background image

 
 
 

ANTONI MARCZYŃSKI 

 
 
 

DWUNASTY TELEWIZOR 

OPOWIEŚĆ SENSACYJNA 

 

ZŁOTA PODKOWA 40 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1959

 

background image

 
 

PODEJRZANIE zachowujący się elegant znowu przystanął przed taką gablotką sklepo-

wą, której tylną ściankę tworzyło lustro. Zapragnął sprawdzić jeszcze raz, czy nie odkleja mu 
się  fałszywy  wąs,  jakim  chciał  zasłonić  swą  charakterystyczną  brodawkę  koło  nosa,  i  czy 
peruka  z  czarną  bujną  czupryną  nie  zjechała  nieco  w  tył  albo  na  bok  po  łysinie  spoconej  ze 
strachu. 

— Wszystko w porządku — stwierdził z ulgą i znowu zakrył swe bure oczy ciemnozie-

lonymi szkłami okularów całkiem zbędnych teraz, gdy słońce zachodziło. — Nawet ona nie 
poznałaby mnie dzisiaj, a przecież najęty zbir nigdy nie ujrzy mego prawdziwego oblicza — 
mruczał dla dodania sobie odwagi. 

Choć  żadne  wehikuły  nie  pędziły  tędy  chwilowo,  przeszedł  w  poprzek  jezdni  dopiero 

wówczas,  kiedy  na  skrzyżowaniach  ulic  zakwitły  czerwone  światła  regulujące  ruch  kołowy 
wzdłuż bulwaru portowego. Potem wsunął dłoń do kieszeni, by zbadać po raz piąty lub dzie-
siąty,  czy  nie  ulotnił  się  z  niej  rewolwer  kupiony  onegdaj.  Wreszcie  odważył  się  wejść  do 
knajpy, o której tyle czytał, a której oszklone drzwi długo dziś obserwował z przeciwległego 
chodnika.  

Nad  drzwiami  wisiał  odrapany  szyld  z  napisem  YOUR  LAST  HOPE,  czyli  TWOJA 

OSTATNIA NADZIEJA, lecz beznadziejnością i złymi zapachami wionęło elegantowi w twarz 
wnętrze tej brudnej tawerny, „rzadziej odwiedzanej przez żeglarzy niż przez życiowe wraki i 
chwilowo bezrobotnych prze ślepców” jak pisano o niej w brukowcach nowojorskich. 

Omiótłszy  nieufnym  spojrzeniem  bywalców  knajpy,  przeważnie  zarośniętych,  obszar-

panych i ponurych, przybysz usiadł na pierwszym z szeregu wysokich taboretów przy ladzie. 
Po jej drugiej stronie krzątał się podobny do małpy barman, którego muskularne ręce, obnażo-
ne po łokcie, pokrywała mozaika wytatuowanych bohomazów. 

Tak, to był niewątpliwie Luiggi Strano, „goryl” dla obcych, „papa” dla swoich, osławio-

ny protektor wykolejeńców i kryminalistów, o którym reporterzy  wypisywali niewiarygodne 
okropności. Wypisywali je bezkarnie, gdyż Luiggi, jak gdyby lubił wszelką „reklamę” w pra-
sie,  nigdy  nie  zaskarżył  żadnej  gazety  o  pokaźne  odszkodowanie  wbrew  radom  ze  strony 
licznych ambulance chasers, poślednich adwokatów polujących na klienta wszędzie, nawet w 
karetce pogotowia ratunkowego wiozącej ofiarę jakiegoś wypadku. 

— Buona seraGood evening. Witam nowego klienta. Co pan wypije? 
— Parę kolejek najdroższej whisky, jaką tu macie — zaczął elegant w peruce, próbując 

także swój styl i głos zmienić z nadmiaru przezorności. 

— Mam wszystko, nawet szampitra. Ale co pan zwykle żłopie i z czym? 
— Zwykle pijam Haig and Haig. Bez żadnej mieszanki. 
— Bene. Ja też nie rozwadniam szlachetnych cieczy... Lodu ile? 
— Wystarczą mi dwie kostki przeciętnej wielkości. 
— Time is money, mówią miejscowi. Zatem wal pan prosto z mostu, jaki łotr ci potrze-

bny  i  do  czego  —  rzekł  barman  trochę  ciszej,  wrzuciwszy  do  szklanki  lód  i  wylawszy  nań 
kieliszek whisky z butelki, która stała w głębi za szeregiem flaszek z wódkami tańszych firm. 
— Bo facet jak pan, w ubraniu za sto dolarów i z białymi paluchami, które widać nie potrze-
bują harować, może chlać Haiga w barach pierwszej klasy, a nie ostatniej. Tak? 

— Powiedzmy, że jestem turystą, który tu wszedł z ciekawości. 
— Male! Źle pan zmyśla! Turyści nie robią maskarad i wytrzeszczają ciekawe oczy, a 

pan  je  zakrywa...  Jeśli  burżuj,  jak  pan,  przyłazi  do  mej  spelunki  w  portowych  zaułkach,  to 
tylko po to, by nająć sobie fachowego złoczyńcę! Tak czy nie, panie Green? 

— Tak, ale czemu nazwał mnie pan „Zielonym”? 
— To zwykłe moje miano dla debiutantów. Gdy pan będziesz moim klientem częściej, 

zafasujesz  inne  nazwisko,  byle  nie  Smith,  bo  Smithów  jest  pono  dwa  miliony.  Teraz 

background image

baczność, panie Green, zadam najważniejsze pytanie. Ala pierw zakurz se pan papierosa lub 
cygaro, jeśliś jest palący. 

— Owszem, jestem i chętnie zapalę. Jakież to pytanie? 
— Czy najmita potrzebny jest panu do... do  m o k r e j  roboty? 
Elegantowi  w  peruce  zaczęły  dłonie  dygotać  tak,  że  zmarnował  dwie  zapałki  zanim 

zdołał zapalić papierosa. Potem zaciągnął się zbyt mocno i zakasłał. 

— Co pan rozumie przez... przez mokrą robotę? — wykrztusił. 
— Ano, mokrą od krwi, jak przy podrzynaniu gardzieli, albo... 
— Dość, dość! Niedobrze mi się robi na samą wzmiankę o krwi. 
—  To  widzę.  A  jednak  spietrał  się  signor  przy  mym  pytaniu.  Czy  ubzdurało  się  panu 

niefachowo, że mokra robota to utopienie kogoś? Albo wlanie mu do paszczy płynnej truci-
zny? 

— Ależ ja nie chcę wynająć truciciela, tylko... uwodziciela. 
— Żeby dostać rozwód bez nakazu płacenia czegoś żonie zdybanej na... 
— Znów pan chybił, panie Strano, bo ja już dawno owdowiałem. Idzie mi o syna, któ-

ry... Ach, czyż muszę w swe rodzinne sprawy wtajemniczać obcego? 

— Si, si signore. Jestem nie tylko pośrednikiem, ale i opiekunem tych biednych wyko-

lejeńców,  którzy  was,  bogaczy,  wyręczają  w  gwałceniu  ustaw  i  w  narażaniu  się  na  prawne 
skutki tegoż, jak gada mój kauzyperda... Zresztą wtajemniczenie mnie leży głównie w intere-
sie pańskim. 

— Jakim sposobem? 
— Im więcej pan mi powie, tym odpowiedniejszego naraję mu speca, żeby skutek mógł 

być murowanie pewny i... bezpieczny dla nas. 

— To mnie przekonało... Sprawa jest prosta, ale delikatna. Mój syn Ray zadurzył się w 

chytrej kobiecie z niższych sfer i z niewyraźną przeszłością. Nie obchodzą  go jej dawne ro-
manse, rzekł mi kiedyś, ale nie wybaczyłby jej niewierności wobec niego. Postanowiłem więc 
wynająć  donżuana,  który  zbałamuci  Urszulę  i  da  się  przyłapać  z  nią  w  sytuacji  tak  drasty-
cznej, by to wyleczyło mego naiwnego synka z niestosownej miłości i z chęci do pochopnej 
żeniaczki  ...  Czy  ojcowska  troskliwość  o  przyszłe  szczęście  jedynaka  nie  usprawiedliwia 
mojej wizyty tutaj?  

— Certamente! Nareszcie kapuję, po coś pan przylazł — łgał z kolei barman, daremnie 

usiłując odgadnąć, jakie większe łajdactwo kryć się może za parawanem streszczonej mu sy-
tuacji, która wcale nie wymagała perukowej maskarady troskliwego taty ani denerwującej go 
mokrej roboty. Czy jej ofiarą nie miała paść owa Urszula? — Wśród moich łotrzyków mam 
też doświadczonych kobieciarzy. Chcąc wybrać najstosowniejszego z nich, muszę znać cechy 
pańskiej niedoszłej synowej. Czy to głupia lala, czy donna naszpikowana wiedzą? 

— Raczej sprytem, wyrachowaniem i chciwością — odparł pan w peruce i bezwiednie 

zacisnął pięści. — Udaje diablica cnotliwą, sentymentalną i przywiązaną do swojej pracoda-
wczyni, tak jakby naprawdę chciała ją pielęgnować i obsługiwać do końca jej dni. 

— Al fine, hm! Ileż ona ma lat? 
— Przeszło pięćdziesiąt i ma zatłuszczenie serca, czyli może umrzeć wnet. 
— Corpo di Baccho! Urszula jest starsza niż pan, jej upatrzony teść? 
—  Sądziłem,  iż  pan  pyta  o  wiek  jej  zamożnej,  a  skąpej  chlebodawczyni.  Natomiast 

Urszula, która zdaje się liczy na spadek po niej, ma lat trzydzieści podobno. 

— To też antyk jak na pannę w Ameryce. 
— Ona nie jest panną od dawna. Miała pono dziewiętnaście lat, kiedy poślubiła mary-

narza, który rok później zginął w jakiejś katastrofie. 

—  Zatem wdówka. Jeszcze wierna nieboszczykowi, lecz już mocno znudzona dziesię-

cioletnim postem, choćby nieścisłym. Tak, to memu specjaliście ułatwi misję. 

— Czyli zmniejszy mi koszty — wnioskował elegant zbyt pochopnie. 

background image

—  Moja  taryfa  jest  stała.  Za  poznanie  klienta  z  fachowym  uwodzicielem  albo  mordo-

bijcą, lub kieszonkowcem biorę tylko pół setki od najmującego. A najmita płaci mi dziesięć 
procent tego, co zdoła wydoić od klienta... Tańszego pośrednictwa pan nie znajdzie w całym 
mieście!  

— Wspomniał mi o tańszym kelner... tam, gdzie jadam obiady, Grek... 
—  Strzeż  się  pan  Greków!  Zawsze  tańsi  z  początku,  w  kosztorysie,  a  potem  doliczają 

tyle nieprzewidzianych wydatków, że są trzy razy drożsi niż my, Włosi. Z pewnością przez tę 
brudną  ich  konkurencję  Rzym  musiał  podbić  Grecję,  jak  to  widzieliśmy  na  filmie...  Quindi, 
consequently, czy bawi się pan z nami, czy z Grekami? 

— Z wami, oczywiście że z wami. I już płacę pańskie... ech, honorarium. 
— Benissimo! Przygotuj pan forsę, ja tymczasem poślę po Vidala. 
— Kto to? Gdzie mieszka? Jak długo będę czekać? 
—  Oh!  oh!  ile  pytań!  On  mieszka  prawie  naprzeciw,  w  przytułku  dla  pogorzelców  i 

bankrutów,  bo  teraz  jest  rozbitkiem.  Ale  tenże  Kubańczyk  był  ongi  „żigolakiem”  w  najle-
pszych dansingach i baby szalały za nim! 

Nie  potwierdził  tej  reklamy  jego  obecny  wygląd.  Wpadł  bowiem  wkrótce  do  tawerny 

TWOJA OSTATNIA NADZIEJA przystojny, lecz nędznie ubrany, wychudły, blady, szpakowa-
ty brunecik, głodny snadź potężnie, skoro najpierw porwał i wepchnął sobie do ust całą garść 
silnie  solonych  maleńkich  precelków,  jakimi  barmani  podsycają  pragnienie  klientów.  Nie 
różnił się bardzo od innych tutejszych obszarpańców, tymczasem tego wymoczka w rozdartej 
koszuli  i  wyświeconych  portkach  przedstawił  Luiggi  Strano  najnowszemu  swemu  klientowi 
jako Vidala Bazukę „do niedawna mistrzowskiego tancerza i uwodziciela, któremu nie oparła 
się dotychczas żadna kobieta”. 

—  Trzeba  go  tylko  stosownie  przyodziać,  wystroić,  i  podkarmić,  jeżeli skutek  ma  być 

niezawodny  —  dodał  z  naciskiem  —  i  jeżeli  panu  zależy  na  rychłym  skompromitowaniu 
pańskiej przyszłej czy niedoszłej synowej. 

Luiggi chciał zapewnić dobre „wyżerki” Vidalowi, którego lubił pomimo jego irytującej 

głupoty. Panu w peruce zaś dogadzało podwójnie, że eks-żigolo był tak wygłodzony. Dostar-
czało  to  pretekstu  do  tresowania  go  w  jadłodajniach,  a  nie  tutaj,  pod  okiem  gorylowatego 
opiekuna, no i głodni nędzarze sprzedają swe usługi znacznie taniej niż ludzie syci. Tak rozu-
mując, pan Green wylewnie zaprosił Vidala na obfitą kolację do pobliskiej garkuchni. 

— Potem, gdy sprawię panu nowe ubranie, będziemy stołowali się w lepszych restaura-

cjach, ale dzisiejszy pański wygląd zwracałby na nas uwagę. 

— A tego pan Green woli  u n i k a ć — dorzucił Luiggi złośliwie, po czym ryknął na 

Vidala. — Durny preclożerco, nie zapychaj sobie brzucha podłym ciastem, gdy burżuj chce ci 
fundnąć mięsną kolację z deserem. 

— Dobrze radzisz, papo. A co będę robił dla tego pana? 
— Ja panu udzielę wszelkich informacji i wskazówek... 
— Później, panie Green. Najpierw ja mu dam ogólną instrukcję... Słuchaj, Vidalku — 

masz po pierwsze uwodzić jakąś Kordulę czy Urszulę aż do skutku, po drugie — dać się z nią 
przyłapać,  po  trzecie  —  narazić  się  na  cięgi  od  rywala.  Basta!  To  już  wszystko!  Nie  daj  się 
namówić  na  żadne  dodatkowe,  niby  zyskowniejsze  zajęcia,  bo  do  tych  ty  się  nie  nadajesz  i 
wsiąkniesz, capisci? — pouczał Luiggi swego ulubieńca ku bezsilnej wściekłości pana w pe-
ruce. — Za żadną cenę nie przykładaj łap do zgwałcenia piątego przykazania, które brzmi...? 
No, jak, ty kubański papisto?  

— Piąte, papo? Zdaje mi się, że piąte, to „nie kradnij!” 
— Kraść, łgać i cudzołożyć możesz, z tego cię mój kauzyperda wykręci. Tylko nie zabi-

jaj,  bo  jeśli  nie  fachowiec,  dyletant  i  greenhorn  bierze  się  do  mokrej  roboty,  spali  go  suchy 
prąd! 

— Oh, shut up! — wybuchnął rzekomy Green,  ale zreflektował się w mig, że ryzyko-

background image

wnie  jest  mówić  „stul  gębę”  do  protektora  rzezimieszków  w  ich  norze.  Przeprosił  go  więc  i 
wyjaśnił, iż jest człekiem wielce zabobonnym... — A pan kracze posępnie i kracze, choć złe-
go licha nie należy kusić. 

— W pańskim tchórzostwie moja nadzieja — odparł Luiggi i trzepnął po łapie Vidala, 

który  znów  sięgał  po  precle.  —  Ty  nigdy  nie  zmądrzejesz,  amico  carissimo?  Więc  zostań 
osłem, skoro ci to służy, ale mnie przynoś uczciwe dziesięć procent od każdej zaliczki, jaką 
wyciśniesz z tego chyba jeszcze nie milionera, lecz z pewnością już burżuja... A rivederci! 

— Czy pan musi płacić mu haracz? — judził Green, ledwie wyszli z knajpy. 
—  Na  razie  tak  —  odparł  Vidal  Bazuka  po  głębszym  namyśle.  —  Ale  przestanę  go 

bogacić, skoro tylko życie zbrzydnie mi do cna. Pan wie, pospolitego samobójstwa nie wolno 
mi popełnić. 

— Dlaczego nie? — sondował dalej inteligencję świeżego najmity. 
— Bo to grzech śmiertelny, a matka kazała mi być dobrym katolikiem. Więc nie powie-

szę  się  ani  nie  otruję.  A  jak  mi  nędza  dokuczy,  po  prostu  kiwnę  Luiggiego  na  kilkadziesiąt 
dolarów albo zbujam wobec szajki, że go naciąłem w rozliczeniu. I o ile zakład, że najbliższej 
nocy dostanę pałą w łeb i zafasuję cichy pogrzeb morski koło portu? — Vidal śmiał się długo 
z  tego  „dowcipu”  własnego  chowu,  po  czym  konkludował:  —  Luiggi  na  ogół  opiekuje  się 
nami jak ojciec, dlatego nazywamy go papą. Adwokatów i szpital za nas płaci, ale nie przeba-
cza tym, którzy go oszukali lub próbowali ocyganić. 

Dowiedziawszy się o tej mściwości „goryla”, postanowił rzekomy pan Green spotykać 

się z swym najmitą jak najdalej od portowej knajpy YOUR LAST HOPE

Natomiast odwiedzał tę spelunkę po każdej zaliczce otrzymanej od nowego pracodawcy 

przystojny Vidal Bazuka, którego wygląd zewnętrzny poprawiał się z dnia na dzień. 

—  Nie  podobał  mi  się  twój  nowy  forsodawca,  ten  obłudny  tchórz  Green.  I  miałem 

ochotę jego przyprawione kłaki wcisnąć mu do gęby za to „shut up”, a potem faceta wykopać 
za  drzwi  —  wyznał  raz  Luiggi.  —  Ale  dziś  widzę,  że  on  dba  o  ciebie.  Vidalku,  i  tuczy  cię 
uczciwie jak wieprzka przed Wielkanocą, choć Pasqua już minęła. 

— To nie Green mnie tuczy, to señora Ursola Orda! 
— Orda? Hm, nie amerykańskie nazwisko. A jakaż jest ta Urszula? 
— Ah, qué rubia, qué hermosa! — zapiał Kubańczyk w zachwycie. 
— Blondynki bywają tlenione, a ich piękność tworzą kosmetyki. 
— W niej nie ma nic sztucznego! Ma naturalnie złociste oczy i... 
— Możliwe. Oczy przemalować trudno. 
— ... i złociste włosy, a przy tym szczerozłote serce! Aż mi wstyd, że na tę dobroć serca 

musiałem  nabrać  ją  zaraz  w  pierwszym  dniu  naszej  znajomości.  Zagrałem  bezrobotnego 
żeglarza, który próbuje zarobić na życie jako domokrążca sprzedający drobiazgi. Wzruszyłem 
Urszulę do łez zełganą historyjką i udanym omdleniem z głodu na progu jej kuchni.  

Nakarmiła mnie do syta i poleciła przychodzić do niej tam, w Forest Hills, na podobną 

wyżerkę  choćby  co  dzień,  dopóki  nie  znajdę  sobie  pracy...  Ach,  jakiż  ze  mnie  podły  łgarz  i 
łotr! 

Szczere  zawstydzenie  zadźwięczało  w  końcowym  okrzyku  starego  cynika,  lecz  Luiggi 

Strano nie pochwalał budzących się skrupułów. 

— Co za osioł! Zamiast być dumnym, że wymyślił taki podstęp i... 
—  To  nie  ja,  to  Green!  —  wtrącił  Vidal.  —  On  mi  kazał  właśnie  tak  kłamać,  bo  zna 

skądś charakter Urszuli i również wie, że jej mąż, który zginął, był marynarzem. Gdyby nie 
drobiazgowe  wskazówki  Greena,  kto  wie,  czy  zdołałbym  tak  prędko  zaznajomić  się  z  nią. 
Urszula bowiem jest wściekle nieprzystępna... i cnotliwa. 

—  Sapristi,  tyś  wyszedł  z  wprawy  i  zardzewiał,  aż  wstyd!  Czy  codziennie  mój  popi-

sowy donżuan dostaje od Greena nową lekcję, jak się uwodzi wdówkę? 

—  No,  tak  źle  nie  jest,  papo  —  obruszył  się  Vidal  Bazuka.  —  Nie  Green,  ale  mój 

background image

osobisty czar sprawia, że gawędzimy sobie z Urszulą dzień w dzień. 

— Gawędzicie sobie w jej sypialni? — zaciekawił się Luiggi. 
— Tam jeszcze nie... Wszędzie, tylko nie tam! — poprawił się Vidal. 
— Może to i lepiej, że z deserem zwlekasz, gdyż zwłoka pozwoli nam dłużej naciągać 

starszego Greena. Zapewne przestaniesz mu być potrzebny, skoro osiągniesz to, czego żądał. 
I znów będziesz bezrobotny. 

Innym razem „goryl” Luiggi Strano zapytał o młodszego Greena. 
—  Ray  mu  na  imię,  jak  napomknął  jego  ojciec.  Ray,  to  zdrobnienie  od  Raymond,  po 

włosku Raimondo. Cóż on na twe codzienne umizgi do jego panny? 

—  Nigdy  nie  spotkałem  go  dotychczas.  Starszy  Green  zakazał  mi  wspominać  o  Rayu 

przy Urszuli, ponieważ to by  ją spłoszyło i odstręczyło ode mnie, jak twierdził. Usłuchałem 
go, lecz wczoraj, gdy siedzieliśmy we dwoje i w bardzo sentymentalnym nastroju, zapytałem 
ją, czy jej serce jest wolne. 

—  Któraż  cwana  wdówka  odpowie:  „chwilowo  zajęte,  ale  stań  se  pan  w  ogonku,  to 

kiedyś się doczekasz”? 

— Pomyślawszy sobie coś podobnego, piłowałem ją dalej pytaniami o jej fatygantów i 

kandydatów do tak zwanej ręki. Nie wymieniła żadnego! Powiedziałem,  że trudno mi uwie-
rzyć, by tak ładna i młoda kobietka jak ona nie  miała żadnych wielbicieli. „Wielbicieli mie-
wałam, owszem” — przyznała wesoło, „ale każdy z nich ostygł w zapałach i zniknął, gdy go 
ostrzegłam, że ja nie reflektuję na romans, tylko na małżeństwo”. 

— Guarda, bambino, guarda! Żeby ona ciebie nie zawlokła do ołtarza! 
—  Jestem  bezdomny  i  bezrobotny.  Któraż  chciałaby  takiego  golca  na  męża?  — 

westchnął Vidal Bazuka. — Wracam jeszcze do wczorajszej rozmowy z nią. Zaryzykowałem, 
zbujałem, iż obiło mi się o uszy, że z panią  Orda żenić się chce jakiś student imieniem Ray 
czy  Raymond,  ale  jego  rodzice  są  temu  przeciwni.  Mówiąc  to,  obserwowałem  Urszulę  naj-
uważniej i trzymałem ją za przegub dłoni, by czuć jej puls. 

— Czy bił szybciej? Zbladła? Spadła z krzesła lub z twych kolan? 
— Nic takiego, tylko uśmiała się do rozpuku z tej „najgłupszej plotki”, jak to nazwała. 

Potem zapewniła mnie, że nie flirtowała w Ameryce z żadnym studentem. Że nie poślubiłaby 
nigdy mężczyzny młodszego od niej choć o rok. a cóż dopiero o lat kilkanaście! Że w ogóle 
nie wypada jej wyjść za mąż, dopóki żyje jej pracodawczyni... 

— Come! Jak? To brzmi podejrzanie. Czemu nie wypada? 
— Bo z wdzięczności za to, że señora Strickner  sprowadziła ją na swój koszt z obozu 

wysiedleńców  w  Niemczech  do  Ameryki  i  złożyła  za  nią  wszelkie  żądane  tu  gwarancje, 
Urszula przyrzekła pielęgnować ją i obsługiwać aż do śmierci. 

— Lekkomyślne to przyrzeczenie, bo nuż baba pożyje sto lat? Albo więc twoja signora 

Orda jest głupio impulsywna, albo buja cię na morgi. 

— Señora Orda mówiła mi prawdę. Dam sobie za to uciąć rękę! 
—  Oby  ci  głowy  nie  chciano  uciąć  za  łatwowierność  —  rzekł  Luiggi  poniekąd  proro-

czo.  —  Zatem  nałgał  Green.  Ludzie  lubią  kłamać  nawet  bezinteresownie,  cóż  dopiero  jeśli 
mogą  na  kłamstwie  zarobić  i  stąd  pochodzi  szacowny  cech  oszustów.  Ale  kto  zechce  słono 
dopłacać do swoich bujd? Nikt! A jednak... 

—  Jednak  Green  do  bujdy  o  mezaliansie  grożącym  jego  synalkowi  dopłacił  już  425 

dolarów, nie licząc zafundowanych mi wyżerek. Dlaczego? 

— Widocznie facet uważa to za inwestycję w jakiś kokosowy interes. 
—  Caramba!  Jakiż  interes  może  ktokolwiek  zrobić  na  romansie  biednej  dipiski  z 

bezrobotnym żigolakiem? 

—  Kiedyś  rozwiążę  i  tę  zagadkę.  Teraz  powiedz  mi  coś  więcej  o  kobiecie,  u  której 

pracuje Urszula Orda. Czy to stara panna, czy wdowa? 

—  Señora  Strickner,  jak  słyszałem  od  lokaja  z  sąsiedniej  willi,  rozwiodła  się  cztery 

background image

razy. 

— Jeśli zdołała złowić aż czterech mężów, to musiała mieć wściekle ponętne ciało albo 

takież wiano. 

— Raczej to drugie. Dziś jest dziwaczką, chorobliwie otyłą i ociężałą. Żeby nie chodzić 

po  schodach,  kazała  w  swej  jednopiętrowej  willi  w  Forest  Hills  zbudować  obszerną  windę, 
której zresztą używa tylko kilka razy na dzień. Bo od południa do wieczora siedzi na parterze 
w głównym salonie, gdzie ma cztery zwykłe telewizory i trzy do kolorowej telewizji. 

—  Sette,  per  Dio!  Nie  bujasz,  że  ma  siedem?  Nie!  Ty  bałbyś  się  bujać  papę.  Czy  ona 

używa ich na zmianę? Czy może stoją w różnych rogach pokoju? 

—  Nie.  Stoją  w  równym  szeregu  pod  jedną  ścianą,  każdy  wyregulowany  na  jak  najo-

strzejszy odbiór tylko jednej stacji, każdy innej. W ten sposób pani Strickner może równocze-
śnie obserwować programy wszystkich siedmiu stacji nowojorskich. 

— Równocześnie?! Toż to musi być zgiełk i harmider! 
— Mógłby być, ale ona przycisza dźwięk we wszystkich aparatach, a delektuje się tylko 

obrazami. I z pomocą remote control, specjalnie dla niej tam urządzonej, kontroluje na odle-
głość  ton  i  obraz  w  każdym  aparacie  nie  wstając  ze  swego  ulubionego  fotela.  Jeśli  któraś 
stacja daje widowisko bardzo nudne lub dla dzieci, pani Strickner wyłącza odnośny telewizor. 
A ponieważ od głupich programów roi się od rana do ósmej wieczór, gdy zaczynają się dobre, 
zwykle tylko dwa lub trzy z jej telewizorów są czynne na raz za dnia. 

— Lecz kupiła ich aż sette!  
—  Więcej,  papo.  Siedem  do  salonu,  ósmy  z  olbrzymim  ekranem  do  swojej  sypialni, 

dziewiąty do pokoju Urszuli, dwa przenośne, tak zwane walizkowe do ogrodu lub do auta na 
przejażdżkę, a dwunasty stoi w jej łazience. 

—  Puh!  Va  via!  Ta  telemaniaczka  ma  zupełnego  telebzika,  skoro  trzyma  telewizor 

nawet w łazience, gdzie człek stara się być jak najkrócej. 

— Nie każdy zadowala się krótkim prysznicem, jak ty, papo. Ja lubię siedzieć w cieplej 

kąpieli  godzinę.  A  z  pewnością  jeszcze  dłużej  moczy  się  w  wannie  pani  Strickner,  aby  się 
odchudzić. Zatem telefon i telewizor są jej w łazience potrzebniejsze niż w altanie ogrodowej 
i w limuzynie. 

—  Może  masz  rację,  bambino,  lecz  ze  wszystkiego,  coś  mi  o  tej  willi  z  niepotrzebną 

windą i tuzinem telewizorów opowiadał, najgłębiej utknęła mi we łbie jej niezwykle wyekwi-
powana łazienka... 

Łazienka  w  willi  Mrs.  Herbert  Strickner,  o  której  tak  wiele  pisano  później  w  gazetach 

popularnych, utknęła również w pamięci i wyobraźni rzekomego pana Greena, jak okazało się 
podczas najbliższego spotkania pomiędzy nim a jego najmitą, Vidalem Bazuką. 

Spotkanie  to,  gęsto  zakrapiane  „szlachetnymi  cieczami”  i  przeto  wesołe,  lecz  mające 

pociągnąć za sobą fatalne skutki, nastąpiło w barze Top Of The Tower na szczycie wieżowca 
Beekman Hotel. Rozległy widok stamtąd pozwalał im wierzyć, iż w morzu domów i drzew na 
zachodnim  cyplu  Long  Island  rozróżniają  dzielnicę  rezydencyjną  Forest  Hills,  gdzie  z  ich 
winy miał rozegrać się  d r a m a t. 

Kubańczyk, podchmieliwszy sobie wcześniej i dokładniej, zaczął rozpływać się w prze-

sadnych  podziękowaniach  pod  adresem  swego  kompana,  który  już  nabrał  dużej  wprawy  w 
noszeniu peruki i ciemnozielonych okularów, ale z przyklejonym wąsem nadal miewał kłopo-
ty przy niektórych potrawach, sosach i słodko-lepkich trunkach.  

Dzisiaj pan Green zamierzał przyśpieszyć bieg wydarzeń, jakie z właściwą mu pedanty-

cznością  uplanował  dla  osiągnięcia  celów  nieprzeciętnie  łotrowskich.  Dlatego  postanowił 
upić  i  przekupić  swego  mało  inteligentnego  najmitę,  tak,  aby  ów  bez  zasięgnięcia  rady 
Luiggiego zdecydował się zrobić w nocy coś, co w oczach pijanego lub głupca wyglądałoby 
na żakowską psotę, a co w rzeczywistości równałoby się wyrafinowanemu morderstwu. 

Na  swej  mokrej  robocie  spodziewał  się  zyskać  tak  wiele,  że  gotów  był  inwestować  w 

background image

ten interes nawet ;kilkanaście tysięcy! A sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych już 
teraz miał przy sobie na  wszelki wypadek. Aby zaś Vidal Bazuka nie żądał za wiele lub nie 
zagrał na zwłokę, postanowił najpierw przeczesać go pod włos wymówkami i groźbą zerwa-
nia z nim umowy. 

— Ładnie pan deklamuje — zaczął Green z ironią — ale za wyciągnięcie pana z nędzy 

oczekiwałem podzięki w czynach, nie w słowach, które... 

— W czynach? W jakich? Co mam. zrobić? 
—  Maul  halten!  Słuchać,  nie  przerywać,  gdy  mówi  szef  i  dobroczyńca!  Odpowiadać 

tylko na jego pytania! Zrozumiano? 

— Tak jest, szefie. 
— Czy nareszcie został pan kochankiem Urszuli? 
— Nie, ale... 
— Bez „ale”! Czy  do frontowych albo kuchennych drzwi willi, w której  ona mieszka, 

ma pan już klucze prawdziwe albo podrobione i wypróbowane? 

— Skoro ona mnie zna i wpuszcza, to po co nam klucze? 
—  Po  to,  bym  ja  mógł  wraz  z  synem  i  z  fotografem  zaskoczyć  was  w  ambarasującej 

sytuacji. Przecież dla tego celu wynająłem za drogie pieniądze pana! Pana, niestety, zamiast 
wynająć sobie zdolnego fachowca. 

—  Señor  najął  mnie,  abym  uchronił  jego  syna  przed  mezaliansem.  I  to  zadanie  wyko-

nam w sposób najbardziej pewny. 

— W naszych czasach pewne są tylko dwie rzeczy: podatki i śmierć. No tak, uśmierce-

nie  najskuteczniej  uspokaja  niewygodne  osoby,  ale  w  wypadku  Urszuli...  jak  pan  śmiał  bez 
porozumienia się ze mną postanowić ją zgładzić? 

— Poślubić, a nie zgładzić, panie Green. Chcę zostać jej mężem. 
— Cooo? Jak? Pan oczywiście żartuje. 
— Nie. Mówię najpoważniej, señor. I wyznaję, że wbrew wszelkim zasadom mej profe-

sji zakochałem się w tej. którą za pańskie dolary miałem uwieść. 

— Czy za kochał się pan z wzajemnością? — zasyczał zjadliwie Green, kiedy z grubsza 

ochłonął po nowinie, najbardziej dlań nieoczekiwanej. 

— Z pewnością — odparł Vidal jak echo i uległ pokusie do zwierzeń, jaka często oga-

rnia pijanych i zakochanych. — Bo żadna kobieta, poza moją matką na Kubie, nie okazała mi 
tyle  dobroci  i  czułości,  ile  Urszula.  Ach,  czemuż  ona  dała  tę  lekkomyślną  obietnicę  pani 
Strickner! 

— Obietnicę, że nie opuści jej do śmierci? 
— Tak. Pan wie wszystko! Niech więc pan powie, kiedy to nastąpi? 
—  Śmierć  Ruth  Strickner?  Mając  wszystkiego  w  bród.  nie  potrzebując  pracować  ani 

troszczyć sir o nic, może babsko dociągnąć do osiemdziesiątki. 

— Caramba! Ja miałbym czekać na ślub ćwierć stulecia?! 
— Ale tę samą chorą na serce osobę może szlak trafić za rok albo za miesiąc, albo już 

za godzinę, jeśli coś nagle i silnie ją zdenerwuje, wstrząśnie lub przestraszy — ciągnął dalej 
pan w peruce, bacznie obserwując śniadą twarz siedzącego naprzeciwko Kubańczyka: 

— ...lub przestraszy? 
— Tak, panie Bazuka, jeśli przestraszy ją coś albo ktoś! Naumyślnie lub niechcący, ot 

choćby przez niewinny żart, o którym nie powinien dowiedzieć się nikt. Zwłaszcza taka skar-
żypyta i lizus jak Urszula, która każdą drobnostkę doniesie, wyśpiewa swej pani, żeby zyskać 
w jej oczach... 

Vidal Bazuka golnął sobie duszkiem następny kielich, potem ze wzrokiem znów wsty-

dliwie  spuszczonym  zapytał  „wszystkowiedzącego”  pracodawcę  i  fundatora  dzisiejszej  liba-
cji,  czy  osoba  chora  na  serce  przestraszyłaby  się  „skutecznie”,  gdyby  w  nocy  nagle  ujrzała 
przed  sobą  postać  zawiniętą  w  prześcieradło  aż  za  czubek  głowy  lub  podobną  namiastkę 

background image

ducha. 

— Quatsch! Nawet, dzieci nie boją się duchów, odkąd tyle ich pokutowało i zdemasko-

wanych  zostało  w  różnych  sztuczydłach  w  telewizji.  Duch  w  prześcieradle  budzi  jedynie 
wesołość — orzekł pan Green. — Człowieka tego pokroju co Ruth Strickner mogłoby prze-
razić tylko zjawisko przeciwne prawom fizyki i zdrowemu rozsądkowi. 

— Por ejemplo? Na przykład? 
—  Na  przykład,  gdyby  jakiś  martwy  przedmiot,  raczej  ciężki  i  właśnie  obserwowany 

przez nią, nagle posunął się, runął lub upadł w jej kierunku. 

— Sam przez się? Absurdo! 
— Nie sam, ale z dyskretną pomocą wesołego figlarza. 
— Jak taki figiel mógłby w ogóle być wykonalny? 
— Łatwo. Wystarczy wsunąć się z tyłu za ów przedmiot i w stosownej chwili pchnąć go 

potężnie naprzód. A ponieważ przedmiotem, na który Ruth Strickner patrzy najwięcej godzin 
dziennie, jest telewizor, więc... 

—  ...więc  fiasko,  bo  telewizory  w  salonie  grzbietami  prawie  przylegają  do  ściany 

pokoju. Kot wciśnie się w szparę za nimi, ale nie człowiek. 

—  Któż  mówi  o  tych  siedmiu  ciężkich  szafkach  w  salonie,  drogi  panie  Bazuka!  Ja 

miałem  na  myśli  nieduży  telewizor,  którego  skrzynka  stoi  na  specjalnym  postumencie  w 
łazience, tyłem do jej drzwi... 

— Które pani Strickner z pewnością od wewnątrz zamyka, gdy się kąpie. 
—  Właśnie,  że  nie!  Drzwi  są  niezamknięte,  ba,  nawet  trochę  uchylone,  żeby  Urszula 

mogła każdej chwili zajrzeć do środka, czy jej ukochana dobrodziejka znowu nie uległa wy-
padkowi, jak raz po Sylwestrowej zabawie. 

— Jakiż to był wypadek, panie Green? Czy także z telewizorem? 
—  Nic  podobnego!  Wypiwszy  za  dużo,  jak  to  przy  Sylwestrze,  pośliznęła  się  Ruth 

wchodząc  do  pełnej  wanny,  rzekomo  na  mydełkach  obficie  rozsypanych  na  dnie  zapewne 
przez  nią  samą.  Upadając,  potłukła  się  ciężko,  pono  zemdlała  i  leżała  parę  godzin,  niestety, 
nie w wodzie. Leżała na posadzce, póki wierna Urszula, zaniepokojona tak długą kąpielą swej 
pani,  nie  zaalarmowała  sąsiadów,  którzy  pomogli  jej  wyłamać  solidne  drzwi.  Odtąd  Ruth 
zostawia drzwi łazienki stale uchylone, co ogromnie ułatwi panu spłatanie jej lepszego figla; 
czy nie tak, drogi panie? 

— Sin duda. Bez wątpienia ułatwi — potakiwał Vidal Bazuka, czując mimo zamrocze-

nia  alkoholowego,  że  nic  mu  nie  ułatwi  zaspokojenia  ciekawości,  skąd  szef  wie  o  tym 
„gorszym figlu” mydlanym, który spowodował pośliźnięcie się grubaski w nadziei utopienia 
jej zapewne. — A mniej więcej jak daleko jest od uchylonych drzwi łazienki do tylnej ścianki 
telewizora lub do jego piedestału? 

— Prawie pięć stóp, a biorąc ściśle — tylko 58 cali. 
— Ręka ludzka jest o pół krótsza niż to, czyli nie dosięgnąłbym go bez wchodzenia do 

łazienki. 

— Za to łatwo dosięgnie go pan z progu każdą z mioteł lub szczotek, jakie Urszula trzy-

ma w ściennej szafie kuchni. Najdłuższa z nich, zdaje się do omiatania sufitów, osadzona jest 
na bambusie długości aż 34 cali, równe siedem stóp! 

—  Cásearas!  Do  licha,  podziwiam,  szefie,  że  kazał  pan  wyszpiclować  i  powymierzać 

nawet drobiazgi! Czy jednak ów szpicel nas nie sypnie? 

— On nie istnieje. Ja sam robiłem te pomiary. Lubię dokładność, systematyczność i pre-

cyzyjną organizację, bo to gwarantuje sukces zamierzonej imprezie... Tę najdłuższą szczotkę 
niech pan wyjmie z szafki i zabierze z sobą idąc na piętro dla spłatania projektowanego figla 
punktualnie o 22,45 min. 

— Później nie można? Bo nuż Urszula jeszcze nie będzie spała? 
— Będzie spała twardo, lecz wpierw skończmy z Ruth. Ona rozpoczyna swą wieczorną 

background image

kąpiel  odchudzającą  —  krótszą  od  przedpołudniowej  —  o  dziesiątej  i  moczy  się  przeszło 
godzinę. Kwadrans po jedenastej zaczynają się Late Show i Night Show i jeszcze inne nocne 
programy  telewizyjne,  które  Ruth  woli  oglądać  na  swym  największym  ekranie,  umieszczo-
nym naprzeciw jej łóżka. Opuszcza więc wannę kilka minut po jedenastej, gdy tylko skończą 
wyświetlanie  najświeższych  nowin,  wyciera  się  z  grubsza  i  w  kąpielowym  kitlu  spieszy  do 
swej sypialni. 

—  Ha,  skoro  tak,  to  trzeba  by  ją  zaskoczyć  w  wannie  między  godziną  10,15  a 

proponowaną przez pana 10,45... Co z tą szczotką?  

—  Powiększywszy  szparę  uchylonych  drzwi,  należy  klęknąć  i  wsunąć  do  łazienki 

szczotkę tak, aby dotknęła postumentu. Podnosząc się z klęczek, przesuwać ją po tym piede-
stale w górę aż do jego szczytu, gdzie stoi telewizor. Wymacawszy tył jego drewnianej ramy 
u podstawy, przystawić do niej szczotkę w pośrodku i nagle pchnąć silnie tak, żeby telewizor 
doleciał do wanny i wpadł do niej. 

— A jak spadnie na głowę pani Strickner i zostawi tam ślad skaleczenia? 
— Nonsens! Przecież ona kąpie się frontem, a nie tyłem do telewizora, czyli jej głowa 

znajduje  się  w  drugim  końcu  tej  wyjątkowo  dużej  wanny.  Nawet  do  kolan  kąpiącej  się  tam 
nie doleci ciężki telewizor, strącony z jego postumentu przez człeka, który wygląda, bez pań-
skiej obrazy, raczej na wymoczka niż na siłacza. Boję się, czy pan zdoła dorzucić go choćby 
tylko do wanny. 

— Zdołam, ale czy plusk przestraszy grubaskę skutecznie? 
—  Nie  tyle  plusk,  którego  ona  może  już    n  i  e    d  o  s  ł  y  s  z  y,  ile  sam  fakt  nie-

zrozumiałego dla niej, więc jakby nadnaturalnego skoku telewizora w jej stronę. Ręczę panu 
za to, że po tym figlu opasłe babsko nareszcie umrze, dzięki czemu pan będzie mógł poślubić 
Urszulę za parę dni czy tygodni, a nie dopiero za kilkanaście lat. Zatem do czynu! 

— Lentamente. Pomału, panie Green. Gdy Urszula znajdzie swą panią nieprzytomną w 

wannie,  zatelefonuje  po  pogotowie  ratunkowe,  które  zawsze  przyciąga  policję.  Czyż  podej-
rzliwych  zawodowo  łapaczy  nie  zaciekawi  od  razu.  jakim  cudem  telewizor,  martwy  prze-
dmiot — dal susa z piedestału do wanny? 

—  Nie  rozwiążą  tej  zagadki,  jeśli  pan  będzie  tam  pracował  w  rękawiczkach,  by  nie 

zostawić odcisków swoich palców na drzwiach, na szczotce, ani nigdzie. Albo może pan pó-
źniej obalić postument tak, aby wyglądało na to, że Ruth sama przewróciła go na siebie, gdy 
stojąc w wannie próbowała sięgnąć do pokojowej anteny, żeby przesunąć ją dla poprawienia 
odbioru programu... Jak pan widzi, splatanie ostatniej psoty telemaniaczce jest bezpieczne dla 
figlarza i nader łatwe. 

—  Łatwe  dla  kogoś,  kto  jak  Urszula  stale  mieszka  w  willi  pani  Strickner.  Ale  ja  tam 

przychodzę tylko za dnia, nigdy w nocy. 

—  Z  własnej  winy!  Uwodziciel  zawodowy,  za  jakiego  pana  przedstawiono  mi  fałszy-

wie, miałby już od tygodnia wstęp wolny do sypialni Urszuli. 

— No, señor. To kobieta ze złotym sercem, ale moralistka jak moja matka, która mówi. 

że panna przed ślubem nie powinna dać się ani nawet, pocałować poniżej nosa. 

— Więc połaskocz pan jej czułe serce nową wzruszającą historyjką. Ot, że niespodzie-

wanie  wylano  pana  na  bruk,  że  w  hotelach  przepełnienie,  dopiero  w  poniedziałek  może  pan 
dostać pokoik, a chwilowo musiałby pan nocować w parku na mokrej trawie i złapać zapale-
nie płuc. Wobec tego anielsko dobra Urszula powinna by z litości pozwolić panu spędzić choć 
jedną noc w kuchni albo na kanapie w gabinecie dawnych mężów pani Strickner... Niech pan 
to rozpracuje i dobrze zagra smutnego bezdomnego, a skutek będzie murowany. 

— Mogę spróbować. Ale to. że ktoś obcy nocuje w domu zrobi ją podwójnie czułą na 

szmery. Jakże zdołam cicho dostać się na piętro willi, jeśli może jej schody skrzypią, a motor 
windy  huczy?  Jak  dotrzeć  do  łazienki  telemaniaczki,  skoro  dążąc  tam  musiałbym  przejść 
obok drzwi pokoju Urszuli?  

background image

—  Nie  widzę  innego  sposobu,  jak  uraczyć  ją  pigułkami  nasennymi,  które  pan,  panie 

Bazuka, musi zręcznie i dyskretnie wrzucać do tego, co Urszula będzie piła lub jadła dzisiaj 
od zachodu słońca wzwyż. 

— Podobno niektóre sleeping pills mogą uśpić człowieka na śmierć. 
— Wszystkie mogą, jeżeli denat połknie ich ze trzydzieści na raz. Dlatego dam panu z 

mego zapasu najwyżej tuzin pigułek. Jeśli choć sześć z nich zdoła pan podrzucić Urszuli do 
skonsumowania, zaśnie ona twardo jeszcze przed dziesiątą. 

— Czy nie obudzi jej potem możliwy krzyk lub dzwonek grubaski? 
— Nie. Sądzę, że nie zbudziłyby jej nawet najgorętsze pocałunki, lecz na głupstwa nie 

wolno panu marnować czasu dzisiejszej nocy, którą przeznaczamy na spławienie... na spłata-
nie figla pani Strickner. 

— Dzisiejszej nocy? — Po co taki pośpiech, panie Green? 
— Jak to, po co! Nasz figiel zwolni Urszulę z jej lekkomyślnego przyrzeczenia i będzie-

cie mogli pobrać się wkrótce. 

— Moglibyśmy, gdybym miał stałe zajęcie albo parę tysięcy na założenie małej szkoły 

tańców, ale któż mi da jedno lub drugie? 

— Właśnie ja! — wyjąwszy portfel, pan w peruce pokazał zaskoczonemu Kubańczyko-

wi sześć nowiutkich banknotów pięćsetdolarowych i jeden z nich położył na serwecie, przy-
krywając go chwilowo dłonią. — To zaliczka, a resztę wypłacę jutro, jeżeli to, cośmy uplano-
wali, wykona pan dziś w nocy dokładnie według moich instrukcji. Ale jeśli pan się boi... 

— Boi? Za taką cenę nie boję się nawet diabła! — odparł Vidal Bazuka. 
Zanim jednak pozwolono mu włożyć do wytartego portfelika banknot pięćsetdolarowy, 

jakiego nigdy w życiu jeszcze nie miał, musiał cały plan działania wykuć na pamięć i wyrecy-
tować bez błędu. Musiał też przysiąc na duszę matki, że jeszcze przed północą wymknie się z 
willi  pani  Strickner,  choć  miał  tam  przecież  wyprosić  sobie  u  Urszuli  nocleg  aż  do  rana. 
Dlaczegóż to zmieniać? 

— Dla bezpieczeństwa i honoru Urszuli, panie Bazuka. Sam pan słusznie nadmienił, że 

ona, skoro tylko zauważy wypadek w łazience, natychmiast wezwie pogotowie ratunkowe, za 
którym  przyciągną  łapacze  i  reporterzy.  Przydybanie  przez  nich  pana  dostarczyłoby  bruko-
wcom tematu do szkalowania Urszuli tygodniami, a policji powodu do... 

— Rozumiem, przekonał mnie pan, szefie. 
Najbardziej przekonywającym argumentem były oczywiście przyrzeczone półtysiączki, 

z  których  jedną  już  dostał.  Aby  nie  zrazić  sobie  hojnego  dobroczyńcy,  zrezygnował  Vidal  z 
pytań o jego zagadkowego syna Raymonda i o przyczyny nienawiści do Mrs. Strickner. Bez 
wahania przyjął kopertkę z tuzinem pastylek, które pan Green nazwał nieszkodliwymi piguł-
kami nasennymi, a które mogły zawierać truciznę. 

Gdy wyszli z baru, kupił sobie zgodnie z poleceniem szefa kieszonkową latarkę elektry-

czną i bawełniane rękawiczki, czarne jak na pogrzeb. Przyrzekł też obetrzeć wilgotną ścierką 
te przedmioty, jakich dotykał w kuchni willi podczas swych wizyt u jasnowłosej wdówki. Nie 
przeczuł,  że  te  instrukcje  zmierzają  do  skierowania  podejrzeń  o  wyrafinowane  morderstwo 
wyłącznie na Urszulę, z którą pan Green widać także miał na pieńku. 

Wykonywanie  planu  szło  zrazu  gładko.  Sentymentalna  Urszula  Orda  łatwo  wzruszyła 

się opowiastką o okrutnym  wyrzuceniu na bruk  ubogiego wielbiciela i obiecała urządzić mu 
dziś nocleg na parterze willi. 

— Jestem pewna, że nie nadużyjesz mego zaufania — rzekła poważnie, lecz wyraz jej 

roześmianych złocistych oczu zdradzał, że ona takiej pewności ani nie ma. ani bynajmniej nie 
pragnie. 

— Jeśli mi nie ufasz, kochanie, zamknij się w swej sypialni na klucz. 
—  Nie  czyniłam  tego  dawniej,  ale  raz  wtargnął  do  mego  pokoju  pewien  intruz.  Na 

szczęście moje krzyki dosłyszała inna osoba, która właśnie wróciła do domu. 

background image

— Cóż za łotr! To wydarzyło ci się z pewnością w Niemczech, co? 
— Tam też bywały zaczepki, choć poniewierka czyniła z nas, przymusowych robotnic, 

nieponętne istoty. Lecz owa nocna napaść spotkała mnie tutaj. 

— Tu, w tym domu? — zdumiał się Vidal Bazuka. — A któż, caramba... 
— Pssst, nie mówmy już o tym, proszę — wtrąciła Urszula zniżonym głosem i pogła-

skała go po twarzy, urodziwej nawet teraz, gdy ją nagły gniew zachmurzył. 

— Właśnie po tej przygodzie napastliwy donżuan został stąd usunięty na zawsze. Ja zaś 

stałam się tak przesadnie ostrożna, że choć żaden mężczyzna w willi już nie mieszka, zamy-
kam się w sypialni na klucz. 

—  Dziś  zabarykaduj  swe  drzwi  najcięższymi  meblami.  bo  będzie  tu  nocował  patento-

wany bałamut i żigolo! 

— Wiem. Ale on nie zrobi mi krzywdy, bo podobno... kocha. 
— Tylko „podobno”, amada mia? Mam ci mówić o mej miłości co dzień? 
— Co godzinę! Tak. raz na godzinę wystarczy chwilowo, ale częściej, gdy zakwitną bzy 

— odparła żartobliwie, wskazując za oknami kuchni krzewy bzów. które dopiero co zaczyna-
ły  kwitnąć,  i  zanuciła  piosenkę,  choć  bardzo  starą,  nader  aktualną  dla  nich  obecnie:  „Parlez 
moi d'amour”.  

Ten  sobotni  wieczór  był  niezwykle  ciepły  i  parny  jak  na  środek  kapryśnej  wiosny 

nowojorskiej, oboje więc gasili pragnienie świetnym kruszonem, masowo przyrządzanym dla 
Mrs. Strickner, która pono wypijała kilka litrów na dzień. Zarówno kruszonowa libacja, jak i 
kolacja  dostarczyły  Vidalowi  dość  okazji  do  trzykrotnego  uraczenia  Urszuli  parą  pigułek 
nasennych,  czyli  skonsumowała  ich  razem  sześć.  Nic  dziwnego,  że  wkrótce  zaczęła  ziewać 
coraz częściej i że dwa razy zimną wodą przemywała sobie powieki, gwałtownie klejące się 
do  snu.  Potem  przeprosiła  swego  gościa,  że  zostawi  go  na  kwadrans  samego,  lecz  pragnie 
przynieść dlań pościel, a przedtem jeszcze pomóc otyłej pani Ruth w rozbieraniu się do wie-
czornej kąpieli odchudzającej. 

—  To  będzie  kąpiel  w  jej  życiu  ostatnia!  —  zrozumiał  Vidal  Bazuka,  wzdrygnął  się 

mimo woli i ogarnął go posępny nastrój. 

Za to Urszula Orda. choć nadal śpiąca, wróciła na parter willi rozpromieniona z radości. 

Niosąc przyniesione z góry poduszki, poszwy, prześcieradła i prowadząc Vidala przez słynny 
salon  siedmiu  telewizorów  do  narożnego  pokoju,  nuciła  sobie  weselnego  marsza.  Potem, 
przygotowując  „przyszłemu  narzeczonemu”  wygodne  legowisko  na  dużym  tapczanie,  wyja-
śniła  mu. że  ten tu  obecnie  rzadko  otwierany  pokój  dla  gości  był  tzw.  męskim  gabinetem  i 
„pracownią” sławnie leniwych czterech kolejno mężów pani Ruth. 

— Obejrzyj sobie ich fotografie w jej rodzinnym albumie, który leży na biurku. A jutro 

przy  śniadaniu  oznajmię  ci  bardzo  radosną  nowinę  —  powiedziała  Urszula  i  musnęła  go 
ustami w policzek na dobranoc. 

— Czemu nie dzisiaj — nalegał, przyciągając ją do siebie. 
—  Dziś  jestem  okropnie  senna.  Jak  jeszcze  nigdy  od  wojny!  A  moja  radosna  nowina 

spowoduje długie gawędzenie, planowanie... 

—  Och,  znów  planowanie!  Czyż  nie  dość  było  go  z  Greenem?  Zresztą,  ponieważ 

minęła już godzina dwudziesta druga, nie mógł pozwolić sobie teraz ani na kwadrans miłych 
czułości z Urszulą, cóż dopiero na wysłuchiwanie jakiejś jej długiej historii. 

—  Masz  rację,  odłóżmy  wymianę  dobrych  nowin  do  jutra,  a  teraz  pospieszmy  do 

kuchni na przygotowany tam przeze mnie „najtkap”. 

Night-cap, to dosłownie szlafmyca, a popularnie ostatni napitek, jaki bibosze wychylają 

przed zaśnięciem. Przewidując, że Urszula przed rozbieraniem grubaski do kąpieli osłabi swą 
senność  solami  trzeźwiącymi,  przygotował  jej  podwójnie  mocną  dawkę  nasennego  środka, 
rozpuściwszy aż cztery pigułki w świeżo nalanej szklance kruszonu. Aliści... 

—  Nie,  nie  będę  już  piła,  nie  smakuje  mi,  chcę  tylko  spać  —  rzekła  stanowczo,  zale-

background image

dwie umoczyła usta w kruszonie. Odstawiła szklankę i chwiejnym krokiem opuściła kuchnię, 
więc Vidal podążył za nią. U stóp schodów podała mu rękę. — Do jutra, mój drogi chłopcze. 

— Hasta mañana, carino mio — rzekł z latyńską afektacją. 
— Co to znaczy „karinjo”? — spytała z już przymkniętymi oczyma. 
—  Mniej  więcej  tyle  co  darling,  kochanie  Bo  kocham  cię  i  nie  cofnę  przed  niczym, 

żeby uszczęśliwić ciebie, querida mia! 

—  Ja  już  dziś  jestem  szczęśliwa,  tylko  śpiąca,  ach,  jak  śpiąca...  Jeśli  wolisz  spać  po 

ciemku, zgaś u siebie światła, ale nigdzie indziej, pamiętaj. 

— Czy wy zawsze zostawiacie na noc tyle lamp zapalonych? 
— Tak. Mrs. Strickner twierdzi, że światło odstrasza włamywaczy i inne czarne chara-

ktery. No, doooobranoc — ziewnęła serdecznie i zaczęła powoleńku iść w górę, lecz na pią-
tym stopniu utknęła. — Nogi mam jak z ołowiu. 

— Pozwól, że ci pomogę przebyć schody — ofiarował się skwapliwie. Podtrzymując ją 

i  prowadząc  objętą  wpół,  równocześnie  badał  słuchem,  które  stopnie  drewnianych  schodów 
skrzypią więcej, które mniej, i stwierdził z ulgą, że wszystkie te słabe skrzypnięcia zagłuszał 
bełkot jak gdyby radiogłośnika. 

— Ursola, czy to radio gdzieś tu gdaka? — spytał Vidal z głupia frant. 
— Telewizor... w łazience... o, tam! — odparła wskazując osłabłą ręką czwarte drzwi w 

korytarzu na piętrze, do którego właśnie dobrnęli. 

Pierwsze  z  brzegu  drzwi  wiodły  do  jej  pokoju  i  za  nimi  jasnowłosa  Urszula  zniknęła, 

cmoknąwszy  ukochanego  na  good-night  jeszcze  raz,  lecz  ów  wzrokiem  i  myślą  wybiegał 
teraz wyłącznie ku czwartym drzwiom. Dokładnie tak, jak Green mówił, były one uchylone, a 
przez  szparę  wybiegały  na  korytarz  migotliwe  błyski,  dźwięki,  śpiewy  i  aktorskie  dialogi 
świadczące,  że  działał  tam  odbiornik  telewizyjny.  Fatalny  ów  telewizor,  który  miał  stać  się 
głośnym na cały kraj zabójcą już za... 

— Za kwadrans najpóźniej! — stwierdził Kubańczyk patrząc na zegarek. 
Zszedł  po  schodach  na  dół  dość  głośno,  bo  nuż  Urszulę  zaintrygował  jego  zbyt  długi 

„postój” pod jej drzwiami? Wróciwszy do pokoju przyznanego mu na kwaterę, by tam zosta-
wić marynarkę, krawat i trzewiki, nie oparł się pokusie spróbowania fotela, który kołysał się i 
podnosił,  lub  zniżał  i  jeździł  na  kółkach  we  wszystkie  strony  za  luksusowym  biurkiem  w 
kształcie bumerangu.  

Kolejno czterech mężów-utrzymanków „urzędowało” tutaj, a podobizny każdego z nich 

przed frontem tej samej fabryki marmolad i na snobistycznym tle tego samego dużego jachtu, 
zawsze  niby  w  czułych  pozach  z  tą  samą  otyłą  damą  —  wypełniały  leżący  na  biurku  album 
familijny pani Ruth Strickner. 

Vidal nie miał teraz czasu na przeglądanie albumu, tylko na chybił trafił przerzucił parę 

kart  i  na  ostatniej  z  nich  ujrzał  fotografię  cynicznie  uśmiechniętego  łysonia,  którego  facjata 
oszpecona brodawką czy pieprzem koło nosa wydała mu się skądś dobrze znajoma. 

— Znajoma snadź z gazet. Bo takich forsiastych pasożytów fotografują reporterzy przy 

lada okazji, a mnie nigdy  — westchnął z zazdrością, nie przeczuwając, że niebawem będzie 
fotografowany częściej niż najbogatszy playboy, bawidamek. i że wcale nie będzie zadowolo-
ny z swej nagłej popularności. 

Włożywszy kupione dziś rękawiczki, pospieszył po ową długą szczotkę do szafki ścien-

nej w kuchni. Tam, na stole, dostrzegł prawie nie tkniętą szklankę świetnego kruszonu i wypił 
ją duszkiem, zapomniawszy w podnieceniu, że do tej szklanki wrzucił cztery pigułki nasenne 
dla Urszuli. Niosąc długą szczotkę ostrożnie, by nią nie strącić jakich bibelotów lub cennych 
kryształów, pospieszył na górę znajomymi mu już schodami, głowiąc się tylko nad jednym. 

— Co powiem, jeśli moja Urszula zastąpi mi drogę i spyta, dokąd idę z tym bambusem. 

Że pajęczynę gdzieś zauważyłem i zmieść chciałem? Idiotyzm! 

Na  szczęście,  lub  raczej  na  swoje  nieszczęście,  nie  spotkał  nikogo  po  drodze,  lampy 

background image

oświetlały  mu  ją  wszędzie,  a  w  pokoju  uroczej  wdówki  panował  absolutny  spokój.  Za  to  z 
łazienki czterokrotnej rozwódki, pani Strickner, dobiegały aż na schody głośne dźwięki i śpie-
wy programu kolorowej telewizji ze stacji W.R.C.A. w Radio City, programu poświęconemu 
jakby przeglądowi najnowszych przebojów muzyki popularnej, nazwanemu Your Hit Parade 
i nadawanemu na falach eteru co sobotę od godziny 22,30 do 23. 

—  Teraz  jest  22.44,  mam  jeszcze  minutę  czasu  —  wyszeptał  Vidal  Bazuka,  pragnąc 

otrzymane instrukcje wykonać punktualnie i dokładnie. 

Symfonia pastelowych barw dekoracji sceny i strojów smukłych chórzystek zachwycała 

jak zawsze opasłą telemaniaczkę. A jej nagły  okrzyk przestrachu stłumiła kakofonia hałaśli-
wego  rock-and-roll,  kiedy  rozbrzmiewająca  nim  skrzynka  telewizora  sfrunęła  z  wysokiego 
postumentu i po linii krótkiej paraboli poszybowała w dół ku obszernej wannie z wodą będącą 
dobrym  przewodnikiem  elektryczności,  niosąc  „piorunowy  zgon”,  jak  to  później  określały 
gazety popularne. 

Raptem  obraz  pstro  ubranych  tancerzy  zniknął  z  ekranu  telewizora,  a  jego  głośnik  za-

milkł w pół akordu. Przez kontrast z dotychczasową wrzawą, nagle przerwaną jak nożem od-
ciął, tym głębsza i posępniejsza wydała się Vidalowi Bazuce cisza śmierci, jaka zapanowała 
dokoła niego. 

Krótkie spięcie, którego sam też nie przewidział, zgasiło te wszelkie lampy i lampki ze 

słabszymi  żarówkami.  jakie  tutaj  miały  świecić  się  do  rana  jak  zazwyczaj,  i  pogrążyło  całą 
willę w ciemnościach. 

Na to właśnie, jako na dowód skuteczności swojego planu, z upragnieniem czekał pan 

w  peruce,  siedzący  w  aucie  zaparkowanym  po  drugiej  stronie  ulicy.  Kiedy  w  obserwowanej 
przezeń  rezydencji  Mrs.  Strickner  zgasły  wszystkie  światła  naraz,  jak  przy  krótkim  spięciu, 
pan Green spojrzał na świecące wskazówki zegara w swym samochodzie, niemal równocze-
śnie włączył rozrusznik i zwolnił ręczny hamulec, gotując się do odjazdu. 

—  Jest  dokładnie  22,45.  Punktualność  co  do  minuty,  akuratność,  ot,  co  lubię!  Ot,  co 

gwarantuje sukces zamierzonej imprezy — mówił do siebie z zadowoleniem, powoli ruszając 
z miejsca. Dopiero jednak gdy skręcił w najbliższą przecznicę, zapalił w swym wozie lampy, 
z  których  jedna  zawsze  niedyskretnie  oświetla  tabliczkę  z  numerem  rejestracyjnym  auta.— 
Choć głupi jak stołowa noga, mój kubański najmita spisał się doskonale... 

A najmita nawzajem chwalił sobie jego mądrość w tym samym momencie. 
— Brrr, co ja bym zrobił teraz bez własnej  elektryki.  Geniusz z tego Greena, że kazał 

mi  zabrać  flashlight  —  mruczał,  zapaliwszy  z  ulgą  rozjaśniającą  mrok  kieszonkową  latarkę 
elektryczną, nabytą dziś tuż przed wyprawą. 

Najpierw skierował ostry stożek jej światła na wannę. Pani Ruth Strickner leżała w niej 

na  wznak,  zanurzona  w  wodzie  po  wybałuszone  niesamowicie  oczy,  których  przerażenie  na 
chwilkę  udzieliło  się  Vidalowi.  Żwawo  więc  przesunął  krąg  światła  bliżej,  na  strzaskany 
telewizor, który zakrywał jej podbrzusze. 

— Czyli doleciał on dalej niż do jej kolan po moim mocarnym pchnięciu — stwierdził z 

dumą głuptasa.— Co tu jeszcze kazał Green zrobić? Aha, obalić postument w stronę wanny i 
drzwi łazienki przymknąć tak, jak były uchylone. 

Wykonawszy  to,  zabrał  długą  szczotkę  z  sobą  i  ziewając  raz  po  raz  zawrócił  ku  scho-

dom.  Mijając  pierwsze  drzwi  przystanął,  z  ciekawości  przekręcił  ich  okrągłą  kryształową 
klamkę, a drzwi, o dziwo! otworzyły się zapraszająco. 

— Ursola nie zamknęła się przede mną? 
Wzruszony swym odkryciem wszedł do jej pokoju, w którym nie było tak ponuro jak w 

korytarzu, bowiem przez okna nie zasłonięte storami wsączały się refleksy stałej łuny nowo-
jorskiej. I trochę światła z najbliższej ulicznej latarni, której jeden ukośny promyk ugrzązł w 
złotej aureoli włosów, oswobodzonych z dziennego kagańca siatki i szeroko rozsypanych na 
poduszce dokoła pogodnie uśmiechniętej twarzy Urszuli. 

background image

Uśmiechała  się  i  mamrotała  coś  przez  sen,  choć  spała  twardo,  tak,  że  ani  nie  drgnęła, 

gdy  zaczął  całować  ją  po  twarzy  i  obnażonych  ramionach.  „Sądzę,  że  po  sześciu  pigułkach 
nasennych  nie  zbudziłyby  jej  nawet  najgorętsze  pocałunki”  —  mówił  dzisiaj  pan  w  peruce, 
kusiło więc Vidala, żeby zbadać, czy i w tej dziedzinie szef był nieomylny. 

Lecz  najsilniejszą  ze  wszystkich  pokus  i  żądz  stała  się  dlań  obecnie  żądza  snu.  Nie 

mogąc się jej dłużej opierać po podwójnej dawce środka nasennego, jaką przez roztargnienie 
sam sobie zaaplikował, położył się na łóżku obok Urszuli i przytulił się do niej pod wspólnym 
pledem obciągniętym satynową poszwą. 

Podświadomie  pamiętał,  że  kazano  mu  willę  opuścić  jak  najprędzej.  I  uciec  stąd 

głównie  „dla  bezpieczeństwa  i  honoru  Urszuli”,  jak  to  perfidnie  wbijano  mu  dziś  do  głowy. 
Tak, tak, ale nadmieniono również, że powinien by odejść najpóźniej o północy, a teraz chyba 
jest koło godziny jedenastej. 

—  Zdrzemnę  się  tylko  pół  godzinki  —  zadecydował  kompromisowo,  ziewnąwszy  od 

ucha do ucha — potem pozacieram odciski swoich palców w kuchni i ulotnię się stąd punktu-
alnie o północy, jak szef Green radził. 

Zaledwie północ minęła, pan Green wszedł do jednej ze stu budek telefonicznych roz-

sianych  po  gmachu  dworca  Grand  Central  i  wrzuciwszy  dziesięciocentówkę  nakręcił  na 
tarczy  automatycznego  aparatu  litery  M.  U.,  potem  cyfry  3,  3,  2,  8,  0.  Numer  MUryhill  3-
3280 ma, jak wiadomo, Wydział Zabójstw policji nowojorskiej na wschodnią część miasta. 

— Hallo! Is this our famous Homicide Squad? — zaczął od kadzidła. 
— Tak. Dzięki za komplement. A kto mówi? — spytał zachrypły tenor. 
— Anonim! Cóż, u diabła, czy obywatel chcący zakomunikować władzy wiadomość o 

świeżym morderstwie musi ujawnić swe nazwisko? I narazić się na krwawą zemstę sympaty-
ków zbrodni, jak nieszczęsny Schuster w Brooklynie? 

—  Za  ileż  lat  przestaniecie  wymawiać  nam  Schustera,  którego  śmierć  prasa  zawiniła, 

nie  my,  publikując  jego  adres  i  fotografię  w  gazetach,  gdy  wskazał  nam  rozpruwacza  kas 
bankowych. 

— Właśnie na to samo nie chcę narażać siebie. 
— Zrozumiałe. Pan ma prawo być informatorem anonimowym i proszę wybaczyć nam 

to  szablonowe  pytanie  „kto  mówi”  —  tłumaczył  się  dyżurny  urzędnik  policyjny,  a  na  migi 
polecił koledze, by z drugiego aparatu zapytał centralę telefoniczną, który abonent rozmawia 
obecnie z numerem MUryhill 3-3280. — Nie interesuje nas absolutnie kim pan jest, tylko to, 
co pan wie o jakimś pono świeższym morderstwie. Kiedy wspomniały o nim gazety? 

—  Nigdy!  Ona  popełniła  je  zaledwie  przed  godziną!  I  tylko  ja  wiem  o  tym  na  razie, 

tylko ja mogę dać prasie najlepsze informacje o zabójczyni. 

— Skoro zdaniem wiarygodnego informatora przestępstwo to popełniła jakaś ona, a nie 

on, wolno nam logicznie wnioskować, że sprawczynią była raczej kobieta niż mężczyzna — 
ględził  zachrypnięty  cwaniak,  aby  przedłużyć  rozmowę.  Jednocześnie  zaś  notował  na  kartce 
pierwsze  swe  spostrzeżenia  o  zagadkowym  rozmówcy:  Tchórz.  Megaloman.  Niemiec?  „s” 
wymawia jak „z”... — Czy na dowód dokładności swych informacji może pan wymienić imię 
i nazwisko owej morderczyni? 

— Z rozkoszą! Z największą przyjemnością! — Nadmiarem zapału w treści i tonie tego 

okrzyku podminował wiarygodność swego donosu. — Morderczynią jest Polka, uchodźczyni, 
Urszula Orda! Czy pan zanotował?... Tak, Polka! Zabiła swoją chlebodawczynię, której znane 
nazwisko brzmi, pardon brzmiało Ruth Strickner... Tak, to ta dawna podróżniczka i fabryka-
ntka  marmolady,  a  ostatnio  rentierka  mieszkająca  najchętniej  w  Forest  Hills.  Tam  właśnie 
Urszula Orda zabiła ją podczas kąpieli... 

—  Kąpieli?  —  Urzędnik  spojrzał  na  przyniesioną  przez  kolegę  kartkę,  na  której  było 

napisane  zwięźle:  „Gada  z  budki  na  G.  C.  Station.  Czy  tamtejszy  nasz  posterunek  ma  go 
nakryć?”  Dyżurny  dopisał  pod  spodem:  „Obejrzeć,  obwąchać  czy  trzeźwy,  nie  spłoszyć”,  a 

background image

jednocześnie  swym  zachrypłym  głosem  zagadywał  zagadkowego  informatora:  —  Czy  to 
możliwe?  Bo  normalnie  ludzie  kąpią  się  w  łazience,  łazienki  mają  szyby  matowe,  jakżeby 
więc pan czy inny sąsiad mógł dostrzec scenę mordu dokonanego nożem lub... 

—  Nie  nożem  ani  żadną  inną  pospolitą  bronią  lecz  najbardziej  nowoczesnym  orężem! 

Na  taki  oręż  dotychczas  tylko  państwo  mogło  sobie  pozwolić  przy  wykonywaniu  wyroków 
śmierci w Sing-sing. 

— Prądem elektrycznym? Niewiarygodne. Co uprawnia pana do pochopnego wniosku i 

denuncjacji, że kogoś rzekomo zabito przy pomocy...  

—  To,  że  tam  naraz  zgasły  wszystkie  światła!  —  wtrącił  gniewnie  donosiciel,  który 

nareszcie domyślił się powodu gry na zwłokę i nieurzędowego stylu rozmowy zachrypniętego 
łapacza. — I to, że morderczyni udaje odurzoną środkiem nasennym. Ale jeśli wy, z policji, 
jesteście za leniwi, by przeszukać tę willę dziś w nocy, to i w tym wyprzedzą was reporterzy! 

— Ależ, szanowny panie, my cenimy sobie pańską... 
— I „ceniąc” wałkujecie rozmowę, by mnie złapać. Nie ma głupich! Żegnam... 
Szybko  zawiesiwszy  słuchawkę  podążył  do  innej  rozmównicy  publicznej,  aby  tę  samą 

sensację  anonimowo  zakomunikować  nocnej  „jamie”  reporterów  miejscowych  dzienników 
jak:  Times,  Herald  Tribune,  Journal  American,  Post,  Daily  Worker,  World  Telegram,  and 
Sun, Daily News
 i Daily Mirror. Idąc przez labirynt olbrzymiego dworca Grand Central, starał 
się wyłączyć ze sfery swoich ulubionych „rozrywek umysłowych” mściwe marzenia i myśli o 
Ruth i Urszuli, uważając obie kobiety za zlikwidowane raz na zawsze. Natomiast ze względu 
na własne bezpieczeństwo raczył jeszcze myśleć o swym kubańskim najmicie, Vidalu Bazu-
ce. 

—  Nie  sądzę,  żeby  po  tym,  co  gazety  jutro  podadzą,  ośmielił  się  on  szukać  mnie  albo 

spieszyć  na  odsiecz  Urszuli,  w  której  zadurzył  się  pono  —  mruczał  pod  nosem,  wyjmując 
papierośnicę,  bo  w  ciasnych  budkach  telefonicznych  nie  lubił  palić.  —  A  to,  iż  głuptas 
punktualnie  co  do  minuty  „przestraszył”  na  śmierć  Ruth,  uprawnia  mnie  do  pocieszającego 
przekonania,  że  Vidal  zatarł  po  sobie  ślady  w  willi  i  że  zwiał  stamtąd,  jak  mu  kazałem,  na 
długo przed północą... 

Tymczasem  było  już  dobrze  po  północy,  gdy  czyjeś  straszliwe  chrapanie  i  własne  ko-

szmarne sny o duszącej ją zmorze przebudziły twardo śpiącą Urszulę. Zdrętwiała, stwierdzi-
wszy  w  półmroku,  że  to  nie  legendarna  zmora  ugniata  jej  kształtny  biust,  ale  głowa  i  ręka 
chrapiącego  mężczyzny!  Nie  wrzasnęła  jednak  przeraźliwie,  jak  w  ubiegłym  roku,  gdy  ów 
łysy brutal napadł ją tutaj, bowiem dziś w intruzie poznała swego ukochanego Vidala.  Obu-
dziwszy go z dużymi trudnościami, zrobiła mu łagodną, bardzo łagodną wymówkę o to, że... 
nadużył jej zaufania. 

—  Sądziłem,  że  ty  w  duszy  tego  chcesz,  carino  mio  —  usprawiedliwiał  się  zaspanym 

głosem — bo przecież nie zamknęłaś się na klucz w swej sypialni. A consecuencia de eso, czy 
chciałaś, żebym tu przyszedł, czy nie chciałaś? 

— Owszem, chciałam, ale nie żeby ukradkiem podczas mego snu. Snu głębokiego tak, 

iż wcale nie czułam ani nie pamiętam... twoich pocałunków. 

— Dziwne. Ja też nie, lecz powtórzę je con mucho gusto
— Zaczekaj. Pierw muszę ci wyjaśnić, czemu nie zamknęłam się w pokoju dziś po raz 

pierwszy od roku! Widzisz, gdy wczoraj rozbierałam moją pracodawczynię do kąpieli, powie-
działam jej o tobie, o naszej miłości i naszych nierealnych marzeniach. A ta porywcza, choć 
przezacna  kobieta,  zadecydowała  od  razu,  że  musimy  pobrać  się  jeszcze  tej  wiosny!  Że  ona 
odda nam mieszkanko to nad garażem, sprawi doń nowe meble i tobie da zajęcie szofera lub 
ogrodnika. bylebym nadal ją pielęgnowała.. I cóż ty na to, najdroższy? Czyż to nie największa 
z niespodzianek?... Oczywiście wypada, byś i ty osobiście podziękował pani Strickner za jej 
dobre serce... 

Vidal  Bazuka  nie  zdołał  wykrztusić  ani  słowa,  choć  gwałtem  cisnęło  mu  się  na  usta 

background image

wyznanie:  —  Ja  już  podziękowałem  jej  choremu  sercu  tak.  że  od  razu  przestało  bić  na 
zawsze! — Mimo nadal obezwładniającej go senności, oszołomienia, bólu głowy i tym podo-
bnych  następstw  przedwczesnego  przerwania  snu  po  nadużyciu  środków  nasennych  przypo-
mniał sobie, co zrobił wczoraj o godzinie 22.45. I zrozumiał swój fatalny błąd także w ocenie 
stosunku pani Strickner do ich matrymonialnych zamiarów, do ich przyszłego szczęścia. 

—  To  jest  właśnie  ta  radosna  nowina,  jaką  obiecałam  ci  oznajmić  dzisiaj,  bo  wczoraj 

wieczorem  byłam  jeszcze  bardziej  śpiąca  niż  obecnie  —  ciągnęła  dalej  Urszula.  —  A  po 
takiej nowinie nie potrzebowałam chyba zamykać się na klucz przed narzeczonym, który za 
parę tygodni będzie moim legalnym mężem! 

Nerwy afektowanego Kubańczyka nie wytrzymały i zaszlochał rozdzierająco. Czyż pła-

kał  ze  szczęścia?  Urszula  wnet  odrzuciła  to  pierwsze  przypuszczenie.  Rozpacz,  a  nie  radość 
dźwięczała w jego łkaniu. Dlaczego? Może był już żonaty i zataił to przed nią? Lub jakaś inna 
przeszkoda wymagała odroczenia daty ślubu? Nie chcąc dochodzić przyczyny teraz i pragnąc 
przede wszystkim nieść pociechę ukochanemu, uspokajała go, tuliła, głaskała, całowała. 

— No. Ursola, no — powtarzał. — Nie jestem godny ciebie. 
Chciał koniecznie wyrwać się z objęć gorliwej pocieszycielki. lecz zanim zdążył uciec z 

jej łóżka, łysnęło się oślepiająco raz... drugi... trzeci w krótkich odstępach, po czym gruchnęła 
salwa śmiechu kilku czy kilkunastu mężczyzn. 

Byli  to  nowojorscy  fotoreporterzy  i  redakcyjni  specjaliści  od  opisywania  krwawych 

zbrodni  i  pikantnych  skandali;  słowem,  lżejszego  kalibru  dziennikarze,  których  nocny  klub 
zawiadomiono  tej  nocy  telefonicznie,  wprawdzie  anonimowo,  lecz  z  podaniem  frapujących 
szczegółów, że fabrykantka marmolady Ruth Strickner została właśnie zamordowana w swej 
willi. 

Dziennikarze  ci  przybyli  do  Forest  Hills  wcześniej  niż  policja,  weszli  cicho  przez  ku-

chnię, której okna były rzeczywiście otwarte, jak zagadkowy informator obiecał, wtargnęli na 
piętro świecąc sobie latarkami, sfotografowali panią Strickner i morderczy telewizor, a potem, 
znów zgodnie z radą donosiciela, zajrzeli do pokoju morderczyni. 

Otwierając  tam  drzwi  posłyszeli  szmery  i  fragmenty  dialogu,  jakie  zdawały  się  świad-

czyć, iż „okrutna pielęgniarka już w parę godzin po dokonanej zbrodni gości w swej sypialni 
kochanka”,  jak  potem  grzmiał  jeden  z  brukowców.  Czyż  łowcy  pikantnych  sensacji  mieli 
zmarnować taką sposobność? 

Korzystając z tłumiących kroki dywanów i z ciemności panujących w willi po krótkim 

spięciu, ustawili się w korytarzu z aparatami fotograficznymi skierowanymi w stronę łóżka w 
pokoju  i  na  dany  znak  zaczęli  „strzelać”  wybłyskowe  zdjęcia.  Na  pierwszym  z  nich  uwie-
czniono  „zabawne  szamotanie  się  agresywnej  polskiej  wampirzycy  z  płaczliwym  żigola-
kiem”, według definicji innego brukowca. 

— A teraz dla odmiany upozujcie się przyzwoicie, tak, by wasze zdjęcie mogły i dzieci 

oglądać  w  mym  czcigodnym  family-paper  —  zaproponował  najstarszy  reporter,  gdy  zasko-
czona  parka  przestała  trzeć  sobie  oczy  oślepiane  w  ciemnościach  tyloma  błyskami  rażącego 
światła. 

—  Precz  stąd!  Jakim  prawem  weszliście  tutaj?  —  zainterpelowała  intruzów  Urszula, 

dziwiąc się w duchu nagłej potulności narzeczonego, który na krewkiego i czupurnego wyglą-
dał do dzisiaj. — Kim jesteście? 

— Oczywiście prasa — ktoś odparł i znów sfotografował „wampirzycę”. 
—  Takie  jasne  wy  błyski  i  głośne  wasze  śmiechy  —  strofowała  ich  —  może  pani 

Strickner przypłacić palpitacją serca i...  

—  Palpitacją!  Ha,  ha,  ha,  pęknę  ze  śmiechu!...  Co  za  cynizm!...  Czym  jeszcze,  prócz 

palpitacji,  mogą  przypłacić  szacowne  zwłoki?...  I  taka  awanturnica  miała  czelność  udawać 
zawodową pielęgniarkę!... Czyż kolega nie widział, jak czule pielęgnowała tu tego brunecika? 
—  wołali  jeden  przez  drugiego.  —  A  ileż  bogatych  pacjentek  pani  samarytańskie  zabiegi 

background image

wysłały na drugi świat, jak dotąd? 

— Dość tego! — żachnęła się jasnowłosa wdówka i w swym wzburzeniu przywdziała 

peniuar  na  lewą  stronę.  —  Nawet  prasa  nie  może  bezkarnie  obrażać  niewinnych.  Jeśli  nie 
wyjdziecie stąd natychmiast, zatelefonuję po policję! 

— Nie fatyguj się. cudzoziemko; policja, choć ślamazarna w porównaniu z nami, nare-

szcie pędzi tutaj także. Czy nie słyszy pani jej syren? 

— Jak może słyszeć, skoro gadacie bez przerwy? 
Po  tej  słusznej  uwadze  swego  seniora  umilkli  na  chwilę,  a  na  tle  przywróconej  ciszy 

usłyszeli tu wszyscy dalekie miauczenie syreny policyjnego samochodu. Miauczenie zbliżało 
się, potężniało z każdą sekundą, aż przeszło w ponure, złowrogie wycie, które przeraża nawet 
doświadczonych  recydywistów,  cóż  dopiero  początkujących  przestępców,  debiutantów! 
Ponieważ  jednak  „zatwardziała  grzesznica”  Urszula  Orda  nie  objawiła  żadnego  przestrachu, 
złośliwcy prowokowali ją dalej. 

— Łapaczy jasna krew zaleje ze złości, że prasa wyprzedziła ich znowu — mówili niby 

to  pomiędzy  sobą,  lecz  tak,  aby  Urszula  to  słyszała  i  zrozumiała.—  A  że  bezsilni  są  wobec 
nas, odegrają się na niej. 

—  I dadzą Poleczce taki third degree, wycisk, że przez parę tygodni nie będzie mogła 

usiąść. 

— Mnie zbiją? Dlaczego? — zdumiała się Urszula, która oczekiwała od policji pomocy 

przeciwko bezczelnym natrętom. — Cóż ja takiego zrobiłam, żeby mnie... 

—  Och,  nic  strasznego  —  wtrącił  najmłodszy  reporter,  świetnie  imitując  jej  głos  i 

słowiańską wymowę angielszczyzny. — Tylko zakatrupiłam telewizorem swą dobrodziejkę i 
jeszcze utopiłam ją, by wynik był pewny. 

— Nie, nie, to nie ona, voto al chápiro! Przysięgam, że ona jest niewinna! — zawołał 

Vidal Bazuka, który dotąd milczał. — Señora Ursola Orda do tej chwili nic nie wie, co stało 
się tutaj tej nocy, gdyż dałem jej pigułek nasennych w kruszonie, żeby spała twardo i nie sły-
szała, gdy... 

— Powoli! Wolniej pan gadaj, bo nie zdążymy zapisywać. 
—  ...by  nie  słyszała,  gdy  będę  szedł  na  piętro  i  do  łazienki  jej  pani.  A  panią  Ruth 

Strickner zamordowałem ja, wyłącznie ja, Vidal Bazuka! 
 

* * * 

 

—  Dobrowolnie  przyznał  się  dureń!  —  warknął  kilka  godzin  później  rzekomy  pan 

Green, kiedy wśród nowości z metropolii i z kraju stacje radiowe i telewizyjne podały pierw-
szą  wzmiankę  o  niezwykłym  morderstwie  w  Forest  Hills,  dzielnicy,  którą  tenisiści  z  całego 
świata znają najlepiej po angielskim Wimbledonie. — Nie dość, że kochliwy cymbał został u 
tej  szelmy  po  północy  wbrew  moim  instrukcjom,  jeszcze  wziął  całą  winę  na  siebie,  zamiast 
zwalić ją na Urszulę, jak tego wymagał mój plan. Cóż za bezdenny głupiec! 

Znacznie  gorsze  epitety  i pogróżki miotał pod  adresem nieposłusznego Vidala rozsier-

dzony  nań  „papa”  Luiggi  Strano.  Wypiekliwszy  się  z  grubsza  w  swoim  mieszkaniu,  gdyż 
tawerna TWOJA  OSTATNIA NADZIEJA musiała być w niedzielę do południa zamknięta jak 
wszelkie  knajpy  w  Nowym  Jorku,  pojechał  Strano  swym  starym  olbrzymim  Packardem  na 
północ, do Tompkins Square.  

W szachownicy dość brzydkich ulic dokoła tego ładnego prostokątnego placu mieszkają 

przeważnie  emigranci  z  Europy  Wschodniej,  których  mieszane  małżeństwa  przyspieszają 
amerykanizację  potomstwa  i  sprawiają,  że  niejeden  wnuk  wychodźców  mawia  o  sobie: 
„Jestem Amerykaninem pochodzenia czesko-litewsko-serbsko-polskiego, ale żadnego z języ-
ków moich przodków nie rozumiem ani w ząb”. 

Takim okazem był także Kamil Hetman, wysoki szatyn, od wojny samotnik, gnieżdżący 

background image

się  w  okropnej  norze  na  czwartym  piętrze  przy  Wschodniej  11-tej  Ulicy,  czyli  tylko  o  blok 
domów od Tompkins Square. Wyranżerowany ten adwokat i alkoholik był głównym z dora-
dców  prawnych  i  podatkowych  gorylowatego  opiekuna  wykolejeńców,  który  właśnie  złożył 
mu nieoczekiwaną wizytę z grubą skórzaną teką na akta. 

— Buon giorno. Wytrzeszcz oba ślepia, leniwy lazarone, lub wyleję ci kubeł wody na 

pijacki  łeb  i  ściągnę  cię  za  nogi  z  barłogu  —  zaczął  Luiggi  nie  najgrzeczniej,  widząc,  iż 
zaspany  gospodarz  tylko  jedno  oko  odmyka.  Usiadł  przy  jego  łóżku  na  obdartym  fotelu.  — 
Zgłosisz się presto na sądowego obrońcę Vidala Bazuki. 

— Jego? A cóż twoje szpakowate bambino zbroiło tym razem? 
— Dowiesz się z gazet, które przytaskałem w tece. 
—  Same  papierska  są  w  niej?  Nic  rozweselającego?  —  Obmacawszy  i  zważywszy  w 

dłoniach tekę, rozpromienił się chudy mecenas. — Evviva! Tak pokaźna dawka trunkowości 
użyźni  moją  mózgownicę  wystarczająco,  by  w  niej  zakiełkowały  dwa,  no,  niech  stracę,  trzy 
adwokackie kruczki, pożyteczne dla twojego żigolaka. 

— Kruczki i wybór taktyki obrony to twoja rzecz, kauzyperdo. Ja tylko mogę ci sfabry-

kować  świadków,  którzy  zeznają,  że  Vidal  Bazuka  to  dziedziczny  kretyn,  matołek  albo  wa-
riat,  którego  łapacze  przede  wszystkim  powinni  dać  pod  obserwację  szpitalną...  Ze  szpitala 
łatwiej nam będzie wykraść go niż z paki. 

— Wykraść? Taniej, papo, wypadnie ci dać zań kaucję i... stracić ją. 
— Nie wezmą kaucji, bo ten asino sfuszerował  m  ok. r ą  robotę! 
—  Oj,  to  gorzej.  Minęły  czasy  Al  Capone'a  i  Anastazji.  Dziś  mało  które  morderstwo 

udaje  się  nam,  obrońcom,  przefasonować  na  nieszczęśliwy  wypadek.  Czasem  zależy  to  od 
rodzaju narzędzia, jakie spowodowało zgon. Jakiegoż narzędzia użył nasz superduperidiot? 

— Całkiem nowego w branży katrupienia. Użył telewizora. 
— Brawo! Takie narzędzie z góry wyłącza możliwość premedytacji! I wyraźnie wska-

zuje na przypadkowość zabójstwa w koniecznej obronie własnej. A minimum na czyn pope-
łniony w stanie silnego afektu. — Zapaliwszy się do swego pomysłu, jął improwizować pró-
bkę demagogicznego przemówienia na sali sądowej. — Albowiem, panowie sędziowie przy-
sięgli, tylko pod wpływem nagłego impulsu mógłby ktoś z was albo mój klient wytrącony z 
równowagi  ducha  ustawicznymi  prowokacjami  nieboszczyka  zapomnieć  się  i  palnąć  go  w 
skroń  kruchym  telewizorem,  zamiast  tak  klasycznie  predestynowanym  do  zabójstw  instru-
mentem, jak siekiera, topór czy młot... Jak ci się to podoba, papo? Czy ta linia obrony warta 
jest wypolerowania? 

— Nie. Do chrzanu. A pomysł o własnej obronie... è pessimo! 
— Bo jeszcze nic dziś nie piłem. Jestem na czczo — usprawiedliwiał się czerwononosy 

mecenas i, wyjąwszy z teczki jedną z butelek, zaczął ją otwierać, mówiąc dalej: — Nie rozu-
miem jednak, dlaczego palnięcie w łeb telew... 

— Dlatego, że Vidal nie rozbił nikomu telewizora na głowie! 
— Nie? Jaka szkoda! A co z nim zrobił? 
— Wrzucił go babie do kąpieli. Przez to dla niej wanna stała się jakby fotelem elektry-

cznym w chwili tracenia skazańca. 

— Słaby prąd naszych lamp zabiłby człowieka? Czyż to możliwe? 
— Possibile, gdy ktoś tkwi w wodzie. Tak piszą gazety. Patrz tu i tu, i tu.  
Kamil czytał wzrokiem to co mu wskazano, ale równocześnie mówił swoje dalej. 
—  Ech,  prasa  węszy  za  sensacjami,  więc  ich  dostarczę  w  bród!  Zażądam  rzeczozna-

wców z elektrowni. którą pierw nastraszę wściekle kosztownymi skutkami, jeśli okaże się, że 
jej  prąd  jest  zabójczy  dla  nas,  konsumentów  elektryki.  Dalej  zażądam  ustawienia  na  sali 
rozpraw wanny z wodą. Tuż przed ekspertyzą zaproponuję prokuratorowi, by pierwszy usiadł 
w wannie. To go ośmieszy... 

— ...i rozzłości go, Kamilu, rozwścieczy! 

background image

— Oby! Im bardziej prokurator rozsierdzony, tym więcej głupstw palnie. A wesołość na 

sali  po  mojej  propozycji  pozyska  mi  tych  przysięgłych,  którzy  mają  zmysł  humoru.  Ponura-
kom  zaś  zasieję  w  tępych  mózgownicach  wątpliwość,  co  spowodowało  zgon:  czy  prąd,  czy 
atak serca, czy omdlenie i utopienie się owej kobiety... Napijmy się, papo, bo teraz sprawa nie 
wygląda mi beznadziejnie dla Vidala Bazuki. Ale między nami mówiąc, nigdy bym nie posą-
dził tego półgłówka o tak wyrafinowany zamach morderczy. 

— Nareszcie, kauzyperdo, gadasz do rzeczy. Jasne, że Vidal jest za głupi, by to sam wy 

myśleć. On był tylko ślepym wykonawcą rozkazów forsiastego nieroba i tchórza, który tak go 
urządził,  chociaż  przy  mnie  w  mojej  knajpie  wynajął  Vidala  jedynie  do  malutkiej,  prawie 
niewinnej robótki... 

— Rabunkowej może? — wtrącił kwaśno Kamil, któremu Luiggi właśnie „zrabował” i 

odstawił za fotel ledwie napoczętą butelkę, by nie opróżniła się za szybko. 

—  On  do  rabunkowej?  Herezja!  Vidal  miał  tylko  uwieść  kobietę.  Czy  to  w  ogóle  jest 

przestępstwem karanym więzieniem? 

— Tak, jeśli uwiedziona była małoletnia... A ja karałbym surowo również uwodzicieli i 

późniejszych mężów tej hipopotamki, Ruth Strickner. Bowiem mężczyzna, który poślubia tak 
odrażająco szpetną bogaczkę, czyni to tylko po to, by zostać jej utrzymankiem, pasożytem — 
zrzędził Kamil, oglądając w przyniesionych mu gazetach reprodukcję dawniejszych fotografii 
zamordowanej  wczoraj  fabrykantki  marmolady.  —  A  jej  niebrzydka  pielęgniarka,  Urszula 
Orda, z pewnością słusznie tu przezwana wampirzycą i niewdzięcznicą, jaką rolę odegrała w 
życiu naszego głuptasa, nie wiesz, papo? 

— Urszula? Ano to właśnie ta, którą bambino miał na zamówienie uwieść i skompromi-

tować, tymczasem ona uwiodła jego, ta chytra Polka. 

—  Polka?  —  Adwokat  Kamil  Hetman,  choć  nie  cierpiał  ładnych  blondynek  na  skutek 

najboleśniejszych swych przeżyć, z nagłym zainteresowaniem jął oglądać podobiznę Urszuli. 
—  Mój  dziadek  chyba  był  Polakiem,  gdy  urodził  się  gdzieś  tam  w  Europie,  gdzie  rządziła 
Austria, choć ludność była polska. 

— A mój nonno, choć urodzony we Włoszech, też z biedą wykręcił się od austriackiej 

niewoli, ale to stare dzieje. Teraz musimy obaj kręcić tak. aby suchy prąd w Sing-Sing ukarał 
prawdziwego  sprawcę  wczorajszej  mokrej  roboty  w  Forest  Hills,  a  nie  mio  bambino  caro
tego durnia, któremu gnaty połamię za nieposłuszeństwo wobec papy! 

— Skoro chcesz mu łamać gnaty, to czy warto ratować go teraz? 
Logiczne  to  rozumowanie  uzupełnił  mecenas  serdecznym  ziewnięciem  i  odwróceniem 

się na drugi bok, ale kilka sekund później kołdra omotała mu głowę, potężne szpony ścisnęły 
mu stopy, szarpnęły i ściągnęły go z łóżka na podłogę. 

—  Porco!  Dolce  far  niente  sobie  urządzasz,  gdy  któryś  z  moich  nieboraków  cierpi  w 

kryminale?  —  ryknął  oburzony  „papa”  Luiggi,  ocierając  o  spodnie  swe  brudne,  tatuowane 
łapska,  tak  jak  gdyby  zawalały  się  dopiero  przez  kontakt  z  równie  mało  czystymi  stopami 
pijaka. — Czy nie wiesz, ilu bezrobotnych prawników goni za ambulansami i marzy o stałej 
posadzie syndyka mej knajpy? Ty myślisz, żeś z nich najlepszy? 

— Tak, bo najtańszy dla ciebie i z najlepszymi chodami u łapaczy. 
Końcowa  przechwałka  Kamila  Hetmana  była  dość  usprawiedliwiona,  gdyż  miał  mnó-

stwo  przyjaciół  i  uczynnych  znajomych  w  nowojorskich  sferach  policyjnych  i  sadowych. 
Może  dlatego,  że  roi  się  wśród  nich  od  „Ajryszów”,  a  na  razie  jeszcze  nie  spotkał  takiego 
irlandzkiego policjanta, który by wylewał za kołnierz. Jedni więc uważali go za bratnią duszę, 
inni  litowali  się  nad  jego  powojenną  degrengoladą,  bowiem  ten  półobszarpaniec  i  alkoholik 
był  ongiś  wschodzącą  gwiazdą  palestry,  a  podczas  wojny  szaleńczo  odważnym  zuchem  w 
wywiadzie, co dopiero później wyszło na jaw i wywołało podziw ogólny. 

Dzięki  więc  różnym  przyczynom  Kamil  Hetman  rzeczywiście  miał  „chody”  w  ponu-

rych  gmachach,  lepsze  niż  większość  renomowanych  adwokatów  i  rychlej  od  nich  mógł 

background image

cichcem  uzyskać  potrzebne  obrońcy  informacje  lub  drobne  przywileje  dla  aresztowanego 
klienta.  Skorzystał  z  tego  skwapliwie  w  sprawie  Vidala  Bazuki,  którego  obszerne  zeznania 
przeczytał  uważnie  i  potem  omawiał  z  urzędnikiem  prowadzącym  śledztwo  w  atmosferze 
nader przyjaznej, jak popijbrat z popijbratem. 

—  Jasne  i  przejrzyste,  jak  żytniówka  bez  kropelki  angielskiej  gorzkiej  —  mówił  na 

przykład  —  że  głównym  sprawcą  zbrodni  dokonanej  na  pani  Strickner  jest  ów  zagadkowy 
Green, a nie mój niedorozwinięty umysłowo klient. 

— Czemuż więc nie wyśpiewa nam prawdziwego nazwiska i adresu Greena? 
— Bo go nie zna, a nie zna, bo osioł nigdy nie podreptał za nim i nie wytropił jego nory. 

Wy to obróbcie za niego, droga władzo. 

— Władza nie lubi tracić czasu na szukanie igły w nowojorskim stogu siana, gdy już ma 

pod kluczem dwoje podejrzanych. I kiedy jedno z nich przyznało się do wszystkiego, a drugie 
zapewne  zrobi  wnet  to  samo  albo  zaawansuje  na  świadka  prokuratury  i  na  rozprawie  dobiję 
Vidala Bazukę. Jeśli chcesz mu dopomóc, przyjacielu Kamilu, musisz sam odnaleźć Greena i 
wycisnąć zeń stosowne wyznanie. 

— Sądzę, że poszukiwanie rzekomego Greena można ograniczyć do grona takich osób, 

które miały lub mogły mieć na pieńku z nią. 

— Takich osób jest dużo: jej krewni, jej czterej byli mężowie, jej sąsiedzi, jej dostawcy, 

nawet ci od telewizorów, cóż dopiero dostawcy owoców do jej fabryki, jej wydaleni fabryczni 
pracownicy,  jej  byli  szoferzy,  lokaje,  ogrodnicy,  pielęgniarki,  kucharki,  ba,  również  twoi 
koledzy! 

— Koledzy po butelce?  
—  Po  fachu.  Tak,  nawet  większość  swoich  wciąż  zmienianych  adwokatów  potrafiła 

ocyganić lub choć zirytować. Zdaniem osób, które ją znały, była to pieniaczka i kłótliwa jędza 
rodem z piekła, mówiąc delikatnie, jak wypada mówić o zmarłych... Zatem, Kamilu, kilkaset 
osób mogło życzyć śmierci pani Ruth Strickner. 

— Słusznie mówisz, jak zawsze — pochlebił mu mecenas Hetman, przemilczając to, że 

on  miał  na  myśli  Urszulę,  gdy  wspomniał  o  osobach  mogących  mieć  z  nią  na  pieńku.  — 
Może  jej  ostatnia  pielęgniarka  zetknęła  się  kiedyś  z  przeklętym  Greenem?  Ułatw  mi  krótką 
rozmowę w cztery oczy z nią także, ale najpierw z Vidalem... 

Urszula Orda niechętnie dała się zaprowadzić z celi do parlatorium aresztu, a gdy Kamil 

wymienił swój zawód, pogardliwie wzruszyła ramionami. 

— Po co mi adwokat — rzekła. — Ja nie mam na to pieniędzy. 
— Nie szkodzi. U nas każdy musi mieć pomoc prawną, a jeśli nie ma na nią pieniędzy, 

państwo ponosi wszelkie koszty jego obrony. 

—  I  koszty  oskarżenia  także,  aby  interes  kwitł  u  prawników.  A  niech  mnie  skażą  na 

śmierć lub dożywocie, nie dbam o to. Moje życie jest złamane. 

— Takie złamania czas leczy. Czy o Vidala Bazukę też pani nie dba? 
— Proszę nie wspominać. Może wszyscy mężczyźni tak podle oszukują... 
—  A  wy  to  nie?!  —  wtrącił  Kamil  Hetman  gwałtownie,  piorunując  ją  wzrokiem.  — 

Czyż nie podlejszymi oszustkami były te żony żołnierzy, które łajdaczyły  się z nudów tutaj, 
gdy oni na froncie ocierali się o śmierć co dzień, co godzinę? Lub gdy później osłabieni gło-
dem i choróbskami tropikalnymi uciekali przez dżunglę z niewoli japońskiej? 

Mimika czy intonacja tej namiętnej tyrady pozwalała na domysł, że Kamil Hetman był 

jednym  z  tak  krzywdzonych  żołnierzy,  więc  „szczerozłote”  serce  Urszuli  zaraz  nastroiło  się 
na  nutę  współczucia,  a  jej  oczy  po  raz  pierwszy  spojrzały  nań  łaskawiej,  ba,  ze  słodyczą  i 
pociechą. Ale to też obudziło w mecenasie przykre wspomnienia wojenne. 

—  A  wygląd  miały  te  blond  ladacznice  tak  samo  niewinny,  anielski  i  słodziutki,  jak 

pani teraz, gdy mężowie na krótki urlop przyjeżdżali z większą forsą. I oburzały się, kiedy po 
kilku procesach rozwodowych prasa zaczęła je przezywać tak, jak na to sobie dobrze zasłuży-

background image

ły! 

—  Ja  wcale  nie  zasłużyłam  na  kłamstwa  i  wyzwiska,  jakimi  gazety  mnie  obryzgują,  a 

nie dbam o to. Nie dbam już o nic! 

— Ani o Polskę, swój ojczysty kraj? Czyż nic to panią nie obchodzi, że piszą o niej raz 

po  raz:  „wampirzyca  z  Polski”,  „zabójcza  polska  pielęgniarka”,  „niewdzięczna  Polka”  i  że 
przez to mimo woli szkalują pani narodowość? No a mnie to drażni, choć tylko jeden z moich 
dziadków był Polakiem. 

— Oczywiście, że mnie to boli, ale jak można by temu zaradzić? 
— Łatwo. Przez udowodnienie pani niewinności! Czyli przez zdemaskowanie zagadko-

wego Greena, inspiratora i organizatora zbrodni, w czym pani powinna mi dopomóc. Bowiem 
Green  był  wrogiem  nie  tylko  pani  Strickner,  ale  również  wrogiem  pani!  Na  panią  przecież 
chciał skierować wszelkie podejrzenia, na panią zwalić całą winę za morderstwo, a pokrzyżo-
wała mu te plany tylko poczciwa głupota Vidala. Któż jest tym wrogiem pani? 

— Bo ja wiem? Może ostatni ogrodnik, który mylnie sądził, że pani Strickner oddaliła 

go za moją radą i odgrażał mi się trochę. 

—  Ogrodnik  w  Forest  Hills  z  pewnością  był  dochodzący,  nie  mieszkał  tam  stale,  do 

willi mógł wejść tylko na parter, a nie buszować na piętrze i wymierzać  calówką jakieś tam 
dystanse w łazience. To mógł robić tylko domownik albo gość specjalnie uprzywilejowany... 
przez jedną z was. Może pani rozstała się w gniewie z swoim poprzednim... wielbicielem? 

— Nie miałam w Ameryce żadnego... przed Vidalem — odparła spokojnie. 
Wtem  jakieś  wspomnienie  odmalowało  się  żywym  błyskiem  w  jej  złotych  oczach  i 

wywołało zarówno pożogę uroczych rumieńców na jej policzkach jak i gniewne zmarszczenie 
brwi.  —  Nie  mogę  przecież  nazwać  wielbicielem  wstrętnego  mi  mężczyznę,  który  miał 
wobec  mnie...  brzydkie  zamiary,  z  którym  unikałam  jak  ognia  choćby  najkrótszych  sam  na 
sam i który tylko raz... upolował okazję do zaskoczenia mnie w pokoju i spróbował brutalnej 
napaści... 

— Napaści zakończonej porażką pani? 
—  Nie!  Jego!  Jego  kompletną  klęską,  dzięki  pani  Strickner,  która  właśnie  wróciła  do 

domu, posłyszała moje krzyki i... ukarała go wkrótce najdotkliwiej. 

— To znaczy jak? Jak go ukarała? 
—  Kazała  mu  wynieść  się  z  jej  domu  raz  na  zawsze,  a  formalności  załatwić  z  jej  no-

wym generalnym pełnomocnikiem, jakimś adwokatem. 

—  Jesteśmy  na  tropie,  hurra!  Bo  nic  dziwnego,  że  taki  odpalony  i  ukarany  donżuan 

znienawidził również panią. Czy był nim szofer, ogrodnik, lokaj, czy... 

— Nie. nikt z pracowników, niestety — wtrąciła Urszula. 
— Dlaczego dodała pani „niestety”? 
— To nie ambarasowałoby mnie wobec mej pracodawczyni i dobrodziejki, gdyby mnie 

był zaczepiał ktoś z nich albo ktoś obcy. Ale tym, który  chciał mieć ze  mną romans pod jej 
dachem, był jej własny mąż! Rozpaczałam więc, że niechcący stałam się przyczyną rozbicia 
jej  czwartego  małżeństwa,  tymczasem  ona  dziękowała  mi  właśnie  za  to!  Za  dostarczenie  jej 
— jak mówiła — legalnego pretekstu do pozbycia się męża, który pono był jeszcze gorszy od 
swych poprzedników. 

— Doskonale.  Znamy teraz motywy jego „czułego” stosunku do obu pań. Jak nazywa 

się ów małżonek numer cztery? Czyżby Strickner? 

— Nie. To nazwisko moja pani odziedziczyła wraz z fabryką po przybranych rodzicach, 

którzy ją adoptowali, i wracała do niego po każdym rozwodzie. Zresztą, nawet w czasie trwa-
nia małżeństw podpisywała czeki jako Ruth Strickner i... 

— Ślicznotko, kiedy indziej mi to opowiesz, gdyż dziś kończy się już krótki czasokres, 

jaki  wytargowałem  u  zaprzyjaźnionej  władzy.  Teraz  proszę  mi  jeszcze  tylko  wymienić  pra-
wdziwe nazwisko i adres ostatniego męża zmarłej. 

background image

— Adresu nie znam. Imię brzmi Theo, tak go pani wołała. 
— Theo? Hm. Theobald? Theofil? Theodore? Theodosius? A nazwisko? 
— Sigel, Syga, Zyga, Sigar, coś takiego. Nie pomnę, bo pani używała... 
—  Wiem.  Używała  nazwiska  panieńskiego  Strickner.  A  teraz  pytanie  ostatnie  na 

dzisiaj: — Gdzie znajdę dobrą fotografię tego łotra? 

— W końcowej części albumu fotograficznego, jaki pani Strickner dawniej trzymała w 

sypialni, a potem umieściła na biurku w męskim gabinecie swoich byłych mężów. To jest na 
parterze  willi  po  drugiej  stronie  salonu  z  siedmioma  telewizorami,  w  narożnym  pokoju  z 
oszkloną werandą. 

— Dzięki ci, urocza skarbnico wiedzy pożytecznej — rzekł Kamil Hetman i żeby poka-

zać jej, Europejce, że on także zna choćby z filmów europejskie zwyczaje, szarmancko poca-
łował w rękę Urszulę, chociaż od wojny nie cierpiał ładnych blondynek. — Wkrótce odwie-
dzę panią znowu, może z dobrą nowiną, a na razie proszę „zapomnieć na amen” o tym albu-
mie w willi... 

Willa  w  Forest  Hills,  w której  popełniono  tak  niezwykłe  morderstwo,  była  oczywiście 

zamknięta na cztery spusty, opieczętowana i obserwowana z zewnątrz, ale cóż to znaczyło dla 
doświadczonych,  acz  obecnie  już  poniekąd  „spensjonowanych”  włamywaczy  z  gromady 
klientów tawerny portowej TWOJA OSTATNIA NADZIEJA. W ową dżdżystą noc byliby na-
wet kilka telewizorów nieboszczki Strickner wynieśli niepostrzeżenie, gdyby nie to, że nader 
słowny „papa” Luiggi przyrzekł większe mordobicie sędziwym fachowcom na wypadek, gdy-
by w willi, w której bambino Vidal tak się poszkapił, zginęło cokolwiek innego oprócz duże-
go albumu z fotografiami. 

Ostatnie  karty  w  albumie  wypełniały  podobizny  czwartego  małżonka  Ruth  Strickner, 

przeważnie  z  nią  razem,  rzadziej  bez  niej,  a  najrzadziej  bez  snobistycznego  tła  i  w  silnym 
zbliżeniu, uwydatniającym brzydotę jego łysej głowy z odstającymi uszami, z rybimi oczami i 
z pokaźną brodawką między prawym kącikiem zmysłowych ust a lekko skrzywionym nosem. 
Kiedy jednak nadworny malarz „papy” wytrzeźwiał po prysznicu i na jednej fotografii łysonia 
domalował perukę, zielone okulary oraz wąsiska zakrywające brodawkę, „papa” Luiggi Stra-
no z radości rżał jak koń.  

—  Wykapany  Green!  Mamy  go!  Vittoria!  —  powtarzał.  —  Zamówię  po  sto  fotek 

Greena  w  peruce  i  Greena  z  łysiną,  rozdam  moim  żywym  listom  gończym  i  za  kilka  dni 
odnajdą jego adres, choćby nie wiem jak zmienił nazwisko. 

Optymistyczne  te  przypuszczenia  rozwiał  Kamil  Hetman,  gdy  w  pożyczonym  na  tę 

okazję porządnym ubraniu wrócił z koleżeńskiej konferencji, jaką raczył z nim odbyć bogaty 
adwokat Howard White, generalny pełnomocnik pani Strickner. Znał on dawny adres jej osta-
tniego  męża,  który  podnajmował  mały  umeblowany  apartamencik  w  niemieckiej  dzielnicy 
Yorkville, ale wątpił, aby Theofil Siegel jeszcze przebywał w Nowym Jorku. Kiedy bowiem 
spotkali się w klubie na tydzień przed Wielkanocą, Theo prosił o odroczenie do jesieni termi-
nu i legalnego finału jego sprawy rozwodowej z Ruth, gdyż miał on lada dzień wyjechać na 
pół roku do swoich krewnych w Niemczech. 

—  Krótko  mówiąc  —  reasumował  Kamil  Hetman  —  mecenas  White  sądzi,  że  Theo 

Siegel, czyli nasz Green, bawi w Europie od Wielkanocy. 

—  Tutto  perdutto!  —  jęknął  Luiggi  Strano,  wpadając  dla  odmiany  w  czarne  odmęty 

pesymizmu. — I co my teraz poczniemy, kauzyperdo? 

— Najpierw sprawdzimy, czy Theo rzeczywiście wyjechał, czy może tylko chciał sobie 

u White'a wyrobić dalekie alibi na okres zgonu żony i śledztwa. Skoro był w Nowym Jorku 
krytycznej  soboty,  gdy  Ruth  uśmiercono  telewizorem  według  jego  planu,  to  tym  bardziej 
mógł  sobie  odroczyć  zamierzony  wyjazd  o  parę  dni  lub  tygodni,  by  z  bliska  obserwować 
dalszy rozwój śledztwa i jego echa pilnie studiować w popularnej prasie. W miejscowej! Bo 
tylko nowojorska prasa drobiazgowo opisuje zbrodnie nowojorskie, chicagoska przestępstwa 

background image

chicagoskie i tak dalej. 

— Sapristi, ja pytam, co ty radzisz, a nie co prasa wałkuje.  
—  Radzę,  papo,  posłać  kilku  twoich  skautów,  ale  trzeźwych  i  takich  z  niemieckim 

akcentem  w  górę  miasta  do  Yorkville  i  kazać  im  naoliwić  jęzory  plotkarek  w  najbliższej 
okolicy mieszkania siedziby Siegela. Oto jego adres.. 

Podtatusiali skauci zastali jego garsonierę pustą, lecz nie zlikwidowaną. Siegel zapłacił 

komorne za kwartał z góry i „odleciał do Europy na dwa dni przed tragicznym zgonem swej 
małżonki, dlatego nieborak nie mógł być na jej pogrzebie”, jak twierdziły jego sąsiadki i inne 
miejscowe  plotkarki,  które  oczywiście  nie  pozbawiły  siebie  takiej  rozkoszy,  jak  zobaczenie 
pogrzebu zamordowanej żony ich znajomego. 

—  Chytrze  pobujał  babiny  z  tym  wyjazdem,  a  sam  zamieszkał  w  jakimś  hoteliku  w 

innej  dzielnicy  Nowego  Jorku  pod  zmyślonym  nazwiskiem.  Albo  naprawdę  wyjechał  za 
granicę i szukajcie wiatru w polu. 

— Si, si. zwiał lub skrył się porco maledito! Czyli przegraliśmy. 
— Jeszcze nie, papo. Jeszcze spróbujemy tego, jak go zwiesz, przeklętego wieprza wy-

wabić z jego kryjówki na światło dzienne do korytka. 

— Jakaż przynęta zdoła takiego tchórza wywabić z bezpiecznej nory? 
— Duży  s p a d e k  po bogatej żonie. Siegel spodziewał się zagarnąć jego lwią część i 

dlatego,  jak  sądzę,  przewlekał  swą  sprawę  rozwodową,  by  dziedziczyć  po  Ruth  Strickner  z 
ustawy jako mąż jeszcze nie rozwiedziony. Jeżeli zaś ona zdążyła sporządzić testament nieko-
rzystny dla niego, to Siegel będzie próbował go obalić. 

To ostatnie przewidywanie adwokata Kamila Hetmana spełniło się, ale nierychło, gdyż 

tchórzliwy Theofil Siegel wolał działać ostrożnie i nie ściągać na siebie podejrzeń zbyt skwa-
pliwymi objawami swej chciwości. 

W przeciwieństwie do jego kunktatorstwa, dawniej ospały Kamil Hetman odznaczał się 

teraz  niezwykłą  ruchliwością  i  energią.  Dzięki  jego  staraniom  i  „chodom”  Vidal  Bazuka 
korzystał za kratkami z maksimum przywilejów, przyznawanym tylko chorym lub bohaterom 
wojennym, którzy po wojnie zeszli na manowce. No. a nadobna Urszula Orda w ogóle królo-
wała w areszcie, żyła tam sobie niemal jak na letnisku, lada dzień oczekiwała wypuszczenia 
na wolność za kaucją lub bez i brukowce przestały ją szkalować. Wiedziała komu to wszystko 
zawdzięcza, ale... 

—  Zamiast  podziękować  mi  nie  tylko  powłóczystymi  spojrzeniami,  ona  jeszcze  ma 

tupet prosić mnie o największe poświęcenie! — narzekał na nią Kamil w tawernie Luiggiego. 
— Prosi, żebym całkowicie przestał pić wódzię! 

—  Guarda,  kauzyperda.  guarda!  Strzeż  się,  żeby  ta  chytra  Polka  nie  zawlokła  cię  do 

ołtarza. Spójrz, za jaką cenę bambino tego uniknął. Ani największej kaucji za niego nie chcą 
przyjąć, musi siedzieć w kozie do rozprawy sądowej i fotel elektryczny może zafasować, jeśli 
Greena na czas nie złapiemy. 

— Ufam że złapiemy. Testament pani Strickner będzie otworzony i odczytany pojutrze, 

a już ja się postaram, aby prasa popularna miała sensację, która ogromnie zainteresuje Theo-
fila Siegela, false Greena. 

Pani Ruth Strickner dość często zmieniała akt swej ostatniej woli. Zwykle podczas mio-

dowych  miesięcy  mianowała  uniwersalnym  spadkobiercą  swego  „bieżącego”  małżonka,  a 
gdy się rozwodzili, wydziedziczała go i przeznaczała majątek na własną chwałę w formie ja-
kiejś fundacji. Wymagało to sporządzenia nowego dokumentu, zresztą aktualnego tylko do jej 
następnego małżeństwa lub romansu z nowym kandydatem na utrzymanka. Ogółem w ciągu 
pięćdziesięciu czterech lat życia zdążyła Ruth Strickner zredagować bądź podyktować ponad 
trzydzieści aktów ostatniej woli, z których najpóźniejszy oczywiście unieważniał wszelkie po-
przednie. 

Jej najświeższy testament, z tegoroczną marcową datą, przy którego narodzinach „aku-

background image

szerem”  był  sam  mecenas  Howard  White,  zawierał  nowość;  75%  swego  dwumilionowego 
majątku przeznaczała Ruth Strickner na szpitale i sieroty, a 25% dla swojej „oddanej polskiej 
pielęgniarki”, Urszuli, której na przyczynek darowała swą willę w Forest Hills wraz z całym 
jej urządzeniem. 

Pochwały  pod  adresem  Urszuli,  jakie  spadkodawczyni  zamieściła  w  uzasadnieniu  tej 

swojej  decyzji  i  ustnie  wyraziła  wobec  ustosunkowanego  Howarda  White'a.  przyczyniły  się 
do rychlejszego uwolnienia Urszuli i do kompletnego zrehabilitowania jej w prasie. Odzyska-
wszy swobodę ruchów w połowie czerwca, wyjechała na lato do  Lake George.  gdzie siostra 
Kamila Hetmana dzierżawiła duży pensjonat i potrzebowała reprezentacyjnej hostessy. Jasne, 
że „piękna Polka”, której twarz i przygodę gazety tak spopularyzowały, stała się dla letników 
większą  atrakcją  niż  góry  Adirondax  z  leżącym  u  ich  stóp  jeziorem  George  i  z  tamtejszym 
historycznym fortem Ticonderoga. 

Dopiero z początkiem września wróciła do Forest Hills, a nie chcąc czy bojąc się mie-

szkać samotnie w willi za obszernej nawet na bardzo liczną rodzinę i obarczonej stosunkowo 
niedawnym wspomnieniem wiosennej tragedii, postanowiła zatrzymać dla siebie tylko jeden 
pokój i jedną łazienkę na parterze koło kuchni, a całą resztę podnająć. Wyperswadował jej to 
częściowo Kamil Hetman, który odwiózł ją do Forest Hills z dworca na Manhattanie starym 
Packardem pożyczonym od „papy”. 

— Przecież chyba kiedyś zechce pani mieć męża i dzieci, więc jakże pomieścicie się w 

jednym pokoju? Radzę wynająć parter, a zatrzymać sobie całą górę. 

—  Wolę  na  odwrót.  Pokoje  na  górze  i  ta  duża  łazienka  tam  przypominałyby  mi  moje 

dwie najokropniejsze noce w Ameryce. 

— Dwie? Jedna, gdy zginęła Ruth. A druga?.... Ach, prawda, napaść jej męża na panią, 

jak mogłem zapomnieć!... Ha, w takim razie lepiej wynająć górę.. 

Uczynny  Kamil  na  poczekaniu  zredagował  stosowne  ogłoszenia  i  obiecał  zamieścić  je 

w  New  York  Times  i  w  Herald  Tribune,  w  których  mieszkań  szukają  ludzie  zamożniejsi. 
Doradzał  też  Urszuli,  by  jedynie  pokazywała  mieszkanie  zgłaszającym  się  reflektantom,  ale 
żeby nie zawierała na swoją rękę żadnych umów z nimi ani nie przyjmowała zadatku, gdyż 
może mieć duże kłopoty później. 

—  Sporządzenie  takiej  umowy,  jak  i  wszelkich  innych  kontraktów  powinna  pani  we 

własnym interesie zlecić jakiemuś prawnikowi. 

—  A  któremu?  —  przekomarzała  się  i  uśmiechała  doń  najprzyjaźniej.  —  Któryż  pra-

wnik nowojorski powinien zostać moim stałym doradcą? 

— Adwokat Howard White — odparł Kamil Hetman całkiem poważnie. 
— Ech, on taki uroczysty i stary i podobno bardzo kosztowny. 
— Ale pewny, solidny, niezawodny. 
— Czyż pan także nie posiada tych zalet, Kamilu? 
—  Miałem  je  ongiś  i  odzyskać  je  pragnę,  gdy  panią  widzę,  ale  przez  kilka  lat  byłem 

kompanem takich jak... jak ktoś, kto zawiódł pani zaufanie. 

— Pan nie zawiedzie, jestem pewna — powiedziała z głębokim przekonaniem, po czym 

dodała żartobliwie: — Zbadałam bowiem pańską przeszłość aż do owych czasów, w których 
dobrowolnie  zbierał  pan  ojcowskie  klapsy  za  najazdy  na  spiżarnię  urządzane  przez  pańskie 
siostrzyczki. I również w szkole nie wsypał pan nigdy żadnego z kolegów. 

— Widzę, że moja poczciwa siostra w Lake George nie zostawiła na mnie suchej nitki. 

Wybaczam jej to tylko dlatego, że pobyt pani u niej wpłynął tak znakomicie na pani nerwy, 
humor i... i w ogóle na wygląd. 

— Lustro twierdzi, że przez lato zestarzałam się i zbrzydłam. 
— Pani zbrzydła?! — żachnął się i puścił oczy zabawnie — Mówmy raczej o interesach 

i o poradach prawnych. 

—  Dobrze.  Ponieważ  na  swego  adwokata  wybrałam  pana,  zechce  pan  mecenas  podać 

background image

mi swoje numery telefoniczne, żebym mogła skomunikować się z nim, kiedy trafi się powa-
żny  reflektant  na  mieszkanie  lub  jeśli  zaistnieje  inna  potrzeba  zasięgnięcia  pańskiej  porady 
prawnej  —  wycedziła  z  nader  sztuczną  wyniosłością,  ale  w  jej  oczach  nadal  migotały  cho-
chliki uciechy i kokieterii, wytrenowanej snadź podczas codziennych flirtów z letnikami. 

—  Czy  to  znaczy  —  rzekł  po  ciężkim  westchnieniu  —  że  tylko  takie  okoliczności 

dostarczą sposobności do rozmów? 

— Do rozmów o interesach? Tak, tylko takie. Natomiast pogawędki towarzyskie będą 

odbywały się tutaj, ilekroć panu czas na to pozwoli. 

— To cudnie! Mając mało klientów, mam czasu w bród! Mogę go użyć na wyuczenie 

się pani ojczystego języka albo... — przerwał to szybkie, radosne „trajkotanie, kompromitują-
ce  świeżego  syndyka  i  demaskujące  pewne  osobiste  uczucia”,  jak  to  sformułował  w  myśli, 
zreflektowawszy  się  dość  rychło.  —  Przepraszam  za  mój  niepoważny  wybuch,  ale  po  tak 
długim niewidzeniu pani rzeczywiście pragnąłbym ją widywać nieco częściej. Musimy prze-
cież niejedno uzgodnić przed procesem Vidala  Bazuki... Zatem jak często... ile razy na mie-
siąc ścierpiałaby pani moją wizytę tutaj? 

—  Tylko  siedem  razy  na  tydzień,  nic  ponadto!  Ale  za  każdym  razem  każę  panu 

chuchnąć  na  progu.  I  niegrzecznie  zatrzasnę  drzwi  przed  nosem,  jeżeli  poczuję  wódkę  tak 
mocno jak dzisiaj! 

—  To  na  uczczenie  pani  przyjazdu  golnąłem  kilka  naparstków.  Natomiast  po  każdym 

pani uroczym liściku pościłem przez kilka dni, aż do najbliższej soboty. Słowo daję! 

— Gdybym to przeczuła, dostawałby pan listy co drugi dzień. 
Pod  koniec  tego  przyjaznego  gruchania  Kamil  Hetman  napisał  na  osobnej  ćwiartce 

papieru dwie duże litery i pięć cyfr, po czym prosił gorąco, żeby Urszula wykuła na pamięć 
ten ,,ważny” numer telefoniczny. Był to, wyznał, numer właściciela portowej knajpy TWOJA 
OSTATNIA NADZIEJA

—  Papa  Luiggi  zawsze  wie,  w  którym  sądzie,  areszcie  albo  szpitalu  właśnie  jestem, 

interweniując  w  sprawie  jego  pupilów.  On  najprędzej  odnajdzie  mnie,  gdybym  był  pani  po-
trzebny. Co ważniejsze, papa Luiggi najszybciej przyśle pani skuteczną odsiecz. gdyby jakiś 
natrętny reporter z prowincji lub złodziej dobierał się nocą do drzwi czy okien. W krytycznej 
sytuacji  wystarczy,  jeżeli  pani  powie  przez  telefon:  „Mówi  Urszula.  Mam  ból  głowy”.  To 
jeden  z  szyfrów...  Widzę  zdziwienie  na  pani  twarzyczce.  Ha.  może  jestem  przeczulony  lub 
rozstrojony  nerwowo,  jak  przed  każdym  jesiennym  huraganem,  ale  boję  się  o  panią  tutaj,  w 
tym dużym i pustym domu. To nie to, co pełen ludzi pensjonat... Będę doprawdy spokojniej-
szy, gdy zamieszka z panią rodzina solidnych lokatorów... 

Lęk bywa zaraźliwy i po odejściu Kamila osaczył jego urodziwą klientkę. Pozamykała 

na parterze wszystkie okna, zabezpieczyła łańcuszkami drzwi frontowe i kuchenne, zostawiła 
niektóre  lampy  zaświecone  na  całą  noc  i  nieco  humorystycznie  zabarykadowała  drzwi  swej 
sypialni.  Ale  nie  mogła  zasnąć  niemal  do  świtu,  chociaż  nigdy  nie  cierpiała  na  bezsenność 
podczas pobytu w Lake George. 

Raz zdawało się jej, że jakieś auto uporczywie okrąża ten blok will, którego najładniej-

szy narożnik zajmowała willa odziedziczona po Ruth Strickner. Potem jakiś samochód zatrzy-
mał się naprzeciw okna tego pokoju i stał tam przez dobre pół godziny ze zgaszonymi świa-
tłami, zanim odjechał. 

— Jakaś czuła parka odbyła swą petting party — wmawiała w siebie. 
Żadnego  jednak  uspokajającego  wytłumaczenia  nie  mogła  wymyślić  na  poczekaniu, 

gdy w ciszy nocnej posłyszała za drzwiami wiodącymi z ogródka do kuchni podejrzane chro-
boty,  jak  gdyby  fuszer-amator  a  nie  zawodowy  złodziej  próbował  otworzyć  zamek  kolejno 
różnymi kluczami zamiast wytrychem. 

Czy nie powinna by zatelefonować do miejscowego „precinktu” policji, skąd krótkofa-

lówką  skierowano  by  natychmiast  to  z  patrolujących  aut  policyjnych,  które  obecnie  krążyło 

background image

najbliżej tej ulicy? Tak, ale aparaty telefoniczne były obecnie tylko dwa w całej willi, jeden w 
dawnej  sypialni  Ruth  Strickner,  drugi  jeszcze  dalej,  bo  w  gabinecie  jej  byłych  mężów  na 
parterze.  Nie  uśmiechało  się  Urszuli  opuszczenie  zabarykadowanej  forteczki  i  ryzykowanie 
spotkania  z  włamywaczem.  Zamiast  telefonować,  otworzyła  okno  i  nabrała  w  płuca  sporo 
powietrza do wokalnego popisu, jaki umyśliła sobie.  

—  Kto  tam?  Precz  od  drzwi  lub  strzelam!  —  krzyknęła  głośno,  a  choć  nie  miała  pod 

ręką żadnej broni palnej, chroboty pod kuchennymi drzwiami umilkły. — Może one przywi-
działy mi się tylko? 

Już nic innego nie wydarzyło się do rana ani następnej nocy, a w dzień Urszula czuła się 

całkiem bezpiecznie. Nie wiedziała jeszcze, że pewien typ przestępców woli w mieście atako-
wać za dnia, gdy zbrodnicza wyprawa i powrót z niej wyglądają przechodniom i posterunko-
wym na niewinny spacer porządnego obywatela. W nocy, kiedy przechodniów ulicznych jest 
znacznie mniej, mógłby przecież ktoś spostrzegawczy łatwiej zauważyć i zapamiętać sobie to, 
co zatrze mu się i zleje z tłem w dziennym zgiełku i ruchu. 

Przez pierwsze dwa dni była pielęgniarka pani Strickner odnawiała dawne znajomości z 

sąsiadkami, które „umierały z ciekawości” i żądzy  dowiedzenia się jeszcze więcej niż o niej 
pisano  w  gazetach,  ale  grzecznie  poświęcały  pierwsze  zdania  pogawędek  huraganowi. 
Bowiem pierwszy tegoroczny huragan, choć Szczęśliwie ominął Florydę, Dżordżię i obie Ka-
rolajny,  a  szalał  tylko  na  Atlantyku,  zaczął  na  wysokości  Wirdżinii  zmieniać  kierunek  z 
północnego  na  zachodni,  zagrażając  Stanowi  Nowy  Jork.  Że  zaś  złośliwszy  huragan  zabił 
ostatnio aż sześć tysięcy ludzi, było o czym gawędzić wśród sąsiadów. 

Zamieszczone  przez  Kamila  ogłoszenie  o  mieszkaniu  do  wynajęcia  w  Forest  Hills 

ukazało  się  po  raz  pierwszy  w  dniu  powszednim,  toteż  pielgrzymki  licznych  reflektantów 
rozpoczęły się dopiero późno po południu, a nie od rana, jak to bywa w niedzielę. 

Nie chcąc dla jednej osoby chodzić na piętro i stamtąd biegać do drzwi po każdym no-

wym dzwonku, Urszula zorganizowała oprowadzanie w grupach, jak przewodniczki oprowa-
dzające turystów po gmachu ONZ. 

Zauważyła  jednak,  że  wśród  przybyłych  było  niewielu  takich,  którzy  istotnie  reflekto-

wali  na  niepraktycznie  umeblowane  mieszkanie  za  słoną  cenę,  jaką  Kamil  podał,  czterysta 
dolarów  na  miesiąc.  Większość  chciała  tylko  przyjrzeć  się  z  bliska  pokojom,  w  których 
mieszkała narwana bogaczka. 

Jednym  z  takich  nienasyconych  węszycieli  lokalnej  sensacji  był  barczysty  wąsal  w 

ciemnozielonych  okularach  z  bujną  czupryną.  Nie  zadawał  pytań  o  mieszkanie  ani  nawet  o 
kuchnię, której pierwsze piętro na razie nie miało, nie dotykał jak inni mebli, lamp, materacy, 
za  to  najdłużej  oglądał  miejsce,  gdzie  dokonano  zbrodni. Pierwszy  pospieszył  ku  schodom  i 
zniknął z oczu. 

Kiedy  Urszula sprowadzała na dół pozostałe osoby — nie zobaczyła  go  w hallu ani w 

salonie. 

— Widocznie wyszedł na ulicę — uznała, nie przeczuwając strasznej niespodzianki. — 

Przypominał mi w ruchach kogoś znajomego. Ale kogo? 

Zamknęła za wychodzącymi drzwi na klucz, a ponieważ nowych reflektantów chwilo-

wo nie było, postanowiła zabezpieczyć także pokoje na górze przed deszczem, którego pier-
wsze  krople  już  spadły.  Pootwierała  tam  okna  po  południu,  by  wypłoszyć  zaduch  wietrzy-
kiem,  jaki  lekko  dmuchał  przedtem,  teraz  zaś  świstał  złowrogo,  jak  gdyby  od  morza  pędził 
szkwał. 

— To nie krótki szkwał, to przecież nadciąga huragan! — przypomniała sobie, pędząc 

po schodach na wysokie piętro. — Jaka szkoda, że Kamilowi wypadła dziś interwencja aż w 
Hartford.  Z  pewnością  nie  zdąży  wrócić  do  Nowego  Jorku  przed  późnym  wieczorem.  Oby 
choć zatelefonował! — westchnęła. 

Chwytała  się  na  tym,  iż półgłosem  rozmawia  sama  z  sobą.  W  ludnym  pensjonacie  nie 

background image

robiła tego nigdy, lecz tam nie bała się jak tu, w samotności, jakiegoś nieokreślonego niebez-
pieczeństwa. Posępne wycie licznych anten na dachach i innych drutów, które służyły za stru-
ny szybko wzrastającemu wichrowi, i raptowne ściemnianie się nieba pogarszało nastrój, jaki 
zaczął nękać Urszulę, gdy na piętrze willi zamykała jedno okno za drugim. 

Właśnie zamknęła ostatnie z trzech okien w luksusowej sypialni i zabierała się do ście-

rania wilgoci po deszczu na parapetach okiennych, kiedy za jej plecami silnie trzasnęły drzwi. 

Odwróciła głowę i... zdrętwiała z przerażenia. 
Bowiem tam, oparty barczystymi plecami o dopiero co zatrzaśnięte drzwi, stał brzydki 

łysoń, czwarty mąż Ruth Strickner i pono jej główny morderca! Tak, to był niewątpliwie ów 
rzekomy pan Green, tylko bez peruki i wąsów, Theofil Zyga, Syga, Sigal, czy Sigiel, ach, ni-
gdy nie potrafiła zapamiętać prawdziwego nazwiska tego obłudnika i lubieżnika. Urszula bała 
się  go  nawet  za  życia  Ruth,  cóż  dopiero  teraz,  gdy  wiedziała  od  swego  adwokata,  że  Green 
chciał na nią zwalić całą winę za morderstwo dokonane według jego planu przez głupawego 
najmitę... 

—  Witam  i  cieszę  się,  że  pani  nie  zapomniała  mnie  jeszcze,  co  mi  zdradza  wyraz  jej 

słodkiej  buzi  —  zaczął Theofil  niby  swobodnie,  lecz  nie  spuszczał  jej  z oka  ani  na  moment 
pamiętając, jak dawniej zręcznymi ucieczkami likwidowała szybko każde wypracowane prze-
zeń  sam  na  sam z  nim. — Ja  nawzajem  nie zapomniałem  o  pani. Podróżując  po  Europie  od 
zimy,  miałem  bez  liku  okazji  do  flirtów  i  romansów,  korzystałem  z  nich,  ale  najczęściej 
wracałem  myślami  do  pani!  Czyż  to  wyznanie  nie  sprawia  żadnej  satysfakcji  pani,  jako 
kobiecie chyba nareszcie rozbudzonej?  

—  Mniejsza  o  to,  co  mi  sprawia,  ale  jak  pan  wszedł  tutaj?  —  spytała  ochłonąwszy  z 

pierwszego wrażenia. 

— Wszedłem legalnie, drzwiami, wpuszczony przez panią z innymi reflektantami na to 

mieszkanie. Czyż ja nie mogę wynająć go, jeśli podbiję cenę? 

— Nie! Nie! — krzyknęła i wzdrygnęła się cała. 
— Dlaczego nie? — spytał z nieprzyjemnie szyderczym uśmiechem. 
— Dlatego, że... że... — jąkała się, wreszcie wymyśliła — że sąd spadkowy orzekł, iż 

wolno mi przyjąć na lokatorów tylko małżeństwo, rodzinę, a nie... 

—  A  nie  samotnego  mężczyznę?  —  podpowiedział.  —  Podziwiam  spóźnioną  troskli-

wość  sądu  o  cnotę  tak  urodziwej  młodej  wdówki,  ale  jeśli  zapewnię  kogo  należy,  że  nieba-
wem ożenię się ponownie i założę rodzinę, to chyba będę mógł tu zamieszkać, co? 

— Nie, nie wolno mi — odparła słabo, byle tylko zyskać na czasie. 
—  Poniekąd  racja.  Każdy  reflektant  na  mieszkanie  powinien  by  wpierw  zbadać,  czy 

pani wolno je wynająć oraz mieszkać w willi należącej zawsze do mojej żony, która żadnych 
krewnych, żadnych legalnych spadkobierców oprócz mnie nie miała! Kto panią upoważnił do 
tego? 

— Sąd spadkowy. Czy pan zna treść testamentu swej małżonki? 
— Znam.  I obalę  go,  gdyż podyktowany i podpisany był  w okresie, kiedy  niepoczyta-

lność mej żony dochodziła do zenitu! Czyż człek normalny kupuje do mieszkania aż dwana-
ście telewizorów? I patrzy równocześnie na programy siedmiu stacji telewizyjnych? 

— Jako pielęgniarka widywałam gorsze dziwactwa gdzie indziej. 
—  To  nie  dziwactwo,  to  obłęd!  Jego  nowym  dowodem  jest  osnowa  ostatniego  testa-

mentu, jakże inna od wszystkich poprzednich aktów ostatniej woli tej samej kobiety! Domy-
ślam się, kto ją inspirował... dla własnej korzyści! 

— Myli się pan. Nie znałam treści testamentu ani... 
— Terefere! Mnie nie obełżesz, cwaniaczko — przerwał jej ordynarnie. — A najklasy-

czniejszym  dowodem  obłędu  Ruth  było  zdemolowanie  dwóch  ładnych  pokojów,  jednego  na 
parterze, drugiego na piętrze, by na ich miejscu zbudować obszerną jak w drapaczach chmur 
windę! Windę w jednopiętrowej willi! Czy pani wie, ile tysięcy dolarów zżarł ten bezsenso-

background image

wny kaprys? 

—  Nie  wiem,  ale  sądzę,  że  każdy  może  swymi  pieniędzmi  rozporządzać  jak  chce. 

Czyżby pan był innego zdania? 

Znów grała na zwłokę, a równocześnie powoli przesuwała się wzdłuż frontowej ściany 

pokoju  od  trzeciego  okna  ku  pierwszemu.  Od  pierwszego  było  najbliżej  do  tego  z  dwóch 
ustawionych po obu stronach szerokiego łoża nocnych stolików, na którym oprócz lampy stał 
także  aparat  telefoniczny.  Sądziła,  że  uda  jej  się  w  pewnym  momencie  strącić  słuchawkę  z 
widełek.  To  przy  większej  dozie  szczęścia  może  zwrócić  w  centrali  uwagę  na  ten  numer  i 
umożliwi usłyszenie krzyków i odgłosów walki, do jakiej z pewnością tutaj dojdzie. 

—  I tak, i nie. Żal mi tysięcy zmarnowanych na głupią windę, lecz to marnotrawstwo, 

jak  słyszałem,  powinno  dopomóc  mi  do  obalenia  testamentu.  A  czy  pani  pojmuje,  że  kiedy 
obalę testament, to pani automatycznie może być stąd wyrzucona i znaleźć się na bruku? 

— Nie dbam o to. Potrafię wszędzie zapracować na chleb. 
—  Ale  ja  dbam  o  to,  ja  dbam  o  panią!  —  Teraz  on  rozpoczął  powolny  pochód  przez 

pokój  od  drzwi  ku  oknom,  ku  niej.  —  Zachowałem  się  wówczas  brutalnie,  przyznaję.  To 
dlatego,  że  piłem  za  wiele  w  ów  wieczór  no  i  byłem  nadludzko  zmęczony  tym  codziennym 
kontrastem zawinionym przez panią. 

— Ja zawiniłam? O jakim kontraście pan mówi? 
— O tym najjaskrawszym: między pięknem a brzydotą! Między pani urodą, smukłością 

i młodością a tą starą, ohydną beczką łoju, Ruth. 

— Jak panu nie wstyd wyrażać się tak o zmarłej żonie! 
—  I  to  w  tej  sypialni,  co?  —  zarechotał  cynicznie  i  wskazał  łoże.  —  W  marzeniach 

widziałem tu panią. 

— Proszę mnie nie obrażać, panie Zyga! 
— Siegel! — poprawił ją. — Panią jako moją legalną żonę! Czy to obraza dla pani, że 

mężczyzna myślał o małżeństwie z nią? 

— Pan nie był wolny... 
— Ale dziś jestem wolny i podtrzymuję moją ofertę! I pani jest wolna. Wdowiec i wdó-

wka, dobrana z nas para... Żart na bok. Szczerze pragnę poślubić panią, a jeśli nawet chwilo-
wo pani mnie nie kocha czy nie lubi, to proszę nasz przyszły związek uważać jako mariage de 
raison

— Nie rozumiem ani w ząb po francusku — zbujała. — Co to znaczy? 
— Małżeństwo z rozsądku, z wyrachowania, dla interesu. 
— Aha! Jakiż interes zrobiłabym wychodząc za pana? 
— Wspaniały! Gdy obalę testament Ruth, przy małej pomocy stosownych zeznań pani, 

odziedziczę prócz tej willi majątek wartości ponad dwa miliony dolarów, a co będzie moje, to 
i twoje, Urszulo! Wyjedziemy w podróż dokoła świata i w twym serduszku zakwitnie wzaje-
mna miłość do mnie... 

Urszula domyśliła się teraz, że „stosowne” łub wręcz fałszywe zeznania ostatniej pielę-

gniarki pani Ruth Strickner pomogłyby mu do obalenia jej testamentu więcej niż owe marno-
trawstwa  na  windę  i  tuzin  telewizorów.  Już  dla  pozyskania  sobie  tak  ważnego  świadka  i 
zdobycia przez to całego spadku opłacało mu się proponować jej spółkę, małżeństwo i podróż 
dokoła świata. 

— Nigdy nie pokochałabym człowieka, który... 
—  Który  co?  No,  mówić!  —  warknął  groźnie.  —  Co  mi  tu  zarzucano  podczas  mego 

pobytu w Europie? Mówić, lub pożałuje pani! 

— Mówiono, że pan miał coś wspólnego ze śmiercią swej żony. 
— Nonsens! Oszczerstwa! Byłem idealnie zgodliwym, posłusznym mężem! Kazała mi 

opuścić  willę,  usłuchałem.  Chciała  rozwodowych  kroków,  także  przystałem.  Gdy  wyraziła 
życzenie, żebym chwilowo nie odwiedzał jej znajomych nowojorskich, lojalnie wyjechałem 

background image

aż za Atlantyk. 

—  Kiedy  pan  stąd  odpłynął?  —  spytała  machinalnie,  zerknąwszy  na  spływające  po 

szybach  strugi  deszczu,  który  gasił  jej  nadzieje  na  przypadkową  odsiecz  ze  strony  jakichś 
nowych reflektantów na mieszkanie w tej willi. 

— Nastąpił on grubo przed Wielkanocą, czyli na kilka tygodni przed zgonem mej Ruth. 

Tam,  w  Europie  mają  w  każdym  kraju  własne  sensacje  i  skandale,  dlatego  też  nic  a  nic  nie 
wiedziałem, co zaszło w Forest Hills. 

—  A  kiedy  pan  dowiedział  się,  co  tu  zaszło?  —  Urszula  zagadywała  go  usilnie,  bo 

właściwie już osaczył ją i przypierał do ściany w tym narożniku pokoju pomiędzy łóżkiem a 
pierwszym oknem. — Choćbym pięścią rozbiła szyby, nikt tego nie zauważy ani nie dosłyszy 
podczas burzy — myślała z desperacją — a wyskoczyć przez okno nie zdążę, on mnie przy-
trzyma i... ukarze po swojemu! 

—  Wczoraj,  w  parę  godzin  po  swym  przylocie  z  Bonn,  odwiedziłem  adwokata  mej 

żony. I właśnie on, Howard White powiedział mi, co tu zaszło na wiosnę i jak straszna krzy-
wda spotkała panią. Proszę przyjąć wyrazy mego współczucia. 

Pod  tym  pretekstem  schwycił  obie  jej  dłonie  i  zaczął  je  na  przemian  przyciskać  do 

swoich gorących, lepkich warg. I do tej brodawki, och... 

— Dziękuję za współczucie, ale... 
—  Nie  wyrywać  mi  łapek,  jeszcze  nie  skończyłem!  —  wtrącił  dość  ostro.  —  Jeszcze 

pragnę złożyć gratulacje, że z tak ciężkich tarapatów pani wyszła obronną ręką. 

— Ja wyszłam, ale Vidal Bazuka może zginąć na krześle elektrycznym! 
Theofil drgnął na dźwięk jej ostatnich słów, cofnął się o dwa kroki, wypuszczając z bia-

łych,  pulchnych  łap  jej  opalone  dłonie.  Zapalił  papierosa  i  zaciągnął  się  nerwowo.  Choć  nie 
był nałogowym palaczem i mógł obejść się bez nikotyny, zwykle wypalał całe cygaro lub pół 
tuzina papierosów, ilekroć żona zdenerwowała go odmową wypłaty pieniędzy, albo gdy prze-
straszyła go wykryciem jakichś jego łajdactw. 

Urszula pamiętała ten jego nawyk, lecz w pierwszej chwili nie zdołała zorientować się, 

co go teraz zdenerwowało lub przestraszyło tak bardzo w porę dla niej. „Zapewne wzmianka 
o Vidalu” — uznała mylnie i powtórzyła dawkę. 

— Tak, tak, ja wyszłam cało, lecz nieszczęsny Vidal Bazuka... 
—  Kto  to  jest?  —  wtrącił  Theofil  z  głupia  frant.  —  Zdaje  mi  się,  że  adwokat  White 

także wymieniał to dziwne nazwisko. Kim właściwie jest ów Witalis, czy jak mu tam, Bazu-
ka? 

—  Jest  tym  nieborakiem,  który  niechcący  zabił  pańską  żonę,  gdyż  haniebnie  wprowa-

dził go w błąd niejaki Green. Wszystkie gazety o tym pisały. 

— Pisały, powtarzając naiwne wymysły mordercy! 
— Nie mógł jednak ten nędzarz, bezrobotny i bezdomny wymyślić sobie pięćsetdolaro-

wego banknotu, jaki policja przy nim znalazła. 

—  Jeśli  gazety  nie  kłamią,  to  prawdą  jest  przede  wszystkim  to,  co  pisały  o  pani!  — 

zawołał  wpadając  w  gniew.  —  Że  tuż  po  zamordowaniu  mej  żony  przyłapano  panią,  jej 
pielęgniarkę w łóżku z mordercą! Czyż to wymysł gazeciarzy? 

—  Nie.  To  prawda.  A  choć  Vidal  nie  był  moim  kochankiem,  odpokutowałam  za  swą 

łatwowierność — odparła cicho, za cicho jak na wzmagające się za oknami odgłosy wichru i 
ulewy, które zagłuszyły jej słowa. 

— Ach. więc przyznajesz, żeś za kochanka miała kubańskiego Negra, choć wzgardziłaś 

mną, najczystszym Aryjczykiem, du verfluchte Dirne! — pienił się z wściekłości i zazdrości. 
— Czy za tę zniewagę nie otrzymam dziś pełnej satysfakcji i twoich najczulszych przeprosin? 
No? 

Łysnęło się gdzieś na mokrych torach elektrycznej kolejki nadziemnej, lub może samo-

chód wyjeżdżający z podziemnego garażu na ulicę polizał białym światłem lamp okna willi. 

background image

Pomimo  niezmiernej  błahości  tego  epizodziku,  Theofil  Siegel  odskoczył  od  okna  z 

objawami przestrachu, potem znów zapalił papierosa, zaciągał się głęboko raz po raz, a przy 
tym zerkał trwożnie w stronę szyb. 

Nareszcie! Teraz nareszcie Urszula Orda przypomniała sobie jego dziwaczną fobię czy 

obsesję, której powód wyjawiono jej ongiś, i postanowiła wykorzystać ją obecnie dla własne-
go bezpieczeństwa.  

— Jeśli to wciąż jeszcze jest twoją achillesową piętą, to trzeba ją kłuć, bić, żgać aż do 

skutku! — wymamrotała po polsku, cofając się nieznacznie ku stolikowi, na którym stał apa-
rat telefoniczny i lampka nocna. 

Raptem wykonała wstecz zwrot na pięcie, szybko zapaliła i pochwyciła lampę, odwró-

ciła się z nią znów frontem do intruza, zrywając abażur, który zaraz odrzuciła na łóżko. Kru-
cha  porcelanowa  lampa  ze  słabą,  ledwie  pięćdziesięcioświecową  żarówką  mogła  przez  jakiś 
czas być dla niej ochronną tarczą przeciw atakom Theofila, o ile on nadal bał się elektryki tak 
panicznie jak dawniej. 

—  Teraz  już  nie  jestem  bezbronna!  —  zawołała,  udając  wielką  pewność  siebie.  — 

Wystarczy rozbić żarówkę na głowie lub ręce pana, żeby prąd elektryczny poraził go znacznie 
silniej niż wówczas! 

Trzymając oburącz lampę przed sobą, ukośnie, tak by żarówka znalazła się na wysoko-

ści brody przeciwnika, zaczęła iść ku niemu. Równoczesna uważna obserwacja jego twarzy 
utwierdzała ją w przekonaniu, że wybrała najwłaściwszą metodę obrony w obecnej swej sytu-
acji. Theofil cofał się przed nią utkwiwszy w żarówce swoje rybie oczy. 

—  Wówczas  piorun,  który  zabił  trzech  pańskich  kolegów,  panu  tylko  trochę  poparzył 

plecy i stopy, jak słyszałam od pani Ruth — ciągnęła dalej Urszula, przypominając mu mło-
dzieńczą przygodę, którą on sam uważał za najgorszą w swym życiu. — Ale tutaj cały ładu-
nek  prądu  elektrowni,  z  pewnością  silniejszy  niż  sto  piorunów,  trzaśnie  pana,  tylko  pana!  I 
spali go na popiół! Więc kto z nas wygrał bitwę? 

Przesadnie  pochlebiła  elektrowni,  a  sobie  również,  gdyż  „bitwy”  jeszcze  nie  wygrała 

bynajmniej! Chwilową jej ofensywę musiał przecież wkrótce zatrzymać  drut od lampy, jaką 
niosła, drut izolowany i owinięty jedwabną nicią tej samej łososiowej barwy co tapeta sypia-
lni. Był on, jak wszelkie w tej willi druty od przenośnych lamp, dzwonków, telefonów, radio-
odbiorników i telewizorów pokaźnie długi, ale nie aż tak, aby od gniazdka blisko okna mógł 
dosięgnąć  do  drzwi  w  środku  przeciwległej  ściany  w  dużym  pokoju.  O  tym  jednak  Urszula 
Orda zapomniała. 

— Jakie są pani warunki? — bąknął, otrząsając się z przestrachu: skoro wspomniała o 

warunkach, to widać nie zamierzała zabić go prądem. 

— Żądam aby  pan opuścił willę i przestał mnie tu nachodzić. Jeśli są jakie sprawy do 

omawiania  między  nami  w  związku  ze  spadkiem  po  pańskiej  żonie.  będziemy  je  omawiali 
tylko przez telefon albo na neutralnym gruncie, na przykład u adwokata... Czy przyrzeka mi 
pan uroczyście zastosować się do tego, panie Zyga? 

—  Siegel  jestem!  Mogę  przyrzec,  jeśli  idzie  o  przyszłość.  Ale  dziś  nie  skończyliśmy 

jeszcze rozmowy ani... 

— Jak to nie! — wtrąciła energicznie i podjęła swój triumfalny pochód. — Ochchch! 
Wtyczka na drugim końcu drutu po lekkim szarpnięciu wysmyknęła się z rozluźnionego 

gniazdka na ścianie za łóżkiem. Przerwało to momentalnie dopływ prądu elektrycznego i po-
grążyło obszerną sypialnię w ciemności, dopóki oczy do niej nie przywykły i nie skierowały 
się ku trzem prostokątom okien, za którymi było jaśniej niż w pokoju. 

— Kto górą teraz? — krzyknął Theofil spiesząc ku Urszuli z wyciągniętymi ramionami. 

— Mam cię, szelmo! 

W  objęcia  wpadła  mu  na  razie  tylko  porcelanowa  lampa,  jaką  Urszula  zasłoniła  się 

machinalnie, zanim odskoczyła wstecz, w stronę łóżka, przy którym przecież stał drugi stolik 

background image

nocny. Prawa dłoń Theofila przypadkowo zderzyła się w mrokach z żarówka co dopiero zga-
szoną,  zatem  jeszcze  gorącą  —  i  zgniotła  ją  niechcący.  Wrzasnął,  gdyż  sparzyły  go  trochę  i 
pokłuły okruchy cienkiego szkła. Lewą ręką odrzucił porcelanowa lampę, tak, że roztrzaskała 
się  na  podłodze.  Chwilkę  później  ciemności  w  sypialni  rozproszyło  światło  drugiej  lampy, 
bliźniej siostry tej właśnie rozbitej. 

— Pytał pan kto jest górą? Oczywiście znowu ja — przechwalała się Urszula, która już 

zdążyła ogołocić drugą lampę z abażuru i przerobić ją na nowy swój oręż. 

— Drut tej lampy z pewnością nie jest dłuższy niż tamtej. 
— Ale pan i tak nie zdoła mnie dotknąć w tym kącie. 
— Ech, może wyjdziemy z impasu, gdy ciężka lampa zmęczy pani łapki. 
— Długo pan poczeka, zanim pielęgniarka się zmęczy. 
— Skrócę sobie czekanie, jeśli stłukę i tamtą żarówkę! 
Schylił  się  i  podniósł  z  podłogi  kilka  większych  skorup  rozbitej  porcelany.  Tak,  tymi 

pociskami mógł na odległość strzaskać zaświeconą żarówkę, nie dbając przy tym oczywiście, 
że  jej  rozpryśnięte  okruchy  mogą  okaleczyć  Polce  twarz  i  oczy.  Zauważywszy  leciutkie 
krwawienie własnej dłoni obandażował ją chustka jak najtroskliwiej. 

— Teraz ja podyktuję warunki' Po pierwsze żądam, aby pani postawiła przeklętą lampę 

tam, skąd ją wzięła i przyszła do mnie. 

— Nigdy! Raczej zginiemy od prądu razem! 
— Nikt nie zginie od prądu jeśli odłączę te lampę od gniazdka tak, jak tamta odłączyła 

się sama przez pani szarpnięcie. Niech tylko skończę opatrywać dłoń... 

Urszula zrozumiała, że niedawny jej błąd podsunął mu myśl unieszkodliwienia drugie-

go straszaka, że zatem lada chwila zgaśnie ta druga lampa, a wraz z nią jej ostatnia nadzieja 
odpędzenia napastnika. 

Gdyby  nie  było  burzy,  próbowałaby  rozbić  kilka  szyb  i  krzykiem  zaalarmować  sąsia-

dów albo rzadkich tu pieszych przechodniów. Ale gwałtowna ulewa, przednia straż nadciąga-
jącego huraganu, wymiotła z ulic ostatniego łazika, a sąsiadów skłoniła do szczelnego poza-
mykania  wszystkich  okien.  Nie  dosłyszeliby  jej  krzyków  ani  dźwięku  rozbijanych  szyb.  — 
Co mam zrobić? Czym go nastraszyć? Boże, co począć? 

— Poddać się zamiast pod nosem mruczeć jakieś polskie pacierze — zabełkotał Theofil 

dość niewyraźnie. gdyż zębami przytrzymywał rożek chustki, którą niezdarnie owijał dłoń. — 
Mnie tam żadne modły, czary ani błagalne minki nie wzruszą. 

— Wiem, wiem. Gdyby wtedy pańska żona nie wróciła... 
— Dziś nie wróci, nie ocali pani. Gnije w ziemi od wiosny! 
— Ale jej duch jest tutaj! — zabluffowała — nuż się uda? 
— Nie wierzę w hocki klocki spirytystów. Gdyby  korpulentna duszyczka mej beczko-

watej eks-małżonki pętała się po Forest Hills, to chyba dla ratowania swej zausznicy próbo-
wałaby mnie czymś przerazić, spłoszyć albo... 

Zadźwięczał  dzwonek  od  drzwi  frontowych.  Wywarło  to  niesamowite  wrażenie  nawet 

na cynicznym Theofilu. Urszula pierwsza ochłonęła. 

— A co! Słyszał pan? Duch dobrej Ruth zesłał mi odsiecz! 
— Quatsch! Bzdury. Dzwoni ktoś, kto ma interes... Ale kto? 
—  Zapewne  dalsi  reflektanci  na  mieszkanie.  Złapali  nareszcie  wolną  taksówkę  przy 

Queens Boulevard i przyjechali tu gremialnie. 

— Nie odzywajmy się, to zaraz odjadą. 
—  Nonsens.  Pan  widać  nie  wie,  ile  tysięcy  nowojorczan  z  gorszych  dzielnic  chce 

wcisnąć  się  do  Forest  Hills  teraz!  Odjechaliby  tylko  wówczas,  gdyby  na  drzwiach  wisiała 
kartka, że apartament został wynajęty... 

Jakby  na  potwierdzenie  słuszności  wywodów  Urszuli  dzwonek  zadźwięczał  znowu, 

znacznie dłużej tym razem. 

background image

— Niech sobie dzwonią do jutra — warknął Theofil ze złością. 
— Zostawiłam światła w hallu i salonie, jak zawsze, zgadną więc, że ktoś jest w domu. 

Sąsiedzi  zatelefonują  do  naszego  komisariatu.  I  parę  minut  później  przyjedzie  tu  pierwsze 
auto policyjne! O ile zakład? Bo widzi pan, ja jako przyszły świadek prokuratury w procesie 
Vidala Bazuki jestem pod specjalną opieką władz i ich konfidentów w sąsiedztwie. 

Kłamstwo,  jakim  zakończyła  swą  improwizację,  zaniepokoiło  Theofila  nadspodziewa-

nie  mocno.  Natychmiast  uznał,  że  lepiej  nie  dopuścić  do  tego,  by  reflektanci  na  mieszkanie 
poszli zasięgnąć języka w sąsiedztwie; trzeba ich spławić stąd grzecznie, z udanym współczu-
ciem, że przybyli za późno. 

— Znów dzwonią! Pójdę im otworzyć i... 
— Aha, i uciekłabyś mi, cwaniaczko! Raczej ja z nimi sprawę załatwię, zamknąwszy tu 

panią  na  klucz  Sicherheitshalber  —  mówił,  idąc  ku  drzwiom.  —  A  nie  radzę  krzyczeć  ani 
kopać drzwi, lub zrobię mokrą robotę tym oto narzędziem! 

Wyjął z kieszeni marynarki nieduży rewolwer, pogroził nim Urszuli, wyszedł i drzwi z 

zewnątrz zamknął na klucz, jak obiecał. 

Odczekała  chwilę,  potem  postawiła  na  stoliku  lampę,  od  ciężaru  której  już  omdlewały 

jej  dłonie,  doskoczyła  do  telefonu,  podniosła  z  widełek  słuchawkę,  a  drugą  dłonią  szybko 
nakręciła na tarczy ten numer, który podał jej Kamil Hetman. Dopiero po szóstym dzwonku 
ktoś tam podszedł do aparatu i melodyjnie jęknął „hellou?” 

—  Halo,  tu  Urszula,  mam  ból  głowy  —  rzekła  dobitnie,  osłaniając  dłonią  tubkę.  — 

Mam  ból  głowy!  —  powtórzyła,  gdyż  tak  podobno  brzmiało  wołanie  o  pomoc  według  dzi-
wnego szyfru pupilków „papy” Luiggiego. 

— Kto go nie ma w naszych czasach, ach kto? — westchnął rozmówca. 
— Ależ Urszula ma okropny ból głowy! 
—  To  czego  ta  osoba  nie  idzie  łykać  aspirynkie,  się  pytam?  —  dziwił  się  tamten, 

używając  najczystszej  Brooklin-slang,  gwary  bruklyńskiej,  według  której  wymowa  rzeczo-
wnika „person” — osoba brzmi jak „poison”, trucizna. 

— Przepraszam, czy to jest MOJA OSTATNIA NADZIEJA? 
— Dlaczego nie, droga  pani? Z pewnością wasza ostatnia nadzieja. Bo nasza pasta do 

podłóg wysysa nawet beznadziejne plamy, po części tudzież... 

— Z którym numerem ja mówię? — wtrąciła zaskoczona Urszula. 
Okazało  się,  że  mówiła  z  wrong  number,  a  nie  z  tym,  jaki  wykuła  na  pamięć.  W 

pośpiechu  nakręciła  zły  numer.  Czy  zdąży  naprawić  swą  omyłkę?  Może  tak,  natomiast  ani 
helikopterem nie zdążyłby ktoś z Dolnego Manhattanu, gdzie była knajpa  Luiggiego Strano, 
do Forest Hills przybyć  jej z odsieczą w takiej sytuacji jak obecna, gdy  Theofil Siegel mógł 
powrócić z parteru lada minuta.  

Na niczyją pomoc liczyć dziś nie mogę, tylko na siebie — zrozumiała, cisnęła słucha-

wkę  z  powrotem  na  widełki,  zamiast  ją  odłożyć,  jak  przedtem  zamyślała  i  popędziła  ku 
zamkniętym drzwiom z nowym planem obrony. 

Poczuła  nagły  przypływ  otuchy  i  energii.  Postanowiła  zabarykadować  drzwi.  Wpra-

wdzie olbrzymie łóżko po Ruth było za ciężkie do przesunięcia przez jedną osobę, za to mo-
gło  stanowić  „żelbetonowy”  punkt  oparcia  dla  innych  mebli  mających  zatarasować  drzwi. 
Antyczna komoda na bieliznę i gotowalnia jeszcze pełna kosmetyków ongiś używanych przez 
Ruth otrzymały wraz z fotelami ważną funkcję utworzenia barykady poprzecznej, której jeden 
koniec dotykał boku łóżka, a drugi podtrzymywał drzwi otwierające się do wewnątrz. 

Urszula  jeszcze  umacniała  swą  barykadę,  kiedy  jej  niepożądany  adorator,  a  zarazem 

nieobliczalny wróg, powrócił z parteru willi. Szukając klucza po kieszeniach przechwalał się 
już przez drzwi, jak obełgał reflektantów na mieszkanie, którzy dzwonili tak uparcie przyje-
chawszy tu autem aż z Bronxu i jak zabezpieczył się przed podobnymi reflektantami w przy-
szłości. Oto napisał na tekturze: „MIESZKANIE JUŻ WYNAJĘTE. CHORY W DOMU, NIE 

background image

DZWONIĆ!” i wsunął ją pomiędzy firaneczkę a szybę oszklonych drzwi willi. 

Przekręciwszy klucz w zamku stwierdził ze zdumieniem, że drzwi ustąpiły tylko na pół 

cala,  a  potem  natrafiły  na  jakąś  przeszkodę.  Przypuszczając,  że  podpiera  je  tylko  Urszula, 
rozpędził się w korytarzu, by z jak największym impetem uderzyć w drzwi i otworzyć je na 
oścież. Tymczasem solidne dębowe drzwi właśnie jego odrzuciły tak. iż omal nie nakrył się 
nogami. Najdotkliwiej zabolało go lewe ramię, użyte jako taran w tym niefortunnym zderze-
niu, klął zatem z bólu i z bezsilnej wściekłości. 

— Ja ci za to zapłacę, przeklęta Polko! 
— Ani trzech zapaśników jej nie odepchnie. Całe umeblowanie sypialni podpiera drzwi. 

Nie  próżnowałam  tutaj,  jak  pan  właśnie  odczuł  na  swej  skórze  —  pochwaliła  się  z  kolei 
Urszula,  po  czym  dodała  stanowczo:  —  A  teraz  zatelefonuję  po  policję  i  zrobię  doniesienie 
karne o napad na kobietę w jej domu, jeśli pan nie opuści mej willi w ciągu minuty! 

—  Minuty?  Najmniej  godzinę  musi  trwać  gruntowne  omówienie  li  tylko  tego  spadko-

wego interesu, a potem... 

— O interesach pomówimy kiedy indziej i jedynie przez telefon lub wobec świadków. 

Powtarzam więc moje ultimatum i głośno liczę sekundy tej ostatniej pańskiej pod tym dachem 
minuty! Jedna... Dwie... Trzy... Cztery... 

— Pięć, sześć — przedrzeźniał ją z irytacją. —  Jakże ja mógłbym wyjść stąd na ulicę 

podczas takiego oberwania chmury? 

— W hallu są parasole. Weź pan jeden i znikaj... Siedem... Osiem... Dziewięć. 
—  Mam  zniknąć  ci  z  oczu  chwilowo?  Pomysł  wręcz  doskonały!  —  zamruczał  knując 

nowe szelmostwo, podczas gdy Urszula głośno liczyła sekundy. 

— Trzynaście... Czternaście... Jeszcze pan marudzi? Chciałam sobie i panu oszczędzić 

nowej reklamy w brukowcach, których reporterzy snują się jak cień za policją. Ale skoro pan 
zmusza mnie... 

—  Nie  zmuszam  pani  do  niczego...  teraz.  —  Ostatnie  słowo  znowu  bąknął  cicho  pod 

nosem. — Ufam, że innym razem dojdziemy do porozumienia. 

— Byle nie tutaj!... Siedemnaście... Osiemnaście... 
— Wkrótce policzymy się inaczej! 
— Nie rozumiem, co pan tam mamrocze. 
— Że właśnie odchodzę i zatelefonuję do pani jutro lub pojutrze od adwokata, by pani z 

nim uzgodniła czas i miejsce naszej konferencji. 

— Nareszcie pana przekonałam — ucieszyła się przedwcześnie. 
— A na razie do widzenia, piękna... wspólniczko. 
— Żegnam... Ale muszę dotrzymać obietnicy i liczyć dalej, dopóki nie usłyszę zatrza-

śnięcia drzwi od ulicy... Dwadzieścia... Dwadzieścia jeden... 

Odetchnęła  z  wielką  ulgą,  gdy  zabrzmiało  dobrze  jej  znane  trzaśnięcie  frontowych 

drzwi;  jeszcze  za życia  żony  Theofil  wychodząc  z  domu  zatrzaskiwał  je tak  ordynarnie  gło-
śno, że szyby dźwięczały. 

Ponieważ  okna  wychodziły  na  ogród,  nie  mogła  stąd  zobaczyć  ulicy  ani  auta,  jakie 

Theofil zaparkował zapewne gdzieś w pobliżu, skąd teraz powinien by odjeżdżać. — Jestem 
już  uczciwie  głodna,  lecz  jeszcze  bardziej  zmęczona  tą  denerwującą  przygodą  i  najpierw 
muszę odpocząć. 

Jednak  czuła  się  tak  wyczerpana  fizycznie,  że  nie  miała  sił  ani  chęci  do  odsuwania 

ciężkich mebli, bez czego przecież nie mogłaby wydostać się stąd i pójść do swojej sypialni. 

Przezwyciężyła  swą  odrazę  do  mebla  z  tak  bujną  przeszłością  i  od  razu zauważyła,  że 

jego  materac  jest  szczytem  amerykańskiego  komfortu.  Ba,  według  przechwałek  Ruth 
Strickner, był on sporządzony na jej specjalne zamówienie i zawierał aż 1930 sprężyn i sprę-
żynek, czyli ponad dwa razy więcej, niż ma standartowy beauty-rest, ulubiony materac akto-
rów  i  aktorek,  najwięcej  pono  potrzebujących  gruntownego  wypoczynku,  nie  przerywanego 

background image

snu i łatwych zaśnięć. 

Nic dziwnego, że w tych warunkach i przy kołysance deszczy za oknami projektowany 

na parę minut japoński odpoczynek przedzierzgnął się w drzemkę długą jak siesta rutynowa-
nego lenia w tropikach. 

Wtem  odezwał  się  telefon,  ale  przerywane  dźwięki  jego  dzwonka,  które  moderator 

przygłusza  i  tłumi  jak  w  większości  nowoczesnych  aparatów  telefonicznych,  były  tak  ciche, 
że nieprędko zbudziły zmęczoną Polkę. 

Nie zmieniając wygodnej pozycji w rozkosznie elastycznym łożu, podłożyła sobie pod 

policzek zdjętą z widełek aparatu słuchawkę, w której zachrobotał głos Kamila Hetmana, głos 
zachrypły  jak  po  niewąskim  pijaństwie,  lecz  mimo  to  dla  niej  miły,  najmilszy,  kochany.  I 
ogromnie  potrzebny  obecnie  dla  pokrzepienia  na  duchu  samotnej  młodej  wdówki,  po  jej 
dzisiejszych przejściach, okropnych i z pewnością jeszcze nie zakończonych. 

— Halo, Kamil? Jak to dobrze, że pan już wrócił i nie nocuje w Hartford! Proszę teraz 

nic nie jeść na Manhattanie, ja też miałam absolutny post od południa z powodu wizyt refle-
ktantów  na  mieszkanie  —  szczebiotała  radośnie.  —  Proszę  zaraz  przyjechać  do  Forest  Hills 
na solidny obiad. Czekam. 

— Po co było czekać tyle godzin i głodzić siebie, pani Urszulo? A nuż wróciłbym jutro? 

Zresztą i dzisiaj, zanim bym dotarł do pani, byłaby dziesiąta! 

—  Rzeczywiście,  że  to  już  jest  kwadrans  po  dziewiątej  —  stwierdziła  na  zegarku  ze 

zdziwieniem. — Jak ten czas leci! Nie przypuszczałam, że tak późno. Ha, wobec tego nazwie-
my obiad kolacją... 

— Nie, jeśli mam być szczery. Doprawdy wolałbym... dzisiaj nie. 
— Rozumiem — rozgrzeszyła go z ciężkim westchnieniem. — Zmęczyła pana sprawa 

sądowa w Hartford. Na dobitkę teraz nadciąga huragan...  

—  To  głupstwo,  droga  pani.  Po  rozprawie  odpocząłem  świetnie  w  pociągu,  a  huragan 

nie straszny w takim mieście jak Nowy Jork; połamie parę tysięcy drzew i parasoli, zrzuci z 
dachów setki anten, zatopi kilkanaście kutrów — i po krzyku. Prawdę mówiąc, lubię chodzić 
po ulicach podczas huraganu i czuć dziką siłę jego wichury. 

— Zatem jakaż przeszkoda wstrzymuje pana od przyjazdu do mnie/ 
—  Najważniejsza  ze  wszystkich!  Wzgląd  na  pani  dobrą  opinię  i  pani  przyszłość.  Nie 

powinienem... z czego nareszcie zdałem sobie sprawę... kompromitować pani swymi częstymi 
wizytami i... 

—  Kompromitować  swym  towarzystwem  mogłabym  tylko  ja  pana,  gdyby  nie  to,  że 

adwokat musi stykać się nawet ze zbrodniarzami... 

— Pani nie jest zbrodniarką! — przerwał. 
— Ale byłam aresztowana pod zarzutem wspólnictwa w najgorszej zbrodni, w morder-

stwie!  I pan mnie z tego wyciągnął, oczyścił! Te doświadczone kryminalistki, które ze mną, 
debiutantką, siedziały w areszcie, mówiły nieraz, ze to wielki zaszczyt dla mnie, iż pan, ongiś 
tak znany adwokat, podjął się mojej obrony... 

Kamil Hetman odczekał aż jej tchu zabraknie po tak oszałamiająco szybkim trajkotaniu, 

po czym replikował słabo, najsłabiej w swej karierze. 

—  Od  czasu  epizodu  w  areszcie  przeskoczyła  mnie  pani  o  dużo  szczebli  na  drabinie 

społecznej i... dolarowej. Panią zrehabilitowano zupełnie, a ja dalej jestem pijakiem i kauzy-
perdą  wykolejeńców.  Jestem  nadal  dziadem  na  łasce  paru  klientów,  pani  natomiast  zyskała 
piękną wilię i pół miliona dolarów. 

— Mam zrezygnować ze spadku, by nie stracić pańskiej przyjaźni i... 
— Czy pani oszalała! — krzyknął. — Rezygnować z dużego majątku, który jak z nieba 

spadł i może zapewnie pani beztroskie życie? 

— I mam to życie pędzić dalszych dziesięć lat samotnie? 
— Bynajmniej! Pani koniecznie powinna wyjść za mąż... Za człeka równie zamożnego 

background image

jak pani. I solidnego, a nie za gościa w moim typie! 

—  Ha,  skoro  mój  doradca  prawny  tak  radzi,  to  chyba  przyjmę  propozycję  małżeńską, 

jaką mi dziś zrobił pan Theofil Syga, czy Sigal, false Green. 

— Pani oczywiście żartuje i to nie w dobrym guście. 
— To nie żart, ale prawda! Na co mam przysiąc, by pan uwierzył? 
—  Na  nic.  Wierzę,  tylko  nie  mogę  ochłonąć  ze  zdumienia,  że  ten  łotr  miał  czelność 

zrobić pani taką ofertę! Listownie czy telefonicznie? 

—  Osobiście!  Wszedł  razem  z  grupą  reflektantów  na  mieszkanie,  ucharakteryzowany 

tak,  iż  nie  poznałam  go.  Potem  Theo  skrył  się  tu  gdzieś,  a  gdy  wszyscy  odeszli,  zaskoczył 
mnie w sypialni i zaczął molestować propozycjami spółki małżeńskiej dla obalenia testamen-
tu  i  wstrętnymi  umizgami.  Ledwie  się  obroniłam.  I  groził  rewolwerem,  gdybym  krzyczała 
lub... 

— Pani teraz dopiero mi to mówi?! — wtrącił Kamil wzburzony do głębi. 
— W ogóle nie powinnam nic o tym mówić z takim wątpliwym przyjacielem i niedba-

łym adwokatem, który nie chciał mnie odwiedzić dzisiaj, w dniu najokropniejszym dla mnie 
od dnia zabójstwa pani Strickner. 

Po  takich  wymówkach  Kamil  Hetman  oczywiście  zaczął  kajać  się  i  składać  jak  naoli-

wiony scyzoryk, a gdy wysłuchał sprawozdania o końcowym epizodzie jej najświeższej przy-
gody,  uległ  wręcz  panicznemu  przerażeniu:  że  Theofil  Siegel  nie  opuścił  willi,  że  zapewne 
zamierza powtórzyć podstęp, który już raz udał mu się dzisiaj, że czatuje na moment, gdy je-
go ofiara wyjdzie ze swej zabarykadowanej forteczki, że wówczas zaatakuje ją z brutalnością 
wyłączającą możliwość wszelkiej obrony, że nie pozwoli tym razem wyprowadzić się w pole 
żadnym wybiegiem ani podstępem i tak dalej. 

— Proszę więc tkwić tam i broń Boże nie usuwać mebli podpierających drzwi, dopóki 

nie mamy pewności. że on wyszedł. Usłuchasz mnie... kochanie? 

— A będziesz co dzień odwiedzał mnie i kochał? 
— Tak, tak, tak! Tylko nie wychodź stamtąd na krok. dopóki ja nie przyjadę, pamiętaj! 

— nalegał Kamil usilnie. 

— Czy przyjedziesz zaraz? 
— Skoro tylko złapię jaką wolną taksówkę. Ach, muszę też przedtem zatelefonować do 

Luiggiego,  że  upragniony  przez  niego  Mr.  Green  wrócił  do  Nowego  Jorku  Ale  ten  radosny 
dlań raport zabierze mi tylko pół minuty. Powiem mu. że sam nie znam bliższych szczegółów 
i że właśnie po nie pędzę do ciebie. 

— Może naprawdę tylko dla tego chcesz mnie dziś odwiedzić? 
—  Nawet  Luiggi  w  to  nie  uwierzy,  po  cóż  więc  droczysz  się  ze  mną  kochanie?  Do 

widzenia wkrótce, będę u ciebie najdalej za pół godziny. 

Ażeby przygotować obiad czy kolację w kuchni i nakryć do stołu, musiała opuścić bez-

pieczną forteczkę w zabarykadowanej sypialni na piętrze. Wprawdzie adwokat Kamil Hetman 
gorąco  przestrzegał  ją  przed  takim  ryzykiem,  ale  jego  obawy,  podyktowane  troskliwością  o 
nią,  wydały  się  jej  przesadzone.  Pamiętała  bowiem  z  czasów  czwartego  małżeństwa  Ruth 
Strickner. że jej ostatni mąż nigdy nie usiedział długo na jednym miejscu, wciąż lubił krążyć 
po domu, wszędzie zaglądać i trzaskać drzwiami lub oknami 

Od  chwili  gdy  przednia  straż  huraganu  posunęła  się  dalej  na  północny  zachód,  zdoby-

wając  Harlem  i  Bronx  ulewa  w  Forest  Hills  przejściowo  zmalała  i  wicher  także  jakby  z 
tłumikiem wygrywał swoje pasaże na drutach i antenach. Przy zamkniętych oknach można by 
więc już teraz dosłyszeć skrzypnięcie podłóg i schodów pod ciężkimi krokami zwykle hałaśli-
wego Theofila, tymczasem Urszula, pomimo pilnego nadsłuchiwania, nie złowiła uchem naj-
mniejszego szmeru wewnątrz willi... na razie. 

Uspokojona tym, jak również przekonana, że Kamil Hetman już jedzie do Forest Hills, 

odsunęła  na  bok  barykadę  z  mebli  i  wyszła  z  sypialni  na  korytarz,  którym  dotarła  do  klatki 

background image

schodowej.  Stanąwszy  u  jej  szczytu  spojrzała  w  dół  do  hallu,  gdzie  podobnie  jak  na  górze 
świeciły się nadal wszystkie te same lampy, jakie zostawiła zapalone przedtem. 

—  Tu  również  nie  ma  żywego  ducha.  Poczciwy  Kamil  obawiał  się  o  mnie  całkiem 

niepotrzebnie — uznała zbyt pochopnie, schodząc na parter. 

Wkroczywszy do kuchni, zaświeciła główną lampę u sufitu, okna zasłoniła tylko do po-

łowy i wzięła się do roboty. Kuchenna robota jest uproszczona w Stanach, gdyż sklepy mają 
w bród  wszelkich wiktuałów, a mięsiwa, drób i  ryby  sprzedają kompletnie oczyszczone tak, 
aby  był  ready  to  cook,  gotowe  do  gotowania.  Gotujący  w  parze  podciśnieniem  pressure 
cooker
 zmiękczy za kwadrans nawet najtwardsze warzywa, a te gospodynie, które nie dbają o 
świeżość  wiktuałów,  kupują  puszkowane  mięsa,  szynki,  zupy  i  jarzyny;  wystarczy  je  pod-
grzać, aby mieć obiad z puszek gotowy za dziesięć minut. 

Krótko  zabawiła  Urszula  przy  gazowym  piecu  i  elektrycznej  lodówce,  za  to  znacznie 

więcej  czasu  poświęciła  nakrywaniu  do  stołu.  Na  codzień  wolała,  jak  większość  tubylców, 
spożywać wszelkie posiłki w kuchennej dinette, podręcznej jadalence złożonej tylko z małego 
stołu i dwu ławek. Lecz mężczyznę miłego sercu jak Kamil Hetman pragnęła podjąć kolacją 
w  dużej  jadalni,  przy  świecach  płonących  w  srebrnych  kandelabrach,  na  stole  przybranym 
kwiatami. 

— Czemu mają stać bezużytecznie w kredensach wszystkie te liczne srebra, porcelana i 

kryształy? Czyż nie mogę używać jak chcę tego, co stało się moją wyłączną własnością? — 
monologowała,  jakby  odpierając  czyjś  zarzut,  a  nie  przeczuwając,  że  niebezpieczny  preten-
dent do spadku po Ruth Strickner obserwuje ją bacznie, odkąd wyszła z kuchni. 

Jadalnia, oprócz trzech okien wychodzących na ogród, miała czworo drzwi. Pierwsze z 

lewej strony wiodły do kuchni, czwarte do męskiego gabinetu, a w szerokiej ścianie naprze-
ciw okien znajdowały się trzecie drzwi, te do salonu, oraz bliżej kuchni drzwi drugie do tylnej 
części hallu przedzielonego klatką schodową. 

Właśnie te drugie drzwi otworzyły się nagle, gdy Urszula skończyła zasłanianie okien, i 

z hallu do jadalni wkroczył szyderczo uśmiechnięty Theofil Siegel. 

— Dobry wieczór. Jak widzę, nie spóźniłem się na kolację — rzekł, przesuwając się w 

lewo, jakby chciał Polce odciąć odwrót do kuchni. — Czy tak? 

— Tak — wykrztusiła z trudem. — Kolacja jeszcze niegotowa. 
Odchrząknęła, bo głos wiązł jej w gardle ściśniętym strachem, większym niż przedtem 

w sypialni, gdyż teraz lękała się także o życie Kamila. Silniejszy od niego z pewnością był ten 
barczysty  zbrodniarz,  nie  mówiąc  już  o  przewadze,  jaką  dawało  mu  nad  nimi  posiadanie 
rewolweru. 

— Nie szkodzi, że niegotowa — ciągnął dalej intrygant pasąc obleśny wzrok widokiem 

jej  bladości  i  bezradności  kompletnej.  —  Posiliłem  się  tym,  co  znalazłem  w  naszym  barze  i 
wyspałem się setnie na kanapie naszej salce bilardowej. — Miał na myśli salę gier z bilardem 
w pośrodku i salkę do tańców z małym barem w jej rogu, obie zaś znajdowały się w sutere-
nach  willi,  którą  snadź  już  uznał  za  wspólną  ich  własność.  —  Wobec  tego  raczę  cierpliwie 
zaczekać na kolację. I na słodki deser od pani! 

— Zamiast czekać bezczynnie, niech mi pani pomoże w nakrywaniu do naszego stołu, 

gdyż nasi goście przyjadą lada chwila — rzekła Urszula jego stylem. 

Przyszło jej na myśl. że może oszczędziłaby Kamilowi niebezpiecznego spotkania, gdy-

by przedtem zdołała przekonać wstrętnego żonobójcę, że ona oczekuje teraz przyjazdu kilku 
mężczyzn, a nie tylko jednego. 

Realizując swój plan podeszła Urszula do kredensu z porcelaną i zaczęła zeń wyjmować 

talerze  płytkie,  głębokie,  spodki,  filiżanki  na  kawę,  potem  kieliszki,  szklanki  i  talerzyki  na 
kompot, wreszcie ze szkatuły noże. widelce, łyżki i łyżeczki, a wszystkiego po sześć sztuk, z 
dość głośnym odliczaniem. 

— Goście? Co pani znów zmyśla! Jacy goście? 

background image

— Ci. których zaprosiłam — odburknęła, przenosząc talerze na stół. 
— Zaprosiła pani aż sześć osób? 
—  Tylko  cztery,  ja  miałam  być  piątą,  no  ale  pan  sam  się  zaprosił  na  szóstego.  Gdzie 

pana  posadzić?  Czy  na  miejscu  pańskiej  nieszczęsnej  żony?  A  nuż  ona  zjawi  się  jak  duch 
Banka? 

—  Skoro  pani  już  po  raz  drugi  wspomina  o  duchach,  to  widać  szykuje  się  tu  seans 

spirytystyczny  —  wnioskował  mylnie.  —  Czyli  goście  zjawią  się  dopiero  koło  północy  i 
mamy przedtem moc czasu. 

— Nie. Będą o dziesiątej, a więc za pięć minut.  
Theofil  Siegel.  tchórzem  podszyty  choć  brutalny  wobec  słabszych  od  siebie,  zaczął 

niespokojnie przenosić wzrok z Urszuli na antyczny zegar ścienny. 

— A kimże są ci goście, jakich pani zaprosiła. Ich nazwiska? 
—  Adwokat  Kamil  Hetman,  mój  obrońca,  którego  nazwisko  powinien  pan  już  znać  z 

gazet. Oprócz Kamila przyjadą jego trzej byli koledzy uniwersyteccy, także wybitni prawni-
cy, z których jeden pracuje teraz w prokuraturze, drugi w policji, trzeci w więziennictwie. 

—  Myślę,  że  tak  groźne  zawody  dorobiła  pani  zwykłym  kauzyperdom,  żeby  mnie 

wypłoszyć. A co będzie, jeśli ja zagrodzę drogę pani i nie pozwolę jej wpuścić tych gości do 
willi? 

Obawiała się takiej ewentualności, lecz musiała brnąć dalej. 
— Jeśli zaproszonym gościom nie otworzę drzwi, adwokat Hetman natychmiast zaala-

rmuje policję doniesieniem, że pan znowu mnie molestuje. 

— Że ja znowu...? A skąd on wie? 
— Ode mnie. Gdy przed godziną spytał telefonicznie. czy zgłosili się jacyś reflektanci 

na mieszkanie, musiałam przecież wspomnieć i o panu. 

—  Ale  nie  tylko  o  mej  ofercie  mieszkaniowej,  prawda?  Także  o  projekcie  obalenia 

testamentu i o mych obcesowych zalotach, co? No, gadać prawdę! 

— Jeśli pan żąda prawdy, to tym bardziej ma do niej prawo obrońca. Powiedziałam mu 

to, co klientka musi powiedzieć swemu adwokatowi. 

— I dlatego wiezie tu z sobą trzech łapaczy? 
—  Jeśli  pan  chce  uniknąć  z  nimi  spotkania,  radzę  uciekać  natychmiast!  Dziesiąta  do-

chodzi! — Urszula wskazała na zegar, który basowym tonem zaczął wybijać godzinę dziesią-
tą. — I lepiej niech pan nie wychodzi z willi frontowymi drzwiami. 

— Czy to troskliwość o mnie, czy o owego adwokata? 
— O moje szyby, które wasze kule mogłyby porozbijać — odparła z udaną flegmą. — 

Radzę panu zmykać co prędzej kuchennymi drzwiami albo przez piwnicę i garaż. 

—  Przez  garaż,  to  świetna  myśl.  I  nie  wyjdę  stamtąd,  tylko  wyjadę  sobie  wygodnie 

naszym samochodem... A pani ze mną! 

— Ja? — krzyknęła zaskoczona nową niespodzianką. — Jaką korzyść pan... 
— O, niejedną — wtrącił złowrogo. — No, idziemy do piwnic. 
—  Pan  fatalnie  pogorszy  swą  sytuację,  zabierając  mnie  z  sobą.  Kradzież  auta  to  małe 

przestępstwo, ale porwanie człowieka — to krzesło elektryczne! 

— Pani zostawi tutaj notatkę wyjaśniającą adwokatowi. że odjeżdża pani ze mną dobro-

wolnie! No, pisać! 

—  Jak  i  na  czym?  Musztardą  na  obrusie?  —  odburknęła  z  gniewem.  —  Musiałabym 

poszukać przyborów do pisania, a tymczasem goście nadj... 

— Tu jest wszystko, czego trzeba — wtrącił Theofil, rzucając na stół wyjęty z kieszeni 

bloczek  papieru  i  ołówek.  Równocześnie  wyjął  rewolwer  i  wymierzył  nad  stołem  w  głowę 
Urszuli. — A ta niezawodna spluwa naszpikuje pani móżdżek ołowiem w razie nieposłuszeń-
stwa lub próby nowego podstępu! 

— Wobec tak przekonywającego argumentu ustępuję. Co mam pisać? 

background image

Wszystko  to,  co  jej  Theofil  Siegel  podyktował,  napisała  jak  najszybciej  dlatego,  żeby 

Kamil  Hetman  nie  zastał  ich  tutaj  i  nie  naraził  się  na  „szpikowanie  ołowiem”.  Dziesiąta 
godzina minęła, powinien był już przyjechać, jak obiecał. Zapewne z powodu słoty nie zdoła! 
wnet  znaleźć  wolnej  taksówki  i  to  spowodowało  opóźnienie,  które  przy  obecnej  sytuacji 
mogło mu ocalić życie. 

— Oby tylko Kamil uniknął niebezpieczeństwa  — szeptała po polsku, podpisując wy-

muszony na niej list. — Mniejsza o mnie. 

Jak  zwykle.  Urszula  troszczyła  się  więcej  o  kogoś  niż  o  siebie.  Dlatego  zapewne  pra-

gnęła ongiś poświęcić się leczeniu chorób zaraźliwych w krajach tropikalnych, ale studia me-
dyczne  uniemożliwiła  jej  wojna.  inwazja  nazistowska  i  wywiezienie  na  przymusowe  roboty 
do  Niemiec.  Po  wojnie,  w  obozie  dla  wysiedleńców,  wyuczyła  się  pielęgniarstwa,  gdyż  ten 
zawód  nie  wymagający  studiów  uniwersyteckich  stosunkowo  najbardziej  odpowiadał  jej 
samarytańskim zamiłowaniom. 

Potem  jednak  szykany  Niemców  i  „potępieńcze  swary”  polskich  towarzyszów  niedoli 

tak  jej  obrzydziły  pobyt,  w  Niemczech,  że  z  wdzięcznością  przyjęła  propozycję  wyjazdu  do 
Ameryki na prywatną pielęgniarkę ciężko chorej pani Ruth Strickner, której dolegliwości, jak 
się przekonała po przyjeździe, były objawami głównie tej społecznej epidemii, jaka trapi znu-
dzonych bogaczy. 

Dowodem  skuteczności  „duchowej  terapii”  czy  dodatkowego  wpływu  Urszuli  było  to, 

że narwana milionerka ostatecznie przeznaczyła  75% swego majątku na  szpitale i inne cele 
dobroczynne,  podczas  gdy  w  poprzednich  testamentach  chciała  olbrzymie  sumy  głupio  roz-
trwonić. 

—  W  porządku.  Napisała  pani  dyktat  bez  szachrajstw  i  nawet  bez  błędów  ortografi-

cznych,  tak  częstych  u  cudzoziemców  —  pochwalił  ją  Theofil  Siegel,  zbadawszy  uważnie 
tekst. Na środku stołu położył tę kartkę, a jej rożek przycisnął kandelabrem.  

Potem skinął na Polkę, która umyślnie nie zdjęła białego fartuszka, by później w razie 

spotkania  jakiegoś  policjanta  mieć  dowód,  że  porwano  ją  z  domu.  Jak  bowiem  wiedziała  z 
gazet, przyłapani na  gorącym uczynku porywacze lubią bujać, że wieziona przez nich osoba 
sama zaczepiła ich na ulicy i prosiła o podwiezienie jej do miejsca, koło którego ich policja 
zatrzymała. 

— Czego pan jeszcze żąda, panie Zyga? 
— Siegel! Żądam, żeby pani szła pierwsza. Najkrótszą drogę do naszego garażu dobrze 

znamy, prawda? Also, vorwaerts, marsch! 

Urszula  opuściła  jadalnię  drzwiami  prowadzącymi  do  tylnej  części  podłużnego  hallu, 

który  przepoławiała  klatka  schodowa.  Pod  jej  głównymi  schodami,  prowadzącymi  z  fronto-
wej części hallu na piętro, znajdowało się zejście i skromniejsze schody do piwnicy lub raczej 
do  wszystkich  piwnic  willi,  wybetonowanych.  ogrzewanych  i  dobrze  oświetlonych  niczym 
mieszkalne  sutereny.  Ostatnia  z  piwnic,  wyposażona  w  szerokie  wrota  i  w  betonową  rampę 
ukośnie wspinającą się ku drugiej ulicy, służyła jako garaż na dwa samochody. 

Zaledwie  jednak  weszła  do  hallu,  posłyszała  w  drugim  jego  końcu  chrobot  klucza  w 

zamku  frontowych  drzwi  willi!  Któż  się  tam  dobierał?  Przecież  Kamil  Hetman  nie  posiadał 
kluczy.  I miał przyjechać do niej sam, tymczasem tam za otwieranymi drzwiami rozbrzmie-
wały trzy lub cztery głosy męskie. 

Powód  tych  niezrozumiałych  dla  Urszuli  innowacji  był  nader  prosty.  Apodyktyczny 

„papa” Luiggi Strano, wysłuchawszy przez telefon krótkiego raportu swego adwokata o nieo-
czekiwanym pojawieniu się poszukiwanego przez nich Greena, zadecydował po dyktatorsku: 
— Nie waż się brać taksówki, kauzyperdo, i jechać beze mnie! Czekaj przed domem, za kilka 
minut przyjadę po ciebie i wraz z eskortą honorową należną Greenowi razem popędzimy do 
Forest Hills.  

Rozkaz nie znoszącego sprzeciwów „papy” spowodował kilkuminutowe spóźnienie, za 

background image

to słabą, jednoosobową odsiecz nigdy nie uzbrojonego Kamila Hetmana wzmocnił kolosalnie, 
powiększywszy  ją  o  trzech  zabijaków.  Jeden  z  nich,  będąc  ongiś  mistrzem  wytrycha,  ode-
mknął frontowe drzwi willi w rekordowo krótkim czasie. 

—  No,  jesteśmy  na  miejscu.  Zaczekajcie  tu,  przyjaciele,  ja  sam  pójdę  po  nią  —  rzekł 

Kamil Hetman, idąc w głąb hallu. 

Zamierzał  iść  na  piętro  do  sypialni  Ruth,  spodziewając  się,  że  Urszula  siedzi  tam 

jeszcze wciąż zabarykadowana, jak jej radził usilnie. Ona zaś sądziła, że Kamil już dojrzał ją i 
jej prześladowcę w drugim końcu hallu, że  ryzykancko maszeruje wprost naprzeciw niebez-
pieczeństwu, więc zapragnęła go ostrzec. 

— Stój! Theo ma rewolwer! Nie chodź tu! — zdołała krzyknąć — zanim idący za nią 

Theofil Siegel zdążył zatkać jej usta wolną dłonią. 

— Jeszcze słowo, a zginiesz! — wrzasnął z wściekłością. 
— Och! Czemuś mnie nie usłuchała — jęknął Kamil. 
—  Come!  Evviva!  —  cieszył  się  równocześnie  Luiggi.  —  Signor  Green  jeszcze  jest 

tutaj, poznaję jego obmierzły głosik... Chłopcy, tego łotra chcę dostać w łapy żywcem! Może 
być skaleczony, ale koniecznie żywy. Przeto mierzcie dokładnie, gdy... 

—  Nie!  Nie  strzelajcie  wcale!  Bo  ją...  ją...  możecie  niechcąco  zranić  —  mówił  Kamil 

błagalnie,  co  w  mig  podsunęło  tchórzliwemu  Theofilowi  myśl  łajdackiego  wykorzystania 
sytuacji. 

—  Racja.  Ona  jest  moją  żywą  tarczą!  —  zawołał,  kryjąc  się  za  plecami  swej  ofiary, 

którą  teraz  lewą  ręką  obejmował  w  pół,  a  prawą  terroryzował  rewolwerem  przyłożonym  po 
nazistowsku  do  tyłu  jej  głowy,  tuż  nad  karkiem.  —  Wasze  kule  podziurawią  Urszulę,  nie 
mnie! 

— Porco maledito, a kim zasłonisz swój grzbiet, ty cuchnący tchórzu? 
— Aha, chcecie mnie zajść z tyłu, przez kuchnię od jadalni? — wymamrotał ciszej. — 

Nie próbujcie przeszkadzać mej ucieczce, ostrzegam! 

— Dobrze, zmykaj łotrzyku, ale kobietę zostaw w spokoju. 
—  O,  nie!  Ona  jest  moją  zakładniczką  i  lufę  ma  przyłożoną  do  karku!  Tam  rąbnie  ją 

moja kula, jeśli ujrzę jakiś wóz za sobą. 

Miotając takie pogróżki i wlokąc z sobą nieszczęsną żywą tarczę, wycofał się z nią na 

schody  wiodące  do  piwnic  i  drzwi  za  sobą  zatrzasnął  ogłuszająco  głośno,  jak  to  było  jego 
szpetnym nawykiem. 

—  Co  dalej,  papo?  —  spytał  dawny  mistrz  wytrycha.  —  Czy  mam  otworzyć  drzwi, 

które ten skunks zatrzasnął? 

—  Wpierw  trzeba  znaleźć  i  obstawić  inne  wyjście  z  piwnic  willi  —  uznał  roztropnie 

Luiggi  Strano,  wychodząc  co  prędzej  na  ulicę,  gdzie  mżył  nadal  ciepły  deszcz,  jaki  chmury 
gnane  przez  huragan  przyniosły  do  Nowego  Jorku  z  najgorętszych,  równikowych  okolic 
Atlantyku. — Czy znasz, kauzyperdo, rozkład tego domu? 

— Owszem, znam. A z końcowej pogróżki Siegla wnoszę, że on chce uciec stąd autem 

z garażu, do którego wjazd jest za rogiem tej ulicy. 

—  Bene,  benissimo!  Zablokuję  mu  to  wyjście,  jeśli  zdążę.  Ty  zaś  wróć  i  pilnuj  scho-

dów.  

Mówiąc to, Luiggi już wsiadł do swego zaparkowanego Packarda, ruszył nim cicho, ze 

zgaszonymi lampami, skręcił w pobliską przecznicę, tam zaraz stanął i zgasił motor.  Zdążył 
ustawić  olbrzymią  limuzynę  w  poprzek  wylotu  podwójnie  szerokiej  rampy,  po  której  dwa 
auta  mogły  zjechać  z  tej  ulicy  do  podziemnego  garażu  willi  lub  z  niego  wyjechać  na  ulicę. 
Zdążył zablokować tę drogę, zanim otworzyły się garażowe wrota. 

Za  przyciśnięciem  guzika  kontaktu  elektrycznego  wrota  te,  podobne  do  blaszanych 

żaluzji na dużych oknach wystawowych, podnosiły się w górę po szynach zgiętych i umoco-
wanych pod niskim sufitem garażu lub zjeżdżały na dół aż do ziemi. Guziki włączające prąd 

background image

były  oczywiście  dwa,  jeden  wewnątrz  tej  piwnicy,  a  drugi  na  zewnątrz  umieszczony  z  boku 
na słupie w połowie rampy tak, aby automobilista wracający do domu mógł sobie sam wrota 
otworzyć nawet bez wychodzenia z wozu. 

Gdy wrota podniosły się w górę, Theofil Siegel polecił Urszuli zapalić tylko małe świa-

tła i jak najciszej wyjechać na ulicę. Wolał, żeby ona prowadziła wóz, bowiem to dawało mu 
więcej szans do trzymania jej w szachu i wolne ręce do ostrzeliwania pościgu, gdyby do niego 
w ogóle doszło. 

— Jakże wyjedziemy, skoro droga zablokowana przez jakiś karawan czy przez półcię-

żarówkę — powiedziała. mając na myśli przestarzałą limuzynę opiekuna wykolejeńców. — 
Czy beknąć klaksonem? 

— Po co? — żachnął się gniewnie. — Żeby zwabić tamtych? 
— By zwabić szofera tej landary. 
—  On.  zdaje  się,  śpi  w  niej...  Miałem  rację  —  dodał,  zapaliwszy  główne  lampy  i  wy-

chyliwszy się z wozu. — Widać spił, się wieprz, tak że zaparkował landarę na cudzym drive-
way
 i chrapie aż tu słychać. 

—  Lepiej,  że  śpi  tutaj  niż  u  siebie  w  domu,  gdzie  długo  by  go  trzeba  szukać.  Jaką 

metodą chce go pan zbudzić, skoro klakson wyklęty? 

— Namacalną! Dam mu w pysk tak, że zaraz oprzytomnieje. 
— Perfettamente! — zamruczał cichutko Luiggi, który słyszał każde słowo ich rozmo-

wy  i  z  głową  w  tył  odchyloną  chrapał  aż  się  rozlegało.  —  Spróbuj  dać  papie  po  papie,  po 
czym papa cię złapie i pogadamy! 

Plan  ten  niechcący  popsuła  Urszula  przez  swą  niecierpliwość.  Zamiast  bowiem  zacze-

kać,  aż  jej  prześladowca  dotrze  do  tarasującej  im  wyjazd  wielkiej  landary  i  tak  lub  inaczej 
obudzi  jej  szofera,  wyskoczyła  z  auta,  zaledwie  Theofil  Siegel  przebył  połowę  rampy.  I 
pragnąc uniemożliwić mu powrót do  garażu, nacisnęła guzik opuszczający  żaluzjowe wrota, 
których opadaniu lub podnoszeniu się zawsze towarzyszyły metaliczne chrzęsty i łoskoty. 

Posłyszawszy  je  za  swymi  plecami,  żonobójca  zrozumiał  w  lot,  co  zaszło,  jakie  dlań 

skutki  pociągnęłoby  to  odcięcie  od  auta  teraz  i  ogarnęła  go  fala  mściwego  gniewu.  Od  razu 
zapomniał  o  blokującym  wyjazd  „pijaku”,  którego  chciał  namacalnie  obudzić  i  zmusić  do 
przesunięcia landary choć o kilka metrów. Zapomniał, że powinien stąd uciekać choćby pie-
szo, natychmiast, zanim nadjedzie policja, po którą adwokat Hetman może już zatelefonował. 
Nawet strach o własną skórę przezwyciężyła żądza zemsty na znienawidzonej, choć tak dia-
blo ponętnej Polce, która ponownie wyprowadziła go w pole. 

— Jeszcze mi nie uciekłaś! — warknął, robiąc wstecz zwrot na pięcie i pędząc z powro-

tem  do  garażu.  Dolna  krawędź  powoli  opadających  wrót  dzieliło  od  betonu  rampy  niecałe 
półtora metra, gdy Theofil przebiegł pod nimi z przezornie schyloną głową i najpierw zajrzał 
do wnętrza obu samochodów, jakie jego zmarła żona zapisała wraz z willą... nie jemu! — Nie 
ma  jej.  No  jasne,  że  tu  nie  została  chytra  polska  żmija,  lecz  pomknęła  z  powrotem  do  mie-
szkania. Jeśli jej nie dopędzę, dopędzą ją kule! 

Piwnicę  położoną  najbliżej  podziemnego  garażu  kazała  Ruth  Strickner  przerobić  na 

salkę do tańca z barem w rogu, a następną piwnicę na salę gier z bilardem i stołem do ping-
ponga w pośrodku. Tu także stała kanapa, na której dziś pod wieczór Theofil wyspał się se-
tnie. Wszystkie drzwi w suterenie były otwarte na oścież, dostrzegł więc swego zbiega szybko 
wychodzącego z baru do salki gier i bez namysłu strzelił w tym kierunku dwa razy. Choć obie 
kulki gwizdnęły  Urszuli blisko ucha, kontynuowała ona swą ryzykowną ucieczkę, głucha na 
jego wezwania: „Stój, lub zginiesz!” 

— Choćbym stanęła, zabije mnie także, skoro już raz zaczął strzelać i wrócił do pułapki 

zamiast wybiec na ulicę — rozumowała. 

Najbliższym  celem  jej  ucieczki  były  te  same  schody,  po  których  musiała  zejść  tutaj  z 

hallu, mając lufę rewolweru przyłożoną do głowy. Teraz zaś zrozumiała rychło, że najłatwiej-

background image

szy  cel  dla  strzelającego  utworzy  wówczas,  kiedy  znajdzie  się  znów  na  tych  schodach. 
Bowiem  widoczną  jak  na  dłoni  uczyni  ją  zawieszona  ponad  środkowymi  stopniami  lampa  z 
dość silną żarówką. 

Warto by ją przedtem zgasić, ale jak to zrobić na odległość? Czy cisnąć w nią kulą bila-

rdową? 

Przebiegając przez salę gier machinalnie pochwyciła trzy bilardowe kule ot tak, aby w 

rękach pustych do tej chwili poczuć jakiekolwiek ciężkie przedmioty przydatne do obrony lub 
jako pociski. Zanim jednak dotarła na odległość zapewniającą celny rzut, ujrzała zstępującego 
po schodach mecenasa Kamila Hetmana. 

— Stój! Uciekaj! — krzyknęła, oczywiście bez skutku. 
Nie mogła teraz ani nawet spróbować ryzykownego rzutu kulą bilardową do bimbającej 

koło jego głowy żarówki, a jej światło narażało go na strzały przestępcy. Po najbliższej deto-
nacji aż pociemniało Urszuli w oczach ze strachu o życie Kamila i nagle rozbiegane spojrze-
nia  jej  oczu  przyciągnął  do  siebie  umocowany  przy  wejściu  do  kotłowni  duży  jak  filiżanka, 
czarny przedmiot. 

Był  to  tutejszy  main  switch,  główny  wyłącznik  prądu  elektrycznego,  używany  tylko 

podczas  reperacji  starych  przewodów  lub  zakładania  nowych  w  jakimś  pokoju.  Jeden  pół-
obrót  jego  małego  lewarka  pozbawiał,  jak  mawiali  elektromonterzy,  „soków  żywotnych” 
wszystkie lampy, radia, telewizory, wentylatory, lodówki, zegary ścienne, dzwonki od drzwi, 
wrota w garażu i sławetną windę. 

Prosty sposób zabezpieczenia Kamila i siebie przed kulami zbrodniarza podsunął teraz 

Urszuli  widok  głównego  wyłącznika.  Dopadła  go  w  dwu  susach,  przekręciła  lewarek  i 
momentalnie  pogrążyła  całą  willę  w  ciemnościach.  Całkiem  podobny,  tylko  trwalszy  efekt 
miało  tu  na  wiosnę  pamiętne  krótkie  spięcie,  spowodowane  morderczym  zamachem  Vidala 
Bazuki na życie otyłej Ruth Strickner. 

Jej  nikczemny  mąż  i  właściwy  sprawca  tej  wyrafinowanej  zbrodni  musiał  chyba 

zauważyć  analogię  obydwóch  zaciemnień  willi,  a  chociaż  nie  lękał  się  duchów,  tylko  ludzi 
silniejszych  od  niego,  uległ  pewnej  konsternacji,  gdy  nagle  otoczyły  go  nieprzebite  mroki 
nocy  w  piwnicy.  Bojąc  się  zasadzki  Theofil Siegel  przystanął,  potem  odwrócił  się  posłysza-
wszy jakieś łoskoty za swymi plecami, w garażu. Tam zaś raptowne zgaszenie świateł zastało 
„papę”  Luiggiego,  któremu  dwaj  jego  „asystenci”  co  dopiero  pomogli  podnieść  wrota,  też 
strajkujące bez elektryki. 

Tak oto, podczas gdy pięciu mężczyzn znienacka zaskoczonych zgaszeniem wszystkich 

świateł stanęło w miejscu, zastanawiając się co  począć dalej, Urszula cicho szła w ciemno-
ściach  ku  schodom,  do  których  Krotką  już  drogę  „sfotografowała”  sobie  w  pamięci  przed 
użyciem wyłącznika prądu. Zanim go użyła, Kamil zjechał po poręczy schodów, aby je prze-
być szybciej i właśnie u jego stóp zderzył się ze swą najładniejszą klientką. 

W ciemnościach zderzyli się rozchylonymi ustami, co uniemożliwiło im konwersację na 

cały czasokres tego pierwszego, bardzo długiego pocałunku i kilku jego repetycji bynajmniej 
nie krótszych.  

— Ma to niekiedy swoje dobre strony, jeśli światła zgasną — mruknął Hetman. 
— Pssst! To ja zgasiłam, by mu utrudnić strzelanie do nas — odparła młoda wdówka z 

ustami przyciśniętymi do ucha mecenasa. 

Z kolei mecenas uczul potrzebę pocałowania małego uszka klientki i spytania, czy nie 

byłoby  im  wygodniej  rozmawiać  na  jakiejś  kanapie  w  mieszkaniu,  czyli  najpierw  wrócić  na 
górę. 

— Tak. ale on usłyszy, bo te schody skrzypią. Muszę go najpierw wypłoszyć na drugi 

koniec sutereny. 

— Jak? Nie pozwolę ci narażać się samej. 
— Bądź spokojny. Znam jego piętę achillesową. 

background image

Zwinęła dłonie w tubkę przy ustach i odwróciła głowę ukośnie do bocznej ściany, żeby 

zdezorientować zbrodniarza, skąd jej głos dobiega. 

— Zabiłeś żonę prądem i sam zginiesz od prądu elektrycznego, nikczemny Theofilu — 

zawołała, siląc się na ton kapłanki rzucającej uroki. 

— Czemu pani zgasiła światła? — spytał Siegel, a w jego głosie wibrowało więcej stra-

chu niż wściekłości. 

—  By  móc  całe  napięcie  prądu  skierować  w  druty,  na  które  lada  chwila  nadepniesz, 

morderco, i zginiesz! 

Nawet  uczniak  uśmiałby  się  z  takiej  pogróżki,  ale  nie  maniak  z  zastarzałą  fobią  czy 

obsesją  na  punkcie  elektryczności,  odkąd  piorun  zabił  tuż  przy  nim  kilku  jego  kolegów  pod 
drzewem podczas burzy. 

Jak  zawsze  w  momentach  trwogi  lub  zdenerwowania,  Theofil  Siegel  odczuł  potrzebę 

zapalenia  papierosa  i  zaciągania  się  raz  po  raz,  lecz  Urszula  udała,  że  rozumie  to  całkiem 
inaczej. 

— Świecisz sobie zapałkami, by nie nadepnąć na zabójcze druty — zawołała, podsuwa-

jąc  mu  tym  samym  radę,  z  której  skwapliwie  skorzystał.  —  Ale  my  ci  będziemy  te  zapałki 
gasili jedną po drugiej... Bić w niego, czym kto może, co kto ma pod ręką! — krzyknęła i z 
całej  siły  rzuciła  kulę  bilardową  tam,  gdzie  błysk  zapałki  zdradził  jego  miejsce  postoju  w 
ciemnościach, potem drugą kulę i trzecią. 

Któraś z nich musiała go trafić, gdyż ryknął z bólu. Cofał się, jak świadczyło oddalanie 

się od schodów rozżarzonego czubka jego papierosa i coraz dalsze miejsca późniejszych wy-
błysków zapałek, jakie rzucał na posadzkę szukając owych drutów z przewodami wysokiego 
napięcia.  Apel  o  bombardowanie  uzbrojonego  w  rewolwer  przestępcy  przedmiotami,  jakie 
komu wpadną pod rękę, zyskał pełne poparcie „papy”. 

—  Per  Dio,  questa  donna  mówi  do  rzeczy,  jakby  była  mężczyzną!  —  powiedział 

Luiggi  Strano  z  najwyższym  uznaniem  do  dwóch  wykolejeńców,  jakich  przywiózł  tu  dziś  z 
sobą,  słusznie  snadź  przewidując,  że  chuderlawy  adwokat  Hetman  sam  nie  sprosta  takiemu 
łotrowi  jak  Theofil  Siegel.  —  Walcież  więc  w  drania,  jak  w  kaczy  kuper,  póki  nie  odrzuci 
spluwy i nie skapituluje. 

—  Wymacałem  tu  całą  baterię  małych  butelek  z  piwem.  Grzech  marnować  takie  dary 

Boże dla rozbicia mu łba, prawda, papo? 

—  Wara  celować  nimi  w  łeb!  Nuż  traficie  go  w  skroń  i  ukatrupicie  na  miejscu?  Ze 

względu  na  bambino,  ten  jego  zły  duch  musi  żyć...  do  pewnego  czasu,  capite,  rozumiecie? 
Mierzcie butelkami tylko poniżej jego głowy — upomniał ich opiekun i dał rozkaz wymarszu, 
gdy wszyscy trzej uzbroili się obficie w piwną amunicję. — Avanti! 

Oberwawszy  jedną  butelką  w  kolano,  drugą  w  brzuch,  Theofil  Siegel  w  desperackim 

porywie  wystrzelił  na  oślep  resztę  ładunków,  potem  rzucił  się  do  ucieczki  ku  garażowi  i  po 
ciemku wpadł wprost w objęcia „papy”. 

—  Signor  Green  we  własnej  osobie,  prawda?  No,  nareszcie  mogę  zaspokoić  swą 

tęsknotę za spotkaniem z tobą, porco maledito — ucieszył się Luiggi Strano, wiążąc swemu 
jeńcowi  ręce  na  plecach  tak  „czule”,  że  ów,  mając  dłoń  świeżo  dziś  skaleczoną  okruchami 
stłuczonej żarówki, jęczał z bólu. — Pilnujcie go, chłopcy jak cennej kontrabandy. Ja muszę 
pogadać na osobności z naszym kauzyperdą i jego dzielną donną. 

— W mieszkaniu będzie wygodniej, papo. 
Urszula znów podeszła do głównego wyłącznika i lampy zapłonęły z powrotem, oświe-

cając  małe  pobojowisko.  schwytanego  przestępcę  i  jego  pogromcę,  który  także  wyglądał 
odpychająco  dzięki  swemu  podobieństwu  do  dużej  małpy.  Wiedziała  już  jednak  od  Kamila, 
że stary Luiggi Strano, pomimo swej siły, gwałtowności i brzydoty, która pozyskała mu ów 
przydomek „goryl”, jest altruistą i ostatnią nadzieją ludzi opuszczonych przez wszystkich.  

W  jadalni  willi  wyjaśniła  zagadkę  sześciu  nakryć,  co  jeszcze  zwiększyło  podziw 

background image

Luiggiego,  którego  już  przedtem  wprawiła  w  zachwyt  próbą  zamknięcia  wrót  od  garażu  i 
odcięcia drogi jej prześladowcy, ryzykowną ucieczką z auta, wyłączeniem prądu dla uniemo-
żliwienia przestępcy celności strzałów i w ogóle ,,godną mężczyzny akcją na polu bitwy”. 

Dopiero kiedy Urszula wyszła do kuchni, żeby  nieoczekiwanym wybawcom zaprezen-

tować swoje gastronomiczne talenty, zaczął Luiggi omawiać problemy prawnicze z adwoka-
tem Hetmanem. 

—  Gadaj,  kauzyperdo,  co  musi  Green  odszczekać,  żeby  nasz  głupi  żigolak  zafasował 

„letki” wyrok w procesie, w jaki wdepnął przez niego. 

—  Byłoby  dobrze,  gdyby  Green,  recte  Theofil  Siegel  w  całej  rozciągłości  potwierdził 

zeznania złożone w śledztwie przez Vidala Bazukę. 

—  Czy  ten  porco  maledito  powinien  to  zrobić  własnym  pismem  na  papierze,  żeby 

później w sądzie nie mógł się zapierać? 

— To jasne, że własnoręcznie spisane przyznanie do winy i przytoczenie jego rozmów z 

Bazuką byłoby  najbardziej pożądane. Czy jednak taki łotr jak Theo Siegel zechce dobrowo-
lnie oskarżać siebie o główny udział w morderstwie? Nie, papo, o tym szkoda marzyć. 

—  Ja  zaś  lubię  i  marzyć,  i  spełniać  niektóre  marzenia  —  odparł  Luiggi  ze  złowrogim 

błyskiem  czarnych  jak  węgle  oczu.  —  A  znasz  ty  jaki  inny  sposób  uwiecznienia  spowiedzi 
arcyłotra chwilowo skruszonego mymi... perswazjami? 

—  Utrwalenie  jego  słów  na  taśmie  magnetofonowej.  Ale  do  tego  trzeba  by  kupić  za 

dwie setki lub wypożyczyć za dwudziestkę dobry tape-recorder i ukryć ten aparat wielkości 
patefonu  zgrabnie  tam,  gdzie  Siegel  będzie  przesłuchiwany...  Tylko...  to  jest,  papo,  bardzo 
ważne  pytanie!...  jakimi  zapewne  namacalnymi  perswazjami  zamierzasz  nakłonić  go  do 
szczerych wynurzeń? 

— Odkąd przez niego bambino wdepnął w mokrą robotę i w proces, który może koszto-

wać  go  życie,  nieraz  rozmyślałem,  co  pocznę,  gdy  Green  kiedyś  wpadnie  w  moje  mściwe 
łapy. Czasem planowałem sobie prać go po buźce, dopóki drań nie wyśpiewa całej prawdy. 

— Papo, takie mordobicie odradzam usilnie! 
— Zgoda, kauzyperdo, bo twoja mądra donna niechcący wskazała mi lepszy sposób na 

zmiękczenie Greena: on ma największego pietra przed elektryką! 

—  Owszem  ma.  I  cóż  stąd?  Czy  chcesz  mu  zaaplikować  shock  treatments,  wstrząsy, 

jakimi pono dziś leczą niektórych wariatów? Czy sądzisz, że jakikolwiek szpital wypożyczy 
ci taką aparaturę? 

— Może ja ją sobie wypożyczę bez wiedzy szpitala? A może ci moi chłopcy, których za 

kradzieże  wylano  z  elektrowni,  zmontują  mi  coś  na  podobieństwo  gorącego  fotela  z  Sing-
Sing?  Przyjedź  do  mnie  jutro  wieczór,  to  zobaczysz,  jak  elektryką  łaskotamy  różne  części 
ciała winowajcy. 

Po kolacji Luiggi odkomenderował adwokata Hetmana „do czułego pilnowania donny” 

w kuchni przy myciu naczyń, aby podczas procesu mogła z czystym sumieniem zeznawać, iż 
nie  wie,  kiedy  i  którędy  Siegel  opuścił  jej  willę,  gdyby  jego  adwokat  nękał  ją  i  próbował 
dyskredytować pytaniami o to. 

Tymczasem w piwnicy łysemu więźniowi zalepiono usta plastrem, aby nie mógł wołać 

o  pomoc  z  auta  po  drodze,  i  włożono  nań  jeden  z  ceratowych  płaszczy  rybackich,  w  jakie 
Luiggi Strano przyodział siebie i swoich towarzyszy na dzisiejszą słotę. 

Kaptur i podniesiony kołnierz tego płaszcza nie pozwoliłyby dostrzec zakneblowanych 

ust ani przerażonej miny więźnia, gdyby w możliwym ścisku aut na Queensborobridge ktoś z 
innego samochodu natrętnie zaglądał do wnętrza limuzyny „papy”, zaintrygowany jej dużymi 
rozmiarami i przestarzałym typem. 

Zabezpieczywszy  transport  jeńca,  wepchnął  go  Luiggi  do  tylnego  przedziału  swej 

landary,  sam  usiadł  tuż  przy  nim,  a  swoich  dwóch  dyżurnych  „asystentów”  umieścił  na  jej 
przednim  siedzeniu.  Potem  odjechali  tak  dyskretnie,  że  nawet  Urszula  nie  zauważyła.  Gdy 

background image

niespełna godzinę później zatelefonował do Kamila Hetmana, by mu oznajmić, że szczęśliwie 
dowiózł  do  siebie  „upragnionego  gościa”,  skorzystała  z  okazji, żeby  mu  zrobić  łagodną  wy-
mówkę. 

— Ach, papo, jak można było odjechać stąd tak bez pożegnania?! 
— Nie było na nie czasu, ślicznotko, gdyż łysoń uciekł z twej piwnicy.  I porwał moją 

limuzynę, więc musimy go ścigać — łgał Luiggi dla jej dobra, jak sądził, ale niechcący napę-
dził jej strachu. 

— Uciekł, Theo wam uciekł? Zatem on znów może mnie napaść! 
— Certamente! Zwłaszcza dzisiejszej nocy. Dlatego lepiej niech mój kauzyperda czuwa 

tam  nad  tobą  przez  całą  noc.  Mnie  on  chwilowo  niepotrzebny.  Dopiero  jutro  pod  wieczór 
niech wpadnie do mnie na godzinkę... Buona notte

Gdy nazajutrz pod wieczór adwokat Kamil Hetman przybył do portowej tawerny MOJA 

OSTATNIA NADZIEJA, nie zastał za ladą jej właściciela, tylko dwóch spośród jego licznych 
adoptowanych synalków. 

— Gdzie papa, chłopaczki? — zapytał ich. 
—  W  swoim  składzie  trunków  szmuglo...  importowanych.  Monterzy  instalują  mu  tam 

jakiś nowy deep-freeze — odparł młodszy, dwudziestopięcioletni dryblas. 

Starszy  natomiast  twierdził,  że  montowana  dziś  maszyna,  to  z  pewnością  nie  deep-

freeze ani żadna inna lodówka, ale raczej elektryczna maszyna do kuracji odtłuszczającej dla 
grubasów. Żaden z nich jednak jeszcze jej nie widział, gdyż Luiggi zamknął się tam ze swymi 
monterami i nikogo innego nie wpuszcza. 

— Mnie wpuści — przepowiedział Kamil Hetman. 
Prowadząc go przez swój mały labirynt, pod którym w paru miejscach woda chluptała, 

gdy  większy  statek  przepływał  rzeką  ku  zatoce  lub  w  przeciwnym  kierunku  pochwalił  się 
Luiggi  Strano,  że  już  posiada  pełne  zeznania  Theofila  Siegla  w  obu  wersjach,  pisemnej  i 
nagranej  na  taśmie.  Do  skruchy  nakłoniło  go  kilkadziesiąt  nieprzyjemnych  wstrząsów  od 
dwucalowych  iskier  z  maszynki  elektrycznej  Wimshursta,  jaką  znajomy  nauczyciel  fizyki 
chętnie wypożyczył „papie”". 

A przecież wimshurstowe iskry i wstrząsy były niczym w porównaniu z imitacją krzesła 

elektrycznego, jaką dwaj elektrotechnicy, za kradzieże ongiś pozbawieni dobrych posad i spo-
radycznie  wspierani  przez  Luiggiego,  zmontowali  dziś  na  jego  życzenie.  Prąd  zastosowany 
przy tej namiastce „gorącego fotela” był za słaby, by mógł zabić chuderlawego wyrostka, cóż 
dopiero  takiego  „byka”  jak  Theofil  Siegel,  ale  trzęsionkę  dawał  mu  taką,  że  tchórz  wył.  I 
mdlał z pewnością głównie ze strachu. 

— Chciałem mu dać przedsmak tego, co ma cela śmierci w Sing-Sing, i  myślałem, że 

pobawię  się  nim  przez  kilka  dni,  a  on  już  dzisiaj  wyśpiewał  wszystko!  —  narzekał  rozcza-
rowany Luiggi. — Przejrzyj jego zeznania, może jaszcze jakie pytanie zechcesz mu zadać, a 
potem dorobię mu do nóg cementowy cokół. 

Tak zwane dorobienie do nóg cokołu pod własny pomnik polegało za czasów prohibicji 

na tym, że bootleggers, a za ich przykładem przeróżni gangsters schwytanemu i związanemu 
już wrogowi  wkładali stopy do starej miednicy  albo małej kadzi z świeżym cementem.  Gdy 
ten stwardniał, tworzył śmiertelny balast dla przytwierdzonego doń człowieka, którego potem 
wywożono w nocy łodzią na głębinę i wrzucano do wody. W ten sposób mordercy uzyskiwali 
pewność,  że  ich  ofiara  nie  wypłynie  na  powierzchnię  rozdęta  gazami,  jak  zwykli  topielcy, 
albo że wpadnie do sieci rybakom. Taki „pomnik” miał stać na dnie morza, rzeki czy jeziora, 
dopóki go ryby nie objedzą do szkieletu. 

Nie zrobisz tego, papo — zaczął adwokat Hetman spokojnie. 
Ja  nie  zrobię?  Corpo  di  Baccho!  —  oburzył  się  krewki  Luiggi,  chwytając  doradcę  za 

ramiona tak mocno, że ów aż zasyczał. — Ty mi zakażesz? 

—  Nie  ja,  lecz  nasza  wspólna  troskliwość  o  bambino.  Vidal  oberwie  najostrzejszy 

background image

wyrok, jeśli zasiądzie na ławie oskarżonych sam, bez Siegla. 

— Przecież zeznania Siegla mam uwiecznione na piśmie i na taśmie... 
— To za mało dla sądu. Prokurator je zakwestionuje, jeśli nie ujrzy na sali ich autora. Ja 

też  nie  będę  mógł  wziąć  Siegla  w  ogień  krzyżowych  pytań.  A  na  przysięgłych  opowieści 
Vidala  Bazuki  nie  wywrą  wrażenia,  jeśli  nie  będzie  można  skonfrontować  go  na  sali  z  tym, 
który namówił go do morderstwa. Dlatego, papo, jeżeli chcesz, by twój faworyt dostał wyrok 
łagodny, musisz dbać o cenne zdrowie Siegla, false Greena! Musisz jak najprędzej wydać go 
w  ręce  władz,  a  ja  wyślę  komu  należy  odpisy  tych  zeznań,  jakie  w  niego  prądem  elektry-
cznym wytrząsnąłeś. 

— Hm, to brzmi dla mnie trochę pocieszająco, że Green także zasiądzie na ławie oskar-

żonych  i  też  będzie  osmarowany  w  prasie.  Ale  gdzie  pewność,  że  questo  porco  maledito 
będzie skazany na śmierć? A nuż wyjdzie z więzienia już za dwadzieścia pięć lat? 

—  Wówczas  ty  złapiesz  go  po  raz  drugi  i  zrobisz  z  niego  pomnik  na  dnie  Zatoki 

Nowojorskiej już bez szkody dla sprawy Vidala — odparł Kamil żartobliwie, a Luiggi Strano 
udał, iż uważa tę radę za doskonałą. 

Potem  wypytywał  go  dość  długo  o  Urszulę.  Wszystko  mu  się  u  niej  podobało  prócz 

uporu, z jakim wymawiała się od odwiedzenia Vidala Bazuki. Przecież na wiosnę uważała go 
prawie ze swego narzeczonego i omal nie przespała się z nim tragicznej nocy, gdy telewizor 
zrzucony  do  wanny  spowodował  zgon  chorej  na  serce  grubaski,  Ruth  Strickner.  Dlaczego 
więc ta ładna, dzielna, lecz może nazbyt zawzięta Polka teraz nie chce Vidala ani znać? 

— Popełnił ciężkie przestępstwo i zawiódł jej zaufanie. Tak mi, papo, wyjaśniła, gdym 

ją zapytał o to samo — odparł Kamil Hetman i zasępił się nagle. — Mnie najbardziej przeraża 
jej  nieubłagana  stanowczość  —  wyznał.  —  Bowiem  Urszula  powiedziała  mi  dzisiaj,  że  tak 
samo zerwie na zawsze ze mną, jak zerwała z Vidalem, gdybym też zawiódł jej zaufanie... i 
znów zaczął pić. 

Obawa  spowodowana  takim  oświadczeniem  ukochanej  i  znajomością  własnej  słabej 

woli nie była jedynym zmartwieniem Hetmana. Drugie przybyło mu tuż po procesie karnym, 
wytoczonym  przez  prokuratora  w  imieniu  ludności  Stanu  Nowy  Jork  przeciwko  dwu  spra-
wcom wyrafinowanego morderstwa popełnionego w Forest Hills na osobie Mrs. Ruth Strick-
ner.  Adwokat  Kamil  Hetman  włożył  tyle  sera  i  zapału  i  kruczków  prawniczych  w  obronę 
swojego klienta, że Vidal Bazuka dostał tylko pięć lat więzienia, podczas gdy Theofil Siegel, 
broniony  przez  trzech  mecenasów,  oberwał  piętnaście  lat.  „Po  pięć  za  każdego  obrońcę”, 
napisał potem złośliwie jeden z reporterów.  

Gdy  po  wyroku  Kamil  wyrobił  „papie”  widzenie  się  z  jego  pupilem,  Luiggi  Strano 

zaczął go pocieszać jak umiał. 

— Dostałeś pięć lat, bambino mio caro, ale tyle siedziałbyś tylko wtedy, gdybyś gwałcił 

przepisy  więzienne  lub  próbował  ucieczki.  Ale  jeśli  będziesz  za  kratkami  zachowywał  się 
wzorowo, wyjdziesz na wolność już za dwa i pół roku, a druga połowa kary będzie ci zawie-
szona. Czy nie tak, kauzyperdo? 

—  Tak,  papa  ma  rację!  —  potwierdził  Kamil,  częstując  papierosem  swego  klienta, 

niezwykle ponurego odkąd ujrzał na sali rozpraw Urszulę. 

— Nasz kauzyperda zasługuje na twą dozgonną  wdzięczność, bo wycyganił dla ciebie 

najłagodniejszy wyrok, jaki ktoś może dostać za mokrą robotę. 

—  Ale  ukradł  mi  moją  narzeczoną  wraz  z  jej  olbrzymim  majątkiem!  —  wybuchnął 

przystojny  Kubańczyk,  mierząc  swego  obrońcę  i  do  niedawna  przyjaciela  nienawistnym 
wzrokiem. — Tego mu nie zapomnę nigdy! Caramba! I za to mu „podziękuję” krwawo, gdy 
tylko odsiedzę dwa i pół roku. Ja mu wtedy... 

Zanim skończył to zdanie dostał od Luiggiego pięścią w twarz tak, że runął na wznak. 
— Papa z tobą najpierw pogada, gdy wyjdziesz z paki, ty niewdzięczniku, ty wyznawco 

sacro  egoismo!  Co,  dopiero  ocalono  cię  od  fotela  elektrycznego  za  mokrą  robotę,  a  ty  już 

background image

drugą grozisz? I to komu, niewdzięczniku, swemu obrońcy? No, to papa tobie też przygotuje 
cementowy cokół pod własny pomnik pa dnie morza — pienił się Luiggi Strano. Potem ujął 
Kamila pod ramię i skierował się ku drzwiom. - Chodź stąd, drogi kauzyperdo, i zapomnij o 
groźbie tego porco antipatico. A co najważniejsze, nie piśnij o niej ani słówkiem przed twoją 
donną, pamiętaj!  

Końcowej  rady  adwokat  Kamil  Hetman  usłuchał.  Nawet  po  ślubie  nie  wspomniał 

Urszuli o pogróżkach eks-żigolaka, lecz nie lekceważył ich, znając mściwość Kubańczyków i 
Portorykan  z  różnych  procesów  karnych.  Ilekroć  interweniował  u  władz  w  sprawie  kogoś  z 
wykolejeńców, których losy zagnały pod opiekuńcze skrzydła „papy” do jego tawerny porto-
wej znanej pod" nazwą „TWOJA OSTATNIA NADZIEJA”, przypominał sobie sprawę Vidala, 
głośną  ongiś  ze  względu  na  niecodzienną  rolę,  jaką  odegrał  w  niej  dwunasty  telewizor  pani 
Strickner. 
 
 

KONIEC