background image

Roger śelazny 

Pan Snów 

 

(przełoŜył Robert Reszke) 

background image

dla Judy 

background image

WSTĘP 

 

Dziś  juŜ  nie  pisze  się  takich  ksiąŜek.  Pan  Snów  Rogera  śelaznego  to  powieść  Ŝarliwa  -  Ŝarliwością 

Ameryki wczesnych lat sześćdziesiątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową skalę przyswajali sobie 

Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, choć sama ich geneza sięga 

przełomu  XX  wieku.  a zatem,  przede  wszystkim,  psychoanaliza  w jej  klasycznej  postaci  opracowanej  przez 

Sigmunda  Freuda  oraz  w postaci  tak  zwanej  psychologii  analitycznej  Carla  Gustava  Junga  -  oba  te  nazwiska 

parokrotnie pojawiają się na kartach ksiąŜki. 

Zamysłem  śelaznego było, jak  moŜna  sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza określa 

jako  pod  -lub  nieświadomość  -  tych  pokładów  ludzkiej  psyche,  które  zachowując  autonomię,  Ŝyją  by  tak  rzec 

własnym  Ŝyciem,  dając  o  sobie  znać  między  innymi  w snach.  Pan  Snów  wprowadza  nas  w świat  Ŝycia 

nieświadomości  -  chciałoby  się  powiedzieć,  gdyby  nie  przekonanie,  Ŝe  Roger  śelazny  chyba  nie  miał  aŜ  tak 

wygórowanych  pragnień.  Zatem  skromniej:  Pan  Snów  to  opowieść  o  tym,  jak  w człowieku,  który  zawodowo 

zajmuje  się  snami  -  śni  “za  innych”,  “kształtuje”  sny  w celach  terapeutycznych  -  z wolna  zaciera  się  granica 

między Ŝyciem świadomym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia 

strumieniami nieświadomości. Charles Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego 

złudzenia,  własnego  snu:  przyzwyczajony  do  tego,  Ŝe  w świecie  własnej  imaginacji  jest  stwórcą  i władcą 

wszystkiego,  co  mocą  fantazji  powołuje  do  Ŝycia,  podejmuje  próbę  stworzenia  świata  dla  kogoś  drugiego,  dla 

ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego istnienia. Co 

gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno jest bowiem 

samemu przeŜywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak ulotną, jak sen. 

Powtarza  się  dylemat  znany  z Fausta:  czy  moŜliwe  jest  połączenie  piekielnej  pychy  nieograniczonego 

w czasie  i przestrzeni  tworzenia  z miłością  niewinną?  I  czy  ta  miłość  jest  naprawdę  niewinna?  Czy  sen 

urzeczywistniający  nieświadome  pragnienia,  (które,  uświadomione,  stają  się  przesłanką  udanej  terapii)  moŜna 

ś

nić  dalej  w świetle  dziennym?  Czy  będzie  wtedy  jeszcze  lekarstwem,  czy  juŜ  trucizną?  Czy  moŜna  bezkarnie 

zstępować do “doliny cienia”, jak pisze śelazny, schodzić do głębokich warstw nieświadomości w poszukiwaniu 

Graala i Ŝądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej 

natury jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego 

i podobną dawał odpowiedź: ten magiczny teatr Ŝycia nieświadomości to “teatr nie dla kaŜdego”. Karta wstępu 

kosztuje głowę. 

Pan Snów Rogera śelaznego to ksiąŜka Ŝarliwa, bowiem podąŜa tym szlakiem myślenia, który juŜ dawno 

przedtem  został  przetarty.  Adaptując  pewne  wzorce  literackie  i przystosowując  je  do  konwencji  literatury  tak 

zwanej  fantastyczno-naukowej  nie  ustrzegł  się  autor  swego  rodzaju  nadgorliwości,  zwłaszcza  w kształtowaniu 

“futurystycznego”  sztafaŜu  świata  przedstawionego  z perspektywy  naszych  dni  -  naiwnego  i jakby 

anachronicznego. Czytając tę ksiąŜkę trzeba jednak pamiętać, Ŝe jest to dzieło swego czasu: Ameryki wczesnych 

lat  sześćdziesiątych  -  moŜe  niekiedy  irytujące  w swym  sileniu  się  na  “nowoczesność  wyrazu”,  “odkrywczość 

stylu”, “zaskakującą fabułę”. śelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla kaŜdego”. Tak 

właśnie być miało. 

Wydawca 

background image

ROZDZIAŁ I 

 

UROCZE  było  to  na  pewno  -  krew  oraz  wszystko  inne  -  Render  czuł  jednak,  Ŝe  spektakl  ma  się  ku 

końcowi.  

Uznał  więc,  Ŝe  kaŜda  mikrosekunda  jest  teraz  cenniejsza  od  minuty  -  choć  moŜe  naleŜałoby  podnieść 

temperaturę... Gdzieś tam, dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe sploty. 

Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało nadal na tej 

samej wysokości. Ten dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach. 

Na Forum było duszno. 

Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy, lecz nie 

mógł przestać widzieć, nie tym razem. 

Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi świergot. 

z nieludzką zaciekłością kłuli sztyletami leŜącego na ziemi. 

On, Render, był poza tym. 

KałuŜa krwi, w której leŜał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało z mechaniczną 

regularnością, z jego gardła wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i aktorem tej sceny. 

On bowiem, Render, był Śniącym. 

Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi. 

- Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia! 

Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią. 

- Tak. 

Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził wzrokiem w ten 

sam rytm. 

- Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego? 

- PoniewaŜ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niŜ ty. 

- Kłamiesz! Tak nie jest! 

Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył noŜem. 

- To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał sztyletem. 

Niczym marionetka, Cezar podąŜał wzrokiem za wahadłem ostrza. 

-  Nieprawda?  -  uśmiechnął  się  -  a kimŜe  jesteś,  by  podawać  w wątpliwość  morderstwo  takie,  jak  to? 

Jesteś nikim! UbliŜasz godności chwili! Precz! 

MęŜczyzna  o  zaróŜowionej  twarzy  drŜąc  zerwał  się  na  równe  nogi,  włosy  miał  w nieładzie,  na  wpół 

zmierzwione, na wpół zlepione potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc odwracał się co chwila, 

rzucał przez ramię spojrzenia. 

Odbiegł  juŜ  dość  daleko  od  kręgu  morderców,  lecz  scena  nie  straciła  na  wspaniałości.  Wszystko 

pozostało przejrzyste, jak w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, Ŝe poczuł się jeszcze bardziej odległy, jeszcze 

bardziej samotny i pozostawiony z boku. 

Render obszedł zakręt uprzednio niezauwaŜony. Stanął przed nim, ślepy Ŝebrak. 

Cezar chwycił go za ubranie. 

background image

- Masz dla mnie zły omen na dzisiaj? 

- StrzeŜ się! - zachrypiał szyderczo. 

- Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “StrzeŜ się...” ale czego? 

- Idów. 

- Idów?... 

- Idów oktembrowych. Puścił go. 

- Co powiedziałeś? Oktember?... Co to? 

- To miesiąc. 

- Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca! 

- Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która nigdy nie 

znajdzie się w kalendarzu. 

Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj. 

- Poczekaj! Wróć! 

Roześmiał  się,  a Forum  śmiało  się  wraz  z nim.  Głosy  podobne  do  ptasiego  świergotu  stały  się  teraz 

chórem nieludzkich szyderstw. 

- Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar. 

Na Forum Ŝar był tak straszny, Ŝe oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę z płynnego 

szkła, zastygłą na jego wąskim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej podbródka. 

- Ja teŜ chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum, senatorów 

i wyszczerzonego w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka 

- wystarczył jeden niezauwaŜalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni. 

Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma czerwonymi, 

lecz na Ŝaden z nich tak naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie wzdłuŜ lśniącej, gładkiej 

powierzchni  konsoli,  palce  wduszały  niektóre  przyciski,  nad  innymi  przeskakiwały,  ręka  prześlizgiwała  się 

bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci. 

Stłumione  wraŜenia,  uczucia  zredukowane  do  zera.  Przedstawiciel  Erikson  wiedział,  czym  jest  stan 

zapomnienia człowieka, który powrócił do łona. 

Rozległ się łagodny trzask. 

Ręka  Rendera  prześlizgnęła  się  na  sam  koniec  najniŜszego  rzędu  przycisków.  Teraz  trzeba  było  się 

zdobyć  na  akt  świadomego  działania  -  akt  woli,  jeśli  komuś  bardziej  odpowiada  to  określenie  -  by  wdusić 

czerwony guzik. 

Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów Meduzy 

i miniaturowych obwodów. Wyślizgnął się z fotela-leŜanki, ściągnął kaptur. Podszedł do okna, sprawił, Ŝe szyby 

przejaśniały, skręcił papierosa. 

Minuta  w macicy,  nie  dłuŜej.  To  punkt  krytyczny...  śeby  tylko  nie  padał  śnieg  -  chmury  wyglądają 

niegroźnie... 

Patrzył na miłe Ŝółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrąŜone w tlącej się poświacie 

oliwkowego zmierzchu; miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych, płonących w poświacie 

zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło głuche dudnienie; patrzył na bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe, 

gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka. 

background image

Odwrócił  się  od  okna.  Podszedł  do  wielkiego  jaja,  spoczywającego  obok  biurka,  gładkiego 

i błyszczącego. Jego nos, odbity w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały określać go jako 

orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy stawały się powleczonym światłem pancerzem, a czerwony 

krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira. 

Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik. 

Z  cichym  westchnieniem  jajo  przestało  opalizować,  a  w poprzek  przecięła  je  rysa.  Skorupa  stała  się 

przezroczysta,  tak  Ŝe  Render  mógł  dostrzec  wykrzywioną  w grymasie  twarz  Eriksona,  który  mocno  zaciskając 

oczy  walczył  z powracającą  świadomością  i tym  wszystkim,  co  z sobą  niosła.  Górna  połowa  jaja  uniosła  się 

ukazując go, guzowatego i róŜowego, jak leŜał na dolnej półskorupie. Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera. 

Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę. 

Oparł  się  o  biurko,  przyciskał  kolejne  guziki:  kontrola  temperatury,  pełen  zakres,  sprawdzone; 

egzotyczne odgłosy - podniósł słuchawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy, piski i jęki, 

odgłosy  ulicy,  szmer  fal  -  sprawdzone;  obwody  sprzęŜenia  zwrotnego,  przenoszące  własny  głos  pacjenta, 

utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilŜacz powietrza, bank zapachów, sprawdzone; 

mechanizm kołyszący łóŜkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku... 

Render  zamknął  jajo,  odciął  dopływ  energii.  Wrzucił  zepsuty  podzespół  do  klozetu,  ręką  zatrzasnął 

drzwi. Taśmy zarejestrowały waŜną sekwencję. 

- Siadaj - polecił Eriksonowi. 

MęŜczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk. 

-  Zachowałeś  pełną  pamięć  o  tym,  co  przeŜyłeś  -  powiedział  Render  -  nie  ma  więc  potrzeby 

podsumowywać. Nic się przede mną nie ukryje, bo sam teŜ tam byłem. 

Erikson kiwnął głową. 

- Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe. 

Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę. 

- Tylko co było tam waŜnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował nad nim 

kontrolę we wszelki moŜliwy sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie przypominał zwykłych marzeń 

sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywistości sprawia, Ŝe wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć 

się... Czy nie tak? 

Render  powoli  potrząsnął  głową,  strzepnął  popiół  do  południowej  półkuli  popielniczki  w kształcie 

globusa i dopiero teraz spotkał wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona. 

- To prawda, Ŝe dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy 

- zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, Ŝe stały się symbolami współgrającymi 

z problemami,  które  cię  trapią.  Gdyby  sen  nie  był  istotną  analogią  twych  stanów  psychicznych,  nie  mógłby 

spowodować  reakcji,  które  wywołał.  Byłby  pozbawiony  wzorców  i form,  które  modulują  twe  niepokoje 

i poŜądania, a przecieŜ to właśnie one zostały zarejestrowane na taśmach, zatem zaistniały. Przerwał na chwilę, po 

czym ciągnął dalej. 

- JuŜ od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w tym czasie, skłania mnie do 

wniosku, Ŝe twój strach przed morderstwem nie ma uzasadnienia w rzeczywistości. 

Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą. 

- To, do cholery, skąd on się bierze? 

background image

- Stąd - odparł Render - Ŝe Ŝywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą zabójstwa. 

Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drŜącą ręką przyłoŜył zapaloną 

zapałkę. 

- Zapewniam pana, doktorze, Ŝe nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy teŜ nie pragnąłem 

przerwać Ŝycia. 

- Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render 

- wyznałeś, Ŝe prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie wiedziałeś, kto mógłby nosić się 

z tym zamiarem ... 

-  Niech  pan  zwróci  uwagę  na  moją  pozycję!  -  przerwał  mu  gwałtownie.  -  Nie  moŜna  być 

Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie wrogów. 

- Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, Ŝe tobie akurat udało się tego dokonać. 

Kiedy pozwoliłeś mi przedyskutować tę kwestię z twymi detektywami dowiedziałem się, Ŝe nie wpadli na Ŝadne 

poszlaki, które uzasadniałyby lęki.  

-  Bo  nie  szukali  wystarczająco  długo...  albo  nie  we  właściwych  miejscach.  Na  pewno  coś  jeszcze 

wywęszą. 

- Obawiam się, Ŝe nie. 

- Dlaczego? 

- Dlatego, Ŝe jak juŜ powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery... 

czy znasz kogokolwiek, kto nienawidziłby cię do tego stopnia, Ŝe byłby gotów cię zabić? 

- Otrzymuję wiele listów z pogróŜkami... 

- Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy, które otrzymałeś w ciągu 

ostatniego roku, zostały dokładnie zbadane i okazało się, Ŝe zostały wysłane przez psychopatów. Czy wobec tego 

moŜesz przedstawić mi chociaŜ jeden niezbity dowód, potwierdzający słuszność twych lęków? 

Erikson kontemplował koniuszek cygara. 

-  Przyszedłem  do  pana  za  namową  jednego  z przyjaciół  -  odezwał  się  po  chwili.  -  Zgłosiłem  się,  bo 

chciałem, Ŝeby pan dokładnie opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby popracować detektywi... jakiś 

ś

lad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dalszych dochodzeń. MoŜe nieświadomie nastąpiłem komuś na 

odcisk... moŜe jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś interesy. 

- I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co moŜna byłoby uznać za przyczynę twych 

lęków. Teraz, rzecz jasna, gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz wpłynąć na zmianę diagnozy... 

- Niczego nie usiłuję! 

-  Wobec  tego,  słuchaj!  MoŜesz  sobie  później  komentować  do  woli  wszystko,  co  ci  powiem,  ale  nie 

zmienia to faktu, Ŝe juŜ od  miesięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie przyjmując do  wiadomości  niczego, co ci 

przedstawiam na wszystkie moŜliwe sposoby. Wobec tego teraz zamierzam powiedzieć ci, co myślę, bez owijania 

w bawełnę, a co z tym zrobisz, to juŜ twoja rzecz. 

- Proszę bardzo. 

- Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów... 

- Śmieszne... 

- ...poniewaŜ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół... 

- Mam mnóstwo przyjaciół! 

background image

-  ...a  bierze  się  to  stąd,  Ŝe  nikt  nie  znosi  sytuacji,  gdy  otacza  go  mur  obojętności.  Przeciwnie:  kaŜdy 

chciałby  wzbudzać  wobec  siebie  jedynie  silne,  prawdziwe  uczucia.  Miłość  i nienawiść  to  najbardziej  skrajne 

formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc tego osiągnąć, przeniosłeś swe pragnienia na inny obiekt. 

PoŜądałeś tak silnie, Ŝe udało ci się przekonać samego siebie, Ŝe ów zastępczy obiekt poŜądania naprawdę istnieje. 

Wiedz  jednak,  iŜ  w tego  rodzaju  przypadkach  psychika  zawsze  płaci  pewną  cenę:  gdy  na  wrodzoną  potrzebę 

uczucia  odpowiadamy  surogatem,  nigdy  nie  osiągniemy  prawdziwej  satysfakcji,  lecz  jedynie  dalszy  wzrost 

poŜądania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem Ŝycie emocjonalne psyche winno stanowić system 

otwarty.  w swych  poszukiwaniach  uczucia  nie  wyszedłeś  poza  samego  siebie,  lecz  zasklepiłeś  się  w sobie 

i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej gliny. Tymczasem jesteś człowiekiem, któremu potrzeba silnych 

związków emocjonalnych z innymi ludźmi. 

- Bzdura! 

-  Jak  uwaŜasz  -  Render  wydął  wargi.  -  MoŜesz  to  przyjąć,  moŜesz  to  odrzucić...  na  twoim  miejscu 

wziąłbym to sobie do serca. 

- Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje Ŝycie - Ŝachnął się Erikson. - Teraz 

dowiaduję się, Ŝe całą tę historyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić swe pragnienie posiadania kogoś, kto by 

mnie nienawidził. 

- Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro. 

-  To  absurd!  Spotykam  tak  wielu  ludzi,  Ŝe  nie  rozstaję  się  z magnetofonem  kieszonkowym  i kamerą 

w klapie marynarki, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich nazwisk... 

- Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o których mówiłem. Powiedz 

mi, czy te obrazy senne silnie do ciebie przemawiały? 

Erikson umilkł, tak Ŝe przez dłuŜszy czas słychać było tykanie wielkiego ściennego zegara. 

- Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wraŜenie i było nie pozbawione 

znaczenia,  lecz  pańska  interpretacja jest  całkowicie  bez  sensu.  Ale  przyjmijmy  czysto  teoretycznie,  Ŝe  pańskie 

rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powinienem robić, by wyrwać się z tej nienormalnej sytuacji? 

Render wyciągnął się w fotelu. 

- Skierować innym kanałami energie, które zuŜywasz na wytwarzanie iluzji. Spotkać się z ludźmi takimi 

jak  ty,  Joe  Erikson,  człowiek  z krwi  i kości,  a nie  Przedstawiciel  Erikson.  Zająć  się  czymś,  co  mogłoby  was 

zainteresować...  czymś  nie  związanym  z polityką...  moŜe  czymś  z elementami  współzawodnictwa...  wreszcie, 

przysporzyć  sobie  prawdziwych  przyjaciół  lub  wrogów,  a zwłaszcza  tych  pierwszych.  Zachęcałem  cię,  Ŝebyś 

zrobił coś podobnego. 

- Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę. 

- Chętnie. 

- Zakładając, Ŝe ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, Ŝe jeszcze nigdy ani nie kochałem naprawdę, 

ani nie nienawidziłem oraz Ŝe nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne 

stanowisko  w Ustawodawstwie.  Cała  moja  działalność  polega  na  spotkaniach  z ludźmi.  Dlaczego  więc  jestem 

tak... obojętny? 

Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym, co naprawdę o tym 

myślał,  gdyŜ  z psychologicznego  punktu  widzenia  nie  miało  to  większej  wartości.  a chętnie  zacytowałby  mu 

spostrzeŜenia Dantego dotyczące oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu do nieba ze względu na brak 

background image

prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich przyjąć, bo prawdziwych grzechów takŜe nie popełnili - jednym 

słowem,  chciał  mu  opowiedzieć  o  ludziach,  którzy  naginali  Ŝagle  tak,  jak  wiał  duch  czasów,  nie  dbając  ani  o 

kierunek  Ŝeglugi,  ani  o  porty,  do  których  zmierzają.  Podobnie  długa  i bezbarwna  była  kariera  Eriksona, 

wędrującego  od  jednego  mocodawcy  do  drugiego,  zmieniającego  polityczne  orientacje  w zaleŜności  od 

koniunktury. 

Powiedział zatem: 

-  Coraz  więcej  ludzi  odnajduje  samych  siebie  w sytuacji  takiej,  jak  nasza.  w znacznej  mierze  jest  to 

spowodowane  wzrastającą  unifikacją  społeczeństwa  i depersonalizacją  jednostki,  postrzeganej  jedynie  w 

kategoriach komórki społecznej. 

Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie szkodzi być gburowatym, 

a potem strzelić układny wykład... 

- Mam wraŜenie, Ŝe kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy istotnie czuję się tak, jak to pan 

opisał... bezosobowa komórka społeczna, coś, co nie posiada własnej twarzy... 

Render spojrzał na zegar. 

-  Sam  musisz  podjąć  decyzję,  jak  zachowasz  się  po  tym,  co  tu  usłyszałeś.  Moim  zdaniem,  dłuŜsze 

poddawanie  się  analizom  to  strata  czasu.  Obaj  znamy  przyczyny  twych  dolegliwości,  a ja,  niestety,  nie  mogę 

wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe Ŝycie. Mogę co najwyŜej wskazywać pewne moŜliwości, 

mogę  ci  współczuć...  lecz  dalsze  badania  nie  mają  sensu.  Umów  się  na  wizytę,  gdy  poczujesz  potrzebę 

przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł uzupełnić diagnozę. 

- z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam juŜ tego dosyć. Potrafi pan tak 

kształtować sny, Ŝe zdają się niby Ŝycie na jawie... a nawet przewyŜszają je wyrazistością... DuŜo czasu upłynie, 

zanim je zapomnę. 

- Mam nadzieję. 

- w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu wrócę. Na razie mam szczerą 

wolę dać szansę socjalizacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo, które dotychczas przyprawiało go o ciarki na 

plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli pan, Ŝe zaproszę go na drinka, tam, na rogu, na dole? 

Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, Ŝe gra tak marnie jak główny 

aktor, zblazowany nazbyt wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro, gdy powiedział: 

- Dziękuję, ale mam masę zajęć. 

Pomógł załoŜyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi. 

- CóŜ... dobranoc. 

- Dobranoc. 

Gdy  drzwi  bezszelestnie  się  zamknęły,  Render  przemierzył  ciemny  dywan  z astrachańskiej  wełny 

i skierował  się  ku  swej  mahoniowej  fortecy.  Strząsnął  popiół  z papierosa  do  południowej  półkuli  globusa, 

wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak Ŝe zakrywały uszy. 

- Oczywiście, Ŝe były bardziej realne niŜ Ŝycie - mruknął, kierując te słowa do nikogo w szczególności. - 

Sam nadałem im kształty... sam je wyśniłem. 

Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, Ŝałując w duchu, Ŝe Ŝaden z jego dawnych 

instruktorów nie moŜe mu teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita, świetna konstrukcja, wszystko wykonane 

tak, Ŝe nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie dostosowane do przypadku Eriksona. Ale teŜ w końcu autorem był 

background image

on  sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu analityków, których struktury psychiczne pozwalały 

wejść  w neurotyczne  struktury  pacjentów  wynosząc  stamtąd  coś  więcej  niŜ  estetyczne  odpowiedniki  obrazu 

choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie. 

Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie: biegł niczym zawodnik 

obdarzony  stalową  wolą,  niezłomny,  dość  twardy,  by  wytrzymać  bazyliszkowy  wzrok  manii,  by  bez  szwanku 

minąć  chimery  perwersji,  zmusić  czarną  Matkę  Meduzę,  by  zamknęła  oczy,  pokonana  kaduceuszem  jego 

analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a wydawało się, Ŝe to o wiele dawniej) 

w najbardziej  podatne  na  ból  obszary  ducha  dał  sobie  wstrzyknąć  roztwór  nowokainy.  Było  to  po  wypadku 

samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się poczucie izolacji. MoŜe nie chciał 

pamiętać pewnych  uczuć,  moŜe jego  własny świat  wznosił się teraz na fundamencie  surowej oziębłości... Jeśli 

było to prawdą, wystarczająco dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto wie moŜe uznał, Ŝe taki właśnie 

ś

wiat stwarza moŜliwości zadośćuczynienia. 

Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co tydzień przysyłał ojcu list. 

Z czasem  listy  zdradzały  coraz  większą  ogładę  literacką  autora,  czego  Render  nie  mógł  nie  pochwalać.  Miał 

zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy. 

Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóŜ za frywolne, śmieszne nazwisko - kochał ją choćby tylko za nie!) - 

ta kobieta coraz bardziej go interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze moŜliwe. (Zastanawiał się, czy był to znak, 

Ŝ

e wkroczył w okres wieku średniego). Frapował go w niej jej pozbawiony muzycznej zalotności nosowy głos, jej 

nagłe  zainteresowanie  się  architekturą,  jej  wieczna  troska  z powodu  nie  dającego  się  usunąć  pieprzyka, 

zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę, powinien natychmiast do niej 

zadzwonić  i zaproponować  wspólną  wyprawę  w poszukiwaniu  nowej  restauracji.  ChociaŜ  z pewnego  powodu 

wcale nie miał na to ochoty. 

Minęło  juŜ  kilka  tygodni  od  dnia,  gdy  po  raz  ostatni  był  w swym  klubie  Pod  Skalpelem  i Kuropatwą 

i chętnie  by  teraz  usiadł  sam  przy  dębowym  stole  w dwupoziomowej  jadalni  z trzema  kominkami,  o  ścianach 

ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami, których wygląd przywodził na myśl reklamy ginu. Wsunął więc 

perforowaną  kartę  członkowską  do  szczeliny  w aparacie  telefonicznym.  Zabrzęczało  dwa  razy  i zaraz  potem 

usłyszał czyjś skrzeki i wy głos. 

- Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę słuŜyć? 

- Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny. 

- Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka. 

- Będę sam. 

- Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? - przeliterował. 

- Tak. 

- Dziękuję. 

OdłoŜył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł juŜ końca. 

Bryły  budynków  i wieŜowce  mŜyły  teraz  własnym  światłem.  Miękkie  płatki  śniegu,  niczym  cukier 

przesiane przez cień, osiadały na parapecie, zamieniając się w kropelki wody. 

Render  wbił  się  w płaszcz,  wyłączył  światło,  zajrzał  do  biura.  w terminarzu  u Mrs.  Hedges  dostrzegł 

pozostawioną dla siebie wiadomość. 

Dzwoniła Miss DeVille. 

background image

Zmiął kartkę  w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, Ŝe pracował do późna 

w nocy nad wykładem. 

Zgasił ostatnią Ŝarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne drzwi. Przekręcił klucz 

w zamku. Winda przeniosła go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany samochód. 

W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wraŜenie, Ŝe jego stopy cięŜko uderzają o 

beton, wzbudzając głuche tąpnięcia. w ostrym blasku nagich Ŝarówek jego Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący szary 

kokon,  z którego  w kaŜdej  chwili  mogą  wystrzelić  niespokojnie  łopoczące  skrzydła.  Podwójny  rząd  anten, 

kołyszących się na skosie maski, potęgował to wraŜenie. Render otworzył drzwi. 

Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej się  w wielkim ulu. 

Kiedy  wyciągnął  i zablokował  kierownicę,  drzwi  bezgłośnie  zatrzasnęły  się.  Zakręcił  i zaczął  wjeŜdŜać  po 

ś

limaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając silnika. 

Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając pojawiające się na ekranie kolejne 

kwadraty planu miasta. z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po kwadracie przemierzał kolejne dzielnice, aŜ 

znalazł  Carnegi  Avenue.  Wybił  na  klawiaturze  współrzędne  i wcisnął  kierownicę.  Samochód  przełączył  się  na 

automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render zapalił papierosa. 

Przesunął  oparcie  fotela  do  tyłu,  do  pozycji  środkowej,  okna  zostawił  przezroczyste.  Miło  było 

wyciągnąć się tak półleŜąc i patrzeć, jak mijają go samochody, zostawiając za sobą smugi świateł niczym robaczki 

ś

więtojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się w górę. 

Pamiętał  czasy,  gdy  lubił  śnieg,  bowiem  kojarzył  mu  się  z nowelami  Tomasza  Manna  i muzyką 

kompozytorów skandynawskich. Ale teraz biel śniegu przywoływała na myśl wspomnienia, od których - wiedział 

to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział, jak Ŝywe wirujące zimne drobiny śnieŜnej bieli, tańczące 

nad  jego  dawnym  autem  z ręcznym  sterowaniem,  wlatują  do  wypalonego  wnętrza  by  pokryć  bielą  czerń 

osmalonych  ścian,  jakŜe  wyraźnie  widział,  jak  brnie  przez  lodowate  wody  jeziora,  jak  zbliŜa  się  ku  niemu  - 

zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed utonięciem; wiedział juŜ wtedy, Ŝe od 

tej chwili gdy kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli wychylą się ku niemu bielejące czaszki. 

Ale dziewięć lat spłukało wiele bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział, Ŝe noc jest cudowna. 

Pędził  szerokimi  drogami,  jak  strzała  mknął  przez  wysokie  mosty,  gładka  powierzchnia  ulic  lśniła 

w blasku  świateł,  przeszywał  chmury  wściekle  wirujących  liści,  ogromna  siła  wciskała  go  w rękawy  tuneli, 

których  jaśniejące  ściany  odbijały  rozmazane  kształty  jego  wozu  niczym  lustra.  Wreszcie  zaciemnił  szyby 

i zamknął oczy. 

Nie  mógł  przypomnieć  sobie,  czy  zdrzemnął  się  na  chwilę,  czy  teŜ  nie,  a wobec  tego  naleŜałoby 

przypuszczać, Ŝe jednak przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi oparcie fotela do przodu i rozjaśnia 

okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk oznajmiający koniec jazdy. Wyciągnął kierownicę, zakręcił pod 

kopułę  parkingu,  wysiadł  na  rampę  i zostawił  wóz  zespołowi  parkingowych.  Odebrał  bilet  od  robota  o 

kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy język kaŜdemu, kogo obsługiwał. 

Jak  zwykle,  wszędzie  unosił  się  szmer  rozmów  równie  dyskretnych,  jak  przyćmione  światło.  w tym 

miejscu  moŜna  było  odnieść  wraŜenie,  Ŝe  ściany  absorbują  dźwięki,  zamieniając  je  w ciepło,  usypiając  słowa 

aromatami tak silnymi, iŜ moŜna byłoby je dotknąć, hipnotyzując uszy trzaskaniem ognia w trzech kominkach. 

Rendera  poproszono  by  usiadł  przy  ulubionym  stoliku,  w rogu  na  prawo  od  mniejszego  kominka  -  to 

miejsce  zarezerwowano  specjalnie  dla  niego.  Menu  znał  na  pamięć,  lecz  mimo  to  studiował  je  gorliwie, 

background image

a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić apetytowi. Po takich sesjach jak dzisiejsza z Eriksonem, 

zawsze miał wilczy apetyt. 

- Doktorze Render?... 

- Tak? - podniósł wzrok na kelnera. 

- Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy. 

-  Nie  znam  nikogo  o  tym  nazwisku  -  odparł.  -  Jest  pan  pewny,  Ŝe  ten  człowiek  nie  chce  rozmawiać 

z Benderem? To chirurg z Metro, takŜe czasami tu jada... 

Kelner potrząsnął głową. 

-  Nie,  sir.  Doktor  Shallot  na  pewno  chodzi  o  pana.  Proszę  spojrzeć  -  podał  mu  wizytówkę,  na  której 

wypisano  maszynowym  pismem,  drukowanymi  literami  jego  pełne  imię  i nazwisko.  -  Doktor  Shallot  je  u nas 

kolację niemal codziennie juŜ od dwóch tygodni - dodał kelner. - I za kaŜdym razem prosi, by dać znać, gdyby pan 

się pojawił. 

-  Hm...  -  chrząknął  Render.  -  Dziwne.  Dlaczego  po  prostu  nie  zadzwoni  do  mnie  do  biura?  Kelner 

uśmiechnął się i wykonał jakiś nieokreślony gest. 

- Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, Ŝe go zapraszam... Aha, niech 

pan przyniesie jeszcze jeden “Manhattan”. 

- Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie widzi. Gdyby nie sprawiało 

to panu trudności... 

- Oczywiście, jasne  -  Render  wstał od ulubionego stolika przekonany, Ŝe juŜ tego  wieczoru nie  wróci 

tutaj. 

- Proszę, niech pan prowadzi. 

Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner prowadził na pięterko. Jakaś 

znana  twarz  rzuciła  “Hallo”  od  stolika  przy  ścianie.  Render  kiwnął  przyjaźnie  głową,  poznając  dawnego 

seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy jakoś tak. 

Szli  dalej,  aŜ  znaleźli  się  w mniejszej  sali,  gdzie  tylko  dwa  stoliki  były  zajęte...  nie,  trzy.  Wciśnięty 

w ciemny  kąt,  częściowo  zasłonięty  okazem  dawnej  zbroi stał  jeszcze  jeden  stolik.  Tam  właśnie  prowadził  go 

kelner. 

Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły się, gdy stanęli. Doktor 

Shallot była kobietą nieco po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie zakrywała zupełnie plamki srebra, 

którą miała na czole niczym znak kasty. Render zaciągnął się papierosem, a wtedy głowa kobiety zabłysła lekko 

w czerwonawym blasku. Miał wraŜenie, Ŝe patrzy mu prosto w oczy. Poczuł się dość niezręcznie, choć wiedział, 

Ŝ

e jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę i przesłane cienkimi jak włos drucikami 

do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor Render jawił się jej jako Ŝar na 

czubku jego papierosa. 

- Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner. 

- Dobry wieczór - mruknął. 

- Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać się z panem. Miał 

wraŜenie, Ŝe głos jej lekko drŜy. 

- Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji? 

- z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło. 

background image

Render usiadł i spostrzegł, Ŝe przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem. Przypomniał kelnerowi o 

drugim “Manhattanie”. 

- JuŜ pani coś zamówiła? - spytał. 

- Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język. 

- Wystarczy jedna - uśmiechnęła się. 

- Nie trzeba Ŝadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. ZłoŜyli zamówienie. 

- Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł. 

- Co? 

- Uczy się menu na pamięć. 

- Rzadko - odparł. - śeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani chciała widzieć się... 

rozmawiać ze mną?  - Jest pan neuroterapeutą. Śniącym. 

- a pani?... 

- Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok. 

- w takim razie zna pani Sama Riscomba. 

- Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą. 

- a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła głową. 

- Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam Riscomb ma za zadanie 

dodawać mi odwagi w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na kalectwo. 

Render spojrzał na nią uwaŜniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu. Około trzy cale na lewo 

od stanika miała wpiętą ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony kamień - moŜe rubin - a na nim kształt 

jakby  kielicha.  a moŜe  to  jeden  kształt  nakładał  się  na  drugi,  kiedy  patrzyło  się  przez  kamień  w złote  ujęcie 

broszy?  Render  miał  wraŜenie,  Ŝe  skądciś  zna  tę  ozdobę,  ale  w tej  chwili  nie  mógł  sobie  przypomnieć,  skąd. 

w półmroku rubin rzucał jasne blaski. 

Kelner przyniósł drinka. 

- Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta. 

Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, Ŝe spojrzała na niego w nadziei, Ŝe z jego wyrazu 

twarzy zdoła odczytać odpowiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła od niego usłyszeć. 

- Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z barwy jego głosu moŜna było 

odczytać uśmiech. - Ale to nie jest takie proste. Ten zawód wymaga umiejętności, z których nie wszystkie moŜna 

zaliczyć do akademickich. 

- Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą zajść aŜ tak daleko. 

- Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, Ŝe straciła pani wzrok znacznie później. a zatem skończyła pani 

szkołę i zdobyła dyplom lekarski jako niewidoma... Przyznam, Ŝe jestem pod wraŜeniem. 

- Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę. Jeszcze jako dziecko 

usłyszałam  o  pierwszym  neuroterapeucie  i wtedy  teŜ  postanowiłam,  Ŝe  pójdę  w jego  ślady.  Od  tamtej  chwili 

pragnienie to kierowało całym mym Ŝyciem. 

- Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek, nie mogąc patrzeć przez 

mikroskop... wreszcie, jak było z czytaniem? 

-  Wynajmowałam  ludzi,  którzy  mi  czytali.  Nagrywałam.  Szkoła  rozumiała,  Ŝe  bardzo  pragnę  zostać 

psychiatrą, dlatego zgodziła się na specjalny tok pracy w laboratorium. W sekcjach pomagali mi laboranci, którzy 

background image

opisywali mi wszystko, co się działo na stole operacyjnym, krok po kroku. Mogę rozróŜniać rzeczy za pomocą 

dotyku...  a pamięcią  dorównuję  pańskiej.  Równie  dobrze  mogłabym  wkuć  menu  -  uśmiechnęła  się.  -  Jedynie 

neuroterapeuta moŜe odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje się to poza czasem i przestrzenią, poza 

ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego z materii snów drugiego człowieka. w tej właśnie 

przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy  kształty aberracji psychicznych, po czym bierzemy pacjenta za rękę 

i razem  z nim  oglądamy  krajobraz...  Jeśli  neuroterapeuta  potrafi  z powrotem  sprowadzić  powierzonego  sobie 

człowieka do świata, który znamy, moŜemy powiedzieć, Ŝe jego diagnozy są słuszne, a to, co zrobił, waŜne... 

- Cytat z Dlaczego nie jest moŜliwa psychometria w czasie i przestrzeni - wtrącił Render. 

- ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych. 

- Właśnie zbliŜa się kolacja - zauwaŜył i dokończył drinka. Na ruchomym barku podjechały podgrzane 

w kuchence mikrofalowej potrawy. 

- Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem 

- ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. - Chciałabym, aby pomógł 

mi pan zostać Śniącą. Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy posągu. 

- Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauwaŜyli. - Jeszcze nigdy nie było neuroterapeuty z wrodzoną 

ś

lepotą... z oczywistych, jak sądzę, powodów. Dlatego, zanim cokolwiek pani odpowiem, będę musiał przemyśleć 

wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy się za jedzenie. Jestem głodny jak wilk. 

- w porządku - westchnęła. - Ale to, Ŝe jestem niewidoma, wcale nie znaczy, Ŝe nigdy nie widziałam. 

Nie  pytał,  co  ma  na  myśli,  bo  właśnie  postawiono  przed  nim  Ŝeberka  i butelkę  “Chambertin”.  Miał 

wystarczająco duŜo czasu, by zauwaŜyć, Ŝe gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na palcach nie miała pierścionków. 

- Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie. 

- Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieŜycę. 

- Mam nadzieję, Ŝe tak - odparła, podnosząc do ust filiŜankę. 

-  Lubię  czuć  płatki  śniegu  na  twarzy,  chociaŜ  gdy  pada,  rozprasza  światło  i wtedy  nie  “widzę”  juŜ 

zupełnie nic. 

- Jak pani sobie z tym radzi? 

- Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne 

- uśmiechnęła się. - MoŜe mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany Przewodnik. 

- O! - zdziwił się Render. - DuŜo mówi? Skinęła twierdząco głową. 

- Owszem, chociaŜ u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku innych Przewodników. 

w kaŜdym  razie  dysponuje  słownikiem  złoŜonym  z około  czterystu  słów,  chociaŜ  wydaje  mi  się,  Ŝe  mówienie 

sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na pewno go pan spotka. 

Render pogrąŜył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się juŜ rozmawiać ze zmutowanymi zwierzętami 

na kilku zjazdach lekarskich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do logicznego myślenia, jak równieŜ gotowość 

do  poświęcenia,  którą  okazywały  wobec  swych  właścicieli.  Trzeba  jednak  było  podłubać  trochę  przy 

chromosomach  i wykazać  niemałą  biegłość  w embriochirurgii,  by  zwiększyć  pojemność  mózgu  psa  tak,  by 

przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji, dzięki którym rozbudowywało się 

aparat  mowy.  w większości  podobne  eksperymenty  kończyły  się  na  niczym,  a tych  kilkunastu  pomyślnie 

zmutowanych osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu roku, było warte około sto tysięcy dolarów kaŜdy. 

Później, gdy zapalił papierosa i przez  moment bawił  się płomieniem zapalniczki,  uzyskał niezbitą pewność, Ŝe 

background image

rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją, a wówczas zrodziło się w nim przypuszczenie, iŜ fakt, Ŝe przyjęto ją 

na medycynę, nie mówiąc juŜ o jej osiągnięciach naukowych, przysporzył college'owi, gdzie studiowała, całkiem 

pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był chyba nie w porządku wobec niej - zbeształ się w duchu. 

- Tak - powiedział głośno. - MoŜna by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy kiedykolwiek wspominał o 

swym ojcu jako ,,synu Ŝeńskiego Przewodnika”? 

- Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od innych psów, a jego 

zachowanie trudno by określić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, Ŝeby kiedykolwiek zdołał pan poznać psychologię 

psa na przykładzie mutanta. 

- Przypuszczam, Ŝe ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. - Kawy? 

- Nie, dziękuję. Liznąwszy, Ŝe to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat rozmowy, wyciągnął się 

w krześle i zaczął: 

- Zatem pragnie pani zostać Śniącą? 

- Tak. 

-  Nie  cierpię  wchodzić  w rolę  człowieka,  który  burzy  wygórowane  ambicje  innych  -  westchnął.  -  Nie 

trawię tego niczym trucizny. Niestety, często się zdarza, Ŝe ambicje nie mają Ŝadnego oparcia w rzeczywistości, 

toteŜ bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką otwartością i z całą powagą muszę pani wyznać, Ŝe nie wyobraŜam 

sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie wykluczam, Ŝe jest pani znakomitym psychiatrą... 

Ale jestem teŜ zdania, Ŝe względy natury fizjologicznej i psychicznej uniemoŜliwiają pani wykonywanie zawodu 

neuroterapeuty. Jak sądzę, ... 

-  Chwileczkę  -  przerwała  mu.  -  Nie  tutaj.  Niech  pan  będzie  tak  dobry  i okaŜe  mi  choć  trochę 

pobłaŜliwości. Ten zaduch męczy mnie. 

Proszę,  przenieśmy  się  gdzie  indziej.  Przypuszczam,  Ŝe  byłabym  jednak  w stanie  przekonać  pana  do 

mych racji... 

- Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór miejsca naleŜy do pani. 

Dokąd więc pojedziemy? 

- Ślepy Rzut? 

Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno. 

- Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie. 

Zamówiono  butelkę  szampana,  a potem  Render,  mimo  protestów  doktor  Shallot,  podpisał  rachunek. 

Trunek podano w kolorowym koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a potem wstali od stołu. Ona 

była wysoka, lecz on był wyŜszy. 

Ś

lepy Rzut. 

Prosta  nazwa  praktyki  często  uprawianej  przez  posiadaczy  wozów  z autopilotem.  Pędząc  przez  kraj 

w pewnych rękach niewidzialnego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z niebem wysoko nad sobą, 

wiedząc, Ŝe opony atakują drogę jak ostre, brzęczące piły - ruszając z linii startu i kończąc w tym samym miejscu, 

nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozŜarzyć w sobie poczucie własnej indywidualności, 

rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki, mogłeś rozbudzić momentalną świadomość samego 

siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w ciemności to najbardziej wysublimowana analogia 

do Ŝycia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z śyciowych Komediantów - powiedział, a wszyscy obecni 

przy tym wybuchnęli śmiechem. 

background image

Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak moŜna było przypuszczać) wśród 

młodszych  członków  społeczności,  gdyŜ  strzeŜone  autostrady  pozbawiły  ich  moŜliwości  wypróbowywania 

wozów  tak  jak  chcieliby  tego  młodzi  indywidualiści,  poza  tym  Narodowa  Kontrola  Ruchu  krzywym  okiem 

patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić. 

Nadeszła. 

Pierwsza  zgubna  reakcja  wywołana  zwykłym  inŜynierskim  wyczynem  polegającym  na  odłączeniu 

układu  kontrolnego,  który  prowadził  wóz  po  monitorowanej  falami  radiowymi  autostradzie.  w ten  sposób  wóz 

wymykał się kontroli urządzeń monitorujących i przechodził pod wyłączną władzę kierowcy. Zazdrosny niczym 

bóstwo,  kontroler  nie  dopuszczał,  by  ktokolwiek  wydostawał  się  poza  zakres  jego  zaprogramowanej 

wszechwiedzy;  w Stacji  Kontroli  Autostrady,  ostatniej,  którą  minęli,  na  pewno  rąbnął  piorun  i błysnęła 

błyskawica,  po  czym  uskrzydlone  serafiny  ruszyły  w pościg  za  przyczyną  całego  zamieszania  i właściwie  nie 

powinny mieć problemów z odszukaniem celu. 

Często  jednak  okazywało  się,  Ŝe  przybywały  za  późno,  bowiem  dróg  było  wiele,  a utrzymane 

w znakomitym  stanie  pozwalały  osiągnąć  zawrotne  szybkości.  Dlatego  właściwie  nie  powinno  się  mieć 

problemów z ucieczką. 

Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie istniał - nie moŜna było 

zwaŜać na jego obecność. 

Odizolowany,  wciśnięty  w trudno  przejezdny  odcinek  autostrady  przestępca  zawsze  ryzykował,  Ŝe 

zostanie zgnieciony na miazgę, jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle na 

jego  miejsce  -  teoretycznie  wolne,  jakby  to  wynikało  ze  schematu  ruchu  -  jakiś  inny  pojazd.  w czasach,  gdy 

zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe serie zderzeń. Później jednak urządzenia 

kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły następnie zredukować ilość kolizji. Sam 

jednak fakt, Ŝe w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili obraŜenia, pozostał bez zmian. 

Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano dlatego właśnie, Ŝe było 

konieczne.  System  monitorowanej  jazdy  polegał  na  tym,  Ŝe  ludzie  mogli  przenosić  się  w dowolne  miejsce, 

przedtem jednak  musieli je  wskazać. Osoba, która podawała dowolną  serię  współrzędnych bez jakiegokolwiek 

odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, Ŝe silnik zaraz się zablokuje i błyśnie lampka 

PROSZĘ  SPRAWDZIĆ  WSPÓŁRZĘDNE,  albo  Ŝe  wóz  ruszy  w niewiadomym  kierunku.  To  ostatnie  miało 

w sobie  pewien  posmak  romantyczności,  pozwalało  przeŜywać  pęd  szybkości,  nieoczekiwane  widoki  i mieć 

wolne ręce. Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać dwa kontynenty, o ile oczywiście 

wóz był odpowiednio zaopatrzony i wytrzymały. 

NiezaleŜnie od metod, praktyka tego rodzaju podróŜy ogarniała coraz starszych wiekiem. w ten sposób 

nauczyciele,  którzy  mogli  uŜywać jazdy jedynie  w niedziele, popadli w złą  sławę jako pośrednicy  w sprzedaŜy 

uŜywanych samochodów. Koniec świata! - mawiały osoby o deklamatorskich skłonnościach. 

Koniec  czy  nie,  w kaŜdym  razie  wóz  przeznaczony  do  jazdy  po  kontrolowanych  autostradach  jest 

urządzeniem niezwykle sprawnym, wyposaŜonym w ubikację, spiŜarnię, lodówkę i stół do gier. Dwie osoby mogą 

tu spać z łatwością, cztery teŜ się zmieszczą, choć będzie tłok,  mimo Ŝe bywają okazje, gdy i trzy osoby robią 

nieznośny ścisk. 

Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać współrzędne? - spytał i - 

Proszę, niech pan to zrobi. Moje palce wiedzą zbyt wiele!  Render na chybił trafił nacisnął kilka guzików. Ślizgacz 

background image

ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze ustawił szybkość, tak Ŝe pojazd zmienił pas na tor szybkiego ruchu. 

Ś

wiatła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu stronach drogi tliły się 

ogniska  podsycane  nagłymi  kaprysami  wiatru,  przesłonięte  białymi  pasami  mgieł  i ciągłymi  opadami  szarego 

popiołu. Render wiedział, Ŝe wykorzystują zaledwie sześćdziesiąt procent szybkości, jaką moŜna było rozwinąć 

w pogodną, bezdeszczową noc. 

Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się  w fotelu i patrzył. TakŜe i Eileen “patrzyła” przed siebie, w to, co 

widziała w blasku reflektorów. Przez dziesięć minut, moŜe kwadrans, oboje milczeli. 

Miasto  skurczyło  się,  wjechali  na  przedmieścia,  jechali  dalej.  Po  pewnym  czasie  zauwaŜyli  krótkie 

odcinki otwartych dróg. 

- Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła. 

- a dlaczego nie prosiła mnie pani, Ŝebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta zbroja, stojąca obok stolika? 

- PoniewaŜ jedno czułam, drugie mogłam dotknąć. To, co widać na zewnątrz, jest inne. 

- Dobrze. Zatem pada śnieg. 

- Co więcej? 

- Na drodze robi się breja. Gdy zamarznie, zaczniemy  się  wlec, chyba Ŝe przegonimy śnieŜycę. Breja 

wygląda jak stary, ściemniały syrop, który właśnie się scukrza. 

- Coś jeszcze? 

- To juŜ wszystko, panienko. 

- Czy pada więcej czy mniej niŜ wówczas, gdy wychodziliśmy z klubu? 

- Sądzę, Ŝe śnieŜy bardziej intensywnie. 

- Dostanę drinka? 

- Jasne. 

Cofnęli fotele do wewnątrz, Render rozłoŜył stół. Wyjął z barku dwa kieliszki. 

- Pani zdrowie - powiedział, gdy zostały napełnione. 

- Pańskie. 

Wychylił drinka. Doktor Shallot pociągała swojego. Czekał, aŜ się odezwie. Wiedział, Ŝe we dwoje nie 

mogą grać w Sokratesa, toteŜ spodziewał się jeszcze paru pytań, zanim w końcu powie to, co ma do powiedzenia. 

- Jaką najpiękniejszą rzecz widział pan w Ŝyciu? Tak, dobrze zgadnął. Odpowiedział bez wahania: 

- Zatopienie Atlantydy. 

- Mówiłam serio. 

- Ja teŜ. 

- Zechciałby pan wyjaśnić? 

- Proszę - wzruszył ramionami. - To ja zatopiłem Atlantydę. Osobiście... Było to około trzy lata temu. 

BoŜe,  miasto  było  urocze!  WieŜe  z kości  słoniowej,  złote  minarety  i balkony  z kutego  srebra.  Mosty  z opalu, 

proporce z purpury i mlecznobiałe rzeki, sunące wzdłuŜ cytrynowych brzegów. Strzeliste iglice, drzewa stare jak 

ś

wiat,  łaskotały  podbrzusza  chmur,  statki  wielkiej  przystani  morskiego  portu  Xanadu,  konstrukcji  równie 

aŜurowej  jak  budowa  instrumentu  muzycznego...  szum  łopoczących  bander.  Dwunastu  ksiąŜąt  odbywało  sądy 

w dwunastosłupym  Koloseum,  słuchając,  jak  pewien  Grek  Ŝegna  zachodzące  słońce  grą  na  saksofonie 

tenorowym...  Ten  Grek,  oczywiście,  był  moim  pacjentem.  Paranoik.  Etiologia  choroby  to  sprawa  dość 

skomplikowana,  ale  właśnie  dlatego  zakradłem  się  do  jego  umysłu.  Na  krótko  dałem  mu  wolną  rękę,  lecz  na 

background image

samym końcu musiałem rozpołowić kontynent i pogrąŜyć Atlantydę na dziesięć metrów w morzu. Grek znowu 

gra na saksofonie i niewątpliwie miała pani okazję słyszeć jego grę, jeśli pani lubi taką muzykę. Niezły. Widuję go 

niekiedy, lecz nie jest to juŜ ostatni potomek największego barda Atlantydy. Po prostu, znakomity saksofonista ze 

schyłku  dwudziestego  wieku...  Czasem  jednak,  gdy  spoglądam  wstecz  na  tę  apokalipsę,  którą  zgotowałem 

zanurzony w jego majestatyczną wizję, zdaje mi się, Ŝe chwytam zwiewne przeczucie piękna utraconego, bo jego 

uczucia stały się moimi uczuciami, zaś jemu zdawało się, Ŝe ten sen jest najcudowniejszą rzeczą pod słońcem. 

Dolał do kieliszka. 

- Niecałkiem o to mi chodziło - powiedziała. 

- Wiem. 

- Myślałam o czymś prawdziwym, zupełnie rzeczywistym. 

- Zapewniam panią, Ŝe było to bardziej rzeczywiste niŜ rzeczywistość. 

- Nie wątpię, ale... 

- ...ale zburzyłem fundamenty, na których zamierzała pani zbudować swoją argumentację - dokończył. - 

Okay, przepraszam. Z powrotem włoŜę pani broń do ręki. Mam tutaj coś, co moŜe być prawdziwe... Poruszamy się 

po  krawędzi  wielkiej  kuli,  ulepionej  z piachu.  z góry  łagodnie  opada  śnieg.  Na  wiosnę  śnieg  zacznie  się  topić, 

woda wsiąknie w ziemię lub wyparuje, podgrzana ciepłem słońca. I tylko piach pozostanie. w piachu nie rośnie 

nic, moŜe z wyjątkiem kaktusów. Nic w piasku nie Ŝyje, moŜe z wyjątkiem węŜy, paru gatunków ptaków, owady, 

jakieś  zwierzątka  mieszkające  w norach,  jeden  wędrowny  kojot,  moŜe  dwa...  w południe  wszystkie  zaczną 

rozglądać  się  w poszukiwaniu  cienia.  Na  kaŜdym  miejscu,  gdzie  stoi  stara  melina,  poczta,  skała,  czaszka  lub 

kaktus, osłaniające przed promieniami słońca, znajdzie pani dowód na to, jak Ŝycie przypada do ziemi ze strachu 

przed Ŝywiołami. Ale kolory nie są kwestią wiary, a Ŝywioły czyŜ nie są piękniejsze od istnień, które unicestwiają? 

- Nie ma w pobliŜu takiego miejsca - powiedziała. 

- Skoro mówię, Ŝe jest, to znaczy, Ŝe jest. CzyŜ nie tak? Widziałem je. 

- Tak... Ma pan rację. niewaŜne, czy namalowała je kobieta imieniem O'Keefe, czy teŜ widać je przez 

okno, tam, nieco na prawo. CzyŜ nie tak? Skoro je widziałem? 

- Uznaję słuszność tej diagnozy - rzekła. - Chce pan ją wygłosić specjalnie dla mnie? 

- Nie. Teraz kolej na panią. Napełnił kieliszek po raz trzeci. 

- Skaza jest w moich oczach, nie w mózgu. Zapalił jej papierosa. 

- Gdybym mogła wejść do czyjegoś mózgu, widziałabym innymi oczami. Zapalił papierosa dla siebie. 

-  Zjawisko  neuropartycypacji  polega  na  tym,  Ŝe  system  nerwowy  moŜe  współuczestniczyć  w tych 

samych impulsach, tych samych marzeniach... 

- Kontrolowanych marzeniach... 

-  Mogłabym  wykonywać  czynności  terapeutyczne  i jednocześnie  w tym  samym  czasie  przeŜywać 

prawdziwe wraŜenia wzrokowe... 

- Nie! - zaprzeczył Render. 

- Nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców. Nie rozumie pan, Ŝe 

nawet mongoloid moŜe doświadczać czegoś, co nigdy nie stanie się pana udziałem, tylko Ŝe nie potrafi nazwać 

tego,  co  przeŜywa,  poniewaŜ  jak  pan,  jeszcze  przed  urodzeniem  został  skazany  wyrokiem  biologicznego 

przypadku, stanął przed trybunałem, który nie zna pojęcia sprawiedliwości i kieruje się jedynie zasadą zwykłego 

łutu szczęścia. 

background image

- To nie świat wynalazł sprawiedliwość. Jest ona wytworem człowieka. Niestety, człowiek został skazany 

na istnienie w świecie. 

- Nie prosiłam świata, Ŝeby mi pomógł. Prosiłam pana. 

- Przykro mi - westchnął Render. 

- Dlaczego pan nie chce mi pomóc? 

- Właśnie w tej chwili dostarcza mi pani głównego argumentu odmowy. 

- To znaczy?... 

-  Emocje.  Uczucia  znaczą  dla  pani  zbyt  wiele.  Kiedy  terapeuta  pracuje  z pacjentem,  jest 

narkoelektrycznie odcięty od wszystkich wraŜeń zmysłowych, którym podlega jego ciało. To konieczne, poniewaŜ 

jego umysł  musi skupić się bez reszty na zadaniu, które przed nim  stoi. Jest zatem rzeczą niezbędną, aby jego 

własne emocje uległy chwilowemu zawieszeniu. Oczywiście, nigdy do tego nie dojdzie, jeśli osoba, spełniająca 

funkcje  terapeuty,  zawsze  znajduje  się  w stanie  rozemocjonowania.  Uczucia  terapeuty  powinny  być 

wysublimowane w uczucie ogólnego entuzjazmu, czy, jak to się dzieje w moim przypadku, stanowić materiał do 

artystycznych projekcji. Gdy chodzi o pani przypadek, “widzenie” oznaczałoby tu zbyt wiele. Ciągle groziłoby 

pani niebezpieczeństwo utraty kontroli nad snem. 

- Nie zgadzam się. 

- JakŜeby inaczej - wzruszył ramionami. - Fakty jednak świadczą przeciwko pani i mówią, Ŝe działałaby 

pani  w sposób  interesowny,  a pracując  z osobami  o  odchyleniach  psychicznych  usiłowałaby  pani  ubić  swój 

interes.  Predyspozycje  nerwicowe  są  właściwie  nie  do  przewidzenia...  posiada  je  dziewięćdziesiąt  dziewięć 

procent  populacji  i dlatego  nigdy  nie  jesteśmy  w stanie  prawidłowo  ocenić  intensywności  naszych  własnych 

skłonności w tym kierunku, mniejsza juŜ o pozostałych, których obserwujemy od zewnątrz. Oto, dlaczego Ŝaden 

neuroterapeuta nigdy nie podejmie się kuracji skończonego szaleńca: groziłoby mu to chorobą, tak jak się stało 

z kilkoma  pionierami  w naszej  dziedzinie,  którzy  dzisiaj  sami  muszą  się  leczyć.  Ten  zawód  to  jakby  próba 

pływania  wśród  wirów.  Jeśli  terapeuta  podczas  intensywnej  sesji  straci  zdolność  kontroli,  staje  się  nie  tyle 

Ś

niącym, co Śnionym. Gdy system nerwowy jest sztucznie stymulowany, synapsy odpowiadają czymś w rodzaju 

reakcji łańcuchowej. Efekt przeniesienia następuje niemal natychmiastowo... Pięć lat temu szaleńczo jeździłem na 

nartach, gdyŜ chciałem w ten sposób pokonać lęk przestrzeni. Musiałem zatem jeździć i pół roku minęło, zanim 

się tego pozbyłem... a wszystko z powodu drobnego potknięcia, którego dopuściłem się w nieuchwytnym ułamku 

sekundy. z tego powodu byłem zmuszony oddać pacjenta innemu terapeucie. Proszę nie myśleć, Ŝe na tym koniec, 

bo był to tylko jeden z wielu efektów ubocznych. Jeśli chcesz przechadzać się po pięknych krajobrazach i dawać 

upust emocjom, moŜesz na resztę Ŝycia wylądować w sanatorium. 

Dopiła  drinka,  Render  napełnił  kieliszek.  Noc  brała  się  z nimi  w wyścigi.  Miasto  zostawili  juŜ  daleko 

z tyłu,  przed  nimi  słała  się  droga,  wolna  i czysta.  Ciemności  coraz  bardziej  kurczyły  się,  ściskane  wirującymi 

płatkami śniegu. Ślizgacz przyspieszył. 

- Dobrze - przyznała. - MoŜe i ma pan rację. Ciągle jednak myślę, Ŝe pan mi pomoŜe. 

- Ale jak? 

- Przyzwyczajając mnie do widzenia, tak Ŝe w końcu oswoję się z nowością wraŜeń, a emocje opadną. 

Przyjmując  mnie  jako  pacjentkę,  którą  trzeba  uwolnić  od  niezdrowego  pragnienia  zanurzenia  się  w obrazach 

umysłu. a wtedy to wszystko, o czym pan mówił, zniknie, przeszkoda zostanie pokonana. Będę wówczas mogła 

przejść trening, skupiając się bez reszty na terapii. Będę zdolna sublimować przyjemności, płynące z widzenia, 

background image

w inne przedmioty. 

Render zamyślił się. 

Niewykluczone, Ŝe to moŜliwe... chociaŜ z pewnością trudne do wykonania. 

W ten sposób zapewniłby sobie trwałą pozycję w dziejach neuro-terapii. 

W rzeczywistości nikt nie posiadał kwalifikacji by podjąć się tego zadania, bowiem nikt nigdy przedtem 

tego nie próbował. 

Lecz Eileen Shallot była wyjątkiem - nie unikalnym przypadkiem - ktoś, taki jak ona, istniał tylko jeden 

w tym świecie, który sprzęgł niezbędny zespół środków technicznych z unikalnymi problemami. 

Wychylił kieliszek, napełnił, dolał do jej pustego kieliszka. 

Ciągle jeszcze rozwaŜał tę kwestię, gdy zapaliło się światełko PODAJ WSPÓŁRZĘDNE, wóz szarpnął 

i zahamował. Zgasił silnik i siedział tak przez chwilę, myśląc. 

Nieczęsto zdarzało się, Ŝe wyjawiał innym uczucia, które wzbudzał w nim wykonywany zawód. Koledzy 

uwaŜali go za powściągliwego. 

Na stole stały dwa drinki. Cisnął pustą butelkę do kosza. 

- Hm... chciałbym pani coś powiedzieć. 

- Co? 

- Warto spróbować. 

Obrócił się i pochylił nad deską rozdzielczą, by wcisnąć nowe współrzędne, ale ona go wyprzedziła. Gdy 

wcisnął ostatni i S-7 zawrócił, pocałowała go. Policzki pod ciemnymi okularami były brzoskwiniowej świeŜości. 

ROZDZIAŁ II 

 

SAMOBÓJSTWO dręczyło go bardziej, niŜ powinno, zaś Mrs. Lambert zadzwoniła dzień przedtem by 

odwołać wizytę. Dlatego Render postanowił, Ŝe spędzi ten ranek oddając się melancholii. w związku z tym wszedł 

do biura z cygarem w zębach i ponurym wyrazem twarzy. 

- Widział pan?... - spytała Mrs. Hedges. 

-  Tak  -  rzucił  płaszcz  na  stół  stojący  w odległym  kącie  duŜego  pomieszczenia.  Podszedł  do  okna 

i spojrzał  w dół.  -  Tak  -  powtórzył.  -  Jechałem  nie  zaciemniwszy  szyb,  a gdy  przejeŜdŜałem,  ciągle  jeszcze 

sprzątali. 

- Znał go pan? 

- Nawet nie wiem, jak się nazywał. Niby jak miałbym to wiedzieć? 

-  Właśnie  dzwoniła  do  mnie  Priss  Tully...  to  recepcjonistka  z biura  usług  inŜynieryjnych 

z osiemdziesiątego szóstego piętra. Powiedziała, Ŝe nazywał się James Jrizarry, specjalista od reklamy, miał biura 

o  piętro  niŜej.  Długo  musiał  spadać...  Zanim  rąbnął  o  ziemię,  był  juŜ  chyba  nieprzytomny,  co?  Odbił  się  od 

budynku. Jeśli otworzy pan okno i wychyli się trochę, zobaczy pan jeszcze ślady... tam, na lewo... 

- NiewaŜne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego on to zrobił? 

- Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wypadła z wrzaskiem na korytarz. Zdaje się, Ŝe chciała załatwić coś 

z kilkoma rysunkami a on był juŜ właśnie na parapecie. w jego notatniku znaleziono zapisek: 

,,Miałem wszystko, czego pragnąłem. Po co dłuŜej czekać?” Niezły kawał, prawda? To znaczy, nie sądzę, 

Ŝ

eby to było śmieszne... 

- Tak... - przerwał jej. - Wiesz coś o jego prywatnym Ŝyciu? 

background image

- śonaty. Dwoje dzieci. Niezły w swym fachu. Na brak zajęcia nie narzekał. Rzeczowy jak rzadko kto. 

Mógł sobie pozwolić na utrzymanie biura w tym wieŜowcu. 

- Jezus Maria - Render obrócił się w stronę sekretarki. - ZałoŜyłaś mu dossier czy co?... 

- Sam pan wie, jak to jest - wzruszyła barczystymi ramionami. 

-  Mam  w tym  ulu  wielu  przyjaciół.  Kiedy  człowiekowi  nudno,  zawsze  się  chętnie  poplotkuje.  Na 

przykład moja bratowa Prissy... 

- Czy mam przez to rozumieć, Ŝe gdybym teraz wyskoczył z okna moja biografia obiegłaby wszystkie 

piętra w ciągu pięciu minut? 

- Pewnie tak - wygięła grube wargi w uśmiechu. - Wraz ze składką na wieniec. Ale to nie dzisiaj, prawda? 

Wie pan, dwóch nieboszczyków jednego dnia to wbrew regule o stopniowaniu napięcia, poza tym występ solowy 

zawsze wywiera większe wraŜenie. Wreszcie - ciągnęła dalej - jest pan specjalistą od ubijania mózgu i nigdy by 

pan tego nie zrobił. 

- Idziesz o zakład ze statystykami - zauwaŜył. - Wśród lekarzy i adwokatów samobójstwa zdarzają się 

trzykrotnie częściej niŜ wśród ludzi innych zawodów. 

- EjŜe! - krzyknęła z przeraŜoną miną. - Niech pan natychmiast odsunie się od mojego okna. Gdyby teraz 

dowiódł pan słuszności statystyk, musiałabym się przenieść do doktora Hansona, a to partacz. 

Ruszył w stronę biurka. 

- Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan serio - mruknęła. 

-  Doceniam  twoją  troskę  -  kiwnął  głową.  -  Naprawdę.  Poza  tym,  tak  naprawdę  nigdy  nie  miałem 

przypisywanych mi statystycznie skłonności... a gdybym miał wyskoczyć przez okno, to zrobiłbym to cztery lata 

temu podczas zawodów neuropicznych. 

- Ale znalazłby się pan w nagłówkach gazet - westchnęła. 

- Nie mogłabym opędzać się od reporterów... Niech mi pan powie, dlaczego oni to robią?  

- Kto? 

- No, ci wszyscy. 

-  Skąd  miałbym  to  wiedzieć,  Bennie?  Jestem  tylko  skromnym  psychosyntetykiem.  Gdybym  mógł 

wskazać ogólne przyczyny samobójstw... i moŜe jeszcze znaleźć sposób zapobiegania im... cóŜ, pewnie byłoby to 

lepsze niŜ skok dla czytelników brukowców. Niestety, nie jestem w stanie zrobić tego, poniewaŜ nie istnieje jeden 

konkretny powód... w kaŜdym razie tak sądzę. 

- Aha. 

- Przed trzydziestu pięciu laty - ciągnął dalej - samobójstwo było na dziewiątym miejscu wśród przyczyn 

umieralności  w Stanach.  Teraz  podskoczyło  na  szóstą  pozycję  w obu  Amerykach.  w Europie  zajmuje  siódme 

miejsce. 

- i nikt nigdy naprawdę nie dowie się, dlaczego Jrizarry wyskoczył? 

Render  odsunął  krzesło.  Usiadł.  Strzepnął  popiół  do  małej,  lśniącej  czystością  popielniczki.  Bennie 

pospiesznie wyrzuciła popiół do kubła, po czym znacząco chrząknęła. 

- Hm... - westchnął. - Zawsze moŜna pospekulować, a człowiek mego zawodu nawet powinien. Przede 

wszystkim  naleŜałoby  zastanowić  się  nad  typem  osobowości  samobójcy,  to  bowiem  zwykle  stwarza 

predyspozycje do okresowych depresji. Osoby, które potrafią trzymać  swe emocje na  wodzy,  samoświadome i 

z konieczności skupione na rzeczach małych... - znowu strzepnął popiół do popielniczki, obserwując, jak Bennie 

background image

wyciąga  rękę,  by  zlikwidować  ślady  brudu.  Chwycił  ją  za  nadgarstek.  Odpowiedziała  mu  złowrogim 

skrzywieniem ust. 

-  Krótko  mówiąc  -  dokończył  -  te  właśnie  osoby,  wykonujące  zawody,  które  wymagają  pracy  raczej 

indywidualnej niŜ  w zespole, zatem lekarze, prawnicy, artyści... oni to  właśnie  są najbardziej podatni na  myśli 

samobójcze. 

Spojrzała nań uwaŜnie. 

- Nie ma powodów do obaw - roześmiał się. - śycie cholernie mi się podoba. 

- Czego nie moŜna wywnioskować z pańskiego wyrazu twarzy... 

- Dzwonił Peter. Zwichnął wczoraj na gimnastyce nogę w kostce. Moim zdaniem, nauczyciele powinni 

bardziej uwaŜać. Myślę o zmianie szkoły. 

- Znowu? 

- Dlaczego nie? Zobaczymy... Po południu zadzwoni do mnie dyrektor. Nie pozwolę mu na wykręty i nie 

zostawię na tej jego szkole suchej nitki. 

- Chłopak nigdy nie ustrzeŜe się od wypadków. To wynika ze statystyki. 

- Statystyki nie określają losu człowieka, droga Bennie. KaŜdy sam sobie jest ich twórcą. 

- Statystyki czy przeznaczenia? 

- Przypuszczam, Ŝe obu. 

- UwaŜam, Ŝe jeśli juŜ coś ma się stać, to się stanie. 

- a ja tak nie uwaŜam. Sądzę natomiast, Ŝe wolna wola, wspierana rozsądkiem, jest w stanie wywierać 

wpływ na zdarzenia i kierować nimi. Gdybym tak nie myślał, nie robiłbym tego, co robię. 

- Świat to machina, no, wie pan... taka, co to działa na zasadzie przyczyna i skutek. Statystyki przewidują 

prawdo... Przerwał jej w pół słowa. 

- Umysł ludzki to nie maszyna, a gdy o mnie chodzi, przyznam, Ŝe nie są mi znane ani przyczyna, ani 

skutek. Nikt ich nie zna. 

- O ile dobrze pamiętam, skończył pan takŜe chemię. Jest pan naukowcem, doktorze. 

- w tym samym stopniu, w jakim jestem trockistowskim rewizjonistą - roześmiał się i przeciągnął. - O ile 

dobrze pamiętam, byłaś kiedyś nauczycielką w szkole baletowej. 

Wstał, wziął płaszcz ze stołu. 

- Aha - przypomniała sobie Mrs. Hedges. - Dzwoniła Miss DeVille, zostawiła wiadomość. Wzięła kartkę 

i odczytała: - ,,Co z wyjazdem do St. Moritz?” 

- St. Moritz... - zamyślił się na głos. -To brzmi zbyt elegancko. Niech będzie Davos. 

PoniewaŜ  to  samobójstwo  dręczyło  go  bardziej,  niŜ  powinno,  Render  zamknął  drzwi  do  gabinetu, 

zaciemnił okna i włączył gramofon. Zostawił światło tylko na biurku. 

Jak zmieniło się Ŝycie człowieka - napisał - od początków rewolucji przemysłowej? 

Podniósł kartkę do oczu i przeczytał zdanie. Był to temat dyskusji, którą miał zamiar odbyć w najbliŜszą 

sobotę. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, nie wiedział, o czym właściwie będzie mówił, poniewaŜ miał zbyt 

wiele do powiedzenia a dysponował zaledwie godziną. 

Wstał. Zaczął chodzić po gabinecie, przenikniętym dźwiękami VIII Symfonii Beethovena. 

- Umiejętność zadawania bólu - rzekł wpinając mikrofon w klapę marynarki i uruchamiając dyktafon - 

rozwinęła się w bezpośredniej relacji do postępu technologicznego. 

background image

W wyobraźni widział, jak audytorium powoli się ucisza. Uśmiechnął się. 

-  Zdolności  człowieka,  pierwotnie  ograniczone  do  zwykłego  zadawania  ran,  zostały  zwielokrotnione 

wraz  z rozwojem  produkcji  masowej.  MoŜliwości  okaleczenia  psyche  w kontaktach  międzyludzkich  stały  się 

wskaźnikiem  dokładnie  obrazującym  rozwój  środków  komunikacji  masowej.  O  tym  jednak  wszyscy  dobrze 

wiemy i nie jest to tematem naszych dzisiejszych rozwaŜań. Chciałbym raczej zatrzymać się przy kwestii, którą 

określiłbym mianem chomimezy z autopsji. Jest to samogenerujący się kompleks Ŝyczeń, na pierwszy rzut oka 

zdałoby się typowy, niczym nie róŜny od klasycznych wzorców podręcznikowych, gdy jednak przyjrzymy się mu 

bliŜej,  zauwaŜymy,  Ŝe  obecnie  jest  to  najbardziej  radykalna  forma  trwonienia  energii  psychicznej.  Jest  rzeczą 

charakterystyczną dla czasów, w których Ŝyjemy... 

Zrobił przerwę na zgaszenie cygara, po czym sformułował kolejne zdanie. 

-  Autopsychomimeza  -  wrócił  do  przerwanego  wątku  -  czyli  samonapędzający  się  kompleks 

naśladownictwa,  to  zjawisko  prawie  wymykające  się  naszej  uwadze.  Weźmy,  na  przykład,  jazzmana,  który 

pracował tak, jakby był zatrudniony na pół etatu, chociaŜ nigdy w Ŝyciu nie zaŜywał narkotyków i tylko niejasno 

pamięta  kogoś,  o  kim  wiedział,  Ŝe  zaŜywa,  poniewaŜ  wszystkie  stymulatory  i środki  uspokajające  są  dzisiaj 

całkiem łagodne. Niczym Don Kiszot usiłuje przysztukować sobie jakąś legendę, chociaŜ sama muzyka powinna 

dawać  wystarczające  ujście  dla  jego  napięcia.  Albo  weźmy  przypadek  sieroty  z wojny  koreańskiej,  człowieka 

ocalałego  dzięki  zasługom  Czerwonego  KrzyŜa  i zapobiegliwych  rodziców,  których  nigdy  nie  dane  mu  było 

spotkać. Tak bardzo pragnął rodziny, Ŝe w końcu ją sobie stworzył podczas terapii. I co się dzieje, zapytacie? OtóŜ 

ów  człowiek  serdecznie  nienawidzi  wyimaginowanego  ojca  i równie  serdecznie  kocha  swą  wyimaginowania 

matkę.  Dlaczego?  To  człowiek  inteligentny,  on  takŜe  sięga  po  zespoły  półprawd,  odziedziczone  po  tradycji... 

Teraz zapewne zechcecie poznać przyczyny takiego stanu rzeczy... Jak sądzę, dzisiaj jesteśmy juŜ mądrzy na tyle, 

Ŝ

e kaŜdy jest w stanie zrozumieć wzorce nieprawidłowych zachowań psychicznych, które otrzymaliśmy w spadku 

po  przeszłości.  Większość  z przyczyn  tych  zakłóceń  została  juŜ  zlikwidowana,  moŜe  nie  tak  radykalnie,  jak 

w omawianym  tu  przypadku,  w kaŜdym  razie  z widocznym  skutkiem.  Niemniej  jednak  nadal  Ŝyjemy 

w neurotycznej przeszłości. Ponownie zapytacie: dlaczego? Ano właśnie dlatego, Ŝe w naszych czasach osiągnięto 

ideały  w rodzaju  zdrowia  fizycznego,  poczucia  bezpieczeństwa  i dobrobytu.  Zwalczyliśmy  głód,  lecz  gdy  nasz 

sierota-dzikusek będzie miał do wyboru przyjąć paczkę z koncentratami od człowieka, który się o niego troszczy 

lub wziąć ciepły posiłek z automatu ustawionego w środku dŜungli, niewątpliwie wybierze to pierwsze... Fizyczny 

błogostan jest dzisiaj prawem kaŜdego człowieka, i to aŜ w nadmiarze. Reakcją na ten stan rzeczy były zmiany, 

które  dokonały  się  w obszarze  zdrowia  psychicznego.  Dzięki  rozwojowi  technologii,  nie  istnieją  juŜ  dzisiaj 

przyczyny  dawnych  problemów  społecznych,  a wraz  z nimi  odeszły  niektóre  przyczyny  kłopotów  natury 

psychicznej.  Lecz  między  czernią  przeszłości  dnia  wczorajszego  a bielą  niewiadomej  tego,  co  będzie  jutro, 

rozciąga się szara dziedzina dnia dzisiejszego, pełnego tęsknoty za wczoraj i strachu o przyszłość. PoniewaŜ zaś 

wszystkie  te  niepokoje  nie  mogą  wyrazić  się  w sposób  materialny,  pojawiają  się  jako  tęsknota  za  dawnymi 

formami uzewnętrzniania nieświadomych poŜądań... 

Rozległ się krótki brzęczyk telefonu, ale Render, ogłuszony potęŜną muzyką “Ósmej” Beethovena nic 

poza nią nie słyszał. 

- Niepokoi nas to, czego nie znamy - ciągnął dalej. - Jutro jawi się nam jako wielka niewiadoma. Nie 

wiemy, co się moŜe zdarzyć z upływem czasu... przecieŜ moja specjalność psychiatryczna jeszcze trzydzieści lat 

temu  w ogóle  nie  istniała.  Wiedza  jest  w stanie  rozwijać  się  tak  szybko,  Ŝe  wzbudza  to  pewien  niepokój... 

background image

rzekłbym “troskę”... o logiczne rezultaty tego rozwoju: całkowita mechanizacja kaŜdej dziedziny Ŝycia... 

Podszedł do biurka, gdy telefon ponownie zadzwonił. Tym razem usłyszał. Uwolnił się od mikrofonu, 

przyciszył “Ósmą”. 

- Tak?... 

- Saint Moritz? - zapytała. 

- Nie, Davos - odparł dobitnie. 

- Charlie, jesteś nieznośny! 

- Jill, kochanie, nie bardziej niŜ ty. 

- MoŜe powinniśmy przedyskutować ten problem dzisiejszej nocy? 

- Tu nie ma nic do dyskusji. 

- Podjedziesz po mnie o piątej, prawda? Zawahał się przez chwilę. 

- Dobrze, o piątej. Dlaczego nie widzę cię na ekranie? 

- Zrobiłam sobie trwałą. Niespodzianka. Stłumił głupawy chichot. 

- Mam nadzieję, Ŝe miła. Dobra. To do zobaczenia. 

Poczekał na jej ,,good-bye” i przerwał połączenie. 

Rozjaśnił okna, wyłączył lampkę na biurku, wyjrzał na zewnątrz. 

Znowu  ta  szarość,  znowu  ten  śnieg...  białe  płatki  unosiły  się  lekko  w powietrzu,  powoli,  nie  targane 

wiatrem spadały w dół i nikły w roju... 

Kiedy  otworzył  okno  i wychylił  się  nieco,  ujrzał  takŜe  to miejsce,  tam,  trochę  na  lewo,  gdzie  Jrizarry 

zostawił ostatni po sobie ślad. 

Zamknął okno. Posłuchał symfonii do końca. Minął juŜ tydzień od dnia, gdy razem z Eileen zabawili się 

w Ślepy Rzut. Miała przyjść o pierwszej. 

Pamiętał dotyk jej palców, gdy jak wszyscy ślepcy uczyła się jego twarzy... miał wraŜenie, jakby spadały 

mu na twarz uschłe liście lub robacze truchła... niemiłe wspomnienie. Zastanawiał się, skąd to uczucie. 

Daleko  w dole  kawał  polanego  wodą  bruku  znowu  był  nieskazitelnie  czysty,  a pod  cienką  warstwą 

ś

wieŜego śniegu śliski jak szkło. Dozorca wybiegł na zewnątrz i posypał to miejsce solą, zanim ktokolwiek zdąŜy 

skręcić nogę. 

Sigmund  był  urzeczywistnieniem  mitu  Fenrisa.  Zaledwie  Render  zdołał  poinstruować  Mrs.  Hedges 

“Proszę go tu wpuścić”, drzwi zaczęły się otwierać, szczelina nagle poszerzyła się i Render spostrzegł, Ŝe spogląda 

nań para przydymionych Ŝółtych oczu. Oczy były osadzone w dziwnie niekształtnym psim łbie. 

Sigmund nie miał typowo psiego niskiego czoła nieznacznie ściętego od pyska ku górze; czaszkę miał 

wysoką  i dobrze  owłosioną,  tak  Ŝe  ślepia  sprawiały  wraŜenie,  jakby  zostały  osadzone  jeszcze  głębiej  niŜ  były 

w rzeczywistości.  Widząc  potęŜny  pysk,  Render  nieznacznie  drgnął.  Mutanty,  które  dotychczas  miał  okazję 

oglądać,  były  szczeniakami,  Sigmund  natomiast  był  osobnikiem  niewątpliwie  dojrzałym,  a jego  czarno-szara 

sierść jeŜyła się trochę, co sprawiało, Ŝe wyglądał na wyjątkowo dorodny okaz swej rasy. 

Spojrzał na Rendera zupełnie nie po psiemu, po czym huknął “Hello, doktorze”, zbyt głośno, by uznać to 

za przypadek. 

Render skinął głową i wstał. 

- Hello, Sigmund. Proszę, wejdź. 

Pies cofnął łeb, pociągnął nosem, węsząc tak, jakby od wyniku badania zaleŜała decyzja, czy miejsce to 

background image

jest  bezpieczne,  następnie  znowu  spojrzał  na  Rendera,  pokiwał  twierdząco  głową  i pchnął  drzwi.  Wszystko  to 

trwało moŜe jedną - za to bardzo kłopotliwą - sekundę. 

Eileen weszła za nim, trzymając niedbale podwójną smycz. Pies bezgłośnie dreptał po wąskim chodniku 

z nosem przy ziemi, jakby za czymś węszył. Jego spojrzenie nigdy nie skrzyŜowało się ze wzrokiem Rendera. 

- Tak... zatem to Sigmund...? Co tam u ciebie, Eileen? 

- Dziękuję, wszystko w porządku... Tak, Sigmund bardzo chciał przyjść tutaj, a i ja pragnęłam, Ŝebyście 

się spotkali. 

Render podprowadził ją do krzesła i pomógł usiąść. Nie wypuszczała z dłoni podwójnej smyczy, tak Ŝe 

pies musiał usiąść zaraz obok krzesła, na podłodze. 

- Co tam w State Psych? 

- Dziękuję, jak zwykle. Mogę podkraść papierosa, doktorze? Zapomniałam własnych. 

WłoŜył jej papierosa między palce, podał ognia. Ubrana była w granatową garsonkę, jej okulary kolorem 

przywodziły na myśl błękitne płomienie. Srebrna plamka na czole odbijała lśnienie lamp. Ciągle ,,patrzyła” na ten 

punkt pustej przestrzeni, gdzie jeszcze przed chwilą trzymał wyciągniętą rękę z zapalniczką. Opadające na plecy 

włosy zdały się o ton jaśniejsze niŜ tej nocy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Dzisiaj barwą przypominały świeŜo 

wypuszczonego do obiegu miedziaka. 

Render usiadł w rogu biurka. Palcem przyciągnął globus - popielniczkę. 

- Powiedziałaś mi poprzednim razem - przerwał ciszę - Ŝe chociaŜ jesteś ociemniała nie znaczy to wcale, 

Ŝ

e nigdy nie widziałaś. Wtedy nie chciałem cię pytać, jak to rozumieć, ale dzisiaj chętnie bym się dowiedział, co 

wówczas miałaś na myśli? 

-  Miałam  seans  neuroterapii  z doktorem  Riscombem  -  westchnęła.  -  Jeszcze  zanim  zdarzył  się  mu 

wypadek. Chciał dostosować mój umysł do odbioru wraŜeń wzrokowych... niestety, druga sesja nigdy nie odbyła 

się. 

- Rozumiem - kiwnął głową. - Coście wtedy robili? ZałoŜyła nogę na nogę, a Render zauwaŜył wtedy, Ŝe 

miała je zgrabne. 

- Pracowaliśmy głównie nad kolorami... To było dość upokarzające doświadczenie. 

- Proszę mi powiedzieć, co z tego zapamiętałaś... Dawno temu to było? 

- Około sześć miesięcy temu... oczywiście, pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę. Od tamtej chwili nawet 

miewam kolorowe widzenia. 

- Jak często? 

- Kilka razy tygodniowo. 

- Jakiego rodzaju skojarzenia nasuwają? 

- Nic specjalnego. Po prostu, wraz z innymi bodźcami, przewijają się przez mój umysł w sposób zupełnie 

przypadkowy. 

- Jak wyglądają? 

-  CóŜ...  skoro  juŜ  o  to  pytasz,  powiem,  Ŝe  są  w tonacji  Ŝółtawopomarańczowej.  Na  przykład,  nasze 

powitanie wypadło całkiem srebrzyście. Teraz, gdy tak siedzisz i słuchasz, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, 

niemal przechodzącym w fiolet błękitem. 

Sigmund podniósł wzrok na biurko i popatrzył na boczną tablicę. 

Ciekawe, czy słyszy, jak w środku pracuje magnetofon - zastanawiał się Render. - a jeśli tak, to czy moŜe 

background image

zgadnąć, co to jest i do czego słuŜy? 

Jeśli słyszał, na pewno powie o tym Eileen - nie Ŝeby doktor Shallot nie zdawała sobie sprawy z tego, co 

było  powszechnie  stosowaną  praktyką  -  po  prostu  trzeba  jej  było  przypomnieć,  Ŝe  traktował  jej  przypadek  nie 

w kategoriach czysto terapeutycznych, lecz raczej jako mechaniczny proces adaptacji. Jeśli dojdzie do wniosku, Ŝe 

jej dobro tego wymaga (uśmiechnął się w głębi ducha na to słowo), porozmawia na ten temat z Sigmundem na 

osobności. w głębi ducha wzruszył ramionami. 

- Zatem zaczniemy od bardziej podstawowych marzeń - oznajmił. - Dzisiaj chciałbym cię wprowadzić 

w formy zupełnie zasadnicze. 

Uśmiechnęła  się,  a Render  spojrzał  na  owo  ucieleśnienie  mitu,  które  przykucnąwszy  u nóg  kobiety 

wywaliło ozór na zewnątrz, tak Ŝe zwieszał się przez kaganiec niczym kawał befsztyka. 

Czy on teŜ się uśmiecha? 

- Dziękuję - powiedziała. Sigmund pomerdał ogonem. 

-  No  to  pięknie  -  Render  strzepnął  popiół  gdzieś  w okolicach  Madagaskaru.  -  Teraz  wyciągnę  “jajo” 

i sprawdzę, jak działa. Tymczasem - nacisnął dyskretnie ukryty guzik - trochę muzyki pomoŜe odpręŜyć się. 

Otwarła  usta,  aby  mu  odpowiedzieć,  lecz  huk  Wagnerowskiej  uwertury  zagłuszył  słowa.  Render 

ponownie wcisnął guzik i znowu zapanowała cisza - wystarczająco długa, by mogła powiedzieć: - Hę, hę. Myślę, 

Ŝ

e Respighi będzie następny. 

Dwa razy musiał naciskać guzik, Ŝeby znaleźć “Rzymskie pinie”. 

- Nie trzeba - zauwaŜyła. - Kocham Wagnera. 

- Dziękuję - odparł, otwierając gabinet. - Musiałbym wtedy dostosować się nastrojem do całego mnóstwa 

tematów. 

Wielkie jajo wsunęło się do biura, bezszelestnie niczym chmura. Kiedy skierowało się w stronę biurka, 

Render usłyszał ciche poszczekiwanie. Natychmiast obrócił się w stronę, skąd dobiegł go głos. 

Niczym  cień  ptaka,  Sigmund  zerwał  się  na  łapy,  przebiegł  przez  pokój,  okrąŜył  maszynę  i zaczął  ją 

obwąchiwać - ogon wypręŜony, uszy połoŜone płasko, zęby odkryte. 

- Spokojnie, Sig - mruknął. - To tylko Wielokanałowy Neural T & R. Na twoim miejscu nie gryzłbym 

niczego  w tym  rodzaju.  To  tylko  maszyna,  podobnie  jak  samochód,  telewizor  czy  pralka.  UŜywamy  dzisiaj 

urządzeń tego rodzaju Ŝeby pokazać Eileen, jak wyglądają rzeczy 

- Nie takie jak te - zagrzmiał pies. 

- Dlaczego? 

Sigmund nie odpowiedział, tylko wrócił do Eileen i połoŜył jej na kolana łeb. 

- Nie takie jak te - powtórzył, spoglądając na nią. 

- Dlaczego? 

- Brak słów - odparł po chwili. - Wracamy do domu? 

- Nie - odpowiedziała doktor Shallot. - Ty teraz zwiniesz się w kącie i utniesz sobie drzemkę, a ja zrobię 

to samo w tej maszynie... a w kaŜdym razie coś w tym rodzaju. 

- Niedobrze - skwitował, opuszczając ogon. 

- No, jazda - klepnęła go lekko. - Do kąta. Zajmij się sobą. 

Posłuchał jej, ale gdy Render zaciemnił okna i dotknął przycisku, zamieniając tam samym biurko w fotel 

operatora, zaskowyczał. 

background image

Zaskomlał  raz  jeszcze  -  gdy  jajo,  juŜ  połączone  z całością  urządzenia  -  pękło  pośrodku,  a połówki 

rozsunęły się - jedna do góry, druga w dół - ujawniając wnętrze. 

Render  usiadł.  Jego  fotel  przeobraził  się  w leŜankę  i zajął  miejsce  w połowie  drogi  między  jajem 

a konsolą.  Usiadł,  ale  nie  oparł  pleców.  Oparcie  poruszyło  się  i leŜanka  znowu  zamieniła  się  w fotel.  Render 

dotknął  pulpitu,  zaś  wtedy  część  sufitu  powoli  opadła,  a potem  zawisła  w powietrzu  niczym  ogromny  dzwon. 

Wstał  i podszedł  do  macicy.  Respighi  ciągle  opowiadał  o  piniach  i czymś  tam  jeszcze,  Render  natomiast  zdjął 

słuchawkę  z dolnej  połowy  jaja,  przechylił  się  i oparł  o  biurko.  Przycisnąwszy  słuchawkę  ramieniem  do  boku, 

w jednej  ręce  ściskając  mikrofon,  wolną  dłonią  grał  na  klawiaturze  przycisków.  w huku  morskich  fal, 

rozbijających  się  o  długie  wybrzeŜe,  utopiły  się  słowa  poematu;  w zgiełku  ludzkich  głosów  utonęły  dźwięki 

poezji, a połączony z nią w sprzęŜeniu zwrotnym powiedział - ... Teraz, kiedy juŜ siedzisz tutaj, wsłuchana w to, 

co powiem, sama nic nie mówiąc, skojarzę się z głębokim, niemal przechodzącym w fiolet błękitem... 

Przycisnął do twarzy maskę i zaordynował po pierwsze - cynamon, po drugie - zgniłe liście, po trzecie - 

woń  gadziego  piŜma...  poczym,  zatapiając  się  w niespokojnych  wyziewach  tego,  co  zaordynował  po  trzecie, 

zapuścił się w smaki miodu i octu, by zaraz przebiec przez wszystkie odcienie fioletów, zanurzyć się w wilgoci, 

posmakować  wilgotne powiewy  wiatru przed burzą, nasyconego ozonem, przejść całą skalę imitacji zapachów 

i smaków właściwych dla poranka, popołudnia i wieczoru. 

ŁoŜe pływało w basenie rtęci, magnetycznie stabilizowane ścianami jaja. Puścił taśmy. 

Macica była w doskonałym stanie. 

- Okay - powiedział, obracając się, - Wszystko sprawdzone. 

Właśnie  kładła  okulary  na  kupce  złoŜonych  części  garderoby.  Rozebrała  się,  podczas  gdy  Render 

kontrolował sprawność urządzenia. Czuł się zakłopotany, spoglądając na jej szczupłą talię, pełnie piersi, smukłe 

nogi. Patrząc tak uznał, Ŝe jest zbyt dobrze zbudowana jak na kobietę jej wzrostu. 

Patrząc tak uświadomił sobie jednak, Ŝe jego główne strapienie  w związku z Mrs.  Shallot polegało na 

tym, iŜ owa kobieta stała przed nim jako jego pacjentka. 

- Gotowa - stwierdziła. Podszedł do niej. 

Ujął ją za rękę i podprowadził do maszyny. Palcami zbadała jej wnętrze. Kiedy pomagał jej zająć miejsce 

w środku, zauwaŜył, Ŝe miała oczy koloru morskiej zieleni. TakŜe i to nie znalazło jego uznania. 

- Wygodnie? 

- Tak. 

- w porządku, jesteśmy w pozycji wyjściowej. Zaraz zamknę obwód. Miłych snów. 

Górna  połowa  jaja  zaczęła  powoli  opadać.  Zamknięte  jajo  stało  się  nieprzezroczyste,  potem  zalśniło 

oślepiającym blaskiem. Render spojrzał na własne odbicie spaczone w kolistej płaszczyźnie. 

Zawrócił w stronę biurka. 

Ale w tej samej chwili do nóg rzucił się mu Sigmund, blokując drogę. 

Render wyciągnął rękę - chciał go pogłaskać po łbie - lecz pies wykonał unik w bok. 

- Zabierz mnie ze sobą - zaszczekał. 

-  Przykro  mi,  stary,  to  niemoŜliwe  -  odparł.  -  Poza  tym,  tak  naprawdę  nigdzie  nie  wybieramy  się, 

zamierzamy jedynie uciąć sobie krótką drzemkę i to właśnie tu, w tym pokoju. 

Ale nie zdołał uspokoić psa. 

- Dlaczego? 

background image

Render westchnął dyskusja z psem była najbardziej absurdalną czynnością, jaką mógł sobie wyobrazić 

będąc trzeźwym. 

-  Zrozum  mnie,  Sig  -  zaczął.  -  Właśnie  usiłuję  pomóc  twej  pani,  tak  by  mogła  sobie  wyobrazić,  jak 

wyglądają rzeczy. Robisz kawał dobrej roboty, oprowadzając Eileen po świecie, którego nie moŜe widzieć, lecz 

zrozum, Ŝe powinna wiedzieć, jak wyglądają rzeczy, do czego są podobne, a ja zamierzam pomóc jej w tym. 

- Tak Ŝe juŜ dłuŜej nie będę jej potrzebny. 

-  Oczywiście,  Ŝe  będziesz  -  Render  omal  nie  prychnął  śmiechem.  Patos  tak  ściśle  splatał  się  tu 

z absurdem, Ŝe trudno było oddzielić jedno od drugiego. - Nie mogę przywrócić jej wzroku - wyjaśnił. - Pragnę 

jedynie wszczepić jej pewne abstrakcyjne wraŜenia... to tak, jakbym na krótko uŜyczył jej mych własnych oczu. 

Zrozumiano? 

- Nie - padła odpowiedź. - Weź mnie ze sobą. Render wyłączył muzykę. 

Całość  stosunków  mutant  -  pan  byłaby  warta  opisania  w sześciu  tomach  -  rozmarzył  się  i to  po 

niemiecku. Uniósł rękę, wskazując odległy kąt. 

-  PołóŜ  się  gdzieś  tam,  jak  ci  kazała  Eileen.  To  nie  potrwa  długo,  a gdy  wszystko  dobiegnie  końca, 

będziecie mogli stąd wyjść w ten sam sposób, jak tu przyszliście... ty jako przewodnik. Okay? 

Sigmund nie odpowiedział, lecz posłusznie podreptał do kąta, znowu ze spuszczonym ogonem. 

Teraz Render mógł zająć swoje miejsce i opuścić kapelusz 

-  zmodyfikowaną  wersję  macicy  -  przeznaczony  dla  operatora.  Był  samotny  -  on  jeden  wśród 

dziewięćdziesięciu białych przycisków i dwóch czerwonych. Świat  kończył się  w ciemnościach  wokół konsoli. 

Zdjął z ręki zegarek i rozpiął kołnierzyk. 

Zdjął hełm z wieszaka, sprawdził połączenia, po czym wcisnął dolną część maski na podbródek, a górną 

-  zaciemniacz  -  wcisnął  na  czoło,  tak  Ŝe  obie  części  spotkały  się.  Prawe  ramię  włoŜył  w temblak  i jednym 

przyciśnięciem pozbawił pacjenta przytomności. 

Ś

niący  nie  naciskał  białych  guzików  w pełni  świadomości  -  działał  pod  wpływem  uwarunkowania. 

Głęboko  wszczepiony  odruch  mięśni  zadziałał  niemal  niezauwaŜalnym  naciskiem  na  czuły  materiał  temblaka, 

a ten  natychmiast  ustawił  rękę  we  właściwej  pozycji  i dał  impuls  wyciągniętemu  palcowi,  który  wysunął  się 

naprzód. Guzik został wciśnięty. Temblak ruszył do przodu. 

Render czuł dzwonienie u podstawy czaszki. Wdychał zapach świeŜo skoszonej trawy. 

Nagle ruszył wspaniałą szarą aleją, która wiodła między światami... 

Minęło duŜo czasu, zanim Render poczuł, Ŝe znalazł się gdzieś na Ziemi... lecz była to dziwna Ziemia. 

Nie  widział.  Było  to  raczej  uczucie  obecności,  coś,  co  infomowało  go,  Ŝe  przybył.  Znalazł  się  pośród  nocy, 

najczarniejszej z czarnych, najciemniejszej z tych, które przeŜył. 

Pragnął, by ciemność się rozproszyła, lecz nic się nie stało. 

Część jego umysłu wyszła ze snu - ta część, która nie uświadamiała sobie, Ŝe właśnie spał. Teraz dopiero 

przypomniał sobie, w czyim świecie się znalazł. 

Nasłuchiwał, łowiąc kaŜdy odgłos jej obecności. Słyszał strach i uprzedzenie. 

Zapragnął kolorów. Najpierw czerwień... 

Poczuł wzajemność. Potem usłyszał ciche echo. 

Wszystko stało się czerwone. Przebywał w centrum bezkresnej czerwieni. 

Pomarańcz, Ŝółć... 

background image

Tkwił w łupinie bursztynu. 

A teraz zieleń, do której dodał wyziewy parującego morza. Błękit i chłód wieczoru. 

Teraz  jednym  wysiłkiem  umysłu  roztoczył  pełne  widmo  barw.  Kolory  nadpłynęły  niczym  wirujące 

plamy. 

Rozdzielił je i ukształtował w formę. 

Migotliwa tęcza przecięła łukiem czerń nieba. 

Walczył o brązy i szarości. Ukazały się, drŜąc własną poświatą, przesuwając się niby migotliwe, brązowe 

i szare łaty. 

Gdzieś pojawiło się poczucie strachu, ale bez śladu histerii, dalej więc kreował swój sen. 

Zakreślił  horyzont,  a wtedy  ciemność  skryła  się  za  linią  widnokręgu.  Niebo  oblało  się  nieśmiałym 

błękitem  i wtedy  zaryzykował  stadko  ciemnych  chmur.  w wysiłkach  tworzenia  głębi  i odległości  natrafił  na 

pewien  opór,  toteŜ  wzmocnił  obraz  cichym  szmerem  wiatru.  Przeniesienie  wraŜenia  odległości  z efektu 

dźwiękowego  w wymiar  przestrzeni  powoli  stawało  się  faktem,  zwłaszcza  gdy  rozgonił  chmury.  Szybko 

uwydatnił obraz wysokiego lasu, pokonując falę lęku przestrzeni. 

Panika znikła. 

Render  skupił  uwagę  na  wysokich  drzewach:  dębach,  sosnach,  topolach  i sykomorach.  Ciskał  nimi 

niczym włóczniami, ustawiając je w nierównych szeregach zieleni i brązów, i Ŝółci, wciskając w grube poszycie 

zwilŜonej  ranną  rosą  trawy,  sadowiąc  szare  okrąglaki  i zielonkawe  pnie  w nieregularnych  grupach  plącząc 

i zapętlając gałęzie, rzucając na górskie doliny gęsty cień. 

WraŜenie było oszałamiające. Było to tak, jakby całym światem wstrząsnął gwałtowny szloch, a potem 

zapadła cisza. 

Czuł,  jak  przez  ciszę  przemawia  jej  obecność.  Uznał,  Ŝe  teraz  powinien  w miarę  szybko  połoŜyć 

fundamenty, na których załoŜy później przyczółki by przygotować pole manewru. Do domu moŜe wrócić później, 

takŜe później naniesie wszelkie poprawki skutków traumy i dokona niezbędnych korektur. To wszystko było do 

wykonania w czasie sesji, które nadejdą, lecz fundamenty musiał załoŜyć na samym początku, koniecznie. 

Kiedy  wziął  się  do  roboty  uświadomił  sobie,  Ŝe  cisza  nie  ustąpiła.  Eileen  przenikała  swą  obecnością 

drzewa i trawy, kamienie i krzaki. Uosabiała ich formy, odczuwała to, co one czuły: wszelkie wraŜenia, dźwięki, 

róŜnice temperatur i zapachów. 

Łagodnym podmuchem wiatru dotknął gałęzi drzew. Udało mu się wytworzyć suchy trzask - chrobot tak 

zmysłowy, Ŝe tuŜ na granicy wzroku. 

Wokół rozeszło się uczucie radości. Podzielał ją. 

PrzeŜywała  krańcowe  uniesienie  -  postanowił  rozciągnąć  tę  fazę  treningu.  Umysłem  wędrował  wśród 

drzew, doświadczając chwilowego zdwojenia widzenia, tak Ŝe były momenty gdy widział niesamowitej wielkości 

rękę, jak ujęta w aluminiowy stelaŜ najeŜdŜa na krąg bieli. 

Był przy strumieniu, pragnął Eileen, to pewne. 

Płynął, unoszony przez wodę. Jeszcze nie przybrał kształtów. Plusk wody zamienił się w bulgotanie, gdy 

przedzierał się przez mielizny i nad skałami. Na jego Ŝyczenie szmer strumienia przybrał na wyrazistości. 

- Gdzie jesteś? - pytał strumień. 

Tutaj! Tutaj! 

Tutaj! 

background image

...i tutaj! - odpowiadały drzewa, krzaki, kamienie, trawy. 

- Wybieraj! - zaproponował strumień, gdy okrąŜywszy grupę skał wpadł do szerszego koryta, po czym 

popłynął w dół zbocza. W stronę błękitnego basenu. 

Nie mogę - zabrzmiała odpowiedź wiatru. 

- Musisz - strumień był juŜ szerokim rozlewiskiem. Wody  wpadały do basenu,  wirowały, by  w końcu 

uspokoić się i zastygnąć, odbijając gałęzie i ciemne chmury. - Musisz. Teraz. 

Dobrze - odbiły echem drzewa. Zaraz. 

Nad jeziorem uniosły się mgły i popłynęły ku brzegom. 

- Teraz - zaszemrała mgła. Tu, bo... 

Wybrała niską wierzbę. Kołysała się w podmuchach wiatru z gałęziami zanurzonymi w wodzie. 

- Eileen Shallot - powiedział głośno i wyraźnie. - Spójrz na jezioro. 

Wiatr zmienił kierunek. Wierzba zgięła się wpół. 

Nie  miał  trudności  z przywołaniem  na  pamięć  jej  twarzy,  jej  ciała.  Wierzba  wirowała  w podmuchach 

wiatru, jakby nie była zakorzeniona w ziemi. w samym centrum łagodnej eksplozji listowia stała Eileen. Marznąc 

na wietrze patrzyła w głębokie i błękitne zwierciadło umysłu Rendera, w jezioro. 

Zakryła twarz dłońmi, lecz nie mogła przerwać widzenia. 

- Zobacz jaka jesteś - powiedział. 

Opuściła ręce i spojrzała w dół. Potem powoli obróciła się, studiując własne odbicie z kaŜdej strony. 

- Czuję, Ŝe jestem całkiem zgrabna - stwierdziła w końcu. - Czy czuję tak dlatego, Ŝe mnie pragniesz, czy 

naprawdę jestem zgrabna? 

Mówiąc to, rozglądała się na wszystkie strony, bowiem pragnęła ujrzeć Śniącego. 

- To prawda - zewsząd dobiegł ją głos Rendera. 

- Dziękuję. 

Zawirował  kłąb  bieli  i została  ubrana  w obcisły  kostium  z adamaszku.  Światło  w dali  niemal 

niedostrzegalnie rozlało się wzdłuŜ horyzontu. NajniŜszą ławicę chmur musnęły lekkie tonacje róŜu. 

- Co tam się dzieje? - spytała, spoglądając w tamtym kierunku. 

- Zamierzam pokazać ci wschód słońca - odparł Render. - Nie obędzie się pewnie bez lekkiej fuszerki, bo 

jest to mój pierwszy zawodowy wschód słońca w tych warunkach. 

- Gdzie jesteś? 

- Wszędzie. 

- Proszę, przybierz jakąś postać, abym mogła cię widzieć. 

- Dobrze. 

- Najlepiej własną postać. 

Zapragnął znaleźć się obok niej na brzegu, i tak się stało. 

Przestraszony  metalicznym  pobłyskiem,  spuścił  wzrok  w dół.  świat  zblakł  na  moment,  zaraz  jednak 

odzyskał  pełnię  wyrazistości.  Roześmiał  się,  lecz  uśmiech  zamarł  mu  na  ustach,  gdy  uświadomił  sobie,  jak 

wygląda. 

Ubrany był w zbroję - tę samą, która stała przy ich stoliku w Pod Skalpelem i Kuropatwą tej nocy, gdy 

spotkali się po raz pierwszy. 

Wyciągnęła rękę. Dotknęła. 

background image

-  Zbroja  sprzed  naszego  stolika  -  stwierdziła,  przebierając  palcami  po  płytkach  i spoiwach.  -  Tak,  od 

tamtej nocy kojarzyła mi się z tobą... 

- ... i musiałaś mnie teraz do niej wtłoczyć - dokończył. - Masz Ŝelazną wolę, dziewczyno. 

Zbroja znikła. Teraz był ubrany w swój brązowy garnitur, a włóczkowy krawat koloru zakrzepłej krwi 

ś

ciskał mu szyję, przydając profesjonalnego wyglądu. 

- Spójrz, taki jestem naprawdę - uśmiechnął  się lekko.  - a teraz, jazda do wschodu słońca. Chciałbym 

wprowadzić wszystkie barwy. Patrz! 

Usiedli na zielonej ławce parkowej, która nagle ukazała się za ich plecami, po czym Render wskazał w tę 

stronę nieba, gdzie - jak postanowił - powinien być wschód. 

Słońce powoli przebijało się przez poranne opary. Po raz pierwszy w tym szczególnym świecie ujawniło 

się  niczym  bóg,  odbijało  się  w jeziorze,  załamywało  w chmurach  i podłoŜyło  ogień  pod  równiny,  nad  którymi 

snuły się mgły ze skąpanych w rosie drzew. 

Patrzyła,  poŜerała  wzrokiem,  wpatrywała  się  wprost  we  wstającą  kulę  ognia.  Długą  chwilę  trwała 

w bezruchu, nic nie mówiła. Render bez mała czuł jej zachwyt. 

Miała przed sobą źródło wszelkiego światła. Srebrzysta kropka na czole między oczami odbijała blask, 

lśniąc jak kropla krwi. 

- To jest słońce, a to są chmury - rzekł Render, po czym zaklaskał w dłonie. Rozległo się ciche dudnienie. 

- a to jest grzmot. 

Potem spadł deszcz. Szara zasłona zakryła jezioro, krople łaskotały ich po twarzach, szemrały na liściach, 

leciutko  stukały  spadając  z gałęzi,  moczyły  im  ubrania,  zlepiały  włosy,  ciekły  po  szyjach  i wpadały  w oczy, 

zamieniały w grzęzawisko ścieŜki wydeptane w brązowej ziemi. 

Z nieba dobiegł trzask błyskawicy, a sekundę później dobiegł ich drugi łoskot gromu. 

- ...A to jest letnia burza - ciągnął dalej swój wykład. - Widzisz, jak deszcz oddziaływuje na liście i na nas 

samych. To, co właśnie widziałaś na niebie przed dudnieniem grzmotu, nazywa się błyskawica.  

- ...Za duŜo - poskarŜyła się. - Popatrzmy na to przez chwilę. Nagle deszcz ustał i zza chmur przebiło się 

słońce. 

- Mam cholerną ochotę na papierosa - powiedziała. - Ale zostawiłam paczkę na tamtym świecie. 

Ledwie zdąŜyła skończyć, miała w palcach papierosa, zapalonego. 

- Będzie smakował raczej słabo - rzekł dziwnym tonem Render. Spojrzał na Eileen. 

- Nie dałem ci tego papierosa - dodał. - Ukradłaś go sobie z mego umysłu. 

Dym wspinał się spiralą do góry i znikał gdzieś dalej. 

- ...Co znaczy - ciągnął dalej - Ŝe juŜ po raz drugi dzisiaj nie doceniłem siły przyciągania, jaką wywiera 

próŜnia zalegająca w twym umyśle, w miejscu, gdzie powinny skupiać się wraŜenia wzrokowe. Bardzo szybko 

dostosowałaś  się  do  odbioru  nowych  bodźców,  a nawet  usiłujesz  po  omacku  szukać  nowych  wraŜeń.  Bądź 

ostroŜna. Spróbuj zapanować nad tym impulsem. 

- To jest jak głód - szepnęła. 

- MoŜe zatem powinniśmy zakończyć dzisiejszą sesję... Ubranie juŜ wyschło. Zaczął śpiewać ptak. 

- Nie, poczekaj! - w jej głosie słychać było prośbę. - Będę ostroŜna. Chcę zobaczyć coś jeszcze. 

-  PrzecieŜ  zawsze  moŜemy  tu  wrócić  -  powiedział  Render.  -  Ale  dobrze.  Myślę,  Ŝe  moŜemy  sobie 

pozwolić na jeszcze jedną sztuczkę. Masz jakieś szczególne Ŝyczenia? 

background image

- Tak. Zima. Śnieg. 

- Dobrze - Śniący stłumił uśmiech. - w takim razie dobrze owiń się futrem... 

Po wyjściu pacjenta popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Był w dobrym nastroju. Czuł się tak, jakby 

został  ogołocony  ze  wszystkiego,  a potem  znowu  wypełniony.  Pierwszy  seans  minął  bez  Ŝadnych  skutków 

ubocznych. Render uznał, Ŝe jest to zapowiedź sukcesu. Jego zadowolenie było większe niŜ obawy. Radość była 

tak wielka, Ŝe wrócił do pracy nad przygotowaniem wykładu. 

-  Czym  jest  siła,  która  uzdalnia  nas  do  zadawaniu  bólu  i cierpienia?  -  rzucił  do  mikrofonu.  -  śyjemy 

doznając  przyjemności...  Ŝyjemy,  doznając  bólu  -  odpowiedział  samemu  sobie  -  I  jedno,  i drugie  moŜe  być 

przyczyną  unicestwienia  i afirmacji  zarazem.  Ale  poniewaŜ  przyjemność  i ból  mają  swe  korzenie  w biologii, 

zostały  uwarunkowane  przez  społeczeństwo:  z nich  wyprowadza  się  wartości.  PoniewaŜ  ogromne  masy  ludzi 

codziennie gorączkowo zmieniają swą pozycję  w przestrzeni, pędząc przez cały świat z miasta do miasta, było 

rzeczą  konieczną  ująć  te  ruchy  w karby  nieludzkiej  kontroli.  z dnia  na  dzień  system  kontroli  zdobywa  nowe 

obszary... jazda samochodem, lot samolotem, badania, diagnozowanie poŜądań... przyznam, Ŝe nie zawsze jestem 

w stanie zdobyć się na moralny osąd tego natręctwa. PrzecieŜ w ostateczności moŜe okazać się to zbawienne dla 

nas wszystkich... Teraz jednak chciałbym zwrócić uwagę Państwa na fakt, Ŝe nader często jesteśmy nieświadomi 

tego, co przedstawia dla nas wartość. w rzeczy samej, nie potrafimy tak naprawdę powiedzieć, co znaczy dla nas to 

lub owo, dopóki dana rzecz nie zostanie oderwana od naszej sytuacji Ŝyciowej i nie  ulegnie  wyabstrahowaniu. 

Jeśli  pewien  obiekt  wartości  przestaje  istnieć,  wówczas  energie  psychiczne,  które  są  z nim  związane,  zostają 

uwolnione. Wtedy zaczynamy poszukiwać nowych przedmiotów, na które moglibyśmy je przenieść... mania, jeśli 

Państwo  wolą  ten  termin,  albo  libido,  jeśli  to  Państwu  bardziej  odpowiada.  śadna  z wartości,  które  w ciągu 

ostatnich  trzech,  czterech  czy  pięciu  dziesięcioleci  przestały  istnieć,  nie  miała,  sama  w sobie,  powaŜniejszego 

znaczenia.  Podobnie  teŜ  Ŝaden  z obiektów,  na  które  zostały  przeniesione  uwolnione  siły  psychiczne,  nie 

zachowywał się w sposób złośliwy wobec osób, które ulokowały w nim swe nadwyŜki energetyczne czy teŜ były 

przezeń  kontrolowane  w jakikolwiek  inny  sposób.  JednakŜe  społeczeństwo  to  wypadkowa  wielu  złoŜonych 

procesów. Jeśli te procesy zaczynają ulegać zbyt szybkim zmianom, ich rezultaty stają się nie do przewidzenia. 

Intensywne badania chorób umysłowych poszczególnych osób często ujawniają naturę stresu, któremu ulega cała 

zbiorowość. Jeśli w pewnej grupie czy klasie społecznej rozpadnie się system poŜądanych wartości, przypadek ten 

będzie  pouczający  ze  względu  na  stan  świadomości  całego  społeczeństwa.  Carl  Gustav  Jung  wskazuje,  Ŝe  gdy 

ś

wiadomość  w poszukiwaniu  wartości  nieustannie  natrafia  na  frustracje,  wówczas  zwraca  się  w swych 

poszukiwaniach  w stronę  nieświadomości.  Jeśli  i tutaj  poniesie  klęskę,  zstępuje  jeszcze  niŜej,  do  hipotetycznie 

istniejącej nieświadomości zbiorowej. Jung, na podstawie przeprowadzonych po wojnie analiz byłych nazistów 

zauwaŜył, Ŝe im dłuŜej szukali czegoś, co ocalałoby w ruinach ich Ŝycia... dane im było bowiem przeŜyć okres 

klasycznego  ikonoklazmu,  którego  idee  równie  nie  ostały  się  próbie  czasu,  jak  zburzone  przezeń  wartości... 

a zatem im dłuŜej szukali, tym głębiej zdali się zstępować w zbiorową nieświadomość ich własnego narodu. Śnili 

samych siebie, dobywając z głębi wzory wartości teutońskiego mitu... To samo, choć moŜe w mniej dramatyczny 

sposób, dokonuje się takŜe na naszych oczach. Przychodzą bowiem okresy, gdy grupowe tęsknoty za umysłem, 

zwracającym się  ku  samemu  sobie, zgłębiającym samego siebie, przybierają na sile bardziej niŜ kiedykolwiek. 

ś

yjemy  właśnie  w takim  okresie  donkiszoterii,  w pierwotnym  sensie  tego  słowa.  Albowiem  siła  cierpienia  jest 

w naszych czasach siłą niewiedzy, ignorowania, uniku... i nie jest to juŜ wyłączna cecha istot ludzkich... 

Przerwał mu brzęczyk. Wyłączył magnetofon, sięgnął po słuchawkę. 

background image

- Tak, Charles Render. 

- Mówi Paul Charter - wyseplenił głośnik. - Jestem dyrektorm Dilling. 

- Słucham pana. 

Ekran przejaśnił się. Ujrzał człowieka o dziwnych, blisko osadzonych oczach, nad którymi wznosiło się 

wysokie, mocno sklepione czoło. Gdy mówił, usta mu się krzywiły. 

- Powtórnie przepraszam za to, co się stało. Wypadek został spowodowany przez  wadliwie działające 

urządzenie... 

-  Nie  moŜecie  postarać  się  o  urządzenie  działające  niewadliwie?  Sądząc  po  wysokości  czesnego, 

powinno być was na to stać. 

- To było nowe urządzenie. Defekt fabryczny... 

- Czy klasa była pozostawiona bez opieki? 

- Nie, skądŜe, ale... 

-  w takim  razie  dlaczego  nauczyciel  nie  sprawdził  wyposaŜenia?  Dlaczego  nie  był  w stanie  zapobiec 

wypadkowi? 

-  Był  w stanie  -  dyrektor  drgnął  nerwowo.  -  Był,  ale  to  wszystko  wydarzyło  się  tak  szybko,  Ŝe  zanim 

zdąŜył  zareagować,  nieszczęście  juŜ  się  stało.  Poza  tym  sprawdzanie,  czy  sprzęt  do  ćwiczeń  nie  posiada  wad 

fabrycznych, nie naleŜy do zadań nauczycieli. Proszę pana... bardzo mi przykro za to, co miało miejsce. Bardzo 

lubię pańskiego syna i mogę pana zapewnić, Ŝe drugi raz to juŜ się nie powtórzy... 

- w tym miejscu ma pan słuszność - przerwał mu Render. 

-  Jutro  z samego  rana  zabieram  syna  i przeniosę  go  do  takiej  szkoły,  gdzie  dbają  o  bezpieczeństwo 

uczniów w czasie ćwiczeń. 

Jednym naciśnięciem palca uciął konwersację. 

Po upływie paru minut wstał i podszedł do półki z ksiąŜkami 

-  w pokoju  było  mroczno,  ale  nie  ciemno.  Jedną  chwilę  zajęło  mu  otworzenie  szafki  -  wyjął  stamtąd 

szkatułkę, w której spoczywał  naszyjnik i fotografia w ramce. Zdjęcie przedstawiało męŜczyznę, którym był on 

sam, tyle Ŝe młodszy, i kobietę o wysoko ułoŜonych ciemnych włosach i maleńkim podbródku. Między nimi stało 

dwoje  dzieci  -  dziewczynka  trzymała  w objęciach  lalkę  i usiłowała  błysnąć  szerokim  uśmiechem,  chociaŜ  nie 

sposób było ukryć, Ŝe śmiertelnie się nudzi. Render zawsze spoglądał na to zdjęcie kilka sekund, gładził naszyjnik, 

po czym wkładał oba przedmioty do szkatułki i zamykał ją w szafce na kolejne parę miesięcy. 

Wump! Wump! - huczał bas. Tchg-tchg-tchg - brzęczały marakasy. 

Ś

wiatła błyskały czerwono, zielono, niebiesko i upiornie Ŝółto, siejąc refleksami od zabawnych sylwetek 

metalowych tancerzy. 

CZŁOWIEK? - zapytano u wejścia. Robot? (zaraz potem). 

WEJDŹ I SAM SIĘ PRZEKONAJ (tuŜ nad ziemią, tak Ŝe prawie nie było widać). 

Weszli. 

Render  i Jill  usiedli  przy  mikroskopijnej  wielkości  stoliku,  całe  szczęście  opartym  o  ścianę,  na  której 

wisiały malowane węglem karykatury osobistości Ŝadnemu z nich nie znanych (w czternastomilionowym mieście 

było wiele róŜnych środowisk, a kaŜde z nich miało swoich prominentów). Marszcząc nos z radości Jill spoglądała 

na to miejsce, gdzie ogniskowało się Ŝycie tej szczególnej subkultury. Niekiedy podnosiła ramiona do poziomu 

uszu,  by  podkreślić  cichy  śmiech  czy  wzmocnić  gestem  pisk  zachwytu,  gdyŜ  aktorzy  byli  aŜ  nazbyt  ludzcy  - 

background image

sposób, w jaki czarny robot przebiegał palcami po srebrzystym przedramieniu, gdy rozstawali się i odchodzili... 

Render dzielił uwagę między Jill, tancerzy i jakiś podły wywar, przypominający wiaderko pełne zacieru 

whisky  okraszonego  wodorostami  (przez  które  w kaŜdej  chwili  mógł  przebić  się  Kraken  i wciągnąć  pechowy 

statek na zatracenie). 

- Charlie, to chyba nie są prawdziwi ludzie! 

Render wyplątał spojrzenie ze splotów jej włosów i brzęczących kolczyków. 

Przyjrzał się tancerzom na podłodze, gdzieś pod stolikiem owładniętymi rytmami muzyki. 

W  tych  metalowych  łupniach  mogli  znajdować  się  ludzie,  a jeśli  tak,  to  taniec  wymagał  od  nich 

niesłychanych  umiejętności.  W kaŜdym  razie  wyprodukowanie  dostatecznie  lekkich  pancerzy  nie  powinno 

stwarzać  jakichkolwiek  problemów,  zawsze  dało  się  wymyślić  jakieś  sztuczki,  dzięki  którym  tancerze  mogli 

brykać zdałoby się zupełnie bez wysiłku, i to tak długo, od stóp do głów zakuci w metal, nie wydając Ŝadnych 

odgłosów zgrzytania, stukania czy brzęczenia. 

Bezgłośnie... 

Szybowali niczym dwie mewy: większa w kolorze lśniącego antracytu, druga niczym promień księŜyca 

wpadający przez okno zasłonięte jedwabną firanką. 

Nawet  wtedy,  gdy  się  dotykali,  nie  było  słychać  Ŝadnego  dźwięku  -  a jeśli  nawet  coś  moŜna  byłoby 

usłyszeć, orkiestra skutecznie zagłuszała wszystko. 

Whump-whump! - Tchga-tchga! 

Render wziął drugiego drinka. 

Powoli taniec przechodził w chuligańskie wybryki. Render spojrzał na zegarek: zdecydowanie za długo 

jak  na  zwykłe  przedstawienie.  Musieli  być  robotami.  Kiedy  znowu  spojrzał  na  tancerzy,  czarny  robot  cisnął 

srebrnego na wysokość moŜe dziesięciu stóp, po czym nadstawił plecy, by go złapać. 

Nie usłyszeli stukotu metalu. 

Ciekawe, ile moŜe kosztować konstrukcja taka, jak ta?-zamyślił się. 

- Charlie, nic nie stuknęło! Jak oni to zrobili? 

- Naprawdę? 

Ś

wiatła  znowu  raziły  jaskrawą  Ŝółcią,  potem  zmieniły  kolor  na  czerwony,  potem  niebieski,  w końcu 

zielony. 

- Nie sądzisz, Ŝe to powinno uszkodzić ich mechanizm, prawda? 

Biały  robot  wycofał  się,  podczas  gdy  ten  drugi  wirował  wokół  własnej  osi  z zapalonym  papierosem 

w palcach.  Rozległy  się  śmiechy,  gdy  mechanicznie  przycisnął  go  do  bezwargiej  i płaskiej  twarzy.  Srebrzysty 

robot  wyszedł  mu  naprzeciw.  Ten  znowu  odskoczył,  pociągnął  papierosa,  powoli  i bezgłośnie  rozgniótł  go 

w palcach, po czym zawrócił w stronę partnera. Znowu go podrzuci? Nie... 

Powoli,  niby  wielkoszpone  ptaki  Wschodu,  wznowili  taniec  w duecie,  powoli,  to  zbliŜając  się,  to 

odstępując. 

Render czuł, jak coś w głębi ducha go bawiło, lecz by dowiedzieć się, co to było, zstąpił zbyt głęboko. 

Zawrócił więc i ponownie zapatrzył się w dno swego kieliszka, wypatrując Krakena. 

Jill  kurczowo  trzymała  go  za  ramię  i szczypiąc  usiłowała  przyciągnąć  jego  uwagę  z powrotem  ku 

parkietowi. 

Gdy  światła  reflektorów  torturowały  oczy  widowni,  czarny  robot  powoli,  bardzo  powoli  dźwignął 

background image

srebrnego  nad  głowę,  a potem  -  z wyciągniętymi  rękoma,  wygiętymi  w łuk  plecami,  z nogami  skrzyŜowanymi 

w noŜyce - zaczął wirować, najpierw bardzo powoli. Potem szybciej. 

Nagle ruch wirowy osiągnął niewiarygodną szybkość; światła reflektorów zmieniały się w coraz bardziej 

gwałtownym tempie. 

Render musiał potrząsnąć głową: rzeczy działy się zbyt szybko, by oczy mogły wszystko zarejestrować. 

Wirowanie weszło teraz na tak wysokie obroty, Ŝe tancerz musiał upaść - niewaŜne, człowiek czy robot - 

lecz nic nie wskazywało na to, Ŝe tak się stanie. Byli niczym mandala. Byli szarą jednorodnością. Render patrzył 

w dół. 

Zwolnili. Stanęli w bezruchu. 

Muzyka ucichła. 

Potem ciemność. Ciemność hucząca od oklasków. 

Kiedy znowu rozbłysły światła, roboty stały jak posągi, twarzami zwrócone do publiczności Pochyliły się 

w ukłonie - bardzo, bardzo powoli odwrócili się i odeszli. 

Muzyka znowu zaczęła grać, znowu rozbłysły pełne światła. Podniósł się szmer rozmów. Render powalił 

Krakena. I jak? - spytała go Jill. 

Render postarał się o powaŜny wyraz twarzy. 

- Czy jestem człowiekiem, któremu to wszystko się śniło. Czy jestem robotem, który śnił o tym, co się tu 

działo? a moŜe jestem robotem , któremu śni się, Ŝe jest człowiekiem? - wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym 

dodał: 

- Sam nie wiem. 

ś

artobliwie stuknęła go w ramię, a wtedy zauwaŜył, Ŝe jest pijana. 

- Nie jestem pijana - zaprotestowała. - a w kaŜdym razie, niegroźnie. Nie tak, jak ty. 

-  Niemniej  jednak  sądzę,  Ŝe  powinnaś  udać  się  do  lekarza.  Podobnie  jak ja.  I  to  teraz. Wyjdźmy  stąd 

i wsiadajmy do wozu. 

- Jeszcze nie w tej chwili, dobrze? Chciałabym zobaczyć jeszcze jeden występ. Mogę? 

- Jeśli wypiję jeden kieliszek więcej, nie będę w stanie widzieć czegokolwiek. 

- To zamów kawę. 

- Brrr! 

- No to piwo! 

- Obędzie się... 

Na parkiecie pojawili się tancerze, lecz Render czuł, Ŝe nogi ma z ołowiu. Zapalił papierosa. 

- Hm... rozmawiałeś dzisiaj z psem? - starała się podtrzymywać gasnącą konwersację. 

- Tak. Bardzo rozpraszające... 

- Ładna? 

- To był pies, nie suka. I to bardzo brzydki pies! 

- Głuptasku, miałam na myśli właścicielkę. 

- Wiesz dobrze, Jill, Ŝe nigdy nie rozmawiam o pacjentach. 

- Powiedziałeś mi, Ŝe jest ślepa i Ŝe ma psa. Teraz chcę jeszcze tylko wiedzieć, czy jest ładna. 

- No dobrze... i tak, i nie - kopnął ją pod stołem i wykona! niewyraźny gest. - Hm... sama wiesz... 

- To samo, co  wszystkim  - rzekła do kelnera, który  nagle  ukazał  się  gdzieś  na granicy  mroku, kiwnął 

background image

głową i zniknął tak nagle, jak się pojawił. 

- Zechciej zrozumieć moje dobre intencje - westchnął Rende. - Ciekawe, jak byś się czuła wypytywana 

przez zalanego faceta. Widzisz, to wszystko, co mogę ci powiedzieć. 

-  Zaraz  wytrzeźwiejesz,  jak  zwykle  zresztą.  Najpierw  ta  min  i konającego  nieszczęśnika,  a potem... 

Prychnął, spojrzawszy na zegarek. 

- Jutro muszę być w Connecticut. Trzeba wyciągnąć Peta z tej cholernej budy... Westchnęła, zmęczona 

przedmiotem rozmowy. 

-  Moim  zdaniem,  zbytnio  się  nim  przejmujesz.  KaŜdy  dzieciak  moŜe  zwichnąć  sobie  nogę,  to  jeden 

z etapów dojrzewania. Ja zwichnęłam swoją w wieku siedmiu lat. Zwykły przypadek. Trudno zwalać na szkołę 

odpowiedzialność za podobne rzeczy. 

-  Do  diabła  z tym  -  warknął  Render,  biorąc  z ciemnej  tacy  przytrzymywanej  przez  ciemnoskórego 

kelnera kieliszek z ciemną zawartością. - Jeśli tamci nie potrafią zajmować się dziećmi, znajdę takich, którym nie 

sprawia to problemu. 

Wzruszyła ramionami 

-  Sam  sobie  panem.  Wiem  tyle,  ile  piszą  w gazetach...  -  umilkła  na  chwilę,  po  czym  nagle  coś  jej  się 

przypomniało.  -  ...  i ciągle  nastajesz  na  Davos,  nawet  jeśli  wiesz,  Ŝe  w Saint  Moritz  spotkasz  ludzi  z lepszego 

towarzystwa? 

- Kochanie, nie zapominaj, Ŝe mamy jeździć na nartach - rzucił z przekąsem. - Zjazdy w Davos bardziej 

mi odpowiadają. 

- Za to dzisiejsza noc jest moja, mam rację? Ścisnął jej dłoń. 

- Słoneczko, wiesz dobrze, ze kaŜda noc jest twoja, jeśli tylko chcesz. 

Wypili drinki, dopalili papierosy i trzymali się za ręce aŜ do chwili gdy ludzie skończyli tańczyć i zajęli 

miejsca przy mikroskopijnej wielkości stolikach. Światła ciągle błyskały, załamując się w chmurach dymu, które 

wzbijały się tu od zmierzchu do wschodu słońca, i od świtu do zmierzchu, a bas ciągle dudnił whump! 

Tchga-Tchga! - odpowiadały marakasy. 

- Spójrz, Charlie! Znowu oni! 

Niebo było kryształowoczyste. Drogi puste. Śnieg przestał padać. 

Oddech Jill dowodził, Ŝe zasnęła. S-7 mknął po mostach miasta. Gdy Render siedział w bezruchu, mógł 

wmówić sobie, Ŝe tylko jego ciało jest pijane i była to hipoteza dość przekonująca. Zaledwie jednak ruszył głową, 

ś

wiat wokół niego zaczynał tańczyć. a wtedy wyobraŜał sobie, Ŝe śni, i ma moc wyśnienia wszystkiego, co ten 

ś

wiat w sobie mieścił. 

Przez chwilę było to prawdą. Zawrócił wskazówki wielkiego zegara na niebie i uśmiechnął się przez sen. 

Zaraz jednak obudził się, a wtedy uśmiech zginął mu z ust. 

Ś

wiat brał odwet za jego arogancję. Za jeden sławny moment świat odpłacał się mu wizją dna jeziora, 

wystawiając go w całej bezradności, co zresztą przekładał nad poczucie, Ŝe zewsząd moŜe oczekiwać pomocy, i 

kiedy tak ponownie ruszył w stronę wraku, brnąc po dnie jeziora, którym był świat - niczym pływak niezdolny 

wypowiedzieć  jednego  słowa  -  dobiegł  go  skądciś  z góry,  z Ziemi,  przeciekający  przez  wody  zgromadzone  na 

powierzchni  Ziemi  skowyt  wilka  Fen-risa,  przygotowującego  się  do  draŜnienia  KsięŜyca,  i  kiedy  to  się  stało, 

wiedział, Ŝe ten dźwięk był niczym trąba sądu, jako Ŝe kobieta u jego boku w niczym nie przypominała księŜyca. 

Napełnił go strach. 

background image

ROZDZIAŁ III 

 

BYŁ PSEM. 

Ale nie był zwykłym psem. 

Wypuszczał się na wieś, i to sam. 

Wielki,  z wyglądu  owczarek  niemiecki  -  moŜe  z wyjątkiem  pyska  -  siedział  na  zadzie  na  przednim 

siedzeniu, patrzył przez okno na inne wozy i na widoki, które przesuwały się wzdłuŜ drogi. Mijał inne pojazdy, 

poniewaŜ pędził pasem szybkiego ruchu. 

Było  zimne  popołudnie  i śnieg  leŜał  na  polach;  drzewa  przybrały  białe  welony  z lodu  i tylko  ptaki 

krąŜące w górze i przycupnięte na śniegu były jedynym wyjątkiem od powszechnej bieli. 

Otworzył  pysk.  Długim  językiem  dotknął  szyby,  którą  zaraz  pokryła  para.  Łeb  większy  niŜ  inne  psy, 

moŜe z wyjątkiem wilczura irlandzkiego. Miał głęboko osadzone ślepia, a pysk otworzył, bo właśnie się śmiał. 

Pędził przed siebie. 

W końcu wóz zwolnił, zjechał na skrajny prawy pas, skręcił w podrzędną drogę. Jechał jeszcze parę mil, 

wreszcie zjechał na boczny pas i zatrzymał się przy drzewie. 

Silnik pracował parę chwil na suchym biegu, a kiedy ustał, otwarły się drzwi. 

Pies  wysiadł  z samochodu  i zatrzasnął  drzwi,  napierając  bokiem.  Kiedy  dostrzegł  światła  kopuły, 

odwrócił się i ruszył w kierunku drzew. 

OstroŜnie stawiał łapy. Sprawdzał, jakie ślady po sobie zostawia. 

Gdy dotarł do drzew, wziął kilka głębokich oddechów. 

Później wstrząchnął się. 

Potem zaszczekał jakoś dziwnie, nie po psiemu, następnie zaczął biec. 

Biegł wśród drzew, mijał skały, przeskakiwał skute lodem kałuŜe, małe strumyki, wspinał się na pagórki, 

zbiegał  po  zboczach,  zostawiając  za  sobą  szkliste,  oszronione  krzaki,  skrzące  się  wszystkimi  barwami  tęczy, 

posuwał się brzegami zamarzniętych stawów. 

Przystanął, dysząc. Wciągnął nozdrzami powietrze. 

Otworzył pysk i śmiał się - umiejętność, której nauczyli go ludzie. 

Później, wziąwszy bardzo głęboki oddech, odwrócił łeb i zawył - umiejętność, której ludzie nie posiadali. 

Tak naprawdę, sam nie był pewien, kiedy się tego nauczył. 

Skowyt odbił się od wzgórz, a zwielokrotniony echem przypominał dęcie rogu. 

Nastawił uszy - wsłuchiwał się w powracające dźwięki. 

W odpowiedzi usłyszał coś, co zarazem było podobne i niepodobne do jego własnego skowytu. 

Nie,  to  nie  mógł  być  jego  głos,  bowiem  chociaŜ  wył  jak  pies,  było  w tym  jednocześnie  coś  bardzo 

ludzkiego. 

Nasłuchiwał. Węszył. Zawył raz jeszcze. 

Teraz takŜe nadeszła odpowiedź. Ten, który mu odpowiadał, był jakby bliŜej... 

Czekał, usiłując węchem dociec, jakie posłanie niosły mu wiatry. 

Tak,  z drugiej  strony  wzgórza  zbliŜał  się  pies.  Początkowo  biegł,  później  zwolnił.  Przystanął 

w odległości czterdziestu stóp i spojrzał nań. Po czym opuścił łeb. 

background image

Był to jakiś mieszaniec - wielki kłapouchy kundel... 

Znowu zbadał zapachy. z gardła wydobył mu się niski, ledwo słyszalny bulgot. 

Pies z naprzeciwka obnaŜył kły. 

Ruszył w jego stronę, a ten nie zrobił ani kroku aŜ do momentu, gdy znalazł się w odległości dziesięciu 

stóp. Wtedy odwrócił się i zaczął biec. 

Przystanął. 

Pies nie spuszczał go z oka: ostroŜnie zawrócił. Chciał go obejść od zawietrznej. Widać było, jak pilnie 

węszy. 

Wreszcie z jego gardła wydarł się niski, dziwny dźwięk, brzmiący jak coś w rodzaju “Hello”. 

W odpowiedzi pies zaszczekał. Dał krok w jego stronę. 

- Dobry pies - powiedział. Wyciągnął łeb w jego kierunku. 

- Dobry pies - powtórzył. 

Dał jeszcze jeden krok w jego stronę, potem następny. w końcu usiadł. 

- ... Bardzo dobry pies. 

Ten z naprzeciwka lekko tłukł ogonem. 

Dźwignął  się  i podszedł  zupełnie  blisko.  Nieznajomy  obwąchał  go  ze  wszystkich  stron.  Oddał 

uprzejmość. KrąŜył wokół, kołysząc ogonem wciągnął łeb i zaszczekał dwa razy. 

KrąŜył po coraz większej orbicie, niekiedy opuszczając pysk do ziemi. Wreszcie zniknął za linią drzew, 

z głową ciągle spuszczoną. 

ZbliŜył  się  do  miejsca,  gdzie  tamten  stał  jeszcze  przed  chwilą.  Obwąchał  ziemię.  Zawrócił,  podąŜył 

tropem wśród drzew. 

Minęło kilka sekund. Dopadł go. Teraz juŜ biegli razem. 

Ale  zaraz  wysunął  się  naprzód,  trop  prowadził  koleinami,  to  w dół,  to  znowu  w górę,  wielokrotnie 

zawracał. W końcu nabrał na wyrazistości. 

Z niskich krzaków wyskoczył królik. 

Dogonił go i zacisnął na nim ogromne szczęki. 

Szarpnął, tak Ŝe aŜ podskoczył mu łeb. 

Coś mu trzasnęło w okolicach karku. Tym samym szarpanina ustała. 

Przytrzymał  go  jeszcze  chwilę  dłuŜej,  niŜ  musiał.  Rozejrzał  się.  Pies  gnał  w górę  zbocza,  zarzucając 

bokami na wszystkie strony. Rzucił królika do jego stóp.  Pies spojrzał nań z miną pełną wyczekiwania. 

Odwzajemnił badawcze spojrzenie. 

.  Opuścił  łeb  i zaczął  rozszarpywać  trupka.  Krew  parowała  w mroźnym  powietrzu.  Zabłąkane  płatki 

ś

niegu opadały na brązowy łeb. 

ś

uł i połykał, i znowu: Ŝuł i połykał... 

W końcu on sam opuścił pysk i szarpnął co nieco ze zdobyczy. Mięso było ciepłe, smakowało surowo 

i dziko. Kiedy i on wziął się do jedzenia, pies odskoczył, tłumiąc w gardle warknięcie. 

Nie był zbyt głodny, porzucił ścierwo i ruszył przed siebie Pies przyskoczył do mięsa. 

Po czym razem polowali przez kilka następnych godzin. 

Zawsze uprzedzał psa w zadawaniu śmierci, tak jak zawsze zostawiał mu łupy. 

W sumie mogli mieć siedem królików, lecz dwa ostatnie puścili wolno, nie tknięte. 

background image

Pies usiadł. Spojrzał na niego. 

- Dobry pies - pochwalił. Pomerdał ogonem. 

- Zły pies. 

Ogon przestał się kiwać. 

- Bardzo zły pies. Opuścił łeb. Patrzył na niego z dołu. 

Zawrócił i odszedł. 

Ruszył za nim z ogonem wtulonym między tylne łapy. 

Przystanął. Obejrzał się za siebie. 

Pies przypadł do ziemi. 

Po czym zaszczekał pięć razy i zawył. 

Postawił uszy i ogon do góry. Dogonił go i obwąchał, juŜ po raz drugi. 

Wydał dźwięk, jak gdyby śmiech. 

- Dobry pies. 

Ogon zakołysał się. 

Znowu wybuchnął śmiechem. 

- Idiota o ptasim móŜdŜku. Ogon ciągle się kołysał. Śmiał się. 

- Dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies. 

Zatoczył wokół niego małe koło, łeb opuszczony do przednich łap, wzrok ciągle na nim. 

ObnaŜył kły i zaczął węszyć. Wtedy podszedł do niego i stuknął go w bark. 

Zaskamlał i rzucił się do ucieczki. 

- Głupiec! - warknął. - Głupiec, głupiec, głupiec, głupiec, głupiec! 

Nie było odpowiedzi. 

Zawył - dźwięk, jakiego poza nim nie wydaje Ŝadne inne zwierzę na ziemi.  

Potem wrócił do wozu, nosem trącił drzwi, otworzył i wskoczył do środka. 

Oparł  się  przednimi  łapami  o  tablicę  rozdzielczą.  Zapuścił  silnik.  Drzwi  zakołysały  się,  potem 

zatrzasnęły. Wcisnął koordynaty. Wóz zawrócił spod drzewa, puścił się drogą w górę. 

Wtoczył się na autostradę. Pojechał. 

Gdzieś szedł człowiek. 

Był  mroźny  poranek  i mógłby  załoŜyć  cieplejszy  płaszcz,  lubił  jednak  ten,  który  miał  na  sobie, 

z futrzanym kołnierzem. 

Z rękoma w kieszeniach szedł wzdłuŜ ogrodzenia. Po drugiej stronie płotu przemykały samochody. 

Nie odwracał głowy. 

Mógł znaleźć się w tylu innych miejscach, wybrał jednak to, a nie inne. 

Tego mroźnego ranka wybrał wędrówkę. 

Odrzucił troski i wybrał wędrówkę. 

Samochody furczały za płotem, a on wędrował powoli, lecz wytrwale. 

Wybierając pieszą wędrówkę wiedział, Ŝe nikogo nie spotka po drodze. 

Postawił kołnierz przeciwko wiatrowi, ale nie mógł całkiem uchronić się od zimna. 

Szedł, a poranek kłuł go chłodem i szarpał wiatrem jego płaszcz. Dzień pojmał go, wędrującego, w swą 

galerię bez końca, bez podpisu, nie zauwaŜonego. 

background image

Wigilia. 

... w czasie zaraz obok Nowego Roku. 

To  dzień,  gdy  rodziny  zbierają  się  przy  stołach,  to  czas  wyrębu  choinek,  na  których  potem  płoną 

ś

wieczki, to czas podarków, dzień, kiedy je się wyszukane potrawy i pije wyszukane napoje. 

To czas przeznaczony raczej dla osoby niŜ dla społeczeństwa; moment, gdy człowiek skupia się bardziej 

na samym sobie i na rodzinie niŜ na społeczności w ogóle. To czas oszronionych okien, przybranych w gwiazdy 

aniołów,  palenia  ognisk,  chwytania  tęczy,  grubych  Świętych  Mikołajów,  ubranych  w dwie  pary  spodni 

(najmłodsi, których Święty Mikołaj brał na kolana, są bardzo strachliwi, stąd konieczne środki ostroŜności). To 

czas  witraŜy,  zadymek,  kolęd,  dzwonów,  szopek  i pocztówek  z Ŝyczeniami  od  tych,  którzy  daleko  (nawet  jeśli 

mieszkają  dwie  przecznice  dalej).  To  czas,  gdy  radio  nadaje  Opowieść  wigilijną  Dickensa,  czas  ostrokrzewu 

i świec, gwiazdy betlejemskiej i zielonych girland, zasp, ogni, świerków, sosen, Biblii i średniowiecznej Anglii 

z  CóŜ to za Dziecię, Miasteczko Betlejem, czas narodzin i czas obietnicy, gdy światło świeci w ciemnościach, 

a uczucia wyprzedzają trzeźwe myślenie, a świadomość postępuje przed zaistnieniem faktu w rzeczywistości. To 

czas gdy w sklepach dominuje czerwień na przemian z zielenią, gdy lata zamieniają się miejscami, czas tradycji, 

chwila, gdy nikt nie powinien pozostać sam, czas sympatii, empatii, sentymentalizmu, śpiewów, wiary, nadziei, 

miłosierdzia,  miłości,  pragnień,  dąŜeń  i obaw,  spełnienia,  wypełnienia,  wiary,  nadziei,  śmierci.  Czas  zbierania 

kamieni  i czas  ciskania  kamieniami,  czas  obejmowania  się,  tracenia,  śmiechu,  tańców,  lamentowania,  krzyku, 

ciszy, rozmów, śmierci, nic niemówienia. Jest to czas burzenia i budowania, czas siewu i Ŝęcia tego, co posiano... 

Charles Render, Peter Render oraz Jill DeVille zaczęli Wigilie razem. 

Apartament  Rendera  znajdował  się  na  szczycie  wieŜy  ze  szkła  i stali.  Wnętrza  miały  pozór  trwałości: 

ś

ciany obiegały półki z ksiąŜkami i rzeźbami  ustawionymi jakby  mimochodem. Wolne  przestrzenie zajmowały 

płótna  prymitywistów  kłujące  oczy  podstawową  paletą  barw.  Wysokie  lustra,  wklęsłe  i wypukłe,  przystrojone 

z okazji świąt girlandami z ostrokrzewu, dopełniały dekoracji. 

Na  obramowaniu  kominka  złoŜono  stosy  kart  z Ŝyczeniami.  Zielone  drzewka  w doniczkach  (dwa 

w salonie, jedno w studiu, dwa w kuchni, jedno w sypialni) błyszczały świecidełkami i gwiazdami. z głośników 

płynęły delikatne dźwięki muzyki. 

Waza do ponczu przypominała róŜowy klejnot w oprawie z diamentów. Stała na niskim stoliku do kawy, 

a otaczające ją czarki lśniły w rozproszonym świetle. 

Była to pora na rozpakowanie prezentów. 

Jill uwijała się wokół swej paczki niczym nóŜ z ząbkami. 

- Gronostaj! - obwieściła. - Jaki wspaniały! Jaki miękki! Oh, wielkie dzięki, drogi Śniący. 

Render uśmiechnął się, wydmuchując kółka dymu. 

Blask światła dotknął jej futra. 

- Śnieg, ale ciepły! Lód, ale miękki... - szepnęła. 

- Skóry zabitych zwierząt - powiedział - są najwyŜszym dowodem waleczności myśliwego. Zdobyłem je 

dla  ciebie  przebiegłszy  Ziemię  w górę  i  w dół,  wszerz  i wzdłuŜ.  Poszedłem  tam,  gdzie  Ŝyją  najpiękniejsze 

z białych zwierząt i powiedziałem “Oddajcie mi wasze skóry”, a one oddały. PotęŜny jest łowca imieniem Render. 

- Ja takŜe mam coś dla ciebie. 

- Tak? 

- Tu. Oto twój prezent. Zdjął opakowanie. 

background image

-  Spinki  -  mruknął.  -  w dodatku  totemiczne,  o  trzech  twarzach...  jedna  nad  drugą,  kaŜda  złota.  Idego 

i Superego, Ŝe tak je nazwę... a najwyŜsza sprawia wraŜenie najbardziej radosnej. 

- Nie, to ta najniŜej się śmieje - wtrącił Peter. Render pokiwał głową w stronę syna. 

-  PrzecieŜ  nie  powiedziałem,  gdzie  tu  jest  dół,  a gdzie  góra...  a jeśli  chodzi  o  uśmiech,  to  śmieje  się, 

bowiem doświadcza radości, których stado prymitywów nigdy nie będzie w stanie zrozumieć. 

- Baudelaire?... 

- Hm... - chrząknął. - Tak, Baudelaire. 

- Potworne komunały - oświadczył syn. 

- Wszystko to kwestia okoliczności - rzekł Render. - One określają czas i moŜliwości. Baudelaire na BoŜe 

Narodzenie wnosi powiew tradycji, a zarazem nowoczesności. 

- Brzmi jak na ślubie - wzruszył ramionami Peter. Jill, pochylona nad śnieŜnobiałą połacią futra, oblała 

się szkarłatem, lecz Charles udał, Ŝe niczego nie zauwaŜył. 

- Czas, Ŝebyś otworzył własne prezenty. 

- Dobra. 

Peter zdjął papiery. 

-  Zestaw  dla  alchemika  -  oznajmił  tonem  faceta  prowadzącego  aukcję.  -  Dokładnie  taki,  jaki  zawsze 

chciałem  mieć.  Kompletnie  wyposaŜony  w alembiki,  retorty  i dodatkowo  we  flaszkę  eliksiru  Ŝycia.  Pięknie! 

Dziękuję, Miss DeVille. 

- Proszę, mów do mnie Jill. 

- Oczywiście, Jill. Dziękuję. 

- Otwórz następny. 

- Okay. 

Zdjął białe opakowanie, ozdobione dzwoneczkami i gałązkami świerku. 

-  Zachwycające!  -  westchnął.  -  Oto  i reszta  rzeczy,  które  zawsze  chciałem  posiadać:  album  rodzinny 

w niebieskiej  oprawie  oraz  kopia  Raportu  Rendera  dla  Podkomisji  Senatu  w Sprawie  Socjopatycznych 

Niezgodności wśród Pracowników Rządu. a takŜe dzieła wszystkie Loftinga, Grahama i Tolkiena. Dziękuję, tato. 

Ojej, jeszcze coś... Tallis, Morely, Mozart i dziadunio Bach. Oto i subtelne dźwięki, które wypełnią mój pokój. 

Dziękuję, dziękuję raz jeszcze. Czym mógłbym się zrewanŜować? Hm... a jakby tym?... 

Wręczył ojcu jedną paczuszkę, Jill drugą. 

Zdjęli opakowanie. 

- Komplet do gry w szachy - Render. 

- Puderniczka - Jill. 

- Dziękuję - Render. 

- Dziękuję - Jill. 

- Polecam się na przyszłość. 

- Jak tam sobie poradzisz z magnetofonem? - spytał Render. 

- Posłuchaj. 

Włączył magnetofon i zaczął grać. 

Grał o BoŜym Narodzeniu i o świętości tego dnia, grał o zmroku i o błyszczących gwiazdach, o cieple 

serca, o wasalach, pastuszkach, królach i świetle, i o anielskich śpiewach. 

background image

Kiedy skończył, wyłączył magnetofon i odłoŜył go na bok. 

- Bardzo pięknie - pochwalił Render. 

- Tak. Pięknie - zaczęła Jill - i... 

- Dziękuję. 

- Jak szkoła? - spytała Jill. 

- Nieźle. 

- Będziesz miał kłopoty na nowym miejscu? 

- Nie sądzę. 

- Dlaczego? 

- Bo jestem dobry. Jestem dobrym uczniem. Ojciec juŜ o to zadbał... bardzo gruntownie. 

- Ale będziesz miał innych nauczycieli. Wzruszył ramionami. 

- Nauczyciel to tylko nauczyciel - powiedział krzywiąc wargi. 

- Jeśli znasz dobrze przedmiot, to wszystko. Ja znam wiele dyscyplin. 

- Masz jakieś pojęcie o architekturze? - spytała ni z tego, ni z owego. 

- Dlaczego pytasz? - uśmiechnął się. Odwróciła się i spojrzała przed siebie. 

- Fakt, Ŝe stawiasz podobne pytania w ten sposób pozwala się domyślać, Ŝe jednak coś wiesz. 

- Owszem - zgodnie kiwnął głową. - Wiem. Architekturę studiowałem jakiś czas temu. 

- Niczego więcej nie chcę juŜ wiedzieć. Naprawdę... 

- Dziękuję. Cieszę się, Ŝe uwaŜasz, iŜ cokolwiek umiem. 

- Ale dlaczego akurat architektura? Jestem przekonana, Ŝe nie jest to część programu... 

- Nihil hominum - ponownie wzruszył ramionami. 

-  Okay.  To  tylko  babska  ciekawość  -  rozejrzała  się  w poszukiwaniu  torebki.  -  I  co  o  tym  myślisz?  - 

spytała, wyjmując papierosy. 

Uśmiechnął się. 

- a co moŜna myśleć o architekturze? Jest jak słońca: wielkie, promienne i świeci. To wszystko... chyba 

Ŝ

e chcesz usłyszeć coś bardziej szczegółowego. 

Znowu oblała się szkarłatem. 

Render podał jej ogień. 

- Chodziło mi o to, czy lubisz architekturę... 

-  Jeśli  jakaś  budowla  jest  bardzo  stara  i bardzo  daleko...  albo  gdy  znajduję  się  w zupełnie  nowym 

budynku a na dworze jest zimno... Gdy chodzi o przyjemności natury fizycznej jestem utylitarystą, romantykiem 

gdy chodzi o wraŜliwość. 

- BoŜe! - jęknęła Jill, spoglądając na Rendera. - Czego ty wyuczyłeś swego syna? 

- Wszystkiego, co sam umiałem - odparł. - I tak szybko, jak tylko mogłem. 

- Po co? 

- Nie chcę, Ŝeby pewnego dnia przypominał wieŜowiec wypchany faktami i współczesną fizyką. 

- To w złym smaku mówić o ludziach jakby ich przy tym nie było. 

- Święta prawda - pokiwał głową Render. - Ale dobry smak jest nie zawsze w dobrym smaku. 

- Mówisz to tak, jakby któreś z nas było winne komuś przeprosiny. 

- O tym musi zadecydować kaŜdy sam, w przeciwnym razie byłby to pusty gest. 

background image

-  Wobec  tego  -  odezwał  się  Peter  -  uznałem,  Ŝe  nikomu  nie  jestem  winny  niczego,  a jeśli  ktoś  z tutaj 

obecnych czuje, Ŝe jest mi dłuŜny słowa przeprosin, przyjmę je jako dŜentelmen, w bardzo dobrym smaku. 

Render wstał, spoglądając na syna z góry. 

- Peter...- zaczął. 

- Mogę prosić jeszcze szklaneczkę ponczu? - oŜywiła się Jill. - Jedną juŜ wypiłam i przyznam, Ŝe bardzo 

mi smakowało. Render sięgnął po naczynie. 

- Ja to załatwię - uprzedził go syn. 

Wziął szklaneczkę od Jill i nabrał ponczu kryształowym czerpakiem. Później wstał, wsparty łokciem o 

oparcie krzesła. 

- Peter! 

Pośliznął się. 

Szklanka wraz z całą zawartością upadła na kolana Jill. Truskawkowego koloru ciecz rozlała się na bieli 

futra. Szklaneczka potoczyła się do sofy i zatrzymała się w centrum szerokiej, truskawkowego koloru kałuŜy. 

Peter krzyknął, chwycił się za nogę w kostce i usiadł na podłodze. 

Rozległ się brzęczyk domofonu. 

Render mruknął pod nosem coś po łacinie - długi termin medyczny - po czym jedną ręką ujął nogę syna 

w kolanie, drugą w kostce. 

- Boli? 

- Tak! 

- Tutaj? 

- Tak! Tutaj i wszędzie wokół teŜ! 

- a teraz?... 

- z boku... Tutaj! 

Render pomógł synowi wstać i pokuśtykać na jednej nodze do miejsca, gdzie stały kule. 

-  Idziemy!  -  powiedział.  -  Doktor  Heydell,  kilka  pięternizej,  ma  w swym  apartamencie 

miniambulatorium. Ten opatrunek gipsowy zaczyna odpadać. Chciałbym zrobić ci rentgena. 

- Nie! To nie jest ko... 

- a co z moim futrem? - spytała Jill. Znowu zabrzęczał domofon. 

- Cholera z tym wszystkim! - jęknął Render, wciskając guzik aparatu. 

- Tak. Kto tam? 

Z głośnika dobiegło czyjeś dyszenie. 

Po dłuŜszej chwili: 

- O, sam szef - ucieszył się jakiś kobiecy głos. - a co, moŜe przyszłam nie w porę? 

-  To  ty,  Bennie?  -  westchnął  Render.  -  Przepraszam,  Ŝe  tak  na  ciebie  warknąłem,  ale  tu,  na  górze, 

rozpętało się prawdziwe piekło. Proszę, wejdź. Zanim tu się dostaniesz, mam nadzieję, Ŝe wszystko wróci do ładu. 

- Skoro pan tak uwaŜa... - zachrypiał głośnik. - Nie zabawię długo. Wpadłam po drodze zobaczyć, co się 

dzieje, i zaraz znikam. 

- Jasne. JuŜ otwieram. Nacisnął inny guzik. 

- Stań tutaj i wpuść Bennie, Jill. Za parę minut powinniśmy być z powrotem. 

- Dobrze. Ale co z moim futrem? Z sofą?... 

background image

- Wszystko w swoim czasie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Peter, idziemy. 

Pomógł mu wyjść na korytarz. Weszli do windy i zjechali na szóste piętro. Po drodze minęła ich winda 

z Bennie. 

Szczęknęły drzwi. Zanim jednak winda otworzyła się, Render przycisnął przycisk STOP. 

- Peter - spojrzał na syna. - Dlaczego zachowujesz się jak ostatni smarkacz? Źrenice chłopca rozszerzyły 

się ze zdumienia. 

- Jak to?... PrzecieŜ jestem w okresie dorastania... a gdy chodzi o tego “smarkacza”... Pociągnął nosem. 

Render miał juŜ podnieść rękę, lecz ramię opadło mu bezwładnie. Westchnął. 

- Porozmiawiamy później. 

Zwolnił STOP. Drzwi rozsunęły się. 

Apartament  doktora  Heydella  znajdował  się  na  końcu  korytarza.  Nad  drzwiami  wisiał  wielki  wieniec 

z tui i szyszek sosnowych, oplatający kołatkę z mosiądzu. 

Render zastukał. 

Zza drzwi dobiegły ich dźwięki świątecznej muzyki. Później dały się słyszeć odgłosy kroków. Zgrzytnął 

zamek. 

W progu stał gospodarz, spoglądając na nich zza grubych szkieł okularów. 

- A co to, kolędnicy?... - zapytał basem. - Wsam raz na Wigilię. Proszę, wejdź Charles, i ty takŜe, młody 

człowieku... 

- Mój syn Peter. 

- Miło mi cię widzieć, chłopcze - uścisnął go Heydell. - Proszę, dołączcie do towarzystwa. 

Otworzył drzwi na całą szerokość i odszedł nieco na bok. 

Weszli  do  mieszkania  przenikniętego  świąteczną  atmosferą,  zaś  Render  od  razu  wyjaśnił  z czym 

przybyli. 

-  Mieliśmy  drobny  wypadek...  Peter  skręcił  nogę  w szkole,  a teraz  znowu  się  przewrócił.  Chętnie 

zrobiłbym mu prześwietlenie. 

- Jasne - gospodarz wskazał im drogę. - Proszę, tędy. Przykro o tym słuchać w święta. 

Poprowadził ich przez salon, gdzie w róŜnych miejscach rozsiadło się siedmioro - ośmioro gości. 

- Wesołych Świąt! 

- Cześć, Charlie! 

- Wesołych Świąt, doktorku! 

- Jak tam pranie mózgów? 

Render automatycznie wyciągał rękę, kłaniając się na wszystkie strony świata. 

-  Przedstawiam...  Charles  Render,  neuroterapeuta  -  odezwał  się  gospodarz.  -  a to  jego  syn  Peter. 

Wracamy za parę minut. Przepraszam, ale musimy skorzystać z ambulatorium. 

Wyszli z salonu, weszli do małego przedpokoju. Heydell otworzył obite warstwą izolacji drzwi. Weszli 

do równie dokładnie zabezpieczonego laboratorium. 

Ambulatorium  kosztowało  go  niemało  czasu  i wysiłków.  Najpierw  musiał  się  postarać  o  pozwolenie 

władz  budowlanych,  które  zobowiązały  go  do  wyposaŜenia  o  standardzie  przewyŜszającym  szpitalny.  Potem 

musiał  uzyskać  zgodę  właściciela  budynku,  który  z kolei  zaŜądał  pisemnej  zgody  wszystkich  lokatorów,  a ci 

znowu, jeśli nie chcieli ulec przekonaniom, wymagali zastosowania bodźców natury ekonomicznej, jak domyślał 

background image

się Render. 

Heydell puścił w ruch aparat. Zrobił zdjęcia, po czym poddał błony procesowi automatycznej obróbki. 

-  Nie  ma  strachu  -  oznajmił,  wpatrzony  w czarne  błyszczące  płaszczyzny.  -  Nie  dostrzegam  dalszych 

powikłań, a nadweręŜone miejsce zaczęło juŜ się goić. 

Render uśmiechnął się. Dopiero teraz zauwaŜył, jak drŜą mu ręce. 

Heydell poklepał go po plecach. 

- No, stary, teraz moŜesz spróbować naszego ponczu. 

- Dzięki, Heydell. Chyba tak teŜ zrobię - zawsze zwracał się do niego po nazwisku, gdyŜ obaj mieli tak 

samo na imię. 

Wyłączyli urządzenia i wyszli. 

W salonie Render uścisnął czyjeś ręce, po czym usiadł wraz z synem na kanapie. 

Powoli pociągał poncz, a jeden z obecnych - doktor Minton - którego spotkał po raz pierwszy, nawiązał 

rozmowę. 

- Tak... Jest pan Śniącym? 

- Jestem. 

- Zawsze intrygowała mnie ta dziedzina. Właśnie tydzień temu mieliśmy w szpitalu sesję na ten temat... 

- Ach? 

- Nasz psychiatra wyraził pogląd, Ŝe wyniki leczenia metodami neuroterapeutycznymi nie są lepsze ani 

gorsze niŜ te, które otrzymuje się po zastosowaniu zwykłych środków. 

- Trudno byłoby mi uznać go za bezstronnego sędziego... zwłaszcza jeśli pan mówi o kimś, kogo mam na 

myśli... Mike'u Mismire. 

Doktor Minton rozłoŜył ręce, dłonie wystawiając do góry. 

- Ale on mówił, Ŝe zbierał dane... 

- Zmiany, które zachodzą w umyśle pacjenta podczas seansu neuropicznego są jakościowe. Nie wiem, co 

ma  na  myśli  doktor  Mismire  mówiąc  o  “lepszych  czy  gorszych  wynikach”.  Dla  mnie  Isukces  ma  miejsce 

wówczas, gdy uda mi się zlikwidować przyczynę cierpienia pacjenta. Mogę to zrobić na róŜne sposoby... kaŜdy 

z terapeutów działa własnymi metodami i jest ich tyle, ilu lekarzy... 

neuropia jest jednak czymś jakościowo wyŜszym od zwykłej psychoanalizy, poniewaŜ ingeruje w umysł 

pacjenta  w zupełnie  wymierny  sposób,  powodując  zmiany  organiczne.  Neuroterapeuta  operuje  na  systemie 

nerwowym,  tuŜ  pod  patyną  realnych  i symulowanych  impulsów  dośrodkowych.  w ten  sposób  wywołuje  się 

poŜądne stany samoświadomości i kładzie się podwaliny do ich wspierania, w neurologicznym rozumieniu tego 

pocesu. Tymczasem psychoanaliza oraz pokrewne jej dziedziny działają czysto funkcjonalnie. w neuropii waŜne 

jest nie tyle powtórne przeŜycie sytuacji traumatycznej, ile raczej przystosowanie się do niej. 

- Wobec tego dlaczego nie leczycie psychotyków? 

-  Owszem,  próbowano  takŜe  i tego,  lecz  jest  to  zbyt  ryzykowne  przedsięwzięcie.  Proszę  pamiętać,  Ŝe 

w neuroterapii  najwaŜniejsza  jest  neuropartycypacja...  współuczestnictwo,  współŜycie  systemów  nerwowych. 

Partycypacja  to  słowo  kluczowe.  Dwa  systemy  nerwowe...  dwa  umysły  zostają  wzajemnie  połączone.  Jeśli 

neuroterapeuta  podejmie  się  leczenia  psychotyka,  jego  choroba  moŜe  się  przenieść  na  samego  lekarza  podczas 

seansu  antyterapii...  antyneuropii...  a ma  to  miejsce  wtedy,  gdy  niedyspozycja  psychiczna  jest  zbyt  silna  i nie 

poddaje się kontroli. MoŜe zatem zdarzyć się tak, Ŝe to stan samoświadomości terapeuty ulegnie zmianie, Ŝe to 

background image

jego, terapeuty, baza neurologiczna ulegnie przemianie. w ten sposób sam lekarz staje się psychotyczny, a kuracja, 

której się podejmuje, tylko potęguje niedyspozycję umysłu. 

- Zdaje się jednak, Ŝe powinien istnieć jakiś sposób zapobieŜenia temu sprzęŜeniu... 

-  Na  razie  jeszcze  go  nie  znamy  -  wyjaśnił  Render.  -  Nie  umiemy  wyjść  z podobnych  sytuacji  nie 

rezygnując  jednocześnie  ze  skuteczności  działania.  w tej  chwili  w Wiedniu  trwają  intensywne  badania  tego 

problemu, ale dotychczas nie znaleziono Ŝadnej odpowiedzi i nie wygląda na to, aby ją znaleziono w najbliŜszej 

przyszłości. 

- Gdyby udało się panu rozwiązać ten problem, wszedłby pan na jeszcze bardziej znaczące obszary badań 

chorób umysłowych. 

Render  pociągnął  łyk  ponczu.  Nie  podobał  mu  się  ten  nacisk,  z jakim  Minton  wymówił  słowo 

“znaczące”. 

- Póki co - odezwał się po chwili - leczymy to, co da się wyleczyć i robimy co moŜemy, zaś neuropia jest 

niewątpliwie najlepszą ze znanych metod terapii. 

- Są jednak tacy, którzy powiedzą, Ŝe nie leczy pan nerwic, lecz tylko je zaspokaja... Ŝe czyni pan zadość 

pacjentowi,  stwarzając  mu  jego  światki,  w których  moŜe  się  zadomowić  i egzystować  w oderwaniu  od 

rzeczywistości, na drugim miejsce po Bogu. 

- Nie, tak nie jest - zaoponował Render. - To, co ma miejsce w tych małych światach, wcale niekoniecznie 

musi  się  podobać  pacjentowi.  w ostateczności  to  nie  pacjent  sprawuje  władzę  nad  światem,  który  wyśni,  lecz 

Ś

niący, czy... jak był pan łaskaw zauwaŜyć... Bóg. Seans nauroterapii to doświadczenie dydaktyczne, pouczające 

przez  przyjemność...  i przez  ból.  w rzeczy  samej,  więcej  tam  bólu  niŜ  przyjemności  -  zapalił  papierosa  i wziął 

następną szklaneczkę ponczu. 

- Zatem nie mogę przyjąć pańskich krytycznych uwag - dokończył. 

- Ale to jest bardzo drogie - dodał Minton. Render wzruszył ramionami. 

- Zastanawiał się pan kiedykolwiek nad ceną Wielokanałowej Transmisji i Odbioru Nerwowego? 

- Nie. 

- To niech pan kiedyś się zastanowi. 

Dosłuchał do końca kolędy, wypalił papierosa, wstał. 

- Wielkie dzięki, Heydell - zwrócił się do gospodarza. - Przykro mi, ale muszę was poŜegnać. 

- Po co ten pośpiech? - zdziwił się gospodarz. - Zostań jeszcze godzinkę. 

- z największą przyjemnością, ale zostawiłem na górze gości. Muszę się nimi zająć. 

- O! Ilu gości? 

- Paru. 

- To zaproś ich tutaj. Właśnie zorganizowałem coś w rodzaju bufetu. Jedzenia mamy więcej niŜ dosyć. 

Wszyscy zostaną nakarmieni i napojeni jak się naleŜy. 

- Chętnie, ale... - zaczął Render. 

- śadnego ,,ale” - przerwał mu Heydell. - Po prostu zadzwoń do siebie i zaproś ich tutaj. Tak teŜ zrobił. 

- z nogą Petera wszystko w porządku - poinformował Jill. 

- Wspaniale. a co z moim futrem? 

- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zajmę się nim w stosownym czasie. 

- Próbowałam zmyć plamy ciepłą wodą, ale ciągle jest jeszcze róŜowe... 

background image

- Wrzuć je do pudła i daj sobie spokój - powtórzył lekko podniesionym głosem. - PrzecieŜ powiedziałem, 

Ŝ

e zajmę się tym. 

- Dobrze juŜ, dobrze - mruknęła, lekko udobruchana. - Będę u was za minutę. Bennie przyniosła prezent 

dla Petera i coś dla ciebie. Wybiera się do siostry, ale twierdzi, Ŝe to nie pilna sprawa. 

- Znakomicie. Ściągnij ją tutaj, na dół. Zna Heydella. 

- Okay - przerwała połączenie. 

Wigilia. 

... Przeciwieństwo Nowego Roku: 

To  czas  dla  osoby  raczej  niŜ  dla  społeczności,  to  czas  gdy  człowiek  skupia  się  na  samym  sobie  i na 

rodzinie.  To  czas  na  wiele  róŜnych  rzeczy:  czas  zyskiwania  i tracenia,  czas  zbierania  i odrzucania,  czas  siania 

i Ŝęcia tego co zostało posiane... 

Jedli przy bufecie. Większość piła podgrzane Ronrico z cynamonem i goździkami lub koktajl owocowy 

albo poncz pachnący imbirem Rozmawiali o sztucznych płucach, posiewach krwi, diagnozach komputerowych 

i bezwartościowości penicyliny. Peter siedział rękoma zaplecionymi na kolanach, słuchał i przypatrywał się. u nóg 

leŜały kule. Przez pokój płynęły dźwięki muzyki. 

TakŜe Jill słuchała. 

Gdy  mówił  Render,  wszyscy  nastawiali  uszu.  Bennie  uśmiechnęła  się,  wzięła  jeszcze  jednego  drinka. 

NiewaŜne,  czy  jej  doktor  miał  w sobie  coś  z playboya  czy  nie:  dość,  Ŝe  kiedy  się  odezwał,  mówił  z werwą 

dyskdŜokeja i logiką jezuity. Jej szef był znanym gościem KtóŜ słyszał o takim, na przykład, Mintonie? Kto znał 

Heydella?  Takie  sobie  łapiduchy,  ot  i wszystko.  Śniący  -  to  prawdziwe  grube  ryby  -  a ona  była  sekretarką 

i recepcjonistką u jednego z nich. KaŜdy słyszał o Śniących. Kardiolog czy ortopeda, anestezjolog czy internista - 

te  specjalności  nie  wzbudzały  kontrowersji,  ale  teŜ  nie  cieszyły  się  niczyim  zainteresowaniem.  Jej  szef  był 

miernikiem je) własnej chwały. Dziewczyny zawsze wypytywały ją o jego przyzwyczajenia, zawsze były Ŝądne 

wiedzy na temat jego magicznej maszyny... “Elektroniczny Svengalis”, jak napisał o nim Time, poświęcając mu 

trzy akapity - o dwa więcej niŜ komukolwiek innemu - z wyjątkiem Bartelmetza, rzecz jasna. 

Muzyka zmieniła się na lekką klasyczną, na baletową. Pod koniec roku Bennie opadał nastrój tęsknoty - 

znowu  chciała  tańczyć,  jak  dawniej.  Święta,  towarzystwo  i muzyka  skomponowane  z cudownym  działaniem 

ponczu  sprawiały,  Ŝe  nogi  stawały  się  gibkie  i powolne,  tak  Ŝe  tylko  myślami  mogła  wrócić  do  wspomnienia 

ś

wiateł reflektorów i sceny, pełnej barw, ruchu i jej samej. Jej uwagę zwrócił fragment rozmowy. 

- ... jeśli moŜe je pan przesyłać i odbierać, to moŜe pan teŜ je nagrywać, prawda? - pytał właśnie Minton. 

- Tak - odpowiedział mu Render. 

- Tak właśnie myślałem. Ale w takim razie dlaczego o tym nie piszą więcej? PrzecieŜ to sedno sprawy. 

- MoŜe za pięć lat... a moŜe nawet wcześniej. . zacznie się o tym pisać tyle, ile trzeba. Na razie jednak 

odtwarzanie jest zastrzeŜone wyłącznie dla osób upowaŜnionych. 

- Dlaczego? 

- Hm... - Render umilkł  na  moment, zapalił papierosa. - Szczerze mówiąc, z tego powodu, Ŝe chcemy 

zachować kontrolę nad tym całym obszarem aŜ do chwili, gdy dowiemy się czegoś więcej. Gdybyśmy udostępnili 

tę  dziedzinę  szerokiej  publiczności,  mogłoby  dojść  do  wielu  naduŜyć...  ktoś  mógłby  ją  wykorzystać  w celach 

handlowych, a skutki mogłyby być katastrofalne. 

- To znaczy?... 

background image

-  To  znaczy,  Ŝe  w umyśle  zrównowaŜonej  osoby  moŜna  byłoby  ukształtować  dowolny  rodzaj  snu,  co 

tylko pan sobie Ŝyczy... takŜe i te rodzaje obrazów sennych, na które zupełnie nie ma pan ochoty... wizje sięgające 

od  gwałtu  i seksu  do  sadyzmu  i wszelkiego  rodzaju  zboczeń...  obrazy  z fabułą,  coś  w rodzaju  spektakli 

całkowitego  współuczestnictwa  czy  teŜ  snów  graniczących  z obłędem.  Byłyby  to  sny  na  dowolny  temat, 

wypełnienie  wszelkich  pragnień  i  ujęte  w dowolny  sposób.  Jako  Śniący  mogę  nawet  wybrać  odpowiednią 

stylistykę,  od  ekspresjonizmu  po  surrealizm,  co  tylko  pan  sobie  Ŝyczy.  Gwałt  w manierze  kubistów?...  Proszę 

bardzo! Nasz klient, nasz pan. Mógłbym nawet obsadzić pana w roli konia z Guerniki. Co za problem, nawet w ten 

sposób mógłbym zmontować sen, po czym nagrać go i odtworzyć... panu lub komukolwiek innemu, dowolną ilość 

razy. 

- O BoŜe! 

- Tak, co zaś się tyczy Boga, to i jego moŜna tu wkręcić. Jeśli pan chce, mogę pana zrobić Bogiem... i 

w końcu  powtórzyć  dzieło  Stworzenia  z panem  w roli  Stwórcy...  pełne  siedem  dni.  Mogę  teŜ  kontrolować 

subiektywne poczucie czasu, tak Ŝe minuty, jeśli trzeba, umiem rozciągać w godziny. 

- z tego, co pan mówi, wnioskuję, iŜ prędzej czy później dojdzie do podobnych naduŜyć? 

- Tak. 

- I czym to się skończy? 

- Ba... Ŝeby to ktokolwiek wiedział... 

-  Szefie  -  wtrąciła  Bennie  pełnym  słodyczy  głosikiem.  -  a czy  umie  pan  oŜywić  pamięć?  To  znaczy 

przywołać coś z przeszłości i sprawić, by oŜyło w umyśle człowieka tak, jakby dopiero co się stało, jakby znowu 

było prawdziwe? 

Render przygryzł wargi. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem. 

-  Tak  -  powiedział  po  dłuŜszym  milczeniu.  -  Ale  nikomu  nie  polecałbym  podobnych  sztuczek. 

Pobudzając  do  Ŝycia  przeszłość,  czas  nieistniejący,  moŜemy  tylko  zaszkodzić  równowadze  psychicznej.  w ten 

sposób moŜemy uaktywnić proces regresu, odwrotu psychicznego, a mówiąc innymi słowy: byłaby to neurotyczna 

ucieczka w przeszłość. 

Suita Dziadek do Orzechów właśnie dobiegła końca, zastąpiona pierwszymi taktami Jeziora łabędziego. 

- Mimo wszystko - westchnła Bennie - chciałabym znowu być łabędziem... 

Powoli podniosła się i wykonała kilka niezgrabnych pas - pijany łabądź w sukni koloru rdzy. 

Nagle zarumieniła się. Szybko zajęła miejsce na sofie i wybuchnęła śmiechem, do którego przyłączyli się 

wszyscy obecni. 

- a gdzie pan chciałby się znaleźć? - spytał Minton gospodarza. Doktorek uśmiechnął się. 

- Chciałbym znowu przeŜywać pewien letni weekend, gdy byłem na trzecim roku medycyny - powiedział 

z pogodną miną. - Tak, mógłbym nawet zedrzeć taśmę, odtwarzając te kilka dni. A co ty o tym myślisz, synu? - 

zwrócił się do Petera. 

- Jestem zbyt młody, by mieć jakieś miłe wspomnienia - odparł Render junior. - Ciekawe, co sądzi na ten 

temat Jill? 

-  Sama  nie  wiem...  -  wzruszyła  ramionami.  -  MoŜe  byłoby  najlepiej,  gdybym  znowu  stała  się  małą 

dziewczynką i miała tatusia... to znaczy, chciałam powiedzieć, ojca, który zimową porą, w niedziele czytałby mi 

bajki... 

Spojrzała na Rendera. 

background image

- a ty, Charlie? - spytała. - Wyobraź sobie na chwilę, Ŝe nie jesteś profesjonalistą. Co chciałbyś przeŜyć 

ponownie, jaki moment z twego Ŝycia? 

- Właśnie ten - powiedział z uśmiechem. - Jestem szczęśliwy z tego, co mam teraz, z teraźniejszości, do 

której naleŜę. 

- Naprawdę? Naprawdę? 

- Tak - odparł, sięgając po następną czarkę ponczu. Po chwili roześmiał się. 

- Naprawdę. 

Obok dało się słyszeć ciche pochrapywanie. To Bennie zasnęła. 

Muzyka  nie  ustawała,  obiegała  mieszkanie  z pokoju  do  pokoju,  a Jill  spoglądała  na  ojca,  to  na  syna. 

Rende  zmienił  opatrunek  gipsowy  na  nodze  Petera,  który  nudził  się  wyraźnie  i ziewnął.  Przyjrzała  się  mu 

uwaŜniej. Co z niego wyrośnie za dziesięć lat? a za piętnaście? Czy pozostanie wypalonym cudownym dzieckiem, 

mistrzem w dotychczas nie wynalezionej specjalności? 

Obserwowała Petera, który spoglądał na ojca. 

- ...MoŜe to być jednak rodzaj oryginalnej sztuki - mówił właśnie Minton. - I nie rozumiem, w jaki sposób 

cenzura... Spojrzała na Rendera. 

-  Człowiek nie  ma prawa do szaleństwa  - odparł Śniący.  -  a  w kaŜdym razie posiada je  w stopniu nie 

większym niŜ prawo do samobójstwa... 

Dotknęła jego dłoni. Drgnął, jakby przebudził się ze snu. Odsunął jej dłoń. 

- Chyba juŜ się zmęczyłam - powiedziała. - Bądź łaskaw odprowadzić mnie do domu. 

- Chwileczkę - kiwnął głową. - Pozwólmy Bennie zdrzemnąć się jeszcze momencik - szepnął, po czym 

znowu zwrócił się do Miniona. 

Peter pokazał jej uśmiechniętą twarz. 

Nagle poczuła się bardzo zmęczona, naprawdę. 

Dotychczas zawsze lubiła Święta. 

Naprzeciwko Bennie pochrapywała cicho, a od czasu do czasu na jej twarzy wykwitał delikatny uśmiech. 

Tańczyła. Gdzieś - gdzie? - tańczyła. 

Gdzieś  -  gdzie?  -  krzyczał  człowiek  imieniem  Pierre,  prawdopodobnie  dlatego,  Ŝe  juŜ  nie  był 

człowiekiem imieniem Pierre. 

Ja?  Pan  śycia  i Śmierci,  jak  okrzyknęli  mnie  w Timie,  który  czytasz  co  tydzień.  Skocz  no  po  basen, 

Charlie.  Nie,  nie  twój!  Mój.  Widzisz?  Spójrz  tutaj.  Człowiek  na  okładce  zawsze  przybiera  jakiś  wyraz  twarzy 

dopiero wtedy, gdy przeczyta artykuł z tyłu, za okładką. Ale juŜ za późno. Tak, dobrze im się zdaje, ale wiesz... 

Poślij  chłopca,  niech  mi  przyniesie  dzban  wody  i miskę,  okay?  “Śmierć  Chwili”,  tak  to  nazywają,  prawda? 

ZałóŜmy,  Ŝe  człowiek  moŜe  rozciągnąć  chwilę  na  lata,  poruszając  się  w rozległej  i kompleksowej  strukturze 

społecznej znanej jako “obwód”, za kaŜdym razem jednak odbierając zdarzenia jako nowe i zupełnie nieznane. 

System  komunikacji  światowej  sprawił,  Ŝe  człowiek  jest  teraz  w sytuacji  kaleki,  który  siedząc  na  wózku 

inwalidzkim zjeŜdŜa w dół zbocza, mijając w pędzie niezliczone moŜliwości wyboru, a teraz podskakuje wśród 

skał Otchłani. Stoimy na progu chwalebnej i pełnej Ŝycia epoki... Wy wszyscy między Helsinkami a Tierra del 

Fuego, powiedzcie  mi, czy juŜ kiedyś Ŝeście to słyszeli: a mianowicie historię o starym  kominku i jego stałym 

numerze  zwanym  “chwilka”.  Pewnej  nocy,  gdy  występował  w audycji  radiowej,  jak  zwykle  wykonał  swą 

sztuczkę.  Numer  wyszedł  dobrze,  wszystko  było  na  swoim  miejscu,  solidna  robota,  z puentą,  elementem 

background image

niepewności,  antytezą.  Niestety,  zaraz  potem  stracił  stałą  pracę,  poniewaŜ  wszyscy  juŜ  znali  jego  sztuczkę. 

Zrozpaczony, poraniony odłamkami naczyń, które z rozpaczy rozbijał sobie na głowie, wdrapał się na balustradę 

najbliŜszego  mostu.  Gotów  rzucić  się  w dół,  w ciemny  i płynący  symbol  śmierci,  nagle  został  powstrzymany 

czyimś wołaniem. “Nie rzucaj się w ciemny i płynący symbol śmierci” - wołał na głos. “Wyrzuć skorupy naczyń 

i zejdź  z balustrady”.  Obróciwszy  się,  ujrzał  dziwne  stworzenie,  spoglądające  nań  z bez  mała  bezzębnym 

uśmiechem. “KimŜe jesteś, dziwny, uśmiechnięty obcy przybyszu, cały w bieli?” - zapytał 

“Jestem  Aniołem  Światła”  -  odparł  stwór.  “Przybyłem  powstrzymać  cię  od  samobójstwa”.  Potrząsnął 

głową. “Niestety” - odparł. “Muszę się zabić, bo chwilka się zuŜyła”. Podniósł ręce, gdy nagle... “Nie rozpaczaj” - 

rzekł  anioł.  “My,  Anioły  Światła,  umiemy  czynić  cuda.  Mogę  cię  nauczyć  tylu  sztuczek,  Ŝe  nie  zdąŜysz  ich 

pokazać w swym krótkim i nudnym Ŝyciu śmiertelnika”. Potem - “Błagam” 

- powiedział komik - “naucz mnie, co mam robić, by cud się zdarzył”. Na co odrzekł mu Anioł Światła - 

“Prześpij  się  ze  mną”.  Na  co  odparł  mu  komik  -  “Czy  to  aby  nie  po  anielsku  i nie  zbyt  rozwiąźle?”  Na  co 

odpowiedział  mu  Anioł  Światła  -  “Niecałkiem.  Przeczytaj  sobie  uwaŜnie  Stary  Testament,  a niejednego  się 

dowiesz  o  stosunkach  międzyanielskich  i niejednym  będziesz  zdziwiony”.  Na  co  zgodził  się  komik.  -  “Bardzo 

pięknie”  -  rzekł  i odrzucił  skorupy,  które  go  raniły.  Poszli  przed  siebie,  a on  wykonał  jeszcze  jedną  sztuczkę, 

chociaŜ  anioł,  z którym  szedł,  z trudem  mógłby  być  policzony  między  najpiękniejsze  spośród  Cór  Światła. 

Następnego  dnia  zerwał  się  na  nogi  z samego  rana,  zrzucając  z siebie  oszustkę,  która  naciągnęła  go  na  miłość 

i krzyknął- “Obudź się! Wstawaj! JuŜ czas, byś obdarzyła mnie umiejętnością wiecznego wykonywania sztuczek! 

Ta  otworzyła  jedno  oko  i spojrzała  na  niego.  “Ile  lat  wykonywałeś  swój  numer?”  -  spytała.  “Trzydzieści”  - 

odpowiedział. “A ile lat masz teraz?” Odpowiedział - “Czterdzieści pięć”. “Czterdzieści pięć” - westchnęła. Po 

czym ziewnęła i uśmiechnęła się. “Czy to nie dość słuszny wiek, by nie wierzyć w Anioły Światła?” 

- spytała. Odszedł, i wykonał  jeszcze jedną sztuczkę, bo jakŜeby inaczej... a teraz dajcie  mi posłuchać 

kojącej muzyki, dobrze? Tak, tak moŜe być. Prawda, moŜna się od tego popłakać?... a wiesz, dlaczego?... No to 

powiedz mi, gdzie najczęściej zdarza się dzisiaj słuchać kojącej muzyki?... Oczywiście, u dentysty, w bankach, 

sklepach i tym podobnych miejscach, gdzie zawsze trzeba długo czekać, by zostać obsłuŜonym. Słuchasz kojącej 

muzyki w momentach, gdy przechodzisz najcięŜsze przeŜycia, a efekt? Prosty. Kojąca muzyka kojarzy się teraz 

z czymś, co wprawia w stan nerwowego rozgorączkowania, jest chyba najmniej kojącą rzeczą pod słońcem. Kiedy 

jej słucham, zawsze czuję się głodny. Bo zawsze ją słyszę  w tych  wszystkich restauracjach, gdzie kelnerzy tak 

ś

lamazarzą się z obsługą. Czekasz, aŜ dadzą ci coś do jedzenia, nic więcej nie pragniesz - a oni grają ci tę przeklętą 

kojącą muzykę. Tak... To gdzie ten chłopak z dzbankiem i miską? Chcę umyć ręce. Słyszałeś o tym człowieku, 

który zrobił wyprawę na Centaura? Odkrył humanoidy i usiłował poznać ich zwyczaje, tradycje, system wartości 

oraz tabu. w końcu doszedł do problemu rozmnaŜania się. I wtedy subtelna młoda istota rodzaju Ŝeńskiego wzięła 

go  ze  sobą  i zaprowadziła  do  czegoś  w rodzaju  wielkiej  fabryki,  gdzie  montowano  Centaurian.  Tak,  nie 

przejęzyczyłem  się...  na  taśmach  sunęły  korpusy,  do  których  przykręcono  czerepy,  a te  następnie  napełniano 

mózgami, do palców wstawiano paznokcie, brzuchy wypychano wnętrznościami i tak dalej... PodróŜnik dał wyraz 

swemu osłupieniu, na co od swej zdumionej przewodniczki usłyszał: - ,,Co? a jak wy to robicie na Ziemi?” Ujął jej 

filigranową dłoń, poczym rzekł: -,,Chodź ze mną za to wzgórze, a pokaŜę ci”, I kiedy tak jej pokazywał, dostała 

ataku  histerycznego  śmiechu.  ,,O  co  chodzi?”  -spytał.  “Dlaczego  się  ze  mnie  śmiejesz?”  “Dlatego”  - 

odpowiedziała - ,,Ŝe my w ten sposób produkujemy samochody”... Nakarmcie mnie, dzieciny, i dajcie mi pastę do 

zębów! 

background image

...Ach,  Ŝe  teŜ  ja,  Orfeusz,  muszę  być  rozszarpany  przez  takie  jak  te!  Choć  z drugiej  strony,  moŜe  jest 

w tym coś stosownego. Przybywajcie więc, korybanci, i spełnijcie wolę waszą na Śpiewaku! 

Ciemność. Krzyk. 

Cisza. 

Oklaski! 

Zawsze przychodziła wcześnie i wchodziła sama, tak jak zawsze siadała w tym samym fotelu. 

Usiadła  w dziesiątym  rzędzie,  po  prawej  stronie,  a jej  jedynym  kłopotem  było,  kiedy  będzie  przerwa: 

nigdy nie mogła się zorientować, w której chwili ktoś zechce przejść obok. 

Lubiła  słuchać  brzmienia  wyćwiczonego  głosu  i dlatego  właśnie  wolała  aktorów  brytyjskich  od 

amerykańskich. 

Lubiła  musicale  i to  nie  tyle  z powodu  wielkiej  namiętności  do  muzyki:  przepadała  wsłuchiwać  się 

w pulsujące dźwięki. z tego samego powodu z przyjemnością oddawała się słuchaniu poezji. 

Lubiła dramat elŜbietański, ale nie lubiła Króla Leara. 

Podniecał ją dramat grecki, ale nie była w stanie znieść Króla Edypa. 

Nie lubiła ani Cudotwórcy, ani Światła, które pada. 

Nosiła przyciemnione okulary, lecz nie całkiem czarne. Nie uŜywała laski. 

Pewnej  nocy,  zanim  podniosła  się  kurtyna  przed  ostatnim  aktem,  ciemności  rozdarł  strumień  światła 

z reflektora. Jakiś człowiek wszedł do kanału dla orkiestry i zapytał: 

- Czy jest wśród państwa lekarz? śadnej odpowiedzi. 

- Zdarzył się wypadek - wyjaśnił męŜczyzna. - Jeśli na widowni znajduje się lekarz, prosimy, by zechciał 

pofatygować się do biura w głównym hallu, jeśli moŜna, natychmiast. 

Mówiąc, rozglądał się po widowni, ale nikt nie wstał z miejsca. 

- Dziękuję - zakończył i opuścił scenę. 

Wyciągnęła głowę ku strumieniowi światła. 

Zaraz potem kurtyna podniosła się i znowu zabrzmiały głosy, znowu wszczął się ruch. 

Czekała, nasłuchując. Po chwili wstała i ruszyła wzdłuŜ przejścia, dotykając ściany palcami. 

Kiedy wyszła do foyer, stanęła. 

- Czym mogę pomóc, Miss? 

- Szukam biura. 

- To właśnie tutaj, na lewo. 

Odwróciła się i skierowała się w lewą stronę, lekko wyciągniętą ręką badając przestrzeń. 

Kiedy poczuła przed sobą ścianę, szybko cofnęła dłoń. Wymacała framugę. 

Zastukała. 

- Tak? - ktoś uchylił drzwi. 

- Potrzebny lekarz?... 

- Pani jest lekarzem? 

- Tak. 

- Szybko. Proszę za mną. Tędy! 

Weszła i kierując się odgłosem kroków męŜczyzny ruszyła korytarzem równoległym do widowni. 

Usłyszała, jak jej przewodnik wchodzi po schodach... siedem stopni. Weszła na górę za nim. 

background image

W ten sposób dotarli do garderoby. Wprowadzono ją do środka. 

- To tutaj. 

Zwróciła się w stronę, skąd dobiegł ją głos. 

- Co się stało? - spytała, wyciągając rękę. Dotknęła ciała męŜczyzny. 

Usłyszała rzęŜenie, a potem serię pokasływań na granicy bezdechu. 

- Pracownik z obsługi sceny - wyjaśnił jej przewodnik. - Wygląda na to, Ŝe udławił się kawałkiem toffi. 

Zawsze coś Ŝuł. Sprawia wraŜenie, jakby coś utkwiło mu w gardle i nie moŜe pójść dalej. 

- Zadzwonił pan po karetkę? 

- Tak. Ale niech pani spojrzy... twarz ma prawie granatową. Nie wiem, czy ambulans zdąŜy na czas. Ja 

nic tu nie mogę zrobić. 

Zbadała puls, opuściła głowę męŜczyzny do tyłu, delikatnie opukała gardło. 

- Tak, czymś się zadławił. Obawiam się, Ŝe nie uda mi się tego przepchnąć. Proszę mi przynieść krótki, 

ostry... i sterylny nóŜ. Szybko. 

- JuŜ się robi. Ale to trochę potrwa. 

Zostawił ją samą. 

Palcami  wyczuwała  pulsowanie  tętnic  szyjnych.  Później  przeniosła  dłonie  na  cięŜko  pracujące  płuca. 

Potem znowu odchyliła głowę męŜczyzny do tyłu i palcami obmacała gardziel od środka. 

Tak minęła minuta. Potem jeszcze jedna. 

Usłyszała stukot nóg biegnącego człowieka. 

- Proszę... Wymyliśmy ostrze w alkoholu... 

Wzięła nóŜ w rękę. z daleka dobiegło ją zawodzenie syreny ambulansu. Nie była pewna, czy zdąŜą na 

czas. 

Opuszkiem palca sprawdziła ostrość noŜa. Później zbadała palcami szyję leŜącego człowieka. 

Lekko odwróciła się w stronę męŜczyzny, którego obecność wyczuwała za plecami. 

- Sądzę, Ŝe nie powinien pan tego oglądać - wyrzuciła spiesznie. - Zamierzam wykonać prowizoryczną 

tracheotomię, a to niespecjalnie pociągający widok. 

- Okay. Poczekam na korytarzu. Szmer oddalających się kroków. Cięła. 

Westchnienie. Syk powietrza. 

Poczuła wilgoć... usłyszała lekkie bulgotanie. 

Uniosła głowę. Kiedy karetka stanęła przy bocznych drzwiach, ręce juŜ jej nie drŜały, gdyŜ wiedziała, Ŝe 

zoperowany męŜczyzna będzie Ŝył. 

- Shallot - przedstawiła się wchodzącemu lekarzowi. - Eileen Shallot, State Psych. 

- Chyba słyszałem o pani... AleŜ to pani jest... 

- Tak, jestem - nie pozwoliła mu dokończyć. - Ludzi łatwiej się czyta niŜ Braille'a. 

- Hm... tak, widzę. MoŜna się z panią skontaktować w State Psych? 

- Tak. 

- Dziękuję, pani doktor - powtarzał kierownik sceny. - Dziękuję. 

Gdy kurtyna opadła po ostatnim akcie, siedziała na swoim miejscu, aŜ widownia opustoszała. 

Dla niej scena była punktem skupienia, gdzie ogniskował się dźwięk, rytm i sens ruchu, pewne niuanse 

ś

wiatła i ciemności, wszakŜe nie kolor: dla niej scena była ogniskiem specyficznego promieniowania, miejscem 

background image

pulsowania  w rytmie  pathema  -  mathema  -  poiema,  przestrzenią,  gdzie  Ŝycie  miotało  się  w konwulsjach 

namiętności i percepcji, miejscem, gdzie ci, którzy byli zdolni do przeŜywania szlachetnych ciepień, szlachetnie 

cierpieli.  To  właśnie  tam  pomysłowi  Francuzi  snuli  swe  komedie  między  pajęczymi  kolumnami  Idei,  a poeci 

czarnego nihilizmu prostytuował i się za cenę dopuszczenia do towarzystwa tych, z których szydzili, miejscem, 

gdzie lała się krew, wznoszono okrzyki i śpiewano pieśni, gdzie Apollo i Dionizos głupkowato uśmiechali się zza 

kulis, gdzie Arlekin wiecznie wyłudzał coś ze spodni kapitana Spezzafera. Było to miejsce, gdzie wszystko mogło 

być  naśladowane,  lecz  pod  osłoną  aktorstwa  tylko  dwie  rzeczy  były  prawdziwe:  szczęście  i smutek,  komizm 

i tragedia, to znaczy: miłość i śmierć - to, co kreśli ramy doli człowieka. Było to miejsce dla bohaterów i mniej - 

niŜ - bohaterów. To miejsce kochała. Widziała tam jedynego człowieka, którego twarz, znała, widziała, jak szedł, 

obarczony symbolami, po scenicznych deskach... Podnosząc ręce ku morzu problemów, źle widocznych w świetle 

księŜyca - ten, którego nienawiść zdolna była wzbudzać buntownicze wiatry i rozpętać wojnę między szmaragdem 

wód  a błękitem  nieba  -  albowiem  oczy  jego  były  jak  perły...  CzymŜe  jest  człowiek?  Nieograniczony  w swych 

moŜliwościach, formie i rozwoju! 

Znała go we wszystkich jego rolach, nawet tych, które nie mogły zaistnieć bez widowni. On był śycie. 

On - Śniący. 

Był Twórcą i Pocieszycielem. 

Był większy od herosów. 

Umysł jest zdolny do niejednego. Uczy się. Ale nie moŜe się zmusić do niemyślenia. 

Uczucia zawsze pozostają te same co do jakości, i to przez całe Ŝycie. Bodźce, na które odpowiadają, są 

przedmiotami subiektywnych wariacji, lecz emocje są w tej wymianie kapitałem stałym. 

Oto,  dlaczego  ostał  się  teatr:  w teatrze  krzyŜują  się  linie  kultury,  w teatrze  współistnieją  Północny 

i Południowy Biegun doli ludzkiej. Uczucia wypełniają teatr niczym Ŝelazna plomba pustą przestrzeń. 

Umysł nie moŜe nauczyć się niemyślenia, ale uczucia zawsze układają się w odwieczne wzory. 

On był jej teatrem... 

On był biegunami świata. 

On był całym działaniem. 

Nie był imitacją działania lecz działaniem samym. 

Wiedziała, Ŝe jest bardzo zdolny i Ŝe nazywa się Charles Render. 

Czuła, Ŝe jest Śniącym. 

Umysł jest zdolny do niejednego. 

Był jednak czymś więcej niŜ cokolwiek innego. 

Był zawsze. 

... Czuła to. 

Kiedy wstała i ruszyła w stronę wyjścia, obcasy jej butów stukały w pustej ciemności, a stukot powracał 

echem. 

Kiedy szła po pustej widowni w górę do drzwi, dźwięki powracały do niej. 

Szła przez pusty teatr, coraz dalej od opustoszałej sceny. Była sama. 

U szczytu przejścia przystanęła. 

Niczym odległy śmiech, urwany znienacka klapsem, nagle zapadła cisza. 

Teraz nie była ani widzem, ani aktorem. Była sama w ciemnym teatrze. 

background image

Przecięła gardło i ocaliła Ŝycie. 

Dziś wieczorem słuchała, czuła dziś wieczorem, dziś wieczorem biła brawo. 

A teraz wszystko, wszystkie wraŜenia, znowu odpłynęły i była sama w ciemnym teatrze. 

Opadł ją strach. 

MęŜczyzna  szedł  dalej  wzdłuŜ  autostrady,  aŜ  doszedł  do  drzewa.  Przystanął,  ciągle  z rękoma 

w kieszeniach i patrzył przez chwilę. Potem zawrócił i skierował się w stronę, skąd przyszedł. Jutro znowu będzie 

dzień. 

,,Oh,  Ŝałością  zwieńczona  miłości  mego  Ŝycia,  czemuŜ  mnie  opuściłeś?  CzyliŜ  doszukałeś  się 

zaniedbania jakiegoś z mojej strony? Długo cię kochałam, a wszystkie miejsca ciszy znają me Ŝale. Kochałam cię 

nad siebie samą i cierpiałam z miłości. Kochałam cię nad Ŝycie i wszystkie jego słodycze, a słodycze zmieniły się 

w korzenne goździki i migdały. Gotowa jestem dla ciebie rozstać się z tym Ŝyciem. Dlaczego miałbyś odpływać 

na statkach o wielkich Ŝaglach i wielu wiosłach, unosząc z sobą Lary i Renaty, a ja miałabym tutaj pozostać, sama 

jedna? Skrzesam ogień i spłonę. Skrzesam ogień - wielki płomień, który spopieli czas i wypali przestrzeń, które 

nas  oddzielają.  Zawsze  chciałabym  być  z tobą.  Nie  pójdę  grzecznie  i cicho  w tę  zagładę,  lecz  z płaczem.  Nie 

jestem zwykłą dziewką, by teraz schnąć z tęsknoty i umierać, ciemnooka i blada. Bo jestem z rodu KsiąŜąt Ziemi, 

a moja ręka jest jako ramię męŜczyzny w walce. Podniósłszy miecz opuszczam go na przyłbicę wroga, a on pada 

pod ostrzem. Nigdy nie zostałam ujarzmiona, milordzie. Lecz oczy osłabły mi od płaczu, język od krzyku. Ten, 

który  sprawił,  Ŝe  cię  raz  ujrzałam  by  potem  nigdy  więcej  nie  zobaczyć,  popełnił  zbrodnię  dla  której  nie  ma 

przebaczenia. Nie mogę zapomnieć mej miłości, ani ciebie. Był czas, gdy śmiałam się słuchając pieśni miłości 

i skarg  dziewcząt  na  brzegu  rzeki.  Teraz  śmiech  uwiązł  w gardle,  niczym  strzała,  w ranie;  pozostawiona  sama 

sobie  bez  ciebie  jestem  samotna.  Nie  wybaczaj  mi,  kochanie,  tego  uczucia.  Chcę  wznieść  stos  z mej  pamięci 

i nadziei. Chcę rzucić w płomienie moje myśli o tobie, juŜ płonące, chcę złoŜyć cię na stosie jak poemat i spopielić 

te rytmiczne skargi. Kochałam cię, lecz odszedłeś. Nigdy więcej w tym Ŝyciu juŜ cię nie ujrzę, nigdy nie usłyszę 

melodii  twego  głosu,  nigdy  nie  będę  czuła  twego  elektryzującego  dotyku.  Kochałam  cię,  lecz  teraz  zostałam 

opuszczona i sama. Kochałam cię, ale me słowa padają w uszy, które umarły, a moje ciało oglądają oczy, które nie 

widzą. Zaniedbałam się wobec niego, o wiatry Ziemi, które mnie obmywacie, które rozdmuchujecie trawiące mnie 

płomienie. Dlaczego mnie opuściłeś, o Ŝycie mego serca? Odchodzę teraz, by połączyć się z płomieniami ojca, by 

zmienić  Ŝycie  na  lepsze.  Spośród  wszystkich  miłosnych  doznań  nie  pojawi  się  uczucie,  które  zdolne  byłoby 

przewyŜszyć moje. Niech bogowie cię błogosławią i niech cię zachowują, o światło mych oczu, a ich wyrok za to, 

co mi zrobiłeś, niech nie okaŜe się zbyt surowy. Eneaszu, płonę dla ciebie! Ogniu, bądź mą miłością!” 

Rozległy się brawa, gdy zakołysała się w kręgu światła i upadła. Potem światła ściemniały i zgasły. 

Po  chwili  znowu  zrobiło  się  jasno,  a członkowie  Sekcji  Teatralnej  Klubu  Badania  Mitów  zerwali  się 

z miejsc  i ruszyli  ku  scenie,  by  pogratulować  jej  wnikliwej  interpretacji.  Dyskutowali  o  znaczeniu  motywów 

ludowych,  począwszy  od  indyjskiego  obyczaju  samopalenia  wdowy  na  stosie  pogrzebowym  męŜa  aŜ  po 

całopalenie Brunhildy. Dobre i pierwotne - zabrzmiało w konkluzji. ,,Ogień... moja ostatnia miłość!” - znakomite 

ujęcie: Eros i Thanatos w finałowym, oczyszczającym płomieniu miłości. 

Kiedy wyczerpali juŜ wszystkie wyrazy uznania, na środek pomieszczenia wystąpił drobny męŜczyzna ze 

swą Ŝoną o ptasim wyglądzie i ptasim sposobie poruszania się. 

- Heloiza i Abelard - obwieścił męŜczyzna. Wokół zapadła przejęta szacunkiem cisza. Rosły męŜczyzna 

w średnim wieku stanął u jego boku, twarz miał pokrytą kropelkami potu. 

background image

- Mój główny kastrator - oznajmił Abelard. MęŜczyzna uśmiechnął się i ukłonił. 

- Proszę, moŜemy zaczynać... Suchy klaps i zapadły ciemności... 

Niczym  ryjące  głęboko,  mitologiczne  robaki  linie  wysokiego  napięcia,  rurociągi  i tuby  pneumatyczne 

rozciągają się wzdłuŜ kontynentów. Pulsując, wijąc się ruchem robaczkowym, piły z Ziemi i pioruna. Pochłaniają 

olej  i elektryczność,  wodę  i płukankę  węglową,  małe  parcele,  wielkie  toboły  i listy.  Przedzierając  się  tak  pod 

powierzchnią ziemi kiedyś w końcu zostały wydziedziczone ze swego przeznaczenia, a maszyny, które pracują na 

ich miejscu, przejmują ich zadanie. 

Ś

lepe, uciekają byłe dalej od miejsc, gdzie świeciło słońce. Ziemia i piorun pozostają nie tknięte ani na 

cel. Znają to tylko, co zbadają dotykiem. Bo tylko dotyk jest ich stalą funkcją. 

Taka to jest głęboko ukryta radość robaka. 

Render rozmawiał z psychologiem i dokonał inspekcji przyrządów do ćwiczeń na lekcjach gimnastyki 

w nowej szkole. Obejrzał takŜe pokoje uczniów i westchnął z zadowoleniem. 

Za to teraz, gdy juŜ zostawił syna na nowym miejscu, poczuł się jakoś przykro, sam zresztą nie wiedział, 

dlaczego.  Wszystko  zdało  się  być  w najlepszym  porządku,  jak  to  zwykle,  gdy  ogląda  się  nowe  miejsce  po  raz 

pierwszy. Peter, jak sądził był w znakomitym nastroju, niczym nie zmąconym. 

Wrócił do samochodu i zaczął płynąć w stronę autostrady - tego wielkiego drzewa bez korzeni, którego 

gałęzie ocieniały dwa  kontynenty (zaś  gdy zostanie dokończony  most nad Cieśniną Beringa, ogarną cały świat 

z wyjątkiem  Australii,  obu  czap  biegunowych  i wysepek)  -  a jadąc  cały  czas  usiłował  dociec  przyczyny  złego 

humoru, ale bez powodzenia. 

MoŜe  powinien  zadzwonić  do  Jill  i zapytać  o  przyczynę  jej  oziębłości?  CzyŜby  ciągle  była  wściekła 

z powodu tego futra oraz wszystkiego, co miało miejsce podczas Świąt? 

Opuścił dłonie na kolana. Wiejskie krajobrazy podskakiwały za szybami, gdy to wspinał się, to zjeŜdŜał 

ze zboczy wzgórz. 

Jeszcze raz uniósł ręce do panela. 

- Hello? 

-  Eillen,  mówi  Render.  Co  prawda  nie  dzwoniłem  do  ciebie  zaraz  tego  dnia,  ale  słyszałem  o  tej 

tracheotomii, którą wykonałaś w Domu Gry... 

- Tak - przerwała mu. - Szczęściem miałam zręczność w palcach... no i ostry nóŜ. Skąd dzwonisz? 

- z wozu. Właśnie zostawiłem syna w nowej szkole. Wracam do domu. 

- On, a co tam u Petera? Jak z nogą?... 

-  w porządku.  Mieliśmy  trochę  strachu  na  BoŜe  Narodzenie,  ale  ostatecznie  wszystko  dobrze  się 

skończyło.  Powiedz  mi  lepiej,  co  ty  przeŜyłaś,  jeśli  masz  trochę  czasu  i nie  uwaŜasz,  Ŝe  to  natręctwo  z mojej 

strony. 

- Cholerny, natrętny doktorek! - roześmiała się delikatnie. - CóŜ... było późno, właśnie mieli zaczynać 

ostatni akt... 

Render wyciągnął się w fotelu, pozwolił sobie na uśmiech i papierosa, i słuchał. 

Za  oknem  krajobraz  z górzystego  przeszedł  w równinny,  a on  przecinał  przestrzeń  niczym  puszczona 

w ruch kula bilardowa, mknąca rowkiem wprost do kieszeni. 

Minął idącego męŜczyznę. 

Szedł pod drutami wysokiego napięcia i nad schowanymi głęboko w ziemi kablami, znowu szedł, wzdłuŜ 

background image

wielkich odgałęzień autostrady-drzewa, wędrował przez pocętkowane płatkami śniegu powietrze, przecinał fale 

radiowe. 

Obok pędziły samochody, a kilku pasaŜerów zauwaŜyło go, jak szedł. 

Ręce miał w kieszeni kurtki, głowę nisko spuszczoną, gdyŜ na nic nie patrzył. Miał postawiony kołnierz, 

a topniejące datki nieba, płatki śniegu, osiadały na rondzie kapelusza. 

Na nogach miał kalosze. Ziemia była wilgotna i nieco grząska. 

Brnął przed siebie z trudem - zabłąkany ładunek w polu wielkiego generatora. 

- ...Kolacja wieczorem w PSS? 

- Czemu nie? - odparł Render. 

- Powiedzmy, o ósmej? 

- Niech będzie ósma. Tally-ho! 

Część płatków spadała wprost z nieba, lecz większość wiatr nawiewał z dróg... 

Samochody zostawiały ludzi na platformach w wielkich, do uli podobnych krytych parkingach. Aerotaxi 

zatrzymywało  się  na  odkrytych  lądowiskach  w pobliŜu  wejść,  skąd  ruchome  chodniki  przenosiły  przybyszów 

w podziemne pasaŜe. 

NiezaleŜnie jednak od tego, jak przybyli, Pawilon Wystawowy zwiedzali na piechotę. 

Budynek był ośmiokątny, dach w kształcie odwróconej miski. Osiem zupełnie bezuŜytecznych trójkątów 

z czarnego kamienia stanowiło zewnętrzne elewacje na kaŜdym rogu budowli. 

Miska  jednocześnie  spełniała  zadanie  selektywnego  filtra,  który  w tej  chwili  z wieczornej  szarówki 

absorbował tylko błękitne tonacje światła, płonąc na zewnątrz delikatną poświatą - bielszą od brudnego śniegu. 

w ten sposób strop był niczym bezchmurne niebo w lecie, o jedenastej przed południem, a nawet był piękniejszy, 

bo słońce nie zmatowiło jego Porannej Chwały. 

Ludzie  przepływali  pod  lazurem  sufitu,  przechodzili  wśród  eksponatów,  poruszali  się  niczym  płytki 

strumyczek wśród skał. 

Przechodzili fala za falą, poruszali się w chaotycznych zawirowaniach. Kręcili się wokół przypadkowych 

ośrodków ruchu: strumień zwiedzających kipiał, bulgotał, szemrał. Od czasu do czasu błysnęła jakaś iskierka... 

Wylewali się bez chwili przerwy zza błękitnego horyzontu, stamtąd, gdzie stały zaparkowane pojazdy. 

Gdy  dokonali  obchodu,  dopełniali  koła  wracając  z powrotem  do  metalowych  obłoków,  od  których 

wszystko się zaczęło. 

Przemierzali Świat Zewnętrzny. 

Ś

wiat Zewnętrzny to sponosorowana przez wojska lotnicze wystawa otwarta przed dwoma tygodniami, 

czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, przyciągająca widzów z kaŜdego zakątka Ziemi. 

Ś

wiat Zewnętrzny to przegląd ludzkich dokonań w kosmosie. 

Ś

wiatem  Zewnętrznym  zarządzał  dwugwiazdkowy  generał  ze  sztabem  kilkunastu  pułkowników, 

osiemnastu  podpułkowników,  wielu  majorów,  licznych  kapitanów  i niezliczonych  poruczników.  Generała  nikt 

nigdy nie widział z wyjątkiem ścisłego grona pułkowników oraz kierownictwa Exhibits Incorporated. Do Exhibits 

Incorporated  naleŜał  Pawilon  Wystawowy  połoŜony  zaraz  obok  kosmodromu,  a szefowie  firmy  potrafili  tak 

rozlokować eksponaty, Ŝe wszyscy ekshibicjoniści, którzy ich zatrudnili, chwalili ich wyczucie smaku. 

Zaraz  na  prawo,  gdy  tylko  weszło  się  do  Muchomora  (jak  pewni  złośliwi  zwykli  określać  Pawilon), 

znajdowała się Galeria. 

background image

To  tutaj  umieszczono  wielkie  na  całą  ścianę  zdjęcia,  do  których  widz  mógł  wejść,  roztapiając  się 

w wysokich, wyniosłych górach otaczających Bazę KsięŜycową III (wyglądającą tak, jakby unosiła się na wietrze, 

choć  Ŝadne  wiatry  tam  nie  wiały),  albo  wędrować  pod  bąblowatymi  kopułami  miasteczka  podksięŜycowego, 

a moŜe  biec  w odległości  jak  na  wyciągnięcie  dłoni  wzdłuŜ  jednego  z zimnych  płatków  mózgu  -  obserwatora, 

czując  jak  szybkie  prądy  myśli  zaskakują  w wielopoziomowe  związki  skojarzeń;  lub  teŜ,  przechodząc  mimo, 

wyjść na rdzawą pustynię rozciągającą się pod zielonkawym niebem, odkaszlnąć raz lub dwa krwawą plwociną, 

okrąŜyć  podobne  do  fortecznych  murów  ściany  wyrastającego  nad  powierzchnię  Kompleksu  Portów  - 

szaroniebieskie, jakby wyciosane z jednej bryły, wzniesione na ruinach Bóg wie czego - i wejść do środka fortecy, 

gdzie ludzie ruszali się niczym duchy  w marsjańskim domu handlowym, czuć fakturę szklistych ścian, narobić 

nieco zgiełku w całym tym świecie; mogli teŜ w śmiałości wyobraźni przejść się po merkuriańskim Piekielnym 

Polu, smakując kolory: płonącą Ŝółć, cynamon i pomarańcz - by w końcu odpocząć w Wielkiej Lodowej Skrzyni, 

gdzie Zamarzły Gigant walczył z Ognistą Istotą, i gdzie kaŜdy przedział jest opieczętowany i kierowany z osobna 

- jak w łodzi podwodnej lub rakiecie transportowej, a dzieje się tak z tego samego zasadniczego powodu; albo teŜ 

przespacerować  się  do  Zewnętrznej  Piątki,  gdzie  heros  jest  rozŜarzony  a niegodziwiec  zmarznięty,  gdzie  stoi, 

w oszronionym  piecu  u podnóŜa  góry,  z rękami  w kieszeniach  i liczy  kolorowe  Ŝyłki  w płytach  skalnych  jakby 

z opalu; albo jeszcze oglądać słońce jako lśniącą gwiazdę, drŜeć, wdychać opary i powtarzać w duchu, Ŝe są to 

najpiękniejsze miejsca pod słońcem, a takŜe miłe widoczki. 

Za  Galerią  znajdowały  się  grawitory,  dokąd  wchodziło  się  po  schodach  pachnących  świeŜo  ściętymi 

drzewami.  Na  szczycie  kaŜdy  mógł  sobie  wybrać  siłę  ciąŜenia,  jakiej  chciał  doświadczyć  -  księŜycową  lub 

marsjańską  -  po  czym  zjechać  z powrotem  na  dół  na  poduszce  powietrznej,  opadającej  niczym  winda.  w ten 

sposób moŜna było przez chwilę doświadczać własnej wagi przeniesionej do wybranego bezosobowego świata. 

Platforma spada, ląduje bezszelestnie... jakby w kopę siana, jakby w wymoszczone pierzynami łóŜko. 

Później zwiedzający natykał się na mosięŜną, sięgającą pasa balustradę - obiegała Fontannę Światów. 

Przechylić się, spojrzeć w dół... 

Ujęte w cembrowinę światła rozlewisko ciemności... 

Było to planetarium. 

W środku światy kołysały się w pułapkach magnetycznych, lśniąc. KrąŜyły wokół płonącej kuli Słońca. 

Odległość do najbliŜszych zmniejszała się, błyszczały jak szron w promieniach słonecznych, chłodno połyskiwały 

w ciemnościach.  Ziemia  była  jak  szmaragd,  turkusowa;  Wenus  mlecznobiała;  Mars  świecił  chłodnym 

pomarańczem, Merkury był jak masło, Galliamo jak bochenek świeŜo wypieczonego chleba. 

Jadło  i bogactwo  wisiały  w Fontannie  Światów.  Ci,  którzy  byli  głodni  i poŜądliwi  wychylali  się  przez 

mosięŜną barierkę i patrzyli. Oto materia, z której powstają sny. 

Inni rzucali tylko pobieŜne spojrzenie i przechodzili, by ujrzeć kabinę dekompresyjną Bazy KsięŜycowej 

l, zrekonstruowaną  w skali 1:1, albo posłuchać, jak przedstawiciel producentów  wyrzucał z siebie jak z rękawa 

fakty dotyczące budowy śluz ciśnieniowych oraz siły pomp pneumatycznych (był to niski, rudawy męŜczyzna, 

którego mózg musiał być wypchany statystykami). MoŜna teŜ było przejechać przez Pawilon wagonikami kolejki 

jednotorowej,  zawieszonej  nad  głowami  widzów,  moŜna  było  obejrzeć  dwudziestominutowy  film  Świat 

Zewnętrzny - z przystankami w co ciekawszych miejscach, którego osobliwością było to, Ŝe komentarz czytano na 

Ŝ

ywo,  a nie  puszczano  z taśmy.  TakŜe  wspinano  się  na  świeŜo  wzniesione  ściany  w butach  do  wspinaczki, 

manewrowali kleszczami wielkich czerpaków, wykorzystywanych w pozaziemskim górnictwie. 

background image

Ci, którzy byli głodni, stali dłuŜej, lecz za to w jednym miejscu. 

Stali dłuŜej i mniej się śmiali. 

NaleŜeli do potoku, który płynął, by w końcu rozlać się w basenie, połyskując... 

- Zainteresowany objęciem pewnego dnia kierowniczej posady? 

Chłopak odwrócił głowę, podpierając się kulami wykonał półobrót. 

Spojrzał na podpułkownika, który go zaczepił. Oficer był wysoki. Opalone dłonie, brązowa twarz, czarne 

oczy,  mały  wąsik i zagięta brązowa fajka, z której puszczał obłoczki dymu  - to najbardziej rzucało się  w oczy, 

oprócz kędzierzawych włosów i szytego na miarę munduru. 

- Dlaczego pan pyta? 

- Bo juŜ zbliŜasz się do wieku, gdy czas pomyśleć o przyszłości. Kariery planuje się na dłuŜszą metę, 

a jeśli nie pomyślało się o tym w porę, w wieku lat trzydziestu moŜna zostać bankrutem Ŝyciowym. 

- Czytałem, Ŝe... 

- Jasne, kaŜdy w twoim wieku czytał. Ale teraz masz przed oczami Ŝywe przykłady... i radzę ci dobrze 

zapamiętać:  to  są  jedyne  rzeczywiste  przykłady.  Przed  tobą  rozciąga  się  granica...  wielka  i trudna  do 

przekroczenia. Nie moŜesz znać tego uczucia tylko z czytania jakichś ksiąŜczyn. 

Nad ich głowami wagonik kolejki sunął z cichym szmerem wzdłuŜ Pawilonu. Oficer wskazał na niego 

fajką. 

-  Nawet  jazda  czymś  takim  nie  moŜe  równać  się  przeŜyciu,  którego  doświadczasz  jadąc  nad  skutym 

lodem Wielkim Kanionem - zauwaŜył. 

- w takim razie jest to niedostatek ludzi, którzy piszą ksiąŜczyny - odpowiedział chłopak. - z tego, co pan 

mówi,  wynika,  Ŝe  Ŝadne  ludzkie  doświadczenie  nie  moŜe  być  opisane  i zinterpretowane...  nawet  jeśli  pismak, 

który się za to bierze, jest całkiem dobry. 

Oficer przyjrzał mu się bacznie. 

- Synu, powtórz to raz jeszcze. 

- Powiedziałem, Ŝe jeśli nawet ksiąŜczyny opisują nie to, czego moŜna by się od nich spodziewać, to nie 

jest to wina materiału. 

- Ile masz lat? 

- Dziesięć. 

-  Jak  na  swój  wiek  masz  całkiem  ostry  język.  Peter  wzruszył  ramionami,  podniósł  kulę  i wskazał 

w kierunku Galerii. 

-  Dobry  malarz  wykonałby  tę  robotę  pięćdziesiąt  razy  lepiej  i osiągnąłby  efekt  o  wiele  lepszy  niŜ  te 

wielkie, lśniące zdjęcia. 

- To są bardzo dobre zdjęcia. 

-  Nikt  nie  mówi,  Ŝe  nie.  Oczywiście,  są  doskonałe.  Pewnie  tez  drogie.  Lecz  kaŜda  z tych  scen, 

namalowana przez dobrego realistycznego malarza, byłaby bezcenna. 

-  Jeszcze  tu  nie  ma  miejsca  dla  artystów.  Tak  to  juŜ  bywa,  Ŝe  najpierw  idą  rębacze.  Kultura  dopiero 

potem. 

-  w takim  razie,  dlaczego  by  nie  zmienić  tej  kolejności  i zatrudnić  paru  artystów?  MoŜe  dzięki  nim 

znaleźlibyście więcej chętnych na rębaczy? 

- Hm... - mruknął oficer. - Zagiąłeś mnie. Przejdziesz się ze mną? Chcesz pooglądać coś więcej? 

background image

- Pewnie. Czemu nie. “Przejść się” to moŜe nie najlepsze formułowanie w przypadku takiego jak ja, ale... 

Podszedł do oficera. Ruszyli wzdłuŜ wystawy. 

W butach do wspinaczki moŜna się było jakoś wspiąć na ścianę po lewej stronie, wielkie czerpaki sapały. 

- Czy to naprawdę wykonano wzorując się na budowie kleszczy skorpiona? 

-  Tak  -  skinął  głową  oficer.  -  Nasi  sprytni  inŜynierowie  podkradli  patent  naturze.  Tego  rodzaju 

spryciarzami jesteśmy najbardziej zainteresowani. 

Teraz chłopak kiwnął głową. 

-  Mieszkałem  w Cleveland.  u ujścia  Cuyahoga  River  uŜywali  podobnego  urządzenia,  zwanego  tam 

Podnośnikiem Hulana, do załadunku kryp przewoŜących rudę. Ten dźwig zbudowano wzorując się na konstrukcji 

odnóŜa  pasikonika.  Pewien  sprytny  młody  człowiek  o  typie  umysłowości,  który  was  interesuje,  leŜał  pewnego 

dnia na podwórku i zabawiał  się rozkładaniem  na części odnóŜy pasikonika. a wtedy  uderzyła go pewna  myśl: 

“EjŜe”,  mruknął,  ,,to  moŜna  wykorzystać”.  Po  czym  zdemontował  jeszcze  kilka  pasikoników  i  w ten  sposób 

powstał  podnośnik  Hulana.  Jak  pan  to  określił,  ów  młody  człowiek  podkradł  patent  naturze,  która  do  tej  pory 

korzystała z pomysłu dość nierozsądnie, marnotrawiąc go w budowie stworzeń hasających po polach, niszczących 

uprawy  tytoniu  i  w ogóle  bardzo  szkodliwych.  Kiedyś  ojciec  zabrał  mnie  nad  rzekę,  a wtedy  mogłem  się 

przekonać, jak działają te maszyny: są to wielkie metalowe odnóŜa zakończone czerpakami, a kiedy pracują robią 

nieziemski hałas, najokropniejszy, jaki zdarzyło się mi w Ŝyciu słyszeć... niczym duchy wszystkich umęczonych 

pasikoników. Obawiam się, Ŝe nie jestem typem umysłowości, na jakiej wam zaleŜy. 

- Hm... wygląda mi na to, Ŝe masz rację - mruknął oficer. - Masz umysłowość innego typu. 

- Jakiego? 

- Sam juŜ o tym mówiłeś: twój umysł chce rozumieć i interpretować, a kiedy wrócisz do domu, powiesz 

tym, którzy zostali, co naprawdę tu się dzieje. 

- Bierze mnie pan za chodzącą kronikę? 

- Nie. Nie musimy cię brać za cokolwiek, a ty nie powinieneś przejmować się tym w najmniejszym nawet 

stopniu.  IluŜ  to  ludzi  chciało  brać  udział  w wojnach  światowych  tylko  dlatego,  Ŝeby  napisać  powieść 

batalistyczną? I ile powieści w końcu powstało? Ile wśród nich było dobrych? Zaledwie kilka, jak sobie zdajesz 

zapewne sprawę. MoŜesz planować swoją przyszłość w tym kierunku. 

- MoŜe... Szli dalej. 

- Tędy? - spytał oficer. 

Chłopak  kiwnął  głową  i ruszył  za  męŜczyzną  korytarzem  prowadzącym  do  windy.  Kiedy  drzwi  się 

zamknęły, automat spytał, dokąd zawieść. 

- Balkon - rzucił podpułkownik. 

Przez moment dało się odczuć wraŜenie nagłego ruchu, po czym otworzyły się drzwi. Wyszli na wąski 

balkon obiegający kopułę w kształcie miski, powleczoną warstwą szkła i mŜącą delikatną poświatą. 

Na dole widać było doki i część pola startowego. 

- Zaraz będzie startowało kilka maszyn - odezwał się oficer. Chciałbym, Ŝebyś się przyjrzał, jak wznoszą 

się w niebo na słupach dymu i ognia. 

-  “Słupy  dymu  i ognia”  -  powtórzył  Peter,  nie  kryjąc  uśmiechu,  -  Widziałem  ten  slogan  w wielu 

broszurach reklamowych, którymi staracie się przyciągnąć ochotników. Czysta poezja, sir. 

Nie otrzymał odpowiedzi. Na razie Ŝadna ze stalowych wieŜ ani drgnęła. 

background image

- Wiesz, to nie będzie prawdziwy lot - przerwał w końcu ciszę oficer. - Mają zaopatrzyć stacje orbitalne 

w surowce i zawieść nową załogę. Wielkie statki nigdy nie lądują na Ziemi. 

- Tak, wiem. Czy to prawda, Ŝe jakiś facet popełnił dziś rano samobójstwo przy jednym z eksponatów? 

- Nie - odparł oficer, unikając jego wzroku. - To był wypadek Wszedł do grawiratora zanim platforma 

znalazła się na swoim miejscu i poduszka powietrzna zdołała się podnieść. Spadł w głąb szybu. 

5 - To dlaczego nie zamknęli wystawy? 

-  PoniewaŜ  wszystkie  systemy  bezpieczeństwa  działają  prawidłowo.  TakŜe  sygnały  alarmowe 

i balustrady ochronne są zupełnie w porządku. 

- To dlaczego nazywa to pan wypadkiem? 

-  Dlatego,  Ŝe  nieboszczyk  nie  zostawił  listu  poŜegnalnego  ani  niczego  w tym  rodzaju...  Spójrz  tam! 

Właśnie zaczyna startować! - wskazał fajką w odpowiednim kierunku. 

Obłok spalin otoczył podstawę jednego ze stalowych stalagmitów.  w środku błysnęło  światło. Później 

ogień błysnął z dołu i fale dymu rozpełzły się wzdłuŜ pola startowego, załamały się, podniosły się w górę. 

Ale nie dotarły na wysokość statku... 

... bo statek właśnie uniósł się. 

Uniósł się nad powierzchnią ziemi niemal niezauwaŜalnie, zaraz jednak moŜna było dostrzec ruch. 

Nagle trysnąwszy z dyszy silnym płomieniem, znalazł się wysoko w górze, mierząc ku ciemnemu niebu. 

l zapłonęło na niebie ognisko, potem był silny rozbłysk, a potem juŜ tylko gwiazda, uciekająca z wielką 

prędkością w dal. 

- Nic nie moŜe się równać startowi rakiety - powiedział oficer. 

- Tak - potwierdził chłopiec. - Ma pan rację. 

- Chcesz pójść za nią?... Chcesz pójść za tą gwiazdą? 

- Tak. Pewnego dnia zrobię to. 

-  Kiedy  ja  przygotowywałem  się  do  lotów,  wycisnęli  ze  mnie  ostatnią  kroplę  potu,  ale  dzisiaj  chyba 

jeszcze podnieśli poprzeczkę. 

Patrzyli, jak startują dwa następne statki. 

- Kiedy po raz ostatni był pan tam - spytał chłopak, patrząc z głową zadartą do góry. 

- Całkiem niedawno...- zaczął męŜczyzna. 

- Chyba juŜ sobie pójdę - przerwał mu. - Muszę wypełnić kilka dokumentów szkolnych. 

- Pozwól, Ŝe dam ci nasz prospekt. 

- Dziękuję, mam juŜ wszystkie. 

- No dobrze. w takim razie... dobranoc, stary. 

- Dobranoc. Dziękuję za pokaz. 

Chłopak ruszył w stronę windy. Oficer pozostał jeszcze na balkonie, patrzył przed siebie, patrzył w górę, 

ssąc fajkę, która zgasła. 

Ś

wiatło wirujące, walczące postacie... 

Potem ciemność. 

- O, stali. Ból, gdy przeszywają cię ostrza! Mam wiele ust, a wszystkie rzygają krwią. 

Cisza. 

A potem brawa. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

 

- ...JASNOŚĆ, prostota, zrozumiałość. To cała tajemnica katedry winchesterskiej - mówił przewodnik. - 

Łącząc  poziom  podłogi  ze  sklepieniem  kolumnami  wyniosłymi  jak  wysokie  drzewa,  osiągnięto  efekt 

bezwzględnego opanowania przestrzeni; sklepienia są płaskie, a kaŜde przęsło, oddzielone przyporami, jest samo 

w sobie okazem pewności i stabilności. w istocie, moŜna odnieść wraŜenie, Ŝe na tej architekturze odcisnęło się 

coś  z ducha  Wilhelma  Zdobywcy.  Pogarda  dla  kunsztownego  drobiazgu,  namiętne  umiłowanie  innego  świata, 

przemawiające z tej budowli, utwierdzają nas w przekonaniu, Ŝe to właśnie miejsce byłoby stosownym tłem dla 

któregoś z opowiadań Mallory'ego... 

- Spójrzcie na muszelkowate kapitele - zachęcał przewodnik. 

- Te prymitywne reliefy wyprzedzają w swych ujęciach to, co później stało się powszechnym motywem... 

- a pfuj! - sarknął Render, wszakŜe szeptem, bowiem znajdował się w kościele z grupą zwiedzających. 

- Sss... - uciszyła go Jill (Fotlock - to było jej naprawdę ostatnie nazwisko) De Ville. 

Lecz Render był w równym stopniu i zachwycony, i zmęczony. 

Nienawidząc  hobby  Jill,  pomyślał  sobie,  Ŝe  najchętniej  zająłby  miejsce  przy  jakimś  orientalnym 

urządzeniu,  z którego  padałyby  na  jego  głowę  krople  wody  niŜ  przyznał  się  do  tego,  Ŝe  idąc  tak  przez  arkady 

i galerie,  pasaŜe  i tunele  wspinając  się  bez  tchu  na  wysokie,  kręte  schody  wieŜ  doświadczył  kilkakrotnie 

wzruszenia. 

B * 

Szedł  zatem,  rejestrując  wszystko  uwaŜnie,  a gdy  zamykał  oczy,  obrazy  pamięci  niszczały 

w płomieniach, lecz potem odbudowywał je ze zgliszcz, ćwicząc się w tej czynności tak, aby później był w stanie 

powtórzyć  tę  operację,  ofiarowując  całą  wizję  jednej  z pacjentek,  która  tylko  wizje  mogła  oglądać.  Katedra 

winchesterska napawała go wstrętem mniejszym niŜ wszystko inne, co widział do tej pory. Tak, ten obraz warto 

było odtworzyć. 

Rejestrując wszystko kamerą umysłu Render szedł z grupą turystów, z płaszczem przewieszonym przez 

ramię, czując, jak palce chciwie drŜą w poszukiwaniu papierosa. Uporczywie ignorował przewodnika, uznając, Ŝe 

jest  to  z jego  strony  najoględniejsza  forma  wyraŜania  ludzkiego  protestu.  Idąc  tak  przez  Winchester  myślał  o 

dwóch ostatnich sesjach z Eileen Shallot. 

l znowu szedł z nią. 

Tam, gdzie pantera wędruje po najwyŜszej krawędzi... 

Szli dalej. 

Tam, gdzie kozioł miota się wściekły z głodu... 

Zatrzymali  się,  gdy  grzbietem  dłoni  dotknęła  skroni,  rozstawiwszy  szeroko  palce,  i gdy  rzuciła  mu 

ukradkowe spojrzenie, kiedy rozwarła wargi, jakby chciała go o coś spytać. 

- Rogi jelenia - wyjaśnił. 

Kiwnęła głową. Samiec podszedł bliŜej. 

Czuła jego rogi, potarła jego nozdrza, dotknęła kopyt. 

-  Tak  -  powiedziała,  a wtedy  zwierzę  odwróciło  się  i odeszło.  Wówczas  pantera  rzuciła  się  nań  z tyłu 

i wbiła mu kły w kark. 

Patrzyła,  jak  jeleń  ubódł  kota  dwa  razy,  po  czym  umarł.  Pantera  wgryzła  się  w zdobycz.  Odwróciła 

background image

wzrok. 

Gdzie grzechotnik wyciąga swe zwiotczałe ciało ku słońcu, ułoŜywszy się na skale... 

Patrzyła, jak zwija się i rozciąga, zwija się, i rozciąga. Później poczuła grzechotki. 

Odwróciła się do Rendera. 

- a to?... Po co? 

- Musisz poznać coś więcej niŜ tylko idyllę - powiedział i wskazał w drugą stronę. 

- ... Gdzie aligator o twardej, pryszczatej skórze śpi w cichej zatoczce. 

Dotknęła twardej jak pancerz skóry. Zwierzę ziewnęło. Patrzyła na zęby, oglądała budowę paszczy. 

Nad głową zabrzęczały owady. Na ramieniu przysiadł jej komar i uciął ją kilka razy. Uderzyła otwartą 

dłonią tam, gdzie zaswędziała ją ręka. 

- PrzeŜyję? 

Render uśmiechnął się. 

- Dobrze dajesz sobie radę - kiwnął głową. 

Zaklaskał. Zniknął las, pojawiły się bagna. 

Stali bosymi stopami na ruchomych piaskach, zaś słońce i jego odbicie, zmarszczone przez fale, zstąpiło 

ku nim z powierzchni wody i zatrzymało się wysoko nad ich głowami. Podpłynęła ku nim ławica błyszczących 

ryb, a wodorosty kołysały się w takt ruchu fal tam i z powrotem muskane prądami. 

Ich  włosy  unosiły  się  na  wietrze,  kołysały  się  jak  wodorosty,  ubrania  łopotały.  Spiralne,  pogięte 

i poskręcane, róŜowe, błękitne, białe, czerwone i brunatne - przed sobą mieli ślady muszelek, prowadzące wzdłuŜ 

koralowych  ścian,  kopczyków  wyrzuconych przez  morze kamieni i bezzębnych, niemych i rozwartych paszczy 

mięczaków. 

Szli przez zieleń. 

Przystanęła,  zaczęła  czegoś  szukać  wśród  muszelek.  Kiedy  wstała,  trzymała  w ręku  duŜą  skorupiastą 

trąbkę,  jasnobłękitną,  zakończoną  z jednego  rogu  wklęsłością,  niby  odciskiem  kciuka  giganta,  biegnącą  do 

drugiego rogu, wijącą się niczym korkociąg, cienką jak nitka spaghetti, pipetą. 

- Oto i ona - powiedziała. - Autentyczna muszla Dedala. 

- Muszla Dedala? 

-  CzyŜbyś  nie  znał,  milordzie,  opowieści  o  tym,  jak  największy  z rzemieślników,  Dedal  odszedł  na 

pewien czas w ukrycie i jak go szukał król Minos? 

- Coś sobie przypominam... 

- Król szukał go po całym świecie, ale bez rezultatu, albowiem Dedal, mocą swej sztuki, umiał zmieniać 

kształty niczym Proteusz. w końcu jednak jeden z doradców królewskich uknuł plan, jak go odnaleźć. 

- w jaki sposób? 

- Za pomocą tej muszelki, właśnie tej, którą ci dzisiaj pokazuję, milordzie. 

Render wziął od niej znalezisko i obejrzał je dokładnie. 

- Posłał tę muszlę do róŜnych miast Egei - ciągnęła dalej - i ogłosił, Ŝe człowiek, który przewlecze przez 

wszystkie jej komory i korytarze nić przędzy, otrzyma wysoką nagrodę. 

- Mam wraŜenie, Ŝe przypominam sobie... 

- Skąd ten pomysł? Minos wiedział, iŜ jedynym człowiekiem, który byłby w stanie dokonać tej sztuki jest 

największy ze wszystkich sztukmistrzów, a ponadto Minos znał próŜność Dedala... wiedział, Ŝe Dedal podejmie 

background image

się  dokonać  rzeczy  niemoŜliwej,  wiedział,  Ŝe  on  właśnie  spróbuje  dokonać  tego,  co  dla  innych  jest  nie  do 

pomyślenia. 

- Tak - rzekł Render. WłoŜył włókno jedwabiu w otwór na jednym końcu i patrzył, jak nić ukazuje się 

w otworze  na  drugim  końcu.  -  Tak,  przypominam  sobie.  Cienka  pętla  załoŜona  wokół  tułowia  robaka... 

Wprowadził  go  do  muszli,  wiedział  bowiem,  Ŝe  robak  jest  przyzwyczajony  do  przebywania  w ciemnych 

labiryntach oraz Ŝe wytrzymałością daleko przewyŜsza niepozorne kształty. 

- ... I w ten sposób przeciągnął nić przez muszlę, a gdy odbierał nagrodę, został ujęty przez króla. 

- NiechŜe to będzie lekcja dla wszystkich Śniących... mądrych, ale niezbyt przebiegłych. Roześmiała się. 

- Oczywiście, spryciarz Dedal zdołał później uciec od Minosa. 

- Jasne. 

Wspięli się po koralowych schodach. 

Render wyciągnął nitkę, przyłoŜył muszlę do ust i dmuchnął. 

Nad morzami rozległ się pojedynczy dźwięk. 

Gdzie wydra Ŝywi się rybą... 

Giętki, obły kształt przepłynął obok, ścigając ławicę ryb, z których wiele zostało połkniętych. 

Obserwowali te łowy, aŜ wreszcie wydra nasyciła się i wróciła na powierzchnię wody. 

Nadal wspinali się po spiralnych schodach. Głowy ich wznosiły się nad wody, ich ramiona, ich ręce, ich 

biodra,  aŜ  stanęli  wyschnięci  i rozgrzani,  na  małej  plaŜy.  Doszli  do  drzewa  na  wydmie  i ruszyli  brzegiem 

strumienia, który wpadał do morza. 

Gdzie  brunatny  niedźwiedź  szuka  korzonków  i miodu,  gdzie  bóbr  ubija  błoto  podobnym  do  wiosła 

ogonem. 

- Słowa - rzekła, dotknąwszy ucha. 

- Tak. ZwaŜ jednak na bobra i niedźwiedzia, i zwaŜyła. 

Pszczoły wściekle brzęczały krąŜąc wokół brunatnego łasucha, ogon młócił błoto, Ŝe aŜ nie było widać 

szczurzej postaci. 

-  Mimo  pól  trzciny  cukrowej,  mimo  Ŝółtych  kwiatów  rozkwitłej  bawełny,  mimo  zalanych  wodą 

ryŜowych poletek - odrzekła, podrzuciwszy głowę. 

- Co mówisz? 

- Spójrz i ujrzyj. ZwaŜ rośliny, ich kształty i barwy. Szli przed siebie. Szli mimo. 

- Mimo palm daktylowych - powiedział Render - mimo pól kukurydzy o smukłym listowiu, mimo pól lnu 

o błękitnym kwieciu. Uklękła, badała, wąchała, smakowała, dotykała. Szli wśród pól. Pod stopami czuła czarną 

ziemię. 

- ... Usiłuję jakby coś sobie przypomnieć - rzekła. 

- Mimo ciemnej zieleni Ŝyta - powiedział - falującego i zmieniającego barwy w powiewie wiatru. 

- Chwileczkę, Dedalu - odezwała się kobieta. - Powoli coś jakby do mnie dociera. Spełniłeś Ŝyczenie, 

którego nigdy nie odwaŜyłam się wypowiedzieć. 

-  Wejdźmy  na  górę  -  zaproponował.  -  Wejdźmy,  przytrzymując  się  sosen  karłowatych  Weszli, 

pozostawiając równiny daleko z tyłu. 

- Skały i chłód wiatru. Wysoko - powiedziała. - Dokąd idziemy? 

- Na szczyt. Na sam szczyt. 

background image

Wspinali się, a czas mijał niezauwaŜalnie, aŜ stanęli na szczycie. Wtedy zaś zdało się, Ŝe na wspinaczce 

minęły im godziny. 

- Dystans i perspektywa - odezwał się - Spójrz na równiny i las, aŜ do morza. 

-  Wspięliśmy  się  na  fikcyjną  górę  -  stwierdziła  kobieta.  -  Na  szczyt,  który  kiedyś  juŜ  zdobyłam,  nie 

widząc go. 

Kiwnął głową. Ocean pod dziwnie błękitnym niebem znowu przykuł jej uwagę. 

Minęło  parę  chwil.  Odwróciła  się,  zaczęli  schodzić  po  przeciwnym  stoku,  i  znowu  Czas  zawirował 

i ukształtował się według ich woli, i stanęli u stóp góry, i ruszyli przed siebie. 

... Idąc ścieŜką wydeptaną w trawie, przedzierając się przez listowie zarośli. 

- Teraz wiem! - zawołała, klaszcząc w dłonie. - Teraz juŜ wiem! 

- To gdzie jesteśmy? 

Zerwała źdźbło trawy, podniosła je na wysokość oczu, włoŜyła do ust i zaczęła Ŝuć. 

-  Gdzie?  -  powtórzyła.  -  CóŜ,  Tam,  gdzie  przepiórka  przemyka  wśród  drzew  i wśród  pszenicy,  rzecz 

jasna. 

Przepiórka przemknęła przez ścieŜkę, ciągnąc za sobą sznur małych. 

- Zawsze zastanawiałam się, o czym to wszystko. 

Szli pogrąŜoną w mroku ścieŜką, wśród drzew i wśród pszenicy. 

- ... Tyle tu wszystkiego - westchnęła. - Niczym w katalogu zmysłów Searsa i Roebucka. Nakarm mnie 

czymś innym. 

- Gdzie nietoperz wyfruwa w wigilię siódmego miesiąca - rzekł Render, unosząc rękę. 

Schyliła głowę by uniknąć zderzenia. Ciemny kształt skrył się w gałęziach drzewa. 

- Gdzie wielki robaczek świętojański skrzy się w ciemności - odparła. 

...  I  zalśnił  niczym  dwudziestoczterokaratowy  meteoryt  i upadł  na  ścieŜkę  u jej  stóp.  LeŜał  tak  niby 

wyzłocony słońcem skarabeusz, a po chwili skrył się w trawie. 

- Teraz przypominasz juŜ sobie - powiedział. 

- Teraz juŜ sobie przypominam - odpowiedziała. 

W wigilię siódmego miesiąca było chłodno. Na niebie blado rozbłysły gwiazdy. Gdy tak szli, wskazywał 

konstelacje.  Nad  krawędzią  świata  wzeszedł  księŜyc.  Znowu  przemknął  nietoperz.  w dali  zahukała  sowa. 

w trawach cykały świerszcze. Świat wypełnił równomierny blask zmierzchu. 

- Zaszliśmy daleko - powiedziała. 

- Jak daleko? - spytał. 

- To miejsce, gdzie strumień podmywa korzenie starego drzewa i płynie ku łące. 

- Tak - odparł, wyciągnął rękę i oparł się o pień gigantycznego drzewa, przed którym stanęli. Spomiędzy 

jego  korzeni  biło  źródło,  zasilające  strumień,  który  wcześniej  minęli.  Szmer  wody  brzmiał  niczym  gra 

dzwoneczków  zawieszonych  na  wspólnym  łańcuchu.  Dźwięk  rozbrzmiewał  echem  gdzieś  w dali,  jak  gdyby 

wzbiwszy się w powietrze opadał i odpływał. Ocierał się o drzewa, uderzał w ziemię falował i biegł ku morzu. 

Brodziła w wodzie. Fale załamywały się, bieliła się piana. Krople spadały na nią, płynęły jej po karku i po 

plecach, po piersiach, ramionach, nogach, powracając skąd przyszły. 

- Chodź, miło w magicznym potoku - powiedziała. Ale Render potrząsnął głową. Czekał. Wynurzyła się 

z wody, otrząsnęła, wyschła. 

background image

- Lód i tęcze - zauwaŜyła. 

- Tak - potwierdził Render. - Ale wiele juŜ zapomniałem z tego, co miałoby być następne. 

-  Ja  teŜ.  Pamiętam  jednak,  Ŝe  chwilę  później  było  o  przedrzeŜniaczu,  którego  zachwycające  tryle 

naśladują rechot, chichot, krzyk i plącz. 

Render drgnął, usłyszawszy przedrzeźniacza. 

- To nie jest mój przedrzeźniacz - stwierdził. Roześmiała się. 

- Co za róŜnica? Ale przedrzeźnia jak naleŜy. Potrząsnął głową i odwrócił się. Znowu była u jego boku. 

- Przepraszam. Powinnam była zachować więcej taktu. 

- Tak. 

Szedł przed siebie. 

- Zapomniałem drugiej części. 

- Ja teŜ. 

Zostawili strumień za sobą, daleko z tyłu. 

Szli  wśród  kołyszących  się  traw,  przez  płaskie,  bezkresne  łąki.  Wszystko  znikło  za  horyzontem  - 

wszystko, poza samym czubkiem korony słonecznej. 

Gdzie zachodzące słońce kładzie się długimi cieniami na bezkresnej, samotnej prerii... 

- Coś powiedziałeś? - spytała. 

- Nie. Ale juŜ pamiętam. To miejsce, gdzie stada bawołów rozbiegają się na przestrzeni wielu mil jak 

okiem sięgnąć. 

Ciemne masy nadciągające z lewej strony przybierały stopniowo kształty coraz to wyraźniejsze, tak Ŝe 

patrząc mogli odróŜnić postać wielkiego bizona amerykańskich równin. z dala od miejsc, gdzie urządza się rodeo, 

z dala od pokazów bydła i stojących za nimi pieniędzy, olbrzymie zwierzęta stały teraz, kaŜde w miejscu, które 

samo sobie wybrało, ciemne, wielkie i włochate, wszystkie razem stały, opuściwszy ogromne łby wąchały ziemię, 

kołysały wielkimi zadkami, symbole Taurusa, nieugiętej płodności wiosny, zlewające się w półmroku w przeszłe 

i minione - gdzie koliber migocze - być moŜe. 

Przemierzali rozległą równinie, a księŜyc lśnił  nad ich głowami.  w końcu osiągnęli przeciwny  kraniec 

prerii,  gdzie  rozlewały  się  wielkie  jeziora  i gdzie  płynął  drugi  strumyk,  gdzie  stawy  były  i gdzie  było  drugie 

morze. Minęli puste farmy i ogrody, ruszyli ścieŜką wśród wód. 

-  Gdzie  szyja  długowiecznego  łabędzia  zgina  się  i kołysze  -  rzekła,  widząc,  jak  jej  łabędź  w blasku 

księŜyca mknie po lustrze wody. 

- Gdzie roześmiana mewa mknie wzdłuŜ brzegu - odpowiedział. 

- Gdzie mewa śmieje się niczym człowiek. 

Noc  przeciął  śmiech,  nie  był  to  jednak  ani  śmiech  mewy,  ni  człowieka,  albowiem  Render  nigdy  nie 

słyszał, jak śmieje się mewa. Rozbrzmiewające w mrokach chichoty ukształtował z surowych emocji, które teraz 

stygły w wieczornym chłodzie. 

Zaraz  jednak  sprawił,  Ŝe  zrobiło  się  cieplej.  Rozświetlił  ciemności,  rozcieńczył  je  w srebrze.  Śmiech 

ucichł, by w końcu zamrzeć. Białawy punkcik na niebie oddalił się w stronę oceanu - na przemian to srebrzejąc, to 

ciemniejąc w mroku, na przemian srebrny i ciemny. 

- Tak - westchnął. - Na razie to juŜ dosyć. 

- AleŜ nie - zawołała. - Jest tego znacznie więcej. Powinienieś mieć w pamięci nieskończenie wiele tych 

background image

zestawów.  Czy  juŜ  naprawdę  nic  poza  tym  nie  pamiętasz?  Przypominam  sobie  coś  o  przepiórkach  z białymi 

kołnierzykami, śpiących kołem i o zwieńczonej Ŝółtym grzebykiem czapli, wyjadającej w nocy kraby na obrzeŜu 

bagien, i o koniku polnym na orzechowcu nad studnią, i... 

- Tak, menu jest bogate, bardzo bogate - potwierdził Render. 

- Zbyt bogate, zapewne. 

Szli wśród cytryn i drzewek pomarańczowych, szli pod sklepieniem jodeł, przez miejsca, gdzie czapla 

odbywa łowy i gdzie świerszcz cyka na orzechu nad studnią, i gdzie przepiórki śpią kołem na ziemi. 

- Czy następnym razem nazwiesz wszystkie te zwierzęta? 

- Tak. 

Zawróciła  ścieŜką  w stronę  domu,  otworzyła  drzwi  i weszła  do  środka.  Render  podąŜył  za  nią, 

uśmiechnięty. 

Ciemność. 

Czerń - porządna i całkowita - czerń czarna jak czerń próŜni absolutnej. 

W domu nie było zupełnie niczego. 

- O co tu chodzi? - skądś dobiegł go jej głos. 

- Niedozwolony wypad za kulisy - wyjaśnił Render. - Jeszcze chwila, a kurtyna juŜ by zapadła, ty zaś 

postanowiłaś,  Ŝe  będzie  ciąg  dalszy.  Ponadto  tym  razem  powstrzymałem  się  od  dostarczenia  dodatkowych 

rekwizytów. 

-  Nie  jestem  w stanie  cały  czas  trzymać  wszystkiego  we  własnych  rękach  -  wyznała.  -  Przepraszam. 

Wracajmy. JuŜ opanowałam impuls. 

- Nie. Pójdźmy dalej - powiedział Render. - Światła! 

Stali na szczycie wysokiego wzgórza. Nietoperze pomykające pod jasnym rąbkiem księŜyca błyszczały 

metalicznie. Wieczór był chłodny. Znad stosu Ŝelastwa dobiegały ochrypłe pokrakiwania. Metalowe pale drzew 

sterczały wbite w ziemię. Trawa była z zielonego plastiku. u podnóŜa pagórka przeciągał gigantyczny pas pustej 

autostrady. 

- Gdzie my jesteśmy? - spytała. 

- Miałaś przecieŜ tę Pieśń o sobie samej - powiedział. - Upchnęłaś w niej cały ładunek narcyzmu, który 

potrafiłaś wydobyć z siebie. Oto i ona. Wszystko, jak sobie wyobraŜałaś, co do joty. Ale chyba posunęłaś się nieco 

za daleko. Teraz juŜ czuję, Ŝe przydałoby się tu trochę równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na gry podczas kaŜdej 

sesji. 

- Co zamierzasz? 

- MoŜe by tak Pieśń nie o mnie! - zaproponował, klaszcząc w dłonie. - Idźmy. 

...Gdzie Puchar krzyczy o wodę - dobiegł ich skądciś jakiś głos. Szli dalej, pokasłując. 

...Gdzie splugawiona rzeka nie ma w sobie niczego, co Ŝyje - powiedział głos - pokryta pianą w kolorze 

rdzy. 

Szli brzegiem śmierdzącej rzeki, a chociaŜ zatykała nos i tak nie mogła nie czuć strasznego smrodu. 

...Gdzie puszcza obrócila się w śmietnisko, a ziemia jest jako Otchłań. 

Szli wśród zwalonych na ziemię pniaków, depcząc po połamanych gałęziach. Suche liście szeleściły pod 

stopami.  Nad  ich  głowami  twarz  łypiącego  z góry  księŜyca  była  pokiereszowana,  zwieszał  się  z czarnego 

sklepienia na cienkim powrozie. 

background image

Szli niczym giganci przez drewniany płaskowyŜ. Pod warstwą liści trzeszczała ziemia. 

...Gdzie jałowa ziemia obraca się w pustą atrapę wyjałowionej kopalni. 

Nad głowami mieli bezuŜyteczną i porzuconą maszynerię. Hałdy ziemi i stosy nagich skał rozciągały się 

pod osłoną nocy. Wielkie jamy w ziemi wypełniały krwawe naroślą. 

...Śpiewaj,  Aluminiowa  Muzo,  która  juŜ  na  początku  pojęłaś,  Ŝe  pasterzowi  w muzeum  naleŜy  się 

miejsce, a jeśli śmierć, bardziej cię bawi, spójrz na największy cmentarz! 

Znowu byli na szczycie wzgórza, spoglądali na sterty Ŝelastwa. Pełno było tu traktorów i buldoŜerów, 

i ekskawatorów,  dźwigów,  koparek  i cięŜarówek.  Wysoko  w górę  wznosiły  się  hałdy  pogiętej  blachy, 

zardzewiałej  blachy,  połamanej  blachy.  Ramy  i płyty,  spręŜyny  i belki  leŜały  porozrzucane  dokoła,  szpady 

i szufle, i świdry  -  wszystkie  leŜały pogruchotane. Było  to  Nietoperze Wzgórze narzędzi, Pole Garncarskie dla 

maszyn. 

- Co to? - spytała. 

- Złomowisko - odparł. - To ta część świata, której Walt nie opiewa, bo są to rzeczy, które przesłaniają 

ź

dźbła trawy, a nawet wyrywają ją z korzeniami. 

Zapuścili się wśród martwe maszyny. 

-  w pewnym  sensie  -  dodał  Render  -  to  tutaj  takŜe  straszy...  Ta  maszyna  rozgrzebała  kopiec  grobowy 

Indianina, ta zaś ścięła najstarsze drzewo na kontynencie. Ta wykopała kanał, który przeciął rzekę, tak Ŝe zielona 

dolina zamieniła się w jałową ziemię. Ta wgryzła się w ściany domów naszych przodków, ta zaś dźwigała belki na 

budowę potwornych wieŜowców, które zastąpiły... 

- Jesteś bardzo niesprawiedliwy - powiedziała. 

- Oczywiście - zgodził się Render. - Jeśli jednak chcesz trafić do małego celu, zawsze powinnaś mierzyć 

do  czegoś  większego.  Pamiętaj,  zabrałem  cię  tam,  gdzie  pantera  biega  po  gałęziach  sosny  i gdzie  grzechotnik 

rozkłada na skale sflaczałe ciało, i gdzie aligator, o skórze twardej i pryszczowatej drzemie w zatoczce. Pamiętasz 

moŜe, co odpowiedziałem, gdy spytałaś: dlaczego akurat to? 

- Powiedziałeś: musisz poznać coś więcej niŜ tylko idyllę. 

- Tak. a od kiedy tak ochotnie starasz się mnie zluzować, uznałem, Ŝe nieco więcej bólu i nieco mniej 

przyjemności  moŜe  wzmocnić  moją  pozycję.  Właśnie  otrzymałaś  obraz  wszystkiego,  co  nam  się  nie  udaje. 

Zebrałem to dla ciebie. 

- Tak - powiedziała. - Wiem. Ale ten obraz maszynerii, którą wybrukowana jest droga do piekła... czarny 

czy biały... który jest prawdziwy? 

-  Szary  -  odparł.  -  Chodźmy  nieco  dalej.  OkrąŜyli  stertę  kanistrów,  butelek  i spręŜyn  łóŜkowych. 

Zatrzymał się przed sterczącym kawałkiem metalu. Otworzył właz. 

- Spójrz co ukrywa się w brzuchu czołgu na wieki wieków. 

Niesamowita poświata  wypełniła ciemności łagodną zielenią, promieniującą ze skrzynki na narzędzia, 

którą Render otworzył gwałtownym ruchem. 

- Och... 

- To święty Graal - powiedział. - Enantiadromia, moja droga. Koło, tocząc się, wraca do samego siebie, 

a gdy mija swój początek, powstaje spirala. JakŜe mogę tu wyrokować? Graal mógł zostać ukryty w maszynie. Nie 

wiem. w miarę, jak biegnie czas, rzeczy się zmieniają. Przyjaciele stają się wrogami, to, co złe, okazuje się być 

poŜyteczne. Skoro jednak uraczyłaś mnie greckim mitem o Dedalu, powstrzymam czas na tyle, by opowiedzieć ci 

background image

pewną  historyjkę.  Poznałem  ją  dzięki  Rothmanowi,  memu  byłemu  pacjentowi  zajmującemu  się  Kabałą.  Graal, 

symbol światła, czystości i niebiańskiej wzniosłości... czy wiesz, jakie są jego początki? 

- Graal nie ma początków. 

-  Ach,  za  to  istnieje  pewien  przekaz,  legenda  znana  Rothmanowi:  Graal  został  przekazany  przez 

Melchizedeka,  izraelskiego  arcykapłana,  z poleceniem  by  oddano  go  w ręce  Mesjasza.  Ale  jak  posiadł  go 

Melchizedek? Mówi się, Ŝe wykuł go z olbrzymiego szmaragdu, który znalazł gdzieś w leśnych ostępach, Ŝe był to 

Szmaragd,  który  wypadł  z korony  Szmaela,  Anioła  Ciemności,  gdy  ten  został  pobity  przez  NajwyŜszego.  Oto 

i twój Graal, ze światła w ciemność przechodzący, z ciemności w światło i znowu w ciemność, i znowu w... któŜ 

to zgadnie? Gdzie tu początek, gdzie koniec? Enantiadromia, kochanie. Good-bye, Graalu. 

Zamknął pokrywę i wszystko wróciło do ciemności. 

Później, gdy spacerował po winchesterskiej katedrze, gdzie wszędzie płaskie sklepienia, gdzie po prawej 

stronie miał (jak mówił przewodnik) posągi ściętych przez Cromwella, przypomniał sobie tę sesję. Przypomniał 

sobie prawie mimowolny gest Adamowy, gdy nazywał wszystkie zwierzęta przesuwające się przed nimi w długim 

korowodzie, prowadzone, rzecz jasna, przez to jedno zwierzę, które pragnęła widzieć, wszystkie w przeraźliwych 

kolorach, zmąconych jego zaŜenowaniem. Czuł się mile sielankowo, gdy juŜ wkuł na pamięć dawny herbariur, 

a potem gdy nadał kształty kwiatom, które poznał. 

Tak daleko znaleźli się od miast, tak daleko od wszelkich maszyn. Gdy pokazywał jej rzeczy proste, o 

małym  stopniu skomplikowania,  wzbudzał  w niej uczucia zbyt  silne, by  mógł teraz zaryzykować i rzucić ją na 

pastwę dzikiego phaosu. Nie - jej miasto będzie wznosił dla niej powoli. 

Nagle  coś  się  stało,  wysoko  nad  katedrą,  coś,  co  wywołało  głuchy  łoskot.  Na  moment  ujął  jej  dłoń 

w swoją dłoń i uśmiechnął  się, gdy  nań  spojrzała. Wiedząc, Ŝe tylko krok dzieli ją od piękna doskonałego, Jill 

gotowa była wiele przecierpieć, by je osiągnąć. Dzisiaj jednak włosy ściągnęła do tyłu i związała wstąŜką, wargi 

i oczy  miała  blade  Na  tle  gładkiej  fryzury  szczególnie  wyróŜniały  się  uszy  -  drobniutkie,  blade  i jakoby  nieco 

spiczaste. 

- Spójrz na te ufryzowane kapitele - szepnął. - Te prymitywne kanelury są zapowiedzią tego, co później 

miało się stać popularnym motywem. 

- a pfuj! 

- Sss... - zgromiła ich wzrokiem opalona kobietka, której twarz zdała się odymać i zapadać w miarę jak 

ś

ciągała i wydymała wargi. 

Później, kiedy spacerkiem wracali do hotelu, odezwał się Render: 

- Okay z Winchesterem? 

- Okay. 

- Szczęśliwa? 

- Szczęśliwa. 

- Dobrze. MoŜemy więc wyjechać jeszcze dziś po południu. 

- Dobrze. 

- Co do Szwajcarii... 

Zatrzymała się. Zaczęła kręcić guzikiem przy jego płaszczu. 

- a nie moglibyśmy tak wpaść do Francji na dzień albo dwa i pozwiedzać tych pięknych starych zamków? 

Ostatecznie wystarczy tylko przeprawić się przez Kanał. Ty mógłbyś oddać się degustacji tamtejszych win, a ja... 

background image

- Dobrze. 

Spojrzała nań - lekko zaskoczona. 

- Co to? Bez sprzeczki? - uśmiechnęła się. - Gdzie się podział twój duch wojowniczy? Pozwalasz mi tak 

owijać się wokół małego paluszka? 

Wzięła go za rękę. Szli dalej, a Render mówił: 

-  Wczoraj,  gdy  pędziliśmy  po  wszystkich  komnatach  tego  starego  zamku,  usłyszałem  czyjś  słaby  jęk, 

a potem jakiś głos wykrzyknął: “Na miłość Boską, Montresor!” Myślę, Ŝe to był właśnie mój duch wojowniczy, 

poniewaŜ jestem przekonany, Ŝe to był właśnie mój głos. Właśnie wyzionąłem mojego ducha, der stets verneint

1

Pax vobiscum. Jazda do Francji. Alors 

- Drogi Rendy, aleŜ to tylko dzień czy dwa... 

- Amen - odparł. - Choć moje niebiosa, ledwo co uczynione, zaczynają zanikać. 

Tak teŜ i uczynili. Lecz kiedy rankiem dnia trzeciego wspomniała coś o zamkach w Hiszpanii, zauwaŜył, 

iŜ podczas gdy psychologowie znani są z tego, Ŝe gdy wypiją, humor im się psuje, to psychiatrzy po kieliszku nie 

tylko tracą humor, ale i potrafią rozbijać meble. Interpretując to jako zawoalowaną groźbę wymierzoną w zbiór 

porcelany z Wedgewood, zgodziła się zadośćuczynić jego pragnieniu jazdy na nartach. 

Nareszcie wolny! - omal nie wykrzyknął Render. 

Czuł  w skroniach,  jak  wali  mu  serce.  Ostro  się  pochylił.  Skręt  w lewo.  Wiatr  uderzył  mu  w twarz 

kryształkami lodu, drapał niczym szmerglem, tarł o policzki. 

Był w ruchu. Hellaho! - świat kończył się przy Weissflujoch, lecz Dorftali prowadziła w dół, odciągała 

od tego portalu. 

Stopy miał niby rzeki ognia, sunące po sztywnej, biorącej ostre zakręty, płaszczyźnie: nie groziło im, Ŝe 

zamarzną  w dół.  Płynął  z  dala  od  przestrzeni  świata.  Z dala  od  dusznego  niedostatku  intensywności,  od  dni 

karmionych  setką  najróŜniejszych  spraw,  od  zabójczego  tempa  zabaw  i przyjemności,  niczym  Hydrę 

ć

wiartujących czas wolny. Z dala od wszystkiego. 

A kiedy tak leciał w dół zjazdu, opanowała go silna potrzeba obejrzenia się przez ramię do tyłu, jak gdyby 

to, co zostawił za sobą i nad sobą było straszliwym ucieleśnieniem świata, który za sobą i nad sobą zostawił, jakby 

ten świat kładł się za nim niczym cień, jakby go tropił, jakby go ścigał, by dopadłszy zawlec go w ciepłej i jasno 

oświetlonej trumnie na niebiosa i na odpoczywanie go złoŜyć, przedtem jednak jego wolę przeszyć aluminiowym 

dzirtem, ducha opleść girlandą prądów zmiennych. 

-  Nienawidzę  cię  -  syknął  zza  zaciśniętych  zębów,  a wiatr  poniósł  jego  słowa  do  tyłu.  Potem  zaś  się 

roześmiał, zawsze bowiem analizował swe uczucia jakby przedmiot odbity w lustrze, i dodał: 

- Wyjdź, Orestesie, szalony, ścigany przez Furie... 

Czas minął. Zbocze przeszło w równinę, zjazd się skończył, musiał zahamować. 

Zapalił  papierosa.  Ruszył  pod  górę,  tak  by  raz  jeszcze  mógł  zjechać,  teraz  jednak  nie  z racji 

terapeutycznych. 

Tej nocy siedział przy kominku w wielkim szałasie, czując, jak ciepło przenika do zmęczonych mięśni. 

Jill  masowała  mu  plecy,  podczas  gdy  on,  spoglądając  na  płomienie,  zabawiał  się  w rozwiązywanie  testów 

Rorschacha. Właśnie był przy ognistej czarze, właśnie rozpłynęła się w ogniu, gdy w tej samej chwili we Dworze 

                                                 

1

   “Geist  der  stets  vernemt”  —  “Duch,  który  ciągle  przeczy”  —  tak  w  Fauście  Johann  Wolfg$ng  von 

Goethe określa Mefistofelesa (Przyp. tłum.)

 

background image

Dziewięciu Palenisk, ktoś gdzieś wypowiedział jego nazwisko. 

- Charles Render! - powiedział głos (tylko Ŝe brzmiało to raczej jak ,,Sharlz Runder”). Głowa natychmiast 

zwróciła  się  w kierunku,  skąd  dobiegł  głos,  lecz  jego  oczy  tańczyły  zajęte  zbyt  wieloma  wyobraŜeniami,  by 

wyodrębnić źródło dźwięku. 

- Maurice - zapytał po chwili. - Bartelmetz? 

-  Tak  -  nadbiegła  odpowiedź  i wtedy  ujrzał  znajomą  siwą  głowę  osadzoną  na  ramionach  jakby  bez 

pośrednictwa  szyi,  świecącą  rozległą  łysiną  nad  czerwono-niebieskim  włochatym  swetrem,  niemiłosiernie 

rozciągniętym  na  beczkowatych  krągłościach  ciała  męŜczyzny,  który  teraz  ruszył  w ich  kierunku,  zręcznie 

omijając rozłoŜone kijki narciarskie oraz narty naleŜące do ludzi, tak jak Jill i Render niedbale rozciągniętych na 

krzesłach. 

- Przybrałeś na wadze - zauwaŜył Render. - To niezdrowe. 

- Nonsens. To tylko mięśnie. Co robiłeś i co porabiasz? - zmierzył wzrokiem Jill, która odpowiedziała mu 

promiennym uśmiechem. 

- To jest Miss DeVille - powiedział Render. 

-  Jill  -  przytwierdziła  skinieniem  głowy.  Skłonił  się  lekko,  uwalniając  wreszcie  dłoń  Rendera 

z piekielnego uścisku. 

-  ...  a to  profesor  Maurice  Bartelmetz.  z Wiednia  -  dokończył  Render.  -  Ponury  stronnik  wszystkiego 

rodzaju form dialektycznego pesymizmu i czcigodny pionier w dziedzinie neuropartycypacji... choć patrząc nań, 

nigdy byś tego nie zgadła. Miałem wyjątkowe szczęście mogąc być jego pupilem przez okrągły rok. 

Bartelmetz  kiwnął  głową,  zgodził  się  ze  wszystkim,  co  zostało  powiedziane,  po  czym  z plastikowej 

torebki, przyniesionej przez Rendera, wydobył flaszeczkę Schnapsa, wziął składany kubeczek i nalał po brzegi. 

-  Nadal  jesteś  dobrym  doktorem  -  westchnął.  -  Migiem  zdiagnozowałeś  przypadek,  zaordynowałeś 

właściwe lekarstwo. Na zdrowie. 

- Sto lat. - Odpowiedział Render. Napełnił kieliszki. 

- Trzeba by więc uczynić czas bardziej rozciągliwym i sączyć powoli. 

Usiedli na podłodze. Ogień lizał płomieniami wielki komin z czerwonej cegły jakby szałas miał spłonąć, 

jakby znowu miał się obrócić w gałęzie, gałązki i szczapy, jakby przyrastająca z kaŜdym rokiem warstwa drzewa 

teraz, warstwa po warstwie, miała poddać się płomieniom. 

Render podrzucił do ognia. 

- Ostatnią twoją ksiąŜkę - rzekł Bartelmetz jak gdyby mimochodem - czytałem cztery lata temu. 

Render potwierdził. Istotnie, wtedy wydał swoją ostatnią ksiąŜkę. 

- Czy jeszcze prowadzisz jakieś badania? Render leniwie manipulował pogrzebaczem. 

- Tak - odpowiedział. - Coś w tym rodzaju. 

Spojrzał  na  Jill,  która  usnęła,  przytulona  policzkiem  do  poręczy  wielkiego,  obitego  skórą  krzesła,  i 

krzesło, i torba z rzeczami do uŜycia “w razie nagłej potrzeby”, i twarz Jill - wszystko pozostawało w drŜącym, 

purpurowym półcieniu. 

-  Zająłem  się  czymś  dość  niezwykłym...  podjąłem  się  czegoś  w rodzaju  szachrajstwa,  o  którym,  być 

moŜe, kiedyś coś napiszę. 

- Niezwykłym... co masz na myśli? 

- Ślepa od urodzenia. 

background image

- UŜywasz na niej ONT & R? 

- Tak. Chce zostać Śniącą. 

- Verfluchter? Jesteś świadomy moŜliwych konsekwencji? 

- Oczywiście. 

- a słyszałeś o biednym Pierre? 

- Nie. 

-  To  dobrze,  znaczy  to,  Ŝe  szczęśliwie  zdołano  zatuszować  tę  historię.  Pierre  studiował  filozofię  na 

Uniwersytecie Paryskim. Rok temu, w lecie, uznał, Ŝe musi zbadał mózg małpy, a to Ŝeby porównać go ze swoim 

własnym, jak sądzę. w kaŜdym razie udało  mu się, nielegalnie rzecz jasna, zdobyć dostęp do ONT & R, a tym 

samym do mózgu naszych owłosionych kuzynów. Nie udało się stwierdzić, jak dalece posunął się w pracach nad 

wystawianiem  umysłu  zwierzęcia  w stymulatorze,  trzeba  jednak  przyjąć,  Ŝe  tego  rodzaju  bodźce,  jako 

niebezpośrednio  transsubiektywne  między  człowiekiem  a małpą...  gwar  uliczny  und  so  weiter...  wystraszyły 

stworzonko.  W rezultacie  Pierre  do  dzisiaj  rezyduje  w wybitej  korkiem  celi,  a gdy  go  o  coś  zapytać,  moŜna 

usłyszeć  odpowiedź  wystraszonej  małpy...  Tak,  nawet  jeśli  nie  napisze  swojej  rozprawy,  na  pewno  dostarczy 

materiału na rozprawę dla kogoś innego. 

Render potrząsnął głową. 

- Pouczająca historyjka - odezwał się łagodnie - ale w tym, co robię, nie ma aŜ tyle dramatyzmu, bym 

mógł rywalizować z biednym Pierrem. Znalazłem osobę niezwykle zrównowaŜoną... psychiatrę... kobietę, która 

właśnie oddawała się zwykłym analizom. Chce zostać wtajemniczona w arkana neuropartycypacji, powstrzymuje 

ją  jednak  trauma  ślepoty.  Stopniowo  wprowadzam  ją  zatem  w pełne  bogactwo  doznań  wzrokowych.  Kiedy 

skończę, powinna być zupełnie przystosowana do widzenia, tak Ŝe w czasie terapii będzie w stanie skoncentrować 

pełną uwagę na tym, co robi, a nie, by tak rzec, dać się oślepić wizji. Mieliśmy juŜ cztery sesje. 

- l?... 

- ... z niezłym skutkiem. 

- Jesteś, tego pewny? 

- Tak. Na tyle, na ile w tego rodzaju sprawach w ogóle moŜna mówić o jakiejkolwiek pewności. 

-  Hm...  -  zasępił  się  Bartelmetz.  -  Powiedz  mi,  czy  nie  uwaŜasz  i aby,  Ŝe  jest  to  osoba  obdarzona 

niezwykłą  siłą  woli?  To  znaczy,  czy  i nie  sądzisz,  Ŝe  zaszła  tak  daleko,  bo  zadziałały  tu  pewne  mechanizmy 

obsesyjno-kompulsywne? 

- Nie. 

- Czy udało się jej przejąć kontrolę nad fantazją? 

- Nie! 

- Kłamiesz. 

Render sięgnął po papierosa. Kiedy go zapalił, uśmiechnął się. 

- Sędziwy ojcze, stary mistrzu - rzekł, jak gdyby ogłaszał kapitulację. - Wiek nie osłabił twej bystrości. 

Mogę wodzić za nos samego siebie, lecz ty nie dasz mi się zwieść. Tak, w rzeczy samej, bardzo trudno utrzymać 

kontrolę nad tą kobietą. Sama zdolność widzenia juŜ jej nie wystarcza. Chce kształtować rzeczy dla siebie samej. 

Oczywiście,  łatwo  to  zrozumieć...  oboje  dobrze  to  rozumiemy...  ale  świadome  rozumienie  i emocjonalna 

akceptacja nigdy nie zdały się dotyczyć jednej i tej samej rzeczy. Kilka juŜ razy udało się jej zdobyć dominację, 

zaraz jednak, prawie natychmiast, przejmowałem kontrolę. Bo, ostatecznie to ja jestem mistrzem przy klawiaturze. 

background image

- Hm - zamyślił się Bartelmetz. - Znasz moŜe pewien tekst buddyjski, a mianowicie Katechizm Sankaryl. 

- Obawiam się, Ŝe nie. 

- Wobec tego chciałbym ci go streścić. Katechizm zakłada, oczywiście nie dla celów terapeutycznych, 

istnieje  ego  prawdziwe  i fałszywe.  Prawdziwe  ego  jest  tą  częścią  człowieka,  która  zachowuje  nieśmiertelność 

i przejdzie  do  stanu  nirwany,  to  dusza,  jeśli  uznasz  to  określenie  za  stosowniejsze.  Dobrze,  idźmy  dalej. 

Tymczasem  fałszywe  ego  to  zwykły  umysł,  pojmany  w sieci  iluzji...  to  świadomości...  twoja,  moja,  tych 

wszystkich,  których  kiedykolwiek  zdarzyło  się  nam  spotkać  z racji  wykonywanego  zawodu.  Jasne?  Jasne. 

Fałszywe ego tworzy się z czegoś, co w Katechizmie określa się jako skandhas. Obejmują one uczucia, wraŜenia, 

zdolności, świadomość jako taką, a nawet fizyczną formę istnienia. Tak, wiem, wyraŜam się bardzo nienaukowe. 

W kaŜdym razie nie są one tym samym, co nerwice, nie są teŜ Ŝadnym z kłamstw Ŝycia, jak to zwykł mawiać Mr. 

Ibsen,  nie  są  halucynacją.  Nie.  Choć  poczynają  się  z fałszu.  KaŜda  z pięciu  skand  stanowi  część  dziwactwa, 

zwanego  przez  nas  toŜsamością.  Przez  nie,  przez  fałszywe  zewnętrzności  mają  do  człowieka  dostęp  nerwice 

i wszystkie inne paskudztwa, które ciągną się za nimi, a dzięki którym nie pozostajemy bez pracy. Okay? Okay! 

Daję  ci  teraz  ten  wykład,  poniewaŜ  potrzeba  mi  terminów  o  dramatycznym  zabarwieniu,  albowiem  to,  co  za 

chwilę  powiem,  będzie  dramatyczne.  Skandy  leŜą  jakby  na  dnie  jeziora.  Nerwice  są  jak  zmarszczki  na 

powierzchni wody. “Prawdziwe ego”, o ile takie istnieje, leŜy głęboko zagrzebane pod piaskiem na dnie jeziora. 

Tak. Zmarszczki wypełniają... jakby to powiedzieć... die Zwischenwelt między obiektem a subiektem.

2

 Skandy są 

częścią subiektu, podstawową i jednorodną, są materią jego bytu. Tak. Zgadzasz się? . 

- Nie bez zastrzeŜeń. 

- Dobrze. Skoro jednak juŜ zdefiniowałem pojęcia, zechcę zrobić z nich jakiś uŜytek. Zabawiając się z tą 

kobietą pozwalasz się mamić skandom, niezwykłym nerwicom. WaŜysz się poprawić ogólną wizję, jaką ta osoba 

stworzyła sobie o świecie i o sobie samej. w tym celu posługujesz się ONT & R. Jest rzeczą równie niebezpieczną 

zabawiać  się  z psychotyczką,  co  z małpą.  Wszystko  zda  się  przebiegać  wyśmienicie,  lecz...  wystarczy  tylko 

chwila,  gdy  uczynisz  coś...  gdy  pokaŜesz  jej  coś,  albo  odwołasz  się  do  pewnego  sposobu  widzenia...  dość,  Ŝe 

przebijesz się przez jej osobowość, przebijesz się przez skandy, a wtedy... uff!... będzie to niczym przebić się przez 

dno jeziora. Powstanie wir, porwie cię... dokąd? Młody człowieku, młody adepcie Sztuki, nie chcę cię mieć za 

pacjenta, radzę ci zatem, nie przeciągaj tego eksperymentu. ONT & R nie naleŜy uŜywać w ten sposób. 

Render cisnął niedopałek papierosa do ognia. 

- Po pierwsze - rzekł, odliczając na palcach - wzniosłeś sobie jakby mistyczną górę nie do zdobycia. Ja 

tymczasem staram się jedynie dostosować świadomość tej kobiety, tak by była w stanie przyjąć dodatkową porcję 

wraŜeń.  Moja  praca  polega  w znacznym  stopniu  na  prostym  przeniesieniu  doświadczeń  z innych  seansów.  Po 

drugie,  jej  uczucia  początkowo  przybrały  na  sile  dlatego,  Ŝe  pierwszy  etap  terapii  istotnie  wikła  nas  w jej 

doświadczenia traumatyczne, lecz właśnie minęliśmy to stadium. w tej chwili seanse są dla niej jedynie źródłem 

nowych, dotychczas nieznanych wraŜeń. Wkrótce się z tym oswoi. Po trzecie, Eileen sama jest psychiatrą... jest 

wykształcona w tej dziedzinie i dogłębnie zdaje sobie sprawę co do natury procesu, w którym uczestniczymy. Po 

czwarte, jej poczucie toŜsamości z samą sobą oraz jej poŜądania, skandy czy jakkolwiek byś tego nie nazwał są 

widoczne  tak  dobrze,  jak  skała  Gibraltaru.  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  jak  niezwykle  musi  się  starać  osoba 

                                                 

2 Die Zwischenwelt (niem.) — międzyświat (Przyp. tłum.) 

 

background image

niewidoma,  chcąc  zdobyć  wykształcenie,  które  zdobyła  Eileen?  Trzeba  tu  Ŝelaznej  woli,  samokontroli  nie 

mniejszej od opanowania ascety, a takŜe... 

- Lecz jeśli coś o twardości Ŝelaza ma pęknąć, zawładnięte w niedostrzegalnym ułamku sekundy wirem 

poŜądania  -  uśmiechnął  się  smutno  Bartelmetz  -  niech  cienie  Freuda  i Junga  będą  u twego  boku  w dolinie 

ciemności. 

Umilkł na chwilę. 

- a po piąte - dodał z nagła, spoglądając Renderowi prosto w oczy. - a po piąte - powtórzył, potrząsając 

dłonią z odgiętym kciukiem - czy ona jest ładna? 

Render zapatrzył się w ogień. 

- Bardzo sprytnie - westchnął Bartelmetz. - w blasku ognia nie jestem w stanie stwierdzić, czy oblałeś się 

pąsem,  obawiam  się  jednak,  Ŝe  tak.  a to  by  znaczyło,  Ŝe  jesteś  świadom  niebezpieczeństwa,  na  jakie  się 

wystawiasz:  sam  moŜesz  być  źródłem  zabójczego  bodźca.  Dziś  wieczorem  zapalę  świeczkę  przed  portretem 

Adlera i modlić się będę, by dał ci dość sił do zwycięstwa w pojedynku z pacjentką. 

Render spojrzał na Jill - nadal spała. Odgarnął jej z twarzy pukiel włosów. 

- Jeśli jednak - zaczął Bartelmetz - zamierzasz kontynuować swój ekperyment i jeśli uwieńczy go sukces, 

z największym  zainteresowaniem  będę  oczekiwał  twej  następnej  ksiąŜki.  Czy  juŜ  ci  moŜe  mówiłem,  Ŝe 

przebadałem kilku buddystów, a mimo to nie odkryłem “prawdziwego ego”? 

Obaj się roześmiali. 

Podobna do mnie, a jednak inna, ta, która trzyma smycz, pachnie strachem, szczupła, szara, nie widząca. 

Rrowl, i udusi się sztywnym kołnierzykiem. w głowie ma pusto niczym w piecyku do momentu, gdy Ona naciska 

guzik i robi kolację. Rozmawiają, a mimo tego nie rozumieją. Nie, nie są podobni do mnie. Pewnego dnia zabiję 

jedno... dlaczego? Zakręt. 

- Trzy kroki. Pod górę. Szklane drzwi. Na prawo. 

Dlaczego?  z przodu  szyb  windy.  Na  dole  ogrody.  Ładny  zapach,  i owszem.  Trawa,  wilgotna  ziemia, 

drzewa, czyste powietrze. Rozumiem, przecieŜ śpiew ptaków jest nagrany. Ja o tym wiem. Ja. 

- Szyb windy. Cztery kroki. 

Na dół. Tak. Chcę poczuć, jak w gardle grają mi głośne dźwięki, głupio się czuję. Czysto, gładko, duŜo 

drzew. BoŜe... ona lubi siedzieć na ławce, Ŝuć liście pachnące rześkim powietrzem. Nie widzi ich tak, jak ja. MoŜe 

teraz, coś...? Nie. 

Czy ten Niedobry Sigmund musi mi psuć przyjemność, którą mam z trawy, drzew, bycia tutaj? Trzeba to 

wytrzymać. Szkoda. Najlepsze miejsce... 

- UwaŜaj na stopnie. 

Naprzód. Na prawo, na lewo, na prawo, na lewo, drzewa, trawa. Sigmund czuwa. Spacerować... Doktor 

z maszyną uŜyczył jej oczu. Ten to się nie udusi za ciasno zapiętym kołnierzykiem. Tego to nie czuć tchórzem. 

Kopcie głębokie jamy w ziemi, kopcie, oczy. Bóg jest ślepy. Sigmund widzi. Jej oczy są teraz pełne, boi 

się o zęby. Sprawi, Ŝe zobaczy i zabierze ją wysoko od nieba, Ŝeby widziała, zabierze ją daleko stąd. Zostaw mnie 

tutaj samego, zostaw Sigmunda, niech nie ma juŜ nikogo, dla kogo mógłby widzieć, zostaw go samego. Wykopię 

głęboką jamę w ziemi... 

Było juŜ po dziesiątej rano, gdy obudziła się Jill. Nie musiała obracać głowy, by  wiedzieć, Ŝe Render 

właśnie juŜ sobie poszedł. Nigdy nie spał do późna. Przetarła oczy, przeciągnęła się, przewróciła się na drugi bok 

background image

i uniosła,  podparłszy  łokciami.  Zerknęła  na  budzik  na  stoliku  obok,  jednocześnie  sięgając  po  zapalniczkę 

i papierosa. 

Gdy  zaciągnęła  się  dymem,  dotarło  do  niej,  Ŝe  nie  ma  popielniczki.  Na  pewno  Render  zamknął  ją 

w kredensie,  poniewaŜ  nie  znosił  palenia  w łóŜku.  z westchnieniem,  które  zakończyło  się  chrząknięciem, 

wyślizgnęła się z łóŜka i strząsnęła popiół do papierowego zawiniątka zanim sam spadł na podłogę. 

Nienawidziła porannego wstawania, ale gdy juŜ zdobyła się na ten wysiłek, dzień mógł się zacząć i trwać 

bez Ŝadnych zgrzytów w naleŜytym postępowaniu wydarzeń. 

- Bierz go diabli. 

Uśmiechnęła się. Chciała zjeść śniadanie w łóŜku, teraz jednak było juŜ za późno. 

Myśląc, w co by tu się ubrać, kącikiem oka zauwaŜyła obcą parę nart w kącie. w wiązaniu tkwiła kartka. 

Wyjęła, rozłoŜyła. 

- Dołączysz do mnie? - odczytała nabazgrane w pośpiechu pytanie. 

Pokręciła głową w geście zdecydowanej odmowy. Ogarnęła ją fala smutku. Dwa razy w Ŝyciu jeździła na 

nartach. Bała się tego. Czuła, Ŝe znowu powinna tego spróbować - po tym, jak Render z takim zapamiętaniem 

trenował zwiedzanie francuskich zamków, była mu to winna. Nie mogła jednak znieść myśli o tym pędzie w dół 

- dwakroć prawie natychmiast wylądowała w zaspie - by nie skrzywić się, ogarnięta zawrotem głowy, co 

z miejsca zgasiło jej dobre chęci. 

Wzięła prysznic, ubrała się, zeszła na dół na śniadanie. 

Gdy weszła do ogromnego hallu, ogień huczał w dziewięciu kominkach. Przy największym środkowym 

palenisku stali czerwonoskórzy narciarze i ogrzewali dłonie. Ale nie było zbyt wielu gości. Na wieszaku wisiało 

zaledwie kilka par mokrych butów, na kółkach suszyło się parę peleryn, ociekające wodą z topniejącego śniegu 

narty  stały  na  swoim  miejscu  przy  drzwiach.  Parę  osób  zajęło  krzesła  rozstawione  po  kątach,  czytając  gazety, 

paląc, rozmawiając półgłosem. Nie znała Ŝadnego z nich. Ruszyła w stronę jadalni. 

Kiedy przechodziła obok recepcji, starszy męŜczyzna, który siedział za kontuarem, zawołał ją po imieniu. 

Podeszła. Uśmiechnęła się. 

- Listy - powiedział i odwrócił się do przegródek. - Proszę - oznajmił, wręczając jej kopertę. - Wygląda 

mi na coś waŜnego. 

Po stemplach zauwaŜyła, Ŝe poczta trzykrotnie usiłowała doręczyć jej przesyłkę, lecz za kaŜdym razem 

trafiała pod niewłaściwy adres. 

Koperta była sporych rozmiarów, brązowa, na odwrocie adres jej adwokata. 

- Dziękuję. 

Podeszła  do  krzesła  przy  wielkim  oknie,  za  którym  widać  było  ośnieŜony  ogród,  tor  do  jazdy  na 

wrotkach, dalej zawijającą meandrami ścieŜkę, po której pięły się postacie z nartami na ramionach. Gdy rozerwała 

kopertę, zmruŜyła oczy. Biel śniegu oślepił. 

Tak, to koniec. Do listu od adwokata była dołączona kopia postanowienia o rozwodzie. Dopiero całkiem 

niedawno  zdecydowała  się  przerwać  legalne  więzy,  które  jeszcze  łączyły  ją  z Mr.  Fotlockiem,  choć  jego  imię 

wymazała z pamięci znacznie wcześniej, bo pięć lat temu, gdy postanowili Ŝyć w separacji. Teraz, gdy juŜ to miała 

czarno na białym, nie bardzo wiedziała, co zrobić. AleŜ to będzie cholerna niespodzianka dla Renderego! Tylko 

musi przemycić do niego tę wiadomość w moŜliwie najbardziej niewinny sposób. Otworzyła puderniczkę i zrobiła 

do lusterka minę w rodzaju: “No, i cóŜ ty na to?” CóŜ, na to będzie dość czasu później. Choć znowu nie aŜ tak 

background image

późno... Jej trzydzieste urodziny, niczym gradowa chmura, krąŜą gdzieś w okolicach kwietnia, czyli w odległości 

czterech  miesięcy...  CóŜ...  przebiegła  figlarne  usteczka  kolorową  pomadką,  przypudrowała  pieprzyk  grubszą 

warstewką pudru i zatrzasnęła ukryty w puderniczce wyraz twarzy w rodzaju ,,No i cóŜ” sądząc, Ŝe zrobi z tego 

uŜytek później. 

W jadalni ujrzała doktora Bartelmetza. Siedział przed monstrualnej wielkości kopą jajecznicy, otoczony 

wianuszkiem  sosjerek,  przed  nim  piętrzyły  się  Ŝółte  grzanki,  obok  stał  opróŜniony  do  połowy  dzbanek  soku 

pomarańczowego.  Na  maszynce  bulgotał  dzbanuszek  kawy,  tuŜ  pod  łokciem.  Gdy  jadł,  lekko  pochylał  się  do 

przodu, dzierŜąc widelec jak szpadę w walce z wiatrakami. 

- Dzień dobry - powiedziała. Podniósł wzrok znad talerza. 

- Miss DeVille... Jill... dzień dobry - kiwnięciem głowy wskazał krzesło naprzeciwko. - Proszę, niech pani 

siada. Usiadła, a kiedy podszedł kelner, wskazała na zastawiony stół: 

- Poproszę to samo, tylko o dziewięćdziesiąt procent mniej. Odwróciła się do Bartelmetza. 

- Widział pan dzisiaj Charlesa? 

-  Niestety,  nie  -  podniósł  do  góry  wolną  rękę  -  a bardzo  bym  chciał  kontynuować  naszą  wczorajszą 

dyskusję,  póki  umysł  pani  przyjaciela  znajduje  się  jeszcze  we  wczesnym  stadium  czujności  i jest  podatny  na 

argumenty. Niestety - przełknął łyczek kawy - ten, który śpi snem sprawiedliwego wchodzi na scenę dnia gdzieś 

w środku drugiego aktu. 

- Gdy o mnie chodzi, zwykle pojawiam się w antrakcie i proszę kogoś, Ŝeby mi streścił akcję - wyjaśniła. 

-  Dlaczego  by  więc  nie  kontynuować  wczorajszej  dyskusji  ze  mną?  Zawsze  jestem  podatna,  a moje  skandy 

znajdują się w dobrym stanie. 

Spotkali się spojrzeniami. Bartelemetz skubnął grzanki. 

-  Hm...  -  westchnął  przeciągle.  -  Tyle  to  zdołałem  zgadnąć  juŜ  wczoraj.  CóŜ...  dobrze. Co  pani  wie  o 

pracy Rendera? Poprawiła się w krześle. 

- Hm... Jest wysoce wyspecjalizowanym specjalistą w dziedzinie nader specjalistycznej. Trudno byłoby 

mi ocenić wartość tego, co robi, wnioskując na podstawie tych paru zdań, które udało mi się od niego usłyszeć na 

ten temat. Owszem, czasami chętnie bym sobie podglądała umysły pewnych ludzi tak od środka... rzecz jasna po 

to,  aby  się  przekonać,  co  o  mnie  myślą...  nie  sądzę  jednak,  bym  mogła  tak  wytrzymać  przez  dłuŜszy  czas... 

zwłaszcza  zaś  -  pogardliwie  wzruszyła  ramionami  -  zwłaszcza  gdybym  musiała  mieć  do  czynienia  z umysłem 

człowieka, który sam nie potrafi rozwiązać swoich problemów. Obawiam się, Ŝe albo bym mu zbyt współczuła, 

albo  byłabym  zbytnio  przeraŜona,  albo  jakoś  tak...  a wtedy,  zgodnie  z tym,  co  czytała...  uff!...  jak  w magii 

sympatetycznej,  jego  problemy  stałyby  się  moimi  problemami...  Wprawdzie  Charles  nigdy  nie  miał  Ŝadnych 

problemów tego rodzaju - ciągnęła - a w kaŜdym razie nigdy mi o tym nie opowiadał, ostatnio jednak bardzo się 

zdziwiłam. Ta ślepa dziewczyna i jej gadający pies to chyba za duŜo jak na niego. 

- Gadający pies? 

- Tak, jeden z tym mutantów. Pies, który za nią widzi. 

- Interesujące... Czy juŜ kiedyś spotkałaś się z tym? 

- Nigdy. 

-  Ach,  tak  -  zamyślił  się.  -  Zdarza  się,  Ŝe  czasami  terapeuta  spotyka  pacjenta  z problemami  bardzo 

podobnymi do jego własnych. Wtedy seanse stają się niezwykle przejmujące... w moim przypadku zawsze do tego 

dochodziło, gdy prowadziłem terapię kolegi po fachu. MoŜe więc Charles widzi w tej sytuacji coś, co łączy się 

background image

z jego własnymi kłopotami. Nigdy nie prowadziłem jego analizy. Nie wiem, jakimi drogami chadza jego umysł, 

choć przez kawał czasu był moim pupilkiem. Zawsze był opanowany, nawet nieco powściągliwy, choć bywa i tak, 

Ŝ

e potrafi zachowywać się bardzo autorytatywnie... Jakie sprawy w ostatnim czasie przykuwały jego uwagę? 

- Peter, jego syn. w ciągu ostatnich pięciu lat pięć razy zmieniał mu szkołę. 

Właśnie podano jej śniadanie. Poprawiła serwetkę na kolanach, przysunęła się z krzesłem bliŜej stołu. 

- ... a ostatnio czytał historie róŜnych przypadków samobójstw i rozwodził się nad tym niemal bez końca: 

mówił i mówił, i mówił... 

- w jakim celu? 

Wzruszyła ramionami. Wzięła się do jedzenia. 

- O tym nigdy nie wspominał - powiedziała, spoglądając na Bartelmetza. - MoŜe coś pisze... Bartelemetz 

skończył jajecznicę i dolał kawy do filiŜanki. 

- Obawia się pani z powodu tej jego nowej pacjentki? 

- Nie... Tak - odpowiedziała. - Obawiam się. 

- Dlaczego? 

- Boję się magii sympatetycznej - rzekła, rumieniąc się lekko. 

- Wielu zjawiskom moŜna przylepić tę etykietkę. 

- To prawda, wielu - przyznała, po czym dodała po chwili: 

- Jesteśmy zgodni co do troski o jego pomyślność, mamy teŜ ten sam pogląd co do rodzaju zagroŜenia, 

przed którym stanął. Czy mogłabym zatem prosić pana o drobną uprzejmość? 

- Proszę. 

- Niech pan porozmawia z nim raz jeszcze - westchnęła. - Proszę go przekonać, by rzucił ten przypadek. 

Zmiął serwetkę. 

- Zamierzałem to zrobić po obiedzie, poniewaŜ wierzę w rytualne walory wypróŜnienia. Które wkrótce 

się dokona. 

Drogi Obrazie Ojca. 

Tak, szkoła jest znakomita, z nogą równie świetnie, kumpli mam kongenialnych. Nie, forsy mi nie brak, 

odŜywiam  się  dobrze  i nie  mam  kłopotów  z odnalezieniem  się  w nowej  sytuacji  z nowym  programem  nauki. 

Okay? 

Budynku nie będę opisywał, sam przecieŜ widziałeś to monstrum. Powody, dla których powstrzymam się 

od opisu, to są mianowicie, Ŝe wszystko skrywa w tej chwili gruba warstwa zimnego śniegu. Brr! Mam nadzieję, 

Ŝ

e słuŜą ci uroki zimy, bo gdy o mnie chodzi, nie mogę dzielić Twego entuzjazmu. Zima interesuje mnie wyłącznie 

na obrazku, ewentualnie jako reklama na witrynach barów z lodami. 

Unieruchomiony w łóŜku przez kostkę, opuszczony przez współmieszkańca - wyjechał na weekend do 

domu  -  cieszę  się  na  obie  te  okoliczności,  prawdziwe  to  bowiem  błogosławieństwo  (powiada  Pangloss), 

w samotności tym prędzej wykorzystam moŜliwości przeczytania czegoś. Do czego przystępuje bezzwłocznie. 

Syn  marnotrawny  Peter  Render  poklepał  zwierzę  po  wielkim  łbie.  Przyjęło  tę  pieszczotę  ze  stoickim 

spokojem,  zaraz  jednak  spojrzało  na  Austriaka,  którego  Render  poprosił  o  ogień,  z takim  wyrazem  oczu  jakby 

chciało zapytać: ,,Czy  naprawdę muszę znosić tę zniewagę?” MęŜczyzna,  widząc to,  wybuchnął śmiechem, po 

czym z trzaskiem zamknął zapalniczkę z wygrawerowanym napisem - środkowy inicjał, jak zauwaŜył Render, był 

małą literą ,,v”. - Dziękuję - zwrócił się do męŜczyzny, a psa spytał: i - Jak ci na imię? - Bismark - zaszczekał. 

background image

-  Przypominasz  mi  podobne  zwierzę  twojego  rodzaju  -  rzekł,  Inadal  zwrócony  do  psa.  -  Na  imię  ma 

Sigmund, jest przewodnikiem jej ociemniałej przyjaciółki. Mieszkają w Ameryce. 

- Mój Bismark to łowca - powiedział młody człowiek. - Ale nie ma strachu, Ŝe coś go moŜe wywieść 

w pole, ani jeleń, ani wielkie kociska. 

Pies nastawił uszy i spojrzał ma Rendera ognistymi ślepiami. Był dumny. 

-  Polowaliśmy  w Afryce,  w północnej  i południowo-zachodniej  części  Ameryki,  takŜe  w Ameryce 

Ś

rodkowej. Nigdy nie stracił tropu. Nigdy nie skapitulował. Cudowny brutal, ma kły niczym ze stali z Solingen. 

- Doprawdy, szczęście panu dopisało, Ŝe ma pan takiego towarzysza łowów. 

- Poluję - zaszczekał pies. - Ścigam... Niekiedy, muszę zabijać... 

-  Zatem  nie  zna  pan  psa  imieniem  Sigmund  i kobiety,  dla  której  jest  przewodnikiem...  Miss  Eileen 

Shallot? - zapytał Render. MęŜczyzna potrząsnął głową. 

-  Nie,  Bismark  przybył  do  mnie  z Massachusetts,  ale  ja  sam  nigdy  nie  byłem  w Centrum.  Nie  znam 

innych przewodników mutantów. 

- Rozumiem. CóŜ, dziękuję za ogień. Do widzenia. 

- Do widzenia. 

- Do widzenia. 

Render spacerkiem ruszył w górę wąskiej uliczki, rąk nie wyjmował z kieszeni. Przeprosił, wyszedł, nie 

mówiąc, dokąd. a nie powiedział dlatego, Ŝe sam nie wiedział, nie miał wyznaczonego kierunku. Podjęta przez 

Bartelmetza druga próba przekonania go do spraw, do których nie mógł się przekonać, omal nie zakończyła się 

tym,  Ŝe  powiedziałby  coś,  czego  później  mocno  by  Ŝałował.  Łatwiej  juŜ  było  wyjść  na  spacer,  niŜ  ciągnąć  tą 

rozmowę. 

Tknięty nagłym impulsem, wszedł do małego sklepiku i kupił zegar z kukułką, który wpadł mu w oko. 

Miał  prawie  pewność,  Ŝe  Bartelmetz  przyjmie  ten  podarunek  w swoistym  poczuciu  humoru.  Uśmiechnął  się. 

Ruszył dalej. Ciekawe, co to za list - ten,  który recepcjonista podał Jill podczas obiadu? śe teŜ chciało  mu się 

specjalnie podchodzić do stolika? Na kopercie poczta trzy razy zmieniała adres, nadawcą była firma prawnicza, 

która prowadzi interesy Jill. Nie, nie otworzyła koperty, uśmiechnęła się, wręczyła suty napiwek starszemu panu, 

list włoŜyła do torebki. Powinien łagodnie dać jej do zrozumienia, Ŝe jednak naleŜałoby zaznajomić go z treścią 

tego pisma, przynajmniej z litości, bowiem ciekawość go zŜera. 

Lodowe  kolumny  nieba  nagle  zdały  się  zadrŜeć  przed  nim  -  lodowaty  wiatr  zwalił  się  z północy 

podmuchem.  Render  skulił  się,  wtulił  głowę  w kołnierz.  Ściskając  pod  łokciem  zegar  z kukułką  spiesznym 

krokiem rzucił się do odwrotu. 

Tej nocy wąŜ, który w pysku trzyma koniuszek własnego ogona, czknął, Fenris Wilk przeprawił się na 

księŜyc,  zegar  wykrztusił  ,,kuku”,  by  jutro  nadejść  niczym  ostatni  Manolete,  potrząsając  zaporą  rogu,  groźnie 

rycząc obietnicę, Ŝe w proch stratuje rzekę osobliwości. 

Później, znacznie później, gdy mknęli przez niebo do latawca podobnym krąŜownikiem, Render spojrzał 

w dół na ciemniejącą Ziemię, wyobraŜając sobie, Ŝe miasta pełne są gwiazd, spojrzał do góry, na niebo, w którym 

odbijały się gwiazdy, na taśmo-ekrany śledzące ludzi, którzy udawali, Ŝe tego nie widzą, na roznosicieli kawy, 

herbaty i drinków, rozsyłających swe fluidy by wybadać wnętrza ludzi, którym potrzebne było naciśnięcie guzika, 

spojrzał na Jill, którą stare budowle zniewoliły, by snuła się pod ich ścianami - poniewaŜ wiedział, Ŝe czuła, Ŝe 

powinien na nią spojrzeć 

background image

- poczuł, jak krzesło się domaga, by zamienił je na łóŜko, co uczynił i zasnął. 

background image

ROZDZIAŁ V 

 

BIURO JEJ pełne było kwiatów. Lubiła zapach egzotycznych perfum. Zdarzało się, Ŝe zapalała laseczki 

kadzidła. 

Lubiła  moczyć  się  w podgrzewanych  basenach,  spacerować,  grać  -  być  moŜe  -  za  głośno,  pić  sześć 

gatunków likieru (zwykle śmierdzących anyŜkiem, niekiedy z lekką przymieszką piołunu), lubiła to wszystko co 

wieczór.  Dłonie  jej  były  łagodne  i pokryte  drobną  siateczką  piegów,  palce  miała  długie  i wąskie.  Nie  nosiła 

pierścionków. 

Gdy mówiła do magnetofonu, jej palce to przysuwały się, to odskakiwały od kwietnego wzgórka przy 

krześle. 

-  ...Pacjent  uskarŜa  się  zwłaszcza  na  znerwicowanie,  bezsenność,  bóle  Ŝołądka  i okresowe  depresje. 

Pacjent  pobił  rekord  w hospitalizowaniu  przez  krótkie  okresy  czasu.  Był  leczony  szpitalnie  w 1995  roku 

w związku z psychozą maniakalno-depresyjną, wrócił tu drugiego marca 1996 roku. Dwudziestego września 1997 

roku znalazł się w innym szpitalu. z badania, które przeprowadzono dwunastego października 1998 roku wynika, 

Ŝ

e  mamy  tu do czynienia z osobnikiem o normalnym rozwoju, dobrze odŜywionym, o ciśnieniu  krwi 170/100. 

Tego  dnia  pacjent  uskarŜał  się  na  chroniczne  bóle  w krzyŜu,  zauwaŜono  takŜe  zespół  objawów  wywołanych 

odstawieniem  alkoholu,  acz  łagodne.  w badaniu  nie  odnotowano  zmian  patologicznych,  poza  tym,  Ŝe  reakcje 

ś

cięgnowe  były  przesadne,  choć  równomierne.  Symptomy  te  naleŜy  przypisać  odstawieniu  alkoholu.  w dniu 

przyjęcia  pacjent  nie  był  psychotyczny,  nie  miał  zwidów  ni  halucynacji.  Dobrze  się  orientował  co  do  miejsca, 

czasu  i przestrzeni.  Niemniej  jednak  stan  jego  zdrowia  psychicznego  ulegał  zmianom.  z czasem  stał  się  dość 

pretensjonalny, wylewny i bardziej niŜ tylko trochę niebezpieczny. Uznano, Ŝe potencjalnie moŜe być groźny dla 

otoczenia.  PoniewaŜ  pracował  jako  kucharz,  przydzielono  go  do  pomocy  w kuchni.  Wówczas  jego  kondycja 

generalnie się poprawiła.  w tej chwili jest bardziej odpręŜony i wykazuje skłonności do współpracy. Diagnoza: 

reakcja  maniakalno-depresyjna  (zewnętrzne  przyczyny  stresu  nieznane).  Stopień  nadwątlenia  zdrowia 

psychicznego: niewielki. w zasadzie w pełni władz psychicznych. Zalecana dalsza terapia i hospitalizacja. 

Wyłączyła magnetofon i roześmiała się. śmiech ją przeraził. Śmiech to zjawisko społeczne, ona zaś była 

sama. Przewinęła taśmę, znowu włączyła magnetofon i Ŝując rąbek chusteczki do nosa słuchała, jak wracają do 

niej łagodnie wypowiadane, nie dokańczane słowa. Gdy pierwszych parę zdań miała za sobą, przestała słuchać. 

Gdy  magnetofon przestał  mówić,  wyłączyła. Sama. Bardzo sama. Tak cholernie sama,  Ŝe to maleńkie 

bajoro jasności, które ukazało się jej, gdy przebiegłszy dłonią po czole spojrzała przez okno - Ŝe wtedy to bajoro 

jasności nagle stało się dla niej rzeczą najwaŜniejszą pod słońcem. Pragnęła, by rozlało się w ocean światła. Albo 

inaczej: pragnęła sama stać się tak mała, by efekt był ten sam - chciała utonąć w świetle. 

Minęły trzy tygodnie, wczoraj. Wczoraj minęły trzy tygodnie. 

Za  długo.  Powinnam  była  czekać.  Nie!  To  niemoŜliwe.  Lecz  co,  jeśli  przyjdzie,  gdy...  Nie.  To 

niemoŜliwe.  Jest  silny  i uzbrojony.  Ale  -  ale  powinniśmy  poczekać  do  następnego  miesiąca.  Trzy  tygodnie... 

Cofnięcie się zdolności widzenia - o to tu chodzi. Czy i wspomnienia nikną? Czy tylko slabną? (Do czego podobne 

jest  drzewo?  a chmura?  -  nie  pamiętam!)  Kolor  czerwony,  jak  wygląda?  a zielony?  BoŜe,  to  histeria!  PrzecieŜ 

czuwam, nie mogę przestać czuwać! Tabletka - weź tabletkę. Tabletkę! 

Zaczęły jej drŜeć ramiona. Nie wzięła tabletki, lecz tak mocno wgryzła się w chusteczkę, Ŝe ostre zęby 

background image

przecięły materiał. 

-  StrzeŜcie  się  -  zaczęła  recytować  osobiste  błogosławieństwo  -  tych,  którzy  łakną  i pragną 

sprawiedliwości, albowiem my będziemy nasyceni. 

- I strzeŜcie się łagodnych - ciągnęła - albowiem to my skusimy się posiąść ziemię. 

- I strzeŜcie się... 

Krótko  zabrzęczał  telefon.  OdłoŜyła  chusteczkę,  przybrała  spokojny  wyraz  twarzy,  włączyła 

magnetofon. 

- Halo? 

- Eilen, wróciłem. Jak się czujesz? 

- Dobrze, całkiem nieźle. Jak ferie? 

- Och, nie mogę się skarŜyć. Dawno temu powinienem był wziąć sobie trochę wolnego. ZasłuŜyłem na to. 

Posłuchaj... przywiozłem parę rzeczy i chciałbym ci je pokazać. Na przykład katedrę w Winchester. Przyjdziesz 

do mnie w tym tygodniu? Mogę to zrobić wieczorem, gdy tylko zechcesz. 

Dzisiaj. Nie. Zbyt mocno tego pragnę. Jeśli mnie przejrzy, sprawa się odwlecze. 

- a jakby tak jutro wieczorem? - spytała. - Albo pojutrze? 

- Jutro. Spotkamy się w P & S koło siódmej, tak? 

- Tak, to będzie zabawne. Ten sam stolik? 

- Dlaczego by nie? Zarezerwuję. 

- Dobrze. Zatem do zobaczenia. 

- Cześć. 

Połączenie zostało przerwane. 

l nagle, przez chwilę, w jej głowie zawirowały kolory; ujrzała drzewa - dęby i sosny, topole i sykomory - 

wielkie, zielone i brunatne, i w kolorze stali; ujrzała stada wełnianych obłoków zanurzone w słoiczkach z farbami, 

rozlewające  się  barwami  na  pastelowym  niebie;  i rozpłomienione  słońce,  i wyniosłą  wierzbę,  i jezioro,  plamę 

głębokiego, niemal przechodzącego w fiolet błękitu Zgniotła w dłoni podartą chusteczkę. Odrzuciła ją, byle dalej 

od siebie. 

Nacisnęła przycisk na biurku. Muzyka wypełniła biuro: Skriabin. Potem nacisnęła drugi guzik i puściła 

taśmę, którą przed chwilą nagrała. Przysłuchiwała się jednym uchem jednej, jednym uchem drugiej. 

Pierre  podejrzliwie  powąchał  jedzenie.  Woźny  zostawił  tacę  i wyszedł  na  korytarz.  Zamknął  za  sobą 

drzwi. Na podłodze czekała wielka sałata. Pierre zbliŜył się ostroŜnie, urwał pełną garść liści, przełknął. Bał się. 

GdybyŜ wreszcie przestała stal zgrzytać o stal, zgrzytać gdzieś w ciemnościach nocy... gdybyŜ tylko... 

Sigmund  wstał,  ziewnął,  przeciągnął  się.  Zadnie  łapy  wlekły  się  za  nim  przez  moment,  zaraz  jednak 

skoncentrował się, otrząsnął. Wkrótce wróci do domu. Powoli kołysząc ogonem spojrzał na zegar umieszczony na 

wysokości  ludzkich  oczu  -  cyfry  pędziły  jedna  za  drugą.  Skontrolował  wskazania  zegaru  z wewnętrznym 

poczuciem czasu, po czym podszedł do telewizora. Wspiął się na zadnie łapy, jedną oparł się o stół, drugą nacisnął 

przycisk. 

Czas na prognozę pogody. Drogi na pewno są oblodzone. 

“Jechałem  przez  narodowe  cmentarzyska”  -  pisał  Render.  “Wyjałowione  puszcze  kamieni,  z dnia  na 

dzień gotowe się rozpaść... Dlaczego człowiek tak gorliwie strzeŜe swej śmierci? Czy moŜe dlatego, Ŝe jest ona 

tyleŜ  pomnikową,  co  demokratyczną  metodą  unieśmiertelnienia,  ostateczną  afirmacją  mocy  bólu  -  niechŜe  to 

background image

będzie wreszcie powiedziane - Ŝycia i Ŝądzy przeciągania ich w nieskończoność? Unamuno sugerował, iŜ właśnie 

w ten  sposób  sprawy  się  mają.  Jeśli  tak,  to  w minionym  roku  większa  część  ludzkości  aktywniej  poszukiwała 

nieśmiertelności niŜ kiedykolwiek przedtem w historii... 

Tchg - tchg, tchga - tchg! - Czy sądzisz, Ŝe to prawdziwi ludzie? - SkądŜe, są zbyt dobrzy. 

 

Tego  wieczoru  lód  błyszczał  lśnieniem  gwiazd  i kryształkami  sody.  Render  wprowadził  5-7  na  drugi 

poziom piwnicy, znalazł miejsce, gdzie zwykle parkował, wślizgnął się między pojazdy z boku. 

Z  betonu  ciągnęło  wilgotnym  chłodem,  tak  przenikliwym,  Ŝe  wgryzał  się  w ciało  niby  szczurze  zęby. 

Render pomógł jej wysiąść z lewej strony. Gdy szli, poprzedzały ich chmury pary z oddechów. 

- Jakby chłodem ciągnęło - zauwaŜył. 

Kiwnęła głową. Przygryzła wargi. 

W windzie westchnął, zdjął szalik, zapalił papierosa. 

- Chciałabym zapalić - poprosiła, czując zapach dymu. Podał jej papierosa. 

Winda jechała powoli. Render oparł się o ścianę, wydmuchując kłęby dymu i skrystalizowanej wilgoci. 

-  Spotkałem  mutanta  -  przypomniał  sobie.  -  w Szwajcarii.  Wielki  jak  Sigmund.  Ale  to  pies  łowczy, 

w dodatku Prusak. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

-  Sigmund  takŜe  lubi  polować  -  zauwaŜyła.  -  Dwa  razy  w roku  jedziemy  do  North  Woods  i tam  go 

puszczam.  Zdarza się, Ŝe nie  ma go całymi dniami, lecz zawsze, gdy  wraca, jest bardzo szczęśliwy. Nigdy nie 

opowiada  o  tym,  co  robił,  ale  teŜ  nigdy  nie  jest  głodny.  Gdy  znowu  mam  go  przy  sobie,  utwierdzam  się 

w przekonaniu, Ŝe dla zachowania równowagi potrzeba mu trochę wolnego od człowieka, i chyba mam rację. 

Winda przystanęła, drzwi się otwarły, wyszli na korytarz. Render prowadził. 

Gdy znaleźli się w biurze, stuknął w termostat. Syknęło ciepłe powietrze. Powiesił płaszcze w gabinecie 

i wyciągnął  wielkie  jajo  z jego  gniazda  za  ścianą.  Podłączył  je  do  gniazdka,  po  czym  podszedł  do  biurka,  by 

przebudować je w pulpit kontrolny. 

-  Jak  sądzisz,  długo  to  dzisiaj  potrwa?  -  spytała,  wiodąc  opuszkami  palców  po  gładkiej,  chłodnej, 

opływowej powierzchni jaja. - No, to tutaj, cała terapia. Cały proces przystosowania do widzenia. 

Zdziwiło go to pytanie. 

-  Nie  mam  absolutnie  najmniejszego  pojęcia.  Zrobiliśmy  wprawdzie  dobry  początek,  ale  przed  nami 

jeszcze całe mnóstwo pracy. Przypuszczam, Ŝe w zgadywanie, o ile ma mieć jakieś szansę prawdopodobieństwa, 

będę się mógł pobawić za trzy miesiące. 

Pokiwała zadumana głową, podeszła do biurka, czubkami palców, niczym piórami, dotknęła przycisków. 

- OstroŜnie. Tylko nie wciśnij którego. 

- Bez obaw. Jak sądzisz, ile czasu upłynie, zanim sama nauczę się obsługiwać podobne urządzenie? 

- Sama nauka zabierze ci trzy miesiące. Pół roku trzeba ćwiczyć, nim zdobędzie się dość biegłości, by 

uŜywać tego sprzętu na drugiej osobie. Drugie pół roku zajmie ci praca pod ścisłą kontrolą. Dopiero po tym okresie 

próby będziesz mogła zdać się na samą siebie. w sumie około roku. 

- Aha - wybrała krzesło. 

Tymczasem Render pobudził do Ŝycia pory roku, potem pory dnia i nocy, świeŜe tchnienie wsi, wyziewy 

miasta, Ŝywioły sunące przez niebo, kilkanaście tańczących na tarczach wskaźników, których wskazania pomocne 

były w budowaniu światów. Rozbił zegar, odmierzający upływ czasu i przebiegł siedem - a moŜe więcej, a moŜe 

background image

mniej - epok Ŝycia człowieka. 

- Okay - odwrócił się. - Wszystko gotowe. 

Poszło  gładko  i szybko,  z minimum  sugestii  z jego  strony.  w jednej  chwili  zapadła  szarówka.  Potem 

podniosła się trupioblada mgła. Potem mgły rozdzieliły się, jak gdyby rozgonione podmuchem wiatru, choć nie 

słyszał ni nie czuł podmuchu wiatru. 

Stał obok wierzby, wierzba rosła nad jeziorem, ona stała na wpół ukryta wśród gałęzi, zakryta rombami 

cienia. Słońce zmierzało ku zachodowi. 

- Wróciliśmy - rzekła, wychodząc z cienia, z liściami we włosach. - Przez czas jakiś myślałam, Ŝe nigdy 

do tego nie dojdzie, lecz teraz znowu widzę to samo, widzę i przypominam sobie. 

- Dobrze - powiedział. - Obejrzyj się. I przejrzała się w wodach jeziora. - Nie zmieniłam się - rzekła. - Nie 

zmieniłam się... 

- Nie. 

- Ale ty się zmieniłeś - dodała, spoglądając na niego. - Jesteś wyŜszy, jest w tobie coś, czego przedtem nie 

było... 

- Nie. 

- Jestem w błędzie - szybko dodała. - Nie rozumiem jeszcze niczego z tego, co widzę. 

- Ale ja wszystko zrozumiem. 

- Oczywiście. 

- I co zrobimy? 

- Spójrz. 

Płaską,  bezbarwną  rzeką  szosy,  którą  właśnie  zauwaŜyła  wśród  drzew,  sunął  samochód.  NadjeŜdŜał 

z najodleglejszych regionów nieba, podskakiwał na górach, spływał po zboczach pagórków, zataczał koła wokół 

polan,  spryskiwał  je  barwami  swego  głosu  -  szarością  i srebrem  zsynchronizowanej  mocy  -  a jezioro  zadrŜało 

słysząc te dźwięki, a samochód zatrzymał się w odległości stu stóp, osłonięty krzakami. Czekał. Był to S-7. 

- Chodź ze mną - powiedział podając jej rękę. - Idziemy na rajd. Szli wśród drzew, obeszli ostatnią kępę 

zarośli.  Dotknęła  lśniącego  kokonu,  pogładziła  jego  anteny,  opony,  okna  -  a szyby,  gdy  je  dotknęła,  stały  się 

przezroczyste. Spojrzała przez przezroczyste tafle do wnętrza wozu, kiwnęła głową. 

- To twój ślizgacz. 

- Tak. Przytrzymał drzwi. 

- Wejdź do środka. Wracamy do klubu. Czas juŜ. Wspomnienia są jeszcze świeŜe, powinny więc być albo 

przyjemne, albo obojętne. 

- Niech będą przyjemne - rzekła, wsiadając do wozu. 

Zamknął drzwi, obszedł samochód, po czym sam wsiadł. Spoglądała, jak nanosi zmyślone współrzędne. 

Wóz ruszył naprzód. Sprawił, Ŝe za szybami płynął ciągły potok drzew. Czuł, jak szybkość rośnie, nie zmieniał 

więc scenerii. Obróciła swój fotel, oglądała wnętrze wozu. 

- Tak - rzekła w końcu. - Postrzegam, czym wszystko jest. 

Następnie znowu zaczęła wyglądać przez okno. Patrzyła na gnające za szybami drzewa. Render wyjrzał 

przez okno i spojrzał na pędzące wzory pragnień. Zaciemnił szyby. 

-  Dobrze  -  powiedziała  -  bardzo  ci  dziękuję.  Nagle  zrobiło  się  za  duŜo  do  oglądania.  To  wszystko, 

przesuwające się niczym... 

background image

-  Oczywiście  -  powiedział  Render,  utrzymując  tempo  przepływu  wraŜeń  nad  prędkością  ruchu.  - 

Oczekiwałem tego. Stajesz się bardziej wytrzymała. 

A po chwili - OdpręŜ się! - powiedział. - OdpręŜ się! - powiedział i gdzieś został wciśnięty jakiś przycisk. 

a ona  odpręŜyła  się,  a oni  mknęli  naprzód  i naprzód,  i przed  siebie,  aŜ  w końcu  wóz  zaczął  zwalniać,  a Render 

powiedział: 

- a teraz zerknij przez okno, powoli i na chwilkę. Co uczyniła. 

Pociągnął  za  wszystkie  registry,  sięgnął  po  wszystkie  bodźce,  które  mogły  wywołać  wraŜenie 

przyjemności  i odpręŜenia,  wokół  wozu  zasadził  miasto,  szyby  stały  się  przezroczyste,  a wtedy  ujrzała  zarysy 

drapaczy  chmur  i segmenty  jednakowo  urządzonych  apartamentów,  potem  zaś  ujrzała  trzy  kafeterie,  drogerię, 

pałac  przyjęć,  centrum  medyczne  z Ŝółtej  cegły  z aluminiowym  kaduceuszem  osadzonym  nad  łukowymi 

sklepieniami, teraz wyludnione z pacjentów, potem zobaczyła drugą drogerię, stację benzynową na pięćdziesiąt 

pomp,  a potem  jeszcze  więcej  samochodów,  zaparkowanych  lub  przejeŜdŜających  obok,  i ludzi,  ludzi  którzy 

wchodzili  lub  wychodzili,  albo  przechodzili  przed  budynkami,  wsiadali  do  -  i wysiadali  z samochodów;  i było 

lato,  i blask  letniego  popołudnia  nasączył  barwy  miasta  i kolory  ubrań,  które  mieli  na  sobie  ludzie  sunący 

bulwarem, którzy próŜnowali na tarasach, którzy przechadzali się po balkonach, którzy opierali się o balustrady i o 

parapety, którzy wychodzili z kiosków na rogach ulic, którzy wchodzili, przystawali, rozmawiali; i kobietę, która 

wyprowadziła na spacer pudla - skręciła za rogiem - i rakiety, przecinające niebo tam i z powrotem. 

Ś

wiat rozpadł się, a Render wyłapał kawałki. 

Podtrzymywał absolutną ciemność, osłaniającą kaŜde wraŜenie z wyjątkiem czucia pędu przed siebie. 

Po pewnym czasie ukazało się nikłe światełko. Nadal siedzieli w ślizgaczu, okna znów były zaciemnione, 

powietrze, gdy je wdychali, stawało się niczym kojący balsam. 

-  BoŜe  -  westchnęła.  -  To  świat  jest  tak  pełen  wszystkiego.  Czy  ja  naprawdę  widziałam  wszystkie  te 

rzeczy? 

- Nie zamierzałem uczynić tego dzisiejszego wieczoru, lecz skoro chciałaś... Zdało mi się, Ŝeś gotowa. 

- Tak - odpowiedziała i okna ponownie stały się przezroczyste. Szybko odwróciła od nich wzrok. 

- JuŜ znikło - uspokoił ją. - Chciałem tylko dać ci pobieŜny wgląd. 

Spojrzała. Na zewnątrz znów panoszyła się ciemność, właśnie przejeŜdŜali przez wysoki most. Jechali 

powoli. Jechali sami - poza nimi nie było innych pojazdów. w dole, pod nimi, ciągnęły się Niziny, tylko co pewien 

czas  błyskał  hutnik  niczym  mikroskopijny,  ospały  wulkan,  wydmuchując  ku  niebu  deszcz  pomarańczowych 

iskier;  i były  gwiazdy:  odbijały  się  w ciągnącej  oŜywczym  chłodem  wodzie,  przepływającej  pod  mostem; 

punkciki  gwiazd,  niczym  srebrzyste  szpileczki  wkłuwały  się  w linię  horyzontu  majaczącą  niejasno  pod 

płaszczyzną nieba. Ukośne podpory mostu niezmiennie przesuwały się jedna za drugą. 

- Dokonałeś tego - powiedziała. - I bardzo ci dziękuję. a potem: 

- Kim tak naprawdę jesteś? (Chciał, Ŝeby go o to spytała). 

- Jestem Render. 

Roześmiał się. I dalej Ŝeglowali przez ciemne, teraz - juŜ - nieobecne  miasto, by  w końcu przybyć do 

klubu i wjechać pod wielką kopułę parkingu. 

Kiedy znalazła się w środku, dokonał przeglądu jej uczuć, gotów przegnać świat gdyby coś zauwaŜył. 

Ale nie odniósł wraŜenia, Ŝe to konieczne. 

Wyszli z samochodu, ruszyli przed siebie. Weszli do klubu, gdzie - jak postanowił - tego wieczoru miało 

background image

nie  być  tłoczno.  Pokazano  im  stolik  przy  końcu  baru,  w małym,  odgrodzonym  od  reszty  sali  kącie,  gdzie  na 

wieszaku wisiała zbroja. Usiedli, zamówili to samo, co przedtem. 

- Nie - powiedział, spoglądając gdzieś w bok. - To powinno stać tutaj. 

Zbroja  znalazła  się  zaraz  obok  stolika,  a on  był  znowu  w starym  garniturze,  czarnym  krawacie,  a 

w krawacie znowu tkwiła srebrna spinka, ukształtowana na podobieństwo gałązki. 

Roześmieli się. 

-  Nie  jestem  z tych,  co  to  by  chętnie  ubierali  się  w garnitur  z blachy  -  powiedział.  -  Byłoby  mi  miło, 

gdybyś przestała myśleć o mnie w ten sposób. 

- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Sama nie wiem, jak pojawiły się u mnie podobne myśli, ani z jakiego 

powodu. 

- Ale ja wiem, dlatego zmieniam współrzędną, i powtórnie cię napominam. Jesteś świadoma faktu, Ŝe to 

wszystko  tutaj  to  tylko  złudzenia.  Musiałem  uczynić  to  dla  ciebie  w ten  sposób,  abyś  odniosła  płynące  z tego 

korzyści.  JednakŜe  dla  większości  moich  pacjentów,  gdy  są  poddawani  temu  doświadczeniu,  wszystko,  co  ich 

wtedy spotyka, zda się być realne. w ten sposób owo przeŜycie antytraumatyczne czy dana symboliczna sekwencja 

jeszcze bardziej zyskuje na mocy. Ty jednak zachowałaś świadomość co do parametrów gry, i czy tego chcesz, czy 

nie, daje ci to moŜliwość sprawowania nad  nią kontroli,  w inny  wszakŜe sposób, niŜ dane jest to  mnie. Proszę 

więc, bądź ostroŜna. 

- Przepraszam. To naprawdę nie było celowe. 

- Wiem. Oto jedzenie, któreśmy juŜ raz jedli. 

- Uff! Wygląda okropnie. Naprawdę jedliśmy to wszystko? 

- Tak - roześmiał się. - Proszę bardzo: nóŜ, widelec, łyŜka. Roastbeef, puree, groszek, masło... 

- BoŜe! Nie czuję się o siłach. 

-  ...  a tu  sałatki,  a tu  sosy  do  sałatek.  Pstrąg...  mniam!  Frytki,  a tu  butelka  wina.  Hm,  zobaczymy... 

Romanee Conti... cóŜ, skoro za to nie płacę... i butelka Yquem... No, no! 

Pomieszczenie zafalowało. 

OpróŜnił  stół,  przegnał  restaurację.  Znowu  znajdowali  się  na  polanie.  Przez  przezroczyste  tworzywo 

ś

wiata spoglądał na rękę, poruszającą się wzdłuŜ panelu. Naciśnięto guziki. Świat ponownie stał się substancjalny. 

Opustoszały  stół  tym  razem  stał  nad  jeziorem,  nadal  był  wieczór,  ciągle  było  lato,  a obrus  był  biały  w blasku 

gigantycznego księŜyca. 

- To była głupota z mojej strony - powiedział. - Potworna głupota. Powinienem był je wprowadzić we 

właściwym  czasie.  W  obecnym  stanie  rzeczy  bodźce  doustne  mogą  zaniepokoić  osobę,  która  je  widzi  po  raz 

pierwszy.  Do  tego  stopnia  zagalopowałem  się  m  Śnieniu,  Ŝe  zapomniałem  o  pacjentce,  ślicznej  pacjentce! 

Przepraszam. 

 - Ze mną juŜ wszystko w porządku. Naprawdę. r Przywołał znad jeziora chłodny powiew. 

. - a to jest księŜyc - powiedział, choć jakoś niezbyt przekonująco. 

 Kiwnęła głową. Na czole miała malutki księŜyc. Świecił jak ten nad nimi. Jej włosy i suknia całe były ze 

srebra. Na stole stała butelka Romanee-Conti i dwa kieliszki.  - Skąd to się wzięło? - wzruszyła ramionami. Wylał 

kieliszek wina. 

I - w smaku jakby płytkie. i - Nie. Proszę... Przysunęła pełną butelkę. 

 Gdy  skosztował,  uznał,  Ŝe  jednak  miało  smak  -  smak  wyciśniętej  z owocu  winnej  latorośli,  tej,  która 

background image

rośnie  na  Wyspach  Błogosławieństw,  harmonijne,  silne  charnu  i capiteux  wyciśnięte  z dymów  pól  płonących 

maków. Ledwie zdąŜył umoczyć usta, a juŜ wiedział, Ŝe jego dłoń przemierza marszrutę znaczoną regulatorami 

doznań zmysłowych, układając symfonię sensownych przekazów i kontrprzekazów, która zwaliła się nań zupełnie 

mimo woli, tu, nad jeziorem. 

- Tak - zauwaŜył. - Ale juŜ musimy wracać. 

- Tak szybko? 

Zmusił świat, Ŝeby się skończył i tak się stało. 

- Zimno tu - powiedziała, kiedy się ubierała. - Zimno i ciemno. 

- Wiem. Kiedy oczyszczę maszynę, zrobię nam drinka. 

- Dobrze. 

Spojrzał na taśmy, potrząsnął głową. Ruszył do barku. 

- Prawdę mówiąc, Romanee-Conti tutaj nie mamy - rzekł, kiedy sięgał po butelkę. 

- CzyŜby? NiewaŜne. Nie przykładam do tego znaczenia. 

On teŜ nie przykładał, w kaŜdym razie w tej chwili. Wyczyścił więc maszynę, wypili drinka, po czym 

pomógł jej załoŜyć płaszcz, po czym wyszli. 

Kiedy  zjeŜdŜali  windą  na  drugie  piętro  piwnicy,  zapragnął,  by  świat  znowu  się  skończył,  ale  się  nie 

skończył. 

,,W  tej  chwili  Ŝyje  w tym  kraju  około  jeden  bilion  osiemdziesiąt  milionów  ludzi,  z których  pięćset 

sześćdziesiąt milionów posiada prywatne samochody. Jeśli przyjąć, Ŝe na jednego człowieka przypada po dwie 

piędzi ziemi, a na jeden pojazd około sto dwadzieścia, łatwo obliczyć, Ŝe podczas gdy ludzie zajmują dwa biliony 

sto  sześćdziesiąt  milionów  piędzi  ziemi,  to  samochody  zagarniają  sześćdziesiąt  siedem  i dwie  dziesiąte  biliona 

piędzi,  czyli  około  trzydzieści  jeden  razy  więcej  powierzchni  niŜ  cały  rodzaj  ludzki.  Jeśli  w tej  chwili  połowa 

ogólnej ilości pojazdów pozostaje w ruchu i jeśli w kaŜdym z nich znajduje się po dwoje ludzi, nasza proporcja 

zmienia się na czterdzieści siedem do jednego, na korzyść samochodów. 

Gdy tylko ziemia zamieni się w wybrukowaną równinę, zaś ludzie albo powrócą do mórz, skąd się wzięli, 

dobrowolnie obierając Ŝycie pod powierzchnią ziemi, albo wyemigrują na inną planetę, wtedy być moŜe ewolucja 

technologiczna będzie mogła przebiegać wedle schematów, które statystyki na razie zachowują do wiadomości 

własnej”. 

Sybil  K.  Delphi,  Professor  Emeritus  Adres  na  dzień  nadania  stopnia  naukowego  Broken  Bock  State 

Teachers' College Shotover, Utah 

Tatusiu, 

Pokuśtykałem  ze  szkoły  na  postój  taksówek,  a stamtąd  pojechałem  do  aeroportu  na  tutejszą  Wystawę 

Lotnictwa  -  Zewnętrzną,  jak  ją  nazwano  (okay,  przesadziłem  z tym  ,,kuśtykaniem”,  w kaŜdym  razie  musiałem 

pilnie patrzeć, jak stawiam nogi). Całość tak została pomyślana, by zwieść na pokuszenie chłopców i zaprząc ich 

na pięć lat do wiadomego kieratu. ChociaŜ zdawałem sobie z tego sprawę, a jednak mnie to wzięło. Chętnie bym 

się zaciągnął. Chętnie bym poleciał na wyprawę. Myślisz, Ŝe gdy juŜ będę w stosownym wieku, to mnie wezmą? 

To znaczy nie do pracy przy biurku, ale w przestworza. Myślisz, Ŝe to moŜliwe? 

Zrobię to. 

Był  tam  teŜ  cholerny  jakiś  colonel  (przepraszam  za  tę  francuszczyznę),  który  widząc  pozostawionego 

samemu sobie chłopczyka, przyciskającego nos do wielkich szyb, postanowił wcisnąć mu coś w podświadomość. 

background image

Cudownie! Przepchnął mnie przez Galerię i pokazał wszystkie te kawałki opiewające triumfy naszych dzielnych 

chłopców,  począwszy  od  Bazy  KsięŜycowej  do  portu  na  Marsie.  Musiałem  teŜ  wysłuchać  kazania  o  Wielkich 

Tradycjach  SłuŜby  i dać  się  wciągnąć  do  sali  projekcyjnej,  gdzie  na  celuloidowej  taśmie  świetnie  bawili  się 

kadeci,  tocząc  zapasy  w stanie  niewaŜkości,  ,,a  wszystko  tu,  to  umiejętności,  tęŜyzna  nic  nie  pomoŜe”. 

Z zabarwionej  atramentem  wody  rzeźbili  teŜ  w powietrzu  dziwne  kształty,  a na  poszyciu  statku  zaprawiali  się 

w sztuce walki. Och, radości! 

Mówiąc jednak zupełnie serio, przyznaję, Ŝe chętnie znalazłbym się wśród nich, gdy będą zakładać Piątkę 

-    Bazę  Zewnętrzną.  i chciałbym  się  tam  znaleźć  nie  dlatego,  Ŝe  uległem  bzdurnej  gadaninie  reklam  i tym 

podobnych idiotyzmów, lecz dlatego, Ŝe jak myślę, ktoś w miarę wraŜliwy powinien rejestrować to, co się tam 

będzie  działo.  Wiesz,  taki  korespondent  wojenny.  Jak  Francis  Parkman,  Mary  Austin,  ktoś  taki.  Dlatego 

postanowiłem, Ŝe się zaciągnę. 

Kadet  lotnictwa  z pagonami  Ŝółtodzioba  nie  musi  się  jednak  obawiać  protekcji.  Staliśmy  na  balkonie, 

patrzyliśmy, jak startują statki, a on zachęcał mnie, bym poszedł, przyłoŜył się do nauki i pewnego dnia, być moŜe, 

uniósł się w jednej z takich maszyn. Nie spieszyłem się z informacjami, Ŝe wskutek umysłowego niedorozwoju 

maturę będę miał parę lat wcześniej, niŜ to przepisano, i nim moŜna z nią zrobić coś sensownego, choćby nawet 

zaciągnąć się do kadetów. Patrzyłem tylko, jak startuje statek i powiedziałem: ,,Za dziesięć lat od tej chwili będę 

spoglądał  w dół,  nie  do  góry”.  a wtedy  on  mi  opowiedział,  jak  cięŜki  musiał  przejść  trening,  tak,  Ŝe  juŜ  nie 

spytałem go, jak znosi ten wszawy przydział, który dostał. Uprzejmy jednak i tak nie byłem, nie ma co. Ale mnie 

irytował, bo wyglądem nie przypominał człowieka z krwi i kości, lecz jedną ze swych reklam. Mam nadzieję, Ŝe ja 

nigdy nie będę wyglądał jak facet z reklamy. 

Dziękuję  za  pieniądze,  cieple  skarpetki  i kwartet  skrzypcowy  Mozarta,  którego  właśnie  słucham. 

Następnego  lata  wolałbym  dostać  zaproszenie  na  Lunę,  do  Europy.  MoŜe...?  MoŜliwe...?  Ewentualnie...?  Uff, 

a gdybym przebrnął przez ten nowy test, który mi przysłałeś...? w kaŜdym razie zechciej o tym pamiętać. 

Twój syn Pete 

- Halo, State Psych. 

- Chciałabym się umówić na badanie. 

- Chwileczkę. Łączę z rejestracją. 

- Halo, rejestracja. 

- Chciałabym się umówić na badanie. 

- Chwileczkę... jakie badanie? 

- Chcę się widzieć z doktor Shallot. Eileen Shallot. MoŜliwie jak najszybciej. 

- Momencik, muszę zerknąć do harmonogramu.... Przyszły wtorek o drugiej. Odpowiada to pani? 

- Znakomicie. 

- Mogę prosić o nazwisko? 

- DeVille. Jill DeVille. 

- Dobrze, Miss DeVille. Zatem przyszły wtorek o drugiej. 

- Dziękuję. 

MęŜczyzna  szedł  poboczem  autostrady.  Autostradą  jechały  samochody.  Wozy  na  paśmie  wysokiej 

prędkości migały niczym rozmazane plamy. 

Ruch byl niewielki. 

background image

Było wpół do jedenastej rano i było zimno. 

MęŜczyzna postawił obszyty futrem kołnierz, ręce trzymał w kieszeniach, szedł pochylony pod wiatr. Za 

ogrodzeniem droga była czysta i sucha. 

Przez chmury przedzierało się poranne słońce. W burym świetle ćwierć mili z przodu męŜczyzna widział 

drzewo. 

Nie zmienił tempa. Ale drzewa nie spuszczał z oczu. Pod butami chrzęściły kamienie. 

Gdy doszedł do drzewa, zdjął kurtkę i złoŜył ją w kostkę. 

PołoŜył kurtkę na ziemi i wdrapał się na drzewo. 

Kiedy  się  wdrapał  na  konar,  występujący  za  ogrodzenie,  mógł  się  przekonać,  Ŝe  z dała  nie  zbliŜa  się 

Ŝ

aden pojazd. Wtedy oplótł wokół gałęzi dłonie, zawisł na moment i zeskoczył na autostradę. 

Wschodni pas autostrady szeroki był na sto jardów. 

Spojrzał  na  pas  zachodni.  TeŜ  nic  nie  nadjeŜdŜało.  Ruszył  więc  w kierunku  wysepki  przedzielającej 

zachodnią połać autostrady od wschodniej. Wiedział, Ŝe nigdy do niej nie dojdzie. O tej porze dnia samochody 

pędziły po pasie szybkiego ruchu z prędkością około stu sześćdziesięciu mil na godzinę. Szedł dalej przed siebie. 

Jakiś samochód nadjechał z tyłu. Nie odwaracal się. Jeśli szyby w oknach są zaciemnione, jak to zwykle, 

pasaŜerowie nie zdawali sobie sprawy z tego, Ŝe przeciął im drogę. Usłyszą o tym później i zaczną oglądać maskę, 

czy aby przypadkiem nie ma tam jakiego śladu tego spotkania. 

Jakiś  samochód  nadjechał  z przodu.  Szyby  były  przezroczyste.  Mignęły  dwie  twarze,  usta  wygięte 

w grymasie zdziwienia, chwila, a juŜ go nie było. Jego twarz pozostała jak była - bez wyrazu. Nic się nie zmieniło. 

Jeszcze dwa samochody przemknęły obok, szyby zaciemnione. Przeszedł moŜe dwadzieścia jardów. 

Dwadzieścia pięć... 

Coś w powiewie wiatru, coś, co mógł wyczuć stopami mówiło mu, Ŝe nadchodzi. Nie spojrzał w tamtą 

stronę. 

i Coś, co zarejestrował kącikiem oka upewniało go w przekonaniu, Ŝe nadchodzi. Nie zmienił kroku. 

Cecil Green jechał z przezroczystymi szybami, lubił bowiem tę drogę. Jego lewa ręka sięgała jej za bluzę, 

jej koszulka leŜała na kolanach, a jego prawa dłoń spoczęła na dźwigni, jeden ruch, a fotele się opuszczą. Wtem 

odskoczyła, z piersi wyrwał się jej głuchy jęk. 

Poderwał się, spojrzał w lewo. 

Zobaczył idącego męŜczyznę. 

Ujrzał go z profilu. MęŜczyzna nie odwrócił się do niego twarzą. Widział, Ŝe człowiek nie przyspieszył 

ani nie zwolnił kroku. 

I potem juŜ go nie widział. 

Lekki zgrzyt - i szyba ochronna zaczęła się samoczynnie czyścić. Cecil Green podskoczył. 

Przyciemnił okna. 

- Jak?... - zapytał, gdy znowu miał ją w ramionach. Załkał. 

- Monitor go nie zarejestrował... 

- Chyba nie dotknął ogrodzenia... 

- Chyba niepełna umysłu! 

- Ale przecieŜ mógł sobie wybrać łatwiejszy sposób. To mogła być twarz kaŜdego... Moja? PrzeraŜony 

Cecil opuścił fotele. 

background image

- Cześć, brzdące. To jest zbliŜenie wielkiej, nalanej, poplamionej tytoniem, uśmiechniętej twarzy. Ten 

uśmiech  to  wasza  nagroda.  Tyle,  gdy  chodzi  o  dowcip.  Dzisiejszego  wieczoru  odchodzimy  od  naszego  nader 

nieformalnego  rozkładu  i przystępujemy  do  obmyślonego  zgodnie  z najnowszymi  prądami,  zaplanowanego  do 

najdrobniejszego szczegółu obrazu dramatycznego. 

Będziemy Przedstawiać Mit. 

- Jedynie po wnikliwych badaniach psychologicznych i chorobliwej wręcz samoobserwacji podjęliśmy 

próbę przedstawienia Państwu tego właśnie mitu. 

- Pfuj! 

- Tak, Ŝuję tytoń. “Red Mań”, naprawdę porządna marka... darmowa prymka. 

- Teraz, kiedy podskoczę i opadnę, splunąwszy na poprzeczkę, kto z was pierwszy odgadnie, jaki to agon 

mityczny? Tylko nie rzucajcie się wszyscy do telefonów... Pfuj! 

-  Tak,  panie  i panowie,  i wszyscy  inni:  jestem  tytoniusz...  nieśmiertelny,  zgrzybiały,  właśnie 

zamieniający się w pasikonika... Pfuj! 

- a teraz, do następnego numeru, trzeba mi będzie więcej światła. 

- Więcej światła... Pfuj! 

- Oślepiającego światła! Oszałamiającego światła! 

- Bardzo dobrze... Pfuj! 

- Teraz zaś, szybko w kombinezon pilota, ciemne okulary, jedwabny szalik... Gdzie mój bat? 

- w porządku. 

- Skaczemy, pieski, Śnieg pada, pada, a pieski są eskimoskie! Hetta! Hau, hau! w górę! w górę! Do góry! 

w powietrze, stare konie! Jazda! Do góry! 

- Więcej światła! 

- Ruszajcie, koniki! Szybciej! WyŜej! Tata i mama czekają, na dole tęskni za mną dziewczyna! Jazda! 

Nie przynoście sobie wstydu uparcie trzymając się tej wysokości! ŚnieŜek! 

- Co to, do diabła, pędzi na mnie? Wygląda jak pioruuuun... aaa! 

- Uf. To Faeton, pędzący na oślep w słonecznym rydwanie. 

- Wszyscy pewnie słyszeliście powiedzenie, Ŝe tylko dobry drwal moŜe ściąć drzewo. Dobrze. Ten mit 

nosi tytuł “Apollo i Dafne”... Zabijcie te...! 

Rodział  zatytułowany  “Nekropolis”  napisał  Charles  Render  do  Brakującym  ogniwem  jest  człowiek  - 

pierwszej  ksiąŜki  od  ponad  czterech  lat.  Od  powrotu  z zimowych  ferii  poświęcał  się  pisaniu  w kaŜdy  wtorek 

i czwartek, po południu. Wtedy to zamykał się w biurze i zapisywał stronę po stronie chaotycznym pismem. 

“Istnieje wiele rodzajów śmierci, w których kaŜdy tym się wyróŜnia, Ŝe przeciwstawia się umieraniu jako 

takiemu...” - pisał właśnie, gdy zabrzęczał interkom - krótko, długo, a potem znowu krótko. 

- Tak? - odezwał się, nacisnąwszy przełącznik. 

- Ma pan... interesanta - między,,pan” a “interesanta” dała się słyszeć krótka przerwa na zaczerpnięcie 

oddechu. 

WłoŜył do kieszeni pojemniczek z gazem w sprayu, wstał i podszedł do drzwi. 

Otworzył, wyjrzał na zewnątrz. 

- Doktorze... pomocy... 

Zszedł trzy stopnie na dół. Przyklęknął. 

background image

- O co chodzi? 

- Proszę... ona jest chora - wyszczekał. 

- Chora? Na co? Co się stało? 

- Nie wiem. Niech pan idzie. Render spojrzał w ślepie. 

- Co to za rodzaj choroby? 

- Nie wiem - powtórzył pies. - Nie będę mówił. Ja... ja czuję, Ŝe ona jest chora. 

- Jak się tu dostałeś? 

- Przyjechałem. Znam współrzędne, jeździliście do klubu, obiady, przyjęcie... Zostawiłem samochód na 

zewnątrz. 

- Zaraz do niej zadzwonię - Render ruszył ku drzwiom. 

- Niedobrze. Nie odpowie. Miał rację. 

Render  wrócił  do  gabinetu  po  płaszcz  i zestaw  medyczny.  Wyjrzał  przez  okno.  Jej  samochód  stał 

zaparkowany na dworze, tuŜ przy wjeździe na przecznicę, gdzie monitor dopuszczał ręczne sterowanie. Jeśli ktoś 

powziął podejrzenie, Ŝe wóz jest poza wszelką kontrolą, automatycznie odstawiano go w ustronne miejsce. Zaraz 

obok przejeŜdŜały samochody. 

Takie to proste, nawet pies moŜe prowadzić. Lepiej zejść na dół, zanim przejedzie patrol. Pewnie juŜ dał 

znać, Ŝe się tu zatrzymał. Ale moŜe nie. MoŜe jeszcze parę minut. 

Spojrzał na wielki zegar. 

- Okay, Sig - krzyknął. - Idziemy. 

Windą zjechali na dół, szybko dotarli do głównych drzwi, wypadli z budynku i pospieszyli do wozu. 

Silnik pracował na jałowym biegu. 

Render otworzył drzwi od strony pasaŜera, Sigmund wsiadł do środka. Render wcisnął się za nim na fotel 

kierowcy, lecz pies juŜ wcisnął współrzędne i adres. Nie miał co robić. 

Wygląda na to, Ŝe jestem na niewłaściwym miejscu. 

Zapalił  papierosa.  Wóz  potoczył  się  w kierunku  tunelu.  Przez  chwilę  sunął  zewnętrznym  pasem, 

wyrównał szybkość, włączył się w ruch. Pies skierował samochód na pas szybkiego ruchu. 

- Och - westchnął. - Och. 

Render czuł się w tej chwili tak, jakby ktoś pogładził go po głowie 

Gdy jednak spojrzał na psa, zobaczył obnaŜone kły i zdecydował się przejść do ofensywy. 

- Kiedy zaczęła się dziwnie zachowywać? 

- Kiedy wróciła z pracy. Nie jadła. Kiedy się do niej odzywałem, nie odpowiadała. Tylko siedzi. 

- Czy to juŜ kiedyś miało miejsce? 

- Nie. 

Jaka  mogła  być  tego  przyczyna?  a moŜe  po  prostu  miała  zły  dzień.  Ostatecznie...  to  tylko  pies...  coś 

w tym rodzaju. Nie. On na pewno wie, co mówi. Lecz wobec tego o co tu chodził 

- a wczoraj? a dzisiaj rano przed pójściem do pracy? 

- Jak zawsze. 

Znowu spróbował zadzwonić. Ale nikt nie odpowiadał. 

- Ty, to, zrobiłeś - powiedział pies. 

- To znaczy? 

background image

- Oczy. Widzenie. Ty. Maszyna. Niedobre. 

- Nie - odrzekł Render. w dłoni zacisnął pojemnik z gazem oszałamiającym. 

- Tak - powiedział pies. - Chcesz ją uzdrowić?... 

- Oczywiście... 

Sigmund znowu zapatrzył się przed siebie. 

Fizycznie  czuł  się  Render  podekscytowany,  psychicznie  był  jakiś  ocięŜały.  Szukał  w sobie  przyczyny 

tego stanu rzeczy. Czuł się tak juŜ od pierwszej sesji. w Eileen Shallot wyczuwał coś niepokojącego: osobliwe 

połączenie Ŝywej inteligencji i bezradności, determinacji i podatności na zranienia, wraŜliwości i zgorzknienia. 

Czy  w ogóle  znajdą  to  coś,  co  jest  w niej  szczególnie  przyciągające?...  Nie.  To  tylko  efekt 

przeciwprzeniesienia, do diabła z nim! 

- Czuć cię zakłopotaniem - powiedział pies. 

- To podpisz mnie “zakłopotany Render” i przewróć stronę. 

Zwolnili. Mieli przed sobą parę zakrętów, a gdy je pokonali, znowu przyspieszyli. Wreszcie wjechali na 

wąski  odcinek  drogi  prowadzącej  przez  rzekomo  willową  dzielnicę  miasta.  Wóz  skręcił  w boczną  uliczkę, 

przejechał jeszcze dobre pół mili, lekko zadzwonił błotnikiem i skierował się na parking z tyłu wysokiego domu 

z cegły. Ów odgłos był zapewne znakiem, Ŝe w momencie gdy zakończyło się monitorowanie jazdy, opiekę nad 

wozem przejął specjalny serwomechanizm, tak Ŝe maszyna potoczyła się wzdłuŜ placu do przezroczystego boksu 

garaŜu, po czym się zatrzymała. Render wyłączył zapłon. 

Sigmund właśnie otworzył drzwi ze swojej strony. Render popędził przez hali, przycisnął nos do płytki 

przy framudze, czekał. Po chwili drzwi rozsunęły się parę cali. Pies pchnął je zadem i wszedł. Render wszedł za 

nim. Zamknął za sobą drzwi. 

Mieszkanie było duŜe, ściany surowe, niczym nie upiększone, zestawienie barw mogło odebrać odwagę 

osobie nie przygotowanej. W kącie stała wielka taśmoteka, obok monstrualna wieŜa. Przed oknem szeroki stół na 

wygiętych nóŜkach, niski tapczan przy ścianie na prawo. Obok zamknięte drzwi. Sklepione łukowo najwyraźniej 

prowadziły  do  innych  pomieszczeń.  Przy  oknie,  wciśnięta  w odległy  kąt,  na  obitym  tapicerką  krześle  siedziała 

Eileen. Sigmund zajął miejsce obok. Render zrobił kilka kroków w stronę okna, z papierośnicy wyjął papierosa. 

Otworzył zapalniczkę i trzymał ją zapaloną dopóty, dopóki nie obróciła głowy w jego stronę. 

- Papierosa? 

- Charles? 

- To ja. 

- Tak, dziękuję. Chętnie. 

Wyciągnęła rękę, wzięła papierosa, włoŜyła do ust. 

- Dziękuję. Co cię tu sprowadza? 

- Wizyta. w sąsiedztwie. 

- Nie słyszałam ani pukania, ani dzwonka. 

- Pewnie drzemałaś. Sig mnie wpuścił. 

- Tak, chyba. Przeciągnęła się. 

- Która godzina? 

- Zaraz wpół do piątej. 

- Aha, to juŜ przed dwiema godzinami wróciłam do domu. Chyba byłam strasznie zmęczona. 

background image

- a jak się teraz czujesz? 

- Dobrze. Kawy? 

- Nie gniewaj się, jeśli nie odmówię. 

- Coś na ząb? 

- Nie, dziękuję. 

- Bicardi do kawy? 

- Brzmi apetycznie. 

-  Wobec  tego  przepraszam.  To  potrwa  chwilę.  Wyszła  przez  drzwi  obok  sofy.  Render  zauwaŜył,  Ŝe 

znajduje się tam wielka automatyczna kuchnia na wysoki połysk. 

- No i co? - szepnął do psa. Sigmund potrząsnął głową. 

- Nie ta sama, co przedtem. 

Render potrząsnął głową. 

PołoŜył zestaw medyczny na sofie, na nim płaszcz. Usiadł obok i dał płynąć myślom. 

Czy aby przypadkiem nie przesoliłem  wprowadzając ją tak od razu  w świat obrazów? MoŜe cierpi na 

depresję wywołaną przez jakiś efekt uboczny... powiedzmy stłumienie, znerwicowanie? Czy rozstroilem jej zespół 

adaptacyjny?  Dlaczego  tak  mi  się  ze  wszystkim  spieszyło?  PrzecieŜ  nie  było  powodów  do  pośpiechu.  Bo  tak 

cholernie mi się spieszy z tą ksiąŜką?... a moŜe dlatego, Ŝe ona to na mnie wymogła?... CzyŜby miała w sobie na 

tyle siły, świadomej lub nie? Czy teŜ ja jestem aŜ tak podatny na jej sugestie? 

Zawołała go do kuchni, Ŝeby przeniósł tacę. Postawił zastawę na stole. Usiadł naprzeciwko niej. 

- Dobra kawa - sparzył usta. 

- Sprytna maszyna - odpowiedziała, prowokacyjnie naśladując timbre jego głosu. 

Sigmund wyciągnął się na dywaniku przed stołem, głowę opuścił między łapy, sapnął i zamknął oczy. 

- Ciekaw byłem - zaczął Render - czy po ostatniej sesji nie wystąpiły jakieś efekty wtórne... w rodzaju 

wzmoŜonych doznań synestezyjnych, snów układających się w większe całości, halucynacji lub... 

- Tak - powiedziała bezbarwnym głosem. - Sny. 

- Jakiego rodzaju? 

- Takie, jak podczas ostatniej sesji: ciągle je śnię. 

- Od początku do końca? 

- Nie,  nie  ma  tu  specjalnego  układu zdarzeń. Po prostu, jedziemy przez  miasto, albo przez  most, albo 

siedzimy przy stole, albo idziemy do samochodu... takie przebłyski. Bardzo Ŝywe. 

 - Jakiego rodzaju uczucia towarzyszą tym przebłyskom? 

 - Nie wiem. Wszystko jest takie płynne. 

- a co czujesz teraz, kiedy przypominasz sobie o tym? 

- To samo. TeŜ wszystko jakieś takie przemieszane. 

- Obawiasz się czegoś? 

- Nnie... nie sądzę. 

- Chcesz dać sobie na razie z tym spokój? Nie odnosisz wraŜenia, Ŝe zbyt się spieszymy? 

- Nie. To wcale nie tak: to jest... to jest jak z nauką pływania Gdy wreszcie nauczysz się utrzymywać na 

wodzie, wtedy zaczynasz pływać i pływasz, pływasz aŜ do wyczerpania. a później, kiedy tak sobie leŜysz dysząc 

cięŜko i przypominasz sobie, do czego to podobne, podczas gdy twoi przyjaciele swobodnie unoszą się na wodzie, 

background image

a ty, przemęczony, musisz leŜeć... wtedy czujesz się błogo, choć zimno ci, a w mięśniach się mrowi, a w stawach 

strzyka.  Bo  przecieŜ  w końcu  tak  właśnie  Ŝyję,  tak  dochodzę  do  wszystkiego,  co  chcę  osiągnąć.  Tak  właśnie 

czułam  się  po  pierwszej  sesji,  tak  czułam  się  po  ostatniej...  Ale  kłucie  i strzykanie  juŜ  minęło,  juŜ  chwyciłam 

oddech. BoŜe, nie chcę zatrzymać się w biegu. Czuję się dobrze! 

-  Czy  po  południu  zwykle  ucinasz  sobie  drzemkę?  Dziesięć  czerwonych  paznokci  przebiegło  wzdłuŜ 

krawędzi stołu, gdy Eileen Shallot się przeciągnęła. 

- ... Zmęczona jestem. Uśmiechnęła się, tłumiąc ziewnięcie. 

- Połowa personelu ma wolne albo na chorobowym. Przez cały tydzień pracowałam jak w kieracie. Gdy 

dzisiaj wyszłam z instytutu, omal nie podpierałam się nosem. Ale teraz, kiedy juŜ odpoczęłam, czuję się dobrze. 

Ujęła filiŜankę kawy w obie dłonie, pociągnęła duŜego łyka. 

- Aha - mruknął. - Dobrze. Trochę się o ciebie niepokoiłem Cieszę się, Ŝe bezpodstawnie. 

- Niepokoiłeś? Czytałeś notatkę doktora Riscomba o moich analizach... i o próbie z ONT & R... i ciągle 

myślisz, Ŝe jestem kobietą z rodzaju tych, o które wystarczy się niepokoić? Dobre sobie! Cierpię na postępującą 

nerwicę  spowodowaną  wątpliwościami  co  do  uznania  mej  pełnowartościowości  jako  istoty  ludzkiej.  Na  tym 

skupia się cała ma energia, ukierunkowując wszystkie wysiłki ku kolejnym sukcesom. Znacznie to podnosi moje 

poczucie toŜsamości z samą sobą... 

- z pamięci zrobiłaś sobie piekło - wtrącił. - To prawie dosłowny cytat. 

- Oczywiście. 

- Sigmund teŜ się o ciebie niepokoił. 

- Sig? a w jaki sposób? 

Pies drgnął niespokojnie, otworzył jedno oko. 

- Tak - zahuczał basem, spoglądając na Rendera. - Powinienem wracać do domu. 

- Znowu prowadziłeś? 

- Tak. 

- Mimo, Ŝe ci zabroniłam? 

- Tak. 

- Dlaczego? 

- Bo się niepokoiłem. Nie odpowiedziałaś mi, gdy cię zapytałem. 

-  Bo  byłam  bardzo  zmęczona.  a jeśli  znowu  weźmiesz  samochód,  to  ja  juŜ  tak  ustawię  automat  przy 

drzwiach, Ŝe nie będziesz mógł wchodzić i wychodzić jak dusza zapragnie. 

- Przepraszam. 

- Nic mi nie jest. 

- Rozumiem. 

- To ma się nigdy nie powtórzyć. 

- Przepraszam. 

Nie  spuszczał  Rendera  z oczu,  które  były  jak  skupiające  blask  ognia  soczewki.  Render  wbił  wzrok 

w ścianę. 

- Nie będź tak  surowa  wobec tego biedaka  -  mruknął.  - PrzecieŜ  myślał, Ŝe jesteś chora i pojechał po 

lekarza. a gdyby miał rację? Byłabyś mu winna wdzięczność, nie burę. 

Sigmund spojrzał mu prosto w oczy - jego spojrzenie nie ugłaskane pojednawczymi wysiłkami Rendera, 

background image

nadal było twarde. a potem zamknął oczy. 

- Gdy postępuje niewłaściwie, trzeba mu o tym powiedzieć. 

- No, myślę - powiedział, popijając kawę. - W kaŜdym razie nic złego nikomu się nie stało. A skoro juŜ tu 

jestem, porozmawiajmy na tematy zawodowe. Właśnie coś piszę i chętnie poznałbym twoją opinię. 

- Wspaniale. a znajdziesz dla mnie jeszcze miejsce w przypisie? 

-  Nawet  w dwóch  lub  trzech.  Jak  sądzisz,  czy  motywacje  powodujące  samobójcami  są  róŜne, 

w zaleŜności od kultury? 

- Po gruntownym namyśle stwierdzam, Ŝe nie - powiedziała. - Frustracje mogą prowadzić do depresji lub 

stanów niepoczytalności. Jeśli się spiętrzą, mogą generować pragnienie samozagłady. Pytałeś mnie o motywacje... 

sądzę, Ŝe to samo ich dotyczy. w moim odczuciu są niezaleŜne od czasu i kultury, stanowią bowiem róŜne aspekty 

jednej  ludzkiej  doli.  Nie  przypuszczam,  aby  mogły  się  zmienić  bez  poddania  przemianom  zasadniczej  natury 

człowieka. 

-  w porządku.  Załatwione.  a wobec  tego  zapytajmy,  czym  jest  ten  kamyczek,  który  pociąga  za  sobą 

lawinę? Bo jeśli nawet człowiek jest stały, to środowisko, w którym Ŝyje, podlega nieustannym przemianom. Jeśli 

znajduje się w sytuacji Ŝyciowej, którą charakteryzuje nadmierne poczucie komfortu, jak sądzisz: czy będzie to 

czynnik  w mniejszym  czy  większym  stopniu  depresyjny...  lub  wywołujący  stany  niepoczytalności...  niŜ  gdyby 

przenieść  takiego  osobnika  w środowisko  mniej  sprzyjające,  nie  zabiegające  do  tego  stopnia  o  jego  dobre 

samopoczucie? 

- Hm... Zorientowana co do przypadku rzekłabym, Ŝe to zaleŜy od samego człowieka. Rozumiem jednak, 

do czego zmierzasz: czy tłum posiada predyspozycje do wyskoczenia przez okno, i to na znak jakim będzie zdjęcie 

kapelusza...  przez  okno,  które  otwiera  się  nawet  przed  tobą,  poniewaŜ  ty  postawiłeś  pytanie...  szczególny 

przypadek buntu tłumów... znudzonych tłumów. Nie wiem. Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, Ŝe problem jest źle 

postawiony. 

- Ja takŜe Ŝywię tę nadzieję, lecz stawiając to pytanie miałem na myśli takŜe samobójstwa symboliczne... 

funkcjonalne zaburzenia psychiczne, wywołane rzekomo zupełnie błahymi drobnostkami... 

- Aha, mówiłeś o tym na wykładzie miesiąc temu: autopsychomimeza. Mam tę taśmę. Zgrabnie ci się to 

powiedziało, ale nie mogę się z tym zgodzić. 

- Ani ja... w tej chwili. Napisałem cały ten akapit na nowo: “Thanatos w krainie tępego bęcwała”... tak go 

zatytułowałem. w istocie jest to instynkt śmierci, przemieszczający się bliŜej powierzchni. 

- Jeśli dam ci skalpel i trupa, spreparujesz mi ten instynkt tak, Ŝebym go mogła dotknąć? 

-  Nie  mógłbym  tego  zrobić  -  głos  zadrŜał  mu  od  tłumionego  śmiechu  -  bowiem  cały  instynkt  śmierci 

zuŜyłby  się  na  trupa.  Wystarczy  jednak,  byś  mi  wyszukała  ochotnika,  a on  juŜ  dowiedzie,  Ŝe  mam  rację. 

Dobrowolnie. 

- Nieodparta jest ta twoja logika. - Uśmiechnęła się. - Przynieś nam jeszcze kawy, okay? 

Render  poszedł  do  kuchni,  wypłukał  filiŜanki,  nalał  kawy,  wypił  szklankę  zimnej  wody  i wrócił  do 

pokoju. Eileen nie ruszyła się z miejsca. Ani Sigmund. 

- Co robisz, gdy akurat nie zajmujesz się śnieniem? 

-  To  samo,  co  wszyscy:  jem,  piję,  śpię,  rozmawiam,  odwiedzam  przyjaciół  i nieprzyjaciół,  zwiedzam, 

czytam... 

- Czy jesteś człowiekiem skłonnym wybaczać? 

background image

- Bywam. a dlaczego pytasz? 

- Bo chcę cię prosić o wybaczenie. Pokłóciłam się dzisiaj z kobietą o nazwisku DeVille. 

- O co? 

- O ciebie. Stawiała mi zarzuty tak cięŜkie, Ŝe juŜ chyba byłoby lepiej, gdybym nie wyszła z łona matki. 

OŜenisz się z nią? 

-  Nie.  MałŜeństwo  jest  jak  alchemia.  Kiedyś  słuŜyło  czemuś  bardzo  waŜnemu,  trudno  byłoby  jednak 

powiedzieć, Ŝe ta sytuacja utrzymała się do dnia dzisiejszego. 

- Dobrze. 

- Co jej powiedziałaś? 

-  Dałam  jej  skierowanie  do  kliniki,  na  którym  było  napisane:  “Diagnoza:  kurwa.  Leczenie: 

farmakoterapia i uszczelnienie zwieracza”. 

- O! - wymknęło się z ust Renderowi, najwyraźniej zainteresowanemu. 

- Podarła kartkę i rzuciła mi w twarz kawałki. 

- Ciekawe, dlaczego? 

Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, przeciągnęła palcem po obrusie. 

- “Ojcowie i starcy, zastanawiam się, co to jest piekło”. 

- ,,i przypuszczam, Ŝe jest to cierpienie, polegające na niezdolności do kochania” - dokończyła.  - Czy 

Dostojewski miał rację? 

- Wątpię. Gdy o mnie chodzi, przepisałbym mu terapię grupową. To byłoby dla niego prawdziwe piekło... 

ci wszyscy ludzie, zachowujący się jak bohaterowie jego powieści i na dodatek znajdujący w tym przyjemność. 

Render odstawił filiŜankę, odsunął krzesło od stołu. 

- Wychodzisz? 

- Powinienem. 

- Nie przyciągnę cię jedzeniem? 

- Nie. Wstał. 

- Okay, tylko załoŜę płaszcz. 

- Sam mogę wrócić. Odeślę samochód. 

-  Nie!  Sama  myśl  o  pustych  samochodach  krąŜących  po  mieście  napełnia  mnie  przeraŜeniem. 

Wydawałoby mi się, Ŝe i mój wóz będzie tak straszyć po drogach przez najbliŜsze dwa i pół tygodnia. 

- Poza tym - dodała, przechodząc przez próg - obiecałeś mi katedrę winchesterską. 

- Chcesz tego dzisiaj? 

- Jeśli dasz się namówić... 

Gdy  Render  stał,  zastanawiając  się,  co  zrobi,  Sigmund  dźwignął  się  z podłogi,  stanął  tuŜ  przed  nim 

i spojrzał  mu  prosto  w oczy.  Otworzył  pysk  i zamknął,  otworzył  i zamknął  -  powtórzył  to  kilka  razy,  lecz  nie 

wydobył z siebie Ŝadnego dźwięku. Potem odwrócił się i wyszedł. 

- Nie! - dobiegł go głos Eileen. - Zostaniesz tutaj dopóki nie wrócę. 

Render wziął z sofy płaszcz, załoŜył go, zestaw medyczny upchnął gdzieś w kieszeni. 

Kiedy  szli  przez  hall  w stronę  windy,  Renderowi  zdawało  się,  Ŝe  słyszy  dalekie  i stłumione  grubymi 

murami wycie. 

W tym miejscu, jedynym spośród wszystkich, Render wiedział, Ŝe jest panem wszystkiego. 

background image

W  tych  obcych  światach  czuł  się  jak  u siebie,  w tych  światach  bez  czasu,  gdzie  kwiaty  spółkują 

a gwiazdy toczą  walki  na niebie, by  w końcu spaść, rozpaść się na kawałki i pociąć kielichy, uderzyć  w morza 

i odsłonić wiodące w dół schody i ramiona wyłaniające się z grot, kołyszące pochodniami, których płomień jak 

rozpływające się w powietrzu twarze - nocny koszmar w środku zimy, lato schodzi na zebry, Render wiedział - 

albowiem odwiedzał te światy z powodów zawodowych przez większą część minionej dekady. Kiwnięciem palca 

mógł więzić magów, prowadzić ich na procesy o zdradę królestwa - o, tak, i mógł ich zabijać, mógł ustanawiać ich 

spadkobierców. 

Szczęśliwie, ta podróŜ była tylko wizytą grzecznościową. 

Szedł przez polanę i szukał jej. 

Czuł, jak wokół budzi się jej obecność. 

Przecisnął  się  przez  gałęzie,  stanął  nad  jeziorem.  Zimne,  błękitne,  bezdenne  było  jezioro,  i odbijało 

w swych wodach smukłą wierzbę, która się stała miejscem jej objawienia. 

- Eileen! 

Wierzba zakołysała gałązkami w jego stronę, zakołysała w stronę przeciwną. 

- Eileen! Przybywaj! 

Opadły liście, upadły na powierzchnię wód, rozbiły zwierciadlaną gładkość, rozmyły obraz. 

- Eileen? 

W jednej chwili wszystkie liście poŜółkły, wszystkie upadły do wody. Drzewo kołysało się i traciło liście. 

Dziwny  dźwięk  dał  się  słyszeć  w ciemniejącym  niebie,  niczym  buczenie  kabli  wysokiego  napięcia  w chłodny 

dzień. 

Nagle przez niebo zaczął wędrować podwójny rząd księŜyców. 

Render wybrał sobie jeden, zerwał z nieba i ścisnął. Gdy to uczynił z jednym, inne zniknęły i na świecie 

zrobiło się jaśniej. Przepełniające powietrze buczenie ustało. 

OkrąŜył jezioro by odetchnąć nieco od akcji brakowania i przeciwdziałania jej. Ruszył wśród sosen tam, 

gdzie, jak chciał, miała ukazać się katedra. Na drzewach śpiewały ptaki. Wiatr muskał go łagodnie. Jej obecność 

czuł całkiem wyraźnie. 

- Tutaj, Eileen. Tutaj! 

Zatem szła obok niego, w zielonym jedwabiu, włosy jak z brązu, oczy niczym z płynnego szmaragdu. Na 

czole błyszczał jej szmaragd. Szła w zielonych pantofelkach, stąpała po sosnowych igłach i spytała: 

- a co się stało? 

- Jesteś zaniepokojona. 

- Dlaczego? 

- MoŜe z powodu katedry. Jesteś wiedźmą? - uśmiechnął się. 

- Tak, ale dzisiaj mam wolne. 

Roześmiał się, wziął ją pod rękę i obeszli wysepkę liści, a na porośniętym trawą pagórku dźwigała się 

w górę katedra, wzbijając się ponad ich dwoje i ponad drzewa, wspinając się w powietrzu południa, wydychając 

dźwięki organowych piszczałek, odbijając zabłąkany promień słońca w witraŜach. 

- Mocno trzymaj się świata - powiedział. - Bo wchodzi wycieczka. 

Ruszyli w stronę wejścia i weszli. 

-  ...Dzięki  kolumnom,  łączącym  podłogę  ze  sklepieniem  niczym  wyniosłe  drzewa,  osiągnięto  efekt 

background image

bezwzględnego opanowania przestrzeni - powiedział. – Wziął to z przewodnika. Północny transept. 

- Greensleeves - powiedziała. - Organy grają Greensleeves. 

- Tak. Ale nie moŜesz mnie za to winić. Spójrz na te fryzy na kapitelach... 

- Chcę podejść bliŜej do chóru. 

- Dobrze. Tędy, proszę. 

Render czuł, Ŝe coś tu było nie tak. Ale nie był w stanie powiedzieć, co. 

Wszystko zachowywało trwałość... 

A wtedy coś nagle się stało, wysoko nad katedrą, coś, co wywołało dziwny odgłos. Render uśmiechnął 

się. Tak, teraz juŜ sobie przypominał. To było jak klaśnięcie językiem. Przez chwilę Eileen myliła się mu z Jill... 

tak, to właśnie to. 

CóŜ, wobec tego... 

Ołtarz był niby eksplozja bieli. Nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego, nigdzie. Wokół ściany 

były  ciemne,  ciągnęło  chłodem.  w kątach  i  w wysokich  wnękach  pełgały  świece.  Organy  pod  czyimiś 

niewidzialnymi palcami wstrząsały grzmiącymi akordami. 

Render wiedział, Ŝe coś jest nie tak. 

Odwrócił  się  do  Eileen  Shallot,  której  kapelusz  był  jak  zielona  szyszka  wyrastająca  w ciemności, 

ciągnąca za sobą zielone wstęgi woalu. Jej szyja była w cieniu, lecz... 

- Ten naszyjnik... skąd? 

- Nie wiem. Uśmiechnęła się. 

Trzymała  w dłoniach  puchar,  którego  wnętrze  mŜyło  czerwonawym  światłem.  Odbijało  się  od  jej 

szmaragdu. Blask obmył je niczym tchnienie chłodnego powietrza. 

- Napijesz się? 

- Stój w miejscu! - polecił. 

Chciał zmusić mury, by się zapadły. Pływały w cieniu. 

- Stój w miejscu! - powtórzył natarczywym tonem. - Niczego nie rób. Nawet nie staraj się myśleć. 

- ...Ściany, zapadnijcie się! - krzyknął, i jak za uderzeniem wiatru ściany wymiotło we wszystkie strony, 

dach poszybował nad wierzchołkiem świata, a oni stali  wśród ruin oświetleni jednym jedynym stoczkiem. Noc 

była ciemna, Ŝe oko wykol. 

- Dlaczego to uczyniłeś? - spytała, ciągle trzymając puchar wyciągnięty w jego stronę. 

-  Nie  myśl.  Nie  myśl  o  niczym  -  powiedział.  -  OdpręŜ  się.  Jesteś  bardzo  zmęczona.  Gdy  płomień  tej 

ś

wiecy  zadrga  i zgaśnie,  zgaśnie  teŜ  twa  świadomość.  z trudem  zachowujesz  przytomność  umysłu.  Ledwo 

trzymasz się na nogach. Oczy ci się zamykają. Bo i tak przecieŜ nie ma tu czego oglądać. 

Chciał zmusić świecę, by zgasła, ale świeca nadal się paliła. 

- Nie jestem zmęczona. Proszę, wypij. 

Usłyszał,  jak  w nocnych  ciemnościach  dudnią  dźwięki  organów.  Dziwny  dźwięk,  nie  od  razu  go 

rozpoznał. 

- Potrzebuję twojej współpracy. 

- Dobrze juŜ, dobrze. 

- Spójrz! KsięŜyc! Wskazał palcem. 

Zadarła głowę, a księŜyc wyszedł zza atramentowe ciemnej chmury. 

background image

- I drugi, i trzeci... 

KsięŜyce, niczym nawlekane perły, wynurzały się i wędrowały w ciemności. 

- Ostatni będzie czerwony, i był. 

Wyciągnął rękę z wystawionym palcem wskazującym, przesunął ramię wzdłuŜ pola widzenia, a potem 

usiłował dotknąć księŜyca. Zabolało. KsięŜyc parzył. Nie mógł ruszyć go z miejsca. 

- Obudź się! - krzyknął. 

Czerwony księŜyc zniknął, a razem z nim wszystkie białe. 

- Proszę, wypij. 

Wyrwał puchar z jej dłoni i odwrócił się. Kiedy znowu na nią spojrzał, trzymała w ręku puchar. 

- Wypijesz? 

Odwrócił się i uciekł w noc. 

Było to jak bieg w sięgającym bioder śniegu. To było nie w porządku. Biegnąc, powiększył swój błąd - 

sam tracił siły, ona zyskiwała na mocy. Bieg wysysał jego energię, wysuszał go. 

Stał w środku ciemności. 

- Świat kręci się wokół mnie - powiedział. - Jam jego osią. 

- Proszę, wypij - powiedziała. 

Stał  na  polanie  obok  stołu,  a stół  nad  brzegiem  jeziora.  Jezioro  było  czarne,  a księŜyc  był  srebrny, 

wysoko, poza zasięgiem dłoni. Na stole pełgała jedna świeczka, blask której wysrebrzał jej włosy i włosy jej były 

srebrzyste, jak jej suknia. Obok pękatego kieliszka do wina stała butelka Romanee-Conti. Pełen był po brzegi, ten 

kieliszek,  tak  Ŝe  czerwonawe  paciorki  zastygły  przy  szklanej  krawędzi.  Był  bardzo  spragniony,  ona  zaś  była 

piękniejsza  od  wszystkich  kobiet,  które  zdarzyło  mu  się  widzieć,,  a jej  naszyjnik  sypał  iskrami,  a znad  jeziora 

nadciągnął chłodny powiew, i w powietrzu coś się unosiło - coś, co powinien był pamiętać... 

Zrobił krok naprzód, a kiedy się poruszył, zbroja lekko zadźwięczała. Sięgnął po kieliszek, lecz prawica 

zesztywniała mu od bólu i przywarła do boku. 

- Jesteś ranny! 

Powoli  odwrócił  głowę.  Krew  płynęła  z otwartej  rany  w prawym  ramieniu,  cienką  smuŜką  spływała 

w dół i skapywała z palców na ziemię. Zbroja był rozdarta. Zmusił się, by nie patrzyć. 

- Wypij to, kochanie. To cię uzdrowi. Stała. 

- Przytrzymam kieliszek. 

Spojrzał na nią, gdy przystawiła kieliszek do warg. 

- Kim jestem? 

Nie ona mu odpowiedziała, lecz coś mu odpowiedziało - coś jakby plusk wody na jeziorze. 

- Jesteś Render. Śniący. 

- Tak, przypominam sobie. 

Po czym skłonił umysł do kłamstwa, do kłamstwa które mogło rozbić całą tę iluzję, do kłamstwa, które by 

wypowiedzieć, zmusić musiał swe usta. 

- Eileen Shallot, nienawidzę cię. 

Ś

wiat zadrŜał i popłynął nad nim wstrząsany, jakby zwalony potęŜnym ciosem. 

- Charles! - krzyknęła i ciemność rozciągnęła się nad nimi. 

- Obudź się! Obudź się! - krzyknął, a prawe ramię piekło i piekło, i krwawiło w ciemności. 

background image

Stał  sam  pośrodku  białej  równiny.  Cichej  i nieskończonej.  Rozlewała  się  po  samą  krawędź  świata. 

Promieniowała własnym światłem, bo niebo nie było niebo, bo nic w górze nie było. Nic. Był zupełnie sam. I jego 

własny głos dobiegł go echem odbijającym się od krawędzi świata. 

- ... nienawidzę... nienawidzę cię... 

Opadł na kolana. On był Render. 

Czerwony księŜyc ukazał się nad równiną, rzucając upiorne światło na białą połać. Po lewo miał łańcuch 

górski, po prawo drugi łańcuch. 

Uniósł  prawicę.  Pomógł  sobie  lewą  ręką.  Ścisnął  nadgarstek,  wyciągnął  palec  wskazujący,  dosięgnął 

księŜyca. 

Wysoko  z gór  dobiegł  go  skowyt,  straszny,  rozdzierający  krzyk  -  jakby  nieludzki,  a jednak  ludzki  - 

wyzwanie,  skarga  na  samotność,  jęk  skruchy.  a potem  jego  ujrzał,  idącego  po  górach,  z ogonem  strząsającym 

ś

nieg z najwyŜszych wierzchołków, ostatni loupgarou Północy - Fenris, syn Loki - wstępujący do nieba. 

Rzucił się w powietrze. Połknął księŜyc. 

Wylądował tuŜ obok niego, a jego wielkie ślepia pałały Ŝółtym blaskiem. Podkradał się ku niemu stąpając 

bezgłośnymi łapami po zimnej białej równinie między górami, rzucił się do ucieczki, biegł po pagórkach i w dół 

zboczy,  przez  rysy  skalne  i rozpadliny,  dolinami,  kluczył  wśród  stalagmitów  i pinakli  -  pod  krawędziami 

lodowców,  wzdłuŜ  koryt  rzek  skutych  lodem,  biegł  ciągle  w dół  -  aŜ  poczuł  na  plecach  gorący  oddech,  aŜ 

otworzyła się nad nim wykrzywiona w uśmiechu paszcza. 

A wtedy się odwrócił i jego stopy stały się jak dwie rzeki ognia, które uniosły go daleko. 

Ś

wiat odskoczył w tył. On ślizgał się po zboczach. w dół. Ześlizg... 

Byle dalej... Spojrzał przez ramię. w oddali szara sylwetka goniła za nim. 

Czuł, Ŝe jeśli zechce, łatwo zmniejszy dystans. Musiał przyspieszyć. 

Ś

wiat zataczał się wokół niego. Zaczął padać śnieg. Wyciągnął nogi. z przodu, jakaś plama, zamazana 

sylwetka. Przedarł się przez woale śniegu, który teraz - jak się zdawało 

- padał z dołu do góry - niczym bańki mydlane. 

ZbliŜył się do poszarpanego kształtu. 

Jak  pływak  zbliŜał  się  do  niego  -  niezdolny  otworzyć  ust  by  wymówić  choć  słowo,  sparaliŜowany 

strachem, Ŝe utonie - utonie i nie dowie się, nigdy nie pozna. 

JuŜ nie kontrolował swego ruchu. Rzucało nim naprzód, jak fala morska w czas przypływu bije o wrak. 

w końcu, tuŜ przed tym, zdołał się zatrzymać. 

Pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Są to rzeczy, które juŜ dawno temu przestały istnieć jako przedmioty 

i pozostają teraz jedynie jako nie - do - zapisania - w - kalendarzu czyste moŜliwości poza przepływem” strumienia 

pierwiastków zwanych Czasem. 

Tam oto stał Render. Nie przejmował się, czy Fenris go dopadnie i zje jego mózg. Zamknął oczy, nie 

mógł jednak przestać widzieć. Tym razem było to niemoŜliwe. Ale niczym się nie przejmował. Lwia część jego 

samego leŜała martwa u jego stóp. 

l znowu skowyt. Za nim pojawił się szary kształt. 

Zgubę niosące oczy i krwawy pysk zamajaczyły we wnętrzu samochodowego wraka, zęby wgryzły się 

w stal, szkło, wciskały się do środka w poszukiwaniu... 

- Nie! Brutalu! PrzeŜuwaczu truchła! - krzyknął. - Umarli są święci! Moi umarli są święci! 

background image

Miał  w ręku  skalpel.  Wprawnym  ruchem  rozpłatał  ścięgna,  odkrył  sploty  mięśni  w zastygłych 

ramionach, miękki Ŝołądek, powrósła arterii. 

Płacząc, poćwiartował potwora, członek po członku, a on krwawił i krwawił plugawiąc pojazd i szczątki 

w jego wnętrzu swoją piekielnie - zwierzęcą posoką, ociekając krwią, tocząc obmierzłe płyny, aŜ cała równina się 

zaczerwieniła i poskręcała nad nimi. 

Render upadł na przerdzewiałą maskę i było miękko, ciepło i sucho, i zapłakał nad nim. 

- Nie płacz - powiedziała. 

A potem wisiał na jej ramieniu, mocno przywierając do jej boku, potem szli brzegiem czarnego jeziora 

pod księŜycem, którym był  Wedgewood. Na ich  stole płonęła jedna, jedyna świeca.  ZbliŜyła  kieliszek do jego 

warg. 

- Proszę, wypij. 

- Tak. Napój mnie. Wypił wino, łagodne i lekkie, i rozpromienił się wewnątrz. Czuł, jak wracają mu siły. 

- Jestem... 

- ... Render. Śniący - plusnęło jezioro. 

- Nie! 

Odwrócił się i znowu pobiegł, szukając wraka. Musiał wrócić. 

- Nie moŜesz. 

- Mogę! - krzyknął. - Mogę, jeśli spróbuję.... 

ś

ółte płomienie zawirowały w gęściejącym powietrzu. śółte węŜe. Skręcały się, płonęły, płonęły, wokół 

jego kostek. Potem przez mroki, dwugłowy i zwalisty, nadciągał jego Przeciwnik. 

Potoczyły się za nim kamyki. Przytłaczający odór wykręcił mu nos w drugą stronę, odrzucił go, o parę 

kroków. 

- Śniący! - ryknęła jedna z głów. 

- Wróciłeś, Ŝeby wyrównać rachunki! - zawołała druga. Render patrzył. Usiłował sobie przypomnieć. 

- Nie dla wyrównania rachunków, Thaumielu - powiedział. - Powaliłem cię i zakułem w łańcuchy... za 

Rothmana, tak, to był Rothman... kabalista. 

Zakreślił w powietrzu pentagram. 

- Wracaj do Oliphoth. Wypędzam cię. 

- Tutaj jest Oliphoth. 

-  ...  przez  Khamaela,  anioła  krwi,  przez  wrogów  Serafina,  w imię  Elohim  Gebor,  zaklinam  cię,  byś 

zniknął! 

- Nie tym razem - zaśmiały się obie głowy. 

Dał krok naprzód. 

Render cofnął się powoli, choć nogi miał spętane przez Ŝótłe węŜe. Czuł, jak z tyłu otwiera się otchłań. 

Ś

wiat był niczym rozpadająca się układanka. Widział, jak części się oddzielają. 

- Zgiń. 

Gigant zagrzmiał śmiechem obu łbów. 

Render potknął się. 

- Tędy, kochanie! 

Stała w małej grocie po prawej stronie. 

background image

Potrząsnął głową i dał krok ku otchłani. 

Thaumiel sięgał ku niemu. 

Render zachwiał się na krawędzi przepaści. 

- Charles! - krzyknęła, a wraz z jej płaczem rozpadł się świat. 

- Zatem Yernichtung - odpowiedział, spadając

3

. - Dołączę do ciebie w ciemności. 

l tak wszystko dobiegło końca. 

- Chciałbym się widzieć z doktorem Charlesem Renderem. 

- Przykro mi, to niemoŜliwe. 

-  Ale  ja  wynająłem  odrzutowiec  tylko  po  to,  Ŝeby  tu  przylecieć  i mu  podziękować.  Jestem  innym 

człowiekiem! Zmieniłem Ŝycie! 

- Przykro mi, panie Erikson. Gdyby pan zadzwonił dziś rano, powiedziałbym panu, Ŝe to niemoŜliwe. 

- Panie, jestem Przedstawiciel Erikson... a Render kiedyś wyświadczył mi wielką przysługę. 

- Wobec tego niech pan wyświadczy teraz małą przysługę Renderowi i wraca do domu. 

- Nie ma pan prawa zwracać się do mnie w ten sposób. 

- Jak pan widzi, właśnie się zwracam. Proszę wyjść. MoŜe w przyszłym roku... 

- Ale parę słów moŜe zdziałać prawdziwe cuda... 

- Proszę mi ich oszczędzić! 

- Prze... przepraszam. 

Urocze było to na pewno, zaróŜowione świtem - falująca, parująca powierzchnia morza - wiedział jednak, 

Ŝ

e i to musi się skończyć. Zatem... 

Zszedł po schodach z wysokiej wieŜy i wszedł na dziedziniec. Ruszył  w stronę róŜanej  altanki. Stanął 

przy wejściu i spojrzał na wyrko, które stało po środku. 

- Dzień dobry, milordzie. 

-  I  wzajemnie  -  odrzekł  rycerz,  łącząc  swą  krew  z ziemią,  kwiatami,  trawą,  krew  wypływającą  z jego 

rany, cieknącą po zbroi, skapującą z koniuszków palców. 

- Nic nie pomogło? Rycerz potrząsnął głową. 

- Pustym, i czekam. 

- Twe oczekiwanie kresu bliskie. 

- To znaczy? - podniósł się. 

- Statek. ZbliŜa się do portu. 

Rycerz wstał. Oparł się o wilgotny pień drzewa. Patrzył na rosłego, brodatego sługę, który nie przestawał 

mówić ochrypłymi słowy z barbarzyńskim akcentem: 

- Gnany wiatrem przybywa jak czarny łabędź. Powraca. 

- Czarny, mówisz? Czarny? 

- śagle są czarne, Lordzie Tristramie. 

- Kłamiesz. 

- Chcesz się przekonać? Chcesz ujrzeć to na własne oczy? Spójrz zatem! 

Wskazał dłonią. 

Ziemia zadrŜała, mur runął. Chmura kurzu podniosła się i opadła. z miejsca, gdzie stali, widzieć mogli 

                                                 

3

 Yernichtung (niem) - zagłada (Przyp. tłum.)

 

background image

statek wpływający do portu na skrzydłach nocy. 

- Kłamałeś! Są białe! 

Pierwsze promienie wschodu tańczyły na lustrze wody. śagle rzucały cień. 

- Nie, głupcze. Czarne! Muszą być czarne! 

- Białe! Białe! Izoldo, dotrzymałaś słowa! Wróciłaś! Zaczął biec w stronę portu. 

-  Wracaj!  Jesteś  ranny!  Jesteś  chory!  Zatrzymaj  się...  śagle  były  białe,  opromienione  słońcem,  które 

wisiało jak czerwony guzik, który sługa dotknął szybkim ruchem ręki. Noc zapadła.