusić
czerwony guzik.
Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów Meduzy
i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leŜanki, ściągnął kaptur. Podszedł do okna, sprawił, Ŝe szyby
przejaśniały, skręcił papierosa.
Minuta w macicy, nie dłuŜej. To punkt krytyczny... śeby tylko nie padał śnieg - chmury wyglądają
niegroźnie...
Patrzył na miłe Ŝółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrąŜone w tlącej się poświacie
oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych, płonących w poświacie
zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył na bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe,
gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka.
Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka, gładkiego
i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały określać go jako
orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym światłem pancerzem, a czerwony
krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira.
Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik.
Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa. Skorupa stała się
przezroczysta, tak Ŝe Render mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz Eriksona, który mocno zaciskając
oczy walczył z powracającą świadomością i tym wszystkim, co z sobą niosła. Górna połowa jaja uniosła się
ukazując go, guzowatego i róŜowego, jak leŜał na dolnej półskorupie. Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera.
Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę.
Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen zakres, sprawdzone;
egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy, piski i jęki,
odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzęŜenia zwrotnego, przenoszące własny głos pacjenta,
utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilŜacz powietrza, bank zapachów, sprawdzone;
mechanizm kołyszący łóŜkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku...
Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do klozetu, ręką zatrzasnął
drzwi. Taśmy zarejestrowały waŜną sekwencję.
- Siadaj - polecił Eriksonowi.
MęŜczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk.
- Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeŜyłeś - powiedział Render - nie ma więc potrzeby
podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam teŜ tam byłem.
Erikson kiwnął głową.
- Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe.
Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę.
- Tylko co było tam waŜnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował nad nim
kontrolę we wszelki moŜliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie przypominał zwykłych marzeń
sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, Ŝe wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć
się... Czy nie tak?
Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki w kształcie
globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona.
- To prawda, Ŝe dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy
- zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, Ŝe stały się symbolami współgrającymi
z problemami, które cię trapią. Gdyby sen nie był istotną analogią twych stanów psychicznych, nie mógłby
spowodować reakcji, które wywołał. Byłby pozbawiony wzorców i form, które modulują twe niepokoje
i poŜądania, a przecieŜ to właśnie one zostały zarejestrowane na taśmach, zatem zaistniały. Przerwał na chwilę, po
czym ciągnął dalej.
- JuŜ od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w tym czasie, skłania mnie do
wniosku, Ŝe twój strach przed morderstwem nie ma uzasadnienia w rzeczywistości.
Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą.
- To, do cholery, skąd on się bierze?
- Stąd - odparł Render - Ŝe Ŝywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą zabójstwa.
Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drŜącą ręką przyłoŜył zapaloną
zapałkę.
- Zapewniam pana, doktorze, Ŝe nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy teŜ nie pragnąłem
przerwać Ŝycia.
- Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render
- wyznałeś, Ŝe prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie wiedziałeś, kto mógłby nosić się
z tym zamiarem ...
- Niech pan zwróci uwagę na moją pozycję! - przerwał mu gwałtownie. - Nie moŜna być
Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie wrogów.
- Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, Ŝe tobie akurat udało się tego dokonać.
Kiedy pozwoliłeś mi przedyskutować tę kwestię z twymi detektywami dowiedziałem się, Ŝe nie wpadli na Ŝadne
poszlaki, które uzasadniałyby lęki.
- Bo nie szukali wystarczająco długo... albo nie we właściwych miejscach. Na pewno coś jeszcze
wywęszą.
- Obawiam się, Ŝe nie.
- Dlaczego?
- Dlatego, Ŝe jak juŜ powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery...
czy znasz kogokolwiek, kto nienawidziłby cię do tego stopnia, Ŝe byłby gotów cię zabić?
- Otrzymuję wiele listów z pogróŜkami...
- Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy, które otrzymałeś w ciągu
ostatniego roku, zostały dokładnie zbadane i okazało się, Ŝe zostały wysłane przez psychopatów. Czy wobec tego
moŜesz przedstawić mi chociaŜ jeden niezbity dowód, potwierdzający słuszność twych lęków?
Erikson kontemplował koniuszek cygara.
- Przyszedłem do pana za namową jednego z przyjaciół - odezwał się po chwili. - Zgłosiłem się, bo
chciałem, Ŝeby pan dokładnie opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby popracować detektywi... jakiś
ś
lad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dalszych dochodzeń. MoŜe nieświadomie nastąpiłem komuś na
odcisk... moŜe jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś interesy.
- I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co moŜna byłoby uznać za przyczynę twych
lęków. Teraz, rzecz jasna, gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz wpłynąć na zmianę diagnozy...
- Niczego nie usiłuję!
- Wobec tego, słuchaj! MoŜesz sobie później komentować do woli wszystko, co ci powiem, ale nie
zmienia to faktu, Ŝe juŜ od miesięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie przyjmując do wiadomości niczego, co ci
przedstawiam na wszystkie moŜliwe sposoby. Wobec tego teraz zamierzam powiedzieć ci, co myślę, bez owijania
w bawełnę, a co z tym zrobisz, to juŜ twoja rzecz.
- Proszę bardzo.
- Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów...
- Śmieszne...
- ...poniewaŜ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół...
- Mam mnóstwo przyjaciół!
- ...a bierze się to stąd, Ŝe nikt nie znosi sytuacji, gdy otacza go mur obojętności. Przeciwnie: kaŜdy
chciałby wzbudzać wobec siebie jedynie silne, prawdziwe uczucia. Miłość i nienawiść to najbardziej skrajne
formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc tego osiągnąć, przeniosłeś swe pragnienia na inny obiekt.
PoŜądałeś tak silnie, Ŝe udało ci się przekonać samego siebie, Ŝe ów zastępczy obiekt poŜądania naprawdę istnieje.
Wiedz jednak, iŜ w tego rodzaju przypadkach psychika zawsze płaci pewną cenę: gdy na wrodzoną potrzebę
uczucia odpowiadamy surogatem, nigdy nie osiągniemy prawdziwej satysfakcji, lecz jedynie dalszy wzrost
poŜądania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem Ŝycie emocjonalne psyche winno stanowić system
otwarty. w swych poszukiwaniach uczucia nie wyszedłeś poza samego siebie, lecz zasklepiłeś się w sobie
i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej gliny. Tymczasem jesteś człowiekiem, któremu potrzeba silnych
związków emocjonalnych z innymi ludźmi.
- Bzdura!
- Jak uwaŜasz - Render wydął wargi. - MoŜesz to przyjąć, moŜesz to odrzucić... na twoim miejscu
wziąłbym to sobie do serca.
- Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje Ŝycie - Ŝachnął się Erikson. - Teraz
dowiaduję się, Ŝe całą tę historyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić swe pragnienie posiadania kogoś, kto by
mnie nienawidził.
- Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro.
- To absurd! Spotykam tak wielu ludzi, Ŝe nie rozstaję się z magnetofonem kieszonkowym i kamerą
w klapie marynarki, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich nazwisk...
- Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o których mówiłem. Powiedz
mi, czy te obrazy senne silnie do ciebie przemawiały?
Erikson umilkł, tak Ŝe przez dłuŜszy czas słychać było tykanie wielkiego ściennego zegara.
- Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wraŜenie i było nie pozbawione
znaczenia, lecz pańska interpretacja jest całkowicie bez sensu. Ale przyjmijmy czysto teoretycznie, Ŝe pańskie
rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powinienem robić, by wyrwać się z tej nienormalnej sytuacji?
Render wyciągnął się w fotelu.
- Skierować innym kanałami energie, które zuŜywasz na wytwarzanie iluzji. Spotkać się z ludźmi takimi
jak ty, Joe Erikson, człowiek z krwi i kości, a nie Przedstawiciel Erikson. Zająć się czymś, co mogłoby was
zainteresować... czymś nie związanym z polityką... moŜe czymś z elementami współzawodnictwa... wreszcie,
przysporzyć sobie prawdziwych przyjaciół lub wrogów, a zwłaszcza tych pierwszych. Zachęcałem cię, Ŝebyś
zrobił coś podobnego.
- Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę.
- Chętnie.
- Zakładając, Ŝe ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, Ŝe jeszcze nigdy ani nie kochałem naprawdę,
ani nie nienawidziłem oraz Ŝe nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne
stanowisko w Ustawodawstwie. Cała moja działalność polega na spotkaniach z ludźmi. Dlaczego więc jestem
tak... obojętny?
Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym, co naprawdę o tym
myślał, gdyŜ z psychologicznego punktu widzenia nie miało to większej wartości. a chętnie zacytowałby mu
spostrzeŜenia Dantego dotyczące oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu do nieba ze względu na brak
prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich przyjąć, bo prawdziwych grzechów takŜe nie popełnili - jednym
słowem, chciał mu opowiedzieć o ludziach, którzy naginali Ŝagle tak, jak wiał duch czasów, nie dbając ani o
kierunek Ŝeglugi, ani o porty, do których zmierzają. Podobnie długa i bezbarwna była kariera Eriksona,
wędrującego od jednego mocodawcy do drugiego, zmieniającego polityczne orientacje w zaleŜności od
koniunktury.
Powiedział zatem:
- Coraz więcej ludzi odnajduje samych siebie w sytuacji takiej, jak nasza. w znacznej mierze jest to
spowodowane wzrastającą unifikacją społeczeństwa i depersonalizacją jednostki, postrzeganej jedynie w
kategoriach komórki społecznej.
Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie szkodzi być gburowatym,
a potem strzelić układny wykład...
- Mam wraŜenie, Ŝe kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy istotnie czuję się tak, jak to pan
opisał... bezosobowa komórka społeczna, coś, co nie posiada własnej twarzy...
Render spojrzał na zegar.
- Sam musisz podjąć decyzję, jak zachowasz się po tym, co tu usłyszałeś. Moim zdaniem, dłuŜsze
poddawanie się analizom to strata czasu. Obaj znamy przyczyny twych dolegliwości, a ja, niestety, nie mogę
wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe Ŝycie. Mogę co najwyŜej wskazywać pewne moŜliwości,
mogę ci współczuć... lecz dalsze badania nie mają sensu. Umów się na wizytę, gdy poczujesz potrzebę
przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł uzupełnić diagnozę.
- z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam juŜ tego dosyć. Potrafi pan tak
kształtować sny, Ŝe zdają się niby Ŝycie na jawie... a nawet przewyŜszają je wyrazistością... DuŜo czasu upłynie,
zanim je zapomnę.
- Mam nadzieję.
- w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu wrócę. Na razie mam szczerą
wolę dać szansę socjalizacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo, które dotychczas przyprawiało go o ciarki na
plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli pan, Ŝe zaproszę go na drinka, tam, na rogu, na dole?
Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, Ŝe gra tak marnie jak główny
aktor, zblazowany nazbyt wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro, gdy powiedział:
- Dziękuję, ale mam masę zajęć.
Pomógł załoŜyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi.
- CóŜ... dobranoc.
- Dobranoc.
Gdy drzwi bezszelestnie się zamknęły, Render przemierzył ciemny dywan z astrachańskiej wełny
i skierował się ku swej mahoniowej fortecy. Strząsnął popiół z papierosa do południowej półkuli globusa,
wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak Ŝe zakrywały uszy.
- Oczywiście, Ŝe były bardziej realne niŜ Ŝycie - mruknął, kierując te słowa do nikogo w szczególności. -
Sam nadałem im kształty... sam je wyśniłem.
Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, Ŝałując w duchu, Ŝe Ŝaden z jego dawnych
instruktorów nie moŜe mu teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita, świetna konstrukcja, wszystko wykonane
tak, Ŝe nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie dostosowane do przypadku Eriksona. Ale teŜ w końcu autorem był
on sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu analityków, których struktury psychiczne pozwalały
wejść w neurotyczne struktury pacjentów wynosząc stamtąd coś więcej niŜ estetyczne odpowiedniki obrazu
choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie.
Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie: biegł niczym zawodnik
obdarzony stalową wolą, niezłomny, dość twardy, by wytrzymać bazyliszkowy wzrok manii, by bez szwanku
minąć chimery perwersji, zmusić czarną Matkę Meduzę, by zamknęła oczy, pokonana kaduceuszem jego
analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a wydawało się, Ŝe to o wiele dawniej)
w najbardziej podatne na ból obszary ducha dał sobie wstrzyknąć roztwór nowokainy. Było to po wypadku
samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się poczucie izolacji. MoŜe nie chciał
pamiętać pewnych uczuć, moŜe jego własny świat wznosił się teraz na fundamencie surowej oziębłości... Jeśli
było to prawdą, wystarczająco dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto wie moŜe uznał, Ŝe taki właśnie
ś
wiat stwarza moŜliwości zadośćuczynienia.
Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co tydzień przysyłał ojcu list.
Z czasem listy zdradzały coraz większą ogładę literacką autora, czego Render nie mógł nie pochwalać. Miał
zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy.
Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóŜ za frywolne, śmieszne nazwisko - kochał ją choćby tylko za nie!) -
ta kobieta coraz bardziej go interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze moŜliwe. (Zastanawiał się, czy był to znak,
Ŝ
e wkroczył w okres wieku średniego). Frapował go w niej jej pozbawiony muzycznej zalotności nosowy głos, jej
nagłe zainteresowanie się architekturą, jej wieczna troska z powodu nie dającego się usunąć pieprzyka,
zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę, powinien natychmiast do niej
zadzwonić i zaproponować wspólną wyprawę w poszukiwaniu nowej restauracji. ChociaŜ z pewnego powodu
wcale nie miał na to ochoty.
Minęło juŜ kilka tygodni od dnia, gdy po raz ostatni był w swym klubie Pod Skalpelem i Kuropatwą
i chętnie by teraz usiadł sam przy dębowym stole w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, o ścianach
ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami, których wygląd przywodził na myśl reklamy ginu. Wsunął więc
perforowaną kartę członkowską do szczeliny w aparacie telefonicznym. Zabrzęczało dwa razy i zaraz potem
usłyszał czyjś skrzeki i wy głos.
- Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę słuŜyć?
- Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny.
- Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka.
- Będę sam.
- Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? - przeliterował.
- Tak.
- Dziękuję.
OdłoŜył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł juŜ końca.
Bryły budynków i wieŜowce mŜyły teraz własnym światłem. Miękkie płatki śniegu, niczym cukier
przesiane przez cień, osiadały na parapecie, zamieniając się w kropelki wody.
Render wbił się w płaszcz, wyłączył światło, zajrzał do biura. w terminarzu u Mrs. Hedges dostrzegł
pozostawioną dla siebie wiadomość.
Dzwoniła Miss DeVille.
Zmiął kartkę w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, Ŝe pracował do późna
w nocy nad wykładem.
Zgasił ostatnią Ŝarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne drzwi. Przekręcił klucz
w zamku. Winda przeniosła go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany samochód.
W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wraŜenie, Ŝe jego stopy cięŜko uderzają o
beton, wzbudzając głuche tąpnięcia. w ostrym blasku nagich Ŝarówek jego Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący szary
kokon, z którego w kaŜdej chwili mogą wystrzelić niespokojnie łopoczące skrzydła. Podwójny rząd anten,
kołyszących się na skosie maski, potęgował to wraŜenie. Render otworzył drzwi.
Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej się w wielkim ulu.
Kiedy wyciągnął i zablokował kierownicę, drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się. Zakręcił i zaczął wjeŜdŜać po
ś
limaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając silnika.
Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając pojawiające się na ekranie kolejne
kwadraty planu miasta. z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po kwadracie przemierzał kolejne dzielnice, aŜ
znalazł Carnegi Avenue. Wybił na klawiaturze współrzędne i wcisnął kierownicę. Samochód przełączył się na
automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render zapalił papierosa.
Przesunął oparcie fotela do tyłu, do pozycji środkowej, okna zostawił przezroczyste. Miło było
wyciągnąć się tak półleŜąc i patrzeć, jak mijają go samochody, zostawiając za sobą smugi świateł niczym robaczki
ś
więtojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się w górę.
Pamiętał czasy, gdy lubił śnieg, bowiem kojarzył mu się z nowelami Tomasza Manna i muzyką
kompozytorów skandynawskich. Ale teraz biel śniegu przywoływała na myśl wspomnienia, od których - wiedział
to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział, jak Ŝywe wirujące zimne drobiny śnieŜnej bieli, tańczące
nad jego dawnym autem z ręcznym sterowaniem, wlatują do wypalonego wnętrza by pokryć bielą czerń
osmalonych ścian, jakŜe wyraźnie widział, jak brnie przez lodowate wody jeziora, jak zbliŜa się ku niemu -
zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed utonięciem; wiedział juŜ wtedy, Ŝe od
tej chwili gdy kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli wychylą się ku niemu bielejące czaszki.
Ale dziewięć lat spłukało wiele bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział, Ŝe noc jest cudowna.
Pędził szerokimi drogami, jak strzała mknął przez wysokie mosty, gładka powierzchnia ulic lśniła
w blasku świateł, przeszywał chmury wściekle wirujących liści, ogromna siła wciskała go w rękawy tuneli,
których jaśniejące ściany odbijały rozmazane kształty jego wozu niczym lustra. Wreszcie zaciemnił szyby
i zamknął oczy.
Nie mógł przypomnieć sobie, czy zdrzemnął się na chwilę, czy teŜ nie, a wobec tego naleŜałoby
przypuszczać, Ŝe jednak przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi oparcie fotela do przodu i rozjaśnia
okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk oznajmiający koniec jazdy. Wyciągnął kierownicę, zakręcił pod
kopułę parkingu, wysiadł na rampę i zostawił wóz zespołowi parkingowych. Odebrał bilet od robota o
kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy język kaŜdemu, kogo obsługiwał.
Jak zwykle, wszędzie unosił się szmer rozmów równie dyskretnych, jak przyćmione światło. w tym
miejscu moŜna było odnieść wraŜenie, Ŝe ściany absorbują dźwięki, zamieniając je w ciepło, usypiając słowa
aromatami tak silnymi, iŜ moŜna byłoby je dotknąć, hipnotyzując uszy trzaskaniem ognia w trzech kominkach.
Rendera poproszono by usiadł przy ulubionym stoliku, w rogu na prawo od mniejszego kominka - to
miejsce zarezerwowano specjalnie dla niego. Menu znał na pamięć, lecz mimo to studiował je gorliwie,
a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić apetytowi. Po takich sesjach jak dzisiejsza z Eriksonem,
zawsze miał wilczy apetyt.
- Doktorze Render?...
- Tak? - podniósł wzrok na kelnera.
- Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy.
- Nie znam nikogo o tym nazwisku - odparł. - Jest pan pewny, Ŝe ten człowiek nie chce rozmawiać
z Benderem? To chirurg z Metro, takŜe czasami tu jada...
Kelner potrząsnął głową.
- Nie, sir. Doktor Shallot na pewno chodzi o pana. Proszę spojrzeć - podał mu wizytówkę, na której
wypisano maszynowym pismem, drukowanymi literami jego pełne imię i nazwisko. - Doktor Shallot je u nas
kolację niemal codziennie juŜ od dwóch tygodni - dodał kelner. - I za kaŜdym razem prosi, by dać znać, gdyby pan
się pojawił.
- Hm... - chrząknął Render. - Dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura? Kelner
uśmiechnął się i wykonał jakiś nieokreślony gest.
- Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, Ŝe go zapraszam... Aha, niech
pan przyniesie jeszcze jeden “Manhattan”.
- Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie widzi. Gdyby nie sprawiało
to panu trudności...
- Oczywiście, jasne - Render wstał od ulubionego stolika przekonany, Ŝe juŜ tego wieczoru nie wróci
tutaj.
- Proszę, niech pan prowadzi.
Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner prowadził na pięterko. Jakaś
znana twarz rzuciła “Hallo” od stolika przy ścianie. Render kiwnął przyjaźnie głową, poznając dawnego
seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy jakoś tak.
Szli dalej, aŜ znaleźli się w mniejszej sali, gdzie tylko dwa stoliki były zajęte... nie, trzy. Wciśnięty
w ciemny kąt, częściowo zasłonięty okazem dawnej zbroi stał jeszcze jeden stolik. Tam właśnie prowadził go
kelner.
Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły się, gdy stanęli. Doktor
Shallot była kobietą nieco po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie zakrywała zupełnie plamki srebra,
którą miała na czole niczym znak kasty. Render zaciągnął się papierosem, a wtedy głowa kobiety zabłysła lekko
w czerwonawym blasku. Miał wraŜenie, Ŝe patrzy mu prosto w oczy. Poczuł się dość niezręcznie, choć wiedział,
Ŝ
e jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę i przesłane cienkimi jak włos drucikami
do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor Render jawił się jej jako Ŝar na
czubku jego papierosa.
- Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner.
- Dobry wieczór - mruknął.
- Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać się z panem. Miał
wraŜenie, Ŝe głos jej lekko drŜy.
- Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji?
- z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło.
Render usiadł i spostrzegł, Ŝe przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem. Przypomniał kelnerowi o
drugim “Manhattanie”.
- JuŜ pani coś zamówiła? - spytał.
- Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język.
- Wystarczy jedna - uśmiechnęła się.
- Nie trzeba Ŝadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. ZłoŜyli zamówienie.
- Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł.
- Co?
- Uczy się menu na pamięć.
- Rzadko - odparł. - śeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani chciała widzieć się...
rozmawiać ze mną? - Jest pan neuroterapeutą. Śniącym.
- a pani?...
- Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok.
- w takim razie zna pani Sama Riscomba.
- Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą.
- a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła głową.
- Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam Riscomb ma za zadanie
dodawać mi odwagi w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na kalectwo.
Render spojrzał na nią uwaŜniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu. Około trzy cale na lewo
od stanika miała wpiętą ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony kamień - moŜe rubin - a na nim kształt
jakby kielicha. a moŜe to jeden kształt nakładał się na drugi, kiedy patrzyło się przez kamień w złote ujęcie
broszy? Render miał wraŜenie, Ŝe skądciś zna tę ozdobę, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, skąd.
w półmroku rubin rzucał jasne blaski.
Kelner przyniósł drinka.
- Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta.
Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, Ŝe spojrzała na niego w nadziei, Ŝe z jego wyrazu
twarzy zdoła odczytać odpowiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła od niego usłyszeć.
- Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z barwy jego głosu moŜna było
odczytać uśmiech. - Ale to nie jest takie proste. Ten zawód wymaga umiejętności, z których nie wszystkie moŜna
zaliczyć do akademickich.
- Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą zajść aŜ tak daleko.
- Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, Ŝe straciła pani wzrok znacznie później. a zatem skończyła pani
szkołę i zdobyła dyplom lekarski jako niewidoma... Przyznam, Ŝe jestem pod wraŜeniem.
- Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę. Jeszcze jako dziecko
usłyszałam o pierwszym neuroterapeucie i wtedy teŜ postanowiłam, Ŝe pójdę w jego ślady. Od tamtej chwili
pragnienie to kierowało całym mym Ŝyciem.
- Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek, nie mogąc patrzeć przez
mikroskop... wreszcie, jak było z czytaniem?
- Wynajmowałam ludzi, którzy mi czytali. Nagrywałam. Szkoła rozumiała, Ŝe bardzo pragnę zostać
psychiatrą, dlatego zgodziła się na specjalny tok pracy w laboratorium. W sekcjach pomagali mi laboranci, którzy
opisywali mi wszystko, co się działo na stole operacyjnym, krok po kroku. Mogę rozróŜniać rzeczy za pomocą
dotyku... a pamięcią dorównuję pańskiej. Równie dobrze mogłabym wkuć menu - uśmiechnęła się. - Jedynie
neuroterapeuta moŜe odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje się to poza czasem i przestrzenią, poza
ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego z materii snów drugiego człowieka. w tej właśnie
przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy kształty aberracji psychicznych, po czym bierzemy pacjenta za rękę
i razem z nim oglądamy krajobraz... Jeśli neuroterapeuta potrafi z powrotem sprowadzić powierzonego sobie
człowieka do świata, który znamy, moŜemy powiedzieć, Ŝe jego diagnozy są słuszne, a to, co zrobił, waŜne...
- Cytat z Dlaczego nie jest moŜliwa psychometria w czasie i przestrzeni - wtrącił Render.
- ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych.
- Właśnie zbliŜa się kolacja - zauwaŜył i dokończył drinka. Na ruchomym barku podjechały podgrzane
w kuchence mikrofalowej potrawy.
- Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem
- ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. - Chciałabym, aby pomógł
mi pan zostać Śniącą. Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy posągu.
- Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauwaŜyli. - Jeszcze nigdy nie było neuroterapeuty z wrodzoną
ś
lepotą... z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dlatego, zanim cokolwiek pani odpowiem, będę musiał przemyśleć
wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy się za jedzenie. Jestem głodny jak wilk.
- w porządku - westchnęła. - Ale to, Ŝe jestem niewidoma, wcale nie znaczy, Ŝe nigdy nie widziałam.
Nie pytał, co ma na myśli, bo właśnie postawiono przed nim Ŝeberka i butelkę “Chambertin”. Miał
wystarczająco duŜo czasu, by zauwaŜyć, Ŝe gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na palcach nie miała pierścionków.
- Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie.
- Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieŜycę.
- Mam nadzieję, Ŝe tak - odparła, podnosząc do ust filiŜankę.
- Lubię czuć płatki śniegu na twarzy, chociaŜ gdy pada, rozprasza światło i wtedy nie “widzę” juŜ
zupełnie nic.
- Jak pani sobie z tym radzi?
- Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne
- uśmiechnęła się. - MoŜe mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany Przewodnik.
- O! - zdziwił się Render. - DuŜo mówi? Skinęła twierdząco głową.
- Owszem, chociaŜ u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku innych Przewodników.
w kaŜdym razie dysponuje słownikiem złoŜonym z około czterystu słów, chociaŜ wydaje mi się, Ŝe mówienie
sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na pewno go pan spotka.
Render pogrąŜył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się juŜ rozmawiać ze zmutowanymi zwierzętami
na kilku zjazdach lekarskich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do logicznego myślenia, jak równieŜ gotowość
do poświęcenia, którą okazywały wobec swych właścicieli. Trzeba jednak było podłubać trochę przy
chromosomach i wykazać niemałą biegłość w embriochirurgii, by zwiększyć pojemność mózgu psa tak, by
przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji, dzięki którym rozbudowywało się
aparat mowy. w większości podobne eksperymenty kończyły się na niczym, a tych kilkunastu pomyślnie
zmutowanych osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu roku, było warte około sto tysięcy dolarów kaŜdy.
Później, gdy zapalił papierosa i przez moment bawił się płomieniem zapalniczki, uzyskał niezbitą pewność, Ŝe
rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją, a wówczas zrodziło się w nim przypuszczenie, iŜ fakt, Ŝe przyjęto ją
na medycynę, nie mówiąc juŜ o jej osiągnięciach naukowych, przysporzył college'owi, gdzie studiowała, całkiem
pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był chyba nie w porządku wobec niej - zbeształ się w duchu.
- Tak - powiedział głośno. - MoŜna by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy kiedykolwiek wspominał o
swym ojcu jako ,,synu Ŝeńskiego Przewodnika”?
- Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od innych psów, a jego
zachowanie trudno by określić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, Ŝeby kiedykolwiek zdołał pan poznać psychologię
psa na przykładzie mutanta.
- Przypuszczam, Ŝe ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. - Kawy?
- Nie, dziękuję. Liznąwszy, Ŝe to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat rozmowy, wyciągnął się
w krześle i zaczął:
- Zatem pragnie pani zostać Śniącą?
- Tak.
- Nie cierpię wchodzić w rolę człowieka, który burzy wygórowane ambicje innych - westchnął. - Nie
trawię tego niczym trucizny. Niestety, często się zdarza, Ŝe ambicje nie mają Ŝadnego oparcia w rzeczywistości,
toteŜ bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką otwartością i z całą powagą muszę pani wyznać, Ŝe nie wyobraŜam
sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie wykluczam, Ŝe jest pani znakomitym psychiatrą...
Ale jestem teŜ zdania, Ŝe względy natury fizjologicznej i psychicznej uniemoŜliwiają pani wykonywanie zawodu
neuroterapeuty. Jak sądzę, ...
- Chwileczkę - przerwała mu. - Nie tutaj. Niech pan będzie tak dobry i okaŜe mi choć trochę
pobłaŜliwości. Ten zaduch męczy mnie.
Proszę, przenieśmy się gdzie indziej. Przypuszczam, Ŝe byłabym jednak w stanie przekonać pana do
mych racji...
- Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór miejsca naleŜy do pani.
Dokąd więc pojedziemy?
- Ślepy Rzut?
Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno.
- Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie.
Zamówiono butelkę szampana, a potem Render, mimo protestów doktor Shallot, podpisał rachunek.
Trunek podano w kolorowym koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a potem wstali od stołu. Ona
była wysoka, lecz on był wyŜszy.
Ś
lepy Rzut.
Prosta nazwa praktyki często uprawianej przez posiadaczy wozów z autopilotem. Pędząc przez kraj
w pewnych rękach niewidzialnego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z niebem wysoko nad sobą,
wiedząc, Ŝe opony atakują drogę jak ostre, brzęczące piły - ruszając z linii startu i kończąc w tym samym miejscu,
nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozŜarzyć w sobie poczucie własnej indywidualności,
rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki, mogłeś rozbudzić momentalną świadomość samego
siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w ciemności to najbardziej wysublimowana analogia
do Ŝycia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z śyciowych Komediantów - powiedział, a wszyscy obecni
przy tym wybuchnęli śmiechem.
Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak moŜna było przypuszczać) wśród
młodszych członków społeczności, gdyŜ strzeŜone autostrady pozbawiły ich moŜliwości wypróbowywania
wozów tak jak chcieliby tego młodzi indywidualiści, poza tym Narodowa Kontrola Ruchu krzywym okiem
patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić.
Nadeszła.
Pierwsza zgubna reakcja wywołana zwykłym inŜynierskim wyczynem polegającym na odłączeniu
układu kontrolnego, który prowadził wóz po monitorowanej falami radiowymi autostradzie. w ten sposób wóz
wymykał się kontroli urządzeń monitorujących i przechodził pod wyłączną władzę kierowcy. Zazdrosny niczym
bóstwo, kontroler nie dopuszczał, by ktokolwiek wydostawał się poza zakres jego zaprogramowanej
wszechwiedzy; w Stacji Kontroli Autostrady, ostatniej, którą minęli, na pewno rąbnął piorun i błysnęła
błyskawica, po czym uskrzydlone serafiny ruszyły w pościg za przyczyną całego zamieszania i właściwie nie
powinny mieć problemów z odszukaniem celu.
Często jednak okazywało się, Ŝe przybywały za późno, bowiem dróg było wiele, a utrzymane
w znakomitym stanie pozwalały osiągnąć zawrotne szybkości. Dlatego właściwie nie powinno się mieć
problemów z ucieczką.
Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie istniał - nie moŜna było
zwaŜać na jego obecność.
Odizolowany, wciśnięty w trudno przejezdny odcinek autostrady przestępca zawsze ryzykował, Ŝe
zostanie zgnieciony na miazgę, jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle na
jego miejsce - teoretycznie wolne, jakby to wynikało ze schematu ruchu - jakiś inny pojazd. w czasach, gdy
zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe serie zderzeń. Później jednak urządzenia
kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły następnie zredukować ilość kolizji. Sam
jednak fakt, Ŝe w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili obraŜenia, pozostał bez zmian.
Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano dlatego właśnie, Ŝe było
konieczne. System monitorowanej jazdy polegał na tym, Ŝe ludzie mogli przenosić się w dowolne miejsce,
przedtem jednak musieli je wskazać. Osoba, która podawała dowolną serię współrzędnych bez jakiegokolwiek
odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, Ŝe silnik zaraz się zablokuje i błyśnie lampka
PROSZĘ SPRAWDZIĆ WSPÓŁRZĘDNE, albo Ŝe wóz ruszy w niewiadomym kierunku. To ostatnie miało
w sobie pewien posmak romantyczności, pozwalało przeŜywać pęd szybkości, nieoczekiwane widoki i mieć
wolne ręce. Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać dwa kontynenty, o ile oczywiście
wóz był odpowiednio zaopatrzony i wytrzymały.
NiezaleŜnie od metod, praktyka tego rodzaju podróŜy ogarniała coraz starszych wiekiem. w ten sposób
nauczyciele, którzy mogli uŜywać jazdy jedynie w niedziele, popadli w złą sławę jako pośrednicy w sprzedaŜy
uŜywanych samochodów. Koniec świata! - mawiały osoby o deklamatorskich skłonnościach.
Koniec czy nie, w kaŜdym razie wóz przeznaczony do jazdy po kontrolowanych autostradach jest
urządzeniem niezwykle sprawnym, wyposaŜonym w ubikację, spiŜarnię, lodówkę i stół do gier. Dwie osoby mogą
tu spać z łatwością, cztery teŜ się zmieszczą, choć będzie tłok, mimo Ŝe bywają okazje, gdy i trzy osoby robią
nieznośny ścisk.
Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać współrzędne? - spytał i -
Proszę, niech pan to zrobi. Moje palce wiedzą zbyt wiele! Render na chybił trafił nacisnął kilka guzików. Ślizgacz
ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze ustawił szybkość, tak Ŝe pojazd zmienił pas na tor szybkiego ruchu.
Ś
wiatła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu stronach drogi tliły się
ogniska podsycane nagłymi kaprysami wiatru, przesłonięte białymi pasami mgieł i ciągłymi opadami szarego
popiołu. Render wiedział, Ŝe wykorzystują zaledwie sześćdziesiąt procent szybkości, jaką moŜna było rozwinąć
w pogodną, bezdeszczową noc.
Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się w fotelu i patrzył. TakŜe i Eileen “patrzyła” przed siebie, w to, co
widziała w blasku reflektorów. Przez dziesięć minut, moŜe kwadrans, oboje milczeli.
Miasto skurczyło się, wjechali na przedmieścia, jechali dalej. Po pewnym czasie zauwaŜyli krótkie
odcinki otwartych dróg.
- Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła.
- a dlaczego nie prosiła mnie pani, Ŝebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta zbroja, stojąca obok stolika?
- PoniewaŜ jedno czułam, drugie mogłam dotknąć. To, co widać na zewnątrz, jest inne.
- Dobrze. Zatem pada śnieg.
- Co więcej?
- Na drodze robi się breja. Gdy zamarznie, zaczniemy się wlec, chyba Ŝe przegonimy śnieŜycę. Breja
wygląda jak stary, ściemniały syrop, który właśnie się scukrza.
- Coś jeszcze?
- To juŜ wszystko, panienko.
- Czy pada więcej czy mniej niŜ wówczas, gdy wychodziliśmy z klubu?
- Sądzę, Ŝe śnieŜy bardziej intensywnie.
- Dostanę drinka?
- Jasne.
Cofnęli fotele do wewnątrz, Render rozłoŜył stół. Wyjął z barku dwa kieliszki.
- Pani zdrowie - powiedział, gdy zostały napełnione.
- Pańskie.
Wychylił drinka. Doktor Shallot pociągała swojego. Czekał, aŜ się odezwie. Wiedział, Ŝe we dwoje nie
mogą grać w Sokratesa, toteŜ spodziewał się jeszcze paru pytań, zanim w końcu powie to, co ma do powiedzenia.
- Jaką najpiękniejszą rzecz widział pan w Ŝyciu? Tak, dobrze zgadnął. Odpowiedział bez wahania:
- Zatopienie Atlantydy.
- Mówiłam serio.
- Ja teŜ.
- Zechciałby pan wyjaśnić?
- Proszę - wzruszył ramionami. - To ja zatopiłem Atlantydę. Osobiście... Było to około trzy lata temu.
BoŜe, miasto było urocze! WieŜe z kości słoniowej, złote minarety i balkony z kutego srebra. Mosty z opalu,
proporce z purpury i mlecznobiałe rzeki, sunące wzdłuŜ cytrynowych brzegów. Strzeliste iglice, drzewa stare jak
ś
wiat, łaskotały podbrzusza chmur, statki wielkiej przystani morskiego portu Xanadu, konstrukcji równie
aŜurowej jak budowa instrumentu muzycznego... szum łopoczących bander. Dwunastu ksiąŜąt odbywało sądy
w dwunastosłupym Koloseum, słuchając, jak pewien Grek Ŝegna zachodzące słońce grą na saksofonie
tenorowym... Ten Grek, oczywiście, był moim pacjentem. Paranoik. Etiologia choroby to sprawa dość
skomplikowana, ale właśnie dlatego zakradłem się do jego umysłu. Na krótko dałem mu wolną rękę, lecz na
samym końcu musiałem rozpołowić kontynent i pogrąŜyć Atlantydę na dziesięć metrów w morzu. Grek znowu
gra na saksofonie i niewątpliwie miała pani okazję słyszeć jego grę, jeśli pani lubi taką muzykę. Niezły. Widuję go
niekiedy, lecz nie jest to juŜ ostatni potomek największego barda Atlantydy. Po prostu, znakomity saksofonista ze
schyłku dwudziestego wieku... Czasem jednak, gdy spoglądam wstecz na tę apokalipsę, którą zgotowałem
zanurzony w jego majestatyczną wizję, zdaje mi się, Ŝe chwytam zwiewne przeczucie piękna utraconego, bo jego
uczucia stały się moimi uczuciami, zaś jemu zdawało się, Ŝe ten sen jest najcudowniejszą rzeczą pod słońcem.
Dolał do kieliszka.
- Niecałkiem o to mi chodziło - powiedziała.
- Wiem.
- Myślałam o czymś prawdziwym, zupełnie rzeczywistym.
- Zapewniam panią, Ŝe było to bardziej rzeczywiste niŜ rzeczywistość.
- Nie wątpię, ale...
- ...ale zburzyłem fundamenty, na których zamierzała pani zbudować swoją argumentację - dokończył. -
Okay, przepraszam. Z powrotem włoŜę pani broń do ręki. Mam tutaj coś, co moŜe być prawdziwe... Poruszamy się
po krawędzi wielkiej kuli, ulepionej z piachu. z góry łagodnie opada śnieg. Na wiosnę śnieg zacznie się topić,
woda wsiąknie w ziemię lub wyparuje, podgrzana ciepłem słońca. I tylko piach pozostanie. w piachu nie rośnie
nic, moŜe z wyjątkiem kaktusów. Nic w piasku nie Ŝyje, moŜe z wyjątkiem węŜy, paru gatunków ptaków, owady,
jakieś zwierzątka mieszkające w norach, jeden wędrowny kojot, moŜe dwa... w południe wszystkie zaczną
rozglądać się w poszukiwaniu cienia. Na kaŜdym miejscu, gdzie stoi stara melina, poczta, skała, czaszka lub
kaktus, osłaniające przed promieniami słońca, znajdzie pani dowód na to, jak Ŝycie przypada do ziemi ze strachu
przed Ŝywiołami. Ale kolory nie są kwestią wiary, a Ŝywioły czyŜ nie są piękniejsze od istnień, które unicestwiają?
- Nie ma w pobliŜu takiego miejsca - powiedziała.
- Skoro mówię, Ŝe jest, to znaczy, Ŝe jest. CzyŜ nie tak? Widziałem je.
- Tak... Ma pan rację. niewaŜne, czy namalowała je kobieta imieniem O'Keefe, czy teŜ widać je przez
okno, tam, nieco na prawo. CzyŜ nie tak? Skoro je widziałem?
- Uznaję słuszność tej diagnozy - rzekła. - Chce pan ją wygłosić specjalnie dla mnie?
- Nie. Teraz kolej na panią. Napełnił kieliszek po raz trzeci.
- Skaza jest w moich oczach, nie w mózgu. Zapalił jej papierosa.
- Gdybym mogła wejść do czyjegoś mózgu, widziałabym innymi oczami. Zapalił papierosa dla siebie.
- Zjawisko neuropartycypacji polega na tym, Ŝe system nerwowy moŜe współuczestniczyć w tych
samych impulsach, tych samych marzeniach...
- Kontrolowanych marzeniach...
- Mogłabym wykonywać czynności terapeutyczne i jednocześnie w tym samym czasie przeŜywać
prawdziwe wraŜenia wzrokowe...
- Nie! - zaprzeczył Render.
- Nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców. Nie rozumie pan, Ŝe
nawet mongoloid moŜe doświadczać czegoś, co nigdy nie stanie się pana udziałem, tylko Ŝe nie potrafi nazwać
tego, co przeŜywa, poniewaŜ jak pan, jeszcze przed urodzeniem został skazany wyrokiem biologicznego
przypadku, stanął przed trybunałem, który nie zna pojęcia sprawiedliwości i kieruje się jedynie zasadą zwykłego
łutu szczęścia.
- To nie świat wynalazł sprawiedliwość. Jest ona wytworem człowieka. Niestety, człowiek został skazany
na istnienie w świecie.
- Nie prosiłam świata, Ŝeby mi pomógł. Prosiłam pana.
- Przykro mi - westchnął Render.
- Dlaczego pan nie chce mi pomóc?
- Właśnie w tej chwili dostarcza mi pani głównego argumentu odmowy.
- To znaczy?...
- Emocje. Uczucia znaczą dla pani zbyt wiele. Kiedy terapeuta pracuje z pacjentem, jest
narkoelektrycznie odcięty od wszystkich wraŜeń zmysłowych, którym podlega jego ciało. To konieczne, poniewaŜ
jego umysł musi skupić się bez reszty na zadaniu, które przed nim stoi. Jest zatem rzeczą niezbędną, aby jego
własne emocje uległy chwilowemu zawieszeniu. Oczywiście, nigdy do tego nie dojdzie, jeśli osoba, spełniająca
funkcje terapeuty, zawsze znajduje się w stanie rozemocjonowania. Uczucia terapeuty powinny być
wysublimowane w uczucie ogólnego entuzjazmu, czy, jak to się dzieje w moim przypadku, stanowić materiał do
artystycznych projekcji. Gdy chodzi o pani przypadek, “widzenie” oznaczałoby tu zbyt wiele. Ciągle groziłoby
pani niebezpieczeństwo utraty kontroli nad snem.
- Nie zgadzam się.
- JakŜeby inaczej - wzruszył ramionami. - Fakty jednak świadczą przeciwko pani i mówią, Ŝe działałaby
pani w sposób interesowny, a pracując z osobami o odchyleniach psychicznych usiłowałaby pani ubić swój
interes. Predyspozycje nerwicowe są właściwie nie do przewidzenia... posiada je dziewięćdziesiąt dziewięć
procent populacji i dlatego nigdy nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić intensywności naszych własnych
skłonności w tym kierunku, mniejsza juŜ o pozostałych, których obserwujemy od zewnątrz. Oto, dlaczego Ŝaden
neuroterapeuta nigdy nie podejmie się kuracji skończonego szaleńca: groziłoby mu to chorobą, tak jak się stało
z kilkoma pionierami w naszej dziedzinie, którzy dzisiaj sami muszą się leczyć. Ten zawód to jakby próba
pływania wśród wirów. Jeśli terapeuta podczas intensywnej sesji straci zdolność kontroli, staje się nie tyle
Ś
niącym, co Śnionym. Gdy system nerwowy jest sztucznie stymulowany, synapsy odpowiadają czymś w rodzaju
reakcji łańcuchowej. Efekt przeniesienia następuje niemal natychmiastowo... Pięć lat temu szaleńczo jeździłem na
nartach, gdyŜ chciałem w ten sposób pokonać lęk przestrzeni. Musiałem zatem jeździć i pół roku minęło, zanim
się tego pozbyłem... a wszystko z powodu drobnego potknięcia, którego dopuściłem się w nieuchwytnym ułamku
sekundy. z tego powodu byłem zmuszony oddać pacjenta innemu terapeucie. Proszę nie myśleć, Ŝe na tym koniec,
bo był to tylko jeden z wielu efektów ubocznych. Jeśli chcesz przechadzać się po pięknych krajobrazach i dawać
upust emocjom, moŜesz na resztę Ŝycia wylądować w sanatorium.
Dopiła drinka, Render napełnił kieliszek. Noc brała się z nimi w wyścigi. Miasto zostawili juŜ daleko
z tyłu, przed nimi słała się droga, wolna i czysta. Ciemności coraz bardziej kurczyły się, ściskane wirującymi
płatkami śniegu. Ślizgacz przyspieszył.
- Dobrze - przyznała. - MoŜe i ma pan rację. Ciągle jednak myślę, Ŝe pan mi pomoŜe.
- Ale jak?
- Przyzwyczajając mnie do widzenia, tak Ŝe w końcu oswoję się z nowością wraŜeń, a emocje opadną.
Przyjmując mnie jako pacjentkę, którą trzeba uwolnić od niezdrowego pragnienia zanurzenia się w obrazach
umysłu. a wtedy to wszystko, o czym pan mówił, zniknie, przeszkoda zostanie pokonana. Będę wówczas mogła
przejść trening, skupiając się bez reszty na terapii. Będę zdolna sublimować przyjemności, płynące z widzenia,
w inne przedmioty.
Render zamyślił się.
Niewykluczone, Ŝe to moŜliwe... chociaŜ z pewnością trudne do wykonania.
W ten sposób zapewniłby sobie trwałą pozycję w dziejach neuro-terapii.
W rzeczywistości nikt nie posiadał kwalifikacji by podjąć się tego zadania, bowiem nikt nigdy przedtem
tego nie próbował.
Lecz Eileen Shallot była wyjątkiem - nie unikalnym przypadkiem - ktoś, taki jak ona, istniał tylko jeden
w tym świecie, który sprzęgł niezbędny zespół środków technicznych z unikalnymi problemami.
Wychylił kieliszek, napełnił, dolał do jej pustego kieliszka.
Ciągle jeszcze rozwaŜał tę kwestię, gdy zapaliło się światełko PODAJ WSPÓŁRZĘDNE, wóz szarpnął
i zahamował. Zgasił silnik i siedział tak przez chwilę, myśląc.
Nieczęsto zdarzało się, Ŝe wyjawiał innym uczucia, które wzbudzał w nim wykonywany zawód. Koledzy
uwaŜali go za powściągliwego.
Na stole stały dwa drinki. Cisnął pustą butelkę do kosza.
- Hm... chciałbym pani coś powiedzieć.
- Co?
- Warto spróbować.
Obrócił się i pochylił nad deską rozdzielczą, by wcisnąć nowe współrzędne, ale ona go wyprzedziła. Gdy
wcisnął ostatni i S-7 zawrócił, pocałowała go. Policzki pod ciemnymi okularami były brzoskwiniowej świeŜości.
ROZDZIAŁ II
SAMOBÓJSTWO dręczyło go bardziej, niŜ powinno, zaś Mrs. Lambert zadzwoniła dzień przedtem by
odwołać wizytę. Dlatego Render postanowił, Ŝe spędzi ten ranek oddając się melancholii. w związku z tym wszedł
do biura z cygarem w zębach i ponurym wyrazem twarzy.
- Widział pan?... - spytała Mrs. Hedges.
- Tak - rzucił płaszcz na stół stojący w odległym kącie duŜego pomieszczenia. Podszedł do okna
i spojrzał w dół. - Tak - powtórzył. - Jechałem nie zaciemniwszy szyb, a gdy przejeŜdŜałem, ciągle jeszcze
sprzątali.
- Znał go pan?
- Nawet nie wiem, jak się nazywał. Niby jak miałbym to wiedzieć?
- Właśnie dzwoniła do mnie Priss Tully... to recepcjonistka z biura usług inŜynieryjnych
z osiemdziesiątego szóstego piętra. Powiedziała, Ŝe nazywał się James Jrizarry, specjalista od reklamy, miał biura
o piętro niŜej. Długo musiał spadać... Zanim rąbnął o ziemię, był juŜ chyba nieprzytomny, co? Odbił się od
budynku. Jeśli otworzy pan okno i wychyli się trochę, zobaczy pan jeszcze ślady... tam, na lewo...
- NiewaŜne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego on to zrobił?
- Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wypadła z wrzaskiem na korytarz. Zdaje się, Ŝe chciała załatwić coś
z kilkoma rysunkami a on był juŜ właśnie na parapecie. w jego notatniku znaleziono zapisek:
,,Miałem wszystko, czego pragnąłem. Po co dłuŜej czekać?” Niezły kawał, prawda? To znaczy, nie sądzę,
Ŝ
eby to było śmieszne...
- Tak... - przerwał jej. - Wiesz coś o jego prywatnym Ŝyciu?
- śonaty. Dwoje dzieci. Niezły w swym fachu. Na brak zajęcia nie narzekał. Rzeczowy jak rzadko kto.
Mógł sobie pozwolić na utrzymanie biura w tym wieŜowcu.
- Jezus Maria - Render obrócił się w stronę sekretarki. - ZałoŜyłaś mu dossier czy co?...
- Sam pan wie, jak to jest - wzruszyła barczystymi ramionami.
- Mam w tym ulu wielu przyjaciół. Kiedy człowiekowi nudno, zawsze się chętnie poplotkuje. Na
przykład moja bratowa Prissy...
- Czy mam przez to rozumieć, Ŝe gdybym teraz wyskoczył z okna moja biografia obiegłaby wszystkie
piętra w ciągu pięciu minut?
- Pewnie tak - wygięła grube wargi w uśmiechu. - Wraz ze składką na wieniec. Ale to nie dzisiaj, prawda?
Wie pan, dwóch nieboszczyków jednego dnia to wbrew regule o stopniowaniu napięcia, poza tym występ solowy
zawsze wywiera większe wraŜenie. Wreszcie - ciągnęła dalej - jest pan specjalistą od ubijania mózgu i nigdy by
pan tego nie zrobił.
- Idziesz o zakład ze statystykami - zauwaŜył. - Wśród lekarzy i adwokatów samobójstwa zdarzają się
trzykrotnie częściej niŜ wśród ludzi innych zawodów.
- EjŜe! - krzyknęła z przeraŜoną miną. - Niech pan natychmiast odsunie się od mojego okna. Gdyby teraz
dowiódł pan słuszności statystyk, musiałabym się przenieść do doktora Hansona, a to partacz.
Ruszył w stronę biurka.
- Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan serio - mruknęła.
- Doceniam twoją troskę - kiwnął głową. - Naprawdę. Poza tym, tak naprawdę nigdy nie miałem
przypisywanych mi statystycznie skłonności... a gdybym miał wyskoczyć przez okno, to zrobiłbym to cztery lata
temu podczas zawodów neuropicznych.
- Ale znalazłby się pan w nagłówkach gazet - westchnęła.
- Nie mogłabym opędzać się od reporterów... Niech mi pan powie, dlaczego oni to robią?
- Kto?
- No, ci wszyscy.
- Skąd miałbym to wiedzieć, Bennie? Jestem tylko skromnym psychosyntetykiem. Gdybym mógł
wskazać ogólne przyczyny samobójstw... i moŜe jeszcze znaleźć sposób zapobiegania im... cóŜ, pewnie byłoby to
lepsze niŜ skok dla czytelników brukowców. Niestety, nie jestem w stanie zrobić tego, poniewaŜ nie istnieje jeden
konkretny powód... w kaŜdym razie tak sądzę.
- Aha.
- Przed trzydziestu pięciu laty - ciągnął dalej - samobójstwo było na dziewiątym miejscu wśród przyczyn
umieralności w Stanach. Teraz podskoczyło na szóstą pozycję w obu Amerykach. w Europie zajmuje siódme
miejsce.
- i nikt nigdy naprawdę nie dowie się, dlaczego Jrizarry wyskoczył?
Render odsunął krzesło. Usiadł. Strzepnął popiół do małej, lśniącej czystością popielniczki. Bennie
pospiesznie wyrzuciła popiół do kubła, po czym znacząco chrząknęła.
- Hm... - westchnął. - Zawsze moŜna pospekulować, a człowiek mego zawodu nawet powinien. Przede
wszystkim naleŜałoby zastanowić się nad typem osobowości samobójcy, to bowiem zwykle stwarza
predyspozycje do okresowych depresji. Osoby, które potrafią trzymać swe emocje na wodzy, samoświadome i
z konieczności skupione na rzeczach małych... - znowu strzepnął popiół do popielniczki, obserwując, jak Bennie
wyciąga rękę, by zlikwidować ślady brudu. Chwycił ją za nadgarstek. Odpowiedziała mu złowrogim
skrzywieniem ust.
- Krótko mówiąc - dokończył - te właśnie osoby, wykonujące zawody, które wymagają pracy raczej
indywidualnej niŜ w zespole, zatem lekarze, prawnicy, artyści... oni to właśnie są najbardziej podatni na myśli
samobójcze.
Spojrzała nań uwaŜnie.
- Nie ma powodów do obaw - roześmiał się. - śycie cholernie mi się podoba.
- Czego nie moŜna wywnioskować z pańskiego wyrazu twarzy...
- Dzwonił Peter. Zwichnął wczoraj na gimnastyce nogę w kostce. Moim zdaniem, nauczyciele powinni
bardziej uwaŜać. Myślę o zmianie szkoły.
- Znowu?
- Dlaczego nie? Zobaczymy... Po południu zadzwoni do mnie dyrektor. Nie pozwolę mu na wykręty i nie
zostawię na tej jego szkole suchej nitki.
- Chłopak nigdy nie ustrzeŜe się od wypadków. To wynika ze statystyki.
- Statystyki nie określają losu człowieka, droga Bennie. KaŜdy sam sobie jest ich twórcą.
- Statystyki czy przeznaczenia?
- Przypuszczam, Ŝe obu.
- UwaŜam, Ŝe jeśli juŜ coś ma się stać, to się stanie.
- a ja tak nie uwaŜam. Sądzę natomiast, Ŝe wolna wola, wspierana rozsądkiem, jest w stanie wywierać
wpływ na zdarzenia i kierować nimi. Gdybym tak nie myślał, nie robiłbym tego, co robię.
- Świat to machina, no, wie pan... taka, co to działa na zasadzie przyczyna i skutek. Statystyki przewidują
prawdo... Przerwał jej w pół słowa.
- Umysł ludzki to nie maszyna, a gdy o mnie chodzi, przyznam, Ŝe nie są mi znane ani przyczyna, ani
skutek. Nikt ich nie zna.
- O ile dobrze pamiętam, skończył pan takŜe chemię. Jest pan naukowcem, doktorze.
- w tym samym stopniu, w jakim jestem trockistowskim rewizjonistą - roześmiał się i przeciągnął. - O ile
dobrze pamiętam, byłaś kiedyś nauczycielką w szkole baletowej.
Wstał, wziął płaszcz ze stołu.
- Aha - przypomniała sobie Mrs. Hedges. - Dzwoniła Miss DeVille, zostawiła wiadomość. Wzięła kartkę
i odczytała: - ,,Co z wyjazdem do St. Moritz?”
- St. Moritz... - zamyślił się na głos. -To brzmi zbyt elegancko. Niech będzie Davos.
PoniewaŜ to samobójstwo dręczyło go bardziej, niŜ powinno, Render zamknął drzwi do gabinetu,
zaciemnił okna i włączył gramofon. Zostawił światło tylko na biurku.
Jak zmieniło się Ŝycie człowieka - napisał - od początków rewolucji przemysłowej?
Podniósł kartkę do oczu i przeczytał zdanie. Był to temat dyskusji, którą miał zamiar odbyć w najbliŜszą
sobotę. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, nie wiedział, o czym właściwie będzie mówił, poniewaŜ miał zbyt
wiele do powiedzenia a dysponował zaledwie godziną.
Wstał. Zaczął chodzić po gabinecie, przenikniętym dźwiękami VIII Symfonii Beethovena.
- Umiejętność zadawania bólu - rzekł wpinając mikrofon w klapę marynarki i uruchamiając dyktafon -
rozwinęła się w bezpośredniej relacji do postępu technologicznego.
W wyobraźni widział, jak audytorium powoli się ucisza. Uśmiechnął się.
- Zdolności człowieka, pierwotnie ograniczone do zwykłego zadawania ran, zostały zwielokrotnione
wraz z rozwojem produkcji masowej. MoŜliwości okaleczenia psyche w kontaktach międzyludzkich stały się
wskaźnikiem dokładnie obrazującym rozwój środków komunikacji masowej. O tym jednak wszyscy dobrze
wiemy i nie jest to tematem naszych dzisiejszych rozwaŜań. Chciałbym raczej zatrzymać się przy kwestii, którą
określiłbym mianem chomimezy z autopsji. Jest to samogenerujący się kompleks Ŝyczeń, na pierwszy rzut oka
zdałoby się typowy, niczym nie róŜny od klasycznych wzorców podręcznikowych, gdy jednak przyjrzymy się mu
bliŜej, zauwaŜymy, Ŝe obecnie jest to najbardziej radykalna forma trwonienia energii psychicznej. Jest rzeczą
charakterystyczną dla czasów, w których Ŝyjemy...
Zrobił przerwę na zgaszenie cygara, po czym sformułował kolejne zdanie.
- Autopsychomimeza - wrócił do przerwanego wątku - czyli samonapędzający się kompleks
naśladownictwa, to zjawisko prawie wymykające się naszej uwadze. Weźmy, na przykład, jazzmana, który
pracował tak, jakby był zatrudniony na pół etatu, chociaŜ nigdy w Ŝyciu nie zaŜywał narkotyków i tylko niejasno
pamięta kogoś, o kim wiedział, Ŝe zaŜywa, poniewaŜ wszystkie stymulatory i środki uspokajające są dzisiaj
całkiem łagodne. Niczym Don Kiszot usiłuje przysztukować sobie jakąś legendę, chociaŜ sama muzyka powinna
dawać wystarczające ujście dla jego napięcia. Albo weźmy przypadek sieroty z wojny koreańskiej, człowieka
ocalałego dzięki zasługom Czerwonego KrzyŜa i zapobiegliwych rodziców, których nigdy nie dane mu było
spotkać. Tak bardzo pragnął rodziny, Ŝe w końcu ją sobie stworzył podczas terapii. I co się dzieje, zapytacie? OtóŜ
ów człowiek serdecznie nienawidzi wyimaginowanego ojca i równie serdecznie kocha swą wyimaginowania
matkę. Dlaczego? To człowiek inteligentny, on takŜe sięga po zespoły półprawd, odziedziczone po tradycji...
Teraz zapewne zechcecie poznać przyczyny takiego stanu rzeczy... Jak sądzę, dzisiaj jesteśmy juŜ mądrzy na tyle,
Ŝ
e kaŜdy jest w stanie zrozumieć wzorce nieprawidłowych zachowań psychicznych, które otrzymaliśmy w spadku
po przeszłości. Większość z przyczyn tych zakłóceń została juŜ zlikwidowana, moŜe nie tak radykalnie, jak
w omawianym tu przypadku, w kaŜdym razie z widocznym skutkiem. Niemniej jednak nadal Ŝyjemy
w neurotycznej przeszłości. Ponownie zapytacie: dlaczego? Ano właśnie dlatego, Ŝe w naszych czasach osiągnięto
ideały w rodzaju zdrowia fizycznego, poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu. Zwalczyliśmy głód, lecz gdy nasz
sierota-dzikusek będzie miał do wyboru przyjąć paczkę z koncentratami od człowieka, który się o niego troszczy
lub wziąć ciepły posiłek z automatu ustawionego w środku dŜungli, niewątpliwie wybierze to pierwsze... Fizyczny
błogostan jest dzisiaj prawem kaŜdego człowieka, i to aŜ w nadmiarze. Reakcją na ten stan rzeczy były zmiany,
które dokonały się w obszarze zdrowia psychicznego. Dzięki rozwojowi technologii, nie istnieją juŜ dzisiaj
przyczyny dawnych problemów społecznych, a wraz z nimi odeszły niektóre przyczyny kłopotów natury
psychicznej. Lecz między czernią przeszłości dnia wczorajszego a bielą niewiadomej tego, co będzie jutro,
rozciąga się szara dziedzina dnia dzisiejszego, pełnego tęsknoty za wczoraj i strachu o przyszłość. PoniewaŜ zaś
wszystkie te niepokoje nie mogą wyrazić się w sposób materialny, pojawiają się jako tęsknota za dawnymi
formami uzewnętrzniania nieświadomych poŜądań...
Rozległ się krótki brzęczyk telefonu, ale Render, ogłuszony potęŜną muzyką “Ósmej” Beethovena nic
poza nią nie słyszał.
- Niepokoi nas to, czego nie znamy - ciągnął dalej. - Jutro jawi się nam jako wielka niewiadoma. Nie
wiemy, co się moŜe zdarzyć z upływem czasu... przecieŜ moja specjalność psychiatryczna jeszcze trzydzieści lat
temu w ogóle nie istniała. Wiedza jest w stanie rozwijać się tak szybko, Ŝe wzbudza to pewien niepokój...
rzekłbym “troskę”... o logiczne rezultaty tego rozwoju: całkowita mechanizacja kaŜdej dziedziny Ŝycia...
Podszedł do biurka, gdy telefon ponownie zadzwonił. Tym razem usłyszał. Uwolnił się od mikrofonu,
przyciszył “Ósmą”.
- Tak?...
- Saint Moritz? - zapytała.
- Nie, Davos - odparł dobitnie.
- Charlie, jesteś nieznośny!
- Jill, kochanie, nie bardziej niŜ ty.
- MoŜe powinniśmy przedyskutować ten problem dzisiejszej nocy?
- Tu nie ma nic do dyskusji.
- Podjedziesz po mnie o piątej, prawda? Zawahał się przez chwilę.
- Dobrze, o piątej. Dlaczego nie widzę cię na ekranie?
- Zrobiłam sobie trwałą. Niespodzianka. Stłumił głupawy chichot.
- Mam nadzieję, Ŝe miła. Dobra. To do zobaczenia.
Poczekał na jej ,,good-bye” i przerwał połączenie.
Rozjaśnił okna, wyłączył lampkę na biurku, wyjrzał na zewnątrz.
Znowu ta szarość, znowu ten śnieg... białe płatki unosiły się lekko w powietrzu, powoli, nie targane
wiatrem spadały w dół i nikły w roju...
Kiedy otworzył okno i wychylił się nieco, ujrzał takŜe to miejsce, tam, trochę na lewo, gdzie Jrizarry
zostawił ostatni po sobie ślad.
Zamknął okno. Posłuchał symfonii do końca. Minął juŜ tydzień od dnia, gdy razem z Eileen zabawili się
w Ślepy Rzut. Miała przyjść o pierwszej.
Pamiętał dotyk jej palców, gdy jak wszyscy ślepcy uczyła się jego twarzy... miał wraŜenie, jakby spadały
mu na twarz uschłe liście lub robacze truchła... niemiłe wspomnienie. Zastanawiał się, skąd to uczucie.
Daleko w dole kawał polanego wodą bruku znowu był nieskazitelnie czysty, a pod cienką warstwą
ś
wieŜego śniegu śliski jak szkło. Dozorca wybiegł na zewnątrz i posypał to miejsce solą, zanim ktokolwiek zdąŜy
skręcić nogę.
Sigmund był urzeczywistnieniem mitu Fenrisa. Zaledwie Render zdołał poinstruować Mrs. Hedges
“Proszę go tu wpuścić”, drzwi zaczęły się otwierać, szczelina nagle poszerzyła się i Render spostrzegł, Ŝe spogląda
nań para przydymionych Ŝółtych oczu. Oczy były osadzone w dziwnie niekształtnym psim łbie.
Sigmund nie miał typowo psiego niskiego czoła nieznacznie ściętego od pyska ku górze; czaszkę miał
wysoką i dobrze owłosioną, tak Ŝe ślepia sprawiały wraŜenie, jakby zostały osadzone jeszcze głębiej niŜ były
w rzeczywistości. Widząc potęŜny pysk, Render nieznacznie drgnął. Mutanty, które dotychczas miał okazję
oglądać, były szczeniakami, Sigmund natomiast był osobnikiem niewątpliwie dojrzałym, a jego czarno-szara
sierść jeŜyła się trochę, co sprawiało, Ŝe wyglądał na wyjątkowo dorodny okaz swej rasy.
Spojrzał na Rendera zupełnie nie po psiemu, po czym huknął “Hello, doktorze”, zbyt głośno, by uznać to
za przypadek.
Render skinął głową i wstał.
- Hello, Sigmund. Proszę, wejdź.
Pies cofnął łeb, pociągnął nosem, węsząc tak, jakby od wyniku badania zaleŜała decyzja, czy miejsce to
jest bezpieczne, następnie znowu spojrzał na Rendera, pokiwał twierdząco głową i pchnął drzwi. Wszystko to
trwało moŜe jedną - za to bardzo kłopotliwą - sekundę.
Eileen weszła za nim, trzymając niedbale podwójną smycz. Pies bezgłośnie dreptał po wąskim chodniku
z nosem przy ziemi, jakby za czymś węszył. Jego spojrzenie nigdy nie skrzyŜowało się ze wzrokiem Rendera.
- Tak... zatem to Sigmund...? Co tam u ciebie, Eileen?
- Dziękuję, wszystko w porządku... Tak, Sigmund bardzo chciał przyjść tutaj, a i ja pragnęłam, Ŝebyście
się spotkali.
Render podprowadził ją do krzesła i pomógł usiąść. Nie wypuszczała z dłoni podwójnej smyczy, tak Ŝe
pies musiał usiąść zaraz obok krzesła, na podłodze.
- Co tam w State Psych?
- Dziękuję, jak zwykle. Mogę podkraść papierosa, doktorze? Zapomniałam własnych.
WłoŜył jej papierosa między palce, podał ognia. Ubrana była w granatową garsonkę, jej okulary kolorem
przywodziły na myśl błękitne płomienie. Srebrna plamka na czole odbijała lśnienie lamp. Ciągle ,,patrzyła” na ten
punkt pustej przestrzeni, gdzie jeszcze przed chwilą trzymał wyciągniętą rękę z zapalniczką. Opadające na plecy
włosy zdały się o ton jaśniejsze niŜ tej nocy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Dzisiaj barwą przypominały świeŜo
wypuszczonego do obiegu miedziaka.
Render usiadł w rogu biurka. Palcem przyciągnął globus - popielniczkę.
- Powiedziałaś mi poprzednim razem - przerwał ciszę - Ŝe chociaŜ jesteś ociemniała nie znaczy to wcale,
Ŝ
e nigdy nie widziałaś. Wtedy nie chciałem cię pytać, jak to rozumieć, ale dzisiaj chętnie bym się dowiedział, co
wówczas miałaś na myśli?
- Miałam seans neuroterapii z doktorem Riscombem - westchnęła. - Jeszcze zanim zdarzył się mu
wypadek. Chciał dostosować mój umysł do odbioru wraŜeń wzrokowych... niestety, druga sesja nigdy nie odbyła
się.
- Rozumiem - kiwnął głową. - Coście wtedy robili? ZałoŜyła nogę na nogę, a Render zauwaŜył wtedy, Ŝe
miała je zgrabne.
- Pracowaliśmy głównie nad kolorami... To było dość upokarzające doświadczenie.
- Proszę mi powiedzieć, co z tego zapamiętałaś... Dawno temu to było?
- Około sześć miesięcy temu... oczywiście, pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę. Od tamtej chwili nawet
miewam kolorowe widzenia.
- Jak często?
- Kilka razy tygodniowo.
- Jakiego rodzaju skojarzenia nasuwają?
- Nic specjalnego. Po prostu, wraz z innymi bodźcami, przewijają się przez mój umysł w sposób zupełnie
przypadkowy.
- Jak wyglądają?
- CóŜ... skoro juŜ o to pytasz, powiem, Ŝe są w tonacji Ŝółtawopomarańczowej. Na przykład, nasze
powitanie wypadło całkiem srebrzyście. Teraz, gdy tak siedzisz i słuchasz, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim,
niemal przechodzącym w fiolet błękitem.
Sigmund podniósł wzrok na biurko i popatrzył na boczną tablicę.
Ciekawe, czy słyszy, jak w środku pracuje magnetofon - zastanawiał się Render. - a jeśli tak, to czy moŜe
zgadnąć, co to jest i do czego słuŜy?
Jeśli słyszał, na pewno powie o tym Eileen - nie Ŝeby doktor Shallot nie zdawała sobie sprawy z tego, co
było powszechnie stosowaną praktyką - po prostu trzeba jej było przypomnieć, Ŝe traktował jej przypadek nie
w kategoriach czysto terapeutycznych, lecz raczej jako mechaniczny proces adaptacji. Jeśli dojdzie do wniosku, Ŝe
jej dobro tego wymaga (uśmiechnął się w głębi ducha na to słowo), porozmawia na ten temat z Sigmundem na
osobności. w głębi ducha wzruszył ramionami.
- Zatem zaczniemy od bardziej podstawowych marzeń - oznajmił. - Dzisiaj chciałbym cię wprowadzić
w formy zupełnie zasadnicze.
Uśmiechnęła się, a Render spojrzał na owo ucieleśnienie mitu, które przykucnąwszy u nóg kobiety
wywaliło ozór na zewnątrz, tak Ŝe zwieszał się przez kaganiec niczym kawał befsztyka.
Czy on teŜ się uśmiecha?
- Dziękuję - powiedziała. Sigmund pomerdał ogonem.
- No to pięknie - Render strzepnął popiół gdzieś w okolicach Madagaskaru. - Teraz wyciągnę “jajo”
i sprawdzę, jak działa. Tymczasem - nacisnął dyskretnie ukryty guzik - trochę muzyki pomoŜe odpręŜyć się.
Otwarła usta, aby mu odpowiedzieć, lecz huk Wagnerowskiej uwertury zagłuszył słowa. Render
ponownie wcisnął guzik i znowu zapanowała cisza - wystarczająco długa, by mogła powiedzieć: - Hę, hę. Myślę,
Ŝ
e Respighi będzie następny.
Dwa razy musiał naciskać guzik, Ŝeby znaleźć “Rzymskie pinie”.
- Nie trzeba - zauwaŜyła. - Kocham Wagnera.
- Dziękuję - odparł, otwierając gabinet. - Musiałbym wtedy dostosować się nastrojem do całego mnóstwa
tematów.
Wielkie jajo wsunęło się do biura, bezszelestnie niczym chmura. Kiedy skierowało się w stronę biurka,
Render usłyszał ciche poszczekiwanie. Natychmiast obrócił się w stronę, skąd dobiegł go głos.
Niczym cień ptaka, Sigmund zerwał się na łapy, przebiegł przez pokój, okrąŜył maszynę i zaczął ją
obwąchiwać - ogon wypręŜony, uszy połoŜone płasko, zęby odkryte.
- Spokojnie, Sig - mruknął. - To tylko Wielokanałowy Neural T & R. Na twoim miejscu nie gryzłbym
niczego w tym rodzaju. To tylko maszyna, podobnie jak samochód, telewizor czy pralka. UŜywamy dzisiaj
urządzeń tego rodzaju Ŝeby pokazać Eileen, jak wyglądają rzeczy
- Nie takie jak te - zagrzmiał pies.
- Dlaczego?
Sigmund nie odpowiedział, tylko wrócił do Eileen i połoŜył jej na kolana łeb.
- Nie takie jak te - powtórzył, spoglądając na nią.
- Dlaczego?
- Brak słów - odparł po chwili. - Wracamy do domu?
- Nie - odpowiedziała doktor Shallot. - Ty teraz zwiniesz się w kącie i utniesz sobie drzemkę, a ja zrobię
to samo w tej maszynie... a w kaŜdym razie coś w tym rodzaju.
- Niedobrze - skwitował, opuszczając ogon.
- No, jazda - klepnęła go lekko. - Do kąta. Zajmij się sobą.
Posłuchał jej, ale gdy Render zaciemnił okna i dotknął przycisku, zamieniając tam samym biurko w fotel
operatora, zaskowyczał.
Zaskomlał raz jeszcze - gdy jajo, juŜ połączone z całością urządzenia - pękło pośrodku, a połówki
rozsunęły się - jedna do góry, druga w dół - ujawniając wnętrze.
Render usiadł. Jego fotel przeobraził się w leŜankę i zajął miejsce w połowie drogi między jajem
a konsolą. Usiadł, ale nie oparł pleców. Oparcie poruszyło się i leŜanka znowu zamieniła się w fotel. Render
dotknął pulpitu, zaś wtedy część sufitu powoli opadła, a potem zawisła w powietrzu niczym ogromny dzwon.
Wstał i podszedł do macicy. Respighi ciągle opowiadał o piniach i czymś tam jeszcze, Render natomiast zdjął
słuchawkę z dolnej połowy jaja, przechylił się i oparł o biurko. Przycisnąwszy słuchawkę ramieniem do boku,
w jednej ręce ściskając mikrofon, wolną dłonią grał na klawiaturze przycisków. w huku morskich fal,
rozbijających się o długie wybrzeŜe, utopiły się słowa poematu; w zgiełku ludzkich głosów utonęły dźwięki
poezji, a połączony z nią w sprzęŜeniu zwrotnym powiedział - ... Teraz, kiedy juŜ siedzisz tutaj, wsłuchana w to,
co powiem, sama nic nie mówiąc, skojarzę się z głębokim, niemal przechodzącym w fiolet błękitem...
Przycisnął do twarzy maskę i zaordynował po pierwsze - cynamon, po drugie - zgniłe liście, po trzecie -
woń gadziego piŜma... poczym, zatapiając się w niespokojnych wyziewach tego, co zaordynował po trzecie,
zapuścił się w smaki miodu i octu, by zaraz przebiec przez wszystkie odcienie fioletów, zanurzyć się w wilgoci,
posmakować wilgotne powiewy wiatru przed burzą, nasyconego ozonem, przejść całą skalę imitacji zapachów
i smaków właściwych dla poranka, popołudnia i wieczoru.
ŁoŜe pływało w basenie rtęci, magnetycznie stabilizowane ścianami jaja. Puścił taśmy.
Macica była w doskonałym stanie.
- Okay - powiedział, obracając się, - Wszystko sprawdzone.
Właśnie kładła okulary na kupce złoŜonych części garderoby. Rozebrała się, podczas gdy Render
kontrolował sprawność urządzenia. Czuł się zakłopotany, spoglądając na jej szczupłą talię, pełnie piersi, smukłe
nogi. Patrząc tak uznał, Ŝe jest zbyt dobrze zbudowana jak na kobietę jej wzrostu.
Patrząc tak uświadomił sobie jednak, Ŝe jego główne strapienie w związku z Mrs. Shallot polegało na
tym, iŜ owa kobieta stała przed nim jako jego pacjentka.
- Gotowa - stwierdziła. Podszedł do niej.
Ujął ją za rękę i podprowadził do maszyny. Palcami zbadała jej wnętrze. Kiedy pomagał jej zająć miejsce
w środku, zauwaŜył, Ŝe miała oczy koloru morskiej zieleni. TakŜe i to nie znalazło jego uznania.
- Wygodnie?
- Tak.
- w porządku, jesteśmy w pozycji wyjściowej. Zaraz zamknę obwód. Miłych snów.
Górna połowa jaja zaczęła powoli opadać. Zamknięte jajo stało się nieprzezroczyste, potem zalśniło
oślepiającym blaskiem. Render spojrzał na własne odbicie spaczone w kolistej płaszczyźnie.
Zawrócił w stronę biurka.
Ale w tej samej chwili do nóg rzucił się mu Sigmund, blokując drogę.
Render wyciągnął rękę - chciał go pogłaskać po łbie - lecz pies wykonał unik w bok.
- Zabierz mnie ze sobą - zaszczekał.
- Przykro mi, stary, to niemoŜliwe - odparł. - Poza tym, tak naprawdę nigdzie nie wybieramy się,
zamierzamy jedynie uciąć sobie krótką drzemkę i to właśnie tu, w tym pokoju.
Ale nie zdołał uspokoić psa.
- Dlaczego?
Render westchnął dyskusja z psem była najbardziej absurdalną czynnością, jaką mógł sobie wyobrazić
będąc trzeźwym.
- Zrozum mnie, Sig - zaczął. - Właśnie usiłuję pomóc twej pani, tak by mogła sobie wyobrazić, jak
wyglądają rzeczy. Robisz kawał dobrej roboty, oprowadzając Eileen po świecie, którego nie moŜe widzieć, lecz
zrozum, Ŝe powinna wiedzieć, jak wyglądają rzeczy, do czego są podobne, a ja zamierzam pomóc jej w tym.
- Tak Ŝe juŜ dłuŜej nie będę jej potrzebny.
- Oczywiście, Ŝe będziesz - Render omal nie prychnął śmiechem. Patos tak ściśle splatał się tu
z absurdem, Ŝe trudno było oddzielić jedno od drugiego. - Nie mogę przywrócić jej wzroku - wyjaśnił. - Pragnę
jedynie wszczepić jej pewne abstrakcyjne wraŜenia... to tak, jakbym na krótko uŜyczył jej mych własnych oczu.
Zrozumiano?
- Nie - padła odpowiedź. - Weź mnie ze sobą. Render wyłączył muzykę.
Całość stosunków mutant - pan byłaby warta opisania w sześciu tomach - rozmarzył się i to po
niemiecku. Uniósł rękę, wskazując odległy kąt.
- PołóŜ się gdzieś tam, jak ci kazała Eileen. To nie potrwa długo, a gdy wszystko dobiegnie końca,
będziecie mogli stąd wyjść w ten sam sposób, jak tu przyszliście... ty jako przewodnik. Okay?
Sigmund nie odpowiedział, lecz posłusznie podreptał do kąta, znowu ze spuszczonym ogonem.
Teraz Render mógł zająć swoje miejsce i opuścić kapelusz
- zmodyfikowaną wersję macicy - przeznaczony dla operatora. Był samotny - on jeden wśród
dziewięćdziesięciu białych przycisków i dwóch czerwonych. Świat kończył się w ciemnościach wokół konsoli.
Zdjął z ręki zegarek i rozpiął kołnierzyk.
Zdjął hełm z wieszaka, sprawdził połączenia, po czym wcisnął dolną część maski na podbródek, a górną
- zaciemniacz - wcisnął na czoło, tak Ŝe obie części spotkały się. Prawe ramię włoŜył w temblak i jednym
przyciśnięciem pozbawił pacjenta przytomności.
Ś
niący nie naciskał białych guzików w pełni świadomości - działał pod wpływem uwarunkowania.
Głęboko wszczepiony odruch mięśni zadziałał niemal niezauwaŜalnym naciskiem na czuły materiał temblaka,
a ten natychmiast ustawił rękę we właściwej pozycji i dał impuls wyciągniętemu palcowi, który wysunął się
naprzód. Guzik został wciśnięty. Temblak ruszył do przodu.
Render czuł dzwonienie u podstawy czaszki. Wdychał zapach świeŜo skoszonej trawy.
Nagle ruszył wspaniałą szarą aleją, która wiodła między światami...
Minęło duŜo czasu, zanim Render poczuł, Ŝe znalazł się gdzieś na Ziemi... lecz była to dziwna Ziemia.
Nie widział. Było to raczej uczucie obecności, coś, co infomowało go, Ŝe przybył. Znalazł się pośród nocy,
najczarniejszej z czarnych, najciemniejszej z tych, które przeŜył.
Pragnął, by ciemność się rozproszyła, lecz nic się nie stało.
Część jego umysłu wyszła ze snu - ta część, która nie uświadamiała sobie, Ŝe właśnie spał. Teraz dopiero
przypomniał sobie, w czyim świecie się znalazł.
Nasłuchiwał, łowiąc kaŜdy odgłos jej obecności. Słyszał strach i uprzedzenie.
Zapragnął kolorów. Najpierw czerwień...
Poczuł wzajemność. Potem usłyszał ciche echo.
Wszystko stało się czerwone. Przebywał w centrum bezkresnej czerwieni.
Pomarańcz, Ŝółć...
Tkwił w łupinie bursztynu.
A teraz zieleń, do której dodał wyziewy parującego morza. Błękit i chłód wieczoru.
Teraz jednym wysiłkiem umysłu roztoczył pełne widmo barw. Kolory nadpłynęły niczym wirujące
plamy.
Rozdzielił je i ukształtował w formę.
Migotliwa tęcza przecięła łukiem czerń nieba.
Walczył o brązy i szarości. Ukazały się, drŜąc własną poświatą, przesuwając się niby migotliwe, brązowe
i szare łaty.
Gdzieś pojawiło się poczucie strachu, ale bez śladu histerii, dalej więc kreował swój sen.
Zakreślił horyzont, a wtedy ciemność skryła się za linią widnokręgu. Niebo oblało się nieśmiałym
błękitem i wtedy zaryzykował stadko ciemnych chmur. w wysiłkach tworzenia głębi i odległości natrafił na
pewien opór, toteŜ wzmocnił obraz cichym szmerem wiatru. Przeniesienie wraŜenia odległości z efektu
dźwiękowego w wymiar przestrzeni powoli stawało się faktem, zwłaszcza gdy rozgonił chmury. Szybko
uwydatnił obraz wysokiego lasu, pokonując falę lęku przestrzeni.
Panika znikła.
Render skupił uwagę na wysokich drzewach: dębach, sosnach, topolach i sykomorach. Ciskał nimi
niczym włóczniami, ustawiając je w nierównych szeregach zieleni i brązów, i Ŝółci, wciskając w grube poszycie
zwilŜonej ranną rosą trawy, sadowiąc szare okrąglaki i zielonkawe pnie w nieregularnych grupach plącząc
i zapętlając gałęzie, rzucając na górskie doliny gęsty cień.
WraŜenie było oszałamiające. Było to tak, jakby całym światem wstrząsnął gwałtowny szloch, a potem
zapadła cisza.
Czuł, jak przez ciszę przemawia jej obecność. Uznał, Ŝe teraz powinien w miarę szybko połoŜyć
fundamenty, na których załoŜy później przyczółki by przygotować pole manewru. Do domu moŜe wrócić później,
takŜe później naniesie wszelkie poprawki skutków traumy i dokona niezbędnych korektur. To wszystko było do
wykonania w czasie sesji, które nadejdą, lecz fundamenty musiał załoŜyć na samym początku, koniecznie.
Kiedy wziął się do roboty uświadomił sobie, Ŝe cisza nie ustąpiła. Eileen przenikała swą obecnością
drzewa i trawy, kamienie i krzaki. Uosabiała ich formy, odczuwała to, co one czuły: wszelkie wraŜenia, dźwięki,
róŜnice temperatur i zapachów.
Łagodnym podmuchem wiatru dotknął gałęzi drzew. Udało mu się wytworzyć suchy trzask - chrobot tak
zmysłowy, Ŝe tuŜ na granicy wzroku.
Wokół rozeszło się uczucie radości. Podzielał ją.
PrzeŜywała krańcowe uniesienie - postanowił rozciągnąć tę fazę treningu. Umysłem wędrował wśród
drzew, doświadczając chwilowego zdwojenia widzenia, tak Ŝe były momenty gdy widział niesamowitej wielkości
rękę, jak ujęta w aluminiowy stelaŜ najeŜdŜa na krąg bieli.
Był przy strumieniu, pragnął Eileen, to pewne.
Płynął, unoszony przez wodę. Jeszcze nie przybrał kształtów. Plusk wody zamienił się w bulgotanie, gdy
przedzierał się przez mielizny i nad skałami. Na jego Ŝyczenie szmer strumienia przybrał na wyrazistości.
- Gdzie jesteś? - pytał strumień.
Tutaj! Tutaj!
Tutaj!
...i tutaj! - odpowiadały drzewa, krzaki, kamienie, trawy.
- Wybieraj! - zaproponował strumień, gdy okrąŜywszy grupę skał wpadł do szerszego koryta, po czym
popłynął w dół zbocza. W stronę błękitnego basenu.
Nie mogę - zabrzmiała odpowiedź wiatru.
- Musisz - strumień był juŜ szerokim rozlewiskiem. Wody wpadały do basenu, wirowały, by w końcu
uspokoić się i zastygnąć, odbijając gałęzie i ciemne chmury. - Musisz. Teraz.
Dobrze - odbiły echem drzewa. Zaraz.
Nad jeziorem uniosły się mgły i popłynęły ku brzegom.
- Teraz - zaszemrała mgła. Tu, bo...
Wybrała niską wierzbę. Kołysała się w podmuchach wiatru z gałęziami zanurzonymi w wodzie.
- Eileen Shallot - powiedział głośno i wyraźnie. - Spójrz na jezioro.
Wiatr zmienił kierunek. Wierzba zgięła się wpół.
Nie miał trudności z przywołaniem na pamięć jej twarzy, jej ciała. Wierzba wirowała w podmuchach
wiatru, jakby nie była zakorzeniona w ziemi. w samym centrum łagodnej eksplozji listowia stała Eileen. Marznąc
na wietrze patrzyła w głębokie i błękitne zwierciadło umysłu Rendera, w jezioro.
Zakryła twarz dłońmi, lecz nie mogła przerwać widzenia.
- Zobacz jaka jesteś - powiedział.
Opuściła ręce i spojrzała w dół. Potem powoli obróciła się, studiując własne odbicie z kaŜdej strony.
- Czuję, Ŝe jestem całkiem zgrabna - stwierdziła w końcu. - Czy czuję tak dlatego, Ŝe mnie pragniesz, czy
naprawdę jestem zgrabna?
Mówiąc to, rozglądała się na wszystkie strony, bowiem pragnęła ujrzeć Śniącego.
- To prawda - zewsząd dobiegł ją głos Rendera.
- Dziękuję.
Zawirował kłąb bieli i została ubrana w obcisły kostium z adamaszku. Światło w dali niemal
niedostrzegalnie rozlało się wzdłuŜ horyzontu. NajniŜszą ławicę chmur musnęły lekkie tonacje róŜu.
- Co tam się dzieje? - spytała, spoglądając w tamtym kierunku.
- Zamierzam pokazać ci wschód słońca - odparł Render. - Nie obędzie się pewnie bez lekkiej fuszerki, bo
jest to mój pierwszy zawodowy wschód słońca w tych warunkach.
- Gdzie jesteś?
- Wszędzie.
- Proszę, przybierz jakąś postać, abym mogła cię widzieć.
- Dobrze.
- Najlepiej własną postać.
Zapragnął znaleźć się obok niej na brzegu, i tak się stało.
Przestraszony metalicznym pobłyskiem, spuścił wzrok w dół. świat zblakł na moment, zaraz jednak
odzyskał pełnię wyrazistości. Roześmiał się, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy uświadomił sobie, jak
wygląda.
Ubrany był w zbroję - tę samą, która stała przy ich stoliku w Pod Skalpelem i Kuropatwą tej nocy, gdy
spotkali się po raz pierwszy.
Wyciągnęła rękę. Dotknęła.
- Zbroja sprzed naszego stolika - stwierdziła, przebierając palcami po płytkach i spoiwach. - Tak, od
tamtej nocy kojarzyła mi się z tobą...
- ... i musiałaś mnie teraz do niej wtłoczyć - dokończył. - Masz Ŝelazną wolę, dziewczyno.
Zbroja znikła. Teraz był ubrany w swój brązowy garnitur, a włóczkowy krawat koloru zakrzepłej krwi
ś
ciskał mu szyję, przydając profesjonalnego wyglądu.
- Spójrz, taki jestem naprawdę - uśmiechnął się lekko. - a teraz, jazda do wschodu słońca. Chciałbym
wprowadzić wszystkie barwy. Patrz!
Usiedli na zielonej ławce parkowej, która nagle ukazała się za ich plecami, po czym Render wskazał w tę
stronę nieba, gdzie - jak postanowił - powinien być wschód.
Słońce powoli przebijało się przez poranne opary. Po raz pierwszy w tym szczególnym świecie ujawniło
się niczym bóg, odbijało się w jeziorze, załamywało w chmurach i podłoŜyło ogień pod równiny, nad którymi
snuły się mgły ze skąpanych w rosie drzew.
Patrzyła, poŜerała wzrokiem, wpatrywała się wprost we wstającą kulę ognia. Długą chwilę trwała
w bezruchu, nic nie mówiła. Render bez mała czuł jej zachwyt.
Miała przed sobą źródło wszelkiego światła. Srebrzysta kropka na czole między oczami odbijała blask,
lśniąc jak kropla krwi.
- To jest słońce, a to są chmury - rzekł Render, po czym zaklaskał w dłonie. Rozległo się ciche dudnienie.
- a to jest grzmot.
Potem spadł deszcz. Szara zasłona zakryła jezioro, krople łaskotały ich po twarzach, szemrały na liściach,
leciutko stukały spadając z gałęzi, moczyły im ubrania, zlepiały włosy, ciekły po szyjach i wpadały w oczy,
zamieniały w grzęzawisko ścieŜki wydeptane w brązowej ziemi.
Z nieba dobiegł trzask błyskawicy, a sekundę później dobiegł ich drugi łoskot gromu.
- ...A to jest letnia burza - ciągnął dalej swój wykład. - Widzisz, jak deszcz oddziaływuje na liście i na nas
samych. To, co właśnie widziałaś na niebie przed dudnieniem grzmotu, nazywa się błyskawica.
- ...Za duŜo - poskarŜyła się. - Popatrzmy na to przez chwilę. Nagle deszcz ustał i zza chmur przebiło się
słońce.
- Mam cholerną ochotę na papierosa - powiedziała. - Ale zostawiłam paczkę na tamtym świecie.
Ledwie zdąŜyła skończyć, miała w palcach papierosa, zapalonego.
- Będzie smakował raczej słabo - rzekł dziwnym tonem Render. Spojrzał na Eileen.
- Nie dałem ci tego papierosa - dodał. - Ukradłaś go sobie z mego umysłu.
Dym wspinał się spiralą do góry i znikał gdzieś dalej.
- ...Co znaczy - ciągnął dalej - Ŝe juŜ po raz drugi dzisiaj nie doceniłem siły przyciągania, jaką wywiera
próŜnia zalegająca w twym umyśle, w miejscu, gdzie powinny skupiać się wraŜenia wzrokowe. Bardzo szybko
dostosowałaś się do odbioru nowych bodźców, a nawet usiłujesz po omacku szukać nowych wraŜeń. Bądź
ostroŜna. Spróbuj zapanować nad tym impulsem.
- To jest jak głód - szepnęła.
- MoŜe zatem powinniśmy zakończyć dzisiejszą sesję... Ubranie juŜ wyschło. Zaczął śpiewać ptak.
- Nie, poczekaj! - w jej głosie słychać było prośbę. - Będę ostroŜna. Chcę zobaczyć coś jeszcze.
- PrzecieŜ zawsze moŜemy tu wrócić - powiedział Render. - Ale dobrze. Myślę, Ŝe moŜemy sobie
pozwolić na jeszcze jedną sztuczkę. Masz jakieś szczególne Ŝyczenia?
- Tak. Zima. Śnieg.
- Dobrze - Śniący stłumił uśmiech. - w takim razie dobrze owiń się futrem...
Po wyjściu pacjenta popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Był w dobrym nastroju. Czuł się tak, jakby
został ogołocony ze wszystkiego, a potem znowu wypełniony. Pierwszy seans minął bez Ŝadnych skutków
ubocznych. Render uznał, Ŝe jest to zapowiedź sukcesu. Jego zadowolenie było większe niŜ obawy. Radość była
tak wielka, Ŝe wrócił do pracy nad przygotowaniem wykładu.
- Czym jest siła, która uzdalnia nas do zadawaniu bólu i cierpienia? - rzucił do mikrofonu. - śyjemy
doznając przyjemności... Ŝyjemy, doznając bólu - odpowiedział samemu sobie - I jedno, i drugie moŜe być
przyczyną unicestwienia i afirmacji zarazem. Ale poniewaŜ przyjemność i ból mają swe korzenie w biologii,
zostały uwarunkowane przez społeczeństwo: z nich wyprowadza się wartości. PoniewaŜ ogromne masy ludzi
codziennie gorączkowo zmieniają swą pozycję w przestrzeni, pędząc przez cały świat z miasta do miasta, było
rzeczą konieczną ująć te ruchy w karby nieludzkiej kontroli. z dnia na dzień system kontroli zdobywa nowe
obszary... jazda samochodem, lot samolotem, badania, diagnozowanie poŜądań... przyznam, Ŝe nie zawsze jestem
w stanie zdobyć się na moralny osąd tego natręctwa. PrzecieŜ w ostateczności moŜe okazać się to zbawienne dla
nas wszystkich... Teraz jednak chciałbym zwrócić uwagę Państwa na fakt, Ŝe nader często jesteśmy nieświadomi
tego, co przedstawia dla nas wartość. w rzeczy samej, nie potrafimy tak naprawdę powiedzieć, co znaczy dla nas to
lub owo, dopóki dana rzecz nie zostanie oderwana od naszej sytuacji Ŝyciowej i nie ulegnie wyabstrahowaniu.
Jeśli pewien obiekt wartości przestaje istnieć, wówczas energie psychiczne, które są z nim związane, zostają
uwolnione. Wtedy zaczynamy poszukiwać nowych przedmiotów, na które moglibyśmy je przenieść... mania, jeśli
Państwo wolą ten termin, albo libido, jeśli to Państwu bardziej odpowiada. śadna z wartości, które w ciągu
ostatnich trzech, czterech czy pięciu dziesięcioleci przestały istnieć, nie miała, sama w sobie, powaŜniejszego
znaczenia. Podobnie teŜ Ŝaden z obiektów, na które zostały przeniesione uwolnione siły psychiczne, nie
zachowywał się w sposób złośliwy wobec osób, które ulokowały w nim swe nadwyŜki energetyczne czy teŜ były
przezeń kontrolowane w jakikolwiek inny sposób. JednakŜe społeczeństwo to wypadkowa wielu złoŜonych
procesów. Jeśli te procesy zaczynają ulegać zbyt szybkim zmianom, ich rezultaty stają się nie do przewidzenia.
Intensywne badania chorób umysłowych poszczególnych osób często ujawniają naturę stresu, któremu ulega cała
zbiorowość. Jeśli w pewnej grupie czy klasie społecznej rozpadnie się system poŜądanych wartości, przypadek ten
będzie pouczający ze względu na stan świadomości całego społeczeństwa. Carl Gustav Jung wskazuje, Ŝe gdy
ś
wiadomość w poszukiwaniu wartości nieustannie natrafia na frustracje, wówczas zwraca się w swych
poszukiwaniach w stronę nieświadomości. Jeśli i tutaj poniesie klęskę, zstępuje jeszcze niŜej, do hipotetycznie
istniejącej nieświadomości zbiorowej. Jung, na podstawie przeprowadzonych po wojnie analiz byłych nazistów
zauwaŜył, Ŝe im dłuŜej szukali czegoś, co ocalałoby w ruinach ich Ŝycia... dane im było bowiem przeŜyć okres
klasycznego ikonoklazmu, którego idee równie nie ostały się próbie czasu, jak zburzone przezeń wartości...
a zatem im dłuŜej szukali, tym głębiej zdali się zstępować w zbiorową nieświadomość ich własnego narodu. Śnili
samych siebie, dobywając z głębi wzory wartości teutońskiego mitu... To samo, choć moŜe w mniej dramatyczny
sposób, dokonuje się takŜe na naszych oczach. Przychodzą bowiem okresy, gdy grupowe tęsknoty za umysłem,
zwracającym się ku samemu sobie, zgłębiającym samego siebie, przybierają na sile bardziej niŜ kiedykolwiek.
ś
yjemy właśnie w takim okresie donkiszoterii, w pierwotnym sensie tego słowa. Albowiem siła cierpienia jest
w naszych czasach siłą niewiedzy, ignorowania, uniku... i nie jest to juŜ wyłączna cecha istot ludzkich...
Przerwał mu brzęczyk. Wyłączył magnetofon, sięgnął po słuchawkę.
- Tak, Charles Render.
- Mówi Paul Charter - wyseplenił głośnik. - Jestem dyrektorm Dilling.
- Słucham pana.
Ekran przejaśnił się. Ujrzał człowieka o dziwnych, blisko osadzonych oczach, nad którymi wznosiło się
wysokie, mocno sklepione czoło. Gdy mówił, usta mu się krzywiły.
- Powtórnie przepraszam za to, co się stało. Wypadek został spowodowany przez wadliwie działające
urządzenie...
- Nie moŜecie postarać się o urządzenie działające niewadliwie? Sądząc po wysokości czesnego,
powinno być was na to stać.
- To było nowe urządzenie. Defekt fabryczny...
- Czy klasa była pozostawiona bez opieki?
- Nie, skądŜe, ale...
- w takim razie dlaczego nauczyciel nie sprawdził wyposaŜenia? Dlaczego nie był w stanie zapobiec
wypadkowi?
- Był w stanie - dyrektor drgnął nerwowo. - Był, ale to wszystko wydarzyło się tak szybko, Ŝe zanim
zdąŜył zareagować, nieszczęście juŜ się stało. Poza tym sprawdzanie, czy sprzęt do ćwiczeń nie posiada wad
fabrycznych, nie naleŜy do zadań nauczycieli. Proszę pana... bardzo mi przykro za to, co miało miejsce. Bardzo
lubię pańskiego syna i mogę pana zapewnić, Ŝe drugi raz to juŜ się nie powtórzy...
- w tym miejscu ma pan słuszność - przerwał mu Render.
- Jutro z samego rana zabieram syna i przeniosę go do takiej szkoły, gdzie dbają o bezpieczeństwo
uczniów w czasie ćwiczeń.
Jednym naciśnięciem palca uciął konwersację.
Po upływie paru minut wstał i podszedł do półki z ksiąŜkami
- w pokoju było mroczno, ale nie ciemno. Jedną chwilę zajęło mu otworzenie szafki - wyjął stamtąd
szkatułkę, w której spoczywał naszyjnik i fotografia w ramce. Zdjęcie przedstawiało męŜczyznę, którym był on
sam, tyle Ŝe młodszy, i kobietę o wysoko ułoŜonych ciemnych włosach i maleńkim podbródku. Między nimi stało
dwoje dzieci - dziewczynka trzymała w objęciach lalkę i usiłowała błysnąć szerokim uśmiechem, chociaŜ nie
sposób było ukryć, Ŝe śmiertelnie się nudzi. Render zawsze spoglądał na to zdjęcie kilka sekund, gładził naszyjnik,
po czym wkładał oba przedmioty do szkatułki i zamykał ją w szafce na kolejne parę miesięcy.
Wump! Wump! - huczał bas. Tchg-tchg-tchg - brzęczały marakasy.
Ś
wiatła błyskały czerwono, zielono, niebiesko i upiornie Ŝółto, siejąc refleksami od zabawnych sylwetek
metalowych tancerzy.
CZŁOWIEK? - zapytano u wejścia. Robot? (zaraz potem).
WEJDŹ I SAM SIĘ PRZEKONAJ (tuŜ nad ziemią, tak Ŝe prawie nie było widać).
Weszli.
Render i Jill usiedli przy mikroskopijnej wielkości stoliku, całe szczęście opartym o ścianę, na której
wisiały malowane węglem karykatury osobistości Ŝadnemu z nich nie znanych (w czternastomilionowym mieście
było wiele róŜnych środowisk, a kaŜde z nich miało swoich prominentów). Marszcząc nos z radości Jill spoglądała
na to miejsce, gdzie ogniskowało się Ŝycie tej szczególnej subkultury. Niekiedy podnosiła ramiona do poziomu
uszu, by podkreślić cichy śmiech czy wzmocnić gestem pisk zachwytu, gdyŜ aktorzy byli aŜ nazbyt ludzcy -
sposób, w jaki czarny robot przebiegał palcami po srebrzystym przedramieniu, gdy rozstawali się i odchodzili...
Render dzielił uwagę między Jill, tancerzy i jakiś podły wywar, przypominający wiaderko pełne zacieru
whisky okraszonego wodorostami (przez które w kaŜdej chwili mógł przebić się Kraken i wciągnąć pechowy
statek na zatracenie).
- Charlie, to chyba nie są prawdziwi ludzie!
Render wyplątał spojrzenie ze splotów jej włosów i brzęczących kolczyków.
Przyjrzał się tancerzom na podłodze, gdzieś pod stolikiem owładniętymi rytmami muzyki.
W tych metalowych łupniach mogli znajdować się ludzie, a jeśli tak, to taniec wymagał od nich
niesłychanych umiejętności. W kaŜdym razie wyprodukowanie dostatecznie lekkich pancerzy nie powinno
stwarzać jakichkolwiek problemów, zawsze dało się wymyślić jakieś sztuczki, dzięki którym tancerze mogli
brykać zdałoby się zupełnie bez wysiłku, i to tak długo, od stóp do głów zakuci w metal, nie wydając Ŝadnych
odgłosów zgrzytania, stukania czy brzęczenia.
Bezgłośnie...
Szybowali niczym dwie mewy: większa w kolorze lśniącego antracytu, druga niczym promień księŜyca
wpadający przez okno zasłonięte jedwabną firanką.
Nawet wtedy, gdy się dotykali, nie było słychać Ŝadnego dźwięku - a jeśli nawet coś moŜna byłoby
usłyszeć, orkiestra skutecznie zagłuszała wszystko.
Whump-whump! - Tchga-tchga!
Render wziął drugiego drinka.
Powoli taniec przechodził w chuligańskie wybryki. Render spojrzał na zegarek: zdecydowanie za długo
jak na zwykłe przedstawienie. Musieli być robotami. Kiedy znowu spojrzał na tancerzy, czarny robot cisnął
srebrnego na wysokość moŜe dziesięciu stóp, po czym nadstawił plecy, by go złapać.
Nie usłyszeli stukotu metalu.
Ciekawe, ile moŜe kosztować konstrukcja taka, jak ta?-zamyślił się.
- Charlie, nic nie stuknęło! Jak oni to zrobili?
- Naprawdę?
Ś
wiatła znowu raziły jaskrawą Ŝółcią, potem zmieniły kolor na czerwony, potem niebieski, w końcu
zielony.
- Nie sądzisz, Ŝe to powinno uszkodzić ich mechanizm, prawda?
Biały robot wycofał się, podczas gdy ten drugi wirował wokół własnej osi z zapalonym papierosem
w palcach. Rozległy się śmiechy, gdy mechanicznie przycisnął go do bezwargiej i płaskiej twarzy. Srebrzysty
robot wyszedł mu naprzeciw. Ten znowu odskoczył, pociągnął papierosa, powoli i bezgłośnie rozgniótł go
w palcach, po czym zawrócił w stronę partnera. Znowu go podrzuci? Nie...
Powoli, niby wielkoszpone ptaki Wschodu, wznowili taniec w duecie, powoli, to zbliŜając się, to
odstępując.
Render czuł, jak coś w głębi ducha go bawiło, lecz by dowiedzieć się, co to było, zstąpił zbyt głęboko.
Zawrócił więc i ponownie zapatrzył się w dno swego kieliszka, wypatrując Krakena.
Jill kurczowo trzymała go za ramię i szczypiąc usiłowała przyciągnąć jego uwagę z powrotem ku
parkietowi.
Gdy światła reflektorów torturowały oczy widowni, czarny robot powoli, bardzo powoli dźwignął
srebrnego nad głowę, a potem - z wyciągniętymi rękoma, wygiętymi w łuk plecami, z nogami skrzyŜowanymi
w noŜyce - zaczął wirować, najpierw bardzo powoli. Potem szybciej.
Nagle ruch wirowy osiągnął niewiarygodną szybkość; światła reflektorów zmieniały się w coraz bardziej
gwałtownym tempie.
Render musiał potrząsnąć głową: rzeczy działy się zbyt szybko, by oczy mogły wszystko zarejestrować.
Wirowanie weszło teraz na tak wysokie obroty, Ŝe tancerz musiał upaść - niewaŜne, człowiek czy robot -
lecz nic nie wskazywało na to, Ŝe tak się stanie. Byli niczym mandala. Byli szarą jednorodnością. Render patrzył
w dół.
Zwolnili. Stanęli w bezruchu.
Muzyka ucichła.
Potem ciemność. Ciemność hucząca od oklasków.
Kiedy znowu rozbłysły światła, roboty stały jak posągi, twarzami zwrócone do publiczności Pochyliły się
w ukłonie - bardzo, bardzo powoli odwrócili się i odeszli.
Muzyka znowu zaczęła grać, znowu rozbłysły pełne światła. Podniósł się szmer rozmów. Render powalił
Krakena. I jak? - spytała go Jill.
Render postarał się o powaŜny wyraz twarzy.
- Czy jestem człowiekiem, któremu to wszystko się śniło. Czy jestem robotem, który śnił o tym, co się tu
działo? a moŜe jestem robotem , któremu śni się, Ŝe jest człowiekiem? - wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym
dodał:
- Sam nie wiem.
ś
artobliwie stuknęła go w ramię, a wtedy zauwaŜył, Ŝe jest pijana.
- Nie jestem pijana - zaprotestowała. - a w kaŜdym razie, niegroźnie. Nie tak, jak ty.
- Niemniej jednak sądzę, Ŝe powinnaś udać się do lekarza. Podobnie jak ja. I to teraz. Wyjdźmy stąd
i wsiadajmy do wozu.
- Jeszcze nie w tej chwili, dobrze? Chciałabym zobaczyć jeszcze jeden występ. Mogę?
- Jeśli wypiję jeden kieliszek więcej, nie będę w stanie widzieć czegokolwiek.
- To zamów kawę.
- Brrr!
- No to piwo!
- Obędzie się...
Na parkiecie pojawili się tancerze, lecz Render czuł, Ŝe nogi ma z ołowiu. Zapalił papierosa.
- Hm... rozmawiałeś dzisiaj z psem? - starała się podtrzymywać gasnącą konwersację.
- Tak. Bardzo rozpraszające...
- Ładna?
- To był pies, nie suka. I to bardzo brzydki pies!
- Głuptasku, miałam na myśli właścicielkę.
- Wiesz dobrze, Jill, Ŝe nigdy nie rozmawiam o pacjentach.
- Powiedziałeś mi, Ŝe jest ślepa i Ŝe ma psa. Teraz chcę jeszcze tylko wiedzieć, czy jest ładna.
- No dobrze... i tak, i nie - kopnął ją pod stołem i wykona! niewyraźny gest. - Hm... sama wiesz...
- To samo, co wszystkim - rzekła do kelnera, który nagle ukazał się gdzieś na granicy mroku, kiwnął
głową i zniknął tak nagle, jak się pojawił.
- Zechciej zrozumieć moje dobre intencje - westchnął Rende. - Ciekawe, jak byś się czuła wypytywana
przez zalanego faceta. Widzisz, to wszystko, co mogę ci powiedzieć.
- Zaraz wytrzeźwiejesz, jak zwykle zresztą. Najpierw ta min i konającego nieszczęśnika, a potem...
Prychnął, spojrzawszy na zegarek.
- Jutro muszę być w Connecticut. Trzeba wyciągnąć Peta z tej cholernej budy... Westchnęła, zmęczona
przedmiotem rozmowy.
- Moim zdaniem, zbytnio się nim przejmujesz. KaŜdy dzieciak moŜe zwichnąć sobie nogę, to jeden
z etapów dojrzewania. Ja zwichnęłam swoją w wieku siedmiu lat. Zwykły przypadek. Trudno zwalać na szkołę
odpowiedzialność za podobne rzeczy.
- Do diabła z tym - warknął Render, biorąc z ciemnej tacy przytrzymywanej przez ciemnoskórego
kelnera kieliszek z ciemną zawartością. - Jeśli tamci nie potrafią zajmować się dziećmi, znajdę takich, którym nie
sprawia to problemu.
Wzruszyła ramionami
- Sam sobie panem. Wiem tyle, ile piszą w gazetach... - umilkła na chwilę, po czym nagle coś jej się
przypomniało. - ... i ciągle nastajesz na Davos, nawet jeśli wiesz, Ŝe w Saint Moritz spotkasz ludzi z lepszego
towarzystwa?
- Kochanie, nie zapominaj, Ŝe mamy jeździć na nartach - rzucił z przekąsem. - Zjazdy w Davos bardziej
mi odpowiadają.
- Za to dzisiejsza noc jest moja, mam rację? Ścisnął jej dłoń.
- Słoneczko, wiesz dobrze, ze kaŜda noc jest twoja, jeśli tylko chcesz.
Wypili drinki, dopalili papierosy i trzymali się za ręce aŜ do chwili gdy ludzie skończyli tańczyć i zajęli
miejsca przy mikroskopijnej wielkości stolikach. Światła ciągle błyskały, załamując się w chmurach dymu, które
wzbijały się tu od zmierzchu do wschodu słońca, i od świtu do zmierzchu, a bas ciągle dudnił whump!
Tchga-Tchga! - odpowiadały marakasy.
- Spójrz, Charlie! Znowu oni!
Niebo było kryształowoczyste. Drogi puste. Śnieg przestał padać.
Oddech Jill dowodził, Ŝe zasnęła. S-7 mknął po mostach miasta. Gdy Render siedział w bezruchu, mógł
wmówić sobie, Ŝe tylko jego ciało jest pijane i była to hipoteza dość przekonująca. Zaledwie jednak ruszył głową,
ś
wiat wokół niego zaczynał tańczyć. a wtedy wyobraŜał sobie, Ŝe śni, i ma moc wyśnienia wszystkiego, co ten
ś
wiat w sobie mieścił.
Przez chwilę było to prawdą. Zawrócił wskazówki wielkiego zegara na niebie i uśmiechnął się przez sen.
Zaraz jednak obudził się, a wtedy uśmiech zginął mu z ust.
Ś
wiat brał odwet za jego arogancję. Za jeden sławny moment świat odpłacał się mu wizją dna jeziora,
wystawiając go w całej bezradności, co zresztą przekładał nad poczucie, Ŝe zewsząd moŜe oczekiwać pomocy, i
kiedy tak ponownie ruszył w stronę wraku, brnąc po dnie jeziora, którym był świat - niczym pływak niezdolny
wypowiedzieć jednego słowa - dobiegł go skądciś z góry, z Ziemi, przeciekający przez wody zgromadzone na
powierzchni Ziemi skowyt wilka Fen-risa, przygotowującego się do draŜnienia KsięŜyca, i kiedy to się stało,
wiedział, Ŝe ten dźwięk był niczym trąba sądu, jako Ŝe kobieta u jego boku w niczym nie przypominała księŜyca.
Napełnił go strach.
ROZDZIAŁ III
BYŁ PSEM.
Ale nie był zwykłym psem.
Wypuszczał się na wieś, i to sam.
Wielki, z wyglądu owczarek niemiecki - moŜe z wyjątkiem pyska - siedział na zadzie na przednim
siedzeniu, patrzył przez okno na inne wozy i na widoki, które przesuwały się wzdłuŜ drogi. Mijał inne pojazdy,
poniewaŜ pędził pasem szybkiego ruchu.
Było zimne popołudnie i śnieg leŜał na polach; drzewa przybrały białe welony z lodu i tylko ptaki
krąŜące w górze i przycupnięte na śniegu były jedynym wyjątkiem od powszechnej bieli.
Otworzył pysk. Długim językiem dotknął szyby, którą zaraz pokryła para. Łeb większy niŜ inne psy,
moŜe z wyjątkiem wilczura irlandzkiego. Miał głęboko osadzone ślepia, a pysk otworzył, bo właśnie się śmiał.
Pędził przed siebie.
W końcu wóz zwolnił, zjechał na skrajny prawy pas, skręcił w podrzędną drogę. Jechał jeszcze parę mil,
wreszcie zjechał na boczny pas i zatrzymał się przy drzewie.
Silnik pracował parę chwil na suchym biegu, a kiedy ustał, otwarły się drzwi.
Pies wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, napierając bokiem. Kiedy dostrzegł światła kopuły,
odwrócił się i ruszył w kierunku drzew.
OstroŜnie stawiał łapy. Sprawdzał, jakie ślady po sobie zostawia.
Gdy dotarł do drzew, wziął kilka głębokich oddechów.
Później wstrząchnął się.
Potem zaszczekał jakoś dziwnie, nie po psiemu, następnie zaczął biec.
Biegł wśród drzew, mijał skały, przeskakiwał skute lodem kałuŜe, małe strumyki, wspinał się na pagórki,
zbiegał po zboczach, zostawiając za sobą szkliste, oszronione krzaki, skrzące się wszystkimi barwami tęczy,
posuwał się brzegami zamarzniętych stawów.
Przystanął, dysząc. Wciągnął nozdrzami powietrze.
Otworzył pysk i śmiał się - umiejętność, której nauczyli go ludzie.
Później, wziąwszy bardzo głęboki oddech, odwrócił łeb i zawył - umiejętność, której ludzie nie posiadali.
Tak naprawdę, sam nie był pewien, kiedy się tego nauczył.
Skowyt odbił się od wzgórz, a zwielokrotniony echem przypominał dęcie rogu.
Nastawił uszy - wsłuchiwał się w powracające dźwięki.
W odpowiedzi usłyszał coś, co zarazem było podobne i niepodobne do jego własnego skowytu.
Nie, to nie mógł być jego głos, bowiem chociaŜ wył jak pies, było w tym jednocześnie coś bardzo
ludzkiego.
Nasłuchiwał. Węszył. Zawył raz jeszcze.
Teraz takŜe nadeszła odpowiedź. Ten, który mu odpowiadał, był jakby bliŜej...
Czekał, usiłując węchem dociec, jakie posłanie niosły mu wiatry.
Tak, z drugiej strony wzgórza zbliŜał się pies. Początkowo biegł, później zwolnił. Przystanął
w odległości czterdziestu stóp i spojrzał nań. Po czym opuścił łeb.
Był to jakiś mieszaniec - wielki kłapouchy kundel...
Znowu zbadał zapachy. z gardła wydobył mu się niski, ledwo słyszalny bulgot.
Pies z naprzeciwka obnaŜył kły.
Ruszył w jego stronę, a ten nie zrobił ani kroku aŜ do momentu, gdy znalazł się w odległości dziesięciu
stóp. Wtedy odwrócił się i zaczął biec.
Przystanął.
Pies nie spuszczał go z oka: ostroŜnie zawrócił. Chciał go obejść od zawietrznej. Widać było, jak pilnie
węszy.
Wreszcie z jego gardła wydarł się niski, dziwny dźwięk, brzmiący jak coś w rodzaju “Hello”.
W odpowiedzi pies zaszczekał. Dał krok w jego stronę.
- Dobry pies - powiedział. Wyciągnął łeb w jego kierunku.
- Dobry pies - powtórzył.
Dał jeszcze jeden krok w jego stronę, potem następny. w końcu usiadł.
- ... Bardzo dobry pies.
Ten z naprzeciwka lekko tłukł ogonem.
Dźwignął się i podszedł zupełnie blisko. Nieznajomy obwąchał go ze wszystkich stron. Oddał
uprzejmość. KrąŜył wokół, kołysząc ogonem wciągnął łeb i zaszczekał dwa razy.
KrąŜył po coraz większej orbicie, niekiedy opuszczając pysk do ziemi. Wreszcie zniknął za linią drzew,
z głową ciągle spuszczoną.
ZbliŜył się do miejsca, gdzie tamten stał jeszcze przed chwilą. Obwąchał ziemię. Zawrócił, podąŜył
tropem wśród drzew.
Minęło kilka sekund. Dopadł go. Teraz juŜ biegli razem.
Ale zaraz wysunął się naprzód, trop prowadził koleinami, to w dół, to znowu w górę, wielokrotnie
zawracał. W końcu nabrał na wyrazistości.
Z niskich krzaków wyskoczył królik.
Dogonił go i zacisnął na nim ogromne szczęki.
Szarpnął, tak Ŝe aŜ podskoczył mu łeb.
Coś mu trzasnęło w okolicach karku. Tym samym szarpanina ustała.
Przytrzymał go jeszcze chwilę dłuŜej, niŜ musiał. Rozejrzał się. Pies gnał w górę zbocza, zarzucając
bokami na wszystkie strony. Rzucił królika do jego stóp. Pies spojrzał nań z miną pełną wyczekiwania.
Odwzajemnił badawcze spojrzenie.
. Opuścił łeb i zaczął rozszarpywać trupka. Krew parowała w mroźnym powietrzu. Zabłąkane płatki
ś
niegu opadały na brązowy łeb.
ś
uł i połykał, i znowu: Ŝuł i połykał...
W końcu on sam opuścił pysk i szarpnął co nieco ze zdobyczy. Mięso było ciepłe, smakowało surowo
i dziko. Kiedy i on wziął się do jedzenia, pies odskoczył, tłumiąc w gardle warknięcie.
Nie był zbyt głodny, porzucił ścierwo i ruszył przed siebie Pies przyskoczył do mięsa.
Po czym razem polowali przez kilka następnych godzin.
Zawsze uprzedzał psa w zadawaniu śmierci, tak jak zawsze zostawiał mu łupy.
W sumie mogli mieć siedem królików, lecz dwa ostatnie puścili wolno, nie tknięte.
Pies usiadł. Spojrzał na niego.
- Dobry pies - pochwalił. Pomerdał ogonem.
- Zły pies.
Ogon przestał się kiwać.
- Bardzo zły pies. Opuścił łeb. Patrzył na niego z dołu.
Zawrócił i odszedł.
Ruszył za nim z ogonem wtulonym między tylne łapy.
Przystanął. Obejrzał się za siebie.
Pies przypadł do ziemi.
Po czym zaszczekał pięć razy i zawył.
Postawił uszy i ogon do góry. Dogonił go i obwąchał, juŜ po raz drugi.
Wydał dźwięk, jak gdyby śmiech.
- Dobry pies.
Ogon zakołysał się.
Znowu wybuchnął śmiechem.
- Idiota o ptasim móŜdŜku. Ogon ciągle się kołysał. Śmiał się.
- Dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies.
Zatoczył wokół niego małe koło, łeb opuszczony do przednich łap, wzrok ciągle na nim.
ObnaŜył kły i zaczął węszyć. Wtedy podszedł do niego i stuknął go w bark.
Zaskamlał i rzucił się do ucieczki.
- Głupiec! - warknął. - Głupiec, głupiec, głupiec, głupiec, głupiec!
Nie było odpowiedzi.
Zawył - dźwięk, jakiego poza nim nie wydaje Ŝadne inne zwierzę na ziemi.
Potem wrócił do wozu, nosem trącił drzwi, otworzył i wskoczył do środka.
Oparł się przednimi łapami o tablicę rozdzielczą. Zapuścił silnik. Drzwi zakołysały się, potem
zatrzasnęły. Wcisnął koordynaty. Wóz zawrócił spod drzewa, puścił się drogą w górę.
Wtoczył się na autostradę. Pojechał.
Gdzieś szedł człowiek.
Był mroźny poranek i mógłby załoŜyć cieplejszy płaszcz, lubił jednak ten, który miał na sobie,
z futrzanym kołnierzem.
Z rękoma w kieszeniach szedł wzdłuŜ ogrodzenia. Po drugiej stronie płotu przemykały samochody.
Nie odwracał głowy.
Mógł znaleźć się w tylu innych miejscach, wybrał jednak to, a nie inne.
Tego mroźnego ranka wybrał wędrówkę.
Odrzucił troski i wybrał wędrówkę.
Samochody furczały za płotem, a on wędrował powoli, lecz wytrwale.
Wybierając pieszą wędrówkę wiedział, Ŝe nikogo nie spotka po drodze.
Postawił kołnierz przeciwko wiatrowi, ale nie mógł całkiem uchronić się od zimna.
Szedł, a poranek kłuł go chłodem i szarpał wiatrem jego płaszcz. Dzień pojmał go, wędrującego, w swą
galerię bez końca, bez podpisu, nie zauwaŜonego.
Wigilia.
... w czasie zaraz obok Nowego Roku.
To dzień, gdy rodziny zbierają się przy stołach, to czas wyrębu choinek, na których potem płoną
ś
wieczki, to czas podarków, dzień, kiedy je się wyszukane potrawy i pije wyszukane napoje.
To czas przeznaczony raczej dla osoby niŜ dla społeczeństwa; moment, gdy człowiek skupia się bardziej
na samym sobie i na rodzinie niŜ na społeczności w ogóle. To czas oszronionych okien, przybranych w gwiazdy
aniołów, palenia ognisk, chwytania tęczy, grubych Świętych Mikołajów, ubranych w dwie pary spodni
(najmłodsi, których Święty Mikołaj brał na kolana, są bardzo strachliwi, stąd konieczne środki ostroŜności). To
czas witraŜy, zadymek, kolęd, dzwonów, szopek i pocztówek z Ŝyczeniami od tych, którzy daleko (nawet jeśli
mieszkają dwie przecznice dalej). To czas, gdy radio nadaje Opowieść wigilijną Dickensa, czas ostrokrzewu
i świec, gwiazdy betlejemskiej i zielonych girland, zasp, ogni, świerków, sosen, Biblii i średniowiecznej Anglii
z CóŜ to za Dziecię, Miasteczko Betlejem, czas narodzin i czas obietnicy, gdy światło świeci w ciemnościach,
a uczucia wyprzedzają trzeźwe myślenie, a świadomość postępuje przed zaistnieniem faktu w rzeczywistości. To
czas gdy w sklepach dominuje czerwień na przemian z zielenią, gdy lata zamieniają się miejscami, czas tradycji,
chwila, gdy nikt nie powinien pozostać sam, czas sympatii, empatii, sentymentalizmu, śpiewów, wiary, nadziei,
miłosierdzia, miłości, pragnień, dąŜeń i obaw, spełnienia, wypełnienia, wiary, nadziei, śmierci. Czas zbierania
kamieni i czas ciskania kamieniami, czas obejmowania się, tracenia, śmiechu, tańców, lamentowania, krzyku,
ciszy, rozmów, śmierci, nic niemówienia. Jest to czas burzenia i budowania, czas siewu i Ŝęcia tego, co posiano...
Charles Render, Peter Render oraz Jill DeVille zaczęli Wigilie razem.
Apartament Rendera znajdował się na szczycie wieŜy ze szkła i stali. Wnętrza miały pozór trwałości:
ś
ciany obiegały półki z ksiąŜkami i rzeźbami ustawionymi jakby mimochodem. Wolne przestrzenie zajmowały
płótna prymitywistów kłujące oczy podstawową paletą barw. Wysokie lustra, wklęsłe i wypukłe, przystrojone
z okazji świąt girlandami z ostrokrzewu, dopełniały dekoracji.
Na obramowaniu kominka złoŜono stosy kart z Ŝyczeniami. Zielone drzewka w doniczkach (dwa
w salonie, jedno w studiu, dwa w kuchni, jedno w sypialni) błyszczały świecidełkami i gwiazdami. z głośników
płynęły delikatne dźwięki muzyki.
Waza do ponczu przypominała róŜowy klejnot w oprawie z diamentów. Stała na niskim stoliku do kawy,
a otaczające ją czarki lśniły w rozproszonym świetle.
Była to pora na rozpakowanie prezentów.
Jill uwijała się wokół swej paczki niczym nóŜ z ząbkami.
- Gronostaj! - obwieściła. - Jaki wspaniały! Jaki miękki! Oh, wielkie dzięki, drogi Śniący.
Render uśmiechnął się, wydmuchując kółka dymu.
Blask światła dotknął jej futra.
- Śnieg, ale ciepły! Lód, ale miękki... - szepnęła.
- Skóry zabitych zwierząt - powiedział - są najwyŜszym dowodem waleczności myśliwego. Zdobyłem je
dla ciebie przebiegłszy Ziemię w górę i w dół, wszerz i wzdłuŜ. Poszedłem tam, gdzie Ŝyją najpiękniejsze
z białych zwierząt i powiedziałem “Oddajcie mi wasze skóry”, a one oddały. PotęŜny jest łowca imieniem Render.
- Ja takŜe mam coś dla ciebie.
- Tak?
- Tu. Oto twój prezent. Zdjął opakowanie.
- Spinki - mruknął. - w dodatku totemiczne, o trzech twarzach... jedna nad drugą, kaŜda złota. Idego
i Superego, Ŝe tak je nazwę... a najwyŜsza sprawia wraŜenie najbardziej radosnej.
- Nie, to ta najniŜej się śmieje - wtrącił Peter. Render pokiwał głową w stronę syna.
- PrzecieŜ nie powiedziałem, gdzie tu jest dół, a gdzie góra... a jeśli chodzi o uśmiech, to śmieje się,
bowiem doświadcza radości, których stado prymitywów nigdy nie będzie w stanie zrozumieć.
- Baudelaire?...
- Hm... - chrząknął. - Tak, Baudelaire.
- Potworne komunały - oświadczył syn.
- Wszystko to kwestia okoliczności - rzekł Render. - One określają czas i moŜliwości. Baudelaire na BoŜe
Narodzenie wnosi powiew tradycji, a zarazem nowoczesności.
- Brzmi jak na ślubie - wzruszył ramionami Peter. Jill, pochylona nad śnieŜnobiałą połacią futra, oblała
się szkarłatem, lecz Charles udał, Ŝe niczego nie zauwaŜył.
- Czas, Ŝebyś otworzył własne prezenty.
- Dobra.
Peter zdjął papiery.
- Zestaw dla alchemika - oznajmił tonem faceta prowadzącego aukcję. - Dokładnie taki, jaki zawsze
chciałem mieć. Kompletnie wyposaŜony w alembiki, retorty i dodatkowo we flaszkę eliksiru Ŝycia. Pięknie!
Dziękuję, Miss DeVille.
- Proszę, mów do mnie Jill.
- Oczywiście, Jill. Dziękuję.
- Otwórz następny.
- Okay.
Zdjął białe opakowanie, ozdobione dzwoneczkami i gałązkami świerku.
- Zachwycające! - westchnął. - Oto i reszta rzeczy, które zawsze chciałem posiadać: album rodzinny
w niebieskiej oprawie oraz kopia Raportu Rendera dla Podkomisji Senatu w Sprawie Socjopatycznych
Niezgodności wśród Pracowników Rządu. a takŜe dzieła wszystkie Loftinga, Grahama i Tolkiena. Dziękuję, tato.
Ojej, jeszcze coś... Tallis, Morely, Mozart i dziadunio Bach. Oto i subtelne dźwięki, które wypełnią mój pokój.
Dziękuję, dziękuję raz jeszcze. Czym mógłbym się zrewanŜować? Hm... a jakby tym?...
Wręczył ojcu jedną paczuszkę, Jill drugą.
Zdjęli opakowanie.
- Komplet do gry w szachy - Render.
- Puderniczka - Jill.
- Dziękuję - Render.
- Dziękuję - Jill.
- Polecam się na przyszłość.
- Jak tam sobie poradzisz z magnetofonem? - spytał Render.
- Posłuchaj.
Włączył magnetofon i zaczął grać.
Grał o BoŜym Narodzeniu i o świętości tego dnia, grał o zmroku i o błyszczących gwiazdach, o cieple
serca, o wasalach, pastuszkach, królach i świetle, i o anielskich śpiewach.
Kiedy skończył, wyłączył magnetofon i odłoŜył go na bok.
- Bardzo pięknie - pochwalił Render.
- Tak. Pięknie - zaczęła Jill - i...
- Dziękuję.
- Jak szkoła? - spytała Jill.
- Nieźle.
- Będziesz miał kłopoty na nowym miejscu?
- Nie sądzę.
- Dlaczego?
- Bo jestem dobry. Jestem dobrym uczniem. Ojciec juŜ o to zadbał... bardzo gruntownie.
- Ale będziesz miał innych nauczycieli. Wzruszył ramionami.
- Nauczyciel to tylko nauczyciel - powiedział krzywiąc wargi.
- Jeśli znasz dobrze przedmiot, to wszystko. Ja znam wiele dyscyplin.
- Masz jakieś pojęcie o architekturze? - spytała ni z tego, ni z owego.
- Dlaczego pytasz? - uśmiechnął się. Odwróciła się i spojrzała przed siebie.
- Fakt, Ŝe stawiasz podobne pytania w ten sposób pozwala się domyślać, Ŝe jednak coś wiesz.
- Owszem - zgodnie kiwnął głową. - Wiem. Architekturę studiowałem jakiś czas temu.
- Niczego więcej nie chcę juŜ wiedzieć. Naprawdę...
- Dziękuję. Cieszę się, Ŝe uwaŜasz, iŜ cokolwiek umiem.
- Ale dlaczego akurat architektura? Jestem przekonana, Ŝe nie jest to część programu...
- Nihil hominum - ponownie wzruszył ramionami.
- Okay. To tylko babska ciekawość - rozejrzała się w poszukiwaniu torebki. - I co o tym myślisz? -
spytała, wyjmując papierosy.
Uśmiechnął się.
- a co moŜna myśleć o architekturze? Jest jak słońca: wielkie, promienne i świeci. To wszystko... chyba
Ŝ
e chcesz usłyszeć coś bardziej szczegółowego.
Znowu oblała się szkarłatem.
Render podał jej ogień.
- Chodziło mi o to, czy lubisz architekturę...
- Jeśli jakaś budowla jest bardzo stara i bardzo daleko... albo gdy znajduję się w zupełnie nowym
budynku a na dworze jest zimno... Gdy chodzi o przyjemności natury fizycznej jestem utylitarystą, romantykiem
gdy chodzi o wraŜliwość.
- BoŜe! - jęknęła Jill, spoglądając na Rendera. - Czego ty wyuczyłeś swego syna?
- Wszystkiego, co sam umiałem - odparł. - I tak szybko, jak tylko mogłem.
- Po co?
- Nie chcę, Ŝeby pewnego dnia przypominał wieŜowiec wypchany faktami i współczesną fizyką.
- To w złym smaku mówić o ludziach jakby ich przy tym nie było.
- Święta prawda - pokiwał głową Render. - Ale dobry smak jest nie zawsze w dobrym smaku.
- Mówisz to tak, jakby któreś z nas było winne komuś przeprosiny.
- O tym musi zadecydować kaŜdy sam, w przeciwnym razie byłby to pusty gest.
- Wobec tego - odezwał się Peter - uznałem, Ŝe nikomu nie jestem winny niczego, a jeśli ktoś z tutaj
obecnych czuje, Ŝe jest mi dłuŜny słowa przeprosin, przyjmę je jako dŜentelmen, w bardzo dobrym smaku.
Render wstał, spoglądając na syna z góry.
- Peter...- zaczął.
- Mogę prosić jeszcze szklaneczkę ponczu? - oŜywiła się Jill. - Jedną juŜ wypiłam i przyznam, Ŝe bardzo
mi smakowało. Render sięgnął po naczynie.
- Ja to załatwię - uprzedził go syn.
Wziął szklaneczkę od Jill i nabrał ponczu kryształowym czerpakiem. Później wstał, wsparty łokciem o
oparcie krzesła.
- Peter!
Pośliznął się.
Szklanka wraz z całą zawartością upadła na kolana Jill. Truskawkowego koloru ciecz rozlała się na bieli
futra. Szklaneczka potoczyła się do sofy i zatrzymała się w centrum szerokiej, truskawkowego koloru kałuŜy.
Peter krzyknął, chwycił się za nogę w kostce i usiadł na podłodze.
Rozległ się brzęczyk domofonu.
Render mruknął pod nosem coś po łacinie - długi termin medyczny - po czym jedną ręką ujął nogę syna
w kolanie, drugą w kostce.
- Boli?
- Tak!
- Tutaj?
- Tak! Tutaj i wszędzie wokół teŜ!
- a teraz?...
- z boku... Tutaj!
Render pomógł synowi wstać i pokuśtykać na jednej nodze do miejsca, gdzie stały kule.
- Idziemy! - powiedział. - Doktor Heydell, kilka pięternizej, ma w swym apartamencie
miniambulatorium. Ten opatrunek gipsowy zaczyna odpadać. Chciałbym zrobić ci rentgena.
- Nie! To nie jest ko...
- a co z moim futrem? - spytała Jill. Znowu zabrzęczał domofon.
- Cholera z tym wszystkim! - jęknął Render, wciskając guzik aparatu.
- Tak. Kto tam?
Z głośnika dobiegło czyjeś dyszenie.
Po dłuŜszej chwili:
- O, sam szef - ucieszył się jakiś kobiecy głos. - a co, moŜe przyszłam nie w porę?
- To ty, Bennie? - westchnął Render. - Przepraszam, Ŝe tak na ciebie warknąłem, ale tu, na górze,
rozpętało się prawdziwe piekło. Proszę, wejdź. Zanim tu się dostaniesz, mam nadzieję, Ŝe wszystko wróci do ładu.
- Skoro pan tak uwaŜa... - zachrypiał głośnik. - Nie zabawię długo. Wpadłam po drodze zobaczyć, co się
dzieje, i zaraz znikam.
- Jasne. JuŜ otwieram. Nacisnął inny guzik.
- Stań tutaj i wpuść Bennie, Jill. Za parę minut powinniśmy być z powrotem.
- Dobrze. Ale co z moim futrem? Z sofą?...
- Wszystko w swoim czasie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Peter, idziemy.
Pomógł mu wyjść na korytarz. Weszli do windy i zjechali na szóste piętro. Po drodze minęła ich winda
z Bennie.
Szczęknęły drzwi. Zanim jednak winda otworzyła się, Render przycisnął przycisk STOP.
- Peter - spojrzał na syna. - Dlaczego zachowujesz się jak ostatni smarkacz? Źrenice chłopca rozszerzyły
się ze zdumienia.
- Jak to?... PrzecieŜ jestem w okresie dorastania... a gdy chodzi o tego “smarkacza”... Pociągnął nosem.
Render miał juŜ podnieść rękę, lecz ramię opadło mu bezwładnie. Westchnął.
- Porozmiawiamy później.
Zwolnił STOP. Drzwi rozsunęły się.
Apartament doktora Heydella znajdował się na końcu korytarza. Nad drzwiami wisiał wielki wieniec
z tui i szyszek sosnowych, oplatający kołatkę z mosiądzu.
Render zastukał.
Zza drzwi dobiegły ich dźwięki świątecznej muzyki. Później dały się słyszeć odgłosy kroków. Zgrzytnął
zamek.
W progu stał gospodarz, spoglądając na nich zza grubych szkieł okularów.
- A co to, kolędnicy?... - zapytał basem. - Wsam raz na Wigilię. Proszę, wejdź Charles, i ty takŜe, młody
człowieku...
- Mój syn Peter.
- Miło mi cię widzieć, chłopcze - uścisnął go Heydell. - Proszę, dołączcie do towarzystwa.
Otworzył drzwi na całą szerokość i odszedł nieco na bok.
Weszli do mieszkania przenikniętego świąteczną atmosferą, zaś Render od razu wyjaśnił z czym
przybyli.
- Mieliśmy drobny wypadek... Peter skręcił nogę w szkole, a teraz znowu się przewrócił. Chętnie
zrobiłbym mu prześwietlenie.
- Jasne - gospodarz wskazał im drogę. - Proszę, tędy. Przykro o tym słuchać w święta.
Poprowadził ich przez salon, gdzie w róŜnych miejscach rozsiadło się siedmioro - ośmioro gości.
- Wesołych Świąt!
- Cześć, Charlie!
- Wesołych Świąt, doktorku!
- Jak tam pranie mózgów?
Render automatycznie wyciągał rękę, kłaniając się na wszystkie strony świata.
- Przedstawiam... Charles Render, neuroterapeuta - odezwał się gospodarz. - a to jego syn Peter.
Wracamy za parę minut. Przepraszam, ale musimy skorzystać z ambulatorium.
Wyszli z salonu, weszli do małego przedpokoju. Heydell otworzył obite warstwą izolacji drzwi. Weszli
do równie dokładnie zabezpieczonego laboratorium.
Ambulatorium kosztowało go niemało czasu i wysiłków. Najpierw musiał się postarać o pozwolenie
władz budowlanych, które zobowiązały go do wyposaŜenia o standardzie przewyŜszającym szpitalny. Potem
musiał uzyskać zgodę właściciela budynku, który z kolei zaŜądał pisemnej zgody wszystkich lokatorów, a ci
znowu, jeśli nie chcieli ulec przekonaniom, wymagali zastosowania bodźców natury ekonomicznej, jak domyślał
się Render.
Heydell puścił w ruch aparat. Zrobił zdjęcia, po czym poddał błony procesowi automatycznej obróbki.
- Nie ma strachu - oznajmił, wpatrzony w czarne błyszczące płaszczyzny. - Nie dostrzegam dalszych
powikłań, a nadweręŜone miejsce zaczęło juŜ się goić.
Render uśmiechnął się. Dopiero teraz zauwaŜył, jak drŜą mu ręce.
Heydell poklepał go po plecach.
- No, stary, teraz moŜesz spróbować naszego ponczu.
- Dzięki, Heydell. Chyba tak teŜ zrobię - zawsze zwracał się do niego po nazwisku, gdyŜ obaj mieli tak
samo na imię.
Wyłączyli urządzenia i wyszli.
W salonie Render uścisnął czyjeś ręce, po czym usiadł wraz z synem na kanapie.
Powoli pociągał poncz, a jeden z obecnych - doktor Minton - którego spotkał po raz pierwszy, nawiązał
rozmowę.
- Tak... Jest pan Śniącym?
- Jestem.
- Zawsze intrygowała mnie ta dziedzina. Właśnie tydzień temu mieliśmy w szpitalu sesję na ten temat...
- Ach?
- Nasz psychiatra wyraził pogląd, Ŝe wyniki leczenia metodami neuroterapeutycznymi nie są lepsze ani
gorsze niŜ te, które otrzymuje się po zastosowaniu zwykłych środków.
- Trudno byłoby mi uznać go za bezstronnego sędziego... zwłaszcza jeśli pan mówi o kimś, kogo mam na
myśli... Mike'u Mismire.
Doktor Minton rozłoŜył ręce, dłonie wystawiając do góry.
- Ale on mówił, Ŝe zbierał dane...
- Zmiany, które zachodzą w umyśle pacjenta podczas seansu neuropicznego są jakościowe. Nie wiem, co
ma na myśli doktor Mismire mówiąc o “lepszych czy gorszych wynikach”. Dla mnie Isukces ma miejsce
wówczas, gdy uda mi się zlikwidować przyczynę cierpienia pacjenta. Mogę to zrobić na róŜne sposoby... kaŜdy
z terapeutów działa własnymi metodami i jest ich tyle, ilu lekarzy...
neuropia jest jednak czymś jakościowo wyŜszym od zwykłej psychoanalizy, poniewaŜ ingeruje w umysł
pacjenta w zupełnie wymierny sposób, powodując zmiany organiczne. Neuroterapeuta operuje na systemie
nerwowym, tuŜ pod patyną realnych i symulowanych impulsów dośrodkowych. w ten sposób wywołuje się
poŜądne stany samoświadomości i kładzie się podwaliny do ich wspierania, w neurologicznym rozumieniu tego
pocesu. Tymczasem psychoanaliza oraz pokrewne jej dziedziny działają czysto funkcjonalnie. w neuropii waŜne
jest nie tyle powtórne przeŜycie sytuacji traumatycznej, ile raczej przystosowanie się do niej.
- Wobec tego dlaczego nie leczycie psychotyków?
- Owszem, próbowano takŜe i tego, lecz jest to zbyt ryzykowne przedsięwzięcie. Proszę pamiętać, Ŝe
w neuroterapii najwaŜniejsza jest neuropartycypacja... współuczestnictwo, współŜycie systemów nerwowych.
Partycypacja to słowo kluczowe. Dwa systemy nerwowe... dwa umysły zostają wzajemnie połączone. Jeśli
neuroterapeuta podejmie się leczenia psychotyka, jego choroba moŜe się przenieść na samego lekarza podczas
seansu antyterapii... antyneuropii... a ma to miejsce wtedy, gdy niedyspozycja psychiczna jest zbyt silna i nie
poddaje się kontroli. MoŜe zatem zdarzyć się tak, Ŝe to stan samoświadomości terapeuty ulegnie zmianie, Ŝe to
jego, terapeuty, baza neurologiczna ulegnie przemianie. w ten sposób sam lekarz staje się psychotyczny, a kuracja,
której się podejmuje, tylko potęguje niedyspozycję umysłu.
- Zdaje się jednak, Ŝe powinien istnieć jakiś sposób zapobieŜenia temu sprzęŜeniu...
- Na razie jeszcze go nie znamy - wyjaśnił Render. - Nie umiemy wyjść z podobnych sytuacji nie
rezygnując jednocześnie ze skuteczności działania. w tej chwili w Wiedniu trwają intensywne badania tego
problemu, ale dotychczas nie znaleziono Ŝadnej odpowiedzi i nie wygląda na to, aby ją znaleziono w najbliŜszej
przyszłości.
- Gdyby udało się panu rozwiązać ten problem, wszedłby pan na jeszcze bardziej znaczące obszary badań
chorób umysłowych.
Render pociągnął łyk ponczu. Nie podobał mu się ten nacisk, z jakim Minton wymówił słowo
“znaczące”.
- Póki co - odezwał się po chwili - leczymy to, co da się wyleczyć i robimy co moŜemy, zaś neuropia jest
niewątpliwie najlepszą ze znanych metod terapii.
- Są jednak tacy, którzy powiedzą, Ŝe nie leczy pan nerwic, lecz tylko je zaspokaja... Ŝe czyni pan zadość
pacjentowi, stwarzając mu jego światki, w których moŜe się zadomowić i egzystować w oderwaniu od
rzeczywistości, na drugim miejsce po Bogu.
- Nie, tak nie jest - zaoponował Render. - To, co ma miejsce w tych małych światach, wcale niekoniecznie
musi się podobać pacjentowi. w ostateczności to nie pacjent sprawuje władzę nad światem, który wyśni, lecz
Ś
niący, czy... jak był pan łaskaw zauwaŜyć... Bóg. Seans nauroterapii to doświadczenie dydaktyczne, pouczające
przez przyjemność... i przez ból. w rzeczy samej, więcej tam bólu niŜ przyjemności - zapalił papierosa i wziął
następną szklaneczkę ponczu.
- Zatem nie mogę przyjąć pańskich krytycznych uwag - dokończył.
- Ale to jest bardzo drogie - dodał Minton. Render wzruszył ramionami.
- Zastanawiał się pan kiedykolwiek nad ceną Wielokanałowej Transmisji i Odbioru Nerwowego?
- Nie.
- To niech pan kiedyś się zastanowi.
Dosłuchał do końca kolędy, wypalił papierosa, wstał.
- Wielkie dzięki, Heydell - zwrócił się do gospodarza. - Przykro mi, ale muszę was poŜegnać.
- Po co ten pośpiech? - zdziwił się gospodarz. - Zostań jeszcze godzinkę.
- z największą przyjemnością, ale zostawiłem na górze gości. Muszę się nimi zająć.
- O! Ilu gości?
- Paru.
- To zaproś ich tutaj. Właśnie zorganizowałem coś w rodzaju bufetu. Jedzenia mamy więcej niŜ dosyć.
Wszyscy zostaną nakarmieni i napojeni jak się naleŜy.
- Chętnie, ale... - zaczął Render.
- śadnego ,,ale” - przerwał mu Heydell. - Po prostu zadzwoń do siebie i zaproś ich tutaj. Tak teŜ zrobił.
- z nogą Petera wszystko w porządku - poinformował Jill.
- Wspaniale. a co z moim futrem?
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zajmę się nim w stosownym czasie.
- Próbowałam zmyć plamy ciepłą wodą, ale ciągle jest jeszcze róŜowe...
- Wrzuć je do pudła i daj sobie spokój - powtórzył lekko podniesionym głosem. - PrzecieŜ powiedziałem,
Ŝ
e zajmę się tym.
- Dobrze juŜ, dobrze - mruknęła, lekko udobruchana. - Będę u was za minutę. Bennie przyniosła prezent
dla Petera i coś dla ciebie. Wybiera się do siostry, ale twierdzi, Ŝe to nie pilna sprawa.
- Znakomicie. Ściągnij ją tutaj, na dół. Zna Heydella.
- Okay - przerwała połączenie.
Wigilia.
... Przeciwieństwo Nowego Roku:
To czas dla osoby raczej niŜ dla społeczności, to czas gdy człowiek skupia się na samym sobie i na
rodzinie. To czas na wiele róŜnych rzeczy: czas zyskiwania i tracenia, czas zbierania i odrzucania, czas siania
i Ŝęcia tego co zostało posiane...
Jedli przy bufecie. Większość piła podgrzane Ronrico z cynamonem i goździkami lub koktajl owocowy
albo poncz pachnący imbirem Rozmawiali o sztucznych płucach, posiewach krwi, diagnozach komputerowych
i bezwartościowości penicyliny. Peter siedział rękoma zaplecionymi na kolanach, słuchał i przypatrywał się. u nóg
leŜały kule. Przez pokój płynęły dźwięki muzyki.
TakŜe Jill słuchała.
Gdy mówił Render, wszyscy nastawiali uszu. Bennie uśmiechnęła się, wzięła jeszcze jednego drinka.
NiewaŜne, czy jej doktor miał w sobie coś z playboya czy nie: dość, Ŝe kiedy się odezwał, mówił z werwą
dyskdŜokeja i logiką jezuity. Jej szef był znanym gościem KtóŜ słyszał o takim, na przykład, Mintonie? Kto znał
Heydella? Takie sobie łapiduchy, ot i wszystko. Śniący - to prawdziwe grube ryby - a ona była sekretarką
i recepcjonistką u jednego z nich. KaŜdy słyszał o Śniących. Kardiolog czy ortopeda, anestezjolog czy internista -
te specjalności nie wzbudzały kontrowersji, ale teŜ nie cieszyły się niczyim zainteresowaniem. Jej szef był
miernikiem je) własnej chwały. Dziewczyny zawsze wypytywały ją o jego przyzwyczajenia, zawsze były Ŝądne
wiedzy na temat jego magicznej maszyny... “Elektroniczny Svengalis”, jak napisał o nim Time, poświęcając mu
trzy akapity - o dwa więcej niŜ komukolwiek innemu - z wyjątkiem Bartelmetza, rzecz jasna.
Muzyka zmieniła się na lekką klasyczną, na baletową. Pod koniec roku Bennie opadał nastrój tęsknoty -
znowu chciała tańczyć, jak dawniej. Święta, towarzystwo i muzyka skomponowane z cudownym działaniem
ponczu sprawiały, Ŝe nogi stawały się gibkie i powolne, tak Ŝe tylko myślami mogła wrócić do wspomnienia
ś
wiateł reflektorów i sceny, pełnej barw, ruchu i jej samej. Jej uwagę zwrócił fragment rozmowy.
- ... jeśli moŜe je pan przesyłać i odbierać, to moŜe pan teŜ je nagrywać, prawda? - pytał właśnie Minton.
- Tak - odpowiedział mu Render.
- Tak właśnie myślałem. Ale w takim razie dlaczego o tym nie piszą więcej? PrzecieŜ to sedno sprawy.
- MoŜe za pięć lat... a moŜe nawet wcześniej. . zacznie się o tym pisać tyle, ile trzeba. Na razie jednak
odtwarzanie jest zastrzeŜone wyłącznie dla osób upowaŜnionych.
- Dlaczego?
- Hm... - Render umilkł na moment, zapalił papierosa. - Szczerze mówiąc, z tego powodu, Ŝe chcemy
zachować kontrolę nad tym całym obszarem aŜ do chwili, gdy dowiemy się czegoś więcej. Gdybyśmy udostępnili
tę dziedzinę szerokiej publiczności, mogłoby dojść do wielu naduŜyć... ktoś mógłby ją wykorzystać w celach
handlowych, a skutki mogłyby być katastrofalne.
- To znaczy?...
- To znaczy, Ŝe w umyśle zrównowaŜonej osoby moŜna byłoby ukształtować dowolny rodzaj snu, co
tylko pan sobie Ŝyczy... takŜe i te rodzaje obrazów sennych, na które zupełnie nie ma pan ochoty... wizje sięgające
od gwałtu i seksu do sadyzmu i wszelkiego rodzaju zboczeń... obrazy z fabułą, coś w rodzaju spektakli
całkowitego współuczestnictwa czy teŜ snów graniczących z obłędem. Byłyby to sny na dowolny temat,
wypełnienie wszelkich pragnień i ujęte w dowolny sposób. Jako Śniący mogę nawet wybrać odpowiednią
stylistykę, od ekspresjonizmu po surrealizm, co tylko pan sobie Ŝyczy. Gwałt w manierze kubistów?... Proszę
bardzo! Nasz klient, nasz pan. Mógłbym nawet obsadzić pana w roli konia z Guerniki. Co za problem, nawet w ten
sposób mógłbym zmontować sen, po czym nagrać go i odtworzyć... panu lub komukolwiek innemu, dowolną ilość
razy.
- O BoŜe!
- Tak, co zaś się tyczy Boga, to i jego moŜna tu wkręcić. Jeśli pan chce, mogę pana zrobić Bogiem... i
w końcu powtórzyć dzieło Stworzenia z panem w roli Stwórcy... pełne siedem dni. Mogę teŜ kontrolować
subiektywne poczucie czasu, tak Ŝe minuty, jeśli trzeba, umiem rozciągać w godziny.
- z tego, co pan mówi, wnioskuję, iŜ prędzej czy później dojdzie do podobnych naduŜyć?
- Tak.
- I czym to się skończy?
- Ba... Ŝeby to ktokolwiek wiedział...
- Szefie - wtrąciła Bennie pełnym słodyczy głosikiem. - a czy umie pan oŜywić pamięć? To znaczy
przywołać coś z przeszłości i sprawić, by oŜyło w umyśle człowieka tak, jakby dopiero co się stało, jakby znowu
było prawdziwe?
Render przygryzł wargi. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem.
- Tak - powiedział po dłuŜszym milczeniu. - Ale nikomu nie polecałbym podobnych sztuczek.
Pobudzając do Ŝycia przeszłość, czas nieistniejący, moŜemy tylko zaszkodzić równowadze psychicznej. w ten
sposób moŜemy uaktywnić proces regresu, odwrotu psychicznego, a mówiąc innymi słowy: byłaby to neurotyczna
ucieczka w przeszłość.
Suita Dziadek do Orzechów właśnie dobiegła końca, zastąpiona pierwszymi taktami Jeziora łabędziego.
- Mimo wszystko - westchnła Bennie - chciałabym znowu być łabędziem...
Powoli podniosła się i wykonała kilka niezgrabnych pas - pijany łabądź w sukni koloru rdzy.
Nagle zarumieniła się. Szybko zajęła miejsce na sofie i wybuchnęła śmiechem, do którego przyłączyli się
wszyscy obecni.
- a gdzie pan chciałby się znaleźć? - spytał Minton gospodarza. Doktorek uśmiechnął się.
- Chciałbym znowu przeŜywać pewien letni weekend, gdy byłem na trzecim roku medycyny - powiedział
z pogodną miną. - Tak, mógłbym nawet zedrzeć taśmę, odtwarzając te kilka dni. A co ty o tym myślisz, synu? -
zwrócił się do Petera.
- Jestem zbyt młody, by mieć jakieś miłe wspomnienia - odparł Render junior. - Ciekawe, co sądzi na ten
temat Jill?
- Sama nie wiem... - wzruszyła ramionami. - MoŜe byłoby najlepiej, gdybym znowu stała się małą
dziewczynką i miała tatusia... to znaczy, chciałam powiedzieć, ojca, który zimową porą, w niedziele czytałby mi
bajki...
Spojrzała na Rendera.
- a ty, Charlie? - spytała. - Wyobraź sobie na chwilę, Ŝe nie jesteś profesjonalistą. Co chciałbyś przeŜyć
ponownie, jaki moment z twego Ŝycia?
- Właśnie ten - powiedział z uśmiechem. - Jestem szczęśliwy z tego, co mam teraz, z teraźniejszości, do
której naleŜę.
- Naprawdę? Naprawdę?
- Tak - odparł, sięgając po następną czarkę ponczu. Po chwili roześmiał się.
- Naprawdę.
Obok dało się słyszeć ciche pochrapywanie. To Bennie zasnęła.
Muzyka nie ustawała, obiegała mieszkanie z pokoju do pokoju, a Jill spoglądała na ojca, to na syna.
Rende zmienił opatrunek gipsowy na nodze Petera, który nudził się wyraźnie i ziewnął. Przyjrzała się mu
uwaŜniej. Co z niego wyrośnie za dziesięć lat? a za piętnaście? Czy pozostanie wypalonym cudownym dzieckiem,
mistrzem w dotychczas nie wynalezionej specjalności?
Obserwowała Petera, który spoglądał na ojca.
- ...MoŜe to być jednak rodzaj oryginalnej sztuki - mówił właśnie Minton. - I nie rozumiem, w jaki sposób
cenzura... Spojrzała na Rendera.
- Człowiek nie ma prawa do szaleństwa - odparł Śniący. - a w kaŜdym razie posiada je w stopniu nie
większym niŜ prawo do samobójstwa...
Dotknęła jego dłoni. Drgnął, jakby przebudził się ze snu. Odsunął jej dłoń.
- Chyba juŜ się zmęczyłam - powiedziała. - Bądź łaskaw odprowadzić mnie do domu.
- Chwileczkę - kiwnął głową. - Pozwólmy Bennie zdrzemnąć się jeszcze momencik - szepnął, po czym
znowu zwrócił się do Miniona.
Peter pokazał jej uśmiechniętą twarz.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona, naprawdę.
Dotychczas zawsze lubiła Święta.
Naprzeciwko Bennie pochrapywała cicho, a od czasu do czasu na jej twarzy wykwitał delikatny uśmiech.
Tańczyła. Gdzieś - gdzie? - tańczyła.
Gdzieś - gdzie? - krzyczał człowiek imieniem Pierre, prawdopodobnie dlatego, Ŝe juŜ nie był
człowiekiem imieniem Pierre.
Ja? Pan śycia i Śmierci, jak okrzyknęli mnie w Timie, który czytasz co tydzień. Skocz no po basen,
Charlie. Nie, nie twój! Mój. Widzisz? Spójrz tutaj. Człowiek na okładce zawsze przybiera jakiś wyraz twarzy
dopiero wtedy, gdy przeczyta artykuł z tyłu, za okładką. Ale juŜ za późno. Tak, dobrze im się zdaje, ale wiesz...
Poślij chłopca, niech mi przyniesie dzban wody i miskę, okay? “Śmierć Chwili”, tak to nazywają, prawda?
ZałóŜmy, Ŝe człowiek moŜe rozciągnąć chwilę na lata, poruszając się w rozległej i kompleksowej strukturze
społecznej znanej jako “obwód”, za kaŜdym razem jednak odbierając zdarzenia jako nowe i zupełnie nieznane.
System komunikacji światowej sprawił, Ŝe człowiek jest teraz w sytuacji kaleki, który siedząc na wózku
inwalidzkim zjeŜdŜa w dół zbocza, mijając w pędzie niezliczone moŜliwości wyboru, a teraz podskakuje wśród
skał Otchłani. Stoimy na progu chwalebnej i pełnej Ŝycia epoki... Wy wszyscy między Helsinkami a Tierra del
Fuego, powiedzcie mi, czy juŜ kiedyś Ŝeście to słyszeli: a mianowicie historię o starym kominku i jego stałym
numerze zwanym “chwilka”. Pewnej nocy, gdy występował w audycji radiowej, jak zwykle wykonał swą
sztuczkę. Numer wyszedł dobrze, wszystko było na swoim miejscu, solidna robota, z puentą, elementem
niepewności, antytezą. Niestety, zaraz potem stracił stałą pracę, poniewaŜ wszyscy juŜ znali jego sztuczkę.
Zrozpaczony, poraniony odłamkami naczyń, które z rozpaczy rozbijał sobie na głowie, wdrapał się na balustradę
najbliŜszego mostu. Gotów rzucić się w dół, w ciemny i płynący symbol śmierci, nagle został powstrzymany
czyimś wołaniem. “Nie rzucaj się w ciemny i płynący symbol śmierci” - wołał na głos. “Wyrzuć skorupy naczyń
i zejdź z balustrady”. Obróciwszy się, ujrzał dziwne stworzenie, spoglądające nań z bez mała bezzębnym
uśmiechem. “KimŜe jesteś, dziwny, uśmiechnięty obcy przybyszu, cały w bieli?” - zapytał
“Jestem Aniołem Światła” - odparł stwór. “Przybyłem powstrzymać cię od samobójstwa”. Potrząsnął
głową. “Niestety” - odparł. “Muszę się zabić, bo chwilka się zuŜyła”. Podniósł ręce, gdy nagle... “Nie rozpaczaj” -
rzekł anioł. “My, Anioły Światła, umiemy czynić cuda. Mogę cię nauczyć tylu sztuczek, Ŝe nie zdąŜysz ich
pokazać w swym krótkim i nudnym Ŝyciu śmiertelnika”. Potem - “Błagam”
- powiedział komik - “naucz mnie, co mam robić, by cud się zdarzył”. Na co odrzekł mu Anioł Światła -
“Prześpij się ze mną”. Na co odparł mu komik - “Czy to aby nie po anielsku i nie zbyt rozwiąźle?” Na co
odpowiedział mu Anioł Światła - “Niecałkiem. Przeczytaj sobie uwaŜnie Stary Testament, a niejednego się
dowiesz o stosunkach międzyanielskich i niejednym będziesz zdziwiony”. Na co zgodził się komik. - “Bardzo
pięknie” - rzekł i odrzucił skorupy, które go raniły. Poszli przed siebie, a on wykonał jeszcze jedną sztuczkę,
chociaŜ anioł, z którym szedł, z trudem mógłby być policzony między najpiękniejsze spośród Cór Światła.
Następnego dnia zerwał się na nogi z samego rana, zrzucając z siebie oszustkę, która naciągnęła go na miłość
i krzyknął- “Obudź się! Wstawaj! JuŜ czas, byś obdarzyła mnie umiejętnością wiecznego wykonywania sztuczek!
Ta otworzyła jedno oko i spojrzała na niego. “Ile lat wykonywałeś swój numer?” - spytała. “Trzydzieści” -
odpowiedział. “A ile lat masz teraz?” Odpowiedział - “Czterdzieści pięć”. “Czterdzieści pięć” - westchnęła. Po
czym ziewnęła i uśmiechnęła się. “Czy to nie dość słuszny wiek, by nie wierzyć w Anioły Światła?”
- spytała. Odszedł, i wykonał jeszcze jedną sztuczkę, bo jakŜeby inaczej... a teraz dajcie mi posłuchać
kojącej muzyki, dobrze? Tak, tak moŜe być. Prawda, moŜna się od tego popłakać?... a wiesz, dlaczego?... No to
powiedz mi, gdzie najczęściej zdarza się dzisiaj słuchać kojącej muzyki?... Oczywiście, u dentysty, w bankach,
sklepach i tym podobnych miejscach, gdzie zawsze trzeba długo czekać, by zostać obsłuŜonym. Słuchasz kojącej
muzyki w momentach, gdy przechodzisz najcięŜsze przeŜycia, a efekt? Prosty. Kojąca muzyka kojarzy się teraz
z czymś, co wprawia w stan nerwowego rozgorączkowania, jest chyba najmniej kojącą rzeczą pod słońcem. Kiedy
jej słucham, zawsze czuję się głodny. Bo zawsze ją słyszę w tych wszystkich restauracjach, gdzie kelnerzy tak
ś
lamazarzą się z obsługą. Czekasz, aŜ dadzą ci coś do jedzenia, nic więcej nie pragniesz - a oni grają ci tę przeklętą
kojącą muzykę. Tak... To gdzie ten chłopak z dzbankiem i miską? Chcę umyć ręce. Słyszałeś o tym człowieku,
który zrobił wyprawę na Centaura? Odkrył humanoidy i usiłował poznać ich zwyczaje, tradycje, system wartości
oraz tabu. w końcu doszedł do problemu rozmnaŜania się. I wtedy subtelna młoda istota rodzaju Ŝeńskiego wzięła
go ze sobą i zaprowadziła do czegoś w rodzaju wielkiej fabryki, gdzie montowano Centaurian. Tak, nie
przejęzyczyłem się... na taśmach sunęły korpusy, do których przykręcono czerepy, a te następnie napełniano
mózgami, do palców wstawiano paznokcie, brzuchy wypychano wnętrznościami i tak dalej... PodróŜnik dał wyraz
swemu osłupieniu, na co od swej zdumionej przewodniczki usłyszał: - ,,Co? a jak wy to robicie na Ziemi?” Ujął jej
filigranową dłoń, poczym rzekł: -,,Chodź ze mną za to wzgórze, a pokaŜę ci”, I kiedy tak jej pokazywał, dostała
ataku histerycznego śmiechu. ,,O co chodzi?” -spytał. “Dlaczego się ze mnie śmiejesz?” “Dlatego” -
odpowiedziała - ,,Ŝe my w ten sposób produkujemy samochody”... Nakarmcie mnie, dzieciny, i dajcie mi pastę do
zębów!
...Ach, Ŝe teŜ ja, Orfeusz, muszę być rozszarpany przez takie jak te! Choć z drugiej strony, moŜe jest
w tym coś stosownego. Przybywajcie więc, korybanci, i spełnijcie wolę waszą na Śpiewaku!
Ciemność. Krzyk.
Cisza.
Oklaski!
Zawsze przychodziła wcześnie i wchodziła sama, tak jak zawsze siadała w tym samym fotelu.
Usiadła w dziesiątym rzędzie, po prawej stronie, a jej jedynym kłopotem było, kiedy będzie przerwa:
nigdy nie mogła się zorientować, w której chwili ktoś zechce przejść obok.
Lubiła słuchać brzmienia wyćwiczonego głosu i dlatego właśnie wolała aktorów brytyjskich od
amerykańskich.
Lubiła musicale i to nie tyle z powodu wielkiej namiętności do muzyki: przepadała wsłuchiwać się
w pulsujące dźwięki. z tego samego powodu z przyjemnością oddawała się słuchaniu poezji.
Lubiła dramat elŜbietański, ale nie lubiła Króla Leara.
Podniecał ją dramat grecki, ale nie była w stanie znieść Króla Edypa.
Nie lubiła ani Cudotwórcy, ani Światła, które pada.
Nosiła przyciemnione okulary, lecz nie całkiem czarne. Nie uŜywała laski.
Pewnej nocy, zanim podniosła się kurtyna przed ostatnim aktem, ciemności rozdarł strumień światła
z reflektora. Jakiś człowiek wszedł do kanału dla orkiestry i zapytał:
- Czy jest wśród państwa lekarz? śadnej odpowiedzi.
- Zdarzył się wypadek - wyjaśnił męŜczyzna. - Jeśli na widowni znajduje się lekarz, prosimy, by zechciał
pofatygować się do biura w głównym hallu, jeśli moŜna, natychmiast.
Mówiąc, rozglądał się po widowni, ale nikt nie wstał z miejsca.
- Dziękuję - zakończył i opuścił scenę.
Wyciągnęła głowę ku strumieniowi światła.
Zaraz potem kurtyna podniosła się i znowu zabrzmiały głosy, znowu wszczął się ruch.
Czekała, nasłuchując. Po chwili wstała i ruszyła wzdłuŜ przejścia, dotykając ściany palcami.
Kiedy wyszła do foyer, stanęła.
- Czym mogę pomóc, Miss?
- Szukam biura.
- To właśnie tutaj, na lewo.
Odwróciła się i skierowała się w lewą stronę, lekko wyciągniętą ręką badając przestrzeń.
Kiedy poczuła przed sobą ścianę, szybko cofnęła dłoń. Wymacała framugę.
Zastukała.
- Tak? - ktoś uchylił drzwi.
- Potrzebny lekarz?...
- Pani jest lekarzem?
- Tak.
- Szybko. Proszę za mną. Tędy!
Weszła i kierując się odgłosem kroków męŜczyzny ruszyła korytarzem równoległym do widowni.
Usłyszała, jak jej przewodnik wchodzi po schodach... siedem stopni. Weszła na górę za nim.
W ten sposób dotarli do garderoby. Wprowadzono ją do środka.
- To tutaj.
Zwróciła się w stronę, skąd dobiegł ją głos.
- Co się stało? - spytała, wyciągając rękę. Dotknęła ciała męŜczyzny.
Usłyszała rzęŜenie, a potem serię pokasływań na granicy bezdechu.
- Pracownik z obsługi sceny - wyjaśnił jej przewodnik. - Wygląda na to, Ŝe udławił się kawałkiem toffi.
Zawsze coś Ŝuł. Sprawia wraŜenie, jakby coś utkwiło mu w gardle i nie moŜe pójść dalej.
- Zadzwonił pan po karetkę?
- Tak. Ale niech pani spojrzy... twarz ma prawie granatową. Nie wiem, czy ambulans zdąŜy na czas. Ja
nic tu nie mogę zrobić.
Zbadała puls, opuściła głowę męŜczyzny do tyłu, delikatnie opukała gardło.
- Tak, czymś się zadławił. Obawiam się, Ŝe nie uda mi się tego przepchnąć. Proszę mi przynieść krótki,
ostry... i sterylny nóŜ. Szybko.
- JuŜ się robi. Ale to trochę potrwa.
Zostawił ją samą.
Palcami wyczuwała pulsowanie tętnic szyjnych. Później przeniosła dłonie na cięŜko pracujące płuca.
Potem znowu odchyliła głowę męŜczyzny do tyłu i palcami obmacała gardziel od środka.
Tak minęła minuta. Potem jeszcze jedna.
Usłyszała stukot nóg biegnącego człowieka.
- Proszę... Wymyliśmy ostrze w alkoholu...
Wzięła nóŜ w rękę. z daleka dobiegło ją zawodzenie syreny ambulansu. Nie była pewna, czy zdąŜą na
czas.
Opuszkiem palca sprawdziła ostrość noŜa. Później zbadała palcami szyję leŜącego człowieka.
Lekko odwróciła się w stronę męŜczyzny, którego obecność wyczuwała za plecami.
- Sądzę, Ŝe nie powinien pan tego oglądać - wyrzuciła spiesznie. - Zamierzam wykonać prowizoryczną
tracheotomię, a to niespecjalnie pociągający widok.
- Okay. Poczekam na korytarzu. Szmer oddalających się kroków. Cięła.
Westchnienie. Syk powietrza.
Poczuła wilgoć... usłyszała lekkie bulgotanie.
Uniosła głowę. Kiedy karetka stanęła przy bocznych drzwiach, ręce juŜ jej nie drŜały, gdyŜ wiedziała, Ŝe
zoperowany męŜczyzna będzie Ŝył.
- Shallot - przedstawiła się wchodzącemu lekarzowi. - Eileen Shallot, State Psych.
- Chyba słyszałem o pani... AleŜ to pani jest...
- Tak, jestem - nie pozwoliła mu dokończyć. - Ludzi łatwiej się czyta niŜ Braille'a.
- Hm... tak, widzę. MoŜna się z panią skontaktować w State Psych?
- Tak.
- Dziękuję, pani doktor - powtarzał kierownik sceny. - Dziękuję.
Gdy kurtyna opadła po ostatnim akcie, siedziała na swoim miejscu, aŜ widownia opustoszała.
Dla niej scena była punktem skupienia, gdzie ogniskował się dźwięk, rytm i sens ruchu, pewne niuanse
ś
wiatła i ciemności, wszakŜe nie kolor: dla niej scena była ogniskiem specyficznego promieniowania, miejscem
pulsowania w rytmie pathema - mathema - poiema, przestrzenią, gdzie Ŝycie miotało się w konwulsjach
namiętności i percepcji, miejscem, gdzie ci, którzy byli zdolni do przeŜywania szlachetnych ciepień, szlachetnie
cierpieli. To właśnie tam pomysłowi Francuzi snuli swe komedie między pajęczymi kolumnami Idei, a poeci
czarnego nihilizmu prostytuował i się za cenę dopuszczenia do towarzystwa tych, z których szydzili, miejscem,
gdzie lała się krew, wznoszono okrzyki i śpiewano pieśni, gdzie Apollo i Dionizos głupkowato uśmiechali się zza
kulis, gdzie Arlekin wiecznie wyłudzał coś ze spodni kapitana Spezzafera. Było to miejsce, gdzie wszystko mogło
być naśladowane, lecz pod osłoną aktorstwa tylko dwie rzeczy były prawdziwe: szczęście i smutek, komizm
i tragedia, to znaczy: miłość i śmierć - to, co kreśli ramy doli człowieka. Było to miejsce dla bohaterów i mniej -
niŜ - bohaterów. To miejsce kochała. Widziała tam jedynego człowieka, którego twarz, znała, widziała, jak szedł,
obarczony symbolami, po scenicznych deskach... Podnosząc ręce ku morzu problemów, źle widocznych w świetle
księŜyca - ten, którego nienawiść zdolna była wzbudzać buntownicze wiatry i rozpętać wojnę między szmaragdem
wód a błękitem nieba - albowiem oczy jego były jak perły... CzymŜe jest człowiek? Nieograniczony w swych
moŜliwościach, formie i rozwoju!
Znała go we wszystkich jego rolach, nawet tych, które nie mogły zaistnieć bez widowni. On był śycie.
On - Śniący.
Był Twórcą i Pocieszycielem.
Był większy od herosów.
Umysł jest zdolny do niejednego. Uczy się. Ale nie moŜe się zmusić do niemyślenia.
Uczucia zawsze pozostają te same co do jakości, i to przez całe Ŝycie. Bodźce, na które odpowiadają, są
przedmiotami subiektywnych wariacji, lecz emocje są w tej wymianie kapitałem stałym.
Oto, dlaczego ostał się teatr: w teatrze krzyŜują się linie kultury, w teatrze współistnieją Północny
i Południowy Biegun doli ludzkiej. Uczucia wypełniają teatr niczym Ŝelazna plomba pustą przestrzeń.
Umysł nie moŜe nauczyć się niemyślenia, ale uczucia zawsze układają się w odwieczne wzory.
On był jej teatrem...
On był biegunami świata.
On był całym działaniem.
Nie był imitacją działania lecz działaniem samym.
Wiedziała, Ŝe jest bardzo zdolny i Ŝe nazywa się Charles Render.
Czuła, Ŝe jest Śniącym.
Umysł jest zdolny do niejednego.
Był jednak czymś więcej niŜ cokolwiek innego.
Był zawsze.
... Czuła to.
Kiedy wstała i ruszyła w stronę wyjścia, obcasy jej butów stukały w pustej ciemności, a stukot powracał
echem.
Kiedy szła po pustej widowni w górę do drzwi, dźwięki powracały do niej.
Szła przez pusty teatr, coraz dalej od opustoszałej sceny. Była sama.
U szczytu przejścia przystanęła.
Niczym odległy śmiech, urwany znienacka klapsem, nagle zapadła cisza.
Teraz nie była ani widzem, ani aktorem. Była sama w ciemnym teatrze.
Przecięła gardło i ocaliła Ŝycie.
Dziś wieczorem słuchała, czuła dziś wieczorem, dziś wieczorem biła brawo.
A teraz wszystko, wszystkie wraŜenia, znowu odpłynęły i była sama w ciemnym teatrze.
Opadł ją strach.
MęŜczyzna szedł dalej wzdłuŜ autostrady, aŜ doszedł do drzewa. Przystanął, ciągle z rękoma
w kieszeniach i patrzył przez chwilę. Potem zawrócił i skierował się w stronę, skąd przyszedł. Jutro znowu będzie
dzień.
,,Oh, Ŝałością zwieńczona miłości mego Ŝycia, czemuŜ mnie opuściłeś? CzyliŜ doszukałeś się
zaniedbania jakiegoś z mojej strony? Długo cię kochałam, a wszystkie miejsca ciszy znają me Ŝale. Kochałam cię
nad siebie samą i cierpiałam z miłości. Kochałam cię nad Ŝycie i wszystkie jego słodycze, a słodycze zmieniły się
w korzenne goździki i migdały. Gotowa jestem dla ciebie rozstać się z tym Ŝyciem. Dlaczego miałbyś odpływać
na statkach o wielkich Ŝaglach i wielu wiosłach, unosząc z sobą Lary i Renaty, a ja miałabym tutaj pozostać, sama
jedna? Skrzesam ogień i spłonę. Skrzesam ogień - wielki płomień, który spopieli czas i wypali przestrzeń, które
nas oddzielają. Zawsze chciałabym być z tobą. Nie pójdę grzecznie i cicho w tę zagładę, lecz z płaczem. Nie
jestem zwykłą dziewką, by teraz schnąć z tęsknoty i umierać, ciemnooka i blada. Bo jestem z rodu KsiąŜąt Ziemi,
a moja ręka jest jako ramię męŜczyzny w walce. Podniósłszy miecz opuszczam go na przyłbicę wroga, a on pada
pod ostrzem. Nigdy nie zostałam ujarzmiona, milordzie. Lecz oczy osłabły mi od płaczu, język od krzyku. Ten,
który sprawił, Ŝe cię raz ujrzałam by potem nigdy więcej nie zobaczyć, popełnił zbrodnię dla której nie ma
przebaczenia. Nie mogę zapomnieć mej miłości, ani ciebie. Był czas, gdy śmiałam się słuchając pieśni miłości
i skarg dziewcząt na brzegu rzeki. Teraz śmiech uwiązł w gardle, niczym strzała, w ranie; pozostawiona sama
sobie bez ciebie jestem samotna. Nie wybaczaj mi, kochanie, tego uczucia. Chcę wznieść stos z mej pamięci
i nadziei. Chcę rzucić w płomienie moje myśli o tobie, juŜ płonące, chcę złoŜyć cię na stosie jak poemat i spopielić
te rytmiczne skargi. Kochałam cię, lecz odszedłeś. Nigdy więcej w tym Ŝyciu juŜ cię nie ujrzę, nigdy nie usłyszę
melodii twego głosu, nigdy nie będę czuła twego elektryzującego dotyku. Kochałam cię, lecz teraz zostałam
opuszczona i sama. Kochałam cię, ale me słowa padają w uszy, które umarły, a moje ciało oglądają oczy, które nie
widzą. Zaniedbałam się wobec niego, o wiatry Ziemi, które mnie obmywacie, które rozdmuchujecie trawiące mnie
płomienie. Dlaczego mnie opuściłeś, o Ŝycie mego serca? Odchodzę teraz, by połączyć się z płomieniami ojca, by
zmienić Ŝycie na lepsze. Spośród wszystkich miłosnych doznań nie pojawi się uczucie, które zdolne byłoby
przewyŜszyć moje. Niech bogowie cię błogosławią i niech cię zachowują, o światło mych oczu, a ich wyrok za to,
co mi zrobiłeś, niech nie okaŜe się zbyt surowy. Eneaszu, płonę dla ciebie! Ogniu, bądź mą miłością!”
Rozległy się brawa, gdy zakołysała się w kręgu światła i upadła. Potem światła ściemniały i zgasły.
Po chwili znowu zrobiło się jasno, a członkowie Sekcji Teatralnej Klubu Badania Mitów zerwali się
z miejsc i ruszyli ku scenie, by pogratulować jej wnikliwej interpretacji. Dyskutowali o znaczeniu motywów
ludowych, począwszy od indyjskiego obyczaju samopalenia wdowy na stosie pogrzebowym męŜa aŜ po
całopalenie Brunhildy. Dobre i pierwotne - zabrzmiało w konkluzji. ,,Ogień... moja ostatnia miłość!” - znakomite
ujęcie: Eros i Thanatos w finałowym, oczyszczającym płomieniu miłości.
Kiedy wyczerpali juŜ wszystkie wyrazy uznania, na środek pomieszczenia wystąpił drobny męŜczyzna ze
swą Ŝoną o ptasim wyglądzie i ptasim sposobie poruszania się.
- Heloiza i Abelard - obwieścił męŜczyzna. Wokół zapadła przejęta szacunkiem cisza. Rosły męŜczyzna
w średnim wieku stanął u jego boku, twarz miał pokrytą kropelkami potu.
- Mój główny kastrator - oznajmił Abelard. MęŜczyzna uśmiechnął się i ukłonił.
- Proszę, moŜemy zaczynać... Suchy klaps i zapadły ciemności...
Niczym ryjące głęboko, mitologiczne robaki linie wysokiego napięcia, rurociągi i tuby pneumatyczne
rozciągają się wzdłuŜ kontynentów. Pulsując, wijąc się ruchem robaczkowym, piły z Ziemi i pioruna. Pochłaniają
olej i elektryczność, wodę i płukankę węglową, małe parcele, wielkie toboły i listy. Przedzierając się tak pod
powierzchnią ziemi kiedyś w końcu zostały wydziedziczone ze swego przeznaczenia, a maszyny, które pracują na
ich miejscu, przejmują ich zadanie.
Ś
lepe, uciekają byłe dalej od miejsc, gdzie świeciło słońce. Ziemia i piorun pozostają nie tknięte ani na
cel. Znają to tylko, co zbadają dotykiem. Bo tylko dotyk jest ich stalą funkcją.
Taka to jest głęboko ukryta radość robaka.
Render rozmawiał z psychologiem i dokonał inspekcji przyrządów do ćwiczeń na lekcjach gimnastyki
w nowej szkole. Obejrzał takŜe pokoje uczniów i westchnął z zadowoleniem.
Za to teraz, gdy juŜ zostawił syna na nowym miejscu, poczuł się jakoś przykro, sam zresztą nie wiedział,
dlaczego. Wszystko zdało się być w najlepszym porządku, jak to zwykle, gdy ogląda się nowe miejsce po raz
pierwszy. Peter, jak sądził był w znakomitym nastroju, niczym nie zmąconym.
Wrócił do samochodu i zaczął płynąć w stronę autostrady - tego wielkiego drzewa bez korzeni, którego
gałęzie ocieniały dwa kontynenty (zaś gdy zostanie dokończony most nad Cieśniną Beringa, ogarną cały świat
z wyjątkiem Australii, obu czap biegunowych i wysepek) - a jadąc cały czas usiłował dociec przyczyny złego
humoru, ale bez powodzenia.
MoŜe powinien zadzwonić do Jill i zapytać o przyczynę jej oziębłości? CzyŜby ciągle była wściekła
z powodu tego futra oraz wszystkiego, co miało miejsce podczas Świąt?
Opuścił dłonie na kolana. Wiejskie krajobrazy podskakiwały za szybami, gdy to wspinał się, to zjeŜdŜał
ze zboczy wzgórz.
Jeszcze raz uniósł ręce do panela.
- Hello?
- Eillen, mówi Render. Co prawda nie dzwoniłem do ciebie zaraz tego dnia, ale słyszałem o tej
tracheotomii, którą wykonałaś w Domu Gry...
- Tak - przerwała mu. - Szczęściem miałam zręczność w palcach... no i ostry nóŜ. Skąd dzwonisz?
- z wozu. Właśnie zostawiłem syna w nowej szkole. Wracam do domu.
- On, a co tam u Petera? Jak z nogą?...
- w porządku. Mieliśmy trochę strachu na BoŜe Narodzenie, ale ostatecznie wszystko dobrze się
skończyło. Powiedz mi lepiej, co ty przeŜyłaś, jeśli masz trochę czasu i nie uwaŜasz, Ŝe to natręctwo z mojej
strony.
- Cholerny, natrętny doktorek! - roześmiała się delikatnie. - CóŜ... było późno, właśnie mieli zaczynać
ostatni akt...
Render wyciągnął się w fotelu, pozwolił sobie na uśmiech i papierosa, i słuchał.
Za oknem krajobraz z górzystego przeszedł w równinny, a on przecinał przestrzeń niczym puszczona
w ruch kula bilardowa, mknąca rowkiem wprost do kieszeni.
Minął idącego męŜczyznę.
Szedł pod drutami wysokiego napięcia i nad schowanymi głęboko w ziemi kablami, znowu szedł, wzdłuŜ
wielkich odgałęzień autostrady-drzewa, wędrował przez pocętkowane płatkami śniegu powietrze, przecinał fale
radiowe.
Obok pędziły samochody, a kilku pasaŜerów zauwaŜyło go, jak szedł.
Ręce miał w kieszeni kurtki, głowę nisko spuszczoną, gdyŜ na nic nie patrzył. Miał postawiony kołnierz,
a topniejące datki nieba, płatki śniegu, osiadały na rondzie kapelusza.
Na nogach miał kalosze. Ziemia była wilgotna i nieco grząska.
Brnął przed siebie z trudem - zabłąkany ładunek w polu wielkiego generatora.
- ...Kolacja wieczorem w PSS?
- Czemu nie? - odparł Render.
- Powiedzmy, o ósmej?
- Niech będzie ósma. Tally-ho!
Część płatków spadała wprost z nieba, lecz większość wiatr nawiewał z dróg...
Samochody zostawiały ludzi na platformach w wielkich, do uli podobnych krytych parkingach. Aerotaxi
zatrzymywało się na odkrytych lądowiskach w pobliŜu wejść, skąd ruchome chodniki przenosiły przybyszów
w podziemne pasaŜe.
NiezaleŜnie jednak od tego, jak przybyli, Pawilon Wystawowy zwiedzali na piechotę.
Budynek był ośmiokątny, dach w kształcie odwróconej miski. Osiem zupełnie bezuŜytecznych trójkątów
z czarnego kamienia stanowiło zewnętrzne elewacje na kaŜdym rogu budowli.
Miska jednocześnie spełniała zadanie selektywnego filtra, który w tej chwili z wieczornej szarówki
absorbował tylko błękitne tonacje światła, płonąc na zewnątrz delikatną poświatą - bielszą od brudnego śniegu.
w ten sposób strop był niczym bezchmurne niebo w lecie, o jedenastej przed południem, a nawet był piękniejszy,
bo słońce nie zmatowiło jego Porannej Chwały.
Ludzie przepływali pod lazurem sufitu, przechodzili wśród eksponatów, poruszali się niczym płytki
strumyczek wśród skał.
Przechodzili fala za falą, poruszali się w chaotycznych zawirowaniach. Kręcili się wokół przypadkowych
ośrodków ruchu: strumień zwiedzających kipiał, bulgotał, szemrał. Od czasu do czasu błysnęła jakaś iskierka...
Wylewali się bez chwili przerwy zza błękitnego horyzontu, stamtąd, gdzie stały zaparkowane pojazdy.
Gdy dokonali obchodu, dopełniali koła wracając z powrotem do metalowych obłoków, od których
wszystko się zaczęło.
Przemierzali Świat Zewnętrzny.
Ś
wiat Zewnętrzny to sponosorowana przez wojska lotnicze wystawa otwarta przed dwoma tygodniami,
czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, przyciągająca widzów z kaŜdego zakątka Ziemi.
Ś
wiat Zewnętrzny to przegląd ludzkich dokonań w kosmosie.
Ś
wiatem Zewnętrznym zarządzał dwugwiazdkowy generał ze sztabem kilkunastu pułkowników,
osiemnastu podpułkowników, wielu majorów, licznych kapitanów i niezliczonych poruczników. Generała nikt
nigdy nie widział z wyjątkiem ścisłego grona pułkowników oraz kierownictwa Exhibits Incorporated. Do Exhibits
Incorporated naleŜał Pawilon Wystawowy połoŜony zaraz obok kosmodromu, a szefowie firmy potrafili tak
rozlokować eksponaty, Ŝe wszyscy ekshibicjoniści, którzy ich zatrudnili, chwalili ich wyczucie smaku.
Zaraz na prawo, gdy tylko weszło się do Muchomora (jak pewni złośliwi zwykli określać Pawilon),
znajdowała się Galeria.
To tutaj umieszczono wielkie na całą ścianę zdjęcia, do których widz mógł wejść, roztapiając się
w wysokich, wyniosłych górach otaczających Bazę KsięŜycową III (wyglądającą tak, jakby unosiła się na wietrze,
choć Ŝadne wiatry tam nie wiały), albo wędrować pod bąblowatymi kopułami miasteczka podksięŜycowego,
a moŜe biec w odległości jak na wyciągnięcie dłoni wzdłuŜ jednego z zimnych płatków mózgu - obserwatora,
czując jak szybkie prądy myśli zaskakują w wielopoziomowe związki skojarzeń; lub teŜ, przechodząc mimo,
wyjść na rdzawą pustynię rozciągającą się pod zielonkawym niebem, odkaszlnąć raz lub dwa krwawą plwociną,
okrąŜyć podobne do fortecznych murów ściany wyrastającego nad powierzchnię Kompleksu Portów -
szaroniebieskie, jakby wyciosane z jednej bryły, wzniesione na ruinach Bóg wie czego - i wejść do środka fortecy,
gdzie ludzie ruszali się niczym duchy w marsjańskim domu handlowym, czuć fakturę szklistych ścian, narobić
nieco zgiełku w całym tym świecie; mogli teŜ w śmiałości wyobraźni przejść się po merkuriańskim Piekielnym
Polu, smakując kolory: płonącą Ŝółć, cynamon i pomarańcz - by w końcu odpocząć w Wielkiej Lodowej Skrzyni,
gdzie Zamarzły Gigant walczył z Ognistą Istotą, i gdzie kaŜdy przedział jest opieczętowany i kierowany z osobna
- jak w łodzi podwodnej lub rakiecie transportowej, a dzieje się tak z tego samego zasadniczego powodu; albo teŜ
przespacerować się do Zewnętrznej Piątki, gdzie heros jest rozŜarzony a niegodziwiec zmarznięty, gdzie stoi,
w oszronionym piecu u podnóŜa góry, z rękami w kieszeniach i liczy kolorowe Ŝyłki w płytach skalnych jakby
z opalu; albo jeszcze oglądać słońce jako lśniącą gwiazdę, drŜeć, wdychać opary i powtarzać w duchu, Ŝe są to
najpiękniejsze miejsca pod słońcem, a takŜe miłe widoczki.
Za Galerią znajdowały się grawitory, dokąd wchodziło się po schodach pachnących świeŜo ściętymi
drzewami. Na szczycie kaŜdy mógł sobie wybrać siłę ciąŜenia, jakiej chciał doświadczyć - księŜycową lub
marsjańską - po czym zjechać z powrotem na dół na poduszce powietrznej, opadającej niczym winda. w ten
sposób moŜna było przez chwilę doświadczać własnej wagi przeniesionej do wybranego bezosobowego świata.
Platforma spada, ląduje bezszelestnie... jakby w kopę siana, jakby w wymoszczone pierzynami łóŜko.
Później zwiedzający natykał się na mosięŜną, sięgającą pasa balustradę - obiegała Fontannę Światów.
Przechylić się, spojrzeć w dół...
Ujęte w cembrowinę światła rozlewisko ciemności...
Było to planetarium.
W środku światy kołysały się w pułapkach magnetycznych, lśniąc. KrąŜyły wokół płonącej kuli Słońca.
Odległość do najbliŜszych zmniejszała się, błyszczały jak szron w promieniach słonecznych, chłodno połyskiwały
w ciemnościach. Ziemia była jak szmaragd, turkusowa; Wenus mlecznobiała; Mars świecił chłodnym
pomarańczem, Merkury był jak masło, Galliamo jak bochenek świeŜo wypieczonego chleba.
Jadło i bogactwo wisiały w Fontannie Światów. Ci, którzy byli głodni i poŜądliwi wychylali się przez
mosięŜną barierkę i patrzyli. Oto materia, z której powstają sny.
Inni rzucali tylko pobieŜne spojrzenie i przechodzili, by ujrzeć kabinę dekompresyjną Bazy KsięŜycowej
l, zrekonstruowaną w skali 1:1, albo posłuchać, jak przedstawiciel producentów wyrzucał z siebie jak z rękawa
fakty dotyczące budowy śluz ciśnieniowych oraz siły pomp pneumatycznych (był to niski, rudawy męŜczyzna,
którego mózg musiał być wypchany statystykami). MoŜna teŜ było przejechać przez Pawilon wagonikami kolejki
jednotorowej, zawieszonej nad głowami widzów, moŜna było obejrzeć dwudziestominutowy film Świat
Zewnętrzny - z przystankami w co ciekawszych miejscach, którego osobliwością było to, Ŝe komentarz czytano na
Ŝ
ywo, a nie puszczano z taśmy. TakŜe wspinano się na świeŜo wzniesione ściany w butach do wspinaczki,
manewrowali kleszczami wielkich czerpaków, wykorzystywanych w pozaziemskim górnictwie.
Ci, którzy byli głodni, stali dłuŜej, lecz za to w jednym miejscu.
Stali dłuŜej i mniej się śmiali.
NaleŜeli do potoku, który płynął, by w końcu rozlać się w basenie, połyskując...
- Zainteresowany objęciem pewnego dnia kierowniczej posady?
Chłopak odwrócił głowę, podpierając się kulami wykonał półobrót.
Spojrzał na podpułkownika, który go zaczepił. Oficer był wysoki. Opalone dłonie, brązowa twarz, czarne
oczy, mały wąsik i zagięta brązowa fajka, z której puszczał obłoczki dymu - to najbardziej rzucało się w oczy,
oprócz kędzierzawych włosów i szytego na miarę munduru.
- Dlaczego pan pyta?
- Bo juŜ zbliŜasz się do wieku, gdy czas pomyśleć o przyszłości. Kariery planuje się na dłuŜszą metę,
a jeśli nie pomyślało się o tym w porę, w wieku lat trzydziestu moŜna zostać bankrutem Ŝyciowym.
- Czytałem, Ŝe...
- Jasne, kaŜdy w twoim wieku czytał. Ale teraz masz przed oczami Ŝywe przykłady... i radzę ci dobrze
zapamiętać: to są jedyne rzeczywiste przykłady. Przed tobą rozciąga się granica... wielka i trudna do
przekroczenia. Nie moŜesz znać tego uczucia tylko z czytania jakichś ksiąŜczyn.
Nad ich głowami wagonik kolejki sunął z cichym szmerem wzdłuŜ Pawilonu. Oficer wskazał na niego
fajką.
- Nawet jazda czymś takim nie moŜe równać się przeŜyciu, którego doświadczasz jadąc nad skutym
lodem Wielkim Kanionem - zauwaŜył.
- w takim razie jest to niedostatek ludzi, którzy piszą ksiąŜczyny - odpowiedział chłopak. - z tego, co pan
mówi, wynika, Ŝe Ŝadne ludzkie doświadczenie nie moŜe być opisane i zinterpretowane... nawet jeśli pismak,
który się za to bierze, jest całkiem dobry.
Oficer przyjrzał mu się bacznie.
- Synu, powtórz to raz jeszcze.
- Powiedziałem, Ŝe jeśli nawet ksiąŜczyny opisują nie to, czego moŜna by się od nich spodziewać, to nie
jest to wina materiału.
- Ile masz lat?
- Dziesięć.
- Jak na swój wiek masz całkiem ostry język. Peter wzruszył ramionami, podniósł kulę i wskazał
w kierunku Galerii.
- Dobry malarz wykonałby tę robotę pięćdziesiąt razy lepiej i osiągnąłby efekt o wiele lepszy niŜ te
wielkie, lśniące zdjęcia.
- To są bardzo dobre zdjęcia.
- Nikt nie mówi, Ŝe nie. Oczywiście, są doskonałe. Pewnie tez drogie. Lecz kaŜda z tych scen,
namalowana przez dobrego realistycznego malarza, byłaby bezcenna.
- Jeszcze tu nie ma miejsca dla artystów. Tak to juŜ bywa, Ŝe najpierw idą rębacze. Kultura dopiero
potem.
- w takim razie, dlaczego by nie zmienić tej kolejności i zatrudnić paru artystów? MoŜe dzięki nim
znaleźlibyście więcej chętnych na rębaczy?
- Hm... - mruknął oficer. - Zagiąłeś mnie. Przejdziesz się ze mną? Chcesz pooglądać coś więcej?
- Pewnie. Czemu nie. “Przejść się” to moŜe nie najlepsze formułowanie w przypadku takiego jak ja, ale...
Podszedł do oficera. Ruszyli wzdłuŜ wystawy.
W butach do wspinaczki moŜna się było jakoś wspiąć na ścianę po lewej stronie, wielkie czerpaki sapały.
- Czy to naprawdę wykonano wzorując się na budowie kleszczy skorpiona?
- Tak - skinął głową oficer. - Nasi sprytni inŜynierowie podkradli patent naturze. Tego rodzaju
spryciarzami jesteśmy najbardziej zainteresowani.
Teraz chłopak kiwnął głową.
- Mieszkałem w Cleveland. u ujścia Cuyahoga River uŜywali podobnego urządzenia, zwanego tam
Podnośnikiem Hulana, do załadunku kryp przewoŜących rudę. Ten dźwig zbudowano wzorując się na konstrukcji
odnóŜa pasikonika. Pewien sprytny młody człowiek o typie umysłowości, który was interesuje, leŜał pewnego
dnia na podwórku i zabawiał się rozkładaniem na części odnóŜy pasikonika. a wtedy uderzyła go pewna myśl:
“EjŜe”, mruknął, ,,to moŜna wykorzystać”. Po czym zdemontował jeszcze kilka pasikoników i w ten sposób
powstał podnośnik Hulana. Jak pan to określił, ów młody człowiek podkradł patent naturze, która do tej pory
korzystała z pomysłu dość nierozsądnie, marnotrawiąc go w budowie stworzeń hasających po polach, niszczących
uprawy tytoniu i w ogóle bardzo szkodliwych. Kiedyś ojciec zabrał mnie nad rzekę, a wtedy mogłem się
przekonać, jak działają te maszyny: są to wielkie metalowe odnóŜa zakończone czerpakami, a kiedy pracują robią
nieziemski hałas, najokropniejszy, jaki zdarzyło się mi w Ŝyciu słyszeć... niczym duchy wszystkich umęczonych
pasikoników. Obawiam się, Ŝe nie jestem typem umysłowości, na jakiej wam zaleŜy.
- Hm... wygląda mi na to, Ŝe masz rację - mruknął oficer. - Masz umysłowość innego typu.
- Jakiego?
- Sam juŜ o tym mówiłeś: twój umysł chce rozumieć i interpretować, a kiedy wrócisz do domu, powiesz
tym, którzy zostali, co naprawdę tu się dzieje.
- Bierze mnie pan za chodzącą kronikę?
- Nie. Nie musimy cię brać za cokolwiek, a ty nie powinieneś przejmować się tym w najmniejszym nawet
stopniu. IluŜ to ludzi chciało brać udział w wojnach światowych tylko dlatego, Ŝeby napisać powieść
batalistyczną? I ile powieści w końcu powstało? Ile wśród nich było dobrych? Zaledwie kilka, jak sobie zdajesz
zapewne sprawę. MoŜesz planować swoją przyszłość w tym kierunku.
- MoŜe... Szli dalej.
- Tędy? - spytał oficer.
Chłopak kiwnął głową i ruszył za męŜczyzną korytarzem prowadzącym do windy. Kiedy drzwi się
zamknęły, automat spytał, dokąd zawieść.
- Balkon - rzucił podpułkownik.
Przez moment dało się odczuć wraŜenie nagłego ruchu, po czym otworzyły się drzwi. Wyszli na wąski
balkon obiegający kopułę w kształcie miski, powleczoną warstwą szkła i mŜącą delikatną poświatą.
Na dole widać było doki i część pola startowego.
- Zaraz będzie startowało kilka maszyn - odezwał się oficer. Chciałbym, Ŝebyś się przyjrzał, jak wznoszą
się w niebo na słupach dymu i ognia.
- “Słupy dymu i ognia” - powtórzył Peter, nie kryjąc uśmiechu, - Widziałem ten slogan w wielu
broszurach reklamowych, którymi staracie się przyciągnąć ochotników. Czysta poezja, sir.
Nie otrzymał odpowiedzi. Na razie Ŝadna ze stalowych wieŜ ani drgnęła.
- Wiesz, to nie będzie prawdziwy lot - przerwał w końcu ciszę oficer. - Mają zaopatrzyć stacje orbitalne
w surowce i zawieść nową załogę. Wielkie statki nigdy nie lądują na Ziemi.
- Tak, wiem. Czy to prawda, Ŝe jakiś facet popełnił dziś rano samobójstwo przy jednym z eksponatów?
- Nie - odparł oficer, unikając jego wzroku. - To był wypadek Wszedł do grawiratora zanim platforma
znalazła się na swoim miejscu i poduszka powietrzna zdołała się podnieść. Spadł w głąb szybu.
5 - To dlaczego nie zamknęli wystawy?
- PoniewaŜ wszystkie systemy bezpieczeństwa działają prawidłowo. TakŜe sygnały alarmowe
i balustrady ochronne są zupełnie w porządku.
- To dlaczego nazywa to pan wypadkiem?
- Dlatego, Ŝe nieboszczyk nie zostawił listu poŜegnalnego ani niczego w tym rodzaju... Spójrz tam!
Właśnie zaczyna startować! - wskazał fajką w odpowiednim kierunku.
Obłok spalin otoczył podstawę jednego ze stalowych stalagmitów. w środku błysnęło światło. Później
ogień błysnął z dołu i fale dymu rozpełzły się wzdłuŜ pola startowego, załamały się, podniosły się w górę.
Ale nie dotarły na wysokość statku...
... bo statek właśnie uniósł się.
Uniósł się nad powierzchnią ziemi niemal niezauwaŜalnie, zaraz jednak moŜna było dostrzec ruch.
Nagle trysnąwszy z dyszy silnym płomieniem, znalazł się wysoko w górze, mierząc ku ciemnemu niebu.
l zapłonęło na niebie ognisko, potem był silny rozbłysk, a potem juŜ tylko gwiazda, uciekająca z wielką
prędkością w dal.
- Nic nie moŜe się równać startowi rakiety - powiedział oficer.
- Tak - potwierdził chłopiec. - Ma pan rację.
- Chcesz pójść za nią?... Chcesz pójść za tą gwiazdą?
- Tak. Pewnego dnia zrobię to.
- Kiedy ja przygotowywałem się do lotów, wycisnęli ze mnie ostatnią kroplę potu, ale dzisiaj chyba
jeszcze podnieśli poprzeczkę.
Patrzyli, jak startują dwa następne statki.
- Kiedy po raz ostatni był pan tam - spytał chłopak, patrząc z głową zadartą do góry.
- Całkiem niedawno...- zaczął męŜczyzna.
- Chyba juŜ sobie pójdę - przerwał mu. - Muszę wypełnić kilka dokumentów szkolnych.
- Pozwól, Ŝe dam ci nasz prospekt.
- Dziękuję, mam juŜ wszystkie.
- No dobrze. w takim razie... dobranoc, stary.
- Dobranoc. Dziękuję za pokaz.
Chłopak ruszył w stronę windy. Oficer pozostał jeszcze na balkonie, patrzył przed siebie, patrzył w górę,
ssąc fajkę, która zgasła.
Ś
wiatło wirujące, walczące postacie...
Potem ciemność.
- O, stali. Ból, gdy przeszywają cię ostrza! Mam wiele ust, a wszystkie rzygają krwią.
Cisza.
A potem brawa.
ROZDZIAŁ IV
- ...JASNOŚĆ, prostota, zrozumiałość. To cała tajemnica katedry winchesterskiej - mówił przewodnik. -
Łącząc poziom podłogi ze sklepieniem kolumnami wyniosłymi jak wysokie drzewa, osiągnięto efekt
bezwzględnego opanowania przestrzeni; sklepienia są płaskie, a kaŜde przęsło, oddzielone przyporami, jest samo
w sobie okazem pewności i stabilności. w istocie, moŜna odnieść wraŜenie, Ŝe na tej architekturze odcisnęło się
coś z ducha Wilhelma Zdobywcy. Pogarda dla kunsztownego drobiazgu, namiętne umiłowanie innego świata,
przemawiające z tej budowli, utwierdzają nas w przekonaniu, Ŝe to właśnie miejsce byłoby stosownym tłem dla
któregoś z opowiadań Mallory'ego...
- Spójrzcie na muszelkowate kapitele - zachęcał przewodnik.
- Te prymitywne reliefy wyprzedzają w swych ujęciach to, co później stało się powszechnym motywem...
- a pfuj! - sarknął Render, wszakŜe szeptem, bowiem znajdował się w kościele z grupą zwiedzających.
- Sss... - uciszyła go Jill (Fotlock - to było jej naprawdę ostatnie nazwisko) De Ville.
Lecz Render był w równym stopniu i zachwycony, i zmęczony.
Nienawidząc hobby Jill, pomyślał sobie, Ŝe najchętniej zająłby miejsce przy jakimś orientalnym
urządzeniu, z którego padałyby na jego głowę krople wody niŜ przyznał się do tego, Ŝe idąc tak przez arkady
i galerie, pasaŜe i tunele wspinając się bez tchu na wysokie, kręte schody wieŜ doświadczył kilkakrotnie
wzruszenia.
B *
Szedł zatem, rejestrując wszystko uwaŜnie, a gdy zamykał oczy, obrazy pamięci niszczały
w płomieniach, lecz potem odbudowywał je ze zgliszcz, ćwicząc się w tej czynności tak, aby później był w stanie
powtórzyć tę operację, ofiarowując całą wizję jednej z pacjentek, która tylko wizje mogła oglądać. Katedra
winchesterska napawała go wstrętem mniejszym niŜ wszystko inne, co widział do tej pory. Tak, ten obraz warto
było odtworzyć.
Rejestrując wszystko kamerą umysłu Render szedł z grupą turystów, z płaszczem przewieszonym przez
ramię, czując, jak palce chciwie drŜą w poszukiwaniu papierosa. Uporczywie ignorował przewodnika, uznając, Ŝe
jest to z jego strony najoględniejsza forma wyraŜania ludzkiego protestu. Idąc tak przez Winchester myślał o
dwóch ostatnich sesjach z Eileen Shallot.
l znowu szedł z nią.
Tam, gdzie pantera wędruje po najwyŜszej krawędzi...
Szli dalej.
Tam, gdzie kozioł miota się wściekły z głodu...
Zatrzymali się, gdy grzbietem dłoni dotknęła skroni, rozstawiwszy szeroko palce, i gdy rzuciła mu
ukradkowe spojrzenie, kiedy rozwarła wargi, jakby chciała go o coś spytać.
- Rogi jelenia - wyjaśnił.
Kiwnęła głową. Samiec podszedł bliŜej.
Czuła jego rogi, potarła jego nozdrza, dotknęła kopyt.
- Tak - powiedziała, a wtedy zwierzę odwróciło się i odeszło. Wówczas pantera rzuciła się nań z tyłu
i wbiła mu kły w kark.
Patrzyła, jak jeleń ubódł kota dwa razy, po czym umarł. Pantera wgryzła się w zdobycz. Odwróciła
wzrok.
Gdzie grzechotnik wyciąga swe zwiotczałe ciało ku słońcu, ułoŜywszy się na skale...
Patrzyła, jak zwija się i rozciąga, zwija się, i rozciąga. Później poczuła grzechotki.
Odwróciła się do Rendera.
- a to?... Po co?
- Musisz poznać coś więcej niŜ tylko idyllę - powiedział i wskazał w drugą stronę.
- ... Gdzie aligator o twardej, pryszczatej skórze śpi w cichej zatoczce.
Dotknęła twardej jak pancerz skóry. Zwierzę ziewnęło. Patrzyła na zęby, oglądała budowę paszczy.
Nad głową zabrzęczały owady. Na ramieniu przysiadł jej komar i uciął ją kilka razy. Uderzyła otwartą
dłonią tam, gdzie zaswędziała ją ręka.
- PrzeŜyję?
Render uśmiechnął się.
- Dobrze dajesz sobie radę - kiwnął głową.
Zaklaskał. Zniknął las, pojawiły się bagna.
Stali bosymi stopami na ruchomych piaskach, zaś słońce i jego odbicie, zmarszczone przez fale, zstąpiło
ku nim z powierzchni wody i zatrzymało się wysoko nad ich głowami. Podpłynęła ku nim ławica błyszczących
ryb, a wodorosty kołysały się w takt ruchu fal tam i z powrotem muskane prądami.
Ich włosy unosiły się na wietrze, kołysały się jak wodorosty, ubrania łopotały. Spiralne, pogięte
i poskręcane, róŜowe, błękitne, białe, czerwone i brunatne - przed sobą mieli ślady muszelek, prowadzące wzdłuŜ
koralowych ścian, kopczyków wyrzuconych przez morze kamieni i bezzębnych, niemych i rozwartych paszczy
mięczaków.
Szli przez zieleń.
Przystanęła, zaczęła czegoś szukać wśród muszelek. Kiedy wstała, trzymała w ręku duŜą skorupiastą
trąbkę, jasnobłękitną, zakończoną z jednego rogu wklęsłością, niby odciskiem kciuka giganta, biegnącą do
drugiego rogu, wijącą się niczym korkociąg, cienką jak nitka spaghetti, pipetą.
- Oto i ona - powiedziała. - Autentyczna muszla Dedala.
- Muszla Dedala?
- CzyŜbyś nie znał, milordzie, opowieści o tym, jak największy z rzemieślników, Dedal odszedł na
pewien czas w ukrycie i jak go szukał król Minos?
- Coś sobie przypominam...
- Król szukał go po całym świecie, ale bez rezultatu, albowiem Dedal, mocą swej sztuki, umiał zmieniać
kształty niczym Proteusz. w końcu jednak jeden z doradców królewskich uknuł plan, jak go odnaleźć.
- w jaki sposób?
- Za pomocą tej muszelki, właśnie tej, którą ci dzisiaj pokazuję, milordzie.
Render wziął od niej znalezisko i obejrzał je dokładnie.
- Posłał tę muszlę do róŜnych miast Egei - ciągnęła dalej - i ogłosił, Ŝe człowiek, który przewlecze przez
wszystkie jej komory i korytarze nić przędzy, otrzyma wysoką nagrodę.
- Mam wraŜenie, Ŝe przypominam sobie...
- Skąd ten pomysł? Minos wiedział, iŜ jedynym człowiekiem, który byłby w stanie dokonać tej sztuki jest
największy ze wszystkich sztukmistrzów, a ponadto Minos znał próŜność Dedala... wiedział, Ŝe Dedal podejmie
się dokonać rzeczy niemoŜliwej, wiedział, Ŝe on właśnie spróbuje dokonać tego, co dla innych jest nie do
pomyślenia.
- Tak - rzekł Render. WłoŜył włókno jedwabiu w otwór na jednym końcu i patrzył, jak nić ukazuje się
w otworze na drugim końcu. - Tak, przypominam sobie. Cienka pętla załoŜona wokół tułowia robaka...
Wprowadził go do muszli, wiedział bowiem, Ŝe robak jest przyzwyczajony do przebywania w ciemnych
labiryntach oraz Ŝe wytrzymałością daleko przewyŜsza niepozorne kształty.
- ... I w ten sposób przeciągnął nić przez muszlę, a gdy odbierał nagrodę, został ujęty przez króla.
- NiechŜe to będzie lekcja dla wszystkich Śniących... mądrych, ale niezbyt przebiegłych. Roześmiała się.
- Oczywiście, spryciarz Dedal zdołał później uciec od Minosa.
- Jasne.
Wspięli się po koralowych schodach.
Render wyciągnął nitkę, przyłoŜył muszlę do ust i dmuchnął.
Nad morzami rozległ się pojedynczy dźwięk.
Gdzie wydra Ŝywi się rybą...
Giętki, obły kształt przepłynął obok, ścigając ławicę ryb, z których wiele zostało połkniętych.
Obserwowali te łowy, aŜ wreszcie wydra nasyciła się i wróciła na powierzchnię wody.
Nadal wspinali się po spiralnych schodach. Głowy ich wznosiły się nad wody, ich ramiona, ich ręce, ich
biodra, aŜ stanęli wyschnięci i rozgrzani, na małej plaŜy. Doszli do drzewa na wydmie i ruszyli brzegiem
strumienia, który wpadał do morza.
Gdzie brunatny niedźwiedź szuka korzonków i miodu, gdzie bóbr ubija błoto podobnym do wiosła
ogonem.
- Słowa - rzekła, dotknąwszy ucha.
- Tak. ZwaŜ jednak na bobra i niedźwiedzia, i zwaŜyła.
Pszczoły wściekle brzęczały krąŜąc wokół brunatnego łasucha, ogon młócił błoto, Ŝe aŜ nie było widać
szczurzej postaci.
- Mimo pól trzciny cukrowej, mimo Ŝółtych kwiatów rozkwitłej bawełny, mimo zalanych wodą
ryŜowych poletek - odrzekła, podrzuciwszy głowę.
- Co mówisz?
- Spójrz i ujrzyj. ZwaŜ rośliny, ich kształty i barwy. Szli przed siebie. Szli mimo.
- Mimo palm daktylowych - powiedział Render - mimo pól kukurydzy o smukłym listowiu, mimo pól lnu
o błękitnym kwieciu. Uklękła, badała, wąchała, smakowała, dotykała. Szli wśród pól. Pod stopami czuła czarną
ziemię.
- ... Usiłuję jakby coś sobie przypomnieć - rzekła.
- Mimo ciemnej zieleni Ŝyta - powiedział - falującego i zmieniającego barwy w powiewie wiatru.
- Chwileczkę, Dedalu - odezwała się kobieta. - Powoli coś jakby do mnie dociera. Spełniłeś Ŝyczenie,
którego nigdy nie odwaŜyłam się wypowiedzieć.
- Wejdźmy na górę - zaproponował. - Wejdźmy, przytrzymując się sosen karłowatych Weszli,
pozostawiając równiny daleko z tyłu.
- Skały i chłód wiatru. Wysoko - powiedziała. - Dokąd idziemy?
- Na szczyt. Na sam szczyt.
Wspinali się, a czas mijał niezauwaŜalnie, aŜ stanęli na szczycie. Wtedy zaś zdało się, Ŝe na wspinaczce
minęły im godziny.
- Dystans i perspektywa - odezwał się - Spójrz na równiny i las, aŜ do morza.
- Wspięliśmy się na fikcyjną górę - stwierdziła kobieta. - Na szczyt, który kiedyś juŜ zdobyłam, nie
widząc go.
Kiwnął głową. Ocean pod dziwnie błękitnym niebem znowu przykuł jej uwagę.
Minęło parę chwil. Odwróciła się, zaczęli schodzić po przeciwnym stoku, i znowu Czas zawirował
i ukształtował się według ich woli, i stanęli u stóp góry, i ruszyli przed siebie.
... Idąc ścieŜką wydeptaną w trawie, przedzierając się przez listowie zarośli.
- Teraz wiem! - zawołała, klaszcząc w dłonie. - Teraz juŜ wiem!
- To gdzie jesteśmy?
Zerwała źdźbło trawy, podniosła je na wysokość oczu, włoŜyła do ust i zaczęła Ŝuć.
- Gdzie? - powtórzyła. - CóŜ, Tam, gdzie przepiórka przemyka wśród drzew i wśród pszenicy, rzecz
jasna.
Przepiórka przemknęła przez ścieŜkę, ciągnąc za sobą sznur małych.
- Zawsze zastanawiałam się, o czym to wszystko.
Szli pogrąŜoną w mroku ścieŜką, wśród drzew i wśród pszenicy.
- ... Tyle tu wszystkiego - westchnęła. - Niczym w katalogu zmysłów Searsa i Roebucka. Nakarm mnie
czymś innym.
- Gdzie nietoperz wyfruwa w wigilię siódmego miesiąca - rzekł Render, unosząc rękę.
Schyliła głowę by uniknąć zderzenia. Ciemny kształt skrył się w gałęziach drzewa.
- Gdzie wielki robaczek świętojański skrzy się w ciemności - odparła.
... I zalśnił niczym dwudziestoczterokaratowy meteoryt i upadł na ścieŜkę u jej stóp. LeŜał tak niby
wyzłocony słońcem skarabeusz, a po chwili skrył się w trawie.
- Teraz przypominasz juŜ sobie - powiedział.
- Teraz juŜ sobie przypominam - odpowiedziała.
W wigilię siódmego miesiąca było chłodno. Na niebie blado rozbłysły gwiazdy. Gdy tak szli, wskazywał
konstelacje. Nad krawędzią świata wzeszedł księŜyc. Znowu przemknął nietoperz. w dali zahukała sowa.
w trawach cykały świerszcze. Świat wypełnił równomierny blask zmierzchu.
- Zaszliśmy daleko - powiedziała.
- Jak daleko? - spytał.
- To miejsce, gdzie strumień podmywa korzenie starego drzewa i płynie ku łące.
- Tak - odparł, wyciągnął rękę i oparł się o pień gigantycznego drzewa, przed którym stanęli. Spomiędzy
jego korzeni biło źródło, zasilające strumień, który wcześniej minęli. Szmer wody brzmiał niczym gra
dzwoneczków zawieszonych na wspólnym łańcuchu. Dźwięk rozbrzmiewał echem gdzieś w dali, jak gdyby
wzbiwszy się w powietrze opadał i odpływał. Ocierał się o drzewa, uderzał w ziemię falował i biegł ku morzu.
Brodziła w wodzie. Fale załamywały się, bieliła się piana. Krople spadały na nią, płynęły jej po karku i po
plecach, po piersiach, ramionach, nogach, powracając skąd przyszły.
- Chodź, miło w magicznym potoku - powiedziała. Ale Render potrząsnął głową. Czekał. Wynurzyła się
z wody, otrząsnęła, wyschła.
- Lód i tęcze - zauwaŜyła.
- Tak - potwierdził Render. - Ale wiele juŜ zapomniałem z tego, co miałoby być następne.
- Ja teŜ. Pamiętam jednak, Ŝe chwilę później było o przedrzeŜniaczu, którego zachwycające tryle
naśladują rechot, chichot, krzyk i plącz.
Render drgnął, usłyszawszy przedrzeźniacza.
- To nie jest mój przedrzeźniacz - stwierdził. Roześmiała się.
- Co za róŜnica? Ale przedrzeźnia jak naleŜy. Potrząsnął głową i odwrócił się. Znowu była u jego boku.
- Przepraszam. Powinnam była zachować więcej taktu.
- Tak.
Szedł przed siebie.
- Zapomniałem drugiej części.
- Ja teŜ.
Zostawili strumień za sobą, daleko z tyłu.
Szli wśród kołyszących się traw, przez płaskie, bezkresne łąki. Wszystko znikło za horyzontem -
wszystko, poza samym czubkiem korony słonecznej.
Gdzie zachodzące słońce kładzie się długimi cieniami na bezkresnej, samotnej prerii...
- Coś powiedziałeś? - spytała.
- Nie. Ale juŜ pamiętam. To miejsce, gdzie stada bawołów rozbiegają się na przestrzeni wielu mil jak
okiem sięgnąć.
Ciemne masy nadciągające z lewej strony przybierały stopniowo kształty coraz to wyraźniejsze, tak Ŝe
patrząc mogli odróŜnić postać wielkiego bizona amerykańskich równin. z dala od miejsc, gdzie urządza się rodeo,
z dala od pokazów bydła i stojących za nimi pieniędzy, olbrzymie zwierzęta stały teraz, kaŜde w miejscu, które
samo sobie wybrało, ciemne, wielkie i włochate, wszystkie razem stały, opuściwszy ogromne łby wąchały ziemię,
kołysały wielkimi zadkami, symbole Taurusa, nieugiętej płodności wiosny, zlewające się w półmroku w przeszłe
i minione - gdzie koliber migocze - być moŜe.
Przemierzali rozległą równinie, a księŜyc lśnił nad ich głowami. w końcu osiągnęli przeciwny kraniec
prerii, gdzie rozlewały się wielkie jeziora i gdzie płynął drugi strumyk, gdzie stawy były i gdzie było drugie
morze. Minęli puste farmy i ogrody, ruszyli ścieŜką wśród wód.
- Gdzie szyja długowiecznego łabędzia zgina się i kołysze - rzekła, widząc, jak jej łabędź w blasku
księŜyca mknie po lustrze wody.
- Gdzie roześmiana mewa mknie wzdłuŜ brzegu - odpowiedział.
- Gdzie mewa śmieje się niczym człowiek.
Noc przeciął śmiech, nie był to jednak ani śmiech mewy, ni człowieka, albowiem Render nigdy nie
słyszał, jak śmieje się mewa. Rozbrzmiewające w mrokach chichoty ukształtował z surowych emocji, które teraz
stygły w wieczornym chłodzie.
Zaraz jednak sprawił, Ŝe zrobiło się cieplej. Rozświetlił ciemności, rozcieńczył je w srebrze. Śmiech
ucichł, by w końcu zamrzeć. Białawy punkcik na niebie oddalił się w stronę oceanu - na przemian to srebrzejąc, to
ciemniejąc w mroku, na przemian srebrny i ciemny.
- Tak - westchnął. - Na razie to juŜ dosyć.
- AleŜ nie - zawołała. - Jest tego znacznie więcej. Powinienieś mieć w pamięci nieskończenie wiele tych
zestawów. Czy juŜ naprawdę nic poza tym nie pamiętasz? Przypominam sobie coś o przepiórkach z białymi
kołnierzykami, śpiących kołem i o zwieńczonej Ŝółtym grzebykiem czapli, wyjadającej w nocy kraby na obrzeŜu
bagien, i o koniku polnym na orzechowcu nad studnią, i...
- Tak, menu jest bogate, bardzo bogate - potwierdził Render.
- Zbyt bogate, zapewne.
Szli wśród cytryn i drzewek pomarańczowych, szli pod sklepieniem jodeł, przez miejsca, gdzie czapla
odbywa łowy i gdzie świerszcz cyka na orzechu nad studnią, i gdzie przepiórki śpią kołem na ziemi.
- Czy następnym razem nazwiesz wszystkie te zwierzęta?
- Tak.
Zawróciła ścieŜką w stronę domu, otworzyła drzwi i weszła do środka. Render podąŜył za nią,
uśmiechnięty.
Ciemność.
Czerń - porządna i całkowita - czerń czarna jak czerń próŜni absolutnej.
W domu nie było zupełnie niczego.
- O co tu chodzi? - skądś dobiegł go jej głos.
- Niedozwolony wypad za kulisy - wyjaśnił Render. - Jeszcze chwila, a kurtyna juŜ by zapadła, ty zaś
postanowiłaś, Ŝe będzie ciąg dalszy. Ponadto tym razem powstrzymałem się od dostarczenia dodatkowych
rekwizytów.
- Nie jestem w stanie cały czas trzymać wszystkiego we własnych rękach - wyznała. - Przepraszam.
Wracajmy. JuŜ opanowałam impuls.
- Nie. Pójdźmy dalej - powiedział Render. - Światła!
Stali na szczycie wysokiego wzgórza. Nietoperze pomykające pod jasnym rąbkiem księŜyca błyszczały
metalicznie. Wieczór był chłodny. Znad stosu Ŝelastwa dobiegały ochrypłe pokrakiwania. Metalowe pale drzew
sterczały wbite w ziemię. Trawa była z zielonego plastiku. u podnóŜa pagórka przeciągał gigantyczny pas pustej
autostrady.
- Gdzie my jesteśmy? - spytała.
- Miałaś przecieŜ tę Pieśń o sobie samej - powiedział. - Upchnęłaś w niej cały ładunek narcyzmu, który
potrafiłaś wydobyć z siebie. Oto i ona. Wszystko, jak sobie wyobraŜałaś, co do joty. Ale chyba posunęłaś się nieco
za daleko. Teraz juŜ czuję, Ŝe przydałoby się tu trochę równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na gry podczas kaŜdej
sesji.
- Co zamierzasz?
- MoŜe by tak Pieśń nie o mnie! - zaproponował, klaszcząc w dłonie. - Idźmy.
...Gdzie Puchar krzyczy o wodę - dobiegł ich skądciś jakiś głos. Szli dalej, pokasłując.
...Gdzie splugawiona rzeka nie ma w sobie niczego, co Ŝyje - powiedział głos - pokryta pianą w kolorze
rdzy.
Szli brzegiem śmierdzącej rzeki, a chociaŜ zatykała nos i tak nie mogła nie czuć strasznego smrodu.
...Gdzie puszcza obrócila się w śmietnisko, a ziemia jest jako Otchłań.
Szli wśród zwalonych na ziemię pniaków, depcząc po połamanych gałęziach. Suche liście szeleściły pod
stopami. Nad ich głowami twarz łypiącego z góry księŜyca była pokiereszowana, zwieszał się z czarnego
sklepienia na cienkim powrozie.
Szli niczym giganci przez drewniany płaskowyŜ. Pod warstwą liści trzeszczała ziemia.
...Gdzie jałowa ziemia obraca się w pustą atrapę wyjałowionej kopalni.
Nad głowami mieli bezuŜyteczną i porzuconą maszynerię. Hałdy ziemi i stosy nagich skał rozciągały się
pod osłoną nocy. Wielkie jamy w ziemi wypełniały krwawe naroślą.
...Śpiewaj, Aluminiowa Muzo, która juŜ na początku pojęłaś, Ŝe pasterzowi w muzeum naleŜy się
miejsce, a jeśli śmierć, bardziej cię bawi, spójrz na największy cmentarz!
Znowu byli na szczycie wzgórza, spoglądali na sterty Ŝelastwa. Pełno było tu traktorów i buldoŜerów,
i ekskawatorów, dźwigów, koparek i cięŜarówek. Wysoko w górę wznosiły się hałdy pogiętej blachy,
zardzewiałej blachy, połamanej blachy. Ramy i płyty, spręŜyny i belki leŜały porozrzucane dokoła, szpady
i szufle, i świdry - wszystkie leŜały pogruchotane. Było to Nietoperze Wzgórze narzędzi, Pole Garncarskie dla
maszyn.
- Co to? - spytała.
- Złomowisko - odparł. - To ta część świata, której Walt nie opiewa, bo są to rzeczy, które przesłaniają
ź
dźbła trawy, a nawet wyrywają ją z korzeniami.
Zapuścili się wśród martwe maszyny.
- w pewnym sensie - dodał Render - to tutaj takŜe straszy... Ta maszyna rozgrzebała kopiec grobowy
Indianina, ta zaś ścięła najstarsze drzewo na kontynencie. Ta wykopała kanał, który przeciął rzekę, tak Ŝe zielona
dolina zamieniła się w jałową ziemię. Ta wgryzła się w ściany domów naszych przodków, ta zaś dźwigała belki na
budowę potwornych wieŜowców, które zastąpiły...
- Jesteś bardzo niesprawiedliwy - powiedziała.
- Oczywiście - zgodził się Render. - Jeśli jednak chcesz trafić do małego celu, zawsze powinnaś mierzyć
do czegoś większego. Pamiętaj, zabrałem cię tam, gdzie pantera biega po gałęziach sosny i gdzie grzechotnik
rozkłada na skale sflaczałe ciało, i gdzie aligator, o skórze twardej i pryszczowatej drzemie w zatoczce. Pamiętasz
moŜe, co odpowiedziałem, gdy spytałaś: dlaczego akurat to?
- Powiedziałeś: musisz poznać coś więcej niŜ tylko idyllę.
- Tak. a od kiedy tak ochotnie starasz się mnie zluzować, uznałem, Ŝe nieco więcej bólu i nieco mniej
przyjemności moŜe wzmocnić moją pozycję. Właśnie otrzymałaś obraz wszystkiego, co nam się nie udaje.
Zebrałem to dla ciebie.
- Tak - powiedziała. - Wiem. Ale ten obraz maszynerii, którą wybrukowana jest droga do piekła... czarny
czy biały... który jest prawdziwy?
- Szary - odparł. - Chodźmy nieco dalej. OkrąŜyli stertę kanistrów, butelek i spręŜyn łóŜkowych.
Zatrzymał się przed sterczącym kawałkiem metalu. Otworzył właz.
- Spójrz co ukrywa się w brzuchu czołgu na wieki wieków.
Niesamowita poświata wypełniła ciemności łagodną zielenią, promieniującą ze skrzynki na narzędzia,
którą Render otworzył gwałtownym ruchem.
- Och...
- To święty Graal - powiedział. - Enantiadromia, moja droga. Koło, tocząc się, wraca do samego siebie,
a gdy mija swój początek, powstaje spirala. JakŜe mogę tu wyrokować? Graal mógł zostać ukryty w maszynie. Nie
wiem. w miarę, jak biegnie czas, rzeczy się zmieniają. Przyjaciele stają się wrogami, to, co złe, okazuje się być
poŜyteczne. Skoro jednak uraczyłaś mnie greckim mitem o Dedalu, powstrzymam czas na tyle, by opowiedzieć ci
pewną historyjkę. Poznałem ją dzięki Rothmanowi, memu byłemu pacjentowi zajmującemu się Kabałą. Graal,
symbol światła, czystości i niebiańskiej wzniosłości... czy wiesz, jakie są jego początki?
- Graal nie ma początków.
- Ach, za to istnieje pewien przekaz, legenda znana Rothmanowi: Graal został przekazany przez
Melchizedeka, izraelskiego arcykapłana, z poleceniem by oddano go w ręce Mesjasza. Ale jak posiadł go
Melchizedek? Mówi się, Ŝe wykuł go z olbrzymiego szmaragdu, który znalazł gdzieś w leśnych ostępach, Ŝe był to
Szmaragd, który wypadł z korony Szmaela, Anioła Ciemności, gdy ten został pobity przez NajwyŜszego. Oto
i twój Graal, ze światła w ciemność przechodzący, z ciemności w światło i znowu w ciemność, i znowu w... któŜ
to zgadnie? Gdzie tu początek, gdzie koniec? Enantiadromia, kochanie. Good-bye, Graalu.
Zamknął pokrywę i wszystko wróciło do ciemności.
Później, gdy spacerował po winchesterskiej katedrze, gdzie wszędzie płaskie sklepienia, gdzie po prawej
stronie miał (jak mówił przewodnik) posągi ściętych przez Cromwella, przypomniał sobie tę sesję. Przypomniał
sobie prawie mimowolny gest Adamowy, gdy nazywał wszystkie zwierzęta przesuwające się przed nimi w długim
korowodzie, prowadzone, rzecz jasna, przez to jedno zwierzę, które pragnęła widzieć, wszystkie w przeraźliwych
kolorach, zmąconych jego zaŜenowaniem. Czuł się mile sielankowo, gdy juŜ wkuł na pamięć dawny herbariur,
a potem gdy nadał kształty kwiatom, które poznał.
Tak daleko znaleźli się od miast, tak daleko od wszelkich maszyn. Gdy pokazywał jej rzeczy proste, o
małym stopniu skomplikowania, wzbudzał w niej uczucia zbyt silne, by mógł teraz zaryzykować i rzucić ją na
pastwę dzikiego phaosu. Nie - jej miasto będzie wznosił dla niej powoli.
Nagle coś się stało, wysoko nad katedrą, coś, co wywołało głuchy łoskot. Na moment ujął jej dłoń
w swoją dłoń i uśmiechnął się, gdy nań spojrzała. Wiedząc, Ŝe tylko krok dzieli ją od piękna doskonałego, Jill
gotowa była wiele przecierpieć, by je osiągnąć. Dzisiaj jednak włosy ściągnęła do tyłu i związała wstąŜką, wargi
i oczy miała blade Na tle gładkiej fryzury szczególnie wyróŜniały się uszy - drobniutkie, blade i jakoby nieco
spiczaste.
- Spójrz na te ufryzowane kapitele - szepnął. - Te prymitywne kanelury są zapowiedzią tego, co później
miało się stać popularnym motywem.
- a pfuj!
- Sss... - zgromiła ich wzrokiem opalona kobietka, której twarz zdała się odymać i zapadać w miarę jak
ś
ciągała i wydymała wargi.
Później, kiedy spacerkiem wracali do hotelu, odezwał się Render:
- Okay z Winchesterem?
- Okay.
- Szczęśliwa?
- Szczęśliwa.
- Dobrze. MoŜemy więc wyjechać jeszcze dziś po południu.
- Dobrze.
- Co do Szwajcarii...
Zatrzymała się. Zaczęła kręcić guzikiem przy jego płaszczu.
- a nie moglibyśmy tak wpaść do Francji na dzień albo dwa i pozwiedzać tych pięknych starych zamków?
Ostatecznie wystarczy tylko przeprawić się przez Kanał. Ty mógłbyś oddać się degustacji tamtejszych win, a ja...
- Dobrze.
Spojrzała nań - lekko zaskoczona.
- Co to? Bez sprzeczki? - uśmiechnęła się. - Gdzie się podział twój duch wojowniczy? Pozwalasz mi tak
owijać się wokół małego paluszka?
Wzięła go za rękę. Szli dalej, a Render mówił:
- Wczoraj, gdy pędziliśmy po wszystkich komnatach tego starego zamku, usłyszałem czyjś słaby jęk,
a potem jakiś głos wykrzyknął: “Na miłość Boską, Montresor!” Myślę, Ŝe to był właśnie mój duch wojowniczy,
poniewaŜ jestem przekonany, Ŝe to był właśnie mój głos. Właśnie wyzionąłem mojego ducha, der stets verneint
1
.
Pax vobiscum. Jazda do Francji. Alors
- Drogi Rendy, aleŜ to tylko dzień czy dwa...
- Amen - odparł. - Choć moje niebiosa, ledwo co uczynione, zaczynają zanikać.
Tak teŜ i uczynili. Lecz kiedy rankiem dnia trzeciego wspomniała coś o zamkach w Hiszpanii, zauwaŜył,
iŜ podczas gdy psychologowie znani są z tego, Ŝe gdy wypiją, humor im się psuje, to psychiatrzy po kieliszku nie
tylko tracą humor, ale i potrafią rozbijać meble. Interpretując to jako zawoalowaną groźbę wymierzoną w zbiór
porcelany z Wedgewood, zgodziła się zadośćuczynić jego pragnieniu jazdy na nartach.
Nareszcie wolny! - omal nie wykrzyknął Render.
Czuł w skroniach, jak wali mu serce. Ostro się pochylił. Skręt w lewo. Wiatr uderzył mu w twarz
kryształkami lodu, drapał niczym szmerglem, tarł o policzki.
Był w ruchu. Hellaho! - świat kończył się przy Weissflujoch, lecz Dorftali prowadziła w dół, odciągała
od tego portalu.
Stopy miał niby rzeki ognia, sunące po sztywnej, biorącej ostre zakręty, płaszczyźnie: nie groziło im, Ŝe
zamarzną w dół. Płynął z dala od przestrzeni świata. Z dala od dusznego niedostatku intensywności, od dni
karmionych setką najróŜniejszych spraw, od zabójczego tempa zabaw i przyjemności, niczym Hydrę
ć
wiartujących czas wolny. Z dala od wszystkiego.
A kiedy tak leciał w dół zjazdu, opanowała go silna potrzeba obejrzenia się przez ramię do tyłu, jak gdyby
to, co zostawił za sobą i nad sobą było straszliwym ucieleśnieniem świata, który za sobą i nad sobą zostawił, jakby
ten świat kładł się za nim niczym cień, jakby go tropił, jakby go ścigał, by dopadłszy zawlec go w ciepłej i jasno
oświetlonej trumnie na niebiosa i na odpoczywanie go złoŜyć, przedtem jednak jego wolę przeszyć aluminiowym
dzirtem, ducha opleść girlandą prądów zmiennych.
- Nienawidzę cię - syknął zza zaciśniętych zębów, a wiatr poniósł jego słowa do tyłu. Potem zaś się
roześmiał, zawsze bowiem analizował swe uczucia jakby przedmiot odbity w lustrze, i dodał:
- Wyjdź, Orestesie, szalony, ścigany przez Furie...
Czas minął. Zbocze przeszło w równinę, zjazd się skończył, musiał zahamować.
Zapalił papierosa. Ruszył pod górę, tak by raz jeszcze mógł zjechać, teraz jednak nie z racji
terapeutycznych.
Tej nocy siedział przy kominku w wielkim szałasie, czując, jak ciepło przenika do zmęczonych mięśni.
Jill masowała mu plecy, podczas gdy on, spoglądając na płomienie, zabawiał się w rozwiązywanie testów
Rorschacha. Właśnie był przy ognistej czarze, właśnie rozpłynęła się w ogniu, gdy w tej samej chwili we Dworze
1
“Geist der stets vernemt” — “Duch, który ciągle przeczy” — tak w Fauście Johann Wolfg$ng von
Goethe określa Mefistofelesa (Przyp. tłum.)
Dziewięciu Palenisk, ktoś gdzieś wypowiedział jego nazwisko.
- Charles Render! - powiedział głos (tylko Ŝe brzmiało to raczej jak ,,Sharlz Runder”). Głowa natychmiast
zwróciła się w kierunku, skąd dobiegł głos, lecz jego oczy tańczyły zajęte zbyt wieloma wyobraŜeniami, by
wyodrębnić źródło dźwięku.
- Maurice - zapytał po chwili. - Bartelmetz?
- Tak - nadbiegła odpowiedź i wtedy ujrzał znajomą siwą głowę osadzoną na ramionach jakby bez
pośrednictwa szyi, świecącą rozległą łysiną nad czerwono-niebieskim włochatym swetrem, niemiłosiernie
rozciągniętym na beczkowatych krągłościach ciała męŜczyzny, który teraz ruszył w ich kierunku, zręcznie
omijając rozłoŜone kijki narciarskie oraz narty naleŜące do ludzi, tak jak Jill i Render niedbale rozciągniętych na
krzesłach.
- Przybrałeś na wadze - zauwaŜył Render. - To niezdrowe.
- Nonsens. To tylko mięśnie. Co robiłeś i co porabiasz? - zmierzył wzrokiem Jill, która odpowiedziała mu
promiennym uśmiechem.
- To jest Miss DeVille - powiedział Render.
- Jill - przytwierdziła skinieniem głowy. Skłonił się lekko, uwalniając wreszcie dłoń Rendera
z piekielnego uścisku.
- ... a to profesor Maurice Bartelmetz. z Wiednia - dokończył Render. - Ponury stronnik wszystkiego
rodzaju form dialektycznego pesymizmu i czcigodny pionier w dziedzinie neuropartycypacji... choć patrząc nań,
nigdy byś tego nie zgadła. Miałem wyjątkowe szczęście mogąc być jego pupilem przez okrągły rok.
Bartelmetz kiwnął głową, zgodził się ze wszystkim, co zostało powiedziane, po czym z plastikowej
torebki, przyniesionej przez Rendera, wydobył flaszeczkę Schnapsa, wziął składany kubeczek i nalał po brzegi.
- Nadal jesteś dobrym doktorem - westchnął. - Migiem zdiagnozowałeś przypadek, zaordynowałeś
właściwe lekarstwo. Na zdrowie.
- Sto lat. - Odpowiedział Render. Napełnił kieliszki.
- Trzeba by więc uczynić czas bardziej rozciągliwym i sączyć powoli.
Usiedli na podłodze. Ogień lizał płomieniami wielki komin z czerwonej cegły jakby szałas miał spłonąć,
jakby znowu miał się obrócić w gałęzie, gałązki i szczapy, jakby przyrastająca z kaŜdym rokiem warstwa drzewa
teraz, warstwa po warstwie, miała poddać się płomieniom.
Render podrzucił do ognia.
- Ostatnią twoją ksiąŜkę - rzekł Bartelmetz jak gdyby mimochodem - czytałem cztery lata temu.
Render potwierdził. Istotnie, wtedy wydał swoją ostatnią ksiąŜkę.
- Czy jeszcze prowadzisz jakieś badania? Render leniwie manipulował pogrzebaczem.
- Tak - odpowiedział. - Coś w tym rodzaju.
Spojrzał na Jill, która usnęła, przytulona policzkiem do poręczy wielkiego, obitego skórą krzesła, i
krzesło, i torba z rzeczami do uŜycia “w razie nagłej potrzeby”, i twarz Jill - wszystko pozostawało w drŜącym,
purpurowym półcieniu.
- Zająłem się czymś dość niezwykłym... podjąłem się czegoś w rodzaju szachrajstwa, o którym, być
moŜe, kiedyś coś napiszę.
- Niezwykłym... co masz na myśli?
- Ślepa od urodzenia.
- UŜywasz na niej ONT & R?
- Tak. Chce zostać Śniącą.
- Verfluchter? Jesteś świadomy moŜliwych konsekwencji?
- Oczywiście.
- a słyszałeś o biednym Pierre?
- Nie.
- To dobrze, znaczy to, Ŝe szczęśliwie zdołano zatuszować tę historię. Pierre studiował filozofię na
Uniwersytecie Paryskim. Rok temu, w lecie, uznał, Ŝe musi zbadał mózg małpy, a to Ŝeby porównać go ze swoim
własnym, jak sądzę. w kaŜdym razie udało mu się, nielegalnie rzecz jasna, zdobyć dostęp do ONT & R, a tym
samym do mózgu naszych owłosionych kuzynów. Nie udało się stwierdzić, jak dalece posunął się w pracach nad
wystawianiem umysłu zwierzęcia w stymulatorze, trzeba jednak przyjąć, Ŝe tego rodzaju bodźce, jako
niebezpośrednio transsubiektywne między człowiekiem a małpą... gwar uliczny und so weiter... wystraszyły
stworzonko. W rezultacie Pierre do dzisiaj rezyduje w wybitej korkiem celi, a gdy go o coś zapytać, moŜna
usłyszeć odpowiedź wystraszonej małpy... Tak, nawet jeśli nie napisze swojej rozprawy, na pewno dostarczy
materiału na rozprawę dla kogoś innego.
Render potrząsnął głową.
- Pouczająca historyjka - odezwał się łagodnie - ale w tym, co robię, nie ma aŜ tyle dramatyzmu, bym
mógł rywalizować z biednym Pierrem. Znalazłem osobę niezwykle zrównowaŜoną... psychiatrę... kobietę, która
właśnie oddawała się zwykłym analizom. Chce zostać wtajemniczona w arkana neuropartycypacji, powstrzymuje
ją jednak trauma ślepoty. Stopniowo wprowadzam ją zatem w pełne bogactwo doznań wzrokowych. Kiedy
skończę, powinna być zupełnie przystosowana do widzenia, tak Ŝe w czasie terapii będzie w stanie skoncentrować
pełną uwagę na tym, co robi, a nie, by tak rzec, dać się oślepić wizji. Mieliśmy juŜ cztery sesje.
- l?...
- ... z niezłym skutkiem.
- Jesteś, tego pewny?
- Tak. Na tyle, na ile w tego rodzaju sprawach w ogóle moŜna mówić o jakiejkolwiek pewności.
- Hm... - zasępił się Bartelmetz. - Powiedz mi, czy nie uwaŜasz i aby, Ŝe jest to osoba obdarzona
niezwykłą siłą woli? To znaczy, czy i nie sądzisz, Ŝe zaszła tak daleko, bo zadziałały tu pewne mechanizmy
obsesyjno-kompulsywne?
- Nie.
- Czy udało się jej przejąć kontrolę nad fantazją?
- Nie!
- Kłamiesz.
Render sięgnął po papierosa. Kiedy go zapalił, uśmiechnął się.
- Sędziwy ojcze, stary mistrzu - rzekł, jak gdyby ogłaszał kapitulację. - Wiek nie osłabił twej bystrości.
Mogę wodzić za nos samego siebie, lecz ty nie dasz mi się zwieść. Tak, w rzeczy samej, bardzo trudno utrzymać
kontrolę nad tą kobietą. Sama zdolność widzenia juŜ jej nie wystarcza. Chce kształtować rzeczy dla siebie samej.
Oczywiście, łatwo to zrozumieć... oboje dobrze to rozumiemy... ale świadome rozumienie i emocjonalna
akceptacja nigdy nie zdały się dotyczyć jednej i tej samej rzeczy. Kilka juŜ razy udało się jej zdobyć dominację,
zaraz jednak, prawie natychmiast, przejmowałem kontrolę. Bo, ostatecznie to ja jestem mistrzem przy klawiaturze.
- Hm - zamyślił się Bartelmetz. - Znasz moŜe pewien tekst buddyjski, a mianowicie Katechizm Sankaryl.
- Obawiam się, Ŝe nie.
- Wobec tego chciałbym ci go streścić. Katechizm zakłada, oczywiście nie dla celów terapeutycznych,
istnieje ego prawdziwe i fałszywe. Prawdziwe ego jest tą częścią człowieka, która zachowuje nieśmiertelność
i przejdzie do stanu nirwany, to dusza, jeśli uznasz to określenie za stosowniejsze. Dobrze, idźmy dalej.
Tymczasem fałszywe ego to zwykły umysł, pojmany w sieci iluzji... to świadomości... twoja, moja, tych
wszystkich, których kiedykolwiek zdarzyło się nam spotkać z racji wykonywanego zawodu. Jasne? Jasne.
Fałszywe ego tworzy się z czegoś, co w Katechizmie określa się jako skandhas. Obejmują one uczucia, wraŜenia,
zdolności, świadomość jako taką, a nawet fizyczną formę istnienia. Tak, wiem, wyraŜam się bardzo nienaukowe.
W kaŜdym razie nie są one tym samym, co nerwice, nie są teŜ Ŝadnym z kłamstw Ŝycia, jak to zwykł mawiać Mr.
Ibsen, nie są halucynacją. Nie. Choć poczynają się z fałszu. KaŜda z pięciu skand stanowi część dziwactwa,
zwanego przez nas toŜsamością. Przez nie, przez fałszywe zewnętrzności mają do człowieka dostęp nerwice
i wszystkie inne paskudztwa, które ciągną się za nimi, a dzięki którym nie pozostajemy bez pracy. Okay? Okay!
Daję ci teraz ten wykład, poniewaŜ potrzeba mi terminów o dramatycznym zabarwieniu, albowiem to, co za
chwilę powiem, będzie dramatyczne. Skandy leŜą jakby na dnie jeziora. Nerwice są jak zmarszczki na
powierzchni wody. “Prawdziwe ego”, o ile takie istnieje, leŜy głęboko zagrzebane pod piaskiem na dnie jeziora.
Tak. Zmarszczki wypełniają... jakby to powiedzieć... die Zwischenwelt między obiektem a subiektem.
2
Skandy są
częścią subiektu, podstawową i jednorodną, są materią jego bytu. Tak. Zgadzasz się? .
- Nie bez zastrzeŜeń.
- Dobrze. Skoro jednak juŜ zdefiniowałem pojęcia, zechcę zrobić z nich jakiś uŜytek. Zabawiając się z tą
kobietą pozwalasz się mamić skandom, niezwykłym nerwicom. WaŜysz się poprawić ogólną wizję, jaką ta osoba
stworzyła sobie o świecie i o sobie samej. w tym celu posługujesz się ONT & R. Jest rzeczą równie niebezpieczną
zabawiać się z psychotyczką, co z małpą. Wszystko zda się przebiegać wyśmienicie, lecz... wystarczy tylko
chwila, gdy uczynisz coś... gdy pokaŜesz jej coś, albo odwołasz się do pewnego sposobu widzenia... dość, Ŝe
przebijesz się przez jej osobowość, przebijesz się przez skandy, a wtedy... uff!... będzie to niczym przebić się przez
dno jeziora. Powstanie wir, porwie cię... dokąd? Młody człowieku, młody adepcie Sztuki, nie chcę cię mieć za
pacjenta, radzę ci zatem, nie przeciągaj tego eksperymentu. ONT & R nie naleŜy uŜywać w ten sposób.
Render cisnął niedopałek papierosa do ognia.
- Po pierwsze - rzekł, odliczając na palcach - wzniosłeś sobie jakby mistyczną górę nie do zdobycia. Ja
tymczasem staram się jedynie dostosować świadomość tej kobiety, tak by była w stanie przyjąć dodatkową porcję
wraŜeń. Moja praca polega w znacznym stopniu na prostym przeniesieniu doświadczeń z innych seansów. Po
drugie, jej uczucia początkowo przybrały na sile dlatego, Ŝe pierwszy etap terapii istotnie wikła nas w jej
doświadczenia traumatyczne, lecz właśnie minęliśmy to stadium. w tej chwili seanse są dla niej jedynie źródłem
nowych, dotychczas nieznanych wraŜeń. Wkrótce się z tym oswoi. Po trzecie, Eileen sama jest psychiatrą... jest
wykształcona w tej dziedzinie i dogłębnie zdaje sobie sprawę co do natury procesu, w którym uczestniczymy. Po
czwarte, jej poczucie toŜsamości z samą sobą oraz jej poŜądania, skandy czy jakkolwiek byś tego nie nazwał są
widoczne tak dobrze, jak skała Gibraltaru. Czy zdajesz sobie sprawę, jak niezwykle musi się starać osoba
2 Die Zwischenwelt (niem.) — międzyświat (Przyp. tłum.)
niewidoma, chcąc zdobyć wykształcenie, które zdobyła Eileen? Trzeba tu Ŝelaznej woli, samokontroli nie
mniejszej od opanowania ascety, a takŜe...
- Lecz jeśli coś o twardości Ŝelaza ma pęknąć, zawładnięte w niedostrzegalnym ułamku sekundy wirem
poŜądania - uśmiechnął się smutno Bartelmetz - niech cienie Freuda i Junga będą u twego boku w dolinie
ciemności.
Umilkł na chwilę.
- a po piąte - dodał z nagła, spoglądając Renderowi prosto w oczy. - a po piąte - powtórzył, potrząsając
dłonią z odgiętym kciukiem - czy ona jest ładna?
Render zapatrzył się w ogień.
- Bardzo sprytnie - westchnął Bartelmetz. - w blasku ognia nie jestem w stanie stwierdzić, czy oblałeś się
pąsem, obawiam się jednak, Ŝe tak. a to by znaczyło, Ŝe jesteś świadom niebezpieczeństwa, na jakie się
wystawiasz: sam moŜesz być źródłem zabójczego bodźca. Dziś wieczorem zapalę świeczkę przed portretem
Adlera i modlić się będę, by dał ci dość sił do zwycięstwa w pojedynku z pacjentką.
Render spojrzał na Jill - nadal spała. Odgarnął jej z twarzy pukiel włosów.
- Jeśli jednak - zaczął Bartelmetz - zamierzasz kontynuować swój ekperyment i jeśli uwieńczy go sukces,
z największym zainteresowaniem będę oczekiwał twej następnej ksiąŜki. Czy juŜ ci moŜe mówiłem, Ŝe
przebadałem kilku buddystów, a mimo to nie odkryłem “prawdziwego ego”?
Obaj się roześmiali.
Podobna do mnie, a jednak inna, ta, która trzyma smycz, pachnie strachem, szczupła, szara, nie widząca.
Rrowl, i udusi się sztywnym kołnierzykiem. w głowie ma pusto niczym w piecyku do momentu, gdy Ona naciska
guzik i robi kolację. Rozmawiają, a mimo tego nie rozumieją. Nie, nie są podobni do mnie. Pewnego dnia zabiję
jedno... dlaczego? Zakręt.
- Trzy kroki. Pod górę. Szklane drzwi. Na prawo.
Dlaczego? z przodu szyb windy. Na dole ogrody. Ładny zapach, i owszem. Trawa, wilgotna ziemia,
drzewa, czyste powietrze. Rozumiem, przecieŜ śpiew ptaków jest nagrany. Ja o tym wiem. Ja.
- Szyb windy. Cztery kroki.
Na dół. Tak. Chcę poczuć, jak w gardle grają mi głośne dźwięki, głupio się czuję. Czysto, gładko, duŜo
drzew. BoŜe... ona lubi siedzieć na ławce, Ŝuć liście pachnące rześkim powietrzem. Nie widzi ich tak, jak ja. MoŜe
teraz, coś...? Nie.
Czy ten Niedobry Sigmund musi mi psuć przyjemność, którą mam z trawy, drzew, bycia tutaj? Trzeba to
wytrzymać. Szkoda. Najlepsze miejsce...
- UwaŜaj na stopnie.
Naprzód. Na prawo, na lewo, na prawo, na lewo, drzewa, trawa. Sigmund czuwa. Spacerować... Doktor
z maszyną uŜyczył jej oczu. Ten to się nie udusi za ciasno zapiętym kołnierzykiem. Tego to nie czuć tchórzem.
Kopcie głębokie jamy w ziemi, kopcie, oczy. Bóg jest ślepy. Sigmund widzi. Jej oczy są teraz pełne, boi
się o zęby. Sprawi, Ŝe zobaczy i zabierze ją wysoko od nieba, Ŝeby widziała, zabierze ją daleko stąd. Zostaw mnie
tutaj samego, zostaw Sigmunda, niech nie ma juŜ nikogo, dla kogo mógłby widzieć, zostaw go samego. Wykopię
głęboką jamę w ziemi...
Było juŜ po dziesiątej rano, gdy obudziła się Jill. Nie musiała obracać głowy, by wiedzieć, Ŝe Render
właśnie juŜ sobie poszedł. Nigdy nie spał do późna. Przetarła oczy, przeciągnęła się, przewróciła się na drugi bok
i uniosła, podparłszy łokciami. Zerknęła na budzik na stoliku obok, jednocześnie sięgając po zapalniczkę
i papierosa.
Gdy zaciągnęła się dymem, dotarło do niej, Ŝe nie ma popielniczki. Na pewno Render zamknął ją
w kredensie, poniewaŜ nie znosił palenia w łóŜku. z westchnieniem, które zakończyło się chrząknięciem,
wyślizgnęła się z łóŜka i strząsnęła popiół do papierowego zawiniątka zanim sam spadł na podłogę.
Nienawidziła porannego wstawania, ale gdy juŜ zdobyła się na ten wysiłek, dzień mógł się zacząć i trwać
bez Ŝadnych zgrzytów w naleŜytym postępowaniu wydarzeń.
- Bierz go diabli.
Uśmiechnęła się. Chciała zjeść śniadanie w łóŜku, teraz jednak było juŜ za późno.
Myśląc, w co by tu się ubrać, kącikiem oka zauwaŜyła obcą parę nart w kącie. w wiązaniu tkwiła kartka.
Wyjęła, rozłoŜyła.
- Dołączysz do mnie? - odczytała nabazgrane w pośpiechu pytanie.
Pokręciła głową w geście zdecydowanej odmowy. Ogarnęła ją fala smutku. Dwa razy w Ŝyciu jeździła na
nartach. Bała się tego. Czuła, Ŝe znowu powinna tego spróbować - po tym, jak Render z takim zapamiętaniem
trenował zwiedzanie francuskich zamków, była mu to winna. Nie mogła jednak znieść myśli o tym pędzie w dół
- dwakroć prawie natychmiast wylądowała w zaspie - by nie skrzywić się, ogarnięta zawrotem głowy, co
z miejsca zgasiło jej dobre chęci.
Wzięła prysznic, ubrała się, zeszła na dół na śniadanie.
Gdy weszła do ogromnego hallu, ogień huczał w dziewięciu kominkach. Przy największym środkowym
palenisku stali czerwonoskórzy narciarze i ogrzewali dłonie. Ale nie było zbyt wielu gości. Na wieszaku wisiało
zaledwie kilka par mokrych butów, na kółkach suszyło się parę peleryn, ociekające wodą z topniejącego śniegu
narty stały na swoim miejscu przy drzwiach. Parę osób zajęło krzesła rozstawione po kątach, czytając gazety,
paląc, rozmawiając półgłosem. Nie znała Ŝadnego z nich. Ruszyła w stronę jadalni.
Kiedy przechodziła obok recepcji, starszy męŜczyzna, który siedział za kontuarem, zawołał ją po imieniu.
Podeszła. Uśmiechnęła się.
- Listy - powiedział i odwrócił się do przegródek. - Proszę - oznajmił, wręczając jej kopertę. - Wygląda
mi na coś waŜnego.
Po stemplach zauwaŜyła, Ŝe poczta trzykrotnie usiłowała doręczyć jej przesyłkę, lecz za kaŜdym razem
trafiała pod niewłaściwy adres.
Koperta była sporych rozmiarów, brązowa, na odwrocie adres jej adwokata.
- Dziękuję.
Podeszła do krzesła przy wielkim oknie, za którym widać było ośnieŜony ogród, tor do jazdy na
wrotkach, dalej zawijającą meandrami ścieŜkę, po której pięły się postacie z nartami na ramionach. Gdy rozerwała
kopertę, zmruŜyła oczy. Biel śniegu oślepił.
Tak, to koniec. Do listu od adwokata była dołączona kopia postanowienia o rozwodzie. Dopiero całkiem
niedawno zdecydowała się przerwać legalne więzy, które jeszcze łączyły ją z Mr. Fotlockiem, choć jego imię
wymazała z pamięci znacznie wcześniej, bo pięć lat temu, gdy postanowili Ŝyć w separacji. Teraz, gdy juŜ to miała
czarno na białym, nie bardzo wiedziała, co zrobić. AleŜ to będzie cholerna niespodzianka dla Renderego! Tylko
musi przemycić do niego tę wiadomość w moŜliwie najbardziej niewinny sposób. Otworzyła puderniczkę i zrobiła
do lusterka minę w rodzaju: “No, i cóŜ ty na to?” CóŜ, na to będzie dość czasu później. Choć znowu nie aŜ tak
późno... Jej trzydzieste urodziny, niczym gradowa chmura, krąŜą gdzieś w okolicach kwietnia, czyli w odległości
czterech miesięcy... CóŜ... przebiegła figlarne usteczka kolorową pomadką, przypudrowała pieprzyk grubszą
warstewką pudru i zatrzasnęła ukryty w puderniczce wyraz twarzy w rodzaju ,,No i cóŜ” sądząc, Ŝe zrobi z tego
uŜytek później.
W jadalni ujrzała doktora Bartelmetza. Siedział przed monstrualnej wielkości kopą jajecznicy, otoczony
wianuszkiem sosjerek, przed nim piętrzyły się Ŝółte grzanki, obok stał opróŜniony do połowy dzbanek soku
pomarańczowego. Na maszynce bulgotał dzbanuszek kawy, tuŜ pod łokciem. Gdy jadł, lekko pochylał się do
przodu, dzierŜąc widelec jak szpadę w walce z wiatrakami.
- Dzień dobry - powiedziała. Podniósł wzrok znad talerza.
- Miss DeVille... Jill... dzień dobry - kiwnięciem głowy wskazał krzesło naprzeciwko. - Proszę, niech pani
siada. Usiadła, a kiedy podszedł kelner, wskazała na zastawiony stół:
- Poproszę to samo, tylko o dziewięćdziesiąt procent mniej. Odwróciła się do Bartelmetza.
- Widział pan dzisiaj Charlesa?
- Niestety, nie - podniósł do góry wolną rękę - a bardzo bym chciał kontynuować naszą wczorajszą
dyskusję, póki umysł pani przyjaciela znajduje się jeszcze we wczesnym stadium czujności i jest podatny na
argumenty. Niestety - przełknął łyczek kawy - ten, który śpi snem sprawiedliwego wchodzi na scenę dnia gdzieś
w środku drugiego aktu.
- Gdy o mnie chodzi, zwykle pojawiam się w antrakcie i proszę kogoś, Ŝeby mi streścił akcję - wyjaśniła.
- Dlaczego by więc nie kontynuować wczorajszej dyskusji ze mną? Zawsze jestem podatna, a moje skandy
znajdują się w dobrym stanie.
Spotkali się spojrzeniami. Bartelemetz skubnął grzanki.
- Hm... - westchnął przeciągle. - Tyle to zdołałem zgadnąć juŜ wczoraj. CóŜ... dobrze. Co pani wie o
pracy Rendera? Poprawiła się w krześle.
- Hm... Jest wysoce wyspecjalizowanym specjalistą w dziedzinie nader specjalistycznej. Trudno byłoby
mi ocenić wartość tego, co robi, wnioskując na podstawie tych paru zdań, które udało mi się od niego usłyszeć na
ten temat. Owszem, czasami chętnie bym sobie podglądała umysły pewnych ludzi tak od środka... rzecz jasna po
to, aby się przekonać, co o mnie myślą... nie sądzę jednak, bym mogła tak wytrzymać przez dłuŜszy czas...
zwłaszcza zaś - pogardliwie wzruszyła ramionami - zwłaszcza gdybym musiała mieć do czynienia z umysłem
człowieka, który sam nie potrafi rozwiązać swoich problemów. Obawiam się, Ŝe albo bym mu zbyt współczuła,
albo byłabym zbytnio przeraŜona, albo jakoś tak... a wtedy, zgodnie z tym, co czytała... uff!... jak w magii
sympatetycznej, jego problemy stałyby się moimi problemami... Wprawdzie Charles nigdy nie miał Ŝadnych
problemów tego rodzaju - ciągnęła - a w kaŜdym razie nigdy mi o tym nie opowiadał, ostatnio jednak bardzo się
zdziwiłam. Ta ślepa dziewczyna i jej gadający pies to chyba za duŜo jak na niego.
- Gadający pies?
- Tak, jeden z tym mutantów. Pies, który za nią widzi.
- Interesujące... Czy juŜ kiedyś spotkałaś się z tym?
- Nigdy.
- Ach, tak - zamyślił się. - Zdarza się, Ŝe czasami terapeuta spotyka pacjenta z problemami bardzo
podobnymi do jego własnych. Wtedy seanse stają się niezwykle przejmujące... w moim przypadku zawsze do tego
dochodziło, gdy prowadziłem terapię kolegi po fachu. MoŜe więc Charles widzi w tej sytuacji coś, co łączy się
z jego własnymi kłopotami. Nigdy nie prowadziłem jego analizy. Nie wiem, jakimi drogami chadza jego umysł,
choć przez kawał czasu był moim pupilkiem. Zawsze był opanowany, nawet nieco powściągliwy, choć bywa i tak,
Ŝ
e potrafi zachowywać się bardzo autorytatywnie... Jakie sprawy w ostatnim czasie przykuwały jego uwagę?
- Peter, jego syn. w ciągu ostatnich pięciu lat pięć razy zmieniał mu szkołę.
Właśnie podano jej śniadanie. Poprawiła serwetkę na kolanach, przysunęła się z krzesłem bliŜej stołu.
- ... a ostatnio czytał historie róŜnych przypadków samobójstw i rozwodził się nad tym niemal bez końca:
mówił i mówił, i mówił...
- w jakim celu?
Wzruszyła ramionami. Wzięła się do jedzenia.
- O tym nigdy nie wspominał - powiedziała, spoglądając na Bartelmetza. - MoŜe coś pisze... Bartelemetz
skończył jajecznicę i dolał kawy do filiŜanki.
- Obawia się pani z powodu tej jego nowej pacjentki?
- Nie... Tak - odpowiedziała. - Obawiam się.
- Dlaczego?
- Boję się magii sympatetycznej - rzekła, rumieniąc się lekko.
- Wielu zjawiskom moŜna przylepić tę etykietkę.
- To prawda, wielu - przyznała, po czym dodała po chwili:
- Jesteśmy zgodni co do troski o jego pomyślność, mamy teŜ ten sam pogląd co do rodzaju zagroŜenia,
przed którym stanął. Czy mogłabym zatem prosić pana o drobną uprzejmość?
- Proszę.
- Niech pan porozmawia z nim raz jeszcze - westchnęła. - Proszę go przekonać, by rzucił ten przypadek.
Zmiął serwetkę.
- Zamierzałem to zrobić po obiedzie, poniewaŜ wierzę w rytualne walory wypróŜnienia. Które wkrótce
się dokona.
Drogi Obrazie Ojca.
Tak, szkoła jest znakomita, z nogą równie świetnie, kumpli mam kongenialnych. Nie, forsy mi nie brak,
odŜywiam się dobrze i nie mam kłopotów z odnalezieniem się w nowej sytuacji z nowym programem nauki.
Okay?
Budynku nie będę opisywał, sam przecieŜ widziałeś to monstrum. Powody, dla których powstrzymam się
od opisu, to są mianowicie, Ŝe wszystko skrywa w tej chwili gruba warstwa zimnego śniegu. Brr! Mam nadzieję,
Ŝ
e słuŜą ci uroki zimy, bo gdy o mnie chodzi, nie mogę dzielić Twego entuzjazmu. Zima interesuje mnie wyłącznie
na obrazku, ewentualnie jako reklama na witrynach barów z lodami.
Unieruchomiony w łóŜku przez kostkę, opuszczony przez współmieszkańca - wyjechał na weekend do
domu - cieszę się na obie te okoliczności, prawdziwe to bowiem błogosławieństwo (powiada Pangloss),
w samotności tym prędzej wykorzystam moŜliwości przeczytania czegoś. Do czego przystępuje bezzwłocznie.
Syn marnotrawny Peter Render poklepał zwierzę po wielkim łbie. Przyjęło tę pieszczotę ze stoickim
spokojem, zaraz jednak spojrzało na Austriaka, którego Render poprosił o ogień, z takim wyrazem oczu jakby
chciało zapytać: ,,Czy naprawdę muszę znosić tę zniewagę?” MęŜczyzna, widząc to, wybuchnął śmiechem, po
czym z trzaskiem zamknął zapalniczkę z wygrawerowanym napisem - środkowy inicjał, jak zauwaŜył Render, był
małą literą ,,v”. - Dziękuję - zwrócił się do męŜczyzny, a psa spytał: i - Jak ci na imię? - Bismark - zaszczekał.
- Przypominasz mi podobne zwierzę twojego rodzaju - rzekł, Inadal zwrócony do psa. - Na imię ma
Sigmund, jest przewodnikiem jej ociemniałej przyjaciółki. Mieszkają w Ameryce.
- Mój Bismark to łowca - powiedział młody człowiek. - Ale nie ma strachu, Ŝe coś go moŜe wywieść
w pole, ani jeleń, ani wielkie kociska.
Pies nastawił uszy i spojrzał ma Rendera ognistymi ślepiami. Był dumny.
- Polowaliśmy w Afryce, w północnej i południowo-zachodniej części Ameryki, takŜe w Ameryce
Ś
rodkowej. Nigdy nie stracił tropu. Nigdy nie skapitulował. Cudowny brutal, ma kły niczym ze stali z Solingen.
- Doprawdy, szczęście panu dopisało, Ŝe ma pan takiego towarzysza łowów.
- Poluję - zaszczekał pies. - Ścigam... Niekiedy, muszę zabijać...
- Zatem nie zna pan psa imieniem Sigmund i kobiety, dla której jest przewodnikiem... Miss Eileen
Shallot? - zapytał Render. MęŜczyzna potrząsnął głową.
- Nie, Bismark przybył do mnie z Massachusetts, ale ja sam nigdy nie byłem w Centrum. Nie znam
innych przewodników mutantów.
- Rozumiem. CóŜ, dziękuję za ogień. Do widzenia.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
Render spacerkiem ruszył w górę wąskiej uliczki, rąk nie wyjmował z kieszeni. Przeprosił, wyszedł, nie
mówiąc, dokąd. a nie powiedział dlatego, Ŝe sam nie wiedział, nie miał wyznaczonego kierunku. Podjęta przez
Bartelmetza druga próba przekonania go do spraw, do których nie mógł się przekonać, omal nie zakończyła się
tym, Ŝe powiedziałby coś, czego później mocno by Ŝałował. Łatwiej juŜ było wyjść na spacer, niŜ ciągnąć tą
rozmowę.
Tknięty nagłym impulsem, wszedł do małego sklepiku i kupił zegar z kukułką, który wpadł mu w oko.
Miał prawie pewność, Ŝe Bartelmetz przyjmie ten podarunek w swoistym poczuciu humoru. Uśmiechnął się.
Ruszył dalej. Ciekawe, co to za list - ten, który recepcjonista podał Jill podczas obiadu? śe teŜ chciało mu się
specjalnie podchodzić do stolika? Na kopercie poczta trzy razy zmieniała adres, nadawcą była firma prawnicza,
która prowadzi interesy Jill. Nie, nie otworzyła koperty, uśmiechnęła się, wręczyła suty napiwek starszemu panu,
list włoŜyła do torebki. Powinien łagodnie dać jej do zrozumienia, Ŝe jednak naleŜałoby zaznajomić go z treścią
tego pisma, przynajmniej z litości, bowiem ciekawość go zŜera.
Lodowe kolumny nieba nagle zdały się zadrŜeć przed nim - lodowaty wiatr zwalił się z północy
podmuchem. Render skulił się, wtulił głowę w kołnierz. Ściskając pod łokciem zegar z kukułką spiesznym
krokiem rzucił się do odwrotu.
Tej nocy wąŜ, który w pysku trzyma koniuszek własnego ogona, czknął, Fenris Wilk przeprawił się na
księŜyc, zegar wykrztusił ,,kuku”, by jutro nadejść niczym ostatni Manolete, potrząsając zaporą rogu, groźnie
rycząc obietnicę, Ŝe w proch stratuje rzekę osobliwości.
Później, znacznie później, gdy mknęli przez niebo do latawca podobnym krąŜownikiem, Render spojrzał
w dół na ciemniejącą Ziemię, wyobraŜając sobie, Ŝe miasta pełne są gwiazd, spojrzał do góry, na niebo, w którym
odbijały się gwiazdy, na taśmo-ekrany śledzące ludzi, którzy udawali, Ŝe tego nie widzą, na roznosicieli kawy,
herbaty i drinków, rozsyłających swe fluidy by wybadać wnętrza ludzi, którym potrzebne było naciśnięcie guzika,
spojrzał na Jill, którą stare budowle zniewoliły, by snuła się pod ich ścianami - poniewaŜ wiedział, Ŝe czuła, Ŝe
powinien na nią spojrzeć
- poczuł, jak krzesło się domaga, by zamienił je na łóŜko, co uczynił i zasnął.
ROZDZIAŁ V
BIURO JEJ pełne było kwiatów. Lubiła zapach egzotycznych perfum. Zdarzało się, Ŝe zapalała laseczki
kadzidła.
Lubiła moczyć się w podgrzewanych basenach, spacerować, grać - być moŜe - za głośno, pić sześć
gatunków likieru (zwykle śmierdzących anyŜkiem, niekiedy z lekką przymieszką piołunu), lubiła to wszystko co
wieczór. Dłonie jej były łagodne i pokryte drobną siateczką piegów, palce miała długie i wąskie. Nie nosiła
pierścionków.
Gdy mówiła do magnetofonu, jej palce to przysuwały się, to odskakiwały od kwietnego wzgórka przy
krześle.
- ...Pacjent uskarŜa się zwłaszcza na znerwicowanie, bezsenność, bóle Ŝołądka i okresowe depresje.
Pacjent pobił rekord w hospitalizowaniu przez krótkie okresy czasu. Był leczony szpitalnie w 1995 roku
w związku z psychozą maniakalno-depresyjną, wrócił tu drugiego marca 1996 roku. Dwudziestego września 1997
roku znalazł się w innym szpitalu. z badania, które przeprowadzono dwunastego października 1998 roku wynika,
Ŝ
e mamy tu do czynienia z osobnikiem o normalnym rozwoju, dobrze odŜywionym, o ciśnieniu krwi 170/100.
Tego dnia pacjent uskarŜał się na chroniczne bóle w krzyŜu, zauwaŜono takŜe zespół objawów wywołanych
odstawieniem alkoholu, acz łagodne. w badaniu nie odnotowano zmian patologicznych, poza tym, Ŝe reakcje
ś
cięgnowe były przesadne, choć równomierne. Symptomy te naleŜy przypisać odstawieniu alkoholu. w dniu
przyjęcia pacjent nie był psychotyczny, nie miał zwidów ni halucynacji. Dobrze się orientował co do miejsca,
czasu i przestrzeni. Niemniej jednak stan jego zdrowia psychicznego ulegał zmianom. z czasem stał się dość
pretensjonalny, wylewny i bardziej niŜ tylko trochę niebezpieczny. Uznano, Ŝe potencjalnie moŜe być groźny dla
otoczenia. PoniewaŜ pracował jako kucharz, przydzielono go do pomocy w kuchni. Wówczas jego kondycja
generalnie się poprawiła. w tej chwili jest bardziej odpręŜony i wykazuje skłonności do współpracy. Diagnoza:
reakcja maniakalno-depresyjna (zewnętrzne przyczyny stresu nieznane). Stopień nadwątlenia zdrowia
psychicznego: niewielki. w zasadzie w pełni władz psychicznych. Zalecana dalsza terapia i hospitalizacja.
Wyłączyła magnetofon i roześmiała się. śmiech ją przeraził. Śmiech to zjawisko społeczne, ona zaś była
sama. Przewinęła taśmę, znowu włączyła magnetofon i Ŝując rąbek chusteczki do nosa słuchała, jak wracają do
niej łagodnie wypowiadane, nie dokańczane słowa. Gdy pierwszych parę zdań miała za sobą, przestała słuchać.
Gdy magnetofon przestał mówić, wyłączyła. Sama. Bardzo sama. Tak cholernie sama, Ŝe to maleńkie
bajoro jasności, które ukazało się jej, gdy przebiegłszy dłonią po czole spojrzała przez okno - Ŝe wtedy to bajoro
jasności nagle stało się dla niej rzeczą najwaŜniejszą pod słońcem. Pragnęła, by rozlało się w ocean światła. Albo
inaczej: pragnęła sama stać się tak mała, by efekt był ten sam - chciała utonąć w świetle.
Minęły trzy tygodnie, wczoraj. Wczoraj minęły trzy tygodnie.
Za długo. Powinnam była czekać. Nie! To niemoŜliwe. Lecz co, jeśli przyjdzie, gdy... Nie. To
niemoŜliwe. Jest silny i uzbrojony. Ale - ale powinniśmy poczekać do następnego miesiąca. Trzy tygodnie...
Cofnięcie się zdolności widzenia - o to tu chodzi. Czy i wspomnienia nikną? Czy tylko slabną? (Do czego podobne
jest drzewo? a chmura? - nie pamiętam!) Kolor czerwony, jak wygląda? a zielony? BoŜe, to histeria! PrzecieŜ
czuwam, nie mogę przestać czuwać! Tabletka - weź tabletkę. Tabletkę!
Zaczęły jej drŜeć ramiona. Nie wzięła tabletki, lecz tak mocno wgryzła się w chusteczkę, Ŝe ostre zęby
przecięły materiał.
- StrzeŜcie się - zaczęła recytować osobiste błogosławieństwo - tych, którzy łakną i pragną
sprawiedliwości, albowiem my będziemy nasyceni.
- I strzeŜcie się łagodnych - ciągnęła - albowiem to my skusimy się posiąść ziemię.
- I strzeŜcie się...
Krótko zabrzęczał telefon. OdłoŜyła chusteczkę, przybrała spokojny wyraz twarzy, włączyła
magnetofon.
- Halo?
- Eilen, wróciłem. Jak się czujesz?
- Dobrze, całkiem nieźle. Jak ferie?
- Och, nie mogę się skarŜyć. Dawno temu powinienem był wziąć sobie trochę wolnego. ZasłuŜyłem na to.
Posłuchaj... przywiozłem parę rzeczy i chciałbym ci je pokazać. Na przykład katedrę w Winchester. Przyjdziesz
do mnie w tym tygodniu? Mogę to zrobić wieczorem, gdy tylko zechcesz.
Dzisiaj. Nie. Zbyt mocno tego pragnę. Jeśli mnie przejrzy, sprawa się odwlecze.
- a jakby tak jutro wieczorem? - spytała. - Albo pojutrze?
- Jutro. Spotkamy się w P & S koło siódmej, tak?
- Tak, to będzie zabawne. Ten sam stolik?
- Dlaczego by nie? Zarezerwuję.
- Dobrze. Zatem do zobaczenia.
- Cześć.
Połączenie zostało przerwane.
l nagle, przez chwilę, w jej głowie zawirowały kolory; ujrzała drzewa - dęby i sosny, topole i sykomory -
wielkie, zielone i brunatne, i w kolorze stali; ujrzała stada wełnianych obłoków zanurzone w słoiczkach z farbami,
rozlewające się barwami na pastelowym niebie; i rozpłomienione słońce, i wyniosłą wierzbę, i jezioro, plamę
głębokiego, niemal przechodzącego w fiolet błękitu Zgniotła w dłoni podartą chusteczkę. Odrzuciła ją, byle dalej
od siebie.
Nacisnęła przycisk na biurku. Muzyka wypełniła biuro: Skriabin. Potem nacisnęła drugi guzik i puściła
taśmę, którą przed chwilą nagrała. Przysłuchiwała się jednym uchem jednej, jednym uchem drugiej.
Pierre podejrzliwie powąchał jedzenie. Woźny zostawił tacę i wyszedł na korytarz. Zamknął za sobą
drzwi. Na podłodze czekała wielka sałata. Pierre zbliŜył się ostroŜnie, urwał pełną garść liści, przełknął. Bał się.
GdybyŜ wreszcie przestała stal zgrzytać o stal, zgrzytać gdzieś w ciemnościach nocy... gdybyŜ tylko...
Sigmund wstał, ziewnął, przeciągnął się. Zadnie łapy wlekły się za nim przez moment, zaraz jednak
skoncentrował się, otrząsnął. Wkrótce wróci do domu. Powoli kołysząc ogonem spojrzał na zegar umieszczony na
wysokości ludzkich oczu - cyfry pędziły jedna za drugą. Skontrolował wskazania zegaru z wewnętrznym
poczuciem czasu, po czym podszedł do telewizora. Wspiął się na zadnie łapy, jedną oparł się o stół, drugą nacisnął
przycisk.
Czas na prognozę pogody. Drogi na pewno są oblodzone.
“Jechałem przez narodowe cmentarzyska” - pisał Render. “Wyjałowione puszcze kamieni, z dnia na
dzień gotowe się rozpaść... Dlaczego człowiek tak gorliwie strzeŜe swej śmierci? Czy moŜe dlatego, Ŝe jest ona
tyleŜ pomnikową, co demokratyczną metodą unieśmiertelnienia, ostateczną afirmacją mocy bólu - niechŜe to
będzie wreszcie powiedziane - Ŝycia i Ŝądzy przeciągania ich w nieskończoność? Unamuno sugerował, iŜ właśnie
w ten sposób sprawy się mają. Jeśli tak, to w minionym roku większa część ludzkości aktywniej poszukiwała
nieśmiertelności niŜ kiedykolwiek przedtem w historii...
Tchg - tchg, tchga - tchg! - Czy sądzisz, Ŝe to prawdziwi ludzie? - SkądŜe, są zbyt dobrzy.
Tego wieczoru lód błyszczał lśnieniem gwiazd i kryształkami sody. Render wprowadził 5-7 na drugi
poziom piwnicy, znalazł miejsce, gdzie zwykle parkował, wślizgnął się między pojazdy z boku.
Z betonu ciągnęło wilgotnym chłodem, tak przenikliwym, Ŝe wgryzał się w ciało niby szczurze zęby.
Render pomógł jej wysiąść z lewej strony. Gdy szli, poprzedzały ich chmury pary z oddechów.
- Jakby chłodem ciągnęło - zauwaŜył.
Kiwnęła głową. Przygryzła wargi.
W windzie westchnął, zdjął szalik, zapalił papierosa.
- Chciałabym zapalić - poprosiła, czując zapach dymu. Podał jej papierosa.
Winda jechała powoli. Render oparł się o ścianę, wydmuchując kłęby dymu i skrystalizowanej wilgoci.
- Spotkałem mutanta - przypomniał sobie. - w Szwajcarii. Wielki jak Sigmund. Ale to pies łowczy,
w dodatku Prusak. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Sigmund takŜe lubi polować - zauwaŜyła. - Dwa razy w roku jedziemy do North Woods i tam go
puszczam. Zdarza się, Ŝe nie ma go całymi dniami, lecz zawsze, gdy wraca, jest bardzo szczęśliwy. Nigdy nie
opowiada o tym, co robił, ale teŜ nigdy nie jest głodny. Gdy znowu mam go przy sobie, utwierdzam się
w przekonaniu, Ŝe dla zachowania równowagi potrzeba mu trochę wolnego od człowieka, i chyba mam rację.
Winda przystanęła, drzwi się otwarły, wyszli na korytarz. Render prowadził.
Gdy znaleźli się w biurze, stuknął w termostat. Syknęło ciepłe powietrze. Powiesił płaszcze w gabinecie
i wyciągnął wielkie jajo z jego gniazda za ścianą. Podłączył je do gniazdka, po czym podszedł do biurka, by
przebudować je w pulpit kontrolny.
- Jak sądzisz, długo to dzisiaj potrwa? - spytała, wiodąc opuszkami palców po gładkiej, chłodnej,
opływowej powierzchni jaja. - No, to tutaj, cała terapia. Cały proces przystosowania do widzenia.
Zdziwiło go to pytanie.
- Nie mam absolutnie najmniejszego pojęcia. Zrobiliśmy wprawdzie dobry początek, ale przed nami
jeszcze całe mnóstwo pracy. Przypuszczam, Ŝe w zgadywanie, o ile ma mieć jakieś szansę prawdopodobieństwa,
będę się mógł pobawić za trzy miesiące.
Pokiwała zadumana głową, podeszła do biurka, czubkami palców, niczym piórami, dotknęła przycisków.
- OstroŜnie. Tylko nie wciśnij którego.
- Bez obaw. Jak sądzisz, ile czasu upłynie, zanim sama nauczę się obsługiwać podobne urządzenie?
- Sama nauka zabierze ci trzy miesiące. Pół roku trzeba ćwiczyć, nim zdobędzie się dość biegłości, by
uŜywać tego sprzętu na drugiej osobie. Drugie pół roku zajmie ci praca pod ścisłą kontrolą. Dopiero po tym okresie
próby będziesz mogła zdać się na samą siebie. w sumie około roku.
- Aha - wybrała krzesło.
Tymczasem Render pobudził do Ŝycia pory roku, potem pory dnia i nocy, świeŜe tchnienie wsi, wyziewy
miasta, Ŝywioły sunące przez niebo, kilkanaście tańczących na tarczach wskaźników, których wskazania pomocne
były w budowaniu światów. Rozbił zegar, odmierzający upływ czasu i przebiegł siedem - a moŜe więcej, a moŜe
mniej - epok Ŝycia człowieka.
- Okay - odwrócił się. - Wszystko gotowe.
Poszło gładko i szybko, z minimum sugestii z jego strony. w jednej chwili zapadła szarówka. Potem
podniosła się trupioblada mgła. Potem mgły rozdzieliły się, jak gdyby rozgonione podmuchem wiatru, choć nie
słyszał ni nie czuł podmuchu wiatru.
Stał obok wierzby, wierzba rosła nad jeziorem, ona stała na wpół ukryta wśród gałęzi, zakryta rombami
cienia. Słońce zmierzało ku zachodowi.
- Wróciliśmy - rzekła, wychodząc z cienia, z liściami we włosach. - Przez czas jakiś myślałam, Ŝe nigdy
do tego nie dojdzie, lecz teraz znowu widzę to samo, widzę i przypominam sobie.
- Dobrze - powiedział. - Obejrzyj się. I przejrzała się w wodach jeziora. - Nie zmieniłam się - rzekła. - Nie
zmieniłam się...
- Nie.
- Ale ty się zmieniłeś - dodała, spoglądając na niego. - Jesteś wyŜszy, jest w tobie coś, czego przedtem nie
było...
- Nie.
- Jestem w błędzie - szybko dodała. - Nie rozumiem jeszcze niczego z tego, co widzę.
- Ale ja wszystko zrozumiem.
- Oczywiście.
- I co zrobimy?
- Spójrz.
Płaską, bezbarwną rzeką szosy, którą właśnie zauwaŜyła wśród drzew, sunął samochód. NadjeŜdŜał
z najodleglejszych regionów nieba, podskakiwał na górach, spływał po zboczach pagórków, zataczał koła wokół
polan, spryskiwał je barwami swego głosu - szarością i srebrem zsynchronizowanej mocy - a jezioro zadrŜało
słysząc te dźwięki, a samochód zatrzymał się w odległości stu stóp, osłonięty krzakami. Czekał. Był to S-7.
- Chodź ze mną - powiedział podając jej rękę. - Idziemy na rajd. Szli wśród drzew, obeszli ostatnią kępę
zarośli. Dotknęła lśniącego kokonu, pogładziła jego anteny, opony, okna - a szyby, gdy je dotknęła, stały się
przezroczyste. Spojrzała przez przezroczyste tafle do wnętrza wozu, kiwnęła głową.
- To twój ślizgacz.
- Tak. Przytrzymał drzwi.
- Wejdź do środka. Wracamy do klubu. Czas juŜ. Wspomnienia są jeszcze świeŜe, powinny więc być albo
przyjemne, albo obojętne.
- Niech będą przyjemne - rzekła, wsiadając do wozu.
Zamknął drzwi, obszedł samochód, po czym sam wsiadł. Spoglądała, jak nanosi zmyślone współrzędne.
Wóz ruszył naprzód. Sprawił, Ŝe za szybami płynął ciągły potok drzew. Czuł, jak szybkość rośnie, nie zmieniał
więc scenerii. Obróciła swój fotel, oglądała wnętrze wozu.
- Tak - rzekła w końcu. - Postrzegam, czym wszystko jest.
Następnie znowu zaczęła wyglądać przez okno. Patrzyła na gnające za szybami drzewa. Render wyjrzał
przez okno i spojrzał na pędzące wzory pragnień. Zaciemnił szyby.
- Dobrze - powiedziała - bardzo ci dziękuję. Nagle zrobiło się za duŜo do oglądania. To wszystko,
przesuwające się niczym...
- Oczywiście - powiedział Render, utrzymując tempo przepływu wraŜeń nad prędkością ruchu. -
Oczekiwałem tego. Stajesz się bardziej wytrzymała.
A po chwili - OdpręŜ się! - powiedział. - OdpręŜ się! - powiedział i gdzieś został wciśnięty jakiś przycisk.
a ona odpręŜyła się, a oni mknęli naprzód i naprzód, i przed siebie, aŜ w końcu wóz zaczął zwalniać, a Render
powiedział:
- a teraz zerknij przez okno, powoli i na chwilkę. Co uczyniła.
Pociągnął za wszystkie registry, sięgnął po wszystkie bodźce, które mogły wywołać wraŜenie
przyjemności i odpręŜenia, wokół wozu zasadził miasto, szyby stały się przezroczyste, a wtedy ujrzała zarysy
drapaczy chmur i segmenty jednakowo urządzonych apartamentów, potem zaś ujrzała trzy kafeterie, drogerię,
pałac przyjęć, centrum medyczne z Ŝółtej cegły z aluminiowym kaduceuszem osadzonym nad łukowymi
sklepieniami, teraz wyludnione z pacjentów, potem zobaczyła drugą drogerię, stację benzynową na pięćdziesiąt
pomp, a potem jeszcze więcej samochodów, zaparkowanych lub przejeŜdŜających obok, i ludzi, ludzi którzy
wchodzili lub wychodzili, albo przechodzili przed budynkami, wsiadali do - i wysiadali z samochodów; i było
lato, i blask letniego popołudnia nasączył barwy miasta i kolory ubrań, które mieli na sobie ludzie sunący
bulwarem, którzy próŜnowali na tarasach, którzy przechadzali się po balkonach, którzy opierali się o balustrady i o
parapety, którzy wychodzili z kiosków na rogach ulic, którzy wchodzili, przystawali, rozmawiali; i kobietę, która
wyprowadziła na spacer pudla - skręciła za rogiem - i rakiety, przecinające niebo tam i z powrotem.
Ś
wiat rozpadł się, a Render wyłapał kawałki.
Podtrzymywał absolutną ciemność, osłaniającą kaŜde wraŜenie z wyjątkiem czucia pędu przed siebie.
Po pewnym czasie ukazało się nikłe światełko. Nadal siedzieli w ślizgaczu, okna znów były zaciemnione,
powietrze, gdy je wdychali, stawało się niczym kojący balsam.
- BoŜe - westchnęła. - To świat jest tak pełen wszystkiego. Czy ja naprawdę widziałam wszystkie te
rzeczy?
- Nie zamierzałem uczynić tego dzisiejszego wieczoru, lecz skoro chciałaś... Zdało mi się, Ŝeś gotowa.
- Tak - odpowiedziała i okna ponownie stały się przezroczyste. Szybko odwróciła od nich wzrok.
- JuŜ znikło - uspokoił ją. - Chciałem tylko dać ci pobieŜny wgląd.
Spojrzała. Na zewnątrz znów panoszyła się ciemność, właśnie przejeŜdŜali przez wysoki most. Jechali
powoli. Jechali sami - poza nimi nie było innych pojazdów. w dole, pod nimi, ciągnęły się Niziny, tylko co pewien
czas błyskał hutnik niczym mikroskopijny, ospały wulkan, wydmuchując ku niebu deszcz pomarańczowych
iskier; i były gwiazdy: odbijały się w ciągnącej oŜywczym chłodem wodzie, przepływającej pod mostem;
punkciki gwiazd, niczym srebrzyste szpileczki wkłuwały się w linię horyzontu majaczącą niejasno pod
płaszczyzną nieba. Ukośne podpory mostu niezmiennie przesuwały się jedna za drugą.
- Dokonałeś tego - powiedziała. - I bardzo ci dziękuję. a potem:
- Kim tak naprawdę jesteś? (Chciał, Ŝeby go o to spytała).
- Jestem Render.
Roześmiał się. I dalej Ŝeglowali przez ciemne, teraz - juŜ - nieobecne miasto, by w końcu przybyć do
klubu i wjechać pod wielką kopułę parkingu.
Kiedy znalazła się w środku, dokonał przeglądu jej uczuć, gotów przegnać świat gdyby coś zauwaŜył.
Ale nie odniósł wraŜenia, Ŝe to konieczne.
Wyszli z samochodu, ruszyli przed siebie. Weszli do klubu, gdzie - jak postanowił - tego wieczoru miało
nie być tłoczno. Pokazano im stolik przy końcu baru, w małym, odgrodzonym od reszty sali kącie, gdzie na
wieszaku wisiała zbroja. Usiedli, zamówili to samo, co przedtem.
- Nie - powiedział, spoglądając gdzieś w bok. - To powinno stać tutaj.
Zbroja znalazła się zaraz obok stolika, a on był znowu w starym garniturze, czarnym krawacie, a
w krawacie znowu tkwiła srebrna spinka, ukształtowana na podobieństwo gałązki.
Roześmieli się.
- Nie jestem z tych, co to by chętnie ubierali się w garnitur z blachy - powiedział. - Byłoby mi miło,
gdybyś przestała myśleć o mnie w ten sposób.
- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Sama nie wiem, jak pojawiły się u mnie podobne myśli, ani z jakiego
powodu.
- Ale ja wiem, dlatego zmieniam współrzędną, i powtórnie cię napominam. Jesteś świadoma faktu, Ŝe to
wszystko tutaj to tylko złudzenia. Musiałem uczynić to dla ciebie w ten sposób, abyś odniosła płynące z tego
korzyści. JednakŜe dla większości moich pacjentów, gdy są poddawani temu doświadczeniu, wszystko, co ich
wtedy spotyka, zda się być realne. w ten sposób owo przeŜycie antytraumatyczne czy dana symboliczna sekwencja
jeszcze bardziej zyskuje na mocy. Ty jednak zachowałaś świadomość co do parametrów gry, i czy tego chcesz, czy
nie, daje ci to moŜliwość sprawowania nad nią kontroli, w inny wszakŜe sposób, niŜ dane jest to mnie. Proszę
więc, bądź ostroŜna.
- Przepraszam. To naprawdę nie było celowe.
- Wiem. Oto jedzenie, któreśmy juŜ raz jedli.
- Uff! Wygląda okropnie. Naprawdę jedliśmy to wszystko?
- Tak - roześmiał się. - Proszę bardzo: nóŜ, widelec, łyŜka. Roastbeef, puree, groszek, masło...
- BoŜe! Nie czuję się o siłach.
- ... a tu sałatki, a tu sosy do sałatek. Pstrąg... mniam! Frytki, a tu butelka wina. Hm, zobaczymy...
Romanee Conti... cóŜ, skoro za to nie płacę... i butelka Yquem... No, no!
Pomieszczenie zafalowało.
OpróŜnił stół, przegnał restaurację. Znowu znajdowali się na polanie. Przez przezroczyste tworzywo
ś
wiata spoglądał na rękę, poruszającą się wzdłuŜ panelu. Naciśnięto guziki. Świat ponownie stał się substancjalny.
Opustoszały stół tym razem stał nad jeziorem, nadal był wieczór, ciągle było lato, a obrus był biały w blasku
gigantycznego księŜyca.
- To była głupota z mojej strony - powiedział. - Potworna głupota. Powinienem był je wprowadzić we
właściwym czasie. W obecnym stanie rzeczy bodźce doustne mogą zaniepokoić osobę, która je widzi po raz
pierwszy. Do tego stopnia zagalopowałem się m Śnieniu, Ŝe zapomniałem o pacjentce, ślicznej pacjentce!
Przepraszam.
- Ze mną juŜ wszystko w porządku. Naprawdę. r Przywołał znad jeziora chłodny powiew.
. - a to jest księŜyc - powiedział, choć jakoś niezbyt przekonująco.
Kiwnęła głową. Na czole miała malutki księŜyc. Świecił jak ten nad nimi. Jej włosy i suknia całe były ze
srebra. Na stole stała butelka Romanee-Conti i dwa kieliszki. - Skąd to się wzięło? - wzruszyła ramionami. Wylał
kieliszek wina.
I - w smaku jakby płytkie. i - Nie. Proszę... Przysunęła pełną butelkę.
Gdy skosztował, uznał, Ŝe jednak miało smak - smak wyciśniętej z owocu winnej latorośli, tej, która
rośnie na Wyspach Błogosławieństw, harmonijne, silne charnu i capiteux wyciśnięte z dymów pól płonących
maków. Ledwie zdąŜył umoczyć usta, a juŜ wiedział, Ŝe jego dłoń przemierza marszrutę znaczoną regulatorami
doznań zmysłowych, układając symfonię sensownych przekazów i kontrprzekazów, która zwaliła się nań zupełnie
mimo woli, tu, nad jeziorem.
- Tak - zauwaŜył. - Ale juŜ musimy wracać.
- Tak szybko?
Zmusił świat, Ŝeby się skończył i tak się stało.
- Zimno tu - powiedziała, kiedy się ubierała. - Zimno i ciemno.
- Wiem. Kiedy oczyszczę maszynę, zrobię nam drinka.
- Dobrze.
Spojrzał na taśmy, potrząsnął głową. Ruszył do barku.
- Prawdę mówiąc, Romanee-Conti tutaj nie mamy - rzekł, kiedy sięgał po butelkę.
- CzyŜby? NiewaŜne. Nie przykładam do tego znaczenia.
On teŜ nie przykładał, w kaŜdym razie w tej chwili. Wyczyścił więc maszynę, wypili drinka, po czym
pomógł jej załoŜyć płaszcz, po czym wyszli.
Kiedy zjeŜdŜali windą na drugie piętro piwnicy, zapragnął, by świat znowu się skończył, ale się nie
skończył.
,,W tej chwili Ŝyje w tym kraju około jeden bilion osiemdziesiąt milionów ludzi, z których pięćset
sześćdziesiąt milionów posiada prywatne samochody. Jeśli przyjąć, Ŝe na jednego człowieka przypada po dwie
piędzi ziemi, a na jeden pojazd około sto dwadzieścia, łatwo obliczyć, Ŝe podczas gdy ludzie zajmują dwa biliony
sto sześćdziesiąt milionów piędzi ziemi, to samochody zagarniają sześćdziesiąt siedem i dwie dziesiąte biliona
piędzi, czyli około trzydzieści jeden razy więcej powierzchni niŜ cały rodzaj ludzki. Jeśli w tej chwili połowa
ogólnej ilości pojazdów pozostaje w ruchu i jeśli w kaŜdym z nich znajduje się po dwoje ludzi, nasza proporcja
zmienia się na czterdzieści siedem do jednego, na korzyść samochodów.
Gdy tylko ziemia zamieni się w wybrukowaną równinę, zaś ludzie albo powrócą do mórz, skąd się wzięli,
dobrowolnie obierając Ŝycie pod powierzchnią ziemi, albo wyemigrują na inną planetę, wtedy być moŜe ewolucja
technologiczna będzie mogła przebiegać wedle schematów, które statystyki na razie zachowują do wiadomości
własnej”.
Sybil K. Delphi, Professor Emeritus Adres na dzień nadania stopnia naukowego Broken Bock State
Teachers' College Shotover, Utah
Tatusiu,
Pokuśtykałem ze szkoły na postój taksówek, a stamtąd pojechałem do aeroportu na tutejszą Wystawę
Lotnictwa - Zewnętrzną, jak ją nazwano (okay, przesadziłem z tym ,,kuśtykaniem”, w kaŜdym razie musiałem
pilnie patrzeć, jak stawiam nogi). Całość tak została pomyślana, by zwieść na pokuszenie chłopców i zaprząc ich
na pięć lat do wiadomego kieratu. ChociaŜ zdawałem sobie z tego sprawę, a jednak mnie to wzięło. Chętnie bym
się zaciągnął. Chętnie bym poleciał na wyprawę. Myślisz, Ŝe gdy juŜ będę w stosownym wieku, to mnie wezmą?
To znaczy nie do pracy przy biurku, ale w przestworza. Myślisz, Ŝe to moŜliwe?
Zrobię to.
Był tam teŜ cholerny jakiś colonel (przepraszam za tę francuszczyznę), który widząc pozostawionego
samemu sobie chłopczyka, przyciskającego nos do wielkich szyb, postanowił wcisnąć mu coś w podświadomość.
Cudownie! Przepchnął mnie przez Galerię i pokazał wszystkie te kawałki opiewające triumfy naszych dzielnych
chłopców, począwszy od Bazy KsięŜycowej do portu na Marsie. Musiałem teŜ wysłuchać kazania o Wielkich
Tradycjach SłuŜby i dać się wciągnąć do sali projekcyjnej, gdzie na celuloidowej taśmie świetnie bawili się
kadeci, tocząc zapasy w stanie niewaŜkości, ,,a wszystko tu, to umiejętności, tęŜyzna nic nie pomoŜe”.
Z zabarwionej atramentem wody rzeźbili teŜ w powietrzu dziwne kształty, a na poszyciu statku zaprawiali się
w sztuce walki. Och, radości!
Mówiąc jednak zupełnie serio, przyznaję, Ŝe chętnie znalazłbym się wśród nich, gdy będą zakładać Piątkę
- Bazę Zewnętrzną. i chciałbym się tam znaleźć nie dlatego, Ŝe uległem bzdurnej gadaninie reklam i tym
podobnych idiotyzmów, lecz dlatego, Ŝe jak myślę, ktoś w miarę wraŜliwy powinien rejestrować to, co się tam
będzie działo. Wiesz, taki korespondent wojenny. Jak Francis Parkman, Mary Austin, ktoś taki. Dlatego
postanowiłem, Ŝe się zaciągnę.
Kadet lotnictwa z pagonami Ŝółtodzioba nie musi się jednak obawiać protekcji. Staliśmy na balkonie,
patrzyliśmy, jak startują statki, a on zachęcał mnie, bym poszedł, przyłoŜył się do nauki i pewnego dnia, być moŜe,
uniósł się w jednej z takich maszyn. Nie spieszyłem się z informacjami, Ŝe wskutek umysłowego niedorozwoju
maturę będę miał parę lat wcześniej, niŜ to przepisano, i nim moŜna z nią zrobić coś sensownego, choćby nawet
zaciągnąć się do kadetów. Patrzyłem tylko, jak startuje statek i powiedziałem: ,,Za dziesięć lat od tej chwili będę
spoglądał w dół, nie do góry”. a wtedy on mi opowiedział, jak cięŜki musiał przejść trening, tak, Ŝe juŜ nie
spytałem go, jak znosi ten wszawy przydział, który dostał. Uprzejmy jednak i tak nie byłem, nie ma co. Ale mnie
irytował, bo wyglądem nie przypominał człowieka z krwi i kości, lecz jedną ze swych reklam. Mam nadzieję, Ŝe ja
nigdy nie będę wyglądał jak facet z reklamy.
Dziękuję za pieniądze, cieple skarpetki i kwartet skrzypcowy Mozarta, którego właśnie słucham.
Następnego lata wolałbym dostać zaproszenie na Lunę, do Europy. MoŜe...? MoŜliwe...? Ewentualnie...? Uff,
a gdybym przebrnął przez ten nowy test, który mi przysłałeś...? w kaŜdym razie zechciej o tym pamiętać.
Twój syn Pete
- Halo, State Psych.
- Chciałabym się umówić na badanie.
- Chwileczkę. Łączę z rejestracją.
- Halo, rejestracja.
- Chciałabym się umówić na badanie.
- Chwileczkę... jakie badanie?
- Chcę się widzieć z doktor Shallot. Eileen Shallot. MoŜliwie jak najszybciej.
- Momencik, muszę zerknąć do harmonogramu.... Przyszły wtorek o drugiej. Odpowiada to pani?
- Znakomicie.
- Mogę prosić o nazwisko?
- DeVille. Jill DeVille.
- Dobrze, Miss DeVille. Zatem przyszły wtorek o drugiej.
- Dziękuję.
MęŜczyzna szedł poboczem autostrady. Autostradą jechały samochody. Wozy na paśmie wysokiej
prędkości migały niczym rozmazane plamy.
Ruch byl niewielki.
Było wpół do jedenastej rano i było zimno.
MęŜczyzna postawił obszyty futrem kołnierz, ręce trzymał w kieszeniach, szedł pochylony pod wiatr. Za
ogrodzeniem droga była czysta i sucha.
Przez chmury przedzierało się poranne słońce. W burym świetle ćwierć mili z przodu męŜczyzna widział
drzewo.
Nie zmienił tempa. Ale drzewa nie spuszczał z oczu. Pod butami chrzęściły kamienie.
Gdy doszedł do drzewa, zdjął kurtkę i złoŜył ją w kostkę.
PołoŜył kurtkę na ziemi i wdrapał się na drzewo.
Kiedy się wdrapał na konar, występujący za ogrodzenie, mógł się przekonać, Ŝe z dała nie zbliŜa się
Ŝ
aden pojazd. Wtedy oplótł wokół gałęzi dłonie, zawisł na moment i zeskoczył na autostradę.
Wschodni pas autostrady szeroki był na sto jardów.
Spojrzał na pas zachodni. TeŜ nic nie nadjeŜdŜało. Ruszył więc w kierunku wysepki przedzielającej
zachodnią połać autostrady od wschodniej. Wiedział, Ŝe nigdy do niej nie dojdzie. O tej porze dnia samochody
pędziły po pasie szybkiego ruchu z prędkością około stu sześćdziesięciu mil na godzinę. Szedł dalej przed siebie.
Jakiś samochód nadjechał z tyłu. Nie odwaracal się. Jeśli szyby w oknach są zaciemnione, jak to zwykle,
pasaŜerowie nie zdawali sobie sprawy z tego, Ŝe przeciął im drogę. Usłyszą o tym później i zaczną oglądać maskę,
czy aby przypadkiem nie ma tam jakiego śladu tego spotkania.
Jakiś samochód nadjechał z przodu. Szyby były przezroczyste. Mignęły dwie twarze, usta wygięte
w grymasie zdziwienia, chwila, a juŜ go nie było. Jego twarz pozostała jak była - bez wyrazu. Nic się nie zmieniło.
Jeszcze dwa samochody przemknęły obok, szyby zaciemnione. Przeszedł moŜe dwadzieścia jardów.
Dwadzieścia pięć...
Coś w powiewie wiatru, coś, co mógł wyczuć stopami mówiło mu, Ŝe nadchodzi. Nie spojrzał w tamtą
stronę.
i Coś, co zarejestrował kącikiem oka upewniało go w przekonaniu, Ŝe nadchodzi. Nie zmienił kroku.
Cecil Green jechał z przezroczystymi szybami, lubił bowiem tę drogę. Jego lewa ręka sięgała jej za bluzę,
jej koszulka leŜała na kolanach, a jego prawa dłoń spoczęła na dźwigni, jeden ruch, a fotele się opuszczą. Wtem
odskoczyła, z piersi wyrwał się jej głuchy jęk.
Poderwał się, spojrzał w lewo.
Zobaczył idącego męŜczyznę.
Ujrzał go z profilu. MęŜczyzna nie odwrócił się do niego twarzą. Widział, Ŝe człowiek nie przyspieszył
ani nie zwolnił kroku.
I potem juŜ go nie widział.
Lekki zgrzyt - i szyba ochronna zaczęła się samoczynnie czyścić. Cecil Green podskoczył.
Przyciemnił okna.
- Jak?... - zapytał, gdy znowu miał ją w ramionach. Załkał.
- Monitor go nie zarejestrował...
- Chyba nie dotknął ogrodzenia...
- Chyba niepełna umysłu!
- Ale przecieŜ mógł sobie wybrać łatwiejszy sposób. To mogła być twarz kaŜdego... Moja? PrzeraŜony
Cecil opuścił fotele.
- Cześć, brzdące. To jest zbliŜenie wielkiej, nalanej, poplamionej tytoniem, uśmiechniętej twarzy. Ten
uśmiech to wasza nagroda. Tyle, gdy chodzi o dowcip. Dzisiejszego wieczoru odchodzimy od naszego nader
nieformalnego rozkładu i przystępujemy do obmyślonego zgodnie z najnowszymi prądami, zaplanowanego do
najdrobniejszego szczegółu obrazu dramatycznego.
Będziemy Przedstawiać Mit.
- Jedynie po wnikliwych badaniach psychologicznych i chorobliwej wręcz samoobserwacji podjęliśmy
próbę przedstawienia Państwu tego właśnie mitu.
- Pfuj!
- Tak, Ŝuję tytoń. “Red Mań”, naprawdę porządna marka... darmowa prymka.
- Teraz, kiedy podskoczę i opadnę, splunąwszy na poprzeczkę, kto z was pierwszy odgadnie, jaki to agon
mityczny? Tylko nie rzucajcie się wszyscy do telefonów... Pfuj!
- Tak, panie i panowie, i wszyscy inni: jestem tytoniusz... nieśmiertelny, zgrzybiały, właśnie
zamieniający się w pasikonika... Pfuj!
- a teraz, do następnego numeru, trzeba mi będzie więcej światła.
- Więcej światła... Pfuj!
- Oślepiającego światła! Oszałamiającego światła!
- Bardzo dobrze... Pfuj!
- Teraz zaś, szybko w kombinezon pilota, ciemne okulary, jedwabny szalik... Gdzie mój bat?
- w porządku.
- Skaczemy, pieski, Śnieg pada, pada, a pieski są eskimoskie! Hetta! Hau, hau! w górę! w górę! Do góry!
w powietrze, stare konie! Jazda! Do góry!
- Więcej światła!
- Ruszajcie, koniki! Szybciej! WyŜej! Tata i mama czekają, na dole tęskni za mną dziewczyna! Jazda!
Nie przynoście sobie wstydu uparcie trzymając się tej wysokości! ŚnieŜek!
- Co to, do diabła, pędzi na mnie? Wygląda jak pioruuuun... aaa!
- Uf. To Faeton, pędzący na oślep w słonecznym rydwanie.
- Wszyscy pewnie słyszeliście powiedzenie, Ŝe tylko dobry drwal moŜe ściąć drzewo. Dobrze. Ten mit
nosi tytuł “Apollo i Dafne”... Zabijcie te...!
Rodział zatytułowany “Nekropolis” napisał Charles Render do Brakującym ogniwem jest człowiek -
pierwszej ksiąŜki od ponad czterech lat. Od powrotu z zimowych ferii poświęcał się pisaniu w kaŜdy wtorek
i czwartek, po południu. Wtedy to zamykał się w biurze i zapisywał stronę po stronie chaotycznym pismem.
“Istnieje wiele rodzajów śmierci, w których kaŜdy tym się wyróŜnia, Ŝe przeciwstawia się umieraniu jako
takiemu...” - pisał właśnie, gdy zabrzęczał interkom - krótko, długo, a potem znowu krótko.
- Tak? - odezwał się, nacisnąwszy przełącznik.
- Ma pan... interesanta - między,,pan” a “interesanta” dała się słyszeć krótka przerwa na zaczerpnięcie
oddechu.
WłoŜył do kieszeni pojemniczek z gazem w sprayu, wstał i podszedł do drzwi.
Otworzył, wyjrzał na zewnątrz.
- Doktorze... pomocy...
Zszedł trzy stopnie na dół. Przyklęknął.
- O co chodzi?
- Proszę... ona jest chora - wyszczekał.
- Chora? Na co? Co się stało?
- Nie wiem. Niech pan idzie. Render spojrzał w ślepie.
- Co to za rodzaj choroby?
- Nie wiem - powtórzył pies. - Nie będę mówił. Ja... ja czuję, Ŝe ona jest chora.
- Jak się tu dostałeś?
- Przyjechałem. Znam współrzędne, jeździliście do klubu, obiady, przyjęcie... Zostawiłem samochód na
zewnątrz.
- Zaraz do niej zadzwonię - Render ruszył ku drzwiom.
- Niedobrze. Nie odpowie. Miał rację.
Render wrócił do gabinetu po płaszcz i zestaw medyczny. Wyjrzał przez okno. Jej samochód stał
zaparkowany na dworze, tuŜ przy wjeździe na przecznicę, gdzie monitor dopuszczał ręczne sterowanie. Jeśli ktoś
powziął podejrzenie, Ŝe wóz jest poza wszelką kontrolą, automatycznie odstawiano go w ustronne miejsce. Zaraz
obok przejeŜdŜały samochody.
Takie to proste, nawet pies moŜe prowadzić. Lepiej zejść na dół, zanim przejedzie patrol. Pewnie juŜ dał
znać, Ŝe się tu zatrzymał. Ale moŜe nie. MoŜe jeszcze parę minut.
Spojrzał na wielki zegar.
- Okay, Sig - krzyknął. - Idziemy.
Windą zjechali na dół, szybko dotarli do głównych drzwi, wypadli z budynku i pospieszyli do wozu.
Silnik pracował na jałowym biegu.
Render otworzył drzwi od strony pasaŜera, Sigmund wsiadł do środka. Render wcisnął się za nim na fotel
kierowcy, lecz pies juŜ wcisnął współrzędne i adres. Nie miał co robić.
Wygląda na to, Ŝe jestem na niewłaściwym miejscu.
Zapalił papierosa. Wóz potoczył się w kierunku tunelu. Przez chwilę sunął zewnętrznym pasem,
wyrównał szybkość, włączył się w ruch. Pies skierował samochód na pas szybkiego ruchu.
- Och - westchnął. - Och.
Render czuł się w tej chwili tak, jakby ktoś pogładził go po głowie
Gdy jednak spojrzał na psa, zobaczył obnaŜone kły i zdecydował się przejść do ofensywy.
- Kiedy zaczęła się dziwnie zachowywać?
- Kiedy wróciła z pracy. Nie jadła. Kiedy się do niej odzywałem, nie odpowiadała. Tylko siedzi.
- Czy to juŜ kiedyś miało miejsce?
- Nie.
Jaka mogła być tego przyczyna? a moŜe po prostu miała zły dzień. Ostatecznie... to tylko pies... coś
w tym rodzaju. Nie. On na pewno wie, co mówi. Lecz wobec tego o co tu chodził
- a wczoraj? a dzisiaj rano przed pójściem do pracy?
- Jak zawsze.
Znowu spróbował zadzwonić. Ale nikt nie odpowiadał.
- Ty, to, zrobiłeś - powiedział pies.
- To znaczy?
- Oczy. Widzenie. Ty. Maszyna. Niedobre.
- Nie - odrzekł Render. w dłoni zacisnął pojemnik z gazem oszałamiającym.
- Tak - powiedział pies. - Chcesz ją uzdrowić?...
- Oczywiście...
Sigmund znowu zapatrzył się przed siebie.
Fizycznie czuł się Render podekscytowany, psychicznie był jakiś ocięŜały. Szukał w sobie przyczyny
tego stanu rzeczy. Czuł się tak juŜ od pierwszej sesji. w Eileen Shallot wyczuwał coś niepokojącego: osobliwe
połączenie Ŝywej inteligencji i bezradności, determinacji i podatności na zranienia, wraŜliwości i zgorzknienia.
Czy w ogóle znajdą to coś, co jest w niej szczególnie przyciągające?... Nie. To tylko efekt
przeciwprzeniesienia, do diabła z nim!
- Czuć cię zakłopotaniem - powiedział pies.
- To podpisz mnie “zakłopotany Render” i przewróć stronę.
Zwolnili. Mieli przed sobą parę zakrętów, a gdy je pokonali, znowu przyspieszyli. Wreszcie wjechali na
wąski odcinek drogi prowadzącej przez rzekomo willową dzielnicę miasta. Wóz skręcił w boczną uliczkę,
przejechał jeszcze dobre pół mili, lekko zadzwonił błotnikiem i skierował się na parking z tyłu wysokiego domu
z cegły. Ów odgłos był zapewne znakiem, Ŝe w momencie gdy zakończyło się monitorowanie jazdy, opiekę nad
wozem przejął specjalny serwomechanizm, tak Ŝe maszyna potoczyła się wzdłuŜ placu do przezroczystego boksu
garaŜu, po czym się zatrzymała. Render wyłączył zapłon.
Sigmund właśnie otworzył drzwi ze swojej strony. Render popędził przez hali, przycisnął nos do płytki
przy framudze, czekał. Po chwili drzwi rozsunęły się parę cali. Pies pchnął je zadem i wszedł. Render wszedł za
nim. Zamknął za sobą drzwi.
Mieszkanie było duŜe, ściany surowe, niczym nie upiększone, zestawienie barw mogło odebrać odwagę
osobie nie przygotowanej. W kącie stała wielka taśmoteka, obok monstrualna wieŜa. Przed oknem szeroki stół na
wygiętych nóŜkach, niski tapczan przy ścianie na prawo. Obok zamknięte drzwi. Sklepione łukowo najwyraźniej
prowadziły do innych pomieszczeń. Przy oknie, wciśnięta w odległy kąt, na obitym tapicerką krześle siedziała
Eileen. Sigmund zajął miejsce obok. Render zrobił kilka kroków w stronę okna, z papierośnicy wyjął papierosa.
Otworzył zapalniczkę i trzymał ją zapaloną dopóty, dopóki nie obróciła głowy w jego stronę.
- Papierosa?
- Charles?
- To ja.
- Tak, dziękuję. Chętnie.
Wyciągnęła rękę, wzięła papierosa, włoŜyła do ust.
- Dziękuję. Co cię tu sprowadza?
- Wizyta. w sąsiedztwie.
- Nie słyszałam ani pukania, ani dzwonka.
- Pewnie drzemałaś. Sig mnie wpuścił.
- Tak, chyba. Przeciągnęła się.
- Która godzina?
- Zaraz wpół do piątej.
- Aha, to juŜ przed dwiema godzinami wróciłam do domu. Chyba byłam strasznie zmęczona.
- a jak się teraz czujesz?
- Dobrze. Kawy?
- Nie gniewaj się, jeśli nie odmówię.
- Coś na ząb?
- Nie, dziękuję.
- Bicardi do kawy?
- Brzmi apetycznie.
- Wobec tego przepraszam. To potrwa chwilę. Wyszła przez drzwi obok sofy. Render zauwaŜył, Ŝe
znajduje się tam wielka automatyczna kuchnia na wysoki połysk.
- No i co? - szepnął do psa. Sigmund potrząsnął głową.
- Nie ta sama, co przedtem.
Render potrząsnął głową.
PołoŜył zestaw medyczny na sofie, na nim płaszcz. Usiadł obok i dał płynąć myślom.
Czy aby przypadkiem nie przesoliłem wprowadzając ją tak od razu w świat obrazów? MoŜe cierpi na
depresję wywołaną przez jakiś efekt uboczny... powiedzmy stłumienie, znerwicowanie? Czy rozstroilem jej zespół
adaptacyjny? Dlaczego tak mi się ze wszystkim spieszyło? PrzecieŜ nie było powodów do pośpiechu. Bo tak
cholernie mi się spieszy z tą ksiąŜką?... a moŜe dlatego, Ŝe ona to na mnie wymogła?... CzyŜby miała w sobie na
tyle siły, świadomej lub nie? Czy teŜ ja jestem aŜ tak podatny na jej sugestie?
Zawołała go do kuchni, Ŝeby przeniósł tacę. Postawił zastawę na stole. Usiadł naprzeciwko niej.
- Dobra kawa - sparzył usta.
- Sprytna maszyna - odpowiedziała, prowokacyjnie naśladując timbre jego głosu.
Sigmund wyciągnął się na dywaniku przed stołem, głowę opuścił między łapy, sapnął i zamknął oczy.
- Ciekaw byłem - zaczął Render - czy po ostatniej sesji nie wystąpiły jakieś efekty wtórne... w rodzaju
wzmoŜonych doznań synestezyjnych, snów układających się w większe całości, halucynacji lub...
- Tak - powiedziała bezbarwnym głosem. - Sny.
- Jakiego rodzaju?
- Takie, jak podczas ostatniej sesji: ciągle je śnię.
- Od początku do końca?
- Nie, nie ma tu specjalnego układu zdarzeń. Po prostu, jedziemy przez miasto, albo przez most, albo
siedzimy przy stole, albo idziemy do samochodu... takie przebłyski. Bardzo Ŝywe.
- Jakiego rodzaju uczucia towarzyszą tym przebłyskom?
- Nie wiem. Wszystko jest takie płynne.
- a co czujesz teraz, kiedy przypominasz sobie o tym?
- To samo. TeŜ wszystko jakieś takie przemieszane.
- Obawiasz się czegoś?
- Nnie... nie sądzę.
- Chcesz dać sobie na razie z tym spokój? Nie odnosisz wraŜenia, Ŝe zbyt się spieszymy?
- Nie. To wcale nie tak: to jest... to jest jak z nauką pływania Gdy wreszcie nauczysz się utrzymywać na
wodzie, wtedy zaczynasz pływać i pływasz, pływasz aŜ do wyczerpania. a później, kiedy tak sobie leŜysz dysząc
cięŜko i przypominasz sobie, do czego to podobne, podczas gdy twoi przyjaciele swobodnie unoszą się na wodzie,
a ty, przemęczony, musisz leŜeć... wtedy czujesz się błogo, choć zimno ci, a w mięśniach się mrowi, a w stawach
strzyka. Bo przecieŜ w końcu tak właśnie Ŝyję, tak dochodzę do wszystkiego, co chcę osiągnąć. Tak właśnie
czułam się po pierwszej sesji, tak czułam się po ostatniej... Ale kłucie i strzykanie juŜ minęło, juŜ chwyciłam
oddech. BoŜe, nie chcę zatrzymać się w biegu. Czuję się dobrze!
- Czy po południu zwykle ucinasz sobie drzemkę? Dziesięć czerwonych paznokci przebiegło wzdłuŜ
krawędzi stołu, gdy Eileen Shallot się przeciągnęła.
- ... Zmęczona jestem. Uśmiechnęła się, tłumiąc ziewnięcie.
- Połowa personelu ma wolne albo na chorobowym. Przez cały tydzień pracowałam jak w kieracie. Gdy
dzisiaj wyszłam z instytutu, omal nie podpierałam się nosem. Ale teraz, kiedy juŜ odpoczęłam, czuję się dobrze.
Ujęła filiŜankę kawy w obie dłonie, pociągnęła duŜego łyka.
- Aha - mruknął. - Dobrze. Trochę się o ciebie niepokoiłem Cieszę się, Ŝe bezpodstawnie.
- Niepokoiłeś? Czytałeś notatkę doktora Riscomba o moich analizach... i o próbie z ONT & R... i ciągle
myślisz, Ŝe jestem kobietą z rodzaju tych, o które wystarczy się niepokoić? Dobre sobie! Cierpię na postępującą
nerwicę spowodowaną wątpliwościami co do uznania mej pełnowartościowości jako istoty ludzkiej. Na tym
skupia się cała ma energia, ukierunkowując wszystkie wysiłki ku kolejnym sukcesom. Znacznie to podnosi moje
poczucie toŜsamości z samą sobą...
- z pamięci zrobiłaś sobie piekło - wtrącił. - To prawie dosłowny cytat.
- Oczywiście.
- Sigmund teŜ się o ciebie niepokoił.
- Sig? a w jaki sposób?
Pies drgnął niespokojnie, otworzył jedno oko.
- Tak - zahuczał basem, spoglądając na Rendera. - Powinienem wracać do domu.
- Znowu prowadziłeś?
- Tak.
- Mimo, Ŝe ci zabroniłam?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo się niepokoiłem. Nie odpowiedziałaś mi, gdy cię zapytałem.
- Bo byłam bardzo zmęczona. a jeśli znowu weźmiesz samochód, to ja juŜ tak ustawię automat przy
drzwiach, Ŝe nie będziesz mógł wchodzić i wychodzić jak dusza zapragnie.
- Przepraszam.
- Nic mi nie jest.
- Rozumiem.
- To ma się nigdy nie powtórzyć.
- Przepraszam.
Nie spuszczał Rendera z oczu, które były jak skupiające blask ognia soczewki. Render wbił wzrok
w ścianę.
- Nie będź tak surowa wobec tego biedaka - mruknął. - PrzecieŜ myślał, Ŝe jesteś chora i pojechał po
lekarza. a gdyby miał rację? Byłabyś mu winna wdzięczność, nie burę.
Sigmund spojrzał mu prosto w oczy - jego spojrzenie nie ugłaskane pojednawczymi wysiłkami Rendera,
nadal było twarde. a potem zamknął oczy.
- Gdy postępuje niewłaściwie, trzeba mu o tym powiedzieć.
- No, myślę - powiedział, popijając kawę. - W kaŜdym razie nic złego nikomu się nie stało. A skoro juŜ tu
jestem, porozmawiajmy na tematy zawodowe. Właśnie coś piszę i chętnie poznałbym twoją opinię.
- Wspaniale. a znajdziesz dla mnie jeszcze miejsce w przypisie?
- Nawet w dwóch lub trzech. Jak sądzisz, czy motywacje powodujące samobójcami są róŜne,
w zaleŜności od kultury?
- Po gruntownym namyśle stwierdzam, Ŝe nie - powiedziała. - Frustracje mogą prowadzić do depresji lub
stanów niepoczytalności. Jeśli się spiętrzą, mogą generować pragnienie samozagłady. Pytałeś mnie o motywacje...
sądzę, Ŝe to samo ich dotyczy. w moim odczuciu są niezaleŜne od czasu i kultury, stanowią bowiem róŜne aspekty
jednej ludzkiej doli. Nie przypuszczam, aby mogły się zmienić bez poddania przemianom zasadniczej natury
człowieka.
- w porządku. Załatwione. a wobec tego zapytajmy, czym jest ten kamyczek, który pociąga za sobą
lawinę? Bo jeśli nawet człowiek jest stały, to środowisko, w którym Ŝyje, podlega nieustannym przemianom. Jeśli
znajduje się w sytuacji Ŝyciowej, którą charakteryzuje nadmierne poczucie komfortu, jak sądzisz: czy będzie to
czynnik w mniejszym czy większym stopniu depresyjny... lub wywołujący stany niepoczytalności... niŜ gdyby
przenieść takiego osobnika w środowisko mniej sprzyjające, nie zabiegające do tego stopnia o jego dobre
samopoczucie?
- Hm... Zorientowana co do przypadku rzekłabym, Ŝe to zaleŜy od samego człowieka. Rozumiem jednak,
do czego zmierzasz: czy tłum posiada predyspozycje do wyskoczenia przez okno, i to na znak jakim będzie zdjęcie
kapelusza... przez okno, które otwiera się nawet przed tobą, poniewaŜ ty postawiłeś pytanie... szczególny
przypadek buntu tłumów... znudzonych tłumów. Nie wiem. Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, Ŝe problem jest źle
postawiony.
- Ja takŜe Ŝywię tę nadzieję, lecz stawiając to pytanie miałem na myśli takŜe samobójstwa symboliczne...
funkcjonalne zaburzenia psychiczne, wywołane rzekomo zupełnie błahymi drobnostkami...
- Aha, mówiłeś o tym na wykładzie miesiąc temu: autopsychomimeza. Mam tę taśmę. Zgrabnie ci się to
powiedziało, ale nie mogę się z tym zgodzić.
- Ani ja... w tej chwili. Napisałem cały ten akapit na nowo: “Thanatos w krainie tępego bęcwała”... tak go
zatytułowałem. w istocie jest to instynkt śmierci, przemieszczający się bliŜej powierzchni.
- Jeśli dam ci skalpel i trupa, spreparujesz mi ten instynkt tak, Ŝebym go mogła dotknąć?
- Nie mógłbym tego zrobić - głos zadrŜał mu od tłumionego śmiechu - bowiem cały instynkt śmierci
zuŜyłby się na trupa. Wystarczy jednak, byś mi wyszukała ochotnika, a on juŜ dowiedzie, Ŝe mam rację.
Dobrowolnie.
- Nieodparta jest ta twoja logika. - Uśmiechnęła się. - Przynieś nam jeszcze kawy, okay?
Render poszedł do kuchni, wypłukał filiŜanki, nalał kawy, wypił szklankę zimnej wody i wrócił do
pokoju. Eileen nie ruszyła się z miejsca. Ani Sigmund.
- Co robisz, gdy akurat nie zajmujesz się śnieniem?
- To samo, co wszyscy: jem, piję, śpię, rozmawiam, odwiedzam przyjaciół i nieprzyjaciół, zwiedzam,
czytam...
- Czy jesteś człowiekiem skłonnym wybaczać?
- Bywam. a dlaczego pytasz?
- Bo chcę cię prosić o wybaczenie. Pokłóciłam się dzisiaj z kobietą o nazwisku DeVille.
- O co?
- O ciebie. Stawiała mi zarzuty tak cięŜkie, Ŝe juŜ chyba byłoby lepiej, gdybym nie wyszła z łona matki.
OŜenisz się z nią?
- Nie. MałŜeństwo jest jak alchemia. Kiedyś słuŜyło czemuś bardzo waŜnemu, trudno byłoby jednak
powiedzieć, Ŝe ta sytuacja utrzymała się do dnia dzisiejszego.
- Dobrze.
- Co jej powiedziałaś?
- Dałam jej skierowanie do kliniki, na którym było napisane: “Diagnoza: kurwa. Leczenie:
farmakoterapia i uszczelnienie zwieracza”.
- O! - wymknęło się z ust Renderowi, najwyraźniej zainteresowanemu.
- Podarła kartkę i rzuciła mi w twarz kawałki.
- Ciekawe, dlaczego?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, przeciągnęła palcem po obrusie.
- “Ojcowie i starcy, zastanawiam się, co to jest piekło”.
- ,,i przypuszczam, Ŝe jest to cierpienie, polegające na niezdolności do kochania” - dokończyła. - Czy
Dostojewski miał rację?
- Wątpię. Gdy o mnie chodzi, przepisałbym mu terapię grupową. To byłoby dla niego prawdziwe piekło...
ci wszyscy ludzie, zachowujący się jak bohaterowie jego powieści i na dodatek znajdujący w tym przyjemność.
Render odstawił filiŜankę, odsunął krzesło od stołu.
- Wychodzisz?
- Powinienem.
- Nie przyciągnę cię jedzeniem?
- Nie. Wstał.
- Okay, tylko załoŜę płaszcz.
- Sam mogę wrócić. Odeślę samochód.
- Nie! Sama myśl o pustych samochodach krąŜących po mieście napełnia mnie przeraŜeniem.
Wydawałoby mi się, Ŝe i mój wóz będzie tak straszyć po drogach przez najbliŜsze dwa i pół tygodnia.
- Poza tym - dodała, przechodząc przez próg - obiecałeś mi katedrę winchesterską.
- Chcesz tego dzisiaj?
- Jeśli dasz się namówić...
Gdy Render stał, zastanawiając się, co zrobi, Sigmund dźwignął się z podłogi, stanął tuŜ przed nim
i spojrzał mu prosto w oczy. Otworzył pysk i zamknął, otworzył i zamknął - powtórzył to kilka razy, lecz nie
wydobył z siebie Ŝadnego dźwięku. Potem odwrócił się i wyszedł.
- Nie! - dobiegł go głos Eileen. - Zostaniesz tutaj dopóki nie wrócę.
Render wziął z sofy płaszcz, załoŜył go, zestaw medyczny upchnął gdzieś w kieszeni.
Kiedy szli przez hall w stronę windy, Renderowi zdawało się, Ŝe słyszy dalekie i stłumione grubymi
murami wycie.
W tym miejscu, jedynym spośród wszystkich, Render wiedział, Ŝe jest panem wszystkiego.
W tych obcych światach czuł się jak u siebie, w tych światach bez czasu, gdzie kwiaty spółkują
a gwiazdy toczą walki na niebie, by w końcu spaść, rozpaść się na kawałki i pociąć kielichy, uderzyć w morza
i odsłonić wiodące w dół schody i ramiona wyłaniające się z grot, kołyszące pochodniami, których płomień jak
rozpływające się w powietrzu twarze - nocny koszmar w środku zimy, lato schodzi na zebry, Render wiedział -
albowiem odwiedzał te światy z powodów zawodowych przez większą część minionej dekady. Kiwnięciem palca
mógł więzić magów, prowadzić ich na procesy o zdradę królestwa - o, tak, i mógł ich zabijać, mógł ustanawiać ich
spadkobierców.
Szczęśliwie, ta podróŜ była tylko wizytą grzecznościową.
Szedł przez polanę i szukał jej.
Czuł, jak wokół budzi się jej obecność.
Przecisnął się przez gałęzie, stanął nad jeziorem. Zimne, błękitne, bezdenne było jezioro, i odbijało
w swych wodach smukłą wierzbę, która się stała miejscem jej objawienia.
- Eileen!
Wierzba zakołysała gałązkami w jego stronę, zakołysała w stronę przeciwną.
- Eileen! Przybywaj!
Opadły liście, upadły na powierzchnię wód, rozbiły zwierciadlaną gładkość, rozmyły obraz.
- Eileen?
W jednej chwili wszystkie liście poŜółkły, wszystkie upadły do wody. Drzewo kołysało się i traciło liście.
Dziwny dźwięk dał się słyszeć w ciemniejącym niebie, niczym buczenie kabli wysokiego napięcia w chłodny
dzień.
Nagle przez niebo zaczął wędrować podwójny rząd księŜyców.
Render wybrał sobie jeden, zerwał z nieba i ścisnął. Gdy to uczynił z jednym, inne zniknęły i na świecie
zrobiło się jaśniej. Przepełniające powietrze buczenie ustało.
OkrąŜył jezioro by odetchnąć nieco od akcji brakowania i przeciwdziałania jej. Ruszył wśród sosen tam,
gdzie, jak chciał, miała ukazać się katedra. Na drzewach śpiewały ptaki. Wiatr muskał go łagodnie. Jej obecność
czuł całkiem wyraźnie.
- Tutaj, Eileen. Tutaj!
Zatem szła obok niego, w zielonym jedwabiu, włosy jak z brązu, oczy niczym z płynnego szmaragdu. Na
czole błyszczał jej szmaragd. Szła w zielonych pantofelkach, stąpała po sosnowych igłach i spytała:
- a co się stało?
- Jesteś zaniepokojona.
- Dlaczego?
- MoŜe z powodu katedry. Jesteś wiedźmą? - uśmiechnął się.
- Tak, ale dzisiaj mam wolne.
Roześmiał się, wziął ją pod rękę i obeszli wysepkę liści, a na porośniętym trawą pagórku dźwigała się
w górę katedra, wzbijając się ponad ich dwoje i ponad drzewa, wspinając się w powietrzu południa, wydychając
dźwięki organowych piszczałek, odbijając zabłąkany promień słońca w witraŜach.
- Mocno trzymaj się świata - powiedział. - Bo wchodzi wycieczka.
Ruszyli w stronę wejścia i weszli.
- ...Dzięki kolumnom, łączącym podłogę ze sklepieniem niczym wyniosłe drzewa, osiągnięto efekt
bezwzględnego opanowania przestrzeni - powiedział. – Wziął to z przewodnika. Północny transept.
- Greensleeves - powiedziała. - Organy grają Greensleeves.
- Tak. Ale nie moŜesz mnie za to winić. Spójrz na te fryzy na kapitelach...
- Chcę podejść bliŜej do chóru.
- Dobrze. Tędy, proszę.
Render czuł, Ŝe coś tu było nie tak. Ale nie był w stanie powiedzieć, co.
Wszystko zachowywało trwałość...
A wtedy coś nagle się stało, wysoko nad katedrą, coś, co wywołało dziwny odgłos. Render uśmiechnął
się. Tak, teraz juŜ sobie przypominał. To było jak klaśnięcie językiem. Przez chwilę Eileen myliła się mu z Jill...
tak, to właśnie to.
CóŜ, wobec tego...
Ołtarz był niby eksplozja bieli. Nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego, nigdzie. Wokół ściany
były ciemne, ciągnęło chłodem. w kątach i w wysokich wnękach pełgały świece. Organy pod czyimiś
niewidzialnymi palcami wstrząsały grzmiącymi akordami.
Render wiedział, Ŝe coś jest nie tak.
Odwrócił się do Eileen Shallot, której kapelusz był jak zielona szyszka wyrastająca w ciemności,
ciągnąca za sobą zielone wstęgi woalu. Jej szyja była w cieniu, lecz...
- Ten naszyjnik... skąd?
- Nie wiem. Uśmiechnęła się.
Trzymała w dłoniach puchar, którego wnętrze mŜyło czerwonawym światłem. Odbijało się od jej
szmaragdu. Blask obmył je niczym tchnienie chłodnego powietrza.
- Napijesz się?
- Stój w miejscu! - polecił.
Chciał zmusić mury, by się zapadły. Pływały w cieniu.
- Stój w miejscu! - powtórzył natarczywym tonem. - Niczego nie rób. Nawet nie staraj się myśleć.
- ...Ściany, zapadnijcie się! - krzyknął, i jak za uderzeniem wiatru ściany wymiotło we wszystkie strony,
dach poszybował nad wierzchołkiem świata, a oni stali wśród ruin oświetleni jednym jedynym stoczkiem. Noc
była ciemna, Ŝe oko wykol.
- Dlaczego to uczyniłeś? - spytała, ciągle trzymając puchar wyciągnięty w jego stronę.
- Nie myśl. Nie myśl o niczym - powiedział. - OdpręŜ się. Jesteś bardzo zmęczona. Gdy płomień tej
ś
wiecy zadrga i zgaśnie, zgaśnie teŜ twa świadomość. z trudem zachowujesz przytomność umysłu. Ledwo
trzymasz się na nogach. Oczy ci się zamykają. Bo i tak przecieŜ nie ma tu czego oglądać.
Chciał zmusić świecę, by zgasła, ale świeca nadal się paliła.
- Nie jestem zmęczona. Proszę, wypij.
Usłyszał, jak w nocnych ciemnościach dudnią dźwięki organów. Dziwny dźwięk, nie od razu go
rozpoznał.
- Potrzebuję twojej współpracy.
- Dobrze juŜ, dobrze.
- Spójrz! KsięŜyc! Wskazał palcem.
Zadarła głowę, a księŜyc wyszedł zza atramentowe ciemnej chmury.
- I drugi, i trzeci...
KsięŜyce, niczym nawlekane perły, wynurzały się i wędrowały w ciemności.
- Ostatni będzie czerwony, i był.
Wyciągnął rękę z wystawionym palcem wskazującym, przesunął ramię wzdłuŜ pola widzenia, a potem
usiłował dotknąć księŜyca. Zabolało. KsięŜyc parzył. Nie mógł ruszyć go z miejsca.
- Obudź się! - krzyknął.
Czerwony księŜyc zniknął, a razem z nim wszystkie białe.
- Proszę, wypij.
Wyrwał puchar z jej dłoni i odwrócił się. Kiedy znowu na nią spojrzał, trzymała w ręku puchar.
- Wypijesz?
Odwrócił się i uciekł w noc.
Było to jak bieg w sięgającym bioder śniegu. To było nie w porządku. Biegnąc, powiększył swój błąd -
sam tracił siły, ona zyskiwała na mocy. Bieg wysysał jego energię, wysuszał go.
Stał w środku ciemności.
- Świat kręci się wokół mnie - powiedział. - Jam jego osią.
- Proszę, wypij - powiedziała.
Stał na polanie obok stołu, a stół nad brzegiem jeziora. Jezioro było czarne, a księŜyc był srebrny,
wysoko, poza zasięgiem dłoni. Na stole pełgała jedna świeczka, blask której wysrebrzał jej włosy i włosy jej były
srebrzyste, jak jej suknia. Obok pękatego kieliszka do wina stała butelka Romanee-Conti. Pełen był po brzegi, ten
kieliszek, tak Ŝe czerwonawe paciorki zastygły przy szklanej krawędzi. Był bardzo spragniony, ona zaś była
piękniejsza od wszystkich kobiet, które zdarzyło mu się widzieć,, a jej naszyjnik sypał iskrami, a znad jeziora
nadciągnął chłodny powiew, i w powietrzu coś się unosiło - coś, co powinien był pamiętać...
Zrobił krok naprzód, a kiedy się poruszył, zbroja lekko zadźwięczała. Sięgnął po kieliszek, lecz prawica
zesztywniała mu od bólu i przywarła do boku.
- Jesteś ranny!
Powoli odwrócił głowę. Krew płynęła z otwartej rany w prawym ramieniu, cienką smuŜką spływała
w dół i skapywała z palców na ziemię. Zbroja był rozdarta. Zmusił się, by nie patrzyć.
- Wypij to, kochanie. To cię uzdrowi. Stała.
- Przytrzymam kieliszek.
Spojrzał na nią, gdy przystawiła kieliszek do warg.
- Kim jestem?
Nie ona mu odpowiedziała, lecz coś mu odpowiedziało - coś jakby plusk wody na jeziorze.
- Jesteś Render. Śniący.
- Tak, przypominam sobie.
Po czym skłonił umysł do kłamstwa, do kłamstwa które mogło rozbić całą tę iluzję, do kłamstwa, które by
wypowiedzieć, zmusić musiał swe usta.
- Eileen Shallot, nienawidzę cię.
Ś
wiat zadrŜał i popłynął nad nim wstrząsany, jakby zwalony potęŜnym ciosem.
- Charles! - krzyknęła i ciemność rozciągnęła się nad nimi.
- Obudź się! Obudź się! - krzyknął, a prawe ramię piekło i piekło, i krwawiło w ciemności.
Stał sam pośrodku białej równiny. Cichej i nieskończonej. Rozlewała się po samą krawędź świata.
Promieniowała własnym światłem, bo niebo nie było niebo, bo nic w górze nie było. Nic. Był zupełnie sam. I jego
własny głos dobiegł go echem odbijającym się od krawędzi świata.
- ... nienawidzę... nienawidzę cię...
Opadł na kolana. On był Render.
Czerwony księŜyc ukazał się nad równiną, rzucając upiorne światło na białą połać. Po lewo miał łańcuch
górski, po prawo drugi łańcuch.
Uniósł prawicę. Pomógł sobie lewą ręką. Ścisnął nadgarstek, wyciągnął palec wskazujący, dosięgnął
księŜyca.
Wysoko z gór dobiegł go skowyt, straszny, rozdzierający krzyk - jakby nieludzki, a jednak ludzki -
wyzwanie, skarga na samotność, jęk skruchy. a potem jego ujrzał, idącego po górach, z ogonem strząsającym
ś
nieg z najwyŜszych wierzchołków, ostatni loupgarou Północy - Fenris, syn Loki - wstępujący do nieba.
Rzucił się w powietrze. Połknął księŜyc.
Wylądował tuŜ obok niego, a jego wielkie ślepia pałały Ŝółtym blaskiem. Podkradał się ku niemu stąpając
bezgłośnymi łapami po zimnej białej równinie między górami, rzucił się do ucieczki, biegł po pagórkach i w dół
zboczy, przez rysy skalne i rozpadliny, dolinami, kluczył wśród stalagmitów i pinakli - pod krawędziami
lodowców, wzdłuŜ koryt rzek skutych lodem, biegł ciągle w dół - aŜ poczuł na plecach gorący oddech, aŜ
otworzyła się nad nim wykrzywiona w uśmiechu paszcza.
A wtedy się odwrócił i jego stopy stały się jak dwie rzeki ognia, które uniosły go daleko.
Ś
wiat odskoczył w tył. On ślizgał się po zboczach. w dół. Ześlizg...
Byle dalej... Spojrzał przez ramię. w oddali szara sylwetka goniła za nim.
Czuł, Ŝe jeśli zechce, łatwo zmniejszy dystans. Musiał przyspieszyć.
Ś
wiat zataczał się wokół niego. Zaczął padać śnieg. Wyciągnął nogi. z przodu, jakaś plama, zamazana
sylwetka. Przedarł się przez woale śniegu, który teraz - jak się zdawało
- padał z dołu do góry - niczym bańki mydlane.
ZbliŜył się do poszarpanego kształtu.
Jak pływak zbliŜał się do niego - niezdolny otworzyć ust by wymówić choć słowo, sparaliŜowany
strachem, Ŝe utonie - utonie i nie dowie się, nigdy nie pozna.
JuŜ nie kontrolował swego ruchu. Rzucało nim naprzód, jak fala morska w czas przypływu bije o wrak.
w końcu, tuŜ przed tym, zdołał się zatrzymać.
Pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Są to rzeczy, które juŜ dawno temu przestały istnieć jako przedmioty
i pozostają teraz jedynie jako nie - do - zapisania - w - kalendarzu czyste moŜliwości poza przepływem” strumienia
pierwiastków zwanych Czasem.
Tam oto stał Render. Nie przejmował się, czy Fenris go dopadnie i zje jego mózg. Zamknął oczy, nie
mógł jednak przestać widzieć. Tym razem było to niemoŜliwe. Ale niczym się nie przejmował. Lwia część jego
samego leŜała martwa u jego stóp.
l znowu skowyt. Za nim pojawił się szary kształt.
Zgubę niosące oczy i krwawy pysk zamajaczyły we wnętrzu samochodowego wraka, zęby wgryzły się
w stal, szkło, wciskały się do środka w poszukiwaniu...
- Nie! Brutalu! PrzeŜuwaczu truchła! - krzyknął. - Umarli są święci! Moi umarli są święci!
Miał w ręku skalpel. Wprawnym ruchem rozpłatał ścięgna, odkrył sploty mięśni w zastygłych
ramionach, miękki Ŝołądek, powrósła arterii.
Płacząc, poćwiartował potwora, członek po członku, a on krwawił i krwawił plugawiąc pojazd i szczątki
w jego wnętrzu swoją piekielnie - zwierzęcą posoką, ociekając krwią, tocząc obmierzłe płyny, aŜ cała równina się
zaczerwieniła i poskręcała nad nimi.
Render upadł na przerdzewiałą maskę i było miękko, ciepło i sucho, i zapłakał nad nim.
- Nie płacz - powiedziała.
A potem wisiał na jej ramieniu, mocno przywierając do jej boku, potem szli brzegiem czarnego jeziora
pod księŜycem, którym był Wedgewood. Na ich stole płonęła jedna, jedyna świeca. ZbliŜyła kieliszek do jego
warg.
- Proszę, wypij.
- Tak. Napój mnie. Wypił wino, łagodne i lekkie, i rozpromienił się wewnątrz. Czuł, jak wracają mu siły.
- Jestem...
- ... Render. Śniący - plusnęło jezioro.
- Nie!
Odwrócił się i znowu pobiegł, szukając wraka. Musiał wrócić.
- Nie moŜesz.
- Mogę! - krzyknął. - Mogę, jeśli spróbuję....
ś
ółte płomienie zawirowały w gęściejącym powietrzu. śółte węŜe. Skręcały się, płonęły, płonęły, wokół
jego kostek. Potem przez mroki, dwugłowy i zwalisty, nadciągał jego Przeciwnik.
Potoczyły się za nim kamyki. Przytłaczający odór wykręcił mu nos w drugą stronę, odrzucił go, o parę
kroków.
- Śniący! - ryknęła jedna z głów.
- Wróciłeś, Ŝeby wyrównać rachunki! - zawołała druga. Render patrzył. Usiłował sobie przypomnieć.
- Nie dla wyrównania rachunków, Thaumielu - powiedział. - Powaliłem cię i zakułem w łańcuchy... za
Rothmana, tak, to był Rothman... kabalista.
Zakreślił w powietrzu pentagram.
- Wracaj do Oliphoth. Wypędzam cię.
- Tutaj jest Oliphoth.
- ... przez Khamaela, anioła krwi, przez wrogów Serafina, w imię Elohim Gebor, zaklinam cię, byś
zniknął!
- Nie tym razem - zaśmiały się obie głowy.
Dał krok naprzód.
Render cofnął się powoli, choć nogi miał spętane przez Ŝótłe węŜe. Czuł, jak z tyłu otwiera się otchłań.
Ś
wiat był niczym rozpadająca się układanka. Widział, jak części się oddzielają.
- Zgiń.
Gigant zagrzmiał śmiechem obu łbów.
Render potknął się.
- Tędy, kochanie!
Stała w małej grocie po prawej stronie.
Potrząsnął głową i dał krok ku otchłani.
Thaumiel sięgał ku niemu.
Render zachwiał się na krawędzi przepaści.
- Charles! - krzyknęła, a wraz z jej płaczem rozpadł się świat.
- Zatem Yernichtung - odpowiedział, spadając
3
. - Dołączę do ciebie w ciemności.
l tak wszystko dobiegło końca.
- Chciałbym się widzieć z doktorem Charlesem Renderem.
- Przykro mi, to niemoŜliwe.
- Ale ja wynająłem odrzutowiec tylko po to, Ŝeby tu przylecieć i mu podziękować. Jestem innym
człowiekiem! Zmieniłem Ŝycie!
- Przykro mi, panie Erikson. Gdyby pan zadzwonił dziś rano, powiedziałbym panu, Ŝe to niemoŜliwe.
- Panie, jestem Przedstawiciel Erikson... a Render kiedyś wyświadczył mi wielką przysługę.
- Wobec tego niech pan wyświadczy teraz małą przysługę Renderowi i wraca do domu.
- Nie ma pan prawa zwracać się do mnie w ten sposób.
- Jak pan widzi, właśnie się zwracam. Proszę wyjść. MoŜe w przyszłym roku...
- Ale parę słów moŜe zdziałać prawdziwe cuda...
- Proszę mi ich oszczędzić!
- Prze... przepraszam.
Urocze było to na pewno, zaróŜowione świtem - falująca, parująca powierzchnia morza - wiedział jednak,
Ŝ
e i to musi się skończyć. Zatem...
Zszedł po schodach z wysokiej wieŜy i wszedł na dziedziniec. Ruszył w stronę róŜanej altanki. Stanął
przy wejściu i spojrzał na wyrko, które stało po środku.
- Dzień dobry, milordzie.
- I wzajemnie - odrzekł rycerz, łącząc swą krew z ziemią, kwiatami, trawą, krew wypływającą z jego
rany, cieknącą po zbroi, skapującą z koniuszków palców.
- Nic nie pomogło? Rycerz potrząsnął głową.
- Pustym, i czekam.
- Twe oczekiwanie kresu bliskie.
- To znaczy? - podniósł się.
- Statek. ZbliŜa się do portu.
Rycerz wstał. Oparł się o wilgotny pień drzewa. Patrzył na rosłego, brodatego sługę, który nie przestawał
mówić ochrypłymi słowy z barbarzyńskim akcentem:
- Gnany wiatrem przybywa jak czarny łabędź. Powraca.
- Czarny, mówisz? Czarny?
- śagle są czarne, Lordzie Tristramie.
- Kłamiesz.
- Chcesz się przekonać? Chcesz ujrzeć to na własne oczy? Spójrz zatem!
Wskazał dłonią.
Ziemia zadrŜała, mur runął. Chmura kurzu podniosła się i opadła. z miejsca, gdzie stali, widzieć mogli
3
Yernichtung (niem) - zagłada (Przyp. tłum.)
statek wpływający do portu na skrzydłach nocy.
- Kłamałeś! Są białe!
Pierwsze promienie wschodu tańczyły na lustrze wody. śagle rzucały cień.
- Nie, głupcze. Czarne! Muszą być czarne!
- Białe! Białe! Izoldo, dotrzymałaś słowa! Wróciłaś! Zaczął biec w stronę portu.
- Wracaj! Jesteś ranny! Jesteś chory! Zatrzymaj się... śagle były białe, opromienione słońcem, które
wisiało jak czerwony guzik, który sługa dotknął szybkim ruchem ręki. Noc zapadła.