background image

 

 

Biblioteka Tygodnika 

Polskiego 

OPOWIADANIA

 

 

 

 

Henryk Jurewicz 

MUCHOŁAP 

 
 
 
 
 
 
 

II Festiwal Polski 2005 

Federation Square 

background image

 

 

 
 

 
 
 
 
 

Henryk Jurewicz, urodzony we Lwowie w 1940 roku, 

jest inżynierem elektrykiem po krakowskiej 

Akademii Górniczo-

Hutniczej. Wyemigrował do 

Australii w 1987 r. Opowiadania 

 i felietony publikuje w prasie polonijnej oraz w 

Polsce. 

Jego wiersze ukazały się w kilku 

antologiach m.in. w Zielonej zimie. W r. 2005 

znalazł się w gronie laureatów konkursu Jerzego 

Pilcha za opowiadanie 

Śpiewak, które zostało 

o

publikowane w książce pod tytułem Pisz do Pilcha

wyda

nej przez Świat Książki. Od pięciu lat redaguje 

audycje dla Sekcji Polskiej Radia 3ZZZ w 

Melbourne. 

 
 

ISBN 0-9758238-0-9 

 
 

 

 

background image

 

 

 
 
 
 
 

Śpiewak 
Piąty wymiar drukarki laserowej 
Franek 
Portki Wilka 
Miodowa 55 
Moje Planty 
Muchołap 
Rosyjska bomba 

 

 

background image

 

 

 
Śpiewak 
 
W  polskich  delikatesach  w  Melbourne 

przez  pewien  czas  pojawiał  się  niewysoki 
starszy  pan.  Zawsze  po  południu,  choć  o 
nieokreślonej  godzinie  i  w  różne  dni 
tygodnia.  Nie  odzywał  się  do  nikogo  ani 
słowem,  stawał  skromnie  w  kąciku  i 
zaczynał  śpiewać.  Ubrany  był  w  już 
nienowe,  ale  dobrego  gatunku  brązowe 
ubranie, pod szyją nosił staromodną muszkę. 
Buty 

dopasowane 

kolorem, 

zawsze 

wyczyszczone  na  połysk.  Nie  było  po  nim 
widać biedy. W czasach mojego dzieciństwa 
podobnie  ubierał  się  właściciel  cukierni 
niedaleko  szkoły  na  Dietla  w  Krakowie. 
Mocno  już  siwe  włosy  i  spokojne, 
niepozbawione blasku oczy. Ręce, zazwyczaj 
dla  występujących  przed  ludźmi  kłopotliwe, 
u  niego  niezauważalne;  ani  mu  nie 
przeszkadzały,  ani  nie  potrzebował  ich  do 
wspomagania się gestem. 

background image

 

 

Nie  rozmawiał  z  nikim,  nikt  dotąd  nie 

znał  jego  imienia,  nie  wiadomo,  skąd 
przychodził  i  czemu  wybrał  sobie  akurat  to 
miejsce  na  śpiewanie.  Widywałem  go  w 
sklepie w niektóre piątki. 

Nie  żebrał.  Klienci  wpadający  tutaj  na 

cotygodniowe zakupy wiedzieli już o tym, a 
kiedy ktoś nowy usiłował wręczyć starszemu 
panu  datek,  napotykał  jego  łagodne,  ale 
kategorycznie  odmowne  spojrzenie.  Nie 
przerywał przy tym śpiewu. Co dziwne, nikt 
się z niego nie naśmiewał, odwrotnie: ludzie 
przed  chwilą  hałaśliwi  i  skorzy  do 
dowcipkowania 

milkli, 

robili 

zakupy 

szeptem.  Właściciel  delikatesów  zgadzał  się 
na  występy  oryginalnego  staruszka,  bo 
przecież  nikomu  nie  przeszkadzał,  a  nawet 
uatrakcyjniał  zakupy.  Swoją  obecnością  – 
dziwną,  na  pół  realną  wskutek  kontrastu 
między  nijakością  postaci  i  miejsca  a 
prezentowanym  przez  niego  mistrzostwem  – 
poruszył  mój  umysł  i  długo  wywoływał 
potok trudnych do uspokojenia myśli. 

background image

 

 

Z  całą  pewnością  był  wielkim  artystą, 

choć nie wyglądał na zawodowego śpiewaka. 
Śpiewał  spokojnym,  nie  za  silnym  głosem, 
dostosowanym  w  sam  raz  do  rozmiarów 
pomieszczenia  sklepowego,  a  w  jego  głosie 
wyczuwało się rezerwę na największe nawet 
sale  koncertowe.  Absolutna  muzykalność, 
cudownie  miękki  głos,  czysty  i  bogaty  w 
brzmienia,  powodowały,  że  nie  zauważało 
się  braku  akompaniamentu.  Pieśni  i 
fragmenty arii operowych, które wykonywał 
w  oryginalnych  językach  i  po  polsku,  to 
utwory dobrze znane  miłośnikom  lirycznego 
belcanta.  Ale  nieznany  pan  nie  naśladował 
ani  Tina  Rossiego,  ani  Richarda  Taubera  – 
pieśniom  tym  nadawał  jakąś  własną, 
niepowtarzalną urodę. 

Core'ngrato 

Cordilo 

Cordiffero 

interpretował  wyjątkowo  trafnie,  trochę 
przypominając  styl  lat  czterdziestych  i 
pięćdziesiątych. Gdy usłyszałem te utwory w 
wykonaniu  pana  „Nikt",  przez  chwilę 
poczułem  się  jakby  zjednoczony  z  artystą  w 

background image

 

 

jego  popisie,  potem  ogarnęła  mnie  wielka 
radość,  jaka  zawsze  towarzyszy  stworzeniu 
arcydzieła,  kiedy  już  wcześniej zapłaciło  się 
wielokrotnym  zwątpieniem.  Wydawało  mi 
się to takie łatwe – wystarczy przecież tylko 
otworzyć usta i wydobywać z siebie głos... 

Cieszyłem  się,  kiedy  zastawałem  w 

delikatesach  kolejkę.  A  nawet  stawałem  do 
niej  po  raz  drugi  i  trzeci,  udając,  że  muszę 
coś 

dokupić. 

Oglądałem 

towary 

nieskończenie  wiele  razy,  czytałem  metki 
oraz  instrukcje  na  opakowaniach,  aby  tylko 
przedłużyć  pobyt  w  sklepie  i  słuchać. 
Wreszcie  zacząłem  się  obawiać,  że  mogę 
również  wzbudzić  podejrzenia  o  dziwactwo, 
na  jakie  bez  wątpienia  narażał  się  ten 
skromny staruszek. 

Wiele  bym  dał,  aby  mieć  jego  nagrania. 

Odtwarzałbym  je  nieczęsto  jak  największy 
rarytas,  pieczołowicie  dbając,  aby  przez 
prostacką 

zachłanność 

nie 

zubożyć 

subtelności doznań. 

Po  godzinie  starszy  pan  wychodził  ze 

background image

 

 

sklepu  i  wszystko  wracało  w  zasadzie  do 
normy. 

zasadzie... 

bo 

przecież 

pozostawały pytania. 

Dlaczego  artysty  tej  klasy  nie  znam  ze 

scen  i  estrad,  a  pojawia  się  on  tutaj  –  w 
przeciętnym  sklepie  delikatesowym  przed 
ludźmi  z  ulicy?  Czyżby  był  aż  tak  bardzo 
nieśmiały?  Albo  może  jest  absolutnym 
perfekcjonistą,  który  tak  długo  doskonalił 
swój  kunszt  w  zaciszu  domowym  –  będąc 
stale niepewnym swego talentu – że aż zużył 
na  to  całe  życie?  Możliwe,  że  było  całkiem 
przeciwnie: 

jest 

skończonym 

leniem, 

któremu  po  prostu  nigdy  nie  zależało  na 
karierze.  Może  kpi  i  żartuje  sobie  z  nas  w 
taki 

oryginalny 

sposób 

albo 

jakieś 

wewnętrzne  głosy  każą  mu  nawracać  ludzi 
na  jedyne  prawdziwe  w  jego  mniemaniu 
piękno. 

Zagadka  ta  intrygowała  mnie  coraz 

bardziej,  aż  kiedyś  odważyłem  się  pójść  za 
śpiewakiem,  gdy  po  „występie"  zmierzał 
powoli  w  kierunku  najbliższej  stacji  kolejki 

background image

 

 

miejskiej. Głowę trzymał prosto jak człowiek 
usatysfakcjonowany  spełnioną  misją.  Na 
peronie  obserwowałem  go  z  pewnego 
oddalenia,  zastanawiając  się,  czy  za  minutę 
wsiąść razem z nim do kolejki. Zadecydował 
o tym  moment, w którym nasze spojrzenia – 
wyraźnie nieprzypadkowo – spotkały się i w 
jego oczach zobaczyłem najpierw czujność, a 
potem  strach.  Musiałem  zdradzić  się  jakimś 
niezgrabnym  gestem  albo  też  śpiewak 
wyczuł,  iż  jest  obserwowany.  Zawstydziłem 
się  nagle  jak  przyłapany  z  ręką  w  cudzej 
kieszeni.  Odwróciłem  wzrok  i  szybko 
wyszedłem z peronu. 

W  czasie  drogi  do  pozostawionego  pod 

sklepem  samochodu  przypomniała  mi  się 
pewna  historia  z  lat  sześćdziesiątych, 
związana z Festiwalem Piosenki Studenckiej 
w Krakowie. Pierwsze miejsce zdobył wtedy 
student  Politechniki  Wrocławskiej  Edward 
L., a drugie K., niewysoki student Wydziału 
Odlewniczego  AGH,  którego  znałem  z 
widzenia  na  korytarzach  uczelni.  Obaj 

background image

 

 

zaśpiewali  nietypowy  repertuar.  Popisywali 
się 

pieśniach 

wymagających 

fenomenalnych 

głosów. 

Edward 

L. 

obdarzony  był  basem  o  szalapinowskim 
zabarwieniu, a student AGH – tenorem. Tego 
pierwszego  talent  wydźwignął  na  szczyty 
kariery  –  dzisiaj  jest  sławnym  aktorem 
teatralnym i filmowym – a laureata drugiego 
miejsca  wyraźnie  pogrążył  w  niełasce. 
Postać  K.  błysnęła  w  radiu,  telewizji,  w 
gazetach  i  zaraz  zgasła.  Po  pewnym  czasie 
na  mieście pojawiły się plotki, że przyczyną 
była  odmowa  wzięcia  udziału  w  akademii  z 
okazji  rocznicy  bolszewickiej  rewolucji, 
gdzie  jako  uzasadnienie  odważył  się  podać 
prześladowania  jego  rodziny  przez  reżym. 
Dalsze  losy  tego  studenta  są  mi  całkowicie 
nieznane.  Zapamiętałem  jeszcze  tylko 
złowrogie 

przypuszczenia, 

gdy 

uświadomiłem  sobie  brak  K.  na  korytarzach 
AGH. 

Nie  jestem  pewny,  czy  wspomnienie  to 

ma związek ze śpiewakiem spotkanym tutaj, 

background image

 

 

w  Australii.  Podobieństwo  postaci:  wzrost, 
sposób  poruszania  się  i  głos,  może  być 
złudne. Lata zatarły szczegóły. 

I  nikt  już  prawdy  się  nie  dowie,  starszy 

pan przestał bowiem przychodzić. Bardzo mi 
go brakuje. 

Wkrótce  ludzie  zaczęli  się  o  śpiewaka 

rozpytywać.  Okazało  się,  że  był  on 
widywany przedtem w polskich delikatesach 
także  w  innych  dzielnicach  miasta.  Za 
każdym  razem,  gdy  tylko  wzbudził  większe 
zainteresowanie  swoją  osobą,  zmieniał 
miejsce  występów,  jakby  bał  się  dopuścić 
ludzi  bliżej.  Może  tym  razem  właśnie  to  ja 
niechcący 

nieostrożnym 

zachowaniem 

spłoszyłem tę bardzo rzadką chwilę, w której 
człowiek 

zdobywa 

się 

na 

odwagę 

obdarowania swoją wielkością kogokolwiek. 
 

 

background image

 

 

Piąty wymiar drukarki laserowej 
 
 
To  nie  moje  lenistwo  ani  roztargnienie, 

czy  też  oddawanie  się  przyjemniejszym 
zajęciom niż pisanie artykułów, było ostatnio 
przyczyną  karygodnej  zwłoki,  z  jaką 
ukończyłem  zamówiony  przez  redakcję  esej 
o  komputerach.  Tym  razem  okoliczności 
niedotrzymania  terminu  były  ode  mnie 
zupełnie  niezależne  ...i  cokolwiek  dziwne. 
Stąd  właśnie  potrzeba  podzielenia  się 
niektórymi szczegółami.  

Tekst  był  w  zasadzie  gotowy  już  od 

trzech 

tygodni. 

Wymagał 

jedynie 

niewielkich  poprawek,  ostatniego  szlifu.  A 
to,  że  szczęśliwie  udało  mi  się  wykonać 
zamówienie,  zawdzięczam  rzadkiej  chwili 
stanu  gotowości  do  czynu,  jaką  obdarzyła 
mnie moja drukarka laserowa.  

W  codziennej  egzystencji  wszyscy  nie 

raz  doświadczają  tak  zwanej  złośliwości 
rzeczy martwych. Każdego musiało – tak jak 

background image

 

 

i  mnie  wtedy  –  zastanawiać,  skąd  wredność 
przedmiotów  się  bierze  i  jaki  może  być 
ewentualny cel tego przykrego zjawiska, jeśli 
by zakładać tu w ogóle jakąś interesowność. 
Za sprawą wymienionego  urządzenia ostatni 
czas 

miałem 

wyjątkowo 

nasilony 

rozmyślaniami  na  temat  tej  tajemnicy. 
Niestety 

bez 

rezultatu 

mnie 

satysfakcjonującego.  Trudno  bowiem  być 
zadowolonym z rodzącej się wiary, iż rzeczy, 
które z  nawyku  nazywamy „martwymi”,  nie 
są  właśnie  takimi  istotnie.  Mimo  że  dość 
często  bywamy  świadkami  zachowania,  jak 
gdyby  były  one  stworami  żywymi,  myśl,  że 
są  one  naprawdę  zdolne  do  wykazywania 
stanów  przez  naukę  o  behawioryzmie 
rezerwowanych  dotąd  wyłącznie  dla  istot 
ludzkich,  wywołuje  naturalny  opór.  Ale 
przecież 

my 

sami 

przykładamy 

się 

nagminnie 

do 

siania 

podobnego 

powątpiewania,  odwdzięczając  się  im  przy 
lada okazji  –  może podświadomie  – reakcją 
przeznaczoną  dla  ludzi.  Powiemy  przecież 

background image

 

 

nieraz: kapryśny  motor, złośliwa  pralka, czy 
zainfekowany  wirusem  komputer.  Zdarza 
się,  że  podenerwowani,  licząc  na  to,  że  to 
pomoże,  walniemy  pięścią  w  telewizor, 
wymierzymy kopniaka samochodowi. A gdy 
jesteśmy  zadowoleni  z  obliczeń  komputera, 
uśmiechniemy  się  do  ekranu  i  pochwalimy: 
good boy...!.  

Nigdy  jednak  takich  myśli  nie  brałem 

poważnie.  Do  czasu,  kiedy  nabyłem 
wzmiankowaną drukarkę laserową; marki nie 
wymienię... 

Używaną, 

prawie 

dziesięcioletnią 

drukarkę 

kupiłem 

na 

coniedzielnym 

komputerowym  swap  meet  markecie  w 
Rowville,  zaskoczony  jej  dobrym,  czystym 
wyglądem,  wskazującym  na  nieznaczne 
zużycie, i niską ceną. Człowiek, który się jej 
pozbywał  nie  wystawiał  nic  więcej  na 
sprzedaż  i  zaraz  potem  znikł  z  mojego  pola 
widzenia. 

Przez  ponad  miesiąc  byłem  naprawdę 

zadowolony. 

Druk 

nieskazitelny, 

krój 

background image

 

 

czcionek  w  szerokim  wyborze,  łącznie  z 
polskimi,  szybkość  około  czterech  stron  na 
minutę.  Efekty  nie  najgorsze  nawet  dla 
całkiem  nowego  sprzętu.  Tak  było,  dopóki 
niewiele  pisałem.  Niestety,  ostatnio  po 
wydrukowaniu 

jednorazowo 

kilkusetstronicowego  tekstu  drukarka  moja 
nagle  „odmówiła”  dalszej  pracy,  wykazując 
całkowitą  martwotę.  Potraktowałem  ją 
łagodnie, tak jak mi nakazywał jej wiek: nie 
stukałem  w  plastikową  obudowę,  nie 
przeklinałem,  choć  sytuacja  wydawała  się 
raczej 

beznadziejna. 

Naprawa 

jakimkolwiek 

warsztacie 

serwisowym 

kosztowałaby  o  wiele  więcej  niż  inna 
używana  drukarka.  Pozostawało  mi  jedynie 
próbować  samemu,  a  przecież  nie  mam  ani 
schematu  budowy,  ani  żadnej  części 
zamiennej  czy  specjalistycznej  aparatury 
diagnostycznej.  Mimo  tego  zaniosłem  ją  na 
werandę,  na  której  lubię  majsterkować,  i 
rozebrałem 

na 

czynniki 

pierwsze. 

Sprawdziłem  przede  wszystkim  kabelek 

background image

 

 

zasilający, bezpiecznik oraz załącznik, potem 
przeczyściłem  styki  w  złączach,  obejrzałem 
przez  zegarmistrzowską  lupę  wszystkie 
lutowania  i  ścieżki  obwodów  drukowanych, 
szukając przerw oraz tak zwanych „zimnych 
lutów”.  Nie  znalazłszy  nic  konkretnego  do 
naprawy, żadnych spalonych czy nawet tylko 
przegrzanych  elementów,  położyłem  jeszcze 
trochę smaru no kółka zębate i przeguby, po 
czym złożyłem tę całą rupieciarnię do kupy; 
zaśmiałem  się,  gdy  stwierdziłem,  że  jak 
zawsze  zostało  kilka  śrubek,  zupełnie 
urządzeniu niepotrzebnych.  

Załączyłem – działa! 
Szczęśliwy  zaniosłem  drukarkę  do 

pokoju  z  komputerem,  podłączyłem  do 
gniazdka. Zawołałem żonę, by pochwalić się, 
jaki  to  ja  jestem  dzielny,  wykazać,  ile 
pieniędzy  tym  razem  zaoszczędziłem. 
Dumnym,  pełnym  satysfakcji  ruchem  ręki 
wcisnąłem  załącznik,  żeby  wydrukować 
artykuł,  a  tu.niespodzianka:  drukarka  nie 
działa – ani jedno światełko nie świeci! 

background image

 

 

Ratując  swe  zdrowie,  bo  złość  zaczęła 

mnie  rozsadzać  od  wewnątrz,  odstawiłem 
problem  na  parę  dni;  liczyłem  też  na 
nadejście  natchnienia.  Nie  do  napisania 
artykułu, do tego natchnienie było zbędne, a 
poza  tym,  jak  wspomniałem,  był  on  już 
prawie  gotowy.  Czekałem  na  pojawienie  się 
dodatkowego 

zmysłu 

czy 

raczej 

specyficznego  stanu  ducha,  o  którym 
wiadomo,  iż  obdarzeni  są  nim  wyłącznie 
utalentowani technicy. 

Więc w najbliższą środę targam drukarkę 

znów  na  werandę  –  bo  na  zewnątrz 
majsterkuje  się  bardzo  przyjemnie,  gdy  jest 
ładna pogoda – rozbieram do rosołu panel po 
panelu  i  składam  razem  w  odwrotnej 
kolejności, na koniec podłączam – działa! 

Zanoszę do pokoju komputerowego – nie 

działa! 

Gdy nazajutrz po raz trzeci znalazłem się 

na  werandzie  (ponieważ  tam  właśnie 
najbardziej  lubię  majsterkować!)  już  nie 
śpieszyłem  się  z  rozmontowywaniem 

background image

 

 

drukarki,  tylko  po  podłączeniu  do  gniazdka 
natychmiast  wcisnąłem  załącznik.  Drukarka 
najpierw  zaszumiała  wentylatorkiem,  potem 
zamrugała  dolnym  światełkiem,  a  następnie 
rozbłysła wszystkimi lampkami, sygnalizując 
pełną gotowość do pracy – jak gdyby nic się 
nie stało! 

W pokoju – ani rusz! 
W  takich  sytuacjach  zimną  krew  i 

poprawne maniery potrafią zachować jedynie 
absolwenci 

dawnych 

szkół 

dobrego 

wychowania  dla  kawalerów  i  panien  –  to 
znaczy  niektóre  osoby  z  mojego  pokolenia, 
wymierające  już  bezpowrotnie  –  albo 
dewianci 

lub 

mutanty 

genetyczne 

pokolenia  współczesnego.  Ja  niestety  nie 
należę  do  tych  pierwszych,  bo  moich 
rodziców  nie  było  stać,  a  to  jak 
zareagowałem dowiodło ponad  wszystko,  że 
nie  można  mnie (na szczęście) zaliczyć  i  do 
tych drugich.  

Jak  tylko  ucichły  moje  złorzeczenia, 

pomyślałem  jeszcze  trochę  i  doszedłem  do 

background image

 

 

wniosku,  że  w  tej  sytuacji  jedyna  poszlaka 
(powiedziałbym:  ostatniej  szansy)  prowadzi 
do gniazdka elektrycznego w ścianie pokoju. 
Jeśli  ono  jest  wadliwe,  wszystko  staje  się 
jasne  i  łatwe  do  naprawy.  Natychmiast 
sprawdziłem  je  dla  pewności  wszystkimi 
przyrządami,  jakie  każdy  elektryk  posiada: 
neonowym  próbnikiem,  woltomierzem  i 
żarówką z doczepionymi drutami – gniazdko 
spełniało swoją funkcję perfekcyjnie. 

Dość  proste  przypuszczenie,  że  tak  jak 

ja,  moja  drukarka  lubi  pracować  tylko  na 
werandzie,  wydało  mi  się  wtedy  za  daleko 
idące. Nie potrafiłem jeszcze aż tak posunąć 
się  w  szukaniu  analogii  we  wspólnych 
upodobaniach  i zachowaniach. Tym bardziej 
że  zaprzeczenie  tej  myśli  otrzymałem  zaraz 
po  następnej,  chytrej  z  mojej  strony  próbie, 
kiedy  to  drukarkę  wyniosłem  z  pokoju  tym 
razem  tylko  do  kuchni  i  z  powrotem. 
Zadziałała  tym  razem  także  i  pokoju 
komputerowym. Bingo! 

Ale nie na długo. Zgasła mniej więcej po 

background image

 

 

godzinie. 

Po  paru  podobnych  eksperymentach  z 

wynoszeniem  z  pokoju  i  przynoszeniem  z 
powrotem  –  właśnie  dopiero  w  tym 
momencie  –  zacząłem  powątpiewać  w 
stabilność  parametrów  określających  naturę 
materii  nieożywionej,  ponieważ  wszystko 
wskazywało  niby  na  to,  że  moja  drukarka 
chce,  żeby  ją  zwyczajnie  trochę  ponosić  na 
rękach.  Wtedy  nagle  nabiera  życia  i  jest 
gotowa  popracować  godzinkę  lub  dwie,  nie 
więcej.  A  następnie  ustaje.  Poszturchiwania, 
potrząsania  i  przekleństwa  nie  skutkują. 
Zapewnienie 

odpoczynku, 

cierpliwe 

odczekanie  na  odpowiedni  moment,  a 
najlepiej  pokołysanie  przez  chwilę  –  po 
prostu  „ludzkie”  potraktowanie  –  i  owszem. 
Jakby  uparcie  egzekwowała  prawo  do 
spokoju  i  „osobistej”,  że  się  tak  wyrażę, 
troski na ostatnie lata...  

Ale żeby tylko tyle...! Niestety, jej fochy 

cechowała  wręcz  starcza  złośliwość.  Zanim 
zaskoczyła,  załączać  ją  trzeba  było 

background image

 

 

kilkadziesiąt  razy.  Zabrało  mi  sporą  chwilę, 
zanim zorientowałem się, że skrócę drogę do 
celu,  jeśli  nastawię  ją  na  stronę  38–
miowierszową  i  na  czcionki  Arial  12. 
Preferuje 

też 

następujący 

sposób 

manipulowania    załącznikiem:  wcisnąć  na 
ON  (nie  świeci),  zaczekać  dwie  minuty  i 
wyłączyć,  znów  wcisnąć  (nie  świeci), 
wyłączyć  po  dwudziestu  sekundach  i 
ponownie  dać  na  ON.  Jeżeli  i  tym  razem 
jeszcze  nie  zadziała  (czasem  zadziała), 
wystarczyć 

będzie  już  tylko  szybkie 

wyłączenie  i  załączenie.  Jeszcze  bardzo 
dobrze  drukarce  robiło  to,  co  każdemu 
hipochondrykowi:  symulowanie  badania  i 
leczenia – reperacji w tym przypadku. Czy to 
znaczy,  że  gdy  rozbierałem  ją  na  części  i 
składałem z powrotem, przez pewien czas… 
miała lepszy humor!?. 

Można  uznać  takie  wyjaśnienia  za 

naciągane.  Jednakże  ujęcie  zjawiska  bliskie 
mojemu  można  nietrudno  znaleźć  w 
literaturze naukowej. Wystarczy w Internecie 

background image

 

 

wystukać  hasło  „piąty  wymiar”,  a  ukażą  się 
dziesiątki  opracowań  –  co  świadczy  o  tym, 
jak  bardzo  aktualny  i  nie  do  końca 
rozwiązany  jest  problem  nieobliczalnego 
zachowania  się  rzeczy.  Sporo  prac  podziela 
pogląd,  że  w  ten  sposób  daje  znać  o  sobie 
zawirowanie 

piątego 

wymiaru 

czasoprzestrzeni  (piątego,  bo  poza  trzema 
geometrycznymi, 

czwartym 

jest 

czas). 

Przedmioty,  o  które  ten  wir  zahaczy, 
nabywają  niektórych  cech  istot  żywych. 
Często  cech  negatywnych,  jak  wspomniana 
złośliwość.  W  takim  wirze  właśnie  znajdują 
się  rzeczy,  które  nagle  znikają  i  długo  nie 
możemy ich odnaleźć.  

Muszę się przyznać, że mimo przygody z 

drukarką  i  tak  nie  jestem  do  końca 
przekonany  do  tej  teorii...  choć  przecież 
nieraz 

odnajdywałem 

zgubioną 

rzecz 

dokładnie  w  tym  miejscu,  w  którym  jeszcze 
przed chwilą jej tam stanowczo nie było!  A 
poza  tym  zdarzają  się  –  nieczęsto 
wprawdzie,  ale  jednak  –  takie  przedmioty, 

background image

 

 

które 

zaskarbiają 

naszą 

dozgonną 

wdzięczność  wierną  służbą  i  „przyjaznym” 
stosunkiem  do  nas.  Gdyby  przyjąć  istnienie 
zawirowań piątego wymiaru, wytłumaczenie 
przeciwstawnych  stanów,  przyjaznego  lub 
nieprzyjaznego,  byłoby  możliwe  przez 
uwzględnienie kierunkowości wirowania  – z 
tendencją  występowania  cech  pozytywnych 
przy  jednym  kierunku  (w  prawo),  a 
negatywnych przy przeciwnym (w lewo).  

Korygowanie 

kilku 

nieznacznych 

poprawek  w  tekście  zajęło  mi  ostatnie 
tygodnie.  Za  każdym  razem  konieczna 
stawała  się  cała  procedura  postępowania: 
wzięcie  delikatnie  drukarki  na  ręce, 
ponoszenie jej na dystansie  między pokojem 
a kuchnią  przez co  najmniej pół godziny (ta 
cholera  waży  dwanaście  kilo),  ostrożne 
odstawienie  na  stolik  i  podłączenie  do 
komputera, 

popstrykanie 

załącznikiem, 

potem wydrukowanie tekstu z przekonaniem, 
że to już ostatni raz. Po czym rzut okiem, jak 
prezentuje się całość, uczucie zadowolenia z 

background image

 

 

tekstu  i  siebie.  Do  dnia  następnego.  Rano 
świeżym  umysłem  –  ku  rozpaczy  –  znów 
dostrzegałem  błąd  nie  do  przepuszczenia. 
Wiec  kolejny  raz:  korekta,  noszenie  na 
rękach... i tak dalej. 

Ostatecznie 

esej 

komputerach 

wysłałem do redakcji tydzień po terminie. W 
podobnych  sytuacjach  czuję  się  bardzo  źle, 
albowiem  nie  cierpię  ludzi  niepunktualnych. 
Miałem  w  konsekwencji  serdecznie  dość 
zabawy  w  wyrozumiałego  „opiekuna”, 
niezależnie  od  tego  czy  rola  ta  była 
rzeczywista,  czy  była  tylko  grą  mojej 
wyobraźni – wirtualna poniekąd.  

Ostatniej  niedzieli  załadowałem  ją  do 

bagażnika  mojego  fordzika  i  wywiozłem  na 
komputerowy  bazar.  Wystawiłem  cenę  40 
dolarów,  niższą  niż  wydałem  na  nią  przed 
paroma  miesiącami.  Dla  spokoju  własnego 
sumienia,  obok  ceny  umieściłem  napis: 
„Działa, lecz wymaga odrobiny troski”. 

Niska 

cena 

przyciągała 

wielu 

zainteresowanych.  Uczniom  i  emerytom 

background image

 

 

przyznawałem  się  w  końcu,  że  drukarka 
sprawia  wiele  kłopotów,  że  wymaga 
specjalnego  podejścia.  Wkrótce  jednak 
nadszedł człowiek, którego pojawienia się w 
strumieniu  klientów  oczekiwałem.  Łatwo 
takich  ludzi  rozpoznać  po  lekceważącej 
postawie,  niedbałym  chodzie  i  stanowczym 
sposobie 

mówienia 

ze 

specyficzną 

gestykulacją  prawej  ręki.  Jest  takich  tak 
wiele  wokół  nas,  że  mogłem  pewnie 
zakładać,  iż  znajdzie  się  wśród  nich  akurat 
potrzebujący  używanej  drukarki  laserowej. 
Interesant  zdawał  się  być  ubawiony  moim 
szczerym  zastrzeżeniem  na  kartce,  a  tonem, 
jakim się posługiwał podczas wymiany zdań, 
udowodnił  mi  od  razu,  iż  mam  przed  sobą 
pewnego  siebie  speca,  który  zawsze  wie 
więcej i lepiej niż inni. 

Spuściłem  z  ceny  jeszcze  5  dolarów  –  i 

drukarka zmieniła właściciela.  
 

 

background image

 

 

Franek 
 
W kampie szczury miały się najlepiej, w 

drugiej kolejności bezpańskie psy, a zaraz za 
nimi my. Nie oznacza to wcale, że było nam 
źle  –  wręcz  przeciwnie.  Grzech  było  by 
narzekać,  mając  warunki  o  niebo  lepsze  niż 
na 

turnusie 

Funduszu 

Wczasów 

Pracowniczych.  Chodzi  mi  jedynie  o 
naszkicowanie  skali.  Nędza  koszarowego 
krajobrazu 

zderzała 

się 

treścią 

prawdziwego  dobrobytu:  nieróbstwem  i 
darmowym wyżywieniem. 

Psy wałęsały się po otoczeniu swobodne, 

wykarmione,  uśmiechające  się  do  ludzi, 
szczęśliwe.  Rozmnażały  się,  chowały  swoje 
szczenięta,  bawiły  się  z  dziećmi.  Krążyła 
opinia,  że  rząd  kanadyjski,  przyznając 
uchodźcom  domek  na  czas  osiedlenia  się, 
uwzględnia  zwierzę  domowe  w  liczbie 
członków rodziny; miało to wpływ na metraż 
kwaterunku  i  wysokość  zasiłku.  Zwierzęta 
wyczuwały okazję  –  przyjaźniły  się  chętnie, 

background image

 

 

ułatwiając  zadanie  niejednemu  przyszłemu 
Kanadyjczykowi,  główkującemu  tymczasem 
jakby  to  wcielić  psiego  przybłędę  do 
rodziny.  Co  się  później  z  tymi  psami  działo 
po  przyjeździe  do  Kanady,  kroniki  milczą. 
Szczury pędziły żywot dyskretnie, jak gdyby 

drugiej 

warstwie 

ekosystemu, 

nie 

manifestując niepotrzebnie swojej sytości. W 
pokojach  się  nie  pojawiały,  mając  aż 
nadmiar  pożywienia  pod  oknami,  bo  nie 
zawsze  chciało  się  nam  z  obiadowymi 
resztkami  wędrować  aż  do  umywalni. 
Oczyszczały  sprawnie  przestrzeń  wokół 
baraków 

zazwyczaj 

nocy. 

Bardzo 

inteligentne,  dbające  o  czystość  zwierzęta. 
Miło było patrzeć, jak po ostrej ulewie, która 
na  chwilę  wypędzała  je  spod  podłóg  na 
światło  dzienne,  suszyły  w  słońcu  swoje 
lśniące  futerka,  jak  wygładzały  i  wyciskały 
wodę z sierści. 

Franek  był  mieszańcem  Araba  i  Polki, 

nie  wiadomo  od  kiedy  wałęsającym  się  po 
dziedzińcu 

obozu  śniadym  dzieckiem, 

background image

 

 

któremu należy się parę słów. 

Poznałem  go  przy  pompie  obleganej 

przez  dzieci  ochlapujące  się  w  czasie 
letniego  upału.  Trochę  niewyrośnięty  jak  na 
sześć  lat,  co  pośród  dzieci  w  różnym  wieku 
byłoby  niezauważalne,  gdyby  nie  pewna 
doza dorosłej dojrzałości w ruchach. Szybko 
nudził  się  zabawą,  garnął  ku  starszym, 
zadawał pytania. Jego  matka, Wanda, karała 
go za  rozmowy z dorosłymi, chroniąc w  ten 
sposób,  jak  sądziła,  przed  deprawacją. 
Osłaniając  przed  złem,  w  nadopiekuńczym 
amoku  biła  go  za  wszystko,  czego  nie 
rozumiała.  Zanim  wygoiły  się  stare  sińce  i 
zadrapania,  zjawiał  się  ich  nowy  garnitur. 
Mieszkaliśmy za ścianą; płacz  i jęki  Franka, 
wrzaski  jego  matki  maltretowały  nasze 
sumienia  każdego  dnia.  Pęknięcia  w  ścianie 
utykaliśmy gazetami, jednakże nie stanowiły 
one żadnej przeszkody – i tak wszystko było 
słychać.  Uszczelnienia  też  zupełnie  nie 
przeszkadzały  karaluchom,  których  armie, 
swobodnie  przemieszczając  się  między 

background image

 

 

pokojami,  sprzęgały  jedność  akcji,  miejsca 
oraz  czasu  rozgrywających  się  dramatów, 
obojętne zarówno  na bohaterów, ofiary jak i 
na  mimowolnych świadków, zainteresowane 
co najwyżej zasobnością ich zapasów. 

Chłopiec posługiwał się trzema językami 

płynnie:  arabskim,  włoskim  i  polskim;  po 
angielsku akurat zaczynał mówić. Regularnie 
uczęszczał  na  obozowe  lekcje  angielskiego 
dla  zaawansowanych,  mimo  że  nikt  go  nie 
zachęcał  –  po  prostu  lubił  to.  Wtedy  przy 
pompie 

podszedł 

do 

mnie, 

chyba 

zainteresowany  kimś  nowym  i  zaczął 
rozmowę.  Od  początku  poczułem  się 
niepewnie,  choć  przecież  miałem  do 
czynienia  z  dzieckiem  pytającym  o  rzeczy 
proste:  skąd  jesteśmy,  kim  byłem  w  Polsce, 
czy  byłem  tam  prześladowany  politycznie, 
czy  jestem  żonaty,  ile  mam  dzieci,  czy 
Krzysiek  i  Piotrek,  to  moi  synowie,  dokąd 
emigrujemy,  jak  zaawansowane  są  nasze 
sprawy  w  biurze  kampa.  Ja  ze  swej  strony 
zapytałem,  czy  chodzi  do  przedszkola 

background image

 

 

(uczęszczał  już  do  drugiej  klasy),  no  to  jak 
mu  w  szkole  idzie,  czy  ma  tam  przyjaciół 
(nie  miał),  kim  zamierza  zostać  w 
przyszłości  (lekarzem),  itp.  –  ot  wydawało 
by 

się: 

zwyczajna 

rozmowa. 

Ale 

odpowiadaliśmy  sobie  skrótowo,  a  po  obu 
stronach pobrzmiewała lekka irytacja. Byłem 
zdezorientowany 

rzeczowością 

pytań 

Franka;  spodziewałem  się  raczej  płytkiej, 
dziecięcej  ciekawości,  a  on  pewnie  już 
dawno  znielubił  ten  stereotypowy  zestaw 
pytań,  który  ode  mnie  otrzymał.  Podchodził 
tak  do  ludzi  nie  proszony,  nudził 
rozmowami, których intencji nie potrafiliśmy 
zrozumieć. 

Od  innych  dowiedziałem  się,  że  przed 

laty  Wanda  wyszła  za  mąż  za  Araba 
studiującego  w  Polsce.  Wyjechała  z  nim  do 
Egiptu  i  tam  urodziła  mu  nie  dość,  że 
dziewczynkę,  to  jeszcze  ułomną,  z  ciężkim 
porażeniem  mózgowym,  bez  żadnych  szans 
na wyleczenie. Wtedy zaczęło się piekło.  Bo 
miała  obowiązek  rodzić  dzieci  zdrowe.  Nie 

background image

 

 

pomogło  nawet  przyjście  na  świat  zupełnie 
normalnego Franka. Mąż poniewierał ją, bił, 
groził,  że  zabije;  została  odsunięta  od 
chłopca.  Zaczęła  szukać  okazji  do  ucieczki. 
Polski paszport stwarzał  możliwość powrotu 
i  może  jej  czarniawy  małżonek  nie  miałby 
już  nic  przeciwko  temu,  gdyby  zabrała  ze 
sobą chorą Krysię, pozostawiając mu Franka, 
by  uczynił  zeń  prawdziwego  Araba,  lecz 
matki  w  podobnych  sytuacjach  postępują 
zgodnie  z  naturą,  walczą  o  zatrzymanie 
dzieci przy sobie. Poza tym nikt, choć trochę 
przytomny  nie  zgodziłby  się  na  powrót  do 
Polski  w  tym  okresie,  nie  tylko  dlatego,  że 
byłoby  ciężko  żyć,  też  i  z  tego  powodu,  że 
"powojenna"  sytuacja  ciągle  dawała  szansę 
uzyskania 

szczególnej 

pomocy 

na 

Zachodzie.  Na  tę  szansę  właśnie  liczyła 
Wanda.  Była  gotowa  wyemigrować  do 
jakiegokolwiek kraju, który zechce roztoczyć 
nad  nimi  opiekę.  Niektóre  oferowały 
nieliczne  miejsca  w  ramach  programów 
humanitarnych,  szczególnie  te,  które  nie 

background image

 

 

godziły  się  na  przyjmowanie  szerokiej  fali 
emigrantów  politycznych  czy  zarobkowych. 
Jednak 

było 

niełatwo. 

Korowody 

biurokratyczne  ciągnęły  się  latami,  w  miarę 
jak  z  punktu  widzenia  międzynarodowej 
opinii  sytuacja  w  kraju  normowała  się,  pule 
pomocy  humanitarnej  malały;  większe 
szanse otwierały się przed ludźmi zdrowymi 
i  specjalistami,  najmniej  zagrażającymi 
kasom  socjalnym.  W  efekcie  kaleka  rodzina 
wegetowała w obozie już ponad dwa lata. 

Wanda  ideałem  nie  była.  Wulgarna,  nie 

stroniła  od  przygodnych  mężczyzn,  ani  od 
alkoholu. 

Dla 

zarobku 

handlowała 

papierosami.  Miała  trzydzieści  lat,  a 
wyglądała  dziesięć  lat  starzej.  Córką 
opiekowała  się  jak  umiała,  ale  często 
widoczne  było,  że  przeznaczone  dla  niej 
trudy życia przerastały ją.  Kiedyś wyszła do 
pracy 

polu, 

zostawiwszy 

Krysię 

przywiązaną  za  nogę  sznurkiem  do  łóżka, 
aby ograniczyć obszar poruszania się; Franek 
był w szkole. Dziewczynka jakimś sposobem 

background image

 

 

przesunęła  łóżko,  wspięła  się  na  okno, 
wypadła  i  zawisła.  Wisiała  tak  parę  godzin, 
zanim  ktoś  zwrócił  uwagę.  Swoją  złość 
matka  po  powrocie  wyładowała  oczywiście 
na  Franku.  Wtedy  to  przeniesiono  ją  z 
dziećmi  do  pokoju  na  parterze.  Jednakże 
trudno mi Wandę osądzać, nie wiem bowiem 
czy taka była kiedyś – brak łaskawości losu, 
walka o przetrwanie są przecież często siłami 
deprawującymi.  Może  po  prostu  nie  była 
wystarczająco wytrzymała na nieszczęścia.  

Tylko  dlaczego  za  to  musiał  płacić 

Franek? 

Było  upalne  popołudnie,  jeszcze  nie 

byliśmy 

przyzwyczajeni 

do 

takich 

temperatur.  Mdły  zapach  gulaszu  z  serc 
wieprzowych  wymieszany  z  wonią  zupy 
pomidorowej  nie  orzeźwiał  powietrza. 
Helenka  robiła  przepierkę  we  wspólnej 
umywalni, chłopcy pojechali nad morze, a ja 
próbowałem  książką  w  ręku  zabić  nudę 
przymusowej  poobiedniej  sjesty  –  obyczaju 
dla  nas  niezrozumiałego,  a  uprawianego 

background image

 

 

przez Włochów przy każdej możliwej okazji. 
Nie  udało  mi  się  dzisiaj  załapać  do  roboty, 
mimo dwugodzinnego wystawiania się przed 
bramą obozu.  

Uchyliły się obdrapane drzwi i do pokoju 

weszła  mizerna  figurka  Franka.  Letnie 
poplamione  ubranko  na  nim  składało  się 
jakby  z  samych  rękawów  i  nogawek,  siniak 
na lewym policzku zmalał od wczoraj. 

– Czy jest Krzysiek  i Piotrek?  – zapytał, 

a  zauważywszy,  że  jestem  sam  dodał:  –  A 
dokąd poszli? 

–  Nad  morze,  pokąpać  się  –  odparłem  i 

odkładając  książkę  przybrałem  na  żelaznym 
łóżku  siedzącą  pozycję.  –  Skończyłeś  ze 
szkołą na dzisiaj? 

– Tak, właśnie wróciłem. 
–  Chciałeś  pobawić  się  z  Piotrusiem? 

Będzie  z  powrotem  nie  prędzej  niż  za  dwie 
godziny  –  poinformowałem  z  uśmiechem, 
jakim 

sygnalizujemy 

uprzejmość 

jednocześnie  życzenie,  aby  nie  zawracano 
nam głowy za długo.  

background image

 

 

Pokręcił się trochę po pokoju, pomilczał; 

było wyraźnie widać, że tak naprawdę, to nie 
moi synowie byli celem jego wizyty. 

– Czy do Australii polecicie samolotem? 
–  No  tak,  statkiem  płynęło  by  się  wiele 

tygodni,  ze  20  tysięcy  kilometrów:  połowa 
obwodu  globu  ziemskiego  –  odparłem,  a 
widząc, że  i tak  muszę poświęcić  mu trochę 
czasu, przemyciłem dla  niego trochę wiedzy 
ogólnej. 

– Tam, gdzie ludzie chodzą niby do góry 

nogami – roześmiał się z dobrego żartu i tak 
śmiesznie podskoczył na jednej nodze, jakby 
chciał stanąć  na  głowie.  –  A  nie  boi się pan 
lecieć  samolotem?  Słyszał  pan  o  tej 
katastrofie? Zginęło 186 ludzi! 

Rzeczywiście,  obiło  mi  się  coś  o  uszy. 

Gdzieś  tydzień  temu  znów  zwalił  się  do 
oceanu  pasażerski  jumbo-jet.  Po  takim 
wypadku  zawsze  zjawiała  się  na  krótko 
pewna  nerwowości  wśród  nas  –  przyszłych 
użytkowników  linii  powietrznych.  Ale 
staraliśmy  się  o  tym  jak  najszybciej 

background image

 

 

zapomnieć. 

–  Przypominam  sobie,  to  naprawdę 

straszne…  Chcesz  gumę?  –  zapytałem, 
uważając za stosowne zmienić temat.  

– Nie. A dlaczego ten samolot rozbił się i 

zabiło tyle ludzi? 

–  Pewnie  miał  jakąś  usterkę.  Na 

szczęście zdarza się to bardzo rzadko. Teraz 
komisja bada wszystkie kawałki samolotu, a 
nawet spróbuje złożyć z powrotem, ale tylko 
dla  sprawdzenia,  co  spowodowało  awarię. 
Szukają  także  czarnej skrzynki.  Wiesz  co  to 
jest  czarna  skrzynka?  –  Zauważyłem  w  jego 
oczach  zainteresowanie,  więc  ciągnąłem 
dalej, specjalnie kierując rozmowę na sprawy 
techniczne: – To taki magnetofon, który cały 
czas  nagrywa,  co  się  dzieje  w  samolocie,  a 
jest  zamknięty  w  tak  mocnej  i  szczelnej 
obudowie,  że  w  czasie  katastrofy  się  nie 
rozbije.  Po  przesłuchaniu  taśm  komisji 
łatwiej będzie ustalić przyczynę awarii. 

–  Ale  dlaczego  zginęło  tyle  ludzi?  Czy 

Bóg ich zabił?… A w trzęsieniu ziemi?… Za 

background image

 

 

co  Bóg  zabija  ludzi?  Dlaczego  powoduje 
nieszczęścia  i  katastrofy?!  Przecież  gdyby 
zechciał,  zrobiłby  tak,  żeby  ludzie  nie 
zginęli.  

– 

Bóg 

nie 

zabija 

ludzi!…– 

zaprotestowałem  zaskoczony  –  i  nie 
wiedziałem,  co  dalej  mówić,  bo  nagle 
zdałem  sobie  sprawę  z  tego,  że  zostałem 
obdarowany  przez  tę  niewielka  postać 
problemami dla olbrzyma. Ale też i czymś w 
rodzaju zaufania – przynajmniej tak mi się w 
tym  momencie  wydawało;  z  pytaniem 
dlaczego Bóg zabija ludzi nie poszedłbym do 
pierwszego lepszego nieznajomego; może do 
tego  trzeba  być  dzieckiem.  Zawisł  na  mnie 
głaz  odpowiedzialności,  lęk,  że  którymś 
nierozważnym zdaniem,  mogę spowodować, 
że  ten  chłopak  już  nigdy  więcej  nikogo  o 
ważne sprawy nie zapyta. 

–  Czy…  Czy  ty  wiesz,  że  to  są  bardzo 

trudne  pytania?  –  zagrałem  na  zwłokę, 
usiłując  coś  wymyśleć.  –  To  prawda,  że 
gdyby Bóg chciał, wstrzymywałby wypadki, 

background image

 

 

a  jednak  tego  nie  robi…  nie  wiem…  może 
karze ludzi za coś.  

– Dlaczego ukarał tych właśnie, a innych 

nie?  A  za  co  ukarał  moją  siostrę?  –  Franek 
nie  miał  zamiaru  zrezygnować  z  dociekań, 
chociaż zerkał w stronę porozrzucanych pod 
oknem  klocków  lego,  pozostawionych  przez 
Piotrka.  Trzeba  będzie  mu  natrzeć  uszu  za 
nieporządek, gdy wróci. 

–  Chcesz  pobawić  się  klockami?  Wiesz, 

a może wcale nikogo nie karze – wycofałem 
się  z  argumentu  –  a  wypróbowuje  nasze 
charaktery  w  trudnych  chwilach,  sprawdza 
siłę  naszej wiary  w  Niego?  –  Zdziwiłem  się 
usłyszawszy  we  własnym  głosie  ton 
kaznodziei.  –  Słuchaj,  dlaczego  zaprzątasz 
sobie  tym  głowę?  Myślisz,  że  jest  możliwe 
nauczyć  się 

unikania  przypadkowych 

nieszczęść?  

–  Gdy  będę  wiedział,  że  przyjdzie 

powódź, to się wyprowadzę z tego miejsca – 
rzekł i kucnął przy klockach.  

– Masz rację. Nawet bardzo wiele się już 

background image

 

 

robi,  aby  zmniejszyć  rozmiary  tragedii  – 
usiłowałem  odnaleźć  nutę  optymizmu  – 
szczególnie w krajach bogatych:  na terenach 
trzęsień  ziemi  buduje  się  domy  o  specjalnej 
konstrukcji, 

lekarze 

potrafią 

leczyć 

większość chorób, których  nie  umieli sto lat 
temu, jest lepsza higiena oraz…eee – w tym 
momencie  przypomniałem  sobie,  że  coraz 
więcej ludzi ginie na drogach, a wojen wcale 
nie  jest  mniej  niż  sto  lat  temu,  żeby  nie 
wspomnieć  o  bombie  atomowej,  więc 
umilkłem. – A może jest całkiem na odwrót: 
cierpień  nie  da  się  całkowicie  uniknąć,  Bóg 
im  nie  zapobiega,  bo  są  one  nam  jakoś 
potrzebne.  Wyobrażasz  sobie  świat  zupełnie 
bez  chorób,  katastrof  i  wojen?…  – 
zatrzymało  mnie  zdziwione  spojrzenie 
Franka,  z  którego  jasno  wynikało,  że  on  nie 
ma 

absolutnie 

żadnych 

trudności 

wyobrażeniem  sobie  świata  bez  chorób, 
katastrof  i  wojen.  Spróbowałem  więc 
załagodzić problem inaczej: 

 – Czy pomyślałeś o  tym, że  my tutaj  na 

background image

 

 

Ziemi  może  niepotrzebnie  rozpaczamy  po 
tych co zginęli, bo im jest teraz o wiele lepiej 
tam,  w  Niebie,  a  Bóg  zabrał  ich  po  prostu 
dlatego,  że  chce  mieć  ich  prędzej  koło 
siebie?  

Zdenerwowała  mnie  postać  ptaka,  jaką 

przybrała 

plama 

po 

rozkwaszonej 

mandarynce,  tak  samo  płasko  rozcapierzona 
na  ścianie,  jak  płaski  był  argument.  Miałem 
już dość tej rozmowy.  Zostałem  zaskoczony 
ogromem  tematu,  a  miałem  w  planie 
zrelaksować  się  amerykańskim  horrorem 
Stephena 

Kinga. 

Los, 

przeznaczenie, 

przyczyny  zła…  kto  zawraca  sobie  tym 
głowę  poza  filozofami  –  i  jak  się  okazuje  – 
tym  dzieckiem?  Pogubiłem  się  w  tym 
chaosie,  potrzebowałbym  trochę  czasu  na 
uporządkowanie i przemyślenie, może wtedy 
znalazłbym 

bardziej 

przekonywujące 

odpowiedzi. 

– Kiedy Bóg zabierze Krysię? – zapytał i 

bez  czekania  na  odpowiedź,  jakby  jej  wcale 
nie potrzebował,  nudził znad klocków dalej: 

background image

 

 

– A jak to jest, że jedni stale mają wypadki i 
nieszczęścia, a inni nie? 

–  Tak  nie  jest!…  Bóg  nie  obciąża 

tragediami specjalnie jednych ludzi więcej, a 
innych  mniej.  Sporo  zależy  od  przypadku,  a 
najbardziej  od  samych  ludzi,  od  ich 
mądrości,  wiedzy…  –  ponownie  urwałem, 
jeszcze  raz  tracąc  przekonanie  do  tego,  co 
mówię. 

No  właśnie,  ile  zależy  od  przypadku,  a 

ile  od  rozumu?  –  Z  nagła  olśniła  mnie 
głęboka  mądrość  pytań  tego  dziecka!  W 
jakim  stopniu  świadomie  możemy  wpływać 
na  przeznaczenie?  Czym  ci,  co  ocaleli  od 
stalinowskich  i  hitlerowskich  pogromów, 
odróżniali  się  od  ofiar?  Inteligencją  czy 
sprytem,  siłą  charakteru  czy  pokorą,  wiedzą 
czy  intuicją?…  Co  stanowi  o  darze 
przetrwania, 

umiejętnościach 

przystosowania  się  do  trudnych  warunków, 
co daje człowiekowi przewagę nad innymi w 
chwilach  krytycznych?  Chciałbym  o  tym 
wiedzieć  w  czasie,  kiedy  emigrowaniem  na 

background image

 

 

drugi koniec świata zmieniam życiorys swój 
i całej rodziny. Nigdy dotąd się nad tym  nie 
zastanawiałem.  Zawsze  miałem  ważniejsze 
sprawy  na  głowie,  niż  nasz  los:  że  Krzysiek 
jest nadpobudliwy, a Piotrek wolno  uczy się 
czytać,  skąd  wziąć  pieniądze  na  nową 
pralkę… 

–  O,  masz  gościa  –  przerwała  moje 

rozmyślania  Helenka,  akurat  na  czas 
zjawiając  się  w  drzwiach  z  miednicą  w 
rękach, 

zarumieniona 

od 

wysiłku, 

zadowolona  z  pożytku  wykonanej  pracy 
fizycznej. 

Franek odłożył zbudowany samolot. 
–  Kiedy  wróci  Krzysiek  i  Piotrek?  – 

spytał  i  dodał:  –  To  ja  poszukam  ich 
później…  –  i  wyszedł.  Może  arabskim 
zwyczajem  nie  uważał  za  stosowne 
dyskutować z kobietą. 

Zrobiło  mi  się  smutno,  a  za  chwilę 

rozbolała głowa. Na pewno rozstaliśmy się z 
poczuciem 

niedosytu. 

Nie 

byłem 

zadowolony  z  siebie  i  Franek  chyba  też 

background image

 

 

odszedł rozczarowany kolejny raz. Na żadne 
z  jego  "dlaczego"  nie  znalazłem  dobrej 
odpowiedzi; 

niewiele 

nauczyliśmy 

się 

dzisiejszego popołudnia.  

Chwilę  później  –  jakby  i  tego 

wszystkiego  było  za  mało  na  jedno  duszne 
popołudnie – zza ściany rozległy się odgłosy 
razów, skomlenie Franka i wrzaski Wandy: 

–  Ty  diabelskie  nasienie!  Tysiąc  razy  ci 

mówiłam, abyś nie chodził do obcych ludzi! 
 

 

background image

 

 

Portki Wilka 
 
 
Pan  Stanisław  Wilk  był  niegdyś  kolegą 

ojca,  a  właściwie  pomocnikiem  od  czarnej 
roboty  przy  ciężarówce.  Kiedy  wkurzyła  go 
żona,  co  zdarzyło  się  na  wiosnę  1951  roku, 
zniknął,  aby  pojawić  się  po  piętnastu  latach 
jako  bogacz.  Z  jego  córką  chciano  mnie 
ożenić,  jak  już  do  tego  dorosłem.  Ale  po 
kolei. 

Był  on  też  osobnikiem  spokojnym, 

zgodnym, dobrodusznym, rzetelnym i bardzo 
pracowitym.  Podobno  prawdziwe  wilki  są 
właśnie  takie,  a  działania  gwałtowne 
podejmują tylko wtedy, gdy życie je do tego 
zmusi.  Zasługiwał  przeto  w  pełni  na  swoje 
nazwisko  w  odróżnieniu  od  żony,  która 
przypominała  raczej  hienę.  Tchórzliwie 
spuszczone  oczy,  ale  odsłonięte  jakby  w 
drwiącym  półuśmiechu  głodne  ząbki  i 
jękliwy  dźwięk,  kiedy  narzekała  na  brak 
pieniędzy: że drożyzna, że nie starczy nawet 

background image

 

 

do  dwudziestego,  że  ona  i  córeczka  chodzą 
jak  dziadówki.  I  tak  na  okrągło.  Wilk  brał 
nadgodziny i lewe fuchy – nic nie pomagało. 
Może  to  wcale  nie  jest  przypadek,  kiedy  do 
takich  jak  on  mężczyzn  przyczepiają  się 
takie jak ona kobiety. 

Aż zdarł spodnie.  Dla  mężczyzny jest to 

wydarzenie istotne. 

–  Masz  mi  kupić  nowe  spodnie,  bo 

świecę dziurami – poprosił żonę normalnie. 

–  Za  co?  Nie  mam  już  ani  grosza,  a  czy 

ty  w  ogóle  wiesz,  ile  co  kosztuje?  – 
odszczeknęła,  jak  to  hiena.  I  zaraz  usłyszał 
całą  litanię,  na  co  rozeszły  się  jego  ciężko 
zarobione pieniądze. Jej odpowiedź  mieściła 
się  w  przyjętych  powszechnie  normach  i 
posiadała  pełne  uzasadnienie,  no  bo  kto 
może  przewidzieć,  że  podrą  się  portki.  A 
czasy życia nie ułatwiały. 

Wilk  postanowił  przejąć  ciężar  wydatku 

na  siebie.  Zamienił  palenie  giewontów  na 
sporty,  wykręcał  się  od  zwyczajowego  pół 
litra  po  wypłacie, 

nawet  zaprzestał 

background image

 

 

codziennego  kupowania  „Echa  Krakowa”, 
aby  po  trzech  miesiącach  stresujących 
wyrzeczeń,  z  dumą  na  twarzy,  wręczyć 
żonce  kwotę  odłożoną  na  niezbędny  zakup. 
Ale dni mijały, a spodni jak nie było, tak nie 
było.  Gdy  upomniał  się,  usłyszał  prawie  to 
samo,  ponieważ  jego  połowica  nie  widziała 
powodu,  aby  zmienić  argumenty,  które  tak 
dobrze zadziałały za pierwszym razem. 

Ta  historia  jest  o  tym,  jak  w  życiu 

lenistwo  się  nie  opłaca,  a  pracowitość  – 
całkiem  odwrotnie.  Choć  przecież  zależy 
komu. 

Wilk  posmutniał.  Przedłużył  trudny 

okres dziwaczenia o dodatkowe miesiące; za 
powtórnie  zaoszczędzone  pieniądze  nakazał, 
tym  razem  trochę  podniesionym  głosem, 
natychmiast  zakupić  spodnie.  Gdy  po  paru 
dniach, miast odzienia otrzymał po raz trzeci 
te  same  wymówki,  zasępił  się  jeszcze 
bardziej, ponieważ, mimo tuszy, już zabrakło 
w nim miejsca na dodatkowe cierpienie. A za 
to  w  głowie  uwolniła  się  luka  na  myślenie. 

background image

 

 

Oto  jakie  okoliczności  pobudzają  umysł! 
Zaczął  „karkulować”,  jego  wzrok  błądził 
gdzieś  na  rubieżach,  zatrzymując  się  często 
na  suficie,  twarz  nabrała  szlachetnego 
wyrazu.  W  niedzielne  popołudnie  zaświtało 
mu,  że  coś  tu  chyba  nie  gra…  Kiedy  tylko 
jego żonka poszła  na ploty do sąsiadki, udał 
się  do  kredensu,  pozaglądał  do  puszki  po 
kawie  i  słoików  po  kompocie,  potem  do 
wazonu  na  komódce  i  za  obrazy,  potem  do 
szuflad,  a  na  samym  końcu,  jak  już  naszło 
nań zwątpienie, znalazł w szafie pod bielizną 
tłusty  zwitek  pieniędzy.  Przeliczył,  zdziwił 
się i natychmiast schował z powrotem. Mniej 
więcej  po  dwóch  godzinach,  małżonka 
zrelaksowana pojawiła się w kuchni – wtedy 
zagaił tak: 

– To co będzie z moimi portkami? 
– A co ma być? 
– Nie będę przecież chodził z gołą dupą! 
– Tym bardziej ja! – usłyszał Wilk od tej, 

która  onegdaj  przysięgała  być  mu  dobrą  i 
troskliwą towarzyszką życia. – Nie mam już 

background image

 

 

ani grosza, a czy ty w ogóle wiesz, ile!… – i 
zaczęła swoje od początku. 

Tym  razem  Wilk  nie  zamierzał  czekać 

cierpliwie 

na 

koniec 

cotygodniowej 

wyliczanki. Podszedł do bieliźniarki wsadził 
rękę  pod  pościel  aż  po  pachę,  pogmerał  na 
prawo  i  lewo,  i  jednym,  po  męsku 
zdecydowanym  ruchem  wywalił  zwitek 
banknotów  wraz  z  nie  doprasowanymi 
powłoczkami na środek podłogi: 

– A to, to co to jest?!! – wrzasnął. 
Jękliwy  głos  przestał  do  niego  docierać. 

Przerzuciwszy wzrok z podłogi na tak dobrze 
znajome  od  lat  oblicze,  pan  Wilk  dostrzegł 
tam  dzisiaj  nowy  wyraz:  zaskoczenie, 
uwydatnione 

szeroko 

otwartymi 

ze 

zdumienia  ustami,  brakiem  lewej  trójki  i 
czwórki,  a  obecnością  złotej  jedynki  na 
przedzie. Następnie usta te jęły się zamykać i 
otwierać w następującym rytmie: 

–  O,  ty  śmierdzący  gamoniu,  to  JA  dla 

ciebie  tak  się  poświęcam,  flaki  z  siebie 
wypruwam, żeby tylko ten dom i nasze małe 

background image

 

 

niewinne dziecko…! – i tak dalej. Trwało to 
dłuższą  chwilę,  bo  teraz  zatkało  Wilka.  Nie 
ma  jednak po co cytować  tej kobiety, każdy 
z  nas  bowiem  słyszał  coś  podobnego, 
wyrażonego  ładniejszym  lub  brzydszym 
stylem;  jeden  raz  w  życiu,  jeśli  jest 
człowiekiem  reagującym  szybko,  a  wiele 
razy, jeżeli zalicza się do ludzi powolnych. 

– To ty jesteś taka??! – zdziwił się Wilk. 

– No to…,  no to… ja  nie chcę cię znać!  To 
ja…,  to  ja…  idę  do…  Australii!  – 
oświadczył  krótko  i  węzłowato  tej,  której 
kiedyś  przysięgał,  że  będzie  z  nią  żył  aż  do 
śmierci  –  i  wyszedł  trzaskając  drzwiami. 
Skąd  mu  do  głowy  przyszła  myśl  akurat  o 
Australii, tego nikt nie wie. 

Poszedł. 
I nie wrócił za pół godziny, udając że się 

nic  nie  stało,  ani  nawet  nie  pojawił  się  nad 
ranem  skruszony,  pokorny  i  na  gazie,  ani  za 
dwa dni milczący i ponury. Coś się w nim – 
jak  to  się  mówi  –  zacięło.  Poszedł  do 
Australii  naprawdę! Widocznie duma  męska 

background image

 

 

została  zraniona  poważnie.  Gdyby  nie 
chodziło  o  spodnie,  pewnie  kaliber 
rodzinnego  dramat  okazałby  się  o  niebo 
mniejszy.  Gdyby  kobiety  lepiej  odgadywały 
męską  naturę,  niejeden,  zamiast  wędrować 
po świecie, siedział by w domu… Gdyby… 

Pan  Wilk  myślał  i  działał  raczej 

nieszybko,  o  czym  świadczy  cierpliwe 
półroczne  świecenie  tyłkiem  przez  dziury  w 
spodniach.  Lecz  gdy  weźmie  się  tutaj  pod 
uwagę  ostatni,  trudny  okres  odmawiania 
sobie  tak  przecież  niewielkich,  acz 
podstawowych 

przyjemności, 

uświadomienie, że  te wyrzeczenia poszły na 
marne,  można  znaleźć  uzasadnienie  dla  tej 
raptownej reakcji. 

Sporą 

część 

dystansu 

pokonał 

rzeczywiście  na  piechotę.  Koło  Cieszyna 
polscy  pogranicznicy  tropili  go  psami. 
Klucząc  po  ścieżkach,  wywiódł  ich  w  pole. 
Do  granicy  z  NRF–em  przemknął  lasami  – 
nic to dla Wilka. Czescy strażnicy otworzyli 
za  nim  ogień  –  spudłowali;  mignął  im  na 

background image

 

 

moment, taki był w  młodości cichy  i szybki. 
W  Hamburgu  dołączył  do  brata,  który 
przebywał  tam  od  wojny.  Mniej  więcej  po 
roku  wyemigrował  razem  z  nim,  jak 
postanowił, za oceany. 

W  tym  miejscu  zaczyna  się  drugi 

rozdział tego opowiadania o życiu. 

Na Antypodach Wilk nie zmienił skóry – 

imał  się  każdej  roboty.  Wystartował,  jak 
przewiduje 

emigracyjny 

zwyczaj, 

od 

zmywania  garów  w  nocnym  barze,  w  dzień 
dorabiał  jako  ślusarz.  Wiemy  z  codziennej 
praktyki,  że  ciężka  praca  nie  sprzyja 
bystrości  myślenia,  często  wręcz  je 
przytępia,  ale  może  też  zmienić  punkt 
widzenia.  Wilkowi  nadmierny  wysiłek 
dokonał w umyśle dość szybko spustoszenia, 
w  wyniku  czego  za  niemałe  pieniądze 
ściągnął  z  Polski  swoją  połowicę.  Niektóre 
znające go osoby twierdzą, czyniąc pewnie z 
sympatii  do  niego  założenia  pozytywne,  że 
dał  tym  dowód  przede  wszystkim  niczym 
niezniszczalnej  miłości,  a  ponadto  wykazał 

background image

 

 

się posiadaniem w piersi szlachetnego serca. 
Osoby  te  w  swej  opinii  idą  za  daleko.  Wilk 
bowiem  zademonstrował  tylko  fiksację 
zmysłów 

wywołaną 

nostalgią, 

co 

emigrantom  zdarza  się  powszechnie.  Bo, 
gdyby  zwyczajnie  potrzebował  kobiety  i 
jednocześnie  znajdował  się  w  pełni 
równowagi 

emocjonalnej, 

to  przecież 

znajdowały się one w zasięgu jego ręki także 
w  Australii.  Zresztą  cokolwiek  było 
przyczyną,  że  zrobił  głupstwo,  zrozumiał 
bardzo  szybko.  Ona  też  w  lot  spostrzegła 
dobre  strony  Szczęśliwego  Kraju  –  zabrała 
mu  zgodnie  z  prawem  połowę  ciężko 
uciułanego 

centa, 

doprowadzając 

do 

rozwodu  już  po  następnym  roku.  Znów 
zadziałała  niepotrzebnie  pośpieszne,  i  tym 
razem zaślepiona chciwością. Nie  dziwota  – 
nie  potrafiła  uwolnić  się  od  manii 
przeliczania  dolarów  na  złotówki.  Gdyby 
zaczekała  cierpliwie  parę  lat,  zagarnęłaby 
dużo  większy  łup.  Tutaj  trop  Wilkowej 
towarzyszki  wreszcie  urywa  się  na  dobre. 

background image

 

 

Być  może  szczęśliwie  upolowała  tłustszego 
gnata,  albo  odwrotnie:  ktoś  silniejszy  teraz 
zdziera z  niej skórę paseczek po  paseczku  – 
jak  to  jest  przyjęte  w  kapitalistycznej 
dżungli.  Nie  jest  także  jasne,  dlaczego 
potomek  wilczego  miotu,  córeczka,  została 
pozostawiona  przez  matkę  w  Polsce  i  na 
czyjej łasce. 

Pan  Stanisław  za  jakiś  czas  kupił  bar,  a 

jeszcze  potem  wykupił  pokoje  hotelowe 
ulokowane nad lokalem. 

Nieodgadniona  jest  głębia  ludzkiej 

głupoty  –  i  taka  pozostanie  jeszcze  długo. 
Niektórych,  albo  i  wielu,  życie  nie  uczy 
niczego.  Wygląda  na  to,  że  naszemu 
bohaterowi,  mimo  siwizny  na  skroniach, 
ciągle  było  mało  szaleńczych  decyzji:  po 
piętnastu  latach,  jak  już  finansowo  dobrze 
stanął  na  nogach,  postanowił  powrócić  do 
Polski  (do  PRL-u!).  I  nie  jako  turysta, 
obywatel Australii – ale na stałe! 

I  wtedy  właśnie  Wilk  niespodziewanie 

zjawił się w  moim domu rodzinnym. Gruby, 

background image

 

 

łysy,  w  szarym  garniturze  i  w  zużytym 
mercedesie.  Powiedział,  że  jest  bogaty,  a  w 
Australii  tak  naprawdę  to  nie  ma  życia,  bo 
trzeba  bardzo  ciężko  pracować;  że  chce 
wybudować  duży  dom  na  Woli  Justoskiej, 
gdzie 

otworzy 

warsztat 

mechaniczny; 

nowoczesne  maszyny  i  narzędzia  przywiózł 
ze  sobą,  aby  w  ten  sposób  zapewnić  sobie 
dostatniość  w  Ojczyźnie.  Ponadto  chciałby 
znaleźć  nową  kobietę  na  żonę:  pracowitą, 
oszczędną  i  młodą, ale żeby jeszcze z nikim 
nie  zaznała  miłości  –  najlepsza  byłaby  ze 
wsi.  Ojca  prosi  tylko  o  porady,  gdzie  i  jak 
wszystko zacząć załatwiać. 

Kiedy  moi  rodzice  udzielali  panu 

Wilkowi 

rad 

dotyczących 

repatriacji, 

zakładania 

prywatnego 

warsztatu 

rzemieślniczego  oraz  poszukiwania  młodej  i 
cnotliwej  niewiasty,  znajdowałem  się  poza 
Krakowem.  Z  krótkich  wizyt  w  domu 
utkwiły  mi  w  pamięci  zazdrosne  spojrzenia 
ojca rzucane z okna w kierunku granatowego 
mercedesa,  niby  to  lekceważącym  tonem 

background image

 

 

wypowiadane  uwagi  o  nierównej  pracy 
pompy  wtryskowej  i  że  gdyby  miał  takie 
auto,  natychmiast  naprawiłby  usterkę,  oraz 
utyskiwania  matki  wypominające  ojcu 
decyzję  pozostania  w  Polsce  w  roku  1944, 
zamiast  podążenia  wraz  z  niemieckimi 
wojskami na Zachód. 

Którejś  niedzieli  pan  Wilk  zjawił  się  z 

dwudziestodziewięcioletnią  córeczką,  aby 
nas  zapoznać.  Już  po  pierwszym  spojrzeniu 
nabrałem  pewności,  że  oto  przy  stole  siedzi 
zwierciadlane  odbicie  Wilkowej  sprzed  lat. 
Piętnaście  kilo  upindrzonej,  umalowanej, 
pachnącej  odiekołonem  łandysz  nadwagi 
paliło  giewonta  za  giewontem  oraz 
wychylało kieliszek za kieliszkiem z wprawą 
i  bez  widocznych  skutków.  Z  twardym 
postanowieniem  nieodzywania  się  wcale. 
Musiało być to wykalkulowane i świadczyło 
o  Wilkównie  korzystnie.  Dowodziło  czegoś 
więcej 

niż 

odrobiny 

inteligencji, 

mianowicie  ostrożnego  sprytu.  Po  godzinie, 
nie  więcej,  już  wiedzieliśmy,  że  nie 

background image

 

 

podobamy  się  sobie  nawzajem.  A  mnie 
zaświtało też, że lata prowadzenia biznesu po 
drugiej  stronie  ziemskiego  globu  musiały 
wyrobić  w  głowie  jej  taty  jakieś  pożyteczne 
nawyki,  skoro  sam  poszukując  dobrego 
towaru,  mnie  podsuwał  nie  pierwszej 
świeżości odrzut eksportowy. 

Reszta  historii  potoczyła  się  normalnie. 

Władze  przyjęły  repatrianta  więcej  niż 
przychylnie, wszakże powrotem zaświadczał 
on 

wyższości 

socjalizmu 

nad 

kapitalizmem.  Nie  zamierzały  jednakże 
wcale  w  zamian  za  to  ustępować  cokolwiek 
ze  swoich  doktryn.  Toteż,  kiedy  tylko  oddał 
paszport 

zrzekł 

się 

obywatelstwa 

australijskiego,  zaprezentowały  mu  całą 
wypróbowaną 

już 

wielokrotnie 

gamę 

pryncypialnych  utrudnień,  jak  na  przykład 
wstrzymywanie  zezwolenia  na  lokalizację 
domu 

czy 

na 

zakup 

materiałów 

budowlanych.  Budowa  warsztatu  wlokła  się 
w  nieskończoność,  a  gdy  wreszcie  w  nie 
wykończonej  piwnicy  zaczął  świadczyć 

background image

 

 

usługi 

ślusarskie 

dla 

okolicznych 

mieszkańców,  niszczono  domiarami.  Wilka 
dobił  Gierek  wydanymi  w  połowie  lat 
siedemdziesiątych przepisami o dodatkowym 
podatku  od  nieruchomości  i  wyposażenia 
domu,  którego  perfidnym  celem  było 
odwrócenie 

uwagi 

społeczeństwa 

od 

pogarszającej  się  raptownie  gospodarki  i 
skierowanie  niezadowolenia  na tych, co żyli 
lepiej niż przeciętnie. 

Gwoli  porządku  powinienem  podać 

zakończenie  wątku  miłosnego.  A  więc  panu 
Stanisławowi  bez  specjalnego  wysiłku 
wyswatano 

robotną 

dziewczynę 

podbocheńskiej  wsi,  która  chętnie  zgodziła 
się  dzielić  życie  z  brzuchatym  staruszkiem. 
Brak tylko przekonywujących danych o tym, 
że  Wilk  był  jej  pierwszą  miłością,  za  co 
serdecznie przepraszam tych,  których w tym 
momencie pozostawiam w niepewności. 
 

 

background image

 

 

Miodowa 55 
 
 
Na  początku  XIX  wieku  tuż  na  skraju 

krakowskiego  Kazimierza  władze  miejskie 
założyły nowy cmentarz żydowski, ponieważ 
dotychczasowy, 

pamiętający 

jeszcze 

Średniowiecze,  stał  się  za  ciasny  dla 
zainteresowanych  wiecznym  odpoczynkiem. 
W  Kazimierzu  mieszkali  prawie  wyłącznie 
Żydzi  –  potomkowie  tych,  którzy  na 
polecenie  króla  Jana  Olbrachta  w  XV  wieku 
zostali 

przeniesieni 

tutaj, 

otrzymując 

przywileje  i  większą  przestrzeń  życiową. 
Dużo  później,  gdy  nadeszła  era  kolei 
żelaznej,  odcięła  ona  cmentarz  od  tej  części 
miasta. 

Jedynym 

jego  łącznikiem  z 

„obcoplemienną”  społecznością  stała  się 
ulica Miodowa, przeciskająca się pod bardzo 
wąskim  i  niskim,  zbudowanym  z  kamienia, 
wiaduktem.  

Dzisiaj  na  Kazimierzu  zostało  na 

pamiątkę  już  tylko  kilka  bóżnic:  Remuh, 

background image

 

 

Wysoka, Popera i Stara Synagoga przy ulicy 
Szerokiej, 

jedna 

najpiękniejszych, 

najstarszych  i  najsłynniejszych  świątyń 
żydowskich  w  całej  Europie,  oraz  nazwy 
ulic, jak: Berka Jeselewicza, Rabina Dor Ber 
Meiselsa, Izaaka. No i ulica Estery, nazwana 
od  imienia  żydowskiej  dziewczyny,  którą 
nasz  monarcha,  Kazimierz  Wielki,  obdarzał 
czymś  więcej  niż  miłością,  jaką  panujący 
raczy otaczać swoich poddanych. 

 Mojżesz 

Isserles, 

zwany 

Remuh, 

uchodzący  wśród  swoich  za  cudotwórcę, 
pisał w 16. wieku o Polsce: „Jeśliby Bóg nie 
dał nam tego kraju za schronienie, los Izraela 
byłby nie do zniesienia”.  

Chociaż  hitlerowski  okupant  nie  zdążył 

zniszczyć  ulic  i  kamienic  żydowskiej 
dzielnicy,  to  jednak  czas  okrutnej  wojny 
zmienił ukształtowany przez ponad czterysta 
lat 

charakter 

Kazimierza. 

miejsce 

tętniącego  jeszcze  zaledwie  piętnaście  lat 
wcześniej  życia  wdarła  się  tutaj  jakaś 
nieokreślona 

pustka, 

przecież 

background image

 

 

nierzeczywista,  bo  przy  ogólnym  głodzie 
mieszkaniowym  wszystkie  nie  walące  się 
jeszcze  domy,  sutereny  i  nory  w  nich,  były 
zasiedlone.  Przygnębiało  wyłażące  zewsząd 
zaniedbanie,  poczucie  odseparowania,  jakby 
ta  część  miasta  została  pozostawiona  sama 
sobie  w  przewlekłej  chorobie.  Po  ulicach 
Kazimierza  wałęsali  się  głównie  pijacy.  A 
jeżeli  nawet  krok  któregoś  przechodnia  był 
prosty  i  pewny,  to  ujawniał  dążność  do  jak 
najszybszego  wydostania  z  tego  miejsca. 
Bóżnice  nieczynne,  handel  zniknął  prawie 
bez  śladu,  sklepy  dawno  przerobiono  na 
prymitywne mieszkania, w których gnieździł 
się  tak  zwany  lumpenproletariat.  Nigdy  nie 
udało mi się dociec, co kryje się za wysokimi 
murami,  dlaczego  niektóre domy wydają się 
zamknięte 

stale 

na 

cztery 

spusty, 

niezamieszkałe. 

nawet 

nigdy 

nie 

próbowałem zaspokajać swojej ciekawości.  

Kiedy skracałem sobie tamtędy drogę od 

Stradomia,  z  nudów  wyobrażałem  sobie  ten 
niegdysiejszy malowniczy gwar na okrągłym 

background image

 

 

Placu  Nowym  czy  przy  drewnianej  rzeźni 
drobiu,  kobiety  w  perukach,  gromady 
wychodzących  z  bóżnic  ortodoksyjnych 
Żydów  w  chałatach  i  czarnych  kapeluszach, 
spod których zwisały wijące się pejsy; matki 
z  córkami  zdążające  do  mykwy,  Żydówki 
targujące  się  o  jajka,  o  oskubany,  żółty  jak 
masło  koszerny  drób.  I  ten  zapach 
anyżkowych  cukierków  w  sklepikach  ze 
słodyczami,  półmrok  przy  ladach  z  nićmi  i 
guzikami,  tak  że  trzeba  było  podejść  do 
drzwi  albo  nawet  wychylić  się  na  zewnątrz 
dla  sprawdzenia  koloru  kupowanej  wstążki. 
Były  to  jednakże  sceny  z  przeszłości,  może 
szczęśliwie  zanotowane  w  drgających 
molekułach  murów,  może  kiedyś  do 
odtworzenia nie tylko w mojej wyobraźni.  

Zaraz od  przystanku tramwajowego  przy 

pełnej  ruchu  ulicy  Starowiślnej,  idąc  w 
stronę  Grzegórzek,  trzeba  było  skręcić  pod 
wspomniany  wiadukt  kolejowy,  zawsze 
mroczny  i  śmierdzący  moczem,  a  potem 
przejść koło wysokiego muru i bramy. Toteż 

background image

 

 

wolałem  tamtędy  przemknąć  biegiem  –  no 
bo  nie  dość,  że  cmentarz,  to  na  dodatek 
ciemno… 

Cmentarz  też  robił  wrażenie  skazanego 

na  zapomnienie.  Frontowy  budynek  zawsze 
ciemny 

ze 

zniszczonym 

dachem 

powybijanymi  szybami  w  oknach.  Żelazna 
brama zamknięta na gruby łańcuch i kłódkę. 
Przez bramę – jeśli ustawiło się przy samym 
jej  skraju    i  trochę  ukośnie  –  między 
krzakami 

można 

było 

dojrzeć 

poprzekrzywiane,  obłe  lub  prostokątne 
nagrobki  z  rzadka  ze  złotymi  napisami.  Ta 
część 

Miodowej 

była 

naprawdę 

nieprzyjemna, szczególnie wieczorem.  

Kiedyś  jednak  miałem  już  dosyć 

poniżającego 

strachu 

postanowiłem 

udowodnić  sobie,  a  także  tym  groźnym,  ale 
stale  wymykającym  się  fizycznemu  światu 
siłom,  że  się  ich  nie  boję.  Tym  bardziej,  że 
poza  ciszą  nic  tutaj  nigdy  się  nie  działo. 
Poczucie  własnej  odwagi  i  siły  w  wieku  lat 
dziesięciu  jest  potrzebą  rangi  najwyższej, 

background image

 

 

szczególnie  gdy  istnieją  podstawy,  by  w  to 
wątpić.  Nie  daruje  się  wtedy  żadnym 
okazjom  do  wykazania  dzielności.  Tak,  jak 
to zrobił  Kazek,  kiedy  oświadczył kolegom, 
że 

przepłynie 

Wisłę 

pod 

Mostem 

Grzegórzeckim.  Rzeczywiście  zaimponował 
nam, choć staraliśmy się odwieść go od tego 
zamiaru  –  a  może  właśnie  dlatego  –  nie 
usłuchał  i  spróbował.  Rzeki  nie  przepłynął. 
Utonął  dziesięć  metrów  przed  drugim 
brzegiem.  

A  więc  to  nagły  impuls  potrzeby 

popisania  się  przed  samym  sobą,  ale  też  i 
złość  na  lęgnący  się  w  ciemnościach  strach 
spowodowały,  że  kiedy  wracałem  do  domu 
od  kolegów  mieszkających  na  Stradomiu, 
schyliłem się po kamienie  i zacząłem ciskać 
je do okien domu cmentarnego.   

Nie  łatwo było trafić  w  małe  okienka za 

pierwszym  razem.  Spozierała  z  nich  pustka, 
albo  co  najwyżej  rzadko  sterczały  matowe 
trójkąty  szkła.  Ktoś  tutaj  przede  mną  już 
nieraz  ćwiczył  celność  oka.  Za  piątym  czy 

background image

 

 

szóstym 

rzutem 

rozległ 

się 

brzęk. 

Natychmiast  spiąłem  się  do  ucieczki, 
ponieważ nie chodziło mi wcale o niszczenie 
czegokolwiek,  a  jedynie  o  wypróbowanie 
siebie.  Ale  niezależnie od wszystkiego, było 
już  za  późno.  Dwóch  mężczyzn,  jeden  od 
przodu,  a  drugi  od  strony  wiaduktu,  zaszło 
mi  drogę,  chwyciło  za  ręce  i  fachowo 
wykręciło  je  do  tyłu.  Nie  tak  mocno,  abym 
odruchowo  zaczął  wrzeszczeć,  ale  w  sam 
raz,  żeby  odebrać  mi  ochotę  do  wyrywania 
się.  Pojawili  się  nagle  zza  drzwi,  które 
zawsze  przedtem  były  zamknięte  na  głucho. 
Zanim  zrozumiałem,  co  się  stało,  drzwi  te 
zatrzasnęły  się  za  mną.  Byłem  wewnątrz 
budynku  na  małej  słabo  oświetlonej  klatce 
schodowej.  W  ostatniej  sekundzie  mignęła 
mi  postać  innego  przechodzącego  ulicą 
chłopca,  którym  draby  się  w  ogóle  nie 
zainteresowały  –  nie  miały  wątpliwości, 
który  z  nas  rzucał  kamienie.  Ulica  musiała 
być obserwowana. 

Jak 

zawsze 

dramatycznych 

background image

 

 

momentach,  na  przykład  wtedy,  gdy 
urwałem  ciężarek  wahadłowego  zegara,  bo 
uwiesiłem się na nim, aby przyśpieszyć bieg 
wskazówek,  lub  wtedy  gdy  wlazłem  tak 
wysoko  na  Skałę  Kmity,  że  jedynym 
przeznaczeniem wydawał się upadek w dół – 
i  tym  razem  w  mojej  głowie  na  pierwszy 
plan wyskoczyło pytanie, czy to, co się stało, 
stało się na pewno!? Bo może jestem jeszcze 
w  chwili  poprzedniej,  w  której  można 
zrezygnować z tego głupiego pomysłu…? A 
może  uratuje  mnie  tak  skuteczne  dotąd 
zaklęcie:  „ja  nie  chciałem,  obiecuję,  że  już 
nigdy więcej nie będę”!… 

Oczywiście  moje  myśli  nie  były  wtedy 

ani wyraźne, ani  uporządkowane.  Kotłowały 
się  raczej  w  niewymiernym  chaosie,  ale 
poprzez  który  przebijała  się  wyraźnie  jedna: 
Żydzi  porywają  dzieci  i  przerabiają  je  na 
mydło!  

–  No  to  mamy  jeszcze  jednego  –  niski 

głos 

zaburzył 

męczarnie 

mego 

spanikowanego umysłu. 

background image

 

 

–  Właśnie,  sami  się  w  ręce  pchają  – 

ucieszył się ten drugi. 

–  Ja  nie  chciałem,  już  więcej  nie 

będę!…– usłyszałem trzeci głos, który chyba 
był moim własnym. 

–  Kuba,  czy  on  coś  przed  chwilą 

powiedział? – odezwał się pierwszy. 

– A czy warto słuchać, co oni mówią? Co 

mieliby  ewentualnie  do  powiedzenia?  Czy 
oni  w  ogóle  coś  myślą?  –  zdenerwował  się 
jakiś Kuba. 

–  No  tak,  chyba  nic  –  zgodził  się  bas.  – 

Jeszcze  ci,  co  kradną  kamienne  nagrobki,  to 
mają w tym swój podły  geszeft, a ten, to  co 
on  chciał  z  tego  mieć?  Chyba  samo  zło  w 
nim siedzi… 

–  Ja  nie  chciałem…  –  teraz  znów 

usłyszałem siebie. 

Kuba  zaczął  szarpać  mnie  za  kołnierz,  a 

potem  zawlókł  w  głąb  korytarza,  otworzył 
drzwi  na  prawo,  wprowadził  do  dużego 
jasnego pomieszczenia i popchnął na taboret 
przy zlewie. 

background image

 

 

–  Założę  się,  że  zaraz  zacznie  obiecać 

poprawę,  ale  jakbym  go  wypuścił,  to  zaraz 
pokaże  mi  wała  i  ucieknie,  a  potem  za 
okazaną  litość,  znienawidzi  naprawdę. 
Pamiętasz tego z zeszłego tygodnia? Był jak 
wściekły pies. Znałem jego babkę. Uczyła go 
kraść.  A  ojciec,  który  stale  pojawia  się  na 
placu w poszukiwaniu za jakimś groszem na 
wódkę, kiedyś wykrzykiwał, że jeżeli coś się 
człowiekowi nie udaje, to na pewno winni są 
Żydzi. 

–  Tak,  oni  nigdy  się  nie  zmienią  –  ze 

złością potwierdził ten drugi. – Zawsze będą 
obwiniać innych, a sobie się nie przyglądną. 
To  taki  pomiot  –  spojrzał  na  mnie.  –  Nie 
wiadomo,  po  co  toto  żyje,  szwęda  się  po 
ulicach, a pożytku z niego tyle, co… 

–  Nie  wiesz,  gdzie  położyłem  kłódkę  od 

komórki? 

Nic  nie  czułem  i  ledwo  co  widziałem,  a 

głosy  oprawców  dochodziły  do  mnie  jakby 
przez szumiącą watę. Kuba i ten drugi wyszli 
do  pomieszczenia  obok  w  poszukiwaniu 

background image

 

 

kłódki,  a  ja  powoli  zacząłem  zauważać 
otaczające  mnie  przedmioty.  Sądząc  po 
zlewie i żeliwnym piecu, znajdowałem się w 
kuchni,  ale  nieopodal  stało  łóżko,  a  w 
odległym  kącie  szaro-brunatnego  koloru 
wanna  zupełnie  bez  kurków,  ale  za  to  na 
lwich łapach z resztkami pozłotki. Właśnie te 
łapy  –  nie  wiadomo  dlaczego  –  pochłaniały 
przez  dłuższą  chwilę  całą  moją  uwagę. 
Potem  dostrzegłem  kobietę  krzątającą  się 
wokół.  Właściwie  nie  była  ona  zajęta 
czynnościami  kuchennymi;  łaziła  raczej  po 
pomieszczeniu,  a  od  czasu  do  czasu 
śmiesznie  podskakiwała.  Dopiero  po  chwili 
pojąłem,  że  usiłuje  ścierką  zabijać  muchy. 
Jedyny  skutek,  jaki  osiągała  tym  sposobem, 
to  przeganianie  much  z  jednego  kąta  do 
drugiego.  Niemniej  jednak  nie  ustawała  w 
swoim działaniu, może dla utwierdzenia tych 
dwóch mężczyzn, że przynajmniej coś robi. 

Kiedy  w  tym  dziwacznym  tańcu  po 

kuchni  znalazła  się  koło  drewnianej  szafki, 
zerknęła  w  moją  stronę,  zatrzymała  się, 

background image

 

 

otworzyła  szafkę  i  wyjęła  z  niej  coś.  A  gdy 
zbliżyła  się  do  mnie  i  podsunęła  mi  pod 
twarz kawałek ciasta, powiedziała: 

– Na…  
Pokręciłem głową. 
–  Na!  –  powtórzyła  już  głośniej  i 

wetknęła kawałek do mojej ręki. 

Ciasto  było  obrzydliwie  lepkie  i  mdło 

pachniało  różanymi  konfiturami.  Starałem 
się  udawać,  że  jem,  czemu  nieco  sprzyjała 
kruchość  wypieku.  Wkrótce  cała  podłoga 
wokół 

taboretu 

obsypana 

została 

różnokolorowymi cząstkami ciasta.  

Mężczyźni  wrócili  i  nie  odzywając  się 

wyprowadzili  mnie  z  kuchni.  Po  paru 
krokach,  już  z  powrotem  klatce  schodowej, 
ten drugi złapał mnie za włosy przy uszach i 
mocno pociągnął do góry. 

– Ja ci zaraz dam, ty… – syknął. 
Okropny ból przywrócił mi przytomność 

umysłu. Wrzasnąłem, ugryzłem we włochatą 
rękę,  jak  tylko  mogłem  najmocniej  i 
rzuciłem  się  w  stronę  bramy,  nie  bacząc,  że 

background image

 

 

poprzez  łzy  nawet  jej  nie  widzę.  Schody 
pokonałem  w  powietrzu  nieomal  ich  nie 
dotykając. 

Następne 

pięć 

kroków, 

bezskuteczne szarpanie klamki, przekleństwa 
nadbiegające 

od 

tyłu, 

zgrzyt 

odblokowywanej 

zasuwki, 

uchylanie 

ciężkich od okuć drzwi, szaleńczy bieg przed 
siebie  aż  do  utraty  tchu.  Wszystko  zatraciło 
swoje  naturalne  wymiary,  scaliło  się  w 
jedno, a czas nagle też zmienił właściwości – 
stał  się  ciągliwy  jak  guma.  Cały  świat 
uzależnił  się  od  moich  nóg.  To  one  teraz 
wykonywały najcięższą pracę, rozciągając tę 
gumę. 

Czas  skurczył  się  do  względnie 

normalnego  tempa  dopiero  wtedy,  gdy 
dobiegałem  do  bramy  naszego  bloku. 
Wydarzenia  mieściły  się  już  we  właściwych 
interwałach,  odmierzanych  nieregularnym 
trzepotaniem się ciągle jeszcze przerażonego 
zwierzątka  ukrywającego  się  w  mojej  klatce 
piersiowej.  Usiadłem  na  schodkach  murku 
oddzielającego  podwórko  od  dawnego  sadu, 

background image

 

 

aby  uspokoić choć trochę bicie serca, zanim 
zjawię  się  w  domu.  W  miarę  jak 
uświadamiałem  sobie  grozę  dopiero  co 
przeżytych  chwil,  w  miejsce  łez  napływać 
zaczęła  do  mnie  wściekłość,  a  przede 
wszystkim  chęć  odwetu  za  upokorzenie  i 
wymierzoną  mi  –  jak  mi  się  wydawało  – 
wielką niesprawiedliwość.  

Nie  wiedziałem,  jak  długo  już  siedzę  na 

schodkach,  ile  mam  do  godziny  dziewiątej, 
po której nie wolno mi było przebywać poza 
domem.  Chyba  został  mi  jeszcze  kwadrans, 
ale  czas  robił  mi  ostatnio  psikusy.  Jeśli 
jestem  już  spóźniony,  to  muszę  się 
zastanowić,  co  powiedzieć  rodzicom  na 
usprawiedliwienie.  Prawdę,  to  znaczy,  że 
wybijałem szyby jak jakiś krakowski andrus? 
Takie  wybryki  całkiem  nie  pasowały  ani  do 
mojego  wyobrażenia  o  sobie,  ani  do  opinii, 
jaką  o  mnie  mieli  dorośli.  Wzbudzę  tylko 
śmiech.  A  już  najbardziej  dokuczać  mi 
będzie siostra.  

–  Gdzieś  ty  się  włóczył do  tego  czasu  – 

background image

 

 

usłyszałem  mamę,  gdy  tylko  stanąłem  na 
progu. 

– Już byłem  blisko domu,  na Miodowej, 

ale 

zawróciłem 

poszedłem 

przez 

Daszyńskiego  –  zacząłem  –  bo  tam  złapali 
jakiegoś  chłopaka,  co  kamieniami  wybijał 
szyby  w  domu  za  murem  cmentarza.  – 
Starałem  się  nie  patrzeć  na  mamę,  bo 
poznawała  po  oczach,  zawsze  kiedy 
mówiłem nieprawdę. 

–  Jak  to  złapali,  kto  złapał  –  zaciekawił 

się ojciec – i sprali go przynamniej za to? 

–  Nie  wiem,  jacyś  dwaj  mężczyźni,  nie 

widziałem  kto.  Musieli  go  obserwować  już 
jakiś  czas,  bo  na  mnie  w  ogóle  nie  zwrócili 
uwagi,  ale  na  wszelki  wypadek  szybko 
uciekłem  –  odparłem  jak  najobojętniejszym 
tonem,  licząc na to, że w ten sposób osłabię 
zainteresowanie rodziców całą sprawą. 

–  Dobrze,  że  to  nie  tobie  taki  głupi 

pomysł  wpadł  do  głowy…  A  gdyby  się  oni 
mimo  wszystko  pomylili  i  złapali  ciebie, 
zamiast tamtego chłopaka – zaniepokoiła się 

background image

 

 

mama. 

Przez  dobrą  chwilę  była  cisza,  którą 

wykorzystałem  na  wyjście  do  drugiego 
pokoju, wzięcie książki do ręki i rozpoczęcie 
udawania, że czytam. 

– Czy to byli Żydzi?! – wrzasnął ojciec z 

kuchni. 

–  Skąd  mogę  wiedzieć?  Byli  normalnie 

ubrani, a tam jest ciemno! – odwrzasnąłem. 

–  A  jak  dzisiaj  rozpoznasz  Żyda  od  nie-

Żyda? – zapytała matka. 

–  Ja  zawsze  rozpoznam  po  nosie  – 

odrzekł ojciec. 

–  Pamiętasz,  jak  dwa  lata  temu  podczas 

tej strzelaniny na Berka Joselewicza, gdyśmy 
się  schowali  do  bramy,  ludzie  o  mało  nie 
wzięli  mnie  za  Żydówkę,  a  czy  ja  mam 
garbaty  nos?  Przyglądali  się  moim  i  Henia 
kręconym  włosom,  bo  ktoś  rozpowiadał,  że 
to Żydzi z dachów strzelają. 

– To strzelali wtedy  prowokatorzy z UB 

– 

tonem 

wykluczającym 

jakąkolwiek 

wątpliwość  odpowiedział  ojciec.  –  Jagoda, 

background image

 

 

naczalszczyk  NKWD,  to  był  też  Żyd,  i 
Trocki,  i  podobno  sam  Lenin  miał  babkę 
Żydówkę.  Na  pewno  tak  samo  jest  tutaj, 
zobacz sama: Berman, Minc, Różański… W 
końcu to ta sama władza. Żebyś  mi  tego  nie 
opowiadał poza domem! – to ostatnie zdanie 
powiedział  głośniej  pod  moim  adresem, 
zdając sobie sprawę, że wszystko słyszę. 

–  Zygmunt  powiedział,  że  oni  łapią 

dzieci  na  mydło!  –  odwrzasnąłem  z 
odległego  pokoju.  Ciągle  jeszcze  wolałem 
nie  narażać  się  na  bezpośrednią  rozmowę  z 
rodzicami.  

–  Chyba  na  macę...!  Ach,  nie  słuchaj 

takich  bzdur,  to  wszystko  wstrętna 
propaganda!  Zygmunt  jest  głupi!  Dobrze 
znałam  Żydów.  Na  pewno  nie  widziałeś,  co 
stało  się  z  tym  chłopcem?  Może  trzeba  by 
było zawiadomić  milicję? – Z tym pytaniem 
mama zjawiła się w drzwiach pokoju. 

 O rany, tylko  nie to… w końcu  nic  mi 

się  nie  stało 

  pomyślałem.  –  Co  mamusia 

mówiła?  –  zapytałem,  udając,  że  w 

background image

 

 

zaczytaniu nie dosłyszałem pytania. 

–  Trzeba  zawiadomić  milicję  o  tym 

chłopcu! 

–  Ee…  mamo,  dom  jest  w  ogóle  nie 

używany,  a  wszystkie  szyby  dawno  zostały 
powybijane.  Ten  chłopiec  nic  takiego  nie 
zrobił. Na pewno chcieli go tylko nastraszyć, 
a potem wypuścić – zmieniłem  nagle  front i 
zacząłem  bronić  moich    niedawnych 
ciemiężycieli. 

– Nie zawracaj sobie tym głowy – ojciec 

dołączył  do  matki.  –  Tutaj  jest  Polska 
jednak!  Chłopaka  złapali,  żeby  spuścić  mu 
lanie, co się  mu się i tak należało. Myć się i 
do łóżka!…  

To  ostanie  polecenie,  skierowane  wprost 

do  mnie,  zakończyło  dzisiejszy  wieczór, 
bogaty  w  przeżycia,  lecz  na  szczęście  ubogi 
w  skutkach,  bo  tylko  w  jeden 

  przez  wiele 

następnych  lat  nie  chodziłem  więcej  na 
skróty przez ulicę Miodową. 
 

 

background image

 

 

Moje Planty 
 
 
Dzisiaj  Planty  Dietlowskie  już  nie 

istnieją.  Zniszczono  je  linią  tramwajową, 
biegnącą  z  Grzegórzek  poprzez  Stradom  i 
most  Grunwaldzki  do  Dębnik.  O  wiele 
skromniejsze  niż  okalające  samo  centrum 
Krakowa, 

skupiały 

niegdyś 

życie 

najbliższych  dzielnic.  Najważniejsze  jednak, 
że  były  moje  –  tak  jak  do  mnie  należały 
Słońce  i  Księżyc  na  niebie,  wały  kolejowe 
oraz  cała  ulica  Wrzesińska,  stykająca  się  z 
Plantami. 

W  lecie  niedługą  drogę  do  domu  ze 

szkoły  na  ulicy  Sarego  przebywałem 
Plantami  szybko,  w  zimie  trochę  dłużej,  bo 
trzeba  było  zaliczyć  po  parę  razy  każdą 
ślizgawkę,  a  najwolniej  na  wiosnę,  kiedy  to 
woda z topniejących śniegów zamieniała się 
w tysiące strumyczków. O tej porze roku nie 
było jeszcze na Plantach ładnie. Czarno-białe 
szkielety  drzew  i  krzewów,  wychodzące 

background image

 

 

spod  śniegu  błoto  wraz  z  nie  sprzątanymi 
przez  całą  zimę  nieczystościami  nie 
zachęcały  do  spacerów.  Wygodniej  by  było 
omijać alejki, raczej chodzić podsychającymi 
chodnikami wzdłuż jezdni ulicy Dietla. 

Zawsze  wybierałem  tę  trudniejszą  drogę 

przez zmęczone zimą Planty. Bo tam już się 
zaczynało dziać coś nowego. Nagle zewsząd 
zjawiało  się  mnóstwo  wody.  Skapującej  z 
gałęzi,  stojącej  w  kałużach  i  płynącej 
stróżkami  z  cichym  szemraniem,  jakby 
donikąd.  Zapominałem  o  czekającym  mnie 
obiedzie  i  całymi  godzinami  obserwowałem 
płynące  patyczki,  stare  listki,  puszczałem 
łódki wykonane z papieru. Cienkie strużki po 
chwili przemieniały się w rzeki, wodospady, 
jeziora  i  morza,  aż  trudne  niekiedy  do 
przeskoczenia.  Śledząc  płynącą  zapałkę  i 
pomagając  jej  od  czasu  do  czasu  przez 
zburzenie  jakiejś  tamy  “hitlerowską”  bombą 
ze  śniegu,  albo  odwrotnie,  dobudowując 
nową  zaporę  w  stachanowskim  tempie  – 
wytyczałem  szlak  statku  w  kierunku  "na 

background image

 

 

dom".  Tak  naprawdę  szlak  ten  nieuchronnie 
kończył  się  przecież  na  najbliższej  kracie 
kanału 

ściekowego. 

Ale 

ja 

dobrze 

wiedziałem, że ścieki spływają podziemnymi 
korytarzami  do  Wisły,  a  Wisła  płynie  przez 
cały  kraj,  przez  wiele  odbudowujących  się 
po wojnie miast i wiosek, a potem wpada do 
Bałtyku,  który...  itp.  Ileż  to  jeszcze  przygód 
czeka moje „okręty”... 

Za  kompletnie  przemoczone  buciki 

miałem  nakazane  przez  mamę  przesiedzieć 
całe popołudnie w mieszkaniu. 

Gdy  tylko  na  krzewy  wzeszły  pierwsze 

listki,  grałem  z  siostrą  w  zielone.  Trzeba 
było  nosić  ze  sobą  kawałeczek  listka  lub 
źdźbło  trawy,  aby  na  zawołanie:  „Zielone!” 
wylegitymować  się  nim.  Kto  go  nie  miał  – 
przegrywał.  Na  zakończenie  lata  Planty 
ofiarowywały 

jeszcze 

jedną 

atrakcję: 

kasztany!  Dzieci  sporządzały  z  nich  i  z 
zapałek  ludziki  oraz  zwierzątka,  wyrabiały 
klej, podobno do drewna najlepszy. A przede 
wszystkim,  oczarowani  pięknem  owocu, 

background image

 

 

zbieraliśmy niezliczone jego ilości, pewni, że 
do  czegoś  się  przydadzą.  Takie  piękno  nie 
może się zmarnować!  Każdej jesieni drzewa 
nabierały  złota,  które  potem  szeleściło  pod 
stopami  i  gniło,  zanim  znów  pokryło  się  na 
długie miesiące śniegiem. 

 Między 

Wrzesińską  a  Starowiślną 

gnieździł  się  sklepik  Erdmanowej.  W 
ciemnej 

wilgotnej 

norze 

sutereny 

kupowałem  kiszone  ogórki  i  kapustę  z 
beczki,  unrowską  gumę  do  żucia  i  równo 
pocięte  drewno  na  rozpałkę,  oranżadę  w 
butelkach 

bardzo 

skomplikowanymi, 

sprężynowymi  zamknięciami,  landrynki  i 
jarzynkę  na  rosół  –  a  więc  przysłowiowe 
„szwarc,  mydło  i  powidło”.  Nad  ladą  wisiał 
napis:  „Kredyt  umarł  –  zabili  go  dłużnicy!” 
Cukiernia  na  rogu  Dietla  i  Starowiślnej 
ciągle  dbała  o  klientów,  głównie  dzieci. 
Niekiedy  pod  wieczór,  na  prześcieradle 
rozpiętym 

na 

wystawie, 

właściciel 

wyświetlał  nieme  filmy  z  Chaplinem, 
oglądane  od  wewnątrz  cukierni  przez 

background image

 

 

siedzących  przy  stoliku  i  objadających  się 
ciastkami  albo,  co  dotyczyło,  niestety,  i 
mnie,  tylko  na  stojąco  z  Plant.  Ciastka  z 
kremem  i  kakao  –  stałe  obiekty  moich 
westchnień  –  bywały  nieraz  powodem 
pretensji  do  rodziców  o  niezaspokajanie  tej 
jakże 

dla 

mnie 

żywotnej 

potrzeby. 

Naciągałem  czasem  ojca  na  złotówkę,  za 
którą  kupowałem  nieco  tańszą  bułkę,  a 
ekspedient nie mając drobnej reszty dodawał 
w  zamian  cukierka.  Krachlę  podawano 
tradycyjnie, 

w  szklankach  na  nóżce, 

odlewanych  z  grubego  szkła.  Mało  kto  dziś 
uwierzy,  ale  w  tamtych  trudnych  czasach  w 
masarni  obok  można  było  kupić  bułeczkę  z 
pachnącą  szyneczką  i  pogrymasić,  że 
wędlina jest trochę za tłusta. 

Gdzieś  do  lat  pięćdziesiątych  miasto 

dbało 

Planty 

prawie 

na 

modłę 

przedwojenną. 

Zamiatano 

alejki, 

oczyszczano  jezdnie  z  końskich  odchodów, 
grabiono 

liście. 

Trawniki 

ogradzał 

pojedynczy  drut  na  wysokości  30  –  40 

background image

 

 

centymetrów, 

nie 

tyle 

stanowiący 

przeszkodę,  ile  wytyczający  granicę,  gdzie 
można  biegać,  a  gdzie  nie.  Na  trawnikach 
stały  tabliczki  z  wyraźnym  napisem:  NIE 
TARAŚ  TRAWY!,  albo  krótko  i  groźnie: 
NIE  TARASIĆ!  Wzdłuż  Plant  przechadzali 
się 

sprzedawcy 

lodów 

„pingwin”, 

obwarzanków, kolorowych baloników, kółek 

kijkami 

do 

sersa, 

czyli 

obiektów 

bezustannych  dziecięcych  jęków,  próśb  i 
gróźb  adresowanych  do  rodziców.  Czasem 
pojawiały  się  Cyganki,  tańcząc  i  wróżąc 
chętnym,  albo  przychodził  biały  niedźwiedź 
z  fotografem.  Wiedziałem,  że  niedźwiedź 
jest  nieprawdziwy,  ale  nie  umiałem 
wyobrazić sobie, że w środku skóry znajduje 
się  człowiek.  Plantowy  w  mundurze,  z 
opaską  na  ramieniu,  miał  prawo  wymierzać 
mandaty  za  niszczenie  roślinności;  zjawiał 
się  niespodziewanie  jak  duch  i  przeganiał  z 
trawników  dzieci  korzystające  z  nieuwagi 
rodziców.  

W  gmachu  PKO  przy  ulicy  Wielopole, 

background image

 

 

graniczącym  z  Plantami,  krótko  po  wojnie 
znajdował  się  szpital  dla  rosyjskich 
żołnierzy,  którzy  ze  względu  na  odniesione 
rany  nie  mogli  jeszcze  wracać  transportami 
ciągnącymi na wschód.  

Latem  opalali  się  na  trawie,  a  nawet 

pływali  w  nigdy  nie  czyszczonym  basenie 
przeciwpożarowym,  pełnym  rzęsy,  glonów, 
kijanek  i  żab.  Jedna  rzecz  wspólna  dla  tych 
scen  rzucała  się  w  oczy:  ci,  często zaledwie 
chłopcy, byli weseli i szczęśliwi, mimo ran i 
kalectwa,  okupiwszy  zachowanie  życia 
niewysoką zapłatą – utratą nogi czy ręki. 

Do dzisiaj nie dają mi spać makabryczne 

obrazy  młodych  okaleczonych  mężczyzn, 
poowijanych 

zakrwawionymi 

szmatami, 

kuśtykających  dookoła  betonowego  basenu. 
Jazgot  rosyjskiej  mowy,  pełnej  wulgarnych 
żartów  i  przekleństw,  mieszał  się  z 
zawodzącym, a niekiedy skocznym śpiewem 
i  dźwiękami  harmoszki.  Niektórzy  brak 
instrumentu  nadrabiali  mistrzowską  grą  na 
grzebieniu. 

Niechętnie 

rozmawiali 

background image

 

 

Polakami.  Czasem  ci,  co  mogli  chodzić, 
maszerowali  w  kolumnach  po  ulicach 
Krakowa.  W  drodze  do  stołówki  lub  kina 
śpiewali swoje żołnierskie pieśni, tak jak rok 
wcześniej  ich  niemieccy  wrogowie.  Różne 
były  język  i  ton  tych  pieśni:  w  niemieckich 
słyszało  się  paraliżującą  strachem  butę,  a  w 
rosyjskich  –  słowiański  rzewny  smętek.  A 
jak 

bardzo 

myliła 

ta 

rozbrajająca 

sentymentalna  nuta  w  pieśniach  wschodnich 
sąsiadów,  głęboko  skrywając  azjatyckie 
okrucieństwo,  mogłem  się  dowiedzieć 
dopiero po latach z książek Sołżenicyna. 

Po  podleczeniu  odsyłano  „zwycięzców” 

do  domów.  Wałami  kolejowymi  przesuwały 
się  pociągi  bydlęcych  wagonów.  W  szeroko 
rozsuniętych drzwiach i na dachach siedziały 
ciała  w  resztkach  mundurów,  tak  samo 
zdekompletowanych  we  frontowych  bojach 
jak ich właściciele. 

Spotkałem  tych  ludzi  raz  jeszcze 

piętnaście  lat  później  na  ulicach  Lwowa, 
Żytomierza  i  Kijowa.  O  kulach  lub  w 

background image

 

 

inwalidzkich  wózkach  kręcili się  najczęściej 
w  pobliżu  budek  z  piwem,  tanich  winiarni  i 
sklepów  z  alkoholem,  albo  żebrali  na  ulicy. 
Prawie  wszyscy  wrócili  z  wojny  jako 
alkoholicy.  Lecz  tej  rany  na  ich  duszy  nikt 
nie  traktował  jako  kontuzji  wojennej.  Może 
dlatego,  że  nie  spowodowana  przez 
frontowego  przeciwnika.  Ale  może  i  przez 
to,  że  alkoholizm  w  Rosji  jest  tak 
powszechny. Ot po prostu – dopust boży.  

Przez  parę  lat  w  kilku  miejscach  na 

Plantach  stały pojedyncze  groby  żołnierzy  z 
drewnianym  krzyżem  i  stalowym  hełmem 
przedziurawionym  kulą.  Potem  i  one 
zniknęły. 

Bywało,  że  przy  okazji  świąt  pobyt  na 

Plantach,  umilały  orkiestry  dęte.  Jakoś 
nikomu  to  wtedy  nie  przeszkadzało.  W 
pobliżu  poczty  występowała  od  czasu  do 
czasu 

orkiestra, 

pocztowa  oczywiście, 

zazwyczaj  już  na  wstępnej  bańce.  Po 
skończonych  występach  muzycy  szli  na 
dalsze  picie.  Pan  M.,  bojąc  się,  że  po 

background image

 

 

pijanemu zgubi trąbkę, nakazywał odnosić ją 
pieczołowicie  do  domu  synowi,  Nankowi, 
który  specjalnie  w  tym  celu  dyżurował  do 
zakończenia koncertu. Po drodze Nanek i ja, 
wyrywając  sobie  trąbkę  z  rąk,  by  trochę 
podmuchać,  maltretowaliśmy  uszy  ludziom 
odpoczywającym  na  ławeczkach.  Obaj 
synowie M., Robert  i  Nanek,  mieli  – jak  ich 
ojciec  –  fenomenalny  słuch  muzyczny. 
Pięknie potrafili gwizdać i nucić operetkowe 
melodie. 

Stary 

M. 

grał 

na 

wielu 

instrumentach,  a  w  dętej  orkiestrze 
pocztowej  był  cenionym  trębaczem.  Moim 
zdaniem, to właśnie znak trąbki, noszony na 
samym  przedzie  czapki,  symbol  poczty, 
chronił pana M. przed zwolnieniem z pracy, 
mimo  ciężkiego  pijaństwa.  Wieczorem 
zmęczenie  podpowiadało  M.,  że  czas  do 
domu,  a  podświadomość  odnajdywała 
prawidłową  drogę.  Zwykle  nie  zdążał  na 
czas  –  sprawiał  ulgę  pęcherzowi  już  na 
schodach  pierwszego  piętra  naszej  klatki 
schodowej.  Nagabywany,  dlaczego  tyle  pije, 

background image

 

 

odpowiadał:  „Piję,  aby  zapomnieć,  że 
głosowałem 3 x TAK – i patrzaj pan, co się z 
tej Polski przez to porobiło...".  

W  czasie  otaczającym  Święta  Bożego 

Narodzenia  Robert  chodził  z  szopką  po 
knajpach,  śpiewał  kolędy  i  zbierał  datki. 
Pewnego  wieczoru  postanowił  robić  to  z 
udziałem moim i Nanka. Złapał nas i zmusił 
do  wędrowania  po  ulicy  Dietla  i 
Starowiślnej.  Podprowadzał  pod  drzwi 
jakiejś  knajpy  i  wpychał  nas  obu  do  środka. 

zadymionej 

salce, 

pełnej 

lumpenproletariatu, alkoholicznego bełkotu  i 
zimujących  w  ciepłym  zaduchu  much, 
musieliśmy  śpiewać,  powstrzymując  łzy, 
dzierżąc 

przed 

sobą 

szopkę 

poprzewracanymi  figurkami,  wykonaną  z 
najtańszej wycinanki.  Z  bogatego  repertuaru 
kolęd  umiałem,  niestety,  tylko  pierwszą 
zwrotkę  najbardziej  popularnej  „Wśród 
nocnej  ciszy",  Nanek,  jako  że  z  muzykalnej 
rodziny  –  o  jedną  więcej.  Toteż  w  trakcie 
drugiej zwrotki pieśń  powoli więdła, aby  po 

background image

 

 

słowach:  „...a  witając  zawołali  z  wielkiej 
radości…”  całkowicie  zamilknąć.  Po  chwili 
zaczynaliśmy  od  początku  i  znów  kolęda 
gasła  akurat  po  zapowiedzi  radosnych 
zawołań. 

Barowe 

audytorium 

nie 

wykazywało ani zniecierpliwienia, ani nawet 
najmniejszego  zainteresowania,  ponieważ 
nasze mizerne postacie i ciche głosiki tonęły 
w  gęstym  gwarze.  Gdy  usiłowaliśmy  po 
wyczerpaniu  tego  mniej  niż  skromnego 
repertuaru  opuścić  lokal,  brutalne  kopniaki 
Roberta  wpędzały  nas  z  powrotem,  dopóki 
nie  użebraliśmy  trochę  grosza  od  pijaków. 
Nędzne  pieniądze  Robert  zabierał  nam 
natychmiast,  sprawdzając,  czy  czegoś  nie 
ukryliśmy po kieszeniach  lub czapkach, a za 
trud  odpłacał  kuksańcami  i  waleniem  po 
głowach. Już w wieku trzynastu  lat wiedział 
jak  przygotowywać  się  do  zawodu  sutenera. 
Na  razie  trudnił  się  złodziejstwem.  Silny, 
bardzo  agresywny,  wręcz  sadystyczny,  był 
postrachem okolicy. Wszyscy schodzili mu z 
drogi  –  potrafił  wdawać  się  w  bójki  z 

background image

 

 

dorosłymi – jak mały wściekły pies. Okradał 
strychy,  klatki  schodowe  i  bawiące  się  na 
ulicy  dzieci,  prawie  całkiem  jawnie, 
szantażując  je  pobiciem.  Inny  uprawiany 
przez 

niego 

proceder 

to 

okradanie 

przejeżdżających  zaraz  obok  naszych  okien 
transportów węgla do Rosji. Po mistrzowsku 
wskakiwał  do  pociągu,  gdy  ten  zwalniał 
przed  semaforem.  Po  wspięciu się  na  szczyt 
wagonu  zrzucał  największe  bryły  węgla, 
które  toczyły  się  w  dół  i  waliły  z  hukiem  o 
płot. Huk ten rozlegał się w dzień  i w  nocy, 
sygnalizując, że Robert jest w akcji. Na dole 
czekał  już  z  wózkiem  jego  wujek,  Julek, 
który  po  załadowaniu  brył,  wywoził  je  w 
siną  dal.  To  były  niebezpieczne  wypady.  W 
pierwszych  latach  po  wojnie  transportów 
pilnowali  uzbrojeni  w  karabiny  żołnierze  z 
budek 

umieszczonych 

przy 

niektórych 

wagonach.  Nigdy  nie  słyszałem,  żeby 
strzelali, 

ale 

prawdopodobnie 

mogli. 

Zjawiała  się  od  czasu  do  czasu  na  naszej 
ulicy  milicja,  ale  Roberta  i  Julka  nigdy  nie 

background image

 

 

złapano na gorącym uczynku, a nikt nie miał 
zamiaru  donosić.  Może  uchodziło  im  to  na 
sucho  tak  długo  dlatego,  że  w  ten  sposób 
jakby  zabierali  węgiel  kradziony  nam  przez 
Sowiety.  W  świadomości  Polaków  tkwiło 
przecież stale posłannictwo, aby odbierać to, 
„... co nam obca przemoc wzięła...” 
 

 

background image

 

 

Muchołap 
 
 
Po 

ucieczce 

ze 

Lwowa 

przed 

nadciągającą  nawałą  bolszewicką  rodzina  S. 
zatrzymała  się  na  parę  miesięcy  w 
Szczyglicach,  zanim  głowa  rodu,  pan 
Mieczysław,  znalazł  pracę  w  Krakowie 
oddalonym  o  trzy  przystanki  kolejowe. 
Podczas  upalnego  lata  życie  tam  okazywało 
się nie tylko tańsze, ale też i bezpieczniejsze. 

Szczyglice były  biedną wsią, typową dla 

małopolskich  obszarów  tamtych  czasów: 
większość  chat  pod  słomianymi  dachami, 
pola  niewielkie,  jeden  niemiecki  traktor 
marki  Deutz.  Młockę  wykonywano  cepami. 
Okolica  za  to  obfitowała  pięknem,  które 
zachwycało  pejzażystów;  była  ona  dobrze 
znana  krakowskim  artystom,  graniczyła 
bowiem  z  Bronowicami  z  “Wesela”. 
Sześcioletni Boluś bawił się ze swoja siostrą 
nad  przepływającą  przez  łąki  Rudawą, 
niedzielne  majówki  spędzał  z  rodzicami  pod 

background image

 

 

Skałą  Kmity.  Spod  pobliskiego  lasu 
wynoszono  kosze  opieniek,  gdy  nadszedł 
czas  grzybowy.  Dzisiaj  tamtędy  przebiega 
autostrada. 

Chłopi  mieli  tu  ładne  nazwiska: 

Góralczyk,  Maj,  Szczęsny,  Topola.  Prości  i 
bezpośredni, byli bardziej wrażliwi na mowę 
przyrody niż na groźne sygnały docierające z 
zewnątrz.  Kiedy  trzeba,  pracowali  w  polu, 
chodzili  do  kościoła,  urządzali  wesela  i 
chrzciny,  starali  się  nie  wchodzić  w  drogę 
nielicznym 

niemieckim 

żołnierzom, 

stacjonującym  tam  z  powodu  lotniska  w 
pobliskich Balicach. Bolek mały był jeszcze, 
niewiele  rozumiał,  ale  chłonął  wszystko  z 
ogromnym  zaciekawieniem.  Państwo  S. 
zatrzymali się u Góralczyków. 

Pośrodku  wsi  stała,  a  raczej  rozlatywała 

się  chałupa,  na  pół  zatopiona  w  ziemi  ze 
starości.  Mieszkała  w  niej  w  straszliwym 
brudzie  złamana  wpół  staruszka,  której  lat 
nikt nie umiał policzyć; prawdopodobnie tak 
samo  stara,  jak  chata.  Ślepa  i  głucha,  była 

background image

 

 

karmiona przez wieś. Każdego dnia z innego 
domu  przynoszono  dla  niej  strawę.  Nie 
mogła  umrzeć,  a  życie  jej  było  tylko 
cierpieniem. Rodzice tłumaczyli Bolkowi, że 
musiała  zostać  ukarana  za  coś  przez  Boga 
długowiecznością, 

może 

nieśmiertelnością.  Co  za  paradoks,  gdy  na 
wojnie ginęło wiele tysięcy młodych istnień! 
Malec litował się nad jej mizernym żywotem 

jednocześnie 

bał 

powodu 

jej 

wiedźmowatego  wyglądu.  Były  to  czasy, 
kiedy bardzo wcześnie zaczynano elementarz 
filozofii życia i śmierci. 

Zapamiętał  stamtąd  także  wiele  innych 

scenek.  Raz  potopił  kurczęta  gospodyni, 
usiłując nauczyć je pływać na podobieństwo 
kaczątek.  Kiedy  indziej  niemiecki  podoficer 
z  pistoletem  w  ręku  przegonił  Bolka  spod 
kwatery,  bo  wydawało  mu  się,  że  chłopiec 
kradnie  drewniany  wózek.  A  on  po  prostu 
pomylił  go  sobie  z  całkiem  podobnym  z 
podwórka  Góralczyka.  Pamięta  też  matkę 
zgorszoną  i  złą,  zabierającą  go  siłą  spod 

background image

 

 

pobliskiej szopy, z wnętrza której dochodziły 
śpiewy:  „My  młodzi,  my  młodzi,  nam 
bimber  nie  zaszkodzi;  ja  z  wami,  ty  z  nami, 
więc  pijmy  go  litrami!”  –  a  potem 
wyciągającą  stamtąd  ojca.  W  szopie  akurat 
pędzono  ten  specjał  przed  imieninami 
Góralczyka.  Już  tylko  z  oddali  słyszał:    „... 
używajmy póki czas, bo za sto lat nie będzie 
nas...”, a potem: “...siekiera, motyka, bimber, 
szklanka, w nocy alarm, w dzień łapanka...”  

Nie  zapomniane  też  pozostaną  te 

pierwsze  zainteresowania  odmiennością  płci 
–  wzajemne  oglądanie  w  ukryciu  i  z 
wypiekami  na  policzkach  tego,  co  wiejskie 
dzieci  nazywały  wulgarnie,  a  rodzice 
pieszczotliwie; no i zdziwienie tym, że gruba 
Góralczykowa robi siusiu  inaczej niż  mama, 
prawie  jak  Góralczyk  –  odchodzi  trochę  na 
bok  unosi  nieznacznie  spódnicę  i  sika  na 
trawę  stojąc  lekko  rozkraczona.  Do  tych 
spraw 

podchodzono 

naturalnie, 

bez 

przesadnego  wstydu  czy  zgorszenia,  a 
ułatwieniem  w  poznawaniu  zakazanego  był 

background image

 

 

fakt,  że  mało  która  wiejska  kobieta  czy 
dziewczynka nosiła w lecie majtki. 

Boluś  próbował  zaprzyjaźnić  się  z 

innymi  dziećmi,  chociaż  nie  było  to  takie 
łatwe.  Był  „miastowy”,  a  więc  w  ich 
mniemaniu  tępy.  Nie  umiał  wystrugać 
gwizdka  z  wierzbowej  gałązki,  nie  mówiąc 
już o fujarce, nie umiał grać w „noża” ani w 
„strulki”.  Słabszy  od  nich,  przegrywał 
sromotnie  we  wszystkie  zabawy  i  gry, 
którymi  skracali  sobie  czas  na  pastwiskach. 
Było  to  szczególnie  dotkliwe,  ponieważ 
przegrany musiał zapłacić przyjęciem kary w 
postaci  kilkudziesięciu  „czołgów”,  „śledzi” 
lub „pejsów”. „Czołgi” polegały  na szybkim 
i  bardzo  mocnym  odciśnięciu  knykci 
zaciśniętej pięści na  głowie ofiary;  „śledzie” 
to  uderzenia  w  przedramię  dwoma  palcami 
na  płask  na  sucho  albo  przy  wyższej 
przegranej  stawce  –  poślinione,  a  „pejsy”, 
albo  „pejsówka”,  to  pociąganie  włosów  w 
pobliżu ucha aż do łez. Każdego dnia wracał 
do  domu  posiniaczony,  opuchnięty  i 

background image

 

 

zapłakany. 

Unikanie 

wszelkich 

sprawnościowych  zabaw  na  niewiele  się 
zdawało.  Chłopcy  wykorzystywali  swoją 
przewagę  bezlitośnie! 

Był  dla  nich 

dodatkową  atrakcją;  mogli  mu  dokuczać, 
naigrywać  się  dowoli  z  jego  tchórzostwa  i 
mazgajstwa.  Cierpiał z  tego  powodu  i  uczył 
się, jaką cenę płacą obcy a słabi. 

Ale  w  końcu  znalazł  dziedzinę,  w  której 

mógł  nad  nimi  górować,  a  nawet  ich 
pokonać.  Zaimponował  umiejętnością,  którą 
szybko 

doprowadził 

do 

zawodowej 

doskonałości  –  sztuką  polowania  na  muchy! 
Blisko 

chałup 

zalegały 

złote 

stosy 

dojrzewających  gnojowisk,  tej  jesiennej 
karmy  dla  gleby,  rozsiewającej  nie  tylko 
wiejski  zapach,  ale  produkującej  każdego 
lata  miliardy  latającego  robactwa.  Z  plagą 
much walczono mało skutecznymi środkami: 
głównie lepami nasyconymi słodką trucizną i 
skórzaną  packą  przytwierdzoną  do  patyka, 
którą walono po ścianach, oknach i meblach. 
Bolek zastosował inną technikę. Wyciągniętą 

background image

 

 

z  maminych  majtek  gumką  nauczył  się 
strzelać  tak  sprawnie,  że  za  każdym  razem 
bezbłędnie trafiał w każdy obiekt. Po musze, 
albo przy odrobinie szczęścia nawet po kilku 
za jednym strzałem, zostawały na oknach lub 
na  ścianach  krwawe  plamy,  ale  był  to  mało 
ważny  skutek  uboczny,  zresztą  taki  sam  jak 
po tradycyjnej pacce.  

Unikał  wychodzenia  na  pastwisko,  a  w 

domu  nudził  się.  Z  braku  lepszego  zajęcia 
polował  na  muchy.  Coraz  skuteczniej.  Aż 
kiedyś  Góralczyk,  kręcąc  głową  ze 
zdziwienia  i  niedowierzania,  podarował  mu 
za  to  zielony  banknot.    Po  tym  jak  został 
“zauważony”,  zdobył  się  na  odwagę  i 
zaproponował  także  w  innych  chałupach 
świadczenie  tej  usługi  za  opłatą.  Musiał 
gospodarz  opowiadać  innym  o  nim,  oferty 
bowiem  zostały  przyjęte.  Od  tego  momentu 
mógł  uważać  się  za  zawodowego  łapacza 
much,  prawdopodobnie  najmłodszego  na 
świecie!  Przez  parę  godzin  dziennie  strzelał 
gumą  od  majtek  po  ścianach  i  meblach  w 

background image

 

 

różnych  domach,  wzbudzając  u  gospodarzy 
podziw i wdzięczność. 

Wkrótce  odkrył  wielką  różnorodność 

świata  much.  Swoją  przestrzeń  życiową 
człowiek  zmuszony  był  dzielić  nie  tylko  z 
najintensywniej  przeganianą  z  miejsca  na 
miejsce  muchą  zwykłą,  która  jest  taka,  „jak 
każdy widzi". Bywało, że przyczyną nagłego 
ożywienia  gospodyni,  gwałtowniejszego 
wymachiwania  brunatną  ścierką,  stawało  się 
prześliczne  stworzenie,  wyposażone  przez 
naturę  w  metaliczno-zielony  odwłok,  a 
nazywane „muchą mięsną". Te przecież były 
najbardziej  nie  lubiane,  ponieważ  zwabione 
zapachem  mięsa,  szybko  znosiły  białe 
jajeczka, aby – nim się gospodyni obejrzała – 
zaroiły  się  w  nim  robaki.  Gospodarz  zaś 
potrafił 

uciążliwość 

tę 

spożytkować: 

specjalnie czasem wyrzucał na dach komórki 
jakiś ochłap lub zdechliznę, a na drugi dzień 
do  pudełeczka  po  tytoniu  zbierał  wylęgłe 
robaki.  Twierdził,  że  to  jest  najlepsza 
przynęta  na  ryby.  Opowiadał  też  –  w  co 

background image

 

 

Bolek  nie  chciał  wierzyć  –  jakoby  tymi 
robakami  można  było  uleczyć  gangrenę. 
Ponadto  w  obejściu  spotykało  się  często 
jeszcze  większe  muszyska  z  czarno-
popielatymi korpusami – te buczały jak bąki. 
Na  najmniejsze  brązowe  muszki,  których 
całe roje łatały wokół słoi z borówkami i nad 
butlą  z  winem  z  czarnego  bzu,  nie  zwracało 
się  najmniejszej  uwagi.  One  nie  dokuczały, 
ani  ludziom,  ani  bydlęciu,  i  nie  opuszczały 
zajętej przez siebie przestrzeni. Na zewnątrz, 
bliżej  obory  można  było  zostać  boleśnie 
ukąszonym 

przez 

najbardziej 

wredne 

stworzenie 

 przez gza. 

Bolek  potrafił  też  łapać  żywe  owady  do 

garści,  zarówno  te,  które  na  chwilę 
przycupnęły 

gdzieś 

zmordowane 

nieustannym  lataniem,  jak  i  te  w  locie. 
Prawdę  mówiąc  nie  było  to  wcale  trudne 
przy  takim  ich  zagęszczeniu  w  metrze 
sześciennym  –  wystarczyło  tylko  dobrze 
machnąć  ręką  w  powietrzu.  Tę  ostatnią 
metodę  stosował  jedynie  dla  popisu,  dla 

background image

 

 

zebrania  pochwał  od  dorosłych,  którzy  – 
odwrotnie  niż  jego  rówieśnicy  –  nie 
szczędzili mu ich: że z miasta, a taki sprytny. 
Słuchał 

przez 

chwilę 

rozpaczliwego 

bzykania  muchy  uwięzionej  w  zaciśniętej 
pięści,  a  potem  wypuszczał,  ponieważ  coś 
nie  pozwalało  mu  na  zadawanie  śmierci  tak 
wprost.  Gumką  było  co  innego,  to  ona 
zabijała.  Narzędzie  oddalało  od  niego 
czynność  uśmiercania,  jak  na  przykład  kula 
karabinowa. 

Instynkt 

podpowiadał 

prawidłowo.  Czy  należało  żałować  much, 
kiedy to przecież one same sobie były winne, 
natrętnie  wciskając  się  w  życie  człowieka? 
Takie  toto  małe,  a  swoją  olbrzymią  liczbą, 
nękającym  atakiem  oraz  sprytem  ucieczki 
pokonywały 

człowieka, 

skazywały 

każdorazowo 

na 

upokarzający 

smak 

przegranej.  Co  rano  wstawały  pierwsze,  by 
łaskotaniem 

twarzy 

przerywać 

najpiękniejszy 

sen 

najbardziej 

nieodpowiednim 

momencie, 

brutalnie 

wpędzać  w  realność  dnia.  Tych,  co  między 

background image

 

 

porannym  snem  a  jawą  doznawali  tego 
terroru,  miał  za  sobą,  a  więc  wszystkich. 
Możliwe  było  ulżenie  doli  jedynie  poprzez 
zmniejszenie 

liczby 

tego 

latającego 

tałatajstwa, nie  na długo zresztą; rozpleniało 
się  ono  w  całej  zagrodzie.  Wkrótce 
dowiedział  się,  jak  dokuczliwe  dla  bydła  są 
gzy,  zrozumiał,  że  kiedy  krowa  się  gzi, 
oznacza  to,  że  szaleje  wtedy  po  pastwisku 
rycząc  z  bólu.  Stało  się  dla  niego  jasne,  że 
upatrywanie 

wrogów 

pojedynczych 

muchach  nie  ma  sensu.  Konieczne  jest 
wypowiedzenie wojny całemu obrzydliwemu 
gatunkowi.  Nadto  takie  totalne  podejście  do 
uśmiercania 

– 

miast 

rozstrzygania 

każdorazowo  indywidualnych  wyroków  – 
znacznie odciążało sumienie. 

Nieoczekiwanie 

odnalazł 

sobie 

możliwości  twórcze.  Ciągle  doskonalił 
narzędzia  i  techniki  zabijania  much.  Z 
grubszej  taśmy  gumowej  wyjął  pojedyncze 
pasemko,  które  okazało  się  znacznie 
celniejsze  do  trafiania  w  locie  małych 

background image

 

 

obiektów. Podwędził z siostrzanych z majtek 
dużo cieńszą gumkę niż z maminych. Z dętki 
rowerowej wyciął kilka kawałków o różnych 
szerokościach. 

Krótkie  odcinki 

gumy 

dętkowej nadawały się świetnie do strzelania 
na  odległość  nawet  paru  metrów,  należało 
tylko  opanować  technikę,  polegającą  na 
odpowiednim 

zsynchronizowaniu 

momentów  wypuszczenia  końców  gumy  z 
ręki prawej i lewej. Momenty te były odległe 
od siebie zaledwie o ułamek sekundy, ale od 
czego trening. Siatkę na motyle przerobił tak, 
aby 

nadawała 

się 

na 

największe 

półtoracentymetrowe 

czarne 

bąki 

– 

sprawdzała się doskonale. Wykonał też kilka 
małych  proc.  Jako  nabojów  używał 
skrawków gazety skręconych w kształt litery 
V  –  w  ten  sposób  miał  swoje  V1!  Kiedy 
wyruszał  na obchód chałup, cały ten arsenał 
zawieszał  na  pasku  u  spodni  i  zakładał  na 
głowę  pilotkę  uszytą  mu  przez  mamę  z 
brązowego  sztruksu.  Do  pilotki  przyszpilał 
obrazek  muchy  wycięty  z  opakowania  po 

background image

 

 

lepie.  Posiadał  więc  coś  w  rodzaju 
zawodowego 

munduru, 

co 

jego 

mniemaniu  nadawało  działaniom  właściwej 
powagi. 

Spory  początkowo  popyt  na  usługi 

Bolcia  zaczął  stopniowo  spadać,  jak  tylko 
zorientowano  się,  iż  wybicie  nawet  tysiąca 
much  starczy  najwyżej  na  dwa  dni.  Zaczął 
więc  rozmyślać  nad  bardziej  masowymi 
sposobami  zagłady.  I,  jak  się  wkrótce 
okazało  na  swoje  własne  nieszczęście, 
wymyślił  broń  chemiczną!  Gdy  w  niedzielę 
rodzina  wybrała  się  na  kurki  do  lasu,  Bolek 
po kryjomu  nazbierał  muchomorów, żółtymi 
kurkami  przykrywszy  jedynie  koszyk  od 
wierzchu.  Następnego  dnia,  nie  informując 
nikogo,  w  krzakach  nad  Rudawą,  na 
prymusie,  aby  dym  go  nie  zdradził, 
nagotował 

gar 

zupy 

grzybowej 

muchomorów.  Dołożył  do  nich  kilka 
zużytych  lepów  na  muchy  wyrzuconych  na 
gnojowisko  oraz  trutki  na  myszy  zgarnięte 
do  papierka  z  piwnicznej  podłogi.  Wywar 

background image

 

 

zlał  do  puszek  po  konserwach  i  ukrył  w 
krzakach. To, co miał zamiar wykonać, było 
proste:  za  pomocą  pompki  rowerowej 
zamierzał rozpryskiwać ten wywar w izbach. 
Nie  wiadomo,  jakie  wyniki  by  otrzymał,  ile 
wytrułby  much,  a  ile  ludzi  –  do 
eksperymentu  nie  doszło.  Sam  rozchorował 
się  wpierw  od  oparów  nawdychanych  przy 
sporządzaniu  szatańskiej  zupy.  Po  nocy 
pełnej  snów,  jak  to  się  dzisiaj  mówi: 
„odlotowych",  przerywanych  wymiotami, 
wrócił jakoś do siebie. Jeden sen zapamiętał. 
Śniło  mu  się,  że  ni  to  płynie,  ni  leci, 
uciekając 

od 

swoich 

pastwiskowych 

ciemiężycieli,  poubieranych  we  fragmenty 
wehrmachtowskich  mundurów,  a  gdzieś  w 
dole  armaty  wystrzeliwują  z  luf  bukiety 
kwiatów.  Pojawia  się  wielka  płaszczyzna: 
niby  sufit,  niby  podłoga  jednocześnie. 
Przelatuje  przez  czarne  okrągłe  otwory  w 
niej,  aż  nagle  znajduje  się  w  chacie-
ziemiance 

wioskowej 

staruszki. 

Ona, 

pozbawiona  charakterystycznych  znamion 

background image

 

 

kalectwa,  przygląda  się  wyścigowi  czterech 
czarnych,  lśniących  żuków,  pełznących 
wzdłuż długiego stołu do mety, za którą leży 
nagroda:  cebula  wykonana  z  kryształowego 
szkła.  Słychać  muzykę  w  wykonaniu  dużej 
orkiestry  dętej,  ale  cichą.  Spogląda  na  sufit, 
bo  coś  stamtąd  migocze  –  to  nocne  niebo 
pełne  diamentów,  a  na  nim  widzi  Lucyfera, 
dzierżącego  w  charakterze  berła  pompkę 
rowerową.  Tak  cudownych  kolorów  nigdy, 
ani  przedtem,  ani  potem  nie  widział.  Diabeł 
robi z berła użytek: skierowuje go na niego i 
pryska  mu  w  twarz  ciemną  cieczą.  Bolkiem 
wstrząsają  torsje  i  budzi  się.  Rodzicom  do 
niczego  się  nie  przyznał,  ale  prawidłowo 
skojarzył  swoje  dolegliwości  z  nieudanym 
eksperymentem.  

Tak  czy  inaczej  musiał  pożegnać  się  z 

karierą  „muchołapa".  Jego  przewaga  nad 
wiejskimi  chłopcami  nie  mogła  trwać  za 
długo,  bo  kto  lubi  mieć  w  pobliżu  kogoś 
wyróżniającego się, zbierającego pochwały  i 
zapłatę, miast ciągłego poganiania do roboty 

background image

 

 

oraz  utyskiwań  na  psoty  i  lenistwo?  Nie 
podobał  się  im  taki  konkurent,  jak  Bolek, 
więc zaczęli pomniejszać jego zadowolenie z 
siebie,  spuszczając  mu  lanie  przy  każdej 
nadarzającej się okazji. Po tym jak próbowali 
go przytopić w Rudawie, przestał wychodzić 
na wieś, profity skończyły się.  

Mijało  już  lato  i  pobyt  rodziny  S.  w 

Szczyglicach także dobiegł końca.  
 

 

background image

 

 

Rosyjska bomba 
 
 
Ulica Józefińska rozciąga się od miejsca, 

gdzie  jeszcze  po  wojnie  tkwiły  w  Wiśle 
resztki  mostu  Cesarza  Franciszka  Józefa  I, 
dalej trzy  minuty  marszu  ukośnie  względem 
rzeki  do  zbiegu  ulic  Limanowskiego  i  Na 
Zjeździe,  trzysta  metrów  od  Rynku 
Podgórskiego. Za tym wszystkim wznosi się 
Wzgórze  Lasoty,  a  nieco  dalej  Kopiec 
Krakusa.  Ulica  skromna,  niepozorna,  a  ma 
swój krwawy wojenny epizod. 

Amerykanie  rozsławili Podgórze  na  cały 

świat. Ulice zachowały wygląd sprzed ponad 
półwiecza 

dzięki 

temu 

tworzyły 

autentyczną scenerię dla Stevena Spielberga, 
gdy  kręcił  film  „Lista  Schindlera”.  O 
„Liście”  mówi  się  różnie.  Dla  mnie  ważne 
to,  że  wśród  małych  chłopców,  biegających 
w filmie po krakowskich ulicach, rozpoznaję 
siebie,  a  fakt,  o  którym  wspominaliśmy  w 
rodzinie  wielokrotnie,  trafnie  uzupełniałby 

background image

 

 

scenariusz  filmu.  Mój  ojciec,  tuż  przed 
pogromem  pokazanym  na  filmie,  uratował 
jednego  Żyda,  wywożąc  go  pod  ciężarówką 
za bramę obozu w Płaszowie. 

Po  wielu  latach,  już  jako  obywatel 

Australii,  odwiedziłem  to  miejsce,  aby 
powspominać,  a  żonie  pokazać,  gdzie 
ważyły się moje losy.  


Do  dwupokojowego 

mieszkania 

na 

Józefińskiej 2a,  na parterze, wprowadzili się 
rodzice  ze  mną  i  moją  siostrą  jesienią  1944 
roku  za  namową  córki  gospodarza  z 
podkrakowskiej  wsi,  u  którego  schroniliśmy 
się  po  ucieczce  ze  Lwowa.  Straciliśmy  to 
wygodne  mieszkanie  po  paru  miesiącach 
zaledwie.  

Nadszedł  pamiętny  styczeń  1945  roku. 

Niemcy opuszczali  miasto bez srogich walk, 
nie  ostrzeliwując  się  wielkokalibrową 
artylerią, bez bombardowania. Mosty wzdłuż 
rzeki zostały jednak zaminowane, gotowe do 
wysadzenia  w  celu  opóźnienia  rosyjskich 

background image

 

 

wojsk,  posuwających  się  do  przodu  z 
ciężkim  sprzętem.  Całkowicie  zamarznięta 
Wisła nie stanowiła przeszkody dla piechoty, 
lecz  samochody  i  czołgi  potrzebowały 
mocniejszej 

nawierzchni 

niż 

lód. 

Zlokalizowana  niedaleko  rzeki  Józefińska 
była poważnie zagrożona walkami właśnie o 
te mosty i planowanymi wybuchami min.  

Wycie  syren  alarmowych  zapędzało 

mieszkańców  kilka  razy  na  dobę  do  piwnic, 
aby  jak  najdalej  od  górnych  pięter, 
najbardziej  wystawionych  na  bomby.  Za 
każdym  razem  ludzi  ogarniało  przerażenie. 
Reagowano  różnie:  byli  i  tacy,  co  nic  nie 
zabierali  z  mieszkania,  licząc  na  rychłe 
odwołanie  alarmu,  inni  taskali  całe  toboły  z 
lęku  przed  rozkradzeniem  mienia.  Na  dole 
przy  skąpym  świetle  świeczek  albo  lampy 
naftowej  niektórzy  modlili  się  bez  przerwy 
na  głos,  prosząc  Boga  o  ocalenie  albo  o 
lekką  śmierć.  Pani  Klimowa  siadywała 
pochylona  do  przodu,  mówiąc,  że  gdyby 

background image

 

 

spadła bomba, to tak ażeby prosto w kark – i 
po krzyku.  

Po  kilku  alarmach  życie  piwniczne 

nabierało  swoistych  norm.  Gotowano, 
kłócono się, grano w karty. Ktoś wyskakiwał 
od czasu do czasu na górę do mieszkania po 
zapomniane papierosy, przynieść posiłek, lub 
tylko  sprawdzić  czy  wszystko  w  porządku. 
Niekiedy pojawiał się jakiś obcy, zaskoczony 
alarmem  i opowiadał o tym, co się dzieje  w 
innych  dzielnicach  Krakowa,  że  po  drugiej 
stronie Wisły już jest spokój. 

Bywało,  że  ktoś  schronił  się  na  moment 

w drodze na szaber. Ten proceder narastał w 
najniebezpieczniejszych  chwilach,  a  celem 
szabrowników  była  rozlewnia  wina  zaraz  za 
płotem  podwórka,  gdzie  nie  strzeżona  przez 
nikogo  słodka  przynęta  w  postaci  worków  z 
cukrem oraz beczek z winem wręcz sama się 
prosiła 

zabezpieczenie 

przed 

nadchodzącymi Rosjanami. 

Nasilała się walka o mosty, a jej odgłosy 

dobiegały aż do piwnicy. Mężczyźni z grona 

background image

 

 

kamienicznych 

sąsiadów, 

zaciekawieni 

wojenką,  wychodzili  od  czasu  do  czasu 
popatrzeć  z  bramy  na  sołdatów  generała 
Koniewa,  nacierających  z  pepeszami  od 
strony  mostu.  Wygląd  tych  obdartych 
“wyzwolicieli”  wręcz  przerażał,  a  na  pewno 
nie wzbudzał u Polaków pomyślnych nadziei 
na przyszłość.  

Nie  dziwota  więc,  że  nikt  nie  zwrócił 

uwagi  na  nadlatującego  na  niskim  pułapie 
rosyjskiego  zwiadowczego  kukuruźnika. 
Możemy  się  tylko  domyślać,  jaki  cel  obrał 
sobie  pilot,  kiedy  wyrzucał  niedużą  bombę. 
Może był nim czołg stojący w pobliżu, może 
tłumek szabrowników. Niepewna ręka pilota, 
albo  zwykły  przypadek  sprawił,  że  bomba 
trafiła  dokładnie  w  próg  domu  z  numerem 
2a.  Zginęło  pięć  osób  cywilnych,  między 
innymi  mąż  pani  Klimowej.  Życie  mojemu 
ojcu  uratował  bardzo  bolesny  atak  ischiasu, 
który  doświadczał  ojca  zazwyczaj  w 
ważnych  chwilach,  a  tym  razem  wymusił 
pozostanie z nami w piwnicy. 

background image

 

 

Mieszkańców domu ogarnęła panika. Jak 

zawsze  irracjonalna  –  bomby  przecież  nigdy 
nie  trafiają  dwa  razy  w  to samo  miejsce.  W 
pierwszym  odruchu  chcieli  uciekać  na  drugi 
brzeg  Wisły  albo  może  do  Wieliczki,  gdzie 
podobno  nie  ma  już  walk.  Ale  rzeki  pilnują 
Niemcy,  a  do  Wieliczki  jest  piętnaście 
kilometrów;  po  drodze  pewnie  włóczą  się 
resztki wojsk obu walczących stron.  

Matce  instynkt  nie  pozwolił  na 

kalkulowanie.  Zareagowała  jak  przerażona 
kocica, która wyczuwając zagrożenie wynosi 
w  zębach  swoje  małe  z  gniazda.  Porwała 
mnie na ręce i z siostrą uczepioną spódnicy – 
zasłaniając  mi  oczy,  abym  nie  oglądał 
krwawych 

ciał 

– 

zaczęła 

uciekać, 

przekraczając 

umierających 

sąsiadów, 

obłapiających  za  nogi  i  błagających  o 
pomoc,  o  lekarza.  Z  tych  strasznych  chwil 
zapamiętałem  jeszcze  długi,  szalony  bieg 
wzdłuż  ściany  domów  po  śniegu  i  lodzie 
zmieszanym  ze  szkłem  z  wybitych  okien,  a 
potem  eleganckiego  niemieckiego  oficera  w 

background image

 

 

skórzanym  płaszczu,  stojącego  prosto  jak 
struna  w  otwartej  wieżyczce  czołgu,  matkę 
proszącą po niemiecku oficera o pozwolenie 
przejścia  przez  most  na  drugą  stronę  rzeki. 
Dowódca 

czołgu 

uprzejmie, 

acz 

kategorycznie,  zakazał  jej  tego  ze  względu 
na  grożące  niebezpieczeństwo.  Most  miał 
być za chwilę wysadzony. Rozkazał udać się 
do pobliskiego schronu.  

W  olbrzymim  pomieszczeniu  głębokiej 

piwnicy,  pod  jakimś  wysokim  domem, 
przebywało 

już 

kilkadziesiąt 

ludzi. 

Spędziliśmy tam dwa następne dni, w czasie 
których  mama  wróciła  po  chorego  ojca. 
Jedzenie  gotowała  na  świeczkach;  mieliśmy 
ich  nie  wiadomo  skąd  bez  liku.  W  nocy 
usłyszeliśmy  potężny  huk,  kiedy  wzlatywał 

powietrze 

most 

na 

przedłużeniu 

Starowiślnej.  Wstrząs  powbijał  szyby,  a 
sadze  z  przewodów  kominowych  obsunęły 
się  w  dół  i  poprzez  otwory  wyczystkowe 
wypełniły  czarną  chmurą  cały  schron. 

background image

 

 

Znowu  uciekliśmy.  W  efekcie  wałęsaliśmy 
się po różnych schronach parę dni. 

Kiedy  Niemcy  wycofali  się  i  walki 

ucichły,  okazało  się,  że  mieszkanie  na 
Józefińskiej  już  nie  jest  do  odzyskania. 
Podczas  naszej  nieobecności  zasiedlił  się  w 
nim ocalały Żyd. Chory ojciec nie był zdolny 
do obrony własnego gniazda. 

Przenieśliśmy  się  więc  do  znajomych, 

mieszkających  na  Kazimierzu  po  drugiej 
stronie  Wisły.  Skuta  na  lód  rzeka  stanowiła 
jedyną  możliwą  drogę  do  lewobrzeżnego 
Krakowa,  bo  wszystkie  mosty  zostały 
wysadzone  w  powietrze.  Mama  kilkoma 
kursami  przewiozła  na  dziecinnym  wózku, 
co  mogła,  łącznie  z  jęczącym  ojcem  i 
maszyną do szycia.  

Przez 

następnych 

parę 

miesięcy 

zmienialiśmy 

adresy 

kilkakrotnie, 

przebywając krótko u różnych znajomych, aż 
ostatecznie  zajęliśmy  mieszkanie  przy  ulicy 
Wrzesińskiej.  

background image

 

 

Pięćdziesiąt  siedem  lat  później  pod 

numerem  2a  –  na  chodniku,  murach  domu, 
ścianach klatki schodowej i na progu – ciągle 
jeszcze  rażą  ślady  od  bomby.  Może 
nierozpoznawalne 

dla 

zwykłego 

przechodnia,  lecz  ja  mam  je  ulokowane  w 
pamięci  jak  pierwsze  blizny  na  moich 
rękach. 

Odsuwam  się  od  kamienicy,  by  objąć 

kamerą  jak  największy  plan.  Elewacje 
zaniedbane,  odpadające  tynki  i  parapety, 
zardzewiałe  balkony.  Na  lewo  ponury, 
ciemny  budynek  na  kształt  jakby  pałacyku; 
na  prawo,  po  drugiej  stronie  ulicy,  ładna 
narożna  kamienica  z  wieżyczką  i  kafelkami. 
Trójkątny  skwerek  ograniczony  z  jednej 
strony  wałem  wiślanym,  a  z  drugiego  boku 
nasypem  z  jezdnią,  która  biegła  niegdyś 
przez  most  na  druga  stronę  rzeki  do  ulicy 
Mostowej 

na 

Kazimierzu. 

Nazwy 

najbliższych ulic, Celna, Piwna, Most Solny, 
wskazują  na  to,  że  kiedyś  było  to  miejsce 
bardzo  ruchliwe.  Żeliwne  poręcze  wzdłuż 

background image

 

 

nasypu, kamienny  murek  na wale, schody  w 
dół  do  Wisły  dodają  temu  miejscu 
specyficznego 

uroku, 

jednak 

jakby 

zapomnianego.  Nabieram  pewności,  że 
widzę tę ulicę dokładnie taką samą, jaką była 
przed laty.  

Gdy  filmuję,  dostrzegam  w  oknie  na 

drugim  piętrze  jakąś  starszą  panią,  która 
przygląda  mi  się.  Odbieram  to  jako 
okoliczność  zachęcającą  do  nawiązania 
rozmowy; wołam więc z dołu, czy może pani 
była  tu  w  45.  roku  i  czy  pamięta  ludzi 
mieszkających  wtedy.  Pani  okazuje  się  już 
nienajlepiej  słyszącą,  ale  też  i  na  tyle 
uprzejmą,  że  schodzi  do  nas  na  dół, 
wpuszcza  do  klatki  schodowej  i  podwórka, 
pozwala filmować.  

Przedstawiam  się  i  dowiaduję,  że  mam 

do  czynienia  z  właścicielką  kamienicy. 
Pokazuję,  gdzie  mieszkałem,  wspominam 
bombę. Owszem, bombę pani pamięta i ludzi 
przez  nią  zabitych,  ale  uparcie  twierdzi,  że 
nikt o moim nazwisku tu nigdy nie mieszkał. 

background image

 

 

Mieszkali  jacyś  Żydzi.  Była  przekonana,  że 
jestem  jednym  z  nich,  bo  oni  często  teraz 
przyjeżdżają  i  filmują  swoje  stare  miejsca. 
Domyślam  się,  że  nie  zapomniała  właśnie 
tych, co zajęli mieszkanie po nas – myśmy w 
końcu  mieszkali  tu  tylko  pół  roku. 
Odnajdujemy 

jednak 

dowód: 

oboje 

pamiętamy jej służącą, tę dziewczynę ze wsi. 

Rzucam okiem dookoła ostatni raz. Teraz 

to  miejsce  wydaje  się  całkiem  niebrzydkie, 
nawet  z  zadatkami  na  uroczy  zakątek,  pod 
warunkiem  rychłego  spotkania  z  kielnią  i 
pędzlem.  Odchodzę  nie  wiem  na  jak  długo, 
pewnie  znów  na  wiele  lat.  Odnalazłem  tu 
ślady  mojego  pierwszego  zetknięcia  się  ze 
śmiercią,  wyryte  na  murach  odłamkami 
rosyjskiej  bomby.  Zapisałem  je  na  taśmie 
kamery  i  zabieram  do  Australii.  Wątpię,  iż 
potrwają  one  jeszcze  długo  –  ustąpią  wnet 
pod  działaniem  sprawnych  rąk  murarzy, 
którzy 

teraz 

tak 

pięknie 

odnawiają 

Śródmieście  i  Kazimierz.  Na  Józefińską  też 
przyjdzie kolej...