background image

Jerome K. Jerome

Trzech panów na włóczędze

Przełożył Leszek Muszyński
Tytuł oryginału Three Men on the Bummel
Wydanie oryginalne 1900
Wydanie polskie 2011

ROZDZIAŁ 1.

Trzej   panowie   potrzebują   zmiany   -   Anegdota   pokazująca   zły   skutek   oszustwa   -   Moralne 

tchórzostwo George'a - Pomysł Harrisa - Historyjka Starego Marynarza i Niedoświadczonego Żeglarza 
- Załoga - Niebezpieczeństwa żeglugi, kiedy wiatr wieje od lądu - Niemożność żeglowania, kiedy wiatr  
wieje od morza - Gadatliwość Ethelberthy - Wilgoć od rzeki - Harris sugeruje wycieczkę rowerową - 
George myśli o wietrze - Harris proponuje Szwarcwald - George myśli o wzgórzach - Plan podjazdów 
na wzgórza poprawiony przez Harrisa - Pani Harrisowa przerywa naradą.

- JEDYNE, czego nam trzeba - powiedział Harris - to odmiany.
W   tej   samej   chwili   otworzyły   się   drzwi   i   pani   Harrisowa   zajrzała   do   pokoju.   Powiedziała,   że 

Ethelbertha poleciła jej, aby mi przypomnieć, że nie możemy się spóźnić do domu ze względu na 
Clarence'a. Skłonny jestem myśleć, że Ethelbertha niepotrzebnie aż tak się przejmuje, jeśli chodzi o 
dzieci. Dziecku w istocie nie działo się nic złego. Tego ranka dzieciak wyszedł ze swoją ciotką na 
spacer i kiedy patrzył pożądliwie na wystawę cukierni, cioteczka weszła z nim do środka, kupiła mu 
tyle ciastek z kremem i babeczek, aż wreszcie stwierdziła, że ma dosyć, i grzecznie, ale stanowczo, 
odmawia zjedzenia czegokolwiek więcej. Oczywiście potem w czasie obiadu ledwie skubnął puddingu, 
a Ethelbertha zaraz myśli, że dziecko jest na coś chore. Pani Harrisowa dodała, że dla nas też lepiej  
będzie pójść wkrótce na górę, i to o własnych siłach, bo inaczej ominie nas herbatka u Szalonego  
Kapelusznika rodem z Alicji w Krainie Czarów w wykonaniu panny Muriel. Muriel to młodsza córka  
Harrisów - ma osiem lat, jest bystrym, inteligentnym dzieckiem, ale osobiście wolę ją w poważniejszym 
repertuarze.

Obiecaliśmy, że przyjdziemy natychmiast, jak tylko skończymy palić, prosząc jednocześnie, żeby 

nie pozwoliła zaczynać Muriel, dopóki nie dotrzemy. Obiecała powstrzymać dziecko tak długo, jak to 
możliwe, i wyszła. Kiedy drzwi się zamknęły, Harris podjął przerwaną wypowiedź:

- Wiecie, co mam na myśli - powiedział. - Całkowitą zmianę. Pytanie tylko, jak to zrobić.
George   zasugerował   „wyjazd   w   interesach".   Była   to   propozycja   całkowicie   w   jego   stylu.   Jako 

kawaler uważa, że zamężna kobieta nie ma dość rozumu, żeby zejść z drogi walcowi drogowemu. 
Znałem kiedyś młodego inżyniera, który postanowił pojechać do Wiednia „w interesach". Jego żona 
chciała   jednak   wiedzieć,   „w   jakich   interesach".   Oznajmił,   że   został   zobowiązany   do   odwiedzenia 
kopalni  wokół   stolicy  Austrii   i  ma   napisać  sprawozdanie.  Zaproponowała  więc,   że   będzie   chodzić  
razem z nim - to był ten typ żony. Próbował jej to odradzić. Mówił, że kopalnia to nie miejsce dla 
pięknej kobiety. Oznajmiła, że dobrze to wie i dlatego nie zamierza towarzyszyć mu w głąb szybów. 
Pożegna go rano, a do jego powrotu obejdzie wiedeńskie sklepy i kupi kilka rzeczy,  które się jej 
spodobają.   On   zaś,   zacząwszy   realizować   pomysł,  nie   umiał  się   z  tego   wyplątać.  Przez   dziesięć 
długich, letnich dni wizytował kopalnie w okolicach Wiednia, a wieczorami pisał raporty, które żona 
posyłała do jego biura, a których wcale tam nie potrzebowali.

Byłbym zasmucony, gdyby Ethelbertha czy pani Harrisowa należały do żon tego typu; nie wolno 

przesadzać z „interesami" - lepiej stosować ów wybieg tylko w nagłych przypadkach.

- Nie - powiedziałem.  - Rzecz ma być uczciwa  i  załatwiona po męsku. Powiem Ethelbercie, iż 

doszedłem   do   wniosku,   że   mężczyzna   nigdy   nie   ceni   szczęścia,   które   ma   na   wyciągnięcie   ręki. 

- 1 - 

background image

Powiem, że zamierzam opuścić ją i dzieci na co najmniej trzy tygodnie, aby nauczyła się doceniać 
moje zalety, tak jak powinna. Powiem jej - ciągnąłem, zwracając się do Harrisa - że to ty właśnie  
uświadomiłeś mi moje obowiązki w tym względzie i że to właśnie dzięki tobie powinniśmy...

Harris odstawił pospiesznie swój kieliszek.
- Jeśli nie masz nic przeciwko, stary - przerwał - to raczej ja bym tak powiedział, chyba że ty chcesz 

to zrobić. Twoja żona będzie to omawiała z moją, i wiesz, będę się czuł niezręcznie, przypisując sobie 
czyjeś zasługi.

- Niepodobnego - nalegałem. - To była twoja sugestia.
- Ale to ty podsunąłeś mi ten pomysł - Harris znów mi przerwał. - Pamiętasz, powiedziałeś kiedyś,  

że   nie   ma   nic   gorszego   dla   mężczyzny,   jak   popaść   w   rutynę,   bo   wtedy   niezłomne   domatorstwo 
doprowadzi go do przesytu.

- Mówiłem tak ogólnie - wyjaśniłem.
- Uderzyło mnie, jakie to trafne - powiedział Harris. - Chcę to powtórzyć Klarze. Ma dobrą opinię o 

twoim rozsądku. Jestem pewien, że jeżeli...

- Za duże ryzyko - przerwałem. - To delikatna sprawa, ale widzę wyjście z tej sytuacji. Powiemy, że  

to George podsunął ten pomysł.

Czasami George jest tak nieużyty, że aż mnie to irytuje. Pomyśleć, że mógłby z radością pomóc 

dwom starym przyjaciołom w rozwiązaniu dylematu, a zamiast tego staje się nieprzyjemny.

- Tylko spróbujcie - zaoponował George - a wtedy powiem im obu, że mój plan polegał na wydaniu 

przyjęcia dla dzieci i dorosłych. Chciałem zaprosić też moją ciotkę i oznajmić, że zamierzamy wynająć 
uroczy,   stary   domek,   który   widziałem   w   Normandii,   na   wybrzeżu,   gdzie   klimat   jest   szczególnie 
korzystny dla chorowitych dzieci, a takiego mleka jak tam nie dostanie się w całej Anglii. Dodam, że  
odrzuciliście ten pomysł, stwierdzając, że wolicie jechać sami.

Z takim egoistą jak George nic nie wskórasz uprzejmością, musisz być stanowczy.
- Sam chciałeś - powiedział Harris. - Ja się wycofuję. Zaraz wynajmiemy ten domek. Zaprosisz 

swoją ciotkę - dopilnuję tego - i będziemy tam przez cały miesiąc. Dzieci cię bardzo lubią, a nas nie  
będziesz mógł nigdy znaleźć. Obiecałeś nauczyć Edgara łowić ryby. I to ty będziesz udawał dzikie  
zwierzęta. Od zeszłej niedzieli Dick i Muriel nie mówią o niczym innym, jak tylko o hipopotamie w  
twoim wykonaniu. Będziemy urządzać pikniki w lesie - będzie nas tylko jedenaścioro, a wieczorami 
będziemy muzykować i słuchać recytacji. Muriel doskonale umie już na pamięć sześć kawałków, a jak 
może wiesz, inne dzieci też pilnie się uczą.

George wycofał się - nie jest zbyt odważny - i zrobił to bez wdzięku. Powiedział, że skoro jesteśmy 

tak podli, tchórzliwi i obłudni, żeby zniżyć się do takiej marnej sztuczki, to on już nic na to nie może  
poradzić. Dodał, że jeśli nie mam zamiaru sam skończyć całej butelki wina, ośmiela się mnie prosić o 
nalanie   mu   kieliszka.   Dodał   także,   nieco   bez   sensu,   że   to   i   tak   nie   ma   znaczenia,   albowiem 
Ethelbertha   i   pani   Harrisowa   są   zbyt   mądrymi   kobietami,   aby   choć   przez   chwilę   uwierzyć,   że 
propozycja wyszła od niego.

Kiedy to mieliśmy już z głowy, pozostało pytanie: jakiego rodzaju miała być ta zmiana. Harris jak 

zwykle głosował za morzem. Powiedział, że słyszał o idealnym jachcie, z którym dalibyśmy sobie sami  
radę   -   bez   próżniaczej   gromady   majtków   zwiększającej   koszty   wyprawy   i   odbierającej   jej   cały 
romantyzm. Wystarczy zręczny chłopak, a jacht sam pożegluje. Znaliśmy ten jacht i powiedzieliśmy 
mu   to   -   byliśmy   kiedyś   na   nim   z   Harrisem.   Zęza   cuchnęła   zepsutą   wodą   i   zatruwała   powietrze  
zgnilizną.  Żadne zwykłe  morskie powietrze  nie mogło dać jej rady.  Jeżeli  chodzi o smród, równie 
dobrze można spędzić tydzień w Limehouse Hole. Na tym jachcie nie ma żadnego schronienia przed 
deszczem; salonik ma dziesięć stóp na cztery, a połowę z tego zajmuje piec, który rozpada się na 
kawałeczki, kiedy próbujesz go rozpalić. Kąpiel trzeba brać na pokładzie, a ręcznik zwiewa ci za burtę,  
jak   tylko   wyjdziesz   z   wanny.   Harris   i   chłopiec   będą   wykonywać   wszystkie   interesujące   prace   - 
ciągnięcie i refowanie, sterowanie i zmuszanie do posłuszeństwa, wszystkie tego rodzaju rzeczy - 
zostawiając mnie i George'owi obieranie ziemniaków i zmywanie.

- No dobrze - powiedział Harris. - Wypożyczmy dobry jacht z szyprem i popłyńmy w wielkim stylu.
Temu też się sprzeciwiłem. Znam tego szypra; w jego pojęciu żeglowanie polega na dryfowaniu 

blisko brzegu, gdzie może mieć stały kontakt z żoną i rodziną, że nie wspomnę o jego ulubionym  
domu publicznym.

Lata temu, kiedy byłem młody i niedoświadczony, sam wynająłem jacht. Trzy rzeczy złożyły się na 

to,   że   uległem   temu   szaleństwu:   miałem   nieoczekiwanie   szczęśliwą   passę,   Ethelbertha   wyraziła 

- 2 - 

background image

tęsknotę do morskiego powietrza, a zaraz następnego ranka przypadkiem wziąłem do ręki egzemplarz 
„Sportsmana", gdzie natrafiłem na ogłoszenie:

Dla żeglarzy - wyjątkowa okazja - „Hultaj", 28-tonowa jolka - właściciel z powodu nagłego wyjazdu  

jest   skłonny  wypożyczyć   tego  wspaniałego   „charta   morskiego"  na  czas   krótszy  lub   dłuższy.   Dwie 
kabiny i salon, pianola Woffenkoff; nowy kocioł. Warunki: 10 gwinei na tydzień - zgłoszenia: Apply 
Pertwee & Co. 3A Bucklersbury.

Wyglądało to jak odpowiedź na moje modlitwy. „Nowy kocioł" mnie nie interesował. Mała przepierka 

może poczekać - myślałem, ale „pianola Woffenkoffa" brzmiało ponętnie. Przedstawiłem Ethelbercie 
obraz, jak wieczorem akompaniuje chórowi złożonemu z członków załogi, a nasz ruchomy dom pędzi, 
jak chart" przez srebrzyste fale.

Wziąłem   dorożkę   i   popędziłem   prosto   na   Bucklersbury   3   A.   Pan   Pertwee   wyglądał   na 

bezpretensjonalnego dżentelmena, ale jego biuro na trzecim piętrze było niezbyt wystawne. Pokazał 
mi akwarelę, na której „Hultaj" żeglował pod wiatr.

Pokład   był   nachylony   pod   kątem   95   stopni   do   oceanu.   Na   pokładzie   nie   było   żywego   ducha. 

Przypuszczam, że wszyscy zsunęli się do wody. Nie mam pojęcia, jak ktokolwiek mógłby się tam 
utrzymać, chyba że przybity gwoździami. Wskazałem tę wadę agentowi, który wyjaśnił mi, że obraz 
przedstawia   „Hultaja"   dublującego   coś,   czy   jakoś   tam,   podczas   dobrze   znanego   zwycięstwa   w 
regatach Medway Challenge Shield. Pan Pertwee założył, że wiem wszystko o tym zdarzeniu, tak 
więc nie ma potrzeby zadawać żadnych pytań. Dwie plamki blisko ramy obrazu, które początkowo 
wziąłem za mole, były statkami, które zdobyły drugie i trzecie miejsce. Fotografia jachtu na kotwicy  
przy   Gravesend   była   mniej   imponująca,   ale   dawała   poczucie   większej   stabilności.   Ponieważ 
odpowiedzi  na  wszystkie  moje  pytania  były zadowalające,  wynająłem  jacht  na  dwa  tygodnie. Pan 
Pertwee   stwierdził,   że   dobrze   się   składa,   iż   chcę   wynająć   jacht   tylko   na   dwa   tygodnie   -   później  
przyznałem mu rację - bo potem ma rezerwację na rzecz innego klienta. Gdybym upierał się przy 
trzech tygodniach, byłby zmuszony mi odmówić.

Kiedy   doszliśmy   pod   tym   względem   do   porozumienia,   pan   Pertwee   spytał,   czy   mam   na   oku 

jakiegoś szypra. Nie miałem i jego zdaniem rzeczy układają się dla mnie bardzo szczęśliwie, bo jest 
pewien, że nie mógłbym zrobić lepiej, niż nająć pana Goylesa - obecnie na służbie - doskonałego 
szypra, człowieka, który zna morze jak mąż swoją żonę i który nigdy nie pozwolił nikomu umrzeć na  
oceanie.

Ciągle jeszcze było wcześnie, a jacht stał przy Harwich. Złapałem pociąg o dziesiątej czterdzieści 

pięć   z   Liverpool   Street   i   już   o   pierwszej   rozmawiałem   na   pokładzie   z   panem   Goylesem.   Był  
stanowczym człowiekiem i miał ojcowskie podejście do ludzi. Opowiedziałem mu o swoim pomyśle 
żeglugi   na  odległe   holenderskie  wyspy  i  trasie  aż do  Norwegii.   Odpowiedział  „tak  jest,  tak jest"   i 
wykazał pełny entuzjazm co do wycieczki. Powiedział, że jego samego by to ucieszyło. Przeszliśmy do 
kwestii   zaopatrzenia   i   wtedy   jego   entuzjazm   jeszcze   wzrósł.   Muszę   przyznać,   że   ilość   prowiantu 
sugerowana   przez  pana   Goylesa   mnie   zaskoczyła.   Czyżbyśmy  żyli   za   czasów  Drake'a   i   Spanish 
Main? Zacząłem się obawiać, że planuje coś nielegalnego. Jednakże on zaśmiał się po ojcowsku i 
zapewnił mnie, że nie przesadziliśmy. Wszystko, co zostanie, załoga może podzielić między siebie i 
zabrać do domu - wyglądało na to, że jest taki zwyczaj. Wydało mi się, że będę utrzymywał ich do 
zimy,   ale   nie   chciałem   uchodzić   za   skąpca   i   umilkłem.   Ilość   niezbędnych   napojów   także   mnie 
zaskoczyła. Uzgodniłem zaopatrzenie w to, czego sami mogliśmy potrzebować, a potem pan Goyles 
przemówił w imieniu załogi. Muszę stwierdzić, że dbał o swoich ludzi.

- Nie potrzebujemy tu żadnych orgii, panie Goyles - powiedziałem.
- Orgii?! - zdumiał się pan Goyles. - Czemu nie mieliby wlać paru kropel do herbaty?
Wyjaśnił, że jego mottem jest „zatrudnij dobrych fachowców i traktuj ich dobrze".
- Oni będą lepiej dla pana pracować i zawsze wrócą, kiedy będą potrzebni.
Osobiście nie odczuwam potrzeby ich powrotu. Poczułem do nich niechęć, zanim ich zobaczyłem. 

Zacząłem ich uważać za chciwą i pijacką załogę. Ale pan Goyles był tak radośnie stanowczy, a ja tak 
niedoświadczony, że znowu pozwoliłem mu postawić na swoim. Obiecał, że osobiście dopilnuje, żeby 
wszystko było jak trzeba. Pozostawiłem mu też sprawę zaangażowania załogi. Powiedział, że tylko dla 
mnie rzecz da się załatwić, i faktycznie dała, przy pomocy dwóch ludzi i chłopca. Jeśli miał na myśli  
zaopatrzenie   w  żywność   i  napoje,   sądzę,   że  nie   docenił  problemu,  ale,  być   może,   miał  na   myśli  
żeglugę jachtem.

- 3 - 

background image

W drodze do domu odwiedziłem krawca i zamówiłem strój żeglarski, łącznie z białym kapeluszem; 

krawiec   obiecał   pospieszyć   się   i   uszyć   na   czas.   Potem   poszedłem   do   domu   i   opowiedziałem 
Ethelbercie o wszystkim, czego dokonałem. Jej zachwyt został przyćmiony tylko przez jedno pytanie - 
czy krawcowa zdąży uszyć na czas jej żeglarski kostium. Jak to kobieta.

Niedawno   obchodziliśmy   nasz   miodowy   miesiąc,   a   ponieważ   musieliśmy   go   nieco   skrócić, 

zdecydowaliśmy się nie zapraszać nikogo i mieć jacht tylko dla siebie. Wdzięczny jestem niebu, że tak 
zadecydowaliśmy.

W poniedziałek włożyliśmy nasze stroje i ruszyliśmy. Zapomniałem, co miała na sobie Ethelbertha, 

ale cokolwiek to było, robiła ujmujące wrażenie. Mój uniform był ciemno-błękitny, ozdobiony wąskim 
białym galonem, co wyglądało bardzo efektownie.

Pan Goyles przywitał nas na pokładzie i zaprosił na śniadanie. Muszę przyznać, że zaangażował 

bardzo dobrego kucharza. Co do uzdolnień innych członków załogi - nie miałem okazji ich sprawdzić.  
Jednakże, jeśli oceniać ich w stanie spoczynku, wydawali się miłymi ludźmi.

Myślałem podnieść kotwicę, jak tylko załoga skończy obiad, a ja, paląc cygaro, z Ethelberthą przy  

boku, przechylony przez reling, będę obserwować, jak białe klify Ojczyzny znikają za horyzontem. 
Razem z Ethelberthą przeprowadziliśmy nasz punkt programu i czekaliśmy, mając pokład tylko dla 
siebie.

- Nie wydają się spieszyć - zauważyła Ethelberthą.
- Jeśli w czasie dwóch tygodni - powiedziałem - zjedzą tylko połowę z tego, co jest na statku, nie 

będą mieć dość czasu na każdy posiłek. Lepiej ich nie poganiać, bo nie zjedzą nawet czwartej części.

- Musieli zasnąć - stwierdziła Ethelberthą. - Wkrótce będzie czas na herbatę.
Załoga zachowywała się bardzo cicho. Ruszyłem ostro i przywołałem kapitana do dołu drabiny. 

Wołałem go trzy razy, zanim powoli wyszedł. Wydawał się cięższy i starszy, niż kiedy go ostatnio 
widziałem. W jego ustach tkwiło zgasłe cygaro.

- Jeśli jest pan gotowy, kapitanie Goyles - powiedziałem - ruszajmy!
Kapitan Goyles wyjął z ust cygaro.
- Za pozwoleniem, nie dzisiaj, sir.
- Dlaczego nie dzisiaj, o co chodzi z tym dzisiaj? - zapytałem.
Wiedziałem,   że   żeglarze   są   przesądnym   ludkiem.   Myślałem,   że,   być   może,   poniedziałek   jest 

uważany za pechowy.

- Dzień jest w porządku - odpowiedział kapitan Goyles. - To wiatr. Myślę o wietrze. Nie wygląda na 

to, żeby miał się zmienić.

- A czy potrzebujemy zmiany?  - spytałem. - Do diabła! Wydaje mi się, że  jest akurat taki, jaki 

powinien być, całkiem z tyłu!

- Tak jest, tak jest - „do diabła", to właściwe słowa, sir, możemy wszyscy się tam znaleźć. Niech nas  

Bóg broni, jeśli dziś wypłyniemy. Widzi pan, sir - wyjaśnił w odpowiedzi na moje zdziwione spojrzenie - 
wieje coś, co nazywamy „lądowym wiatrem". Wieje, można powiedzieć, prosto od lądu.

Kiedy już mogłem myśleć, przyznałem mu rację. Wiatr wiał od lądu.
-   W   nocy   może   się   zmienić   -   powiedział   z   nadzieją   kapitan   Goyles.   -   Tak   czy   owak,   nie   jest 

gwałtowny i bardzo dobrze.

Kapitan   Goyles   rozpalił   cygaro,   a   ja   wróciwszy   na   rufę,   wyjaśniłem   Ethelbercie   powód   zwłoki,  

Ethelberta, która zdawała się w gorszym humorze, niż kiedy wstąpiliśmy na pokład, chciała wiedzieć, 
dlaczego nie możemy żeglować przy wietrze od lądu.

- Gdyby nie wiało od lądu - powiedziała Ethelberthą - mogłoby wiać od morza i spychałoby nas z 

powrotem na brzeg. Myślę, że to akurat jest taki wiatr, jakiego potrzebujemy.

Wyjaśniłem jej:
- Nie mam doświadczenia, kochanie, to wygląda na taki wiatr, jakiego potrzebujemy, ale tak nie jest. 

Teraz wieje coś, co nazywamy „lądowym wiatrem", a lądowy wiatr jest zawsze bardzo niebezpieczny.

Jej kłótliwość nieco mnie drażniła, choć, być może, i ja też byłem trochę rozeźlony. Monotonne  

kołysanie małego jachtu na kotwicy osłabia płomiennego ducha.

- 4 - 

background image

- Nie mogę ci tego wyjaśnić - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - ale stawianie żagli na tym wietrze  

mogłoby być szczytem zuchwałej głupoty, a za bardzo mi na tobie zależy, żeby wystawiać cię na 
niepotrzebne ryzyko.

Myślałem, że jest to raczej trafny wniosek, ale Ethelbertha zaledwie raczyła odpowiedzieć, że w 

tych okolicznościach nie powinniśmy do wtorku wychodzić na pokład, i zeszła na dół.

Rankiem   wiatr   zmienił   się   na   południowy.   Wstałem   wcześnie   i   podzieliłem   się   tą   nowiną   z 

kapitanem Goylesem.

- Tak jest, tak jest, sir - zauważył. - To bardzo nieszczęśliwie, ale co możemy na to poradzić.
- Jak pan sądzi, czy to możliwe, żebyśmy dzisiaj wyruszyli? - zaryzykowałem.
Nawet się na mnie nie rozzłościł, roześmiał się tylko.
- Tak, sir - odparł. - Gdyby pan chciał płynąć do Ipswich, mógłbym powiedzieć, że nie mogło być  

lepiej, ale naszym celem jest, jak wiadomo, wybrzeże Holandii - i tu jest pies pogrzebany.

Podzieliłem się tą nowiną z Ethelbertha i postanowiliśmy spędzić ten dzień na brzegu.
Harwich   nie   jest   zbyt   wesołym   miastem,   a   po   spędzeniu   tam   czasu   aż  do   wieczora   można   je 

nazwać   nudnym.   Wypiliśmy   herbatę   w   Dovercourt   i   wróciliśmy   na   nadbrzeże,   szukając   kapitana 
Goylesa i łodzi. Czekaliśmy na niego godzinę. Kiedy się pojawił, był bardziej radosny niż my i gdyby 
mi osobiście nie powiedział, że nigdy nie pije więcej niż szklaneczkę gorącego grogu przed snem, 
mógłbym pomyśleć, że jest pijany.

Następnego ranka był wiatr północny, co raczej zaniepokoiło kapitana Goylesa. Okazało się, że w 

tych warunkach równie niebezpieczna jest żegluga co i postój. Naszą jedyną nadzieją była możliwość 
zmiany kierunku wiatru, zanim coś się stanie. Od tego czasu Ethelbertha poczuła niechęć do jachtu. 
Stwierdziła,   że   osobiście   wolałaby   spędzić   tydzień   w   wannie   z   biczami   wodnymi,   bo   wanna 
przynajmniej stoi nieruchomo.

Nazajutrz   przenieśliśmy   się   do   Harwich.   Tej   i   następnej   nocy   (wiatr   ciągle   wiał   na   południe) 

spaliśmy w King's Head. W piątek wiatr powiał prosto ze wschodu. Spotkałem kapitana Goylesa na 
nadbrzeżu i zasugerowałem, że w tych okolicznościach moglibyśmy wyruszyć.

Mój upór go zirytował.
-   Gdyby   pan   wiedział   nieco   więcej,   sir   -   powiedział   do   mnie   -   sam   by   pan   przyznał,   że   to 

niemożliwe. Wiatr wieje prosto od morza.

- Kapitanie Goyles - zapytałem dobitnie - niech pan mi powie, czym jest ta rzecz, którą wynająłem, 

jachtem czy łodzią mieszkalną?

Wydawał się zaskoczony moim pytaniem. Odpowiedział:
- To jest jolka.
- Chodzi mi o to - powiedziałem - czy to w ogóle może pływać, czy jest na stałe tu umocowane. 

Jeśli   jest   zamocowane   -   ciągnąłem   -   niech   mi   pan   szczerze   powie.   Postawimy   wtedy   skrzynki   z 
bluszczem   pod   iluminatorami,   posadzimy   trochę   kwiatków,   rozciągniemy   markizę   nad   pokładem   i 
rzecz nabierze miłego wyglądu. Jeśli jednak to może się poruszać...

- Ruszać?! - przerwał mi kapitan. - Jeśli tylko „Hultaj" złapałby właściwy wiatr...
- A jaki jest ten właściwy wiatr? - zapytałem. 
Kapitan Goyles wyglądał na zakłopotanego.
- W tym tygodniu - kontynuowałem - mieliśmy wiatr  z północy, południa, wschodu i zachodu z 

różnymi odmianami. Jeśli ma pan na myśli jakikolwiek inny punkt kompasu, z którego może wiać, 
niech pan powie - zaczekam. Jeśli nie i jeżeli kotwica nie wrosła w dno oceanu, ruszamy dzisiaj i 
zobaczymy, co się stanie.

Zrozumiał, że jestem zdecydowany na wszystko.
- Tak jest, sir - zgodził się. - Pan rozkazuje, ja słucham. Dzięki Bogu mam tylko jedno dziecko na  

utrzymaniu.   Bez   wątpienia   wykonawcy   pańskiego   testamentu   będą   czuli   się   w   obowiązku,   by 
zaopiekować się jedną starą wdową.

Jego uroczysta powaga zrobiła na mnie wrażenie.
- Panie Goyles - powiedziałem. - Niech mi pan powie uczciwie: czy jest jakaś nadzieja, że przy 

jakiejkolwiek pogodzie ta łajba odpłynie z tej przeklętej dziury?

Radosna uprzejmość powróciła do kapitana Goylesa.

- 5 - 

background image

- Widzi pan, sir - wyjaśniał. - To jest bardzo szczególne wybrzeże. Byłoby w porządku, gdybyśmy 

już raz wyruszyli, ale odpłynięcie od niego w takiej łódeczce jak ta - tak szczerze mówiąc - wymaga  
pracy.

Zostawiłem kapitana, który zapewniał mnie, że będzie pilnował pogody jak matka swoje śpiące 

dziecko. Było to jego własne porównanie i wydało mi się raczej wzruszające. Zobaczyłem go znowu o  
dwunastej - obserwował pogodę z luku łańcucha kotwicznego.

O piątej po południu zdarzył mi się szczęśliwy traf: na samym środku High Street spotkałem kilku 

pływających  jachtem przyjaciół,  którzy musieli  akurat zawinąć do  portu z powodu nadwerężonego 
steru. Opowiedziałem im moje perypetie, a oni zdawali się bardziej rozbawieni niż zdziwieni. Kapitan 
Goyles   i   jego   dwaj   ludzie   ciągle   obserwowali   pogodę.   Wpadłem   do   King's   Head   i   uprzedziłem 
Ethelberthę. We czwórkę podkradliśmy się do nadbrzeża, gdzie stała nasza łódź. Na pokładzie był 
tylko chłopiec okrętowy. Dwóch moich przyjaciół zajęło się jachtem i o godzinie szóstej mknęliśmy 
wesoło wzdłuż wybrzeża.

Tej nocy zawinęliśmy do Aldborough, a nazajutrz do Yarmouth. Moi przyjaciele musieli już odejść, 

więc opuściliśmy jacht. Wcześnie rano sprzedaliśmy na aukcji w Yarmouth nasze zapasy żywności. 
Poniosłem   stratę,   ale   miałem   satysfakcję   z   wystrychnięcia   na   dudka   kapitana   Goylesa.   „Hultaja" 
zostawiłem   pod   opieką   miejscowego   marynarza,   który   za   kilka   suwerenów   zobowiązał   się   co   do 
sekundy odstawić jacht do Harwich. Do Londynu wróciliśmy pociągiem. Być może są inne jachty niż 
„Hultaj" i inni szyprowie niż pan Goyles, ale to doświadczenie uprzedziło mnie do obu.

George także myślał, że jacht wiąże się ze zbyt wieloma obowiązkami, więc zrezygnowaliśmy z 

tego pomysłu.

- A co myślicie o rzece? - zapytał Harris. - Nieźle się tam kiedyś bawiliśmy.
George, milcząc, palił cygaro, a ja rozłupałem następny orzech.
- Rzeka już nie jest taka jak kiedyś - powiedziałem. - Nie wiem czemu, ale jest coś - jakby wilgoć w  

powietrzu nad rzeką, co mnie przyprawia o lumbago.

- Tak samo jest ze mną - przytaknął George. - Nie wiem dlaczego, ale teraz nigdy nie mogę zasnąć  

w pobliżu rzeki. Na wiosnę spędziłem tydzień w miejscu Joe'ego i co dzień budziłem się o siódmej, a 
potem nie mogłem już zmrużyć oka.

- To była tylko luźna sugestia - zastrzegł się Harris. - Osobiście myślę, że to też nie dla mnie - 

powoduje nawroty mojej podagry.

- Coś, co mi najbardziej odpowiada - oznajmiłem - to górskie powietrze. Co byście powiedzieli na 

pieszą wędrówkę po Szkocji?

- W Szkocji zawsze  pada - sprzeciwił się George. - Dwa lata temu byłem w Szkocji przez trzy 

tygodnie i ani jednego dnia nie byłem suchy - to nie ma sensu.

- Wystarczająco dobra jest Szwajcaria - stwierdził Harris.
- One nigdy się nie zgodzą, żebyśmy sami pojechali do Szwajcarii - sprzeciwiłem się. - Wiecie, co 

się zdarzyło ostatnim razem. To musi być jakieś takie miejsce, gdzie żadna delikatna kobieta czy 
dziecko nie może przebywać: kraj podłych hoteli i niewygodnych podróży, w którym będziemy musieli 
zachowywać się ordynarnie, ciężko pracować, a być może nawet głodować.

- Jasne - przerwał George - jasne, że tak. Jadę z wami.
- Mam - wykrzyknął Harris - wycieczka rowerowa! 
George spojrzał nieufnie.
- Na wycieczce rowerowej jest zawsze dużo jazdy pod górę - stwierdził - i wiatr z przodu.
- Ale jest też jazda w dół i z wiatrem - powiedział Harris.
- Nie zauważyłem tego - zaprzeczył George.
- Nie wymyślisz nic lepszego niż rajd rowerowy - upierał się Harris.
Byłem skłonny się z nim zgodzić.
- I powiem ci dokąd - kontynuował - do Szwarcwaldu.
- Choinka, to jest cały czas pod górę - zmartwił się George.
- Nie cały czas -  sprzeciwił się  Harris  - powiedzmy,  dwie  trzecie.  I  jest  jeszcze  jedno, o  czym  

zapomniałeś.

- 6 - 

background image

Rozejrzał się ostrożnie dookoła i zniżył głos do szeptu.
- Są małe kolejki jeżdżące pod górę, takie z kołami zębatymi, które...
Drzwi się otworzyły i weszła pani Harrisowa. Powiedziała, że Ethelbertha nakłada już beret, a Muriel 

odegrała Herbatkę u Szalonego Kapelusznika bez nas.

- Jutro o czwartej w klubie - szepnął do mnie Harris, wstając, a ja przekazałem to George'owi, kiedy 

szliśmy na górę.

ROZDZIAŁ 2.

Delikatna sprawa - Co Ethelbertha powinna powiedzieć - Co ona powiedziała - Co powiedziała pani 

Harris - Co powiedzieliśmy George  'owi  - Wyruszamy w środę - George  poprawia  nam humory - 
Wątpliwości moje i Harrisa - Kto pracuje, jadąc na tandemie - Opinia cyklisty z przodu - Co myśli ten z 
tyłu - Jak Harris zgubił żonę - Sprawa bagażu - Mądrość wujka Podgera - Początek historii o człowieku 
z torbą.

ROZPOCZĄŁEM grę z Ethelberthą jeszcze tego samego wieczoru. Zrobiłem to, będąc w trochę 

drażliwym  nastroju. Chciałem, żeby Ethelbertha to zauważyła.  Powinienem się do tego przyznać i 
złożyć na karb podwyższonego ciśnienia płynów mózgowych. Miało to naturalnie wywołać rozmowę o 
moim zdrowiu w ogólności i jego złym stanie, wobec którego trzeba podjąć szybkie i energiczne kroki. 
Myślałem, że przy odrobinie taktu potrafię sprawić, żeby propozycja wyszła od samej Ethelberthy.

Wyobraziłem sobie, że  powie:  „Nie, kochanie, potrzebujesz zmiany,  kompletnej zmiany.  Daj się 

przekonać i wyjedź na miesiąc. Nie, nie proś, żebym z tobą jechała. Wiem, że chciałbyś tego, ale ja 
nie pojadę. Potrzebne ci męskie towarzystwo.  Spróbuj przekonać George'a i Harrisa, żeby z tobą 
pojechali.   Wierz  mi,   twój   wrażliwy   mózg   wymaga   czasem   odpoczynku   od   napięcia,   jakie   stwarza 
domowe otoczenie. Zapomnij na trochę, że dzieci potrzebują lekcji muzyki, butów, rowerów i nalewki z 
rabarbaru trzy razy dziennie. Zapomnij, że w życiu są takie rzeczy, jak kucharki, dekoratorzy wnętrz, 
psy sąsiadów i rachunki od rzeźnika. Jedź na koniec świata, gdzie wszystko będzie dla ciebie nowe i 
osobliwe i gdzie twój przemęczony umysł zazna spokoju i wylęgną się w nim nowe pomysły. Odejdź 
na pewien czas, żebym za tobą zatęskniła i zachwyciła się twoją dobrocią i cnotami, bo kiedy jesteś  
cały   czas   ze   mną,   mogę   o   nich   po   ludzku   zapomnieć,   jak   ktoś,   kto   nasycony   obojętnieje   na 
błogosławieństwa słońca i piękno księżyca. Odejdź i wróć odświeżony na ciele i umyśle, radośniejszy i 
- jeśli to możliwe - lepszy niż przed wyjazdem".

Ale nasze marzenia nigdy nie spełniają się w taki sposób, w jaki byśmy sobie tego życzyli. Przede 

wszystkim Ethelbertha nie zauważyła, że jestem rozdrażniony.  Musiałem zwrócić na to jej uwagę. 
Powiedziałem:

- Musisz mi wybaczyć, niezbyt dobrze się dzisiaj czuję.
- Och - odpowiedziała - nie zauważyłam żadnej różnicy, a co ci jest?
- Nie potrafię powiedzieć, co to jest - odrzekłem. - To trwa od tygodni.
- To od whisky - stwierdziła Ethelbertha. - Nigdy jej nie pijesz, tylko u Harrisów. Wiesz, że ci szkodzi  

- nie masz zbyt mocnej głowy.

- To nie whisky - zaprzeczyłem. - To coś więcej. Myślę, że to jest bardziej psychiczne niż cielesne.
- Znowu czytałeś te recenzje - powiedziała życzliwiej Ethelbertha. - Dlaczego nie posłuchasz mojej 

rady i nie rzucisz ich do ognia?

- Nie chodzi o recenzje - zaoponowałem. - Jedna lub dwie były ostatnio całkiem pochlebne.
- Dobrze, więc co to jest? - spytała Ethelbertha. - Musi być jakaś przyczyna, która to wyjaśni.
-   Nie   ma   -   odpowiedziałem.   -   To   nie   jest   normalne.   Ten   stan   mogę   opisać   jako   uczucie 

ogarniającego mnie dziwnego niepokoju.

Ethelbertha spojrzała na mnie zdziwiona, ale ponieważ nic nie mówiła, ciągnąłem:
- Ta bolesna monotonia życia, te dni spokojnego, niezakłóconego szczęścia - to mnie przeraża.

- 7 - 

background image

- Nie powinniśmy narzekać - powiedziała Ethelbertha. - Mogłoby nas spotkać coś innego i wcale by  

się nam to nie spodobało.

- Nie jestem taki pewny - odpowiedziałem. - W życiu pełnym ciągłej zabawy, jak mi się wydaje, ból 

przychodzi jako mile widziana odmiana. Zastanawiam się, czy święci w niebie nie odczuwają czasem 
nieustannego ciężaru spokoju. Jeśli chodzi o mnie, czuję, że życie w nieustannej błogości, bez żadnej 
przeciwwagi,   być   może   doprowadziłoby   mnie   do   szaleństwa.   Przypuszczam,   że   jestem   dziwnym 
facetem, czasem nawet sam siebie nie rozumiem. Są chwile, kiedy nienawidzę samego siebie.

Często niewielka wzmianka w tym stylu, sugerująca skrywane głęboko wielkie emocje, poruszała 

Ethelberthę, ale dzisiaj wydawała się dziwnie obojętna. Jeśli chodzi o niebo i to, jaki może wywrzeć na 
mnie skutek, zasugerowała, żebym się tym nie martwił, że to niezbyt mądre kłopotać się czymś, co 
może nigdy nie nastąpi. Jeśli zaś chodzi o to, że jestem dziwnym facetem, stwierdziła, że i tak nic na 
to nie poradzę i jeśli inni ludzie są skłonni mnie znosić, to kończy sprawę. Monotonia życia, dodała, 
jest wspólnym doświadczeniem i ona odczuwa ją również.

- Nie wiem, od jak dawna - powiedziała Ethelbertha - pragnę czasami odejść, nawet od ciebie, ale 

wiem, że to się nigdy nie stanie, więc o tym nie rozmyślam.

Nigdy nie słyszałem, żeby Ethelbertha mówiła w ten sposób. Zdumiało mnie to i bardzo zasmuciło.
- To niezbyt uprzejma uwaga z twojej strony - powiedziałem - nie w stylu dobrej żony.
-   Wiem   -   odrzekła   -   i   dlatego   nigdy   przedtem   tego   nie   mówiłam.   Wy,   mężczyźni,   tego   nie 

rozumiecie, że chociaż kobieta kocha mężczyznę, są chwile, kiedy ją nudzi. Nie masz pojęcia, jak 
czasem pragnę włożyć beret i wyjść bez żadnych pytań, dokąd idę, dlaczego idę, jak długo tam będę i 
kiedy wrócę. Nie masz pojęcia, jak czasem pragnę zadysponować obiad taki, jaki lubię, taki, jaki dzieci 
by  chciały,   taki,   na   którego   widok   nałożyłbyś   kapelusz  i   poszedł   do   klubu.   Nie   wiesz,   jaką   mam 
czasem ochotę zaprosić tutaj jakąś kobietę, którą lubię, a wiem, że ty nie, iść i spotkać się z ludźmi,  
których ja chcę zobaczyć, położyć się spać, kiedy ja jestem zmęczona, i wstać, kiedy ja już odpocznę. 
Dwoje ludzi żyjących razem jest zobowiązanych do poświęcania własnych pragnień dla tego drugiego. 
Czasem dobrze jest dać sobie trochę swobody.

Kiedy przemyślałem słowa Ethelberthy, zdałem sobie sprawę z ich mądrości, ale wtedy, przyznaję, 

byłem urażony i oburzony.

- Jeśli pragniesz - powiedziałem - pozbyć się mnie...
- Nie bądź głuptasem - przerwała mi Ethelbertha. - Chcę pozbyć się ciebie tylko na małą chwilę, 

tylko na tak długo, żeby zapomnieć o jednej czy dwóch wadach, które czynią cię niedoskonałym, tylko  
na   tak   długo,   żeby   przypomnieć   sobie,   jaki   jesteś   kochany   pod   innymi   względami,   i   wyczekiwać  
twojego powrotu, jak czekałam na ciebie dawniej, kiedy nie widywaliśmy się tak często, a teraz stałam 
się może troszkę obojętna jak ktoś, kto obojętnieje na wspaniałość słońca tylko dlatego, że co dzień 
jest na niebie.

Nie spodobał mi się ton, jakim mówiła Ethelbertha. Wydawał mi się trywialny, nieodpowiedni dla 

tematu, w który zabrnęliśmy.  Kobieta  nie powinna radośnie  oczekiwać trzy-  lub czterotygodniowej 
nieobecności swojego męża. Nie było to zbyt miłe, nie było kobiece i zupełnie nie w stylu Ethelberthy. 
Zmartwiłem się. Czułem, że nie mam już wcale ochoty na tę podróż. Gdyby nie George i Harris, 
zrezygnowałbym z niej. Nie widziałem sposobu, żeby się rozmyślić z godnością.

- Bardzo dobrze, Ethelbertho - odpowiedziałem - będzie, jak chcesz. Jeśli pragniesz odpoczynku od 

mojej obecności, będziesz go miała, ale jeśli to nie jest impertynencką ciekawością ze strony męża, 
chciałbym wiedzieć, jakie masz plany na czas mojej nieobecności.

- Wynajmę ten dom w Folkestone - wyjaśniła Ethelbertha - i pojadę tam z Kate. A ty, jeśli chcesz  

zrobić przysługę Klarze Harris - dodała Ethelbertha - przekonasz Harrisa, żeby pojechał z tobą, tak by 
Klara mogła się do nas przyłączyć. My we trójkę bawiłyśmy się świetnie, zanim wy, mężczyźni, się 
zjawiliście,   i   byłoby   cudownie   przypomnieć   sobie   dawne   czasy.   Jak   myślisz   -   kontynuowała 
Ethelbertha - dasz radę przekonać Harrisa, żeby jechał z tobą? 

Powiedziałem, że spróbuję.
- Kochany chłopiec - ucieszyła się Ethelbertha. - Postaraj się. Powinieneś także namówić George'a,  

żeby do was dołączył.

Odpowiedziałem, że  nie będzie dużego pożytku z wyjazdu  George'a, zważywszy na to, że jest 

kawalerem i nikt za wiele nie skorzysta na jego nieobecności. Ale kobieta nigdy nie rozumie żartu. 
Ethelbertha   zauważyła   tylko,   że   byłoby   nieuprzejme   pojechać   bez   niego.   Obiecałem,   że   mu   to 
zaproponuję.

Po południu spotkałem się w klubie z Harrisem i spytałem, jak sobie poradził.

- 8 - 

background image

- Och, w porządku - odpowiedział - żadnych trudności z wyjazdem.
Jednak   w   jego   głosie   było   coś,   co   wskazywało   na   niepełne   zadowolenie,   więc   nalegałem   na 

szczegóły.

- Mówiąc o tym, była słodka jak miód - odrzekł. - Powiedziała, że George miał wspaniały pomysł i że  

myśli, iż wyjazd dobrze mi zrobi.

- Brzmi świetnie - stwierdziłem. - Co w tym złego?
- W tym nie ma nic złego - odpowiedział - ale to nie było wszystko. Przeszła do omawiania innych  

spraw.

- Rozumiem.
- Jej kaprysem jest teraz łazienka - ciągnął.
- Słyszałem o tym - powiedziałem. - Zaraziła Ethelberthę tym pomysłem.
- Miała mnie w ręku i musiałem się zgodzić. Nie miałem żadnych argumentów, kiedy była taka miła 

co do innych rzeczy. Będzie mnie to kosztowało przynajmniej sto funtów.

- Aż tyle? - zdziwiłem się.
- Co do pensa - potwierdził Harris. - Sam kosztorys opiewa na sześćdziesiąt.
Zacząłem go żałować.
- Jest jeszcze piec kuchenny - kontynuował Harris.
- Wszystko, co przez ostatnie dwa lata poszło źle w domu, to wina pieca kuchennego.
-   Wiem   -   przytaknąłem.   -   Od   kiedy   się   pobraliśmy,   mieszkaliśmy   w   siedmiu   domach   i   każdy 

następny piec kuchenny był gorszy od poprzedniego. Ten, który mamy teraz, jest nie tylko kiepski, ale  
i złośliwy. Wie, kiedy wydajemy przyjęcie, i wychodzi z siebie, żeby je zepsuć.

- My będziemy mieli nowy - powiedział Harris, ale w jego głosie nie było dumy. - Klara sądzi, że to 

będzie   duża   oszczędność  zrobić  dwie   rzeczy  jednocześnie.  Myślę   - podsumował  Harris  -  że  jeśli 
kobieta chce diamentową tiarę, zaraz ci wytłumaczy, że zaoszczędzi w ten sposób na berecie.

- Ile taki piec będzie cię kosztował? - zapytałem, bo sam byłem zainteresowany tym tematem.
- Nie wiem - odpowiedział Harris. - Sądzę, że ponad dwadzieścia.
Potem zaczęliśmy rozmawiać o pianinie.
- Czy kiedykolwiek zauważyłeś - zapytał Harris - jakąkolwiek różnicę pomiędzy jednym pianinem a 

drugim?

- Niektóre z nich wydają się głośniejsze od innych - odpowiedziałem. - Ale są tacy, którzy to lubią.
- Nasze ma złe soprany - poskarżył się Harris. - przy okazji, co to są soprany?
-   Są   na   samym   końcu   -   wyjaśniłem.   -   Błyskotliwa   wiązanka   zawsze   kończy   się   popisem   w 

sopranach.

- Powinno mieć ich więcej - powiedział Harris. - Nasze stare pianino ma ich za mało. Będę je musiał  

wstawić do dziecinnego pokoju, a nowe do salonu.

- Coś jeszcze? - spytałem.
- Nie - ucieszył się Harris. - Wydaje się, że Klara nie jest w stanie myśleć o niczym innym.
- Kiedy wrócisz do domu - powiedziałem - przekonasz się, że pomyślała o jeszcze jednej rzeczy.
- O czym? - zaniepokoił się Harris.
- O domku w Folkestone na letni sezon.
- Po co jej dom w Folkestone? - zaniepokoił się Harris.
- Żeby w nim mieszkać - zasugerowałem - przez letnie miesiące.
- Miała jechać do swoich krewnych w Walii - powiedział Harris - na wakacje z dziećmi, byliśmy 

zaproszeni.

- Być może pojedzie do Walii przed Folkestone, a może pojedzie tam w drodze do domu, ale jednak 

będzie chciała mieć na sezon dom w Folkestone. Może się mylę - na twoje szczęście - ale mam 
przeczucie, że jednak nie.

- Wygląda na to - powiedział Harris - że nasza wyprawa będzie kosztowna.
- To był idiotyczny pomysł - zgodziłem się z nim - od samego początku.
- Byliśmy głupi, słuchając go - powiedział Harris. - Niedługo nas wpakuje w poważne kłopoty.
- George zawsze wszystko poplącze - zgodziłem się.

- 9 - 

background image

- Taki uparciuch - dodał Harris.
W tym momencie usłyszeliśmy go w hallu, jak pytał o listy.
- Najlepiej nic mu nie mówić - zasugerowałem. - Za późno, żeby się teraz wycofać.
- To by nic nie dało - zgodził się Harris. - Teraz tak czy siak muszę zapłacić za to pianino i łazienkę.
Wszedł George. Wyglądał bardzo radośnie.
- Więc? - zapytał. - Wszystko w porządku? Daliście sobie radę?
W jego głosie było coś, co mi się zupełnie nie spodobało. Zauważyłem, że Harris odczuł to tak 

samo.

- Z czym? - zapytałem.
- No, z wyjazdem - powiedział George.
Czułem, że nadszedł czas, żeby wyjaśnić George'owi pewne rzeczy.
- W małżeństwie - odezwałem się - mężczyzna decyduje, a kobieta słucha. To jej obowiązek. Cała 

religia o tym mówi.

George założył ręce i patrzył w sufit.
- Możemy opowiadać dowcipy i żartować z tego - ciągnąłem - ale w praktyce tak jest zawsze. 

Wspomnieliśmy żonom, że wyjeżdżamy. Naturalnie, były zasmucone; wolałyby jechać z nami, ale się 
nie zgodziliśmy. Wolałyby, żebyśmy zostali, ale oznajmiliśmy im naszą wolę - i na tym się skończyło.

- Przepraszam, nie zrozumiałem - powiedział George. - Jestem tylko kawalerem. Ludzie mówią to, 

śmo i owo, a człowiek słucha.

-   I   to   twój   błąd   -   odrzekłem.   -   Jeśli   potrzebujesz   informacji,   przyjdź   do   mnie   albo   do   Harrisa, 

powiemy ci prawdę o tych sprawach.

George podziękował, a my wyszliśmy z tego z twarzą.
- Kiedy wyruszamy? - spytał George.
- Myślę - odpowiedział Harris - że im szybciej, tym lepiej.
Sądzę, że jego intencją był wyjazd, zanim pani Harris pomyśli o innych rzeczach. Wyznaczyliśmy 

termin na najbliższą środę.

- Jaką trasę wybierzemy? - spytał Harris.
- Mam pomysł - powiedział George. - Zakładam, że wy, koledzy, pragniecie poprawić sobie humory.
- Nie chcemy wyjść na potwory - odparłem. - W pewnym stopniu tak, jeśli obejdzie się bez wielkich 

wydatków i bez osobistych kłopotów.

- Zgoda - powiedział George. - Znamy już Holandię i Ren. Sugeruję więc, żebyśmy popłynęli do 

Hamburga, zwiedzili Berlin i Drezno i pojechali do Szwarcwaldu przez Norymbergę i Stuttgart.

- Mówiono mi, że w Mezopotamii są ciekawe rzeczy do obejrzenia - zamruczał Harris.
George  powiedział,  że Mezopotamia jest za  bardzo nie po drodze,  ale trasa Berlin-Drezno jest 

całkowicie wykonalna. Na dobre czy na złe - przekonał nas do tego.

- Co do pojazdów - ciągnął George-przypuszczam, że zrobimy tak jak poprzednio. Harris i ja na 

tandemie, J. ...

- Nie chcę - zaprotestował stanowczo Harris. - Ty i J. na tandemie, ja na pojedynczym rowerze.
- Mnie wszystko jedno - zgodził się George. - J. i ja na tandemie, Harris...
- Nie mam nic przeciwko wysiłkowi - przerwałem - ale nie zamierzam wozić George'a całą drogę. 

Wysiłek powinien być podzielony.

-  Bardzo   dobrze  -  zgodził  się   Harris  -   podzielcie   go.   Ale   trzeba  jasno   powiedzieć,  że   on   musi 

pracować.

- Że on co? - spytał George.
- Że on musi pracować - powtórzył dosadnie Harris. - W każdym razie pod górę.
- Święta Genowefo! - wykrzyknął George. - Czy mam ci przyłożyć?
To jest właśnie nieprzyjemne wjeździe tandemem. Jadący z przodu uważa, że ten z tyłu nic nie 

robi, a równocześnie ten, który jedzie z tyłu, myśli, że sam wkłada w jazdę cały wysiłek, podczas gdy  
ten   przed   nim   tylko   go   markuje.   Ta   zagadka   nigdy   nie   będzie   rozwiązana.   Irytujące   jest,   kiedy 
roztropność szepcze ci po cichu, że nie warto się wysilać i narażać na atak serca, a sprawiedliwość 
szepcze do drugiego ucha: po co się wysilasz, to nie dorożka, on nie jest twoim pasażerem, by nagle  
usłyszeć:

- 10 - 

background image

- O co chodzi - odpadły ci pedały?
Harris, jako młody żonkoś, narobił sobie furę kłopotów przez to, że nie wiedział właściwie, co robi 

osoba z tyłu.

Jechali z żoną przez Holandię. Droga była kamienista i tandem nieźle podskakiwał.
- Trzymaj się - powiedział Harris, nie odwracając głowy.
Pani Harris zrozumiała „wyskakuj". Jak mogła pomyśleć, że powiedział „wyskakuj", gdy tymczasem 

rzeczywiście powiedział „trzymaj się" - żadne z nich nie potrafi wyjaśnić.

Pani   Harris   ujęła   to   w   ten   sposób:   „Gdybyś   powiedział   »trzymaj   się«,   dlaczego   miałabym 

wyskakiwać?".

A Harris twierdził: „Gdybym chciał, żebyś wyskoczyła, czemu miałbym powiedzieć »trzymaj się«?".
Gorycz minęła, ale sprzeczają się o to do dzisiaj. Jakkolwiek by tłumaczyć, nic nie zmieni faktu, że 

pani Harris zeskoczyła z roweru, a on mocno pedałował dalej, mając wrażenie, że ona wciąż za nim 
siedzi. Okazuje się, że początkowo myślała, iż mąż wjeżdża na wzgórze tylko po to, żeby się popisać. 
Oboje byli wtedy jeszcze młodzi i robił czasem takie rzeczy. Sądziła, że po dotarciu na szczyt wzgórza 
pochyli  się  przy  rowerze  w  niedbałej i  pełnej  wdzięku   pozie,   czekając  na  nią.   Kiedy  wbrew  temu 
zobaczyła, jak mija szczyt i zjeżdża szybko na dół długim i stromym stokiem, zaskoczona, oburzona i  
przerażona   zrozumiała,   co   się   stało.   Pobiegła   na   szczyt   wzgórza,   ale   nawet   nie   odwrócił   głowy.  
Widziała go z odległości półtorej mili, znikającego w lesie, i wtedy usiadła i zapłakała. Ponieważ rano 
mieli drobną sprzeczkę, zastanawiała się, czy nie wziął tego na serio i nie planował jej porzucić. Nie  
miała przy sobie pieniędzy i nie znała holenderskiego. Kiedy przechodzili jacyś ludzie i zdawali się jej 
żałować, próbowała im pokazać, co się stało. Myśleli, że coś zgubiła, ale nie mogli się domyślić co. 
Zaprowadzili ją do najbliższej wioski i skontaktowali z policjantem. Ten z jej pantomimy wywnioskował, 
że ktoś ukradł jej rower. Puścili w ruch telegraf i dowiedzieli się, że w wiosce o cztery mile dalej jakiś^ 
nieszczęśliwy chłopiec jedzie na starej damce. Odebrali ją chłopcu, ale gdy się okazało, że tajemnicza 
kobieta nie chce ani jego, ani jego roweru, zdezorientowani wypuścili chłopca, rezygnując z dalszych 
poszukiwań.

Tymczasem Harris, bardzo zadowolony, kontynuował jazdę. Wydawało mu się, że nagle stał się 

silniejszym i ze wszech miar zdolniejszym rowerzystą. Powiedział do domniemanej pani Harris:

- Od miesięcy mi się tak lekko nie jechało. To pewnie powietrze. Czuję, że mi dobrze robi.
Potem dodał, żeby się nie bała, bo teraz pokaże jej, jak szybko można jechać. Pochylił się nad 

kierownicą   i   włożył   w  pracę   całe   serce.   Rower   pędził   po  szosie;   farmy  i   kościoły,   psy  i   kurczęta 
zjawiały   się   przed   nim   i   znikały.   Starzy   wieśniacy   stawali   i   przyglądali   się   Harrisowi,   a   dzieci  
wiwatowały na jego cześć.

W ten sposób pędził wesoło przez jakieś pięć mil. Potem, jak wyjaśnił, zaczęło w nim narastać  

poczucie, że coś jest nie tak. Nie dziwiło go milczenie; wiał silny wiatr i rower nieźle turkotał. Jednak 
czuł za sobą dziwną pustkę. Wyciągnął rękę do tyłu, ale nie znalazł nic w pustej przestrzeni. Zeskoczył 
czy raczej spadł z roweru i patrzył do tyłu. Za nim rozpościerała się biała i prosta droga biegnąca  
przez las i nie było na niej widać nawet żywej duszy. Wsiadł znowu i pojechał z powrotem. W dziesięć  
minut   dojechał   do   miejsca,   gdzie   droga   rozdzielała   się   na   cztery   strony;   tam   zsiadł   i   usiłował  
przypomnieć sobie, którędy jechał.

Kiedy rozstrzygnął ten problem, minął go siedzący bokiem na koniu mężczyzna. Harris zatrzymał 

go i powiedział, że zgubił żonę. Nie wyglądało na to, żeby ten człowiek dziwił się czy go żałował. Kiedy  
rozmawiali, zjawił się drugi farmer, któremu pierwszy wyłuszczył sprawę, przedstawiając ją nie jako 
wypadek,   ale   dobre   kłamstwo.   Drugiego   mężczyznę   najbardziej   dziwiło,   że   Harris   robił   o   to   tyle 
szumu. Obaj wydawali się gadać bez sensu, więc wskoczył  znów na rower i spróbował pojechać 
środkową drogą.

W  połowie  drogi  pod   górę   natknął  się  na  piknik,  który  urządziły   dwie   młode   kobiety  z  młodym 

mężczyzną pośrodku. Wydawało się, że chcą mu pomóc. Zapytał ich, czy nie widzieli jego żony. Nie 
znał na tyle holenderskiego, żeby ją dokładnie opisać. Zdołał tylko powiedzieć, że jest bardzo piękną  
kobietą średniego wzrostu. Najwyraźniej to im nie wystarczało. Opis był zbyt ogólny, każdy mógł tak ją 
określić i w ten sposób posiąść żonę, która nie należała do niego. Zapytali go, jak była ubrana; za nic 
nie mógł sobie przypomnieć. Wątpię, czy ktoś potrafiłby opisać, jak kobieta była ubrana w dziesięć 
minut po tym, jak się rozstali. Przypomniał sobie niebieską spódnicę i coś, co miała na górze, aż po  
szyję. Prawdopodobnie to mogła być bluzka. Zachował też w pamięci przyćmioną wizję paska. Ale co 
to była za bluzka? Zielona, żółta czy niebieska? Miała kołnierz czy była wykończona kokardą? Czy na 
kapeluszu były pióra czy kwiaty? I czy w ogóle miała na głowie kapelusz? Nie śmiał nic mówić w 
obawie przed omyłką i możliwością odesłania, po wrogim przyjęciu, na odległość całych mil. Dwie 

- 11 - 

background image

młode   kobiety   zachichotały,   co   -   zważywszy   na   stan   jego   umysłu   -   zirytowało   Harrisa.   Młody 
mężczyzna, który zdradzał chęć pozbycia się go, zasugerował komisariat policji w pobliskim mieście. 
Harris tam pojechał.

Policjant dał mu kartką papieru i kazał sporządzić pełny opis jego żony z wyszczególnieniem, kiedy 

i   gdzie   ją   zgubił.   Nie   wiedział,   gdzie   ją   zgubił.   Mógł   im   jedynie   wymienić   nazwę   wsi,   gdzie   jedli 
śniadanie.   Wiedział,   że   był   wtedy   z   nią   i   wyjechali   stamtąd   razem.   Policjanci   patrzyli   na   niego 
podejrzliwie. Intrygowały ich trzy pytania: po pierwsze - czy ona była naprawdę jego żoną, po drugie -  
czy naprawdę ją zgubił i po trzecie - dlaczego ją zgubił? Przy pomocy hotelarza, który mówił trochę po 
angielsku,   pokonał   ich   skrupuły.   Obiecali   zadziałać   i  rzeczywiście:   wieczorem   przywieźli   mu   ją   w 
zakrytym wozie, razem z rachunkiem za poniesione koszty.

Spotkanie nie było czułe. Pani Harris nie jest dobrą aktorką i trudno jej przychodzi maskowanie 

uczuć. Przy tej okazji nie zadała sobie nawet trudu, żeby je zamaskować.

Postanowiliśmy ruszyć na wyprawę. Wyniknął wieczny problem bagażu.
- Zwykła lista, jak przypuszczam - rzekł George, przygotowując się do pisania.
To była mądrość, której ich nauczyłem. Sam przejąłem ją, lata temu, od mojego wuja Podgera. 

„Zawsze,   zanim   się   zaczniesz   pakować",   mawiał   mój   wujek,   „zrób   listę".   Był   metodycznym 
człowiekiem.   „Weź   kawałek   papieru",   zawsze   zaczynał   od   początku,   „i   zapisz   wszystko,   czego 
będziesz prawdopodobnie potrzebował, a potem przejrzyj listę i sprawdź, czy nie zawiera czegoś, bez 
czego możesz się obejść. Wyobraź sobie, że jesteś w łóżku - co masz na sobie? Bardzo dobrze, 
zapisz   to   razem   z   kompletem   na   zmianę.   Wstajesz.   Co   robisz?   Myjesz   się.   Czym   się   myjesz? 
Mydłem.   Zapisujesz   mydło.   I   tak   aż   do   końca.   Potem   zajmij   się   ubraniem.   Zacznij   od   stóp.   Co 
wkładasz na stopy? Buty, półbuty, skarpetki - zapisujesz. Korkociąg - zapisujesz. Zapisz wszystko, a 
nie zapomnisz niczego".

To był plan, który zawsze realizował. „Listę należy zrobić starannie i upewnić się, czy się o czymś 

nie zapomniało". Potem wracał do niej i wykreślał wszystko, bez czego można się obejść. Potem gubił  
listę.

- Na rowery załadujemy tylko rzeczy potrzebne na dzień lub dwa - powiedział George. - Całą resztę 

naszego bagażu musimy wysyłać z miasta do miasta.

- Powinniśmy uważać - powiedziałem - znałem kiedyś człowieka...
Harris spojrzał na zegarek.
- Słyszeliśmy o nim na łodzi - przerwał mi. - Za pół godziny spotykam się z Klarą na stacji Waterloo.
- To nie zajmie pół godziny - powiedziałem. - To prawdziwa historia i...
-   Nie   marnuj   jej   -   rzekł   George.   -   Mówiono   mi,   że   w   Szwarcwaldzie   zdarzają   się   deszczowe 

wieczory, wtedy możemy spokojnie jej wysłuchać. Teraz musimy skończyć listę.

Kiedy   dziś   o   tym   myślę,   przypominam   sobie,   że   nigdy   nie   opowiedziałem   tej   historii,   a   ona 

faktycznie jest prawdziwa.

ROZDZIAŁ 3.

Pewien błąd Harrisa - Harris i anioł - Patentowa lampa rowerowa - Idealne siodło - „Mechanik" - 

Jego   sokole   oko   -   Jego   metoda   -   Jego   radosne   samozadowolenie   -   Jego     .   proste   i   niedrogie 
zachcianki - Pojawia się mechanik - Jak się go pozbyć - George prorokiem - Delikatna sztuka robienia 
z siebie  gbura w obcym  języku  - George  studiuje ludzką  naturę - Proponuje eksperyment  - Jego 
rozwaga - Harris na wszelki wypadek zabezpiecza wsparcie.

W PONIEDZIAŁKOWE popołudnie przyszedł Harris. W ręku trzymał kolorową gazetę.
- Jeśli posłuchasz mojej rady - powiedziałem - zostawisz to w spokoju.

- 12 - 

background image

- Co zostawię w spokoju? - zapytał Harris.
- Nowiusieńkie, patentowe, rewolucyjne w kolarstwie, rekordowe, cymbalskie - jakkolwiek je nazwać 

- reklamy, które trzymasz w ręku.

-   No   nie   wiem,   będą   przecież   jakieś   strome   wzgórza   do   pokonania.   Myślę,   że   będziemy 

potrzebowali dobrego hamulca - odpowiedział.

- Zgoda - powiedziałem. - Będziemy potrzebowali hamulca, ale nie mechanicznej niespodzianki, 

której nie rozumiemy i która nigdy nie zadziała.

- To działa automatycznie - zaprotestował.
- Nie musisz mi mówić - odparłem. - Już widzę, jak to będzie. Pod górę będzie tak skutecznie  

hamować, że rower trzeba będzie nieść, a na szczycie powietrze zadziała na niego tak dobrze, że  
nagle się odblokuje. Jadąc w dół, zacznie rozważać niespodziankę, jaka mu się przydarzyła. To go  
doprowadzi do wyrzutów sumienia, a w końcu do rozpaczy. Wtedy powie sobie: „Nie nadaję się na 
hamulec, wcale nie pomagam tym facetom, tylko im przeszkadzam. Jestem dla nich przekleństwem, 
oto czym jestem!". I bez słowa ostrzeżenia rzuci cały interes. Tak to będzie z tym hamulcem. Zostaw  
to. Jesteś porządnym facetem - kontynuowałem - ale masz jedną wadę.

- Jaką? - zapytał oburzony.
- Jesteś zbyt łatwowierny. Wierzysz w każdą reklamę, którą przeczytasz. Wypróbowujesz wszystko, 

co każdy głupiec wymyślił w związku z kolarstwem. Wydaje się, że twój anioł stróż jest zdolnym i 
sumiennym duchem i  dotychczas cię wspierał.  Posłuchaj  mojej rady  i nie posuwaj się za  daleko. 
Odkąd zacząłeś jeździć na rowerze, musi być cały czas zajęty. Uważaj, żeby nie oszalał.

- Jeśli każdy by tak myślał - odpowiedział - nie byłoby postępu w żadnej dziedzinie życia. Jeśli nikt 

nigdy nie próbowałby nowych rzeczy, na świecie zapanowałby zastój. To jest...

- Znam wszystkie argumenty, jakie możesz przytoczyć - przerwałem. - Zgadzam się, że można  

eksperymentować do trzydziestego piątego roku życia, ale gdy człowiek przekroczy ten wiek, powinien 
myśleć   o   samym   sobie.   Jeśli   o   to   chodzi,   ty   i   ja   wypełniliśmy   ten   obowiązek,   a   ty   szczególnie. 
Wybuchła twoja lampa gazowa...

- Wiesz - powiedział - tak po prawdzie, myślą, że popełniłem błąd w obsłudze. Chyba za mocno ją  

skręciłem.

- Jestem skłonny uwierzyć, że to była wina niewłaściwej obsługi. Powinieneś wziąć pod uwagę te 

swoje skłonności - to też jakiś argument. Ja osobiście nie zauważyłem, co zrobiłeś. Wiem tylko, że 
jechaliśmy miło i spokojnie wzdłuż Whitby Road, dyskutując o wojnie trzydziestoletniej, kiedy twoja  
lampa skończyła żywot z hukiem jak wystrzał z pistoletu. Na początek znalazłem się w rowie i ciągle 
jeszcze pamiętam wyraz twarzy twojej żony, kiedy powiedziałem jej, że nic się nie stało i żeby się nie 
martwiła, bo właśnie dwóch mężczyzn wnosi cię na górę, a lekarz z pielęgniarką będą za minutę.

- Żałuję, że nie pomyślałeś o tym, żeby podnieść lampę. Lubię dociekać przyczyn takich usterek jak 

ta.

- Nie było czasu na podnoszenie lampy - powiedziałem. - Oceniam, że pozbieranie jej zabrałoby ze  

dwie godziny. A co do jej zepsucia się, sam fakt reklamowania jej jako „najbezpieczniejszej lampy, 
jaką   kiedykolwiek   wynaleziono",   każdemu   oprócz   ciebie   sugerowałby   wypadek.   Potem   była 
elektryczna lampa...

- Dawała naprawdę piękne światło - odpowiedział. - Sam to przyznałeś.
- Dawała wspaniałe światło i na King's Road spłoszyła konia. W momencie kiedy wjechaliśmy w 

ciemności przy Kemp Town, oślepiła go i zmuszony byłeś jechać bez światła. Chyba pamiętasz, że w 
słoneczne popołudnia miałeś zwyczaj jeździć z lampą nastawioną na cały regulator. Kiedy przyszedł  
czas zapalania świateł, bateria była już oczywiście wyczerpana.

- Była naprawdę irytująca - mruczał. - Pamiętam ją.
- Irytowała mnie - powiedziałem. - Ale dla ciebie to musiało być jeszcze gorsze.
- Potem przyszła kolej na siodełka - ciągnąłem, chcąc dać mu lekcję. - Czy jest jakieś reklamowane 

siodełko, którego byś nie wypróbował?

- Chciałem znaleźć naprawdę dobre siodełko - zaprotestował.
- Zrezygnuj z tego pomysłu - powiedziałem. - Świat jest niedoskonały, a radość i smutek są na nim 

przemieszane.   Być   może   jest   lepszy   świat,   na   którym   siodełka   rowerowe   są   zrobione   z   tęczy   i 
wypchane mgłą, ale na tym świecie najprostsza rzecz jest zrobiona z czegoś twardego. Pamiętasz 
pewne siodełko, które kupiłeś w Birmingham? Było rozdzielone w środku i wyglądało jak para nerek.

- Masz na myśli to skonstruowane według zasad anatomicznych? - zapytał.

- 13 - 

background image

- Bardzo możliwe  - odrzekłem. - Na pudełku, w którym je kupiłeś, był obrazek przedstawiający 

siedzącego kościotrupa, a raczej tej jego części, na której siedział.

- Rysunek był całkiem poprawny - przekonywał mnie. - Przedstawiał prawdziwą pozycję.
- Mniejsza o szczegóły - powiedziałem. - Ten obrazek zawsze wydawał mi się niesmaczny.
- Z medycznego punktu widzenia był w porządku - zaprotestował.
- Możliwe - odpowiedziałem - dla kogoś, kto nie miał na sobie nic oprócz swoich kości. Wiem tylko,  

że próbowałem na tym jechać, a dla kogoś, kto ma ciało, była to agonia. Za każdym razem, kiedy 
najechało   się   na   kamień   albo   koleinę   -   siodełko   szczypało   cyklistę.   Było   to   niczym   jazda   na 
rozzłoszczonym homarze. Wytrzymałeś przez miesiąc.

- Chciałem je tylko porządnie wypróbować - odpowiedział.
- Przy okazji porządnie wypróbowałeś rodzinę. Twoja żona powiedziała mi, że  jeszcze nigdy w 

czasie waszego małżeństwa nie widziała cię w takim złym humorze i nie zachowywałeś się tak nie po 
chrześcijańsku jak w ciągu tego miesiąca. Dalej - chyba pamiętasz inne siodełko, to ze sprężyną pod 
spodem.

- Masz na myśli - ze spiralą - sprostował.
- Mam na myśli to, które szarpało cię w górę i w dół, jak pajacyka w pudełku, i czasem trafiało we  

właściwą wysokość, a czasem nie. Nie mówię o tych sprawach po to, by przywołać bolesną pamięć,  
ale próbuję uświadomić ci całe szaleństwo eksperymentów w porównaniu z długością życia.

- Wolałbym, żebyś nie rozwodził się tak na temat mego wieku. Mężczyzna w wieku trzydziestu 

czterech...

- Ilu?
- Jeśli nie chcesz tego hamulca, to nie - powiedział. - Jeśli twój rower rozpędzi się z tobą w dół  

wzgórza, a ty i George przelecicie przez dach kościoła, to nie wiń o to mnie.

- Nie mogę obiecywać za George'a - odpowiedziałem. - Jak wiesz, czasem mała rzecz potrafi go 

zdenerwować. Jeżeli zdarzy się taki wypadek, jak sugerujesz, może być wściekły, ale podejmuję się 
wyjaśnić mu, że to nie była twoja wina.

- Maszyna w porządku? - zapytał.
- Tandem jest w dobrym stanie - odparłem.
- Sprawdziłeś go gruntownie? - upewniał się.
- Nie sprawdziłem i nikt inny nie będzie tego robił. Rower jest sprawny i pozostanie taki, dopóki nie 

wyruszymy.

Mam doświadczenie, jeśli chodzi o takie przeglądy. Był pewien człowiek z Folkestone. Spotykałem 

go na Lees. Któregoś wieczoru zaproponował, żebyśmy następnego dnia pojechali w dłuższą trasę. 
Zgodziłem się. Wstałem wcześnie jak na mnie. Sprężyłem się i byłem z siebie zadowolony. Spóźnił się 
pół godziny. Czekałem na niego w ogrodzie. Był piękny dzień.

- Twój rower dobrze wygląda - powiedział. - Jak chodzi?
- Och, jak większość z nich. Wystarczająco lekko rankiem, a po obiedzie trochę sztywno.
Chwycił rower za widełki i przednie koło i gwałtownie potrząsał.
- Nie rób tego - zaprotestowałem. - Jeszcze go popsujesz.
Nie widziałem żadnego powodu, dla którego miałby nim potrząsać. Poza tym, jeśli już trzeba było 

nim potrząsać, to tylko ja byłem właściwą osobą, która powinna to robić. Czułem się tak, jakby zaczął  
grzmocić mojego psa.

- Przednie koło ma drgania - stwierdził.
- Nie ma, jeśli nim nie trzęsiesz - odpowiedziałem. 
Faktycznie nie drgało, w każdym razie nie można tego było nazwać drganiami.
- To niebezpieczne. Masz klucz? - zapytał. Powinienem być stanowczy, ale pomyślałem, że może 

rzeczywiście cokolwiek się na tym zna. Poszedłem do warsztatu zobaczyć, co znajdę. Kiedy wróciłem, 
siedział na ziemi z przednim kołem między nogami. Bawił się nim, kręcąc je palcami. Reszta maszyny  
leżała za nim, na żwirze.

- Coś się stało z tym twoim przednim kołem.
- Na to wygląda, nieprawdaż? - odpowiedziałem. 

- 14 - 

background image

Ale on był tego rodzaju człowiekiem, który nie zna się na żartach.
- Wygląda mi na to, że łożyska są do niczego.
- Nie martw się o to - powiedziałem. - Tylko się zmęczysz. Załóżmy to z powrotem i jedźmy.
- Teraz, kiedy jest zdjęte - odpowiedział - możemy zobaczyć, o co chodzi.
Stwierdził,   że   przypadkiem   mogło   wyskoczyć.   Zanim   zdążyłem   go   powstrzymać,   coś   gdzieś 

odkręcił i na ścieżkę potoczyło się tuzin małych kulek.

- Łap je! - krzyczał. - Złap je, nie wolno nam żadnej zgubić!
Był bardzo ożywiony z ich powodu. Czołgaliśmy się z pół godziny i znaleźliśmy szesnaście sztuk. 

Powiedział, że ma nadzieję, iż znaleźliśmy wszystkie, bo inaczej będzie poważna różnica w działaniu 
koła. Oznajmił, że przy rozkładaniu roweru na kawałki nie ma nic ważniejszego, jak dopilnować, żeby 
nie zgubić żadnej kulki. Wyjaśnił, że trzeba je policzyć przy wyjmowaniu i sprawdzić, czy jest ich 
dokładnie   tyle   samo   przy   wkładaniu   na   miejsce.   Obiecałem,   że   zapamiętam   jego   radę,   jak   będę 
rozbierał rower.

Dla bezpieczeństwa włożyłem kulki do kapelusza, a kapelusz położyłem na progu. Przyznaję, że to 

nie było rozsądne. Prawdę mówiąc, zrobiłem głupio. Z reguły nie jestem półgłówkiem. Chyba on tak na 
mnie podziałał.

Potem   powiedział,   że   jak   już   tu   jest,   to   obejrzy   łańcuch,   i   natychmiast   zaczął   zdejmować 

przekładnię. Starałem się mu to wyperswadować. Powtórzyłem mu, co mi kiedyś powiedział pewien 
doświadczony przyjaciel. „Jeśli dzieje się coś złego z przekładnią, sprzedaj rower i kup nowy - taniej 
wyjdzie".

- Tak mówią ludzie - odpowiedział - którzy kompletnie nie znają się na mechanice. Nie ma nic  

łatwiejszego, jak zdjąć przekładnię.

Muszę przyznać, że miał rację. W mniej niż pięć minut przekładnia była już w dwóch kawałkach, a 

on pełzał po ścieżce, szukając śrub. Stwierdził, że zawsze jest dla niego tajemnicą, w jaki sposób 
znikają śruby.

Kiedy przyszła Ethelbertha, ciągle jeszcze szukaliśmy śrub. Wydawała się zdziwiona, widząc nas 

tutaj, i powiedziała, że myślała, iż wyjechaliśmy całe godziny temu.

- Nie zabawimy tu długo - odrzekł mechanik. - Właśnie pomagam pani mężowi zrobić przegląd 

roweru. To dobra maszyna, ale wszystkie one wymagają czasem przeglądu.

- Jeśli chcecie się umyć, jak skończycie, idźcie do letniej kuchni, jeśli nie macie nic przeciw temu, 

bo dziewczęta właśnie wstały - oświadczyła Ethelbertha.

Powiedziała mi, że jeśli spotka Kate, prawdopodobnie pójdzie pożeglować, ale w każdym razie 

wróci na obiad. Dałbym suwerena, żeby z nią iść. Byłem kompletnie chory, stojąc i patrząc, jak ten  
głupiec psuje mój rower. Zdrowy rozsądek szeptał mi do ucha: „Zatrzymaj go, zanim narobi więcej  
szkód. Masz prawo chronić swoją własność od zniszczenia przez szaleńca. Chwyć go za kark i wykop 
za bramę". Ale jestem za słaby, żeby ranić uczucia innych ludzi i pozwoliłem mu brnąć dalej.

Zrezygnował z  szukania reszty śrub. Powiedział,  że  śruby mają talent do  pojawiania się, kiedy 

człowiek najmniej się tego spodziewa, i że teraz zajmie się łańcuchem. Naprężył go tak, że nie działał, 
a potem  poluzował  go  dwa  razy bardziej,   niż był  przedtem.  Następnie  stwierdził,   że  lepiej założy 
przednie   koło.   Trzymałem   rower   za   widełki,   a   on   męczył   się   z   kołem.   Po   dziesięciu   minutach 
zaproponowałem, żeby on trzymał widełki, a ja zajmę się kołem, więc zamieniliśmy się miejscami. Po 
pierwszej minucie rzucił rower i zaczął dreptać po trawniku z rękami zaciśniętymi między udami. Kiedy 
tak chodził, wyjaśnił, że trzeba uważać, żeby nie wsadzić palców między widełki a szprychy koła.  
Odpowiedziałem, że wiem z własnego doświadczenia, jak dużo prawdy jest w tym, co powiedział. 
Zawinął palce w kilka ściereczek od kurzu i kontynuowaliśmy pracę. W końcu umieściliśmy rzecz na 
miejscu. W momencie kiedy koło znalazło się w wycięciach widełek, wybuchnął śmiechem.

- O co chodzi? - zapytałem.
- Ależ ze mnie dupa - odpowiedział.
To   była   pierwsza   rzecz,   jaką   powiedział,   która   skłoniła   mnie   do   szacunku.   Spytałem,   co   go 

przywiodło do takiego odkrycia.

- Zapomnieliśmy o kulkach.
Poszukałem kapelusza. Leżał odwrócony na środku ścieżki, a ulubiony pies myśliwski Ethelberthy 

łykał kulki tak szybko, jak tylko potrafił.

- Zdechnie - stwierdził Ebbson. Nie spotkałem go już nigdy od tego dnia, dzięki Bogu, ale myślę, że 

nazywał się Ebbson. - One są z litej stali.

- 15 - 

background image

- Nie martw się o psa - powiedziałem. - W tym tygodniu połknął już sznurowadło i paczkę igieł. 

Natura jest najlepszym doradcą. Wydaje się, że szczeniak potrzebuje tego rodzaju stymulacji. Bardziej 
mnie martwi mój rower.

Ebbson był w radosnym nastroju.
- Musimy włożyć z powrotem wszystkie, jakie znajdziemy, i zaufać Opatrzności - powiedział.
Znaleźliśmy jedenaście. Włożyliśmy sześć po jednej i pięć po drugiej stronie i w pół godziny potem 

koło tkwiło na swoim miejscu. Nie trzeba dodawać, że teraz naprawdę drgało. Dziecko mogłoby to 
zauważyć. Ebbson powiedział, że zrobił to prowizorycznie. Wyglądał na nieźle zmęczonego. Gdybym 
mu pozwolił, pewnie poszedłby do domu. Teraz byłem stanowczy - musiał zostać i dokończyć pracę.  
Zrezygnowałem z myśli o jeździe. Zniszczył całą moją dumę z posiadania roweru. Chciałem jednak 
zobaczyć,   jak   podskakuje   na   wybojach.   Podniosłem   jego   upadającego   ducha   szklanką   piwa   i 
pochwałą:

-   Obserwowanie   twojej   pracy   to   dla   mnie   prawdziwa   korzyść.   Fascynują   mnie   nie   tylko   twoje  

umiejętności i sprawność, ale również twoja radosna wiara w siebie i niewytłumaczalna nadzieja, która 
podnosi mnie na duchu.

Zachęcony w ten sposób zabrał się do montażu przekładni. Postawił rower przy domu i pracował po 

prawej stronie. Później oparł rower o drzewo i pracował z drugiej strony. Potem ja trzymałem rower, a 
on leżał na ziemi z głową między kołami i naprawiając go od spodu, wypuścił na siebie olej. Następnie  
odebrał mi rower i przewieszony przez siodełko robił swoje, dopóki nie stracił równowagi i nie upadł 
głową w dół.

Potem powiedział trzy razy: „Dzięki Bogu, wszystko w porządku". A później dwa razy: „Niech mnie 

diabli,   jeśli   to   wszystko!".   Trzeci   raz   powiedział   coś,   co   próbuję   zapomnieć.   Wreszcie   stracił 
panowanie   nad   sobą   i   zaczął   się   znęcać   nad   maszyną.   Patrzyłem   z   zadowoleniem,   jak   rower 
pokazuje   klasę;   dalsze   postępowanie   przerodziło   się   w   burzliwą   walkę   między   nim   a   maszyną. 
Chwilami rower był na ścieżce, a on na siodełku, za moment zaś było odwrotnie - on na ścieżce, a  
rower nad nim. Kiedy stanął zarumieniony zwycięstwem, rower utkwił mu między nogami. Ale jego 
triumf był krótki. Nagłym, szybkim ruchem maszyna się uwolniła i skręcając obok niego, wyrżnęła go 
kierownicą w głowę.

Za kwadrans pierwsza brudny i rozczochrany, pokaleczony i krwawiący powiedział: „Myślę, że to 

wystarczy". Podniósł się i otarł czoło.

Wyglądało   na   to,   że   rower   też   już   ma   dosyć.   Trudno   powiedzieć,   kto   poniósł   większą   klęskę. 

Zaprowadziłem go do letniej kuchni, gdzie, na tyle, na ile było to możliwe bez sody i odpowiednich  
przyrządów, umył się, i odesłałem go do domu.

Wziąłem rower do dorożki i zawiozłem do najbliższego warsztatu. Majster wyszedł i popatrzył.
- Co ja mam z tym zrobić? - zapytał.
- Chciałbym - powiedziałem - żeby pan go naprawił.
- Trochę to zaszło za daleko, ale zrobię, co będę mógł.
Zrobił, co mógł, za dwa funty dziesięć, ale to już nigdy nie była ta sama maszyna i na końcu sezonu 

zostawiłem ją na sprzedaż w rękach agenta. Nie chciałem, żeby kogokolwiek oszukiwał. Pouczyłem 
go, żeby mówił, że ma już rok, lecz agent poradził mi, żeby w ogóle nie wspominać o wieku.

- W tym interesie nie jest ważne, co jest prawdą, a co nie. Sprawa polega na tym, w co ludzie 

wierzą. Tak między nami, on nie wygląda na roczny rower, wygląda na dziesięcioletni. Nie powiemy 
nic o wieku, po prostu weźmiemy za niego, ile się da.

Zostawiłem   sprawę   w   jego   rękach,   a   on   uzyskał   pięć   funtów,   co,   jak   powiedział,   było   kwotą 

większą, niż się spodziewał.

Są dwie rzeczy, które można zrobić z rowerem; można zrobić mu gruntowny przegląd albo nim 

jeździć. Tak w ogóle, nie jestem pewien, czy człowiek, który znajduje przyjemność w przeglądzie, nie 
dokonuje lepszego wyboru. Jest niezależny od pogody i wiatru, nie obchodzi go stan dróg. Daj mu  
tylko śrubokręt, paczkę szmat, oliwiarkę i coś do siedzenia, a będzie szczęśliwy przez cały dzień. 
Oczywiście   musi  znieść  pewne  niedogodności, ale nie  ma róży bez kolców.  Wygląda zawsze  jak 
druciarz, jego maszyna wygląda jak kradziona, a on stara się to zamaskować. Ale ponieważ rzadko  
dociera za rogatki, być może nie stanowi to wielkiego problemu. Niektórzy ludzie łudzą się, że mogą  
mieć   oba   rodzaje   radości   z   tego   samego   roweru.   To   niemożliwe   -   żadna   maszyna   nie   zniesie 
podwójnego obciążenia. Trzeba się zdecydować, czy chce się robić przegląd, czy jeździć. Osobiście 

- 16 - 

background image

wolę jeździć i dlatego uważam, żeby nie mieć koło siebie nic, co by popchnęło mnie do przeglądu.  
Jeśli cokolwiek stanie się maszynie - odprowadzam ją do najbliższego warsztatu. Jeśli jestem zbyt 
daleko od wsi czy miasta, żeby iść piechotą, siadam na poboczu i czekam na jakiś wóz. Głównym 
niebezpieczeństwem,   jakie   zawsze   na   mnie   czyha,   jest   wędrowny   „mechanik".   Widok   zepsutej 
maszyny jest dla niego pokusą nie do odparcia i spada na nią z przyjacielskim okrzykiem triumfu. Z  
początku próbowałem być uprzejmy. Mówiłem:

- Nic się nie stało, nie martw się. Jedź dalej i baw się dobrze. Błagam cię, odjedź, proszę.
Jednak doświadczenie mnie nauczyło, że uprzejmość nie zda się na nic przy takiej determinacji. 

Teraz mówię:

- Odjedź i zostaw to w spokoju albo ci strącę ten głupi łeb!
I jeśli wyglądasz na zdecydowanego i masz w ręku mocną pałkę, na ogół możesz go odpędzić. 

Później przyszedł George.

- Jak myślisz, czy wszystko będzie gotowe? - zapytał.
- Do środy wszystko będzie gotowe oprócz, być może, ciebie i Harrisa.
- Czy tandem jest w porządku? - zapytał.
- Tandem - odpowiedziałem - jest w porządku.
- Nie sądzisz, że wymaga przeglądu?
- Wiek i doświadczenie - odpowiedziałem - nauczyły mnie, że jest kilka spraw, z którymi człowiek 

dobrze   sobie   radzi.   Jest   jednak   parę   pytań,   na   które   nie   znam   odpowiedzi.   Jest   także   we   mnie  
niezachwiana wiara, że tandem nie wymaga przeglądu. Czuję, że jeśli mam zostać przy życiu, żaden 
człowiek, od teraz aż do środy, nie będzie robił mu przeglądu.

- Na twoim miejscu bym tak nie mówił. Przyjdzie dzień, może już niedługo, kiedy ten rower - będąc 

w odległości paru gór od warsztatu, pomimo twojego chronicznego zmęczenia - będzie musiał przejść 
naprawę. Wtedy podniesiesz wrzawę, żeby ci powiedzieć, gdzie położyłeś oliwiarkę i co zrobiłeś z 
kluczem. I wtedy, opierając rower o drzewo, będziesz się domagał, żeby ktoś wyczyścił łańcuch i 
napompował tylne koło.

Czułem,   że   jest   trochę   prawdy   w   napomnieniach   George’a,   a   może   nawet   coś   z   proroczej  

mądrości.

- Wybacz mi, jeśli wydaję się obojętny. Prawda jest taka, że Harris kręcił się tutaj dziś rano.
- Nic nie mów, rozumiem. Poza tym przyszedłem do ciebie z czymś innym. Spójrz na to.
Wręczył   mi   małą   książeczkę   oprawioną   w   czerwone   płótno.   Były   to   Rozmówki   angielskie   dla 

niemieckich turystów. Zaczynało się od Na parowcu, a kończyło U doktora; najdłuższy rozdział był 
poświęcony rozmowie w przedziale kolejowym pomiędzy najwidoczniej kłótliwymi, źle wychowanymi i 
chorymi umysłowo ludźmi.

„Czy nie może się pan odsunąć, sir?".
„To niemożliwe, proszę pani, mój sąsiad jest bardzo tęgi".
„Czy nie możemy spróbować ułożyć naszych nóg?".
„Proszę być tak dobrym i trzymać łokcie przy sobie".
„Przepraszam panią za niedogodność, jeśli moje ramię pani przeszkadza".
Albo następna uwaga, nie wiem, czy zamierzenie sarkastyczna; nie było żadnej wskazówki:
„Bardzo panią proszę, żeby się pani trochę przesunęła, bo nie mogę oddychać".
Być może pomysłem autora było to, że za chwilę całe towarzystwo znajdzie się przemieszane na 

podłodze. Rozdział kończył się zwrotem: „Jesteśmy u celu, Bogu niech będą dzięki! (Gott sei dank!)".

Pobożny okrzyk, który w tych okolicznościach musiał przybrać postać chóru.
Na   końcu   książki   był   dodatek   dający   niemieckim   turystom   wskazówki   dotyczące   zachowania 

zdrowia   i   komfortu   w   czasie   pobytu   w   angielskich   miastach;   czołową   radą   było   to,   żeby   zawsze  
podróżować z zapasem proszku do dezynfekcji, zawsze zamykać drzwi na noc i zawsze dokładnie 
przeliczyć drobne.

- To nie jest błyskotliwa publikacja - zauważyłem, oddając George'owi książkę. - To nie jest książka,  

którą bym osobiście polecił jakiemukolwiek Niemcowi zwiedzającemu Anglię - mógłby poczuć odrazę. 
Czytałem także książki wydane w Londynie dla użytku Anglików podróżujących za granicę - każda 
była głupawa. Jakiś wykształcony kretyn, kiepsko mówiący w siedmiu językach, zabrał się do pisania 
tych książek gwoli dezinformacji i lichego przewodnictwa po współczesnej Europie.

- 17 - 

background image

- Nie możesz zaprzeczyć - powiedział George - że te książki świetnie się sprzedają. O ile wiem,  

kupują je tysiące ludzi. W każdym mieście Europy muszą być ludzie mówiący takie rzeczy.

- Być może - odpowiedziałem - ale na szczęście nikt ich nie rozumie. Sam kiedyś widziałem ludzi 

stojących na peronie czy na rogu ulicy i czytających na głos z takich książek. Nikt nie wiedział, w jakim 
mówią języku, nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co mówią. Na całe szczęście, być może, bo jak by 
ich zrozumiano, zostaliby pobici.

-   Może   i   masz   rację   -   przyznał   George.   -   Mam   zamiar   sprawdzić,   co   się   stanie,   gdy   zostaną 

zrozumiani.   Proponuję   wczesnym   rankiem   ruszyć   do   Londynu   i   spędzić   godzinę   lub   dwie   na 
zakupach, korzystając z tej książki. Jest jedna lub dwie rzeczy, których potrzebuję - między innymi 
kapelusz i para pantofli. Nasz statek nie wyruszy przed dwunastą i akurat będziemy mieli na to czas. 
Chcę wypróbować ten sposób rozmowy i dokładnie ocenić jej efekty. Chcę sprawdzić, jak się czuje 
cudzoziemiec, kiedy rozmawia w ten sposób.

Potraktowałem  to  jako   wyczyn   sportowy.   Porwany  entuzjazmem   zaproponowałem,   że   będę  mu 

towarzyszył i zaczekam na zewnątrz sklepu. Powiedziałem, że myślę, iż Harris również w to wejdzie -  
czyli raczej zaczeka na zewnątrz.

George orzekł, że zaplanował to trochę inaczej. Zaproponował, żebyśmy Harris i ja towarzyszyli mu 

wewnątrz sklepu. Z Harrisem, którego wygląd budzi grozę, a który będzie go wspierał, i ze mną przy 
drzwiach, gotowym wezwać policję w razie potrzeby, jest skłonny zaryzykować.

Poszliśmy   do   Harrisa   i   przedstawiliśmy   swoją   propozycję.   Przestudiował   książkę,   szczególnie 

rozdziały o kupowaniu butów i kapeluszy.

- Jeśli George będzie rozmawiał z szewcem czy kapelusznikiem w sposób, jaki tu opisano, to nie 

będzie mu potrzebne wsparcie - będzie mu potrzebny transport do szpitala.

To rozgniewało George'a.
-   Mówisz,   jakbym   był   ryzykantem   bez   krzty   rozumu.   Wybiorę   grzeczniejsze   i   mniej   irytujące 

rozmówki, opuszczę co bardziej obraźliwe.

Sprawa była jasna, Harris poparł projekt i postanowiliśmy wyruszyć wczesnym rankiem w środę.

ROZDZIAŁ 4.

Dlaczego Harris uważa, że budziki są rodzinie niepotrzebne - Społeczne instynkty młodych - Myśli 

dziecka o poranku - Stróż, który nie śpi - Jego tajemnica - Jego niepokój - Mocne myśli - Praca przed  
śniadaniem - Złe i dobre owce - Wady cnotliwego życia - Kiepskie początki nowego pieca - Wujek 
Podger   wychodzi   -   Starszy   mieszczuch   szybkobiegaczem   -   Przybywamy   do   Londynu   -   Mówimy 
językiem turystów.

GEORGE  przyszedł  we   wtorek wieczorem  do Harrisów  i  spał u nich.  Myśleliśmy,   że  to  będzie 

lepsze   niż  jego   propozycja,   żebyśmy   wstąpili   po   drodze   i   pomogli   mu  „się   pozbierać".   Pozbierać 
George'a rankiem znaczyło wyrzucić go najpierw z łóżka i obudzić - wyczerpujący wysiłek, którym 
zacząłby  się  dzień.  Pomaganie  mu w odnalezieniu  rzeczy  i  dokończenie  pakowania,  czekanie  na 
niego, kiedy je śniadanie - to dosyć nudna rozrywka z punktu widzenia obserwatora, pełna męczących  
powtórek.

Wiedzieliśmy, że jeśli będzie spał na Beggarbush, wstanie na czas. Sam tam kiedyś spałem i wiem, 

jak   to   wygląda.   Mniej   więcej   w   środku   nocy,   jak   sądzisz,   choć   faktycznie   może   trochę   później, 
zostajesz wyrwany z pierwszego snu przez dźwięki przypominające galop kawalerii przez korytarz, tuż 
za twoimi drzwiami. Twój na pół przebudzony umysł waha się między włamywaczami, dniem sądu a 
wybuchem gazu. Podnosisz się z łóżka i słuchasz uważnie. Nie musisz długo czekać, w następnej 
chwili trzaskają drzwi i ktoś albo coś zjeżdża po schodach na tacy do herbaty.

- Mówiłem ci! - słyszysz głos na zewnątrz i natychmiast coś twardego, mógłbyś przysiąc, że to 

czyjaś głowa, wali w twoje drzwi. W tym czasie kręcisz się po pokoju, zbierając swoje ubranie. Nie leży 
tam,  gdzie   je  położyłeś  wieczorem,   a  najbardziej  potrzebne  części  garderoby  zniknęły całkowicie; 
tymczasem to morderstwo, rewolucja, albo cokolwiek to jest, trwa nieprzerwanie. Zatrzymujesz się na 

- 18 - 

background image

chwilę   z  głową   pod  ubraniami,  gdzie,   jak  myślisz,   mogą  być  twoje   pantofle,  i  słuchasz  mocnego, 
monotonnego walenia w odległe drzwi. Domyślasz się, że tam schroniła się ofiara, a to znaczy, że ją  
dopadli i zaraz wykończą. *

Czy zdążysz na czas? Pukanie ustaje i uspokajający głos o słodkim brzmieniu pyta delikatnie:
- Tata, czy mogę wstać?
Nie słyszysz innego głosu, tylko odpowiedzi:
- Wcale nie, to była tylko wanna.
- Naprawdę, ona nie jest ranna, tylko mokra.
- Tak, mamo, powtórzę im, co mówisz.
- Nie, to był czysty przypadek.
- Tak, dobranoc, tato.
Potem rozlega się ten sam głos, wystarczająco donośny, by był słyszany w odległej części domu:
-   Idź   na   górę.   Tata   mówi,   że   jeszcze   nie   pora   wstawać.   Wracasz   do   łóżka   i   słyszysz   kogoś 

wciąganego   na   piętro,   najwyraźniej   wbrew   jego   woli.   Pokoje   gościnne   w   Beggarbush   są   celowo 
umieszczone pod pokojami dziecinnymi. Stwierdzasz, że tego kogoś, nadal opierającego się z całych 
sił, kładzie się do łóżka. Możesz iść o zakład z pewnością wygranej, bo cały czas ktoś rzuca ciało na 
materac   sprężynowy.   Rama   łóżka,   akurat   nad   twoją   głową,   wykonuje   pewien   rodzaj   skoków.   Za 
każdym razem, kiedy ciało odnosi zwycięstwo w zmaganiach, jesteś tego świadomy, słysząc głuchy 
odgłos  podłogi.   Po  jakimś  czasie   zanikają   odgłosy   walki   lub,   być  może,   łóżko   się   załamuje,   a   ty 
odpływasz w sen. Ale w następnej chwili albo wtedy, gdy ci się wydaje, że to następna chwila, budzisz 
się pod wrażeniem czyjejś obecności. Drzwi są uchylone i cztery uroczyste twarze, jedna nad drugą, 
spoglądają na ciebie, jakbyś był osobliwością trzymaną w tym szczególnym pokoju. Właściciel górnej 
twarzy, widząc cię przebudzonym, podchodzi i siadając na łóżku, demonstruje przyjazne nastawienie.

- Och - mówi - nie wiedzieliśmy, że już się pan obudził. Ja obudziłem się jakiś czas temu.
- Muszę się pozbierać - odpowiadasz krótko.
-   Tata   nie   lubi,   kiedy   budzimy   się   zbyt   wcześnie   -   kontynuuje.   -   Mówi,   że   kiedy   wstajemy,   to 

przeszkadzamy innym w domu. I oczywiście nie wolno nam tego robić.

Wygłasza   to   tonem   łagodnej   rezygnacji.   Jest   w   tym   wyraz   cnotliwej   dumy   wynikający   ze 

świadomości własnej ofiary.

- Nie nazywasz tego wstawaniem? - pytasz.
- Och, nie; tak naprawdę to jeszcze nie wstaliśmy, bo wie pan, jeszcze nie jesteśmy odpowiednio 

ubrani.

No, tak. To prawda.
- Rano tata jest zawsze bardzo zmęczony - ciągnie głos. - To oczywiście dlatego, że cały dzień 

ciężko pracuje. A czy pan jest zawsze rano zmęczony?

Wtedy po raz pierwszy obraca się i spostrzega, że troje innych dzieci także weszło i usiadło w 

półkolu na podłodze. Po ich nastawieniu jasno widać, że pomyliły to zdarzenie z jakąś inną formą  
rozrywki, jakąś komiczną lekturą albo przedstawieniem z magicznymi sztuczkami; czekają cierpliwie, 
aż wyjdziesz z łóżka i coś zrobisz. Myśl, że są w sypialni dla gości, wstrząsa najstarszym. Stanowczo  
rozkazuje im wyjść. Nie odpowiadają mu, nie sprzeczają się; zgodnie i w głuchej ciszy spadają na  
niego. Wszystko, co możesz widzieć z łóżka, to falująca plątanina rąk i nóg, przypominająca odurzoną 
ośmiornicę   próbującą   zagruntować.   Nie   słychać   ani   jednego   słowa   -   wydaje   się   to   ustalonym 
ceremoniałem. Jeśli śpisz w pidżamie, wyskakujesz z łóżka i jesteś tylko zakłopotany. Jeśli natomiast  
masz  na   sobie   mniej   nadającą   się   do   pokazania   część   garderoby,   zostajesz   tam,   gdzie   jesteś,   i 
wykrzykujesz   komendy,   które   są   zupełnie   ignorowane.   Najgłupszym   planem   jest   pozostawienie 
sprawy najstarszemu chłopcu. Po chwili wyrzuca rodzeństwo i zamyka za nim drzwi. Drzwi otwierają 
się natychmiast i jedno z dzieci, a dokładnie mówiąc Muriel, wpada jak wystrzelone z katapulty z 
powrotem   do   pokoju.   Przeszkadzają   jej   długie   włosy,   którymi   łatwo   się   posłużyć.   Najwyraźniej 
świadoma tej naturalnej wady, trzyma je mocno jedną ręką, a drugą rozdaje ciosy. Chłopiec znów  
otwiera drzwi i mądrze używa jej jako tarczy przeciw reszcie. Daje się słyszeć głuchy huk, kiedy jej  
głowa wpada między nich i ich rozdziela. Kiedy zwycięstwo jest całkowite, najstarszy wraca i znów 
siada na łóżku. Nie ma w nim cienia goryczy. Już zapomniał o całym incydencie.

- Lubię poranki - mówi. - A pan?
- Niektóre poranki - zgadzam się - są w porządku, inne nie są takie spokojne.
Nie zwraca uwagi na twoją odpowiedź. Jego delikatna twarz ma nieobecny wyraz.

- 19 - 

background image

- Chciałbym umrzeć rankiem - mówi. - Wtedy wszystko jest takie piękne.
- Tak - odpowiadasz. - To może się stać, jeśli twój ojciec zaprosi kiedyś na nocleg jakiegoś łatwo 

denerwującego się człowieka i nie uprzedzi, co go czeka.

Chłopiec otrząsa się z kontemplacji i znów staje się sobą.
- W ogrodzie jest tak miło - proponuje. - Czy nie chciałby pan wstać i zagrać w krykieta?
To nie był pomysł, z którym kładłeś się spać, ale teraz, kiedy sprawy przyjęły taki obrót, wydaje się 

to lepsze niż beznadziejne leżenie w łóżku, więc się zgadzasz.

Później, w ciągu dnia, dowiadujesz się, że wytłumaczenie twojego zachowania jest takie, iż to ty, 

nie   mogąc   spać,   wstałeś   wcześnie   rano   i   miałeś   ochotę   zagrać   w   krykieta.   Dzieci,   nauczone 
grzeczności dla gości, czuły się w obowiązku ci dogodzić. Przy śniadaniu pani Harris zwraca ci uwagę, 
że mógłbyś przynajmniej dopilnować, żeby się odpowiednio ubrały, zanim zabrałeś je na dwór. Harris 
wytyka  ci patetycznie,  że  przez przykład i zachętę mogłeś zniszczyć  jego paromiesięczny wysiłek 
wychowawczy.

W tę środę rano George, jak się wydaje, domagał się pobudki kwadrans po piątej i namówił ich na  

lekcję sztuczek rowerowych dookoła grządek ogórków na nowym rowerze Harrisów. Jednakże nawet 
pani Harris nie winiła George'a z tego powodu; instynktownie czuła, że pomysł nie był całkiem jego.

To nie jest tak, że dzieci Harrisów mają nawet najsłabszy zamiar unikać kary na koszt przyjaciela i 

towarzysza.   Każde   z   nich   i   wszystkie   razem   uczciwie   akceptują   odpowiedzialność   za   to,   co 
przeskrobały. Po prostu tak się przedstawiały rzeczy w ich rozumieniu. Kiedy im wyjaśnisz, że nie  
miałeś najmniejszej ochoty wstawać o piątej rano, by zagrać na trawniku w krykieta albo odtwarzać 
wczesną historię Kościoła przez strzelanie z kuszy do lalek przywiązanych do drzewa, co jest rzetelną 
prawdą, i gdyby to od ciebie zależało, to mógłbyś spokojnie spać i, jak to jest w chrześcijańskim 
zwyczaju, wstałbyś o ósmej na filiżankę herbaty, początkowo są zdziwione, potem przepraszają, a na  
koniec okazują szczerą skruchę.

W tym wypadku, rezygnując z czysto naukowego rozważania, czy przebudzenie George'a tuż przed 

piątą   było   spowodowane   jego   instynktem   czy   przypadkowym   wpadnięciem   bumerangu   domowej 
roboty przez okno jego sypialni, dzieci szczerze przyznały się do winy. Najstarszy chłopiec powiedział:

- Powinniśmy pamiętać, że wujek George ma długi dzień przed sobą i powinniśmy odradzić mu 

wczesnego wstawania, to moja wina.

Ale sporadyczna zmiana zwyczajów nikomu nie szkodzi, a poza tym Harris i ja zgodziliśmy się, że 

to będzie dobry trening dla George'a. W Szwarcwaldzie powinniśmy co rano wstawać o piątej -tak  
postanowiliśmy.   Po   prawdzie,   George   sugerował   pobudkę   o   wpół   do   piątej,   ale   Harris   i   ja 
argumentowaliśmy, że średnio o piątej będzie wystarczająco wcześnie. To nam umożliwi do szóstej 
być już na rowerach i ruszyć w drogę, zanim zacznie się spiekota. Czasami moglibyśmy wyruszyć 
trochę wcześniej, ale nie za często.

Sam  wstałem  tego rana  o  piątej.  Było  to wcześniej,  niż zamierzałem. Idąc spać,  powiedziałem  

sobie: „dokładnie o szóstej".

O ile wiem, są ludzie, którzy mogą obudzić się o każdej żądanej porze - co do minuty. Kiedy kładą 

głowę na poduszkę, mówią do siebie dosłownie „czwarta trzydzieści" albo „czwarta czterdzieści pięć" 
albo „piąta piętnaście", zależnie od okoliczności, i kiedy zegar pokaże tę godzinę - otwierają oczy. To 
jest cudowne i im bardziej się nad tym rozwodzić, tym bardziej staje się tajemnicze. Jakieś nasze ego 
działa zupełnie niezależnie od naszej świadomości. Bez wsparcia zegara, słońca czy jakiegoś innego 
środka  znanego  naszym  pięciu  zmysłom  trzyma  straż  w  ciemnościach.  We  właściwym  momencie 
szepcze: „Już czas!" i budzimy się. Kiedyś rozmawiałem z pewnym starym rybakiem, który musiał 
wstawać na pół  godziny przed  przypływem.  Powiedział  mi, że  nigdy  nie zaspał choćby o minutę. 
Nawet u schyłku życia nie kłopotał się o to, czy się obudzi w porę. Mógł położyć się zmęczony, spać 
kamiennym   snem   i   każdego   ranka   o   innej   godzinie   ten   duchowy   strażnik,   prawdziwy   jak   sam 
przypływ, cicho go wołał. Czy ludzki duch nawiedza w ciemności błotniste rzeczne stopnie, a może  
miał tę wiedzę od samej Natury? Jakikolwiek jest to proces, sam człowiek nie jest go świadomy.

W moim przypadku mój wewnętrzny stróż jest być może trochę niepraktyczny. Robi, co może, ale  

jest przesadnie niespokojny, martwi się i gubi w obliczeniach. Mówię do niego na przykład: „Piąta 
trzydzieści, proszę", a on budzi mnie pierwszy raz o wpół do trzeciej. Patrzę na zegarek, a mój stróż 
sugeruje, że być może zapomniałem go nakręcić. Przykładam go do ucha - wciąż chodzi. Mój stróż 
sądzi, być może, że się zepsuł. Ufając tylko sobie, myśli, że jest już wpół do szóstej, a nawet trochę  

- 20 - 

background image

później. Żeby go uspokoić, zakładam kapcie i schodzę na dół sprawdzić czas na zegarze w jadalni. Co 
przydarza się człowiekowi, który wędruje w środku nocy, odziany w szlafrok i parę kapci - nie trzeba 
mówić. Większość ludzi zna to z własnego doświadczenia. Wszystko, a szczególnie wszystko, co ma 
kanty,   wpada   w  tchórzliwy  zachwyt,   mogąc  mu  przyłożyć.   Kiedy  masz  na  nogach   parę   solidnych 
butów,   przedmioty  schodzą  ci  z  drogi;  kiedy  ryzykujesz  wędrówkę   między  meblami  w  wełnianych  
kapciach bez skarpetek, one podkradają się do ciebie i kopią.

Wracam   zły   do   łóżka   i   odmawiam   wiary   w   następną   absurdalną   sugestię   mojego   stróża,   że 

wszystkie zegary w domu zmówiły się przeciwko mnie. Potrzebuję pół godziny, żeby znowu zasnąć. 
Od czwartej do piątej mój stróż budzi mnie co dziesięć minut. Żałuję, że kiedykolwiek powiedziałem do  
niego   choć   jedno   słowo   o   budzeniu.   O   piątej   wyczerpany   sam   zasypia,   zostawiając   wypełnienie 
obowiązku służącej, która robi to pół godziny później niż zwykle.

W tę właśnie środę zmęczył mnie do tego stopnia, że wstałem o piątej tylko dlatego, żeby się go  

pozbyć.  Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Nasz pociąg nie wyruszy do ósmej. Wszystkie nasze 
bagaże   zostały   spakowane   i   razem   z   rowerami   odesłane   poprzedniej   nocy   na   dworzec   przy 
Fenchurch Street. Poszedłem do gabinetu - myślałem, że popiszę z godzinkę. Wczesny ranek, zanim  
się  zje   śniadanie,  nie   jest   dobrą  porą   na  literackie  wysiłki.   Napisałem  trzy  wiersze   opowiadania   i 
przeczytałem je na głos. Wyrzuciłem je do kosza i siedziałem, próbując sobie przypomnieć, jakie są, 
jeśli istnieją, charytatywne instytucje wypłacające emerytury podupadłym pisarzom.

Żeby uciec od następstw tych rozmyślań, włożyłem do kieszeni piłeczkę do golfa i wybrawszy kijek, 

spacerkiem  poszedłem  na pastwisko.  Parę  owiec,   które  skubały tam  trawę,   zbliżyło   się  i okazało  
zainteresowanie   tym,   co   robię.   Jedna   z   nich   ofiarowała   mi   swoje   współczujące   towarzystwo.   Nie 
sądzę, żeby rozumiała grę. Myślę, że ta moja niewinna, poranna rozrywka przemówiła do niej. Każde  
uderzenie komentowała bekiem: „dobrzeeeee, dobrzeeeeee, rzeeeeczywiścieee". Wyglądała na tak 
zadowoloną, jakby sama uderzała kijkiem.

Co do drugiej, była kłótliwą, nieprzyjemną staruchą, tak odpychającą, jak jej przyjaciółka pomocną.
- Źleeeee, źleeeeee - komentowała prawie każde uderzenie.
Faktycznie, niektóre nie były doskonałe, ale ona robiła to tylko z przekory, żeby mnie zdenerwować. 

To było widoczne.

Przez najbardziej godny pożałowania wypadek jedna z moich najszybszych piłek uderzyła dobrą 

owcę w nos. Na to zła owca się zaśmiała. Śmiała się wyraźnie, niewątpliwie ochrypłym, wulgarnym 
śmiechem, a w czasie gdy jej przyjaciółka stała wrośnięta w ziemię, zbyt zdumiona, żeby się poruszyć, 
po raz pierwszy zmieniła ton i beknęła:

- Dobrzeeeeee, baaaaardzooooo dobrzeeeeee, najleeeeeeeepszy strzaaaaaał.
Dałbym pół korony, żeby to w nią trafić, a nie w tę drugą. Tak jest zawsze na tym świecie, kto jest 

dobry i miły - cierpi.

Na   pastwisku   straciłem   więcej   czasu,   niż   zamierzałem,   i   kiedy   przyszła   Ethelbertha,   żeby   mi 

powiedzieć, że jest już wpół do ósmej i śniadanie na stole, przypomniałem sobie, że się nie ogoliłem.  
Kiedy golę się szybko, wzbudza to złość Ethelberthy. Obawia się, że dla osób postronnych wygląda to 
na bojaźliwą próbę samobójstwa, a w konsekwencji rozejdą się plotki w sąsiedztwie, że nie jesteśmy 
razem szczęśliwi. Nie można też lekceważyć następnego argumentu, że mój wygląd nie jest potem 
miły.

W ogóle byłem zadowolony, że nie ma już dużo czasu na długie pożegnanie z Ethelbertha; nie 

chciałem ryzykować jej załamania. Wolałem skorzystać z okazji i dać dzieciom parę pożegnalnych 
rad, szczególnie w kwestii mojej wędki, której one uparcie używają do gry w krykieta, no i nienawidzę 
biec na pociąg.

Ćwierć   mili   od   stacji   dogoniłem   George'a   i   Harrisa.   Oni   też   biegli.   W   ich   przypadku   -   jak 

poinformował   mnie   Harris   urywanym   głosem,   gdy   biegliśmy   obok   siebie   -   winien   był   nowy   piec 
kuchenny. Był to pierwszy ranek, kiedy go próbowali i z tych czy innych powodów wysadził ziemniaki 
w powietrze i poparzył kucharkę. Harris powiedział, iż ma nadzieję, że do czasu naszego powrotu  
przyzwyczają się do niego.

Ledwie zdążyliśmy na pociąg. Siedzieliśmy w przedziale, łapiąc oddech, a ja zastanawiałem się nad 

wydarzeniami poranka.  Przed  oczyma  mojej  wyobraźni  zjawił  się obraz wujka   Podgera,  jak  przez 
dwieście pięćdziesiąt dni w roku startuje z Ealing Common na pociąg do Moorgate Street o dziewiątej  
trzynaście. Z domu wujka Podgera na stację kolejową było piechotą osiem minut. Zawsze mówił:

- Przeznacz na to kwadrans, a zdążysz bez trudu.

- 21 - 

background image

Ale on zawsze startował pięć minut przed odjazdem i biegł. Nie wiem dlaczego, ale najwyraźniej był  

taki zwyczaj na przedmieściu. Wielu tęgich dżentelmenów mieszkało wówczas w Ealing - i, jak wierzę, 
mieszkają tam nadal; łapią poranny pociąg do miasta. Wszyscy startowali spóźnieni. Wszyscy nieśli 
czarną teczkę i gazetę w jednej ręce, parasol w drugiej, a ostatnie ćwierć mili do stacji pokonywali 
biegiem.

Ludzie niemający nic lepszego do roboty, głównie pielęgniarki i chłopcy na posyłki, a od czasu do 

czasu   również   wędrowny   kramarz,   zbierali   się   w   piękne   poranki,   by   wspólnie   oglądać   te   biegi   i 
wiwatować na cześć najbardziej zasłużonych.

To nie był pokazowy spektakl. Nie biegli dobrze ani nawet nie biegli szybko, ale byli sumienni i 

robili, co mogli. Pokaz nie odwoływał się do niczyjego poczucia artyzmu, ale raczej do naturalnego 
podziwu dla sumiennego wysiłku.

Czasami w tłumie zawierano niewinne zakłady.
- Dwa do jednego przeciw temu staremu w białym kołnierzyku!
- Dziesięć do jednego na starego Piszczela, że się nie przewróci do mety!
-   Wszystkie   pieniądze   na   Purpurowego   Mola!   -   Takie   przezwisko   nadał   pewien   młodzieniec 

gustujący w entomologii sąsiadowi wujka, emerytowanemu wojskowemu o imponującym wyglądzie, 
kiedy trwał w bezruchu, mając do tego skłonności do czerwienienia się podczas ćwiczeń.

Mój wujek i inni mogli napisać do „Ealing Press", gorzko się skarżąc na obojętność miejscowej  

policji, a wydawca mógł dołączać pełne werwy artykuły wstępne o upadku obyczajów wśród niższych 
stanów, szczególnie na zachodnich przedmieściach. Ale nigdy nic dobrego z tego nie wynikło.

Wszystko to nie było powodowane tym, że wujek nie wstawał wystarczająco wcześnie. Tak się 

działo   dlatego,   że   kłopoty  dopadały  go   w   ostatniej  chwili.   Pierwszą   rzeczą,   jaka   go   spotykała   po 
śniadaniu, było zgubienie gazety. Zawsze wiedzieliśmy, kiedy wujek Podger coś zgubił, bo wyrażał 
wtedy pełne zdumienia oburzenie, które przy takich okazjach dotyczyło świata w ogólności. Wujkowi 
Podgerowi nie zdarzyło się nigdy, żeby powiedział sobie: „Jestem starym, nieuważnym człowiekiem. 
Gubię wszystko.  Nigdy nie wiem, gdzie  co położyłem. Jestem całkowicie niezdolny do tego, żeby 
cokolwiek   odnaleźć.   Pod   tym   względem   muszę   być   ciągłym   utrapieniem   dla   wszystkich.   Muszę 
popracować nad sobą i się poprawić".

Przeciwnie,   drogą   jakiegoś   szczególnego   rozumowania   był   święcie   przekonany,   że   jeśli 

kiedykolwiek coś zgubił, była to wina wszystkich domowników, tylko nie jego.

„Miałem to w ręku minutę temu", wykrzykiwał. Sądząc z jego tonu, można było pomyśleć, że żył 

otoczony przez czarowników,  którzy dematerializowali mu rzeczy spod ręki tylko dlatego, żeby go 
zdenerwować.

- Może zostawiłeś ją w ogrodzie? - sugerowała ciotka.
- Po co miałbym zostawiać ją w ogrodzie? Nie potrzebuję gazety w ogrodzie. Potrzebuję jej do  

pociągu.

- Czy nie włożyłeś jej do kieszeni?
- Niech cię Bóg błogosławi, kobieto! Czy myślisz, że stałbym tu za pięć dziewiąta, szukając jej, 

gdybym miał ją cały czas w kieszeni? Czy ty masz mnie za głupca?

Wtedy ktoś mówił:
- A co to jest? - i wręczał mu wyjętą skądś starannie złożoną gazetę.
- Szkoda, że ludzie nie zostawiają w spokoju moich rzeczy - warczał, wyrywając ją dziko. Otwierał 

teczkę, żeby ją tam włożyć, i zerkając na nią, nieruchomiał oniemiały z poczucia krzywdy.

- O co chodzi? - pytała ciotka.
- Przedwczorajsza - odpowiadał zbyt zbolały, żeby krzyczeć, i rzucał ją na stół.
Jeśli czasem gazeta była wczorajsza, była to jakaś odmiana. Ale zwykle była przedwczorajsza,  

chyba że we wtorek - wtedy była sobotnia.

W końcu ją znajdowaliśmy - przeważnie  na niej siedział.  Wtedy uśmiechał się, niezbyt  wesoło, 

zmęczonym   uśmiechem   człowieka,   który   czuje,   że   jakieś   fatum   rzuciło   go   między   bandę 
beznadziejnych idiotów.

- Cały czas, tuż przed waszymi nosami... - nie kończył zdania; był dumny ze swojej samokontroli. 

Potem szedł do holu, gdzie zwyczajem wprowadzonym przez ciotkę Marię zbierały się dzieci, aby go 
pożegnać. Moja ciocia nigdy nie opuściła domu, nawet  jeśli szła  tylko  po sąsiedzku,  bez czułego  
pożegnania z każdym domownikiem.

- 22 - 

background image

„Nigdy  nie   wiadomo",  mawiała,   „co  się   może   zdarzyć".   Jedno   z  dzieci,   oczywiście,   zawsze  się 

gubiło   i   w   momencie   kiedy   to   zauważano,   wszystkie   sześć   bez   chwili   wahania   rozbiegały   się   z 
krzykiem,   by  je   znaleźć.   Jak  tylko   się   rozbiegły,   zguba   zjawiała   się   sama,   zawsze   z  sensownym 
wytłumaczeniem   swojej   nieobecności,   i   natychmiast   pędziła   do   innych   z   wyjaśnieniem,   że   się 
znalazła.   W   ten   sposób   mijało   pięć   minut   na   szukaniu   jednych   przez   drugich,   który   to   czas   był  
wystarczający, by wujek znalazł swój parasol i zgubił kapelusz. Wreszcie cała grupa zbierała się w 
holu, a zegar w salonie obwieszczał dziewiątą. Zegar wybijał przeraźliwie ostre kuranty, które zawsze  
wprawiały w zmieszanie mojego wujka. Zdezorientowany całował niektóre dzieci dwa razy, inne wcale. 
Zapominał, które pocałował, a które nie - i musiał zaczynać wszystko od nowa. Zwykł był mawiać, że 
według   niego   mieszają   się   celowo,   i   jestem   skłonny   twierdzić,   że   oskarżenie   nie   było   całkiem 
bezpodstawne. Na domiar złego jedno dziecko miało zawsze lepką twarz, i to właśnie dziecko było 
najbardziej czułe.

Jeśli sprawy szły zbyt gładko, najstarszy chłopiec wyskakiwał z opowieścią o tym, że wszystkie 

zegary w domu późnią się o pięć minut i że przez to spóźnił się wczoraj do szkoły. To powodowało, że  
wujek   gnał   gwałtownie   do   furtki,   gdzie   przypominał   sobie,   że   nie   ma   ani   teczki,   ani   parasola. 
Wszystkie dzieci, których ciocia nie mogła zatrzymać, biegły za nim, dwoje z nich, walcząc o parasol,  
inne, wywijając teczką. A kiedy wyszedł, odkrywaliśmy w holu na stole najważniejszą rzecz, której 
zapomniał, i zastanawialiśmy się, co o tym powie, kiedy wróci.

Przybyliśmy   na   Waterloo   trochę   po   dziewiątej   i   natychmiast   zaczęliśmy   wprowadzać   w   życie 

eksperyment   George'a.   Otworzywszy   książkę   na   rozdziale   „Na   postoju   dorożek",   wsiedliśmy   do 
kabrioletu, unieśliśmy kapelusze i przywitaliśmy woźnicę grzecznym „dzień dobry". Dorożkarz nie dał 
się prześcignąć w grzeczności przez żadnego obcokrajowca, czy to prawdziwego, czy fałszywego. 
Zawołał do przyjaciela imieniem Karol, żeby „przytrzymał rumaka", wyskoczył ze swojego miejsca i 
oddał nam ukłon, którego by się nie powstydził sam pan Turveydrop. Przemawiając,  widocznie w 
imieniu narodu, powitał nas w Anglii, dodając, że żałuje, ale Jej Wysokości nie ma akurat w Londynie. 
Nie mogliśmy mu odpowiedzieć równie uprzejmie. Książka nie przewidywała niczego w tym rodzaju. 
Nazwaliśmy go stangretem, na co skłonił się aż do chodnika, i zapytaliśmy, czy będzie tak grzeczny i 
zawiezie   nas   do   Westminster   Bridge   Road.   Na   to   położył   rękę   na   sercu   i   powiedział,   że   cała 
przyjemność będzie po jego stronie.

Posługując się trzecim zdaniem z tego rozdziału, George zapytał o wysokość zapłaty. Pytanie, jako  

wprowadzające brudny element do konwersacji, zdawało się ranić uczucia dorożkarza. Powiedział, że 
nigdy nie bierze pieniędzy od wybitnych cudzoziemców. Zasugerował pamiątkę - diamentową szpilkę, 
złotą tabakierkę, jakąś małą drobnostkę, która pozwoliłaby mu nas zapamiętać. Ponieważ zebrał się  
mały tłumek i żart zaczął przebiegać raczej na korzyść woźnicy, wspięliśmy się do środka i bez dalszej 
dyskusji odjechaliśmy wśród owacji.

Zatrzymaliśmy dorożkę przy sklepie z butami, niedaleko za teatrem Astley,  bo wyglądało to na 

miejsce,   jakiego   szukaliśmy.   Był   to  jeden   z  tych   przepełnionych   sklepów,   który  rankiem,   w  chwili 
otwarcia okiennic, wylewa dookoła swoje towary. Pudełka z butami stały zgromadzone na chodniku i  
w przeciwległym rynsztoku. Girlandy obuwia wisiały w oknach i drzwiach. Zasłony z nich zwieszały się 
jak brudna winorośl obciążona gronami czarnych i brązowych butów. Wewnątrz sklep przypominał 
altanę z butów. Kiedy weszliśmy, jakiś mężczyzna uzbrojony w dłutko i młotek zajęty był otwieraniem 
nowej skrzyni z obuwiem.

George   uniósł   kapelusz   i   powiedział:   „Dzień   dobry".   Sprzedawca   nawet   się   nie   odwrócił.   Od 

pierwszego wejrzenia zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie. Chrząknął coś, co może brzmiało jak 
„dzień dobry", a może nie - i dalej zajmował się swoją pracą.

- Mój przyjaciel, pan X, polecił mi pański sklep.
Powinien   na   to   odpowiedzieć:   „Pan   X   jest   bardzo   wartościowym   dżentelmenem.   To   dla   mnie 

największa przyjemność służyć jego przyjaciołom". Ale powiedział:

- Nie znam go, nigdy o nim nie słyszałem.
Było to niepokojące. Książka podawała trzy lub cztery metody kupowania butów. George starannie 

wybrał jedną, która koncentrowała się na „panu X", jako najbardziej kurtuazyjną. Mówiłeś sporo o 
„panu X" ze sklepikarzem, a potem, kiedy w ten sposób zadzierzgnęła się przyjaźń i zrozumienie, 
przechodziłeś z wdziękiem i w naturalny sposób do właściwego celu twojego przybycia, to znaczy 
kupna butów „dobrych i tanich". Ten zaś gruboskórny materialista najwidoczniej zupełnie nie dbał o 
finezję transakcji. Z takim typem konieczne było przejście do sprawy z brutalną bezpośredniością. 
George opuścił „pana X" i wrócił do poprzedniej strony, czytając zdanie na chybił trafił. Nie dokonał  

- 23 - 

background image

szczęśliwego   wyboru   -   była   to   przemowa,   zupełnie   zbyteczna,   do   jakiegoś   szewca.   W   obecnych 
okolicznościach   zagrożenia   z   każdej   strony   przez   buty   nabierała   dostojeństwa   i   zdecydowanej 
głupoty. Zdanie brzmiało: „Ktoś mi powiedział, że ma pan buty na sprzedaż".

Sprzedawca najpierw odłożył dłutko i młotek, a potem spojrzał na nas. Powiedział powoli grubym i 

ochrypłym głosem:

- A niby po co trzymam te buty, żeby je wąchać?
Był jednym z tych ludzi, którzy kiedy poczują się skrzywdzeni, z początku spokojni, poddają się 

złości, która rośnie w nich jak drożdże.

- Niby kto ja jestem? - ciągnął. - Kolekcjoner butów? Jak myślicie, po co ja trzymam ten sklep - dla 

zdrowia? Myślicie, że tak kocham te buty, że nie mogę się rozstać z jedną parą? Czy myślicie, że je tu  
powiesiłem, żeby na nie patrzeć? Czy nie jest ich wystarczająco dużo? Jak wam się zdaje, gdzie  
jesteście,   na   międzynarodowej   wystawie   butów?   Co   to   niby   ma   być   -   zbiory   muzealne?   Czy 
kiedykolwiek   słyszeliście,   żeby   człowiek   miał   sklep   z   butami   i   nie   sprzedawał   ich?   Myślicie,   że 
udekorowałem nimi sklep, żeby ładniej wyglądał? Za kogo mnie macie? Za kompletnego kretyna?

Zawsze utrzymywałem, że te rozmówki nie nadają się do praktycznego użytku. Potrzebowaliśmy 

ekwiwalentu dobrze znanego niemieckiego idiomu: „Behalten Sie Ihr Haar auf”. Niczego w tym rodzaju 
nie   można   było   znaleźć   od   początku   do   końca   tej   książki.   Muszę   przyznać,   że   George   wybrał  
najlepsze zdanie ze wszystkich możliwych i zastosował je: „Przyjdę znowu, kiedy, być może, będzie 
pan miał więcej butów do pokazania. Na razie żegnam".

Z tymi słowami wróciliśmy do dorożki i odjechaliśmy, zostawiając sprzedawcę stojącego w drzwiach 

obwieszonych butami, jak adresował do nas swoje uwagi. Nie słyszałem, co mówił, ale gromadzący  
się przechodnie uznali to za interesujące.

George  był  za  tym,  żeby zatrzymać się  przy innym  sklepie  z  butami  i  eksperymentować  dalej.  

Powiedział, że naprawdę chce kupić parę rannych pantofli. Ale przekonaliśmy go, żeby odłożył zakup 
do czasu przyjazdu do jakiegoś zagranicznego miasta, gdzie kupcy są bez wątpienia przyzwyczajeni 
do tego rodzaju rozmów, a co więcej, bardziej przyjacielscy. Jednakże co do kapelusza był stanowczy. 
Utrzymywał, że bez niego nie mógłby podróżować, tak więc zatrzymaliśmy się przy małym sklepie na 
Blackfriars Road.

Właścicielem   tego   sklepu   był   miły,   jasnooki,   niski   mężczyzna   i   raczej   nam   pomagał,   niż 

przeszkadzał. Kiedy George zapytał go słowami z książki: „Czy ma pan jakieś kapelusze?", wcale się 
nie rozzłościł, zatrzymał się i w zamyśleniu podrapał podbródek.

- Kapelusze - powiedział - niech pomyślę. Tak - tutaj uśmiech zadowolenia przemknął przez jego 

wesołe oblicze. - Tak, kiedy o tym myślę, wiem, że mam kapelusz, ale niech mi pan powie, dlaczego 
pan o to pyta?

George wyjaśnił mu, że chciałby nabyć czapkę, podróżną czapkę, a istotą transakcji było to, że 

miała to być „dobra czapka". 

Sprzedawca się zachmurzył.
- Ach tak - zauważył - niestety, złapał mnie pan. Gdyby pan zechciał złą czapkę, niewartą swojej 

ceny, czapkę niezdatną do niczego, jak tylko do czyszczenia okien, mógłbym znaleźć dla pana coś 
odpowiedniego.   Ale   dobrą   czapkę     nie,   nie   mamy   takich.   Ale   niech   pan   zaczeka   minutkę   - 
kontynuował, widząc rozczarowanie na twarzy George'a - niech się pan nie spieszy, mam tu czapkę - 
podszedł do szuflady i otworzył ją - to nie jest dobra czapka, ale nie jest tak zła jak większość tych, 
które sprzedaję. Podsunął ją naprzód rozciągniętą na dłoni.

- Co pan myśli ó tej? Mógłby pan ją nałożyć? 
George nałożył czapkę przed lustrem i próbując następną uwagę z książki, powiedział:
- Ten kapelusz pasuje na mnie wystarczająco dobrze, ale niech mi pan powie, czy jest mi w nim do 

twarzy?

Mężczyzna cofnął się o krok i spojrzał na niego.
- Szczerze mówiąc, nie bardzo - odpowiedział. Odwrócił się od George'a i zwrócił do Harrisa i do  

mnie:

- Urodę waszego przyjaciela - wyjaśnił - określiłbym jako ulotną. Ma ją, ale łatwo ją przeoczyć. 

Teraz, według mnie, w tej czapce - nie jest widoczna.

George   pomyślał,   że   miał   już   wystarczająco   dobrą   zabawę   z   tym   szczególnym   człowiekiem   i 

zapytał:

- Ta jest w porządku. Nie chcemy się spóźnić na pociąg. Ile?

- 24 - 

background image

-   Cena   czapki,   sir,   moim   zdaniem   dwa   razy   większa   niż   jej   wartość,   wynosi   cztery   sześć. 

Zapakować w brązowy papier czy biały?

George powiedział, że weźmie ją bez pakowania, zapłacił cztery szylingi i sześć pensów w srebrze i 

wyszedł. Razem z Harrisem podążyłem za nim. Na Fenchurch Street ułożyliśmy się z dorożkarzem na 
pięć   szylingów.   Złożył   nam   znowu   dworski   ukłon   i   błagał   nas   o   przekazanie   jego   uszanowania 
cesarzowi Austrii.

Już   w   pociągu,   porównując   wyniki,   doszliśmy   do   wniosku,   że   przegraliśmy   dwa   do   jednego. 

George, najwyraźniej rozczarowany, wyrzucił książkę przez okno.

Na statku przekonaliśmy się, że nasze bagaże są bezpieczne i wraz z przypływem o dwunastej  

ruszyliśmy w dół rzeki.

ROZDZIAŁ 5.

Konieczna dygresja - Wstęp do opowieści z morałem - Jeden z uroków tej książki - Gazeta, która 

nie odniosła sukcesu - Jej chluba: instrukcje połączone z rozrywką - Problem: co powinno zawierać 
instrukcje, a co być zajmujące - Popularna gra - Opinia eksperta o prawie angielskim - Inny urok tej 
książki - Pospolita melodia - Trochę o trzecim uroku tej książki - Rodzaj lasu, gdzie żyła panienka - 
Opis Szwarcwaldu.

OPOWIADANIE mówi o pewnym Szkocie, który kochając dziewczynę, zapragnął jej za żonę. Ale 

był   rozważny   w   konkurach.   Zauważył,   że   w   jego   okolicy   wiele   skądinąd   obiecujących   związków 
kończy się rozczarowaniem i konsternacją, często w wyniku fałszywej oceny, jaką urabia sobie pan 
lub panna młoda na temat domniemanej doskonałości drugiej strony. Postanowił, że w jego przypadku 
nie będzie o tym mowy. Dlatego też jego oświadczyny przyjęły taką oto formę:

- Ja żem tylko prosty chłopak, Jenny. Nie mam srybra, żeby ci dać, ani nijakiej ziemi.
- Ach, ale ty masz siebie, Davie!
- Chciałby ja mieć cosik więcej, panienko. A ja żem tylko biedny, starawy głupek, Jenny.
- No, no, jest kupe chłopaków, co się żenio, a gorzej wyglądaj o od ciebie, Davie.
- Ja żem żadnego takiego nie widział i już se tak myślę, żem wcale nie powinien się o żadną starać.
- Lepszy prosty człowiek, na którym można polegać, niż jakiś doświadczony, jak chodzi o kobity, 

jeszcze kłopoty na dom sprowadzi i tylko żone lekceważy.

- Nie powinnaś być tego pewna, Jenny. To nie był ten najprzystojniejszy Bubbly Jock, co mu się 

najlepiej z dziewczynami udawało. Kiedyś tom był chłopak, co lata za spódniczkami, to wiadomo. To 
pewno nie będzie ci pasowało, jak myślę.

- Ale masz dobre serce, Davie! I mnie szczerze kochasz. Ja żem tego pewna.
- Lubię cie wystarczająco szczerze, Jenny, chocia nie wiem, jak długo to będzie trwało. Ja żem jest 

też dobry, póki mi nikt w drogę nie wchodzi, chyba że cosik się stanie, co mnie wkurzy. Ja żem jest  
diabelnie gorączkowy, to ci może moja matka powiedzieć, rychtyk jak mój bidny ociec, chyba lepiej  
trochu poczekać z żeniaczką.

- Chyba jesteś dla siebie za surowy, Davie. Tyś uczciwy chłopak. Znam cie lepiej niż ty sam siebie. 

Ty będziesz dla mnie dobrym mężem.

- Możliwe, Jenny. Aleja mam swoje słabostki. To jezd okropna rzecz dla żony i dzieci, jak dobry 

człowiek nie może się trzymać z dala od flaszki; jak mnie dojdzie zapach whisky, to tak jak bym miał 
gardło łososia z Loch Tay, dudle i dudle, aż stracę czucie.

- Ale tyś dobry człowiek, kiedyś trzeźwy, Davie.
- Możebne, że taki będę, jak mi nikt nie będzie przeciwny.
- Ale ty zawsze będziesz ze mną i będziesz dla mnie pracować?
- Co bym miał z tobo nie być, Jenny, ale nie masz co klekotać do mnie o robocie, bo tego nie lubie.

- 25 - 

background image

- Jednak zrobisz, co będziesz mógł, Davie? Tak jak pastor mówi, że żadne małżeństwo się bez 

tego nie obejdzie.

- Bądź pewna, że zrobię, Jenny. Nie jezdem wcale pewny, czy nie będziesz tego miała za dużo. 

Jesteśmy słabymi, grzesznymi stworzeniami, Jenny, i byłoby ci trudno znaleźć człowieka słabszego i 
grzeszniejszego ode mnie.

-   Tak,   tak,   ty   mówisz   ze   mną   szczerze,   Davie.   Wielu   chłopaków   tylko   dużo   obiecuje   biednej 

dziewczynie, a potem łamie jej serce. Ty mi mówisz prawdę, Davie, i myślę, że już ci powiem „tak", i  
zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Jeśli chodzi o to, co z tego wyszło, opowieść milczy, ale jasne jest, że w żadnych okolicznościach ta 

pani nie ma żadnego prawa skarżyć się na zawarty układ. Czy ona kiedykolwiek to robiła, czy nie -  
język kobiety nigdy nie kieruje się żadną logiką, a w tych sprawach również i mężczyzn - sam Davie  
musiał mieć satysfakcję, stwierdzając, że wszystkie wyrzuty były niezasłużone.

Chcąc być zupełnie szczerym wobec czytelnika tej książki, postaram się sumiennie uwypuklić jej 

wady. Nie chcę, by ktokolwiek mnie źle zrozumiał. W tej książce nie będzie żadnych użytecznych 
informacji. Każdy, kto myślałby, że z pomocą tej książki będzie mógł podróżować przez Niemcy i 
Szwarcwald, prawdopodobnie zabłądziłby, zanim by dotarł do Nore. I byłaby to najlepsza rzecz, jaka 
mogłaby mu się przydarzyć. Im bardziej by się oddalił od domu, tym większe byłyby jego trudności. 
Nie uważam przekazu użytecznych informacji za moją mocną stronę. To przekonanie nie jest u mnie 
wrodzone, nabyłem je wraz z doświadczeniem.

Kiedy byłem młodym dziennikarzem, pracowałem w gazecie, prekursorce wielu dzisiejszych bardzo 

popularnych periodyków.  Przechwalaliśmy się, że  łączymy naukę z rozrywką.  Prawdę  mówiąc, co 
miało być rozrywką,  a co  nauką - musiał rozstrzygnąć sam czytelnik.  Udzielaliśmy ludziom porad 
dotyczących zawarcia małżeństwa - długie, sumienne wywody mogły wywołać, jeśliby ich posłuchano, 
zawiść   całego   małżeńskiego   świata   z   kręgu   naszych   czytelników.   Mówiliśmy   naszym 
prenumeratorom, jak zrobić majątek, hodując króliki, przytaczając fakty i liczby. Ku ich zaskoczeniu my 
sami nie rzuciliśmy dziennikarstwa i nie zajęliśmy się taką hodowlą. Czyż nie udowadniałem coraz 
częściej, powołując się na autorytatywne  źródła, że człowiek zaczynający hodowlę  z dwunastoma 
wyselekcjonowanymi królikami, przy odrobinie rozsądku, pod koniec trzeciego  roku musi osiągnąć 
dochód dwóch tysięcy rocznie, i to rosnący lawinowo? Hodowca po prostu nie mógł nic na to poradzić.  
Mógł nie chcieć pieniędzy. Mógł nie wiedzieć, co z nimi zrobić, jak je już dostanie. Ale one będą jego!  
Osobiście nigdy nie spotkałem hodowcy królików, który miałby dwa tysiące rocznie, chociaż znałem 
wielu, którzy zaczynali od niezbędnych dwunastu wybranych królików. Coś zawsze szło źle. Być może  
to atmosfera króliczej farmy pozbawiała rozsądku.

Informowaliśmy naszych czytelników, ilu łysych żyło na Islandii i - o ile nam wiadomo, podane liczby 

mogły   być   prawdziwe   -   ile   wędzonych   śledzi   ułożonych   rzędem   zmieściłoby   się   na   dystansie   z 
Londynu do Rzymu - gdyby ktokolwiek chciał je układać między Londynem a Rzymem, miałby wtedy 
możliwość zamówienia dokładnej ich liczby,  ile słów dziennie mówi przeciętna kobieta i inne tego 
rodzaju informacje, przekazywane po to, by nasi czytelnicy byli mądrzejsi i światlejsi niż czytelnicy  
innych dzienników.

Mówiliśmy im, jak leczyć wymioty u kotów. Osobiście nie wierzę, tak jak wtedy nie wierzyłem, że  

można u nich wyleczyć wymioty. Gdybym miał kota skłonnego do wymiotów, umieściłbym ogłoszenie, 
że go sprzedam, albo nawet bym go wydał. Ale naszym obowiązkiem było dostarczanie żądanych 
informacji.   Jakiś  głupiec  napisał  do  nas,   domagając  się  takiej  wiadomości.  Spędziłem  cały  ranek, 
szukając wiedzy na ten temat. Znalazłem, co chciałem, opisane szczegółowo na końcu starej książki 
kucharskiej. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, po co tego typu informację tam umieszczono. Nie 
miało to nic wspólnego z właściwym tematem książki. Nie było żadnej wzmianki, że można zrobić 
jakąś przystawkę z kota, jeśli się go wyleczy z wymiotów. Autorka dorzuciła ten rozdział z czystej 
wielkoduszności. Mogę tylko powiedzieć, że wolałbym, aby go nie zamieszczała, gdyż temat stał się 
powodem obfitej i pełnej złości korespondencji i naraził nas na stratę czterech abonentów gazety, jeśli 
nie więcej. Pewien człowiek powiedział, że wskutek pójścia za naszą radą był stratny dwa funty za 
rozbite naczynia kuchenne, wybite okno i przypuszczalnie nabawił się posocznicy; na dodatek kocie 
wymioty były gorsze niż przedtem. Na domiar złego był to niezwykle prosty przepis. Trzymałeś kota 
łagodnie między kolanami, tak by go nie uszkodzić, i nożyczkami nacinałeś jego ogon. Nie odcinałeś 
mu całkiem ogona, ale robiłeś tylko nacięcie.

Jak wyjaśniliśmy facetowi, najbardziej odpowiednim miejscem dla takiej operacji jest ogród albo 

piwnica na węgiel; tylko idiota robiłby to w kuchni, i to bez pomocy.

- 26 - 

background image

Podpowiadaliśmy im również, jak się zachować. Mówiliśmy, jak zwracać się do rówieśników, a jak 

do biskupów, jak jeść zupę. Pouczaliśmy młodych, nieśmiałych mężczyzn, w jaki sposób zachować 
się z wdziękiem na salonach. Obie płcie uczyliśmy tańca za pomocą rysunków. Rozwiewaliśmy ich 
wątpliwości religijne i dostarczaliśmy im kodeks moralny, który zapewniłby im zasługi w niebiesiech.

Gazeta nie była finansowym sukcesem, wychodziła za wcześnie o kilka lat i wskutek tego nasz 

personel był ograniczony. Mój dział, o ile pamiętam, zawierał „Rady dla matek" - pisałem je w asyście  
mojej gospodyni, która po rozwodzie z mężem i śmierci czworga dzieci była, jak sądziłem, godnym 
zaufania doradcą we wszystkich domowych sprawach. Były tam „Wskazówki co do umeblowania i 
przystrajania domu - z projektami", była kolumna z poradami dla początkujących literatów. Szczerze 
wierzę,   że   moje   porady  bardziej  przydały  się   im  niż  mnie   samemu;  był  też  cotygodniowy  artykuł: 
„Rozmowy z młodymi mężczyznami" podpisane „wujek Henryk". „Wujek Henryk" był dobrym, wesołym 
starym kumplem z szerokim i różnorodnym doświadczeniem, przychylnie nastawionym do młodego 
pokolenia. W swojej odległej młodości miał mnóstwo kłopotów i znał się na wszystkim. Nawet po dziś  
dzień   rady   wujka   Henryka   ciągle   wydaj   ą   mi   się   mądre   i   rozsądne.   Często   myślę,   że   gdybym 
postępował według jego wskazówek, byłbym mądrzejszy, popełniłbym mniej błędów i czuł większe 
zadowolenie z siebie niż teraz.

Cicha   zmęczona   kobiecinka,   która   wynajmowała   pokój  za   Tottenham   Court   Road   i  która   miała 

męża w szpitalu dla obłąkanych, redagowała kolumnę z przepisami kulinarnymi.

Nasze   pismo   pełne   było   wskazówek   „Jak   się   uczyć",   a   półtorej   strony   zajmowały   „Wywiady   o 

modzie" utrzymane W odpowiednio osobistym stylu, który jeszcze całkiem nie zaniknął. Oto przykład  
informacji współczesnej dziennikarki:  „Muszę  ci powiedzieć o  boskiej  sukience,  którą  widziałam  w 
Glorious Goodwood w zeszłym tygodniu. Książę C. - ale wiesz, nie mogę powtórzyć tych wszystkich 
głupstw, które mówił, jest zbyt szalony - i droga hrabina, jak mi się zdawało, była bardzo zazdrosna" - i  
tak dalej. Biedna kobiecina! Widzę ją teraz w zniszczonej alpace poplamionej atramentem. Być może 
dzień w Glorious Goodwood lub gdziekolwiek indziej na świeżym powietrzu mógłby trochę zabarwić jej 
policzki.

Nasz właściciel był najbezwstydniejszym ignorantem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Pamiętam, 

jak całkiem poważnie informował kiedyś, że Bena Jonsona napisał Rabelais, żeby zapłacić za pogrzeb 
swojej   matki,   i   tylko   śmiał   się   dobrodusznie,   kiedy  wytykano   mu   jego   pomyłki.   Za   pomocą   taniej 
encyklopedii   wypełniał   strony   poświęcone   „Informacjom   ogólnym"   i   robił   to   całkiem   dobrze.   Nasz 
goniec, zaopatrzony w ogromną parę nożyczek, był odpowiedzialny za dodatek „Dowcip i humor".

Praca była ciężka, a pensja marna. Na duchu podtrzymywała nas świadomość, że pouczaliśmy i 

poprawialiśmy naszych czytelników - kobiety i mężczyzn.

Ze wszystkich zabaw na świecie najpowszechniejsza i najbardziej popularna jest zabawa w szkołę. 

Zbierasz sześcioro dzieci, sadzasz je na progu, a ty chodzisz tam i z powrotem z książką i trzciną. 
Bawimy się w to jako dzieci, gramy jako chłopcy i dziewczęta, gramy jako kobiety i mężczyźni, gramy,  
gdy pochyleni i w kapciach schodzimy do grobu. To nigdy się nie znudzi i nigdy nas nie zmęczy. Tylko 
jedno psuje zabawę - skłonność każdego i wszystkich pozostałych sześciorga dzieci do wrzasku, że 
teraz jest ich kolej do chodzenia z książką i trzciną.

Jestem   pewien,   że   powód,   dla   którego   dziennikarstwo   jest   tak   popularne,   pomimo   jego   wielu 

niedociągnięć, jest taki: każdy dziennikarz czuje się jak chłopiec chodzący z trzciną tam i z powrotem. 
Rząd, klasy i masy, społeczeństwo, sztuka i literatura, a pozostałe dzieci siedzą na progu. On ich  
poucza i poprawia.

Ale odbiegam od tematu. To miało usprawiedliwić moją obecną stałą niechęć do bycia skarbnicą 

użytecznych informacji. Wracajmy do tematu. Ktoś, podpisujący się jako „Pilot balonu", pytał o sposób 
produkcji wodoru. W końcu nie tak trudno go produkować - zebrałem informacje w British Museum i  
jeszcze   ostrzegłem   „Pilota",   kimkolwiek  on  był,   żeby  przedsięwziął   wszelkie   środki  ostrożności  ze 
względu na możliwy wypadek. Co więcej mogłem zrobić? Dziesięć dni później pewna zarumieniona 
pani zadzwoniła do drzwi biura, prowadząc za rękę, jak wyjaśniła, swojego dwunastoletniego syna. 
Twarz chłopca była pozbawiona wyrazu w znacznym stopniu. Matka, wypychając go naprzód, zdjęła 
mu  kapelusz  i  wtedy  pojąłem   przyczynę  jej  postępowania.   Nie   miał  wcale   brwi,   a  z  jego   włosów  
pozostał  krzaczasty   kurz,   nadając  jego   głowie   wygląd   jaja   ugotowanego   na  twardo   i  posypanego 
czarnym pieprzem.

- Był przystojnym chłopcem jeszcze tydzień temu, a jego włosy naturalnie falowały - zauważyła  

dama łamiącym się głosem, sugerującym początek opowieści.

- Co mu się stało? - zapytał szef.
- Oto, co mu się stało - warknęła pani.

- 27 - 

background image

Wyciągnęła   z   mufki   zeszłotygodniowy   numer   naszej   gazety   z   zakreślonym   ołówkiem   moim 

artykułem o wodorze i podstawiła mu przed oczy. Szef wziął gazetę i przebiegł ją wzrokiem.

- To on był „Pilotem balonu"? - zdumiał się.
- On był „Pilotem balonu" - przyznała dama. - Biedne, niewinne dziecko, a teraz spójrzcie na niego!
- Może mu odrosną - zasugerował.
-   Może   tak   -   odwarknęła   dama   coraz   wyższym   głosem   -   a   może   i   nie!   Chcę   wiedzieć,   co 

zamierzacie dla niego zrobić!

Nasz szef zaproponował mycie włosów. Z początku myślałem, że dama go pobije, ale chwilowo  

ograniczyła się do słów. Okazało się, że ma na myśli nie mycie włosów, ale odszkodowanie. Pozwoliła 
też sobie na uwagi o ogólnym charakterze dotyczące naszej gazety, o pożytku z niej, o potrzebie 
społecznego poparcia i o zdrowych zmysłach jej współpracowników.

- W ogóle nie widzę w tym naszej winy - podkreślił szef; był on łagodnym, dobrze wychowanym  

człowiekiem. - Pani syn prosił o informację i otrzymał ją.

- Niech pan nie próbuje z tego żartować - powiedziała kobieta (jestem pewny, że szef w ogóle nie 

miał   zamiaru   żartować,   nie   był   przecież   lekkomyślny)   -   bo   spotka   pana   coś,   czego   się   pan   nie 
spodziewa,   do   licha!   -   Wykrzyknęła   dama   z   gwałtownością,   która   sprawiła,   że   obaj   lataliśmy   za 
naszymi krzesłami jak zranione kurczęta. - Jak się za was wezmę, to wasze głowy będą takie same! - 
Rozumiałem, że miała na myśli głowę chłopca. Pozwoliła sobie też na uwagę w kwestii osobistego 
wyglądu naszego szefa, co stanowczo było w złym guście. Najwyraźniej nie była miłą kobietą pod 
żadnym względem.

Osobiście   sądzę,   że   to,   czym   groziła,   nie   miało   żadnego   precedensu,   ale   nasz   szef   miał 

doświadczenie prawnicze i zasadę, żeby zawsze unikać spraw sądowych. Słyszałem go, jak mówił:

- Jeśli jakiś człowiek zatrzyma mnie na ulicy i zażąda mojego zegarka, powinienem mu odmówić.  

Jeśli mi grozi, że zabierze go siłą, to chociaż nie jestem zbyt waleczny, będę się bronił. Jeśli zaś 
wyrazi zamiar otrzymania go na drodze sądowej, powinienem wyjąć zegarek z kieszeni, wręczyć mu 
go i cieszyć się, że wykpiłem się tanim kosztem.

Szef zakończył sprawę z rumianolicą damą za pomocą banknotu pięciofuntowego, co stanowiło 

miesięczny dochód gazety, po czym dama odeszła, zabierając ze sobą uszkodzoną latorośl. Kiedy już 
jej nie było, szef odezwał się do mnie uprzejmie:

- Nie myśl bynajmniej, że cię ganię. To nie twoja wina - to fatum. Trzymaj się porad moralnych i 

krytyki - w tym jesteś wyraźnie dobry, ale nigdy więcej nie próbuj redagować „Użytecznych informacji". 
Jak już powiedziałem, to nie jest twoja wina. Twoje informacje są wystarczająco poprawne, nie można 
o nich powiedzieć złego słowa, po prostu nie masz do tego szczęścia.

Dobrze by było, gdybym posłuchał jego rady. Oszczędziłbym nieszczęść sobie i innym. Nie widzę  

żadnego powoju, dla którego tak się dzieje, ale tak jest. Jeśli doradzam czytelnikowi najlepszą trasę 
między Londynem a Rzymem, ten gubi swój bagaż w Szwajcarii lub niemal się topi w katastrofie 
statku tuż za Dover. Jeśli doradzam komuś w sprawie zakupu aparatu fotograficznego, jest ścigany 
przez niemiecką policję za fotografowanie fortec. Kiedyś wpakowałem się w kłopoty, radząc pewnemu 
mężczyźnie, jak poślubić siostrę jego zmarłej żony w Sztokholmie. Wyszukałem dla niego godziny 
odejścia statku z Hull i najlepsze  hotele, w których miał się zatrzymać. W moich informacjach od  
początku do końca nie było żadnej pomyłki, nigdzie nie spotkał żadnej przeszkody; jeszcze teraz się 
do mnie nie odzywa.

Oto   powód,   dla   którego   powstrzymuję   swoją   pasję   dostarczania   informacji.   Dlatego   na   tych 

stronicach nie będzie żadnych praktycznych danych, nie będzie opisu miast, żadnych historycznych 
reminiscencji, żadnej architektury, żadnych morałów.

Zapytałem pewnego razu inteligentnego cudzoziemca, co myśli o Londynie. Powiedział: „To bardzo 

duże miasto".

- A co pana najbardziej w nim uderzyło? - dopytywałem się.
- Ludzie - odrzekł.
- A w porównaniu z innymi miastami? - spytałem. - Rzymem, Paryżem, Berlinem - co pan o nim  

myśli?

Wzruszył ramionami.
- Jest większy - stwierdził. - Co jeszcze można powiedzieć?
Każde   mrowisko   jest   do   siebie   bardzo   podobne.   Bulwary,   szerokie   lub   wąskie,   gdzie   małe 

stworzenia   roją   się   w   dziwnym   zakłopotaniu,   krzątają   się   w   koło   lub   zatrzymują   jedno   drugie. 

- 28 - 

background image

Zmagania z wielkimi ciężarami, ale też i wygrzewanie się w słońcu. Tak wiele spiżarni wypełnionych  
żywnością. Tak wiele komórek, gdzie małe stworzonka śpią, jedzą, kochają, zaułek, gdzie leżą ich 
małe,   białe   kości.   Ten   rój   jest   większy,   ten   mniejszy.   To   gniazdo   leży   na   piasku,   a   inne   pod 
kamieniem. To zostało zbudowane zaledwie wczoraj, a tamto założono wieki temu, niektórzy mówią, 
że nawet zanim przyleciały jaskółki, kto wie?

Nie znajdziecie w tej książce folkloru czy historii. Każda dolina, gdzie stoją domostwa, ma swoją 

pieśń. Zdradzę wam sekret - możecie ją zamienić w wiersz i dopisać do niego własną muzykę. Tam  
żyło dziewczę i tam przepadł chłopiec, który kochał i odjechał daleko. Jest to monotonna pieśń, pisana  
w wielu językach: młodemu człowiekowi wydaje się, że jest wielkim podróżnikiem. W sentymentalnych 
Niemczech   dobrze   go   pamiętają.   Także   mieszkańcy   gór   Blue   Alsatian   pamiętają   jego   przybycie;  
również, o ile mnie pamięć nie myli, podobno odwiedził brzegi Allan Water. Jest prawdziwym Żydem 
Wiecznym Tułaczem, by - jak mówią - głupie dziewczęta słuchały zamierającego w oddali stukotu 
kopyt.

Na tej ziemi ruin, które dawno temu były domami pełnymi głosów, pokutuje wiele legend. Tutaj 

znowu, mówiąc w skrócie, zostawiam was, aby przygotować wam strawę. Weź jedno lub dwa dobrane  
ludzkie serca, wiązkę człowieczych namiętności - nie ma ich wiele, pół tuzina najwyżej - przypraw 
mieszaniną   dobra   i   zła,   podlej   całość   sosem   śmierci   i   podawaj   to   gdziekolwiek   i   kiedykolwiek 
zechcesz.   Cela   świętego,   Nawiedzony   dom,   Grobowiec,   Skok  kochanków.   Nazwij   to,   jak   chcesz,  
wyjdzie to samo.

I   na   koniec,   w   tej   książce   nie   będzie   żadnej   scenerii.   Nie   jest   to   lenistwo   z   mojej   strony   -   to 

samokontrola. Nie ma nic łatwiejszego, niż opisać scenerię, i nic bardziej ciężkiego i zbędnego w  
lekturze.  Gdy Gibbon  musiał zaufać  opowieściom podróżników opisujących   Hellespont, a  Ren  był 
znany angielskim studentom głównie za pośrednictwem Komentarzy Cezara, każdemu globtroterowi 
wypadało, niezależnie od odległości, opisać, najlepiej, jak umiał, rzeczy, które oglądał. Dr Johnson, 
obeznany   z   widokiem   okolic   nie   dalszych   niż   koniec   Fleet   Street,   mógł   czytać   opis   wrzosowiska 
Yorkshire z przyjemnością i pożytkiem dla siebie. Rodowitemu londyńczykowi, który nigdy nie widział 
niczego wyższego niż Hog's Back w Surrey, opis Snowdon musiał wydać się ekscytujący. Ale my, a 
raczej silnik parowy i aparat fotograficzny, wszystko to zmieniliśmy. Człowiek, który co roku gra w 
tenisa u podnóża Matterhornu i w bilard na szczycie Rigi, na pewno nie podziękuje za skomplikowany 
i   staranny   opis   Grampian.   Dla   przeciętnego   człowieka,   który   widział   tuzin   olejnych   obrazów,   sto 
fotografii, tysiąc obrazków w ilustrowanych gazetach i kilka panoram Niagary, słowny opis wodospadu 
jest nudny. Pewien mój amerykański przyjaciel, kulturalny dżentelmen, kochający na własny użytek 
poezję   wystarczająco   mocno,   powiedział   mi,   że   znalazł   bardziej   poprawny   i   zadowalający   obraz 
okręgu   Wielkich   Jezior   w   albumie   fotografii   za   osiemnaście   pensów   niż   we   wszystkich   dziełach 
Coleridge'a, Southeya i Wordswortha razem wziętych. Pamiętam także, jak mówił na temat scenerii w 
literaturze, dziękując autorowi za elokwentny opis czegoś, co właśnie zjadł na obiad. Ale to odnosiło  
się do innego argumentu, mianowicie właściwego miejsca każdej sztuki. Mój przyjaciel utrzymywał, że 
tak  jak  płótno   i  kolor  są   niewłaściwymi   środkami  dla   opowiadania   historii,   tak  opis  słowny  jest   w 
najlepszym   wypadku   niezdarną   metodą   przekazu   wrażeń,   które   o   wiele   lepiej   można   przekazać, 
oddziałując na bodźce wzrokowe.

Jeśli chodzi o tę kwestię, bardzo wyraźnie pojawia się w mojej pamięci pewne gorące, szkolne 

popołudnie.   Była   to   lekcja   literatury   angielskiej   i   zaczęła   się   od   czytania   przydługiego,   choć 
nieskazitelnego   wiersza.   Ze   wstydem   przyznaję,   że   zapomniałem   nazwiska   autora   oraz   tytułu 
poematu. Kiedy skończyliśmy czytać, zamknęliśmy książki i nasz profesor, dobry, siwowłosy, starszy 
pan, zaproponował, żebyśmy własnymi słowami opowiedzieli to, co właśnie przeczytaliśmy.

- Powiedz mi - zaproponował nieśmiało profesor - o czym jest ten poemat.
- Tak jest, proszę pana - powiedział pierwszy chłopiec. Mówił spode łba i z oczywistą niechęcią, 

jakby przedmiot rozmowy był jedynym, o którym nigdy nie słyszał. - To jest o panience.

- Tak - zgodził się profesor. - Ale chcę, żebyś mi to opowiedział swoimi słowami. Nie mówimy  

panienka, jak wiesz - mówimy dziewczyna. Tak, to jest o dziewczynie. Mów dalej.

- O dziewczynie - powtórzył chłopiec i to określenie wyraźnie wzmogło jego zakłopotanie - która 

mieszkała w lesie.

- Jakiego rodzaju był ten las? - zapytał profesor. 
Pierwszy chłopiec obejrzał dokładnie swój kałamarz, a potem poparzył w sufit.
- Słuchaj - odezwał się profesor z rosnącym zniecierpliwieniem - czytałeś o tym lesie przez ostatnie  

dziesięć minut. Na pewno możesz mi coś o nim powiedzieć.

- Drzewa sękate, gałęzie ich poskręcane - zaczął chłopiec.

- 29 - 

background image

- Nie, nie - przerwał profesor. - Nie chcę, żebyś powtarzał wiersz.  Chcę, żebyś mi opowiedział  

własnymi słowami, jaki to był rodzaj lasu, w którym żyła dziewczyna.

Profesor tupał niecierpliwie nogą. Chłopiec wyrzucił z siebie:
- Tak jest, proszę pana, to był zwykły las.
- Powiedz mu, co to był za las - powiedział profesor, wskazując następnego chłopaka.
Drugi chłopiec dodał, że to był „zielony las". To rozdrażniło  profesora jeszcze  bardziej.  Nazwał  

drugiego chłopca głupcem, zupełnie nie rozumiem dlaczego, i przeszedł do trzeciego, który przez 
ostatnią   minutę   siedział   jak   na   szpilkach,   machając   prawą   ręką   w   górę   i   w   dół   jak   roztargniony 
semafor. Musiał to powiedzieć w następnej sekundzie, niezależnie od tego, czy profesor go spyta, czy 
nie; był czerwony na twarzy, powstrzymując w sobie tę wiedzę.

- Ciemny i ponury las! - krzyknął trzeci chłopiec, doznając znacznej ulgi.
- Ciemny i ponury las - powtórzył profesor z oczywistą aprobatą. - A dlaczego był ciemny i ponury?
Trzeci chłopiec nadal korzystał z okazji.
- Bo słońce nie mogło się dostać do wnętrza. 
Profesor czuł, że odkrył klasowego poetę.
- Bo słońce nie mogło się tam dostać, albo lepiej - bo promienie słoneczne nie mogły go przeniknąć. 

A dlaczego promienie słońca nie mogły go przeniknąć?

- Tak jest, proszę pana, bo liście były zbyt grube.
- Bardzo dobrze - powiedział profesor. - Dziewczyna mieszkała w ciemnym i ponurym lesie, pod 

pokrywą z liści, której nie mogły przeniknąć promienie słońca. A teraz, co rosło w tym lesie - wskazał 
czwartego chłopca.

- Tak jest, proszę pana, drzewa, proszę pana.
- I co jeszcze?
- Muchomory, proszę pana - dodał po przerwie. 
Profesor nie był całkiem pewien co do muchomorów, ale sprawdziwszy w tekście, stwierdził, że 

chłopiec miał rację; była wzmianka o muchomorach.

- Całkiem dobrze - zgodził się profesor. - Rosły tam muchomory. I co jeszcze? Co się znajduje w  

lesie oprócz drzew?

- Krzaki, proszę pana.
- Krzaki, bardzo dobrze. O to chodziło. W tym lesie były drzewa i krzaki. I co jeszcze?
Wskazał na małego chłopca z tyłu, który był przekonany, że las był zbyt daleko od niego, żeby miał  

się   tym   dręczyć,   i   wykorzystywał   ten   czas   na   grę   sam   ze   sobą   w   kółko   i   krzyżyk.   Zirytowany   i 
oszołomiony,   czuł   się   w   obowiązku   dodać   coś   do   inwentarza   i   zaryzykował   jeżyny.   Ale   to   była 
pomyłka. Poeta nie wspomniał o jeżynach.

- Oczywiście Klobstock myślał o czymś do jedzenia - skomentował profesor, czując dumę ze swego 

dowcipu. 

Wywołało to śmiech z Klobstocka, co spodobało się profesorowi.
- Teraz ty - kontynuował, wskazując chłopca na środku klasy. - Co jeszcze było w tym lesie oprócz 

drzew i krzaków?

- Tam był jeszcze potok, proszę pana.
- Bardzo dobrze. I co robił ten potok?
- Bulgotał, proszę pana.
- Nie, nie, strumyki bulgoczą, a potoki?
- Huczą, proszę pana.
- Więc huczał - i co powodowało ten huk?
To była zagadka. Chłopiec - przyznaję, nie był najtęższą głową w naszej klasie - zasugerował, że  

dziewczyna. Aby nam pomóc, profesor zapytał w innej formie:

- Kiedy huczał?
Trzeci chłopiec, przychodząc na ratunek, wyjaśnił, że potok huczał, spadając ze skał. Myślę, że 

niektórzy z nas mieli niejasne wrażenie, że to musiał być tchórzliwy potok, robiąc tyle hałasu o taki 
drobiazg.  Czuliśmy,  że  śmielszy potok przepłynąłby,   nie wspominając o tym. Potok, który zawsze 

- 30 - 

background image

ryczał, spadając ze skały, wydawał nam się małego ducha. Ale profesor był z tej odpowiedzi zupełnie 
zadowolony.

- A co żyło w tym lesie oprócz dziewczyny? - zadał następne pytanie.
- Ptaki, proszę pana.
- Tak, ptaki żyły w tym lesie. Co jeszcze? 
Wydawało się, że ptaki wyczerpały naszą pomysłowość.
- Słuchajcie - powiedział profesor. - Co to za zwierzęta z ogonami, które biegają po drzewach?
Milczeliśmy przez chwilę, a potem jeden z nas zaproponował koty. To był błąd - poeta nie mówił o 

kotach.   Wiewiórki   -   oto,   co   chciał   usłyszeć   profesor.   Nie   mogę   sobie   przypomnieć   wiele   więcej 
szczegółów o tym lesie. Pamiętam tylko, że była tam jeszcze mowa o niebie. W miejscach, gdzie 
otwierała się przestrzeń między drzewami, podnosząc głowę, można było widzieć niebo nad sobą. 
Bardzo często na tym niebie były chmury i czasem, o ile sobie przypominam, dziewczyna mokła.

Rozgadałem się o tym incydencie, bo wydaje mi się, że to przywodzi na myśl całe zagadnienie 

opisów   w   literaturze.   Nie   mogłem   wtedy,   jak   nie   mogę   i   teraz,   zrozumieć,   dlaczego   streszczenie 
pierwszego chłopca nie było wystarczające. Z całym szacunkiem dla poety, kimkolwiek on był, nie 
można uznać tego jego lasu za cokolwiek innego niż „normalny las".

Mógłbym   zamieścić   długaśny   opis   Szwarcwaldu,   mógłbym   przetłumaczyć   dla   was   Hebela   - 

szwarcwaldzkiego   poetę.   Mógłbym   zapisać   całe   stronice   dotyczące   jego   skalnych   gardzieli, 
uśmiechniętych   dolin,   zboczy   porośniętych   sosnowym   lasem,   skalistych   szczytów,   spienionych 
strumyków   (tam,   gdzie   akuratny   Niemiec   nie   zmusił   ich,   by   płynęły   przyzwoicie   w   drewnianych 
korytach i rurach), jego białych wiosek i samotnie stojących farm. Nawiedza mnie jednak podejrzenie,  
że mógłbyś, czytelniku, to wszystko opuścić. Czy byłbyś wystarczająco sumienny - lub wystarczająco 
słaby   -   żeby   tego   nie   zrobić?   Wszystko,   co   mógłbym   powiedzieć   i   zrobić,   to   odnieść   sukces,  
dostarczając wrażeń, które znacznie lepiej oddają bezpretensjonalne słowa przewodnika:

„Malownicza, górzysta kraina, ograniczona od południa j zachodu przez dolinę Renu, ku któremu 

dążą   spiesznie   jego   dopływy-   Geologiczna   formacja   składa   się   głównie   z   barwnego   piaskowca   i 
granitu; niższe szczyty pokrywają rozległe lasy sosnowe. Teren jest dobrze nawodniony przez liczne 
strumienie, gęsto zaludnione doliny są urodzajne i dobrze uprawione. Hotele dobre, ale cudzoziemcy,  
częstowani miejscowym winem, powinni zachować ostrożność".

ROZDZIAŁ 6.

Dlaczego pojechaliśmy do Hanoweru - Coś, co lepiej robią za granicą - Sztuka grzecznej rozmowy 

w obcym języku nauczana w angielskich szkołach - Prawdziwa historia, teraz opowiedziana po raz 
pierwszy   -  Francuski  żart   jako  rozrywka   dla  angielskiej  młodzieży  -  Ojcowskie   instynkty   Harrisa   - 
Polewacz dróg jako artysta - Patriotyzm George'a - Co Harris powinien zrobić - A co zrobił - Ocalamy 
życie Harrisowi - Bezsenne miasto - Koń dorożkarski jako krytyk.

W PIĄTEK przybyliśmy do Hamburga gładko i bez zakłóceń, a z Hamburga pojechaliśmy do Berlina 

przez Hanower. Nie jest to bezpośrednia trasa. Naszą wizytę w Hanowerze mogę wyjaśnić tylko w ten 
sposób, w jaki zrobił to Murzyn, wyjaśniając sędziemu swoje pojawienie się w kurniku Deacona:

- Tak, panie, to, co mówić policjant, to zupełna prawda, ja tam być.
- A więc przyznajesz się? I co, na miłość boską, robiłeś z workiem o dwunastej w nocy w kurniku  

Abrahama Deacona?

- Ja przyszedł, żeby mówić jej, panie, tak, mówić. Ja przyjść do żony pana Jordana z workiem  

melonów. Tak, panie, i pan Jordan być zgodliwy i zaprosić mnie do środka.

- Więc?
- Tak, panie, pan Jordan to bardzo zgodliwy człowiek. A potem my usiedli i rozmawiali, rozmawiali...
- Bardzo możliwe. Ale chcemy tylko wiedzieć, co robiłeś w kurniku Deacona.

- 31 - 

background image

- Tak, panie. Właśnie chcę dojść do tego. Zrobiło się bardzo późno, zanim żem pójść od państwa  

Jordan i takem sobie powiedział, lepiej Ulysses wyciągaj nogi, bo bedo kłopoty ze starą. Ona być 
gadatliwa panie, kobieta, bardzo...

- Dobrze, mniejsza o nią. Są inni ludzie bardzo gadatliwi w tym mieście oprócz twojej żony. Dom 

Abrahama Deacona jest pół mili z drogi od domu pana Jordana. Jak się tam dostałeś?

- Toż to właśnie chciałżem wyjaśnić, panie.
- Bardzo się cieszę. W jaki sposób to wytłumaczysz?
- Więc, tak se myślę, panie, żem musiał trochu zboczyć. 

My też trochę zboczyliśmy od tematu. Na początku, z tej czy innej przyczyny, Hanower wydaje się 

miastem niezbyt interesującym, ale potem to się zmienia. W rzeczywistości są dwa miasta: miejsce 
obszernych,   nowoczesnych,   ładnych   ulic   i   gustownych   ogrodów,   a   obok   nich   szesnastowieczna 
starówka, gdzie sędziwe szachulcowe domy wychylają się nad wąskimi uliczkami, gdzie przez niskie 
bramy   można   zajrzeć   na   okolone   galeriami   podwórka,   często   zatłoczone   gromadą   koni   albo 
zatarasowane   ruiną   poszóstnej   karety   czekającej   na   swojego   bogatego   właściciela   i   jego   otyłą, 
spokojną Frau. Teraz biegają tam dzieci i kurczęta, a na rzeźbionych balkonach suszy się obskurna 
odzież.   Szczególny   angielski   nastrój   unosi   się   nad   Hanowerem,   zwłaszcza   w   niedziele,   kiedy 
zasłonięte okiennicami wystawy sklepów i bijące dzwony dają złudzenie słonecznego Londynu. Gdyby 
ten niedzielny, brytyjski nastrój był wyczuwalny tylko dla mnie, mógłbym przypisać to wyobraźni, ale 
nawet George wyczuwał tę atmosferę. Harris i ja, wróciwszy z krótkiej przechadzki, paląc cygara po 
lunchu w niedzielne popołudnie, zastaliśmy go drzemiącego spokojnie na najwygodniejszym krześle w 
palarni.

- Przede wszystkim - powiedział Harris - jest coś w brytyjskiej niedzieli, co przemawia do człowieka, 

w którego żyłach płynie angielska krew. Nowe pokolenie może sobie o tym mówić, co chce, ale będzie  
smutno, kiedy to zupełnie przeminie.

Siadając na dwóch końcach obszernej kanapy, dotrzymaliśmy towarzystwa George’owi.
Mówią, że aby nauczyć się dobrze mówić po niemiecku, trzeba jechać do Hanoweru. To tylko mała 

prowincja. Gorzej jest poza Hanowerem, gdzie nikt nie rozumie tego najlepszego niemieckiego. Tak 
więc musisz się zdecydować, czy chcesz dobrze rozmawiać po niemiecku i pozostać w Hanowerze, 
czy posługiwać się złym niemieckim i podróżować po kraju. Niemcy przez tak wiele wieków podzielone 
na tuzin księstw na swoje nieszczęście posługują się wieloma dialektami. Niemcy z Poznania, chcąc 
rozmawiać z mieszkańcem Wirtembergii, muszą przeważnie rozmawiać po francusku lub angielsku, a 
młode panie, które odebrały kosztowną edukację w Westfalii, zdziwiły i rozczarowały rodziców, nie 
mogąc zrozumieć ani słowa z tego, co słyszały w Meklemburgii. Co prawda, władający angielskim 
cudzoziemiec byłby równie zakłopotany, znalazłszy się na równinach Yorkshire lub w Whitechapel, ale 
ten przykład nie oddaje sytuacji co do joty. W Niemczech dialekty utrzymują się nie tylko w okręgach  
wiejskich i wśród ludzi niewykształconych. Każda prowincja ma praktycznie własny język, z którego 
jest dumna. Wykształcony Bawarczyk przyzna ci rację, akademicko mówiąc, że północny niemiecki 
jest bardziej poprawny, ale nadal będzie mówił dialektem południowym i uczył go swoje dzieci. Jestem 
skłonny   myśleć,   że   w   ciągu   stulecia   Niemcy   rozwiążą   ten   problem,   mówiąc   po   angielsku.   W 
Niemczech   każdy  chłopiec  i  dziewczyna   ze   stanu  powyżej   chłopskiego  mówi  po  angielsku.   Może  
dlatego,   że   angielska   wymowa   jest   mniej   dowolna,   nie   ma   najmniejszej   wątpliwości,   iż   w   ciągu 
niewielu   lat   język   angielski   stanie   się   językiem   światowym.   Wszyscy   cudzoziemcy   przyznają,   że 
gramatycznie jest najłatwiejszy do opanowania. Niemcy, porównując go ze swym własnym językiem, 
w którym każde słowo w każdym zdaniu jest rządzone przynajmniej czterema odmiennymi regułami, 
twierdzą, że angielski nie ma żadnej gramatyki. Całkiem sporo Anglików zdaje się dochodzić do tego 
samego wniosku, ale się mylą. Mówiąc prawdę, istnieje angielska gramatyka i kiedy nasze szkoły 
zrozumieją ten fakt, dotrze to do naszych dzieci i, być może, nawet do literackich i dziennikarskich  
kręgów. Ale obecnie jesteśmy zmuszeni zgodzić się z cudzoziemcami, że jest to wartość pomijalna. 
Angielska   wymowa   jest   przeszkodą   dla   naszego   postępu.   Angielska   pisownia   wydaje   się 
zaprojektowana głównie dla ukrycia tej wymowy. To sprytny pomysł obliczony na to, żeby sprawdzić 
założenie   części   obcokrajowców;   mianowicie   takie,   że   język   można   opanować   w   ciągu   roku.   W 
Niemczech   uczą   języków   w   inny   sposób   niż   u   nas.   W   konsekwencji,   kiedy   niemiecka   młodzież 
opuszcza gimnazjum czy liceum w wieku piętnastu lat, może rozumieć i mówić w języku, którego się 
uczyła. W Anglii mamy metodę na otrzymanie jak najmniejszego skutku przy jak największym wydatku 
czasowym i finansowym. Angielski chłopiec, który uczęszczał do dobrej szkoły dla klas średnich, może 
rozmawiać z Francuzem, powoli i z trudnością, o ogrodniczkach i ciotkach. Taka rozmowa na nic się 

- 32 - 

background image

nie przyda mężczyźnie, tylko go znudzi. Jeśli był chlubnym wyjątkiem, będzie prawdopodobnie umiał 
zapytać o godzinę czy wypowiedzieć parę uwag na temat pogody. Mógłby niewątpliwie wyrecytować z  
pamięci   znaczną   liczbę   czasowników   nieregularnych,   tyle   że   faktycznie   niewielu   cudzoziemców 
chciałoby   słuchać   własnych   czasowników   nieregularnych   recytowanych   przez   młodych   Anglików. 
Podobnie mógłby pamiętać pewien wybór groteskowo zastosowanych idiomów francuskich, o których 
współczesny Francuz nigdy nie słyszał ani by ich nie zrozumiał, gdyby je usłyszał.

Tę   sytuację   wyjaśnia,   w   dziewięciu   przypadkach   na   dziesięć,   fakt,   że   przerabiał   francuski   z 

podręcznika   Ahna   Pierwszy   kurs.   Pierwotnie   książka   została   napisana   jako   żart   przez   bystrego 
Francuza, który mieszkał przez parę lat w Anglii.  Zamierzał ją wydać jako satyrę  na umiejętności 
konwersacji   społeczeństwa   brytyjskiego.   Z   tego   punktu   widzenia   książka   była   wybitnie   dobra. 
Dostarczył ją do londyńskiego wydawnictwa. Kierownik był bystrym człowiekiem. Przeczytał książkę. 
Potem posłał po autora.

- Pańska książka - powiedział mu - jest bardzo sprytna. Uśmiałem się przy niej do łez.
- Jestem zachwycony tym, co pan mówi - odpowiedział zadowolony Francuz. - Próbowałem być  

prawdomówny, ale bez niepotrzebnej agresji.

- I to jest najzabawniejsze - przyznał kierownik. - jednak opublikowana jako nieszkodliwy żart nie 

odniosłaby sukcesu.

Twarz autora się zachmurzyła.
- Jej humor - ciągnął kierownik - mógłby być zrozumiany jako wymuszony i ekstrawagancki. Bawiłby 

myślących i inteligentnych, ale z handlowego punktu widzenia ta część społeczeństwa nie jest warta 
zachodu. Mam jednak pewien pomysł - kontynuował kierownik. Omiótł spojrzeniem pokój, żeby się 
upewnić, że są sami, i nachylając się, zniżył głos do szeptu. - Możemy ją opublikować jako poważną 
pracę do użytku szkolnego.

Autor patrzył oniemiały.
- Znam angielskiego nauczyciela - powiedział kierownik. - Ta książka do niego przemówi. Będzie 

dokładnie pasować do jego metody. Nigdy nie znajdzie nic głupszego, nic bardziej bezużytecznego. 
Będzie cmokał nad tą książką jak szczeniak liżący czernidło.

Autor zgodził się, poświęcając sztukę dla chciwości. Zmienili tytuł, dodali słownik, a resztę zostawili  

tak, jak było.

Rezultat   jest   znany   każdemu   uczniowi.   Dzieło   Ahna   stało   się   podstawą   angielskiej   edukacji 

filologicznej.   Jeśli   nie   jest   już   wszechobecne,   to   dlatego,   że   znaleziono   coś   jeszcze   mniej 
odpowiedniego do tego celu. Ażeby, mimo wszystko, brytyjski uczeń nie mógł opanować, nawet za 
pomocą   czegoś   takiego   jak   „Ahn",   śladowych   podstaw   francuskiego,   brytyjska   metoda   edukacji 
jeszcze  bardziej  mu  to  utrudnia  przez  dodanie  mu  asysty  kogoś,  kto  jest  nazywany  „miejscowym 
dżentelmenem". Ten miejscowy francuski dżentelmen, który, nawiasem mówiąc, na ogół jest Belgiem, 
bez wątpienia jest cenną osobą i potrafi mówić we własnym języku ze znośną płynnością. Na tym się 
kończą jego kwalifikacje. Niezmiennie jest on człowiekiem niezdolnym nikogo niczego nauczyć. W 
rzeczywistości wydaje się zatrudniony nie tyle jako nauczyciel, ile w celu zabawiania młodzieży. Jest 
zawsze komiczną figurą. Żaden Francuz z godną prezencją nie byłby zaangażowany do angielskiej 
szkoły.   Jeśli   z  natury   ma   parę   nieszkodliwych   cech,   odpowiednich,   by  wywołać   rozbawienie,   tym 
bardziej jest pożądany przez swoich pracodawców. Klasa naturalnie widzi w nim obiekt żartów. Dwie 
do czterech godzin tygodniowo są umyślnie marnowane na tę starożytną farsę, a chłopcy oczekują jej  
niecierpliwie   jako   wesołego   interludium   w   raczej   monotonnej   egzystencji.   A   kiedy   dumny   rodzic 
zabiera swojego syna i spadkobiercę do Dieppe i odkrywa, że chłopiec nie potrafi zawołać dorożki, nie 
wymyśla na system, ale na jego niewinną ofiarę.

Ograniczam swoje uwagi tylko do francuskiego, bo jest to jedyny język, jakiego usiłujemy uczyć 

naszą młodzież. Angielski chłopiec, umiejący po niemiecku, byłby poniżany za brak patriotyzmu. Nigdy 
nie   byłem   w   stanie   zrozumieć,   po   co   marnujemy   czas,   ucząc   języka   francuskiego   tą   metodą. 
Doskonała   nieznajomość   języka   jest   godna   szacunku.   Ale   nie   biorąc   pod   uwagę   dziennikarzy   i 
powieściopisarek, dla których jest to niezbędne w pracy, ta powierzchowna znajomość francuskiego, z 
której jesteśmy tak dumni, tylko nas ośmiesza.

W niemieckiej szkole metoda jest nieco inna. Jedna godzina dziennie jest przeznaczona na naukę 

języka. Pomysł polega na tym, żeby nie dać czasu młodzieńcowi na zapomnienie tego, czego nauczył 
się na poprzedniej lekcji; idea polega na kontynuacji. Nie ma komicznego cudzoziemca zatrudnionego  
dla rozrywki. Języka naucza niemiecki nauczyciel, który zna go tak gruntownie jak własny. Być może 
ten system nie daje niemieckiej młodzieży tak doskonałego akcentu, z którego jest znany brytyjski  
turysta za granicą, ale daje za to inne korzyści. Chłopiec nie nazywa swojego nauczyciela „Żabojad" 

- 33 - 

background image

ani „Kiełbaska", ani nie przygotowuje na francuski żadnego żartu. On po prostu siada i własnymi siłami 
próbuje nauczyć  się obcego języka,  mając z tym, jak każdy,  lekkie kłopoty.  Kiedy kończy szkołę,  
potrafi   mówić   nie   o   scyzorykach,   ogrodnikach   i   ciociach,   ale   o   polityce   europejskiej,   historii, 
Szekspirze czy o muzyce, zależnie od tego, jak potoczy się rozmowa.

Patrząc na Niemców z anglosaskiego punku widzenia, muszę stwierdzić, iż może się zdarzyć, że w 

tej książce znajdę okazję do tego, żeby ich krytykować, ale z drugiej strony jest wiele rzeczy, których 
moglibyśmy się od nich nauczyć, a w sprawie zdrowego rozsądku, z jakim podchodzą do nauki, jedną 
ręką biją nas dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto.

Od południa i zachodu Hanower otacza piękny las Eilenriede. Tam właśnie rozegrał się dramat, w 

którym Harris odegrał niemałą rolę.

W poniedziałkowe popołudnie jechaliśmy rowerami przez ten las, w towarzystwie innych cyklistów, 

bo jest to ulubiona trasa hanowerczyków w słoneczne popołudnia i jego cieniste ścieżki są wtedy  
wypełnione szczęśliwymi, beztroskimi ludźmi. Wśród nich na nowej maszynie jechała młoda, piękna 
dziewczyna. Najwyraźniej była żółtodziobem, jeśli chodzi o jazdę rowerem. Instynktownie czuło się, że 
przyjdzie   moment,   kiedy   będzie   potrzebowała   pomocy,   i   Harris   powodowany   swoją   wrodzoną 
rycerskością sugerował, żeby trzymać się blisko niej. Harris, jak to kiedyś wyjaśnił mnie i George'owi, 
ma córki lub, mówiąc ściśle, córkę, która z biegiem lat wyrośnie bez wątpienia na piękną i przyzwoitą  
młodą damę. To naturalnie sprawia, że Harris interesuje się wszystkimi pięknymi dziewczynami aż do 
wieku trzydziestu pięciu lat lub coś koło tego; one, jak mówi, przypominają mu dom.

Przejechaliśmy około dwóch mil, kiedy zauważyliśmy przed sobą, w miejscu gdzie spotykało się 

pięć dróg, człowieka z wężem polewającego nawierzchnię. Rura wzmocniona parą cienkich pierścieni 
na każdym złączu wiła się za nim zgodnie z jego ruchami, udając wielkiego robaka, którego koniec 
mężczyzna mocno oburącz trzymał, podnosząc go i obniżając. Z otwartej szyi robaka tryskał silny 
strumień wody o wydajności około galona na sekundę.

- O wiele lepsza metoda niż nasza - entuzjazmował się Harris, który ma skłonności do chronicznej 

nieufności wobec wszystkich brytyjskich instytucji. - O wiele prostsza, szybsza i bardziej ekonomiczna! 
Popatrzcie,   tą   metodą   jeden   człowiek   może   w   pięć  minut   polać  wodą   taki   odcinek  ulicy,   którego 
polanie zabrałoby naszym niezdarnym, powolnym wozom pół godziny.

George, który jechał ze mną na tandemie, powiedział:
- Tak, i jest to też metoda, dzięki której jeden beztroski człowiek może polać dużo więcej ludzi w 

dużo krótszym czasie, zanim zdążą zejść mu z drogi.

W przeciwieństwie do Harrisa George jest Brytyjczykiem do szpiku kości. Pamiętam, jak bardzo był 

oburzony na Harrisa, który zasugerował wprowadzenie w Anglii gilotyny.

- To jest o wiele schludniejsze - stwierdził Harris.
-   Nie   obchodzi   mnie,   jakie   jest   -   odparł   George.   -   jestem   Anglikiem,   wieszanie   jest   dla   mnie  

wystarczająco dobre.

- Nasz beczkowóz ma swoje wady - ciągnął George -- ale może co najwyżej oblać ci nogi, a i tego  

łatwo uniknąć. Woda z tego tutaj urządzenia może cię dosięgnąć za rogiem, i to na piętrze.

- Fascynująca jest taka obserwacja - powiedział Harris. - Są tacy zręczni. Widziałem człowieka na 

rogu zatłoczonego placu w Strasburgu, który polewał wodą każdy cal ziemi i nawet nie zamoczył sobie 
troka od fartucha. Mają fantastyczne wyczucie odległości. Mogą dotrzeć wodą do czubków twoich 
palców u nóg, a potem przenieść strumień ponad głową tak, że spadnie koło twoich pięt. Mogą...

- Zatrzymajmy się na minutę - zaproponował George.
- Czemu? - zapytałem.
-   Mam   zamiar   zsiąść   i   obserwować   zza   drzewa   resztę   widowiska.   Mogą   okazać   się   wielkimi 

artystami w tym dziele, jak mówi Harris. Wydaje mi się, że temu właśnie coś brakuje. Właśnie oblał  
psa, a teraz jest zajęty polewaniem drogowskazu. Chcę zaczekać, aż skończy.

- Nonsens - powiedział Harris. - On cię nie zamoczy.
- To właśnie chcę sprawdzić - odrzekł George, zeskakując z roweru. Zająwszy pozycję za okazałym 

wiązem, wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać.

Nie miałem zamiaru jechać w pojedynkę, więc zatrzymałem się i postawiwszy rower przy drzewie, 

dołączyłem do niego. Harris krzyczał coś o przynoszeniu hańby ziemi, która nas zrodziła, i pojechał 
dalej. W następnej chwili usłyszałem szloch kobiety. Rozglądając się wokół drzewa, spostrzegłem, że 

- 34 - 

background image

płacz dochodził od młodej, eleganckiej damy, którą widzieliśmy przedtem, a o której zapomnieliśmy 
zajęci przyglądaniem się mężczyźnie polewającemu drogę. Kobieta skierowała swój rower pewnie i 
prosto pod obfity prysznic z węża. Wydawała się zbyt sparaliżowana, żeby zsiąść lub skręcić rowerem 
w inną stronę. Z każdą chwilą stawała się coraz bardziej mokra, a człowiek z wężem, który był chyba 
pijany   i   ślepy,   dalej   oblewał   ją   wodą   z   kompletną   obojętnością.   Tuzin   głosów,   złorzecząc   mu, 
wrzeszczało, a on nie zwracał na to uwagi. Harris, którego do głębi poruszyły ojcowskie uczucia, zrobił  
to, co w tych okolicznościach miał prawo i powinien zrobić. Czy zadziałał z zimną krwią i trzeźwą 
oceną   sytuacji,   jak   to   potem   przedstawiał,   czy   też  przeciwnie,   odjechał   ścigany   przekleństwami   i 
groźbami, jednakże od tej chwili jawił się nam jako bohater godziny. Bez wahania wystartował do  
polewacza, zeskoczył na ziemię i chwytając wąż za dyszę, usiłował przekręcić ją w inną stronę. To, co 
powinien zrobić, jak każdy człowiek o zdrowym rozsądku, to wyłączyć zawór w chwili, kiedy przyłożył 
ręce do węża. Później mógł grać z łobuzem w nogę albo w wolanta, a dwudziestu lub trzydziestu ludzi, 
którzy rzucili się do pomocy, mogłoby tylko bić brawo. Jednakże, jak nam potem wyjaśnił, jego pomysł 
polegał na odebraniu mu węża i skierowaniu wody na tego głupca. Ale pomysł tego ostatniego był taki  
sam - chciał zachować wąż jako broń do polewania Harrisa. Oczywiście rezultat był taki, że polali  
wszystko dookoła w promieniu pięćdziesięciu jardów oprócz siebie.

Pewien rozwścieczony mężczyzna zbyt przemoczony, by dbać o to, co jeszcze się z nim stanie, 

wskoczył na arenę i również chwycił za wąż. Teraz we trzech wymachiwali nim na wszystkie strony. 
Trzymali go do góry, a woda ściekała na ludzi jak podczas burzy równikowej. Kiedy trzymali dyszę w  
dół, woda płynęła strumieniami, które zwalały ludzi z nóg albo oblewały ich w pasie i zginały na pół. 
Żaden z nich nie rozluźnił uścisku, żaden nie pomyślał o wyłączeniu wody. Wydawało się, że zmagają 
się z jakąś pierwotną siłą natury. W czasie czterdziestu pięciu sekund, jak powiedział George, który 
mierzył czas, oczyścili teren z każdej żywej istoty, z wyjątkiem jednego psa, który ociekając wodą jak 
nimfa, toczony siłą wody to w tę, to w tamtą stronę, ciągle dzielnie gramoląc się na nogi, ujadał, 
rzucając wyzwanie czemuś, co najwyraźniej było puszczonymi wolno piekielnymi mocami. Kobiety i 
mężczyźni zostawiali rowery na ziemi i biegli do lasu. Zza każdego drzewa wyglądały wściekłe, mokre 
głowy.

W końcu na scenie znalazł się jeden rozsądny człowiek.  Nie zważając na nic, podkradł się do 

hydrantu, gdzie  wciąż tkwił stalowy klucz,  i zakręcił dopływ wody.  I wtedy zza  czterdziestu drzew 
zaczęło podchodzić czterdzieści mniej lub bardziej przemoczonych ludzkich istot, a każda miała coś 
do  powiedzenia.  Najpierw zacząłem   się  zastanawiać,   czy nosze  albo   kosz  na  bieliznę  nie  byłyby  
bardziej przydatne do przetransportowania szczątków Harrisa do hotelu. Uważam, że w tej sytuacji 
szybkość George'a uratowała Harrisowi życie. Był suchy, a tym samym mógł biec szybciej, dlatego był 
przy nim przed tłumem. Harris zaczął coś wyjaśniać, ale George go powstrzymał:

- Siadaj - powiedział, podając mu rower - i jedź. Oni nie wiedzą, że jesteśmy razem, a ty też nie  

zdradź tego sekretu. Będziemy się trzymać z tyłu i zatarasujemy drogę. Jedź zygzakiem na wypadek, 
gdyby strzelali.

Chciałem, żeby ta książka była ścisłym zapisem faktów, nieskażonym przesadą, dlatego pokazałem 

Harrisowi opis tego incydentu, żeby nic oprócz suchej relacji nie zakradło się do niej. Harris utrzymuje, 
że wyolbrzymiłem całe zdarzenie, ale przyznaje, że dwoje lub troje ludzi mogło „zostać skropionych". 
Zaofiarowałem się skierować na niego strumień wody z ulicznego węża z odległości dwudziestu pięciu 
jardów i spytać go później, czy „skropienie" jest odpowiednim określeniem, ale odmówił poddania się 
tej próbie. Potem upierał się, że tam nie mogło być więcej niż pół tuzina osób, a liczba czterdziestu 
ludzi   jest   śmiesznym   przekręcaniem   faktów.   Zaofiarowałem   się   wrócić   z  nim   do   Hanoweru,   żeby 
przeprowadzić   proste   dochodzenie   w   tej   kwestii,   ale   również   odmówił.   W   tych   okolicznościach 
twierdzę,   że   moje   opowiadanie   jest   ścisłe   i   powściągliwe,   a   przez   pewną   liczbę   hanowerczyków 
wypadki te zostały zapamiętane z goryczą.

Opuściliśmy Hanower tego samego wieczoru i przyjechaliśmy do Berlina akurat w porze kolacji i 

wieczornej przechadzki. Berlin rozczarowuje; jego centrum jest przepełnione, a peryferie bez życia. 
Ma jedną słynną ulicę Unter den Linden, usiłującą być połączeniem Oxford Street z Polami Elizejskimi, 
nieszczególnie interesującą, zbyt szeroką w stosunku do innych wymiarów. Są tam teatry filigranowe i 
urzekające,   gdzie   kunszt   aktorski   ma   większe   znaczenie   niż   scenografia   lub   strój,   gdzie   długie 
wystawianie przedstawień jest nieznane. Sztuki mające powodzenie są grane wciąż na nowo, ale 
nigdy raz za razem, tak więc przez cały tydzień można chodzić w Berlinie do tego samego teatru i co  
wieczór widzieć inne przedstawienie. Gmach opery nie jest godny tej nazwy. Jego dwie sale mają 
niepotrzebny   rys   wulgarności   i   pospolitości,   są   źle   urządzone   i   zbyt   wielkie,   by   uznać   je   za  
komfortowe.   W   berlińskich   kawiarniach   i   restauracjach   panuje   tłok   od   północy   do   trzeciej   rano. 

- 35 - 

background image

Większość ludzi, którzy tam bywają, jest na nogach znowu od siódmej. Czyżby berlińczycy rozwiązali 
wielki   problem   nowoczesnego   życia:   jak   się   obyć   bez   snu,   a   może   za   Carlyle'em   -   wyglądają 
wieczności? Osobiście nie znam żadnego innego miasta, oprócz Petersburga, w którym tak późne 
godziny  byłyby modne. Ale  mieszkańcy Petersburga  nie wstają tak wcześnie. W Petersburgu  jest 
moda   na   salony  muzyczne,   w   których   trzeba   bywać   po   teatrze.   Jazda   do   nich   szybkimi   saniami 
zabiera pół godziny - praktycznie nie zaczynają przed dwunastą. Żeby przebyć Newę o czwartej rano,  
musisz   się   po   prostu   przepychać,   a   ich   ulubione   pociągi   odchodzą   o   piątej   z   rana.   Te   pociągi 
oszczędzają Rosjanom wczesnego wstawania. Życzą przyjaciołom dobrej nocy i komfortowo jadąc po 
kolacji na stację, unikają domowych kłopotów.

Poczdam, ten Wersal Berlina, jest pięknym miasteczkiem położonym wśród jezior i lasów. Tutaj, na 

cienistych i spokojnych ścieżkach parku Sans-Souci, łatwo sobie wyobrazić spacery przygarbionego, 
zatabaczonego Fryderyka z przenikliwym Wolterem.

Postępując według mojej rady, George i Harris zgodzili się nie pozostawać długo w Berlinie, ale 

posuwać   się   naprzód   do   Drezna.   Postanowiliśmy   zadowolić   się   przejażdżką   po   mieście   głównie  
dlatego, że to, co widać w Berlinie, okazuje się piękniejsze gdzie indziej. Portier z hotelu przedstawił  
nam dorożkarza, pod którego przewodnictwem, jak nas zapewnił, powinniśmy zobaczyć wszystko, co 
godne obejrzenia, w jak najkrótszym czasie. Człowiek, który przyjechał po nas o dziesiątej rano, był 
taki,   jaki   powinien   być   -   bystry,   inteligentny   i   dobrze   poinformowany.   Jego   niemiecki   był   łatwo 
zrozumiały i znał trochę język angielski, którym się czasem posługiwał. Sam ten człowiek nie miał 
żadnych wad, ale jego koń był najbardziej obojętnym bydlęciem, za jakim zdarzyło mi się siedzieć. 
Poczuł do nas niechęć, kiedy tylko nas zobaczył. Po moim pierwszym wyjściu z hotelu zmierzył mnie z 
góry na dół zimnym, szklanym wzrokiem, potem spojrzał na drugiego konia, swojego przyjaciela, który 
stał naprzeciw. Wiem, co powiedział. Miał bardzo wyrazisty łeb i nawet nie próbował ukryć swoich 
myśli. Oto, co powiedział:

- Zabawne rzeczy zdarzają się latem, prawda?
W następnej chwili wyszedł George i stanął za mną. Koń znowu odwrócił głowę i popatrzył na nas.  

Nigdy   nie   widziałem   konia   obracającego   głową   jak  ten.   Widziałem   żyrafę,   która   zwracała   uwagę, 
wyczyniając sztuczki ze swoją szyją, ale to zwierzę było bardziej podobne do koszmaru sennego po 
zakrapianym dniu w Ascot, po obiedzie z sześcioma starymi kumplami. Gdybym zobaczył jego oczy 
patrzące   na   mnie  pomiędzy  tylnymi   nogami,  wątpię,   czy   byłbym   zdziwiony.   Wydawał  się   bardziej  
rozbawiony George'em niż mną. Znowu obrócił się do przyjaciela.

- Nadzwyczajny, nieprawdaż - zauważył. - Przypuszczam, że gdzieś musi być miejsce ich hodowli. - 

A potem zaczął liczyć muchy na swojej lewej łopatce. Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie 
stracił w młodości matki i nie został wychowany przez kota.

George   i   ja   wsiedliśmy   do   dorożki,   czekając   na   Harrisa,   przyszedł   moment   później.   Osobiście 

sądzę,   że   wyglądał   raczej   schludnie.   Miał   na   sobie   biały,   flanelowy   garnitur,   który   przeznaczył 
specjalnie do jazdy na rowerze w gorące dni. Jego kapelusz mógł się wydawać nieco niezwykły, ale 
dobrze chronił od słońca. Koń, spojrzawszy na niego, powiedział: „Gott in Himmel" tak wyraźnie, jak 
tylko koń może powiedzieć, i ruszył wzdłuż Friedrich Strasse szybkim kłusem, zostawiając Harrisa i 
dorożkarza na chodniku. Jego właściciel wołał za nim, żeby się zatrzymał, ale koń nie zwracał na to 
uwagi. Biegli za nami i dopędzili nas na rogu Dorotheen Strasse. Nie mogłem usłyszeć, co dorożkarz 
powiedział do konia, bo rozmawiali szybko, ale złapałem kilka fraz takich, jak:

- Trzeba jakoś zarabiać na życie, prawda?
- A kto cię pytał o zdanie?
- Tak, nie dbasz o to, dopóki wszystkiego nie przepijesz. 
Koń   uciął  dyskusję,   skręcając  z  własnej   inicjatywy   w  Dorotheen   Strasse.   Oto   co   -  jak  myślę   -  

powiedział:

- A więc do roboty, nie ma co tyle gadać, odwalmy robotę i jeśli to możliwe, trzymajmy się bocznych  

ulic.

Naprzeciw Bramy Brandemburskiej nasz woźnica ściągnął lejce, wysiadł i obszedł dorożkę, żeby 

nam   objaśnić   okolicę.   Wskazał   Thiergarten   i   zaczął   wychwalać   Reichstag.   Poinformował   nas 
dokładnie w kwestii jego długości, szerokości i wysokości, zupełnie jak przewodnik. Następnie zwrócił 
uwagę   na   bramę.   Powiedział,   że   została   zbudowana   z   piaskowca   jako   imitacja   „Prosylejów"   w 
Atenach.

W tej chwili koń, który wypełniał wolny czas, liżąc swoje nogi, odwrócił głowę. Nie powiedział nic, 

tylko spojrzał. Facet stał się znów nerwowy. Tym razem stwierdził, że to była imitacja „Prontylejów".

- 36 - 

background image

Teraz koń kroczył wzdłuż Unter den Linden i nikt by mu nie wyperswadował, że ma tego nie robić.  

Jego właściciel czynił mu wymówki, ale on kłusował dalej. Po sposobie, w jakim wzruszał ramionami, 
czułem, że mówi:

- Zobaczyli bramę, nieprawdaż? I bardzo dobrze, wystarczy im. A co do reszty, nie masz pojęcia, o 

czym mówisz, a oni by cię nawet nie zrozumieli. Mów po niemiecku.

Ciągnęło się to przez całą długość Unter den Linden. Koń godził się stać nieruchomo wystarczająco 

długo, by umożliwić nam rozejrzenie się na wszystkie strony i usłyszenie nazw budynków. Wszelkie 
wyjaśnienia i opisy ucinał krótko, po prostu ruszając z miejsca.

- Wszystko, czego chcą ci ludzie - zdawał się mówić do siebie - to wrócić do domu i opowiedzieć  

innym, że to widzieli. Jeśli jestem niesprawiedliwy wobec nich, jeśli są bardziej inteligentni, niż na to 
wyglądają, mogliby uzyskać z przewodnika lepsze informacje niż te, którymi ich częstuje ten mój stary 
głupiec. Kogo interesuje, jak wysoka jest wieża. Zapomną o tym w pięć minut potem, jak to usłyszeli, a  
jeśli tak nie  będzie,  to dlatego,  że  nic  innego  nie  mają  w głowie.  On po prostu  mnie męczy tym 
gadaniem. Dlaczego się nie pospieszy i nie pozwoli nam wrócić do domu na lunch?

Zastanowiwszy się, nie jestem pewien, czy to białookie stare bydlę nie miało na swój sposób racji. 

Tak czy owak, wiem, że kiedy byłaby okazja zwiedzania z przewodnikiem, byłbym zadowolony z jego  
ingerencji.   Ale   niektórzy   mają   skłonność   do   „grzechu   litości",   jak   mówią   Szkoci,   i   tym   razem 
przeklinaliśmy tego konia, zamiast go błogosławić.

ROZDZIAŁ 7.

Cuda George 'a - Niemieckie umiłowanie rozkazów - Zespół Szwarcwaldzkie Kosy zagra o siódmej 

- Porcelanowy pies - Jego wyższość nad wszystkimi innymi psami - Niemiec a system słoneczny -  
Schludny kraj - Jaka powinna być górska dolina według Niemców - Jak spływają wody w Niemczech -  
Skandal w Dreźnie - Harris daje przedstawienie - Przedstawienie jest niedocenione - George i jego  
ciotka - George, poduszka i trzy dziewice.

MIĘDZY Berlinem a Dreznem George, który przez ostatni kwadrans wyglądał oknem, powiedział:
- Dlaczego Niemcy mają zwyczaj wieszania skrzynki na listy na drzewie? Dlaczego nie umieszczą 

jej tak jak my, na drzwiach frontowych? Nie chciałbym wchodzić po list na drzewo. Poza tym to nie jest  
w porządku wobec listonosza. Na dodatek jak bardzo wyczerpujące musi być dostarczanie listów w 
wietrzne noce. Dla tęgiego mężczyzny musi to być niebezpieczna praca. Jeżeli przytwierdzają je do 
drzewa, dlaczego nie zrobią tego niżej? Dlaczego zawsze mocują je wśród górnych gałęzi? Ale, być  
może, źle oceniam ten kraj - ciągnął, kiedy nowa myśl przyszła mu do głowy. - Być może Niemcy, 
którzy nas wyprzedzają w wielu sprawach, udoskonalili gołębią pocztę. Ale nawet jeśli tak jest, nie 
mogę oprzeć się myśli, że mogliby być mądrzejsi, przyuczając ptaki, aby dostarczały listy bliżej ziemi. 
Wyjmowanie listów ze skrzynek musi być ciężką pracą, nawet dla przeciętnego Niemca w średnim 
wieku.

Podążyłem za jego spojrzeniem i powiedziałem: 
- To nie są skrzynki pocztowe, to budki dla ptaków. Musisz zrozumieć ten naród. Niemcy kochają 

ptaki,   ale   lubią,   kiedy   są   schludne.   Ptak   pozostawiony   sam   sobie   buduje   gniazdo   gdziekolwiek. 
Zgodnie z niemieckim kanonem piękna to nie jest miły obiekt. Nie ma nigdzie na sobie ani łaty farby,  
ani plastra tynku, który wszystko zaokrągla, nie ma nawet flagi. Zbudowawszy gniazdo, ptak żyje na  
zewnątrz. Upuszcza na trawę: gałązki, resztki robaków i różne inne rzeczy. Jest niedelikatny. Uprawia 
miłość, sprzecza się z żoną i karmi dzieci całkiem publicznie. Niemiecki właściciel nieruchomości jest 
wstrząśnięty.  Mówi   do ptaka: „Lubię  cię  z wielu  powodów.  Lubię patrzeć  na  ciebie,  lubię  słuchać 
twojego śpiewu. Ale nie lubię twoich zwyczajów. Weź tę skrzynkę i trzymaj swój śmietnik wewnątrz  
tak, żebym go nie widział. Wychodź śpiewać, kiedy chcesz, ale twoje domowe sprawy ogranicz do 
wnętrza budki. Weź tę skrzynkę i nie zaśmiecaj ogrodu".

W   Niemczech   ludzie   rodzą   się   z   zamiłowaniem   do   porządku;   dzieci   odmierzają   tam   czas 

grzechotkami,   a   niemiecki   ptak   musiał   polubić   skrzynkę   i   patrzeć   z   pogardą   na   kilku 
niecywilizowanych wyrzutków, którzy nadal budują gniazda na drzewach i żywopłotach. Należy ufać, 

- 37 - 

background image

że   z   biegiem   czasu   każdy   niemiecki   ptak   zajmie   właściwe   miejsce   w   chórze.   To   rozwiązłe   i 
nieplanowane szczebiotanie musi być, jak mi się wydaje, irytujące dla ścisłego, niemieckiego umysłu. 
Nie ma w tym żadnej metody. Kochający muzykę Niemcy jakoś to zorganizują. Jakiś mocny ptak ze 
szczególnie   dobrze   rozwiniętym   wolem   zostanie   przeszkolony,   by   poprowadzić   chór,   i   zamiast 
marnować się w lesie o czwartej rano, o zapowiedzianej porze będzie śpiewać w ogródku piwnym 
przy akompaniamencie pianina. Rzeczy idą ku temu.

Niemiec lubi naturę, ale jego pojęcie natury jest pochwałą Walijskiej Harfy. Bardzo interesuje się 

swoim   ogrodem.   Sadzi   siedem   krzaków   róż   od   północy  i   siedem   od   południa,   a   jeśli   nie   urosną  
wszystkie do tej samej wysokości i nie osiągną takiego samego kształtu, martwi się tym tak, że nie  
może spać po nocach. Każdy kwiat przywiązuje do palika. To wprawdzie psuje mu wygląd kwiatu, ale  
ma   satysfakcję,   wiedząc,   że   on   tam   jest   i   zachowuje   się   właściwie.   Oczko   wodne   mieści   się   w  
cynkowanej wanience i niemiecki ogrodnik raz na tydzień podnosi ją, dźwiga do kuchni i czyści. W  
geometrycznym środku trawnika, który czasami jest tak duży jak obrus i przeważnie jest ogrodzony, 
umieszcza   porcelanowego   psa.   Niemcy   bardzo   lubią   psy,   ale   z   reguły   wolą   te   z   porcelany. 
Porcelanowy pies nigdy nie wykopuje dziur na trawniku, żeby zagrzebać kości, i nigdy nie niszczy 
rabatek tylnymi łapami. Z punktu widzenia Niemca jest idealnym psem. Zatrzymuje się tam, gdzie go  
postawisz,  i  nigdy  nie   ma  go   tam,   gdzie   go   nie   chcesz.  Możesz   kupić  idealnego   w  każdym  calu 
przedstawiciela jakiejś rasy, zgodnie z najnowszymi wymaganiami Towarzystwa Kynologicznego, albo 
możesz puścić wodze fantazji i zdobyć coś unikatowego. Nie jesteś zmuszony, jak to bywa z innymi 
psami, go wyhodować. Pies z porcelany może być niebieski albo różowy. Wydawszy trochę więcej, 
możesz mieć psa z podwójną głową.

Pewnego ustalonego dnia na jesieni Niemiec przygina swoje kwiaty i krzewy do ziemi i przykrywa je 

chińską matą, a pewnego ustalonego dnia na wiosnę odkrywa je i prostuje. Jeśli się zdarzy wyjątkowo 
piękna jesień lub wyjątkowo  późna wiosna, tym gorzej dla nieszczęsnej rośliny.  Żaden prawdziwy 
Niemiec   nie   pozwoli   zakłócać   swoich   planów   przez   tak   niesforną   rzecz   jak   układ   słoneczny.   Nie 
mogąc regulować pogody, ignoruje ją.

Wśród   drzew   ulubienicą   Niemca   jest   topola.   Inne,   nie-porządne   narody,   mogą   opiewać   uroki 

chropowatego dębu, rozłożystego kasztana lub falującego wiązu.  Dla Niemca wszystkie  one z ich 
rozmyślnym, nieporządnym wyglądem są brzydactwami. Topola rośnie tam, gdzie ją posadzono i tak, 
jak  ją  posadzono.  Nie  ma  żadnych   niewłaściwych,   własnych   pomysłów.   Nie  chce   falować  ani się  
rozrastać.   Po   prostu   rośnie   prosto   i   pionowo   tak,   jak   niemieckie   drzewo   powinno   rosnąć;   w   ten 
sposób, stopniowo, Niemiec karczuje wszystkie inne drzewa i zastępuje je topolami.

Niemiec   lubi   wieś,   ale   woli   ją   na   sposób   pewnej   damy,   która   myślała,   że   może   uszlachetnić 

dzikusa, ubierając go. Lubi spacer przez las - ale do restauracji. Ścieżka nie może być zbyt stroma i 
musi mieć po jednej stronie ceglany rowek, żeby ją osuszyć, a co dwadzieścia jardów lub coś koło 
tego musi mieć siedzisko, na którym mógłby odpocząć i obetrzeć czoło. Twój Niemiec nie jest w stanie 
pomyśleć o siedzeniu na trawie, podobnie jak angielski biskup nie marzyłby o stoczeniu się w dół One 
Free Hill. Lubi widok ze szczytu wzgórza, ale chciałby znaleźć tam kamienną tablicę mówiącą, na co 
ma patrzeć, i ławkę, na której mógłby usiąść i zjeść skromny posiłek z odrobiną piwa, które przezornie  
wziął ze sobą. Jeśli w dodatku znajdzie na drzewie policyjną notatkę zabraniającą robienia tego lub 
tamtego, ogarnia go poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Niemiec nie jest przeciwny dzikiej scenerii  
pod   warunkiem,   że   nie   jest   zbyt   dzika.   W   takim   wypadku   zabiera   się   do   pracy,   żeby   ją   oswoić. 
Pamiętam, że w sąsiedztwie Drezna odkryłem malowniczą i wąską dolinę wiodącą w dół do Łaby. 
Kręta droga biegła obok rwącego potoku, który przez jakąś milę chlupotał i pienił się wśród skał i 
otoczaków między zarośniętymi brzegami. Oczarowany szedłem wzdłuż niego, aż nagle za zakrętem 
spotkałem gromadę osiemdziesięciu lub stu robotników. Byli zajęci porządkowaniem doliny, regulując 
bieg strumienia. Wszystkie kamienie hamujące bieg wody wybierali ostrożnie i wywozili daleko. Brzegi 
strumienia   z   obu   stron   brukowali   i   cementowali.   Zwisające   drzewa   i   krzaki   obrośnięte   winem   i 
pnączami wycinali i wydzierali z korzeniami. Trochę później zobaczyłem efekt ich pracy - górską dolinę 
taką, jaka powinna być, zgodnie z pomysłem Niemców. Obszerny, ospały strumień płynął płaskim, 
żwirowym   łożyskiem   między   dwiema   ścianami   zwieńczonymi   kamiennymi   ławami.   Co   sto   jardów 
łagodnie schodziły w dół trzy płytkie, drewniane podesty. Po obu stronach oczyszczono grunt i w 
regularnych   odstępach   posadzono   młode   topole.   Każde   młode   drzewko   było   chronione   tarczą 
plecionej łoziny i przywiązane do stalowego pręta. Lokalny komitet ma nadzieję „skończyć" w ciągu 
paru lat dolinę na całej długości, przystosować ją do schludnych umysłów miłujących naturę Niemców 
i   uczynić   odpowiednią   do   spacerów.   Będą   tam   miejsca   do   siedzenia   co   pięćdziesiąt   jardów, 
komunikaty policji co sto i restauracje co pół mili. Robią to samo od Kłajpedy do Renu. Oni po prostu 
sprzątają kraj.

- 38 - 

background image

Pamiętam   dobrze   Wehrthal.   Kiedyś   był   tam   najbardziej   romantyczny   wąwóz   w   Szwarcwaldzie. 

Kiedy ostami raz nim szedłem, około setki włoskich robotników było zajętych ciężką pracą, zmuszając 
mały, dziki Wehr, żeby płynął, tak jak powinien; brukowali jego brzegi,  wysadzali skały i budowali 
wzdłuż niego cementowe stopnie. Dlatego w Niemczech nonsensem jest rozmowa o nieskrępowanej 
naturze.  W Niemczech natura musi się dobrze  sprawować i nie dawać złego  przykładu dzieciom. 
Niemiecki poeta, gdyby zauważył wodę zachowującą się tak, jak to opisał Southey, nieco nieporządnie 
płynącą w Lodore, byłby zbyt wstrząśnięty, żeby zatrzymać się i napisać o tym aliteracyjny wiersz.  
Spiesznie odszedłby złożyć raport na policji. A wtedy pienienie się i bulgotanie miałoby krótki żywot.  
„Co to wszystko znaczy?", zapytałby wodę głos niemieckiej władzy. „Nie możemy tolerować rzeczy 
tego rodzaju. Czyż nie możesz spływać spokojnie? Jak myślisz, gdzie ty jesteś?". I niemieckie władze 
lokalne   poprowadzą   te   wody   cynkowanymi   rurami,   drewnianymi   korytami,   kręconymi   stopniami   i 
pokażą im, jak spływać sensownie, po niemiecku.

Niemcy - to jest schludny kraj.
Drezno osiągnęliśmy w środę wieczorem i zostaliśmy tam do niedzieli. Jest to prawdopodobnie 

najatrakcyjniejsze miasto w Niemczech. Ale lepiej tu mieszkać, niż je zwiedzać. Jego muzea i galerie, 
pałace   i   ogrody,   jego   piękne   i   historyczne   zabytki   dostarczają   przyjemności   na   całą   zimę,   ale 
oszołamiają na tydzień. Drezno nie ma przepychu Paryża czy Wiednia, który szybko nuży. Jego uroki 
są po niemiecku bardziej solidne i dłużej trwają. To mekka muzyków. W Dreźnie za pięć szylingów 
możesz   wynająć   fotel   w   operze,   niestety   z   uczuciem   niechęci,   by  kiedykolwiek   zadać   sobie   trud 
przesiadywania na występach jakiejś angielskiej, francuskiej czy amerykańskiej trupy.

Główny skandal Drezna to wciąż August Mocny - „grzeszny człowiek", jak go nazywa Carlyle, który,  

jak się powszechnie uważa, spostponował Europę ponad tysiącem nieprawych dzieci. Jest tu zamek, 
gdzie więził odrzuconą kochankę (a raczej jedną z nich) przez - jak mówią - czterdzieści lat, bo uparła 
się żądać lepszego tytułu, biedna kobieta. Nadal pokazuje się wąskie pokoje, w których konała ze 
smutku   i   w   których   umarła.   Pałace,   zhańbione   przez   te   niesławne   czyny,   leżą   rozrzucone   w 
sąsiedztwie, jak kości na polu bitwy. Większość opowieści z tego przewodnika jest tak szokująca, że  
lepiej, aby „młody człowiek" wykształcony w Niemczech ich nie słyszał. Wierny portret króla wisi w 
pięknym Zwinger. Zbudował je jako arenę dla dzikich walk, kiedy ludzie zmęczyli się nimi na rynku. 
Człowiek o nastroszonych brwiach, czysty samiec, ale obdarzony kulturą i dobrym gustem, kryjącymi 
się pod zezwierzęceniem. Nowoczesne Drezno, bez wątpienia, wiele mu zawdzięcza.

Ale tym, na co obcy gapi się w Dreźnie, są elektryczne tramwaje. Te obszerne pojazdy śmigają  

przez   ulice   od   dziesięciu   do   dwudziestu   mil   na   godzinę,   biorąc   zakręty   na   sposób   irlandzkiego 
dorożkarza.  Wszyscy  nimi  podróżują,   z  wyjątkiem  oficerów  w mundurach,   którym   tego   nie  wolno. 
Damy w wieczorowych sukniach jadące na bal do opery i portierzy ze swoimi koszami siedzą tuż obok 
siebie. Tramwaje są na ulicach najważniejsze i wszyscy spieszą się, by ustąpić im pierwszeństwa. 
Jeśli nie zdążysz uciec spod kół, ale będziesz w stanie się pozbierać, w czasie leczenia zostaniesz 
ukarany grzywną za to, że nie ustąpiłeś pierwszeństwa. To cię nauczy uważać.

Pewnego   popołudnia   Harris   wybrał   się   sam   na   przejażdżkę.   Wieczorem,   kiedy   siedzieliśmy, 

słuchając orkiestry w Belwederze, Harris powiedział, zupełnie nie à propos:

- Ci Niemcy nie mają poczucia humoru.
- Dlaczego tak myślisz? - spytałem.
-   Dziś   po   południu   -   odpowiedział   -   wskoczyłem   do   jednego   z   tych   elektrycznych   tramwajów.  

Chciałem zobaczyć miasto, więc stałem na zewnątrz, na małym podeście - jakże to oni nazywają?

- Stehplatz - zasugerowałem.
- Właśnie - powiedział Harris. - Wiecie, jak tam trzęsie i jak trzeba uważać na zakrętach i pilnować 

się, kiedy tramwaj zatrzymuje się albo rusza?

Skinąłem głową.
- Stało nas tam z pół tuzina osób - ciągnął - a ja oczywiście nie miałem doświadczenia. Tramwaj  

nagle ruszył, a mnie szarpnęło do tyłu. Wpadłem na tęgiego dżentelmena tuż za mną. Ten nie stał 
zbyt pewnie i z kolei upadł na chłopca, który wiózł trąbkę w zielonym futerale. Ani mężczyzna, ani 
chłopiec z trąbką nawet się nie uśmiechnęli. Stali tylko i patrzyli z nadąsanymi minami. Chciałem ich  
przeprosić,   ale   zanim   zdążyłem   się   odezwać,   tramwaj   z   jakiegoś   powodu   zwolnił,   co   oczywiście 
rzuciło mnie do przodu, i wleciałem na siwowłosego, starszego pana, wyglądającego na profesora, a 
on nawet się nie uśmiechnął - twarz mu nie drgnęła.

- Być może myślał o czymś innym - zasugerowałem.
- Ale nie mogło tak być ze wszystkimi - odpowiedział Harris. - W czasie tej podróży musiałem wpaść 

na nich co najmniej po trzy razy. Widzisz, oni wiedzieli, kiedy będzie zakręt i w jakim kierunku mieli się  

- 39 - 

background image

poddać.  Ja, jako obcy,  byłem naturalnie w gorszej  sytuacji.  Sposób, w jaki zataczałem  się na tej 
platformie, czepiając się dziko to tego, to tamtego człowieka, musiał być naprawdę komiczny. Nie 
powiem,   żeby   to   był   humor  najwyższej   klasy,   ale   mógł   rozbawić   większość   ludzi.   Ci   Niemcy  nie  
widzieli  w  tym  nic zabawnego.   Byli  trochę  zaniepokojeni  - to  wszystko.   Pewien   człowiek  niskiego 
wzrostu stał oparty o hamulec. Wpadłem na niego pięć razy - liczyłem. Wydawałoby się, że za piątym 
razem się roześmieje, ale nie. Spojrzał tylko zmęczony. Oni są strasznie nudni.

George   też   miał   przygodę   w   Dreźnie.   Był   taki   sklep   koło   Altmarkt   -   na   wystawie   miał   jakieś  

poduszki.   Właściwie   sprzedawano   tam   szkło   i   porcelanę.   Poduszki   pojawiły   się   w   ramach 
eksperymentu.   To   były   bardzo   piękne   poduszki   -   ręcznie   haftowane   na   atłasie.   Często 
przechodziliśmy   obok   tego   sklepu.   Za   każdym   razem   George   przystawał   i   oglądał   poduszki. 
Powiedział, że przypuszcza, iż jedna z nich podobałaby się jego ciotce.

W czasie podróży George był pełen atencji dla tej ciotki. Co dzień pisał do niej długie listy i z  

każdego miasta, w którym się zatrzymywaliśmy, posyłał jej prezent. Moim zdaniem przesadzał i kilka 
razy dałem mu to do zrozumienia. Jego ciotka będzie się spotykać z innymi ciotkami i będzie z nimi  
rozmawiać i wszystkie staną się wymagające. Jako siostrzeniec sprzeciwiłem się tym standardom, 
które George wprowadzał. Ale nie chciał mnie słuchać.

Tak więc pewnej soboty opuścił nas po lunchu, mówiąc, że idzie do sklepu po poduszkę dla swojej 

ciotki. Powiedział, że nie potrwa to długo, i zaproponował, żebyśmy na niego zaczekali. Według mnie 
czekaliśmy raczej długo. Dołączył do nas z pustymi rękami i wyglądał na zmartwionego. Spytaliśmy, 
gdzie   jego  poduszka.   Powiedział,   że   jej  nie   ma,  że  zmienił  plany  i  że  nie   sądzi,  aby jego   ciotce  
zależało na poduszce. Najwyraźniej coś było nie w porządku. Próbowaliśmy dotrzeć do sedna, ale nie 
był komunikatywny. Jego odpowiedzi po naszym dwudziestym lub coś koło tego pytaniu były całkiem 
krótkie. Jednakże wieczorem, kiedy zdarzyło się, że zostaliśmy sami - on i ja - sam poruszył ten temat.

- Ci Niemcy są szczególni w pewnych sprawach.
- Co się stało? - zapytałem.
- Taaak - odpowiedział. - Chodzi o poduszkę, którą chciałem kupić.
- Dla ciotki - zauważyłem.
-  Czemu  nie   -  odpowiedział.   Przez  chwilę   był  rozdrażniony.   Nigdy  nie  widziałem   człowieka  tak 

drażliwego na punkcie ciotki. - Czemu nie miałbym posłać poduszki mojej ciotce?

- Nie złość się - odrzekłem. - Nie mam zastrzeżeń i szanuję cię za to.
Odzyskał humor i kontynuował:
- Jak pamiętasz,  na wystawie  było ich cztery,  zupełnie do siebie podobnych i każda opatrzona  

metką na dwadzieścia marek. Nie mówią płynnie po niemiecku, ale przy odrobinie wysiłku generalnie 
mogę   się   porozumieć,   chwytam   sens  tego,   co   do   mnie   mówią,   pod   warunkiem   że   nie   trajkoczą. 
Wszedłem do sklepu. Podeszła do mnie młoda dziewczyna, ładna, spokojna mała duszyczka, można 
powiedzieć - wstydliwa; zupełnie nie w typie dziewczyny, po której spodziewałbyś się takich rzeczy. 
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zaskoczony.

- Co cię tak zdziwiło? - zapytałem.
George zawsze zakłada, że znasz koniec opowieści w chwili, kiedy opowiada ci początek - to jest 

irytujące.

- Co się stało - odpowiedział George - właśnie ci mówię. Ona się uśmiechnęła i zapytała, czego 

sobie   życzę.   Zrozumiałem   ją   dobrze   -   nie   ma   co   do   tego   wątpliwości.   Położyłem   banknot 
dwudziestomarkowy na ladzie i powiedziałem: „Proszę o poduszkę". Gapiła się na mnie, jakbym prosił 
o piernat. Pomyślałem, że być może nie dosłyszała, więc powtórzyłem to głośniej. Gdybym ją wziął 
pod brodę, nie byłaby bardziej zdziwiona i oburzona. Powiedziała, iż myśli, że się pomyliłem. Nie 
chciałem zaczynać długiej rozmowy i utknąć na mieliźnie. Odrzekłem, że się nie mylę. Wskazałem na 
banknot i powtórzyłem po raz trzeci, że chcę poduszkę, „dwudziestomarkową poduszkę". Podeszła 
następna  dziewczyna,  starsza,  a ta pierwsza   powtórzyła  jej,  co  powiedziałem.  Wydała  się bardzo 
poruszona. Ta druga dziewczyna jej nie uwierzyła. Według niej nie wyglądałem na człowieka, który  
chciałby poduszkę. Żeby się upewnić, zapytała mnie sama:

„Czy pan powiedział, że chce poduszkę?".
„Mówiłem już trzy razy", odpowiedziałem, „i powiem to raz jeszcze - chcę poduszkę". „Nie może jej  

pan kupić".

Zezłościłem  się. Jeśli rzeczywiście  nie mogłem  jej  dostać,  powinienem  wyjść  ze  sklepu.  Ale  te 

poduszki leżały na wystawie, wyraźnie na sprzedaż. Nie widziałem powodu, dla którego nie mogłem 
jednej kupić. Powiedziałem więc:

- 40 - 

background image

„Kupię ją!".
To   proste   zdanie.   Wypowiedziałem   je   z   determinacją.   W   tym   momencie   podeszła   trzecia 

dziewczyna,  były ich już trzy,  jak mi się zdawało, cały personel sklepu. Ta trzecia była jasnooką, 
elegancką młodą kobietą. W każdej innej sytuacji uznałbym takie spotkanie za całkiem miłe, ale wtedy 
jej przybycie tylko mnie zdenerwowało. Nie widziałem potrzeby, żeby w tej transakcji obsługiwały mnie 
aż trzy dziewczyny. Pierwsza z dwóch dziewcząt zaczęła wyjaśniać sytuację tej trzeciej i zanim doszła  
do   połowy,   zaczęła   chichotać.   Była   tego   rodzaju   dziewczyną,   co   chichocze   z   byle   czego.   Potem 
zaczęły paplać jak Jenny Wrens, wszystkie trzy naraz, i co każde pół tuzina słów zerkały na mnie. Im 
więcej na mnie patrzyły, tym bardziej ta trzecia chichotała, małe idiotki. Można by sądzić, że jestem 
klaunem dającym prywatny występ. Kiedy uspokoiła się na tyle, że mogła się ruszyć, podeszła do  
mnie, ciągle chichocząc, i zapytała:

„Jeśli ją pan dostanie, to pan wyjdzie?".
Z początku nie zrozumiałem, więc powtórzyła:
„Tę poduszkę. Kiedy pan ją dostanie, czy pan odejdzie - od razu?".
Byłem   zbyt   zaniepokojony,   by   wyjść.   Powiedziałem   jej   to,   ale   zaznaczyłem,   że   nie   wyjdę   bez 

poduszki. Zdecydowałem się, żeby kupić ją teraz, choćbym miał na nią czekać w sklepie całą noc. 
Dołączyła do pozostałych dwu dziewcząt. Myślałem, że chce mi podać poduszkę i zakończyć interes. 
Zamiast tego stała się rzecz przedziwna. Dwie pozostałe dziewczyny stanęły za pierwszą dziewczyną  
i ciągle chichocząc, Bóg wie z czego, popchnęły ją w moim kierunku. Zanim się spostrzegłem, co się 
dzieje,   położyła   mi   ręce   na   ramiona,   stanęła   na   palcach   i   pocałowała   mnie.   Potem   wybiegła, 
zasłaniając   twarz   fartuszkiem,   a   za   nią   druga   dziewczyna.   Trzecia,   otworzywszy   mi   drzwi,   w 
najoczywistszy   sposób   oczekiwała,   że   wyjdę,   więc   zakłopotany   wyszedłem,   zostawiając   swoje 
dwadzieścia marek. Nie mówię, że mam coś przeciwko całowaniu, chociaż nie oczekiwałem tego, ale 
jednak chciałem dostać poduszkę. Nie chcę wracać do tego sklepu. Zupełnie tego wszystkiego nie 
rozumiem.

- A o co ty prosiłeś?
- O poduszkę - odpowiedział.
- To jest to, co chciałeś kupić. Chodzi mi o to, jakiego niemieckiego słowa użyłeś.
- Kuss.
-   Nie   masz  powodu   się   skarżyć.   To  jest   coś,   co   wprawia   w  zakłopotanie.   Kuss  brzmi   tak,   jak  

powinna brzmieć „poduszka", ale nianie jest. Oznacza „pocałunek", podczas gdy kissen to poduszka. 
Poplątałeś   dwa   słowa   -   to   się   zdarza.   Nie   wiem   zbyt   wiele   o   tych   rzeczach,   ale   poprosiłeś   o 
dwudziestomarkowy pocałunek i z twojego opisu tej dziewczyny można przypuszczać, że cena była 
rozsądna. Tak czy owak, nie powiem o tym Harrisowi. Jak pamiętasz, on też ma ciotkę.

George zgodził się ze mną, że tak będzie lepiej.

ROZDZIAŁ 8.

Pan i panna Jones - Korzyści z kakao - Aluzja do Korpusu Pokoju - Okno jako średniowieczny 

argument   -   Ulubiony   chrześcijański   odpoczynek   -   Język   przewodnika   -   Jak   naprawić   zniszczenia  
czasu - George próbuje butelkę - Fatum ścigające niemieckiego piwosza - Harris i ja postanawiamy  
zrobić dobry uczynek - Zwykły pomnik - Harris i jego przyjaciele - Mdły Raj - Kobiety i miasta.

BYLIŚMY   w   drodze   do   Pragi.   Czekaliśmy   w   ogromnej   sali   drezdeńskiego   dworca,   dopóki   nie 

wpuszczą   nas  na   peron.   George,   który   podszedł   do   stoiska   z  książkami,   wrócił   do   nas   z   dzikim 
spojrzeniem.

- Widziałem ich! - powiedział
- Kogo widziałeś? - zapytałem.
Był zbyt poruszony, żeby mądrze odpowiedzieć.
- Są tutaj. Idą tu, we dwoje. Zaczekajcie, a zobaczycie sami. Wcale nie żartuję. Są prawdziwi.

- 41 - 

background image

Jak   zwykle   w   tym   okresie   pojawiają   się   w   gazetach   bardziej   lub   mniej   poważne   publikacje  

dotyczące węża morskiego i przez chwilę myślałem, że mówi właśnie o tym. Jednakże po namyśle 
doszedłem do wniosku, że tutaj, w środku Europy, trzy tysiące mil od wybrzeża, coś takiego byłoby 
niemożliwe. Zanim zdążyłem dalej go wypytać, chwycił mnie za ramię.

- Spójrz - powiedział. - Czyja przesadzam? Odwróciłem głowę i zobaczyłem coś, co, jak sądzę, 

niewielu Anglików przedtem widziało - Anglika podróżującego z córką, w stylu kontynentalnym. Szli w 
naszą   stronę   z  ciałami  i  duszami,   żywi   i  konkretni,   chyba   że   nam   się   przyśnili   -  angielski   lord   z 
angielską panienką - tacy jak od pokoleń byli przedstawiani w kontynentalnej prasie komicznej i na 
deskach kontynentalnych teatrów. Byli doskonali w każdym szczególe. Mężczyzna był wysoki i chudy,  
o rudawych włosach, z dużym nosem i długimi bokobrodami. Na garniturze koloru pieprzu nosił lekki 
płaszcz sięgający mu prawie do pięt. Jego biały hełm był ozdobiony zieloną woalką. Na szyi wisiała 
teatralna   lornetka,   a   w   ręce   w   lawendowej   rękawiczce   trzymał   czekan,   nieco   dłuższy   od   niego 
samego. Jego córka była wysoka i kanciasta. Nie potrafię opisać jej sukienki; mój dziadek nieborak 
być może byłby w stanie to zrobić. Dla niego taki widok byłby bardziej swojski. Mogę tylko powiedzieć, 
że wydawała mi się niepotrzebnie skrócona, odsłaniała parę kostek - jeśli mi wolno wspomnieć o tych  
szczegółach - które, z artystycznego punktu widzenia, wołały raczej o ukrycie. Jej kapelusz skłonił  
mnie do myśli o pani Hemans; zupełnie nie wiem dlaczego. Na nogach miała buty „prunelki" - sądzę,  
że   tak  brzmi  ich   nazwa   firmowa,  na  rękach   „mitenki"  i  do  tego   pince-nez.   Ona  również   dźwigała 
czekan   (o   sto   mil   od   Drezna   nie   ma   żadnych   gór)   i   czarną   torebkę   przywiązaną   do   pasa.   Zęby 
sterczały jej jak u królika, a figura przypominała materac na szczudłach.

Harris pognał po swój aparat fotograficzny, którego oczywiście nie mógł znaleźć; nigdy nie może go 

odszukać, kiedy jest potrzebny. W takich chwilach widzimy Harrisa rzucającego się jak wściekły pies i 
krzyczącego: „Gdzie jest mój aparat? Co ja, do diabła, zrobiłem z aparatem? Czy żaden z was nie 
pamięta, gdzie położyłem aparat?". Wtedy wiemy, że pierwszy raz tego dnia zauważył coś wartego 
sfotografowania. Później przypominał sobie, że aparat był w jego torbie, gdzie leżał, czekając na taką 
okazję jak ta.

Dziwna ta para nie zadowoliła się samym wyglądem. Zagrali rolę co do joty. Spacerowali, gapiąc 

się dookoła za każdym krokiem. Dżentelmen trzymał w ręku otwartego bedekera, a dama rozmówki. 
Mówili po francusku tak, że nikt nie mógł ich zrozumieć, a po niemiecku oni nie mogli nic zrozumieć.  
Dżentelmen   szturchnął   czekanem   urzędnika,   żeby   zwrócić   jego   uwagę,   a   dama   ze   wzrokiem 
utkwionym w reklamę kakao powiedziała: „Szokujące" i odwróciła się w inną stronę. Faktycznie było 
coś, co usprawiedliwiało   jej reakcję. Można  zauważyć  nawet  w Anglii,  ojczyźnie  przyzwoitości,  że 
dama   pijąca   kakao   wydaje   się   na   plakacie   potrzebować   czegoś   więcej,   co   najmniej   jard   muślinu 
więcej. Na kontynencie, jak sądzę, pozbywa się każdej innej prozy życia. Kakao jest dla niej nie tylko  
jadłem i napojem, ale również okryciem, według pomysłu twórcy reklamy. Ale to tak na marginesie.

Oczywiście natychmiast stali się ośrodkiem zainteresowania. Dzięki temu, że mogłem wyświadczyć 

im jakąś drobną przysługę, zyskałem z nimi pięć minut rozmowy. Byli bardzo uprzejmi. Dżentelmen 
powiedział, że nazywa się Jones i przybywa z Manchesteru. Miałem wrażenie, że nie wie, z jakiej 
dzielnicy ani gdzie ten Manchester leży. Spytałem go, dokąd się udaje, ale także najwyraźniej nie 
wiedział. Powiedział, że to zależy. Spytałem, czy nie wydaje mu się, że czekan jest raczej uciążliwym 
rekwizytem w wędrówce przez zatłoczone miasto. Przyznał, że faktycznie  czasem tak jest. Byłem 
ciekawy, czy woalka nie zasłania mu widoku. Wyjaśnił, że nosi ją tylko wtedy, gdy muchy stają się 
dokuczliwe.   Panią   zapytałem,   czy   nie   wydaje   się   jej,   że   wieje   zimny   wiatr.   Odpowiedziała,   że 
zauważyła,   szczególnie   na   rogach   ulic.   Nie   zadawałem   tych   pytań   jedno   po   drugim,   tak   jak   tu  
przedstawiam. Wtrąciłem je w ogólnej rozmowie i rozstaliśmy się w dobrej komitywie. Dużo myślałem 
o tych zjawach i wyrobiłem sobie o nich określoną opinię. Człowiek, którego spotkałem później we 
Frankfurcie, a  któremu opisałem  tę parę, powiedział,  że  widział ją na własne oczy w  Paryżu  trzy  
tygodnie   po   wydarzeniach   w   Faszodzie,   natomiast   podróżujący   do   angielskich   stalowni,   którego 
spotkałem w Strasburgu, przypomniał sobie, że widział ich w Berlinie w czasie napięcia wywołanego 
sprawą   Transwalu.   Wywnioskowałem,   że   byli   to   bezrobotni   aktorzy,   którzy   pracowali   na   rzecz 
międzynarodowego   pokoju.   Francuskie   Ministerstwo   Spraw   Zagranicznych   w   intencji   uśmierzenia 
gniewu paryskiego tłumu domagającego się wojny z Anglią wynajęło tę zachwycającą parę i wysłało ją  
dookoła   miasta.   Nie   można   równocześnie   być   ubawionym   takimi   ludźmi   i   chcieć   ich   zabić.   Lud 
francuski   widział   angielskiego   obywatela   i   obywatelkę   -   nie   karykatury,   lecz   żywe   osoby   -   i   jego 
oburzenie   eksplodowało   śmiechem.   Powodzenie   podstępu   podpowiedziało   im   później,   aby 
zaofiarować swoje usługi rządowi niemieckiemu, z dobrym skutkiem, jak wszyscy wiemy. Nasz własny 
rząd   mógłby   się   od   nich   uczyć.   Mógłby   trzymać   blisko   Downing   Street   kilku   małych,   grubych 
Francuzów i rozsyłać ich po kraju, kiedy sytuacja by tego wymagała. Wzruszaliby ramionami i wcinali 
kanapki   z   żabami.   Można   by  także   wynająć   kilku   niechlujnych   skąpo   owłosionych   Niemców,   aby 

- 42 - 

background image

spacerowali i paląc długie fajki, mówili „taaak". Społeczeństwo śmiałoby się i wykrzykiwało: „Wojna z 
takimi - to byłoby zbyt absurdalne!".

Jeśli rząd tego nie wykorzysta, zgłoszę taki projekt w Korpusie Pokoju.
Byliśmy   zmuszeni   wydłużyć   nieco   naszą   wizytę   w   Pradze.   Praga   jest   jednym   z   najbardziej 

interesujących   miast   w   Europie.   Jej   kamienice   są   nasycone   historią   i   romantyzmem.   Każde   jej 
przedmieście musiało być polem bitwy. To miasto było brzemienne reformacją i tu wykluła się wojna 
trzydziestoletnia.   Ale,   jak   myślę,   połowy   kłopotów   Pragi   można   by   uniknąć,   gdyby   jej   okna   były  
mniejsze i nie tak kusząco dogodne. Pierwsza z potężnych katastrof wydarzyła się, kiedy wyrzucono z 
okien   ratusza   siedmiu   katolików   na   husyckie   piki.   Później   sygnał   do   drugiego   nieszczęścia   dało 
wyrzucenie cesarskich radców z okien Burgu na Hradczanach - druga defenestracja praska. Od tego 
czasu o innych doniosłych sprawach zadecydowano w Pradze. Jedna z nich, która zakończyła się bez 
przemocy,   musiała   być   dyskutowana   w   piwnicach.   Przypuszczam,   że   okno   jako   argument   musi 
zawsze okazać się zbyt silną pokusą dla każdego rodowitego prażanina.

W Teynkirche stoi stoczony przez korniki pulpit, przy którym nauczał Jan Hus. Dzisiaj, przy tym 

samym pulpicie, można słyszeć głos katolickiego księdza. W dalekiej Konstancji surowy, kamienny 
blok, na wpół ukryty pod bluszczem, zaznacza miejsce, gdzie Hus spłonął na stosie. Historia lubi nieco 
ironii.   W   tym   samym   Teynkirche   pochowano   Tychona   Brahe,   astronoma   uważnie   obserwującego 
gwiazdy,   który   podzielał   mylny   pogląd   o   Ziemi   jako   centrum   wszechświata,   z   jej   tysiącem   i   stu 
religiami i jedną ludzkością.

Poprzez brudne, obudowane pałacami praskie aleje musiał przeciskać się w pośpiechu ślepy Żiżka 

i   mądry   Wallenstein   -   w   Pradze   ochrzczono   go   mianem   bohatera.   Miasto   jest   naprawdę   dumne, 
mogąc   zaliczyć   go   do   grona   swoich   obywateli.   W   jego   ponurym   pałacu   na   placu   Wallensteina 
pokazano nam święte miejsce - gabinet, gdzie się modlił. Odniosłem wrażenie, że przekonują sami 
siebie, iż on naprawdę miał duszę.

Strome ulice Pragi musiały być barykadowane z tuzin razy.  Raz przez lotne legiony Zygmunta, 

mające za sobą dzikich zabójców - taborytów, a innym razem przez bladych protestantów ściganych 
przez zwycięskich katolików Maksymiliana. To Saksończycy, to Bawarczycy, to Francuzi, to święci 
Gustawa Adolfa, to stalowe maszyny bojowe Fryderyka Wielkiego grzmiały w jej bramach i walczyły 
na jej mostach.

Żydzi byli zawsze ważną społecznością Pragi. Czasami pomagali chrześcijanom w ich ulubionym 

zajęciu   zabijania   się   nawzajem,   a   wielka   flaga   zezwalała   na   dawanie   świadectwa   odwagi,   z  jaką 
wspierali katolickiego Ferdynanda przeciw protestanckim Szwedom.

Praskie getto było jednym z pierwszych ustanowionych w Europie, a w maleńkiej, ciągle jeszcze 

istniejącej   synagodze   prascy   Żydzi   modlili   się   przez   osiemset   lat.   Ich   kobiety   nabożnie   słuchały 
modlitw przez otwory zrobione dla nich w grubych ścianach.

Żydowski cmentarz nieopodal - „Bethchajim", czyli „Dom Życia" - wygląda, jakby wybuchnął razem z 

umarłymi. Na tym wąskim  cmentarzu  było prawem wieków,  że  tu i teraz muszą  spoczywać  kości 
Izraela. Tak więc zniszczone i rozbite nagrobki leżą zgromadzone w wielkim nieładzie, przewrócone i 
obalone przez walczące zastępy.

Mury getta dawno zburzono, ale prascy Żydzi nadal trzymają się ich cuchnących szlaków, które są 

szybko zastępowane przez ładne, nowe ulice, zmieniające tę dzielnicę w najprzyjemniejszą  część 
miasta.

W   Dreźnie   doradzono   nam,   żeby   w   Pradze   nie   mówić   po   niemiecku.   Od   lat   animozje   między 

niemiecką mniejszością i czeską większością wzbudzają wściekłość wśród Czechów. Na niektórych 
ulicach Pragi omyłkowe wzięcie za Niemca jest niewygodne dla przybysza, który nie jest zbyt mocny w 
nogach. My jednakże rozmawialiśmy po niemiecku na pewnych ulicach miasta. Chodziło o rozmowę  
po niemiecku albo niemówienie wcale. Podobno język czeski jest bardzo stary. Jego alfabet składa się  
z czterdziestu dwóch liter, co na pewno przemawia do cudzoziemca z Chin. Tego języka nie można  
się  uczyć   w  pośpiechu.  Zdecydowaliśmy więc,  że   mniejszym   ryzykiem   było  dla  nas mówienie  po  
niemiecku. Rzeczywiście, nie spotkała nas z tego powodu żadna krzywda. Powodów mogę się tylko 
domyślać. Prażanin jest nadzwyczaj bystrą osobą. Jakiś delikatny fałsz akcentu, drobna gramatyczna 
nieścisłość,   która   mogła   się   zakraść   do   naszego   niemieckiego,   odkryła   fakt,   że   mimo   wszystkich 
pozorów nie jesteśmy rodowitymi  Niemcami. Nie podkreślam tego, sugeruję tylko  jako możliwość. 
Jednakże   aby   uniknąć   niepotrzebnego   niebezpieczeństwa,   zwiedzaliśmy   miasto   w   towarzystwie 
przewodnika.

Żaden   z   oprowadzających   mnie   przewodników   nie   był   doskonały.   Ten   miał   dwie   wady.   Jego 

angielski był zdecydowanie słaby. Właściwie trudno nazwać ten język angielskim. Chyba to nie była 
jego wina. Uczył się angielskiego od szkockiej damy. Rozumiem szkocki dość dobrze - jest konieczny, 

- 43 - 

background image

żeby  orientować  się  w  modnej  angielskiej  literaturze.   Ale   żeby  zrozumieć  szkocki  ze   słowiańskim 
akcentem, czasami złagodzony przez niemieckie wstawki, to przerasta moją inteligencję.

Przez pierwszą  godzinę było mi trudno uwolnić się od przekonania, że  przewodnik się dusi. W  

każdej chwili oczekiwaliśmy, że umrze na naszych rękach. W ciągu poranka przyzwyczailiśmy się do 
niego i uwolniliśmy się od chęci obalenia go na ziemię i zdarcia z niego ubrania za każdym razem, 
kiedy otwierał usta. Później zaczęliśmy rozumieć część tego, co mówił, i to przywiodło nas do odkrycia  
jego drugiej wady. Zdaje się, że wynalazł środek na porost włosów, do którego reklamy przekonał 
miejscowego aptekarza. Połowę czasu poświęcił nie urokom Pragi, ale zachwalaniu korzyści, jakie 
wynikną dla rodzaju ludzkiego z użycia tej mikstury. Zamiast ze zwyczajowym zapałem wywołanym 
widokami   i   architekturą   spotykaliśmy   się   z   entuzjazmem,   który   przejawiał   do   nieszczęśliwców 
stosujących jego lekarstwo. Skutek był taki, że nie można go było utrzymać z dala od tego tematu. 
Zrujnowane pałace i kruszejące kościoły zbywał lakonicznym stwierdzeniem jako zwykłe błahostki, 
negując niezdrowy pociąg do ruin. Uważał, że jego obowiązkiem nie jest mówienie nam o tym, co 
zniszczył czas, ale raczej skierowanie naszej uwagi na możliwości naprawy. Co nam po bohaterach z 
rozbitymi   głowami   czy   po   łysych   świętych.   Nasze   zainteresowania   powinny   się   koncentrować   na 
świecie   żywych,   na  pannach  z  pięknymi  warkoczami  albo  warkoczami,  jakie  mogłyby  mieć dzięki 
rozsądnemu użyciu  „Kophkeo", lub młodych  mężczyznach z  obfitymi wąsami, jak  to pokazano na 
etykiecie.

W   swoim   umyśle   nieświadomie   dzielił   świat   na   dwie   części.   Przeszłość   („przed   użyciem")   - 

chorowity,   nieprzyjemnie wyglądający,  niezbyt  interesujący świat.   Przyszłość  („po  użyciu")  - tłusty, 
wesoły, błogosławiony przez Boga rodzaj świata. I to czyniło go niezdolnym do roli przewodnika po  
średniowiecznej scenerii historycznej. Każdemu z nas posłał rzeczoną butelkę do hotelu. Wydaje się, 
że   w   początkowym   okresie   naszej   znajomości   nieświadomie   prosiliśmy   o   to.   Osobiście   ani   tego 
specyfiku nie chwaliłem, ani nie krytykowałem. Długa seria rozczarowań zniechęciła mnie. Do tego 
trzeba dodać co prawda słaby, ale nieustanny zapach parafiny, który zwracał uwagę, zwłaszcza jeśli 
chodzi o żonatych.  Obecnie nigdy nie używam  nawet  próbki. Swoją  butelkę oddałem George'owi. 
Prosił o nią, żeby wysłać ją znaj ornemu w Leeds. Dowiedziałem się potem, że Harris oddał mu także 
swoją butelkę.

Apetyt na cebulę przyczepił się do naszej wycieczki, od kiedy opuściliśmy Pragę. George też to  

zauważył. Przypisuję to upodobaniu do czosnku w europejskiej kuchni. W Pradze Harris i ja zrobiliśmy 
coś dobrego dla George'a. Od jakiegoś czasu zauważyliśmy, że George darzył zbyt dużą atencją piwo 
marki   Pilzner.   To   niemieckie   piwo   jest   podstępnym   napojem,   szczególnie   podczas   upałów,   i   nie 
można go pochłaniać w dowolnej ilości. Nie idzie do głowy, ale po pewnym czasie psuje talię pijącego. 
Wyjeżdżając do Niemiec, mówiłem sobie: „Nie będę pił żadnego niemieckiego piwa. Tylko miejscowe, 
białe wino z odrobiną wody sodowej, może sporadycznie Ems czy podpiwek. Ale piwo - nigdy, a w 
każdym razie rzadko".

To była dobra i mądra decyzja, którą zalecam wszystkim turystom. Chciałbym tylko samemu jej się 

trzymać. Choć nalegałem, George odmówił poddania się tak ciężkim ograniczeniom. Powiedział, że 
niemieckie piwo jest dobre, byle pić je z umiarem.

- Jedna szklanka rano, a jedna wieczorem, no może dwie. To nikomu nie zaszkodzi.
Być może miał rację. Ale to właśnie jego pół tuzina szklanek było tym, co niepokoiło Harrisa i mnie.
- To dziedziczne, jak mi wyjaśnił. Wygląda na to, że jego rodzina zawsze była spragniona.
- Jest jeszcze woda „Apollinaris" - odpowiedział Harris - która, jak sądzę, z małą wyciśniętą cytryną 

jest praktycznie nieszkodliwa. Myślę o jego sylwetce. Straci całą naturalną elegancję.

Omówiliśmy   sprawę   i   -   niech   nam   Bóg   dopomoże   -   ułożyliśmy   plan.   Właśnie   ustawiono   nowy 

pomnik   celem   przyozdobienia   miasta.   Zapomniałem   już,   kogo   upamiętniał.   Pamiętam   tylko 
najważniejsze, a mianowicie, że był to rodzaj zwykłego, ulicznego pomnika, przedstawiający zwykłego 
mężczyznę ze zwykłą sztywną szyją, jadącego na zwykłym koniu, który jak zwykle stoi na zadnich 
nogach, przednimi bijąc powietrze.

Ale w szczegółach pomnik był indywidualny. Zamiast zwyczajnego miecza czy buławy mężczyzna 

trzymał w ręce powiewający kapelusz z piórami, a koń, zamiast zwykłej kaskady ogona, miał jakiś 
mizerny dodatek, który zdawał się nie pasować do jego ostentacyjnego zachowania. Czuło się, że koń 
z takim ogonem nie paradowałby w ten sposób.

Pomnik   stał   na   małym   skwerku   nieopodal   mostu   Karola,   ale   był   tam   tylko   chwilowo.   Przed 

ostateczną decyzją, gdzie go postawić, ojcowie miasta bardzo rozsądnie zdecydowali przeprowadzić 
praktyczną   próbę,   w   którym   miejscu   będzie   najlepiej   wyglądał.   Jednocześnie   zrobiono   trzy   kopie 
posągu - ładne, drewniane profile, które z bliska nie wyglądały zbyt dobrze, ale jeśli patrzeć na nie z  

- 44 - 

background image

pewnej   odległości,   dawały   wszystkie   niezbędne   efekty.   Jeden   z   nich   ustawiono   w   pobliżu   mostu 
Franciszka Józefa, drugi na otwartej przestrzeni za teatrem, a trzeci w samym środku placu Wacława.

- Jeśli George o tym nie wie - powiedział Harris (od godziny spacerowaliśmy sami, podczas gdy on 

został w hotelu, aby napisać list do cioci) - jeśli nie widział tych pomników, to z ich pomocą możemy 
sprawić, by był lepszym i chudszym człowiekiem, i to jeszcze dziś wieczorem.

W  czasie   obiadu  wysondowaliśmy  go  i przekonaliśmy  się,   że  nie  ma o  tym  pojęcia.  Bocznymi 

ulicami powędrowaliśmy na plac, gdzie stał prawdziwy posąg. George przechodził, patrząc na niego 
przelotnie,   jak   zwykle   na   pomniki,   ale   nalegaliśmy,   żeby   się   zatrzymał   i   obejrzał   go   sumiennie. 
Poprowadziliśmy go   cztery  razy  dookoła  i  pokazaliśmy  mu posąg  ze   wszystkich   możliwych  stron. 
Sądzę, że raczej się tym znudził, chociaż nasz obiekt miał zrobić na nim wrażenie. Opowiedzieliśmy 
mu   historię   człowieka,   który   dosiadał   tego   konia,   wymieniliśmy   nazwisko   artysty,   który   wyrzeźbił 
posąg, podaliśmy, ile ważyło to dzieło i jakie było wysokie. Wpasowaliśmy ten pomnik do systemu. 
Sprawiliśmy,   że   George   wiedział   o   nim   więcej   niż   o   czymkolwiek   innym.   Nasączyliśmy   go   tym  
posągiem i w końcu pozwoliliśmy odejść, pod warunkiem że przyjdzie tu z nami rano, kiedy pomnik  
będzie lepiej widać, i w tym celu dopilnowaliśmy, żeby zapisał w notesie miejsce, gdzie stoi. Potem 
poszliśmy   z   nim   do   jego   ulubionej   piwiarni,   usiedliśmy   i   opowiadaliśmy   anegdoty   o   ludziach 
nieprzyzwyczajonych  do  niemieckiego piwa  i pijących go  zbyt  dużo, którzy odeszli  w szaleństwie, 
ogarnięci   morderczą   manią.   Opowiadaliśmy   o   ludziach,   którzy   umarli   młodo   na   skutek   picia 
niemieckiego   piwa,   o   kochankach,   których   niemieckie   piwo   rozdzieliło   na   zawsze   z   pięknymi 
dziewczętami.

O  dziesiątej wieczór   ruszyliśmy  spacerkiem  do  hotelu.  Była   burzowa   noc,  z  ciężkimi  chmurami 

przepływającymi w świetle księżyca. Harris powiedział:

- Wracajmy inną drogą. Chodźmy nad rzekę. Tam jest pięknie przy księżycu.
Po drodze Harris opowiedział smutną historię o pewnym człowieku, którego znał, a który teraz jest  

w domu  dla obłąkanych.  Stwierdził,  że  przypomniała  mu się ta  historia, bo dokładnie  w taką noc  
spacerował  z  tym   biednym   człowiekiem,   kiedy widział   go   po  raz  ostatni.   Przechadzali   się  wzdłuż 
Tamizy   i   wtedy   tamten   go   przeraził,   mówiąc,   że   widział   posąg   księcia   Wellingtona   na   rogu 
Westminster Bridge, chociaż, jak wszystkim wiadomo, stoi on na Piccadilly.

Działo  się  to dokładnie w momencie, kiedy podeszliśmy do  pierwszej  z tych  drewnianych  kopii 

pomnika.   Zajmowała   środek   małego,   otoczonego   poręczami   skweru   po   przeciwnej   stronie   drogi. 
George nagle przystanął i oparł się o ścianę nabrzeża.

- Co się stało? - spytałem. - Masz zawroty głowy?
- Troszkę - odpowiedział. - Odpocznijmy chwilę. 
Stał z oczami utkwionymi w posąg. Odezwał się ochrypłym głosem:
- Jeśli już mówimy o pomnikach, to zawsze uderza mnie w nich to, że są do siebie tak bardzo 

podobne.

Harris powiedział:
- Nie mogę się z tobą zgodzić - obrazy, owszem, niektóre obrazy są do siebie podobne, ale z 

pomnikami   to   całkiem   inna   sprawa.   Chociażby   ten   pomnik,   który   widzieliśmy   wcześniej   dziś 
wieczorem   -   ciągnął   Harris   -   zanim   weszliśmy   do   sali   koncertowej.   Przedstawiał   mężczyznę 
siedzącego   na   koniu.   W   Pradze   możesz   zobaczyć   inne   posągi   mężczyzn   na   koniu,   ale   zupełnie 
niepodobne do tamtego.

- Tak, są podobne - upierał się George. - Wszystkie są podobne. Zawsze jest ten sam koń i ten sam 

jeździec. One są wszystkie bardzo podobne. To nonsens mówić, że nie są.

Wydawał się rozgniewany na Harrisa.
- Dlaczego tak myślisz? - spytałem.
- Dlaczego? - odciął się George, tym razem zwracając się do mnie. - Spójrz na tę przeklętą rzecz.
- Jaką przeklętą rzecz? - zapytałem.
- Na tę, tam - powiedział  George. - Spójrz.  To jest ten sam koń z połówką  ogona, stojący  na 

zadnich nogach. Ten sam człowiek bez kapelusza, ten sam...

- Mówisz teraz o pomniku, który widzieliśmy na Ringplatz - odezwał się Harris.
- Nie, nie o tym - odpowiedział George. - Mówię o tym pomniku, tutaj!
- Jakim pomniku? - spytał Harris.

- 45 - 

background image

George patrzył na Harrisa, który potrafi, jeśli się postara, być niezłym aktorem. Jego twarz wyrażała 

przyjazny   smutek   zmieszany   z   niepokojem.   Wtedy   George   spojrzał   na   mnie.   Usiłowałem,   na   ile 
potrafiłem, naśladować wyraz twarzy Harrisa, dodając od siebie nutę wyrzutu.

- Chcesz dorożkę? - powiedziałem najprzyjaźniej, jak umiałem. - Skoczę po nią.
- Po diabła mi dorożka?! - spytał niegrzecznie. - Czy wy nie znacie się na żartach? Zupełnie jak 

stare baby. - To mówiąc, przebiegł przez most, zostawiając nas w tyle.

- Cieszę się, że to był tylko żart - powiedział Harris, kiedy go dogoniliśmy. - Widziałem przypadek 

rozmiękczenia mózgu, który zaczął się...

- Och, jaki z ciebie mądrala - odciął się George. - Wiesz wszystko.
Zrobił się naprawdę nieprzyjemny. Poprowadziliśmy go za teatr na brzeg rzeki. Powiedzieliśmy, że 

jest to najkrótsza droga i tak faktycznie było. Na placyku za teatrem stała druga z drewnianych kopii. 
George spojrzał na nią i znowu go zamurowało.

- Co się stało? - zapytał uprzejmie Harris. - Chyba nie jesteś chory?
- Nie wierzę, że to jest najkrótsza droga - powiedział George.
- Zapewniam cię, że tak - perswadował Harris.
- A więc pójdę inną - odparł George.
Odwrócił się i odszedł, a my jak przedtem, podążyliśmy za nim.
Wzdłuż Ferdinand Strasse mówiliśmy o prywatnych zakładach dla obłąkanych, które, jak twierdził 

Harris, nie były w Anglii dość dobrze prowadzone. Opowiadał o pewnym swoim przyjacielu, pacjencie 
takiego zakładu, gdy George mu przerwał:

- Wydaje się, że masz sporo przyjaciół w domach wariatów.
Powiedział   to   najbardziej   obraźliwym   tonem,   jakby   chciał   zasugerować,   że   właśnie   tam   Harris 

znalazł najwięcej przyjaciół. Ale Harris nie rozzłościł się, tylko całkiem delikatnie odpowiedział:

- To faktycznie dziwne, kiedy pomyśleć o tym, jak wielu z nich prędzej czy później tam skończyło. 

Czasem się boję, że teraz...

Na rogu placu Wacława Harris, który był kilka stóp przed nami, zatrzymał się.
-   To   chyba   dobra   droga,   nieprawdaż?   -   powiedział,   wsadzając   ręce   do   kieszeni   i   patrząc   z 

podziwem wzdłuż ulicy.

George i ja przystanęliśmy również. Dwieście jardów od nas na samym środku stał trzeci upiorny 

pomnik. Myślę, że był najlepszy z trzech, najbardziej podobny i zwodniczy.  Stał, odcinając się od 
nieba:   koń   na   tylnych   nogach  z  ciekawie  przyciętym   ogonem,   jeździec   z gołą   głową,   wskazujący 
zdobnym w pióra kapeluszem całkiem już widoczny księżyc.

- Myślę,  że  jeśli nie macie nic przeciw temu - odezwał się George prawie  patetycznie,  agresja 

całkiem mu minęła - podjedziemy dorożką.

- Sądzę, że wyglądasz dziwnie - powiedział uprzejmie Harris. - To coś z głową, czyż nie?
- Przypuszczalnie tak - przyznał George.
- Zauważyłem, jak to się nasila - powiedział Harris - ale nie chciałem o tym mówić. Wydaje ci się, że  

coś widzisz - mam rację?

- Nie, nie, to nie to - odrzekł szybko George. - Nie wiem, co mi jest.
- Ja  wiem  - stwierdził  uroczyście  Harris  -  i  powiem  ci.  To niemieckie piwo,  które pijesz.   Znam 

przypadek, kiedy pewien człowiek...

- Nie mów mi o nim teraz - przerwał mu George. - Myślę, że to prawda, ale jakoś nie czuję się na 

siłach, żeby tego słuchać.

- Nie przywykłeś do pilznera - powiedział Harris.
- Zrezygnuję z piwa od dzisiaj wieczór - zgodził się George. - Myślę, że masz rację. Jakoś do mnie  

nie pasuje.

Zabraliśmy   go   do   domu   i  wsadziliśmy   do   łóżka.   Był   bardzo   spokojny   i  okazywał   wdzięczność. 

Następnego wieczoru, po całodziennej jeździe, mając za sobą całkiem dobry obiad, przy cygarach, 
usunąwszy   luźne   przedmioty   z   jego   zasięgu,   opowiedzieliśmy   George'owi   o   podstępie,   jaki 
zaplanowaliśmy dla jego dobra. Kiedy skończyliśmy, spytał:

- Ile kopii tego pomnika widzieliśmy?
- Trzy - odpowiedział Harris.
- Tylko trzy? - zdziwił się George. - Jesteście pewni?

- 46 - 

background image

- Tak - odrzekł Harris. - A dlaczego pytasz? 
Sądzę, że niezupełnie uwierzył Harrisowi.

Z Pragi pojechaliśmy przez Karlsbad do Norymbergi.  Podobno prawdziwi Niemcy, jak umierają, 

mówią, że jadą do Karlsbadu, tak samo jak prawdziwi Amerykanie do Paryża. Nie bardzo w to wierzę, 
zważywszy na to, że to zbyt małe miejsce i bez żadnych wygód dla tłumu.

W Karlsbadzie wstaje się o piątej. Jest to modna godzina na przechadzkę, kiedy orkiestra gra pod 

kolumnadą, a od szóstej do ósmej rano Sprudel jest wypełniony stłoczonym, ściśniętym tłumem na 
całą milę. Można tu usłyszeć więcej języków, niż odbijało się echem na wieży Babel. Polscy Żydzi, 
rosyjscy książęta, chińscy mandaryni i tureccy paszowie, Norwegowie wyglądający, jakby wyszli ze 
sztuk Ibsena, kobiety z Boulevardes, hiszpańscy grandowie i angielskie hrabiny, górale z Czarnogóry i  
milionerzy z Chicago - wszystkich ich można spotkać co tuzin jardów. Karlsbad ma dla swoich gości 
każdy luksus, wszystko z wyjątkiem pieprzu. Nie można go dostać za żadne pieniądze na pięć mil od 
miasta. To, co możesz tu dostać bez pieniędzy, sprawia, że nie warto wyjeżdżać. Dla czterech piątych 
karlsbadzkich   kuracjuszy   pieprz   jest   trucizną   i   dla   dobra   kuracji   został   troskliwie   usunięty   z   całej 
okolicy.   Pieprzne   grupy   zbierają   się   w   Karlsbadzie   celem   podróży   do   jakiegoś   miejsca   bez   tych 
ograniczeń i tam pozwalają sobie na „pieprzne orgie".

Norymberga   rozczarowuje   tych,   którzy   oczekiwali   wyglądu   średniowiecznego   miasta.   Sporo   tu 

osobliwych   zakątków   i   malowniczych   widoków,   ale   wszędzie   otoczone   są   przez   wdzierającą   się 
nowoczesność   i   nawet   jeśli   coś   jest   starożytne,   nie   jest   tak   stare,   na   jakie   wygląda.   Mimo   to 
Norymberga jest jak wciąż idealnie wyglądająca dama, w wieku nieco trudnym, żeby zajść w ciążę, 
pokryta świeżą farbą i stiukami, lśniącymi w gazowych płomieniach i elektrycznym świetle. Jednakże, 
patrząc uważniej, można dojrzeć jej pomarszczone ściany i szare wieże.

ROZDZIAŁ 9.

Harris łamie prawo - Pomocny człowiek: niebezpieczeństwa, które go dręczą - Postępy George 'a 

na   drodze   zbrodni  -  Ci,   do   których   Niemcy  przybywają   jako   skarb  i  błogosławieństwo   -  Angielski 
grzesznik:   jego   rozczarowania   -   Niemiecki   grzesznik:   jego   wyjątkowe   korzyści   -   Coś,   czego   nie 
możesz zrobić z łóżkiem - Niedroga wada - Niemiecki pies: jego  głupia dobroć - Złe zachowanie 
chrząszcza   -   Ludzie,   którzy   zachowują   się   tak,   jak   powinni   -   Mały   niemiecki   chłopiec   -   Jego 
umiłowanie legalności - Jak zawieruszyć się z dziecięcym wózkiem - Niemiecki student: jego skarcona  
premedytacja.

WSZYSCY trzej, w ten czy inny sposób, między Norymbergą a Szwarcwaldem, narobiliśmy sobie 

kłopotów. W Stuttgarcie zaczął Harris, obrażając urzędnika.

Stuttgart jest uroczym miastem, czystym i jasnym, takim mniejszym Dreznem. Dodatkową atrakcją 

jest to, że prawie nie trzeba zbaczać z drogi, żeby zobaczyć: średniej wielkości galerię obrazów, małe 
muzeum starożytności i pół pałacu. Na tym kończysz zwiedzanie i już możesz się bawić.

Harris nie wiedział, że obraża urzędnika. Wziął go za strażaka (wyglądał na niego) i nazwał go 

dummer Esel.

W Niemczech nie wolno urzędnika nazwać głupim osłem, choć niewątpliwie ten właśnie nim był. A 

oto, co się zdarzyło. W Stadtgarten Harris chciał wyjść i widząc przed sobą otwartą bramę, przekroczył 
drut rozciągnięty w poprzek ulicy.

Harris utrzymuje, że nie zauważył tabliczki z napisem: „Durchgang verboten", która niewątpliwie  

wisiała na drucie

Człowiek, który stał przy bramie, zatrzymał Harrisa i pokazał mu tabliczkę. Harris mu podziękował i 

przeszedł. Mężczyzna poszedł za nim i wyjaśnił, że takie traktowanie sprawy jest niedozwolone. Żeby 
wszystko   było   jasne,   trzeba   nadmienić,   że   Harris   powinien   cofnąć   się   przez   drut   z  powrotem   do 
ogrodu. Harris powiedział urzędnikowi, że napis głosi „przejście wzbronione" i dlatego, gdyby wszedł 

- 47 - 

background image

do ogrodu, złamałby prawo  po raz drugi.  Ten sobie  to przemyślał i zasugerował,  że  aby uniknąć 
kłopotu, Harris powinien wrócić do ogrodu przez właściwe wejście, które było za rogiem, a następnie 
natychmiast wyjść przez tę samą bramę. Wtedy Harris nazwał go głupim osłem. Kosztowało nas to 
stracony dzień, a Harrisa czterdzieści marek.

Poszedłem w jego ślady w Karlsruhe, kradnąc rower. Nie chciałem ukraść roweru, próbowałem 

tylko być usłużny. Pociąg zaczynał ruszać, kiedy zauważyłem, że rower Harrisa jest ciągle w wagonie 
bagażowym - jak wtedy myślałem. Nikt mi nie pomógł. Wskoczyłem do wagonu i wyciągnąłem go w  
ostatniej chwili. Prowadząc pojazd tryumfalnie przez peron, zobaczyłem rower Harrisa stojący przy 
ścianie za jakimiś kankami na mleko. Rower, który uratowałem, nie należał do Harrisa, ale do całkiem 
innego człowieka. Byłem w niezręcznej sytuacji. W Anglii powinienem pójść do zawiadowcy i wyjaśnić 
swoją pomyłkę. Ale w Niemczech nie zadowolą się wyjaśnieniem takiego drobiazgu przez jednego 
człowieka. Ciągną cię, żebyś się tłumaczył przed pół tuzinem ludzi i jeśli któregoś z tych pół tuzina nie  
ma pod ręką albo nie ma czasu cię wysłuchać, mają zwyczaj zatrzymać cię na noc, żebyś wytłumaczył 
się następnego ranka.

Myślałem, że wystarczy usunąć rower z zasięgu wzroku, a potem bez żadnej demonstracji czy 

zamieszania   oddalić   się   spacerkiem.   Znalazłem   drewutnię,   która   wydawała   się   odpowiednia, 
wprowadziłem   do   niej   rower,   kiedy   niestety   jakiś   urzędnik   kolejowy   w   czerwonej   czapce,   z   miną  
emerytowanego marszałka polnego, zauważył mnie i wszedł do środka, po czym zapytał:

- Co pan robi z tym rowerem?
- Mam zamiar zostawić go w tej drewutni, żeby nie zawadzał - odpowiedziałem.
Próbowałem tonem głosu dać mu do zrozumienia, że przeprowadziłem przemyślaną i potrzebną 

akcję, za którą władze kolei powinny mi podziękować, ale nie zareagował.

- Czy to pana rower? - zapytał.
- No... niezupełnie - odpowiedziałem.
- Czyj więc jest?! - zapytał ostro.
- Nie mogę panu powiedzieć - odrzekłem. - Nie wiem, czyj to rower.
- Skąd pan go zabrał? - padło następne pytanie. Jego ton był podejrzliwy i niemal obraźliwy.
- Wziąłem go - odpowiedziałem z tak spokojną godnością, na jaką mogłem się w tej chwili zdobyć - 

wziąłem go z pociągu. Faktem jest - kontynuowałem szczerze - że popełniłem omyłkę.

Nie dał mi skończyć. Powiedział tylko, że też tak myślał, i dmuchnął w gwizdek.
To, co wydarzyło się potem, o ile pamiętam, nie było wcale zabawne. Przez cudowny przypadek -  

można powiedzieć, że to Opatrzność czuwała nad nami - incydent zdarzył się w Karlsruhe, gdzie 
miałem przyjaciela Niemca, urzędnika pewnej rangi. Gdybym miał pecha i nie byłoby to w Karlsruhe 
albo mojego przyjaciela nie byłoby w domu... - nie chcę się nad tym rozwodzić. Wyszedłem z tego - 
jak mówią - o mały włos. Chciałbym dodać, że opuściłem Karlsruhe bez plamy na honorze, ale to nie  
byłaby   prawda.   W   kręgach   policyjnych   moje   uwolnienie   jest   uważane   za   pewne   naruszenie 
sprawiedliwości.

Ale wszystkie mniejsze grzechy bledną wobec grzechu bezprawia popełnionego przez George'a. 

Incydent z rowerem zawstydził nas wszystkich, a w wyniku tego obaj zgubiliśmy George'a. Później 
wyszło na jaw, że czekał na nas na zewnątrz posterunku, ale w tym czasie tego nie wiedzieliśmy. 
Myśleliśmy, że być może pojechał sam do Baden-Baden. Gorączkowo uchodząc z Karlsruhe i nie 
przemyślawszy  sytuacji, wskoczyliśmy do  następnego pociągu  i przeżyliśmy horror.  Kiedy George 
zmęczony czekaniem wrócił na stację, przekonał się, że odjechaliśmy, a razem z nami jego bagaż.  
Harris miał przy sobie jego bilet. Ja służyłem za bankiera dla nas wszystkich, tak więc George mógł 
mieć w kieszeni tylko trochę drobniaków. Później usprawiedliwiał się, że z tego powodu rozpoczął 
karierę zbrodniarza, jak to bezdusznie stwierdzono w oficjalnym wezwaniu do sądu, w związku z czym 
mnie i Harrisowi włosy stawały na głowach.

Trzeba   wyjaśnić,   że   podróżowanie   po   Niemczech   jest   nieco   skomplikowane.   Kupujesz  bilet   na 

stacji,   z   której   wyjeżdżasz,   do   miejsca,   do   którego   się   udajesz.   Mógłbyś   myśleć,   że   masz   już 
umożliwioną podróż do celu, ale to nie wystarcza.

Kiedy twój pociąg nadjeżdża, usiłujesz się do niego wcisnąć, ale strażnik odprawia cię machnięciem 

ręki. Gdzie są twoje listy uwierzytelniające? Pokazujesz mu swój bilet. Wyjaśnia ci, że to cię jeszcze 
nie upoważnia do podróży. Zrobiłeś zaledwie pierwszy krok. Musisz wrócić do okienka po dodatek, 
który   nazywa   się   schnellzug   bilet.   Wracasz   z   tym   biletem,   myśląc,   że   masz   kłopoty   za   sobą. 
Pozwolono ci wsiąść i jak dotychczas wszystko w porządku. Ale nie powinieneś siadać gdziekolwiek, 
nie powinieneś stać i nie powinieneś chodzić. Musisz mieć następny bilet, tym razem tzw. platz bilet,  

- 48 - 

background image

który upoważnia cię do przebywania w pewnej strefie. Często zastanawiałem się, co może zrobić  
człowiek, który uparł się, że weźmie tylko jeden bilet. Czy wolno mu będzie biec za pociągiem w  
odległości sześciu stóp? Albo może przyczepi sobie etykietę i wsiądzie do wagonu towarowego? Albo 
znowu,  co   zrobią   z człowiekiem,   który  mając  schnellzug   bilet,   stanowczo   odmówi  zakupu   lub   nie 
będzie miał pieniędzy na platz bilet. Czy pozwolą mu leżeć na półce albo wisieć za oknem?

Wracając do George'a, miał tylko  tyle pieniędzy,  żeby kupić bilet trzeciej klasy na osobowy do  

Baden-Baden - i to wszystko. Aby uniknąć dociekliwości konduktora, czekał, aż pociąg zacznie ruszać 
i wtedy wskoczył do środka. 

To był jego pierwszy grzech:
a) Wsiadanie do pociągu w biegu.
b) Po ostrzeżeniu przez urzędnika, żeby tego nie robił.

Drugi grzech:
a) Podróżowanie w wagonie wyższej klasy, niż opiewał na to posiadany bilet.
b)   Odmowa   zapłacenia   różnicy   w   cenie,   czego   zażądał   urzędnik.   (George   stwierdził,   że   „nie 

odmówił", tylko po prostu powiedział konduktorowi, że nie ma forsy).

Trzeci grzech:
a) Podróżowanie w wagonie wyższej klasy od tej, na którą opiewał bilet.
b)   Odmowa   zapłacenia   różnicy   w   cenie,   której   zażądał   urzędnik.   (Znowu   George   podaje   w 

wątpliwość dokładność raportu. Wywrócił kieszenie i zaoferował konduktorowi wszystko, co miał, to 
znaczy około ośmiu pensów w niemieckiej walucie. Wyraził również chęć przesiadki do trzeciej klasy, 
ale w tym pociągu jej nie było. Zaofiarował się, że pójdzie do wagonu bagażowego, ale oni tego nie 
słyszeli).

Czwarty grzech:
a) Zajęcie miejsca siedzącego bez zapłaty za nie.
b) Wałęsanie się po korytarzu.  (Kiedy zabronili mu siedzenia bez zapłaty, a nie mógł zapłacić, 

trudno powiedzieć, co właściwie miał robić).

Ale w Niemczech wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem i jego podróż z Karlsruhe do Baden-

Baden była prawdopodobnie jedną z najdroższych, jakie zanotowano.

Zastanawiając się nad łatwością i częstością, z którą można w Niemczech wpaść w kłopoty, trzeba  

stwierdzić,   że   ten   kraj   jest   miły   i   błogosławiony   dla   przeciętnego,   młodego   Anglika.   Dla   studenta 
medycyny, dla zjadacza obiadów w Temple, dla oficera na urlopie życie w Londynie jest męczące.  
Zdrowy Brytyjczyk oddaje się przyjemnościom bezprawnie, inaczej nie sprawia mu to satysfakcji. Nic, 
co może zrobić bez wysiłku, nie sprawia mu żadnej przyjemności. Mieć jakiekolwiek kłopoty - oto, co 
budzi w nim błogość. Obecnie Anglia daje mu mało okazji w tym względzie. Wpakowanie się w kłopoty  
wymaga dużo uporu ze strony młodego Anglika.

Pewnego   dnia   rozmawiałem   o   tym   z   naszym   starszym   opiekunem   kościelnym.   Był   to   ranek 

dziesiątego listopada i obaj przeglądaliśmy, nieco zaniepokojeni, doniesienia policyjne. Jak zwykle, 
grupa młodych ludzi zakłóciła spokój nocy poprzedzającej Criterion. Mój przyjaciel, opiekun kościelny, 
miał   synów,   a   ja   siostrzeńca,   nad   którym   roztaczam   ojcowską   opiekę,   a   który,   jak   sądzi   jego  
kochająca   matka,   przebywa   w   Londynie   jedynie   w   celu   studiowania   inżynierii.   Przez   szczęśliwy 
przypadek nie znaleźliśmy na liście żadnych znajomych nazwisk spośród zatrzymanych w areszcie i 
uspokojeni zaczęliśmy moralizować na temat szaleństwa i deprawacji młodzieży.

- To bardzo znamienne - powiedział mój przyjaciel, opiekun kościelny - jak Criterion zmusza do 

zachowania tradycji pod tym względem. Kiedy ja byłem młody, nigdy wieczorem nie obyło się bez 
awantury w czasie Criterionu.

- Zupełny bezsens - zauważyłem.
- To takie monotonne - odpowiedział. - Nie mam pojęcia - ciągnął, a przez jego pomarszczoną 

twarz   przebiegł   marzycielski   uśmiech   -   jak   można   być   niewymownie   zmęczonym   spacerem   z 
Piccadilly Circus na posterunek policji przy Vine Street. W końcu co mieliśmy lepszego do roboty. Po 

- 49 - 

background image

prostu nic. Czasem mogliśmy zgasić lampę uliczną, a ktoś mógł przyjść i zapalić ją znowu. Jeśli ktoś 
obrażał gliniarza, on po prostu nie zwracał na to uwagi. Nawet nie wiedział, że jest obrażany, a jeśli  
wiedział, wydawał się o to nie dbać. Mogłeś walczyć z portierem z Covent Garden, jeśli cię cieszyły  
takie   rzeczy.   Ogólnie   mówiąc,   portier   najlepiej   na   tym   wychodził,   a   ciebie   kosztowało   to   pięć 
szylingów,  a kiedy nie podał ceny,  było to nawet pół korony.  Nigdy nie uważałem tego sportu za 
szczególnie pobudzający. Próbowałem kiedyś powozić dwukołową dorożką. Zawsze było to uważane 
za szczyt nowoczesności. Kiedyś późno w nocy ukradłem ją sprzed jakiegoś domu publicznego na 
Dean Street i pierwszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, było zatrzymanie dorożki przez starszą panią z 
trojgiem dzieci na Golden Square. Dwoje  z nich płakało, a trzecie prawie  spało. Zanim zdążyłem  
uciec, wrzuciła dzieciaki do dorożki, wzięła mój numer, zapłaciła mi, jak powiedziała, szylinga ponad 
urzędową taryfę i skierowała pod adres nieco poza miejsce, które nazwała północnym Kensingtonem. 
Bogiem   a   prawdą   to  miejsce   okazało   się   drugim   końcem   Willesden.   Koń  był  zmęczony,   a  droga 
zabrała nam ponad dwie godziny. Była to najpowolniejsza przejażdżka, w jakiej kiedykolwiek brałem  
udział. Próbowałem raz czy dwa przekonać dzieci, że odwiozę je z powrotem do starszej pani, ale za 
każdym   razem   kiedy   otwierałem   okienko   w   dachu,   żeby   z   nimi   pomówić,   najmłodszy   chłopiec 
zaczynał   płakać,  a kiedy  oferowałem  innym  woźnicom  zamianę  kursu,  większość  odpowiadała  mi 
słowami   modnej   wówczas   piosenki:   „Och,   George,   czy   nie   myślisz,   że   posuwasz   się   trochę   za 
daleko?".

Jeden   z   nich   zaofiarował   się,   że   zawiezie   mojej   żonie   moje   ostatnie   przesłanie.   Inny   obiecał 

zorganizować ekspedycję celem odkopania mnie na wiosnę.

Kiedy   wsiadłem   na   kozioł,   wyobraziłem   sobie,   że   zawiozę   starego,   surowego   pułkownika   do 

jakiegoś pustego, pozbawionego dorożek rejonu, pół tuzina mil stąd, i tam zostawię go klnącego na  
krawężniku. To mogłaby być dobra, sportowa zabawa albo i nie, zależnie od okoliczności i pułkownika.

Pomysł wycieczki na odległe przedmieście w charakterze niańki całego przedszkola bezradnych 

dzieci nigdy nie przyszedł mi do głowy. Londyn - ciągnął, wzdychając mój przyjaciel, opiekun kościelny 
- wymaga wysiłków, dostarczając niewiele okazji miłośnikom nielegalnych przedsięwzięć.

Z drugiej strony, teraz w Niemczech o kłopoty nie trzeba się prosić. Tu jest wiele rzeczy, których nie  

wolno robić, a które są całkiem łatwe do zrobienia. Każdemu młodemu Anglikowi tęskniącemu za  
kłopotami, których nie może zaznać we własnym kraju, doradzałbym kupno biletu do Niemiec w jedną  
stronę, bo powrotny, leżąc miesiąc, mógłby się zmarnować.

W   policyjnym   przewodniku   po   Vaterlandzie   młody   Anglik   znajdzie   listę   występków,   których 

dokonanie podniecająco go zainteresuje. W Niemczech nie wolno wywieszać łóżka za okno. Mógłby  
od tego zacząć. Bujanie łóżka za oknem wpędziłoby Anglika w kłopoty jeszcze przed śniadaniem. W 
domu sam mógłby zwisać z okna i nikt nie miałby nic przeciw temu, pod warunkiem że nie zasłaniałby 
komuś światła albo nie zerwałby się i nie zranił jakiegoś przechodnia poniżej.

W Niemczech nie wolno chodzić po ulicach w przebraniu. Pewien mój znajomy szkocki góral, który 

przyjechał spędzić zimę w Dreźnie, pierwszych kilka dni pobytu strawił, dyskutując o tym z saskim 
rządem.

Zapytali, co robi w tym przebraniu. Nie był miłym rozmówcą. Powiedział, że je nosi. Wtedy zapytali,  

dlaczego je nosi. Odpowiedział, że po to, żeby było mu ciepło. Powiedzieli szczerze, że mu nie wierzą, 
i   zakwaterowali   w   zamkniętym   pomieszczeniu.   Konieczne   było   osobiste   zeznanie   angielskiego 
ministra,   aby   zapewnić   władze,   że   szkocka   spódniczka   jest   zwyczajowym   ubraniem   wielu 
szanowanych, przestrzegających prawo brytyjskich obywateli. Przyjęli do wiadomości to stwierdzenie 
jako   notę   dyplomatyczną,   ale   pozostali   przy   swoim   przekonaniu   do   dziś.   Przyzwyczaili   się   do 
angielskiego   turysty,   ale   dżentelmen   z   Leicestershire,   zaproszony   na   polowanie   przez   kilku 
niemieckich oficerów, po wyjściu z hotelu został natychmiast odprowadzony z koniem i dobytkiem, aby 
wytłumaczył się ze swojej frywolności.

Inną rzeczą, której nie wolno robić na ulicach miast niemieckich, jest karmienie koni, osłów lub 

mułów, czy to swoich własnych, czy też należących do innych ludzi. Jeśli chwyci cię nagła pokusa, 
żeby nakarmić czyjegoś konia, musisz dogadać się ze zwierzakiem, żeby przyjął posiłek w jakimś 
odpowiednio zatwierdzonym miejscu.

Nie wolno ci rozbijać szkła lub porcelany na ulicy ani w żadnym innym miejscu publicznym. Jeśli to 

zrobisz, musisz pozbierać wszystkie kawałki. Co masz zrobić z tymi kawałkami, jak je już pozbierasz -  
nie umiem powiedzieć. O ile mi wiadomo, nie wolno ci wyrzucić ich gdziekolwiek czy rozstać się z nimi 
w jakikolwiek sposób. Przypuszczalnie oczekuje się, że będziesz je nosił ze sobą aż do śmierci, a  
potem będziesz z nimi zakopany; być może jednak pozwolą ci je połknąć.

Na   niemieckich   ulicach   nie   wolno   strzelać   z   kuszy.   Niemiecki   prawodawca   nie   zadowala   się 

przestępstwami   przeciętnego   człowieka   -   zbrodniami,   które   ktoś   chce   popełnić,   ale   nie   musi   - 

- 50 - 

background image

dodatkowo martwi się wyobrażeniami tych wszystkich rzeczy, które wędrowny maniak może chcieć 
zrobić.

W  Niemczech   nie   ma   paragrafu  przeciwko   ludziom   stojącym   na  głowie  na  środku   drogi:   na   to 

jeszcze nie wpadli. Ale być może w najbliższym czasie jakiś niemiecki mąż stanu, będąc w cyrku i 
widząc akrobatów, zastanowi się nad tym niedopatrzeniem. Wtedy natychmiast zabierze się do pracy i 
naszkicuje klauzulę zabraniającą ludziom, pod karą grzywny, stania na głowach na środku drogi.

Urokiem niemieckiego prawa jest ustalona cena za każde wykroczenie. Nie musisz jak w Anglii nie 

spać po nocach, zastanawiając się, czy skończy się na grzywnie, powiedzmy, czterdziestu szylingów,  
czy trafiając na sędziego w nieszczęśliwym dla siebie momencie, dostaniesz siedem dni odsiadki. Tu 
wiesz dokładnie, ile cię będzie kosztować cała zabawa. Możesz położyć pieniądze na stole, otworzyć 
policyjny   przewodnik   i   zaplanować   swoje   wakacje   z   dokładnością   do   pięćdziesięciu   fenigów.   Na 
rzeczywiście tani wieczór polecałbym spacer niewłaściwą stroną chodnika po ostrzeżeniu, że tak nie 
można   robić.   Obliczam,   że   wybierając   swoją   dzielnicę   i   trzymając   się   bocznych   ulic,   można 
spacerować cały wieczór po złej stronie chodnika za nieco ponad trzy marki.

W niemieckich miastach nie wolno chodzić grupami „po zmroku". Nie jestem całkiem pewien, jak 

wielu   ludzi   tworzy   grupę,   i   żaden   urzędnik,   z   którym   rozmawiałem   na   ten   temat,   nie   czuł   się 
kompetentny, żeby określić dokładną liczbę osób.

Pewnego   razu   spytałem   mojego   niemieckiego   przyjaciela,   który   wybierał   się   do   teatru   z   żoną, 

teściową, pięciorgiem swoich dzieci, siostrą, jej narzeczonym i z dwiema siostrzenicami, czy nie sądzi,  
że ryzykuje podpadnięcie pod to prawo. Nie przyjął mojej sugestii jako żartu. Rzucił okiem na całą 
grupę.

- Och, nie przypuszczam - powiedział. - Widzisz, my wszyscy jesteśmy jedną rodziną.
- W paragrafie brak wzmianki o tym, czy rodzina to też grupa - odpowiedziałem. - Wspomina się po  

prostu o „grupie". Nie mówię tego w jakimś niepochlebnym sensie, ale ujmując to etymologicznie,  
osobiście jestem skłonny określić wasze zgromadzenie jako „grupę". Czy policja przyjmie taki sam 
punkt widzenia, czy nie, to się okaże. Tylko cię ostrzegam.

Przyjaciel był skłonny zlekceważyć moje obawy, ale jego żona zdecydowała, że lepiej będzie nie 

ponosić   żadnego   ryzyka   rozbicia   towarzystwa   przez   policję   na   samym   początku   wieczoru,   więc 
rozdzielili się, planując spotkanie wszystkich razem w holu teatru.

Inną pasją, którą musisz powstrzymać w Niemczech, jest wyrzucanie rzeczy przez okno. Koty nie 

są żadnym usprawiedliwieniem. W czasie pierwszego tygodnia mojego pobytu w Niemczech byłem 
ciągle budzony przez koty. Pewnej nocy ogarnęło mnie szaleństwo. Zebrałem mały arsenał - dwa albo 
trzy kawałki węgla, kilka twardych gruszek, parę ogórków, jakieś jajko, które znalazłem na kuchennym 
stole, butelkę po wodzie  sodowej i jeszcze  kilka przedmiotów tego rodzaju  - i otworzywszy  okno, 
zbombardowałem miejsce, skąd zdawał się dochodzić hałas. Nie przypuszczam, żebym w cokolwiek 
trafił. Nie znam człowieka, który by trafił w kota, z wyjątkiem być może przypadku, kiedy celuje w coś  
innego. Znałem snajperów, zdobywców nagrody królowej, ludzi tego rodzaju, którzy strzelali do kotów 
z rewolwerów z odległości pięćdziesięciu jardów i nigdy nie trafili. Często o tym myślałem. Nie ten jest  
strzelcem wyborowym, kto trafia byka między oczy lub biegnącego jelenia, ale ten, kto mógłby się 
pochwalić, że zastrzelił kota.

Tak czy owak, przepłoszyłem je. Być może jajko je rozdrażniło. Kiedy je brałem, zauważyłem, że 

nie wygląda na świeże. Potem wróciłem do łóżka, mając nadzieję, że skończyłem sprawę.

Dziesięć minut później gwałtownie zadzwonił elektryczny dzwonek. Starałem się to zignorować, ale 

dzwonił   zbyt   natarczywie,   więc   włożywszy   szlafrok,   zszedłem   do   bramy.   Stał   tam   policjant.   Miał 
wszystkie   rzeczy,   które   wyrzuciłem   przez   okno   zebrane   w   stosik,   naturalnie   z   wyjątkiem   jajka. 
Najwyraźniej je pozbierał.

- Czy te rzeczy są pańskie? - zapytał.
- Były moje, ale osobiście skończyłem z nimi. Każdy może je mieć - pan także.
Zignorował moją ofertę - powiedział:
- Pan wyrzucił te rzeczy przez okno.
- Ma pan rację - przyznałem. - Wyrzuciłem je.
- Dlaczego wyrzucił je pan przez okno? - zapytał.
Niemiecki policjant kieruje się swoistym kodem zadawania pytań, ułożonym specjalnie dla niego; 

nigdy ich nie zmienia ani żadnego nie omija.

- Rzucałem przez okno w jakieś koty - odpowiedziałem.

- 51 - 

background image

- Jakie koty? - zapytał.
Takie pytanie mógł zadać tylko niemiecki policjant. Orzekłem z takim sarkazmem, jaki udało mi się 

wyrazić   swoim   akcentem,   że   jest   mi   wstyd,   ale   nie   potrafię   mu   powiedzieć,   jakie   to   były   koty. 
Wyjaśniłem,   że   dla   mnie   osobiście   były   obce,   ale   jeśli   policja   zbierze   razem   wszystkie   koty   na 
posterunku, zrobię przegląd i spróbuję rozpoznać je po wrzasku.

Niemiecki policjant nie zna się na żartach, chociaż wierzę, że jest wyznaczona spora grzywna za 

żarty z niemieckiego munduru; nazywają to „znieważeniem urzędnika".

Odpowiedział, że nie jest obowiązkiem policji pomagać mi w rozpoznaniu kotów. Jej obowiązkiem 

jest tylko nałożenie na mnie grzywny za wyrzucanie przedmiotów z okna.

Zapytałem, co powinien w Niemczech zrobić człowiek budzony przez koty noc po nocy. Wyjaśnił, że 

mógłbym złożyć skargę przeciw właścicielowi kota, a wtedy policja mogłaby go upomnieć i, jeśli to 
konieczne, nakazać zlikwidowanie kota. Kto miałby zlikwidować kota i co kot miałby robić w czasie 
procesu - nie wyjaśnił.

Poprosiłem, żeby zaproponował, jak miałbym znaleźć właściciela kota. Pomyślał chwilę, a potem 

zasugerował, że mógłbym śledzić kota aż do domu.

Nie byłem skłonny dłużej się z nim sprzeczać, gdyż mógłbym powiedzieć coś, co tylko pogorszyłoby 

sprawę. Tak czy owak, nocna zabawa kosztowała mnie dwanaście marek. Od początku do końca 
żaden z czterech niemieckich urzędników którzy przesłuchiwali mnie w tej sprawie, nie widział nic 
absurdalnego w tym postępowaniu.

Ale w Niemczech większość ludzkich wad i głupoty ginie jako błahostki w porównaniu z ogromem 

winy, jaką stanowi chodzenie po trawie. Nigdzie, w żadnych okolicznościach i nigdy nie możesz w 
Niemczech chodzić po trawie. Trawa jest tam prawdziwym fetyszem. Położenie stopy na niemieckiej 
trawie może być tak wielkim świętokradztwem jak taniec na mahometańskim dywaniku modlitewnym.

Prawdziwe psy szanują niemiecką trawę. Żaden niemiecki pies nie może marzyć o położeniu na 

niej łapy. Jeśli w Niemczech widzisz psa pędzącego po trawie, z całą pewnością jest to pies jakiegoś 
niezbyt obytego obcokrajowca.

W Anglii, kiedy nie chcemy wpuścić gdzieś psów, stawiamy drucianą siatkę wysoką na sześć stóp, 

z   kolcami   na   wierzchu.   W   Niemczech   stawia   się   na   środku   tabliczkę   z   ogłoszeniem:   „Hunden 
verboten", a pies, który ma niemiecką krew, patrzy na tę tabliczkę i odchodzi daleko.

Pewnego razu widziałem w niemieckim parku, jak ogrodnik stąpał ostrożnie po trawie w filcowych  

butach i przeniósł stamtąd chrząszcza, umieszczając go łagodnie, lecz stanowczo na żwirze, po czym 
czuwał surowo nad owadem, patrząc, czy nie próbuje wracać na trawę, a chrząszcz, który wyglądał na 
trochę zawstydzonego, szedł pospiesznie rynsztokiem i skręcił na ścieżkę oznaczoną Ausgang.

W   niemieckich   parkach   osobne   drogi   są   przeznaczone   dla   różnych   członków   społeczeństwa   i 

żadna osoba, pod groźbą utraty wolności lub majątku, nie może chodzić po drodze przeznaczonej dla 
innych.

Są specjalne ścieżki dla „rowerzystów" i specjalne ścieżki dla „pieszych", aleje dla „jeźdźców", drogi 

dla ludzi w lekkich pojazdach i drogi dla ludzi w ciężkich pojazdach, szlaki dla dzieci i „samotnych  
pań". To, że nie ma jeszcze osobnych tras dla „łysych panów" albo „nowoczesnych kobiet", zawsze  
uderzało mnie jako przeoczenie.

W Grosse Garten w Dreźnie natknąłem się na starszą panią, oszołomioną i stojącą bezradnie u 

zbiegu siedmiu szlaków. Każdy z nich był strzeżony przez groźny napis ostrzegający wszystkich poza 
tymi, dla których był przeznaczony.

- Przepraszam, że pana fatyguję - odezwała się starsza pani, słysząc, że mówię po angielsku i 

czytam po niemiecku - ale czy mógłby pan powiedzieć mi, kim jestem i którędy mogłabym pójść?

Przyjrzałem się jej dokładnie. Doszedłem do wniosku, że jest „dorosła" i „piesza" i wskazałem jej 

ścieżkę. Popatrzyła na nią i wydała się rozczarowana.

- Ale ja nie chcę tam iść - stwierdziła. - Czy nie mogę iść tamtędy?
- Wielkie nieba, skądże, proszę pani. Ta ścieżka zarezerwowana jest dla dzieci.
- Ale ja im nie zrobię żadnej krzywdy - powiedziała starsza pani z uśmiechem.
Nie wyglądała na taką, co mogłaby wyrządzić im jakąkolwiek krzywdę.
- Proszę pani - odpowiedziałem. - Gdyby to zależało ode mnie, zaufałbym pani i puścił panią tą 

ścieżką, choćby mój pierworodny był na drugim jej końcu, aleja mogę tylko poinformować panią co do 
praw, jakie obowiązują w tym kraju. Dla pani, dorosłej kobiety, ryzykowanie spaceru po tej ścieżce  
prowadzi do pewnej grzywny, jeśli nie uwięzienia. Oto jest pani ścieżka, wyraźnie oznakowana: „Nur 

- 52 - 

background image

für Fussgänger" i jeśli posłucha pani mojej rady, uda się pani wzdłuż tej dróżki. Nie wolno pani tu stać i 
się wahać.

- Ale ona prowadzi trochę nie w tym kierunku, w którym chcę iść - zauważyła starsza pani.
- Ona prowadzi w kierunku, w którym powinna pani chcieć iść - odpowiedziałem i się rozstaliśmy.
W   niemieckich   parkach   są   specjalnie   oznakowane   siedzenia   „Tylko   dla   dorosłych"   (Nur   für 

Erwachsene) i mały niemiecki chłopiec, czytając napis, niepewny, czy może usiąść, przeszedł, polując 
na   miejsce,   na   którym   dzieciom   wolno   odpoczywać.   Dopiero   tam   ostrożnie   usiadł,   nie   dotykając 
stolarki zabłoconymi butami.

Wyobrażam sobie takie miejsce w parku Regent czy St. James oznakowane „Tylko dla dorosłych". 

Każde dziecko na pięć mil wokoło próbowałoby dostać się na to siedzenie, wyrzucając z niego inne 
dzieci. Co do „dorosłych", nigdy nie mogliby podejść bliżej niż na pół mili od ławki z powodu tłumu  
dzieci.

Mały   niemiecki   chłopiec,   który   przypadkowo   usiadłby   na   takim   miejscu,   nie   czytając   napisu, 

zerwałby się zaraz po wytknięciu mu omyłki i odszedłby ze spuszczoną głową, czerwieniąc się ze 
wstydu i żalu.

Nie to, żeby niemieckie dziecko było zaniedbane przez ojcowski rząd. W niemieckich parkach i 

ogrodach   publicznych   są   przewidziane   dla   niego   specjalne   miejsca   (Spielplätze),   wszystkie 
zaopatrzone w stertę piachu. Tu może bawić się w robienie babek i budować zamki z piasku, ile dusza  
zapragnie.   Dla   niemieckiego   dziecka   babka   zrobiona   z   innego   błota   niż   to,   jawi   się   jako   coś 
niemoralnego   -   nie   da   mu   żadnej   satysfakcji,   a   jego   dusza   zbuntowałaby   się   przeciw   takiej 
nielojalności.

-   Ta   babka   -   mogłoby   sobie   powiedzieć   -   nie   jest   zrobiona   z   rządowego   błota   specjalnie 

przeznaczonego do tego celu. Nie została wykonana w miejscu zaplanowanym i ustanowionym przez 
rząd w celu robienia babek. Taka nielegalna babka nie przyniesie błogosławieństwa.

I dopóki jego ojciec nie zapłaci odpowiedniej grzywny, a dziecko nie otrzyma odpowiedniego lania,  

sumienie będzie je niepokoić.

Inną wspaniałą rzeczą, będącą w Niemczech przedmiotem zdenerwowania, jest dziecinny wózek. 

To, co możesz robić z Kinderwagen, jak go nazywają, a czego ci nie wolno, stanowi niemieckie prawo. 
Po przeczytaniu go dochodzisz do wniosku, że człowiek, który pcha dziecięcy wózek przez niemieckie 
miasto, nie łamiąc przy tym prawa, może być uważany za dyplomatę.

Nie   powinieneś   marudzić   z   wózkiem   i   nie   powinieneś   iść   zbyt   szybko.   Nie   wolno   zastępować 

nikomu drogi i jeśli ktoś idzie naprzeciwko, należy mu ustąpić. Jeżeli chcesz się z wózkiem zatrzymać, 
musisz się udać na specjalne, wskazane miejsce, gdzie wózki mogą się zatrzymywać, a jeśli tam 
dotrzesz, musisz się zatrzymać. Nie wolno ci z wózkiem przekraczać drogi. Jeśli się zdarzy, że ty i 
twoje  dziecko   mieszkacie   na  drugiej  stronie   ulicy,   to  wasza   wina.   Nie  wolno   ci  nigdzie   zostawiać 
wózka,   a   zabrać   go   ze   sobą   możesz   tylko   do   wyznaczonych   miejsc.   Trzeba   powiedzieć,   że   w 
Niemczech możesz wyjść  z wózkiem i w ciągu pół godziny wpaść w kłopoty,  które mogą trwać i 
miesiąc.   Każdy   młody   Anglik   zabiegający   o   awanturę   z   policją   nie   może   zrobić   lepiej,   jak  
przyjeżdżając do Niemiec z dziecinnym wózkiem.

W  Niemczech   nie   powinieneś  zostawiać   swoich   drzwi  frontowych  nie   zamkniętych   na  klucz  po 

dziesiątej wieczór i nie wolno ci we własnym domu grać na pianinie po jedenastej.

W Anglii nigdy nie czułem ochoty do gry na pianinie ani nie słyszałem o nikim innym, kto grałby po  

jedenastej wieczorem. Ale to zupełnie inna sprawa, kiedy ci mówią, że nie wolno tego robić. Tu, w 
Niemczech, nigdy nie czułem, że zależy mi na pianinie aż do jedenastej; po tej godzinie mógłbym 
siedzieć i z przyjemnością słuchać Modlitwy dziewicy czy uwertury do Zampa.

Z   drugiej   strony,   dla   miłujących   prawo   Niemców   muzyka   po   jedenastej   w   nocy   przestaje   być 

muzyką- staje się grzeszną rozrywką i jako taka nie daje im zadowolenia.

W Niemczech jedynym indywidualistą, który marzy o przekroczeniu przepisów prawa, jest niemiecki 

student, ale tylko do ściśle zdefiniowanej granicy. Zwyczajowo są dla niego zarezerwowane pewne 
przywileje, ale nawet one są jasno określone i zrozumiałe.

Na   przykład:   niemiecki   student   może   się   upić   i   zasnąć  w   rynsztoku   bez  żadnej   innej  kary   niż 

wręczenie następnego ranka napiwku policjantowi, który go znalazł i zaniósł do domu. Do tego celu  
musi jednak wybrać rynsztok na bocznej ulicy. Czując zbliżającą się utratę świadomości, niemiecki 
student używa wszystkich pozostałych sił, by dostać się za róg, gdzie może zwalić się na ziemię bez  
obawy.

- 53 - 

background image

W niektórych dzielnicach wolno mu dzwonić do drzwi. Czynsz za mieszkanie w tych okolicach jest 

niższy niż w innych dzielnicach miasta. Pewną uciążliwością jest konieczność ustalenia dla rodziny 
specjalnego kodu dzwonienia do drzwi, aby było wiadomo, czy wezwanie jest prawdziwe, czy nie. 
Odwiedzając   taki   dom   późno   w   nocy,   należy   znać   ten   kod,   gdyż   dzwoniąc   uporczywie,   można 
oberwać wiadrem wody.

Niemieckim studentom wolno również gasić światła w nocy, ale ostrzega się przed gaszeniem zbyt 

wielu świateł. Wesoły niemiecki student na ogół trzyma się limitu, zadowalając się pół tuzinem świateł 
na noc.

Podobnie wolno mu krzyczeć i śpiewać, kiedy wraca do domu przed wpół do trzeciej, a w pewnych  

restauracjach   ma   prawo   objąć   Fräulein   ramieniem.   Aby   zapobiec   wszelkim   sugestiom   o 
nieprzyzwoitości,   kelnerki   w   restauracjach,   gdzie   bywają   studenci,   są   zawsze   troskliwie   wybrane 
spośród statecznych i starszych kobiet, dzięki czemu niemiecki student może cieszyć się flirtem bez 
strachu i bez wyrzutów z czyjejkolwiek strony.

Niemcy są ludźmi przestrzegającymi prawa.

ROZDZIAŁ 10.

Baden-Baden z punktu  widzenia  gości - Piękno wczesnego  ranka  z perspektywy  poprzedniego 

popołudnia - Odległość mierzona za pomocą cyrkla - I mierzona nogami - George rozlicza  się ze 
swoim sumieniem - Leniwy rower - Jazda na rowerze według plakatu: jego relaksujące działanie -  
Rowerzysta na plakacie: jego strój i metoda - Gryf jako zwierzę domowe - Pies z dobrą samooceną - 
Koń, który został zwymyślany.

POWAŻNĄ   jazdę   rowerami   zaczęliśmy   od   Baden-Baden,   o   którym   trzeba   powiedzieć,   że   jest 

równie   przyjemne   jak   inne   kurorty.   Zaplanowaliśmy   dziesięciodniową   trasę,   która   obejmuje 
Szwarcwald,   oraz   jazdę   wzdłuż   Donau-Thal,   gdzie   przez   dwadzieścia   mil   od   Tuttlingen   do 
Sigmaringen droga prowadzi chyba najpiękniejszą doliną w Niemczech. Dunaj wije się tutaj w wąskim 
korycie   wśród   niezepsutych   wiosek   starego   świata,   starożytnych   klasztorów   usadowionych   na 
zielonych pastwiskach, gdzie wciąż jeszcze bosonogi i goło-głowy zakonnik w krótkich, trykotowych 
spodniach, opasany sznurem, prowadzi owce z kijem pasterskim w ręce, po stokach wzgórz, przez 
skalisty las, między pionowymi ścianami klifu, którego każda wyniosła turnia jest uwieńczona ruinami 
fortecy, kościoła czy zamku, razem z panoramą Wogezów, gdzie połowa ludności odczuwa gorzki ból, 
kiedy rozmawiasz z nią po francusku, a druga połowa obraża się, kiedy mówisz do niej po niemiecku, i 
wybucha   pogardliwym   oburzeniem   na   pierwszy   dźwięk   angielskiego.   Jest   to   stan   rzeczy,   który 
pokazuje, jak nerwowym zajęciem jest rozmowa z obcym człowiekiem.

Realizacja   w   całości   naszego   programu   nie   została   uwieńczona   sukcesem,   bo   ludzkie   czyny 

opóźniają się zawsze w stosunku do zamiarów.

O trzeciej po południu łatwo powiedzieć, a nawet w to uwierzyć: „Wstajemy o piątej rano, zjemy  

śniadanie o wpół do szóstej i o szóstej wyruszamy w drogę". Należy zauważyć, że w ten sposób 
przebędziemy już kawał drogi, zanim zaczną się najgorętsze godziny dnia.

- O tej porze roku wczesny ranek jest najlepszą porą dnia, nieprawdaż? - dodaje ktoś.
- Och, niewątpliwie.
- Jest tak chłodno i świeżo.
- I półcienie są takie niezwykłe.
Pierwszego ranka dotrzymaliśmy obietnic. Towarzystwo zbiera się o wpół do szóstej. Jest bardzo 

ciche, trzyma się osobno, jest nieco upierdliwe, skłonne do gderania najedzenie, a także na większość  
innych rzeczy. Atmosfera nasyca się skondensowaną, szukającą ujścia drażliwością.

Wieczorem słychać głos Kusiciela:
- Myślę, że jeśli wyruszymy punktualnie o wpół do siódmej, to wystarczy.
Głos Cnoty protestuje słabo:

- 54 - 

background image

- To by łamało nasze postanowienie. 
Kusiciel odpowiada:
-   Postanowienia   są   dla   ludzi,   a   nie   ludzie   dla   postanowień.   -  Diabeł   umie   sprofanować   Pismo 

Święte dla własnych celów. - Poza tym to burzy cały porządek hotelowy, pomyśl o biednej obsłudze.

Głos Cnoty kontynuuje, ale już słabiej:
- W tych stronach wszyscy wstają wcześnie.
-   Nie   robiliby   tego,   gdyby   nie   musieli,   biedacy!   Powiedzmy,   śniadanie   punktualnie   o   wpół   do 

siódmej. To nikomu nie będzie przeszkadzać.

W ten sposób Grzech występuje w przebraniu Dobra i człowiek śpi do szóstej, oszukując sumienie, 

które jednakże nie wierzy, żeby ten ktoś robił to bezinteresownie, ze względu na innych. Znam takie 
wymówki ciągnące się aż do godziny siódmej.

Podobnie odległość zmierzona cyrklem nie jest dokładnie taka sama jak przemierzona nogami.
- Dziesięć mil na godzinę przez siedem godzin: siedemdziesiąt mil. Miła i łatwa dzienna trasa.
- Są jakieś podjazdy pod strome wzgórza?
- Po drugiej stronie będzie zjazd. Powiedzmy osiem mil na godzinę, czyli około sześćdziesięciu mil. 

Gott in Himmel! Jeśli nie możemy osiągnąć przeciętnej ośmiu mil na godzinę, to lepiej jedźmy na 
wózkach inwalidzkich.

Na   papierze   wydaje   się   niepodobieństwem   przejechać   mniej.   Ale   o   czwartej   po   południu   głos 

obowiązku nie brzmi już tak triumfalnie:

- Tak, przypuszczam, że damy radę.
- Och, nie ma pośpiechu! Nie bądźmy drobiazgowi. Śliczny stąd widok, czyż nie?
- Bardzo. Nie zapominaj, że jesteśmy dwadzieścia pięć mil od St. Blasien.
- Ile?
- Dwadzieścia pięć mil, no może troszkę więcej.
- Chcesz powiedzieć, że zrobiliśmy tylko trzydzieści pięć mil?
- Niestety.
- Nonsens, nie wierzę twojej mapie.
- To niemożliwe. Jedziemy nieprzerwanie od samego rana.
- Niezupełnie. Po pierwsze, nie wyruszyliśmy przed ósmą.
- Za kwadrans ósma.
- No tak, za kwadrans ósma - robiliśmy przystanki co sześć mil.
- Zatrzymywaliśmy się tylko, żeby podziwiać widoki. Nie ma sensu przyjeżdżać, aby zwiedzać kraj i 

wcale go nie oglądać.

- I musieliśmy wjeżdżać pod górę kilka razy.
- A poza tym dzisiaj jest wyjątkowy upał.
- W porządku, nie zapominaj, że do St. Blasien jest jeszcze dwadzieścia pięć mil, to wszystko.
- Czy są jakieś wzgórza?
- Są dwa, do góry i na dół.
- Zdawało mi się, że mówiłeś, że do St. Blasien jest z góry.
- Przez ostatnie dziesięć mil. Ale stąd mamy jeszcze dwadzieścia pięć mil.
- Czy jest coś jest między nami a St. Blasien? A co to za mała miejscowość nad jeziorem?
- To nie jest St. Blasien ani nawet blisko niego. Niebezpiecznie jest zmieniać trasę.
- Niebezpiecznie jest się przepracowywać.  We wszystkim potrzebny jest umiar. Ta piękna mała 

miejscowość to Titisee, jak mówi mapa. Popatrz, jakie tam musi być dobre powietrze.

- W porządku, zgadzam się. To właśnie ty sugerowałeś dotarcie do St. Blasien.
- Och, nie jestem napalony na St. Blasien. Zakazana mieścina w jakiejś tam dolinie. Wydaje mi się, 

że to Titisee będzie dużo przyjemniejsze.

- Całkiem blisko, prawda?
- Pięć mil. 
Chór głosów:

- 55 - 

background image

- Zatrzymamy się w Titisee!
Już pierwszego dnia naszej jazdy George odkrył różnicę między teorią a praktyką.
- Myślę - powiedział (jechał sam, a Harris i ja jechaliśmy z przodu na tandemie) - że wpadłem na 

pewien pomysł: pod górę jedźmy pociągiem, a zjeżdżajmy na rowerach.

- Ale pociągi nie wjeżdżają na każde wzgórze w Szwarcwaldzie.
- Podejrzewałem, że nie wjeżdżają - warknął George i na chwilę zapadła cisza.
- Poza tym - zauważył Harris, drążąc temat - nie chciałbyś pewnie jechać tylko w dół. To nie byłaby  

czysta gra. Trzeba mieć trochę nierówności i trochę płaskiego terenu.

Znowu zapadła cisza przerwana tym razem przez George'a.
- Nie wypruwajcie sobie przeze mnie żył - powiedział.
- Co masz na myśli? - zapytał Harris.
-   Mam   na   myśli   to,   że   jeśli   się   zdarzy,   że   pociąg   jedzie   pod   górę,   nie   skorzystacie   z   mojego 

pomysłu   z   obawy,   żeby   nie   ranić   moich   uczuć.   Osobiście   jestem   gotowy   jechać   pociągiem   na 
wszystkie wzgórza, nawet jeśli to nie jest czysta gra. Jakoś uspokoję swoje sumienie. Wstawałem co 
dzień o siódmej przez cały tydzień i myślę, że coś mi się za to należy. Zupełnie mnie w tej sprawie nie  
rozumiecie.

Obiecaliśmy o tym pamiętać i jechaliśmy jak głupi, aż znowu George się odezwał:
- Mówiłeś, że jaki macie rower?
Harris mu powiedział. Ja zapomniałem nazwy fabryki; to nieistotne.
- Jesteś pewny? - powątpiewał George.
- Oczywiście, że jestem pewny - odpowiedział Harris. - A o co chodzi?
- Nie dorównuje plakatowi - stwierdził George. - Tylko tyle.
- Jakiemu plakatowi? - zapytał Harris.
- Plakatowi reklamującemu ten rodzaj roweru - wyjaśnił George. Widziałem taki na parkanie przy 

Sloane Street na dzień czy dwa przed wyjazdem. Cyklista pędził na rowerze z transparentem w ręce. 
Nie wkładał w jazdę żadnego wysiłku - to było jasne jak słońce. Po prostu na nim siedział i upajał się  
pędem. Rower jechał sam z siebie, i to szybko. Ten twój zostawia całą pracę dla człowieka. Leniwe 
bydlę z tej maszyny. Jeśli go nie popychasz, po prostu nic nie robi. Na twoim miejscu narzekałbym na 
niego.

Jeśli o tym pomyśleć, niewiele rowerów dorównuje reklamie. Tylko na jednym plakacie, jaki sobie 

przypomniałem, cyklista wkładał w jazdę jakąś pracę. Ale na nim ten kolarz był ścigany przez byka. 
Przeważnie artysta ma przekonać wahającego się neofitę, że sport kolarski polega na siedzeniu na 
luksusowym siodełku i poruszaniu się w dowolnym kierunku dzięki niewidzialnym siłom niebieskim.

Ogólnie   mówiąc,   kolarzem   jest   kobieta.   Widać,   że   jest   doskonale   wypoczęta   i   wolna   od 

psychicznego   niepokoju.   Drzemka   na   łóżku   wodnym   nie   da   się   porównać   z   jazdą   rowerem   po 
pagórkowatej drodze. Według plakatu, żadna wróżka podróżująca na letniej chmurce nie wkłada mniej 
wysiłku   w   poruszanie   się   niż   dziewczyna   na   rowerze.   W   upalną   pogodę   jej   strój   do   jazdy   jest 
doskonały. Co prawda, staromodna gospodyni nie zaprosiłaby jej na lunch, a ograniczeni umysłowo 
policjanci przed aresztowaniem owinęliby ją w koc, ale ona nie zwraca na to uwagi. Pod górę i w dół, 
wśród   ruchu   ulicznego,   nad   powierzchnią   drogi,   która   wykończyłaby   przeciętny   walec   parowy, 
przelatuje zjawisko nieruchomego piękna: jej cudowne włosy rozwiewa wiatr, smukła sylwetka lekko 
unosi   się   w   powietrzu   z   jedną   stopą   na   siodełku,   a   drugą   na   lampie.   Czasami   raczy   usiąść   na 
siodełku, a wtedy kładzie stopy na podpórkach, zapala papierosa i powiewa nad głową lampionem.

Znacznie rzadziej jeździ rowerem istota płci męskiej. Nie jest tak doskonałym akrobatą jak rzeczona 

pani, ale wykonuje głupsze sztuczki, takie jak stawanie na siodle i powiewanie flagą, picie piwa albo 
bulionu w czasie jazdy. Widocznie musi coś robić, czymś zająć umysł, siedzenie wciąż, godzina za  
godziną na tej maszynie, bez konkretnej roboty, niemyślenie o niczym - to musi znudzić cyklistę o  
żywym temperamencie. Dlatego właśnie pedałuje, kiedy zbliża się do szczytu wysokiego wzgórza, 
pozdrawiając słońce lub przemawiając wierszem do pobliskiej okolicy.

Czasami plakat przedstawia parę rowerzystów. Łatwo wtedy pojąć, jak dużą przewagę do celów 

flirtu   ma   nowoczesny   rower   nad   staromodnym   salonem   lub   ograną   bramą   ogrodową.   On   i   ona 
dosiadają swoich rowerów, oczywiście ostrożnie, aby zrobić to właściwie. Potem nie muszą już myśleć 
o niczym innym poza starą, słodką historią. Wzdłuż cienistych szlaków, przez ruchliwe miasta w dni 
targowe, wesoło kręcą się koła „Najlepszej Brytyjskiej Wytwórni w Dolnym Bracket Bermondsey" lub 
„Tow. Camberwell i Eureka". Nie muszą pedałować, nie muszą kierować. Pokaż im drogę i powiedz,  

- 56 - 

background image

kiedy mają być w domu - to wszystko, czego potrzebują. Gdy Edwin przechyla się na siodełku, by  
szeptać błogie słodkie słówka do ucha Angeliny, a jej twarz z ukrytym rumieńcem jest odwrócona w 
stronę horyzontu, czarodziejskie rowery same trzymają się drogi. Słońce zawsze świeci, a drogi są 
zawsze suche. Żadni rodzice nie jadą z tyłu, żadnych wtrącających się ciotek obok, żaden diabelski  
mały   braciszek   nie   podgląda   zza   rogu,   żadnych   poślizgów.   Moi   drodzy!   Dlaczego   nie   było 
„Najlepszych Brytyjskich" albo „Eureka Camberwell" do wynajęcia, kiedy my byliśmy młodzi?

Albo dla odmiany „Najlepsze Brytyjskie" czy „Camberwell Eureka" stoją oparte o bramę. Być może 

są zmęczone. Pracowały ciężko całe popołudnie, wioząc tych młodych ludzi. Na szczęście zsiedli, 
dając maszynom odpocząć. Usiedli na trawie w cieniu uroczych konarów. Trawa jest wysoka i sucha,  
strumyk płynie obok ich stóp. Wszystko tchnie odpoczynkiem i spokojem. Taki jest zawsze zamysł 
autorów plakatów rowerowych. Taką ideę zawsze przekazują artyści na plakatach kolarskich - spokój i  
odpoczynek.

Mylę się jednak, mówiąc, że żaden cyklista, zgodnie z plakatem, nigdy się nie napracuje. Sięgając 

pamięcią, przypominam sobie plakat ukazujący dżentelmenów, którzy wkładali w jazdę dużo pracy - 
można prawie powiedzieć, że się przemęczali. Byli chudzi i wynędzniali z wysiłku, pot ściekał z ich 
pleców kroplami, czuło się, że jeśli za plakatem jest następne wzgórze, muszą albo zsiąść z rowerów, 
albo umrzeć. To jest skutek ich własnego szaleństwa. Tak się dzieje, bo uparli się jechać na rowerach 
gorszych  marek: na „Popularnym  Putneya" lub „Battersea dla hołoty",  nie tak jak rozsądny młody 
człowiek   pośrodku   plakatu.   Mogliby   uniknąć   całej   tej   niepotrzebnej   mitręgi.   Wtedy   w   dowód 
wdzięczności wyglądaliby na szczęśliwych. Czasem nawet mogliby przyhamować, gdyby maszyna w 
swej młodzieńczej zapalczywości straciła na chwilę głowę i rozpędziła się za bardzo.

O wy, zmęczeni młodzi ludzie, siedzący w przygnębieniu na kamieniach milowych, zbyt wyczerpani, 

by zważać na ulewny deszcz, który was przenika, wy, zmęczone panny z wyprostowanymi, mokrymi  
włosami, zaniepokojone upływem czasu i tęskniące do małżeńskiej przysięgi, nie wiedzące, jak tego 
dokonać,   wy,   mocni,   łysi   mężczyźni,   znikający   z   widoku,   jak   wasze   sapanie   i   chrząkanie   wzdłuż 
niekończącej się drogi, wy,  purpurowe, przygnębione matrony jadące w boleściach na powolnych, 
niechętnych kołach - dlaczego nie dopilnowaliście, żeby kupić „Najlepszy w Brytanii" lub „Camberwell 
Eureka"?

Dlaczego rowery gorszych marek przeważają na ziemi? Czyżby z jazdą na rowerze było tak jak z 

wszystkimi innymi rzeczami? Życie w żadnym punkcie nie pokrywa się z reklamą.

Jedna rzecz w Niemczech zawsze mnie urzeka i fascynuje - niemiecki pies. W Anglii można się 

znużyć starymi rasami, są tak dobrze znane: brytan, pudel, terier (czarny, biały lub szorstkowłosy, ale 
zawsze hałaśliwy), owczarek szkocki, buldog i nigdy nic nowego. W Niemczech panuje rozmaitość. 
Spotykasz psy, których nigdy przedtem nie widziałeś. Dopóki nie usłyszysz, że szczekają, nie wiesz,  
że to psy. To wszystko jest takie świeże, takie interesujące.

W Sigmaringen George złapał psa i zwrócił na niego naszą uwagę. Stwierdził, że to jest krzyżówka 

sztokfisza i pudla. Harris próbował zrobić mu zdjęcie, ale ten przeskoczył płot i zniknął w krzakach.

Nie wiem, jakie pomysły mają niemieccy hodowcy - trzymają to w sekrecie. George sugeruje, że 

chcą wyhodować gryfa

1

. Wiele faktów potwierdza tę teorię i faktycznie w jednym lub dwu przypadkach 

spotkałem się z sukcesem tej linii hodowlanej. Wydawało się, że cel został prawie osiągnięty. Nie 
mogę jednak uwierzyć, że to coś więcej niż zwykły przypadek. Niemiec jest praktyczny i nie widzę celu 
hodowli gryfa. Jeśli celem projektu jest zwykłe dziwactwo, istnieje już przecież jamnik! Czegóż więcej 
trzeba?  Poza   tym w domu gryf   byłby kłopotliwy,  bo  ludzie   ciągle  deptaliby  mu po ogonie.  Sądzę 
raczej, że to, co Niemcy pragną wyhodować, to syrena, którą wyszkolą do łapania ryb.

Niemiec nie toleruje lenistwa u żadnej żywej istoty. Lubi patrzeć, jak jego psy pracują, a niemiecki 

pies  kocha  pracę;   co  do  tego   nie   ma  wątpliwości.   Życie  angielskiego   psa   musi  mu  się   wydawać 
niedolą.   Wyobraźcie   sobie   silną,   aktywną   i   inteligentną   istotę   o   wyjątkowo   energicznym 
temperamencie, skazaną przez dwadzieścia cztery godziny na dobę na absolutną bezczynność. Czy 
tobie by  się  to podobało?  Nic dziwnego,  że  czuje   się  nie zrozumiany,  tęskni do nieosiągalnego  i 
przeważnie wpada w tarapaty.

A   weźmy  teraz  niemieckiego   psa   -   ma   mnóstwo   obowiązków,   żeby  zaabsorbować   umysł.   Jest 

zajęty i ważny. Popatrz na niego, kiedy idzie zaprzężony do wózka mleczarki. Żaden kościelny w 
czasie zbiórki pieniędzy nie wygląda ani nie czuje się bardziej z siebie zadowolony. Nie wykonuje 
żadnej prawdziwej pracy; człowiek pcha wózek, a on szczeka; to jego idea podziału pracy. A oto, co 

1

 Twór fantastyczny o ciele lwa, skrzydłach i głowie drapieżnego ptaka. W jęz. ang. także świeżo przybyły Europejczyk.

- 57 - 

background image

mówi do siebie: „Stary nie może szczekać, ale może pchać". Wyraźnie widać pasję i dumę, jaką 
wkłada w cały interes. Inny mijający go pies rzuca może jakąś drwiącą uwagę dyskredytującą jakość 
mleka. Pies mleczarki nagle zatrzymuje się, nie zwracając uwagi na ruch uliczny.

- Bardzo przepraszam, ale co powiedziałeś o naszym mleku?
-   Nic   nie   mówiłem   o   waszym   mleku   -   odcina   się   ten   drugi   tonem   uprzejmej   niewinności.   - 

Powiedziałem tylko, że jest piękny dzień i zapytałem o cenę kredy.

- Och, pytałeś o cenę kredy? Chciałbyś wiedzieć?
- Tak, dziękuję, myślałem, że będziesz w stanie mi powiedzieć.
- Masz rację, mogę. Kosztuje...
- Do nogi! - mówi zmęczona upałem starsza pani, która chce skończyć spacer.
- Niech ich cholera, czy słyszałaś, co on wygadywał o naszym mleku?
- Nie przejmuj się nim. Zza rogu wyjeżdża tramwaj, musimy podbiec.
- Nie mam nic przeciwko niemu, ale każdy ma swoją dumę. Pytał o cenę kredy i będzie ją znał. Jest 

akurat warta dwadzieścia razy więcej...

- Musisz z tym skończyć,  wiem, że  skończysz!  - krzyczy  żałośnie starsza pani, starając się ze 

wszystkich swoich słabych sił odciągnąć psa. - O Boże, czemu nie zostawiłam cię w domu!

Tramwaj nadjeżdża w ich stronę, dorożkarz na nich krzyczy, inne ogromne bydlę, spodziewając się 

zdążyć,   ciągnie   wózek   z   chlebem   przez   drogę   z   przeciwnej   strony,   mając   za   sobą   wrzeszczące  
dziecko. Zbiera się tłumek, a policjant już zdąża w ich stronę.

- To jest warte - mówi pies mleczarki - dokładnie dwadzieścia razy więcej, niż ty będziesz wart,  

kiedy z tobą skończę.

- Tak myślisz?
- Tak myślę, ty wnuku francuskiego pudla, ty kapustożerco!
- Wiem, że przestaniesz - powtarza biedna mleczarka. - Mówiłam mu, żeby przestał.
Ale   pies   jest   zajęty   i   nie   zwraca   na   nią   uwagi.   Pięć   minut   później,   kiedy   ruch   uliczny   już  

przywrócono,   gdy  dziewczyna   z  chlebem   pozbierała   swoje   zakurzone   bułki,   a   policjant   odszedł   z 
zanotowanym nazwiskiem i adresem każdego, kto był na ulicy, zwierzak zgadza się zerknąć za siebie.

- Trochę się poprzewracało - przyznał, a potem pozbywając się troski, dodaje radośnie: - Myślę, że 

nauczyłem go, ile kosztuje kreda. Na przyszłość nie będzie się do nas wtrącał.

- Mam nadzieję, że nie - mówi przygnębiona starsza pani, patrząc na mleko rozlane na drodze.

Ulubionym jego sportem jest czekanie na szczycie wzgórza na innego psa i ściganie się z nim w 

dół.   Przy   takich   okazjach   głównym   zajęciem   innych   ludzi   jest   bieganie   tu   i   tam   i   zbieranie 
rozrzuconych   artykułów,  bochenków chleba,  kapusty albo  koszulek,  które pospadały na ziemię. U 
podnóża zatrzymuje się i czeka na przyjaciela.

- Niezłe wyścigi, co? - zauważa, sapiąc, kiedy człowiek podchodzi z językiem do pasa. - Wierzę, że 

wygrałbym, gdyby nie ten głupi smarkacz. Akurat stał mi na drodze, kiedy skręciłem za róg. Widziałeś 
go?   Niech   go,   co   za   dzieciak!   Czego   on   tak   wrzeszczy?   Tylko   dlatego,   że   go   przewróciłem   i 
przebiegłem po nim? Więc czemu nie zszedł mi z drogi? To haniebne, że ludzie zostawiają swoje 
dzieci, żeby inni się o nie troszczyli. Och, czy te wszystkie rzeczy pospadały? Widać nie zapakowałeś 
ich   zbyt   starannie.   Powinieneś   ich   pilnować.   Nie   wierzyłeś,   że   mogę   robić   dwadzieścia   mil   na 
godzinę? Znasz mnie przecież. Nie myślałeś chyba, że dam się bez wysiłku wyprzedzić staremu psu 
Schneidera. Ale nie przypuszczałeś, że tak mi pójdzie. Czy jesteś pewny, że wszystko pozbierali? 
Wierzysz w to? Na twoim miejscu bym nie wierzył. Powinieneś wrócić na górę i się upewnić. Jesteś 
zbyt zmęczony? Och, w porządku, ale nie wiń mnie, jak coś się zgubiło, to wszystko.

Jest taki samowolny. Jest tak pewny, że trzeba skręcić w drugą po prawej, że nic go nie przekona, 

że trzeba skręcić w trzecią ulicę. Jest tak pewny, że zdąży przejść przez ulicę, że nic go nie przekona, 
dopóki  nie zderzy się z wózkiem. Wtedy jest pełen  skruchy,  to  prawda.  Ale na co  się  to zda? A 
ponieważ zwykle  jest  tej wielkości  i siły co mały byczek,   a jego  ludzki  towarzysz jest przeważnie 
chwiejącym się na nogach starym mężczyzną lub kobietą albo małym dzieckiem, więc postawi na 
swoim. Najgorszą karą, jaką właściciel może mu wymierzyć, jest zostawienie go w domu i ciągnięcie 
wózka samemu. Ale Niemiec ma zbyt miękkie serce, żeby robić to zbyt często. Trudno mi uwierzyć, że 
pies   jest   zaprzęgany   do   wózka   dla   czyjejś,   a   nie   własnej   przyjemności.   Jestem   przekonany,   że 

- 58 - 

background image

niemiecki chłop szyje małą uprząż i buduje wózek jedynie w nadziei zadowolenia swojego psa. W  
innych krajach - Belgii, Holandii i Francji-widziałem te pociągowe psy zmaltretowane i przepracowane, 
ale w Niemczech - nigdy.

Niemcy   szokująco   ubliżają   zwierzętom.   Widziałem   Niemca   stojącego   przed   swoim   koniem   i 

przemawiającego do niego każdym imieniem, jaki mu ślina na język przyniosła. Ale koń nie zwracał na 
to żadnej uwagi.

Widziałem Niemca zmęczonego swoim koniem. Zawołał żonę, żeby wyszła i mu pomogła. Kiedy 

przyszła, powiedział jej, co koń zrobił. Opowiadanie pobudziło kobietę do tego stopnia co i męża i, 
stojąc  tak  po  obu  stronach  biednego  zwierzęcia,  oboje  mu ubliżali.   Zbluzgali  jego   martwą   matkę, 
obrazili jego ojca, rzucili uwagę co do jego zjawienia się na tym świecie, co do jego inteligencji, etyki i  
ogólnych uzdolnień jako konia. Przez chwilę zwierzę znosiło burzę z wzorową cierpliwością, potem 
zrobiło najlepszą rzecz, jaką w tych okolicznościach mogło - cicho ruszyło. Pani wróciła do prania, a 
pan poszedł za nim ulicą, nadal mu wymyślając.

Nie ma ludzi, którzy by mieli bardziej gołębie serca niż Niemcy. Okrucieństwo wobec zwierząt czy 

dzieci na prowincji jest prawie nieznane. Bat jest instrumentem muzycznym. Jego trzask jest słyszany 
od rana do nocy, ale kiedy włoski woźnica na ulicach Drezna pewnego razu go użył, został prawie  
zlinczowany przez oburzony tłum.

Niemcy są jedynym krajem w Europie, gdzie podróżny może czuć się komfortowo w wynajętym 

powozie. Może być pewien, że jego spokojny, posłuszny przyjaciel między dyszlami nigdy nie będzie 
przeciążony ani okrutnie potraktowany.

ROZDZIAŁ 11.

Szwarcwaldzki   dom:   jego   gościnność   -   Jego   wonie   -   George   odmawia   pozostania   w   łóżku   po 

czwartej   godzinie   z   rana   -   Droga,   do   której   nie   można   tęsknić   -   Mój   szczególny   superinstynkt   - 
Niewdzięczne przyjęcie - Harris naukowcem - Jego radosna ufność - Wioska: gdzie była, a gdzie 
powinna być - Plan George 'a - Przechadzka à la Français - Niemiecki woźnica we śnie i na jawie -  
Człowiek, który propaguje język angielski.

PEWNEJ nocy, zmęczeni, daleko od miasta i wsi, spaliśmy na farmie w Szwarcwaldzie. Wielkim 

urokiem   szwarcwaldzkiego   domu   jest   jego   gościnność.   Krowy   są   w   sąsiednim   pokoju,   konie   na 
piętrze, gęsi i kaczki w kuchni, a świnie, dzieci i kurczęta znajdują się wszędzie.

Kiedy się ubierasz, słyszysz za sobą chrząkanie.
- Dzień dobry, nie masz przypadkiem jakiejś obierki z ziemniaka? Nie, widzę, że nie masz. Do 

widzenia.

Następnie słyszysz gdakanie i widzisz szyję starej kury wyglądającej zza rogu.
- Piękny ranek, nieprawdaż? Nie masz chyba nic przeciw temu, że wykopię tutaj dla siebie robaka. 

Trudno w tym domu znaleźć pomieszczenie, gdzie można się w spokoju cieszyć swoim jedzeniem. W 
porównaniu z kurczętami zawsze byłam powolnym stołownikiem, a był ich tam tuzin. Myślałam, że 
nigdy nie zostawią mnie w spokoju. Wszystkie chcą trochę się posilić. Nie masz nic przeciw temu, że  
pójdę do łóżka? Być może tam mnie nie zauważą.

Kiedy   się   ubierasz,   w  drzwiach   ukazują   się   różne   kudłate   głowy.   Widocznie   uważają   pokój   za  

tymczasową menażerię. Trudno zgadnąć, czy głowy należą do chłopców czy dziewczynek, możesz 
mieć tylko nadzieję, że  należą do męskiego rodzaju. Na nic się zda zamykanie drzwi,  bo nie ma 
niczego,   czym   by   je   można   zaryglować,   a   i   tak   za   chwilę   otworzą   się   znowu.   Twoje   śniadanie, 
podobnie   jak   Syna   Marnotrawnego,   jest   przeważnie   paszą.   Jedna   lub   dwie   świnie   wpadają,   by 
dotrzymać ci towarzystwa. Grupka starszych gęsi krytykuje cię od drzwi, z ich szeptów i przerażenia 
wnosisz, że mówią o tobie coś skandalicznego. Być może krowa raczy ci oddać spojrzenie.

Jak wyczuwam, podobieństwo do arki Noego nadaje temu szwarcwaldzkiemu domowi specyficzny 

zapach.   Nie   da   się   on   porównać   z   żadnym   innym.   To   tak,   jak   byś   wziął   różę,   ser   Limburger, 
brylantynę, wrzos, cebulę, brzoskwinię, płatki mydlane razem z powiewem morskiego powietrza, woń 

- 59 - 

background image

trupa i zmieszał to wszystko razem. Nie można zdefiniować jakiegoś pojedynczego zapachu, ale czuć 
je tam wszystkie naraz - wszystkie zapachy, które odkrył świat. Ludzie, którzy żyją w takich domach, 
lubią   tę   mieszaninę.   Nie   otwierają   okna,   żeby   nie   uronić   żadnego   z   nich.   Trzymają   je   ostrożnie 
uwięzione wewnątrz. Jeśli chcesz poczuć jakieś inne zapachy, możesz wyjść przed chatę i wąchać 
fiołki oraz sosny. Wewnątrz jest domowy zapach i niedługo, jak mi powiedziano, przyzwyczaisz się do 
tego, a gdyby go zabrakło, nie będziesz mógł zasnąć w innej atmosferze.

Nazajutrz mieliśmy przed sobą długą drogę i chcieliśmy wstać wcześnie, nawet o szóstej, gdyby 

dało się to zrobić bez uszczerbku dla całego domu. Spytaliśmy naszej gospodyni, czy to możliwe.  
Powiedziała, że tak. O tym czasie nie będzie jej w domu, bo tego ranka wybiera się do miasta, jakieś 
osiem mil stąd, i pewnie nie wróci przed siódmą. Ale być może jej mąż lub któryś z chłopców wróci do  
domu na lunch, gdzieś o tej porze. Tak czy owak, kogoś wyślą, żeby nas obudzić i podać śniadanie.

Okazało się, że nie potrzebujemy żadnego budzenia. Sami z siebie wstaliśmy o czwartej. Wstaliśmy 

o czwartej, żeby uciec od zgiełku i hałasu, który przyprawiał nas o ból głowy. Nie jestem w stanie 
powiedzieć, o której godzinie wstają w lecie mieszkańcy Szwarcwaldu. Wydawało się nam, że wstają 
całą noc. Pierwszą rzeczą, którą robi Szwarcwaldczyk, kiedy wstanie, jest włożenie mocnych butów z 
grubą podeszwą i przechadzka w nich po domu. Dopóki nie przeleci ze trzy razy schodów do góry i na 
dół, nie czuje, że już wstał. Następnie, żeby w pełni się obudzić, idzie na pięterko stajni i budzi konia. 
(Szwarcwaldzki dom jest przeważnie zbudowany na zboczu stromego wzgórza i parter jest u góry, a 
stryszek na siano - na dole). Słychać wtedy, jak koń odbywa  zwyczajową  przechadzkę po domu. 
Następnie gospodarz schodzi do kuchni i zaczyna rąbać drewno, a kiedy już narąbie wystarczającą 
ilość, bardzo z siebie zadowolony zaczyna śpiewać.

Rozważywszy   to   wszystko,   doszliśmy   do   wniosku,   że   najlepiej  zrobimy  biorąc  z   nich   przykład. 

Nawet George był tego ranka chętny do wstawania.

O wpół do piątej zjedliśmy niezbyt obfite śniadanie, a o piątej wyruszyliśmy. Droga wiodła pod górę i 

z wywiadu w wiosce wynikało, że nie ma sposobu, żeby ją ominąć. Przypuszczam, że wszyscy znają 
ten rodzaj dróg. Przeważnie prowadzi cię z powrotem w to miejsce, skąd wyruszyłeś, a jeśli tak nie  
jest, żałujesz, że tak się nie stało, bo wiedziałbyś przynajmniej, gdzie jesteś.

Od początku podejrzewałem coś złego i zanim przebyliśmy parę mil - stało się. Droga rozdzielała  

się na trzy inne. Nadgryziony przez robaki drogowskaz wskazywał, że ścieżka w lewo prowadzi do 
miejsca, o którym nigdy nie słyszeliśmy,  a którego nie było na żadnej mapie. Na innym ramieniu, 
wskazującym środkową drogę, napis zniknął. Droga na prawo, jak zgodnie stwierdziliśmy, prowadziła 
z powrotem do wioski.

-  Ten staruszek powiedział   wyraźnie  -  przypomniał Harris.   -  Trzymajcie  się  drogi,   która  okrąża 

wzgórze.

- Które wzgórze? - całkiem do rzeczy zapytał George. 
Minęliśmy ich z pół tuzina, większych i mniejszych.
- Powiedział nam - ciągnął Harris - że powinniśmy dojść do lasu.
- Nie ma powodu, żeby mu nie wierzyć - odpowiedział George. - Którąkolwiek drogą byśmy poszli.
Faktycznie, gęsty las pokrywał każde wzgórze.
- Powiedział też - wymamrotał Harris - że powinniśmy dotrzeć na wzgórze w półtorej godziny.
- Oto, dlaczego zaczynam wątpić w jego słowa-stwierdził George.
- Więc co mamy robić? - zapytał Harris.
Nagle mnie olśniło - nie zamierzam tym się chwalić. To po prostu zwierzęcy instynkt, na który nie 

mam wpływu. Czasami różne rzeczy znajdują się po drodze - góry, przepaści, rzeki i tym podobne 
przeszkody - to nie moja wina. Mój instynkt jest wystarczająco dobry - po prostu teren jest winien.

Poprowadziłem ich środkową drogą. Środkowa droga nie miała na tyle charakteru, żeby chociaż 

ćwierć mili prowadzić w tym samym kierunku, a po trzech milach w górę i w dół kończyła się nagle 
gniazdem os - to nie powinno się zdarzyć. Gdyby środkowa droga prowadziła w kierunku, w jakim  
powinna, jestem przekonany, że zaprowadziłaby nas tam, gdzie chcieliśmy.

Chociaż tak wyszło, nadal chciałem korzystać z mojego daru, aby odkryć nową drogę, bardziej mi  

odpowiadającą   swoim   przebiegiem.   Ale   nie   jestem   aniołem   -   muszę   to   szczerze   przyznać   -   i 
odmówiłem dalszych starań dla dobra tych niewdzięczników. Poza tym wątpię, czy George i Harris 
podążyliby za  mną  w  jakichkolwiek  okolicznościach.  Oto,  dlaczego  umyłem  ręce  od całej  sprawy. 
Wtedy na opuszczony teren wkroczył Harris.

- Taaak - powiedział. - Przypuszczam, że jesteś zadowolony z tego, co zrobiłeś?

- 60 - 

background image

-   Zupełnie   zadowolony   -   odpowiedziałem   ze   sterty   kamieni,   na   której   siedziałem.   -   Jak   dotąd 

prowadziłem was całkiem bezpiecznie i prowadziłbym was dalej, ale żaden artysta nie może pracować 
bez  zachęty.   Wydajecie  się niezadowoleni  ze  mnie, bo nie wiecie,  gdzie   jesteście.  Przyjmijcie   do 
wiadomości, że  być może  już  jesteście tam,  gdzie  chcieliście.  Nie mam nic  przeciwko  temu i nie 
oczekuję podziękowań. Idźcie swoją drogą. Skończyłem z wami.

Mówiłem  być może z goryczą,  ale nie mogłem nic na to poradzić.  Nie usłyszałem  ani jednego 

dobrego słowa przez tę całą męczącą drogę.

-   Nie   zrozum   nas   źle   -   powiedział   Harris.   -   My   obaj,   George   i   ja,   czujemy,   że   bez  ciebie   nie  

dostalibyśmy się tutaj. Dlatego ci ufamy. Ale instynkt jest skłonny do omyłek, więc proponuję postawić  
na naukę. Naukę ścisłą. Gdzie jest teraz słońce?

- Nie sądzisz - zapytał George - że gdybyśmy zawrócili do wioski i wynajęli chłopca za przewodnika, 

to zaoszczędzilibyśmy sporo czasu?

- Zmarnowalibyśmy wiele godzin - zdecydował Harris. - Zostaw to mnie. Gdzieś o tym czytałem i 

ten sposób mnie zainteresował.

Wyjął swój zegarek i zaczął się z nim kręcić w kółko.
- To proste jak ABC - ciągnął. - Krótszą wskazówkę kierujesz na słońce, a przestrzeń między tą 

wskazówką a dwunastą dzielisz na pół i tak określasz północ.

Przez chwilę męczył się, aż wreszcie mu się udało.
- Mam - powiedział. - Tam jest północ. Tam, gdzie to gniazdo os. Dajcie mi teraz mapę.
Kiedy mu ją wręczyliśmy, usiadł naprzeciwko os i zaczął się jej przypatrywać.
- Todtmoos jest stąd na południowo-południowy zachód.
- Co masz na myśli, mówiąc stąd? - zapytał George.
- Stąd, gdzie teraz jesteśmy - odpowiedział Harris.
- Ale gdzie my jesteśmy?
To zaniepokoiło nieco Harrisa, ale po chwili rozjaśnił twarz.
- Nie  ma znaczenia,  gdzie  jesteśmy  -  stwierdził.  -. Gdziekolwiek  byśmy  byli,  Todtmoos  jest  na  

południowo--południowy zachód. Chodźmy, tu tylko tracimy czas.

- Nie wiem, skąd to wiesz - powiedział George, wstając i zakładając plecak - ale myślę, że to  

rzeczywiście nie ma znaczenia. Jesteśmy tu dla zdrowia, a dzień jest piękny.

- Wszystko będzie dobrze - posumował Harris z pełną ufnością. - Będziemy w Todtmoos przed 

dziesiątą, nie martwcie się. A tam dostaniemy coś do jedzenia.

Powiedział,  że osobiście marzy o befsztyku, naturalnie po omlecie. George zaś odparł, że jeśli 

chodzi o niego, woli o tym nie myśleć, dopóki nie zobaczy Todtmoos.

Kiedy po półgodzinnym marszu wyszliśmy na polanę, przed nami, w odległości jakichś dwóch mil, 

zobaczyliśmy wioskę, z której wyszliśmy dziś rano. Miała charakterystyczny kościół z zewnętrznymi 
schodami i nieco niezwykłą architekturą.

Ten widok mnie zasmucił. Wędrowaliśmy twardo przez trzy i pół godziny i zrobiliśmy co najmniej 

cztery mile. Ale Harris był zachwycony.

- Teraz wreszcie wiemy, gdzie jesteśmy - powiedział.
- Zdaje się, że mówiłeś, że to nie ma znaczenia - przypomniał mu George.
- Praktycznie już nie - odpowiedział Harris - ale teraz się upewniłem.
- Nie jestem przekonany, czy to dobrze - mruknął George.
Nie sądzę, żeby Harris go usłyszał.
- Teraz jesteśmy na wschód od słońca - ciągnął Harris - a Todtmoos jest na południowy zachód od  

nas. Więc jeżeli...

Przerwał.
- A propos. Pamiętasz, czy mówiłem, że dwusieczna kąta wskazuje północ czy południe?
- Powiedziałeś, że wskazuje północ - odrzekł George.
- Jesteś pewny? - dopytywał się Harris.

- 61 - 

background image

-   Jestem.   Ale   to   nie   ma   wpływu   na   twoje   obliczenia.   Według  wszelkiego   prawdopodobieństwa 

pomyliłeś się.

Harris milczał przez chwilę, a potem rozjaśnił czoło.
- W porządku - powiedział. - Oczywiście to północ. To musi być północ. To nie może być południe.  

Teraz musimy iść na zachód. Chodźmy.

- Dobrze, pójdę na zachód - zgodził się George. - Każdy kierunek jest dla mnie dobry. Chciałem 

tylko zauważyć, że obecnie idziemy akurat na wschód.

- Skądże - zaprzeczył Harris. - Teraz idziemy na zachód.
- Mówię ci, że idziemy na wschód.
- Szkoda, że się przy tym upierasz - powiedział Harris. - Zbijasz mnie z tropu.
- Nic mnie to nie obchodzi - stwierdził George. - Zresztą wolę to, niż iść w złym kierunku. Mówię ci,  

że idziemy całkiem na wschód.

- Co za nonsens - odpowiedział Harris. - Tam jest słońce!
- Widzę, gdzie jest słońce - odparował George. - Całkiem dokładnie. Może jest tam, gdzie powinno 

być według ciebie i nauki, a może i nie. Wiem tylko, że kiedy byliśmy na dole w wiosce, wzgórze z tą 
charakterystyczną bryłą skalną było na północ od nas, a w tej chwili stoimy twarzami do wschodu.

- Masz rację - powiedział Harris. - Zapomniałem, że się obróciliśmy.
-   Na   twoim   miejscu   pamiętałbym   o   takich   rzeczach   -   mamrotał   George.   -   Będziemy   to   robić 

wielokrotnie.

Wykonaliśmy w tył zwrot i poszliśmy w innym kierunku. Po czterdziestu minutach wspinaczki znów 

pojawiła się polana i znowu wioska leżała pod naszymi stopami. Tym razem na południe od nas.

- Nadzwyczajne - powiedział Harris.
- Nie widzę w tym nic dziwnego - odrzekł George.
- Jeżeli  się ciągle  chodzi  dookoła  wioski,  to  naturalnie  od  czasu  do  czasu ją  widać.  Osobiście  

jestem nawet zadowolony. To dowodzi, że nie zgubiliśmy się całkiem.

- Ale powinna być z innej strony - zauważył Harris.
- Będzie za jakąś godzinę - powiedział George - jeśli pójdziemy dalej.
Pomyślałem to samo. Obaj mnie irytowali, ale cieszyło mnie, że zaczęli się kłócić. To absurd, że 

Harris próbował znaleźć drogę za pomocą słońca.

- Chciałbym być pewien - powiedział zamyślony Harris - czy dwusieczna kąta wskazuje północ czy 

południe.

- Powinieneś się upewnić - przyznał George. - To ważna kwestia.
- Niemożliwe, żeby to była północ - stwierdził Harris. - I powiem ci dlaczego.
- Jestem przekonany, że masz rację
- Przed chwilą twierdziłeś, że wskazuje - warknął Harris z wyrzutem.
- Nie mówiłem nic takiego - zaprzeczył George. - Powiedziałem tylko, że ty tak mówiłeś, a to wielka  

różnica. Jeśli myślisz, że tak nie jest, chodźmy inną drogą. W każdym razie będzie to jakaś odmiana.

Tak więc Harris opracował marszrutę według przeciwnej koncepcji i znowu zanurkowaliśmy do lasu. 

Po półgodzinnej wspinaczce zobaczyliśmy tę samą wioskę. Co prawda byliśmy trochę wyżej i tym 
razem wioska leżała między nami a słońcem.

- Myślę  - powiedział George, spoglądając na nią z góry - że stąd mamy najlepszy widok. Jest 

jeszcze tylko jeden punkt, z którego jest widoczna. Było nie było, proponuję zejść na dół i trochę 
odpocząć.

- Nie wierzę, że to ta sama wioska - powiedział Harris. - Nie może być.
- Nie można pomylić tego kościoła - odparł George. - Ale być może jest to ta sama historia co z 

pomnikami w Pradze. Być może władze zrobiły modele wioski naturalnej wielkości i wetknęły je do 
lasu, aby zobaczyć, gdzie wyglądałyby najlepiej. Tak czy owak, w którą stronę teraz idziemy?

- Nie wiem - powiedział Harris - i nic mnie to nie obchodzi. Robiłem, co w mojej mocy, a wy tylko  

szemraliście i zbijaliście mnie z tropu.

- Być może byłem krytyczny - zgodził się George - ale spójrz na to z mojej strony. Jeden z was  

powiedział, że ma instynkt i zaprowadził mnie do gniazda os w środku lasu...

- Nic nie poradzę na leśne osy - odpowiedziałem.

- 62 - 

background image

- Wiem, że nie poradzisz. Nie chcę się sprzeczać. Stwierdzam tylko bezsporne fakty. Ten drugi, 

który wodził mnie w górę i w dół po wzgórzach przez całe godziny według naukowych zasad, nie 
odróżnia północy od południa i nigdy nie jest całkiem pewny, czy się obrócił, czy nie. Osobiście nie 
mam   żadnych   nadzwyczajnych   instynktów   ani   nie   jestem   naukowcem.   Tam,   za   polem,   widzę 
człowieka. Zamierzam zaproponować mu zapłatę wartą siana, które kosi, a które oceniam na półtorej 
marki, za to, żeby zostawił pracę i zaprowadził mnie w pobliże Todtmoos. Jeśli chcecie iść ze mną, 
proszę bardzo. Jeśli nie, możecie wypróbować jeszcze jakąś inną metodę dotarcia do celu.

Plan George'a nie grzeszył ani oryginalnością, ani śmiałością, ale po chwili przekonaliśmy się do 

niego. Na szczęście nie byliśmy daleko od miejsca, gdzie zgubiliśmy drogę, dzięki czemu, oraz przy  
pomocy kosiarza, odnaleźliśmy ją i dotarliśmy do Todtmoos cztery godziny później, niż pierwotnie 
planowaliśmy. Czuliśmy głód, który mógł być zaspokojony po czterdziestu pięciu minutach marszu w 
milczeniu.

Planowaliśmy zejść z Todtmoos do Renu, ale biorąc pod uwagę nasze poranne doświadczenia, 

zdecydowaliśmy się na, jak by powiedzieli Francuzi, paradowanie dorożką. W tym celu wynajęliśmy 
malowniczy   wehikuł   ciągnięty   przez   konia,   którego   wygląd   mógłbym   określić   jako   baryłkowaty,   w 
przeciwieństwie do jego woźnicy, który w porównaniu z nim był kanciasty.

W Niemczech do każdego pojazdu jest zaprzężona para koni, ale przeważnie ciągnie tylko jeden.  

To powoduje, że ekwipaż ma, według naszych pojęć, niesymetryczny wygląd, ale stosuje się go dla 
utrzymania   stylu.   Z  początku   powozisz   parą   koni,   ale   po  chwili   gdzieś   zapodziewa   się   ten   drugi. 
Niemiecki woźnica nie jest, jak to nazywamy, mistrzem bata. W najlepszej formie jest raczej wtedy, 
kiedy   zaśnie.   W   każdym   razie   jest   wówczas   nieszkodliwy,   a   ogólnie   mówiąc,   inteligentny   i 
doświadczony   koń,   poruszający   się   w   tych   warunkach,   jest   stosunkowo   bezpieczny.   Gdyby   w 
Niemczech   dało   się   wyszkolić   konia,   żeby   pobierał   opłatę   za   podróż,   woźnica   w   ogóle   nie   byłby 
potrzebny. Byłaby to ogromna ulga dla pasażera, bo kiedy niemiecki woźnica nie śpi i nie trzaska z  
bata, jest przeważnie zajęty wpadaniem w kłopoty lub wydobywaniem się z nich. Dawniej było lepiej.

Przypominam sobie, że kiedyś jechałem do podnóża wzgórz szwarcwaldzkich z kilkoma paniami. 

Była   to   jedna   z   dróg   wijących   się   serpentyną   w   dół   zbocza.   Po   lewej   i   prawej   stronie   wzgórze  
rozpościerało się pod kątem siedemdziesięciu pięciu stopni. Jechaliśmy bardzo wygodnie. Woźnica - 
jak  zauważyliśmy   -  miał  na  szczęście   zamknięte   oczy,   gdy  nagle   coś,   zły   sen   czy   niestrawność, 
obudziły go. Chwycił wodze i zręcznym ruchem skierował konia w lewo, przez krawędź, gdzie zwierz  
ugrzązł   ledwie   podtrzymywany   przez   uprząż.   Nasz   woźnica   nie   wydawał   się   bynajmniej   tym 
rozdrażniony czy zaskoczony. Zauważyłem, że oba konie też były spokojne. Wysiedliśmy, woźnica 
również.   Spod   siedzenia   wyjął   ogromny   składany   nóż,   najwyraźniej   trzymany   tam   w   tym   celu,   i  
zgrabnie odciął uprząż. Uwolniony koń stoczył się aż na drogę, jakieś pięćdziesiąt stóp poniżej. Tam 
stanął na nogi i czekał na nas. Wsiedliśmy do powozu i zjechaliśmy z pojedynczym koniem. Tam za 
pomocą   jakichś   kawałków   powroza   nasz   woźnica   zaprzągł   czekające   na   nas   zwierzę   i 
kontynuowaliśmy podróż.

Duże  wrażenie  zrobiło   na  mnie  oczywiste  przyzwyczajenie,  zarówno  koni, jak i woźnicy,  do tej 

metody zjeżdżania ze wzgórza. Najwyraźniej wydawała się im ona krótka i wygodna. Nie powinna 
mnie dziwić sugestia woźnicy, żebyśmy się przywiązali do powozu, bo może przekoziołkować w dół.

Inną cechą niemieckiego woźnicy jest to, że nigdy nie przyspiesza ani nie zwalnia. Tempo jazdy  

reguluje nie przez poganianie lub wstrzymywanie konia, ale manipulując hamulcem. Gdy robi osiem 
mil  na  godzinę,  naciska   go  lekko,   żeby  tylko   skrobał koło,  wydając  ciągły  dźwięk  przypominający 
ostrzenie   pił.   Przy   czterech   milach   na   godzinę   przykręca   go   mocniej   i   podróżuje   się   w 
akompaniamencie jęków i pisków podobnych do tych, jakie wydają zdychające świnie. Kiedy pragnie 
się   zatrzymać,   zakręca   hamulec   do   oporu.   Liczy   na   to,   że   jeśli   hamulec   jest   dobry,   powóz   się 
zatrzyma   na   odcinku   krótszym   niż  podwójna   długość  zaprzęgu,   chyba   że   koń   jest   bardzo   silnym 
zwierzęciem.  Ani  niemiecki  woźnica,   ani  niemiecki  koń  nie  wiedzą,   że   można  zatrzymać  się  inną  
metodą. Niemiecki koń ciągnie pojazd z całej siły, dopóki nie stwierdzi, że nie da się już poruszyć go  
ani o cal; wtedy odpoczywa.

W innych krajach konie są skłonne przystanąć, kiedy tylko im się to zasugeruje. Znałem konie, które 

potrafiły   iść   nawet   całkiem   wolno.   Ale   widocznie   niemiecki   koń   jest   przeznaczony   do   jednej 
szczególnej prędkości i nie jest zdolny jej zmienić. Stwierdzam tylko rzetelną, nie upiększoną prawdę - 
widziałem niemieckiego woźnicę z lejcami leżącymi luźno na burcie, podczas gdy on oburącz zakręcał  
gorączkowo hamulec, w samą porę, by uniknąć kolizji.

- 63 - 

background image

W Waldshut, jednym z tych szesnastowiecznych miasteczek, przez które przepływa Ren w swoim 

górnym   biegu,   spotkaliśmy   się   ze   zjawiskiem   wspólnym   na   całym   kontynencie:   podróżującym 
Brytyjczykiem,  zasmuconym i  zaskoczonym  faktem,  że obcokrajowcy nie znają subtelności języka 
angielskiego. Kiedy weszliśmy na stację, już tam był. Bardzo pięknym angielskim, chociaż z lekkim 
akcentem somerseckim, po raz dziesiąty, jak nam powiedział, wyjaśniał bagażowemu prosty fakt, że 
chociaż   osobiście   ma   bilet   do   Donaueschingen,   dokąd   zamierza   jechać,   żeby   zobaczyć   źródła 
Dunaju, których tam nie ma, choć powiedziano mu, że są, to jednak chciałby, żeby jego rower wysłano 
do   Engen,   natomiast   torbę   do   Konstancji,   gdzie   będzie   czekać  na   jego   przybycie.   Był   wściekły   i 
rozgorączkowany swoim krasomówczym popisem.

Bagażowy był młody wiekiem, ale w tej chwili wyglądał staro i mizernie. Zaproponowałem swoją  

pomoc.   Teraz   tego   żałuję.   Chociaż   nie   tak   gorączkowo   jak   on,   stopniowo   wszystko   wyjaśniłem. 
Wszystkie trzy trasy, jak nam powiedział bagażowy, były skomplikowane i wymagały przesiadek. Nie 
było zbyt wiele czasu na spokojne wyjaśnienia, jako że nasz pociąg odchodził za kilka minut. Sam 
Anglik był gadatliwy - zawsze się mylił, kiedy coś zagmatwanego trzeba było wyjaśnić, a bagażowy był  
zbyt gorliwy, żeby skończyć sprawę i mieć spokój.

Już   w   pociągu,   dziesięć   minut   później,   kiedy   przemyślałem   problem,   olśniło   mnie,   że   chociaż 

doszedłem   do   porozumienia   z   bagażowym,   że   najlepiej   by   było,   gdyby   rower   pojechał   do 
Immendingen, a zgodził się on na rezerwację do tej stacji, to jednak zapomniałem dać mu instrukcje  
co   do   wyjazdu   z   Immendingen.   Gdybym   miał   słabsze   usposobienie,   martwiłbym   się   myślami,   że 
według wszelkiego prawdopodobieństwa ten rower po dziś dzień tkwi w Immendingen. Ale hołduję 
zdrowej filozofii, aby zawsze wynajdywać jasne strony każdej sytuacji. Prawdopodobnie bagażowy na 
własną rękę skorygował moje zaniedbanie albo zdarzył się mały cud i przywrócił rower właścicielowi 
przed zakończeniem podróży.

Torbę   wyekspediowano   do   Radolfzell.   Pociesza   mnie   jednak   myśl,   że   została   zaopatrzona   w 

etykietę do Konstancji. Bez wątpienia po pewnym czasie władze kolejowe zorientują się, że trzeba ją 
tam odesłać.

Ale to wszystko na marginesie - chciałem zarysować moralną stronę całego wydarzenia. Sedno 

całej sprawy leżało w oburzeniu tego Anglika tym, że niemiecki kolejarz nie jest zdolny go pojąć. Kiedy 
z nim rozmawialiśmy, wyraził swoje bezgraniczne oburzenie.

- Bardzo dziękuję - powiedział - to dosyć proste. Chcę jechać pociągiem do Donaueschingen; z  

Donaueschingen mam zamiar iść pieszo do Geisengen, z Geisengen pociągiem do Engen, a z Engen 
rowerem do Konstancji, ale nie chcę zabierać torby ze sobą - chcę ją odebrać w Konstancji, kiedy już 
tam dotrę. Przez ostatnie dziesięć minut próbowałem to wyjaśnić temu głupkowi, ale nie byłem w 
stanie mu tego wytłumaczyć.

- To haniebne - przyznałem. - Niewielu z tych niemieckich robotników zna jakikolwiek język poza 

własnym.

- Podszedłem z nim do rozkładu jazdy i tłumaczyłem mu na migi, ale nawet wtedy nic nie zrozumiał 

- żalił się.

- Nie do wiary - zauważyłem. - Myślałem, że rzecz się wyjaśniła.
Harris był zły na turystę. Chciał go strofować za szaleńczy pomysł podróży różnymi etapami przez 

obce   krainy   -   w   dodatku   bez   znajomości   miejscowego   języka   -   wymagający   stosowania 
skomplikowanych sztuczek z biletami kolejowymi. Znając impulsywność Harrisa, wskazałem na wielką 
i pożyteczną  pracę, którą ten człowiek nieświadomie wykonał. Szekspir i  Milton  nie zrobiliby tego 
lepiej,   by  poszerzyć   znajomość   języka   angielskiego   wśród   mniej   uprzywilejowanych   mieszkańców 
Europy. Newton i Darwin mogli propagować swój język zaledwie między wykształconymi i myślącymi 
obcokrajowcami. Dickens i Ouida (lud, który wyobraża sobie, że literacki świat jest ograniczony przez 
uprzedzenia New Grub Street, byłby zaskoczony i zasmucony pozycją zajmowaną za granicą przez 
panie,   tak   u   nas   wyszydzane)   mogli   pomóc   w   dalszej   jego   popularyzacji.   Ale   człowiekiem,   który  
rozszerza znajomość angielskiego od przylądka St. Vincent do Uralu, jest Anglik, który nie mogąc lub  
nie chcąc nauczyć się ani jednego słowa w żadnym języku poza własnym, trafia do każdego zakątka 
kontynentu. Można być zaszokowanym jego ignorancją, rozdrażnionym jego głupotą, rozgniewanym 
jego zarozumiałością, ale fakty są jasne - anglizuje  Europę. Dla niego szwajcarski  wieśniak brnie 
zimowymi wieczorami po śniegu, by wziąć udział w lekcjach angielskiego organizowanych w każdej 
wiosce.   Dla   niego   woźnica   i   strażnik,   pokojówka   i   praczka   ślęczą   nad   angielską   gramatyką   i 
rozmówkami. Dla niego tysiące zagranicznych sklepikarzy i kupców wysyła swoich synów i córki na 
studia do każdego angielskiego miasta. Dla niego zagraniczny właściciel hotelu czy restauracji dodaje 
do ogłoszenia „dotyczy pracowników z biegłą znajomością angielskiego".

- 64 - 

background image

Gdyby ludy mówiące po angielsku stworzyły zasadę, by używać nie tylko tego języka, wspaniały 

postęp angielskiego przez świat byłby zatrzymany. Anglojęzyczny człowiek stoi wśród cudzoziemców i 
podzwania złotem.

- Oto - krzyczy - jest zapłata dla wszystkich, którzy znają angielski.
To właśnie on jest świetnym wychowawcą. Teoretycznie możemy go zbesztać, w praktyce musimy 

zdjąć przed nim kapelusz. Jest misjonarzem języka angielskiego.

ROZDZIAŁ 12.

Jesteśmy zasmuceni przyziemnymi instynktami Niemców - Wspaniały widok, ale żadnej restauracji 

- Kontynentalna opinia o Anglikach - Bo oni nie wiedzą, jak się schronić przed deszczem - Zjawia się 
zmęczony podróżny z cegłą - Polowanie na psa - Niepożądany dom rodzinny - Żyzna okolica - Wesoły 
staruszek wchodzi pod górę - George zaniepokojony późną porą spieszy w dół inną stroną - Harris 
podąża   za   nim,   aby   pokazać   mu   drogę   -   Nienawidzę   być   sam   i   pędzę   za   nim   -   Wymowa 
przeznaczona specjalnie do użytku przez obcokrajowców.

CZYMŚ, co bardzo irytuje duszę Anglosasa z wyższej sfery, jest przyziemny instynkt popychający 

Niemca   do   tego,   aby   celem   każdej   wycieczki   ustanowić   restaurację.   Na   górskim   szczycie,   w 
czarującej dolinie, na samotnej przełęczy, przy wodospadzie czy wijącym się strumieniu stoi zawsze  
tętniąca   życiem   Wirtschaft.   Jak   można   przeżywać   uniesienie   pięknym   widokiem   w   otoczeniu 
poplamionych piwem stołów? Jak pogrążyć się w historycznym marzeniu wśród zapachów pieczonej 
cielęciny i szpinaku?

Realizując nasze plany, pewnego dnia wspinaliśmy się przez gęsty las.
-   A   na   szczycie   -   powiedział   gorzko   Harris,   kiedy   zatrzymaliśmy   się,   żeby   nieco   odetchnąć   i 

przyciągnąć pasy o jedną dziurkę - będzie hałaśliwa restauracja, gdzie ludzie będą przepijać białym  
winem befsztyki i placek ze śliwkami.

- Tak myślisz? - spytał George.
- Jestem pewien - odpowiedział Harris. - Znasz ich. Nie zgodzą się poświęcić żadnego zagajnika 

dla   samotnej   kontemplacji,   nie   pozostawią   miłośnikom   natury   nieskażonym   przez   grubiański 
materializm żadnego wzniesienia.

-   Liczę   na   to   -   zauważyłem   -   że   dotrzemy   tam   nieco   przed   pierwszą,   pod   warunkiem   że   nie 

będziemy próżnować.

- Mittagstisch będzie akurat gotowy - jęknął Harris. - Prawdopodobnie będzie to ten mały niebieski 

pstrąg, którego łowią w okolicy. Nikt w Niemczech nie wydaje się zdolny do rezygnacji zjedzenia i 
picia. To mnie doprowadza do szału!

Posuwaliśmy   się   naprzód,   a   piękno   spaceru   kazało   nam   zapomnieć   o   oburzeniu.   Moje 

przewidywania okazały się trafne. Za kwadrans pierwsza idący na czele Harris powiedział:

- Jesteśmy, już widzę szczyt.
- Żadnego śladu restauracji? - zapytał George.
- Nie zauważyłem - odpowiedział Harris - ale możesz być pewny, że ona tam jest. Niech ją licho  

porwie!

Pięć minut później staliśmy na szczycie. Popatrzyliśmy na północ, południe, wschód i zachód, a 

potem na siebie.

- Wspaniały widok, prawda? - zapytał Harris.
- Cudowny - zgodziłem się.
- Niezwykły - zauważył George.
- Chociaż raz okazali zdrowy rozsądek - stwierdził Harris - i nie zbudowali restauracji na widoku.
- Wydaje się, że ją ukryli - powiedział George.
- Nie jestem tak bardzo przeciw niej, jeśli nie jest pod samym nosem - oznajmił Harris.

- 65 - 

background image

- Oczywiście - spostrzegłem - na właściwym miejscu restauracja ma rację bytu.
- Chciałbym wiedzieć, gdzie ona jest - zaciekawił się George.
- Chyba jej poszukamy - zaproponował Harris.
Pomysł wydawał się dobry. Byłem zaciekawiony. Postanowiliśmy szukać w różnych kierunkach i po 

powrocie na szczyt zdać sprawozdanie. Po półgodzinie znów byliśmy razem. Nie potrzebowaliśmy 
słów. Twarz każdego z nas mówiła wyraźnie, że w końcu odkryliśmy niszę w niemieckiej przyrodzie, 
nieskażoną paskudną zachętą do jedzenia i picia.

- Nigdy bym nie uwierzył, że to możliwe - odezwał się Harris. - A wy?
- Powiedziałbym - odrzekłem - że to jedyne, nieskażone ćwierć mili w całym Vaterlandzie.
- I my, trzej cudzoziemcy, trafiliśmy tutaj bez wysiłku - powiedział George.
- To prawda - zgodziłem się. - Przez czysty przypadek lepsza strona naszej natury nie może być  

zagłuszona przez głos tej gorszej. Spójrzcie na światło na tamtym szczycie, czyż nie jest porywające?

- Jeśli mówimy o naturze - wtrącił George - jak myślisz, którędy będzie najbliżej na dół?
- Droga na lewo - odpowiedziałem, zaglądając do przewodnika - zaprowadzi nas do Sonnensteig. O 

tej  trasie mówią, że  wychodzi  na zdrowie  -  potrwa  mniej więcej dwie  godziny.  Z drogi  na prawo, 
chociaż nieco dłuższej, roztaczają się bardziej rozległe widoki.

- Jeden widok - zauważył Harris - jest bardzo podobny do drugiego, nie sądzicie?
- Jeśli o mnie chodzi - powiedział George - to idę na lewo.
Harris i ja poszliśmy za nim.
Ale nie zeszliśmy tak szybko, jak przewidywaliśmy. W tej okolicy burze nadchodzą szybko i po 

kwadransie marszu staliśmy przed problemem, czy szukać schronienia, czy wędrować przez resztę 
dnia   w   przemoczonej  odzieży.   Zdecydowaliśmy   się   na   to   pierwsze   i   wybraliśmy   drzewo,   które   w 
zwykłych okolicznościach dałoby nam wystarczającą osłonę. Ale burza z piorunami w Szwarcwaldzie 
to nie są zwykłe okoliczności.

Z  początku   zapewnialiśmy  się   wzajemnie,  że   tak  gwałtowna   burza   nie   może  trwać   zbyt   długo. 

Potem usiłowaliśmy się pocieszyć tym, że wkrótce będziemy zbyt mokrzy, aby się bać przemoczenia.

- Wychodzi na to - powiedział Harris - że byłbym naprawdę zadowolony, gdyby tu, na górze, była  

restauracja.

- Nie widzę korzyści w byciu i mokrym, i głodnym - przyznał George. - Daję tej burzy jeszcze pięć 

minut, a potem idę.

-   Górskie   samotnie   -   zauważyłem   -   są   wielką   atrakcją   przy   pięknej   pogodzie.   Kiedy   pada, 

szczególnie jak się zdarzy...

Wtedy usłyszeliśmy głos tęgiego mężczyzny stojącego pod dużym parasolem jakieś pięćdziesiąt 

stóp od nas.

- Czemu nie wejdziecie do środka? - zapytał postawny mężczyzna.
- Jakiego środka? - odkrzyknąłem.
Z początku myślałem, że jest jednym z tych głupców, którzy próbują być zabawni, kiedy nie ma nic 

do śmiechu.

- Do restauracji - odpowiedział.
Zostawiliśmy nasze schronienie i podeszliśmy do niego. Chcieliśmy zasięgnąć bliższych informacji.
- Wołałem was z okna - powiedział zażywny dżentelmen, kiedy podeszliśmy bliżej - lecz, jak sądzę, 

nie słyszeliście mnie. Ta burza może trwać jeszcze godzinę. Bardzo zmokniecie.

Był uprzejmym starszym panem - wydawał się o nas niepokoić.
- To bardzo miło z pana strony, że pan po nas wyszedł - stwierdziłem. - Nie jesteśmy szaleńcami. 

Nie stalibyśmy przez pół godziny pod tym drzewem, wiedząc, że dwadzieścia jardów od nas znajduje  
się restauracja ukryta za drzewami. Nie mieliśmy pojęcia, że jest tak blisko.

- Tak sobie pomyślałem - powiedział starszy pan - i dlatego wyszedłem.
Okazało się, że wszyscy ludzie w gospodzie także obserwowali nas z okien, dziwiąc się, że stoimy 

tam jak sieroty. Gdyby nie ten miły starszy pan, ci głupcy patrzyliby na nas, jak przypuszczam, przez  
resztę popołudnia. Właściciel usprawiedliwiał się, mówiąc, że wyglądaliśmy jak Anglicy. To nie figura 
retoryczna. Na kontynencie szczerze wierzą, że każdy Anglik jest pomylony. Są o tym tak przekonani,  
jak   każdy   angielski   wieśniak,   że   Francuzi   żyją   żabami.   Nawet   kiedy   się   człowiek   wysila,   żeby 
wyprowadzić go z błędu - skutek nie zawsze jest pomyślny.

- 66 - 

background image

Była to wygodna restauracyjka, gdzie gotowali dobrze, a Tischwein było faktycznie całkiem znośne.
Zatrzymaliśmy się tam na parę godzin, wysuszyliśmy się, najedli i porozmawiali o widokach. Tuż 

przy nas zaszło zdarzenie, które potwierdza, że na tym świecie siły zła są silniejsze niż dobra.

Wszedł   jakiś   podróżny.   Wydawał   się   zatroskany.   W   ręku   miał   cegłę   z   przywiązanym   do   niej 

kawałkiem sznura. Wszedł nerwowo i pospiesznie zamknął drzwi za sobą, upewnił się, czy dobrzeje 
zamknął, długo i uważnie wyglądał przez okno. Dopiero wtedy z westchnieniem ulgi położył cegłę na  
ławce obok siebie i zamówił jedzenie i picie.

W całej sprawie było coś tajemniczego. Można się było zastanawiać, po co mu ta cegła, dlaczego  

tak starannie zamykał drzwi, dlaczego z takim niepokojem spoglądał przez okno. Ale wyglądał zbyt 
nieszczęśliwie, żeby go zaprosić do rozmowy, i dlatego zrezygnowaliśmy z pytań. Kiedy zjadł i wypił, 
stał  się   pogodniejszy  i  już  nie   wzdychał   tak  często.   Potem   rozprostował   nogi,   zapalił   śmierdzące 
cygaro i rozkoszował się nim ze spokojnym zadowoleniem.

Wtedy   to   się   zdarzyło.   Stało   się   to   zbyt   nagle,   żeby   wyjaśnić,   jak   cała   rzecz   była   możliwa.  

Przypominam sobie Fräulein wchodzącą z kuchni na salę z patelnią w ręce. Widziałem ją wychodzącą 
drzwiami  na   zewnątrz.   W   następnej  chwili   cała   sala   wybuchła   zgiełkiem.   Można   było   zapamiętać 
pantomimę zmieniających się obrazów: od płynących obłoków, muzyki poważnej, falujących kwiatów i 
leżących dam nagle zostaliśmy przeniesieni w sam środek krzyczących policjantów przewracających 
wrzeszczące dzieci, rozdętych pantalonów, kiełbasek, arlekinów i klaunów. Kiedy Fräulein z patelnią 
dotknęła drzwi, otworzyły się one gwałtownie, jakby wszystkie siły zła tylko na to czekały. Dwie świnie i 
kurczak runęły do sali, kot, który spał na beczce piwa, zbudził się nagle do życia. Fräulein rzuciła  
patelnię w powietrze i upadła na podłogę.

Dżentelmen z cegłą zerwał się na nogi, przewracając stojący przed nim stół ze wszystkim, co na 

nim było. Ukazała się przyczyna tej katastrofy. Był to mieszaniec teriera ze stojącymi uszami i ogonem  
wiewiórki. Właściciel ruszył spod drzwi i usiłował wykopać go z pokoju. Zamiast niego kopnął jedną ze  
świń - tę grubszą. Było to energiczne, dobrze  wymierzone kopnięcie i całe dostało się świni, bez 
najmniejszego marnotrawstwa. Można było współczuć biednemu zwierzęciu, ale żadne współczucie, 
które ktoś mógłby okazać, nie dorównywało temu, jakie ona okazała sama sobie. Przestała biegać tu i  
tam, usiadła na środku pokoju i zaniosła skargę na cały układ słoneczny, by zaprotestować przeciw  
niesprawiedliwości, jaka ją spotkała. Jej skarga musiała być słyszana we wszystkich dolinach dookoła 
i budziła ciekawość, jakie nieszczęście wydarzyło się na wzgórzach. Co do kury - uciekła, gdacząc na 
różne sposoby. Był to cudowny ptak. Wydawało się, że z łatwością może biegać po pionowej ścianie. 
Kura i kot zrzuciły prawie wszystko, co nie było jeszcze na podłodze.

W mniej niż czterdzieści sekund dziewięciu ludzi znajdujących się w pokoju usiłowało kopnąć psa. 

Prawdopodobnie po pewnym czasie ktoś odniósłby sukces, co spowodowałoby, że pies przestałby 
szczekać, a zaczął wyć. Ale to go nie zniechęciło. Najwyraźniej wiedział, że za wszystko trzeba płacić, 
nawet za polowanie na świnię i kurę, ale, ogólnie rzecz biorąc, gra warta była świeczki. Poza tym miał  
satysfakcję, widząc, że za każdy kopniak, który dostał, większość stworzeń w pokoju dostała dwa. Co 
do nieszczęsnej świni - tej nieruchomej, nadal siedziała, lamentując na środku sali. Musiała oberwać 
dobre cztery razy. Próba kopnięcia psa była podobna do gry w piłkę, chociaż jej tam nigdy nie było.  
Gdy zrobiłeś zbyt duży zamach, noga leciała do przodu i jedyna nadzieja była w tym, że natrafisz na 
coś solidnego, co cię uchroni przed nagłym i głośnym siadem. Kiedy komuś przypadkowo udało się 
kopnąć psa, było to tak niespodziewane, że przewracał się na nim. A każdy mógł być pewien, że co  
pół minuty wywróci się na siedzącej świni, niezdolnej zejść komukolwiek z drogi.

Nie sposób powiedzieć, ile to wszystko mogło trwać, a skończyło się dzięki rozsądkowi George'a. 

Przez chwilę starał się chwycić nie psa, ale drugą świnię, która ciągle była w ruchu. Przyparł ją w 
końcu do muru i sprawił, że zamiast biegać w kółko po pokoju, zaczęła krążyć na zewnątrz. Kwicząc, 
wystrzeliła przez drzwi.

Zawsze pragniemy czegoś, czego nie mamy. Świnia, kurczak, dziewięciu ludzi i kot w mniemaniu 

psa byli niczym w porównaniu z łupem, który zniknął. Nierozumnie rzucił się za świnią, a George 
zamknął za nim drzwi i zasunął rygiel.

Wtedy właściciel wstał i popatrzył na te wszystkie rzeczy leżące na podłodze.
- Ten figlarny pies należy chyba do pana - powiedział do gościa, który przyszedł z cegłą.
- To nie jest mój pies - odrzekł ponuro mężczyzna.
- Więc czyj on jest? - spytał gospodarz.
- Nie wiem, czyj to pies - odpowiedział.
- To bez różnicy - stwierdził gospodarz, podnosząc portret niemieckiego cesarza i obcierając go z 

piwa.

- 67 - 

background image

- Wiem - odpowiedział mężczyzna. - Staram się wytłumaczyć ludziom, że to nie jest mój pies. Nigdy  

mi nie wierzą.

- Po co z nim pan chodzi, skoro nie jest pana? - spytał gospodarz. - Bawi to pana?
-  Ja   z nim  nie   chodzę   -  wyjaśnił.  -  To  on   chodzi   za   mną.   Przyplątał   się   do  mnie   dziś  rano   o 

dziesiątej i nie chce się odczepić. Myślałem, że się go pozbyłem, kiedy tu wszedłem. Zostawiłem go 
kwadrans temu, kiedy zabijał kaczkę. Chyba będę musiał zapłacić za nią w drodze powrotnej.

- Próbował pan rzucać w niego kamieniami? - zapytał Harris.
- Czy próbowałem? - spytał mężczyzna pogardliwie. - Rzucałem w niego kamieniami, aż mnie ręka  

rozbolała, a on myślał, że to jakaś zabawa i je aportował. Od godziny noszę ze sobą tę przeklętą cegłę 
w nadziei, że go utopię, ale on nigdy nie zbliża się na tyle, żeby go schwytać. Siada zwykle o sześć 
cali za daleko, z otwartym pyskiem i patrzy na mnie.

- To najzabawniejsza historia, jaką usłyszałem od dłuższego czasu - stwierdził gospodarz.
- Cieszę się, że to kogoś bawi - powiedział mężczyzna. 
Pomogliśmy gospodarzowi poustawiać połamane meble i wyszliśmy. Tuzin jardów od drzwi wierne 

zwierzę   czekało   na   swojego   przyjaciela.   Pies   wyglądał   na   zmęczonego,   ale   był   zadowolony. 
Najwidoczniej był zwierzęciem pełnym nagłych i dziwacznych zachcianek. Przez chwilę nawet baliśmy 
się, że mógłby nas polubić. Ale on obojętnie pozwolił nam przejść. Jego lojalność wobec tamtego 
człowieka była uderzająca. Nie zrobiliśmy nic, żeby ją podważyć.

Zaliczywszy   ku   naszej   satysfakcji   Szwarcwald,   podróżowaliśmy   rowerami   przez   Alt   Breisach   i 

Colmar   do   Münster,   skąd   zrobiliśmy   krótki   wypad   w   okolice   Wogezów,   gdzie   zgodnie   z   opinią 
obecnego   cesarza   Niemiec   człowieczeństwo   się   kończy.   W   dawnych   czasach   Alt   Breisach   było 
skalistą fortecą z rzeką to po jednej, to po drugiej stronie. W swojej niedoświadczonej młodości Ren 
nigdy   nie   wydaje   się   pewien   swojej   drogi   -   co   do   miejsca   pobytu   musi   podobać   się   wyłącznie 
miłośnikom zmian i zamieszania.

Między kimkolwiek byłaby wojna i ktokolwiek by brał w niej udział, Alt Breisach z pewnością było w 

to zamieszane. Wszyscy je oblegali, większość zdobyła, większość znów je traciła. Nikomu nie udało 
się go utrzymać.

Mieszkaniec Alt Breisach nigdy nie był pewien, do kogo należało ani kim on właściwie był. Pewnego 

dnia mógł być Francuzem, ale zanim nauczył się francuskiego na tyle, by móc płacić podatki, zostawał  
Austriakiem. Zanim odkrył, co jest zobowiązany robić, aby być dobrym Austriakiem, stwierdzał, że jest 
już Niemcem, chociaż prawdziwy Niemiec spoza miasta nigdy mu nie ufał.

Pewnego dnia odkrywał, że jest katolikiem, a następnego - żarliwym protestantem. Jedyną rzeczą, 

jaka mogła mu dawać pewną stabilizację egzystencji, była monotonna konieczność płacenia ciężkiej 
forsy za przywilej bycia tym, kim akurat był. Kiedy już się zacznie myśleć o tych rzeczach, człowiek się 
zastanawia, czy komukolwiek w średniowieczu, z wyjątkiem królów i poborców podatkowych, w ogóle 
się chciało podejmować trudy życia.

Jeżeli chodzi o piękno i różnorodność, Wogezy nie wytrzymują porównania ze Szwarcwaldem. Z 

punktu   widzenia   turysty   korzystne   jest   ich   większe   ubóstwo.   Chłop   w   Wogezach   nie   żyje   w 
nieromantycznej   atmosferze   sytej   pomyślności,   która   psuje   jego   sąsiada   zza   Renu.   Wioski   i 
gospodarstwa mają więcej uroku postępującego upadku.

Inną dziedziną, w której celują Wogezy, są ruiny. Wiele z ich licznych zamków jest położone tak, że  

można by pomyśleć, iż tylko orły mogły je zbudować. W innych można godzinami błądzić po całych 
akrach labiryntów stojących ścian.

W Wogezach handel owocami czy jarzynami jest nieznany. Większość tego rodzaju roślin rośnie 

dziko i można je zbierać. Wędrując przez Wogezy, niełatwo się trzymać jakiegoś programu. Kiedy 
dzień   jest   gorący,   trudno   się   oprzeć   pokusie   zatrzymania   się   i   spróbowania   owoców.   Maliny   - 
najsmaczniejsze,   jakie   jadłem   -   poziomki,   porzeczki   i   agrest   rosną   na   zboczach   jak   jeżyny   przy 
angielskich szlakach. Mały chłopiec w Wogezach nie musi okradać sadów - może się rozchorować, 
nie popełniając grzechu.

W Wogezach znajduje się wiele sadów, ale wdzierać się do nich w celu kradzieży owoców byłoby 

równie głupie jak postępek ryby próbującej dostać się bez biletu na kąpielisko. Chociaż oczywiście 
zdarzają się pomyłki.

Pewnego popołudnia, w trakcie wspinaczki, wynurzyliśmy się na płaskowyżu, gdzie zwlekaliśmy 

zbyt długo, opychając się owocami bardziej, niż mogłoby to nam wyjść na zdrowie; było ich tak dużo 

- 68 - 

background image

wkoło nas, i to tak różnorodnych. Zaczęliśmy od kilku późnych truskawek, a potem przeszliśmy do  
malin. Harris znalazł nawet renklodę z kilkoma wczesnymi owocami. Były pyszne.

- To najlepsze, na co trafiliśmy - powiedział George.
- Najlepiej z tego skorzystać. - Co było faktycznie dobrą radą.
- Co za szkoda - powiedział Harris - że gruszki są jeszcze takie twarde.
Martwił się tym przez chwilę, ale później, kiedy natknąłem się na piękne, żółte śliwki, nieco go to 

pocieszyło.

- Przypuszczam, że jesteśmy zbyt daleko na północy, żeby trafić na ananasy - powiedział George. - 

Czuję, że ucieszyłyby mnie tylko świeże ananasy. Te paskudne owoce nudzą się po chwili. Myślę, że 
to dlatego, iż za dużo tu owoców na krzakach, a za mało na drzewach. Jeśli chodzi o mnie, wolałbym  
znaleźć więcej renklod.

-   Jakiś   człowiek   wchodzi   na   wzgórze   -   zauważyłem.   -   Wygląda   na   tutejszego.   Może   będzie 

wiedział, gdzie jest więcej renklod.

-   Jak   na   starego,   idzie   dość   szybko   -   stwierdził   Harris.   Istotnie,   wchodził   na   wzgórze   w 

nadzwyczajnym tempie.

Na tyle, na ile byliśmy w stanie ocenić z tej odległości, wydawał się w radosnym nastroju: śpiewając  

i krzycząc na cały głos, gestykulował i machał rękami.

- Co za miły staruszek - zauważył Harris. - Aż przyjemnie na niego patrzeć. Ale czemu niesie kij 

przez ramię? Mógłby go użyć przy wspinaczce pod górę.

- Wiecie co, to chyba nie jest kij - powiedział George.
- Co to może być? - zastanawiał się Harris.
- Bardziej mi to wygląda na strzelbę - powiedział George.
- Chyba nie myślisz, żeśmy się pomylili - zasugerował Harris. - Nie wierzysz chyba, że to jest coś w 

rodzaju prywatnego sadu?

- Czy pamiętacie - zapytałem - ten straszny wypadek, który się zdarzył jakieś dwa lata temu na  

południu Francji? Pewien żołnierz zerwał parę wiśni, przechodząc obok domu jednego chłopa, a on 
wyszedł i bez słowa ostrzeżenia zastrzelił go na śmierć.

- Ale chyba nie wolno zastrzelić kogoś za zerwanie paru owoców,  nawet we Francji? - zapytał 

George.

- Oczywiście, że nie - odpowiedziałem. - To było całkiem nielegalne. Jedynym usprawiedliwieniem 

wysuniętym przez obrońcę chłopa było to, że był bardzo pobudliwy, a szczególnie jeśli chodziło o te 
właśnie wiśnie.

- Skoro już o tym wspomniałeś - podjął Harris - coś mi się przypomniało. Zdaje się, że ta dzielnica 

nazywała się „Komuna" i musieli zapłacić spore odszkodowanie krewnym zmarłego żołnierza; biedny, 
niewinny człowiek!

- Męczy mnie to miejsce - powiedział George. - Poza tym robi się późno.
- Jeśli dalej będzie szedł w tym tempie, potknie się i zrani - zauważył Harris. - Poza tym nie wierzę,  

że trafi.

Czułem się samotny tam, w górze, a nie było nikogo, z kim można by porozmawiać. Poza tym, o ile 

sobie przypominam, od czasu kiedy byłem chłopcem, nie cieszyłem się tak zbieganiem ze stromego 
wzgórza. Ciekawe, że to uczucie odżyło. To ostre ćwiczenie gimnastyczne, ale dobre na wątrobę.

Tej nocy spaliśmy w Barr, małym, miłym mieście na drodze do St. Ottilienberg, z ciekawym, starym  

klasztorem wśród wzgórz, gdzie czekają prawdziwe zakonnice, a rachunek wystawia ksiądz.

Tuż przed kolacją do Barr przybył turysta. Wyglądał na Anglika, ale jego wymowa miała ton, jakiego  

jeszcze nie słyszałem, chociaż był to elegancki i świetnie brzmiący język.  Gospodarz gapił się na 
niego ponuro, a gospodyni potrząsała głową. Anglik westchnął i znów spróbował. Jego język budził we  
mnie odległe wspomnienie, chociaż, do czasu, nie mogłem go zidentyfikować. Ale znowu nikt go nie 
zrozumiał.

- A niech to cholera! - powiedział na głos do siebie.
- Ach, więc jest pan Anglikiem! - wykrzyknął właściciel, rozjaśniając oblicze.

- 69 - 

background image

-   Wygląda   pan   na   zmęczonego,   monsieur   -   dodała   rozchmurzona   gospodyni.   -   Zapraszam   na 

kolację.

Oboje mówili doskonale po angielsku, niemal tak dobrze jak po niemiecku czy francusku; krzątali 

się i zadbali o jego wygodę. Przy kolacji siadł obok mnie i mogłem z nim porozmawiać.

- Niech pan mi powie - poprosiłem, jako że bardzo mnie to zaciekawiło - w jakim języku mówił pan 

za pierwszym razem?

- Po niemiecku - wyjaśnił.
- Och - odpowiedziałem - proszę mi wybaczyć, nie zna pan tego języka?
- Nie zrozumiał pan? - zapytał.
-   To   moja   wina   -   przyznałem.   -   Moje   umiejętności   są   w   tym   względzie   bardzo   ograniczone. 

Chwytam trochę to i owo, mniej więcej o co chodzi, ale to oczywiście nie to samo.

- Ale oni nie rozumieją - stwierdził. - Gospodarz i jego żona, a to przecież ich własny język.
- Nie sądzę - odpowiedziałem. - Tutejsze dzieci mówią nieźle po niemiecku, a nasza gospodyni i  

gospodarz   znają   mniej   więcej   ten   język.   Ale   w   Alzacji   i   Lotaryngii   starsi   ludzie   ciągle   mówią   po 
francusku.

- Ja także mówię do nich po francusku - dodał - i wcale nie rozumieją mnie lepiej.
- To rzeczywiście bardzo dziwne - zgodziłem się.
-   To   więcej   niż  dziwne   -  odpowiedział.   -   W  moim   przypadku   to   niezrozumiałe.   Mam  dyplom   z  

języków   współczesnych.   Zdobyłem   szkolne   stypendium   tylko   dzięki   znajomości   francuskiego   i 
niemieckiego. Moja poprawność gramatyczna i czystość wymowy były w moim college'u uważane za 
nadzwyczajne.   A  jednak  kiedy  pojadę   za  granicę,  z  ledwością   ktokolwiek  rozumie  chociaż  słowo.  
Może to pan wytłumaczyć?

- Chyba tak. Pańska wymowa jest zbyt bezbłędna. Pamięta pan, co Szkot powiedział, kiedy po raz 

pierwszy w życiu spróbował prawdziwej whisky: „Może to i puir, ale ja nie mogę tego pić". Tak samo 
może być z pańskim Niemcem. Razi go nie tyle pana język, ile popisywanie się nim. Jeśli mógłbym 
coś radzić: niech pan mówi tak źle, jak to tylko możliwe, i wtrąca tyle pomyłek, ile się da.

Wszędzie   jest   tak   samo.   W   każdym   kraju   stosują   specjalną   wymowę   wyłącznie   na   użytek 

obcokrajowców - wymowę, której ani im się śni używać między sobą i której nie rozumieją. Słyszałem 
kiedyś Angielkę wyjaśniającą Francuzowi, jak wymawiać słowo „have".

- Wymawia je pan - mówiła pani z wyrzutem - że gdyby je przeliterować, brzmiałoby h-a-v. To źle.  

Tam na końcu jest „e".

- Myślałem - powiedział uczeń - że nie wymówiła pani „e" na końcu.
- Zgadza  się  - przyznała  nauczycielka.  - To jest coś,  co  nazywamy „e" nieme, ono modyfikuje  

poprzedzającą samogłoskę.

Przedtem  biedak wymawiał  „have"  całkiem  znośnie,  ale  potem,  kiedy dochodził  do tego  słowa, 

milknął, zbierał myśli i wymawiał ten dźwięk tak, że tylko z kontekstu można się było domyślić, o co 
chodzi.

Pomijając  cierpienia  kilku   męczenników,  przeszedłem,   jak sądzę,   nie   mniejsze   niż  oni  katusze, 

starając   się   osiągnąć   poprawną   wymowę   niemieckiego   słowa   oznaczającego   kościół   -   Kirche. 
Postanowiłem raczej nie chodzić w Niemczech do kościoła, dopóki sobie z tym nie poradzę, niż mieć z 
tym kłopot.

- Nie, nie - wyjaśniał mi nauczyciel; był gorliwym dżentelmenem. - Powinien pan to wymawiać jako 

K-i-r-c-h-k-e. Tam nie ma „k" - i znów mi pokazywał, po raz dwudziesty tego ranka, jak to powinno się 
wymawiać.

Cały szkopuł w tym, że za Boga nie mogłem dostrzec różnicy w tym, jak on to robił, a jak ja. Wtedy  

spróbował nowej metody.

- Wymawia pan to gardłem - tłumaczył. Miał całkowitą rację. Wymawiałem. - Chciałbym, żeby pan  

wymawiał to stąd - i tłustym palcem pokazywał, skąd powinien wydobyć się dźwięk.

Spróbowałem. Po bolesnym wysiłku wydobywałem dźwięki, które mogły oznaczać wszystko, tylko 

nie miejsce uwielbienia Boga. Usprawiedliwiałem się:

- Naprawdę  boję  się,  że  to niemożliwe  - powiedziałem.  - Przez  całe  lata  zawsze  rozmawiałem 

ustami. Nigdy nie widziałem człowieka, który rozmawiałby żołądkiem. Sądzę, że teraz jest już dla mnie  
za późno na naukę.

- 70 - 

background image

Spędzając   całe   godziny   w   ciemnych   zaułkach,   ćwicząc   na   cichych   uliczkach   w   strachu   przed 

zabłąkanymi przechodniami, w końcu doszedłem do prawidłowej wymowy tego słowa. Mój nauczyciel 
był zachwycony i ja także, dopóki nie przyjechałem do Niemiec. W Niemczech przekonałem się, że 
nikt   nie   rozumie,   co   powiedziałem.   Nigdy   nie   mogłem   trafić   w   pobliże   kościoła.   Rzuciłem   w   kąt 
poprawną  wymowę  i gorliwie  wróciłem  do poprzedniej, złej.  Wtedy moi rozmówcy się rozjaśniali i 
mówili, że jest tuż za rogiem lub dalej, na sąsiedniej ulicy, zależnie od tego, gdzie był.

Myślę  także, że łatwiej można by nauczyć wymowy obcego języka,  nie wymagając od uczniów 

bohaterskich akrobacji, które są w ogóle niemożliwe i zawsze  bezużyteczne. A oto przykład takiej 
instrukcji językowej:

„Uciśnij migdałki u dołu krtani, następnie wypukłą częścią przegrody zakrzywionej w górę prawie 

dotknij (nie dotykając) języczka podniebienia, spróbuj końcem języka dotknąć tarczycy. Weź głęboki 
oddech i ściśnij swoją głośnię. Teraz bez otwierania warg powiedz »Garoo«".

A kiedy tego dokonasz, jeszcze nie są zadowoleni.

ROZDZIAŁ 13.

Próba charakteru i zachowania  się  niemieckiego  studenta - Niemiecki  Mensur - Zwyczaj  i  jego 

nadużycia   -  Impresje   -  Humor  sytuacyjny  -  Przepis   na   stworzenie   dzikusów  -  Młoda  kobieta  i  jej  
szczególne   upodobania   co   do   twarzy   -   Knajpa   -   Budynek   szkolny   -   Rada   dla   cudzoziemców   - 
Opowieść, która mogłaby się źle skończyć - Dwóch panów i dwie żony - Razem z kawalerem.

W DRODZE do domu zawadziliśmy o niemieckie miasteczko uniwersyteckie. Chcieliśmy zapoznać 

się z życiem studenckim, a dzięki uprzejmości naszych niemieckich przyjaciół mogliśmy zaspokoić 
naszą ciekawość.

Angielski chłopiec bawi się do lat piętnastu, a potem pracuje do dwudziestki. W Niemczech dziecko 

pracuje, a młodzież się bawi. Niemiecki chłopiec chodzi do szkoły na siódmą rano w lecie, na ósmą w 
zimie, a w szkole studiuje. Skutek jest taki, że w wieku lat szesnastu posiada gruntowną znajomość 
filologii   klasycznych   i   matematyki,   o   historii   wie   tyle,   co   facet   należący   do   partii   politycznej,   i   na 
dodatek doskonale zna języki współczesne. Dlatego osiem semestrów w college'u, rozłożonych na 
cztery lata, no może z wyjątkiem młodzieńców szykujących się do kariery naukowej - to niepotrzebnie 
wydłużony okres.

Jaka szkoda, że nie jest sportowcem, bo mógłby być dobry. Trochę gra w piłkę nożną, jeszcze 

mniej jeździ na rowerze, za to więcej gra w bilard w niewietrzonych kafejkach.

Ogólnie mówiąc, młody Niemiec, a raczej ich większość, spędza czas, zbijając bąki, pijąc piwo i 

walcząc. Jeśli jest synem bogatego ojca, wstępuje do Korpusu - członkostwo kosztuje około czterystu 
funtów   rocznie.   Jeśli   jest   młodzieńcem   z   klasy   średniej,   wstępuje   do   Burschenschaft   albo   do 
Landsmannschaft, co jest jednak nieco tańsze.

Organizacje te dzielą się na mniejsze koła, które starają się skupić narodowości. Są Szwabowie ze  

Szwabii, Frankoni potomkowie Franków, Turyńczycy itd.

Oczywiście, praktycznie daje to takie same wyniki jak wszelkie usiłowania tego rodzaju - jestem 

prawie  przekonany, że  połowa naszych  szkockich górali to rodowici londyńczycy - ale podzielenie 
całego   uniwersytetu   na   kilka   tuzinów   odrębnych   grup   daje   malowniczy   obraz   wydziałów 
wyróżniających się czapkami i kolorami i, co szczególnie ważne, własną piwiarnią, do której nie może 
przyjść student noszący inne kolory.

Głównym zajęciem tych studenckich korporacji jest walka między sobą lub z rywalami z Korpusu 

albo Schaftu dla uczczenia niemieckiego Mensuru. Mensur był opisywany tak często i gruntownie, że 
nie   zamierzam   nudzić   czytelników   jakimiś   szczegółowymi   wyjaśnieniami.   Podejdę   do   tego   jak 
impresjonista i celowo opiszę wrażenia z mojego pierwszego Mensuru, wierzę bowiem, że pierwsze 
wrażenie jest prawdziwsze i doskonalsze niż opinie stępione przez kontakty i ukształtowane przez 
inne wpływy.

- 71 - 

background image

Francuz   lub   Hiszpan   będzie   się   starał   cię   przekonać,   że   walka   byków   jest   instytucją   powstałą 

głównie dla dobra tychże zwierząt. Koń, który, jak ci się wydaje, ryczy z bólu, po prostu tylko się  
śmieje   z   komicznego   przedstawienia.   Twój   francuski   lub   hiszpański   przyjaciel   przeciwstawia 
wspaniałą  i ekscytującą śmierć  na arenie  zimnokrwistej  brutalności końskiej rzeźni.   Jeśli dasz się 
zbajerować, ogarnie cię chęć rozpoczęcia agitacji na rzecz wprowadzenia w Anglii walki byków jako  
wzoru rycerskości.

Torquemada   był   niewątpliwie   przekonany   o   humanitaryzmie   inkwizycji.   Być   może   dla   silnego 

dżentelmena   cierpiącego   na   skurcze   lub   reumatyzm   godzina   lub   dłużej   spędzona   na   ramie   do 
rozciągania  stawów stanowi  faktyczną  korzyść  fizyczną.  Może  on doznać ulgi  w bólach  stawów - 
można   powiedzieć,   że   jego   stawy   będą   bardziej   elastyczne   i   będzie   się   czuł   lepiej   przez   wiele 
następnych lat.

Angielscy   myśliwi   uważają   lisa   za   zwierzę   godne   zazdrości.   Doskonałe   całodzienne   rozrywki 

sportowe   są   mu   oferowane   zupełnie   bezpłatnie   i   dodatkowo   znajduje   się   jeszcze   w   centrum  
zainteresowania. Ale ślepcy zwykle niczego nie chcą widzieć.

Co trzeci niemiecki dżentelmen, którego spotyka się na ulicy, jest słusznej postury i będzie taki aż 

do śmierci; nosi od dwudziestu do stu śladów pojedynków, jakie stoczył w studenckich czasach.

Niemieckie dzieci bawią się w Mensur w przedszkolu, a w gimnazjum przeprowadzają jego próby.
Niemcy doszli do przekonania, że nie ma w tym nic brutalnego, nic agresywnego czy poniżającego. 

Argumentują, że ten zwyczaj wyrabia w niemieckiej młodzieży odwagę i zimną krew. Gdyby dało się to 
udowodnić,   zwłaszcza   w   kraju,   gdzie   każdy   mężczyzna   jest   żołnierzem,   argument   ten   byłby 
wystarczająco   jednostronny.   Ale   czy   istnieje   cnota   zawodowego   boksera   czy   cnota   żołnierza? 
Wątpliwe. Tężyzna i szybkość są na polu walki bardziej użyteczne niż niedorzeczna obojętność na to, 
co stanie się z jednostką.

Właściwie to niemiecki student musiałby mieć więcej odwagi, żeby nie walczyć. Bierze udział w 

walce nie dla swojej przyjemności, ale żeby zadowolić opinię publiczną i być w zgodzie z dwustuletnią  
tradycją.

Wszystko, co Mensur daje - to brutalizacja człowieka. Może pokazywać umiejętności - mówiono mi, 

że tak jest - ale to nie takie oczywiste. Zwykła walka nie jest zbyt podobna do pojedynku na szable na 
pokazie   Richardson;   pokaz   jako   całość   jest   pomyślany   jako   udana   próba   połączenia   elementów 
komicznych z nieprzyjemnymi.

W arystokratycznym Bonn, gdzie szanuje się styl, i w Heidelbergu, gdzie goście z innych narodów 

bardziej   należą   do   wspólnoty,   sprawa   jest   być   może   formalna.   Mówiono   mi,   że   tam   zawody 
przeprowadzane są w ładnych pomieszczeniach, siwowłosi lekarze czekają na rannych, a służący w 
liberiach na głodnych i cała sprawa jest przeprowadzana z pewnym malowniczym ceremoniałem.

Na uniwersytetach typowo niemieckich, gdzie cudzoziemcy nie są mile widziani i rzadko bywają, 

trzyma się na widoku tylko rzeczy nieodzowne i nie jest to widowisko zbyt zachęcające.

W istocie są to rzeczy tak zniechęcające, że usilnie radzę wrażliwemu czytelnikowi, by unikał nawet  

tego opisu. Nie może on być piękny i nawet nie będę się o to starał.

Pokój jest nagi i paskudny. Jego ściany są poplamione rozbryzgami piwa, krwi i tłuszczem świec;  

sufit jest zakopcony, a podłogę pokrywają trociny. Tłum studentów, paląc, śmieje się i rozmawia; jedni  
siedząc na podłodze, inni na krzesłach i ławkach, układają plan walk.

W   środku,   naprzeciw   siebie,   stoją   przeciwnicy;   przypominają   japońskich   wojowników   tak   nam 

znajomych   z   wizerunków   na   tacach   do   herbaty.   Malowniczy   i   sztywni,   z   goglami   na   oczach,   z  
szalikami   na   szyjach,   z   ciałami   ściśniętymi   czymś,   co   przypomina   brudne   kołdry   z   łóżek,   z 
wywatowanymi rękawami wyciągniętymi nad głową - wyglądają na parę niezgrabnych, mechanicznych 
figurek.   Głowy   i   twarze   mają   chronione   przez   ogromne   skórzane   czapki   z   daszkiem.   Po   kilku 
sekundach  lub  nieco  krótszym   czasie  wywlekają  ich  na  właściwą  pozycję.  Prawie   słychać dźwięk  
kółek zębatych. Arbiter zajmuje miejsce, pada hasło i natychmiast następuje pięć gwałtownych ciosów 
zadanych długimi, prostymi szpadami. Nikt nie interesuje się walką; nie ma żadnego ruchu, żadnej 
zręczności, żadnej gracji (mówię o swoich wrażeniach). Zwycięzca, najsilniejszy mężczyzna, z grubo 
wywatowanymi rękawami, zawsze w nienaturalnej pozycji, trzyma swój ogromny, niezgrabny rapier 
najdłużej,  zanim  zbyt   osłabnie,  aby  zasłonić się  lub  uderzyć.   Całe  zainteresowanie   skupia  się  na  
oglądaniu ran. Są one zadawane w jednym lub dwu miejscach - na szczycie głowy lub po lewej stronie  
twarzy. Czasami część owłosionego skalpu albo kawałek policzka wylatuje w powietrze, aby potem 
mógł być troskliwie przechowywany w kopercie przez dumnego właściciela, a ściślej mówiąc, przez 
byłego dumnego właściciela, celem pokazywania na wieczorkach towarzyskich. Z każdej rany leje się 
obfity strumień krwi, ochlapując lekarzy, sekundantów i świadków, skrapia sufit i ściany, wsiąka w 

- 72 - 

background image

walczących   i  zbiera   się  w  kałuże   między   trocinami.   Na  końcu   każdej  rundy  lekarze   zrywają  się   i 
ociekającymi krwią rękami uciskają rozwarte rany, nakładają na nie kłęby mokrej waty, przygotowane 
na tacy, którą przynosi posługacz.

Naturalnie, w chwili kiedy nieszczęśnik znów wstaje i podejmuje walkę, krew ponownie cieknie, na 

wpół go oślepiając, i kapie na ziemię. Czasami widać zęby zawodnika odsłonięte prawie do ucha i 
przez resztę pojedynku wydaje się uśmiechać do połowy widzów, a druga połowa widzi go poważnym.  
Czasami ma rozcięty nos, przez co wygląda, jakby walczył ze szczególnie wyniosłą miną.

Celem każdego studenta jest ukończenie uniwersytetu z możliwie największą liczbą blizn. Wątpię, 

czy ból sprawia, że mają się na baczności, nawet w tak małym zakresie, na jaki pozwala ta metoda 
walki. Prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto odniesie najwięcej ran. Taki młodzieniec, pozszywany i 
połatany,  niepodobny do ludzkiej istoty,  może paradować przez następny miesiąc, budząc  zawiść  
niemieckiej młodzieży i podziw niemieckich panien. Ten, kto otrzymał tylko kilka lekkich ran, odchodzi  
nadąsany i rozczarowany.

Drugi akt widowiska rozgrywa się w garderobie. Lekarzami są zwykle studenci medycyny - młodzi 

faceci, którzy uzyskawszy tytuł, niepokoją się o praktykę. Po prawdzie muszę powiedzieć, że ci, z 
którymi miałem kontakt, wyglądali prostacko i wydawali się rozkoszować swoją pracą. Być może to nie  
ich wina. Częścią systemu jest to, że medyk daje im jeszcze gorszą szkołę, a idealny lekarz nie dbałby 
o takie zajęcie.

To, jak student znosi opatrywanie ran, jest dla niego tak samo ważne jak ich otrzymywanie. Każda 

operacja musi być przeprowadzana najbrutalniej, jak to możliwe, a w czasie tego procesu kompani 
delikwenta   uważnie   go   obserwują,   żeby   stwierdzić,   czy   przechodzi   przez   to   ze   spokojem   i 
zadowoleniem.

Wyraźna, szeroko otwarta rana jest pożądana przez wszystkich. Celowo zszywa się ją niezdarnie, 

aby była widoczna przez całe życie. Taka rana, po rozsądnie zadanym skaleczeniu i nie gojąca się 
przez cały tydzień, może zapewnić szczęśliwemu posiadaczowi żonę z co najmniej pięciocyfrowym 
posagiem.

Przeważnie raz do roku odbywają się dwutygodniowe Mensury, w trakcie których przeciętny student 

odbywa tuzin walk. Bywają i inne, na które goście nie są zapraszani.

Jeśli zdarzy się, że student zhańbił się podczas walki jakimś drobnym mimowolnym ruchem głowy 

lub   ciała,   może   odzyskać   honor   tylko   przez   stoczenie   pojedynku   z   najlepszym   szpadzistą   w 
Korporacji. Kiedy się tego domaga i uzyska zgodę, nie wygląda to na pojedynek, lecz karę. Jego 
przeciwnik   zadaje   mu   tak   wiele   ciosów   i   tak   krwawe   rany,   jak   tylko   zdoła.   Ofiara   ma   pokazać 
kompanom, że potrafi stać nieruchomo, podczas gdy jej głowa jest niemal pocięta na plasterki.

Wątpię, czy można powiedzieć coś pozytywnego o Mensurze; jeśli nawet, dotyczy to tylko dwóch 

walczących.   Jestem   przekonany,   że   na   widzach   może   robić,   i   robi,   złe   wrażenie.   Znam   siebie 
wystarczająco   dobrze,   by   być   pewnym,   że   nie   mam   szczególnie   krwiożerczego   usposobienia. 
Wrażenie, jakie to na mnie wywarło, było normalne. Z początku, zanim faktycznie rozgorzała walka, 
odczuwałem ciekawość zmieszaną z niepokojem, czy widok będzie dla mnie do zniesienia; pewna 
pobieżna znajomość prosektorium i stołów operacyjnych rozwiewała moje wątpliwości, że mógłbym 
czuć się inaczej. Kiedy popłynęła krew, a nerwy i muskuły zostały odsłonięte, doświadczyłem uczucia 
wstrętu i litości. Ale muszę wyznać, że przy drugim pojedynku moje szlachetniejsze uczucia zaczęły 
znikać,   a   w   jakiś   czas   po   rozpoczęciu   trzeciego,   kiedy   pokój   zasnuł   ciężki,   gorący   zapach   krwi, 
zacząłem, jak to mówią Amerykanie, widzieć świat na czerwono.

Było mi mało. Patrzyłem na twarze otaczających mnie ludzi i na większości znalazłem niewątpliwe 

odbicie własnych odczuć. Jeśli byłoby rzeczą właściwą pragnienie krwi u współczesnego człowieka, 
Mensur byłby pożyteczną instytucją. Ale czy tak powinno być? Gadamy o cywilizacji i humanitaryzmie,  
ale ci, którzy nie są na tyle hipokrytami, by poddawać się samooszustwu, wiedzą, że pod naszymi 
wykrochmalonymi koszulami czai się dzikus ze wszystkimi swoimi nietkniętymi instynktami. Czasami 
może być słabszy, ale nie ma obawy, żeby kiedykolwiek umarł. Z drugiej strony przekarmianie go 
wydaje się nierozsądne.

Mówiąc poważnie, na korzyść pojedynków przemawia wiele rzeczy. Ale Mensur nie służy żadnemu 

dobremu  celowi.   To dziecinada  i fakt, że  jest to  okrutna i  brutalna gra,  nie sprawia,  iż jest mniej 
dziecinna. Rany nie mają same w sobie żadnej wartości, a są źródłem nobilitacji. Wilhelm Tell słusznie 
jest uznany za światowego  bohatera, ale co byśmy pomyśleli o członkach klubu ojców,  mających 
zwyczaj zbierać się z kuszami dwa razy w tygodniu, aby zestrzelić jabłka z głów swoich synów? Ci  
młodzi   niemieccy   dżentelmeni   mogliby   doznać   takich   samych   skutków,   z   których   są   tak   dumni, 
drażniąc dzikie koty.

- 73 - 

background image

Dołączenie do towarzystwa jedynie po to, żeby dać się pokiereszować, sprowadza człowieka do 

poziomu tańczącego derwisza. Podróżnicy opowiadają nam o dzikusach w Afryce Centralnej, którzy 
przy uroczystych okazjach skaczą dookoła i zadają sobie rany. Ale w Europie nie ma potrzeby ich  
naśladować.

Mensur faktycznie jest reductio ad absurdum pojedynku, a jeśli sami Niemcy nie widzą w tym nic 

śmiesznego, można ich tylko żałować za brak poczucia humoru.

Chociaż nie można się zgodzić z opinią publiczną, która popiera i nakazuje organizowanie Mensur, 

to   jednak   można   to   zrozumieć.   Uniwersytecki   zwyczaj,   który,   o   ile   nie   zachęca,   to   przynajmniej 
akceptuje opilstwo, jest trudniejszy do dyskusji.

Nie wszyscy niemieccy studenci się upijają; w większości są wstrzemięźliwi, żeby nie powiedzieć 

pracowici.   Ale   mniejszość,   chętnie   uważana   za   reprezentatywną,   ratuje   od   ciągłego   zamroczenia 
nabyta pewnym kosztem zdolność chlania przez pół dnia i całą noc i pozostawania przy tym w pełni  
zmysłów.  Nie dzieje się tak wszędzie,  ale jest wspólne dla miast uniwersyteckich: widok młodego 
mężczyzny, jeszcze przed dwudziestką, z figurą Falstaffa i cerą Bachusa z obrazu Rubensa. To, że 
niemiecka panna jest zafascynowana twarzą pociętą i pokiereszowaną, jakby zrobioną z kiepskich, nie 
pasujących do siebie materiałów - to fakt udowodniony. Nie może być atrakcyjna skóra opuchnięta i 
zaplamiona, ze śladami blizn porozrzucanymi na twarzy w celu zrównoważenia całego obrazu. Ale 
czego można się spodziewać, kiedy młodzieniec zaczyna pić piwo razem z Frühschoppen o dziesiątej 
przed południem, a kończy z Kneipe o czwartej rano?

Kneipe to coś, co możemy nazwać męskim przyjęciem, i może być, zależnie od składu, albo bardzo 

nieszkodliwe, albo bardzo awanturnicze. Młodzieniec zaprasza swoich kolegów studentów, tuzin lub 
stu, do kawiarni i dostarcza im tak dużo piwa i tanich cygar, na ile pozwala zdrowie i poczucie wygody, 
zwłaszcza jeżeli gospodarz należy do Korporacji.

Tutaj,   jak   wszędzie,   widać   niemieckie   poczucie   dyscypliny   i   porządku.   Wejście   każdego   nowo 

przybyłego jest witane powstaniem siedzących przy stole i salutem trzaskających pięt. Kiedy wszyscy 
są   w   komplecie,   wybiera   się   przewodniczącego,   którego   obowiązkiem   jest   rozdanie   numerów 
piosenek.   Drukowane   śpiewniki   z   tymi   piosenkami,   jeden   na   dwóch   ludzi,   leżą   na   stole. 
Przewodniczący głośno komenderuje: „Numer dwadzieścia dziewięć. Pierwszy wiersz" - i wszyscy, 
trzymając śpiewnik po dwóch, zaczynają śpiewać, dokładnie tak samo jak wierni w kościele. Przy  
końcu każdego wiersza jest przerwa, dopóki przewodniczący nie zarządzi następnego.

Ponieważ każdy Niemiec jest wytrawnym śpiewakiem, a większość ma piękne głosy, ogólny efekt 

jest uderzający. Chociaż sposób przypomina wykonywanie hymnów w kościele, to słowa piosenek 
czasami zmieniają to wrażenie. Ale czy jest to pieśń sentymentalna, ballada, czy śpiewka o naturze, 
mogłaby szokować przeciętnego, młodego Anglika. Wszystkie śpiewane są z surową powagą, bez 
śmiechu,   bez   żadnego   fałszu.   Na   końcu   przewodniczący   woła:   „Prosit!".   Wszyscy   odpowiadają: 
„Prosit!" i za chwilę szklanki są puste. Pianista wstaje i kłania się kilkakrotnie; potem wchodzi Fräulein 
i napełnia szklanki.

Między piosenkami wstaje się i odpowiada na toasty, ale niewiele jest uśmiechów, a jeszcze mniej  

do   śmiechu.   Uśmiechy  i   poważne   skinięcia   głowami   z  aprobatą   są   wśród   niemieckich   studentów 
bardziej stosowne.

Szczególny toast zwany „Salamander", na cześć jakiegoś gościa, jest specjalnym wyróżnieniem i 

spełnia się go z wyjątkową powagą.

- Teraz będziemy - mówi przewodniczący - pić Salamander (Einen Salamander reiben).
Wszyscy wstają i stoją jak pułk na baczność.
- Czy wszyscy gotowi? - pyta przewodniczący (Sind die stoffe parat?).
- Sunt - odpowiadają jednogłośnie.
- Ad exercitium Salamandri - mówi przewodniczący, a pozostali czekają w pogotowiu.
- Eins! - pocierają szklankami kolistym ruchem po stole.
- Zwei! - znowu hurgot szklanek, a potem:
- Drei!
- Pijemy! (Bibite!) - i zgodnym, mechanicznym ruchem szklanki są unoszone do góry i opróżniane.
-   Eins!   -   mówi   przewodniczący.   Denko   każdej   pustej   szklanki   kręci   się   na   stole,   wydając   syk 

podobny do spływu ustępującej fali na kamienistej plaży.

- Zwei! - obroty narastają, a potem opadają.
- Drei! - szklanki opadają na stół z jednoczesnym hukiem, a pijący siadają na miejsca.

- 74 - 

background image

Sportem uprawianym przez dwóch studentów w Kneipe jest ubliżanie sobie (oczywiście w żartach) i 

wyzywanie potem na pijacki pojedynek. Wyznacza się arbitra, napełnia dwa ogromne kufle, delikwenci 
siadają naprzeciw siebie z rękami na udach; wszystkie oczy są w nich utkwione. Arbiter daje hasło 
startu i natychmiast piwo z gulgotem leje się do ich gardeł. Zwycięzcą jest ten, który pierwszy trzaśnie  
idealnie pustym kuflem o stół.

Cudzoziemcy  chcący wziąć udział w Kneipe,  a  którzy zamierzają  zrobić to w niemieckim  stylu, 

powinni przed imprezą przypiąć do płaszczy karteczki z nazwiskiem i adresem. Niemiecki student jest 
uprzejmy i w jakimkolwiek by był stanie, dopilnuje, żeby w ten czy inny sposób gość dotarł bezpiecznie  
do domu przed  nastaniem poranka. Ale oczywiście  nie można od niego  wymagać, żeby pamiętał 
adresy.

Opowiadano   mi   o   trzech   gościach   na   berlińskiej   Kneipe,   która   skończyła   się   tragicznie. 

Cudzoziemcy  byli   zdecydowani  przeprowadzić   rzecz  gruntownie.   Wyjaśnili  swoje   zamiary   i  zostali 
przyjęci z aplauzem. Każdy z nich napisał na wizytówce swój adres i przypiął go przed sobą, do 
obrusa. I to był wielki błąd. Powinni, tak jak mi to radzono, przypiąć je do płaszczy. Człowiek może 
zmienić   miejsce   przy   stole,   całkiem   nieświadomie   może   przejść   na   drugą   stronę   stołu,   ale 
gdziekolwiek idzie, bierze płaszcz ze sobą.

Wczesnym rankiem przewodniczący zasugerował, aby dla wygody tych, którzy nadal trzymali się w 

pionie, wszyscy panowie niezdolni do tego zostali odesłani do domów. Wśród tych, których przyjęcie 
już   nie   interesowało,   byli   trzej   Anglicy.   Zdecydowano,   aby   wsadzić   ich   do   dorożki   pod   opieką 
stosunkowo trzeźwo mówiącego studenta i odwieźć z powrotem. Gdyby siedzieli cały wieczór na tych  
samych miejscach, wszystko byłoby dobrze, ale na nieszczęście chodzili dookoła i nikt nie wiedział, 
który dżentelmen należy do której kartki - a już najmniej sami goście. W stanie ogólnej radości nikomu  
nie wydawało się to ważną sprawą. Było trzech panów i trzy adresy. Przypuszczam, że zamysł był 
taki, iż nawet gdyby zaszła pomyłka, partia mogła być posortowana rankiem. Tak czy owak, trzech 
dżentelmenów zostało wsadzonych do dorożki, stosunkowo trzeźwo mówiący student wziął w rękę ich 
wizytówki i grupa ruszyła wśród owacji i dobrych życzeń towarzystwa.

Niemieckie piwo sprawia, że człowiek nie jest pijany w angielskim znaczeniu tego słowa. Właściwie  

nic szczególnego się z nim nie dzieje. Jest po prostu zmęczony. Nie chce mówić, chce, żeby zostawić 
go w spokoju, żeby mógł zasnąć i nie ma znaczenia gdzie - może to być gdziekolwiek.

Przewodnik  grupy  zatrzymał   dorożkę   pod  najbliższym   adresem.   Wysadził   najgorszy   przypadek. 

Naturalny instynkt podszepnął mu, żeby pozbyć się go najpierw. Razem z dorożkarzem wytaszczyli go 
na schody i zadzwonili do drzwi pension. Otworzył im senny portier. Wnieśli swój ciężar, szukając 
miejsca, gdzie go złożyć. Na szczęście drzwi sypialni były otwarte, pokój był pusty. Czy mogło być 
lepiej? Wtaszczyli go do środka. Uwolnili go od garderoby, która dała się łatwo zdjąć, i położyli do 
łóżka. Zrobiwszy to, obaj mężczyźni zadowoleni z siebie wrócili do dorożki.

Zatrzymali się przy następnym adresie. Tym razem w odpowiedzi na ich alarm zjawiła się pani w 

wieczorowej sukni z książką w ręce. Niemiecki student, patrząc na górną z dwu kartek trzymanych w 
ręce,   zapytał,   czy   ma   przyjemność   z   panią   Y.   Tak   się   zdarzyło,   że   miał,   chociaż   o   ile   to   była 
przyjemność, to leżała wyłącznie po jego stronie. Wyjaśnił pani Y, że dżentelmen, który właśnie zasnął 
przy ścianie, jest jej mężem. To najście nie wzbudziło w niej entuzjazmu, otworzyła po prostu drzwi 
sypialni i odeszła. Dorożkarz ze studentem wnieśli delikwenta i położyli na łóżku. Nie troszczyli się o  
rozbieranie go - byli tak zmęczeni. Nie widzieli już pani domu i odeszli bez pożegnania.

Ostatnia kartka opiewała na kawalera, który mieszkał w hotelu. Wzięli więc ostatniego gościa do 

hotelu, podali nocnemu portierowi i zostawili.

A   oto,   co   się   zdarzyło   pod   adresem   pierwszej   dostawy.   Jakieś   osiem   godzin   przedtem   pan   X 

powiedział do pani X:

- Chyba mówiłem ci, moja droga, że mam zaproszenie na dziś wieczór na coś, co chyba nazywa się 

Kneipe.

- Coś o tym wspominałeś - powiedziała pani X. - Co to jest Kneipe!
- To rodzaj kawalerskiego przyjęcia, moja droga, na którym spotykają się studenci, żeby śpiewać,  

rozmawiać, palić i robić tego rodzaju rzeczy.

- To dobrze. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił - powiedziała pani X, która była miłą i 

rozsądną kobietą.

- To może być interesujące - zauważył pan X. - Od dawna byłem ciekawy, jak to wygląda. Mogę - 

kontynuował pan X - to znaczy, możliwe, że wrócę do domu trochę później.

- Co masz na myśli, mówiąc później? - zapytała pani X.

- 75 - 

background image

- Trudno powiedzieć - odrzekł pan X. - Widzisz, ci studenci to zgrana paczka i kiedy się zejdą -  

chyba  będzie  sporo toastów.  Nie  wiem, jak to na mnie podziała,  jeśli będzie  okazja,  wymknę się 
wcześniej, to znaczy, jeśli się nie obrażą, a jeśli nie...

Pani X, która, jak już wspomniałem, była rozsądną kobietą, powiedziała:
-   Lepiej   pożycz   od   tych   ludzi   klucz  do   zatrzasku.   Będę   spać  z  Dolly,   więc   mnie   nie   zbudzisz, 

kiedykolwiek wrócisz.

- Myślę, że to świetny pomysł - zgodził się pan X. - Nie cierpię ci przeszkadzać. Po prostu wejdę  

cichutko i wśliznę się do łóżka.

Jakoś tak w środku nocy, a może już bliżej ranka, Dolly, która była siostrą pani X, usiadła na łóżku i 

zaczęła nasłuchiwać.

- Jenny - powiedziała Dolly - nie śpisz?
- Nie, moja droga - odparła. - Wszystko w porządku. Możesz spać dalej.
- Ale co to było? - spytała Dolly. - Może to pożar?
- Myślę - odpowiedziała pani X - że to Percy. Prawdopodobnie potknął się o coś w ciemności. Nie 

martw się, moja droga, śpij dalej.

Wkrótce,   kiedy   Dolly   znów   zapadła   w   drzemkę,   pani   X,   która   była   dobrą   żoną,   pomyślała,   że 

wymknie się po cichu i zobaczy, czy z Percym wszystko w porządku. Tak więc włożywszy szlafrok i 
pantofle, przemknęła się korytarzem do swojego pokoju. Aby zbudzić dżentelmena leżącego w łóżku, 
trzeba by chyba trzęsienia ziemi. Kobieta zapaliła świecę i podeszła do krawędzi łóżka. To nie był  
Percy; to nawet nie był nikt podobny do Percy'ego. Czuła, że to jest człowiek, który nigdy i w żadnych 
okolicznościach nie mógłby być jej mężem. W obecnej sytuacji czuła do niego pewną niechęć. Jej 
jedynym pragnieniem było pozbycie się go.

Było w nim coś, co wydawało się znajome. Podeszła bliżej i spojrzała uważnie. Wtedy przypomniała 

go sobie. Oczywiście, to był pan Y, dżentelmen, z którym jedli z Percym obiad w jego mieszkaniu  
pierwszego dnia po przyjeździe do Berlina. Ale co on tutaj robił?

Postawiła świecę na stole i, podpierając rękami głowę, usiadła, żeby pomyśleć. Nagle zrozumiała, 

co   się   stało.   Widać   Percy   poszedł   na   Kneipe   z   panem   Y.   Pan   Y   został   odniesiony   pod   adres 
Percy'ego. A Percy w tej chwili - okropne możliwości tej sytuacji stanęły jej przed oczami.

Wróciwszy do pokoju Dolly, ubrała się pospiesznie i cicho przekradła na dół. Złapawszy szczęśliwie 

przejeżdżającą nocną dorożkę, pojechała pod adres pani Y. Nakazała czekać dorożkarzowi, wspięła 
się na piętro i uparcie dzwoniła do drzwi.

Jak wcześniej, otworzyła jej pani Y, ciągle jeszcze w wieczorowej sukni i z książką w ręku.
- Pani X! - wykrzyknęła pani Y. - Co panią tu sprowadza?
- Mój mąż - zdołała tylko wykrztusić pani X. - Czy jest tutaj?
- Proszę pani - odrzekła pani Y, prostując się z godnością. - Jak pani śmie!
- Och, proszę mnie źle nie zrozumieć - błagała pani X. - To wszystko straszna pomyłka. Musiano  

zamiast do nas przynieść tutaj biednego Percy'ego. Jestem tego pewna. Niech pani pójdzie i zobaczy.

-   Moja   droga   -   pani   Y   była   starszą   kobietą   i   bardziej   macierzyńską   -   proszę   się   nie   martwić.  

Przynieśli go tutaj pół godziny temu i, prawdę mówiąc, nawet na niego nie popatrzyłam. On tu jest.  
Myślę, że nie zatroszczyli się nawet, żeby zdjąć mu buty. Jeśli zachowa pani zimną krew, zniesiemy  
go na dół i dostarczymy do domu tak, że nikt poza nami nie będzie o tym wiedział.

Pani Y chętnie pomogła pani X. Popchnęła drzwi i pani X weszła. W następnej chwili wyskoczyła z 

sypialni z bladą, przestraszoną twarzą.

- To nie Percy - powiedziała. - Co ja mam teraz zrobić?
-  Wolałabym,  żeby  na  przyszłość  nie  robiła   pani  takich  pomyłek  -  odparła  pani  Y,  ruszając  do 

pokoju.

Pani X ją zatrzymała:
- To nie jest również pani mąż.
- Nonsens - powiedziała pani Y.
- Z całą pewnością - uparła się pani X. - Zresztą zostawiłam go śpiącego na łóżku Percy'ego.
- Co on tam robi? - zdziwiła się pani Y.
- Przynieśli go tam i położyli - wyjaśniała pani X, zaczynając płakać. - Oto, dlaczego pomyślałam, że  

Percy musi być tutaj.

- 76 - 

background image

Dwie kobiety stały i patrzyły na siebie; przez chwilę trwała cisza zakłócana tylko przez chrapanie 

faceta z drugiej strony wpół otwartych drzwi.

- Więc kto to jest ten tam? - zapytała pani Y, która pierwsza doszła do siebie.
- Nie wiem - odpowiedziała pani X. - Nigdy go przedtem nie widziałam. Czy pani go zna?
Ale pani Y tylko zatrzasnęła drzwi.
- Co my zrobimy? - spytała pani X.
- Wiem, co ja zrobię - oznajmiła pani Y. - Wrócę z panią, żeby przywieźć mojego męża.
- On jest bardzo śpiący - wyjaśniła pani X.
- O, z pewnością - odpowiedziała pani Y i skoncentrowała się na płaszczu.
- Ale gdzie jest Percy? - szlochała biedna pani X, kiedy schodziły po schodach.
- Moja droga - powiedziała pani Y - o to go sama pani zapyta.
- Jeśli tak się pomylili - powiedziała pani X - nie sposób stwierdzić, co z nim zrobili.
- Przeprowadzimy śledztwo rano, moja droga - pocieszała ją pani Y.
- Myślę, że te Kneipe są haniebnymi imprezami - powiedziała pani X. - Jak długo będę żyła, nie 

pozwolę Percy'emu iść na coś takiego!

- Moja droga - zauważyła pani Y - jeśli pani zna swoją powinność, on nigdy tego nie zechce.
I, jak głosi wieść, faktycznie nigdy nie zechciał.
Ale, jak powiedziałem, błąd tkwił w przypinaniu kartki do obrusa zamiast do płaszcza. A błędy na 

tym świecie są zawsze surowo karane.

ROZDZIAŁ 14.

Rozdział   serio,   jako   że  jest   pożegnalny  -  Niemiec  z  punktu  widzenia   Anglosasa   -  Przezorność 

przejawiana w guzikach i hełmie - Raj bezradnego kretyna - Niemieckie sumienie: jego agresywność - 
Jak wieszają w Niemczech? - Co staje się z dobrym Niemcem po śmierci? - Wojskowy instynkt: czy to 
wystarczy? - Niemiec jako sklepikarz - Jak popiera życie - Nowa Kobieta, tu i wszędzie - Co można 
powiedzieć przeciw Niemcom jako ludziom - Koniec włóczęgi.

- KAŻDY mógłby rządzić tym krajem - powiedział George.
- Nawet ja.
Siedzieliśmy w ogrodzie Kaiser Hof w Bonn, spoglądając na Ren. To był ostatni wieczór naszej 

wyprawy; poranny pociąg miał być początkiem końca.

- Spisałbym na kartce papieru to wszystko, co chciałbym, żeby ludzie robili - ciągnął George. - 

Dałbym do dobrej drukarni, żeby wydrukowali tyle kopii, aby je wysłać do wszystkich miast i wsi, i to by 
była cała moja robota.

Trzeba przyznać, że w dzisiejszym spokojnym, potulnym Niemcu, którego jedyną ambicją wydaje 

się płacenie podatków i robienie, co mu każe ten, kogo Opatrzność postawiła u władzy, trudno jest,  
trzeba przyznać, dopatrzyć się jakiegoś śladu jego dzikich przodków, dla których indywidualność była 
potrzebna   jak   powietrze,   którzy   wyznaczali   urzędników   w   celu   sprawowania   doraźnej   władzy 
sędziowskiej, ale prawo egzekucji było zachowane dla plemienia; plemienia, które szło za wodzem, 
ale gardziło posłuszeństwem.

Dużo się dzisiaj słyszy w Niemczech o socjalizmie, ale tutaj socjalizm byłby tylko despotyzmem o 

innej nazwie.   Indywidualizm   nie  przemawia   wcale   do  niemieckiego  wyborcy.   Pragnie  on  kontroli  i 
regulacji we wszystkich dziedzinach. Spiera się nie o rządy, ale o ich formy. Policjant jest dla niego  
świętością i czuje się, że zawsze tak pozostanie.

W Anglii postrzegamy naszego stójkowego w błękitnym uniformie jako nieszkodliwą konieczność. 

Przeciętny   obywatel   traktuje   go   głównie   jako   drogowskaz,   chociaż   w   ruchliwych   rejonach   miasta 
uważa   się,   że   przydaje   się   do   przeprowadzania   starszych   pań   przez   ulicę.   Poza   uczuciem 

- 77 - 

background image

wdzięczności dla niego za te usługi, wątpię, czy zbytnio o niego dbamy. W Niemczech przeciwnie, jest 
on   czczony   jak   mały   bożek   i   kochany   jak   anioł   stróż.   Dla   niemieckiego   dziecka   jest   kombinacją 
Świętego   Mikołaja   i   Straszydła.   Wszystko,   co   dobre,   pochodzi   od   niego:   ogródki   do   zabawy 
zaopatrzone  w  huśtawki,   olbrzymie   szczudła,   sterty  piasku,   na  których  można  się  bić,   pływalnie  i 
jarmarki.

Złe   zachowanie   jest   przez   niego   karane.   W   tym   nadzieja   każdego   niemieckiego   chłopca   i 

dziewczynki, aby podobać się policji. Uśmiech policjanta budzi w nich zarozumiałość. Trudno żyć z 
dzieckiem pogłaskanym po głowie przez policjanta, jego zarozumiałość jest nieznośna.

Niemiecki obywatel jest żołnierzem, a gliniarz jego oficerem. Na ulicy policjant kieruje nim, gdzie ma 

iść   i   jak   szybko.   Na   początku   każdego   mostu   stoi   policjant,   aby   pouczyć   Niemca,   jak   ma   go  
przekroczyć. Gdyby nie było tam gliniarza, prawdopodobnie obywatel usiadłby i czekał, aż rzeka go 
minie.

Na stacji kolejowej policjant zamyka obywatela w poczekalni, gdzie nie może sobie zrobić żadnej 

krzywdy.  Kiedy nadchodzi  właściwy  czas,  wypuszcza  go  i przekazuje  konduktorowi,   który też jest 
gliniarzem, tylko w innym uniformie. Konduktor mówi mu, gdzie wysiąść, i pilnuje, żeby to zrobił.

W   Niemczech   nigdy   nie   możesz   wziąć   za   siebie   odpowiedzialności.   Władza   wszystko   robi   dla 

ciebie, i to robi dobrze. Nie przypuszcza, abyś zadbał sam o siebie; to nie twoja wina, że nie jesteś  
zdolny zatroszczyć się o siebie. Troska ta jest obowiązkiem niemieckiego policjanta. Fakt, że możesz 
być   bezradnym   kretynem,   nie   usprawiedliwia   go,   gdyby   coś   ci   się   stało.   Gdziekolwiek   jesteś   i 
cokolwiek robisz, jesteś pod jego opieką i on troszczy się o ciebie - dobrze się troszczy, nie da się 
temu zaprzeczyć.

Jeśli się zgubisz, on cię odnajdzie, a jeśli zgubisz cokolwiek, co do ciebie należy, on to dla ciebie 

odzyska. Jeśli nie wiesz, czego chcesz, on ci to powie. Jeśli chcesz czegoś, co jest dobre dla ciebie, 
on to znajdzie.

Prywatni prawnicy nie są w Niemczech potrzebni. Jeśli chcesz kupić albo sprzedać dom lub ziemię,  

państwo bierze to na siebie. Jeśli zostałeś oszukany, państwo bierze sprawę w swoje ręce. Państwo 
żeni cię, ubezpiecza, a nawet uprawia z tobą hazard dla rozrywki.

„Urodziłeś się", mówi niemiecki rząd do niemieckiego obywatela, „my zrobimy resztę. W domu i na 

zewnątrz, w zdrowiu i w chorobie, w pracy i czasie wolnym powiemy ci, co masz robić, i dopilnujemy, 
żebyś to zrobił. Sam nie musisz o nic się martwić".

I Niemcy się nie martwią. Tam, gdzie nie można znaleźć żadnego policjanta, Niemiec szuka tak 

długo, aż znajdzie na ścianie notatkę zostawioną przez policję. Czyta ją, a potem idzie i robi, co mu  
kazano.

Pamiętam, w pewnym niemieckim mieście - zapomniałem, w którym, to nieistotne, mogło się to 

zdarzyć w którymkolwiek - spostrzegłem otwartą bramę ogrodu, gdzie odbywał się koncert. Nie było 
niczego, co by broniło wejścia przez bramę, aby posłuchać koncertu bez płacenia za wstęp. Druga 
brama była w odległości ćwierć mili, a ta była dogodniejsza. Ale nikt nie usiłował przez nią przejść. 
Ludzie stali cierpliwie na palącym słońcu przed tą inną bramą, gdzie pobierano pieniądze za wstęp.

Widziałem niemiecką młodzież stojącą tęsknie na brzegu samotnej tafli lodu. Mogłaby ślizgać się na 

tym lodzie przez całe godziny i pies z kulawą nogą by o tym nie wiedział. Tłum i policja były w innym 
końcu, więcej niż pół mili stamtąd, i to za rogiem. Nic ich nie powstrzymywało oprócz wiedzy, że nie  
powinni tego robić.

Rzeczy takie jak te sprawiają, że trzeba się poważnie zastanowić, czy Teutoni należą do grzesznej  

ludzkiej   rodziny,   czy   nie.   Czy   to   możliwe,   że   ten   spokojny,   delikatny   lud   jest   w   rzeczywistości  
zbiorowiskiem aniołów, które zstąpiły z niebios, żeby wypić szklankę piwa, które, jak dobrze wiedzą, 
tylko w Niemczech jest warte wypicia?

W Niemczech wiejskie drogi są obsadzone drzewami owocowymi. Nie ma żadnego innego powodu, 

żeby powstrzymać przechodnia przed zbieraniem i jedzeniem tych owoców - oprócz jego sumienia. W 
Anglii taki stan rzeczy wywołałby powszechne oburzenie. Dzieci setkami marłyby na cholerę. Służby  
medyczne   wypruwałyby   sobie   żyły,   próbując   poradzić   sobie   z   naturalnymi   skutkami   zgubnej 
pobłażliwości   wobec surowych   jabłek  i  niedojrzałych   orzechów.  Opinia   publiczna   domagałaby  się, 
żeby drzewa ogrodzić, a tym samym unieszkodliwić. Aby uchronić się przed wydatkami na ogrodzenia 
i palisady, hodowcom owoców zabroniono by szerzenia w społeczeństwie śmierci i chorób.

Ale   w   Niemczech   chłopiec   będzie   szedł   całe   mile   wzdłuż   pustej   drogi   obsadzonej   drzewami 

owocowymi,   żeby   na   drugim   końcu   wsi   kupić   gruszek   za   pensa.   Przejście   pod   niestrzeżonymi 
drzewami owocowymi,  uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców, anglosaskiemu umysłowi 

- 78 - 

background image

wydaje   się   niegodziwym   marnowaniem   okazji   i   szyderstwem   z   błogosławionych   podarunków 
Opatrzności.

Nie   wiem,  czy tak  jest,  ale  z tego,  co   dowiedziałem   się  o  niemieckim  charakterze,  nie  byłbym  

zaskoczony, gdybym usłyszał, że kiedy w Niemczech facet jest skazany na śmierć, dostaje kawałek 
sznura i mówią mu, żeby się sam powiesił. To oszczędziłoby państwu dużo kłopotów i wydatków; już 
widzę   niemieckiego   przestępcę   biorącego   ten   kawałek   sznura   do   domu,   czytającego   uważnie 
policyjną instrukcję i przeprowadzającego tę operację we własnej kuchni, na tyłach domu.

Niemcy są dobrymi ludźmi. Być może w ogóle najlepszymi na świecie; mili, bezinteresowni, dobrzy 

ludzie.   Jestem   przekonany,   że   w   większości   idą   do   nieba.   Faktycznie,   porównując   ich   z   innymi 
narodami chrześcijańskimi, dochodzi się do wniosku, że niebo jest głównie produktem niemieckim. Ale 
nie   mogę   zrozumieć,   jak  oni  się   tam   dostają.   Nie   wierzę   w  to,   że   dusza   jakiegoś   pojedynczego, 
indywidualnego Niemca ma na tyle własnej inicjatywy, by polecieć sama do góry i zapukać do drzwi 
św. Piotra. Osobiście sądzę, że są tam zbierani w małych grupach pod opieką martwego policjanta.

Carlyle  powiedział o Prusakach, i to odnosi się do całego narodu niemieckiego, że  jedną z ich 

głównych cnót jest zdolność poddawania się rozkazom. O Niemcach można powiedzieć, że są ludźmi,  
którzy nie pójdą nigdzie i nie zrobią nic, czego im się nie każe. Wyszkol go do pracy i wyślij do Afryki 
lub Azji pod opieką kogoś w mundurze, a będzie doskonałym kolonistą, walczącym z trudnościami jak  
z   samym   diabłem   -   jeśli   ma   taki   rozkaz.   Ale   niełatwo   zrobić   z   niego   pioniera.   Jeśli   go   zostawić  
samemu sobie, czuje się, że wkrótce ustąpi i umrze, nie przez brak inteligencji, a czyste pragnienie  
wskazówek.

Niemiec   tak   długo   był   żołnierzem   Europy,   że   wojskowy   instynkt   wszedł   mu   w   krew.   Ma   pod  

dostatkiem cnót wojskowych, ale cierpi też na niedostatki wyszkolenia wojskowego. Opowiadano mi o 
pewnym niemieckim służącym, ostatnio wypuszczonym z koszar, że został pouczony przez swego 
pana, by dostarczył list do pewnego domu i czekał tam na odpowiedź. Mijały godziny, a służący nie  
wracał. Jego pan, zdziwiony i zaniepokojony, poszedł za nim. Znalazł go pod wskazanym adresem z 
odpowiedzią w ręce. Czekał na dalsze rozkazy. Historia wydaje się przesadzona, ale osobiście jestem 
skłonny w nią uwierzyć.

Ciekawą rzeczą jest to, że ten sam człowiek, bezradny jak dziecko, z chwilą kiedy wkłada mundur, 

staje się istotą inteligentną, zdolną do odpowiedzialności i inicjatywy. Niemiec może rządzić innymi i 
być rządzony przez innych, ale nie może sam się rządzić. Ratunkiem wydaje się wyszkolenie każdego 
Niemca   na   oficera   i   oddanie   go   pod   swoje   rozkazy.   To   pewne,   że   będzie   posłuszny   swojemu 
rozsądkowi i rozkazom i ze zręcznością oraz precyzją będzie wykonywać własne polecenia.

Oczywiście, za ten rys niemieckiego charakteru są głównie odpowiedzialne szkoły. Uczą w nich 

wypełniania   obowiązków.   Ideały   są   ważne   dla   wszystkich   ludzi,   ale   zanim   zaczniemy   się   nimi 
szczycić, chciałoby się jasno wiedzieć, czym jest ten „obowiązek". Niemieckim ideałem wydaje się: 
„Ślepe posłuszeństwo wobec wszystkich pozapinanych na wiele guzików". To jest antyteza pomysłu 
anglosaskiego,   ale   że   i   Anglosasi,   i   Teutoni   dobrze   prosperują,   musi   być   coś   dobrego   w   obu 
metodach. Jak dotąd Niemców spotkał błogosławiony los wyjątkowo dobrych rządów, jeśli będzie to 
trwać, wszystko z nimi będzie w porządku. Kłopoty zaczną się, kiedy coś się zepsuje w rządowej  
machinie.

Jako handlowiec skłonny jestem sądzić, że Niemiec pozostanie, dopóki jego charakteru nie zmieni 

się w sposób znaczący, na długi czas w tyle za Anglosasem, i to za przyczyną jego cnót. Dla niego  
życie jest czymś znacznie ważniejszym niż zwykły wyścig do bogactwa. Kraj, w którym zamyka się 
banki i urzędy pocztowe w środku dnia na całe dwie godziny, żeby ludzie poszli do domu nacieszyć 
się   smacznym   posiłkiem   na   łonie   rodziny   i,   być   może,   drzemką   po   deserze,   nie   może   i 
prawdopodobnie nie chce rywalizować z ludźmi, którzy jedzą na stojąco i śpią z telefonem przy łóżku.

W Niemczech nie ma, przynajmniej dotychczas, znacznej różnicy między klasami społecznymi w 

poziomie życia i ceremoniale śmierci, tak jak to jest w Anglii. Poza arystokracją, tworzącą niedostępny 
krąg dla ludzi innego pochodzenia, klasa społeczna zaledwie się liczy. Pani Profesor i pani Handlarka 
Świec  spotykają  się  co  tydzień  na  Kaffee-Klatsch  i  wymieniają  wieści   o  skandalach  na  zasadach  
całkowitej równości. Dozorca i lekarz przyjaźnią się i przesiadują razem w ulubionej piwiarni. Bogaty 
budowniczy przygotowuje swój obszerny pojazd i zaprasza na wycieczkę na wieś swojego majstra i 
swojego krawca razem z rodzinami. Każdy wnosi swój udział w jadle i napoju i wracając do domu,  
wszyscy   śpiewają   chórem   te   same   piosenki.   Jak   długo   trwa   ten   stan   rzeczy,   człowiek   nie   jest 
zmuszony poświęcać najlepszych lat życia dla zapewnienia sobie bogactwa na czas zdziecinnienia. 
Jego apetyt, a co więcej, apetyt jego żony, okazuje się nie nazbyt kosztowny. Lubi mieć mieszkanie  
czy   willę   wyposażoną   w   meble   z   luksusową   tapicerką   z   czerwonego   pluszu,   hojnie   złocone   i 
lakierowane.   Ale   to  jest   jego   ideał;   być   może   nie   jest   to  w  gorszym   guście   niż  mieszkania   doby 

- 79 - 

background image

elżbietańskiej,   z   imitacją   Ludwika   XV,   w   całości   oświetlone   elektrycznym   światłem   i   obwieszone 
fotografiami. Prawdopodobnie będzie miał wymalowaną przez miejscowego artystę krwawą bitwę na 
zewnętrznych   ścianach   domu,   a   od   strony   drzwi   frontowych   Bismarcka   w   postaci   anioła 
trzepoczącego się koło okien sypialni. Jeśli chodzi o starych mistrzów, całkowicie go zadowala spacer 
do publicznych galerii. W Vaterlandzie nie ma nic takiego jak splendor domu i nic Niemca nie zmusza, 
by marnować pieniądze na przekształcenie swojej siedziby w stary antykwariat.

Niemiec jest łakomczuchem. Ciągle jeszcze angielski chłop, mówiąc, że głoduje na farmie, cieszy 

się siedmioma posiłkami dziennie. W Rosji raz do roku wypadają tygodniowe święta, w czasie których  
wiele osób umiera, przejadłszy się naleśnikami. Ale jest to festiwal religijny i stanowi wyjątek. Na tym 
tle Niemiec, przeważnie otyły, jako żarłok dzierży palmę pierwszeństwa między narodami świata.

Wstaje wcześnie, a ubierając się, wypija od ręki kilka filiżanek kawy, pochłaniając pół tuzina kromek 

chleba   z   masłem.   Nie   ma   jeszcze   dziesiątej   godziny,   kiedy   siada   do   czegoś,   co   można   nazwać 
posiłkiem. O pierwszej lub wpół do drugiej przypada jego główny obiad. Przy okazji załatwia interesy, 
siedząc   przy   nim   parę   godzin.   O   czwartej   po   południu   idzie   do   kawiarni,   gdzie   je   ciastka   i   pije  
czekoladę. Wieczór w ogólności poświęca najedzenie, rzadko jest to jakiś ustalony posiłek - raczej 
seria przekąsek, butelka piwa i Belegetesemmel lub dwa o siódmej; następna butelka piwa i Aufschnitt 
w antraktach  w  teatrze;  mała  butelka  białego   wina   i  Spiegeleier  przed   pójściem  do  domu,  potem 
kawałek sera lub kiełbaska przepłukane odrobiną piwa przed udaniem się na spoczynek. Nie jest 
wcale smakoszem. Francuscy kucharze i francuskie ceny nie są regułą w niemieckich restauracjach. 
Niemiec woli swoje piwo i swoje rodzime białe wino niż bardziej kosztowne czerwone wino i szampan. 
I tak naprawdę jest to dla niego zdrowe, bo przeważnie jest skłonny uważać, że to zawsze francuski 
producent  sprzedaje tę butelkę  wina niemieckiemu hotelarzowi  czy sklepikarzowi,  a wtedy myśl o 
Sedanie mąci jego umysł. To głupia zemsta, zważywszy na to, że z reguły to nie Niemiec je pije, a 
kara spada na niewinnego, przejezdnego Anglika. Być może jednak sprzedawca Francuz przypomina 
sobie Waterloo i czuje, że w tej konkurencji zdobywa punkt.

W Niemczech  nie  są oczekiwane  ani  oferowane  drogie  rozrywki.  W Vaterlandzie  wszystko  jest 

przytulne i przyjazne. Niemiec nie ma żadnych kosztownych sportów, żeby za nie płacić, żadnych 
krzykliwych ważniaków, żeby ich utrzymywać, żadnych pysznych bogaczy, żeby się dla nich ubierać. 
Swoją główną przyjemność - operę albo koncert - może mieć za kilka marek, a jego żona i córki  
chodzą tam w sukienkach domowej roboty, okryte szalami.

Faktycznie, nieobecność w tym wszelkiej ostentacji jest dla angielskich oczu całkiem orzeźwiająca. 

Mało jest prywatnych powozów i nawet dorożki są używane tylko wtedy, kiedy szybszy i czystszy  
elektryczny tramwaj jest niedostępny. W ten sposób Niemcy zachowują niezależność.

Sklepikarz w Niemczech nie przymila się do klientów. Towarzyszyłem kiedyś w zakupach pewnej 

angielskiej   pani   na   wycieczce   do   Monachium.   Była   przyzwyczajona   do   zakupów   w   Londynie   czy 
Nowym Jorku i marudziła na wszystko, co sprzedawca jej pokazał. Nie to, żeby jej się nie podobał 
towar; to była jej metoda. Oświadczyła, że mogłaby większość tego towaru taniej i w lepszym gatunku 
kupić gdzie indziej. Nie, żeby tak naprawdę myślała, ale uważała, że tak trzeba mówić do ekspedienta. 
Wmawiała mu, że  jego towarom brak  gustu, nie była  obrażona, jak już  wspomniałem, miała taką 
metodę.

Mówiła, że wybór jest za mały, że rzeczy nie są nowoczesne, że są zbyt pospolite - w ogóle nie do 

noszenia.   Sprzedawca   nie   sprzeczał   się   z   nią   ani   nie   zbijał   jej   argumentów.   Odłożył   rzeczy   do 
właściwych pudełek, umieścił pudełka na półkach, wyszedł do saloniku na zapleczu i zamknął drzwi.

- Czy on nigdy nie wróci? - zapytała pani, kiedy minęło parę minut.
Ton jej głosu nie wyrażał pytania, ale był okrzykiem zwykłej niecierpliwości.
- Wątpię, czy w ogóle wróci - odpowiedziałem.
- Czemu? - zapytała bardzo zdziwiona.
- Przypuszczam, że pani go znudziła. Według wszelkiego prawdopodobieństwa za tymi drzwiami 

pali teraz fajkę i czyta gazetę.

- Co za dziwaczny sklepikarz - stwierdziła z oburzeniem, zbierając swoje pakunki i wychodząc.
Przy innej okazji słyszałem w palarni niemieckiego hotelu od niewysokiego Anglika historię, z której 

opowiadaniem, na jego miejscu, raczej bym się wstrzymał.

- Bardzo łatwo - powiedział Anglik - poniżyć Niemca. Oni wydają się tego nie rozumieć. Zobaczyłem 

pierwsze wydanie Zbójców w sklepie na Georg Platz. Wchodzę i pytam o cenę. Za ladą stał dziwny, 
starszy facet. „Dwadzieścia pięć marek", i wziął się do czytania.

- 80 - 

background image

Powiedziałem   mu,   że   widziałem   egzemplarz   w   lepszym   stanie   zaledwie   parę   dni   temu   za 

dwadzieścia; ot taki kit, jaki się wciska przy negocjacjach, to przecież całkiem zrozumiałe. On mnie  
pyta: „Gdzie?". Wyjaśniłem mu, że w sklepie w Lipsku. Zaproponował, żebym tam wrócił i ją kupił. 
Wydawało się, że nie dba o to, czy kupię u niego tę książkę, czy nie. Zapytałem:

„To ile w końcu pan za nią weźmie?". 
„Już panu mówiłem. Dwadzieścia pięć marek". 
Co za irytujący, stary dziad! 
„To tyle niewarte!".
„Wcale nie mówię, że warte!", odwarknął.
„Dam panu za nią dziesięć marek". 
Sądziłem, że skończy się na tym, iż weźmie dwadzieścia.
Wstał. Myślałem, że wychodzi zza lady, żeby odłożyć książkę. Zamiast tego podszedł prosto do 

mnie.   Był   raczej   postawnym   mężczyzną.   Wziął   mnie   za   ramiona,   wypchnął   na   ulicę   i   z   hukiem 
zamknął za mną drzwi. Przez całe życie nic mnie tak nie zaskoczyło.

- A może książka była warta dwadzieścia pięć marek? - zasugerowałem.
- Oczywiście, że była warta - odpowiedział. - I to dobre dwadzieścia pięć. Ale co to za sposób 

prowadzenia interesów?!

Jeżeli coś zmieni niemiecki charakter, to tylko ich kobieta. Sama zmienia się szybko - rozwija się,  

jak to mówimy. Dziesięć lat temu żadna niemiecka kobieta dbająca o reputację i mająca nadzieję na  
zamążpójście nie ośmieliłaby się jeździć na rowerze; dzisiaj jeździ ich po kraju tysiące. Starzy ludzie 
potrząsają nad nimi głowami, ale młodzi mężczyźni, jak zauważyłem, doganiają je i jadą obok.

Nie tak dawno w Niemczech uważano za niekobiece, jeśli któraś z nich potrafiła ślizgać się na 

zewnętrznej   krawędzi   łyżwy.   Sądzono,   że   powinna   ślizgać   się   uczepiona   do   jakiegoś   męskiego 
krewnego. Teraz sama kręci ósemki, zanim nie podjedzie jakiś chłopak, żeby jej pomóc. Gra w tenisa, 
a jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to widziałem nawet, jak jedna z nich prowadziła psi zaprząg.

Niemka zawsze była znakomicie wykształcona. W wieku osiemnastu lat mówi dwoma lub trzema 

językami i zapomina więcej, niż przeciętna Angielka kiedykolwiek przeczytała. Dotychczas ta edukacja 
była dla niej zupełnie bezużyteczna. Od dnia ślubu pozostawała w kuchni i spieszyła się, żeby uwolnić 
umysł od wszystkiego  innego  niż wiedzy,  jak sprząta się pokój, aby przejść potem do kiepskiego  
gotowania.

Ale przypuśćmy, że zaczyna jej świtać, iż kobieta nie musi poświęcać całego swojego istnienia dla  

gospodarstwa domowego, nie bardziej niż mężczyzna, który nie musi być cały maszynką do robienia 
pieniędzy.   Przypuśćmy,   że   odkrywa   w   sobie   ambicję   wzięcia   udziału   w   życiu   narodowym   i 
społecznym.   Wtedy   wpływ   takiej   partnerki,   zdrowej   na   ciele,   a   przez   to   o   prężnym   umyśle,   z 
pewnością jest trwały i rozległy.

Ponieważ niemiecki mężczyzna jest wyjątkowo sentymentalny, musi zrodzić się myśl, że najłatwiej 

wpłynąć na niego przez kobietę. Mówi się o nim, że jest najlepszym kochankiem i najgorszym mężem. 
To jest wina kobiet. Raz poślubiona niemiecka kobieta zrobiłaby więcej niż zaniechanie romansu -  
wzięłaby trzepaczkę i wygnała go z domu. Jako dziewczyna nigdy nie rozumiała się na modzie, jako  
żona zdejmuje nawet taką odzież, jaką ma, i zaczyna odziewać się w każdy kiepski materiał, jaki 
znajdzie, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. Swoją figurę, której nie powstydziłaby się Junona, i 
cerę   ładniejszą   niż   u   zdrowego   anioła   stara   się   złośliwie   popsuć.   Każdego   popołudnia   można   ją 
zobaczyć w kawiarni, ładującą w siebie ciastka obficie pokryte kremem i popłukującą je dubeltowymi 
łykami czekolady. W krótkim czasie staje się tęga, pulchna, spokojna i zupełnie nieinteresująca.

Kiedy niemiecka kobieta zrezygnuje z popołudniowej kawy i wieczornego  piwa, będzie ćwiczyć, 

żeby zachować figurę, a po ślubie będzie czytać coś więcej niż książkę kucharską, rząd niemiecki 
spostrzeże, że wyrosła nowa i nieznana siła, którą trzeba się zająć. I wszędzie w Niemczech ludzie  
staną wobec niewątpliwych znaków, że stare niemieckie Frauen ustępują miejsca nowym damom.

To, co się zdarzy potem, wydaje się ciekawe. Ponieważ naród niemiecki jest nadal młody, jego 

dojrzałość jest ważna dla świata. Niemcy są dobrymi ludźmi, miłymi, przyczyniają się do tego, by świat  
stał się lepszy. Mają wprawdzie swoje słabostki. Sami sobie ich nie uświadamiają, uważają się za  
doskonałych, co jest niemądre z ich strony. Posuwają się nawet do tego, iż sądzą, że są wyżsi nad 
Anglosasów - to niezrozumiałe. Czuje się, że pretendują do tego.

- Mają swoje zalety - powiedział George - ale ich tytoń to grzech śmiertelny. Idę do łóżka.

- 81 - 

background image

Wstaliśmy   i   wychyleni   przez   niską,   kamienną   barierę   oglądaliśmy   refleksy   światła   tańczące   na 

spokojnej, ciemnej rzece.

- Tak w ogóle, to była miła włóczęga ta nasza rajza - stwierdził Harris. - Cieszę się, że wracamy, ale  

równocześnie żal mi, że to się kończy, chyba mnie rozumiecie.

- Co to jest rajza? - zapytał George.
- Rajzę - wyjaśniłem - od niemieckiego Reise, mógłbym określić jako podróż długą lub krótką, bez 

końca. Jedyną rzeczą, która ją ogranicza, jest przymus powrotu w danym czasie do punktu startu. 
Czasami jest to wędrówka zatłoczonymi ulicami, a czasem polami i gościńcami. Czasami można się 
zatrzymać na kilka godzin, a kiedy indziej na parę dni. Ale długa czy krótka, tu czy tam, nasze myśli są  
zawsze   swobodne.   Kiwamy   głową   i   uśmiechamy   się   do   tego,   co   przeżyliśmy,   przy   niektórych 
wspomnieniach   zatrzymujemy   się   i   chwilę   rozmawiamy,   a   z   niektórymi   idziemy   kawałek   drogi. 
Wszystko nas bardzo interesowało, ale często trochę męczyło. Jednak ogólnie bawiliśmy się dobrze i 
szkoda, że nasza wyprawa się kończy.

* * *

JEROME   KLAPKA   JEROME   (1859-1927),   autor   niezwykle   popularnej   ponadczasowej 

humorystycznej powieści Trzech panów w łódce. Był dobrze znaną postacią w londyńskich kręgach 
teatralnych i literackich.

Jerome   urodził   się   w   Walsall   w   1859   roku   jako   syn   niezbyt   dobrze   prosperującego   handlarza 

żelazem, a zarazem ewangelickiego kaznodziei. Swoje drugie, niezwykłe imię zyskał od wygnańca, 
węgierskiego generała, znajomego ojca. Rodzina przeniosła się do londyńskiego East Endu, kiedy 
Jerome był jeszcze dzieckiem i tam uczęszczał do gimnazjum. Mając czternaście lat, opuścił szkołę, 
by   zostać   urzędnikiem   kolejowym   -   była   to   pierwsza   z   wielu   posad,   wśród   których   znalazły   się 
aktorstwo,   nauczycielstwo   czy   dziennikarstwo.   Jakiś   czas   spędził,   jeżdżąc   z   różnymi   zespołami 
teatralnymi; przez pewien okres mieszkał przy Tavistock Place w Londynie ze swoim przyjacielem 
George'em Wingrave'em (stał się on później pierwowzorem George'a z Trzech panów w łódce). Jego 
pierwsza książka Na scenie i poza nią, wydany w 1885 roku zbiór dowcipnych opowiadań o teatrze, 
została   bardzo   dobrze   przyjęta   przez   czytelników.   Potem   w   1886   roku   wydał   serię   szkiców 
zatytułowaną Próżniacze myśli nieroba, a ich sukces skłonił Jerome'a do zawodowego zajęcia się 
pisarstwem i dziennikarstwem. W 1888 roku ożenił się i na rok osiadł w Chelsea Gardens w Londynie,  
gdzie napisał swoją kapitalną powieść Trzech panów w łódce. Z „małego owalnego salonu", w którym  
pracował,   miał   piękny   widok   na   Tamizę   i   wzgórza   Surrey.   Dalszy   ciąg   Trzech   panów   w   łódce 
zatytułowany Trzech  panów na włóczędze   ukazał się  w roku  1900 i zawierał  humorystyczny opis 
rowerowej wycieczki po niemieckim Szwarcwaldzie,

W 1892 roku Jerome założył wraz z kilkoma przyjaciółmi periodyk „Próżniak" („The Idler"). Ten 

ilustrowany  miesięcznik   zyskał   popularność   dzięki   publikacjom   humorystycznych   utworów   Roberta 
Louisa Stevensona, Marka Twaina i Amerykanina Breta Harte'a. Kiedy gazeta splajtowała, Jerome 
wrócił   raz   jeszcze   do   teatru   i   zyskał   uznanie   jako   dramaturg.   Jego   sztuka   Na   trzecie   piętro   i   z  
powrotem   (1908),   sentymentalna,   umoralniająca   bajeczka   osadzona   w   Bloomsbury,   cieszyła   się 
powodzeniem przez długi czas i grana była w londyńskich teatrach.

Podczas I wojny światowej Jerome służył w wojsku jako kierowca ambulansu we Francji. Swoje 

pełne wydarzeń życie opisał w autobiografii Moje życie i czasy opublikowanej w 1926 roku. Zmarł w  
1927 roku.

- 82 - 


Document Outline