background image

KOREL MAKUSZYŃSKI 
 
 
 
STRASZLIWE PRZYGODY 
 
BIBLJOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH 
 
PRZEDMOWA 
 
Piękno duszy ludzkiej i słodki, towarzyszący temu 
pięknu, słoneczny spokój, wywędrowały dawno z tej 
ziemi. Może mieszkają jeszcze gdzieś poza granicami 
posiadłości, które zajął "człowiek cywilizowany", 
może tulą się do zielonych sykomor i do palm 
rozłożystych w nieznanych oazach, pod Wiecznie 
pogodnem niebem dalekiego południa -tam, gdzie nie 
dotarła jeszcze tragedja wewnętrzna człowieka 
nowoczesnego, ale tu, u nas, pod szarem, ołowianem 
niebem troski, zasłaniającej widnokrąg, niepodobna 
odnaleźć tego piękna, i nietylko piękna. 
Zapomnieliśmy także wszelkiego wesela, 
zapomnieliśmy zdrowego, niefrasobliwego śmiechu. 
Odlatuje nas młodość, zanim zdołaliśmy młodymi, 
odlatuje nas miłość, odlatuje Wiara "staje gorycz 
zwiędłych nadziei, zawiedzionych snów i tajemnica 
jakiegoś bólu, który w swoje wnętrzu niesie każda 
dusza, ostrożnie, kryjomo, aby brutalna ręka 
bliźniego nie rozkrwawiła rany j jeszcze bardziej, nie 
przesypała jej solą, nie uczyniła z niej widowiska dla 

background image

tłumu. Ot "zejdzie się trzech, czterech, niegdyś 
najweselszych ludzi i mówią: śmiejmy się - i nikt się 
nie śmieje... Piją szampana i mówią: cieszmy się! i 
nikt się nie cieszy... Całują usta dziewczęce i mówią: 
radujmy się! i są smutni"*. 
Przez pryzmat takiego właśnie smutku patrzy na 
świat Kornel Makuszyński. Był czas, że usiłował 
bronić się przed nim, że chciał go przygłuszyć 
śmiechem, który dźwięczał jeszcze w jego 
"Romantycznych historjach"- ale już wówczas był to 
śmiech sztuczny, była to maska, którą chciał nałożyć 
człowiek, do dna duszy swojej smutny, aby zwieść 
siebie i innych. Zresztą, pod taką jedynie maską w 
Polsce, od czasów Stańczyka, możliwy jest śmiech. 
Jest to śmiech tragiczny. 
Ale Makuszyński pod tą maską niedługo potrafił 
wytrwać. Spadła mu ona rychło, ukazując twarz 
poety o bolesnym wyrazie zadumy. 
Od czasu jego "Dziwnych powieści" wiemy już 
dobrze, kto do nas przemawia. 
Cóż ja jestem winien - wyrywa mu się w momencie 
szczerych wynurzeń - że widzę to, co widzę, że 
obrazy moje są czarne. Kiedyś mieszkała we mnie 
pustota i drwiłem z tego, co było straszne. Śmiałem 
się z trwogi, ale mnie bolał mój własny śmiech. Aż 
raz, nocą, ujrzałem dziwne rzeczy, chciałem śmiać 
się zwyczajem łobuzów i śmiech mi zaparł na ustach. 
Śmiech istotnie zamarł od tej chwili na ustach 
"humorysty". Miano to, nadane mu przez 

background image

pierwszych jego krytyków, okazało się z gruntu 
fałszywem. 
Czy jednak dusza jego odwróciła się raz nią zawsze 
od słońca? 
ie. W jednym z najpiękniejszych utworów swoich 
poeta woła; 
"Przyjacielu, któryś widział łąki i wyzłocone pola! 
Pójdźmy szukać słońca!" 
Była w nim, jest i będzie zawsze tęsknota do 
wyzwolenia się z tej obręczy tragicznej, którą życie 
zacisnęło mu na gardle. Mimo pozornej rezygnacyi, 
mimo jaskrawego czasem cynizmu, który patrzy na 
człowieka przez pryzmat kawiarni, drży w nim 
struna tajonych pragnień do odrodzenia człowieka. 
Człowiek-bliźni, człowiek-brat znalazł w 
Makuszyńskim bardzo przenikliwego badacza. 
Widzi on ha wskroś wszystkie złe, wstrętne i głupie 
strony zwierzęcia ludzkiego, ale widzi take wszystkie 
dobre odruchy duszy. 
Skala jego artystycznych przeżyć i obserwacyi 
rozszerza się nieustannie. Talent jego wzmacnia się, 
dojrzewa i mężnieje z każdym dniem. A talent to 
niepowszedni. Świetny, jeśli nie najświetniejszy 
stylista doby obecnej, władający piórem jak szpadą, 
potrafi słowem swojem czarować i podbijać, 
wzruszać i pieścić, a jeśli trzeba - przeszywać 
śmiertelnym ciosem ironii. Mowa ojczysta otworzyła 
mu szeroko cały bogaty swój skarbiec, pewna, że go 
otwiera przed mistrzem. i nie zawiodła się. 

background image

Makuszyński używa wszechstronnie i dobrze 
powierzonych sobie skarbów. 
Książka niniejsza, którą oddajemy do rąk 
czytelników, nie zaznajomi ich dostatecznie z 
twórczością autora "Awantur arabskich", da im 
jednak przedsmak wrażeń, które ich czekają przy 
bliższem poznaniu poety. 
Kto raz zasmakuje W tej giętkiej, wypolerowanej, 
przepysznej prozie jego felietonów - wyciągnie z 
pewnością skwapliwie rękę po inne pisma "smutnego 
humorysty". 
Z. Dębicki. 
 
O SZLACHETEJ DZIEWICY I JEJ KOIU. 
 
Rzeczą jest godną podziwu największego nawet 
mędrca, co siedząc na dywanie i drapiąc świerzb na 
wzniosłej piersi, wiele przemyślał, albo też chytrego 
golarza, który wiele słyszał opowieści z ust tych, co z 
daleka i z różnych przybyli stron - jak bardzo 
księżyc podobny jest do szakala, gwiazdy do 
jaszczurek złotem się mieniących, chmury od 
dromedarów, zaś słońce do człowieka. Pojmie to 
nawet człowiek z przyrodzenia głupi jak struś i taki, 
którego w młodości mocno bito bambusem w ciemię, 
a nawet człowiek podłego rzemiosła, szewc albo też 
taki, co układa wiersze; zdarzyło się też, że i 
niewiasta, głęboko i przez czas niejaki się 
zastanowiwszy, nie odlatując myślą na boki (zgoła 
jak mieszaniec osła i muła, co bez głębszej po temu 

background image

przyczyny, ogon zadarłszy i mocno rycząc, nagle od 
stada odbiegnie) pojmie, że wiele rzeczy na niebie 
podobnych jest do rzeczy ziemskich, parszywych i 
marnych. 
Tak też myślał sobie głęboko Ibrahim, syn Jusuffa i 
jeszcze jednego piekarza, obu ich bowiem miłowała 
szlachetna jego matka, słusznie mniemając, że dwóch 
snadniej i roztropniej wykończyć zdoła dzieło, niżby 
tego mógł dokonać jeden. Może dlatego też ów 
Ibrahim tak zaprawny był w myśleniu głębokim i 
niepospolitym, a cześć ludzka szła za nim jak szakal 
za wielbłądem. Znało go wprawdzie ludzi niewielu, 
trzech najwyżej, licząc w to i kadiego z Damaszku, 
który go sądził raz za kradzież rzepy i obcięcie ogona 
szlachetnej klaczy; lepiej jest jednak człowiekowi, 
jeśli imię jego jest w czci u małej liczby, niżby miało 
być w pogardzie u tysiąca, jak imię owego mędrca z 
Bagdadu, co mogąc zażywać wielkiej czci i, z powodu 
swojego nadmiernego rozumu, podał się w ludzką 
pogardę, ożenił się bowiem po raz dwudziesty 
siódmy, kiedy mu szczęśliwie uciekła dwudziesta 
szósta żona, córka szewca i szejtana zarazem, jędza i 
piekielnica. Dzieje się tak nieraz bowiem za niepojętą 
sprawą Proroka, że bardziej mędrzec jest podobny 
do kulawego osła, niźli osioł do mędrca. 
W wielkiej tedy czci u ludzi będący Ibrahim, sam był 
na oazie El Haazar, plemię bowiem na niej 
mieszkające wybrało się właśnie na kradzież koni, co 
z wielką czyniło fantazją i należytą wprawą, nie 
masz bowiem nic gorszego nad to, jeśli kto rzecz 

background image

swoją czyni niedokładnie i leniwie; dlatego też 
człowiek mądry słusznie się odwraca tyłem do 
złodzieja, który się pozwolił schwytać, choć i to być 
może, że złodziej złodziejowi nie chce spojrzeć w 
oczy. 
Można by też z tego mniemania wiedzieć, dlaczego 
połowa ludzi na świecie patrzy w ziemię. 
Ibrahim, syn Jusuffa (i jeszcze jednego piekarza), 
patrzył właśnie na niebo odpoczywając, wielce 
bowiem był zmęczony. Sprawował on urząd wielce 
ważny i pilny, rzeczą bowiem jego było wydobywanie 
wody z żołądka ziemi, czynił to zaś obracając przez 
dzień cały kołowrót, ów zaś ciągnął z czeluści studni 
pełne wiadra. Chociaż do owego rzemiosła nie trzeba 
było wielkiej nauki i przemyślności, jednakże mógł je 
sprawiać tylko mąż stateczny, którego myśli nie Są 
rozpierzchłe i który zdoła chodzić w kółko od 
wschodu do zachodu słońca. Zdawało mu się nieraz, 
kiedy mu się mózg zakręcił tak, że się z niego uczynił 
gorący pilaw, że on sam jest studnią i z siebie 
smakowitą czerpie wodę, mimo tego jednakże 
szanował ten człowiek swoją pracę, słusznie 
mniemając, że i mędrzec, chociażby największy, nic 
innego nie czyni, jak kręcąc się w kółko wydobywa 
wodo, którą potem piją i ludzie, i parszywe, kwiczące 
muły. Za pracę swoją miał niewiele, bo poza tym, że 
otrzymywał dwie garście daktylów, wolno mu było 
pić tyle wody, ile zechce, słuszną bowiem jest rzeczą i 
sprawiedliwą, aby człowiek mógł do syta spożywać 
owoce swojego trudu. 

background image

ajwiększą jednak nagrodą była pogoda duszy, 
skarb wielki i bezcenny, albowiem Ibrahim miał w 
piersi niebo, w głowie zaś wciąż miał wodę, o niej 
bowiem myślał przez dzień cały. Dlatego też myśli 
jego były czyste i wzniosłe; widział tez wiele rzeczy, 
dla innych niepojętych, jako i tę, na którą patrzył w 
tej chwili, ległszy na wznak na szlachetnych swych 
plecach, z rzadka okrytych wrzodami. Patrząc na 
słońce ujrzał, iż to jest rycerz na ognistym, wielkiej 
ceny i wielkiej krwi koniu siedzący, który pędzi po 
pustyni nieba. Czasem przystanie, a wtedy koń pije 
wodę z czarnej chmury, która jest pełna jak bukłak z 
koźlej skóry, potem zasię krzyknąwszy głośno, 
rycerz ów znowu goni aż do Medyny zachodu, gdzie 
na niego czeka Prorok na' purpurowym z miękkich 
chmur dywanie siedzący i pali fajkę tak wielką jak 
palma, zaś dym z niej pada na ziemię jak srebrna 
mgła. Tam ów rycerz słoneczny pada w proch przed 
Prorokiem, on zaś,- rad wielce, pozwala mu całować 
swoją nogę i mówi: "Spocznij przez noc w haremie, 
jutro bowiem popędzisz na wschód, dokąd moje 
zanieść masz błogosławieństwo". 
Tak sobie myślał Ibrahim, we czci ludzkie, lezący na 
szlachetnych plecach, kiedy nagle nasłuchiwać 
począł pilnie, bowiem wprawnym, chociaż brudnym 
uchem złowił tętent bachmata. Bystrze pojął w tej 
chwili, że jeśli słychać odgłos kopyt, tedy ktoś 
nadjeżdża, bardzo bowiem sprytny był w rozumie; 
porwawszy się tedy, jął kręcić kołowrót, który 
skrzypiał dziwnym głosem, tak iż mogłeś rozumieć, 

background image

że to szakal chrapliwie zaszczekał albo też swarliwa 
poczyna mówić niewiasta. 
Tuż przed nim wrył ktoś w miejscu rumaka, aż 
grudy ziemi bryznęły. Rumak był piękny jak hurysa, 
czarny jak noc, zaś oczy miał jak dwie migotliwe 
gwiazdy. Rozdął chrapy, zwietrzywszy człowieka, i 
przysiadł nieco na zadzie, zgoła jak księżniczka, co 
chcąc się wydać piękniejszą, słodko się przegina w 
tył, ukazując w ten sposób obfitość piersi, bogatych i 
urodzajnych jak sułtańskie ogrody, pełnych jak 
skórzane wory wina; biegiem rozogniony, drżał ów 
pyszny rumak jak odaliska, którą wiodą do łożnicy 
kalifa, ona zaś się trwoży, czy też ciało ma dość 
pachnące. Potem zasię koń, wodę poczuwszy, strzyc 
począł uszyma jak derwisz, kiedy poczuje przez mur 
zapach gotowanej kury i niebo się przed nim nagle 
otworzy. 
Z podziwem patrzył na owo zwierzę szlachetne 
mądry Ibrahim i rozmyślał w duszy, ze wiele jest na 
świecie rzeczy piękniejszych od człowieka, tym zaś 
snadniej w to uwierzył, przyjrzawszy się twarzy 
jeźdźca, który krzywdę czynił szlachetnemu 
rumakowi, z taką, na nim jeżdżąc twarzą. Była ci 
ona bowiem do nadgniłego podobna melona, z 
którego patrzyły oczy zakisłe, jak stęchły pilaw, 
szalbiercze i chytre; rzadka broda stroiła tę gębę 
obleśną, podobną do ogona starego szakala, który 
oblazł cały i sparszywiał, zaś sierści na nim nie 
zostało tyle, iżby wiele się w jej gęstwinie mogło 
ukryć pcheł. 

background image

Jeździec ów, Ibrahimowi się przyjrzawszy, skinął na 
niego, aby się przybliżył, po czym z bliska go swoim 
lepkim umazawszy wzrokiem, zapytał: 
- Czy woda twoja jest dobra do picia? 
Ibrahim rzekł roztropnie: 
- Czy koń twój jest mądry? 
- Koń mój jest mądry jak wielki wezyr, a przemyślny 
jak derwisz. 
- Tedy czemu pytasz, czy woda jest dobra, widząc, 
jak koń twój na jej widok strzyże z radości uszyma? 
- Allach! - rzekł jeździec - mówisz jak człowiek 
rozsądny. Czy mądrość swoją czerpiesz ze studni? 
Daj mi pić... 
Ibrahim zastanowił się i myślał chwilę; potem zaś, 
dziwnie na niego spojrzawszy, powiada: 
- Czy koń twój niósł ciebie, czy ty niosłeś konia? 
Dlatego najpierw dam pić jemu. 
- Koń jednakże nie rozbije ci głowy ani cię nie 
nazwie synem wieprza, ja zaś snadnie uczynić mogę 
jedno i drugie. 
- Słusznie mówisz - odrzekł słodko Ibrahim - dlatego 
też właśnie napoję najpierw twego konia. 
To rzekłszy wziął bukłak, zaczerpnął wody i 
uśmiechając się zachęcająco, jak czyni mąż w dniu 
wesela, poił rumaka, który pił chciwie i z lubością, 
mrużąc oczy i strzygąc uszyma, za czym parsknął i 
otrząsnął się, zgoła jak człowiek, który wyszedł z 
kąpieli i orzeźwion wielce, patrzy na świat pogodniej. 
Temu wszystkiemu przypatrywał się Ibrahim, 
cmokając radośnie ustami, podobnie jak czyni stary, 

background image

owrzodziały basza, przechadzając się powoli wzdłuż 
szeregu dziewic, mniej i więcej popsowanych, 
wystawionych na sprzedaż; czasem zaś, dla tym 
większego ukontentowania, udając, że chce kupić 
cudną Greczynkę, co ledwo z dziecięctwa wyrosła, 
niczym zaś zażywniejszym nie mogąc wzbudzić 
rozkoszy w sercu swym, wyschniętym i jałowym, 
podobnym pustej sakwie, w której kiedyś było wiele 
- z lekka ją poklepie po łopatce albo też pod brodę 
ująwszy, drugą ręką gładzi po twarzy. Tak też 
Ibrahim z lubością wielką dotykał czarnej, lśniącej, 
miękkiej sierści konia i troskliwie ogarniała muchy z 
jego szyi, podobnej szyi sułtańskiej córki, którą 
ojciec kazał udusić rzezańcom, bowiem miała 
potomstwo z tańczącym derwiszem, a przecież żadna 
jej się nie stała krzywda, bo jako mówi słynny jeden 
poeta (który potem z nadmiernego podziwu 
zwariował) - szyja jej była tak piękna, że który 
rzezaniec dotknął jej rękoma, uczuwał nagle, za 
niepojętą sprawą Proroka, takie w sobie namiętności 
i moce, taką zaś w sercu tkliwość i jęk miłości, że się 
każdy obwiesił raczej, niżby owej sułtance miał 
uczynić krzywdę. Tak ich wyginęło trzystu 
dziewięćdziesięciu dziewięciu, zaś ostatniego sułtan, 
w rozpaczy już wielkiej będący, zachował, aby ród 
owych ludzi pożytecznych do cna nie wyginął. 
- Jak się zowie twój koń? - spytał wreszcie Ibrahim. 
- Zowie się Syn Strusia, przez co się wykłada, że 
wiatr przegoni w pustyni. Koń ten biegnie prędzej od 
śmierci, która mnie goniła niedawno, siedząc na 

background image

samumie, a nie dognawszy gryzie w pustyni piasek z 
rozpaczy i targa brodę z gniewu. Ty mi jednak 
powiedz, co ci się należy za wodę, nie jestem bowiem 
dostojnik żaden, który nie płaci i wybija zęby! 
Ibrahim ważył długo w myśli tę sprawę. potem 
rzecze: 
- Jeśli łaska twoja jest mała jak pestka daktyla, tedy 
mi daj miedziany pieniądz, a bądź pewny, że cię nie 
będę klął i nie będę ci życzył, abyś złamał obie nogi 
lub się udławił baranią kością. Jeśli łaska twoja jest 
wielka jak meczet, tedy mi pozwól, abym za wodę 
przejechał się na twoim koniu od tej palmy aż do 
tamtej opodal, która uschła, gdyż się na niej powiesił 
niedawno jeden mędrzec. Czemu się śmiejesz? 
- Zdawało mi się bowiem, żeś jest rozsądny, ty zaś 
głupi jesteś jak strusie jajo. Chcesz, bym ci konia 
pozwolił? Ohe, ohe! Czy nie wiesz, że koń, krew w 
sobie mający szlachetną, jest siedmkroć razy 
uczciwszy od kobiety, która wspaniałego serca w 
sobie nie mając i nie bacząc na swego pana, wszelkiej 
zdrady się dopuści? Choćbym ci na jego grzbiecie 
siąść pozwolił, lepiej by ci było siąść na żelaznym 
garnku, w którym się żarzą węgle, dłużej byś 
bowiem na nim siedział. Ja ci jednak i tak nie 
pozwolę, abyś mi na nim nie uciekł, sam bowiem tego 
konia ukradłszy, wiem, jak łatwo się to czyni. Wtedy 
można go było dosiąść, dziś jednak koń ten, 
zrozumiawszy, kto jest jego prawowitym panem, 
wszystkie by ci połamał żebra, jeśliby ci ich nie 
połamał kawas w więzieniu. 

background image

To mówiąc zeskoczył z kulbaki i zawiódłszy konia ku 
polanie, uwiązał go przy niej, potem usiadłszy 
wygodnie, złośliwie patrzył na Ibrahima. Ten opuścił 
głowę na pierś, która, niezbyt wielki mając do 
dźwigania ciężar, oddychała szybko. Usiadł też na 
twardym podłożu nóg i milczał długo mniemając, że 
już nic nie ma do powiedzenia. 
Tamten jednak zjadłszy niewiele daktyli, które żuł 
długo, potem zasię wypluwszy na dłoń, suszył je w 
słonecznej spiece i znowu żuć poczynał, długo nad 
czymś rozmyślał kiwając się roztropnie, jak czyni 
słoń, wielki mędrzec, przymykał skisłe oczy, potem je 
znowu szeroko otwierał, jak to czyni zdychający ze 
starości wielbłąd, potem zaś, nakarmiwszy żołądek i 
dawszy posiłek sercu, dziwną rozpoczął rozmowę z 
Ibrahimem. 
- Jak się zowiesz? - zapytał go najpierw. 
- Ibrahim, syn Jusuffa. 
- Imię twoje jest piękne... Pozdrowienie tobie, 
Ibrahimie. 
Ów się zdumiał. 
- Czemu mnie pozdrawiasz teraz dopiero? 
- Albowiem widzę, że nie jesteś chciwy na pieniądze i 
nie chciałeś ich za wodę. I roztropny jesteś, 
Ibrahimie, synu Jusuffa, który oby żył sto lat. 
- Umarł już, czemu mu nie dajesz spokoju? 
- Tedy gdyby żył, oby. żył trzy razy po sto lat. 
Widzisz sam, jak bardzo przypadłeś mi do serca; 
gdybym miał syna, chciałbym, aby do ciebie był 
podobny. 

background image

- ie mów tego, musiałbym ci bowiem odrzec, że 
chciałbym, abyś był podobny do mego ojca, który 
leży w grobie. 
- Bismillach! Twój ojciec jest w raju. 
- Rzekłeś! Ojciec mój nie ukradł konia... 
Tak to oni sobie mówili, jasnym było bowiem, że ów 
jeździec czeka na coś i tymczasem w wielkim 
wprawia się myśleniu i jakoby zaprawia język jak 
rycerz, co zanim na bitwę wyjedzie, długo krzywą 
szablą macha, głośno pokrzykując dla nadania 
męstwa swojemu sercu, które nie zna trwogi; 
roztropnym jednak będąc, wie, iż wszelka wrzawa 
wiele mu pomoże. Długa też minęła chwila, zanim ów 
rzekł: 
- Ibrahimie, synu Jusuffa, żali tędy nie przejeżdżał 
na wielbłądzic Abdul Azis, przyjaciel mój i krewny, 
wielki jednakże złodziej i wuj szakala? 
- ie był tu nikt taki... Czemu pytasz? 
- Albowiem jeśli nie był, tedy przyjedzie, ja zaś mam 
z nim sprawę i obawiam się, aby mnie nie napadł i 
nie obdarł, na wszystko się bowiem waży ten 
człowiek. Proszę cię tedy, Ibrahimie, abyś dawał 
baczenie i obronił mnie w razie potrzeby. 
- Jaką z nim masz sprawę? 
- Oto ten człowiek chce kupić ode mnie tego konia. 
- Jak rzekłeś? 
- Konia chce kupić ode mnie. 
- Tego konia kupi kalif, kiedy się o nim dowie. 
- Kalif mi nie zapłaci tego, co mi za niego chce dać 
Abdul Azis. 

background image

- Allach! Rozum ci się pomieszał... 
- Czemu mnie krzywdzisz? Popatrz na mnie i wiedz, 
żebym ci mógł jednym uderzeniem pięści wybić oko i 
wytłuc trzy razy po dziesięć zębów, ale jestem 
łaskawy, albowiem widzę, że konia mego miłujesz. 
- Więcej niż ciebie... 
- Prorok ci za to ciężką i śmiertelną zapłaci chorobą, 
albo trądem, albo gniciem wątroby. 
Teraz zaś słuchaj, albowiem zdaje mi się, że na 
krańcu pustyni widać dwa wielbłądy. To jedzie on, 
który oby nie dojechał. Wiesz, co mi chce dać za 
mego konia? 
- Uszy moje szerokie są jak bramy Bagdadu... 
- Chce mi dać swoją córkę. Oh! 
Rzekłszy to przymknął skisło oczy i uśmiechnął się 
obleśnie, szeroko otworzywszy plugawy pysk, z 
którego wiele pociekło mu śliny na rzadką brodę, na 
znak, że dusza jego w wielkim jest zachwycie i widzi 
niebo. 
Ibrahim zadumał się smutno i zdaje się głębokie w 
sobie ważył myśli, gdyż miał w oczach wielką troskę, 
która usiadła mu na twarzy pomiędzy oczyma jak 
zły, dziki ptak, co usiadł na drzewie i szponem drze 
korę. To jedno jednak było widać jasno, iż wielką dla 
swojego towarzysza czuje wzgardę i w dobrej swej 
duszy z końskim go porównywa nawozem. 
Ów się w tej chwili obudził z zachwycenia i 
spostrzegłszy, że tamci są już niedaleko, zawołał 
cicho konia po imieniu, potem zaś podniósł się, 
uszedł kilka kroków i czekał, aż uczuł blisko szybki i 

background image

świszczący oddech zdyszanych wielbłądów, podobny 
do owych westchnień, które wydaje z piersi stara i 
opasła niewiasta, nagłą żądzą jak płomień objęta. 
Wtedy chwycił wielbłądy za uździenice, mocno 
śmierdzące, przepojone bowiem były starym, 
stęchłym tłuszczem dla tym większej giętkości, i 
silnym ramieniem zmusił wielbłądy, aby sprawnie 
uklękły, co uczyniły, patrząc roztropnie i smutno, 
dwie bowiem są smutne rzeczy na świecie: dwoje 
oczu wielbłąda. 
Uskoczył na ziemię Abdul Azis, drab rosły jak palma 
i bezczelny na pysku, czarnym jak u szejtana; oczy 
miał zezem patrzące i bardzo niespokojne, tak iż 
zdawało się, że wszystko widzi od razu i wszystko 
naokół rad by ukraść; zasię za nim szła, słaniając się 
po szybkim wielbłądzim biegu, niewiasta, z twarzą 
zakrytą czarczafem; zgrabnej była postaci i wiotka, 
co łacno poznasz, jeśli mądrym okiem przejrzeć 
zdołasz z grubego sukna uczynione szaty, chociaż 
powiada inny mędrzec, że łacniej dowiesz się, co jest 
we wnętrzu ziemi, niźli odkryjesz wady konia i 
niewiasty. Tego nie wie i Prorok. 
Kobieta stała w milczeniu, oni zasię witali się 
pięknie, używając słów smakowitych i nadobnych, 
jak przystoi mężom, o których jeden Allach tylko 
wie, że jeden i drugi jest to złodziej wielki i wcale 
niemały. 
Mówił oto Abdul Azis: 
- Od trzydziestu dni myślę o tym, abyś był szczęśliwy 
i aby żołądek twój nie chorzał nigdy, Mohammedzie, 

background image

bracie mój, światłości moich dni. Obyś nigdy nie 
widział szakala smutku i węża zgryzoty, a szabla 
twoja oby wielkie spełniała czyny. Jedno mnie tylko 
dziwi, że nie jesteś kalifem, tyś nim bowiem być 
powinien! 
To rzekłszy spojrzał na przyjaciela swego tak, jak się 
patrzy na zgniłe jajo albo na glistę, albo też na 
padlinę. Ów zasię, Mohammedem nazwany, napluł 
na tamtego w głębi przepaścistej myśli, kopnął go 
tajemnie w sam środek brzucha, a pomyślawszy, że 
szakal by nie tknął nawet tego zbója, tak strasznie go 
czuć złodziejem, szedł powoli i z powagą po rajskiej 
łące swojej duszy i zrywał kwiaty słów, z których 
każde miało woń kadzidła. Oto mu rzekł: 
- Gdyby Aladyn wszedł do twojego serca, zdumiałby 
się, ujrzawszy w nim takie skarby, jakich nie ma stu 
sułtanów na ziemi. Wiem, że cię za to Allach miłuje, 
rzekł bowiem dziś w nocy do Proroka: "Powiedz mi, 
czy to słońce upadło na ziemię, czy też to Abdul Azis 
po niej chodzi?" iech ci za to da dwa razy więcej 
łat życia, niźli ja ci życzę, przyjacielu mój, którego 
miłuję. Powiedziałem. 
Potem, usiadłszy naprzeciwko siebie, patrzyli sobie 
długo w oczy, a każdy z nich wiedział, co wiedział. 
Kiedy zaś minęła długa chwila, o kulach chodząc, 
rzekł Mohammed, jakby nie wiedząc, jak się rzecz 
ma: 
- Czy na drugim wielbłądzie przybył z tobą anioł 
Gabriel? 

background image

- Jest to córka moja - odrzekł skromnie Abdul Azis - 
która ciebie miłuje, o czym wiem pewnie. Ty mi zaś 
powiedz, kto jest ten człowiek, który nie patrzy na 
nas, tylko na twojego konia. Czy nie mniemasz, że ci 
go urzeknie, twój koń zaś i bez tego nie jest tak 
zdrów, jak by się tobie mogło wydawać. 
Mohammed poczerwieniał i odrzekł powoli: 
- Jest to człowiek, który wyciąga wiadra z wodą, a 
jest tak roztropny, że woli patrzeć na mojego konia 
niż na twoją córkę. 
- Jeśli jest tak roztropny, tedy mu łacno wypłynąć 
może oko, jeśli się do niego przybliżę. 
- Abdulu Azisie, ten człowiek jest tak mądry, że woli 
mieć tylko jedno oko, aby nie widzieć dwoma, iż 
córce twojej brakuje siedmiu zębów na samym 
przedzie. 
W tamtym zapiekła się od razu wątroba i nieco się w 
nim rozlało żółci, nie dał tego jednak poznać po 
sobie, lecz nawet się uśmiechnął owym uśmiechem, 
którym człowiek uśmiecha się na pół już oszalały, i 
rzekł: 
- Wiem, że lubisz żartować, bracie mój och, jakżem 
się uśmiał! Byłbym wśród śmiechu zapomniał ci 
powiedzieć, że minister Al Mahara daje mi za nią 
trzydzieści wielbłądów i sześć razy po sto baranów. 
- A czyś ty nie poszedł do kalifa? 
- Po co? 
- Aby mu powiedzieć, że jego minister zwariował... A 
jeśli nie, dlaczegoś nie wziął tego, co ci dawał? 

background image

- Chcę bowiem mieć twego konia, który ogon ma 
bardzo piękny. Wszystko inne jest u niego zwyczajne 
i bez ceny; chcę jednak postąpić z tobą jak brat i 
dlatego pytam się ciebie wyraźnie, czy mi dasz konia 
za córkę, aby ci służyła przez tysiąc lat? 
Mohammed nie odrzekł ani słowa, lecz powstawszy z 
godnością, zbliżył się do niewiasty, a otworzywszy jej 
rękami usta, począł pilnie liczyć jej zęby, po czym 
ująwszy w palce kosmyk włosów, próbował ich 
miękkości, jak się próbuje jedwabi w bazarze 
bagdadzkim. 
Coraz mu się bardziej wydłużała obleśna twarz, za 
czym dotknął rękoma jej piersi, obejrzał ręce, po 
czym poza nią stanąwszy, mierzył starannie 
położenie łopatek, zaś na koniec, nieskromnie 
czyniąc, badał wszelką na jej postaci wypukłość. 
Kiedy to uczynił, usiadł znów spokojnie i rzekł jedno 
tylko słowo: 
- ie dam! 
Abdul Azis pchnął go w tej chwili oczyma jak 
kindżałem i uśmiechnął się. 
- Czego tedy chcesz za konia? 
- ajpierw twojej córki. 
- Już ci ją dałem. 
- Oba wielbłądy będą moje. 
- Hę? 
- Dasz mi jeszcze tę szablę i dwa kindżały z 
damasceńskiej stali. 
- Jak rzekłeś? 

background image

- Dasz mi dwa siodła, zaś co roku, aż do lat 
dziesięciu, dziesięć baranów, abym miał ją czym 
wyżywić, gdyż jest chuda. 
Abdul Azis wywrócił białka oczu i zdawało się, że 
oszalał; dyszał tak ciężko, iż zdawało się, jakoby z 
pustyni nadciągała burza, po czym, oddechu nieco 
schwytawszy, poczerwieniał i rzekł jakby przez łzy: 
- Córka moja ma twarz słońca. 
- Mój koń - odrzekł Mohammed - nie zakrywa 
twarzy. 
- Miłuje ciebie jak źrenicę oka. 
- Zapytaj mojego konia, czy tego samego nie zdoła? 
- Mohammedzie! widziałeś kiedy u kobiety nogi tak 
małe i tak piękne? 
- Ma ich tylko dwie, mój zaś koń ma ich cztery. 
- Bismillach! - jęknął Abdul Azis - ona ma głos. 
podobny do głosu słowika. 
- Tedy chcesz mnie oszukać; mój koń nie mówi 
wcale. I to ci jeszcze powiem: nie będzie mi życzył 
śmierci ani mnie nie zdradzi, ani mnie nie przeklnie. 
Koń mój jest roztropny i nie trzeba mu adamaszku 
na szaty ani sandałów, ani bakalii. Ani nie płacze, ani 
się śmieje. Czy widzisz, jak bardzo chciałeś mnie 
oszukać, wielki złodzieju, synu Ali Baby? Dasz 
wielbłądy, szablę i siodła, i barany? 
- ie dam! - ryknął Abdul Azis i porwawszy się, 
chwycił swojego przyjaciela za rzadką brodę, ów zaś 
to samo uczynił, jeno łapczywiej, tak iż się tarzać 
poczęli po ziemi, wyrywając sobie włosy, dość 
sprawiedliwie i niemal w równej mierze. Krzyknęła 

background image

niewiasta i przypadła do wielbłądów, oni zaś, 
niepomni na nic, trykali łbami o brzuchy, 
wyłamywali sobie ręce ze stawów i kąsali się 
spróchniałymi zębami. 
Kiedy ich wreszcie moce odeszły, odpadli jeden od 
drugiego mocno dysząc i wyrzucając z ust słowa 
cuchnące i zgniłe. Aż im smagłe nagle pobladły 
oblicza i rozszerzyły się źrenice. 
- Co to jest? - jęknął Mohammed. 
Abdul Azis patrzył długo, wreszcie pojąwszy, 
krzyczał strasznie: 
- Ów człowiek wiadra ciągnący porwał konia, 
wielbłądy i córkę moją i ucieka!... 
- Allach Rossoulach! 
Mohammed porwał się z ziemi i chwyciwszy się 
obiema rękami za głowę, trząsł nią jak kamieniem, 
przyjaciel zaś jego patrzył długo za zbiegiem, 
wreszcie rzekł słodko: 
- Rzekłeś, Mohammedzie, to jest człowiek 
roztropny... Lecz co to jest? 
Spojrzał i Mohammed. Oto ów człek zatrzymał się w 
oddali, pogoni się nie bojąc, po czym podniósł powoli 
zasłonę z twarzy córki Abdul Azisa; i można było 
widzieć z oddalenia, że nagle jakby piorun w niego 
trzasnął: chwyciwszy ją za ramiona, zsadził z 
wielbłąda i sam pognał jak wicher, ona zaś z wielkim 
płaczem wracała na łono swego ojca, któremu oczy 
wylazły na wierzch z rozpaczy. 
Spojrzał na niego Mohammed i powiada: 
- Rzekłeś, iż to Jest człowiek roztropny? 

background image

Ja ci mówię, iż to jest mędrzec, złodzieju ty, synu i 
wnuku złodzieja... 
 
LIST Z WYSPY ŚMIERCI 
 
Dowiaduje się z niego czytelnik, jak autor wyjechał 
na święta na galicyjską wieś, jak będąc krytykiem 
teatralnym, nie mógł wrócić do stolicy na premierę i 
co się z kim potem stało. 
 
Mój Redaktorze! 
 
W chwili, kiedy, tłumiąc łkanie, będziecie czytali list 
ten, mnie może już nie będzie; może jakaś stara 
czapla, z pasyą udającą ibisa, zaduma się nad 
zwłokami topielca, pływającego leniwie Wśród 
naddniestrzańskich szuwarów i mruknie: "ten 
człowiek ma zdeformowaną czaszkę". Rzecz tedy 
jasna, że na premjerze "Trybuna" być nie mogę, a 
piorunujące redakcyjne depesze czytam z bolesnym 
uśmiechem, rzekł już raz bowiem Fredro, "że kto w 
grobie jedną nogą, na tym groźby nic nie mogą". 
Urządzajcie sobie premjery sami, - ja sobie 
urządzam pogrzeb, obmyślając go szeroko i długo, 
gdyż mam czas. 
Jestem zamknięty na wyspie, nademną niebo, 
naokoło zaś woda, niezmierna woda, ten straszliwy 
artykuł, którego u nas jest najwięcej. W tej chwili 
poznałem, że pismo "asze zdroje" ma racyę bytu, 
w tej chwili rozumiem całą polską poezyę ostatniej 

background image

doby, pojmuję doniosłość odczytów jubileuszowych. 
Jestto jasnowidzenie topielca: 
Jakżeż więc mam przyjechać na "Trybuna"? 
Po com tu lazł?-Czy" ja wiem? Czy tylko 
Przybyszewskiemu wolno urządzać "Topiel"? Jak to 
się zresztą stało, powiem: 
Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela, 
szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma wieś, mojem 
jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki 
obłędu, gdyż tem tylko można sobie wytłómaczyć, że 
mąż ten zaprosił do siebie na święta kilku literatów. 
Kombinowaliśmy tedy tak: albo nagle oszalał, albo 
nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i obce 
go nam przeczytać, albo też mu zdechła krowa, on 
zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude poety, 
aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry 
człowiek, więc jedziemy, przytroczywszy bagaż do 
guzika kamizelki. 
Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł, 
twierdząc, że musi tłómaczyć Shelley'a; o, chytry! 
Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna 
godzina, a pociąg stoi. To trudno, to się zdarza. Mija 
druga godzina, a pociąg, jak stal zadumany, tak stoi. 
I to się 
- Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu,-
mówi autor "Stepowej panienki", gdyż on był 
jednym z tych, którzy się zlakomiił na mięso zdechłej 
krowy. 
- Alleluja! Alleluja! - szepce autor "Michała Anioła", 
gdyż nastrój świąteczny zaczął już na niego działać. 

background image

A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; dymi, 
jakby przez nos, nonszalancko i głupio. 
- Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy? 
- A kto go tam wie? 
- A pan nie wie? 
- Ja wiem, jak już jadę. 
- To jakiś "nietutejszy". 
- Jedzie! jedzie! 
- Alleluja! Alleluja! 
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacyi, 
jak glista; na wszystkich twarzach znać wzruszenie; 
jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w 
nieprzytomnem podnieceniu wciąż to zdejmuje, to 
wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic. 
a pierwszej stacyi pod Lwowem pociąg staje; 
biegniemy do okien i bladość okryła trzy twarze: tuż 
za torem szarzeją gmachy Kulparkowa (na psa 
urok!); zaprawdę jednak trzech młodzieńców z 
najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego 
wzruszenia na ten zakład dla obłąkanych. 
- Źle się zaczyna! - myślę i patrzę z pod oka na 
towarzyszów, którzy z tym samym badawczym 
niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie. 
- apisałem tylko jeden tom poezyi - myślę, - więc to 
nie ja. - I żal mi się zrobiło tamtych! 
ajwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego 
uśmiech, który mówi: 
- Siedzę wDyrekcyi skarbu, gdzie się umiera na tyfus 
głodowy, - więc to nie ja. 
I żal mu się zrobiło nas dwóch. A trzeci myśli: 

background image

- Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już 
poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja. 
I westchnęliśmy z ulgą, a równocześnie. 
A pociąg stanął nad rowem i patrzy ślepiami 
lokomotywy, czy w rowie niema żab, bo nie widzę 
innej racyi, aby we mgle i deszczu stać godzinę nad 
błotnistym rowem i szukać, czego się nie zgubiło. 
- W tem coś jest!-mówi jedna z niewiast. 
- Z pewnością!-mówi druga. 
- Ale co w tem może być? - pyta pierwsza. 
- Mój Boże! - odpowiedziała druga, - pewnie coś 
jest... 
Bardzo słusznie. Coś w tem musiało być, ale "żaden 
nie powiedział, bowiem żaden nic nie Wiedział", jak 
deklamuje Frenkel. Gdyby w te} chwili naprzykład, 
modą Maeterlincka, wszedł był do wagonu blady 
człowiek w zielonym płaszczu i niebieskich 
okularach i zgasił lampę, albo tajemniczym ruchem 
przesunął rączkę ogrzewacza, bylibyśmy z pewnością 
wiedzieli, że będzie nieszczęście; bez wskazówek zaś 
pozagrobowych siedzieliśmy cicho. Od czasu do 
czasu kłapnęły w mroku jakieś zęby; ktoś chciał 
mówić i widocznie nie mógł, jeden tylko z nas 
powtarzał uporczywie swoje "alleluja!", ale głosem 
zupełnie złamanym... 
W tej chwili wchodzi do przedziału jakiś chudy pan, 
perfumowany zapachem "Jaksonia", przerażony. 
- Czy wiedzą panowie, że pociąg stoi? 
- To on!-pomyśleliśmy równocześnie i spojrzeliśmy 
na kulparkowskie wieże. 

background image

- Jedzie! jedzie! 
- Bogu dzięki! 
- Porządny człowiek ten maszynista. 
- Oby dojechał zdrowo! 
- Czy pan myśli, redaktorze, że pociąg jechał? 
Widział pan wyścigi żółwi? widział pan muchę w 
miodzie?-widział pan tabetyka, startującego w 
"skoku w dal"? - widział pan magistrackiego 
"szimla"? To wszystko nic. Lokomotywa, zda się, 
wyciągnęła przed siebie macki i szukała czegoś na 
torze, za nią zaś Wozy, podrygując ze strachu, 
trzęsąc łańcuchami dla dodania sobie odwagi; pociąg 
skrzypiał i jęczał i szedł jak na ścięcie, toczył się jak 
pijany, jakby się chwytaj rękoma przydrożnych 
płotów; czasem się nastraszył rosochatej wierzby na 
gościńcu, wtedy gwizdnął z rozpaczy, tulił pod siebie 
ogon i gnał przez dwie minuty i ryczał i jęczał i rzęził 
i płakał i tupał kołami. Za chwilę znów ustawał 
zziajany, dopadał do jakiejś zakazanej stacyi i 
patrzył błagalnie i ze strachem na takiego pana w 
czerwonej czapce, z którego Rittner robi dramaty, a 
Reymont nowele, ponieważ zasię ten patrzył znów 
błagalnie i ze strachem na pociąg, perspektywa była 
wcale miła. 
Deszcz pada sobie, jakgdyby nic, jak gdyby to nie 
była Wielkanoc, jak gdyby nie było obserwatoryum 
na Politechnice, jak gdyby... ech! do stu tysięcy!... 
Jeden Staff ma przyjemność z takiego deszczu, ale 
czemu mają cierpieć niewinni, którzy o nim nie piszą 
wierszy? 

background image

Ale to naprawdę Wszystko nic jeszcze. 
Pociąg się kołysze tak, że aż drży wszystko, kołysze 
się jak prelegent na wykładzie, jak Otello, zanim 
zadusi Desdemonę, jak gabinet, który ma upaść. To 
się nie skończy na niczem, W kinematografie raz tak 
samo kołysał się "Expres nr. 27" i co się z nim stało? 
Wszystko poszło w drzazgi, 121 trupów, 207 
rannych, ocalał tylko on i ona. 
W takich chwilach przezorność nie zawadzi, dobrze 
jest zresztą rozprawiać o sprawach obojętnych. 
Pytam tedy przyjaciela: 
- Ileby ci, mój drogi, zapłaciła kolej za zdruzgotanie 
obu nóg i za złamanie stosu pacierzowego? 
Zdaje mi się, że rzucił we mnie jedną walizką, co jest 
najlepszym dowodem, jak bardzo byliśmy wszyscy 
zdenerwowani. 
Poderwał się w tej chwili nieszczęsny pociąg, jakby 
mu wyrwali ząb; zatrzeszczał niesamowicie, zrobił 
jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem 
legł, ciężko dysząc, jak długi, jak zmęczony gonitwą 
ogar legnie nad kałużą i chłepce wodę, tak oto ta 
żmija, kopcąca z pyska, wyciągnęła się nad wodą. 
- Woda! woda - krzyknął cały pociąg. 
Siedzący w bocianiem gnieździe na okręcie Kolumba 
żeglarz, nie wył z takiem przejęciem swego "ziemia! 
ziemia!"-z jakiem my wszyscy zaczęliśmy jęczeć: 
woda! woda! 
Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami. 
- Krzyknijże teraz swoje "Alleluja!" zbójco! - 
wolałem prosto w twarz memu przyjacielowi. 

background image

- Woda!-stęknął przyjaciel. 
- Koniec! amen! najpierw były na ziemi Wody... 
- Wracajmy natychmiast! - woła żona jednego poety, 
który morduje w powieściach na prawo i na lewo, 
lecz boi się żony. 
- Jak wrócić? 
- Pani!-mówię jej - księżna Fife brnęła niedawno po 
szyję... 
iewiasta poczęła, szybko wdziewać rękawiczki (o! 
o! o!), gotowa na śmierć. 
Chudy człowiek, perfumowany zapachem 
"Jaksonia", patrzy przez okno i deklamuje: 
"Tyle wody! skąd ta woda? czy w mej głowie 
haczy?..." 
- iech pan mówi lepiej pacierz! - mówię mu. 
Chudy człowiek spojrzał na mnie, zatoczył się i 
upadł na poduszki. Gorze! gorze! 
- Wracamy! - krzyczy ktoś. 
- Woda na torze! Szyny zerwało! 
- Ależ to niemożliwe, - ryczy jakiś gruby pan, - Zosia 
czeka na dworcu. 
- To pan płyń!... 
- ie umiem... jak Boga kocham, nie umiem... 
- Panie konduktorze, jedźmy dalej, zrób pan to dla 
mnie, rozumie pan, dla mnie!... 
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda 
podobała. 
- Chińczyk by je udusił... 
- To dziecko źle skończy!.,. 
- Dziecko? To potwór, nie dziecko... 

background image

Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie, 
'najwyraźniej się śmieje; woda szumi Wśród kół, 
ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści, 
pluszcze, mlaska, przelewa się na drugą stronę i gna 
W nurt, który się tlamsi wzdłuż toru, chwyta za 
gałęzie wierzby, jak za włosy i goni oszalały, jak 
spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego 
portu, jak defraudant, Wścieka się, jak wyborczy 
komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, włazi 
pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, 
wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś 
obłąkana, idyotyczna radość, jak cielę, które goni, 
ogon w górę zadarłszy. 
A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie 
stare, a tak idyotycznie oszalałe. 
- Pięć osób utonęło-krzyczy ktoś. 
- Sześć!! 
- Daję słowo, że pięć! iech pan nie będzie 
przemądry... 
- To pan będzie szósty? 
- Idjota! 
- Jedziemy! 
- Aaaa! 
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, na co? - Pan 
Bóg jeden wie; podobno jakiś dzielny kapitan (oby 
został generałem!) dal słowo, że przejedziemy. 
Żałowałem w tej chwili, że nie służyłem przy wojsku; 
woda to jeszcze nie wojna. 
Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak 
wyjść? Sytuacya jest, ale wyjścia niema. Przyjął nas 

background image

w swoje ciche wnętrze "dwór szlachecki z drzewa, 
lecz podmurowany", przytulił, i ogrzał. Lokaj we 
fraku - ojej! - cale szczęście, że frak nie bardzo 
paradny, tylko taki, po nieboszczyku. Mówi do 
każdego "jaśnie panie!" - bałwan jeden; widocznie 
strach przed powodzią pomieszał mu zmysły. 
Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie 
wedle wielkanocnych tradycyi; w oddali coś bardzo 
szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech 
tam sobie szumi. Potem jednak było strasznie; oto 
lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który 
myślał o śmierci. 
iedziela rano. 
Jak okiem sięgnąć - jedno jezioro; opodal u stóp 
wzgórza, na którem stoi cichy dwór, bałwani się 
Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak 
wielki pan. 
a poblizkim wzgórku zbiły się w gromadę bielone 
chałupy i drżą z zimna, patrząc przerażonemi 
okienkami w wodę, która powoli, powoli podchodzi, 
zbliża się, jakby próbowała gruntu pod nogami; 
potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze, 
niezgrabnie napozór, jak brunatny niedźwiedź. 
Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsna 
kurę i rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie 
stertę słomy, potem zasię, jak czujny złodziej, 
powoli, ostrożnie podnosi poszycie brogu, a widząc, 
że nikt nie patrzy, zrywa go jednym ruchem i ciska 
na odmęt, który z nim ucieka pędem, złoczyńca 
niecny. 

background image

Wszystkie drogi odcięte - ani wprzód, ani wtył; a 
woda rośnie, jakby na całej fabryce drożdży, kipi i 
szumi. 
Wierzby podniosły w górę chude ręce i głowy 
dźwignęły wysoko, więc wichr nagle powiał, fala 
wydęła się bezczelnie i ulapiła wierzby 73 włosy. Już 
po nich! głowy im tylko sterczą, pełne guzów, 
zidjociałe i owite wieńcem zeschłych trzcin. 
Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu 
wściekła, dopadła pierwszej chałupy, wyjąc: 
- Wynosić się! 
I jak komornik z bączkiem na łbie wyrzucać 'poczęła 
jakoweś bety, jakoweś kołyski i inne takie chude 
sprzęty, na których się człowiek rodzi i umiera. 
Paralitycznie wykrzywiona stodoła opiła się 
straszliwie wody, wydęła potężnie brzuch i za chwilę 
pęknie. 
Wszystko to widać z okien. 
Widać także, jak wysoki młyn, indywiduum, które z 
obłąkanym hałasem wodzi tę wodę za nos przez cały 
rok - teraz nagle spokorniał i uśmiecha się do toni, 
jak faryzeusz. Przecież on nie chciał, przecież jemu 
kazali, cóż on winien - już więcej tego nie zrobi, 
przecież on szanuje i rzekę i wszystko razem - 
opowiada się i tłomaczy, jak francuzkiego króla 
komisarz podczas rewolucji. 
Ale tłumna Woda chlasnęlą go w pysk najwyższą 
falą, wyrwała okna, zmiotła schody i zaczęła 
spienionym łbem tłuc w ściany, aż się młyn pochylił i 
jęczy: 

background image

- Dajcie już spokój, za chwilę się zawalę! Ale nie 
zwalił się szelma i znowu przyjdzie do władzy i 
będzie zgrzytał zębami kół ze złości i na proch trzeć 
będzie... 
Co to będzie? co to będzie? 
Jeden literat już się bardzo boi wody, a cóż dopiero 
trzech? Woda ta zaś niewiadomo skąd się bierze, z 
jakich wydostaje się kryjówek. Każdy dzień przynosi 
coś nowego. 
Przychodzi bałwan lokaj we fraku z nieboszczyka i 
powiada: 
- Ja już to raz Widział, dwie wsie się wytopili... 
I to się nazywa lokaj! Bogdajbyś zczezł... ,~ Potem 
przychodzi Wasyl "od koni", patrzy, patrzy i mówi: 
- Ho! ho! 
- iby co? Gadaj co znaczy: hol ho!? 
- A umieją pan pływać? 
- Umiem... 
- o to pan się wyratują, a reszta pójdzie pod wodę... 
Rewolwer! gdzie jest rewolwer? ieprawda, nie 
umiem pływać! - po co ja tu zresztą przyjechałem? 
Poniedziałek. 
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek. 
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie 
rozbiegły - nic nie zostało prócz wody. Do miasta 
dostać się niemożna... co my będziemy jedli? 
"Wsi spokojna, wsi wesoła"... - "Gościu, siądź pod n 
ym cieniem i odpocznij sobie"... - "Jak to miło 
wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa"... - 

background image

"Błogosławiona niechaj będzie brona, pług i radło"... 
- Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę? 
- Dobrze, umierajmy... O jej! Dlaczego koniecznie w 
stolicy? można przecież l pod Haliczem!... Czy ja 
prosiłem o to, żeby we środę była premiera 
"Trybuna"? 
Wtorek. 
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek 
musi być nieszczęście. 
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli? 
Szukajmy przykładów: 
Robinson jadł korzonki - tego  tu niema; Ostatni 
Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu wziąć 
korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed 
domem, reszta drzew w wodzie; u Yernego na 
tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka - nie to 
niemożliwe^ zresztą wszystko tu bardzo zdrowe i 
kościste... iema rady! ale zrodzona w gorączce myśl 
nie opuszcza mnie i krwawe wstęgi zatacza mi przed 
oczyma. 
- Trzeba wszystko przewidzieć - myślę sobie, patrząc 
z ukosa na śpiewaczkę. W niemem odrętwieniu 
siedzącą w, kącie. - ie! ta musi być łykowata, jak 
każda śpiewaczka... 
Widzę, jak gdzieś zielony głód z wybałuszonemi 
oczyma płynie po Dniestrze, siadłszy okrakiem na 
belce, wyrwanej z mostu. Rozpacz... rozpacz... 
ikt już nic nie mówi, wszyscy jakby senni. Dżdżysta 
ciemność wykrzywia się za oknem jak stary pawian. 
Autor "Malarzy" dosiadł Bechsteina i wytrąbia na 

background image

nim uwerturę do "latającego holenderczyka"... 
aturalnie... Czemu jeszcze nie "Barcarollę", albo 
nie "Zejdź luba do mej gondoli"... Jedyna ucieczka 
w książce, biorę tedy France^: "Pisma krytyczne". 
Budda, Verlaine, Bismarck, Flaubert, Baudelaire... 
Co to jest?.. Pot zimny wystąpił mi na czoło... 
Baudelaire zapytał raz, fanfaronując: 
- Czy pan jadł mózg małego dziecka? Podobno jest 
znakomity i ma smak włoskiego orzecha... 
Baudelaire tak powiedział... Baudelaire... Czarno na 
białem... Małe dziecko... Jeśli jutro nie będzie się 
można dostać do miasta.. To trudno... Pół tuzina 
dzieci wystarczy... a wsi się znajdzie... Środa. 
Czy ja wiem zresztą, czy to środa. - Kalendarz 
obowiązuje dyrektora banku, a nie Robinsona. 
Mimo to jednak trzeba będzie znaczyć scyzorykiem 
na ramie okna karby, aby utrzymać rachubę czasu; 
świetnie to robił opat Faria w podziemiach zamku If, 
zapomniałem tylko jego sposobów... 
a duszy robi mi się wesoło - to podejrzane, to 
bardzo podejrzane... 
Zagłodzony człowiek u Hamsuna urządzał Wesołe 
kawały z elektrycznym modlitewnikiem. Przed 
oczyma mam tęczę. Widzę na portrecie Sichulskiego 
naszego amfitriona najwyraźniej z trzema głowami... 
A woda przybiera z uporem złośliwego idjoty - znów 
podniosła się o dwa metry. Szaleństwo!... 
szaleństwo!... (tak się przecież pisze w 
pamiętnikach.) 
Jak to mówił hrabia de Monte Christo? 

background image

- a honor! dziś Lukullus ucztuje u Lukullusa! - i 
kazał podać równocześnie minogi z jeziora Fusaro i 
sterlety z Wołgi. 
Wielka sztuka w Paryżu! niechby tak sprówał pod 
Haliczem, dnia 10 kwietnia. 
Jedeff z nas próbował łowić dziś ryby jakimś starym 
dziurawym koszykiem. Wyglądał jak "Biedny 
rybak" Puvis de ChaVannes'a w Luxemburgu. 
Czwartek. 
iema co jeść i niema co czytać. Czytam po raz 
dziesiąty u Bolsche'go traktat o rozradzaniu się 
solitera... Cztery pokolenia, aby się odnowić... 
iesłychane... 
Autor subtelnego "Gaju Akademosa", słodki i dobry 
mój przyjaciel, pożera "iezawodny sposób na 
zołzy" (Gródek 1875). 
Uważam dziś, że metody Marka Twaina mają więcej 
racyi W naszem położeniu, niż metody Hamsuna. 
Cieszmy się! ha! ha! hal jakie to wesołe... 
- Barometr poszedł w górę!,- krzyczy ktoś. Zbiegli się 
wszyscy i patrzą, otwarłszy gęby: w istocie, barometr 
wskazuje "stałą pogodę". Cieszą się, jak dzieci. 
iech się cieszą, biedacy! ie wiedzą, że będzie tę 
"stalą pogodę" pokazywał przez dziesięć lat 
najmniej. Jakimś złamanym widelcem posunąłem 
wskazówkę... iech mają przynajmniej iluzję, 
nieszczęśliwi... 
Piątek. 
Pozostały trzy kostki cukru w srebrnej, zamykanej 
na klucz cukiernicy, pól butelki piwa z KaJusza (!), 

background image

trochę dermatilu i flaszeczka jodyny. Cóż lepszego 
jadła u Flauberta armja pod murami Kartaginy? 
A jednak ja nie mogę umrzeć... 
Boże! Boże! 
Przecież nie znam zakończenia "Gwiaździstej nocy" 
Germana... 
Tonąłem już u Kaprejskich skał, trząsłem się ze 
strachu podczas burzy na wysokości Jersey - i mam 
umrzeć pod Haliczem??? 
Sobota. 
Woda tuż pod progiem. Dziś w nocy widziałem, jak 
jeden z moich towarzyszów pisał coś nerwowo, 
potem zaszył banknot dziesięciokoronowy za 
podszewką kamizelki. Więc to już tak? 
Już nie widać nawet wierzb, nie Widać nic. Trzy 
kaczki i jezioro, całkiem, jak na obrazie 
Harasimowicza. 
Zdała nadpływa łódź, a wiosłuje Charon, stare bydle. 
- ie zapomnij parasolki! - powiadam do niewiasty, 
gdyż myślę dziwnie jasno i staram się o niczem nie 
zapomnieć. 
Tak, to był auction-bridge i śmierć nas przelicytuje. 
I ja mam przyjechać na "Trybuna"? igdym się nie 
uśmiał tak serdecznie. 
A czy pan widział, redaktorze, śmiejącego się w 
agonii człowieka?... iech pan przyjmie uścisk 
dłoni... Ostatni... 
 
LISTY Z CAPRI 
lipiec, 1911 

background image

I. 
 
Karawaniarskie przysłowie, które każe człowiekowi 
umrzeć na obstalunek po obejrzeniu eapolu, należy 
zmienić w tym sensie, żeby zagrozić przynajmniej 
ciężką chorobą każdemu, kto był w eapolu i nie 
pojechał na Capri. Może to wprawdzie porządnego 
obywatela odstraszyć, że dotąd przesiadywała na tej 
rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i 
tym podobne indywidua, ssące wino, - ale gdzież się 
taki nie włóczy? Snadnie tedy w czasie, w którym na 
Capri przebywa dwustu malarzy i tyluż poetów, 
może być wyspa ta uważana za jeden wielki zakład 
obłąkanych, ale człowiek może się pocieszyć tem, że 
w ojczyźnie Zakopane bynajmniej inaczej nie 
wygląda. 
Tak... Bardzo to jest pięknie podumać na zgliszczach 
zakładu Chramca, ale równie pięknie podumać na 
ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, że to taniej 
kosztuje, a masło z tą samą wprawą fałszują na 
Capri, co i w Zakopanem. 
Obejrzawszy w eapolu wszystkie kinematografy, 
które się stały włoskim specjałem narodowym, 
obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby 
chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, 
jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nie tylko 
dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, 
lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza 
skały kaprejskie przedziwnie nęcą. 

background image

Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło 
właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć 
we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym 
tysięcem złotych potoków po prostopadłych ścianach 
w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada 
delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, 
odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, 
który je chce odfotografować z pokładu; i by Łeby 
wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych 
indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją 
na pokładzie "O, dolce apoli!", a potem sprzedają 
prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i 
fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato 
jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w 
fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie 
należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas 
przyjedzie, czeka z pewnością to samo. 
Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce 
np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia 
złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie 
jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe 
urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, 
czcigodnej osobie i całe miasteczko nadbrzeżne z 
hotelem pod straszliwem nazwaniem "Hotel 
Vesuvio". 
Wysoko, ponad wybrzeżem, przeziera przez zieleń 
winnic i gajów oliwnych śliczne miasteczko, 
migotliwe białe, rozrzucone tu i ówdzie, wyglądające 
zupełnie tak, jakby je dziecko zbudowało z białych 
kostek, służących do zabawy. Jest to potężna 

background image

metropolja wyspy, wspaniała stolica, ukochane 
gniazdo jaskółcze, siedziba władz politycznych 
wyspy pretora i dwóch policjantów, siedziba 
proboszcza i organisty, miasto, rozporządzające 
ośmioma prożkami i czterema osłami po wierzch, 
siedziba dyrekcji kolei linewkowej, złożonej z dwóch 
wagonów, której cały regulamin wydany przez 
ministerstwo kolei mieści się w uroczystych słowach 
"on sputare"! 
Miasteczko to już. z samej fizjognomji jej tak 
niesłychanie mile, ze je pokochać "można cóż 
dopiero, kiedy się z gąszczu wdanie wjedź: w jego 
śliczne, uliczki, pokręcone paralityczne i wąziutkie; 
czasem w jakimś zaułku na długą chwilę się 
przystanie, bo żal odejść, patrząc, jak słońce, 
zabłąkawszy się nieopatrznie, nie może wyjść z matni 
kilku murów i pełza po nich smugami, jakby to złote 
pełzały jaszczurki, wiesza się blaskom na 
skałotoczach i po drodze zagląda w malutkie okienka 
mieszkań. Czasem znów jakiś rzeźki powiew, 
odbiegłszy od morza, wpadnie z impetem w jakąś 
miniaturową uliczkę, nieopatrznie uderzy głową o 
mur przeciwległy i, nie wiedząc którędy uciec, biega 
zrozpaczony, jak pies, co zgubił pana; więc węszy na 
wszystkie strony, targnie okienną firanką, 
zatrzepoce z irytacji markizą nad sklepikiem i przez 
wyłom w murze dostanie się wreszcie na pole 
kaktusów. 
Ukochane, prześliczne miasteczko! Za dwa dni czuje 
się w piersi wspaniałą, obywatelską dumę i bierze się 

background image

udział w ogólnem zainteresowaniu wyborami trzech 
radców miejskich, zna się osobiście aptekarza i 
listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z 
rozczuleniem patrzysz na dziesięciolitrową beczkę, 
którą ciągnie na sznurku jakiś miejski urzędnik i 
polewa wspaniale ulice miasta, na których jest 
właśnie tyle kurzu, co na porządnym lwowskim 
fortepianie. Ale już zgoła w zachwyt wpaść należy, 
wszedłszy na ulicę, nazwaną skromnie "Corso 
Tiberio"; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, 
kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w 
miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem 
Capri utrzymuje się słuszne zdanie, że wspaniałość 
ulicy niekoniecznie zawisła od jej szerokości, bo 
wysokość także coś znaczy, więc dlaczego nie ma to 
być "Corso"? Zresztą szeroka ulica jest tu wcale 
niepotrzebna, bo życie stolicy koncentruje się 
wyłącznie na piazzy; wieczorem tedy wędruje 
inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto koło 
"salonu" fryzjera (jest to równocześnie radny 
miejski, szwagier burmistrza, właściciel winiarni, 
wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi się cała 
najwykwintniejsza societa: lekarz, który sam się od 
czasu do czasu kładzie do łóżka, aby przecież mieć 
jednego pacjenta: aptekarz, który częściej sprzedaje 
atrament i igły, niż lekarstwa, ksiądz, który 
pobocznie handluje winogronami i wynajmuje 
mieszkania; kapitan okrętu, który z dumą patrzy na 
otoczenie, bo co dnia bywa w eapolu; dyrektor 
kolejki linewkowej, na którego znów wszyscy patrzą 

background image

ze strachem, aby kiedy nie wykoleił "pociągu". 
Pozatem schodzą się na piazzy przed wieczerzą 
obywatele z obcych krajów, więc jakiś mąż, 
straszliwie opalony, prawie, że w negliżu, jakiś 
malarz w spodniach tak szerokich, jak neapolitańska 
zatoka, jakaś niewiasta z olbrzymim pióropuszem 
białych piór na głowie, której Staff powiada, że 
wygląda jak "dziecinny karawan", jakiś dynamitard 
rosyjski, któremu ustępujemy z drogi, nawet kiedy w 
ręku dzierży tylko pomarańczę, jakiś Anglik, 
jedenaście razy dziennie pijany i cała czereda 
innych. 
Wśród tego zgromadzenia przewijamy się skromnie, 
a wśród nas Leopold Staff, który należy do 
najzagorzalszych obywateli Capri, cichutki, 
niepokaźny, zawsze wesoły i ogromnie kochany; zna 
na pamięć historję każdego mieszkańca, wszyscy go 
pozdrawiają i on wszystkich; siedzi na Capri już 
kilka miesięcy bez przerwy i ukryty w malutkim 
domku, który i nas przytulił, wśród bogatej winnicy, 
zalanej słońcem - i pisze. 
Więc tu rozprawiamy o słońcu i morzu i o książkach 
i o ludziach. 
Jest dobrze i jest cicho; przepyszne morze oblało nas 
dokoła, nakryło nas niebo; nie dojdzie tu żaden 
zgrzyt, błękitnego morza nie przepłynie żadna 
zgryzota. a białym żaglu, co się położył na cichym, 
gorącym wietrze i płynie na widnokręgu, zbiegły się 
nasze wszystkie biedne tęsknoty... iech płyną... 
Jest cicho i jest dobrze... 

background image

Capri jest jak wymarzony zakątek, gdzie ludziom 
zawsze dobrze być musi, mają bowiem to wszystko, z 
czego się rodzą chwile szczęśliwe: słońce i morze. 
Słońce łagodne, roześmiane i przychylne, a morze 
cudnie niebieskie, szemrzące przy brzegach, 
przedziwnie spokojne. Więc się wszystko uśmiecha, 
wszystkie winnice i gaje, pełne złotych jaszczurek i 
rozkrzyczanych świerszczów. Czynią one czasem 
zgiełk taki, jak na polskiej wsi, rozkrzyczane w noc. 
Każda zaś noc mija spokojnie i cicho pod osłoną 
potwornych skał, które obsiadły miasto dookoła i 
strzegą go przed wszelką krzywdą. 
Powiew wieczorny powiał od morza, orzeźwił ciała i 
dusze, ochłodził kamienne mury domków i gada sam 
ze sobą w alejach winnic. W oddali rozświetlił się 
eapol i błyska tysiącami świateł; na olbrzymiej 
przestrzeni półkola zatoki od Pozzuoli do Sorrento 
drgają blaski; ze wzgórz spływa cisza, a mrok gasi 
światła powoli, aż usną ciche miasteczka na stokach 
Wezuwjusza, śpiące czujnie, bo razem ze śmiertelną 
trwogą. 
Gapri, przylepione do zielonych wzgórz spowija się 
w ciemność i słucha szmeru morza; gdzieś tylko ktoś 
śpiewa, na jakiejś skale ktoś samotny czeka, aż od 
strony Sycylji wypłynie księżyc na wody; w jakiejś 
sklepionej izdebce, której ściany pomalowało stu 
malarzy, jacyś szczęśliwi ludzie (a jeden zbyt do 
mnie podobny!) śpiewają cichem słowem o radości 
życia, które umie być dobre i mówią wiersze o 
szumiącem kaprejskiem winie o krwi słońca. 

background image

 
II. 
 
Przyjaciel nasz, signor Salvatore Cosentino, z 
zawodu rybak, z przekonań "socjalista klerykalny" i 
zagorzały przytem wróg papieża - przekonał nas, że 
należy opłynąć Capri dookoła na jego "morskiej 
pławaczce", tak przestronnej, jak wanna. Wziąwszy 
tedy na zapas kilka bohaterskich min, płyniemy 
wzdłuż potwornych skał kaprejskich, zezem tylko 
patrząc na olbrzymie głazy, które wiszą nad naszemi 
głowami; zdaje się nam, że trzeba tylko lekkiego 
podmuchu, aby taki kamyk, ważący mniej więcej 
tyle, co dowcip z polskiego kabaretu, spadł w morze. 
Pan Bóg jednakże łaskaw i chowa te sensacje dla 
kogoś, co po nas tędy płynąć będzie. 
Pod nami przeczysta głębia, zachłanna i uwodząca; 
fala z tej strony wyspy spokojna i cicha. Przed nami 
sterczy z morza głaz" na którym śpiewały syreny, 
które się swego czasu uwzięły na Odyseusza. 
iestety, nie zachował się żaden konkretny ślad tej 
awantury, ani nawet syrenia podwiązka. Wiosła 
rzucają na falę tysiące skrzących kropel, zmącony 
lazur wody przybiera zimny kolor marmuru, 
porzniętego żyłami; drogę nam znaczy cień gór, 
rzucony na wody. w miejscu powiada nasz wioślarz z 
dumą 
- W tem miejscu jest sto pięćdziesiąt metrów głębi... 
- Święty Antoni sorentyński! - i trzy polskie dusze w 
głębi bohaterskiej piersi. 

background image

Zrobiła się uroczysta cisza, bo ze strachu śpiewają 
tylko ludzie, źle wychowani. Po tej uroczystej chwili 
pytam pana Salvatora, zupełnie bez ukrytego celu: 
- Czy dobrze umiecie pływać, Salvatore? 
Salvatore uśmiechnął się jak langust 
- Pewnie! chociaż ostatni raz kąpałem się przed 
dziesięciu laty... 
aturalnie! Miał kiedy szewc porządne buty? Ale 
wobec tego człowiek począł się rozglądać w sytuacji i 
udając, że niby nic, począł rozmyślać nad tem, coby 
było, gdyby się łódź przewróciła i jakby się 
wydrapać na skałę nadbrzeżną, mającą trzysta 
metrów wysokości? Są to myśli tak szalenie wesołe, 
że się niedobrze robi. 
Płyńmy jednakże dalej... 
W tej chwili łódź wjeżdża, jak dorożka, w ciasną 
bramę, w otwór groty. 
- Grotta verde! 
Aaa! (Baedecker doradza w tem miejscu zachwyt 
niemy). 
Pod nami woda zielona, jak przeczysty szmaragd, 
nad nami kopuła sklepienia, na której grają blaski 
przeróżne, goniąc się nawzajem, Przejrzysta 
meduza, podobna do srebrzystego grzyba, drga w 
głębi. Ktoś z nas krzyknął głośno, a echo mu 
odbrzmiało w wąskiej czeluści groty, gdzie zielonawy 
odblask się kończy i gdzie się zaczyna wieczysty 
mrok, pełen niesamowitego szumu; kłębiąca się tam 
fala, uderzyła o kamienną zaporę i jęczy głuchą 
wściekłością. 

background image

Łódź, jak pływak rzeźki, wymknęła się z zielonej, 
przecudnej poświaty i wypłynęła na słońce; giętkie 
wiosła wparły się w fale i rzuciły łódź naprzód ku 
innej znów grocie "brylantowej", skąd ją poniosły 
do groty "Wszystkich świętych". 
Skalne odłamy zbiegły się w niej w jedną gromadę, 
podobne ludzkiej rzeszy; tu rozpoznasz sylwety 
klęczącej niewiasty, ówdzie tajemnicza postać 
kamienna legła, jakby snem zdjęta. "Wszyscy 
święci" śpią snem kamiennym, ukołysani pluskiem 
fali, która tu węszy niespokojna. Zdjął nas lęk 
prawie ,że nabożny, który podniecił jeszcze nasz 
sternik, obwieściwszy uroczyście: 
- a głowach "Wszystkich Świętych" turyści jedzą 
zwykle śniadanie!... 
Sternik zrobił za chwilę minę ważną; chce nas 
najwidoczniej przerazić, bowiem głosem 
brzuchomówcy obwieszcza: 
- Grotta degli canoni! 
Strach! Jest to grota, w której ma się słyszeć 
straszliwy huk armat; coś niecoś tam strzelało w 
gardzieli groty, ale nie tak znów strasznie, widocznie 
dlatego, że teraz niema sezonu. 
Płyniemy przeto do groty lazurowej. 
To się łatwo mówi, ale nie tak łatwo się płynie; 
musieliśmy opłynąć całą połać wyspy, tymczasem 
wiatr, dość anemicznie dotąd wiejący... włóczący się 
po morzu leniwie, jak ktoś, co się po ulicy wałęsa i 
ogląda sklepowe wystawy - poderwał się, jakby go 
giez ukąsił. Gdzieś z otwartego morza dojrzał trzech 

background image

biednych Polaków i, skacząc po wierzchu fal, bieży 
ku nam. 
Łódź dostała najwyraźniej histerycznego ataku; 
przerażona, poczęła przeskakiwać z fali na falę, jak 
ktoś, co skacze po zoranem polu, ze skiby na skibę. 
Wiatr, znalazłszy sobie doskonałą zabawkę, radby 
nas rzucić na skały, co się nam oczywiście nie 
podoba. Całe szczęście, że miny mamy bohaterskie i 
prawie, że kpiące... Kredową bladość naszych twarzy 
w tej chwili należy przypisać chyba efektom 
świetlnym, prosta zaś rzecz, że przy takim wichrze 
dygotają wszystkie członki. 
Sympatyczny Salvatore krzyczy nam w uszy: 
- ie bać się! ie patrzeć na fale. Trzymać się 
mocno! Śpiewać! 
Śpiewać? Zdaje się, że stary rybak zwariował ze 
strachu. I w istocie, poczyna śpiewać; wytężył 
wszystkie siły, aby nie dać falom łodzi, przyrósł 
rękoma do wioseł, dyszy ciężko i - śpiewa. Zdaje się, 
że wiatr zawył w tej chwili ze śmiechu, potem począł 
porywać słowa piosenki i rzucać niemi na wszystkie 
strony, między jednem słowem a drugiem otwierała 
się przepaść, wypełniona ciężkiem westchnieniem 
oddychających forsownie piersi rybaka. 
 
"...Aria serena... doppo... la tempesta 
el' aria... fresca..." 
 
Słusznie, bardzo słusznie, tylko nie w porę. Fala nas 
podniosła w górę, widocznie po to, żeby nam 

background image

pokazać, że całe morze w tej stronie jest równie takie 
miłe, potem nas pchnęła bez ceremonji w bok. 
- Jeszcze tylko kwadrans! - krzyczy Cosentino, - 
dalej morze jest spokojne... Śpiewać! Śpiewać! Tutaj 
zawsze wzburzone... O, mamma mia!... ie bać się!... 
Ten doktor ze Lwowa, wasz przyjaciel był 
odważny... Ciągle śpiewał... i! ho!... Trzymać się 
łódki!... Tu jest tylko taki przeciąg... 
Ślubuję w myśli sonet z dedykacją dla św. Łucji i - 
śpiewam. Śpiewałem podobno z niesłychanem 
przejęciem, tak jak śpiewają przy umarłym. Ale 
tylko jeszcze jeden skalny przylądek i spokojne 
morze. asz rybak zaparł się nogami, wyprężył się 
cały i rzuca łódź kurczowo naprzód. Patrzy pilnie w 
stronę otwartego morza i ile razy dojrzy wielką falę, 
idącą ku nam, urządza jakoweś nadzwyczajne 
manewry, aby jej ujść bez szkody, na co patrzymy z 
niesłychanym podziwem. Zbliżamy się w stronę 
groty lazurowej... Och!.:. Przypominam sobie, że w 
tej właśnie okolicy, z opisu sądząc, rozbiła się łódź, 
wioząca bohatera z powieści Andersensa 
"Improwizator". W powieści to się wszystko dobrze 
skończyło - całe szczęście, że w moim liście... także. 
Płyniemy już spokojnie; jakaś jeszcze fala ujada za 
nami z tyłu i pluje pianą w stronę łodzi, która 
dumna, otrząsa się gwałtownie i wpływa na toń 
spokojniejszą, poza strefą "przeciągów". 
- Śpiewaj, Salvatore! - rzeknę rybakowi. 
- Teraz już nie potrzeba... - rzeknie rybak - ale ta 
jazda warta jest sto lirów. (Po targu dostał osiem). 

background image

Przed nami otwór do lazurowej groty. Właśnie 
nadjechał statek z eapolu i przywiózł kompanję 
Anglików, złożoną z dwustu osób, które będą 
zwiedzały grotę. Patrzymy z pogardliwą litością na 
tych nieśmiałych ludzi, którzy pośród straszliwych 
krzyków lęku, przebywają w łódkach drogę ze statku 
do groty; wysiadamy na ląd i, stanąwszy na kilku 
stopniach kamiennych, sterczących z boku wejścia 
do groty, urządzamy sobie znakomite przedstawienie 
operetkowe, obserwując miny Angielek przy 
wjeździe w głąb czeluści. Zabawa niesłychana! W 
każdej łódce trzy Angielki, a każda o pół metra 
dłuższa od łodzi, przy wjeździe - zaś w wązki otwór 
groty musi każdy, aby głowy nie postradać, położyć 
się na wznak - na dnie łodzi. 
Łodzie wyglądają jakby napełnione trupami; jeden 
w niebieskich okularach chce sobie dodać odwagi i 
uśmiecha się. Boże! Ten uśmiech wart całej noweli; 
tylko paraliż zdobywa się na taki uśmiech, albo 
gwałtowne kurcze żołądkowe; tak się uśmiecha 
człowiek, który wypił litr octu, albo połknął 
karakona w kawie. Inne znów indywiduum chwyciło 
się kurczowo ławeczki łodzi, inne zasię, aby nie 
patrzeć na to, co się będzie działo, położyło się na 
brzuchu i głowę skryło w dłoniach. Z głębi groty 
dolatuje wycie zachwytu... Straszliwe "All right!" 
wstrząsa wspaniałem sklepieniem groty. Aż wreszcie 
szumiąca fala, cofnąwszy się kilkakrotnie w głąb, 
jakby dla nabrania rozpędu, wyrzuciła najpierw 
jedną łódkę, potem drugą, dziesiątą. 

background image

Już niema nikogo, więc my z kolei, leżąc na wznak w 
łodzi, czekamy przychylnej fali; cofnęliśmy się raz i 
drugi, wreszcie łódź przemknęła od sklepieniem 
otworu, trącona przypływem, podnosimy głowy i 
słychać tylko jedno przeciągłe A! - jak na 
Czatyrdahu. Lazurowy cud otoczył as dokoła; 
jesteśmy w środku niesłychanej szklanej kuli: niebo 
na dole i niebo na górze, lazur w oczach i w duszach, 
zdaje się, że słowa zachwytu muszą mieć także - 
lazurową barwę. Ale o tych chwilach, spędzonych w 
tym śnie lazurowym, nie powiem nikomu; schowam 
ich wspomnienie zazdrośnie dla siebie, abym je mógł 
sobie przypominać w domu, po powrocie, kiedy 
.deszcz jesienny mżyć zacznie. Zresztą zbyt biedne są 
moje słowa, abym się ważył na malowanie niemi 
obrazu, który niema sobie równego. 
Po opuszczeniu groty, słońce, które nas oblewa, 
wydaje się dziwnie banalne, jak łukowa lampa 
elektryczna, ale Capri staje się jeszcze droższem, 
jeszcze bardziej kochanem. iefrasobliwe, cudne 
Capri, w którego skały wprawione są, jak drogie 
kamienie, groty różnokolorowe. 
Capri się uśmiecha i - nudzi się w swojem szczęściu. 
Jakieś słodkie lenistwo, próżniactwo słoneczne 
ogarnęło wszystkich ludzi. Siada się na skalnym 
głazie i godzinami przygląda się jaszczurkom, 
biegającym po ruinach; słucha się szelestu oliwnego 
gaju, który w słońce się wpatrzył i szemrze; na 
odmianę ma się ogromne zmartwienie, bo ktoś 
nieopatrzny złamał gałązkę biednego, samotnego 

background image

drzewka, albo ktoś złośliwy przeniósł kamień jakiś w 
inne miejsce. Strach, co za awantura ! 
Rozpróżniaczone figury szukają tedy gwałtownie 
"sensacji". Jedna odbywa się co soboty, sensacja 
sensacyj, wspaniałość, totius orbis desiderium, 
świetna atrakcja, najwspanialsza rozrywka 
kaprejska, boski sympozjon, cud cudów, o którym 
się marzy przez cały tydzień: kinematograf! 
Przysięgam, że wart opisu. Oto w sobotę popołudniu 
czeka się na rozlepienie afiszów. Jest! Rozkosz 
rozpiera piersi: będzie: "Romans ślepej Łucji", 
potem "Cezar Borgia, krwawy tyran" rzecz w 27 
aktach, potem "Wdzięczny pies", rzecz wzruszająca 
do krwawych łez i do omdleń it.d. W kinematografie, 
którego patronem jest tutejszy blacharz, jest 
siedmioro gości "pierwszorzędnych" i trochę hołoty 
za dziesięć centymów. Hołotę pierwszorzędną 
reprezentuje sam Maksym Górki j, patron literacki 
wyspy, który się dotąd który się dotąd nie nauczył po 
włosku i dotąd nie zmienił rosyjskiej koszuli. Włosi 
dlatego tylko uważają go za tak wielkiego. 
Przedstawienia nie zaczynają mimo spóźnionej pory, 
bo niema jeszcze "stałego" gościa. Idzie... już 
przyszedł mąż... nie!... niewiasta... ie! Przecież mąż! 
Ma wąsy i brodą, ale chodzi w sukni kobiecej. To 
malarz Diefenbach. Widziałeś kiedy, kochany 
ziomku, a mój czytelniku, starą kanapę, którą zjadły 
mole? To jest Diefenbach. Wdział na siebie chałat, 
zdjął wszystko pozatem i żyje z "naturą", ale zdaje 
się, że natura, która lubi czystość, nie chce żyć z nim. 

background image

Malarz ten, mający w iemczech dość głośne 
nazwisko ze wzglądu na swoją oryginalność 
przedewszystkiem, robi wrażenie starego pajaca, 
który maluje "symbolicznie". a jednym z jego 
obrazów odbywa się taka awantura: człek jakoby 
zabił jelenia, co zgrozą przejęło Pana Boga, gdyż 
ukazał się ponad jeleniem i błyskawicami oczu 
poraził myśliwca.- Pan Bóg jest ni mniej ni więcej, 
tylko portretem Diefenbacha, z czego musi być 
niesłychanie dumny. W obrazie tym, ukryta jest, 
zdaje się, symboliczna przestroga, że nie należy 
polować w miesiącach, które kalendarz myśliwski 
nazywa ochronnemi. 
a każdym poza tem obrazie Diefenbacha sterczy 
zasadniczo sfinks, co zapewne oznacza coś 
głębokiego, albo tańczy kobieca postać, w mglistym 
stroju, co już znaczy coś potwornie głębokiego. 
Obrazami tymi handluje mistrz w sposób sprytny i 
zupełnie nieapostolski, chociażby z pozoru 
wyglądało, że nie zarobił dotąd nawet pary 
ineksprymabli, bo ich nie nosi. 
Tych dwóch sławnych kabotynów, Gorkij i 
Diefenbach, to największa sensacja kinematografu. 
Gdyby ci dwaj nie byli sławni z innego powodu, 
byliby sławni z pewnością z tego, że się nigdy nie 
kąpią. 
 
LISTY Z LIDO 
ADRESOWAE DO BOYA W 1912 R. 
 

background image

I. 
 
ie podziękowałem Ci jeszcze, przyjacielu mój 
najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu 
Brantome'a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co 
czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie 
długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, 
pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, 
zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby 
można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; 
wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje 
dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. 
Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo 
urodzi owoc, raczej sok malinowy wy ciśniesz z 
kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z 
wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło 
Reymontowi, więc zaraz kupił wieś. 
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, 
gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry. 
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego 
lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom 
niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam 
włosów na głowie... Tak ci pisał: "Tam, gdzie przed 
trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą 
bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje 
na marmurowej ławeczce Makuszyński... i gładzi 
własną łysinę..." Moja kucharka zrobiła z tego 
patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością 
obserwacji owego szanownego feljetonisty, 
pomyślałem sobie na Twój temat: "Komu on napisze 

background image

feljeton, ten tłucze głową o beton..." Tak zaś 
pomyślawszy, poszedłem wykąpać, nic bowiem tak 
nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu 
korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel. 
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie 
wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba 
adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na 
alewkach, five o'clock u pani doktorowej w 
Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, 
marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim 
głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej 
mecenasowej, która, oczy z zachwytu 
przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim 
objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: "ach, 
frutti di mare! frutti di mare!" Morze zaś, 
ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie 
szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w 
górę zadarłszy. 
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w 
przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi 
gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad 
dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze 
oczów z promiennego łba, że się nie stoczyło w 
przepaść, albo nie padło w morze na widok tego 
anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz 
potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może 
trzysta, taka stara Campanilla. ie jest to grzech, 
jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac 
wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, 
ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży t 

background image

zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. 
Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń 
Hati u Kiplinga; nogi jej przypominają bilard, 
ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, 
wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi 
wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z 
morskiej urodzona piany i bardzo, bardzo jest 
smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem 
taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie 
na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w 
basenie. 
"Wey trafiają się niektóre między temi" (tak mówisz 
za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i 
sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, 
grzejąc swoje członki, przypominające dostatek 
rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy. 
- Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki 
opalony? Śliczny chłopiec... To jest mój typ. 
- On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma 
ładną talję. 
- Co też pani mówi? 
- Słowo honoru pani daję. iech pani zakryje nogi, 
to go pani przedstawię. 
Inna zaś mówi do innej: 
- Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga? 
- Co też pani mówi? 
- Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie 
kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona 
ma łopatki? W całkiem innem miejscu... 

background image

Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak 
samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam 
bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś 
wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni 
męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą 
kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od 
wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na 
słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie 
rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. 
Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych 
mądrości. 
- Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, 
a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? 
Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz 
zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł. 
Lezie potem jeden z drugim w wodę, 
popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, 
potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, 
ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do 
brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani 
dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, 
szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, 
rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych 
językach: "puść pan, pan jest grubjan", - albo: "tu 
gdzieś jest rak!" - albo: "gdzie jest moje dziecko?!" - 
albo też: "czemu pan tylko wodzie taki odważny?" - 
albo: "pani pływa jak Wenus..." - albo: "zupełnie 
pana nie poznałam bez ubrania!" - albo: "ta małpa 
pływa, jak żaba", - "skocz pani, bo idzie fala". 

background image

apisałeś zasię, drogi Boy'u, nieporównanie w 
pierwszym tomie Brantome'a: 
"Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów 
tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał 
lub iak je nam malują, a ucieszymy się poglądaniem 
na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec 
pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak 
rzadkie, iż - na mą cześć! - więcey wartczą, niźli 
wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi 
wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności 
umieli przedstawić..." 
Owo spójrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne 
włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i 
słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i 
pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, 
smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami 
rozwartemi pragnieniem, rzuca się na falę, a fala 
ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, 
niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na 
wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana 
fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno 
czarnowłose dziewczątko, znieruchomiałe w pozie ze 
ślicznego obrazka Chabas'a i lęka się. dalekiego 
szumu morza; wiać się cudnemu dziewczątku fala 
łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, 
łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni 
nikomu. 
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony 
słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak 
łódź, tnie wodą ramionami, spokojnie i pewnie, w dal 

background image

wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i 
zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, 
chuderlawe figury, swoim własnym przerażone 
widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone. 
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się 
poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej 
zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w 
wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te 
straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, 
wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie 
czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu 
sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu 
kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; 
najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu 
przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał 
do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, 
uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem 
bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten 
znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę 
tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu 
portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z 
sercem, włożyłby jaki banknot do towarzystwa tych 
kilku mizernych sonetów, udających czeki. 
ajwiększy taki potężny znak, zawieszony na piersi, 
jak złote runo, nosi malarz Axentowicz*, 
wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który 
się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. 
Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś 
tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; 
kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i 

background image

wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem*, 
zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o 
proporcjach w niewieściej budowie. I chan zaś 
wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po 
francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że 
gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, 
nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała 
portrety... A wkoło leży tylko martwa natura... 
Potem przychodzi malarz Procajłowicz* (który mnie 
deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji 
jakieś "lepsze" wino) i urządza niemożliwe kawały z 
grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe 
życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym 
na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój 
przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry 
Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły. 
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie 
nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty 
gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do 
Colleoniego, który w księżycowej poświacie twarz 
ma jeszcze dumniejszą Bardziej drapieżną. Księżyc 
mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem 
oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta 
bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą 
twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, - 
by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę 
sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i 
buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach 
i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, 
cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, 

background image

jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. 
Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem 
księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i 
mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o 
upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, 
chmurny, jak noc, milczący jak trwoga. 
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w 
zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami 
mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa 
samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie 
grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i 
gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im 
gość nie uciekł, nie zapłaciwszy. 
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem 
opowieściami tego cudownego chama, pana i opata 
de Brantome'a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował 
w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się 
twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W 
"każdym polskim domu" nowy Twój przekład się 
nie znajdzie, na stoliku w salonie, lecz Ci to zapisze 
literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. 
Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka? 
Opat Brantome jedzie ze mną jutro do Werony, na 
przedstawienie "Aidy" na rzymskiej arenie, o czem 
w następnym, równie nudnym Ci napiszę liście. 
 
II 
 
 

background image

Każdy hotel na Lido ma jedną rzecz taką samą i 
jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko 
podłą jest kuchnia; - zjedz kawał zaoliwionej ceraty, 
a zjadłeś roastbef z Lido, wziąwszy potem gruźliczną 
kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał 
pulardę. "Całe szczęście, że jestem łykowaty", rzekł 
u Dickensa indyk, którego miano zarżnąć,. ów zaś, 
którego ci dadzą w jakiejś Hungaryi, już nawet nic 
nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie. 
Radziłem Altenbergowi, mieszkającemu w tym 
samym, co ja hotelu, aby odpowiednio do swego 
tytułu Jak ja to widzę?" - napisał po wyjeździe z 
Lido książkę pod napisem "Jak ja to strawię?" 
Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w 
jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d'Annunzio, 
w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i 
jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w 
innym aż Jadlowker. awet małe wille mają swoje 
sensacye; w jednej z nich, w Ortensyi, mieszka jakaś 
śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem 
dzień gra w bridge'a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca 
na dame pique Czajkowskiego. Całej tej talji kart 
przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile 
taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń. 
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu 
jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc 
waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą 
w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle 
zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w 
tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. 

background image

Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, 
koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z 
ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i 
obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, 
i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest 
jak Hannibal w bitwie, - pierwszy do baru 
przychodzi, a ostatni z niego wychodzi. 
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, 
rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym 
napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie 
zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze 
zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, 
wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem 
Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w 
inny sposób, tylko na suchoty. iepotrzebnie tylko 
taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy 
jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z 
wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, 
tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło 
kapitalistom i adwokatom. 
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się 
straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w 
gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu 
ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, - jeśli się tedy 
polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w 
rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu 
wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy 
się złotego, upajającego, miesięcznego światła, - woła 
sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość 
parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, 

background image

kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak 
szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak 
dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze 
i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i 
ludzi. 
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd 
przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order 
Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze 
nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem 
westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, 
przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze 
złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile 
razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą 
szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie 
cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę 
na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o 
północnej godzinie modli się szmerem i szumem i 
łkaniem: "Oto jest radość moja i moja duma, 
dziecko ukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. 
Ocal je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, 
lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest 
piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy 
miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak 
diament wspaniały, rzucony w topiel? 
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem 
dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do 
małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, 
na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o 
mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. ie umarła 

background image

jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi 
oczyma. 
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to 
miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad 
miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ 
swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby 
wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty..." 
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie 
morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i 
pnie się po marmurowych schodach do pałaców, 
pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi, 
czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie 
czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach, 
a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, 
gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży 
siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. 
Chryste Panie! ie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, 
napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w 
tyle sali, czerni się nie zarys skrzydlatego lwa, lecz 
straszny cień młodej, długowłosej głowy 
Korsykanina... Gdzieżeś jest Colleoni!? Mroźny 
wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza 
jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, 
czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi 
patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem 
cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się 
Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp 
kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na 
gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego 
ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź 

background image

naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem 
rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie 
barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się 
dziwi i klaszcze, a morze ocieka zlotem i krwią. A za 
chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholja 
jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary 
pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i 
smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza 
ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby 
okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu 
na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada 
zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce 
drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany 
lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery 
na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i 
rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w 
ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria 
delia Salute, uśmiecha się dobrym uśmiechem i 
słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na 
zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o 
niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga. 
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad 
lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do 
Werony, gdzie na przedstawieniu "Aidy" grał 
doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie 
nad ilem. Sprytny bowiem jeden tenor 
zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej 
arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można 

background image

było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej 
arji "gwiazdy klaszczą złote". 
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie 
muszą być dwa obozy; wedle przekładu 
Kasprowicza, "dwa piękne domy w uroczej Weronie, 
równie słynące z bogactwa i chwały codzień 
odwieczną zawiść odnawiały...", tego zaś dnia, kiedy 
byłem w onem mieście, ród Kapulettich 
reprezentowany był przez tych, którym się udało 
kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród 
Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem 
amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie, 
rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co 
wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą 
pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba 
było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu 
już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek, 
mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. 
ie chcąc też uznać zbyt wybujałej muzykalności 
włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło 
amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone 
uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do 
przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było 
z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę 
oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. 
Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej 
trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, 
wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do 
amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez 
gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza 

background image

literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie 
życzy nigdy: obyś zginął! - lecz: obyś konał sto lat! 
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i 
posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z 
tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za 
włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale 
szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, 
dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, 
ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, - 
takie same usłyszysz, głosy, wszedłszy do wnętrza 
tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się 
kąpała we krwi rzymska dusza. 
Och, co za widok! 
 
III. 
 
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co 
szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w 
pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak 
granatowe nad cyrkiem velarium. iecierpliwość 
oczekiwania, - są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, 
lepsze zająwszy miejsca, - zmienia się w szmer i 
szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy 
głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie 
przejść można po tym pomoście z głów, jak po 
pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się 
splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, 
odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment 
przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się 

background image

poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się 
zbliża godzina. 
iebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na 
kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go 
pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc 
jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się 
przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, 
najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną 
ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp 
elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli i, nie 
wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do 
czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem 
gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na 
ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, 
skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i 
skąd już słychać szmer tłumu, błędnie w jednej 
chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i 
gaśnie. 
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, 
nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie 
C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu 
jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu 
bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza 
teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o 
tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już 
zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. 
Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili 
czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem 
oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, 
gotowych każdej chwili do ucieczki w panice. 

background image

ie znam jednak wspanialszego widoku nad widok 
tego potwornego mrowiska,.ukrytego w półmroku; 
jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała 
noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz 
zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, 
zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko "Aidę" 
- i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia 
dopełnia w momencie architektury cyrku, 
dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum 
w brudne, spocone chitony i togi i straszno się czyni 
człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku 
zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się 
gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz 
przebiega po człowieku. 
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i 
ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły, 
taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w 
piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął. 
Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak 
suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje 
nad areną, jak splątany tuman, porywa 
najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; 
wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także 
rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle 
zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja 
nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to 
jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta 
z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, 
krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się 
wydziera - przysięgam Ci! - po serbsku. 

background image

Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha 
ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co 
jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi 
znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na 
komendę czterdzieści tysięcy łudzi wydobywa białe (i 
prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać 
zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment 
dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado 
białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby 
przesłonił gęsty, ogromnymi płatami padający śnieg. 
Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte 
morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym 
szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi 
skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę 
spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem 
nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i 
napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej 
chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto 
od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony 
zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, 
jak w trzecim akcie "Traviaty", tak, że aż jęknęła 
nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby 
półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt 
natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych 
swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w 
uszach dzwoni jeszcze wrzask. 
Jest cicho... Jakby z podziemi podnosi się cichutki 
powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze 
do brzęczenia owadów, do szmerów letniego 
wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. a 

background image

olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia 
mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się 
łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko 
poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych 
zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy 
zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą 
kaskadą lecą w przepaść i w noc. 
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym 
wzrokiem zmierzył odległość i wysokość niebieskiego 
stropu, od którego głos jego ma się odbić - zaśpiewał 
swoje: 
- Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e 
fior!... 
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez 
szwanku na ton najwyższy - krzyknął tłum jednym, 
zgodnym, potwornym, tysiąc-echowym głosem 
uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten 
rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; 
padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i 
mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze 
trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby 
się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska; 
uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię 
Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem 
zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie 
śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do 
garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze 
śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to 
ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni 
Wulkana. 

background image

W momencie zmieniono dekoracje, w których niema 
wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów 
przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie 
bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale, 
potrzebne do "Aidy", znajdują się tuż opodal sceny, 
albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu 
wśród drzew, zasadzonych "tymczasowo". 
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też straszliwe 
okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze, 
szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, 
włoskim gestem, przypominającym w scenach 
bardzo dramatycznych, gesty rozżartych 
ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema 
jednak tak gwałtownego ruchu, któryby na tej 
scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. 
Mniej nam jednak wszystkim idzie o "Aidę", więc 
się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz 
jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu 
widokowi amfiteatru, który ma pomysły 
nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się, 
że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem 
onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił 
małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie 
widział nawet eron. Przymruż oczy, a ujrzysz 
widowisko nieporównane: tysiące migotliwych 
gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące 
świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który 
się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, 
rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w 
tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które 

background image

trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości. 
Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w 
rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą 
z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił 
sobie głupi człowiek. 
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po 
chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie 
przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił oczy ze 
łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa. 
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią 
w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u 
nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony 
korowód wojowników i bohaterów, autentycznych 
murzynów i autentycznych koni, które są bardzo 
stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje 
bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym 
od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, 
co snadnie poznasz po melancholji na końskiem 
obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po 
bokach wytartych. 
ikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką 
parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie 
ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, 
jak słońce. 
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, - w pewnej chwili, 
jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę 
to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie 
dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i 
błyszczący. 

background image

Gra wybornie: twarz ma w miarę melancholijną w 
miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, 
zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry 
statysta. 
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą 
tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko 
doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego 
wygi. 
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, 
czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na 
niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki 
na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez 
emerytury, najwspanialsze grywa role, stary 
wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich 
dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie. 
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy 
Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z 
ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż 
on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy. 
Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce 
załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć 
tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z 
amfiteatru. 
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie 
wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia, 
szemrał jeszcze długo, spać nie dając. Julji Kapuletti 
w fałszywym grobie. 
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do 
snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie 
czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i 

background image

niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt 
Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą! 
 
LISTY Z ICEI 
ADRESOWAE DO KAZIMIERZA 
SICHULSKIEGO W 1913 R. 
I. 
 
Czy nie uważasz kochany malarzu, że dostałem 
manji pisania "listów z podróży", jak gdybym był 
panienką, która się musi wypisać pod adresem: 
"Zawiedziona 4832 poste restante"? - Czynię to 
jednak dlatego, aby się moi przyjaciele dowiedzieli ze 
smutkiem, że mi się nic złego w drodze nie stało, że 
nie złamałem nogi i że mnie nie rozjechał automobil, 
szczególnie moi przyjaciele piszący dramaty; kiedy 
sobie bowiem, mój drogi, wyobrażę mój pogrzeb, 
mam przed oczyma obraz niesłychanie wesoły: oto 
trumnę moją, wysmukłą w lwowskim stylu, trumnę 
wypożyczoną z teatralnego magazynu, niosą czterej 
silni dramaturdzy, a niosą ją strasznie szybko, abym 
przypadkiem z niej nie wstał koło teatru, gdzie, 
śmiem mieć nadzieję, dyrektor teatru będzie miał 
mowę, zakończoną wśród łez okrzykiem: 
- Boże! czemuś zabrał tylko jednego? 
I powiedz, drogi malarzu, co ja jestem temu winien, 
że ktoś sobie kupił papier i pióro i jednem cięciem 
zamordował w pierwszym akcie ojca, w drugim 
matkę, w trzecim kota, sklął świat, ludzi i Pana 
Boga? 

background image

Aby tedy ochłonąć z nadzwyczajnego wrażenia 
ostatnich naszych premjer, wyjechałem do| icei, 
gdzie dotąd żyje pamięć o tobie, od czasu, kiedyś dla 
oryginalności kąpał się w morzu we fraku, dziwną 
tem w oczach tłumu okazując pogardą rzeczy 
ziemskich, frak ten bowiem z kosztami sądowemi 
kosztował podobno trzydzieści koron. Wspominam 
ci o tej plotce, abyś wiedział, że dość jest wyjechać z 
ukochanego swojego miasta, aby w niem zaraz 
powiedziano: 
- Czy pan nie słyszał, że ten i ten uwiódł w Kalkucie 
córką Maharadży? 
- To jest bezczelne kłamstwo, - odpowiada przyjaciel 
nieobecnego, - nie pozwolą źle mówić o nieobecnych. 
ikogo nie uwiódł, to potwarz; biedaczysko, ukradł 
tylko dwa i pół miljona i uciekł z chórzystką, a to, 
panie, wielka różnica! 
Wyjechałem tedy na jasny brzeg za sprawą mojego 
szanownego wydawcy, któremu się z tego powodu 
zrobiło ciemno w oczach; powiadam abyś wiedział 
jak w odpowiedniej postąpić okoliczności, kiedy 
będziesz sprzedawał nową tek graficzną, że się z 
wydawcą rozmawia w ten] sposób: 
- Jestem panu podobno winien pięć tysięcy: drogi 
panie! 
Te "podobno" to jest nóż w serce i wydawca robi się 
szaro-zielony, ale się uśmiecha; tych "pięciu tysięcy" 
zaś nie bierz dosłownie, gdyż cyfry tej, znanej mi z 
cudownej książki profesora Ernsta o życiu na 

background image

planetach, używam w druku tylko dla efektu, w 
rzeczywistości idzie o 76 koron za czwarte wydanie. 
- ie szkodzi, - powiada wydawca - przecież mi pan 
da powieść... 
- Ach, tak... powieść... 
Uśmiech mój w tem miejscu jest uśmiechem z 
przedpogrzebowej kaplicy i więcej jest w nim 
litościwej goryczy i ironicznej esencji, niż w 
spojrzeniu dyrektora banku, rzuconem na 
potrzebującego interesenta. Uśmiech taki jest 
jednakże niezawodny, gdyż wydawca robi się szaro-
niebieski. 
- ie da pan powieści?! 
- Owszem, ale mój spadkobierca ją dokończy, chyba, 
że wyjadą. 
- Jedź pan do Zakopanego... -ie jestem hrabia. 
- Jedź pan do Jaremcza... 
- ie jestem bankierem; mogą wyjechać do icei. 
- Gdzie to jest? - jęczy wydawca - to podobno bardzo 
daleko?! 
- a cmentarz znacznie bliżej... Wydawca biegnie do 
kawiarni, szuka w leksykonie, gdzie jest icea i 
krzyczy: 
- Którą klasą pan jedzie? 
- Pierwszą... 
Jeszcze mam siniec od tego spojrzenia, które w tej 
chwili rzucił na mnie ten człowiek. 
- Panie! - mówi nieszczęśliwy kamienicznik - pan 
mnie rujnuje!... 
- Bóg mi to z ochotą przebaczy... Dawaj pan czek. 

background image

O, malarzu kochany! widziałeś człowieka, 
podpisującego wyrok śmierci na siebie? Szkoda, 
zrozumiałbyś, jak wydawca podpisuje czek. 
Widziałeś, jak człowiek, zaprzedający duszę, 
podpisuje się krwią? Szkoda, byłbyś zrozumiał... 
Każda litera jest paralitycznie skrzywiona, a każda 
cyfra wygląda jak człowiek, chory na skręt kiszek, 
każde zero wygląda jak rozpacz, każda ósemka, jak 
załamane w bólu ręce. 
Można jednakże zacnemu wydawcy osłodzić tę 
straszną chwilę, kiedy mu się powie: 
- Dziękuję panu tymczasem, bo za tydzień 
zatelegrafuję znowu po pieniądze. 
Wtedy można już wyjść bez pożegnania, gdyż 
wydawca leży zemdlony i długo, długo się nie rusza. I 
wcale słusznie, gdyż dla wszystkich polskich 
księgarzy, ludzi skądinąd niesłychanie szanownych, 
jest to pozycja najodpowiedniejsza. 
Tego samego zdania był Ignacy ikorowicz, nasz 
grzeczny przyjaciel, którego zastałem we Wiedniu, 
pogrążonego nad pisaniem trzeciego aktu nowej 
komedji. Zacny ten pisarz, jeśli na ulicy spotka 
własną biedę, starą damę, mocno do niego 
przywiązaną, kłania się uprzejmie. Grzeczny autor 
"Gołębnika" jest bywalcem Riviery, to też, 
wsadzając mnie do wagonu, powiada: 
- Przy trzecim stole w prawej sali ruleta jest zepsuta, 
co wtorku i soboty wychodzi trzynastka... Przy 
pierwszym stole na lewo dwadzieścia siedem, a przy 

background image

stole w głębi zero, jeżeli krupjer jest młody, a jeżeli 
stary to osiemnaście... 
Pomyśl sobie, mój drogi, co to znaczy brak szczęścia! 
Świetnie już ktoś powiedział: jeśli kto ma "pecha", 
to, wtedy mu nawet kamień spadnie z serca, to mu 
zawsze upadnie na odciski, - nigdym się nie mógł 
doczekać ani młodego, ani starego krupjera, tylko 
zawsze kręciło ruletę indywiduum w średnim wieku. 
Zanim ci jednakże opowiem, jakie w pachnącym tym 
kraju widziałem gęby, aby się uradował twój 
cudowny ołówek, który lepiej czuje, niż ja ci to mogę 
opisać, - muszę ci opowiedzieć, jak bardzo smutnym 
był mój wjazd tegoroczny do Francji, której 
obywatelem czułem się kiedyś przez czas dłuższy, a 
którą przekląłem obecnie do siódmego pokolenia, 
bez żadnej uwagi na system dwojga dzieci. 
Wiesz o tem, że literat ma jednego wiernego 
przyjaciela, a jest nim szlachetny papieros, w 
którego towarzystwie się myśli, który zaraz gaśnie, 
jeśli się myśli głupio, z którym się do spółki pisze i 
który goryczą napawa usta, jeżeli się pisze głupio; 
znasz przytem francuskie papierosy, które przy 
paleniu mają posmak zżółkłej waty ze starej kołdry, 
mają zapach zbrodni i przypalonego kalosza, które 
wypełnione są uschłą trawą morską, zwietrzałą 
gutaperką, z których dym gryzie oczy, słodkawy 
przytem jak rycynus, które nastrajają 
impertynencko, haniebnie i złośliwie. ie dziw się 
tedy, że wiozłem ze sobą swoje własne papierosy, że 
się zaś człowiek ogólnie przyjętym zwyczajem, a na 

background image

wszystkich celnych granicach ściśle obserwowanym, 
nie zwierza nikomu z posiadanych skarbów, więc się 
i ja nie chwaliłem przed celnikami, słusznie 
mniemając, że jeśli Chrystus Pan uważał tę branżę 
za rzezimieszków, tedy dobry chrześcijanin w żaden 
sposób w konfidencje z nimi wchodzić nie powinien. 
Przegląda mi tedy jeden taki walizą i odrazu nabrał 
dla mnie szacunku, widząc, że mam aż dwie koszule, 
gdyż odrazu wziął mnie za polskiego hrabiego, 
tembardziej, że ze strachu, aby nie znalazł 
papierosów, miałem minę idjotycznie-arogancką. Z 
taką tedy miną przejechałem granicę bez wyrzutów 
sumienia, mniemając, że dwieście papierosów nie 
zubożyło drogiej mi Francji, a zubożyłoby mnie i 
mojego wydawcę, dla którego raz jeszcze się 
poświęciłem. Jeździłeś często przez różne granice i 
znasz dobrze ten wspaniały widok, jak już po drugiej 
stronie zła i dobra, wszystek naród wyjmuje 
rozmaite rzeczy, skąd się tylko da; jak panie 
wydobywają papierosy z ukrycia, o którem 
Brantome jeden łacno jakieś piękne powie słowo i 
jak się wszyscy cieszą, że się celniki dały oszukać. Ja 
się nie cieszyłem wcale, gdyż nie opłaciłem moich 
skarbów jedynie - przez zapomnienie; 
przypomniałem sobie jednak gdzieś na trzeciej 
stacji, ale już było zapóźno, żeby się wracać do 
zbójców szlachetną modą świętego Jana Kantego. 
Siedzę sobie tedy w przedziale wraz ze spokojem 
duszy i z jakimś wytwornie odzianym gentelmanem, 
który czyta "Madame Bovary" i bawi się purpurową 

background image

różą, co każdemu wolno. Jest godzina piąta rano i 
morze szumi tuż przy kolejowym wale. 
Myślę sobie: "dobrze jest na bożym świecie w 
przedziale pierwszej klasy!" i postanawiam uczcić 
radość życia ofiarą dymu z papierosa, co się 
jednakże zezowatemu życiu wcale nie podobało, 
albowiem w tejże chwili gentelman z różą (o, 
zbrodnio! jakie przybierasz pozy!) rzuca się na mnie 
jak tygrys, chwyta moje przerażone papierosy, które 
tulą się do siebie jak przelękłe, biedne, sieroce 
dzieciątka, - i krzyczy. 
- Tiens! - myślę sobie i powtarzam za Zagłobą: "ten 
mi da łupnia..." 
Przez głowę przeleciała mi myśl, że jest to taki z 
Conan Doyla albo z Maurice Leblanca, że rzuci mi 
na twarz zachloroformowaną chustkę, że mnie uśpi, i 
że mi zabierze mój czek na trzy miljony. ic z tego... 
Myślę sobie tedy, że jest to człowiek, który nagle 
oszalał, ujrzawszy polskiego pisarza, jadącego sobie, 
jak nic na Rivierę... 
Myślę sobie dalej tedy, że jest to anarchista i uważa 
mnie za podróżującego incognito króla, - także nic z 
tego. 
Pomyśl sobie, drogi malarzu, że jeszcze szło o te 
mizerne papierosy, albowiem wspaniały rząd trzeciej 
republiki (oby została królestwem) wysyła każdym 
pociągiem kilku takich gentelmanów, którzy 
bezecnie z poza kartek książki, czytanej naturalnie 
do góry nogami, bo gość taki chyba nie umie czytać, 
wypatrują, czy kto czego nie wiezie. Wszystko to - 

background image

jeszcze raz ci powtarzam, - stało mi się przez 
przeoczenie, opowiadam to zaś dlatego, aby drugi 
tak jak ja nie był mądry po szkodzie i nie zapomniał 
oclić tytoniu, albo przynajmniej nie dowierzał 
figurze, czytającej "Panią Bovary" i bawiającej się 
łajdacko różą. 
Z tem wszystkiem to jeszcze nie koniec, namaluj mi 
to wesoło, bo było to bardzo wesołe. Gentelman 
powiada: 
- Za chwilę pociąg stanie, niech się pan pożegna z 
madame... 
Francuz, jak uważasz, zawsze jest pełen galanterji. 
- Ha! - zawołałem, - jak bohater w tragedii, - biada! 
biada! 
A kiedym się pożegnał z madame, nie mogącą pojąć, 
jak można stracić męża na gładkiej drodze kolejowej 
i w niewieścim zapale mianującą głośno kanalją 
reprezentanta trzeciej republiki i zaledwiem miał 
czas wykrzyknąć: 
- Pisz do mnie do Cayenny... - 
- wysiadłem w towarzystwie gentelmana na stacji 
Garavan, co przypomina mi do dziś dnia karawan. 
Ale ta Cayenna nie dawała mi spokoju, bo zdaje się 
w drodze do tego właśnie przybytku zmarła 
szlachetna Manon Lescaut. O, drogi przyjacielu! ie 
zapominaj nigdy dobrze chować papierosów, 
zaklinam cię na wszystko! 
Świat zachłysnął się przeczuciem poranka, a ja w tej 
chwili rzuciłem laską za wróblami, które tarzały się 
w ulicznym pyle, bo mi się zdawało, że się tarzają ze 

background image

śmiechu na mój widok. Jak to Farys mówił? 
"Daremnie palma zielona z cieniem i owocem czeka, 
ja się wydzieram z jej łona, palma ze wstydem 
ucieka..." A to ja chciałem uciec, nie palma, ale 
gentelman, (oby okulał) niosący moje papierosy, 
stąpa koło mnie i stara się mnie bawić rozmową, 
bazyliszek z trzeciej rzeczypospolitej. 
Myślę sobie, coby w mojem położeniu zrobił 
d'Artagnan z "Trzech Muszkieterów"? 
d'Artagnan zawołałby Porthosa i rzekłby spokojnie: 
- Porthosie, daj w pysk temu poczciwemu 
człowiekowi, który mnie niepokoi w podróży... 
- Dokąd my idziemy? - pytam gentelmana, nie 
patrząc jednak na niego, abym słusznym nie zapałał 
gniewem. 
- Do brygadjera, który ma służbę... Brygadjer - 
myślę sobie - to jest taki generał w "Carmenie". - 
"On brygadjerem jest, lecz w pułku tym nie służy".:, 
powiada bas do pierwszego sopranu; świta mi tedy 
dziwna nadzieja, gdyż nikt inny, tylko brygad]er 
Don Jose pomógł ujść z rąk władzy pięknej 
Carmenie, ale takie myśli, drogi mój, można mieć 
tylko o wczesnej rannej godzinie, gdyż nawet w 
pełnem słońcu jestem bardzo mało podobny do 
pięknej Carmen, Carmencity. 
Uważaj jednak, teraz się zaczyna "Uroczystość na 
Garavanie". 
- Dzień dobry panu, panie brygadjerze! - powiadam 
ja. 

background image

Władza siedzi bez kołnierzyka w takim pokoju, gdzie 
jest jakaś prycza, krzesło i stół; pan brygadjer 
patrzy na mnie, potem na gentelmana, który mruga 
znacząco i już wszystko rozumie; potem dopiero 
odpowiada pięknem "dzień dobry", wypuszczając 
jednocześnie kłąb dymu ze śmierdzącego kaporala. 
Bardzo jest miły pan brygadjer, który pisać ma 
protokół. Wcale mi się nie przedstawiwszy, pyta 
mnie o nazwisko, które po wygłoszeniu, powoduje 
niesłychaną konsternację; brygadjer jest 
przerażony, obawiając się, że mu nie starczy papieru 
na jego zapisanie. Heca się potem czyni kolosalna, 
czy jestem Polak czy Rosjanin. 
- To pan długo tu jechał? - dziwi się władza. 
- Prawie dwa miesiące, - odpowiadani z 
rozczuleniem. 
- O, tak, pański kraj jest bardzo daleko, - powiada 
pan brygadjer, który się łaskawie mną 
zainteresował; ponieważ zaś obaj podobaliśmy się 
sobie nawzajem, zaczynamy towarzyską 
konwersację, z wyłączeniem złodziejskiego 
gentelmana, który stoi na uboczu, dzierży w uścisku 
moje papierosy i bardzo się wstydzi. 
- Tam u panów była teraz straszna wojna, jak się to 
nazywa... no... na tym Bałkanie?... 
Przysięgam, że nie zmyślam. Odpowiadam tedy: 
- Straszna wojna, panie brygadjerze, - trzech moich 
braci zginęło... Jeden był feldmarszałkiem... 
- I pan tu przyjechał wypocząć? - mówi on tkliwie. 

background image

- Tak, panie brygadjerze, ale widzi pan, nieszczęście 
z papierosami... 
- Trudno, obowiązek, bardzo pana przepraszam, ale 
nie wolno. Czemu pan nie zadeklarował? 
Pan brygadjer jest tak uprzejmy, że nawet nie 
oczekuje odpowiedzi na to pytanie, tylko pisze dalej 
swój straszliwy protokół, który opowie dziejom 
Francji, że za czasów rządów pana Reymunda 
Poincaré'go, przychwycono dwieście papierosów w 
miejscowości Garavan o godzinie piątej rano... 
- Panie brygadjerze, proszę mi powiedzieć, ile mam 
zapłacić, abym sobie poszedł. 
- Musi pan czekać, aż wstanie pan szef. 
- A czy pan szef wstaje wcześnie? 
- Jak się zdarzy... Czasem o jedenastej... 
- A czasem wcześniej? 
- ie, czasem później... 
O, święty - Pecoranie! - krzyknąłby w tem miejscu 
Robert Bracco. 
Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Strach! Upadłem 
na krzesło wedle dantejskiej recepty "jako człowiek 
martwy pada"... A jeżeli pan szef mnie na złość 
umrze? 
Pomyśl sobie, co się dzieje dalej. Mam czekać od 
szóstej rano, aż pan szef wstanie; uprzejmie mnie 
proszą abym "zechciał" zaczekać w przyległym 
pokoiku, do którego wchodzę, jak do szpitala. 
Wzdrygnąłem się na, progu i krew mi uderzyła do 
głowy: naprzeciw mnie wisi portret pana prezydenta 
Poincaré'go i ten człowiek do mnie się uśmiecha. O, 

background image

królowie Francji! Czyby który z was kazał 
wyłapywać po pociągach nie-oclone (przez 
zapomnienie!) dwa pudełka papierosów?! A ten 
człowiek się śmieje, ale niedługo, gdyż musiał w 
oczach moich wyczytać straszliwe rzeczy. 
 
Gorze! gorze! Siedzę sobie tedy i dumam. O czem? 
Mój drogi, zdaje mi się, żem przez chwilę myślał też 
o pozagrobowem życiu i gdyby był ksiądz w pobliżu, 
byłbym odbył jeneralną spowiedź. ajgorsze jest to 
jednak, że nie miałem - papierosa. Próbowałem 
układać wiersze, wspaniały cykl: "Z więziennej celi", 
ale nie szło, zainteresowałem się jednakże po chwili 
żywo straszliwym piskiem i górno brzmiącym 
krzykiem niewieścim. Czyżby mnie przyszła uwolnić 
jaka cudzoziemska księżniczka? Zdawało mi się, że 
słyszę najwyraźniej: "Puśćcie go, albo się przebiję 
tym sztyletem", potem znowu ucichło, jakby ktoś 
składał zeznania, potem znowu rozbrzmiał cudowny 
krzyk i zdawało mi się, że znów słyszę: "Śmierć 
tyranom i hańba! hańba! hańba!" 
Poincare, na ścianie wiszący, począł się 
przysłuchiwać pilnie, ja natężyłem słuch. Aż za 
chwilę drzwi się otwarły i oto wpada niewiasta, tak 
czerwona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale 
piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, 
ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem: 
- Pan jesteś szefem? 
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość 
głupkowato, z czego ona przekonała się 

background image

najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim 
urzędnikiem. 
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się 
zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę 
urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak 
rosła jej wymowa na ten temat: 
- Co to jest? Jak mnie tu traktują? iech Pan do stu 
djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów 
wieźć ze sobą nie można... 
- Madame... - chcę jej przerwać, 
- To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do 
sypialnego przedziału. Pan ma ładnych 
rzezimieszków... Ot co!... 
- Madame... -powiadam. 
- Do ministra zatelegrafuję!... Do samego 
Kokowcowa... Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie 
chce. 
- Pani! - krzyknąłem, jak człowiek, który chce 
przekrzyczeć wichurę, - ile pani wiozła papierosów? 
- Głupstwo! Dwa tysiące... 
- A ja dwieście... 
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to 
ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji 
"gadającej", usta otworzył, chcąc złapać powietrze i 
oczy stawia w słup. Bardzo ładnie wyglądała ona 
rosyjska niewiasta, więc ja, jako starszy więzień, 
odstąpiłem jej krzesło, aby na niem mogła wydychać 
swoje wzruszenie. 
- Pan także? 

background image

- Tak, pani, ja także. Ból nas połączył i gdybym był 
wolnym... 
- A to świnie! -powiada nato ona... 
Mój uśmiech wy łuszczył jej moje w tej sprawie 
poglądy. 
Aż przyszła ta godzina, kiedy pan szef wstał lewą 
nogą z łóżka; chudy, wysuszony jak tytuń obejrzał 
mnie, obejrzał, dziwił się, cmokał ustami, przewracał 
oczy, ważył moje papierosy, znowu się dziwił, 
wysunął język, potem kiwał długo głową. 
- Pan jest Rosjanin. 
- ie, Polak. 
Pan szef przyjrzał mi się, jakby zobaczył króla 
Dahomeju. 
- I czemu pan nie oclił? 
- Zapomniałem. 
- Jak można zapomnieć? 
- Mam uderzenia krwi na mózg, raz zapomniałem, 
jak się nazywam... 
Pan szef zmrużył jedno oko, pokiwał głową na 
temat: "powiedz to innemu, a nie mnie" i powiada : 
- To drobnostka, pan zapłaci małą karę. 
- Ile? 
- Pięćset franków... 
W jednym dramacie wierszem jest taki ustęp: 
"Co mówisz, wicehrabio? Zdaje mi się, że 
zwarjowałeś po stracie trzeciej żony!" 
To właśnie powiedziałem wzrokiem onemu 
człowiekowi, tak, że mnie zrozumiał. Musiałem 
długo i szeroko opowiadać mu, że ja jestem taki 

background image

pisarz, co nie, ma pieniędzy, że jestem bardzo chory, 
że jedna izza mnie ocali, że uczyniłem to z 
rozpaczy, że wierzę w przyszłość Francji, że jej życzę 
szczęścia w handlu, że nigdy w życiu nie miałem 
takiej kwoty, że mu poświęcę sonet, że bardzo 
szanuję jego żonę i bardzo kocham jego kaprawe 
dzieci, - aż zmiękł i kazał zapłacić dwieście. Jakbyś 
się, kochany malarzu, ze mną potargował, tobym ci 
coś niecoś jeszcze z tej kwoty opuścił, ale w druku 
nie wypada. Ale zato owa Rosjanka... Zdaje mi się, 
że ją obdarli aż do koszuli, uważając, że w nicejskim 
klimacie można chodzić w przewiewnym stroju... 
To się stało w szlachetnym Garavan, teraz ci zaś 
opowiem, co się działo w icei w dniu arodzenia 
Chrystusa Pana. 
 
Człowiek, leżący na katafalku, mało zazwyczaj 
okazuje zainteresowania dla piękności natury, że zaś 
moje przejścia nastroiły mnie dość trupio, muszę 
tedy nieco ochłonąć, zanim opiszę jeszcze raz to, co 
już było tysiąc razy opisane; jestem bowiem tego 
zdania, że nie jest żadną sztuką opisywanie tego, 
czego nikt jeszcze nie opisywał, trudniej natomiast 
wydusić kropelkę haniebnie wyciśniętej cytryny. 
Patrzeć bowiem bardzo łatwo, widzieć natomiast jest 
bardzo trudno. Boją się jednak, czy zdołam 
nieprawnemi oczyma dojrzeć jeszcze cokolwiek w tej 
świetnej panoramie, którą dobry Pan Bóg podarował 
ludziom, jak się dzieciom ofiaruje kosztowną 

background image

zabawkę. Dzieci wystawiły zaraz w podzięce 
przybytek, w którym się zgrywają w baccarata. 
Przejedźmy tedy szybko mocarstwo księcia Alberta, 
którego artylerja składa się z jednego rewolweru, a 
konnicę reprezentuje wspaniały rumak do wożenia 
wody, owo cudowne mocarstwo, o którem snadnie 
można powiedzieć obrazowem wielce zdaniem 
Sieroszewskiego, że jeśli pies na niem siądzie, to ogon 
ma już za granicą; pociąg nasz szybko wyjeżdża, 
gdyż dłuższym postojem mógłby zaczadzić całe 
państwo. 
A wiesz, drogi malarzu, kto ze mną jedzie w 
przedziale? Gentleman, czytający "panią Bovary" i 
bawiący się różą... Inne indywiduum, ale taki sam 
opryszek, - na zmianę. O, zemsto! ie umiem ci 
opisać tej arogancji, z jaką zapaliłem sobie 
papierosa, mając w kieszeni wspaniały, żółty kwit, 
dowodzący, że już ze mnie zdarto skórę. Dmucham 
mu w sam nos, powoli, z predylekcją, rafinowanie, 
złośliwie, śmiertelnie spokojnie. A indywiduum na 
mnie nawet nie patrzy, tylko bazyliszkowym, 
zezowatym wzrokiem obserwuje jakąś panią, 
wtuloną w kąt. O mnie już wie, zbójca, teraz czyha 
na tę niewinną owieczkę, tak, że zaczynam drżeć na 
myśl, co będzie, jeżeli ten podstarzały anioł zacznie 
wydobywać z pończochy opasłe pudełko 
papierosów? Zrzekłbym się nawet interesującego 
widoku, byle ją jakoś ostrzec; powiedzieć jej wprost 
nie mogę, że zbrodzień siedzi w przedziale, ale w 
potrzebie przychodzą do głowy genjalne pomysły, 

background image

zaczynam tedy ni stąd, ni zowąd podśpiewywać arję 
z "Carmeny", owe dumne słowa przemytników:: 
"Strażników dwóch, to dla nas fraszki..." Myślę 
sobie: jeśli baba muzykalna, tedy zrozumie. 
Efekt, co prawda był. iewiasta "patrzy na mnie 
wesoło, czym się nie upił, spotkawszy się jednak z 
moim wzrokiem, który jej zaczął krzyczeć : kobieto! 
uważaj! - który wykrzykiwał w głos zawołanie z 
Kiplinga: 
- a Chila, baczność, na Chila!. - który starał się być 
natarczywym, - zaniepokoiła się. Ja nic; ciągle mi żal 
kobiety, więc nucę sobie wiele mówiące: 
"Don Jose stań na straży, a ja namiot rozwinę!" 
Wtedy ona patrzy przerażona, na mnie, tym 
litościwym, strwożonym wzrokiem, jakim się patrzy 
na biednego warjata i widzi, że jej daję znaki. Zrywa 
się tedy, prosi uprzejmie celnika, aby jej pomógł 
wziąć walizkę, co on czyni niesłychanie chętnie i 
wychodzi-do innego przedziału. 
- "Więc nas przenieś," - rzekły ryby do starej czapli, 
która "jak to bywa", zjadała je po drodze. 
- ieszczęśliwa! - rzekły jej me oczy. Tak to 
najlepsze rady idą na marne, co mnie 
szczerze zasmuciło, tak, że smętny bardzo przybyłem 
do icei, owej żaby, która się dmie bardzo, aby być 
podobna do wielkiego wołu, do Paryża. 
Już na nicejskim dworcu człowiek zostaje bez 
żadnego patentu, hrabią; wogóle Francja to jest 
bardzo demokratyczny kraj. Posłańcy hotelowi 
rozdają tem chętniej tytuły, im który jest młodszy, 

background image

starszy nieco wyga, przyjrzawszy się skromnej 
walizce, która wygląda jak podrzutek, mówi ci już 
tylko "panie baronie", a bardzo stary, oceniwszy 
mnie jednym rzutem oka - nic już nie mówił. Dobrze 
jest jednak w życiu przebyć angielską chorobę, bo się 
z angielską flegmą przechodzi wśród tych 
opryszków, rzuciwszy im w jednem słodkiem 
spojrzeniu generalne i skondensowane: połamcie 
nogi, obywatele! 
Targuj się potem, nieszczęśliwa polska duszo, z 
hotelarzem, który, dowiedziawszy się, że nie jesteś 
ani Anglik, ani Rosjanin, bardzo się temu dziwi i 
wcale swego zdumienia nie ukrywa. 
Rozmawiając z hotelarzem nie należy nigdy mieć w 
ręce coś ciężkiego, łatwo jest bowiem bardzo zostać 
mordercą z powodu nieodpornego przymusu. 
Powiadasz mu: 
- iech mi pan da słoneczny pokój. 
- U nas wszystkie są słoneczne. Król szwedzki tylko 
tu zajeżdża.. 
Wiezie cię windą, wiezie i pokazuje pokój z 
cudownym widokiem na sąsiedni strych, gdzie się 
suszą dwa fartuszki i gdzie trzepią dywany. 
- Voila! To jest bardzo ładny pokój. 
- A gdzie jest słońce? 
- Jak pan to rozumie? U nas zawsze jest słońce. 
- A czemu teraz niema? 
- Teraz? Ach, teraz... To w istocie dziwne, że teraz 
niema... 

background image

- W takim razie, kiedy tu będzie słońce, niech mi pan 
da znać. Do widzenia panu... 
Gdyby się w jednej setnej części sprawdziło to, czego 
ci ten człowiek życzy w tej chwili, nie doszedłbyś do 
bramy. Wreszcie jednak gdzieś osiądziesz, gdzie 
można z pyłu otrzepać obuwie, gdzie jest kominek, w 
którym nigdy się nie pali, gdzie na kominku jest 
zegar, który nigdy nie chodzi, gdzie jest kaloryfer, 
który powinien być chórzystką, nie kaloryferem, bo 
wcale nie grzeje, za to jednak jest stary, upudrowany 
kurzem i ciągle śpiewa, gdzie jest telefon, ale taki dla 
głuchoniemych, co to gadasz w niego| jak dziad do 
obrazu, a on nic "na szafce stoi, nikogo się nie boi", 
gdzie jest "landszaft", którego żaden malarz nie 
podpisał, ale muchy za to bardzo często, gdzie jest 
wanna, która jednak sama powinna się wykąpać, 
gdzie jest szafa z lustrem, ale z takiem lustrem, że 
kiedy w nie spojrzysz, tracisz w tej chwili ochotę do 
życia, gdzie jest kałamarz, ale z mazią, i pióro, 
którem tylko wyroki śmierci możesz podpisywać, 
gdzie jest wreszcie dywan, z którego by trup wstał, 
gdyby go na nim złożono. 
Ale ja byłem szczęśliwy, albowiem miałem cudowne 
mieszkanie ze słońcem, wprawdzie nie wprost, tylko 
odbitem w takiej nieśmiertelnej szafie z lustrem tak, 
że sobie mogłem śpiewać co rano, jak Butterfly; 
"dziś mamy dzień pogodny!" i dopłacałem za to 
słoneczne widmo tylko franka dziennie. Za księżyc - 
za to nic mi już nie doliczono, albowiem mój 
gospodarz, pan Caneppa, który nawet za atrament 

background image

zużyty na ten nieskończony list nic sobie nie policzył, 
jest gentelmanem, wprawdzie tylko na oliwie, ale 
gentelmanem. Jest to bowiem Wioch, Włoch 
obdziera tylko do trzeciej skóry. 
Taki to już porządek tego świata, na którym "sam 
czart prowadzi bal", a cielec złoty "z bogów drwi". 
Całe szczęście, że słońce mało sobie robi z tego i 
wstaje co dzień z morza niefałszowane, śliczne, dobre 
i łaskawe, witane z wielkim krzykiem przez czeredę 
mew, a czasem przez potwornego sępa, hydroplan, 
który się wzniósł po nad fale i z groźnym, złym 
szumem, ze szmerem straszliwego jakiegoś owadu, 
stalowe skrzydła położywszy na słonecznych 
blaskach, wprost w słońce leci, jak chiński smok, 
który pożarł słońce. Za chwilę zaś, upojony własną 
pychą, sam, z własnej woli, leci na wodne przepaście 
i siada na nich; na wielkich, szerokich łapach, które 
pazurami drą niezmącone wody i po falach goni 
słoneczne odblaski, niecierpliwym, potężnym ruchem 
wodę sobie zgarniając pod stalowe piersi. Ujrzawszy 
potwora, tuli się z trwogi do fali jaskółka rybaczej 
łodzi z białym żaglem, zaś wielki wieloryb okrętu, 
który brzuchatym kadłubem leniwie na wody się 
położył, cierpliwy, afrykański podróżnik, nadyma 
się" i fałszywie pyszni, widząc te. djabelskie po fali 
igraszki uskrzydlonego rekina, nowo-modne i 
straszne. Jednakże, zdumienie jego, źle ukryte, 
niema granic. 
I oczy ludzkie się dziwią, że je słońce rozweseli, które 
jak opary z wód dobywa, tak z biednej ludzkiej 

background image

duszy wywodzi opar trosk i smętków, a wiatr je po 
morzu rozwiewa, lecz nie na długo, bo czyż nie wiesz, 
miły mój przyjacielu, że czasem trzyma się człowieka 
jakaś rzecz podła i marna i w żaden sposób jej nie 
zgubisz, choćbyś ją gubił umyślnie. Polska troska to 
jest właśnie takie stare żelaziwo. Zejdziesz z 
morskiego brzegu i wejdziesz w ciasne uliczki, a ona 
już stoi za węgłem, milcząca i cierpliwa i dziwnie 
uśmiechnięta ; wypłowiałym pióropuszem do stóp ci 
się skłoni i znów idzie za tobą len giermek obdarty, 
wierny jak nieszczęście i jak wychudzony pies. ie 
utonie w morzu, bo takie topielec morze zaraz na 
brzeg wyrzuca, nie zginie w tłumie ludzkim, bo jest 
mądra. A gdy ją, zabłąkaną, konstabl -spyta: 
- O melancholjo, nimfo, skąd ty rodem? 
- Z Polski! - odpowie ci zawsze owa dziewica, która 
ma przejście wolne przez celną granicę. 
W słonecznym blasku, rozśpiewanym słonecznym 
blasku, które rano srebrem farbuje morze, w 
południe lazurem, a pod wieczór najczystszem 
złotem, taje jednak wszystko w duszy jak na 
śnieżystem polu, taje wszystko w sercu jak w lodowej 
grocie i łaskawy i dobry czyni się człowiek, a jeśli 
duma o czem, to jedynie o czemś, co jest piękne, a 
jeśli zamierza coś, to jedynie coś, co jest dobre. 
Dziwne to jest, ale w tej słonecznej powodzi nigdy się 
nie myśli... prozą, lecz zawsze wierszami; na 
rozperlonej grzywie każdej fali płynie diamentowy 
rym, szept morza rytm wybija, a wiatr to wszystko 

background image

wiąże w strofy, cichutkie, dzwoniące, przez nikogo 
nie słyszane strofy. 
Słońce jednakże jest tu tylko tak nieskazitelne i takie 
odradzające, główna, wielka, królewska osoba, 
jedyne stworzenie żywe i cudowne, nie robione na 
efekt i na humbug; albowiem wszystko inne, to jest 
teatr. awet skały, które pyszne płoną w słonecznej 
kurzawie, ustrojone \y wodospady kwiatów, 
wyrzezane są dziwnie misternie, ubrane w jaką taką 
sztuczną grozę i wszystko to wygląda jak 
minjaturowe, z tęczy uprzedzone fata morgana, 
odbicie czegoś wielkiego, co istnieje w grozie i 
potędze, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wszystko 
wprawione w przeczyste lazurowe ramy i wszystko 
piękne, nie swoją, lecz odbitą od słońca pięknością, 
niemal bezduszne, sztucznem żyjące życiem. Jak 
cudownej piękności kokota wygląda Riviera, dama 
kameljowa i różowa i mimozowa i jako kto chce, 
słoneczna metresa i kochanka całego świata, która 
się pozuje wdzięcznie, obwieszona perłami i 
bezlikiem diamentów. 
Palmy ją chłodzą, morze jej przyśpiewuje, a ona się 
nudzi tą śmiertelną nudą ludzi bogatych, którzy 
wożą swoje życie w kufrze, a serce w neceserze, i 
czeka, aby jej snobizm ludzki, z wielkim brylantem 
w krawacie, czołem uderzył. Kwietny brzeg 
Śródziemnego Morza, znudzony swoim własnym 
lazurem, znudzony swojemi kwiatami, zna wszystkie 
rozkosze tego świata, opity niem do syta, jednego 
tylko w życiu swem niebieskiemi nie widział oczyma: 

background image

jakiejkolwiek pracy. Jedno morze tu tylko pracuje, 
wynalazłszy sobie robotę wprawdzie nie zajmującą, 
ale zato krzykliwą: rzuca o brzeg kamieniami; jest to 
morze haniebnie zdeprawowane, niemal teatralne 
morze, które przez trzy tygodnie marszczy czoło, 
wytężając myśl, coby to uczynić, aby przecież dać 
znać o sobie? Po takiej głębokiej zadumie nabiera 
niesłychanej arogancji, cofa się nieco wgłąb i z 
jakiem takiem powodzeniem zaczyna "grać" burzę, 
której się nawet mały, brudny Włoch nicejski nie 
przerazi. Zdobywa się na wielką falę, zaczyna 
szumieć, wydymać się, wspinać, bałwanieć, gotować, 
syczeć, napędzać krzykiem fale, tłamsić się poczyna, 
wzdychać z gniewu, wirować w pędzie, czesać 
grzywy fal, burzyć, warknie czasem, potem zahuczy, 
potem krzyknie, potem wodą klaskać zaczyna, jak 
się klaskaniem w dłonie bawi tłum, jąknie potem 
głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje 
potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, 
rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, 
co dźwiga głazy na piramidą, tak ci oto czarne, z 
afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione 
wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, 
co garścią zebrał kłosy i w snop je wiąże, tak on 
zmarszczki na topieli związał w jedną grzywą, 
trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, 
zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, 
krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły 
popędza leniwe. 

background image

Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, 
niezgłębionemi oczyma czy się przeląkł świat tej 
nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy 
na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w 
noc i pustką świecące, szczerbate zęby elektrycznych 
lampek i wielki wał kamienny jak długi, olbrzymi, 
skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się 
gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli 
grający Tryton, który w młodości swej zapewne był 
krup j erem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze 
raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z 
piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, 
czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które 
odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i 
tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, 
wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do 
odwrotu i spać się kładzie, znudzone mocno. Takie 
sobie morze; piękne, ale nie groźne i rozumiejące, że 
w sezonie nie wolno mu szaleć zbytnio, aby nie 
odstraszyć gości. Czasem się tylko zirytuje, dotknięte 
w swej godności, kiedy nicejska rzeczka, w której 
piorą bieliznę, zbyt wiele mydlin wleje mu w gardło. 
Podobno wielki Gejzer islandzki można mydłem 
przywieść do wybuchu, tak też i to morze, które i 
tego także nie lubi, kiedy głupi pies stanie na brzegu 
i zaczyna szczekać zajadle na fale. Wtedy pierwsza 
lepsza z brzegu fala, na oko spokojna, podpływa 
nieznacznie i nagle szczekające bydła trzaśnie w 
gębę, tak, że pies, skowycząc w śmiertelnem 
przerażeniu, ucieka do jakiejś ubrylantowanej 

background image

wiedźmy, która, klnąc straszliwie morze, całuje 
biedną twarzyczkę nieszczęśliwego ulubieńca. 
A Angliki wysokopienne chodzą po promenadzie 
poważnie, jak czaple, dość osobliwą wszystkiemu 
okazując pogardę, największą zaś temu chłystków a 
temu morzu, do którego każdy, usiadłszy na ławce, 
tyłem się odwraca. Kiedy zaś słońce wchodzi w 
"swoich lat południe" i kiedy, cierpiąca na manją 
wielkości armata rozgłosi hukiem i echem dwunastą 
godzinę, rojno jest na plaży i gęsto, albowiem 
wszystko wyłazi z hotelowych pieczar, aby wygrzać 
w słonecznej spiece kabłąkowate plecy, chuderlawe 
piersi i oblicza z żółtej gutaperki. Tabetyki 
malownicze wyjeżdżają z wielką paradą, kokoty 
przedziwne przechadzać się poczynają z miną 
dostojna i wielce niedbałą, kacapy rosyjskie chodzą 
ciężko i głośno, rykiem śmiechu napełniając 
powietrze, sumiaste, polskie szlagony z wielką suną 
powagą, jak w polonezie, Francuski fircykowate i 
aroganckie ladies angielskie, nieprzyzwoicie chude, 
ale przyzwoicie krótkowzroczneiemcy plugawe, 
rozpychające się łokciami, eleganckie i wesołe 
Italczyki, murzyny, czarną miną nadrabiające, 
Japończyki uważne, skromne, niczemu się nie 
dziwiące, a pilnie przypatrujące się wszystkiemu; 
kobiet pięknych niewiele (o, Polki, jakżeście piękne!), 
zato starszych dwa razy tyle, ile ich potrzeba, a same 
arcydzieła ornamentacyjnej sztuki, pomalowane 
jakiemś kosmetycznem wapnem, wyróżowane 
aptekarską krwią. amaluje sobie taka stara 

background image

daktylowa palma brwi czemś czarnem, aby były 
"łuki", ale żaden mimo tego rzymski łuk tryumfalny, 
tak odrapanie nie wygląda; suknię ci ma rozciętą, 
abyś snadnie dojrzał nogę, której widok nastraja 
smętnie i każe myśleć o śmierci. 
Wszystko to zwraca gęby ku słońcu, tak, że się 
ostatecznie dziwić nie można, iż słońce od czasu do 
czasu chce mieć raz w rok także swoją miłą chwilę i 
urządza sobie zaćmienie; ale z bożego przykazu 
świecić musi i grzać te fizjognomje, pomarszczone 
jak stara, niemodna suknia, aroganckie, 
wyświechtane, wypolerowane "porcelanowym" 
pudrem; wszystkie tedy oblicza stroją się w tej 
słonecznej kąpieli w szeroki miły uśmiech, zdają się 
tajać w cieple, z martwych czynią się jako tako żywe 
na jedną godzinę i wreszcie, po długim, długim 
mozole coś im się tam w oczach zapala. Uśmiech ten 
nie jest zbyt anielski, bo nie kwitnie na tych 
niepięknych gębach, tylko się z nich sączy, omal, że 
lepki i klejowaty, uwięziony na zachłannych i 
łakomych ustach. 
Słońce płynie powoli i obejrzy sobie tak co dnia parę 
tysięcy wyszczerzonych do jego blasku zębów; 
czasem się na jedną chwilę dłużej zatrzyma na 
jakiejś twarzy ślicznej i cudnej, (o sobie w tej chwili 
mówić mi nie wypada) i widocznie rozradowane, 
zanurza świetliste ręce swoje w złotem szytej sakwie, 
bierze pełne garście pereł i diamentów blasku i rzuca 
cudnej kobiecie na włosy, na twarz i na piersi, aż 
ona, nagłym oślepiona blaskiem, oczy przymyka, 

background image

potem cicho westchnie. I znowu wędruje dalej 
niezmęczone słońce, albowiem jakiś biedny 
suchotnik opodal już się bardzo niecierpliwi ; więc 
się nachyla dobre, ciche słońce i światłem go napoi, 
znów się śpiesząc, albowiem na wózku leżąca, 
wpatrzona uporczywie i tęskniące w morze, myśli 
sobie o czemś mała, cudna dziewczynka, czarne oczy 
szeroko mając otwarte, rozchylone usta, ciężko 
dyszące i niemocne, bieluchne i chłodne ręce; więc 
się zaśmiało do niej słońce, ucałowało oczy, ogrzało 
rączęta i bardzo smutne odchodzi, pracę mając 
przed sobą wielką, potrzeba mu bowiem jeszcze 
przed wieczorem zabarwić miljony róż, ogrzać 
przerażone, żółte z trwogi przed chłodem mimozy, 
pogładzić palmy, pochodzić wśród skał, ozłocić 
dachy i wymalować olbrzymi obraz na szarem, 
niezmiernem płótnie morza: seledynem, krwawym 
cynobrem, ultramaryną, tęczą i złotem. ie dziw się, 
malarzu, tej kombinacji farb, wiesz o tem jednak 
dobrze, że słońce to jest najbardziej zwarjowany 
malarz. Chociaż jeszcze nie wieczór, a przecież 
księżyc, stary dandys w monoklu w złośliwem oku, 
już się wałęsa ponad skałami, nigdy nie wyspany 
nocny birbant z zapitą gębą i wlecze za sobą cały rój 
gwiazd. A gwiazdy na nicejskiem niebie bezwstydnie 
przypominają kokoty. 
oc zapada nagle i szybko, jak nieszczęście, i oto całe 
wybrzeże poczyna błyskać mil jonem świateł, które 
jak długi bicz pereł lśnią nad zatoką, 
przypominającą wieczorem wygiętym swoim 

background image

świetlnym łukiem rozbłyśnięty cud neapolitańskiej 
zatoki. "Cicha nocy, gwiazd miljony..." - śpiewa 
sobie u Pucciniego japońska Halka, madame 
Butterfly, czego o gwiazdach nicejskich zaśpiewać 
nie można, mrugają bowiem skromnie i z 
przyzwyczajenia tylko, zakrzyczane przez bezczelnie 
się skrzące hotelowe szyldy, przez aroganckie ślepia 
automobilów; przez nieskończone girlandy 
jaskrawych lamp, strojące frontony i dachy kasyna i 
pałacu gry, przez szeregi świateł, któremi obwiesił 
się każdy wytworny szynk, Ernest czy Maksim. 
Oślepione oczy wytężają się napróżno, aby dojrzeć 
szumiące pod stopami morze; nie widać nic, prócz 
otchłani ciemnej, ponurej, głębokiej i tajemniczej, 
gadającej szumem z głuchoniemą nocą; wielka 
czarność morza, jękiem nieustannym płacząca po 
stracie słońca, błyska tylko od czasu do czasu, 
miarowo, krwawem, cyklopowem ślepiem morskiej 
latarni, bystrem, mądrem i daleko widzącem. Blask 
rzuca się na mętne tonie nagle, szybko i gaśnie, aby 
nabrać za chwilę oddechu i znów rozjaśnieć, wołając 
ku dalekim okrętom : omińcie te skały! nie wierzcie 
złudzie blasku, w który się oprzędło miasto! jam jest 
tylko lux in tenebris, o, żeglarze zbłąkani... 
Ostatnia już przez sen krzyknęła mewa w skalnej 
szczelinie, kiedy na ulice wypełza przyczajony gdzieś 
w uliczkach dotkliwy chłód nocny i wałęsa się, jak 
żebrak po salonie, nie wiedząc, co z sobą począć, 
więc staje u drzwi paradnych nocnych lokalów, skąd 
czasem, z poza zasuniętych szczelnie jedwabnych 

background image

firanek wyleci na ulicę poplątana muzyka, skąd 
nieraz wyleci śmiech z dźwiękiem rozbitej 
szampańskiej kryształowej szklanki, z takiego 
lokalu, gdzie łatwiej ci jest być księciem, niż 
kelnerem, gdzie monetą zdawkową jest złoty, 
pieniądz, gdzie nawet zdechła ostryga... patrzy na 
człowieka z pogardą, a w których jednakże - należy 
to przyznać bezstronnie, - jest zawsze choć jedna 
kobieta uczciwa: taka, która pełni służbę przy - 
drzwiach tualety. 
 
II. 
 
Cudownie zaszło słońce w dniu, w którym się 
narodził Pan Jezus; dziwnie się człowiek czuje w 
"powszedni" dzień w tym niesamowitym kraju, kędy 
się ma wrażenie, jakby się siedziało we flaszce 
perfum, - (takie właśnie wrażenie musi mieć 
homunculus z wielką głową, zamknięty w słoju ze 
spirytusem) - jednakże w taki dzień uroczysty trochę 
tu jest nieswojo i źle. 
Weszła na niebo pierwsza gwiazda, nieśmiało, jak 
debjutantka na scenę, która ma powiedzieć: 
- Baczność panowie, król wchodzi na salę! - i 
zdumiona patrzy, że nikt nie jest uroczysty, nikt nie 
jest skupiony i nikt nie jest ciekaw wielkiej nowiny. 
Elegancka hołota je sobie spokojnie obiad, jako co 
dnia, pulardę wychudłą, która umarła z 
przekrwienia mózgu, albo cielę jakieś obleśne, które 
zginęło na zapalenie żył. 

background image

Śniegu niema nawet w aptece, noc się nie iskrzy i nie 
lśni diamentami, nie dzwoni mroźne powietrze. O, 
malarzu! Jeśli ci kto powie o mnie, że się boję i 
wstydzę sentymentów, uczyń mi tę łaskę i, 
chwyciwszy go za głowę, uderzaj nią długo i 
cierpliwie o krawędź stołu, albo o mur kamienicy... 
Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i 
byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, - "buchając 
szczęścia rykiem" - jak Boy powiada i polska ze 
mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca 
czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej, 
umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą 
tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra 
kobiecina: tradycja. ieznośnie mi jest w tej chwili i 
dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim 
w "podfilipińską" pozę, udaje Francuza, otwiera 
sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego 
wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, 
upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie 
niebieskiemi oczyma, - a w tobie serce drżeć 
poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w 
oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u 
kobiet i dzieci. 
Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u 
św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc, 
beczałeś jak nie malarz... Pamiętasz?... ie zapieraj 
się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na 
Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który" 
nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w 
żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu... 

background image

Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; 
kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe, 
świetność - szychem, a wszystko kłamstwem, 
teatrem, głupstwem. I żal się czyni, - mój Boże! - 
tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać 
śpiewu, że w kościołach nie dzwonią - wszystkiego 
jednem słowem tego, z nowelki Prusa. 
Jest jednakże sposób na wszystko:' jakie takie 
kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem 
tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem 
z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do 
odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy 
się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się 
mimowoli haniebnie omanie najbystrzejszych 
krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec 
wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem 
głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do 
łez smutny i kiedy mi raka drżała przy pisaniu. Ale 
to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale 
bardziej prawdziwa od najprawdziwszych. 
ajtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się 
zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle 
angielskiej metody Wilde'a, skombinowaną z 
doskonałą receptą Bernarda Shaw'a, - w takich 
wypadkach "wielki śmiech" chowa się staramnie na 
wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe 
zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej 
tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim 
codziennym. 

background image

Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, 
w icei? Idę do maître'a hotelu i powiadam mu 
poważnie: 
- Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano... 
Maitre widział już wielu warjatów, - ale oczyma daje 
mi znaki, że takiego jeszcze nie widział. Ale 
warjatom sprzeciwiać się nie należy, więc udaje, że 
rozumie żart i pyta: 
- Do jedzenia? 
- Tak, panie, do jedzenia. 
- Siano??? 
- Siano, kochany panie. 
Biedny człowiek odchodzi, gada długo z kelnerami, 
gada długo z właścicielem hotelu i z jego żoną, woła 
na naradę portjera i boy'a od windy, potem - bardzo 
blady - ma do mnie mowę: 
- Zdaje mi się, że nie dosłyszałem... Czego to pan 
sobie życzył? 
- Siana pod serwetę... 
- Więc nie do jedzenia? 
- Może je pan potem zjeść, ale ja muszę dziś mieć 
pod serwetę siano. 
Biedny człowiek uznaje z widoczną radością, że mi 
się nieco na umyśle poprawiło. 
- Ale u nas niema siana... Może kwiaty? 
- ie, panie, u nas jest taki zwyczaj, że muszą być 
wiązki siana. 
- To bardzo dziwne, ale w icei wogóle niema siana, 
a w takim hotelu, jak nasz, niema go tembardziej. 

background image

Wtedy ja nic nie mówię, idę do pokoju, wspaniałym 
ruchem Kuby Rozpruwacza rzezam poduszkę, 
napełnioną prawdziwym edredońskim puchem i 
przynoszę do sali jadalnej bardzo wiele woniejącego 
siana, woniejącego nietyle łąką, ile krochmalem. 
Widziałeś kiedy w teatrze chwilę, kiedy na scenę 
wynoszą dwadzieścia trzy trupy, niewinnie 
pomordowanych? To nie jest żaden nadzwyczajny 
efekt... Tę trzeba było widzieć chwilę, kiedy ja 
wszedłem we fraku - z sianem na ramieniu, dostojny, 
jak woźnica Henschel, zanim się powiesił i kiedym je 
rozścielił na stole, przerażonym i drżącym. Daję ci 
słowo, że mnie obsługiwano z jakimś śmiertelnym 
szacunkiem, ciągle patrząc, czy nie chwytam za nóż 
w ataku furji, zaś jakaś Angielka przeniosła się 
przezornie o dwa stoły dalej, patrząc na mnie z 
litościwą zadumą... 
 
Trzeba mi już jednakże skończyć ten długi list, 
zaprawiony łzami, jadem goryczy, jadem zemsty, - 
niepotrzebnie się bowiem rozpisałem, jak kobieta do 
krawcowej. Ale Tetyda homerowa dlatego jęczała 
nad oceanem, aby jej ulżyło na duszy, ja też jęczę z 
tego samego powodu, bo wyobraź sobie, że kulka na 
rulecie miała do mnie jakąś specjalną złość. 
Próbowałem za radą znawców uśmiechnąć się do 
krup j era, ale zawsze był to jakiś Luman, rzucałem 
pieniądze lewą ręką, "na odlew" i to nie pomogło; 
unikałem pobliża starych niewiast, one zaś zawsze 
wygrywały, a ja nigdy; kupiłem sobie taką puszkę, w 

background image

którą się wrzuca wygrane pieniądze, aby ich w 
kasynie nie można było wyjąć i już pierwszego dnia 
używałem jej z powodzeniem do wrzucania 
niedopałków z papierosów; tak, że się tanio zmieniła 
w puszkę Pandory; próbowałem odwrócić krzesło, 
zaco mnie tylko sklęto, gdyż nie należy przeszkadzać 
ludziom, ciężko pracującym w pocie czoła i rąk; 
próbowałem za radą jednego aktora iść "za 
kolorem" - rzecz była w tem tylko, że kolor nie 
chciał iść za mną. Widać z tego, że kiedy aktor coś 
szczerze poradzi krytykowi, to ten z pewnością 
złamie nogę. Jednem słowem, ruleta jest to 
indywiduum kapryśne, złe, złodziejskie, oszalałe, bez 
serca i duszy, dla Polaków usposobione bardzo 
nieżyczliwie; doszedłem do przekonania, że z tysiąca 
systemów, jeden jest niezawodny: postawić zawsze 
taką samą sumę na kolor czarny i na czerwony - 
równocześnie; co ci tu zabiorą, to ci tam oddadzą, 
krupiery się zirytują, że mają niepotrzebną robotę, a 
ty będziesz miał emocję za darmo. Dobrze jest także 
czasem zastrzelić się pod palmą w kasynowym 
ogrodzie, zanim się zaczęło grać - nigdzie bowiem 
jaskrawiej nie objawia się obrazowa mądrość 
naszego przysłowia o Wojtku, który przegrał... 
kamizelkę, jak w tym. szlachetnym przybytku, gdzie 
ludzie nie są podobni do ludzi, gdzie "die Weiber 
werden zu Hyaenen", mężczyźni zaś przypominają 
nawet podlejsze gatunki ssące. 
Z tego też powodu, nie chcąc dosadniej obrażać 
człowieczego stanu, nie będę ci opisywał 

background image

niesłychanego widoku gęb, pochylonych nad zielenią 
stołów, po których, jak choleryczne bakcyle uwijają 
się czerwone sztuki złota i gdzie dumne powiedzenie 
Habdanka, samo przez się trawestuje się w piękny, 
dzielny aforyzm: "Idź złoto do złota, - my, Polacy, w 
wekslach się kochamy!" ie pominę jednakże 
sposobności do opowiedzenia ci, jak icea, za 
przykładem Paryża, raduje się w noc wigilijną, która 
jest generalną próbą do szczytu idjotyzmu, do 
nicejskiego karnawału. 
Pierwszem oto chrześcijańskiem przykazaniem 
Francuza jest owo potężne: "upij bliźniego swego, 
jak siebie samego!", co Paryż czyni dokumentnie, a 
icea z równem poszanowaniem; nikt nie traci tyle 
przytomności, aby nie liczyć za wszystko w tę noc 
bezczelnie drogo. iema jednego stolika w żadnym 
lokalu, któryby nie był zamówiony na godzinę mniej 
więcej dwunastą, a że mleka o tym czasie nikt nie 
pije, to wiadomo; dzieje się tedy na chwałę Pana, że 
cała icea jest pijana zaraz po północy i zaczyna 
ryki. 
Kokocięta się popiły z melancholji, gruby episjer z 
radości, cudzoziemiec poto, ażeby uchodzić za 
bywalca, biedaki z rozpaczy, bogacze z nudy, 
kelnerzy dla towarzystwa. Każdy lokal bucha 
wrzawą, zgiełkiem, muzyką, oddycha potem i 
szampanem; pijacki nastrój rodzi niesłychane 
pomysły, wynajduje sobie najniemożliwsze zabawy, 
byle tylko krzykliwe. Francuz pijany wdziewa na 
głowę papierowy kask i dmie w papierową trąbę, 

background image

albo w inną jakąś djabelską maszynę, aby tylko 
przekrzyczeć sąsiada, który tańczy z krzesłem, 
przytupując mocno. Są jednak i rozczulające 
obrazki: obok siedzi przy stoliku jakieś tańszej sorty 
kokocie, trzyma w rękach otwartą ostrygę i wlewa 
do niej gorzkie łzy, zamiast cytryny, twierdzi 
bowiem, że słyszała z całą pewnością, iż ostryga 
pisnęła ze śmiertelnego lęku. 
- Mademoiselle, - powiadam jej - ja znam tę ostrygę, 
jest to biedna sierota bez ojca i matki. 
ie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z 
Dinard, albowiem kokocie poczęło się całować z 
kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w 
papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i 
spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono- 
ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą 
postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; 
poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać 
na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z 
błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i 
ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po 
chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, 
co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie 
bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w 
rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją 
mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem 
wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą. 
ależy tedy zmienić lokal i pójść do "słynnego" 
Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu 
francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła 

background image

jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy. 
Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies 
trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z 
wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał, 
albo wygrał na loterji; wszyscy się znają, wszyscy 
ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie 
da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, 
niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie 
futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy 
cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz 
jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek 
to warte, ale zawsze szkoda. 
Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma 
prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych 
palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się 
pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku.. 
- Pan będzie dobrze obsłużony. 
- Hę? 
- Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne 
miasto... Ja jestem landsman... 
- Jak się pan nazywa? 
- Z Żółkwi... 
- Ale imię? 
- Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo 
Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf... Jak 
pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, 
bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam 
pięćdziesiąt tysięcy rocznie... 
Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan I,eon zarabia 
pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na . markę, aby ci 

background image

posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, 
żem cię znudził, zato ci posyłam pozdrowienie od 
morza i kwiatów, które bardzo chcą, abyś je 
wymalował. Podaj tedy prawicę, malarzu, wprzódy 
ją z farby otarłszy. iech ci Bóg pomoże sprzedać 
obraz... 
 
KOMEDJA O CZŁOWIEKU, 
KTÓRY DRUKOWAŁ GAZETĘ. 
 
Czytelnik dowiaduje się, jakie 
straszliwe przygody przeżywał 
autor, podczas strejku drukarzy 
w jednej wielkiej redakcji we Lwowie. 
 
Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada: 
- Od dzisiaj jestem hrabią!... Moje uszanowanie 
panom!... 
- Sługa pana hrabiego! 
- Panowie mnie nie proszą, abym został? 
- Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli? 
- Moje uszanowanie panom! 
- Sługa pana hrabiego! 
Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał 
tak: 
- ...Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia 
ktoś z nich będzie próbował składać sam i zemdleje, 
a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód 
przyjdzie do administracji z prośbą o umieszczenie 
anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka 

background image

dni umrze na tyfus głodowy dwóch najchudszych, 
jeden redaktor i ten mizerota, co pisze "Z przyrody i 
techniki"; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa 
będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż szelma jest 
twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w 
męce i pohańbieniu. Potem wrócę ja - pan zecer... 
 "Sędziami wówczas będziem my!...." (bis). - Amen! - 
rzekł socjalistyczny pan poseł Diamand, tylko nie tak 
dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak 
zawsze: chłop strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie 
robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć 
dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich 
tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy. 
To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy 
Achilles zamknął się ze swoją piętą w namiocie i 
powiedział prozą: "Spróbujcie teraz beze mnie, 
kapitalisty, plantatory, wyzyskiwacze!" Wtedy się 
Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i 
Menelaj. Świat się od tego czasu wywrócił do góry 
nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał 
szlachetną mowę do Achillesów we wstępnym 
artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do 
narodowego przemówił im sumienia, ale Achilles, 
"der grollende Achilles" zaciął się tak, jak zepsuta 
drukarska maszyna. ikt się jednak nie nastraszył. 
- Ani jednego kroku nie możemy ustąpić, 
towarzyszowie! - powiedział im obiema rękami jakiś 
najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z 
którymi niejedną razem przeżyliśmy gorączkę, z 

background image

którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni, 
- krzyknęli "Hańba!" i poszli na piwo. 
Taka była antecedencja dramatu. 
Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów, 
które się zaczynały w pierwszym akcie tem, że ojciec 
zabił matkę, matka syna, a syn szwagra, a w piątym 
była z tego wszystkiego wielka heca, sufler 
zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru 
radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił. 
Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość 
mamie umarł z głodu i małego Mory ca, który był 
taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie 
dwa centy. 
Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce 
koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z 
początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że 
coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał 
wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy 
się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, 
mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od 
tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I 
nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać 
całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie 
zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja. 
Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam 
zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili, 
już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym 
metalu, bardzo piękne. 'apisać - to nic, to 
specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho! 
ho! 

background image

- Strach! - co my będziemy robili? 
Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy 
jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na 
której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z 
tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy 
niema pana zecera, szanownego pana zecera, który 
zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie 
przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie 
drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie 
czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej 
maszyny? 
A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, 
stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej 
przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się 
do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie 
wyciągam rękę i uderzam. 
- Chryste Panie! 
ie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom 
uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane 
warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś 
urągliwy świst... 
- o i cóż? - pyta mnie redaktor, jak wysłany na 
zwiady rekonesans. 
- Źle! - odpowiadam, - to kąsa... Poszedł drugi i 
wrócił bardzo blady. 
- Ryczy, - powiada - i wierzga... 
Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny 
charakter nie miał "naprzeciwko" jakiejś zacnej 
duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która 

background image

wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i 
zwycięży? 
Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to 
pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w 
artykułach "Z przyrody i techniki". Jest to człowiek 
tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce, 
więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele 
czytają, nie czytali jednak 
 "Juljusza Cezara", w którym powiedziano jest, by 
się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych, za wiele 
bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel 
jest też, wedle szekspirowskiej recepty, bardzo 
myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś 
swoją aprobatę, wykrzykuje w narzeczu nieco 
portugalskiem jakieś obłąkane: "Ha! ha!" W tem 
jest wszystko. 
Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie 
powagę chwili, gdyż nic nie rzekł; bardzo głęboko o 
czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z 
napięciem, potem z dostojną powagą bociana, który 
idzie połknąć żabę, poszedł - do maszyn. 
- Wróć się! - krzyknąłem za nim. - Tam śmierć! 
- Ha! ha! - odrzekł mi z powagą, nie odwracając 
głowy. 
Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci, 
ale mi go było żal; zawsześmy doskonale sobie 
milczeli o wzniosłych rzeczach... Poszedł i nie wrócił. 
Iść po niego? Poco, do stu djabłów? Mózg tego 
człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi 
zapewne na oknie, druga na elektrycznej lampie, 

background image

nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby 
powpadały gdzieś do odpowiednich magazynów z 
czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas 
których przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś, 
co niema wrócić... Mój Boże! Trzeba było wysłać 
deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom, 
oddać im meble i garderobą i poprosić, aby nas 
łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu 
kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po 
jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni 
umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy "Linotyp" 
- nikt inny bez nich. 
Ażem się. przemógł... Idę. ostrożnie, słucham z 
daleka... ic... coś warczy. Myślą sobie: to maszyna 
zahaczyła trybem o prawe oko mojego 
przyjaciela. 
Pukam do drzwi... ic... Coś ciągle warczy. 
- Ki djabeł? - szepcą, jak Zagłoba. - Jeśli . nie żyje, to 
czemu się to stalowe bydła nad nim znęca? 
- Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel 
dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała, 
chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, 
obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony 
ołów i uśmiecha się. 
- Ha! ha! - rzekł, ujrzawszy mnie. Musiało mi się coś 
niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż 
nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać 
bardzo fałszywie, lecz z uczuciem: 
"a lwa srogiego bez obawy siądziesz, 
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!..." 

background image

adszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi 
wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie 
chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny 
poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z 
administracji i wreszcie na końcu, zawsze spóźniony 
reporter, który ma tą właściwość, że się zawsze 
śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel 
- nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w 
klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci, 
co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie 
piastując aż tak wyniosłego urzędu. 
To to tak? To to taka egipska sztuka? 
- Człowieku! - krzyczą - pokaż jak to się robi? 
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, 
przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do 
mnie bardzo długą mową z trzech słów: 
- Siadaj i pisz! 
- Ha! ha! - ryknąłem dla odmiany. 
ajpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest 
dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona, 
więc się najpierw urządza "poskromienie złośnicy": 
kto tego nie widział, niech posłucha. 
Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, 
potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia 
po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna 
zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak 
ci mówi: 
- Co to jest? To jest .gwałt!... Ani myślą robić! 
Wtedy jej w duchu odpowiadasz: 

background image

- Bądź cicho, małpo jedna, bo zaczną na tobie 
drukować wiersze o śniegu i zimie!... 
- Oho! - krzyczy maszyna jakiemś wielkiem zębatem 
kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym 
tańcu świętego Wita. 
Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które 
wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć 
pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem: 
- Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy. 
Ty nato nic... 
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: 
"Owa! co to za sztuka!" - albo "Panie ze-cerze! pan 
się tego nie spodziewał" - albo też "Odwagi 
wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!". 
Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną 
krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej 
maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie 
jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z 
rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym 
palcem właściwie, ale zawsze własnoręcznie) 
wypukiwać litery, drukując, - przebacz mi Boże! - 
własną nowelę. 
Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, 
straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie, 
zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed 
oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic. 
Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy 
zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe 
rzeczy; chwytasz ,za żelazny jakiś kikut, 
energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć 

background image

kółek; maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma 
uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, pożera go 
jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim 
czyni w głębi, wypełnionej roztopem ołowiu i, 
zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i 
cudownie błyszczący wiersz druku na zewnątrz. 
Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży, 
jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to jeszcze nie 
koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez 
żadnych zwlekań, natychmiast po odbiciu wiersza w 
ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast 
złożyła je w największym porządku tam, gdzie każda 
znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę, 
maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego 
człowieka, jest do niego podobna niesamowicie. 
agle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery 
długa, chuda, żelazna ręka, jakaś potworna martwa 
ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w 
górę i z profesorskim okrzykiem: "na swoje miejsca, 
smarkacze!" posyła w drogę, a małe, zwinne literki 
biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna 
odrywa, choć się chciała trzymać z uporem, "obiema 
rękami", pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w 
czeluści odpowiedniego magazynu. Po chwili już, 
wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt, 
szybko znowu potrzebna. 
I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak, 
że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej maszyny czuć 
nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz, 
przekonawszy się, że jeśli nawet, rzeczy nieświadom, 

background image

uczynisz głupstwo, ona ci nato nie pozwoli. Dasz 
jedną literę za wiele, robi się zaraz awantura, 
wrzask, narzekania: 
- Co to jest? - warczy zirytowana maszyna, proszę mi 
to wyjąć w tej chwili! 
Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje 
i nie chce mu się ustępować przed kaprysem. 
Maszyna mówi ci słodko: 
- ie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej. 
Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie 
robi się gwałt, taki gwałt, takie trzęsienie ziemi, takie 
dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś 
żadne kółko się nie chce obrócić, że robisz, co tylko 
zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę. 
Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo 
się jej nie podobała gęba przypadkowego "zecera", 
albo nie godzi się z treścią artykułu. arowi się 
jednem słowem. Ja tędy, ona tędy; kiedyś, 
poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w 
nicejskim moim liście, starała się mnie powoli 
przywieść do obłędu. 
Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko 
zrozumiałym języku: 
- Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze 
muszę składać... 
Ona nic. Więc ja znowu: 
- Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże 
zdanie będzie wyglądało? 
Ona znowu nic... 
- Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę... 

background image

Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a 
czasem nie, kopnąć zaś takiego żelaznego 
indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie 
nogę, nie jemu. Bardzo jednak kocham moją 
maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią 
obchodzę delikatnie, z czułością, jak kochanek 
niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A 
żem poznał, jako i my wszyscy, że byle trochę dobrej 
woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko 
zecerem, ale nawet stolarzem, więc się ku 
niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie 
miłowanych panów zecerów, pokazało, że w czasie 
strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na 
którychby mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz 
i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się 
"wyzwolić" w tym fachu, w każdym zaś razie w 
dniu, w którym wróci pan zecer i powie: 
- Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! - będę mógł 
udzielić mu pewnych fachowych wskazówek na 
temat ulepszeń. 
Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna 
maszynka, jest to jednakże tylko pisklę wobec 
straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w 
ataku elektrycznego szału porywa w stalowe łapy 
kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie, 
zapisze odrazu na szesnastu stronicach i rzuca 
gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy 
szanowni strajkujący: złożyć, to może nawet złożą, 
ale ich wielka maszyna rozmiażdży. 

background image

Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest 
człowiekiem strasznym. Powiedział swoje 
nieśmiertelne: ha! ha! - wlazł w środek potwora, 
zbadał bystrze skład stalowych wnętrzności i choć 
nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można 
bowiem kupić kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak 
obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta 
lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak 
pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale 
ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem 
wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i 
gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego 
dnia powie jakiś kiepski' wódz strajkowy: 
- Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili 
garnek; my już nie jesteśmy święci! 
* Kornel Makuszyński - "Dziwne opowieści" 
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii 
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni 
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. 
(przyp. Red.) 
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii 
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni 
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. 
(przyp. Red.) 
* Teodor Axentowicz, profesor Akademii 
krakowskiej, Stanisław Reychan, Antoni 
Procajłowicz, wszyscy trzej znakomici malarze. 
(przyp. Red.)