background image

ANNE RICE 

 

WAMPIR 

VITTORIO 

 

 

 

 

 

 

Tłumaczył Lesław Haliński 

background image

ROZDZIAŁ 1 

Kim jestem, dlaczego piszę, co się wydarzy 

 

Gdym  był  jeszcze  małym  chłopcem,  przyśniło  mi  się  coś  strasznego.  W  owym  śnie 

dzierżyłem w ramionach odcięte głowy  mojego młodszego brata i siostry. Ich nieme oblicza 

ciągle  były  żywe:  na  dużych  oczach  trzepotały  powieki,  policzki  zaś  czerwieniły  się 

rumieńcami. Niewysłowiona groza mnie również odebrała zdolność mowy. 

Sen okazał się proroczy. 

Nikt  wszakże  nie  raczy  uronić  łezki  -  ani  nade  mną,  ani  nad  nimi.  Pochowano  ich 

potem bezimiennie, grzebiąc pod pięćset - letnią pokrywą czasu. 

Jestem wampirem; imię me Vittorio. Piszę te słowa w najwyższej wieży podupadłego 

zamczyska, wzniesionego na jednym z górskich szczytów Toskanii - tej arcypięknej krainy w 

samym sercu Włoch. To właśnie tutaj przyszedłem na świat. 

Jakkolwiek  na  to  patrzeć,  jestem  wampirem  nietuzinkowym.  Żyję  już  od  pięciu 

stuleci, czyli od czasów Cosima Mediciego, i dysponuję ogromną siłą. Za świadków niechaj 

posłużą  mi  aniołowie,  jeśli  uda  się  wam  skłonić  ich  do  rozmowy.  Miejcie  się  więc  na 

baczności. 

Nie  mam  jednakże  nic  wspólnego  z  bohaterami  „Kronik  wampirów”.  Mam  na  myśli 

ową  gromadę  osobliwych  romantyków,  wywodzącą  się  z  położonego  na  południowych 

krańcach  Nowego  Świata  miasta  Nowy  Orlean  bądź  w  dalszym  ciągu  tam  za  mieszkała. 

Znacie ich już zapewne z wielu pociesznych ksiąg i opowieści. 

Nic  mi  nie  wiadomo  o  tych  przerażająco  prawdziwych  postaciach,  które  paradują 

przed wami pod osłoną fikcji literackiej. Nie są mi znane ich niebiańsko ponętne grzęzawiska 

w  Luizjanie,  dlatego  też,  począwszy  od  tego  zdania,  żadnej  wzmianki  na  ich  temat  w 

niniejszym tomie już nie uświadczycie. 

A  jednak  to  właśnie  one  skłoniły  mnie  do  przelania  na  papier  opowieści  o  mych 

młodych latach, do snucia gawęd o własnej przeszłości. W ten sposób okruchy mego żywota 

zostaną uwiecznione w księdze, która - by tak rzec - krążąc po świecie szerokim, zetknie się 

kiedyś za sprawą przypadku bądź przeznaczenia z dziełami tamtych wampirów dotyczącymi. 

Przez całe stulecia mej wampirzej egzystencji błąkałem się po świecie, obserwując go 

bacznie  i  przenikliwie.  Ani  jeden  z  mych  pobratymców  nigdy  niczym  mi  nie  zagroził, 

ponieważ udało mi się uniknąć ich podejrzeń i pozostać dlań zupełnie nie rozpoznanym. 

background image

Nie  pragnę  tu  jednak  zdawać  relacji  z  mych  perypetii.  Jako  się  rzekło:  opowiem  o 

swoich  początkach.  Wierzę  bowiem  głęboko,  iż  mam  wam  do  przekazania  wieści  zgoła 

niezwykłe. Kto wie, czy po ukończeniu tej księgi nie stanę się z własnej woli jedną z postaci 

w  przeogromnym  cyklu  powieściowym,  zaludnionym  przez  wampiry  z  Nowego  Orleanu  i 

San Francisco. Na razie nie silę się na odpowiedź, bo i ta sprawa nie zaprząta mojej uwagi. 

To  tutaj  spędzam  swoje  spokojne  noce  -  wśród  zarośniętych  liśćmi  kamieni,  w 

miejscu, gdziem jako dziecko zaznał tyle szczęścia. Zdeformowane i popękane ściany pokryły 

się  już  ciernistymi  krzewami  porzeczek,  a  pachnące  dęby  i  kasztany  utworzyły  dokoła 

niewielki lasek. Wszystko to usposabia do spisania wydarzeń, które przypadły mi w udziale, 

albowiem los mój wydaje się niepodobny do życia innych wampirów. 

Bynajmniej nie zawsze przebywam tu właśnie. 

Przeciwnie  -  najczęściej  bytuję  w  owym  mieście,  które  jawi  mi  się  królową  miast 

wszystkich. We Florencji zakochałem się w chwili, gdym dzieckiem będąc, zobaczył ją po raz 

pierwszy. 

Cosimo  Starszy  prowadził  naonczas  swój  potężny  Banco  Medici,  troszcząc  się  oń 

osobiście, choć był najmajętniejszym człowiekiem w Europie. 

W domostwie Cosima Mediciego rezydował wielki rzeźbiarz Donatello, wykuwający 

swe dzieła z marmuru i brązu. Mieszkali tam nadto rozliczni malarze i poeci tudzież badacze 

magii  wraz  z  adeptami  sztuki  muzycznej.  Prześwietny  Brunelleschi  -  twórca  kopuły  w 

największej z florenckich świątyń - wznosił podówczas kolejną katedrę, ponownie na zlecenie 

Cosima.  Michelozzo  zaś  trudził  się  nad  przebudową  klasztoru  św.  Marka,  przystępując 

zarazem do pracy nad pałacem dla Cosima, rozsławionym później jako Palazzo Vecchio. Dla 

najsłynniejszego  z  Medyceuszy  przeczesywano  też  zakurzone  biblioteki  całej  Europy  w 

poszukiwaniu klasycznych ksiąg Greków i Rzymian, by przekładać  je potem na nasz włoski 

język ojczysty, odważnie wybrany przez Dantego na tworzywo jego Boskiej komedii. 

Pod  dachem  Cosima  dane  mi  było  -  mnie,  młodziutkiemu  śmiertelnikowi,  co  go 

fortuna  i  fatum pospołu sobie wybrały - tak, na własne oczy ujrzeć dostojnych gości soboru 

we  Florencji:  papieża  Eugeniusza  IV  i  przybyłego  z  Bizancjum  samego  cesarza  i  patriarchę 

Konstantynopola,  Jana  VIII  Paleologa.  Zawitali  tam  oni  w  celu  zasypania  przepaści  między 

Kościołem  wschodnim  i  zachodnim,  a  jam  jeno  patrzył,  jak  w  pełni  swego  majestatu 

wjeżdżają do targanego srogą burzą miasta i pożywiają się przy Cosimowym stole. 

Dość  już  tego,  powiecie.  Ja  zaś  się  z  wami  zgodzę.  Nie  jest  to  wszak  historia  rodu 

Medyceuszy.  Pozwólcie  mi  atoli  nadmienić,  iż  człek,  który  nazwie  ich  przy  was 

niegodziwcami,  sam  jest  niespełna  rozumu.  W  końcu  nikt  inny  jak  właśnie  potomkowie 

background image

Cosima otoczyli opieką Leonarda da Vinci, Michała Anioła i całe legiony innych artystów. A 

wszystko to za sprawą bankiera (bądź też lichwiarza - jak zwał, tak zwał), co zechciał dodać 

Florencji piękna i splendoru, albowiem uznał to za chwalebne i pożądane. 

Do  Cosima  powrócę  w  stosownej  chwili,  zresztą  jedynie  w  kilku  krótkich  słowach. 

Choć przyznać się muszę, że zwięzłość nie należy do moich przymiotów, tutaj powiem wam 

tylko, że człowiek ten ciągle jest wśród żywych. 

Ja zaś od roku 1450 sypiam w towarzystwie umarłych. 

Zanim poznacie moje początki, niech będzie mi wolno uzupełnić niniejszą przedmowę 

jednym jeszcze ustępem. 

Nie  myślcie,  błagam,  iż  napotkacie  tu  starodawny  styl.  Nie  liczcie  zatem  na  drętwą, 

afektowaną  angielszczyznę,  która  przywoływałaby  wizje  zamkowych  murów  przez 

górnolotne, acz skromne w istocie rzeczy słownictwo. 

Swoją  historię  opowiem  w  sposób  naturalny  i  kunsztowny  zarazem,  delektując  się 

przy  tym  słowami,  bom  jest  ich  wielkim  miłośnikiem.  Jako  istota  nie  podległa  śmierci, 

wchłonąłem  w  siebie  angielszczyznę  czterech  minionych  stuleci  -  od  sztuk  Christophera 

Marlowe’a  i  Bena  Jonsona  aż  po  urywany,  chropowaty,  lecz  sugestywny  język  filmów  z 

Sylvestrem Stallone'em. 

Znajdziecie  mnie  wszechstronnym,  śmiałym,  ba,  bez  mała  szokującym.  Dlaczego 

bowiem  nie  miałbym  czerpać  z  pełnego  arsenału  mego  epickiego  talentu?  Czyliż  angielska 

mowa  nie  wyszła  już  była  poza  obręb  jednej  tylko  krainy,  a  potem  dwóch,  trzech,  czterech 

lądów? Stała się oto językiem  całej planety - zarówno odludnych zakątków Tennessee,  jak  i 

najodleglejszych wysp celtyckich, a także rojnych miast Australii i Nowej Zelandii. 

Jestem  dzieckiem  renesansu,  przeto  param  się  wszystkim  i  bez  żenady  mieszam  ze 

sobą przeróżne rzeczy. Czynię to w głębokim przekonaniu,  iż służę w ten sposób jakowymś 

wyższym celom. 

Co tyczy się mej rodzimej włoszczyzny, niechaj czytane na głos imię Vittorio brzmi w 

waszych  uszach  bardzo  miękko,  a  inne  italskie  imiona  z  tej  książki  obdarzcie  tchnieniem 

pełnym  i  wonnym.  Jest  to  w  istocie  język  tak  słodki,  że  angielskie  słowo  stone  (kamień) 

rozrasta  się  w  nim  do  rozmiarów  trzech  sylab:  pi  -  ea  -  tra.  Nic  też  nie  równa  się  z  nim 

elegancją. Dlatego każdym innym językiem mówię z takim włoskim akcentem, jaki spotkacie 

we współczesnej Florencji. 

Raduję  się  więc  niepomiernie,  iż  moje  anglojęzyczne  ofiary  mogą  upajać  się  mymi 

jedwabiście wymówionymi pochlebstwami, mym połyskliwie włoskim akcentem. 

Nie jestem wszakże szczęśliwy. Nie wolno wam tak myśleć. 

background image

Nie napisałbym tego tomiszcza, aby ukazać los szczęśliwego wampira. 

Mam  mózg  oraz  serce.  Otacza  mnie  również  eteryczna  podobizna  siebie  samego, 

stworzona  najpewniej  przez  jakieś  Wyższe  Moce.  Wewnątrz  tej  nienamacalnie  zwiewnej 

powłoki tkwi to, co człowiek nazywa duszą. Takoż i  ja duszę posiadam. Hektolitry krwi nie 

zatopią jej we mnie - nie przedzierzgnę się w beztroskiego upiora. 

Okej,  okej,  okej.  Podobno  słowo  to  znane  jest  wszystkim  mieszkańcom  naszego 

globu. Jesteśmy gotowi, możemy zaczynać. 

Jednokowoż  pragnę  wam  jeszcze  zacytować  pewnego  zapoznanego,  lecz  wybornego 

pisarza nazwiskiem Sheridan Le Fanu. Będą to słowa wypowiedziane w wielkiej udręce przez 

opętanego bohatera jednego z doskonale  napisanych opowiadań tegoż właśnie autora. Pisarz 

ów, wywodzący się z Dublinu, zmarł wprawdzie w roku 1873, zważcie wszelako na świeżość 

jego  języka  i  zatrważającą  ekspresyjność,  jakiej  udzielił  on  postaci  kapitana  Bartona  w 

opowiadaniu The Familiar. 

„Jakichkolwiek wątpliwości nie budziłaby we mnie autentyczność tego, co podaje się 

nam za prawdy objawione, grozą przepaja mnie jeden niezbity fakt: poza tym światem istnieje 

inna,  duchowa  rzeczywistość,  której  mechanizm  łaskawie  się  przed  nami  ukrywa.  Niekiedy 

wszakże  -  ku  naszemu  przerażeniu  -  system  ów  po  części  uchyla  rąbka  swej  tajemnicy. 

Pewien  jestem  -  ba!  -  nawet  wiem  (...),  że  istnieje  jakowyś  Bóg,  straszny  Bóg,  i  że  wina 

pociąga  za  sobą  karę,  wymierzoną  w  tajemniczy  i  zdumiewający  sposób  przez  siły  dla  nas 

niepojęte i budzące bezbrzeżną trwogę. Wielki Boże, jakżem ja przekonany o istnieniu owego 

duchowego  wymiaru,  który  złowrogi  jest,  nieprzejednany  i  wszechmocny.  Pod  jego  to 

jarzmem uginałem się i uginam, doznając mąk właściwych wszystkim wiekuiście potępionym 

istotom!” 

I cóż wy na to? 

Mnie  samego  ten  fragment  śmiertelnie  bez  mała  ugodził.  Raczej  nie  nazwę  naszego 

Boga „strasznym”, naszego wymiaru zaś „złowrogim”, choć w słowach tych zda się tkwić nie 

dające się nijak podważyć  jądro prawdy. Aczkolwiek  jest to fikcja  literacka, nie brak w niej 

chyba szczerych emocji. 

Powyższy wyimek oceniam wysoko, gdyż ciąży nade mną potworna klątwa, której ja 

wśród wampirów jestem jedyną ofiarą. Mniemam, iż inni są od niej wolni. Wedle mnie każdy 

z nas - ludzie i wampiry, słowem: wszystkie istoty zdolne do uczuć i płaczu - cierpi wskutek 

pewnego  przekleństwa.  Otóż  i  one:  dysponujemy  wiedzą,  której  ciężar  nas  przerasta,  i  nie 

możemy uczynić nic, absolutnie nic, aby oprzeć się jej sile i związanym z nią pokusom. 

background image

Pod  koniec  mej  opowieści  podejmę  ten  temat  ponownie.  Przekonam  się,  jak  też 

pojęliście niniejszą historię. 

Zapadł  już  wczesny  wieczór.  Monumentalne  ruiny  najwyższej  wieży  mego  ojca  w 

dalszym ciągu wznoszą się dumnie na tle mieniącego się gwiazdami nieboskłonu. Przez okno 

widzę  też  rozświetlone  księżycem  wzgórza  i  doliny  Toskanii,  a  nawet  wody  morza, 

pobłyskujące  spoza  kamieniołomów  Carrary.  Czuję  zapachy  kwietnych  łąk  na  dziewiczych 

jeszcze zboczach, gdzie toskańskie irysy w dalszym ciągu kwitną za dnia na czerwono i biało, 

abym ja znajdował je potem pod aksamitną osłoną otulającej mnie nocy. 

Przelewam  teraz  na  papier  te  słowa,  czekając,  aż  księżyc  w  swej  jak  zwykle 

przyćmionej  pełni  ukryje  się  za  chmurami.  Zapalę  wtedy  sześć  świec,  wetkniętych  w 

nierówno  wykute  kandelabry,  stojące  onegdaj  na  biurku  ojca.  Rodzic  mój  był  wówczas 

feudalnym  panem  tej  góry  wraz  ze  wszystkimi  na  niej  wioskami.  Sprawował  on  również 

nieoficjalną władzę nad Florencją, którą wspomagał w czasie wojny  i pokoju  jako jej trwale 

lojalny  sojusznik.  Byliśmy  wtedy  bogaci,  mężni,  ciekawi  świata  i  niewymownie  wręcz 

szczęśliwi. 

Pora już, bym opisał wam to, co przepadło. 

background image

ROZDZIAŁ 2 

Mój krótki żywot człowieka śmiertelnego, 

piękno Florencji, 

świetność naszego małego dworu 

- to, co przepadło 

 

Umarłem w wieku lat szesnastu. Jestem raczej słusznego wzrostu, moje gęste brązowe 

włosy  opadają  mi  na  ramiona,  no  a  żałosne  spojrzenie  piwnych  oczu  bywa  zaiste trudne  do 

wytrzymania. To ostatnie nadaje mi w pewnym sensie wygląd nieledwie androginiczny. Mam 

również  powabny,  wąski  nos,  którego  nozdrza  niezbyt  się  jednak  wyróżniają.  Usta  me 

natomiast  są  dość  akuratnych  rozmiarów  -  ani  za  wąskie,  ani  nadmiernie  zmysłowe.  Jak  na 

owe czasy byłem zaprawdę pięknym chłopcem. W przeciwnym bowiem razie nie należałbym 

już teraz do grona żywych. 

Tak to  się  dzieje  z  większością  wampirów,  choćby  mówiono  wam  co  innego.  Uroda 

sprowadza na nas nieszczęście. Wyrażając się zaś dokładniej: nieśmiertelność dają nam ci, co 

nie potrafią oprzeć się roztaczanym przez nas powabom. 

Oblicze  me  nie  jest dziecinne,  lecz  bez  mała anielskie. Brwi  mam gęste, ciemne  i  na 

tyle wysoko umieszczone, że oczy błyszczą mi stanowczo zbyt mocno. Z kolei czoło byłoby 

odrobinę  za  wysokie,  gdyby  z  drugiej  strony  nie  było  tak  płaskie  i  gdyby  gęste,  brązowe 

włosy  nie  okalały  mej  twarzy  falą  loków.  Odznaczam  się  mocnym  podbródkiem,  którego 

kwadratowy zarys nie przystaje do reszty mego oblicza. Zdobi go jednak mały dołek. 

Moje  ciało  jest  silne  i  nadmiernie  wręcz  muskularne.  Mam  szeroką  klatkę  piersiową 

oraz pokaźne ramiona, nadające mi wygląd krzepkiego męża. Dzięki temu umyka uwadze ma 

nieforemna szczęka  i - przynajmniej  z pewnej odległości -  mogę uchodzić za  mężczyznę co 

się zowie. 

Owo solidnie zbudowane ciało zawdzięczam ćwiczeniom z użyciem ciężkiego miecza, 

którym  oddawałem  się  intensywnie  w  ostatnich  latach  mego  żywota.  Przysłużyły  mi  się 

również szaleńcze polowania w górach, gdy wspomagany przez sokoły ganiałem wszędy  na 

własnych  nogach  (choć  posiadałem  już  wówczas  cztery  rumaki,  a  pośród  nich  konia 

królewskiej krwi, zdatnego do uniesienia mnie w pełnym rynsztunku bojowym). 

background image

Tamta zbroja ciągle spoczywa pod moją wieżą. Nigdy nie użyłem jej w trakcie walki. 

Wprawdzie Italia za moich czasów ogarnięta była wojenną pożogą, to jednak Florentyńczycy 

zawsze wysługiwali się w bitwach najemnikami. 

Ojciec mój musiał jedynie zadeklarować swą absolutną lojalność względem Cosima i 

nie  dopuścić,  by  jakikolwiek  stronnik  Świętego  Cesarstwa  Rzymskiego,  księcia  Mediolanu 

lub rzymskiego papieża przemieszczał swe wojska przez nasze przełęcze lub zatrzymywał się 

w naszych wioskach. 

Tak  się  szczęśliwie  złożyło,  iż  posiadłości  nasze  nie  leżały  na  żadnym  z  głównych 

traktów.  Przemyślni  antenaci  wznieśli  to  zamczysko trzy  setki  lat  przed  mymi  narodzinami. 

Ród  nasz  ma  swój  początek  w  czasach  Longobardów,  czyli  przybyłych  z  Północy 

barbarzyńców, którzy - jak mniemam - zostawili nam w schedzie nieco swojej krwi. Któż to 

może  wiedzieć?  Wszak  od  upadku  starożytnego  Rzymu  niejedno  obce  plemię  wtargnęło  do 

Italii. 

Zewsząd  otaczały  nas  frapujące  pozostałości  okresu  pogańskiego.  Na  okolicznych 

polach  napotykaliśmy raz po raz osobliwe nagrobki  nie pierwszej  już  młodości,  jak również 

cudaczne  boginie  z  kamienia,  otaczane  jeszcze  czcią  przez  miejscowe  chłopstwo,  o  ileśmy 

wcześniej  owych  posągów  nie  poddali  konfiskacie.  Pod  naszymi  wieżami  znajdowały  się 

podziemia,  które  -  jak  czasem  mówiono  -  pochodziły  sprzed  narodzin  Chrystusa.  Obecnie 

wiem,  że  w  istocie  tak  było  i  że  miejsca  te  należały  do  znanego  nam  już  z  historii  ludu 

Etrusków. 

W domu naszym panowały stare obyczaje feudalne, z pogardą odnoszono się do zajęć 

handlowych,  od  męskich  jego  mieszkańców  zaś  wymagano  odwagi  i  waleczności. 

Zgromadzonych podczas rozlicznych wojen skarbów był ci u nas prawdziwy dostatek: złote i 

srebrne  kandelabry  oraz  kinkiety,  masywne  szafy  z  bizantyjskimi  wzorkami,  flamandzkie 

gobeliny,  całe  tony  koronek  tudzież  ręcznie  zdobione  złotem  i  klejnotami  baldachimy,  a 

wszystko to z najwspanialszej przetworzone materii. 

Jako że ojciec mój wielce Medyceuszy podziwiał, we wszelkie zbytkowne przedmioty 

zaopatrywał się podczas swych wizyt we Florencji.  W każdym z ważniejszych pomieszczeń 

naszego  domostwa  ściany  nie  miały  prawa  świecić  kamiennymi  pustkami:  pokrywały  je 

kwieciste  arrasy,  wszystkie  zaś  korytarze  i  alkowy  zapełnione  były  rdzewiejącymi  zbrojami 

rycerzy, których imiona dawno już poszły w zapomnienie. 

Cieszyliśmy  się  niepomiernym  bogactwem.  Słuchy  na  ten  temat  doszły  mnie  już  w 

dzieciństwie,  kiedy  mówiło  się  niezbyt  jasno  zarówno  o  heroicznie  zdobytych  łupach 

wojennych, jak i o tajemniczych skarbach z czasów pogańskich. 

background image

Bywały,  rzecz  jasna,  takie  stulecia,  kiedy  to  nasza  rodzina  wadziła  się  zbrojnie  z 

innymi górskimi miastami i fortami. Jeden zamek napadał na drugi i w mgnieniu oka burzono 

dopiero  co  wniesione  obwarowania.  W  tym  samym  okresie  Florencja  stanowiła  bazę 

niezmiennie swarliwych i żądnych krwi Gwelfów i Gibelinów. 

Ówczesna  komuna  florencka  posyłała  swoje  wojska,  by  równać  z  ziemią  podobne 

naszemu zamki i unicestwiać każdego z zagrażających jej magnatów. 

Tamten okres należał już jednak do przeszłości. 

Przetrwaliśmy  dzięki  zmyślności  i  trafnym  decyzjom.  Byliśmy  zresztą  zdani  na 

własne  siły  -  w  tej  skalistej,  nieprzyjaznej  człowiekowi  krainie,  którą  wieńczył  jeden  z 

górskich  szczytów  (to  tam  bowiem  Alpy  zstępują  do  Toskanii),  i  gdzie  najbliższe  naszemu 

zamczyska przeistoczyły się już w opuszczone ruiny. 

Nasz  najbliższy  sąsiad  sprawował  władzę  nad  własną  enklawą  wiosek,  zachowując 

lojalność  wobec  księcia  Mediolanu.  Nie  kłopotał  się  wszakże  naszą  obecnością,  a  i  my  nie 

poświęcaliśmy mu uwagi. Nasza polityka jego domeny nie dotyczyła. 

Mury  nasze  liczyły  dziesięć  metrów  wysokości,  były  niezwykle  grube,  starsze  niźli 

sam  zamek,  ba,  starsze  nawet  niż  snute  o  nich  gawędy.  Bez  ustanku  je  pogrubiano  i 

uzupełniano  wszelakie  ubytki.  W  obrębie  naszej  zamkowej  osady  mieściły  się  też  trzy 

wioseczki,  obrośnięte  smakowitą  winoroślą,  z  której  owoców  wyrabiano  czerwone  wino 

najwyższego gatunku. Znajdowały się tam ponadto miodne ule, krzaki jeżyn, pola pszenicy i 

inne uprawy. Na owym terenie hodowano również mnogość kur i krów, a w przeogromnych 

stajniach trzymano należące do nas rumaki. 

Nigdy nie wiedziałem, ile osób trudzi się pracą w naszym małym światku. Dom pełen 

był  administratorów,  którzy  odpowiadali  za  takie  sprawy.  Ojciec  mój  nieczęsto  więc 

podejmował decyzje osobiście i równie rzadko odwoływał się do władz sądowych Florencji. 

Nasz  kościół  przypisano  do  całego  dystryktu,  toteż  osadnicy  zamieszkali  w  licznych 

siołach  u  podnóża  góry  przybywali  do  nas  na  chrzty,  śluby  i  inne  uroczystości.  Poza  tym 

przez  drugi  czas  rezydował  w  naszych  murach  pewien  dominikanin,  który  każdego  ranka 

odprawiał dla nas mszę świętą. 

W  czasach  dawniejszych  wycięto  w  okolicach  pokaźne  połacie  lasu,  aby  żaden 

najeźdźca  nie  mógł  niepostrzeżenie  przemieszczać  się  po  zboczach  naszej  góry.  Wszelako 

gdym ja pojawił się na świecie, środki takowe nie były już nieodzowne. 

Poniektóre  wąwozy  i  stare  ścieżki  zdążyły  już  pokryć  się  bujnymi  i  równie  jak  teraz 

niedostępnymi  lasami,  które  podchodziły  prawie  pod  same  mury  zamku.  Z  wież  naszych 

widać  było  jakiś  tuzin  niewielkich  osad,  ciągnących  się  ku  terenom  dolinnym  i  otoczonych 

background image

uprawnymi polami, sadami tudzież winnicami. Wszystkie one podlegały naszemu władaniu i 

były względem nas lojalne. W razie wybuchu konfliktu zbrojnego mieszkańcy owych osiedli 

co  tchu  pognaliby  pod  nasze  bramy,  podobnie  jak  wcześniej  -  z  pełną  racją  -  czynili  to  ich 

przodkowie. 

Urządzano  naówczas  dni  targowe,  celebrowano  wiejskie  święta,  obchodzono  dni 

świętych patronów, niekiedy zaś praktykowano nawet alchemię  i  czary. Nasz kraj  był zaiste 

wspaniały. 

Zamiejscowi  duchowni  zawsze  zatrzymywali  się  u  nas  na  dłużej.  Zdarzało  się,  iż  w 

wieżach  naszego  zamku  lub  w  niższych,  niedawno  wzniesionych  budynkach  kamiennych 

zamieszkiwało dwóch bądź trzech odwiedzających nas księży. 

Jako  małe  jeszcze  dziecię  posłano  mnie  na  edukację  do  Florencji,  gdzie 

pomieszkiwałem  w  luksusem  i  życiem  tętniącym  palazzo,  należącym  do  wuja  mojej  matki. 

Gdym miał lat czternaście, krewniak ów zmarł, dom jego zamknął podwoje, mnie zaś wraz z 

dwiema starszymi ciotkami przywieziono na powrót do rodzimego zamczyska. Odtąd jedynie 

z rzadka zdarzało mi się nawiedzić Florencję. 

Ojciec  mój  ciągle  był  w  głębi  serca  arystokratą  starej  daty.  Chociaż  z  instynktu 

waleczny  był  i  niezłomny,  trzymał  się  z  dala  od  intryg  na  stołecznym  dworze.  Żył  zatem  w 

staroświeckim  stylu  na  swoich  włościach,  a  gdy  do  Florencji  zagnały  go  interesa,  Cosimo 

gościł go tam osobiście. 

Jeśli  zaś  szło  o  syna,  ojciec  pragnął  wychować  mnie  na  księcia,  na  rycerza,  na 

padrone. Musiałem więc posiąść wszelkie umiejętności i cechy dla rycerza typowe. W wieku 

lat  szesnastu  dosiadałem  już  konia,  aby  w  pełnej  zbroi  i  z  opuszczoną  przyłbicą  pędzić  ku 

słomianemu celowi i przeszyć go swoją kopią. Czyniłem to z równą łatwością i uciechą, jaką 

dawały  mi  wyprawy  łowieckie,  pływanie  w  górskich  potokach  bądź  konne  wyścigi  u  boku 

mych wiejskich rówieśników. Polubiłem to wszystko bez najmniejszego protestu. 

Byłem  jednakowoż  istotą  wewnętrznie  rozdartą.  Umysł  mój  bowiem  pożywiał  się 

wcześniej  przekazywaną  mu  przez  wyśmienitych  florenckich  nauczycieli  łaciną,  greką, 

filozofią  i  teologią.  Brałem  też  udział  w  dziecięcych  widowiskach  i  sztukach  teatralnych, 

nierzadko  odgrywając  główną  rolę  w  spektaklach,  które  w  wujowskim  domu  prezentowała 

moja  konfraternia.  Z  jednej  strony  umiałem  wcielić  się  uroczyście  w  biblijnego  Izaaka, 

składanego w ofierze przez posłusznego Abrahama; z drugiej zaś byłem czarującym Aniołem 

Gabrielem, którego podejrzliwy święty Józef zastaje przy Najświętszej Maryi Pannie. 

Ckniło  mi  się  teraz  za tym  wszystkim:  za  księgami,  za  czytaniami  w  katedrze,  które 

chłonąłem  z  niezwykłą  u  dziecka  uwagą,  i  za  cudnymi  nocami  we  florenckim  domostwie 

background image

mojego  wuja.  Zwykłem  w  tym  czasie  zasypiać  przy  dźwiękach  efektownych  widowisk 

operowych,  a  umysł  mój  pełen  był  fantastycznych  postaci,  które  zsuwały  się  po  linach  przy 

wtórze  rozszalałych  bębnów,  lutni  i  śpiewających  unisono  głosów  tudzież  wykonujących 

małe akrobacje tancerzy. 

Moje  dzieciństwo  nie  było  więc  trudne.  W  chłopięcej  konfraterni  poznawałem  też 

uboższą  dziatwę  z  Florencji  -  kupieckich  synów,  sieroty,  jak  również  chłopców  ze  szkół 

przyklasztornych - tak bowiem wychowywano naonczas przyszłego możnowładcę. Musiałem 

zaznajomić się z pospólstwem. 

Odnoszę wrażenie, iż w tych szczenięcych latach często wymykałem się z tego domu, 

i to z równą łatwością, jak później, kiedy robiłem wypady poza rodzinny zamek. Pamięć ma 

zachowała wiele florenckich zabaw, uroczystości, świąt i procesji - zbyt wiele jak na dziecko 

przyuczane  do  dyscypliny.  I  nazbyt  często  patrzyłem  z  tłumu  na  okazale  przyozdobione 

platformy  sunące  ulicami  ku  czci  świętych;  nazbyt  często  zadziwiały  mnie  także  milczące 

szeregi  paradujących  ze  świecami  ludzi,  których  powolny  chód  kojarzył  mi  się  z  religijnym 

jakowymś transem. 

Owszem,  byłem  zapewne  nicponiem.  Bynajmniej  się  tego  nie  wypieram. 

Wychodziłem przez kuchnię, przekupiwszy wcześniej służących. Poza tym zbyt wielu moich 

przyjaciół rekrutowało się spośród grandziarzy  i  zwykłych  łobuzów. Wdawałem się w  jakąś 

rozróbę,  po  czym  co  tchu  pędziłem  do  domu.  Grywaliśmy  w  piłkę  i  toczyliśmy  bitwy  na 

miejskich  placach,  skąd  księża  przeganiali  nas  rózgami  i  pogróżkami.  Zachowywałem  się 

grzecznie i niegrzecznie, choć nigdy nie byłem złym chłopcem. 

W  wieku  lat  szesnastu  umarłem  dla  tego  świata  i  nigdy  już  potem  nie  ujrzałem 

florenckich  -  czy  jakichkolwiek  innych  -  ulic  w  rozświetlony  słońcem  dzień.  Mogę  tylko 

zapewnić was, że widziałem to, co najlepsze. Potrafię bez trudu przywołać obraz uroczystości 

świętojańskich:  przed  sklepami  i  sklepikami  wystawiano  najokazalsze  towary,  a  idący  do 

katedry  mnisi  śpiewali  swe  arcypiękne  hymny  w  podzięce  za  powodzenie,  jakim  Bóg 

obdarzył to miasto. 

Mógłbym  tak  jeszcze  bardzo  długo.  Zachwyty  nad  ówczesną  Florencją  nie  powinny 

zaiste  mieć  końca.  W  mieście  tym  żyli  handlarze  i  wybitni  artyści;  przebiegli  politycy  i 

nawiedzeni święci; natchnieni poeci i zuchwali szubrawcy. Myślę, że znano tam wtedy wiele 

rzeczy, które do Anglii  i  Francji  miały dotrzeć znacznie później, a które w pewnych krajach 

nie  są  znane  nawet  obecnie.  Dwie  sprawy  nie  ulegają  tu  najmniejszej  nawet  wątpliwości: 

Cosimo był najpotężniejszym człowiekiem na świecie, Florencją zaś rządził lud, tylko lud. 

background image

Wróćmy jednak do mego ojczystego zamczyska. Kontynuowałem w nim swoją naukę 

i w  mgnieniu oka potrafiłem przedzierzgnąć się z rycerza w młodego uczonego. Cień na  me 

ówczesne życie rzucił  jeden  fakt: gdym  miał  lat szesnaście, mogłem  już rozpocząć studia  na 

uniwersytecie. Wiedziałem o tym i w pewnym sensie tego pragnąłem; aliści zajmowała mnie 

wtedy hodowla sokołów, które poddawałem odpowiedniej tresurze, aby następnie zabierać je 

na polowania. Zaprawdę pokusa ta była nie do odparcia. 

Starsi  krewniacy,  zwłaszcza  zaś  zasiadający  co  dzień  do  wieczerzy  wujowie  mojego 

ojca,  widzieli  we  mnie  mola  książkowego.  Ludzie  ci  należeli  do  czasów  już  minionych,  do 

okresu,  „gdy  światem  nie  władali  jeszcze  bankierzy”.  Opowiadali  oni  bajeczne  historie  o 

odbytych za młodu krucjatach, o krwawej bitwie pod Akką, o walkach na Cyprze i Rodos, o 

życiu  na  morzu  tudzież  o  wielu  egzotycznych  portach,  gdzie  stanowili  oni  postrach 

okolicznych tawern i miejscowych kobiet. 

Matka  moja  była  piękna  i  pełna  życia;  miała  brązowe  włosy  i  bardzo  zielone  oczy. 

Uwielbiała  swój  wiejski  żywot,  chociaż  Florencję  poznała  tylko  od  strony  żeńskiego 

klasztoru.  Głęboki  niepokój  budziła  w  niej  moja  chęć  czytania  Dantego  oraz  czas,  jaki 

poświęcałem na pisanie. 

Życie  mej  matki  ograniczało  się  do  przyjmowania  gości  w  wielce  wytwornym  stylu. 

Dzięki  niej  na  posadzkach  słały  się  listki  lawendy  i  zioła  o  słodkim  zapachu,  a  wina  miały 

odpowiedni aromat. Sama też rozpoczynała tańce, w czym partnerował jej brat mego dziadka, 

jako że ojciec do tańczenia skory nie był. 

W  porównaniu  z  Florencją  wszystko  to  odznaczało  się  raczej  wolnym  tempem  i 

brakiem  większego  ożywienia,  którego  dostarczały  mi  jedynie  opowieści  o  prawdziwych 

wojnach. 

Wychodząc za  mego ojca, matka  musiała  być bardzo młoda, albowiem w noc swojej 

śmierci obarczona  była  brzemieniem kolejnego potomka. Dziecko to zmarło wraz z nią. Już 

niebawem wam o tym opowiem - jak tylko nadarzy się okazja. No cóż, szybkość nie  należy 

do mych przymiotów. 

Brat mój Matteo był cztery lata ode mnie młodszy; uczył się znakomicie, choć z domu 

nigdzie go nie posyłano (a szkoda). Moja siostra zaś o imieniu Bartola urodziła się w niecały 

rok po moim na ten świat przyjściu, tak szybko, że ojca napawało to chyba wstydem. 

Matteo  i  Bartola  byli  dla  mnie  najwspanialszymi  i  najciekawszymi  ludźmi  na  tym 

świecie.  Cieszyliśmy  się  wiejską  swobodą,  biegaliśmy  po  lasach,  zbieraliśmy  jeżyny  i 

słuchaliśmy  razem  opowieści  cygańskich  gawędziarzy,  zanim  ich  jeszcze  nie  pojmano,  a 

potem usunięto z naszych terenów. Darzyliśmy się wzajemną miłością. Matteo uwielbiał mnie 

background image

aż  za  bardzo,  albowiem  darem  wymowy  górowałem  nad  naszym  ojcem.  Brat  mój  nie 

dostrzegał wszakże ukrytej siły naszego rodziciela ani też jego wytwornych manier. Myślę, że 

to  ja  właśnie  wszystkiego  Mattea  uczyłem.  Bartola  natomiast  przyprawiała  o  wieczną 

zgryzotę naszą  matkę, która nie  mogła przejść do porządku nad stanem  jej włosów: pełnych 

gałązek, płatków, liści i ziemi, czyli śladów po naszych leśnych zabawach. 

Bartola  musiała również uczyć się wyszywania, śpiewu, poezji  i  modlitwy. Z drugiej 

wszakże strony urok osobisty  i posiadany  majątek pozwalały  mojej siostrze na uchylanie się 

od  niemiłych  jej  obowiązków.  Ojciec  ubóstwiał  swą  córkę  i  raz  po  raz  napominał  mnie 

dyskretnie,  abym  nie  spuszczał  jej  z  oczu  podczas  naszych  peregrynacji  po  lesie.  Tak  też 

czyniłem. Byłem gotów pozbawić życia każdego, kto bodaj śmiałby ją dotknąć! 

Ach...  To  już  dla  mnie  zbyt  wiele!  Nie  wiedziałem  naonczas,  że  czeka  mnie  aż  tyle 

boleści.  Zabić  każdego,  kto  śmiałby  ją  dotknąć!  Teraz  zaś  nachodzą  mnie  koszmary,  które 

niczym  skrzydlate  monstra  grożą  mi  wiekuistym  oddzieleniem  od  bezgłośnych  światełek 

niebiańskich przestworzy. 

Pozwólcie aliści, bym wrócił do przerwanego na moment wątku. 

Matki  mej  nigdym  nie  rozumiał,  i  oceniałem  ją  zapewne  w  sposób  błędny  i 

niesprawiedliwy.  Dla  niej  bowiem  wszystko  sprowadzało  się  do  przybrania  odpowiedniego 

stylu i nabrania stosownych manier, podczas gdy ojciec przejawiał bezgraniczną autoironię  i 

zawsze umiał mnie rozbawić. 

Jego żarty i zgryźliwe opowieści sprawiały wrażenie cynicznych, choć odznaczały się 

zarazem  pewną  dobrodusznością.  Swymi  słowami  ojciec  nicował  na  wylot  wszelką 

sztuczność  i  pompę,  nie  oszczędzając  przy  tym  samego  siebie.  Za  beznadziejny  uważał 

człowieczy  los  na  tej  ziemi,  a  wojna  sprowadzała  się  dlań  do  komedii,  pozbawionej 

bohaterów  i  granej  przez  głupców.  W  samym  środku  perory  mojego  wuja  ojciec  wybuchał 

gromkim śmiechem, podobnie zresztą kwitując moje nierzadko przydługie poema. Na domiar 

złego rodzic mój chyba nigdy nie zwrócił się do matki choćby jednym uprzejmym słowem. 

Był  on  człekiem  okazałej  postury,  gładko  ogolony,  o  długich  włosach  i  pięknych, 

wąskich  palcach.  Te  ostatnie  kontrastowały  z  jego  pokaźną  sylwetką,  tym  bardziej  że  ręce 

naszych  przodków  bywały  dość  mięsiste.  Dlatego  wszystkie  noszone  przez  ojca  pierścienie, 

wyjątkowej  zaprawdę  urody,  należały  wcześniej  do  jego  matki.  Na  marginesie  dodam,  że 

mnie również natura obdarzyła takimi dłońmi. 

W swoim zamku ojciec mój ubierał się bardziej efektownie niż we Florencji, gdzie nie 

odważyłby się pokazywać w tak drogich strojach. Nosił otóż królewski aksamit z naszytymi 

nań  perłami  oraz  wielgachne  płaszcze  oblamowane  gronostajami.  Rękawice  miał  obite  lisią 

background image

skórką,  jego  duże  oczy  zaś,  osadzone  głębiej  niż  moje,  spoglądały  dokoła  krytycznie  i 

nieufnie, nie szczędząc otoczeniu ironii, sarkazmu i drwiny. 

Ojciec  mój  jednakowoż  nigdy  nie  zachowywał  się  podle,  a  jego  jedyna  dziwaczna 

maniera polegała na piciu wina z kielichów szklanych, nie zaś z drewnianych, srebrnych czy 

złotych.  Wieczerzę  jadaliśmy  wobec  tego  przy  stole  zastawionym  błyszczącymi  naczyniami 

ze szkła. 

Matka  moja  uśmiechała  się  zawsze,  zwracając  się  do  małżonka  tymi  słowy:  „Panie 

mój, czy byłbyś łaskaw zdjąć swoje nogi ze stołu” lub: „Byłabym wdzięczna, gdybyś dotykał 

mej osoby, umywszy wcześniej swe tłuste dłonie”, lub: „Zali chcesz wejść do domu w takim 

stanie?” Pomimo jednak zewnętrznej urokliwości, sądzę, iż matka ojca nienawidziła. 

Raz  tylko  posłyszałem  jej  podniesiony  na  ojca  głos,  gdy  w  niedwuznaczny  zgoła 

sposób  oświadczyła,  iż  połowa  dzieci  w  naszych  wioskach  została  spłodzona  właśnie  przez 

ojca, ona sama zaś pochowała ośmioro niemowląt, którym nie dane było przyjść na ten świat. 

Zarzuciła wtedy mężowi brak opanowania, typowy dla nieokiełznanego ogiera. 

Zaskoczony  tym  nagłym  wybuchem  ojciec  wyłonił  się  z  małżeńskiej  alkowy  i  drżąc 

na całym ciele, zwrócił się do  mnie z pobladłą twarzą: „Wiesz, Vittorio, twoja  matka wcale 

nie  jest  tak  nierozumna,  jakom  wcześniej  o  niej  zwykł  myśleć.  Nie,  bynajmniej.  W  istocie 

rzeczy jest ona po prostu nudna”. 

W zwykłych okolicznościach ojciec nie powiedziałby o żonie nic równie obcesowego. 

Tymczasem  matka,  kiedym  wszedł  do  rodzicielskiej  sypialni,  rzuciła  mi  się  w  ramiona,  by 

przez  kolejny  kwadrans  wylewać  z  siebie  gorzkie  łzy.  Siedzieliśmy  bez  słowa  w  tej 

niewielkiej  kamiennej  sali,  znajdującej  się  dość  wysoko  w  najstarszej  wieży  naszego 

domostwa  i  wyposażonej  w  pozłacane  meble.  W  pewnym  momencie  matka  wytarła  oczy  i 

powiedziała: 

- Wiesz... On troszczy się o wszystkich. Dba o moje ciotki i wujów, którzy bez niego 

by  sobie  nie  poradzili.  Mnie  również  nigdy  niczego  nie  odmówił.  -  I  ciągnęła  swoim 

łagodnym, ukształtowanym w klasztorze głosem: - Spójrz na ten dom. Jest w nim pełno ludzi 

starszych,  których  mądrość  tak  bardzo  się  wam,  dzieci,  przysłużyła.  A  wszystko  to  dzięki 

waszemu  ojcu,  bogatemu  na  tyle,  by  wszędzie  bywać  i  wszędzie  dotrzeć.  Jest on  doprawdy 

nad wyraz szczodry. Tylko... Vittorio! Vittorio, nie... To znaczy... Te wiejskie dziewuchy... 

Mało  brakowało,  a  powodowany  chęcią  pocieszenia  matki,  powiedziałbym,  iż  wedle 

mej wiedzy ja sam spłodziłem tylko jednego bękarta, który jak dotąd chowa się należycie. W 

samą  porę  zorientowałem  się  jednak,  że  skutki  takiego  wyznania  byłyby  ani  chybi 

katastrofalne, i żadne słowo z mych ust nie padło. 

background image

Spotkanie  to  mogło  okazać  się  jedyną  rozmową,  którą  odbyłem  z  własną  matką, 

wszelako trudno je tak określić, bom przecież nic wtedy nie powiedział. 

Tak  czy  inaczej,  matka  miała  rację.  Trzy  jej  ciotki  i  dwóch  jej  wujów  mieszkało  w 

murach naszego zamczyska, i żyło im się dobrze: ubierali się w drogie stroje z najnowszych 

tkanin, sprowadzone prosto z Florencji, zaznając też wszystkich innych uciech i przywilejów 

egzystencji na magnackim dworze. Ja oczywiście sporo zyskałem, przysłuchując się słowom 

tych starych już ludzi, którzy o świecie szerokim naprawdę niemało wiedzieli. 

Podobnie było z wujami mego ojca. Aliści tereny te należały właśnie do nich, a raczej 

do tej gałęzi rodziny, toteż sądzili oni, . iż większy mają do nich tytuł, chyba również dlatego, 

iż  swego  czasu  wsławili  się  swym  orężem  na  Ziemi  Świętej  bądź  też  za  takich  pragnęli 

uchodzić. Poza tym spierali się z moim ojcem o wszystko: począwszy od smaku pasztecików 

z  mięsem  aż  po  niepokojąco  nowoczesny  styl  sprowadzanych  z  Florencji  malarzy,  którzy 

swymi dziełami mieli ozdobić naszą małą kapliczkę. Oprócz upodobania do przedmiotów ze 

szkła owo nowoczesne naonczas malarstwo było jedyną nowinką cieszącą się przychylnością 

mojego ojca. 

Nasza  kapliczka  przez  kilka  stuleci  świeciła  nagimi  ścianami.  Podobnie  jak  cztery 

zamkowe  wieże  i  wszystkie  otaczające  nas  mury,  zbudowano  ją  z  białego  kamienia,  który 

często  spotyka  się  w  północnej  Toskanii.  Różni  się  on  wydatnie  od  typowych  dla  Florencji 

materiałów  ciemniejszych  -  szarych  i  wyglądających  na  nie  doczyszczone.  Nasz  północny 

budulec kojarzy się zaś swoją barwą z pastelową tonacją różowych różyczek. 

Gdym był jeszcze bardzo młody, ojciec sprowadził z Florencji wyśmienitych malarzy, 

terminujących  wcześniej  u  Piero  della  Franceski  i  innych  mistrzów.  Zlecił  im  pokrycie 

kapliczki  malowidłami,  których  osnowę  stanowić  miały  cudowne  opowieści  o  świętych  i 

pozostałych postaciach biblijnych, zaczerpnięte z księgi Złota legenda. 

Jako że ojciec  mój nie grzeszył  nadmiarem wyobraźni,  nakazał  malarzom powielanie 

schematów, z którymi wcześniej  zapoznał się we Florencji.  Wskutek tego podczas ostatnich 

lat  mego  ziemskiego  bytowania  zamkowa  kapliczka  pokryła  się  podobiznami  Jana 

Chrzciciela  -  patrona  miasta  i  kuzyna  Pana  naszego  -  a  także  św.  Elżbiety,  św.  Jana,  św. 

Anny, Matki Boskiej,  Zachariasza  i  mnóstwa aniołów. Warto dodać, iż każdą z tych postaci 

przyodziano zgodnie z obowiązującą wtedy najnowszą florencką modą. 

To  właśnie  przeciwko  tej  „nowomodności”,  tak  bardzo  różniącej  się  od  dzieł  Giotta 

lub  Cimabuego,  protestowali  moi  podstarzali  wujowie  i  ciotki.  Nasi  wiejscy  sąsiedzi  chyba 

też  nie  do  końca  te  obrazy  rozumieli;  ich  zresztą  przerażała  sama  kaplica,  gdy  przy  okazji 

jakiegoś ślubu czy chrztu zdarzało im się ją nawiedzić. 

background image

Ja  natomiast  nie  posiadałem  się  z  radości,  widząc,  jak  powstają  rzeczone  malunki.  Z 

przyjemnością  przebywałem  wtedy  w  obecności  tych  artystów,  którzy  jednak  opuścili  nas 

jeszcze przed demoniczną rzezią kładącą kres mojemu życiu. 

We  Florencji  dane  mi  było  obejrzeć  wiele  prześwietnych  obrazów.  Patrzyłem  na  nie 

niespiesznie,  delektując  się  wspaniałymi  wizjami  aniołów  i  świętych,  umieszczonymi  w 

bocznych kapliczkach katedr. Raz nawet - podczas wspólnej z ojcem do Florencji wyprawy - 

zobaczyłem  w  domu  Cosima  nadzwyczaj  pobudliwego  malarza,  Filippa  Lippiego,  którego 

musiano naonczas trzymać pod kluczem, żeby ukończył wreszcie jeden ze swoich obrazów. 

Ujął  mnie  ten  artysta  swą  prostoduszną,  acz  silną  osobowością  i  nierzadko 

gwałtownymi  sposobami,  do  jakich  zwykł  się  uciekać,  by  pozwolono  mu  wyjść  z  pałacu. 

Poważny Cosimo uśmiechał się doń tylko i swoim niskim głosem próbował okiełznać histerię 

malarza;  przekonywał  go,  iż  ten  odzyska  niezmącony  spokój  ducha,  jak  tylko  jego  praca 

znajdzie wreszcie swój finisz. 

Filippo Lippi był wprawdzie zakonnikiem, lecz szalał za płcią piękną, o czym zresztą 

wszyscy  wiedzieli.  Rzec  nawet  można,  iż  był  dla  florentczyków  ulubionym 

szwarccharakterem.  To  właśnie  pociąg  do  kobiet  nie  pozwalał  mu  spokojnie  pracować  w 

pałacu.  Podczas  wieczerzy,  którą  nas  wtedy  tam  podjęto,  padła  sugestia,  iż  Cosimo  winien 

zamknąć Filippa z kilkoma niewiastami, co - być może - zdołałoby tego artystę uszczęśliwić. 

Cosimo  najpewniej  nie  skorzystał  z  tej  rady;  w  przeciwnym  bowiem  razie  jego  wrogowie 

rozgłosiliby tę wieść w całym mieście. 

W  tym  miejscu  pragnę  wszakże  podkreślić  rzecz  ważną:  nigdym  nie  zapomniał  tego 

krótkiego  spojrzenia  na  genialnego  Filippa,  bo  -  w  istocie  -  geniuszem  on  był  i  w  dalszym 

ciągu za takiego go poczytuję. 

- A cóż ci się tak w nim spodobało? - pytał mnie ojciec. 

- On jest i dobry, i zły - odrzekłem. - A nie tylko zły bądź dobry. Dostrzegam toczącą 

się w nim walkę. Ponadto widziałem, jak pracuje z Fra Giovannim... - tak to nazywano wtedy 

człowieka  rozsławionego  jako  Fra  Angelico  -  ..  .i  zaprawdę  powiedzieć  muszę,  iż  jest  on 

niezwykle zdolny. Gdyby było inaczej, Cosimo z pewnością nie godziłby się na takie sceny. 

Słyszałeś go, papo? 

- Czy Fra Giovanni jest świętym? - zapytał ojciec. 

-  Hm...  Owszem.  Tak...  Ale  czyś  widział  cierpienie  Fra  Filippa?  Hm,  byłem  pod 

wrażeniem. 

Ojciec uniósł brwi. 

background image

Podczas  naszej  kolejnej  i  ostatniej  zarazem  wyprawy  do  Florencji  ojciec  postanowił 

pokazać  mi  wszystkie  obrazy  Filippa.  Zdumiał  mnie  tym,  iż  pamiętał  o  mej  fascynacji  tym 

malarzem. Odwiedziliśmy zatem wiele domów, w których wisiały najpiękniejsze jego obrazy, 

po  czym  wybraliśmy  się  do  pracowni  samego  mistrza.  Tam  zaś  na  zamówienie  Francesca 

Maringhiego  powstawał  obraz,  który  miał  przyozdobić  ołtarz  jednego  z  florenckich 

kościołów.  Kiedy  ujrzałem  nie  wykończoną  jeszcze  Koronację  Najświętszej  Maryi  Panny, 

omalże nie zemdlałem z zachwytu, w jaki dzieło to mnie wprawiło. 

Zaiste  trudno  mi  było  stamtąd  wyjść.  Westchnieniom  i  łzom  nie  było  końca.  Nigdy 

wcześniej  nie  widziałem  nic  równie  pięknego  -  był  to  nieprzebrany  tłum  poważnie 

spoglądających  ludzkich twarzy wraz z cudownymi aniołami  i  świętymi; przedstawione tam 

kobiety  odznaczały  się  niezwykłą  gracją,  mężczyźni  zaś  niebiańską  wręcz  doskonałością 

sylwetek. Po prostu szalałem z zachwytu. 

Ojciec pokazał mi jeszcze dwie inne prace Filippa, obrazujące Zwiastowanie. 

Wspominałem  już, że jako dziecko grałem rolę Anioła Gabriela, który przychodzi do 

Najświętszej  Panienki,  aby  oświadczyć  o  poczęciu  w  jej  łonie  Chrystusa.  W  naszej 

interpretacji  był to anioł ujmujący  swym  męskim, ba, samczym wdziękiem, a  jego obecność 

przy Maryi miała wprawić Józefa w osłupienie. 

Jako  gromadka  chłopców,  nie  stroniących  od  uciech  tego  świata,  postanowiliśmy 

okrasić  ten  spektakl  szczyptą  pikanterii.  To  znaczy,  dodaliśmy  parę  rzeczy  od  siebie,  bo  w 

Piśmie nie ma chyba ani słowa na temat św. Józefa, który odkrywa potajemną schadzkę swej 

małżonki. 

Była to zatem ma ulubiona rola, stąd też szczególnie upodobałem sobie później obrazy 

ukazujące Zwiastowanie. Ostatnie zaś malowidło o takim charakterze, które widziałem wtedy 

we Florencji, wyszło właśnie spod pędzla Filippa w latach czterdziestych piętnastego wieku i 

swą wspaniałością przyćmiło wszystko, com do tej pory oglądał. 

Anioł  na  tym  obrazie  był  z  jednej  strony  postacią  niematerialną,  z  drugiej  natomiast 

odznaczał się cielesną doskonałością, a jego skrzydła składały się z pawich piór. 

Ogranęła mnie nieprzeparta chęć posiadania tego dzieła na własność. Zapragnąłem je 

zakupić  i  zawieźć  do  naszego  zamczyska.  Nie  było  to  jednak  możliwe,  albowiem  prace 

Filippa  nie  znajdowały  się  w  normalnym  obiegu  rynkowym.  Ojciec  musiał  mnie  więc 

odciągnąć od obrazu mistrza i bodaj nazajutrz znowu byliśmy w domu. 

Dopiero później zdałem  sobie sprawę z  jego milczenia, gdym  bez ustanku perorował 

przy nim o Fra Filippie: 

background image

- Ten obraz jest subtelny  i oryginalny -  mówiłem - a zarazem zgodny  z powszechnie 

przyjętymi zasadami malowania. Na tym właśnie polega geniusz: wprowadzać zmiany, lecz z 

pewnym  umiarem;  być  nieszablonowym,  lecz  zrozumiałym  dla  innych.  I  to  mu  się  właśnie 

udało, ojcze. - Wylewał się ze mnie nieprzerwany potok słów. - Takie jest moje o nim zdanie. 

Jego  cielesność,  namiętność  do  kobiet,  nieomal  szatańskie  łamanie  złożonych  ślubów 

zakonnych;  a  z  drugiej  strony  on  przecież  ciągle  jest  osobą  duchowną,  nosi  habit,  jest  Fra 

Filippo.  Z  tego  wewnętrznego  konfliktu  wyłaniają  się  twarze,  które  na  jego  obrazach 

przybierają  wyraz  zupełnej  bezwolności.  -  Ojciec  dalej  mnie  słuchał.  -  Otóż  to  - 

kontynuowałem.  -  Te  postacie  odzwierciedlają  nieustanne  kompromisy  przeciwstawnych 

sobie impulsów, toteż są smutne i mądre, nigdy nie są niewinne, a ich miękkie rysy stanowią 

odbicie trapiącej ich niemej udręki. 

Gdy wracaliśmy do domu stromą leśną drogą, ojciec zapytał mnie raptem, czy malarze 

pracujący wcześniej w naszej zamkowej kapliczce byli moim zdaniem cokolwiek warci. 

- Raczysz żartować, papo - odparłem. - Byli znakomici. 

Ojciec uśmiechnął się. 

- No cóż, nie wiedziałem. - Wzruszył ramionami. - Chciałem nająć jak najlepszych. 

Na mojej twarzy również pojawił się uśmiech. 

Ojciec  roześmiał  się  dobrodusznie.  Nigdy  nie  pytałem  go,  kiedy  i  czy  w  ogóle  będę 

mógł opuścić rodzinny dom, aby znowu oddać się studiom. Uważałem chyba, że potrafiłbym 

swoim postępowaniem ukontentować zarówno jego, jak i siebie. 

W  drodze  powrotnej  z  Florencji  zrobiliśmy  ponad  dwa  tuziny  postojów.  Zakrapiane 

winem  wieczerze  spożywaliśmy  w  mijanych  przez  nas  zamkach  i  przechadzaliśmy  się  po 

jasnych,  wykwintnie  urządzonych  rezydencjach  oraz  przylegających  do  nich  ogrodach.  Do 

niczego  nie  przywiązywałem  naonczas  szczególnej  wagi,  albowiem  każde  z  tych  zjawisk 

stanowiło  część  składową  mojego  życia:  altanki  pokryte  fioletową  wistarią,  winnice  na 

zieleniących się zboczach czy gładkolice dziewczęta kiwające do mnie ze swych lodżii. 

W  owym  okresie  Florencja  wdała  się  w  konflikt  wojenny.  Sprzymierzyła  się  z 

arcysławnym  Francesco  Sforza,  aby  przejąć  kontrolę  nad  Mediolanem.  Po  stronie  tego 

ostatniego opowiedziały się z kolei Neapol i Wenecja. Ta straszna wojna nie dotknęła jednak 

naszej  rodziny.  Walki  toczyły  się  między  najemnikami,  a  wszelkie  odgłosy  i  echa  tych 

potyczek dało się słyszeć na miejskich ulicach, nie zaś na naszej górze. 

Wojna ta kojarzy mi się do dzisiaj z dwiema wybitnymi postaciami. Pierwsza z nich to 

książę  Mediolanu  Filippo  Maria  Visconti  -  człowiek,  który  niezależnie  od  naszego  doń 

stosunku musiał okazać się naszym nieprzyjacielem; był bowiem wrogiem Florencji. 

background image

Posłuchajcie  najpierw  opisu  tej  osobistości:  odrażająca  tusza,  przyrodzony  niejako 

brud na ciele oraz zwyczaj rozbierania się do naga, by tarzać się w błocku własnego ogrodu! 

Przerażał go sam widok szabli i wył, gdy wyjęto ją z pochwy. Drżał na myśl, iż ktoś mógłby 

sportretować go na płótnie, ponieważ uważał się za niebywale brzydkiego, co swoją drogą nie 

mijało się z prawdą. Mało tego - nie był on zdolny ustać na swoich małych i słabych nogach, 

toteż  paziowie  musieli  wszędzie  go  nosić.  Miał  wszakże  poczucie  humoru.  Chcąc  kogoś 

wystraszyć, ze swego rękawa wypuszczał węża! Urocze, nieprawdaż? 

A  jednak  człowiek  ten  przez  trzydzieści  pięć  lat  sprawował  władzę  nad  Księstwem 

Mediolanu, przeciwko któremu wystąpił teraz jego własny najemnik - Francesco Sforza. 

Nad tym ostatnim nie będę się zbyt długo rozwodził, jako że był on postacią barwną, 

acz  w  inny  sposób.  Ten  silny,  mężny  i  przystojny  syn  wieśniaka  -  wieśniaka,  który 

uprowadzony  jako  dziecko  zdołał  stać  się  przywódcą  swych  własnych  ciemiężycieli  - 

człowiek ten otóż (Francesco) stanął na czele tego właśnie oddziału z chwilą, gdy jego ojciec 

utonął  w  potoku,  próbując  ocalić  życie  pewnego  pazia.  Obydwaj  zatem  odznaczali  się 

ogromnym męstwem, czystością ducha i talentem przywódczym. 

Francesco Sforze na własne oczy ujrzałem dopiero po mojej śmierci dla tego świata, 

gdym  już  należał  do  wędrownych  wampirów.  Rzeczywistość  okazała  się  zgodna  z 

posłyszanymi  wcześniej  opisami:  był  on  człowiekiem  o  powierzchowności  i  wnętrzu 

wielkiego  bohatera.  Chociaż  niełatwo  w  to  uwierzyć,  to  właśnie  temu  nieprawemu  synowi 

wieśniaka  o  mentalności  urodzonego  żołnierza  słabonogi  i  zwariowany  książę  Mediolanu 

postanowił  oddać  za  żonę  swą  córkę.  Ta  ostatnia  nie  zrodziła  się  bynajmniej  z  lędźwi 

książęcej  małżonki,  trzymanej  zresztą  w  ścisłym  odosobnieniu,  lecz  była  córką  jego 

nałożnicy. 

Właśnie  ów  związek  stanowił  zarzewie  rzeczonej  wojny.  Z  początku  Francesco 

walczył  dzielnie  za  księcia  Filippa  Marię,  kiedy  zaś  ten  dziwaczny  i  nieobliczalny  książę  w 

końcu  wyzionął  ducha,  jego  zięć  -  nasz  przystojny  Francesco,  pod  urokiem  którego 

znajdowały się już całe Włochy, od papieża po Cosimę - sam zapragnął przyjąć tytuł księcia 

Mediolanu! 

Wszystko to szczerą jest prawdą. Zali nie ciekawi was ciąg dalszy? Poszperajcie zatem 

w encyklopediach. Nie nadmieniłem tu bowiem (na przykład), iż książę Filippo Maria bał się 

również  piorunów,  co  skłoniło  go  do  wybudowania  w  swoim  pałacu  specjalnej 

dźwiękoszczelnej komnaty. 

Takich  faktów  jest  znacznie  więcej.  Sforza  zmuszony  był  ochronić  Mediolan  przed 

grożącymi  mu  wojskami,  natomiast  Gosimo  musiał  go  w  tych  wysiłkach  wspierać.  W 

background image

przeciwnym  razie  Francja  ani  chybi  dokonałaby  agresji  na  naszą  krainę,  a  i  to  nie  byłoby 

jeszcze najgorsze. 

Wszystko to dostarczało mi niezgorszej rozrywki. Jak napomknąłem wcześniej, już w 

młodym  wieku  byłem  gotów  w  razie  potrzeby  brać  udział  w  wojnie  lub  znaleźć  się  na 

książęcym  dworze.  Mimo  to  te  dwie  postacie  były  dla  mnie  jedynie  tematem  wieczornych 

rozmów przy stole. Kiedy zaś mowa była o szalonym Filippo Marii i wypuszczanym przezeń 

z rękawa wężu, ojciec mój mrugał do mnie i szeptał mi do ucha: 

- Nie majak czysta krew książęca, synu - po czym wybuchał śmiechem. 

Co się tyczy romantycznego i mężnego Francesco Sforzy, ojciec roztropnie nic o nim 

nie  mówił,  dopóki  człowiek  ten  walczył  po  stronie  wrogiego  nam  księcia;  gdy  jednak 

wszyscyśmy zwrócili  się przeciw Mediolanowi, papa zachwalał tego śmiałego samouka,  jak 

również jego dzielnego ojca - wieśniaka. 

Po ówczesnej  Italii  krążył  też  inny  znamienity  wariat  -  rozbójnik  i  zawadiaka  znany 

jako  sir  John  Hawkwood,  który  swoich  najemnych  wojaków  gotów  był  przeciwstawić 

każdemu, z florentczykami włącznie. Aliści skończył on jako sojusznik Florencji, ba, stał się 

nawet  jej  obywatelem,  a  kiedy  opuścił  ten  świat,  jego  postać  uwieczniono  na  fresku  w 

katedrze! Tak, takie to były czasy! 

Myślę,  że  los  żołnierza  nie  był  wtedy  najgorszy,  albowiem  człowiek  poniekąd  sam 

decydował,  gdzie  będzie  toczyć  swe  boje,  i  mógł  tym  samym  bez  reszty  się  w  taką  walkę 

zaangażować. 

Był  to  również  dobry  czas  na  czytanie  poezji,  kontemplację  obrazów  albo 

arcywygodne życie pod bezpieczną osłoną starych murów. Można też było po prostu włóczyć 

się  po  tętniących  życiem  ulicach  bogatych  miast  -  jeśli  ktoś  dysponował  jakimkolwiek 

wykształceniem, jego wybór był zaiste nieograniczony. 

Z  drugiej  strony  nie  wadziło  naonczas  zachować  pewną  ostrożność.  Magnatom  w 

rodzaju  mojego ojca  groziła  w takich  wojnach  totalna  zagłada.  Regiony  górskie,  dotychczas 

wolne  i  bezpieczne,  stały  się  polem  niszczycielskich  inwazji.  Raz  po  raz  zdarzało  się,  iż 

ludzie  wcześniej  stojący  z  boku  nastawiali  się  raptem  przeciwko  Florencji  i  posyłali  tam 

najemników w brzęczących orężach, aby wszystko po drodze zrównać z ziemią. 

Powiem  tu  jeszcze,  że  Sforza  wygrał  w  końcu  swą  wojnę  z  Mediolanem,  w  czym 

wydatnie  pomogła  mu  udzielona  przez  Cosimę  pożyczka  pieniężna.  Późniejsze  wypadki  to 

absolutna już hekatomba. 

No cóż - mą cudowną Toskanię mógłbym tak opisywać bez końca. 

background image

Ze  smutkiem  ogromnym  i  żałością  myślę  o  tym,  jak  żyłaby  moja  rodzina,  gdyby 

naonczas nie  nawiedziło nas zło. Nie potrafię wyobrazić sobie ojca  jako staruszka ani siebie 

samego  w  zmaganiach  z  podeszłym  wiekiem.  W  imaginacji  nie  widzę  też  siostry  mej  jako 

żony  miejskiego  arystokraty  (na  co  bardzo  liczyłem,  przedkładając  to  nad  związek  z  jakimś 

wiejskim baronem). 

Cieszę  się  i  zarazem  ogarnia  mnie  zgroza  na  myśl  o  istnieniu  w  tych  górach  ciągle 

tych  samych  wiosek  i  osad,  które  oparły  się  działaniu  najstraszniej  szych  nawet  wojen  i  w 

których  dalej  na  brukowanych  uliczkach  widać  stojące  w  oknach  doniczki  z  pelargoniami. 

Przetrwały  również  niektóre  zamczyska,  przywracane  życiu  przez  kolejne  pokolenia  ich 

mieszkańców. 

A otóż i ciemność. 

Otóż i Vittorio piszący przy świetle gwiazd. 

W  położonej  niżej  kapliczce  rozgościły  się  już  jeżyny  i  inne  kolczaste  krzewy; 

malunków  nie  ogląda  już  nikt,  a  święte  relikwie  kamiennego  ołtarza  pokryły  się  grubą 

warstwą kurzu. Cierpię te atoli  chronią pozostałości po  moim domu. Pozwoliłem  im rosnąć. 

Pozwoliłem,  by zatarły  się  leśne drogi, bądź  sam przyczyniłem się do  ich destrukcji. Muszę 

zachować choć trochę dla Siebie! Muszę! 

Ale znowu ściągam na siebie oskarżenia o rozwlekłość - zupełnie zasadne, przyznaję. 

Czas już zakończyć ten rozdział. 

Niniejszy  wstęp  ma  swoje  źródło  w  spektaklach,  które  widziałem  w  domostwie 

mojego wuja  bądź przed katedrą w Cosiinowej  Florencji. Trzeba najpierw odmalować drugi 

plan,  sporządzić  rekwizyty,  przygotować  liny,  po  których  można  salwować  się  ucieczką,  a 

także  uszyć  stosowne  kostiumy.  Dopiero  potem  na  scenę  wkraczają  aktorzy  występujący  w 

historii pierwocin mojego życia. 

Tak  po  prostu  być  musiało.  Pozwólcie  mi  więc  zakończyć  ten  esej  o  cudach 

piętnastowiecznej Florencji słowami wielkiego alchemika Ficino: Był to „wiek złoty”. 

Teraz zaś rozpoczyna się tragedia. 

background image

ROZDZIAŁ 3 

W którym spada na nas nieszczęście 

 

Początek końca nadszedł kolejnej wiosny, niedługo po moich szesnastych urodzinach, 

które  przypadły  tamtego  roku  na  ostatni  wtorek  przed  wielkim  postem.  Zamek  i  okoliczne 

wsie  cieszyły  się  wtedy  ostatnimi  chwilami  karnawału.  Było  wprawdzie  nieco  chłodno,  ale 

zabawa toczyła się w najlepsze. 

To  właśnie  owej  nocy  poprzedzającej  środę  popielcową  przyśnił  mi  się  koszmar,  w 

którym  ujrzałem  siebie  samego  z  głowami  brata  i  siostry  w  dłoniach.  Zbudziłem  się  zlany 

potem,  przerażony  tym  strasznym  snem.  Spisałem  jego treść  w  moim  dzienniczku  snów,  po 

czym  właściwie  o  nim  zapomniałem.  Było  to  dla  mnie  zupełnie  normalne,  tyle  że  takiej 

zmory  jeszczem  nie  doświadczył.  Gdy  jednak  relacjonowałem  me  nieczęste  przecież 

koszmary rodzicom bądź innym ludziom, w odpowiedzi słyszałem zawsze to samo: 

- Vittorio, to dlatego, że czytujesz te swoje książki. Sam jesteś sobie winien. 

Zaznaczam raz jeszcze: o tym śnie zapomniałem. 

Na Wielkanoc nasza kraina pokryła się kwiatami, a pierwsze - nie rozpoznane jeszcze 

przeze  mnie  -  ostrzeżenie  pojawiło  się  z  chwilą,  gdy  położone  w  niższych  partiach  naszej 

góry wioski zupełnie nagle opustoszały. 

Ja,  ojciec,  dwóch  łowczych,  gajowy  i  pewien  żołnierz  pojechaliśmy  przekonać  się 

naocznie,  czy  rzeczywiście  tamtejsze  chłopstwo  opuściło  swoje  sioła  wraz  z  całym  żywym 

inwentarzem.  Poczułem  się  osobliwie,  widząc  te  porzucone  osady,  choć  małe  były  i 

pozbawione większego dla nas znaczenia. 

Wracaliśmy  otuleni  przez  ciepły  zmierzch  i  po  drodze  mijaliśmy  kolejne  wiejskie 

domki - wszystkie zamknięte na cztery spusty. W zatrzaśniętych okiennicach nie widać było 

najmniejszego promyka światła, z kominów zaś nie dobywała się  najcieńsza choćby smużka 

rumianego dymu. 

Po  powrocie  stary  ochmistrz  mojego  ojca  oświadczył  kategorycznie,  że  tych 

wszystkich wasali należy odnaleźć, stłuc i ponownie zagonić do pracy na roli. 

Ojciec - jak zwykle dobroduszny i spokojny - usiadł przy rozjaśnionym świecą biurku, 

podparł  się  na  łokciu  i  rzekł,  iż  wieśniacy  owi  nie  byli  jego  poddanymi  i  jako  ludzie  wolni 

mieli  prawo  tę  górę  opuścić.  Takie  to  bowiem  zasady  panują  we  współczesnym  świecie, 

ojciec zaś pragnąłby jeno wiedzieć, co się w naszej krainie dzieje. 

background image

W pewnej chwili rodzic mój zauważył, że stoję tuż obok i bacznie nań patrzę, po czym 

natychmiast przerwał naradę, jakby nie warto już było tej kwestii roztrząsać. 

Sprawa ta wielce mnie wtedy nie zajmowała. 

Kilka  dni  później  mieszkańcy  wsi  u  podnóża  góry  poczęli  nas  prosić,  abyśmy 

pozwolili  im  schronić  się  w  obrębie  zamkowych  murów.  W  komnatach  ojca  odbywały  się 

narady.  Słyszałem  toczące  się  za  zamkniętymi  drzwiami  spory.  Pewnego  wieczoru  przy 

kolacji  cała  nasza  rodzina  siedziała  w  bardzo  ponurym  jak  na  nią  nastroju;  w  końcu  ojciec 

mój  podniósł  się  ze  swego  masywnego  krzesła,  ustawionego  przy  środkowej  części  stołu,  i 

tonem człowieka, którego bezgłośnie obarcza się poczuciem winy, oświadczył, co następuje: 

-  Nie  będę  prześladował  jakichś  staruszek  tylko  dlatego,  że  przebijają  szpilkami 

woskowe  lalki,  palą  kadzidło  i  odczytują  głupie  i  bezsensowne  zaklęcia.  Przecież  te  stare 

wiedźmy mieszkają na naszej górze od zawsze. 

Matka  zdradzała  oznaki  wielkiego  niepokoju.  Kazała  nam  wstać  od  stołu,  po  czym 

wyprowadziła z jadalni Bartolę, Mattea i moją niechętną jej życzeniu osobę, mówiąc nam, iż 

winniśmy wcześniej niż zwykle pójść spać. 

- Nie czytaj już dzisiaj, Vittorio - zwróciła się do mnie. 

- Ale co miał na myśli papa? - spytała Bartola. 

- Och, chodzi mu o te stare czarownice ze wsi - odparłem, używając włoskiego słowa 

strega.  -  Co  pewien  czas  któraś  z  nich  posuwa  się  za  daleko  i  wybucha  bijatyka,  ale 

najczęściej  to  wszystko  sprowadza  się  do  uzdrawiających  talizmanów  i  innych  tego  typu 

historii. 

Myślałem,  że  matka  zgani  mnie  za  te  słowa,  lecz  ona  stała  nieruchomo  na  wąskich 

schodkach naszej wieży, patrząc na mnie z wyrazem ulgi na twarzy. 

-  Tak,  tak,  Vittorio  -  powiedziała.  -  Nie  mylisz  się.  Florentczycy  śmieją  się  z  tych 

staruszek.  Sami  znacie  zresztą  Gattenę,  która  prócz  sprzedawania  dziewczętom  miłosnych 

wywarów niczym innym się wszak nie zajmowała. 

-  A  z  tego  powodu  nie  wytoczymy  jej  przecież  procesu!  -  zauważyłem,  kontent,  iż 

matka poświęca mi aż tyle uwagi. 

Bartola i Matteo wykrzyknęli nagle jak jeden mąż: 

- Nie, nie, nie Gattena. Na pewno nie ona. Gattena zniknęła. Uciekła. 

-  Gattena?  -  zapytałem.  A  kiedy  matka  odwróciła  się  bez  słowa,  rozkazując  mi 

wymownym gestem odprowadzić rodzeństwo do sypialni, pojąłem powagę całej tej sytuacji. 

background image

Gattena  była  najstraszniejszą  i  najśmieszniejszą  zarazem  ze  wszystkich  czarownic. 

Jeżeli  uciekła,  jeśli  czegoś  się  bała,  to  owszem  -  wieść  ta  była  zaiste  interesująca.  Bo  to 

właśnie jej, jak mniemała, inni bać się powinni. 

Kolejne  dni  Bartola,  Matteo  i  ja  spędziliśmy  w  nastroju  spokojnym  i  błogim,  gdy 

jednak potem wracałem myślami do tamtych czasów, przypominałem sobie natłok doprawdy 

istotnych wydarzeń. 

Pewnego popołudnia podszedłem do najwyższego okna naszej wieży, gdzie zastałem 

zasypiającego  z  wolna  strażnika  imieniem  Tori.  Powiodłem  spojrzeniem  po  naszej  krainie, 

starając się objąć wzrokiem jak największą jej połać. 

- Nie znajdziesz - rzekł Tori. 

- Niby czego? - zapytałem. 

- Dymu z choćby jednego paleniska. Już nie znajdziesz. - Strażnik ziewnął i oparł się o 

ścianę,  uginając  pod  ciężarem  szabli  i  skórzanego  kaftana.  -  Niech  i  tak  będzie  -  dodał  i 

znowu ziewnął. - Widać podoba im  się  miejskie  życie albo chcą sobie powalczyć po stronie 

Francesco Sforzy w jego zmaganiach o Księstwo Mediolanu. Niech sobie idą. Potem docenią 

to, co mieli. 

Odwróciłem  się  od  strażnika  i  znowu  spojrzałem  na  lasy,  doliny  i  nieco  zamglone 

niebo.  Miał  rację:  wioski  sprawiały  wrażenie  wymarłych,  ale  czy  tak  było  naprawdę? 

Widoczność nie była wszakże najlepsza, a w zamku wszystko było w najlepszym porządku. 

Ojciec  sprowadzał  z  tych  wiosek  oliwę  z  oliwek,  warzywa,  mleko,  masło  i  wiele 

innych rzeczy, które wcale nie były mu potrzebne. Jeśli osadom tym pisany był rychły kres - 

cóż robić? Niech tak się stanie. 

Dwa dni później nie miałem już przy wieczerzy najmniejszych wątpliwości: wszyscy 

siedzieli  w  bezgłośnym  napięciu,  a  matka  była  czymś  poruszona  na  tyle,  że  nie  umiała 

oddawać się normalnej dlań przy kolacji paplaninie. Wydawało się, iż jakakolwiek rozmowa 

nie jest w tej sytuacji możliwa. 

A jednak - oprócz ludzi niespokojnych i tajmniczo milczących, w jadalni byli też inni, 

jakby odporni na działanie złowieszczej atmosfery. Paziowie obsługiwali ich zatem wesoło, a 

niewielki  zespół  muzyczny,  przybyły  do  zamku  dzień  wcześniej,  uraczył  nas  prześlicznym 

zestawem pieśni na wiolę i lutnię. 

Matki  atoli  nie  zdołano  namówić  do  wykonania  któregoś  z  jej  ulubionych  wolnych 

tańców. 

background image

O  bardzo  późnej  już  porze  obwieszczono  przybycie  gościa.  Wszyscy  znajdowali  się 

jeszcze w głównej sali zamku - oprócz Bartoli i Mattea, których odprowadziłem wcześniej do 

sypialni i przekazałem w ręce naszej piastunki Simonetty. 

Na  sali  pojawił  się  kapitan  gwardzistów  mojego  ojca,  który  stuknąwszy  obcasami  i 

skłoniwszy się przed ojcem, odezwał się tymi słowy: 

-  Panie  mój,  pewien  człowiek  wysoki  rangą  przybył  właśnie  w  twoje  progi,  lecz  nie 

chce,  byś  podejmował  go,  jak  to  określił,  w  świetle.  Żąda  zatem,  byś  sam  wyszedł  mu  na 

spotkanie. 

Wszyscy  obecni  przy  stole  natychmiast  nadstawili  uszu,  a  moja  matka  pobladła  ze 

złości i poczucia urazy. Jeszcze nikt nigdy niczego od mego ojca nie „żądał”. 

Nie  miałem  też  wątpliwości,  iż  kapitan  gwardzistów  -  ujmujący  swą 

powierzchownością  stary  wojak,  który  w  zastępach  wędrownych  najemników  widział  już 

niejedną wojnę - jest nieco poruszony i nadmiernie wręcz czujny. 

Ojciec wstał, nic jednak nie mówiąc. 

- Czy przystaniesz na to, panie, czy też mam odprawić tego signore z naszego zamku? 

- zapytał kapitan. 

- Przekaż mu, że jest w tym domu miłe widziany jako mój gość - odparł ojciec - i że w 

imię Pana naszego Jezusa Chrystusa nasza gościnność również jego obejmuje. 

Już  sam  głos  mego  rodzica  uspokoił  zgromadzonych  przy  stole  ludzi,  choć  moja 

matka w dalszym ciągu wyglądała na zdezorientowaną. 

Kapitan  rzucił  ojcu  porozumiewawcze  spojrzenie,  jak  gdyby  chciał  dać  do 

zrozumienia, że wykonanie  jego rozkazu na nic  się tutaj  nie zda,  lecz  mimo to odszedł, aby 

zakomunikować przybyszowi treść zaproszenia. 

Ojciec  nie  usiadł  ponownie.  Stał  dalej,  patrząc  w  przestrzeń,  po  czym  przechylił 

głowę,  jakby  próbował  coś  usłyszeć.  Odwrócił  się  i  strzelił  palcami,  przywołując  w  ten 

sposób dwóch drzemiących pod ścianą strażników. 

- Zróbcie obchód całego domu - powiedział miękkim głosem. - Wydaje mi się, że do 

środka wleciały jakieś ptaki. Powietrze jest ciepłe, a wiele okien dalej stoi otworem. 

Strażnicy  odeszli,  zastąpieni  przez  dwóch  innych  ludzi.  Nie  było  w  tym  nic 

niezwyczajnego - tego wieczora służbę pełniło wiele osób. 

Kapitan wrócił sam i schylił głowę w pokłonie. 

- Panie mój, jegomość ten rzecze, iż nie zjawi się tutaj, jak powiada, w świetle, ty zaś 

masz  sam  przyjść  do  niego,  albowiem  on  z  braku  czasu  długo  na  ciebie  czekać  nie  może. 

Wtedy  to  po  raz  pierwszy  zobaczyłem,  jak  wygląda  gniew  mego  ojca.  Nawet  wtedy  gdy 

background image

wcześniej dawał mi lanie bądź okładał batogiem jakiegoś chłopa, robił to jakby od niechcenia. 

W tej chwili regularne i spokojne z natury rysy jego twarzy wyrażały bezgraniczną irytację  i 

rozgniewanie. 

- Jak on śmie? - wyszeptał ojciec, po czym obszedł stół  i odmaszerował z kapitanem 

gwardzistów. 

Natychmiast  zerwałem  się  ze  swojego  krzesła  i  popędziłem  za  ojcem.  Posłyszałem 

jeszcze stłumiony krzyk mojej matki: 

- Wracaj, Vittorio. 

Mknąłem już atoli po schodach za ojcem, a gdy znalazłem się na dziedzińcu, papa mój 

odwrócił się i zatrzymał mnie, przyciskając mi mocno dłoń do piersi. 

- Zostań tutaj,  mój synu - powiedział swym,  jak  dawniej, ciepłym głosem. - Sam się 

tym zajmę. 

Miałem dogodny punkt obserwacyjny, tuż przy wejściu do wieży. Dojrzałem stamtąd 

tego  dziwnego  signore,  stojącego  w  świetle  pochodni  przy  bramie  po  drugiej  stronie 

dziedzińca. 

Ogromne  hakowate  wrota  naszego  domostwa  zamykano  nocą  na  klucz  i  ryglowano. 

Otwierano jedynie małe drzwi i to właśnie przy nich stał ów mąż, oświetlony z obydwu stron 

przez  trzaskający  ogień  pochodni,  które  w  moim  mniemaniu  przydawały  splendoru  jego 

ubraniu z ciemnoczerwonego aksamitu. 

Od  stóp  do  głów  odziany  był  na  czerwono,  co  raczej  kłóciło  się  z  obowiązującą 

naonczas  modą.  Aliści  każdy  detal  jego  stroju  -  od  przybranego  klejnotami  kubraka  aż  po 

szeroką koszulę z atłasu z naszytymi  nań aksamitnymi paskami - był tej samej  barwy,  jakby 

za farbowanie odpowiadali najlepsi folusznicy Florencji. 

Nawet  klejnoty,  wszyte  w  kołnierz  i  zwisające  na  szyi  ze  złotego  łańcucha,  miały 

kolor ciemnoczerwony; były to najpewniej rubiny albo nawet szafiry. 

Jego  czarne,  gęste  włosy  opadały  łagodnie  na  ramiona.  Nie  widziałem  wszakże 

twarzy;  zaprawdę  było  to  niemożliwe,  ponieważ  przysłaniał  ją  aksamitny  kapelusz. 

Dostrzegłem  tylko  fragment  niezwykle  białej  skóry,  zarys  szczęki  i  kawałek  szyi  -  reszta 

pozostawała niewidoczna. Miał przy sobie ogromny pałasz wetknięty w staromodną pochwę, 

a przez ramię przewiesił opończę, również z ciemnoczerwonego aksamitu, obszytą (jak mi się 

z daleka zdawało) rzędem złocących się ornamentów. 

Wytężyłem  wzrok,  usiłując  dojrzeć  owe  symbole  na  obszyciu  płaszcza.  Miałem 

wrażenie,  że  widzę  tam  gwiazdę  i  półksiężyc,  okolone  przez  wymyślne  wzorki,  lecz 

doprawdy znajdowałem się zbyt daleko. 

background image

Dodam, że człek ten wyróżniał się nad wyraz imponującym wzrostem. 

Ojciec przystanął dość daleko od niego, lecz  mówił  na tyle cicho, że nie  mogłem go 

dosłyszeć. Z uśmiechniętych zaś ust zagadkowego mężczyzny, spomiędzy widzialnych teraz 

białych zębów dobyły się jakieś miękkie słowa, z których biła zarówno pewność siebie, jak i 

nieodparty urok osobisty ich autora. 

-  W  imię  Boga  i  Zbawiciela  naszego  zaklinam  cię,  opuść  mój  dom!  -  wykrzyknął 

nagle  mój  ojciec,  po  czym  postąpił  do  przodu  i  jednym  gwałtownym  ruchem  wypchnął  tę 

prześwietną figurę przez drzwi naszego zamczyska. 

Byłem zdumiony. 

Z  ziejącej  ciemnością  bramy  dał  się  słyszeć  przytłumiony,  kpiący  śmiech,  któremu - 

jak się zdawało - zawtórowały  inne głosy. Potem rozległo się dudnienie końskich kopyt, jak 

gdyby kilku jeźdźców równocześnie pognało na swoich wierzchowcach w siną dal. 

Ojciec zatrzasnął bramę, odwrócił się, przeżegnał i złożył dłonie do modlitwy. 

- Panie nasz, Boże, jak oni śmieli! - powiedział, unosząc wzrok. 

Dopiero teraz, gdy ojciec ruszył w  moją stronę, zauważyłem,  iż kapitan gwardzistów 

znieruchomiał z przerażenia. 

Kiedy ojciec znalazł się w zasięgu płynącego z wieży światła, jego wzrok zetknął się z 

moim. Wskazałem gestem kapitana. Ojciec odwrócił się gwałtownie. 

-  Zabij  deskami  cały  dom!  -  krzyknął.  -  I  przeszukaj  go  dokładnie.  Sprowadź 

wszystkich  żołnierzy.  I  zapal  wszystkie  pochodnie,  rozumiesz?  We  wszystkich  wieżach,  na 

każdym murze mają stać nasi ludzie. Natychmiast! To powinno wszystkich uspokoić. 

Dochodziliśmy właśnie do sali jadalnej, gdy zbliżył się do nas pomieszkujący tu stary 

uczony  dominikanin  o  imieniu  Fra  Diamonte.  Jego  siwe  włosy  były  zupełnie  potargane,  a 

sutanna tylko w połowie zapięta; w ręce trzymał modlitewnik. 

- Panie mój, cóż się stało? - zapytał. - Na miłość boską, co się tu dzieje? 

- Zaufaj Bogu, ojcze,  i pomódl się ze mną w kaplicy - zwrócił się doń mój rodzic. A 

potem krzyknął do zbliżającego się ku nam szybkim krokiem strażnika: - Zapal tam wszystkie 

świece!  Chcę  się  pomodlić.  I  niech  muzykanci  zagrają  dla  mnie  jakieś  sakralne  utwory. 

Postaraj się wykonać to wszystko bez zwłoki. 

Potem wziął za rękę mnie i księdza. 

-  Nic  się  doprawdy  nie  wydarzyło.  Obaj  winniście  o  tym  wiedzieć.  To  tylko  głupia 

przesądność, ale każdy pretekst jest dobry, jeśli człowieka tak związanego z tym światem jak 

ja przywodzi do Boga i do  modlitwy. Pójdź, Vittorio. Pomodlimy  się z  Fra Diamontem, ale 

przez wzgląd na twoją matkę staraj się niczego po sobie nie okazywać. 

background image

Byłem  już  znacznie  spokojniejszy,  lecz  perspektywa  spędzenia  całej  nocy  w  jasnej 

kapliczce z jednej strony mnie nęciła, z drugiej przyprawiała o lęk. 

Poszedłem  po  swój  modlitewnik,  mszał  i  inne  nabożne  książeczki,  wykonane  we 

Florencji z prześwietnego papieru welinowego, ze złoconym drukiem i pięknymi ilustracjami. 

Wychodziłem właśnie ze swojej komnaty, gdy ujrzałem rodziców. Ojciec zwracał się 

do matki tymi słowy: 

- I ani na chwilę  nie zostawiaj dzieci samych. Poza tym dojdź wreszcie do siebie, bo 

dłużej już tego strapienia nie zniosę. 

Matka położyła dłoń na brzuchu. 

Pojąłem, że znowu jest przy nadziei. Uzmysłowiłem też sobie, iż ojciec mój naprawdę 

bardzo się czymś niepokoi. Co mogły znaczyć te słowa: „I ani na chwilę nie zostawiaj dzieci 

samych”?  Cóż  to  mogło  oznaczać?  Kaplica  urządzona  była  wygodnie.  Ojciec  już  w 

dawniejszych czasach wyposażył  ją w wykonane  z dobrego drewna  i  wyściełane  aksamitem 

klęczniki,  choć  podczas  większych  uroczystości  wszyscy  modlili  się  na  stojąco.  Ławek  w 

tych czasach jeszcze nie znano. 

Tej  nocy  papa  zaprowadził  mnie  też  do  krypty,  którą  otwierało  się  okrągłym 

uchwytem,  doskonale  wkomponowanym  w  liczne  ornamenty  na  marmurowej  posadzce 

kaplicy. 

Wiedziałem o istnieniu tych podziemi, lecz skarcono mnie boleśnie, gdym dzieckiem 

będąc, zakradł się tam potajemnie. Ojciec powiedział mi wtedy, że rozczarował się mną, jako 

że nie umiałem dochować rodzinnego sekretu. 

Ta  przygana  zabolała  mnie  bardziej  niż  chłosta.  Nigdy  go  potem  nie  prosiłem  o 

pozwolenie udania się wraz z  nim do krypty, choć  miałem  świadomość, iż ojciec raz po raz 

tam  zachodzi.  Myślałem,  że  znajdują  się  tam  jakoweś  skarby  i  tajemnicze  przedmioty  z 

czasów pogańskich. 

Teraz  zaś  ujrzałem  przed  sobą  przepastną  komnatę  -  wysoką,  głęboką,  wyłożoną 

kamieniem  i  wypełnioną  rozmaitymi  skarbami.  Zobaczyłem  stare  skrzynie,  stosy  starych 

książek oraz dwoje zaryglowanych drzwi. 

-  To  są  drogi  do  grobowców  z  zamierzchłych  czasów  -  powiedział  ojciec.  -  Nie  ma 

potrzeby, byś je teraz oglądał, ale z pewnością warto ci wiedzieć o ich istnieniu. Zachowaj to 

w swej pamięci. 

Kiedy  wróciliśmy  do  kaplicy,  ojciec  zamknął  klapę  w  posadzce  i  opuścił  okrągły 

uchwyt w taki sposób, że znowu nie dało się go odróżnić od reszty ornamentów z marmuru. 

Fra Diamonte udawał, że nic nie widzi. Matka już spała, takoż i moje rodzeństwo. 

background image

Przed nastaniem świtu, nie wychodząc z kaplicy, wszyscy troje zapadliśmy w sen. 

O  brzasku,  obwieszczonym  przez  piejące  po  wsiach  koguty,  ojciec  mój  wyszedł  na 

dziedziniec, przeciągnął się, popatrzył na niebo i wzruszył ramionami. 

Podbiegło  do  niego  dwóch  moich  wujów,  pytając  go,  kto  zacz  ten  signore,  skąd  się 

wziął i jak on śmie grozić nam oblężeniem. Chcieli też wiedzieć, kiedy odbędzie się bitwa. 

-  Nie,  nie,  nie,  wszystkoście  pomylili  -  odparł  ojciec.  -  Nie  idziemy  na  wojnę. 

Wracajcie do łóżek. 

Aliści  gdy  tylko  wymówił  to  zdanie,  rozległ  się  nagle  rozdzierający  krzyk  i  przez 

otwartą bramę weszła na nasz dziedziniec jedna ze znanych i lubianych wiejskich dziewuch, 

aby wyrzucić z siebie te straszne słowa: 

- Nie ma go. Nie ma dziecka. Zabrali chłopca. 

Przez resztę dnia cierpliwie tego malca szukano. Bez skutku. Niebawem okazało się, 

iż  zaginęło  też  inne  dziecko.  Chodziło  o  nieszkodliwego  i  raczej  sympatycznego  przygłupa, 

któremu  upośledzenie  mózgu  utrudniało  przemieszczanie  się  na  własnych  nogach.  Wszyscy 

musieli teraz przyznać ze wstydem, że nie mają pojęcia, od jak dawna tego chłopca u nas już 

nie ma. 

O zmierzchu byłem  bliski  szaleństwa - musiałem  rozmówić się z ojcem sam  na sam. 

Miałem  ochotę  wedrzeć  się  do  zamkniętej  na  klucz  komnaty,  w  której  toczył  on  z  wujami  i 

księdzem gorączkowe debaty  i spory. Waliłem w drzwi na tyle głośno - zarówno pięściami, 

jak i stopami - że w końcu ojciec wpuścił mnie do środka. 

Narada  miała  się  już  ku  końcowi.  Papa  przyciągnął  mnie  do  siebie  i  z  ogniem  w 

oczach wypowiedział do mnie te słowa: 

- Widzisz, co oni mi uczynili? Sami wzięli sobie haracz, którego ode mnie wcześniej 

żądali. Sami go sobie zabrali! Ja odmówiłem, a oni po prostu wzięli. 

Patrzył  na  mnie  jak  furiat.  Potarł  swą  nie  ogoloną  twarz,  rąbnął  pięścią  w  stół, 

przewracając tym samym wszystkie przybory do pisania. 

-  Za  kogo  oni  się  mają?  Nachodzą  mnie  nocą  i  wymagają,  bym  oddał  im  te 

niepotrzebne nikomu dzieci. 

- O co tu chodzi, ojcze? Musisz mi to powiedzieć. 

- Vittorio, jutro skoro świt udasz się do Florencji  i zawieziesz tam  listy, które ja dziś 

wieczorem  napiszę.  Nic  mi  tutaj  po  wiejskich  klechach.  Oni  tu  nic  nie  wskórają.  A  teraz 

szykuj  się  do  podróży.  Raptem  ojciec  uniósł  wzrok.  Miałem  wrażenie,  że  nasłuchuje  i 

rozgląda  się  dokoła.  Z  okien  zniknęły  światła  i  wyglądaliśmy  teraz  jak  własne  cienie,  tym 

bardziej, że ojciec przewrócił kandelabry. 

background image

Patrzyłem  na  niego  kątem  oka,  zapalając  świecę  od  znajdującej  się  przy  drzwiach 

pochodni. Przyniosłem ją do stołu i zapaliłem resztę świeczek. 

Ojciec dalej nasłuchiwał, znieruchomiały i czujny, a potem podniósł się bezszelestnie, 

opierając zaciśnięte pięści o stół. Najwyraźniej nie był świadom tego, iż świece rozjaśniały w 

tej chwili jego udręczoną i przerażoną twarz. 

- Co słyszysz, mój panie? - zapytałem, stosując bezwiednie tę oficjalną formułkę. 

- Zło - wyszeptał. - Czarcie zjawiska, którym Bóg pozwala istnieć jedynie przez naszą 

grzeszność.  Weź  ze  sobą  broń,  a  potem  przyprowadź  do  kaplicy  matkę,  brata  i  siostrę.  Nie 

trać ani chwili. Żołnierzom wydałem już stosowne rozkazy. 

- Czy zanieść tam także jakieś posiłki? Może tylko chleb i piwo? - zapytałem. 

Kiwnął głową, jakby ta sprawa nie zaprzątała jego uwagi. 

Przed  upływem  godziny  wszyscy  zgromadziliśmy  się  w  kapliczce;  oprócz  nas  było 

tam pięciu wujów, cztery ciotki, dwie niańki i Fra Diamonte. 

Niewielki  ołtarz  przystrojony  był  jak  do  mszy:  ze  wspaniale  haftowanym  obrusem  i 

masywnymi  kandelabrami,  w  których  paliły  się  świece.  Na  starej  płaskorzeźbie  z 

odbarwionego  już  drewna  widniał  Pan  Nasz  Ukrzyżowany.  Podobizna  ta  wisiała  na  ścianie 

kaplicy od czasu, gdy dwieście lat wcześniej nasz zamek odwiedził sam św. Franciszek. 

Był  to  wizerunek  nagiego  Chrystusa  -  scena  Jego  męki  na  krzyżu,  przedstawiona  z 

typową dla tamtej epoki  nie tłumioną zmysłowością.  Krucyfiks ten wyraźnie kontrastował z 

całą paradą sportretowanych niedawno na tych ścianach świętych, przyodzianych w finezyjne 

stroje barwy szkarłatnej i złotej. 

Siedzieliśmy w milczeniu na specjalnie wniesionych dla nas brązowych ławkach. Fra 

Diamonte  odprawił  tego  ranka  mszę  świętą  i  złożył  w  tabernakulum  Ciało  i  Krew  Pana 

naszego pod postacią konsekrowanej hostii. Nasza kaplica zamieniła się zatem w Dom Boży 

w najpełniejszym tych słów znaczeniu. 

Wprawdzie  siedząc  przy  drzwiach,  jedliśmy  chleb  i  piliśmy  piwo,  lecz  cały  czas 

zachowywaliśmy ciszę. 

Ojciec  mój  jednak  raz  po  raz  zdobywał  się  na  odwagę  i  wychodził  na  rozświetlony 

pochodniami  dziedziniec.  Kontrolował  okrzykami  rozmieszczonych  na  wieżach  i  murach 

żołnierzy,  a  czasem  nawet  sprawdzał  osobiście,  aby  przekonać  się,  czy  nad  wszystkim 

sprawuje wystarczającą pieczę. 

Wujowie  byli  bardzo  niespokojni,  ciotki  zaś  gorliwie  odmawiały  różaniec  za 

różańcem. Fra Diamonte nie wiedział, co ze sobą począć, a moja matka śmiertelnie pobladła i 

background image

- pewnie przez dziecko w jej łonie - ogarnęły ją mdłości. Przez cały czas kurczowo trzymała 

się mojego brata i siostry, którzy również nie ukrywali już swego lęku. 

Wyglądało na to, iż noc tę spędzimy bez żadnych perturbacji. 

Mniej  więcej  dwie  godziny  przed  świtem  z  lekkiej  drzemki  obudził  mnie  jakiś 

przeraźliwy krzyk. 

Ojciec  od  razu  zerwał  się  na  równe  nogi.  Takoż  postąpili  moi  wujowie,  aby  swoimi 

nie najmłodszymi już dłońmi wyciągnąć z pochew szable. 

Dokoła nas rozlegały się krzyki i wrzaski, żołnierze wszczęli alarm, a na każdej wieży 

biły dzwony. 

Ojciec chwycił mnie za ramię. 

-  Chodź,  Vittorio  -  powiedział.  Pociągnął  za  uchwyt  klapy  otwierającej  drogę  do 

krypty  pod  kaplicą.  -  Zaprowadź  tam  matkę,  ciotki,  siostrę  i  brata.  I  nie  wychodźcie, 

choćbyście  nie  wiem  co  usłyszeli!  Nie  wychodźcie.  Zamknijcie  się  od  wewnątrz  i  ostańcie 

tam! Taka jest moja wola. 

Natychmiast  wykonałem  jego  polecenie.  Chwyciłem  Mattea  i  Bartolę,  po  czym 

wepchnąłem ich na kamienne schody wiodące do podziemi. 

Wujowie wbiegli do środka prosto z dziedzińca, wydając z siebie jakieś stare okrzyki 

wojenne, a ciotki potykały się, słabły i kurczowo trzymały się ołtarza, od którego nie można 

ich było odciągnąć. Matka zaś przylgnęła do ojca. 

Ten  ostatni  wpadł  w  krańcowe  wręcz  przerażenie.  Kiedy  wróciłem  po  najstarszą 

ciotkę,  która  leżała  bezwładnie  przy  ołtarzu, ojciec  zgromił  mnie  spojrzeniem,  wepchnął  do 

krypty i zatrzasnął klapę. 

Nie miałem wyboru - musiałem zgodnie z jego rozkazem zamknąć wejście na zasuwę. 

Odwróciłem się i świeca w mej dłoni rozświetliła przerażone oblicza Bartoli i Mattea. 

- Zejdźcie na dół! - krzyknąłem. - Na dół, do końca. 

Mało brakowało, a oboje upadliby, próbując schodzić po tych wąskich  i zdradliwych 

stopniach tyłem, twarze ich bowiem ciągle zwrócone były w moją stronę. 

- Co się dzieje, Vittorio? Dlaczego ktoś usiłuje nas skrzywdzić? - zapytała Bartola. 

- Ja chcę z nimi walczyć - rzekł Matteo. - Vittorio, daj mi swój sztylet. Masz przecież 

szablę. To niesprawiedliwe. 

- Ćśśś... Uciszcie się i wykonajcie rozkazy ojca. Myślicie, że wolę być tutaj zamiast na 

górze z resztą mężczyzn? Cicho! 

Zdusiłem w sobie płacz. Na górze była też moja matka! I ciotki! 

background image

Powietrze  było  wilgotne  i  zimne,  ale  zarazem  przyjemne.  Byłem  spocony,  a  ręka 

bolała mnie od trzymania wielkiego kandelabru ze złota. W końcu stanęliśmy blisko siebie w 

tylnej części krypty. Czując chłód kamiennych ścian, doznałem wreszcie pewnej ulgi. 

Ciszę  mąciły  jednak  dobiegające  z  góry  paniczne okrzyki,  jęki  przerażenia  i  odgłosy 

pospiesznych  kroków.  Słyszałem  nawet  niespokojnie  rżące  konie,  które  mogły  wszak  wbiec 

do naszej kaplicy, choć nie byłem tego pewien. 

Wstałem i podszedłem do dwojga drzwi, które miały prowadzić do grobowców i Bóg 

wie  czego  jeszcze.  Odsunąłem  zasuwę  i  ujrzałem  niewielki  korytarz,  niższy  ode  mnie  i  tak 

wąski, że ledwo się w nim mieściłem. 

Odwróciłem  się  i  w  blasku  trzymanych  przez  siebie  świec  zobaczyłem  swoje 

rodzeństwo, które struchlałe z przerażenia wpatrywało się w sklepienie krypty. Z góry ciągle 

dobiegały nas złowieszcze okrzyki. 

-  Czuję  ogień  -  szepnęła  Bartola,  a  jej  twarz  nagle  zalała  się  łzami.  -  Też  czujesz, 

Vittorio? Ja nawet słyszę. 

To prawda: czułem i słyszałem. 

- Przeżegnajcie się i odmówcie modlitwy - powiedziałem. 

- Musicie mi ufać. Na pewno się stąd wydostaniemy. 

Zgiełk bitwy trwał jednak dalej, krzyki nie ustawały, a potem zupełnie nagle - i to tak 

nagle, żeśmy się jeszcze bardziej przerazili - zapadła głucha cisza. 

Cisza ta była tak idealna, że raczej nie mogła oznaczać zwycięstwa. 

Bartola i Matteo przylgnęli do mnie, każde z innej strony. 

Wtem  usłyszeliśmy  nad  sobą  niewyraźne  brzęki.  Ktoś  otworzył  drzwi  do  kaplicy, 

następnie odchylono klapę w posadzce i w świetle pełgających w górze płomyków ujrzałem 

jakąś szczupłą, długowłosą sylwetkę. 

Podmuch wiatru zgasił mi świecę. 

Nie licząc infernalnego pobłysku nad nami, dokoła zaległa nieprzenikniona ciemność. 

Raz  jeszcze  bardzo  wyraźnie  dostrzegłem  kontury  owej  postaci,  która  bezszelestnie 

schodziła  ku  nam  po  schodach.  Była  to  wysoka, postawna  kobieta  z  wielkimi  lokami  i  talią 

tak wąską, że mógłbym ją opasać dłońmi. 

Skądże, na litość Niebios, owa niewiasta się tutaj wzięła? 

Zanim  zdążyłem  wyciągnąć  szablę,  aby  obronić  się  przed  tą  napastniczką,  poczułem 

na piersi jej miękki biust i chłodną skórę; miałem wrażenie, że jestem obejmowany. 

background image

Na  moment  ogarnęła  mnie  przedziwnie  zmysłowa  dezorientacja;  zapach  włosów  i 

sukni tej kobiety wypełnił me nozdrza; wydawało mi się poza tym, iż dostrzegam białe błyski 

jej wpatrzonych we mnie oczu. 

Usłyszałem krzyk Bartoli, której po chwili zawtórował Matteo. 

Przewrócono mnie na podłogę. 

W górze błyskały płomienie. 

Kobieta  trzymała  te  biedne  dzieci,  usiłujące  wyrwać  się  z  jej  tylko  na  pozór  słabej 

ręki. Zatrzymała się, by  na  mnie popatrzeć, i z uniesioną w drugiej dłoni  szablą pobiegła po 

schodach w stronę światła. 

Wyciągnąłem  oburącz  swoją  szablę,  popędziłem  za  porywaczką  do  kaplicy,  gdzie 

okazało  się,  że  za  sprawą  jakichś  mocy  piekielnych  zdołała  ona  dotrzeć  do  drzwi 

prowadzących  na  dziedziniec.  Jej  małe  ofiary  płakały,  wykrzykując  do  mnie:  „Vittorio, 

Vittorio!” 

Wszystkie  wyższe  okienka  kaplicy  stały  w  płomieniach,  podobnie  jak  rozetowe 

okienko nad krucyfiksem. 

Nie wierzyłem własnym oczom - ta młoda kobieta uprowadzała właśnie mojego brata 

i siostrę. 

- Zatrzymaj się, w imię Boże! - krzyknąłem w jej stronę. - Tchórz! Pokątna złodziejka! 

Pobiegłem za nią, lecz ku memu najgłębszemu osłupieniu kobieta zatrzymała się, aby 

ponownie  na  mnie  spojrzeć.  Tym  razem  mogłem  w  pełni  docenić  jej  urodę.  Miała 

nieskazitelnie  owalną  twarz,  szare  łagodne  oczy  i  skórę  białą  niczym  najlepsza  chińska 

porcelana.  Tak  doskonale  czerwonych  ust  nie  sportretowałby  żaden  malarz,  a  jej  długie 

jasnoblond  włosy  opadały  swobodnie  na  plecy  i  w  świetle  pochodni  robiły  się  szare, 

upodabniając się swą barwą do koloru oczu. Suknia, poplamiona w tej chwili krwią, była tak 

samo  ciemnoczerwona,  jak  strój  złowieszczego  gościa,  który  nawiedził  nas  poprzedniego 

wieczora. 

Wpatrywała  się  teraz  we  mnie  z  ciekawością,  którą  po  chwili  zastąpił  smutek.  W 

prawej dłoni trzymała uniesioną szablę, nie wykonując jednak żadnego ruchu. Następnie spod 

swego silnego lewego ramienia wypuściła mojego brata i siostrę. 

Oboje upadli na podłogę, zanosząc się płaczem. 

-  To  demon.  To  strega!  -  ryknąłem  i  przeskoczyłem  nad  nimi  w  jej  stronę, 

wymachując swoją szablą. 

background image

Kobieta  zrobiła  szybki  i  prawie  niedostrzegalny  unik.  Znajdowała  się  teraz 

niewiarygodnie  daleko  -  stała  z  opuszczoną  szablą,  wpatrując  się  bez  ruchu  we  mnie  i  w 

płaczące dzieci. 

Nagle  odwróciła  głowę.  Posłyszałem  jakiś  gwizd,  potem  kolejny,  i  jeszcze  jeden. 

Przez  drzwi  weszła  do  kaplicy  następna  piekielna  postać  -  odziana  na  ciemnoczerwono,  w 

aksamitnym  kapturze  i  obszytych  złotą  nitką  butach.  Kiedym  wymierzył  weń  swoją  szablę, 

człowiek  ten  odepchnął  mnie  na  bok  i  w  jednej  chwili  odciął  głowę  Bartoli  i  krzyczącemu 

ciągle Matteo. 

Wpadłem  w  szał.  Zacząłem  wyć.  Mężczyzna  odwrócił  się  do  mnie,  ale  kobieta 

niespodziewanie wyraziła swój sprzeciw. 

- Zostaw go! - krzyknęła słodkim i przejrzystym głosem. 

Mężczyzna,  a  raczej  morderca  -  zakapturzony  demon  w  złocących  się  butach  - 

odpowiedział swej towarzyszce tak oto: 

- Pójdźmy już teraz, Urszulo. Czyżbyś postradała zmysły? Popatrz na niebo. Chodź. 

Kobieta stała dalej nieruchomo, bez przerwy na mnie patrząc. 

Płacząc dalej, zakląłem z wściekłości i chwyciwszy za szablę, znowu rzuciłem się na 

ową  piękność,  ale  tym  razem  ostrze  me  pozbawiło  ją  prawej  ręki,  którą  odciąłem  nieco 

poniżej łokcia. Odrąbana w ten sposób kończyna - drobna i słaba z pozoru, jak zresztą całe jej 

ciało - upadła na posadzkę wraz z tkwiącą w niej ciężką szablą. Trysnęła krew. 

Kobieta tylko spojrzała pod nogi, a potem na mnie - tym samym smutnym wzrokiem 

malującym się na jej znękanej, ba, przygnębionej wręcz twarzy. 

Ponownie uniosłem swą szablę. 

- Strega! - krzyknąłem, zaciskając zęby  i patrząc na  nią zasnutym  łzami wzrokiem. - 

Strega! 

Wtedy  uciekła  się  do  kolejnej  diablej  sztuczki.  Wspomagana  zapewne  przez 

niewidzialne moce, cofnęła się dość daleko ode mnie. W lewej dłoni trzymała teraz swą rękę 

prawą,  która  ciągle  ściskała  szablę,  jakby  wcześniej  nic  się  nie  stało.  Widziałem,  jak 

przykłada  do  kikuta  odciętą  przeze  mnie  rękę,  widziałem,  jak  obraca  i  nastawia  ją  tak,  by 

pasowała do reszty ciała, po czym  moje zdumione oczy ujrzały całkowite zagojenie się rany 

na jej białej skórze. 

Tuż potem  luźny, szeroki rękaw  jej strojnej  sukni z aksamitu opadł aż po nadgarstek 

odzyskanej ręki. 

W  mgnieniu oka znalazła się poza kaplicą, ja zaś widziałem tylko jej  sylwetkę na tle 

ogni płonących w oknach zamkowych wież. Posłyszałem jej szept: 

background image

- Vittorio. 

I natychmiast zniknęła. 

Wiedziałem,  że  pościg  za  nią  nie  przyniesie  mi  żadnego  pożytku.  Pobiegłem  jednak, 

szablą  zataczając  koła  w  powietrzu.  Wykrzykiwałem  przy  tym  cierpkie  i  szaleńczo  mściwe 

słowa pod adresem całego świata. Oczy znowu zaszły mi łzami, a ścisk w gardle niemal mnie 

dusił. 

Wszystko  znieruchomiało.  Wszyscy  byli  martwi.  Martwi.  Wiedziałem  o  tym,  gdyż 

cały dziedziniec pokryty był trupami. 

Pobiegłem  z  powrotem  do  kaplicy.  Chwyciłem  głowy  Bartoli  i  Mattea,  usiadłem, 

złożyłem je na kolanach i zapłakałem. 

Te odcięte  głowy  wyglądały  jak  żywe  - oczy  ciągle  błyszczały,  a  usta  poruszały  się, 

jakby  bez  skutku  próbowały  coś  powiedzieć.  O  Boże!  Przekraczało  to  granice  ludzkiej 

wytrzymałości. Płakałem. 

I przeklinałem. 

Położyłem  je  obok  siebie  i  głaskałem  po  włosach  i  policzkach,  szepcząc  jakieś 

pocieszające słowa: że Bóg jest tuż obok, że Bóg jest z nami, że Bóg ma nas w swojej opiece, 

że  jesteśmy  w  niebie.  „O  Boże,  błagam  Cię  -  modliłem  się  w  głębi  duszy  -  nie  pozwól  im 

zachować  tych  uczuć  i  tej  świadomości,  która  ciągle  w  nich  się  tli.  O  nie,  nie  pozwól.  Nie 

zniosę tego. Nie zniosę. Nie. Proszę”. 

O świcie, gdy światło słoneczne wsączyło się  nagle przez drzwi kaplicy, kiedy ognie 

przygasły,  gdy  ptaki  rozśpiewały  się,  jakby  nic  zgoła  się  nie  wydarzyło,  niewinne  główki 

Bartoli i Mattea wyzionęły ducha. Umknęło z nich wszelkie życie, a wraz z nim nieśmiertelne 

dusze tych dzieci - jeśli nie stało się to w chwili, gdy szabla odcięła te głowy od ciała. 

Moja matka leżała martwa na dziedzińcu, ojciec zaś, również nieżywy, spoczywał na 

schodach  wieży.  Na  jego  rękach  widniały  niezliczone  rany -  jakby  przed  śmiercią  próbował 

pochwycić nacierające nań klingi. 

Najwyraźniej wszystko potoczyło się  bardzo szybko. Widziałem poderżnięte gardła  i 

tylko gdzieniegdzie, jak w przypadku mojego ojca, dawało się dostrzec ślady po walce. 

Niczego nie ukradziono. Moje ciotki - dwie w tylnej części kaplicy i dwie następne na 

dziedzińcu  -  leżały  wprawdzie  bez  ducha,  lecz  ciągle  przyozdobione  swoimi  pierścieniami, 

naszyjnikami i diademami we włosach. 

Nie urwano też ani jednego wysadzanego klejnotami guzika. 

Tak samo przedstawiała się sytuacja wszędzie w obrębie naszych murów. 

background image

Konie poznikały, bydło wywędrowało do lasów, ptaki odleciały. Otworzyłem chatkę, 

w której trzymałem swoje jastrzębie, zdjąłem z nich kaptury i wypuściłem na wolność. 

Nie było tam nikogo, kto pomógłby mi w grzebaniu umarłych. 

Jeszcze  przed  południem  udało  mi  się  przeciągnąć  ciała  moich  krewnych  do  krypty, 

dokąd zrzucałem je bezceremonialnie jedno po drugim, tak że toczyły się po schodach w dół. 

Ułożyłem je potem starannie obok siebie. 

Praca  ta  okazała  się  nader  wyczerpująca.  Poprawiając  ułożenie  ciał  moich  bliskich, 

byłem wielokroć bliski omdlenia, zwłaszcza wtedy, gdy przyszła kolej na ojca. 

Miałem  świadomość,  że  wszystkich  pochować  nie  zdołam.  Było  to  po  prostu 

niewykonalne.  Poza  tym  napastnicy  mogli  tu  przybyć  ponownie  -  przecież  wiedzieli,  że  ja 

przeżyłem - a za świadka mógł posłużyć im zakapturzony morderca, ów demon pod postacią 

człowieka, który tak bestialsko pozbawił życia mojego brata i siostrę. 

Zastanawiałem  się  też,  jaką  rolę  odgrywał  ten  anioł  śmierci,  ta  wytworna  Urszula  o 

niemal zupełnie białym licu, długiej szyi i pochyłych ramionach. Być może ona sama powróci 

tu, aby pomścić zadaną jej przeze mnie zniewagę. 

Musiałem  opuścić  nasze  górskie  zamczysko.  Instynkt  podpowiadał  mi,  że  owych 

postaci już w pobliżu nie było. Świadczyła o tym tchnąca zdrowiem aura serdecznie i ciepło 

świecącego słońca, a z drugiej strony - widziałem przecież, jak oboje uciekają, no i słyszałem, 

jak pogwizdują do siebie porozumiewawczo. Poza tym dotarły też do mnie złowieszcze słowa 

owego demonicznego mężczyzny, nakazujące Urszuli większy pośpiech. 

Nie  -  to  wszystko  działo  się  wyłącznie  pod  osłoną  nocy.  Miałem  więc  dość  czasu, 

żeby wejść na najwyższą wieżę i rozejrzeć się nieco po okolicy. 

Co  też  uczyniłem.  Upewniłem  się  tym  samym,  że  w  pobliżu  nie  ma  żywej  duszy,  a 

zatem  nikt  nie  widział  dymu  z  płonących  u  nas  drewnianych  podłóg  i  mebli.  Jakom  już 

wspomniał,  najbliższy  zamek  stanowił  ruinę,  położone  zaś  niżej  wioski  dawno  już 

opustoszały. 

Najbliższa osada oddalona była o cały dzień pieszej wędrówki, toteż nie  mogłem  już 

za bardzo zwlekać, chcąc przed nastaniem zmroku znaleźć dla siebie jakieś schronienie. 

Dręczyły  mnie  setki  myśli.  Zbyt  wiele  wiedziałem.  Byłem  zaledwie  chłopcem  -  nie 

mogłem  jeszcze  uchodzić  za  mężczyznę!  Dysponowałem  wprawdzie  złożonym  we 

florenckich bankach  majątkiem,  lecz konna podróż do tego miasta zajęłaby  mi cały tydzień! 

Osaczały  mnie demony, którym  wolno było  jednakże przekroczyć próg kościoła. Zabito Fra 

Diamonte. W końcu ostała się we mnie tylko jedna myśl. Wendeta. Postanowiłem się pomścić 

- odnaleźć  ich  i dokonać zemsty. A  jeśli stworom tym  nie wolno wystawiać się na działanie 

background image

światła  słonecznego,  to  spożytkuję  ten  fakt  w  sposób  korzystny  dla  mnie!  Tak  właśnie 

uczynię.  Zrobię  to  dla  Bartoli,  dla  Mattea,  dla  mojej  matki  i  ojca;  a  nawet  dla  najmniej 

znaczącego dziecka, które uprowadzono z mojej góry. 

Otóż to - zabrali dzieci. Sprawdziłem to tuż przed opuszczeniem rodzinnych  murów, 

albowiem  myśl  ta  pośród  wszystkich  mych  trosk  pojawiła  się  we  mnie  dość  późno.  No  i 

proszę  -  ani  trochę  się  nie  omyliłem.  Nie  znalazłem  mianowicie  ani  jednego  martwego 

dziecka, jedynie ciała chłopców w moim wieku. Wszyscy zatem ode mnie młodsi zostali stąd 

uprowadzeni. 

W jakim celu? Co miało ich spotkać? Na samą myśl o tym wpadałem w furię. 

Stałbym  tak  dalej  w  oknie  tej  wieży,  zaciskając  pięści  ze  złości,  przysięgając 

nieuchronną  wendetę,  gdyby  uwagi  mej  nie  odwrócił  widok  nad  wyraz  pożądany.  Po 

najbliższej z dolin chodziły otóż trzy należące do mnie konie, jakby czekały, aż przyzwę je ku 

sobie. 

Miałem  zatem dorodnego wierzchowca, który  jeszcze przed  nastaniem  zmroku zdoła 

mnie  zawieźć  do  ludzkiej  osady.  Nie  znałem  górzystych  terenów  leżących  na  północ  od 

zamku,  gdzie  znajdowało  się  ponoć  małe  miasteczko. To tam  musiałem  szukać  schronienia; 

to  tam  musiałem  dotrzeć  do  jakiegoś  rozumnego  księdza,  który  wiedział  co  nieco  o 

demonach. 

Ostatnie  moje  zadanie  haniebne  było  odrażające,  lecz  tak  czy  owak  musiałem  je 

wykonać. Zebrałem mianowicie wszystkie kosztowności, jakie zdołałem ze sobą unieść. 

Najpierw  poszedłem  do  swojej  komnaty  i  -  jakby  nic  się  tego  dnia  nie  wydarzyło  - 

ubrałem  się  w  strój  myśliwski  z  zielonego  jedwabiu  i  aksamitu,  włożyłem  wysokie  buty  i 

rękawiczki. Wziąłem następnie skórzane torby, które mogłem przytroczyć do siodła, i udałem 

się  do  krypty.  Tam  zaś  ze  swoich  rodziców,  cioć  i  wujów  pozdejmowałem  drogocenne 

pierścienie,  naszyjniki,  broszki  oraz  klamry  ze  złota  i  srebra,  które  przywieziono tu  z  Ziemi 

Świętej. Dopomóż mi, Boże. 

Sakiewkę  wypełniłem  wszystkimi  złotymi  dukatami  i  florenami,  jakie  udało  mi  się 

znaleźć  w  kufrach  ojca.  Czułem  się  jak  złodziej  okradający  umarłych.  Uniosłem  z  trudem 

pękate  torby  i  poszedłem  osiodłać  swojego  wierzchowca,  aby  -  już  uzbrojony,  odziany  w 

obszytą  norkami  pelerynę  i  z  zieloną,  aksamitną  czapką  na  głowie -  zniknąć  wraz  z  nimi  w 

leśnych ostępach. 

background image

ROZDZIAŁ 4 

Poznaję kolejne tajemnice, 

zostaję uwiedziony i skazuję swą duszę 

na gorycz odwagi 

 

Zrozumiecie chyba bez trudu, iż byłem nazbyt jeszcze wzburzony, aby myśleć jasno i 

logicznie.  Nie  postąpiłem  zatem  mądrze,  przemierzając  samotnie  toskańskie  lasy  w  tak 

bogatym stroju, bo przecież także we włoskich lasach mogli kryć się rozbójnicy. 

Z drugiej strony odgrywanie ubogiego scholara również nie na wiele by się zdało. 

Nie  twierdzę  też,  że  podjąłem  suwerenną  decyzję.  Pragnienie  zemszczenia  się  na 

demonach,  które  zabiły  moją  rodzinę,  ogarnęło  mnie  bez  reszty,  stanowiąc  jedyną  pasję 

mojego życia. 

Tak  więc  tego  wczesnego  popołudnia  oddalałem  się  od  swego  zamczyska,  którego 

wieże  z  wolna  znikały  z  mojego  pola  widzenia.  Próbowałem  nie  płakać  już  jak  dziecko  i 

trzymać się dolinnych traktów, chociaż coś ciągle znosiło mnie w stronę gór. 

Kręciło mi się w głowie. Poza tym otaczający mnie krajobraz nie pozwalał mi zebrać 

myśli. 

Wszystko tchnęło atmosferą kompletnego opuszczenia. 

Niedługo  po  wyjeździe  ujrzałem  ruiny  dwóch  ogromnych  zamków,  których 

obwarowania  zarósł  już  las.  Przypomniałem  sobie,  że  były  to  ongiś  fortece  tych 

możnowładców, którzy nieopatrznie przeciwstawili się potędze Florencji bądź Mediolanu. Już 

to  wystarczyło,  bym  zwątpił  we  własne  zdrowie  psychiczne  i  zaczął  myśleć,  że  to  nie 

demony, lecz wrodzy nam ludzie dokonali napaści na naszą rodzinę. 

Smutkiem ogromnym napawał mnie widok tych zniszczonych blanków, jawiących się 

moim  oczom  na  tle  pogodnego  skądinąd  i  przejrzystego  nieba.  Przygnębiały  mnie  również 

zarośnięte zielenią pozostałości po wioskach - rozsypujące się chatki i zapuszczone kapliczki 

przydrożne, w których kamienna Dziewica lub święci tonęli w pajęczynach i cieniach. 

Kiedym  dostrzegł  w  oddali  solidne  fortyfikacje  jakiegoś  miasta,  z  miejsca 

zorientowałem  się,  że  należy  ono  do  Mediolanu  i  że  jechać  tam  nie  powinienem.  Po  prostu 

zabłądziłem! 

Jeśli zaś chodzi o rozbójników, natknąłem się na jedną tylko szajkę, którą udało mi się 

szybko rozbroić potokiem żywej paplaniny. 

background image

Dzięki tej bandzie  idiotów doznałem  jednak pewnej rozrywki. Szybkie krążenie krwi 

dostarczyło energii trajkoczącemu językowi: 

- Jadę na przedzie oddziału liczącego stu ludzi - oświadczyłem. - Poszukujemy grupki 

banitów,  którzy  walczą  rzekomo  po  stronie  Sforzy,  ale  w  istocie  parają  się  tylko  gwałtem  i 

rozbojem. Zaliście ich gdzieś widzieli? Każdy z was otrzyma florena, jeżeli czegoś się od was 

dowiem.  Zamierzamy  wyciąć  ich  wszystkich  w  pień.  Zaprawdę,  jestem  półżywy  ze 

zmęczenia i dość już mam tej pogoni. 

Rzuciłem im kilka monet. Aliści zanim odjechali w swoją stronę, powiedzieli mi kilka 

słów, z których wynikało, iż najbliższym miastem florenckim jest Santa Maddalana, oddalona 

od  nas  o  dwie  godziny  drogi.  Jeśli  nie  dotrę  tam  przed  nastaniem  zmroku,  kiedy  to  miasto 

zamyka swe podwoje, żadnymi słowami nie zdołam przekonać strażników, by mnie wpuścili. 

Udawałem,  że  wszystko  to  jest  mi  świetnie  znane  i  że  jadę  do  słynnego  klasztoru, 

leżącego  nieco  dalej  na  północ,  zbyt  daleko,  bym  zdołał  doń  dzisiaj  dotrzeć.  Odjeżdżając, 

cisnąłem  im  przez  ramię  kolejną  garść  monet.  Krzyknąłem  jeszcze,  iż  podążając  tą  samą 

drogą, napotkają mój oddział, który również sowicie ich wynagrodzi. 

Wiem, że przez cały czas rozważali, czy mnie zabić i ograbić, czy może puścić wolno. 

Wszystko  zależało  od  właściwych  spojrzeń,  paru  blefów,  szybkiego  mówienia  i  pewności 

siebie. Byli to wszak zwykli bandyci, ale udało mi się wymknąć. 

Popędziłem konia co tchu, zjechałem z głównego traktu i znalazłem  się na zboczu, z 

którego widać było rysujące się niewyraźnie w oddali miasto Santa Maddalana. A nie było to 

bynajmniej miasto małe. Przy bramie wznosiły się cztery ogromne wieże, a w tle widać było 

kilka strzelistych kościołów. 

Wcześniej  sądziłem,  iż  napotkam  po  drodze  jakąś  mniejszą  osadę,  nie  zaś  taki 

warowny gród. Jednakże nie mogłem przywołać na pamięć żadnych nazw, do tego zmęczenie 

nie pozwalało mi szukać dalej. 

Popołudniowe  słońce  świeciło  jasno,  lecz  chyliło  się  już  ku  zachodowi.  Musiałem 

jechać do Santa Maddalany. 

Kiedy dotarłem do góry, na której wznosiło się  miasto, skierowałem konia na stromą 

ścieżkę dla pasterzy. 

Robiło  się  coraz  ciemniej.  Gęsty  las  w  pobliżu  warownego  miasta  nie  mógł  udzielić 

mi bezpiecznego schronienia, choć w pewnym stopniu mnie jednak osłaniał. 

Zapadający  mrok  sprawiał,  że  chwilami  dotarcie  na  szczyt  góry  wydawało  mi  się 

czymś  zgoła  niemożliwym.  Gwiazdy  rozświetliły  już  szafirowe  niebo,  co  odniosło  wszakże 

taki skutek, iż majestatyczna Santa Maddalana sprawiała wrażenie tym bardziej niedostępnej. 

background image

Ciemna noc zagościła w końcu pośród tych grubych drzew, ja zaś w wyborze dalszego 

kierunku  jazdy  zdałem  się  na  instynkt  mego  rumaka,  nie  ufając  już  świadectwu  własnych 

oczu.  Blady  półksiężyc  zakochał  się  chyba  w  chmurach;  zresztą  przez  gęstą  zasłonę  z  liści 

widziałem jedynie strzępy nieba. 

Zacząłem  modlić  się  do  ojca,  jakby  towarzyszył  mi  on  wraz  z  aniołami  stróżami. 

Myślę  nawet,  że  byłem  bardziej  przeświadczony  o  jego  tu  obecności  niż  o  istnieniu 

jakichkolwiek aniołów. Oto me słowa: 

- Pomóż mi, ojcze, dotrzeć do tego miasta. Pomóż mi znaleźć bezpieczne schronienie. 

Nie pozwól, proszę, by demony udaremniły planowaną przeze mnie zemstę. 

Chwyciłem  mocno  rękojeść  szabli.  Przypomniałem  sobie  również  o  sztyletach,  które 

nosiłem w rękawie, za pasem i w butach. Wytężałem wzrok, aby coś dojrzeć, lecz w dalszym 

ciągu musiałem ufać memu rumakowi - to on wybierał za mnie drogę. 

Raz  po  raz  robiłem  krótkie  postoje.  Nasłuchiwałem,  lecz  nie  dobiegały  mnie  żadne 

podejrzane  dźwięki.  Jakiż  bowiem  inny  głupiec  błąkałby  się  w  nocy  po  lesie?  W  pewnym 

momencie  odnalazłem  główny  trakt.  Las  wyraźnie  się  przerzedził  i  chwilę  później  otaczały 

mnie już pola i łąki. Mój koń mógł pozwolić sobie na urywany galop. 

W końcu prawie dosłownie wyrosło przede mną samo miasto - jak się to zdarza, gdy 

brama  pojawia  się  tuż  za  ostatnim  zakrętem;  wydaje  się  wtedy,  że  znaleźliśmy  się  nagle  u 

stóp  jakiejś  magicznej  fortecy.  Westchnąłem  z  ulgą,  choć  wrota  były  szczelnie  zamknięte, 

jakby w pobliżu obozowała wroga armia. 

Tutaj musiałem znaleźć schronienie. 

Zaspany strażnik, głośno krzycząc z góry, zapytał mnie, kim jestem i co tutaj robię. 

I znowu konieczność zmyślenia  jakiejś  historyjki  odciągnęła  mnie od chaotycznych  i 

natrętnych  wizji  demonicznej  Urszuli,  jej  odciętej  ręki  oraz  pozbawionych  głów  ciałek 

mojego rodzeństwa, leżących na posadzce naszej kaplicy. 

Odkrzyknąłem  -  uniżonym  tonem,  lecz  wykwintnymi  słowy  -  iż  jestem  scholarem, 

który z polecenia Cosima Mediciego przybywa do Santa Maddalany w poszukiwaniu cennych 

książek.  Nade  wszystko  pragnąłem  tu  znaleźć  stare  modlitewniki,  w  których  odmalowano 

żywoty świętych i przypadki objawienia się w tych okolicach samej Maryi Dziewicy. 

Zupełny absurd. 

Przybyłem  zatem  tutaj,  ciągnąłem,  chcąc  nawiedzić  stare  kościoły,  szkoły  oraz 

żyjących  w  tych  murach  nauczycieli.  Zamierzałem  też  dobrą  florencką  monetą  zapłacić  za 

wszystko, co pragnąłby posiąść pan mój we Florencji. 

background image

- Tak, tak. Ale podaj swe imię! - nalegał strażnik, uchylając odrobinę niewielkie drzwi 

w  bramie  i  oświetlając  mnie  uniesioną  w  ręce  lampką.  Wiedziałem,  że  na  swym  koniu 

prezentuję się całkiem przyzwoicie. 

-  De'  Bardi  -  oświadczyłem.  -  Antonio  De'  Bardi,  krewniak  Cosima  -  dodałem  z 

pewnym  naciskiem  w  głosie,  wykorzystując  panieńskie  nazwisko  żony  Cosima,  ponieważ 

żadne  inne  nie  przychodziło  mi  do  głowy.  - Posłuchaj  mnie,  dobry  człowieku.  Przyjmij  ode 

mnie tę zapłatę i zjedz z małżonką dobrą wieczerzę, proszę. Wiem, że już późno, a ja jestem 

niebywale zmęczony. 

Strażnik  otworzył  bramę.  Musiałem  zeskoczyć  ze  swego  wierzchowca,  żeby 

wprowadzić go z opuszczonym łbem na przestronny plac miejski. 

-  A  cóż,  na  miłość  boską  -  dopytywał  się  strażnik  -  poczynałeś  sam  jeden  w  tym 

ciemnym lesie? Zali nie znasz czyhających tam zagrożeń? Do tego takiś jeszcze młody. I co 

takiego dzieje się w tych czasach z Bardimi, że pozwalają swym sekretarzom na wojaże bez 

eskorty? - Schował do kieszeni otrzymane ode mnie pieniądze. - Patrzcie tylko, taki młodzik! 

Ktoś mógłby zabić cię tylko dla tych guzików. Co ci się przytrafiło? 

Z tego ogromnego placu wychodziła więcej niż jedna ulica - miałem więc szczęście. A 

jeśli  demony  gnieżdżą  się  również  tutaj?  Nie  znałem  przecież  zwyczajów  i  kryjówek  tych 

stworzeń. Mimo wszystko dalej wylewały się ze mnie słowa: 

- To moja wina. Zabłądziłem. Jeśli mnie wydasz, popadnę w tarapaty. Wskaż mi drogę 

do jakiejś gospody. Doprawdy wielcem zmęczony. Weź, proszę, jeszcze to. Ależ, nalegam. - 

Dorzuciłem  parę  monet.  -  Zabłądziłem.  Nie  usłuchałem  porady.  Słaniam  się  z  wyczerpania. 

Potrzebne  mi  wino,  wieczerza  i  łoże.  Proszę,  dobry  człowieku.  Nie,  nie,  nie.  Weź  więcej, 

nalegam. Rodzina Bardi nie skąpi grosza. 

Pieniądze nie mieściły się już w kieszeniach strażnika, toteż wetknął je za pazuchę, po 

czym  oświetlając  drogę  pochodnią,  zawiódł  mnie  do  gospody.  Załomotał  w  drzwi,  które  po 

chwili otwarła  jakaś  miła staruszka. Kiedym wcisnął  jej w dłoń kilka  monet, z nieukrywaną 

przyjemnością zaprowadziła mnie do wolnego pokoju. 

- Wysoko, z widokiem na dolinę - poprosiłem tuż po wejściu. - I może coś na ząb, jeśli 

łaska. Jedzenie może być zimne jak lód. 

- W tym mieście nie znajdziesz żadnych ksiąg - rzekł strażnik, gdym wszedł za kobietą 

na  schody.  -  Cała  młódź  stąd  wybywa.  To  jest  spokojna,  kupiecka  osada.  Młodzież  w  tych 

czasach woli uniwersytety. Ale mieszka się tutaj rozkosznie, doprawdy rozkosznie. 

-  A  ile  tu  macie  kościołów?  -  zwróciłem  się  do  staruszki,  kiedy  doszliśmy  już  do 

wyznaczonego przez nią pokoju. Dodałem, że przez całą noc musi się u mnie palić świeca. 

background image

-  Dwa  dominikańskie,  jeden  karmelicki  -  powiedział  strażnik,  pochylając  się,  aby 

przejść przez małe drzwi. - No i piękny kościół Franciszkanów, do którego ja chodzę. Wierzaj 

mi, tutaj niewiele się dzieje. 

Staruszka  pokręciła  głową  i  powiedziała  strażnikowi,  żeby  się  już  nie  odzywał. 

Postawiła świecę i gestem dała mi do zrozumienia, że może ona tu zostać. 

Usiadłem  na  łóżku  i  wlepiłem  wzrok  w  jakiś  punkt  w  przestrzeni.  Strażnik  dalej 

trajkotał, kobieta zaś przyniosła talerz z zimną baraniną, chleb i dzbanek wina. 

- W naszych szkołach panuje rygor - gadał strażnik. 

Staruszka ponownie próbowała go uciszyć. 

-  Nikt  tu  nie  szuka  guza  ni  zwady  -  dorzucił  strażnik,  poczym  wraz  z  gospodynią 

opuścił mój pokój. 

Jak  dziki  zwierz  rzuciłem  się  na  jedzenie.  Potrzebowałem  dopływu  świeżej  energii. 

Smutek  mój  nie  pozwalał  mi  nawet  myśleć  o  jakiejkolwiek  przyjemności.  Spojrzałem  na 

skrawek rozgwieżdżonego nieba, modląc się rozpaczliwie do wszystkich znanych mi aniołów 

i  świętych,  prosząc  ich  wszystkich  o  pomoc.  Następnie  zamknąłem  okno  i  zaryglowałem 

drzwi. 

Sprawdziłem  jeszcze,  czy  świeca  stoi  bezpiecznie  w  rogu  pokoju  i  czy  wystarczy  jej 

do świtu, po czym rzuciłem się na małe i niewygodne łóżko, zbyt zmęczony, by zdjąć z siebie 

buty,  odstawić  szablę,  sztylety  i  całą  resztę.  Myślałem,  że  zapadnę  w  głęboki  sen,  lecz 

leżałem  tylko  sztywno,  pełen  nienawiści,  ze  zranioną  i  złamaną  duszą,  wpatrując  się  w 

ciemność, czując w ustach smak śmierci. 

Na  dole  ktoś  oporządzał  mojego  rumaka.  Posłyszałem  też  jakieś  samotne  kroki  na 

pustej o tej porze, brukowanej ulicy. Byłem bezpieczny, tyle wiedziałem na pewno. 

W  końcu  udało  mi  się  zasnąć.  Sen  zawitał  zupełnie  nagle  -  widać  nerwy,  które 

utrzymywały mnie w gorączkowym napięciu, zlitowały się nade mną i pozwoliły zatopić się 

w pozbawionej marzeń sennych ciemności. 

Znałem  dobrze  ten  cudowny  moment,  kiedy  przez  chwilę  nie  liczy  się  nic  oprócz 

zaśnięcia - gdy człowiek nie boi się snów - a potem już tylko słodka pustka. 

Obudził mnie jakiś hałas. Świeca zgasła i jeszcze zanim otwarłem oczy, moja dłoń już 

ściskała szablę. Spoczywałem na tym wąskim łóżku, plecami do ściany, a twarzą do pokoju, 

oświetlony  przez  słabe  światło,  którego  źródło  nie  było  mi  znane.  Z  trudem  dostrzegałem 

zaryglowane drzwi, lecz aby zobaczyć okno, musiałbym zwrócić głowę w górę. Wiedziałem, 

ba,  miałem  zupełną  pewność,  że  to  solidnie  okratowane  okno  zostało  przed  chwilą 

gwałtownie otwarte. Niewyraźne światełko, padające obecnie na ścianę, pochodziło bowiem z 

background image

rozgwieżdżonego  nieba.  Było  doprawdy  słabe  -  odbijało  się  od  miejskich  murów,  nadając 

mojemu pokojowi atmosferę więziennej celi. 

Na szyi  i policzku poczułem powiew świeżego powietrza. Jeszcze  mocniej ścisnąłem 

szablę, nasłuchując, czekając. Dobiegło mnie jakieś ciche skrzypienie. Łóżko nieznacznie się 

poruszyło, jakby ktoś próbował je przesunąć. 

W  pewnej  chwili  zrobiło  się  tak  ciemno,  że  nic  już  zgoła  nie  widziałem.  Z  owego 

mroku wyłonił  się  nagle zarys kobiety, której włosy opadły  na  mnie, gdy pochyliła się  nade 

mną i spojrzała mi prosto w oczy. 

Była to Urszula. 

Jej twarz znajdowała się ledwie cal od mojej. Chłodną i gładką dłonią chwyciła mnie 

za rękę, którą trzymałem kurczowo na rękojeści szabli. Jej powieki musnęły mnie w policzek, 

a usta pocałowały w czoło. 

Pomimo  całego  wewnętrznego oporu ogarnęło  mnie  uczucie  słodyczy.  Towarzyszyła 

temu fala emocji złych i mściwych. 

- Strega! - przekląłem ją. 

- Nie zabiłam ich, Vittorio. 

Powiedziała to tonem błagalnym, ale zarazem pełnym godności, przy tym zaskakująco 

głośno. Był to głos bardzo młodej kobiety. 

- To ty ich zabrałaś - stwierdziłem. 

Próbowałem  wyswobodzić  się  z  uścisku,  lecz  jej  dłoń  dalej  mnie  mocno 

przytrzymywała. Kiedy zaś chciałem wyciągnąć spod siebie lewą rękę, Urszula złapała mnie 

za nadgarstek, a następnie pocałowała. 

Poczułem  upajający  zapach  perfum,  którego  już  wcześniej  dane  mi  było  zaznać,  a 

dotyk jej włosów na mojej twarzy i szyi przeszywał me ciało bezwstydnymi dreszczami. 

Próbowałem odwrócić głowę, ona zaś  łagodnie, niemal z szacunkiem przytknęła usta 

do mego policzka. 

Całe  jej  ciało  przylgnęło  teraz  do  mojego.  Poczułem  jej  pełne  piersi  pod  kosztowną 

tkaniną, jej gładkie udo i dotyk języka, który zaczął lizać moje usta. 

Obezwładniły  mnie  poniżające  dreszcze  -  dowód  rozpalającej  się  w  mym  ciele 

namiętności. 

- Odejdź, strego - wyszeptałem. 

Byłem  nieopisanie  wręcz  oburzony,  lecz  pieczenie  w  okolicach  pachwin  bynajmniej 

nie  traciło  na  natężeniu.  Nie  umiałem  też  zatrzymać  ekstatycznych  dreszczy,  które 

przepływały przez moje ramiona, plecy i nogi. 

background image

Oczy  tej  kobiety  pobłyskiwały  nade  mną  -  wyczuwałem  to  całym  ciałem,  nie  tylko 

zmysłem  wzroku.  Jej  usta  ponownie  przywarły  do  moich,  przyssały  się  wręcz,  aby  mnie 

pieścić. Urszula cofnęła głowę i przyłożyła swój policzek do mojego. 

Jej skóra, która wyglądem kojarzyła się z porcelaną, była o wiele bardziej miękka od 

puchu w pierzynie. Mało tego - cała ta istota zdawała mi się miękką lalką, wykonaną z jakiejś 

przepysznej  i  soczystej  materii,  bardziej  gibkiej  od  ludzkiego  ciała,  lecz  posiadającej 

wszystkie  jego  zalety.  Biła  z  niej  bowiem  żarliwość,  która  ujawniała  się  pod  postacią 

rytmicznego pulsowania - czułem,  jak ów rytm przenosi się z  jej chłodnych palców na  moje 

nadgarstki i z jej języka na moje usta. Wszystko to działo się wbrew mojej woli - z wilgotną, 

rozkoszną i nieokiełznaną mocą, której nie potrafiłem się przeciwstawić. 

W  mym  oszalałym  umyśle  zalęgło  się  podejrzenie,  iż  owa  kobieta  wykorzystuje  me 

żądze, aby uczynić mnie bezradnym - że pod wpływem silnych impulsów fizycznych stałem 

się  jedynie  ciałem,  złożonym  z  metalowych  drucików,  które  muszą  przewodzić  wlewany 

przez usta żar. 

Urszula cofnęła  język  i znowu zaczęła  mnie  ssać  ustami. Czułem  mrowienie na całej 

twarzy. Wszystkie me członki próbowały wyrwać się z jej uścisku, a z drugiej strony pragnęły 

ją dotykać... Tak... Objąć ją i odepchnąć jednocześnie. 

Przywarła  teraz  do  najbardziej  oczywistego  dowodu  mojego  pożądania.  Jakże  ja  jej 

wtedy nienawidziłem! 

-  Dlaczego?  Za  co?  -  spytałem,  oswobadzając  usta.  Kiedy  uniosła  głowę,  jej  włosy 

opadły na moją twarz. Dech w piersiach zaparła mi nieziemska wręcz rozkosz. 

- Zejdź ze mnie - powiedziałem - i wracaj do piekła. Po cóż wyświadczasz mi tę łaskę? 

Dlaczego mi to czynisz? 

-  Nie  wiem  -  odparła  swym  czystym,  nieco  drżącym  głosem.  -  Może  po  prostu  nie 

chcę,  byś  umarł.  -  Gdy  to  mówiła,  czułem  jej  oddech  na  piersi.  Słowa  jej  pulsowały 

gorączkowo.  -  Wyjedź  stąd,  udaj  się  na  południe,  do  Florencji.  Wyjedź  i  zapomnij  o  tym 

wszystkim,  tak  jakbyś  miał  tylko  straszny  sen  albo  doświadczył  krótko  rzuconego  przez 

wiedźmę  uroku.  Jakby  nigdy  nic  się  nie  wydarzyło.  Wyjedź  z  tego  miasta,  wyjedź. 

Koniecznie. 

- Dość już tych podłych kłamstw - wyrzuciłem z  siebie raptownie. - Zali  myślisz, że 

naprawdę tak zrobię? Wymordowałaś mi rodzinę, ty i twoi... Kimkolwiek jesteście. 

Opuściła  głowę,  ponownie  zalewając  mnie  swoimi  włosami.  Bezskutecznie 

próbowałem się oswobodzić. Nie miałem szans. Jej uścisk zupełnie mnie unieruchomił. 

background image

Otaczała  mnie  absolutna  czerń;  otulała  mnie  nieopisana  miękkość.  Nagle  coś  jak 

szpileczka delikatnie ukłuło mnie w gardło, a umysł mój pogrążył się w bezgranicznie błogim 

szczęściu. 

Wydawało  mi  się,  że  spadam  na  zalaną  kwiatami  łąkę  -  daleko  od  tej  krainy  i 

wszystkich  związanych  z  nią  nieszczęść.  Obok  mnie  spoczywała  Urszula,  przygniatając 

swym  ciałem  łodygi  irysów.  Miała  rozpuszczone  włosy  i  uśmiechała  się  -  ujmująco, 

namiętnie - jakbyśmy zaznawali tu razem wzajemnego oddania zarówno ciałem, jak i duszą. 

Wśliznęła  się  na  moją  pierś,  jakby  chciała  mnie  dosiąść,  i  spoglądała  na  mnie  z  czarującym 

uśmiechem na swych niebiańskich ustach. Następnie łagodnym ruchem rozchyliła nogi, abym 

mógł się w nią wsunąć. 

Miałem  wrażenie,  że  doszło  do  upojnego  zespolenia  składających  się  na  nią 

elementów  -  wilgotnej,  kurczliwej,  tajemniczej  kieszonki  między  jej  nogami  oraz  natłoku 

milczącej elokwencji, która wylewała się z oczu Urszuli, gdy tak z miłością spoglądała na me 

ciało. 

Naraz wszystko to się skończyło, a ja doznałem zawrotów głowy. Tymczasem jej usta 

przykleiły się do mej szyi. 

Wytężyłem wszystkie siły, chcąc ją z siebie zepchnąć. 

-  Zniszczę  cię  -  wyszeptałem.  -  Na  pewno.  Przysięgam.  Nawet  gdybym  miał  dopaść 

cię u samych wrót piekła. 

Próba wyrwania się z jej uścisku sprawiła, że ciało me jeszcze bardziej się rozgrzało. 

Ona jednak nie chciała ustąpić. Postanowiłem oczyścić umysł, pozbywając się zeń wszelkiego 

rozmarzenia. 

- Idź precz, czarownico. 

- Ćśśś... Ucisz się - powiedziała ze smutkiem w głosie. 

- Jesteś młody, uparty... i dzielny. Ja również byłam ongiś  młoda. O tak, i nie brakło 

mi ani determinacji, ani odwagi. 

- Nie kalaj mnie swymi brudami - odparłem. 

-  Cicho  -  powtórzyła.  -  Bo  wszystkich  pobudzisz.  A  do  czego  to  nam  potrzebne?  - 

Jakże boleśnie, poważnie i kusząco zabrzmiały jej słowa! Sam tylko jej głos mógłby wywabić 

mnie  z  wszelkiego  ukrycia.  -  Nie  mogę  na  zawsze  zapewnić  ci  bezpieczeństwa  -  dodała  - 

nawet na bardzo długo. Idź, Vittorio, uciekaj stąd. 

Odsunęła  się  nieco,  bym  jeszcze  wyraźniej  mógł  widzieć  jej  tchnące  szczerym 

oddaniem  spojrzenie.  Widziałem  istotę  wręcz  idealną.  Takie  zaś  piękno,  ten  doskonały 

demon,  który  objawił  mi  się  w  rodzinnej  kaplicy,  nie  potrzebował  magicznych  wywarów  i 

background image

zaklęć,  aby  przekonać  mnie  do  swej  sprawy.  Urszula  była  stworzeniem  bez  skazy  - 

arcydziełem urody i dostojeństwa. 

- O tak - powiedziała, patrząc uważnie na moją twarz - i ja odnajduję w tobie piękno, 

które  rani  mi  serce.  To  niesprawiedliwe,  niezasłużone.  Dlaczego  prócz  całej  reszty  mam 

jeszcze znosić to właśnie? 

Dalej  próbowałem  się  oswobodzić  i  nic  już  nie  mówiłem.  Nie  miałem  zamiaru 

podsycać tego tajemniczego żaru z piekła rodem. 

-  Uciekaj  stąd,  Vittorio  -  powiedziała,  obniżając  złowieszczo  ton  głosu.  -  Zostało  ci 

ledwie  kilka  nocy,  może  nawet  mniej.  Jeśli  znowu  do  ciebie  przyjdę,  mogę  ich  na  ciebie 

ściągnąć. Vittorio... Nie rozpowiadaj o tym we Florencji. Wyśmieją cię. 

Zniknęła. 

Łóżko  zakołysało  się  i  skrzypnęło.  Leżałem  na  plecach,  a  w  nadgarstkach  czułem 

jeszcze  ból  od  nacisku  jej  dłoni.  Znajdujące  się  nade  mną  okno  ukazywało  fragment  szarej, 

nijakiej  nocy, a  biegnący przy gospodzie  mur wznosił  się ku  niebu, którego z mojego  łóżka 

niestety widzieć nie mogłem. 

Zostałem sam. Jej tu nie było. 

Nagle  postanowiłem  zmusić  się  do  działania,  lecz  zanim  zdołałem  się  poruszyć,  ona 

pojawiła się tu znowu: tym razem w oknie. Widziałem jej postać od pasa po schyloną głowę; 

wpatrując się we mnie, oderwała kawałek koronki ze swej sukni i obnażyła przede mną białe 

piersi  -  drobne,  okrągłe,  położone  bardzo  blisko  siebie  i  zwieńczone  ciemnymi,  sterczącymi 

sutkami.  Prawą  dłonią  podrapała  lewą  pierś,  tuż  nad  brodawką,  z  której  natychmiast 

popłynęła krew. 

- Wiedźma! 

Podniosłem  się,  żeby  ją  chwycić,  żeby  ją  zabić.  W  tym  jednakże  momencie  Urszula 

przytrzymała dłonią moją głowę, a na ustach poczułem nacisk jej drobnej, lecz jędrnej piersi. 

Rzeczywistość ponownie rozpłynęła się jak dym na niebie i oboje znaleźliśmy się na tej samej 

łące, na naszej łące, w swoich namiętnych i wiecznotrwałych objęciach. Ssałem z niej mleko - 

jak gdyby  była  moją  matką  i  mamką, dziewicą  i  królową, a swymi pchnięciami  zrywałem  z 

niej ostatnie płatki kwiatu dziewictwa, jakie się jeszcze w niej ostały. 

Zwolniła  uścisk.  Upadłem.  Byłem  zbyt  słaby  i  oszołomiony,  aby  powstrzymać  ją 

przed odlotem. Upadłem zatem na łóżko; miałem mokrą twarz, a ręce i nogi mi drżały. 

Nie byłem w stanie usiąść. Opadła mnie totalna bezwolność. Przed oczami wyobraźni 

błyskała mi raz po raz nasza łąka z białymi i czerwonymi irysami - najpiękniejszym kwieciem 

Toskanii. Te dziko rosnące  irysy kołysały  się na soczyście  zielonej trawie, podczas gdy ona 

background image

biegła,  uciekała  ode  mnie.  Obraz  ten  był  wszakże  przezroczysty,  nieco  matowy,  i  nie  mógł 

przesłonić  widoku  mego  pokoju  w  gospodzie  -  unosił  się  tylko  niczym  woalka  nad  moją 

twarzą i torturował mnie swą jedwabistą bezcielesnością. 

-  Czary!  -  szepnąłem.  -  Boże  mój,  jeżeli  powierzyłeś  mnie  opiece  aniołów,  czy 

rozkażesz  im  teraz  przykryć  mnie  swymi  skrzydłami?  -  Westchnąłem.  -  Bardzo  ich 

potrzebuję. 

W końcu udało mi się usiąść. Trząsłem się i miałem zamglony wzrok. Potarłem szyję. 

Ciarki przechodziły mi po ramionach i plecach, a całe ciało tętniło od pożądania. 

Zacisnąłem  powieki.  Nie  chciałem  myśleć  o  Urszuli.  Aliści  trzeba  mi  było  jakiejś 

podniety, która by moją żądzę uśmierzyła. 

Położyłem się i odczekałem, aż z mego ciała uleci wreszcie ten cały szał. 

Znowu stałem się człowiekiem, albowiem przez kilka chwil zapewne nim nie byłem. 

Wstałem. Byłem bliski płaczu. Wziąłem świecę i zszedłem ostrożnie do głównej izby 

w gospodzie, pilnując, by kręte schody ani razu pode mną nie zaskrzypiały. Przyłożyłem knot 

do  świecy  umieszczonej  na  wbitym  w  ścianę  haku  i  wróciłem  do  swego  pokoju.  Ten  mały 

płomyczek  dodawał  mi  otuchy.  Idąc  po  schodach,  osłaniałem  go  dłonią  i  cały  czas  się 

modliłem.  Wyjrzałem przez okno, lecz widniała  pod nim  jedynie ściana, po której kobieta z 

krwi  i  kości  w  żaden  sposób  wspiąć  by  się  nie  mogła.  Wyżej  zaś  rozciągało  się  nieme  i 

bezwładne  niebo,  usiane  zachmurzonymi  z  lekka  gwiazdami,  jakby  ignorowało  moje 

modlitwy, me dramatyczne położenie. 

Byłem  pewien,  że  czeka  mnie  niechybna  śmierć.  Padnę  ofiarą  tych  wszystkich 

demonów. Urszula miała rację. Jakże bowiem miałbym dokonać zemsty, na którą stworzenia 

owe zasłużyły? Jakże, u diabła, miałem to zrobić? A jednak - pokładałem wiarę w swej misji. 

Wierzyłem w swą pomstę równie głęboko, jak wierzyłem w istnienie Urszuli, tej czarownicy, 

której dotykały me dłonie, która śmiała rozedrzeć mi duszę, która naszła mnie w towarzystwie 

swych nocnych kamratów, by wymordować moją rodzinę. 

Nie  mogłem przemóc w sobie obrazów minionej  nocy, widoku tej kobiety stojącej w 

drzwiach  naszej kapliczki. Nie umiałem pozbyć się z ust jej smaku. Wystarczyło tylko, żem 

pomyślał o jej piersiach, a ciało me słabło, jakby swym sutkiem Urszula syciła me żądze. 

„Niech to wreszcie ustąpi” - błagałem w modlitwie. Nie mogę wszak uciec. Nie mogę 

udać  się  do  Florencji,  nie  mogę  aż  po  kres  żywota  rozpamiętywać  tamtą  masakrę.  To 

niemożliwe, tak nie da się żyć. To niemożliwe. 

Rozpłakałem się na myśl, że to Urszula uchroniła mnie przed śmiercią. 

background image

To  właśnie  ona  -  ta  jasnowłosa  kobieta,  którą  przeklinałem  każdym  tchnieniem  - 

powstrzymała  swego  zakapturzonego  kompana  przed  pozbawieniem  mnie  życia.  W 

przeciwnym razie zwycięstwo demonów byłoby całkowite. 

Poczułem,  jak  ogarnia  mnie  spokój.  Jeśli  pisana  mi  była  śmierć,  zaiste -  nie  miałem 

nad czym rozmyślać. To ja muszę dopaść ich jako pierwszy. I musi mi się to powieść! 

Wstałem wraz ze wschodem słońca i przeszedłem się po mieście, przewiesiwszy przez 

ramię  skórzane  torby  z  wyniesionymi  z  zamku  kosztownościami.  Obejrzałem  sporą  część 

Santa  Maddalany,  której  bezdrzewne  ulice  wyłożono  setki  lat  wcześniej  rozdrobnionymi 

kamieniami, a niektóre fragmenty bruku pochodziły zapewne z czasów rzymskich. 

Było to miasto cudownie spokojne i raczej bogate. 

Kowale, stolarze i rymarze pracowali już o tej porze. Widziałem też szewców, którzy 

wyrabiali  zarówno  wyborne  pantofle,  jak  i  buty  robocze.  Oglądałem  również  wytwory 

jubilerów, snycerzy, kuśnierzy i ślusarzy. 

Minąłem  niezliczoną  ilość  pięknych  sklepów.  Można  w  nich  było  zakupić  wspaniałe 

tkaniny, które najpewniej sprowadzano tu z Florencji, a także koronki i orientalne przyprawy. 

Rzeźnicy  tymczasem  prezentowali  sute  zapasy  świeżego  mięsa.  Mieściły  się  tu  również 

winiarnie, notariaty i punkty obsługi epistolarnej. Widziałem poza tym kilku medyków bądź, 

mówiąc ściśle, aptekarzy. 

Przez  główną  bramę  wjeżdżał  wóz  za  wozem;  zdarzały  się  nawet  małe  kraksy,  które 

mijałem  o  tej  wczesnej  porze,  gdy  słońce  nie  rozświetliło  jeszcze  na  dobre  pokrytych 

dachówkami domów i wyłożonej brukiem ulicy. 

W  kościołach  zadzwoniono  na  mszę  i  obok  mnie  przemknęła  chmara  czystych  i 

schludnie  ubranych  dzieci.  Potem  przeszły  dwie  grupki  ludzi,  którzy  wraz  z  paroma 

zakonnikami  zmierzali  w  stronę  kościołów. Te ostatnie  pochodziły  z  dawnych  czasów,  a  na 

ich  frontonach  brak  było  jakichkolwiek  ornamentów.  Jedynie  w  paru  niszach  dojrzałem 

figurki  świętych  o  pozbawionych  wyrazu  obliczach.  Najwyraźniej  połatane  w  wielu 

miejscach  fasady  tych  świątyń  musiały  stawić  czoło  częstym  w  tym  regionie  trzęsieniom 

ziemi. 

Natknąłem  się  również  na  dwie  nie  wyróżniające  się  niczym  księgarnie,  w  których  - 

jakom  i  wcześniej  mniemał  -  oprócz  (dość  drogich)  modlitewników  nic  ciekawego  nie 

znalazłem.  Widziałem  też  dwóch  kupców  oferujących  przednie  towary  ze  wschodu.  Byli  tu 

także sprzedawcy dywanów - zarówno krajowych, jak i sprowadzanych prosto z Bizancjum. 

Handel kwitł w najlepsze. Dokoła mnie wytwornie ubrani ludzie afiszowali się swoimi 

drogimi  strojami. Santa Maddalana  sprawiała wrażenie osady samowystarczalnej, chociaż w 

background image

obrębie  miejskich  murów  ciągle  słyszało  się  echo  końskich  kopyt  -  przybysze  skądinąd  to 

wjeżdżali, to wyjeżdżali. Natrafiłem również na pewien zaniedbany i solidnie ufortyfikowany 

klasztor. 

Minąłem  jeszcze  dwie  gospody.  Przeciskając  się  tłocznymi  uliczkami,  stwierdziłem, 

że w mieście tym są trzy główne ulice, biegnące równolegle w górę i w dół wzgórza. 

Na jednym z krańców Santa Maddalany znajdowała się brama, przez którą wszedłem 

do miasta ubiegłego wieczora, oraz plac, gdzie handlowano w tej chwili żywnością. 

Inną  partię  municypalnych  murów  wieńczyły  ruiny  zamku,  w  którym  mieszkał 

niegdyś  władca  tej  osady.  Z  ulicy  widziałem  jedynie  fragment  bezkształtnej  masy  kamieni, 

pod którą jednak - na niższych kondygnacjach - mieściła się teraz siedziba rządców miasta. 

Odnotowałem tam również parę niewielkich grot, kilka placyków i stare, rozpadające 

się  fontanny,  w  których  mimo  to  ciągle  bulgotała  woda.  Dokoła  krzątały  się  stare  kobiety  z 

koszykami, opatulone w chusty, chociaż powietrze było ciepłe. Widziałem też młode i piękne 

dziewczęta, które zalotnie do mnie mrugały. 

Myśl o jakimkolwiek kontakcie z nimi była mi jednak nad wyraz obca. 

Po  zakończeniu  mszy  i  rozpoczęciu  zajęć  w  szkołach,  poszedłem  do  kościoła 

Dominikanów  -  największej  i  najwspanialszej  ze  znajdujących  się  w  pobliżu  świątyni  -  -  i 

udawszy się na plebanię, zapytałem, czy znajdę tu teraz jakiegoś kapłana. Musiałem bowiem 

przystąpić do spowiedzi. 

Po  chwili  ukazał  się  mym  oczom  młody  ksiądz;  miał  na  sobie  czysty,  czarno -  biały 

habit,  był  przystojny,  dobrze  zbudowany,  o  zdrowej  cerze  i  pobożnym  sposobie  bycia. 

Ogarnął  wzrokiem  moje  odzienie,  moją  szablę.  Jego  spojrzenie  wyrażało  szacunek,  a  zatem 

ksiądz  ów  uważał  mnie  prawdopodobnie  za  jakąś  ważną  personę.  Zaprosił  mnie  do 

niewielkiej izdebki, gdzie miała odbyć się spowiedź. 

Zachowywał  się  uprzejmie,  bynajmniej  nie  uniżenie.  Głowę  jego  okalała  niewielka 

korona  złocistych  włosów,  przyciętych  bardzo  krótko  na  samym  szczycie  łysej  poza  tym 

czaszki; oczy zaś miał duże i nieco wystraszone. 

Gdy usiadł,  ja uklęknąłem przy  nim  na chłodnej  posadzce  i wyrzuciłem z siebie całą 

swą makabryczną historię. 

Opowiadałem  szybko  i  bez  przerwy,  relacjonując  z  pochyloną  głową  jedno 

wydarzenie za drugim: pierwsze niepokojące wypadki, które zaciekawiły mnie i wprawiły w 

zalęknienie;  tajemnicze,  urywane  słowa  mojego  ojca;  wreszcie  sam  atak  na  nasz  zamek  i 

śmierć  prawie  wszystkich  znajdujących  się  w  nim  ludzi.  Gdym  opowiadał  o  mym  bracie  i 

background image

siostrze,  zacząłem  gestykulować  jak  opętany,  kreśląc  w  powietrzu  kształt  głowy  mojego 

braciszka, dysząc, jakbym nie mógł złapać powietrza. 

Dopiero  po  wyrzeknięciu  ostatnich  słów  uniosłem  wzrok  i  zobaczyłem,  że  młody 

ksiądz posyła mi z góry spojrzenie pełne osłupienia i najczystszej zgrozy. 

Nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. Takiż sam bowiem wyraz twarzy mógłby mieć 

człowiek  bojący  się  tego  czy  innego  owada  lub  przerażony  nadciągającym  ku  niemu 

batalionem okrutnych morderców. 

A czegóż, na miłość boską, się spodziewałem? 

-  Posłuchaj  mnie,  ojcze  -  rzekłem.  -  Wystarczy  tylko,  że  poślesz  kogoś  na tę  górę,  a 

przekonasz  się  o  prawdziwości  mych  słów.  -  Wzruszyłem  ramionami  i  rozłożyłem  ręce  w 

błagalnym geście. - To wszystko. Poślij tam kogoś. Niczego stamtąd nie ukradziono, niczego 

nie  wywieziono,  jedynie  ja  zabrałem  kilka  rzeczy.  Udaj  się  tam,  zaklinam.  Ręczę,  że 

wszystko znajduje się tam w nie zmienionym stanie, chyba że kruki i myszołowy zebrały się 

na odwagę, aby poczynić tam własne porządki. 

Ksiądz  milczał.  Na  jego  młodym  obliczu  pulsowała  krew,  usta  miał  rozchylone,  a  z 

oczu bił wyraz zdumienia i rozpaczy. 

Było  to  dlań  zaprawdę  aż  nazbyt  fantastyczne.  Ten  młodzik  najpewniej  dopiero  co 

opuścił  seminarium  i  słyszał  jak  dotąd  jedynie  wyznania  zakonnic  spowiadających  się  z 

nieczystych myśli. Może też raz do roku przychodzili do niego mężczyźni, aby poskarżyć się 

na  grzeszność  ciała,  albowiem  własne  żony  przymusiły  ich  właśnie  do  wypełnienia 

małżeńskich obowiązków. 

Ogarnął mnie gniew. 

-  Obowiązuje  cię  tajemnica  spowiedzi  -  powiedziałem,  starając  się  zachować 

cierpliwość. Pilnowałem się także, by nie przybierać nadmiernie pańskiego tonu, gdyż księża 

nader  często  skłaniali  mnie  do  takiej  postawy.  Ich  głupota  potrafiła  wyprowadzić  mnie  z 

równowagi.  -  Udzielę  ci  jednak  pozwolenia,  byś  nadal  tej  tajemnicy  dochowując, 

wyekspediował posłańca na opisaną przeze mnie górę... 

-  Synu,  zali  sam  nie  pojmujesz?  -  W  jego  niskim  głosie  słyszało  się  zaskakującą 

stanowczość i pewność siebie. - Tych zbójców mogli wszak nasłać tam sami Medyceusze. 

-  Nie,  nie,  nie,  ojcze  -  oponowałem,  kręcąc  głową.  -  Widziałem,  jak  tej  kobiecie 

odpadła ręka. Sam zresztą tę rękę odciąłem. Powiadam: widziałem, jak ta kończyna na powrót 

zrasta się z ciałem. To były demony. Wierz mi, proszę. Te stwory to wiedźmy z piekła rodem, 

i  nazbyt są  liczne, bym  mógł  z nimi walczyć sam. Potrzebna  mi pomoc. Brak nam czasu  na 

wątpliwości. Nie mamy czasu na racjonalne skrupuły. Tu trzeba dominikanów! 

background image

Potrząsnął głową bez najmniejszego wahania. 

- Odchodzisz od zmysłów, synu - powiedział. - Jestem pewien, że przytrafiło ci się coś 

strasznego  i  ty  w  to  wszystko  głęboko  wierzysz.  Ale  w  rzeczywistości  to  się  nie  zdarzyło. 

Poniosła  cię  wyobraźnia.  Wiesz  dobrze,  iż  jest  wśród  nas  wiele  staruszek,  umiejących 

podobno rzucić urok... 

-  Wiem  -  przerwałem.  -  Umiem  natychmiast  rozpoznać  normalnego  alchemika  albo 

zwyczajną czarownicę. Tutaj nie chodzi o uliczną magię, ojcze. Powiadam ci: tamte demony 

pozabijały wszystkich mieszkańców zaniku i okolicznych wsi. Nie umiesz tego zrozumieć? 

I  znowu  zasypałem  go  garścią  makabrycznych  szczegółów.  Opowiedziałem,  jak 

Urszula  weszła  przez  okno  do  pokoju  w  gospodzie,  lecz  mówiąc  to,  zrozumiałem  nagle, że 

tylko pogarszam sprawę. 

No cóż - ten młody księżulo mógł sobie pomyśleć, że w sennym koszmarze po prostu 

nawiedził mnie sukub. Cały mój wysiłek pozbawiony był zatem jakiegokolwiek sensu. 

Serce kłuło mnie w piersi, a całe ciało oblewał pot. Traciłem czas. 

- Udziel mi rozgrzeszenia, ojcze - powiedziałem. 

-  Mam  do  ciebie  prośbę  -  rzekł  ksiądz  i  dotknął  mojej  ręki.  Jego  dłoń  drżała,  a  cały 

wygląd  zdradzał  jeszcze  większą  konfuzję  niż  wcześniej.  Sprawiał  przy  tym  wrażenie 

szczerze zatroskanego o stan mojej duszy. 

-  O  co  chodzi?  -  spytałem  chłodno.  Chciałem  natychmiast  stąd  wybiec.  Musiałem 

znaleźć jakiś klasztor! Albo przynajmniej któregoś z żyjących w tym mieście alchemików. Z 

pewnością  mogłem  odszukać  tu  człeka  obeznanego  z  pracami  na  temat  Hermesa 

Trismegistosa,  z  dziełami  Laktancjusza  bądź  świętego  Augustyna;  jednym  słowem  -  kogoś, 

kto dysponował jakąś wiedzą o demonach. 

- Czytałeś świętego Tomasza z Akwinu? - zapytałem o pierwszego demonologa, jaki 

przyszedł  mi do głowy. - Ojcze, on nieustannie rozprawia o demonach. Czy  myślisz, że rok 

temu ja sam bym w to wszystko uwierzył? Mniemałem wtedy, że czary to domena pokątnych 

oszustów. A ja naprawdę widziałem demony! - Nie mogłem się powstrzymać. Gadałem dalej: 

-  Ojcze,  w  Summie  teologii,  w  księdze  pierwszej,  święty  Tomasz  mówi  nam  o  upadłych 

aniołach.  Niektórym  z  nich  pozwolono  znaleźć  się  tu,  na  ziemi,  aby  i  one  mogły  stanowić 

część  naturalnego porządku rzeczy. One są tutaj, ojcze, wolno im działać  i kusić człowieka, 

roznosząc  dokoła  piekielne  ognie!  To  wszystko  jest  u  świętego  Tomasza.  One  tu  są.  I 

posiadają...  posiadają...  powłokę  zupełnie  dla  nas  niepojętą.  Tako  rzecze  Summa.  Księga  ta 

mówi również, że aniołowie mają ciała przekraczające zdolności naszego rozumienia! I w coś 

takiego  obleczona  jest  właśnie  ta  kobieta!  -  Próbowałem  przypomnieć  sobie  tok  wywodu 

background image

Akwinaty.  Przytaczałem  jego  słowa  po  łacinie.  -  To  stworzenie  taką  właśnie  posiada  istotę! 

To  tylko  forma,  ograniczona  forma,  której  wprawdzie  nie  umiem  ogarnąć,  ale  naprawdę  ją 

widziałem. Wiem, że tak jest, bo świadczą o tym również jej czyny. 

Uniósł dłoń, aby ostudzić moją gorączkę. 

-  Synu,  proszę  -  powiedział.  -  Pozwól,  że  twoimi  wyznaniami  podzielę  się  teraz  z 

proboszczem.  Rozumiesz  chyba,  że  jeśli  to  uczynię,  będzie  on  również  zobowiązany 

dochować  tajemnicy  spowiedzi.  Pozwól  zatem,  że  go  tutaj  sprowadzę  i  powtórzę  mu  twoje 

słowa.  Wtedy  poproszę  go,  by  sam  z  tobą  porozmawiał.  Rozumiesz  przecie,  iż  nie  uczynię 

tego bez twej uprzedniej zgody. 

- Tak, wiem - odrzekłem. - A na cóż się to zda? Niechaj więc ujrzę owego proboszcza. 

Zachowywałem  się  zbyt  wyniośle,  by  nie  rzec:  arogancko.  Byłem  wyczerpany.  Z 

typową  dla  włoskich  arystokratów  manierą  traktowałem  tego  prowincjonalnego  księdza  jak 

służącego.  A  był  to  wszak  sługa  boży,  któremu  winienem  okazać  choć  trochę  szacunku. 

Miałem  nadzieję,  że  jego  zwierzchnik  posiadał  większą  odeń  wiedzę  i  erudycję.  Jak  atoli 

rozumieć ma ten, kto żadnej z tych rzeczy nie widział? 

Na krótką chwilę powrócił do mnie wyraźny obraz zafrasowanej twarzy ojca w nocy 

poprzedzającej atak demonów. Ogarnął mnie niewysłowiony ból. 

- Przepraszam, ojcze - zwróciłem się do młodego księdza. 

Wzdrygnąłem  się,  próbując  zdusić  w  sobie  to  wspomnienie,  które  wpędzało  mnie  na 

powrót w poczucie rozpaczy i beznadziei. Opadły mnie myśli, dlaczego przyszło nam pędzić 

żywot na tym świecie i jakiemu celowi nasze życie ma służyć. 

Następnie  dotarły  do  mnie  słowa  mej  eleganckiej  dręczycielki,  jej  znękany  głos, 

którym  ubiegłej  nocy  powiedziała  mi,  że  też  była  ongiś  młoda,  że  była  odważna  i 

zdecydowana. Cóż mogła mieć na myśli, mówiąc o sobie takim smutnym tonem? 

Ponownie zagłębiłem się w rozważania świętego Tomasza. Zali nie orzeczono tam, iż 

demony trwają niezmiennie w nienawiści do wszystkich  ludzi? Zali  nigdy  nie porzucają one 

pychy, która przywiodła je do grzechu? 

Opis  ten  nie  przystawał  do  zmysłowej  i  ponętnej  istoty,  z  którą  miałem  obecnie  do 

czynienia.  „Ależ  to  jest  szaleństwo  -  pomyślałem.  -  Zaczynam  jej  współczuć,  a  ona  tego 

właśnie pragnie”. Musiałem w ciągu pozostałych  mi  jeszcze godzin dziennych powziąć plan 

jej ostatecznego unicestwienia. 

-  Tak,  ojcze,  jeśli  taka  jest  twoja  wola  -  powiedziałem.  -  Ale  najpierw  mnie 

pobłogosław. 

Moje słowa wyrwały go z pełnego troski zamyślenia. Wyglądał na wystraszonego. 

background image

Bez zwłoki udzielił mi błogosławieństwa i rozgrzeszenia. 

- Uczyń to, co uważasz za słuszne - rzekłem. - Tak, poproś proboszcza, aby zechciał 

się ze mną zobaczyć. A to... Na kościół. - Podałem mu kilka dukatów. 

Ksiądz wpatrywał się w pieniądze, nie biorąc ich jednak do ręki. Patrzył na te monety 

jak na żarzący się węgiel. 

- Weź to, ojcze. To wcale niemała sumka. Weź to. 

- Nie, poczekaj tu... Albo nie... Wyjdź do ogrodu. 

Ogród był prześliczny. Znajdowała się tam niewielka grota, z której po prawej stronie 

rozciągał się widok na wznoszące się ku zamkowi miasto, dalej zaś, ponad murami, widniało 

długie pasmo gór. Zauważyłem tam ponadto stary posąg świętego Dominika, fontannę, ławkę 

oraz kamień z wyrytą na nim inskrypcją tyczącą się jakiegoś cudu. 

Usiadłem  na  ławce.  Powiodłem  wzrokiem  po  ożywczym  błękicie  nieba  pokrytego 

gdzieniegdzie  dziewiczo  białymi  chmurami.  Starałem  się  odzyskać  równowagę  ducha. 

„Czyżbym popadł w obłęd? - myślałem. - Wszak to żałosne”. 

Proboszcz  wystraszył  mnie,  wyłaniając  się  nagle  z  niskich,  łukowato  sklepionych 

drzwi  plebanii.  Był  to  podstarzały  już  człowiek,  prawie  zupełnie  łysy,  z  małym,  szerokim 

nosem i dużymi ognistymi oczami. Tuż za nim wbiegł młodszy ksiądz. 

-  Wyjedź  stąd  -  zwrócił  się  do  mnie  szeptem  proboszcz.  -  Opuść  nasze  miasto  i 

żadnemu z jego mieszkańców nie opowiadaj takich rzeczy, rozumiesz? 

- Co takiego? - zapytałem. - To taką pociechę mi niesiesz? 

Proboszcz dyszał z wściekłości i patrzył na mnie ponurym wzrokiem. 

- Ostrzegam cię. 

-  Przed  czym?  -  spytałem,  nawet  nie  wstając  z  ławki.  -  Obowiązuje  was  tajemnica 

spowiedzi. Co mi zrobicie, jeśli zostanę? 

-  Nie  muszę  niczego  robić!  -  powiedział  proboszcz.  -  Odejdź  stąd  wraz  ze  swoją 

niedolą...  -  urwał,  jakby  wpadł  w  zakłopotanie,  jak  gdyby  zaczął  żałować  własnych  słów. 

Zacisnął zęby, odwrócił wzrok, po czym znowu na mnie spojrzał. 

- Wyjedź, choćby przez wzgląd na siebie samego - wyszeptał. Popatrzył  na  młodego 

księdza. - Wyjdź stąd - powiedział do niego. - Sam z nim porozmawiam. 

Młody  ksiądz  był  przerażony.  Natychmiast  wyszedł  z  ogrodu.  Spojrzałem  na 

proboszcza. 

-  Wyjedź  stąd  -  wyrzekł  swoim  niskim,  złowrogim  głosem;  dolna  warga  cofnęła  mu 

się  nieznacznie,  odsłaniając  jego  zęby.  -  Wyjedź  z  naszego  miasta.  Wyjedź  z  Santa 

Maddalany. 

background image

Spojrzałem na niego z chłodną pogardą. 

- Ksiądz wie o ich istnieniu, prawda? - spytałem cicho. 

-  Oszalałeś.  Ty  oszalałeś!  -  powiedział.  -  Jeżeli  opowiesz  o  demonach  ludziom  z 

naszego miasta, spalą cię tu na stosie jako czarownika. Myślisz, że tak się nie stanie? 

W jego oczach czaiła się nienawiść, bezwstydna nienawiść. 

- Och, kapłanie potępionych - odrzekłem. - Jesteś w komitywie z szatanem. 

- Odejdź! - warknął. 

Podniosłem  się  z  ławki  i  popatrzyłem  na  jego  nabrzmiałe  oczy,  na  jego  wydęte, 

zmęczone usta. 

-  Nie  waż  się,  ojcze,  złamać  tajemnicy  spowiedzi  -  powiedziałem.  -  Bo  inaczej  cię 

zabiję. 

Stał nieruchomo, wpatrując się we mnie. Posłałem mu chłodny uśmiech i wszedłem do 

refektarza. Proboszcz rzucił się za mną; bulgotał jak kipiąca w garnku woda: 

- Ty nic nie rozumiesz. Oszalałeś. Masz przywidzenia. Ja tylko próbuję oszczędzić ci 

prześladowań. 

Kiedym  doszedł  do  drzwi  kościoła,  odwróciłem  się  i  przez  dłuższą  chwilę 

wpatrywałem się w niego milcząco. 

-  Rzekłeś,  co rzec  mi  chciałeś  -  powiedziałem.  -  Jesteś  okrutny.  Pamiętaj  wszakże  o 

moich słowach. Jeżeli złamiesz tajemnicę spowiedzi, ja ani chybi cię zabiję. 

Był teraz równie wystraszony jak wcześniej młody ksiądz. 

Przez długą chwilę patrzyłem  na ołtarz, ignorując proboszcza, zapominając o jego tu 

obecności.  Umysł  mój  udawał  sam  przed  sobą,  że  zalęgły  się  w  nim  jakieś  myśli,  że  snuje 

jakieś plany, podczas gdy próbowałem jedynie przeczekać tę chwilę. Następnie przeżegnałem 

się i wyszedłem z kościoła. 

Ogarnęła mnie rozpacz. 

Chodziłem  potem  po  mieście,  które  zdawało  mi  się  teraz  najpiękniejszym  zakątkiem 

na świecie: wszyscy radośnie pracowali, ulice były czyste, pod każdym oknem znajdowały się 

gustowne korytka z kwiatami, a pięknie odziani ludzie zajmowali się swoimi sprawami. 

Santa  Maddalana  jawiła  mi  się  jako  najczystsza  osada  na  świecie,  a  jej  mieszkańcy 

jako najszczęśliwszy lud na ziemi. Kupcy gorliwie oferowali mi swoje towary, lecz nie byli w 

tym  natrętni.  Mimo  to  życie  w  tym  mieście  musiało  być  poniekąd  nudne.  Nie  dostrzegłem 

tam, na przykład, nikogo w moim wieku. W ogóle dzieci było tam bardzo mało. 

Cóż miałem począć? Dokąd się udać? Czego szukać? 

Nie znałem odpowiedzi na te pytania. 

background image

Rozglądałem się czujnie dokoła, poszukując dowodów na obecność demonów. Skoro 

Urszula mnie tu nie znalazła, to może ja znajdę ją tutaj. 

Na samą myśl o tej kobiecie całe me ciało przenikał chłód, któremu towarzyszył napad 

pożądania.  Oglądałem  jej  piersi,  czułem  jej  smak  i  przez  ułamek  sekundy  znowu  widziałem 

pokrytą kwiatami łąkę. Nie! 

Pomyśl.  Poczyń  jakieś  plany.  Jeśli  zaś  chodzi  o  Santa  Maddalanę,  to  niezależnie  od 

wiedzy  bądź  niewiedzy  proboszcza,  w  tym  tchnącym  zdrowiem  mieście  nie  mogło  być 

żadnych demonów. 

background image

ROZDZIAŁ 5 

Cena pokoju i cena zemsty 

 

Kiedy upał osiągnął tego dnia swe apogeum, poszedłem do gospody, aby solidnie się 

posilić.  Usiadłem  samotnie  na  okratowanej  werandzie,  upiększonej  przez  cudnie  kwitnącą 

wistarię. Gospoda leżała po tej samej stronie miasta co kościół Dominikanów i z niej również 

rozciągał się piękny widok na miasto i góry. 

Zamknąłem oczy, oparłem łokcie o blat stołu, złożyłem dłonie i począłem się modlić. 

- Powiedz mi, Boże, co mam czynić. Ukaż mi, co czynić należy. 

W moim sercu zapanował spokój. Czekałem, rozmyślałem. 

Jakie miałem opcje? 

Zanieść swą historię do Florencji? A któż w to uwierzy? Zwrócić się z tym do samego 

Cosima?  Choć  wielce  podziwiałem  Medyceuszy  i  darzyłem  ich  wielkim  szacunkiem, 

musiałem wziąć pod uwagę jeden fakt: z mojej rodziny przeżyłem tylko ja; i tylko ja mogłem 

rościć  sobie  prawa  do  majątku  złożonego  w  Banco  Medici.  Cosimo  nie  podważyłby  raczej 

mej tożsamości -  mego podpisu,  mojej twarzy. Wydałby  mi wszystkie skarby rodzinne,  lecz 

czy uwierzyłby w opowieści o demonach? Zamknięto by mnie na cztery spusty. 

Albo  spalono  by  mnie  na  stosie  jako  czarownika.  Było  to  całkiem  możliwe;  mało 

prawdopodobne,  ale  możliwe.  W  takim  mieście  rozogniona  tłuszcza,  podjudzona  przez 

miejscowego  klechę,  mogłaby  szybko  zgotować  mi  taki  los.  I  nie  byłby  to  bynajmniej 

przypadek  odosobniony.  Gdym  o  tym  rozmyślał,  wniesiono  mój  posiłek,  składający  się  ze 

świeżych  owoców  oraz  gotowanej  baraniny  z  sosem  pieczeniowym.  Zamoczyłem  właśnie 

kawałek chleba i zacząłem jeść, gdy podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Zapytali, czy mogą 

się przysiąść i zafundować mi czarę wina. 

Jeden z nich był franciszkaninem. Wyglądał na człowieka o łagodnym usposobieniu i 

-  co  zdawało  mi  się  logiczne  -  sprawiał  wrażenie  biedniejszego  od  dominikanów. 

Towarzyszył  mu  podstarzały  jegomość  o  małych  błyszczących  oczkach  i  długich  białych 

brwiach, sztywnych jakby wzmocniono je klejem; prezentował się jak przebrany za elfa aktor, 

mający rozbawić dzieci. 

-  Widzieliśmy,  jak  wchodzisz  do  kościoła  Dominikanów  -  powiedział  uprzejmie  i 

cicho  franciszkanin,  uśmiechając  się  w  moją  stronę.  -  Wychodząc,  nie  wyglądałeś  na 

wniebowziętego.  -  Zamrugał.  -  Spróbuj  może  zwrócić  się  do  nas.  -  Roześmiał  się,  jakby 

background image

żartował  tylko  dobrotliwie,  nawiązując  do  zadawnionego  sporu  między  tymi  dwoma 

zakonami. - Wyglądasz na młodzieńca o przyzwoitym pochodzeniu. Pochodzisz z Florencji? - 

zapytał. 

-  Tak,  ojcze,  jestem  w  podróży  -  odparłem  -  nie  wiem  wszakże,  dokąd  zmierzam. 

Zatrzymałem się tu na pewien czas. 

- Mówiłem z pełnymi ustami, lecz głód nie pozwalał mi na przerwanie konsumpcji. - 

Siądźcie, proszę. - Chciałem wstać, ale oni szybko usiedli obok. 

Kupiłem kolejny dzban czerwonego wina. 

-  Cóż,  trudno  by  znaleźć  piękniejszy  zakątek  -  odezwał  się  niski  staruszek,  który 

sprawiał wrażenie bardzo czujnego. - i dlatego też jestem tak bardzo kontent, iż Bóg zechciał 

powołać  mego  syna,  by  służył  w  tutejszym  kościele.  Dzięki  temu  resztę  swych  dni  może 

spędzić na łonie rodziny. 

- Rozumiem. Jesteście ojcem i synem. 

- Owszem - odparł ojciec. - Nigdym nawet nie marzył, że dla naszego miasta nastaną 

aż tak dobre czasy. To niemal cud. 

-  To  cud,  to  boże  błogosławieństwo  -  potwierdził  ksiądz  niewinnym  i  szczerym 

głosem. - To istny cud. 

-  Doprawdy?  Wyjaśnijcie  mi  zatem,  na  czym  on  niby  polega.  -  Przesunąłem  w  ich 

stronę talerz z owocami, lecz oni powiedzieli, że są już po obiedzie. 

-  Za  moich  czasów  -  rzekł  ojciec  -  mieliśmy  się  chyba  czym  trapić,  lecz  teraz?  W 

Santa Maddalanie panuje absolutne wręcz szczęście. Tu nigdy nie dzieje się nic złego. 

-  To  prawda  -  przytaknął  ksiądz.  -  Wiesz  waść...  Pamiętam  trędowatych,  którzy 

mieszkali kiedyś pod miejskimi murami. Już ich tu nie ma. Poza tym trafiali się też niesforni 

młodzieńcy,  przysparzający  nam  sporo  kłopotów.  Byli  plagą  prawie  każdego  miasta.  Ale 

teraz? W całej Santa Maddalanie ani w żadnej z okolicznych wiosek nie napotkasz ni jednego 

złoczyńcy. Tak jakby ludzie z całego serca ponownie oddali się Bogu. 

- Tak - powiedział osobliwie wyglądający staruszek; pokręcił głową. - Poza tym Bóg 

był dla nas litościwy również w wielu innych sferach. 

Znowu  -  jak  wcześniej,  w  obecności  Urszuli  -  poczułem  ciarki  na  plecach,  lecz  tym 

razem nie były one przyjemne. 

- W jakich sferach, jeśli można? - zapytałem. 

-  No,  rozejrzyj  się  waść  dokoła  -  odrzekł  staruszek.  -  Widziałeś  tu  ludzi  kalekich? 

Albo upośledzonych na umyśle? Kiedy ja byłem dzieckiem, ba, kiedy dzieckiem byłeś ty, mój 

synu - zwrócił się do księdza - błąkały się tutaj nieszczęsne dusze, zniekształcone już w łonie 

background image

matki  albo  ze  schorzałym  od  urodzenia  umysłem.  Trzeba  było  na  nie  uważać.  Pamiętam 

czasy, gdy u bram naszego miasta zawsze byli jacyś żebracy. Teraz zaś ich tutaj nie ma, i to 

od wielu już lat. 

- Zadziwiające - powiedziałem. 

-  I  prawdziwe  -  przytaknął  zamyślony  ksiądz.  -  Wszyscy  cieszą  się  u  nas  dobrym 

zdrowiem. To dlatego już dawno wyjechały stąd zakonnice. Widziałeś ten nieczynny szpital? 

I  podmiejski  klasztor,  również  od  lat  opustoszały?  Myślę,  że  pomieszkują  tam  teraz  owce 

naszych rolników. 

- Nikt nigdy nie choruje? - spytałem. 

-  Ludzie  chorują  -  rzekł  ksiądz,  sącząc  swe  wino  wolno  i  wstrzemięźliwie  -  ale  nie 

cierpią. Nie tak jak dawniej. Jeśli ktoś ma opuścić ten świat, robi to raczej szybko. 

- Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki - potwierdził staruszek. 

-  A  kobiety  -  ciągnął  ksiądz  -  miewają  tu  szczęśliwe  połogi.  I  nie  uginają  się  pod 

jarzmem zbyt wielu dzieci. Och, rodzi się tu wiele takich, które Bóg wzywa do siebie  już w 

pierwszych  tygodniach  życia.  Cóż,  taka  jest  dola  każdej  matki.  Szczęściem  na  ogół  nasze 

rodziny  są  dość  niewielkie.  -  Spojrzał  na  ojca.  -  Moja  biedna  matka  miała  nas  w  sumie 

dwadzieścioro. Teraz to się przecie nie zdarza, prawda? 

Mały staruszek wypiął pierś i uśmiechnął się z poczuciem dumy. 

- Tak, sam żem wychował całą dwudziestkę. Wielu z nich poszło już w swoją stronę i 

nie wiem nawet, co stało się z... nieważne. Tak, rodziny są tu obecnie dość małe. 

Ksiądz popadł w lekkie zakłopotanie. 

- Może Bóg raczy udzielić mi kiedyś wiedzy na temat losu moich braci. 

- Och, zapomnij o nich - powiedział staruszek. 

-  Rozniosło  ich  po  świecie,  jeśli  można  zapytać?  -  rzekłem  półgłosem,  spoglądając 

niewinnie na ojca i syna. 

- Byli nieudani - mruknął ksiądz, kręcąc głową. - Ale na tym polega nasze szczęście: 

ludzie nieudani nas opuszczają. 

- Doprawdy? - spytałem. 

Mały  staruszek  podrapał  się  po  różowej  czaszce.  Miał  długie,  rzadkie,  siwe  włosy, 

sterczące na wszystkie strony świata. Pasowały do jego brwi. 

- Wiesz, synu, próbuję sobie przypomnieć - powiedział - co się stało z tymi biednymi 

kalekami... pamiętasz... z braćmi, co urodzili się z takimi marnymi nogami... 

- Tomasso i Felix - podpowiedział ksiądz. 

- Tak. 

background image

-  Zabrano  ich  na  leczenie  do  Bolonii.  Takoż  zrobiono  z  biednym  chłopcem  Bettiny, 

który urodził się bez rąk, pamiętasz? 

- Tak, tak, oczywista. Mamy kilku medyków. 

-  Czyżby?  A  na  czym  polega  ich  zadanie?  -  dopytywałem  się  półgłosem.  -  A  rada 

miejska,  gonfalonier?  -  „Gonfalonierem”  nazywano  gubernatora  Florencji,  człowieka,  który 

przynajmniej nominalnie odpowiedzialny był za rządzenie. 

-  Mamy  specjalny  koszyczek  -  odparł  ksiądz  -  i  wyciągamy  z  niego  co  pewien  czas 

sześć lub osiem nazwisk. Ale tutaj naprawdę niewiele się dzieje. Nikt się nie kłóci. Podatkami 

zajmują się kupcy. Wszystko idzie jak po maśle. 

Staruszek o wyglądzie elfa roześmiał się nagle. 

- Och, my nie mamy tu żadnych podatków! - oświadczył. 

Ksiądz  spojrzał  na  ojca,  jakby  ten  powiedział  coś,  czego  mówić  nie  należy.  Znowu 

popadł w zakłopotanie. 

- No nie, papo - zwrócił się do staruszka - mamy podatki, ale... niskie. 

-  W  istocie,  szczęśliwi  z  was  ludzie  -  przyznałem  zgodnie,  udając,  że  przyjmuję  do 

wiadomości ten mało wiarygodny obraz życia w Santa Maddalanie. 

- A ten okropny Oviso, pamiętasz go? - zapytał ksiądz swego ojca, a potem popatrzył 

na mnie. - On to naprawdę nie domagał na umyśle. O mało nie zabił swojego syna. Postradał 

zmysły, ryczał jak byk. Przejeżdżał tędy wędrowny medyk, który miał zabrać go do Padwy. A 

może chodziło o Asyż? 

- Rad jestem, że tu nie wrócił - odrzekł staruszek. - Doprowadzał do szału całe nasze 

miasto. 

Przyglądałem  się  bacznie  obydwu  mężczyznom.  Czyżby  mówili  to  wszystko 

poważnie?  A  może  ich  słowa  kryły  jakąś  tajemnicę?  Wydawało  mi  się,  że  raczej  niczego 

przeciwko mnie nie knują. Tymczasem księdza ogarniała coraz większa melancholia. 

-  Osobliwe  są  ścieżki  Pańskie  -  stwierdził.  -  Tak,  wiem,  że  to  powiedzenie  brzmi 

inaczej. 

- Nie prowokuj Wszechmogącego! - skarcił go ojciec, dopijając wino. 

Czym prędzej dolałem wina swoim rozmówcom. 

- Ten mały niemowa? - odezwał się jakiś głos. 

Uniosłem  wzrok.  Był  to  właściciel  gospody.  Stał  z  dłońmi  na  biodrach,  w  fartuchu 

naciągniętym na wypukły brzuch, a w ręce trzymał tacę. 

- Zakonnice zabrały go ze sobą, prawda? - zapytał. 

background image

- Wróciły po niego, tak myślę - odrzekł ksiądz. Był już bardzo zaniepokojony; coś go 

najwyraźniej martwiło. 

Karczmarz zabrał opróżniony przeze mnie talerz. 

-  Najbardziej  wystraszyła  nas  dżuma  -  szepnął  mi  do  ucha.  -  Minęła  już,  wierz  mi, 

waść,  proszę,  bo  inaczej  nie  wymówiłbym  tego  wyrazu.  Na  jego  dźwięk  ludziska  kiedyś 

zmykali stąd w te pędy. 

-  Nie,  te  wszystkie  rodziny,  które  wybyły  z  naszego  miasta  dzięki  doktorom  i 

wędrownym zakonnikom. Wszystkich zabrano do szpitala we Florencji. 

-  Ofiary  dżumy?  Do  Florencji?  -  zapytałem  z  niedowierzaniem.  -  Kto  w takim  razie 

pilnował tu miejskich bram i którędy oni się tu dostali? 

Franciszkanin  wpatrywał  się  we  mnie  przez  chwilę,  jak  gdyby  doznał  właśnie 

głębokiego wstrząsu. Karczmarz ścisnął ramię księdza. 

-  Żyjemy  w  szczęśliwych  czasach  -  powiedział.  -  Tęsknię  tylko  za  procesjami  do 

klasztoru... One też się nie odbywają... To jasne... Ale nigdy nie było nam lepiej niż teraz. 

Mój  wzrok  przeniósł  się  z  karczmarza  na  księdza,  który  znowu  się  we  mnie 

wpatrywał.  Wydawało  mi  się,  że  drżą  mu  kąciki  ust.  Był  niedokładnie  ogolony,  miał  wąską 

szczękę, a jego poorana bruzdami twarz ponownie zrobiła się smutna. 

Staruszek  powiedział  nagle,  że  niedawnymi  czasy  zapadła  na  dżumę  pewna  wiejska 

rodzina, lecz zawieziono ją do Lukki. 

- Stało się tak dzięki szczodrobliwości... Któż to był, synu, nie pomnę... 

- A czy to ma znaczenie? - powiedział karczmarz. - Signore - zwrócił się do  mnie. - 

Może wina? 

-  Dla  moich  gości.  -  Wskazałem  ręką  ojca  i  syna.  -  Na  mnie  już  najwyższy  czas. 

Muszę zapoznać się z ofertą tutejszych księgarzy. 

-  Mógłbyś,  waść,  tutaj  zostać  -  oświadczył  nagle  ksiądz  miękkim,  acz  pełnym 

przekonania głosem, wpatrując się we mnie ze zmarszczonymi brwiami. - To zaiste dobre dla 

ciebie miasto, a nam przydałby się kolejny uczony, lecz... 

-  Cóż,  jestem  człowiekiem  dość  młodym  -  powiedziałem  i  przełożyłem  nogę  przez 

ławkę, gotując się do wyjścia. - Nie ma tu ludzi w moim wieku, prawda? 

- No, oni stąd wyjeżdżają - odrzekł staruszek. - Kilku by się pewnie znalazło, lecz oni 

pracują  u  swoich  ojców.  Nie,  nie  mamy  tutaj  żadnych  nicponi.  Nie,  młody  człowieku,  tutaj 

ich nie uświadczysz. 

Ksiądz przypatrywał mi się, jak gdyby nie słyszał wcale słów ojca. 

background image

- Tak, a tyś jest człek młody i kształcony - powiedział z nie ukrywanym niepokojem. - 

Widzę to i słyszę w twoim głosie. Wszystko w tobie jest pełne wiedzy i uczoności... - urwał. - 

Tuszę, iż wkrótce nas opuścisz, nieprawdaż? 

- A powinienem? - zapytałem. - Czy może winienem tu zostać? - Starałem się mówić 

łagodnie, nie popadać w grubiański ton. 

Ksiądz uraczył mnie półuśmiechem. 

- Nie wiem - odrzekł, po czym znowu oblicze jego przybrało wyraz ponury, ba, wręcz 

tragiczny. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece - wyszeptał. 

Pochyliłem  się  ku  niemu.  Widząc  to,  karczmarz  odwrócił  się  dyskretnie  i  zajął  się 

swoimi sprawami. Stary elf mamrotał coś do swojego wina. 

-  Co  ci  się,  księże,  stało?  -  spytałem  szeptem.  -  Czy  temu  miastu  powodzi  się  aż  za 

dobrze? 

- Ruszaj w drogę, synu - rzekł ze smutkiem w głosie. 

-  Ja  również  bym  stąd  wyjechał,  ale  złożyłem  przysięgę  posłuszeństwa,  no  i  tutaj  w 

końcu  jest  mój  dom,  tutaj  siedzi  mój  ojciec,  a  resztę  pochłonął  szeroki  świat. - Ton  księdza 

stał się nagle surowy. - Tak mi się przynajmniej wydaje. Na twoim miejscu nie zostawałbym 

tutaj. 

Kiwnąłem głową. 

- Osobliwie wyglądasz, synu - szepnął. Nasze głowy w dalszym ciągu niemal stykały 

się ze sobą. - Za bardzo się wyróżniasz. Jesteś przystojny, odziany w aksamity, poza tym twój 

wiek... Nie jesteś już przecież dzieckiem... 

-  Tak,  rozumiem.  W  tym  mieście  nie  ma  zbyt  wielu  młodych  ludzi,  przynajmniej 

takich, co zadają pytania. Jedynie staruszkowie, konformiści i tacy, którzy po prostu nie chcą 

widzieć pełni obrazu. 

Nie odpowiedział na ten popis retoryki z mojej strony, a ja zacząłem żałować swoich 

słów. W tej krótkiej mowie przedarł się na powierzchnię mój ból i gniew. Odrażające! Byłem 

sam na siebie zły. 

Ksiądz  zagryzł  wargę,  zaniepokojony  moim  stanem,  własnymi  frasunkami  lub 

problemami nas obu. 

- Dlaczegoś tu przybył? - zapytał szczerze, a nawet z pewną troską w głosie. - Którędy 

jechałeś? Podobno zjawiłeś się u nas nocą. Ale nocą z tego miasta nie wyjeżdżaj. - Jego szept 

był już prawie niedosłyszalny. 

-  Nie  martw  się  o  mnie,  księże  - odrzekłem.  -  Proszę tylko o  modlitwę.  To  powinno 

wystarczyć. 

background image

Zauważyłem w nim ten sam rodzaj strachu, który objawiał młody dominikanin. Wiek 

jego atoli, zmarszczki i wilgotne od wina usta sprawiały, że przerażenie tego księdza tchnęło 

swoistą niewinnością. Wyglądał  na zmęczonego  istnieniem rzeczy, których  nie  jest w stanie 

ogarnąć umysłem. 

Wstałem i chciałem już odejść, lecz ksiądz chwycił mnie za rękę, a ja nachyliłem ucho 

do jego ust. 

- Mój chłopcze - powiedział. - Jest coś... Coś... 

- Wiem, proszę księdza - odrzekłem. Poklepałem go po dłoni. 

- Nie, nie wiesz. Posłuchaj. Jedź głównym traktem wiodącym na południe, nawet jeśli 

nie jest ci to po drodze. Nie kieruj się na północ. Nie jedź wąską drogą na północ. 

- Dlaczego? - spytałem. 

Ksiądz nagle zwolnił uścisk. Wyglądał na porażonego jakąś ponurą myślą. 

- Dlaczego? - szepnąłem mu prosto do ucha. 

- Bandyci - powiedział, nie patrząc już na mnie. - Rozbójnicy, którzy mają ten trakt w 

swoim władaniu. Każą ci płacić za przejazd. Jedź na południe. 

Odwrócił  się  ode  mnie  i  podjął  rozmowę  ze  swoim  ojcem,  wytykając  mu  coś 

łagodnym tonem, jakby zapomniał o mojej obecności. 

Wychodząc  z  gospody  na  pustą  ulicę,  zastanawiałem  się  nad  zdumiewającym 

ostrzeżeniem księdza. „Jacy bandyci?” - myślałem. 

Wiele  sklepów  zamknęło  swoje  podwoje  -  tak  tu  widocznie  czyniono  zawsze 

poobiednią porą. 

Wisząca u pasa szabla ważyła chyba tonę; wino wprawiło mnie w lekką gorączkę, a w 

głowie szumiało mu od usłyszanych tego dnia słów. 

„Dobrze -  myślałem. - W tym  mieście  nie  ma chłopców w moim wieku,  jak również 

kalek,  ludzi  upośledzonych  umysłowo,  osób  chorych  czy  niechcianych  dzieci!  A  droga  na 

północ to rewir niebezpiecznych bandytów”. 

Szybkim  krokiem  przemierzyłem  miasto  i  wyszedłem  przez  szeroko  otwartą  bramę. 

Od razu poczułem jak najbardziej upragniony powiew świeżego wiatru. 

Dokoła  mnie  ciągnęły  się  bujne,  zadbane  pola  uprawne,  jak  również  winnice,  sady  i 

skupiska  chłopskich  domostw.  Tych  pięknych  widoków  nie  mogłem  uświadczyć,  gdym 

ciemną nocą do tego miasta przybywał. Co się zaś tyczy drogi na północ, nie widziałem jej ze 

względu na zasłaniające ją ogromne fortyfikacje na północnych krańcach Santa Maddalany. 

background image

Na jednym z górskich stoków znajdowały się ruiny klasztoru żeńskiego, a nieco niżej - 

w  kierunku  zachodnim  -  widać  było  pozostałości  po  klasztorze  męskim.  Tak  przynajmniej 

suponowałem. 

W  ciągu  godziny  dotarłem  do  jednej  ze  wsi,  gdzie  chłopi  uraczyli  mnie  kubkiem 

chłodnej wody. 

W  rzeczy  samej  był  to  istny  raj.  Żadnych  odmieńców,  żadnych  opryszków  - 

najspokojniejszy zakątek tego świata, gdzie wszystkie dzieci są zdrowe i szczęśliwe. 

Rozbójnicy  wynieśli  się  z  okolicznych  lasów  wiele  lat  temu.  Rzecz  jasna,  należało 

zachować ostrożność, lecz  miasto dysponowało wystarczającą siłą, aby utrzymać tu spokój  i 

porządek. 

- A co z drogą wiodącą na północ? - zapytałem. 

Żaden z rolników nic na ten temat nie wiedział. 

Gdym  dopytywał  się  o  los  ludzi  chorych,  kalekich  i  rannych,  niezmiennie 

otrzymywałem tę samą odpowiedź. Ten czy  inny  lekarz  lub ksiądz (albo też zakonnicy  bądź 

mniszki) zabrali ich do większego miasta. Szczegółów chłopi nie pamiętali. 

Do  Santa  Maddalany  wróciłem  grubo  przed  zmierzchem.  Zrobiłem  dość 

systematyczny  obchód  po  sklepach,  przyglądając  się  wszystkiemu  uważnie,  tak,  by  nie 

wzbudzić niczyich podejrzeń. 

Oczywiście nie byłem w stanie spenetrować w całości choćby jednej ulicy tego miasta, 

lecz postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej. 

W księgarniach przeglądałem stare wydania Ars Grammatica i Ars Minor oraz wielkie 

i  piękne  edycje  Biblii,  które  pozwolono  mi  wziąć  do  ręki  dopiero,  gdym  poprosił  o  wyjęcie 

ich z zamkniętych regałów. 

-  Jak  mógłbym  udać  się  stąd  na  północ?  -  zapytałem  znudzonego  księgarza,  który 

siedział oparty na łokciu i przyglądał mi się sennym wzrokiem. 

- Na pomoc? Tam nikt nie jeździ - odparł, ziewając mi prosto w twarz. Miał na sobie 

eleganckie  ubranie,  ani  razu  nie  cerowane,  i  nowe  buty  z  najprzedniejszej  skóry.  -  Słuchaj, 

waść, mam tu wiele lepszych tytułów - dodał, zmieniając temat. 

Udawałem,  że  mnie  to  interesuje,  po  czym  wyjaśniłem  mu  uprzejmym  tonem,  iż 

wszystkie  te  książki  albo  już  mam,  albo  nie  sami  one  potrzebne.  Tak  czy  inaczej, 

podziękowałem za pomoc. 

Następnie skierowałem  swe kroki do tawerny, w  której toczyła się właśnie  hałaśliwa 

gra w kości. Potem przeszedłem przez dzielnicę piekarzy, gdzie moje nozdrza delektowały się 

smakowitym zapachem chleba. 

background image

Nigdy  jeszcze  nie  czułem  się  tak  bardzo  samotny,  jak  właśnie  wtedy  -  pośród 

wesołego rozgwaru mieszkańców Santa Maddalany, gdym ciągle słyszał tę samą opowieść: tu 

jest bezpiecznie, szczęśliwie i błogo. 

Krew  tężała  mi  w  żyłach  na  myśl  o  nadciągającym  zmroku.  Zastanawiałem  się,  w 

czym  tkwi  tajemniczość  prowadzącej  na  północ  drogi.  Wyjąwszy  księdza,  nikt  nawet  nie 

uniósł brwi, gdy dopytywałem się o ten właśnie kierunek. 

Mniej  więcej  na  godzinę  przed  zapadnięciem  zmierzchu  wszedłem  do  sklepu  z 

florenckim jedwabiem i koronkami. W przeciwieństwie do pozostałych kupców właścicielka 

tego  przybytku  zniecierpliwiła  się  moją  jałową  dlań  w  nim  obecnością,  bo  nie  należałem 

przecie do osób bez grosza. 

-  Dlaczego  zadajesz,  waść,  tyle  pytań?  -  zwróciła  się  do  mnie  zmęczonym  głosem.  - 

Myślisz, że łatwo jest opiekować się chorym dzieckiem? Rzuć no tylko okiem tutaj. 

Patrzyłem  na  nią  jak  na  pomyloną.  Po  chwili  jednak  dotarło  do  mnie  znaczenie  jej 

słów.  Wsunąłem  głowę  między  zasłonę  na  drzwiach  i  ujrzałem  złożonego  gorączką  malca, 

który spał w małym brudnym łóżeczku. 

- Myślisz, że to łatwe? Rok za rokiem przemija, a ona wcale nie dobrzeje. 

- Przykro mi - odparłem. - Ale jak można temu zaradzić? 

Kobieta  rzuciła  swoją  robótkę  i  odłożyła  igłę.  Najpewniej  straciła  już  ostatki 

cierpliwości. 

- Jak można zaradzić? To ty, waść, niby tego nie wiesz? - wyszeptała. - Ty, taki bystry 

młodzieniec!  -  Zagryzła  wargę.  -  Ale  mój  mąż  powtarza:  „Nie,  jeszcze  nie”,  i  tak  to  się 

ciągnie dalej. 

Wróciła  do  swoich  zajęć,  coś  tam  do  siebie  mamrocząc.  Ja  zaś  próbując  ukryć  swe 

przerażenie,  czym  prędzej  wyszedłem  z  jej  sklepu.  Odwiedziłem  jeszcze  dwóch  innych 

kupców,  lecz  nic  szczególnego  mnie  nie  spotkało.  W  trzecim  ze  sklepów  zastałem  z  kolei 

pewnego  zwariowanego  staruszka  oraz  dwie  jego  córki,  które  usiłowały  powstrzymać  go 

przed zdarciem z siebie odzienia. 

- Pomogę wam - powiedziałem. 

Wspólnymi  siłami  usadziliśmy  starego  na  krześle  i  nałożyliśmy  mu  przez  głowę 

koszulę. W końcu przestał wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki, choć ślina dalej leciała 

mu z ust. 

-  Dzięki  Bogu  to  już  nie  potrwa  długo  - rzekła  jedna  z  córek, ocierając  czoło.  - Pan 

zlituje się nad nami. 

- Dlaczego nie potrwa długo? - zapytałem. 

background image

Spojrzała na mnie, odwróciła wzrok i znowu na mnie spojrzała. 

- Och, jesteś, signore, nietutejszy, wybacz mi, proszę. I taki młody. Kiedyś tu wszedł, 

pomyślałam, że jesteś jeszcze chłopcem. A tu... Bóg się zlituje. On jest już bardzo stary. 

- Hm... Rozumiem - odparłem. 

Patrzyła  na  mnie  chłodnym,  przenikliwym  wzrokiem,  jakby  jej  oczy  wykonano  z 

metalu. 

Ukłoniłem się i wyszedłem. Staruszek znowu zaczął zrywać z siebie koszulę, a druga z 

sióstr, dotychczas milcząca, wymierzyła mu policzek. 

Wzdrygnąłem  się,  lecz  nie  zawróciłem.  Chciałem  zobaczyć  jak  najwięcej  w  czasie, 

który pozostał mi przed zmierzchem. 

Minąwszy spokojną dzielnicę krawców, znalazłem się w sektorze handlarzy porcelaną, 

gdzie dwóch mężczyzn toczyło głośny spór o ozdobne tace urodzinowe. 

Na  owych  tacach  kładziono  ongiś  noworodki  tuż  po  wyjęciu  ich  z  łona  matki.  W 

moich  atoli  czasach  przedmioty  te  dawano  w  prezencie  rodzicom  już  po  tym,  jak  dziecko 

przyszło na świat. Były to duże półmiski, przyozdobione wymyślnymi malunkami o tematyce 

rodzinnej i domowej, w tym zaś sklepie oferowano duży ich wybór. 

Posłyszałem odgłosy tej kłótni, zanim mężczyźni mogli mnie zobaczyć. 

Jeden  z  nich  chciał  kupić  tę  „przeklętą  tacę”,  podczas  gdy  drugi  utrzymywał,  iż 

podarunek  taki  jest  przedwczesny,  gdyż  dziecko  na  pewno  nie  przeżyje.  Dołączył  do  nich 

trzeci  mężczyzna,  twierdzący,  iż  „ona”  i  tak  z  radością  przyjmie  tak  pięknie  wykonany 

podarek. 

Urwali,  gdy  wszedłem  do  sklepu  i  zacząłem  przyglądać  się  wystawionym  w  nim 

towarom. Kiedym  jednak się odwrócił,  jeden z  mężczyzn wymruczał pod nosem: - Jeśli ona 

ma głowę na karku, to niewątpliwie tak uczyni. 

Słowa  te  zaskoczyły  mnie  tak  bardzo,  że  próbując  ukryć  zmieszanie,  chwyciłem  z 

półki jakiś ładny talerzyk i przyjrzałem mu się z udawanym zachwytem. 

- Przepiękny - powiedziałem, jakbym nic nie usłyszał. 

Właściciel wstał i zaczął wychwalać swój asortyment. Pozostali mężczyźni wyszli na 

zewnątrz, gdzie już z wolna zapadał zmierzch. Wlepiłem wzrok w mojego rozmówcę. 

- Czy ten maluch jest chory? - zapytałem najbardziej dziecinnym głosem, jaki mogłem 

z siebie wydobyć. 

- O nie, ależ skąd, przynajmniej tak mi się wydaje. Ale wiesz, waść, jak to jest - odparł 

kupiec. - Urodziło się takie małe. 

- Osłabione? 

background image

-  Tak,  osłabione  -  odrzekł  niepewnym  głosem.  Zmusił  się  do  uśmiechu,  który  uznał 

pewnie za nad wyraz udany. 

Następnie  wróciliśmy  do  przeglądania  jego  towarów.  Kupiłem  cudnie  pomalowaną 

filiżankę  z  porcelany,  która  -  jak  twierdził  sprzedawca  -  została  tu  przywieziona  przez 

pewnego wenecjanina. 

Dobrze  wiedziałem,  iż  powinienem  wyjść  stamtąd  bez  słowa,  lecz  wręczając  mu 

pieniądze, nie wytrzymałem i rzuciłem pytanie: 

- Myślisz, waść, że to osłabione dziecię przeżyje? 

Przyjmując ode mnie zapłatę, kupiec roześmiał się głębokim i szorstkim śmiechem. 

- Nie - odpowiedział i popatrzył na mnie w zamyśleniu. 

- Nie frasuj się, signore - uśmiechnął się lekko. - Zali pragniesz tu osiąść na stałe? 

- Nie. Jestem przejazdem, zmierzam na pomoc - odparłem. 

- Na północ? - - powtórzył za mną nieco wystraszonym, lecz zarazem sarkastycznym 

tonem. Zatrzasnął  szkatułę z pieniędzmi  i przekręcił w  niej kluczyk.  Kręcąc głową, schował 

swój  skarbczyk do szafy, którą również zamknął  na klucz. - Na północ, tak? No to życzę ci 

szczęścia, mój chłopcze - zaśmiał się kwaśno. - To stara droga. Najlepiej wyruszyć o świcie i 

szybko ją przebyć. Podziękowałem i wyszedłem. 

Zapadała już noc. 

Wbiegłem  na  boczną  uliczkę  i  zatrzymałem  się  zadyszany,  przywierając  plecami  do 

ściany budynku, jak gdyby ktoś mnie gonił. Upuściłem kupioną przed chwilą filiżankę, która 

stłukła się głośno, a dźwięk ten rozniósł się echem po całej okolicy. 

Byłem bliski utraty zmysłów. 

Raptem,  zupełnie  świadom  mojej  obecnej  sytuacji  i  wszystkich  poznanych  ostatnio 

potworności, powziąłem jednoznaczną i nieodwołalną decyzję. 

W  gospodzie  i  tak  nie  byłem  bezpieczny,  więc  jakież  to  miało  znaczenie? 

Postanowiłem zadziałać po swojemu i samemu przekonać się o prawdziwym stanie rzeczy. 

I to właśnie uczyniłem. 

Zamiast powrócić na noc do gospody bądź oficjalnie się z niej wymeldować, ruszyłem 

w górę wąską uliczką, wiodącą prosto do ruin zamku. 

Przez  cały  dzień  patrzyłem  na  to  imponujące  skupisko  rozpadających  się  kamieni  i 

miałem obecnie pewność, iż w rzeczy samej zamek ten obrócił się już w ruinę i że gnieżdżą 

się w nim najwyżej ptaki. Nie mówię tutaj o wspomnianych już niższych kondygnacjach owej 

budowli, gdzie prawdopodobnie urzędowali miejscy oficjele. 

background image

Pośród ruin ostały się dwie wieże: jedna zwrócona frontem do miasta i druga, bardziej 

już podupadła, wzniesiona na odległym występie skalnym (o czym dowiedziałem się podczas 

mojej wyprawy za miasto). 

Kroki swe skierowałem ku bliższej z dwóch wież. 

Urzędy  były  już,  rzecz  jasna,  nieczynne,  a  nocni  strażnicy  gotowali  się  do  odbycia 

służby.  Słyszałem  hałasy  z  kilku  tawern,  które  rozporządzenie  o  ciszy  nocnej  najpewniej 

sobie lekceważyły. 

Na placu przed zamkiem nie zastałem żywej duszy, a ponieważ wszystkie trzy ulice w 

tym mieście zakręcały tu i ówdzie, widziałem jedynie kilka niewyraźnych pochodni. Jednakże 

niebo było tej nocy cudownie  jasne, pokryte paroma doskonale okrągłymi chmurkami, które 

odcinały  się  wyraziście  od  granatu  nocnych  przestworzy.  Poza  tym  firmament  usiany  był 

niezliczoną liczbą gwiazd. 

Znalazłem  stare,  kręte  schody,  niemal  za  wąskie  dla  człowieka  normalnych 

rozmiarów. Wznosiły się one dokoła czynnych ciągle partii zamczyska i wiodły na kamienną 

platformę, gdzie znajdowało się wejście do wieży. 

Taka konstrukcja architektoniczna  nie  stanowiła  dla  mnie żadnego novum.  Kamienie 

były  tu  wprawdzie  bardziej  chropowate  i  nieco  ciemniejsze  niż  w  moim  rodzimym  zamku, 

lecz  sama  wieża  -  podobnie  jak  w  ojcowskim  domu  -  była  kwadratowa,  szeroka  i 

ponadczasowo solidna. 

Domyślałem  się,  że  kamienne  schody  tej  naprawdę  starej  budowli  zawiodą  mnie 

bardzo  wysoko,  i  tak  też  się  stało.  Moja  krótka  wspinaczka  znalazła  swój  kres  w  wysokiej 

komnacie, z której rozciągał się widok na całą Santa Maddalanę. 

Znajdowały  się  tutaj  również  wyższe  pomieszczenia,  do  których  wchodziło  się 

wszakże po drewnianych drabinach, wciąganych  na górę w razie ataku wroga. Tam niestety 

wejść nie mogłem. Słyszałem tylko dobiegające mnie stamtąd odgłosy zaniepokojonych moją 

obecnością ptaków i delikatne poszumy wiatru. 

Wysokość, na której się w tej chwili znajdowałem, musiała mi zatem wystarczyć. 

Z  czterech  wąskich  okien  miałem  widok  na  wszystkie  strony  świata  i  -  co 

najważniejsze  -  widziałem  całe  miasto,  którego owalny  kształt  kojarzył  mi  się  z  ogromnym 

okiem.  W dole  jaśniały tu i ówdzie pochodnie, a w nielicznych oknach  migotały światła. Po 

jednej z ulic przesuwała się też niesiona przez kogoś latarnia, która - gdym tylko ją dostrzegł, 

natychmiast  zniknęła  z  pola  widzenia.  Miałem  wrażenie,  że  ulice  zupełnie  już  o  tej  porze 

opustoszały. 

background image

Potem  ciemno  zrobiło  się  również  w  oknach,  a  i  liczba  pochodni  zmalała  do  bodaj 

czterech. 

Ta  ciemność  mnie  uspokoiła.  Tereny  poza  miastem  tonęły  w  granatowej  powłoce 

zwieńczonej  perlistym  niebem.  Widziałem  stykające  się  z  polami  uprawnymi  lasy,  raz 

wyższe,  to  znów  niższe,  w  zależności  od  układu  nachodzących  na  siebie  wzgórz,  które 

spływały miejscami w czarne jak smoła doliny. 

Pustka w wieży stała się wręcz słyszalna. 

Nic  się  tutaj  nie  poruszało,  nawet  ptaki  znieruchomiały.  Byłem  zupełnie  sam. 

Posłyszałbym  każdy  najcichszy  krok,  gdyby  ktoś  wszedł  na  schody  w  dolnej  partii  wieży. 

Nikt nie wiedział, że tu jestem. Wszystkich zmorzył już sen. Byłem bezpieczny. 

Rozliczne  troski  nie  pozwalały  mi  na  luksus  strachu.  Mniemałem,  iż  w  tym  oto 

miejscu  jestem  gotów  stawić  czoło  Urszuli,  że  tutaj  poszczęści  mi  się  bardziej  niż  w 

gospodzie. Nie bałem się więc i odmawiałem modlitwy, jak zwykle trzymając dłoń na szabli. 

„A  cóż  to  chciałem  wyszpiegować  w  tym  śpiącym  mieście?”  -  spytacie.  Już 

odpowiadam: Cokolwiek, jeśli tam w ogóle coś się wydarzy. 

Czy  miałem  jakieś podejrzenia? Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Chodząc 

atoli  po  tej  komnacie  i  wyglądając  z  okien  na  rozrzucone  po  mieście  nieliczne  światełka  i 

warowne  mury  pod  rozgwieżdżonym  niebem,  czułem,  że  całe  to  terytorium  jest  w  jakiś 

sposób odrażające, podstępne, zaprzedane czarom i szatanowi. 

- Myślicie, że  nie wiem, dokąd trafiają te wszystkie  nie chciane dzieci? -  mruczałem 

pod  nosem  ze  wściekłością.  -  Myślicie,  że  ludzi  dotkniętych  dżumą  sąsiednie  miasta 

przyjmują z otwartymi rękami? 

Wystraszyły mnie własne słowa, niosące się echem po zimnych ścianach zamku. 

-  Ale  co  wy  z  nimi  potem  czynicie,  Urszulo?  Co  chcieliście  zrobić  memu  bratu  i 

siostrze? 

Takie  rozważania  były  pewnie  szalone  bądź  też  takimi  się  mogły  wydawać. 

Nauczyłem  się  wszakże  jednego:  myśl  o  zemście  łagodzi  ból.  Zemsta  stanowi  potężną 

pokusę, choćby człowiek nie miał nadziei na jej urzeczywistnienie. 

„Jednym cięciem tej szabli mogę skrócić Urszulę o głowę - myślałem - i wyrzucić jej 

czerep przez okno. Wtedy ta kobieta - demon utraci wszelką władzę na ziemi”. 

Od  czasu  do  czasu  wysuwałem  z  pochwy  mą  szablę,  po  czym  wkładałem  ją  z 

powrotem.  Wyciągnąłem  najdłuższy  ze  swoich  sztyletów  i  uderzałem  nim  o  lewą  dłoń,  bez 

przerwy krążąc po wieżowej komnacie. 

background image

W pewnej chwili, gdym powtarzał którąś z mych nużących modlitw, dostrzegłem coś 

na  jednej  z  odległych  gór  -  nie  wiedziałem,  jaka  to  strona  świata,  choć  nie  był  to  bez 

wątpienia kierunek, z którego tutaj przybyłem. Zauważyłem jakieś silne światło, jarzące się za 

zasłoną mrocznych lasów. 

Z  początku  myślałem,  że  widzę  pożar,  lecz  kiedym  zmrużył  oczy  i  odpowiednio  się 

skoncentrował, stwierdziłem, iż na pewno tak nie jest. 

W  przeciwnym  razie  nieliczne  chmury  na  niebie  rozjaśniłyby  się  od  blasku  pożogi, 

postrzeżona zaś przeze mnie  iluminacja była wprawdzie rozległa,  lecz utrzymywała się przy 

tym  w  pewnych  granicach,  jak  gdyby  wielu  ludzi  skupiło  się  tam  z  niezliczoną  liczbą 

świeczek. To jednostajne pulsowanie ostrego światła po prostu zapierało dech w piersiach! 

Dotkliwy ziąb przeniknął mnie do szpiku kości, gdym tak patrzył na owo intensywne 

światło.  To  była  osada!  Wychyliłem  się  przez  okno.  Widziałem  teraz  nieregularne  kontury 

imponująco  rozświetlonego  zamczyska,  które  wyraźnie  odcinało  się  w  tej  chwili  od 

wszystkich okolicznych terenów. W tej otulonej zewsząd  lasami  budowli celebrowano  jakąś 

uroczystość,  i  to  dlatego  płonęło  tam  mnóstwo  świec  i  pochodni,  a  w  każdym  oknie  i  na 

zamkowych murach zawieszono jaśniejące latarnie. 

Tak - to był kierunek północny, albowiem Santa Maddalana leżała za moimi plecami. 

Ten zamek znajdował się na północ od miasta i to przed wyprawą w tamte strony wcześniej 

mnie  ostrzegano.  Wszyscy  moi  rozmówcy  musieli  wiedzieć  o  istnieniu  tej  budowli,  lecz 

żaden  z  nich  (prócz  szepczącego  z  przerażeniem  franciszkanina)  ani  słowem  o  niej  nie 

wspomniał. 

Na cóż ja jednak patrzyłem? Co widziałem? Zamek otoczony był przez gęsty i wysoki 

las,  rosnący  przy  samych  jego  murach,  a  spoza  drzew  przenikały  pulsujące  groźnie  błyski. 

Czymże była jednak ta niespokojna i ledwie dostrzegalna fala, która staczała się w ciemności 

z tego tajemniczego wzniesienia? 

Czy  pod  osłoną  nocy  przemieszczały  się  tam  jakieś  stworzenia,  aby  przedostać  się  z 

tego odległego  zamczyska  do  Santa  Maddalany?  Były  bezkształtne  i  czarne,  przywodząc  na 

myśl  wielkie  ptaszyska,  które  posuwają  się  wprawdzie  po  ziemi,  lecz  nie  podlegają  prawu 

ciążenia. Czy te stwory zmierzały w moją stronę? Czy mnie zaczarowano? 

Nie - to nie było przywidzenie. Z drugiej strony... Widziałem całe ich tuziny. 

Podchodziły coraz bliżej. 

Wcale  nie  były  duże.  Wcześniej  myślałem  inaczej,  gdyż  przesuwały  się  małymi 

grupkami.  Teraz  zaś,  zbliżywszy  się  do  miasta,  stwory  te  rozpierzchły  się,  wskakując  na 

miejskie mury, by przylgnąć do nich jak gigantyczne ćmy. 

background image

Odwróciłem się i podbiegłem do przeciwległego okna. 

Obsiadły miasto niczym rój owadów! Widziałem, jak zeskakują i nikną w ciemności. 

Na  znajdującym  się  pode  mną  placu  pojawiły  się  dwa  czarne  kształty  -  mężczyźni  w 

rozwianych  pelerynach,  którzy  wbiegając,  a  raczej  wskakując  w  wyloty  uliczek,  wybuchali 

głośnym i zuchwałym śmiechem. 

Słyszałem płacz, słyszałem łkania. 

Słyszałem zawodzenie i stłumione jęki. 

W całym mieście nie zapłonęło ani jedno światło. 

Następnie z ciemności wyłoniły się znów te złe stwory - biegły teraz po krawędziach 

murów, a potem z nich zeskakiwały. 

- Dobry Boże, widzę was! I przeklinam! - szepnąłem. 

Nagle w uszach zagrzmiał mi przeraźliwy hałas. Poczułem, jak ociera się o mnie jakiś 

miękki materiał, i ujrzałem przed sobą zarys męskiego ciała. 

-  Widzisz  nas,  mój  chłopcze?  -  Usłyszałem  młody,  wesoły  i  energiczny  głos.  -  Mój 

mały, ciekawski chłopczyku? 

Stał tak blisko, że nie mogłem wyciągnąć szabli. Widziałem tylko jego ubranie. 

Zebrałem w sobie wszystkie siły i uderzyłem go łokciem w pachwinę. 

Jego śmiech poniósł się echem po całej wieży. 

- W ten sposób nie zranisz  mnie, dziecko. A skoro jesteś taki ciekawski, zabierzemy 

cię ze sobą. Zobaczysz wreszcie to, coś tak bardzo chciał ujrzeć. 

I wtedy owinął  mnie  jednym ruchem  jakąś  miękką tkaniną. Poczułem,  jak uwięziony 

w tym worku unoszę się nad podłogą, i po chwili wiedziałem, że obydwaj opuściliśmy wieżę. 

Jako że głowę miałem na dole, ogarnęły mnie nudności. Miałem wrażenie, że lecę na 

plecach  tego  mężczyzny,  którego  śmiech  dobiegał  do  mnie  ciągle,  nieco  stłumiony  przez 

wiatr. Byłem unieruchomiony - czułem przy sobie swoją szablę, ale nie mogłem dosięgnąć jej 

rękojeści. 

Zupełnie  już  zdesperowany  sięgnąłem  po  sztylet  -  nie  ten  wszakże,  który  zapewne 

wypadł  mi  z  ręki  w  trakcie  krótkiej  szamotaniny,  lecz  ten,  który  tkwił  w  jednym  z  butów. 

Dobywszy  go  wreszcie,  przekręciłem  się  frontem  do  pleców  napastnika  i  jęcząc  z  wysiłku, 

kilkakrotnie zatopiłem ostrze w miękkim materiale. 

Zawył jak opętany, a ja zadałem kolejny cios. 

Całe  me  ciało  w  rozdętym  obecnie  worku  miotało  się  w  powietrzu, oddalając  się  od 

pleców mężczyzny. 

- Ty mały potworze! - krzyknął. - Ty nędzny, zuchwały dzieciaku. 

background image

Zlecieliśmy gwałtownie na dół. Poczułem uderzenie o kamienisty, pokryty trawą grunt 

i przewróciłem się, próbując rozciąć sztyletem płótno worka. 

- Ty mały bękarcie - przeklinał mnie mężczyzna. 

-  Krwawisz,  plugawy  demonie?!  -  krzyknąłem.  - Krwawisz,  prawda?  -  Rozdarłem  w 

końcu więżący mnie worek i dotknąłem dłonią mokrej trawy. 

Ujrzałem gwiazdy. 

Następnie  moje  zaplątane  w  płótnie  kończyny  oswobodzono  w  końcu  jednym 

gwałtownym szarpnięciem. 

Przez moment leżałem pod stopami porywacza. 

background image

ROZDZIAŁ 6 

Dwór Rubinowego Graala 

 

Żadna siła  nie wyrwałaby  mi tego sztyletu z ręki. Zatopiłem go w nodze mężczyzny, 

który ponownie zawył z bólu. Uniósł mnie, podrzucił w górę i upuścił na pokrytą rosą ziemię. 

Wtedy  to  po  raz  pierwszy  zobaczyłem  jego  niewyraźną  jeszcze  i  zamazaną  postać. 

Otaczała  go  aura  intensywnie  czerwonego  światła;  miał  na  sobie  płaszcz  z  kapturem,  długą 

staromodną  koszulę  i  błyszczącą  kolczugę.  Poruszył  tułowiem  i  złote  włosy  spłynęły  mu  na 

twarz.  Najwyraźniej  odczuwał  ból  w  zadanych  mu  przeze  mnie  ranach.  Tupnął  skaleczoną 

nożem nogą. 

Nie  wypuszczając  z  ręki  sztyletu,  przeturlałem  się  dwa  razy  po  ziemi,  dzięki  czemu 

mogłem  już  teraz  wyciągnąć  szablę  z  pochwy.  Zanim  mężczyzna  zdążył  wykonać 

jakikolwiek  ruch,  stanąłem  przed  nim  i  z  całej  siły  dźgnąłem  go  szablą.  Usłyszałem 

odrażający  odgłos  tryskającej  zeń  krwi,  która  w  jasnym  świetle  wyglądała  tym  bardziej 

przerażająco. 

Zawył ponownie, jeszcze straszniej niż poprzednim razem. Osunął się na kolana. 

- Pomóżcie mi, imbecyle. To diabeł! - krzyknął. Kaptur zsunął mu się z głowy. 

Przyglądałem się ogromnym fortyfikacjom, wznoszącym się po mojej prawej stronie. 

Widziałem  teraz  dokładnie  oglądane  wcześniej  z  daleka  wysokie  wieże  z  krenelażami,  na 

których  powiewały  oświetlone  jasno  flagi.  Był  to  zaiste  zamek  jak  z  baśni:  spiczaste  dachy, 

ścięte u góry łukowate okna oraz wysokie umocnienia, na których poruszały się wpatrzone w 

nas ciemne postacie. 

Po  wilgotnej  trawie  podbiegła  do  nas  Urszula  -  bez  płaszcza,  w  czerwonej  sukni,  z 

włosami zaplecionymi w warkocze i przewiązanymi czerwoną wstążką. 

- Zabraniam ci go krzywdzić! - krzyknęła. - Nie próbuj go dotknąć. 

Dołączyła  do  niej  grupka  mężczyzn,  ubranych  w  znane  mi  już  staromodne  koszule, 

długie aż do kolan. Każdy z nich miał na głowie hełm stożkowy, nosił brodę i odznaczał się 

przeraźliwie białą skórą. 

Mój adwersarz rzucił się na trawę, tryskając krwią niczym jakaś potworna fontanna. 

- Obacz, co on mi zrobił! - wrzasnął. 

Zatknąłem  za  pas  swój  sztylet,  chwyciłem  oburącz  szablę  i  z  niepowstrzymanym 

okrzykiem odciąłem mu głowę. Ta potoczyła się na dół po pochyłości trawiastego wzgórza. 

background image

- Tak! Teraz nie żyjesz, jesteś trupem! - ryknąłem. - Ty morderco, ty czarcie. Weź no 

tę swoją głowę. Włóż ją z powrotem na kark. 

Urszula  zarzuciła  mi  ramiona  na  szyję,  a  jej  piersi  przywarły  do  moich  pleców.  Jej 

dłoń zacisnęła się na mojej, przez co ostrze szabli po chwili przegięło się ku ziemi. 

-  Nie  dotykaj  go!  -  krzyknęła  ponownie;  w  jej  głosie  dało  się  słyszeć  groźbę.  - 

Zabraniam ci tu podchodzić. 

Jakiś mężczyzna z grupki podniósł głowę mojego wroga i trzymał ją w górze, podczas 

gdy pozostali przyglądali się ogarniętemu drgawkami ciału. 

- O nie, już za późno - rzekł jeden z nich. 

- Nie, włóż ją na miejsce, wsadź mu ją z powrotem na szyję! - krzyknął inny. 

-  Pozwól  mi  odejść,  Urszulo  -  powiedziałem.  -  Niech  umrę  jak  człowiek  honoru. 

Uczyń  mi  tę  uprzejmość,  proszę  -  błagałem.  -  Uwolnij  mnie,  chcę  umrzeć  po  swojemu. 

Zrobisz to dla mnie? 

- Nie. - Poczułem w uchu jej ciepły oddech. - Nie zrobię. 

Obezwładniała mnie swoją siłą, niezależną od jedwabistej poduszki jej piersi i chłodu 

jej miękkich palców. Miała nade mną pełną władzę. 

- Idź do Godrica! - krzyknął jeden z mężczyzn. 

Dwaj pozostali podnieśli wijące się i wierzgające ciało bezgłowego mężczyzny. 

-  Zanieście  go  do  Godrica  -  powiedział  ten,  który  trzymał  głowę.  -  Jedynie  Godric 

może wyrokować w takiej sprawie. 

- Godric! - Urszula wydała z siebie żałosny  jęk, kojarzący się ze skowytem dzikiego 

zwierza  lub  wyciem  wiatru  -  tak  bardzo  był  przenikliwy,  odbijając  się  echem  od  murów 

zamku. 

Wyżej od nas, na tle rozwartej szeroko łukowatej bramy zamku, a tym samym plecami 

do światła, stał jakiś szczupły mężczyzna z powykręcanymi ze starości kończynami. 

- Przyprowadzić ich tu! - krzyknął. - Urszulo, uspokój się, bo inaczej wszystkich tutaj 

wystraszysz. 

Nagłym  ruchem  spróbowałem  się  oswobodzić,  lecz  Urszula  tylko  wzmocniła  uścisk. 

Na szyi poczułem ukłucie jej zębów. 

-  Urszulo,  nie.  Chcę  być  świadkiem  tego,  co  się  teraz  wydarzy -  szepnąłem.  Czułem 

atoli, iż otaczają mnie ciemne chmury, jak gdyby powietrze zrobiło się gęstsze i otulało mnie 

zmysłowo dźwiękami i zapachami. 

Och, kocham cię, pragnę cię, tak, nie przeczę. Czułem,  jak obejmuję  jej ciało, leżące 

pode mną na wilgotnej trawie. Ale to przecie był sen i nie istniały dzikie czerwone kwiaty, a 

background image

ona  przenosiła  mnie  w  inne  miejsce  i  tylko  wsączyła  we  mnie  słabość,  swoim  uczuciem 

wyrwała ze mnie serce. 

Próbowałem  ją  przekląć.  Otaczały  nas  kwietne  łąki.  Powiedziała:  „Uciekaj”,  ale  nie 

mogłem, bo nie był to wszak świat prawdziwy, jedynie fantazja, gdym tkwił w jej wężowym 

uścisku, a ona ssała ustami me ciało. 

Francuski zamek. Chyba przeniesiono mnie na północ. 

Otwarłem oczy. 

Wszystkie atrybuty francuskiego dworu. 

Nawet  ta  przytłumiona,  spokojna  muzyka  przywodziła  mi  na  myśl  stare  francuskie 

pieśni śpiewane przy wieczerzy w zamierzchłym dzieciństwie. 

Zbudziłem  się.  Siedziałem  po  turecku  na  dywanie,  pochylony  do  przodu.  Potarłem 

szyję, aby dojść do siebie. Macałem dokoła dłońmi, chcąc znaleźć odebraną mi broń. O mało 

nie straciłem równowagi i przewróciłem się do tyłu. 

Dobiegająca  z  dołu  muzyka  nużyła  swoją  rytmiczną  powtarzalnością;  zbyt  wiele  w 

tym  było  dudniących  bębnów  i  ostrego,  nosowego  zawodzenia  instrumentów  dętych.  Nie 

słyszałem żadnej melodii. 

Uniosłem wzrok. Tak... Wszystko francuskie. Wąski, wysoki łuk drzwi wiodących na 

długi  balkon,  pod  którym  świętowano  hałaśliwie  to  czy  owo.  Ten  francuski  wykwint  - 

gobeliny  przedstawiające  damy  w  wysokich  stożkowatych  kapeluszach  i  śnieżnobiałe 

jednorożce. 

Karykaturalny  niemal  obrazek  z  dawnych  czasów,  niczym  ilustracje  w 

modlitewnikach, na których poeci recytowali na siedząco nudną i męczącą Powieść o róży lub 

Powieść o Lisie. 

Na  oknie  wisiały  zasłony  z  niebieskiego  atłasu,  przyozdobione  liliami  burbońskimi, 

czyli najstarszymi symbolami Francji. Nad drzwiami i oknem znajdowały się kruszące się już 

filigranowe ornamenty. Poza tym wszystkie próchniejące tu szafy mieniły się złotą barwą na 

typowo francuską modłę. 

Odwróciłem się. 

Stało przede mną dwóch brodatych mężczyzn w zakrwawionych koszulach i grubych 

rękawach  od  kolczugi.  Zdjęli  swoje  stożkowe  hełmy  i  wpatrywali  się  we  mnie  lodowato 

bladym wzrokiem. Światło pobłyskiwało na ich stwardniałej białej skórze. 

A  obok  stała  patrząca  na  mnie  Urszula  -  klejnot  srebrzący  się  na  tle  cieni.  Odziana 

była  w  luźną  suknię  o  wysokiej  talii,  równie  staromodną  jak  stroje  tamtych  mężczyzn,  jak 

gdyby  ona  także  przybyła  tu  z  jakogoś  nie  istniejącego  już  francuskiego  królestwa.  Jej 

background image

śnieżnobiałe piersi obnażone były prawie do samych sutków, a niżej miała niewielki gorset z 

czerwono - złotego aksamitu, ozdobiony kwiecistymi wzorkami. 

Na  krześle  przy  biurku  siedział  Pan  Starszy,  którego  wiek  odpowiadał  sylwetce 

dostrzeżonej  wcześniej  przeze  mnie  u  wrót  zamczyska.  Podobnie  jak  inni,  był  blady  i 

odznaczał się przeraźliwie białą cerą - piękną i straszną zarazem. 

W całej komnacie wisiały  na  łańcuchach tureckie lampy, których płomyczki  boleśnie 

raziły moje zmęczone oczy, a dokoła roznosił się zapach róż i letnich łąk. 

Pan  Starszy  głowę  miał  łysą  i  równie  brzydką  jak  cebulka  irysa,  gdy  ją  odwrócić  i 

ogołocić ze wszystkich korzeni. W owej szkaradnej główce tkwiła para szarych błyszczących 

oczu oraz długie, wąskie, poważne i bezwzględne usta. 

-  A  zatem  -  zwrócił  się  do  mnie  miękkim  głosem,  unosząc  jedną  brew,  a  raczej 

zastępującą ją wypukłą zmarszczkę na nieskazitelnie białym czole. Jego policzki porysowane 

były ukośnymi bruzdami. - Zali wiesz, żeś zabił jednego z naszych? 

-  Mam  nadzieję  - odparłem.  Podnosząc  się  z  posadzki,  niemal  straciłem  równowagę. 

Urszula  chciała  mi  pomóc,  lecz  szybko  się  cofnęła,  jak  gdyby  swoim  dla  mnie  wsparciem 

mogła złamać panujące tu zasady. 

Wyprostowałem się. Posłałem jej niechętne spojrzenie, po czym przeniosłem wzrok na 

Pana Starszego, który wpatrywał się we mnie z niezmąconym spokojem. 

- Pragniesz ujrzeć swoje dzieło? - zapytał. 

- W jakim to niby celu? - odpowiedziałem pytaniem. 

A jednak przyszło mi owo „dzieło” oglądać. 

Po mojej lewej stronie stał wielki stół na kozłach, na nim zaś spoczywał mój nieżywy 

przeciwnik,  który  przyniósł  mnie  tutaj  w  swoim  ogromnym  worku.  Tak...  Rachunki  zostały 

wyrównane. 

Leżał bez ducha, odrażająco skurczony - jakby członki jego ciała zapadły się w siebie. 

Do  jego  poszarpanej  szyi  przytknięto  bezkrwistą głowę,  w  której  pod otwartymi  powiekami 

widać było zakrzepłe na ciemno oczy. Zaiste, rozkoszny widok. Wlepiłem wzrok w jego białą 

kościstą  rękę,  która  zwisała  ze  stołu,  przypominając  jakieś  wyschnięte  żyjątko  morskie, 

wyrzucone na plażę i poddane działaniu bezlitosnego słońca. 

- Cudownie - powiedziałem. - Doprawdy cieszę się, widząc nieżywym tego, co śmiał 

mnie porwać i przynieść tu wbrew mojej woli. Stokrotnie dziękuję za ten widok. - Spojrzałem 

na  Pana  Starszego. -  Mój  honor  nie  zniósłby  mniejszej  odpłaty.  Bo  mówimy  tu  o  sprawach 

honorowych,  nieprawdaż?  Kogo  jeszcze  uprowadziliście  z  Santa  Maddalany?  Tego  wariata, 

background image

który  zdzierał  z  siebie  koszulę?  Tego  słabego  noworodka?  Wszystkich  słabych,  nie  w  pełni 

sprawnych, chorych? Cóż oni wam dają i czym wy się im odwdzięczacie? 

- Zamilknij, młodzieńcze - rzekł uroczyście Pan Starszy. 

-  Twoja  odwaga  przerasta  wymagania  kodeksu  honorowego,  że  nie  wspomnę  o 

zdrowym rozsądku. Widzę to aż nazbyt wyraźnie. 

- Bynajmniej tak nie jest. To, coście mi uczynili, wymaga ode mnie walki aż do utraty 

tchu,  walki  z  wami  wszystkimi.  -  Odwróciłem  się  i  wskazałem  otwarte  drzwi.  Dudniąca 

muzyka  osłabiała  moje  i  tak  bardzo  już  nadwątlone  siły.  -  A  te  hałasy  z  dołu?  Czymże 

jesteście? Urządzacie tu krwawe samosądy? 

-  Prawie  zgadłeś  -  powiedział  głębokim  basem  jeden  z  brodatych  mężczyzn.  - 

Stanowimy  Dwór  Rubinowego  Graala.  Tak  właśnie  się  określamy,  chociaż  wolimy  łaciński 

lub francuski odpowiednik tej nazwy. 

-  Dwór  Rubinowego  Graala!  -  powtórzyłem  za  nim.  -  Pijawki,  pasożyty,  smakosze 

krwi. Tym oto jesteście. A czym jest ów Rubinowy Graal? Krwią właśnie? 

Usiłowałem  przypomnieć  sobie,  co  czułem,  kiedy  Urszula  ukłuła  mnie  zębami  w 

szyję,  nie  ulegając  zarazem  działaniu  towarzyszącego  temu  doznaniu  czaru.  Ten  jednak 

ponownie się pojawił - owo falujące  i wonne wspomnienie  łąk  i  miękkich piersi tej kobiety. 

Starałem się z niego otrząsnąć. 

-  Pijecie  ludzką  krew!  Rubinowy  Graal!  Uprowadzacie  ludzi  i  to  właśnie  z  nimi 

robicie? Pijecie ich krew? 

Pan Starszy spojrzał wymownie na Urszulę. 

- O co ty mnie prosisz, Urszulo? - zapytał. - Jakże mógłbym podjąć taką decyzję? 

- Ależ Godricu. On jest odważny i silny - rzekła Urszula. 

- Godricu, jeżeli ty wyrazisz zgodę, nikt już się temu nie przeciwstawi. Nikt tego nie 

zakwestionuje. Proszę cię, błagam, Godricu. Czy kiedykolwiek prosiłam cię... 

-  O  co?  -  zapytałem,  przenosząc  wzrok  z  jej  umęczonej  twarzy  na  oblicze  Pana 

Starszego. - O moje życie? O to go prosisz? Wolę już umrzeć. 

Staruszek  świetnie  o  tym  wiedział.  Nie  musiałem  mu  nic  mówić.  Prawo  łaski 

zadziałać  w  tym  momencie  nie  mogło,  mnie  zaś  pozostawało  rzucić  się  desperacko  na  tego 

czy owego, aby dalej toczyć tę nierówną walkę. 

Pan  Starszy  wpadł  w  złość.  Podniósł  się  nagle  z  zadziwiającą  sprawnością  ruchów, 

chwycił  mnie za kołnierz  i szeleszcząc swymi czerwonymi szatami, pociągnął za sobą przez 

łukowe drzwi aż do kamiennej balustrady. 

- Popatrz na dwór - powiedział. 

background image

Pod  nami  znajdowała  się  ogromna  komnata,  którą  widzieliśmy  z  okalającego  ją  w 

całości  balkonu.  Nie  dostrzegłem  bodaj  jednego  kamienia,  gdyż  wszystkie  ściany  pokryte 

były złotymi i ciemnoczerwonymi draperiami. Przy długim stole siedziało dostojne grono pań 

i  panów,  odzianych  w  ciemnoczerwone  ubrania  -  był  to  kolor  krwi,  nie  zaś  wina,  jakom 

mniemał  wcześniej.  Na  drewnianym  stole  brak  było  choćby  jednego  talerza  ze  strawą  bądź 

kielicha  z  winem.  Wszyscy  patrzyli  wesołym  wzrokiem  na  tancerzy,  którzy  pląsali  na 

kryjących posadzkę grubych dywanach, jak gdyby rozkoszując się tą miękkością pod stopami. 

Liczne kręgi tańczących w rytm muzyki postaci układały się w ciągi arabesek. Widać 

tam było przeróżne kostiumy - od stuprocentowo francuskich aż po ówczesny styl  florencki. 

Wszędzie wirowały wesołe kółeczka z czerwonego jedwabiu lub czerwieni pokrytej kwiatami 

bądź innymi wzorkami, które wyglądały z daleka na gwiazdy albo półksiężyce. 

Ponury ten obraz  hipnotyzował wszakże swą soczystą czerwienią, oscylującą  między 

demonicznością krwi a imponującym majestatem szkarłatu. 

Zwróciłem  też  uwagę  na  rozliczne  świeczniki,  kandelabry  i  pochodnie.  Jakże  łatwo 

byłoby  podpalić  te  wszystkie  gobeliny...  Byłem  ciekaw,  czy  mieszkańcy  tego  zamczyska 

również mogą zająć się ogniem - tak jak inne wiedźmy i heretycy. 

Posłyszałem urywany oddech Urszuli. - Vittorio, bądź rozsądny - szepnęła. 

Na dźwięk tego szeptu spojrzał na mnie mężczyzna, który siedział na wysokim krześle 

w  centralnej  części  stołu,  czyli  tam,  gdzie  w  naszym  zamku  siadywał  mój  ojciec.  Podobnie 

jak  mój  martwy  już  nieprzyjaciel,  osobnik  ten  miał  blond  włosy,  które  opadały  miękko 

swobodnymi  lokami  prosto  na  szerokie  ramiona.  Twarz  jego  była  młodzieńcza,  młodsza  od 

oblicza mego ojca, choć znacznie starsza od mojej, za to równie blada, jak twarze pozostałych 

rezydentów  tego  zamczyska.  Mężczyzna  ten  wlepił  we  mnie  swoje  niebieskie,  przenikliwe 

oczy, a następnie skupił się znowu na tancerzach. 

Całe to widowisko zdawało się drgać w rytm nadawany przez płomienie. Oczy zaczęły 

mi łzawić i raptem uzmysłowiłem sobie, iż postacie na gobelinach w tej sali to bynajmniej nie 

damy i jednorożce, które widziałem w poprzedniej komnacie, tylko tańczące w piekle diabły. 

Pod  galerią,  na  której  stałem,  rozmieszczono  odrażające  gargulce,  a  na  kapitelach 

podpierających sufit kolumn wykuto inne demoniczne stwory, tym razem ze skrzydłami. 

Złe twarze wykrzywiały swe usta na wszystkich  ścianach zarówno przede  mną,  jak  i 

za moimi plecami. Na jednym z wiszących niżej gobelinów nachodziły na siebie kolejne kręgi 

dantejskiego piekła. 

Spojrzałem  teraz  na  połyskujący  stół.  Poczułem,  jak  kręci  mi  się  w  głowie.  Miałem 

wrażenie, że stracę przytomność. 

background image

-  Ona  chce  przyjąć  cię  na  nasz  dwór  -  powiedział  Pan  Starszy,  przypierając  mnie  do 

balustrady  w  taki  sposób,  bym  nie  mógł  się  odwrócić.  Mówił  powoli,  niskim  głosem,  jakby 

nie  miał  w  tej  sprawie  własnego  zdania.  -  Ona  chce,  byśmy  przyjęli  cię  w  poczet  członków 

Dworu Rubinowego Graala w ramach nagrody za zabicie jednego z naszych. Otóż i jej logika. 

Patrzył na mnie chłodnym i zamyślonym wzrokiem. Jego dłoń ściskała mój kołnierz ot 

tak, ani brutalnie, ani niedbale. 

Na usta cisnął mi się już potok przekleństw, lecz nagle zrozumiałem, że spadam. 

Trzymany  ciągle  przez  Pana  Starszego  w  mgnieniu  oka  zleciałem  na  gruby  dywan, 

tam  zaś  gwałtownym  szarpnięciem  postawiono  mnie  na  nogi,  a tancerze  rozstąpili  się  przed 

nami. 

Stanęliśmy  przed  siedzącym  na  wysokim  krześle  lordem.  Tron  jego,  jak  mogłem  się 

wcześniej domyślić, był również na wskroś diaboliczny. 

Wszystko  wykonano  tu  z  wypolerowanego  na  czarno  drzewa,  którego  zapach 

cudownie  mieszał  się  z  wonią  lamp.  Obrazu  dopełniał  miękki  trzask  płomieni  na 

pochodniach. 

Niewidoczni  dla  mnie  muzycy  przestali  grać.  Po chwili  jednak  ujrzałem  ich  w  małej 

loży  i  stwierdziłem,  że  oni  również  odznaczają  się  porcelanowo  białą  skórą  i  trupio  kocimi 

oczami.  Wszyscy  ci  szczupli,  skromnie  odziani  mężczyźni  patrzyli  teraz  na  mnie  pełnym 

niepokoju wzrokiem. 

Ja  zaś  spoglądałem  na  lorda,  który  siedział  dalej  nieruchomo  i  milcząco.  Stanowił 

okaz pięknego, dostojnego mężczyzny; miał jasne, gęste, ufryzowane w loki włosy, starannie 

zaczesane do tyłu i opadające mu na ramiona. 

Również  jego  strój  nie  pochodził  z  czasów  współczesnych.  Była  to  duża,  luźna, 

aksamitna  koszula,  bynajmniej  nie  rycerska.  Miała  obszycie  z  farbowanego  futra,  którego 

barwę dopasowano do makabrycznego koloru samej koszuli. Piękne rękawy wzdymały się na 

łokciach,  po  czym  zwężały  się  na  przedramionach  i  nadgarstkach.  Na  jego  szyi  wisiał 

ogromny  łańcuch  z  medalionami,  misternie  wykutymi  ze  złota,  z  pięknie  oszlifowanym 

rubinem na środku. Kamień ten zaś był równie czerwony, jak całe jego ubranie. 

Położył na stole zaciśniętą pięść, która przypominała dłoń ascetycznego scholara, była 

czysta  i  pełna  gracji;  drugiej  ręki  nie  widziałem  wcale.  Wpatrywał  się  we  mnie  swymi 

niebieskimi oczami. 

Szybkim  krokiem  po  grubym  dywanie  podeszła  do  nas  Urszula,  podtrzymując 

spódnicę swymi przecudnie delikatnymi dłońmi. 

background image

-  Florianie  -  powiedziała,  kłaniając  się  lordowi  za  stołem.  -  Florianie,  błagam  cię  o 

zmiłowanie dla niego. Zważ na jego charakter i siłę. Uczyń to dla mnie, uszanuj moje uczucia 

i  przyjmij  go  na  nasz  dwór.  O  to  jedynie  cię  proszę.  Mówiła  drżącym  głosem,  choć  słowa 

dobierała nader starannie. 

- Przyjąć  mnie  na dwór? Na ten dwór? - zapytałem. Poczułem,  jak twarz robi  mi  się 

gorąca. Patrzyłem to w lewo, to w prawo. Patrzyłem na ich blade policzki i ciemne usta, które 

swą barwą przypominały  świeże rany. Patrzyłem  na  nijakie  i  bezbarwne rysy  ich twarzy,  na 

oczy, w których gorzał demoniczny ogień, oczy pozbawione cech ludzkich. 

Gdy opuściłem wzrok, ujrzałem swe własne zaciśnięte pięści, rumiane i bez wątpienia 

ludzkie. Nagle poczułem własny zapach, woń mego potu i kurz z drogi, który osiadł na mojej 

skórze - wszystko to odebrałem jako po prostu ludzkie. 

-  Tak,  stanowisz  dla  nas  niezgorszy  kąsek  -  odezwał  się  lord  zza  swego  stołu.  -  To 

prawda,  cała  sala  wypełniona  jest  twym  zapachem.  Na  ucztowanie  jest  jednak  za  wcześnie. 

Posilamy się, gdy dzwony zabiją dwanaście razy. Tak to mamy w zwyczaju. 

Głos  miał  zaprawdę  piękny  -  czysty,  pełen  swoistego  uroku,  z  nieco  francuskim 

akcentem, co już  samo w sobie  mogło zachwycić. W  jego sposobie wyrażania  się była  iście 

francuska powściągliwość i dostojność. 

Uśmiechnął  się  do  mnie  łagodnie, tak  jak  Urszula,  bez  cienia  litości,  złośliwości  czy 

sarkazmu. 

Nie widziałem już otaczających go z lewa i z prawa twarzy. Wiedziałem tylko, że jest 

ich  wiele,  że  byli  to  zarówno  mężczyźni,  jak  i  kobiety,  i  że  te  ostatnie  miały  na  głowach 

francuskie koafiury z dawnych czasów. Kątem oka dostrzegłem również kogoś ubranego jak 

błazen. 

- Urszulo - rzekł lord. - Ta sprawa wymaga długiego namysłu. 

-  Czyżby?  -  krzyknąłem.  -  Chcecie  uczynić  mnie  członkiem  dworu?  To  wcale  nie 

wymaga namysłu. 

- Przestań, mój chłopcze - powiedział Lord swym miękkim, kojącym głosem. - My tu 

nie podlegamy śmierci, rozkładowi czy chorobom. Wijesz się, złapany na haczyk, wyłowiony 

prosto z morza, i nie wiesz nawet, że opuściłeś już bezpieczne wody. 

- Panie - odrzekłem. - Nie pragnę stać się członkiem twego dworu. Oszczędź mi zatem 

swych  uprzejmych  porad. -  Rozejrzałem  się  dokoła.  - I  nie  rozprawiaj  przy  mnie  o  waszym 

ucztowaniu. 

Wszyscy  obecni  milczeli  jak  zaklęci,  przypatrując  się  nam  z  nienaturalną,  a  zarazem 

budzącą  grozę  uwagą.  Poczułem  w  sobie  przypływ odrazy.  A  może  była  to  panika?  Panika, 

background image

której nie chciałem do siebie dopuścić, choćby położenie me było beznadziejne, choćbym był 

tu zupełnie osamotniony. 

Siedzące  przy  stole  postacie  były  tak  sztywne,  jakby  wykonano  je  z  porcelany.  W 

istocie  rzeczy  -  ich  nieruchomość  stanowiła  bodaj  warunek  podtrzymania  bacznej  uwagi,  z 

jaką się nam przypatrywali. 

-  Gdybym  tylko  miał  tu  krucyfiks  -  rzekłem  łagodnym  głosem,  nie  myśląc  o  treści 

wypowiedzianych słów. 

- Nie miałoby to dla nas żadnego znaczenia - odparł rzeczowym tonem lord. 

- O tym wiem aż za dobrze. Obecna tu dama wtargnęła do mojej kaplicy, aby uwięzić 

mego brata i siostrę. Nie, krzyż nic dla was nie znaczy. Dla mnie wszakże miałby w tej chwili 

znaczenie. Powiedzcie, czy chronią mnie aniołowie? Czy zawsze jesteście widzialni? A może 

co pewien czas wnikacie w ciemność nocy? Jeżeli zaś tak właśnie jest, czy widzicie chroniące 

mnie anioły? 

Lord uśmiechnął się. 

Pan Starszy, który wreszcie puścił mój kołnierz, roześmiał się cicho pod nosem. Nikt 

inny nie okazywał wszak jakiegokolwiek rozbawienia. 

Spojrzałem  na  Urszulę.  W  swej  stoickiej  desperacji  wyglądała  zaiste  przecudnie. 

Patrzyła  to  na  mnie,  to  na  lorda,  którego  nazywała  Florianem.  Aliści  nie  była  ona  bardziej 

ludzka  niż  pozostali  obecni  na  sali;  stanowiła  śmiertelną  podobiznę  młodej  kobiety  - 

arcyślicznej  i  nieskończenie  powabnej,  lecz  -  by  tak  rzec  - od  dawna  już  wygnanej  z  kręgu 

żywych. 

-  Posłuchaj  go,  panie,  nie  bacząc  na  treść  tych  ostatnich  słów  -  błagała.  -  Długi  już 

czas minął, odkąd rozbrzmiewał w tych murach nowy głos, głos, który mógłby tutaj pozostać, 

który mógłby stać się jednym z nas. 

- Tak... On chyba wierzy w te swoje anioły, a ty  dalej uważasz go za cud bystrości - 

powiedział lord wyrozumiałym tonem. - Młody Vittorio, zapewniam cię, że nie unosi się nad 

tobą  żaden  niewidzialny  anioł.  My  zaś,  jak  wiesz,  jesteśmy  zawsze  widzialni,  sam  bowiem 

obserwowałeś  nas  w  najlepszych  i  najgorszych  chwilach.  Zresztą  nie,  w  najlepszych 

momentach jeszcześ nas nie widział. 

-  Och  -  odparłem  -  doprawdy  nie  mogę  się  tego  doczekać,  panie,  bom  głęboko  was 

wszystkich  pokochał,  was  i  wasze  stylowe  morderstwa.  Ciekawi  mnie  tylko,  jak  żeście 

zdeprawowali Santa Maddalanę i jak przejęliście dusze tamtejszych księży. 

-  Zamilknij,  bo  wpadniesz  w  śmiertelną  gorączkę  -  rzekł  lord.  -  Twój  zapach  wręcz 

przepełnia me nozdrza. Mógłbym cię połknąć, moje dziecko, pociąć cię na pulsujące kawałki 

background image

i rozdawać je obecnym tu, przy tym stole, aby wyssali je do sucha, póki twa krew jest gorąca i 

masz władzę nad powiekami... 

Na  dźwięk  tych  słów  przestraszyłem  się,  że  za  chwilę  wpadnę  w  obłęd.  Myślałem  o 

moim bracie i siostrze. Myślałem o ich przerażających obliczach, głowach brutalnie odciętych 

od tułowia. Nie mogłem już tego znieść. Zacisnąłem powieki, usiłując jakimś innym obrazem 

wypchnąć  tamten  koszmar  z  umysłu.  Przywołałem  z  pamięci  wizję  z  obrazu  Fra  Filippa: 

Anioła  Gabriela,  który  klęczy  przed  Najświętszą  Panienką...  Tak.  Aniołowie,  otulcie  mnie 

swoimi skrzydłami! Boże, przyślij tu swych aniołów! 

- Przeklinam twój szatański dwór, ty diable o gibkim języku! - krzyknąłem. - Jak to się 

stało,  iż  się  tutaj  znalazłeś?  Jak  do  tego  doszło?  -  Otwarłem  oczy,  ale  widziałem  jedynie 

aniołów  Fra Filippa, którzy zlewali  się ze sobą w kalejdoskopie zapamiętanych przeze  mnie 

obrazów.  Każde  z  tych  promiennie  jasnych  stworzeń  ogrzewało  mnie  ciepłym,  bardzo 

cielesnym  oddechem  ziemi  i  niebios  zarazem.  -  Czy  on  poszedł  do  piekła?!  -  wrzasnąłem 

jeszcze głośniej. - Ten, którego skróciłem o głowę? Czy on smaży się w piekle? 

Jeżeli cisza może nabrzemiewać, a nawet zapadać się w siebie, to właśnie w tej chwili 

owa wielka sala takową ciszą się wypełniła. Słyszałem tylko swój niespokojny oddech. Lord 

wszakże pozostawał niewzruszony. 

- Urszulo - powiedział. - Można to wziąć pod rozwagę. 

- Nie! - krzyknąłem. - Nigdy! Ja z wami? Jako jeden z was? 

Palce  Pana  Starszego  ściskały  się  ciągle  na  mojej  szyi,  pozbawiając  mnie  swobody 

ruchu. Gdybym próbował się wyrwać, niechybnie bym się ośmieszył, natomiast wzmocnienie 

tego  uścisku  oznaczałoby  dla  mnie  śmierć.  A  to byłoby  bodaj  najlepsze.  Musiałem  wszakże 

dorzucić jeszcze kilka słów: 

- Nigdy się na to nie zgodzę, nigdy. Jak śmiecie uważać, że oddam wam swoją duszę 

za darmo? 

-  Twoją  duszę?  -  zapytał  lord.  -  A  czymże  jest  twoja  dusza,  skoro  nie  pragnie 

podgwiezdnej podróży poprzez stulecia zamiast tych krótkich lat żywota? Czymże jest twoja 

dusza,  skoro  nie  pragnie  szukać  prawdy  przez  wieczność  zamiast  przez  ten  marny  czas 

zwykłego życia? 

Podniósł  się,  szeleszcząc  swym  odzieniem,  i  wtedy  po  raz  pierwszy  ujrzałem  jego 

długą opończę, która ciągnęła się za nim  jak krwistoczerwony cień. Kiedy przechylił głowę, 

światło nadało jego włosom złocisty pobłysk, a jego niebieskie oczy złagodniały. 

- Byliśmy tutaj jeszcze przed tobą, przed twą rodziną - powiedział swoim niezmiennie 

dostojnym i kulturalnym głosem. - Byliśmy tu setki lat przed waszym przybyciem w te góry. 

background image

Byliśmy  tutaj,  gdy  wszystkie  te  góry  do  nas  właśnie  należały.  To  właśnie  wy  jesteście 

najeźdźcami... - urwał na moment. - To właśnie twoje plemię zdobywa kolejne wsie, fortece i 

zamki,  wkraczając  na  nasze  terytorium,  do  naszych  lasów,  przez  co  musimy  uciekać  się  do 

podstępów i być widocznym, podczas gdy lepiej byłoby przemykać się cichaczem i nocą, jak 

złodziej. 

-  Dlaczego  zabiliście  mego  ojca,  całą  moją  rodzinę?  -  zapytałem.  Nie  mogłem  już 

dłużej milczeć, a jego miękkie słowa i czarująca elokwencja nie urzekały mnie ani trochę. 

-  Twój  ojciec,  dziadek  oraz  ojciec  twojego  dziadka  -  rzekł  lord  -  wycięli  otaczające 

wasz  zamek  drzewa.  Dlatego  ja  też  muszę  niekiedy  przetrzebić  kawałek  ludzkiego  lasu. 

Czyniłem to i czynię w dalszym ciągu. Ojciec twój mógł był zawrzeć z nami pakt i żyć dalej 

po staremu. Mógł złożyć tajemną przysięgę, w której nie obiecałby nam nic prawie. 

- Nie wierzysz chyba, iż ojciec przekazywałby wam nasze dzieci, żebyście... Właśnie. 

Co z nimi poczynacie? Pijecie ich krew czy składacie je w ofierze szatanowi? 

- Już wkrótce sam to zobaczysz - odparł lord. - Albo wiem ciebie również złożymy w 

ofierze. 

- Nie, Florianie. - Urszula wstrzymała oddech. - Błagam cię. 

-  Pozwól,  o  panie,  że  o  coś  cię  zapytam  -  powiedziałem  -  skoro  już  historyczna 

sprawiedliwość jest dla ciebie tak bardzo istotna. Jeżeli jest to prawdziwy dwór, to dworskość 

wymaga, by przydzielono mi obrońcę. 

Moje pytanie chyba go nieco skonfundowało. Po chwili milczenia powiedział: 

-  My  stanowimy  dwór,  mój  chłopcze,  a  tyś  jest  niczym,  i  świetnie  o  tym  wiesz. 

Oszczędzilibyśmy  twojego  ojca,  tak  jak  dajemy  przeżyć  jeleniowi,  który  może  zapłodnić 

łanię. To wszystko. 

- Czy tutaj w ogóle są jacyś ludzie? 

- I tak by ci nie pomogli - odrzekł lord. 

- Nawet w dzień nie pełnią tu straży zwykli ludzie? - pytałem dalej. 

- W dzień nie  mamy żadnych strażników - odparł i po raz pierwszy uśmiechnął  się z 

lekką  dumą.  -  Sądzisz,  że  są  nam  potrzebni?  Myślisz,  że  w  dzień  nie  możemy  czuć  się 

bezpiecznie? Uważasz, że są nam potrzebni ludzie? 

-  Oczywiście.  Tak  uważam.  Jesteś  zresztą  niespełna  rozumu,  jeżeli  myślisz,  że 

kiedykolwiek przyłączę się do twojego dworu. Za dnia nie są wam potrzebni strażnicy? Jak to 

możliwe, skoro opodal znajduje się miasto, którego mieszkańcy wiedzą, kim jesteście, i mają 

świadomość, że w dzień nie możecie nikomu zagrozić? 

Jego uśmiech wyrażał ogromną cierpliwość. 

background image

- To tylko mierzwa - odrzekł cichym głosem. - Tracimy czas, rozmawiając o tłuszczy 

niewartej nawet pogardy. 

-  Hmm...  Nie  oddajesz  sprawiedliwości  swoim  uczuciom,  oceniając  ich  tak  surowo. 

Myślę, że darzysz ich jednak pewną miłością... 

Pan Starszy wybuchnął śmiechem. 

- Może miłuje ich krew - mruknął pod nosem. 

W odległym zakątku sali ktoś zaśmiał się nerwowo, ale natychmiast umilkł. 

Lord odezwał się teraz w te słowa: 

- Urszulo, wezmę to pod rozwagę, lecz nie... 

-  Nie,  nie  wyrażam  zgody!  -  powiedziałem  stanowczo.  -  Choćby  groziło  mi  wieczne 

potępienie, z pewnością do was nie przystanę. 

- Zamilknij - ostrzegł lord spokojnym głosem. 

-  Postradaliście  zmysły,  jeśli  sądzicie,  że  ludzie  z  Santa  Maddalany  nie  wedrą  się  w 

dzień do tej cytadeli. Bez trudu znajdą wasze kryjówki. 

W całej sali dał się słyszeć półgłośny szmer. Nie słyszałem wprawdzie żadnych słów, 

lecz  miałem wrażenie,  iż te bladolice potwory porozumiewają się ze sobą za pośrednictwem 

myśli bądź spojrzeń, które wprawiają w szelest ich piękne szaty. 

- Nieszczęśni z was głupcy! - orzekłem. - Pozwalacie, by o waszym istnieniu wiedział 

cały  człowieczy  świat,  myśląc  przy  tym,  iż  Dwór  Rubinowego  Graala  będzie  trwał  po  wsze 

czasy? 

-  Obrażasz  mnie  -  odparł  lord.  Na  jego  obliczu  pojawił  się  królewsko  piękny 

rumieniec. - Proszę cię bardzo uprzejmie: zamilknij. 

-  Obrażam  cię,  lordzie?  Udzielę  ci  zatem  pewnej  rady.  Zadnia  nie  posiadacie  żadnej 

mocy.  Wiem,  że  tak  jest.  Do  ataku  przystępujecie  nocą,  wyłącznie  nocą.  Wszystko  na  to 

wskazuje.  Pamiętam,  jak  wasze  hordy  zmykały  z  domu  mojego  ojca.  Pamiętam  te 

ostrzegawcze słowa: „Popatrz na niebo”. Zbyt długo, panie, żyłeś w swym lesie. Powinieneś 

był  pójść  za  przykładem  mojego  ojca  i  wysłać  kilkoro  uczniów  do  florenckich  filozofów  i 

księży. 

- Zaprzestań tych kpin, Vittorio - poprosił lord tym samym chłodnym, acz uprzejmym 

tonem. - Budzisz we mnie gniew, na który nie mogę sobie pozwolić. 

-  Twój  czas  dobiega  końca,  demonie  -  odparłem.  -  Zabaw  się  zatem  w  tym  starym 

zamku, póki jest to jeszcze możliwe. 

Urszula wydała z siebie cichy okrzyk, ale mnie nie można już było powstrzymać. 

background image

-  Może  i  przekupiliście  tych  zidiociałych  starców,  którzy  obecnie  rządzą  miastem  - 

mówiłem - lecz jeśli myślicie, że ze strony potężnej Florencji, Wenecji i Mediolanu nic wam 

nie grozi, jesteście w wielkim błędzie. To nie ludzie pokroju mego ojca zagrażają wam, panie. 

Niebezpieczni  są  dla  was  uczeni  ze  swymi  księgami,  a  także  astrolodzy  z  uniwersytetów  i 

alchemicy. Zagraża wam nowoczesność, o której nic nie wiecie i która dopadnie was w końcu 

jak  potwora  ze  starych  legend.  To  ona  wywlecze  was  z  legowiska  prosto  na  słońce  i 

wszystkich was skróci o głowę... 

- Zabić go! - krzyknęła któraś z obecnych kobiet. 

- Unicestwić go już teraz! - wtórował jej głos jakiegoś mężczyzny. 

- On nie jest zdatny być jednym z nas! - wrzeszczał ktoś inny. 

- Jego nawet nie warto składać w ofierze! 

Cała sala rozbrzmiała chóralnie wyrażonym pragnieniem mej śmierci. 

- Nie! - krzyknęła Urszula, rzucając się na lorda. - Florianie, zaklinam cię. 

- Tortury, tortury, tortury - skandowały najpierw dwa, potem trzy, potem cztery głosy. 

-  Panie  -  odezwał  się  prawie  niedosłyszalnie  Pan  Starszy.  -  To  tylko  chłopiec. 

Połączmy go z resztą naszego stadka w zagrodzie. Za noc lub dwie  nie będzie pamiętał,  jak 

się nazywa. Będzie cichy i pokorny jak reszta. 

- Zabić go teraz! - krzyczeli jedni. 

- Skończyć z nim! - wrzeszczeli inni. Robiło się coraz głośniej. 

Nagle ktoś podał nową myśl: 

- Kołem go łamać, kołem. Nuże... 

- Tak, tak, tak! 

Brzmiało to wszystko jak bicie w wojenny bęben... 

background image

ROZDZIAŁ 7 

Zagroda 

 

Osobnik,  którego  nazwałem  Panem  Starszym,  a  który  w  rzeczywistości  nosił  imię 

Godric, uciszył wszystkich głośnym okrzykiem - i to dokładnie w chwili, gdy wiele lodowato 

zimnych dłoni zacisnęło się na moich ramionach. 

Widziałem już ongiś we Florencji, jak tłum rozszarpuje człowieka na strzępy. Zanadto 

-  jak  na  moją  ciekawość  -  zbliżyłem  się  do tego ponurego  spektaklu,  który  mógł  się  zresztą 

zakończyć stratowaniem mnie przez innych niechętnych owemu linczowi ludzi. 

Nie  roiłem  więc  sobie  Bóg  wie  czego,  myśląc,  że  mnie  również  czeka  podobny  los. 

Pogodziłem  się  z  nim,  podobnie  jak  z  każdą  inną  formą  śmierci,  albowiem  -  jak  sądzę  - 

wierzyłem  w  słuszność  swego  zagniewania  równie  mocno,  jak  w  pewność  zbliżającego  się 

już kresu mego żywota na ziemi. 

Godric  powstrzymał  jednak  te  żądne  krwi  monstra  i  całe  to  bladolice  towarzystwo 

cofnęło  się  afektowanie  dostojnym  krokiem  -  z  pochylonymi  bądź  odwróconymi  na  bok 

głowami,  jakby  jeszcze  przed  krótką  chwilą  wcale  nie  chciało  splamić  się  krwawym 

samosądem. 

Utkwiłem wzrok w lordzie, którego oblicze tak bardzo się rozgrzało, że wydawało się 

niemal ludzkie; na jego chudych policzkach pulsowała krew, a kształtne usta pociemniały jak 

pokryta strupem rana. Jego złociste włosy pobrązowiały, w błękitnych zaś oczach pojawił się 

wyraz głębokiego zamyślenia. 

- Powiadam: umieśćmy go razem z resztą - rzekł Godric, czyli łysy Pan Starszy. 

W tej chwili Urszula nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. Spojrzałem na nią - miała 

pochyloną  głowę  i  próbowała  zakryć  twarz  dłońmi,  przez  palce  zaś  przeciekały  jej  kropelki 

krwi, jakby jej łzy krwią właśnie były. 

- Nie płacz - powiedziałem, nie myśląc o tym, co mówię. - Urszulo, zrobiłaś wszystko, 

co w twojej mocy. Wiem... Jestem niemożliwy. 

Godric odwrócił się i spojrzał na mnie, unosząc brew nad jednym okiem. Tym razem 

widziałem go z bliska, dzięki czemu przekonałem się, iż na jego łysawej głowie znajdują się 

jednak siwe włoski, a białe brwi swą brzydotą kojarzą się ze spróchniałymi drzazgami. 

Z  zakładki  w  swojej  francuskiej  sukni  z  podwyższoną  talią  Urszula  wyciągnęła 

bladoróżową  chusteczkę,  obszytą  na  krawędziach  wzorkami  z  zielonych  liści  i  różowych 

background image

kwiatów. Otarła  nią swe cudownie czerwone  łzy  i  spojrzała  na  mnie takim wzrokiem,  jakby 

usychała z tęsknoty... 

- Z mojego położenia nie ma żadnego wyjścia - zwróciłem się do niej. - Uczyniłaś już 

wszystko, żeby  mnie uratować. Gdybym  mógł, objąłbym cię ramieniem, aby uchronić przed 

tym bólem, ale to monstrum trzyma mnie w swoich kleszczach. 

Spomiędzy  nieruchomych  w  tej  chwili  więźniów  zagrody  dobiegły  mnie  jakieś 

westchnienia  i  szepty,  świadczące  o  dużym  wzburzeniu.  Przemknąłem  wzrokiem  po 

wychudzonych,  trupiobladych  twarzach,  których  rząd  unosił  się  nad  długim  stołem  po  obu 

stronach  lorda.  Spojrzałem  również  na  uczesane  z  francuska  damy,  które  z  jednej  strony 

wyglądały  wytwornie,  z  drugiej  zaś  groteskowo.  Bez  wątpienia  wszystkie  one  były  -  jak 

reszta - demonami. 

Godric zachichotał. 

- Demony - powiedziałem - niezgorsza kolekcja! 

- Do zagrody z nim, panie - zwrócił się Godric do lorda. - Zaprowadźcie go do nich, a 

wtedy  będę  mógł  w  naszym  szczupłym  gronie  przedstawić  swoje  sugestie.  Zostaniesz  tylko 

ty, panie, i Urszula, która wpadła w doprawdy przesadny smutek. 

-  Bom  jest  zasmucona!  -  krzyknęła  Urszula.  -  Błagam  cię,  Florianie,  choćby  tylko 

dlatego, że nigdy cię o nic nie prosiłam, i dobrze o tym wiesz... 

- To prawda, Urszulo - rzekł lord najłagodniejszym tonem, jaki dotychczas dobył się z 

jego ust. - Wiem o tym,  mój cudny kwiatuszku. Jednakże ten chłopiec  jest krnąbrny,  a  jego 

rodzina w okresie gdy miała przewagę nad tymi z nas, którzy zapuszczali się w tamte strony 

na łowy, niszczyła członków naszego plemienia. Miało to miejsce nie raz i nie dwa. 

- Wspaniale! - krzyknąłem. - Jakież to chwalebne, jakież niezwykłe! Zaiste, wyborna 

to dla mnie przysługa. 

Lord zdziwił się i zirytował moją reakcją na jego słowa. 

Urszula podeszła szybko w stronę stołu, szeleszcząc swą aksamitną suknią, i oparła się 

o blat. Widziałem jej włosy, zaplecione w drugie grube warkocze i przewiązane czerwonymi 

wstążkami, oraz prześliczne ramiona - szczupłe i pełne zarazem. Wszystko to wbrew mej woli 

ponownie mnie oczarowało. 

- Do zagrody, zaklinam cię, panie - błagała. - I pozwól mi mieć go dla siebie przez tyle 

nocy, ilu potrzeba, by moje serce się z tym pogodziło. Niech weźmie dziś udział we Mszy o 

Północy, niech podda się jej działaniu. 

Nic nie powiedziałem. Zapamiętałem tylko jej słowa. 

background image

Nagle pojawiło  się przy  mnie dwóch gładko ogolonych  mężczyzn, którzy  mieli -  jak 

sądziłem - pomóc Godricowi w wyprowadzeniu mnie z tej sali. 

Zanim  jeszcze  zorientowałem  się,  co  mnie  czeka,  zasłonięto  mi  oczy  jakąś  miękką 

przepaską. 

- Nie, ja chcę widzieć! - krzyknąłem. 

- Do zagrody z nim. Dobrze... Tak będzie dobrze - usłyszałem głos lorda i poczułem, 

jak  wyprowadzają  mnie  z  sali  tak  szybkim  krokiem,  jakby  moi  strażnicy  wręcz  płynęli  w 

powietrzu. 

Muzyka znowu zadudniła rytmicznie, ale mnie już litościwie od niej izolowano. Kiedy 

niesiono mnie po schodach, stopy me ocierały się raz po raz o szorstkie stopnie, a trzymające 

mnie niedbale dłonie strażników sprawiały mi niemały ból. 

- Uspokój się, proszę, Vittorio. Nie wyrywaj się  już. Bądź  mym dzielnym Vittoriem, 

zamilknij. 

- Ale dlaczego, najdroższa? - spytałem. - Dlaczego to mnie obdarzyłaś uczuciem? Czy 

całując, musisz zawsze kłuć mnie swymi zębami? 

- Tak, tak, tak - powiedziała mi prosto do ucha. 

Ciągnięto mnie przez  jakiś korytarz. Słyszałem chór zlewających się ze sobą  i raczej 

donośnych głosów, a także wiejący na zewnątrz wiatr i zupełnie nowy rodzaj muzyki. 

- Co się dzieje? Dokąd idziemy? - spytałem. 

Usłyszałem, jak zamykają się za mną drzwi, po czym zerwano mi z oczu przepaskę. 

- Otóż i zagroda, Vittorio - rzekła mi szeptem do ucha Urszula, przyciskając swe ramię 

do mojego. - To tutaj trzymamy nasze ofiary do czasu, gdy będą nam potrzebne. 

Staliśmy na kamiennym półpiętrze, z którego kręte schody prowadziły w dół prosto na 

ogromny  dziedziniec.  Działo  się  tam  tak  dużo,  że  trudno  mi  było  ogarnąć  to  jednym 

spojrzeniem. 

Wiedziałem, że znajdujemy się wysoko w murach zamczyska. Kiedy uniosłem wzrok, 

stwierdziłem, że otaczające dziedziniec ściany wyłożone są białym marmurem i że widnieją w 

nich  wąskie,  spiczasto  zakończone  okna  w  starym  francuskim  stylu.  Niebo  nade  mną 

pulsowało  jasną  poświatą,  wzmaganą  zapewne  przez  liczne  pochodnie  na  dachach  i 

obwarowaniach zamku. 

Nie  wynikało  z  tego  nic  zgoła,  może  poza  tym,  że  ucieczka  była  niemożliwa, 

albowiem  okna  znajdowały  się  za  wysoko,  a  marmur  był  zbyt  gładki,  aby  próbować  się  po 

nim wspiąć. 

background image

Wyżej  dostrzegłem  kilka  niewielkich  balkoników,  umieszczonych  jednak  również 

stanowczo za wysoko. Widziałem, jak blade, odziane w czerwień demony spoglądają na mnie 

z tych balkonów, jak gdyby  moje tu wejście okazało się dla nich wizualną atrakcją. Okrutne 

spojrzenia posyłały mi także monstra stojące na obiegającym dziedziniec krużganku. 

„Niech ich piekło pochłonie” - pomyślałem. 

Najbardziej  zdumiała  mnie  i  zauroczyła  jednocześnie  mnogość  tłoczących  się  na 

dziedzińcu istot ludzkich. 

Miejsce  to  było  o  wiele  jaśniej  oświetlone  niż  upiorny  dwór,  na  którym  właśnie 

wydano  na  mnie  wyrok.  Co  więcej,  ten  prostokątny  dziedziniec  okazał  się  bez  mała  innym, 

autonomicznym  światem,  obsadzonym  kwitnącymi  drzewami  oliwnymi,  pomarańczami  i 

cytrynowcami, na których porozwieszano latarnie. 

Kłębili się tam bez ładu i składu pijani chyba ludzie - niektórzy półnadzy, inni odziani, 

czasem nawet w drogie stroje. Wszyscy oni chodzili tu i tam ciężkim krokiem, potykając się 

niekiedy,  albo  leżeli  bezwładnie  na  ziemi,  a  każdy  z  nich  był  brudny,  zaniedbany,  wręcz 

spodlony. 

Wszędzie  tam  stały  chatki,  kojarzące  się  ze  słomianymi  domkami  chłopskimi, 

drewniane  szałasy,  kamienne  nisze  i  okolone  treliażem  ogrody.  Cały  ten  teren  poprzecinany 

był dziesiątkami krętych ścieżek i tworzył rozrastający się dziko chaotyczny labirynt. 

Drzewa  rosły  w  gęstych  skupiskach,  pomiędzy  którymi  -  na  pokrytej  trawą  ziemi  - 

leżeli wpatrzeni w gwiazdy ludzie. Miałem wrażenie, że śpią, choć oczy mieli otwarte. 

Na  treliażach  pięła  się  winorośl,  tworząc  wysepki  intymności  w  tych  odgrodzonych 

drewnianą kratą miejscach. Dostrzegłem tam również wielkie klatki z grubymi ptakami (tak, 

tak  -  ptakami  właśnie)  oraz  duże  kotły  podgrzewane  na  rozżarzonym  węglu.  Z  kotłów tych 

dobywał się bardzo ostry zapach, kojarzący się z pikantnymi przyprawami. Kotły! Tak! Kotły 

z rosołem! 

Zauważyłem, że krążą tu cztery demony (choć mogło być ich więcej) - chude i blade 

jak  ich  przełożeni  i  również  na  krwistoczerwono  odziane,  lecz  nie  w  drogie  stroje,  tylko  w 

łachmany. Dwóch z nich doglądało kotła z rosołem czy jakąś inną zupą, trzeci zamiatał starą 

miotłą,  a  czwarty  niósł  przy  biodrze  małe  zapłakane  dziecko,  którego  główka  chwiała  się 

boleśnie na drobnej szyi. 

Widok  był  to  zaiste  groteskowy  i  wprawił  mnie  w  jeszcze  większy  niepokój  niż 

oglądany  wcześniej  dwór  z  tymi  wszystkimi  truposzami  o  arystokratycznych  pretensjach  i 

manierach. 

- To szczypie mnie w oczy - powiedziałem. - Ten dym znad kotłów. 

background image

Czułem gorzką, ostrą i wspaniałą zarazem  mieszankę soczystych aromatów, na którą 

składały się zapachy baraniny i wołowiny, wzbogacone o szereg egzotycznych dodatków. 

Wszystkie obecne tu ludzkie  istoty tkwiły  w tym  beznadziejnym  stanie. Dzieci, stare 

kobiety,  kalecy,  o  których  słyszałem  w  Santa  Maddalanie,  garbaci,  karły,  a  także  zwaliści 

mężczyźni  z  brodami  i  o  rumianych  obliczach.  Byli  tu  także  chłopcy  w  moim  wieku  lub 

starsi,  a  wszyscy  oni  człapali  tam  i  z  powrotem  lub  spoczywali  na  ziemi.  Spoglądali  na  nas 

niekiedy tępym wzrokiem i mrugali, jak gdyby nasza w tym miejscu obecność miała coś dla 

niech znaczyć, lecz nie umieli stwierdzić co. 

Zachwiałem  się,  lecz  Urszula  chwyciła  mnie  za  ramię.  Kiedy  dym  ponownie 

zaatakował  me  nozdrza,  poczułem  przypływ  silnego  głodu,  jakiego  nigdy  wcześniej  nie 

doświadczyłem.  Chociaż  nie  -  było  to  pragnienie:  chciałem  wypić  tę  zupę,  jakby  przestało 

istnieć dla mnie pożywienie w formie innej niż płynna. 

Raptem  obydwaj  chudzi  lordowie,  którzy  nałożyli  mi  na  oczy  przepaskę  i  zaciągnęli 

mnie w to miejsce, odwrócili się i zeszli po schodach, głośno stukając obcasami o stopnie. 

Spomiędzy  zbitej  ciżby  na  dziedzińcu  rozległo  się  kilka  gromkich  okrzyków.  Ludzie 

odwracali głowy i próbowali wydobyć swe ospałe ciała ze stanu letargicznego odrętwienia. 

Odziani  w  powłóczystą  czerwień  lordowie  podeszli  ramię  w  ramię  do  najbliższego  z 

widocznych kotłów, a wtedy otumanieni śmiertelnicy zaczęli wlec się w ich stronę. Obydwa 

demony zachowywały się przy tym w taki sposób, jakby delektowały się wzbudzonym w ten 

sposób zainteresowaniem. 

-  Co  oni  wyprawiają?  Co  też  oni  chcą  zrobić?  -  pytałem  omdlewającym  głosem. 

Czułem,  że  za  chwilę  upadnę.  A  mimo  to...  Jakże  słodko  pachniała  ta  zupa!  Jak  bardzo 

pragnąłem ją wypić... - Urszulo - rzekłem, lecz nie wiedziałem jakimi słowy mam uzupełnić 

tę modlitwę do jej imienia. 

- Trzymam cię, mój najdroższy. To jest właśnie zagroda. Spójrz tylko, widzisz? 

Jak  przez  mgłę  widziałem  teraz  lordów,  którzy  przeszli  pod  ciernistymi  gałęziami 

kwitnących  i  obwieszonych  owocami  drzew.  Najwyraźniej  żadnej  z  tych  pogrążonych  w 

letargu dusz nie potrzebna była świeża pomarańcza. 

Lordowie stanęli po dwóch stronach kotła i każdy z nich wyciągnął przed siebie prawą 

rękę,  po  czym  przeciął  sobie  nadgarstek  trzymanym  w  lewej  dłoni  nożem.  Krew  zaczęła 

spływać obficie do kotła. 

Gromadzący się tam ludzie wydali z siebie słaby okrzyk radości. 

- Och, przeklęci. To na pewno jest krew - wyszeptałem. 

background image

Upadłbym,  gdyby  Urszula  znowu  mnie  nie  przytrzymała.  -  Tę  zupę  przyprawiono 

krwią. 

Jeden  z  lordów  odwrócił  się,  jak  gdyby  dym  i  opary  znad  kotła  przyprawiły  go  o 

mdłości. Nie cofnął jednak ręki, z której dalej sączyła się krew. Następnie gwałtownym, nieco 

zniecierpliwionym  ruchem  chwycił  za  ramię  jednego  z  chudych,  bladych  i  wycieńczonych 

demonów w łachmanach. 

Zaciągnął  do  kotła  tego  biednego  chudzielca,  który  pojękując  żałośnie,  błagał  swego 

oprawcę  o  litość.  Po  chwili  przecięto  mu  obydwa  nadgarstki  i  do  kotła  wpłynęła  kolejna 

struga krwi, on zaś odwrócił od tego widowiska swoją kościstą twarz. 

-  Tak...  Jesteście  lepsi  niż  piekielne  kręgi  Dantego  -  powiedziałem.  Zabolało  mnie 

jednak, że zwracam się do Urszuli takim tonem. Ona wszakże przyznała mi rację: 

-  Owszem,  to  chłopi,  którzy  pragną  zostać  lordami.  A  jeśli  będą  posłuszni,  może  i 

dopną swego. 

Przypomniałem  sobie,  że  demony  o  randze  zwykłych  żołnierzy,  które  sprowadziły 

mnie do tego zamczyska, odznaczały się manierami ordynarnych myśliwych. Tworzyła się z 

tego  logiczna  układanka,  ale...  Czy  moja  wątła  ukochana,  o  miękkich  ramionach  i 

połyskującej łzami twarzy... Czy ona była pełnoprawną damą? 

- Vittorio. Tak bardzo pragnę ocalić ci życie. 

-  Och,  najdroższa... - odparłem.  Obejmowałem  ją,  bo  inaczej  niechybnie  bym  upadł. 

Traciłem ostrość widzenia. 

Z  głową  wspartą  na  ramieniu  Urszuli  patrzyłem  teraz  na  ludzi,  którzy  zbliżali  się  do 

kotłów i zanurzali w nich kubki, po czym dmuchali na parujący płyn, aby ochłodzić go przed 

wypiciem. 

Na  dziedzińcu  rozległ  się  półgłośny,  choć  przerażający  śmiech.  Dobiegał  chyba  od 

strony balkonów, na których znajdowali się widzowie tego niezwykłego spektaklu. 

Nagle  w  powietrzu  zawirowała  czerwień,  jak  gdyby  ktoś  spuścił  z  góry  wielką 

czerwoną  flagę.  Okazało  się,  że  była  to  dama,  która  opadła  na  ziemię  z  dalekich  wyżyn, 

lądując pośród bałwochwalczo wobec niej usposobionych więźniów zagrody. 

Pokłonili  się  przed  nią  uniżenie,  cofnęli  się  nieco  i  zaczęli  wydawać  z  siebie  pełne 

grozy  jęki;  albowiem  ona  także  zbliżyła  się  do  kotła  i  -  śmiejąc  się  przekornie  -  przecięła 

sobie nadgarstek, aby również jej krew spłynęła do wrzącego płynu. 

- Tak, moi drodzy, moje kochane ptaszki - powiedziała i spojrzała na nas. - Przyjdź tu, 

Urszulo, okaż litość naszemu wygłodzonemu światu. Bądź dziś wspaniałomyślna. Jeżeli zaś 

nic dawać z siebie tej nocy nie musisz, uczyń to jednak przez wzgląd na nasz nowy nabytek. 

background image

Urszula  wyglądała  na  zażenowaną  tym  widowiskiem  i  trzymała  mnie  dalej  łagodnie 

swymi długimi palcami. Spojrzałem jej prosto w oczy. 

- Jestem pijany. Odurzony samym tylko zapachem. 

- Moją krew przeznaczam wyłącznie dla ciebie - szepnęła. 

- Daj mi ją zatem, ja pragnę twej krwi. Mam coraz mniej siły, umieram - mówiłem. - 

Boże... To ty mnie do tego przywiodłaś. Nie, nie. Ja sam ponoszę za to winę. 

- Ćśśś... Kochanku mój najdroższy... 

Objęła  mnie  w  pasie.  Tuż  pod  uchem  poczułem  ssanie  jej  czułych  ust  -  tak  jakby 

chciała  zebrać  w  nich  fragment  mej  skóry  i  ogrzać  go  językiem,  aby  następnie  zatopić  tam 

swe zęby. 

Czułem,  że  znowu  zagłębiam  się  w  świat  fantazji  i  wyciągam  ręce  ku  tej kobiecie,  i 

biegnę z nią po łące, która tylko do nas należy, na którą nikt inny nie ma wstępu. 

- Och, niewinna miłości - mówiła Urszula, pijąc mą krew. - Och, niewinna, niewinna 

miłości. 

W tym momencie wdarł się do mojej szyi lodowato gorący ogień, który poruszał się w 

moim wnętrzu niczym owad z delikatnymi czułkami. 

Przed nami ciągnęła się chłodna i rozległa łąka, gęsto usiana liliami. Czy ona była tam 

ze mną? Przez chwilę miałem wrażenie, iż stoję tam sam i słyszę za plecami jej krzyk. 

W  tym  ekstatycznym  śnie,  w  tej  orzeźwiająco  chłodnej  wizji  błękitnego  nieba  i 

kruchych kwiatów chciałem odwrócić się i do niej podejść. Aliści kątem oka dostrzegłem coś 

tak cudnego, iż całym duchem zapragnąłem pobiec w tamtą właśnie stronę. 

- Patrz! Tak, teraz widzisz! 

Głowa opadła  mi do tyłu. Sen  minął. Moim obolałym oczom ukazały się raz  jeszcze 

białe  marmury  zamkowych  ścian.  Urszula  ciągle  mnie  trzymała,  wpatrując  się  we  mnie 

oszołomiona, z zakrwawionymi ustami. 

Podniosła  mnie.  Czułem  się  bezradny  jak  dziecko.  Kiedy  znosiła  mnie  po  schodach, 

nie mogłem nawet poruszyć ręką. 

Świat  nad  nami  składał  się  teraz  z  drobnych  postaci,  które  stojąc  na  balkonach  i 

murach, śmiały się i wskazywały na nas swymi chudymi dłońmi. Światło ze znajdujących się 

za nimi pochodni sprawiało, iż widziałem tylko ich ciemne kontury. 

Krwista czerwień, czerwona krew. Czuję ją, czuję. 

- Co to było? Widziałaś to tam na łące? - spytałem. 

- Nie! - krzyknęła wystraszona. 

background image

Leżałem  teraz  na  zastępującym  mi  łóżko  stogu  siana,  a  wygłodzone  demony  o 

wyglądzie wiejskich parobków wpatrywały  się we mnie tępym wzrokiem;  ich oczy nabiegły 

krwią. Urszula zaś płakała, zakrywając twarz dłońmi. 

- Nie mogę go tu zostawić - powiedziała. 

Była  daleko,  bardzo  daleko.  Słyszałem  płacz.  Czyżby  ci  otumanieni  potępieńcy  w 

końcu się zbuntowali? To był szloch ludzkich istot. 

- Ale jednak go zostawisz, podejdziesz do kotła i oddasz swoją krew. 

Kto to mówił? Nie wiedziałem. 

- Czas na mszę. 

- Nie weźmiecie go dzisiaj. 

- Dlaczego oni płaczą? - spytałem. - Posłuchaj, Urszulo, oni wszyscy płaczą. 

Jeden  z  wychudzonych  chłopców  utkwił  we  mnie  wzrok.  Trzymał  rękę  na  moim 

karku, a drugą dłonią przyciskał mi do ust kubek z krwistym wywarem. Nie chciałem uronić 

ani kropli. Piłem łapczywie, wypełniając całe usta tym płynem. 

-  Nie  dzisiaj  -  powiedziała  Urszula.  Poczułem  pocałunki  na  czole  i  szyi.  Ktoś 

próbował  nas  rozdzielić.  Przez  chwilę  nie  puszczała  mojej  ręki,  ale  potem  ją  ode  mnie 

odciągnięto. 

- Spokojnie, Urszulo, zostaw go. 

- Śpij, najdroższy! - krzyknęła mi prosto do ucha. Poczułem, jak ociera się o mnie jej 

suknia. - Śpij, Vittorio, śpij. 

Nagle  kubek  upadł  na  ziemię.  Byłem  zupełnie  otumaniony,  otępiały  upojeniem. 

Widziałem, jak płyn rozlewa się na zbitym sianie. Urszula uklękła przede mną. Miała otwarte 

usta - czułe, zmysłowe, czerwone. 

Ujęła mą twarz w swe chłodne dłonie, a z jej ust do moich zaczęła płynąć krew. 

-  Och,  najukochańsza  -  powiedziałem.  Pragnąłem  ujrzeć  tamtą  łąkę,  daremnie.  -  Ja 

chcę na łąkę! Pozwól mi znowu zobaczyć łąkę! 

Miast  łąki  ujrzałem  ponownie  jej  twarz,  a  potem  jakieś  przygasające  światło. 

Znalazłem  się  w  otulinie  z  ciemności  i  dźwięków.  Nie  mogłem  już  dłużej  walczyć.  Nie 

mogłem wyrzec ani słowa. Nic już nie pamiętałem... Jednakże tamte słowa... 

No i ten płacz. Pełen żałości. Taki smutny, taki bezsilny. 

Kiedy znowu otwarłem oczy, był już poranek. Słońce raziło mnie w oczy, a w głowie 

czułem nieznośny ból. 

background image

Jakiś  mężczyzna próbował zedrzeć ze  mnie ubranie. Pijany  błazen. Przewróciłem  się 

na  bok,  poczułem  nudności,  ale  zrzuciłem  go  z  siebie  na  tyle  gwałtownie,  że  to  on  stracił 

przytomność. 

Próbowałem  się  podnieść  -  bez  skutku.  Mdłości  stawały  się  nie  do  zniesienia. 

Wszyscy dokoła mnie spali. Słońce w dalszym ciągu raziło w oczy i parzyło skórę. Zwinąłem 

się  w  kłębek,  próbując  ukryć  w  sianie.  Miałem  rozgrzaną  głowę,  a  kiedy  przeczesałem 

palcami włosy, poczułem, że są gorące. Ból pulsował mi również w uszach. 

-  Schroń  się  tutaj  -  odezwał  się  głos  należący  do  jakiejś  staruchy,  która  dawała  mi 

znaki spod pokrytego strzechą dachu. - Tutaj jest chłodniej. 

- Do diabła z wami wszystkimi - odrzekłem. I zasnąłem. 

Odpłynąłem. 

Dopiero późnym popołudniem odzyskałem przytomność umysłu. 

Klęczałem  przy  jednym  z  kotłów  i  chłeptałem  łapczywie  wywar  z  podanej  mi  przez 

staruchę miseczki. 

-  Demony  -  powiedziałem.  -  Teraz  śpią.  Możemy...  Możemy...  -  I  znowu  ogarnęło 

mnie  poczucie  bezsilności.  Chciałem  odrzucić  od  siebie  miskę,  lecz  dalej  sączyłem  gorący 

wywar. 

- To nie tylko krew. To wino, dobre wino - rzekła staruszka. - Pij, chłopcze, ból minie. 

Oni już wkrótce cię zabiją. To nie jest takie straszne. 

Kiedy znowu zapadł zmierzch, wiedziałem, że tak się stanie. 

Przewróciłem się na drugi bok. 

Otworzyłem szeroko oczy, które nie bolały już tak mocno jak za dnia. 

Miałem  świadomość,  że  będąc  w  tym  katastrofalnie  letargicznym  stanie,  straciłem 

cały słoneczny dzień. Było to zgodne z ich planem. Leżałem jak nieżywy, podczas gdy trzeba 

było  podburzyć  do  buntu  otaczających  mnie  ludzi.  Dobry  Boże,  jak  ja  mogłem  na  to 

pozwolić... Ten smutek, ten majaczący w oddali mroczny smutek. .. I ta słodka drzemka. 

- Zbudź się, chłopcze. 

Głos demona. 

- Oni chcą cię dziś mieć. 

- A któż tego chce  i w  jakim celu? - zapytałem. Uniosłem wzrok. Pochodnie płonęły 

migotliwym  światłem,  a  z  góry  dobiegał  mnie  miękki  szelest  liści.  Poczułem  ostry  zapach 

pomarańczy.  Świat  cały  składał  się  teraz  z  tańczących  nade  mną  płomieni  i  hipnotycznych 

wzorków czarnych liści. Cały świat zamykał się w głodzie i pragnieniu. 

background image

Woń  bulgoczącego  wywaru  wyparła  wszystkie  pozostałe  zapachy.  Otworzyłem  usta, 

czekając, aż ktoś uraczy mnie tym płynem, lecz tak się nie stało. 

-  Dostaniesz  ode  mnie  -  rzekł  głos  demona.  -  Ale  najpierw  usiądź.  Chcę  cię  trochę 

wyczyścić. Musisz dziś dobrze wyglądać. 

- Dlaczego? - spytałem. - Przecież oni wszyscy nie żyją. 

- Kto? 

- Moja rodzina. 

-  Tutaj  nie  ma  żadnej  rodziny.  To  jest  Dwór  Rubinowego  Graala,  a  ty  stanowisz 

własność samego lorda, władcy naszego dworu. A teraz muszę cię przygotować. 

- Do czego? 

-  Do  mszy.  Wstań  -  rzekł  demon.  Stał  nade  mną,  oparty  o  miotłę.  Błyszczące  włosy 

okalały łagodnie jego twarz. - Wstań, chłopcze. Oni cię chcą. Już prawie północ. 

- Nie, nie. Północ? Nie! - krzyknąłem. - Nie! 

- Nie bój się - odrzekł chłodnym i zmęczonym głosem. - To nic nie da. 

- Nic nie rozumiesz. Straciłem czas, leżałem bez zmysłów, straciłem tyle godzin. Moje 

serce biło, lecz mózg spał. Nie boję się, ty żałosny demonie! 

Przytrzymując mnie, obmył mi twarz. 

- Dobrze już, dobrze. Jesteś przystojnym młodzieńcem. Takich jak ty składają tutaj w 

ofierze  bezzwłocznie.  Jesteś  zbyt  silny,  masz  piękne  ciało,  piękną  twarz.  Wystarczy  tylko 

spojrzeć na ciebie i na zapłakaną lady Urszulę, której ciągle się śnisz. Zabrali ją... 

- Przecie ja też miałem sen... 

Czyżbym  rozmawiał  z  tym  podrzędnym  demonem  jak  z  przyjacielem?  I  gdzie  się 

podziała owa przecudna pajęczyna mych fantastycznych snów - ich rozmach i świetność? 

-  Dlaczego  nie  miałbyś  ze  mną  rozmawiać?  -  rzucił  demon.  -  Umrzesz  w  stanie 

ekstazy, mój przystojny paniczu. Zobaczysz rozświetlony jasno kościół i mszę, na której to ty 

będziesz stanowił ofiarę. 

- Nie, mnie śniła się łąka. - Mówiłem bardziej do siebie niż do niego, a raczej do mego 

zamroczonego umysłu, próbując go wreszcie rozbudzić. - I coś na tej łące widziałem. Nie, to 

nie była Urszula. Na tej łące był ktoś... Ktoś tak bardzo... Nie mogę... 

-  Zadajesz  sobie  niepotrzebne  cierpienie  -  powiedział  kojącym  głosem  demon.  -  No, 

uporałem  się  wreszcie  z  twoimi  guzikami  i  sprzączkami.  Musiał  być  z  ciebie  przepiękny 

panicz. Musiał być, musiał być, musiał być... 

- Słyszysz? - zapytał demon. 

- Nic nie słyszę. 

background image

-  To  zegar.  Za  kwadrans  będzie  już  północ.  Zbliża  się  czas  mszy.  Nie  zważaj  na  te 

wszystkie hałasy. To innych składają dziś w ofierze. Nie bój się. To tylko zwykły płacz. 

background image

ROZDZIAŁ 8 

Rekwiem, czyli msza święta ofiarna, jakiej nigdym wcześniej nie widział 

 

Czy istniała gdziekolwiek piękniejsza kaplica? Czy kiedykolwiek biały marmur został 

użyty  lepiej  niż  tutaj?  I  jakież  to  źródło  wiecznego  złota  zrodziło  te  piękne  arabeski  i  te 

wysokie okna, oświetlone od zewnątrz przez ogień, który nadawał kolorowemu szkłu wygląd 

drogocennych klejnotów - na podobieństwo świętych obrazków w witrażach. 

Obrazki te jednak nie były święte. 

Stałem  na  galerii  dla  chóru,  znajdującej  się  wysoko  nad  przedsionkiem  kaplicy. 

Widziałem przed sobą wielką nawę główną, zwieńczoną ołtarzem. Za ramiona trzymali mnie 

znowu  dostojni  lordowie,  wykonując  swój  obowiązek  z  większym  niż  wcześniej 

przekonaniem. 

Umysł  mój  rozjaśnił  się  nieco.  Do  oczu  i  czoła  ponownie  przytknięto  mi  jakiś 

wilgotny  materiał,  który  wcześniej  zanurzono  chyba  w  wodzie  pochodzącej  z  lodowato 

zimnego strumienia górskiego. 

Pomimo mego osłabienia, pomimo gorączki widziałem wszystko. 

Widziałem  czerwono  -  złoto  -  niebieskie  wizerunki  demonów,  wkomponowane  w 

błyszczące witraże jak podobizny aniołów bądź świętych. Widziałem ich drwiące oblicza, ich 

kojarzące się z pajęczyną skrzydła, ich szponiaste dłonie. 

Całą  szeroką  nawę  główną  zajmowali  odziani  w  swe  rubinowe  szaty  członkowie 

dworu, zwróceni frontem do balasków, za którymi widać było wysoki ołtarz. 

Zamykająca  prezbiterium  absyda  pokryta  była  malowidłami.  Demony  tańczące  w 

piekle, kąpiące się radośnie w upragnionych płomieniach... A nad nimi: rozpostarte proporce, 

na  których  złotymi  literami  wypisano  tak  dobrze  mi  znane  słowa  świętego  Augustyna  o 

płomieniach nie będących prawdziwym ogniem, lecz znamieniem oddzielenia od Boga. Tyle 

że wyraz „oddzielenie” zastąpiono tu łacińskim słowem „wolność”. 

Łacińską formę wyrazu „wolność” wypisano wielokrotnie na fryzie, który ciągnął się 

pod  balkonami  na  obydwu  wysokich  marmurowych  ścianach  kaplicy.  Na  mniej  więcej  tej 

samej  wysokości  znajdował  się  mój  balkon,  z  którego  -  podobnie  jak  z  pozostałych  - 

obserwowali uroczystość inni członkowie dworu. 

Światło zalało wysokie sklepienie kaplicy, w której odbywało się... Właśnie - co? 

background image

Wysoki ołtarz udrapowany był karmazynowym materiałem, obszytym złotą lamówką. 

Spoza tych licznych zasłon wyzierała jednakże scenka, na której jakieś białe postacie pląsały 

w  infernalnych  płomieniach.  Wzrok  mógł  mnie  wszakże  mylić,  stąd  słowo  „pląsały” 

niekoniecznie oddaje charakter tej sceny. 

Dokładnie  za  to  widziałem  masywne  lichtarze,  umieszczone  przed  zastępującą 

krucyfiks ogromną kamienną  figurą upadłego anioła Lucyfera. Cała ta zastygła w  marmurze 

postać  stała  w  piekielnych  płomieniach  -  paliły  się  zarówno  długie  loki  szatana,  jak  i 

wszystkie  jego  szaty.  W  uniesionych  w  górę  rękach  trzymał  on  symbole  śmierci:  w  prawej 

miał kosę, a w lewej katowski miecz. 

Na  widok  tej  figury  wydałem  z  siebie  bezgłośny  okrzyk,  albowiem  była  ona 

usytuowana  w  tym  samym  miejscu,  w  którym  spodziewałem  się  ujrzeć  ukrzyżowanego 

Chrystusa. Mimo to na chwilę - osłupiały  i zamroczony -  moje usta złożyły  się w uśmiech  i 

usłyszałem,  jak  umysł  mówi  mi,  że  widok  Boga  na  krzyżu  w  tym  miejscu  byłby  wcale  nie 

mniej groteskowy. 

Strażnicy wzmocnili swoje uściski. Czyżbym się zachwiał? 

Spośród  otaczającego  mnie  zbiorowiska  dobył  się  przytłumiony  dźwięk  bębnów  - 

powolny  i  złowieszczy,  arcysmutny  i  piękny  zarazem  w  swej  powściągliwej  prostocie. 

Zawtórowały  mu  głośno  instrumenty  dęte,  grając  przepiękną,  swobodną  melodię,  nie  zaś 

powtarzające  się  bez  końca  akordy,  które  słyszałem  ubiegłej  nocy.  Była  to  posępnie 

modlitewna  polifonia  głosów  tak  głęboko  melancholijnych,  iż  serce  moje  przepełniło  się 

bezdenną żałością, a do oczu napłynęły łzy. 

Ach, cóż to jest? Czym jest ta soczysta muzyka, która otacza mnie i zalewa całą nawę, 

niosąc  się  echem  po  atłasowych  marmurach,  aby  powrócić  w  jeszcze  doskonalszej  formie 

tam, gdzie stoję - wpatrzony w odległą podobiznę Lucyfera. 

Wszystkie  kwiaty  umieszczone  w  złotych  i  srebrnych  wazach  u  stóp  tej  figury  były 

barwy czerwonej. Czerwone róże i goździki, czerwone irysy i inne czerwone kwiaty, których 

nazw  nie  umiałbym  podać.  Cały  ołtarz  czerwienił  się  na  różne  sposoby,  albowiem  był  to 

jedyny pozostały Lucyferowi kolor, który mógł wyłonić się z jego potępieńczej ciemności. 

Posłyszałem  niewyraźną,  chociaż  donośną  melodię,  graną  na  oboju,  organach  i 

dulcianie  oraz  brzęczącym  ponad  miarę  puzonie.  Towarzyszył  temu  -  jak  mniemam  - 

delikatny odgłos pałeczek uderzających w napięte struny cymbałów. 

Już sama tylko muzyka mogła mnie bez reszty pochłonąć, wypełnić całą mą duszę - te 

wszystkie  wątki  melodyczne  splatające  się  ze  sobą,  nachodzące  na  siebie,  zlewające  się  w 

jedno,  a  potem  oddalające  się  każdy  w  swoją  stronę.  Nie  mogłem  wymówić  ani  słowa,  nie 

background image

mogłem  skupić  się  na  tym,  co  widzę.  A  jednak  widziałem  -  widziałem  rząd  demonicznych 

posągów, ciągnących się na prawo i lewo od majestatycznej figury władcy piekieł. 

Czy  oni  wszyscy  pili  krew?  Wszyscy  ci  odrażająco  chudzi  święci  piekielni, 

wyrzeźbieni  z  lśniącego  czerwono  jak  mahoń  drewna,  w  swoich  stylowych  szatach,  z 

półprzymkniętymi oczami  i otwartymi ustami, w  których  jaśniały dwa  białe kły. Te ostatnie 

wykonano  chyba  z  kości  słoniowej,  aby  podkreślić  ich  przeznaczenie.  Och,  była  to  istna 

katedra grozy! Próbowałem odwrócić głowę i zamknąć oczy, aliści potworność tych widoków 

wprawiała  mnie  w  swoiste  oczarowanie.  W  moim  umyśle  kiełkowały  żałośnie  bezkształtne 

myśli, które nie mogły przedostać się do ust. 

Instrumenty  dęte  z  wolna  cichły,  aż  w  końcu  zupełnie  przestały  grać.  Och,  nie 

opuszczaj mnie, najsłodsza muzyko. Nie pozostawiaj mnie tu samego. 

W  tej  chwili  zabrzmiał  jednak  chór  arcysłodkich  tenorów.  Śpiewali  jakiś  łaciński 

tekst,  którego  nie  mogłem  do  końca  zrozumieć  -  hymn  ku  czci  umarłych,  pean  na  cześć 

zmienności  wszechrzeczy...  Po  chwili  dołączył  do  nich  mieszany  chór  sopranów,  basów  i 

barytonów, które swym polifonicznym śpiewem odpowiadały barytonom w te słowa: 

- Idę teraz do Pana, albowiem pozwolił On tym Tworom Ciemności odpowiedzieć na 

moje błagania... Skąd się wzięły te straszne słowa? 

I znowu rozbrzmiał gęsty chór mieszany, wtórujący śpiewowi tenorów: 

-  Narzędzia  śmierci  czekają  na  mnie  z  ciepłem  swych  szczodrych  pocałunków.  Z 

pomocą  bożą  krew  moja  wleje  się  do  ich  ciał.  Zaznam  najwyższej  radości,  a  moja  dusza 

wzniesie  się  poprzez  ich  dusze  tam,  gdzie  niebo  i  piekło  oddają  cześć  słudze  wiecznego 

mroku. 

Organy  w  dalszym  ciągu  grały  swą  uroczystą  melodię,  a  śpiew  chóru  zyskał  jeszcze 

silniejszą wymowę, brzmiał jeszcze piękniej i uroczyściej. 

Przez  kaplicę  szły  teraz  dostojnym  krokiem  liczne  postacie,  które  pełniły  tu  pewnie 

funkcję kapłanów. 

Widziałem  lorda  Floriana  w  prześwietnym  czerwonym  ornacie,  jakby  to  on  był  w 

istocie biskupem Florencji. Ale... Na jego szatach krzyż odwrócony był do góry nogami - na 

cześć  Władcy  Potępionych  -  a  na  jego  blond  włosach  złociła  się  wysadzana  klejnotami 

korona, jak gdyby Florian był zarówno francuskim monarchą, jak i sługą Pana Ciemności. 

Rozbrzmiewającą  ciągle  muzykę  zdominowały  przenikliwe  dźwięki  instrumentów 

dętych, a cała procesja odbywała się w rytm tętniących gdzieś w dole przytłumionych nieco 

bębnów. 

background image

Florian  zajął  miejsce  przed ołtarzem,  zwracając  się  twarzą  do  zgromadzonych.  Obok 

niego  stała  moja  delikatna  Urszula  z  rozpuszczonymi  włosami,  przyodziana  niczym  Maria 

Magdalena  w  szkarłatny  welon,  który  sięgał  samej  krawędzi  jej  zwężającej  się  ku  dołowi 

sukni. 

Twarzą  zwrócona  była  do  mnie.  Nawet  z  tak  dużej  odległości  widziałem,  jak  drżą 

zaciśnięte palce jej dłoni. 

Po drugiej stronie celebransa Floriana stał łysy Pan Starszy. On również miał na sobie 

ornat, spod którego wystawały koronkowe rękawy. 

Z  obydwu  stron  zaczęli  schodzić  się  akolici  -  młode,  wysokie  demony  o  twarzach 

kojarzących się z rzeźbioną kością słoniową. Ubrani byli w zwykłe komże kapłanów, którzy 

mają  tylko  pomagać  przy  odprawianiu  mszy.  Ustawili  się  teraz  wzdłuż  marmurowych 

balasków. 

Ponownie  rozległ  się  chór  cudownych  głosów,  w  którym  falsety  mieszały  się  z 

sopranami  i  tętniącymi  basami.  Instrumenty  blaszane  grały  obok  drewnianych,  a  te  ostatnie 

naprawdę pachniały lasem. 

Jaki był cel tej uroczystości? Cóż to za hymn odśpiewywały właśnie tenory i co miała 

znaczyć  odpowiedź  znajdujących  się  bliżej  mnie  głosów,  czyli  te  niewyraźnie  brzmiące 

łacińskie słowa: 

- Panie, przybyłem do Doliny Śmierci. Panie, dotarłem do kresu swego smutku. Panie, 

dzięki  Tobie  oddaję  życie  tym,  którzy  na  próżno  bytowaliby  w  piekle,  gdyby  nie  Twoje 

przenajświętsze plany. 

W  duszy  mej  zawrzało.  Z  jednej  strony  rwałem  się  do  buntu,  z  drugiej  wszakże  nie 

mogłem  oderwać  wzroku od toczącej  się  na  dole  uroczystości.  W  tej  chwili  dostrzegłem  po 

raz  pierwszy  posążki  demonów  z  wystającymi  kłami,  które  stały  na  postumentach 

wzniesionych pomiędzy wąskimi oknami. Sponad świeczek unosił się złotawy dym. 

Muzyka znowu ustała, tenory zaś wyrzuciły z siebie słowa: 

- Niechaj wniosą tutaj chrzcielnicę, aby obmyci zostali ci, których składamy dzisiaj w 

ofierze. 

Tak też się stało. 

Młode demony przebrane za akolitów wystąpiły, dzierżąc w swoich nadludzko silnych 

dłoniach  wspaniałe  baptysterium,  wykute  z  pochodzącego  z  Carrary  różowego  marmuru. 

Ustawili je mniej więcej trzy metry przed balaskami. 

- To okropne, ale tak piękne - szepnąłem. 

background image

- Zamilknij, chłopcze - rzekł mój strażnik. - Patrz uważnie, albowiem tego, co tu teraz 

oglądasz,  nie  ujrzysz  już  nigdy,  ani  w  niebie,  ani  na  ziemi.  A  jeśli  udasz  się  do  Boga  bez 

ostatniej spowiedzi, zawsze już będziesz płonął w wiekuistej ciemności. 

Jego słowa brzmiały tak, jakby mój demon naprawdę w nie wierzył. 

-  Nie  możecie  potępić  mej  duszy  -  wyszeptałem,  próbując  przetrzeć  oczy,  aby  nie 

oddawać się już z taką lubością osłabieniu, które nie pozwalało mi wyrwać się z uścisku ich 

dłoni. 

- Żegnaj, Urszulo - szepnąłem, składając usta do pocałunku. 

W tej cudownej chwili zetknięcia się naszych spojrzeń, najwyraźniej nie dostrzeżonej 

przez  resztę  zgromadzonych,  Urszula  pokręciła  głową,  zaprzeczając  dyskretnie  mojemu 

gestowi. 

Nikt nas nie zauważył, gdyż wszystkie oczy zwrócone były na inny spektakl, znacznie 

bardziej tragiczny od naszych powściągliwych rytuałów we dwoje. 

W  nawie  bocznej  pojawili  się  akolici  w  czerwonych  koszulach  z  koronkowymi 

rękawami wykończonymi czerwono - złotą lamówką. Eskortowali oni  nieszczęsnych  ludzi z 

zagrody:  powłóczące  nogami  staruszki,  pijanych  mężczyzn,  nastoletnich  chłopców,  małe 

dzieci...  Wszyscy  oni  trzymali  się  kurczowo  demonów,  którzy  wiedli  ich  przecie  na  pewną 

śmierć.  Wyglądali  jak  żałosne  ofiary  jakiegoś  procesu  z  dawnych  czasów,  kiedy  to 

potomstwo skazańców musiało przypatrywać się egzekucji. 

-  Przeklinam  was  wszystkich.  Boże,  niech  zapanują  tu  Twe  sprawiedliwe  sądy  - 

szeptałem. - Boże, zapłacz nad nami. Chryste, uroń łzy nad naszym losem. 

Kręciło  mi  się  w  głowie.  Miałem  wrażenie,  że  znowu  zapadam  w  sen.  Moim  oczom 

ukazała  się  jasnozielona,  bezkresna  łąka  i  raz  jeszcze  ujrzałem  odbiegającą  ode  mnie  po 

trawie i liliach młodą i żywą Urszulę, i raz jeszcze zjawiła się inna znana mi postać... 

- Tak, widzę cię! - krzyknąłem do niej w znikającym już śnie. 

Ledwiem  jednak  zdążył  ją  dostrzec,  przylgnąć  doń  wzrokiem,  jej  już  nie  było. 

Rozpłynęła się wraz z samym jej postrzeżeniem, a z pamięci zniknęła jej cudowna twarz, jej 

figura i przesłanie, jakie mi niosła - czyste i wyraziste przesłanie. 

Zauważyłem,  że  lord  Florian  patrzy  na  mnie  z  dołu,  zagniewany  i  milczący. 

Trzymające mnie dłonie jeszcze głębiej wbiły się w moje ciało. 

- Zamilknij - rzekli niemal jednocześnie obydwaj strażnicy. 

Przecudna  muzyka  przechodziła  w  coraz  to  wyższe  rejestry,  jak  gdyby  pnące  się  w 

górę  soprany  i  pulsujące  podmuchy  instrumentów  dętych  pragnęły  mnie  uspokoić, 

background image

koncentrując się zarazem na obrządku tego nie świętego bynajmniej chrztu, który właśnie się 

rozpoczynał. 

Pierwszą  ofiarą  okazała  się  przygarbiona  i  koścista  staruszka.  Rozdziano  ją  z 

nędznych  łachmanów,  obmyto  wodą  z  chrzcielnicy  i  podprowadzono  pod  balaski.  Jakże 

żałosne  sprawiała  wrażenie  -  taka  krucha,  pozbawiona  opieki  krewnych,  opuszczona  przez 

strzegące ją anioły! 

Ach, i te rozebrane dzieci! Ich drobne nóżki i pośladki, ich kościste ramiona i łopatki, 

z  których  -  jak  teraz  myślałem  -  mogły  kiedyś  wyrosnąć  anielskie  skrzydełka.  Obmyto  je  i 

ustawiono przed marmurową balustradą, gdzie trzęsły się z zimna i strachu. 

Wszystko to stało się bardzo szybko. 

-  Przeklęte  zwierzęta!  Bo  nimi  właśnie  jesteście,  nie  zaś  bezcielesnymi  demonami! - 

mamrotałem,  wyrywając  się  z  uścisku  moich  obmierzłych  strażników,  tych  marnych 

pachołków. - Tak, i jesteście tylko tchórzliwymi pachołkami, które jedynie pełnią i posługi na 

tym  festiwalu  zła.  Muzyka  zagłuszała  moją  modlitwę,  którą  odmawiałem  jednak  w 

najtajniejszej głębi swojego serca: 

- Boże mój, ześlij tu swoje anioły. Przyślij swe gniewne anioły i daj im ognisty miecz. 

Boże, nie pozwól na to, nie pozwól. 

Przy  balaskach  stał  już  cały  rząd  nagich  i  drżących  ofiar,  które  odcinały  się  swą 

ciemną, ludzką karnacją od błyszczącego marmuru i bladych kapłanów. 

Migotliwy  blask  świec  padał  na  ogromny  posąg  Lucyfera  z  pajęczynowatymi 

skrzydłami. To on przewodniczył tej ceremonii. 

Lord Florian ujął w dłonie pierwszą z ofiar i pochyliwszy się, zaczął pić krew. 

Bębny dudniły  jak oszalałe, a głosy  ludzkie zlewały się ze sobą  i wznosiły ku  niebu. 

Pod  tymi  białymi  kolumnami  i  wysokim  sklepieniem  nie  było  jednak  żadnego  nieba.  Tutaj 

istniała tylko śmierć. 

Członkowie  dworu  uformowali  dwie  kolejki,  które  z  wolna  przesuwały  się  w  stronę 

prezbiterium,  gdzie  każdy  mógł  uraczyć  się  jedną  z  bezradnie  stojących  tam  ofiar.  Lord 

Florian lub któraś z dam wybierali tego czy owego człowieka, który przechodził potem przez 

ręce kolejnych demonów. Był to zaiste obrządek barbarzyński, haniebny i odrażający. 

Jedynie Urszula stała nieruchomo. 

Złożeni  w  ofierze  umierali;  paru  z  nich  już  wyzionęło  ducha.  Żaden  z  nich  wszakże 

nie  upadł  na  posadzkę  kaplicy,  albowiem  niższe  rangą  demony  natychmiast  chwytały  te 

wycieńczone ciała, które zaraz potem usuwano z miejsca ich kaźni. 

background image

Inne ofiary ciągle obmywano, jeszcze  inne podprowadzano pod balaski -  i tak toczył 

się ten okropny spektakl. 

Lord  Florian  napił  się  krwi  kolejnego  z  położonych  przed  nim  dzieci.  Czyniąc  to, 

ujmował swymi chudymi palcami małą szyjkę, po czym przykładał ją do ust. Wymawiał przy 

tym po łacinie jakieś niedosłyszalne dla mnie słowa. 

Nasyceni już członkowie dworu opuszczali z wolna to makabryczne prezbiterium, aby 

przejść nawą boczną tam, gdzie stali poprzednio. 

Ich  blade  wcześniej  twarze  zaczerwieniły  się  od  krwi,  a  mój  przytępiony  zmysł 

wzroku  i  zauroczenie  przecudną  muzyką  sprawiły,  że  dostrzegałem  w  nich  teraz  coś 

ludzkiego, jakby na moment przedzierzgnęli się w zwyczajną ludzką postać. 

-  Tak,  mój  mały  książę  -  rzekł  Florian,  którego  stanowczy  głos  przeleciał  łukiem  do 

moich  uszu,  pokonując  całą  dzielącą  nas  odległość.  -  Na  moment  stajemy  się  prawdziwymi 

ludźmi. Posileni krwią żywych istot, ponownie wcielamy się w ludzi. Dobrześ to pojął. 

-  Ależ  lordzie  -  wyszeptałem  półżywy  z  wyczerpania.  -  Ja  nigdy  wam  tego  nie 

wybaczę. 

Przez chwilę panowała głucha cisza. A potem znowu zagrzmiały tenory: 

- Czas już, czas. A północ jeszcze nam nie wybiła. 

Trzymające mocno dłonie przepchnęły mnie gdzieś w bok. 

Z  galerii  dla  chóru  zostałem  zniesiony  błyskawicznie  po  krętych  marmurowych 

schodach. 

Kiedy  doszedłem  do  siebie,  ciągle  podtrzymywany  przez  moich  strażników, 

stwierdziłem,  że  stoję  w  nawie  głównej  i  widzę  baptysterium,  przy  którym  nie  ma  jednak 

żadnych ofiar. 

Zauważyłem, że w kaplicy pojawił się wielki krzyż, umieszczony obok ołtarza do góry 

nogami i przechylony w stronę ba - lasków. 

Lord  Florian  podniósł  rękę,  w  której  trzymał  pięć  ogromnych  gwoździ,  i  ruchem 

głowy nakazał, abym do niego podszedł. 

Krzyż  był  przymocowany  do  posadzki  kaplicy  w  taki  sposób,  jakby  często  go  tutaj 

umieszczano.  Wykonano  go  z  twardego,  masywnego,  gładko  wypolerowanego  drewna,  na 

którym widniały wszakże ślady po gwoździach i plamy po krwi. 

Podstawę  krzyża  przymocowano  do  marmurowych  balasków,  przez  co  przyszły 

ukrzyżowany znalazłby się mniej więcej metr nad podsadzką i widzieliby go wszyscy wierni. 

background image

- Też mi wierni! Swołocz i plugastwo! - roześmiałem się głośno. Dziękowałem Bogu i 

wszystkim Jego aniołom za to, że moi rodzice przebywali już w niebiesiech i oszczędzony im 

był widok tej ordynarnej profanacji. 

Obok  mnie  stał  teraz  Godric,  który  w  wyciągniętych  przed  siebie  dłoniach  trzymał 

dwa złote kielichy. 

Znałem  ich  przeznaczenie.  Spłynie  do  nich  moja  krew,  gdy  zacznie  się  sączyć  z 

zadanych przez gwoździe ran. 

Godric skłonił głowę. 

Zaciągnięto mnie w stronę ołtarza. Za quasi - biskupią sylwetką Floriana wznosił się 

posąg  Lucyfera.  Otaczający  mnie  członkowie  dworu odwracali  się,  gdym  tak  przemieszczał 

się w stronę prezbiterium, lecz ani na moment nie odrywali oczu od swego pana. 

Przy  chrzcielnicy  obmyto  mi  twarz,  choć  wykręcałem  głowę,  aby  opryskać  wodą 

myjących  mnie  akolitów.  Oni  zaś  najwyraźniej  się  mnie  bali.  Gdy  z  pewnym  wahaniem 

sięgnęli po mój pasek, rozległ się głos samego lorda: 

- Rozebrać go. 

Florian ponownie uniósł gwoździe. 

- Dobrze je widzę, tchórzliwy  lordzie - powiedziałem. - Ukrzyżować takiego chłopca 

to pestka. Zbaw swą duszę, zaklinam cię, uczyń to, a cały twój dwór wpadnie w osłupienie. 

Muzyka  znowu  przybrała  na  sile.  I  raz  jeszcze  przypomniał  o  sobie  chór,  wtórujący 

hymnowi tenorów. 

Nie  mogłem  już  z  siebie  dobyć  ani  słowa.  Pozostały  jedynie  błyski  świec  i 

świadomość,  że  za  moment  zostanę  rozebrany  i  że  rozegra  się  tutaj  istny  horror. 

Ukrzyżowanie na odwróconym krzyżu - akt, którego doświadczył święty Piotr, lecz który nie 

przestał tym samym symbolizować szatana. 

Zupełnie nagle drżące dłonie akolitów cofnęły się z mego ciała. 

Instrumenty dęte gdzieś w górze grały swą najpiękniejszą i jakże smutną melodię. 

Tymczasem tenory nieskazitelnie czystym głosem wyśpiewały następujące pytanie: 

- Zali nie można go ocalić? Zali nie można go oswobodzić? 

Po chwili odezwał się unisono chór: 

- Zali nie można wyzwolić go z władzy szatana? 

Urszula  zrobiła  kilka  kroków  do  przodu.  Zdjęła  z  głowy  swój  sięgający  ziemi 

czerwony welon i odrzuciła go w taki sposób, że opadł na posadzkę jak chmurka czerwonego 

dymu.  Obok  niej  pojawił  się  jeden  z  akolitów,  który  dzierżył  w  dłoniach  moją  szablę  i 

sztylety. 

background image

Po raz kolejny zabrzmiała modlitwa tenorów: 

- Oszalała dusza uzyskuje swobodę, aby świadczyć o potędze szatana jedynie tym, co 

najbardziej są wytrwali. 

Chór wręcz wybuchnął nową melodią, która miała zapewne potwierdzić te słowa. 

- Cóż to? Nie mam umrzeć? - spytałem. Próbowałem dojrzeć oblicze lorda, w którego 

dłoniach spoczywał mój los. Zasłonił mi go jednak Godric, który otworzył kolanem drzwiczki 

w  marmurowych  balaskach  i  zbliżywszy  się  do  mnie,  przytknął  mi  do  ust  jeden  ze  złotych 

kielichów. 

- Pij i zapomnij, Vittorio. W przeciwnym razie postradamy jej serce, jej duszę. 

- Wobec tego postradać ją musicie! 

- Nie! - krzyknęła Urszula. - Nie. 

Wyrwała trzy gwoździe z lewej dłoni Floriana i rzuciła je na posadzkę. Śpiew wznosił 

się  coraz  wyżej,  jakby  próbował  przebić  się  przez  sklepienie.  Nie  słyszałem  nawet,  jak 

gwoździe uderzają w marmur. 

Chór śpiewał teraz radośnie, wręcz triumfalnie. Żałobne tony ucichły. 

- Nie! Jeśli tak mam ocalić jej duszę, to ukrzyżujcie mnie, ukrzyżujcie! 

Do ust ponownie przyciśnięto mi złoty kielich. Urszula rozwarła dłonią me zaciśnięte 

szczęki  i  zawartość  kielicha  zaczęła  sączyć  się  do  mojego  gardła.  Ujrzałem  swą  własną 

szablę, która mym zamykającym się oczom jawiła się jako krzyż. 

W kaplicy rozległ się drwiący śmiech, który zlał się po chwili z magicznym pięknem 

chóralnego śpiewu. 

Wokół  mnie  zawirował  czerwony  welon  Urszuli.  Widziałem,  jak  wznosi  się  przede 

mną i opada, otulając mnie niczym jakiś czarodziejski deszcz, miękki i pachnący jak ona... 

- Chodź ze mną, Urszulo - szepnąłem. Były to moje ostatnie słowa. 

- Wygnać go, wygnać... - śpiewał coraz donośniej chór. - Wygnać... - zawtórowała mu 

reszta dworu. - Wygnać... 

Oczy moje zamknęły się w chwili, gdy czerwona woalka zakryła mi twarz. 

Wydany werdykt ponownie potwierdził wspierany przez instrumenty chór: 

- Wybaczono mu! Wygnać go! 

-  Wygnany  i  skazany  na  szaleństwo  przez  wszystkie  twe  dni  -  szepnął  mi  do  ucha 

Godric. - A przecież mogłeś być jednym z nas. 

- Tak, jednym z nas - dopowiedział spokojnym szeptem Florian. 

- Ty głupcze - rzekł Godric. - Mogłeś być nieśmiertelny. 

background image

-  Jednym  z  nas  już  na  zawsze,  nieśmiertelnym,  niezniszczalnym,  władającym  stąd  w 

pełni chwały. 

-  Nieśmiertelność  lub  śmierć  -  mówił  Goric.  -  Iście  królewski  wybór,  a tak  będziesz 

błąkać się jak głupiec po świecie, który okaże ci tylko pogardę. 

-  Tak.  Głupi  i  pogardzany  -  jakiś  dziecięcy  głosik  szepnął  mi  przy  samym  uchu.  A 

potem kolejny: - Głupi i pogardzany. 

- Głupi i pogardzany - powiedział też Florian. 

Aliści chór dalej wznosił swe pienia, pozbawiając te słowa zawartego w nich jadu. Ten 

ekstatyczny hymn zalewał swą siłą mój pogrążony w półdrzemce umysł. 

- Głupiec, który błąka się po świecie, przez świat ten wzgardzony - rzekł Godric. 

Niewidzący,  z  miękkim  materiałem  woalki  na  oczach,  odurzony  przez  wlany  mi  do 

gardła płyn - jakże miałem im odpowiedzieć? Chyba uśmiechnąłem się tylko. Słowa ich zbyt 

dokładnie zlewały się z harmonijnym śpiewem chóru, lecz głupcy ci o tym nie wiedzieli. 

- A mogłeś zostać naszym młodym księciem. - Czy był to głos Floriana? Chłodnego, 

beznamiętnego Floriana? - Mogliśmy pokochać cię równie mocno, jak pokochała cię Urszula. 

-  Mogłeś  zostać  młodym  księciem  -  dopowiedział  Godric  -  który  po  wsze  czasy 

rządziłby tutaj wraz z nami. 

-  A  tak  staniesz  się  błaznem  dla  alchemików  i  zgrzybiałych  starowinek  -  rzekł 

smutnym i uroczystym głosem Florian. 

- Tak - dodał dziecięcy głosik. - Tylko głupiec może się z nami rozstać. 

A ja słyszałem, jak cudne hymny nadają tym słowom słodycz ciepłego kontrapunktu. 

Przez  jedwab  welonu  poczułem  na  sobie  pocałunek  Urszuli.  Chyba  go  poczułem. 

Teraz  tak  mniemam.  Pamiętam  również  -  choć  mogę  się  mylić  -  iż  rzekła  do  mnie 

najczulszym  kobiecym  szeptem:  „Kochany”.  Słowem  tym  żegnała  się  ze  mną,  choć  czułem 

także satysfakcję z odniesionego zwycięstwa. 

Zapadałem  w  najmocniejszy,  najlitościwszy  ze  snów,  jakie  tylko  możemy  dostać  od 

Boga.  Tonąłem.  Jedynie  muzyka  podtrzymywała  resztki  czucia  w  mym  ciele;  to  dzięki  niej 

mogłem jeszcze oddychać, albowiem pozostałe zmysły przestały już funkcjonować. 

background image

ROZDZIAŁ 9 

Aniele Boży, Stróżu mój... 

 

Padał  ulewny  deszcz.  Nie,  ten  deszcz  ustał.  Jednakże  otaczający  mnie  mężczyźni 

ciągle mnie nie rozumieli. 

Znajdowaliśmy się w pobliżu pracowni Fra Filippa. Znałem tę ulicę. Rok temu byłem 

tutaj z ojcem. 

- Mów wolniej. Twoje słowa nie mają sensu. 

- Posłuchaj - rzekł inny. - Pragniemy ci pomóc. Jak nazywa się twój ojciec? Wymów 

jego nazwisko powoli. 

Kręcili  głowami.  Miałem  wrażenie,  że  wypowiadam  się  zrozumiale,  wszak  sam  to 

słyszałem:  Lorenzo  di  Raniari,  a  jam  jest  syn  jego,  Vittorio  di  Raniari.  Dlaczego  oni  nie 

rozumieli? Czułem jednak, iż usta moje nabrzmiały. Wiedziałem też, że kleję się od brudu. 

- Zabierzcie mnie do pracowni Fra Filippa. Tam mnie znają - powiedziałem. 

Mój  ukochany  malarz,  mój  wielki,  targany  pasjami  malarz...  On  sam  mnie  nie 

rozpozna,  lecz  mogę  chyba  liczyć  na  jego  pomocników,  którzy  widzieli  mój  płacz,  kiedym 

onegdaj  oglądał  jego  obrazy.  Ludzie  ci  bez  wątpienia  zaprowadzą  mnie  potem  na  Via  del 

Largo, do domu Cosima. 

- Fi...? Fi...? - przedrzeźniali bez złośliwości moje nieporadne próby mówienia. 

Poszliśmy  w  stronę  warsztatu  Filippa.  Zachwiałem  się  i  omal  nie  upadłem.  Na 

prawym  ramieniu  miałem  ciężkie  torby,  a  przy  pasie  brzęczała  ma  szabla.  Wysokie  mury 

Florencji zwierały się wokół mnie i z trudem utrzymywałem równowagę. 

- Cosimo! - krzyknąłem najgłośniej, jak tylko mogłem. 

- Nie możemy zaprowadzić cię do Cosima w takim stanie. Cosimo cię nie przyjmie. 

- Och, rozumiecie. Usłyszeliście wreszcie moje słowa. 

Człowiek ten jednak ponownie nadstawił ucha - widać znowu mnie nie rozumiał. Był 

to poczciwy kupiec, którego zielone ubranie przemokło do suchej nitki, bez wątpienia przeze 

mnie właśnie. To prawda: nie mogłem wejść do pałacu Cosima mokry od deszczu. A przecież 

oni  znaleźli  mnie,  gdy  leżałem  na  środku  Piazza  delia  Signoria  pośród  lejącej  się  z  nieba 

wody. 

- Rozjaśnia się. Wraca słońce. 

background image

Ujrzałem  przed  sobą  wejście  do  warsztatu  Fra  Filippa.  Otwierano  tam  właśnie 

okiennice,  które  zamknięto  na  czas  ulewy.  Kamienne  ulice  powoli  już  wysychały,  a  ludzie 

wychodzili z domów. 

- Ci ludzie, tam daleko! - krzyknąłem. 

- Co? Co powiedziałeś? 

Wzruszyli  ramionami,  lecz  w  dalszym  ciągu  mi  pomagali.  Jakiś  staruszek  chwycił 

mnie za łokieć. 

- Powinniśmy zabrać go do klasztoru św. Marka. Niech zajmą się nim zakonnicy. 

- Nie, nie, nie. Muszę rozmawiać z Cosimem! - krzyknąłem. 

Znowu wzruszyli ramionami. Zauważyłem kręcenie głową. 

Zatrzymałem  się raptownie, zachwiałem,  lecz odzyskałem równowagę, chwytając się 

ręki któregoś z młodszych mężczyzn. 

Utkwiłem wzrok w majaczącym przede mną w oddali warsztacie mistrza. 

Ulica  była  w  tym  miejscu  raczej  wąska,  lecz  na  tyle  szeroka,  że  konie  nie  tratowały 

przechodniów,  a  kamienne  fasady  prawie  zupełnie  zasłaniały  szare  w  tej  chwili  niebo. 

Miałem  wrażenie,  że  kobieta  z  jednego  z otwartych  okien  może  po  prostu  wyciągnąć  rękę  i 

dotknąć ściany przeciwległego budynku. 

Ale przed samym warsztatem... 

Znowu ich zobaczyłem. Byli tam obydwaj. 

- Patrzcie - powtórzyłem. - Widzicie ich? 

Moi  towarzysze  nic  jednak  nie  widzieli.  Boże...  Przecież  te  dwie  postacie  przed 

warsztatem  były  tak  wyraźne,  jak  gdyby  podświetlono  od  wewnątrz  ich  błyszczącą  skórę  i 

luźno przewiązane szaty. 

Przełożyłem torby na  lewe ramię  i dotknąłem dłonią szabli. Stałem prosto, lecz  moje 

oczy  otwarły  się  szeroko,  ślepo  wpatrzone  w  ten  niezwykły  widok.  Widziałem  otóż  dwóch 

spierających  się  ze  sobą  aniołów,  których  skrzydła  poruszały  się  delikatnie  w  rytm 

wypowiadanych słów i zgodnie z dynamiką gestów. 

Aniołowie  nie  zwracali  najmniejszej  uwagi  na  mijających  ich  ludzi,  ci  zaś  po  prostu 

ich  nie  widzieli.  Kłócili  się  zatem  -  dwaj  aniołowie  o  jasnych  włosach;  aniołowie,  których 

znałem; których znałem z obrazów Fra Filippa. Słyszałem teraz ich głosy. 

Jeden  z  nich  miał  lokowate  włosy  i  głowę  przyozdobioną  wianuszkiem  z  drobnych 

kwiatów.  Pod  jego  karmazynową  opończą  widać  było  jasnobłękitną  tunikę,  obszytą  złotą 

nitką. 

background image

Drugi z aniołów - równie dobrze mi znany jak pierwszy - miał odkrytą głowę i krótsze 

włosy.  Pamiętałem  dobrze  jego  złocący  się  kołnierz,  wzorki  na  opończy  i  ozdoby  na 

nadgarstkach. 

Przede  wszystkim  znałem  jednak  te  twarze,  te  niewinne,  zaróżowione  twarze,  te 

pogodne, zwężone nieco oczy. 

Światło stawało się coraz słabsze w tej ciągle ponurej i burzowej aurze, choć gdzieś za 

szarym niebem wyczuwało się jasno płonące słońce. Oczy zaczęły mi łzawić. 

- Spójrzcie na ich skrzydła - szepnąłem. 

Nikt poza mną ich nie widział. 

- Poznaję te skrzydła. Znam każdego z tych aniołów. Patrzcie. Ten z jasnymi włosami, 

z lokami, które spływają mu z głowy... On jest ze Zwiastowania. A te skrzydła, jak u pawia, 

cudownie niebieskie... A pióra tego drugiego złocą się na koniuszkach... 

Anioł z wiankiem kwiatów na głowie gestykulował energicznie, zwrócony do swego 

rozmówcy.  U  istoty  śmiertelnej  owe  gesty,  jak  i  cała  postura  oznaczałyby  wzburzenie,  lecz 

anioł ten chciał tylko przejrzyściej wyłożyć swe racje. 

Ruszyłem  powoli  przed  siebie,  oswobadzając  się  z  uścisku  moich  jakże  pomocnych 

towarzyszy. Oni wszak nie widzieli tego co ja. A cóż oni mogli myśleć na temat przedmiotu 

moich  postrzeżeń?  Widzieli  jedynie  warsztat  Fra  Filippa,  a  w  nim  cieniste  kontury 

pomocników mistrza i kiepsko widoczne fragmenty płócien. 

Drugi z aniołów pokręcił głową, zasmucony. 

- Ja na to nie pójdę - powiedział pięknym, melodyjnym głosem. - Tak daleko posunąć 

się nie możemy. Myślisz, że nie przyprawia mnie to o płacz? 

- Co takiego?! - krzyknąłem. - A cóż przyprawia cię o płacz? 

Aniołowie  odwrócili  się  i  utkwili  we  mnie  spojrzenia.  Równocześnie  stulili  swoje 

ciemne, wielobarwne skrzydła, jakby chcieli w ten sposób zniknąć, lecz ja dalej wyraźnie ich 

widziałem,  rozpoznawałem.  Patrzyli  na  mnie  zdziwionym  wzrokiem.  Czyżby  zdumiała  ich 

moja tutaj obecność? 

-  Gabriel!  -  krzyknąłem  i  wskazałem  na  nich  palcem.  -  Znam  was.  Znam  was  ze 

Zwiastowania.  Obydwaj  jesteście  Gabrielami.  Znam  te  obrazy,  widziałem  was.  Gabrielu  i 

Gabrielu, jak to jest możliwe? 

-  On  nas  widzi  -  odezwał  się  anioł,  który  wcześniej  mocno  gestykulował.  Mówił 

głosem słabym i przytłumionym, lecz doskonale dla mnie słyszalnym. - On nas słyszy - dodał, 

a  wyraz  zdumienia  na  jego  obliczu  jedynie  przybrał  na  sile.  Sprawiał  wrażenie  istoty 

nieskończenie wręcz niewinnej i cierpliwej, choć nieco zatroskanej zarazem. 

background image

-  A  cóż  ty,  chłopcze,  na  litość  boską,  wygadujesz?  -  zapytał  stojący  przy  mnie 

staruszek. - Nuże, weź się w garść. Masz w tych torbach niemałą fortunę. Na twych dłoniach 

jest  wiele  pierścieni.  Mówże  rozsądnie.  Zaprowadzę  cię  do  twojej  rodziny,  ale  wpierw 

powiedz mi, gdzie jej szukać. 

Uśmiechnąłem  się.  Kiwnąłem  głową,  lecz  przez  cały  czas  patrzyłem  na  nieco 

wystraszonych  i  zdumionych  aniołów.  Mieli  niemal  półprzeźroczyste  szaty,  jak  gdyby 

materiał, z którego je wykonano, nie pochodził z naturalnego źródła, podobnie zresztą jak ich 

skóra. Wyglądali na stworzenia eteryczne, ulotne, utkane z samego światła. 

Istoty powietrzem będące, co składają się z obecności swej i swych czynów - czyż nie 

tymi słowami opisywał je św. Tomasz w Summie teologii, czyli w dziele, na którym uczyłem 

się łaciny? 

Och, jakże pięknie aniołowie ci wyglądali, jak bardzo odróżniali się od otoczenia. Stali 

nieruchomo na ulicy, milczący, zamyśleni i wpatrzeni we mnie z ciekawością i troską swymi 

szeroko otwartymi oczami. 

W tej chwili anioł z wiankiem kwiatów na głowie, w błękitnej tunice - ten, który tak 

bardzo mnie zachwycił, gdyśmy wraz z ojcem ujrzeli go na Zwiastowaniu - w tej oto chwili 

anioł ten ruszył w moją stronę. 

Zbliżając się, rósł w moich oczach, robił się wyższy i nieco większy niż zwykli ludzie. 

W  swoich  bezgłośnie  szeleszczących  eleganckich  szatach  wyglądał  na  absolutną  emanację 

miłości, na niematerialną i wcieloną zarazem ekspresję boskiej woli tworzenia. 

Pokręcił głową i uśmiechnął się. 

-  Nie,  to  tyś  jest  najdoskonalszym  z  boskich  stworzeń  -  powiedział  niskim  głosem, 

który przebił się dyskretnie przez do chodzące do mnie odgłosy rozmów. 

Szedł  krokiem  typowym  dla  śmiertelników,  stawiając  swe  czyste,  bose  stopy  na 

brudnej i mokrej nawierzchni tej florenckiej ulicy. Nie zważając na towarzyszących mi ludzi, 

którzy zresztą go nie widzieli, zatrzymał się przy mnie, rozpostarł skrzydła i znowu je złożył. 

Dostrzegłem  jedynie  fragment  upierzone  -  go  kośćca  tych  skrzydeł  nad  jego  plecami, 

przygarbionymi jak u młodego chłopaka. 

Miał czystą, błyszczącą twarz, mieniącą się wszystkimi  barwami,  jakie  nadał  mu  Fra 

Filippo.  A  kiedy  się  uśmiechnął,  ciało  me  gwałtownie  zadrżało  od  przypływu  niczym  nie 

zmąconej radości. 

- Czy to jest właśnie szaleństwo, archaniele? - zapytałem. 

- Czy w ten sposób spełnia się ich klątwa? Jąkam się, mam przywidzenia i ściągnę na 

siebie pogardę kształconych mężów? - mówiąc to, roześmiałem się głośno. 

background image

Wystraszyłem  tym  jegomościów,  którzy  próbowali  mi  pomóc.  Byli  zupełnie 

skonfundowani. - Co takiego? Możesz powtórzyć? 

W tej wszakże chwili naszło mnie pewne wspomnienie, rozjaśniając mą duszę, serce i 

umysł  przenikliwie  jasnym  promieniem,  jak  gdyby  słońce  wdarło  się  nagle  do  ponurej  i 

mrocznej celi. 

-  To  ciebie  właśnie  widziałem  na  tamtej  łące;  to  ciebie  widziałem,  gdy  ona  piła  mą 

krew. 

Spokojny ten anioł spojrzał mi prosto w oczy. Widziałem jego idealne blond loki, jego 

gładkie, nieruchome policzki. 

-  Gabrielu,  archaniele  -  powiedziałem  pełnym  szacunku  głosem.  Do  moich  oczu 

napłynęły łzy, choć płacząc, czułem się tak, jakbym śpiewał. 

- Mój chłopcze, mój biedny chłopcze - powiedział stary kupiec. - Nie stoi przed tobą 

żaden anioł. Posłuchaj nas, proszę. 

- Nie widzą nas - powiedział anioł i znowu uśmiechnął się z uroczą swobodą. W jego 

wpatrzonych we  mnie oczach dostrzegłem odbicie  jaśniejącego już nieba. Miałem wrażenie, 

że z każdą chwilą jego spojrzenie coraz silniej przenika w głąb mnie. 

- Wiem - odrzekłem. - Oni nie wiedzą. 

-  Aleja  nie  jestem  Gabrielem.  Nie  wolno  ci  zwracać  się  do  mnie  w  ten  sposób  - 

powiedział  uprzejmym  i  kojącym  tonem.  -  Drogi  młodzieńcze,  daleko  mi  do  archanioła 

Gabriela. Jestem Seteus, anioł stróż, nic więcej. 

Okazywał  mi  taką  wielką  cierpliwość,  mnie,  moim  łzom  oraz  stojącym  przy  nas 

ślepym i zatroskanym śmiertelnikom. 

Był tak blisko, że mógłbym go dotknąć, lecz nie śmiałem tego uczynić. 

- Jesteś moim aniołem stróżem? - spytałem. 

- Nie - odparł anioł. - Nie jestem jednym ze strzegących cię aniołów. Sam musisz ich 

odnaleźć. Ujrzałeś właśnie aniołów opiekujących się innym człowiekiem, ale dlaczego tak się 

stało, doprawdy nie wiem. 

-  Nie  módl  się  teraz  -  powiedział  staruszek  zirytowanym  głosem.  -  Kim  jesteś, 

chłopcze?  Podałeś  wcześniej  jakieś  imię,  imię  twojego  ojca.  Powtórz  je.  Drugi  z  aniołów, 

który  najpewniej  znieruchomiał  ze  zdumienia,  przełamał  nagle  swoje  opory  i  podszedł  do 

mnie w ten sam bezszelestny sposób, jak gdyby twarde, mokre i brudne kamienie nie mogły 

zranić ani pobrudzić jego bosych stóp. 

-  Po  coś  tu  przyszedł,  Seteusie?  -  zapytał.  Patrzył  na  mnie  jednak  swymi  jasnymi, 

opalizującymi oczami z taką samą życzliwą uwagą, z taką samą troską i wyrozumiałością. 

background image

-  A  ty  jesteś  z  tego  drugiego  obrazu.  Ciebie  też  znam  i  kocham  z  całego  serca  - 

powiedziałem. 

-  Synu,  do  kogo  to  mówisz?  -  zapytał  młodszy  z  mężczyzn.  -  Kogóż  to  kochasz  z 

całego serca? 

- Och, a jednak mnie słyszycie - zwróciłem się do niego. - I rozumiecie moje słowa. 

- Tak. Powiedz nam teraz, jak się nazywasz. 

- Vittorio di Raniari - odparłem. - Przyjaciel i sojusznik Medyceuszy. Syn Lorenzo di 

Raniariego,  z  Castello  Raniari  w  północnej  Toskanii.  Mój  ojciec  nie  żyje,  on  i  reszta  mojej 

rodziny. Ale... 

Obydwaj aniołowie stali tuż przede mną, przechylając ku sobie głowy. Wydawało się 

wręcz,  że  śmiertelnicy  -  pomimo  swojej  ślepoty  -  nie  byli  w  stanie  zasłonić  mnie  przed  ich 

wzrokiem. Gdyby tylko starczyło mi odwagi, z pewnością bym ich dotknął. 

Skrzydła  anioła,  który  rozmawiał  ze  mną  pierwszy,  uniosły  się  nieco  i  odniosłem 

wrażenie,  iż  z  budzących  się  znowu  do  życia  piór  opadła  chmurka  złotego  pyłu.  Pióra  te 

drżały  i  pobłyskiwały,  lecz  nic  zgoła  nie  mogło  się  równać  z  tym  anielskim  obliczem,  na 

którym malował się wyraz zdumienia i zamyślenia. 

- Niech zaprowadzą cię do klasztoru św. Marka - powiedział Seteus. - Ci ludzie mają 

dobre intencje. Zostaniesz umieszczony w  mnisiej celi, gdzie zaopiekują się tobą zakonnicy. 

Trudno o lepsze schronienie, ponieważ patronat nad tym przybytkiem sprawuje sam Cosimo, 

a celę, o której mowa, zaprojektował Fra Giovanni. 

- Ależ Seteusie, on świetnie o tym wie - odezwał się drugi z aniołów. 

-  Owszem,  ale  chciałem  go  jeszcze  upewnić  -  odrzekł  pierwszy  anioł,  wzruszając 

ramionami. Spojrzał z lekkim zainteresowaniem na swego towarzysza. Nic chyba nie było dla 

ich twarzy bardziej typowe aniżeli właśnie ów wyraz tłumionej ciekawości. 

- Ale ty, Seteusie - powiedziałem - jeśli mogę cię tak nazywać... Czy zatem pozwolisz 

im, by oni mnie stąd zabrali? Nie możesz tego uczynić. Nie zostawiaj mnie, proszę. Zaklinam 

cię, błagam. Nie opuszczaj mnie. 

- Musimy się z tobą rozstać - odparł drugi z aniołów. - Nie jesteśmy twoimi stróżami. 

Dlaczego nie widzisz własnych aniołów? 

- Poczekaj. Znam twoje imię. Ja je słyszę. 

-  Nie  -  rzekł  stanowczym  głosem,  kiwając  na  mnie  palcem,  jakby  miał  przed  sobą 

niesforne dziecko. 

Ale nie mógł mnie już powstrzymać. 

background image

- Znam twoje imię. Słyszałem je, gdyście się o coś spierali, a teraz słyszę je, patrząc na 

twoją twarz. Ramiel, tak cię zwą. 

Obydwaj strzeżecie Fra Filippa. 

- To katastrofa - szepnął Ramiel. Wyglądał na szczerze zatroskanego. - Jak mogło do 

tego dojść? 

Seteus jedynie pokręcił głową i znowu uśmiechnął się pogodnie. 

- To musi służyć czemuś dobremu. Musimy mu towarzyszyć. Po prostu musimy. 

- W tej chwili? Teraz mamy z nim iść? - zapytał Ramiel. 

W jego stanowczym głosie nie było wszakże cienia gniewu. Jego myśli wydawały się 

oczyszczone ze wszelkich niższych emocji, tak zresztą być musiało i tak w istocie było. 

Seteus  pochylił  się  nad  staruszkiem,  który  -  rzecz  jasna  -  widzieć  ni  słyszeć  go  nie 

mógł, i powiedział mu do ucha: 

-  Zaprowadź  tego  chłopca  do  klasztoru  św.  Marka.  Niechaj  umieszczą  go  w 

przyzwoitej celi. Stać go na to, ma pieniądze. I niech się nim zajmą, aby wrócił do zdrowia. 

Następnie anioł spojrzał na mnie. 

-  Pójdziemy  z  tobą.  -  Nie  możemy  -  zaprotestował  Ramiel.  -  Nie  wolno  nam 

opuszczać posterunku. Musielibyśmy mieć pozwolenie. 

- Ale  my  już  je  mamy. Wiem, że tak jest - powiedział Seteus. - Czyżbyś nie widział, 

co się tu wydarzyło? On nas zobaczył, usłyszał, zna twoje imię, a moje i tak by jakoś poznał, 

nawet gdybym go nie wyjawił. Biedny Vittorio, jesteśmy z tobą. 

Kiwnąłem głową. Omalże nie rozpłakałem się, słysząc te słowa. Cała ulica zrobiła się 

cicha, ponura, bez wyrazu. Tym ostrzej odcinały się od otoczenia świetliste postacie aniołów. 

Otaczał  ich  delikatny  blask,  jak  gdyby  niebiański  materiał  ich  szat  poddawał  się  działaniu 

niewidzialnych prądów powietrza, których śmiertelnik poczuć nie mógł. 

- To nie są nasze prawdziwe imiona - rzekł do mnie Ramiel karcącym, acz łagodnym 

głosem, jakim strofuje się małe dziecko. 

Seteus uśmiechnął się. 

- Ale możesz nas tak nazywać, Vittorio - powiedział. 

- Tak, zabierzmy go do Św. Marka - odezwał się stojący przy  mnie  mężczyzna. - W 

drogę. Niech zajmą się tym zakonnicy. 

Popchnięto mnie w stronę wylotu ulicy. 

-  W  klasztorze  św.  Marka  dobrze  się  tobą  zaopiekują  -  rzekł  Ramiel  w  taki  sposób, 

jakby się ze mną żegnał. Mimo to obydwaj aniołowie szli kilka kroków za nami. 

- Niech żaden z was mnie nie opuszcza. Nie wolno wam! - powiedziałem do aniołów. 

background image

Sprawiali wrażenie zakłopotanych. Na ich cienkich jak pajęczyna szatach nie było ani 

kropli  deszczu;  brzegi  tunik  były  czyste  i  błyszczące,  jakby  w  ogóle  nie  zetknęły  się  z 

nawierzchnią ulicy, a ich bose stopy wyglądały na arystokratycznie wręcz gładkie i miękkie. 

- Dobrze - powiedział Seteus. - Nie frasuj się, Vittorio. Idziemy za tobą. 

- Nie możemy opuścić naszego podopiecznego i zająć się innym człowiekiem. To nie 

uchodzi - kontynuował swoje protesty Ramiel. 

- Taka jest wola boża. Czy może być inaczej? 

- A Mastema? Nie musimy zapytać Mastemy? 

- Dlaczego niby mielibyśmy go pytać? Po co obciążać go tym problemem? Mastema i 

tak się o tym dowie. 

Tak to kłócili się za moimi plecami, gdym wraz ze swoją obstawą szedł szybko przez 

florencką ulicę. 

Stalowe  niebo  zabłyszczało,  następnie  pobladło,  a  kiedy  wchodziliśmy  na  otwarty 

plac,  rozlało  się  błękitem.  Widok  słońca  zaskoczył  mnie  i  przyprawił  o  mdłości.  Aliści 

pragnąłem go, jakże ja za nim tęskniłem... A ono odepchnęło mnie od siebie i - by tak rzec - 

złoiło mnie biczem swoich promieni. 

Znajdowaliśmy  się  już  opodal  klasztoru  św.  Marka.  Nogi  powoli  odmawiały  mi 

posłuszeństwa. Co jakiś czas oglądałem się przez ramię. 

Dwie jaśniejące złotem postaci w dalszym ciągu szły za nami w milczeniu. Seteus dał 

mi znak, bym się nie zatrzymywał. 

- Jesteśmy tu z tobą - powiedział. 

-  Sam  już  nie  wiem,  sam  nie  wiem  -  rzekł  Ramiel.  -  Filippo  nigdy  nie  miał  takich 

kłopotów, nigdy wcześniej nie poddano go takiej pokusie, takiemu upokorzeniu... 

- I właśnie dlatego nas od niego odciągnięto: żebyśmy nie wtrącali się w to, co i tak z 

Filippem stać się musi. Wiemywszak, iż ostatnie poczynania Filippa sprawiłyby nam niemały 

problem. Och, Filippo... Widzę... Widzę ten misterny plan. 

-  O  czym  oni  ze  sobą  rozmawiają?  -  zwróciłem  się  do  towarzyszących  mi  ludzi.  - 

Mówią coś o Fra Filippie. 

-  A  niby  kto  ze  sobą  rozmawia,  jeśli  można  zapytać?  -  powiedział  staruszek,  kręcąc 

głową. Niewątpliwie byłem dla niego młodym szaleńcem z brzęczącą szablą. 

-  Zamilknij  już,  chłopcze  -  rzekł  drugi  z  podpierających  mnie  ludzi,  ten  zresztą 

wkładał  w  to  więcej  wysiłku.  -  Teraz  i  cię  rozumiemy,  ale  mówisz  jeszcze  bardziej 

niedorzecznie  niż  wcześniej.  Zwracasz  się  ciągle  do  ludzi,  których  ani  tutaj  nie  widać,  ani 

nawet nie słychać. 

background image

- Fra Filippo, ten malarz. Co się z nim dzieje? - spytałem. - Ma jakieś kłopoty. - Och, 

to jest nie do zniesienia - odezwał się za moimi plecami anioł Ramiel. - To jest po prostu nie 

do  pomyślenia.  A  jeśli  ktoś  mnie  zechce  zapytać,  w  co  zresztą  ani  trochę  nie  wierzę,  to 

powiem,  że  gdyby  Florencja  nie  toczyła  wojny  z  Wenecją,  Cosimo  di  Medici  uchroniłby 

Filippa przed tym losem. 

- Przed jakim losem? - spytałem. Spojrzałem w oczy staruszka. 

- Słuchaj, synu, tego, co mówię - powiedział. - Idź prosto i przestań obijać mnie swoją 

szablą.  Widzę  przecie,  iż  jesteś  wielkim  signore,  a  nazwisko  Raniari  brzęczy  donośnie  w 

moich  uszach,  dobiegając  z  odległych  gór  Toskanii.  Złoto,  które  masz  na  swojej  prawicy, 

waży więcej  niż cały posag  moich dwóch córek, że nie wspomnę  już o klejnotach... Ale nie 

krzycz mi więcej w twarz. 

-  Przepraszam.  Nie  było  to  moją  intencją.  Chodzi  o  to...  że  ci  aniołowie  nie  mówią 

wszystkiego. 

Drugi  z  tych  poczciwców,  który  pomagał  mi  nieść  torby  z  moimi  skarbami  i  nie 

próbował nawet niczego z nich wykraść, powiedział teraz: 

-  Jeżeli  pytasz  o  Fra  Filippa,  to  znowu  popadł  on  w  tarapaty.  Zostanie  poddany 

torturom. Będą go łamać kołem. 

- Nie, to niemożliwe. To nie może spotkać Fra Filippa! - krzyczałem, przystanąwszy w 

pół kroku. - Któż uczyniłby coś takiego temu wielkiemu malarzowi? 

Odwróciłem  się.  Obydwaj  aniołowie  zakryli  dłońmi  twarze  -  równie  łagodnie,  jak 

robiła  to  Urszula  -  i  patrząc  na  mnie  bez  słowa,  płakali  krystalicznie  czystymi  łzami.  Ach, 

Urszula...  Myślałem  z  uczuciem  przenikliwego  bólu  o  niezwykłej  urodzie  tych  istot.  W 

jakimż to grobie pod Dworem Rubinowego Graala śpisz teraz, moja Urszulo? I dlaczego nie 

widzisz tych stworzeń, jak suną cicho przez ulice Florencji? 

- To  prawda -  powiedział  Ramiel.  - Taka  jest okrutna  prawda.  Kiepskie  z  nas  anioły 

stróże, skoro Filippo wdał się w taką kabałę, skoro stał się tak bardzo kłótliwy i nieuczciwy... 

Dlaczego jesteśmy tacy bezradni? 

- Jesteśmy tylko aniołami - rzekł Seteus. - Ramielu, nie musimy oskarżać Filippa. Nie 

jesteśmy  oskarżycielami,  tylko  stróżami,  i  choćby  przez  wzgląd  na  tego  tu  chłopca,  nie 

powinieneś mówić takich rzeczy. 

- Oni nie mogą torturować Fra Filippa Lippiego! - krzyknąłem na cały głos. - Wobec 

kogo był nieuczciwy? 

-  Wobec  samego  siebie  -  odrzekł  staruszek.  -  Tym  razem  chodzi  o  oszustwo. 

Odsprzedał  któreś  ze  swoich  zleceń.  Poza  tym  wszyscy  wiedzą,  że  przy  wielu  obrazach  aż 

background image

nazbyt  dużo  asystował  mu  jeden  z  jego  pomocników.  Łamali  go  kołem,  ale  nie  odniósł 

poważnych ran. 

- Nie odniósł poważnych ran? Przecież on jest wspaniały! - protestowałem. - Mówicie, 

że go torturowano. Ale dlaczego? Jak można uzasadnić taką niedorzeczność, taką zniewagę? 

To obraza dla rodu Medyceuszy. 

- Ciszej, chłopcze. On sam się przyznał - odparł młodszy ze śmiertelników. - Jest już 

prawie po wszystkim. Osobliwy z  niego mniszek, przyznaję... Albo ugania się za kobietami, 

albo wdaje się w jakieś bójki. 

Dotarliśmy  wreszcie  na  plac  św.  Marka  i  stanęliśmy  tuż  przed  furtą  klasztoru, 

znajdującą się - podobnie jak wiele innych florenckich budynków - na tym samym poziomie 

co  ulica,  i  to  pomimo  faktu,  iż  rzeka  Arno  przelewała  się  niekiedy  przez  wały.  Jakżem 

ucieszył się, widząc w końcu to upragnione schronienie. 

Umysł  mój  wpadł  w  gorączkową  aktywność.  Wszystkie  wspomnienia  o  demonach  i 

rzezi mojej rodziny zostały wyparte przez przerażającą świadomość, iż mój ukochany artysta 

łamany jest kołem jak pospolity rzezimieszek. 

-  On  czasami...  No  cóż...  -  rzekł  Ramiel.  -  On  czasem  zachowuje  się  jak  pospolity 

rzezimieszek. 

- Wypuszczą go, zapłaci grzywnę - odezwał się staruszek. Pociągnął za dzwonek, żeby 

przyzwać  zakonników.  Poklepał  mnie  swoją  długą,  zmęczoną,  wysuszoną  dłonią.  -  A  teraz 

przestań  już  płakać.  Filippo  to  nieustanne  źródło  wszelkich  utrapień.  Wszyscy  to  wiedzą. 

Gdyby było w nim choć trochę świętości Fra Giovanniego, choć trochę... Fra Giovanni. Tak, 

chodziło im, oczywiście, o Fra Angelico, czyli o malarza, który w nadchodzących stuleciach 

miał zachwycać ludzi swoimi dziełami, a który mieszkał i pracował w tym oto klasztorze. To 

tutaj zresztą na zlecenie Cosima rozwijał swój talent, ozdabiając zajmowane przez  mnichów 

cele. Cóż mogłem odrzec na takie słowa? 

-  Tak,  tak,  Fra  Giovanni...  Aleja  nie...  Ja  go  nie...  kocham.  Choć  oczywiście  go 

kochałem. Szanowałem go wraz z jego dziełami, ale nie kochałem go tak jak Filippa, którego 

widziałem przecie raz tylko... Jakże miałbym im to wyjaśnić? 

Opadła  mnie  nagle  fala  mdłości.  Odsunąłem  się  od  mych  uprzejmych  pomocników  i 

wylałem  na  tę  kamienną  ulicę  zawartość  swojego  żołądka.  Był  to  krwawy  strumień 

przeróżnych  nieczystości,  którymi  nakarmiły  mnie  wcześniej  demony.  Ta  nie  przetrawiona 

jeszcze  mieszanka  krwi  i  wina  spływała  teraz  po  ulicy,  wlewając  się  w  szpary  między 

kamieniami i wypełniając powietrze odrażającym zapachem. 

background image

Cały  ten  horror,  którego  doświadczyłem  na  Dworze  Rubinowego  Graala,  objawił  mi 

się  ponownie.  Ogarnęło  mnie  poczucie  bezradności.  I  znowu  usłyszałem  szept  demonów: 

„Głupi  i pogardzany”. Zacząłem wątpić w to, co widziałem, w to, czym się stałem, w to, co 

działo  się  przez  kilka  minionych  chwil.  Znalazłem  się  nagle  w  widmowym  lesie:  ja  i  ojciec 

jechaliśmy konno, rozmawiając o obrazach Filippa. Raz jeszcze byłem uczniakiem,  młodym 

paniczem,  który  ma  przed  sobą  cały  świat.  Silny  zapach  naszych  koni  mieszał  się  w  moich 

nozdrzach z wonią lasu. 

„Głupi i pogardzany”. „Skazany na szaleństwo...” „Mogłeś być nieśmiertelny”. 

Wstałem  i  oparłem  się  o  klasztorny  mur.  Padające  z  błękitnego  nieba  światło  mogło 

zamknąć  mi  powieki,  ale  wolałem  pławić  się  w  jego  cieple.  Żołądek  mój  uspokajał  się. 

Próbowałem  z  wolna  odzyskać  ostrość  widzenia  i  zwalczyć  wywołany  przez  światło  ból,  a 

nawet pokochać go i mu zaufać. 

W  moim polu widzenia znajdowała się twarz anioła Seteusa, który patrzył  na  mnie z 

ogromną troską. 

- Dobry Boże. A więc naprawdę tu jesteście - szepnąłem. 

- Tak - odrzekł. - Zgodnie z obietnicą. 

- Nie opuścicie mnie, prawda? 

- Nie. 

Ramiel patrzył na mnie przez ramię, jak gdyby po raz pierwszy miał czas uważnie mi 

się  przyjrzeć.  Krótsze  niż  u  Seteusa  włosy  sprawiały,  iż  wyglądał  młodziej  niż  jego 

towarzysz, choć kategorie wiekowe nie mogły mieć tu przecież żadnego znaczenia. 

- Żadnego zgoła - przyznał szeptem Ramiel  i pierwszy raz się do mnie uśmiechnął. - 

Kieruj się radą tych dobrych ludzi. Niechaj wprowadzą cię do środka, a gdy się prześpisz, my 

znowu będziemy przy tobie. 

-  Ależ  to  jest  przerażające,  te  wszystkie  wypadki...  -  wyszeptałem.  -  Filippo  nie 

malował nigdy takich koszmarów. 

- Nie jesteśmy postaciami z obrazów - odparł Seteus. - Przeznaczony nam przez Boga 

los  odkryjemy  wspólnie, ty,  Ramiel  i  ja.  A  teraz musisz  wejść  do  środka.  Przekazujemy  cię 

pod opiekę zakonników, a gdy się zbudzisz, będziemy przy tobie. 

- Mam to jak w banku? - spytałem szeptem. 

-  Tak,  tak  się  stanie  -  odrzekł  Ramiel.  Gdy  uniósł  rękę,  ujrzałem  cień  jego  pięciu 

palców, które po chwili swym jedwabistym dotykiem zamknęły mi oczy. 

background image

ROZDZIAŁ 10 

W którym rozmawiam z bezgrzesznymi i potężnymi synami Boga 

 

Spać  miałem  wprawdzie  głęboko,  lecz  dopiero  znacznie  później.  Obecnie  otaczała 

mnie  czarowna  mgiełka  kojących  obrazów.  Jakiś  solidnie  zbudowany  mnich  oraz  jego 

pomocnicy wnosili mnie do klasztoru św. Marka. 

Wyjąwszy  pałac  samego  Cosima,  ów  dominikański  klasztor  św.  Marka  stanowił  dla 

mnie najlepsze ze wszystkich miejsc we Florencji. 

W całym tym  mieście znałem wiele prześwietnych budynków, lecz  jako chłopiec  nie 

potrafiłem ogarnąć umysłem znajdujących się w nich skarbów. O klasztorze św. Marka mogę 

wszakże  powiedzieć,  iż  było  to  miejsce  tchnące  najwyższym  spokojem,  odnowione  zresztą 

nieco  wcześniej  na  zlecenie  Cosima  Starszego  przez  arcyzacnego  Michelozzo.  Klasztor ten, 

całkiem  niedawno  przekazany  dominikanom,  miał  długą  i  chwalebną  historią,  przy  czym 

odznaczał się pewnymi cudownymi atrybutami, których innym klasztorom poskąpiono. 

Jak wiadomo w całej Florencji, Cosimo nad wyraz hojnie łożył na klasztor św. Marka. 

Być  może  pragnął  w  ten  sposób  zyskać  odkupienie  swych  win,  albowiem  jako  bankier 

pożyczał  pieniądze  na  procent,  przeto  parał  się  lichwą.  Ale  tym  samym  winę  ponosili 

wszyscy, którzy wpłacali mu swoje oszczędności. 

Tak  czy  inaczej,  Cosimo  -  nasz  capo,  nasz  przywódca  -  uwielbiał  ten  klasztor  i 

obdarowywał go rozlicznymi skarbami, a przede wszystkim wyłożył fundusze na wzniesienie 

nowych, cudownie zaprojektowanych budynków. 

Jego  krytycy,  ci  wszyscy  malkontenci,  którzy  nigdy  niczego  wielkiego  nie  osiągają  i 

wszędy  doszukują  się  oznak  trwałego  rozkładu,  oni  to  właśnie  mówili  o  Cosimie,  że  „musi 

umieścić swój herb nawet w mnisich wychodkach”. 

Na  herbie  jego  widniała  zaś  tarcza  z  pięcioma  wypukłymi  kulami.  Przeróżnie 

wykładano sens  ich tam obecności, a wrogowie Cosima powiadali złośliwie,  iż służą one do 

trafiania w płot. 

A  przecież  ludzie  ci  mogli  byli  spostrzec,  iż  Cosimo  całymi  dniami  modlił  się  i 

rozmyślał w tym klasztorze. I mogli też zauważyć, że były przeor tej  instytucji - Cosimowy 

przyjaciel i doradca, Fra Antonino - sprawował obecnie urząd arcybiskupa Florencji. 

Powyższy  wstęp  dedykuję  tym  wszystkim  ignorantom,  którzy  nawet  pięćset  lat  po 

ówczesnych wydarzeniach rozpowszechniają na temat Cosima niecne kłamstwa. 

background image

Przechodząc  przez  bramę,  pomyślałem:  „Cóż  ja,  na  rany  Chrystusa,  powiem  tym 

sługom świątyni bożej?” 

Jak  tylko  myśl  ta  wyskoczyła  z  mej  sennej  głowy,  a  tym  samym  -  jak  mniemam  -  z 

mych równie sennych ust, usłyszałem przy uchu śmiech Ramiela. 

Chciałem poszukać go wzrokiem, lecz znowu ogarnęły mnie mdłości i zawroty głowy. 

Stwierdziłem jedynie, że znaleźliśmy się teraz na kojąco spokojnym krużganku klasztoru. 

Słońce  tak  mocno  raziło  mnie  w  oczy,  iż  nie  mogłem  jeszcze  podziękować  Bogu  za 

urodę,  jaką  obdarzył  On  umieszczony  na  środku  przyklasztornego  placyku  kwadratowy, 

zielony ogród. Widziałem  jednak bardzo wyraźnie zbudowane przez Michelozza niskie  łuki, 

które układały się nad moją głową w proste, szare sklepienie. 

Moje  poczucie  błogości  i  bezpieczeństwa  wzmagały  poza  tym  eleganckie  kolumny, 

zwieńczone  małymi  jońskimi  kapitelami.  Zmysł  proporcji  był  zawsze  silną  stroną 

Michelozza.  Wszystko,  co  budował,  wywoływało  wrażenie  przestronności  i  otwartości;  tak 

też było z tymi - jakże typowymi dlań - krużgankami. 

Nic  wszakże  nie  było  w  stanie  wyprzeć  z  mojej  pamięci  ostrych  gotyckich  łuków 

owego francuskiego zamczyska na Północy albo widzianych tam filigranowych ornamentów, 

stanowiących  obrazę  dla  Boga  Wszechmogącego.  Z  jednej  strony  wiedziałem,  iż  mylnie 

oceniam  intencje  architektów,  albowiem  przed  Florianem  i  jego  dworem  rezydowali  tam 

przecie Francuzi i Germanie; z drugiej jednak nie mogłem pozbyć się dręczących mój umysł i 

tak bardzo nienawistnych mi obrazów. 

Robiłem,  co tylko  się  dało,  aby  powstrzymać  grożące  mi  znowu  torsje.  Rozluźniłem 

się nieco i rozejrzałem dokoła. 

Przez  krużganek  i  rozgrzany  ogród  ciągnął  mnie  barczysty,  wręcz  niedźwiedziowaty 

zakonnik,  który  -  jak  to  pewnie  miał  w  zwyczaju  -  promiennie  się  do  mnie  uśmiechał. 

Towarzyszyły  nam  inne  spowite  w  czarno  -  białe  szaty  postacie  o  wychudzonych,  lecz 

pogodnych  obliczach.  Choć  nie  widziałem  żadnych  aniołów,  ludzie  ci  przypominali  ich 

bardziej niż ktokolwiek inny na świecie. 

Po  chwili  zrozumiałem  -  jako  kilkukrotny  już  wcześniej  gość  tego  klasztoru  -  że 

zakonnicy  nie  wiodą  mnie  do  hospicjum,  w  którym  aplikowano  leki  chorym,  ani  do 

pomieszczenia, w którym modlili się przybyli tutaj pielgrzymi, lecz na górę, po schodach, na 

korytarz prowadzący do zamieszkałych przez mnichów cel. 

W kolejnym przypływie mdłości doznałem zarazem porażenia pięknem, albowiem na 

ścianie u szczytu schodów ujrzałem fresk Fra Giovanniego Zwiastowanie. 

background image

Było to „moje” Zwiastowanie, czyli najukochańszy ze wszystkich hołubionych przeze 

mnie motywów biblijnych. 

Nie, nie był to płód mojego kłopotliwego geniusza, Filippa Lippiego, bynajmniej. Ale 

- powtórzę - było to „moje”  Zwiastowanie, czyli  wymowny znak,  iż żaden demon  nie  może 

skazać na potępienie duszy, pojąc ją krwawą trucizną. 

„A  może  wlano  ci  również  do  ust  krew  Urszuli?”  Przeraziłem  się  tą  myślą.  Spróbuj, 

głupcze, zapomnieć, jak odrywają od ciebie jej miękkie palce. Spróbuj, otumaniony głupcze, 

zapomnieć ojej ustach i gęstym strumyku krwi, który sączył się do twych ust. 

- Spójrzcie tylko! - krzyknąłem. Wskazałem rzeczony fresk zwiotczałą ręką. 

- Tak, tak. Mamy ich tutaj sporo - odrzekł z uśmiechem niedźwiedziowaty zakonnik. 

Autorem  tego  dzieła  był,  rzecz  jasna,  Fra  Giovanni,  czyli  późniejszy  Fra  Angelico. 

Widoczne  to  było  na  pierwszy  rzut  oka.  Ja  zresztą  fresk  ten  już  znałem.  Artysta  ów 

namalował  anioła  i  Najświętszą  Panienkę  w  sposób  prosty  i  surowy,  choć  czuły  i  tkliwy 

zarazem. Scena zwiastowania pozbawiona tu była jakichkolwiek ornamentów, a odbywała się 

pośród niskich, zaokrąglonych sklepień łukowych - takich, jakie widziałem chwilę wcześniej 

na klasztornym krużganku. 

Kiedy  mój  zwalisty  zakonnik  skierował  mnie  do  przestronnego,  błyszczącego  i 

arcypięknego w swojej prostocie korytarza, podjąłem próbę ujęcia w słowa zachwytu, w jaki 

wprawił mnie widok anioła z fresku Fra Giovanniego. 

Chciałem  powiedzieć  Ramielowi  i  Seteusowi  (jeśli  ciągle  mi  towarzyszyli): 

„Spójrzcie.  Skrzydła  Gabriela  mają  taką  piękną  barwę.  No  i  popatrzcie,  jak  symetrycznie 

spoczywają  na  nim  te  szaty”.  Wszystko  to  ogarniałem  myślą,  tak  jak  uprzednio  zachwycał 

mnie nieziemski wygląd Ramiela i Seteusa... Ale znowu mamrotałem jakieś nonsensy. 

-  Aureole  -  powiedziałem.  -  Aniołowie,  gdzież  wy  jesteście?  Aureole  unoszą  się  nad 

waszymi głowami. Sam  je widziałem. Widziałem je zarówno na ulicy,  jak na obrazach, lecz 

na obrazach Fra Giovanniego te aureole są płaskie i otaczają głowę anioła niczym przyklejony 

do obrazu krążek z twardego złota. 

Zakonnicy wybuchnęli śmiechem. 

-  Do  kogóż  się  zwracasz,  młody  signore  Vittorio  di  Raniari?  -  spytał  mnie  jeden  z 

mnichów. 

- Zamilknij, chłopcze - powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, przeszywając mnie na 

wskroś swoim  basowym głosem. - Znajdujesz się pod naszą opieką.  A teraz bądź  już cicho. 

Popatrz, to jest biblioteka. Widzisz, jak nasi mnisi tam pracują? 

background image

Musieli  być  z  tego  dumni.  Choć  w  każdej  chwili  mogłem  zbrukać  wymiotami 

nieskazitelnie  czystą  posadzkę,  opiekun  mój  pozwolił  mi  zajrzeć  do  długiej  sali,  w  której 

mnisi  ślęczeli  nad  księgami.  Prócz tego  zauważyłem  wszakże  zbudowane  przez  Michelozza 

sklepienie,  wygięte  w  łagodne  łuki,  przez  co  powietrze  i  światło  swobodnie  mogło 

przepływać. 

Chyba  doznałem  omamów  wzrokowych.  Widziałem  bowiem  potrójne  postacie  tam, 

gdzie winienem ujrzeć jedną. Co więcej, mgiełka skłębionych anielskich skrzydeł wymieszała 

się w mojej głowie ze zwróconymi ku  mnie owalnymi twarzami, które spozierały  na  mnie z 

nadprzyrodzoną wręcz tajemniczością. 

- Zali widzicie? - nic innego powiedzieć nie umiałem. 

Musiałem dostać się do biblioteki, musiałem tam znaleźć teksty 

dotyczące demonów. A tak! Jeszczem się nie poddał! I nie - nie przekształciłem się w 

bełkoczącego  idiotę!  Po  swojej  stronie  mam  aniołów!  Zaprowadzę  tam  Ramiela  i  Seteusa, 

pokażę im te teksty. „Wiemy o tym, Vittorio. Wymaż te obrazy ze swoich myśli, bo my też je 

widzimy”. 

- Gdzie jesteście?! - krzyknąłem. 

- Ciszej - strofowali mnie zakonnicy. 

- Ale czy pomożecie mi tam powrócić, abym ich wszystkich zabił? 

- Majaczysz - odrzekli mnisi. 

Patronem  tej  biblioteki  był  sam  Cosimo.  Gdy  zmarł  stary  Nicollo  de'  Niccoli  - 

wspaniały  kolekcjoner  książek,  z  którym  wielokrotnie  rozprawiałem  w  księgarni 

„Vaspasiano”  -  Cosimo  przekazał  wszystkie  należące  doń  książki  o  tematyce  religijnej  na 

rzecz  tego  właśnie  klasztoru.  A  ja  pragnąłem  obecnie  odnaleźć  te  woluminy,  w  których  św. 

Augustyn i Akwinata poświadczą istnienie wrogich mi demonów. 

Nie.  Nie  postradałem  zmysłów.  Nie  poddałem  się  bynajmniej.  Nie  stałem  się 

bełkoczącym  niezrozumiale  idiotą.  Marzyło  mi  się  jedynie,  aby  promienie  słoneczne, 

wdzierające się przez wysokie okna do tych chłodnych wnętrz, przestały wreszcie przypiekać 

mi oczy i dłonie. 

- Ciszej, ciszej - powiedział niedźwiedziowaty zakonnik, który w dalszym ciągu się do 

mnie uśmiechał. - Wydajesz z siebie odgłosy typowe dla  noworodka. Gurgliburgli. Czyżbyś 

sam  tego  nie  słyszał?  W  bibliotece  wszyscy  teraz  pracują,  dzisiaj  otwarta  jest  dla  ludzi  z 

zewnątrz.  Wszyscy  są  tutaj  bardzo  zajęci.  Kilka  kroków  za  biblioteką  zakonnik  wskazał  mi 

przeznaczoną dla mnie celę. 

background image

-  To  tutaj  -  powiedział  tonem  osoby  strofującej  niegrzeczne  dziecko.  -  Parę  metrów 

dalej znajduje się cela przeora. Nie zgadniesz, kto tam w tej chwili jest... Sam arcybiskup. 

- Antonino - wyszeptałem. 

- Tak, tak, właśnie on. Kiedyś to był nasz Antonino. A wiesz, dlaczego tam przyszedł? 

Byłem  nazbyt  otumaniony,  żeby  zdobyć  się  na  jakąkolwiek  odpowiedź.  Pozostali 

mnisi stłoczyli się wokół mnie, otarli chłodnymi szmatkami i wygładzili mi włosy. 

Była  to  duża  i  czysta  cela.  Ach,  gdyby  tylko  przestało  prażyć  mnie  słońce!  Cóż 

uczyniły  ze  mną  te  diabły  -  przekształciły  mnie  w  półdemona?  Czy  mam  poprosić  o 

zwierciadło? 

Kiedy  usiadłem  na  miękkim  łóżku  w tej  ciepłej  celi,  ponownie  straciłem  władzę  nad 

członkami mego ciała. I znowu ogarnęły mnie mdłości. 

Zakonnicy przynieśli mi srebrną miskę. Słońce jasno oświetlało jakiś fresk, lecz ja nie 

byłem  w  stanie  patrzeć  na  przedstawione  tam  postacie,  albowiem  bijący  od  nich  blask  raził 

mnie w oczy. Miałem wrażenie, że w mojej celi są jeszcze inne postacie. Zali były to anioły? 

Widziałem  przezroczyste  istoty,  które  przemieszczały  się,  pływały  w  powietrzu,  lecz  nie 

umiałem  wyodrębnić  ich  z  otoczenia.  Jedynie  jarzący  się  na  ścianie  fresk  wyglądał  na 

rzeczywisty, trwały, prawdziwy. 

- Czy oni już na zawsze uszkodzili mój wzrok? - spytałem. 

Wydawało mi się, że w drzwiach celi mignął mi jakiś anioł, lecz nie był to ani Seteus, 

ani Ramiel. Czy owa istota miała pajęczynowate skrzydła? Skrzydła demona? Wzdrygnąłem 

się ze strachu. 

Postać  owa  zniknęła.  Posłyszałem  jeszcze  delikatne  szelesty  i  wyszeptane  słowo: 

„Wiemy”. 

-  Gdzie  są  moi  aniołowie?  -  pytałem.  Krzyczałem.  Wymieniłem  nazwisko  swojego 

ojca i dziadka oraz wszystkich di Raniarich, których mogłem przywołać na pamięć. 

-  Ćśśś...  -  uciszył  mnie  młody  zakonnik.  -  Cosimo  już  wie,  że  tu  jesteś.  Ale  to  jest 

naprawdę okropny dzień. Pamiętamy twojego ojca. A teraz zdejmij to brudne odzienie. 

Głowa moja rozpływała się, kołysała. Pokój zniknął. 

I  znowu ten  narkotyczny  sen,  w  którym  widzę  moją  wybawicielkę,  Urszulę.  Biegnie 

przez  falującą  łąkę.  Ktoś  ją  goni,  wypędza  spośród  rozsnutych  dokoła  kwiatów.  Wszędzie 

fioletowe irysy, gnące się pod jej stopami. Odwraca się. Nie! Nie odwracaj się, Urszulo! Zali 

nie widzisz tej rozpalonej szabli? 

Zbudziłem  się  w  ciepłej  kąpieli.  Czyżbym  znajdował  się  w  tym  przeklętym 

baptysterium?  Nie.  Widziałem  niewyraźnie  fresk,  święte  postacie  oraz  jak  najbardziej 

background image

prawdziwych zakonników, którzy klęczeli przy mnie na kamiennej posadzce. Mieli zakasane 

rękawy i obmywali mnie ciepłą, pachnącą wodą. 

-  Ach,  ten  Francesco  Sforza...  -  rzekł  po  łacinie  jeden  z  mnichów  do  swego 

towarzysza. - Najechać na Mediolan i objąć władzę nad księstwem! Jakby Cosimo miał mało 

kłopotów... 

- Naprawdę tego dokonał? Przejął władzę nad Mediolanem? - spytałem. 

- Co powiedziałeś? Tak, synu, tak się  stało. Naruszył panujący dotąd pokój.  A twoja 

rodzina,  cała  twoja  biedna  rodzina  zginęła  z  rąk  rozbójników.  Nie  myśl  atoli,  że  ominie  ich 

kara, że ci przeklęci wenecjanie będą dalej plądrować ten kraj... 

-  Nie,  nie  powinniście...  Niech  dowie  się  o  tym  Cosimo...  To  nie  działania  wojenne 

miały wpływ na losy mojej rodziny... Nie zrobili tego ludzie... 

- Ciszej, chłopcze. 

Cnotliwe dłonie mnichów oblały wodą moje ramiona, gdym tak siedział przygarbiony, 

opierając się o ciepły metal wanny. 

- ...di Raniari był zawsze lojalny - mówił do mnie jeden z zakonników. - A brat twój 

Matteo miał pobierać tutaj nauki... 

Wydałem z siebie przeraźliwy jęk, lecz miękka dłoń natychmiast zasłoniła mi usta. 

- Sforza ukarze ich osobiście. On oczyści cały kraj. 

Krzyczałem i jęczałem. Nikt mnie nie rozumiał. Nie chcieli mnie nawet słuchać. 

Mnisi  postawili  mnie  na  nogi.  Ubrano  mnie  w  długie,  miękkie,  wygodne  płócienne 

szaty. Pomyślałem, że przygotowują mnie do egzekucji. Ale tamto już przecie minęło. 

- Nie jestem szaleńcem! - powiedziałem wyraźnie. 

- Nie, bynajmniej. Trapi cię jedynie smutek. 

- Zrozumieliście mnie! 

- Jesteś wyczerpany. 

-  To  miękkie  łóżko  przyniesiono  tu  specjalnie  dla  ciebie.  Ciszej.  Nie  krzycz  już  jak 

opętany. 

- To wina demonów - szepnąłem. - To nie byli żadni wojacy. 

- Wiem, synu, wiem o tym. Wojna to rzecz straszna. Wojna to sprawka samego diabła. 

Nie. To nie wojna. Posłuchacie mnie wreszcie? 

„Zamilknij. Słyszysz w tej chwili głos Ramiela. Czyżbym nie mówił ci, że masz spać? 

A może ty posłuchasz nas? Dotarły do nas twoje słowa, ba, nawet twoje myśli!” 

background image

Położyłem  się  na  brzuchu.  Zakonnicy  uczesali  moje  długie  włosy.  Długie, 

rozczochrane  włosy  młodego  panicza  spoza  Florencji.  Ta  kąpiel,  to  mycie  przyniosły  mi 

wielką ulgę. 

- Czy to są świece? - spytałem. - Słońce już zaszło? 

- Tak - odrzekł stojący najbliżej mnich. - Spałeś. 

- Czy mógłbym dostać więcej świec? 

- Tak, przyniosę więcej. 

Leżałem w ciemności. Mrugając, usiłowałem odmówić Zdrowaś Maryjo. 

W drzwiach pojawiło się sześć lub siedem kształtnych płomyczków, które zamigotały, 

kiedym  posłyszał  miękki  odgłos  stóp  zbliżającego  się  do  mnie  zakonnika.  Widziałem 

wyraźnie, jak klęka, aby postawić świecznik obok mojego łóżka. 

Był to chudy  i wysoki  młodzieniec, odziany w przewiewne, powłóczyste szaty. Miał 

nad wyraz czyste dłonie. 

- Znajdujesz się w bardzo szczególnej celi. Cosimo wydał swoim ludziom rozkazy, by 

pochowali twoją rodzinę. 

- Bogu niech będą dzięki - odparłem. 

- Tak. 

A zatem mogłem już normalnie mówić! 

-  Na  dole  toczy  się  jeszcze  rozmowa  -  rzekł  mnich.  -  Cosimo  jest  zaniepokojony. 

Spędzi  tu  noc.  Całe  miasto  pełne  jest  weneckich  podżegaczy,  którzy  podburzają  przeciwko 

niemu ludność Florencji. 

- Ciszej już - powiedział inny zakonnik, który zjawił się nagle w mej celi. Pochyliwszy 

się nieco, uniósł moją głowę, aby wsunąć pod nią kolejną grubą poduszkę. 

Poczułem się błogo, lecz po chwili myśl moja skierowała się ku więźniom zagrody. 

- To straszne, okropne! - powiedziałem. - Jest noc i oni szykują się właśnie do swojej 

potwornej ceremonii. 

- Kto, chłopcze? Jakiej ceremonii? 

Ponownie  ujrzałem  jakieś  postacie,  które  snując  się  przez  moją  komnatę,  rozpływały 

się w cieniach. One również błyskawicznie zniknęły. 

Zwymiotowałem do miski. Zakonnicy przytrzymywali  mnie za włosy. Czy przy tych 

świecach widzieli lejącą się ze mnie krew? Czy czuli bijący odeń fetor zgnilizny? 

-  Jak  można  przeżyć  taką  dawkę  trucizny?  -  szepnął  po  łacinie  jeden  z  mnichów  do 

swego towarzysza. - Może damy mu coś na przeczyszczenie? 

- Wystraszymy go tylko. Nic już nie mów. On nie ma go rączki. 

background image

- Jesteście w błędzie, jeżeli myślicie, żem niespełna rozumu! - wykrzyczałem te słowa 

do Floriana i Godrica, do całej reszty. 

Zakonnicy patrzyli na mnie w zdumieniu. Roześmiałem się. 

-  Mówiłem  do tych,  co  próbowali  mnie  zranić  -  rzekłem,  starając  się  nadać  wyraźne 

brzmienie każdemu z wypowiadanych wyrazów. 

Chudy  zakonnik  z  wypielęgnowanymi  dłońmi  uklęknął  obok  łóżka  i  pogłaskał  mnie 

po czole. 

- A twoja piękna siostrzyczka? Ta, która miała wyjść za mąż... Czy ona również...? 

- Bartola! Ona  miała wyjść za  mąż? Nie wiedziałem. Za cały posag posłuży  jej teraz 

głowa...  -  jęczałem.  -  Robaki  zabrały  się  już  do  dzieła.  A  na  wzgórzu  tańcują  demony.  A 

miasto nie robi nic. 

- Jakie miasto? 

- Znowu  majaczysz - rzekł zakonnik  stojący przy świecach. Widziałem go wyraźnie, 

choć znajdował się poza zasięgiem światła. Był to człowiek o okrągłych plecach, haczykowa 

tym nosie i ciężkich powiekach. 

- Nie majacz już, biedne dziecię. 

Chciałem zaprotestować, ale nagle przykryło mnie ogromne skrzydło ze złocącymi się 

piórami, które łaskotały mnie miękko po całym ciele. Ramiel powiedział: 

„Cóż mamy zrobić, abyś wreszcie zamilknął? Jesteśmy teraz potrzebni Filippowi. Czy 

dasz  nam  choć  trochę  spokoju,  żebyśmy  mogli  się  nim  zająć?  Po  to  Bóg  nas  tutaj  przysłał. 

Nie odpowiadaj mi, tylko wypełnij moje polecenie”. 

Skrzydło anioła wymazało z mych myśli wszystkie dręczące mnie wizje. 

Ponownie ogarnął mnie mrok. Cienie. I świece, wysoko gdzieś za mną. 

Zbudziłem się i podparłem na łokciach. Umysł mój jasny był i przejrzysty. Cela drgała 

nieznacznie  przed  mymi  oczami,  oświetlona  pięknie  i  równomiernie.  Z  wysokiego  okna 

spozierał  księżyc,  który  rozjaśniał  ścienny  fresk.  Autorem  tej  pracy  był  niewątpliwie  Fra 

Giovanni.  Wzrok  mój  stał  się  nagle  zdumiewająco  wręcz  sprawny.  Czyżby  przyczyną  była 

moja diabelska krew? 

Naszła  mnie  osobliwa  myśl,  która  dźwięczała  w  mej  świadomości  jak  bicie  złotego 

dzwonu.  Nie  mam  już  aniołów  stróżów!  Opuścili  mnie,  albowiem  duszę  mą  skazano  na 

potępienie. 

Nie miałem własnych aniołów. A opiekunów Filippa widziałem za sprawą udzielonej 

mi  przez  demony  mocy,  i  może  dzięki  innym  jeszcze  wypadkom.  Aniołowie  Filippa  tak 

często  się  ze  sobą  spierali!  Takie  przynajmniej  odniosłem  wrażenie.  Przypomniały  mi  się 

background image

pewne  słowa.  Nie  byłem  pewien,  czy  zapamiętałem  je  z  pism  Akwinaty  czy  z  dzieł  św. 

Augustyna.  Czytałem  ich  obu,  gdym  uczył  się  łaciny,  a  ich  długie  wywody  sprawiały  mi 

rozkosz. Demony są pełne pasji. Demony - lecz nie aniołowie! 

A stróże Filippa wykazywały taki temperament... 

Zrzuciłem  przykrycie  i  postawiłem  bose  stopy  na  przyjemnie  chłodnej  posadzce.  W 

celi, która za dnia nasiąkła słonecznym światłem, ciągle było ciepło. Żadnego wiatru, żadnych 

przeciągów. 

Stanąłem  przed  freskiem.  Nie  męczyły  mnie  już  zawroty  głowy,  nie  miałem  mdłości 

ani kłopotów z równowagą. Znowu byłem sobą. 

Fra Giovanni musiał być człowiekiem nad wyraz niewinnym i spokojnym. W żadnej z 

malowanych  przezeń  postaci  nie  było  choćby  najmniejszego  śladu  zła,  występku, 

okrucieństwa.  Widziałem  Chrystusa  w  złotej  aureoli  z  wkomponowanym  w  nią  krzyżem. 

Siedział  przed  jakąś  górą,  a  obok  Niego  stało  dwóch  aniołów.  Jeden  podawał  Mu  chleb,  a 

drugi  -  którego  postać  częściowo  ucięły  drzwi  w  ścianie,  przez  co  ledwo  widać  było 

końcówki jego skrzydeł - trzymał w swych dłoniach mięso i wino. 

W wyższej partii tego fresku, na owej górze, również znajdował się Chrystus. Dzieło 

to przedstawiało bowiem kilka wydarzeń jednocześnie, a w górnej jego części Chrystus stał w 

tych samych wprawdzie szatach, lecz był tam wzburzony - na tyle, na ile Fra Giovanni mógł 

był  Go  takim  odmalować.  Tam  też  Chrystus  unosił  swoją  lewicę,  jak  gdyby  chciał  wyrazić 

swój gniew. 

Postacią  zaś,  która  przed  Nim  uciekała,  był  diabeł!  Był  to  odrażający  stwór  z 

pajęczynowatymi skrzydłami, które - jak  mniemam - gdzieś  już wcześniej widziałem... Miał 

też  szponiaste  stopy,  złowrogie  oblicze  i  brudnoszarą  sukmanę.  Uciekał  przed  Chrystusem, 

który  stał  niewzruszenie  na  pustyni,  nie  ulegając  szatańskiemu  kuszeniu.  Dopiero  potem 

następowała  scena  na  dole,  gdzie  zwycięski  w  tej  konfrontacji  Chrystus  siedział  w 

towarzystwie aniołów ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi. 

Widok  tego  ohydnego  demona  zaparł  mi  dech  w  piersiach.  Potem  jednak  przeszła 

przeze mnie kojąca fala ulgi: poczułem przyjemne mrowienie we włosach i miłe łaskotki pod 

stykającymi  się  z  lśniącą  posadzką  stopami.  Pokonałem  demony,  odrzuciłem  oferowaną  mi 

nieśmiertelność. Odrzuciłem ją, choć groziło mi ukrzyżowanie! 

Znowu  zacząłem  wymiotować.  Czułem  się  tak,  jakby  ktoś  kopnął  mnie  w  brzuch. 

Odwróciłem  się.  Czysta,  połyskująca  miska  dalej  stała  na  podłodze.  Upadłem  na  kolana  i 

wylałem z siebie kolejną porcję plugawej mazi. Czy jest tu gdzieś woda? 

background image

Rozejrzałem  się  dokoła.  Zauważyłem  dzbanek  i  kubek.  Kubek  był  pełen  po  brzegi. 

Przytknąłem  go  do  ust.  Rozlałem  trochę  płynu,  którego  smak  był  wstrętny,  odrażający. 

Odrzuciłem kubek. 

-  Wsączyliście  we  mnie  truciznę,  która  nie  pozwala  mi  teraz  przyjmować  naturalnej 

żywności i napojów. Nie, nie wygracie! 

Dłonie  me  drżały.  Podniosłem  kubek,  napełniłem  go  i  spróbowałem  raz  jeszcze  się 

napić.  Smak  tego  płynu  był  wszakże  nienaturalny.  Z  czym  mógłbym  go  porównać?  Nie 

smakował  jak  uryna,  już  raczej  jak  woda  skażona  jakimiś  minerałami  i  metalami  -  woda, 

przez którą człowiek nagle blednie i traci dech w piersiach. 

Odstawiłem  kubek.  No  dobrze.  Najwyższy  czas  zabrać  stąd  świece  i  przestudiować 

stosowne teksty. 

Wyszedłem.  Korytarz  był  pusty,  rozjaśniony  nieznacznie  przez  blade  światło 

wpadające tam z okienek nad nisko sklepionymi celami. 

Skręciłem w prawo i podszedłem do drzwi biblioteki. Nikt ich nie zakluczył. 

Wszedłem  do  środka  ze  swoim  świecznikiem.  I  raz  jeszcze  architektoniczny  projekt 

Michelozza  napełnił  mnie  ciepłem,  wiarą  i  ufnością.  Dwa  rzędy  spojonych  łukami  jońskich 

kolumn  tworzyły  między  sobą  szeroką  nawę,  zakończoną  widniejącymi  w  oddali  drzwiami. 

Po obu stronach znajdowały się stoły, a pod ścianami rozstawiono regały z rękopiśmiennymi 

tomami i zwojami pergaminu. 

Idąc  boso  po  ułożonych  w  jodełkę  kamieniach  posadzki,  uniosłem  świecznik  nieco 

wyżej, aby oświetlić sklepienie sufitu. Cieszyłem się, że jestem tu sam. 

Okna po obydwu stronach wpuszczały do środka blade światło, które przenikało przez 

zapełnione książkami regały. Jakże niebiańsko spokojny był ten wysoki sufit! I jak odważnie 

Michelozzo to wszystko zaprojektował, czyniąc z tej sali małą bazylikę! 

I  skąd  miałem  wtedy  -  jako  dziecko  jeszcze  -  wiedzieć,  że  styl  ten  będzie  potem 

imitowany w  mojej umiłowanej Italii?  W tamtej epoce istniało tak wiele cudownych rzeczy, 

które miały przetrwać po wsze czasy. 

A ja? Kim jestem ja? Czy żyję? A może jestem chodzącym trupem, który zakochał się 

w upływie czasu? 

Zatrzymałem się. Jakże oczy me kochały ten księżycowy blask! Jakże pragnąłem stać 

tam już zawsze w tym rozmarzeniu, tak blisko przedmiotów związanych z umysłem i z duszą, 

a  jednocześnie  tak  daleko  od  tamtego  zniewolonego  miasteczka  na  przeklętej  górze  wraz  z 

pobliskim zamczyskiem, nad którym unosiła się pewnie w tej chwili owa odrażająca, upiorna 

poświata. 

background image

Czy  będę  w  stanie  nie  zgubić  się  wśród  takiej  obfitości  tytułów,  które  skatalogował 

swego czasu odpowiedzialny za to zakonnik, czyli obecny papież Mikołaj V. 

Przemieszczałem  się  wzdłuż  regałów  po  prawej  stronie,  trzymając  wysoko  swój 

świecznik.  Czy  tomy  ustawiono  tu  w  porządku  alfabetycznym?  Pomyślałem  o  Akwinacie, 

którego  znałem  raczej  słabo,  ale  znalazłem  dzieła  św.  Augustyna.  Zawsze  go  uwielbiałem, 

kochałem jego barwny styl, wszystkie typowe dlań osobliwości i dramatyczny sposób pisania. 

- Och, tyś napisał o demonach więcej, wolę ciebie! - powiedziałem. 

Miasto Boże! Kopia za kopią. Znalazłem  chyba ze dwadzieścia przepisanych ręcznie 

egzemplarzy tego arcydzieła, a ponadto inną wspaniałą księgę tego wielkiego świętego, czyli 

Wyznania, które wywarły  na  mnie większe  jeszcze wrażenie niż rzymski dramat. Niektóre z 

tych  woluminów  były  już  bardzo  stare,  a  gruby  pergamin,  z  którego  je  wykonano,  ulegał 

powolnemu  rozkładowi.  Inne  z  kolei  miały  okazałą  oprawę,  a  jeszcze  inne,  nowsze, 

oprawiono prosto i surowo. 

Musiałem  kierować  się  rozwagą  i  szacunkiem  dla  tych  dzieł,  a  zatem  wybrać 

najsolidniejszy z egzemplarzy, świadom tego, że pomimo staranności przepisujących ten tekst 

mnichów  mogą  się  w  nim  znajdować  błędy.  Wiedziałem,  który  tom  jest  mi  potrzebny. 

Pamiętałem  tom  traktujący  o  demonach,  gdyż  onegdaj  zafascynował  mnie  on  jako  tekst 

zabawny i nonsensowny. Och, jakim ja byłem głupcem! 

Wyjąłem  z  regału  opasły  tom  dziewiąty,  wsunąłem  go  pod  pachę  i  podszedłem  do 

najbliższego  stołu.  Następnie  ustawiłem  świecznik  w  taki  sposób,  by  cienie  mych  rąk  nie 

padały na tekst, po czym otwarłem książkę. 

-  Tutaj  jest  wszystko!  -  wyszeptałem.  -  Powiedz  mi,  święty  Augustynie,  czym  były 

owe  stwory.  Pragnę  bowiem  przekonać  Ramiela  i  Seteusa,  aby  przyszli  mi  z  pomocą.  Albo 

daj  mi  możliwość,  abym  przekonał  florentczyków,  którzy  zajęci  są  obecnie  tylko  wojną  z 

najemnikami spokojnej Republiki Weneckiej. Pomóż mi, o święty. Proszę cię. 

Tak,  rozdział  dziesiąty  tomu  dziewiątego.  Wiedziałem...  Augustyn  cytował  tam 

Plotyna lub streszczał jego poglądy: 

„A więc to, że ludzie mają śmiertelne ciała, uważał za wynik miłosierdzia Boga Ojca, 

który nie chciał, aby to nędzne życie trwało wiecznie. Za nie zasługujące na takie miłosierdzie 

uznane  zostały  niegodziwe  demony,  które  obok  nędznej,  ulegającej  namiętnościom  duszy 

otrzymały nie ciało śmiertelne, jak ludzie, lecz ciało wieczne” . 

- No tak! - powiedziałem sam do siebie. - Właśnie to oferował mi Florian, chwaląc się, 

że  ich  ciała  nie  ulegają  procesom  starzenia  się  czy  rozkładu  i  że  nie  imają  się  ich  choroby. 

background image

Mówił, że mógłbym żyć z nimi przez całą wieczność. Zło, wcielone zło. Otóż i dowód. Mam 

go tutaj i mogę pokazać mnichom! 

Czytałem  dalej.  Przeglądałem  tekst  w  poszukiwaniu  najbardziej  treściwych 

fragmentów - takich, które będę mógł wykorzystać jako argument. Rozdział jedenasty: 

„Powiada  Apulejusz, że również dusze  ludzkie są demonami; że przekształcają się w 

lary, jeśli się ludzie dobrze zasłużyli, w lemury, czyli larwy, jeśli źle...” 

-  Tak,  lemury.  Znam  to  słowo.  Lemury  albo  larwy.  A  Urszula  mówiła  mi,  że  była 

kiedyś  młoda,  równie  młoda  jak  ja  teraz.  Wszyscy  oni  byli  kiedyś  ludźmi,  a  teraz  są 

lemurami. 

„Jako że podług Apulejusza wywodzące się z ludzi szkodliwe demony są larwami”. 

Ogarnęła  mnie  fala  ekscytacji.  Potrzebowałem  pergaminu  i  pióra.  Musiałem 

skopiować  ten  ustęp.  Musiałem  utrwalić  dla  siebie  to  odkrycie  i  szukać  dalej.  Powinienem 

wszak przekonać Ramiela i Seteusa, że przytrafiła im się największa... 

Ciąg moich myśli został gwałtownie przerwany przez ciężkie, acz stłumione zarazem 

odgłosy kroków. Ktoś wszedł do biblioteki. Za moimi plecami  zrobiło się nagle ciemno, jak 

gdyby wpadające do środka wątłe promienie księżyca zostały przez kogoś zasłonięte. 

Odwróciłem się wolno i spojrzałem przez ramię. 

- Dlaczegóż to wybrałeś lewą stronę? 

Wyrósł  przede  mną,  ogromny,  uskrzydlony.  Patrzył  na  mnie  z  góry.  Twarz  jego 

połyskiwała  w  migotliwym  blasku  świec.  Miał  lekko  uniesione  brwi,  które  wszakże  nie 

wygięły  się  w  łuk  i  znamionowały  jedynie  surową  dezaprobatę.  Jego  złote  włosy,  wyjęte 

żywcem  z  obrazów  Fra  Filippa,  układały  się  w  pukle  pod  ogromną  czerwoną  przyłbicą,  a 

wyrastające z pleców skrzydła powleczone były grubą warstwą złota. 

Miał  na  sobie  zbroję  z  ozdobnym  napierśnikiem  i  dużymi  naramiennikami. 

Przepasany był niebieską szarfą z jedwabiu, miał schowaną do pochwy szablę, a na jednym z 

jego ramion widniała tarcza z czerwonym krzyżem. 

Nigdy wcześniej niczego podobnego oczy moje nie oglądały. 

-  Potrzebuję  cię!  -  rzekłem.  Podnosząc  się,  przewróciłem  ławkę,  na  której  dotąd 

siedziałem, ale udało mi się ją przytrzymać, by nie upadła z hukiem na podłogę. Stałem teraz 

naprzeciwniego. 

-  Ty  mnie  potrzebujesz!  -  powiedział  z  wyraźnie  tłumionym  gniewem  w  głosie.  - 

Potrzebujesz  mnie?  Ty,  który  odwiodłeś  Ramiela  i  Seteusa  od  Fra  Filippo  Lippiego.  Zatem 

mnie potrzebujesz? Wiesz, kim jestem? 

Głos miał wspaniały, soczysty, miękki, silny i przenikliwy zarazem. 

background image

- Masz szablę - rzekłem. 

- Tak? I na cóż mi ona? 

- Żeby ich zabić, zabić ich wszystkich! - odparłem. - Żeby udać się ze mną do tamtego 

zamku. Wiesz, o czym mówię? 

Kiwnął głową. 

- Wiem, co ci się śniło, co bełkotałeś i co Ramiel oraz Seteus wywnioskowali z twoich 

gorączkowych myśli. Oczywiście wiem to wszystko. Powiadasz, że mnie potrzebujesz, a Fra 

Filippo Lippi  leży w tej chwili w  łóżku z jakąś  ladacznicą, która liże  jego obolałe członki, a 

zwłaszcza jeden z nich się ku niej wyrywa. 

- Takie słowa w ustach anioła! - zauważyłem. 

- Nie kpij ze mnie, bo cię uderzę. 

Jego  skrzydła  wznosiły  się  i  opadały,  jakby  sygnalizując  zniecierpliwione 

westchnienia. 

- Uczyń to zatem! - powiedziałem. Oczy  moje  napawały  się  jego urodą. Patrzyłem z 

zachwytem  na  pelerynę  z  czerwonego  jedwabiu  i  na  jego  gładkie  policzki.  -  Ale  udaj  się 

również ze mną w góry i pozabijaj ich wszystkich! - błagałem. 

- Dlaczego sam tego nie zrobisz? 

- Myślisz, że mogę? 

Na  twarzy  jego  panował  niewzruszony  spokój.  Dolna  warga  wysunęła  się  nieco  w 

zamyśleniu.  Jego  szczęki  i  szyja  sprawiały  wrażenie  bardzo  silnych -  był  zapewne  znacznie 

silniejszy od Ramiela czy Seteusa, którzy mogli być jego młodszymi braćmi. 

- Nie jesteś chyba upadłym aniołem? - spytałem. 

-  Jak  śmiesz!  -  wyszeptał,  budząc  się  z  zadumy.  Spoglądając  na  mnie,  groźnie 

zmarszczył brwi. 

- A więc to ty jesteś Mastema. Oni zdradzili mi twoje imię. Mastema. 

Skinął głową i uśmiechnął się pogardliwie. 

- Dlaczegóżby mieli tego nie zrobić? 

-  A  co  z  tego  wynika,  o  wielki  aniele?  Że  mogę  cię  do  siebie  przyzywać?  Że  mogę 

wydawać ci rozkazy? - Odwróciłem się i sięgnąłem po dzieło świętego Augustyna. 

- Odłóż tę księgę! - powiedział spokojnie, acz z pewnym zniecierpliwieniem w głosie. 

- Stoi przed tobą anioł, chłopcze. Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię! 

-  Mówisz  zupełnie  jak  Florian,  demon  z  tamtego  zamku.  Masz  taki  sam  sposób 

mówienia. Czego ode mnie chcesz, aniele? Po coś tu przyszedł? 

Milczał, jak gdyby nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Po chwili zapytał mnie: 

background image

- A jak myślisz? 

- Dlatego że się modliłem? 

- Tak - odparł chłodno. - Tak! I dlatego że oni zwrócili się do mnie z twoją sprawą. 

Moje  oczy  otwarły  się  nagle  szeroko. Poczułem,  że  wypełnia  je  jakieś  światło,  które 

jednak tym razem nie sprawia mi bólu. W uszach zabrzmiały rozkoszne dźwięki. 

Po obu  stronach  mojego  rozmówcy  pojawili  się  Ramiel  i  Seteus,  zwracając  do  mnie 

swe łagodne oblicza. 

Mastema ponownie uniósł brwi. 

- Fra Filippo Lippi  jest pijany - powiedział. - Po przebudzeniu znowu się upije, żeby 

uśmierzyć nękający go ból. 

- Łamać kołem wielkiego malarza... Toż to głupota - powiedziałem. - Ale i tak znacie 

moje myśli dotyczące tej sprawy. 

-  Znamy  też  myśli  wszystkich  florenckich  kobiet  -  odrzekł  Mastema.  -  I  myśli 

wielmożów, którzy płacą za jego obrazy. O ile akurat nie myślą o wojnie. 

-  Tak  -  potwierdził  Ramiel,  patrząc  błagalnym  wzrokiem  na  równego  mu  wzrostem 

Mastemę. Ten jednak nawet na niego nie spojrzał. Ramiel wysunął się nieco do przodu, jakby 

chciał zwrócić na siebie uwagę. - Myśleliby, gdyby tak bardzo nie pochłaniała ich wojna. 

- Wojna to świat - powiedział Mastema. - Powtórzę swoje pytanie, Vittorio di Raniari. 

Czy wiesz, kim jestem? 

Wzdrygnąłem się. Nie chodziło o jego pytanie,  lecz o to, że troje aniołów stało teraz 

razem,  a  ja  przed  nimi  jako  jedyny  tutaj  śmiertelnik,  podczas  gdy  reszta  świata  zdawała  się 

pogrążona we śnie. 

Dlaczego  do  tej  biblioteki  nie  przyszedł  żaden  zaciekawiony  naszymi  szeptami 

zakonnik? Dlaczego blask świec nie przyciągnął uwagi jakiegoś nocnego strażnika? Dlaczego 

ludzie mieli trudności ze zrozumieniem moich słów? 

Czyżbym oszalał? 

Na  moment  zawładnęła  mną  pewna  zabawna  myśl:  gdybym  udzielił  Mastemie 

prawidłowej odpowiedzi, odzyskałbym zdrowe zmysły. 

Roześmiał się krótko, albowiem usłyszał tę myśl. 

Seteus  patrzył  na  mnie  ze  współczuciem.  Ramiel  również  milczał,  lecz  znowu 

spoglądał na Mastemę. 

-  Jesteś  aniołem,  któremu  Bóg  pozwolił  dzierżyć  tę  szablę  -  powiedziałem.  Nie 

odpowiedział.  -  Jesteś  aniołem,  który  zabijał  pierworodne  dzieci  Egiptu.  -  Mastema  dalej 

milczał. - Jesteś aniołem zemsty. 

background image

Aby potwierdzić mą supozycję, powoli zamknął i otworzył oczy. 

Seteus zbliżył się do Mastemy i powiedział mu prosto do ucha: 

- Pomóż mu. Pomóżmy mu wszyscy. Filippowi na nic się teraz nie zdamy. 

- Niby dlaczego? - zapytał Mastema. Spojrzał na mnie. 

- Bóg nie udzielił mi pozwolenia, bym karał te twoje demony. Pan nie powiedział mi: 

„Zabijaj  wampiry,  Mastemo.  Zniszcz  wszystkie  lemury,  larwy,  wszystkie  stwory  pojące  się 

krwią”. Bóg nigdy nie mówił mi: „Unieś swoją potężną szablę i oczyść świat z tych istot”. - 

Błagam  cię  -  odrzekłem.  -  Ja,  młody  śmiertelnik,  zaklinam  cię:  zabij  te  demony,  wymieć  je 

swoją szablą z ich siedliska. 

- Nie mogę tego uczynić. 

- Ależ możesz, Mastemo! - zaprotestował Seteus. 

- Jeżeli mówi, że nie może, to znaczy, że tak jest! - odezwał się Ramiel. - Dlaczego ty 

go nigdy nie słuchasz? 

- Bo wiem, że może zmienić zdanie - odparł bez wahania Seteus. - Zarówno on, jak i 

sam Bóg. 

Seteus zrobił krok do przodu. 

- Weź tę księgę, Vittorio - powiedział. Ciężkie welinowe karty księgi zatrzepotały, gdy 

anioł  podawał  mija,  wskazując  swym  bladym  palcem  gęsto  zapisany  czarnym  atramentem 

fragment tekstu. 

Przeczytałem na głos: 

„Oto  dlaczego  Bóg,  który  jako  widzialne  stworzył  niebo  i  ziemię,  nie  gardzi 

czynieniem  widzialnych  cudów  na  niebie  lub  na  ziemi;  chce  On  duszę,  lgnącą  jeszcze  do 

rzeczy widzialnych, pobudzić do oddawania czci sobie jako niewidzialnemu”. 

Palec  anioła  przesuwał  się  po  tekście,  a  ja  śledziłem  wzrokiem  jego  ruch.  Czytałem 

teraz o Bogu: 

„Jednako zna to, co ma się  stać, jak  i to, co już się  stało, a tym, którzy Go wzywają 

okazuje  posłuch  nie  inaczej,  jak  widzi  tych,  którzy  Go  wzywać  mają.  Również  wtedy,  gdy 

wzywających wysłuchują Jego aniołowie...” 

Urwałem. Byłem bliski płaczu. Seteus zabrał mi księgę, abym nie zmoczył jej swoimi 

łzami. 

Nagle  posłyszeliśmy  jakieś  obce  odgłosy.  Byli  to  mnisi,  którzy  szeptali  coś  na 

korytarzu, a potem otwarli drzwi biblioteki i weszli do środka. 

Gdym  uniósł  załzawione  oczy,  patrzyło  już  na  mnie  dwóch  nie  znanych  mi 

zakonników. 

background image

- Co się stało, młody człowieku? Dlaczego tu jesteś? Czemu płaczesz? - zapytał mnie 

jeden z nich. 

- Zaprowadzimy cię do łóżka i damy ci coś do jedzenia. 

- Nie. Ja nie mogę tego jeść - powiedziałem. 

- Nie, on nie może - zwrócił się pierwszy zakonnik do drugiego. - Ciągle ma mdłości. 

Ale może przecież odpocząć. - Spojrzał na mnie. 

Odwróciłem się. Trzej aniołowie stali w milczeniu, patrząc na zakonników, którzy ich 

nie  widzieli  -  którym  nawet  do  głowy  nie  przyszło,  że  mogą  w  tym  miejscu  przebywać 

aniołowie! 

-  Dobry  Boże  w  niebiesiech,  powiedz  mi,  proszę  -  mówiłem.  -  Czyżbym  postradał 

zmysły? Czy demony wygrały? Czy tak skutecznie zatruły mnie swoimi krwistymi napojami, 

że  cierpię  teraz  na  przywidzenia?  A  może  jestem  jako  Maryja,  która  doszedłszy  do  Grobu 

Pańskiego, zobaczyła tam anioła? 

- Chodź do łóżka - nalegali zakonnicy. 

- Nie - odezwał się Mastema, zwracając się cicho do jednego z mnichów, którzy ani go 

nie  widzieli,  ani  nie  słyszeli.  -  Niech  tu  zostanie.  Niech  czytaniem  uspokoi  swą  duszę.  To 

bardzo uczony chłopiec. 

- Nie, nie - rzekł mnich, kręcąc głową. Spojrzał na swego towarzysza. - Pozwólmy mu 

tutaj zostać. To bardzo uczony chłopiec. Może sobie po cichu poczytać. Cosimo chce, byśmy 

dawali mu wszystko, czego zapragnie. 

- Idźcie już i zostawcie go tutaj - powiedział miękkim głosem Seteus. 

- Cicho - rzekł Ramiel. - Niech powie mu to Mastema. 

Milczałem.  Mieszały  się  we  mnie  uczucia  szczęścia  i  smutku  zarazem.  Zakryłem 

dłońmi  twarz  i  pomyślałem  o  Urszuli,  uwięzionej  po  wsze  czasy  na  Dworze  Rubinowego 

Graala. Przypomniało mi się, jak płakała nad moim losem. 

- Jak to wszystko mogło się wydarzyć? - wyszeptałem do własnych palców. 

- Wydarzyło się, bo ona również była kiedyś człowiekiem i ma w sobie ludzkie serce - 

odpowiedział mi Mastema. 

Mnisi  już  wychodzili.  Przez  moment  cała  trójka  aniołów  stała  się  zupełnie 

przezroczysta,  dzięki  czemu  widziałem,  jak  obydwaj  zakonnicy  podchodzą  do  drzwi  i 

zamykają je za sobą. 

Mastema posłał mi swoje niewzruszenie potężne spojrzenie. 

- Twoja twarz mogłaby wyrażać wszystko - powiedziałem. 

- To typowe dla prawie każdego anioła - odparł. 

background image

- Zaklinam cię - błagałem. - Chodź tam ze  mną. Pomóż mi. Poprowadź mnie. Uczyń 

ze mną to, coś właśnie zrobił z tymi mnichami! Tyle chyba możesz uczynić? 

Kiwnął głową. 

- Ale nic więcej nam nie wolno - powiedział Seteus. 

- Niech Mastema powie, co myśli - rzekł Ramiel. 

- Wracaj do nieba! - odparł Seteus. 

- Uspokójcie się już, proszę - powiedział Mastema. - Nie mogę ich zabić, Vittorio. Nie 

mam na to pozwolenia. Ale możesz uczynić to ty swoją szablą. 

- Ale będziesz mi towarzyszyć? 

- Zabiorę cię tam - odparł. - Po wschodzie słońca, gdy oni już będą pogrążeni we śnie. 

Ale  to  ty  musisz  ich  zabić,  wystawiając  ich  na  działanie  światła  dziennego.  I  to  ty  musisz 

uwolnić  uwięzionych  tam  nędzników.  Musisz  również  stawić  czoło  mieszkańcom  Santa 

Maddalany  albo  po  prostu  wypuścić  tych  wszystkich  nieszczęśników,  a  samemu  czym 

prędzej stąd uciec. 

- Rozumiem. 

-  Przecież  możemy  odsunąć  te  kamienne  płyty,  pod  który  mi  oni  śpią,  prawda?  - 

zapytał  Seteus.  Uniósł  rękę,  aby  uciszyć  Ramiela,  albowiem  ten  już  chciał  zaprotestować.  - 

Będziemy musieli to zrobić. 

- Owszem, jest to możliwe - odparł Mastema. - Tak jak możemy powstrzymać belkę, 

która spada na głowę Filippa. Ale nie jesteśmy w stanie ich zabić. I nie możemy też pomóc w 

tym tobie, jeśli zabraknie ci determinacji bądź silnej woli. 

- A może już sam cud waszego się tam zjawienia doda mi sił do walki? 

- Tak myślisz? - spytał Mastema. 

- To ją miałeś na myśli, nieprawdaż? 

- Czyżby? 

- Poradzę sobie sam, ale musicie mi powiedzieć... 

- Co takiego? 

- Czyjej dusza... pójdzie do piekła? 

- Tego powiedzieć ci nie mogę - odrzekł Mastema. 

- Musisz. 

-  Nie.  Nie  muszę  robić  nic  oprócz  tego,  do  czego  stworzył  mnie  Pan.  I  na  tym  się 

koncentruję.  Ale  nie  muszę,  ba,  nie  powinienem  nawet  rozwiązywać  tajemnic,  nad  którymi 

przez całe życie dumał św. Augustyn. 

Mastema podniósł księgę. 

background image

Stronice ponownie zatrzepotały. Poczułem nawet lekki powiew. 

Mastema czytał: 

„Taka to nauka płynie z natchnionych słów Pisma Świętego”. 

-  Nie  czytaj  mi  tych  słów.  One  bynajmniej  mi  nie  pomogą!  -  powiedziałem.  -  Czy 

można  ją uratować? Czy ona  może zbawić swą duszę? Czy ona  jeszcze  ją posiada? Czy  jest 

również  potężna  jak  wy?  Czy  wam  też  może  grozić  upadek?  Czy  diabeł  może  wrócić  do 

Boga? 

Mastema odłożył księgę ruchem tak szybkim, że ledwie go zauważyłem. 

- Czy jesteś gotowy do tego starcia? - zapytał. 

- W ciągu dnia leżą tylko bezradnie - powiedział Seteus. 

- Ona zresztą też tak leży. Musisz odsunąć kamienie, pod którymi oni  spoczywają za 

dnia, a co zrobić potem, już dobrze wiesz. 

Mastema pokręcił głową. Odwrócił się i wymownym gestem odrzucił sugestie swoich 

podwładnych. 

- Nie. Proszę. Błagam cię! - powiedział Ramiel. - Zrób to dla niego. Zrób to, błagam. 

Filippowi i tak pomóc teraz nie możemy. 

- Tego nigdy nie wiadomo - odrzekł Mastema. 

-  A  może  dotrzymają  mu  towarzystwa  moi  aniołowie?  -  zasugerowałem.  -  Czyżbym 

nie  miał  własnych  aniołów?  Ledwiem  wymówił  te  słowa,  zauważyłem,  iż  pojawiły  się  przy 

mnie dwie kolejne istoty - jedna po mojej prawej, druga po lewej stronie. One wszakże były 

blade, niewyraźne, w jakiś sposób mi dalekie. Nie miały w sobie żywotności aniołów Filippa, 

były na wpół tylko widzialne, choć bez wątpienia tam stały. 

Przez dłuższą chwilę patrzyłem to na jedną, to na drugą z tych  istot, i zastanawiałem 

się,  jakimi  słowy  można  by  je  opisać.  Milczące  ich  oblicza  pozbawione  były  wyrazu, 

znamionowały  spokój  i  cierpliwość.  Posiadały  wprawdzie  skrzydła,  odznaczały  się  dużym 

wzrostem,  lecz  więcej  powiedzieć  o  nich  bym  nie  mógł.  A  to  dlatego,  że  brakowało  im 

jakiegoś  indywidualnego  rysu  czy  własnego,  odrębnego  kolorytu,  swoistości  stroju  czy 

ruchów. Wszystko to nie budziło we mnie żadnych ciepłych uczuć. 

- Kim oni są? Dlaczego nic nie mówią? Dlaczego patrzą na mnie w taki sposób? 

- Oni cię znają - odrzekł Ramiel. 

-  Żyjesz  pragnieniem  pomsty.  I  wypełnia  cię  pożądanie  -  powiedział  Seteus.  -  Oni  o 

tym wiedzą. Byli i są przy tobie. Poznali twój ból i twój gniew. 

- Dobry Boże... Wszak te demony wybiły całą moją rodzinę! - odrzekłem. - Czy któryś 

z was zna przyszłość mojej duszy? 

background image

- Oczywiście, że nie - poinformował mnie Mastema. - W przeciwnym razie nie byłoby 

nas tutaj. Po co mielibyśmy się tu pojawiać, gdyby wszystko było już wcześniej ustalone? 

- Czy one wiedzą, że wolałem  śmierć od wypicia podawanej  mi przez demony krwi? 

Czyż  w  myśl  prawdziwej  wendety  nie  powinienem  był  wypić  tej  krwi,  a  potem  zniszczyć 

mych wrogów, posiadając już moc taką jak oni? 

Moi aniołowie zbliżyli się do mnie. 

- Gdzie żeście byli, kiedy groziła mi śmierć? - spytałem. 

-  Nie  drażnij  ich.  Wszak  nigdyś  nie  wierzył  w  ich  istnienie  -  odezwał  się  Ramiel.  - 

Kochałeś  jedynie nasze podobizny, a swoją prawdziwą  miłość odkryłeś dopiero wtedy, gdyś 

napił  się  już  demonicznej  krwi.  Na  tym  właśnie  polega  problem.  Czy  możesz  zabić  to,  co 

kochasz? 

- Zniszczę ich wszystkich - odparłem. - W ten czy inny sposób. Przysięgam na własną 

duszę.  -  Spojrzałem  na  swoich  bladych  i  obojętnych  stróżów,  a  potem  na  pozostałe  anioły, 

które  odcinały  się  swą  jasną  poświatą  od  panującego  w  bibliotece  półmroku  i  od  stojących 

tam ciemnych regałów z równie ciemnymi książkami. - Zniszczę ich wszystkich. 

To  powiedziawszy,  zamknąłem  oczy  i  zobaczyłem  Urszulę  w  swej  wyobraźni.  Był 

dzień, a ona leżała bezradna i bezbronna. Ujrzałem siebie samego, jak pochylam się nad nią i 

całuję ją w chłodne białe czoło. Dławiły mnie bezgłośne łkania, wszystkie me członki drżały. 

Kilka razy kiwnąłem głową: zrobię to, tak, zrobię to, zrobię. 

-  O  świcie  -  powiedział  Mastema  -  mnisi  przyniosą  ci  nowe  odzienie  z  czerwonego 

aksamitu  oraz  twój  odświeżony  rynsztunek  i  wyczyszczone  buty.  Nie  próbuj  nic  jeść.  Jest 

jeszcze  za  wcześnie,  bo  ciągle  kotłuje  się  w  tobie  diabelska  krew.  Jak  będziesz  gotowy, 

zabierzemy cię na północ, a tam za dnia zrobisz to, co zrobione być musi. 

background image

ROZDZIAŁ 11 

A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. 

 

Ewangelia według św. Jana 1,5 

Życie w klasztorze zaczyna się bardzo wcześnie, o ile w ogóle na noc ustaje. 

Oczy  me  otwarły  się  nagle  i  dopiero  gdym  ujrzał  rozjaśniony  słońcem  fresk, 

pozbawiony - by tak rzec - zasłony, w którą spowiła go nocna ciemność, otóż dopiero wtedy 

uświadomiłem sobie, jak głęboki był mój sen. 

Po mojej celi poruszali się zakonnicy. Przynieśli mi odzienie z czerwonego aksamitu, 

które  wcześniej  opisywał  mi  Mastema.  Prócz  tego  miałem  jeszcze  wełniane  spodnie  i  dwie 

jedwabne koszule oraz gruby pasek. Zgodnie z zapowiedzią broń moja została wyczyszczona: 

ciężka, wysadzana klejnotami szabla lśniła jak wtedy, gdy ojciec mój zajmował się nią całymi 

wieczorami przy swoim kominku. Sztylety również były gotowe. 

Wyszedłem z łóżka i ukląkłem, aby się pomodlić. Przeżegnałem się i zacząłem szeptać 

po łacinie: 

- Boże. Daj mi siły, bym mógł posłać w Twe dłonie tych, co żerują na śmierci. 

Jeden  z  mnichów  położył  mi  rękę  na  ramieniu  i  uśmiechnął  się.  Czyżby  wielkie 

milczenie jeszcze się nie skończyło? Wskazał mi stół, gdzie leżał przygotowany chleb i mleko 

z delikatną pianką na wierzchu. 

Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się do niego. Zakonnik oraz drugi towarzyszący mu 

mnich ukłonili się i wyszli. Rozejrzałem się po pokoju. 

-  Jesteście  tu  wszyscy,  wiem  o  tym  -  powiedziałem,  ale  nie  zaprzątałem  już  sobie 

uwagi  tą  myślą.  Jeżeli  nie  pojawią  się  tutaj  ponownie,  to  znaczy,  że  wróciłem  do  zdrowych 

zmysłów. Supozycja ta była jednak w takim samym stopniu zgodna z prawdą, jak to, że nadal 

żył mój ojciec. 

Na  stole  obok  przyniesionego  mi  pożywienia  leżały  przyciśnięte  świecznikiem 

dokumenty, dopiero co sporządzone i sygnowane czyimś zamaszystym podpisem. 

Przy  czytałem  je  szybko.  Były  to  kwity  na  wszystkie  pieniądze  i  klejnoty,  które 

miałem  w  swych  torbach,  gdym  przybył  do tego klasztoru.  Na  każdym  z  tych  dokumentów 

widniała pieczęć Medyceuszy. 

Prócz tego na stole leżała sakwa, którą miałem przywiązać do pasa. Znajdowały się w 

niej wszystkie moje pierścienie, oczyszczone już i wypolerowane, przez co osadzone w nich 

background image

rubiny zachwycały swym blaskiem, a szmaragdy imponowały nieskazitelną głębią. Złoto zaś 

nie lśniło tak pięknie od wielu długich miesięcy, rzecz jasna wskutek mojej gnuśności. 

Rozczesałem  opadające  mi  na  ramiona  włosy.  Irytowała  mnie  ich  gęstość  i  długość, 

lecz nie miałem w tej chwili czasu na sprowadzenie tu cyrulika. Przynajmniej nie opadały mi 

na czoło. Cieszyłem się ponadto, że są wreszcie czyste. 

Szybko przywdziałem przygotowany dla mnie strój. Buty okazały się trochę za ciasne, 

gdyż osuszono je przy ogniu, ale nie czułem się w nich źle. Pozapinałem wszystkie klamry  i 

przyczepiłem do pasa mą szablę. 

Szata z czerwonego aksamitu obszyta była na krawędziach srebrno - złotą lamówką, a 

z  przodu  przyozdobiono  ją  srebrną  lilią  burbońską.  Po  zaciśnięciu  pasa  wierzchnia  szata 

sięgała mi do połowy uda. Widać przeznaczono ją dla człowieka o zgrabnych nogach. 

Cały ten strój był zbyt okazały jak na bitwę, którą miałem niebawem stoczyć. Zresztą 

bardziej  odpowiednim  słowem  byłaby  tu  „masakra”,  a  nie  „bitwa”.  Nałożyłem  przyniesioną 

mi krótką pelerynę  i zapiąłem  ją  na złotą sprzączkę. Wiedziałem, że w  mieście będzie  mi w 

niej za ciepło, albowiem podbito ją miękkim, ciemnobrązowym futrem z wiewiórek. 

Pominąłem  leżący  obok  kapelusz  i  otwarłem  sakwę.  Wsunąłem  na  palce  wszystkie 

moje pierścienie, które z uwagi na swój ciężar stanowiły poważną broń, a potem przykryłem 

je miękkimi rękawiczkami. Dopiero teraz spostrzegłem różaniec z bursztynowymi koralikami, 

zakończony złotym krzyżykiem. Pocałowałem go i włożyłem do kieszeni. 

W  tej  chwili  uzmysłowiłem  sobie,  iż  patrzę  na  podłogę.  Dojrzałem  kilka  par  bosych 

stóp. Powoli uniosłem wzrok. 

Moi  aniołowie  stróże  stali  przede  mną  w  długich  powiewnych  szatach  z 

ciemnoniebieskiego materiału, który lżejszy był od jedwabiu, choć również odeń gęstszy. Ich 

lekko  połyskujące  oblicza  były  białe  na  podobieństwo  kości  słoniowej,  oczy  mieli  duże  i 

krągłe jak opale, a włosy ich były czarne, jakby upleciono je z cieni. 

Stali  naprzeciw  mnie  z  przechylonymi  ku  sobie  głowami.  Odniosłem  wrażenie,  że 

porozumiewają się ze sobą w ten sposób. 

Przerazili  mnie tą swoistą poufałością - widziałem  ich wyraźnie, stali  bardzo blisko  i 

miałem  świadomość,  że  są  ze  mną  od  zawsze.  Byli  nieco  większych  rozmiarów  niż  zwykli 

ludzie,  podobnie  jak  inne  widziane  przeze  mnie  anioły.  Twarze  ich  nie  wyrażały  jednak 

słodyczy i łagodności; były gładkie i szerokie, o pięknie ukształtowanych ustach. 

- Ciągle nie wierzysz w nasze istnienie? - zapytał szeptem jeden z aniołów. 

- Zdradzicie mi swoje imiona? - spytałem. 

Zaprzeczyli, kręcąc głowami. 

background image

- Kochacie mnie? - pytałem dalej. 

- A gdzież to jest napisane, że powinniśmy cię kochać? - odrzekł ten, który wcześniej 

nic nie mówił. Jego głos był miękki jak szept, bardziej atoli od szeptu wyraźny. 

- A ty nas kochasz? - zapytał jego towarzysz. 

- Dlaczego mnie chronicie? - pytałem dalej. 

-  Ponieważ  w  tym  celu  nas  tu  posłano.  I  będziemy  przy  tobie  aż  do  dnia  twojej 

śmierci. 

- Nie kochając mnie wcale? 

Znowu pokręcili głowami. 

W  mojej  celi  zrobiło  się  jaśniej.  Nagłym  ruchem  odwróciłem  się  w  stronę  okna. 

Myślałem, że źródłem światła jest słońce, które przecież nie mogło sprawić mi bólu. 

Nie  było  to  jednak  słońce,  tylko  Mastema,  który  wyrósł  przede  mną  niczym  złota 

chmura. Otaczali go adwokaci mojej sprawy: Ramiel i Seteus. 

W celi zamigotało i dały się poczuć bezgłośne wibracje. Moi aniołowie połyskiwali na 

biało i niebiesko w swoich błyszczących szatach. 

Wszyscy patrzyli na Mastemę. 

Całe  pomieszczenie  wypełniło  się  delikatnymi  dźwiękami,  jakimś  melodyjnym 

poszumem.  Dźwięki  te  przywodziły  na  myśl  stado  śpiewających  ptaków,  które  wzbiły  się 

nagle w powietrze, opuszczając gałęzie skąpanych w słońcu drzew. 

Zamknąłem  oczy;  zachwiałem  się.  Powietrze  zrobiło  się  chłodniejsze,  a  wzrok  mój 

zasnuła chmura drobnych pyłków. 

Pokręciłem głową i rozejrzałem się dokoła. 

Byliśmy w zamku. 

Ciemność  i  wilgoć.  Słabe  światełko  wnikało  do  środka  poprzez  szczeliny  w 

ogromnym  moście  zwodzonym,  w  tej  chwili  rzecz  jasna  podniesionym  i  przyczepionym 

zasuwami  do  kamiennych  ścian  zamczyska.  Na  tych  ostatnich  wisiały  wielkie  zardzewiałe 

haki i łańcuchy, których nie używano od wielu już lat. 

Odwróciłem  się  i  wszedłem  na  mroczny  dziedziniec.  Dech  w  piersiach  zaparła  mi 

nagle wysokość otaczających mnie murów, które zdawały się piąć prawie do samego nieba. 

Był  to  jednak  dopiero  pierwszy  dziedziniec,  albowiem  przed  nami  widniała  kolejna 

brama, tak duża, że mogłaby się w niej zmieścić największa nawet ze współczesnych machin 

wojennych. 

Po obu stronach znajdowały się rzędy łukowatych okien z kratami w środku. 

- Potrzebuję cię teraz, Mastemo - powiedziałem. 

background image

Przeżegnałem się, wyjąłem różaniec  i ucałowałem krzyżyk, spoglądając przez chwilę 

na drobną podobiznę naszego Umęczonego Zbawiciela. 

Ogromne  wrota  otwarły  się.  Coś  skrzypnęło,  rozległy  się  trzaski  metalowych  rygli  i 

drzwi  obróciły  się  na  zawiasach,  ukazując  mi  większy  od  poprzedniego,  rozświetlony 

słońcem  dziedziniec.  Mury,  pomiędzy  którymi  szliśmy,  miały  jakieś  dziesięć  do  dwunastu 

metrów  grubości.  Po  obu  stronach  widzieliśmy  hakowate  drzwi,  zdradzające  -  pierwsze  w 

tym miejscu - oznaki pewnej dbałości o ich wygląd. 

- Te istoty nie wchodzą i nie wychodzą jak normalni ludzie - powiedziałem. 

Przyspieszyłem  kroku,  zmierzając  w  stronę  jaśniejącego  słońcem  dziedzińca.  W  tym 

cuchnącym  stęchlizną  przejściu  wilgotne  powietrze  górskie  wydawało  mi  się  stanowczo  za 

chłodne. 

No  i  ujrzałem  wreszcie  tak  dobrze  zapamiętane  przeze  mnie  okna  -  z  flagami  i  nie 

rozpalonymi w tej chwili pochodniami.  Widziałem też przewieszone przez parapet gobeliny, 

jak gdyby deszcz ani trochę nie mógł im zaszkodzić. Najwyżej zaś zobaczyłem postrzępione 

blanki murów, zwieńczone pokrywą z białego marmuru. 

Nie był to jednak ten największy dziedziniec, on bowiem znajdował się jeszcze dalej. 

Mury  były  tu  zbyt  surowe,  a  kamienna  nawierzchnia  zabrudzona  ziemią;  najwidoczniej  od 

wielu  już  lat  nikt  po  niej  nie  stąpał.  Tu  i  ówdzie  natykałem  się  na  kałuże,  a  w  szczelinach 

pomiędzy  kamieniami  rosły  chwasty  oraz...  och...  cudowne  kwiaty.  Zadziwiła  mnie  ich 

obecność - dotykałem ich łagodnie z uczuciem niekłamanego zachwytu. 

Przed nami znajdowały się kolejne bramy. Wielkie drewniane wrota, okute żelazem i 

zwieńczone marmurowym łukiem, otwarły się przed nami i ujrzeliśmy przecudowny ogród. 

Po przejściu w ciemności kolejnych kilkunastu metrów zobaczyłem pokaźne skupiska 

drzew  pomarańczowych  i  posłyszałem  śpiew  ptaków.  Byłem  ciekaw,  czy  ptaki  te  są  tutaj 

uwięzione, czy też mogą wzbić się w powietrze i uciec z tego zamczyska. 

Tak, mogły  stąd uciec. Po chwili ujrzałem pamiętną  fasadę z białego marmuru, która 

wznosiła się hen wysoko w górę... 

Wszedłem  do  tego  ogrodu,  stąpając  po  wyłożonej  marmurowymi  płytkami  ścieżce, 

która przecinała grządki fiołków i róż. 

Od razu zobaczyłem ptaki, krążące pomiędzy majestatycznymi wieżami zamku. 

Otaczał  mnie  dławiący  wręcz  zapach  kwiatów.  Widziałem  klomby  irysów  i  lilii,  a 

także  zwisające  z  drzew  dojrzałe  już  i  prawie  czerwone  pomarańcze,  cytryny  zaś  ciągle 

twarde i jeszcze nieco zielone. 

Ściany obrośnięte były krzakami i pnączami winorośli. 

background image

Aniołowie  stłoczyli  się  wokół  mnie.  Uzmysłowiłem  sobie  w  tej  chwili,  że  to  ja  ich 

tutaj wprowadziłem, to ja byłem tu przewodnikiem, to na mnie teraz milcząco czekali, gdym 

schylił w skupieniu głowę. 

- Nadstawiam uszu, by usłyszeć więźniów - powiedziałem. - Ale ich nie słyszę. 

Ponownie powiodłem wzrokiem po wykwintnie przyozdobionych oknach i balkonach, 

łukowych sklepieniach oraz długich krużgankach z filigranowymi ornamentami. 

Widziałem  też  powiewające  flagi  -  wszystkie  krwistoczerwonej  barwy,  naznaczone 

śmiercią i umieraniem. Po raz pierwszy spojrzałem też na swój karmazynowy strój. 

- Jak świeża krew? - spytałem szeptem. 

- Czyń to, co czynić powinieneś - odrzekł Mastema. - Gdy udasz się na poszukiwanie 

więźniów, może być już ciemno. Ale najistotniejsze łowy czekają cię teraz. 

- Gdzie oni są? Powiesz mi, gdzie ich znajdę? 

- Jak przystało na świętokradców, spoczywają pod kamienną posadzką kaplicy. 

Mastema  nagłym  ruchem  wyciągnął  z  pochwy  swą  szablę  i  wskazał  jedno  z  wejść. 

Jego  czerwony  hełm  połyskiwał  słonecznym  światłem,  odbitym  od  marmurowych  ścian 

zamku. 

- To te  drzwi.  Za  nimi  znajdują  się  schody.  Kaplica  jest  na trzecim  piętrze,  po  lewej 

stronie. 

Natychmiast ruszyłem w stronę drzwi. Biegłem, stukając butami, po krętych schodach. 

Nie sprawdzałem nawet, czy idą za mną aniołowie. Wystarczała mi świadomość, że są tutaj. 

Miałem wrażenie, iż czuję na sobie ich oddech, chociaż w istocie tak nie było. 

Weszliśmy  w  końcu  w  szeroki  korytarz,  który  wychodził  po  prawej  stronie  na 

opuszczony przez nas dziedziniec. Przed nami ciągnął się piękny dywan, zdobiony perskimi 

kwiatami umieszczonymi  na ciemnoniebieskim tle. Ani trochę nie wytarty,  jakby  nikt nigdy 

po  nim  nie  stąpał.  Ciągnął  się  prawie  bez  końca, aż  w  pewnym  momencie  skręcał  gdzieś  w 

bok. Korytarz zaś zwieńczony był oknem, przez które widzieliśmy niebo i fragment zielonego 

wzgórza w oddali. 

- Dlaczego się zatrzymałeś? - zapytał Mastema. 

Aniołowie  wyłonili  się  przy  mnie  niespodziewanie  w  swych  zwiewnych  szatach,  z 

drżącymi nieznacznie skrzydłami. 

- Otóż i drzwi do kaplicy. Wszak dobrze o tym wiesz. 

- Chciałem tylko spojrzeć na niebo - odparłem. - Spojrzeć raz jeszcze na błękit nieba. 

-  I  o  czym  pomyślałeś?  -  zapytał  jeden  z  mych  stróżów  swoim  bezbarwnym,  acz 

wyraźnym  szeptem.  Chwycił  mnie  nagle  i  zobaczyłem  na  ramieniu  jego  palce  -  lekkie  jak 

background image

piórko i białe  jak pergamin. - Myślisz o łące, która nigdy  nie  istniała, i o kobiecie, która nie 

żyje? 

-  Czyżbyś  nie  miał  nade  mną  litości?  -  zapytałem  i  przysunąłem  się  do  niego  tak 

blisko,  że  dotknąłem  go  swoim  czołem.  Zdumiało  mnie  niezwykle  przenikliwe  spojrzenie 

jego opalizujących oczu. 

-  Nie.  Nie  jestem  bezlitosny.  Ja  jestem  od  tego,  aby  ci  nieustannie  przypominać  o 

pewnych faktach. 

Odwróciłem  się  w  stronę  drzwi  do  kaplicy.  Pociągnąłem  za  dwa  wielkie  haki  i 

zatrzask ustąpił. Otwarłem  najpierw  jedno skrzydło drzwi, potem drugie, choć nie wiem, do 

czego potrzebne mi było tak szerokie przejście. Może liczyłem na przybycie posiłków... 

Przede  mną  rozciągała  się  wielka  pusta  nawa,  w  której  niewątpliwie  poprzedniego 

wieczoru tłoczył  się  cały  krwawy  dwór.  Nad  głową  zaś  miałem  galerię  dla  chóru,  z  której - 

jak ongiś - rozlegał się ubiegłej nocy eteryczny śpiew wampirów. 

Słońce przenikało swoimi promieniami przez demoniczne okna... 

Niemal  krzyknąłem  na  widok  pajęczynowatych  stworów,  które  wyzierały  z 

witrażowych szyb kaplicy. Jakże grube było to połyskujące szkło i jak nierówno oszlifowane! 

I jakże złowieszczo prezentowały się oblicza skrzydlatych potworów, które spoglądały na nas 

szyderczo, jak gdyby mogły nagle ożyć - również za dnia - i udaremnić nasze zamiary. 

Mogłem  jedynie  oderwać  od  nich  oczy  i  wlepić  wzrok  w  marmurową  posadzkę. 

Ujrzałem wkomponowany w nią okrągły uchwyt, który przypomniał mi wejście do krypty w 

kaplicy mojego ojca. Uchwyt ten, wykonany ze starannie wygładzonego i błyszczącego złota, 

przylegał  równo  do  podłogi,  przez  co  nie  można  było  zahaczyć  oń  nogą.  Wskazywał 

niedwuznacznie  jedyne  wejście  do  podziemi,  którym  był  tu  wąski  prostokąt  z  marmuru, 

położony w samym centrum nawy głównej. 

Kiedym podchodził do tej płyty, moje kroki odbiły się echem w tej pustej kaplicy. Już 

chciałem pociągnąć za uchwyt, ale coś mnie powstrzymało. Otóż w tej chwili spojrzałem na 

ołtarz.  Promienie  słońca  zetknęły  się  właśnie  z  posągiem  Lucyfera  -  tego  ogromnego 

czerwonego  anioła,  otoczonego  niezliczonymi  czerwonymi  kwiatami,  nawet  teraz  równie 

świeżych jak wtedy, gdy po raz pierwszy się tutaj znalazłem. 

Ujrzałem  zatem  Lucyfera  i  jego  żółte,  rozpalone  szaleńczo  oczy,  które  wykonano  z 

drogocennych kamieni, osadzonych w czerwonym marmurze. Zobaczyłem też wyrzeźbione z 

kości słoniowej kły, które wystawały spod  jego górnej wargi.  Widziałem również wszystkie 

demony  po  jego  lewej  i  prawej  stronie;  pożerały  mnie  swoimi  lśniącymi  oczami,  głodne  i 

wyniosłe zarazem. 

background image

- Krypta - przypomniał mi Mastema. 

Z  całej  siły  pociągnąłem  za  uchwyt,  lecz  marmurowa  płyta  nawet  nie  drgnęła.  Nie 

uniósłby jej żaden człowiek; do tego trzeba było kilku koni. Zacisnąłem dłonie na uchwycie, 

pociągnąłem  jeszcze  mocniej, ale nic się nie poruszyło. Równie dobrze mógłbym przesuwać 

ściany. 

- Pomóżmy mu, Mastemo! - nalegał Ramiel. - Nam się uda. Dla nas to jest łatwe jak 

otwieranie innych bram. 

Mastema  łagodnym ruchem ręki odsunął  mnie na bok. Zachwiałem się, ale po chwili 

stałem  już prosto. Długa  i wąska płyta podniosła się powoli. Zdumiał  mnie  jej ciężar. Miała 

ponad pół  metra grubości, a tylko z zewnątrz pokryta była warstwą marmuru; resztę wykuto 

ze skały cięższej, gęstszej i ciemniejszej. Nie, żaden człowiek nie byłby w stanie jej podnieść. 

Z  ziejącego  ciemnością  otworu  wyskoczyła  nagle  włócznia,  jakby  przymocowano  ją 

tam na sprężynie. 

Mastema  puścił  płytę,  która  swą  wierzchnią  stroną  opadła  na  posadzkę  kaplicy. 

Przytrzymujące  ją  zawiasy  natychmiast  popękały.  Z  otworu  biło  jasne  światło.  Czekało tam 

na  mnie  w  tej  chwili  wiele  połyskujących  na  słońcu  włóczni,  ustawionych  równolegle  i 

nachylonych  pod  kątem,  który  odpowiadał  zapewne  pochyłości  wiodących  do  krypty 

schodów. 

Mastema zrobił krok w stronę włóczni. 

- Spróbuj je odsunąć, Vittorio - powiedział. 

-  Nie  uda  mu  się.  A  jeśli  potknie  się  i  upadnie,  to  wyląduje  prosto  na  nich  -  rzekł 

Ramiel. - To ty je odsuń, Mastemo. 

- Ja to zrobię - oświadczył Seteus. 

Wyciągnąłem szablę  i uderzyłem  nią w najbliższą z włóczni, odcinając w ten sposób 

jej metalowy grot. Pozostały jednak postrzępione drzewce. 

Gdy  wszedłem  na  schody,  poczułem,  jak  moje  nogi  owiewa  chłód.  Ponownie 

uderzyłem  w  drzewce,  odłupując  więcej  drewna.  Kiedym  zrobił  kolejny  krok,  wymacałem 

lewą  ręką  dwie  włócznie,  czyhające  na  mnie  w  nieregularnym  świetle  tego  złowieszczego 

korytarza. Raz jeszcze uniosłem szablę, której ciężar coraz bardziej stawał się uciążliwy. 

Błyskawicznie  ogołociłem  obydwie  włócznie  z  grotów,  które  poleciały  ze  szczękiem 

w głąb przejścia. 

Schodziłem  zatem  dalej,  zaciskając  prawą  dłoń  na  drzewcu  włóczni,  albowiem  nie 

chciałem się pośliznąć. Nagle straciłem grunt pod nogami i zawisłem w powietrzu, trzymając 

background image

się  wyszczerbionego  drzewca.  Szabla  upadła  i  posłyszałem  tylko  jej  brzęk  gdzieś  w  dole. 

Uniosłem wzrok i ujrzałem aniołów, którzy stali przy wejściu do krypty. 

-  Dość  już  tego,  Mastemo  -  powiedział  Seteus.  -  Z  tym  nie  poradzi  sobie  żaden 

człowiek. 

Gdybym  upadł,  czekałaby  mnie  niechybna  śmierć,  ponieważ  dno  krypty  było  ode 

mnie bardzo daleko. A gdybym przeżył, nigdy już bym się stamtąd nie wydostał. 

Czekałem w milczeniu, choć moje ramiona przeszywał nieznośny ból. 

Nagle posłyszałem szelest jedwabiu i skrzydeł. Aniołowie otoczyli mnie, chwycili i w 

jednej chwili znieśli na dół, na samo dno krypty. 

Kiedy  mnie  puścili,  odszukałem  po  omacku  swoją  szablę  i  ściskając  ją  mocno, 

stanąłem  prosto,  zadyszany  od  wysiłku.  Popatrzyłem  na  jaśniejący  w  górze  prostokąt. 

Zacisnąłem powieki, schyliłem głowę  i powoli otwarłem oczy, aby stopniowo przyzwyczaić 

je do panującego tutaj wilgotnego mroku. 

W  tym  miejscu  zamek  bez  wątpienia  kolidował  z  położoną  pod  nim  górą,  albowiem 

pomieszczenie,  w  którym  się  obecnie  znaleźliśmy,  choć  obszerne,  to  z  każdej  strony 

uformowane  było  z  ubitej  ziemi.  Tyle  przynajmniej  stwierdziłem,  patrząc  przed  siebie. 

Kiedym  zaś  się  odwrócił,  ujrzałem  przedmiot  mych  „łowów”,  jak  to  wcześniej  określił 

Mastema. 

Leżały  tam  bowiem  w  rządkach  wampiry,  larwy.  Nie  spały  jednakże  w  trumnach, 

tylko spowite w cienkie całuny, które utkano ze złotej nitki. Każdy z tych rządków spoczywał 

pod jedną ze ścian krypty. Wysoko w powietrzu wisiały urywające się nagle schody. 

Zamrugałem  i  zmrużyłem  oczy.  Odniosłem  wrażenie,  że  teraz  wyraźniej  widzę  ciała 

mych  wrogów.  Zbliżyłem  się  do  pierwszej  z  leżących  postaci;  miała  na  sobie 

ciemnoczerwone pantofle i brunatne spodnie, a przykryta była gęstą pajęczyną, jak gdyby co 

noc  jedwabniki  tkały  dla  tej  istoty  delikatny  całun.  Owo  przykrycie  nie  było  wszakże 

wytworem  magii  -  powstało  na  krosnach  śmiertelnych  ludzi;  było  nawet  obszyte  subtelną 

lamówką. 

Ściągnąłem  ów  całun  z  ciała  demona,  który  spał  ze  złożonymi  na  piersi  ramionami. 

Kiedym się zbliżył, stwierdziłem ze zgrozą, że jego twarz nagle się ożywiła, oczy się otwarły, 

a jedna ręka wysunęła się gwałtownym ruchem w moją stronę. 

W samą porę ktoś chwycił mnie od tyłu i odciągnął od tego stwora. Odwróciłem się i 

ujrzałem  trzymającego  mnie  Ramiela,  który  po  chwili  zamknął  oczy,  pochylił  głowę  i 

przycisnął czoło do mego ramienia. 

background image

-  Teraz  już  znasz  ichnie  sztuczki.  Uważaj.  Popatrz...  W  tej  chwili  ta  istota  znowu 

składa swoje ramiona. Myśli, że jest już bezpieczna. Zamyka oczy. 

- Cóż zatem mam czynić? Tak, muszę go zabić! - powiedziałem. 

Lewą  dłonią  uchyliłem  skrywającą  potwora  zasłonę,  prawą  zaś  uniosłem  swą  szablę. 

Kiedy  demon  ponownie  wyciągnął  rękę,  oplotłem  ją  całunem,  prawica  zaś  moja  wykonała 

pracę typową dla wprawnego kata. 

Głowa  potoczyła  się  na  ziemię.  Rozległ  się  ohydny  odgłos,  bardziej  chyba  z  szyi 

mojej  ofiary  niźli  z  jej  gardła.  Ramię  zatrzepotało  w  powietrzu.  W  ciągu  dnia  nie  mogło 

zagrozić  mi  tak  jak  pamiętnej  nocy,  gdym  podczas  pierwszej  w  tym  zamku  bytności 

zdekapitował był mego ówczesnego napastnika. Ufff... Wygrałem. 

Chwyciłem  głowę;  z  ust  sączyła  się  krew.  Oczy  były  teraz  zamknięte.  Cisnąłem  ten 

czerep  na  środek  komnaty  -  tam  gdzie  padało  najwięcej  światła.  Łeb  potwora  natychmiast 

zaskwierczał, wystawiony na działanie promieni słonecznych. 

- Spójrzcie tylko. Ta głowa płonie! - powiedziałem. 

Podszedłem do kolejnego demona i ściągnąłem zeń przezroczystą zasłonę. Tym razem 

była to kobieta z długimi warkoczami; najwyraźniej na ten osobliwy rodzaj śmierci skazano ją 

w  kwiecie  wieku.  Ponownie  spętałem  całunem  jej  unoszącą  się  już  rękę  i  gwałtownym 

ruchem  pozbawiłem  ją  głowy,  którą  chwyciłem  za  jeden  z  warkoczy  i  cisnąłem  tam,  gdzie 

leżał jej niegdysiejszy towarzysz. 

Druga głowa kurczyła się szybko i czerniała. Tak oto działało na nią światło padające 

z położonego wysoko nad nią otworu. 

-  Zali  widzisz  to,  Lucyferze?!  -  wrzasnąłem.  Echo  przedrzeźniało  moje  słowa:  - 

...ferze... ferze... Podbiegłem do kolejnego demona. 

- Florian! - krzyknąłem, ściągając całun. 

Popełniłem w ten sposób straszny błąd. 

Na  dźwięk  swojego  imienia  oczy  jego  otwarły  się  i  podniósłby  się  niczym  pajac  na 

sznurku,  gdybym  swą  szablą  nie  rozpłatał  mu  piersi.  Natychmiast  opadł  na  plecy,  a  ja 

zaciąłem ostrzem jego elegancką szyję. Blond włosy Floriana kleiły się teraz od krwi, a jego 

puste, półprzymknięte oczy zgasły. 

Chwyciłem  jego  czerep  za  długie  włosy  i  po  chwili  głowa  tego  elokwentnego 

przywódcy demonów wylądowała na dymiącym i cuchnącym stosiku. 

Kontynuowałem  swoją  masakrę,  przesuwając  się  z  prawej  strony  komnaty  na  lewą. 

Dlaczego obrałem taki kierunek - dalibóg nie wiem. Za każdym razem, gdym zrywał zasłonę 

z kolejnego potwora, oplatałem nią czym prędzej jego wyrywającą się ku mnie rękę. Niekiedy 

background image

byłem tak szybki, że ręka demona nie zdążyła mnie jeszcze zaatakować, a głowa jego już była 

odrąbana. Poczynałem sobie coraz bardziej niedbale: trafiałem w szczęki lub obojczyki swych 

wrogów, ale tak czy inaczej z powodzeniem ich zabijałem. 

Zabijałem. 

Odcinałem te diabelskie głowy i rzucałem je na dymiący stosik, który wyglądał teraz 

jak  gorzejąca  sterta  jesiennych  liści.  Nad  tym  osobliwym  ogniskiem  unosił  się  popiół,  lecz 

czerniejące i lepkie głowy nie rozpadały się, a popiołu wcale nie było tak dużo... 

Czy  oni  cierpieli?  Czy  wiedzieli,  co  się  z  nimi  dzieje?  Gdzież  to  pomknęły  teraz  ich 

dusze?  W  tych  oto  bowiem  strasznych  dlań  chwilach  Dwór  Rubinowego  Graala  ulegał 

ostatecznej  dezintegracji;  ja  zaś  ryczałem  jak  oszalały,  niecierpliwie  przebierałem  nogami  i 

krzyczałem wniebogłosy, zalewając się łzami. 

Zabiłem  około  dwudziestu  potworów,  przez  co  szabla  moja  lepiła  się  od  krwi,  toteż 

przechodząc na drugą stronę krypty, wycierałem ją o bezgłowe już ciała. Zauważyłem, że ich 

złożone  na  piersi  białe  ręce  skurczyły  się  i  powysychały,  a  z  poszarpanych  szyj  z  wolna 

sączyła się krew. 

- Martwi! Wszyscyście martwi! Ale gdzież teraz podziały się wasze dusze? 

Robiło się coraz ciemniej. Zmęczony i zadyszany zatrzymałem się obok Mastemy. 

-  Słońce  jest  jeszcze  wysoko  na  niebie  -  powiedział  łagodnym  głosem.  Choć  przez 

cały czas stał bardzo blisko palących się głów, strój jego pozostał nienaruszony. 

Odniosłem wrażenie, iż dym dobywa się z diablich oczu, nie zaś z jakiejkolwiek innej 

części tych głów. 

-  W  kaplicy  jest  wprawdzie  ciemno,  lecz  mamy  dopiero  południe.  Ale  nie  zwlekaj. 

Została ci jeszcze dwudziestka z tej strony. Do dzieła. 

Ramiel i Seteus stali obok siebie nieruchomo w swych wykwintnych szatach. Patrząc 

na  mnie  wzrokiem  pełnym  napięcia,  wyglądali  prostodusznie  i  poważnie  zarazem.  Seteus 

powiódł wzrokiem po tlących się głowach, po czym znowu spojrzał na mnie i szepnął: 

- Tak, nie zwlekaj, biedny Vittorio. Spiesz się. 

- A czy ty mógłbyś to zrobić? - spytałem. 

- Nie. 

-  Wiem,  że  ci  nie  wolno  -  odparłem.  Czułem  ból  w  piersi  od  tego  całego  wysiłku; 

mówienie  jeszcze  bardziej  ten  ból  wzmagało.  -  Ale  czy  mógłbyś  to  zrobić?  Czy  w  ogóle 

mógłbyś się na to zdobyć? 

-  Nie  jestem  stworzeniem  z  krwi  i  kości,  Vittorio  -  odparł  bezradnie  Seteus.  -  Ale 

mógłbym uczynić to, co rozkazałby mi Bóg. 

background image

Poszedłem dalej. Spojrzałem raz jeszcze na tych majestatycznie promiennych aniołów 

i na ich przywódcę Mastemę, którego zbroja i szabla połyskiwały w słabnącym świetle. 

Mastema milczał. 

Odwróciłem się i zerwałem pierwszy całun. Była tam Urszula. 

- Nie. - Zrobiłem krok do tyłu i opuściłem zasłonę. 

Chyba się nie obudziła; leżała dalej bez ruchu. Jej cudne ramiona złożone były w taki 

sam sposób, jak u reszty tej demonicznej braci. U niej wszakże pozycja ta miała w sobie coś 

ujmująco  słodkiego,  jak  gdyby  w  okresie  niewinnego  jeszcze  dzieciństwa  spadł  na  nią  jakiś 

złowrogi czar, który nie naruszył jednak ani trochę jej drugich falujących włosów. Spowijały 

one teraz jej głowę i ramiona na podobieństwo utkanego ze złotej nici gniazda. 

Słyszałem  własny  oddech.  Koniuszek  mej  szabli  postukiwał  o  tworzące  podłogę 

kamienie. Oblizałem wyschnięte usta. Nie miałem odwagi na nich spojrzeć, choć wiedziałem, 

że są ledwie kilka  metrów dalej  i  że się we  mnie wpatrują. Tę gęstniejącą ciszę zakłócało w 

tej chwili jedynie skwierczenie tlących się jeszcze diablich głów. 

Wsunąłem  dłoń  do  kieszeni  i  wyciągnąłem  różaniec  z  bursztynowych  koralików. 

Wstyd  się  przyznać,  lecz  ręka  zadrżała  mi,  gdym  uniósł  go  i  cisnął  w  Urszulę,  trafiając 

krzyżykiem  prosto  w  jej  białe,  na  wpół  odsłonięte  piersi.  Różaniec  spoczął  więc  na  bladej 

skórze tej kobiety, która tylko nieznacznie się poruszyła. 

Promienie światła przylgnęły do jej powiek niczym drobinki kurzu bądź popiołu. 

Nic  nie  mówiąc,  przeszedłem  do  swej  następnej  ofiary.  Z  głośnym  okrzykiem  na 

ustach zerwałem z niej całun i odciąłem głowę, którą chwyciłem następnie za gęste brązowe 

loki i rzuciłem na stosik u stóp aniołów. 

Kolejnym demonem okazał się Godric. Boże, ależ to będzie rozkoszne! 

Dojrzałem  jego  łysinę  jeszcze  przed  ściągnięciem  zeń  zasłony,  którą  po  chwili 

rozerwałem niedbale i odczekałem, aż Godric unosząc się lekko, otworzy zdumione oczy. 

-  Poznajesz  mnie,  potworze?  Poznajesz?!  -  krzyczałem.  Zatopiłem  szablę  w  jego 

gardle,  a  gdy  biała  głowa  upadła  na  ziemię,  przeszyłem  ostrzem  poszarpany  kikut  szyi.  - 

Poznajesz  mnie, potworze? - powtórzyłem, patrząc na trzepoczące powieki  mojej ofiary i na 

szeroko otwarte, toczące czerwoną ślinę usta. - Poznajesz? 

Zaniosłem jego czerep do stosiku pozostałych głów i położyłem go na samej górze. 

- Poznajesz mnie?! - wrzasnąłem ponownie i w kolejnym napływie furii wróciłem do 

przerwanej pracy. 

background image

Najpierw  dwie  głowy,  potem  trzy,  potem  pięć,  potem  siedem.  A  potem  dziewięć. 

Następnie jeszcze sześć głów i dwór przestał istnieć. Wszyscy lordowie i damy byli nareszcie 

martwi. 

Przeszedłem  na  drugą  stronę  i  szybko  uporałem  się  z  wiejskimi  parobkami,  których 

ciała  nie  były  okryte  żadnymi  całunami.  Ich  osłabione  ręce  z  trudem  próbowały  bronić  się 

przed moim atakiem. 

- Gdzie są łowcy? 

- Na samym końcu. Już prawie zmierzcha. Bądź ostrożny. 

-  Widzę  ich  -  powiedziałem.  Wyprostowałem  się  i  wstrzymałem  oddech.  Leżeli 

głowami  do  ściany  w  rządkach  liczących  po  sześć  ciał,  lecz  znajdowali  się  niebezpiecznie 

blisko siebie. Trudno mi będzie się z nimi rozprawić. 

Raptem  wybuchnąłem  gromkim  śmiechem.  Zrozumiałem,  że  będzie  to  proste. 

Zerwałem pierwszą zasłonę i uderzyłem szablą w stopy śpiącego. Trup podniósł się, przez co 

z  łatwością  dostrzegłem  miejsce,  w  które  należało  zadać  kolejny  cios.  Zresztą  krew  już  się 

lała. 

Drugie truchło załatwiłem w ten oto sposób: ciachnąłem w stopy, przeciąłem brzuch i 

w  chwili  gdy  dłoń  potwora  wyciągnęła  się  po  mą  szablę,  ta  ostatnia  odrąbała  mu  głowę. 

Dzieła swego dopełniłem, gdym odcinając wampirzą rękę, wyrzekł niniejsze słowa: 

- Giń, nędzniku, bo właśnie ty ze swoim kamratem przyniosłeś  mnie do tego zamku. 

Pamiętam cię dobrze. 

Zostało  mi  jeszcze  jedno  monstrum,  którego  brodatą  głowę  trzymałem  po  chwili  w 

swej dłoni. 

Wróciłem z tą głową na środek komnaty, kopiąc po drodze pozostałe głowy, których 

wcześniej nie miałem siły rzucić na stosik. Kopałem je niczym śmieci, aż w końcu na każdą z 

nich padało dobiegające z góry światło. 

Popołudniowe słońce rozjaśniało teraz zachodnią  część kaplicy, z której wciskało się 

do krypty przeraźliwie gorące powietrze. 

Otarłem  twarz  lewą  dłonią,  odłożyłem  szablę,  wyjąłem  z  kieszeni  otrzymane  od 

mnichów chustki, aby wyczyścić nimi dłonie i twarz. 

Następnie  podniosłem  szablę  i  zbliżyłem  się  do  miejsca,  w  którym  leżała  Urszula. 

Wyglądała  tak  samo  jak  wcześniej.  Spoczywała  daleko  od  światła,  przez  co  na  swym 

kamiennym łożu w dalszym ciągu była bezpieczna; jej prawa dłoń przykrywała dłoń lewą, a 

na  białych  piersiach  leżał  złoty  krucyfiks.  Włosy  jej  poruszały  się  nieznacznie  wskutek 

background image

słabiutkiego  przeciągu,  którego  źródło  mieściło  się  w  wąskim  wejściu  do  podziemi.  Ta 

aureola lekkich kosmyków otaczała jednak zupełnie martwą twarz. 

Pozbawione obecnie wstążek czy pereł włosy opadały swobodnie na wąskie kamienne 

mary,  przysłonięte  przez  długą,  obszytą  złotą  nicią  suknię  Urszuli.  Aliści  nie  była  to  owa 

suknia,  w  której  onegdaj  ją  widziałem.  Nowy  jej  strój  był  wprawdzie  tej  samej  czerwonej 

barwy,  ale  kojarzył  się  z  odzieniem  iście  królewskim,  jak  gdyby  Urszula  była  księżniczką, 

zawsze gotową na pocałunek swego księcia. 

- Czyż piekło przyjęłoby ją do siebie? - szepnąłem. 

Zbliżyłem  się  do  niej  na  bezpieczną  odległość.  Nie  mogłem  znieść  myśli,  że  ona 

również otwarłaby nagle oczy i mechanicznym ruchem wyciągnęła ku mnie swą rękę. Takiej 

myśli zaiste znieść nie mogłem. 

Spod krawędzi sukni wystawały drobne koniuszki jej pantofli. Z jakimż to wdziękiem 

musiała  o  świcie  kłaść  się  tu  na  dzienny  spoczynek!  I  któż  zatrzasnął  płytę  zamykającą 

wejście do podziemi? Kto ustawił te włócznie, których działania ani jeszcze nie zbadałem, ani 

nawet nie ogarniałem myślami? 

Po raz pierwszy w półmroku krypty dojrzałem na jej głowie niewielkie kółko ze złota, 

przyczepione  do  włosów  malutkimi  wsuwkami.  Zobaczyłem  też  nad  wyraz  drobną  perłę, 

która zdobiła czoło śpiącej. 

Czyjej  dusza  była  równie  drobna?  Czy  pochłonie  ją  piekło,  tak  jak  ogień  strawiłby 

każdą z delikatnych części jej ciała, a słońce spopieliłoby bez litości tę nieskazitelnie piękną 

twarz? 

Wszak  ta  kobieta  spoczywała  kiedyś  w  łonie  swej  matki  i  trzymał  ją  na  rękach  jej 

ojciec. 

Jak  wyglądało  owo  tragiczne  wydarzenie,  które  przywiodło  ją  do  tego  cuchnącego 

grobowca?  Przecież  obok  leżały  dziesiątki  głów,  spalających  się  z  wolna  w  promieniach 

obojętnie, acz cierpliwie świecącego nań słońca! 

Odwróciłem się. Opuściłem szablę. 

- Tylko ona. Niech tylko jedno z nich zostanie przy życiu. Tylko ona. 

Ramiel zakrył twarz i odwrócił się do mnie plecami. Seteus dalej na mnie patrzył, ale 

pokręcił głową. Moi aniołowie stróże spoglądali na mnie jak zwykle swymi zimnymi oczyma, 

a  wzrok  Mastemy  ukrywał  wszelkie  myśli,  jakie  musiały  się  gnieździć  za  spokojną  maską 

jego twarzy. 

-  Nie,  Vittorio -  powiedział.  -  Myślisz,  że  cały  zastęp  aniołów  pomógł  ci  pokonać te 

wszystkie przeszkody, abyś ty teraz pozwolił jej przeżyć? 

background image

-  Ona  mnie  kochała,  Mastemo.  A  ja  kocham  ją.  Mastemo,  ona  ocaliła  mi  życie. 

Mastemo, zaklinam cię w imię miłości. Błagam cię w imię miłości. Cała reszta wydarzyła się 

tutaj  słusznie  i  sprawiedliwie.  Cóż  jednak  powiem  Bogu,  jeżeli  zabiję  tę,  którą  kochałem  i 

która dała mi swą miłość? 

Oblicze  Mastemy  ani  drgnęło.  Dalej  patrzył  na  mnie  z  niezachwianym  spokojem. 

Nagle  dobiegł  jakiś  zatrważający  dźwięk.  Był  to  płacz  Ramiela  i  Seteusa.  Moi  stróże 

odwrócili  się,  by  na  nich  spojrzeć,  jakby  ten  fakt  ich  zaskoczył,  po  czym  znowu  utkwili  we 

mnie swój obojętny wzrok. 

- Aniołowie, którzy nie znają  litości - powiedziałem. - Och, wiem, że te słowa nie są 

sprawiedliwe, że są fałszywe, że mijam się z prawdą. Wybaczcie mi zatem. 

- Wybaczamy - odrzekł Mastema. - Ale musisz obecnie uczynić to, coś wcześniej sam 

mi obiecał. 

-  Mastemo...  Czy  można  ją  ocalić?  Jeżeli  ona  wyrzeknie  się...  Czy  ona  może...  Czy 

ona ciągle ma ludzką duszę? 

Nie odpowiedział. 

-  Powiedz  mi,  proszę,  Mastemo.  Czyżbyś  sam  tego  nie  wiedział?  Jeżeli  można  ją 

ocalić,  ja z  nią tutaj zostanę, wyplenię z  niej to zło. Wiem, że sobie poradzę, albowiem ona 

ma dobre, młode i pełne dobroci serce. Powiedz mi, Mastemo. Czy kogoś takiego jak ona w 

ogóle można jeszcze ocalić? 

Mastema milczał. Tymczasem Ramiel złożył głowę na ramieniu Seteusa. 

- Och, proszę cię, Seteusie - mówiłem dalej. - Powiedz  mi, czy  można  ją ocalić. Czy 

ona  musi  zginąć  z  mojej  ręki?  A  jeśli  tu  zostanę,  wymuszę  na  niej  wyznanie,  skłonię  ją,  by 

wyrzekła się wszystkiego, co dotąd czyniła? Czy nie ma na świecie księdza, który by ją z tego 

rozgrzeszył? O Boże... 

- Vittorio - szepnął  Ramiel. - Czyżbyś  miał uszy  zatkane woskiem? Czy  nie słyszysz 

krzyku  tych  wygłodniałych  więźniów?  Jeszcześ  ich  nie  uwolnił.  Zali  pragniesz  zrobić  to 

nocą? 

- Uwolnię  ich, umiem tego dokonać. Ale czy  mogę z nią tutaj zostać, być z nią, gdy 

budząc się, stwierdzi, że  jest zupełnie sama, że wszyscy  inni zniknęli, a Florian  i Godric nie 

dotrzymali obietnicy? Czy ona nie może już oddać duszy Bogu? 

Mastema  odwrócił  się,  ani  na  jotę  nie  zmieniając  swego  łagodnie  chłodnego  wyrazu 

twarzy. 

background image

-  Nie!  Nie  czyń  tego!  Nie  odwracaj  się!  -  krzyknąłem  i  chwyciłem  go  za  ramię.  Pod 

okrywającą  go  osobliwą  szatą  z  jedwabiu  wyczuwałem  ogromną  siłę  tego  anioła,  który 

odwrócił się i popatrzył na mnie z góry. 

- Powiedz mi! 

-  Na  miłość  boską,  Vittorio!  -  krzyknął  Mastema;  jego  huczący  głos  wypełnił  całą 

kryptę. - Czyżbyś sam tego nie widział? My po prostu nie wiemy! 

Uwolnił  ramię  z  mojego  uścisku  i  zmarszczył  brwi,  posyłając  mi  kolejne  groźne 

spojrzenie. Zacisnął dłoń na rękojeści swej szabli. 

-  Nie  jesteśmy  z  tych,  którzy  wiedzą,  czym  jest  przebaczenie!  -  krzyknął.  -  Nie 

jesteśmy  stworzeniami  z  krwi  i  kości,  a  zjawiska  w  naszej  sferze  istnienia  dzielą  się  na 

światło i ciemność. Tyle tylko jest nam wiadome! 

Odwrócił  się  i  podszedł  do  Urszuli.  Popędziłem  za  nim.  Usiłowałem  go  zatrzymać, 

lecz nie byłem w stanie odwieść go od jego zamiarów. 

Wyciągnął  rękę  i  chwycił  nią  drobną  szyję  Urszuli.  Oczy  jej  spojrzały  na  niego 

przeraźliwym, nic nie widzącym wzrokiem. 

- Ona ma w sobie ludzką duszę - szepnął Mastema, poczym cofnął się, jakby nie mógł 

już znieść kontaktu z jej ciałem. Mnie również od niej odciągnął. 

Zacząłem  płakać.  Słońce  zmieniło  pozycję  na  nieboskłonie,  a  zatem  cienie  w 

podziemiach nieco się wydłużyły. Padające z góry pasemko światła złociło się wprawdzie na 

środku krypty, ale robiło się coraz to bledsze. 

Aniołowie stali dalej nieruchomo, obserwując mnie, czekając. 

- Zostanę z nią tutaj - powiedziałem. - Ona już wkrótce się obudzi. A ja przekonam ją, 

aby modliła się o boskie zmiłowanie. 

Poznałem swoje zamiary, dopiero gdym głośno je wypowiedział. Pojąłem je zaś, gdy 

dodałem te oto słowa: 

-  Zostanę  z  nią.  Jeżeli  z  miłości  do  Boga  wyrazi  skruchę  za  swoje  grzechy,  będzie 

mogła ze mną pozostać. A gdy nadejdzie czas śmierci, Bóg przyjmie nas oboje. 

- Sądzisz, że starczy ci sił, by tego dokonać? - zapytał Mastema. - Myślisz, że ona cię 

nie zawiedzie? 

-  Jestem  jej  to  winien  -  odparłem.  -  To  mój  obowiązek.  Nigdy  żadnego  z  was  nie 

okłamałem. Nigdym nie okłamał sam siebie. Ona zabiła mi brata i siostrę. Widziałem ją przy 

tym.  I  bez  wątpienia  to ona  właśnie  uśmierciła  innych  członków  mojej  rodziny.  Ale  ocaliła 

mnie. I to dwukrotnie. Zabijanie jest rzeczą łatwą, ale ratować życie jest bardzo trudno! 

- To prawda - powiedział Mastema, jak gdyby nagle zrozumiał moje słowa. 

background image

- Dlatego zostanę. Niczego już od was nie oczekuję. Wiem, że nie będę mógł się stąd 

wydostać. I kto wie, czy również ona nie będzie mogła stąd wyjść. 

- Ależ skąd! Ona stąd wyjdzie! - odrzekł Mastema. 

- Nie zostawiajmy go tutaj - odezwał się Seteus. - Zabierzmy go wbrew jego woli. 

- Wiesz, że tego nam czynić nie wolno - odparł Mastema. 

-  Wyprowadźmy  go  tylko  z  tej  krypty  -  błagał  Ramiel.  -  Jakby  po  prostu  się  tutaj 

zabłąkał... 

- Tak jednak nie jest. I nie wolno nam... 

- A zatem zostańmy z nim tutaj - powiedział Ramiel. 

-  Tak,  zostańmy  -  przytaknęli  moi  aniołowie  stróże  mniej  więcej  równocześnie  i 

prawie tym samym ledwie słyszalnym głosem. 

- Niech ona nas zobaczy. 

- A skąd mamy wiedzieć, czy jest to możliwe? - zapytał Mastema. - I jak przekonamy 

się, że to naprawdę nastąpi? Jak często się zdarza, że widzi nas człowiek? 

Po raz pierwszy widziałem go zagniewanego. Popatrzył na mnie i rzekł: 

- Bóg postawił cię przed ciężką próbą, dając ci takich wrogów i takich sojuszników. 

-  Tak,  wiem...  I  będę  błagał  Go  ze  wszystkich  sił  swoich  i  złożę  na  szali  całe  moje 

cierpienie, aby On tylko zbawił jej duszę. 

Nie chciałem zamykać oczu. Wiem, że wcale tego nie chciałem. 

background image

ROZDZIAŁ 12 

I nie wódź mnie na pokuszenie 

 

Pomimo mojego młodego naonczas wieku ciało me nie było nazbyt wytrzymałe. Jakże 

jednak  mogłem  czekać  w  tej  krypcie  na  ocknięcie  się  Urszuli,  nie  obmyślając  tej  czy  innej 

formy ucieczki? 

Ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad odejściem moich aniołów. Zasłużyłem na 

takie potraktowanie, lecz byłem zarazem przekonany, iż postąpiłem słusznie, dając jej szansę, 

by pojednała się z Bogiem. Od razu po opuszczeniu podziemi mieliśmy znaleźć księdza, który 

odpuściłby  wszystkie  popełnione  przez  nią  grzechy.  Sądziłem  bowiem,  że  jeśli  boskie 

miłosierdzie nie zadziała tu samoistnie, duszę Urszuli zbawi oficjalne rozgrzeszenie. 

Rozglądałem się po krypcie, chodząc między trupami. Ostatki słabego światła padały 

teraz na zaschnięte strużki krwi, która wcześniej spłynęła po kamiennych łożach demonów. 

W  końcu  znalazłem  to,  czegom  szukał:  wielką  drabinę,  którą  można  było  podstawić 

pod sam sufit komnaty. Jakże jednak miałem ją unieść? 

Przeciągnąłem  ją  na  środek  krypty,  usuwając  stamtąd  kopniakiem  rozpadające  się 

głowy  mych  wrogów.  Położyłem  drabinę  na  ziemi  i  stanąwszy  między  dwoma  szczeblami, 

spróbowałem ją postawić. 

Bez  skutku.  Zabrakło  mi  sił.  Drabina  okazała  się  za  długa,  a  przez  to  stanowczo  dla 

mnie  za  ciężka.  Chcąc  ustawić  ją  tak,  by  najwyższe  szczeble  zetknęły  się  z  połamanymi 

włóczniami na górze, musiałbym mieć dwóch lub trzech silnych pomocników. Sam wszakże 

nie miałem żadnych szans. 

Istniała atoli  inna  możliwość:  mógłbym otóż znaleźć  łańcuch  lub  linę i zaczepić  ją o 

sterczące  w  górze  włócznie.  Przeszukałem  coraz  bardziej  mroczną  komnatę,  ale  nic 

podobnego w niej nie znalazłem. 

Czyżby nie było tu żadnych łańcuchów? Ani jednej liny? 

Czy  nawet  młode  larwy  były  w  stanie  po  prostu  wskoczyć  na  wiszące  nade  mną 

schody? 

Przeszedłem wzdłuż wszystkich  ścian w poszukiwaniu  jakiejś wnęki, zagłębienia  lub 

wypukłości,  która  kryłaby  taki  czy  inny  magazyn  bądź  -  broń  mnie,  Panie  Boże  -  kolejną 

kryptę z zastępem tych monstrów. 

Nic nie znalazłem. 

background image

Wróciłem chwiejnym krokiem na środek komnaty. Zebrałem wszystkie głowy - nawet 

odrażający swą łysiną czerep Godrica, sczerniały już i z pożółkłymi oczodołami - a następnie 

złożyłem je w miejscu ciągle jeszcze wystawionym na działanie światła. 

Potem potknąłem się o drabinę i upadłem prosto przy stopach Urszuli. 

Nie podnosiłem się. Pragnąłem snu. Może nie snu, lecz odpoczynku. 

Stwierdziłem  jednak  z  obawą,  że  członki  mego  ciała  mimowolnie  się  rozluźniają,  a 

oczy zamykają się do snu. 

Myślałem,  że  zbudzi  mnie  krzyk  Urszuli,  że  zerwie  się  nagle  niczym  wystraszone 

dziecko, aby zobaczyć w otaczającym ją mroku, iż jest tu sama, a wszyscy inni nie żyją. 

Myślałem, że przerazi ją widok złożonych na stosie głów. 

Nic takiego się jednak nie stało. 

Gdzieś  wysoko  zamajaczył  fioletowy  zmierzch,  kojarzący  się  swą  barwą  z  kwiatami 

na naszej wspólnej  łące,  i proszę: oto stała nade  mną z różańcem  na szyi, który wyglądał  na 

niej jak przepiękna ozdoba, a krucyfiks obracał się i posyłał ku mnie złotawe błyski, idealnie 

zestrojone z iskierkami w jej oczach. 

Uśmiechała się do mnie. 

-  Przyjdź  tu,  mój  dzielny  młodzieńcze,  mój  bohaterze.  Ucieknijmy  z  tego  siedliska 

śmierci. Udało ci się, pomściłeś swych krewnych. 

- Poruszyłaś ustami? 

- Czyżbym musiała czynić to przy tobie? 

Gdy  stawiała  mnie  na  nogach,  przeszyła  mnie  fala  dreszczy.  Patrzyła  mi  prosto  w 

oczy, ściskając mocno moje ramiona. 

- Kochany Vittorio - powiedziała, po czym objęła mnie w pasie i wraz ze mną uniosła 

się w górę. Minęliśmy połamane włócznie, ocierając się lekko o ich postrzępione końcówki, i 

znaleźliśmy się w mrocznej kaplicy. Okna były już ciemne, a wokół odległego od nas ołtarza 

igrały radośnie jakieś cienie. 

- Och, najdroższa, najukochańsza - mówiłem. - Czy wiesz, co zrobili aniołowie? Czy 

wiesz, co oni mi powiedzieli? 

- Chodź, uwolnimy teraz więźniów - odparła. 

Czułem  się  jak  nowo  narodzony,  pełen  sił  i  energii,  tak  jakbym  nie  miał  za  sobą  tej 

wyczerpującej pracy, wielu dni zmagań, tej całej wojny. 

Biegłem  z  nią  przez  zamek.  Otwieraliśmy  po  kolei  drzwi,  za  którymi  uwięzieni  byli 

nieszczęśnicy  z  zagrody.  Urszula  pędziła  na  swoich  lekkich  kocich  stopach  po  ścieżkach 

background image

między pomarańczami i ptaszarniami, przewracając kotły z krwawym wywarem i krzycząc do 

tych nędzarzy i kalek, że są wreszcie wolni, że mogą wyjść na wolność. 

Po  chwili,  gdy  znaleźliśmy  się  na  jednym  z  balkonów,  oglądałem  z  wysoka  smutną 

procesję  tych  biedaków,  którzy  schodzili  wolno  z  zamkowej  góry  pod  osłoną  fioletowego 

nieba i pierwszych tego wieczoru gwiazd. Słabi pomagali silnym; starcy nieśli młodych. 

-  Dokąd  oni  teraz  pójdą?  Wrócą  do  tego  diabelskiego  miasta,  do  tych  potworów, 

którzy złożyli ich w ofierze demonom? - dyszałem z wściekłości. - Tamtym należy się tylko 

surowa kara. 

-  W  swoim  czasie,  Vittorio,  wszystko  ma  swój  czas.  Twoi  biedacy  są  już  wolni.  A 

chwila obecna należy do nas, do ciebie i do mnie. Chodź. 

Suknia jej zatańczyła, zataczając w ciemności wielkie kręgi, gdyśmy spadali, lecieli - 

w dół, obok okien, obok murów - aż w końcu poczułem pod stopami miękki grunt. 

- O Boże... To ta łąka. Spójrz, to ta łąka - powiedziałem. - Teraz, w świetle księżyca 

widzę ją równie wyraźnie jak wcześniej, gdym oglądał ją w swoich snach. 

Wypełniła  mnie  bezgraniczna  miękkość.  Objąłem  Urszulę  i  zatopiłem  palce  w  jej 

falujących włosach. Świat cały zdawał się wirować, ja wszakże trwałem przy niej w naszym 

tańcu, któremu wtórował łagodny śpiew drzew. 

-  Nic  nas  już  nigdy  nie  rozdzieli  -  powiedziała.  Wyrwała  się  z  mojego  uścisku  i 

pomknęła hen przed siebie. 

- Nie. Poczekaj, Urszulo, poczekaj! - krzyczałem. 

Biegłem za nią, ale trawa i irysy były tu gęste i wysokie. 

A  zatem  inaczej  niż  we  śnie,  choć  przecież  tak  samo,  albowiem  wszystko  to  żyło, 

pachniało  zielenią,  a  okoliczne  drzewa  poruszały  swymi  gałęziami,  kołysane  wonnym 

wiatrem. 

Poczułem  zmęczenie  i  zatonąłem  w  gąszczu  irysów,  które  wpatrzyły  się  w  moją 

zwróconą ku niebu twarz. 

Urszula uklękła przy mnie. 

-  On  mi  wybaczy,  Vittorio  -  powiedziała.  -  Wybaczy  mi,  bo  jest  bezgranicznie 

miłosierny. 

- O tak, najdroższa, ukochana, cudowna zbawicielko. On ci wybaczy. 

Drobny krucyfiks z wiszącego na niej różańca ocierał się o moją szyję. 

-  Ale  ty  musisz  to  dla  mnie  zrobić,  ty,  który  pozwoliłeś  mi  tam  przeżyć,  któryś 

oszczędził mnie w tamtej krypcie, któryś zasnął ufnie przy moim grobie... Musisz to zrobić... 

- Co, ukochana? - spytałem. - Rzeknij słowo, a to uczynię. 

background image

- Najpierw proś Boga, by dał ci siłę. A potem twoje zdrowe, ludzkie, ochrzczone ciało 

musi  przyjąć  ode  mnie  jak  najwięcej  diabelskiej  krwi.  Musisz  tę  krew  ze  mnie  odciągnąć, 

przez  co  zdejmiesz  ze  mnie  ten  straszny  czar.  Zwymiotujesz  to  potem  jak  napoje,  które  w 

ciebie  wsączyliśmy,  to  na  pewno  nie  wyrządzi  ci  krzywdy.  Zrobisz  to  dla  mnie?  Uwolnisz 

mnie  od  tej  trucizny?  Przypomniałem  sobie  mdłości,  które  napadły  mnie  w  klasztorze. 

Przypomniałem sobie swój bełkot i szaleństwo. 

- Uczyń to dla mnie - powiedziała. 

Położyła się na mnie. Poczułem bicie jej serca, poczułem swe własne serce i zdawało 

mi  się,  że  jeszcze  nigdy  nie  doświadczyłem  takiej  błogiej  senności.  Palce  moje  skuliły  się  i 

przez  moment  myślałem,  że  spoczęły  na  jakichś  szorstkich  kamykach,  ale  znowu  poczułem 

połamane łodyżki fioletowych, czerwonych i białych irysów. 

Urszula uniosła głowę. 

-  W  imię  boże  -  powiedziałem  -  aby  cię  zbawić,  wysączę  z  ciebie  każdą  truciznę. 

Odciągnę tę krew jak ropę z rany, daj mi ją, daj mi tę krew. 

Twarz jej tkwiła nade mną nieruchomo - taka drobna, taka delikatna, taka biała. 

-  Bądź  dzielny,  mój  najdroższy,  bądź  dzielny.  Najpierw  muszę  przygotować  w tobie 

miejsce na moją krew. 

Wtuliła twarz w moją szyję i zatopiła w nią swoje zęby. 

- Bądź dzielny, jeszcze trochę miejsca na krew. 

- Jeszcze więcej? - szepnąłem. - Jeszcze trochę. Och, Urszulo, popatrz na niebo, spójrz 

na  niebo  i  piekło  tam  wysoko.  Gwiazdy  to  ogniste  kule,  zawieszone  tam  przez  aniołów.  - 

Słowa te brzmiały dziwnie i niedorzecznie; do moich uszu dotarło ich echo. 

Otaczała  mnie zasłona ciemności, a gdy uniosłem rękę, zdawało mi się, że opadła na 

nią jakaś złocista siatka i moje palce odpływały ode mnie, daleko, coraz dalej... 

W jednej chwili naszą łąkę zalały promienie słońca. Chciałem usiąść, powiedzieć jej: 

„Spójrz,  wzeszło  słońce,  a  tobie  nic  się  nie  stało,  moja  najdroższa  i  jedyna”.  Ale  ciągle 

przeszywały  mnie  fale  niebiańskich  rozkoszy,  promieniując  ze  mnie,  z  mych  lędźwi,  ta 

arcysłodka i nieodparta przyjemność. 

Kiedy jej zęby wysunęły się z mojej szyi, poczułem się, jakby Urszula całą swą duszą 

objęła organy mego ciała, wszystkie te części, które były we mnie zarówno mężczyzną, jak  i 

małym dzieckiem, wszystko, co było we mnie człowiekiem. 

- Och, ukochana, najmilsza, nie przerywaj. 

Promienie słońca tańczyły jak oszalałe na gałęziach pobliskich kasztanowców. 

background image

Urszula  otwarła  usta,  z  których  w  mrocznym  pocałunku  popłynął  strumień  ciemnej 

krwi. 

- Przyjmij ją, mój Vittorio. 

-  Biorę  na  siebie  wszystkie  twe  grzechy,  moje  niebiańskie  dziecię -  powiedziałem.  - 

Pomóż mi, Boże. Panie, miej litość nade mną. Mastemo... 

Urwałem  jednak,  ponieważ  usta  me  wypełniły  się  krwią.  Nie  był  to  znany  mi 

cuchnący  wywar,  lecz  zniewalająca  słodycz,  którą  Urszula  poiła  mnie  w  trakcie  naszych 

pierwszych,  niepewnych  jeszcze  pocałunków.  Aliści  tym  razem  owa  słodycz  obezwładniła 

mnie znacznie silniejszym strumieniem. 

Wsunęła  pode  mnie  swoje  ramiona  i  uniosła  mnie  w  górę.  Miałem  wrażenie,  że  jej 

krew  nie  wpływa  do  moich  żył,  lecz  wypełnia  całe  me  ciało,  przelewa  się  przez  ramiona  i 

tułów,  zatapia  i  ożywia  moje  serce.  Poprzez  opadającą  na  moje  oczy  zasłonę  jej  miękkich 

włosów  widziałem  roztańczone  promienie  słońca.  Wydawałem  z  siebie  urywane 

westchnienia. 

Krew przelała się teraz do moich nóg i wypełniła je aż po palce w stopach. Ciało moje 

wzbierało siłą i energią. Czułem, jak moje serce pompuje krew tuż przy sercu Urszuli i znowu 

ten delikatny koci nacisk, objęcie tych szczupłych ramion, które trzymały mnie jak więźnia; i 

te usta przyssane do moich. 

Źrenice mych oczu rozszerzyły się nagle, wchłonęły w siebie światło słońca, po czym 

na  powrót  się  zwęziły.  Wzdychałem  coraz  mocniej,  serce  biło  we  mnie  jak  echo,  jakbyśmy 

wcale  nie  byli  na  dzikiej  łące.  Z  mego  wzbierającego  siłą  ciała,  z  mego  odmienionego  już 

ciała,  z  ciała  wypełnionego  jej  krwią  dobywały  się  dźwięki,  które  odbijały  się  echem...  od 

kamiennych murów! 

Łąka  zniknęła  albo  też  nigdy  jej  nie  było.  Półświatło  zmierzchu  wpływało  przez 

prostokątny otwór na górze. A ja leżałem w krypcie. 

Podniosłem  się,  zrzucając  z  siebie  Urszulę,  która aż  krzyknęła  z  bólu.  Skoczyłem  na 

równe nogi i utkwiłem wzrok w wyciągniętych przed siebie dłoniach. 

Zaatakował  mnie  przypływ  strasznego  głodu,  poczułem  w  sobie  nieokiełznaną  siłę, 

zawyłem jak opętany! 

Patrzyłem na ciemnofioletowe światełko na górze i wyłem. 

- Tyś to ze mną zrobiła! Zamieniłaś mnie w jednego z was! 

Urszula  płakała.  Odwróciłem  się  do  niej.  Cofnęła  się  i  skuliła;  zasłoniła  usta  dłonią. 

Uciekała przede mną, a ja za nią biegłem. Miotała się po całej krypcie jak szczur. Krzyczała, 

wrzeszczała. 

background image

-  Vittorio,  nie,  Vittorio,  nie,  Vittorio,  nie,  nie  rób  mi  krzywdy!  Vittorio,  zrobiłam  to 

dla nas, Vittorio! Jesteśmy wolni. Och, pomóż mi, Boże. 

A  potem  wzleciała  w  górę  -  w  chwili,  gdym  już  miał  ją  pochwycić.  Uciekła  do 

kaplicy. 

-  Ty  czarownico,  potworze,  larwo.  Oszukałaś  mnie  swoimi  sztuczkami,  swoimi 

wizjami. Uczyniłaś mnie jednym z was. Jednym z was! 

Moje  okrzyki  rozlegały  się  wielokrotnym  echem,  a  ja  tymczasem  szukałem  szabli. 

Kiedym ją znalazł, cofnąłem się nieco, by nabrać rozpędu, i podobnie jak Urszula skoczyłem 

w górę, przeleciałem obok włóczni i wylądowałem na posadzce kaplicy. Tam zaś ujrzałem ją 

wznoszącą się nad ołtarzem. W oczach Urszuli błyszczały łzy. 

Za tło miała czerwone kwiaty, które z trudnością dostrzegało się w słabiutkim świetle 

gwiazd, wpadającym przez zaciemnione okna. 

-  Nie,  Vittorio.  Nie  zabijaj  mnie,  nie  czyń  tego,  nie! -  mówiła  do  mnie,  zanosząc  się 

płaczem. - Jestem takim samym dzieckiem jak ty. Nie zabijaj mnie, błagam. 

Rzuciłem się w jej stronę, a ona pomknęła na sam kraniec kaplicy. W przystępie złości 

rzuciłem  w  posąg  Lucyfera  swą  szablą,  która  zakołysała  się  w  powietrzu  i  upadła  ze 

szczękiem na posadzkę. 

Urszula  unosiła  się  gdzieś  na  samym  końcu  prezbiterium.  Po  chwili  wylądowała  na 

dole,  uklękła  i  wyciągnąwszy  przed  siebie  ręce,  kręciła  głową,  kołysząc  swoimi  pięknymi 

włosami. 

- Nie zabijaj  mnie, nie zabijaj  mnie,  nie zabijaj. Jeśli to zrobisz, trafię do piekła. Nie 

czyń tego. 

-  O  nikczemna!  -  jęczałem.  -  O  ty  nędznico!  -  Z  moich  oczu  również  lały  się  łzy.  - 

Łaknę, o nikczemna. Łaknę i czuję ich, wyczuwam więźniów z zagrody. Czuję ich, czuję ich 

krew. Bądź przeklęta! 

Ja też w tej chwili klęczałem. Położyłem się na marmurowej podłodze i odepchnąłem 

od  siebie  odłamane  kawałki  ohydnego  posągu.  Zaczepiłem  ostrzem  szabli  o  koronkowe 

obszycie ołtarzowego obrusa i ściągnąłem go na dół wraz ze wszystkimi znajdującymi się nań 

kwiatami, po czym wtuliłem twarz w ich czerwieniącą się miękkość. 

Zapadła  przerażająca  cisza,  którą  mącił  jedynie  mój  płacz.  Czułem,  że  jestem  silny, 

czułem swą siłę nawet we własnym głosie, w ręce, którą bez wysiłku trzymałem swą szablę, 

oraz  w  kojącym  spokoju,  gdym  tak  leżał  na  kościelnej  posadzce,  która  powinna  być  zimna, 

lecz która dla mnie zimna nie była. 

Tak. Urszula udzieliła mi siły, dała mi potęgę i moc. 

background image

Poczułem jakiś bardzo silny zapach. Uniosłem wzrok. Urszula stała nade mną - czuła i 

kochająca - a w jej spokojnych, nic nie mówiących oczach pobłyskiwało światło gwiazd. Na 

jej  rękach  spoczywał  upośledzony  umysłowo  chłopiec,  który  nie  zdawał  sobie  sprawy  z 

grożącego mu niebezpieczeństwa. 

Był taki różowiutki, taki soczysty... Zupełnie jak prosiaczek, którego właśnie zdjęto z 

rożna, tętniący krwią istoty śmiertelnej, upieczony specjalnie dla mnie... Urszula położyła go 

przede mną. 

Był  nagi.  Miał  podkulone  nogi  i  drżący,  różowy  tors.  Jego  niewinną  twarz  okalały 

długie,  czarne,  miękkie  włosy.  Odniosłem  wrażenie,  że  śpi  albo  szuka  czegoś  w otaczającej 

nas ciemności. Może szukał aniołów? 

-  Pij,  ukochany,  pij  jego  krew  -  powiedziała  Urszula.  -  Dzięki  temu  nabierzesz  siły, 

byśmy oboje mogli udać się na spowiedź do Ojca w niebiesiech. 

Uśmiechnąłem  się.  Przemożny  głód,  który  poczułem  na  widok  tego  chłopczyka, 

postawił  mnie  przed  ciężką  próbą.  Skala  mojej  wytrzymałości  zmieniła  się  wszakże  po 

ostatnich wydarzeniach, toteż podniosłem się wolno, opierając się na łokciu, i popatrzyłem na 

Urszulę. 

-  Do  Ojca  w  niebiesiech?  Myślisz,  że  do  Niego  się  właśnie  udamy?  Teraz,  od  razu? 

Tak po prostu? Ty i ja? 

Urszula znowu się rozpłakała. 

-  Nie  od  razu,  nie,  jeszcze  nie  teraz!  -  krzyczała,  kręcąc  głową,  jakbym  ją 

sponiewierał. 

Chwyciłem chłopca i przetrąciwszy mu kark, wysączyłem zeń całą krew. Nie wydał z 

siebie żadnego dźwięku; nie zdążył nawet odczuć bólu czy strachu. 

Czy można zapomnieć pierwsze morderstwo? Czy to w ogóle jest możliwe? 

Przez  całą  tę  noc  grasowałem  pośród  mieszkańców  zagrody.  Ależ  to  była  uczta! 

Wpijałem się w ich gardła, brałem, czegom tylko zapragnął, posyłając każdą z mych ofiar do 

nieba  bądź  piekła,  sam  nie  wiedziałem  już,  dokąd.  Ja  zaś  byłem  przykuty  do  ziemi  wraz  z 

moją  Urszulą,  która  towarzyszyła  mi  teraz  w  tej  uczcie.  Kiedym  krzyczał  jak  oszalały  i 

zanosił się szlochem, ona dotykała mnie i całowała, również zalewając się łzami. 

- Wyjdźmy stąd już - powiedziałem. 

Świt  był  coraz  bliżej.  Oświadczyłem  Urszuli,  że  nie  zamierzam  spędzić  ani  jednego 

dnia  pośród  tych  strzelistych  wieżyc,  w  tym  siedlisku  grozy,  w  tym  mateczniku  zła  i 

plugastwa. 

background image

- Znam pewną jaskinię - odparła. - Daleko, za pasmem tych gór, za polami tutejszych 

chłopów. 

- W pobliżu prawdziwej łąki? 

-  Na  tych  cudnych  terenach  jest  wiele  łąk,  najdroższy  -  odrzekła.  -  A  w  świetle 

księżyca rosnące tam kwiaty będą lśnić dla naszych magicznych oczu równie pięknie, jak za 

dnia dla istot śmiertelnych. Pamiętaj, że księżyc do nas właśnie należy. 

-  A  jutro  wieczorem...  Zanim  pomyślisz  o  księdzu...  Musisz  wszak  udać  się  do 

księdza... 

-  Nie  rozśmieszaj  mnie  znowu.  Pokaż  mi  lepiej,  jak  latasz.  Obejmij  mnie  w  pasie  i 

dowiedź, że umiesz spaść z tych wysokich  murów, nie połamawszy  się na ziemi  jak zwykły 

człowiek. I nie mów już więcej o księżach. Nie kpij ze mnie w ten sposób. Zanim pomyślisz o 

księdzu,  o  spowiedzi  -  przedrzeźniała  moje  słowa  swym  delikatnym,  słodkim  głosikiem  - 

wrócimy do Santa Maddalany, póki mieszkańcy jeszcze śpią, i spalimy tam wszystko dokoła. 

Wypowiadając te słowa, Urszula płakała. Były to łzy miłości. 

background image

ROZDZIAŁ 13 

Oblubienica 

 

Nie podpaliliśmy Santa Maddalany. Grasowanie po mieście sprawiało nam bowiem aż 

nazbyt wielką przyjemność. 

Trzeciej nocy o świcie przestałem wreszcie płakać, gdyśmy spleceni w uścisku wrócili 

do naszej niedostępnej dla ludzi jaskini. 

Również  trzeciej  nocy  mieszkańcy  miasta  zrozumieli,  jakie  nieszczęście  na  nich 

spadło - jak ich konszachty z szatanem zemściły się na nich samych. Wpadli w panikę, a my 

bawiliśmy się w najlepsze, kryjąc się w gąszczu cieni na tych krętych uliczkach, aby otwierać 

tam najbardziej nawet skomplikowane zamki. 

Nad ranem, kiedy nikt już nie wychylał nosa z domu, pewien franciszkanin odmawiał 

na klęczkach różaniec w swej celi. Był to ten sam zakonnik, którego poznałem w gospodzie i 

który  udzielił  mi  kilku  życzliwych  ostrzeżeń.  Wtedy  to  właśnie  wkradłem  się  do  kościoła 

Franciszkanów i również oddałem się modlitwie. 

Każdej  nocy  powtarzałem  sobie  jednakże  to,  co  mężczyzna  mówi  do  siebie  pod 

nosem,  gdy  spędza  kolejną  noc  z  występną  ladacznicą:  „Jeszcze  tylko  ta  noc,  Boże  mój,  a 

potem się wyspowiadam. Jeszcze jednak noc rozkoszy i wrócę do domu, do żony”. 

Mieszkańcy  Santa  Maddalany  nie  mieli  z  nami  żadnych  szans.  Dzięki  cierpliwości 

mojej  kochanej  Urszuli  pozyskiwałem  umiejętności,  których  nie  posiadłem  w  sposób 

naturalny bądź drogą prób i błędów. Umiałem prześwietlić umysł danego człowieka, znaleźć 

w  nim  jakiś  grzeszek,  by  zlizać  go  szybko  językiem.  Wysączyłem  na  przykład  krew  z 

gnuśnego  i  kłamliwego  kupca,  który  przekazał  swe  małe  dzieci  tajemniczemu  lordowi 

Florianowi. 

Pewnej  nocy  stwierdziliśmy,  że  mieszkańcy  Santa  Maddalany  wybrali  się  do 

opustoszałego  już zamku. Znaleźliśmy tam  ślady  ich pospiesznych kroków, choć prawie  nic 

stamtąd nie wyniesiono i niczego nie zdemolowano. Przerazili się pewnie nie na żarty, widząc 

w  kaplicy  legion  odrażających  świętych,  którzy  stali  przy  górującym  na  swym  piedestale 

posągu  Lucyfera.  Nie  zabrali  ze  sobą  złotych  lichtarzy  ani  złotego tabernakulum,  w  którym 

wymacałem potem wyschnięte i odkształcone serce ludzkie. 

background image

Podczas  naszej  ostatniej  wizyty  na  Dworze  Rubinowego  Graala  wyniosłem  z  krypty 

spalone  głowy  wampirów  i  wyrzuciłem  je  jedna  po  drugiej  przez  witrażowe  okna  kaplicy, 

niszcząc tym samym te olśniewająco pomalowane szyby. 

Błąkaliśmy  się później oboje po nie znanych  mi  jeszcze sypialniach tego zamczyska. 

Urszula pokazała  mi też komnaty, w których członkowie dworu grywali w szachy  i w kości 

albo  słuchali  muzyki.  Tu  i  ówdzie  natykaliśmy  się  na  dowód  dokonanej  kradzieży:  jakaś 

ściągnięta z łoża narzuta bądź poduszka, którą zrzucono na podłogę. 

Najwyraźniej jednak ludzie z miasta za bardzo się bali, aby dać upust chciwości, i stąd 

ubytki w wyposażeniu diablego zamczyska były raczej niewielkie. 

Gdym tak nękał z Urszulą mieszkańców Santa Maddalany, pokonując ich różnorakimi 

fortelami,  zaczęli  oni  opuszczać  swe  miasto.  Przybywając  o  pomocy  na  wyludnione  ulice, 

zastawaliśmy  tam  pootwierane  sklepy,  nie  zaryglowane  okna,  puste  łóżka.  Kościół 

Dominikanów został sprofanowany i usunięto zeń kamienny ołtarz. Tchórzliwi księża, którym 

nie udzieliłem łaski szybkiej śmierci, porzucili swą trzodę. 

Cała ta rozgrywka przydawała mi coraz więcej sił i wigoru. Pozostali w mieście ludzie 

byli  kłótliwi,  chciwi  i  nie  chcieli  poddać  się  nam  bez  walki.  Bez  trudu  udawało  mi  się 

oddzielić  osoby  niewinne,  które  wierzyły  w  potęgę  modlitwy  i  w  opiekę  świętych,  od tych, 

którzy  mieli konszachty z  szatanem  i czuwali teraz niespokojnie, wypatrując  nas z szablą w 

dłoni. 

Lubiłem z nimi rozmawiać, toczyć boje na słowa, w chwili gdym pozbawiał ich życia. 

-  Myśleliście  zatem,  że  ta  rozgrywka  będzie  trwać  wiecznie?  Sądziliście,  że  wasi 

mocodawcy nigdy się przeciw wam nie obrócą? 

Co  się  tyczy  mojej  Urszuli,  nie  wdawała  się  ona  w  takie  zabawy.  Nie  mogła  znieść 

widoku  cierpienia.  Sakrament  Krwi  w  zamku  demonów  wytrzymywała  jedynie  dzięki 

muzyce, zapachowi kadzidła oraz wszechwładnym osobowościom Floriana i Godrica. 

Noc  za  nocą  miasto  z  wolna  pustoszało,  chłopi  opuszczali  swe  gospodarstwa,  a  cała 

Santa  Maddalana  popadała  w  ruinę.  Urszula  tymczasem  zaczęła  bawić  się  z  osieroconymi 

dziećmi.  Siadywała  raz  po  raz  na  schodkach  kościoła,  brała  na  kolana  jakiegoś  malca  i 

opowiadała mu po francusku taką czy inną bajkę. 

Śpiewała  też  po  łacinie  stare  pieśni,  które  poznała  na  dawnych  dworach  dwieście  lat 

temu,  i  snuła  gawędy  o  toczonych  naonczas  we  Francji  i  Niemczech  bitwach.  Słyszałem  to 

wszystko po raz pierwszy. 

- Nie baw się z dziećmi - mówiłem. - One to wszystko zapamiętają. One na pewno nas 

nie zapomną. 

background image

Po  upływie  dwóch  tygodni  wspólnota  miejska  na  dobre  przestała  istnieć.  Ostały  się 

tylko  sieroty,  kilku  starców  oraz  mój  znajomy  franciszkanin  wraz  ze  swym  ojcem  -  małym 

człowieczkiem  o  aparycji  elfa,  który  spędzał  noce  na  samotnej  grze  w  karty,  jak  gdyby  nie 

wiedział, co się dokoła niego dzieje. 

Kiedy przybyliśmy do miasta bodaj piętnastej nocy  naszych  łowów, zorientowaliśmy 

się  natychmiast,  że  pozostały  przy  życiu  jedynie  dwie  osoby.  Usłyszeliśmy,  jak  mały 

staruszek  podśpiewuje  sobie  w  pustej  gospodzie.  Był  bardzo  pijany,  a  jego  wilgotna 

różowawa  głowa  połyskiwała  w  świetle  świec.  Stawiał  sobie  pasjansa,  układając  karty  w 

kółeczko, zwane „zegarem”. 

Obok niego siedział franciszkanin. Kiedy wchodziliśmy do gospody, popatrzył na nas 

spokojnym wzrokiem, bez śladu lęku na twarzy. 

Ogarnął mnie przerażający głód. Łaknąłem krwi tych ludzi. 

- Nigdy nie zdradziłem ci swego imienia, prawda? - zapytał mnie ksiądz. 

- Nie, nie zdradził ksiądz - odparłem. 

- Jozue - powiedział. - Oto me imię. Jestem Fra Jozue. Pozostali franciszkanie wrócili 

do Asyżu. Zabrali ze sobą ostatnie dzieci. To daleko stąd, na południu. 

- Wiem - odrzekłem. - Byłem w Asyżu. Modliłem się w sanktuarium św. Franciszka. 

Powiedz mi, ojcze, czy patrząc na mnie, widzisz przy mnie anioły? 

-  A  powinienem?  -  zapytał  cichym  głosem.  Przeniósł  wzrok  na  Urszulę.  -  Widzę 

piękno, widzę  młodość, która jaśnieje  niczym kość słoniowa. Ale  nie widzę aniołów. Nigdy 

ich nie widziałem. 

- Mnie się to kiedyś zdarzyło - odrzekłem. - Czy mogę usiąść? 

- Jak sobie życzysz. 

Nie  spuszczając  z  nas  wzroku,  wyprostował  się  na  swoim  drewnianym  krześle. 

Usiadłem  naprzeciw niego w taki sam sposób, jak uczyniłem to onegdaj  na werandzie przed 

gospodą. Tyle że teraz byliśmy wewnątrz, a zamiast słońca oświetlała nas ciepła świeca. 

Urszula  posłała  mi  niepewne  spojrzenie.  Nie  znała  moich  zamiarów.  Nigdy  nie 

widziałem  jej  podczas  rozmowy  z  jakąkolwiek  istotą  ludzką,  wyjąwszy  mnie  samego  oraz 

zabawiane  przez  nią  dzieci,  czyli  osoby,  które  darzyła  serdecznym  uczuciem  i  których  nie 

chciała pozbawić życia. 

Nie  miałem  zatem  pojęcia,  co  moja  ukochana  myśli  o  tym  małym  staruszku  i  jego 

odzianym we franciszkański habit synu. 

Staruszkowi udało się właśnie ułożyć pasjans. 

background image

- No i proszę. Patrzcie. Miałem rację. Poszczęściło mi się! - krzyknął. Zgarnął ze stołu 

zatłuszczone karty, aby ponownie je potasować i rozpocząć grę od nowa. 

Franciszkanin spojrzał na niego szklistym wzrokiem. Brak mu chyba było pomysłu na 

utwierdzenie ojca w jego nieomylności. Następnie popatrzył na mnie. 

-  Ja  we  Florencji  widziałem  anioły  -  rzekłem  -  ale  zawiodłem  ich  oczekiwania. 

Złamałem złożone im przyrzeczenie i w ten sposób zgubiłem swoją duszę. 

- Dlaczego odwlekasz nieuchronny  finał? - zapytał. - Nie skrzywdzę was. Ani  ja, ani 

moja towarzyszka. 

Westchnąłem.  Miałem  ochotę  sięgnąć  po  kielich  lub  kufel;  chciałem  się  napić.  Głód 

stawał  się  coraz  dotkliwszy.  Byłem  ciekaw,  czy  Urszulę  również  dręczą  podobne  doznania. 

Wlepiłem  wzrok  w  stojącą  przed  księdzem  czarkę  wina,  która  obecnie  nic  dla  mnie  nie 

znaczyła;  nic  zgoła,  zupełnie  nic.  Przyjrzałem  się  jego  twarzy,  potniejącej  przy  ciepłym 

płomieniu świecy, i powiedziałem: 

- Dowiedz się zatem, że ja ich widziałem, że ja rozmawiałem z aniołami. Próbowali mi 

pomóc  w  zniszczeniu  monstrów,  które  władały  tym  miastem  i  duszami  tutejszych  ludzi. 

Powinieneś o tym wiedzieć, ojcze Jozue. 

- Dlaczego, synu? Dlaczego mi to mówisz? 

-  Dlatego,  że  aniołowie  ci  byli  piękni  i  równie  prawdziwi  jak  my  w  tej  chwili,  a  nas 

przecież  widzisz.  Widziałeś  wiele  potwornych  rzeczy;  widziałeś  gnuśność  i  zdradę, 

tchórzostwo i nieuczciwość. A teraz widzisz diabły, wampiry. Ale chciałbym, żebyś wiedział, 

iż  ja  widziałem  anioły,  prawdziwe  anioły,  cudowne  anioły.  Ich  piękna  nie  umiałbym  oddać 

słowami. 

Patrzył na mnie przez chwilę w zamyśleniu. Potem przeniósł wzrok na Urszulę, która 

spoglądała na mnie niespokojnie, jak gdyby bała się, że gotuję sobie niepotrzebne cierpienie. 

- Dlaczego  ich zawiodłeś? - spytał ksiądz. - Dlaczego w ogóle tu z tobą przybyli?  A 

jeśli cieszyłeś się wsparciem aniołów, dlaczego sprawiłeś im zawód? 

Wzruszyłem ramionami. Uśmiechnąłem się. 

- Przyczyną jest miłość. 

Nie odpowiedział. 

Urszula złożyła głowę na moim ramieniu. Poczułem na plecach dotyk jej włosów. 

- Przyczyną jest miłość! - powtórzył za mną ksiądz. 

- Tak. I honor. 

- Honor. 

background image

-  Tego  nikt  nigdy  nie  pojmie,  a  Bóg  odrzuci  to  wyjaśnienie.  Ale  taka  jest  prawda. 

Powiedz  mi tylko, ojcze, co nas w tej chwili dzieli? Co dzieli ciebie ode  mnie  i tej kobiety, 

która siedzi tu ze mną? Co stoi między nami: między uczciwym księdzem i parą demonów? 

Mały staruszek nagle zachichotał. Kończył układać kolejnego udanego pasjansa. 

-  Spójrzcie  na  to!  -  powiedział  i  unosząc  wzrok, popatrzył  na  mnie  swoimi  bystrymi 

oczkami. - Och, przepraszam najmocniej. Zapomniałem, waść, o twoim pytaniu. A znam od 

powiedź. 

- Znasz? - zapytał ksiądz, odwracając się do swojego ojca. - Znasz odpowiedź? 

- Oczywiście, że tak - odrzekł staruszek i położył na stole jakąś kartę. - Tym, co dzieli 

ich  teraz od  uczciwej  spowiedzi,  jest  jeno  słabość  i  strach  przed  piekłem,  jeśli  będą  musieli 

wyrzec się życia. 

Ksiądz patrzył na swego ojca pełnym zdumienia wzrokiem. 

Ja zresztą też. 

Nic nie mówiąc, Urszula pocałowała mnie w policzek. 

- Zostawmy ich już - wyszeptała. - Santa Maddalana nie istnieje. Czas stąd odejść. 

Rozejrzałem  się  po  ciemnym  wnętrzu  gospody.  Powiodłem  wzrokiem  po  starych 

beczkach,  po  tych  wszystkich  przedmiotach  przeznaczonych  dla  człowieka.  Widok  ten 

wprawił  mnie  w  przerażający  smutek  i  zakłopotanie.  Popatrzyłem  też  na  ciężkie  dłonie 

księdza,  leżące  na  stole  tuż  przede  mną,  po  czym  spojrzałem  na  jego  mięsiste  usta  i  duże, 

smutne, wodniste oczy. 

-  Czy  uwierzysz  w  to,  com  ci  właśnie  powiedział?  -  wyszeptałem.  -  W  to,  że 

widziałem  aniołów?  Widzisz  wszak,  czym  się  stałem,  przeto  masz  chyba  świadomość,  iż 

wiem,  co  mówię.  Widziałem  ich  skrzydła,  ich  aureole,  ich  białe  twarze  i  szablę  potężnego 

Mastemy. To oni pomogli mi dostać się do zamku i unicestwić wszystkie demony oprócz tej 

jednej kobiety, mojej oblubienicy. 

-  Oblubienica  -  szepnęła  Urszula  z  niekłamaną  przyjemnością.  Spojrzała  na  mnie  w 

zamyśleniu i zanuciła jakąś melodię z zamierzchłych czasów. 

Potem ścisnęła moje ramię i wyszeptała pospiesznie: 

-  Chodź,  Vittorio.  Zostawmy  w  spokoju  tych  ludzi.  Chodź  ze  mną,  a  ja  opowiem  ci, 

jak to kiedyś istotnie byłam oblubienicą. - Popatrzyła na księdza żywszym nieco wzrokiem. - 

Albowiem  byłam  nią  onegdaj.  Oni  przyszli  do  zamku  mojego  ojca  i  po  prostu  mnie  odeń 

kupili. Powiedzieli, że muszę być dziewicą, i sprowadzono akuszerki, które przybyły z miską 

ciepłej  wody,  po  czym  zbadano  mnie  i  stwierdzono,  że  naprawdę  jestem  dziewicą.  Dopiero 

wtedy Florian wziął mnie ze sobą. To jego oblubienicą być miałam. 

background image

Ksiądz wpatrywał się w nią znieruchomiały, staruszek zaś co kilka chwil unosił oczy i 

kiwał wesoło głową, dalej stawiając swój pasjans. 

-  Wyobraźcie  sobie,  com  wtedy  przeżyła  -  powiedziała  Urszula.  Spojrzała  na  mnie, 

odrzucając  na  ramiona  rozpuszczone  teraz  włosy.  -  Czy  potraficie  wyobrazić  sobie,  co 

poczułam, gdym  na  łożu małżeńskim ujrzała pana młodego, tego białego stwora, tego trupa, 

kogoś, kim my w tej chwili jesteśmy dla was? 

Ksiądz milczał. Jego oczy powoli napełniały się łzami. Łzami! 

Jakiż to był piękny widok: krystaliczne łzy, takie ludzkie, pozbawione domieszki krwi. 

Ozdabiały one jego starą miękką twarz, jego policzki i mięsiste usta. 

-  Potem  zabrano  mnie  do  tej  zapuszczonej  kaplicy  -  ciągnęła  Urszula  -  do  kaplicy 

pełnej  pająków  i  innego robactwa,  rozebrano  mnie  i  położono  na  świętokradczym  ołtarzu,  a 

wtedy  on  mnie  posiadł  i  uczynił  swoją  żoną.  -  Zwolniła  uścisk  na  moim  ramieniu  i  ułożyła 

ręce w taki sposób, jakby kogoś obejmowała. 

-  Och,  miałam  welon,  wspaniały,  długi  welon.  Miałam  też  suknię  z  kwiecistego 

jedwabiu.  Florian  to  wszystko  ze  mnie  zdarł  i  posiadł  mnie  swym  pozbawionym  życia  i 

nasienia, twardym jak kamień organem. Potem zatopił we mnie swoje kły, takie jak te, które u 

mnie teraz widzicie. Och, taki ślub... Ojciec mój wydał mnie za taką istotę... 

Po twarzy księdza płynęły łzy. 

Patrzyłem  na  nią,  zdjęty  smutkiem  i  pełen  złości.  Znowu  ogarnął  mnie  gniew  na 

demona,  któregom  już  zamordował.  Pragnąłem,  by  ów  gniew  przeniknął  przez  żarzące  się 

węgielki piekieł i zacisnął się na nim jak rozgrzane do białości obcęgi. 

Milczałem. 

Urszula uniosła brwi i przychyliła głowę na bok. 

-  Zmęczył  się  mną  -  powiedziała.  -  Ale  nigdy  nie  przestał  mnie  kochać.  Na  Dworze 

Rubinowego Graala był naonczas kimś nowym: młodym lordem, który na każdym kroku chce 

zwiększyć  swą  moc.  Później,  kiedy  prosiłam  o  ocalenie  Vittoria,  nie  odmówił  mi  tylko  ze 

względu  na  przysięgę  małżeńską,  którą  złożyliśmy  sobie  na  tamtym  kamiennym  ołtarzu.  Po 

oswobodzeniu Vittoria, po porzuceniu go we Florencji, gdzie miał być skazany na szaleństwo 

i zagładę, Florian śpiewał mi stare poema przeznaczone dla wybranki serca, jak gdyby miłość 

nasza mogła się jeszcze odrodzić. 

Prawą  dłonią  przykryłem  oczy,  z  których  płynęły  krwistoczerwone  łzy.  Nie  mogłem 

znieść  widoku  opisywanych  przez  Urszulę  scen,  jawiących  się  teraz  przede  mną  jak  żywe - 

niczym namalowane przez Fra Filippa. 

- Jesteście dziećmi - powiedział ksiądz drżącymi ustami. - Tylko dziećmi. 

background image

-  Tak  -  potwierdziła  Urszula  swym  cudnym  głosem  i  uśmiechnęła  się  nieznacznie. 

Chwyciła moją lewą dłoń i pogłaskała ją czule. - Na zawsze już dziećmi. Ale on, Florian, też 

był tylko młodym mężczyzną, on też był bardzo młody. 

- Widziałem go kiedyś - rzekł ksiądz łamiącym się od płaczu głosem. - Tylko raz. 

- Wiedziałeś zatem? - spytałem. 

- Wiedziałem, że  jestem  bezsilny, że wierzę  jedynie z poczucia rozpaczy,  i że  jestem 

spętany więzami, z których nie sposób się oswobodzić. 

-  Chodźmy  już,  Vittorio.  Oszczędźmy  mu  tych  łez  -  powiedziała  Urszula.  -  Chodź, 

Vittorio. Czas na  nas. Nie trzeba nam dzisiaj  ludzkiej krwi, a na samą  myśl o skrzywdzeniu 

tych tutaj... 

- Nie, najdroższa, nigdy - odparłem. - Przyjmij jednak ode mnie ten podarunek, ojcze 

Józue.  Proszę  cię.  To  jedyna  nie  zbrukana  rzecz,  jaką  mogę  ci  dać.  Moje  świadectwo,  iż 

widziałem aniołów, którzy wsparli mnie w chwili słabości. 

- Zali nie przyjmiesz mojego rozgrzeszenia, Vittorio? - powiedział uniesionym głosem 

i lekko wypiął pierś. - Vittorio i Urszulo, przyjmijcie ode mnie rozgrzeszenie. 

- Nie, ojcze - odparłem. - Nie możemy tego uczynić. My wcale tego nie chcemy. 

- Dlaczego? 

-  Dlatego, ojcze  -  rzekła  łagodnie  Urszula  -  że  zamierzamy  dalej  grzeszyć,  jak  tylko 

nadarzy się okazja. 

background image

ROZDZIAŁ 14 

Zanim ujrzymy twarzą w twarz 

 

Nie okłamała mnie. 

Jeszcze  tej  nocy  znaleźliśmy  się  w  zamku  mojego ojca.  Podróż  nie  zajęła  nam  wiele 

czasu, znacznie mniej niż śmiertelnikom. Do tych porzuconych przez ludzi okolic nie dotarły 

jeszcze wieści o zagładzie wampirów Floriana. Jest też całkiem  możliwe,  iż  mieszkańcy  nie 

wrócili do swoich domostw, przerażeni opowieściami, które słyszeli od uciekinierów z Santa 

Maddalany. 

Już  wkrótce  jednak  zorientowałem  się,  iż  w  wielkim  zamku  mojej  rodziny  są  jacyś 

ludzie. Byli to - jak się okazało - żołnierze i urzędnicy. 

Kiedyśmy po północy przeskoczyli przez zamkowe mury, stwierdziliśmy, iż wszyscy 

członkowie  mojej  rodziny  zostali  pochowani  bądź  umieszczeni  w  kamiennych  trumnach  w 

krypcie  pod  kaplicą.  Zniknęły  za  to  prawie  wszystkie  dobra  rodzinne,  całe  nasze  bogactwo. 

Stało tam jeszcze kilka wozów - ostatnia część karawany, która najpewniej kierowała się już 

na południe. 

W  biurach  nadwornego  ekonoma  mojego  ojca  znalazłem  rachmistrzów  z  Banco 

Medici.  Minąłem  ich  ostrożnie,  aby  w  słabym  świetle  rozgwieżdżonego  nieba  przyjrzeć  się 

kilku schnącym na stołach dokumentom. 

Cały  dobytek  Vittorio  di  Raniariego  został  spisany  i  skatalogowany.  Obecnie 

przewożono te skarby do Florencji, aby pieczę nad nimi objął Cosimo i przechowywał je do 

czasu, gdy Vittorio di Raniari ukończy dwadzieścia cztery lata, uzyskując tym samym pełnię 

praw obywatelskich. 

W zamkowych koszarach spało kilku żołnierzy, a w stajniach stało kilka koni. 

Najwyraźniej ten wielki zamek  nie posiadał  znaczenia  strategicznego dla  Mediolanu, 

Niemców,  Francuzów,  papieża  bądź  Florencji.  Dlatego  też  postanowiono  go  nie 

odbudowywać, tylko zamknąć na cztery spusty. 

Opuściliśmy  mój  rodzinny  zamek  długi  czas  przed  nastaniem  świtu,  ale  wcześniej 

pożegnałem się jeszcze z ojcem, nawiedzając jego grób. 

Wiedziałem,  że  tam  powrócę.  Wiedziałem,  że  już  niebawem  drzewa  zasłonią 

zamkowe  mury.  Wiedziałem,  że  ze  szczelin  między  kamieniami  zacznie  wyrastać  trawa. 

background image

Wiedziałem, że całe to miejsce postrada żywą, ludzką aurę - tak jak traciły ją wszystkie ruiny 

w tych okolicach. 

Wiedziałem, że wrócę. Wiedziałem, że zjawię się tam ponownie. 

Pozostałą  część  tej  nocy  spędziłem  z  Urszulą  na  polowaniu.  Naszą  zwierzyną  byli 

leśni rozbójnicy, którzy śmiali się radośnie, gdyśmy ściągali ich z koni, aby oddać się szalonej 

uczcie. 

- A teraz dokąd, mój panie? - spytała mnie nad ranem moja oblubienica. 

Za  schronienie  znowu  posłużyła  nam  ustronna  jaskinia,  ukryta  za  ciernistymi 

winoroślami, które lekko tylko zadrapały naszą odporną skórę. Tam to, za dodatkową zasłoną 

z  dzikich  borówek,  kryliśmy  się  zarówno  przed  ludźmi,  jak  i  przed  blaskiem  wschodzącego 

już słońca. 

- Do Florencji, najdroższa. Muszę się udać do tego miasta. Na florenckich ulicach nie 

grozi  nam  głód  i  nikt  nas  tam  nie  zdemaskuje.  A  tylko  tam  jest  coś,  co  muszę  obejrzeć  na 

własne oczy. 

- O czym mówisz Vittorio? 

- O obrazach, ukochana, mówię o obrazach. Muszę zobaczyć obrazy aniołów. Chcę, że 

tak powiem, ujrzeć je twarzą w twarz. 

Ucieszyła  się,  albowiem  nigdy  jeszcze  nie  była  w  tym  prześwietnym  mieście.  Jak 

dotąd, zamknięta w górskim więzieniu, poznała tylko monotonne rytuały i dworską etykietę. 

Teraz  zaś  leżała  przy  mnie,  oddając  się  marzeniom  o  wielobarwnej  swobodzie,  która  tak 

bardzo kontrastowała z ciemną czerwienią  jej  stroju. Leżała zatem tuż obok, pełna  miłości  i 

zaufania. 

Ja  jednak  nie wierzyłem  już w nic. Zlizywałem z ust ludzką krew, ciekaw,  jak długo 

przetrwam na tym padole i kiedy szybkie cięcie czyjejś szabli uczyni mnie krótszym o głowę. 

background image

ROZDZIAŁ 15 

Niepokalane poczęcie 

 

W całej Florencji wrzało. 

- Co się tu dzieje? - pytałem. 

Panowała już cisza nocna, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. W katedrze Santa Maria 

del  Fiore  zgromadził  się  pokaźny  tłum  studentów.  Wsłuchiwali  się  oni  w  przemówienie 

jakiegoś  humanisty,  który  twierdził,  że  Fra  Filippo  Lippi  nie  jest  bynajmniej  tak  wielkim 

lubieżnikiem. 

Prawie nikt nas nie zauważał. Głód zaspokoiliśmy już wcześniej, przed przybyciem do 

miasta,  i  kryliśmy  się  pod  dużymi  pelerynami,  toteż  widoczne  były  jedynie  fragmenty 

naszego bladego ciała. 

Wszedłem do wypełnionego prawie po same drzwi kościoła. 

- Co się tu dzieje? Co się stało temu słynnemu malarzowi? 

-  Och,  tym  razem  to  naprawdę  przesadził  -  odpowiedział  jakiś  mężczyzna,  który  nie 

odwrócił się  nawet, aby  spojrzeć  na  mnie  i  na  szczupłą  sylwetkę wtulonej we  mnie Urszuli. 

Był  zbyt  zaabsorbowany  słowami  stojącego  daleko  z  przodu  mówcy,  którego  głos  niósł  się 

echem przez całą wielką nawę. 

- W czym przesadził? - spytałem. 

Nie otrzymawszy odpowiedzi, wepchnąłem się głębiej w gęsty, cuchnący tłum  ludzi, 

ciągnąc  za  sobą  Urszulę.  To  ogromne  miasto  w  dalszym  ciągu  ją  trochę  onieśmielało,  a 

katedrę takich rozmiarów widziała po raz pierwszy od ponad dwustu lat. 

To  samo  pytanie  zadałem  po  chwili  dwóm  studentom,  którzy  natychmiast  odwrócili 

się, aby udzielić mi odpowiedzi. Byli to modnie ubrani osiemnastoletni młodzieńcy, określani 

wówczas  słówkiem  giovani  i  należący  do  najtrudniejszej  grupy  wiekowej:  wyrośli  już  z 

okresu chłopięcego (który ciągle był moim udziałem), ale nie stali się jeszcze mężczyznami. 

- No cóż... Fra Filippo zażądał, by do obrazu Najświętszej Panienki, który  ma wisieć 

nad  ołtarzem,  pozowała  mu  najpiękniejsza  z  zakonnic  -  odrzekł  czarnowłosy  student  o 

przenikliwym spojrzeniu, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem. 

- Miała być jego modelką. Chciał, żeby wyboru dokonały same mniszki. Zakładał, że 

powstanie najdoskonalszy wizerunek Maryi Dziewicy, a potem... 

Opowieść podjął drugi student: 

background image

-  ...on  po  prostu  z  nią  uciekł!  Wykradł  ją  z  klasztoru!  Zbiegł  nie  tylko  z  nią,  ale 

również z jej rodzoną siostrą! A potem ukryli  się w lokum tuż nad  jego pracownią: on, jego 

mniszka i jej siostra, czyli zakonnik i dwie zakonnice. I dalej mieszka tam z tą Lucrezią Buti, 

i dalej maluje ten swój obraz, nie zważając na opinię innych ludzi. 

W  skupisku  stojących  dokoła  ludzi  dało  się  odczuć  pewne  poruszenie.  Kilku 

mężczyzn próbowało nas uciszyć, toteż studenci usiłowali stłumić swój śmiech. 

- Gdyby  nie protekcja Cosima - powiedział pierwszy ze studentów, ściszając głos do 

ironicznego szeptu - niechybnie by go powiesili, a przynajmniej żądałaby tego rodzina Butich 

lub przełożone karmelitanek albo i całe miasto. 

Drugi student pokręcił głową i zakrył usta, aby nie roześmiać się w głos. 

Oddalony  od  nas  mówca  nakazał  wszystkim  zachowanie  spokoju.  Rzeczonym 

skandalem miały zająć się odpowiednie instancje, albowiem było prawdą powszechnie znaną, 

iż we Florencji lepszego malarza uświadczyć nie można, a we właściwym czasie Cosimo i tak 

dopilnuje stosownego załatwienia tej sprawy. 

- On zawsze się męczył - powiedział student o czarnych włosach. 

-  Męczył  się  -  szepnąłem.  -  On  się  męczył.  -  Oczyma  wyobraźni  ponownie 

zobaczyłem jego twarz, którą wcześniej widziałem wszak tylko przez chwilę w domu Cosima 

przy Via Larga. Człowiek ten tak bardzo chciał wyjść wtedy na wolność, tak bardzo pragnął 

spędzić  choć  chwilę  z  pewną  kobietą...  Poczułem  w  sobie  osobliwy  konflikt  wewnętrzny, 

ogarnął mnie dziwny niepokój. - Oby tylko oni go znowu nie skrzywdzili - powiedziałem. 

-  Ciekawe,  bardzo  ciekawe...  -  odezwał  się  w  moim  uchu  jakiś  miękki  głos. 

Odwróciłem  się,  ale  nie  było  tam  nikogo,  kto  mógłby  wypowiedzieć  te  słowa.  Urszula 

również rozejrzała się wokół siebie. 

- Co się stało, Vittorio? 

Ja jednak rozpoznałem ten bezcielesny szept, który rozległ się przy mnie ponownie: 

- Ciekawe, gdzież to byli aniołowie stróże Fra Filippa, kiedy popełnił on ten szalony 

czyn? 

Kręciłem  się  w  kółko  jak  obłąkany,  szukając  wzrokiem  źródła  tego  głosu. 

Zgromadzeni  cofali  się przede  mną, okazując wymownymi gestami swoje zniecierpliwienie. 

Chwyciłem Urszulę za rękę i ruszyłem w stronę wyjścia. 

Dopiero  gdym  znalazł  się  na  zewnątrz,  moje  serce  przestało  walić  młotem.  Nie 

wiedziałem, że nawet jako posiadacz nowej krwi mogę czuć taki niepokój, smutek i strach. 

- On uciekł z zakonnicą, by namalować obraz Najświętszej Panienki! - wykrzyknąłem 

półgłosem. 

background image

- Nie krzycz, Vittorio - rzekła Urszula. 

-  Nie  zwracaj  się  do  mnie  tonem  starszej  siostry!  -  powiedziałem  i  od  razu  ogarnął 

mnie  wstyd.  Moje  słowa  bardzo  ją  zabolały,  jakbym  wymierzył  jej  policzek.  Okryłem  jej 

dłonie pocałunkami. - Przepraszam, Urszulo. Wybacz mi. 

Ciągnąłem ją dalej obok siebie. 

- Ależ dokąd my teraz idziemy? 

- Do domu Fra Filippa, do jego pracowni. I nie zadawaj już żadnych pytań. 

Już po chwili  znaleźliśmy właściwą drogę  i krocząc wąską uliczką, podeszliśmy pod 

zatrzaśnięte  i  ciemne  wrota  pracowni  Filippa.  Światło  paliło  się  tylko  w  oknach  na  trzecim 

piętrze,  jak  gdyby  malarz  musiał  uciec  aż  tak  wysoko,  żeby  czuć  się  ze  swoją  lubą 

bezpiecznie. 

Pod domem mistrza nie było żadnego zbiegowiska. 

Nagle  jednak  ktoś  cisnął  w  stronę  drzwi  garść  ziemi,  potem  kolejną,  a  następnie  z 

ciemności  wyleciała  pokaźna  salwa  kamieni.  Cofnąłem  się,  osłaniając  Urszulę,  i  patrzyłem, 

jak jeden przechodzień za drugim rzuca tym czy owym w warsztat Fra Filippa. 

Przywarłem  plecami  do  ściany  przeciwległego  budynku.  Po  chwili  usłyszałem 

donośne  bicie  dzwonów.  Minęła  jedenasta,  co  oznaczało,  iż  ulice  Florencji  powinny  się  na 

noc całkowicie wyludnić. 

Urszula czekała na  mnie w milczeniu. Kiedy w domu Filippa zgasły ostatnie światła, 

powiedziałem do niej: 

- To moja wina. Pozbawiłem go aniołów stróżów, przez co on mógł oddać się swym 

fanaberiom.  A  uczyniłem  to  dlatego,  że  chciałem  być  z  tobą,  tak  jak  on  jest  teraz  ze  swoją 

zakonnicą. 

-  Nie  wiem,  o  czym  ty  mówisz,  Vittorio  -  odrzekła.  -  Czym  są  dla  mnie  księża  i 

zakonnice? Nigdym nie powiedziała nic, co mogłoby cię zranić, ale powiem to właśnie teraz. 

Nie stój tu, opłakując śmiertelników, których niegdyś kochałeś. Jesteśmy już małżeństwem  i 

nas nie wiążą żadne śluby zakonne. Chodźmy stąd. A jeśli pragniesz pokazać mi przy świetle 

lampy  cudowne  obrazy  tego  malarza,  zaprowadź  mnie  tam,  gdzie  sportretował  on  anioły 

swoim pędzlem i farbą. 

Stanowczość Urszuli nieco mnie otrzeźwiła. Znowu ucałowałem jej dłonie, położyłem 

je na moim sercu i raz jeszcze ją przeprosiłem. 

Jak  długo  staliśmy  tam  razem  -  nie  wiem  zaprawdę.  Chwila  za  chwilą  mijały... 

Słyszałem  plusk  płynącej  gdzieś  wody  i  jakieś  odległe  kroki,  ale  wszystko  to  nie  miało 

background image

znaczenia pośród tej gęstej  florenckiej  nocy, w pobliżu cztero - i pięciopiętrowych pałaców, 

starych wież i kościołów; i wśród tysięcy śpiących dusz ludzkich... 

Przestraszyło  mnie  światło,  które  opadło  nagle  jasnożółtymi  promieniami.  Jedna  ze 

strużek  światła  przecięła  na  pół  postać  Urszuli,  a  gdy  kolejne  rozjaśniły  uliczkę  za  naszymi 

plecami, zrozumiałem, że zapalano świece w warsztacie Fra Filippa. 

Odwróciłem  się  w  chwili,  gdy  w  drzwiach  zazgrzytał  przesuwany  rygiel.  Odgłos  ten 

odbił  się  echem  od  ścian  okolicznych  budynków.  W  zakratowanych  oknach  górnych  pięter 

nadal było ciemno. 

Nagle  drzwi  się  otwarły,  uderzając  niemal  bezgłośnie  o  ścianę.  W  prostokątnym 

otworze  ujrzałem  szerokie,  choć  płytkie  pomieszczenie,  wypełnione  przepięknymi  płótnami, 

pod którymi jaśniały ogniki licznych świec. 

Widok  ten  zaparł  mi  dech  w  piersiach.  Zacisnąłem  dłoń  na  głowie  Urszuli,  a  drugą 

ręką wskazałem przed siebie. 

- Otóż i oni, obydwaj. To Zwiastowanie. - wyszeptałem. - Widzisz tych aniołów, tam, 

na klęczkach? Tam. I tam. Aniołowie klęczący przed Najświętszą Panienką. 

-  Widzę  -  odparła.  Czułem,  że  jest  zachwycona.  -  Są  jeszcze  wspanialsi,  niż 

przypuszczałam. - Chwyciła mnie za ramię. - Nie płacz, Vittorio, chyba że są to łzy zachwytu. 

- Czy to rozkaz, Urszulo? - spytałem. Oczy zaszły mi mgłą, toteż ledwie dostrzegałem 

klęczące postacie Ramiela i Seteusa. 

Gdym tak próbował rozjaśnić swój wzrok... Kiedym próbował uporządkować myśli  i 

pozbyć się bolesnej guli w gardle, zdarzył się cud, którego obawiałem się jak niczego na tym 

świecie, którego wszakże pragnąłem, o którym marzyłem... 

Z  płótna  wyłonili  się  oto  jednocześnie  moi  jasnowłosi  aniołowie,  przystrojeni  w 

jedwabie, zwieńczeni aureolami. Odwrócili się, spojrzeli na mnie i zaczęli się ruszać, przez co 

z płaskich figur zamienili się w pełnowymiarowe postacie. 

Gdy  stanęli  na  kamiennej  posadzce  pracowni  Filippa,  po  uścisku  Urszuli 

zorientowałem się, że ona również widzi te same cudowne poruszenia. Zakryła usta dłonią. 

Oblicza  ich  nie  wyrażały  gniewu  czy  smutku.  Patrzyli  na  mnie  tylko,  a  w  tych 

łagodnych spojrzeniach kryło się potępienie aż nadto dla mnie zrozumiałe. 

- Ukarzcie  mnie - szepnąłem. - Ukarzcie  mnie. Pozbawcie  mnie oczu, bym  nigdy  już 

nie mógł oglądać waszego piękna. 

Ramiel  powoli  pokręcił  głową.  W  ten  sam  sposób  odmówił  mi  stojący  obok  niego 

Seteus.  Obydwaj  mieli  -  jak  zwykle  -  bose  stopy  i  wielowarstwowy  strój  z  lekkich 

materiałów. Nadal wpatrywali się we mnie uporczywie. 

background image

- A zatem, na jaką karę zasługuję? - spytałem. - I jak to się dzieje, że ciągle mogę was 

widzieć? - Znowu zalewałem się łzami jak dziecko, i to pomimo milczącej przygany Urszuli, 

która swoim spojrzeniem chciała mnie znowu uczynić mężczyzną. 

Ja zaś płakałem dalej. - Jak mnie ukarzecie? I dlaczego mogę was widzieć? 

- Zawsze będziesz nas widzieć - odrzekł cichym i łagodnym głosem Ramiel. 

- Za każdym razem, gdy spojrzysz na któryś z obrazów Filippa - powiedział Seteus - 

zobaczysz również nas. Albo inne anioły. 

Nie  było  w  tych  słowach  cienia  osądu.  Wyczułem  jedynie  tę  samą  cudowną  pogodę 

ducha i uprzejmość, którą zawsze mnie raczyli. 

Na  tym  jednak  się  nie  skończyło.  Za  ich  plecami  ujrzałem  bowiem  ciemne  kształty 

moich  własnych  aniołów  stróżów  -  tego  poważnego  duetu,  który  tonął  teraz  w  swych 

ciemnoniebieskich szatach. 

Jakże wymowne były ich spojrzenia: twarde, pogardliwe, lodowate i pełne dystansu... 

Z  moich  otwartych  ust  dobył  się  krzyk,  przerażający  krzyk.  Mimowolnie  budziłem 

otaczającą  mnie  noc,  tę  bezkresną  noc,  która  sunęła  nad  tysiącami  spadzistych  czerwonych 

dachów, ponad wsiami i górami, pod rozgwieżdżonym niebem. 

Nagle cały budynek zaczął się chwiać, a jaśniejące w świetle płomyków płótna mistrza 

zamigotały, jak gdyby poruszyło nimi najprawdziwsze trzęsienie ziemi. 

Zobaczyłem  przed  sobą  Mastemę,  a  cała  pracownia  cofnęła  się  nagle,  zrobiła  się 

szersza  i  głębsza.  Pomniejsze  anioły  odskoczyły  od  swego  przywódcy  niczym  poniesione 

bezgłośnym wiatrem. 

Ocean  światła  rozpalił  złote  skrzydła  Mastemy,  który  rozpostarł  je  na  całą  szerokość 

pomieszczenia. Jego czerwony hełm błyszczał oślepiająco, jakby za chwilę miał się roztopić. 

Cofnąłem się, gdy anioł wyciągnął z pochwy swą szablę. Pociągnąłem za sobą Urszulę 

i  przyparłem  ją  plecami  i  wyciągniętymi  w  tył  ramionami  do  chłodnej,  wilgotnej  ściany.  W 

żadnym więzieniu na świecie nie mogłaby czuć się bezpieczniej. 

-  Oho!  -  rzekł  Mastema,  kiwając  głową  z  uśmiechem.  Ciągle  trzymał  w  górze  swą 

szablę. - A więc nawet teraz wolałbyś pójść do piekła niźli dopuścić do jej śmierci! 

- To prawda! - krzyknąłem. - Nie mam wyboru. 

- Przeciwnie. Możesz jeszcze wybierać. 

- Nie. Nie ona. Nie zabijaj  jej. Zabij  mnie  i poślij  mnie do piekła, ale daj  jej  jeszcze 

jedną szansę... 

Urszula płakała z głową na moim ramieniu. Jej ręce wpiły się w moje włosy, trzymały 

się ich kurczowo, jak gdyby dzięki temu mogła być bezpieczna. 

background image

- Poślij mnie tam już teraz - powiedziałem. - No dalej. Odetnij mi głowę i poślij mnie 

na  Sąd  Ostateczny,  aby  tam  mógł  prosić  Boga o łaskę  dla  Urszuli!  Zaklinam  cię,  Mastemo, 

uczyń to, ale nie pozbawiaj jej życia. Ona nie umie nawet prosić o przebaczenie... 

Nie opuszczając szabli, Mastema chwycił mnie drugą ręką za kołnierz i przyciągnął do 

siebie. Poczułem tylko, jak za moimi plecami Urszula osuwa się na ziemię. Trzymając mnie, 

anioł patrzył z góry swym pobłyskującym groźnie wzrokiem. 

- A kiedy się ona tego nauczy? I kiedy nauczysz się tego ty? 

Cóż mogłem odrzec? Co mogłem zrobić? 

-  Ja  cię  nauczę,  Vittorio  -  szepnął  zirytowany  Mastema.  -  Nauczę  cię,  jak  błagać  o 

przebaczenie każdej nocy twojego żywota. Ja cię tego nauczę. 

W  tej  chwili  coś  uniosło  mnie  w  górę,  a  moje  ubranie  rozwiało  się  na  wietrze. 

Poczułem na sobie drobne dłonie Urszuli; jej głowa przywarła do moich pleców. 

Ciągnięto  nas  ulicami,  aż  w  końcu  ujrzeliśmy  tłum  pijanych  śmiertelników,  którzy 

wychodzili  z  winiarni,  zanosząc  się  śmiechem.  Była  to  bezładna  plątanina  nabrzmiałych 

twarzy i ciemnych, rozwianych ubrań. 

- Widzisz ich, Vittorio? Widzisz tych, którymi się żywisz? - zapytał Mastema. 

- Widzę, Mastemo - odparłem. Szukałem ręki Urszuli, pragnąłem  mieć  ją przy sobie, 

chciałem ją osłonić. - Widzę ich. Widzę. 

- W każdym z tych ludzi znajduje się to, co dostrzegam w tobie i w niej: ludzka dusza. 

Wiesz, co to znaczy, Vittorio? Starcza ci wyobraźni? 

Zabrakło mi odwagi. Milczałem. 

Tłum rozlał się po tonącym w świetle księżyca placu i rozpraszając się nieco, zarazem 

się do nas zbliżał. 

- Cząstka siły, która stworzyła nas wszystkich, tkwi również w każdym z tych ludzi! - 

wrzeszczał do mnie Mastema. - Cząstka sił niewidzialnych, ulotnych, świętych; cząstka tego, 

co stworzyło cały ten świat! 

- O Boże! - krzyknąłem. - Spójrz na nich, Urszulo, spójrz! 

W  tej  bowiem  chwili  każdy  z  tych  ludzi  -  mężczyźni  i  kobiety,  starzy  i  młodzi  - 

otoczony  był  mgiełką  złocącej  się  aury.  Z  każdej  osoby  biło  światło,  które  układało  się  w 

kształt  zgodny  z  sylwetką  emitującego  je  człowieka.  Cały  plac  mienił  się  teraz  tym  złotym 

światłem. 

Popatrzyłem  na  swoje  ręce,  które  również  otoczone  były  przez  tę  lekką,  eteryczną 

powłokę; przez tę lśniącą, duchową istność; przez ten drogocenny i nieugaszony ogień. 

background image

Okręciłem  się  na  pięcie,  wprawiając  w  wir  moje  szaty,  i  zobaczyłem,  jak  ów  ogień 

otula  mą  ukochaną.  A  kiedy  odwróciłem  się  do  tłumu,  stwierdziłem,  iż  każdy  z  tych  ludzi 

również  zamknięty  jest  w  tej  ognistej  otoczce.  Wtedy  to  zrozumiałem  z  przerażającą 

jasnością, że zawsze  już będę ten ogień widzieć. Nigdy  nie ujrzę  już żadnej  istoty  ludzkiej - 

dobrej czy też potwornej - bez oślepiających płomieni jej duszy. 

- Owszem - szepnął Mastema prosto do mego ucha. - Tak będzie już zawsze. I kiedy 

będziesz  się  pożywiać,  kiedy  przyłożysz  czyjeś  miękkie  gardło  do  swych  przeklętych  kłów, 

kiedy będziesz wysysać z ludzi krew, będziesz zawsze widział taką ognistą aurę. Zniknie ona 

dopiero wtedy, kiedy przestanie bić serce twojej ofiary. 

Wyrwałem się z jego uścisku. Nie przytrzymywał mnie. 

Biegłem, czując w dłoni jej rękę. Biegłem i biegłem ku rzece Arno, w stronę mostu, w 

stronę  tawern,  które  mogły  być  jeszcze  otwarte  o  tej  porze.  Zanim  jednak  ujrzałem  w  tych 

przybytkach  gorejące  jasno  dusze,  widziałem  blask  innych  dusz  bijący  z  setek  okien, 

widziałem emitowane przez ludzkie dusze światło, które przenikało spod zaryglowanych wrót 

domów... 

Widząc  to  wszystko,  przekonałem  się,  że  Mastema  mówił  prawdę.  Nigdy  już  przed 

tym  nie  ucieknę.  Będę  widzieć  iskierkę  Stworzyciela  w  każdym  napotkanym  człowieku,  w 

każdym zabitym przeze mnie ludzkim ciele. 

Kiedy dobiegłem do rzeki, oparłem się o kamienną balustradę na moście. Krzyczałem, 

krzyczałem,  a  mój  głos  niósł  się  echem  po  wodzie  i  ścianach  okolicznych  budynków. 

Szalałem  z  rozpaczy  i  wtedy  podeszło  do  mnie  jakieś  dziecko.  Był  to  mały  żebrak,  który 

nauczył  się  już  błagać  o  chleb,  pieniądze  lub  każdą  inną  oznakę  litości.  Jak  pozostali, 

błyszczał on przede mną, i jaśniał, i mienił się olśniewającym światłem. 

background image

ROZDZIAŁ 16 

I ciemność jej nie ogarnęła 

 

Przez  wszystkie  te  lata,  kiedykolwiek  widziałem  któryś  z  cudownych  obrazów  Fra 

Filippa, aniołowie stawali przede mną jak żywi. Trwało to tylko krótką chwilę, tyle, ile trzeba, 

by przekłuć serce i odsączyć zeń krew. 

Mastema  pojawił  się  w  dziełach  Filippa  dopiero  znacznie  później  -  kiedy  ten  wielki 

malarz,  jak  zwykle  nękany  wywołanymi  przez  siebie  samego  kłopotami,  pracował  już  dla 

Piera, czyli syna zmarłego Cosima. 

Fra Filippo nigdy nie wyrzekł się swojej ukochanej zakonnicy, Lucrezii Buti. Mówiło 

się  nawet,  że  każdy  malowany  przezeń  wizerunek  Najświętszej  Panienki  posiadał  piękną 

twarz  Lucrezii.  Mniszka  ta  dała  mu  syna,  który  zwał  się  Filippino  i  który  także  został 

malarzem. On również tworzył wspaniałe dzieła,  rojące  się od aniołów, których widywałem 

podczas  wizyt  w  tamtej  pracowni,  gdym  smutny,  załamany,  pełen  miłości  i  obawy 

kontemplował z zachwytem każdy z tych obrazów. 

W roku 1469 Filippo zmarł w miasteczku Spoleto i w ten sposób dobiegło końca życie 

jednego  z  największych  malarzy,  jakich  znał  świat.  Człowieka  tego  łamano  kołem  za 

popełnione  oszustwa;  człowiek  ten  splugawił  klasztor;  człowiek  ten  wreszcie  sportretował 

Maryję  jako przestraszoną Panienkę,  jako Madonnę z Dzieciątkiem,  jako Królową Niebios  i 

jako Królową Wszystkich Świętych. 

Ja  zaś  przez  pięć  kolejnych  stuleci  nie  oddalałem  się  zbytnio  od  tego  miasta,  które 

zrodziło zarówno Filippa, jak i okres zwany Złotym Wiekiem. 

Złoto. To właśnie widzę, gdy na was spoglądam. 

To właśnie widzę, gdy patrzę na każdego mężczyznę, kobietę czy dziecko. 

Widzę  złocące  się  niebiańsko  płomienie,  które  odkrył  przede  mną  Mastema.  Widzę, 

jak one was otaczają,  jak was okalają  i wam towarzyszą, choć sami  możecie  ich  bynajmniej 

nie dostrzegać. 

Z  tej  stojącej  w  Toskanii  wieży  spoglądam  dziś  na  pobliską  krainę  i  sięgam  też 

wzrokiem  dalej,  tam  bowiem  -  w  położonych  niżej  dolinach  -  jaśnieją  złocistą  aurą  żywe 

ludzkie dusze. 

Tak więc wygląda moja opowieść. 

Co wy na to? 

background image

Czyż ta historia nie jawi się wam jako pełna osobliwych sprzeczności? 

Ujmę to w ten oto sposób. 

Przypomnijcie  sobie,  jakem  wam  prawił  o  wspólnej  z  ojcem  podróży  przez  las, 

gdyśmy  mówili  o  Fra  Filippie.  Ojciec  zapytał  mnie  wtedy,  cóż  to  podoba  mi  się  w  jego 

obrazach.  Odrzekłem,  iż  do  tych  dzieł  przyciąga  mnie  wewnętrzne  rozdarcie  ich  twórcy. 

Dodałem,  że  z  tego  wewnętrznego  konfliktu  bierze  się  udręka  widoczna  w  rysach 

portretowanych  przezeń  postaci.  Przez  tego  artystę  przetacza  się  bowiem  nieustannie  burza 

silnych emocji. Tak samo jest ze mną. 

Ojciec  mój,  człowiek  spokojny  i  o  prostszej  umysłowości,  skwitował  te  słowa 

uśmiechem. 

Zapytacie teraz, jakiż to związek ma ten epizod z resztą mej opowieści? 

Owszem.  Jestem  wampirem.  Sam  wam  to  powiedziałem.  Trwam  dzięki  życiu  istot 

śmiertelnych.  Pomieszkuję  sobie  spokojnie  w  moich  ojczystych  stronach,  w  cieniu  mego 

rodzinnego zamczyska. Nieustannie towarzyszy mi Urszula, albowiem pięćset lat niczym jest 

dla miłości, jaka stała się naszym udziałem. 

Jesteśmy  demonami  skazanymi  na  wiekuiste  potępienie.  Czyż  to,  cośmy  widzieli, 

zrozumieli i com ja tutaj opisał, jest dla was zupełnie bezwartościowe? Czyż nie udało mi się 

odmalować tu konfliktów wewnętrznych  i  niemej udręki, które są ciekawe  i  barwne  niczym 

obrazy Fra Filippa? Czyliż nie utkałem tej opowieści z własnej krwi? 

Przyjrzyjcie się tej historii i powiedzcie mi, że nic zgoła wam ona nie dała, a na pewno 

wam nie uwierzę. 

Kiedy  wracam  myślami  do  Filippa  i  gwałtu,  którego  dokonał  on  na  Lucrezii,  gdy 

przypominam  sobie  jego  pozostałe  grzechy,  nie  umiem  oddzielić  ich  od  doskonałości  jego 

obrazów.  Jakże  miałbym  oddzielić  złamanie  przezeń  ślubów  zakonnych,  jego  oszustwa  i 

sprzeczki z innymi od wspaniałości dzieł, którymi obdarował on świat? 

Nie  twierdzę  bynajmniej,  że  jestem  wielkim  malarzem.  Nie  poczytujcie  mnie  za 

głupca.  Utrzymuję  wszelako,  iż  z  moich  boleści,  z  moich  szaleństw,  z  mej  namiętności 

wyłania  się  oto  pewna  wizja  -  wizja,  którą  zawsze  w  sobie  noszę  i  którą  niniejszym  wam 

oferuję. 

Jest to wizja tycząca się każdego człowieka na ziemi; wizja buchająca ogniem i pełna 

tajemnic; wizja, której nie  mogę się wyprzeć, której nie  mogę wymazać, od której  nie  mogę 

się odwrócić, przed którą nie sposób uciec. 

Inni piszą o wahaniach i o ciemności. 

Jeszcze inni piszą o bezsensie życia i stoickim spokoju. 

background image

Ja zaś opisuję wymykającą się słowom złocistą jasność, która nigdy nie zagaśnie. 

Piszę  o  głodzie  krwi,  którego  nigdy  nie  można  uśmierzyć.  Piszę  o  wiedzy  i  o  cenie, 

jaką trzeba uiścić za jej zdobycie. 

Powiadam  wam:  to  światło  pali  się  również  w  was.  Widzę  je.  Widzę  je  w  każdym  z 

nas i zawsze będę je widzieć. Widzę je, kiedy łaknę, kiedy walczę i gdy zabijam. Widzę, jak 

to światło migocze i gaśnie w moich ramionach, kiedy przychodzi mi wypić krew. 

Zali wyobrażacie już sobie, jak bym się czuł, pozbawiając was życia? 

Módlcie  się,  żeby  to  nie  gwałt  czy  morderstwo  pozwoliło  wam  ujrzeć  to  światło  u 

waszych  bliźnich.  Oby  Bóg  nie  zażądał  aż  takiej  ceny.  Ja  jednakowoż  taką  cenę  za  was 

zapłacę. 

background image

WYBRANA BIBLIOGRAFIA 

Rękopis tej książki odebrałam z rąk samego Vittoria di Raniari podczas mojej czwartej 

bytności  we  Florencji.  To  właśnie  wtedy  postanowiliśmy  wspólnie  z  Vittoriem  sporządzić 

wykaz  książek  przydatnych  dla  tych  Czytelników,  którzy  pragną  dowiedzieć  się  więcej 

zarówno o złotym wieku we Florencji, jak i o samym tym mieście. 

Nade wszystko chciałabym Wam polecić niezwykle błyskotliwe dzieło Public Life In 

Renaissance  Florence  (Życie  publiczne  w  renesansowej  Florencji).  Książka  ta  ukazała  się 

niedawno nakładem Cornell University Press, a napisał ją Richard C. Trexler, będący również 

autorem  wielu  innych  cudownych  książek  na  temat  Italii.  „Florenckie”  analizy  profesora 

Trexlera  pomogły  mi  także  lepiej  zrozumieć  rodzinny  Nowy  Orlean  i  okazały  się  pod  tym 

względem bardziej przydatne niż jakiekolwiek opracowanie poświęcone mojemu miastu. 

Nowy  Orlean  jest  bowiem  -  podobnie  jak  Florencja  -  miastem  wielkich  spektakli, 

ceremonii, publicznych rytuałów i wspólnotowego świętowania. Nie sposób obrazowo opisać 

nowoorleańskie zapusty, dzień św. Patryka i doroczny festiwal Jazz Fest. Tymczasem książka 

profesora  Trexlera  pozwoliła  mi  zebrać  myśli  i  uporządkować obserwacje  tyczące  się  mych 

najukochańszych świąt. 

Autor ten napisał również odkrytą przeze mnie niedawno książkę Journey of the Magi: 

Meanings  in  History  ofa  Christian  Story  (Podróż  trzech  króli:  sensy  w  dziejach 

chrześcijańskiej narracji). 

Wzmiankuję  ten  tytuł,  gdyż  posiada  on  pewien  związek  ze  znanym  z  moich 

wcześniejszych  książek  intensywnym  i  bluźnierczo  wręcz  namiętnym  stosunkiem  wampira 

Armanda do obrazu Pochód trzech króli. To przewyborne dzieło namalował Benozzo Gozzoli 

dla Piotra Medyceusza i po dziś dzień można podziwiać je we Florencji. 

Zainteresowanych  postacią  wybitnego  malarza  Fra  Filippo  Lippiego odsyłam  z  kolei 

do  biografii  pióra  innego  artysty,  Giorgia  Vasariego.  Rzecz  to  doprawdy  znakomita,  pełna 

intrygujących,  acz  nie  potwierdzonych  faktów.  We  Włoszech  można  też  nabyć  jedno  z 

licznych  tłumaczeń  pierwszorzędnej  księgi  Filippo  Lippi,  opatrzonej  tekstem  Glorii  Fossi, 

opublikowanej zaś przez wydawnictwo Scala. Prócz tych pozycji znany mi jest jeszcze opasły 

tom Jeffreya Rudy Fra Filippo Lippi: Life and Work, with a Complete Catalogue (Fra Filippo 

Lippi:  życie  i  twórczość  oraz  pełny  katalog  jego  dzieł).  Tytuł  ten  ukazał  się  nakładem 

angielskiej firmy Phaidon Press, a jego amerykańskim dystrybutorem jest Harry N. Abrams. 

background image

Wedle  mej  wiedzy  najprzystępniejsze dla zwykłego czytelnika opracowania na temat 

Florencji  i Medyceuszy wyszły  spod pióra Christophera Hibberta. Są to m.in. Florence: The 

Biography ofa City (Florencja: biografia pewnego miasta) oraz The House of Medici: Its Rise 

and  Fali  (Dom  Medyceuszy:  jego  rozwój  i  upadek).  Wydawcą  pierwszej  z  nich  jest  Norton, 

drugiej zaś Morrow. 

Warto też zwrócić uwagę na wydaną przez Becocci Editore książkę Emmy Micheletti 

The  Medici  of  Florence:  A  Family  Portrait  (Medyceusze  florenccy:  portret  rodziny)  oraz  na 

opublikowaną  w  roku  1975  przez  Barnes  &  Noble  The  Medici  (Medyceusze)  Jamesa 

Cleugha. 

Na  temat  Florencji  i  Toskanii  napisano  również  wiele  książek  popularyzatorskich, 

takich  jak  dzienniki  czy  wspomnienia  z  podróży.  W  każdej  bibliotece  i  księgarni  można  też 

znaleźć tomy listów, pamiętników i kronik powstałych we Florencji doby renesansu. 

Aby poprawnie zredagować Yittoriowe cytaty ze świętego Tomasza, posługiwałam się 

tłumaczeniem  Summy  teologicznej,  firmowanym  przez  Angielską  Prowincję  Dominikanów. 

W przypadku świętego Augustyna pomocny okazał się przekład O Państwie Bożym autorstwa 

Henry'ego Bettensona, wydany przez Penguin Books. 

Ostrzegam Czytelników przed sięganiem po skrócone wersje dzieł Augustyna. Święty 

ten  żył  bowiem  w  czasach  pogańskich,  kiedy  to  najsumienniejsi  teologowie  chrześcijańscy 

ciągle  wierzyli  w  demoniczne  istnienie  upadłych  bogów  minionego  świata.  Pragnąc 

zrozumieć  piętnastowieczną  Florencję  -  wraz  z  jej  swobodami,  radością  i  klasycznym 

dziedzictwem - należy czytać Augustyna i Akwinatę w możliwie najpełniejszym kontekście. 

Osoby zainteresowane cudownym Muzeum św. Marka odsyłam do niezliczonych prac 

na temat najsłynniejszego malarza tego klasztoru, Fra Angelico - znajdziecie w nich bowiem 

szczegółowe  opisy  miejsc,  w  których  zwykł  on  pracować.  Nie  od  rzeczy  będzie  też 

wspomnieć  o  dziesiątkach  opracowań  poświęconych  architekturze  całej  Florencji.  Niech 

będzie  mi  wolno  wyrazić  tutaj  swą  wdzięczność  administracji  Muzeum  św.  Marka  za 

konserwowanie  architektonicznych  osiągnięć  wychwalanego  w  tej  książce  Michelozza  oraz 

za publikacje dotyczące klasztoru, dostępne w mieszczącym się opodal sklepiku. 

I jeszcze jedno. Gdyby Vittorio miał podać tytuł kompozycji oddającej klimat Mszy O 

Północy,  której  był  świadkiem  na  Dworze  Rubinowego  Graala,  byłby  to  utwór  Ali  Souls' 

Vespers, czyli muzyka żałobna z katedry w Kordobie w wykonaniu Orkiestry Renesansowej 

pod batutą Richarda Cheethama. Przyznać muszę wszelako, iż dzieło to datowane jest na rok 

1570,  powstało  więc  kilka  lat  po  wypadkach  opowiedzianych  w  tym  tomie.  Rzecz  dostępna 

background image

jest na płycie wydanej przez wytwórnię Veritas (związaną z Virgin Classics London and New 

York). 

Na  koniec  pozwolę  sobie  raz  jeszcze  zacytować traktat  O  Państwie  Bożym  świętego 

Augustyna: 

„Bóg  bowiem  nie  stwarzałby,  nie  powiem  już,  żadnego  anioła,  lecz  nawet  żadnego 

człowieka, o którym z góry wiedziałby, że będzie zły, gdyby równie dobrze nie zdawał sobie 

sprawy,  jak  wykorzysta  go  ku  pożytkowi  istot  dobrych  i  w  ten  sposób  przyozdobi  pasmo 

wieków pewnego rodzaju antytezami, jak się to czyni ze wspaniałym poematem” . 

Przyznaję, że brak mi pewności, czy Augustyn ma tutaj rację. Wierzę jednak głęboko, 

że warto pokusić się o stworzenie obrazu, powieści... lub wiersza. 

Anne Rice 

Św. Augustyn, O Państwie Bożym, przeł. W. Kornatowski, Warszawa 1977. 

Św. Augustyn, op. cit.