background image

NICOLA 

CORNICK 

P R Z E K L Ę T Y 

DWÓR 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Pan Julius Churchward, jeden ze słynących z dys­

krecji londyńskich prawników z Churchward and 
Churchward, bez trudu przybierał odpowiedni wyraz 
twarzy w zależności od natury przekazywanych wia­

domości. Kiedy zatem przychodziło mącić radość 
spadkobiercy informacją, że spadek jest nieco skro­
mniejszy, niż się spodziewano, na twarzy jurysty ma­
lował się wyraz głębokiej powagi. Marsowe oblicze 
ukazywał lekkomyślnemu potomstwu oraz niegodziw­
com, nie dotrzymującym słowa. Trzeci, ostatni wariant, 
była to twarz całkowicie pozbawiona wyrazu, dosko­
nale obojętna, używana w sytuacjach niejasnych, jak 
na przykład teraz, kiedy dzwonił do drzwi eleganckie­
go domu lady Amelii Fenton, a treść listu, który spo­
czywał w jego teczce, była mu kompletnie nieznana. 

Przedsięwzięcie długiej podróży w zimie, tuż przed 

Bożym Narodzeniem, świadczyło dobitnie, iż sprawa 

jest nader pilna. Pan Churchward jechał przez cały 

dzień, na noc zatrzymał się w Newbury, w „Star and 
Garter". O świcie ruszył w dalszą drogę i kiedy po-

background image

6 PRZEKLĘTY DWÓR Nicola Comick 

ranne słońce zdążyło nieco ogrzać kremowe domy ze 

słynnego wapnia z Bath, powóz wtaczał się już na 
Brock Street. Mimo słońca było bardzo zimno i pan 
Churchward, otulając się szczelniej podróżnym płasz­
czem, marzył po cichu, że panna Sheridan, dama do 
towarzystwa lady Amelii, jest już po śniadaniu i będzie 
mogła go zaraz przyjąć. 

Ładniutka pokojówka wprowadziła pana Church-

warda do bawialni. Pamiętał ten pokój, to tu, trzy lata 
temu przekazywał pannie Sheridan niezbyt radosną 
wiadomość, że jej brat, Francis, odszedł z tego świata, 
nie zostawiwszy żadnego majątku. A chyba jakieś dwa 
lata wcześniej, w tym samym pokoju panna Sheridan 
dowiedziała się, że po zmarłym ojcu, lordzie Sherida-
nie, otrzymywać będzie jedynie niewielką rentę. Obie 
wiadomości zniosła bardzo mężnie, zapewniając praw­
nika, że jej potrzeby materialne nie są wielkie, czym 
wzbudziła wielki jego podziw. Tym bardziej więc pan 
Churchward odczuwał niesprawiedliwość obecnej sy­
tuacji panny Sheridan, która z racji urodzenia i wy­
chowania nie powinna być tylko skromną damą do to­
warzystwa. Przez kilka lat prawnik żywił cichą na­
dzieję, że młoda kobieta poprawi swą sytuację w spo­

sób najprostszy, czyli wyjdzie dobrze za mąż. Była 

przecież śliczna i obdarzona licznymi zaletami. Nie­
stety, lata mijały, a w życiu panny Sheridan nie na­

stępowały żadne zasadnicze zmiany. 

Pan Churchward smutno pokiwał głową. Wszyst-

background image

kich swoich klientów traktował jednakowo, wystrze­
gając się jakichkolwiek sentymentów, jednak dobro tej 
dzielnej osóbki jakoś dziwnie leżało mu na sercu. 

Drzwi otwarły się na oścież. Panna Sara Sheridan 

szła ku niemu z ręką wyciągniętą na powitanie, jakby 

był długo wyczekiwanym, najmilszym gościem. 

- Witam, witam drogiego pana! Jak pan się miewa? 

Cóż za miła niespodzianka! 

Pan Churchward nie miał pojęcia, czy niespodzian­

ka rzeczywiście będzie miła. Spoczywający w teczce 
list ciążył mu przez całą drogę niczym wielki kamień. 
Chociaż teraz, w pełnym świetle dnia i w obecności 
tak czarującej osoby, wszelkie wcześniejsze obawy wy­
dały mu się nieuzasadnione. Uroda panny Sheridan 
zdolna była oprzeć się najbardziej wnikliwym promie­
niom słońca. Jasna cera z leciutkimi rumieńcami na 
policzkach była nieskazitelna, tak samo jak wiotka fi­
gura, spowita w muślin koloru żonkilów. 

- Dziękuję, panno Sheridan, u mnie wszystko 

w najlepszym porządku. A pani? Jak pani się miewa? 
- odpowiadał uprzejmie, kiedy sadowili się na krze­
słach przed kominkiem. Był zdumiony, że on, stary 
wyga, jest po prostu zdenerwowany. Zbyt zdenerwo­
wany, aby teraz wygłosić kilka gładkich zdań na temat 
pogody czy trudów podróży. Bez żadnych więc wstę­
pów otworzył teczkę i wyjął z niej dużą, białą kopertę. 
- Proszę wybaczyć, panno Sheridan, że zjawiam się 
tak nagle, zostałem jednak zobligowany do przekazania 

background image

pani tego oto listu. Prośba nieco osobliwa, zanim jed­
nak wyjaśnię rzecz do końca, pragnąłbym, aby pani 
zechciała ten list przeczytać. 

Sara odruchowo spojrzała na adres na kopercie i 

w jej olbrzymich, orzechowych oczach pojawił się wy­
raz bezbrzeżnego zdumienia. 

- Przecież to list od... 
- Tak, od pani brata. 
Pan Churchward rozpaczliwie usiłował zastosować 

wariant trzeci, czyli twarz bez wyrazu, świadom jed­
nocześnie, że efekt jest mizerny i jego twarz doskonale 
oddaje prawdziwy stan ducha - stan bezsilności. 

- Panno Sheridan! Bardzo proszę, niech pani ła­

skawie przeczyta ten list. 

Panna Sheridan niespiesznym ruchem odebrała ko­

pertę i pochyliła nad nią kształtną główkę w koronko­

wym czepeczku, spod którego wymykały się pasma 
włosów o barwie ciemnego złota, miejscami przybie­
rające odcień bursztynu. 

- Czy pan zna treść tego listu? 
- Nie, nie znam - wyznał pan Churchward, tonem 

lekko obrażonym, jakby dając do zrozumienia, że po­
zostawienie go w niewiedzy było niewybaczalnym wy­
kroczeniem ze strony Franka Sheridana. 

Sara wstała z krzesła i podeszła do biureczka. Pan 

Churchward słyszał, jak nożyk do rozcinania kopert 
przesuwa się po papierze. 

W bawialni zapadła cisza, tylko gdzieś z głębi do-

background image

mu, zapewne z kuchni, dochodziło cichutkie pobrzę­
kiwanie porcelany i odgłosy jakiejś rozmowy. Ktoś 
o coś pytał, ktoś odpowiadał. Pan Churchward dyskret­
nie rozejrzał się dookoła. W szafie za szkłem zobaczył 
równe szeregi książek. Księgozbiór lorda Sheridana. 
Sir Ralph Covell, wprowadzając się do domu odzie­
dziczonego po dalekim kuzynie, kazał usunąć wszyst­
kie książki. Natomiast panna Sheridan ustawiła je na 
poczesnym miejscu... 

Skończywszy czytanie, Sara bez słowa wróciła na 

swoje miejsce przed kominkiem. 

- Panie Churchward - odezwała się po chwili. -

Sądzę, że powinien pan zapoznać się z treścią tego 
listu. 

- Jak pani sobie życzy. 

Sara pomilczała jeszcze chwilę, po czym zaczęła 

czytać równym, cichym głosem: 

Moja droga Sal! Jeśli ten list dotrze do Twych rak, 

oznaczać to będzie, że mnie nie ma już wśród żywych. 
Ciebie, droga siostrzyczko, poproszę o przysługę zza 
grobu, gdyż darzę Cię całkowitym zaufaniem. Sal, ja 
mam córkę. Nigdy Ci o niej nie mówiłem, żywiąc na­

dzieję, iż potrzeby takiej nie będzie. Nasz ojciec wie­
dział, i to on w tej sprawie poczynił pewne starania. 
Jednak ojciec zmarł, a kiedy i mnie już nie będzie, zo­
staniesz tylko Ty, moja miła, a dziecko musi przecież 
mieć kogoś, do kogo będzie mogło się zwrócić w pilnej 

background image

10 

potrzebie. Resztę, dopowie pan Churchward, a mnie po­

zostaje tylko wyrazić Ci wdzięczność. Niech Bóg Cię 

błogosławi, droga Sal! 

Twój brat Frank 

Sara westchnęła cichutko, westchnął również pan 

Churchward. Oboje, choć ich myśli zapewne biegły 
różnymi torami, pogrążyli się w rozmyślaniach o nie­
frasobliwym Franku Sheridanie, który sprawami swego 
dziecka obarczał innych. Pan Churchward oczami 
wyobraźni widział tego lekkoducha, pospiesznie kreś­
lącego parę słów do siostry przed ostatnią szaloną pró­
bą zbicia fortuny dzięki East India Company . 

- Panie Churchward! - odezwała się po chwili Sa­

ra. - Czy byłby pan łaskaw, zgodnie z sugestią Franka, 
rozświetlić mi nieco tę sprawę? 

Z ust pana Churchwarda wydobyło się kolejne cięż­

kie westchnienie. 

- Muszę się przyznać, droga pani, że o istnieniu 

panny Oliwii Meredith wiedziałem od samego począt­
ku. Siedemnaście lat temu ojciec pani polecił mi po­
czynić kroki w związku z przyjściem na świat pew­
nego dziecka. Myślałem, że... 

- Że to było dziecko mego ojca? - spytała Sara 

chłodnym tonem, jednak zdumiony pan Churchward 

East India Company - spółka rządowa, założona w 1600 r., zajmująca 

się handlem ze wschodnimi Indiami. Rozwiązana w 1874 r. 

background image

mógłby przysiąc, że w spokojnych, orzechowych 
oczach mignęła jakaś wesoła iskierka. 

- Tak przypuszczałem - przyznał się odruchowo, 

natychmiast wielce z siebie niezadowolony, jako że 
dobry prawnik unika wszelkich założeń i przypusz­
czeń, bo to rzecz niebezpieczna. 

- Pańskie przypuszczenie było jak najbardziej uza­

sadnione - uspokoiła go panna Sheridan. - Tym bar­
dziej że w owym czasie Frank nie mógł mieć więcej 

niż dziewiętnaście lat. 

- No cóż, mężczyzna młody, to i krew gorąca -

mruknął pan Churchward, znów karcąc siebie w du­
chu, gdyż takie kwestie nie powinny być poruszane 
w rozmowie z młodą panną. 

Zmieszany nieco, odchrząknął i poprawiwszy oku­

lary na nosie, mówił dalej tonem celowo suchym 
i urzędowym. 

- Dziecko oddano na wychowanie doktorowi Me-

redithowi i jego żonie, mieszkającym w wiosce Blanch-
land. Raz do roku lord Sheridan wypłacał doktorowi pew­
ną kwotę, także w testamencie poczynił zapis na jego 
korzyść. Doktor Meredith zmarł w ubiegłym roku, jego 

żona i córka pozostały w Blanchlandzie, to znaczy wiem, 
że po jego śmierci nigdzie nie wyjeżdżały. Tyle mogę 
powiedzieć. 

- Pamiętam doktora Mereditha - powiedziała nie­

co zamyślona Sara. - Miły człowiek, leczył mnie, kie­
dy przechodziłam odrę. I... Tak, pamiętam, doktoro-

background image

12 

stwo mieli córkę, bardzo, ładną dziewczynkę, młodszą 
ode mnie o jakieś osiem lat. Podobno wysłali ją do 
bardzo dobrej szkoły. A ludzie mówili, że doktor ma 

jeszcze jakieś inne dochody, nie tylko z leczenia... No 

tak, teraz wszystko rozumiem. 

Do drzwi zapukano dyskretnie. Weszła pokojówka, 

niosąc na tacy kawę dla gościa i mocną herbatę dla 
panny Sheridan. Rozmowa urwała się na kilka minut 
i pan Churchward miał okazję zastanowić się nad tym. 
co właściwie należałoby teraz powiedzieć. 

- Panno Sheridan, proszę wybaczyć - zaczął po 

wyjściu służącej. - Bardzo mi przykro, że sprawiłem 
pani tak niezwykłą niespodziankę... 

- Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów - prze­

rwała Sara z miłym uśmiechem. - Przecież pan nie ma 
z tym nic wspólnego. Chociaż... Czy pana obecność 
tutaj oznacza, że panna Meredith ma kłopoty i szuka 
pomocy? 

Pan Churchward skinął potakująco głową i z zafra­

sowaną miną nachylił się nad teczką. W jego ręku 
znów pojawiła się biała koperta, tym razem jednak in­
na, mniejsza, z papieru pośledniejszego gatunku 
i zaadresowana dziecinnym, okrągłym pismem. 

- Bardzo proszę, aby pani przeczytała i ten list -

powiedział, wyjmując z koperty białą kartkę. - Dorę­
czono mi go trzy dni temu. 

Sara rozpostarła kartkę i znów zaczęła czytać na 

głos: 

background image

13 

Szanowny Panie! Proszę wybaczyć moją śmiałość, 

ale rozpaczliwie potrzebuję pomocy, a nie wiem, u ko­
go jej szukać. Matka moja powiedziała, że nieboszczyk 
lord Sheridan zobligował ją, abym w razie potrzeby 
zwracała się do Pana. Dlatego usilnie proszę, aby ze­
chciał Pan przyjechać do Blanchlandu. Pragnęłabym 
bardzo, żeby Pan poznał moje kłopoty i łaskawie udzie­
lił mi rady. 

Pozostaję z szacunkiem 

Oliwia Meredith 

I znów, jak za pierwszym razem, zapadła cisza. Pan 

Churchward zasadniczo nie miał podstaw, aby czuć się 
zakłopotany. Dla prawników z Churchward and Church­
ward dzieci z nieprawego łoża i stwarzane przez nie pro­
blemy były chlebem powszednim. Jednak ten przypadek 
był kuriozalny. Brat nieboszczyk, który kiedyś zszedł na 
manowce, prosi zza grobu, aby jego młodsza siostra za­

jęła się jego nieślubnym dzieckiem! No tak, Francis 

Sheridan był nie tylko lekkomyślny, ale i bezmyślny, 
bowiem przez niego jego siostra znajdzie się w bardzo 
kłopotliwej sytuacji. Nadzwyczaj kłopotliwej. 

- Panie Churchward - odezwała się po chwili Sara. 

- Może ja teraz zbiorę fakty, a pan łaskawie powie, czy 
wszystko dobrze pojęłam. A więc... Mój brat napisał do 
mnie list i przekazał panu z prośbą, aby pan mi go do­
ręczył, jeśli on... umrze, a jego dziecko będzie potrze­
bowało pomocy. Czy tak, panie Churchward? 

background image

14 

- Tak, droga pani. 
- Panna Meredith, córka Franka, zwróciła się o po­

moc po raz pierwszy. List od niej otrzymał pan trzy dni 
temu. Przedtem nie miał pan z nią żadnego kontaktu? 

- Nie, panno Sheridan. Wszystkie moje kontakty 

z doktorem Meredithem i jego rodziną urwały się po 
śmierci ojca pani. Wspomniałem pani, że lord Sheridan 
w testamencie zapisał doktorowi pewną sumkę, dlate­
go trochę to dziwne, że... 

- Kłopoty panny Meredith wcale nie muszą być 

natury finansowej - zauważyła spokojnie Sara. -
A poza tym panna Meredith, niezależnie od okolicz­
ności, jakie towarzyszyły jej przyjściu na świat, jest 
moją bratanicą. 

- Naturalnie, droga pani - przyznał z ciężkim wes­

tchnieniem prawnik. - Nie mogę jednak powstrzymać 
się od uwagi, że pani wyjazd do Blanchlandu byłby 
bardzo niefortunny. 

Pan Churchward czuł, jak skóra mu cierpnie na sa­

mą myśl, że ta delikatna, śliczna panna o nieposzla­
kowanej opinii, ozdoba socjety w Bath, mogłaby wy­
brać się do Blanchlandu. Niestety, nowy właściciel 
Blanchlandu, sir Ralph Covell, który odziedziczył ma­

jątek po śmierci Franka, uczynił z rezydencji prawdzi­

we siedlisko rozpusty. Hazard, pijackie bibki, przera­
dzające się w wyuzdane orgie... 

- Czy pani kuzyn, sir Ralph Covell, nadal rezyduje 

w Blanchlandzie? - spytał ostrożnie. 

background image

15 

- Sądzę, że tak - przytaknęła Sara z miłym uśmie­

chem, jej twarz natychmiast jednak spoważniała. -
Słyszałam, co tam się dzieje, panie Churchward, i bo­
leję nad tym. Jak można było tak zbrukać to piękne 
miejsce! 

- I dlatego, droga pani, nie powinna pani tam 

jechać! Byłoby to nadzwyczaj niestosowne. A poza 

tym - twarz prawnika nagle rozjaśniła się - panno 

Sheridan, przecież nikt nie nalega, żeby jechała 
pani tam osobiście! Może pani po prostu kogoś wy­
słać! Tak będzie lepiej. 

Sara wstała z krzesła i bez słowa podeszła do okna. 

- Ktoś mógłby działać w pani imieniu - przeko­

nywał już nieco ciszej pan Churchward, modląc się 
w duchu, żeby to nie on był tym szczęśliwcem. Jego 
małżonka nigdy by mu tego nie darowała. 

- Nie, drogi panie - odezwała się nagle mocnym 

głosem Sara, odwracając się od okna. - Jestem prze­
konana, że Frank pragnąłby, abym zajęła się tym oso­
biście. Należy uszanować jego wolę. Naturalnie, kiedy 
dowiem się, na czym polegają kłopoty panny Meredith, 
pozwolę sobie zwrócić się do pana po poradę. Ale po­

jadę tam sama. 

Panu Churchwardowi kamień spadł z serca i choć 

jednocześnie pojawiło się lekkie poczucie winy, roz­

grzeszył się natychmiast. Zaczął chować papiery do 
teczki. W trakcie tej czynności przypomniał sobie o je­
szcze jednej, jakże istotnej wiadomości. 

background image

16 

- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, ale mam je­

szcze coś do przekazania. Otóż pozwoliłem sobie 
pchnąć posłańca do Blanchlandu, do panny Meredith, 
z wiadomością, że jej list dotarł do mnie. Przypadkiem 
spotkałem go w drodze do pani, wracał już do Lon­
dynu. No i... 

- I co, panie Churchward? 
- Niestety, nie zdołał przekazać mojej wiadomości. 

Pannę Meredith po raz ostatni widziano przed dwoma 
dniami, jak wybiegała przez frontowe drzwi rezydencji. 
Od tej chwili wszelki słuch po niej zaginął. 

W drodze powrotnej do Londynu pan Churchward 

przypomniał sobie, że nie powiedział pannie Sheridan 
o trzecim liście. Liście Franka do lorda Woodallana, 
ojca chrzestnego Sary Sheridan, człowieka majętnego 
i bardzo wpływowego. Chwała Bogu, że Frank, wplą­
tując siostrę w tę godną pożałowania sytuację, zacho­

wał resztkę zdrowego rozsądku i poprosił lorda, aby 
ten wspierał Sarę w jej poczynaniach. Nastrój praw­
nika natychmiast nieco się poprawił. Przez chwilę 
zastanawiał się, czy nie kazać stangretowi zawracać, 
lecz po chwili zrezygnował z tego pomysłu. O, nie, 
był już tak blisko domu, zmęczony nieludzko, a pan­
na Sara Sheridan i tak na pewno niebawem się do­
wie, że lord Woodallan przygarnie ją pod swoje 
skrzydła. 

background image

17 

Lady Amelia zaraz po śniadaniu udała się z po­

ranną wizytą, tak więc Sara, pożegnawszy pana 
Churchwarda, nie mogła zwierzyć się kuzynce. Zwykle 
nie miała przed nią żadnych tajemnic, ale teraz nie­
obecność Amelii była jej nawet na rękę. Tak ważną 
sprawę powinno się najpierw przemyśleć w samotno­

ści, a poza tym droga kuzynka nie należała do osób 
dyskretnych. Co prawda Frank nie zobowiązywał 
siostry do dochowania tajemnicy, lecz to jeszcze 
nie powód, aby za sprawą Amelii całe Bath w cią­
gu kilku godzin dowiedziało się o jego nieślubnej 
latorośli. 

Sara, przysiadłszy na brzegu swego łóżka, zagłębiła 

się w smutnych rozmyślaniach. O Franku i jego dziec­
ku, o ojcu, który to dziecko zabezpieczył, i o tym, że 
i Frank, i ojciec nie powierzyli jej tego sekretu. I tak 

by zapewne pozostało, gdyby Frank nie miał przeczu­
cia, że nigdy nie wróci z podróży do Indii. I kiedy 
gasł w dalekim kraju, trawiony straszliwą gorączką, 
może było mu trochę lżej, że jednak uczynił coś dla 

swojej córki. 

Sara otarła łzę i powoli uniosła się z łóżka. Smutne 

rozmyślania mogą zająć cały dzień, a ona przecież ma 
do załatwienia sprawunki w mieście, w związku z ju­
trzejszym balem, który urządza Amelia. Trzeba kupić 
wstążki i odebrać kwiaty. Sara szybko zmieniła koron­
kowy czepeczek na kapelusz, włożyła skromną, ciemną 
pelerynę podbitą futrem i zbiegła na dół, natykając się 

background image

18 

na gospodynię, panią Anderson, czatującą w pobliżu 
schodów. 

- Panno Saro! No i jak? - pytała gospodyni, nie 

kryjąc ciekawości. - Czy ten dżentelmen przywiózł 
dobre nowiny? 

Sara, poprawiając kapelusz przed lustrem, nie mogła 

powstrzymać się od uśmiechu. W tym domu nic się 
nie ukryje. 

- Niestety, Annie, nikt nie zostawił mi fortuny 

w spadku - powiedziała wesoło. - Pan Churchward 
przekazał mi tylko pewną prośbę mojego zmarłego 
brata. 

Na twarzy pani Anderson pojawiło się wielkie roz­

czarowanie. Cała służba w domu lady Amelii użalała 
się nad losem biednej panny Sheridan. Taka elegancka 
dama, z takimi manierami, a musi zadowolić się po­
zycją ubogiej krewnej! To woła o pomstę do nieba! 
A do tego, choć lady Amelia jest aniołem i traktuje 
kuzynkę nieomal jak siostrę, panna Sheridan umyśliła 

sobie, że będzie chodzić po sprawunki i wykonywać 

pewne prace. Teraz też, sama jak palec, wybiera się 
do miasta! 

- Może wstąpię po warzywa? - Pytała uprzejmie. 

- Będę u kwiaciarza, a to tuż obok. 

- Nie - odparła stanowczym głosem gospodyni, 

nie kryjąc wzburzenia. 

Otwierając przed Sarą drzwi, zauważyła korpulentne­

go jegomościa, wychodzącego z sąsiedniego domu. 

background image

19 

- Panno Saro! Pan Tilbury wychodzi do miasta! 

- krzyknęła. - Proszę się pospieszyć, będzie pani miała 

towarzystwo! 

- Jakie to szczęście, że mnie ostrzegłaś - odparła 

z uśmiechem Sara. - Będę szła powoli, modląc się 

w duchu, żeby się nie odwrócił! 

Pani Anderson z niezadowoleniem potrząsała gło­

wą, odprowadzając wzrokiem smukłą postać, zbiega­

jącą po schodkach, a potem przesadnie powolnym kro­

kiem ruszającą ulicą. No cóż, są gusta i guściki, ale 

tak bogaty dżentelmen jak pan Tilbury wcale nie 

był złą partią! Niestety, panna Sara nie wykazywała 

najmniejszych chęci do małżeństwa z rozsądku, 

a szkoda... 

Gospodyni energicznie zatrzasnęła drzwi i ruszy­

ła do kuchni, notując po drodze w pamięci, że jeden 

stopień w schodach prowadzących na górę nie jest 

wyfroterowany jak należy. Myśli gospodyni zajmo­

wało jednak przede wszystkim rozważanie wad i za­

let ewentualnych kandydatów do ręki panny Sheri-

dan. Bath było spokojnym, trochę sennym miastem 

i niewiele pod tym względem miało do zaoferowa­

nia. Ale i tu znalazłoby się na pewno kilku emery­

towanych oficerów. Albo na przykład taki sir Ed­

mund Place. Co prawda inwalida, ale za to jaki ma­

jętny! No, a lord Grantley! Straszny jeszcze z niego 

młokos, rodzice dopiero niedawno popuścili mu cug­

li. Ale jak on szaleje za panną Sarą! Tylko patrzeć 

background image

20 

jak lady Grantley, biorąc odwet za swoją latorośl, za­

cznie rozgadywać, że panna Sheridan jest kobietą złą 
i podstępną! Pani Anderson aż sapnęła z oburzenia. Ta 
cała Augusta Grantley nie dorasta pannie Sarze do pięt! 

No i jeszcze coś. Podobno w ,3ath Register" 

podano całą listę nowych gości, którzy zjadą niebawem 
do kurortu. Wśród nich był lord Renshaw, syn lorda 
Woodallana. Podobno miał zatrzymać się u swego 
przyjaciela, Greville'a Baynhama, jednego z wielbicie­
li lady Amelii... 

Pani Anderson, cały czas pochłonięta wdzięcznym 

tematem, nie zaniedbywała jednak swoich obowiązków 
i odszukawszy służącą, udzieliła jej porządnej repry­
mendy. Konkury konkurami, ale schody w domu lady 
Amelii Fenton muszą lśnić jak lustro! 

Tymczasem przedmiot rozważań życzliwej gospo­

dyni spokojnie załatwiał sprawunki. Po zakupieniu 
w pasmanterii dwóch bardzo ładnych wstążek do sta­
niczka balowej kreacji Amelii, Sara odebrała również 
kwiaty. Szła teraz ulicą, z naręczem pięknych róż, wy­
hodowanych specjalnie na ten dzień, ani na chwilę nie 
przestając myśleć o tym, co wydarzyło się godzinę te­
mu. Siedemnastoletnia bratanica! A Sara miała dopiero 
dwadzieścia cztery lata. Starszy o jedenaście lat Frank 
bardzo wcześnie zaczął interesować się płcią przeciw­
ną. Oglądał się za każdą ładną dziewczyną. Ciekawe, 
która z nich została matką jego dziecka? Przecież nie-

background image

21 

możliwe, żeby była to układna żona doktora Meredi-
tha! Sara uśmiechnęła się leciutko. 

Nagle krzyknęła cicho. Jakiś nieuważny mężczyzna 

wpadł na nią całym impetem. Piękne róże posypały 
się na bruk, ona sama zachwiała się niebezpiecznie 
i gdyby nie silne ramię, na pewno upadłaby. 

- Najmocniej panią przepraszam - usłyszała zde­

nerwowany męski głos. .- Jak mogłem być tak nie­
uważny! 

Niezdarny dżentelmen pomógł Sarze odzyskać rów­

nowagę, po czym odwrócił się szybko, aby ratować 
kwiaty. O sekundę za późno, ponieważ przejeżdżający 
powóz dokonywał już dzieła zniszczenia. 

- Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Sara, rzucając się 

na kolana. Niestety, nawet te róże, które uniknęły cał­
kowitego zmiażdżenia, miały zniszczone płatki. Róże, 
które miały być głównym elementem dekoracyjnym 
w sali balowej! No tak, kuzynka Amelia wpadnie w fu­
rię. Sara prawie ze łzami w oczach zbierała z jezdni 
zmaltretowane kwiaty. Jak mogła być taka nierozsądna! 
Trzeba było spokojnie poczekać do wieczora, kiedy 
kwiaciarz sam rozwozi zamówione kwiaty po domach! 

- Proszę wstać, bo zaraz podzieli pani los tych 

kwiatów! 

Głos nieznajomego był teraz mniej uprzejmy, prze­

de wszystkim bardzo stanowczy. Dżentelmen zdecy­
dowanym ruchem złapał dziewczynę za łokieć, zmu­
szając, aby wstała i weszła na trotuar. 

background image

22 

- Dziękuję panu za troskę - oświadczyła Sara, pa­

trząc na niego bardzo nieprzychylnie. - Szkoda, że nie 
okazał pan jej wcześniej, może wtedy moje róże unik­
nęłyby tak smutnego losu. 

Dżentelmen nie odpowiadał, zapatrzony w śliczną, 

oburzoną dziewczynę. Jego ciemne oczy prześlizgnęły 

się po całej bardzo powabnej postaci, od przekrzywio­
nego kapelusza po skromne trzewiki, zatrzymując się 
nieco dłużej na zarumienionej twarzy. Sara dumnie 
uniosła głowę. Może jej wiedza na temat mężczyzn 
nie była imponująca, doskonale jednak zrozumiała, że 
nieznajomy to typowy bon vivant. Bardzo przystojny, 
wysoki, postawny, w eleganckim ubraniu, skrojonym 
do figury. Londyński szyk! Tak na pewno wyglądali 
ci młodzi dżentelmeni, którzy zlatywali się na bale 
i wieczorki Amelii, kiedy przez dłuższy czas bawiła 
w Londynie. A ten konkretny dżentelmen miał też 
nadzwyczaj gęste, jasne włosy, nieco teraz rozwichrzo­
ne, silnie kontrastujące z ciemnobrązowymi oczami. 
Teraz bez żenady wpatrywał się w Sarę. W odpowiedzi 

jej oczy zapłonęły najświętszym oburzeniem, co tylko 

rozbawiło nieznajomego. 

- Mogę jedynie nąjusilniej prosić o wybaczenie -

tłumaczył się gładko. - Podziwiałem piękne ko­
biety na ulicach Bath i tak byłem tym zaabsorbowany, 
że zupełnie... 

Głos był przemiły, a uśmiech ujmujący. Sara czu­

ła, że jej usta również składają się do uśmiechu. Stłu-

background image

23 

miła go jednak w zarodku. Owszem, ten dżentelmen 
wydał się jej bardzo pociągający. Przede wszystkim 
był młody, rozpierała go energia, a Bath pełne było 
inwalidów. Poza tym, co najdziwniejsze, ten dżentel­
men wydał jej się znajomy. Tak, na pewno nie po raz 
pierwszy w życiu widzi to niezwyczajne przecież ze­

stawienie jasnych jak len włosów z brązowymi ocza­
mi. Teraz ona bez żenady wpatrywała się w swego in­
terlokutora. 

- Proszę wybaczyć - zreflektowała się po chwili. 

- Czy myśmy się przypadkiem już gdzieś nie spotkali? 
Jest w panu coś dziwnie znajomego... 

Zamilkła przestraszona, że dżentelmen może nie­

właściwie zrozumieć jej słowa. Niestety, jej niepokój 
był uzasadniony, gdyż mężczyzna uniósł znacząco brwi 
i odezwał się głosem bardzo chłodnym: 

- Pani mi pochlebia, droga pani! Ale jeśli pani so­

bie życzy, możemy zostać przyjaciółmi, nawet... bar­
dzo bliskimi przyjaciółmi. 

Aluzja była oczywista. Policzki Sary zrobiły się pur­

purowe. Przez chwilę piorunowała dżentelmena wzro­
kiem, nieświadoma, że ludzie, wychodzący ze sklepów 
przy Milson Street, zaczynają zerkać na nią ciekawie. 
Dopiero po kilku minutach udało jej się wyrzucić z sie­
bie miażdżącą ripostę. 

- Moje intencje były zupełnie inne, łaskawy panie! 

I gdyby nawet okazało się, że rzeczywiście kiedyś zna­
łam pana, nie pozostawałoby mi nic innego, jak wy-

background image

24 

kreślić z pamięci znajomość z dżentelmenem, który 
pozwala sobie na uwagi, nie przynoszące mu zaszczy­
tu! Żegnam pana! 

Nie zdążyła jednak odwrócić się na pięcie i oddalić 

z dumnie uniesionym czołem. Dżentelmen, wyraźnie 
skonfundowany, zastąpił jej drogę. 

- Proszę poczekać - powiedział szybko, przytrzy­

mując ją za ramię. - Ja naprawdę nie chciałem pani 
urazić. -

- A mnie się wydaje, że pan właśnie to zamierzał! 
- Proszę mi wybaczyć - sumitował się i gdyby nie 

wesołe iskierki w jego oczach, można by rzeczywiście 
przypuszczać, że jest skruszony. - A co do róż, myślę, 
że najlepszym rozwiązaniem byłoby zamówienie no­
wego bukietu, czyż nie? 

Mówił to lekko, tonem mężczyzny, któremu zapła­

cenie za dwa tuziny róż w środku zimy nie nastręcza 
żadnych trudności. Sara czuła, że jej gniew zaczyna 
niebezpiecznie topnieć. Na szczęście znalazła w sobie 
dość hartu, by odpowiedzieć surowym tonem. 

- Niestety, łaskawy panie! Jak pan na pewno zdążył 

zauważyć, jest zima i bieganie po Bath w poszukiwa­
niu róż byłoby raczej bezcelowe. Moje róże zostały 
wyhodowane na specjalne zamówienie! A teraz mam 
nadzieję, że nie będzie pan stwarzał dalszych trudności 
i łaskawie pozwoli mi się oddalić! 

Niestety, nie pozwolił. Kiedy ruszyła ulicą, dżen­

telmen najspokojniej w świecie poszedł za nią. 

background image

25 

- Mam nadzieję, że nie poniosła pani żadnego usz­

czerbku podczas tego hm... zderzenia? - pytał uprzej­
mie, ale w jego głosie nieustannie słychać było rozba­
wienie. - Przepraszam za opieszałość, powinienem był 

spytać o to wcześniej. Uważam, że po tak nieszczęś­
liwym incydencie jestem zobowiązany odprowadzić 

panią do domu. 

Sara, porażona jego oburzającą pewnością siebie, 

gorączkowo zastanawiała się w duchu, jakich słów 
użyć, aby grzecznie pozbyć się natręta. 

- Naprawdę nie musi się pan fatygować. Czuję się 

doskonale. 

- Sądzę jednak, że damie, spacerującej samotnie po 

ulicy, trudno pozostać niezauważoną. Bath to nie Lon­
dyn, i w oczach szacownych matron takie zachowanie 
na pewno jest godne potępienia! 

Wyczuwając kpinę, Sara z trudem powstrzymała 

uśmiech, jednak jej replika zamykała całą sprawę. 

- Ale pojmuje pan również, że jeszcze więcej plo­

tek wywoła fakt, iż spaceruję po ulicy z dżentelmenem, 
który nie został mi przedstawiony. Dlatego bardzo pro­
szę, aby uwolnił mnie pan od swego towarzystwa. Ży­
czę miłego pobytu w naszym mieście! 

Skinęła głową jak królowa i przyspieszyła kroku. 

Guy, lord Renshaw, uszanował wolę damy. Pozostał 

w miejscu i dość smętnym wzrokiem odprowadzał 
wiotką postać w ciemnej pelerynie, oddalającą się od 

background image

26 

niego zdecydowanym krokiem. Dama doszła do rogu 
ulicy i tam zatrzymała się na moment, zamieniając 
kilka słów z jakimś dżentelmenem. Guy wytężył wzrok 
i nagle jego twarz rozpromieniła się. Ów dżentelmen 
to nikt inny, tylko jego stary druh, Greville Bayn-
ham, który teraz szybkim krokiem szedł właśnie w tę 

stronę. 

- Wybacz, przyjacielu, że musiałeś na mnie czekać! 
- Nic się nie stało, nie brakło mi rozrywki - odparł 

z leniwym uśmiechem Guy, nie odrywając wzroku od 
Sary, znikającej już z pola widzenia. Tak. Ta dziew­
czyna jest pełna gracji, mogłaby konkurować z naj­
większymi londyńskimi pięknościami. No i te oczy... 
Urzekające! Ogromne, orzechowe, lśniące jak dwie 
gwiazdy... 

- Popijałeś wodę leczniczą, czy znalazłeś sobie cie­

kawsze zajęcie? - spytał Greville. - Niestety, Bath 
nie jest zbyt zajmującym miejscem, zwłaszcza poza 

sezonem. 

- Nie jest tak źle - mruknął Guy. - Powiedz mi, 

proszę, kim jest ta dama, z którą witałeś się przed 
chwilą? 

- Jaka dama? A, tam? Chodzi ci o pannę Sheridan? 

O, daruj sobie, Guy! Panna Sheridan nie ma zwyczaju 
flirtować, a takich gagatków jak ty w ogóle nie za­
uważa! 

- Odczułem to na własnej skórze - przyznał 

z uśmiechem Guy. - Wystaw sobie, że ta panna wspo-

background image

27 

mniała coś o znajomości ze mną. Niestety, niewłaści­
wie pojąłem jej intencje, no i miałem się z pyszna. 

Chyba jeszcze nigdy żadna dama nie zmyła mi tak 
głowy! Ale zaraz... Grev, jak powiedziałeś? Sheridan? 
Nie do wiary! Przecież ja ją znam! 

Greville spojrzał na niego z niedowierzaniem. 
- Kpisz sobie ze mnie? 
- Naturalnie, że ją znam! - wykrzyknął triumfalnie 

Guy. - Ta panna jest córką zmarłego przed kilku laty 
lorda Sheridana, prawda? A więc wystaw sobie, że jest 
również chrześnicą mego ojca. Tak, to Sara Sheridan! 
Nie widziałem jej przez całe wieki. A przecież znałem 

ją bardzo dobrze, kiedy była dzieckiem. 

- Do diabła - zaklął zdumiony Greville. - Co za 

cudowny zbieg okoliczności! 

- Cudowny? - powtórzył Guy ponurym głosem. -

Przecież zblamowałem się jak diabli. I teraz ty, przy­

jacielu, musisz przetrzeć mi do tej panny drogę! 

- Co to, to nie! - zaprotestował żywo przyjaciel. 

- Panna Sheridan jest kuzynką lady Amelii Fenton. Już 

ja wiem, co ci chodzi po głowie. A Amelia mnie po­

wiesi, jeśli będziesz próbował flirtować z Sarą! 

Guy uśmiechnął się. O beznadziejnej miłości swego 

przyjaciela do nadobnej lady Fenton nasłuchał się sporo 
wczorajszego wieczoru, kiedy obaj mieli już nieźle 
w czubie. No cóż, a więc nawet w tym sennym mie­
ście można przeżyć jakąś awanturkę... A panna She­
ridan warta była zachodu. Guy przypomniał sobie bły-

background image

28 

ski w orzechowych oczach, kiedy dawała mu odprawę. 
Zauważył ją, kiedy z tymi nieszczęsnymi różami wy­
chodziła od kwiaciarza. Jej włosy, wymykające się 

spod skromnego kapelusza, miały kolor jesiennych li­
ści, były i rdzawe, i złociste, i bursztynowe. Szczu­
plutka, wyprostowana, stąpała z taką gracją... Mimo 

surowego ubioru wcale nie sprawiała wrażenia oschłej. 
W jej oczach, oprócz gniewnych błysków, zapalały się 
wesołe iskierki... 

A więc to Sara Sheridan, chrześnica lorda Woodal-

lana... Nie szkodzi, ten fakt sam w sobie jest niezwy­
kle korzystny, otwiera bowiem furtkę do kontynuowa­
nia znajomości odnowionej po tylu latach w dość burz­
liwy sposób. Tak, pomysł kontynuacji wydał się Guyo-
wi niezwykle pociągający. 

- Powiedz mi, Greville, czy panna Sheridan nie 

wybiera się czasami za mąż? - spytał, niby od nie­
chcenia. 

- Niestety, w Bath poluje się na posagi, a Sara żad­

nego nie posiada. Mieszka u Amelii, bywa razem 
z nią, pisze jej listy i tak dalej. Jednym słowem jest... 

- Damą do towarzystwa? - spytał z niedowierza­

niem Guy. - To niemożliwe! 

- Właściwie trudno to tak nazwać - zaczął skwap­

liwie wyjaśniać Greville, odruchowo broniąc Amelii. 

- Lady Fenton jest bardzo przywiązana do kuzynki 

i wcale nie zachowuje się jak chlebodawczyni. Ona 
i Sara są jak dwie przyjaciółki. Trudno zresztą, że-

background image

29 

by było inaczej, Amelia jest tak słodkim i czułym 
stworzeniem... 

- Drogi przyjacielu, do głowy by mi nie przyszło 

wątpić we wspaniałomyślność lady Amelii - zapewnił 
pospiesznie Guy. - Myślałem zupełnie o czymś innym. 
Jednak panna Sheridan, sam przyznasz, nie powinna 
znaleźć się w takim położeniu. Ciekaw jestem, czy mój 
ojciec o tym wie. Przecież on, jako jej chrzestny, po­
winien przynajmniej zadbać o jej posag! 

- Ho, ho - zaśmiał się Greville. - Posag? Wybacz, 

przyjacielu, ale miałem wrażenie, że ty z chęcią za­

serwowałbyś jej przede wszystkim mały flircik! 

- No, może w pierwszej chwili coś mi tam prze­

mknęło przez głowę - przyznał Guy. - Ale w tej sy­
tuacji... O, nie! Co by zresztą powiedział na to ojciec! 
Greville, poradź mi, jeśli nie uda mi się znaleźć róż 

w Bath, to gdzie ich szukać? 

- Róże? Czy ty aby nie przesadzasz? Przecież jest 

zima! 

- Wiem, wiem, sezon na róże dawno minął. Czuję, 

że trzeba będzie posłać po kwiaty do Bristolu. 

- Możesz sobie na to pozwolić - przyznał Greville 

bez cienia złośliwości. - Guy, czy ty przypadkiem nie 
pakujesz się w jakąś kabałę? 

- Chcę zrobić damie przyjemność. 
- Raczej zdobyć jej względy - skwitował Greville 

z posępną miną. - No cóż, powinienem cię chyba 
ostrzec. Panna Sheridan jest osobą bardzo inteligentną, 

background image

30 

jeśli będziesz knuł jakieś niecne plany, ona natychmiast 
je przejrzy. I nie chciałbym być w twojej skórze, jeżeli 

popadniesz w niełaskę u lady Amelii. No i jeszcze 

jedno... 

Wzrok Greville'a spoczął na róży, która jako jedyna 

zdołała ocaleć spod kół powozu. 

- Masz zamiar tak z nią paradować? - spytał ze 

złośliwym uśmiechem. - Guy, do diabła, wyglądasz 

jak głupkowaty dandys! 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

- Nie, moja droga, ja zabraniam! Nie wolno ci je­

chać do Blanchlandu! Przecież w ten sposób narazisz 
na szwank swoją reputację! Kochanie, błagam! 

Lady Fenton z wyrazem największego przerażenia 

na słodkiej twarzyczce zerwała się z sofy. Sara wes­
tchnęła ciężko. Jedyną dobrą stroną obecnej sytuacji 
był fakt, że kuzynka choć na chwilę przestała lamen­
tować z powodu tych nieszczęsnych kwiatów. Zszo­
kowana pomysłem Sary, wygłosiła jej dłuższe kazanie, 

a teraz, nie posiadając się z oburzenia, nerwowo krą­
żyła po pokoju. Wyglądała nieco komicznie, z powodu 
niskiego wzrostu można by ją wziąć za rozkapryszoną 
dziewczynkę. Dzięki ogromnej fortunie była jednak za­
liczana do najlepszych partii w Bath. 

- Och, Saro, ty na pewno uważasz, że przesadzam 

- narzekała teraz, opadając ciężko na sofę. - Ale ja 
naprawdę boję się o ciebie! 

- Nie gniewaj się, Milly, muszę tam jechać, Frank 

mnie o to prosi... 

- Prosi?! Nonsens! Przecież on nie żyje od trzech 

lat! A cóż ty tam możesz mieć za interes? 

background image

32 

- Milly, wybacz, to sprawa nadzwyczaj delikatna, 

choć niezbyt ważna. Zresztą jadę tam na krótko, no 
i jestem pewna, że te plotki o sir Ralphie są mocno 
przesadzone. 

- Przesadzone?! Sir Ralph Covell uczynił z Blanch-

landu siedlisko zła i rozpusty! I ty, droga Saro, zdajesz 
sobie doskonale sprawę, jak ten wyjazd wpłynie na 
twoją reputację! Boże, Boże, gdyby Frank zmar­
twychwstał, udusiłabym go gołymi rękami! Och, wy­
bacz, Saro, wiem, jak bardzo byłaś przywiązana do bra­
ta, zawsze gotowa uczynić dla niego wszystko, jedna­
kowoż... 

- Wiem, moja droga, wiem - przerwała łagodnym 

głosem Sara, głaszcząc czule kuzynkę po ręku. Amelia 
dobiegała już trzydziestki, od pięciu lat była szacowną 
wdową, a jednak Sara często odnosiła wrażenie, że 

z nich dwóch to ona jest osobą o wiele starszą i bar­
dziej doświadczoną. Lady Fenton, osoba o gołębim 
sercu, była nadzwyczaj impulsywna i nie potrafiła za­
panować nad emocjami. 

- Na dodatek chcesz jechać na dwa tygodnie przed 

Bożym Narodzeniem! 

- Bardzo mi przykro, Milly, ja po prostu muszę. 
- Najmocniej przepraszam - rozległ się od progu 

ugrzeczniony głos Chisholma, kamerdynera lady Fen­
ton. - Przyszli dwaj dżentelmeni... 

- Nie ma mnie w domu! - krzyknęła histerycznie 

Amelia. - Przecież mówiłam, że dziś nie przyjmuję! 

background image

33 

- Pozwolę sobie jednak zauważyć, że w przypadku 

sir Baynhama poleciła pani... 

- Greville? Czemu Chisholm nie mówi od razu? 

Prosić! Prosić! 

- Tak jest, proszę pani - odparł flegmatycznie słu­

żący i cicho wysunął się z pokoju, a Sara z trudem 
powstrzymała uśmiech. Ciekawe, czy droga Amelia do­
cenia anielską wprost cierpliwość swojej służby, która, 
o dziwo, zdawała się być autentycznie przywiązana do 
swej roztrzepanej chlebodawczyni. 

- Sir Greville! Jak miło pana widzieć! Nic nie wie­

działam o pańskim powrocie z Londynu. 

Na widok dwóch eleganckich dżentelmenów wkra­

czających do bawialni Amelia natychmiast zapomniała 
o zdenerwowaniu i rozpłynęła się w uśmiechach. 

- Lady Amelio! Panno Sheridan! - zaczął oficjal­

nym tonem sir Baynham. - Pozwolą, drogie panie, że 
przedstawię... lord Guy Renshaw, mój przyjaciel. 
Przez kilka dni zabawi w Chelwood. Panna Sheridan, 
zdaje się, miała już sposobność go spotkać... 

Serce Sary biło jak szalone, od pierwszej chwili gdy 

ujrzała wysokiego mężczyznę, wchodzącego za sir 
Greville'em do bawialni. A zatem jej wcześniejsze 
przypuszczenia okazały się słuszne, choć ten bardzo 
przystojny światowiec niewiele przypominał tamtego 
rozhukanego chłopaka, który dokuczał jej bezlitośnie 
lata temu. 

Lord zgiął się w wytwornym ukłonie. 

background image

34 

- Lady Fenton! To dla mnie wielki zaszczyt ujrzeć 

damę, o której urodzie i przymiotach miałem już spo­
sobność wiele usłyszeć. 

Amelia pokraśniała, a sir Greville posmutniał, za­

pewne gorzko teraz żałując, że przyprowadził do swej 
bogdanki tak doświadczonego uwodziciela. 

- Panno Sheridan... 
Uśmiech lorda był zniewalający, Sara natomiast 

uśmiechnęła się raczej blado, jako że nie zamierzała 
poddawać się urokowi jakiegoś bawidamka. 

- Łączy nas przyjaźń z lat dziecięcych, czyż nie 

tak, droga pani? 

- Och, jakie to intrygujące! - wykrzyknęła z em­

fazą Amelia. 

- Niestety, lord Renshaw raczył się pomylić, mó­

wiąc o przyjaźni - oświadczyła oschłym tonem Sara, 
z zadowoleniem zauważając w oczach lorda błysk 
zdziwienia. - Był wstrętnym chłopakiem, pamiętam, 
że z lubością straszył mnie różnymi obrzydliwymi pa­

jąkami i ropuchami. 

- Ależ to paradne! - krzyknęła znów Amelia, wy­

buchając perlistym śmiechem. - Zdaje się, że pan po­
rządnie zalazł za skórę mojej kuzynce, milordzie. Nie­
łatwo teraz będzie panu zdobyć jej przychylność! 

- Będę starał się usilnie, o ile panna Sheridan da 

mi ku temu sposobność - zapewnił Guy, spoglądając 
na Sarę wymownie. W jego spojrzeniu, pełnym ironii, 
kryła się też jawna prowokacja. Speszona Sara odwró-

background image

35 

ciła głowę, gdy tymczasem Amelia, zachwycona go­
ściem, zaprosiła go na sofę. 

- Proszę, milordzie, proszę, niech pan spocznie. Jak 

długo zamierza pan pozostać w Bath? W porównaniu 

z Londynem nasze prowincjonalne miasto wyda się pa­
nu z pewnością bardzo nieciekawe. 

- Nie sądzę - mruknął Guy, rzucając znów wy­

mowne spojrzenie na Sarę. 

Usadowiwszy się obok pani domu, uprzejmie podjął 

konwersację: 

- Niestety, długo tu nie zabawię. Wracam z Pół­

wyspu* i spieszę do domu, do rodziny. Pojutrze za­
mierzam ruszyć do Woodallan. 

- Ale jutro jest pan jeszcze w Bath. Wybornie! -

szczebiotała Amelia, obdarzając Guya uwodzicielskim 
uśmiechem. - W takim razie musi pan przyjść jutro 
na mój bal, milordzie. Bohater, który właśnie powrócił 
z wojny! Przecież ja wydaję ten bal w celu uczczenia 
naszych zwycięstw***. 

Tymczasem sir Greville przysiadł na krześle obok 

Sary, rozpoczynając miłą, towarzyską pogawędkę. Wi­
zyta obu dżentelmenów odwróciła uwagę Amelii od 
wyjazdu Sary do Blanchlandu, co nie oznaczało, na-

Póiwysep Iberyjski 
Wspólna kampania wojsk koalicyjnych (brytyjskich, hiszpańskich 
i portugalskich) w celu wyparcia wojsk napoleońskich z Półwyspu 
Iberyjskiego (1808 - 1813). 
Zwycięstwa koalicjantów pod Talaverą (1809) i pod Vitorią (1813). 

background image

36 

turalnie, że Amelia do tego tematu nie powróci. Za­

pewne wałkowana też będzie sprawa nieszczęsnych 
róż, które uległy zniszczeniu. 

Po jakimś czasie w bawialni zjawili się lokaj i po­

kojówka z napojami i wtedy to Guy i Greville, bardzo 
zręcznie, zamienili się miejscami. Sara zauważyła pełne 

wdzięczności spojrzenie, jakim sir Baynham obdarzył 
przyjaciela, sadowiąc się obok damy swego serca. Ten 
drobny fakt ukazywał lorda w zdecydowanie lepszym 
świetle i dodał Sarze nieco otuchy. 

- Pozwoli pani, że dotrzymam jej towarzystwa? -

spytał lord z uśmiechem, od którego Sarze omal nie 
zakręciło się w głowie. - Zapewniam, że nie grozi pani 
żadne niebezpieczeństwo. Niecne igraszki z niezbyt 
pociągającymi stworzonkami należą do przeszłości 
i dziś ośmielam się prosić o wybaczenie za tego pa­

jączka, który przypadkiem rozsiadł się na pani krześle 

w pokoju jadalnym. 

- To była ropucha, pająkami dręczył mnie pan 

w szkole - sprostowała panna Sheridan. - Ale proszę 

się nie zamartwiać, milordzie, te incydenty nie odebrały 

mi hartu ducha. 

- Słowa pani przyjmuję z wielką ulgą - stwierdził 

z zadowoleniem Guy, podsuwając Sarze talerzyk 
z herbatnikami. - Ale ja ośmielam się prosić o więcej, 
panno Sheridan. Pragnąłbym, aby pani zdanie o mnie 
było jak najlepsze. 

- Szkoda, że zapragnął pan tego dopiero teraz -

background image

37 

zauważyła Sara słodziutkim głosem. - Gdy wcześ­
niej zdążył pan tak okrutnie obejść się z moimi kwia­
tami! Nieprawdaż? 

- Tak, to było nadzwyczaj niefortunne wydarzenie 

- przyznał z teatralnym westchnieniem Guy, spoglą­
dając na lady Fenton. - Kuzynka pani była bardzo nie­
zadowolona? Szkoda, że nie pozwoliła pani odprowa­
dzić się do domu, miałbym wtedy okazję paść jej do 
nóg i prosić o przebaczenie. 

- Doskonale pan wie, milordzie, że nie wypadało 

mi zrobić inaczej. A Amelia, nie będę ukrywać, była 
bardzo niezadowolona. Moja kuzynka jest istotą ob­
darzoną wieloma talentami, ale nawet ona nie zrobi 
dekoracji z kwiatów czerwonych, białych i niebie­

skich, jeśli tych czerwonych zabraknie. 

- A, czyli miała być to dekoracja w barwach na­

rodowych! 

- Tak wymarzyła sobie Amelia. 
- Jest mi niezmiernie przykro - powiedział ze 

skruchą Guy, nie spuszczając oczu z Sary. 

Uprzejmy uśmiech nie schodził z jego ust, uśmiech­

nęła się więc i ona, leciutko, nieśmiało. 

- Żałuję bardzo, że nie rozpoznałem pani od razu 

- powiedział, przyciszając głos. - Ale skąd mogłem 

wiedzieć, że strachliwe dziewczątko przemieni się 
w tak piękną damę, zdolną powalić każdego mężczy­
znę na kolana! 

W pełnym zachwytu spojrzeniu lorda pojawiło się 

background image

38 

jeszcze coś, co Sarę zupełnie zbiło z tropu. Jej twarz 

pokrył ciemny rumieniec. Co za sytuacja... Ona, Sara 

Sheridan, siedzi sobie w bawialni kuzynki, a obok, na 
krzesełku, tkwi dżentelmen, którego dziś rano spotkała 
przypadkiem na ulicy - po trzynastu latach z okła­
dem. Siedzą i rozmawiają, jednak z nią dzieje się coś 
niedobrego. Myśli udaje się jej jeszcze jako tako sku­
pić, ale gdzieś głęboko w duszy wszystko dziwnie 
drży. 

- Żarty pan sobie stroi - powiedziała ostro, prag­

nąc dodać sobie animuszu. - Wydaje mi się, że pan 
w ogóle nie wydoroślał. 

- Jak to? - stropił się Guy, robiąc zabawnie zafra­

sowaną minę. - Przecież tyle urosłem! 

- Ale nie pozbył się pan swojej skłonności do pra­

wienia damom zbędnych pochlebstw! Pamiętam, jak 
próbował pan oczarować nawet moją babcię! Była 
zgorszona, że pan pomimo młodego wieku już jest tak 
biegły we flirtowaniu! 

- No cóż, chciałem podszlifować trochę swoje 

umiejętności - odparł Guy z niedbałym uśmiechem. -
Zaręczam jednak, że w ciągu tych trzynastu lat nabra­
łem trochę ogłady i... doświadczenia. 

O tak, temu Sara zaprzeczyć nie mogła! Dobiega­

jący trzydziestki dżentelmen, pełen swady i dowcipu, 

na pewno jest o wiele bardziej niebezpieczny niż do­
rastający chłopak. 

- Nie wątpię, proszę jednak oszczędzić mi szcze-

background image

39 

gółów. Sądzę, że nie byłyby one odpowiednie dla mo­
ich uszu. 

- Zdaje się, że ja w ogóle nie jestem odpowiedni 

- stwierdził melancholijnie Guy. - A pani, ku mojemu 
wielkiemu ubolewaniu, jest wzorem wszelkich cnót, 
panno Sheridan. 

- Mam nadzieję - oświadczyła bardzo już os­

chłym tonem Sara. - I dlatego proszę, aby nasza roz­
mowa ograniczyła się do zwykłej, towarzyskiej kon­
wersacji. 

- Ale dlaczego? - zaprotestował Guy, patrząc na 

nią niewinnie. - Spodziewałem się, że nasza dawna 
znajomość zezwala na odrobinę poufałości. 

- Poufałości? - powtórzyła Sara podniesionym gło­

sem, a zauważywszy zaintrygowane spojrzenie Amelii, 
dokończyła ciszej: - Pana oczekiwania są zbyt śmiałe. 

Guy wzruszył nieznacznie ramionami i zamilkł, 

jakby uznając swoją porażkę, Sara czuła jednak, że to 

tylko chwilowe zawieszenie broni. Aby uprzedzić więc 
następną potyczkę, gorączkowo zastanawiała się w du­
chu nad jakimś innym tematem. Raczej poważnym, po­
nieważ bywanie w sztywnym, szalenie dystyngowa­
nym towarzystwie Bath nie przygotowało jej do błys­
kotliwej, dowcipnej konwersacji, nie mówiąc już 
o flircie. 

- Był pan na wojnie, prawda? Przypuszczam, że 

przebywał pan długo poza krajem. Pańska rodzina 
z pewnością bardzo stęskniła się za panem. 

background image

40 

Rozbawienie w oczach Guya świadczyło jedno­

znacznie, że pojął wybieg Sary, uprzejmie podjął jed­
nak temat: 

- Tak, panno. Sheridan. Przez cztery łata służyłem 

pod Wellesleyem . Wróciłem tylko dlatego, że ojciec 
mój podupadł na zdrowiu i chce, abym pomógł mu 
zarządzać majątkiem. 

- Przykro słyszeć, że lord jest niezdrów. Mam na­

dzieję, że to nic poważnego. 

- Ja też mam taką nadzieję, choć obawiam się naj­

gorszego - powiedział Guy przygnębionym głosem. -
Prosić kogoś o pomoc... To do ojca zupełnie niepo­
dobne. A tymczasem wręcz nastawał, abym wrócił. 

Uśmiechnął się smutno i spróbował dokończyć lżej­

szym tonem: 

- Moja matka będzie bardzo szczęśliwa. Przez czte­

ry lata przeklinała Bonapartego, że rozpoczął tę wojnę. 

- A ja bardzo długo nie widziałam się z pańskimi 

rodzicami, chyba już kilka lat, chociaż z pańską matką 
pisujemy do siebie. W swym ostatnim liście wspomi­
nała, że ma nadzieję na pański rychły powrót. Pańska 
matka okazuje mi wiele serdeczności, milordzie. List, 
który dostałam od niej po śmierci mego ojca, bardzo 
mnie podtrzymał na duchu. 

* Arthur Wellesley (1769-1852), późniejszy lord Wellington, dowódca wojsk 

koalicyjnych w kampanii antynapoleońskiej na Półwyspie Iberyjskim. 

background image

41 

- Na pewno było pani bardzo ciężko - powiedział 

łagodnie. - Miała pani dopiero dziewiętnaście lat, pra­
wda? A wkrótce potem straciła pani i brata, i dom ro­
dzinny. 

Dom rodzinny w Blanchlandzie, do którego teraz 

miała jechać... To dziwne, lecz przez chwilę zupełnie 
o tym zapomniała. Ale teraz wróciło wszystko, co 
przedtem tak zaprzątało umysł Sary. Jaka jest panna 
Oliwia Meredith? Jej list był bardzo poprawny 
i uprzejmy, pięknie wykaligrafowany, znać, że dziew­
czyna uczyła się w świetnej szkole. I gdzie jej teraz 

szukać? Trzeba to wszystko starannie obmyśleć... 

- Proszę wybaczyć, lordzie - powiedziała szybko, 

zauważywszy baczne spojrzenie Guya. - Zamyśliłam 
się. Przypomniało mi się Blanchland. 

- A jak mieszka się pani z lady Amelią? Na pewno 

nie nudzi się pani! 

Guy z uśmiechem spojrzał na lady Fenton, prawiącą 

coś Greville'owi z wielkim przejęciem, nachyloną ku 
niemu tak blisko, że jej ciemne loki muskały ramię 
rozmówcy. Sara również spojrzała na zajętą sobą parę 
i po raz pierwszy roześmiała się w głos. 

- O, tak! W towarzystwie Amelii nie sposób się 

nudzić! A przy tym jest mi ogromnie życzliwa, jak 
siostra. 

- A jak pani sądzi - spytał Guy cicho. - Czy lady 

Fenton ulituje się w końcu nad biednym Greville'em 
i przyjmie jego oświadczyny? 

background image

42 

To pytanie, stanowczo zbyt osobiste, wykraczało 

poza ramy towarzyskiej konwersacji. Uśmiech znikł 
z twarzy Sary, jej oczy pociemniały. 

- Panno Sheridan, nie zasłużyłem sobie na takie 

traktowanie - oświadczył z rozbrajającym uśmiechem. 
- Powoduje mną troska o dobro przyjaciela, wiem 
przecież, jakim afektem darzy lady Fenton! No, cho­
ciaż może rzeczywiście moje pytanie było zbyt po­
ufałe... 

- Może trochę - przyznała niespodziewanie łagod­

nym głosem Sara, prostując się na krześle. - Wyznam 

jednak panu, że również czekam na to z wielką nie­

cierpliwością. Od dwóch lat usiłuję przekonać Amelię, 
ale ona jest głucha na moje argumenty. 

- Greville skarżył się na to samo - przyznał smęt­

nie Guy. - Panno Sheridan, a pani? Tak piękna panna 
na pewno ma niejednego konkurenta. Proszę uchylić 
rąbka tajemnicy, z radością zawiozę rodzicom jakąś 
miłą wiadomość. 

Już pytanie dotyczące Amelii było bardzo śmiałe, 

jednak to ostatnie po prostu zaparło Sarze dech i zmu­

siło do udzielenia bardzo ostrej odpowiedzi. 

- Więc niech pan będzie łaskaw przekazać, że cie­

szę się najlepszym zdrowiem i pogodą ducha. I kła­
niam się pięknie! 

Guy wcale nie sprawiał wrażenia zdeprymowanego, 

przeciwnie, wydawał się nadzwyczaj usatysfakcjo­
nowany odpowiedzią. 

background image

43 

- Dziękuję, panno Sheridan. Pani słowa ośmielają 

mnie i pozwalają mieć nadzieję... 

- Chyba płonną! - padła następna, druzgocąca 

odpowiedź. - Nie mam najmniejszego zamiaru ośmie­
lać pana do czegokolwiek! 

Guy z wielką powagą pokiwał głową. 

- No tak, teraz rozumiem! Sądziłem, że dżentel­

meni z Bath są ślamazarni, a teraz widzę, że to pani 
patrzy na nich z wysoka! Chyba niełatwo zdobyć pani 
przychylność, panno Sheridan! 

- Na pewno będzie to ponad siły pewnego... nicponia, 

który tak potraktował moje róże! Nie sądzę jednak, żeby 
z tego powodu pobyt w naszym mieście uważał pan za 
zmarnowany. Mnóstwo młodych dam będzie zachwyco­

nych, jeśli lordowska mość raczy z nimi poflirtować. 

- Flirciary? O, nie! Mnie interesuje ktoś inny -

stwierdził krótko Guy, spoglądając na nią bardzo wy­
mownie. -I dlatego usilnie proszę, aby na jutrzejszym 

balu pozwoliła mi pani ze sobą zatańczyć. 

- Nie wiem jeszcze, czy w ogóle będę na tym balu, 

milordzie - oświadczyła wyniośle panna Sheridan. -
Mam inne zamysły! 

Niestety, rozbawione oczy Guya wręcz napawały 

się jej chłodem i oschłością. 

- Zamierza pani sprawić swej kuzynce taki zawód? 

Lady Amelia z pewnością będzie niepocieszona. Czy 
mam osobiście wystąpić do niej z petycją, aby wyper­

swadowała pani ten niedorzeczny pomysł? 

background image

44 

- Nie, nie, proszę sobie w ogóle nie zawracać tym 

głowy - zaprotestowała żywo Sara, a jej policzki zro­
biły się o ton ciemniejsze. Zdawała sobie sprawę, że 
zagalopowała się. Guy naturalnie też zdawał sobie z te­
go sprawę i teraz upajał się jej zakłopotaniem. 

Kiedy wielki zegar dostojnie i głośno wybił go­

dzinę, Amelia z cichym okrzykiem poderwała się 
z sofy. 

- Panowie wybaczą, ale jestem zaproszona do pani 

Chartley na wista. Nie chciałabym się spóźnić... 

Panowie powstali z miejsc. Greville ofiarował 

się Amelii jako eskorta, co przyjęła z wdzięcznym 
uśmiechem. Guy złożył na dłoni Sary delikatny poca­
łunek. 

- Jestem pewien, że spotkamy się jeszcze dziś wie­

czorem. Czy panie wybierają się na tańce do Pump 
Room? 

- Naturalnie! - wykrzyknęła Amelia, ubiegając Sa­

rę, która miała zamiar zaprzeczyć. - Po raz ostatni 
w tym roku będą grać ludowe tańce! Jak to miło, że 
znów będzie okazja pana spotkać, lordzie Renshaw! 

- Cała przyjemność po mojej stronie, lady Fenton! 

Kłaniam się nisko, panno Sheridan! 

Wyszli razem. Sara, spoglądając dyskretnie zza fi­

ranki, widziała, jak lord jeszcze raz żegna się z Amelią 
i przyjacielem, i rusza w przeciwną stronę. Guy Ren­

shaw. Wyrósł na czarującego dżentelmena, no i wcale 
nie krył, że interesuje go panna Sheridan. Niestety, dla 

background image

45 

Sary nie było tajemnicą, że za lordem ciągnie się zła 
sława flirciarza i uwodziciela. Czyż można więc brać 

jego słowa poważnie? Na pewno nie. Nie należy 

w ogóle zawracać sobie tym głowy, tym bardziej że 
Guy i tak wkrótce wyjeżdża z Bath. A ona wyrusza 
do Blanchlandu... Nagle ogarnęło ją wielkie przygnę­
bienie. Poczuła, że wcale nie pragnie oglądać, co roz­
pustny kuzyn uczynił z dawnego gniazda Sheridanów 
ani rozwiązywać problemów nieślubnej córki Franka. 
Amelia ma rację, odradzając jej tę podróż. Przecież 
pan Churchward również sugerował, aby posłać tam 
kogoś innego. 

Pojedzie jednak. Oczywiście! Jeśli będzie działać roz­

ważnie, wszystko pójdzie gładko. Z Bath do Blanchlandu 

jest tylko jeden dzień drogi. Z pewnością odszukanie 

Oliwii nie zajmie zbyt wiele czasu. Wypyta dziewczynę 
o jej kłopoty, przekaże odpowiednie dyspozycje panu 
Churchwardowi i wróci do Bath. Zajmie jej to tydzień, 
najwyżej dziesięć dni. 

Obecność lorda Renshawa i sir Greville'a Baynha-

ma na tańcach w Pump Room wywołała wielkie po­
ruszenie. Greville był znaną postacią wśród miejscowej 
socjety, jako że majątki Baynhamów ciągnęły się na 
północ od Bath, zaledwie kilka kilometrów od miasta. 
Niejedna dama gotowa była pocieszyć przystojnego 
lorda, gdyby tylko przestał oświadczać się lady Fenton. 
Tego wieczoru jednak jeszcze większe zainteresowanie 

background image

46 

wzbudzała osoba lorda Renshawa, partii znakomitej, 
gdyż ten młody człowiek, nie tylko przystojny i bo­
gaty, dziedziczył również tytuł lordowski. 

Wieczór był bardzo piękny, niebo usiane gwiazda­

mi. Niewielką odległość, dzielącą Brock Street od 
Pump Room, Amelia i Sara postanowiły pokonać pie­
szo. Każda dama wie, że mroźne powietrze pięknie 
różowi policzki i dodaje blasku oczom. 

- Wyglądasz prześlicznie, moja Saro! - mówiła 

z aprobatą Amelia, kiedy po przybyciu na miejsce wy­
plątały się z długich peleryn. - Zawsze wyglądasz bez 
zarzutu, cieszy mnie jednak, że na ten wieczór porzu­
ciłaś nareszcie żałobne kolory! Wiem, kochanie, byłaś 
bardzo oddaną siostrą, ale niepodobna, abyś do koń­
ca życia chodziła ubrana na ciemno. Jesteś jeszcze taka 
młoda... A w tych różowościach jest ci po prostu 
cudnie! Ciekawa jestem, czy to przypadkiem nie 
pewien dżentelmen wpłynął na tak cudowną prze­
mianę... 

- O, popatrz, Milly! - zawołała pospiesznie Sara. 

- Pan Tilbury, razem z siostrą! 

- Aha, rzeczywiście, to on - stwierdziła obojętnym 

głosem lady Fenton, spoglądając wręcz z niesmakiem 
na nudnawego dżentelmena z sąsiedztwa. - Całe 
szczęście, że Greville przyprowadzi tego młodego, cza­
rującego przyjaciela. W Bath rzadko kiedy uświad­
czysz kogoś tak interesującego. 

Sara zarumieniła się jak piwonia - ale przecież tak 

background image

47 

dzieje się zawsze, kiedy z mrozu wchodzi się do po­
rządnie ogrzanego pomieszczenia! Nigdy nie przyzna­
łaby się kuzynce, że swej toalecie poświęciła dwa razy 
więcej czasu niż zazwyczaj i przeżywała męki, nie mo­
gąc się zdecydować, czy wybrać jedwab różowy, czy 

w kolorze morskim. Zdenerwowanie, które odczuwała 
przez całe popołudnie, teraz przybrało na sile i osiąg­
nęło apogeum, gdy razem z Amelią przekraczały próg 
sali balowej. Doświadczyła wówczas sensacji zupełnie 
sobie nieznanych. Ucisk w sercu był bolesny, nogi 
dziwnie odmawiały posłuszeństwa. I to wszystko z po­
wodu Guya Renshawa, który kiedyś wpuścił do jej po­
koju olbrzymią ropuchę. 

Guy był już w sali balowej, zajęty rozmową z Gre-

ville'em. Oczy prawie wszystkich dam zwrócone były 
w jego stronę. Nic dziwnego. Dumny Woodallan, nad­
zwyczaj przystojny i elegancki, wprost przyciągał 
wzrok. 

- Przynajmniej połowa znajomych pań słyszała już, 

że lord złożył nam wizytę i prosiła, aby go przedstawić 

- szeptała Amelia, skrywając uśmiech za wachlarzem. 
- Już dawno nikt nie zrobił takiej furory. 

- Grev też wygląda bardzo korzystnie. 
- Tak. Prezentuje się całkiem znośnie - powiedzia­

ła Amelia głosem tak doskonale obojętnym, że Sara 
zapragnęła nagle chwycić ją za szczupłe ramionka 
i potrząsnąć z całej siły. - Bardzo go lubię, wiesz, to 
takie siostrzane uczucie. 

background image

48 

- Siostry bardzo surowej - zauważyła cierpko 

Sara. 

- Naprawdę aż tak źle go traktuję? 

- Okropnie! I nie doceniasz ani trochę! A to 

wspaniały i bardzo porządny człowiek. Wybacz 

szczerość, Milly, ale on nie przegrywa kroci w karty 

ani nie upija się do nieprzytomności jak twój zmarły 

mąż! 

- No, może... - przyznała Amelia bez większego 

entuzjazmu. - Ale Alan był taki porywający! 

Sara westchnęła w duchu. Dla niej Alan Fenton był 

zwykłym nicponiem, pozbawionym wszelkich zasad, 

a Amelia, dziwna rzecz, wspominała go wręcz z roz­

rzewnieniem, lekceważąc prawego i uczciwego Gre-

ville'a. Tego samego Greville'a, którego jasnoniebie­

skie oczy pojaśniały jeszcze bardziej na widok zbliża­

jącej się lady Fenton. 

- Panno Sheridan! Witam panią! - mówił miło 

Guy, delikatnie ujmując dłoń Sary. - Błagam o taniec, 

chociaż jeden, wyjąwszy jednak menueta, który jest 

dla mnie stanowczo zbyt podniecający! 

A więc znowu kpił. 

- Czyżby gustował pan w tańcach ludowych? -

spytała sucho. - Będą grać je po ósmej. 

- A walca? 

- O, nie! Walc jest zbyt szybki dla Bath. 

- A więc trudno! W takim razie będę prosił o ta­

niec ludowy, panno Sheridan! A teraz, jeśli wolno, był-

background image

49 

bym zaszczycony, gdyby pani zechciała zaspokoić głód 
w moim skromnym towarzystwie. 

- Dziękuję, z miłą chęcią - odparła uprzejmie Sa­

ra, przyjmując ramię lorda. 

Zręcznie manewrując między gośćmi, przeprowadził 

ją do bocznej sali i usadowił w zacisznej wnęce, a sam 

podszedł do stołu, zastawionego smakowitym jadłem. 
Natychmiast obstąpiło go kilka młodziutkich dam, de­
biutujących w wielkim świecie. Jedna z nich wciągnęła 
go w rozmowę na temat rozkoszy podniebienia, odczu­
wanych przy spożywaniu poziomek. Tymczasem za ko­
lumną, nieopodal wnęki, w której siedziała Sara, stały 
dwie matrony, czujnym okiem obserwujące swe pocie­
chy. Ich teatralny szept, niestety, docierał do uszu Sary. 

- A jego reputacja, droga pani Bunton! - narzekała 

jedna z dam. - Koszmar! Prawdziwy koszmar! 

- Czy tak, pani Clarke? 
- No... Przynajmniej tak mówiono o nim, zanim 

poszedł na wojnę. Być może służba wojskowa nieco 
go odmieniła, ale... 

- Ma pani rację, jak już ktoś pobłądził... 
- Myślę jednak, że małżeństwo z porządną kobietą 

wypleni z niego złe nawyki. 

Obie damy zamilkły na chwilę, niechybnie zasta­

nawiając się nad korzyściami płynącymi z małżeństwa 
z lordem. 

- Słyszała pani, że lady Melville była jego kochan­

ką? Przez cały rok! 

background image

50 

- O, tak! Mówiono, że to był bardzo namiętny i burz­

liwy romans! 

- A potem ta historia z lady Paget! 
- Okropność! A jej mąż podobno niczego się nie 

domyślał. 

- Teraz lord Woodallan ponoć chce, żeby jego syn 

się ustatkował. 

- Woodallanowie są bardzo bogaci. 
- O, tak. Gdyby lord starał się o pani Emmę, nie 

wiem, co bym pani radziła... 

- Sama też nie wiem... Ale on podobno lubi jas­

nowłose! Jak moja Emma! 

Może to i dobrze, że lord, umknąwszy pannom, po­

wrócił już do Sary, czuła bowiem, że jej biedne uszy 
nie wytrzymają dłużej tego gadania. 

- Panno Sheridan! Czy coś się stało? - pytał za­

niepokojony Guy, stawiając na stole tacę. - Wygląda 
pani na bardzo zdenerwowaną! Może pani coś dolega? 

- Czuję się wyśmienicie - oświadczyła lodowatym 

głosem. - Choć przed chwilą zmuszona byłam do po­
znania listy pańskich miłostek! Chyba dobrze, że pan 
wkrótce opuszcza Bath, bo z pańskiego powodu za du­
żo zamieszania w naszym prowincjonalnym... gołęb­
niku! Doprawdy... 

- Zadziwiające! - wykrzyknął Guy, wpatrując się 

zachwyconym wzrokiem w jej wzburzoną twarz. -

Nigdy bym nie przypuszczał, że stać panią na taką 

szczerość! A więc zmuszono panią do wysłuchania fry-

background image

51 

wolnych plotek? Panią, taką układną, przyzwoitą pannę 
z Bath! 

- Bo ja taka jestem naprawdę, milordzie - odparła 

Sara i natychmiast wypiła nieprzyzwoicie duży łyk 
szampana. - Dlatego też myślę, że to nie wypada, aby 

pan zaszczycał mnie swoją uwagą. 

- Ale dlaczego? - spytał Guy, nagle posmutniały. 

- Czy dlatego, że pani cieszy się powszechnym sza­
cunkiem, a ze mną, niestety, jest inaczej? Panno She-
ridan, ja naprawdę jestem pani bardzo wdzięczny za 
miłe traktowanie... Może dzięki temu uda mi się 
poprawić moją nie najlepszą reputację? Kiedy te ma-
trony zauważą, że pani patrzy na mnie przychylnym 
okiem... 

- Nonsens! Pan mówi same nonsensy, milordzie! 

Guy uśmiechnął się, lecz natychmiast znów spo­

ważniał. 

- Dobrze, panno Sheridan! Jeśli nie gustuje pani 

w moich nonsensach, spróbuję posłużyć się prawdą. 

Jakby mimochodem, lekko musnął dłoń Sary. Pra­

wie niewyczuwalnie. I znów Sara odczuła rzecz nową, 
niebywałą. Jego palce prawie jej nie dotknęły, a jej 
się wydało, że te palce... parzą. 

- Myślę, panno Sheridan, że mamy pokrewne du­

sze, mimo że różnimy się od siebie. 

Sara, milcząc, zabrała się do jedzenia, szczęśliwa, 

że ręka, w której trzyma widelec, jakimś cudem nie 
drży gwałtownie. 

background image

52 

- Panno Sheridan? Czy pani nigdy nie pragnęła 

przeżyć czegoś bardziej... ekscytującego? 

Serce Sary nadal biło jak młotem, teraz jednak prze­

de wszystkim z gniewu. Czy lordowska mość potrafi 
z nią mówić tylko na jeden temat? Jednocześnie po­
czuła się bezradna, ponieważ była całkowicie pewna, 
że lord nie zmieni tematu, pozostaje tylko kwestia, jak 

głęboko postanowił go drążyć. 

- Moje życie wcale nie jest mało ekscytujące, mi­

lordzie. Mam swoje książki, listy i krąg bliskich zna­

jomych. W Pump Room bardzo często odbywają się 

różne koncerty, a kiedy pogoda sprzyja, można spa­
cerować po parku. 

- Faktycznie, bardzo ekscytujące zajęcia - mruknął 

Guy pod nosem, rzucając jej pełne ironii spojrzenie 
znad swego kieliszka. - Czy była pani w Londynie? 

- Nie, nie byłam. 
- Rozumiem... no tak. 
Ironia znikła z jego oczu, znów mówił poważnie. 
- Pani ojciec umarł zbyt wcześnie i nie było niko­

go, kto wprowadziłby panią w świat. Przecież pani brat 
bez przerwy podróżował... 

- Mnie naprawdę podoba się życie na prowincji -

przyznała szczerze Sara. - Bath jest uroczym miastem. 

- Nie wątpię! I mówię to najzupełniej poważnie. 

Jednak czy pani nigdy nie miała ochoty cieszyć się 
młodością? Odzyskać ją? 

- Ależ ja wcale nie mam poczucia, że straciłam 

background image

53 

swoją młodość! Poza tym myślę, że jeszcze daleko mi 
do wieku sędziwego! 

- Brawo! Jakież to budujące, spotkać młodą damę, 

która wcale nie rozpacza, że życie jej umyka. I kto 
wie, co jeszcze przed panią. Dzisiejszego wieczoru pa­
ni wygląd stanowi zachętę dla każdego hm... znawcy 
uroków niewieścich. 

- Nie mam zamiaru nikogo do niczego zachęcać. 
- Wspomniałem tylko o pewnym typie mężczyzn. 
- Chyba nie bardzo wypada mi się w to zagłębiać, 

milordzie. 

- Cóż za subtelność i rozwaga! Lady Amelia za­

pewne uważa, że jest pani idealną damą do towarzy­
stwa. Mam rację? 

Rozmowę przerwało niespodziane zjawienie się pa­

na Tilbury'ego, pragnącego zatańczyć z panną Sheri-
dan. Nie było powodu, żeby odmówić. Sara, zgodnie 

z konwenansami, przeprosiła Guya, Guy nie protesto­
wał. I nagle to uleganie konwenansom zirytowało Sarę. 
Potem, tańcząc z ociężałym sąsiadem, mogła tylko po­

patrywać, jak piękny Guy obskakuje co ładniejsze pan­
ny. Wmawiała sobie, że ją to w ogóle nie obchodzi. 
Do ich wspólnego tańca Guy stawił się odrobinę za 
późno. Sara zauważyła, że trudno mu było rozstać się 
z poprzednią partnerką, bardzo młodą i bardzo urodzi­
wą panną Bunton. Zdenerwowało ją to, owszem, udało 

jej się jednak powitać Guya spokojnie i miło. Potem 
jednak poczuła się wręcz upokorzona, kiedy jego kpią-

background image

54 

ce spojrzenie powiedziało wyraźnie, że on wyczuwa 

jej nastrój. To zirytowało ją jeszcze bardziej. 

- Jest pani dziwnie osowiała - stwierdził Guy po 

chwili. - Tańczy pani doskonale, nie musi więc pani 
uważać na każdy krok. Co się stało, panno Sheridan? 
Czyżbym znów naraził się pani? 

Kpina w jego oczach na nowo roznieciła gniew Sa­

ry. Niestety, piękny lord wyzwalał w niej najgorsze in­

stynkty. 

- Spędziliśmy razem zaledwie kilka godzin, milor­

dzie - oświadczyła na pozór słodko. - To zbyt krótko, 
aby pan był w stanie czymkolwiek mi się narazić. 

Rozdzielili się w tańcu, Sara zdążyła jednak prze­

chwycić ponure spojrzenie Guya, który powrócił po 
kilku minutach z gotową ripostą: 

- No cóż, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kie­

dyś uda rai się zburzyć pani spokój. A może jednak 
uczyni mi pani tę łaskę i już teraz raczy mnie zauwa­
żyć, ofiarowując choć odrobinę... antypatii? 

- Ależ... milordzie! 
- Dlaczego nie? To chyba będzie lepiej odzwier­

ciedlać stan faktyczny! 

- Proszę o wybaczenie, milordzie. Trochę niezręcz­

nie się wyraziłam. 

Muzyka przestała grać, ale Guy nie puszczał ręki 

Sary. Stali wśród kłębiącego się tłumu, lecz Sara miała 
wrażenie, że nagle dookoła zapadła cisza, że w sali 
nie ma nikogo oprócz niej i Guya. Przekonanie, że on 

background image

55 

pragnie ją pocałować, było tak silne, iż bezwiednie od­

sunęła się o krok... 

- Proszę się nie lękać - powiedział Guy cicho. -

Nie zrobię tego... przynajmniej nie teraz, nie tutaj. Ale 

pokusa jest ogromna, panno Sheridan! 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Tej nocy Sara spała mocnym, zdrowym snem, obu­

dziła się jednak bardzo wcześnie, trapiona niespokojną 
myślą. Jak sir Ralph zareaguje na jej niespodziewaną 
wizytę? Czy okaże życzliwość córce zmarłego kuzyna? 
Czy będzie można obdarzyć go zaufaniem? Raczej nie, 

skoro Oliwię po raz ostatni widziano w drzwiach jego 

rezydencji, a potem zaginął po niej wszelki słuch. Sara 
zadrżała i wsunęła się głębiej pod kołdrę, gdzie było 
ciepło i bezpiecznie. Nie po raz pierwszy miała wra­

żenie, że wplątuje się w sytuację jakby żywcem wziętą 
z gotyckich opowieści. Z drugiej jednak strony, jako 
osoba trzeźwa i praktyczna, wierzyła, że istnieje proste 
wytłumaczenie zniknięcia Oliwii. Prawdopodobnie 
wyjechała do krewnych, nikomu o tym nie mówiąc, 
a jej kłopoty to romans lub prośba o załatwienie po­
sady guwernantki przy jakiejś majętnej rodzinie. Tak 
więc na pewno uda się wszystkiemu zaradzić! 

Odrzuciła kołdrę i raźno wyskoczywszy z łóżka, 

podeszła do okna. Na czystym, bezchmurnym niebie 
świeciło blade, zimowe słońce. Było pięknie, choć na 
pewno bardzo mroźnie. W całym domu panował już 

background image

57 

rej wach, przygotowania do wieczornego balu ruszyły 
pełną parą. Sara, naturalnie, ofiarowała się z pomocą, 
znając jednak dobrze Amelię, wiedziała, że kuzynka 

jeszcze śpi. Zatem nic nie stało na przeszkodzie, aby 

przed śniadaniem zaaplikować sobie porządny łyk cu­
downego, mroźnego powietrza. 

Za domem lady Fenton, w podwórzu, była niewiel­

ka stajnia. Stały tam dwa konie do powozu, łagodna 
siwa klaczka do spokojnych przejażdżek po parku oraz 
druga klacz, nieco ostrzejsza, na której lubiła jeździć 
Sara. A ten rześki poranek wprost zapraszał na prze­

jażdżkę. Astra zapewne była tego samego zdania. Sta­

tecznym krokiem przemierzyła ciche jeszcze ulice 

Bath, a kiedy dotarły do wyłożonej darnią Landsdown, 
zerwała się ochoczo do galopu. Z galopu szybko prze­

szła w cwał i niebawem stajenny Tom, towarzyszący 
Sarze, pozostał daleko w tyle. Dojechawszy więc sa­
motnie do wzgórz, za którymi ciągnęła się posiadłość 
Greville'a Baynhama, Sara puściła wodze luzem i koń 
zaczął wspinać się po stromym zboczu. Na szczycie 
wzniesienia teren był znów płaski i Sara pozwoliła 
Astrze iść swobodnie, swoim tempem, a sama zagłę­
biła się w rozmyślaniach. 

Lord Guy Renshaw... O, tak! Miał rację. Łączy ich 

jakieś pokrewieństwo dusz, dziwne i niepokojące. Po­

winna unikać go, mimo że pod wieloma względami 
był bardzo dobrą partią. Tak dobrą, że śmiało mógł 
ożenić się z damą stojącą o wiele wyżej w hierarchii 

background image

58 

społecznej niż skromna dama do towarzystwa, co pra­
wda ustosunkowana, ale za to bez grosza. Jednak, 
z drugiej strony, lord nie był dobrą partią z powodu 
swej mocno nadszarpniętej reputacji, a poza tym nie 
sprawiał wrażenia człowieka, który pragnie się ustat­
kować. Zatem znajomość z nim może spowodować 
groźne w skutkach komplikacje. Sara westchnęła ci­
chutko. W ciągu ostatnich sześciu lat kilku dżentel­
menów deklarowało chęć poprowadzenia jej przed oł­
tarz, żaden jednak nie odpowiadał jej oczekiwaniom. 
A Sara nie należała do kobiet, które zrobią wszystko, 

aby uniknąć staropanieństwa. Zdawała sobie jednak 
sprawę, że trudno mieszkać u kuzynki do końca życia, 
coraz bardziej też tęskniła za własnym domem, gdzie 
byłaby panią. Niestety, złośliwy los zetknął ją teraz 
z dżentelmenem, którego w swych planach na przy­
szłość w ogóle nie powinna brać pod uwagę! 

- Witam panią, panno Sheridan! Jaki piękny dziś 

poranek! 

Obiekt jej smętnych rozważań wyjeżdżał właśnie 

konno z bramy Chelwood Park, posiadłości Baynha-
mów, uśmiechając się promiennie. 

- Pani klacz jest pełna werwy - zagadnął, podjeż­

dżając bliżej i wpatrując się bez żenady w ślicznie za­
rumienioną od mrozu i wiatru twarz dziewczyny. 

Konie poszły dalej razem, łeb w łeb. Lord dosiadał 

pięknego kasztanowatego huntera. Ubrany był z dys­
kretną, lecz wyszukaną elegancją. Jego gęste jasne wło-

background image

59 

sy rozwiał wiatr, ciemne oczy rozświetlało poranne 
słońce... Wyglądał po prostu - zniewalająco. 

- Kuzynka pani nie wybrała się na przejażdżkę? 
- Amelia nie przepada za jazdą konną. Towarzyszy 

mi stajenny - wyjaśniła Sara, wskazując szpicrutą na 
Toma, który zły jak diabli pokrzykiwał na swego sta­
rego kuca, z mozołem wspinającego się po zboczu. 

- I biedak ciągle zostaje w tyle! Jest pani świetną 

amazonką, panno Sheridan! Wczoraj, wyliczając swoje 
zajęcia, nic pani o tym nie wspomniała. 

- Wychowałam się na wsi, milordzie, to zrozumia­

łe, że jeżdżę konno. 

- Ale pani jeździ znakomicie, panno Sheridan, a to 

rzadkość wśród dam. 

Sara roześmiała się. 

- Nie jest pan dziś łaskaw dla dam, milordzie! Tym 

bardziej cieszę się, że moje skromne umiejętności spot­
kały się z pańską przychylnością. 

- Trudno było ocenić inaczej coś, co jest doskonałe 

- odparł lord, spoglądając na nią bardzo wymownie. 
- A mnie niełatwo zadowolić, panno Sheridan! 

Sara zarumieniła się, ale nie tylko z powodu po­

chwały. Kiedy zerkała na towarzysza, nie mogła opę­
dzić się od nadzwyczaj śmiałej myśli. Że ten właśnie 
mężczyzna będzie ją kiedyś całował. Nagle uświado­
miła sobie, że Guy przygląda jej się z wielką uwagą, 
a w dodatku tak, jakby czytał w jej myślach. Speszona, 

szybko ściągnęła wodze i ustawiła konia bokiem. 

background image

60 

- Przepiękny widok - stwierdził Guy, spoglądając 

w dół, na Bath i wzgórza Somerset, widniejące na ho­
ryzoncie. - Ale wiatr zaostrza apetyt, a śniadanie 
w Chelwood czeka. Panno Sheridan! Nie miałaby pani 
ochoty przyłączyć się do dwóch samotnych kawale­
rów? Proszę... 

Tom, poklepujący czule swego zmęczonego wspi­

naczką konia, spojrzał na Sarę z wielkim oburzeniem. 

- Dziękuję za zaproszenie, milordzie - odparła 

z miłym uśmiechem. - Sądzę jednak, że bardziej wy­
pada, abym zjadła śniadanie przy Brock Street. 

- Do Brock Street daleko, panno Sheridan! Nie boi 

się pani, że w drodze umrze z głodu? 

- Wytrzymam, milordzie! A muszę wracać, żeby 

pomóc Amelii w przygotowaniach do balu. Zegnam 
pana, lordzie Renshaw. 

- Chwileczkę, panno Sheridan! 

Dłoń Guya przykryła dłoń Sary, ściągającą już wo­

dze klaczy. 

- Czy dla lady Amelii walc też jest za szybki? Mó­

wiła pani, że Bath nie przepada za tym tańcem. 

- Lady Fenton uwielbia walca. 
- W takim razie... - Guy uśmiechnął się z zado­

woleniem i zabawnie zasalutował szpicrutą. - Panno 
Sheridan, błagam, aby pani ten taniec ofiarowała mnie. 

Sala balowa wyglądała przepięknie. Jedwabne dra-

perie, czerwone i niebieskie, spływały ze ścian i owi-

background image

61 

jały się wokół śnieżnobiałych kolumn. Dziesiątki bia­

łych świec wetknięto w kinkiety i do wazonów, w któ­
rych pyszniły się piękne, dorodne róże. Te róże, główny 
element dekoracji i powód wielkiego zmartwienia, do­
ręczono niespodziewanie późnym popołudniem. Ilość 
była ogromna i zaaferowane służące, wśród chichotów 
i poszturchiwań, rozbiegły się po całym domu w po­
szukiwaniu dodatkowych wazonów. Ktoś nadgorliwy 
przyniósł nawet nocnik, który przerażony Chisholm, 
widząc nadchodzącą lady Amelię, wcale nie flegma­
tycznie wepchnął za stojak na parasole. Róże przysłał 

anonimowy ofiarodawca. Dopiero kiedy lady Amelia 
udała się do kuchni, aby jeszcze raz rzucić okiem na 
ostatnie przygotowania, a służące rozbiegły się do in­
nych zajęć, kamerdyner dyskretnie przekazał Sarze 
prześliczny bukiecik z różowych różyczek. W bukie­
ciku był bilecik, na którym ktoś dużym, zamaszystym 
pismem skreślił tylko dwa słowa: „Odpokutowałem? 
Renshaw". 

I teraz Sara, z jedną z tych słodkich różyczek przy­

piętą do staniczka sukni w morskim kolorze, czuła co­
raz większe podniecenie na myśl, że wkrótce znów uj­
rzy dżentelmena, któremu tak skutecznie udało się po­
prawić jej humor. 

- Przepięknie udekorowałaś salę, Milly - szeptała, 

kiedy razem z kuzynką czekały w holu na następną 
partię gości. - A możesz już zdradzić sekret, jakie po­
trawy będą też w tych trzech kolorach? 

background image

62 

- Mogę - śmiała się Amelia. - Czerwony jest 

pstrąg w sosie pomidorowo-czosnkowym. Bekas jest 
w białym sosie winnym... 

- A niebieskie? 
- Lody z sokiem z czarnych jagód! Zostały nazwa­

ne „Lody Napoleońskie", kucharka mówi, że kręciła 

je z prawdziwą przyjemnością. 

Wzrok Amelii prześlizgnął się po różach, wyziera­

jących niemal z każdego kąta. 

- Są wspaniałe, prawda? Nie domyślasz się, kto 

mógł je przysłać? Saro... 

- Kłaniam się pięknie, lady Amelio! Panno Sheri-

dan, jestem szczęśliwy, że jednak zdecydowała się pani 
zaszczycić ten bal swoją obecnością. 

Sara drgnęła nerwowo i odwróciła się, niezbyt je­

szcze pewna, czy widok lorda, zgiętego w ukłonie, na­
pawa ją radością. Z jednej strony dobrze, że się zjawił, 
bo Amelia przestanie dopytywać się, kto przysłał róże. 
Z drugiej jednak strony, jak cieszyć się na widok ko­
goś, kto patrzy tak drwiąco? 

- Lord Renshaw! Jakże się cieszę, że drogi pan 

przybył na mój skromny bal - powitała go z entuzja­
zmem pani domu. - Ale skąd ta uwaga, milordzie? 
Dlaczego Sary miałoby tu nie być? Saro, przecież już 

miesiąc temu obiecałaś, że mnie nie zawiedziesz! 

- Nie mam pojęcia, o czym mówi jego lordowska 

mość! - powiedziała szybko Sara, piorunując wzro­
kiem Guya. 

background image

63 

- Znów zrozumiałem coś na opak, proszę wybaczyć 

- przepraszał skruszony. - Lady Amelio, czy pozwoli 

pani, abym zatańczył teraz z panną Sheridan? 

- Naturalnie! Nie wiem jednak, czy Sara... 

Ale Guy, jakby pewien przyzwolenia Sary, już bral 

ją pod ramię. 

- Grają walca, panno Sheridan. A pani raczyła 

obiecać mi ten taniec. 

Sara tańczyła znakomicie. Walc z Guyem Rensha-

wem był zupełnie innym doświadczeniem niż nie­
mrawe pląsy z ciężkawym panem Tilburym. Walc 
z Guyem był tańcem zmysłów. Kiedy unosiła głowę, 
w ciemnobrązowych oczach, dziwnie teraz ciepłych, 
widziała zachwyt i jeszcze coś, co wzbudzało w niej 
lęk. Pragnienie, którego on wcale nie starał się ukryć. 
Zamykała więc oczy, żeby od tego pragnienia uciec. 
Żeby rządził nią tylko walc... 

- Pięknie pani tańczy, panno Sheridan. Pamiętam, 

już jako dziecko ślicznie pani śpiewała i tańczyła... 

- A pan nie miał ochoty tańczyć ze mną - pożaliła 

się Sara z uśmiechem, zadowolona, że niewinna po­
gawędka odciągnie ją od niebezpiecznych myśli i od­
czuć. - Do dziś pamiętam jeden z bali dziecięcych, na 
którym wzgardził pan mną bezlitośnie. 

- Byłem osłem - przyznał ze skruchą Guy. - A po­

za tym to przez naszych rodziców! Oni już chyba 
wtedy umyślili sobie, żeby nas połączyć, a to najlep­
szy sposób, aby szesnastolatek stanął okoniem. 

background image

64 

Tym bardziej że panna liczyła sobie dopiero lat jede­
naście. 

- Rzeczywiście, nasi rodzice byli trochę nieroz­

ważni, prawda? 

- Ależ ja ich wcale nie winię, panno Sheridan! Po­

spieszyli się, a lepiej było poczekać, aż panienka zmie­
ni się w motyla... Na pewno dzisiaj nie byłbym już 
takim osłem! 

Spojrzenie ciemnobrązowych oczu było bardzo 

śmiałe - i to teraz, kiedy tak bardzo potrzebna była 
rozmowa jak najbardziej obojętna! 

- Wolałabym, żeby pan nie szafował tak słowami, 

milordzie! - oświadczyła Sara nienaturalnie mocnym 
głosem. - Jestem już zbyt dorosła, aby pańskie po­

chlebstwa przyprawiały mnie o zawrót głowy! 

- Proszę wybaczyć, zapomniałem, ile pani liczy 

wiosen. A to liczba bardzo dogodna, droga pani. Mogę 
z panią flirtować do woli i reputacja moja na tym nie 
ucierpi. 

Sara osłupiała, a tymczasem walc się skończył. Mu­

zyka ucichła, Guy zgiął się w ukłonie. 

- Czy ofiaruje mi pani jeszcze jeden taniec, panno 

Sheridan? 

- Nie wiem, czy nie przyniosłoby to uszczerbku 

pana reputacji - wypaliła Sara, nie bacząc, że jest tak 

samo impertynencka, jak on przed chwilą. - Dwa tańce 
z jedną damą poczytywane są w Bath za wielką śmia­

łość, milordzie! 

background image

65 

Jego odpowiedź utrzymana byłaby zapewne w tym 

samym tonie, dalszą jednak utarczkę uniemożliwiło po­

jawienie się lady Amelii, prowadzącej ze sobą jakiegoś 

bardzo młodego człowieka. 

- Lordzie Renshaw, pan pozwoli, że przedstawię... 

Pan Elliston, bardzo spragniony wieści o swoim star­

szym bracie, a pan podobno w Portugalii służył z nim 
w tym samym oddziale? 

- Tak, zgadza się - przytaknął Guy. - A więc pan 

jest młodszym bratem Richarda? Witam pana. 

Przejdźmy do bocznej sali, gdzie będzie można spo­
kojnie porozmawiać. Zapraszam pana na kieliszek 

wina. 

Młodzieniec zarumienił się, a lady Amelia, uśmiech­

nąwszy się miło do obu panów, chwyciła Sarę pod ramię 
i pociągnęła za sobą w głąb sali. 

- Biedni ci Ellistonowie! Od ponad pół roku nie 

mają żadnych wieści o Richardzie - powiedziała ci­
cho, wzdychając ze współczuciem. - Saro, masz bar­
dzo żywe rumieńce! Czy ty aby się nie zgrzałaś, moja 
droga? 

- Ależ skąd, Milly! - zaprotestowała Sara, dziwiąc 

się, że jej głos brzmi tak spokojnie. 

- Lord Renshaw zdaje się emablować ciebie, moja 

droga - zauważyła Amelia, spoglądając z wielką uwa­
gą na mocno zaróżowione policzki Sary i oczy, błysz­
czące wręcz niezdrowo. - Czy on przypadkiem nie 
próbuje z tobą flirtować? 

background image

66 

Sara z wdzięcznością przyjęła kieliszek wina od lo­

kaja. Niemal jednym haustem opróżniła kieliszek do 
połowy. 

- Saro, co z tobą? - pytała coraz bardziej zanie­

pokojona kuzynka. - Dobrze się czujesz? 

- Czuję się świetnie, moja miła! - odparła Sara 

z uśmiechem, lekko ściskając dłoń kuzynki. - A moje 
nietypowe zachowanie należy, niestety, przypisać jego 
lordowskiej mości! 

- Chyba go nie ośmielałaś, Saro? 
- Nie, nie... - Sara zawahała się na moment. -

Myślę, Milly, że odwrotnie, zniechęciłam go bardzo, 
choć kosztowało mnie to trochę trudu. Sama wiesz, 

jaki jest czarujący! 

- Najważniejsze, że jesteś odporna na głupi flirt, 

a lord Renshaw dostatecznie doświadczony, aby od­
różnić lekkomyślną damę od przyzwoitej, poważnej 
panny. 

- No wiesz, Amelio! - obruszyła się Sara, marsz­

cząc z niezadowoleniem nosek. - Czuję się, jakbym 
miała sześćdziesiąt lat z okładem i była starą nudziarą! 

- Lepiej być godną szacunku, niż dać się złapać 

na słodkie słówka lorda - oświadczyła chłodno Amelia. 
- Saro, on naprawdę ma okropną reputację. Pani Bun-
ton mówiła... 

- Daruj sobie, Milly! - przerwała Sara gwałtownie. 

- Dobrze wiem, co rozpowiada pani Bunton! Zapew­
niam, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo ze stro-

background image

67 

ny jego lordowskiej mości. Doskonale zdaję sobie spra­
wę z mojej pozycji i wiem, że lord nie może mieć wo­
bec mnie poważnych zamiarów. 

Kotyliona z panem Tilburym Sara tańczyła zupełnie 

machinalnie, przebywając myślami gdzie indziej. Czu­
ła się całkowicie wytrącona z równowagi. Nie umiała 
potraktować zalotów pięknego lorda lekko, z humo­
rem, była bowiem osóbką bardzo niedoświadczoną. Ten 
mężczyzna pociągał ją tak bardzo, że nawet teraz, kie­
dy na moment przypomniała sobie jego płonące oczy, 
natychmiast zrobiło jej się straszliwie gorąco... Na 
szczęście pan Tilbury nie był zbyt spostrzegawczy. 

Sara zauważyła grupkę matron skupionych wokół 

pani Bunton, która tłumaczyła im coś z wielkim prze­

jęciem. Damy z oburzeniem potrząsały głowami, jedna 

z nich spojrzała przelotnie na Sarę i natychmiast od­
wróciła się, niemal ze wstrętem. Sara poczuła niepokój. 
A cóż to za poruszenie? Czyżby ten jeden walc, 
co prawda ze znanym birbantem, okazał się tak 
monstrualną gafą? A przecież wczoraj ta sama pani 
Bunton modliła się, żeby lord zwrócił uwagę na jej 
córeczkę! 

Pan Tilbury wygłosił kolejną, bardzo konkretną 

uwagę o cenach węgla i Sara, skupiając się na sen­

sownej odpowiedzi, zapomniała o plotkujących matro-

nach. Niestety, przypomniała sobie o nich bardzo szyb­
ko. Taniec dobiegł końca, pan Tilbury odprowadził ją 
pod ścianę. Kiedy mijała panią Clarke, dama demon-

background image

68 

stracyjnie zebrała fałdy swojej sukni i fuknąwszy zna­
cząco, odwróciła się plecami, perorując dalej głośno: 

- A czegóż to można oczekiwać od osoby, która 

ma takie koneksje! W rodzinie Covellów płynie zła 
krew, trudno, żeby kuzyneczka była inna! Dziwne, że 
lady Amelia toleruje pod swoim dachem kobietę, która 
nie ma pojęcia o dobrych obyczajach! 

Sara zmartwiała. Rozejrzała się bezradnie dookoła, 

szukając Amelii, napotykała jednak tylko nieprzyjazne 
spojrzenia. Zewsząd słychać było przyciszone, pełne 
oburzenia głosy. Lady Fenton stała daleko, pochłonięta 
rozmową z Greville'em. Pan Tilbury, mimo że otwierał 
i zamykał usta jak ryba wyrzucona na brzeg, nie był 
w stanie wydusić z siebie ani słowa. I wszyscy cze­
kali, co się teraz wydarzy. 

Sara, rzuciwszy panu Tilbury'emu niewyraźne sło­

wa przeprosin, w sekundę była już na schodach, prag­
nąc jak najszybciej schronić się w swoim pokoju. 
Wpadła tam jak wicher i zatrzasnąwszy za sobą drzwi, 
oparła się o nie plecami. Zamknęła oczy. Ostre słowa 
pani Clarke odbijały się echem w jej mózgu. Nie ma 
pojęcia o dobrych obyczajach! A więc stało się. Ktoś 
dowiedział się o jej wyjeździe do Blanchlandu i teraz 
wszystkie matrony wzięły Sarę na języki, nie krępując 
się nawet jej obecnością! Wstrętne, wstrętne plotkary! 
Sara słyszała o przypadkach, kiedy złośliwe języki do­
prowadzały do całkowitego wykluczenia z towarzy­
stwa. Poczuła lęk, jednocześnie jednak zaczął rodzić 

background image

69 

się w niej bunt. Nie, nie będzie chować głowy w pia­
sek, jakby rzeczywiście miała powód do wstydu. Wróci 
do sali balowej i pokaże wszystkim, że nic sobie nie 

robi z dezaprobaty kilku plotkarek. 

Energicznie otworzyła drzwi i ruszyła ku schodom. 

Nagle z mroku wynurzył się ktoś wysoki i zaczął iść 
w jej kierunku. 

- Och, lordzie Renshaw! Przestraszył mnie pan! 
- Widziałem, jak pani biegnie po schodach, więc 

poszedłem za panią - odezwał się cicho, stając w krę­
gu światła pod jednym z kandelabrów. - Panno She-
ridan, chciałbym pomówić z panią na osobności. 

- Może wrócimy do sali balowej... 
- Naturalnie, możemy wrócić. Ale zdaje sobie pani 

sprawę, że jest pani teraz jedynym tematem rozmów 
w tej sali? 

Sara westchnęła z rezygnacją. 

- A więc pan też już słyszał! 
- Oczywiście, że słyszałem! I myślę, że albo stra­

ciła pani rozum, albo jest pani zupełnie inna, niż sobie 
wyobrażałem! 

Sara wpatrywała się w niego z niedowierzaniem, 

czując, jak pulsują jej skronie. Jak to? A więc lord 
Renshaw myśli dokładnie to samo, co to stado plot­
karek o ptasich móżdżkach? 

- Mógłby pan darować sobie te docinki na temat 

mojego charakteru! - wybuchnęła. - Wystarczą mi 
złośliwe uwagi szanownych matron z Bath! 

background image

70 

- Niby dlaczego mam sobie darować? - spytał 

ostrym głosem. - Czy te pogłoski o pani wyjeździe 
są prawdziwe, panno Sheridan? 

- Tak... nie... To znaczy tak, mam zamiar pojechać 

do Blanchlandu. Ale to nie jest tak, jak pan sobie 

wyobraża! 

- A co ja mam sobie wyobrażać?! - Guy ze złością 

uderzył ręką w poręcz. - Ta wiadomość postawiła na 
nogi pół miasta! Na Boga, panno Sheridan! Przecież 

to nie jest miejsce dla szanującej się kobiety! Jeśli pani 
tam pojedzie, może pani na zawsze pożegnać się ze 
swoją reputacją! 

- A ja, zdaje się, przeceniłam pańską osobę. To nie­

pojęte, że wierzy pan plotkom, zamiast prosić mnie 
o wyjaśnienie. 

- Nie ma potrzeby, panno Sheridan - stwierdził po­

nuro Guy. - Pani zachowanie można zinterpretować 
tylko w jeden sposób. Albo brak pani tego, co nazy­
wamy dobrym wychowaniem, albo... jest pani przy­
zwyczajona do tego rodzaju towarzystwa i rozrywek, 

jakie oferuje Blanchland. 

Panna Sheridan rzadko traciła panowanie nad sobą. 

W domu Amelii życie toczyło się spokojnie, mało kiedy 
dochodziło do jakichś zgrzytów. Teraz jednak Sara po­
czuła, że wpada w straszliwy gniew. Na tego lorda, który 
zadziwiająco skwapliwie doszukuje się w niej najgor­
szych cech, wpadając przy tym w niezrozumiałą furię. 

- Wystarczy, mój panie! Nie życzę sobie, żeby pan 

background image

71 

mnie obrażał! I trudno uwierzyć, że akurat pan bawi 
się w moralistę! Nigdy jeszcze nie spotkałam większe­

go hipokryty! 

Obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem, uczyni­

ła zdecydowany krok w kierunku swego pokoju. Myśl 
o powrocie do sali balowej w jednej sekundzie wy­
wietrzała jej z głowy. Teraz trzęsła się cała z gniewu 
i oburzenia. 

Guy poruszył się, ale nie odsunął. Przez chwilę mie­

rzyli się wzrokiem, jakby tocząc bezgłośny pojedynek, 

a potem Guy zrobił nagle krok do przodu i Sara zna­
lazła się w pułapce, między jego ciałem a poręczą. 
I wtedy lord pochylił głowę i pocałował ją. Był to po­
całunek krótki, bolesny i niemiły, po którym Sara 
znów poczuła przypływ ogromnego gniewu. Szarpnęła 
się i zaczęła okładać pięściami zuchwalca. On jednak 
nie zwolnił uścisku, przeciwnie, chwycił ją jeszcze 
mocniej, udaremniając jakikolwiek protest. 

- Żyję w zgodzie z moją reputacją, panno Sheridan 

- powiedział cicho, odsuwając swoje usta zaledwie 

o centymetr. - Proponuję, żeby pani zaczęła robić to 
samo! 

Jego usta były teraz inne. Słodkie i namiętne. Ciało 

Sary zaczęło drżeć od pożądania, które ją przerażało. 
Ale ramiona mężczyzny obejmowały ją mocno, ani na 
moment nie zwalniając uścisku. Zresztą Sara przestała 
się już szamotać. O, nie! Teraz pragnęła tylko jednego. 
Żeby ta przyjemność nigdy nie miała końca. Jej ręce, 

background image

72 

przed chwilą zaciskające się w pięści, teraz objęły go 

za szyję. Jedna z rąk Guya ześlizgnęła się do jej bioder 
i przygarnęła je mocno, druga dłoń wsunęła się w bur­
sztynowe włosy nad karczkiem. 

Sara jęknęła cichutko, przytulając się do lorda je­

szcze mocniej. A on znów całował inaczej. Teraz nie­
skończenie łagodnie, jakby smakował ich obopólną 
przyjemność. Koronkowy szal, dotąd skromnie przy­

krywający dekolt, zsunął się na podłogę. Palce Guya 
musnęły obojczyk Sary, a potem usta zaczęły znaczyć 
pocałunkami ścieżkę od nasady szyi ku wypukłościom 
piersi. Sara, osłabła z rozkoszy, znów jęknęła. Jego 
usta powróciły do jej warg, aby smakować ich słodycz. 
Jedna z jego dłoni głaskała nagą skórę nad wycięciem 

sukni. Z włosów Sary zaczęły wysuwać się szpilki i 
z cichutkim brzękiem spadać na podłogę. Jej loki, kun­
sztownie upięte na bal, opadły na ramiona, sukienka 
zaczęła zsuwać się coraz niżej, darowując Guyowi co­
raz więcej nagiej, rozgrzanej skóry. 

Nagle otworzyły się drzwi sali balowej i kilka osób 

wyszło do holu. 

- Ojej! - pisnęła jakaś dama. - Chyba nastąpiłam 

na szpilkę. 

Sara usłyszała głosy, była jednak zbyt oszołomiona, 

aby pojąć ich sens. Guy zachował dostateczną przy­
tomność umysłu i zanim zaintrygowane towarzystwo 
spojrzało ku górze, zdążył odciągnąć Sarę w mrok ko­
rytarza. 

background image

73 

- Co tam się dzieje? - zawołała któraś z dam. -

Czy tam na górze ktoś jest? 

Ktoś coś cicho powiedział, damy zachichotały i całe 

towarzystwo weszło do pokoju, w którym grywano 
w karty. 

Zapadła cisza. Sara wróciła do rzeczywistości. 

I struchlała. Oto ona, Sara Sheridan, pozwala na naj­
bardziej karygodne swawole mężczyźnie, który przed 
kwadransem wątpił w jej cnotliwość. Jakby pragnęła, 
aby utwierdził się w swym przekonaniu! I czym to się 
mogło skończyć? Boże! A gdyby ktoś ich zobaczył? 
Jak to się stało, że po ich słownej utarczce nagle 
w obojgu zapłonęła tak wielka namiętność? Przecież 
była na niego zła, chciała go wyminąć i uciec do swego 
pokoju... 

Błyskawicznie poprawiła suknię i podniosła z zie­

mi szal. Szal, który chroni skromność kobiety. Tak mó­
wiła matka... Niestety, Sary ten szal nie ochronił. Prze­
cież ona jęczała, kiedy Guy ją całował i pieścił jej skó­
rę... Czy to możliwe, że można kogoś nie lubić, a jed­
nocześnie tak bardzo pożądać? 

Ta myśl doprowadzała ją do rozpaczy, ale jeszcze 

bardziej - kamienna twarz Guya. Uniosła więc buń­
czucznie głowę i szybkim krokiem weszła do swego 
pokoju. Usłyszała, że Guy wchodzi za nią. 

- Będę wielce zobowiązana, jeśli pan raczy pozo­

stawić mnie samą, milordzie! 

- Dlaczego? 

background image

74 

Wzrok Guya prześlizgnął się po wzburzonych wło­

sach Sary i zatrzymał w ciemnym zagłębieniu między 

piersiami. 

- Jesteś niezła, panienko! Niewinność w połącze­

niu z namiętnością! - oświadczył z cynicznym uśmie­
chem. - Jednym słowem, rozwiała pani moje ostatnie 
wątpliwości. Wszedłem tu za panią, aby uczynić jej 
pewną propozycję, chyba miłą po tym przedstawie­
niu na schodach. Zamierzam oszczędzić pani kłopo­
tów, nie musi pani w poszukiwaniu protektora jechać 
do Blanchlandu. Jestem dostatecznie bogaty i chyba 
zdołam panią zadowolić pod każdym względem. Co 
pani o tym sądzi? 

Twarz Sary zrobiła się blada jak ściana. A więc je­

szcze jedna obelga! Właściwie nie ma się czemu dzi­
wić. Wzdychała z rozkoszy w jego ramionach, a on 
wyciągnął z tego bardzo logiczny wniosek. Czy mogła 
go za to winić? Nie. 

- Proszę natychmiast stąd wyjść 
Była pewna, że krzyknęła. Z jej ust wydobył się 

jednak tylko niewyraźny, zduszony szept. Guy spojrzał 

dziwnie pustym, nieruchomym wzrokiem, odwrócił się 
i wyszedł. 

- Saro? 

Amelia pukała niemal bezgłośnie, tak samo cichy 

był jej głos. 

- Saro? Jesteś tam? 

background image

75 

Sara spróbowała usiąść na łóżku. W pokoju było 

prawie ciemno, przykręcona lampa dawała bardzo ma­
ło światła, ale Amelia i tak dojrzała zmienioną twarz 
kuzynki. 

- Saro, co się stało? - krzyknęła przerażona, pod­

biegając do łóżka. 

Opuchnięta, zalana łzami twarz była prawie nie do 

poznania. 

- Och, Milly, jestem taka nieszczęśliwa! 
Czuła, wrażliwa Amelia nie domagała się wyjaśnień, 

tylko objęła serdecznie kuzynkę. Kiedy łkanie przy­
cichło, Sara spytała z trudem: 

- On już wyszedł? 
- Kto, kochanie? 
- Lord Renshaw. 

W tym momencie Amelia zrozumiała kilka rzeczy. 
- Tak, Saro. Wyszedł jakąś godzinę temu. Saro, czy 

ty przedtem rozmawiałaś z lordem? 

Kiwnięcie głową stanowiło całą odpowiedź. Amelia 

popatrzyła na rozburzoną fryzurę Sary, na nagi dekolt, 
którego nie chronił koronkowy szal. 

- Saro! Czy on był tutaj? W twoim pokoju? 

Sara znów bez słowa skinęła głową. Wzrok Amelii 

powędrował na łóżko i mimo że starała się bardzo, nie 
potrafiła ukryć przerażenia. 

- Ale on... nie posunął się zbyt daleko? 
Z ust Sary wydobył się na poły szloch, na poły ner­

wowy śmiech. 

background image

76 

- Nie, Milly, nie posunął się zbyt daleko! 
Powoli wydusiła z siebie całą opowieść. Amelia 

słuchała, siedząc bez ruchu i nie odzywając się ani sło­
wem. Pozwoliła Sarze mówić. 

- Czułam się okropnie, Milly - kończyła Sara. -

Najpierw miałam do niego pretensję, że źle mnie osą­
dził, a potem zachowałam się... jak ulicznica! Nic 
dziwnego, że tak mnie potraktował. I to wszystko, co 
było tam, na schodach, stało się takie nikczemne. Po 
co ja w ogóle... 

Sara, znów zalewając się łzami, opadła na poduszkę. 

- Nie obwiniaj siebie - odezwała się po chwili 

Amelia. - Zauważyłam od początku, że on ci się bar­
dzo podoba. Zakochałaś się w nim, Saro. Ale on nie 
miał prawa tak cię potraktować! I to właśnie on! To, 
co uczynił, jest niewybaczalne! 

Amelia czule pogłaskała kuzynkę po ramieniu i po­

dała jej chusteczkę do nosa. 

- Moja droga, całe to zdarzenie stawia lorda Ren-

shawa w bardzo złym świetle. Musisz jak najszybciej 
o nim zapomnieć - oświadczyła z mocą. - Postaram 
się, abyśmy nigdy już nie musiały go oglądać! 

Sara przygryzła wargę, aby znów nie wybuchnąć 

płaczem. Myśl o tym, że nigdy już nie zobaczy Guya 
Renshawa okazała się trudna do zniesienia. 

- Saro, czy ty nadal masz zamiar jechać do Blanch-

landu? - spytała ostrożnie Amelia. - Niestety, prawie 
wszyscy już o tym wiedzą. Przysięgam, nikomu na ten 

background image

77 

temat nic nie mówiłam, obawiam się jednak, że ktoś 
ze służby mógł podsłuchać. 

- Całkiem możliwe - powiedziała zmęczonym gło­

sem Sara, wstając z łóżka i podkręcając lampę. -

Niech sobie gadają, a ja i tak pojadę. Jutro z samego 
rana. 

- Ale ty nie możesz tam jechać! Czy nic nie jest 

w stanie cię przekonać? Proszę, nie jedź, te plotki same 
ucichną. 

- Mylisz się, Amelio - przerwała Sara, wyciągając 

z szafy płócienne torby. Jej ruchy znów stały się ener­
giczne. - Zamierzam tam pojechać. Chcę tego jeszcze 
bardziej niż przedtem, bardziej niż kiedykolwiek. Prze­
de wszystkim dlatego, że nie będą mną rządzić jakieś 
głupie opinie Guya Renshawa. 

Sara wstała bardzo wcześnie, po prawie bezsennej 

nocy. Wieczorem Amelia siedziała u niej jeszcze dobre 
pół godziny, bezskutecznie próbując wyperswadować 
kuzynce wyjazd do Blanchlandu. Potem Sara długo nie 
mogła zasnąć, czując, jak upokorzenie i żal, spowo­
dowane lekceważącym stosunkiem Guya, przeradzają 
się w gniew. Gniew na Guya i na siebie, za swoją uleg­
łość. Potem gniew przerodził się w ból, zdawała sobie 
bowiem sprawę, jak bardzo zauroczył ją Guy Renshaw. 
Teraz trzeba będzie wyrzucić go z serca... 

Ustawiła torby pod drzwiami. Jakie to szczęście, 

że Amelia po balu sypia wyjątkowo długo! Kolejna 

background image

78 

scena byłaby nie do zniesienia, a tak Sara cichutko wy­
mknie się z domu i zdąży na dyliżans. A przed wyj­
ściem zajrzy do kuchni i coś przekąsi. 

Ostrożnie otworzyła drzwi i prawie bezszelestnie 

ruszyła po schodach na dół, zauważając ze zdziwie­

niem, że w całym domu panuje już ożywiony ruch. 
Było wręcz głośno. Okiennice pootwierane, służba bie­
gała zaaferowana, a koło drzwi frontowych stały dwa 
kufry, starannie przewiązane czerwoną taśmą. Nieda­
leko schodów Chisholm, jak zawsze z zafrasowaną mi­
ną, wysłuchiwał całej listy rozmaitych poleceń, prze­
kazywanych przez osobę niewidoczną, jakże jednak ła­
twą do rozpoznania. 

- Niech Chisholm powiadomi panią Chartley, że 

nie będę u niej na śniadaniu, w ogóle niech Chisholm 
odwoła moje wszystkie wizyty. 

- Oczywiście, proszę pani. 
- Niech Chisholm dopilnuje też, żeby nie otwierano 

zaproszeń od pani Bunton i pani Chartley. 

- Tak jest, proszę pani. 
Amelia, świeża jak poranek, w pięknej brązowej 

sukni podróżnej i odpowiednio dobranym kapeluszu, 
odwróciła się w stronę schodów i posłała zdumionej 
Sarze promienny uśmiech. 

- O, jesteś już, kochanie! Nareszcie! Pospiesz się, 

trzeba zjeść coś przed podróżą. Aha, Chisholm... -
Głos Amelii stwardniał. - Gdyby zjawił się sir Bayn-
ham, niech Chisholm mu przekaże, że wyjechałam 

background image

79 

z miasta i że nie życzę sobie widywać w moim domu 

jego przyjaciela. 

- Och, Milly! - krzyknęła Sara, nagle odzyskaw­

szy głos. - Zrobisz Greville'owi przykrość, a przecież 
on w niczym nie zawinił! 

- To nie ma znaczenia - oświadczyła Amelia, uno­

sząc dumnie głowę. - Sir Greville powinien wykazać 
więcej dobrego smaku, dobierając sobie przyjaciół. Ko­
chanie, jesteś gotowa? 

Sara patrzyła oszołomiona, jak dwaj lokaje otwie­

rają drzwi frontowe na oścież i wynoszą do powozu 
kufry Amelii. 

- Ależ Milly... 
- Wiedziałam, że nie posłuchasz moich próśb -

oświadczyła Amelia, obejmując czule kuzynkę. - Toteż 

ja zmieniłam zdanie. Droga Saro, jadę razem z tobą! 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Guy z zasępioną miną spoglądał w okno pokoju 

śniadaniowego. Czuł się podle. Po nocy spędzonej przy 

kartach i winie bolała go głowa, do tego to uczucie 

wielkiego niesmaku, które nie opuszczało go ani na 
chwilę... Podczas śniadania opowiedział przyjacielowi 
o pogłoskach krążących na temat wyjazdu Sary, także 
o ich burzliwej rozmowie, choć nie zdradził oczywi­
ście wszystkich szczegółów. 

- Fatalnie - stwierdził otwarcie Greville, sięgając 

do olbrzymiego półmiska po kolejną porcję smażonych 
cynaderek. - Przecież ta biedna dziewczyna nie miała 
żadnej szansy, żeby cokolwiek ci wytłumaczyć. A co 
do tego wyjazdu, stawiam dziesięć do jednego, że te 
plotkarki wszystko wyssały z palca. 

- Niestety - westchnął Guy. - Kiedy zapytałem 

pannę Sheridan wprost, czy jedzie do Blanchlandu, 
wcale nie zaprzeczyła. Sam wiesz, jak tam teraz jest. 
I dla mnie powód jej wyjazdu był oczywisty... 

- Bzdura! Powodów do wyjazdu może być wiele. 

Na przykład... może sir Covell zapragnął przekazać 

background image

81 

jej jakieś rodzinne pamiątki? W każdym razie jestem 

pewien, że powód jest inny, niż to sobie wyobraziłeś! 

- Masz rację, Grev - przyznał ponuro Guy. - Osą­

dziłem ją zbyt pochopnie. 

- Nadzwyczaj pochopnie! Powinieneś się zastano­

wić, dlaczego zareagowałeś tak gwałtownie - powie­

dział surowym tonem sir Baynham. - Obraziłeś ją bar­
dzo, Guy, i winien jesteś przeprosiny. Po śniadaniu wy­
bieram się na Brock Street. Uważam, że powinieneś 
pójść ze mną. 

Guy zawahał się. Po co? Przecież panna Sheridan na 

pewno nie będzie skłonna do żadnych rozmów. Przypo­
mniał sobie, jak jej opór przerodził się w całkowitą uleg­
łość, a on wykorzystał to bez skrupułów. Przypomniał 
sobie jeszcze coś, o czym chciałby zapomnieć. Jak uleg­
łość Sary wzbudziła w nim wielką namiętność, co za­
dziwiło go tak bardzo, że poczuł wściekłość. A ta wściek­
łość zrodziła obrzydliwą chęć, aby ukarać dziewczynę. 
Na Boga, za co? Za to, że ta niewinna, niedoświadczona 
istota obdarowała go swym pierwszym, cudownie natu­
ralnym wybuchem namiętności? 

A on potraktował to jak grę wyrafinowanej kurty­

zany. Guy jęknął i ukrył twarz w dłoniach. I rzeczy­
wiście, dlaczego tak gwałtownie zareagował? A nad 
czym tu się zastanawiać? Odpowiedź jest bardzo pro­
sta. Ta śliczna, skromna panna o orzechowych oczach 
i włosach połyskujących jak bursztyn bardzo mocno 
zapadła mu w serce - niezwykle mocno, zważywszy 

background image

82 

krótki okres znajomości. I właśnie wobec tej panny 
zachował się jak ostatni głupiec... Guy znów jęknął 
rozpaczliwie. 

- Boli? - spytał troskliwy przyjaciel, wstając od 

stołu. - Zadzwonię na lokaja, niech przyniesie worek 
z lodem, to najlepsze na ból głowy. Aha, Guy, 
i doprowadź się do porządku, przede wszystkim ogól 
się. Nie możesz pokazać się na Brock Street w takim 
opłakanym stanie. 

Dom przy Brock Street zdawał się być wymarły. 

Okiennice pozamykane, klucz w zamku zgrzytnął do­
piero po dłuższej chwili. Na progu ukazał się Chisholm, 
spoglądając na obu dżentelmenów z wyraźną niechę­
cią, jakby powinni raczej dzwonić do kuchennych 
drzwi, przez które wpuszczano wędrownych kupców. 

- Czym mogę służyć szanownym panom? 
- Dzień dobry, Chisholm - powitał go uprzejmie 

Greville. - Czy lady Fenton przyjmuje? 

W odpowiedzi obrzucony został karcącym spojrze­

niem, jakby od samego rana trzymały się go niewczes­
ne żarty. 

- Lady Fenton wyjechała z miasta. 
Obu dżentelmenom na chwilę odjęło mowę. Pierw­

szy ocknął się Guy i postąpiwszy krok do przodu, zadał 
ostrożne pytanie: 

- A panna Sheridan? Czy panna Sheridan jest 

w domu? 

background image

83 

- Nie, milordzie. A ponadto przed wyjazdem moja 

pani poleciła mi przekazać sir Baynhamowi następu­

jącą wiadomość. 

Chisholm wyprostował się, odchrząknął i nie pa­

trząc na żadnego z dżentelmenów, wygłosił z kamien­
ną twarzą: 

- Lady Fenton poleciła przekazać, że razem ze 

swoją kuzynką wyjechała na wieś. Pan, sir Baynham, 

jest nadal mile widziany w jej domu, nie dotyczy to 
jednak pańskich znajomych. Kłaniam się uniżenie. 

I Chisholm, złożywszy stosowny ukłon, wycofał się 

do sieni. Huknęły drzwi. Guyowi i Greville'owi znów 
odjęło mowę, tym razem pierwszy ocknął się Greville 
i zakląwszy cicho, rzucił się do drzwi. 

- Grev, spokojnie! - zawołał Guy, przytrzymując 

go za ramię. 

- Jak on śmiał! - wysapał sir Baynham. - Powie­

dzieć mi coś takiego... 

- Powiedział tylko to, co poleciła mu jego pani. 

Grev, idziemy, nie róbmy tu widowiska. 

Na trotuarze zebrała się już grupka ciekawskich, 

wśród nich, naturalnie, wszędobylska pani Clarke. 

- O, sir Baynham! - uśmiechnęła się słodziutko. -

I lord Renshaw! Czy panowie słyszeli już ostatnią no­
winę? Lady Amelia wyjechała z kuzynką do Blanch-
landu! Trudno uwierzyć, a jednak musi to być prawda, 
skoro powiedziała mi o tym pani Bunton, a ona słysza­
ła to od lady Tripenny... 

background image

84 

- Tak, to prawda - powiedział oschle Greville, 

mierząc plotkarkę zdegustowanym spojrzeniem. - Pan­
na Sheridan została wezwana do Blanchlandu w pilnej 

sprawie. Lady Amelia towarzyszy jej jako przyzwoitka, 

ja zresztą też wkrótce do nich dołączę. To wszystko, 

łaskawa pani, i proszę o ostrożność w jakichkolwiek 
insynuacjach na temat lady Fenton, jako że dama ta 
wkrótce zostanie moją żoną! 

Pani Clarke zaniemówiła z wrażenia. Ale tylko na 

chwilę. 

- Och, sir Greville! - wykrzyknęła piskliwym gło­

sem i spojrzawszy surowo na lorda Renshawa, wy­
sunęła absurdalne oskarżenie: - A pan na pewno 
o wszystkim wiedział! 

- Dokładnie o czym? - spytał łagodnym głosem 

Guy, z trudem powstrzymując uśmiech. - Że lady Fen­
ton odgrywa rolę przyzwoitki, czy też o tym, że sir 
Greville zaręczony jest z lady Amelią i jutro jedzie do 
Blanchlandu? A może o tym... - twarz Guya nagle 
rozpromieniła się - może o tym, że wkrótce ogłoszone 
zostaną moje zaręczyny z panną Sheridan? Tak, za­
pewniam panią, że wszystkie powyższe fakty są mi 
dobrze znane. 

Tym razem pani Clarke, zaskoczona, cofnęła się, 

omal nie spadając z krawężnika, po czym odwróciw­

szy się bez słowa, pomknęła ulicą. Rzecz oczywista, 
aby przekazać najnowsze sensacje pani Bunton. A obaj 

panowie, pożegnawszy skinieniem głowy grupkę ga-

background image

85 

piów, ruszyli w dół Brock Street. Szli niespiesznie, 

spoglądając na świat z odrobiną nonszalancji, zajęci ja­

kąś błahą pogawędką. Z pozoru, bo temat ich rozmowy 
był bardzo ważki. 

- Nie mogę uwierzyć, że coś takiego przeszło nam 

przez usta - mówił półgłosem Guy, kiedy na chwilę 
przystanęli. - Za pół godziny w całym Bath będzie aż 
huczało. Grev, czy to prawda z tymi zaręczynami? 

- Poniekąd - odparł z westchnieniem sir Bayn-

ham. - Przecież wiesz, że od dawna staram się o lady 
Amelię. A ten absurdalny wyjazd do Blanchlandu 
przyspieszy tylko bieg wypadków. 

- Grev, ty naprawdę masz zamiar tam jechać? 
- Jeszcze pięć minut temu wcale o tym nie ma­

rzyłem. Uznałem jednak, że trzeba koniecznie zamknąć 
usta tej plotkarce. 

- W takim razie zabierz się ze mną - zaproponował 

Guy. - Zanocujesz w Woodallan, a rano pojedziesz 
dalej, do Blanchlandu. 

- Świetny pomysł! Dziękuję - odparł Greville po­

godniejszym głosem, wyraźnie odzyskując humor. -
Ale ty też mnie zaskoczyłeś, przyjacielu! Nie wierzy­
łem własnym uszom, kiedy mówiłeś, że zamierzasz że­
nić się z panną Sheridan. 

- Grev! Przecież jej reputacja wisi na włosku! Te 

obrzydliwe plotkary gotowe są zniszczyć Sarze życie! 

- A dotrzymasz słowa? - spytał Greville, patrząc 

na niego strapionym wzrokiem. - Jeśli tego nie zro-

background image

86 

bisz, to tak jakbyś rzucił pannę Sheridan lwom na po­
żarcie. 

- Dotrzymam słowa i będę uważał za punkt honoru 

skłonić pannę, aby mnie przyjęła - odparł Guy, uśmie­
chając się nieco krzywo. - A to wszystko twoja spraw­
ka, Grev. Sam kazałeś mi się zastanowić nad moimi 
uczuciami. No i zastanowiłem się... Mógłbym już dzi­
siaj oświadczyć się Sarze! Gdybym tylko wiedział, że 

jest mi przychylna... Co ja wygaduję! Nie może być 

mi przychylna, skoro wyrządziłem jej tyle przykrości! 

- A więc obu nas trafiła strzała Amora! - śmiał 

się Grev. - Ale, niestety, mój drogi, zdaje się, że bę­

dziesz miał o wiele trudniejsze zadanie niż ja! 

- Milly, proszę, to naprawdę nie ma sensu! Nic nie 

uratuje mojej reputacji, a ty możesz sobie bardzo za­
szkodzić! 

Przez całą drogę z Brock Street do Combe Hay 

Amelia i Sara dyskutowały zażarcie, nie zwracając 
uwagi ani na piękną okolicę, ani na dyskomfort jazdy 
po krętej, wyboistej drodze. Sara rozpaczliwie usiło­
wała nakłonić Amelię, aby zmieniła zdanie. Sytuacja 
była absurdalna, przecież dotychczas to Amelia błagała 

Sarę o zaniechanie podróży do Blanchlandu. 

- Mylisz się, moja Saro! Jestem ogólnie szanowaną 

wdową, nic mi nie zaszkodzi, a tobie mogę tylko po­
móc. Jako twoja kuzynka czuję się w obowiązku to­
warzyszyć ci. 

background image

87 

- Jesteś bardzo szlachetna, droga kuzynko - mó­

wiła Sara, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. - Ale 

ja naprawdę nie chcę, żebyś poświęcała się dla mnie. 

Sama mówiłaś, że Blanchland jest teraz najbardziej 
rozpustnym miejscem w całym Królestwie. Och, Milly, 
przecież wiesz, że nawet twoje dobre imię nie uchroni 
nas przed skandalem! 

- Moja droga Saro! Nie wyjawiłaś mi dokład­

nej przyczyny twego wyjazdu. Widzę jednak, jak 
bardzo jesteś zdesperowana. Sprawa musi być pilna 
i ważna, skoro nie wahasz się zaryzykować swojej re­
putacji. Dlatego nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdy­
bym teraz pozostawiła cię samą. I więcej już o tym 
nie mówmy. Sądzę, że obie wyczerpałyśmy swoje ar­
gumenty! 

Po wygłoszeniu przemowy Amelia odwróciła de­

monstracyjnie głowę do okna, a Sara westchnęła głę­
boko. Trudno zaprzeczyć, że o wiele przyjemniej po­
dróżować w towarzystwie, na dodatek wygodnym po­
wozem, a nie zatłoczonym dyliżansem. Cóż to jednak 
znaczy wobec konsekwencji, jakie może spowodować 
eskapada do Blanchlandu! Prawdopodobnie cała socje-
ta z Bath odwróci się od Amelii. Ta myśl doprowadzała 
Sarę do rozpaczy. 

Zatrzymały się w gospodzie w Clandown, zjadły 

lunch, do powozu wprzęgnięto nowe konie. Droga, jak 
na tę porę roku, była w bardzo dobrym stanie, wszyst­
ko wskazywało na to, że późnym popołudniem dotrą 

background image

88 

na miejsce. Niestety, przy skrzyżowaniu dróg Old 
Down zaskoczyła je straszna ulewa. W ciągu kilku mi­
nut droga zmieniła się nie do poznania. Konie, grzęznąc 
w błocie, z coraz większym trudem posuwały się do 
przodu, w pewnym momencie powóz zakołysał się nie­
bezpiecznie i ku wielkiemu przerażeniu obu pasażerek 

stoczył się do rowu. 

- Na szczęście koniom nic się nie stało, powóz też 

jest cały - mówił z ulgą stangret, pomagając damom 

wydostać się z powozu i wrócić na drogę. - Ośmielam 
się zaproponować, żeby panie poszły do zajazdu, a my 
wyciągniemy powóz z rowu. 

W „Old Down Inn", gdzie zwykle zatrzymywali się 

wędrowni kupcy, nieoczekiwani goście byli rzeczą 
zwyczajną. Amelię i Sarę natychmiast zaprowadzono 
do ustronnej izby, gdzie mogły spokojnie zająć się do­
prowadzeniem do porządku zmaltretowanych strojów 
i fryzur. 

- Boże drogi, jak my wyglądamy - narzekała Ame­

lia, wyciskając wodę z peleryny. - Mój kapelusz! Jest 
do wyrzucenia, a miałam go na głowie zaledwie dwa 
razy. Sara! Masz kompletnie przemoczoną suknię, wo­
da z loków dosłownie cieknie ci po policzkach! 

- Wiem - odparła Sara zrezygnowanym głosem. -

Wyglądam jak kobieta wątpliwych obyczajów! Filiżan­
ka gorącej herbaty na pewno poprawi nam nastrój. 

- Przepraszam, Saro, ta okropna ulewa wytrąciła 

mnie z równowagi! 

background image

89 

Amelia wzięła ze stołu filiżankę z herbatą i pode­

szła do okna. 

- Nie będę siadać, bo zostawię na krześle kałużę. 

Och, Boże, a tu leje i leje, ciekawa jestem, jak długo... 

Nagle przerwała i wydała z siebie cichy okrzyk. 
- Co się stało, Milly? - spytała Sara, zajęta popra­

wianiem ognia w kominku. - Zobaczyłaś ducha? 

- Przecież to Greville - wyszeptała Amelia. - Gre-

ville i lord Renshaw. 

- Niemożliwe! - krzyknęła Sara, czując, że serce 

skacze jej do gardła. - Na pewno ci się przywidziało! 

- Mówię ci, że to byli oni! Przechodzili pod naszym 

oknem i... 

Nie dokończyła, bo drzwi otwierały się już na oścież 

i słychać było głos Greville'a, miły i uprzejmy jak 
zwykle. 

- Witam, witam szanowne panie! Jaka okropna po­

goda! Cieszę się, że panie wyszły bez szwanku z tej 
przygody z powozem! 

Obie panie milczały. Sara, zarumieniona jak piwo­

nia, ponieważ zdążyła przechwycić już kpiące spoj­
rzenie lorda, natychmiast odsunęła się od kominka i nie 
wypuszczając pogrzebacza z ręki, zajęła bezpieczną 
pozycję za stołem. Amelia natomiast, uznając, że naj­
lepszą formą obrony jest atak, odezwała się głosem 
pełnym oburzenia: 

- A panowie, co właściwie tu robią? 
- Szukałem pani, no i znalazłem - wyjaśnił ze 

background image

90 

stoickim spokojem Greville, podchodząc do kominka 
i wyciągając dłonie, aby ogrzać je nad ogniem. - Kie­
dy dowiedziałem się, że pani również zdecydowała się 
na tę szaloną eskapadę, pomyślałem, że przydałoby się 
męskie ramię... 

- Nie potrzeba nam żadnej pomocy! - oświadczyła 

buńczucznie Amelia, prostując drobną postać. - A już 
na pewno nie od panów! 

- Wątpię! Wyruszyły panie zaledwie kilka godzin 

temu i już są panie w kłopocie. A jeśli chodzi o cel 
podróży... Wielki Boże! Dwie damy o nieposzlako­

wanej reputacji w takim miejscu! Panie chyba postra­
dały zmysły! 

- Niech pan nie wygłasza żadnych kazań, lordzie 

Baynham! Tym bardziej... - gniewny wzrok Amelii 

spoczął na twarzy Guya - ...tym bardziej że zjawia 
się pan w tak nędznym towarzystwie! 

Sara jęknęła w duchu. Amelia, mimo swej impul­

sywności, rzadko kiedy wpadała w prawdziwy gniew, 
ale jeśli już to się stało, zatracała się bez reszty. No 
i zanosiło się właśnie na taką sytuację. Sara znów prze­
chwyciła spojrzenie Guya, który nie wyglądał na 
zdruzgotanego, raczej na rozbawionego. Nagle Sara 

poczuła wielką ochotę też się uśmiechnąć. Natychmiast 

jednak odstąpiła od tego zamiaru. Ten człowiek zranił 
ją i upokorzył, nie będzie więc dzielić z nim jakich­

kolwiek odczuć. 

- Pani po prostu nie wypada robić żadnych uwag 

background image

91 

na temat towarzyszącego mi lorda! Zwłaszcza że pani 
frymarczy swoją osobą, decydując się na tego rodzaju 
eskapadę! - oświadczył Greville złym, zirytowanym 
głosem, u niego absolutnie niespotykanym. - Czy do 
pani nie dociera, że straci pani reputację? I to na za­
wsze! A komuś, kto chce ofiarować pomoc, okazuje 
pani wzgardę i lekceważenie! 

Blada twarz Amelii w jednej chwili stała się prawie 

purpurowa. 

- Ofiarować pomoc? Raczy pan wybaczyć, milor­

dzie, ale pan, zdaje się, przybył tu, aby mnie potępić, 
a nie służyć pomocą! A ja i moja kuzynka doskonale 
damy sobie radę bez tak irytującej asysty! 

- Wątpię, czy panie dadzą sobie radę. Zachowuje­

cie się panie jak dwa głupie podlotki! Nie! Gorzej! 
Bo podlotki mają już jakieś wyobrażenie o dobrych 
obyczajach! 

Z niewielkich płuc Amelii wydobył się pisk roz­

drażnionego kociaka, małe dłonie zacisnęły się w pią­
stki. Jej oczy miotały błyskawice, spojrzenie Greville'a 
było zimne, nieustępliwe. Natomiast Guy konsekwen­
tnie zbliżał się do stołu i kiedy Amelia otwierała usta, 
aby wygłosić kolejne, druzgocące oświadczenie, 
chwytał już pod ramię pannę Sheridan. 

- Myślę, że lady Fenton i sir Baynham powinni 

spokojnie wyjaśnić sporne kwestie - powiedział pół­
głosem. - A ja, jeśli pani pozwoli, pragnąłbym zamie­
nić z panią dwa słowa na osobności. 

background image

92 

- Nie! - krzyknęła histerycznie Amelia, zanim Sara 

zdążyła otworzyć usta. - Niech pan nie zbliża się do 
mojej kuzynki, lordzie Renshaw! Już dostatecznie pan 

ją zranił! 

Guy spojrzał wymownie na Greville'a. 
- Szanowna lady Amelio! Proszę usilnie, niech pani 

kontynuuje rozmowę z Greville'em i pozwoli, aby 
panna Sheridan zamieniła ze mną kilka słów na osob­
ności. Panno Sheridan... - zwrócił się do Sary 

z uśmiechem, wyjmując pogrzebacz z jej ręki. - Będę 
czuł się bezpieczniej, jeśli pozbawię panią tego mor­
derczego narzędzia. 

Sara bez oporu oddała pogrzebacz i natychmiast 

rzuciła się ku drzwiom. 

- Panno Sheridan! Proszę, niech pani nie wycho­

dzi! Na dworze pada i powóz nie jest jeszcze przygo­
towany do drogi. A ja błagam panią o kilka minut roz­
mowy! 

- Nie, milordzie - zaprotestowała Sara, energicznie 

potrząsając głową. - Tutaj zgadzam się z moją kuzyn­
ką. Nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, a już na 
pewno nie w przydrożnym zajeździe! 

- W takim razie pozwalam sobie zaprosić obie pa­

nie do Woodallan, gdzie będzie można spokojnie 
o wszystkim porozmawiać. 

- Wykluczone! - zawołała lady Fenton. - Musimy 

dojechać do Blanchlandu przed zapadnięciem zmroku. 

- Nie radzę. Czy panie zastanowiły się, co je czeka, 

background image

93 

jeśli zjawią się w Blanchlandzie w porze kolacji? 

A wiemy, jak wyglądają kolacje u sir Covella. Czy nie 
lepiej pojechać tam rano, kiedy wszyscy będą jeszcze 
wypoczywać w swoich łożach po wieczornych ucie­
chach i swawolach? 

- Oburzające! - krzyknęła znów lady Fenton. 
- Ale prawdziwe. 
- Milly, myślę, że lord Renshaw ma rację - ode­

zwała się po chwili Sara. - Może lepiej przenocujmy 
tutaj. 

- To niemożliwe! - oświadczył Guy stanowczym 

głosem. - Moi rodzice poczują się urażeni, jeśli pani 
nie skorzysta z ich gościnności. 

- No tak - bąknęła Sara. - Ale gdyby pan ich nie 

informował... 

- Moja matka i tak się dowie, że wolała pani sko­

rzystać z wątpliwych wygód w przydrożnym 
zajeździe. I będzie bardzo niepocieszona! 

- A więc dobrze, milordzie! - powiedziała Sara zre­

zygnowanym głosem, sięgając po pelerynę. - Pojedzie­
my do Woodallan, ale tylko dlatego, aby nie urazić pań­
skiej matki. Proszę jednak nie oczekiwać, że zrezygnuję 
z załatwienia moich spraw w Blanchlandzie. Nawet gdy­
by pańscy rodzice odradzali mi tę eskapadę. 

- Nigdy nie odważyłbym się zdradzić rodzicom, że 

pani wybiera się do Blanchlandu! - oświadczył Guy 
poważnym tonem, choć w jego oczach widać było 
wyraźną kpinę. - To mogłoby ich zabić. 

background image

94 

Otworzył przed nią drzwi, a kiedy go mijała, po­

wiedział tak cicho, żeby tylko ona mogła usłyszeć: 

- Wygląda pani pięknie, panno Sheridan, z tymi 

mokrymi lokami opadającymi na twarz. I pomyślałem 
sobie... 

- Dość, milordzie! - przerwała rozjuszona. - Mia­

łam już okazję przekonać się, co pan myśli na mój 
temat. Dziwię się, że pan śmie do tego wracać! 

- A ja właśnie pragnę prosić panią gorąco o wy­

baczenie - powiedział cicho, kładąc delikatnie rękę na 

jej ramieniu. 

- A może ja nie życzę sobie wysłuchiwać pańskich 

przeprosin? 

- Mimo to będzie pani musiała wysłuchać -

oświadczył Guy tonem, który Sara uznała za imperty-
nencki. Potem zaofiarował jej ramię, którego ona, na­
turalnie, nie przyjęła, co on z kolei skwitował ironicz­
nym uśmiechem. Wszyscy czworo wyszli na dziedzi­
niec przy akompaniamencie podniesionych głosów 
Amelii i Greville'a. 

- Zdaje sobie pani sprawę, że teraz będzie pani mu­

siała wyjść za mnie za mąż! - tłumaczył zirytowanym 
głosem sir Baynham. 

- Wolałabym tańczyć po rozżarzonych węglach! 
Podróż do Woodallan nie upłynęła więc w miłej at­

mosferze. Przez całą drogę nikt nie odezwał się ani 
słowem. 

background image

95 

Woodallan, piękna, rozległa posiadłość w odległo­

ści około dwóch kilometrów od traktu, leżała w nie­
wielkiej kotlinie między wzgórzami. Pod koniec po­

dróży deszcz przestał padać i słońce wyglądające zza 
chmur ozłociło swymi promieniami okazałą rezydencję 

z jasnożółtego wapnia. Sara patrzyła jak urzeczona. 
Ileż to wspomnień wiązało się z tym uroczym miej­
scem! Spacery z ojcem lipową aleją, zabawy w cho­
wanego między kunsztownie strzyżonymi krzewami, 
wypatrywanie pstrągów w kryształowej wodzie stru­
mienia... Majątki Woodallan i Blanchland graniczyły 
ze sobą, obie rodziny były ze sobą bardzo zżyte, 
a przyjaźń ta datowała się jeszcze z czasów królowej 
Elżbiety, kiedy pierwszy baron Woodallan i sir Ed­
mund Sheridan jako kapitanowie statku korsarskiego 
wspólnie wyruszyli na morze. To dlatego żartowano, 
że Frank swoje zamiłowanie do podróży odziedziczył 
po przodkach. 

- Witam panią w jej stronach - powiedział cicho 

Guy, pomagając Sarze wysiąść z powozu. 

Guy patrzył na dom. W jego oczach malowało się 

tyle uczuć, że Sara na chwilę zapomniała o złości. 

- Zapewne jest pan bardzo szczęśliwy, milordzie, 

że po tylu latach za granicą wraca pan do rodzinnego 
domu. 

Guy uśmiechnął się. Był to szczery, radosny 

uśmiech, pozbawiony zupełnie sarkazmu, uśmiech, 
którego trudno było nie odwzajemnić. 

background image

96 

- O, tak, panno Sheridan! Cieszę się ogromnie, 

przede wszystkim dlatego, że jest tu wszystko, co dro­
gie memu sercu. 

Spojrzał bardzo wymownie. Sara spłoniła się, od­

wróciła szybko i weszła na schody. Szła powoli, wpa­
trzona w plecy Amelii i Greville'a. 

Lady Woodallan, pobladła ze wzruszenia, czekała 

w holu na syna, którego nie widziała od czterech lat. 
Pod ścianą ustawiła się służba pragnąca powitać wra­
cającego z wojny panicza. Sara, Amelia i Greville dys­
kretnie usunęli się na bok. Kiedy powitanie dobiegło 
końca, hrabina, ocierając łzy, zauważyła nagłe swoją 
córkę chrzestną. 

- Saro, moje dziecko, cóż za radość! - mówiła, ser­

decznie obejmując dziewczynę. - Sir Greville! Witamy 
w skromnych progach! Guy, dlaczego nie powiadomi­
łeś, że przywozisz gości? 

- Wybacz, mamo, to była decyzja podjęta w ostat­

niej chwili. Panna Sheridan podróżuje z kuzynką, spot­
kaliśmy się w drodze i zaofiarowałem paniom nocleg 
w Woodallan. 

- Tylko jedna noc? - Pani domu nie kryła rozcza­

rowania. - Saro! To może w drodze powrotnej zatrzy­
macie się państwo u nas na dłużej? 

Sara uśmiechnęła się trochę niewyraźnie, przypo­

minając sobie nagle o celu swej podróży. Lady Wood­
allan, wyczuwając jej skrępowanie, nie pytała już 
o nic. Spojrzała na lady Fenton. 

background image

97 

- Lady Woodallan - odezwał się Greville. - Mam 

wielką przyjemność przedstawić drogiej pani moją na­
rzeczoną, lady Amelię Fenton, kuzynkę panny Sheridan. 

- Ja nie jestem... - zaczęła porywczo Amelia, wi­

dząc jednak zdumienie w oczach matki Guya, dokoń­
czyła niewyraźnym głosem: - To znaczy jestem ku­
zynką Sary, ale nie jestem narzeczoną... 

- Obawiam się, że lady Amelia potrzebuje trochę 

czasu, aby oswoić się z tym faktem - zażartował zręcz­
nie Greville, ignorując miażdżące spojrzenie Amelii. 
- Prosimy o wybaczenie, że nadużywamy uprzejmości 
państwa, szczególnie w takiej chwili, kiedy zapewne 
pragnęłaby pani mieć syna wyłącznie dla siebie. 

- Będziemy szczęśliwi, goszcząc wszystkich pań­

stwa u siebie - odparła uprzejmie lady Woodallan. -
Saro, lady Amelio! Widzę, że zaskoczyła panie ulewa, 
trzeba jak najszybciej zmienić suknie. Guy, twój ojciec 
będzie tu lada chwila. 

- Mamo, wybacz, ale zanim panna Sheridan uda 

się na górę, muszę z nią porozmawiać na osobności. 
To sprawa nie cierpiąca zwłoki. 

- Ależ Guy! Panna Sheridan jest zupełnie przemo­

czona. Nie można tej rozmowy odłożyć na później? 

- Naturalnie, że można - wtrąciła skwapliwie Sara. 
- Proszę wybaczyć, ale trudno mi się z tym zgodzić 

- nie ustępował Guy. - Musimy porozmawiać, i to jak 
najszybciej. Nie chciałbym, aby między nami były ja­
kieś nieporozumienia... 

background image

98 

Urwał, słysząc wzruszony męski głos: 
- Synu! Jak dobrze znów cię widzieć! 
- Ojcze! 

Lord Woodallan, wsparty na grubej lasce, wyglądał 

bardzo mizernie. 

Uściskawszy serdecznie syna, powitał gości: 
- Lady Amelio, miło panią widzieć! Saro, moje 

dziecko, dobrze, że przyjechałaś. O, sir Greville, wi­
tam, witam... 

Potem zwrócił się do syna. Sara, wykorzystując ten 

moment, podeszła do pani domu: 

- Lady Woodallan, czy rzeczywiście mogłybyśmy 

zmienić suknie? 

- Naturalnie! Sama panie zaprowadzę, bardzo pro­

szę za mną. 

Kiedy były już przy schodach, usłyszały głos lorda: 

- Charlotte, moja droga, kiedy panna Sheridan bę­

dzie gotowa, proszę, zatroszcz się, aby przeszła do błę­
kitnego saloniku. Guy będzie tam na nią czekał. 

- Jaki ojciec, taki syn - mruknęła cicho jego żona. 

Po trzech kwadransach Sara schodziła na dół prze­

brana w skromną, rdzawą suknię, należącą do młodszej 
córki państwa domu. Niesforne włosy udało jej się 
upiąć w schludny koczek na czubku głowy. 

- Za surowo - żachnął się Guy, wchodząc do sa­

loniku. - Pani, panno Sheridan, ma w sobie zbyt wiele 
słodyczy i łagodności, aby pozować na srogą piękność. 

background image

99 

On również się przebrał, w jasne spodnie ze skóry 

i surdut w kolorze oliwkowej zieleni, opinający sze­
rokie bary. Sara, w której natychmiast ożyło wspo­
mnienie zdradzieckiego uścisku tych mocnych ramion, 
bez zastanowienia przystąpiła do ataku. 

- Wolałabym, żeby pan powstrzymał się od uwag 

na temat mojego wyglądu! To zbytnia poufałość! 

Guy uśmiechnął się miło i poprosił, aby zajęła miej­

sce na krześle przed kominkiem. 

- Bardzo pragnąłem tej rozmowy. Saro... Czy wol­

no mi zwracać się do pani po imieniu? 

- Jestem zdziwiona, że w ogóle zadaje pan sobie 

trud formułowania tego pytania - oświadczyła podnie­
sionym głosem. - Nie, nie wolno panu. 

- Trudno - westchnął Guy, sadowiąc się na krześle 

naprzeciwko Sary. - Panno Sheridan, nie dziwię się, 
że pani mnie unikała. Po tym wszystkim, co powie­
działem. .. Dlatego jestem ogromnie wdzięczny, że po­
zwoliła mi pani prosić o wybaczenie. 

- Zgodziłam się tylko wysłuchać pana - sprosto­

wała zimno Sara. 

Guy skrzywił się nieznacznie. 
- Niczego nie stara się pani ułatwić. A ja... Panno 

Sheridan, chciałbym najgoręcej prosić panią o wyba­
czenie, i za moje słowa, i za moje czyny, za wszystko, 
co wydarzyło się wczorajszego wieczoru... 

Wczoraj wieczorem... Sara poderwała się z krzesła. 

Uciekać! Uciekać stąd jak najprędzej. Od tego okrop-

background image

100 

nego zażenowania, które już malowało krwiste rumień­
ce na jej policzkach... 

- Panno Sheridan, błagam! - krzyknął Guy, na­

tychmiast zrywając się na równe nogi. - Niech pani 
nie odchodzi. Pani zgodziła się mnie wysłuchać. 

- Tak. Zgodziłam się - odparła Sara z najwięk­

szym spokojem, na jaki było ją stać. - I wysłuchałam 

pana, oczywiście. 

- I... ? 
- I co, milordzie? 
- Czy skłonna jest pani wybaczyć, panno Sheridan? 

Nie usprawiedliwiam się, o nie! To, co zrobiłem, było 
karygodne. Ale może... jednak... 

Sara milczała. Odrzucenie przeprosin Guya wydało 

jej się grubiańskie, szczególnie że zdawał się być na­

prawdę skruszony. I przepraszał za wszystko, za słowa 
i czyny. Czuła jednak, że musi zachować chłód, dla 
własnego bezpieczeństwa. 

- Dobrze, milordzie. Przyjmuję pańskie przeprosiny. 
- To za mało! Proszę, aby pani mi wybaczyła! 
- Nie, milordzie - oznajmiła chłodno, patrząc mu 

prosto w oczy. - Nie wybaczę panu, bo potraktował 
mnie pan jak kobietę sprzedajną. Takiej obelgi nie po­
trafię wybaczyć. 

Guy ze smutkiem pokiwał głową. 
- Rozumiem. Jest pani bardzo szczera. Nie pozo­

staje mi nic innego, jak pogodzić się z pani decyzją. 
Jednak istnieją pewne okoliczności łagodzące, które... 

background image

101 

- Niczego nie usprawiedliwiają! - krzyknęła Sara, 

czując, że rumieniec znów zalewa jej policzki. 

- Panno Sheridan, czy naprawdę nie moglibyśmy 

przez chwilę spokojnie porozmawiać? 

Usiedli. Przez chwilę milczeli, wpatrując się 

w ogień. Sara musiała przyznać, że atmosfera Woodal-
lan zaczyna oddziaływać na nią kojąco. To było urok­

liwe miejsce, gdzie bogactwo nie kłuło w oczy, lecz 
pozwalało nasycić się pięknem i wyciszyć. 

- Nie będę ukrywać, że czuję się niezręcznie, lor­

dzie Renshaw - odezwała się oschłym tonem. - Czy 
istnieje jakiś powód, dla którego rozmowę ze mną uwa­
ża pan za konieczną? 

- Tak, panno Sheridan. Ja... jeszcze raz chciałem 

przeprosić, że zachowałem się wobec pani po grubiań-
sku. Jednak nie rozumiem, dlaczego pani jedzie do 
Blanchlandu, skoro od początku była pani świadoma, 

jaką wywoła to burzę. 

- To sprawa rodzinna, milordzie. Spełniam prośbę 

mego zmarłego brata. 

- Czy pani nie mogłaby powiedzieć czegoś więcej? 

To brzmi tak... 

- Wiem. Ogólnikowo. Niestety, milordzie, doce­

niam pańskie zainteresowanie, niczego jednak więcej 
powiedzieć nie mogę. To sprawa bardzo osobista, na­
wet Amelia nie zna powodu mego wyjazdu. Mimo to 
postanowiła mi towarzyszyć. Ponieważ ona mi ufa, mi­
lordzie! 

background image

102 

- Punkt dla pani - mruknął cicho Guy, wstając 

z krzesła. - Chciałbym jednak, aby pani zrozumiała 
mój niepokój. Wierzę, że jedzie pani tam w najczyst­
szych zamiarach, ale inni ludzie i tak będą mieli na 
ten temat swoje zdanie, na pewno bardzo niepochlebne. 
Panno Sheridan, czy musi pani jechać tam osobiście? 
Czy nie mogłaby pani wysłać kogoś do załatwienia 

sprawy? 

- Proszę nie nalegać, milordzie. Mój brat chciał, 

abym osobiście spełniła jego prośbę. 

- No cóż... w takim razie poniesie pani konsekwen­

cje. Obie panie! Greville przedstawił to lady Amelii nie­
zbyt delikatnie, miał jednak całkowitą rację. Lady Amelię 
może ochronić tylko jego nazwisko. W przeciwnym wy­
padku pani kuzynka straci reputację i zostanie wyklu­
czona z towarzystwa. Panią czeka to samo. 

- Wiem, milordzie. Ale nie dziwię się, że moja ku­

zynka była tak wzburzona. Sir Greville oświadczył się 
w dość nietypowy sposób. Martwię się o Amelię, ona 
ma wiele do stracenia. Inaczej niż ja... Kto chciałby 
szkodzić ubogiej krewnej? Pannie bez posagu? 

- Nie wątpię, że tacy też się znajdą - stwierdził 

ponuro Guy. - Dlatego uważam, że jest jeszcze inne 
wyjście z sytuacji. 

- Jakie, milordzie? - spytała nieśmiało Sara. 
- Ja uważam... Sądzę, że... Krótko mówiąc, uwa­

żam, że pani też powinna wyjść za mąż. Naturalnie, 
za mnie! 

background image

103 

Sara osłupiała. Dopiero po dłuższej chwili, poblad­

ła, roztrzęsiona, zdołała wykrztusić: 

- Czy pan oszalał? Czy to znów jakiś kiepski żart, 

za który będzie pan przepraszał? 

- Nie oszalałem - odpowiedział ze złością Guy. -

I to żaden żart. To po prostu najlepsze wyjście z tej 
sytuacji. 

- A ja panu dziękuję, milordzie! - zawołała Sara, 

zrywając się na równe nogi. Zdumiona, że jej gniew 

jest tak silny. - Niezależnie od moich raczej skrom­

nych możliwości, nie sądzę, aby małżeństwo z panem 
pozwoliło mi rozwiązać moje problemy! Wczoraj po­
traktował mnie pan jak ulicznicę, dziś proponuje mał­
żeństwo, aby, broń Boże, nikt tak o mnie nie pomyślał! 
To rzeczywiście bardzo osobliwe! Proszę wybaczyć, 

milordzie, że ze łzami wdzięczności nie rzucam się pa­
nu w ramiona! 

Po twarzy Guy a przemknął jakiś cień. 
- Zdaję sobie sprawę, że nie jest to tak, jakby pani 

tego pragnęła... 

- Ja w ogóle nie chcę o tym słyszeć, lordzie Renshaw! 
- Ale muszę pani coś wyznać... Paru osobom da­

łem już do zrozumienia, że wkrótce ogłoszone zostaną 
nasze zaręczyny. Panno Sheridan, zrobiłem to po to, 
aby panią chronić. 

Sara przez dobrą chwilę mierzyła go wzrokiem, do­

piero potem, jakby nabrawszy sił, przekuła gniew 
w słowa bardzo gromkie: 

background image

104 

- Za pozwoleniem, wasza lordowska mość! Wydaje 

mi się, że pan stanowczo za dużo bierze na swoje barki! 

Słowo daję, ze wszystkich tych pomysłów i domysłów, 

jakie narodziły się w pańskiej chorej wyobraźni... 

Dwa długie kroki pozwoliły Guyowi zlikwidować 

odległość, dzielącą go od rozjuszonej panny. Stanął tuż 
przed nią, chłonąc oczami jej straszliwe oburzenie, któ­
re zdawało się go przede wszystkim rozbawiać - i za­
chwycać. 

- Panno Sheridan! Ja wiem, co pani o mnie myśli. 

Ale pani nie jest ze mną do końca szczera. Panno She­
ridan, proszę mi zdradzić. Ja... nie jestem pani całko­
wicie obojętny? 

- Przede wszystkim jest pan nadzwyczaj zarozu­

miały! Próżny! Zadufany w sobie i... 

- Już dość, dość, błagam, niech się pani uspokoi 

- prosił, chwytając ją za ręce. - Proszę mi przynaj­
mniej obiecać, że zastanowi się pani nad moją propo­
zycją. 

- Nad niczym nie będę się zastanawiać, milordzie! 
- W takim razie zmusza mnie pani, abym był mniej 

rycerski. 

Silne, ciepłe dłonie przyciągały Sarę coraz bliżej. 

- Dziwiłabym się, gdyby pan zachowywał się jak 

dżentelmen. 

Ten głos miał być pełen jadu, a był jakiś taki słaby, 

zdyszany... 

- To nie fair, panno Sheridan - oświadczył Guy. 

background image

105 

- Przed chwilą zachowywałem się bardzo elegancko, 

jak prawdziwy dżentelmen. Niestety, pani zmusza mnie 

do złożenia jeszcze jednego oświadczenia. 

Jego usta leciutko musnęły jej włosy. Sara zadrżała. 

Tak bardzo chciała się odsunąć, ale nie, nie mogła. 
Nogi zdecydowanie odmawiały posłuszeństwa. Szep­
nęła więc tylko: 

- Jakiego oświadczenia? 
- Chciałbym, żeby pani wiedziała, że moja prośba 

nie dotyczy tego, co zdarzyło się tam... przy schodach, 
na balu... 

Ciało Sary robiło się dziwnie gorące, wzrok bez­

wiednie wędrował w górę. Tam, gdzie były... usta 

Guya. Przerażona, odwróciła oczy, wbijając je w roz­
łożystą palmę, ustawioną w rogu saloniku. 

- Nadal sądzę, milordzie, że było to nieporozumie­

nie. Nic więcej. 

- Tylko częściowo. Byłem przecież przekonany, że 

jest pani kobietą doświadczoną. Ale moje zachowanie, 

panno Sheridan, było podyktowane tym, co czuję... 
Od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem panią... 

Puścił jej ręce, ale tylko po to, aby objąć ramionami 

i przyciągnąć jeszcze bliżej. Brązowa sukienka dotknę­
ła oliwkowego surduta. Serce Sary podchodziło już do 
gardła. A w saloniku było tak gorąco, że naprawdę nie 
miała czym oddychać. 

- Niech pani nie zaprzecza, panno Sheridan, że pa­

ni niczego nie czuje... że nie czuje tego, co ja... 

background image

106 

- Zaprzeczam! 

Resztką sił wyszarpnęła się z jego objęć. 
- Jutro wyjeżdżam do Blanchlandu! Mam nadzieję, 

że przestanie pan kłopotać się moimi sprawami. To na­
prawdę są tylko moje sprawy! 

Twarz Guya była nieprzenikniona, nie poruszył się. 

Sara też znieruchomiała, kiedy usłyszała jego słowa: 

- Rozczaruję panią, panno Sheridan! Bo ja jednak 

umyśliłem sobie, że pani sprawy są również moimi. 

Nie odstąpię od tego. I nieważne, czy będzie się pani 

sprzeciwiać, czy nie. Mój zamysł stanie się faktem. 
Pani będzie moją żoną, panno Sheridan! 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Kolacja, o dziwo, nie upłynęła w najgorszej atmo­

sferze, mimo że Sara, dziwnie osowiała, unikała Guya 

jak ognia, a Amelia demonstracyjnie nie odzywała się 

do Greville'a, który też odpłacał jej pięknym za na­
dobne. Hrabia i hrabina ratowali sytuację, zabawiając 
panie opowieściami o swych córkach, już zamężnych, 
a Guy i Greville zagłębili się w dyskusji o koniach. 
Tak więc kolacja minęła gładko, dopiero kiedy całe 
towarzystwo zebrało się w salonie, lord, rozsiadłszy się 
koło Sary, poruszył delikatny temat. Na początku po­
wspominali dawne czasy, potem lord wypytywał, jak 

Sarze żyje się w Bath, a sam opowiadał o zmianach, 

które zaszły w Woodallan. Rozmowa była miła i bez­
pieczna, dopóki Sara nieroztropnie nie wspomniała, jak 
szczęśliwy musi być lord z powodu powrotu syna 
i dziedzica. 

- O, tak, moje dziecko - przyznał z uśmiechem. 

- Nie było go tak długo i wyznam ci, że były takie 

chwile, kiedy wątpiłem, że jeszcze kiedykolwiek ujrzę 
mego syna! Wrócił, na szczęście, i mam nadzieję, że 

background image

108 

się ustatkuje. Za moich czasów młodych, aby się wy-
szumieli, wysyłano w długą podróż po Kontynencie, 
a dziś ruszają na wojnę... 

Hrabia westchnął, ale po chwili znów spojrzał na 

Sarę z uśmiechem. 

- Coś mi się zdaje, moje dziecko, że Guy ma ochotę 

poprowadzić kogoś do ołtarza, ale jego wybranka nie 
wydaje się być mu zbyt przychylna. 

Sara natychmiast spłonęła rumieńcem. 

- Wiem, wiem, jestem wścibskim staruszkiem! -

śmiał się lord, poklepując ją serdecznie po białych dło­
niach, grzecznie złożonych w małdrzyk. - Ale chcę, 
żebyś wiedziała, moje dziecko, że byłbym bardzo 
szczęśliwy, gdyby córka Jacka Sheridana pewnego dnia 

została panią w Woodallan. Tak, tak, nic bardziej by 
mnie nie uszczęśliwiło. 

- Dziękuję, panie hrabio - bąknęła zmieszana 

dziewczyna, umykając spojrzeniem. - Zaistniały 
wszakże pewne trudności... 

- Zauważyłem! Może jednak uda się je pokonać 

szybciej, niż myślisz? Saro, proszę, nie każ mu zbyt 
długo czekać! To dobry chłopak, może jeszcze tro­
chę nieokiełznany, ale na pewno ma wiele zalet! 
W końcu... 

Starszy pan uśmiechnął się żartobliwie i znów po­

klepał Sarę po rękach. 

- W końcu to mój syn! 

background image

109 

Z okien gabinetu hrabiego Woodallana, wychodzą­

cych na północny zachód, roztaczał się piękny widok 
na ogromny, symetryczny klomb i starannie strzyżone 
trawniki do gier ogrodowych, ciągnące się aż po skraj 
lasu ze zwierzyną płową. Za lasem, już na horyzoncie, 
widać było łagodne wzniesienia Mending Hills. 

Tego wieczoru okna gabinetu zasłaniały szczelnie 

grube zasłony z brokatu, po obu stronach kominka, na 
dwóch stoliczkach, stały zapalone lampy. Hrabia sie­
dział w fotelu, zaczytany w grubej książce, oprawionej 
w skórę. Na widok syna jego twarz rozjaśnił serdeczny 
uśmiech. 

- Nalej sobie brandy, synu, i siadaj tu, koło mnie. 
- Dziękuję, ojcze. Ty też się napijesz? - spytał Guy, 

sięgając po kryształową karafkę. 

- A nalej mi, synu, nalej. 
Guy uczciwie napełnił dwa kieliszki z rżniętego 

szkła i jeden z nich podał ojcu, patrząc ze ściśniętym 
sercem, ile wysiłku kosztuje hrabiego wyciągnięcie rę­
ki po kieliszek. Swoje słabości lord ukrywał bardzo 
starannie, syn doskonale jednak widział, jakiego spu­

stoszenia zdążyła dokonać straszliwa choroba. 

- Dobrze, że już jesteś - ciągnął nieco gderliwym 

głosem stary pan, nie spuszczając z Guy a ciemnych, 
przenikliwych oczu. - I jestem szczęśliwy, że widzę 
cię w jednym kawałku, chłopcze! Wiesz, w ciągu tych 
czterech lat bywały chwile, kiedy żałowałem, że nie 
masz brata! 

background image

110 

Guy roześmiał się i z kieliszkiem w ręku, rozsiadł 

się wygodnie w fotelu, wyciągając długie nogi w stro­
nę kominka. 

- Wróciłem, ojcze, i nie mam zamiaru już nigdzie 

wyjeżdżać. 

- Wyglądasz nieźle, synu, po tym wszystkim... 

A na pewno przeżyłeś niejedną chwilę grozy. 

- Tak, ojcze. Ale zawsze wierzyłem, że szczęśliwie 

powrócę do domu. 

- No i udało się. Napijmy się za to! - powiedział 

lord, wznosząc kieliszek. - Czy wiesz, że konował ka­
że mi odmówić sobie tej przyjemności? A jakież to 
ma teraz znaczenie! 

- Może tylko pomóc - spróbował żartować Guy, 

ale ojciec spojrzał na niego surowo. 

- Ja umieram, Guy. Nie! - Ruchem ręki uciszył sy­

na, który już otwierał usta. - Nie pocieszaj mnie, to 
dobre dla kobiet i medyków. Znam prawdę i to jest 

jeden z powodów, dlaczego pragnąłem, abyś wrócił do 

kraju. 

- Oczywiście, ojcze! I uczynię wszystko, co w mo­

jej mocy... 

- Dziękuję, synu - odparł lord, odstawiając kieli­

szek. - A ja właśnie chcę, żebyś coś dla mnie uczynił. 
Przykro, że będziesz musiał wyjechać, przecież dopiero 
wróciłeś, zależy mi jednak, żeby sprawę tę uregulować 

jak najszybciej. Mam już niewiele czasu, Guy... 

- Mów, ojcze, co mam zrobić? 

background image

111 

- Za chwilę - powiedział lord, biorąc ze stolika ja­

kiś list. - Guy? A powiedz ty mi, o co wy się tak po­
sprzeczaliście z panną Sheridan? 

- To rzecz... bardzo osobista, ojcze. Wolałbym 

o tym nie mówić. 

- Rozumiem. A możesz mi chociaż zdradzić, czy 

ma to jakiś związek z jej wizytą w dawnym domu ro­
dzinnym? Podobno jutro rano wybiera się do Blanch­
landu. Czy tak? 

- A niech to! 

Guy aż podskoczył w swoim fotelu, rozlewając 

brandy na spodnie. No tak, ojciec zawsze umiał przej­
rzeć go na wylot! 

- Skąd o tym wiesz, ojcze? Nie wierzę, by panna 

Sheridan wspomniała ci o tym sama. 

- Nie, to nie ona. Ona nie chciała nawet wyjawić, 

o co się pokłóciliście. Czy naprawdę masz zamiar po­
ślubić tę damę? 

- No... tak - przyznał z ociąganiem Guy. - Sam 

mówiłeś, że powinienem się ustatkować. A ja... wła­
ściwie od pierwszej chwili kiedy ją ponownie ujrzałem, 
mam takie myśli... 

Zerwał się z fotela, przez chwilę krążył nerwowo 

po pokoju, wreszcie przystanął przed ojcem. 

- Prędzej czy później każdego z nas nachodzą takie 

myśli - stwierdził filozoficznie lord. - Powiedz mi 

jednak, synu, czy wyjazd Sary do Blanchlandu ma coś 

wspólnego z twoją decyzją? 

background image

112 

- W pewnym sensie tak - przyznał Guy, opadając 

ponownie na fotel. - Kiedy dowiedziałem się o wy­
prawie Sary, powiedziałem jej kilka obrzydliwych rze­
czy na temat rozsądku i charakteru. Potem przejrzałem 
na oczy. Zrobiło mi się wstyd i prosiłem ją o wyba­
czenie. Jednak ona nadal nie wyjawiła mi powodów 

swego postępowania. 

- Sądzę, że mogę rzucić na to pewne światło - po­

wiedział nieoczekiwanie lord. - Proszę, przeczytaj ten 
list. 

Guy sięgnął po kartkę. Charakter pisma wskazywał, 

że list pisał niewątpliwie jakiś dżentelmen. Na dole 
zresztą widniał podpis. Frank Sheridan. Brat Sary. 
No tak, Sara wspominała, że jej wyjazd do Blanch-
landu ma związek z bratem... Zdumiony spojrzał na 

ojca. 

- Frank Sheridan... 
- Zmarł trzy lata temu. Trochę niezwykła sytuacja, 

trzeba przyznać. Do listu dołączony był liścik od pra­
wnika. Proszę, oto on! 

List od Juliusa Churchwarda był krótki i rzeczowy. 

W zaistniałej sytuacji prawnik poczuł się zobowiązany 

do przesłania w załączeniu listu od Francisa Sheridana. 

- A teraz, przeczytaj synu, ten list od... Francisa 

Sheridana. 

Guy rozsiadł się wygodniej w fotelu i zagłębił 

w czytaniu. 

background image

113 

Panie Hrabio! Świadom jestem, iż list mój zza grobu 

uważać Pan będzie za rzecz bardzo niemiłą i całko­

wicie zbędną, wiem przecież, jakie uczucia wzbudza 
w Panu moja osoba. Ja, jednakowoż, ośmielam się pi­
sać do Pana z gorącą prośbą, aby wyświadczył Pan 

przysługą mej młodszej siostrze, a w ten sposób rów­

nież pańskiej wnuczce. 

Guy spojrzał na ojca z największym zdumieniem. 
- Czytaj, chłopcze, dalej. Czytaj! 

Kiedy piszę ten list, panna Meredith ma lat piętna­

ście, uczy się w seminarium w Oksfordzie. Jest uro­
dziwą panną o bardzo dobrych manierach i ani mnie, 
ani swoim przybranym rodzicom nigdy nie sprawiała 
najmniejszego kłopotu. Nie ma więc powodu wątpić, 
że po ukończeniu szkoły znajdzie odpowiedniego mał­
żonka. Pragnąłbym ją wyposażyć, ale tego nie zdołam 

już uczynić. Umieram. I zdają sobie sprawą, że z tego 

powodu panna Meredith i jej przybrani rodzice zosta­

ną pozbawieni oparcia, które zawsze znajdowali w mo­

jej rodzinie. 

Już wcześniej prosiłem doktora Mereditha i jego żo­

ną, by w razie jakichkolwiek kłopotów, zwrócili się do 
mego prawnika, pana Juliusa Churchwarda. Państwo 
Meredith to zacni i dzielni ludzie, wiem, że bądą szukać 

pomocy tylko w ostateczności. Pan Churchward z kolei 

otrzymał polecenie, by w takim wypadku powiadomić 

background image

114 

o sprawie moją młodszą siostrę. Pan jest bliższym 
krewnym panny Meredith, lecz nie śmiałem prosić Pana 
o cokolwiek Wiem, że nigdy Pan mi nie przebaczył. 

Teraz jednak poczułem lęk przed nakładaniem tak 

ciężkiego brzemienia na ramiona siostry. Dlatego bła­
gam, aby w razie potrzeby udzielił Pan Sarze pomocy. 

Jestem pewien, że darzy ją pan ojcowską miłością 

i przywiązaniem. 

Proszą o wybaczenie, żem ośmielił się skreślić te 

słowa do Pana. 

Francis Sheridan 

Guy w milczeniu starannie złożył list i sięgnął po 

karafkę. 

- A więc wiem już wszystko - powiedział cicho. 

- Panna Sheridan jedzie do Blanchlandu na prośbę bra­
ta, aby pomóc w potrzebie jego córce. Ojcze, czy 

chciałbyś coś dopowiedzieć w związku z tym listem? 

- O, tak! - odparł niewesołym głosem lord. - Po­

wiedz mi, co dokładnie w nim wyczytałeś? 

- Że masz wnuczkę, ojcze, i istniały jakieś powody, 

aby zataić to przede mną. Ojcem dziecka jest Francis 
Sheridan, a któż jest... 

- Guy! Ty masz... ty miałeś trzy siostry. 

Guy spojrzał na ojca osłupiałym wzrokiem. 
- Catherine?! Ojcze! Przecież ona miała zaledwie 

szesnaście lat, kiedy umarła! Z gorączki... 

- W połogu - powiedział prawie niedosłyszalnym 

background image

115 

głosem lord. Nagle wydał się Guyowi jeszcze bardziej 
stary i zmęczony. - Naprawdę o niczym nie wie­
działeś? 

- Ależ skąd! Ojcze! 

Guy drżącą ręką odstawił kieliszek. Był przytłoczo­

ny tym, co usłyszał. Kiedy umierała Catherine, miał 
zaledwie dwanaście lat. 

- Trudno w to uwierzyć, ojcze. Powiedz mi... Oni 

nie wzięli ślubu, prawda? Dlaczego? Sheridan nie był 
przecież nieodpowiednią partią. Nigdy nie uwierzę, że 
porzucił Catherine. 

- On nie wiedział, Guy. Nikt niczego nie wiedział. 

Catherine milczała prawie do samego rozwiązania. 
Kiedy patrzę wstecz, trudno mi pojąć, jak mogliśmy 
być tacy ślepi! Naturalnie, wszyscy wiedzieli, że Ca­
therine uwielbia Franka. On potrafiłby oczarować sa­
mego diabła! Kto jednak mógł przypuszczać, że spra­
wy zajdą... tak daleko. Przecież ona miała dopiero 
szesnaście lat! Moja Catherine... Była takim kochanym 
dzieckiem. A kiedy prawda wyszła na jaw, Frank wy­
ruszył już na jedną z tych swoich szalonych wypraw. 
Dziecko urodziło się podczas jego nieobecności. Ca­
therine umarła... 

- A kiedy wrócił? - spytał cicho Guy, wpatrzony 

w złociste płomienie. 

- Stał tam, przy kominku. Blady jak ściana, cały 

roztrzęsiony. Przysięgał, że o niczym nie wiedział. I że 
na pewno ożeniłby się z Catherine. Ale Catherine już 

background image

116 

nie żyła... Nazwałem go łajdakiem i kazałem opuścić 
mój dom. Potem już nigdy nie zamieniłem z nim ani 

słowa. Nigdy! 

- A co stało się z dzieckiem? 
- Wstyd przyznać, ale pozwoliłem, aby zajął się 

nim Jack Sheridan, ojciec Franka. Zrozum, Guy, ja nie 
mogłem patrzeć na to dziecko, nie mogłem przeboleć, 
że przez tę niewinną istotę straciłem córkę. Wiedziałem, 
że maleństwo chowa się w dobrych warunkach, u bar­
dzo zacnych ludzi. Jack zadbał o wszystko. Niczego 
więcej nie chciałem wiedzieć. Twoja matka na pewno 
postąpiłaby inaczej... gdybym jej na to pozwolił. Na­

wet teraz, po tylu latach, gdy przyszedł ten list, prze­
żywałem rozterkę. 

- Dlaczego zatem zmieniłeś zdanie? 
- Przede wszystkim wpłynęła na to twoja matka. 

Powiedziała, że moim psim obowiązkiem jest pomóc 
wnuczce. No i przyjechała Sara! Kiedy uświadomiłem 
sobie, że ta dziewczyna, nie bacząc na nic, zdecydowana 

jest pomóc dziecku zmarłego brata, zrobiło mi się wstyd. 

Sara to wspaniała dziewczyna, Guy! Ma wszystkie zalety, 
których los poskąpił jej bratu. Jest pełna dobroci, oddana, 
lojalna. I nadzwyczaj dzielna, uważam jednak, że nie po­
winna jechać sama do Blanchlandu. 

Guy wstał na chwilę, aby poprawić ogień w ko­

minku. 

- Jak myślisz, ojcze, czy panna Sheridan zna całą 

prawdę? 

background image

117 

- Nie sądzę. Jack i Frank nie chcieli wtajemniczać 

Sary w tę sprawę. Przysięgli też, że będą chronić dobre 

imię Catherine. Guy... - Lord ożywił się. - Właśnie 

dlatego ty musisz pierwszy odnaleźć pannę Meredith. 

- Nie chcesz, żeby Sara dowiedziała się o Catherine? 
- Nie chcę! Nikt nie powinien się dowiedzieć, kto 

jest matką panny Meredith. Nigdy! To na zawsze ma 

pozostać tajemnicą. 

- Ale co dokładnie powinienem zrobić? 
- Odszukasz tę dziewczynę i zmusisz, żeby stąd 

wyjechała. Po prostu dasz jej pieniądze. Myślę zresztą, 
że jej o to właśnie chodzi. Chce pieniędzy, to je do­
stanie, ale ma zniknąć. Nie życzę sobie, aby prawda 
o Catherine wyszła na jaw. 

Guy spoglądał na ojca wyraźnie skonfundowany. 

- Powierzasz mi trudne zadanie, ojcze - powie­

dział po chwili bardzo oschle. - Nigdy dotąd nie po­
stępowałeś w taki sposób. Naprawdę tego chcesz? 
A czy pomyślałeś, że będę musiał oszukać kobietę, 
którą zamierzam poślubić? Najpierw oszukać, a potem 

spokojnie poprowadzić do ołtarza? To nie wróży do­
brze przyszłemu szczęściu. 

- Rozumiem twoje wątpliwości, synu. Ale musisz 

to zrobić - oświadczył równie oschłe lord Woodallan. 
- Trzeba chronić pamięć Catherine. 

Do późnej nocy Guy usiłował przekonać ojca, aby 

zmienił zdanie. Lord pozostał jednak nieugięty. 

background image

118 

Następnego dnia okazało się, że podróż do Blanch-

landu jest niemożliwa. W nocy temperatura nieco 
spadła, za mało jednak, aby skuć lodem rozmiękłe po 
ulewie drogi. 

- Jestem jednak pewna, że wkrótce dalsza podróż 

stanie się możliwa - pocieszała pani domu, która ran­
kiem wkroczyła do pokoju Sary z niepomyślną wia­
domością. - Ja, w każdym razie, cieszę się bardzo, że 
pobędziesz u nas dłużej, droga Saro. 

Sara miała mieszane uczucia. Zwłoka w podróży 

oznaczała jeszcze jeden dzień w towarzystwie Guya, 
a przecież postanowiła unikać tego mężczyzny jak 
ognia. 

Rankiem oszczędzono jej jakiegokolwiek towarzy­

stwa. Panowie udali się na przejażdżkę konną i spo­
dziewano się ich dopiero w porze lunchu, a lady 
Woodallan, wyczuwając w Amelii pokrewną duszę, za­
prosiła ją do obejrzenia pokoi, w których wyrabiano 
domowe likiery. Sara natomiast postanowiła odnowić 
znajomość ze wspaniałą biblioteką. Wzruszona prze­
chadzała się wśród półek i szaf, pełnych ksiąg, z pie­
tyzmem biorąc do ręki oprawione w skórę dzieła. Po­
tem jej wzrok przykuły szklane misy, wypełnione pół­

szlachetnymi kamieniami, które lord przywiózł z za­
granicznych wojaży. 

Ściany biblioteki ozdobione były portretami Wood-

allanów. Na największym, nad kominkiem, widniała 
cała rodzina. Lord i jego żona, jeszcze młodzi i piękni, 

background image

119 

dumnie uśmiechnięci, w otoczeniu czwórki dzieci. 
Guy, spory już chłopczyk, sztywno wyprostowany, 
w aksamitnym ubranku. Na dywanie bardzo jeszcze 

małe Emma i Klara, a przy krześle matki najstarsza 
córka, śliczna panienka, spoglądająca poważnie, choć 

jej usta składały się do uśmiechu. Catherine. Kiedy Ca-

therine umarła, Sara miała zaledwie siedem lat. 

Tuż obok portrety lady Emmy i lady Klary. Duże 

już panny, obie jasnowłose, brązowookie, bardzo uro­

dziwe i dystyngowane. Na kolejnym portrecie - Guy 
w wieku dwudziestu paru lat. Artysta świetnie uchwy­
cił sarkazm w ciemnych, rozumnych oczach, także du­
mę i niezależność, którymi emanowała cała postać. 
I jakiż ten lord był zniewalająco przystojny... 

Za oknem świeciło słońce, zapraszające na małą 

przechadzkę przed lunchem. Nie minął kwadrans i Sa­
ra, otulona ciepłą peleryną, była już na dworze. Wdy­
chając mocno rześkie, poranne powietrze, rączym kro­
kiem przeszła przez ogród, potem po zboczu, grani­
czącym z polami, zeszła w dół, aż do strumienia. Przy­
kucnęła nad wodą i zanurzyła palce w lodowatej wo­
dzie, przejrzystej jak kryształ. 

- Witam panią, panno Sheridan! 
Zaskoczona poderwała się na równe nogi. Guy stał 

kilka metrów dalej, za żelazną bramą. 

- Wyobraża pani sobie, że zjeżdża na sankach po 

tym zboczu? Tak jak w dzieciństwie? 

- Przy tej ilości śniegu byłoby to trudne - odparła 

background image

120 

z uśmiechem Sara. - A pamiętam, jak zjeżdżaliśmy ra­
zem po raz ostatni, zaspy dochodziły do kilku metrów. 

- Ja też pamiętam - przyznał Guy, otwierając bra­

mę i podchodząc do Sary. - Wziąłem wtedy z kuchni 
dużą tacę. Sądziłem, że zjadę na niej o wiele szybciej 
niż na sankach. 

- No i wylądował pan głową w takiej właśnie za­

spie! Biedna Klara, krzyczała tak strasznie! Myślała, 
że pan już nie żyje! 

Oboje wybuchnęli śmiechem i wolnym krokiem ru­

szyli w stronę domu. 

- Może pojeździmy znów na sankach, kiedy przy­

jedzie pani do Woodallan na święta? Nadciąga tęgi 

mróz, a i śniegu na pewno nie zabraknie. 

- Pańska matka też tak prorokuje - odparła Sara. 

- A co do świąt, wdzięczna jestem za zaproszenie, ale 
nie zdecydowałam jeszcze, czy przyjadę. 

- Bardzo bym tego pragnął. 
- Dziękuję, milordzie, jeszcze się zastanowię. A te­

raz... może pójdziemy szybciej? Trochę zmarzłam. 

- Naturalnie. 

Oboje zaczęli wspinać się po zboczu. 
- Jak znajduje pani Woodallan po tylu latach? Czy 

wróciły jakieś miłe wspomnienia? 

Przechodzili właśnie koło rozłożystego dębu, ros­

nącego samotnie na środku łąki. Kiedyś wdrapywali 

się na jego grube konary, aby popatrzeć z góry na 
świat. Emma i Klara bały się wchodzić tak wysoko, 

background image

121 

ale Sara nie czuła żadnego lęku i lady Sheridan be­
ształa potem córkę, że zachowuje się jak urwis. 

- Nie zawsze warto wracać do przeszłości, milor­

dzie, proszę mi wierzyć. 

Nagle poczuła na ramieniu ciepłą dłoń. 
- A jeśli przeszłość ma związek z przyszłością, 

panno Sheridan? - spytał cicho, a ona poczuła ukłucie 
w sercu. 

Guy był wobec niej uprzedzająco grzeczny, czaru­

jący, jednak zaproponował małżeństwo wyłącznie 

z rozsądku, dla uniknięcia skandalu... Sara była ko­
bietą praktyczną, może i powiedziałaby „tak"... No 
właśnie. Gdyby to głupie serce tak nie kłuło... 

- Panno Sheridan, chciałbym jeszcze pani o czymś 

powiedzieć. To dotyczy pani wyjazdu do Blanchlandu. 
A może woli pani porozmawiać o tym w domu? 

- Nie, skądże. 
- Naturalnie, porozmawiajmy teraz, tym bardziej że 

chłodne powietrze skutecznie studzi zmysły! 

Sara poczuła, że ogarnia ją gniew. 

- Do rzeczy, milordzie. A więc, cóż zamierzał pan 

mi powiedzieć? 

- A to, że będę pani towarzyszył w podróży do 

Blanchlandu - oznajmił Guy, bez żenady obserwując 
grę uczuć na wyrazistej twarzy Sary. - Przykro mi, 
panno Sheridan, taka jest wola mego ojca. Jestem pe­
wien, że nie chciałaby go pani rozczarować. 

- Miałam nadzieję, że pan nie powie rodzicom, do-

background image

122 

kąd jadę - stwierdziła Sara rozżalonym głosem. - Czy 
mógłby pan mi wyjaśnić powód swej decyzji? 

- Naturalnie! Panno Sheridan, według wszelkich 

przypuszczeń, otrzymała pani list od swego zmarłego 
brata, z prośbą, aby pospieszyła pani na pomoc pewnej 
młodej damie. Żeby spełnić tę prośbę, musi pani udać 
się do Blanchlandu. Tak się składa, że mój ojciec rów­

nież dostał list od tej samej osoby. Była tam zawarta 
prośba, aby roztoczyć nad panią opiekę. Niestety, mój 

ojciec jest zbyt chory, dlatego ja go zastąpię. Tak więc, 
panno Sheridan, razem z panią ruszam do Blanch­
landu. Obawiam się, że nie jest pani z tego zado­

wolona. 

- Nie, nie jestem - odparła chłodno Sara. - To bar­

dzo niefortunny zbieg okoliczności. 

- Bardzo pani łaskawa - wycedził Guy. 
- Ja... ja jestem bardzo wdzięczna, że lord Wood-

allan pragnie okazać mi pomoc, ale naprawdę nie widzę 
potrzeby... 

- Szkoda słów, panno Sheridan - uciął szorstko Guy. 

- Muszę zrobić to, czego wymaga ode mnie ojciec. 

Zapadło milczenie. Szli już przez ogród. Wiatr był 

coraz bardziej porywisty, po chwili zaczął padać deszcz 
ze śniegiem. 

- A gdyby pan nie poddał się woli ojca? - spytała 

po chwili Sara. -I zrobił to, co sam uważa za słuszne? 

- Będę pani towarzyszył bez względu na okolicz­

ności. Nie zmienię decyzji. 

background image

123 

- O, nie! - jęknęła Sara. - Dlaczego Frank obar­

czył swoimi sprawami również pańskiego ojca? 

- Frank prawdopodobnie przeczuwał, że może się 

pani znaleźć w niezręcznej sytuacji. No i niestety, to 
się zdarzyło. Szczerze mówiąc, ja nadal jestem zdu­
miony, że przyjęła pani na siebie takie zobowiązanie. 

- Wahałam się - wyznała szczerze Sara. - Jednak 

ta dziewczyna jest przecież moją bratanicą, niezależnie 
od tego, czy mi się to podoba, czy nie. 

Znów zamilkli. Kiedy podchodzili już pod dom, 

Guy spytał: 

- A jak pani przedstawi tę sprawę sir Covellowi? 

Zamierza mu pani wszystko wyjawić? 

- Jeszcze nie zdecydowałam, milordzie. Miałam za 

mało czasu, aby to wszystko dokładnie przemyśleć. 
O Boże! Jeszcze nigdy nie byłam w tak okropnej sy­
tuacji! 

- Panno Sheridan, a może jednak pozwoli sobie 

pani wyperswadować ten wyjazd? Pojadę sam i zajmę 

się sprawą w pani imieniu. 

Byłoby to cudowne. Umyć ręce od wszystkiego, po­

zwolić, aby ktoś inny wziął ten kłopot na swoje barki... 
Ale Sara czuła, że zabrnęła już zbyt daleko, aby teraz 
się wycofać. 

- Dziękuję, milordzie, jest pan bardzo wspania­

łomyślny. Wolę jednak załatwić tę sprawę osobiście. 

- A pani jest nadzwyczaj uparta! - krzyknął ze zło­

ścią Guy, zatrzymując się nagle i chwytając ją za obie 

background image

124 

dłonie. - Straszliwie uparta. Przecież pani wie, że wy­
woła wielki skandal! 

Stali już przed domem. Sara, zarumieniona z obu­

rzenia, bezskutecznie usiłowała uwolnić ręce. 

- -Proszę mnie puścić, milordzie! Ktoś może nas zo­

baczyć! 

- Tak, może - odparł niedbale Guy, wcale nie zwal­

niając uścisku. - Ale ta myśl jakoś mnie nie przeraża. 

- Jest pan arogancki i zbyt pewny siebie! 
- Już raz mówiła mi pani coś podobnego! 

- Ufam, że jeśli pan rzeczywiście pojedzie ze mną 

do Blanchłandu, będzie pan zachowywać się wobec 
mnie bez zarzutu! 

- Niestety, droga pani! Proszę być przygotowaną 

na najgorsze. 

Spojrzał na nią wymownie, potem na każdej z jej 

dłoni złożył delikatny pocałunek. 

- Proszę nie zapominać, że mam zamiar przeko­

nać panią do małżeństwa ze mną. I będę się bardzo 
starał. 

Jego głos był cichy, uwodzicielski. Sara gwałtownie 

wyrwała dłonie z jego rąk. 

- A ja proszę, żeby pan nie obstawał przy tym... 

niemądrym żarcie! Oboje zdajemy sobie sprawę, że pan 
nie traktuje tego poważnie! 

- Najzupełniej poważnie, zapewniam panią. A pa­

ni, jak mówiłem wczoraj, ma trochę czasu, aby oswoić 

się z tą myślą. I wiem, że pani mi nie odmówi. 

background image

125 

Śmiał się, po prostu śmiał się, co było nie do wy­

trzymania. Niestety, Sara nie zdążyła go zmiażdżyć ani 

spojrzeniem, ani ripostą, ponieważ wielkie dębowe 
drzwi otwarły się powoli. 

- Podano lunch - oznajmił kamerdyner z kamien­

ną twarzą. 

Jego słowa trafiły jednak w próżnię, ponieważ Sara 

majestatycznym krokiem kroczyła już przez sień, od­
prowadzana pełnym zachwytu spojrzeniem lorda, który 
po chwili ruszył za nią. 

Po lunchu rozpadało się na dobre. Deszcz ze śnie­

giem przeszedł w śnieg, wkrótce cała okolica przykry­
ta była białym puchem. 

- Jak pięknie! - zachwycała się Amelia, stojąc przy 

oknie w bibliotece. - Obawiam się jednak, że to opóź­
ni nasz wyjazd. 

Sara, zamiast zachwytów, dała upust swemu zde­

nerwowaniu. 

- Nie, Milly! Do Blanchlandu jest stąd nie dalej 

niż pięć kilometrów. Jak będzie trzeba, dojdę tam na 
piechotę. 

Twarz Amelii posmutniała. 
- Dlaczego tak ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

-  t a k ci spieszno, żeby opuścić Woodal-

lan? Tu jest bardzo przyjemnie. 

background image

150 

tym monoklem w oku. Mężczyzna schodzący po scho­
dach musiał mieć około czterdziestu lat, jednak jego 
przenikliwe spojrzenie świadczyło, że w swoim życiu 
zdążył zobaczyć już bardzo dużo. 

Pierwszy z gości sir Ralpha. Czyżby to on pytał 

o Oliwię? 

Mężczyzna zszedł ze schodów i zgiął się przed Sarą 

w ukłonie. 

- Sługa uniżony! Przypuszczam, że mam przed so­

bą szanowną pannę Sheridan - mówił dziwnie nieprzy­

jemnym głosem. - Słyszeliśmy o przyjeździe łaskawej 

pani! Edward Allardyce, do usług! 

Sara, pokonując odruch niechęci, wysunęła na po­

witanie dłoń i lord Allardyce złożył na niej wilgotny 
pocałunek. 

- Jakaż to rozkosz, ujrzeć w tym domu nieskalaną 

niewinność. 

Jego czarne oczy przewiercały ją na wylot. Guy nie 

odzywał się, stojąc obok nieruchomo jak posąg. Po 
chwili skłonił się, ten ukłon był jednak ledwo dostrze­
galny, jakby wcale nie miał być przywitaniem, a raczej 
zniewagą. 

- Allardyce! 
- Renshaw! - rozpromienił się Allardyce, nie zwa­

żając na kamienną twarz Guya. - Miło cię widzieć, przy­

jacielu! A ja myślałem, że nadal uganiasz się za tą śpie­

waczką z opery, z którą widziałem cię ostatnio w Lon­
dynie. Na szczęście twój gust znacznie się poprawił! 

background image

151 

Twarz Guya stężała jeszcze bardziej. 

- Panna Sheridan jest córką chrzestną mojego ojca 

- wycedził. - Przyjechała tu w bardzo pilnej sprawie 

rodzinnej, a ja jej towarzyszę. Panna Sheridan nie zo­

stanie tu dłużej, niż to konieczne. 

- A jakżeby inaczej! - Allardyce udał, że wzdryga 

się z obrzydzenia. - Ten dom jest brudny, skalany 

przez rozpustę, a jedzenie okropne. Ja też właśnie mia­

łem zamiar stąd wyjechać, ale powstrzymam się, po­

nieważ przybycie panny Sheridan czyni to miejsce 

o wiele bardziej interesującym! 

Guy postąpił krok do przodu. 

- Allardyce, czy ty w ogóle mnie słuchasz? 

- Ależ tak, i wszystko zrozumiałem - odparł 

z uśmiechem Allardyce. - Panna Sheridan jest niedo­

stępna i dla mnie, i dla ciebie. 

Odwrócił się na pięcie i na odchodnym pozwolił 

sobie na wyraźną prowokację: 

- Fatalnie! Na szczęście w tym domu można sobie 

poharcować i ulżyć pewnym naglącym zachciankom! 

Guy drgnął, jakby chciał rzucić się za odchodzącym, 

ale Sara przytrzymała go za ramię. 

- Nie trzeba, milordzie. Naprawdę nie warto. 

Guy zatrzymał się, ale na jego twarzy malował się 

taki gniew, że Sara miała wątphwości, czy usłyszał jej 

słowa. Potem jego twarz złagodniała. 

- Proszę wybaczyć, panno Sheridan! Przykro mi, 

że musiała być pani świadkiem tak żenującej sceny. 

background image

152 

- Trudno, milordzie - powiedziała Sara nieco drżą­

cym głosem. - Sądzę, że jeśli zostanę w Blanchlan-
dzie, usłyszę o wiele gorsze rzeczy. 

- Obawiam się, że tak - przyznał Guy z zasępioną 

twarzą. -I błagam, niech pani zachowa jak największą 
ostrożność względem Allardyce'a. To wyjątkowo od­
rażające indywiduum, z którym pani absolutnie nie po­
winna przestawać. 

Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy przypad­

kiem nie z tego powodu Amelia na widok Allardyce'a 
natychmiast odprawiła młodziutką, ładną służącą. 
A kiedy przebierała się do kolacji, była już prawie 
pewna, że to Allardyce rozpytywał Toma o pannę 

Oliwię. Na wspomnienie tego mężczyzny poczuła 
dreszcz obrzydzenia. A przecież to dopiero pierwszy 
z gości sir Ralpha! Ciekawe, jak przedstawia się reszta 
kompanii! 

Rządy Amelii nie obejmowały jeszcze, niestety, 

kuchni. Kolacja była prawie nie do przełknięcia, nie­

jaką rekompensatę stanowiło wino. Było wyśmienite 

i Sara pomyślała, że goście zjeżdżają do sir Ralpha 

z dwóch powodów - dla wybornego wina, no i dla 
tych słynnych rozrywek. Sir Ralph zdawał się przeja­
wiać wielki afekt do pani Elizy Fisk, której mąż, o dzi­
wo, był również obecny, co prawda przede wszystkim 
ciałem, ponieważ głównie oddawał się drzemce. Pani 
Fisk nie grzeszyła już młodością, a i jej pulchna figura 

background image

153 

pozostawiała wiele do życzenia. Widać jednak pan do­
mu miał właśnie takie upodobania. 

Były tu również dwie inne damy: lady Tilney, która 

całą swoją uwagę przeniosła z lorda Allardyce'a na sir 
Baynhama, oraz lady Ann Walter, blondynka o posą­
gowych kształtach, nie spuszczająca z Guya spojrzenia 
głodnej kotki. Lord Allardyce nie wydawał się być zbyt 
przejęty dezercją lady Tilney, jako że usadowiono go 
obok Sary, której asystował gorliwie. Sarę jego umizgi 
przyprawiały o mdłości. Amelia natomiast czarowała 
dżentelmena jeszcze bardzo młodego, który dosłownie 
chłonął każde jej słowo. 

- To Justin Lebeter - wyjaśnił Allardyce, zauwa­

żywszy ciekawe spojrzenie Sary. - Ma bardzo kocha­

jącą mamusię i więcej pieniędzy niż rozumu, co tłu­

maczy jego obecność tutaj. To szokujące, widzieć nie­
winnego młodzieńca w tak zepsutym towarzystwie. 
Może lady Amelia zdoła go uratować? 

Złośliwy uśmiech świadczył, że ten upadek niewin­

ności wcale nie martwi Allardyce'a. Sara wolała nie 
odpowiadać, już i tak czuła się nieswojo w tym towa­
rzystwie. W ich zachowaniu na pozór nie było żadnej 
rozwiązłości, jednak w każdym niemal słowie zauwa­
żalny był jakiś obrzydliwy podtekst. Wyczuwało się 
ponadto dziwne, narastające podniecenie. 

Spróbowała więc skupić się na jedzeniu, niestety, 

płyn udający zupę żółwiową był zimny, niesiony i ob­
rzydliwy w smaku. Grzebiąc zatem niemrawo łyżką, 

background image

154 

Sara zerknęła na osobliwe malowidła, pokrywające 
szczelnie sufit i ściany pokoju jadalnego i natychmiast 
odwróciła wzrok. Zmysłowość, i to w najbardziej lu­
bieżnej formie... Allardyce wyraźnie bawił się jej skrę­
powaniem. Nie odrywał wzroku od wyrazistej twarzy 
dziewczyny, od smukłej figury w skromnej sukni bez 
dekoltu i starannie upiętych włosów. 

- Droga panno Sheridan! Pojmuję, co pani sądzi 

o tym miejscu. Z jakiego powodu zawitała pani do 
siedliska rozpusty? 

- Mam do załatwienia ważne sprawy rodzinne, mi­

lordzie. 

- Aha - mruknął Allardyce. Jego czarne oczy roz­

błysły z ciekawości. - Musza być rzeczywiście bardzo 
ważne, skoro zdecydowała się pani przyjechać do ta­
kiego domu. Słyszała pani o wesołych przyjęciach u sir 
Ralpha? O orgiach na śniegu... 

Lokaj postawił przed Sarą wyszczerbiony talerz 

z parującą baraniną. 

- Na śniegu - powtórzyła Sara ze stoickim spoko­

jem. - Chyba łatwo się przeziębić, nieprawdaż? 

- A panią niełatwo zaszokować - skonstatował Al­

lardyce. - Nie wiem jednak, czy pani zmysł praktyczny 
wytrzyma konfrontację z czarną magią. 

- Ma pan na myśli czary? Sądzę, że nawet sir Ralph 

nie pozwoliłby sobie na takie głupie praktyki. 

- Tu niedaleko, w lesie, jest mała świątynia... 
- Wiem, wiem - przerwała z uśmiechem Sara. -

background image

155 

Chodzi panu zapewne o grotę? W dzieciństwie często 

bawiłam się tam. W tej grocie jest źródełko, ukryte 

wśród skał. Tak, to urocze miejsce! 

Allardyce, nie przywykły zapewne, aby jego kom­

plementy czy aluzje trafiały w próżnię, chwilowo zło­

żył broń i zajął się baraniną. Pan Fisk zapadł w kolejną 

głęboką drzemkę, a tuż obok sir Ralph karmił kawał­

kami baraniny rozchichotaną panią Fisk. Sara czuła, 

że zaraz zrobi jej się słabo. Drogi kuzyn, pochwyciw­

szy jej spojrzenie, zmieszał się nieco i odłożył widelec. 

Lady Tilney dolewała Greville'owi wina, jej palce de­

likatnie muskały jego dłoń. Sara dostrzegła, że ten gest 

nie uszedł uwagi Amelii. Tryskająca humorem lady 

Fenton zmarkotniała nagle, co wprawiło młodego Ju-

stina Lebetera w wielkie zakłopotanie. Twarze biesiad­

ników robiły się coraz bardziej czerwone. Guy był je­

dyną osobą, która zachowywała wyniosły spokój. Biała 

dłoń lady Ann, spoczywająca na jego ramieniu, uniosła 

się nieco, aby, niby mimochodem, przygładzić jego jas­

ne włosy. Gestem tak poufałym, że z ust Sary, też niby 

mimochodem, wydarło się gniewne sapnięcie. 

- Wydaje mi się, że lady Ann i lord Renshaw znają 

się nie od dziś - wyjaśnił uprzejmie Allardyce. - Oba­

wiam się, że może pani stracić swego kawalera, panno 

Sheridan. 

Guy wybuchał głośnym śmiechem za każdym ra­

zem, gdy lady Ann szeptała mu coś do ucha. Sara pa­

trzyła jak urzeczona na białe zęby błyskające w uśmie-

background image

156 

chu. Lady Ann też patrzyła i Sara poczuła, że coś ją 
ukłuło, bardzo mocno. Aż zapiekło. Zazdrość. 

- Jest pan w błędzie, milordzie - oświadczyła 

chłodno. - Lord Renshaw towarzyszy mi na polecenie 
swego ojca i nie ma wobec mnie żadnych zobowiązań. 

- Naprawdę? Ciekawe, czy lord Renshaw myśli tak 

samo? Można by się o tym przekonać, z moją pomo­
cą... Jestem do pani dyspozycji. 

Przez ułamek sekundy Sara, dziwiąc się sobie nie­

pomiernie, skłonna była zastosować proponowaną me­
todę. Na szczęście jednak niemal natychmiast przyszło 
opamiętanie. Przecież wtedy wpadłaby w łapy Allar-
dyce'a! Nie mówiąc o tym, że przed chwilą oświad­
czyła, iż zachowanie Guya jest jej całkowicie obojętne. 
No tak, ale gdyby trochę się z nim podrażnić? Na jej 

ustach pojawił się nikły uśmiech. W tym samym mo­
mencie Guy spojrzał na nią. Ujrzał Sarę, uśmiechającą 
się miło. Allardyce opierał dłoń o jej ramię. Spojrzenie 
Guya było tak intensywne, że Sara lekko się wzdryg­
nęła i zarumieniła. 

Allardyce chrząknął znacząco: 
- No, no, nie spodziewałem się takich błyskawic! 
- Nie mam zamiaru niczego roztrząsać - oświad­

czyła podniesionym głosem Sara. - Proszę, porozma­
wiajmy o czymś innym. 

- Naturalnie! Jeśli pani sobie życzy, możemy po­

rozmawiać o pogodzie. 

Baranina na talerzu Sary dawno już wystygła. Lokaj 

background image

157 

zabrał talerz i po chwili wniósł leguminę z malin. Roz­

legły się pomruki pełne uznania, ale nie pod adresem 

kucharza, lecz wina deserowego, jednego z najlep­

szych z zapasów lorda Sheridana. Chichoty i nadzwy­

czaj swobodne zachowanie przybrały na sile. Sara za­

uważyła przerażone spojrzenie Amelii, kiedy lady Til-

ney zanurzyła palec w leguminie, a potem, patrząc 

Greville'owi głęboko w oczy, podała mu ów paluszek 

do oblizania. Pani Fisk była jeszcze bardziej kreatywna 

i ustawiwszy sobie talerzyk na wydatnym biuście, za­

chęcała sir Ralpha, aby zabierał się do deseru. 

- Pan raczy wybaczyć, sir Ralphie - rozległ się lo­

dowaty głos Amelii. - Nadeszła pora, kiedy damy po­

winny się oddalić. 

Sir Ralph poderwał się jak oparzony, strącając ta­

lerzyk z biustu pani Fisk. 

- Naturalnie, proszę, niech panie się oddalają - beł­

kotał nieco nieprzytomnie. - Lady Tilney, lady Ann, 

proszę łaskawie, aby panie zaczekały na nas w salonie! 

- Nie bądź głupi, Ralph - prychnęła lady Tilney, 

przeciągając pieszczotliwie palcem po policzku Gre-

ville'a. - Damy nie chcą iść do salonu, damy też chcą 

się napić portwajnu! 

Lady Ann karmiła Guya winogronami. Jasnozielone 

kulki znikały w jego ustach i Sara po raz któryś po­

czuła, że robi jej się słabo. 

- Dobre obyczaje nakazują, aby damy przeszły do 

salonu! - powtórzyła Amelia, powoli unosząc się 

background image

158 

z krzesła. Ani Greville, ani Guy nie ruszyli się ze swo­

ich miejsc. Poderwał się za to młody Lebeter, eleganc­

ko odsunął krzesło Amelii i ofiarował jej ramię. Sarę 

odprowadził lord Allardyce. Zdążyła jeszcze zobaczyć, 

jak lady Tilney rozsiada się na kolanach Greville'a, 

a Guy nawija sobie na palec jeden z jasnych loków 

lady Ann. Potem ktoś zatrzasnął drzwi i dał się słyszeć 

gromki wybuch śmiechu. 

Amelia skierowała się natychmiast ku schodom. 

Drżała jak w febrze. Sara, z pozoru opanowana, 

w środku cała dygotała. Wiedziała, że pewne aspekty 

życia w Blanchlandzie wydadzą jej się niesmaczne, 

jednak konfrontacja z rzeczywistością przeszła naj­

śmielsze oczekiwania. W głębi serca spodziewała się, 

że Guy i Greville zachowają się jak dżentelmeni. Nic 

bardziej mylnego! 

I nagle, po raz pierwszy w życiu, Sara poczuła się 

bardzo samotna. Kiedy umarł ojciec, miała jeszcze bra­

ta. Po śmierci Franka jej pocieszycielką i podporą stała 

się kuzynka Amelia. Teraz jednak, gdy obie znalazły 

się w tak przykrej sytuacji, naga prawda wyszła na jaw. 

Są słabe, bezbronne i nie mają do kogo zwrócić się 

o pomoc. 

Weszły obie do pokoju Amelii, która natychmiast 

rzuciła się na łóżko i wybuchnęła głośnym płaczem. 

- Jak on śmiał! - krzyczała przez łzy. - Najpierw 

wyznaje mi miłość, a potem umizguje się do jakiejś 

lafiryndy! Nienawidzę go! 

background image

159 

Sara przysiadła obok kuzynki i głaszcząc ją po 

drżących plecach, przemawiała łagodnym głosem. 

- Milly, moja droga, moja kochana, proszę, nie 

płacz. Greville tylko udaje, bo chce wzbudzić w tobie 

zazdrość. 

- Zazdrość?! 

Amelia odwróciła ku Sarze zaczerwienioną od pła­

czu twarz i prychnęła jak dzika kotka. 

- Ja mam być o niego zazdrosna? Po tym wszyst­

kim, co dziś wyczyniał, nie chcę go znać! Nie wiem, 

co było bardziej odrażające - jego zachowanie, czy to 

jedzenie! 

- O, tak! -przytaknęła skwapliwie Sara - Jedzenie 

było podłe. Ta baranina... 

- A co tam baranina! - krzyknęła Amelia, znów 

zalewając się łzami. - Chodzi o to, jak oni jedli! Wi­

działaś, jak oblizywali sobie palce?! O, nie! Przy­

sięgam. .. 

Lady Fenton poderwała się i wydając z siebie 

gniewne pomruki, zaczęła z całej siły ubijać poduszkę, 

omal jej nie rozrywając. 

- Zachowanie Guya było niewiele lepsze - ode­

zwała się Sara. - Wiem, że ma opinię hulaki, ale nie 

przypuszczałam, że na własne oczy zobaczę, jakich do­

puszcza się ekscesów! Lord Allardyce powiedział mi, 

że Guy i lady Ann... 

- Allardyce! 

Amelia znów prychnęła jak kotka. 

background image

160 

- On jest bardziej zepsuty niż cała reszta razem 

wzięta! Saro, błagam cię, miej się przed nim na bacz­
ności! On jest niebezpieczny. 

- Nie lękaj się - odparła Sara zdecydowanym gło­

sem. - Nie zobaczymy go już więcej. Jutro o świcie 
wyjeżdżamy. 

Amelia odrzuciła poduszkę i spojrzała na Sarę 

z wielkim niedowierzaniem. 

- Ależ Saro! Mówiłaś przecież, że masz tu ważną 

sprawę! 

- Poproszę pana Churchwarda, by załatwił to 

w moim imieniu. 

Łzy Amelii natychmiast obeschły. Zerwała się z łóż­

ka i zaczęła przechadzać po pokoju. 

- Nie możemy teraz stąd wyjechać - oświadczyła 

stanowczym głosem. - Pomyśl! Te wstrętne kreatury 
będą zachwycone, że udało im się nas wygonić! O, 
nie, Saro! Nie możemy na to pozwolić! 

Jakby na potwierdzenie jej słów nagle na korytarzu 

dał się słyszeć dziki chichot, potem ktoś szybko prze­
biegł. Za chwilę usłyszały inne kroki, zdecydowanie 
wolniejsze, ciężkie, połączone z sapaniem i gniewny­
mi pomrukami. 

- Bawimy się w polowanie na wiewiórki - krzyk­

nął jakiś kobiecy głos. - Greville, ty będziesz chował 

się razem ze mną! 

Znów tupot, i cisza, ale tylko na chwilę. 
- Och, lordzie Renshaw - pisnął ktoś omdlewają-

background image

161 

co. - Jeśli to pan będzie na mnie polować, to ja bardzo 

szybko dam się złapać! 

Sara nie wytrzymała i zasłoniwszy sobie usta ręką, 

wybuchnęła histerycznym śmiechem. Amelia znów le­

żała na łóżku, z głową ukrytą w poduszce. Jej ramiona 

drżały, na pewno jednak nie od płaczu. Kiedy szepty 

i pomruki w korytarzu ucichły, Amelia uniosła głowę 

i spojrzała na kuzynkę. 

- No i co, moja Saro? 

- Nie wyjeżdżamy! - oznajmiła z mocą kuzynka. 

- Za nic! Masz świętą rację, Milly, te podłe babska 

nie mogą zwyciężyć! Powiadają, że zemsta jest roz­

koszą bogów, a ja, wystaw sobie, wpadłam na pewien 

pomysł... 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Sara wyszła od Amelii bardzo późno i powoli ru­

szyła ciemnym korytarzem, bardzo podekscytowana 

planem, jaki ułożyły razem z kuzynką. Bojowy nastrój 
nie sprzyjał senności, a dobra książka na pewno po­

może się wyciszyć. Sara zeszła na dół prawie bezsze­
lestnie. Wszędzie było cicho i panowały prawdziwie 
egipskie ciemności, wyglądało więc na to, że jeśli sir 
Ralph i jego kompania nadal gdzieś oddają się ucie­
chom, to na pewno na piętrze i za szczelnie zamknię­
tymi drzwiami. 

Ostrożnie otworzyła drzwi biblioteki i podeszła do 

dębowych półek. Sir Ralph systematycznie pozbywał 
się księgozbioru poprzedniego właściciela, sporo to­
mów uniknęło jednak smutnego losu. Sara postawiła 

świecę na stole i wspiąwszy się po drewnianej drabin­

ce, wybrała kilka ulubionych książek. Były zakurzone, 
pachniały pleśnią, tak jakby dawno nikt ich nie brał 
do ręki... Usiadła w fotelu i ze wzruszeniem zaczęła 
przewracać znajome kartki. Nagle płomień świecy za­
drżał. Ktoś cicho otwierał drzwi. Zerwała się na równe 
nogi, książki zsunęły się na podłogę. Ciemna postać, 

background image

163 

zbliżająca się ku niej, w pierwszej chwili była nie do 
rozpoznania. Dopiero kiedy mężczyzna zatrzymał się 
w kręgu światła, Sara westchnęła. Najbardziej niebez­
pieczną osobą niewątpliwie byłby lord Allardyce, jed­
nak lord Renshaw również nie napawał otuchą i spo­
kojem. 

- To pan, milordzie? Czyżby miał pan kłopoty z za­

śnięciem? - spytała, szalenie dumna, że jej głos nawet 

nie zadrżał. 

W którymś momencie zabawy lord pozbył się sur­

duta. Płócienna koszula bardziej uwydatniała niż ukry­
wała jego wspaniale umięśniony tors, rozwiązany hal-

sztuk zwisał smętnie. Ten nieład w ubiorze czynił lorda 

jeszcze bardziej pociągającym, czemu Sara nie mogła 

zaprzeczyć. Uzmysłowiła sobie jednocześnie, że ów 
nieład jest wynikiem pewnych czynności, w które le­
piej nie wnikać. Bo przecież te gęste, jasne włosy na 
pewno rozwichrzyła jakaś kobieca ręka... 

- Byłem zajęty czymś innym - wyjaśnił spokojnie 

Guy. - Ale dlaczego pani nie śpi, panno Sheridan? 
Przecież panie opuściły nas wcześniej. 

Jego spokój rozdrażnił Sarę. 
- Dziwne, że pan to spostrzegł, bo rzeczywiście, 

był pan bardzo zajęty. 

- Wszyscy byli zajęci, panno Sheridan. Zauważy­

łem, że lord Allardyce też nie marnował czasu w pani 
towarzystwie! 

- Och! 

background image

164 

Sara pozwoliła sobie na lekkie wzruszenie ramio­

nami, a nawet zmarszczyła nos. 

- Zlekceważyła pani moje ostrzeżenie co do Allar-

dyce'a. 

- Bo pańska opinia o nim jest błędna! Tak samo 

jak wybór towarzystwa przy stole! 

- Aha - mruknął Guy, podchodząc bliżej. - Moja 

towarzyszka przy stole nie zyskała pani aprobaty? 

- Nie wydaję żadnych opinii - oświadczyła Sara, 

odsuwając się o krok. - Oprócz tej jednej, że żadna 

dobrze wychowana dama nie znajduje przyjemności 

w podglądaniu cudzych igraszek miłosnych! 

- Aha - mruknął ponownie Guy, stając tuż 

przed nią. 

- Czyli pani jest obojętne, co robię? - spytał cicho. 

Jego palce delikatnie ujęły ją pod brodę, zmuszając, 

aby spojrzała mu prosto w oczy. 

- Nie moją sprawą jest osądzanie pańskich czynów, 

milordzie! Proszę nie zapominać, że nie przyjęłam pań­

skich oświadczyn! 

W oczach Guya coś błysnęło. 

- Rzeczywiście - powiedział niedbałym tonem. -

Przypominam sobie. 

Jego palce delikatnie musnęły policzek Sary. 

- A może zmieni pani zdanie? 

- Nie sądzę! A zresztą, jego lordowską mość nie 

zmartwiła zbytnio moja odmowa - oświadczyła moc­

nym głosem, przyciskając książki do piersi, jakby osła-

background image

165 

niała się tarczą. - Pan wybaczy, milordzie, ale jestem 
zmęczona i chciałabym powrócić do mego pokoju. 

- A ja sądziłem, że pani przyszła tu poczytać, bo 

nie może zasnąć! 

- Tak było pół godziny temu. 

Sara ruszyła ku drzwiom zdecydowanym krokiem. 

Zdołała uczynić tylko jeden, ponieważ Guy natych­
miast zastąpił jej drogę. 

- A teraz nagle poczuła się pani znużona? Szkoda! 

Myślałem, że zdąży pani jeszcze wyjaśnić, dlaczego 
moje oświadczyny warte są tylko odrzucenia! 

- To nie miejsce i czas na taką rozmowę - ode­

zwała się słabym głosem. - Jest bardzo późno, lordzie 

Renshaw... 

Głos uwiązł jej w gardle. 
Guy wyjął książki z jej rąk i rzucił na stolik. Stała 

bez ruchu, czując, że tak właśnie jest najlepiej. 

Nie wiadomo, które z nich zrobiło pierwszy ruch. 

Ramiona Guya objęły ją mocno. Pocałunek był czuły, 
delikatny. 

- Milordzie, pan chyba pomylił mnie z inną damą. 

Uśmiechnął się, a ona natychmiast poczuła, że już 

tęskni za następną pieszczotą. 

- Nie, ciebie nie mógłbym z nikim pomylić... 

Saro... A jeśli ten Allardyce odważy się ciebie do­
tknąć, to ja... 

Znów całował, znów tak słodko, delikatnie, rozpa­

lając jej ciało, w którym była już tylko rozkosz i uleg-

background image

166 

łość. Jakże łatwo zapomnieć, że jeszcze godzinę temu 
całował lady Ann Walter... 

O, nie! Tego zapomnieć nie można! Sara szarpnęła 

się z całą mocą. Guy natychmiast opuścił ramiona. 
Przez ułamek sekundy stali bez ruchu, mierząc się 
wzrokiem. 

- Muszę iść! Dobranoc, milordzie! 

Nie próbował jej zatrzymać. Czuła jednak na sobie 

jego wzrok. Patrzył za nią, kiedy szła ku drzwiom, 

patrzył przez te drzwi, gdy wstępowała na schody. Pa­
trzył. I ta świadomość sprawiła, że zapragnęła za­
płakać. 

Rankiem śnieg rozpadał się na dobre. W całym do­

mu panowała cisza. Sara, otuliwszy się ciepłą peleryną, 
wyszła z samego rana na przechadzkę, świadomie re­
zygnując ze śniadania. Nie miała ochoty ani na czer­

stwy chleb, ani na zimną kawę. Szła przez ogród, teraz 
pozbawiony barw i zapachów. Śnieg cichutko skrzy­
piał pod nogami, a ona chłonęła nieskalaną biel, po­
przecinaną ciemnymi plamami drzew i krzewów. Po­
tem weszła w las i pod jej stopami zaszeleściły suche 
liście. To tu, wśród drzew, ukryta była owa grota, o któ­
rej mówił Allardyce. Ulubione miejsce zabaw małej 
Sary. Z łatwością odszukała wejście i pochyliwszy 
głowę, wsunęła się do środka. Przez szczeliny w ska­
łach sączyło się światło, odbijało od ścian, tworząc ta­

jemniczą poświatę. Pod ścianą cichutko szemrało 

background image

167 

źródełko. Woda zbierała się w zagłębieniu skał, for­

mując małą sadzawkę. Było to ciche, pełne uroku miej­

sce i wczorajsze insynuacje Allardyce'a wydawały się 

zupełnym nonsensem. 

Przysiadłszy na kamieniu, zanurzyła palce w lodo­

watej wodzie. Nagle zerwała się i z lękiem spojrzała 

w stronę wejścia. Ktoś nadchodził. Allardyce?! 

- Tom! Chwała Bogu! Przestraszyłam się. 

- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - przepraszał 

nieśmiało, zdejmując czapkę. - Widziałem, jak pani 

szła do groty, a chciałem spotkać się z panią bez świad­

ków. To ważne. 

Tom dla pewności obejrzał się w stronę wyjścia, po 

czym zbliżywszy się do Sary, zaczął szukać czegoś po 

kieszeniach, mrucząc konspiracyjnie: 

- Mam wiadomość od panny Meredith. Proszę! 

Sara z przejęciem odebrała malutką paczuszkę owi­

niętą w brązowy papier. 

- To nie jest list, Tom! 

- Ale to właśnie miałem pani doręczyć - wyjaśnił 

Tom. 

- A możesz mi zdradzić, gdzie jest teraz Oliwia? 
- No... 

- Dobrze, dobrze, nie będę pytać - zaśmiała się Sa­

ra, wsuwając pakiecik do kieszeni peleryny. - Po­

wiedz, gdzie cię znajdę w razie potrzeby? 

- Teraz idę do cieplarni. Lady Fenton prosiła 

o kwiaty. 

background image

168 

- Trudna sprawa w grudniu! Amelia jest niesamo­

wita, istny wulkan energii! 

Poczekała, aż staruszek wyjdzie z groty. Kiedy kro­

ki ucichły, szybko wyjęła z kieszeni paczuszkę i zgra­
białymi palcami rozwinęła brązowy papier. 

Na jej dłoni leżał złoty medalion. Musiał być już 

bardzo stary, ornamenty na kopercie były wytarte, pra­
wie niewidoczne. Sara podeszła do światła i nacisnęła 

malutki zameczek. W środku były dwie miniaturki. Na 

portreciku z lewej strony - dama w sukni z głębokim 
dekoltem. Wdzięczna główka, obsypana brązowymi lo­
kami. Jeden długi lok oplatał smukłą szyję. Brązowe 

oczy pełne blasku i promienny uśmiech. Zapewne bar­
dzo wesoła osoba. I dziwnie znajoma... Mężczyzna na 
portreciku z prawej strony wydał się jeszcze bardziej 
znajomy. Tak znajomy, że Sara z wrażenia omal nie 
upuściła medalionu na ziemię. Gęste, jasne włosy, wy­

soko osadzone kości policzkowe i usta, bardzo mocno 
zarysowane. Przecież to Guy! I te oczy, uderzająco 
ciemne, patrzące z ironią, jakby drwiły ze wszyst­
kich. .. Nagle olśniło ją. Przecież ten medalion jest bar­
dzo stary, co najmniej sprzed pół wieku. Naturalnie, 
że to nie Guy. To musi być jego dziadek. Jeszcze raz 
przyjrzała się portrecikowi i teraz dostrzegła wiele róż­
nic. Twarz dżentelmena z portretu była surowa, nie­
przystępna. Tak samo oczy, spoglądające srogo spod 
krzaczastych brwi. Natomiast w oczach Guya rzadko 
gasły wesołe iskierki. 

background image

169 

Nagle poczuła chłód. Szybko wsunęła medalion do 

kieszeni i ruszyła ku wyjściu. Coś pod stopą zaszele­

ściło, prawie bezgłośnie. Mały kawałek papieru, który 

musiał wypaść z medalionu. 

Panno S., czy mogłaby Pani spotkać sią ze mną dziś 

o północy w Folly Tower? O. 

Sara z niezadowoleniem zmarszczyła zgrabny no­

sek. Cóż za pomysł! Spotkanie o północy, w starej, 

zrujnowanej wieży! I to w zimie! Zadrżała i otuliwszy 

się szczelniej peleryną, szybko wyszła z groty. Długo 

krążyła bez celu, rozmyślając o medalionie. Dlaczego 

Oliwia go przesłała? A może była to próba przekazania 

jakiejś zakamuflowanej wiadomości? Skąd panna Me-

redith ma ten medalion z portretami Woodallanów? Co 

łączy ją z tą rodziną? Sara przypomniała sobie nie­

przyjemne spojrzenie dżentelmena z portreciku, przy­

pomniała sobie też rozmowę Guya z ojcem. Zdaje się, 

że ten związek z Woodallanami nie wróży nic dobrego, 

a raczej zwiastuje kłopoty... 

- Panno Sheridan! 

Od strony jeziora nadchodził lord. Koło jego nóg 

plątał się wyrośnięty, brązowy owczarek. Sara zaru­

mieniła się. 

- A gdzież pan znalazł tak pięknego towarzysza 

przechadzki? - zagadnęła szybko, aby jakoś pokryć 

zmieszanie. 

background image

170 

- Sam mnie sobie znalazł! To pies sir Ralpha. Bar­

dzo łagodne stworzenie. 

Sara z lekkim niedowierzaniem spojrzała na wyjąt­

kowo rosły okaz czworonoga. 

- Lubi sobie poganiać - ciągnął Guy, zerkając na 

psa z wielką sympatią. - Wątpię jednak, czy jego pan 

zabiera go na spacery. 

Guy nie odrywał oczu od zarumienionej twarzy Sa­

ry. Nerwowo przyspieszyła kroku, kierując się w stronę 
domu. Kilkadziesiąt metrów przed nimi, wśród drzew, 
pojawiła się strzelista sylwetka Folly Tower, małej wie­

ży, którą polecił zbudować ojciec Sary. Ze szczytu Fol­
ly Tower można było dojrzeć każdy zakątek posiad­
łości. Widok wieży znów skierował myśli Sary ku 
Oliwii. 

- Może wybierzemy się na łyżwy dziś po południu? 

- zagadnął znienacka Guy. - Chyba lód jest już do­

statecznie gruby. Pani zapewne jako dziecko jeździła 
tu na łyżwach? 

- Na łyżwach? - powtórzyła Sara nieco nieprzy­

tomnym głosem. - O, tak! To była pyszna zabawa. 
Bardzo dawno już nie jeździłam, ale tego się chyba 
nie zapomina. 

- Zdaje się, że myślami błądzi pani gdzie indziej 

- zauważył Guy, przyglądając się jej bacznie. - Za­
pewne przedmiotem rozmyślań jest panna Meredith. 

Ma pani już jakiś pomysł, jak ją odnaleźć? 

- Wcale o niej nie myślałam - skłamała Sara, sar-

background image

171 

kając w duchu na domyślność Guya. Medalion i liścik 
od Oliwii ciążyły jej w kieszeni jak kamień. - Nie bar­
dzo wiem, jak się do tego zabrać. A pan, co dziś za­
mierza, milordzie? 

- Ja? - Guy lekko wzruszył ramionami. - Właści­

wie nic. Jestem do pani dyspozycji. Z miłą chęcią będę 
pani towarzyszył. 

- Och, nie, dziękuję, milordzie - odparła pospiesz­

nie Sara. - Nie chciałabym pana obarczać swoją osobą. 
Poza tym sporo dziś się nachodziłam i nie planuję żad­
nych wypraw, podczas których potrzebne by mi było 
towarzystwo. 

- Czy to z powodu naszego spotkania w bibliotece 

moja osoba jest pani tak niemiła? - spytał Guy z kpią­
cym uśmiechem. - Mam nadzieję, że wczoraj bez tru­
du odnalazła pani drogę do swojej sypialni? 

- Naturalnie, milordzie! W Blanchlandzie nawet 

po ciemku zawsze odnajdę drogę! A teraz proszę wy­
baczyć, trochę mi zimno i chciałabym już wrócić. 

- Zobaczymy się więc później, panno Sheridan! 

W domu prawdopodobnie czeka na panią świeżo za­
parzona kawa i przyzwoite śniadanie. Kiedy wy-
chodziłem na spacer, lady Amelia obejmowała rządy 
w kuchni. 

Skłonił się elegancko, gwizdnął na psa i ruszył 

w kierunku jeziora. Sara z trudem odwróciła wzrok od 
zgrabnej sylwetki. Nie, nie wierzyła mu, choć wyraźnie 
dał jej do zrozumienia, że nie zamierza szukać Oliwii 

background image

172 

na własną rękę. Westchnęła i musnęła palcami meda­
lion. Przecież ona też wiele ukrywała przed Guyem! 
Nie byli ze sobą szczerzy i ta sytuacja stawała się nie 
do zniesienia. 

W lśniącym czystością pokoju śniadaniowym na Sa­

rę czekała nie tylko gorąca, aromatyczna kawa, ale tak­
że świeżo upieczony chleb. Obok, w pokoju jadalnym, 
kilka służących pod czujnym okiem Amelii doprowa­

dzało kolejne pomieszczenie do idealnego porządku. 

- Nie przełknę ani kęsa, dopóki wszystko nie bę­

dzie lśnić - oznajmiła kuzynka na powitanie. - Mam 
nadzieję, że sprawimy się tu do południa i potem przej­
dziemy do sypialni. Strach pomyśleć, co nas tam czeka! 

Na pewno pchły, albo i coś gorszego. Aha, Saro, lady 
Tilney i lady Ann są w salonie, bardzo drażni je hałas 
przesuwanych mebli. Mówię ci to na wszelki wypadek, 
gdybyś wolała uniknąć spotkania z nimi... 

Amelia zachichotała. 
- W świetle dziennym wyglądają niezbyt świeżo, 

znać po nich, że przez całą noc nie zmrużyły oka. Za­

proponowałam im mój krem z płatków róży, odmła­
dzający płeć, nie chciały jednak skorzystać. 

Sara parsknęła śmiechem. 
- A widziałaś Greville'a, Milly? 
- Greville'a? - Na twarzy Amelii pojawił się wyraz 

niewypowiedzianej słodyczy. - Biedaczek! Głowa boli 
go straszliwie, więc wymyśliłam dla niego bardzo sku-

background image

173 

teczną miksturę. Żółtka zmieszane z przecierem pomi­
dorowym, doprawione lukrecją! 

- Jesteś okrutna, Milly! Mam nadzieję, że sir Gre-

ville Baynham przeżyje tę kurację! A powiedz, jak sir 
Ralph przyjmuje zmiany w swoim domu? 

- Najpierw był zły, ale potem powiedział, że jestem 

damą z wielką fantazją i dał mi wolną rękę. - Amelia 
wesoło pomachała ściereczką i zabrała się do ścierania 
kurzu z pięknej serwantki. 

- Ciekawe, czy będzie tak zachwycony, kiedy do­

wie się, że zginęły klucze od piwniczki z winem -
zauważyła Sara konspiracyjnym szeptem. 

- Może i nie - odparła obojętnym głosem Amelia, 

nie przerywając swego zajęcia. - Trudno, powinien ich 

lepiej pilnować! 

Propozycja jazdy na łyżwach nie zachwyciła gości 

sir Ralpha. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że z powodu 

zbyt wczesnego poderwania się z łóżek, spowodowa­
nego działaniami Amelii, są bardzo osłabieni. W re­
zultacie i pan domu, i jego kompania zamknęli się 

w bibliotece, aby oddać się mniej wyczerpującemu za­

jęciu, mianowicie wspólnemu przeglądaniu najnowsze­

go nabytku sir Ralpha - kolekcji francuskich litografii 
o tematyce erotycznej. Sara zajrzała jeszcze raz nad 

jezioro, stwierdziła jednak, że lód jest zbyt cienki, poza 

tym znów zaczął padać gęsty śnieg. Po powrocie do 
domu poszła do swego pokoju i usiłowała czytać 

background image

174 

książkę, starając się nie zważać na dzikie wybuchy 

śmiechu, dobiegające z parteru. Guy zniknął na cały 

dzień, nie było go aż do kolacji i Sara mimo woli bez 
przerwy zadawała sobie pytanie, dokąd lord raczył się 
udać. O spotkaniu z Oliwią nie zapominała ani na se­
kundę, czując i lęk, i ciekawość. Czas dłużył się 

w nieskończoność. O stosownej porze zeszła na kola­
cję, która dla wszystkich okazała się wielkim zasko­
czeniem. Amelia zdradziła kucharce kilka swoich prze­
pisów, a że kobieta okazała się pojętna, kolacja była 
wyjątkowo smaczna. Na początek delikatna zupa cy­
trynowa, potem pstrąg w sosie z białego wina. Po 
przełknięciu pierwszego kęsa pstrąga oczy biesiadni­
ków rozbłysły, ożywił się nawet wiecznie śpiący pan 
Fisk i zakrzyknął gromko: 

- Jedzenie wyborne! 
Biesiadników czekała jednak przykra niespodzian­

ka, okazało się bowiem, że zamiast wina, wniesiono 
kryształowy dzban, napełniony płynem jeszcze bar­
dziej szlachetnym, mianowicie źródlaną wodą. Nikt te­

go nie skomentował, czas jednak mijał, a na stole nie 
pojawiała się ani jedna butelka wina ze znanej w oko­
licy piwniczki. W końcu lady Ann nie wytrzymała 
i rzuciwszy panu domu powłóczyste spojrzenie, spy­
tała ostrożnie: 

- Czy próbujesz nas nawrócić? 

Sir Covell spojrzał niepewnie na lady Fenton. 

- Lady Amelio... - zaczął, wyraźnie skofundowa-

background image

175 

ny, jako że doceniał przecież, co Amelia uczyniła dla 

jego domu. 

Amelia przerwała rozmowę z Justinem Lebeterem, 

uśmiechnęła się miło i przekazała towarzystwu hiobo­

wą wiadomość: 

- Chodzi o wino? Och Boże, miałam nadzieję, że 

nikt nie będzie się dopominać. Podczas dzisiejszych 

porządków zawieruszył się klucz od piwniczki. 

W odpowiedzi rozległ się gremialny okrzyk rozpa­

czy i posypały błagalne prośby. 

- Nie będzie wina? To straszne! Jak my to prze­

żyjemy? Ralph, zrób coś. 

- To jakim cudem przyrządzono sos winny? - spy­

tał bardzo przytomnie sir Baynham. 

- Takim cudem, że zostało trochę wina z wczoraj­

szej kolacji - wyjaśniła uprzejmie lady Fenton. - Nie­

wiele, ale na sos wystarczyło. Dlaczego jednak są pań­

stwo tak zdegustowani? Wino zabija smak, czyż nie 

tak, lordzie Lebeter? 

Lord Lebeter, który osiągnął już etap absolutnego 

zachwytu wszystkim, co powie urocza lady Amelia, 

skwapliwie skinął głową. Mniej zgodna była lady Til-

ney, która prychnąwszy pogardliwie, wysyczała 

w stronę Amelii: 

- Nie sądzę, żeby mój zmysł smaku ucierpiał z po­

wodu jednej lampki wina! 

- Naturalnie, że nie - odparowała Amelia. - Prze­

cież i tak jest już w opłakanym stanie! 

background image

176 

- Ralphie, obiecałeś mi kąpiel w szampanie! - po­

skarżyła się z drugiego końca stołu pani Fisk. - Mó­

wiłeś, że to jedna z twoich specjalności. 

- Jak można tak marnować szampana - oburzył się 

pan Fisk. 

- Panno Sheridan, a może pani wie coś na temat 

tego klucza? - spytał Allardyce przebiegle. 

- Naturalnie, że wiem! - przytaknęła skwapliwie 

Sara. - O tym, że zginął, wiedziałam wcześniej od in­

nych. To ja wpadłam na pomysł, aby podać do picia 

wodę. Czy pan już próbował, lordzie Allardyce? To 

woda ze źródełka w grocie, krystalicznie czysta i nad­

zwyczaj orzeźwiająca! 

Lord Allardyce skrzywił się z niesmakiem. 

- Dziękuję, panno Sheridan, ale nie spróbuję. Woda 

dobra jest dla wieśniaków. 

- Jak pan uważa - skwitowała cierpko Sara, za­

bierając się do jedzenia. 

Przy stole zapadła nieprzyjemna cisza. 

- Ralphie! - odezwała się po chwili ostrym głosem 

lady Tilney. - Jutro trzeba będzie posłać po wino do 

Bath! 

- Niestety, drogi są nieprzejezdne - odparł strapio­

ny pan domu. - Sądzę, że będzie można to zrobić do­

piero za kilka dni. 

- A może lord Renshaw ulituje się nad państwem 

i pośle po wino do Woodallan? - wtrąciła Sara. - Bo 

mnie osobiście wystarczy woda. 

background image

177 

- A nam nie - oświadczyła ponuro lady Walter. -

Ta woda może być bardzo niezdrowa. 

- Na pewno jednak znakomicie wpływa na cerę -

oznajmiła Amelia tonem niemal macierzyńskim. 

Lady Ann zarumieniła się z gniewu, nie odpowie­

działa jednak i wszyscy w dość ponurych nastrojach 
kontynuowali jedzenie. Nawet lord Allardyce, zwykle 
tak elokwentny, ograniczał się do mdłych uwag o po­
godzie. Po kolacji całe towarzystwo dostojnym kro­
kiem udało się do salonu i oddało grze w wista 

Kwadrans przed północą Sara, narzuciwszy pelery­

nę, cicho wymknęła się ze swego pokoju. Bezszelestnie 

jak duch zeszła po schodach i przemknęła przez hol. 

Drzwi frontowe udało jej się otworzyć prawie bezgłoś­
nie. Na dworze było pięknie. Śnieg przestał padać, nie­
bo było bezchmurne. Sara, stojąc w progu, zawahała 
się przez chwilę. Księżyc świecił wyjątkowo jasno, śla­
dy jej stóp będą bardzo dobrze widoczne. No trudno... 
Otuliwszy się szczelniej peleryną, ruszyła przed siebie. 
Szła szybko, ale czujnie, kryjąc się za drzewami. Do­
koła panowała cisza, zbyt idealna, i za każdym razem, 
gdy z potrąconej przez nieuwagę gałązki opadał śnieg, 
Sara podskakiwała jak oparzona, złorzecząc w duchu 
pannie Meredith. Że też ta smarkula nie wpadła na 
pomysł, by umówić się z ciotką w jakimś ciepłym, 
przytulnym saloniku. Najlepiej w samo południe. Na­
gle serce podskoczyło jej do gardła. Ten dziwny od-

background image

178 

głos... jakby ktoś cicho sapnął. Odwróciła się ostroż­
nie. Nikogo. Czuła jednak instynktownie, że nie jest 
sama. Stała bez ruchu, zastanawiając się gorączkowo, 
czy wzywać pomocy. I wtedy z ciemności wynurzyła 

się jakaś niewielka kobieca postać. Sara niemal nama­
calnie czuła narastający gniew. 

- Milly! Skąd ty się tu wzięłaś? 
- Zobaczyłam przypadkiem, jak wychodzisz z do­

mu, więc pobiegłam za tobą - wyjaśniła zdyszanym 
głosem kuzynka. - Co ty wyrabiasz, Saro? 

- Nieważne - burknęła Sara. - Jak możesz być tak 

nierozsądna, Milly! Przecież nie znasz okolicy, mogłaś 
zabłądzić, mogło ci się coś stać... 

- Tak samo jak tobie, Saro! Co znaczy ta samotna 

wycieczka po nocy? 

- Idę do Folly Tower, spotkać się z panną Meredith... 
Umilkła na chwilę, kiedy w nocną ciszę wdarło się 

głośne bicie kościelnych dzwonów. 

- Milly, muszę się spieszyć, już północ. 
- A kto to jest ta panna Meredith? - dopytywała 

się Amelia, starając się dotrzymać kroku kuzynce. -
I dlaczego umawia się z tobą tak późno? 

Sara uśmiechnęła się do siebie. Kochana Milly! 

To jednak cudownie mieć przy sobie jakąś życzliwą 
duszę. 

- Panna Meredith jest moją bratanicą - wyjaśniła. 

- To z jej powodu musiałam przyjechać do Blanch-
landu. Oto i powód mej eskapady. 

background image

179 

- Nie! - pisnęła Amelia, nie posiadając się ze zdu­

mienia. - Twoją bratanicą! Nie do wiary! A więc ona 

jest córką Franka! 

- Tak, ale teraz nie mamy czasu na studiowanie 

drzewa genealogicznego Sheridanów - rzuciła przez 
ramię Sara, potykając się o wystający korzeń. 

Dochodziły już na szczyt wzniesienia, gdzie wśród 

drzew majaczyła ciemna sylwetka wieży. 

- Saro! Musisz tam iść? - szepnęła przerażona 

Amelia, chwytając kurczowo kuzynkę za pelerynę. -
Nie podoba mi się to. 

- Nie przesadzaj, Milly - obruszyła się Sara, zdając 

sobie sprawę, że jeśli przynajmniej jedna z nich nie 
będzie udawać nieustraszonej, to za chwilę obie rzucą 
się do ucieczki. - Przecież idę spotkać się z siedemna­

stoletnią dziewczyną, a nie z jakimś potworem. Jeśli 
się boisz, to wracaj do domu. 

- Sama? Przez ten las? Nigdy w życiu! - zapro­

testowała trzęsącym się głosem lady Fenton. - Idę z to­
bą! Ale jestem pewna, że tam nikogo nie ma. 

Razem zbliżyły się do wieży, Sara pchnęła stare, 

zniszczone drzwi i ostrożnie zajrzała do środka. Nie 
widziała nic, tylko ciemność. 

- Oliwio! - zawołała cicho, głosem ochrypłym ze 

zdenerwowania. - Jesteś tu? 

Cisza. A kiedy nabierała powietrza, żeby zawołać 

jeszcze raz, nagle jakaś miękka szmata opadła jej na 

twarz. Szarpnęła się przerażona, ktoś jednak unieru-

background image

180 

chomił ją w żelaznym uścisku. Usłyszała dziki krzyk 
Amelii, a potem, w tej ciemności, ujrzała tysiąc 
gwiazd. 

Wszystko trwało sekundę. Sara czuła, że ktoś zdzie­

ra jej szmatę z głowy i pomaga wstać, a przynajmniej 
usiąść na kamiennej posadzce. Zobaczyła krąg światła, 
znaczony przez małą latarnię, za latarnią wysoką postać 
sir Baynhama, a tuż przed sobą klęczącą Amelię. 

- Saro, moja kochana, co z tobą? Bałam się, że 

pogruchocze ci wszystkie kości! Boże, Boże, jak ty 

strasznie upadłaś. Możesz się poruszać? Boli cię coś? 

Sara poruszyła się ostrożnie i natychmiast silne ra­

mię podtrzymało ją gorliwie. Nie musiała się odwracać, 
wiedziała dobrze, czyje to ramiona. Przecież znała już 
objęcia Guy a Renshawa. Tę ciepłą, kojącą bliskość... 

w której nie można przebywać zbyt długo. 

- Nic mi nie jest - powiedziała słabym głosem, 

wstając z ziemi, cały czas podtrzymywana przez lorda. 
- Ale co się stało? Ktoś chyba chciał mnie porwać. 

- I tak zapewne by się stało! - oznajmił surowym 

tonem lord, nie puszczając ramienia Sary. - Usłysze­
liśmy krzyk lady Amelii, zaczęliśmy biec do wieży, 
w tym momencie oni z niej wybiegli. Było ich dwóch. 

Cóż za dziwny zbieg okoliczności, pomyślała już 

bardziej przytomnie Sara. Okazuje się, że również Guy 
i Greville wybrali się na spacer przy księżycu. Ale co 

z Oliwią? Ci dwaj napastnicy... Czyżby czyhali na 

background image

181 

nią? Jak się dowiedzieli, że panna Meredith o północy 
będzie w Folly Tower? Przecież Sara z nikim o tym 
nie rozmawiała. Boże, jakżeż trzeba być ostrożną... 
I absolutnie nikomu o niczym nie mówić. 

- Jestem bardzo wdzięczna za pomoc - oświadczy­

ła uprzejmym, obojętnym głosem, zajęta otrzepy­
waniem peleryny. - Sądzę, że byli to po prostu kłu­
sownicy. Nie ma więc żadnego powodu do zdenerwo­
wania. 

- Powód jest - oświadczył Guy, znów bardzo sro­

go. - Cóż to za pomysł, panno Sheridan, z tą nocną 
przechadzką po lesie? Dwie słabe, bezbronne kobiety! 
Czy panie postradały zmysły? 

Sara milczała. O, nie, ona nie będzie w ogóle się 

odzywać ani patrzeć na Guya, bo on zaraz przejrzy 
na wylot jej myśli. 

- To może lady Amelia łaskawie udzieli nam wy­

jaśnień - odezwał się Greville, postępując krok do 

przodu i stając w kręgu światła. - Zauważyłem, że pa­
ni zawsze podąża śladem kuzynki! A może się mylę 

i jest odwrotnie? 

Amelia, wymieniwszy szybkie spojrzenie z Sarą, 

wzruszyła ramionami i odparła niedbałym tonem: 

- Cóż tu wyjaśniać, milordzie? Moja kuzynka po 

prostu nie mogła zasnąć, ja też jeszcze nie ułożyłam 
się do snu, zdecydowałyśmy się więc na mały spacer. 
Śnieg w blasku księżyca wygląda tak pięknie! 

- Aha! I zamierzały panie o dwunastej w nocy 

background image

182 

wspiąć się na szczyt wieży, aby nasycić wzrok pięknym 
widokiem trzech hrabstw pokrytych puszystą bielą? 
Przecież to nonsens! 

Usta Amelii zacisnęły się w wąską linię. 

- Proponuję wracać już do domu - oświadczyła wy­

niośle, podnosząc z ziemi latarnię. - Moja kuzynka po 

tak niemiłej przygodzie powinna położyć się do łóżka. 

- O, tak! I na pewno nie będzie miała kłopotu z za­

śnięciem - skomentował zjadliwie Guy. - Ta bezsen­
ność trapi panią dość często, panno Sheridan! A może 
miałaby pani ochotę dodać coś do wersji wypadków, 
podanej przez lady Amelię? Ta historyjka nie jest zbyt 
oryginalna. 

- Ale prawdziwa - oświadczyła spokojnie Sara, 

unikając jednak jego spojrzenia. - Chciałyśmy się tro­
chę przejść po świeżym powietrzu. 

- Och, niech pani sobie daruje! Nikt nie uwierzy 

w tę bajeczkę! 

Sara uniosła głowę i spojrzała na obu mężczyzn. 

Guy stał tuż przed nią, jego twarz była zła i nieustęp­
liwa, Greville blokował drzwi, jakby dając do zrozu­
mienia, że nikt nie opuści wieży, dopóki sprawa nie 
zostanie wyjaśniona do końca. Płomień w latarni drżał, 
tak samo drżały monstrualne wręcz cienie, tańczące 

na ścianach wieży. 

- A więc dobrze, milordzie! Jeśli panu opowiedzia­

na przez nas historia nie odpowiada, to może ma pan 
własną wersję? 

background image

183 

Spojrzeli na siebie. Sara prowokująco, oczy Guya 

były ponure. 

- Dla mnie bardziej prawdopodobne jest to, że pani 

miała tu schadzkę. 

Sara aż zmrużyła oczy. Ona i Guy ukrywali przed 

sobą pewne rzeczy, ale Guy miał nad nią przewagę, 

znakomicie umiał wyczuć każdy jej blef. 

- Nie zwykłam umawiać się na schadzki, milordzie 

- oświadczyła wyniośle. - A pochopne wnioski wy­
ciąga pan prawdopodobnie pod wpływem atmosfery, 
dość zresztą rozwiązłej, jaka teraz panuje w Blanchlan-
dzie. No cóż... 

- Ależ ja wcale nie sugeruję, że wymknęła się pani 

na schadzkę z Allardyce'em - wyjaśnił Guy ze stoic­
kim spokojem. - Przecież towarzyszy pani lady Ame­
lia. Chociaż... Znając upodobania Allardyce'a... 

Twarz Sary zrobiła się purpurowa, zanim jednak 

dziewczyna zdołała coś wykrztusić, z odsieczą pospie­

szyła Amelia. 

- Pana insynuacje, milordzie, są jak zwykle nad­

zwyczaj obraźliwe! A poza tym... Może panowie po­
zwolą, że ja też zadam pytanie. Jak to się stało, że 
panowie dziwnym trafem o tej właśnie porze znaleźli 
się w pobliżu wieży? Milczy pan? To może sir Greville 
udzieli nam wyjaśnień? Cóż panów tu sprowadziło? 
Może sir Ralph urządza tym razem bachanalia na 
śniegu? 

Biedna Amelia była przekonana, że porządnie do-

background image

184 

gryzła dżentelmenom. Niestety, Greville, usłyszawszy 

jej supozycję, wybuchnął głośnym śmiechem, co wy­

wołało następny potok słów rozjuszonej lady Fenton. 

- Jakim prawem panowie domagają się od nas wy­

jaśnień? To nie panów sprawa, co ja i moja kuzynka 

robimy w nocy. Nie musimy się nikomu tłumaczyć, 
nawet gdyby przyszła nam ochota tańczyć sobie wśród 
drzew do białego rana! A panom... 

- Droga lady Amelio - przerwał Greville aksamit­

nym głosem. - Ośmieliłem się zakwestionować pani 
postępowanie tylko dlatego, że jako osoba starsza od 
kuzynki powinna pani wykazać więcej rozwagi... 

Sara w ostatniej chwili przechwyciła latarnię, po­

nieważ rączki Amelii ruszały już do ataku. No tak, 
i teraz lady Fenton, dostojna wdowa, spoliczkuje sir 
Baynhama! Grev zareagował jednak błyskawicznie 
i chwyciwszy Amelię za rękę, pociągnął ją ku 
drzwiom. 

- Nasza potyczka słowna jest fascynująca, droga 

pani - mówił szybko, nie dając Amelii dojść do słowa. 
- Proponuję jednak powrót do domu. Panno Sheridan, 
czy zechce pani oświetlać nam drogę? 

- Raczej ja - oświadczył Guy, zabierając Sarze la­

tarnię. - Nie jestem pewien, czy panna Sheridan po­
prowadzi nas w dobrym kierunku. 

Oburzenie Sary osiągnęło to samo natężenie, co 

gniew Amelii. Nie zdążyła jednak dać temu upust. 

- Renshaw? Baynham? - rozległ się nagle męski 

background image

185 

głos. - Co, u diabła, tu... O, proszę wybaczyć! Lady 
Fenton! Panno Sheridan! Nie zauważyłem, myślałem, 
że to... 

Dla Sary wszystko było jasne. Justin Lebeter przy­

puszczał, że w wieży szykuje się jakaś nowa, orygi­
nalna rozrywka. 

- Witaj, Lebeter - odezwał się uprzejmie Guy. -

Czy pan też cierpi na bezsenność? 

- No... trochę - bąknął wyraźnie zmieszany mło­

dzieniec. - Wyszedłem się przejść i zobaczyłem świat­
ło w wieży... 

- A my wracamy już do domu - przerwała Sara, 

chcąc ułatwić mu sytuację. - Ma pan ochotę przyłą­
czyć się do nas? 

W drodze powrotnej nikt nie odezwał się ani sło­

wem. W obecności Justina Lebetera Guy i Greville po­
wstrzymali się od dalszych kłopotliwych pytań, Sara 
była jednak pewna, że obaj dżentelmeni tak łatwo nie 
zrezygnują. Po powrocie do domu Amelia i Sara na­
tychmiast pomknęły na górę. Wspinając się po scho­
dach za Amelią, Sara rozmyślała smętnie, że zagadek 

ma aż nadto. Tajemniczy medalion, niespodziane zja­
wienie się Guya i Greville'a w wieży. No i ta najważ­
niejsza. Co z Oliwią? Gdzie jest Oliwia? 

Zamyślona, weszła do ciemnego pokoju. Kiedy sta­

wiała świecę na stoliku przy łóżku, usłyszała jakiś 
szmer. Mysz? Nie, nie mysz. Pod ścianą na krześle 
siedziała jakaś młoda dama i wpatrywała się w nią 

background image

186 

wielkimi, ciemnymi oczami. Kiedy Sara, przestraszo­
na, zaczęła posuwać się ku drzwiom, dziewczyna pode­
rwała się z krzesła. 

- Proszę się nie obawiać, panno Sheridan! I proszę 

wybaczyć, że ośmieliłam się zjawić tak niespodziewa­
nie. Ale to był jedyny sposób, żeby się z panią zoba­
czyć. Jestem Oliwia Meredith. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Panna Oliwia Meredith, niezwykle urodziwa, wy­

kazywała zadziwiające podobieństwo i do pary z por­
trecików w medalionie, i do Guya Renshawa. Takie 
same wyjątkowo gęste jasne włosy, no i oczy, bardzo 
duże i uderzająco ciemne w porównaniu z jasną cerą. 
Piękny owal twarzy Oliwia odziedziczyła po damie 
z medalionu, ale rysy twarzy zdecydowanie po Sheri-
danach i Sarze bezwiednie nasunęła się myśl, że gdyby 
Guy został jej mężem, ich dzieci zapewne byłyby po­
dobne do tej dziewczyny. 

- Proszę wybaczyć, panno Sheridan - odezwała się 

cicho Oliwia. - Przestraszyłam panią, ale ja tak bardzo 
chciałam się z panią spotkać. Tom to wszystko wy­
myślił. Pani go zna, Tom Brookes. On i jego żona 
udzielili mi schronienia. 

- Tak, znam go - potwierdziła Sara, machinal­

nie ściągając pelerynę. - A zatem to spotkanie w Folly 
Tower... 

- O, to był tylko fortel! Tom specjalnie rozpuścił 

pogłoski, że będę tam o północy. Wiadomo było, że 

background image

188 

lord Allardyce pójdzie do wieży, a ja spokojnie po­
czekam tu na panią. 

- No tak, rzeczywiście, trzeba Tomowi pogratulo­

wać pomysłu. Nieźle nas wszystkich przegonił po tym 
śniegu. 

Siedemnastolatka z trudem stłumiła śmiech. 

- Tak mi przykro, panno Sheridan, ale to był je­

dyny sposób, by wyprowadzić w pole lorda... Allar-
dyce'a. 

Dziewczyna zadrżała. Ogień przygasał w kominku 

i w pokoju robiło się chłodno. A może to nazwisko 
wzbudzało w Oliwii lęk? Sara przykucnęła i popra­
wiwszy ogień, przysiadła na chwilę na piętach. 

- Panno Meredith, czy to z powodu lorda Allardy­

ce'a zdecydowała się pani napisać do pana Churchwar-
da? - spytała, przyglądając się bacznie Oliwii. -
I w czym mogę pani pomóc? Ale najpierw proszę po­
wiedzieć, czy nie jest pani głodna? Może pobiegnę do 
kuchni i przyniosę coś do jedzenia. 

- Nie trzeba, dziękuję, panno Sheridan. U Toma ni­

czego mi nie brak, a ja nie chciałabym zajmować pani 
zbyt wiele czasu. 

- W takim razie usiądźmy i proszę opowiadać 

o swoich kłopotach - poprosiła Sara, siadając na krze­
śle obok dziewczyny. 

- Panno Sheridan, Tom powiedział, że pani przy­

jechała, aby mi pomóc. Jestem pani bardzo wdzięczna. 

Kiedy pisałam do pana Churchwarda, nie spodziewa-

background image

189 

łam się, że on zawiadomi panią i pani przyjedzie tu 
osobiście. Panno Sheridan... 

Dziewczyna zamilkła na chwilę, nerwowo skubiąc 

fałdy sukni. 

- Kilka lat temu moja matka, to znaczy moja przy­

brana matka, powiedziała mi, co łączy mnie z pani ro­
dziną. Proszę mi wierzyć, nie mam najmniejszego za­
miaru wykorzystywać pani, ale naprawdę nie mam do 
kogo się zwrócić. 

- Ależ, moja droga, co pani mówi! Przecież jestem 

pani ciotką! - żachnęła się Sara, uśmiechając się ser­
decznie do dziewczyny. - I jestem bardzo szczęśliwa, 
że nareszcie mogę poznać moją bratanicę. 

- Dziękuję pani - odparła z nieśmiałym uśmie­

chem Oliwia. - Muszę przyznać, że to trochę dziwne, 
raptem dowiedzieć się, że ma się jeszcze jakąś rodzinę. 
I smutno mi, że nigdy... nigdy nie poznam mojego 
ojca. 

- Tak, nigdy - przyznała z ciężkim westchnieniem 

Sara. - Opowiem pani o nim. Panno Meredith, bardzo 
kochałam mego brata, a pani ojca. Był nadzwyczaj in­
teligentnym, pełnym fantazji i ciekawym świata czło­
wiekiem. I przede wszystkim pełnym uroku i bardzo 
serdecznym. Gdyby to wszystko... potoczyło się ina­
czej, na pewno bardzo by panią kochał, Oliwio. Oli­
wio... Czy mogę tak zwracać się do pani? 

- Ależ naturalnie, dziękuję, będę szczęśliwa! 
- Do mnie zwracaj się też po imieniu, dobrze? 

background image

190 

Jeśli będziesz mówić „ciociu", poczuję się okropnie 

stara. 

Oliwia, całkowicie już rozpogodzona, patrzyła na 

Sarę zachwyconym wzrokiem. 

- Pani jest cudowna! Trudno uwierzyć, że jest 

pani... że jesteś, Saro, starsza ode mnie o kilka lat. 
Teraz czuję się, jakbym miała siostrę. Och, jak ja się 
cieszę! 

- Ja też, kochanie, bardzo się cieszę. A teraz mów 

już, co dzieje się niedobrego. Z twego listu do pana 

Churchwarda wynikało, że sprawa jest poważna. A je­
śli chodzi o lorda Allardyce'a, miałam okazję go po­
znać i, no cóż, mogę sobie wyobrazić... 

Wszelka radość znikła z twarzy Oliwii. Dziewczyna 

posmutniała, w jej oczach pojawił się lęk. 

- Och, Saro - jęknęła z prawdziwą rozpaczą. - To 

wszystko jest takie głupie, takie nieprzyjemne! I na­
prawdę nie miałam z kim o tym porozmawiać. 

- A więc opowiadaj, wszystko od początku. Sły­

szałam, że niedawno ukończyłaś szkołę? 

- Tak, przed kilkoma miesiącami. Mama bardzo się 

martwiła, co ja dalej będę robić w Blanchlandzie. Prag­
nęła, abym wyszła za mąż za porządnego człowieka, 
ale w okolicy jest mało odpowiednich kawalerów. 
Miała nadzieję, że pojedziemy do Bath, chociaż na je­
den sezon. Niestety, nie mogłyśmy sobie na to pozwo­
lić, ponieważ ojciec źle zainwestował oszczędności. 
Poza tym mama zachorowała, potrzebne były pieniądze 

background image

191 

na leki. Rodzice jednej z moich koleżanek szkolnych 
obiecali, że poszukają mi miejsca guwernantki albo da­
my do towarzystwa. No i wtedy do Blanchlandu przy­

jechał lord Allardyce... 

Sara słuchała z wielkim współczuciem. Doskonale 

rozumiała lęk pani Meredith o przyszłość córki i jej 
rozpacz z powodu źle zainwestowanych pieniędzy. Sa­
ra wiedziała, co to znaczy żyć z nader skromnych środ­
ków, dlatego ceniła sobie bardzo, że nosi nazwisko, 
gwarantujące jej odpowiednią pozycję towarzyską, 

a ponadto ma bogatą kuzynkę o gołębim sercu. Oliwia 

jest w o wiele gorszej sytuacji. 

- Po raz pierwszy spotkałam go w wiosce, był taki 

ugrzeczniony, potem zaczął nas odwiedzać. Biedna ma­
ma myślała, że uda mi się dobrze wyjść za mąż, za 

samego lorda.... A on od początku wcale mi się nie 
podobał, czułam do niego instynktowną niechęć. Na­
turalnie, wcale mi się nie oświadczył. Zaproponował 
mi tylko komfortowe warunki życia w zamian za... 
Domyślasz się, Saro? Dla mnie było to wstrętne. Wie­
rzysz mi? 

- Kochanie, oczywiście! - wykrzyknęła Sara, po­

ruszona do głębi. Biedne dziecko! Propozycja tego ze­
psutego do szpiku kości lorda musiała ją potwornie 
przerazić! - Czy lord Allardyce pogodził się z twoją 
odmową? 

- Nie, Saro! Zaczął nachodzić nas niemal codziennie, 

doszło do tego, że bałam się wyjść z domu. A pewnego 

background image

192 

dnia przyszedł z triumfującą miną i oświadczył, że wy­
dzierżawił nasz dom od sir Ralpha! I że teraz w każdej 
chwili może wyrzucić nas na bruk. A zrobi to, jeśli 
nie spełnię jego żądań. 

- Boże drogi, dziecko! I co wtedy zrobiłaś? 

- Od razu przybiegłam tu, do Blanchlandu, żeby 

porozmawiać z... 

- Z sir Ralphem? 
- Nie, nie - zaprzeczyła dziewczyna, wyraźnie 

zmieszana. - Z lordem... Lebeterem. 

- Oliwio, czy ty dobrze znasz lorda Lebetera? 
- O, tak! 

Oliwia, dotychczas smutna i przygaszona, nagle 

ożywiła się. Uniosła głowę, jej wielkie brązowe oczy 
rozbłysły. 

- Lord Lebeter jest bratem mojej koleżanki szkol­

nej, u której bywałam w domu. Tam go poznałam... 
Ale potem, kiedy nasza sytuacja życiowa tak bardzo 
się pogorszyła, nie śmiałam utrzymywać z nimi zna­

jomości. Och, Saro, czy wiesz, co czułam, kiedy nagle 

zobaczyłam go tu, w Blanchlandzie? Jechał konno 

przez wioskę, a ja... 

Sara doskonale mogła sobie wyobrazić całą gamę 

uczuć, które ogarnęły zapewne to młodziutkie, niewin­
ne stworzenie, ten błysk radości i zaskoczenia w prze­
pięknych brązowych oczach - i nagle sama poczuła 
się jak stara, zasuszona ciotka. 

- Naturalnie, Saro, byłam bardzo zdeprymowana, 

background image

193 

że widzę go właśnie tutaj. Wszyscy przecież wiedzą, 
co dzieje się teraz w rezydencji, a Justin Lebeter jest 
prawdziwym dżentelmenem. Ja nie wierzę, Saro, że 
on też... 

- Oczywiście, że nie, kochanie! Ale powiedz, udało 

ci się z nim porozmawiać? 

- Niestety, nie, natknęłam się natomiast na lorda 

Allardyce'a. Przeraziłam się okropnie i uciekłam. Wte­
dy spotkałam Toma, a resztę już wiesz, Saro. 

Sara milczała przez chwilę, nieco oszołomiona opo­

wieścią Oliwii. 

- Oliwio, pozwolisz, że zadam ci jeszcze kilka 

pytań? 

- Naturalnie, Saro. 
- Powiedz mi, moja droga, co skłoniło cię do na­

pisania listu do pana Churchwarda? 

- To była sugestia mamy, prosiła, żebym to zrobiła, 

kiedy zauważyła, że lord Allardyce zaczął mi się na­
przykrzać. Przedtem jednak, jak mówiłam, chciałam 
porozmawiać z lordem Lebeterem. 

- Rozumiem. Ale w rezydencji natknęłaś się na lor­

da Allardyce'a, przeraziłaś się i uciekłaś... 

- Tak. Uciekłam i schowałam się w cieplarni. Tam 

znalazł mnie Tom Brookes. 

- I teraz ukrywasz się u państwa Brookes? 
- Doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej. 

Lordowi Allardyce'owi nie przyjdzie do głowy szukać 
mnie w mieszkaniach dla służby, a już na pewno nie 

background image

194 

w domku ogrodnika. Poza tym Tom pracuje w ogro­
dzie i cieplarni i może mieć oko na Allardyce'a. Jest 
ze mną, oczywiście, moja matka. 

- Rozumiem. A czy nadal zamierzasz porozma­

wiać z lordem Lebeterem? 

Na dźwięk nazwiska Justina oczy dziewczyny znów 

rozbłysły. 

- Oczywiście, że zamierzam, chociaż Tom i jego 

żona są temu przeciwni. Boją się, że lord Lebeter może 
okazać się podobny do lorda Allardyce'a. Ostatecznie 
postanowiłam napisać do pana Churchwarda. Tom po­
radził, żebym z nikim już nic rozmawiała, tylko cierp­

liwie poczekała na odpowiedź. A potem, kiedy zoba­
czył ciebie i przekonał się, że chcesz mi pomóc... Wte­
dy powiedział, że na pewno wszystko będzie dobrze, 
bo twoja kuzynka poradzi sobie z lordem Allardy-
ce'em. Saro, czy lady Amelia rzeczywiście jest taka 
groźna? 

Rozbawiona Sara wybuchnęła głośnym śmiechem. 

- Lady Amelia ma złote serce, potrafi jednak wal­

czyć do upadłego. Jest po prostu osobą niezwykłą. 
A ciebie na pewno bardzo polubi, przecież to też twoja 
krewna, Oliwio! 

- No tak... - bąknęła Oliwia. - No a teraz, Saro? 

Co my teraz zrobimy? 

- Myślę, Oliwio, że przede wszystkim powinnaś 

stąd wyjechać. Jutro z samego rana porozmawiam 
z Amelią i zabierzemy cię do Bath. Twoja matka, na-

background image

195 

turałnie, powinna jechać z nami. Gdy lord Allardyce 
przekona się, że masz ustosunkowaną rodzinę, na pew­
no zostawi cię w spokoju. Potem skontaktujemy się 
z panem Churchwardem, niech wyjaśni sprawę dzier­
żawy waszego domu, a Amelia porozmawia z odpo­
wiednimi osobami na temat inwestycji twego ojca. Co 
o tym sądzisz, moja droga? 

Oczy Oliwii zalśniły od łez. 

- Och, Saro - wykrzyknęła drżącym głosem. - To 

byłoby najcudowniejsze rozwiązanie na świecie! 

- I, naturalnie, niczego nie będziemy ukrywać 

przed lordem Lebeterem, żeby wiedział, gdzie cię szu­
kać. Oliwo, jak myślisz, będziesz gotowa do podróży 

jutro rano? 

- Jutro rano? - powtórzyła nagle posmutniała 

dziewczyna. - Tak mi przykro, Saro, ale to chyba nie­
możliwe. Moja matka jest jeszcze zbyt słaba, potrze­
buje trochę czasu, żeby dojść do siebie. Chociaż tak 
pomyślne wiadomości na pewno pomogą jej szybko 
wydobrzeć. 

- Oliwio, będziecie musiały jeszcze przez jakiś czas 

pomieszkać z matką u państwa Brookes. Tam nic ci 
nie grozi. 

- Myślę, że się zgodzą, oni są bardzo życzliwi. 

Stary zegar w holu głośno wybił godzinę pierwszą. 

Oliwia ziewnęła dyskretnie, a Sara nagle poczuła się 
bardzo zmęczona. 

- Nie będę cię dłużej zatrzymywać - powiedziała, 

background image

196 

wstając z krzesła. - Wyglądasz na bardzo zmęczo­
ną. Zanim jednak stąd wyjdziesz, chciałabym ci coś 
zwrócić. 

Sara podeszła do peleryny i przez chwilę szukała 

czegoś w kieszeni. 

- Proszę - powiedziała z uśmiechem, podając 

dziewczynie złoty medalion. - Jest bardzo piękny. 
A mogłabyś zdradzić, jakim sposobem ten medalion 
trafił do twoich rąk? 

- Nie mam pojęcia - wyznała szczerze dziewczy­

na. - Mam go od zawsze, odkąd tylko sięgam pamię­
cią. Sądziłam, że to prezent od mego ojca. Myślałam 
tak, bo jestem bardzo podobna do tego pana na por­
treciku. 

- A jeśli to prezent od twojej matki? 

Oliwia aż zarumieniła się z przejęcia. 

- To niemożliwe, Saro! Ja nie mam pojęcia, kim 

była moja matka! A ty, Saro? Może ty coś wiesz? 

Poruszona Sara podeszła do bratanicy i objęła ją 

serdecznie. 

- Kochanie! Dla mnie ważne jest jedynie to, że 

twoim ojcem był mój brat i należysz do rodziny She-
ridanów. I jeszcze jedno, Oliwio! Teraz, kiedy widzia­
łam ten medalion, być może odkryję, kim była twoja 
matka. 

- Przynajmniej odnalazłam ciebie, moja kochana 

Saro! - powiedziała Oliwia ze łzami w oczach. - Nie 
mogę uwierzyć, że los okazał się taki łaskawy. 

background image

197 

- Ja też jestem szczęśliwa, że cię odnalazłam. A te­

raz powiedz, jak się stąd wydostaniesz? 

- Wyjściem dla służby. Tam czeka na mnie Tom. 

Prawda, jakie to ekscytujące? 

- O, tak - westchnęła Sara. - Ekscytujące, bo mu­

sisz przeparadować głównymi schodami! Nie wychodź 

jeszcze, Oliwio, sprawdzę najpierw, czy nikt tam się 

nie kręci. 

Sara wyjrzała na korytarz. Wszędzie panowała ide­

alna cisza. Na dany znak Oliwia, posławszy ciotce po­
żegnalny uśmiech, prawie bezszelestnie zeszła po scho­
dach i znikła w ciemnościach. Potem Sara usłyszała 

skrzypnięcie drzwi i znów zapadła cisza. Uspokojona, 
wróciła do swego pokoju, który bez tej promiennej sie­
demnastolatki nagle wydał jej się bardzo pusty. Ale 
nie miała już siły na żadne rozmyślania i natychmiast, 
gdy tylko przytknęła głowę do poduszki, zasnęła ka­
miennym snem. 

Obudziło ją ciche pukanie do drzwi i miły, dźwięczny 

głos: 

- Dzień dobry, moja droga! 
Na progu stała Amelia z tacą. 
- Ojej, już chyba bardzo późno - odezwała się Sara 

zaspanym głosem. 

- Nie szkodzi! Jesteś bardzo rozsądna, że nie ru­

szasz się z pokoju. Greville od samego rana drwi sobie 
ze mnie z powodu naszej nocnej eskapady - oznajmiła 

background image

198 

kuzynka radośnie, jakby kpiny sir Baynhama nie spra­
wiały jej najmniejszej przykrości. - I miałam już pod­

stawy do obaw, że lord Renshaw zapomni o dobrych 

obyczajach i wedrze się do twego pokoju, domagając 

się wyjaśnień. Ale nie martw się, nie wygadałam się, 
choć w tę opowieść o twojej bezsenności nikt nie chce 
uwierzyć. Proszę, kochanie! 

Amelia ustawiła tacę na kołdrze i przysiadłszy na 

brzegu łóżka, perorowała dalej: 

- Sama chciałabym się dokładnie dowiedzieć, o co 

tu w ogóle chodzi! Saro, spróbuj tego chleba. Podałam 
kucharce mój przepis, piekła po raz pierwszy, ale wy­
daje mi się, że wyszedł całkiem nieźle. 

Sara spojrzała z przyjemnością na kromki świeżego 

chleba, posmarowane masłem i miodem. 

- A co chciałabyś jeszcze wiedzieć, Milly? - spy­

tała, rozkoszując się pierwszym łykiem gorącej, pach­
nącej czekolady. 

- Jak to co? Wszystko! - oświadczyła obrażonym 

tonem Amelia. - Przecież ja wiem tylko, że masz bra­
tanicę, z którą zamierzałaś się spotkać o północy 
w Folly Tower. A ja chcę wiedzieć wszystko, od sa­
mego początku! 

Sara, spełniając prośbę kuzynki, rzetelnie opo­

wiedziała jej wszystko, począwszy od listu do pana 
Churchwarda, a skończywszy na niespodziewanej noc­
nej wizycie panny Meredith. Nie wspomniała jednak 
o swoich podejrzeniach wobec Guya, ponieważ uznała, 

background image

199 

że tę kwestię powinna najpierw wyjaśnić z nim oso­
biście. Nie powiedziała również o podobieństwie Oli­
wii do rodziny Woodallanów. 

Kiedy Sara skończyła opowieść, Amelia westchnęła 

ciężko. 

- Cóż za wstrętny człowiek ten Allardyce! Czy nie 

możemy jechać zaraz do Bath, zabierając ze sobą 
Oliwię? 

- Jesteś kochana, Milly, ale niestety, trzeba pocze­

kać, aż pani Meredith wyzdrowieje. Nie możemy za­
bierać samej Oliwii, jej matka, całkiem zresztą słusz­
nie, będzie się bała powierzyć córkę obcym w końcu 
osobom. Musimy uzbroić się w cierpliwość. Dziękuję, 
Milly, śniadanie było pyszne. 

- No tak, masz rację - zgodziła się Amelia, wstając 

z łóżka i zabierając tacę. - Poczekamy. Zresztą, ja 
i tak mam tu mnóstwo rzeczy do zrobienia. Dziś pra­
wdopodobnie skończymy sprzątanie sypialni, są w tra­
gicznym stanie. 

Kiedy kuzynka wyszła, Sara, leżąc w łóżku, przez 

chwilę zastanawiała się, co ją dzisiaj czeka. Przede 
wszystkim musi porozmawiać z Guyem, ale nie powie 
mu o Oliwii. Nie było to miłe dla Sary, osoby szczerej 
i prawdomównej, jednak jak najmniej osób powinno 
wiedzieć o jej spotkaniu z bratanicą. Musi poważnie 
porozmawiać z Guyem. Podobieństwo Oliwii do 
Woodallanów było tak uderzające... 

background image

200 

Zbyt zdenerwowana, aby siedzieć bezczynnie w do­

mu, Sara wyruszyła na spacer. Ranek był słoneczny 
i mroźny, śnieg skrzypiał pod stopami. W starym roz­
walającym się letnim domku natknęła się na Toma, za­

jętego czyszczeniem łyżew. 

- Dzień dobry, panno Sheridan! - powitał ją sze­

rokim uśmiechem. - Jak się pani miewa? 

- Dziękuję, Tom, bardzo dobrze. A jak się miewa 

twoja rodzina? Twoja... powiększona rodzina? 

- Dziękuję, już trochę lepiej, panno Sheridan. Są­

dzę, że... 

Nagle zamilkł, słysząc czyjeś szybkie kroki. Nie mi­

nęła chwila i w progu domku stanął uśmiechnięty Guy 
Renshaw. 

- Witam pana, milordzie. Ta para łyżew będzie 

w sam raz dla pana. 

Sara, czując, że się rumieni, cofnęła się nieco. Nie­

stety, widok lorda działał na nią niezwykle deprymu­

jąco. Powinna wziąć się w garść. 

- Panno Sheridan! Witam panią! Czy pani też bę­

dzie jeździć na łyżwach? 

- Z wielką przyjemnością - odparła gładko. - Po­

goda jest zbyt piękna, aby siedzieć w domu. Tom, 
gdzieś tu na pewno są jeszcze moje stare łyżwy. Proszę, 
odszukaj je. 

- Tak jest, panno Sheridan, na pewno się odnajdą. 

Lordzie Renshaw, a te sanki już wyszykowałem, moż­
na na nich zjeżdżać. 

background image

201 

- Świetnie! - ucieszył się Guy. - Dziękuję, Tom. 

Zaraz wypróbuję je na tym zboczu za domem. Panno 
Sheridan, czy pani nie miałaby ochoty pozjeżdżać ra­
zem ze mną? 

- Na sankach jeżdżą dzieci, milordzie. 
- Oj, panno Sheridan, a ja miałem panią za osobę 

z fantazją. 

- Chyba trochę na wyrost! - śmiała się Sara, kiedy 

razem wychodzili z domku. - Na pewno to wielka 
przyjemność, ale... 

- Ale damie nie wypada? - dokończył Guy, kręcąc 

głową z wyraźną dezaprobatą. - Panno Sheridan, pro­
szę zaryzykować! Przecież wiem, że jest pani do tego 
zdolna! 

Kiedy doszli już do zbocza, opadającego łagodnie 

w kierunku wioski, Guy skrzywił się komicznie 
i oświadczył: 

- A więc trudno, panno Sheridan, skoro gardzi pani 

moim towarzystwem, sam oddam się rozrywce. 

Widok eleganckiego lorda zjeżdżającego z rozwia­

nym włosem na małych sankach był tak zabawny, że 
Sara z trudem zachowywała powagę. Guy zjechał, 
wziął sanki pod pachę i zaczął wspinać się na zbo­
cze. Znów wyglądało to tak śmiesznie, że kiedy do­
szedł na szczyt wzniesienia, zastał Sarę chichoczącą 
w mufkę. 

- Rzeczywiście, lordzie Renshaw, to musi być 

pyszna zabawa, ale też bardzo niebezpieczna. Gdyby 

background image

202 

zobaczyła pana jakaś dama z Londynu, straciłby pan 
swoją reputację do reszty! 

- Ufam, że dochowa pani tajemnicy. Mało tego, 

ufam, że pani jednak się przełamie i spróbuje zjechać 
ze mną. 

- Sama nie wiem... 

Sara rozejrzała się dokoła. Rezydencja w Blanchlandzie 

była z tego miejsca prawie niewidoczna, przesłonięta zbo­
czem, wioska też zdawała się leżeć bardzo daleko... 

- Nikt pani nie zobaczy, zaręczam. I czy naprawdę 

warto tak zadręczać się konwenansami? Czasami trzeba 
trochę poszaleć, panno Sheridan! 

- Niestety, potrafi pan przekonać do złego, milor­

dzie - stwierdziła z westchnieniem Sara, czując się jak 
niegrzeczne dziecko. 

- Ja siadam z tyłu i kieruję sankami, pani siądzie 

łaskawie z przodu i będzie podziwiać widoki - zadys­
ponował lord. 

- Ale czy my naprawdę zmieścimy się na tych san­

kach? I w ogóle to będzie krę... 

- Bardzo przyjemne - stwierdził bezapelacyjnym 

tonem Guy. - I na pewno się zmieścimy. 

Okazało się, że miał rację. Na tych pozornie małych 

sankach było wystarczająco dużo miejsca dla dwojga. 
Sara, zebrawszy fałdy sukni, usadowiła się wygodnie, 
zachowując pewną odległość od swego towarzysza. 

Wyglądało to nawet stosownie, dopóki nie poczuła, jak 

silne ramię obejmuje jej kibić. 

background image

203 

- Na Boga, milordzie! 
- Muszę panią trzymać, bo inaczej nie da się kie­

rować sankami - wyjaśnił ze stoickim spokojem Guy. 
- Chyba nie podejrzewa mnie pani o jakieś złe za­
miary! 

Sara, pragnąc jednak zachować choćby pozory dys­

tansu, pochyliła się jak najbardziej do przodu W od­
powiedzi Guy chwycił ją w pasie jeszcze mocniej 
i wybuchnął głośnym śmiechem. 

- Panno Sheridan, proszę, niech pani się nie odsu­

wa, bo naprawdę nie będę mógł kierować. 

Sara zrezygnowała więc z pochylania się do przodu 

i usiadła prosto. Poczuła delikatny zapach cytrynowej 
męskiej wody. To wystarczyło, aby jej ciało zapragnęło 
przesunąć się do tyłu jeszcze dalej, bliżej tego cudow­
nie sprężystego i żywotnego mężczyzny. W tym mo­
mencie sanki ruszyły. 

Jazda była wręcz upojna. Sanki nieustannie na­

bierały szybkości, lodowaty wiatr smagał policzki Sa­
ry, a ona śmiała się i miała ochotę krzyczeć na całe 
gardło. Guy też się śmiał i może dlatego niezbyt sobie 
radził z kierowaniem, bo kiedy sfrunęli już na dół, san­
ki wywróciły się, wyrzucając oboje pasażerów 
w śnieg. 

Sara, oszołomiona, przez chwilę leżała nieruchomo, 

spoglądając na gałęzie drzewa, układające się w dziw­
ne ciemne koronki na tle błękitnego nieba. 

- Saro? 

background image

204 

Lodowate palce Guya musnęły jej policzek. Oczy 

pełne były niepokoju. 

- Nic ci się nie stało? 
- Chyba nie - odparła nieco drżącym głosem, widząc 

nad sobą wielką postać oblepioną śniegiem. Ale ręka sa­
ma się uniosła i strzepnęła nieco śniegu z jasnych wło­

sów. Guy złapał ją za rękę, jego oczy pociemniały. 

- A ty masz śnieg na rzęsach - szepnął. 
Zamknęła oczy i Guy ostrożnie starł tę odrobinę 

zimnej białości. A potem, kiedy całował, Sara miała 
wrażenie, że topnieje. Jak śnieg na słońcu. I drżała, 
ale to nie miało nic wspólnego z upadkiem z sanek. 
Jej palce pieszczotliwie przesunęły się po szorstkim 
męskim policzku, potem zanurzyły się w gęstwinie jas­
nych włosów. Żadne z nich nie zważało na niewątpli­
wy dyskomfort miejsca, w którym się znaleźli. Sara 
wiedziała, że Guy z rozmysłem całuje ją delikatnie, 

a ona pragnęła, żeby te pocałunki były inne. Żeby Guy 
się zatracił... 

Jej ręce objęły plecy mężczyzny, przygarniając go 

z całej siły. Z ust Guya wydobył się cichy jęk. Uniósł 
głowę i Sara dojrzała w jego oczach pragnienie. Była 
świadoma, że obudziła w nim wielkie pożądanie i ta 
świadomość, miast przestraszyć, tylko ją podnieciła. 

Nagle wielka czapa śniegu zsunęła się z gałęzi, 

wnosząc w ich zapamiętanie ogromną porcję chłodu. 

Ojej! - krzyknęła Sara, siadając błyskawicznie 

i wytrzepując zdradliwy śnieg zza kołnierza. 

background image

205 

Guy obiecał ze śmiechem: 
- Następnym razem wybiorę bezpieczniejsze miej­

sce. Obiecuję. 

Naturalnie, natychmiast padła chłodna odpowiedź. 

- Następnego razu nie będzie, lordzie Renshaw. 

Guy elegancko podał jej rękę i Sara wstała. 

- Proszę mnie puścić, milordzie! 
- Przed chwilą wolała pani, żebym ją trzymał. 
- Pan... pan jest taki... taki... 
- Wiem. 
Złożył na jej ustach dziwnie krótki pocałunek 

i uwolnił jej dłoń. 

- A teraz proszę pozwolić otrzepać się ze śniegu. 
- Dziękuję, nie trzeba. 
- No cóż, nie nalegam, skoro zależy pani, aby sir 

Ralph i jego kompania snuli różne domysły... 

- Zależy mi na tym, żeby wracać już do domu, 

lordzie Renshaw. 

Guy bez słowa chwycił sanki. 
- Czuję, że nie namówię pani na drugi zjazd, panno 

Sheridan - odezwał się po chwili. - Musi jednak pani 

przyznać, że było przyjemnie. 

Sara natychmiast stanęła w pąsach. 

- No tak... było przyjemnie. 
- I pani nie chce wyjść za mnie za mąż - wygłosił 

nagle bardzo ponurym głosem Guy. - Jest pani nad­
zwyczaj uparta, panno Sheridan. 

- Kiedy mówiłam, że było przyjemnie, chodziło mi 

background image

206 

o jazdę na sankach, milordzie - oznajmiła Sara, pa­
trząc mu prosto w oczy. 

- A... reszta? 
- Myślę - zaczęła cicho Sara, zerkając na pięknie 

ośnieżone konary - myślę, że... ta reszta nie jest dobrą 
podstawą do małżeństwa... 

- Nie zgodzę się z panią. Jest bardzo ważna, choć 

liczą się też inne rzeczy. Na przykład takie samo na­
stawienie do życia czy wspólne upodobania. 

Sara westchnęła w duchu. Nastawienie, upodoba­

nia. .. A co z uczuciem? Gdzie miejsce na miłość? Jak­
że więc przyjąć jego oświadczyny? Miała rację, nie 
godząc się na to małżeństwo. Postąpiła bardzo roz­
sądnie. Tylko dlaczego zamiast radości odczuwa smu­
tek i chce jej się płakać? 

- Ja pragnę, by mój przyszły małżonek miał jeszcze 

kilka innych cech - powiedziała szybko, trochę zbyt 
porywczo. - Musi być człowiekiem godnym zaufania. 

Ogromnie ważna jest też obopólna szczerość, prawdo­
mówność... 

Twarz Guya pojaśniała. 
- Święte słowa, panno Sheridan, święte słowa! 

A więc, co pani robiła wczoraj o północy w Folly 
Tower? 

Sara, o dziwo, wcale nie poczuła się rozdrażniona 

jego pytaniem. 

- Zatem szuka pani zalet, których brak pani samej? 
Było to stwierdzenie bardzo obcesowe. No tak, cały 

background image

207 

Guy, pomyślała smętnie Sara. Niby gładki i uprzej­
my, a jednocześnie potrafi być tak bezwzględnie 
szczery. 

- Dobrze więc - powiedziała z westchnieniem. -

Poszłam do Folly Tower spotkać się z panną Meredith. 

- No tak - mruknął Guy, wkładając ręce do kie­

szeni. Jego twarz była nieprzenikniona. - Czyli mie­
liśmy słuszność z Greville'em, że bajeczkę o bezsen­
ności wymyśliła pani na nasz użytek? 

- Lordzie Renshaw, to nie tak - zaprotestowała ży­

wo Sara. - Po prostu nie uznałam za stosowne wta­

jemniczać wszystkich w moje sprawy. Nawet Amelia 

nie miała pojęcia, po co idę do Folly Tower. O pannie 
Meredith dowiedziała się, kiedy byłyśmy już o krok 
od wieży. 

- No dobrze. A proszę mi łaskawie powiedzieć, jak 

panna Meredith skontaktowała się z panią? 

- Przysłała mi liścik. 
- Można wiedzieć, kto go doręczył? 
- Można - burknęła niechętnie Sara. - Doręczył 

go Tom Brookes, dawny koniuszy mego ojca, teraz 
ogrodnik. Panna Merdith prosiła o spotkanie w Folly 
Tower o północy. 

- Ale panny Oliwii tam nie było? 
- Sam pan widział, że panny Meredith tam nie było 

- odparła cierpko Sara. - Był za to ktoś inny. 

- Tak... - powiedział z zadumą Guy, spoglądając 

na szczyt Folly Tower. - Pogłoski o tym, że panna Me-

background image

208 

redith będzie w Folly Tower, krążyły po całym Blanch-
landzie. Napastnicy także musieli je słyszeć. 

- Prawdopodobnie tak. 
- Pani nie wie, kim byli ci napastnicy? 
- Ależ skąd! 
- A może pani czegoś się domyśla? 
- Dlaczego pan mnie przesłuchuje, lordzie Ren-

shaw? Jakim prawem? 

- Po prostu sprawdzam pani prawdomówność. 

I choć chwilowo zdecydowała się pani być wobec 
mnie szczera, jestem przekonany, że ukrywa pani coś 
przede mną - wyjaśnił ze spokojem Guy, nie spusz­
czając oczu z zarumienionej twarzy dziewczyny. -
Proszę powiedzieć, panno Sheridan, czy nie odnosi pa­
ni wrażenia, że i ten liścik, i te pogłoski miały napro­
wadzić kogoś na fałszywy trop? 

Sara zastanowiła się przez chwilę, po czym odpo­

wiedziała bardzo powoli, starannie dobierając słowa. 

- W świetle tego, co się stało... myślę, że tak chyba 

musiało być, milordzie. 

- A co pani sądzi o tym nagłym pojawieniu się lor­

da Lebetera? Wczoraj o północy w tym lesie nie bra­
kowało spacerowiczów, prawda? 

Sara z ulgą zauważyła, że zbliżają się już do pod­

jazdu. 

- Lord Lebeter podobno cierpiał na bezsenność... 
- W Blanchlandzie wybuchła prawdziwa epidemia 

bezsenności - stwierdził Guy z uśmiechem, kiedy 

background image

209 

podchodzili już do frontowych drzwi. - Panno Sheri-

dan, czy pani nadal będzie szukać panny Meredith? 

- Nie - odparła Sara głośno i wyraźnie, zgodnie 

z prawdą. - Będę czekać, aż ona ponownie skontaktuje 
się ze mną. Pan wybaczy, milordzie, ale muszę teraz 

jak najszybciej doprowadzić do ładu moje ubranie. 

- Gratuluję, panno Sheridan! Udało się pani nie po­

wiedzieć ani jednego kłamstwa. 

Odszedł, pozostawiając ją stojącą bez ruchu na żwi­

rze podjazdu. Czuła ulgę, jednocześnie jednak trapiło 
ją poczucie winy, które po chwili znikło. Nie miała 

pojęcia, jak dalece Guy wtajemniczony jest w całą 

sprawę, była jednak głęboko przekonana, że sprytny 
lord wyciągnie z niej wszystkie informacje. A między 

Bogiem a prawdą, to jego można było oskarżyć 
o ukrywanie prawdy. Dotychczas nie pisnął ani sło­
wem, że na własną rękę szuka panny Meredith. 

Sara pomknęła na górę jak strzała, aby żadne cie­

kawskie spojrzenia nie zanotowały, w jakim stanie jest 

jej ubranie. W końcu korytarza kilka służących gorli­

wie odkurzało sprzęty i szorowało zapuszczoną po­
sadzkę. Słychać było donośny głos lady Fenton, udzie­
lającej wskazówek i sprawiedliwie rozdzielającej na­
gany i pochwały. Sarze udało się niepostrzeżenie do­
trzeć do swego pokoju, z którego nie ruszała się, do­
póki nie zadzwoniono na lunch. 

Po lunchu wystąpiono z petycją do lady Fenton, aby 

zaniechała na jakiś czas szaleństwa porządków i wy-

background image

210 

brała się nad jezioro z resztą towarzystwa, co prawda 
zdekompletowanego, ponieważ niektórzy goście sir 
Ralpha pomysł jazdy na łyżwach ponownie potrakto­
wali wręcz z obrzydzeniem. Natomiast pan domu, 
o dziwo, z ogromnym entuzjazmem. Grubość tafli nie 
wzbudzała żadnych obaw, skoro lód bez problemu 
utrzymał potężnego sir Covella, który zadziwił wszyst­
kich niepomiernie, poruszając się na łyżwach lekko 
i zwinnie. Porwał nawet lady Fenton do walczyka. 
Sara cieszyła się jazdą, unikając zręcznie Guya, aby 
nie dawać mu okazji do kolejnych rozmów. Jego kpią­
ce spojrzenie świadczyło dobitnie, że przejrzał jej 
taktykę. 

Kiedy wracali do domu, zauważyli koło cieplarni 

wielkie ognisko. Obok stał Tom Brookes, karmiący 
płomienie jakimiś książkami i papierami. Amelia pode­

szła do niego, zamienili ze sobą kilka słów, reszta to­
warzystwa szła powoli dalej w stronę domu. Sir Ralph, 
zajęty rozmową z sir Baynhamem, nie zwracał uwagi 
na ogień, dopóki wiatr nie przywiał mu pod nogi nad­
palonej już kartki. Schylił się, podnosząc ją machinal­
nie i na jego twarzy pojawił wyraz największej roz­
paczy. 

- Nie! Moje książki! Moje litografie! 
Wszyscy spojrzeli na ognisko, gdzie płomienie tra­

wiły właśnie kolejną książkę, po raz ostatni ukazującą 

światu bardzo frywolną rycinę. 

- Bardzo mi przykro - powiedziała lady Fenton, 

background image

211 

kładąc sir Covellowi dłoń na ramieniu i patrząc na nie­
go z głębokim współczuciem. - Ale książki były już 
w połowie zniszczone przez pleśń i robactwo. W pań­

skiej bibliotece jest zbyt wilgotno, milordzie! 

Patrząc na zrozpaczoną twarz pana domu, Sara po­

myślała z niepokojem, czy kuzynka tym razem nie 
przesadziła. 

- Lady Amelio, czy pani sama wybierała te książki? 

- spytał sir Baynham. - Jakiż potworny egoizm! 

Sir Covell ze smutnie zwieszoną głową ruszył 

w stronę domu, reszta towarzystwa w milczeniu po­
dążała za nim. 

Tuż przed drzwiami młody Justin Lebeter, zrów­

nawszy krok z Sarą, odezwał się półgłosem: 

- Panno Sheridan, proszę wybaczyć śmiałość, ale 

czy mógłbym zamienić z panią kilka słów na osob­
ności? Nalegam... 

Sara zatrzymała się i poczekawszy, aż minie ją re­

szta towarzystwa, spojrzała pytająco na młodego lorda. 
Ulubieniec Oliwii był bardzo przystojnym kawalerem, 
wysokim i jasnowłosym. Jego niebieskie oczy patrzyły 
na Sarę niemal błagalnie. 

- Panno Sheridan, proszę się nie gniewać - mówił 

nieśmiało, jąkając się i rumieniąc. - Chodzi tylko o to, 
że bardzo się niepokoję, to znaczy... chciałbym 
odnaleźć pewną młodą damę. Ludzie mówią, że pani 
przyjechała do Blanchlandu, aby spotkać się z panną 
Meredith. Zwykle nie słucham plotek, ale rzecz w tym, 

background image

212 

że i mnie bardzo zależy na spotkaniu z panną Oliwią 
Meredith. 

- Rozumiem, milordzie - powiedziała Sara oschle 

i młody Lebeter poczerwieniał jeszcze bardziej. 

- Panno Sheridan! Proszę mnie źle nie zrozumieć! 

Panna Meredith chodziła do szkoły razem z jedną 
z moich sióstr. Pragnę przekazać jej zaproszenie od 
mojej rodziny... Tymczasem panna Meredith gdzieś 
znikła, bardzo się o nią niepokoję. Czy pani wiadomo 
coś na ten temat? 

Sara powoli uspokajała się. Młody lord Lebeter 

szczerze niepokoił się o Oliwię. Sara z wielką chęcią 

rozwiałaby wszystkie jego wątpliwości, niestety, było 
to niemożliwe, dopóki Oliwii groziło choćby najmniej­
sze niebezpieczeństwo. 

- Tak, to prawda, że przyjechałam tu spotkać się 

z Oliwią - powiedziała. - Przekonałam się jednak, że 
panna Meredith nie przebywa teraz w domu. Bardzo 
mi przykro, milordzie, ale naprawdę nie jestem w sta­
nie panu pomóc. 

Lebeter patrzył na nią przez chwilę i Sara odniosła 

wrażenie, że młodzieniec wie o wiele więcej, niż jej 
się wydaje. 

- Czy naprawdę nie widziała się pani z panną Me­

redith? 

- Nie, milordzie - zaprzeczyła szybko, aby mieć 

to już za sobą. 

- Rozumiem - powiedział cicho Lebeter, widać 

background image

213 

było jednak jasno, że jej nie wierzy. Sara uprzejmie 
skinęła głową i uważając rozmowę za skończoną, ru­
szyła ku drzwiom. Incydent z lordem Lebeterem wpra­
wił ją w zakłopotanie. Nienawidziła kłamstwa, czuła, 

że ten młodzieniec niepokoi się szczerze o Oliwię. 
A co będzie, jeśli lord Lebeter podzieli się swoimi wąt­
pliwościami z Guyem? 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Strata ukochanych litografii i powszechnie podzi­

wianej kolekcji książek o tematyce erotycznej pogrą­
żyła sir Ralpha w głębokim smutku. Siedział za stołem 
osowiały, nie zauważając zapewne, że delikatny łosoś 
w sosie sardelowym, podany na przystawkę, jest pra­
wdziwym dziełem sztuki kulinarnej. Po przystawce 
odziany na czarno lokaj wniósł wielką wazę z musem. 
Lokaj nazywał się Marvell, w lady Amelii wzbudzał 
wielką niechęć, ale niestety, choć udało jej się pozbyć 
kilku nieodpowiednich służących, lokaj Marvell okazał 

się nietykalny. 

Sara zauważyła, że Marvell szepcze coś do ucha 

Allardyce'owi, ten zaś w skupieniu obserwuje Amelię. 
Jego czarne, świdrujące oczy spoczęły potem na Sarze, 
która natychmiast odwróciła głowę. Tego wieczoru 
obok lady Fenton usiadł sir Baynham, jako że tej 
wiecznie kłócącej się parze udało się przez całe po­
południe nie zamienić ani jednego ostrego słowa. Dalej 
siadła Sara, a obok niej lord Lebeter, który okazał się 
bardzo miłym towarzyszem. 

background image

215 

Przełknęła pierwszą łyżkę i zrobiła małą przerwę. 

Mus miał dziwny smak, niby cytrynowo-mleczny, 

osobliwie jednak słodkawy. Kątem oka zauważyła, że 
Guy zdecydowanie, wręcz z obrzydzeniem, odprawia 

Marvelła z wazą. 

Potem wniesiono olbrzymi udziec wołowy, powi­

tany z entuzjazmem. Czujny wzrok Sary prześlizgnął 
się po twarzach biesiadników. Zmiana w zachowaniu 
była aż nadto widoczna. Wszyscy, z wyjątkiem Guya, 
ożywili się nadzwyczaj, mówiąc i śmiejąc się bardzo 
głośno, jakby zdążyli już wypić niejedną butelkę wina. 
Rozbawienie było coraz większe. Oczy biesiadników 
stały się szkliste, nieprzytomne. Nikt nie tykał jedzenia, 

jako że z zapałem zaczęto się oddawać o wiele bar­

dziej ekscytującym zajęciom. Pani Fisk, chichocząc 
przeraźliwie, pieściła różowym języczkiem wielkie 
ucho sir Covella. Lord Allardyce obsypywał pocałun­
kami nagie ramiona lady Tilney, jego oczy jednak szu­
kały ponad stołem spojrzenia Sary. 

Tym razem było o wiele gorzej niż pierwszego wie­

czoru. Tak, jakby znikły wszelkie hamulce. Wśród tych 
pisków i chichotów Sara usłyszała nagle jakiś rumor. 
Młody lord Lebeter zerwał się od stołu i wybiegł z po­
koju, z pasją zatrzaskując za sobą drzwi. Spojrzała 
szybko na Amelię, pragnąc dać jej jakiś znak, że one 
też powinny się oddalić. Spojrzała... i osłupiała. Lady 
Fenton, szacowna wdowa o nienagannych manierach, 
skrupulatnie przestrzegająca wszelkich konwenansów, 

background image

216 

teraz zdawała się być inną osobą. Jej dłoń spoczywała 
poufale na udzie sir Baynhama, usta były zajęte na­
miętnym pocałunkiem. Sara nie wierzyła własnym 
oczom. Tym bardziej że po chwili Amelia i Greviłle 
wstali od stołu i czule objęci, całując się niemal bez 
przerwy, ruszyli ku drzwiom. 

Oszołomiona, znów poczuła koło siebie jakiś ruch. 

Na krześle, zwolnionym przez lorda Lebetera, pojawił 
się nagle Guy, wyglądający, o dziwo, zupełnie normal­
nie, zwłaszcza na tle reszty towarzystwa. 

- Panno Sheridan - odezwał się przyciszonym gło­

sem. - Ile pani zjadła tego musu? 

- Kilka łyżek. W ogóle mi nie smakował. Ale co... 

co się stało, milordzie? 

- Do tego musu dodano afrodyzjak, taki rodzaj nar­

kotyku, który nadzwyczajnie pobudza chęć do miłości, 
hm... cielesnej. Pani jadła ten mus, a więc za chwilę 
poczuje się pani tak samo, jak reszta towarzystwa. 

- Boże święty - szepnęła przerażona Sara, blada 

jak ściana. - Przecież ja zjadłam tylko kilka łyżek, czu­
ję się zupełnie normalnie. 

- Prawdopodobnie na panią zacznie działać nieco 

później, bo przyjęła pani mniejszą dawkę. Panno She­
ridan, nie mamy ani chwili do stracenia. Trzeba na­
tychmiast stąd uciekać. 

- Z panem nigdzie nie pójdę - krzyknęła, zrywając 

się na równe nogi. 

Spojrzała jeszcze raz dookoła i zobaczyła orgię. 

background image

217 

Półnagie, splecione ze sobą pary, oddające się rozpu­
ście. Jęknęła rozpaczliwie. Ci ludzie w wyuzdanych 
pozach, te zwiewne, nagie nimfy na fryzie - wszystko 
zdawało się drwić z cnotliwej panny Sheridan. 

W tym samym momencie silne ramię Guya otoczyło 

jej kibić. Mocno, aż boleśnie. 

- Saro, proszę mnie posłuchać - mówił szybko, 

prowadząc ją ku drzwiom. - Niech pani zapamięta, te­
raz wolno być pani tylko ze mną, z nikim innym. Tylko 
wtedy nie spotka panią nic złego. Obiecuję. 

Byli już w holu, kiedy to się wydarzyło. Sara po­

czuła nagle, że robi jej się dziwnie słabo, potem gorąco, 
a potem... a potem, że musi natychmiast dotknąć 
Guya. Koniecznie. Uniosła dłoń i zaczęła głaskać go 
po policzku, gładkim i chłodnym. Potem delikatnie po­
wiodła palcami wokół jego ust, pewna, że chyba um­
rze, jeśli te usta zaraz nie spoczną na jej wargach. Jej 
wyostrzone zmysły skoncentrowane były na tym jed­
nym, jedynym mężczyźnie. Chłonęły jego bliskość, 
ciepło jego ciała, zapach... 

Guy uśmiechnął się. 

- Chyba nie będzie to dla mnie zbyt łatwe - mruk­

nął, łapiąc ją za rękę, aby udaremnić pieszczoty. Mimo 
oszołomienia Sara wyczuła żal w jego głosie. Ale to 
nie miało znaczenia, bo potem wziął ją na ręce i niósł 
do pokoju, a ona, z twarzą wtuloną w jego szyję, czuła 
się niewypowiedzianie szczęśliwa. 

background image

218 

Kiedy się obudziła, niebo za oknem zaczynało już 

szarzeć, ale w pokoju było jeszcze mroczno. Zobaczyła 
światełko. Na stoliku przy łóżku świeczka w lichtarzy-

ku, prawie już wypalona. Sara z wolna przekręciła cięż­
ką głowę w drugą stronę. Obok leżał mężczyzna po­
grążony w głębokim śnie. Guy. 

Drgnęła. Natychmiast otworzył szeroko oczy 

i chwycił ją za rękę. 

- Niech pan mnie puści! - krzyknęła histerycznie. 

- Co pan tu robi?! 

Przez chwilę jego ciemne oczy wpatrywały się w nią 

bacznie, potem nagle puścił jej rękę i usiadł na łóżku. 

- Nic pani nie pamięta? - spytał cicho. 
- Nie - bąknęła Sara i nagle zmartwiała, bowiem 

w jej głowie zaczęły pojawiać się jakieś zamazane ob­
razy, mgliste, jak ze snu. Zobaczyła pokój jadalny, 
w nim ludzi, półnagich, splecionych w lubieżnym 
uścisku. Znów poczuła lęk, że Amelia wychodzi i zo­

stawia ją samą. Potem Guy coś jej tłumaczy i nagle 

pojawia się ogromne, pożerające wręcz pragnienie, któ­
re trwa i trwa. A na koniec żal, bezkresny, bolesny, 
że to pragnienie się nie spełniło... Głos Guya, spokoj­
ny, rozważny, jego silne ramiona, obejmujące bez cie­
nia namiętności, podczas gdy ona... żebrała... o mi­
łość, o odrobinę pieszczot. 

- Och, nie! - krzyknęła dziko. - Czy to sen? 
- Nie, to nie był sen, Saro - odparł spokojnie Guy, 

ujmując ją za obie dłonie. - Już po wszystkim, Saro. 

background image

219 

Jest pani bezpieczna i nie stało się nic złego. Przysię­
gam na wszystko. 

- Ale ja... och, milordzie, ja pamiętam - szepnęła 

z rozpaczą. - Pamiętam doskonale, co mówiłam, co 
robiłam. O, nie! 

Znów jęknęła i próbowała uwolnić ręce, ale Guy 

nie puszczał. 

- Saro, nie wolno pani siebie obwiniać, była pani 

pod wpływem narkotyku. I przysięgam, nie stało się 
nic złego. 

Szarpnęła się jeszcze raz, a potem zalała łzami. Po­

płynął prawdziwy potok, dziwnie oczyszczający. Gorz­
kie łzy przynosiły ulgę po strasznych przeżyciach, 
łagodziły uczucie wstydu. Guy objął ją mocno i deli­
katnie głaszcząc po głowie, szeptał ciche słowa pocie­
chy. Kiedy płacz ucichł, Guy westchnął i stwierdził 
bardzo spokojnie: 

- Sądzę, że powinna pani się przebrać. Zejdę do 

kuchni i przyniosę coś do zjedzenia. Proszę, niech pani 
zamknie drzwi na klucz i nikomu nie otwiera. 

Po wyjściu Guya Sara zdjęła zmiętą suknię i ochla­

pała opuchniętą od płaczu twarz chłodną wodą. Na mo­
ment poczuła się lepiej, ale kiedy wkładała świeżą suk­
nię, znów opadły ją straszne wspomnienia. Jak przy­
tulała się do Guya w najbardziej bezwstydny sposób, 
błagając o jeden chociaż pocałunek. Jak próbowała 

ściągnąć z siebie suknię, i, o zgrozo, pozbawić ubrania 
również Guya. Pamiętała też bardzo wyraźnie, jak Guy 

background image

220 

odmawiał. Twardo i stanowczo. A najgorsze ze 
wszystkiego było to, że w głębi duszy nie była prze­
konana, czy jego odmowa ją cieszy. 

Cichy głos Guya za drzwiami wyrwał ją z rozmy­

ślań. Przekręciła klucz, potem podeszła do okna i roz­
sunęła zasłony. Ogarnęła trochę pokój, Guy rozpalił 
ogień w kominku. Siedli oboje przed złocistymi pło­
mieniami. Sara zauważyła, że Guy też się przebrał, nie 
zdążył jednak się ogolić, a na jego twarzy znać było 
wielkie zmęczenie. 

- No i jak się pani czuje? - zagadnął. 
- Trochę lepiej - przyznała słabym głosem. - Ale 

to wszystko, co się stało... to wszystko było po 
prostu... ohydne. A panu winna jestem najgłębszą 

wdzięczność, milordzie. Ta sytuacja nie była dla pana 
najłatwiejsza... 

- Rad jestem, panno Sheridan, że wykazuje pani 

tyle hartu ducha, ponieważ doskonale pojmuję, jak się 
pani czuje. A co do mnie... No tak. Nie było mi łatwo. 
Pani błagała o coś, czego ja sam bardzo pragnę. Jednak 
zdołałem zachować resztki samokontroli i jestem tym 
zdumiony. 

Guy z niedowierzaniem potrząsnął głową. Sara, 

bardzo speszona, zajęła się nalewaniem herbaty. 

- Chyba przeceniłam swoje siły - mówiła cichym, 

zdenerwowanym głosem. - Nie spodziewałam się, że 
będą tu czyhać takie niebezpieczeństwa. 

- Prawdopodobnie sir Ralph często ucieka się do 

background image

221 

takich podniet, aby hm... rozbawić swoich gości. 
Skądże jednak tak układna panna jak pani mogła o tym 
wiedzieć? Sporo słyszałem o Blanchlandzie i dlatego 
byłem tak zaniepokojony pani pomysłem wyjazdu. 

- A ten Marvell... Obrzydliwy. Przecież wiedział, 

co podaje. A przedtem szeptali coś sobie z lordem Al-
lardyce'em. 

- Też to zauważyłem. Nie skosztowałem musu, bo 

nie lubię takich potraw. 

Nagle uśmiechnął się wesoło. 
- Ciekawe, co by to było, gdybym też sobie pod­

jadł! 

Twarz Sary oblała się szkarłatnym rumieńcem, 

szybko więc wypiła następny łyk gorącej herbaty, cu­
downego napoju, zawsze kojącego nerwy. Guy również 
wypił łyk, po czym poprawił się na krześle i powie­
dział z powagą: 

- To zrozumiałe, panno Sheridan, że wszelkie pod­

jęte przeze mnie kroki miały na celu pani dobro. Nie 

wolno było zostawiać pani samej, mogła pani źle się 
poczuć, mogła też wpaść w innego rodzaju tarapaty... 

- Tak, tak, rozumiem - przerwała spłoszona Sara. 

- Sądzę, że była to dla mnie bolesna nauczka. Nie na­
leży być tak głupio naiwnym. 

- Nie widzę w tym nic głupiego. Po prostu nie zna 

pani wszystkich stron życia - powiedział szorstko Guy. 
- I jestem szczerze zadowolony, że nie musiała ich 
pani poznawać do końca. 

background image

222 

- Kiedy pan wychodził... widział pan kogoś? -

spytała Sara, za wszelką cenę pragnąc zmiany tematu. 

- Nie widziałem nikogo, w całym domu panuje 

błoga cisza. W końcu wszyscy zjedli tego musu o wie­
le więcej niż pani, dlatego dłużej będą odczuwać jego 
działanie. 

- A co z Amelią?! - krzyknęła nagle przerażona 

Sara. - O, nie! Czy ona... 

- Panno Sheridan, jeśli mam być wobec pani zu­

pełnie szczery... no cóż... sama pani widziała, że lady 
Fenton i sir Baynham razem opuścili pokój jadalny. 

- Czyli oni... 
- Panno Sheridan, przecież oni też byli pod wpły­

wem narkotyku. Wydaje mi się jednak, proszę wyba­
czyć śmiałość, że dla lady Fenton będzie to mniejszym 
szokiem niż dla pani... 

Sara, mocno zawstydzona, odwróciła wzrok. Do­

skonale wiedziała, co Guy ma na myśli. Amelia była 
wdową, jej wiedza o pewnych sprawach była o wiele 
większa niż niezamężnej panny. Jednak... 

- Myślę, panno Sheridan, że mimo ciągłych sprze­

czek lady Fenton i sir Baynham kochają się naprawdę 
i wszystko zakończy się pomyślnie, choć potoczyło się 
w sposób raczej niekonwencjonalny. 

- Wiem - powiedziała Sara drżącym głosem, się­

gając po chusteczkę. Niepokój o Amelię znów dopro­
wadził ją do łez. Jakież one były głupie i naiwne, spo­
dziewając się, że dadzą radę rozprawić się z otaczają-

background image

223 

cym je złem. Przecież finał tej historii mógłby być 
o wiele gorszy. Przypomniała sobie lubieżne spojrze­
nie lorda Allardyce'a... O, nie! Mimo wszystko po­
winna cieszyć się, że i ona, i Amelia miały u boku 

mężczyzn, z którymi były bezpieczne. 

Osuszyła chusteczką łzy, podeszła do okna i spo­

jrzała na pokryty śniegiem świat. Trzeba wyjechać 

z Blanchlandu jak najprędzej. Ale co z Oliwią? Uz­
mysłowiła sobie ze wstydem, że w ciągu ostatnich kil­
ku godzin ta ważna sprawa zupełnie wyleciała jej z pa­
mięci. I teraz też... Była zbyt zmęczona i zdenerwo­
wana, aby zaplanować coś rozsądnego. 

- Jakież to piękne miejsce - powiedział cicho Guy, 

stając nagle obok Sary. - Niestety, pod tym pięknem 
pleni się zło. Musi się pani z tym pogodzić, panno She-
ridan, choć to trudne. 

- Wiem - powiedziała głosem pełnym żalu. 
- Panno Sheridan, proszę wybaczyć, że powrócę te­

raz do kwestii, która niezmiennie panią denerwuje. 
Zdaje sobie pani sprawę, że w tych okolicznościach 
powinna pani za mnie wyjść? 

Sara milczała, zapatrzona w wielkie śnieżne czapy, 

przykrywające sosny. Być żoną Guya... A czegóż in­
nego ona pragnie? Przecież ten piękny, inteligentny 
lord zdążył skraść jej serce... Spodobał jej się już tego 
pierwszego dnia, kiedy los po wielu latach znów ze­
tknął ich przypadkiem na ruchliwej ulicy w Bath. Po­
tem przyszło oczarowanie, szybko przeradzające się 

background image

224 

w głębsze uczucie. Wkrótce przekonała się, ile zalet 
ma ten mężczyzna, o którym głupie plotkarki potrafiły 
powiedzieć tylko, że był niegdyś niesłychanie bogatym 

birbantem, a potem poszedł na wojnę. Och, gdyby mię­
dzy nią a Guyem nie było tylu niedomówień, gdyby 
mogli porozmawiać ze sobą szczerze, o ile łatwiej by­
łoby rozwikłać kłopoty Oliwii. I jakże łatwo byłoby 
powiedzieć mu „tak". 

Milczała. Twarz Guya sposępniała. 
- Rozumiem, że jest jeszcze problem panny Me-

redith, który należy rozwiązać jak najszybciej - po­
wiedział cicho, z przenikliwością, która zaczynała za­
dziwiać Sarę. - Wczoraj po południu Justin Lebeter 
prosił mnie, abym porozmawiał z panią. Lebeter jest 

przekonany, że pannie Meredith grozi wielkie niebez­
pieczeństwo, a pani wie, gdzie ona przebywa. Czy to 
prawda, panno Sheridan? 

Pytanie padło znienacka. Sara, potrzebując trochę 

czasu na obmyślenie stosownej odpowiedzi, podeszła 
do stolika i nalała sobie szklankę źródlanej wody. 
A więc, tak jak przypuszczała, lord Lebeter podzielił 

się z Guyem swymi wątpliwościami. Nie wierzył jej. 
Czy powodował nim instynkt, czy też może usłyszał 
coś przypadkiem. Coś, co utwierdziło go w przekona­
niu, że panna Sheridan ukrywa prawdę. 

Usiadła z powrotem przed kominkiem, Guy pozo­

stał przy oknie. Milczeli oboje. Sara czuła, jak cień 
zażyłości, która wytworzyła się między nimi dzisiej-

background image

225 

szego poranka, znika, i to chyba bezpowrotnie. Prze­
cież Guy jest przekonany, że swoim zachowaniem wy­
starczająco udowodnił prawość charakteru. Natomiast 

ona poprzez swoje milczenie konsekwentnie daje mu 

do zrozumienia, że wciąż mu nie ufa. 

Czekał cierpliwie, a jego oczy, dotychczas pełne 

ciepła, stawały się coraz bardziej chłodne. 

- Lord Lebeter jest w błędzie. Nie wiem, gdzie 

przebywa panna Meredith - oświadczyła Sara, zgodnie 
przecież z prawdą. - Ja nie skłamałam, milordzie. 

- Czyżby? - spytał pogardliwym tonem. - Tak sa­

mo jak podczas naszej wczorajszej rozmowy na ten 
sam temat? Pani ma wprost nadzwyczajny talent do 
ukrywania prawdy! Chylę czoło, panno Sheridan! Bo 
tak się składa, droga pani, że lord Lebeter widział pannę 
Meredith wychodzącą z tego pokoju. Był nadzwyczaj 
zbulwersowany, kiedy pani wyparła się wszystkiego. 
Zbulwersowany do tego stopnia, iż pozwolił sobie na 
pewną sugestię. Że być może pełni pani rolę bardzo 
niewdzięczną, nakłaniając pannę Meredith, aby uległa 
Allardyce'owi, znanemu ze swych upodobań do nie­
winnych dziewcząt! 

Oskarżenie, logiczne, lecz jakże obrzydliwe i niepra­

wdopodobne, dotknęło Sarę do żywego. Zerwała się na 

równe nogi, a w gwałtownych, pełnych gniewu i gory­
czy słowach znalazło ujście całe napięcie ostatnich dni. 

- Jak pan ma czelność, milordzie, zarzucać mi 

rzecz tak ohydną? Obrażać mnie i poniżać? Oliwia jest 

background image

226 

moją bratanicą, najbliższą krewną, a pan insynuuje, że 
chcę jej krzywdy? Jak w ogóle śmie pan posądzać mnie 
o tego rodzaju czyny! Ja... 

Wzburzenie odbierało jej głos. Guy zdawał się jed­

nak nie zwracać na to uwagi. 

- Powtórzyłem tylko to, co insynuują inni -

oświadczył oschłym tonem. - A istnieją podstawy do 
takich przypuszczeń. Jest to przecież znany sposób po­
zbywania się niewygodnej krewnej. 

- Lordzie Renshaw! Niestety, nie po raz pierwszy 

spotyka mnie ze strony pana wielka przykrość. Już raz 
ocenił mnie pan zbyt pochopnie, było to jednak niczym 
w porównaniu z tym, co zarzucił mi pan dzisiaj. Są­
dzę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. 
Proszę natychmiast stąd wyjść! 

Reakcja Guya była zupełnie nieoczekiwana. 

Owszem, podszedł do drzwi, ale tylko po to, aby prze­
kręcić klucz w zamku. Klucz ów wylądował na stoliku, 
a sam Guy, najspokojniej w świecie, ułożył się wygod­
nie na łóżku. 

Sara dopiero po chwili zdołała wykrztusić z siebie 

pełne oburzenia słowa: 

- Co pan sobie wyobraża, lordzie Renshaw! Pro­

szę... proszę wyjść! 

- Dlaczego? - spytał z drwiącym uśmiechem. -

Byłem tu całą noc, co szkodzi więc, jeśli poleżę sobie 

jeszcze parę godzin! Nie ruszę się stąd, dopóki pani 

nie wyjawi mi całej prawdy. 

background image

227 

- Nie może pan tu zostać - oświadczyła Sara, sta­

rając się opanować rozdygotane nerwy. - To nie pora 
na rozmowę, skoro oboje jesteśmy tak wzburzeni. Po­
winniśmy przedyskutować sprawę na spokojnie, kie­
rując się rozsądkiem... 

- Na to właśnie czekam, panno Sheridan - oznaj­

mił Guy głosem, w którym wyczuwało się hamowaną 
złość. - Tej nocy wyświadczyłem pani przysługę i nie 
widzę powodu, dla którego pani nie mogłaby pójść mi 
na rękę. Nie przekonam pani, aby powiedziała mi pra­
wdę o Oliwii Meredith, ale mam sposoby, by to wy­
musić. Dlatego zostanę tu, dopóki pani nie wyjawi mi 
absolutnie wszystkiego. 

- Co?! - krzyknęła Sara, czując, że z gniewu robi 

jej się czerwono przed oczami. - To niech pan posłu­

cha, milordzie! Nic panu nie powiem, bo panu nie wie­
rzę! Bo to pan coś przede mną ukrywa! Kiedy byliśmy 
w Woodallan, usłyszałam przypadkiem, o czym roz­
mawia pan z ojcem. Wiem, że dostał pan polecenie 
odszukania Oliwii w tajemnicy przede mną! O Boże! 
Tego wszystkiego nie sposób już wytrzymać... 

Jęknęła i rzuciła się do stolika po klucz. Guy był 

jednak szybszy i chwyciwszy ją za rękę, pociągnął ku 

sobie. Opadła na szerokie łóżko i zanim zdążyła coś 
wykrztusić, rosłe, męskie ciało wgniotło ją w materac. 

Tuż nad sobą zobaczyła twarz Guya. 

- No i co, panno Sheridan? - spytał bardzo łagod­

nym głosem. - Znów jesteśmy blisko siebie, jak tej 

background image

228 

nocy. A była pani tak... śmiała, że skusiłaby pani świę­
tego. Ja jednak zdołałem się pani oprzeć. 

- Proszę więc nie zmieniać swego postępowania -

powiedziała Sara, z trudem łapiąc oddech. Zdawała so­
bie sprawę, że wszystko wymyka się spod kontro­
li. A oczy Guya nie były już ani złe, ani szydercze, 
były mroczne i pełne pożądania... Oparł się jej, ale 
przecież kiedyś ta niezaspokojona żądza musiała zna­

leźć ujście. 

Jakżeż on jej pragnął... Jakżeż ona pragnęła jego... 

Pierwsze powiedziały o tym usta, złączone w gorą­
cym, namiętnym pocałunku, potem ręce błądzące po 
ciele tej drugiej, upragnionej osoby, coraz bardziej 

śmiałe, żądające coraz więcej. 

Zduszony szept: 
- Będziesz moja, Saro? Wyjdziesz za mnie? 
- Tak, Guy, tak... 
Jeszcze jeden gorący pocałunek, jakby pieczętujący 

ich przymierze, i Guy, delikatnie oswobodziwszy się 
z ramion Sary, poprosił cicho: 

- Usiądźmy przed kominkiem, tak będzie lepiej. 

Muszę ci coś wyznać, Saro. 

Znów zasiedli na krzesłach przed kominkiem i spo­

jrzeli na złociste płomienie. Za oknem było już zupeł­

nie jasno, jednak w całym domu nadal panowała ni­
czym niezmącona cisza. 

- Oskarżyłaś mnie, że ukrywam coś przed tobą -

zaczął Guy posępnym głosem. - Tak, to prawda i, na 

background image

229 

Boga, gorzko tego żałuję. Powinienem był powiedzieć 
ci to wcześniej. Oliwia Meredith jest... 

- Córką twojej siostry? 
- Skąd wiesz? 
Sara wybuchnęła głośnym, perlistym śmiechem. 
- Ponieważ widziałam pannę Meredith! I wystar­

czyło jedno spojrzenie... 

- Podobna do Woodallanów? 
- O, tak! Poza tym Oliwia ma medalion, moim zda­

niem są w nim portreciki twoich dziadków. Ale ona 
o tym nie wie, ona w ogóle nie ma pojęcia, kim była 

jej matka. Wie tylko, że jej ojcem był Francis Sheridan. 

A ja... ja zastanawiałam się długo i w końcu doszłam 
do wniosku, że jej matką musiała być Catherine. Zga­
dza się? 

- Tak. 
Uśmiech zgasł na twarzy Sary. 
- Powiedz, Guy, jak to się mogło stać? - spytała 

przygnębionym głosem. - Zgoda, mój brat był lekko-
duchem, ale nigdy nie uwierzę, że uwiódł i porzucił 
niewinną dziewczynę. 

- On jej nie porzucił, Saro. Catherine nie zwierzyła 

się nikomu, ukrywała swój stan prawie do samego koń­
ca. Twój brat, nieświadomy niczego, wyruszył za mo­
rze, a ona umarła w połogu. Mój ojciec szalał z roz­
paczy, nie chciał w ogóle widzieć dziecka na oczy 
i dlatego wszystkim zajęła się twoja rodzina. Saro, wy­
bacz... Musiałem to zataić, dałem ojcu słowo... 

background image

230 

- Dałeś ojcu słowo - powtórzyła smutno Sara. -

I miałeś ją odnaleźć pierwszy, prawda? Dlaczego two­

jemu ojcu tak na tym zależy? 

W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że Guy nie 

odpowie. Zerwał się z krzesła, przykląkł przed komin­
kiem i dorzucił do ognia nowe polano. Dopiero po 
chwili, nie odrywając oczu od płomieni, odezwał się 
nieswoim głosem: 

- Ojciec chciał, żebym zapłacił pannie Meredith za 

milczenie. Miała zniknąć, razem ze swoją tajemnicą. 
A ty nie powinnaś się o niczym dowiedzieć. 

Cios był bardzo mocny. Przez kilka minut osłupiała 

Sara wpatrywała się w twarz Guya, oświetloną złoci­
stym blaskiem, a oburzenie w jej oczach było coraz 
większe. 

- Jak to? - spytała po chwili drżącym głosem. -

Twój ojciec wstydzi się Oliwii? Pragnie zataić jej ist­
nienie? 

- Mój ojciec za wszelką cenę chce chronić dobre 

imię Catherine. Była jego ukochaną córką, Saro. On 
nie zniósłby, gdyby teraz, po latach, zbrukano pamięć 
o mojej siostrze. Próbowałem go przekonać, że postę­
puje nierozważnie, ale nie chciał słuchać. To stary czło­
wiek, Saro, dumny i nieustępliwy. 

- Rozumiem, Guy, ale Oliwia jest moją bratanicą 

i zawsze tak będzie, niezależnie od tego, co myśli sobie 

twój ojciec - oświadczyła Sara rozżalonym głosem. -

Boże, a ja, naiwna myślałam, że miałeś mi towarzyszyć 

background image

231 

do Blanchlandu, aby pomóc, ochronić w razie potrze­
by, a nie pokrzyżować moje plany! 

Zerwała się z krzesła, zaczęła nerwowo krążyć po 

pokoju. 

- Nie mogę uwierzyć, że przybyłeś tu ze mną po 

to, aby mnie oszukać! I ty miałeś jeszcze czelność 
oskarżać mnie o ukrywanie prawdy! 

- Saro! Posłuchaj! 
Guy podbiegł do Sary, chwycił ją mocno za obie 

ręce. 

- Przysięgam! Słyszysz? - powiedział twardym, 

stanowczym głosem, patrząc jej prosto w oczy. - Przy­
sięgam, że nie miałem zamiaru spełnić woli mego ojca. 

- Oliwia i tak nigdy by się na to nie zgodziła! -

krzyknęła Sara, wybuchając głośnym płaczem. - Ona 

jest uczciwą, prawą osobą, nie taką, jak niektórzy jej 

krewni! 

- Chyba masz rację - westchnął Guy, obejmując 

ją i delikatnie głaszcząc po plecach. - Niektórym jej 

krewnym trochę tej prawości zabrakło. Ale mój ojciec 
nie jest złym człowiekiem, Saro. Obiecuję ci, poroz­
mawiam z nim jeszcze raz, spróbuję przekonać, że 
w sprawie panny Meredith powinien postępować ina­
czej. Zrobię, co w mojej mocy. 

Sara, z twarzą wtuloną w jego surdut, płakała jeszcze 

przez chwilę, a gdy uspokoiła się nieco, Guy ostrożnie 

- Nie mogę zebrać myśli - lamentowała Sara. - To 

background image

232 

wszystko jest dla mnie za trudne! O Boże, Boże, mam 

już tego dosyć,.. 

- Moja Saro, moja droga - przemawiał czule Guy, 

siadając obok. - Rozumiem, jak ci ciężko! I wybacz 
mi, znów powiedziałem ci tyle przykrych stów. Byłem 
zły, że mi nie ufasz, że coś przede mną ukrywasz. 
Wiem, sam też nie jestem bez winy, ale teraz, kiedy 
oboje już znamy prawdę, będzie inaczej... 

Nagle, gdzieś z daleka, dobiegł ich hałas. Ktoś nie­

rozważnie trzasnął drzwiami, potem znów zapadła ci­
sza, jakby dom sir Covella nie miał zamiaru obudzić 
się do życia. 

- Pójdę sprawdzić, co tam się dzieje - powiedział 

szybko Guy, chwytając za klucz. Szybko otworzył 
drzwi, Sara wybiegła za nim. 

Na dole, w holu, stał Tom Brookes. 
- Tom? Co się stało? - pytał Guy, schodząc szybko 

po schodach. Sara, zdenerwowana, pospieszyła za nim. 

- Jakie to szczęście, że to pan, milordzie! Przyje­

chał posłaniec z Woodallan. Pański ojciec... 

- Nie! - jęknęła Sara, chwytając Guya kurczowo 

za ramię. - Czy lord... 

- Pański ojciec nie czuje się ponoć najlepiej, ma 

pan natychmiast wracać do Woodallan. Osiodłałem już 
pańskiego konia, czeka przed domem. 

- Dziękuję, Tom. 

Guy uścisnął lekko dłoń Sary, nadal spoczywającą 

na jego ramieniu. 

background image

233 

- Jadę, Saro. Czekaj na mnie, nic nie rób, nie 

podejmuj żadnych kroków, dopóki nie wrócę albo 
nie przyślę ci jakiejś wiadomości. Miej na siebie ba­
czenie! 

Ucałował ją szybko. 

- Tom! 
- Tak, panie. 
- Kiedy mnie nie będzie, strzeżcie pilnie panny 

Sheridan i panny Meredith. 

- Oliwia! - krzyknęła nagle Sara. - Guy! Nie zdą­

żyłam ci powiedzieć... 

- Powiesz mi później. 
Jeszcze raz ją ucałował i rzucił się ku drzwiom. Kie­

dy Sara i Tom wyszli przed dom, Guy na swym koniu 
pędził już w śnieżną dal. Był coraz dalej, coraz mniej­

szy i Sara, ścigając go wzrokiem, czuła, jak ogarnia 

ją wielkie przygnębienie. Jeździec na koniu był już pra­

wie niewidoczny. A więc została sama. Sama. Nagle 
poczuła lęk. I prawie pewność, że teraz na pewno sta­
nie się coś złego. 

- A najokropniejsze jest to, że właściwie niczego 

nie pamiętam - żaliła się Amelia, skubiąc nerwowo róg 
kołdry. - Pojmujesz? Greville mnie uwiódł, a ja ni­
czego nie pamiętam. To straszne! Rano, naturalnie, od 
razu zorientowałam się, co zaszło... Ale wybacz, nie 
powinnam rozmawiać o rzeczach tak intymnych! Moja 
Saro, a z tobą wszystko w porządku? 

background image

234 

- Oczywiście - zapewniła Sara, głaszcząc ją czule 

po ramieniu. - Milly, powiedz mi, jak to teraz z tobą 
będzie? 

- O, moja droga! Nie ma powodu do niepokoju! 

- odparła z promiennym uśmiechem kuzynka. - Być 
może zabrzmi to nieco frywolnie, ale wiesz, Saro, 
wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wystaw sobie, 

że Greville i ja... krótko mówiąc, zamierzamy wziąć 
ślub, i to jak najszybciej! Byłam głupia, Saro, że się 
opierałam. Przecież ja go kocham, i to jak! 

Amelia zamilkła. Leżała teraz cichutko, bledziutka, 

z zamkniętymi oczami. Sara, pełna niespokojnych my­
śli, spojrzała w okno. Niebo przykryte było ciężkimi 
chmurami, śnieg nadal sypał. 

- Prawdopodobnie każdy z gości sir Ralpha obu­

dził się dziś rano w towarzystwie osoby, której wcale 
nie oczekiwał - odezwała się niespodzianie Amelia po­
nurym głosem. - Kiedy robiłam porządki, poprzesta­
wiałam meble. Może to i nawet zabawne! 

- Najważniejsze, że ty i ja rano znalazłyśmy obok 

siebie prawych mężczyzn. A sir Covell i jego goście 
to już nie nasze zmartwienie - oświadczyła Sara sta­

nowczo, dziwiąc się w duchu, jak bardzo zmieniła się 
w ciągu ostatnich dni i jak otwarcie wypowiada się 
w delikatnej przecież sprawie. - Mam nadzieję, że 
państwo Fisk obudzili się razem. Może odnaleźli w so­
bie dawną skłonność i zrobią sobie drugi miesiąc mio­
dowy. Jak sądzisz? 

background image

235 

Kuzynki spojrzały na siebie i obie zachichotały ra­

dośnie. 

- O Boże święty - biadoliła zabawnie Amelia mię­

dzy jednym wybuchem śmiechu a drugim. - Okrop­
ność! W końcu byłam już mężatką. Ale ty, Saro! Ojej, 
ojej, nie zdołałam cię upilnować, droga kuzyneczko! 

- Lord Renshaw zatroszczył się o mnie! I zacho­

wał się jak prawdziwy dżentelmen. 

- Dżentelmen? 
Amelia i Sara patrzyły na siebie przez chwilę 

i znów wybuchnęly niepohamowanym śmiechem. 

- Dżentelmen! - piszczała Amelia. - Mogę sobie 

to wyobrazić. Albo nie. Tego nie mogę sobie wyob­
razić! . 

Kiedy zamilkły, Sara znów podeszła do okna i za­

patrzyła się na białe płatki wirujące w powietrzu. 

- Alan nigdy nie był mi wierny, przecież wiesz -

odezwała się znów Amelia. - Był bardzo przystojny, 
czarujący, no i uwielbiał kobiety. Zranił mnie bardzo, 
tak bardzo, że nie mogłam myśleć o powtórnym mał­
żeństwie. To dlatego odmawiałam, kiedy Greville pro­
sił mnie o rękę. 

Sara, zaniepokojona, odwróciła się szybko. Nigdy 

nie słyszała u Amelii tak przygnębionego głosu. 

- Amelio! Moja droga! Nie mówiłaś mi o tym! By­

łam pewna, że odmawiasz Greville'owi, bo uważasz 
go za nudziarza. 

- Chyba po prostu nie doceniałam jego zalet, a ma 

background image

236 

ich przecież mnóstwo. To musiała być jakaś podświa­
doma obawa, lęk przed ponownym rozczarowaniem, 
rozumiesz? Teraz już wiem, że mogę mu ufać. 

- Jestem pewna, że nie znajdziesz bardziej odpo­

wiedniego mężczyzny, kochana Milly - powiedziała 
Sara serdecznie, siadając z powrotem na brzegu łóżka. 
- Greville kocha cię szczerze, i to nie od dziś, dobrze 
o tym wiesz. 

- Wiem. Myślę, że los mi sprzyja. Gdybym tylko 

mogła sobie przypomnieć... 

- Zdaje się, że to dla ciebie prawdziwa tragedia 

- powiedziała Sara z figlarnym uśmiechem. - Nie 
martw się, będziesz miała mnóstwo okazji, żeby od­
tworzyć sobie wypadki dzisiejszej nocy! 

- Ależ droga kuzynko! - krzyknęła z udanym obu­

rzeniem Amelia. - Nie poznaję cię! 

- Tak, wiem - przyznała Sara, spoglądając na roz­

bawione nimfy na ścianie. - Może to wpływ tych ob­
rzydliwych malowideł. 

- A mnie się wydaje, że to sprawka Guya, który 

uczynił z ciebie prawdziwą kobietę - mruknęła cicho 
Amelia. - Saro? Zostaniesz jego żoną? 

- No... teraz tak - odpowiedziała Sara, umykając 

spojrzeniem w bok. - Chociażby dlatego, że po tej no­
cy nie wypada mi niczego innego uczynić. 

- Saro! 
Amelia chwyciła kuzynkę za rękę i spojrzała jej głę­

boko w oczy. 

background image

237 

- Przecież tutaj nie chodzi o konwenanse! Ty go 

kochasz, to oczywiste! Gdybym nie była tak zmęczona, 
wytłumaczyłabym ci to dobitniej. 

Amelia przespała prawie cały dzień. Sara trwała 

wiernie przy jej łóżku. Sir Greville Baynham, który 
całkowicie już wydobrzał po narkotykach, upewniwszy 
się, że Sara czuje się dostatecznie dobrze, aby czuwać 
przy łóżku damy jego serca, pognał konno załatwiać 
sprawy związane ze ślubem. Sara podejrzewała, że 
Greville chce sprawić się szybko, żeby rozwiać ostatnie 
wątpliwości Amelii, co było zresztą zupełnie niepo­
trzebne. Amelia zdawała się być zachwycona obrotem 
spraw i najzupełniej przekonana o szczerości uczuć 
Greville'a. 

Po wyjeździe sir Baynhama Sara poczuła się jeszcze 

bardziej samotna. Pocieszała się, że Guy niebawem 
wróci. A poza tym na miejscu był Justin Lebeter, na 
którego zawsze można było liczyć. Młody lord po­
przedniego wieczoru demonstracyjnie opuścił pokój 

jadalny i zanim afrodyzjak zaczął działać, zamknął się 

w swoim pokoju, wyrzucając klucz przez okno. Nie 
chciał sprzeniewierzyć się swej miłości do Oliwii. Ra­
no, kiedy się ocknął, łomotał do drzwi i Sara, z po­
mocą Toma, uwolniła go z jego więzienia. 

Przepowiednia kuzynek spełniła się. Państwo Fisk, 

wpatrzeni w siebie, jeszcze tego samego ranka opuścili 
Blanchland, prawdopodobnie rzeczywiście zamierzając 

background image

238 

powtórzyć miesiąc miodowy. Sir Ralpha i reszty jego 
gości Sara nie miała ochoty oglądać. Aż do zmierzchu 

siedziała przy łóżku Amelii, pełna niespokojnych my­
śli. O tym, że sypie śnieg i nie wiadomo, jak dotrą 
do Woodallan, o starym, chorym lordzie i jego nie­
chcianej wnuczce. O Guyu, który obiecał, że wróci... 
Co pewien czas zrywała się z krzesła i podchodziła 
do okna, spoglądając na białe, wirujące płatki, które 
wcale nie przynosiły ukojenia. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Tuż przed zapadnięciem zmierzchu Sara wyszła na 

przechadzkę. Długo brodziła po zasypanych śniegiem 
ścieżkach, rozmyślając smutno, że Guya tego dnia na 
pewno już nie zobaczy. Wracając do domu, przeszła 
powoli przez cieplarnię, wdychając z lubością zapach 
kwiatów i owoców. Było tu nadspodziewanie jasno, 
śnieg prószył na szklany dach i przykrywał go białą 
pierzynką. 

W rezydencji, tuż za drzwiami wejściowymi, cza­

tował na dziewczynę sir Ralph, zupełnie zdruzgotany. 

- Droga kuzynko, jak się czujesz? - spytał nie­

śmiało. 

- Dziękuję, czuję się znakomicie - oświadczyła Sa­

ra. - Jednak gorzko żałuję, że pilne sprawy zmusiły 
mnie do przyjazdu do dawnego domu rodzinnego. 

- Kuzynko, błagam, wysłuchaj! To sprawka tego 

trutnia, Marvella, on jest na usługach Allardyce'a. Mar-
vella z miejsca wyrzuciłem, ten łajdak Allardyce zbiera 

się już do wyjazdu. Och, droga Saro, jak mogłem do­

puścić, żebyś była świadkiem takich bezeceństw. Nigdy 

sobie tego nie wybaczę! Ale ja z tym wszystkim skoń-

background image

240 

czę, przysięgam. Do diabła, co to się porobiło... co 
to się porobiło... 

Potrząsając bezradnie głową, oddalił się szybkim 

krokiem, mamrocząc coś pod nosem i Sara, mimo obu­
rzenia, poczuła coś na kształt współczucia. Socjeta za­
wsze lekceważyła sir Covella, wymyślił więc sobie te 
hulanki w doborowym towarzystwie, no i proszę, 
wpakował się w niezłe tarapaty. Westchnąwszy litości­

wie nad smutnym losem drogiego kuzyna, Sara rączym 
krokiem pospieszyła na górę. Amelia czuła się już 
znacznie lepiej i Sara, zadowolona z tego bardzo, 
w nagłym przypływie energii zaczęła krzątać się po 
domu, zaciągając na noc zasłony. Cały dwór zdawał 
się być wymarły, oprócz lorda Lebetera nie spotkała 
nikogo. Było to bardzo nieprzyjemne, postanowiła 
więc, że noc spędzi w pokoju kuzynki. Zamkną się 
obie na klucz i będą czekać powrotu Guya. 

Kiedy zaciągała długą storę w oknie na półpiętrze, 

zauważyła w oddali, między drzewami, jakieś światło. 
Przyjrzała się dokładniej. Tak. Niewątpliwie były to po­
chodnie zatknięte przy wejściu do groty. Z pasją zaciąg­
nęła storę do końca. A więc tyle są warte obietnice sza­
nownego kuzyna! Jeszcze pół godziny temu zaklinał się, 
że wkroczy na drogę cnoty, a tymczasem tam z pewno­
ścią szykuje się jakaś nowa orgia. Ciekawe, skąd sir Ralph 
i jego kompania biorą na to wszystko siły... 

Nagle drgnęła. Na dole skrzypnęły cicho jakieś 

drzwi i zaraz potem usłyszała słaby głos: 

background image

241 

- Panno Sheridan! 
Do holu wchodził Tom Brookes, dziwnie chwiej­

nym krokiem i nawet w słabym świetle kilku świec Sa­
ra zauważyła na jego czole olbrzymi guz. 

- Tom! Wielkie nieba! Co się stało? - wołała prze­

rażona, zbiegając do niego po schodach. 

- Uderzyli mnie, panno Sheridan - mamrotał sta­

ruszek. - W głowę. Upadłem w śnieg, leżałem tam 
bardzo długo... A panny Oliwii nie ma! 

- Co to znaczy „nie ma"? Tom, ty ledwo stoisz na 

nogach. Proszę, usiądź tu na chwilę, a ja zawołam słu­
żącą, żeby opatrzyła ci ranę. 

Ostrożnie poprowadziła staruszka do schodów i po­

mogła usiąść na najniższym stopniu. 

W tym momencie drzwi prowadzące do pomiesz­

czeń dla służby otwarły się z wielkim hukiem i do holu 
wtargnęła pani Brookes, zaczerwieniona, w przekrzy­
wionym czepku. Za nią tłoczyło się kilka zaaferowa­
nych służących. 

- Tom, co ty wyrabiasz! - krzyknęła, podbiegając 

do męża. - Och, panno Sheridan, w głowie mu się po­
mieszało! Jak tylko usłyszał, że panna Meredith wy­
szła, zaraz za nią pobiegł. A mówiłam mu przecież, 
że to pani przysłała jej wiadomość. Ale on w ogóle 
nie chciał mnie słuchać... 

Pani Brookes urwała nagle, dostrzegając w oczach 

Sary wielkie zdumienie. 

- Panno Sheridan, chyba nie powie pani... 

background image

242 

- Nie posyłałam żadnej... - zaczęła zdenerwowa­

nym głosem Sara, zagłuszył ją jednak tupot drobnych 
stóp. Po schodach zbiegała Amelia, zaintrygowana ha­
łasem. Z pokoju do gry w karty wyjrzał Justin Lebeter. 
Stan zdrowia lady Fenton rzeczywiście nie mógł budzić 
żadnych zastrzeżeń, ponieważ, jak zwykle, natychmiast 
objęła komendę. 

- Zuziu, niech Zuzia przygotuje miskę z gorącą 

wodą i bandaże! Lordzie Lebeter, proszę pomóc To­
mowi wejść po schodach. Natychmiast trzeba go po­
łożyć. Reszta musi się odsunąć, proszę nie zabierać 
choremu powietrza! Ostrożnie, lordzie Lebeter! Ostroż­
nie! Proszę uważać! 

- Wielki Boże - szepnęła pani Brookes, patrząc, 

jak jego lordowska mość, pod czujnym okiem Amelii, 

z wielką troskliwością transportuje jej męża na górę. 
- Pani kuzynka... Cóż to za kobieta! A mój mąż, pan­
no Sheridan, to osioł, zwykły osioł! Panno Sheridan, 
co pani robi? 

Sara zdążyła już wyjąć z wielkiej szafy w holu 

swoją pelerynę i buty. 

- Dokąd się pani wybiera? Przecież już ciemno, 

śnieg pada, a do tego oni w grocie zaczęli te swoje 
pogańskie obrzędy! Fuj! 

- Idę szukać Oliwii - wyjaśniła krótko Sara, zajęta 

zapinaniem butów. 

- Sama? Po nocy? Panno Sheridan, niechże się pani 

opamięta! Może poprosić tego młodego lorda... 

background image

243 

- Nie mamy ani chwili do stracenia, pani Brookes 

- ucięła Sara, otulając się peleryną. - Kiedy przysłano 
wiadomość? 

- Jakąś godzinę temu, ktoś wsunął kartkę pod 

drzwi. Panna Oliwia powiedziała, że to pani chce się 
z nią zobaczyć. Prosiłam, żeby nie szła, ale ona po­
wiedziała, że nie wychodzi daleko, nie mówiła jednak, 
dokąd. Och, panno... 

- Proszę iść na górę, do męża, pani Brookes! I pro­

szę powiedzieć lady Fenton, że wyszłam - mówiła 
szybko Sara, kładąc rękę na klamce. - Wszystko bę­
dzie dobrze, pani Brookes. Znajdę Oliwię. 

- Daj Boże, bo jej biedna matka... 
Ale Sara już nie słuchała. Otworzyła szybko drzwi 

i wybiegła w noc. 

Na dworze było dziwnie jasno. Blask księżyca prze­

nikał przez rzadkie, postrzępione chmury, oświetlając 
przykrytą białym śniegiem ziemię i nagie drzewa. Cały 

świat był idealnie czarno-biały. Z groty dobiegał jakiś 
dziwny, monotonny śpiew. Sara zadrżała, natychmiast 

jednak skarciła się w duchu. Na tym zapewne polegają 

te idiotyczne obrzędy, zupełnie nieszkodliwe. Chociaż 
po wczorajszych doświadczeniach nie wiadomo, czy 
można być tego tak zupełnie pewnym. Przypomniała 
sobie głośny skandal sprzed kilku lat, kiedy to wykryto, 
że członkowie klubu, założonego przez sir Francisa 
Dashwooda, oddają się praktykom satanistycznym i 

background image

244 

w przebraniu mnichów uczestniczą w rozpustnych or­
giach. Czyżby sir Ralph podążał tą samą ścieżką? Sara 
znów zadrżała i znów skarciła się w duchu. Nie, teraz 
nie wolno jej się bać. 

Szła przez las, starając się myśleć jak najbardziej 

trzeźwo. Ktoś, podszywając się pod Sarę Sheridan, 
wywabił Oliwię z jej schronienia. Sara była pewna, 
że kryje się za tym lord Allardyce. Sir Ralph po­
wiedział, że Marvell jest na usługach Allardyce'a. Cał­
kiem więc możliwe, że to lokaj wywęszył, gdzie 
ukrywa się Oliwia. Któryś z nich musiał też napaść 
na Toma, aby staruszek nie powstrzymał dziewczyny. 
No i jednocześnie Allardyce zdążył przed swoim 
wyjazdem zaaranżować te całe obrzędy, dzięki cze­
mu prawdopodobnie łatwiej mu będzie uprowadzić 
Oliwię. 

Klucząc między drzewami, Sara zbliżała się do gro­

ty. Widziała już dobrze dwie olbrzymie pochodnie, we­
tknięte w skały po obu stronach wejścia. Dziwne za­
wodzenie było coraz głośniejsze. Czuła, że dostaje gę­
siej skórki. Zatrzymała się na chwilę i przycupnąwszy 
za grubym pniem, ostrożnie wychyliła głowę. Na środ­
ku groty, naprzeciwko wejścia, stał wielki, żelazny 
kosz, w którym płonął ogień. Sara czuła zapach dymu, 
dziwnie jednak słodki i odurzający. Zakręciło jej się 
w głowie, było jednak za późno, aby się wycofać. Bez­

szelestnie jak cień pokonała kilka metrów dzielących 

ją od wejścia do groty i nagle, zdjęta panicznym lę-

background image

245 

kiem, odskoczyła w bok i całym ciałem wcisnęła się 
w skalny załomek. 

Z groty wynurzyło się kilka postaci w długich, 

ciemnych szatach i z dziwnym piskiem rozbiegło 
wśród drzew. Wszyscy mieli na twarzach maski, Sara 

była jednak pewna, że szczupłe, czarne widmo to lady 

Ann Walter, za którą biegnie jakiś mężczyzna. Złapał 

ją i za chwilę oboje, spleceni ze sobą, turlali się po 

śniegu. Sara z niesmakiem odwróciła wzrok. Nagle 
z wnętrza groty dobiegł jakiś dźwięk. Pokonując 
strach, ostrożnie zajrzała do środka. Niestety, widziała 
tylko kosz. Dziwny zapach był jeszcze bardziej inten­
sywny, tym razem zakręciło jej się w głowie bardzo 
mocno, oczy zapiekły. Czyżby znowu narkotyk? 
W grocie coś stuknęło, a więc na pewno ktoś został 
w środku. Może to sir Ralph, jako najwyższy kapłan, 
czyni przygotowania do dalszej części ceremonii? 

Cofnęła się i wsunęła do załomka, zastanawiając się 

gorączkowo, co robić. Wejść do groty? Po co? Oliwii 
tam nie ma, przecież ta grota przed chwilą była pełna 
ludzi, a Allardyce'owi na pewno nie zależało na świad­
kach. Nagle znów wtuliła się w skałę, wstrzymując od­
dech. Z groty wynurzyła się jeszcze jedna postać 
w czarnej szacie. Mężczyzna, bez maski, czarny kaptur 
zsunięty z głowy. Kiedy przechodził obok pochodni, 

jasny płomień oświetlił jego twarz i Sara poczuła się, 
jakby ktoś obuchem uderzył ją w głowę. 

Guy Renshaw. Wrócił do Blanchlandu, nie zawia-

background image

246 

domił jej o tym i teraz idzie przyłączyć się do reszty 
uczestników tej orgii. Boże drogi, jak ona w ogóle 
mogła mu zaufać? 

Przemknął obok niej, jego szata niemal otarła się 

o jej pelerynę. Szedł inaczej niż pozostali uczestnicy 
żałosnych obrzędów, którzy wychodzili z groty 
chwiejnym krokiem, a teraz ich piski i wrzaski rozle­
gały się po całym lesie. Krok Guya był równy, mocny. 
Nagle Sarę dopadło inne podejrzenie, chyba jeszcze 
gorsze. Wielki Boże, a jeśli to nie Allardyce, lecz Guy 

wywabił Oliwię z domu? Mówił, co prawda, że nie 
zgadza się ze swym ojcem. Tak, mówił, ale równie 
dobrze mógł kłamać, aby uśpić czujność Sary i bez 
przeszkód wykonać polecenie ojca, zanim Sara zdoła 
temu zapobiec. Naturalnie, że kłamał. I mamił ją od 
samego początku. Był szarmancki i uroczy, szeptał 
czułe słówka i całował, tylko po to, aby się w nim 
zakochała. Zaufała swemu instynktowi i popełniła 
straszliwą pomyłkę. Trzeba iść za Guyem, bo on do­
prowadzi ją do Oliwii. 

Sara bezszelestnie wysunęła się ze swojej kryjówki 

i kryjąc się wśród drzew, ruszyła za lordem. Nie było 
to łatwe. Od dziwnego zapachu, dobywającego się 
z kosza w grocie, jej głowa zrobiła się dziwnie ciężka, 
nogi nie chciały jej słuchać. Siłą woli zmuszała się 

jednak, aby podążać naprzód. Co pewien czas dostrze­

gała wśród drzew kolejną postać w ciemnej, rozwianej 
szacie. Nagle jedna z nich, wyjątkowo wysoka i tęga, 

background image

247 

wyrosła tuż przed nią, jak spod ziemi. Przerażona, ze­
brała się w sobie i jednym mocnym ruchem pchnęła 
wielkoluda w śnieg. 

Guy szedł w górę, do Folly Tower. Sara widziała 

przed sobą jego wysoką, ciemną postać, rysującą się 
wyraźnie na tle nieba. Doszedł do wieży, wszedł do 

środka. Pomyślała, że powinna też tam wejść i zażądać 
od niego wyjaśnień. Ostrożnie zbliżyła się do wieży. 

Drzwi były otwarte. Przez szpary w ścianach sączyło 

się światło księżyca, można było dojrzeć wszystko. 
Również dziwny, sporej wielkości tłumoczek, rzucony 
na ziemię... 

Strach znikł. Sara krzyknęła i jak oszalała wbiegła 

do środka, rzucając się na kolana. Drżącymi rękami 
odwróciła tłumoczek na drugą stronę. Jej bratanica była 
nieprzytomna, bezwładna jak szmaciana lalka. Światło 
księżyca srebrzyło przerażająco bladą twarz. Na białym 
czole widniał ślad po uderzeniu, podobnie jak u Toma. 
Wielki guz i rana pokryta zakrzepłą krwią. 

Księżyc skrył się za chmurą i wieża pogrążyła się 

w ciemnościach. Sara usłyszała czyjeś kroki, coś mięk­
kiego opadło jej na twarz. Ktoś chwycił ją za ramiona, 
szarpnął, zanim jednak zdążyła uczynić jakiś ruch, ten 
ktoś już brutalnie zdzierał kaptur z jej głowy. 

Blask księżyca powrócił, oświetlając wykrzywioną 

gniewem twarz Guya. 

- Sara! Co ty, u diabła, tu robisz? 
- To pytanie powinno być raczej skierowane do pa-

background image

248 

na, milordzie - wysapała gniewnie. - Podobno poje­
chał pan do Woodallan? W każdym razie ja miałam 
w to uwierzyć, a tymczasem pan włóczy się po lesie 
w czarnych szatach, jak ta cała banda. I co pan zrobił 
mojej bratanicy?! 

Puścił ją tak nagle, że omal nie upadła na ziemię. 
- Pani uważa, że to ja?! 
- A dlaczegóż by nie? Opowiadał mi pan o zamy­

słach swego ojca. Oliwia ma zniknąć, zanim ktokol­
wiek dowie się o jej prawdziwym pochodzeniu! Nie­
ważne, co z nią będzie, najważniejsze, żeby nie spla­
miła honoru Woodallanów! Uśpił pan moją czujność, 
rozwiał podejrzenia. Zaczęłam panu wierzyć, milor­
dzie! Sądziłam, że Allardyce czyha na Oliwię, a tym­
czasem to pan jest jej wrogiem! 

Guy zaklął. Jego twarz pobladła z gniewu i Sara 

nagle pojęła, że jej instynkt nie kłamał, to tylko ból 
i rozczarowanie kazały jej zaatakować Guya. 

- Allardyce jest w grocie. I nie przyjdzie tu po pani 

bratanicę, która miała czekać na niego, bezwolna i nie­
przytomna. Nie przyjdzie, bo jest związany, łaskawa 
pani. To on czyhał na Oliwię. Dziś rano powiedziałem 
pani całą prawdę, ale pani nie uwierzyła! Natomiast 
wierzy pani w to, że byłbym w stanie zaatakować bez­
bronną kobietę, do tego moją krewną. Zaiste, pani opi­
nia o mnie jest bardzo pochlebna! 

- Gdyby pan od początku mówił prawdę... 
- Wydaje mi się, że teraz nie powinniśmy roztrzą-

background image

249 

sać takich ważnych spraw, panno Sheridan, gdyż naj­

pierw trzeba pomóc pani bratanicy. 

Powiedział to tonem lodowatym, kładąc nacisk na 

wyraz „bratanica". Był chłodny, opanowany, pozornie 

już się nie gniewał. Sara pojęła, że Guy Renshaw nie­

prędko jej wybaczy niesłuszne zarzuty. O ile w ogóle 
wybaczy. 

Nagle poczuła, że świat wokół niej znów zaczyna 

wirować. Wiruje coraz szybciej. Od tego zapachu 
w grocie, od tych wszystkich przeżyć, od ostrych słów 
Guya. Zrobiło jej się słabo. Oparła się o ścianę, słyszała 
głos Guya, dziwnie daleki, ledwo słyszalny... 

- Jest pani w wielkim błędzie, jeśli przypuszcza, 

że w ten sposób odzyska moją przychylność. 

- Ten dym... w grocie - zaszeptała półprzytomna. 

- Ten dym... 

Jego twarz znalazła się nagle bardzo blisko. 
- Na Boga, Saro, nie! Saro! - krzyczał rozpaczli­

wie, potrząsając ją za ramiona, ale ona czuła, że od­
chodzi. Jak przez mgłę zobaczyła jeszcze jedną męską 
twarz, która pojawiła się nagle nad ramieniem Guya. 
Głos należał niewątpliwie do Justina Lebetera. 

- Guy, co ty... Guy! 
A potem, odczuwając to jako wielką ulgę, Sara wy­

ślizgnęła się z ramion Guya i upadła na ziemię. 

Z trudem uniosła powieki. Była w Blanchlandzie, 

w pokoju, do którego zaczynała się już powoli przy-

background image

250 

zwyczajać. Ostre światło, widoczne w szparze między 
zasłonami znaczyło, że jest dzień. W pokoju panował 

jednak półmrok i Amelia, przeglądająca jakiś żurnal, 

co chwila mrużyła oczy. 

- Rozsuń zasłony - odezwała się Sara słabym gło­

sem. - Będzie jaśniej. 

Amelia aż podskoczyła na krześle. 
- No, chwała Bogu, że się obudziłaś, moja droga. 

Jak się czujesz? 

- Dziękuję, bardzo dobrze - odparła uprzejmie Sa­

ra, siadając na łóżku. Natychmiast jednak głowa dała 
znać o sobie i Sara z cichym jękiem opadła z powro­
tem na poduszki. 

- A widzisz, wcale nie jest jeszcze dobrze - po­

wiedziała zmartwionym głosem kuzynka. - Musisz 
spokojnie poleżeć. 

Podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Ostre światło 

dnia zalało cały pokój. Sara zmrużyła oczy i skrzywiła 
się lekko. 

- Która godzina, Milly? 
- Południe. Spałaś prawie dwanaście godzin. 
- Dwanaście - powtórzyła powoli Sara i nagle pa­

mięć wróciła. - Oliwia! Milly, co z Oliwią? Żyje? 

- Żyje, żyje - zapewniła ją Amelia, przysiadając 

na brzegu łóżka i głaszcząc czule Sarę po ramieniu. -
I jest całkowicie bezpieczna. Ocknęła się wcześniej 
niż ty! 

- A co z Tomem? - pytała zaniepokojona Sara, 

background image

251 

próbując ponownie usiąść na łóżku, a nawet opuścić 
nogi na podłogę. Ta próba jednak również spełzła na 
niczym i Sara z rezygnacją opadła na poduszki. 

- Moja droga, leż spokojnie, bo ci niczego nie po­

wiem - oświadczyła kategorycznym tonem lady Fen-
ton, poprawiając kołdrę. - A mam dla ciebie dobre 
wiadomości. Tom czuje się o wiele lepiej i jest już na 
nogach. Pani Brookes błagała go, żeby jeszcze trochę 
poleżał, ale to uparciuch. Wszyscy goście sir Ralpha 
rozjechali się, został tylko lord Lebeter, który nie od­
stępuje Oliwii na krok. Dzięki Guyowi wyjechał na­
reszcie ten wstrętny Allardyce. Ta noc, którą spędził 
związany w grocie, nieco ostudziła jego zapały miłos­
ne. Nie sądzę, żeby jeszcze kiedykolwiek próbował 
zbliżyć się do Oliwii. No, a sir Ralph trochę gorącz­
kuje. Znaleźliśmy go w głębokiej zaspie. 

- O Boże! - krzyknęła Sara, z przerażenia zasła­

niając usta ręką. - Więc to był on! Och, Milly, teraz 

już sobie wszystko przypominam. To było niesamo­

wite. Te postacie w czarnych szatach, ten odurzający 
zapach, który rozchodził się po całym lesie... 

- Guy mówił, że to rodzaj opiatu, jeszcze jeden 

narkotyk z apteczki Allardyce'a! Wywołuje halucyna­
cje. Brr! - Amelia skrzywiła się ze wstrętem, a potem 
nagle zaczęła chichotać. - Nafaszerowali się nim bez 
umiaru, dlatego tarzali się w śniegu, nie czując chłodu. 
Na ciebie podziałał inaczej, po prostu zemdlałaś. Po­
dobno dlatego, że byłaś zdesperowana, pełna niepokoju 

background image

252 

o Oliwię. Tak przynajmniej przypuszcza doktor. 
A więc wyszłaś z tego obronną ręką, moja droga. Już 
po raz drugi! 

Sara powoli zaczynała uświadamiać sobie grozę sy­

tuacji. Ten narkotyk, tak niebezpieczny... Może to pod 

jego wpływem wysunęła wobec Guya ciężkie zarzuty? 

Guy powinien to zrozumieć, tak, na pewno to zrozu­
mie, musi... 

Jej rozmyślania przerwał następny głośny wybuch 

śmiechu kuzynki. 

- Biedny sir Ralph! Nie bądź dla niego zbyt surowa, 

Saro. Podejrzewam, że wszystko, co działo się w Blanch-
landzie, to przede wszystkim sprawka Allardyce'a. Ten 
łajdak wykorzystywał gościnność sir Covella, żeby fol­
gować swym obrzydliwym upodobaniom. A wczoraj, te 
obrzędy, to też jego sprawka. Chciał wszystkich odurzyć, 
żeby nikt nie wszedł mu w paradę i nie pokrzyżował jego 
niecnych planów względem naszej biednej Oliwii. Wy­
staw sobie, że ten jego sługus, Marvell, wystrychnął go 
na dudka i czmychnął z lady Ann Walter! A sir Ralph 
szedł do groty sprawdzić, co tam się dzieje. No i teraz 
ma gorączkę! 

Sara nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo 

rozgniewała Guya. Uśmiechnęła się więc tylko blado, 
czując coraz większe przygnębienie, czego Amelia zda­
wała się nie zauważać. 

- Ja też o mało nie zemdlałam - paplała dalej nie­

strudzenie. - Kiedy z Lordem Lebeterem wpadliśmy 

background image

253 

do wieży... Moja droga! Przecież to wyglądało tak, 

jakby lord Renshaw cię dusił! 

- Zdaje się, że miał na to ochotę - przyznała Sara 

głosem nieskończenie smutnym. 

- Moja Saro! Dlaczego? Co się stało? 
- Zarzuciłam mu niesłusznie okropną rzecz, Milly 

- wyznała cicho Sara, nie patrząc na kuzynkę. -
Oskarżyłam go, że to on napadł na Oliwię. Wszystko 
dlatego, że wcześniej usłyszałam przypadkiem jego 
rozmowę z ojcem. Stary lord polecił Guyowi odszukać 
Oliwię i wyprawić gdzieś daleko, zanim ludzie się do­
wiedzą o jej pokrewieństwie z Woodallanami. Milly... 

jej matką była Catherine, siostra Guya, pojmujesz? 

A może już o tym wiesz? W każdym razie założyłam, 
że Guy wykonał polecenie ojca... 

Ameba, porażona wiadomością, aż przybladła. 
- W taki sposób? Saro! Jak mogłaś! Naprawdę są­

dziłaś, że lord jest zdolny do tak strasznego czynu? 
I to jeszcze wobec najbliższej krewnej? Saro! 

- Wiem, Milly, wiem, to był szczyt głupoty z mojej 

strony. Nie, chyba jeszcze gorzej. Wykazałam całko­
wity brak zaufania wobec Guya i on nigdy mi tego 
nie wybaczy. Kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo 
się pomyliłam, miałam ochotę wyrwać sobie język! Ale 

było już za późno! 

Broda Sary zaczęła się trząść. Przez chwilę Sara 

walczyła ze sobą, bezskutecznie jednak, bo łzy i tak 
popłynęły szerokim strumieniem. 

background image

254 

- Saro, może Guy pozwoli się przebłagać - pocie­

szała ją Amelia. - Zrozumie, że byłaś odurzona nar­
kotykiem i zdenerwowana tą koszmarną sytuacją. 

- Och, Milly, nie próbuj mnie tłumaczyć - powie­

działa z goryczą Sara, ocierając twarz z łez. - Guy za­
chował się wobec mnie jak dżentelmen, obdarzył mnie 
całkowitym zaufaniem. A ja w zamian za to rzuciłam 

mu w twarz straszliwe oskarżenie. O Boże! Po co ja 
się w ogóle urodziłam! 

- Tego nie żałuj, Saro - powiedziała z uśmiechem 

Amelia, głaszcząc ją czule po ramieniu. - Moja droga, 
zejdę teraz do kuchni i powiem, żeby przynieśli ci coś 
do jedzenia. Musisz się posilić. Na pewno poczujesz 

się lepiej i kto wie, może pozwolę ci wstać z łóżka. 
Zdaje się, moja droga, że my już tak zawsze będziemy 
się nawzajem pielęgnować! 

- Milly! - zawołała Sara, kiedy Amelia otwierała 

drzwi. - A co z ojcem Guya? Jak on się czuje? 

- Nie najgorzej. Nie było powodu do niepokoju. 

Wystaw sobie, że tę wiadomość, rzekomo z Woodallan, 
przysłała Guyowi prawdopodobnie ta sama osoba, któ­
ra napisała do Oliwii! 

- Jak to... 
- Później, moja droga - oświadczyła Amelia, zni­

kając za drzwiami. 

Sara ubierała się powoli, z wysiłkiem. Kiedy zja­

wiła się służąca z tacą, Sara spojrzała na jedzenie bez 
entuzjazmu i z trudem przełknęła parę kęsów. Dopiero 

background image

255 

po wypiciu szklanki źródlanej wody poczuła się trochę 
lepiej i postanowiła wyjść z pokoju. Przecież tak bar­
dzo pragnęła zobaczyć się z Oliwią! Nie wiedziała, 
gdzie ulokowano jej bratanicę, odgadnąć jednak nie 
było trudno. Naturalnie, w pokoju, przed którymi trwał 
na krzesełku lord Justin Lebeter. 

Na widok Sary zerwał się na równe nogi. 
- Panno Sheridan! Mam nadzieję, że już czuje się 

pani lepiej. 

- O, tak! Dziękuję, milordzie - odparła Sara z bar­

dzo ciepłym uśmiechem. - Przyszłam dowiedzieć się, 

jak czuje się panna Meredith. 

Twarz młodzieńca natychmiast pojaśniała. 
- Panna Meredith dochodzi powoli do siebie. I na 

pewno bardzo się ucieszy na pani widok. Teraz jest 
u niej lord Renshaw i pani Brookes... w charakterze 
przyzwoitki. Choć przecież lord Renshaw jest wujem 
panny Meredith. Trudno uwierzyć, że Guy jest czyimś 

wujem! 

- Zatem lord Renshaw już we wszystko pana wta­

jemniczył. 

- Tak. Panno Sheridan, chciałbym wyrazić głęboką 

wdzięczność za wszystko, co pani uczyniła dla panny 
Meredith. Panna Meredith mówi o pani z największym 
szacunkiem. Ja nie wyobrażam sobie... 

Sarę ogarnęło nagle poczucie winy. 

- A ja proszę o wybaczenie, milordzie. Milczałam, 

kiedy pan pytał o Oliwię. Nie chciałam pana zwodzić, 

background image

256 

milordzie, ale bałam się Allardyce'a i sądziłam, że im 
mniej osób będzie wiedziało, gdzie jest panna Mere-
dith, tym lepiej. 

- Panno Sheridan, proszę mnie nie przepraszać! 

Rozumiem doskonale pani intencje i pragnąłbym... 
pragnąłbym bardzo, aby pani wiedziała... Ja żywię 
nadzieję, że uda mi się pozyskać przychylność panny 
Meredith. Moje zamiary są jak najbardziej poważne 
i uczciwe, a sprawa, dotycząca... przodków panny 
Meredith nie ma na nie żadnego wpływu. 

Przez głowę Sary przemknęła myśl, czy ta sprawa 

będzie równie nieistotna dla matki młodego lorda, ow­
dowiałej lady Lebeter. Czy zapała sympatią do synowej 
o tak skomplikowanym pochodzeniu? Matka Justina 
była znaną snobką, osobą wyniosłą i złośliwą. Jednak 
młody Justin z kolei sprawiał wrażenie osoby zdeter­
minowanej, a ewentualne przeciwności mogły tylko 

spotęgować jego uczucie do Oliwii. 

Lord Lebeter otworzył drzwi, Sara weszła do środ­

ka. Oliwia, z głową owiniętą białym bandażem, sie­
działa na łóżku i wesoło gawędziła z Guyem. Lord sie­
dział na krześle obok łóżka, mile uśmiechnięty, po­
chylony ku dziewczynie. Pani Brookes z pogodną twa­
rzą siedziała pod oknem, zajęta robotą na drutach. Była 
to urocza, rodzinna scena. 

Guy spojrzał na wchodzącą Sarę i natychmiast 

uśmiech znikł z jego twarzy. Wstał z krzesła i złożył 
oficjalny ukłon. 

background image

257 

- Panno Sheridan! Cieszę się, że widzę panią w do­

brym zdrowiu. Teraz, jeśli panie pozwolą, oddalę się. 
Nie chciałbym przeszkadzać w rozmowie. 

- Och, proszę, milordzie! Proszę jeszcze nie wy­

chodzić! - zawołała impulsywnie Oliwia. - Tak miło 
mieć przy sobie i ciotkę, i wuja! Saro, lord Renshaw 
opowiadał mi o rodzinie mojej matki. To takie ekscy­
tujące! Trudno mi się z tym oswoić! 

Jakie to szczęście, że Guy przedstawił Oliwii całą 

sprawę w taki sposób, aby dziewczyna nie czuła się 
ani zakłopotana, ani nieszczęśliwa, pomyślała Sara. No 
cóż, Sara żałowała tylko, że ojciec panny Meredith nie 

był tak niewinną i prawą istotą jak matka dziewczyny! 
Czuła na sobie spojrzenie Guya, pełne ironii. Czyżby 

znów czytał w jej myślach? 

- Jestem szczęśliwa, że czujesz się już lepiej, droga 

Oliwio - odezwała się miło Sara. - Bardzo się o ciebie 
martwiłam. 

Siedemnastolatka udała zabawnie, że wstrząsa nią 

potężny dreszcz. 

- Brr! To było okropne! Zupełnie jak w tych go­

tyckich opowieściach! - paplała, wyraźnie rozkoszując 
się nagłą odmianą losu. - Kiedy dostałam ten list, no 
wiesz, rzekomo od ciebie, wzywający mnie do Folly 
Tower, natychmiast wybiegłam z domu. Pani Brookes 
próbowała mnie zatrzymać, ale nie słuchałam. Po pro­
stu bardzo chciałam się z tobą zobaczyć. Pobiegłam 
więc do wieży, weszłam do środka i wołałam cię, ale 

background image

258 

nikt nie odpowiadał. A potem już nic nie pamiętam, 
ocknęłam się dopiero tu, w tym pokoju. 

- Wszystko dobrze się skończyło - skwitował 

z uśmiechem Guy. - Ufam, że Lebeter w przyszłości 
ustrzeże pannę przed takimi przygodami. 

Oliwia zachichotała i zarumieniła się. 
- On był trochę rozczarowany, że kto inny rozpra­

wił się z Allardyce'em. Pewnie nie obszedłby się z nim 
tak łagodnie. Przede wszystkim zamierzał go spolicz-
kować! I to nie raz! 

- Całkiem zrozumiałe - przyznał z wielką powagą 

Guy. - A teraz oddalę się już, będą panie mogły spo­
kojnie sobie pogawędzić. I proszę się nie przemęczać, 
panno Meredith! 

. - Tak, tak. Porozmawiam z Sarą, a potem będę 

spała - odparła grzecznie Oliwia. - I dziękuję, milor­
dzie, że poświęcił mi pan tyle czasu, 

- Skoro pani zwraca się do swej ciotki per ty, pro­

ponuję, żebyśmy i my mówili sobie po imieniu. Na­
turalnie, jeśli ta sytuacja nie wyda się pani niezręczna. 

Sara, słysząc „ciotka", natychmiast poczuła się, jak­

by miała sto lat. A jej bratanica nie posiadała się z ra­
dości. 

- Naprawdę? Mogę mówić do pana po imieniu, mi­

lordzie? To cudownie - cieszyła się głośno, przenosząc 
rozpromienione spojrzenie z Guya na Sarę. - I chcia­
łam jeszcze powiedzieć, że bardzo się cieszę z tej naj­

świeższej nowiny! 

background image

259 

- Oliwia cieszy się z naszych zaręczyn - wyjaśnił 

Guy, widząc zdziwienie na twarzy Sary. - Pani, zdaje 

się, zamierzała zepsuć jej tę radość? 

Sara wyglądała na zupełnie zdezorientowaną. Za­

ręczyny? Była przekonana, że po wczorajszym wyda­
rzeniu Guy jest jak najdalszy od tego, aby pojąć ją za 

żonę. Jego chłodne powitanie parę minut temu utwier­
dziło ją w tym przekonaniu, a złośliwe spojrzenie, ja­

kim ją teraz obdarzył, absolutnie upoważniało do tego 
typu wątpliwości. Milczała jednak, zdając sobie spra­
wę, że to nie pora na poważne rozmowy. 

- Guy, zostań jeszcze trochę - prosiła Oliwia, nie 

zauważając zmieszania Sary. - Nie skończyłeś opowia­
dać, jak mnie uratowałeś. Opowiadaj, proszę. A więc 
wezwano cię do Woodallan, tak? 

- Nie wiem, czy pannę Sheridan nie znudzi ta opo­

wieść - powiedział Guy, uśmiechając się porozumie­
wawczo do siostrzenicy. - Może opowiem ci kiedy in­
dziej, Oliwio. 

- Wcale mnie nie znudzi - oświadczyła chłodno 

Sara, siadając na krześle. - Z chęcią posłucham. O ile 
pan sobie przypomina, ja również pytałam, po co pan 
wczoraj wieczorem powrócił do Blanchlandu. 

- Rzeczywiście - rzucił niedbale Guy, zajmując 

z powrotem miejsce na krześle przy łóżku Oliwii. -
No więc, Oliwio, to było tak. Kiedy dostałem tę wia­
domość, pognałem jak szalony do Woodallan. Ku swej 
wielkiej radości zastałem ojca w niezłej kondycji, 

background image

260 

o wiele lepszej niż przed moim wyjazdem do Blanch-
landu. Oczywiście, wcale mnie nie wzywał. Domyśli­
łem się więc od razu, że ktoś chciał mnie podstępnie 
wywabić z Blanchlandu. Wskoczyłem na konia i na­
tychmiast pognałem z powrotem. Przy Old Down koń 
zgubił podkowę. Podjechałem więc do kowala, zosta­
wiłem u niego konia, sam natomiast wstąpiłem do za­

jazdu. Było tam jakichś dwóch mężczyzn. Czekali na 

kogoś i dla zabicia czasu popijali piwo, rozmawiając 

tak głośno, że nie sposób było ich nie słyszeć. To byli 
stangreci. Przyjechali tu zakrytym powozem, który stał 
na podwórzu. Z ich rozmowy wynikało, że ten powóz 
wynajął jakiś lord z Londynu, no i mieli tutaj na niego 
czekać. Popijali więc piwo i dowcipkowali, po co ko­
mu taki powóz w środku zimy. Wtedy to nabrałem 
pewnych podejrzeń. 

Sara zauważyła, że Oliwia przestała się już uśmie­

chać. Wpatrywała się w Guya oczami okrągłymi 

z przejęcia, jak dziecko, któremu opowiada się bajkę. 

- I co zrobiłeś? - spytała szeptem. 
- Właściciel zajazdu okazał się bardzo usłużny i za 

drobną opłatą zgodził się napełniać tym dwóm męż­
czyznom ich kufle jeszcze bardzo długo. A ja, kiedy 
kowal podkuł mego konia, popędziłem do Blanchlan­
du. Obrzędy już się zaczęły. Przebrałem się więc w te 
czarne szaty, których nie brakowało w szafach sir Co-
vella, i pospieszyłem do groty. Odczekałem, kiedy ce­
remonia dobiegnie końca i całe towarzystwo rozproszy 

background image

261 

się po lesie. W grocie został tylko Allardyce, nic więc 
nie stało na przeszkodzie, abyśmy ucięli sobie krótką 
pogawędkę... Powiedział mi wszystko. 

Oliwia aż pisnęła z emocji. 
- Ależ to okropny człowiek, ten Allardyce! A ten 

jego sługa? Marvell? Gdzie on wtedy był? 

Sara i Guy spojrzeli po sobie. 
- Był zajęty czymś innym - wyjaśnił oględnie Guy. 

- I było to raczej korzystne, bo nie musiałem toczyć 
pogawędki z dwoma naraz. 

- Powinien pan po przyjeździe do Blanchlandu po­

prosić o pomoc lorda Lebetera - wtrąciła słodkim gło­

sem Sara, nie mogąc się powstrzymać od drobnej pro­
wokacji. - Siły byłyby równe. 

- Niestety, nie miałem ani chwili do stracenia -

odparł Guy równie miło, choć w jego oczach nie było 
ani cienia sympatii do panny Sheridan. - Musiałem 
też działać bardzo ostrożnie, żeby Allardyce nie za­
uważył mojej obecności. Dziwię się trochę, panno She­
ridan, że akurat pani mi to wytyka, skoro to pani, za­
słaniając się potrzebą chronienia Oliwii, tyle spraw za­
chowała tylko dla siebie! 

Spojrzeli na siebie bardzo chłodno. Wręcz wrogo, 

jakby walczyli ze sobą, zapominając o obecności Oli­

wii. Sara zauważyła spojrzenie dziewczyny, zdumione, 
a zaraz potem przestraszone. Oliwia była osobą inte­
ligentną i na pewno zorientowała się, że to ona jest 
przyczyną rozdźwięku między ciotką a wujem. 

background image

262 

- Och, wybacz, moja droga - powiedziała szybko 

Sara z bardzo ciepłym uśmiechem. - Lord Renshaw 
i ja musimy omówić pewne sprawy, ale przecież nie 
będziemy tego robić tutaj. 

Przez otwarte drzwi widać było szczupłą postać lor­

da Lebetera, niezmiennie trwającego na swoim poste­
runku. 

- Oliwio, kochanie, twój miły kawaler nie może 

się doczekać, kiedy zamienisz z nim słówko. 

Sara podeszła do dziewczyny i serdecznie pocało­

wała ją w policzek, bardzo teraz zarumieniony. Oczy 
dziewczyny błyszczały, a więc na pewno zapomniała 
o żenującej sprzeczce ciotki i wuja. Sarze było jednak 
bardzo nieprzyjemnie. 

Kiedy dochodziła już do swoich drzwi, usłyszała 

za sobą szybkie kroki: 

- Panno Sheridan! Bardzo proszę, aby poświęciła 

mi pani kilka chwil rozmowy. 

- Pan chce ze mną rozmawiać, lordzie Renshaw? 

- spytała chłodno, mierząc go wzrokiem. 

Lord Renshaw skłonił się wyjątkowo nisko. 
- Pani sama raczyła wspomnieć, że pewne sprawy 

powinniśmy ze sobą omówić. 

- W takim razie może przejdziemy do... 
- Nie. Wolałbym porozmawiać z panią na osobno­

ści. Przecież... byłem już u pani w pokoju, przypo­
mina sobie pani? 

Zarumieniła się. Nie musiała sobie tego przypomi-

background image

263 

nać, bo o pewnych sprawach trudno zapomnieć. I była 
pewna, że Guy powiedział to tylko dlatego, żeby czuła 

się jeszcze bardziej skrępowana. 

- A więc proszę, raczy pan wejść, milordzie - po­

wiedziała doskonale obojętnym tonem i ruszyła do 

środka szybkim krokiem, jakby nie dbając o to, czy 
lord wejdzie za nią. Usłyszała jego kroki, potem odgłos 
zamykanych drzwi. Odczekała chwilę, odwróciła się. 
Guy stał przy kominku, z ręką opartą na gzymsie. 

- A więc? Cóż chciałaby pani ze mną omówić? 

Przez chwilę patrzyła na jego chłodną, nieprzenik­

nioną twarz, świadoma, że Guy z rozmysłem utrudnia 

jej sprawę. Potem jej opanowanie znikło nagle bez 

śladu. 

- Guy, proszę, wybacz! Wiem, że jesteś na mnie 

bardzo zagniewany. Bardzo żałuję tych ostrych słów, 
które ci wczoraj powiedziałam. Zrozum mnie jednak... 
Wiedziałam przecież, dlaczego twój ojciec wysłał cie­
bie do Blanchlandu. Widziałam, jak wychodzisz z gro­
ty, szłam za tobą przez las, do wieży. Wszedłeś do 

środka, a potem znalazłam nieprzytomną Oliwię. 

Zgoda, użyłam gwałtownych, nieprzemyślanych słów, 

jednak... 

Wiedziała, że jej przemowa trafia w próżnię. Twarz 

Guya nadal była nieprzenikniona, spojrzenie pełne 
chłodnej rezerwy. I pogardy. 

- Pani po prostu dała wyraz temu, co pani naprawdę 

myśli. A ja sądziłem, że ta komedia omyłek i prze-

background image

264 

milczeń należy do przeszłości, że wyjaśniliśmy sobie 
wszystko i nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. 
Niestety, pomyliłem się. Po cóż się dłużej łudzić? Nie 
ufamy sobie wzajemnie, to nie ulega wątpliwości. 

Zapadła pełna napięcia cisza. Sara miała wrażenie, 

że za chwilę jej serce rozpadnie się na tysiąc kawałków. 

- W takim razie rozwiązał się problem, który nam 

obojgu nie dawał spokoju - powiedziała cichym, nie-
swoim głosem. - Skoro nie ufamy sobie, byłoby nie­
wybaczalnym błędem połączyć te dwa braki zaufania 
w jedno małżeństwo. 

Stali naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Sara 

nie wiedziała, jakie uczucia malują się na jej twarzy, 
ale jej dusza była jednym wielkim błaganiem. Oby tyl­
ko Guy jej wybaczył, a wszystko będzie dobrze. Mil­
czała jednak, przekonana, że on zignoruje jej prośbę. 
On, którego czułość i delikatność dane było jej poznać. 
Teraz stał przed nią, zimny, odpychający. Jak człowiek, 
który nie potrafi wybaczać. 

- Jest pani w błędzie, panno Sheridan! - odezwał 

się po chwili, nadal bardzo chłodno. - Rezygnacja 
z naszego małżeństwa byłaby największym błędem, ja­
ki moglibyśmy popełnić. Nie, panno Sheridan! Nie 
mam zamiaru zwracać pani słowa, niezależnie od tego, 

jak może się to wydać bezsensowne. Poślubi mnie pani. 

Kiedy byliśmy w Woodallan, poleciłem poczynić przy­
gotowania. Ślub odbędzie się w pierwszym tygodniu 
po świętach, po trzykrotnym odczytaniu zapowiedzi. 

background image

265 

- Nie - szepnęła przerażona Sara. - Ja nigdy na 

to nie przystanę. 

- Nie ma pani wyboru, panno Sheridan! Może pani 

już zrobić tylko jedno. W kościele, w obecności na­

szych rodzin, powiedzieć „nie"! 

Nagle jego twarz trochę złagodniała. 

- Saro! 

Chwycił ją za ramię i prawie siłą posadził na krześle. 
- Musisz zostać moją żoną! Inaczej będziesz zgu­

biona, Saro! Allardyce... 

- Allardyce? - powtórzyła zdumiona Sara. - My­

ślałam, że on już nam nie zagraża. 

- Może jeszcze wyrządzić wiele zła! Nie będzie 

już napastował Oliwii, tego jestem pewien. Jednak sko­

ro miał okazję dokładnie się jej przyjrzeć, może się 
zacząć zastanawiać nad jej pochodzeniem. To zły czło­
wiek, chętnie zaszkodziłby naszym rodzinom. No i 
w dodatku marzy o zemście, bo został potraktowany 
dość obcesowo. Gotów jestem się założyć, że już teraz 
rozsiewa skandaliczne plotki o tobie, o twojej kuzyn­
ce, o waszym pobycie w Blanchlandzie. Przypomnij 

sobie, co działo się po tej kolacji, przedwczoraj. Przy­

pomnij sobie tamtą noc. Jeśli zwrócisz mi słowo, skutki 
tego mogą być straszliwe. Pomyśl też o Oliwii! Jeśli 
będziemy razem, ty i ja, łatwiej będzie przekonać me­
go ojca, żeby zaakceptował wnuczkę. 

Sara milczała, targana sprzecznymi odczuciami. Ro­

zumowanie Guya było bardzo logiczne, argumenty nie 

background image

266 

do zbicia. Z jednym, ogromnym zastrzeżeniem. To 
małżeństwo oznaczało związek dwojga ludzi, którzy 

zdołali już siebie zranić tak bardzo, że prawdopodobnie 
nigdy nie będą ze sobą szczęśliwi. A życie trwa zbyt 
długo, aby spędzać je na wzajemnym wyliczaniu win 
i karmić obolałą duszę niespełnionymi marzeniami. 

- Nie martw się, Saro - odezwał się nagle Guy, 

dziwnie łagodnym głosem. - Zachowasz swoją repu­
tację, a ja jestem pewien, że będziesz najświetniejszą 
panią naszych rodowych włości. 

Nie uspokoiło to Sary, zastanawiającej się z rozpa­

czą, czy ona będzie w stanie znieść takie formalne mał­
żeństwo. Reputacja, Woodallan... Przecież ona poko­
chała Guya, lecz już straciła go na zawsze, jeszcze za­
nim wypowiedzieli sakramentalne „tak". 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Następnego ranka wyruszyli do Woodallan. Zarów­

no Oliwia, jak i jej matka, czuły się już dostatecznie 
dobrze, aby udać się w krótką podróż. Droga była ob­
lodzona i pełna dziur, jechali więc powoli, w końcu 

jednak minęli bramę wjazdową do rezydencji. Z po­

wozu Sara wysiadała z ciężkim sercem, jako że uczu­
cie lęku przed nadchodzącym ślubem z Guyem Ren-

shawem nie opuszczało jej ani na chwilę. Była również 

pełna obaw o Oliwię, spoglądającej teraz na wspaniałą 
rezydencję z wyraźnym przestrachem. Współczuła też 
gorąco pani Meredith, umierającej zapewne z niepo­
koju o przyszłość dziecka, które wychowała i kochała 

jak własne, a którego los spoczywał w rękach boga­

tych i wpływowych krewnych. 

Tym razem nie było tłumnego powitania. W holu 

czekała tylko pani domu, sprawiająca wrażenie tak sa­
mo zdenerwowanej jak jej goście. W powitaniu nie za­
brakło jednak serdeczności. Objęła czule Oliwię, nie 
kryjąc łez wzruszenia, bardzo ciepło przywitała też pa­
nią Meredith. Chwilę później w holu zjawiły się dwie 

background image

268 

siostry Guya, obie z mężami, otoczone gromadką dzie­
ci. Pocałunki i radosne okrzyki przepędziły napiętą at­
mosferę. 

Nikt nie komentował faktu nieobecności pana do­

mu, Sara zauważyła jednak, że Guy, zamieniwszy 
z matką kilka słów, zniknął w korytarzu prowadzącym 
do gabinetu ojca. 

Czas bardzo się dłużył. Sara spodziewała się, że tego 

pierwszego dnia w Woodallan Guy będzie bardzo za­

jęty, nie sądziła jednak, iż zignoruje ją zupełnie. Wspo­

minając gorzkie słowa, które padły poprzedniego dnia, 
dochodziła do coraz smutniejszych wniosków. No cóż, 
powinna zacząć się przyzwyczajać do takiego stanu 

rzeczy. Pani domu przeznaczyła dla niej różową sy­
pialnię, honorując w ten sposób nowy status Sary, teraz 
narzeczonej Guya. Jednak Sara, siedząc samotnie w prze­
pysznym wnętrzu, czuła się oszukana. O zmierzchu przy­

jechał konno Greville. Jego przybycie spowodowało tro­

chę radosnego zamętu, potem znów w całym domu 
zapadła cisza. Wszyscy w napięciu czekali na decyzję 
pana domu. 

Guy i lord byli jedynymi osobami, które przed ko­

lacją nie zjawiły się w salonie. Napięcie, zauważalne 

już wcześniej, teraz przybrało na sile. Wszyscy śmiali 

się, gawędzili i każdy zerkał na drzwi. Matka Guya 

bez przerwy spoglądała na zegar, Oliwia była blada 

jak ściana i Sara próbowała dodać jej otuchy. Takie 

background image

269 

oficjalne spotkanie z dziadkiem, na oczach całej ro­
dziny, mogło wytrącić z równowagi nawet najsil­
niejszą psychicznie osobę. A jeśli dziadek nie uz­
na wnuczki, Oliwia dozna niewyobrażalnego wprost 

upokorzenia. 

Kamerdyner otworzył drzwi i do salonu wkroczył 

lord Woodallan, wsparty na ramieniu syna. 

- Witam wszystkich - powiedział, obrzucając 

zgromadzonych przenikliwym, nieco sarkastycznym 
spojrzeniem. -I proszę o wybaczenie, że kazałem cze­

kać, szykowałem się jednak nieco dłużej, aby zapre­
zentować się jak najlepiej podczas powitania nowego 
członka naszej rodziny. 

Jego wzrok, teraz już łagodniejszy, prześlizgnął się 

po zebranych i spoczął na pobladłej twarzy Oliwii. 

- Panno Meredith, proszę tu podejść. 
Wszyscy wstrzymali oddech. Pani Meredith leciut­

ko popchnęła Oliwię, dziewczyna wysunęła się do 
przodu i złożyła przed lordem głęboki, ceremonialny 
ukłon. Lord uśmiechnął się i ujął jej dłoń. Pomógł Oli­

wii wstać. Jego ciemne oczy nie odrywały się od twa­
rzy dziewczyny. 

- Jakże ty jesteś podobna do swojej matki - po­

wiedział po chwili ochrypłym ze wzruszenia głosem. 
- Cieszę się bardzo, że cię widzę, moje dziecko. 

Wszyscy odetchnęli z ulgą, a oczy Oliwii pojaś­

niały ze szczęścia. Lord podał jej ramię i poprowa­
dził do pokoju jadalnego. Sir Baynham podszedł do 

background image

270 

Guya i klepnąwszy go po ramieniu, powiedział pół­
głosem: 

- Świetnie się spisałeś, mój drogi! Zresztą, byłem 

dobrej myśli. 

Justin Lebeter serdecznie uścisnął dłoń Guya, a pani 

Meredith dyskretnie ocierała łzy. Lady Fenton podeszła 
do kuzynki i serdecznie ją objęła. 

- Och, Saro! Czy to nie cudowne? Trudno wprost 

uwierzyć, że niebawem wszyscy tu będziemy rodziną. 
To niepojęte! 

Sara, czując na sobie baczny wzrok Guya, z wiel­

kim wysiłkiem wyczarowała na swej twarzy promienny 
uśmiech. 

- Tak, to cudowne. Jestem bardzo szczęśliwa z po­

wodu Oliwii. Wszystko ułożyło się o wiele lepiej, niż 
się spodziewałam. 

- Dla nas wszystkich - podkreśliła Amelia, uśmie­

chając się uwodzicielsko do Greville'a, który właśnie 
nadchodził, aby poprowadzić ją do stołu. - Kochanie, 

jestem pewna, że Oliwia nigdy nie zapomni, co dla 

niej zrobiłaś. 

Sara z każdą minutą czuła się coraz gorzej. Ból 

w jej sercu nasilał się. Oczywiście, użalanie się nad 
sobą było teraz najmniej pożądaną emocją i do niczego 
nie prowadziło. Swoje uczucia względem niej Guy 
określił bardzo jasno, a ona nie miała zamiaru ujaw­
niać reszcie rodziny żenującej prawdy. 

Pobladła ze zdenerwowania Sara widziała, jak pani 

background image

271 

domu dyskretnie podpowiada synowi, by poprowadził 
do stołu pannę Sheridan. Zjawił się więc przed nią 
i skłoniwszy niedbale, oświadczył: 

- Moja matka prosiła, żebym poprowadził panią do 

stołu. 

Sara nie wiedziała, czy Guy świadomie zamierza 

dręczyć ją swoją nonszalancją, nie miała jednak za­
miaru okazywać irytacji. 

- Tak chyba wypada, milordzie - odezwała się 

uprzejmie i nawet z uśmiechem, biorąc go pod ramię. 
- Podobno jesteśmy zaręczeni. 

Podczas kolacji Guy nie zauważał jej, pochłonięty 

raczej rozmową ze swoją siostrą, Emmą, która siedziała 

obok niego z drugiej strony. Sara znosiła to mężnie, 
tym bardziej że mogła sobie miło pogawędzić z drugim 
sąsiadem, czyli Justinem Lebeterem, oraz drugą siostrą 
Guya, Klarą, która siedziała naprzeciwko. Niestety, 
fakt, że Guy zaniedbuje narzeczoną, nie uszedł uwagi 
zarówno jego matce, jak i Amelii. Sara była tego świa­
doma, jej policzki robiły się coraz bardziej szkarłatne, 
a w oczach pojawiły się gniewne błyski. 

Rozmowa nieuchronnie zeszła na temat najmniej 

przyjemny. 

- Byliśmy bardzo przejęci, kiedy Guy powiedział 

nam o zbliżającym się ślubie - mówiła Klara, uśmie­
chając się miło poprzez stół do przyszłej szwagierki. 

- Takie gwałtowne uczucie, i to do sympatii z lat dzie­

cinnych. Jakie to cudowne! 

background image

272 

Sara słyszała, że Guy w tym momencie przerwał 

na chwilę rozmowę z Emmą, nie spojrzała jednak w je­
go stronę. 

- Och, ta historia jest właściwie pozbawiona uroku 

- skwitowała, lekko wzruszając ramionami. - Ale kie­
dy spotkaliśmy się w Bath, Guy od razu sobie przy­
pomniał psikusy, jakie płatał mi w dzieciństwie. 

- Będziemy o tym opowiadać naszym wnukom -

wtrącił poirytowanym głosem Guy. 

- Ależ naturalnie - powiedziała Sara ze słodkim 

uśmiechem. - Naturalnie, że będziemy opowiadać na­
szym wnukom. Jak jakąś bajkę. 

- Na pewno byłaś też zadowolona, kiedy dowie­

działaś się, że ślub ma odbyć się niebawem - mówiła 
rozpromieniona Klara. - Och, jakie to wszystko cu­
downe! Nagłe pojawienie się Oliwii, za dwanaście dni 

święta Bożego Narodzenia, potem dwa śluby w rodzi­
nie! Nie mogę się doczekać. 

- O, tak, chyba aż za dużo tych ślubów! - wypaliła 

nagle Sara. Guy posłał jej niezbyt miłe spojrzenie, 
a ona poczuła się dziwnie lekko, jakby wypiła trochę 
za dużo wina. Być może nie umiała zmusić swego 
przyszłego męża do miłości, ale na pewno potrafiła 
go zirytować. Teraz gniewnie zmarszczył czoło i ner­
wowo bębnił palcami w stół. Na chwilę zrzucił maskę 
chłodnej obojętności, ujawniając prawdziwe emocje. 

Po kolacji dżentelmeni bardzo szybko dołączyli do 

dam w salonie. Guy nadal okazywał znikome zaintere-

background image

273 

sowanie narzeczoną, śmiejąc się i żartując z Amelią 
i Greville'em. Sara, miło gawędząc z Klarą, mogła po­

patrywać ukradkiem na jego piękną, szlachetną twarz, 

słuchać radosnego śmiechu. Serce Sary zaczynało 
umierać z tęsknoty. Ileż by dała, żeby ją pokochał, ale 
na to było już za późno. To ona zawiniła, ona sprawiła, 

że jej narzeczony czuł do niej jedynie pogardę. Guy 
spojrzał na nią, jakby przywołała go swoimi myślami. 
W jego ciemnych oczach, zanim umknęły pospiesznie, 
malowało się tyle niechęci, że na jeden krótki moment 

Sarze zabrakło tchu. Jak będzie wyglądać ich wspólne 

życie? Nagle, wśród ciepła i miłości emanujących od 
zebranych w salonie osób, poczuła się bardzo samot­
na. I nikomu niepotrzebna. Wstała, przeprosiła panią 
domu, tłumacząc się zmęczeniem i ruszyła ku 
drzwiom. 

Ku jej zdumieniu Guy podszedł do niej: 

- Odprowadzę panią do jej pokoju. 
Nie sprzeciwiała się, choć jego zachowanie krępo­

wało ją bardzo. Zdawała też sobie sprawę, że zaofia­
rował jej swoje towarzystwo tylko dlatego, aby uspo­
koić rodzinę. Weszli po schodach, potem szli galerią, 
zawieszoną portretami wyniosłych Woodallanów. Mil­
czenie przerwała Sara. 

- Dziękuję z całego serca za wszystko, co pan 

uczynił dla Oliwii, milordzie. To cudowne, że udało 

się panu przekonać swego ojca, aby ją uznał i przyjął 
do rodziny. 

background image

274 

- Ale to pani była pierwszą osobą, która miała dość 

odwagi, aby pospieszyć Oliwii z pomocą. 

Nieoczekiwana pochwała zdumiała Sarę, jak rów­

nież to, co nastąpiło potem. Guy przystanął nagle i de­
likatnie ujął ją za dłoń. Długie, mocne palce splotły 

się z delikatnymi palcami Sary. 

- Odwagi? - powtórzyła Sara, zdając sobie sprawę, 

jak bardzo drży jej głos. - Prawdopodobnie ma pan 

na myśli upór albo głupotę. 

- Kto wie - powiedział Guy. W jego głosie słychać 

było śmiech. - Nie. To była odwaga. 

Potem nastąpiła chwila długa jak wieczność. Jedno 

leciutkie drgnienie jego dłoni mogło rzucić ją w jego 
ramiona. Ale ta dłoń pozostała nieruchoma. Sara pierw­
sza ostrożnie uwolniła rękę. Jej pantofelki stukały ci­
chutko po drewnianej podłodze, kiedy uciekała przed 
Guyem w ciemność korytarza. 

W Wigilię pani domu, zgodnie z tradycją, wybierała 

się do dzierżawców i wieśniaków z życzeniami i po­

darunkami. Towarzyszyła jej Sara, jako przyszła pani 
Woodallan. Powóz wyładowany był po brzegi. Był 
w nim i węgiel, i pomarańcze, herbata i placek ze 

śliwkami. Sara zauważyła nawet, jak hrabina starym 
mężczyznom wsypywała tytoń do spracowanych dłoni, 
a pewna bardzo już leciwa dama obdarowana została 
butelką dżinu. Obie panie witano z radością, zwłaszcza 
Sarę, jako przyszłą żonę młodego lorda. 

background image

275 

Guy nie pojechał, wymawiając się brakiem czasu, 

jako że z powodu choroby ojca czynił honory domu, 

zajmując się przede wszystkim gośćmi płci męskiej. 
Ponieważ byli to jednak albo członkowie rodziny, albo 
bliscy przyjaciele, wymówka Guya nie zabrzmiała zbyt 
przekonująco i Sara uzyskała następny dowód, iż na­
rzeczony unika jej jak ognia. Pani domu zapewne za­
uważyła niewesołą minę przyszłej synowej, powstrzy­
mała się jednak od komentarzy, wyczuwając, że w za­
istniałej sytuacji żadna rada nie zostanie przyjęta z ra­
dością. 

Kolacja tego dnia była zupełnie inna niż wspólny 

posiłek całej rodziny, jaki miał miejsce dnia poprzed­
niego. Na wieczerzę wigilijną, połączoną z tańcami, 
Woodallanowie zaprosili wszystkich sąsiadów. Na pod­

jazd co chwilę wjeżdżał nowy powóz, ustrojony ostro-

krzewem i jemiołą, pełen rozradowanych gości. Przy­
było mnóstwo ludzi i wieczerzę spożywano na dole, 
w ogromnym holu, z którego wyniesiono zbędne 
sprzęty i dostawiono kilka stołów. Rozpalono ogień 
w wielkim kominku, pamiętającym jeszcze czasy śred­
niowiecza, do żelaznych uchwytów na ścianach po­
wkładano płonące pochodnie. Panowała pogodna, 
prawdziwie świąteczna atmosfera. 

Amelia na ten dzień wybrała suknię w kolorze 

ciemnej czerwieni. 

- Jak sądzisz, moja droga, czy ten kolor nie jest zbyt 

background image

276 

śmiały jak na prowincję? - pytała Sarę, kontemplując 
swoje odbicie w lustrze. - Pojmujesz, czerwień kojarzy 
się nie tylko ze świętami! No, trudno, jestem rozwiązłą 
kobietą, a zatem pojawię się w czerwonej sukni! 

Obie zachichotały wesoło. Sara patrzyła na kuzynkę 

z zachwytem. Głęboka czerwień pasowała znakomicie 
do bardzo ciemnych włosów Amelii i jej wyjątkowo 

jasnej cery. 

- Wyglądasz cudnie, Milly. I nie wydziwiaj na ten 

kolor, wszak jesteś świąteczną panną młodą! 

Greville stanął na wysokości zadania i ślub miał się 

odbyć już w drugi dzień świąt, na co lady Fenton przy­
stała z radością. 

- No tak. - Amelia uśmiechnęła się z wielkim za­

dowoleniem. - A ty, Saro, wyglądasz czarująco! Je­

stem pewna, że Guy będzie zachwycony twoją suknią. 

- A ja jestem pewna, że w ogóle jej nie zauważy 

- stwierdziła ponuro Sara, podchodząc do lustra i je­

szcze raz ogarniając wzrokiem swoją zieloną, jedwabną 

kreację. 

Jej obawy okazały się w pełni uzasadnione. Guy 

nawet nie poprowadził Sary do stołu. Przez całą wie­
czerzę trzymał się od niej z daleka. Nie zamienili ze 

sobą ani słowa. Sara gawędziła ze wszystkimi dookoła, 

gorliwie się uśmiechając. Od tego uśmiechania zaczy­
nały ją boleć mięśnie, tym bardziej że ani na chwilę 
nie opuszczała jej myśl, jak strasznego dozna upoko­
rzenia, jeśli jej narzeczony z nią nie zatańczy. 

background image

277 

Wieczerza dobiegła końca, stoły usunięto na bok, 

szykowano się do tańców. Sara, stojąc samotnie koło 
tłoczących się ludzi, pocieszała się myślą, że dzięki 

jej zielonej sukni poniektórzy wezmą ją po prostu za 
jeszcze jedną świąteczną dekorację. Podczas kolacji 

wypito sporo wina. Sarze zrobiło się bardzo gorąco, 
wachlowała się więc zawzięcie i dyskretnie rozglądała 
za Guyem. Amelia i Greville stali pod jemiołą, trzy­
mali się za ręce, spoglądając sobie czule w oczy. Oli­
wia i Justin Lebeter także razem, ich głowy pochylone 

ku sobie. Tak więc tylko panna Sheridan została po­

zbawiona towarzystwa narzeczonego. 

- Panno Sheridan! 
Młody, ciemnowłosy mężczyzna zginał się przed nią 

w ukłonie. 

- Daniel Ferrier, do usług łaskawej pani. Czy pani 

przypomina sobie? Byliśmy kiedyś sąsiadami. 

- Ależ naturalnie, że sobie przypominam! Jak miło 

pana widzieć! To już chyba sześć lat... 

- Siedem, droga pani - sprostował pan Ferrier, 

wyraźnie zachwycony, że piękna dama z sąsiedztwa 
zachowała go w pamięci. Ich króciutką rozmowę prze­
rwało wejście wiejskich kolędników. Po żywiołowym 
odśpiewaniu tradycyjnych pieśni malownicza grupa za­

jęła się pałaszowaniem świątecznej pieczeni. Popijano 

wino z dzikiego bzu, które hrabina kazała przygotować 
dla pokrzepienia tancerzy. 

Na tańce w rezydencji przybyło również wielu 

background image

278 

wieśniaków. Tłok robił się coraz większy, odległość 
między Sarą a panem Ferrierem zmniejszyła się nie­
bezpiecznie, urągając konwenansom. Młody człowiek 
wydawał się być niezadowolony z takiego obrotu rze­
czy. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki ludowego tań­
ca, natychmiast zwrócił się do damy z prośbą: 

- Panno Sheridan, czy ofiaruje mi pani ten taniec? 
Zgodziła się z ochotą. Dlaczego nie? Guya nie było 

w pobliżu, a tyle osób ruszyło w tany, że na pewno 
nikt nie zauważy, iż panna Sheridan tańczy nie z tym, 
z kim powinna. 

Po tańcu Sara i pan Ferrier przysiedli pod ścianą, 

aby opowiedzieć sobie, co wydarzyło się w ciągu tych 
siedmiu lat. Pan Ferrier, jak się okazało, przed kilkoma 
miesiącami wrócił z wojny. Bardzo barwnie opisał 
swoje przeżycia, Sara opowiedziała o życiu w Bath. 

- Wybacz, Ferrier, że przerywam tak miłą poga­

wędkę - rozległ się nagle wyjątkowo chłodny głos lor­
da Renshawa. - Zmuszony jestem jednak tak uczynić, 
ponieważ pragnę zatańczyć ze swoją narzeczoną. 

Ten głos wyraźnie ostrzegał. Przez chwilę obaj 

mężczyźni stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzro­
kiem bardzo nieprzyjaznym, co Sarze wydało się ab­
surdem, skoro pan Ferrier był tylko dawnym przyja­
cielem rodziny, a Guy niezbyt dokładnie ukrywał pra­
wdziwe uczucia do narzeczonej. W końcu pan Ferrier 

skinął lekko głową, jeszcze bardziej nieznacznie, niż 

uczynił to przed chwilą Guy. 

background image

279 

- Jesteś dzieckiem szczęścia, Renshaw. 
- Wiem o tym. 
Jego arogancja była irytująca w najwyższym sto­

pniu. Sara zerwała się z krzesła i bardziej wylewnie, 
niż przewidywały konwenanse, wyraziła swoje ubole­
wanie z powodu niemożności dokończenia tak uroczej 
pogawędki, zapewniając solennie: 

- Bez wątpienia dokończymy naszą rozmowę kiedy 

indziej, drogi panie Ferrier. 

- Bardzo bym tego pragnął - odparł pan Ferrier 

z cieniem uśmiechu i oddalił się. 

Guy objął Sarę wpół i poprowadził na środek holu. 
- Panno Sheridan, czy mogłaby pani uczynić mi 

tę łaskę i nie flirtować tak zawzięcie z sąsiadami moich 
rodziców? 

W pierwszym odruchu Sara zapragnęła salwować 

się ucieczką, choćby i przez okno. Natychmiast jednak 

przyszło opamiętanie: 

- Pan Ferrier jest również starym przyjacielem ro­

dziny Sheridanów, milordzie - wyjaśniła ze słodkim 
uśmiechem. 

- Ale nowym - na pewno nie będzie. 
Układ tańca wymagał, aby teraz rozdzielili się na 

moment, co też uczynili, oboje świadomi, że temat nie 
został jeszcze wyczerpany. Kiedy znów tańczyli razem, 
Sara odezwała się z ujmującym uśmiechem: 

- Nadzwyczajna arogancja, milordzie! Od trzech 

dni ignoruje pan całkowicie swoją przyszłą żonę, a po-

background image

280 

tem reaguje gwałtownie tylko dlatego, że ktoś poświęcił 

jej trochę uwagi. 

- To błędne mniemanie - burknął Guy, rozglądając 

się dookoła, czy nikt nie słyszy jego wymiany zdań 

z narzeczoną. - Cóż mnie obchodzi jakiś dżentelmen, 
który zamienił kilka słów z moją przyszłą żoną. 

- Obchodzi, bo zachowuje się pan jak pies ogrod­

nika - wyjaśniła słodko Sara, wykonawszy zgrabny 
obrót w tańcu. - A nie obchodzi pana ktoś inny, czyli 

ja. Udowodnił to pan aż nadto należycie. 

- A pani nadto skwapliwie szuka pocieszenia, je­

szcze zanim połączy nas małżeński węzeł. Ten Ferrier 
stał koło pani tak blisko, że kija by nie można między 
was wetknąć! 

Znów rozdzielili się w tańcu i znów Sara nadeszła 

z gotową ripostą. 

- Pan uważa, że bardziej wypada szukać pocieszy­

ciela, gdy jest się już mężatką? - wypaliła bez ogródek, 
doskonale zdając sobie sprawę, że zachowuje się na­
gannie. Jednak świetnie się bawiła, tym bardziej że Guy 
zdawał się nie dostrzegać komizmu sytuacji. 

- Uprzedzam, nie będę tolerował tego typu eksce­

sów, gdy zostanie pani moją żoną. Proszę o tym nie 
zapominać. 

- Cały czas pamiętam, że chce pan mnie skazać 

na bardzo samotną egzystencję - odparła z uśmie­
chem, składając przed nim przesadnie niski ukłon, gdy 
taniec dobiegł końca. - Jest pan obrzydliwym puryta-

background image

281 

ninem, milordzie. Przecież w małżeństwach z rozsąd­
ku obowiązują pewne reguły. 

W odpowiedzi Guy chwycił ją mocno za rękę i za­

czął prowadzić ku drzwiom. Wszyscy ich obserwowali, 
wszyscy też udawali, że niesnaski między narzeczo­
nymi w ogóle ich nie obchodzą. Podjęła rozpaczliwą 
próbę nakłonienia Guya do zmiany kierunku. 

- Jestem bardzo spragniona, milordzie. 
- Napije się pani w salonie, gdzie będziemy roz­

mawiać. 

- Ale ja wcale nie łaknę żadnej rozmowy! Pańskie 

zachowanie jest wręcz absurdalne, lordzie Renshaw! 

Mogła sobie darować mniej lub bardziej łagodne 

protesty. Guy puścił jej rękę, za to objął wpół i po­
ciągnął ze sobą. Ostatnie metry, dzielące ich od drzwi, 

Sara przebyła właściwie w ramionach Guya. Narzeczo­
ny puścił ją dopiero w salonie. Kopniakiem zamknął 
drzwi. 

- A czemuż to lordowska mość nie zamyka drzwi 

na klucz? - spytała Sara zmartwionym głosem. -
Ostatnim razem okazało się to tak przydatne. 

- Posłuchaj, Saro... 
- Nie będę niczego słuchać! - przerwała podnie­

sionym tonem. - Dość już się nasłuchałam! 

- Ale tego posłuchasz. Jeśli sądziłaś, że nasze mał­

żeństwo będzie małżeństwem z rozsądku, to muszę 
wyprowadzić cię z błędu. 

Sara milczała. Nie spodziewała się takiego oświad-

background image

282 

czenia. Zaprotestowała dopiero po chwili, nieco drżą­
cym głosem. 

- Przecież to miał być taki rodzaj układu. Oboje 

w jakiś sposób jesteśmy zobligowani do tego małżeń­
stwa, no więc... 

- Nie, Saro! Ja się na to nie zgadzam. 

Sara milczała, zupełnie wytrącona z równowagi. 

Przypomniała sobie, jak Guy przekonywał ją, że po­
winni pobrać się dla dobra Oliwii oraz by ratować re­
putację Sary. Skąd zatem ten gwałtowny protest? 

- Nie rozumiem pana, milordzie. Chyba nie będzie 

pan mi opowiadał o jakichś... Uczuciach względem 
mnie. Wiem, że wciąż nie przebaczył pan mi niesłusz­

nych oskarżeń. 

- Zgadza się - mruknął Guy, wkładając ręce do 

kieszeni surduta. - Jednak pragnę porozmawiać z pa­
nią właśnie... o uczuciach. 

Tym razem zdumienie Sary nie miało granic, jed­

nocześnie gorączkowo próbowała odpowiedzieć sobie 
na pytanie, czy ona rzeczywiście chce poznać uczucia 
Guya. Nie znalazła odpowiedzi, jako że Guy, zapa­
trzony w zimowy krajobraz za oknem, przystąpił już 
do omawiania kwestii. 

- Panno Sheridan, zależy mi na szczerej rozmowie. 

A więc ja... kiedy zobaczyłem panią wtedy, z narę­
czem kwiatów, na tej ulicy w Bath... od tej pierwszej 
chwili wydała mi się pani bardzo pociągająca. I dlatego 
też... 

background image

283 

Odwrócił się i spojrzał na nią. 
- I dlatego, panno Sheridan, nie będzie to małżeń­

stwo z samej tylko nazwy. Żaden układ! Nawet gdy­
bym pani obiecał, że będziemy małżeństwem tylko 
z nazwy, nie byłbym w stanie dotrzymać takiej obiet­
nicy. Rozumie pani? 

- Przecież to niegodziwe! Pan nie czuje do mnie 

ani odrobiny sympatii! 

Guy podszedł do niej. Z kunsztownie upiętej fry­

zury ostrożnie wyciągnął jeden loczek koloru burszty­
nu. Sara zadrżała na całym ciele i szybko odwróci­
ła głowę, żeby ukryć wyraz twarzy. Gdyby Guy wie­
dział, jaką posiada władzę, jak umie zniewolić jej 
umysł i ciało... 

- Doskonale pojmujesz, co mam na myśli, Saro... 

- szepnął. Jego palce zostawiły loczek w spokoju, te­
raz delikatnie pieściły szyję. - Czujesz to samo. I to 

jest jedyna rzecz, która nas łączy. 

Sara jęknęła z rozpaczą, jej dłonie zacisnęły się 

w pięści. 

- Ale ja nie chcę się temu poddawać! 
- A ja chcę - odparł z uśmiechem Guy. - I tym 

właśnie różnimy się od siebie. 

- Tak nie może być - protestowała Sara bliska łez. 

- Jak zbudujemy związek, skoro zdążyliśmy powie­

dzieć sobie tyle gorzkich, bolesnych słów. Przecież my 
się nawet nie lubimy. Między nami nigdy nie będzie... 
prawdziwej miłości. 

background image

284 

Jednak Guy jakby nie słuchał. Jego usta przesunęły 

się delikatnie po smukłej szyi dziewczyny i spoczęły 
w ciepłym, pulsującym zagłębieniu. Sara z trudem 
walczyła z żarem, jaki ogarniał jej ciało i który przy­
pominał jej o wszystkich gorących pocałunkach... 

A usta Guya już dotarły do celu, całując najpierw 

delikatnie jeden kącik, a potem drugi kącik jej sprag­
nionych warg. Całował zmysłowo, czule... 

- Nie! - krzyknęła Sara, wyrywając się z jego ob­

jęć. - Nie będę się temu poddawać. 

- Pani wola, panno Sheridan - powiedział zachryp­

niętym, nieswoim głosem, odstępując od niej o krok. 

- Niech pani jednak pomyśli, jakie smutne i samotne 
będzie pani życie, jeśli dzień po dniu odmawiać będzie 
pani sobie tego, czego pani pragnie, za czym tęskni, 

i co może się spełnić tylko w moich ramionach... Tyl­
ko moich, panno Sheridan! 

W dniu poprzedzającym ślub, późnym popołudniem 

Amelia uchyliła drzwi małego kościółka i z ulgą spo­

jrzała na nieruchomą postać w pierwszym rzędzie ła­

wek. Był to ten sam kościół, w którym Amelia trzy 

dni temu wzięła ślub z sir Greville'em Baynhamem. 
Pozdejmowano już jednak ślubne dekoracje. W ka­
miennych murach panował przejmujący chłód. Sara, 
owinięta szczelnie peleryną, siedziała bez ruchu, z od­
chyloną głową, jakby kontemplowała złociste gwiazd­
ki, namalowane na suficie. 

background image

285 

- Saro, moja droga, nareszcie cię znalazłam - po­

wiedziała półgłosem Amelia, wsuwając się na miejsce 
obok kuzynki. - Długo tu jesteś? 

Sara drgnęła i zamrugała powiekami, jakby wyrwa­

no ją z głębokiego snu. 

- Milly! Przepraszam, zamyśliłam się. Tak tu spo­

kojnie... Nie, nie jestem długo, chyba kwadrans. 
Przedtem mierzyłam suknię... no wiesz, do ślubu... 

Głos Sary zamarł. Panna Sheridan w niczym nie 

przypominała radosnej kobiety, szykującej się do ślubu 
z ukochanym mężczyzną. 

- Moja droga, ciebie coś gnębi. Denerwujesz się 

tym ślubem, tak? - spytała ostrożnie Amelia. 

Sara wzruszyła ramionami i jeszcze szczelniej otu­

liła się peleryną. 

- Na pewno zauważyłaś, że Guy od tygodnia mnie 

unika? 

- No cóż - bąknęła wyraźnie zakłopotana Amelia. 

- Zauważyłam jakiś dystans między wami. Ale Guy 

jest przecież bardzo zajęty... 

Sara ożywiła się nagle. 

- Moja droga - powiedziała ostro, posyłając Ame­

lii miażdżące spojrzenie. - Doskonale wiesz, że nawet 
pełniąc obowiązki pana domu, można znaleźć trochę 
czasu dla narzeczonej. Jeśli, naturalnie, ma się na to 
ochotę! Przypomnij sobie, jak Greville zachowywał się 
przed waszym ślubem. A Guy... Guy po prostu mnie 
unika, ponieważ wplątał się w małżeństwo, którego 

background image

286 

wcale nie pragnie. Zdecydował się na nie tylko po to, 
aby uniknąć skandalu, no i nie zrezygnuje, bo wtedy 
skandal byłby jeszcze większy! 

Nagle coś stuknęło, jakby kamień uderzył o kamień. 

Obie podskoczyły i trwożliwie rozejrzały się dookoła. 
Nie było nikogo, tylko ze ścian patrzyły na nich nie­
ruchome kamienne twarze Woodallanów, którzy prze­
nieśli się już do wieczności. 

- Chyba mysz - powiedziała niepewnym głosem 

Amelia, nerwowo zbierając fałdy sukni. - Saro, jak ty 
powiedziałaś? Małżeństwo z rozsądku, żeby uniknąć 
skandalu? Dziwne, przecież pamiętam, jak Guy ci nad­
skakiwał... Skąd ta nagła zmiana? 

Na bladej twarzy Sary pojawiły się lekkie rumieńce. 
- Och,Milly! Od samego początku wszystko ukła­

dało się na opak! Ciągłe nieporozumienia i tak mało 
czasu, żeby je wyjaśnić. Guy i ja w ogóle nie mamy 
do siebie zaufania. Dlaczego ja się w nim zakochałam? 
Tak nagle... Prawie w ogóle go nie znam. - Sara bez­
radnie potrząsnęła głową. - Wspominałam ci, że przed 
przyjazdem do Blanchlandu przez przypadek usłysza­
łam jego rozmowę z ojcem. Z tej rozmowy wynikało, 
że Guy ma przede mną pewne rzeczy zataić. Wobec 
tego ja z kolei nie powiedziałam mu, że odnalazłam 
Oliwię. I tak każde z nas posiało ziarno nieufności. 
Potem Guy sam mi wyznał, że jego ojciec polecił mu 
odszukać Oliwię i zmusić ją, aby usunęła się w cień, 
nie sprawiała kłopotów Woodallanom. To zabrzmiało 

background image

287 

tak bezwzględnie, niemal okrutnie! Byłam przerażona. 
Guy przysięgał, że on nie mógłby tak postąpić wobec 

Oliwii, ale ja znów zaczęłam w niego wątpić... 

- I dlatego, kiedy pojawił się niespodzianie w Folly 

Tower, byłaś przekonana, że... 

- Tak, Milly - przytaknęła Sara, ze smutkiem ki­

wając głową. - Byłam przekonana, że to on napadł 
na Oliwię. Rzuciłam mu to oskarżenie w twarz. Ale 
tak naprawdę, to miałam wtedy w głowie straszny za­
męt. Zrozum, ja już zaczynałam mu ufać, a on znów 
postępował tak, jakby knuł coś za moimi plecami. Tak 
było, Milly, i dlatego, kiedy znalazłam nieprzytomną 
Oliwię, a potem zobaczyłam Guya... Milly, byłam już 
tak tym wszystkim udręczona, zagubiona jak małe 
dziecko. Wiem, wiem, to mnie nie usprawiedliwia. 
W każdym razie okazałam mu całkowity brak zaufa­
nia, a on nie potrafi mi tego wybaczyć. To koniec, Mil­
ly. Jeśli nawet rodziło się w nim jakieś uczucie, to i tak 
teraz wszystko przepadło. 

Przez dłuższą chwilę siedziały w milczeniu. Nagle 

Sara zadrżała konwulsyjnie. 

- Jak mogę poślubić Guya, skoro on mną pogar­

dza? Może nawet mnie nienawidzi. Powinnam uciec, 
ale dokąd? Och, przeklinam Blanchland i tę potrzebę 
dbania o moją reputację! Milly! Przecież ja mam zła­
mane serce! 

- Saro! Kochanie! 
Przerażona Amelia objęła kuzynkę ramieniem. 

background image

288 

- Przede wszystkim chodźmy już stąd, Saro. Na 

pewno przemarzłaś. 

Wstały i powoli ruszyły środkiem kościoła, rozma­

wiając nadal przyciszonymi głosami. Amelia starannie 
zamknęła ciężkie drzwi i już po chwili obie damy kro­
czyły przed siebie wysypaną żwirem dróżką. Żwir 
chrzęścił cichutko pod ich stopami, ciszej, coraz ciszej, 
a kiedy ucichł zupełnie, w jednym z okien kościółka, 
za kolorowym witrażem, pojawiła się czyjaś twarz. 
I kiedy postacie obu kobiet były już niewidoczne, 
drzwi kościółka uchyliły się ostrożnie i ktoś ciężko 
zszedł po kamiennych schodach. 

Późnym wieczorem lord wezwał do siebie syna. 

Czekał w gabinecie. Wszystko tu było tak, jak wtedy 
gdy lord odsłaniał przed synem tajemnicę pochodzenia 
Oliwii Meredith. W kominku płonął ogień, starszy pan, 
z książką w ręku, siedział w fotelu. Na stoliku stały 
dwa kieliszki do brandy. 

- Siadaj, synu - zaprosił lord, wskazując fotel. 
- Ty, ojcze, też się napijesz? 
- Tak, synu, z chęcią - przystał z uśmiechem lord, 

odkładając książkę na stolik. 

Guy napełnił kieliszki i rozsiadłszy się wygodnie 

w fotelu, spojrzał pytająco na ojca. 

- Przede wszystkim chciałem ci podziękować, sy­

nu. Bo to ty mnie przekonałeś, że nie warto być starym, 
upartym osłem. Nie chciałem uznać swojej wnuczki, 

background image

289 

ponieważ jej rodzice kiedyś zbłądzili. A to przecież 
Bogu ducha winna i urocza dziewczyna. 

Guy uśmiechnął się, nie odrywając oczu od złota­

wego płynu w kieliszku. 

- Bardzo się cieszę, ojcze, że polubiłeś pannę Me-

redith. Myślę, że jej przybrani rodzice mają powód do 
dumy. 

- O, tak. Dziewczyna jest świetnie ułożona i ode­

brała stosowne wykształcenie. Młody Lebeter wie, 
o kogo się starać! Wydaje mi się, że można mu po­
wierzyć Oliwię. No cóż, odzyskałem wnuczkę, żeby 

stracić ją za kilka tygodni! 

- Ale to zupełnie co innego, ojcze! Poza tym okres 

narzeczeństwa raczej się wydłuży. Justin będzie musiał 
przekonać swoją matkę, a to na pewno zajmie sporo 
czasu. 

- Masz rację. Lady Lebeter to kobieta z charakterem. 
- Mama próbuje nakłonić panią Meredith, żeby ra­

zem z Oliwią zamieszkały teraz w Woodallan, w wol­
nym domu na terenie posiadłości. To twój pomysł, 
ojcze? 

- Nie. Nie doceniasz matki, Guy. To jej pomysł, 

a ja przyjąłem go z radością. Będę szczęśliwy, jeśli da­
ne mi będzie częściej oglądać moją wnuczkę. 

- Greville i Amelia też zapraszali panią Meredith 

z córką do siebie, do Bath, sądzę jednak, że młodzi 
małżonkowie, tuż po ślubie... 

- Powinni pobyć sami? Masz rację. A my tu, jak 

background image

290 

sytuacja trochę się uspokoi, wprowadzimy Oliwię do 
towarzystwa. 

- A co sądzisz, ojcze, o zagrożeniu ze strony Al-

lardyce'a? Może rozsiewać niebezpieczne plotki na te­
mat Oliwii. 

Hrabia machnął lekceważąco ręką. 
- Ludzie na pewno będą plotkować, ale jeśli ma 

się przyjaciół... 

Lord zawiesił głos, jednak Guy doskonale wiedział, 

co ojciec miał na myśli. Lord Woodallan, mimo że 
z powodu choroby nie uczestniczył już w życiu towa­
rzyskim, był nadal człowiekiem niezmiernie wpływo­
wym i pogłoski rozsiewane przez Allardyce'a nie mog­
ły zbytnio zaszkodzić, szczególnie teraz, kiedy Oliwia 
była już po słowie z Justinem Lebeterem. A matka Oli­

wii, Catherine, nie żyła od dawna. Poza tym plotki 
i skandale mają to do siebie, że ludzie, choć je kochają, 
szybko się nimi nudzą i z radością rzucają się na nowe 
sensacje. 

Guy dopił brandy i uniósł się z fotela. 
- Cieszę się, że wszystko ma się ku dobremu. A te­

raz, jeśli pozwolisz, ojcze, oddalę się, bo przed jutrzej­

szym dniem mam jeszcze coś do zrobienia. 

- Zostań, Guy. To nie wszystko, o czym chciałem 

porozmawiać. 

Starszy pan westchnął, przez chwilę uważnie ob­

serwował syna spod krzaczastych brwi, po czym prze­
mówił szorstko. 

background image

291 

- Zastanawiam się, synu, czy nie lepiej, byś zre­

zygnował ze ślubu z panną Sheridan. 

Guy zmrużył oczy. 
- Wybacz, ojcze, czy ja się nie przesłyszałem? 
- Nie, nie przesłyszałeś. Siadaj, do licha! 
- O co chodzi, ojcze? - spytał Guy nieswoim gło­

sem, opadając znów na fotel. 

- Wszyscy widzieli, że ty i panna Sheridan nie 

lgniecie do siebie. To niezbyt dobra prognoza na przy­

szłość, mój drogi. 

Guy skrzywił się lekko. 

- No cóż, ojcze. Nie będę ukrywał, że istnieją pew­

ne trudności. 

- I zdaje się, że niezależnie od rodzaju tych trud­

ności, ty nie jesteś w stanie ich przezwyciężyć. Dlatego 
rozsądniej byłoby odwołać ślub. 

- Nie, ojcze. Mówiliśmy przed chwilą o skandalu. 

A to dopiero będzie skandal, jeśli mój ślub z panną 

Sheridan nie dojdzie do skutku. 

Starszy pan niespokojnie poruszył się w fotelu 

- Chwileczkę, Guy! Czy to znaczy, że zdecydowa­

łeś się na ten ślub tylko z pobudek altruistycznych? 

- spytał oschłym głosem. - To bardzo szlachetne 

z twojej strony, ale kiepski powód do zawarcia mał­
żeństwa. Nic dziwnego, że czujesz do tej dziewczyny 
taką urazę! 

Guy zarumienił się. 

- To nie tak, ojcze - powiedział cicho, ale ojciec, 

background image

292 

nie zważając na jego protest, mówił dalej, konfiden­
cjonalnie zniżając głos: 

- Szczerze mówiąc, czuję ulgę, że nie zależy ci na 

tej dziewczynie. Jesteś moim jedynym synem, dziedzi­
czysz po mnie tytuł. Po co masz zawierać związek, 
dzięki któremu nie uzyskasz żadnych korzyści mate­
rialnych? Nazwisko Sheridanów było kiedyś w naszym 
kraju bardzo poważane, ale ta dziewczyna nie ma żad­
nego majątku, nie ma dobrych koneksji towarzyskich, 
niczego... 

- Jesteś w błędzie, ojcze! - powiedział twardym 

głosem Guy. - Ja chcę, aby ten ślub się odbył. I jestem 
zdumiony, że mówisz w taki sposób o swojej chrze­
stnej córce. 

- Po prostu jestem szczery, nie owijam niczego 

w bawełnę. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym 
bardziej jestem przekonany, że popełniasz błąd. Nie 
musisz zamartwiać się sytuacją panny Sheridan. Po­
mogę jej... 

- Pomożesz jej, ojcze? A na czym miałaby polegać 

ta pomoc? 

- No... na początku, dopóki nie ucichnie skandal, 

związany z wyjazdem do Blanchlandu, panna Sheridan 

powinna udać się w jakąś dłuższą podróż. Trzeba 
znaleźć miłą, szacowną damę, która lubi podróżować 
i chętnie przystanie na towarzystwo panny Sheridan. 
Myślę, że bez trudności przekonamy pannę Sheridan... 

- A ja nalegam, żeby ojciec nikogo do niczego nie 

background image

293 

przekonywał! - oświadczył podniesionym tonem Guy. 
- I powtarzam ojcu, że chcę ożenić się z panną She-
ridan. Nie zmienię zdania! 

- A ja powtarzam, że ślubu nie będzie! - zawołał 

gniewnie lord, uderzając pięścią w poręcz fotela. -
Znajdę jakieś wyjście, ułożę się z dziewczyną. 

- Tak jak chciałeś ułożyć się z panną Meredith! -

krzyknął Guy, zrywając się z fotela. - To twój ulubiony 
sposób załatwiania spraw! Może panna Sheridan też po­
winna zniknąć, żeby nie zawadzać Woodallanom! 

- Tak sądzisz? - spytał lord, nagle spokojnym gło­

sem. - Sądzisz, że chcę ją przekupić? Znasz mnie, sy­
nu, już dwadzieścia dziewięć lat. Powiedz, czy ja kie­
dykolwiek w życiu tak postąpiłem? 

- No nie. Jednak... 
- Zostawmy w spokoju pannę Meredith. Guy, po­

mówmy o twojej narzeczonej. Nie, nie chcę jej prze­
kupić, synu. A skoro uparłeś się z tym ślubem, to mo­
że... może porozmawiamy o mej przyszłej synowej? 
Może to będzie ta moja... pomoc? 

Starszy pan upił łyk brandy i nie spuszczając oczu 

z syna, mówił dalej. 

- Wspomniałeś o pewnych komplikacjach, synu... 

no cóż, spotkałeś pannę Sheridan po wielu latach. Ileż 
to dni liczy ta wasza nowa znajomość? Chyba dziesięć? 
Nie dłużej, prawda? A spotkaliście się w chwili, gdy 
panna Sheridan znalazła się w trudnej sytuacji, niezwy­
kle trudnej, z którą jednak chciała uporać się sama. 

background image

294 

Owszem, miała u swego boku kuzynkę, lady Fenton 
nie była jednak wtajemniczona w szczegóły. Panna 
Sheridan, bez wahania spiesząc na pomoc Oliwii, wzię­
ła wszystko na swoje barki. Sama musiała wszystko 
przemyśleć, sama o wszystkim decydować. Pomyśl, ile 
musiało ją to kosztować, skoro nawet my, synu, ja i ty, 
którzy obiecaliśmy jej pomóc, powtarzam, obiecaliśmy, 
okazaliśmy się w pewnym sensie oszustami. Zamiast 
pomóc, okłamaliśmy ją. Nie wiedziała przecież, że ja 
chcę pierwszy odnaleźć Oliwię. 

- Powiedziałem jej o tym, ojcze. Później... 
- Ale za późno! Pomyśl, jak bardzo potrzebowała 

pomocy. Słaba, bezbronna, mająca za towarzyszkę rów­
nie bezbronną kuzynkę. Już zaczynała ci ufać, trakto­
wać jak kogoś, na kim można się wesprzeć. Wtedy 
wyznałeś jej prawdę. Powiedziałeś, że zgodnie z moją 
wolą masz pozbyć się Oliwii, kupić jej milczenie. Ta 
prawda przeraziła pannę Sheridan. Szok musiał być 
tym większy, że znów zasiałeś w niej ziarno nieufno­

ści, znów poczuła się sama, bezradna, zagubiona. Czy 
to takie dziwne, że kiedy zastała cię przy nieprzyto­
mnej, pobitej bratanicy, nasunął jej się ten jeden, lo­
giczny wniosek? Pomyśl, ona znała cię zaledwie dzie­
sięć dni! Czy ty tego nie pojmujesz, Guy? Czy można 
winić dziewczynę, która sama borykała się z ciężarem, 
stanowczo zbyt wielkim na jej barki? 

Guy siedział w milczeniu, po chwili na jego twarzy 

pojawił się ponury uśmiech. 

background image

295 

- No tak, wyłożyłeś mi to wszystko dokumentnie... 

Powiedz, ojcze, skąd ty to wiesz? 

Lord spojrzał na niego z nie ukrywaną satysfakcją. 
- Usłyszałem to z ust samej panny Sheridan. 

A czego nie usłyszałem, jakoś wydedukowałem. I zgo­
dzisz się, że chyba nie najgorzej? 

- O, tak - przytaknął Guy i nagle zasępił się. -

Czy Sara naprawdę sama ci to wszystko opowiedziała? 

- A skąd! - zaprzeczył z uśmiechem lord. - Usły­

szałem przypadkiem, jak rozmawiała z kuzynką. Mó­
wiła jeszcze coś, ale to naprawdę nie było przeznaczone 
dla moich uszu! Aha, i wreszcie... - Na twarzy lorda 
pojawił się ciepły uśmiech. - Jeśli chcesz znać moją 
prawdziwą opinię o pannie Sheridan, to wiedz, mój sy­
nu, że uważam ją za osóbkę bardzo dzielną i prawą. 
W żadnej mierze nie rezygnuj ze ślubu! I wiesz co, 
Guy? - Plecy lorda zatrzęsły się od śmiechu. - My­
ślałem, że mnie spoliczkujesz, kiedy wyraziłem się 
o niej lekceważąco! 

- Jakbyś mówił zupełnie o kimś innym. 
- Wybacz! Ciężko mi było udawać, ale musiałem 

tobą potrząsnąć! Byłeś o krok od tego, żeby odepchnąć 
od siebie to, co najmilsze twemu sercu. Tak, synu. 

Guy nalał sobie jeszcze brandy i wypił jednym hau­

stem, do dna. 

- Chyba muszę porozmawiać z moją narzeczoną. 
- Lepiej z tym nie zwlekaj! 

background image

296 

Pokonał schody z prędkością przynajmniej dwu­

krotnie większą niż zwykle. Niestety, i tak przybiegł 
za późno. Lady Woodallan, wyraźnie zgorszona, prze­
kazała mu przez drzwi, że w noc przed ślubem narze­
czony stanowczo nie powinien oglądać swej narzeczo­

nej, bo wróży to nieszczęście. Guyowi pozostało więc 
tylko jedno. Odszedł jak niepyszny, zastanawiając się, 
czy przez głupią dumę już nie sprowadził na swą głowę 
nieszczęścia. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Tego dnia stary kościółek zmienił się nie do po­

znania. Szare mury przystrojono zielonymi gałązkami 
ostrokrzewu, wawrzynu i sosny, przewiązanymi złoci­
stymi i czerwonymi wstęgami. Panna młoda, wsparta 
na ramieniu ojca chrzestnego, kroczyła środkiem ko­
ścioła, oszołomiona blaskiem setek świec i tą jedną, 
dominującą teraz myślą. 

Klamka zapadła. Poprzedniego wieczoru przyszła 

do niej matka Guya, opowiadała, jak cała rodzina cie­
szy się z tego ślubu i życzy młodym wszystkiego naj­
lepszego. Napomknęła, co prawda, o nieco krótkim 
okresie znajomości, wyrażając jednak nadzieję, że mi­
mo to serce Sary zdążyło poznać i zrozumieć przy­
szłego męża. W końcu Sara, przemęczona i zdenerwo­
wana, wybuchnęła głośnym płaczem, a matka chrze­
stna tuliła ją do siebie, szepcząc do ucha słowa otuchy. 
Potem Sara zasnęła. No a teraz brała ślub. 

Lord Renshaw ubrany był na biało i zielono. Twarz 

poważna, nieprzenikniona - dopóki nie uśmiechnął się, 
tylko raz, a tak ciepło i serdecznie, że serce Sary pod­
skoczyło z radości. Właśnie wtedy pomyślała, że ten 

background image

298 

mężczyzna obok, choć tylko na krótką chwilę, stał jej 
się bardzo bliski. Ceremonia ciągnęła się bardzo długo, 
słowa przysięgi państwo młodzi powtarzali jasnymi, 
dźwięcznymi głosami, bez wahania. Potem małżonek 
podał ramię małżonce i poprowadził ją uroczyście 

środkiem kościoła. 

- Saro, wyglądasz pięknie - szepnął. - A ja muszę 

z tobą pomówić... 

Przerwał, weszli już bowiem do kruchty, gdzie tło­

czyli się wieśniacy i dzierżawcy. Ktoś krzyknął rubasz­
nie, wymachując gałązką jemioły: 

- Gorzko! Gorzko! 
Guy uśmiechnął się i złożył na ustach żony poca­

łunek, ostrożny i chłodny. Jakby zabłąkany płatek śnie­
gu musnął jej wargi... 

Ciężkie, ołowiane chmury pokryły niebo. Wszyscy 

wylegli z kościoła, zrobili przejście i młoda para, 
wśród śmiechu i wiwatów, przeszła do karety. W po­
wietrzu zawirowały pierwsze płatki śniegu. 

- Saro - odezwał się Guy, siadając naprzeciwko 

żony. - Ostatnio niewiele czasu spędzaliśmy ze sobą, 
a ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć. 

Drzwi karety otworzyły się. 
- Wybaczcie, moi drodzy! Czy lady Amelia i Oli­

wia mogą jechać z wami? - mówiła szybko matka 
Guya, patrząc błagalnie na świeżo upieczonych mał­
żonków. - Śnieg sypie coraz bardziej, a one, 
wyobraźcie sobie, przyszły do kościoła na piechotę! 

background image

299 

Przez całą drogę powrotną Oliwia, bardzo pode­

kscytowana uroczystością, paplała bez przerwy. 

- Och, jak we śnie, zupełnie jak we śnie! Saro, 

wyglądasz przecudnie! A w kościele paliło się tyle 
świec! I jak pięknie był przystrojony. Te zielone ga­
łązki świetnie zastąpiły kwiaty. 

Sara uśmiechała się, mówiła jakieś miłe słowa, cały 

czas świadoma, że Guy patrzy na nią bez przerwy, a je­
go oczy, które tyle czasu były chłodne i odpychające, 
dziś nagle są pełne ciepła. Jeszcze wczoraj, przy ko­
lacji, ignorował ją zupełnie, jakby ta lodowata obojęt­
ność weszła mu w krew. Potem zapragnął z nią po­
rozmawiać, ale matka odprawiła go spod drzwi. A dziś 
w kościele zjawił się zupełnie inny Guy, serdeczny, pe­
łen atencji. Ta nieoczekiwana przemiana wpływała na 
Sarę bardzo deprymująco. 

Kareta wjechała na podjazd. Stangret zatrzymał konie, 

Sara zebrała fałdy sukni, szykując się do wysiadania Guy 

był jednak szybszy i czyniąc zadość starym obyczajom, 
porwał ją na ręce i przeniósł przez próg, wzbudzając 
wielki aplauz zgromadzonych w holu gości weselnych. 
Natychmiast obstąpił go tłum przyjaciół i Sara, korzy­

stając z zamieszania, gorączkowo zaszeptała do Amelii: 

- Milly, musimy porozmawiać. 
- Dobrze się czujesz, Saro? - spytała Amelia, pa­

trząc na nią zatroskanym wzrokiem. 

- Oczywiście! Ale musimy porozmawiać, i to 

szybko, zanim Guy zauważy. 

background image

300 

Obie kuzynki niepostrzeżenie przemknęły do poko­

ju dla dam. Sara starannie zamknęła drzwi i natych­

miast zaczęła lamentować: 

- Och, Milly! Ja zupełnie nie mam pojęcia, co się 

dzieje! 

- Stań przed lustrem, moja droga - poleciła pra­

ktyczna kuzynka. - Przede wszystkim poprawię ci suk­
nię i fryzurę. 

- No więc wczoraj... - zaczęła Sara, wpatrując się 

w swoją zdenerwowaną twarz - jeszcze wczoraj zu­
pełnie mnie ignorował, a dziś... 

- Świetny pomysł z tym diademem - mruknęła do 

siebie Amelia i przypiąwszy diadem nieco mocniej, za­

jęła się upychaniem kilku niesfornych loczków. 

Zniecierpliwiona Sara gwałtownie odwróciła głowę. 
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Milly? 
- Naturalnie, że tak! Ale chciałam też pochwa­

lić łady Woodallan, że wpadła na pomysł, abyś za­
miast wianka nałożyła srebrny diadem. Przecież w zi­
mie nie ma... 

- Milly! Ja muszę powiedzieć ci coś o Guyu! 

Ktoś wszedł do pokoju. Sara była pewna, że to świe­

kra, głos jednak był zdecydowanie męski. 

- Lady Amelio, byłbym bardzo zobowiązany! -

prosił Guy i Amelia natychmiast ruszyła ku drzwiom. 
Sara w ostatniej chwili złapała ją za ramię. 

- Milly, zostań! 
- Bądź rozsądna - syknęła lady Baynham i uśmiech-

background image

301 

nąwszy się porozumiewawczo do Guya, opuściła po­
kój, zamykając za sobą drzwi wyjątkowo starannie. 

Sara, czując, że wpada w panikę, odwróciła się do 

lustra i oczami spłoszonej sarny wpatrywała się w mę­
ską postać zmierzającą w jej kierunku. 

- Czekają już na nas, tak? - spytała lekko zdysza­

nym głosem. 

- Mogą poczekać - powiedział Guy, biorąc ją de­

likatnie za ramiona i odwracając ku sobie. - Saro, 
chciałbym ci powiedzieć... 

- Co? - szepnęła, wpatrując się w niego oczami 

okrągłymi z przerażenia. 

- Czego ty się tak boisz? - spytał szorstko i nagle 

zaklął: - Do diabła, moja cierpliwość już jest na wy­
czerpaniu. 

Przygarnął ją mocno, jego usta natychmiast trafiły 

do jej warg. A ona, jak nakazywał instynkt, natych­
miast je rozchyliła, zarzucając mu ręce na szyję. 

- Guy, co wy wyrabiacie - rozległ się płaczliwy 

głos pani domu. - Wszyscy wprost mdleją z głodu. 
Na pieszczoty będziecie mieli jeszcze mnóstwo czasu! 

- Dobrze, mamo. Zaraz przyjdziemy. 
- Nie! Idziemy już teraz! - oświadczyła bezapela­

cyjnym tonem lady Woodallan, podchodząc do Sary 
i poprawiając jej koronkową suknię, która po uścisku 
Guya nie wyglądała już tak nieskazitelnie. 

Kiedy wracali do gości, Sara zdawała sobie sprawę, 

że loczki znów wysunęły się spod diademu, a policzki 

background image

302 

jej płoną, tak więc goście weselni nie będą mieli wąt­

pliwości, czym zajętą była młoda para w pokoju dla 
dam. Nie to jednak było istotne. Do Sary bowiem do­
tarło, że Guy próbuje jej coś powiedzieć i próby te 
ponawia, więc rzecz musi być ważna. A poza tym... 
poza tym w tym pokoju dla dam już nie po raz pierw­

szy mogła się przekonać, jak wszechwładną moc ma 

nad nią Guy. 

Przyjęcie weselne było bardzo wystawne. Najpierw 

podano gorącą zupę, aby goście odtajali, potem na stole 
pojawił się turbot w sosie ziołowym, następnie deli­
katny kapłon, a na końcu comber z sarny. Sara ma­
chinalnie dziobała widelcem każdą kolejną potrawę, 
zbyt zdenerwowana, aby rozkoszować się jej wybor­
nym smakiem. Na szczęście gładko prowadziła kon­

wersację, z Guyem niezbyt często, zauważyła jednak, 
że on przygląda jej się nieustannie. 

- Saro - szepnął, dotykając jej dłoni. - Chciałbym 

ci powiedzieć... 

- Saro, dziecko drogie - zawołał wesoło jej teść 

z drugiego końca stołu. - Dlaczego wzgardziłaś świą­
tecznym puddingiem? Jest wyborny! 

Guy z rezygnacją machnął ręką, a Sara czuła, że 

zaraz się rozpłacze. 

I wreszcie do sali biesiadnej wniesiono olbrzymi 

puchar weselny, wypełniony kompozycją z najprzed­
niejszych win, wzbogaconą imbirem, muszkatem 
i jabłkami. Hrabia wzniósł toast za zdrowie młodej pa-

background image

303 

ry, wypił pierwszy łyk i przekazał puchar pannie mło­
dej. Sara wypiła potężny łyk, od którego zakręciło jej 
się w głowie. Puchar wędrował z rąk do rąk, wiele 
osób wznosiło toast albo wygłaszało krótką mowę oko­
licznościową. Kiedy w pucharze pokazało się dno, na­
deszła pora na tańce. 

Od stołu Sara wstawała na nieco chwiejnych no­

gach. Sosy do wszystkich potraw doprawione były wi­
nem, a zawartość weselnego pucharu wyjątkowo moc­
na. Z wdzięcznością przyjęła pomoc troskliwego mał­
żonka, który skwapliwie złapał ją wpół, szepcząc do 
ucha: 

- Saro, jak się czujesz? Możemy zaraz się oddalić, 

ale dobrze by było, gdybyśmy przetańczyli choć jeden 
taniec. 

Zwykle na początku grywano dwa szybkie tańce 

ludowe, tym razem jednak pan młody zadysponował 
inaczej i salę wypełniły słodkie dźwięki walca. Pan 
młody wyprowadził oblubienicę na środek i oboje za­
wirowali w upojnym tańcu. A kiedy walc ucichł, go­
ście rzucili się do młodej pary. Wirowali więc dalej, 
przekazywani z rąk do rąk, wśród salw śmiechu i we­
sołych okrzyków. W końcu Sara, zupełnie bez tchu, 
opadła na. krzesło i zażądała natychmiast zimnej le­
moniady. 

Po walcu przyszła kolej na tańce ludowe. Sara fru­

wała z ramion do ramion, jako że każdy dżentelmen 
pragnął zatańczyć z uroczą panną młodą. W tym cza-

background image

304 

sie Guy przeżywał prawdziwe oblężenie, ogłoszono 

bowiem, że damy mogą same wybrać sobie kawalerów 
do tańca, tak więc wszystkie, jak jeden mąż, rzuciły 
się do pana młodego. 

Tańczyli zatem osobno i tylko raz, na króciutko, Sa­

ra przechwyciła spojrzenie Guya, w którym była tę­

sknota i determinacja. Dawał do zrozumienia, że wy­
trzyma te pląsy, bo tak każe obyczaj, ale i tak za chwilę 

będzie tylko z Sarą. Sam na sam. 

Wiedziona jakimś odruchem, wysunęła się z roztań­

czonego tłumu i wyszła do holu. Za oknem, na tle 
ciemnego nieba, wirowały tysiące białych płatków. By­
ło tak pięknie... Narzuciła szybko pelerynę i wybiegła 

na dwór. Szybkim krokiem ruszyła jakąś zasypaną śnie­
giem ścieżką, co pewien czas zerkając w rozświetlone 
okna. Troszkę przestraszona, jak dziecko, które uciekło 
z nielubianej lekcji. Cisową aleją zbiegła w dół, aż do 
rozłożystego dębu. Powietrze było czyste, mroźne, 
śnieg sypał bez przerwy. I nagle Sara, uśmiechnąwszy 
się do tego śniegu, rozpostarła ramiona i zakręciła się 
w kółko. Raz, drugi, szybko, coraz szybciej. Jak jesz­
cze jeden płatek śniegu, wielki, czarny, bardzo czarny 
wśród tej nieskazitelnej bieli. 

- Saro, co ty wyrabiasz?! 

Silne ramiona zatrzymały ją w miejscu. Guy miał 

ośnieżone włosy i rzęsy, pachniał mroźnym powie­
trzem i wodą sandałową, a Sara czuła, że kolana jej 
coraz bardziej drżą. 

background image

305 

- Ja... ja po prostu czułam, że muszę wyjść. 
- Ty szalejesz na śniegu, a ja szaleję z niepokoju 

- mówił zdenerwowanym głosem. - Nie było cię ani 

w sali balowej, ani w twojej sypialni... Szukałem 
wszędzie. Saro, bałem się, że ty odeszłaś. 

- Odeszłam? Dlaczego? I dokąd? 
- Nie wiem. 
Ramiona Guya opadły. Cofnął się nieznacznie i spog­

lądając w ciemne niebo, powiedział cicho: 

- A dlatego, że nie chcesz być moją żoną. 
- Guy... 
- Nie! - krzyknął, odwracając ku niej zmienioną 

twarz. - Proszę, wysłuchaj mnie. Cały dzień próbuję 
ci powiedzieć... 

- Renshaw, niech mnie kule biją! - rozległ się tu­

balny głos z ciemności. - Jak się macie, moi drodzy! 
Przybyłem wznieść toast za wasze zdrowie! 

- To sir Ralph - szepnęła Sara. - Chyba znalazł 

klucze do piwniczki z winem. 

- O, nie, panienko! - zaprotestował obsypany śnie­

giem wielkolud, stając nagle przed nią. - To woda 
źródlana, która orzeźwia lepiej niż najprzedniejsza 
brandy! A mnie wyleczyła z gorączki. Musiała zresztą, 
bo niczego innego do picia w domu nie było! 

Uczyniwszy to wyznanie, sir Ralph wyciągnął ra­

miona i niemal zgniótł Sarę w potężnym uścisku. 

- Dużo szczęścia, droga kuzynko! 
- Dziękuję, drogi kuzynie - śmiała się Sara, wy-

background image

306 

suwając się z jego objęć i biorąc go pod rękę. - Sir 

Ralphie, zapraszamy serdecznie do środka. Proszę 
wziąć udział w naszej uroczystości. 

Wrócili do domu po śladach Sary. W holu sir Co-

vell, wyzwoliwszy się z peleryny, jeszcze raz złożył 
życzenia, całując kuzyneczkę po ojcowsku i serdecznie 
ściskając dłoń Guya. 

- Dziękujemy, milordzie. I raczy pan wybaczyć, że 

nie będziemy towarzyszyć mu do sali balowej - mówił 
Guy gładko, wszelako z trudem hamując zniecierp­
liwienie. - Mam z żoną ważną kwestię do omówienia, 
bardzo pilną... 

Sir Ralph porozumiewawczo mrugnął okiem. 

- Rozumiem, wszystko rozumiem, młodzieńcze! 

I nie kłopocz się, sam znajdę drogę. 

Uśmiechnął się jeszcze raz i dziarskim krokiem ru­

szył w stronę drzwi, zza których dobiegały dźwięki 
muzyki. Drzwi otworzyły się przed nim same, na progu 
stanęła lady Woodallan. 

- Ścielę się do nóg, łaskawa pani - zagrzmiał na 

cały hol imponujący bas sir Covella. -I pytam od razu, 
czy nie chciałaby pani spróbować krystalicznie czystej, 
cudownie orzeźwiającej wody z mojego źródła? 

Lady Woodallan, uśmiechając się niepewnie, wy­

mówiła się grzecznie i szybkim krokiem umknęła do 
Sary i Guya. 

- A któż to taki? - spytała półgłosem, wskazując 

oczami na olbrzyma, znikającego w drzwiach sali 

background image

307 

balowej. - Czy był zaproszony? I chyba troszkę... 
pijany? 

- Zaręczam, że tylko wodą źródlaną - wyjaśniła 

ze śmiechem Sara. - To sir Covelł, mój kuzyn o dość 
wątpliwej reputacji, wydaje się jednak, że zamierza wy-
szlachetnieć, a przede wszystkim zrobić interes na wo­

dzie ze swego źródła. Proszę wybaczyć... 

- Nic się nie stało, moja droga - uspokoiła ją świe­

kra. - Niech kuzyn bawi się razem z nami. Wy też 
powinniście wrócić do sali balowej. 

- Nie, mamo - zaprotestował kategorycznym to­

nem Guy. - Wszyscy świetnie się bawią bez nas! Poza 
tym Sara natychmiast musi się przebrać, bo brodziła 
w śniegu. No i co najważniejsze, ja muszę z nią po­
rozmawiać. I to w cztery oczy! 

- Ależ Guy! - jęknęła hrabina. - Nie wypada, że­

byście oddalali się tak wcześnie! Poza tym, zgodnie 
z obyczajem, powinniśmy wszyscy uroczyście odpro­
wadzić Sarę do sypialni, trzeba też pomóc jej zdjąć 
suknię... 

- Sam ją odprowadzę - oświadczył zdesperowany 

Guy, chwytając Sarę za rękę. Po kilku minutach byli 

już w pokoju nowożeńców. 

- To straszne - śmiała się Sara, z trudem łapiąc od­

dech. - Twoja matka na pewno nie życzy sobie, żeby 

jej synowa zachowywała się tak osobliwie! 

Guy zamknął drzwi i dla większej pewności, że nikt 

ich nie otworzy, oparł się o nie całym ciałem. 

background image

308 

- Saro, muszę z tobą porozmawiać. 
- Wiem. Próbujesz to zrobić przez cały dzień. 
- Tak. Próbuję. A więc, Saro... Nie, Saro, twoja 

suknia jest zupełnie mokra od tego śniegu. Musisz na­

tychmiast się przebrać. Ja... ja wyjdę na chwilę. 

Ruszył ku drzwiom wiodącym do garderoby. Za­

trzymał go drżący głos: 

- Guy, twoja matka miała rację. Nie poradzę sobie 

z tą suknią. Tam z tylu są guziczki... Przez całe plecy. 
Czy mógłbyś je rozpiąć? 

- Naturalnie - oświadczył Guy energicznym gło­

sem osoby chętnej do niesienia pomocy innym. Zdjął 
z Sary mokrą pelerynę i rozwiesił na krześle przed ko­
minkiem. Potem jego mocne palce zręcznie rozpinały 
guziczki. Jeden, drugi, trzeci... Kiedy dotykał kolej­
nego guziczka, palce, choć nadal bardzo sprawne, drża­
ły jeszcze bardziej. Tak samo drżała Sara. 

Ostatni guziczek, i dłoń Guya delikatnie przesunęła 

się po jej plecach, przykrytych już tylko cieniutką ba­
tystową koszulką. 

- Gotowe - powiedział zachrypniętym głosem 

i natychmiast znikł w drzwiach garderoby. 

Sara zsunęła suknię, potem zdjęła bieliznę, zostając 

w samej koszulce. Wszystko było mokre. Co ją pod-
kusiło z tym bieganiem po śniegu? Spojrzała w okno. 
Ciemna, mroźna noc, śnieg sypał nadal. A w tej sy­
pialni jest jasno i ciepło, ogień płonie w kominku... 
Cichy szmer w garderobie przypomniał jej, że Guy za-

background image

309 

raz wróci. Zdjęła szybko koszulkę i włożyła jedyną su­
chą część garderoby, jaką miała pod ręką. Nocną ko­
szulkę z najcieńszego batystu, a na nią peniuar w pięk­
nym odcieniu eau-de-nil. Kiedy szczotkowała włosy 
przed lustrem, wszedł Guy w granatowym szlafroku. 

Przez krótką chwilę patrzyli na siebie, potem Guy 

wypowiedział zdanie, które tego dnia słyszała już wie­
lokrotnie: 

- Chciałbym ci coś powiedzieć. 
Rozejrzał się. W sypialni było tylko jedno krzesło, 

wziął więc Sarę za rękę i podprowadził do łóżka. Serce 
Sary biło jak szalone. Guy usiadł, ona też, jak najdalej 
od niego, w nogach łóżka. 

Zapadła cisza. 
Po chwili Sara odezwała się błagalnym tonem: 

- Guy? Powiedz mi, proszę, bo zaczynam się bar­

dzo niepokoić. 

Tym bardziej że posępna twarz małżonka nie wró­

żyła niczego dobrego. 

- Wybacz, Saro - zaczął zakłopotany, nerwowo 

przeczesując palcami włosy. - Przez cały dzień nie 
mogłem doczekać się chwili, kiedy uda mi się pomówić 
z tobą na osobności. A teraz sam nie wiem, od czego 
zacząć. Wczoraj wieczorem pukałem do ciebie. Wiesz 
o tym? 

- Tak. Twoja matka powiedziała, że nieszczęście 

gotowe, jeśli narzeczony zobaczy oblubienicę w noc 
przed ślubem. 

background image

310 

- Dla mnie nieszczęściem była niemożność rozmó­

wienia się z tobą - powiedział Guy przygnębionym 
głosem. - Wieczorem odbyłem długą rozmowę z oj­
cem. I on... on uświadomił mi, że moje postępowanie 
wobec ciebie było bardzo niewłaściwe, od samego po­
czątku. Najpierw, w Bath, rzuciłem ci w twarz osz­
czerstwo, potem wymusiłem na tobie zgodę na mał­
żeństwo. W Blanchlandzie ukrywałem prawdę, jedno­
cześnie o wszystko obwiniając ciebie... Moja duma 
nie pozwalała mi przyznać nawet przed samym sobą, 
że postępuję źle. A teraz, przez te ostatnie dni, byłem 
dla ciebie tak przykry, z rozmysłem unikałem twego 
towarzystwa... 

- Przestań! - krzyknęła Sara, niezdolna wysłuchi­

wać tej listy przykrości i niepowodzeń. - Ja też nie 

jestem bez winy, przecież to przeze mnie wszystko tak 

się pogmatwało. Guy, proszę, nie mówmy już o tym, 
zapomnijmy... 

- A więc przebaczasz mi? Saro, nie wyobrażasz so­

bie, jaki jestem szczęśliwy! Bo muszę ci wyznać... Sa­
ro, moje uczucie narodziło się tak gwałtownie, tak 

szybko, jeszcze zanim miałem sposobność dobrze cię 

poznać. 

- Teraz też jeszcze dobrze mnie nie znasz - ode­

zwała się cichutko Sara, spoglądając na niego nieśmiało 
spod rzęs. 

- Znam. Na Boga, Saro, przecież wiem... Masz 

piękną twarz i piękną duszę. Jesteś bardzo dzielna 

background image

311 

i jednocześnie tak delikatna. Ja cię kocham, Saro! Saro, 

dlaczego płaczesz? 

- Nie wiem - przyznała uczciwie. - Chyba ze zde­

nerwowania. Naprawdę mnie kochasz? 

- Kocham, kocham całym sercem. Więc dla­

czego płaczesz? Czy dlatego, bo jest ci to niemiłe? 

Saro? 

Na twarzy Guya malowała się teraz całkowita bez­

radność. 

- Saro? Ty mnie nie kochasz? 

- Ja? - Załzawiony uśmiech Sary był pełen szczęś­

cia. - Guy, ja też cię kocham. Całym sercem. Jaki z pa­

na głuptas, lordzie Renshaw! 

A Guy był już przy niej, tuląc ją do siebie jak naj­

większy skarb. 

- Przeżyliśmy niezły galimatias, Saro. Ale najważ­

niejsze, że jesteśmy razem. 

Jego palce delikatnie głaskały aksamitny karczek 

żony, przykryty kaskadą złocistobursztynowych locz­

ków. Poły męskiego, granatowego szlafroka rozchyliły 

się, pod spodem nie było nic, jedynie gładka skóra, 

pachnąca drzewem sandałowym. Nad obojczykiem za­

głębienie.. . Usta Sary przywarły do tego miejsca, tylko 

na moment, bo Guy już podrywał jej głowę, już 

całował, łapczywie, żarliwie, już obejmował smukłe 

ciało w koszulce z najcieńszego batystu i zwiewnym 

peniuarze... 

background image

312 

W sypialni panował ziąb, Sarze było jednak roz­

kosznie ciepło pod grubą kołdrą, szczelnie otulającą 

ją i jej małżonka, władczo obejmującego żonę silnym 

ramieniem. 

- Guy - szepnęła. 

Obudził się natychmiast. Spojrzał półprzytomnie zaspa­

nymi oczami i jeszcze mocniej przygarnął ją do siebie. 

- Saro, moja... - szepnął jej do ucha. - Czy jesteś 

zadowolona? 

- O, tak - wymruczała. 
- Może... powtórzymy? 
- Nie wiem, milordzie - odezwała się nagle bardzo 

układnie. - Chyba pora jest niezbyt stosowna. Czy już 
ranek? 

- Wątpię. Jest jeszcze bardzo ciemno. Nie słychać 

też, żeby ktoś kręcił się po domu. 

Guy ziewnął szeroko i wychylił się z łóżka, żeby 

zapalić świecę stojącą na stoliku. Kołdra zsunęła się, 
płomień świecy oświetlił wspaniały, muskularny tors. 
Sara spojrzała łakomie, więc on, za karę, pociągnął ją 
za jeden z bursztynowych loczków. Chciała chwycić 
go za rękę. Drugi koniec kołdry, chroniący jej nagość, 
opadł na łóżko. 

- Mówiłem już, że cię kocham? - pytał Guy, biorąc 

Sarę w ramiona. 

- Tak, tak, ale mów jeszcze, kochany, a ja potem 

powtórzę tyle samo razy... 

background image

313 

Obudziło ich dyskretne pukanie do drzwi. Guy na­

rzucił szlafrok i poszedł otworzyć. Sara, kryjąc się 
w łóżku za kotarą, gorączkowo naciągała koszulkę 
i peniuar. Guy wrócił po chwili, niosąc tacę ze śnia­
daniem. 

- Mama powiedziała, że na pewno zgłodnieliśmy. 

Ciekawe, po czym? Zupełnie nie mam pojęcia - śmiał 
się, stawiając tacę na stole. - Co my tu mamy? Chleb, 
masło, jajka... No i niespodzianka! 

Roześmiał się i teatralnym gestem wskazał na ol­

brzymi dzbanek. 

- A co w środku? - pytała Sara. 
- Nie domyślasz się? Woda! Czysta, źródlana 

woda. 

Nalał wody do szklanek i śmiejąc się wesoło, mówił 

dalej: 

- Mama twierdzi, że przy śniadaniu nikt nie stronił 

od tej wody! Wszyscy wychwalali ją pod niebiosa. Jest 
to ponoć cudowny medykament dla tych, którzy, ule­
gając podszeptom szatana, pofolgowali sobie wczoraj 
w spożywaniu mocniejszych trunków. Hm... niezła. 
Mam nadzieję, że twój kuzyn tym razem wsiadł na 
właściwego konia. 

- Daj Boże, żeby mu się powiodło - westchnęła 

Sara. - Blanchland pozbędzie się swej ponurej sławy. 

- Ale to Blanchland sprawiło, że wszyscy są szczęś­

liwi. Oliwia odzyskała rodzinę, a w dodatku dostała Ju-
stina Lebetera. Amelia i Greville połączyli się na zawsze, 

background image

314 

a sir Ralph ma swoją wodę źródlaną i jasno patrzy 
w przyszłość! Jednak najwięcej szczęścia miałem ja, 

prawda? 

Jego zręczne palce już rozwiązywały węzeł paska 

peniuaru, ten węzeł, który przed paroma minutami Sara 
zawiązywała tak starannie. 

- Tak, ja - szeptał, szukając jej ust. - Blanchland 

dał mi ciebie, Saro. Dał mi szczęście na całe życie.