background image

Dębski Rafał 
 
Pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu 

Z „Science Fiction” 
 
 
 
 
 
 

Dźwięk  dzwonu  przenikał  go  na  wskroś.  Oddalał  się  i  przybliżał,  odzywając  się  świdrującym, 

bezlitosnym  bólem  pod  czaszką  spoczywającego  w  trumnie  ciała.  Podobno  dzwony  potrafią  odstraszać 
duchy. Na pewno sprawiają im ból. 

Laudamus  Te...  Beneficimus  Te...  Adoramus  Te...  Glorificamus  Te...  Słowa  modlitwy  paliły  żywym 

ogniem. Gdyby tylko miał siłę uciec, powstać i porzucić na zawsze mrok kaplicy... Ale nie mógł. Musiał 
słuchać  pustych,  szeptanych  z  obowiązku  modlitw  i  cierpieć  katusze.  Złóżcie  mnie  wreszcie  do  ziemi, 
prosił  bezgłośnie.  Nawet  gdybyście  mieli  wrzucić  mnie  nagiego  z  powrotem  do  szybu  kopalni!  Niech 
wrócę  tam,  gdzie  spędziłem  pół  życia,  skąd  wydobyliście  moje  ledwie  oddychające,  poszarpane  ciało! 
Ale nie, nie macie dla mnie nawet odrobiny litości! 

Zrobili  wszystko,  żeby  odszedł  na  zawsze.  Kiedy  tylko  śmierć  głośniej  zastukała  do  drzwi  i  stało  się 

jasne, że nie przeżyje, zasłonili wszystkie lustra, aby duch się w nich nie przeglądał, zatrzymali zegary, 
aby nie znał godziny powrotu z zaświatów, wyrwali spod głowy poduszkę, by ulotne pierze nie więziło 
skołatanej duszy. 

Ale  on  nie  chciał  odchodzić.  Przez  zamknięte  powieki  doskonale  widział  wszystko,  co  działo  się 

dookoła.  Ludziom  zdawało  się,  że  jest  już  na  sądzie  Bożym,  a  on  przez  cały  czas  był  przy  nich,  w 
martwym ciele. Martwym? Może i tak. Nie był przecież w stanie poruszyć rękami, na piersi zwalił mu się 
zimny ciężar, czuł się tak, jakby został zamrożony w bryle lodu. Na powiekach czuł chłód miedzianych 
monet,  niczym  w  studni  słyszał,  jak  stare  kobiety  modlą  się  przy  nędznym  katafalku  zrobionym  z 
drewnianych  kozłów,  dochodził  go  niewyraźny  zapach  zapalonych  świec.  Przy  wyprowadzaniu  trumny 
mocno uderzyli nią trzy razy o próg, żeby pożegnał się ostatecznie z tym światem. 

Na  próżno!  Przynajmniej  niektórzy  wiedzieli  o  tym  -  na  pewno  grabarz,  usilnie  namawiający 

zrozpaczoną  wdowę,  aby  zgodziła  się  odwrócić  trupa  twarzą  do  dołu  przed  zaniknięciem  trumny,  i 
kościelny,  który  ukradkiem  nasypał  do  środka  kilka  garści  maku.  Jeśli  zmarły  zmieni  się  w  upiora,  po 
przebudzeniu powinien zająć się liczeniem ziarenek i nie mieć na nic więcej czasu... 

Za konduktem szedł człowiek w czerni. Patrzył na zdobiony srebrem karawan i kołyszącą się dębową 

skrzynię,  jakby  wzrokiem  chciał  przeniknąć  solidne  deski.  Mruczał  coś  pod  nosem,  ale  nie  były  to 
modlitwy.  Jako  jeden  z  pierwszych  rzucił  garść  ziemi  do  cmentarnego  dołu,  a  odszedł  od  grobu  na 
samym końcu. 

Ciężkie  grudy  dudniły  o  wieko  z  głuchym  łoskotem.  Zamknięty  wewnątrz  słuchał  głośnych  modlitw, 

bezsilnych,  obcych,  zapomnianych  już  słów.  Leżał  w  zupełnej  ciemności,  czując,  jak  powoli,  ale 
niepowstrzymanie  wraca  doń  życie.  Tu,  pod  ziemią,  rządzą  inni  bogowie.  To  właśnie  oni  ożywiają 
wybranych. 

Długo trwało, zanim wykonał pierwszy ruch. Nie wiedział, czy minęły dni, tygodnie czy miesiące. Czas 

przestał  mieć  jakiekolwiek  znaczenie.  Budzący  do  życia  impuls  przyszedł  nagle,  przebiegł  przez 
wszystkie  członki  potężnym  dreszczem.  Kiedy  dłonie  przeszył  mu  straszliwy  ból,  kurczowo  zacisnął 
palce. Ziarenka maku przesypały się między nimi niczym rzucone w błoto paciorki rozerwanego różańca. 
Wyszczerzył zęby. Przesądni, łatwowierni głupcy! Wydaje się wam, że będę je liczył jak jakiś oczadziały 
wampir z naiwnych opowieści? 

Głód.  Straszliwy  głód!  Czucie  w  ciele  wróciło  wraz  z  nieprawdopodobną  oskomą,  do  ust  napłynęła 

ciemna i gęsta, cuchnąca ślina. Ubranie... tak, ma przecież ubranie! Pożerał je łapczywie, rzucając się w 
ciasnej  skrzyni.  Zjadł  wszystko,  do  ostatniej  nitki.  Poczuł  przypływ  sił,  ale  okrutny  głód  nie  chciał 
ustąpić. 

Bez  wysiłku  rozerwał  trumienne  deski  pod  sobą.  Ziemia...  ożywcza,  cmentarna  ziemia...  Zabełkotał 

niewyraźnie,  wydał  z  siebie  zgrzytliwy  pomruk.  Ludzie!  Baliście  się,  że  wyjdę  z  grobu  i  zacznę  was 

background image

nawiedzać?  Niepotrzebnie.  Droga  ku  nowemu  życiu  prowadzi  właśnie  tam,  gdzie  przed  śmiercią 
skierowaliście moje oczy. 

Ziarenka maku, wymieszane z ziarnami piasku wbiły się głęboko pod paznokcie. Ostatnia pamiątka po 

ś

wiecie słońca. Rozpoczął mozolną wędrówkę w dół. 

 

* * * 

 

   Ksiądz w konfesjonale zemdlał. Wyniesiono go natychmiast, wezwano pomoc. Ludzie patrzyli, stojąc 
w kręgu. Przed wielkanocną niedzielą wielu było jeszcze takich, którzy chcieli dostąpić łaski 
oczyszczenia. 

Nieszczęsny kapłan był blady, cały zlany zimnym potem, półprzytomny z przerażenia. 
- Dzieje się coś niedobrego - szepnął, zanim nadszedł lekarz. - Coś bardzo niedobrego. Strzeżcie się i 

módlcie za zmarłych  - wskazał palcem posadzkę. - Tam,  głęboko pod nami, potępieni, którzy wędrując 
po tej ziemi poczuli na sobie dotknięcie złych mocy  mieszkających w podziemnych komyszach, dzisiaj 
wracają  do  życia.  Tam,  w  mrocznych  przestrzeniach  pradawne  duchy  korzystają  z  cudu 
Zmartwychwstania Pańskiego, aby wlać siły w ciała umarłych... na przekór Stwórcy i przeciw naturze... 

Ludzie słuchali go kiwając głowami. Ksiądz był dziwakiem. Widział i słyszał różne rzeczy. Kto by się 

zbytnio nim przejmował! Chociaż, z drugiej strony, mróz chodził po krzyżach od takiego gadania. 

Tylko  człowiek  w  czerni  przyglądał  się  kapłanowi  ze  zrozumieniem  w  głęboko  osadzonych, 

nieprzeniknionych oczach. 

* * * 

Wypadł  nagle  wraz  ze  zwałami  ziemi.  Potłukł  się  dotkliwie  o  chodnik  w  krętym  korytarzu  starej 

sztolni.  Pamiętacie  o  niej,  wy  tam,  na  powierzchni?  Powinniście  pamiętać,  ale  demony  sprawiły,  że 
wasza  pamięć  stała  się  dziurawa  niczym  stare  rzeszoto!  Przecież  pod  cmentarzem  już  dawno  temu 
wydobywano węgiel, na długo przed tym, nim opodal znaleziono o wiele bogatsze złoża. Pochowaliście 
trupa  twarzą  do  dołu,  żeby  zamiast  podążać  ku  powierzchni,  na  wieki  zagrzebał  się  w  ziemi.  Może  to 
skuteczny sposób na upiora, ale tylko w miejscu, gdzie pod warstwą cmentarnego piachu czeka jedynie 
glina i twarda skała, a nie wyryte przez naturę i was samych gościnne labirynty korytarzy. 

Zbierał się długo, wciąż czując w ciele nieznośne mrowienie. Wieczna ciemność kopalni. Ciemność? 

Nie!  Przecież  doskonale  widział całe  otoczenie!  Wszystko  skąpane  było  w  sinozielonym  świetle. Mógł 
dostrzec wszelkie zaułki i zakamarki, każdy ślad po uderzeniach oskardów dawno umarłych górników. Z 
każdą chwilą przybywało mu sił. I z każdą chwilą głód stawał się coraz bardziej dotkliwy. 

O bogowie podziemi, którzy daliście mi nowe życie! Jak zagłuszyć to straszne ssanie w trzewiach? 

   Jak? 

Ruszył  przed  siebie,  sztywno  i  bezmyślnie,  gnany  dziwnym  poczuciem,  że  gdzieś  tam  znajdzie 

rozwiązanie, odpowiedź na nie zadane jeszcze pytania. Siny blask płynął wraz z nim. Był wierniejszy niż 
karbidowa górnicza lampa, niż naftowe reflektory przy węglowych wózkach. Szedł długo, bardzo długo. 
Stare  korytarze  prowadziły  w  dół.  Targany  straszliwym  głodem  czuł  na  całym  ciele  nieprzyjemne 
dreszcze. Gdzie dojdzie, dokąd właściwie idzie? Skąd nadpłynęła ta dziwna siła, która go ożywiła? 

Nagle pojaśniało. W sinozielone światło wdarł się obcy blask. W tej chwili zdał sobie sprawę, że stare 

korytarze łączą się przecież ze zwyczajną kopalnią, tą samą, w której przepracował najlepsze lata życia. 
Jednakże gdy dawniej schodził na szychtę wraz z grupą innych górników, światła lamp nie zdawały się 
tak jasne i rażące rozstrzelonymi szeroko promieniami. Przypadł za załomem ściany. Doleciały do niego 
głosy. Powolne, bełkotliwe, nie mógł zrozumieć, o czym mówią. 

Głód...  ten  straszny  głód...  Zacisnął  wargi,  żeby  powstrzymać  napływ  śliny.  Nasycić  się  nareszcie, 

zabić nieujarzmione łaknienie! 

Wciąż jeszcze nie wiedział, co powinien robić, nie ruszał się z miejsca. Skamieniał w swojej kryjówce, 

czekając na coś... na co? Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. Wreszcie ludzie odeszli. Wypełzł na 
korytarz.  Drewniane,  pociemniane  stemple,  kapiąca  ze  sklepienia  woda...  Niespodziewanie  naszła  go 
ogromna tęsknota. Chciał zawołać za tymi, którzy odeszli. Wróćcie, ludzie! Wróćcie i zobaczcie, jak po 
ś

mierci  wygląda  wasz  towarzysz  codziennego  znoju!  Ale  zamiast  słów  z  gardła  dobyło  się  najpierw 

charczenie, a potem... tak, raz kiedyś słyszał podobny głos, gdy zdarzyło mu się zabłądzić w zapomniany 
boczny  chodnik.  Wycie  wilka  może  się  przy  nim  wydać  łagodnym  śpiewem.  Wtedy  uciekał  ile  sił  w 
nogach. Teraz nie mógł przecież umknąć przed własnym głosem... 

background image

Długo  patrzył  na  zastygające  powoli  ślady  ludzkich  stóp.  Najpierw  ich  rysunek  był  intensywny, 

wyraźny,  żeby  z  upływem  czasu  zblednąć  i  wreszcie  się  rozpłynąć  we  wszechobecnym  sinozielonym 
ś

wietle. Czuł jeszcze tylko zapach, jaki po sobie pozostawili górnicy. Spocone, spracowane ciała. 

Uniósł głowę, spojrzał w niskie sklepienie sztolni. Widzisz, Boże? To byli ludzie, Twoje dzieło! Słabi i 

bezbronni w obliczu tego, w kogo tajemnicze duchy podziemi tchnęły swoją moc! Za życia straszyli mnie 
piekłem za moje uczynki. Biedni głupcy! Po śmierci to przecież ja staję się piekłem dla ludzi! 

Głód... przez cały czas skręca trzewia. Ruszył w drogę. Niżej, coraz głębiej pod ziemię, tam, gdzie nie 

dotarł  jeszcze  żaden  człowiek.  Tam,  skąd  nigdy  jeszcze  nie  wrócił  żaden  górnik.  Przekroczy  granicę 
nieznanego i nienazwanego... Tylko ten głód. Trzeba go zaspokoić! 

 

* * * 

Łopata  zadudniła  głucho  o  wieko  trumny.  Spocony  grabarz  ujął  wielki  łom,  włożył  zagięty  koniec  w 

szparę między niedokładnie przybitymi, a może obruszanymi już w grobie gwoździami. 

- Diabli - warknął do stojącego nad rozkopanym grobem człowieka w czerni. - Za późno! Trzeba było 

wcześniej rozkopać mogiłę przeklętnika! 

Trzeba  było  go  zostawić  w  szybie,  pomyślał,  a  nie  ratować.  Niechby  go  tam  porwały  obrzydliwe 

poczwary  z  podziemi.  Ktoś,  kto  miał  na  sobie  ślady  strasznych  pazurów  i  zębów,  a  mimo  to  przeżył, 
potem  nie  tak  łatwo  poddaje  się  śmierci.  Taki  nie  chce  wcale  umierać,  nie  potrafi  pogodzić  się  z 
wyrokami Boskimi. 

-  Trzeba było łeb odjąć i położyć ścierwu między nogi. Albo chociaż sierp na gardło położyć. To był 

zły człowiek, tak o nim mówili. Żonę bił i dzieciaki, księdza potrafił od chałupy odegnać. Nafty do lamp 
nie kupował, bo szkoda mu było grosza, ale w szynku gościł każdego dnia. Nawet w Wielki Piątek pijany 
łaził. Niedobre nasienie... I niedobrym pozostał też po tamtej stronie! 

Człowiek w czerni zajrzał do dołu. Rozłupane dno trumny, spulchniona i rozrzucona ziemia. Pokręcił 

głową.  Przyszli  za  późno.  Ma  rację  grabarz.  Za  późno...  Ile  ci  pozostało,  ożywieńcu? Jesteś  pewien,  że 
przed tobą wieczność, ale to będzie najwyżej pięćdziesiąt dni... Pięćdziesiąt dni, nie więcej, upiorze! Tyle 
tylko chcą ci darować twoi nowi bogowie. Śpiewaj swoją pieśń na ich chwałę, śpiewaj, dopóki straszna 
prawda nie zajrzy ci w oczy. 

 

* * * 

Ludzka  krew  jest  tak  gorąca,  że  potrafi  sprawić  ból.  Poparzył  się  nią  dotkliwie,  nim  zyskał 

doświadczenie.  Pierwsza  ofiara...  Młody  chłopak.  Musiał  być  młody  i  lekkomyślny,  bo  żaden  starszy 
górnik nigdy by nie wszedł w ten nieznany, ziejący niepokojem korytarz. Czy zagnała go tutaj ciekawość, 
czy  po  prostu  nagła  potrzeba  -  tego  nie  wiedział,  nie  zastanawiał  się  nad  tym.  Widział  człowieka 
doskonale,  a  tamten,  nieświadomy  zbliżającego  się  niebezpieczeństwa,  postawił  lampę  na  kamieniach 
obok  przerdzewiałych  szyn.  Nie  mógł  przecież  dostrzec  sinozielonego  światła.  Gdy  wyczuł,  że  coś  się 
dzieje, było właściwie po wszystkim. Ludzie są tacy ślamazarni i słabi... Z rozerwanego gardła trysnęła 
krew, gorąca i odurzająca zapachem świeżości. Wpił się w krwawiącą tętnicę, by jak najmniej cieczy się 
zmarnowało. To było straszne uczucie! Poparzył sobie ręce, prawie spalił wargi i gardło. Wtedy nauczył 
się, że najpierw trzeba poczekać, aż ciało choć trochę ostygnie. Życie podziemnej istoty okazało się zbyt 
zimne, żeby móc bezkarnie napawać się ludzkim ciepłem. 

Potem  potrafił  długo  siedzieć  czekając,  aż  trup  ostygnie,  mimo  że  trzewia  skręcały  się  w  bolesne 

węzły, a twarz drętwiała z oskomy. 

Boże  na  niebiesiech!  Ty  bezradny  robaku  toczący  ludzkie  umysły!  To  przez  Ciebie  człowiek  boi  się 

ciemności! Przez Twoje nauki jest słaby! We mnie wlał życie ktoś, kto daje prawdziwą siłę. Nie boję się 
ciemnych  korytarzy  ani  mroku  najgłębszych  podziemi.  A  przecież  za  życia...  za  poprzedniego  życia 
obawiałem  się  pójść  tam,  gdzie  światło  przygasa  i  gdzie  czuć  cmentarny  oddech  ciemnych  mocy.  Dziś 
ten świat należy do mnie! 

Podobne  myśli  sprawiały,  że  unosił  w  górę  oczy  i  wydawał  z  siebie  głos.  Straszliwy  dla  ludzi  zew 

prawdziwego władcy podziemi. 

W  sinozielonym  świetle  skóra  na  rękach  jest  brązowa,  pokryta  gęstą  mapą  plam,  połyskuje  szkliście 

sączącym się nieustannie ze wszystkich porów trupim jadem. 

Ogarnęło go pragnienie, by pójść w dół, jak najgłębiej. Ale jeszcze nie teraz. Musi się dobrze posilić, 

nabrać sił, żeby dotrzeć tam, gdzie... 

 

* * * 

background image

Chyba  tylko  zwierzęta  potrafiły  przeczuć  jego  nadejście.  Ślepe  konie  ciągnące  ciężkie  wózki  rżały 

przerażone,  górnicze  kanarki  w  ciasnych  klatkach  zaczynały  w  panice  trzepotać  skrzydłami, 
wszędobylskie szczury rzucały się do ucieczki. Ludzie nic nie widzą, nic nie czują, potrafią się tylko bać 
nieznanego. Ale kiedy stają z nieznanym twarzą w twarz, do końca nie chcą w nie uwierzyć, nawet kiedy 
ogarnia ich bezlitosna ciemność. Zwierzęta wiedzą, że niebezpieczeństwo czai się gdzieś w pobliżu. Tak 
jak ten wielki biały szczur, który stanął na dwóch łapach węsząc czujnie, gotów w każdej chwili skryć się 
w  jakąś  sobie tylko  znaną  dziurę.  Patrzył  na  zwierzę z  pogardą.  Nie  bój  się,  głupcze.  Dziś jestem  syty. 
Ale gdybym poczuł ssanie w żołądku, nic by ci nie pomogła twoja zwinność. Złapałbym cię w mgnieniu 
oka i wyssał z ciebie marną krew. 

Dziś znów nieostrożny człowiek zapuścił się do jego królestwa. Miał na szyi srebrny krzyż. Myślał, że 

to może go uchronić! Krzyż! Na grobie też postawili mu ten znak, symbol bezradnego Boga, do którego 
słabe  istoty  zanoszą  wstrętne,  nikomu  niepotrzebne  modlitwy.  Taką  jak  ta,  którą  słyszał  nad  swoją 
trumną. Laudamus Te... 

Zwinął wargi próbując wypowiedzieć śmieszne słowa. Nic z tego. Odkąd obudził się w trumnie, mowa 

ludzka stała się dla niego niedostępna. I zbędna. Modlitwy też. Na co modlitwa komuś, kto nie musi się 
już niczego bać? Przecież nie można umrzeć drugi raz! 

 

* * * 

   - Patrz tam! Widzisz? 

Powolny, dziwnie zgrubiały i buczący, stłumiony głos przerażonego człowieka. 
Patrzą prosto na niego, ale nie potrafią go dostrzec. Ukrył się w cieniu. Blisko, bardzo blisko, lecz tuż 

poza  granicą  światła  padającego  z  karbidówek.  Ile  to  razy  za  poprzedniego  życia  sam  wpatrywał  się  w 
mrok  kopalni,  zaniepokojony  nagłym  ruchem,  niespodziewanym  podmuchem  powietrza  niosącego  woń 
kojarzącą się z grozą rozkopanej o północy mogiły. 

Wśród górników od zawsze krążyły opowieści o strasznych istotach zamieszkujących najgłębsze rejony 

kopalni, buszujących w zapomnianych sztolniach. Wtedy, tak jak inni, brał je za zwyczajne bajki. Co z 
tego, że od czasu do czasu ktoś nie wracał? Wiadomo przecież, że zdarzają się zawały, że drewniane 
stemple nie są wieczne, a poza tym na nieostrożnego człowieka zawsze może czekać jezioro kurzawki 
albo otchłań ziejąca pośród skał. Niezgłębiona studnia. Wrzucisz w taką kamień i darmo czekasz, aż 
rozlegnie się daleki stuk. Upływają sekundy, potem minuty, a ty nasłuchujesz. Z podobnych studni 
ciągnie przenikliwym chłodem i dziwną, nieznaną grozą. Nachodzi ochota, żeby uciec jak najszybciej, 
wstyd tylko przed samym sobą. 

Możesz  być  wtedy  pewien,  człowieku,  że  gdzieś  z  głębokiego  cienia  obserwują  cię  oczy  skąpane  w 

sinozielonej poświacie. Czujny wzrok. Oczy jedynej istoty, która nie musi bać się podziemnych głębi. 
   Nie musi 

* * * 

- Ty to wiesz, księże, i ja to wiem - szept człowieka w czerni przywodził na myśl syczenie ogromnego 

węża.  Z  wolnej  strony  konfesjonału,  gdzie  przed  kilkoma  minutami  klęczała  bezgrzeszna  starowinka, 
kratka  rzucała  krzywy  cień,  prześwietlona  blaskiem  świec  płonących  przed  ołtarzem.  -  Nadchodzi  ten 
dzień. Zesłanie Ducha Świętego. Zmarły powierzył ci swoje tajemnice. 

Ksiądz nabrał głębiej powietrza, ale człowiek w czerni nie pozwolił mu wypowiedzieć słów protestu. 

-

 

Nie,  nie  obawiaj  się,  nie  chcę  ich  od  ciebie  wydobyć.  Znam  je  lepiej  od  ciebie  i  nawet  od  niego 

samego. Choć zaprzedał się złu, to jednak przystąpił do spowiedzi przed zgonem, przyjął komunię. Wiesz 
dlaczego?  Aby  tym  bardziej  znienawidzić  Boga.  Żeby  unurzać  hostię  w  brudnych  odmętach  mrocznej 
duszy. 
   - Kim jesteś? Po co przyszedłeś? 

- Jestem nikim, kapłanie. Jestem tylko sługą. Czekam, aż wypełni się przeznaczenie. To już niedługo. 

Nadchodzi wreszcie święto Pięćdziesiątnicy. 

Ksiądz oblizał spierzchnięte nagle wargi. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć w twarz rozmówcy. Ale widać 

było tylko jego błyszczące oczy, reszta tonęła w ciemności. Obszerna skrzynia konfesjonału zdawała się 
zbyt ciasna dla tego człowieka. Tak jakby wypełniał jej mrok bez reszty. Jakby sam był mrokiem... 

- Czyim właściwie jesteś sługą? Po której stoisz stronie? 

   - A jak ci się wydaje? 

 

* * * 

background image

Stukot  podkutych  butów.  Idą  całą  hurmą.  Zadufani  w  sobie,  zabawni.  Zdaje  im  się,  że  w  grupie  są 

bezpieczni. Rozbiegane spojrzenia, dłonie zaciśnięte na trzonkach kilofów, lampy, jedne kołyszące się u 
pasów, inne przytwierdzone do hełmów. 

Patrzył na nich z taką samą pogardą jak na wszędobylskie szczury. Kogo chcecie schwytać? Tego, co 

sieje wśród was śmierć i grozę? Tego, który od tygodni upuszcza krwi waszym kucom? 

Szedł wraz z nimi, a raczej tuż za nimi, na samym końcu grupy. Zakryty zabraną jednej z niedawnych 

ofiar burką, w grubych rękawicach, skrywając pod ciężkim skórzanym płaszczem grobowy odór swego 
ciała. Zapach rozgrzanych ludzi tuż przed twarzą, ich pulsujący strach... Musiał się powstrzymywać całą 
siłą woli, żeby nie rzucić się na pierwszego z brzegu, nie porwać go i unieść w mroczne korytarze. Kaptur 
naciągnął głęboko na głowę. Musiał bardzo uważać, by nie przyspieszać kroku. Ludzie są tacy powolni... 
   Chcecie mnie znaleźć? Szukajcie. 

Zapuścili  się  w  nieuczęszczane  chodniki.  Szli  długo,  daleko,  aż  do  miejsca,  gdzie  stara  sztolnia  spod 

cmentarza  łączy  się  z  nowszymi  korytarzami.  Nigdy  dotąd  nie  odważyli  się  zapuścić  na  teren  dawnej 
kopalni.  Teraz  też  nikt  nie  chciał  pójść  dalej.  Oprócz  jednego.  Ten  wyszedł  przed  grupę,  spojrzał  na 
towarzyszy pracy z wyzwaniem w oczach. 
   - Kto ze mną? ! 

Wykrzyczał to. Bał się tak samo jak pozostali, mimo to chciał iść. 
- Kto ze mną?! Trzeba zabić tego diabła!  
Poprawił  płaszcz,  szybko  wyszedł  przed  szereg,  stanął  obok  wołającego,  tyłem  do  pozostałych,  żeby 

przypadkiem nie dostrzegli oblicza kryjącego się pod kapturem. 

   - Nikt więcej? 

Poszli więc we dwóch. Odważny górnik przodem. A reszta czekała. 
Pewnie zmartwieli z przerażenia, a potem uciekli, kiedy rozległ się straszny, pełen bólu krzyk, a zaraz 

potem zwycięski głos, straszniejszy niż wycie wilka. 

Skapnął kilka kropli gorącej jeszcze krwi na ofiarę podziemnym bóstwom. Posoka wsiąkała w podłoże 

leniwie i niechętnie. 

Więcej  tu nie przychodźcie,  ludzie!  Nie  próbujcie  zakłócać  spokoju  mojej  komyszy!  Bójcie się  tego, 

który nie musi się bać. 

Nie musi? 

* * * 

 

   Patrzył w oczy. Martwe oczy. 
   Oczy, w których zastygło przerażenie. 

Brązowa  skóra  pokryta  plamami.  Mocne,  zakrzywione  szpony.  Wystające  ze  szczęk  wielkie  zęby. 

Patrzył na skręcone paroksyzmem bólu ciało istoty podobnej do niego. 

Nigdy przedtem nie był w  tym  miejscu. Ściągnął go okropny  krzyk.  Nie krzyk  nawet, ale zew, pełen 

bólu i strachu. Dlaczego do tej pory myślał, że jest sam, jeden jedyny w całej wielkiej kopalni? 

Czy można umrzeć po raz drugi? Widać jednak można. 

   W sinozielonym świetle krew zawsze jest czarna. 

Kto zabił tę istotę? Kto był na tyle silny, żeby rozerwać jej pierś i wyrwać serce? 

   Ruch za plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Pusto. 
   Znów zapatrzył się w martwe oczy. 

Czy  ktoś,  kto już  umarł,  może  się  bać?  Dotknął  skóry  leżącego.  Śliska  i  zimna,  tak  jak  i jego.  Skóra 

będąca w stanie ciągłego rozkładu, ale daleka od rozpadnięcia się, od takiego stanu gnicia, jaki widywał u 
nieboszczyków, których z ciekawości i dla zabicia czasu wygrzebywał w sztolni pod cmentarzem, brał w 
objęcia i tańczył, obijając się o zmurszałe stemple. Niektóre z tych trupów zdawały się łypać z wyrzutem 
spod  uchylonych  powiek.  Nędzne  ludzkie  truchła.  Nie  dane  im  było  dostąpić  łaski  życia  danego  od 
przedwiecznych  bogów.  Nie  potrzeba  waszej  wiary,  żeby  istnieć  po  śmierci.  Nie  potrzeba  chromego 
Boga. Prawdziwe tchnienie mocy można znaleźć tylko tu, na dole... 

Znów ruch, tym razem z boku. Natychmiast tam spojrzał. Niczego jednak nie dostrzegł. 

Lecz  cóż  to?  Sina  poświata  gaśnie...  Od  ścian  podpełza  bezlitośnie  cień...  Po  raz  pierwszy  od  kiedy 

opuścił grób, coś znajduje się poza zasięgiem wzroku. Powoli, ale niepowstrzymanie mrok pełznie w jego 
kierunku.  Czy  coś  podobnego  widzą  górnicy  przed  śmiercią,  zanim  dopadną  ich  jego  zęby  i  pazury? 
Sztywny z przerażenia toczył dookoła dzikim wzrokiem. Coraz ciemniej... i zimniej... 

background image

Rzucił  się  do  ucieczki  pochyłym  korytarzem,  do  góry,  byle  dalej.  Ścigał  go  lęk,  swędzący  w  krzyżu, 

mrowiący  tysiącem  igieł  na  całych  plecach.  Czy  to  tylko  złośliwe  echo  odbiło  wizg  strachu,  jaki  się 
dobywał z jego piersi, czy dogonił go straszny, drwiący śmiech? 

Potem omijał skrupulatnie tę część kopalni. Wspomnienie zapadających dookoła ciemności było zbyt 

przerażające. Dopiero teraz zrozumiał, że lęka się cienia bardziej niż wtedy, gdy był człowiekiem. 
   Że chyba powinien zacząć się bać. 

 

* * * 

Ksiądz klęczał pogrążony w modlitwie, oparty o barierkę oddzielającą ołtarz od rzędów ławek. Ukrył 

twarz  w  dłoniach,  oddychał  głośno,  miarowo,  jakby  spał.  Cisza  kościoła  nasuwała  na  myśl  spokój 
grobowej krypty. 

Nagle podniósł oczy, zatrzymał je na złocie tabernakulum. 
-  Zlituj się,  Panie,  nad tymi,  którzy  nie  mając  za  życia  dla innych  litości,  nie  mają jej  po  śmierci  dla 

samych siebie. Zlituj się nad tymi, co zaślepieni żądzą i pychą nie dostrzegają dookoła siebie życzliwych 
duchów,  nie  chcą  w  nich  dostrzec  Ciebie.  Owej  strasznej  doby,  gdy  nadejdzie  pięćdziesiąty  dzień  od 
opuszczenia grobu przez Twego Syna, pięćdziesiąty dzień od ich obrzydliwego zmartwychwstania, niech 
wszyscy przeklęci zdołają przejrzeć na oczy i usłyszeć Twój głos, Panie. 

Człowiek w czerni obserwował kapłana, ukryty za filarem. Widział, jak tamten drży na całym ciele, 

targany suchym szlochem, jak wznosi ku górze nabiegłe krwią oczy. Nieszczęsny księże, widzisz rzeczy, 
których nie potrafi dostrzec zwykły śmiertelnik. To dar od Boga czy raczej przekleństwo? 

 

* * * 

Dzień, w którym nawet stara sztolnia pod cmentarzem przestała być bezpieczną przystanią, przyszedł 

nagle. 

Siedział  w  swoim  ulubionym  zagłębieniu,  niedaleko  miejsca,  gdzie  wypadł  z  grobu.  Zwały  ziemi 

pozostałe po tamtym wydarzeniu wyschły już dawno, ostre brzegi osypały się tworząc kształty podobne 
sfałdowaniu starych, pokonanych przez siły przyrody gór, ale nadal były wyraźnie widoczne. Patrzył na 
znajomy  otwór  w  sklepieniu  chodnika. Jak  to się  dzieje,  że  ziemia  w  tym  miejscu  sama  nie  osiada, nie 
następują  zawały?  Korytarze  są  blisko  powierzchni,  słabo  przecież  podstemplowane.  Podobne  myśli, 
zmętniałe,  przesączone  przez  wieczne  doznanie  głodu  towarzyszyły  mu  bardzo  często.  Jednakże 
zazwyczaj nie poświęcał im więcej uwagi niż przemykającym się pod ścianami szczurom. Na górze jest 
dzień czy noc? 

Nagle  przeszył  go  zimny  powiew.  Podmuch  płynący  gdzieś  z  najgłębszej  otchłani,  niosący  zapach 

przerażenia starszego niż człowiek... może starszego niż Ziemia... Zerwał się na równe nogi. 

Wraz  z  podmuchem  wtargnęła  ciemność.  Sinozielone  światło  przygasło  zupełnie  jak  wtedy,  przy 

zwłokach martwego upiora. Zdawało mu się, że sięgają po niego lepkie, lodowate macki, wypełzające ze 
wszystkich  szczelin,  z  mrocznych  zakamarków.  Gdzieś  na  granicy  światła  i  nadciągającej  ciemności 
zamajaczyła postać. Ludzka... Ludzka? A może to tamten upiór przyszedł wezwać go do siebie? 

W tej chwili przestał odczuwać łaknienie. Przerażenie wyparło wszystkie inne doznania. A krąg światła 

kurczył się coraz szybciej. 

Poderwał  się  do  biegu.  Pomknął  w  kierunku  wyjścia  z  pod  cmentarnej  sztolni.  Za  plecami  czuł 

straszliwą obecność - okrutną, ale nieskończenie cierpliwą, zimną i bezlitosną. 

Ś

wiatło! Światło! Coraz go mniej, nie jest już sinozielone, zmieniło barwę na ponurą, głęboką purpurę. 

Niewiele można w nim dojrzeć... 

Wpadł  między  kilku  górników.  Pierzchnęli  na  wszystkie  strony  jak  stadko  wróbli,  krzycząc  z 

przerażenia.  Porwał  karbidówkę,  nie  bacząc,  że  rozgrzany  metal  pali  wiecznie  zziębnięte  palce  o  wiele 
dotkliwiej  niż  świeża  krew.  Mdła  łuna  pełgającego  płomyka  zatoczyła  krąg,  rozpraszając  nadciągający 
mrok. Przysiągłby, że usłyszał cichy skowyt bólu i przestrachu. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to 
on  sam  wydaje  ten  głos.  Skulił  się  przy  górniczej  lampie,  zamknął  ślepia,  czekając  na  dotknięcie 
nieznanego. 

Jednakże nic się nie działo. Uchylił powieki. Rozkleiły się z trudem. Karbidówka dogasała, a wszystko 

dookoła po staremu wypełniało sinozielone światło. 

Uciec... wypełniło go jedno pragnienie. Uciec stąd, odejść jak najdalej! 

 

* * * 

background image

Człowiek w czerni stał nad zapadłą mogiłą. Chłodny wiatr burzliwej wiosennej nocy rozwiewał długie 

siwe  włosy.  Na  niebie  pędziły  podświetlone  księżycowym  blaskiem  chmury,  karykatura  malinowych, 
słonecznych  obłoków.  Niby  połyskujące  różowo,  niby  jasne  jak  tamte,  ale  zmieszane  z  groźnymi 
odcieniami lodowatej szarości i brudnego fioletu. Człowiek w czerni przymknął zmęczone oczy. 

- Pójdziesz szukać swojego nowego boga - powiedział cichym, chrapliwym głosem. - Już niedługo. W 

wigilię  święta  Pięćdziesiątnicy  wraz  z  pobratymcami  wyruszysz  w  drogę.  Przerażony,  bez  przerwy 
oglądając się za siebie pójdziesz tam, gdzie spodziewasz się ratunku. Ale strach podąży za tobą krok w 
krok.  Będziesz  czuł  na  karku  jego  palący  mrozem  oddech.  Trzeba  było  się  tak  nie  spieszyć  do 
podziemnego życia, upiorze! Mogłeś zaczekać na swojego przewodnika w krainę śmierci. Ale wybrałeś 
marną egzystencję daną przez drzemiące głęboko pod powierzchnią siły! Mogłeś od razu pójść za głosem 
odzywającym  się  w  twoim  czarnym  sercu.  Ale  wolałeś  zabijać,  jeść  trupy  i  zabawiać  się  martwymi 
ciałami. 

 

* * * 

Szedł  bez  wytchnienia  w  dół  i  w  dół.  Był  pewien,  że  gdzieś  za  plecami  czai  się  groza,  nieznana  i 

nienazwana, o której ludzie chodzący po ziemi nie mogą mieć najmniejszego pojęcia. Dawno skończyły 
się kopalniane sztolnie. Daleko z tyłu zostały światełka górniczych lamp, iskierki krzesane w wiecznych 
mrokach  przez  słabych,  ale  nieodmiennie  krnąbrnych,  upartych  i  konsekwentnych  w  swoich  dążeniach 
ludzi. 

Szedł  gnany  niepokojem  i  pragnieniem  dotarcia  tam,  gdzie...  nie  wiedział,  gdzie  i  co  tam  zobaczy. 

Przypuszczał tylko, że w tym jednym miejscu będzie bezpieczny. 

Niżej i niżej, wciąż głębiej. Robiło się ciepło, nieznośnie gorąco, a równocześnie z tyłu doganiały go 

lodowate podmuchy zwiastujące groźną obecność. 

Mijał rozwidlenia korytarzy, przemierzał wielkie groty, przekraczał podziemne potoki. 
Kiedy dostrzegł, że nie jest sam? Nie potrafił i nawet nie próbował tego odgadnąć. Miał wrażenie, że 

zupełnie nagle wokoło uczyniło się gęsto od istot podobnych do niego. Podziemne upiory, równie jak on 
przestraszone.  Wszystkie  ze  wzrokiem  wbitym  przed  siebie,  oglądające  się  tylko  co  jakiś  czas  w 
narastający za plecami mrok. Zupełnie jak ci górnicy, którzy wyprawili się niedawno przeciwko niemu. 

Sinozielone  światło  wydobywało  wiecznie  wilgotną,  plamiastą  skórę,  pełne  zębów  szczęki,  długie 

pazury.  Koszmarny  pochód  wypełniał  korytarze  ciężkim  człapaniem,  ciągłym  jękiem  i  chrapliwymi 
skargami zlewającymi się w potępieńczy chór. 

* * * 

Ksiądz  zaczął  unosić  kielich.  Chciał  wypowiedzieć  słowa  ofiarowania,  ale  głos  uwiązł  mu  w  gardle. 

Poczuł silne poruszenie ziemi pod nogami, zdrętwiałe nagle ręce zadrżały tak mocno, że wino trysnęło na 
wszystkie  strony,  oblewając  mu  twarz  i  leżący  na  ołtarzu  opłatek.  Zgromadzeni  ludzie  widzieli  tylko 
zgarbione plecy kapłana. A on przypatrywał się jeszcze nie uświęconej słowami Boga cieczy w złotym 
naczyniu.  Zobaczył  głębię  otchłani  i  straszną  twarz  skąpaną  w  zielonym,  upiornym  świetle.  Oblicze  z 
oznakami rozkładu, wykrzywione śmiertelnym strachem. Padł na kolana. 

- Módlmy się za dusze potępione! - zawołał. - Módlmy się, by Duch Święty, którego dzisiejszego dnia 

Pan  zesłał  Apostołom,  poruszył  serca  i  umysły  tych,  co  wybrali  drogę  do  piekła,  niech  z  niej  zawrócą, 
jeśli jest jeszcze czas. Klęknijcie i módlcie się ze mną! Niech w dzień Pięćdziesiątnicy zaznają spokoju. 
   Wierni natychmiast posłuchali wezwania. 
   „Wieczny odpoczynek..." 

Człowiek  w  czerni  uklęknął  wraz  z  innymi.  Ale  nie  podjął  słów  modlitwy.  Nie  dostąpi  wiecznego 

odpoczynku  ten,  kto  odrzuca  głos  Boga.  Nie  wydobędzie  z  siebie  słów  modlitwy  za  zmarłych  ten,  kto 
zbyt dużo o nich wie... 

* * * 

Jaskinia  była  ogromna,  większa  od  wszystkiego,  co  w  całym  poprzednim  i  obecnym  życiu  widział. 

Sklepienie  tonęło  w  mroku,  nieosiągalne  dla  oczu  stojących  na  dole  istot.  Pośrodku  jaskini  -  posąg. 
Olbrzymi,  wyciosany  z  gigantycznego  kamienia.  Mocne,  zakończone  pazurami  stopy,  krępe  uda, 
ogromny  tors,  a  dalej...  dalej  panował  mrok.  Nie  można  było  w  żaden  sposób  odgadnąć  rysów  twarzy 
podziemnego  boga.  Zdawało  się  tylko,  że  z  ciemnej  otchłani,  z  góry,  patrzą  surowe,  wszechwiedzące 
oczy. 

background image

Jęk tysiąca głosów wypełniał jaskinię bez reszty. Stłoczone, śliskie od trupiego płynu ciała ocierały się 

o siebie w spazmatycznych, podobnych atakom epilepsji konwulsjach. 

I on rzucał się niczym chory w malignie, co chwila uderzając w inne cuchnące strachem postaci. Oczy 

wlepione  w  posąg,  pazurzaste  łapy  wyciągnięte  ku  górze  w  niemej  modlitwie,  szukające  ratunku  i 
spokoju.  Oślinione,  spływające  pianą  wiecznego  głodu  usta  otwarte,  jakby  chciały  wydobyć  z 
zapuchniętych gardeł zrozumiałe dźwięki. Nadzieja... 

 

* * * 

Człowiek w czerni znów stał nad grobem. Z uwagą patrzył na zetlałe resztki wieńców pogrzebowych. 

Czy  coś  zmieniło  się  od  ostatniej  wizyty?  Nic.  Tu  nawet  krety  nie  chcą  ryć  korytarzy.  Nawet 
najmarniejszy robak unika przeklętej ziemi w mogile upiora. 

- Jesteś jeszcze tam, między swoimi? Gdzie podążasz i którędy? Okrutny drapieżniku, czy spotkałeś już 

swojego wilka, swój własny ostateczny strach? Czy dotarło wreszcie do ciebie, że nikt nie może czuć się 
bezpieczny tam, gdzie nie dociera głos Pana? Czy wystarczyło ci pięćdziesiąt dni nowego życia, żeby 
poznać prawdę? 

 

* * * 

Przerażenie... Poczuł falę strachu stokroć gorszego od tego, który go tutaj przygnał. Gdzie się podziała 

sinozielona poświata? Zabrakło jej nagle, niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia. Mrok spadł niczym 
ciężka  zasłona,  nie  dając  szans  dostrzec,  z  której  strony  nadciąga  niebezpieczeństwo.  W  zupełnych 
ciemnościach  rozlegał  się  chrzęst  miażdżonych  kości  i  potworne  wycie.  Gdzieś  nad  głową  przeleciały 
zwiewne,  połyskujące  mroźną  bielą  postacie.  Na  rany  Giry...  myśl  zaplątała  się  i  runęła  ciągnąc  go  za 
sobą w nową studnię strachu. 

Rzucił  się  do  ucieczki.  Nie  on  jeden  zresztą.  Zapanował  straszny  tłok,  w  którym  słychać  było  tylko 

nieustanny chrzęst i bolesne wrzaski. 

Ratuj... ratuj... ty, Panie... Światło... znów niedokończona myśl, znowu osuwa się w przepaść. Składa 

usta,  chcąc  wypowiedzieć  znane  przecież  kiedyś  doskonale,  a  tak  dalekie  w  tej  chwili  słowa 
pogardzanych modlitw. 

Wydobywa  tylko  przeciągły  jęk.  Język  nie  chce  układać  się jak  należy,  zwinąć  ku  podniebieniu.  L... 

L... na próżno! 

Kto  mu  zastąpił  drogę?  Bez  namysłu  wbija  zęby  w  szerokie  plecy  przed  sobą. Skowyt,  szybki  ruch  i 

uderzenie potężnej łapy trafia prosto w jego rozwartą szczękę. Skóra na policzku pęka, spływa ropiejącą 
posoką.  Ale  droga  wolna!  Z  przodu  pusto,  nie  został  już  nikt  przed  nim.  Wypadł  na  korytarz.  Wciąż 
ciemno, członki przenika lodowate zimno. Obijając się o ściany, z rozpostartymi rękami biegł najszybciej 
jak  mógł.  Z  jaskini  dolatywały  straszne  krzyki,  potworne  wycie.  Tak  właśnie  krzyczał  martwy  upiór  w 
kopalni... Podziemny bóg! To tylko pułapka, żeby przedwieczne demony mogły się pożywić ciałami tych, 
w których same tchnęły życie! 

L... L... Lau... zamiast słów z gardła dobywa się bezsilne gulgotanie. W górę, szybciej, szybciej! Czy 

rozwieją  się  wreszcie  te  przeklęte  ciemności?  Dotknięcie  na  ramieniu.  Znieruchomiał.  To  koniec! 
Koniec?  Nie!  To  tylko  jakiś  przerażony  nieszczęśnik  wybrał  tę  samą  drogę.  Niech  idzie  przodem...  bo 
jeśli tam coś czeka... tak, niech idzie pierwszy. 

 

* * * 

Stało  się!  Człowiek  w  czerni  rzucił  się  na  ziemię,  przycisnął  ucho  do  zrudziałej  trawy.  Potem  wstał 

powoli, otrzepał ubranie. W oddali zawył pies. 

- Przesądni ludzie mawiają, że między uszami wyjącego psa można dostrzec śmierć. Gdybyś wyszedł z 

grobu i spojrzał między uszy takiego zwierzaka, dostrzegłbyś...  mnie, przewodnika do spokojnej krainy 
umarłych.  Ale  nie  chciałeś  zaczekać.  Wolałeś  powrócić  do  życia,  choćby  upiorem.  Spodobała  ci  się 
egzystencja dana od istot zamieszkujących podziemia.  Iluzja życia. Za daleko odszedłeś, nieszczęśniku. 
Teraz  wszystko  już  tylko  w  twoich  rękach.  Sam  musisz  zdecydować,  czy  wreszcie  rzucisz  się  w 
zbawienne objęcia śmierci, czy posłużysz za strawę panom głębi ziemi i po ich potwornej uczcie staniesz 
się czymś jeszcze gorszym, niż jesteś w tej chwili. 

Oddalił się w stronę cmentarnej bramy, przed wyjściem odwrócił jeszcze głowę, rzucił okiem na grób. 

A potem skierował się tam, skąd dolatywało przejmujące wycie psa. 

 

* * * 

background image

Sinozielone światło wróciło równie nagle, jak przedtem odeszło. Zobaczył, że idzie nisko sklepionym 

korytarzem,  wyrzeźbionym  przed  eonami  siłą  podziemnej,  dawno  wyschłej  rzeki.  Obce  miejsce.  Na 
pewno  nigdy  tu  nie  był.  Ale  przecież  nawet  nie  wiedział,  w  którą  stronę  uciekał  ze  strasznej  jaskini. 
Nieważne, byle dalej, byle wyżej! Nagle zapragnął wrócić do swojego grobu, zagrzebać się z powrotem 
w ziemi i zastygnąć na zawsze. Niechaj ciało strawią robaki, niech powoli obraca się w proch. Ale gdzie 
teraz  szukać  własnego  grobu?  Zagubiony  w  krętych  korytarzach  jakże  zdoła  odnaleźć  sztolnię  pod 
cmentarzem, zanim dopadną go ci, którzy tam, na dole... 

Targał nim coraz większy głód. Żeby spotkać po drodze najmarniejszego szczura, pająka chociaż! Ale 

nie było nic. Po suchych ścianach nie spływały nawet najmniejsze strużki wody. 

Szedł, a właściwie wlókł się noga za nogą. Od czasu do czasu starał się układać wargi i język. L... La... 

Lau... Na nic! Tylko cichy skowyt i charczenie. Ułomny, przeklinany i wyszydzany Bóg ludzi wydawał 
się teraz tak bliski, tak łaskawy. Tyle razy mu złorzeczył, a w tej chwili chciałby dobyć z głębi umysłu 
sławiącą Go modlitwę. 

Był  zmęczony,  powieki  same  się  przymykały,  zapragnął  pogrążyć  się  w  objęciach  dawno  nie 

zaznanego snu. Tak... złożyć ciało w zimnym grobie i wreszcie umrzeć. Ta jedna myśl kołatała się pod 
czaszką.  Nawet  nie  zauważył,  kiedy  sinozielona  poświata  zaczęła  przygasać.  Początkowo  brał  to  za 
objaw zmęczenia. Dopiero gdy powiało znajomym chłodem i strasznym odorem, zrozumiał, że nadchodzi 
koniec. Przyspieszył kroku, ale przecież ciemność nadciągała także i z przodu. 

Potknął  się  o  coś  miękkiego,  upadł.  Spojrzał  prosto  w  gasnące  oczy.  To  ten,  który  szedł  przed  nim. 

Ręka  wyciągnięta  daleko  przed  siebie,  oparta  o  ścianę,  a  właściwie  wbita  w  nią  potężnymi  pazurami. 
Znów spojrzał w oczy umierającego. Wypełniała je niema prośba. Popatrzył na chropowatą skałę. Jego 
towarzysz niedoli próbował coś na niej wydrapać. W niknącym świetle zobaczył nieporadne kształty liter. 

„Laudamus  Te.."  z  trudem  rozpoznawał  znaki.  Mrok  zapadał  powoli,  ale  nieubłaganie.  Ogarnęła  go 

niesamowita słabość. Przemógł ją, sięgnął ku ścianie. Pazur zazgrzytał sucho. 

,Beneficimus Te..." skrobał na oślep, w zupełnym już mroku, szczęśliwy, że zapomniane, wyrzucone z 

pamięci słowa przychodzą same. ,"Ldoramus..." Nie, nie zdoła dopisać modlitwy do końca. 

Ale może ktoś kiedyś, jakiś przerażony upiór oświecony zrozumieniem straszliwej prawdy dotrze w to 

miejsce, natknie się na dwa trupy, marne szczątki pobratymców, dostrzeże napis i podejmie trud jego 
dokończenia. Może to coś zmieni... a może nie... Przebacz mi wszystkie moje uczynki, przedwieczny 
Bo... 

 

* * * 

Człowiek w czerni ze smutnym uśmiechem przyglądał się wyjącemu psu. Zwierzę zmrużyło ślepia w 

wąskie  szparki,  wygięło  kark  i  wydobywało  z  siebie  przeciągły,  potępieńczy  skowyt.  Jednakże  zamiast 
zwrócić pysk w stronę księżyca, popatrywało co chwila na stojącą przed nim postać. Człowiek w czerni 
wyciągnął rękę, delikatnie pogładził kosmaty łeb. 

-  Wystarczy,  przyjacielu  -  szepnął.  -  Już  po  wszystkim...  przynajmniej  na  razie.  Do  czasu,  kiedy 

nadejdzie następna taka noc... pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu. 

Pies zamilkł, patrzył tylko pełnymi żalu oczami za człowiekiem odchodzącym w gęsty przedranny 

mrok. 

 
 
 
                                                                                                                                     Rafał Dębski