background image

MAY GRETHE LERUM 

WIĘZY KRWI 

Tytuł oryginału norweskiego: „Blodsbånd” 

background image

ROZDZIAŁ I 

Lyster, grudzień 1672 

Wieś u podnóża wysokich szczytów spoczywała pogrążona w ciszy. Nawet bezdenny 

fiord,  zlodowaciałymi  brzegami  szarpiący  skały  i  usypiska  głazów,  trwał  teraz  gładki, 

nieruchomy. 

Lyster, niegdyś osobny okręg. 

Podczas  ostatniego  spisu  ludności  doliczono  się,  że  główna  parafia  Dale  daje 

schronienie dwustu dwudziestu sześciu mężom. 

A także oczywiście jakimś kobietom oraz chłopcom poniżej roku życia... 

Stu piętnastu gospodarzy, stu jeden chałupników. 

Sześć kościołów. 

Ziemia  w  większości  znajduje  się  w  posiadaniu  urzędników,  część  jest  własnością 

kilku mieszczan i wielkich gospodarzy. Do kościoła należą dwa z dziesięciu dworów. 

Lensman, wójt i pisarz. 

I dwóch duchownych. 

Znaczniejszy z nich siedzi tego wieczoru przy szerokim biurku. Ma przed sobą pióro i 

kałamarz, lecz całą uwagę kieruje na kruche, grube stronice oprawnej w skórę księgi. 

Drzwi są starannie zaryglowane od wewnątrz. 

Stary  człowiek  musi  mieć  obecnie  co  najmniej  sześćdziesiąt  lat.  Płomienie  łojowych 

ś

wiec,  rzucające  na  izbę  migotliwe  cienie,  nadają  jego  twarzy  niezwykły,  przerażający 

wygląd. 

Jest chudy. Kości w jego ciele zdają się o siebie grzechotać. 

Dłonie trzęsą mu się trochę, gdy ostrożnie przewraca kartki. Wąskie usta składają się 

w bezdźwięczne słowa. 

Oczy  w  marnym  świetle  mrużą  się,  musi  trzymać  księgę  tuż  przed  nimi,  by 

odcyfrować prastare gotyckie litery. 

Nie na Piśmie Świętym koncentruje się dzisiaj proboszcz. 

Na grubej skórzanej oprawie wytłoczono tytuł: „Księga Sztuk Sefraniusa”. 

Księgę spisano w legendarnej Akademii Wittenberskiej w roku 1311. Odnaleziono ją 

w roku 1529 w marmurowej skrzyni na Zamku w Kopenhadze. Stamtąd rozpowszechniła się 

w wąskich kręgach wybranych, zwłaszcza wśród ludzi Kościoła. 

background image

Mogens znalazł ją wśród rzeczy swego ojca zaledwie na kilka dni przed jego ścięciem. 

Nie skrywał swej zakazanej własności nawet w czasie, gdy bardziej niż czegokolwiek obawiał 

się,  że  oskarżenia  o  uprawianie  czarów,  które  dotknęły  ojca,  zostaną  skierowane  również 

przeciw niemu. Samą księgę natomiast ledwie śmiał otworzyć. 

Tego wieczoru jednak, gdy plebanię spowiła niewypowiedziana pustka i cisza, a ogień 

na palenisku i płomienie łojowych świec z trudem budziły wspomnienie ciepła... 

Tego  wieczoru  wyciągnął  ją,  otworzył  na  stronicach,  których  nigdy  wcześniej  nie 

odważył się czytać. 

Mario, czegóż nie zrobię z tęsknoty za tobą! 

Ostatnie  miesiące  okazały  się  najgorszymi  w  całym  jego  życiu,  a  to  znaczyło 

naprawdę niemało dla tego ciężko dotkniętego przez los sługi Kościoła. 

Jego ukochana, jego uczennica, duchowa córka... Nie, to nieprawda. Okres ojcowskich 

uczuć już przeminął. Po śmierci żony Mogens z całą powagą zdał sobie sprawę, ile znaczy dla 

niego młoda, jasnowłosa dziewczyna z Meisterplassen. 

Spłodzona w grzechu, gwałtem, przez własnego dziada... Mogens sam wygnał niegdyś 

ze wsi jej matkę wraz z nowo narodzoną córeczką, oślepiony pragnieniem wychowania tego 

dziecka. Bóg zechciał, aby szesnaście lat później sama zgłosiła się do niego na nauki. 

Oczywiście  podziwiał  jej  błyskotliwy  umysł,  czytała  i  tłumaczyła  trudne  teksty 

zaledwie  kilka  tygodni  po  tym,  jak  poznała  pierwszą  literę.  Zadawała  najśmielsze  pytania, 

zmuszając  jego  samego  do  wspinania  się  na  wyżyny  własnych  możliwości,  by  dać  jej 

zadowalającą odpowiedź czy wyjaśnienie. 

A jej niewieście przymioty... 

Nie  było  chyba  cieplejszej  i  troskliwszej  kobiety!  I  to  w  stosunku  do  wszystkich 

mieszkańców wioski, do niego i jego rodziny, do przyjaciół z Solgarden. 

Nawet  gdy  jesienią  wioskę  dotknęła  zaraza,  Maria  nie  ustąpiła,  krążyła  od  chaty  do 

chaty  ze  swą  bogato  zaopatrzoną  skrzynką  z  ziołami,  ratując  od  strasznej  choroby  zarówno 

młodych, jak i starych. 

Aż w końcu i ona prawie się jej poddała. 

Serce  zadrżało  mu  na  samą  myśl  o  koszmarnych  nocach,  kiedy  Maria,  trawiona 

gorączką, ledwie oddychała, a żadne modlitwy, jak się wydawało, nie pomagały. 

Zniósł ją wtedy do piwnicy i dalej, tajemnym przejściem. 

Poprzez  mrok  ziemi,  przez  kryptę,  gdzie  prochy  zmarłych  nadawały  powietrzu 

niepokojący posmak. 

background image

Na górę, do kościoła, w którego ścianach wciąż tkwiły losy całych stuleci, odzywając 

się echem, gdy kolejni ludzie słali pod wysokie sklepienie dziękczynienia i skargi. 

Zapalił wszystkie świece i ustawił je dookoła umierającej. 

Dzisiaj zdawał sobie sprawę, że wieś wciąż nie zapomniała nieludzkiego zawodzenia, 

dochodzącego  z  kościoła  ostatniej  nocy  zarazy.  Ludzie  ciągle  patrzyli  nań  z  niepewnością  i 

przestrachem bijącym z oczu. Ciekawe, czy szaleństwo już minęło? 

Nie, wcale nie! 

Tylko  instynkt  samozachowawczy  ocalił  go  od  wstawania  co  noc,  spieszenia  tym 

samym  korytarzem  i  wykrzykiwania  swego  żalu  i  cierpienia  wśród  grubych,  kamiennych 

ś

cian przed obliczem Pana. 

Nie czynił tak jednak. 

Wstydził się wyjawić przyczynę swego bólu. 

Dobrego Boga w niebie nie interesowały sercowe kłopoty uniżonego sługi. 

Wszechmocny miał zapewne ważniejsze sprawy albo też jego modlitwy były zanadto 

egoistyczne. 

Jak zresztą modlić się do sprawiedliwego Boga o to, by odebrał życie rywalowi i w ten 

sposób pomógł zdobyć kobietę? 

Mogens Jonson Skanke zwrócił się ku innym mocom. Mocom, które znał i, jak sądził, 

potrafił kontrolować. 

W księdze znalazł wskazówki. 

„Aby dziewica zwróciła się ku tobie... Na brzegu pucharu z piwem wypisz następujące 

słowa: B et Pelom Concesti. Przepij do dziewczyny, a jej serce zwróci się ku tobie”. 

Nie, to się nie nadaje, nie będzie już miał okazji, by nalać Marii piwa. Odeszła daleko, 

zapewne zamieszkała w tym haniebnym miejscu w dole fiordu. 

Jej matka była nałożnicą kata. 

A  Maria  oddała  serce  innemu.  Mogens  zastanawiał  się,  czy  imię,  które  spękane  od 

gorączki wargi szeptały w tamtą noc, nie jest imieniem syna samego oprawcy. 

Randar... Cóż za zgrzytliwe i ohydne imię! Mogens poczuł, jak serce mu kamienieje z 

nienawiści do nieznajomego konkurenta. 

Zaprawdę,  to  musi  być  miano  demona!  Ludzie  nie  chrzczą  chyba  swego  potomstwa 

takim pogańskim imieniem! 

No  cóż,  pastor  przestał  się  nad  tym  zastanawiać,  prędko  przerzucał  kolejne  stronice. 

Formuły pozwalające odczyniać urok, zaklęcia, które mają przywieść kobiety do rzucenia się 

w otchłań wody. 

background image

Długie pasma zaklęć, zdolne zmienić każdego w kamień. 

Przepis na to, jak czarami zmusić człowieka, by zapadł się pod ziemię. 

Owszem, wszystko mogło się kiedyś przydać, lecz nie tego potrzebował teraz Mogens. 

Wreszcie jego palec zatrzymał się na niepozornym, krótkim akapicie. 

„Zdobyć zamężną kobietę i zesłać na jej męża los Uriasza... na zawsze przywiązać ją 

do siebie”. 

Mogens  przeczytał,  skrzywił  nos  na  wstrętny  rytuał,  jakiego  musiałby  dopełnić,  by 

pozbyć  się  męża  ukochanej.  Potrzeba  do  tego  zarówno  serca  kota,  ludzkiej  krwi,  jak  i 

rzadkich roślin. Nic nie znaczące formułki po łacinie, pełnia księżyca, święcone świece... 

Mogens przez moment się zawahał, na cóż on się porywa? 

Gdyby  ktoś przepowiedział mu podobne zachowanie, nie poprzestałby na  wyśmianiu 

takiego zuchwalca. 

Czcigodny proboszcz uciekający się do tego rodzaju środków... 

Wiedział, że naraża swe własne życie. 

Wiedział, że ryzykuje swe wieczne zbawienie. 

W tej chwili jednak zamieniłby chętnie tysiąc lat w Raju na jedną godzinę spędzoną z 

Marią... 

Ona musi wrócić! 

Musi  zostać  z  nim!  W  przeciwnym  razie  nie  ma  znaczenia,  co  się  stanie  z  jego 

marnym życiem. 

Na  dzień  przed  Wigilią,  jeszcze  zanim  wstał  świt,  po  wsi  rozniosła  się  wieść,  że 

Czarny  Mons  w  wychłodzonym  zimowym  mrozem  kościele  kolejny  raz  odprawił 

nabożeństwo dla siebie samego. 

Widziano światło. 

Słyszano, jak śpiewa. 

Niektórzy twierdzili nawet, że przez grube na metr ściany doszły ich teksty dziwnych, 

obcych psalmów. 

Nikt  jednak  nie  widział  go  idącego  do  kościoła  ani  też  powracającego  na  pobieloną 

plebanię, położoną zaledwie o dwadzieścia kroków poniżej. 

Tak, teraz to już pewne, uznano. 

Pastor  ma  osobne  wejście,  to  żadne  plotki  i  babskie  gadanie.  Proboszcz  we  własnej 

osobie  przemyka  się  głęboko  pod  ziemią  niczym  szczur,  zakłócając  błogosławiony  sen  tym, 

którzy spoczywają pod posadzką kościoła. 

Nieprzyzwoite, ot co! 

background image

Lecz jakże intrygujące, kusząco niebezpieczne... 

Mogens  Skanke  cieszył  się  zaufaniem  ludzi,  nie  zaliczał  się  do  księży,  na  których 

skarżą  się  za  ich  chciwość  i  surowość.  Karcił,  oczywiście,  grzeszników  równie  mocno  jak 

inni pastorowie i nie krył niezadowolenia, gdy zamożni przynosili w ramach pokuty za małe 

datki na kościół. We wsi zaczęto nawet powszechnie godzić się z faktem, że jego ojcem był 

pastor  z  Nordefjord  skazany  na  ścięcie.  A  kto  znał  cel  nocnych  wypadów  ich  własnego 

Mogensa? Chociaż o czarach prawił surowiej niż niejeden duchowny? 

Wobec  ubogich  natomiast  okazywał  zazwyczaj  większą  łagodność,  zdarzało  się,  iż  z 

własnej kieszeni wykładał za biedaka, który, dręczony ciężkimi podatkami na rzecz Korony, 

nie miał środków do życia. Wszystkich uratować nie mógł, niestety, w owych czasach wielu 

na własnej skórze doświadczyło władzy odległego króla. Zagrody sprzedawano lub dzielono 

albo  też  przejmowali  je  nieliczni  urzędnicy  czy  szlachcice,  prowadzący  we  wsi  swoje 

interesy. 

Ale pastor Mogens trzymał stronę wieśniaków. 

Dlatego mógł bez szczególnych obaw wieść takie a nie inne życie i dokonywać swych 

nie zawsze zgodnych z Biblią cudów. Ludzie chronili go, zarówno przed kolegami po fachu i 

biskupem,  jak  i  przed  władzą  królewską.  A  tej  nocy  tuż  przed  Wigilią  podjął  najbardziej 

dotychczas zaawansowane i niebezpieczne ze swych poczynań: wniósł ową rzadką księgę do 

domu Bożego. 

W  nadziei  na  wyrozumiałość  Wszechmogącego,  a  być  może  również  podejmując 

ostatnią próbę otrzymania odpowiedzi z Jego strony, błagał o jakiś znak. Kiedy nagły powiew 

wiatru  przeleciał  przez  kościół  i  zgasił  jedną  ze  świec  przy  ołtarzu,  podziękował  Panu  i  jął 

sobie ten znak tłumaczyć. 

Bóg  najwidoczniej  postanowił  tym  razem  patrzeć  w  inną  stronę.  I  dobrze  się  stało, 

gdyż  rytuały,  jakie  Mogens  tej  nocy  odprawiał  pod  amboną,  wywołałyby  wzburzenie  nawet 

mniej świątobliwych. 

Do malutkiego naczynka upuścił własnej krwi. 

Najstarszy z kotów na probostwie zginął szybką, bezbolesną śmiercią. 

Rozmaite  inne,  budzące  obrzydzenie  składniki  wyjął  z  przechowanego  w  piwnicy 

worka, zarekwirowanego niegdyś skazanej na śmierć czarownicy. 

A  słowa  wypływały  spomiędzy  jego  ust  tak  swobodnie,  jakby  recytował  wyznanie 

wiary albo list świętego Pawła. 

Tej nocy powrócił do piwnicy na probostwie z nową pewnością. 

background image

Niebezpieczna  droga  doprowadziła  go  tam,  gdzie  chciał.  Nie  mógł  się  oprzeć 

przekonaniu, że prastare mądrości sprowadzą do niego Marię. Serce mocniej uderzało mu na 

myśl, że dziewczyna wkrótce znów usiądzie przy jego stole. Usta mimowolnie rozciągnęły się 

w uśmiechu na wspomnienie smukłej postaci. 

Ach, byle tylko czas tak się nie dłużył! 

Tymczasem  u  progu  stało  już  Boże  Narodzenie,  chyba  najpracowitszy  dla  pastora 

okres. Zanim dzwony obwieszczą nadejście nowego roku, nie będzie miał czasu na tęsknotę. 

I niedługo, już niedługo przybędzie posłaniec. 

Mogens  spokojnie  położył  się  spać,  by  wypocząć  bodaj  przez  kilka  godzin  przed 

ś

wiątecznym przyjęciem na plebanii. Obyczaj nakazywał, by tego dnia najpierwsi mieszkańcy 

wioski  schodzili  się  na  rozmowę  i  naradę  w  kwestii  tegorocznego  rozdziału  zapasów  dla 

najbardziej potrzebujących. 

W  tym  roku  spotkanie  zapowiadało  się  krótkie,  większość  najuboższych  padła  ofiarą 

zarazy. 

W wielu zagrodach izby niemal całkiem opustoszały, podczas gdy komory i spichlerze 

napełniono tak, by wykarmiły także tych, których choroba zabrała do grobu. 

Tego roku śmierć jednych dosłownie zapewniła chleb drugim. 

Mogens  zapadł  w  spokojny,  dobroczynny  sen,  jakim  nie  spał  od  dawna.  Jakby 

zostawił za sobą całe tygodnie niepewności i walki. 

Zrobił już wszystko, wykonał ostatni desperacki krok. 

Jeśli  Maria  nie  przyjdzie  do  niego,  oznaczać  to  będzie,  że  nie  ma  mocy,  która  by 

pomogła człowiekowi w potrzebie. 

Na  krańcach  w  głębi  długiego  fiordu  morze  było  spokojne  i  ciche,  za  to  dalej,  tam 

gdzie  biorą  swój  początek  Årdalsfjord  i  Lysterfjord,  jakby  zerwały  się  wszystkie  piekielne 

wichry. 

Fale przełamywały się i odbijały od śliskich zboczy gór, pod białymi grzywami kryły 

się  niepojęte  siły  wody,  mogące  w  każdej  chwili  wywrócić  nawet  mocną  łódź  wiosłową. 

Wystarczyła chwila nieuwagi na dziobie. 

Dwie  słabe  kobiety  już  dawno  się  poddały.  Ostatkiem  sił  skierowały  ciężką  łódź  w 

niewielką,  bardziej  zaciszną  zatoczkę,  gdzie  kilka  wysokich  sosen  dawało  nieco  schronienia 

przed wiatrem. 

Owce, które wiozły ze sobą, oszalały ze strachu. Kobiety w końcu musiały naciągnąć 

im  na  łby  czarne  płótno  i  spętać  nogi,  zwierzęta  leżały  jak  skazańcy  na  dnie  rozkołysanej 

background image

łodzi. Jedno  z  wioseł zniknęło,  gdy  Liv  na  kilka  sekund  zapomniała  się  i zamknęła  we  wła-

snym świecie. 

Maria  uderzyła  matkę  w  zimny,  blady  policzek,  by  przywołać  ją  do  przytomności  i 

nakłonić do dalszego wiosłowania. Sama nie miała sił utrzymywać łodzi; gdyby pod naporem 

wiatru przekręciła się bokiem do fali, oznaczałoby to koniec dla nich obu. 

Na dnie wszystko było przemoczone, drewniane miski i płócienne węzełki, narzędzia i 

skrzynki  unosiły  się  w  wodzie  wokół  trzęsących  się  z  zimna  owiec.  Kobiety  dawno  już 

przestały walczyć o to, by przy ostrym grudniowym wietrze było przynajmniej sucho. Teraz 

jeszcze  pochwycił  je  w  swoje  objęcia  mróz,  deszcz  przemienił  się  w  śnieg,  chłód  prędko 

przenikał do skóry przez ubranie, sprawiając, że sztywniały jak martwe. 

Wreszcie  dostrzegły  zaciszną  zatoczkę.  Maria  wołaniem  i  śpiewem  usiłowała  nie 

dopuścić do tego, by matka znów pogrążyła się we własnym świecie. 

Gdy  dno  łodzi  zazgrzytało  o  kamienie,  Liv  osunęła  się  na  ławkę.  Przemoczona, 

zamarznięta  chusta  zachowała  dotychczasowy  kształt,  podczas  gdy  owinięta  nią  kobieta 

skurczyła się w sobie, opadła. Wyglądało to dość niesamowicie. 

Maria  sama  nie  mogła  się  nadziwić,  skąd  czerpie  siły,  w  jakiś  sposób  jednak  zdołała 

wyciągnąć na ląd owce, matkę i skrzynkę z jedzeniem. Łódź przycumowała przy kamieniach. 

Wkrótce  fiord  się  cofnie  i  przy  odpływie  łódź  częściowo  zostanie  na  brzegu,  ale  nie  ma  to 

teraz najmniejszego znaczenia. Przez pewien czas muszą tu zostać. 

Muszą myśleć o ratowaniu życia. 

Rozpadającą  się  chałupę,  którą,  jak  się  jej  wydawało,  zauważyła  w  zatoczce,  niemal 

całkiem  zakrył  las.  Minione  cztery  lata  dały  liściastym  zaroślom  i  jałowcom  dostatecznie 

dużo czasu na przejęcie opuszczonego domostwa. 

Z  kroplami  wymieszanego  ze  śniegiem  deszczu  we  włosach  Maria  przedzierała  się 

przez krzaki, odpowiadające jej smaganiem po karku. Dziewczyna na wpół ciągnęła za sobą 

matkę  w  zacisze  wśród  starych  kamieni  i  z  radością  westchnęła  na  widok  fragmentu 

fundamentów,  który  pozostał  jako  tako  suchy.  Resztki  dachu  splątały  się  z  pobliskimi 

drzewami,  tworząc  całkiem  niezłą  osłonę.  Palenisko  wypełniała  woda  i  śnieg,  lecz  Marii 

udało się zebrać w suchym kącie garść gałązek i rozniecić ogień. 

Umieściwszy matkę przy ogniu, ściągnęła z niej ubranie i otuliła zsiniałe z zimna ciało 

jedyną suchą derką, jaką miały. 

 -    Spróbuj  się  trochę  poruszać,  rozetrzyj  stopy  i  policzki.  Wiesz  przecież,  że  nie 

możemy się przeziębić  -  tłumaczyła Maria jak dziecku. 

background image

Ponownie  wyczołgała  się  na  śnieg  i  zeszła  na  brzeg.  Leżące  w  łodzi  owce,  na  wpół 

zamarznięte, z łbami obwiązanymi szmatami, nie wydawały żadnych dźwięków. 

Maria wyciągnęła je na ląd, ledwie trzymały się na nogach. 

 -    Biedaczyska,  nie  powinnyśmy  były  was  zabierać.  Szybki  nóż  oznaczałby  dla  was 

pewnie lepszy los, biedne maleństwa! 

Nie  mogła  jednak  znieść  myśli  o  tym,  że  sama  miałaby  dokonać  uboju.  Kiedy 

nadchodził  dzień  bicia  zwierząt,  zawsze  uciekała  do  lasu.  Dziwne,  bo  przecież  nigdy  nie 

odsuwała się na widok cierpień człowieka? 

Zaprowadziła  owce  do  zrujnowanej  chałupy,  gdzie  płonął  ogień,  dając  w  paskudny 

zimowy dzień złudzenie ciepła. Wiatr wywiewał dym, kradnąc jednocześnie wiele gorąca. 

Ale ubrania rozwieszone przy ogniu już zaczynały schnąć. 

Maria  ogrzała  zdrętwiałe  palce  nad  płomieniami  i  przeszukawszy  tobołki  wyjęła 

glinianą  miskę,  którą  po  napełnieniu  śniegiem  ustawiła  na  kamieniach  w  ogniu.  Wkrótce 

woda  się  zagotowała  i  kobiety  mogły  siorbać  zbawienny  napar  z  mniszka,  dębu 

szypułkowego, czarnego bzu i rumianku. 

Dzięki kilku kroplom wódki z zapasów Marii poczuły się lepiej. 

Ale zapadł wieczór, a wiatr wcale nie cichł. 

Mróz  chwytał  coraz  mocniej,  skuliły  się  razem  z  przemoczonymi,  drżącymi  z  zimna 

owcami. 

 -  Święta Panno, pomóż nam przetrwać tę noc  -  szeptała Liv, a Maria dołączyła także 

kilka  modlitw  do  innych  świętych.  W  pewnym  sensie  cieszyły  ją  wszystkie  te  praktyczne 

kłopoty, które teraz legły na jej barkach. Odganiały szaleństwo i bezdenny żal, czający się, by 

ją pochłonąć, gdy tylko dopuści do świadomości wspomnienie o Randarze. 

Zmusiły ją do rozsądnego myślenia. 

Odszedł od niej. 

Nie zważał na jej gorące błagania o porzucenie planów zemsty. 

Zaofiarowała mu wszystko, dawała w zastaw własne ciało i duszę, obiecała poświęcić 

wszelkie swe wzniosłe cele i ambicje... 

On jednak nie przyjął ofiary. 

Wolał narazić całą ich przyszłość, byle tylko dokonać nikczemnej zemsty. 

A  jakież  to  ma  znaczenie,  czy  mordercy  Joranda  chodzą  jeszcze  po  świecie,  czy  też 

nie? 

Jemu  i  tak  nie  wróci  to  przecież  życia.  Owszem,  zgadzała  się  z  Randarem,  że  bestie 

zasługują na karę, lecz nie była przygotowana na oddanie za to własnego szczęścia. 

background image

Randara zapewne złapano. 

Morderstwo to nie sprawa, z której tak łatwo się wywinąć,  a już na pewno nie temu, 

kto znajduje się na samym dnie społeczeństwa. 

Może właśnie teraz siedzi i czeka, aż odwrócą się role? 

Może  właśnie  teraz  jakiś  nieznany  kat  śmiga  toporem  nad  tym  silnym,  cudownie 

zgrabnym karkiem? 

Nie,  myśli  stają  się  zbyt  niebezpieczne,  trzeba  je  odegnać,  nie  pozwolić  sercu 

wspominać tego, co piękne. 

Randar na pewno już nie żyje. 

A nawet jeśli żyje, co dzień będzie się budził z tym samym strachem: 

Może dzisiaj po mnie przyjdą. 

Ona nie jest w stanie budować życia na takim lęku. 

W  każdym  razie  nie  w  sytuacji,  gdy  wyraźnie  udowodnił,  że  dla  niego  duma  i 

dziwaczne męskie poczucie honoru ważniejsze jest od miłości, od ich wspólnej przyszłości. 

Gorycz znów wzięła w niej górę, to dobrze. Zostawiła przeszłość za sobą. 

Teraz trzeba przede wszystkim przetrwać tę noc, a nazajutrz dotrzeć do Lyster. Kiedyś 

wreszcie ta straszna pogoda musi się zmienić! 

Chociaż  Maria  znała  drogę  i  miała  świadomość,  że  jest  długa,  nigdy  nie 

przypuszczała, że potrwa tyle dni. Dłonie drętwiały, ramiona bolały, wciąż jednak stawały się 

silniejsze, bardziej przywykłe do ciężkiego rytmu wioseł. Maria była młoda i silna, potrafiła 

odeprzeć nawet atak morderców. 

Czas  rozpaczy  musi  się  wkrótce  skończyć,  jej  życie  należy  teraz  tylko  do  niej. 

Pragnęła  oddać  je  Mogensowi  i  nie  wątpiła,  że  wszystko  ułoży  się  tak,  jak  sobie  to 

zaplanowała. 

W zimnym schronieniu kobietom zabrakło suchego drewna, ogień zgasł. 

Chwilami zasypiały, lecz chłód przenikał zmęczone ciała i budził je kłującym bólem. 

Ś

wit  ledwie  zaczął  wstawać,  a  one  nie  mogły  już  dłużej  usiedzieć,  zaczęły  skakać  i 

zabijać  ręce.  Owce  leżały  nieruchomo.  Mokra  wełna  zmieniła  się  w  twardy  pancerz,  nocą 

łagodnie przemknęła się tędy śmierć. 

Maria  po  prostu  je  zostawiła,  nie  mogła  znieść  myśli  o  wykorzystaniu  mięsa. 

Pogładziła sztywne kudły na karkach zwierząt, szepcząc ze łzami przeprosiny. 

Lęk o matkę poszarpał na strzępy odwagę i siłę, której przypływ wcześniej odczuwała. 

Jeszcze jedna taka noc i  matka, a być może i ona sama będą leżeć jak te  nieszczęsne zimne 

kłębki wełny. 

background image

Dzisiaj muszą dotrzeć do ludzi! 

background image

ROZDZIAŁ II 

Dzień  przed  Bożym  Narodzeniem  1672  roku  rozpoczął  się  bez  różowej  jutrzenki  i 

połyskujących kryształków śniegu. 

Gęsta  mgła  zaległa  nad  brudną  słoną  wodą,  a  lód  zbijał  się  w  grudy,  przypominając 

owsiankę, w której gospodyni zapomniała zamieszać. 

Z  ciężkiego  czarnego  nieba  leciał  zmrożony  deszcz,  czasami  w  postaci  śniegu,  to 

znów jako mokra, marznąca mżawka. 

Wsie, nagie i szare, leżały spowite przykrym, ciężkim zimnem. 

Wzdłuż fiordu wolno płynęła duża łódź. 

Tulva Solgarden wytężyła stare, bolące oczy. Widziała już tylko na jedno. 

Wzrok  przesłoniła  jej  szara,  nieprzejrzysta  błona,  lecz  usta  wciąż  były  tak  samo 

skłonne do uśmiechu, chociaż upływające lata wyryły ścieżki wokół ruchliwych warg. 

Nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, lecz ciało miała już zmęczone. Ożywiało się 

jedynie w niektóre noce, wciąż miękkie i chętne pod znajomymi dłońmi Evena. 

 -  Gudrun! Chodź tutaj, moja maleńka, i powiedz mi, kto nadciąga fiordem! 

Dziesięcioletnia  „maleńka”  podbiegła  do  matki,  która  zacieniała  i  mrużyła  oczy, 

wpatrując się w zatokę. 

 -  Ależ, mamo, to bardzo łatwo poznać! To przecież Ole! 

Odbiegła, znalazła widać ojca za węgłem, gdzie szukał schronienia w ten ostatni dzień 

pracy przed świętami. Tulva usłyszała jej radosny głos: 

 -  To Ole płynie! Ole Seiderstad. Samotny włóczęga. 

Niewielu  gospodarzy,  cieszących  się  takim  poważaniem  jak  mieszkańcy  Solgarden, 

przyjmowało  tego  gościa.  Ole  krążył  po  fiordach  w  swej  czarnej  łodzi,  wieczny  wędrowny 

handlarz. Miał gdzieś nad fiordem nałożnicę, raz nawet przywiózł ją do wioski. 

I dobrze się stało, pomyślała Tulva. Kari ocaliła wszak życie Marii, kiedy i ją w końcu 

dopadła zaraza. 

Ole - Miedziak, jej przyjaciel. 

Wielki,  potężny  mężczyzna  z  wronim  gniazdem  zamiast  brody  i  włosach  równie 

nieprawdopodobnie  czarnych  jak  wtedy,  gdy  go  ujrzała  po  raz  pierwszy  przed  co  najmniej 

czterdziestu laty. Ten człowiek musiał być prastary, lecz sprawiał wrażenie, że wcale się nie 

starzeje, a twarde, surowe życie w ogóle mu nie szkodzi. 

Tulva westchnęła, Ole przywoził ze sobą wiele wspomnień. 

background image

Zawsze,  gdy  w  jej  życiu  działo  się  coś  szczególnego,  Ole  był  w  jakiś  niezwykły 

sposób przy tym obecny. 

Powiadano,  że  przynosi  nieszczęście,  bo  jego  fjerding  przetransportował  już  tyle 

zwłok, że na stałe zamieszkała na nim śmierć. 

Tulva otrząsnęła się, odrzuciła niemądre myśli. 

To kłopoty zawsze pojawiają się pierwsze. 

Ole po prostu przybywał z pomocą, zawsze gotów zrobić co w jego mocy. 

Wówczas,  przed  dwudziestu  jeden  laty,  zajął  się  Liv  i  małą  Marią.  Sprowadził  je 

również  z  powrotem.  Tulva  poczuła  w  piersi  ukłucie  tęsknoty  za  tymi  dwiema  jakże 

szczególnymi kobietami, prędko jednak odsunęła od siebie smutek. 

Nie trzeba wzdychać i płakać, kiedy Ole przybywa. 

Zwykle wnosił radość i śmiech do izby, w której na poczesnym miejscu zasiadł teraz 

najstarszy syn Karl z młodziutką żoną Annalisą u boku. 

Pierwsze święta na dożywociu. 

Tulva przekazała swój pęk kluczy młodszej gospodyni, a Even jak dzień długi siedział 

tylko,  niemal  speszony  brakiem  zajęcia.  Ale  pewnie  wkrótce  do  tego  przywykną,  wieśniacy 

dobrze znali wszak koleje losu. 

I,  prawdę  mówiąc,  przyjemnie  było  wylegiwać  się  rano  i  tylko  przysłuchiwać 

znajomym odgłosom dochodzącym z domu i obory, świadczącym o tym, że ludzie i zwierzęta 

kolejny raz mogą najeść się do syta. 

W ostatnich dniach młoda gospodyni zatroszczyła się, by Evenowi i Tulvie posyłano 

ś

niadanie  na  górę,  zrozumiała  bowiem,  że  wolą  skrócić  sobie  dłużące  się  dni  i  wstawać 

później. Tak, tak, Karl mógł dostać gorszą żonę. 

Kiedy już i tak nie dostał Marii... 

Tulva  zmusiła  stare  nogi  do  ruchu,  otworzyła  drzwi  do  izby  i  ogłosiła  przybycie 

gościa. 

Trzy  dziewki  służące  z zapałem  smarowały  sadzą  ściany  w  izbie,  na  których  później 

zawiesiły wieńce z gałęzi świerkowych, ozdobione pięknymi kolorowymi wstążkami. Wielkie 

błyszczące świeczniki z masywnego srebra ustawiono w szafce i na stole. W kącie sypialnym 

na  starej  ławie  rozłożono  pachnącą  słomę  i  nakryto  ją  świeżą  narzutą.  Nowy  piec  także 

uczerniono gładką, równą warstwą sadzy. Na święta wszystko musiało wyglądać pięknie. 

Dziewczęta pracowały z zapałem, ale usłyszawszy wieści Tulvy, zatańczyły w koło. 

Ole przyjechał, może zostanie przez całe święta! Stary włóczęga znał tyle zajmujących 

historii, snuł opowieści z Bergen, z Christianii, ba, nawet z odległej zagranicy. 

background image

Zdarzało się też, że miał w kieszeniach kawałki różowego cukru, obwarzanki i wstążki 

do włosów... A teraz w dodatku Boże Narodzenie! 

Krzątanina  na  Solgarden  jeszcze  się,  o  ile  to  możliwe,  wzmogła.  Kobiety  tylko 

ś

migały  przez  izbę,  zajęte  przygotowaniem  potraw,  czyszczeniem  odświętnych  strojów, 

wyciąganiem ozdób z dna skrzyni i z głębokich skrytek. 

W powietrzu unosiła się woń świeżej sadzy, pieczonego ciasta i smalcu, palącego się 

wosku i dopiero co ściętych gałęzi świerku. Od piwa bił charakterystyczny gorzkawy aromat, 

a  wyjęte  z  bieliźniarki  pięknie  haftowane,  lśniące  bielą  obrusy  pachniały  konserwującymi 

ziołami. 

Dudniący  głos  Olego  słychać  już  było  na  dziedzińcu.  Pospiesznie  witał  się  z 

parobkami czyszczącymi uprząż na jutrzejszą wielką wyprawę do kościoła. Na brodzie miał 

ś

nieg i drobne perełki mrozu, czarny kapelusz pokryła gruba warstwa lodu. 

Tulva  w  jednej  chwili  odzyskała  zwinność  młodej  dziewczyny,  prędko  wybiegła  z 

izby. Nie chciała rezygnować z ostatnich obowiązków gospodyni, lecz jednocześnie pragnęła 

pierwsza powitać Olego. 

Stanęła na progu przed chatą. 

Raz  po  raz  otwierała  i  zamykała  usta,  nie  widzące  oko  otworzyło  się  szeroko, 

zaokrągliło. 

 -      To  przecież...  to  nie  może  być...  Liv!  I  Maria!  Ach,  mój  Boże,  to  rzeczywiście 

prawda, witajcie, witajcie! 

Tulva  pospieszyła  im  na  spotkanie.  Znajoma  sylwetka  Olego,  taka  wielka  i  potężna, 

kobiety  zaś  drobne,  niemal  bezwładne,  uczepione  każda  swego  męskiego  ramienia. 

Przemoczone, pobielałe na twarzach, usta wykrzywione w dziwnym, nieznajomym grymasie. 

A oczy! 

Tulva, napotkawszy puste spojrzenie Liv, gwałtownie się zatrzymała. 

Przerażona  wyciągnęła  rękę  do  Marii.  Dziewczyna  podniosła  głowę  i  odpowiedziała 

na powitanie. Na szczęście w głęboko niebieskich oczach paliła się iskra rozsądku. 

Ale jakaż ona chuda! 

Wyglądała znacznie gorzej niż wówczas, gdy Ole i Kari zabrali ją stąd po chorobie! 

Czyżby  nie  doszła  do  siebie,  czyżby  zaraza  zostawiła  trwałe  ślady  w  postaci 

niebieskofioletowych cieni na delikatnej twarzyczce? 

Tulva była wstrząśnięta. 

Chciała je objąć, ogrzać przemarznięte ciała, przelać na nie macierzyńską miłość. 

Ale wyraz pustych oczu Liv przeraził ją, zmroził myśli, ręce opadły jej bezwładnie. 

background image

 -   Tulvo, jak dobrze znów cię widzieć... Wybacz, że tak przybywamy... 

Tulva  ocknęła  się  na  dźwięk  ochrypłego  głosu  Marii.  Z  oczu  popłynęły  jej  łzy.  Jak 

można zgotować im takie smutne powitanie! 

Wzięła się w garść, zabrała troje niespodziewanych świątecznych gości do chaty. 

Dopiero  po  dłuższej  chwili  przy  ogniu,  napiwszy  się  gorącego  rosołu  z  pieprzem, 

Maria zdołała zapanować nad dreszczami na tyle, by mogła wreszcie mówić. 

Tulva i pozostałe kobiety zadrżały, słysząc opowiedzianą w krótkich słowach historię 

ś

mierci  Joranda,  szaleńczego  pościgu  Randara,  morderców  spoczywających  teraz  w  swoich 

grobach na Meisterplassen, biednego Jorila... 

O  przeprawie  otwartą  łodzią  niewiele  mówiła,  domyślały  się  więc  tylko 

niebezpieczeństwa,  jakie  groziło  dwóm  kobietom,  gdy  Ole  spostrzegł  dryfującą  łódź  ze 

zdrętwiałą z zimna, nieprzytomną Marią u wioseł. 

I  Liv,  siedzącą  na  ławeczce  niczym  posąg,  zapatrzoną  przed  siebie  równie  pustym 

wzrokiem jak figura na dziobie statku, wyglądająca nieznanych brzegów. 

Maria i teraz nie płakała, jej głos brzmiał ochryple, lecz donośnie. 

 -  Nie będziemy cię długo dręczyć, kochana Tulvo, mam nadzieję, że nie zakłócimy 

spokoju  świąt  tobie  i  twojej  rodzinie.  Gdybyśmy  jednak  mogły  zostać  tu  przez  święta... 

Później mam pewien plan. Tam nie wrócimy już nigdy. 

 -    Mario,  jak  możesz  tak  w  ogóle  mówić!  Oczywiście,  że  zostaniecie  u  nas,  i  przez 

ś

więta,  i  przez  cały  rok!  Czyż  nie  miałaś  tu  domu  zawsze,  gdy  zechciałaś?  Urodziłaś  się 

wszak w tamtym łóżku, jesteś częścią tej zagrody! 

Maria  z  wdzięcznością  skinęła  głową,  jak  dobrze,  że  kłopoty  same  się  rozwiązują. 

Będzie teraz gromadzić siły, jeść pożywną strawę, robić wszystko, by pozbyć się sinych kół 

wokół oczu, na pewno bardzo szpecących twarz. 

A potem pójdzie do domu Mogensa. 

Nadeszła Wigilia, równie szara i ponura jak wcześniejsze grudniowe dni tego roku. 

Ale świece paliły się całą noc, a jeszcze zanim dało się dostrzec bladość świtu, kobiety 

już były na nogach. 

Młode dziewczęta spieszyły z ganku i ze stryszku w oborze do swoich świec. 

W  wigilijny  poranek  w  świątecznych  świecach  wiele  można  zobaczyć.  Z  wosku 

spływającego po świeczniku da się wywróżyć i zalotników, i nieszczęście. 

Tulva  przegoniła  je,  łając  za  wiarę  w  niemądre  przesądy.  Sama  jednak,  kiedy  rano 

poszła do komory po mąkę na owsiankę, nie powstrzymała się przed nakreśleniem krzyża nad 

kadzią z ziarnem. 

background image

Dzięki  temu  znakowi  ziarno  miało  przetrwać  do  wiosny,  nie  zepsute  wilgocią  i 

pleśnią. 

Przy  długim  stole  w  izbie  w  ów  szczególny  poranek  zgromadzili  się  i  domownicy,  i 

służba. 

Zwierzęta  dostały  już  swoją  poranną  porcję  strawy,  również  wyjątkowo  obfitą.  Tak 

miało być przez osiem dni, przez cały okres świąt. 

Z zaczerwienionych twarzy wokół stołu biła radość, w tłustej, żółtej owsiance pływały 

skwarki.  Popijano  do  niej  słodkie  piwo.  Na  stół  wystawiono  także  owsiane  ciastka, 

posmarowane masłem i posypane drogocennym cynamonem. 

Nawet  Liv  zdawała  się  wyczuwać  ów  ciepły,  przesycony  nadzieją  nastrój  przy 

ś

wiątecznym posiłku. 

Siedziała  nieruchomo  w  niebieskiej  wełnianej  sukni,  w  którą  ubrała  ją  Maria,  i 

kwiecistej jedwabnej chustce na cienkich siwoblond włosach. 

Nieobecna  duchem  wkładała  łyżkę  do  ust,  lecz  Maria  uszczęśliwiona  zauważyła,  że 

Liv  podniosła  spojrzenie  jasnych  oczu  na  kobietę  przy  końcu  stołu,  kiedy  ta  przekazywała 

podziękowanie gospodyni i otwierała skrzynię z podarkami dla służby. 

Mężczyźni dostali nowe buty, uszyte przez Evena z wygarbowanej przez niego skóry. 

Kobiety obdarowane zostały materiałem na suknie, a Tulva i Anna - lisa doszły do wniosku, 

ż

e  w  tym  roku  mogą  sobie  także  pozwolić  na  obdzielenie  służących  funtem  zielonożółtej 

włóczki. Grube robocze fartuchy również na nie czekały, stanowiły część wynagrodzenia. 

A dla najstarszej z domowych służących, Birgit, Tulva zapakowała faskę z maścią na 

ból  krzyża  i  obolałe  stawy.  Karl  wyciągnął  dużą  skórzaną  sakiewkę  i  uroczyście  rozdzielał 

drobne  monety.  Szczęśliwi  ci,  którym  przyszło  służyć  u  dobrych  gospodarzy  na  Solgarden! 

Niewielu mogło się spodziewać takiej zapłaty, pomyśleć tylko, strawa i ubranie, i jeszcze na 

dodatek  pieniądze!  Maria  z  szacunkiem  przyglądała  się  gospodarzom,  parobcy  zadowoleni 

głaskali natłuszczoną, gładką skórę butów. 

Dziękowali  z  ukłonami,  niemal  zawstydzeni  podniosłością  chwili.  Zaraz  jednak 

dziewczęta znów beztrosko chichotały, a mężczyźni swobodnie dowcipkowali jak zwykle. 

Szacunek dla gospodarzy przejawiał się nie w tym, co na pokaz. 

Zagrodowy  koń  parskał  na  podwórzu  zniecierpliwiony.  Od  dobrej  chwili  czekał  już 

zaprzężony, gniewnie grzebał w śniegu i żwirze. 

Zaprzęgnięto  go  do  odświętnych  sań,  na  których  wymoszczono  miejsce  dla  Karla  i 

jego żony. Po Tulvę i Evena miały przyjechać później, dla mieszkańców Solgarden droga do 

kościoła nie była przecież zbyt daleka. 

background image

Spodziewali  się,  że  przyjdzie  im  jakiś  czas  czekać,  nikt  nie  wiedział,  kiedy  pastor 

wróci  z  nabożeństwa  w  kościele  w  Nes.  W  tym  roku  wybierał  się  także  do  Gaupne  na 

wieczorną  ceremonię,  dlatego  poranne  nabożeństwo  z  pewnością  nie  będzie  dzisiaj  długie. 

Już  raczej  zechce  to  odrobić  wieczorem,  kiedy  to  cała  wioska  stawi  się  na  pasterkę  w  tę 

ś

więtą noc. 

Kiepska droga! 

Płozy  sań  zgrzytały  na  odsłoniętych  bezśnieżnych  plamach,  na  kamieniach  i  piasku. 

Koń ciągnął z mozołem, a idący drogą ludzie uskakiwali w bok, żeby przepuścić jadących. 

U  bram  kościoła  zapalono  pochodnie,  a  przez  grube  szyby  w  oknach  widać  było,  że 

tego ranka płoną w kościele wszystkie świece. 

Ciekawe, czy pastor już przyjechał? 

Nie,  na  dziedzińcu  nie  widać  sań,  jedynie  brudny  ślad  świadczył  o  tym,  że  Mogens 

wybrał  się  w  drogę,  lecz  jeszcze  nie  powrócił.  Tego  dnia  nabożeństwa  miały  zostać 

odprawione  we  wszystkich  świątyniach  w  parafii,  więc  proboszczowi  Mogensowi  Skanke  i 

wikaremu  Revelinowi  dzień  zejdzie  na  podróżach  z  jednego  kościoła  do  drugiego.  Revelin 

przebywał tu zaledwie od roku, lecz nieobliczalny młody człowiek dał się już poznać we wsi 

jako  skupiający  się  wyłącznie  na  określonych  sprawach  i  obdarzony  mrocznym  umysłem 

profeta. 

Na dziedzińcu kościoła zaroiło się od ludzi, rozmowy toczyły się wesoło, chociaż z ust 

mówiących buchały obłoczki pary. 

Maria nabrała tchu w piersi i mocniej naciągnęła chustkę na głowę. Ręce i stopy miała 

tak zlodowaciałe jak wtedy, gdy zaledwie dzień wcześniej ocknęła się na dnie wielkiej łodzi 

Olego. 

Mogens nie powinien jej teraz poznać. 

Pragnęła mieć więcej czasu, czuła się brzydka i zmęczona, na młodej skórze koło oczu 

i przy ustach wyczuwała nieobecne dotąd linie. 

Bała się, że gdy Mogens ujrzy ją taką, pożałuje swych wcześniejszych zalotów. 

Tulva  i  pozostali  domownicy  na  Solgarden  na  pewno  rozumieli,  że  Maria  potrzebuje 

czasu, nie doniosą więc pastorowi, kto przybył do ich zagrody. 

Mieszkańcy  niewielkiej  wsi  zbili  się  w  gromadki,  w  bladym  świetle  poranka 

przypominali  kłębki  włóczki  o  rozmaitych  odcieniach  szarości.  Tu  i  ówdzie  dało  się 

zauważyć  jakiegoś  pana  w  futrze,  błyskały  srebrne  guziki,  gdy  przechodził  pułkownik,  ka-

pitan, lensman albo pisarz. 

background image

Zamożniejsi obywatele stali osobno, panie w dziwacznych kapelusikach i kupowanych 

sznurowanych trzewikach na obcasie. 

Często  przybywali  z  daleka  na  rodzinne  uroczystości,  gromadzili  się  niczym 

niezwykłe ptaki w stadzie drozdów, które przypominali zwyczajni parafianie. 

Gospodynie  zerkały  i  pochylały  głowy  do  siebie,  żony  chałupników  tylko  ledwie 

widocznie wzruszały ramionami na widok ostentacyjnego bogactwa. 

Nawet  w  taki  poranek  jak  ten  w  niejednym  brzuchu  burczało  z  głodu,  ale  wszyscy 

mogli się cieszyć, że wieczorem czeka ich zastawiony stół. 

Dzieci  nie  dokazywały  jak  w  każdą  inną  niedzielę,  gdy  odprawiano  nabożeństwo, 

stały spokojnie, szeptem chwaląc się prezentami, które dostały  rano. Jedno ciągnęło za sobą 

sanki, inne pokazywało nowiuteńki błyszczący nóż. 

Dziewczęta do odświętnego stroju włożyły białe kołnierze i nowe, zrobione na drutach 

wzorzyste  pończochy,  wystające  spod  długich  peleryn  albo  grubych  wełnianych  kaftanów  i 

chust. 

Pastora  wciąż  nie  było  widać,  podróż  z  Nes  na  pewno  potrwa,  skoro  wielebny  uparł 

się wziąć swoje okazałe sanie. Podśmiewano się, że gdyby zdecydował się na podróż łodzią, 

dawno już stałby na ambonie. 

Wkrótce jednak rozległo się w oddali brzęczenie roztańczonych dzwonków i zaraz zza 

zakrętu  wyłoniły  się  sanie  pastora,  kierując  się  ku  probostwu.  Mogens  wysiadł,  w  wielkiej 

szubie z wilczej skóry wydawał się równie wielki i potężny jak w czasach przed nadejściem 

zarazy i tym, co z sobą przyniosła, odbierając mu siły. 

Twarz  równie  surowa  i  dostojna,  cienkie  zdecydowane  usta,  długa  broda 

wypielęgnowana i przycięta w szpic. 

Pod pachą niósł owiniętą w płótno księgę i wielką soloną szynkę. 

Najpewniej wynagrodzenie za poprzednie nabożeństwo. 

Maria poczuła, jak serce jej zamiera, zaskoczona stwierdziła, że wzbiera w niej gorąca 

czułość. 

Mogens, silny i bezpieczny. 

Kto lepiej niż on się nią zajmie, zatroszczy i o nią, i o matkę! 

I przecież ją chciał. 

Gdy  spojrzenie  pastora  omiotło  zgromadzonych,  a  w  końcu  utkwiło  w  jej  oczach, 

miała co do tego absolutną pewność. 

Poznał  Marię  natychmiast,  jak  gdyby  wiedział,  że  ją  znajdzie  wśród  blisko  czterystu 

parafian, którzy stawili się na nabożeństwo. 

background image

Podszedł prosto do niej, lecz zrobienie tych kilku kroków zajęło tyle czasu, że zdążyli 

przeprowadzić między sobą całą niemą rozmowę. 

Nareszcie przybyłaś, Mario? 

Tak, panie, przybyłam do ciebie. 

Czy jesteś gotowa? 

Tak, wiem, czego się ode mnie żąda, i nie pragnę, by było inaczej. 

Na  oczach  oniemiałej  gromady  proboszcz  ujął  przybraną  córkę  kata  pod  ramię  i 

delikatnie poprowadził do kościoła. 

Maria  wkroczyła  do  świątyni  niczym  narzeczona  u  boku  ojca,  lecz  kościelny  na 

chórze nie zaintonował weselnej pieśni. Wypuścił prawie z rąk łuczywo, które akurat zapalał, 

i patrzył zdumiony, jak pastor prowadzi Marię do miejsca zarezerwowanego dla najpierwszej 

z wioskowych niewiast. 

Nikt  nie  zasiadł  na  nim  od  czasów  świętej  pamięci  Cecilii  Magdaleny.  Siedzenia 

pastorowej nie ośmieliły się zająć nawet gospodynie z Flahammar, Bringe czy Dosen, chociaż 

i  najzamożniejsi  tłoczyli  się  w  przednich  ławkach,  w  których  sami  ustawili  dekorowane  i 

przypominające  stalle  przegrody.  Lożę  nad  ich  głowami  także  zapełniali  ludzie,  srebrne 

brosze pobrzękiwały niczym delikatne dzwoneczki. 

Mogens nie odezwał się ani słowem, tylko o mgnienie oka za długo przytrzymał rękę 

Marii, uśmiechając się przy tym tak, jakby ledwie zdołał zdusić płacz. 

Potem  prędko  od  niej  odszedł,  kierując  się  do  wyjścia  z  prawej  strony  ołtarza,  i 

zniknął na zimnie, żeby przygotować się do ceremonii. 

Dzwony  rozdzwoniły  się  głośno,  wesoło,  przerażającym,  a  jednocześnie  znajomym  i 

kochanym spiżowym tonem. 

Ludzie  napływali  do  kościoła  strumieniem,  ukształtowanym  według  rangi  i  dostatku, 

na początku urzędnicy i ich rodziny, później nieliczni mieszczanie i wielcy gospodarze. 

Jako  ostatnia  weszła  gromada  dzierżawców,  komorników  i  służących.  Stanęli 

stłoczeni  jak  śledzie  w  beczce,  wypełniając  wkrótce  kościół  wonią  wilgotnych  wełnianych 

ubrań, dymu i człowieka. 

Ze ścian popatrywało na parafian dziesięć panien, w krucyfiksie na ołtarzu lśniły oczy 

z  kamieni  szlachetnych.  Wielki  portal  ze  steatytu  pochłaniał  ich  wszystkich,  szli  wprost  w 

minione stulecia, pochwyceni w objęcia wiecznie uroczystego nastroju kościoła. 

Zdawał się on tkwić w potężnych ścianach, życie i myśli poprzednich pokoleń wraziło 

się  w  kamień,  wzbudzając  w  ludziach  poczucie,  że  są  jedynie  drobnymi  ogniwami 

nieprzerwanego łańcucha losów. 

background image

Kościelny zaintonował pieśń. 

Parafianie  pochwycili  znajome  zwroty,  chociaż  jedynie  nieliczni  potrafili  wymówić 

czy zrozumieć trudny obcy język. 

Teraz  kościelny  poprowadził  ich  w  norweski  psalm  i  zaraz  poczuli  się  lepiej, 

umiłowane słowa z pism Lutra wzniosły się delikatnie pod wysokie sklepienie. 

Pieśń  ciągnęła  się  aż  do  chwili,  gdy  Mogens  jak  za  dotknięciem  czarodziejskiej 

różdżki  pojawił  się  na  kazalnicy  i  oparł  ciało  na  wyprostowanych  rękach.  Przesunął 

spojrzeniem po zebranych, odmawiając błogosławieństwa. Kazanie wciągnęło ludzi, ten i ów 

spuścił  wzrok,  inni  śmiało  wpatrywali  się  w  ścianę,  a  jeszcze  inni  z  przymkniętymi  oczami 

zasłuchali się w słowa Pana. 

Tego dnia nie było chrztów ani zapowiedzi, komunii ani też oczywiście ślubów. 

Najśmielsi  wyzywająco  spoglądali  pastorowi  w  oczy,  wcześniej  ze  zdumieniem 

widzieli, jak prowadzi powracającą młodą znachorkę, która tak nagle zniknęła wraz z zarazą. 

Mogens jednak znał ich myśli i postanowił ich uprzedzić. 

Zanim  nabożeństwo  dobiegło  końca  i  uroczyście  odczytano  Bożonarodzeniową 

ewangelię,  Mogens,  na  przekór  wszystkim  tradycjom  i  zasadom,  ogłosił  zapowiedzi,  jego  i 

Marii córki Liv. 

Parafianie  jęknęli  jednogłośnie,  prędko  jednak  powrócili  do  liturgii,  jak  gdyby  po 

takiej niespodziance odczuwali potrzebę uchwycenia się dobrze znanego porządku. 

Na  dziedzińcu  kościoła  natomiast  wszyscy  dali  wyraz  zaskoczeniu.  Nieliczni  tylko 

opanowali się na tyle, by postąpić do pastora i życzyć mu szczęścia. 

Podstarzała wdowa po szanowanym pułkowniku wypowiedziawszy kilka zgryźliwych 

słów  odwróciła  się,  by  nie  patrzeć,  jak  marzenie  jej  życia  topnieje  niczym  płatek  śniegu  w 

lipcowym słońcu. 

Nie pisane jej zostać pastorową. 

Mogens  dziękował  ludziom  za  dobre  słowo,  lecz  pospiesznie  odszedł  od  tłumu  i 

pociągnął Marię na oddalone o kilkanaście metrów podwórze probostwa. Nikt nie ośmielił się 

pójść za nimi. 

Nie  zamienili  jeszcze  ze  sobą  ani  słowa,  lecz  Mogens  na  twarzy  Marii  ujrzał 

potwierdzenie, na które czekał. 

 -   Nie będziemy tracić więcej czasu. Po dzisiejszych zapowiedziach napiszę zaraz do 

przyjaciela,  Pedera  Pedersena  Hanninga  z  Sogndal.  Poproszę,  by  przybył  tu  w  pierwszą 

niedzielę w nowym roku i udzielił nam ślubu. 

Maria tylko skinęła głową. 

background image

Jak  dobrze  już  dłużej  nie  walczyć,  móc  nareszcie  złożyć  odpowiedzialność  na  jego 

barki. 

 -  Nie wszystko jest jak należy... Powinniśmy ogłosić zapowiedzi drugi i trzeci raz... 

lecz wyjaśnię swoją sytuację panu Hanningowi, on zrozumie... 

Mogens nagle umilkł, stał tylko i trzymał kruchą rękę Marii w dłoniach. 

Wieśniacy  wyciągali  szyje,  jakieś  dzieciaki  zakradły  się  nawet  w  szereg  drzew, 

oddzielający dziedziniec kościoła od podwórza probostwa. 

Pastor  pochylił  się,  lekko  musnął  wargami  jej  usta,  pozwolił  jej  utonąć  w  wilczej 

szubie,  obejmując  ramionami  jak  niedźwiedź.  Maria  czuła  bijące  odeń  ciepło,  znajomy 

zapach fajki i korzennej wódki, starego pergaminu i płonących łojowych świec. 

Nie odsunęła się, nie przejęła kłującymi w plecy spojrzeniami. 

Czuła  się  taka  mała  i  bezradna,  nigdy  chyba  nie  była  bardziej  bezbronna  niż  w  tej 

chwili. 

Nareszcie jednak dotarła do spokojnej przystani. 

Ta  Wigilia  miała  zapaść  ludziom  w  pamięć  czymś  więcej  niż  tylko  nadzwyczaj 

nieprzyjemną pogodą i niezwykle tłumnie wypełnionym kościołem podczas pasterki. 

W  te  święta  Mogens  Skanke  jeszcze  raz  zaskoczył  swoje  owieczki  niezwykłym 

zachowaniem. 

Pod samiuteńkim kościołem na oczach wszystkich całował młodą niezamężną kobietę. 

Mężczyźni go rozumieli, za sprawą Marii krew w żyłach niejednego z nich zawrzała. 

Kobiety  poszeptywały  między  sobą,  ciekawe,  czy  stary  pastor  naprawdę  zdoła 

zadowolić znachorkę. 

No  tak,  niektóre  zauważyły,  jak  rumieniec  wypełzł  na  jej  blade  policzki,  kiedy 

wielebny pochylił się nad białą twarzyczką. 

Czego  innego  zresztą  się  spodziewać,  dziewczyna  pewnie  wstydziła  się  takiego 

zachowania.  Tak,  tak,  wyglądało  wręcz  na  to,  że  ta  miodka  ma  więcej  rozumu  niż  sam 

proboszcz! 

Wikary  jednak  wcale  się  nie  uśmiechał  ani  nie  kiwał  głową,  słysząc  z  ust  gawiedzi 

pochwały pod adresem Marii. Maria stanowiła przeszkodę. 

Jednym  z  powodów,  dla  których  zdecydował  się  wyjechać  do  tej  położonej  na 

odludziu  parafii,  było  właśnie  to,  że  Mogens  Skanke  jest  starszym,  nieżonatym  pastorem, 

który  pozostawi  po  sobie  karną  społeczność,  hojnych  przyjaciół  kościoła  i  w  miarę 

przyzwoite probostwo. 

background image

Teraz  pojawiło  się  ryzyko,  że  młoda  kobieta  jako  wdowa  po  pastorze  zniszczy 

przyszłość następcy Mogensa, którym zamierzał zostać on sam! I na własne oczy widział, co 

to za kobieta. Wprawdzie uciekł, kiedy wioskę dotknęła zaraza, dość jednak słyszał historii o 

jej ogromnym wkładzie w leczenie ludzi. 

Jakby to było zajęcie odpowiednie dla niewiast! 

Często  usiłował  przemówić  Mogensowi  do  rozumu,  wszak  to  wręcz  obraza  boska 

karmić taką nędzarkę wielkimi porcjami wiedzy i uczoności. Na co jej to? 

Mogens zachowywał się, jakby już wtedy rzuciła na niego urok, a teraz najwidoczniej 

całkowicie zamroczyła mu umysł swoimi sztuczkami. 

Istniało  tylko  jedno  wyjaśnienie  takiego  stanu  rzeczy,  ale  czas  nie  dojrzał  jeszcze  do 

oskarżenia tej młodej uwodzicielki księży o uprawianie czarów. 

background image

ROZDZIAŁ III 

Nowy  rok  miał  zaledwie  trzy  tygodnie,  gdy  późnym  wieczorem  księża  podwoda 

przybyła z Føjra do Lyster. 

Pulchniutki człowiek w podeszłym wieku z wysiłkiem wygramolił się z łodzi wsparty 

na dwóch mężczyznach, którzy dopatrzyli swoich obowiązków i przywieźli pastora aż tutaj w 

głąb fiordu. 

Niełatwa  przeprawa,  lecz  wygarbowani  przez  niepogodę  rybacy  nie  pierwszy  raz 

wyruszali  zimą,  a  teraz  cieszyli  się  na  ciepło  i  jedzenie,  czekające  na  nich  w  kuchni  na 

probostwie. 

Peder  Pedersen  Hanning  już  wcześniej  uczestniczył  w  podniosłych  chwilach  życia 

Mogensa. 

W  młodości  obaj  dzielili  gdzieś  na  południu  stanowisko  wikarego  w  oczekiwaniu  na 

stałą służbę. 

Różnili się od siebie bardzo i usposobieniem, i wyglądem. 

Podczas  gdy  Mogens  zachował  szczupłą  sylwetkę,  miał  bystre,  zawsze  uważnie 

patrzące  oczy,  Peder  obdarzony  był  obfitą  tuszą  i  łagodnym  spojrzeniem,  jakie  można 

zobaczyć  u  mnichów  na  obrazach  przedstawiających  klasztory  na  Południu.  Z  zakonnikami 

łączyło  go  ponadto  żywe  zamiłowanie  do  ziół  i  nieskończenie  wielu  tajemnic  dzieła 

stworzenia. 

Peder doskonale zdawał sobie sprawę, że Mogens znacznie go przewyższa intelektem 

i  uczonością,  lecz  wcale  się  tym  nie  martwił,  przyjmował  ten  fakt  raczej  za  rzecz  naturalną. 

Sam  mógł  się  poszczycić  najwspanialszym  zapasem  wina  w  regionie,  ogrodem  z  ziołami, 

którego  Mogens  od  lat  mu  zazdrościł,  a  także  żoną,  za  którą,  jak  Mogens  wielokrotnie  po-

wtarzał, powinien być wdzięczny niebiosom. 

Tak, tak, Peder dobrze się miewał, okrąglutki i zadowolony w swej małej parafii nad 

fiordem. Wypełniał obowiązki z humorem i zaangażowaniem, wyczuwał jednak, że czasami 

parafianie potrafią przejrzeć go na wylot. Wiedzieli, że ich pastor nie zawsze potrafi odnaleźć 

ś

więte brzmienie w słowach Pisma. 

Podejrzewał,  że  wiedzą  o  jego  udawanej  surowości,  że  rozmawiają  częściej  o  jego 

zamiłowaniu  do  dobrego  jedzenia  i  namiętności  do  pięknych  obrazów  niż  o  jego  gorliwości 

jako sługi Kościoła. 

Ale dzisiaj! 

background image

Dzisiaj  święte  zadanie  wzywało,  by  wyprawił  się  w  podróż  odkrytą  łodzią  w  środku 

zimy. 

Mogens znalazł sobie żonę! 

Peder zastanawiał się, kto to może być. 

Młoda, jak mówił list. 

Piękna, to oczywiste. 

I uczona, podkreślał Mogens. 

Tak, tak, na pewno zerwał najpiękniejszy kwiat wśród swoich parafianek, skoro po raz 

trzeci zdecydował się wstąpić w błogosławiony związek małżeński. 

Peder  nie  miał  okazji  poznać  pierwszej  pani  Mogensowej,  a  panią  Cecilię  i  jej 

przezroczystą córkę spotkał zaledwie dwa razy. 

Chuda,  zasuszona  i  na  wskroś  sztywna  kobieta,  ocenił  ją  w  duchu  i  po  raz  kolejny  z 

wdzięcznością pomyślał o ciepłej, okrągłej Magdzie, która została w domu. 

Gdyby tylko Mogens miał tym razem dość rozumu, by wybrać kobietę o większych... 

objęciach! 

Peder nie wątpił, że przyjacielowi przyda się trochę ciepła, którym mógłby się ogrzać 

w swe ostatnie zimy. Bóg jeden wie, na ile ich mógł mieć jeszcze nadzieję, wiek zaczynał już 

dokuczać im obu. 

Peder  sapał  i  ciężko  dyszał,  pnąc  się  pod  górę  zboczem  na  plebanię.  Dwaj 

przewoźnicy szli za nim z bagażem. Zatrzymał się, by nabrać tchu. Serce waliło mu w piersi 

nadzwyczajnie mocno po krótkiej, z zapałem podjętej przechadzce. 

Piękne  probostwo,  stwierdził.    Mało  kto  tutaj  w  głębi  fiordu  zadawał  sobie  trud,  by 

zdobyć farbę do pomalowania domu. 

Są też szyby w oknach. 

A  z  dachu  sterczą  dwa  kominy,  świadczące  o  tym,  że  zatkano  dawny  dymnik  i 

wybudowano piec nowego rodzaju, z cegły albo nawet odlewany z żelaza. 

Inne domy we wsi tkwiły niczym szare, niepozorne kłaczki wełny, o zmierzchu ledwie 

je było widać. 

Poza  gospodarstwami  Flahammar,  Døsen  i  Bringe  wioska  leżała  spowita  w  ciszę  i 

mrok.  Jedynie  najzamożniejszych  stać  było  na  palenie  świateł  na  podwórzu  bez  żadnego 

pożytku. 

Ale wyglądało to naprawdę pięknie, cztery jaśniejące punkty, unoszące się jakby nad 

wodą  i  odbijające  w  niej  niczym  maleńkie  robaczki  świętojańskie  wokół  wielkiego,  złotego 

background image

księżyca.  Czyżby  to  na  jego  cześć  Mogens  dziś  wieczorem  zapalił  przed  wejściem  trzy 

latarnie? 

Tak,  Peder  dostrzegł  także  cień,  poruszający  się  za  oknem.  Drzwi się  otwarły,  widać 

gospodarz ich usłyszał. Pies w którejś z sąsiednich zagród mało nie wyszczekał ozora z gardła 

od momentu, gdy obca łódź przybiła do brzegu. 

 -   Peder Pedersen, stary druhu! Witaj w imię Boże, zawsze kochany przyjacielu! 

Mogens lekkim krokiem przeszedł przez podwórze, lampa, którą niósł, świeciła jasno i 

dumnie, mocna ręka, która ją trzymała, nie drżała. 

 -   Mogens! Pokój z tobą, świetnie wyglądasz. To, co pisałeś o swoim zdrowiu zimą, 

to czysty żart, na pociechę staremu, rozlatującemu się przyjacielowi! 

 -    Szkoda,  że  mnie  wtedy  nie  widziałeś,  byłem  bezbronny  i  słaby  jak  noworodek. 

Naprawdę  stałem  już  u  wrót  śmierci,  przyjacielu,  i  nie  przypuszczałem,  że  kiedykolwiek 

jeszcze wrócą mi siły. Miałem jednak szczęście, zaraza ominęła moje drzwi... 

 -   Pan cię widać chronił, boś jest wierny i dobry w swej służbie  -  uznał Peder. 

Zaskoczony usłyszał, że Mogens śmieje się z tego stwierdzenia. 

 -   Owszem, winien jestem wdzięczność Bogu, to pewne, ale przede wszystkim Marii. 

Być  może  ona  posłużyła  jesienią  jako  narzędzie  w  Jego  ręku,  lecz  faktem  pozostaje,  że  bez 

tego  narzędzia  Pan  nie  zdołałby  uratować  tak  wielu  z  objęć  sprowadzonej  przez  samego 

Diabła  choroby.  Zarazę  stąd  wygnano,  zabrała  ze  sobą  czterdzieści  siedem  istnień.  Bez 

Pańskiego miłosierdzia mogła tu zapanować prawdziwa sodoma. Nikt nie ma wątpliwości, że 

to  Maria  była  aniołem  zesłanym  przez  Boga  w  tamtych  tragicznych  chwilach    -    mówił 

Mogens,  prowadząc  przyjaciela  do  przytulnego  gabinetu.    -    Nie  palę  w  izbie,  zawsze  tam 

wilgotno i zimno. 

Peder  kiwnął  głową,  doskonale  rozumiał,  że  Mogens  woli  siedzieć  przy  ogniu  w 

swoim  małym  kantorku  niż  usiłować  ogrzać  kosztownie  urządzoną  i  zastawioną  figurkami 

izbę.  Lodowaty  gust  zmarłej  żony  wciąż  tkwił  w  ścianach,  nie  można  się  było  oprzeć 

wrażeniu,  że  w  każdej  chwili  ta  kobieta  bezszelestnie  przejdzie  przez  pokój  w  którejś  ze 

swych prostych, sztywnych sukien. 

Gabinetowi jednak sam Mogens nadał charakter. 

Dominowało w nim wielkie, ciemne biurko, ustawione na środku. Światło wpadające 

przez okno z tyłu oświetlało jego powierzchnię. Przy biurku stały trzy krzesła, jedno wyższe i 

piękniej  rzeźbione  od  pozostałych.  Ściany  pokrywały  półki  z  książkami,  pełne  nowszych  i 

starszych  tomów.  Aromatyczne  wieńce  i  suszone  bukiety  zwieszały  się  z  sufitu,  napełniając 

izdebkę  nieokreślonym,  lecz  przyjemnym  zapachem.  Na  błyszczącym  srebrzysto  stoliczku 

background image

leżała  fajka  Mogensa,  od  której  biła  ostra  woń  zagranicznego  tytoniu.  Obok  niej  leżał 

nieduży, zdobiony złotem katechizm. 

W  rogu  wisiała  zgrabna  szafeczka,  z  której,  jak  Peder  pamiętał,  Mogens  wyjmował 

rozmaite  delikatesy.  W  przeciwległym  kącie  stało  krzesło,  chyba  obcego  pochodzenia,  z 

dziwacznie  wypchanymi  poduszkami  na  siedzeniu  i  oparciu.  Wyglądało  na  niezwykle 

wygodne. 

 -  Siadaj, przyjacielu, musimy poważnie porozmawiać  -  oznajmił Mogens. 

Dołożył  brzozowych  szczap  do  ognia,  a  Peder  zadowolony  opadł  na  dziwaczne 

krzesło. Sapnął z zadowolenia, gdy przyjaciel podstawił mu stołeczek, na którym mógł oprzeć 

stopy, i wsunął do ręki kubek z gorącym, aromatycznym napojem na wódce. 

Mogens  zasiadł  za  biurkiem.  Obserwując  wyraz  twarzy  starego  druha,  wyłożył  mu 

swoje życzenia co do jutrzejszego dnia. 

Zdawał  sobie  sprawę,  że  jego  własna  twarz  tchnie  nadzieją,  radością,  miłością  i 

pożądaniem. 

Maria także tej nocy nie zmrużyła oka, chociaż spokój, jaki spłynął na nią w ostatnich 

dniach, wrócił jej głęboki sen. 

Miała zostać żoną Mogensa. 

Jakież  to  dziwne  uczucie  patrzeć,  jak  wszystko  w  życiu  wraca  na  swoje  miejsce, 

porządkuje się, idzie ku dobremu. 

Nawet matka z każdym upływającym dniem wyraźnie nabierała sił, puste, niewidzące 

spojrzenie ustąpiło miejsca dawnemu, ciepłemu uśmiechowi. 

W minionych tygodniach życzliwość i troskliwość Tulvy, zabawy dzieci na podwórzu 

i modlitwy Marii przebudziły Liv. 

Przestała  całymi  dniami  przesiadywać  bierna,  zamknięta  w  sobie.  W  nocy  spała 

głęboko, bez koszmarów, które dręczyły ją od śmierci Joranda. 

Często  śmiała  się  z  pomysłów  dzieci  czy  żarcików  Tulvy,  a  w  niedzielę  wieczór, 

niemal już przed tygodniem, Maria usłyszała jej płacz. 

Zdrowy, szczery płacz, oczyszczający zaropiały wrzód, który tak długo odgradzał Liv 

od rzeczywistości. 

Liv,  usłyszawszy  od  córki  o  jej  planowanym  ślubie,  z  początku  wyglądała  na 

przerażoną.  Uspokoiła  się  dopiero,  kiedy  Maria  wyjawiła  swe  gorące  uczucia  dla  Mogensa, 

prosząc  matkę,  by  puściła  w  niepamięć  złe  wspomnienia  z  czasów,  gdy  ją  prześladował  i 

pragnął odebrać dziecko. 

 -  W końcu jednak mimo wszystko cię dostanie  -  westchnęła cicho Liv. 

background image

Ale jej oczy patrzyły już jasno, łzy, które w nich błyszczały, Maria przyjęła za wyraz 

ulgi. Matka wszak niejednokrotnie dobrze mówiła o Mogensie Skanke. 

 -  Tak, mamo, ale idę do niego z własnej nieprzymuszonej woli. Bardzo go lubię, to 

miły, troskliwy człowiek. I kocha mnie... 

 -  Tak. Pewnie rzeczywiście tak jest. Ale ty... Randar... Liv spostrzegła, jak wielki ból 

sprawiła córce, wypowiadając to imię. 

Maria musiała wziąć się w garść. 

 -   Randar... On był tylko snem. To, co nas łączyło, to zbyt... zbyt nieprawdopodobne. 

Nie mogło trwać, bo było jakby uchyleniem drzwi do nieba... Chcę pogrzebać wspomnienia z 

Meisterplassen razem z naszymi najdroższymi, którzy tam zostali. Teraz obie musimy patrzeć 

w przyszłość, ułożyć sobie życie na nowo  -  szepnęła. 

Liv nie mogła się uwolnić od myśli, dręczących ją od tylu lat. 

 -  Mario... Idąc za Mogensa... czy nie czynisz tego, ponieważ szukasz ojca? 

 -  Nie,  mamo.  Jorand  był  mi  zawsze  dobrym  ojcem.  Ale  rzeczywiście  czasami 

zastanawiam  się,  co  tobą  kieruje,  że  nie  chcesz  mi  powiedzieć  o  tym,  którego  musiałaś...  to 

znaczy... 

Liv na moment znów skryła się za welonem, od czasu do czasu wciąż przesłaniającym 

jej oczy. 

Maria  natychmiast  pożałowała,  że  poruszyła  ten  temat.  Jakie  to  właściwie  miało 

znaczenie?  Bez  trudu  mogła  przecież  pogodzić  się  z  faktem,  że  przeżycia  matki  z  okresu 

najwcześniejszej młodości pozostaną tajemnicą. 

Wiedziała  o  tragicznym  wypadku,  w  którym  zginęli  rodzice  matki  i  jej  młodszy 

braciszek. 

Od  tamtego  czasu  zagroda  Bergaheim  stała  pusta,  a  o  losach  matki  od  wypadku  do 

chwili swych własnych narodzin Maria nie wiedziała nic. 

Często  jednak  się  zastanawiała,  jakież  to  przeżycia,  z  pewnością  dramatyczne,  kryją 

się we wspomnieniach matki z dzieciństwa. 

Może kiedyś się tego dowie? 

Na razie jednak wcale się z tym nie spieszyło. 

Na Solgarden wszyscy już udali się na spoczynek i kobiety z Meisterplassen wreszcie 

też ułożyły się na swych posłaniach, wsunęły między grube wełniane derki i ciepłe kożuchy. 

Liv  zasnęła  z  poczuciem  ulgi,  jakie  przyniosła  jej  cicha  radość  pobrzmiewająca  w 

głosie córki, kiedy mówiła o zamęściu. 

Maria nie spała, jak to przystoi narzeczonej w ostatnią noc przed ślubem. 

background image

Nie zamierzali wyprawiać uczty. 

Nie chcieli rozgłosu, weselnych gości. 

Mogens i Maria wspólnie ustalili, że ślub jest tylko ich sprawą. Nie mogli znieść myśli 

o  wiejskiej  zabawie,  setkach  ciekawskich  gapiów  i  ludzkiej  gadaninie.  Mieli  zostać  sobie 

poślubieni  następnego  dnia  wieczorem,  w  domu  Mogensa.  Sprawę  zapowiedzi  już 

załatwiono. 

Na jedynych świadków poprosili Liv, Tulvę i Evena. 

Peder  z  Fjødra  zapowiedział  swe  przybycie  na  dzisiaj,  prawdopodobnie  siedzi  już  u 

Mogensa, zajęty przygotowywaniem ważnych dokumentów. 

Umowa  małżeńska  w  ich  przypadku  będzie  długa,  szczegółowa,  może  obudzić 

ciekawość. 

Mogens  obiecał  Marii  co  roku  sporą  sumę  pieniędzy,  by  mogła  przeznaczyć  ją  na 

książki, lekarstwa i narzędzia, a może nawet na przyjmowanie gości z najlepszych uczelni. 

Nieco powyżej probostwa, wśród potężnych dębów, tworzących niemal sklepienie nad 

ś

cieżkami  prowadzącymi  do  kościoła,  planowali  wybudować  chatę.  W  osobnych  izdebkach 

miała tam zamieszkać jej matka. 

Tam  też  Maria  będzie  mogła  oddać  się  wymarzonemu  zajęciu:  leczeniu  ziołami  i 

pielęgnacji chorych. 

Był  to  jej  pomysł,  jej  podarunek  dla  matki,  a  jednocześnie  spełnienie  własnych 

marzeń. 

Lyster będzie miało lecznicę, swój szpitalik. 

W żadnej małej wiosce nie słyszano chyba o czymś podobnym? 

Wprawdzie od wielu pokoleń istniały leprozoria i przykościelne szpitale w Christianii, 

Bergen i Trondheim, lecz zwyczajny mieszkaniec wsi nawet o tym nie wiedział. 

Choroba stanowiła nieodłączny fragment codzienności, coś, z czym od czasu do czasu 

należało  się  pogodzić,  podobnie  jak  śmierć  była  znajomym  gościem,  naturalnym  elementem 

zwykłego szarego dnia. 

Mimo to jednak żal boleśnie rozdzierał serce za każdym razem, gdy umierało dziecko 

lub  gdy  matka  musiała  opuścić  swe  maleństwa.  Jeśli  pracującego  mężczyznę  spotykał 

wypadek,  mogła  wymrzeć  cała  rodzina,  ludzie  dziękowali  więc  Bogu,  gdy  złamanie  kości, 

zerwanie mięśni czy też uszkodzenie wzroku albo słuchu dotykały innych. 

W  Marii  często  budził  się  gniew  na  widok  kalekich,  niezdolnych  do  pracy  ludzi, 

ż

ebrzących  po  zagrodach  o  kawałek  chleba.  Widziała  wiele  przykładów  chorób,  które  z 

background image

łatwością  dałyby  się  wyleczyć,  gdyby  tylko  posiadało  się  dostateczną  wiedzę  i  miało 

odpowiednie lekarstwa. 

Im więcej czytała i uczyła się, tym gorętsze stawało się jej pragnienie, by wykorzystać 

swe umiejętności na pożytek otaczających ją ludzi. 

Zdawała  sobie  jednak  sprawę  z  niebezpieczeństwa  wiążącego  się  z  ofiarowaniem 

takiej pomocy. 

Strach przed czarami i urokiem tkwił w ludziach głęboko i wystarczyło kilka słów, by 

oskarżenie dotarło do odpowiednich instancji i zaowocowało osądzeniem i skazaniem. 

Teraz jednak, jako żona pastora, będzie się czuła nieco bezpieczniej. 

Zresztą tutaj, w Lyster, ludzie pokazali już, że obce im są takie przesądy. 

Czyż  podczas  tamtej  strasznej  zarazy  nie  słuchali  z  wdzięcznością  jej  rad,  nie 

przyjmowali leków, chociaż nie mieli pojęcia, dlaczego działają? 

Ufali jej. 

To najważniejsze, na tym może budować przyszłość. 

Jeśli komuś w ogóle miały się powieść takie śmiałe plany, to tylko jej. 

Miała przecież wszystko. 

Zaufanie, środki, pozycję. 

I  wolę.  Szpitalik  stanie  się  jej  życiem,  ofiarą  złożoną  gniewnemu  Bogu,  temu,  który 

odebrał jej Randara, rozdzielił ich kłótnią i niedobrymi myślami. 

Ale w ciągu owych kilku tygodni, które przeżyła jako kobieta Randara, dostała i dała 

więcej miłości, niż niejeden ma nadzieję doświadczyć przez całe życie. 

To musi jej wystarczyć. 

Randar stał się już teraz jedynie martwym wspomnieniem, może nawet dosłownie tak 

jest, myślała surowo. Postanowiła usunąć go w najgłębsze zakamarki pamięci, nie dopuszczać 

do świadomości bolesnego żalu i przerażającej, oszalałej tęsknoty. 

Jeszcze tylko dzisiaj. 

Tylko  w  tę  noc,  ostatnią  panieńską  noc,  pozwoli  sobie  zabrać  zapach  Randara,  ciało 

Randara, oczy Randara w burzliwą i dręcząco samotną namiętność. 

Przesunęła  po  ciele  własnymi  dłońmi,  próbując  poczuć  gorąco  i  szorstkość  jego  rąk. 

Objęła się, by przywołać uściski silnych ramion. W głowie, niczym spocony sen, wirowały jej 

obrazy  i  wspomnienia,  otworzyła  oczy  i  jęknęła  cicho,  tracąc  kontakt  z  twarzą,  która  tak 

wyraźnie stanęła jej przed oczami. 

background image

Ale w uszach wciąż pobrzmiewało echo jego głosu, niemal czuła na szyi jego oddech, 

wymazywała  kolejne  obrazy,  od  których  piersi  jej  drżały,  a  wargi  wypełniały  się  gorącą, 

pulsującą krwią. 

Przygryzła  krawędź  okrycia,  zdusiła  wypływające  z  gardła  krzyki,  pozwoliła,  by 

pragnienie wezbrało w ciele, zdesperowana odnalazła miejsca, w których ją dotykał, pieścił w 

szaleńczej bliskości. 

Ciało uwierzyło w te kłamstwa, również tej nocy odpowiedziało na pieszczoty. 

Uniosła się w stronę niewidzialnego kochanka, wijąc się pod wymyślonym ciężarem, 

jęczała pomiędzy wymarzonymi pocałunkami i rzuciła się w wielką kuszącą nicość, w którą 

tak często za nim podążała. 

Później  pustka  trudna  była  do  zniesienia,  lecz  jednocześnie  towarzyszyła  jej 

niewysłowiona ulga, czuła się niemal oczyszczona. 

Fale  przebiegające  przez  ciało  porwały  za  sobą  ostatnie  myśli,  w  pewnym  sensie 

spłukały Randara, jakby miały wymazać wszystkie dni i noce. Ze smutkiem zrozumiała, że to 

jedyne pożegnanie, na które może liczyć. 

A jednak, o dziwo, wydało jej się ono słuszne. 

Rozluźniła się, pozwoliła ogarnąć się pustce i smutkowi. Popłynąć łzom. 

Leżąc nieruchomo czekała tylko, aż same wyschną. 

Z wolna odzyskiwała kontrolę nad myślami. 

Udało jej się nawet wykrzesać z siebie dobry, śmiały optymizm. 

Ż

ycie  wszak  się  nie  skończyło!  Przeciwnie,  może  właśnie  teraz  się  zaczyna.  A  w 

będącą  wyzwaniem  nową  codzienność  miała  zabrać  ze  sobą  matkę.  Z  ogromną  ulgą 

obserwowała, jak Liv budzi się do życia i angażuje w plany dotyczące szpitalika. 

Matka nie od razu mogła uwierzyć, że to prawda. 

Teraz  jak  dziecko  cieszyła  się  nadzieją  i  rozprawiała  o  ogrodzie  z  ziołami,  który 

zamierzała  założyć.  Zatroskana  przejrzała  swoje  zapasy,  śląc  gorące  modlitwy  do 

Wszechmocnego,  by  przynajmniej  część  nasion,  które  ze  sobą  zabrała,  zachowała  zdolność 

kiełkowania. Maria uspokajała ją mówiąc, że na pewno zdobędą nowe nasiona. 

Miały  wszak  teraz  dość  pieniędzy,  by  sprowadzić  je  z  miasta,  może  nawet  z 

Kopenhagi albo wielkiej zagranicy. 

Liv  radowała  się  myślą  o  pielęgnacji  wschodzących  roślinek,  które  będą  nabierać 

nieznanych barw i kształtów. 

Maria podejrzewała, że matka bardziej cieszy się na produkcję lekarstw niż na opiekę 

nad chorymi. 

background image

Własne przeżycia Liv sprawiły, że instynktownie unikała cierpienia. Ale Maria się go 

nie bała. 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Nikt  by  się  nie  domyślił,  że  na  Solgarden  jest  dzień  wesela.  Po  świątecznym  okresie 

ż

ycie  wróciło  do  zwyczajnego  rytmu,  skończyły  się  leniwe  dni  i  uroczyście  nakryte  stoły. 

Nadeszły  najchłodniejsze  chwile  zimy,  lód  twardniał,  grożąc  ścięciem  ostatniego  wąskiego 

pasa burej, gęstej wody na środku fiordu. 

Mieszkańcy  wsi  nie  wiedzieli,  że  Maria  tego  dnia  pod  długą  czarną  peleryną  nosi 

ś

lubny strój. Spodziewali się raczej huczniejszych obchodów, może kiedyś latem. 

Przywykli już do jej widoku, gdy spieszyła przez zagajnik na probostwo, wiedzieli, że 

ma tam swoje sprawy. 

Maria, Liv, Even i Tulva nie chcieli ściągać na siebie uwagi, woleli przebyć ten krótki 

odcinek piechotą, chociaż Even mruczał pod nosem, że w ten wielki dzień należało zapewnić 

pannie młodej podwodę. 

Maria  jednak  pokręciła  głową,  uważała,  że  przybycie  pieszo  bardziej  odpowiada 

ubogiej dziewczynie, jaką przecież była. 

Przyszła pastorowa niewiele ziemskich dóbr mogła wnieść w to małżeństwo. 

Maria dobrze wiedziała, że dla Mogensa nie ma to żadnego znaczenia, i ogromnie go 

za to podziwiała. 

Trochę nieswojo jej się robiło na myśl, czego pastor może oczekiwać w zamian... 

Zapewnienie starszemu mężczyźnie kilku przyjemnych chwil nie powinno nastręczać 

kłopotu.  Od  dawna  już  zauważyła  jego  niepewność,  a  jednocześnie  głęboką  tęsknotę  za 

ludzkim  ciepłem.  Wiedziała,  że  czułość  kobiecych  objęć  więcej  dla  niego  znaczy  niż  dobra 

strawa i bogactwo. 

A to mogła mu dać. 

Wcale się nie bała, że to trudne. Mogens był bliskim, wręcz kochanym przyjacielem. 

Czuła,  jak  serce  przepełniają  jej  szczere,  gorące  uczucia  dla  niego,  nie 

przypominające,  rzecz  jasna,  upojenia  przeżywanego  z  Randarem,  lecz  bardziej  niż 

dostatecznie silne, by wytrwać w małżeństwie. 

Mając przy sobie matkę, Evena i Tulvę, bez wahania kierowała się ku plebanii. 

Ustalili, że Maria już nazajutrz przeniesie swoje rzeczy do nowego domu. 

Powiadomiono o tym służących, lecz oni potrafili utrzymać język za zębami do czasu, 

aż Mogens osobiście z ambony w kościele ogłosi swoje małżeństwo. 

background image

Do  środka  wpuściła  ich  młoda  dziewczyna,  która  przejęła  część  obowiązków  na 

plebanii po Kari z Sina, kiedy stara wydała swe ostatnie tchnienie. 

Służąca  przedstawiła  się  nieśmiało  jako  Solveig  Plassen  i  powitała  swą  przyszłą 

gospodynię. 

Pan Skanke oczekuje ich w salonie, oznajmiła. 

Maria lekko uśmiechnęła się do dziewczyny. 

Ale na widok Mogensa w drzwiach dech zaparło jej w piersiach. 

Znacznie skrócił brodę, pozostawiając krótką, gęstą szczecinę, zaskakująco ciemną na 

uśmiechniętej twarzy. 

Zachował  natomiast  bujny  wąs,  a  wąskie  usta  teraz,  kiedy  nie  okalała  ich  długa, 

poprzetykana siwizną broda, zdawały się pełniejsze i mniej wysuszone. 

Oczy  naturalnie  pozostały  takie  same,  podobnie  jak  wyraźnie  zaznaczony  nos.  Ale 

włosy także przyciął, przeczesał siwe pasma. Wyglądał nadzwyczaj świeżo i przystojnie. 

Nowy czarny garnitur. 

Biała koszula, obszyta koronką przy rękawach. 

Jedwabna chustka w odcieniach błękitu i fioletu zawiązana pod szyją. 

Brązowe błyszczące buty z najlepszej cielęcej skóry. 

Jej pan młody. 

Wzruszona, że zadał sobie tyle trudu, wyczytała z jego twarzy, jak wielkie znaczenie 

miała dla niego jej reakcja. 

Oboje otworzyli usta w tej samej sekundzie, słowa się wymieszały. 

 -  Jakaś ty śliczna! 

 -  Jak pięknie wyglądasz! 

Wszyscy się roześmiali, nastrój w jednej chwili przestał być tak poważny i uroczysty. 

Podano  piwo  i  wędzoną  kiełbasę  na  przekąskę.  Mogens  przedstawił  swego  przyjaciela  z 

Songndalsfjæren  i  w  krótkich  słowach  opowiedział  o  łączącej  ich  przyjaźni,  trwającej  od 

czasów młodości po dziś dzień. 

 -  Pan Revelin być może nie bardzo się ucieszy, ale nie mogłem postąpić inaczej, jak 

sprowadzić  drogiego  mi  druha,  kiedy  po  raz  ostatni  mam  stanąć  przed  Bogiem  i  poślubić 

kobietę  -  powiedział wesoło Mogens. 

Nie  wspomniał,  jak  bardzo  zaniepokoił  go  wybuch  wikarego  przed  kilkoma  dniami. 

Młody człowiek postanowił widocznie obrać sobie Marię za obiekt nienawiści. 

Byle tylko nie było z tym kłopotów... 

Mogens odsunął troski, skupił się na podziwianiu narzeczonej. 

background image

Wyglądała naprawdę prześlicznie. 

Długie  jasne  włosy  spływały  jej  dzisiaj  na  plecy.  Tylko  ich  część  Tulva  zebrała  w 

misterną koronę, w którą wplotła suszone dzikie róże i cienkie jedwabne wstążki. 

Czarna suknia z tkaniny, której nie potrafił nazwać, szumiała i falowała przy każdym 

poruszeniu  szerokiej  spódnicy.  Spod  haftowanego  skraju  wyglądała  druga  spódnica, 

ozdobiona ażurowym haftem. Tulva wyposażyła Marię jak córkę. 

Stanik  spięty  był  srebrnymi  zapinkami,  pęknięcie  wypychały  piersi  pod  bielutką 

bluzką  z  lnianego  płótna,  ozdobioną  kolorowymi  krajkami.  Połyskujący  złotem  łańcuszek 

przylegał do białej szyi, wyglądał na starą, odziedziczoną po kimś pamiątkę, której Maria nie 

zreperowała, lecz mimo wszystko w tym ważnym dniu postanowiła założyć. 

Mogens przełknął ślinę, nagle przypomniał sobie, że musi oddychać, i oderwał wzrok 

od narzeczonej. Nastąpiła bardziej formalna część wieczoru. 

Pastor  z  Fjøra  odczytał  odpowiedni  fragment  ze  swej  świętej  księgi  i  wezwał  ich  do 

prowizorycznego  ołtarza  na  drugim  końcu  izby.  Maria  zobaczyła,  że  nakrył  stół  pięknym 

obrusem,  wyszywanym  ściegiem  hardanger,  a  na  okazję  ślubu  przyniesiono  tu  także  dwie 

ś

wiece  z  kościoła.  Ale  ze  ścian  patrzyły  robótki  ręczne  i  obrazy  poprzedniej  pastorowej.  Jej 

meble.  Jej  serwisy  na  półkach.  Jej  krzesło,  koszyk,  w  którym  zwykle  trzymała  włóczkę  i 

nożyczki. 

Maria delikatnie pociągnęła Mogensa za rękaw, zaskoczony pastor urwał. 

 -   Chodźmy do gabinetu. Ja... wolałabym... to zawsze był nasz pokój, nie uważasz? 

Mogens nie zastanawiał się długo. 

 -  Oczywiście, moja droga.  Niemądre z mojej strony, że sam na to nie wpadłem. To 

oczywiste, że nasze połączenie powinno mieć miejsce właśnie tam, gdzie cię poznałem! 

Każdy z niewielkiej grupki chwycił po zapalonej świecy, orszak przeszedł na korytarz, 

skręcił w lewo, do biblioteki i gabinetu pastora. 

Peder podjął swą przemowę, tym razem pozwolono mu ją dokończyć w spokoju. 

Ś

wiadkowie  z  uniesieniem  patrzyli  i  słuchali,  jak  znany  im  tak  dobrze  proboszcz 

składa  Marii  przysięgę.  Na  ramionach  zawiesił  jej  łańcuch  z  godłem  rodzinnym  w  postaci 

medalionu zarówno z przodu, jak i z tyłu. 

Na palec nasunął szeroki złoty pierścień, wielki i tak ciężki od drogocennych kamieni, 

ż

e Maria ledwie zdołała utrzymać palec wyprostowany. 

Takiego pierścienia nie nosi się na co dzień. 

Pastor  dalej  się  modlił,  przeszedł  teraz  do  pouczania  małżonków  o  ich  prawach  i 

obowiązkach. 

background image

Mogens  i  Maria  stali  nieruchomo,  zasłuchani,  Tulva  uroniła  łezkę,  Liv  uśmiechnęła 

się, lecz jej ściągnięte czoło świadczyło o tym, że ta chwila nie jest dla niej tylko i wyłącznie 

radosna. 

Wreszcie ceremonia dobiegła końca. 

Even  i  Tulva  podpisali  dokument  swoimi  sygnaturami.  Liv  z  mozołem  nakreśliła 

litery, których nauczyła ją Maria, układające się w jej imię. 

Maria podpisała się wyćwiczonym, kształtnym pismem, przez moment się zawahała i 

szybko dorysowała swój własny znak, piękny pierwiosnek. 

Mogens ujął pióro i złożył podpis ze wszystkimi trudnymi do odczytania zawijasami. 

Zostali sobie poślubieni. 

Mogens  własnoręcznie  odnotował  ten  fakt  w  księdze  parafialnej,  wybrał  na  to 

specjalnie nową, czystą kartę. 

Nagły  impuls  nakazał  mu  jeszcze  skreślić  kilka  słów  z  Biblii,  parę  linijek  z  pism 

Lutra, a także własne uwagi na temat siły miłości. 

Pisał dużymi literami, pragnął zapełnić całą czystą stronicę. 

Nie  chciał,  by  cokolwiek  tutaj  dodawano,  tę  stronę  poświęcił  najważniejszemu 

wydarzeniu jego życia. 

Trudno, niech sobie późniejsi proboszczowie kręcą głowami nad taką próżnością. 

Teraz  zaprosił  wszystkich  na  poczęstunek,  garstka  gości  zmieściła  się  przy  długim 

stole  w  saloniku.  Wszystko  czekało  już  gotowe.  Obce,  nieznane  delikatesy  sąsiadowały  z 

solidnymi tradycyjnymi potrawami. 

Maria  jako  pierwszemu  nałożyła  małżonkowi  specjalnie  przyrządzonej  ryby,  natartej 

mieszaniną soli, cukru i koperku, delikatnego pszennego chleba i drogich pieczonych jabłek, 

polanych sosem z gęstej śmietany, masła i jaj. 

Mogens  odwzajemnił  się  żonie,  napełniając  ciemnoczerwonym,  słodkim  winem 

najpierw  jej  kielich,  pięknego  kształtu  na  ceramicznej  stopce  ze  szklanym  brzegiem. 

Płomienie świec odbijały się w napoju, który zdawał się żyć, przywodząc jej na myśl krew i 

słońce. 

Maria  poczekawszy,  aż  pozostałym  napełnią  się  talerze  i  kielichy,  przepiła  do 

gospodarza. 

Wymienili życzenia szczęścia i błogosławieństwa. 

Goście posilali się, Mogens zabawiał towarzystwo, wykorzystując swój wspaniały dar 

opowiadania, a Maria popadała w coraz większą milkliwość. Myślała o czekającej ją nocy. 

background image

Maria  pierwsza  poszła  schodami  na  górę  do  sypialni  nad  izbą.  Sufit  był  tutaj  niski, 

okna starannie zasłonięte okiennicami, uszczelnione mchem i porostami przed przeciągiem. 

W pokoju było przytulnie, ciepło unosiło się w górę z dolnych partii domu. 

W  wielkim,  szerokim  łóżku  dziewka  służąca  położyła  gorące  kamienie,  owinięte  w 

wełniane koce. 

Maria  szybko  umyła  się  w  naszykowanej  już  miednicy  i  jednym  ruchem  naciągnęła 

przez głowę nocną koszulę. 

Rozpuściła  włosy,  wysupłała  z  nich  suszone  kwiaty  i  wstążki,  a  potem  rozczesała 

grzebieniem z rogu, który Liv podarowała jej przed tak wielu laty. 

We  włosy  i  między  piersi  wtarła  kilka  kropel  olejku  różanego,  który  sama 

przyrządziła. 

Ten  zapach  zawsze  przywodził  jej  na  myśl  upał,  lato,  łagodny  wietrzyk  muskający 

nagie łydki. 

Wsunęła się pod ciepłe okrycia. 

Łóżko  pachniało  czystością  i  wonnym  sianem,  wełną  i  sosnowymi  szpilkami.  Nie 

zdziwiłoby jej, gdyby Mogens zaraz po świętach jeszcze raz kazał uprać pościel, wskazywał 

na to świeży zapach mydła. 

Marię wzruszyła jego troskliwość, zadbał wszak o każdy drobiazg, byle tylko sprawić 

jej radość. 

W blasku łojowej świecy oglądała sypialnię. 

Płomień  tańczył  i  migotał  w  przeciągu,  kontury  pokoju  to  oddalały  się,  to  znów 

przybliżały. 

Łóżko  miało  baldachim  z  materiału,  Maria  nigdy  czegoś  podobnego  nie  widziała, 

zastanawiała się, czy jest nowy. 

Skuliła się w wielkim łożu jak zwierzątko w gniazdku z pościeli i nasłuchiwała. 

Kroki na schodach. 

Lekkie, a mimo to wyraźne w pogrążonym w nocnej ciszy domostwie. 

Ciekawe, o czym on myśli? 

Czy także boi się tego, co ma nastąpić? 

Wprawdzie  był  już  dwukrotnie  żonaty,  lecz  Maria  nie  bardzo  potrafiła  sobie 

wyobrazić, by zimna, krucha Cecilia Magdalena mogła mu dać jakąś radość w łóżku. 

Wiedział już, że nie czeka na niego dziewica. Nazajutrz po ich powtórnym spotkaniu 

ośmieliła się mu to z lękiem wyznać. 

Patrzył na nią zdumiony, zaskoczony, nieco urażony, może zazdrosny. 

background image

Zdołał jednak powściągnąć te uczucia. Maria podziwiała jego zdolność panowania nad 

sobą w obliczu takich nieprzyjemnych niespodzianek. 

Mogens  patrzył  jej  tylko  w  oczy,  wiedziała,  że  decyzję  co  do  tego,  ile  zechce  mu 

zdradzić, pozostawił jej. 

Maria  mruknęła  coś  o  młodzieńczych,  rozpaczliwych  poczynaniach,  o  mężczyźnie, 

który dawno już przestał dla niej istnieć... 

Mogens przyjął jej wyjaśnienia, lecz nie przyszło mu to wcale łatwo. 

Stanął  przy  niej,  nagle  wyglądał  jak  mały  chłopiec.  Świecę  zostawił  zapaloną,  nie 

wstydził się widać aż tak bardzo, jak mogła przypuszczać. 

Maria  nie  mogła  powstrzymać  się  od  śmiechu  na  widok  kalesonów,  długaśnej 

koszuliny i niezwyczajnie pozbawionej zarostu twarzy. 

Mogensowi  także  zadrgały  kąciki  ust,  najwyraźniej  nie  gniewało  go  jej  chichotanie. 

Podszedł do łóżka, odsunął przykrycie na swojej połowie i ułożył się. Świeczkę postawił na 

stoliku przy łóżku, zaskwierczał pęcherzyk powietrza w łoju. 

 -   No, to jesteśmy tutaj. Maria poczuła się trochę głupio. 

 -  Hm. Boisz się? 

 -   Nie, tylko... trochę się denerwuję. 

 -   Rozumiem, moja droga. Ale pamiętaj, że z nas dwojga ja się boję bardziej. Akurat 

teraz zaczynam prawie wierzyć, że rację mieli wszyscy ci, którzy ostrzegali takiego starca jak 

ja przed braniem młodej, hożej żony... 

 -   Ha! Ty wcale nie jesteś stary! W każdym razie nie tak bardzo... 

Szczerość Mogensa sprawiła Marii ulgę.  Iluż mężczyzn w jego sytuacji rzuciłoby się 

na nią jak drapieżnik na kawałek świeżego mięsa! 

A Mogens bał się chyba nawet ująć ją za rękę, leżącą dostępnie na okryciu. 

 -  Chciałbym ci opowiedzieć... Chciałbym, żebyś wiedziała co nieco o moim życiu, o 

moich małżeństwach. Nie należę jednak do tych, którzy źle mówią o zmarłych małżonkach, 

wiem też, że ty nie będziesz mnie do tego zmuszać. Mimo wszystko... To w pewnym sensie 

moja pierwsza noc poślubna. Nigdy dotychczas nie znalazłem się w łożu z kobietą, dla której 

miałbym tyle miłości. Dlatego wiem, że nasze połączenie będzie bardzo... szczególne. 

Maria w mroku zaczerwieniła się, przede wszystkim w jego imieniu. Pomyśleć tylko, 

ten potężny, powszechnie szanowany człowiek zdradza jej swój brak doświadczenia! 

Wdzięczna za to, sama przejęła inicjatywę, wzięła go za rękę pod przykryciem. 

 -  Mogens... mój mężu... Musisz wiedzieć, że przychodzę do ciebie z sercem pełnym 

gorących uczuć i szacunku. Jesteś teraz moim małżonkiem, panem mego życia. Wiem jednak, 

background image

ż

e zawsze pozostawisz mi swobodę, bym mogła żyć dla tego, w co wierzę, i dawać z siebie 

innym. A ty wiesz, że nie będę jak Magdalena żoną zawsze obecną w domu, wierną pomoc-

nicą nieodmiennie na twe usługi... 

 -    Tak,  zdaję  sobie  sprawę,  że  nie  możesz  zaprzepaścić  swoich  marzeń.  Będziesz 

miała  dość  pracy,  pomogę  ci  zrealizować  twoje  niezwykłe  plany.  Mam  jednak  nadzieję,  i 

oczekuję  od  ciebie,  że  należycie  wykorzystasz  swój  czas  i  nie  zaniedbasz  obowiązków 

gospodyni, a kiedyś może matki... 

Maria uścisnęła szczupłe palce męża, podniosła jego dłoń do ust i pocałowała. 

Potem odwróciła się ku niemu i starannie naciągnęła okrycia na nich oboje. 

Gdy  otoczyła  ramionami  chudy  kark  i  Mogens  po  raz  pierwszy  poczuł  nacisk  jej 

piersi, usłyszała głębokie westchnienie. 

Z  zamkniętymi  oczyma  przesunął  dłonią  po  jej  plecach,  powędrował  do  miękkich 

włosów,  od  góry  po  końce  i  z  powrotem.  Przycisnął  ją  mocno  do  siebie,  rozkoszując  się 

ciepłem bijącym przez nocną koszulę. 

Maria spodziewała się, że podsunie materiał w górę, nawet sama lekko się uniosła, by 

mu pomóc, lecz on tylko tulił ją do siebie, mocno, blisko. 

Legła  więc  nieruchomo,  postanawiając,  że  jemu  pozostawi  inicjatywę,  świadoma,  że 

być może nie spodoba mu się śmiałość, do jakiej przywykła w podobnych sytuacjach. 

Poczuła  nacisk  szczupłych  ud  na  swoich  własnych,  pełniejszych.  Włosy  Mogensa 

łaskotały ją w twarz, jego głowa wtulała się w jej piersi jak dziecko. 

Czuła  na  skórze  gorący  oddech,  cieszyła  się  już,  że  usłyszy  kolejne  westchnienie  w 

poczuciu przytłaczającej bliskości. 

Głos jego brzmiał chropawo, prawie niesłyszalnie, bo nie odrywał twarzy od jej piersi. 

 -  Mario... tak dawno... 

Zrozumiała, wiedziała, że to może być dla niego trudne. 

 -    Mój  drogi,  mamy  całe  życie...  dzisiejszej  nocy  pozwól  mi  jedynie  cię  pieścić, 

okazać, ile znaczy dla mnie twoja miłość. Tak bardzo chciałabym, aby ci było dobrze, pragnę 

oddać ci choć trochę za całą troskę, jaką mi okazałeś. 

Znów ujrzała wdzięczność malującą się na jego twarzy, uniósł głowę i uśmiechnął się 

do  niej,  nie  otwierając  oczu.  Zrozumiała,  przechyliła  się  nad  nim  i  zdmuchnęła  stojącą  na 

stoliku świecę. 

Ciemność otuliła ich niczym miękka peleryna, ukryła rumieniące się policzki i ślady, 

jakie na jego ciele pozostawiło życie. 

background image

Bardzo  pragnęła  ujrzeć,  jak  jego  naznaczone  zmarszczkami  oblicze  rozjaśnia  się 

radością i uniesieniem, zrozumiała jednak, że nie jest gotów na tego rodzaju swawole. 

Czuła  się  mocna,  mająca  nad  wszystkim  kontrolę,  niemal  jakby  to  on  był  młody, 

niedoświadczony, a ona silna, nadająca ton. 

Mogens nie powiedział nic więcej, wzdychał tylko cichutko z zadowolenia, gdy dłonie 

Marii z czułością przesuwały się po jego zmęczonym ciele. 

Tors męża w dotyku był ciepły i miękki, na nieco zapadniętej klatce piersiowej gęsto 

rosły  włosy.  Pod  nimi  wyczuwała  ślady  mięśni,  w  młodości  z  pewnością  był  atletycznym  z 

wyglądu  mężczyzną.  Na  brzuchu  rysowały  się  drobne  fałdki,  również  na  nim  rosła  gęsta 

ś

cieżka włosów wiodących do pępka. Maria zrozumiała, że nikt przedtem go tak nie gładził. 

Nie śmiała dotknąć go w najbardziej intymnym miejscu, głaskała tylko dalej po udach 

i brzuchu, po wyciągniętych rękach i małych zagłębieniach, które w tej pozycji tworzyły mu 

się przy szyi. 

Mogens  jęknął,  wyszeptał  jej  imię  w  taki  sposób,  że  przypuszczała,  iż  uchylił  bramę 

niebios i zwrócił się do całkiem innej Marii. 

Zrozumiawszy, że pieszczoty sprawiają mu przyjemność, nabrała śmiałości. 

Wkrótce  poczuła,  że  wcale  nie  utracił  młodzieńczej  witalności.  Wiedziony  rzadkim 

dla niego pożądaniem, zapomniał o swej niepewności i przejął inicjatywę. 

Pozwoliła, by badał jej miękkie ciało, z łatwością odgoniła wspomnienia. 

To był Mogens, tu i teraz. 

Nie  przypominało  to  w  niczym  tego...  tego,  co  było  przedtem.  Cieszyła  się,  że  może 

sprawić  mu  taką  wyraźną  radość,  był  jak  głodny  człowiek,  którego  nagle  zaproszono  na 

królewską ucztę. 

Szepnęła mu do ucha kilka ciepłych słów, świadoma, że Mogens być może spodziewa 

się nagłego chłodu, kiedy już przetoczył się na nią, chcąc dopełnić aktu. 

Ale  jej  chętne  ręce  oplotły  jego  barki,  miękkie  uda  się  rozchyliły.  Mogens  ledwie 

mógł  oddychać,  jakież  ciepło  i  wspaniałość!  Miał  wrażenie,  jak  gdyby  cały,  cała  jego 

ś

wiadomość utonęła w namiętności i rozkoszy, niemal nie wiedział już, kim jest. 

Jego  sny,  czasami  tak  nieznośnie  zmysłowe,  takie  grzeszne,  zawstydzające,  w 

porównaniu  z  rzeczywistością,  tym,  czego  doświadczał,  okazały  się  jedynie  śmiesznymi 

igraszkami. 

Mogens  nie  był  młodym  mężczyzną,  ale  zdążył  poruszyć  się  ledwie  parę  razy,  a  już 

się dokonało... i serce o mało nie wyskoczyło z piersi. 

background image

Odpłynął,  nigdy  nie  przeżył  niczego  podobnego,  ich  połączenie  było  całkowite,  tak 

pochłaniające, że potrzebował wielu minut, zanim zdołał wrócić do rzeczywistości. 

A Maria przyjęła go z otwartymi ramionami i otwartym sercem i czuła, że dobrze jest 

mieć go przy sobie. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Sogndal 

W starej zagrodzie wójta w Kvåle roiło się od ludzi. Podniecone dzieci kręciły się pod 

nogami.  Chłopcy  nawoływali  się  głośno,  oczy  błyszczały  im  z  przerażenia  i  emocji; 

dziewczynki najchętniej kryły się za matczynymi spódnicami, chyba że zostały z babciami w 

domu. Ale i stare babki, spragnione nowin, które mogły ożywić szarą codzienność, ciągnęły 

na miejsce kaźni. 

Na  tingu  rozpatrywane  miały  być  ciekawe  sprawy.  Pewnego  mężczyznę  i  kobietę  z 

Dalen  oskarżono  o  cudzołóstwo.  Oboje  pozostawali  w  związkach  małżeńskich,  na  pewno 

przyjdzie  im  srogo  odpokutować  za  niemoralne  zachowanie.  Gospodarz  z  Kvam  oskarżył 

syna  wójta  o  składanie  fałszywego  świadectwa  w  sprawie  o  kradzież  i  oszustwo.  A 

spadkobiercy  pewnej  staruszki  z  Kaupanger  walczyli  o  dwa  dzbanki  ze  srebra,  które 

niespodziewanie odnaleziono podczas dzielenia majątku. 

Ludzką  ciekawość  jednakże  najbardziej  podniecała  tajemnicza  sprawa  trzech  ciał. 

Trzech  mężczyzn  znaleziono  martwych,  dwóch  wciąż  uważano  za  zaginionych.  Wiadomo 

także,  że  August,  pomocnik  kowala,  i  jego  towarzysz  Knut  wcale  nie  mieli  na  pieńku  ze 

zmarłymi,  raczej  należało  ich  traktować  jak  przyjaciół  i  kompanów  od  wypitki.  Z  początku 

powszechnie  rozważano  koncepcję,  jakoby  to  dwaj  zaginieni  mieli  być  mordercami, 

zbiegłymi  z  wioski  po  dokonanej  zbrodni,  później  jednak  co  poniektórzy  zaczęli  się 

zastanawiać nad rolą, jaką w całej tej sprawie mógł odegrać kat. Musiał wszak mniej więcej w 

tym czasie co tamci trzej wędrować tą samą drogą? A stary kat, jaką właściwie śmiercią zgi-

nął? Ting z pewnością przyniesie odpowiedź na wiele z nurtujących pytań. 

Od  Randara  niczego  się  nie  dowiedziano,  pozostawał  chłodny  i  milczący,  twarz  o 

ostrych  rysach  przybrała  budzący  grozę  wyraz.  Obu  kobietom  z  Meisterplassen  i  owemu 

cherlawemu bratu życie na odludziu widać tak dopiekło, że odjechali w siną dal, może mieli 

więcej oleju w głowie, niż można by przypuszczać? 

Chyba że ich także zabito? 

Rozmowom  i  spekulacjom  nie  było  końca,  rozprawiano  i  obracano  całą  sprawę  na 

wszystkie strony, aż wreszcie pojawiła się niemal gotowa konkluzja: 

Zarówno za morderstwami, jak i tajemniczymi zniknięciami musiał stać obcy jeździec, 

może współpracujący z katem. 

background image

Nocą  tuż  przed  Bożym  Narodzeniem  wielu  widziało  dumnego  ciemnowłosego 

mężczyznę we wspaniałych, nabijanych srebrem butach na koniu w dziwaczne cętki. 

Mówił podobno o sobie, że jest handlarzem. 

Dziwne,  że  nikt  nie  widział  go  za  dnia.  Niektórzy  łączyli  tę  historię  z  zauważonym 

gdzieś po drodze hyclem. 

Nieznajomy rozpytywał o Joranda w dniu, w którym ten zniknął. Ten i ów twierdził, 

ż

e wszystkich zaginionych pozbawił życia szaleniec. Inni bez cienia wątpliwości przypisywali 

winę katu. 

Dzieci straszono opowieściami o oprawcy, zabijającym w nocnym mroku, by zdobyć 

części zwłok do swoich diabelskich przedsięwzięć. Powiadano, że z nieposłusznych malców 

kat  gotuje  mydło,  a  dziewczęta  musiały  się  pilnować,  by  nie  znaleźć  się  poza  domem  po 

zapadnięciu zmroku. 

Plotki  płynęły  z  ust  do  ust  coraz  bardziej  wartką  rzeką,  wreszcie  lensman  i  pisarz 

zmuszeni  byli  wezwać  ludzi  na  przesłuchanie  w  tej  sprawie  i  ci,  którzy  uważali,  że  coś 

wiedzą, mogli wypowiedzieć się oficjalnie. 

Gdy tylko pokój świątecznych dni dobiegł końca, dwaj parobcy lensmana sprowadzili 

Randara. 

Zastali  go  siedzącego  w  wyziębionej  chacie,  nie  odezwał  się  ani  słowem,  nie  stawiał 

oporu, czego być może się obawiali. 

Niczym  jagnię  pozwolił  się  przykuć  do  burty  i  siedział  nieruchomo  jak  skamieniały 

podczas przeprawy przez fiord do zatoki zwanej Fjøra. 

Ludzie  mieszkali  tu  w  oddaleniu  od  siebie.  Zagrody  i  szopy  umiejscowione  były 

niemal  wedle  rangi  na  zboczach  ciągnących  się  ku  dolinie.  Najniżej,  nad  samą  wodą,  żyli 

nędzni  biedacy,  nie  posiadający  ni  ziemi,  ni  fachu.  Wśród  nich  były  głównie  dzieci  cha-

łupników, stare wdowy, szaleńcy i kaleki. Zamożniejszym mieszkańcom wsi nie podobały się 

coraz  to  nowe  chałupy  i  szałasy  wyrastające  wzdłuż  brzegu  na  gruncie  będącym  wspólną 

własnością. 

Sami  mieszkali  wyżej,  tam  gdzie  urodzajna  ziemia  nad  rzeką  rodziła  kapustę,  owies, 

jęczmień i groch. 

Na samej górze, wokół kościoła i jeszcze wyżej, leżały wielkie dwory. Miał tu, ponad 

kościołem i miejscem egzekucji, swą posiadłość pastor, pewien oficer, pisarz i diakon. 

Randara  zamknięto  w  piwnicy  u  lensmana.  Siedział  tam,  skamieniały,  nie  zważając 

nawet  na  dzieciaki  przytykające  nosy  do  zakratowanego  otworu  okiennego  i  wykrzykujące 

obelżywe słowa pod adresem więźnia. 

background image

Jakież  to  podniecające,  groźne  i  niesłychanie  ciekawe,  stać  tak  w  bezpiecznej 

odległości i obserwować budzącego grozę kata, uwięzionego teraz niczym lis w potrzasku. 

Dzieci  na  wyścigi  rzucały  wyzwiska  i  wybuchały  głośnym  śmiechem  za  każdym 

razem, gdy któremuś udało się wymyślić szczególnie wyrafinowane, złośliwe obelgi. 

Randar raz jeden podniósł głowę, brzęknęły lekko łańcuchy, skuwające ręce i nogi. 

Malcy momentalnie pobledli, odsunęli się od okienka, natychmiast umilkli. 

Cóż za oczy! 

Oblicze,  również  wcześniej  ciemne,  o  wyraźnych  rysach,  zmieniło  się  w  maskę 

strachu i cierpienia. 

Wychudzone policzki, kilkudniowy zarost. 

Mroczne oczy zapadły się głęboko, otaczały je przerażające sińce. 

Zmysłowe usta pobladły i popękały od suchości. 

Włosy miał dłuższe niż kiedykolwiek, a rzemień, którym zwykle je wiązał, dawno już 

przepadł. Kosmyki przesłaniały mu twarz i czarną gęstwiną opadały na wynędzniały kark. 

Tylko prosty, mocno zarysowany nos dał się bez trudu rozpoznać. 

Jak smutno wyglądał! 

Kiedy Randar spojrzał im prosto w oczy, nawet dzieci zakłuło w sercach w przypływie 

nagłego współczucia. 

Odsunęły się, poszeptując między sobą, zostawiły go w spokoju. 

 -  Biedaczysko  -  mruknął pod nosem któryś z chłopców. 

Ale  kolega  zaraz  kuksnął  go  z  chichotem,  nie  wolno  przecież  żałować  takiego 

mordercy. Czyż nie odebrał życia trzem tatusiom, a może i innym ludziom? No i wszystkim 

tym, których ściął na miejscach egzekucji! 

Dzieciarnia dyskutowała dalej, czy to właściwie  słuszne zabijać tych, którzy uczynili 

coś bardzo złego. 

Ich  dyskusja  osiągnęła  poziom,  który  powinien  zawstydzić  dorosłych,  skupiających 

się w tej chwili głównie na tym, by jak najcelniej użyć łokci i zdobyć miejsce zapewniające 

najlepszy widok na miejscu kaźni. 

Nic nie miało znaczenia. Obelgi dzieciaków, łańcuchy ocierające nadgarstki, głód ani 

zimno w wilgotnej piwnicy. 

Mogli go torturować, liczył się z tym, że zastosują brutalne metody. Czyż sam nie był 

przy paru okazjach wzywany, by pomóc w wyciskaniu „prawdy” z nieszczęśników na ławie 

oskarżonych? 

Mogą wbijać mu rozżarzone igły w skórę. 

background image

Mogą wyrywać mu paznokcie. 

Mogą połamać mu każdą najdrobniejszą kosteczkę w ciele, a on i tak nie wyda z siebie 

ż

adnego dźwięku. 

Fizyczny ból nie mógł się zmierzyć z bezdennym smutkiem, jaki nosił w sercu. 

Ż

ycie przestało mieć jakikolwiek sens, niemal z ulgą odkrył, jak poważne oskarżenia 

kierowane są przeciw niemu. Sprawiały mu nawet jakąś dziwaczną radość. Zgładzono by go 

wszak za to, co właściwie zrobiła jego ukochana. 

Bo przecież to Maria musiała zadać nożem ciosy, które powaliły przynajmniej jednego 

z  dwóch  morderców.  Nie  wierzył,  że  Liv  byłaby  zdolna  do  podobnego  czynu,  należała  do 

osób, które pozwolą raczej się zadręczyć, niż zadadzą komuś gwałt. 

A  Joril...  biedny  Joril.  Zabili  go  pewnie  z  równą  łatwością,  jak  zgniata  się  butem 

mrówkę. 

Serce  Randara  krwawiło  na  myśl  o  tym,  co  mogło  się  rozegrać  na  Meisterplassen  w 

czasie, gdy on, zaślepiony żądzą zemsty, czekał na ofiarę, która nigdy się nie pojawiła. 

Ś

cigani  przez  niego  mężczyźni,  ci,  którzy  zabili  mu  ukochanego  przybranego  ojca, 

przyszli  do  jego  domu  i  skrzywdzili  dwie  najdroższe  osoby,  jakie  mu  jeszcze  zostały.  Brata 

także zabili. 

Ileż racji miała Maria! 

Od  powrotu  do  domu,  do  pustej  zagrody,  tysiąc  razy  obracał  w  myślach  te  same 

słowa. Powinien był usłuchać Marii! 

Gdyby tylko uległ jej prośbom i porzucił przeklęte myśli o zemście! 

Ale  nie,  na  wpół  oszalał  z  żalu  i  poprzysiągł  sobie  zabić  bestie,  które  napadły  na 

Joranda. Opuścił ukochaną Marię i jej drogą matkę, by dać ujście bezrozumnej nienawiści. 

I w czasie, gdy czaił się na cyplu, mordercy po prostu wyruszyli na Meisterplassen. 

Zastali  tam  troje  bezbronnych  ludzi  i  Bóg  jeden  wie,  jakie  krzywdy  im  wyrządzili, 

zanim kobiety zdołały ich wreszcie usunąć. 

Równie dobrze mógł po powrocie do domu ujrzeć grób Marii. 

Choć w rozpaczy, dziękował Bogu za to, że twarze martwych, których odkopał, były 

bez wątpienia twarzami mężczyzn. 

Zmrożony grunt zachował ich ostatni wyraz przerażenia i bólu. Randar, zanim prędko 

sypnął  ziemię  na  miejsce  i  wyrównał  tak,  że  nikt  nie  dopatrzyłby  się  tu  mogiły,  splunął  na 

groby. 

Tylko  grób  Jorila  zwilżyły  łzy,  gdy  pierwszego  wieczoru  osunął  się  na  miejsce 

wiecznego spoczynku brata. Nazajutrz łzy obeschły, twarz Randara sprawiała wrażenie ściętej 

background image

chłodem,  a  ciało  zdawało  się  po  stokroć  bardziej  umarłe  niż  tamtego  strasznego  dnia,  kiedy 

niósł do domu zesztywniałe zwłoki swego opiekuna. 

Randar,  on,  który  przez  całe  życie  obcował  z  rozpaczą  i  śmiercią,  spotykał 

najpodlejszych  z  podłych  i  zostawiał  ich,  nie  snując  żadnych  szczególnych  refleksji,  odkrył, 

ż

e wcześniej nie rozumiał, czym jest cierpienie. 

Oczywiście  zdarzało  się,  że  dręczyła  go  niepewność,  nie  zawsze  z  równą  łatwością 

przychodziło  mu  wierzyć,  że  człowiek,  na  którym  wykonywał  wyrok,  został  naprawdę 

sprawiedliwie skazany. Najczęściej jednak odpychał od siebie tę odpowiedzialność, świadom, 

ż

e i tak nikogo by nie uratował, nawet jeśli odmówiłby wykonania swej powinności. I w czym 

by to pomogło nieszczęsnemu skazańcowi, gdyby przyszło mu dzielić grób z katem? 

Teraz Randar chłodno, na spokojnie, rozważał swoją sprawę. 

Na jutro zapowiadano przesłuchanie, mogło potrwać dwa albo trzy dni. Później pisarz 

i sędziowie podejmą decyzję, najprawdopodobniej na jego niekorzyść. 

Już  samo  ludzkie  gadanie,  cała  nienawiść  otaczająca  jego  fach,  lęk  i  przesądy 

wystarczą,  by  go  skazać.  Może  odnaleziono  groby  na  Meisterplassen,  to  byłby  ostateczny 

dowód. Randar przez chwilę się zastanawiał, czy nie poprosić o świadczenie na swoją korzyść 

łowcę niedźwiedzi, z którym spędził ową tragiczną noc. I tak jednak nie uwierzono by w jego 

historię,  a  w  każdym  razie  trudno  by  było  wyjaśnić,  na  jaką  to  zwierzynę  dwaj  mężczyźni 

czaili się na skraju cypla... 

Ciekawe, czy synek pomocnika kowala coś powiedział? 

Pewnie  zdradził  za  wiele,  wyciągając  z  chłopca  informacje.  Randar  wciąż  widział 

przed sobą wielkie oczy zmarzniętego chłopczyka, rozdartego między lojalnością wobec ojca 

a pamięcią o brutalnym traktowaniu, jakie go często spotykało z jego strony. 

Pozwolił myślom odpocząć, czemu one właściwie służą? Wynik sprawy jest przecież 

przesądzony, zresztą wcale tego nie żałował. 

Ż

ycie i tak się skończyło, kiedy Maria zniknęła. 

Przypuszczał,  że  kobiety  uciekły,  prawdopodobnie  do  Lyster,  gdzie,  jak  wiedział, 

miały przyjaciół. 

Przez pewien czas rozważał możliwość wyruszenia za nimi. 

Nie  mógł  pogodzić  się  z  tym,  że  są  ze  sobą  rozdzieleni  już  na  zawsze!  Serce 

odmawiało przyjęcia tej strasznej świadomości, wszystko w nim protestowało. 

Wiedział jednak, że dla dobra Marii nie powinien jej szukać. 

Ona już dokonała wyboru, spełniła swoją groźbę, a on musiał to zaakceptować. 

background image

Najdroższa,  ukochana  kobieta!  Z  goryczą  przyznawał,  że  sam  ją  wygnał.  Błagała 

wszak, by został, płakała ze strachu i żalu nad tym, że naraża ich wspólną przyszłość. 

On  jednak  nie  dostrzegał  rozumności  w  jej  żądaniach,  pozwolił,  by  zwyciężyła 

opętańcza żądza zemsty, i wyruszył z domu. 

Może i lepiej, że wszystko się teraz skończy? 

Na  cóż  miał  żyć,  czy  czeka  go  cokolwiek  innego  poza  bólem,  samotnością  i  starymi 

niedobrymi wspomnieniami? 

Znów  ogarnął  go  chłód  dzieciństwa,  lecz  teraz  u  jego  boku  nie  było  ciepłego  ciała 

kobiety.  Podobnie  jak  mały  chłopczyk  przed  wielu  laty  drżał  z  zimna,  spędzając  noce  w 

oborze,  tak  teraz  dorosły  mężczyzna  leżał  skulony,  próbując  odsunąć  od  siebie  wszystkie 

myśli. 

Przestał żyć, ledwie wegetował. 

Miał nadzieję, że przesłuchania nie potrwają długo, zastanawiał się, czy od razu się nie 

przyznać. 

Silne  poczucie  sprawiedliwości  sprawiło  jednak,  że  się  zawahał,  miał  wrażenie,  że 

lepiej będzie, jeśli skażą go niewinnego i pozwolą odpokutować za zbrodnię ukochanej. 

Mógł jej ofiarować swe nędzne życie. 

Tylko to mógł jej teraz dać. 

Ś

wiadkowie kolejno mówili o tym, co ich zdaniem mogło być istotne dla sprawy. 

Jakaś kobieta zgłosiła, że widziała mewy uciekające przed łodzią Randara, kiedyś, gdy 

płynął fiordem w bezwietrzny dzień. Odczytała to jako znak, że wkrótce popełni on straszny 

czyn. 

Pewien  mężczyzna  twierdził,  że  widział  upiora  jednego  z  zabitych,  z  katowskim 

toporem w rękach, najpewniej ścigającego mordercę. 

Przyprowadzono  kilku  chłopców,  nogi  im  się  trzęsły,  a  oczy  wbili  w  ziemię,  kiedy 

pisarz wypytywał o epizod, jaki przeżyli z przybraną siostrą Randara. 

 -    ...  a  potem  przyszła  czarownica  i  nas  przegoniła,  patrzyła  tak  dziwnie  i  miała  ze 

sobą czarnego kota. 

Pisarz  odesłał  ich,  nie  miał  czasu  na  dziecinne  bajdurzenia.  Zawstydzeni  rodzice 

musieli wysłuchać połajań sądu. 

Ludzie  przychodzili,  składali  przysięgę,  mówili,  co  mieli  do  powiedzenia,  i 

odchodzili. 

Wśród  widzów  podniósł  się  jęk  przerażenia,  gdy  wystąpiła  żona  zaginionego 

pomocnika  kowala.  Twierdziła,  że  to  niemożliwe,  aby  Randar  mógł  mieć  cokolwiek  do 

background image

czynienia  z  jej  mężem.  Nie,  mężczyzna,  który  wypytywał  o  niego  tamtego  wieczoru,  to  był 

prawdziwy  pan,  bogaty,  szlachetnie  urodzony  jeździec.  A  ona  jest  chyba  na  tyle  kobietą,  by 

odróżnić wspaniałego pana od nędznego, brudnego kata! 

Chłopiec,  stojący  u  boku  matki,  usłyszawszy  tę  historię,  zerknął  na  nią  z  ukosa  i 

przygryzł wargi. 

Rozpoznał  oczy  człowieka  w  łachmanach,  przykutego  teraz  kajdankami  do  mocnego 

kołka i skrywającego oblicze za grzywą dziko rosnących brudnych włosów. 

To  ten  sam  człowiek,  który  miał  przy  kamizelce  pięknie  błyszczące  srebrne  guziki  i 

podarował mu szal, który tak przyjemnie grzał. I wypytywał o ojca... 

Chłopczyk przełknął ślinę, w gardle ściskało coraz mocniej, dreszcz przebiegł mu po 

plecach. Jak powinien postąpić? 

Ten mężczyzna na pewno zabił tatę. 

Wszyscy zeszli się tu po to, by go osądzić. 

Mały  nie  czuł  jednak  gniewu  ani  żalu.  Odkąd  tata  zniknął,  życie  stało  się  łatwiejsze 

zarówno dla niego, jak i dla rodzeństwa. A mama, czy nie uśmiechała się częściej teraz, kiedy 

sama sobie była panią? 

Jedzenia także mieli dość, bo pokaźne porcje taty przypadały chudym dzieciom. 

Syn pomocnika kowala nie mógł oderwać oczu od zakutego mężczyzny. 

Zakrzepła  krew  tworzyła  jakby  dodatkowe  mankiety  na  poranionych  rękach. 

Brakowało mu też kilku palców, chłopiec zauważył to już podczas ich pierwszego spotkania. 

Człowiek, który okazał mu tyle dobroci, przemawiał do niego jak do dorosłego i wcale 

nie drwił... Teraz być może czeka go śmierć. 

Zupełnie na nią nie zasłużył! 

Coś trzeba zrobić. 

I  kiedy  trzeci  dzień  przesłuchań  miał  się  ku  końcowi,  żona  pomocnika  kowala 

obwieściła,  że  syn  poprzedniej  nocy  miał  widzenie.  Ojciec  przyszedł  do  niego  we  śnie  i 

wyjawił imię swego mordercy. Od tamtej pory chłopak chodził jak odmieniony, nie mówił o 

niczym innym, a kobiecie wydawało się, że dostrzega w jego twarzy jakiś nowy blask. 

Ludzie  z  oczami  szeroko  otwartymi  ze  zdumienia  zaczęli  poszeptywać  między  sobą. 

Co  się  dzieje?  Ale  o  podobnych  sprawach  słyszano  już  wcześniej,  prawdę  powiedziawszy 

nierzadko się zdarzało, że zmarli powracali, by wskazać swoich zabójców. Zwykle ukazywali 

się bardziej spolegliwym świadkom niż ten mizerny chłopaczyna, ale przecież nigdy nie wia-

domo...  Zresztą  pisarz  na  pewno  zdoła  wycisnąć  prawdę  z  chłopca,  gdyby  ten  zaczął 

fantazjować. 

background image

Chłopczyk z niewzruszoną miną opowiadał o swoim widzeniu. Bez względu na to, jak 

podchwytliwe pytania mu zadawali, ani razu się nie zaplątał, nie zaprzeczył sam sobie. Wciąż 

podtrzymywał, że ukazał mu się ojciec i żądał, by  ratował niewinnego od śmierci, bo to nie 

Randar jest odpowiedzialny za zbrodnie. 

 -  Ojciec prosił, żeby szukać w wodzie, za trzy miesiące zwłoki jego morderców będą 

płynąć pod prąd  -  twierdził chłopiec spokojnym, pewnym głosem. 

Nawet  nie  mrugnął,  snując  swą  opowieść.  Mamrotanie  zebranych  przerodziło  się  w 

głośną dyskusję. 

Pisarz nakazał spokój, grożąc, że wygoni widzów z chaty, w której odbywał się ting. 

 -  Młody człowieku, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co teraz mówisz? 

Pisarz  surowo  spoglądał  na  malca,  niejeden  dorosły  mężczyzna  nie  potrafiłby 

wytrzymać spojrzenia potężnego przedstawiciela władzy w takiej chwili. 

 -  Tak, panie pisarzu, wiem, co mówię. 

 -  Twoje świadectwo może nas zmusić do uwolnienia tego człowieka, który, zdaniem 

nas  wszystkich,  miał  zarówno  powody,  jak  i  okazję  do  zabicia  kilku  zacnych  mieszkańców 

wioski. Jeśli skłamałeś dzisiaj, jesteś współodpowiedzialny za prawdopodobną śmierć twego 

ojca! Rozumiesz, chłopcze? 

 -  Tak. Wiem, że ojciec nie żyje, bo jak inaczej mógłby do mnie przyjść pod postacią 

upiora i wszystko to mi opowiedzieć? 

Pisarz tylko pokiwał głową, ale nie spuszczał oczu z chłopca. 

 -    Muszę  też  ci  przypomnieć,  że  składanie  fałszywego  świadectwa  przeciw  bliźnim 

jest nie tylko tu na ziemi przestępstwem, za które trzeba słono płacić. To grzech, którego Bóg, 

nasz Pan, nie zapomina. Ryzykujesz zbawienie duszy, nie trzymając się prawdy w tak ważnej 

sprawie! 

Chłopiec, jeśli to możliwe, jeszcze wyżej podniósł głowę, w drobnym ciele nie drgnął 

ani jeden mięsień. 

 -  Powiedziałem samą prawdę, panie pisarzu! 

Po  tym  oświadczeniu  pisarz  przestał  już  powstrzymywać  ludzi  od  gadania  i  nakazał 

uprzątnięcie sali tingu. 

Wyrok miał zapaść przed wieczorem. 

background image

ROZDZIAŁ VI 

Dramatyczne oświadczenie chłopca stało się oczywiście głównym tego dnia tematem 

rozmów.  Czy  rzeczywiście  ojciec  ukazał  się  synowi  we  śnie  i  poprosił,  by  świadczył?  Czy 

możliwe,  aby  chłopiec  sam  wymyślił  taką  historię?  Ale  dlaczego  miałby  to  robić,  po  co 

miałby uciekać się do kłamstwa? Żeby ratować mordercę ojca? 

Nie, na pewno wszystko, co mówił, to prawda. 

Taki  był  pewny  siebie,  kiedy  stał,  ściskając  w  garści  czapkę,  i  patrzył  jasnym, 

szczerym spojrzeniem. 

Ani razu się nie zawahał. 

Ani  razu  nie  pokazał  po  sobie  jakichkolwiek  wątpliwości.  Nie  ugiął  się  przed 

pytaniami  pisarza.  No  i  wiadomo  przecież,  że  zmarli  nierzadko  pomagali  w  odnajdywaniu 

swoich  morderców.  Często  przeprowadzano  oględziny  zwłok,  podczas  których  podejrzani 

kolejno  dotykali  ciała  zmarłego.  Ten,  który  pozostawił  na  nim  ślady,  był  winny.  Chyba  nic 

więc dziwnego, że zmarły pomocnik kowala dał im znak przez swego syna? 

Chłopiec na pewno mówił prawdę! 

A skoro już się to stwierdziło, kat musi pójść wolny. 

Ciekawe,  do  jakich  wniosków  dojdą  pisarz  i  dwaj  sędziowie!  Chociaż  zapadł  już 

wieczór, a w grubych ścianach z bali zaczęło trzaskać od mrozu, najwytrwalsi i tak czekali do 

ciemnej  nocy  na  ogłoszenie  przez  pisarza  wyroku.  Rozpalili  nieduże,  migocące  ogniska  i 

starali się przy nich ogrzać, skracając sobie czas śpiewem i opowieściami. 

Przyjemnie poza wszystkim było tak zejść się z ludźmi i dzielić nowinami. 

Wreszcie otworzyły się drzwi prowadzące na podwórze i ukazała się w nich szczupła, 

lecz dumna postać. 

 -  Dobrzy ludzie! Widzieliście i słyszeliście, co mówili świadkowie w tej sprawie. Na 

podstawie  ich  zeznań  wydaliśmy  wyrok,  jako  że  prawa  do  tego  udzielił  nam  Bóg  i  król. 

Randar  Jorandssonn  Meisterplass  nie  mógł  spowodować  śmierci  naszych  trzech  ziomków, 

ponieważ  należy  uznać,  że  miało  to  związek  ze  zniknięciem  Augusta  Pomocnika  Kowala  i 

Knuta  syna  Kari.  Musimy  przyjąć,  że  nieznajomy  zbrodniarz  nawiedził  wioskę,  co  zresztą 

podkreśla wielu świadków. Mimo to jednak wciąż istnieją pewne wątpliwości, trudno bowiem 

pokładać zaufanie w zeznaniach dziecka. 

Po pełnej napięcia, sztucznej przerwie podjął: 

background image

 -    Dlatego  postanowiliśmy,  że  Randar  Meisterplass  pozostanie  skuty  i  zamknięty 

przez trzy miesiące od dnia dzisiejszego. Jeśli do tego czasu odnajdą się zwłoki zaginionych 

lub  też  ich  morderców,  unoszące  się  na  wodzie,  jak  dziecko  widziało  to  we  śnie...  Wtedy 

Randar  Meisterplass  zostanie  uwolniony.  Jeśli  tak  się  nie  stanie,  całą  historię  opowiedzianą 

przez  świadka  trzeba  będzie  uznać  za  nieprawdziwą,  a  Randar  zapłaci  za  zbrodnię  swoim 

własnym życiem. 

Tłum ludzi spontanicznie przyklasnął. 

Pisarz  uciszył  ich  gestem  i  zakończył  odczytaniem  bardziej  formalnych  i 

niezrozumiałych formuł, stosownych w protokołach sądowych. 

Ludzie  byli  zadowoleni,  proces  wszak  jeszcze  całkiem  się  nie  zakończył,  przez  co 

najmniej trzy miesiące dość będą mieli tematów do rozmów! 

Ciekawe, czy zwłoki wypłyną! 

Przez wiele, wiele lat będzie o czym opowiadać przy ogniu! 

Randar natomiast wcale się nie cieszył. O wyroku powiadomił go lensman. 

Przedstawiciela  władz  zdumiał  brak  radości  na  twarzy  kata.  Czy  ten  człowiek  nie 

pojmuje, że cudem darowano mu przynajmniej jeszcze kilka miesięcy życia? 

Bo  przecież  nikt  chyba  nie  śmiałby  iść  o  zakład,  że  ten  mężczyzna  zdąży  się 

zestarzeć? 

Teraz w każdym razie miał jakąś nadzieję, bo przecież nigdy nie wiadomo, a nuż ciała 

wypłyną, tak jak przepowiedział chłopiec? 

Ale  mężczyzna  w  łachmanach  tylko  wolno  pokręcił  głową.  Lensman  nie  bardzo 

wiedział, jak rozumieć ten gest. 

 -    Masz  tu  trochę  jedzenia.  Kiepska  u  nas  opieka,  ale  wszyscy  wszak 

przypuszczaliśmy... 

Lensman  nie  zdobył  się  na  dokończenie  zdania,  doskonale  jednak  zdawał  sobie 

sprawę,  że  Randar  znacznie  lepiej  niż  ktokolwiek  inny  wie,  w  jaki  sposób  traktuje  się 

więźniów.  Nie  ma  wszak  powodu  marnować  drogocennej  strawy  dla  ludzi,  którzy  i  tak 

niedługo umrą. 

Przed  Randarem  na  kamiennej  posadzce  stanął  talerz  z  resztkami  wyschniętej 

owsianki, trochę kwaśnego mleka i niemal do czysta ogryziona z mięsa kość. W naczynku z 

tranem knot kopcił raczej niż dawał światło. 

 -    Jedz.  Jutro  cię  przeniesiemy.  Teraz,  kiedy  wszystko  jest  takie  niepewne,  nie 

możemy ryzykować, że zamarzniesz. 

background image

Więzień  siedział  nieruchomo,  wpatrzony  w  prymitywną  lampę.  Ze  zdziwieniem 

obserwował,  jak  płomień  niemal  rozpaczliwie  czepia  się  knota,  walcząc  z  przeciągiem  i 

mętnym olejem, ledwie będącym w stanie dać pożywkę światłu. 

Wolnym  ruchem  sięgnął  do  resztek  na  drewnianym  talerzu  i  mechanicznie  zaczął 

wkładać  twarde,  niesmaczne  grudki  do  ust.  Nie  pamiętał,  kiedy  jadł  ostatni  raz,  wypił  tylko 

trochę wody i starego piwa, które przyniesiono mu na miejsce tingu. 

Zęby  przeżuwały  pokarm  same  z  siebie,  usta  otwierały  się,  dłonie  podnosiły  resztki 

owsianki. Popił kwaśnego mleka, okazało się nie najgorsze. Kości nie ruszył. W głowie miał 

pustkę, ale teraz czuł kiełkującą w nim na nowo wolę życia. 

Widać nie przyjdzie mu jeszcze umierać, przynajmniej jeszcze nie teraz. 

Przez jakiś czas będzie musiał żyć z nękającą go pustką. 

Ciało trawiło pokarm, domagając się później snu, a w tym czasie maleńki płomyk na 

podłodze palił się coraz mocniejszym światłem. 

Randarowi  wydawało  się  to  dziwne,  ale  nie  mógł  oprzeć  się  wrażeniu,  że  lampka 

naprawdę ogrzewa zimną piwnicę. 

Ż

ałosny płomyk zdawał się rosnąć, w jednej chwili stał się mocny i wyraźny. 

Wyczuwał raczej, niż uświadamiał sobie, że gdzieś w głębi jego duszy dzieje się coś 

podobnego. 

Po  prostu  nie  mógł  się  poddać,  nie  mógł  okazać  się  do  tego  stopnia  tchórzem,  by 

godzić się na śmierć bez protestów. 

Dopóki tliło się w nim życie, istniała być może nadzieja. 

Maria na pewno nie umarła, gdyby było inaczej, czułby to po sobie. 

To na pewno ona podtrzymuje w nim płomień życia. Może akurat teraz myśli o nim? 

Miałby więc przestać dla niej istnieć? 

Randar mało znał katechizm i nauki Kościoła, ale miał swego Boga. Tej nocy zwrócił 

się do niepojętego wszechmocnego, błagając, by jeszcze raz pozwolił mu spotkać ukochaną. 

Ujrzeć chociaż przez sekundę, zobaczyć jeden jedyny uśmiech na jej ustach... 

Zasnął wreszcie z mocno splecionymi dłońmi w kajdanach. 

Miał  wrażenie,  że  doczekał  się  odpowiedzi,  mignięcia  nadziei  wśród  całej  tej 

beznadziejności. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

Lyster, 30 lipca 1674 

Wielki brzuch trząsł się i drżał. Fale przetaczały się po maleńkim morzu, które się w 

nim kryło, oznajmiając nadejście przełomu. 

Poród rozpoczął się rankiem tego dnia. 

Maria  wcale  nie  była  tym  zaskoczona,  czuła  po  sobie,  że  coś  się  dzieje.  Nieduża 

plamka  na  bieliźnie,  nowy,  irytujący  rodzaj  bólu  w  dole  krzyża.  A  z  nabrzmiałych  piersi  co 

rano sączyły się krople. 

Czuła się bezpieczna, mając u boku matkę i Tulvę. Tulva wszak uczestniczyła także w 

jej  narodzinach  przed  blisko  dwudziestoma  trzema  laty.  Liv  nigdy  nie  zdradziła  córce,  jak 

bliska była wówczas śmierci, jak sama Maria przeżyła tylko cudem. 

Narodziny i śmierć. Śmierć i narodziny. 

Nieodłącznie  obok  siebie,  linia  dzieląca  je  cieńsza  od  włosa,  stanowiąca  zarazem  tak 

wyraźną granicę. 

Maria zdawała sobie sprawę, co jej grozi. Widziała już tyle porodów i znała wiążące 

się z nimi ryzyko. Żadna kobieta nie mogła być pewna, czy przeżyje ów zwyczajny cud życia. 

We  wsi  niemal  każdego  dnia  rodziła  któraś  z  kobiet,  jedne  miały  szczęście  i  wydawały  na 

ś

wiat piękne, zdrowe dzieci, które dorastały. Inne traciły jeden pączek za drugim, zaś niejedna 

sama przypłaciła to życiem. 

Wiele  wiosek  cierpiało  na  nadmiar  mężczyzn  właśnie  z  powodu  wysokiej 

ś

miertelności położnic. 

Ale tutaj, w sypialni na probostwie, panował przytulny nastrój bezpieczeństwa.  Letni 

wietrzyk  wpadał  do  pokoju  przez  uchylone  okienka,  przynosząc  ze  sobą  aromat  świeżo 

skoszonej trawy, słonej wody i kwitnących dzikich róż. 

 - Jakiż piękny dzień do przyjścia na świat  -  uśmiechnęła się Liv, odrywając policzek 

od pulsującego brzucha Marii.  -  Wszystko tam w środku brzmi w jak najlepszym porządku, 

to naprawdę duży, silny malec! 

 -  Myślisz, że to będzie chłopiec, mamo? 

 -      Oczywiście!  Większego  brzucha  nikt  chyba  nie  widział.  I  jakie  mocne  kopniaki! 

Pierworodny syn, na pewno, mała Maju! 

Maria westchnęła z zadowoleniem, rozluźniona beztroskim paplaniem matki. Wkrótce 

kolejny skurcz znów targnął rodzącą, na moment straciła kontakt z rzeczywistością. 

background image

 -   Oddychaj spokojnie, moja droga, wsłuchaj się w rytm własnego ciała... 

Liv  i  Tulva  towarzyszyły  jej  w  skurczach,  każdy  kolejny  osiągał  szczyt  coraz 

silniejszego bólu. 

Na stole stał gorący wywar, sporządzony przez Liv według własnego przepisu, mający 

pomóc  przy  bólach  porodowych  i  innych  dolegliwościach.  Maria  jednak  nie  chciała  pić, 

czuła, że toczy się w niej osobliwa walka natury. 

Między  kolejnymi  skurczami  podnosiła  się  i  chodziła  po  pokoju  w  szerokiej  koszuli 

niczym wielka, kołysząca się na nogach gęś. Rozpuszczone włosy zwisały jej na plecach jak 

ś

lubny  welon  aż  do  ud.  Trudno  uwierzyć,  jak  bardzo  urosły  w  ciągu  ostatniego  roku!  Miała 

spoconą  twarz  i  głowę,  ale  dzisiaj  włosy  musiały  zwisać  swobodnie.  Poród  mógł  się  za-

trzymać,  gdyby  kobieta  lub  ktoś  z  domowników  zapomniał  o  rozwiązaniu  wszystkich 

węzłów. Rozdzielano uprzęże, wygładzano chusty, rozplatano warkocze. Niejeden koń musiał 

pożegnać  się  ze  swą  dumną,  zaplataną  grzywą,  gdy  poród  następował  na  tyle 

niespodziewanie, że nie było czasu na rozplątywanie malutkich, gęstych węzełków. 

Maria  miała  pulchne  ciało,  niemal  chłopięce  niegdyś  biodra  nabrały  kobiecych 

kształtów,  piersi  zaokrągliły  się,  dojrzały.  Twarz  jaśniała  nowym  blaskiem,  owym 

szczególnym wyrazem oczekiwania, lecz i utrudzenia, jaki pojawia się na obliczach zdrowych 

ciężarnych. 

Ż

ycie na probostwie dobrze jej robiło. 

Niczego  nie  brakowało.  Szpitalik  był  czynny,  w  ostatnim  czasie  pochłaniał  niemal 

wszystkie jej siły. Chociaż niejeden dziwił się na widok kobiety w zaawansowanej ciąży przy 

takiej  pracy,  to  jednak  nikt  nie  protestował.  W mieszkańcach  wioski  tkwił  głęboki  szacunek 

dla Marii, może nawet głębszy niż dla podeszłego wiekiem pastora. 

I Liv rozkwitła, była teraz piękniejsza i świeższa niż kiedykolwiek przedtem. Błękitne 

oczy jaśniały poczuciem bezpieczeństwa większym, niż Maria potrafiła sobie przypomnieć. 

Z  początku  matki  jakby  wcale  tu  nie  było,  rzadko  zwracała  się  do  otaczających  ją 

ludzi, ale z czasem pokonała trudną drogę powrotu do tego świata. A kiedy plany związane z 

lecznicą układały się coraz lepiej, Liv skupiła wszystkie swoje siły i pragnienia tylko na tym 

jednym  celu.  Jej  ogród  pełen  ziół  zakwitł  po  raz  pierwszy  w  tym  roku,  objawiając  się 

bogactwem,  które  sprawiło,  że  najpiękniejsze  łąki  wyglądały  przy  nim  jak  nieciekawe 

pustkowia. Nasiona pochodziły z jej własnych zapasów, z hodowli pastora, a także z duńskich 

ogrodów, z których Mogens sprowadzał nowe gatunki i odmiany. 

background image

Kwiaty  zdawały  się  wyciągać  ku  dłoniom  Liv,  traktowała  je  niczym  żywe  istoty, 

którymi przecież tak naprawdę były. Maria widziała, jak niemal tętni w nich życie i lecznicza 

moc. 

Jesienią  będą  mieć  pełne  ręce  roboty,  czeka  je  suszenie,  gotowanie  i  konserwowanie 

ziół.  Maria  przeczuwała,  że  lekarstwa,  które  zamierzają  wypróbować,  okażą  się  niezwykle 

skuteczne. 

Dzisiaj  jednak  odsuwała  przygotowane  przez  matkę  napary,  serce  waliło  jej  mocno, 

mięśnie napinały się w regularnych odstępach czasu, by wypchnąć dziecko. 

Wciąż  jeszcze  miała  pełną  świadomość,  na  razie  fale  bólu  nie  przejęły  całkowitej 

kontroli nad myślami. 

Przechadzała  się  po  pokoju,  gawędząc  z  kobietami,  które  w  tej  ważnej  chwili  nie 

odstępowały jej ani na krok. 

Dzień płynął, niekiedy ze schodów dobiegało ostrożne stąpanie Mogensa, ośmielał się 

wejść zaledwie do połowy i słuchał w napięciu. 

 -   Biedaczysko, jest taki przejęty i zdenerwowany. Mam wrażenie, że jest mu ciężej 

niż mnie  -  uśmiechnęła się Maria, chociaż pot zlewał jej twarz. 

Liv i Tulva zabawiały się opowieściami o mężach, którzy do tego stopnia przeżywali 

poród, że później musieli odpoczywać w spokoju co najmniej tak długo jak matka. 

 -   Idź do niego na moment, Tulvo, i powiedz mu, że wszystko jest w porządku i że 

nie mogę się doczekać, kiedy złożę mu syna w ramionach. 

Tulva  wyszła,  matka  i  córka  siedziały  cicho,  przysłuchując  się  dobiegającym  z  pola 

ż

artom i śmiechom kosiarzy. 

Maria  pomyślała  zdziwiona,  że  i  dzisiaj  życie  toczy  się  swoim  torem.  Czy  świat  nie 

powinien przystanąć i wstrzymać oddechu? 

Mam przecież zostać matką! 

Dzisiaj  poznam  tę  maleńką  istotkę,  która  przez  tyle  miesięcy  mi  ciążyła,  pocieszała, 

dręczyła i sprawiała, że niemądrze śmiałam się sama do siebie. 

Wkrótce Liv przygotowała łóżko rodzącej: wymościła je świeżym, miękkim sianem i 

nakryła  nasmarowanym  olejem  płótnem.  Między  nogami  Marii  leżało  kilka  białych 

ręczników, niezwykłe marnotrawstwo  płótna, ale tego dnia nic nie było zbyt dobre dla żony 

pastora, która miała urodzić jego pierwszego, a być może jedynego syna. 

Liv  mruknęła,  że  przecież  mogła  się  mylić,  może  na  świat  przyjdzie  dziewczynka... 

Sama  jednak  w  to  nie  wierzyła,  patrząc  na  silne  ruchy  dziecka  w  nadzwyczaj  wielkim 

brzuchu, który nosiła jej córka. 

background image

Wreszcie  pękły  błony.  Liv  miała  dostatecznie  dużo  doświadczenia,  by  w  czas 

przygotować naczynie na przezroczysty płyn o kwaskowatym zapachu. 

Podczas  następnego  skurczu  dziecko  przecisnęło  się  do  kanału  rodnego,  w  który 

kobiety wcześniej wsmarowały olej i aromatyczny, pachnący ziołami tłuszcz. 

W  pokoju  panowała  cisza,  instynktownie  przestały  rozmawiać,  pozwalając  Marii 

skupić się na rozkazach wydawanych przez ciało. 

Głęboki  jęk  towarzyszył  ostatnim  skurczom  brzucha.  Maria  westchnęła  i  padła  z 

powrotem w ramiona Tulvy na ostatnią krótką chwilę odpoczynku. Tulva siedziała za nią na 

łóżku,  mocno  obejmując  rodzącą.  Maria  uchwyciła  się  nóg  pomocnicy  i  podpierając  się  na 

nich, zgięła się wpół i parła. 

Ś

wiat  zatańczył,  nie  wiedziała  już,  gdzie  jest,  na  moment  ból,  osiągając  szczyt, 

ostateczną granicę, spowił ją oślepiającą czerwoną mgłą. 

A potem poczuła, że nacisk w cudowny sposób ustępuje. 

Między  jej  nogami  leżał  malutki,  czerwonosiny  chłopczyk  z  buzią  otwartą  jak  ryba 

wyrzucona na brzeg. 

Liv zadrżała, nie umiała ukryć szoku. 

Taki maleńki... 

Ale... ten wielki brzuch... 

Nie zdążyła pomyśleć nic więcej, bo już Maria znów stęknęła jak zwierzę, a ciałem jej 

targnął kolejny przytłaczający skurcz. 

 -  Na Boga, Tulvo, weź chłopca! Jeszcze jeden! 

Tulva  złapała  małego,  prędko  odcięła  pępowinę  i  zawinęła  go  w  jeden  z  białych 

ręczników.  Chłopczyk  był  naprawdę  malusieńki,  a  Tulva  wstrząśnięta  spostrzegła,  że  całe 

ciałko  pokryte  jest  sinofioletowymi  plamami.  Umyła  go,  słuchając  jęków  matki,  i  serce 

zamarło  jej  w  piersi,  gdy  okazało  się,  że  letnia  woda  nie  jest  w  stanie  spłukać  dziwnych 

znaków z ciałka chłopczyka. 

Mały  zaskrzeczał,  walcząc  o  oddech,  i  wydał  z  siebie  cienki,  ale  donośny  pisk,  jak 

gdyby chciał powitać siostrę na świecie. 

 -  Jest też i dziewczynka! Duża, silna panienka! Zobaczcie, jaka rozzłoszczona! 

Liv  śmiała  się  do  Marii,  do  której  ledwie  docierało,  co  się  dzieje.  W  końcu  jednak 

zrozumiała.  Widziała  w  rękach  Tulvy  zawiniątko,  z  którego  wystawała  maleńka  stopka,  a 

jednocześnie  między  jej  nogami  leżała  rozgniewana  córeczka,  wymachując  zaciśniętymi 

piąstkami. 

Bliźnięta! 

background image

Chłopiec i dziewczynka! 

Maria  przeniosła  dziewczynkę  na  brzuch,  Liv  przecięła  łączący  je  sznur  i  gdy  tylko 

ciało położnicy opróżniło się po porodzie, umyła Marię i okryła ją. 

Obie kobiety umilkły, kiedy Maria dostała parę swoich dzieci. 

Maleńcy  nowi  ludzie,  którzy  razem  przeżyli  jakże  ważną  część  życia,  znów  znaleźli 

się obok siebie. 

Dla wszystkich wyraźne się stało, jak bardzo są do siebie niepodobni. 

Liv zakłuło w sercu na widok drobniutkiej buzi chłopczyka. 

Taka malutka, delikatna jak łepek pisklęcia. 

Maleńkie  usteczka,  wargi  blade,  sine,  jasny  puch  włosów,  lekko  spłaszczony  nosek  i 

pięknie ukształtowane paluszki. 

Liv  zdawała  sobie  sprawę,  że  nie  tylko  nos  i  puszyste  włoski  przywodzą  jej  na  myśl 

Jorila. 

Jej syn, gdy przyszedł na świat, wyglądał identycznie. 

Nieszczęsny chłopiec miał takie same sinofioletowe plamy na kolanach, wokół szyi i 

przy nasadzie cienkich paluszków. Jedno oczko krwawiło, zapewne podczas porodu pękło w 

nim jakieś naczynko. 

Takie rzeczy  Liv  widywała już wcześniej i wiedziała, że zwykle mijają  bez większej 

szkody dla dziecka. 

Gorzej, że krew nie przestawała płynąć z oka, wciąż zbierała się w krople i wydawało 

się, że dziecko naprawdę płacze krwią. 

 -  Och, mamo, czy to się wreszcie skończy? Wiem, że to się zdarza i nie jest groźne, 

ale... I co to. za plamy, przecież on wygląda jak obity! 

Liv westchnęła, nie chciała odpowiadać. 

Maria,  przestraszona,  przeniosła  spojrzenie  na  jego  pulchną,  wymachującą  rączkami 

siostrę, swoją córkę, próbującą już przysunąć się do ciemnych brodawek piersi. 

Liv rozłożyła ręce, zachwiała się pod natarczywym spojrzeniem córki. 

 -  Nie bardzo wiem, Mario... On jest raczej słaby... ale zajmiemy się nim najlepiej jak 

umiemy, będzie dostawał to, co najlepsze. Zobaczysz, wyrośnie z niego silny chłopiec... 

Ale Maria usłyszała zwątpienie w głosie matki i zaczęła naciskać: 

 -  On jest taki jak Joril, prawda? Jest chory, tak jak był Joril! 

Liv nie odpowiedziała, nie musiała potwierdzać słowami, wyraz jej twarzy starczył za 

przyświadczenie. 

background image

Maria opadła na łóżku, nagle nieprzytomnie zmęczona. Nie miała siły, by jeszcze raz 

przytulić dzieci, oddała je Tulvie i Liv, musiała odpocząć... 

 -    Trzeba  powiadomić  Mogensa.  Chcesz,  żebyśmy  zabrały  dzieci  na  dół,  czy  też 

wolisz, żeby przyszedł tu do ciebie? 

Liv  nie  dodała,  że  ojciec  powinien  chyba  przynieść  święconą  wodę  i  księgę  z 

psalmami, doszła do wniosku, że sam o tym pomyśli, kiedy zobaczy stan syna. 

 -  Tak, niech przyjdzie... On... on się na pewno bardzo boi... 

Lecz  Mogens  tylko  się  uśmiechał.  Pocałował  żonę  z  pełną  szacunku  czułością  i 

przysiadłszy  na  brzeżku  krzesła  przy  jej  łóżku,  z  całych  sił  starał  się  zachować  kamienną 

twarz. Przecież on, stary człowiek, nie może się tu rozpłakać! Przecież już wcześniej urodziło 

mu  się  dziecko,  wprawdzie  dzień  przyjścia  na  świat  Marii  Cecilii  zagubił  mu  się  gdzieś  w 

pamięci,  świadom  był  jednak,  że  widział  już  kiedyś  maleńką,  żałosną  istotkę,  którą  sam 

spłodził. 

Oboje  małżonkowie  myśleli  o  tym  samym,  lecz  żadne  z  nich  nie  chciało  być 

pierwszym, które nazwie lęk słowami. 

Wśród radości, że mają taką zdrową, silną córkę, czaił się smutek. 

Nie wiedzieli, jak długo będzie im dane zatrzymać syna. 

Spał  teraz  w  ramionach  matki,  drobne  ptasie  ciałko  momentami  drgało.  Nie  chciał 

przyssać się do piersi i nawet podczas snu z jednego oka spływały kropelki krwawego płynu. 

Hoża dziewczynka natychmiast posiliła się siarą, już obficie płynącą z piersi Marii, i 

zasnęła, niemal pochrapując w kołysce przy małżeńskim łożu rodziców. 

 -  Musimy podziękować Bogu za ten dar... 

 -  Dlaczego? Widzisz przecież, że niedługo zażąda jego zwrotu? 

Mogens wolno pokręcił głową. 

 -    Mario,  wiem,  że  chłopiec  jest  słabowity  i  że  być  może  nie  dane  mu  będzie 

dorosnąć. Ale tak już bywa, nie mogę winić za to Pana. Mimo wszystko zatroszczył się o to, 

bym mógł zatrzymać zarówno ciebie, ukochana, jak i piękną córkę, którą mi urodziłaś. 

Maria odwróciła twarz, nie mogła pogodzić się z tak prostym rozumowaniem. 

Spojrzawszy  jednak  ponownie  na  męża,  spostrzegła  łzy  błyszczące  w  kącikach  jego 

oczu. 

Wyciągnął  do  niej  ręce,  chciał  wziąć  syna  w  objęcia.  Maria  podała  mu  dziecko,  a 

potem  patrzyła,  jak  ojciec  gładzi  chudziutkie  policzki,  pieści  delikatne  rączki,  pokryte 

paskudnymi plamkami. 

Dziecko nagle zakasłało, maleńkie ciałko całe się napięło. 

background image

Mogens ostrożnie zaniósł je do naczynia z wodą, które Tulva dyskretnie ustawiła pod 

ś

cianą. 

 -   Chrzczę ciebie, mego jedynego syna, Johannes Mogens Peter Marius, w imię Ojca 

i Syna, i Ducha Świętego. Niech Bóg ma cię w Swej opiece i zbawi twą duszę... 

Maria  nie  słuchała  dłużej,  w  uszach  jej  szumiało,  widziała  jedynie  buzię  dziecka,  w 

łagodnym wieczornym świetle tak niebezpiecznie siną. 

Mogens jak najdelikatniej otarł wodę z główki synka, widać było wyraźne pulsowanie 

w miękkim ciemiączku. 

Chłopiec  wcale  się  nie  uspokajał,  kaszlał  świszczące  Maria  z  krzykiem  zauważyła 

strumyczek krwi, sączący się także z ust dziecka. 

Poderwała się z łóżka, nie zważając na ból wywołany  gwałtownym ruchem, i rzuciła 

ku mężowi, stojącemu bezradnie z konającym dzieckiem w ramionach. 

 -   Nie! On nie może umrzeć! Pomóż mi, Mogensie, spraw, aby z nami został! 

Oboje jednak zdawali sobie sprawę, że nic nie da się zrobić. 

Przez  ciągnące  się  w  nieskończoność  sekundy  stali  tak  przytuleni  do  siebie,  Maria 

obejmowała męża z dzieckiem na rękach. 

Jak  we  śnie  patrzyli  na  synka,  walczącego  o  ostatni  oddech.  Otworzył  oczy  i  utkwił 

spojrzenie w twarzach rodziców, jak gdyby chciał się z nimi pożegnać. 

Później maleńkie ciałko całkiem zwiędło, widać było, że wszelki ból ustąpił. 

Czy to możliwe, by się uśmiechał? 

W każdym razie dziecko spoczywało w ramionach ojca pełne spokoju i piękniejsze niż 

kiedykolwiek. 

Maria załkała. 

 -  Żegnaj, maleńki przyjacielu. Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć  -  rzekł Mogens 

zaskakująco pewnym głosem.  -  Pocałuj go na pożegnanie, najmilsza. Oszczędzono mu życia 

na tym grzesznym świecie, przybył tylko, by się z nami przywitać, i zaraz Bóg wezwał go do 

wiecznego Raju  -  dodał szeptem. 

I Maria usłuchała męża, a później pozwoliła mu zabrać zmarłe dziecko. Wiedziała, że 

Mogens  na  pewno  znajdzie  piękne  miejsce  wiecznego  spoczynku  dla  swego  być  może 

jedynego  syna.  Pastor  był  starym  człowiekiem,  nie  wiadomo,  czy  zdoła  spłodzić  więcej 

dzieci. 

Zdawała sobie sprawę, że jego żałoba jest równie silna jak jej własna, chociaż pustka 

w sercu groziła, że całkiem ją przytłoczy. 

background image

Zostawszy  sama  z  uśpioną  córeczką,  pozwoliła  łzom  popłynąć  swobodnie,  by 

oczyściły  jej  duszę  po  tragicznych  narodzinach.  Delikatnie  pogłaskała  silną  dziewczynkę  po 

głowie, czując ogromną radość, że pozwolono jej zatrzymać przynajmniej ją. 

Wiedziała, że ma przed sobą trudne dni, że wspomnienie maleńkiego synka pozostanie 

w niej na zawsze. Na własne oczy widziała symptomy jego choroby i zdawała sobie sprawę, 

ż

e całe jego życie przesycone byłoby bólem. 

 -    Spij  spokojnie,  kochanie,  mama  nad  tobą  czuwa...  Nie  bardzo  wiedziała,  czy 

skierowała  te  słowa  do  synka,  czy  do  córeczki,  ale  odgłosy  wydawane  przez  uśpionego 

noworodka  wzruszyły  ją.  Pierwsze  mgnienie  macierzyńskiego  szczęścia  zdołało  niemal 

przesłonić wstrząs i żal. 

 -   Damy sobie radę, moja maleńka  -  pocieszała córeczkę i samą siebie. 

I  dręczona  najczarniejszymi  wyrzutami  sumienia  przyłapała  się  na  przelotnym 

marzeniu, aby dziecko odziedziczyło raczej rysy po czarnowłosym ojcu, by nosek zaznaczony 

był wyraźniej, a oczy ciemniejsze... 

Dziecko Randara... Jak by wyglądało? 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Maria  i  Mogens  ułożyli  swoje  dziecko  w  wykładanej  jedwabiem  żelaznej  trumnie 

najlepszego gatunku. Maria owinęła synka ciepło w koce z barwionej wełny i wsunęła jeszcze 

do środka maleńkie haftowane sakiewki z aromatycznymi ziołami. 

Po zamknięciu wieko zabito solidnymi żelaznymi nitami. 

Mogens  zaniósł  trumienkę  do  krypty  pod  kościołem,  którą  wybrał  na  miejsce 

wiecznego spoczynku dla swego maleńkiego synka. W otoczeniu pięciu czy sześciu trumien z 

ziemskimi  szczątkami  najzacniejszych  mieszkańców  wioski  malutka  dziecięca  trumienka 

sprawiała  wrażenie  jeszcze  mniejszej  i  wyglądała  wręcz  żałośnie.  Mogens  własnoręcznie 

wymurował  wokół  niej  ściany  z  białego  kamienia.  W  ten  sposób  pozostawała  prawie 

niewidoczna, chyba że ktoś przechyliłby się przez mur i zajrzał do ciasnego pomieszczenia od 

góry. 

Za  każdym  razem,  gdy  będzie  szedł  tajemnym  korytarzem,  zatrzyma  się  na  moment 

przy grobie i wspomni małego syna. 

Ż

ycie  jednak  płynęło  swoim  nurtem.  Obowiązki  na  probostwie  były  liczne  i  ciężkie. 

Maria  zatrudniła  jeszcze  jedną  dziewczynę  poza  Solveig,  zachwyconą  swoim  prędkim 

awansem.  Obie  służące  dobrze  się  ze  sobą  zgadzały  i  zajmowały  wszystkim  co  trzeba  w 

gospodarstwie. Sprzątały, piekły, doiły krowy, opiekowały się owcami, troszczyły o spiżarnię 

i spichlerz z ziarnem. Sprawiały wrażenie szczerych i chętnych do pracy, Marii do tej pory nie 

przysparzały zmartwień. I ona jako gospodyni miała pewne obowiązki, lecz większość czasu 

poświęcała stale rozwijającej się lecznicy. 

Z początku na równinie powyżej kościoła postawiono prostą, dwuizbową chatę. Zimą 

jednak  przekonano  się,  że  dom  należy  wzmocnić,  uszczelnić,  a  także  rozbudować.  Prace 

dobiegały teraz końca, obok starego stanął nowy budynek. Maria sama go zaprojektowała, a 

nie znając się wprawdzie na budowie domów, wpadła także na kilka oryginalnych pomysłów, 

do których doświadczeni stolarze i cieśle podeszli z dużą rezerwą. 

Nowy budynek miał dwa poziomy. Na piętrze znalazło się miejsce na składzik, a dwa 

przestronne  pomieszczenia  obito  pachnącymi  deskami  z  sosny.  Tam  Maria  umieściła  wiele 

pięknych sprzętów z salonu plebanii, tych, na które sama nie mogła patrzeć. Matka natomiast 

cieszyła się nimi jak dziecko. W nowej izbie Liv całą ścianę pokrywał ślicznie tkany gobelin. 

Miedziany,  wypolerowany  do  połysku  imbryk  wisiał  nad  paleniskiem,  o  którym  pomyślano 

także  na  górze.  Stały  tu  solidne  krzesła  z  poduszkami  i  obiciami  rzadko  widywanymi  w 

background image

zapadłych  wioskach.  A  wielka  duma  pastorowej,  angielskie  talerze,  służyły  za  ozdobę  nad 

łóżkiem  Liv.  Przeniesiono  tu  także  koszyk  z  wyszywaniem  i  Liv,  ku  swemu  wielkiemu 

zdumieniu,  znalazła  dużą  radość  w  haftowaniu  drobniutkich  ściegów  barwioną  wełnianą 

włóczką. 

Strome schody z izby wiodły prosto w dół do sieni, w której wszyscy musieli ściągać 

brudne buty przed wejściem do szpitalika. 

Na środku dużej sali na  dole stanął murowany komin, pod którym paliło się z trzech 

stron. Dobrze grzał, cegły gromadziły ciepło w zupełnie inny sposób niż w starych otwartych 

paleniskach. 

Marii spodobały się piece z kominem, które coraz częściej budowano w zagrodach, ale 

nie  poprzestała  na  tym:  na  umieszczonym  centralnie  piecu  można  było  też  gotować.  W 

szpitaliku bowiem zużywano dużo wody. 

Wokół  pieca  dwoma  rzędami  ułożono  grube  sienniki,  pozostawiając  między  nimi 

jedynie  wąziutkie  przejścia.  Pod  ścianami  ulokowano  cztery  proste  szafy  na  lekarstwa  i 

narzędzia. 

A  na  kominie,  zawsze  przyjemnie  ciepłym,  Maria  zawiesiła  przewiewne  półki  z 

drewna do suszenia świeżych ziół. 

Wypróbowała zarówno stare, jak i nowe przepisy i teraz z dumą mogła się pochwalić 

zbiorem  rozmaitych  maści,  roztworów,  mieszanek  na  napary  i  wywarów,  których  nie  miał 

nikt inny. 

Swoich  receptur  strzegła  niczym  tajemnicy  państwowej,  ale  lekarstwa  rozdawała 

hojnie, także tym, których nie stać było na to, by za nie zapłacić. Biedacy jednak, gdy tylko 

mogli,  odwdzięczali  się  za  leczenie,  pracując  dla  niej  przez  kilka  dni  albo  tygodni.  Tak  oto 

Maria  zdobywała  pomoc  przy  praniu  koców,  rąbaniu  drew,  czyszczeniu  ziół  czy  prostszych 

zabiegach pielęgnacyjnych. 

W  zamkniętej  szafce  na  ścianie  wisiało  wiele  niezwykłych  urządzeń  i  instrumentów. 

Niektóre  Maria  skonstruowała  sama,  inne  wykonano  według  rysunków  w  księgach 

medycznych,  zgromadzonych  przez  pastora  w  bibliotece.  Niejeden  człowiek  chodził  w  jej 

specjalnym  pasie  przepuklinowym,  wynalazku,  który,  jak  się  okazało,  doskonale 

funkcjonował,  bo  przynosił  ulgę  w  bólach  i  umożliwiał  choremu  wypełnianie  codziennych 

obowiązków. 

Wśród najbardziej nieprzyjemnych przyborów znajdowało się żelazo do przyżegania. 

Rozżarzano  je  w  ogniu  i  przykładano  do  większych  ran  w  celu  przypalenia  ciała  i 

zahamowania  krwotoku.  Maria  pamiętała,  że  Jorand  także  miał  podobne  narzędzie.  Swego 

background image

czasu posługiwał się nim z wielką zręcznością, by nie dopuścić do śmierci z upływu krwi na 

przykład złodzieja, którego skazano jedynie na obcięcie ręki albo palców. 

Maria  nigdy  jeszcze  owego  żelaza  nie  używała,  wiedziała  jednak,  że  przy  ciężkich 

przypadkach gangreny będzie musiała liczyć się z przeprowadzeniem amputacji. 

Inne narzędzie leżało ukryte w głębi szafki. Składało się ono z dwóch dużych łyżek, w 

trzonkach  obydwu  mniej  więcej  w  połowie  wywiercony  był  otwór.  Łyżki  miały  staranne 

zaokrąglone  brzegi  i  były  nasmarowane  tłuszczem.  Używano  ich  podczas  porodu,  kiedy 

dziecko  nie  mogło  się  wydostać.  Maria  zdawała  sobie  sprawę,  że  jest  to  dość  niecodzienny 

zabieg,  wiedziała  też,  że  niektórym  ludziom  bardzo  się  nie  podoba  takie  ingerowanie  w 

porządek ustalony przez naturę. Ale kiedy śmierć groziła i matce, i dziecku, czyż nie powinna 

wykorzystać wszelkich środków, jakimi dysponowała? 

Dotychczas użyła narzędzia dwukrotnie. Wątpiła, by któryś z tych porodów zakończył 

się szczęśliwie, gdyby nie zastosowała swojej metody. 

Miała  także  przyrządy  do  upuszczania  krwi,  ale  nie  lubiła  się  nimi  posługiwać. 

Znajdowali  się  jednak  pacjenci  nalegający  na  taką  kurację,  słyszeli  gdzieś  o  wspaniałych 

rezultatach, jakie przynosiła, i koniecznie chcieli spróbować. Jeśli byli dość silni i nie cierpieli 

na  zanadto  skomplikowane  schorzenia,  Maria  spełniała  zwykle  ich  życzenie.  W  wielu 

przypadkach sama się przekonywała, że kuracja  odnosi skutek, chorzy dziękowali, kłaniając 

się w pas, i czuli się od razu silniejsi. 

Zestaw  cieniutkich  żelaznych  igieł  i  szpulkę  jedwabnych  nici  przysłano  jej  dzięki 

jednemu  ze  znajomych  Mogensa.  Tymi  nićmi  Maria  zszywała  małe  i  duże  rany,  prawie  nie 

znać potem było blizn. 

Miała  także  w  lecznicy  płótno  do  okładów  i  bandaże,  zwoje  wełny  i  lnianego  płótna 

do wkładania w większe krwawiące rany. 

No  i  okorowane  gałęzie  ze  skomplikowanymi  umocnieniami,  przygotowane  na 

wypadek, gdyby zgłosił się ktoś ze złamaną nogą czy ręką. 

Marii  nie  bardzo  się  podobała  chirurgiczna  strona  jej  zajęcia,  ale  prędko  musiała  się 

nauczyć  ratować  ludzi  przy  poważniejszych  zranieniach  i  groźnych  krwotokach.  Czytała 

księgi Mogensa, robiąc z nich notatki, i wkrótce sporządziła swój własny podręcznik, zawie-

rający  wskazówki  dotyczące  pierwszej  pomocy  w  poszczególnych  przypadkach.  Wszystko 

zapisywała w wielkiej księdze, którą kiedyś dostała od Mogensa. 

W książce noszącej tytuł Contantis Liber Pantegni znalazła szczegółowy opis operacji 

wycinania kamieni, a kiedy zgłosił się do niej pewien starszy chałupnik z Nes, uskarżający się 

na  takie  właśnie  dolegliwości,  uznała  za  słuszne  użycie  noża.  Mężczyzna  miał  kłopoty  z 

background image

oddawaniem  moczu,  zawstydzony  pozwolił  jej  obmacać  twarde  grudki,  które  się  zebrały  w 

intymnym miejscu. 

Maria przez skórę zsunęła grudki razem i podwiązała je zarówno od góry, jak od dołu. 

Wystarczyło  jedno  cięcie  wzdłuż  i  kamyki  można  było  wyzbierać.  Mężczyzna  nawet  nie 

jęknął, kiedy wylała olej na ranę, a na koniec założyła opatrunek. Chory już po dwóch dniach 

mógł  normalnie  oddawać  mocz,  gotów  był  tańczyć  przed  Marią,  taką  odczuł  ulgę.  Dała  mu 

też  wywar  z  janowca,  mniszka,  liści  malin  i  krwawnika,  który  miał  oczyścić  uszkodzone 

organy i zapobiec tworzeniu się nowych kamieni. Od tej pory w każdy poniedziałkowy ranek 

na  jej  schodach  leżał  pęczek  najładniejszych  gałązek  jałowca.  Takie  było  podziękowanie 

szczęśliwego  pacjenta,  Maria  bowiem  wspomniała  przy  nim,  że  jałowcowe  gałązki  dają 

najlepsze ciepło i dym potrzebny do suszenia delikatniejszych ziół. 

W  innej  księdze  Maria  wyczytała  o  leczniczym  działaniu  kąpieli.  Postanowiła  to 

wypróbować,  napotkała  jednak  zdecydowany  opór  wśród  pacjentów.  Co  dobrego  może 

przynieść  zanurzanie  ciała  w  gorącej  wodzie?  Większość  gwałtownie  protestowała, 

powołując  się  na  przekazane  przez  przodków  jasno  sformułowane  ostrzeżenia  przed  zbyt 

częstą  kąpielą  i  myciem  całego  ciała.  Od  tego  człowiek  mięknie,  robi  się  słabszy  i  bardziej 

podatny na wszelkie zarazy. 

Ale  Maria  mimo  wszystko  i  tak  wielu  zdołała  przekonać.  Nieduża  łaźnia  na 

probostwie,  przez  wiele  lat  nie  używana  i  popadająca  tylko  w  ruinę,  znów  zaczęła  być 

wykorzystywana.  Budyneczek  nad  strumieniem  wzniesiono  zapewne  przed  paroma 

stuleciami, ale grube ściany solidnie wymurowano z kamienia i wystarczyło je tylko oczyścić 

z mchu, by móc rozpalić ogień na umieszczonym na środku palenisku. 

Zaletą  tego  eksperymentu  był  fakt,  że  sama  Maria  odkryła  radość  płynącą  z 

regularnych  kąpieli  w  łaźni,  właściwie  wręcz  uzależniła  się  od  cotygodniowych  chwil  w 

rozgrzanej, wilgotnej saunie. Lubiła, kiedy pot razem z brudem spływał z ciała, które później 

namaszczała wonnymi olejkami. Cudowne! 

Ostatnio  nie  śmiała  jednak  odwiedzać  łaźni,  z  rosnącym  brzuchem  czuła  się  nie 

najlepiej,  oddychała  ciężko,  kiedy  w  czasie  letniego  przesilenia  temperatura  zaczęła  się 

podnosić. Wolała kąpać się w fiordzie, którego woda przyjemnie chłodziła przegrzane ciało. 

Ale kosiarze gapili się wielkimi oczami na widok pani pastorowej, zanurzającej się w wodzie 

w pełnym ubraniu i pluskającej jak dziecko. 

Takie  zachowanie  nie  przystoi  dorosłym,  a  już  na  pewno  nie  ciężarnym  żonom 

pastora! 

background image

Wikary  także  znów  zażądał  rozmowy  z  Mogensem  na  osobności,  przyprawiając 

starszego duchownego o rumieniec z braku kontrargumentów. 

Maria  musiała  w  końcu  obiecać,  że  będzie  dyskretniej  zażywać  swoich  kąpieli, 

najlepiej  nocą,  kiedy  zmrok  dobrze  ją  ukryje...  Skorzystała  jednak  z  okazji  i  pławiła  się  bez 

ciężkiej, długiej sukni. Bawiła ją nawet myśl, że ktoś mógłby ją tak zobaczyć i donieść o tym 

Mogensowi. 

Teraz jednak została matką. 

Czy mogła pozwolić sobie na podobne dziewczęce wybryki? 

Zresztą,  wszystko  jedno.  Bolesne  przeżycia  po  porodzie  i  utracie  synka  wciąż  tkwiły 

w niej głęboko, zabijając wszelką beztroskę i wesołość. 

Upływały  tygodnie,  a  Maria,  choć  zniecierpliwiona,  wciąż  leżała  w  łóżku,  jak 

nakazywał  obyczaj,  przyjmując  odwiedziny  z  bliska  i  daleka.  Goście  przynosili  podarki  dla 

córeczki, głośno wychwalając jej siłę i zdrowie. 

 -    Następnym  razem  na  pewno  będzie  syn    -    pocieszali,  uważając,  że  powinna  się 

cieszyć  z  prędkiej  śmierci  chłopczyka.  Nie  zdążyła  przecież  go  pokochać,  czy  nie  byłoby 

gorzej, gdyby umarł za kilka lat? 

Maria  w  sercu  boleśnie  opłakiwała  synka,  ale  brała  się  w  garść,  nie  pokazując,  jak 

głęboko  ją  ranią  podobne  uwagi.  Czy  tylko  ona  tak  bolała  nad  utratą  nowo  narodzonego 

dziecka?  Większość  kobiet  nigdy  nie  mówiła  o  maleństwach,  które  nie  przeżyły,  chociaż  co 

najmniej połowa z nich była więcej razy brzemienna niż miała dzieci. 

A  przecież  kobiety  były  najwierniejszymi  pacjentkami  Marii.  Zwracały  się  do  niej  z 

wszelkimi  kobiecymi  przypadłościami,  przyprowadzały  dzieci,  pokaleczone  lub  cierpiące  na 

nieznaną chorobę. 

Niewiasty prosiły także o rady na niedomagania mężów, niejedną Maria wyprawiła z 

mieszanką storczyka plamistego, siemienia lnianego i gałki muszkatołowej. Napar z tych ziół 

miał przywrócić mężczyźnie młodzieńczą siłę i witalność. 

Dobrze,  że  nie  musiała  tego  samego  specyfiku  podawać  Mogensowi,  tak  często 

niepokojącemu się swymi małżeńskimi powinnościami. Maria zawsze podtrzymywała  go na 

duchu, szeptała do ucha czułe słowa, wiedząc, że gra toczy się o jego męską dumę. 

Bez  trudu  przychodziło  jej  znajdowanie  przyjemności  w  czułości  i  oszałamiającym 

poczuciu władzy, jakie dawał jej akt. Lubiła patrzeć na szalejącego na jej punkcie męża, gdy 

w równych odstępach czasu wpuszczała go na swoją połowę małżeńskiego łoża. 

background image

Mogens, dopóki nosiła jego dzieci pod sercem, trzymał się od niej na pełen szacunku 

dystans,  lecz  teraz,  niemal  sześć  tygodni  po  porodzie,  jego  uściski  na  dobranoc  stawały  się 

coraz bardziej namiętne. 

Maria  natomiast  wciąż  czuła  się  odrętwiała  i  wypalona,  nawet  zajmując  się  śliczną 

córeczką  nie  uśmiechała  się,  nie  śmiała  jak  przedtem.  Ból  wywołany  stratą,  jakiej  doznała, 

odezwał  się  teraz  jakby  z  podwójną  mocą.  Tęsknota  za  Randarem  mieszała  się  z 

rozgoryczeniem,  wywołanym  śmiercią  synka  i  niczym  szara,  nieprzenikniona  chmura 

przesłaniała wszystko, co w życiu jasne i dobre. 

Kiedy rozwieje ją wiatr? 

Lato przeszło w jesień i znów zima zagroziła przejęciem władzy nad światem. Ciepła 

pora  roku  zawsze  wydawała  się  taka  krótka!  Tego  lata  jednak  dobrze  zaznajomiona  z 

deszczem  wioska  zaznała  wielu  suchych,  słonecznych  dni.  Nigdy  jeszcze  chyba  siano  tak 

dobrze nie wyschło!  Za  to zboże na polach było  wystrzępione i zbrązowiałe, dając zaledwie 

dwa  razy  tyle  ziarna,  ile  wysiano.  Zima  zapowiadała  się  chuda,  trzeba  będzie  mieszać 

drogocenną mąkę z korą i celulozą, jakoś chyba wystarczy do następnej wiosny. 

Maria,  gdy  tylko  jako  tako  przyszła  do  siebie  po  ciąży  i  porodzie,  rzuciła  się  w  wir 

coraz liczniejszych obowiązków. 

Przez  cały  dzień  pracowała,  mając  przy  sobie  dziecko  w  kołysce,  a  gdy  tylko  mała 

zasnęła,  przewinięta  i  nakarmiona,  wyrywała  się  do  szpitalika,  gdzie  nigdy  nie  brakowało 

zajęcia. Jeśli zdarzało się, że akurat nie było chorych, pomagała Liv w ogrodzie z ziołami. We 

wrześniu przypadało zbieranie ziół, czyszczenie nasion i przygotowywanie grządek. 

Któregoś  razu  matka  niepewnie  wydusiła  prośbę  o  to,  by  Maria  towarzyszyła  jej  w 

bardzo szczególnej wyprawie: 

Liv chciała odwiedzić Bergaheim. 

Twierdziła, że pragnie odszukać ziołowy ogród swej matki, nieduże poletko, które tak 

dobrze pamiętała. Rosły tam zioła, jakich Liv od tamtej pory nigdzie nie widziała, niezwykle 

silnie i skutecznie działające na rozmaite dolegliwości... 

Maria  domyślała  się,  że  powrót  na  Bergaheim  może  wcale  nie  być  taki  łatwy. 

Wspomnienia matki z domu jej dzieciństwa w jednej chwili wydawały się jasne i beztroskie, 

ale już w następnej Liv zamykała się i nie chciała o niczym mówić. 

Co się tam właściwie wydarzyło? 

Rzecz naturalna, że tragiczny wypadek, w którym zginęli jej rodzice i brat, pozostawił 

ś

lady. Ale kryło się za tym coś jeszcze, Maria nie umiała odgadnąć, co. Może matka kiedyś to 

wyjawi? Czyżby miało to związek z jej ojcem? 

background image

Nie,  z  tego,  co  rozumiała,  Liv  przez  cały  czas  od  śmierci  rodziców  do  urodzenia  jej, 

Marii, mieszkała  u Tulvy. Maria zaczęła się przyglądać mężczyznom w odpowiednim wieku, 

któryś z mieszkańców wioski mógł być przecież jej ojcem. 

Bacznie  obserwowała  matkę,  kiedy  spotykały  się  z  jakimś  nowym  mężczyzną,  by 

odkryć jej ewentualne reakcje. Nigdy jednak nie ujrzała w oczach Liv nic, co wskazywałoby, 

ż

e łączą ją z nieznajomym szczególne wspomnienia. 

Tajemnica. Właściwie to bardzo irytujące nie wiedzieć, kim jest czy był własny ojciec, 

doszła do wniosku Maria. 

Może powinna to zbadać? 

Dobrze pamiętała dzień, kiedy zakradła się, by zajrzeć do księgi parafialnej, podczas 

gdy Mogens był przekonany, że ona studiuje łacińskie czasowniki. 

Niczego  jednak  nie  znalazła,  w  księdze  brakowało  zapisów z  odpowiedniego  okresu. 

Ale coś przecież Mogens musiał wiedzieć, chociaż nie została nawet ochrzczona. 

Dziś wieczorem go o to zapyta. 

Nie odmówi jej, wszak ma prawo znać imię rodzonego dziadka ich córki. 

Maleńka  Sunniva  Magdalena  Mariadatter  Skanke  stała  się  oczkiem  w  głowie 

Mogensa.  Jak  wspaniale  dla  małego  dziecka  doświadczać  takiej  pełnej,  bezinteresownej 

ojcowskiej miłości! 

Marię  ogromnie  cieszył  widok  męża  baraszkującego  na  łóżku  z  roześmianą, 

gaworzącą  córeczką  w  objęciach.  Maleńka  miała  już  blisko  trzy  miesiące  i  była  czarującą 

panienką  z  okrągłymi,  rumianymi  policzkami  i  coraz  gęściejszymi  włoskami.  Oczy  miała 

szaroniebieskie jak ojciec, bez dziwnych ciemnych plamek pojawiających się w oczach matki, 

szczególnie w chwilach zagniewania. Złotych włosów po Marii córka także nie odziedziczyła, 

w  głębi  ducha  Maria  przyznawała  nawet,  że  dziecko  nie  zapowiada  się  wcale  na  wielką 

piękność. 

Ale  dało  się  zauważyć,  że  dziewczynka  wyrośnie  na  uroczą,  zdecydowaną  i 

nieprawdopodobnie upartą osóbkę, tak jak jej matka. 

W  chwilach  takich  jak  ta  Maria  czuła  przenikające  ją  na  wskroś  poczucie 

bezpieczeństwa i radości. Nie zdarzały się one często i tym bardziej były cudowne. W takich 

chwilach  nawet  imię  Randara  gdzieś  się  zamazywało,  a  tęsknota  łagodniała  i  Maria  mogła 

swobodnie oddychać. 

background image

ROZDZIAŁ IX 

Gabinet  pastora  zdawał  się  jakby  zapraszać  swoją  przytulnością,  intrygującym 

nastrojem.  Mogens  również  najlepiej  czuł  się  właśnie  tutaj,  Maria  zrozumiała  to  już  dawno. 

Ż

adne  z  nich  nie  umiało  na  dobre  zadomowić  się  w  saloniku,  choć  usunięto  z  niego 

najbardziej  drażniące  przedmioty.  Okna,  z  których  poprzednia  pastorowa  była  taka  dumna, 

wpuszczały do środka zimne, osobliwe światło. 

Nie,  w  gabinecie  było  znacznie  przyjemniej.  Okna  miały  tu  szyby  gorszej  jakości, 

grubsze,  mniej  przejrzyste.  Ciężkie  aksamitne  zasłony  zwykle  pozostawały  zaciągnięte,  jak 

gdyby odgradzając pomieszczenie od świata. 

Maria  przez  całą  jesień  i  zimę  paliła  tu  ogień  w  kominku,  przyniosła  też  kociołek  i 

kilka  kubków,  a  na  półce  nad  kominkiem  stały  pojemniczki  z  gotowymi  kwiatowymi 

mieszankami. Często wieczorami zaparzała herbatki. Mogens także chętnie tu przychodził na 

kubek  ciepłego  napoju  przed  udaniem  się  na  spoczynek.  Lubił  poczuć  się  tak  wytwornie, 

podobał  mu  się  kontrast  popijania  tak  wyrafinowanych  napojów  wraz  z  ukochaną, 

wywodzącą się z prostego ludu żoną. A ona parzyła uzdrawiające krople na długo przedtem, 

zanim zaczęto je serwować w najznakomitszych salonach w kraju! 

Wieczory  w  bibliotece  przybliżały  ich  do  siebie.  Czas  upływał  obojgu  na  setkach 

zajęć, Mogens niemal co dnia wyprawiał się gdzieś powozem bądź saniami, by porozmawiać 

z  ludźmi  lub  wypełniać  swe  duszpasterskie  obowiązki.  Pastora  wzywano  do  konających  i 

zmarłych,  czasami  do  porodów,  gdy  umawiano  małżeństwo  lub  też  po  prostu,  gdy  ktoś 

potrzebował  rady  albo  świadka  przy  transakcji.  Regularnie  spotykał  się  z  najpierwszymi 

mieszkańcami  wioski,  rozprawiali  przy  uroczyście  nakrytych  stołach,  rozsądzali  trudne 

sprawy, rozpatrywali spory zaistniałe między mieszkańcami parafii. 

Mogens czuł się trochę obco wśród wszystkich kochających władzę panów, ale stroił 

się  w  najlepsze  ubranie  i  we  wszystkich  szczegółach  stosował  się  do  przyjętych  przez  nich 

form zachowania i wyznaczonych zasad etykiety. I uśmiechem tylko odpowiadał, kiedy kpili, 

ż

e tak mu się spieszy, bo odmawiał wypicia z nimi kielicha, przedkładał bowiem nad to aro-

matyczne herbatki żony. 

Zdarzało się, że wieczory wypełniały jej pytania, jego odpowiedzi. 

Maria  stale  dużo  czytała,  w  każdej  wolnej  chwili  wtykała  nos  w  książki.  Pilnie 

sporządzała  notatki,  zapełniła  już  ponad  połowę  oprawnej  w  czerwoną  skórę  księgi 

własnoręcznie zanotowanymi przepisami, ważnymi informacjami i wiadomościami. 

background image

Wspaniała księga stała się jej osobistym pamiętnikiem, a jednocześnie podręcznikiem 

medycznym, napisanym prostym, codziennym, wręcz mówionym językiem. 

Mogens  lubił  zadawać  żonie  pytania,  rzucać  wyzwania,  zmuszać,  by  szczegółowo 

relacjonowała  mu  przeczytane  książki.  Coraz  częściej  to  ona  musiała  mu  coś  wyjaśniać, 

zwłaszcza gdy poruszali kwestie związane z medycyną i nowoczesnymi sposobami leczenia. 

Tak  jak  i  ona,  Mogens  ciekaw  był  wszystkiego,  co  dzieje  się  w  wielkim  świecie, 

podtrzymywał  swe  dawne  kontakty,  a  raz  do  roku  przysyłano  mu  z  Kopenhagi  wielką 

skrzynię  nowych  książek.  Znalazł  się  wśród  nich  francuski  traktat  o  położnictwie,  nowe 

podręczniki  anatomii  ludzkiego  ciała  z  Danii  i  Niemiec,  a  także  angielskie  studium  chorób 

umysłu. Niektóre z pism tłumaczył sam, inne pewien mieszkający w Christianii kolega, który 

miał matkę Niemkę i za niewielkim wynagrodzeniem podejmował się takiej pracy. 

A  Maria  wprost  drżała  z  napięcia  za  każdym  razem,  gdy  dawał  jej  coś  nowego, 

interesującego  do  czytania.  Wciąż  jeszcze  najbardziej  zakazane  z  książkowych  skarbów 

trzymał zamknięte w swojej bibliotece. Nigdy nie pokazał jej księgi Sefraniusa, a także kilku 

innych  podobnych  dzieł.  Gruby  ilustrowany  tom,  zarekwirowany  niegdyś  zbuntowanemu 

kupcowi, także trzymał w ukrycia Księga pełna była szkiców i kolorowych obrazków ludzi w 

najbardziej zdumiewających pozycjach igraszek łóżkowych. Wstydził się radości, jaką wciąż 

sprawiało mu przeglądanie tego zakazanego, pochodzącego z Niemiec dzieła. 

Jemu, żonatemu z kobietą, której wszyscy mu zazdroszczą! 

Po  porodzie  niezbyt  często  garnęli  się  do  siebie,  teraz  jednak  mała  Sunniva  niedługo 

kończyła już pół roku, nie mieli więc czym tłumaczyć swego celibatu. 

Mogens  pragnął  zbliżenia,  wiedział  jednak,  że  żonie  po  porodzie  wciąż  przysparzała 

cierpień niezaleczona rana. Nie miał przy tym na myśli żadnych fizycznych dolegliwości. 

Marii  całkowicie  wystarczało  ucałowanie  kochanego  męża  na  dobranoc  i  delikatne 

głaskanie  po  głowie  i  plecach,  póki  nie  usnął  z  uśmiechem  zadowolenia  na  ustach.  Nie 

pożądała go, nigdy nie czuła przy nim, by ciało płonęło jej tak, jak wiedziała, że potrafi. Po-

godziła się z tym, cieszyła, że Mogens przeżywa z nią najwyraźniej namiętność swego życia. 

Zdarzało  się  jednak,  że  leżała  z  dłońmi  rozgrzanymi  od  kontaktu  z  jego  ciałem, 

ogarnięta nieokreśloną tęsknotą. Usta jej nigdy więcej już nie formułowały imienia Randara, 

ale  ukochany  żył  przy  niej  każdego  dnia.  Nie  potrafiła  nawet  poczuć  własnego  zapachu  bez 

myślenia o nim, tak mocno wciąż w niej tkwił. 

I  za  każdym  razem,  czesząc  niezwykle  z  czasem  długie,  puszyste  włoski  córeczki, 

zastanawiała się, czy dziecko Randara odziedziczyłoby po nim sztywną, ciemną grzywę. 

background image

Jedynie  w  chwilach  spędzonych  z  Mogensem  w  zaciszu  biblioteki,  ich  wspólnym 

ś

wiecie, potrafiła całkiem zapomnieć o Randarze. W tym pokoju on nie istniał. Tutaj, wśród 

ksiąg  i  pism  pełnych  prastarej  wiedzy,  Maria  stawała  się  inną,  pozbawioną  płci  istotą, 

pozwalającą, by kierowała nią ciekawość i żądza poznania. 

 -      Mario,  stale  mi  imponujesz.  Nie  istnieją  chyba  granice  wiedzy,  jaką  potrafisz 

pochłonąć.  Nigdy  nie  spotkałem  kobiety  obdarzonej  takimi  możliwościami  umysłu.  I  w 

dodatku jesteś moja! 

 -      No,  ale  kto  poza  tobą  zaakceptowałby  moje  zainteresowania?  To  ty  byłeś  moim 

nauczycielem i wciąż właśnie ty rozbudzasz moją ciekawość. 

Mogens zapatrzył się przed siebie, odpowiedział już innym tonem: 

 -  Gdybym mógł obudzić w tobie coś jeszcze, moja droga... 

Zrozumiała aluzję. 

 -  Mogensie, mój najdroższy, ojcze mego dziecka! Nie możesz... nie wolno ci... 

 -  To prawda, nie wolno mi tego mówić, nie zasługujesz na to. Tyle dla mnie robisz, 

nigdy  nikt  nie  dał  mi  tyle  radości.  Czasami  jednak...  chwilami...  przykro  mi,  że  nie  potrafię 

odpłacić ci się tym samym... 

Zrozumiała.  Wzruszona  jego  troskliwością  przeszła  przez  pokój  i  swobodnie 

usadowiła mu się na kolanach. 

Jak mała dziewczynka. 

Przez  chwilę  nic  do  siebie  nie  mówili,  lecz  myśli  obojga  powędrowały  tym  samym 

torem. 

Gdybym tylko miała ojca, zastanawiała się Maria. Czy możliwe, że właśnie jego brak 

sprawia,  że  tak  łatwo  przychodzi  mi  przytulanie  tego  starszego  mężczyzny  ze  szczerym 

oddaniem?  Chyba  tak,  bo  burzliwa  miłość,  jaką  odczuwałam  do  Randara,  była  zupełnie 

innego rodzaju. Mogens nigdy, przenigdy nie zdoła obudzić we mnie podobnych tęsknot... 

Ona się do mnie tuli jak dziecko... Czy w głębi ducha takimi właśnie uczuciami mnie 

obdarza, kiedy gładzi moje włosy i ciało? Nie, to niemożliwe, jej pieszczoty nie są wyrazem 

córczynej troski. Ona jest kobietą, a ja mężczyzną. Ale Maria nigdy nie  miała prawdziwego 

ojca, biedactwo, oby się nigdy nie dowiedziała... 

Pukanie  do  drzwi  rozległo  się,  jakby  dochodziło  z  innego  świata  i  w  ogóle  ich  nie 

dotyczyło. 

Solveig  jednak  nie  potrzebowała  wiele  czasu,  by  odłożyć  to,  czym  akurat  się 

zajmowała w kuchni, usłyszeli, że wpuszcza przybysza. 

Wikary. 

background image

2 korytarza dobiegło człapanie stóp w butach na solidnych drewnianych podeszwach. 

Solveig uchyliła drzwi i zapowiedziała nadejście gościa. 

Maria  zeskoczyła  z  kolan  Mogensa,  strzepnęła  pogniecione  spódnice  i  pospiesznie 

spięła  długie  włosy  na  karku.  Mogens  lubił,  jak  rozpuszczała  je  wieczorem:  spływały 

swobodnie, iskrząc się życiem i odbijając blask płonących polan. 

 -  Dobry wieczór, pokój Pański temu domowi  -  poprawnie przywitał się pan Revelin. 

W  szubie  z  lisiej  skóry  zdawał  się  wypełniać  sobą  drzwi.  Miernego  wzrostu,  lubił 

sprawiać wrażenie postawnego i nosił futro już od wczesnej jesieni. 

 -    Chciałem  prosić,  aby  proboszcz  poświęcił  mi  nieco  swego  czasu    -    ciągnął, 

omijając wzrokiem Marię. 

Mogens  zirytował  się  zarówno  tym,  że  im  przeszkodzono,  jak  i  nieuprzejmym 

ignorowaniem żony. 

 -      Późno  przychodzisz,  panie  wikary,  i  bez  umowy!  Ale  skoro  już  tu  jesteś,  masz 

widać ważną sprawę. Siadaj! 

Mogens dyskretnie skubnął suknię żony na znak, by została. 

Maria skorzystała z zachęty, nie bez złośliwego triumfu zasiadła demonstracyjnie przy 

biurku męża i chłodno patrzyła na nieproszonego gościa. 

Nienawiść,  jaką  z  niewiadomego  powodu  żywił  dla  niej  wikary,  przemknęła  przez 

pokój, sprawiając, że i Mogensa przeszedł dreszcz. 

 -      Proboszczu,  przychodzę  z  niezmiernie  ważną  i  osobistą  sprawą.  Rozumiesz,  jak 

sądzę, że nie nadaje się ona dla... dla uszu twej małżonki. 

Mogensowi oczy się zwęziły, sięgnął po fajkę i przygryzł ustnik. 

 -  Ufam jej. Jest moją pomocnicą i rozważam z nią niemal wszystkie sprawy. Proszę 

mówić, panie wikary. 

Pan  Revelin  poczerwieniał  na  twarzy,  chude  palce  zacisnęły  się  w  bardzo  kobiecym 

geście, który wprawił Marię w jeszcze większą irytację. 

 -      Co  widzę?  Czyżby  wikary  się  wahał?  Czyżby  przyszedł  do  mego  domu, 

przeszkodził mnie i mojej żonie, zakłócił moją prywatność i jeszcze się mi sprzeciwiał? 

Mogens nie zdołał ukryć gniewu, domyślał się chyba, z czym po raz kolejny Revelin 

przychodzi. Odezwało się dawne, paskudne uczucie: Czyż nigdy nie dane mu będzie zaznać 

spokoju, poczuć się w pełni bezpiecznie, nie bać się biskupa ani lensmana? Ze złością cedził 

słowa do wyraźnie już zdenerwowanego wikarego: 

 -    Czy  znów,  być  może,  chodzi  o  moją  żonę?  Wikary  kolejny  raz  się  zmówił  z 

największymi  plotkarkami  i  pijakami  z  całej  parafii,  a  teraz  pragnie  przedstawić  ich 

background image

wymysły?  Powinien  wrócić  do  domu  i  prosić  Boga,  by  wygnał  zło  z  jego  serca,  pokornie 

czytać Biblię i przykazania. Zwłaszcza dwa ostatnie, zwłaszcza te dwa! 

Pan  Revelin  słuchał  wstrząśnięty.  Oto  proboszcz  wprost,  głośno  i  wyraźnie,  oskarża 

jego, wikarego, o pożądanie żony i własności swego zwierzchnika. Coś podobnego! 

Taka jednak była prawda, chociaż sam nigdy by się do niej nie przyznał. Wikary nie 

mógł pogodzić się z faktem, że Maria pojawiła się tak prędko i niespodziewanie, pozbawiając 

go wspaniałych widoków na przyszłość. 

Po  śmierci  Mogensa  Maria  odziedziczy  i  zagrodę,  i  dwór.  Uzyska  prawo  do  dwóch 

albo trzech lat łaski i w tym czasie będzie rządzić plebanią według swoich zachcianek,  a on 

zostanie zmuszony do wykonywania całej pracy, dostając w zamian jedynie nędzną pensyjkę 

wikarego.  Później  zaś  wdowa  przeprowadzi  się  na  któreś  z  czterech  gospodarstw,  za-

kupionych  przez  Mogensa  prywatnie.  Stamtąd,  opływając  w  dostatek  i  władzę,  dalej  będzie 

mogła rzucać kłody pod nogi nowemu pastorowi. 

Ludzie darzą tę przeklętą młodą kobietę tak wielkim szacunkiem! Diabelsko urodziwa 

wiedźma  wypełni  kłopotami  całe  jego  życie,  zdołała  już  sięgnąć  swymi  lepkimi  mackami 

nawet  do  jego  umysłu!  Zdarzało  się,  że  budził  się  w  nocy  spocony  i  podniecony,  z  głową 

pełną żywych obrazów jej ciała, i z grzeszną mokrą plamą w łóżku. 

Czarownica, oto czym w istocie jest! 

Dobrze  wiedział,  studiował  wszak  naukę  o  zachowaniu  czarownic.  Opisy  ze  starej 

hiszpańskiej księgi doskonale pasowały do Marii. 

Nieziemsko piękna, i taka przecież była. 

Z diabelską pomocą leczyła chorych, zatrzymywała nawet krew płynącą strumieniem i 

kroiła żywych ludzi! 

Na własne oczy widział ją odprawiającą tajemne rytuały, w księżycowe noce stała po 

pas  zanurzona  w  wodzie.  Podniecenie,  jakie  go  wówczas  ogarniało,  jeszcze  mocniej  odczuł 

teraz, kiedy siedział na niewygodnym krześle, wskazanym mu przez pastora. 

A  tajemnicze  zioła,  z  których  skrycie  przyrządzała  mieszanki!  Już  samo  to  było 

wystarczającym powodem, by ściągnąć na nią gniew biskupa. 

Mimo wszystko jednak była żoną proboszcza... 

Umacniało to jej pozycję, lecz Revelin dobrze wiedział, że nawet ten fakt jej nie ocali, 

kiedy tylko on wprawi w ruch koło oskarżeń o czary. 

A  na  pewno  mu  się  uda!  Sekretarz  biskupa  podczas  ostatniej  rozmowy  słuchał  go  z 

wielką  uwagą  i  obiecał,  że  przedłoży  sprawę  Jego  Eminencji  najszybciej  jak  się  da.  Nie 

wspominając  przy  tym,  oczywiście,  nazwiska  Revelina...  Ważne  teraz,  aby  przekonać 

background image

Mogensa  o  niebezpiecznych  cechach  Marii.  Zapewne  pojmie  ryzyko  wiążące  się  z 

popieraniem jej w tym, co nastąpi. Osobista przeszłość Mogensa również stanowiła dla niego 

zagrożenie,  zdarzało  się  wszak,  że  zbaczał  z  wyznaczonej  drogi,  a  to  mogło  z  łatwością 

zaprowadzić go na stos wraz z żoną. 

Nietrudno  sobie  wyobrazić,  jaką  rozrywką  może  to  być  dla  ludzi,  pomyśleć  tylko, 

proboszcz i jego urodziwa żona spaleni razem na stosie za uprawianie czarów! 

Tak,  tak,  to  wszystko  układa  się  logicznie  i  chyba  bardzo  dla  niego  szczęśliwie! 

Mogens i Maria znikną jak dwie muchy zabite jednym uderzeniem! 

Revelin zdecydował się na zmianę taktyki. 

Dobrze  będzie  podrażnić  Mogensa  tak,  aby,  gdy  wszystko  się  zacznie,  zapomniał  o 

rozsądku i z całych sił bronił żony. 

Na razie jednak czas na to jeszcze nie nadszedł. 

Postanowił jak najszybciej opuścić plebanię urażony. 

I zanim Maria i Mogens się zorientowali, pan Revelin był już za drzwiami, rzuciwszy 

na pożegnanie tylko kilka pełnych goryczy słów. 

Nie  powinien  był  prosić  proboszcza  o  rozmowę,  lecz  tylko  przypomnieć  mu  o 

spoczywających  na  nim  obowiązkach  głównego  przedstawiciela  Kościoła  w  Lyster.  Pastor 

powinien  się  dobrze  pilnować,  żeby  przypadkiem  nie  doszło  do  biskupa,  że  dla  proboszcza 

ż

ona jest ważniejsza niż zadania, jakie wyznaczył mu Pan! 

 -  Co za łajdak! Znów nie mógł utrzymać gęby zamkniętej! On cię nie lubi, Mario! 

 -      O  tym  nie  musisz  mi  mówić.  Niewiele  z  nim  rozmawiałam,  ale  kilka  razy 

zauważyłam,  że  stoi  z  daleka  i  tylko  mi  się  przygląda  nieprzyjemnym,  świdrującym 

wzrokiem,  który  przeszywa  mnie  na  wskroś.  Przywodzi  mi  na  myśl  rosomaka,  którego 

widziałam raz porywającego owcę... Uf, Mogensie, niemal się go boję! 

 -    Nie  lękaj  się  tego  nędznego  plotkarza!  To  okropny  zazdrośnik,  który  na  pewno 

oddałby  własne  zbawienie,  byle  tylko  zająć  moje  miejsce  tu  na  ziemi!  Muszę  jednak 

przyznać,  że  często  zastanawiam  się,  co  się  stanie  z  wioską,  kiedy  ja...  kiedy  Revelin  naj-

prawdopodobniej obejmie parafię...  -  Zawahał się i podjął ze smutkiem:  -  I jak tobie, moja 

najdroższa,  ułoży  się  życie  jako  wdowie  po  pastorze  z  tym  pełnym  nienawiści,  przebiegłym 

człowiekiem... 

 -    Pst!  Jeszcze  nie  tak  prędko  czeka  mnie  wdowieństwo.  I  sądzę  raczej,  że  Revelin 

zrozumie,  iż  jego  chytrość  i  intrygi  donikąd  go  nie  zaprowadzą.  Oprzemy  mu  się,  wszak 

ludzie  nam  ufają!  On  zrezygnuje,  zobaczysz,  i  wyjedzie  stąd.  Niepotrzebnie  więc  się 

niepokoisz, kochany mężu! 

background image

Mogens  rozluźnił  się,  roześmiał  nawet  z  jej  niezwykle  trafnej  parodii  ptasiego 

dreptania Revelina. Maria przedrzeźniała miny wikarego, szła z wysuniętą w przód głową, z 

mocno  zaciśniętymi  wargami,  naśladując  ruchy  pliszki.  Rozbawiła  męża  i  wnet  biblioteka 

znów stała się ich wspólnym przytulnym miejscem Aż do chwili, gdy Maria poprosiła: 

 -   Mogensie, opowiedz mi o moim ojcu. 

Minęło  wiele  tygodni  od  tamtego  okropnego  wieczoru  w  bibliotece,  kiedy  to  po  raz 

pierwszy strach odcisnął na niej swoje piętno. Pokłóciła się z Mogensem, krzyczała na niego, 

żą

dając, by wyjawił prawdę o jej pochodzeniu. 

Matka  milczała  jak  zaklęta,  nie  chciała  o  tym  mówić.  Oskarżała  Marię,  że  ją 

prześladuje,  twierdziła,  że  ma  prawo  sama  dokonać  wyboru  tego,  co  chce  wyjawić  córce  z 

okresu  swej  tragicznej  młodości.  Maria  nie  poddawała  się,  wymyślała  najrozmaitsze 

argumenty, domagając się prawdy o ojcu. 

 -  Po wszystkich tych latach, mamo, po tym,  co  dla ciebie zrobiłam! Odmawiasz mi 

wiedzy o  czymś tak bardzo istotnym. Co przede mną ukrywasz, dlaczego nie chcesz okazać 

mi  odrobiny  zaufania?  Rozumiem  przecież,  że  się  chyba  wstydzisz,  musiałam  zostać 

spłodzona  w...  w  szczególnych  okolicznościach.  Byłaś  bardzo  młoda,  na  pewno  jeszcze 

niedojrzała,  ale  przecież  jestem  już  teraz  dość  dorosła,  żeby  zrozumieć  twoje  błędy!  Sama 

przecież poszłam do łóżka z mężczyzną, który nie był moim mężem! 

Dopiero teraz, dostrzegłszy histerię bijącą z oczu matki, graniczącą z pustką, z której 

ledwie zdołała się wyrwać, Maria ze szlochem objęła Liv. 

 -      Wybacz  mi,  mamo,  więcej  już  do  tego  nie  wrócę...  ale  nigdy  nie  zapomnę,  nie 

przestanę  myśleć,  że  każdy  ponad  czterdziestoletni  mężczyzna  z  tej  wsi  może  być  moim 

ojcem! 

 - Nie! 

Liv  opamiętała  się,  wdzięczna,  że  nie  będzie  musiała  opierać  się  dalszym  naciskom, 

lecz pomimo to z taką samą zaciętością w głosie oświadczyła: 

 -  Mylisz się, jego tu nie ma... Nie żyje. Nie żyje, odszedł, słyszysz! 

Maria milczała, szeptem tylko poprosiła matkę o wybaczenie. Ale niepewność jedynie 

pogłębiała jej rozterki i dlatego tak naciskała Mogensa w ów przeklęty wieczór. 

O  wizycie  Revelina  niemal  całkiem  zapomniała,  choć  przecież  w  ten  sam  wieczór 

wikary po raz pierwszy postraszył, że doniesie na nich biskupowi. 

Maria  nie  myślała  o  tym  więcej,  nieznośny  wikary  nie  wydawał  jej  się  żadnym 

zagrożeniem. Była wszak żoną Mogensa! 

background image

Przekonała się jednak, że dobry pan Revelin może być o wiele bardziej niebezpieczny, 

niż wskazywałby na to jego niepozorny, mało męski wygląd. 

Wikary  wprowadził  w  czyn  swe  pogróżki  i  zaledwie  w  miesiąc  później  biskupi 

posłaniec zjawił się z uroczystym zawiadomieniem dla Mogensa. 

Pastorowi  polecono  w  ciągu  dwóch  tygodni  stawić  się  przed  obliczem  dostojnika  i 

wytłumaczyć z działalności żony. 

Mogens, ogarnięty gniewem, jął przeklinać zwierzchnika. 

 -    Taki  uczony  człowiek,  wykształcony  i  inteligentny,  a  trzyma  się  uprzedzeń  i 

przesądów,  mówi  o  czarownicach  i  diabłach  i  dostrzega  je  za  każdym  krzaczkiem!  Po  cóż 

Bóg obdarzył nas rozumem, miłością bliźniego i pragnieniem wiedzy, jeśli nie po to, abyśmy 

szukali rozwiązania kłopotów i ulgi dla naszych ziemskich udręczeń? 

Pastor  maszerował  po  bibliotece,  wymachując  rękami,  prawie  kopnął  kota, 

drzemiącego przy kominku. 

 -    Oni  tego  nie  rozumieją,  Mario!  Nie  pojmują,  że  zioła,  które  ty  i  Liv  zbieracie  i  z 

których sporządzacie mieszanki, to dar samego Boga dla cierpiącego rodzaju ludzkiego! Nie 

pojmują,  że  jesteś  wysłanniczką  naszego  Pana,  stworzył  cię  właśnie  po  to,  byś  przynosiła 

chorym  ludziom  pociechę  i  ulgę!  Chcą  z  ciebie  zrobić  czarownicę!  Już  ja  im  powiem,  jak 

bardzo się mylą! 

Maria  uśmiechnęła  się  niepewnie,  walcząc  ze  strachem.  Wiedziała,  że  i  on  poczuł  w 

sercu  lodowaty  lęk.  Skoro  Revelin  zdołał  namówić  wyższych  rangą  duchownych  do 

wysłuchania jego historii, sprawa Marii przedstawia się źle. Nie minęło jeszcze dwadzieścia 

lat  od  czasu,  gdy  pewna  pastorowa  z  Bergen  zginęła  okrutną  śmiercią  w  płomieniach  na 

prawomocnym stosie. 

Mimo  to  zdumiał  ją  żar  dźwięczący  w  przemowie  Mogensa,  wspomniała  słowa 

pacjentów, którzy nie mogli się nadziwić przemianie pastora. 

Swego czasu Mogens dla mądrych babek i znachorek żywił wyłącznie pogardę! 

Sam  był  prędki  w  rzucaniu  oskarżeń  o  czary  przeciwko  ludziom  korzystającym  z 

leczniczych sił natury. 

I zaledwie przed kilku laty pozwolił zamknąć czarownicę Annę we własnej piwnicy! 

Maria  ze  smutkiem  wspominała  Annę  Lundestad,  dzielną  starą  kobietę,  tak  brutalnie 

przepędzoną  z  własnego  domu  z  doliny  powyżej  Lyster.  Maria  znalazła  ją  wycieńczoną  w 

lesie  i  próbowała  ukryć.  Annę  mimo  to  pojmano,  a  potem  skazano  na  śmierć  na  stosie. 

Ostatnie  słowo  jednak  należało  do  niej,  umarła  w  ciszy  na  dzień  przed  egzekucją, 

pozbawiając żądnych krwi współmieszkańców okazji do rozrywki. 

background image

Palce  Marii  zacisnęły  się  na  zawieszonym  na  szyi  złotym  łańcuszku,  ukochanej 

pamiątce.  Dostała  go  od  Anny,  która  w  ciągu  zaledwie  kilku  dni  ich  znajomości  uznała  ją 

niemal za córkę. Maria wciąż pamiętała żal Anny za jej jedynym dzieckiem, córeczka, maleń-

ka jeszcze i niewinna, zginęła gdzieś w górach. 

Łańcuszek  na  szyi  zdawał  się  drżeć  i  chłodzić,  jakby  chciał  ją  ostrzec,  sprawił,  że 

mocniej zaczerpnęła tchu. 

Ś

więta  Panno,  Panie  Boże  i  wszystkie  dobre  moce,  dopomóżcie  mi!  Nie  dajcie 

zamknąć mnie w lochu, nie pozwólcie odebrać tego jedynego, co nadaje memu życiu sens! 

Strzeżcie  naszej  lecznicy,  nie  pozwólcie  złym  ludziom  zniszczyć  tego,  co  udało  się 

nam zbudować. 

Ale  kiedy  machała  Mogensowi  na  pożegnanie,  przygotowując  się  na  co  najmniej 

miesiąc pełnego napięcia oczekiwania, nie była już w stanie zachować spokoju. 

Spotkanie z biskupem przesądzi o jej losie. Oby Bóg nie opuszczał Mogensa i wkładał 

mu w usta właściwe słowa! 

Będzie  przemawiał  w  swej  własnej  sprawie,  w  sprawie  żony  i  córki,  a  w  zasadzie 

również  całej  wsi!  Decyzja  biskupa  wpłynie  na  przyszłość  wszystkich  jej  mieszkańców.  W 

Lyster nie było już chyba człowieka, który nie zwracałby się do Marii po pomoc. I każdy ją 

otrzymał. 

background image

ROZDZIAŁ X 

Maleńka Sunniva na swój prosty sposób starała  się rozweselić matkę, ale to niewiele 

pomagało.  Dziecko  odznaczało  się  temperamentem,  wprawiającym  w  zdumienie  większość 

ludzi.  W  jednej  chwili  promienne  jak  słońce,  w  następnej  zmieniało  się  w  rozkrzyczany 

kłębek  protestów,  cała  twarzyczka  ściągała  się  i  czerwieniała  z  gniewu.  Dwa  ząbki  na  dole 

błyskały między różowymi wargami niczym ziarenka ryżu, a brązowe włoski rosły w niezwy-

kłym tempie. Maria mogła już prawie zaplatać małemu niemowlęciu warkoczyki. 

No, nie takiemu znów małemu. 

Sunniva była mocnej budowy, miała silne członki. Duże piąstki niemal przez cały czas 

pozostawały  zaciśnięte.  Wydawało  się,  że  dziecko  przyszło  na  świat  walcząc,  a  potem 

zdumiało się tym, jak łatwe jest w istocie życie. Obie służące z plebanii troszczyły się o nią i 

rozpieszczały, dziewczynka nie odczuwała więc, jak bardzo zapracowana jest matka. 

Maria  poświęcała  lecznicy  coraz  więcej  czasu,  ludzie  przybywali  teraz  nie  tylko  z 

pobliskich parafii. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru zjawiła się grupka z Ardal, mężczyźni 

wiosłowali  prawie  tydzień,  żeby  przetransportować  do  szpitalika  Marii  rannego  syna 

lensmana. 

Spostrzegła,  jak  nadchodzą,  dźwigając  chorego  na  noszach  z  brzozowych  pni  i 

konopnego  sznura.  Bezwładne,  osłabione  ciało  podskakiwało,  gdy  trzej  towarzysze  ciągnęli 

nosze od brzegu pod górę. 

 -    To  ty  jesteś  Monsowa  Maria,  znachorka?  Odparła,  że  nie  zna  nikogo  o  takim 

przezwisku, lecz jeśli szukają małżonki pastora Mogensa Skanke, ponieważ chcą, by pomogła 

ich rannemu przyjacielowi, to właśnie stoi przed nimi. Co się stało? 

Jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o wypadku syna lensmana. Olbrzymi kamień 

zmiażdżył mu obie nogi podczas pracy przy wyciąganiu głazu z ziemi. Łom po obu stronach 

puścił  i  pracujący  razem  z  rannym  mężczyźni  nie  zdołali  powstrzymać  głazu  wysokości 

człowieka.  Potoczył  się  z  powrotem  do  swego  łożyska,  zaś  żelazny  drąg  przycisnął  nogi 

chłopaka. Stało się to blisko miesiąc temu, ale obrażenia nie chcą się goić, biedaczysko cierpi 

nieznośne bóle, błagał nawet braci, by go dobili. 

 -    Tak  mówić  nie  wolno,  zawsze  jest  nadzieja    -    rzekła  surowo  Maria  i  poleciła 

wnieść  rannego  do  szpitalika.  Młoda  dziewczyna,  córka  chałupników,  już  nastawiła  wodę, 

czternastolatka chętnie pomagała Marii w podzięce za lekarstwo na kaszel, przygotowane dla 

jej starego ojca. 

background image

 -    Jensine,  potrzeba  mi  bandaży,  czystego  płótna,  konopnych  sznurków  i  noża,  tego 

oprawionego  w  róg.  Możesz  go  włożyć  do  garnka,  kiedy  woda  będzie  się  gotować    -  

poprosiła  Maria,  zrywając  cuchnące  szmaty  z  nóg  mężczyzny.  Popatrzyła  mu  w  oczy, 

poświęciła chwilę na pogładzenie go po głowie i wypowiedzenie kilku słów pociechy. 

Wyglądał  na  chłopczyka,  ale  w  rzeczywistości  był  pewnie  w  tym  samym  wieku,  co 

ona.  Jasna  grzywka  mogła  wesoło  sterczeć,  niebieskie  oczy  o  niezwykle  głębokim  odcieniu 

otaczały ciemne, niemal kobiece rzęsy. 

Wyobrażała sobie tego młodzieniaszka wśród dziewcząt w targowe dni... 

Teraz jednak leżał przed nią pobladły z twarzą naznaczoną głębokimi bruzdami. 

Widać było, ile się wycierpiał ostatnio. 

Maria  zdawała  sobie  sprawę,  że  nogi  chorego  zapewne  nie  będą  przedstawiać 

pięknego widoku, nie pierwszy raz miała do czynienia ze starymi złamaniami. Kiedy jednak 

usunęła resztki opatrunków, zadrżała na widok ran, które się spod nich wyłoniły. 

Na  obu  nogach  widniały  strupy  i  zakrzepła  krew.  Cała  przednia  część  podudzi 

przybrała  kolor  sinoczarny  i  paskudnie  cuchnęła.  Najgorsza  jednak  była  żółtozielona  ropa, 

sącząca się spod strupów. 

 -  Jensine, okłady! 

Maria  włożyła  wyjęte  z  wrzącej  wody  ręczniki  do  koryta,  pozwoliła  im  nieco 

ostygnąć, po czym, wylawszy na nie wywar z jagód jałowca, przyłożyła mokry okład do rany. 

Wyprosiła ciekawie zerkających mężczyzn, tłumacząc, że potrzebuje spokoju. 

 -  I jak...? Zdołasz uratować mu nogi? 

 -  Tak, jeśli Bóg zechce i jeśli on sam jest chętny do walki. 

Uspokojeni tą odpowiedzią postanowili przejść się po wiosce. Słyszeli, że u handlarza 

w  Døsen  można  kupić  kubek  gorącego  piwa  albo  miskę  chleba  namoczonego  w  kwaśnym 

mleku. 

Maria zorientowała się, że pacjent cały drży pomimo gorących opatrunków. 

Zrozumiała,  że  chłopak  się  boi,  sprawiał  jednak  wrażenie  przytomniejszego  i  chyba 

próbował ją przywołać. Uklękła przy nim, gestem pociechy ujęła go za rękę. 

 -  Jak cię zwą, przyjacielu? 

 -   Karl... Karl Antonius Sachser... mój ojciec jest lensmanem... 

 -      Dobrze,  Karlu  Antoniusie,  mogę  tak  do  ciebie  mówić,  prawda?  Ja  jestem  Maria 

córka Liv i pomogłam już wielu z co najmniej tak samo paskudnymi ranami. Zastanawiam się 

tylko, czy jesteś mężczyzną na tyle, by znieść kurację. 

Otworzył szeroko oczy, bardziej przerażony niż słaby. 

background image

 -  Masz zamiar... Och, nie, nie wolno ci tego robić! Nie przyjechałem tu po to, żebyś 

obcinała mi nogi, kowal w domu mógł to zrobić... albo kat... 

Maria pokręciła głową. 

 -      Nie,  wcale  nie  mam  takich  zamiarów.  Nie  bój  się,  zachowasz  swoje  nogi.  Ale 

chciałbyś pewnie z nich korzystać? 

 -  No tak, to oczywiste, ale... 

Maria,  wciąż  patrząc  chłopakowi  w  oczy,  starała  się  mówić  jak  najserdeczniejszym 

tonem, by choć trochę złagodzić twarde słowa: 

 -    Złamania  źle  się  zaleczyły,  kości  się  nie  połączyły,  a  w  głębi  ran  wciąż  tkwią 

odłamki  kości  i  brud,  dlatego  rany  nie  chcą  się  goić.  Musimy  otworzyć  je,  wyskrobać  do 

czysta,  usunąć  stamtąd  nieczystości,  które  sprawiają  ci  taki  ból.  Później  prawdopodobnie 

trzeba  będzie  jeszcze  raz  łamać  kości  w  miejscach,  gdzie  się  krzywo  zrosły.  Na  pewno 

rozumiesz,  że  to  nie  będzie  przyjemne.  Ale  nieodzowne,  jeśli  kiedykolwiek  masz  znów  się 

poruszać. 

Chory  przymknął  oczy,  westchnął.  Drgania  powiek  świadczyły  o  tym,  że  poznał  już 

smak cierpienia. Wreszcie popatrzył na Marię, skinął głową. 

 -      Dzielny  jesteś    -    uśmiechnęła  się.    -    Ale  nie  będę  cię  dręczyć  bardziej  niż  to 

konieczne.  Przyrządzę  mieszankę  z  silnie  działających  ziół  i  zagranicznego  spirytusu. 

Dostaniesz  tego  dużo,  jesteś  młody  i  serce  bije  ci  mocno,  równo.  Dlatego  mogę  ci  podać 

sporą porcję tego specyfiku, który zamąci ci umysł, a ciało uczyni mniej wrażliwym na ból. 

Ale cierpieć będziesz i tak, nie potrafię uśmierzyć wszystkich mąk. Obiecuję ci jednak, że za 

jakieś pięć, sześć dni pozbędziesz się ropy, która tak długo nie daje ci spokoju. 

 -  No a nogi? Pewna jesteś, że będę na nich chodził? 

 -    Nie,  tego  obiecać  ci  nie  mogę,  nie  jestem  Bogiem,  ale  uczynię  wszystko,  co  w 

mojej mocy, a musisz wiedzieć, że wiele się nauczyłam! 

Nie  wątpił,  chętnie  złożył  swój  los  w  ręce  pięknej  pastorowej.  A  kiedy  podała  mu 

kubek, nakrył jej dłonie swoimi i tak podniósł do ust gorzki napój. 

Karl  machał  na  pożegnanie  ze  łzami  w  oczach.  Przywiązano  go  do  nowych  noszy  i 

zaniesiono  do  łodzi.  Nogi  wciąż  miał  obandażowane  od  kolan  prawie  aż  po  kostki,  a  Maria 

usztywniła  je  dodatkowo  kawałkiem  drewna.  Leżał  bezradny,  prawie  jak  niemowlę  w 

powijakach,  ale szeroki  uśmiech i wygładzona skóra twarzy świadczyły  o tym, że najgorszy 

ból już dawno ustąpił. Rany na łydkach goiły się aż swędziało, ale prawdziwą przyjemnością 

było czuć owo świeże, obiecujące łaskotanie. 

 -  Wieczne dzięki, piękna pastorowo, ocaliłaś moje życie i szczęście! 

background image

Trzej  towarzysze  także  chórem  wyrażali  wdzięczność,  błogosławieństwa  spadały  na 

zaczerwienioną  Marię  jak  deszcz.  Przyjmowała  je  z  dumą  i  chociaż  skromnie  starała  się 

spuszczać oczy, to każde dobre słowo skrzętnie chowała w sercu i pamięci. 

Nigdy nie wiadomo, kiedy zeznania życzliwych świadków okażą się potrzebne. 

Mogens  wkrótce  powinien  wrócić  do  domu,  podróż  do  siedziby  biskupa  w  Bergen 

przeciągnęła się już o dwa albo trzy tygodnie ponad to, czego się spodziewali. 

Co się tam wydarzyło? 

Jakież to okropne plotki i złośliwe gadanie go tam czekały? 

I kto, na miłość boską, tak źle o niej mówił za jej plecami? 

Maria  nie  potrafiła  sobie  wyobrazić,  by  ktokolwiek  we  wsi  był  jej  wrogiem.  Nigdy 

przecież  nikt  nie  odszedł  z  jej  domu,  nie  otrzymawszy  przynajmniej  trochę  ciepła  i  kilku 

pocieszających słów. 

Nikt w Lyster nie obrzucił jej bodaj nieprzychylnym spojrzeniem. 

Tylko wikary. 

Wyczuła  niczym  nie  wyjaśnioną  nienawiść  z  jego  strony  już  w  tamten  dzień  Bożego 

Narodzenia w kościele, kiedy to ona i Mogens ponownie się spotkali, kiedy pastor pocałował 

ją na plebanii na oczach co najmniej połowy parafian. 

Później,  dość  jasno  się  wyrażając,  powiedział,  co  myśli  o  niej  i  jej  praktyce.  Jej 

roślinne leki porównywał z magicznymi napojami czarownic, a wszystkie interesujące księgi 

z biblioteki Mogensa nazywał czarnymi bibliami i pismami diabła. 

Mogens nieraz karcił, napominał i wygrażał palcem o wiele młodszemu duchownemu. 

Najwidoczniej pan Revelin miał jednak wpływowych znajomych, z czasem zrozumieli 

to oboje. 

List biskupa nie był więc tak naprawdę niespodzianką. 

Uspokój się, ganiła się Maria w duchu, ale czuła, jak serce galopuje jej ze strachu na 

myśl o grożącym przekleństwie. 

A jeśli wezwą ją pod sąd, oskarżą o czary? 

A  jeśli  Mogens,  pomimo  swego  nadzwyczajnego  daru  wymowy  i  wrodzonego 

autorytetu, nie dotrze do serc i umysłów kościelnych dostojników? 

A jeśli... 

Maria  bez  trudu  umiała  wyobrazić  sobie  najgorszy  obrót  spraw,  obawiała  się  też,  że 

przy okazji odgrzebana zostanie także jej przeszłość. 

Na jaw mogła wyjść nawet sprawa grobów na Meisterplassen, jeśli biskup rozpocznie 

ś

ledztwo wokół jej osoby. 

background image

Przewrócą każdą kępkę trawy, zmuszą ją do ciągłego powtarzania tego samego, będą 

szukać błędów i wad w jej charakterze, cnotliwości i religijności. 

Znajdą wszystko, co tylko zechcą. 

Gdyby padło przy tym imię Randara, nawet Mogens by się od niej odwrócił. A wtedy 

już na pewno wszystko byłoby stracone. 

Maria  drżała  w  samotne  noce,  przepojone  lękiem  i  strachem.  Zdarzało  się,  że 

wyskakiwała  z  łóżka  i  przynosiła  do  siebie  malutką  córeczkę.  Dotyk  miękkiej,  ciepłej  skóry 

dziecka napełniał ją szczególnym spokojem. 

Łagodnie gładziła Sunnivę po włosach, pozwalała jej chwytać się przez sen za palec, 

ś

ciskać go zaskakująco silnymi piąstkami. 

Bezpiecznie i dobrze. 

Akurat w tej chwili niepojęte się wydawało, że ktoś mógłby odebrać maleńkiej matkę. 

Nikt chyba nie może tego uczynić? 

Wikary nie był nocnym markiem. 

Sypiał pochrapując w swoim wąskim łóżku w chacie położonej kilkaset metrów ponad 

głównymi zabudowaniami plebanii. 

Przybywając do Lyster spodziewał się lepszej kwatery. 

Wielebny  Mogens  nie  okazał  się  tak  wielkoduszny,  jak  tego  oczekiwał  wikary.  Po 

kilku przeprowadzkach, w które zamieszany był nawet biskup, zdołał wreszcie zadomowić się 

w  tej  niewielkiej  chacie.  O  pensję  także  musiał  walczyć  i  jedyną  pociechę  przynosiła  mu 

ś

wiadomość, że proboszcz mimo wszystko wyglądał na zmęczonego i chorego. 

Nagle jednak odzyskał wigor i wikary prędko zorientował się, w czym leży przyczyna. 

Mimo  to  jednak  prawdziwym  szokiem  był  dla  niego  widok  jasnowłosej  czarownicy,  która 

pojawiła się i zachowała tak nieprzyzwoicie na samym świątecznym nabożeństwie. 

Chyba nie tylko on dostrzegał zło w niebieskich oczach? 

Dla  każdego  musi  być  wyraźne,  że  sztuczki,  które  uprawia  w  swojej  tak  zwanej 

lecznicy, to czysta czarna magia. 

Jedynie Bóg posiada moc uzdrawiania chorych, wie to każda prosta dusza! 

Ale  ludzie  zgłaszają  się  do  niej  po  radę,  zadowoleni  wracają  do  domów  z 

najprzeróżniejszymi maściami i specyfikami. 

I  rzeczywiście,  wikary,  acz  bardzo  niechętnie,  musiał  przyznać,  że  ich  dolegliwości 

zostają uleczone. 

To jednak wcale nie musi przemawiać na jej korzyść, przeciwnie! 

background image

Wszyscy  chyba  pojmują,  że  ona  czerpie  swoją  siłę  i  umiejętności  od  piekielnych 

mocy! 

Teraz  nareszcie  nastąpi  kres  jej  poczynań,  a  gdy  tylko  Maria  zostanie  usunięta  z 

probostwa,  wreszcie  nadejdzie  jego  czas.  Spodziewał  się,  że  nie  minie  rok,  a  obejmie 

stanowisko proboszcza Lyster. 

Nawet jeśli Mogensowi  uda się uniknąć oskarżenia, stary pastor i tak nie przetrzyma 

całego zamieszania wokół procesu i egzekucji. 

Pan  Revelin  pozwolił  sobie  w  samotności  na  krótki  chichot.  W  mroku  sypialnej 

komory  czuł  musującą  radość  na  myśl  o  Marii  w  rękach  sędziów.  Już  zadba  o  to,  by  być 

obecnym na procesie, przynajmniej dzień albo dwa. 

Dobrze  znał  metody  przesłuchań  stosowane  wobec  tych,  których  oskarżono  o 

uprawianie czarów. 

Przeszedł go dreszcz wyczekiwania, ujrzał siebie samego w roli sędziego Marii. 

Ż

adnego wyrywania paznokci, to zbyt barbarzyńskie. 

Ż

adnych razów i kopniaków, te sposoby można zachować dla wiedźm, wywodzących 

się z dołów społecznych. 

Nie  przypuszczał  też,  aby  próba  wody  stanowiła  skuteczną  groźbę,  na  własne  oczy 

widział związek łączący Marię z przerażającym mokrym żywiołem. 

Myśli  zaczęły  krążyć  własnym  torem,  umysł  przyssał  się  do  wspomnienia  pięknej 

letniej nocy, kiedy to wikary wracał do domu odprawiwszy duszpasterską posługę przy łożu 

umierającego.  Zdradziło  ją  jedynie  ciche  pluskanie,  dobiegające  od  strony  wody,  ale  odgłos 

go zaciekawił i zmusił do zatrzymania i wytężenia wzroku. 

Kąpała się w morzu w środku nocy. 

Ś

wiatło było dostatecznie dobre, by dostrzegł ciemne sutki i zacieniony trójkąt między 

nogami. 

Nigdy przedtem nie widział nagiej kobiety. 

Zawstydził się swojej reakcji. 

W  ustach  mu  zaschło,  ledwie  śmiał  oddychać,  na  widok  nieziemsko  pięknego  ciała 

robiło  mu  się  to  zimno,  to  znów  gorąco.  Biodra,  takie  okrągłe  i  białe,  miękkie  ramiona 

wzniesione  nad  głową.  Myła  włosy,  kłębki  piany  z  delikatnego  mydła  tańczyły  wokół  niej  i 

znikały, porwane wiecznym prądem wody. Piersi poruszały się lekko, kiedy namydlała głowę, 

stała  w  wodzie  po  uda,  na  szeroko  rozstawionych  nogach.  Gdy  pochyliła  się,  by  spłukać 

włosy,  cieniutka  koszula  przykleiła  się  do  ciała,  odkrywając  wszelkie  tajemnice,  których 

ujrzenia mógł zapragnąć obserwator. 

background image

Na miłość boską, cóż za kusicielka! 

Nic dziwnego, że Mogens na wpół oszalał z namiętności. 

Revelin pojął, że to Bóg zaprowadził go na brzeg właśnie po to, by ujrzał ten widok i 

mógł przestrzegać przed diabelskimi planami Marii wobec Jego sługi. 

A w tym przypadku, tak zresztą jak w wielu innych, wola Pana doskonale się łączyła z 

jego własnymi planami. 

Dlatego  bez  żadnych  skrupułów  już  w  dwa  dni  później  wprawił  w  ruch  potężną 

machinę Kościoła. 

Wynajął  także  pokątnego  handlarza  bydła,  by  miał  oczy  i  uszy  otwarte  na  wszystko, 

czego  tylko  mógł  się  dowiedzieć  o  przeszłości  Marii.  Szczególnie  zależało  mu  na  poznaniu 

okresu jej pobytu w Sogndal. 

A potem... 

Kiedy biskup już zostanie przekonany, kiedy wielcy panowie na tingu nie pozwolą się 

już dłużej oślepiać kobiecej urodzie... 

Nadejdzie dzień, kiedy Maria nie będzie już tak dumnie odrzucać kształtnej głowy ani 

sprzeciwiać jego radom i nakazom. 

Będzie w moich rękach jak masło, myślał. 

Jak roztapiające się masło. 

Takim znalazł go anioł snu i powiódł ze sobą. 

Wikary  zabrał  jednak  w  marzenia  senne  obraz  nagiej,  upokorzonej  Marii,  przykutej 

łańcuchami do ściany lochu, z niebieskimi oczami pełnymi łez. 

Będzie  go  błagać,  prosić,  padać  przed  nim  na  kolana,  ofiarowywać  mu  całą  swą 

uległość. 

A on pozwoli szczupłym dłoniom czepiać się jego potężnego ciała, może pozwoli jej 

się odrobinę dotknąć, tylko po to, by pokazać, jak wielką ma nad nią kontrolę, jak bardzo jest 

nieosiągalny. 

Może pozwoli jej na coś więcej... 

Może zniży się do niej, odsłoni jej nieczyste ciało i swą własną świętością poświęci ją 

Bogu? 

Był  wszak  wiernym  człowiekiem  Kościoła,  sługą  i  wysłannikiem  Pana.  Kiedyś 

wreszcie musi zostać za to szczodrze wynagrodzony? 

Orszak  pastora  nareszcie  wrócił  do  domu.  Zmęczeni  kilkumiesięczną  nieobecnością 

ludzie przycumowali wielką łódź i wypuścili Mogensa na brzeg. Przywiózł skrzynie i worki z 

towarami  kupionymi  w  Bergen.  Zarówno  domownicy  z  plebanii,  jak  i  członkowie  innych 

background image

zamożniejszych  rodzin  postanowili  skorzystać  z  okazji  i  zamówić  cenne  towary,  skoro  sam 

proboszcz mógł dopilnować ich bezpiecznego transportu do domu. 

Wójt  z  Flahammar  zamówił  kilka  okazałych  obrazów  do  zawieszenia  na  ścianach, 

podobnych do tych zdobiących ściany plebanii. Zięć z tegoż dworu zażyczył sobie szklanych 

pucharów  do  picia  i  dwóch  butelek  niemieckiej  wódki,  sprzedawanej  w  licznych  kramach 

hanzeatów w wielkim mieście. 

A  lensmanowa  poprosiła  pastora  o  przywiezienie  kilku  zwojów  płótna  najlepszego 

gatunku, najlepiej wzorzystego w mocnych, żywych kolorach. 

Mogens,  schodząc  na  brzeg  poniżej  własnego  domostwa,  nie  pamiętał  wcale  o 

licznych sprawunkach, o które go proszono. 

Wszystko wyglądało tak jak przedtem. 

Miał  wrażenie,  że  wraca  po  niezmiernie  długiej  podróży,  podczas  której  walczył  o 

ż

ycie i został ranny. 

Spostrzegł  Marię,  idącą  mu  na  spotkanie,  za  nią  obie  domowe  dziewki.  Solveig  w 

ramionach dźwigała zawiniątko, Mogens z uśmiechem pomachał do kochanego dziecka. 

W  ciągu  tych  tygodni  bardziej  tęsknił  za  młodszą  córką  niż  przez  pięć,  sześć  lat  za 

przezroczystą Marią Cecilia. 

 -  Mogens, mężu! Dzięki Bogu, że wróciłeś do domu! 

Maria  rzuciła  mu  się  na  szyję,  znów  nie  przejmując  się  napływającymi  gapiami. 

Ludzie zauważyli łódź i przybywali dowiedzieć się, czy pastor przywiózł zamówione towary. 

A  ci,  którzy  nie  mieli  za  co  kupić  takiego  luksusu,  spieszyli,  by  choć  rzucić  okiem  na 

drogocenności.  Może  przy  okazji  ktoś  zaproponuje  im  kieliszeczek  albo  kawałek  cukru  do 

ssania? 

 -  Mario  -  szepnął Mogens we włosy żony, mocno tuląc ją do siebie. Czuł, że cała 

drży, wiedział, jak bardzo musiała się bać. Zauważył, że czeka przerażona na dwóch obcych 

mężczyzn w łodzi. 

Czy to ludzie wójta? pytały jej oczy. Czy już przybyli po to, żeby mnie zabrać? 

. Dwaj czarno odziani siedzieli w łodzi bez ruchu, nie ruszyli się nawet, żeby pomóc 

przy  rozładowywaniu  towarów.  Obaj  nosili  czarne  kapelusze  z  szerokim  rondem,  ciepłe 

wełniane  peleryny  i  skórzane  sztylpy.  Buty  mieli  solidne,  grube,  ale  starannie  uszyte,  a  to 

niezbicie dowodziło, że są urzędnikami. 

 -      Mario,  moja  kochana,  wszystko  będzie  dobrze.  Rozmawiałem  z  biskupem...  On 

rozumie nasz problem, zna, zdaje się, Revelina i jemu podobnych. Ale... Nie, porozmawiamy 

background image

później.  Tak  bardzo  bym  już  chciał  usiąść  przy  kominku,  zatroszczyłaś  się  chyba,  żeby 

napalono? 

 -      Oczywiście,  od  twojego  wyjazdu  ogień  prawie  nie  gasł.  Mamy  w  tym  roku  od 

ś

wiąt prawdziwie nieprzyjemną zimę. 

Oboje zrozumieli, że Maria mówi nie tylko o pogodzie. 

Mogens wziął Sunnivę na ręce, malutka z początku się wystraszyła, ale zaraz ogarnął 

ją spokój pod peleryną tego obcego, a zarazem znajomego mężczyzny. Broda dawno mu już 

odrosła  i  Sunniva  wymachiwała  rączkami  w  grubych  rękawiczkach  z  jednym  palcem,  chcąc 

pochwycić zwisające z niej sople. 

Maria i Mogens znów uśmiechnęli się do siebie, Maria szła blisko męża, wsunęła mu 

rękę pod wolne ramię i poczucie bezpieczeństwa napłynęło niczym ciepło rozprzestrzeniające 

się  po  zmarzniętym  ciele.  Znów  byli  razem.  Mogens  już  potrafi  zażegnać  grożące  im 

niebezpieczeństwa. Będą mogli żyć dalej, ona ze swą lecznicą, on ze swym duszpasterstwem i 

książkami. 

Dzisiejszy wieczór będzie jednym z kolejnych spokojnych, dobrych wieczorów. Przez 

wiele lat będą się cieszyć pełnym treści życiem i łączącym ich związkiem. 

Dobry Boże, chroń nas przed wszystkimi, którzy chcą nas skrzywdzić, błagała Maria 

w duchu, mając nadzieję, że ten Bóg, do którego modliła się ona i Mogens, jest zupełnie kim 

innym niż ten, do którego zapewne odwołuje się pan Revelin. 

background image

ROZDZIAŁ XI 

Probostwo w Lyster, 20 lipca 1685 

Nie było dnia, w którym Maria nie dziękowałaby Bogu za wysłuchanie jej modłów. 

Od  czasu  tamtego  strasznego  czekania  na  Mogensa,  wezwanego  do  biskupa  przed 

dziesięcioma laty, żyła z mieczem wiszącym nad głową. 

Czasami w koszmarach zwidywały jej się płonące stosy czarownic i goniący ją czarny 

tłum.  We  śnie  znów  ukazywały  się  jej  oczy  Anny,  starej  kobiety,  którą  ledwie  zdążyła 

polubić, a już motłoch porwał ją i uwięził. 

W  takich  chwilach  spocona  sięgała  ręką  do  pamiątkowego  łańcuszka  Anny,  zawsze 

miała go na szyi, by szukać w nim pocieszenia. Składała dłonie łańcuszkiem między nimi i 

modliła się za swoją własną duszę i za duszę Anny. 

Mimo  to  jednak  nigdy  nie  przychodziło  jej  na  myśl,  by  porzucić  pracę  w  szpitaliku. 

Na  to  obowiązki  były  zbyt  liczne  i  zbyt  poważne.  Mogens  także  zachęcał  ją  do  dalszej 

działalności,  nie  raz  z  ambony  przestrzegał  ludzi,  by  nie  pozwolili  się  zastraszyć  i  nie 

rezygnowali z pomocy, jakiej może im udzielić Maria. 

A wikary w obecności Mogensa nie śmiał nawet na nią spojrzeć. Rzadziej widywano 

go też na plebanii. Maria i za to dziękowała Panu. 

 -      Dobry  Boże,  wiem,  że  błędem  z  mojej  strony  jest  nienawidzić,  błagam,  abyś 

odebrał mi owe niegodziwe uczucia. Ale boję się tego człowieka, który śle mi złe spojrzenia i 

samą myślą zdziera ze mnie ubranie. Pomóż mi okazać mu uprzejmość i dobrą wolę... jeśli to 

możliwe. I proszę, pozwól mi zrozumieć, dlaczego on tak bardzo mnie nienawidzi... 

Zadrżała, chociaż był jasny dzień. Za dziesięć dni jej jedyna córka skończy jedenaście 

lat.  Sunniva  wyrosła  na  silną,  pełną  życia  pulchną  dziewczynkę  o  rumianych  policzkach. 

Rozpierała ją energia. Długie, jasnobrązowe włosy sięgały jej do pupy, lubiła je rozpuszczać, 

ale Maria każdego ranka zmuszała córeczkę, by zaplatała je w grube, błyszczące warkocze. W 

szarobłękitnych  oczach  błyszczał  gniew,  ale  Sunniva  nie  protestowała  przeciwko  nakazom 

matki, znała ją już na tyle, by wiedzieć, że Maria się nie ugnie. 

Maria, jakby po to, by złagodzić choć trochę surowość, odszukała swoje stare wstążki 

do włosów, w które tak lubiła się stroić jako młoda dziewczyna. 

Jasnoczerwone, z maleńkimi kwiatkami z jedwabiu. 

Zrobiła je z jedwabnej chustki, którą kiedyś przywiózł jej w podarku Ole. 

background image

Buzia Sunnivy rozjaśniła się w uśmiechu, dziewczynka podskoczyła z radości i ledwie 

mogła ustać spokojnie, kiedy Maria wplatała wstążki w piękne warkocze. 

Maria przykucnęła, ujęła twarz córeczki w dłonie i pocałowała ją w czoło. 

 -    Ślicznie...  Jesteś  wspaniałą  młodą  damą,  Sunnivo!  Sunniva  spoważniała,  oczy  jej 

się zaszkliły. Matka tak rzadko okazywała jej tyle ciepła. 

 -   Nie taką piękną jak ty, mamo... 

Maria z przykrością uchwyciła w głosie dziecka jakiś rozpaczliwy ton. Zdawała sobie 

sprawę, jak wiele czasu zabierają jej inne zajęcia, nic dziwnego, że córeczka czuje się trochę 

odrzucona. Również żałoba po braciszku bywała dla Sunnivy trudna do pojęcia. Jej urodziny 

ś

więtowano  pysznym  jedzeniem,  dostawała  też  nowe  ubranie,  ale  za  wesołym  uśmiechem 

matki zawsze czaił się jakiś cień. 

W  dniu,  kiedy  Sunniva  skończyła  siedem  lat,  Maria  wyjawiła  jej  prawdę  o  bracie 

bliźniaku. 

Powiedziała  o  trumience  stojącej  w  podziemiach  kościoła  i  o  rozpaczy  rodziców, 

którzy nie mieli więcej dzieci. 

Synów, pomyślała Sunniva i coś zakłuło ją w piersi. 

Mama tak bardzo chciałaby mieć chłopca, a ma tylko mnie... 

Maria, nękana najczarniejszymi wyrzutami sumienia, postanowiła ten dzień w całości 

poświęcić Sunnivie. 

 -   Córeczko, dzisiaj będziemy się bawić!  Zobacz, słońce mocno  grzeje, a niebo jest 

takie błękitne! Solveig i dziewczęta w szpitaliku same dadzą sobie radę, na pewno potrafią. A 

my dwie pójdziemy się kąpać! Najwyższy czas, żebyś się nauczyła pływać! 

Sunnivie rozpromieniły się oczy, ale usta wciąż jej drżały z niepewności. 

 -  Naprawdę możesz, mamo? A jeśli przyjdzie ktoś bardzo chory... No, a jak ktoś nas 

zobaczy? 

 -    Phi,  kto  może  zachorować  w  taki  piękny  dzień?  W  środku  sianokosów,  w  pełnię 

lata? Wszyscy są w polu, chcą jak najprędzej zwieźć siano pod dach. A jak nie, to chodzą na 

kolanach po polu z kapustą i pielą, nikt chyba nie wybierze się w góry, żeby patrzeć, jak się 

kąpiemy? Pójdziemy w górę doliny, wzdłuż rzeki Dal. Znam ustronne zakole... 

 -  Ach, mamo, jak wspaniale! Czy... czy ty naprawdę tam chodzisz... całkiem sama... 

ż

eby się kąpać? 

 -  Owszem, czasami, kochanie, ale nie mów o tym nikomu! Niejednemu bardzo by się 

nie podobało, gdyby ujrzał panią pastorową zajętą taką beztroską rozrywką... a może właśnie 

odwrotnie! 

background image

Obie  się  roześmiały,  uradowane  rzadkim  poczuciem  bliskości.  Sunniva  pobiegła  do 

kuchni i przygotowała koszyk z chlebem, masłem, soloną szynką i serem. Wodę mogły pić z 

rzeki.  Słodkiego  mleka  Sunniva  nie  miała  w  ustach  od  kilku  tygodni,  kiedy  to  krowy 

popędzono na letnie pastwiska, a z kwaśnego niebieskawego płynu, który kosiarze czerpali ze 

stojącej w piwnicy beczki z mlekiem, z radością mogła zrezygnować. 

Maria  wyszukała  dla  nich  obu  cienkie  koszulki  z  krótkimi  rękawami  i  paski  do  ich 

przewiązania. Włożyła zaraz swoją koszulę, żeby nie przebierać się później nad wodą. Dolną 

jej  część  z  tyłu  przełożyła  między  nogami  do  przodu  i  umocowała  w  pasie.  W  ten  sposób 

koszula  zmieniła  się  w  strój  kąpielowy,  szeroki  i  wygodny,  z  nogawkami  jak  w  męskich 

spodniach,  tyle  że  krótszymi.  Źle  się  pływa,  kiedy  stopy  zaplątują  się  w  długie  do  ziemi 

spódnice. 

Mijały  łąki  i  pola,  na  których  pracowali  spoceni  gospodarze  i  dzierżawcy.  Chude 

opalone  dzieci  podnosiły  głowy  i  z  zazdrością  patrzyły  na  dwie  rozbawione  osóbki  lekkim 

krokiem wędrujące bitą drogą. Dorośli przyglądali się zdumieni, ten i ów wydął usta na widok 

niefrasobliwości wcale nie takiej już młodziutkiej pastorowej. 

Czy prawdziwemu chrześcijaninowi wypada tak się bawić w zwykły dzień pracy? Czy 

i  ona,  i  dzieciak,  nie  powinny  raczej  pomóc  przy  sianokosach,  skoro  najwyraźniej  nic 

lepszego nie mają do roboty? 

Ale Maria witała ich wesoło i zaraz nawet te trochę zazdrosne twarze rozpływały się w 

uśmiechach. 

O, tak, wybaczą jej małe wykroczenie przeciwko ustalonemu porządkowi. Pastorowa 

nie raz udowodniła, że się nie oszczędza, kiedy naprawdę tego potrzeba. 

Maria  poprowadziła  córkę  w  górę  doliny.  Najpierw  szły  ścieżką  w  stronę  Vigdal,  tą 

samą  ścieżką,  która  od  wieków  stanowiła  nić  łączącą  Lyster  z  sąsiednimi  wioskami, 

położonymi wyżej w górach. 

Wkrótce porzuciły  dróżkę i zagłębiły się w  gęsty brzozowy las. Słońce stało wysoko 

na niebie, lecz tu, między  drzewami, panował przyjemny chłód. Powietrze stawało się coraz 

bardziej  wilgotne  w  miarę,  jak  zbliżały  się  do  rzeki.  Maria  poprowadziła  córkę  w  dół 

stromych skał. Od męczącej wędrówki jeszcze bardziej się spociły. 

Wkrótce jednak przed nimi wyłoniło się zakole rzeki, o którym mówiła Maria, piękne 

i niedostępne, tajemne miejsce, odległe zaledwie o pół godziny marszu od drogi. 

Drzewa  pochylały  się  nad  rzeką  czepiając  szpar  w  skałach,  gdzie  ledwie  starczało 

ziemi,  by  mogły  się  jej  uchwycić  korzenie.  Każdej  wiosny  część  z  nich  musiała  się  poddać, 

porywały je masy wody i rzucały na jeden stos przy krańcu zakola. 

background image

Drzewa, krzaki, kamienie i szlam naniesiony przez rzekę tworzyły tam naturalną tamę, 

sprawiając,  że  w  zakolu  rzeki  powstał  spokojny,  nieduży  zalew.  W  pewnym  miejscu  w 

zatoczce zebrał się piasek z lodowca, gliniasty i miękki. 

Stamtąd  właśnie  weszły  do  wody,  zadrżały  zdjęte  nagłym  zimnem,  ale  zaraz 

rozkoszowały się uczuciem chłodnej czystości. Maria popłynęła, jasne  włosy rozpostarły się 

na powierzchni niczym najdelikatniejszy len. 

 -    Chodź,  Sunnivo,  nauczę  cię  unosić  się  na  wodzie!  I  córka,  drżąc  z  napięcia  i 

rozkoszy,  ruszyła  ku  Marii.  Silne  ramiona  matki,  otaczające  jej  ciało,  rozedrgany  blask 

słońca, ciepło jego promieni... 

Czy pamiętała podobnie piękny dzień? 

Nie. Sunniva poddała się i poczuła, że ściskanie w gardle ustępuje, jak gdyby spłukała 

je woda. 

Jak cudowne mimo wszystko jest życie! 

Później  ułożyły  się  obok  siebie,  jedenastolatka  niemal  tak  samo  długa  jak  matka. 

Maria  snuła  opowieści  z  czasów  swego  dzieciństwa,  starannie  jednak  omijając  wszystko,  co 

mogło skłonić Sunnivę do wypytywania o Meisterplassen i tamtejsze życie. 

Mówiła o ziołach, o kwiatach, o bliskim kontakcie z przyrodą. 

 -  Ach, mamo! O tak wiele rzeczy chciałabym cię zapytać... Tak przyjemnie się ciebie 

słucha. 

Dziewczynka  uśmiechnęła  się  nieśmiało,  rozleniwiona,  niemal  śpiąca,  napawała  się 

dotykiem matczynej ręki, głaszczącej silne młodziutkie plecy. 

Głos  mówiącej  matki  nagle  się  oddalił,  Sunniva  westchnęła  z  rozkoszą,  pozwalając 

słońcu pieścić zasłoniętą zwykle skórę. 

Jak swobodnie się czuła! 

Wspaniale mieć matkę tylko dla siebie! 

Sunniva zasnęła. 

Maria oddała się marzeniom. 

Liv  także  zaplanowała  spokojny  dzień.  Czuła  się  nie  najlepiej,  znajomy  ból  w 

piersiach znów się odezwał. 

W ostatnich latach  coraz częściej musiała sobie robić przerwy  w pracy, bo czerwone 

noże  bólu  wbijały  się  w  ciało,  sięgając  od  piersi  przez  całe  lewe  ramię.  Wywary,  które 

pracowicie przyrządzała dla siebie, na ogół potrafiły złagodzić cierpienie, ostatnio jednak nie 

skutkowały już tak dobrze. 

Liv postanowiła ukryć dolegliwości przed Marią. 

background image

Córka  i  bez  tego  dość  miała  trosk  w  życiu,  chociaż  Liv  coraz  rzadziej  widywała  ją 

smutną, ze zmarszczonym czołem. 

Postara  się  rączej  więcej  odpoczywać,  tłumaczyć  słabość  mniej  poważnymi 

chorobami. 

Liv dobrze wiedziała, co oznaczają jej bóle. 

Widziała ludzi, umierających w młodym wieku za sprawą tej właśnie choroby. 

A ona przecież nie była już młoda... 

Zmęczone serce poszeptywało, że niewiele letnich dni zostało jej w księdze życia. 

Postara się jak najdelikatniej odwracać kolejne kartki i chłonąć wszelkie radości, jakie 

może przynieść powszedni dzień. 

 -  Jorandzie, Jorandzie, już wkrótce będę z tobą! 

Ale jeszcze nie teraz. Najpierw muszę się przekonać, że troski Marii mijają, zobaczyć, 

jak mała Sunniva dorasta... 

I lecznica, tam też jestem potrzebna! 

Cudownie jest czuć, że ktoś mnie jeszcze potrzebuje. 

I  wspaniale  mieć  świadomość,  że  istnieją  ludzie,  którym  można  zaufać,  gdyby  na 

człowieka spadło jakieś nieszczęście. 

Liv wiedziała, jaką wdzięczność winna jest Tulvie i Marii. 

Podarowały jej nowe życie. Mogła swobodnie chodzić po wsi i nawet trochę gawędzić 

z napotkanymi ludźmi. Wciąż rozkoszowała się tym uczuciem w niedziele, kiedy odprawiano 

nabożeństwo,  cieszyła  się  jak  dziecko,  przekraczając  progi  kościoła  i  kłaniając  na  lewo  i 

prawo. A ludzie pochylali głowy i witali ją z taką samą życzliwością! 

Jakiż  to  cud,  jak  to  wspaniale  znaleźć  się  wśród  wielu,  stanowić  maleńką  część 

wspólnoty! 

Szkoda, że Jorandowi nie dane było tego doświadczyć... 

Co wieczór zapalała świecę przy łóżku, chociaż noce o tej porze roku bywały niemal 

równie jasne jak dni. 

Prowadziła rozmowy z płomieniem, niekiedy na głos, to znów bez słów. 

Wydawało  jej  się,  że  dostrzega  w  nim  oczy  Joranda,  skupiała  się  mocniej,  by  ujrzeć 

także uśmiech. 

Wiedziała, że on ją słyszy, dlatego starym zwyczajem opowiadała o wielkich i małych 

zdarzeniach jedynemu mężczyźnie, do którego kiedykolwiek zdołała się zbliżyć. A kiedy ból 

przeszywał  jej  pierś,  czuła  czasami  dotyk  jego  ręki  na  swojej,  ciągnął  ją,  pragnął  zabrać  do 

background image

siebie,  a  ona  się  opierała.  Gdy  ból  ustępował,  z  płaczem  błagała,  by  zrozumiał,  tęsknota 

stawała się nieznośna i Liv miała wrażenie, że znów traci rozum. 

Na szczęście miała Tulvę. 

Tulva rozumiała. 

Rozumiała  nie  tylko  tęsknotę  i  całe  zło,  jakie  Liv  miała  za  sobą.  Po  śmierci  Evena 

przed  dwoma  laty  obie  wdowy  jeszcze  mocniej  zbliżyła  taka  sama  żałoba  i  potrzeba 

wspominania ukochanych małżonków. Zaledwie  przed kilkoma miesiącami Liv wstrząśnięta 

zorientowała się, że łączy je coś jeszcze. 

Tulva  akurat  zamierzała  wysypać  wiadro  świeżo  wyłuskanego  grochu  na  półkę  do 

suszenia, gdy Liv zauważyła, że z przyjaciółką dzieje się coś złego. 

Tulva  nagle  pobladła,  wypuściła  z  rąk  wiadro  z  grochem  i  złapała  się  za  pierś  z 

wyrazem nieznośnego cierpienia na twarzy. Liv podskoczyła przerażona. 

 -   Na miłość boską, Tulvo, co się stało? 

W  odpowiedzi  usłyszała  jedynie  niewyraźne  dźwięki.  Tulva  straciła  równowagę, 

osunęła się na podłogę, zanim Liv zdążyła podstawić jej stołek. 

 -  Jak noże... dźgające pierś... chyba tego nie przetrzymam... 

 -    Ach,  nie,  najmilsza,  wytrzymaj!  Przyrządzę  ci  lekarstwo,  na  pewno  ci  pomogę... 

Tylko mi nie umieraj, moja jedyna przyjaciółko! 

Liv  gorączkowo  usiłowała  rozmasować  ramiona  i  piersi  ciężko  dyszącej  Tulvy, 

wyczuwała tłukące się serce. Wkrótce, chociaż te minuty zdawały się nie mieć końca, żelazna 

obręcz bólu popuściła, biała twarz Tulvy odzyskała naturalną barwę, z czoła popłynął pot. 

Wargi wciąż miała sine, a oczy utraciły blask. 

 -   Od czasu do czasu mnie nachodzi  -  szepnęła Tulva wystraszonym głosem.  -  Nie 

mów nic dzieciom, tylko się będą niepokoić! 

Liv kiwnęła głową ze zrozumieniem. 

 -    Wiem    -    powiedziała  wolno.    -    Wiem,  co  masz  na  myśli.  I  przed  nikim  cię  nie 

zdradzę. A jeśli ty obiecasz mi to samo... będziemy od tej pory dzielić się moimi lekami. 

 -   Czy ty też... ty też... 

 -  Tak, Tulvo, znam twoje męki, mnie także coraz częściej dopadają, przypuszczam, 

ż

e  to  serce  mówi,  że  dość  się  już  nacierpiało  i  dosyć  w  życiu  znosiło  smutków.  Za  każdym 

razem jednak dochodzę do siebie i przez długie tygodnie mogę pracować niemal tak samo jak 

przedtem... 

Liv starała się pocieszyć Tulvę, widziała, jak bardzo przyjaciółka się boi. 

 -  Ale czy ty się nie lękasz... śmierci? 

background image

Tulvie, nie przywykłej do takich zwierzeń, głos osłabł. 

 -      Nie,  nie  lękam.  Nie  bardzo  wiem,  co  mnie  tam  czeka,  ale  jestem  pewna,  że  nic 

złego. Jorand... czasami go widuję... 

Tulva badawczo przyjrzała się oczom  Liv,  czyżby znów  wracało jej szaleństwo? Ale 

nie,  oczy  Liv  były  przejrzyste  jak  u  młodej  dziewczyny,  twarz  gładka  i  świeża,  dłonie  na 

podołku spokojne. Tulva głęboko odetchnęła. Liv na pewno ma rację. Śmierć nie jest groźna. 

Może za ostateczną granicą czeka na nią jej kochany mąż? I pastor często powtarzał, by ufali 

w miłość Pana do swych wiernych dzieci. Łaskawy  Bóg nie będzie wszak chyba pamiętał o 

drobnych błędach, popełnionych na ziemi? 

Tulva  uspokoiła  się  i  serdecznie,  z  nowym  blaskiem  w  oczach,  dziękowała  Liv  za 

przyniesioną specjalną miksturę na bóle w piersiach. 

Co wieczór wypijała dwa małe łyki, zasypiała po nich głęboko i spokojnie jak nigdy. 

Liv sama także popijała lekarstwo, znajomy gorzki smak wykrzywiał usta, ale płynące 

z niego gorąco rozluźniało napięte mięśnie, a serce uderzało spokojniej. 

Będzie  musiała  zasiać  więcej  tych  wysokich,  purpurowo  kwitnących  roślin,  które 

pojawiały się rok po roku, dając surowiec na to lekarstwo. 

Janowca,  mikołajka  nadmorskiego  i  arcydzięgla  miała  w  dostatecznej  ilości.  Do 

wywaru  dosypywała  także  aromatycznych  przypraw,  pod  niebiosa  wychwalanych  przez 

Marię,  ale  w  głębi  serca  najbardziej  lubiła  rośliny,  które  znała  i  sama  uprawiała.  Z  nowymi 

gatunkami  od  znajomych  Mogensa  z  Kopenhagi  i  Christianii  z  czasem  się  zapoznała, 

najbardziej jednak ufała ziołom pochodzącym z ogrodu jej dzieciństwa. 

Szczepki jej matki... 

Jedyne, co po niej odziedziczyła. 

Kurowała nimi bóle żołądka, wrzody, kaszel i brak apetytu. 

A  guzy,  które  pojawiły  się  w  piersi  Tulvy  przed  kilku  laty,  w  niezwykły  sposób 

zniknęły  po  tym,  jak  Liv  podała  jej  oczyszczające  lekarstwo  z  wyciągu  z  wodorostów, 

skrzypu i jakiegoś nieznanego ziela, o które jej matka szczególnie dbała. 

 -    Ono  wzmacnia  organizm,  Liv.  Nie  wiem,  jak  to  się  dzieje,  ani  jakie  tajemnicze 

moce  tkwią  w  tej  skromnej  Bożej  roślince.  Wiem  jedynie,  że  potrafi  wrócić  siły  najbardziej 

choremu i że w niezwykły sposób oczyszcza ciało z wrzodów i opuchlizn. 

Matka  opowiadała  jej  o  tym  w  zaufaniu,  niemal  w  tajemnicy.  Liv  wyobrażała  sobie, 

jak elfy i boginki, spowite w nocny mrok, krążą  wokół niepozornej roślinki, przekazując jej 

moc  czynienia  cudów.  Nic  dziwnego,  że  matka  mówiła  z  ogromnym  przejęciem,  a  głos  jej 

background image

dźwięczał  tak  dziwnie!  Liv  zachowała  tajemnicę  maleńkiej  roślinki  dla  siebie,  nie  zdradziła 

jej nawet Marii, na razie jeszcze nie... 

Z  każdym  upływającym  rokiem  w  życiu  Liv  echa  jej  dzieciństwa  zdawały  się 

rozbrzmiewać coraz bliżej. 

W  myślach  wciąż  pojawiała  się  postać  matki,  obrazy  z  okresu  szczęścia  pochłaniały 

ją,  kiedy  wieczorami  leżała  w  łóżku,  czując,  jak  zabiera  ją  sen.  W  niezwykłym  świecie, 

rozgraniczającym sen i czuwanie, matka wychodziła jej na spotkanie, ukazując nowe obrazy z 

zapomnianego dzieciństwa. 

Sądziła  już,  że  wspomnienia  zaginęły,  długo  żyła,  nie  poświęcając  ani  jednej  myśli 

pierwszym  latom  swego  życia.  Wszystko,  co  ją  spotkało  przed  przybyciem  na  Solgarden  w 

wieku dwunastu lat, było jakby wymazane z pamięci. 

Teraz  jednak  urywki  wspomnień,  fragmentaryczne  obrazy,  które  tak  długo  od  siebie 

odpychała, powracały. 

Cieszyła się nimi, powtórnie przeżywała najjaśniejsze dni dzieciństwa, nie pozwalając 

się pochwycić tej strasznej ciemności, która niebawem ją pochłonęła. 

Liv obudziła się z przekonaniem, że świat się wali. Łóżko się trzęsło, ktoś krzyczał. 

Zdołała  wreszcie  otworzyć  oczy,  przestraszona  zorientowała  się,  że  to  Maria  szarpie 

jej ciałem. 

 -  Mamo, mamo, musisz mi pomóc! Tulva bardzo zaniemogła! 

Liv poderwała się z posłania, w piersi poczuła ostrzegawcze ukłucie. 

Zdusiła  ból,  naciągnęła  bluzkę  i  spódnicę,  nie  traciła  czasu  na  zawiązywanie  chustki 

na  posiwiałych  jasnych  włosach.  Warkocz  tańczył  jej  na  plecach  jak  u  młodej  dziewczyny, 

kiedy  biegiem  pokonywała  krótki  odcinek  do  komory  starszych  gospodarzy  na  Solgarden. 

Córka usiłowała ją powstrzymać, prosiła o spokój, na pewno zdążą, nie musi się tak spieszyć. 

Maria w krótkich słowach opowiedziała o stanie Tulvy. Ją samą wezwano wczesnym 

rankiem, bo Tulva straciła przytomność i nie dało się nawiązać z nią kontaktu. Leżała w łóżku 

nieruchomo, nic nie mówiła, ale oczy miała otwarte, nie umarła. 

Serce  Liv  ściągnęło  się  z  bólu,  co  to  mogło  znaczyć?  Dobrze  pamiętała  atak,  jaki 

Tulva miała przed ośmioma, może dziesięcioma tygodniami, ale nie słyszała, by przyjaciółka 

od otrzymania leku na cokolwiek się uskarżała. 

Tulva ostatnio sprawiała wrażenie raczej spokojnej? 

Może nie zażywała lekarstwa, które Liv jej dała? 

A może to właśnie mikstura... 

Liv poczuła dojmujący chłód strachu. 

background image

Czyżby  specyfik,  z  którego  sama  tak  bardzo  się  cieszyła,  okazał  się  za  silny  dla 

Tulvy? 

Może sama posłała przyjaciółkę na śmierć? 

 -    Nie,  nie    -    szlochała,  kiedy  Maria  pomagała  jej  pokonać  ostatnie  wzniesienie  w 

drodze na Solgarden.  -  Tulvo, już idę! 

Ale w komorze Tulva nie słyszała jej wołania. 

Leżała, jakby już umarła dla tego świata, jedynie słaby urywany oddech świadczył, że 

w pulchnym kobiecym ciele jeszcze tli się życie. 

Liv i Maria szybko zrozumiały, że nic nie mogą zrobić. 

Płomień  życia  Tulvy  palił  się  słabym,  zamierającym  ogniem.  Obie  ledwie  śmiały 

oddychać, by go nie zdmuchnąć. 

Liv z największą delikatnością ujęła przyjaciółkę za rękę. 

Maria wraz z trojgiem dzieci Tulvy wycofała się do drzwi. 

Młodzi pożegnali się z matką. 

Sprowadzono wnuki, by ucałowały blady policzek babci. Wkrótce w drzwiach stanął 

Mogens. Dowiedział się o chorobie i przybył pobłogosławić umierającą. 

Tulva Solgarden była jedną z nielicznych kobiet, dla których żywił wielki szacunek. 

Oczywiście nie taki, jak dla swej niezwykłej żony. 

Mogens  modlił  się  cicho,  dłonią  nakreślił  znak  krzyża  nad  głową  i  sercem  Tulvy. 

Złożył jej ręce na piersi, prosił o zbawienie dla jej duszy. 

Nie odezwał się do Liv, nie wspomniał nawet, że nie przyłączyła się do modlitwy. 

Potem i pastor opuścił izbę. 

Liv została, chciała czuwać przez pierwszą noc przy łóżku chorej Tulvy. 

Córki i synowe z ulgą przyjęły jej propozycję, prędko wróciły do swoich zajęć. 

A  Liv  czuła,  jak  ogarnia  ją  jakiś  nieznany  spokój,  nawet  ciągłe  bóle  w  piersi  nie 

skłoniły jej do zrezygnowania z czuwania nad chorą. 

Stały się takie odległe, jakby przestały jej dotyczyć. 

Siedziała  u  boku  Tulvy,  mówiła  do  niej, jak  gdyby  przyjaciółka  słuchała  każdego  jej 

słowa. Paplała trochę, zanuciła piosenkę, umilkła. 

Nie  zauważyła  Marii,  która  przyniosła  jej  coś  do  jedzenia,  nie  zwróciła  uwagi  na 

zalęknione spojrzenie i chłodne dłonie córki. 

 -  Opowiem ci o moich snach, Tulvo. Nie bój się, są piękne i dobre. Znam pejzaż, ku 

któremu zmierzasz, i zazdroszczę ci tej podróży, miła przyjaciółko... 

Łagodnym głosem Liv snuła opowieść o wszystkim, co je czeka. 

background image

 -    Idziesz przez piękne łąki, Tulvo, czujesz trawę pod stopami? Znów jesteś młoda, 

zmęczone  ciało  odzyskało  dziewczęcą  sprężystość  i  siłę.  Rozczesałaś  swoje  śliczne  włosy, 

nosisz piękną białą suknię. Czujesz, jak wiatr pieszczotliwie gładzi cię po łydkach? 

Pachnie tak cudownie, kwitnie czeremcha. 

Masz we włosach dzikie róże i stokrotki... 

On na ciebie czeka, widzisz go przy tym kamiennym ogrodzeniu? 

Patrz, macha do ciebie, biegnie. 

Teraz bierze cię za rękę, chce, byś z nim poszła. 

Wiesz, że jest młody jak ty, silny i szalony, wesoły i godny zaufania. 

Pozwól mu się przeprowadzić przez furtkę, Tulvo, nie wahaj się dłużej! 

Liv  milczy  przez  chwilę,  widzi,  że  oddechu  Tulvy  prawie  nie  daje  się  wyczuć.  Pierś 

ledwie  się  unosi,  ciało  jest  sparaliżowane.  Twarz  rozluźniona,  wygładzona.  Usta  otwarte, 

oczy przymknięte. 

Liv czuje łzy cisnące się do oczu, smutek raczej niż gniew. 

 -      Niedługo  już  tam  będziesz,  kochana,  widzisz,  jak  tam  pięknie?  Ach,  jakże 

chciałabym pójść z tobą... Proszę, pozdrów mojego Joranda! 

Dostrzega drżenie przebiegające ciało przyjaciółki, poruszenie kącika ust, dłoń ledwie 

uniesioną znad piersi. 

Jakby Tulva uśmiechała się, machała na pożegnanie. 

Odeszła. 

Liv otula ją kocem, garnie się do ciepłego jeszcze ciała. 

Jej własny ból staje się w jednej chwili trudny do zniesienia. Liv na stoliku przy łóżku 

dostrzega lekarstwo Tulvy, wyjmuje szmatkę zatkniętą we flaszkę z grubej porcelany, pije. 

Opróżnia  buteleczkę,  czuje,  jak  gorąco  odpędza  ból.  Przytulona  do  Tulvy  zasypia, 

chociaż właśnie wstał dzień. 

Kłucia w piersiach prawie już nie czuje. 

Ciało  robi  się  ciężkie,  przytłaczająco  ciężkie,  ale  oparłszy  głowę  na  ramieniu 

przyjaciółki  czuje  się  bezpieczna  jak  troskliwie  chronione  dziecko.  W  ostatnim  przebłysku 

ś

wiadomości stwierdza, że z taką towarzyszką podróży wszystko będzie proste. 

background image

ROZDZIAŁ XII 

To niemożliwe! To nie może być prawda! 

Mamo... mamo... przecież zawsze tu byłaś! 

Taka cicha, i zimna. 

Ale przecież się uśmiechasz! 

Obudź się, mamo, ja cię potrzebuję! 

Maria  zachowywała  się  niczym  zranione  zwierzę,  zarówno  dziewki  służebne,  jak  i 

przyjaciele Mogensa unikali jej, wystraszeni. 

Sprawiała  wrażenie  szalonej,  najbardziej  przypominała  ofiarę  opętania.  Patrzyli  po 

sobie  zmieszanym,  umykającym  spojrzeniem,  filiżanki  herbaty  drżały  w  rozdygotanych 

rękach, z trudnością przychodziło podtrzymywanie konwencjonalnej rozmowy. 

Czuwano nad zwłokami Liv Bergaheim. 

Ż

ałoba córki przytłoczyła wszystkich, wprawiając ich w wielką niepewność. 

Kto widział podobny płacz i zawodzenie? 

Czy każdy nie powinien liczyć się z tym, że kiedyś utraci rodziców? 

Maria jest przecież już dorosłą kobietą, a nie bezradną dziewczynką. Dawno powinna 

się pogodzić z prawdą, że matki nie żyją wiecznie. 

Niezrozumiałe. 

A jednak... 

Niepohamowany  żal  Marii  poruszał  w  nich  jakąś  strunę,  wielu  stało  ze  ściśniętym 

gardłem  i  ciężko  przełykało  ślinę,  nieporadnie  trzymając  w  szorstkich  i  spracowanych 

dłoniach kruche filiżanki z miśnieńskiego serwisu poprzedniej pastorowej. 

Porcelana delikatnie dzwoniła w palcach, przez chwilę był to jedyny dźwięk, jaki dał 

się słyszeć w saloniku na probostwie. 

Niektórym łzy kręciły się w oczach. 

Inni wydawali się nieporuszeni. 

Większość przeznaczyła na wizyty cały ten dzień, najpierw przychodzili na plebanię, 

później  szli  na  Solgarden,  gdzie  leżała  Tulva  przystrojona  w  piękne  białe  giezło,  z  twarzą 

wygładzoną przez śmierć. 

Ole  Seiderstad  był  jedynym,  który  odważył  się  objąć  Marię,  bez  słowa  po  prostu 

otoczył  ją  ciężkimi,  mocnymi  ramionami  i  pozwolił  przez  kilka  sekund  spocząć  w  swoich 

ciepłych, silnych objęciach. 

background image

Składano  kondolencje  i  wymieniano  uściski  dłoni,  rozmowa  toczyła  się  wokół 

ziemskich  dokonań  Tulvy  i  Liv,  ich  dobroci  i  troskliwości.  Sam  Mogens  wygłosił  krótką 

przemowę,  w  której  dziękował  ludziom  za  ich  współczucie,  i  w  imieniu  żony  wyrażał 

wdzięczność za ich wierne zainteresowanie. Mówił trochę o swej szczególnej teściowej, o jej 

umiejętnościach  i  skromności.  Gdy  zabrał  głos,  Maria  ucichła,  wyglądało  na  to, że  wreszcie 

zdołała się opamiętać. 

Łzy wyżłobiły ślady na bladych policzkach, oczy zaczerwieniły się, wyglądało też na 

to, że w ciągu zaledwie jednej doby utraciła na wadze kilka funtów. 

.Biedaczka, to musiał być dla niej prawdziwy wstrząs, kiedy weszła do izby i ujrzała 

martwą  nie  tylko  Tulvę  Solgarden,  ale  i  własną  matkę.  W  dodatku  stało  się  to  tak 

nieoczekiwanie! 

Liv do końca wszak zachowała tyle młodzieńczości, taka była ruchliwa i pracowita! 

Włosy  nieco  jej  wyblakły,  nie  błyszczały  już  złotem,  nasuwały  raczej  skojarzenia  ze 

srebrem, ale jasne oczy i gładka cera nigdy nie zdradzały, że skończyła czterdzieści pięć lat. 

Łatwiej było zrozumieć śmierć Tulvy, ona przeżyła życie, dźwigała swoje ciężary. 

Dobrzy  ludzie  odstawili  filiżanki  z  niezwykłym  napojem  i  podziękowali  za  jeszcze 

jedno ciastko z żytniej mąki czy lefse z wielkiego półmiska, stale podsuwanego przez Solveig 

Plassen. 

Musieli  zachować  trochę  miejsca  w  brzuchu  na  następną  wizytę,  wszyscy  wszak 

wiedzieli,  że  młoda  gospodyni  na  Solgarden  także  umie  podejmować  gości.  Pożegnali  się 

uprzejmie,  kolejne  uściski  dłoni,  ostatnie  skinienie  głową  w  stronę  stołu,  na  którym 

spoczywało ciało Liv w przepięknej trumnie. 

Płomienie  świec  wokół  trumny  migotały,  gdy  drzwi  otwierały  się  i  zamykały  za 

odwiedzającymi. 

Nieprzerwany strumień ludzi, Maria widziała ich jak przez mgłę. 

Czuła  się  oszołomiona,  przeżywała  to  wszystko,  jak  gdyby  stojąc  z  boku.  Miała 

wrażenie,  że  przygląda  się  światu  z  odległości,  widziała  samą  siebie  przyjmującą  uściski 

wyciągniętych chłodnych dłoni i uprzejme słowa. 

Na miłość boską, cóż to za farsa! 

Najbardziej chciała uciec od zgiełku, wyrzucić wszystkich za drzwi. Pragnęła spokoju! 

Chciała zostać sama, sama z mamą... 

Wreszcie wyszli, ledwie zauważyła, że i Mogens opuścił pokój. 

background image

Maria  usiadła  przy  trumnie  matki,  z  wahaniem  wyciągnęła  rękę  do  znajomej  twarzy. 

Czy  to  możliwe,  by  śmierć  była  taka  piękna?  Mamo,  jesteś  śliczniejsza  niż  kiedykolwiek. 

Wyglądasz na... na zakochaną... 

Kiedy widziała matkę z takim wyrazem twarzy? 

Powróciła pamięcią do lat przeżytych na Meisterplassen. 

Matka i Jorand. Wielki, potężny, ciemny mężczyzna i jasna, krucha postać mamy. 

Dziwne odgłosy w późnych godzinach wieczoru. 

Rozchichotany pocałunek za węgłem. 

Nieskrywane  objęcia,  dwie  pary  oczu  promiennych  od  szczególnej  łączącej  ich 

tajemnicy. 

Matka kochała. 

Po  śmierci  Joranda  jej  życie  zmieniło  się  w  wegetację.  Dopiero  teraz  Maria 

zrozumiała, jak przygniatającą żałobę nosiła w sercu matka. 

Dlaczego nigdy o tym nie rozmawiały? Obie bolały nad utraconą miłością. Ukochany 

Marii odszedł wszak równie daleko jak najbliższy człowiek Liv. 

Jorand nie żył, Randar mógł równie dobrze umrzeć. Och, mamo, mogłyśmy tyle sobie 

dać, gdybyśmy tylko śmiały wyrazić nasz ból! Teraz na to za późno. 

Ale  żałoba  Marii  złagodniała  na  widok  wyrazu  twarzy  matki.  Czyżby  znać  po  niej 

było błogosławieństwo? Siad zbawienia? 

Owo  niezwykle  trudne  przesłanie,  które  Mogens  co  niedziela  ogłaszał  ludziom, 

okazało się prawdą. 

Kiedy śmierć nas zabierze, ktoś będzie na nas czekał. 

To miłość pomoże nam w najtrudniejszej godzinie zrobić ten krok w nieznane. 

Maria  widziała  wielu  zmarłych,  ale  nigdy  dotąd  ten  ślad  zbawienia  nie  wydał  jej  się 

równie wyraźny jak teraz. Podniosła głowę, otarła łzy, jeszcze raz pogładziła dłonie matki. 

 -  Zegnaj, mamo... I... zaopiekuj się moim synkiem... dopóki... 

Zamknąwszy  drzwi  za  sobą,  poczuła  się  silniejsza.  Wyszła  na  oślepiające  światło 

słońca. Nie pamiętała, kiedy ostatnio miała w sobie tyle pogody. 

Skąd, na miłość boską, brało się to wrażenie? 

Gdzie podział się niedawny dojmujący ból? Dlaczego na sercu tak jej dziwnie, wprost 

bezwstydnie lekko? 

Niczym błyskawica spadła na nią świadomość: sprawiła to twarz matki... 

background image

Liv  spotkała  za  bramą  śmierci  swego  ukochanego,  tego  Maria  była  pewna.  Musi  to 

więc oznaczać, że i ona może mieć nadzieję. W tym świecie Randar nigdy nie należał do niej. 

Nigdy nie przeżyją razem kolejnego letniego dnia. 

Ale kiedyś... 

Gdzie indziej... 

Przestała się zastanawiać, kurczowo tylko uczepiła się nadziei. 

Upał. Rozedrgana mgiełka wciąż unosiła się nad ziemią, powietrze drżało z gorąca. 

Przy takiej pogodzie nie da się odkładać pogrzebu. 

Już  następnego  dnia  wykopano  w  nagrzanej  ziemi  głęboki  dół  i  przy  wtórze  śpiewu 

blisko czterech setek ludzi opuszczono trumnę Liv. 

Mogens  nie  krył  wzruszenia,  pokochał  tę  piękną,  niezwykłą  kobietę,  budzącą  u 

większości mężczyzn instynkt opiekuńczy. 

Rozmyślał  o  okrutnym  dzieciństwie  Liv,  o  swej  własnej  niesprawiedliwości  i 

dziękował Bogu, że miał możliwość wynagrodzenia jej wszelkich krzywd. 

Ofiarowała mu najpiękniejszy podarek życia! 

Była babką jego młodszej córki. 

Mogens  odmówił  tradycyjną  modlitwę  z  niezwykłym  zaangażowaniem,  nieczęsto  się 

zdarzało, aby musiał walczyć ze łzami, idąc za trumną. 

Ale dzień był piękny, Maria stała z suchymi oczyma i rozpuszczonymi włosami. 

Nikt  się  na  to  nie  oburzał,  ludzie  przywykli  do  jej  małych  buntów  przeciwko 

obyczajom i tradycji. 

Sunniva, poważna i zasmucona, mocno zaciskała rękę wokół palców matki. Wychyliła 

się i rzuciła pachnący wianek z drobnych kwiatków i ziół, miękko upadł na trumnę. 

 -  Do widzenia, babciu, dziękuję za wszystko! 

Dziecko już się wypłakało, teraz pozostał tylko żal. Ale letni dzień był jasny i gorący, 

koniki  polne  wygrywały  swoje  tony  w  schnącym  sianie,  mewy  latały  wysoko  nad  fiordem, 

wykrzykując przeraźliwie pochwałę życia. 

Maria i Sunniva odwróciły się i wolno ruszyły w dół cmentarnego zbocza. Zeszły na 

brzeg  ochłodzić  ręce,  zanim  wrócą  do  izby,  by  pomóc  przy  wspaniałym  poczęstunku, 

przygotowanym dla żałobników. 

Stanęły razem, spoglądając na fiord i skalną półkę w górach po przeciwnej stronie. 

Bergaheim. 

Samotne,  opuszczone,  bez  znaku  życia  poza  krzakami  zarastającymi  zrujnowane 

chałupy. 

background image

Liv wróciła tam tylko jeden jedyny raz. 

Za plecami usłyszały kroki, ciężkie kroki na wyschniętej ziemi. 

To Ole. 

Maria  uśmiechnęła  się  do  niego,  spojrzeniem  podziękowała  za  to,  że  kolejny  raz 

znalazł się przy niej w trudnych chwilach. 

Ole  to  przyjaciel.  Jego  stare  ciało  najwidoczniej  nigdy  nie  utraci  siły  młodości.  Bóg 

jeden wiedział, ile on właściwie ma lat. 

Maria już jako mała dziewczynka uważała go za starca, traktowała jak dziadka. 

Wyglądało  na  to,  że  Ole  nie  poddaje  się  upływającemu  czasowi.  Nawet  po  ciężkiej 

chorobie, kiedy to napadnięto go przed laty i poraniono nożem, był tak samo silny i tak samo 

prosto się trzymał. 

Usadowił  się  na  kamieniu  tuż  przy  niej,  Sunniva  dostała  kawałek  cukru  i  lekkim 

krokiem pomknęła podzielić się smakołykiem z przyjaciółką. 

 -  Mario, jesteś już dorosła. Zmarszczyła brwi, o co mu chodzi? 

 -  Widzisz, dopóki żyją nasi rodzice, nigdy nie jesteśmy całkiem dorośli. Bez względu 

na  wiek  zawsze  jesteśmy  czyimiś  dziećmi.  Ale  teraz  ty  sama  należysz  do  najstarszego 

pokolenia. Śmierć podnosi cię o jeden szczebel wyżej. 

Kiwnęła głową, to prawda. 

 -   Wciąż jeszcze jesteś młoda, Mario, ale coraz mniej masz lat przed sobą. Wiesz o 

tym, prawda? 

Co to za dziwna mowa? 

 -   Zrozum mnie dobrze, Mario, chcę tylko, abyś się zastanowiła. Wiesz, że darzę cię 

wielką  sympatią,  widziałem,  jak  twoje  życie  zmienia  się  z  radości  w  smutek  i  w  pewnym 

sensie w szczęście tu, na plebanii. Ale w twoich oczach, moja droga, żarzy się tęsknota, której 

ani lecznica, ani Mogens, ani Sunniva nie potrafią zapełnić. 

Maria podniosła się gwałtownie, nie chciała słuchać. Czy naprawdę tak łatwo dało się 

zajrzeć w jej myśli, te myśli, w które nawet ona sama nie chciała się zagłębiać? 

 -  Mario, wysłuchaj mnie. Wiem, co to znaczy marnować lata na walkę z porządkiem 

natury.  Ja  sam  kochałem  i  utraciłem  miłość,  bo  zawsze  dawałem  pierwszeństwo  innym 

sprawom. 

Wielki mężczyzna wydawał się zakłopotany własną szczerością. 

 -  Myślałem, że nie jestem jej wart, że ją niszczę, że nie mogę jej skazywać na życie z 

mymi  najciemniejszymi  stronami...  Żal  mi  też  pewnie  było  mojej  swobody.  A  potem  ona 

background image

odeszła. Wciąż za nią tęsknię. I oddałbym każdy dzień z mego późniejszego życia, byle tylko 

móc choć jeszcze jeden raz wziąć ją w ramiona. 

Ole z powagą patrzył na Marię, jego szczera opowieść zaskoczyła ją i wzburzyła. Nie 

było wątpliwości, o co mu chodzi. 

Gniew  wywołany  owym  niemożliwym,  które  kryło  się  w  jego  słowach,  owym 

szaleńczym i bezmiernie kuszącym, wzbierał w niej, prychnęła mu prosto w twarz. 

 -  Zamknij gębę, Ole Seiderstad, nie wiesz, o czym mówisz! Mam swoje życie i sama 

je  wybrałam!  I  dobrze  mi  z  tym!  Kocham  męża,  żebyś  wiedział,  i  nie  zamierzam  narażać 

wszystkiego, co mam, na zgubę! 

Zachłysnęła się powietrzem, wypluwała słowa z goryczą, która ją samą zaskoczyła. 

 -    Nawet  gdybym  umarła  już  jutro,  to  wiedz,  że  nie  mam  na  tym  świecie  żadnej 

niezałatwionej sprawy. Nie mów do mnie więcej o straconej miłości, Ole - Miedziaku! 

Zebrała czarne spódnice i pobiegła w górę zbocza. Rękawy białej bluzki powiewały za 

nią niczym skrzydła zranionej sroki. 

Ole wolno pokręcił głową, dostrzegł w jej oczach nagą rozpacz. Uchwycił się tego, nie 

pozwolił jej gniewnym słowom podważyć swojej decyzji. 

Postanowił nie wracać na probostwo, nie przejmował się, że ludzie będą gadać o jego 

braku wychowania. Nie chciał oglądać Mogensa, Sunnivy ani Marii w roli pastorowej pośród 

najpierwszych mieszkańców wioski. 

Dla  niego  Maria  pozostała  wrażliwą,  namiętną  młodą  kobietą.  Posiadała  skarb,  lecz 

bała się go dotknąć. 

Podobnie jak on, odpychała od siebie to bogactwo i oddawała je za iluzję wolności. 

Nie mógł jej na to pozwalać. 

background image

ROZDZIAŁ XIII 

Randar  wegetował.  Serce  tłoczyło  krew,  skóra  ściągała  się  z  zimna  i  na  odgłos 

dobiegających  z  góry  dźwięków.  Życie  płynęło  dalej,  tak  jak  fale  po  zatonięciu  statku.  Wir, 

który go pochwycił, rozmył się, Randar czuł, że istnieje, lecz jakby zmrożony. Przez wiele lat 

czepiał się szczątków wraku życia, wspomnienia rozgrzewały go i dręczyły zarówno we śnie, 

jak i na jawie. 

Często myślał, że równie dobrze mógł umrzeć z ręki innego człowieka. Dlaczego los 

spłatał mu takiego figla i pozwolił uwolnić się z więzów lensmana? 

Pamiętał  jednak  także  noce  w  lochu,  migocące  światełko,  które  w  tak  niezwykły 

sposób nauczyło go walczyć o własny płomień. 

Maria odeszła, ale wiedział, że żyje. Pastorowa! 

Ciekawe,  czy  ów  zacny  sługa  Pana  poznał  tajemnicę  jej  namiętności  do  takiego 

poganina jak on? 

Ciekawe,  czy  ów  wysuszony  kaznodzieja  doświadczył  jej  łapczywej  miłości,  jej 

rozpalonego ciała tak, jak czuł je on? 

Zazdrość  rozdzierała  mu  serce,  odsuwał  takie  myśli  od  siebie,  pozwalając  raczej 

napływać  wspomnieniom.  Ostatnio  sam  się  złapał  na  tym,  że  z  nią  rozmawia,  jakby  wciąż 

przy nim była. Zwidywała mu się przy palenisku, uśmiechała się do niego podnosząc kociołek 

znad  ognia  i  stawiając  przed  nim  pachnący  posiłek,  a  to  wszystko  działo  się  w  czasie,  gdy 

ogryzał solony udziec barani i popijał go swoim kwaśnym piwem. 

Przypominał  sobie  bukiety,  które  rozwieszała  w  izbie,  zapach  świeżych  i  suszonych 

ziół nad łóżkiem, kolorowe pledy, które tkała. Teraz izba była szara, szaroczarna. 

Meble pozostały te same. 

Ale  stół  był  brudny  od  niezliczonych  posiłków  i  wytarty  na  tym  końcu,  przy  którym 

spędził tyle wieczorów, opierając łokcie o drewno. 

Drewno  przyjmowało  jego  żal,  ciemniało  od  wsiąkających  w  nie  łez.  Czy  to  źródło 

nigdy nie wyschnie? 

Po uniewinnieniu powrócił do swych obowiązków. Nie wiedział, czy go to cieszy, czy 

smuci. 

Wykonywał je mechanicznie, bez żadnych uczuć. 

Przybywał  na  miejsce  egzekucji,  wysłuchiwał  wskazówek  sędziego,  zajmował  się 

zbrukanymi zwłokami i pobierał zapłatę w jedzeniu albo suknie. 

background image

Lub też w kwaśnym winie. 

Miało  ono  przykry,  obcy  smak,  lecz  sprowadzało  cudowną  obojętność,  jeśli  tylko 

zdołał  wypić  pełen  dzban.  Gdy  mu  się  to  udawało,  miał  pewność,  że  noc  minie  spokojnie, 

wolna od snów i myśli. 

Odpoczynek w oszołomieniu. 

Taka musi być śmierć. 

Brak jakichkolwiek uczuć, brak pragnień. 

Sam nie wiedział, dlaczego tak bezwolnie na nią czeka. 

Doszedł  jednak  do  wniosku,  że  przynajmniej  tyle  jest  winien  Bjønna  -  Jensowi  od 

Niedźwiedzi. Ten człowiek ryzykował życie, by ocalić jego nędzną skórę! 

Bjønna  -  Jens  poprosił,  by  pozwolono  mu  zamienić  z  więźniem  kilka  słów,  bo 

przywozi miłosierny dar od swojej siostry. 

A wójt zrozumiał, że więźniowi potrzeba nowej pary spodni i swetra, ucieszył się też, 

ż

e  jakaś  obca  kobieta  pozwala  mu  oszczędzić  wydatków  na  jako  tako  przyzwoite  odzienie 

skazańca. 

Bjønna - Jens porozumiewawczo zmrużył oko i Randar zorientował się, że nie wolno 

mu zdradzać ich znajomości. 

Dawny kompan rzekł głośno: 

 -    Randarze  synu  Joranda,  nędzniku,  przynoszę  ci  łaskawy  dar  od  mojej  siostry 

Mathildy. Znasz ją, ocaliłeś kiedyś życie jej męża, tamując mu krew swoim żelazem. 

Randar skinął głową, na znak, że go rozumie. 

Potężny mężczyzna, który dzielił z nim pełne napięcia doby na cyplu, podszedł bliżej. 

Znajdowali  się  teraz  dostatecznie  daleko  od  ludzi,  by  prowadzić  rozmowę  szeptem.  Jens 

przysiadł na grudzie ziemi, wyciągnął zaskakująco ozdobną fajkę i nabił ją mieszanką tytoniu 

i sieczki. W worku miał też krzesiwo. 

Nie  poświęcając  na  pozór  więcej  uwagi  Randarowi,  usadowił  się  wygodnie  za 

pracującym więźniem. 

 -      Nie  odwracaj  się  w  moją  stronę,  ale  opowiedz  mi,  co  się  właściwie  stało.  Może 

jakoś będę mógł ci pomóc? 

 -   Niby jak? 

 -    Ty  nic  nie  wiesz,  ale  jedno  jest  pewne:  nie  ma  co  liczyć,  że  jakiekolwiek  zwłoki 

przypłyną fiordem bez niczyjej pomocy. 

 -    To  jasne.  Raczej  też  się  sami  nie  odkopią,  ci  dwaj  co  leżą  pod  darnią  na 

Meisterplassen. 

background image

 -  Tak sobie myślałem, że w końcu ich dopadłeś. 

 -  Ja ich nie zabiłem. Leżeli tak już, kiedy wróciłem. Mój brat Joril także. 

Głos Randara brzmiał słabo, głucho. 

 -   No to kto ich zabił? 

Randar nie odpowiadał. Bjønna - Jens smoktał fajkę. 

 -    Bez  względu  na  wszystko,  przyjacielu,  nie  powinieneś  oddawać  za  to  życia. 

Nikczemni mordercy jak oni na to nie zasługują. Posłuchaj, na co mam ochotę... 

W krótkich zdaniach Bjønna - Jens przedstawił swój śmiały plan. 

 -   Wyrok mówi, że pójdziesz wolno tylko wtedy, gdy sen chłopaka okaże się zesłaną 

przez  Boga  przepowiednią.  Skoro  już  jego  ojciec  powstał  z  martwych,  aby  oszczędzić  twe 

ż

ycie,  trzeba  udowodnić  twoją  niewinność  i  wypełnić  przepowiednię  o  unoszących  się  na 

wodzie zwłokach. Jakoś to załatwimy. 

Zarośnięty mężczyzna uśmiechnął się szeroko. 

 -    Odkopię  tych  łajdaków,  napełnię  ich  ubrania  suszoną  gąbką,  następny  przypływ 

poniesie  ich  z  prądem  jak  korki.  Zadbam  już  o  to,  aby  odnaleźli  ich  właściwi  ludzie... 

Podniesie się wrzawa, to więcej niż pewne! 

Zaskoczony  Randar  przysłuchiwał  się  planowi,  nie  mogąc  zapanować  nad  ogromną 

radością, ogarniającą całe ciało. 

Tęsknota za domem... 

Pomyśleć tylko, że mógłby się pozbyć uwierających łańcuchów, upokarzającego życia 

niewolnika w zagrodzie wójta, traktowanego podlej niż tłusty podwórzowy pies... 

 -   Bjønna - Jensie, naprawdę się odważysz? 

 -    Powiedz  mi,  gdzie  są  groby.  Razem  będziemy  się  bawić  reakcją  zacnych  ludzi, 

kiedy ci dwaj przypłyną fiordem, tak jak przepowiedział chłopiec! 

Bjønna  -  Jens  na  pokaz  splunął  pogardliwie  przed  Randarem,  ale  skuty  kamrat 

dostrzegł przesłonięty brodą uśmiech. 

Rzeczywiście  zapanowało  wzburzenie.  Bjønna  -  Jens  nie  mógł  chyba  bardziej 

dramatycznie  wyreżyserować  swego  cudu.  Idąc  za  wskazówkami  odnalazł  ciała,  tknięte  już 

nieco  rozkładem,  ale  i  to  pasowało,  skoro  ludzie  mieli  uwierzyć,  że  zwłoki  przez  parę 

miesięcy  leżały  na  dnie  morza.  Krzywił  nos  na  odór,  ale  późną  sobotnią  nocą 

przetransportował ziemskie szczątki Augusta i Knuta do wody. 

Wiedział,  że  już  następnego  dnia  przepływać  będzie  tędy  łódź  pastora  z  Norane, 

zmierzającego do Sogndalsfjæren. 

background image

Nadszedł  ranek  i  Bjønna  -  Jens  wypłynął  swoją  łodzią  na  środek  fiordu.  Gdyby  ktoś 

znalazł się dostatecznie blisko, zobaczyłby niezwykły ładunek uwiązany na Unie za rufą. Nikt 

jednak niczego nie widział. 

Pośrodku  żeglownego  szlaku  Bjønna  -  Jens  szarpnął  za  koniec  liny,  likwidując  pętlę 

wokół zwłok. Ściągnął sznur i ukrył go na dnie łodzi pod skrzynkami na ryby. 

Dwa trupy popłynęły za nim, przypuszczał, że korki, które wetknął, nadawszy gnijące 

ciała, przez jakiś czas pozwolą im unosić się na powierzchni. Sól, którą się posłużył, także nie 

pozwoli im tak prędko zatonąć. 

Niepiękny widok czekał ludzi wiosłujących tego dnia na nabożeństwo! 

Bjønna  -  Jens  skierował  się  ku  zatoce,  ostrożnie  jeszcze  zerknął  przez  ramię  w  tył. 

Tak, tak, już płyną! 

Pięć, może sześć łodzi przystrojonych na wyprawę do kościoła. 

Łódź pastora na czele, trzech mężczyzn u wioseł. 

Bjønna  -  Jens  prędko  popłynął  na  przeciwną  stronę,  wciągnął  łódź  na  krawędź 

wielkiego cypla w obrębie Sogndalsfjæren. Aż tutaj niosły się przerażone krzyki kobiet, kiedy 

ludzie odkryli, co unosi się na wodzie w odległości zaledwie kilku łokci od ich szlaku. 

Stary  kpiarz  chichotał  w  brodę,  okrzyki  i  pełne  strachu  zawodzenie  ludzi  z  orszaku 

łodzi naprawdę go rozbawiły. Wyobrażał sobie, jak pokazują sobie, wrzeszczą i mdleją. 

Nie mógł się dłużej powstrzymywać. Stojąc samotnie na brzegu i zmrużonymi oczyma 

przypatrując się łodziom na wodzie, wybuchnął gromkim śmiechem. Takiej uciechy nie miał 

od  czasu,  gdy  matka  Jonsson  omamiła  lensmana  i  zmusiła  go,  by  tańczył  nago  w  blasku 

księżyca! 

Uwolniono  więc  kata.  Moment,  gdy  opadły  łańcuchy,  pamiętał  tak,  jakby  to  było 

wczoraj. 

Wokół  kostek  wciąż  miał  głębokie  blizny  od  szorującego  metalu.  W  jednej  chwili 

stopy stały się lekkie, odnosił wrażenie, że mógłby wzbić się w powietrze. 

Lensman dał mu nowy kubrak, przyzwoite mundurowe spodnie po zmarłym żołnierzu, 

a także funt masła i trochę ziarna, żeby mógł się utrzymać przez pierwszy okres. 

Odwieźli go łodzią do domu. Podczas przeprawy przez fiord próbował sobie wmówić, 

ż

e ktoś tam na niego czeka, lecz kiedy znalazł się dostatecznie blisko, nie mógł się już dalej 

oszukiwać. 

Trudno o bardziej opuszczone miejsce. 

Ani zwierzęcia w oborze. 

Ani człowieka w izbie. 

background image

Nawet kota na schodach, który by go przywitał. 

Tylko szczury w komorze z ziarnem i myszy w spichlerzu. 

Okiennicami szarpał wiatr, skrzypiały wykute przez Joranda zawiasy, od miesięcy nikt 

ich nie smarował. 

W tym krótkim czasie zagroda podupadła po stokroć szybciej, niż gdyby mieszkali w 

niej ludzie. 

Niewiele pamiętał z pierwszych spędzonych samotnie dni. 

Wspominał tylko głęboką depresję, w głowie szumiało mu i dudniło, myśli gnały jak 

oszalałe,  niczym  wariat  przepatrywał  wszystkie  pomieszczenia  w  poszukiwaniu  Marii,  Liv  i 

Jorila. 

Znalazł jedynie jakieś ubrania. 

Znoszoną halkę, przesyconą wietrzejącym zapachem ukochanej. 

Położył ją w swoim łóżku i tulił się do strzępka odzieży, aż wreszcie zaznaczały się na 

nim tylko plamy jego łez i zapach własnego ciała. 

Dość tu jednak było innych pamiątek, cała zagroda pełna śladów kobiet, które, każda 

na swój sposób, odmieniły jego świat. 

Teraz odeszły, zniknęły z jego życia. 

To on sam je stąd wypędził. 

Została mu jedynie ta marna pociecha, że wszelkie kłopoty, jakich stał się przyczyną, 

nie  odbiły  się  na  nich  jeszcze  raz.  Nikt  nigdy  się  nie  dowie,  że  to  Maria  i  Liv  pokonały 

groźnych napastników, mężczyzn, których postanowił zabić, narażając własną przyszłość. 

Wciąż nie wiedział, po co żyje. 

Cały ten ból, brak nadziei, świadomość, że utracił Marię już na zawsze... 

Dlaczego sam nie położy kresu cierpieniom? 

Każdy  kolejny  dzień  stawał  się  wyzwaniem.  Czasami  leżał  samotnie  w  łóżku,  nie 

mogąc  zasnąć,  pocieszał  się  myślą,  że  gdy  tylko  zaświta,  gdy  tylko  jeszcze  raz  ujrzy 

wschodzące słońce... to nastąpi koniec. 

Miał  w  pogotowiu  naostrzony  nóż,  twardy  metal  ulegle  układał  się  w  dłoni,  ostrze 

nacinało skórę, zostawiając delikatny ślad świeżej krwi. 

Zastanawiał  się,  czy  nie  najlepiej  wbić  go  w  pierś.  A  może  pozwolić,  by  krew 

wypłynęła z naciętych nadgarstków i kostek? 

Przykładał metal do szyi, świadom, że nie jest w stanie wykonać ostatecznego ruchu. 

Coś jakby przytrzymywało mu rękę. 

background image

I  z  wolna  wspomnienia  stawały  się  coraz  mniej  natrętne,  dni  uzyskiwały  własny 

kształt, pracował po to, by żyć i by odegnać smutek. Pochłonęła go praca w polu, orał nowe 

spłachetki  ziemi,  tony  kamieni  z  pól  układał  w  staranne  mury,  pocił  się  i  mozolił  nad 

upartymi korzeniami. 

Zaatakował  las  otaczający  zagrodę,  uprzątał  coraz  większy  obszar.  Odzierał  pnie  z 

kory i ciął, potem drewno zawoził na targ i sprzedawał z marnym raczej zarobkiem. Ale gdy 

wycinał w deskach wzory, interesy szły lepiej. 

Dwór  w  Kaupanger  zamówił  kilka  tuzinów  pięknie  rzeźbionych  desek  na  pokrycie 

ś

cian w izbie. Pod warunkiem, że, oczywiście, nie podpisze swojej pracy. 

Drugi fach wykonywał z chłodną, pozbawioną wszelkich uczuć precyzją. 

Po  raz  pierwszy  poczuł,  że  tli  się  w  nim  agresja,  gniew  przeciwko  całemu  światu 

odmienił  jego  wygląd,  ludzie  schodzili  mu  z  drogi  z  większym  przerażeniem  niż 

kiedykolwiek. 

Domyślali  się  szaleństwa  w  tych  pociemniałych  oczach,  w  silnych  rękach,  które  tak 

często drżały z wściekłości, kiedy wznosił topór. 

Dlatego nie śmieli już zeń drwić ani też prześladować otwarcie. 

Kat był niebezpieczny. 

Kto wie, jakie demony w nim zamieszkały... 

Nikt już po niego nie posyłał, kiedy trzeba było obciąć nogę zżeraną gangreną. 

Nikt nie prosił, by zatamował krew rozpalonym żelazem. 

Ludzie  wiedzieli,  że  ma  większe  niż  ktokolwiek  inny  doświadczenie  w  takich 

operacjach, woleli jednak śmierć niż skazywanie się na wieczne potępienie, co czekałoby ich 

niechybnie, gdyby przyszło im umrzeć u boku tego człowieka. Przecież on mógł porwać ich 

duszę! 

Dlatego  życie  na  Meisterplassen  stało  się  bardziej  samotne  niż  kiedykolwiek,  ale 

Randar się nie uskarżał. 

Skoro  i  tak  nie  mógł  mieć  przy  sobie  Marii,  to  reszta  świata  przestała  go  w  ogóle 

obchodzić. Cenił sobie jednak sporadyczne odwiedziny Olego. Ole rozumiał, był mu na wiele 

sposobów współtowarzyszem cierpienia. 

Wiedział, z czym musi zmagać się Randar, sam zaznał, co to znaczy, jak serce pęka z 

bólu po stracie jedynej osoby, która może dać człowiekowi szczęście. 

Doświadczył  też  twardych  wyroków  ludzi,  ich  zacietrzewienia  i  nieprzychylności 

wobec tych, którzy czymś się wyróżniali. 

Ole był przyjacielem. 

background image

I Randar znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie należy się zanadto doń zbliżać. 

Obaj  mężczyźni  odgrodzili  się  od  świata  grubymi  murami.  Teraz  jednak  stopniowo  i 

ledwie zauważalnie kruszyli kamień po kamieniu, by wpuścić drugiego do środka. 

Randar  zdmuchnął  świecę,  przeczuwał,  że  już  niedługo  czarna  łódź  Olego  znów 

zazgrzyta o przybrzeżne kamienie Meisterplassen. 

Wszyscy  zresztą  wiedzieli,  że  przybycia  Olego  można  się  spodziewać  w  każdej 

chwili. 

Ź

le, gdy ktoś nie ma czym poczęstować gościa. 

Randar  postanowił  już  jutro  wyprawić  się  na  łowy.  Spróbuje  zdobyć  dla  Olego 

renifera na pieczeń albo przynajmniej zająca. 

Ole, przywykły do solonych śledzi i suchego chleba, potrafił docenić świeże jedzenie. 

Ole  pojawił  się  trzy  dni  później.  Randar  ujrzał,  że  z  niezwykłym  jak  na  niego 

pośpiechem wyskakuje na brzeg, zrezygnował nawet z porządnego przycumowania łodzi. 

Potężny mężczyzna poruszał się zwykle spokojnie, wręcz nieco powolnie, dziś jednak 

kulejąc podbiegł w górę krótkiego zbocza. 

 -  Ahoj, człowieku! Pali się gdzieś? 

Randar zamachał rękami, wyszedł przyjacielowi na spotkanie, czując, jak twarz mu się 

zmienia w dawno zapomnianym uśmiechu. 

 -   Randar... Dobrze, że cię zastałem... Przybywam ze szczególną sprawą. 

Randar zatrzymał się, zaprosił Olego do chaty. Już wiedział, że coś się stało. 

Przeniknął go lodowaty chłód. 

Ole przywoził wieści o śmierci, poznał to po jego twarzy. 

 -   Kto? Maria... nie, przecież nie Maria? 

Głos przeszedł mu w przenikliwy pisk, ale serce nie chciało uwierzyć. 

 -   Nie, nie Maria. Liv. 

Randar zatoczył się, odczuł ulgę i bezgraniczny smutek. 

A więc to jednak ostateczne. 

Nigdy już jej nie powie, ile dla niego znaczyła. 

Budząca sympatię nieśmiała dziewczynka, która dała jego ojcu tyle szczęścia. Mądra 

dorosła kobieta, która była mu jedyną matką, jaką pamiętał. 

Kochana, troskliwa Liv, zawsze wyrozumiała matka Marii. 

Nie zasługiwała na swój straszny los. Randar zacisnął pięści w proteście. 

 -   To niesprawiedliwe... Mogła przeżyć jeszcze tyle dobrych lat... A tylko cierpiała... 

background image

 -   Nie, Randarze, nie tylko. W ostatnich latach ożyła, była zadowolona i wesoła, tak 

jak obaj ją pamiętamy z czasów jej młodości. Po śmierci twego przybranego ojca nie umiała 

już być w pełni szczęśliwa, ale była zadowolona. Patrzyła, jak rośnie jej  wnuczka, widziała, 

ż

e córce dobrze się żyje, że wypełnia swe życiowe posłannictwo, za które gotowa była oddać 

wszystko... 

Ole urwał nagle, zdał sobie sprawę, że powiedział za wiele. 

Dotychczas odwracał głowę, kiedy Randar pytał. 

A  Randar  w  końcu  zaniechał  stawiania  pytań,  pojął,  że  lepiej  może  będzie  nie 

wiedzieć. Codzienne życie Marii nigdy nie mogło stać się jego udziałem. 

Ole opowiedział o pogrzebie, o ludziach przybyłych, by pożegnać Liv. 

Wreszcie się zdecydował, wyjawił swe ostatnie przesłanie. 

 -   Musisz jechać do Lyster, Randarze. Randar drgnął, czy się nie przesłyszał? 

Ole powtórzył, nie mogło być więc mowy o pomyłce. 

 -   Musisz jechać do Marii. Oboje żyjecie w kłamstwie. 

 -      W  kłamstwie?  A  czy  to  kłamstwo,  że  każdego  dnia  zmagam  się  z  chęcią 

sprowadzenia jej do domu? 

Twarde słowa przepełniało rozgoryczenie, myśli posunęły się dalej. 

Czy to kłamstwo, że co noc płaczę z tęsknoty za nią? Z radością sprzedałbym duszę i 

całe swoje życie za jedyną szansę rozmowy z nią, muśnięcie ukochanej twarzy... 

 -    Nie  mogę!  Ona  sama  postanowiła  stąd  odjechać,  zbudowała  sobie  tak  wspaniałe 

ż

ycie, że niczego choćby podobnego nie mógłbym jej zaproponować. Ona ma męża, dziecko, 

swoje życiowe zadanie... ludzi, którzy ją kochają... 

 -      Przestań!  Mówisz  zbyt  wiele!    -    Ole  szarpnął  Randara  za  ramię.    -    W  dodatku 

wygadujesz głupstwa! Maria być może próbuje oszukiwać samą siebie podobnymi myślami. 

Ale  ja  dostrzegam  mrok  w  jej  oczach,  ta  wyniszczająca  choroba  zżera  ją  od  środka.  Nie 

znajdzie na nią nigdy ziół ani leku. Wy jesteście dla siebie jedynym lekarstwem, nadzieją na 

uratowanie życia! Usłuchaj mnie, przyjacielu, ucz się na moim doświadczeniu, nie powtarzaj 

moich  błędów!  Skoro  już  udało  ci  się  odnaleźć  w  życiu  tę  potężną  siłę,  gdy  poznałeś,  co 

oznacza miłość kobiety, to jej nie odrzucaj! 

Randar  odetchnął  głęboko,  ostrza  noży  w  sercu  cięły  z  odnowioną  siłą,  jedynie 

nadludzkim wysiłkiem rozum jeszcze mógłby zapanować nad uczuciami. 

 -  Nie mów więcej  -  szepnął ochryple.  -  Nie mów ani słowa, inaczej tak jak stoję, 

rzucę się do łodzi i popłynę. 

Ole spoglądał mu prosto w oczy. 

background image

 -   Uczyń tak, Randarze. Pozwól jej przynajmniej dokonać wyboru. Żadne z was nie 

może dalej tak żyć. Żadne nie ma szans na godne życie, jeśli nie wyjaśnicie nieporozumień... 

 -    Jadę    -    syknął  Randar  przez  zęby.  Oddychał  ciężko,  jak  gdyby  dźwigał  wielki 

ciężar.  -  Jadę, Ole, jeśli w istocie musimy się spotkać jeszcze raz, by wszystko wyjaśnić. Ale 

nie mogę mieć nadziei, że ona ze mną wróci. Wiem, że więzy, które ją tam trzymają, są zbyt 

mocne. I nie wiem, czy sumienie pozwoli mi oderwać ją od męża, bogactwa, zagrody... 

 -   Nie kuś jej, wyznaj tylko, co myślisz i czujesz. A jeśli ona myśli podobnie, musi 

usłuchać głosu serca, nawet gdyby miało to sprawić ból i jej samej, i otaczającym ją ludziom. 

Wszystko  więc  zostało  już  powiedziane,  dwaj  mężczyźni  w  milczeniu  zaczęli  się 

przygotowywać do wyjazdu. 

Pogoda była dobra, wiał przychylny wiatr, pod wieczór zapewne jeszcze się wzmoże i 

ułatwi podróż wzdłuż Lysterfjordu. 

Przy odrobinie szczęścia dotrą na miejsce przez dwie noce i dzień. 

 -  Popłyniemy każdy swoją łodzią, będziesz musiał wziąć trochę na wstrzymanie i od 

czasu do czasu na mnie zaczekać. Moja stara łajba jest szeroka i ciężka, nie przysposobiona 

do takich pospiesznych wypraw... 

Ole uśmiechnął się, wypluł listki, które żuł. 

 -  Oczywiście, stary przyjacielu, ale przypuszczam, że twoja łódź pomknie po falach 

szybciej niż kiedykolwiek... Słychać prawie, jak serce ci wali i pogania! 

Roześmiali się, zaskoczony Randar ze wstydem stwierdził, że na policzki wypełzł mu 

rumieniec. 

Na Boga, zachowuje się jak osiemnastoletnia dziewczyna! 

Ale ciało drżało mu i pulsowało, w piersiach czuł niepokój, jakby pływało tam tysiąc 

maleńkich rybek i łaskotało od środka. 

Przechylił  się  przez  burtę  i  w  otwartej  beczce  solonego  mięsa,  którą  przewoził  Ole, 

ujrzał swe własne odbicie. 

Włosy miał długie, zmierzwione, broda nadawała obliczu obcego wyrazu dzikości. 

Drgnął na widok kilku siwych pasm. 

 -   Ona mnie nie pozna! 

Ole zaśmiał się, pamiętał zapewne podobne stwierdzenie z przeszłości. 

Randar i Maria... 

Nikt nie słyszał chyba o drugiej takiej historii miłosnej. 

I ona miałaby go nie poznać! 

background image

 -    Nawet  gdybyś  przywdział  włosiennicę  i  posypał  głowę  popiołem,  kulał  na  obie 

nogi i mówił głosem staruszki... Marii i tak nie oszukasz! 

Pomimo  takich  zapewnień  Randar  pomknął  po  swój  najostrzejszy  nóż  i  z  pomocą 

Olego przystrzygł brodę tuż przy twarzy. Przyjaciel skrócił mu także włosy, Randar prosił, by 

wyciął mu jak najwięcej siwych pasm. 

 -  Niezwykłe  -  mruknął Ole.  -  Naprawdę dziwne, jak w ciężkich momentach życia 

naznacza człowieka siwizna... tak z dnia na dzień. 

 -  Obetnij je! Nie jestem jeszcze taki stary! 

 -  Dobrze, dobrze, to po prostu znak, że coś przeżyłeś, próżny chłopcze! 

Randar  żartobliwie  zamierzył  się  na  Olego,  podsunął  mu  pięść  pod  nos.  Ole  mocno 

pociągnął go za włosy, obciął ostatni kosmyk i zręcznie związał grzywę przyjaciela na karku. 

 -   No, wystarczy! Mężczyznom nie przystoi stroić się jak kobietom! 

 -        Nie  ma  obaw    -    Randar  wyszczerzył  zęby  w  uśmiechu,  przesuwając  dłońmi  po 

znoszonych spodniach od munduru i szarej połatanej bluzie. 

 -    Rzeczywiście,  nie  wyglądasz  na  córkę  lensmana.  Powinieneś  mieć  białą  koszulę, 

skoro wybierasz się w taką podróż, w zaloty do pastorowej. 

Randar  spoważniał,  nie  w  smak  mu  były  takie  żarty.  Zesztywniał,  złapał  Olego  za 

ramię i zajrzał mu w oczy. 

 -  Nie jadę się zalecać. Jadę po to, co moje, jeśli naprawdę jest tak, jak mówisz. I bez 

względu na wszystko, powinienem złożyć kwiaty na grobie Liv, przynajmniej tyle jestem jej 

winien... 

Nie  rozmawiali  o  tym  więcej,  lecz  Ole  dbał  o  to,  by  dodawać  Randarowi  otuchy  za 

każdym razem, gdy ten zamyślał się i osuwał na ławeczkę. 

Za późno już było, by zawrócić. 

background image

ROZDZIAŁ XIV 

Noce  w  szpitaliku  były  duszne  i  gorące.  Akurat  teraz  przebywały  w  nim  zaledwie 

dwie osoby, w tym dziecko, nie przyjmujące pożywienia. 

Chłopczyk  miał  suchą,  bladą  skórę,  drżał  lekko  pomimo  upału,  sprawiając  wrażenie, 

ż

e marznie. 

Obok niego na sienniku leżała młoda dziewczyna, córka szewca tyrana, który każdego 

lata  brał  robotę  po  zagrodach  w  Lyster.  Nikt  tak  naprawdę  nie  wiedział,  skąd  przybywał, 

pewne  jednak  było,  że  wiosną,  gdy  tylko  śnieg  spłynie  ze  zboczy,  zjawi  się,  ciągnąc  swój 

wózek. 

Dziewczynka towarzyszyła mu od dzieciństwa. 

Chudziutka  i  zabiedzona,  przypominała  raczej  pisklę  drozda,  które  ktoś  zabrał  z 

gniazda. 

Wrażenie  to  potęgowały  jeszcze  wielkie,  błyszczące  oczy  i  bezkrwiste,  niemal  stale 

zaciśnięte usta. 

Ojciec wyciągnął ją z wózka tuż pod drzwiami plebanii. 

 -    Dzieciak  jest  słaby,  pewnie  w  każdej  chwili  może  umrzeć,  przekleństwo...  i  to  w 

ś

rodku  sezonu,  akurat  teraz,  kiedy  najwięcej  roboty.  Kogo,  u  diaska,  mam  zatrudnić  za 

posłańca,  sam  będę  tracił  czas  na  chodzenie  od  drzwi  do  drzwi,  żebranie  o  okruchy  i 

odnoszenie  butów?  Pani  podobno  umie  sobie  radzić  z  takimi  słabeuszami,  niech  pani  jej  da 

coś na wzmocnienie. Jak przetrzyma lato, przyniosę pani parę dobrych butów na zimę! 

Maria  poczuła,  jak  wzbiera  w  niej  gniew,  mało  brakowało,  a  wymierzyłaby  policzek 

okropnemu cuchnącemu mężczyźnie noszącemu przydomek Anton - Piwko. Nie raz i nie dwa 

wtykała  jego  córce  coś  do  jedzenia,  widziała,  że  dziewczynka  zjadała  wszystko  przed 

odejściem z plebanii. Inaczej pewnie każdy kęs musiałaby oddać ojcu - łachudrze... 

Serce  Marii  krwawiło  na  widok  takich  zaniedbanych  dzieciaków,  zdawała  sobie 

jednak sprawę, że wszystkim pomóc nie zdoła. 

Ż

ycie było twarde, i dla dużych, i dla małych. Bóg zapewne miał w tym jakiś swój cel, 

chociaż Maria często w to wątpiła. 

Teraz  w  każdym  razie  mała  Gerda  leżała  na  miękkim  łóżku,  rumieniec  wrócił  jej  na 

policzki,  rozkoszowała  się  chłodnymi  okładami,  które  Maria  przykładała  do  udręczonego 

ciała. 

background image

Do  picia  dziewczynka  dostawała  zimną  zupę  z  warzyw,  a  zaognione  rany  na 

podeszwach stóp Maria smarowała kojącą maścią. 

Wychudzone  ciało  przedstawiało  sobą  żałosny  widok,  ale  młode  serce  biło  w  nim 

mocno. Maria zrozumiała, że dziewczynka jest po prostu wycieńczona. 

Dzień i noc była ojcu na posługi, Bóg jeden wie, na jakie sposoby... 

Dziewczynka  cicho  zaprotestowała  i  skuliła  się  niczym  nie  narodzony  płód,  kiedy 

Maria próbowała rozchylić chudziutkie uda, żeby i tam ją umyć. 

Zatrzęsła się, dziecko zaznało pewnie gorszych rzeczy niż głód i razy... 

Marię  ogarniał  coraz  silniejszy  gniew,  zajmując  się  chorą,  nieustannie  się 

zastanawiała, w jaki sposób by ją rozdzielić z tym okropnym ojcem. 

Mogens na pewno znajdzie jakąś radę, pocieszała się. 

Mógł przedstawić sprawę dziewczynki na tingu. 

Zadawanie  się  z  własnym  dzieckiem  było  przecież  przestępstwem.  Za  tak  okrutne  i 

sprzeczne z naturą postępki mogła zostać wymierzona surowa kara. Nawet śmierć! Ale dzieci 

biedaków... 

Nie były aż tyle warte, zresztą rodzice i tak nie przysporzyliby kasie pisarza i Korony 

szczególnych bogactw. Publiczna chłosta czy też kastracja nie cieszyły się popularnością, bo 

z tego nie spływało nic do kieszeni wójta czy urzędnika sądowego. 

W każdym razie mała na pewno nie wróci do ojca, postanowiła Maria. 

Teraz zajęła się chłopczykiem. 

Miał  ledwie  dwa  lata,  ale  leżąc  bez  sił  na  sienniku,  przypominał  raczej  półroczne 

dziecko. 

W  ostatnim  czasie  nie  był  zdolny  zatrzymać  ani  jedzenia,  ani  picia,  a  piersi  matki 

dawno już wyschły. 

Maria dawała mu chleb namoczony w kwaśnym mleku i gotowane kości do ogryzania, 

ale  chłopiec  tylko  coraz  bardziej  słabł,  a  odrobina,  jaką  był  w  stanie  zjeść,  i  tak  wychodziła 

jednym albo drugim końcem. 

Rzadkie, śluzowate odchody i zielonkawe cuchnące wymioty wciąż plamiły posłanie, 

przysparzając Marii wiele pracy przy zmianie pościeli i praniu. 

Zastosowała już wszystkie swoje wypróbowane sposoby. 

Najpierw  dostał  wywar  z  czarnych  jagód,  anyżku,  pieprzu  i  narecznicy  samczej. 

Potem dodała jeszcze skuteczniejszego proszku z rzepiku i głowienki pospolitej. 

Nic  jednak  najwidoczniej  nie  zdołało  zatrzymać  zbyt  szybkiego  przepływu  płynów 

przez maleńkie ciałko. 

background image

Maria nie wiedziała już, co może zrobić poza wmuszaniem w chłopca wody z miodem 

co dwie godziny. Tuląc go do siebie, wpuszczała mu do ust po kilka kropel. Często spał, lubił 

mieć wtedy w buzi szmatkę nasączoną słodkim płynem. 

Maria zastanawiała się gorączkowo. Może dwulatkowi przydałoby się kobiece mleko? 

Mleka  matki  zabrakło  mu  zbyt  wcześnie,  a  najzdrowsze  i  nasilniejsze  dzieci  to  na  ogół  te, 

które przez dwa albo trzy lata mogły się cieszyć bodaj kilkoma łykami ciepłego, odżywczego 

matczynego pokarmu. 

O każdej porze roku było we wsi kilka położnic i Maria miała nadzieję, że większość 

zgodzi się oddać trochę mleka, by ratować chłopca. Zaraz wyśle któreś z dzieci żniwiarzy! 

Uradowana  możliwością  ocalenia  chłopca  zostawiła  Solveig  w  lecznicy  i  poszła 

zabrać Sunnivę na kąpiel. 

Teraz, w sierpniowe upały, chodziły nad głębię niemal co drugi dzień. 

Matka  i  córka  w  tak  cudowny  sposób  zbliżały  się  do  siebie,  kiedy  gawędziły, 

wyciągnięte półnagie w słońcu, pod koronami drzew, tworzącymi naturalną altanę. 

 -  Sunnivo! Sunnivo! Chodź, córeczko, pójdziemy na poziomki! 

Takie było ich hasło do kąpieli, zawsze gdy go używały, chichotały i z rozbawieniem 

obserwowały milczące zdumienie ludzi. Kto chodzi w sierpniu na poziomki? 

Tym  razem  jednak  cienki  dziewczęcy  głosik  się  nie  odezwał,  nigdzie  nie  było  widać 

roztańczonych warkoczyków Sunnivy. Pewnie poszła nad fiord, popatrzeć na łodzie sunące w 

stronę Dosen. 

Marii niemal dziwne się wydało, że jest sama nad rzeką. Od czasu gdy zdradziła swój 

sekret córce, Sunniva zawsze jej towarzyszyła. Z coraz większym utęsknieniem wyczekiwały 

chwil spędzanych w tym zielonym, niemal ich prywatnym zakątku. 

Nikt  nigdy  się  tu  nie  pokazał  i  nie  zakłócił  im  idylli.  Głębia  leżała  w  miejscu 

niedostępnym,  wielu  zapewne  przerażało  niebezpieczne  spuszczanie  się  w  dół  po  śliskich 

skałach. 

Od czasu do czasu pojawiały się tu tylko wiewiórki, zając, a nawet mały jelonek. Ptaki 

miały  łatwiejszą  drogę,  żeglowały  przez  powietrze  wśród  bujnych  koron  drzew  i  szczęśliwe 

pluskały się na brzegu, ćwierkając i walcząc o owady, które zwabiła i sparaliżowała woda. 

Czy  człowiekowi  może  być  lepiej,  zastanawiała  się  Maria,  wyciągnięta  wśród 

młodych  brzózek,  wystawiając  ręce  i  nogi  na  słońce.  Twarz  zasłoniła  słomkowym 

kapeluszem, na mocno zaczerwienione ramiona narzuciła cieniutką chustę. 

background image

Miała  na  sobie  jedynie  lekką  koszulę,  która  wciąż  wilgotna  od  wody  z  rzeki  w 

spiekocie  słońca  przyjemnie  chłodziła  ciało.  Gdy  nieoczekiwany  powiew  wiatru  przeleciał 

przez jej oazę, ciało pokryło się gęsią skórką. 

Rozleniwiona wtuliła się w porośnięte miękką trawą zbocze, źdźbła i kwiaty łaskotały 

ją pod kolanami i po karku. 

Maleńki robaczek rozpoczął wędrówkę wzdłuż jej ręki. 

Przyglądała  mu  się  zaciekawiona.  Czy  kiedykolwiek  tak  naprawdę  widziała  te  małe 

stworzonka, które codziennie się depcze? 

To był jakiś żuczek, gładki pancerz lśnił czerwienią i błękitem. 

Nie miała najmniejszej ochoty go uśmiercić. 

 -  Ty też masz prawo cieszyć się takim cudownym dniem, prawda? 

Palcem  wskazującym  delikatnie  pogładziła  błyszczący  pancerzyk  i  rozbawiona 

patrzyła,  jak  żuczek  zatrzymuje  się  przerażony  i  prędko  wycofuje  na  wewnętrzną  stronę  jej 

ręki. Spadł na trawę. Myśli Marii w jednej chwili przesłoniła czarna chmura. 

Na moment zapomniała, że jest równie bezbronna jak ten żuk. Gdzieś istnieją ludzie, 

których nie znała, ludzie posiadający wielką władzę, zdolni zniszczyć jej życie tak, jakby była 

słabym owadem. 

Raz już jej się udało, Bóg jeden wie, czym przekupił bądź przekonał ich Mogens. W 

każdym  razie  już  w  kilka  tygodni  po  jego  powrocie  ze  spotkania  w  biskupstwie  ze  ścian 

salonu zniknęły wszystkie obrazy. 

A najlepsze srebrne sztućce sama spakowała i wysłała przez kuriera. 

O pieniądzach, jakie Mogens zdołał odłożyć przez wiele lat, nic nie wiedziała, może i 

one trafiły do kieszeni chciwców. Wszystko po to, by uratować ją od oskarżenia o uprawianie 

czarów. 

Od tamtej pory nigdy nie rozmawiała z wikarym. 

Trzymał się od niej z daleka, uciekał jak od zarazy, odwracał głowę, gdy spotykali się 

na drodze lub przy jakiejś uroczystej okazji. 

Mieszkańcy wioski tylko się z tego śmiali, uważali na szczęście, że to on jest winien 

panującej między nimi wrogości. 

Niektórzy  twierdzili,  że  Bożemu  słudze  i  żonie  pastora  nie  przystoi  żywić  do  siebie 

nawzajem  takiej  urazy.  Maria  się  z  nimi  zgadzała,  lecz  nie  potrafiła  się  przemóc,  by 

wyciągnąć rękę do tego przebiegłego, przypominającego lisa człowieka. 

Maria  zamknęła  oczy,  nie  chciała  nic  widzieć.  Nie  zauważyła  ciężkich  chmur, 

gromadzących się także na niebie tuż nad nią. Ciało na powrót się rozgrzało, słońce wpaliło 

background image

swój żar w skórę. Maria nie zareagowała nawet, gdy powietrze wokół niej stanęło, zgęstniało. 

Dopiero pierwszy niespodziewany grzmot obudził ją, przerażoną. 

Poderwała  się,  z  lękiem  spojrzała  na  pociemniałe  niebo  i  już  dwie  ciężkie  krople 

spadły jej na twarz. 

Prędko zebrała ubranie i pognała przez trawę ku wznoszącej się nad nią skale. 

Ale  deszcz  już  siekł,  w  jednej  chwili  wszystko  zrobiło  się  mokre,  mech  porastający 

kamienie stał się oślizgły. 

Skupiła  się  na  tym,  by  dotrzeć  do  pierwszego  niewielkiego  występu,  ale  nie  miała 

ż

adnego oparcia dla dłoni i stóp, ani szczeliny, ani kamyka, którego mogłyby się uchwycić. 

Tylko gładka skała. 

Zawsze  gdy  się  po  niej  wspinały,  była  sucha,  nagrzana  słońcem,  ona  i  Sunniva 

opanowały  tę  sztukę  po  mistrzowsku.  Bawiło  je  to,  cieszyło.  Gruby,  niemal  kłujący  mech 

porastający skały stanowił dobre oparcie, gdy wysuszyło go słońce i wiatr. 

Teraz  napuchł,  zrobił  się  śliski  i  zdradliwy.  Maria  zrozumiała,  że  nie  zdoła  wdrapać 

się na górę o własnych siłach. Przycisnęła się do skały, próbując schronić się przed deszczem. 

Rosło tu kilka wysokich drzew, ale od nich świadomie trzymała się z daleka. 

Słyszała, że piorun może zabić człowieka, próbującego ukryć się pod drzewem. 

Wkrótce  nadciągnął  chłód,  kucnęła,  przyciskając  plecy  do  mokrego,  lecz  wciąż 

ciepłego  od  słońca  kamienia.  Prędko  włożyła  ubranie,  lecz  natychmiast  przemoczyły  je 

ciężkie krople deszczu. 

Teraz  nadciągnął  także  wiatr,  szarpał  korony  rosnących  wyżej  drzew,  zwiastując 

nadchodzącą wichurę. 

 -  Dobry Boże, spraw, aby burza szybko minęła  -  modliła się Maria, z lękiem patrząc 

na rzekę, w której woda już zaczynała przybierać. 

Zdawała  sobie  sprawę,  że  znalazła  się  w  pułapce  niczym  szczur  w  zalanej  wodą 

piwnicy. 

Ole i Randar zauważyli burzowe chmury gromadzące się w oddali. Z ulgą stwierdzili, 

ż

e wkrótce przybiją do brzegu. 

Dopłynęli na miejsce. 

Ole skierował łódź ku starej przystani poniżej Flahammar. Uznał, że lepiej będzie, gdy 

nie od razu zobaczą ich z plebanii. 

 -   Pójdę pomówić z Marią, powiem, że przywiozłem rannego. Nie odmówi. Gdybym 

natomiast  rzekł,  że  to  twoje  złamane  serce  ma  wyleczyć,  nie  jestem  pewien,  czy  by  się 

zgodziła... 

background image

Randar  poczuł  ukłucie  w  piersi,  nie  podobało  mu  się,  że  Ole  ubiera  w  słowa  jego 

własny lęk. 

 -   No, to zostanę tutaj. 

 -    Tak  będzie  najlepiej.  I  trzymaj  się  z  dala  od  ludzi,  jakby  ktoś  się  zjawił.  Wielu 

wyprawia się stąd na fiord przy większych okazjach. Wiem zresztą, że znają tu twoją twarz. 

Kat tylko prychnął. 

Ale  usiadł  posłusznie  w  łodzi  i  zaczął  dłubać  w  przyniesionym  przez  wodę  kawałku 

drewna. 

Dłonie mu drżały. 

Brak palców rzucał się w oczy bardziej niż kiedykolwiek. 

Ole ruszył na plebanię z nadzieją, że zastanie Marię samą w domu. Sprawa znacznie 

by się skomplikowała, gdyby nalegała na zabranie ze sobą służącej albo nawet Mogensa... 

.  Nagła błyskawica rozdarła powietrze nad wzgórzem. 

Złowieszczy  grzmot  huknął  daleko,  przetoczył  się  wśród  wysokich  szczytów, 

zwielokrotniony echem. 

Do głowy mu nawet nie przyszło, że nie zastanie Marii w domu! 

A już na pewno nie spodziewał się takiego zamieszania na probostwie. 

Wszyscy biegali gorączkowo, szukając pastorowej. 

Nikt nie wiedział, gdzie może być. 

A w dodatku zaraz będzie burza! 

Wiadomo,  jak  niebezpiecznie  jest  znaleźć  się  poza  domem,  kiedy  stary  Tor

  wywija 

młotem! 

Nawet  myszy  pochowały  się  w  norkach,  ptaki,  tuląc  głowy  pod  skrzydła,  ukryły  się 

wśród  najniższych  gałęzi.  Nawet  mewy  ucichły,  zbite  w  stadka  chroniły  się  w  zacisznych 

zatokach, od czasu do czasu tylko pokrzykując nerwowo. 

A Maria? Gdzie Maria? 

Dziewczynka w szpitaliku z płaczem wzywała miłą panią, trzęsła się ze strachu przed 

błyskawicami i Bóg wie, czym jeszcze, i do ochrypnięcia wołała Marię. 

Solveig została przy dzieciach, wzięła chłopczyka na kolana, dziewczynkę gładziła po 

włosach. 

Ż

eby  oboje  pocieszyć  i  uspokoić  własne  galopujące  serce,  zaczęła  śpiewać.  Wkrótce 

przybiegła  także  rozczochrana,  wystraszona  Sunniva  i  przytuliła  się  do  znajomej,  kojarzącej 

                                                 

  Tor    -   jeden  z  głównych  bogów  mitologii  skandynawskiej, pierworodny  syn  Odyna,  bóg  piorunów, 

zbrojny w młot, pas i żelazne rękawice (przyp. tłum.). 

background image

się  z  bezpieczeństwem  Solveig.  Tak  siedzieli,  gdy  w  drzwiach  pojawiła  się  wielka  postać 

Olego. 

Sunniva poderwała się, zawsze instynktownie obdarzała zaufaniem tego olbrzymiego, 

misiowatego mężczyznę, którego mama tak lubiła. 

 -  Ole! Znalazłeś mamę? 

 -  Nie, kochanie, nikt nie wie, gdzie ona może być. Ale niedługo wróci. Poszła pewnie 

na przechadzkę i kiedy burza się zaczęła, schroniła się w którejś z zagród. 

 -      Nie...  nie...  mama  nigdy  nie  chodzi  się  przejść...  tylko  kiedy  chcemy...  tylko 

kiedy... 

Dziewczynka  urwała,  nie  wiedziała,  co  robić.  Mama  zabroniła  jej  wszak  mówić  o 

tajemnicy! Czy mogła zdradzić ich sekretne kąpielisko? 

Nie,  lepiej  milczeć,  na  pewno  mama  tam  nie  poszła.  Ole  ma  rację,  pocieszała  się 

Sunniva, mama zatrzymała się w którejś z zagród po drodze. Zauważyła nadciągającą burzę i 

schroniła się pod czyjś dach. 

Ole  spostrzegł  umykające  spojrzenie  dziewczynki,  buzia  zdradzała  rozterkę.  Sunniva 

oblizała różowe usta, przygryzła dolną wargę, odwróciła głowę. 

Chyba coś ukrywa. 

 -   Sunnivo, może ty wiesz, dokąd mama zwykle chodzi? 

Córka Marii nie potrafiła skłamać w odpowiedzi na tak bezpośrednie pytanie. 

Wtuliła się w ramiona Olego i szeptem wyznała tajemnicę. Powiedziała o kąpielisku, o 

stromych  zboczach,  po  których  razem  z  mamą  tak  zręcznie  się  wspinały.  O  zakolu,  które 

wytworzyła rzeka dzięki tamie, i ptakach, które zawsze się tam pluskały. 

 -   Boże  -  szepnął Ole, ale poprzestał na tym, nie wyraził słowami myśli, od której 

serce niemal przestało mu bić. 

Głębia! Miejsce, o którym mówi dziewczynka, to z pewnością Jar Durdei! 

Przed  blisko  stu  laty  spotykali  się  tam  mężczyzna  i  kobieta,  ona    -    mężatka,  on    -  

ż

onaty.  Wybrali  sobie  akurat  tę  kryjówkę  na  potajemne  miłosne  schadzki.  W  pewien  letni 

dzień zaskoczyła ich burza, tak samo gwałtowna jak ta, szalejąca dzisiaj nad wioskami. 

Woda się podniosła. 

Skały zrobiły się tak śliskie, że nie mogli wspiąć się pod górę. 

Ludzie drżeli, wyobrażając sobie powolną śmierć pary kochanków. 

Znaleziono  ich  spoczywających  w  swoich  objęciach.  Oboje  utonęli.  Zwłoki 

zatrzymały się na krzewach i drzewach zagradzających rzekę tam, gdzie kończyła się głębia. 

Durdei i Einar. Niewiele osób pamięta jeszcze tę historię. 

background image

Ole  jednak  zbierał  wszystkie  opowieści  w  swojej  głowie,  znał  legendy  i  tajemnice, 

których nie miał komu przekazać. 

Być może do czegoś się przydadzą. 

Może uda mu się uratować życie Marii, jeśli naprawdę jest tak, jak mówi dziecko. 

Ale trzeba się spieszyć. 

Ole  pocałował  Sunnivę,  pochwalił  ją  za  wyznanie  prawdy  o  sekretnym  kąpielisku 

matki i poprosił, by nikomu o tym nie mówiła, dopóki nie wrócą z mamą. 

Dziewczynka  uśmiechnęła  się  uspokojona,  najwidoczniej  żadne  niebezpieczeństwo 

już  nie  zagraża.  Ole  odnajdzie  mamę,  i  ona  nie  będzie  już  musiała  chodzić  sama  w  tej 

okropnej ciemności, którą burza sprowadziła na wieś w samym środku jasnego letniego dnia. 

background image

ROZDZIAŁ XV 

Woda sięgała Marii już do pół łydki. Nieprawdopodobne, że to ta sama rzeka, w której 

toni tak chętnie się zanurzała! 

Teraz  płynęła  dziko,  brudna  i  nieprzejrzysta,  nurt  stawał  się  coraz  bardziej  rwący, 

niósł drzewa, krzaki, kamienie i muł. 

Nieduża polanka nad głębią dawno już została zalana. Ściana wody nadciągnęła nagle, 

niczym wodospad. Prawdopodobnie gdzieś wyżej w dolinie deszcz zerwał naturalne tamy. Z 

nieba rozdzieranego błyskawicami lały się strugi. 

Grzmoty łączyły się w jeden przeciągły huk, echo jednego nie przebrzmiało jeszcze do 

końca, a już rozlegał się następny. 

Maria czuła, jak chwytają ją lodowate szpony panicznego lęku. 

Nie wolno się teraz poddawać! 

Zachować zimną krew! 

Nie pozwolić wodzie wciągnąć się w piekielną kipiel! 

Ręce, uchwyćcie się tego nieszczęsnego krzewu, który w niezrozumiały sposób zdołał 

się zakorzenić w szczelinie skały! 

Kostki  jej  pobielały,  gdy  całą  siłą  uczepiła  się  gałązek,  twarzą  zwrócona  do  zimnej 

skały.  Za  jej  plecami  szum  rzeki  przeszedł  w  ogłuszający  huk.  Nic  już  nie  przypominało 

sielankowego  kąpieliska.  Nawet  przyjazne  dotąd  drzewa  stały  się  groźne,  wicher  i  deszcz 

smagały  je,  przyginając  do  ziemi.  Od  czasu  do  czasu  rozlegał  się  trzask  łamanej  gałęzi, 

drzewa  rosnące  najniżej  po  prostu  nie  wytrzymywały,  pozwalając  się  unieść  prądowi 

wezbranej rzeki. 

Woda  sięgała  już  do  kolan,  stopy  Maria  miała  zdrętwiałe,  bez  czucia.  Całe  ciało 

trzęsło się z zimna. 

Jak  długo  wystarczy  mi  sił,  zastanawiała  się  ogarnięta  dziwnym,  pełnym  rezygnacji 

spokojem. 

Dwaj  mężczyźni  i  dziewczynka  wędrowali  pustą,  coraz  bardziej  rozmytą  drogą.  Aż 

tutaj dochodził szum płynącej w dole rzeki. 

Dwie  godziny  zajęło  im  dotarcie  do  tego  miejsca,  wicher  szarpał  ciężkie  od  deszczu 

ubrania. 

Ole dźwigał dwa zwoje lin z konopi. 

Mężczyźni modlili się rozpaczliwie, by nie musieli ich użyć. 

background image

Za każdym jednak zakrętem, który mijali, nie spotykając nikogo po drodze, nabierali 

coraz większej pewności. 

Burza musiała zaskoczyć Marię nad rzeką. 

Sunniva czuła wielkie krople spływające po buzi, łzy mieszające się z deszczem ciekły 

na przemian to zimnym, to gorącym strumieniem. 

 -  Mamo! 

Wołała tak za każdym rozlegającym się grzmotem. 

Pioruny waliły coraz dalej, lecz strach dziecka się wzmagał. 

Wkrótce  stłumiony  huk  rozbrzmiewał  już  nad  szczytami  gór,  coraz  więcej  czasu 

upływało od błyskawicy do grzmotu. 

Ale deszcz nie ustawał. 

Niebo,  szaroczarne  i  ciężkie,  postanowiło  najwidoczniej  zesłać  na  nędzne  ludzkie 

robaki kolejny potop. 

 -  Czy to już niedaleko?  -  dopytywał się Ole, próbując ukryć własny strach. 

 -   Tak, za tamtymi drzewami skręcamy w lewo, w las  -  odparła Sunniva. 

Była  już  wyraźnie  zmęczona,  a  mimo  to  zaczęła  podbiegać  ku  miejscu,  w  którym 

razem z matką spuszczały się w dół. 

Przedzierali się przez gęste leśne podszycie, nikt by nie przypuszczał, że jacyś ludzie 

kiedykolwiek tędy chodzili. 

Wśród drzew panował mrok jak o późnym zmierzchu. 

Wkrótce stanęli na szczycie skalnej ściany, stromo opadającej do rzeki. 

Drzewa zasłaniały brzegi, nie widać było szalejących mas wody. 

 -  Tędy schodzimy, tu jest bardzo stromo... 

 -   Szalone kobiety... skała jest jak oszlifowana. 

Ole mruknął to, kręcąc głową, ale pojął, że stromiznę przy ładnej, suchej pogodzie nie 

tak trudno sforsować na bosaka. 

Teraz zmieniła się w gładką zjeżdżalnię z miękkiego, śliskiego mchu i porostów. 

 -   Ty zejdziesz na dół. 

Randar  nawet  nie  pomyślał  o  innym  rozwiązaniu.  Solidnie  obwiązał  się  liną  pod 

pachami, Ole zapobiegliwie umocował jej drugi koniec do drzewa. 

Rozpoczęło się schodzenie w dół. 

Pod Randarem kolana się uginały z zimna, napięcia i zwyczajnego strachu. 

Co zastanie tam na dole? 

Czy rzeka go uprzedzi? 

background image

Czy będzie tam żywa Maria, czy też znajdzie poszarpane ciało w dole strumienia? 

Poczuł ogarniającą go panikę, lecz starał się całą uwagę skupić na stawianiu kolejnych 

kroków. 

Nagle obsunęła mu się noga. 

Poleciał  w  tył,  lecz  zdołał  wrócić  do  poprzedniej  pozycji  i  nie  roztrzaskać  głowy  o 

kamień. 

Ostatni  odcinek  poszedł  mu  lepiej,  wkrótce  znajdzie  się  na  półce,  od  której  wyrasta 

pionowa  ściana.  Zrozpaczony  zawołał  Marię  po  imieniu,  głos  zabrzmiał  przenikliwie, 

zagłuszył szum rzeki. Zostało mu najwyżej dziesięć metrów.  Z pozoru nieznaczna odległość 

dzieliła go od Marii, lecz chyba jeszcze nigdy ukochana nie była tak daleko. 

Krzyknął do Olego, by ten poluzował linę. 

 -   Musisz mnie spuścić na dół, tu jest tak gładko jak na ścianie stodoły! 

 -  Widzisz ją? 

 -   Nie, widzę tylko rzekę, wpływa aż pod skałę. Miejmy nadzieję, że tam jest jakaś 

półka, dodał w duchu. 

Ramiona zesztywniały w martwym uścisku. 

Dłonie były odarte ze skóry w miejscach, gdzie gałązki z nędznego krzaka wbiły się w 

ciało. 

Stóp już nie czuła, wiedziała jednak, że tkwią na skale skrytej pod wodą. 

W  czas  się  rozebrała,  inaczej  szalejąca  woda  pociągnęłaby  ubranie  i  oderwała  ją  od 

skalnej ściany. 

Smukłe  ciało  przyciskało  się  do  góry,  znalazło  najlepszą  pozycję  dającą  odpór 

ż

ywiołowi. 

Obok  niej  przelewały  się  masy  wody,  wtłaczając  ją  właściwie  w  kamień  i  dodając 

wiary, że może, może wytrzyma jeszcze trochę. 

Burza minęła. 

Woda chyba przestała się podnosić. 

Nie miała sił, by wołać, wiedziała, że i tak nikt by jej nie usłyszał. 

Jedynie Sunniva mogła wiedzieć, dokąd poszła. 

A  nie  ma  żadnej  pewności,  że  ktokolwiek  by  uwierzył  w  opowieść  dziecka  o 

zamiłowaniu pastorowej do kąpieli. 

Gdyby chociaż Mogens był w domu! 

Ale on miał w tym tygodniu jakieś sprawy w Fortun, zawita na plebanii nie wcześniej 

niż za cztery dni. 

background image

Marii pozostaje więc tylko nadzieja na cud. 

Najświętsza Panienka już wcześniej jej pomagała. 

Musi się trzymać, mocno, nie pozwalając, by strach zamącił jej rozum. 

Dopóki żyje, jest jakaś nadzieja. 

Ale powoli chłód zaczynał zwyciężać. 

Od  wielu  godzin  już  stała  przyciśnięta  do  skały.  Przestała  się  trząść,  prawdę  mówiąc 

ciało ogarnęło przyjemne ciepło. 

Wiedziała,  że  podobnie  czują  ludzie,  których  dopadła  śnieżna  burza,  w  ostatnich 

chwilach przed śmiercią. Ale niemożliwe chyba zamarznąć w taki sierpniowy dzień? Bezsilna 

musiała przyznać, że walka wkrótce dobiegnie końca. 

Mocniejszy prąd wody... 

Drzewo porwane przez nurt, które ją uderzy... 

Ż

yła na kredyt. 

W uszach jej szumiało, oczy przestały widzieć. 

Z nicości wyłoniła się nagle matka, uśmiechnięta twarz przyzywała ją. 

Tak, znów była maleńka! 

Mama to poczucie bezpieczeństwa, zawsze pocieszy i pomoże. 

Maria miała ochotę wyciągnąć do niej ręce, ale palce jakby przymarzły do krzewu. 

Teraz z nieba spłynął także anioł. 

Ale nie biały, wcale nie lekki i przejrzysty... 

Marii pomieszały się myśli, nie wiedziała już, gdzie jest. 

Sądząc,  że  wszystko  już  stracone,  z  krzykiem  poddała  się  ciągnącemu  ją  ku  sobie 

aniołowi. 

 -   Boże mój, Boże, czy to możliwe? 

Randar  poczuł,  jak  ziemia  i  niebo  zawirowały  wokół  niego,  wiszącego  na  linie,  gdy 

dostrzegł postać w odległości zaledwie kilku metrów niżej, z boku. 

 -   Mario, odpowiedz mi, żyjesz? Mario! MARIOOO! 

Cisza. 

Zdrętwiała kobieta stała przyciśnięta do skały. 

Wokół  niej  woda  płynęła  wartko,  nad  powierzchnię  wystawał  tylko  nagi  kark  i 

ramiona. Głowa zwieszała się w przód, najprawdopodobniej wtulona w krzew, którego Maria 

tak rozpaczliwie się uchwyciła. 

Ale dlaczego nie reagowała na wołanie? 

Nie mogła zemdleć, bo wtedy woda by ją zabrała. 

background image

Prąd przestał wprawdzie już być taki rwący, ale jednak... 

Krzyknął  do  Olego,  prosząc,  by  popuścił  linę,  umożliwiając  mu  dotarcie  do 

znieruchomiałego białego ciała. 

Włosy Marii zwisały w strąkach, pełne brudów przyniesionych przez rzekę. 

Randara śmiertelnie wystraszył brak reakcji z jej strony. Czyżby już nie żyła? 

Nie kończące się sekundy, nieznośna udręka. Ale już niedługo będzie przy niej. 

On  także  był  przemoczony  i  zmarznięty,  lecz  mimo  to  przeżył  prawdziwy  szok,  gdy 

zniżył się o ostatnie pół metra i rzeka obmyła mu ciało. 

Dosięgnął do ręki kobiety. 

Stała jak przymurowana. 

Ale oddychała. 

Postawił stopy na tej samej półce, która ją ocaliła, i mocno złapał ją w pasie. Prędko 

przeciągnął linę pod gołymi ramionami. Maria nagle puściła krzak i poleciała w jego stronę. 

Zlękniony przyłożył rękę do jej szyi i stwierdził z ulgą, że w skostniałym ciele tli się 

jeszcze życie. 

Zapatrzył się w znajomą twarz, spostrzegł, że i na niej upływające lata wyryły  swoje 

ś

lady, i nagle nie mógł zapanować nad jakże niestosowną namiętnością. 

Pocałował ją prędko, sekundy wydawały się latami, ale zaraz zawołał do Olego: 

 -  Ciągnij, stary draniu, mam ją już na linie. Ja też się przyłączę, dasz radę? 

 -      O,  tak,  nawet  jeśliby  to  miał  być  ostatni  wysiłek,  do  jakiego  są  zdolne  stare 

muskuły! 

Lina  się  napięła  i  zaczęła  przesuwać  w  górę  drobnymi  odcinkami.  Randar  umieścił 

stopy  na  skale  i  jedną  ręką  przytrzymując  sznur,  własnym  ciałem  osłaniał  zemdloną  kobietę 

przed  zetknięciem  z  kamieniem.  Dawał  z  siebie  wszystko  i  sam  próbował  się  podciągać, 

chcąc odciążyć Olego, który zapewne wytężał siły do ostatecznych granic. 

Burza minęła. 

Na niebie nagle znów się pojawiły błękitne łatki. 

Upłynęła cała wieczność, zanim znaleźli się na górze u Olego i Sunnivy. 

Randar  ściągnął  z  grzbietu  przemoczoną  koszulę,  otulił  nią  Marię,  której  ciało 

zakrywało jedynie cieniutkie giezło. 

Ole  nie  wiedział,  czy  ma  się  odwrócić,  czy  raczej  pomóc  w  intensywnym  masażu, 

który natychmiast rozpoczął Randar. 

 -   Mama... mama... czy ona nie żyje? 

Sunniva pobladła ze strachu, sama bliska utraty przytomności. 

background image

 -  Żyje. Wyjdzie z tego. 

Ole,  jak  umiał,  starał  się  uspokoić  dziecko.  Usiadł  przed  dziewczynką  i  z  powagą 

popatrzył jej w oczy. 

 -   Sunnivo, powiem ci teraz coś bardzo ważnego. Może ci się to wydać dziwne, ale 

słuchaj uważnie i zrób, o co cię poproszę. 

Mała  skinęła  głową.  Uczyni  wszystko  dla  tego  dobrego  człowieka,  który  uratował 

mamę. 

 -      Nie  wolno  ci  nikomu  mówić  o  kąpielisku.  Powiemy,  że  znaleźliśmy  mamę  w 

rowie,  że  trafił  ją  piorun.  Nie  możemy  też  opowiadać  o  tym  człowieku,  który  przypłynął  ze 

mną łodzią i pomógł nam uratować mamę. On...  -  Ole przepraszająco zerknął na Randara.  -  

To  zbiegły  przestępca,  ale  nie  wierzę,  by  popełnił  czyn,  o  który  go  oskarżają,  i  chcę  pomóc 

mu w ucieczce. 

 -  To bardzo ciekawe i straszne! Ale on nie jest groźny, bo był taki dobry i zszedł na 

dół po mamę! 

 -  Mamie też nic o nim nie mów, malutka! Jeszcze się zlęknie... Powiedz, że to ja ją 

uratowałem. 

Wydawało się, że Sunniva przyjęła takie wyjaśnienie. 

Był już najwyższy czas wracać do domu, rozgrzać wycieńczoną kobietę. 

Serce Marii biło mocno, oddychała równo, ale wciąż jeszcze nie otworzyła oczu. 

 -   Ty zostań tutaj, przyślę ją do ciebie, jak tylko ozdrowieje. 

Randar stał z rękami zwieszonymi po bokach, patrzył, jak Ole przerzuca sobie Marię 

przez  ramię  i  odchodzi  w  stronę  wioski  razem  z  Sunnivą.  Czekanie.  Znów  został  sam, 

dręczony nieznośnym wyczekiwaniem. 

Słońce wyszło zza chmur, zaczęło grzać. 

Ale i to w niczym nie pomogło. 

Napięcie ostatnich godzin wciąż zalegało mu w żołądku kamieniem, umysł nie chciał 

przyjąć prawdy o spotkaniu, strachu, ulgi, pożądania i ponownego rozstania, wszystkich tych 

kłębiących się wrażeń i uczuć. 

Skulił  się  w  lesie  przy  drodze,  znalazł  w  miarę  suche  miejsce  pod  olbrzymim 

ś

wierkiem i zasnął. 

Obudził  się  dopiero,  gdy  sierpniowa  noc  chłodnym  zmierzchem  zapowiedziała  swe 

nadejście. 

Przekradł się wtedy  do  wioski po miskę z jedzeniem, którą Ole, zgodnie z obietnicą, 

wystawił mu na wielkim głazie powyżej plebanii. 

background image

Ujrzał światło w oknach. 

Wielki budynek, gdzie, jak opowiadał mu Ole, Maria przyjmowała chorych. 

Zadbany sad, nigdy nie widział tak uginających się pod owocami drzew. 

Przeniósł  wzrok  z  kamiennych  ścian  wielkiego,  jasnego  kościoła  na  dziedziniec 

probostwa i piękne zagrody położone wyżej we wsi, domostwa przyjaciół Marii. 

Czy kiedykolwiek zdoła ją namówić, by porzuciła to wszystko? 

background image

ROZDZIAŁ XVI 

Trudno uwierzyć, że zaledwie przed trzema dniami rozciągało się tutaj piekło wody i 

ś

mierci, rozmyślała Maria. 

Znów  stała  na  szczycie  skały  nad  kąpieliskiem  i  mrużąc  oczy  patrzyła,  na  spokojną 

teraz, lśniącą rzekę. 

Wśród drzew i zarośli dostrzegała masy wody leniwie wędrujące ku morzu. 

Niebo znów było błękitne. 

Maria  prędko  doszła  do  siebie  po  strasznych  przeżyciach,  ale  nocą  woda  wracała, 

grożąc, że ją udusi. 

Mogens nie mógł jej pocieszyć, wciąż nie było go w domu. 

Spała  sama  w  szerokim  łóżku,  budził  ją  własny  krzyk.  Często  leżąc  w  skłębionej 

pościeli odpychała straszny żywioł, który chciał ją porwać i pochłonąć. 

Ole  zaglądał  do  niej  przynajmniej  raz  dziennie.  Wyraźnie  obawiał  się  o  jej  zdrowie, 

Marię niemal zaskoczyła jego troska. 

 -  Wiesz, musisz tam wrócić. 

 -   Wrócić nad rzekę? Nie, chyba na pewien czas mam dość kąpieli...  -  uśmiechnęła 

się Maria. 

 -   Musisz! Musisz znów zobaczyć to miejsce przy dobrej pogodzie, zejść ze skały jak 

przedtem, pozbyć się strachu, jaki cię ogarnął. To jedyny sposób. 

 -   Myślisz... no, może... ale nie dzisiaj. Jestem taka zmęczona, taka słaba, no i muszę 

pójść do lecznicy, zająć się chorymi. 

Ole  nie  wspomniał,  że  w  szpitaliku  pojawili  się  jeszcze  dwaj  pacjenci,  z  czułością 

tylko pchnął Marię z powrotem na ławę w izbie. 

Siedziała podparta poduszkami niczym królowa i ostrożnie sięgała do czterech talerzy 

ze smakołykami, które panny służące wystawiły, żeby ją wzmocnić. 

Suszone owoce. Ciastka na miodzie. Kulki ze szpiku obtaczane w opiekanym ziarnie. 

I kilka kawałków słodkiego brązowego sera z krowiego mleka. 

 -   Może... może pójdziesz ze mną, Ole? Ja się trochę boję... że znów tam uwięznę. 

 -    Nic  ci  nie  grozi.  To  deszcz  uniemożliwia  wejście  na  górę.  Dzisiaj  skały  już 

wyschły,  zobacz,  słońce  świeci  tak  mocno  jak  nigdy  przedtem.  I  wszyscy  wiedzą,  że  taka 

burza zdarza się nie częściej niż raz na dwa lata. 

background image

 -    A  jednak  się  boję.  Ale  oczywiście,  jeśli  nie  pokonam  własnego  tchórzostwa,  to 

mogę się pożegnać z kąpielami z Sunnivą. Będzie jej przykro... 

 -  Z całą pewnością. Musisz tam wrócić, gdy tylko będziesz miała siłę. Myślę, że nie 

pożałujesz  -  dodał Ole z naciskiem.  -  Daj mi tylko znać, kiedy się wybierasz, a przyjdę po 

ciebie przed wieczorem, gdyby coś się miało stać. 

 -    Dziękuję,  przyjacielu,  ale  to  nie  będzie  konieczne.  Wiem  przecież,  że wspinaczka 

nie jest wcale trudna, kiedy skała jest sucha. I muszę przyznać, że chciałabym zobaczyć, jak 

wygląda zakole rzeki po zalaniu. Tak bardzo lubiłam to miejsce. 

Przymknęła oczy. Ole na pożegnanie delikatnie pogładził ją po policzku. 

Na pewno pójdzie nad rzekę już jutro. 

Ole  chętnie  oddałby  własne  życie,  byle  ci  dwoje  porozmawiali  ze  sobą  i  znów  się 

zeszli. 

Zajrzał do kuchni, gdzie domowe dziewczyny przygotowywały podwieczorek. 

Znalazły się w nim jarzyny i mięso, kwaśne mleko do picia. Wystawiono także trochę 

masła  i  chleba.  Jedzenie  na  plebanii  było  dobre,  żniwiarze  bili się  wprost  o  pracę  u  pastora. 

Płacono tak samo marnie jak na innych dworach, widać wielebny Mogens nie za wiele miał 

szylingów. Za to jedzeniem, które otrzymywał za swe duszpasterskie posługi, chętnie dzielił 

się z innymi. 

W  większości  zagród  karmiono  żniwiarzy  owsianką  na  wodzie  i  solonymi  śledziami 

albo nędzną chudą polewką z ryb. 

Ole  poczęstował  się  smakołykami,  zdążył  już  dobrze  zaprzyjaźnić  się  z  kuchnią. 

Dziewczyny  chichotały,  słuchając  jego  komplementów,  rubasznych  niekiedy  dowcipów  i 

wielu zabawnych historii, jakie usłyszał w swym długim życiu. 

Był  człowiekiem,  który  potrafił  dogadać  się  z  każdym,  kto  gotów  był  przyjąć  go  z 

otwartym sercem. 

I nie dbał o tych, którzy nie chcieli go widzieć w swoich progach. 

Maria  szła  wolno,  gdy  pod  wieczór  następnego  dnia  wymknęła  się  nad  rzekę. 

Wyjątkowo cieszyła się, że czeka ją długa droga. Potrzebowała czasu, by się przygotować. 

Wcale  niełatwo  było  zapomnieć  o  strasznych  godzinach  spędzonych  przy  skalnej 

ś

cianie. Plecy wciąż ją bolały w miejscach, w które uderzała woda i drobne gałązki smagające 

skórę. 

Dłonie także miała obolałe, chociaż maść jej własnego przepisu z fenkułu, pietruszki, 

krwawnika,  rojnika  murowego  i  wzmacniającego  żywokostu  sprawiła,  że  rany  już  się 

zamknęły. Nowa skóra pokryła miejsca po paskudnych pęcherzach. 

background image

Ale jakie znaczenie miały rany, skoro i tak te ręce ją ocaliły? 

Nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób właściwie została uratowana. Ole 

twierdził,  że  dokonał  bohaterskiego  czynu  wyłącznie  z  pomocą  Sunnivy.  Ale  przecież 

potrzeba nadludzkiego wysiłku, żeby spuścić się  w dół do rzeki, a potem wyciągnąć jeszcze 

ze sobą bezwładne ciało. 

Trzeba będzie spytać go jeszcze raz, chyba że już wyjedzie z wioski. Ole nie zawsze 

przejmował się zasadami grzeczności, ruszał w drogę bez słowa, nie uprzedzając przyjaciół i 

znajomych. 

Nieobliczalny jak morski wiatr. 

Lecz można mu zaufać jak latarni morskiej podczas sztormu. 

Maria  szła  teraz  szybciej,  słońce  już  zachodziło.  Miała  nadzieję,  że  gdy  dojdzie  do 

zakola  rzeki,  ostatnie  jego  promienie  przeświecać  będą  między  drzewami.  Lubiła  się  też 

kąpać w półmroku, często przychodziła tu nocą, szukać spokoju, oczyścić ciało i duszę. 

W  wieczornej  godzinie  rzeka  przybierała  niebieskawy  odcień,  drzewa  jakby  schylały 

się nad wodą, tuliły do siebie, budując wokół niej ścianę. Lubiła to, czuła się osłonięta. 

Ale trochę to było też straszne, tajemnicze, zwłaszcza gdy księżyc świecił dostatecznie 

mocno, by odbijać się w wodzie. Nic dziwnego, że dorośli ludzie z całą powagą twierdzili, że 

widzieli wodnika! 

Powietrze  wciąż  było  ciepłe,  choć  ustąpił  już  upał  południa.  Schodzenie  poszło  jej 

lepiej,  niż  się  spodziewała.  Posuwała  się  ostrożnie,  krok  za  krokiem,  a  ostatni  odcinek 

stromizny pokonała na czworakach. 

Spuszczanie  się  w  dół  pionowej  ściany  odbywało  się  samo  z  siebie,  doświadczone 

dłonie i stopy wiedziały, gdzie da się znaleźć punkt oparcia. 

Od suchej skały biło dawne znajome ciepło. 

Była już na dole. 

Mój Boże, to ona! 

Jak  cudownie  tutaj!  Ale  coś  się  zmieniło.  Po  obu  stronach  wody  leżały  połamane 

gałązki,  piasek  w  maleńkiej  zatoczce  ułożył  się  w  nowy  wzór.  Miejscami  pokrył  go 

zielonkawy szlam, naniesiony przez rzekę. Ale lśniąca  woda płynęła leniwie, może tylko na 

ś

rodku  prąd  był  nieco  silniejszy.  Maria  wyciągnęła  ręce  do  góry,  z  rozkoszą  poczuła 

naprężające się mięśnie. 

background image

Piękniejsza, piękniejsza niż kiedykolwiek! Stoi przede mną pogańska bogini, to Freyja

 

we własnej osobie! 

Przy  końcu  głębi,  tam  gdzie  wcześniej  była  tama  ze  zwalonych  drzew,  szlamu  i 

kamieni,  nurt  przebił  nową  drogę,  dlatego  woda  w  zatoce  opadła  blisko  o  pół  metra.  Maria 

ucieszyła się z tego, prawdopodobnie dosięgnie dna nawet na środku głębi. 

Czy będzie miała odwagę? 

Ona... ona się rozbiera... Muszę do niej zawołać, powiedzieć, że czekam. Boże, jak to 

ją przestraszy! Jakie uczucia ujrzę w tych pięknych oczach? Czy pozna mnie od razu, czy od 

pierwszej  chwili  rozbłysną  na  mój  widok?  Czy  też  będzie  mnie  nienawidzić,  krzyczeć  jak  w 

tamten ostatni, zły dzień? 

Och, ależ się spociła! Cieniutka koszula lepi się do pleców, a spódnica wydaje się taka 

ciężka, jakby to była  gruba, zimowa. Gdyby tylko mogła... Nie, bo jeśli  ktoś przyjdzie? Ale 

cudownie by było tak w pełni się oczyścić, oddać się wodzie, poczuć, że nie jest już wrogiem. 

Tak, zdejmie całe ubranie, wejdzie w nią naga, odkryta, tak żeby rzeka zrozumiała, że 

już się nie boi. 

Nie, nie mogę tu dłużej stać jak złodziej. Ale członki mnie nie słuchają, stopy wrosły w 

ziemię za wielkim drzewem, odmówiły posłuszeństwa. Mówcie, usta! Wypowiedzcie jej imię! 

Maria  brodziła  po  świeżej  wodzie,  cieplejszej  niż  kiedykolwiek,  bo  ze  strugami  z 

topniejącego lodowca zmieszał się ulewny deszcz. 

Wspaniale! W ciele musowało, woda pieściła każdy skrawek nagiej skóry. 

Położyła  się  na  wodzie,  objęła  ją,  oddała  się  przyjemności,  gdy  rzeka  delikatnie 

spłukiwała pot i troski. 

Moje ciało ją woła. Dziwne, że ona tego nie słyszy. Krew płonie, lecz przede wszystkim 

mam  ochotę  płakać.  Dlaczego,  na  miłość  boską?  Przecież  już  tu  jestem,  ona  pływa  w 

odległości  zaledwie  kilku  kroków  ode  mnie.  Mogę  iść  do  niej,  dotknąć  wilgotnych  warg, 

prosić, by pozwoliła mi okazać swoją miłość. Dlaczego więc stoję jak słup soli? 

Gdyby  Maria  się  odwróciła  i  zatrzymała  spojrzenie  w  miejscu,  gdzie  ukrywał  się 

Randar,  na  pewno  by  go  zobaczyła.  Ona  jednak  nie  widziała  otaczającego  ją  świata, 

pochłonięta  rozkoszą,  jaką  dawała  jej  kąpiel.  Czuła,  jak  obolałe  mięśnie  rozluźniają  się  i 

nabierają nowej siły. 

Zanurkowała, otworzyła oczy i przyglądała się niezwykłemu podwodnemu światu. 

                                                 

 Freyja  -  w mitologii skandynawskiej bogini płodności, miłości i piękna (przyp. tłum.). 

background image

Zielonkawe  odcienie  wody,  niebieskie  refleksy  błękitnego  nieba,  jej  ręce,  białe, 

poruszające się dziwnymi płynnymi ruchami. 

Włosy otaczające głowę niczym welon, rozbawione, roztańczone w wirach. 

Odbiła  się  od  dna,  jak  strzała  pomknęła  w  powietrze,  z  radosnym  piskiem  rozcięła 

powierzchnię wody. 

Otrząsnęła  krople  z  włosów,  ruszyła  na  brzeg  po  ziołowe  mydło,  potem  zaczęła 

namydlać długą grzywę. 

Nie  słyszała  gałązek  trzaskających  za  jej  plecami,  uszy  miała  pełne  wody,  a  oczy 

zaciśnięte dla ochrony przed pianą. 

Dlatego doznała wstrząsu, gdy wyczuła, że ktoś się jej przygląda. 

Odwróciła  się  gwałtownie,  szeroko  otworzyła  oczy,  przeraźliwy  krzyk  w  ostatniej 

chwili uwiązł jej w gardle. 

To niemożliwe, podpowiadał rozum, uciszając strach. 

Fantazje, dudniło jej w głowie, znów coś jej się roi. 

On naprawdę tam stoi, twierdziły uczucia. 

 -  On naprawdę tam stoi  -  powiedziała Maria zdziwiona. 

 -   Mario... przyjechałem, żeby... Po co on właściwie przyjechał? 

Słowa  nie  istniały,  nie  zostały  stworzone,  nigdy  nie  zostaną  zapisane  w  żadnej 

księdze. 

 -  Jesteś tutaj... to prawda... 

Jej  głos  brzmiał  ledwie  słyszalnie.  Dźwięki  otaczającej  przyrody  zdawały  się  niemal 

ogłuszające w ciszy, jaka zapadła między nimi. Wieczorny świergot ptaka huczał nad wodą, 

delikatny szum rzeki mało nie rozsadził im głów. 

Maria postąpiła ku Randarowi o krok, więcej nie było trzeba. 

W  potężnej  fali  wody  był  już  przy  niej,  obejmował  ją,  nie  przejmując  się  tym,  że 

moczy  ubranie.  Zanurzył  twarz  w  mokrych,  pokrytych  mydlaną  pianą  włosach,  ramiona 

otaczały ją mocno, bardzo mocno, podniósł ją, czubki palców oderwały się od dna rzeki. 

 -      Randarze,  żyjesz...  jesteś  tutaj...  ukochany.  Wstrząśnięta  własnymi  słowami  na 

moment się odsunęła, spojrzała mu w oczy. Słowa okazały się wcale nie za mocne. 

Czułe,  delikatne,  wypowiedziane  szeptem  słowa,  płynące  prosto  z  serca,  nie  z  tego 

ś

wiata. Zakazane pieszczoty, dłonie drżące uniesieniem, czy to naprawdę możliwe? 

Opamiętali się, Randar pociągnął ją na brzeg, między wielkie drzewa, wśród których 

przez ostatnie trzy doby skrywał swą siedzibę. 

background image

Prymitywny szałas, jama w ziemi pełna popiołu, worek wydęty od żywności i ubrań, 

jedna  derka  do  okrycia,  służąca  raczej  jako  ochrona  przed  nocnymi  atakami  krwiożerczych 

owadów niż przed zimnem. 

W  maleńkiej  chatynce  osunęli  się  na  derkę,  ledwie  tu  było  miejsce  dla  dwojga 

siedzących ludzi. Światło wpadało przez szczeliny między splecionymi iglastymi gałęziami. 

Patrzyła, jak cienie rysują wzory na jego twarzy, bawią się, rozświetlają czarne włosy. 

On także się jej przyglądał, a ona się nie wstydziła. 

Znał ją, znał jej ciało i duszę. 

Dlaczego więc miałaby się zakrywać? 

Ale  skóra  po  kąpieli  pokryła  się  gęsią  skórką,  otulił  ją  więc  wyciągniętą  z  worka 

koszulą. 

Sam  także  prędko  zmienił  przemoczone  ubranie,  Maria  zachichotała  na  widok 

dziurawych żeglarskich spodni, nieco za ciasnych, a przez to dość interesujących. 

Usiadł  z  powrotem,  oboje  skrzyżowali  nogi  i  odpoczywali  w  ciszy,  tylko  ich  oczy 

wędrowały, a usta się uśmiechały. 

Od czego mieli zacząć? 

Tyle chcieli sobie przekazać. 

Tak wiele pozostawało nie dopowiedziane. 

A może jednak, kiedy już przyszło co do czego, lepiej trwać w milczeniu? 

Radość  ze  spotkania  była  taka  czysta,  w  iście  cudowny  sposób  czyniła  ich  wolnymi. 

Ale za ciężkimi uderzeniami serca pobrzmiewało echo strachu i pewności. 

Tym razem rozstanie jest niemożliwe. 

Maria przez moment starała się uchwycić swoich zobowiązań, prostego faktu, że jest 

ż

oną Mogensa i matką Sunnivy. 

Oboje najbliżsi zniknęli dla niej, jak znika mgła nad wodą wczesnym letnim rankiem. 

Randar zajął wszystkie jej myśli. 

Teraz, kiedy tu był, zabrakło miejsca dla kogokolwiek innego. 

Ujęła  jego  dłonie,  podniosła  je  do  twarzy,  ucałowała  każdy  palec,  nawet  okaleczone 

resztki. 

Zauważyła na jego twarzy grymas bólu, ale wytrzymała spojrzenie, pokazała, że kocha 

w nim także to, co nie jest idealne. 

Randar  jęknął,  tęsknota  osiągnęła  punkt  wrzenia.  Pragnął  jedynie  tulić  ją  do  siebie 

mocno, tak mocno, by na zawsze już byli razem. 

background image

A kiedy skuliła się w jego objęciach jak małe dziecko, poddał się wzbierającej w nim 

burzy uczuć. Nie mieli pojęcia, jak długo już tak tkwią, spleceni uściskiem. 

Kiedy napięcie nieco ustąpiło, a serca zaczęły bić tym samym rytmem, Randar zaczął 

mówić.  Maria  słuchała  jego  historii  bez  słowa,  napawając  się  drogim,  lekko  schrypniętym 

głosem. 

Randarowi  opowieść  szła  nieskładnie,  z  trudem  przychodziło  mu  dobieranie 

odpowiednich wyrażeń. Wiedział, że wielu przeżyć nie da się opisać. 

Kiedy umilkł, przyszła kolej na nią. 

Zmusiła się do wspomnień. 

Pierwszy raz nazwała słowami koszmar, starała się z całych sił, by  głos jej nie drżał, 

gdy mówiła o zgładzeniu złoczyńców i heroicznej śmierci Jorila. 

 -  A więc to Joril... kochany chłopak... 

Kiwnęła  głową.  Mówiąc  dalej,  oszczędziła  mu  opisu  swej  rozpaczy,  przedstawiła 

podróż do Lyster jako o wiele prostszą niż w rzeczywistości. Ujęła nieco z udręk Liv, a trochę 

dodała, opowiadając o wielkiej radości, jaką matka czerpała z uprawy swych leczniczych ziół, 

w czym pomagał jej sam pastor. 

 -  Wspaniale! Szczęście, że tak się jej ułożyło! 

Maria skinęła głową, wiedziała, że matce w ostatnich latach życia było dobrze. Nigdy 

chyba  w  pełni  nie  pojęli,  jak  wielkie  znaczenie  miała  dla  niej  możliwość  obcowania  z 

przyjaciółmi i życzliwymi znajomymi. 

Randar posmutniał, gdy Maria doszła do pogrzebu. 

 -  Ona wiedziała, Randarze. Nie bardzo umieliśmy powiedzieć jej, co czujemy, lecz i 

tak  zrozumiała.  Jestem  pewna,  że  umarła  z  sercem  pełnym  gorących  uczuć  dla  ciebie  i  dla 

mnie, dla Sunnivy, Tulvy. Ale pragnęła Joranda... 

 -   I teraz jest z nim, prawda? 

 -   Tak, jestem tego pewna. 

 -   Kiedyś... kiedyś my też będziemy razem. Może na tej ziemi, może później  -  dodał 

ostrożnie. 

Maria usiadła, popatrzyła na niego z powagą. 

 -   Nie zniosę twojego odjazdu, wiesz o tym. Wezbrała w nim radość, chociaż zdawał 

sobie sprawę, że w tej szczególnej sytuacji słowa łatwo jest wypowiadać. 

 -    Tak    -    potwierdził    -    nie  zniesiesz  mojego  odjazdu.  Przylgnęli  do  siebie,  nie 

potrzebowali  więcej  obietnic.  Słowa  wypełniły  część  pustki  powstałej  przez  lata.  Ciała 

musiały dopełnić reszty. 

background image

Maria  przesunęła  dłońmi  po  znajomej  skórze,  dziwiąc  się,  że  upływający  czas  nie 

pozostawił wielu śladów na mocnym, sprężystym ciele Randara. 

Może  tu  i  ówdzie  było  kilka  gramów  mniej,  może  gdzieniegdzie  mięśnie  wydawały 

się bardziej miękkie, włosy okazały się sztywniejsze, niż pamiętała, i nawet przy złym świetle 

zauważyła w kruczoczarnej grzywie siwe pasma. 

 -      Najmilszy,  ileż  musiałeś  wycierpieć...  Całowała  blizny  wokół  nadgarstków.  On 

sięgnął  do  jej  miękkiego  brzucha,  który  wydał  mu  się  trochę  obcy,  kiedy  zaskoczone  palce 

odkryły  srebrzyste  nitki  pozostawione  przez  ciążę.  Ale  skóra  była  miękka,  tak  jak  pamiętał, 

ciepła i pachnąca, niebywale kusząca. 

Pożądanie pochłonęło ich jak w najwcześniejszej młodości, podszyte jednak gorzkim 

smutkiem, jakie niesie ze sobą doświadczenie. 

Kochali się z uniesieniem, jak gdyby chcieli uczcić przychylnego Boga, z rozmarzoną 

powolnością w ruchach. Każda sekunda, każde muśnięcie zapadło w serce, skrywane niczym 

najcenniejszy skarb. 

Wkrótce  cały  świat  zniknął,  pozostało  jedynie  połączenie  ciał  i  dwie  pary  oczu 

widzące  tylko  siebie.  Szukali  w  sobie  czegoś  niebezpiecznego,  czegoś  ukrywanego,  lecz 

znaleźli tylko niewypowiedzianą tęsknotę. 

Szaleństwo,  które,  jak  przypuszczał  Randar,  spali  mu  ciało  i  uczyni  zeń  zwierzę,  nie 

pojawiło się. 

Nastrój i przenikające serce uczucia sprawiły, że kochał ją na granicy ubóstwienia. 

A ona przyjęła go ciepłem i miękkością, nie kryła płynących łez, uśmiechała się przez 

nie, całowała z najbardziej wyszukaną czułością. 

Czas płynął, oni unosili się wraz z nim, nie mając pojęcia, na jakim brzegu się ockną. 

A  kiedy  podróż  dobiegła  końca,  szałas  z  gałęzi  spowijała  ciemność,  kryjąc  gorycz, 

którą rzeczywistość wkrótce namalowała na ich twarzach. 

Maria nie chciała psuć chwili mówieniem o przyszłości. 

Nie mogła zostać, ale pragnęła zabrać do domu to, co piękne. 

Niczego nie obiecywała, a on także o nic nie prosił. 

Wiedział, że ona wróci. 

Mogens natychmiast wyczuł, że coś się odmieniło. 

Dotarł do domu późnym wieczorem, na sam koniec podwieźli go łodzią ubodzy znad 

brzegu w Skjolden. Wolał siedzieć na twardej ławeczce w łodzi niż na rozkołysanym końskim 

grzbiecie. 

background image

Wiek miał swoje wymagania, ciało coraz częściej dawało mu się we znaki, mówiło, że 

ma już dość. 

Często  żartowali  z  tego  razem  z  Marią,  śmiała  się,  kiedy  udawał  staruszka:  mówił 

cienkim, piskliwym głosem, żeby się z nią drażnić. 

Zaraz  jednak  dawał  do  zrozumienia,  że  ma  jeszcze  siłę,  i  rozbawiony  gonił  ją  wokół 

łóżka. 

A kiedy go przyjmowała, zawsze czuł się młody i pełen wigoru. 

Wspaniała Maria! 

Jakież życie mu dała! 

Zanim została jego żoną, nie wiedział nawet, czym jest życie rodzinne. Wcześniejsze 

mizerne parodie małżeństwa były śmieszne w porównaniu ze związkiem z nią. Mogens złapał 

się na tym, że takie samo zdanie ma o starszej córce, Marii Cecilii. 

Od pięciu lat nie otrzymał od niej wiadomości. 

Na pewno dobrze jej u starej ciotki na pańskim dworze w Balestrand. 

Niech sobie tam zostanie, pomyślał Mogens, lecz nie bez wyrzutów sumienia. 

W porównaniu z Marią Cecilia prezentowała się marnie, pod wieloma względami nie 

dorastała swej imienniczce do pięt. 

Słabego  zdrowia,  lecz  na  to  akurat  nic  nie  mogła  poradzić.  Blada  i  przezroczysta,  z 

ustami, które nigdy tak naprawdę się nie uśmiechały. Delikatne białe dłonie drżały i podnosiły 

się  do  ust  przy  najmniejszym  wzburzeniu.  W  dodatku  jest  głupia,  pomyślał  Mogens  bez 

czułości. Z wielkim mozołem nauczył ją podstaw katechizmu. Kiedy ją odsyłał, ledwie znała 

litery. 

Bardziej interesowały ją hafty i stroje. 

Pastor nabrał nawyku porównywania wszystkich kobiet z Marią i całkiem zapomniał, 

ż

e  córka  doskonale  odpowiada  wymogom  stawianym  kobietom  z  wyższych  sfer.  Sunniva 

była  córką  Marii  i  dlatego  w  oczach  ojca  cieszyła  się  większym  uznaniem.  Nie  tylko 

podziwiał  w  dziewczynce  wszelkie  ślady  intelektu  matki,  on  po  prostu  ją  kochał,  darzył 

opiekuńczą ojcowską miłością. Nie dostrzegał uporu córki, za każdym razem dawał się złapać 

na lep jej prostych sztuczek. Sunniva umiała wydobyć od ojca co tylko chciała, spełniał każde 

jej życzenie. 

Na szczęście nie miała zbyt wielu wymagań. 

Sunnivie wystarczało, gdy od rana do wieczora mogła się tylko bawić i baraszkować i 

za nic nie być odpowiedzialną. 

background image

Rodzice starali się zainteresować ją radością płynącą z pracy, podkreślali, że nie może 

przyjmować  swobody  za  rzecz  oczywistą.  Musi  nauczyć  się  pracować,  jak  Bóg  przykazał 

ludziom  od  Adama  i  Ewy.  Ale  Sunniva  uśmiechała  się  przebiegle,  siadała  ojcu  na  kolana  i 

bawiła się jego brodą. 

 -    Och,  tatusiu,  jeszcze  nie  dzisiaj!  Zobacz,  jaka  ładna  pogoda!  Chodźmy  raczej  na 

spacer,  obiecałeś,  że  opowiesz  mi  o  ofiarnym  kamieniu  na  zboczu!  I,  tatusiu,  możesz  mi 

jeszcze raz pokazać, gdzie Przepiórka z Jostedalen rozmawiała z lisem? 

I Mogens ustępował, prawie za każdym razem. 

Trzeba to zmienić, dziewczynka zaczyna dorastać... 

Po powrocie do domu porozmawia o tym z Marią. 

Zapomniał  jednak  natychmiast  na  widok  żony  pochylającej  się  nad  kadziami  z 

kapustą. 

Sortowała  warzywa,  pakowała  je  w  suchą  słomę  i  układała  w  naczyniach,  które 

musiały być na zimę zniesione do wykopanej w ziemi piwniczki. 

Spódnica  podsunęła  jej  się,  kiedy  nachylała  się  nad  kadzią,  miał  ochotę  poklepać 

wypięty tyłeczek, lecz bał się, że jeszcze ktoś zobaczy. 

Zawołał ją, odwróciła się jakby zaskoczona jego umówionym przecież powrotem. 

 -    Witaj  w  domu,  mężu    -    wyjąkała  i  o  dziwo,  zaczerwieniła  się.  Zaraz  jednak  się 

opanowała,  była  taka  jak  zawsze,  spokojna  i  znajoma.    -    Dobrze,  że  jesteś  w  domu,  mój 

drogi. Mam gotowe jedzenie, Sunniva czeka. 

 -      Wspaniale!  Stare  ciało  tęskni  za  oparciem  się  o  wielkie  poduszki  i  za  twoją 

niezwykłą herbatką dla zmęczonego nieszczęśnika. 

 -    Ech,  wcale  nie  jesteś  taki  stary  i  zmęczony.  Pędź  zmienić  ubranie  zakurzone  w 

podróży, to dostaniesz mięsa, kapusty i mlecznej polewki! 

Poszła za nim opowiedzieć mu o burzy i wypadku, jaki ją spotkał. Wersja Olego dla 

mieszkańców  wioski  była  gładka  i  prosta:  trafił  ją  piorun  i  pozbawił  przytomności.  Ole 

znalazł ją i przyniósł do domu. 

Mogens otworzył szeroko oczy i roztrzęsiony objął żonę. 

 -      Pomyśleć,  że  mogłem  cię  utracić...  że  nie  zastałbym  cię  po  powrocie  do  domu... 

Nie chciałbym dłużej żyć. 

W  oczach  jej  pociemniało,  zwieszone  ręce  wydawały  się  jak  z  ołowiu,  musiała  się 

przemóc, by go objąć. Wiedziała, że mąż mówi prawdę. 

Umarłby, gdyby go opuściła. 

A już na pewno, gdyby zabrała także Sunnivę. 

background image

Spod  wpółprzymkniętych  powiek  patrzyła  na  małżeńskie  łoże  i  w  głębi  ducha 

wiedziała, że za własne szczęście gotowa jest oddać życie. 

To  okropne.  Miała  świadomość,  że  ciemne  strony  jej  duszy  potrafią  przejąć  nad  nią 

władanie i postawić własne egoistyczne szczęście ponad obowiązkami, jakie miała tutaj. 

Lecz w obliczu bólu, jakim było odesłanie Randara, nie pozostawał jej żaden wybór. 

Bez niego czeka ją zagłada. 

A Mogens i tak już ją utracił. 

Nie ma odwrotu. 

Niemal  przepraszającym  gestem  pogładziła  go  po  przerzedzonych  włosach, 

pocałowała w kark jak dziecko. 

 -  Musimy zejść na dół, jeść  -  rzekła łagodnie. 

Zdumiona własnym spokojem ujęła go pod ramię i dyskretnie wsparła na schodach. 

A Mogens dziwił się nową  godnością, jaka się pojawiła w Marii, taka była uważna i 

czuła. 

Cieszyła  go  jej  troskliwość,  dłużej  się  nad  tym  nie  zastanawiał.  I  Sunniva  była  taka 

wesoła, śmiała się i śpiewała ojcu piosenki. 

Można wyruszać na męczące wyprawy, kiedy ma się w domu dwie takie dziewczynki, 

do których się wraca! I myśl, która uderzyła go wtedy, gdy Maria stała przy kadzi z kapustą, 

rozwiała się, prawie już jej nie pamiętał, była tylko drobnym ukłuciem, przelotną błyskawicą 

na pogodnym niebie. 

Czuł,  jak  bóle  w  nogach  i  w  plecach  ustępują,  a  kiedy  później  zasiedli  razem  przy 

ogniu na kominku, Mogens westchnął z głęboką rozkoszą. 

Przyniosła mu kieliszek wódki z karafki, do której sama regularnie dosypywała ziół i 

przypraw. 

Półprzymknięte,  rozmarzone  oczy  błyszczały,  uśmiechał  się,  widać  było,  jak  mu  jest 

dobrze. 

 -   Chyba zaraz zaśniesz, mój drogi, odprowadzę cię na górę. 

 -      Dziękuję,  Mario,  wyjazd  rzeczywiście  był  męczący.  Ale  twoja  piękna  twarz  i 

wyśmienite lekarstwo dodają mi stale nowych sił. 

Skinęła  głową,  pocałowała  go  leciutko,  poczuła  w  ustach  palący  smak.  Stary  dobry 

przyjaciel. 

Tak  bardzo  go  kochała,  tak  wysoko  ceniła  sobie  jego  towarzystwo.  Gdzie  by  była, 

gdyby on się nie pojawił? 

Z Randarem, podszepnął diabełek w sercu. 

background image

Gdy tylko Mogens rozluźniony zachrapał w łożu, zdjęła codzienną suknię i zarzuciła 

najlżejszą,  najbielszą  sukienkę  kupioną  w  mieście.  Doszła  do  wniosku,  że  w  sierpniowy 

wieczór może ją za bardzo być widać, i narzuciła na ramiona długą, zieloną jak mech chustę. 

Włosy  zebrała  na  karku,  przewiązała  je  jedwabną  wstążką,  a  stopy  wcisnęła  w 

skórzane  trzewiczki,  sprowadzone  z  Aurland.  Lekkim  krokiem  pomknęła  w  stronę  lecznicy, 

lecz okrążywszy węgieł, skryta przed wzrokiem ludzi z plebanii, skierowała się przez las ku 

sekretnemu miejscu. 

On na nią czeka! 

Znów miała piętnaście lat! 

background image

ROZDZIAŁ XVII 

 -  To nie może dłużej trwać  -  rzekł Randar z powagą, kiedy jakiś czas później leżeli 

przytuleni,  napawając  się  echem  szalonego  uniesienia.  Za  każdym  razem  było  inaczej,  ich 

miłość przypominała utwór muzyczny, wznosiła się i opadała w tonacji to dur, to moll. 

Akurat  teraz  jasny,  rozśpiewany  ton  rozwiał  się  w  powietrzu  i  między  nimi  zadrgały 

dysharmonijne, zgrzytliwe dźwięki. 

Maria uniosła głowę, leżała z policzkiem wtulonym w jego gorącą pierś. 

 -   Wiem. Całymi dniami się martwię, że wieczorem muszę wykradać się z domu jak 

złodziej,  żeby  się  z  tobą  spotkać.  Mogens  pewnie  wkrótce  odkryje,  że  wracam  do  łóżka 

dopiero nad ranem... ale myśli pewnie, że przez cały czas jestem w lecznicy. 

 -      Nie  możesz  go  dłużej  oszukiwać.  On  na  to  nie  zasługuje    -    cicho  powiedział 

Randar z zaskakującą troskliwością wobec człowieka, który był mężem jego ukochanej. 

Nigdy nie poznał Mogensa, ale oderwane słowa Olego i Marii wystarczyły, by pojął, 

ż

e pastor jest sprawiedliwym i dobrym człowiekiem. 

 -   Nie mam siły oznajmić mu prosto w twarz, że odchodzę, po tym wszystkim, co dla 

mnie  zrobił.  To  tchórzliwe,  niesprawiedliwe,  egoistyczne  i  złe...  Widać  jednak  jestem 

czarownicą  -  szepnęła Maria przez łzy. 

 -      Ukochana,  rozumiem  cię  lepiej,  niż  przypuszczasz.  Serce  mi  pęka  na  myśl,  że 

pójdziesz ze mną i tym samym zniszczysz życie tylu ludzi... 

 -    To  moja  decyzja    -    przerwała  mu  ostro.    -    Tylko  ja  ponoszę  za  nią 

odpowiedzialność, przed Bogiem i przed ludźmi. 

 -   Myślę, że najwięcej kłopotów będziesz miała właśnie z ludźmi  -  zauważył. 

Pojęła,  o  co  mu  chodzi,  nie  można  bezkarnie  zrywać  małżeństwa.  Każdej  wiosny  na 

tingu  rozpatrywano  sprawę  trojga  lub  czworga  nieszczęśników,  którzy  wystawili  całe  swe 

ż

ycie  na  widok  publiczny  i  pokazali  grzeszne  żądze.  Ten,  kto  ośmielił  się  zerwać  święte, 

ustanowione  przez  Boga  małżeństwo,  mógł  się  spodziewać,  że  zapłaci  za  to  karą  cielesną  i 

majątkiem. 

 -  On nigdy za mną nie pójdzie, nie pozwie nas na ting. Jest na to zbyt wielkoduszny, 

pragnie  mojego  dobra.  Och,  Randarze,  dlaczego  on  musi  być  taki  dobry?  Gdybym  jeszcze 

miała męża tyrana, takiego łajdaka jak Anton - Piwko, na przykład. 

background image

 -    Ale  tak  nie  jest    -    mruknął  Randar  i  przyciągnął  do  siebie  dłoń,  do  tej  pory 

spoczywającą  między  piersiami  Marii.    -    Nie  zniosę  tego  dłużej!  Trzeba  to  zakończyć,  i  to 

jak najprędzej! 

Odepchnął ją, usiadł, ukrył twarz w dłoniach. Maria cierpiała, widząc jego rozpacz, od 

której tylko wzmagał się jej własny smutek i niepokój. 

 -      Randarze,  może  mimo  wszystko  tak  bardzo  mnie  nie  kochasz?  Czyżbyś  się 

poddawał teraz, kiedy nareszcie znów jesteśmy razem, kiedy nareszcie przypieczętowaliśmy 

nasz związek? 

 -      Nie,  och,  nie!  Te  ostatnie  dni...  Nasza  miłość...  Nigdy  bym  tego  nie  cofnął! 

Mógłbym  do  końca  życia  karmić  się  tym,  co  mi  dałaś  w  tym  cudownym  miejscu.  A 

jednocześnie  jestem  jak  przykuty  do  ciebie,  moja  dusza  stopiła  się  z twoją  i  gdyby  przyszło 

nam się teraz rozstać, serce by mi pękło. A mimo to zastanawiam się, czy  nie jest to jedyne 

właściwe  rozwiązanie?  Jeśli  Bóg  zechce,  lata  miną  prędko...  pewnego  dnia  zostaniesz  być 

może wdową... 

 -   Randarze, nie chcę tego słuchać! 

Marię ogarnął gniew, łzy płynące z jej oczu nie były już łzami smutku. 

 -   Nie zniosę tego, jak siedzisz i mówisz o śmierci Mogensa! 

 -  Może dlatego, że sama właśnie o tym myślisz! 

 -  Milcz, Randarze Meisterplass! Nie masz prawa... 

 -  Właśnie, akurat tego nie mam! Żadnego prawa! 

Stanęli naprzeciw siebie niczym para rozgniewanych cietrzewi o wiosennym poranku. 

Maria zacisnęła pięści, on kułakiem uderzył w pień brzozy. 

Potem  znów  się  do  niej  odwrócił,  udręczony  uśmiechnął  się  i  podszedł  do  kochanki. 

Objął rozgniewane ciało, poczuł, jak mięknie w jego ramionach. 

 -    Nie  wolno...  nie  wolno  nam  się  na  siebie  gniewać.  Obojgu  jest  nam  trudno, 

porozmawiajmy o tym spokojnie. 

 -    Nie,  Randarze,  nie  chcę  dłużej  o  tym  myśleć.  Spotkam  się  z  tobą  tutaj  jutro  o 

północy. Musisz być  gotów. Pójdziemy okrężną drogą przez las do przystani, na pewno uda 

nam się dojść tam niezauważenie. 

Zawahała się, popatrzyła mu prosto w oczy. Spłynął na nią bolesny smutek. 

 -    Zostawię  Mogensowi  tylko  list.  Ale  trzeba  porozmawiać  z  Sunnivą,  musi  sama 

wybrać,  czy  pójdzie  ze  mną,  czy  zostanie  z  ojcem.  Wiem,  że  zostanie!  Boże,  nienawidzę 

myśli,  że  ją  opuszczam!  Ale  jest  już  i  tak  źle,  pewnie  muszę  ponieść  taką  ofiarę.  Ona  do-

background image

rośnie, być może pewnego dnia przyjdzie do mnie z własnej woli, chociaż przypuszczam, że 

nigdy mi nie wybaczy, że ją porzuciłam... 

 -   Mario, to za wiele... 

To  jego  głos  się  załamał,  ona  mówiła  dalej  spokojnie,  z  opanowaniem.  Niemal  z 

chłodną rzeczowością informowała go o praktycznych stronach ich wspólnej ucieczki. 

 -      Mam  trochę  pieniędzy,  zabiorę  też  kilka  ubrań.  I  dwie  moje  własne  książki, 

których nie mogę zostawić. Czy potrzeba nam czegoś specjalnego tam... w domu? 

Pokręcił głową, nie miał siły omawiać teraz takich szczegółów. 

 -    A  więc  wszystko  w  porządku.  Resztę  pozostaw  mnie.  To,  co  się  stanie,  musi  się 

stać. Ale myśl o mnie jutro wieczorem, tak się boję... 

Uściskał ją mocno, niechętnie wyrwała się z jego objęć i wbiegła między drzewa. 

Biała suknia lśniła w półmroku, przywodząc mu na myśl boginki i leśny ludek. 

Zaczął pakować do worka swoje nieliczne rzeczy. 

Mężczyzna  na  wzgórzu  stał  nieruchomo,  zlewał  się  niemal  w  jedno  z  wolno 

kołyszącymi  się  drzewami.  Tkwił  tam  już  długo,  w  sierpniowym  zmierzchu  wyglądał  jak 

kamienny posąg. 

Ubrany  był  na  czarno,  nosił  tylko  białą  koloratkę  świątobliwego  męża.  Świeciła  w 

blasku księżyca, tak jak zwiewna suknia biegnącej kobiety. 

Mogens wiedział, co zobaczy, kiedy wykradł się za nią i obserwował, jak spuszcza się 

w dół Jaru Durdei. 

Zauważył w niej coś nowego, jakiś zawstydzony blask oczu. 

Umiał poznać zakochaną kobietę, na tyle już znał się na ludziach, przez tak wiele lat 

uczestnicząc w ich życiu. 

Ogromny smutek ogarnął go na długo, zanim ujrzał ciemną postać mężczyzny, który 

powitał Marię w miejscu, gdzie skała stromo opadała do rzeki. 

Wiedział  o  tym,  gdy  wrócił  do  domu  i  zobaczył  ją  nad  kadziami  z  kapustą.  Ale  nie 

chciał wiedzieć. 

Kto to mógł być? 

Nie, to zresztą bez znaczenia. 

Podkradł się bliżej, w końcu balansował na samej krawędzi skały tuż nad głębią. 

Długi płaszcz ciążył mu niczym grzech i dodatkowo utrudniał mozolne poruszanie się 

po nierównym terenie. 

Noc była cicha, usłyszał zaledwie urywki rozmowy. 

background image

Ale  owe  szczególne  odgłosy  kochającej  się  pary  doszły  do  niego  poprzez  ciszę  i 

zgniotły mu serce niczym młot uderzający w łepek jagnięcia. 

Nie poszedł do domu nawet, gdy odgłosy zmieniły się w ochrypły krzyk, stał tylko z 

zamkniętymi oczyma i czekał. 

List do Mogensa poplamiły łzy, Maria pisała i pisała, przekonana, że w żaden sposób 

nie  poradzi  sobie  ze  słowami.  Wreszcie  list  był  gotowy,  inaczej  nie  umiała.  Wyjaśniła  mu 

wszystko szczerze, ale nie spodziewała się z jego strony zrozumienia. Miała nawet nadzieję, 

ż

e mąż się rozgniewa, wpadnie w prawdziwą złość. Łatwiej by mu było  wtedy nienawidzić, 

zamiast smucić się i rozpaczać. 

I Sunniva zostawała tutaj. 

Mogła  być  mu  dobrą  pociechą,  Maria  zawsze  zwracała  uwagę  na  ów  szczególny 

związek łączący ojca i córkę. 

Sunniva  być  może  także  się  od  niej  odwróci.  Przyrodzony  dzieciom  bystry  zmysł 

sprawiedliwości szybko pozwoli jej stwierdzić, kto tu został potraktowany niesprawiedliwie, 

zdradzony i opuszczony. 

Ale  być  może  pewnego  dnia...  może  gdy  córka  sama  skosztuje  upajającego  nektaru 

miłości, lepiej zrozumie szaleństwo matki. 

Maria  włożyła  list  do  Mogensa  do  górnej  szuflady  biurka,  pozwalając  papierowi 

wystawać  na  tyle,  by  pedantyczne  spojrzenie  pastora  następnego  dnia  natychmiast  go 

zauważyło. 

Poszła  na  górę  do  sypialni,  Mogens  spał  głęboko.  Prędko  zwinęła  dwie  spódnice, 

bluzkę,  kilka  staników.  Zabrała  też  płaszcz  odziedziczony  po  matce  i  szkatułkę  z  nieliczną 

biżuterią  i  piórami.  Tłumiąc  szloch,  zsunęła  z  palca  kosztowny  pierścień  ślubny,  dołoży  go 

potem do listu w szufladzie. 

Rzuciła  ostatnie  spojrzenie  na  uśpionego  mężczyznę,  oparła  się  niemal  szaleńczej 

chęci, by jeszcze raz ucałować steraną twarz. 

Zmusiła się do myślenia o Randarze i natychmiast zalały ją gorące uczucia dla niego. 

On był jej życiem. 

Bez niego nie mogła dalej istnieć. 

I jaką żoną byłaby teraz dla Mogensa? 

Niemożliwe,  aby  być  z  nim  tak  jak  przedtem,  wypełniać  swoją  część  małżeńskich 

obowiązków. 

Przestała już do niego należeć. Zarówno jej ciało, jak i dusza, wszystkie jej tęsknoty i 

pragnienia zwróciły się ku innemu. 

background image

Ku synowi kata. 

Czekał na nią. 

Nie chciała się spóźniać. 

Mogens  przez  wiele  nocy  słyszał,  jak  Maria  wraca  do  domu.  Udawał,  że  śpi,  ale 

musiał  użyć  wszystkich  sił,  żeby  nie  zapłakać,  kiedy  czuł  unoszący  się  z  jej  ciała  zapach 

obcego. 

Wsuwała się do niego do łóżka, ale nie zbliżała się doń nawet palcem. 

Nie  zasypiała  od  razu,  leżała  tylko  nieruchomo,  oddychała  ostrożnie,  nierówno.  On 

ciągnął tę  grę, nie miał sił, by słuchać jej nieprawdziwych  wyjaśnień. Między nimi nie było 

miejsca na kłamstwa. Przemilczenia, choć nie bez bólu, mógł zaakceptować. 

Ale kłamstwa, nie, tego by nie zniósł. 

Mario, czysta, piękna i dumna kobieto. 

Ź

renico moich oczu, soli mego życia, najpiękniejszy podarku, jaki zesłał mi Stwórca. 

Mogens  nie  potrafił  stawić  czoła  smutkowi,  nie  wiedział,  jak  się  przed  nim  bronić. 

Miał świadomość, że wszystko już stracone, czuł ogarniającą go rezygnację. 

Nigdy nie podejrzewał się o pokorę. 

Dlatego  prawdziwą  niespodzianką  i  przyjemnością  był  dla  niego  fakt,  że  potrafi  tej 

nocy dziękować Bogu. 

 -    Dziękuję,  że  mogłem  żyć  z  nią  przez  te  lata.  Dziękuję  za  czystą  miłość,  jaką  mi 

okazywała. Zawsze była szczera, nie udawała ciepła, które widziałem w jej oczach. Wiem, że 

kochała  mnie  tak  jak  ojca,  ale  była  też  szczęśliwa  w  moich  objęciach.  Zawsze  wobec  mnie 

uczciwa, dawała mi wszystko, co miała. 

Wybacz mi, Panie, że odpłacę się jej jedynym, co mam. 

I kiedy Maria po raz ostatni zamknęła za sobą drzwi probostwa, Mogens wstał. 

Odczekał chwilę, potem zapalił świecę i zszedł do biblioteki. 

W narożnej szafce i on, i Maria przechowywali swoje najsilniej działające leki. 

Zauważył, że cztery z nich zabrała ze sobą. 

Ale zostało jeszcze wiele pozatykanych korkami pojemniczków i buteleczek. 

Wziął dwa, a także dzban wina z półki na ścianie. 

Wrócił  do  łóżka,  napełnił  kubek  niezwykle  słodkim  płynem.  Opróżnił  go  do  dna, 

obracał  wino  w  ustach  rozkoszując  się  jego  smakiem  i  wspomnieniami,  jakie  ze  sobą 

przynosił. Potem znów napełnił naczynie, do połowy, i dosypał część zawartości obu małych 

zakorkowanych  pojemniczków.  Jednym  ruchem  podniósł  kubek  i  wypił  gorzkie  lekarstwo. 

Łyk wina z dzbana zabił nieprzyjemny smak. 

background image

Postawił dzban na stole, a opróżnione w połowie pojemniczki ukrył pod luźną deską w 

podłodze. 

Ż

ołądek płonął niczym ogień. 

Poczuł,  że  pokój  zaczyna  wirować,  i  ledwie  zdążył  rzucić  się  na  łóżko,  gdy  biała 

błyskawica rozdarła mu głowę i porwała w jaśniejący tunel. 

W  tym  samym  czasie  samotny  mężczyzna  odepchnął  łódź  od  brzegu.  Księżyc, 

przesłonięty wełniastym welonem chmur, odbijał się w czarnej wodzie niewyraźnie, mgliście. 

Fiord  nie  był  gładki,  tu  i  ówdzie  upiornie  się  marszczył,  jak  gdyby  tuż  nad  jego 

powierzchnią  unosił  się  zatruty  oddech  niewidzialnych  potworów.  Mężczyzna  w  łodzi 

wiosłował równymi, prędkimi ruchami, niemal bezszelestnie. 

Nie  miał  latarni,  nie  wybierał  się  na  połów  jesiennych  makreli.  Wielkiej  łodzi  nie 

wypełniały też towary. I płynął sam, nikogo nie wiózł. 

Nikt nie widział jego twarzy i tak chyba było lepiej. 

Głębokie zmarszczki na czole, przerażający chłód wokół ust, oczy utkwione w wiosce, 

od  której  się  oddalał.  Nie  odwrócił  się,  by  sprawdzić  kurs,  wiosłował  tym  samym  mocnym, 

niemal rozpaczliwym rytmem. 

Na brzegu nikt nie machał mu na pożegnanie.