background image
background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

Glen Cook
Śmiertelne rtęciowe kłamstwa
I
Nie ma sprawiedliwości, gwarantuję to absolutnie i nieodwołalnie. Siedzę ja sobie jak człowiek

w gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej ręce, najnowszym bestsellerem
Espinosy w drugiej, Eleanor czyta mi przez ramię. Ona lepiej rozumie Espinosę niż ja.

Cholerny  Papagaj,  choć  raz  milczy,  a  ja  napawam  się  tą  słodką  ciszą  z  jeszcze  większym

entuzjazmem niż piwem.

I wtedy jakiś idiota zaczął walić do drzwi.
Walenie  miało  w  sobie  coś  niecierpliwego  i  aroganckiego.  Czyli  ktoś,  kogo  nie  mam

przyjemności oglądać.

- Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, żeby sobie poszedł. Nie ma mnie w mieście. Jestem na tajnej

misji dla króla. Wracam za kilka lat. A nawet, jeśli jestem w domu, to i tak nic kupię.

Cisza.  Znaczy,  to  mój  kucharz-kreska-gospoś-kreska-lokaj  wybrał  się  poza  miasto.  Byłem  na

łasce niedoszłych klientów i Cholernego Papagaja.

Dean  pojechał  do  TemisYar.  Jedna  z  jego  stadka  udomowionych  bratanic  wychodziła  za  mąż.

Pewnie chciał dopilnować, żeby ten głupek żonkoś nie wytrzeźwiał, zanim będzie za późno.

Chyba  już  nawalił  siniaków  moim  drzwiom.  Właśnie  je  zamontowałem,  bo  poprzednie  wytłukł

jakiś drań, który nie potrafił pojąć aluzji.

-  Cholerny  gruboskórny  dupek  -  wymamrotałem.  Teraz  do  walenia  dołączyły  wrzaski  i  groźby.

Sąsiedzi się wkurzą. Znowu.

Z  małego  pokoiku  pomiędzy  moim  biurem  a  drzwiami  zaczęły  dochodzić  zaspane,  nieco

zdziwione pomruki.

-  Normalnie  gościa  zabiję,  jeśli  obudzi  tę  gadającą  kwokę.  Obejrzałem  się  na  Eleanor.  Nie

chciała mi nic poradzić. Wisiała sobie, przetrawiając Espinosę.

- Chyba lepiej rozwalę mu łeb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi

drzwi. No co, drzwi są drogie, a do tego trudno je zdobyć.

Opuściłem nogi na ziemię, wyciągnąłem w górę moje dwa metry coś i powlokłem się do wejścia.

Cholerny Papagaj coś tam bąknął pod dziobem. Zajrzałem do jego pokoju.

Mały  gnojek  tylko  gadał  przez  sen.  Dossskonale!  Ładny  był  z  niego  potwór.  Miał  żółtą  głowę,

niebieską  etolę  wokół  szyi,  a  korpus  i  skrzydła  czerwono-zielone.  Piórka  w  ogonie  były  na  tyle
długie, że jak będę potrzebował forsy, to zrobię na nich fortunę, sprzedając je gnomom na ozdoby do
kapelusza.  Ale  był  potworem,  to  na  pewno.  Ktoś  kiedyś  musiał  przekląć  parszywy  dziób  tego
wybrakowanego  sępa  i  obdarzył  go  słownikiem  rynsztokowego  poety.  Niektórzy  żyją  tylko  po  to,
żeby utrudniać życie innym.

Dostałem go od „przyjaciela” Morleya Dotesa. Zastanawiam się, czy to aby na pewno przyjaźń.
Cholerny Papagaj - zwany też Pan Wielki - poruszył się. Wymknąłem się z pomieszczenia, zanim

przyjdzie mu do łba, żeby się zbudzić.

Mam w drzwiach judasza. Wyjrzałem i wymamrotałem.
- Winger. Jak mogłem się nie domyślić?
II
Moje  szczęście  i  woda  mają  wiele  wspólnych  cech,  zwłaszcza  tendencję  spadkową.  Winger  to

background image

urodzona katastrofa, szukająca miejsca, żeby się wydarzyć. Uparta katastrofa. Wiedziałem, że będzie
walić, aż zgłodnieje, a nie wyglądała na niedożywioną.

I raczej będzie miała gdzieś moich sąsiadów. Zwykle liczyła się z opinią innych mniej więcej tak,

jak mastodont liczy się z krzaczkiem jagód.

Otworzyłem. Winger władowała się do środka bez zaproszenia. Nie ustąpiłem z drogi i omal nie

przypłaciłem  tego  życiem.  Winger  jest  wysoka  i  piękna,  ale  pod  sufitem  ma  niewiele  i  do  tego
nierówno.

- Muszę z tobą pogadać, Garrett - warknęła. - Potrzebuję pomocy. Biznes.
Powinienem był wiedzieć, że to śmierdzi. Do licha, wiedziałem, że to śmierdzi! Ale czasy były

spokojne. Dean nie chodził mi po nerwach. Truposz spał od wielu tygodni. Do towarzystwa miałem
wyłącznie Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli się jednej przyjaciółki, a coś
takiego nie zdarzyło mi się od wielu lat.

-  W  porząsiu.  Wiem,  że  tego  pożałuję,  ale  niech  ci  będzie.  Zamieniam  się  w  słuch.  I  nic  nie

obiecuję.

-  Może  jakieś  piweńko  do  towarzystwa?  -  Winger  nieśmiała?  Nie  sądzę.  Ruszyła  w  kierunku

kuchni. Dyskretnie łypnąłem na zewnątrz, zanim zamknąłem drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mogła
przywlec  za  sobą.  Nie  miała  dość  rozumu,  żeby  się  obejrzeć.  Żyła  dzięki  szczęściu,  a  nie
kompetencjom.

- Auć! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja!
Kurde! Nie zamknąłem drzwi pokoiku i mam za swoje.
Na  ulicy  widać  było  jedynie  grupki  ludzi,  zwierząt,  karłów  i  elfów  i  szwadron  centaurów-

imigrantów. Nic niezwykłego.

Zatrzasnąłem  drzwi.  Poszedłem  do  pokoiku  i  tam  też  zamknąłem,  ignorując  pełne  oburzenia

oskarżenia o zaniedbanie.

-  Wsadź  je  sobie,  ptaszynko.  Chyba,  że  mam  cię  zaniedbać  wprost  do  garnka  najbliższego

człekoszczura.

Śmiał się. Jaja sobie ze mnie robił.
I miał rację. Nie cierpię ludzi-szczurów, ale tego bym im nie zrobił.
Zaczął wrzeszczeć, że go gwałcą. Nie szkodzi. Winger już to zna.
- Poczęstuj się, proszę bardzo - powiedziałem, wchodząc do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie

zrobiła. I do tego wyszarpała największy kufel w całym domu.

Mrugnęła do mnie.
-  Zdrówcio,  wielgasie.  -  Wiedziała  dokładnie,  co  robi,  ale  nawet  nie  udawała  skrępowania.  -

Twoje i twojego kumpla.

- Hej, a może ty chcesz papugę? - Nalałem sobie kufelek i postawiłem na kuchennym stole.
- Tę wronę przebraną za klauna? A co ja bym z nim zrobiła? - Rozsiadła się naprzeciwko, tuż za

wzgórzem brudnych talerzy.

- Kup sobie klapkę na oko i najmij się do piratów.
-  Chyba  nie  umiałabym  tańczyć  z  drewnianą  nogą.  A  mówi  czasem  „Wszyscy  na  wanty”  albo

„Wsadź mi reję bombramsla”?

- Hę?
- Właśnie tak sądziłam. Chcesz mi wetknąć niedorobionego ptaka.
- Co?
- To nie jest ptak żeglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie.
- No to go naucz paru szant.

background image

- Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwalił kitę? - Objęła wzrokiem stos naczyń do mycia.
- Wyjechał. Bratanica wychodzi za mąż. Szukasz roboty na pół etatu?
Winger  zna  bratanice  Deana,  które  słowu  „domatorka”  nadały  całkiem  nowe  znaczenie.

Opanowała jednak zdumienie i udała, że nie słyszy mojej uwagi na temat garów.

- Kiedyś byłam mężatką.
O, nie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że znowu nie zacznie. Wciąż pozostawała mężatką, ale takie

prawne szczegóły nie miały dla niej znaczenia.

- Chyba na mnie nie lecisz, Winger?
-  Lecieć?  Na  ciebie?  Chyba  by  mi  mózg  wyłysiał.  Gdybyście  nie  zauważyli,  Winger  jest

cokolwiek oryginalna. Ma dwadzieścia sześć lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przysłowiowy
kowal - tylko na skalę epicką. I jeszcze ma coś, co niektórzy uważają za kompleks tożsamości. Nie
umie się znaleźć.

- Chciałaś ode mnie pomocy. - Przypomniałem jej. Na wszelki wypadek. Mój antałek nie jest bez

dna. Skrzywiłem się. Może jest dość zdesperowana, żeby mnie uwolnić od Cholernego Papagaja.

- Uhm - co znaczyło, że oświeci mnie dopiero, kiedy się napełni po brzegi. Wtedy się zorientuję,

jak się ma jej sakiewka.

-  Dobrze  wyglądasz.  Winger  -  nawet  ona  lubi  słuchać  takich  rzeczy.  -  Pewnie  nieźle  ci  się

wiedzie.

Uznała, że chodzi o jej strój. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do bólu.
- Tam, gdzie teraz pracuję, każą się elegancko ubierać.
Zachowałem powagę. „Niezwykły” to najostrożniejsze, najłagodniejsze określenie gustu Winger.

Ujmijmy to w ten sposób: trudno ją zgubić w tłumie. Gdyby się przeszła z Cholernym Pa-pagajem na
ramieniu, ptaka nikt by nie zauważył.

- Dość skromnie. Pamiętasz, kiedy pracowałaś dla tego tłustego zboka Lubbocka...
- Kwestia terytorium. Musisz się wmieszać w tłum.
Znów  zachowałem  pełną  powagę.  Śmiać  się  z  Winger,  kiedy  ona  się  nie  śmieje  może  grozić

śmiercią lub kalectwem - zwłaszcza, jeśli zaczniesz błaznować na temat jej wmieszania się w tłum.

- Staruszek sobie pojechał, hę? A paskuda? - Mówiła o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak

dlatego, że nawet nie kiwnął palcem od dnia, kiedy ktoś wetknął mu nóż pod żebro. To było czterysta
lat temu.”Paskuda” jest mądry. Nie jest człowiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wciąż jeszcze pęta się
po  tym  padole  tyle  lat  po  śmierci.  Loghyrowie  to  powolna  i  uparta  rasa,  zwłaszcza,  jeśli  chodzi  o
uwolnienie się ze śmiertelnej powłoki. On by powiedział, że są pełni namysłu.

- Śpi. Nie zawracał mi tyłka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichotała i odrzuciła z

twarzy blond grzywkę.

- Może się zbudzić?
- Może, jeśli dom się spali. Masz coś do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie

myśli.

-  Nie  więcej,  niż  zwykle.  Tak  tylko  sobie  myślałam,  posucha  okropna.  Z  tego  co  słyszałam,  u

ciebie też niespecjalnie.

Cała moja kochana kumpela Winger. Sama skromność i przyzwoitość.
Romantyzm i przygoda ściekały po niej jak woda po kaczce.
- Myślałem, że masz kłopoty.
- Kłopoty?
-  Omal  nie  wywaliłaś  mi  drzwi.  Wrzaskami  i  wyciem  obudziłaś  Cholernego  Papagaja.  -

Niedoszły  kurak  z  rożna  we  frontowym  pokoiku  darł  dzioba  jak  opętany.  -  Byłem  pewien,  że  elfy-

background image

zabójcy depczą ci po piętach.

-  Przydałoby  się.  Mówiłam  ci,  jakie  mam  ostatnio  szczęście.  Chciałam  tylko  zwrócić  twoją

uwagę - dopełniła swój kufel, potem mój i ruszyła w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw
biznes.

Zatrzymała  się,  nasłuchując.  T.C.  Papagaj  wychodził  z  siebie.  Wzruszyła  ramionami,  wśliznęła

się do gabinetu. Szybciutko podążyłem za nią. W obecności Winger przedmioty nabierają dziwnych
skłonności do włażenia jej w kieszenie, jeśli się ich nie przypilnuje.

Rozsiadlem  się  w  fotelu,  bezpiecznie  odgrodzony  biurkiem.  Eleanor  strzegła  tyłów.  Winger

skrzywiła się pod adresem obrazu, zezem spojrzała na okładkę książki.

- Espinosa? Nie za ciężkie dla ciebie?
- Porywająca rzecz. - Właściwie nie nadążam za tokiem myślenia Espinosy. Facet ma pomysły,

które nikomu ciężko pracującemu na życie nie przyszłyby do głowy.

Wybrałem się na randkę z bibliotekarką Biblioteki Królewskiej. Zostałem z książką w garści.
-  Filozofia  porywająca?  Jak  hemoroidy.  Ten  facet  powinien  był  poszukać  sobie  jakiegoś

przyzwoitego zajęcia.

- Miał. Filozofię. Odkąd to umiesz czytać?
-  Nie  udawaj  takiego  zdziwienia.  Uczyłam  się.  Musiałam  coś  robić  z  tą  krwawą  forsą,  no  nie?

Wydawało mi się, że trochę wykształcenia może mi się kiedyś przydać. Teraz przynajmniej wiem, że
nauka nie wystarczy, żeby się poznać na ludziach.

Już miałem się zgodzić. Znam kilku dość tępych uczonych, którzy obracają się w innym świecie,

ale Winger nie dała mi dojść do słowa.

- Starczy kłapania paszczęką. Do roboty. Ta stara wywłoka Maggie Jenn wybiera się do ciebie.

Nie wiem, co kombinuje, ale mój szef chce zapłacić ciężką forsę, żeby się dowiedzieć. Ta wiedźma
Jenn zna mnie, więc nie mogę jej podejść. Pomyślałam sobie, a dlaczego nie miałaby cię wynająć, a
potem ty mi powiesz, o co chodzi, a ja przekażę szefowi.

Stara, dobra Winger.
- Maggie Jenn?
- Dokładnie.
- Wydaje się, że powinienem wiedzieć, o kogo chodzi. Kto to taki?
- A myślisz, że wiem...? Jakiś stary wycirus z Góry.
-  Z  góry?  -  odchyliłem  się  w  tył,  jak  zapracowany  człowiek  interesu,  który  właśnie  robi  sobie

przerwę na pogawędkę ze starym przyjacielem. - Mam robotę.

-  A  co  tym  razem?  Zbiegły  jaszczur?  -  zaśmiała  się.  Jej  śmiech  brzmiał  jak  stado  gęsi

odlatujących na zimę na północ. - Miau, miau!

Kilka  dni  wcześniej  przyszpiliła  mnie  sąsiadka-staruszka,  której  zginął  ukochany  Moggie.

Pomińmy szczegóły. Rumienię się na samo wspomnienie.

- Rozeszło się?
- Po całym mieście - Winger wsparła stopy na blacie biurka. Dean musiał maczać w tym paluchy.

Ja się nie przyznałem nikomu.

- Najlepsza historia o Garretcie, jaką słyszałam. Tysiąc marek za kota? Daj se spokój.
- Wiesz, co starsze panie mają na punkcie kotów. Kota. - Kot właściwie nie stanowił problemu.

Kłopoty  zaczęły  się  dopiero  wtedy,  kiedy  znalazłem  prawdziwe  zwierzę,  które  do  złudzenia
przypominało to wyobrażone i zmyślone. - Kto by przypuszczał, że przemiła starsza pani zechce mnie
skonsumować do kolacji?

Chi-chi, cha-cha.

background image

- Ja bym nabrała podejrzeń, gdyby nie chciała przyjść do mnie do domu.
Uratował mnie znaleziony kot. Połapałem się, kiedy próbowałem go odstawić do domciu.
- No pewnie.
Truposz  mógł  mi  zaoszczędzić  wstydu.  Gdyby  wtedy  nie  spał.  I  teraz  drżę  na  samą  myśl,  jak

długo jeszcze będzie mi to wypominał.

- Nieważne. Skoro już o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego mogłaby chcieć ode mnie ta

Maggie Jenn.

- Chyba chce kogoś zabić.
- Co niby? - tego się nie spodziewałem. - Ejże!
- No wiesz...
Ktoś  jeszcze  próbował,  czy  moje  drzwi  frontowe  wytrzymają.  Ten  ktoś  miał  kamienne  pieści

wielkie jak kamienie.

-  Mam  złe  przeczucia  -  mruknąłem.  -  Za  każdym  razem,  kiedy  tłumy  ludzi  zaczynają  mi  się

dobijać do drzwi...

Winger przełknęła złośliwy chichot.
- No to znikam.
- Nie zbudź Truposza.
- Żartujesz chyba. - Wskazała palcem na sufit. - Tam będę. Przyjdź, jak skończysz.
Właśnie tego się obawiałem.
Przyjaźń bez zobowiązań ma swoje zady i walety.
W pokoiku od frontu ucichło. Przystanąłem i rozwiesiłem uszy. Doskonałej ciszy nie skalało ani

jedno przekleństwo. T.C. Papa-gaj zasnął.

Przyszło  mi  do  głowy,  że  może  powinna  to  być  ostatnia  drzemka  tego  wypierdka  z  dżungli,

najdłuższa podróż do Krainy Wiecznych Łowów, naj...

Bum! Bum! Bum!
Wyjrzałem przez dziurę. Ostrożny Garrett, to ja. Chcę dożyć tysiąca lat.
Ujrzałem  tylko  drobnego  rudzielca  płci  żeńskiej  w  lewym  pół-profilu.  Istota  gapiła  się  na  coś.

Ciekawe, czy to ona tak waliła w drzwi? Nie wyglądała na aż tak silną. Otwarłem drzwi. Ruda dalej
obserwowała ulicę. Ostrożnie wychyliłem się na zewnątrz.

Nastoletnie rusałki z sąsiedztwa obsiadły wieżyczki i rynny brzydkiej trzypiętrowej kamienicy o

dwie  przecznice  dalej  i  obrzucały  przechodniów  zgniłymi  owocami.  Przechodzące  pod  spodem
gnomy klęły i wymachiwały laskami. Wszystkie były stare, brzydko ubrane i miały bokobrody. Żadne
tam  brody,  tylko  prawdziwe  bokobrody,  takie,  jakie  się  widuje  na  portretach  dawnych  generałów,
książąt  i  dowódców.  Wszystkie  gnomy  wydają  się  stare  i  niemodne.  Nigdy  nie  widziałem  młodego
gnoma. Gnoma-samicy też nie.

Jeden  cokolwiek  cwańszy  kurdupelek  zanucił  barwną  pieśń  wojenną  o  stopach  dyskontowych  i

przyszłości żyta, podniósł kamień i walnął nim tak celnie, że jedna z rusałek rzeczywiście wywinęła
salto i spadła ze swej pozycji na łbie gargulca. Gnomy zawyły radośnie, skacząc i zanosząc modły
dziękczynne  do  niejakiego  Wielkiego  Rozjemcy,  ale  właśnie  wtedy  latająca  gówniara  rozpostarła
skrzydła i wzleciała w górę, skrzecząc szyderczo.

-  Daremne  wysiłki  -  wyjaśniłem  rudej.  -  Tylko  się  wściekają  i  wrzeszczą.  Tak  jest  już  od

miesiąca i jeszcze nikt nie oberwał naprawdę. Jeśli ktoś umrze, to chyba ze wstydu.

Gnomy już takie są. Chętnie zbijają majątek na wojnie, ale nie lubią oglądać rozlewu krwi.
Kątem oka spostrzegłem lektykę zaparkowaną przy skrzyżowaniu z Zaułkiem Czarowników. Obok

niej  stał  gość  ujawniający  wyraźne  rodzinne  podobieństwo  z  gorylem,  a  jego  pieści  doskonale

background image

pasowały do śladów, jakie widniały na moich drzwiach.

- Nie gryzie? - zapytałem.
- Mugwump? Ten kochany chłopak? Jest człowiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerował, że

być może nieświadomie obraża swojego kumpla Mugwumpa.

- Czy mogę w czymś pomóc? - Kurde, chciałem jej pomóc. Mugwump może się ugryźć.
Zawsze staram się być uprzejmy dla rudzielców płci żeńskiej, przynajmniej do chwili, kiedy to

one  przestają  być  miłe  dla  mnie.  Zawsze  lubiłem  czerwień,  ale  blond  i  czarny  nie  pozostawały
daleko w tyle.

Kobieta raczyła na mnie spojrzeć.
- Pan Garrett? - zapytała lekko schrypniętym i mocno erotycznym głosem.
Nikomu nic nie byłem winien.
- Z przykrością potwierdzam.
Niespodzianka, niespodzianka. Była o dobrą dychę starsza, niż mi się na początku wydawało, ale

czas jej jakoś nie szkodził. Była jawnym dowodem, że kobieta jest jak wino.

Po  drugim  spojrzeniu  dawałem  jej  trzydzieści  pięć  do  czterdziestu.  Jako  młoda,  niewinna

trzydziestka nie oglądam się za tak dojrzałymi owockami.

- Pan się gapi, panie Garrett. Słyszałam, że to niegrzeczne.
- Co? A, tak. Przepraszam bardzo.
Cholerny Papagaj zaczął przez sen mamrotać coś na temat nekrofilii międzygatunkowej. To mnie

otrzeźwiło.

- Co mogę dla pani zrobić, madame? - Poza tym, co oczywiste, jeśli szukasz ochotników. Huhu.
Zdziwiłem się. Cóż, prawda, że mam słabość i bywam ślepy wobec samic mojego gatunku, ale w

innym  przedziale  wiekowym.  Tym  razem  jednak  czułem,  że  mnie  bierze,  a  ona  doskonale  o  tym
wiedziała.

Garrett, jesteś w pracy.
- Madame, panie Garrett? Tak już ze mną źle?
Zakrztusiłem się, przełknąłem i przydepnąłem sobie ten parszywy ozór, aż poczerniał od błota.
Zlitowała się wreszcie nade mną i obdarzyła mnie promiennym uśmiechem.
- Możemy wejść do środka?
-  Jasne.  -  Odstąpiłem  na  bok,  przytrzymałem  drzwi.  Coś  nie  tak  z  pogodą?  Śliczna,  jak  na

zamówienie.  Chmurek  tylko  tyle,  żebyś  miał  się  czego  przytrzymać,  gdybyś  chciał  wzbić  się  w
najbłękitniejsze na świecie niebo.

Prześliznęła się obok mnie bez żadnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawdę musiała.

Zacisnąłem oczy. Zacisnąłem zęby.

- Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrzęziłem. - Mam tylko piwo i brandy. Mój służący ma

wychodne.

Ta baba to wiedźma. Albo ja wyszedłem z wprawy. Niedobrze.
- Brandy będzie doskonała, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa.
-  Zaraz  wracam.  Proszę  się  czuć  jak  u  siebie  w  domu.  -  Zanurkowałem  do  kuchni.  Kop,  kop,

kop...  wreszcie  wygrzebałem  jakąś  brandy.  Wreszcie  trochę  szczęścia.  Dean  chowa  butelki  po
kątach, żebym nie wiedział, ile naprawdę kupił. Nalałem z butelki w nadziei, że to coś przyzwoitego.
W końcu co ja wiem o brandy?

III
Moją  ulubioną  potrawą  jest  piwo.  Pożeglowałem  do  biura.  Ruda  laska  rozsiadła  się  w  moim

gościnnym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowała Eleanor.

background image

- Proszę uprzejmie.
- Dziękuję. Interesujący obraz. Jeśli się długo przyglądać, można wiele zobaczyć.
Usiadłem,  przelotnie  spoglądając  na  moją  ślicznotę.  Była  uroczą,  śmiertelnie  przerażoną

blondynką  i  uciekała  przed  czymś,  co  kryło  się  w  tle  obrazu.  Jeśli  jednak  przyjrzeć  się  obrazowi
uważniej,  można  było  odczytać  całą  jej  przerażającą  historię.  Obraz  był  zaklęty,  choć  część  magii
uleciała w chwili, kiedy dorwałem faceta, który zamordował Eleanor.

Opowiedziałem  jej  tę  historię.  Była  dobrą  słuchaczką.  Udało  mi  się  uniknąć  zatrucia  własnymi

hormonami. Obserwowałem ją tylko uważnie.

-  Może  się  pani  przedstawi,  zanim  przejdziemy  do  konkretów?  -  zaproponowałem.  -  Nigdy  nie

lubiłem mówić do kobiety „Hej, ty tam”.

Uśmiechnęła się tak, że zęby mi zmiękły.
-  Nazywam  się  Maggie  Jenn.  To  znaczy  Margat  Jenn,  ale  wszyscy  zawsze  mówili  do  mnie

Maggie.

Potęga proroctwa. Stara wiedźma z tej Winger. Pewnie jej chłopa odbiła.
- Maggie nie pasuje do rudych włosów. Uśmiechnęła się cieplej. Nie do wiary!
- Panie Garrett, nie wygląda pan na takiego naiwnego.
- Wystarczy Garrett. Pan Garrett był moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, że kobiety potrafią

się zmienić z dnia na dzień.

-  Cóż,  to  tylko  płukanka.  Trochę  bardziej  czerwona  niż  mój  naturalny  kolor.  Zwykła  próżność.

Jeszcze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem.

Jasne. Biedna, bezzębna wiedźma.
- Mnie się wydaje, że czas nie ma z tobą szans.
- Słodki jesteś. - Uśmiechnęła się znowu i rozgrzała mnie do białości. Pochyliła się w przód...
Maggie Jenn chwyciła mnie za rękę, ścisnęła.
-  Kobiety  czasem  lubią,  kiedy  się  tak  na  nie  patrzy.  Czasem  nawet  odpowiadają  takim  samym

spojrzeniem.  -  Połaskotała  wnętrze  mojej  dłoni.  Zdławiłem  w  gardle  przyspieszony  oddech.
Obrabiała mnie, a ja miałem to gdzieś. - Ale może lepiej przejdźmy do rzeczy. To ważne.

Cofnęła dłoń.
Prawdopodobnie miałem zmięknąć i prosić o litość.
Zmiękłem. Ale o litość nie prosiłem.
-  Podoba  mi  się  ten  pokój,  Garrett.  Wiele  o  tobie  mówi.  Potwierdza  wszystko,  co  o  tobie

słyszałam.

Czekałem. Każdy klient przez to przechodzi. Zjawiają się tu w desperacji. Gdyby tak nie było, w

ogóle by nie przyszli. Drepczą w miejscu i bełkoczą, byle tylko nie przyznać, że życie wymknęło im
się spod kontroli. Większość zwykle tłumaczy się, dlaczego wybrali właśnie mnie. Tak samo zrobiła
Maggie Jenn.

Niektórzy zmieniają zdanie, zanim przejdą do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn.
- Nie wiedziałem, że jestem aż tak znany. Trochę mnie to przeraża - zdaje się, że moje nazwisko

cieszyło  się  sporą  popularnością  wśród  klasy  rządzącej,  do  której  najwyraźniej  należała  Maggie
Jenn,  choć  ze  wszystkich  sił  starała  się  tego  nie  zdradzić.  Powinienem  unikać  rozgłosu  w  tym
kierunku. Nie lubię być zauważany.

-  Znajdujesz  się  na  każdej  liście  specjalistów,  Garrett.  Jeśli  chcę  zbudować  powóz,  idę  do

Lindena Atwooda.  Chcę  unikalną  zastawę  stołową,  zamawiam  ją  u  Rickmana  Plaxa  i  Synów.  Chę
najlepsze  buty,  kupuję  u  Tate’a.  A  kiedy  potrzebuję  nosa,  by  go  wetknąć  w  cudze  sprawy  albo
wywęszyć intrygę, biorę Garretta.

background image

- A skoro już o wtykaniu nosa mowa...
- Chcesz, żebym przeszła do rzeczy.
- Przyzwyczaiłem się, że ludzie niechętnie mówią o swoich kłopotach.
Zamyśliła się na chwilę.
- Rozumiem, dlaczego. To trudne. No cóż, przejdźmy do rzeczy. Chcę, żebyś odnalazł moją córkę.
- Hę? - To był cios znienacka. Już byłem przygotowany, że mam kogoś zabić, a ona chciała tylko

podstawowej usługi Garretta.

- Chcę, żebyś odnalazł moją córkę. Nie ma jej od sześciu dni. Martwię się. No, co jest? Dziwnie

wyglądasz.

- Zawsze tak mam, kiedy myślę o robocie.
- Znany jesteś z tego. To ile trzeba, żeby cię wytaszczyć z domu?
-  Więcej  informacji.  I  ustalone  honorarium.  -  O,  właśnie.  Byłem  z  siebie  dumny.  Przejąłem

dowodzenie, byłem rzeczowy i pokonałem słabość.

No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na ślepo przyjąłem sprawę?
W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niechęci do pracy, tyrałem równo, choć niedużym

kosztem  i,  co  za  tym  idzie,  z  niewielkim  zyskiem.  Udawało  mi  się  za  to  unikać  domu,  razem  z
Deanem, Truposzem i Cholernym Papagajem. Zwłaszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, że jeśli
się zatyram na śmierć, im się od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wyłącznie marudzi.

- Garrett, ona ma na imię Justina. Jest dorosła, choć bardzo młodziutka. Ale nie łażę za nią.
- Dorosła? To ile miałaś lat, dziesięć?
-  Pochlebstwem  daleko  zajdziesz.  Miałam  osiemnaście  lat.  Ona  skończyła  osiemnastkę  trzy

miesiące temu. No dobrze, nie licz już...

- Do licha, świeżutka jesteś. Dwadzieścia jeden lat i tylko troszkę więcej doświadczenia. Założę

się, że wszyscy cię biorą za siostrę Justiny.

- Ależ ty potrafisz słodzić!
- No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzyłaś...
- Założę się, że dziewczyny cię uwielbiają, Garrett.
- Aha. Sama słyszałaś, jak śpiewają na ulicy, jak się wspinają na ściany, żeby przedrzeć się przez

okienka na piętrze.

TunFaire  to  TunFaire.  Mój  dom  posiada  tylko  jedno  okno  na  parterze,  w  kuchni,  a  i  to

zakratowane. Oczy Maggie Jenn zabłysły.

- Mam wrażenie, że zaraz zacznę żałować, że nie poznałam cię wcześniej, Garrett.
Te oczu wiele obiecywały. Może ja też zacznę troszkę żałować. Każda ruda zbija mnie z nóg. Nie

ma zmiłuj.

- Wracajmy do rzeczy - ciągnęła. - Znowu. Justina zadawała się z niewłaściwymi ludźmi. Och,

nic  szczególnego.  Po  prostu  młodzi  ludzie,  którzy  mi  się  nie  podobali.  Miałam  wrażenie,  że
kombinują coś niezdrowego. Nie, nigdy nie widziałam niczego, co mogłoby to potwierdzić.

Rodzice,  szukający  zagonionych  dzieci  mają  jedną  wspólną  cechę.  Nie  podoba  im  się

towarzystwo,  w  jakim  dziecko  się  obraca.  Dzieciak  uciekł,  ponieważ  wpadł  w  złe  towarzystwo.
Nawet, jeśli starają się okazać obiektywizm, i tak od razu zakładają, że to kumple są be. A jeśli już
przypadkiem są pici odmiennej, to w ogóle szok!

- Pewnie chcesz się o niej wszystkiego dowiedzieć, zanim zaczniesz, co?
Pierwotne założenie było takie, że pracuję dla Mamuśki Jenn. Mamuśka Jenn zaś zawsze stawia

na swoim.

-  Tak  będzie  najlepiej.  Znałem  w  mojej  profesji  takiego  gościa,  który  uważał,  że  najlepiej  jest

background image

wcielić się w poszukiwanego. Zapominał o wszystkim, poza tym jednym. Stawał się tą osobą.

Oczywiście, czasem szybciej i łatwiej by było, gdyby spoglądał na sprawę nieco szerzej...
- Musisz kiedyś opowiedzieć mi o swoich sprawach. Nie znam takiego życia. Pewnie jest bardzo

podniecające.  Może  przyjdziesz  do  mnie  na  taką  wcześniejszą  kolacyjkę?  Będziesz  mógł  obejrzeć
sobie pokój Justiny, jej rzeczy, wypytać wszystkich. A potem zdecydujesz, czy weźmiesz te sprawę.

Uśmiechnęła  się  tak,  że  jej  poprzednie  starania  wypadły  blado  jak  śmierć.  Wiedziała,  co  robi.

Byłem przypiekany, przysmażany, manipulowany i cholernie mi się to podobało.

- Zdaje się, że mam wolny wieczór - odparłem.
-  Doskonale.  -  Wstała,  zaczęła  wciągać  jasnobeżowe  rękawiczki,  których  wcześniej  nie

zauważyłem.  Jeszcze  raz  spojrzała  na  Eleanor  i  lekko  spochmurniała.  Wzdrygnęła  się.  No  cóż,  na
niektórych ludzi Eleanor właśnie tak działa.

- Piąta? - zapytała.
- Zjawię się na pewno, powiedz tylko, gdzie.
Zmarszczyła  brwi.  O,  Garrett.  Duży  błąd.  Powinienem  był  wiedzieć  bez  pytania.  Niestety,

wiedziałem  o  Maggie  Jenn  tak  niewiele,  że  nie  miałem  pojęcia,  iż  narażę  jej  się  samą  moją
niewiedzą.

IV
No, ale dama była dobrym graczem i zniosła tę obelgę. Wahała się przez chwilę, zanim wreszcie

podała mi adres, a ja nagle się zrobiłem cholernie nerwowy. Mowa była o Górze, i to wysoko. Tam,
gdzie mieszkali najbogatsi i najpotężniejsi z bogatych i potężnych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie
jest najlepszym wskaźnikiem siły i zamożności. Dla mnie ulica Błękitnego Księżyca znajdowała się
w królestwie baśni.

Maggie  Jenn  była  damą  o  potężnych  koneksjach,  ale  wciąż  nie  mogłem  sobie  przypomnieć,

dlaczego powinienem znać jej nazwisko.

Przypomnę sobie dopiero wtedy, kiedy okaże się to najmniej potrzebne. Odprowadziłem mojego

uroczego gościa do drzwi frontowych. Uroczy gość nie przestawał żarzyć się kusząco. Ciekawe, czy
wieczór będzie miał cokolwiek wspólnego z zaginioną córką?

Stałem jak wryty, obserwując rozkołysaną Maggie Jenn zdążającą w kierunku lektyki. Wiedziała,

że się gapię. I starała się jak mogła.

Morderczy  wypierdek  Mugwump  widział,  że  się  gapię.  Nie  odniosłem  wrażenia,  aby  był  mi

przyjazny.

- Nigdy nie przestaniesz się ślinić, co?
Przyłapałem  się  na  tym,  że  przysiadłem,  aby  rozkoszować  się  każdą  sekundą  odjazdu  Maggie.

Oderwałem  wzrok,  żeby  sprawdzić,  która  to  z  moich  wścibskich  sąsiadek  uznała  za  stosowne  zlać
mnie zimnym prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mną stała drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba
nadeszła z drugiej strony.

-  Linda  Lee!  -  Była  to  moja  przyjaciółka  z  Biblioteki  Królewskiej,  ta,  o  której  myślałem

dopieszczając  tomik  Espinosy.  -  Najmilsza  niespodzianka,  jaka  mi  się  przytrafiła  już  od  jakiegoś
czasu.

Zbiegłem po schodach na jej spotkanie.
- Cieszę się, że zmieniłaś zdanie.
Linda Lee miała zaledwie pięć stóp wzrostu, śliczne brązowe oczy młodego szczeniaka i w ogóle

była najśliczniejszą przedstawicielką swojej profesji.

- Siad, chłopie. To miejsce publiczne.
- Wstąp do mojego salonu.

background image

- Jeśli to zrobię, zapomnę, po co tu przyszłam. - Przysiadła boczkiem na stopniu, krzyżując kostki,

podciągnęła  kolanka  wysoko  pod  bródkę  i  objęła  je  ramionami,  podnosząc  na  mnie  spojrzenie
ucieleśnionej niewinności. Wiedziała, że zacznę się palić od środka.

Zdaje się, że na dobre stałem się zabawką dużych dziewczynek.
Jakoś sobie z tym poradzę. Urodziłem się do roli pluszowego misia do zadań specjalnych.
Linda  Lee  Luther  nie  była  niewiniątkiem,  choć  nietrudno  było  się  nabrać.  Ciężko  jednak

pracowała  nad  maską  lodowej  dziewicy,  którą  według  niej  powinna  nosić  każda  bibliotekarka.
Prawdziwy lód nie leżał w jej naturze. Stałem tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich
uśmiechów, pewien, że zaraz da się przekonać do opuszczenia miejsca publicznego.

- Przestań!
- Niby co? - spytałem.
- Tak się na mnie gapić. Wiem, co ci chodzi po głowie.
- Nic na to nie poradzę.
- No, bo przez ciebie zapomnę, z czym tu przyszłam.
Ani na chwilę w to nie wierzyłem, ale jestem grzeczny chłopczyk. Potrafię udawać.
- W porządku. Zamieniam się w słuch. - Co?
- No, co cię przywiodło w szpony mojego nieodpartego uroku?
- Potrzebuję twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja?
Nie  uwierzyłem.  Bibliotekarki  nie  wplątują  się  w  sprawy,  z  których  musiałyby  się  potem

wyplątywać  przy  pomocy  takich  facetów,  jak  ja.  Nie  takie  śliczne  małe  brzdące,  jak  Linda  Lee
Luther.

Zacząłem  małymi  kroczkami  posuwać  się  w  stronę  drzwi.  Zaaferowana  dziewczyna  wstała  i

ruszyła za mną. Już po chwili była w środku, a ja bezpiecznie zamknąłem drzwi i zasunąłem zasuwę.
Cholerny  Papagaj  mamrotał  przez  sen  jakieś  świństwa.  Urocza  Linda  Lee  nic  nie  zauważyła.
Zacząłem sobie przypominać, dlaczego tak lubię tę dziewczynę.

- Czym się tak przejęłaś? - zapytałem.
Miała  ostatnią  szansę,  żeby  rzucić  coś  inteligentnego  i  sugestywnego.  Zwykle  by  jej  nie

zmarnowała. Teraz jednak tylko jęknęła. - Wywalą mnie. Wiem, po prostu wiem, że mnie wywalą.

- Nie sądzę. - Naprawdę w to nie wierzyłem.
-  Nie  rozumiesz,  Garrett.  Zgubiłam  książkę.  Rzadką  książkę.  Taką,  której  nie  można  odkupić.

Może ją ktoś ukradł...

Wśliznąłem się do gabinetu. Linda za mną. No i gdzie ten mój słynny urok, kiedy go najbardziej

potrzebuję?

-  Muszę  ją  znaleźć,  zanim  się  dowiedzą  -  ciągnęła  Linda  Lee.  -  Nie  powinnam  była  do  tego

dopuścić.

- Uspokój się - odpowiedziałem. - Weź dwa głębokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi

wszystko od samego początku. Póki co, mam robotę i przez chwilę będę zajęty, ale jest szansa, że uda
mi się coś ci podpowiedzieć.

Wziąłem ją za ramiona, nakierowałem na fotel klienta i posadziłem.
- Opowiedz mi wszystko od początku - poleciłem.
Grrrr!  Najlepiej  zaplanowane  kampanie  i  tak  dalej...  Zamiast  snuć  swoją  żałosną,  pełną  smutku

opowieść, zaczęła się pluć i wymachiwać ramionami, całkiem zapominając, po co tu przyszła.

O rany.
Espinosa. Na moim biurku. Dokładnie pośrodku.
No  cóż,  nie  dopilnowałem  wszystkich  formalności,  kiedy  ją  wypożyczałem.  Wielki  Duch

background image

biblioteki  nie  ufa  maluczkim  na  tyle,  aby  pożyczać  im  książki.  Jeszcze  by  im  się  zaczęło  roić  w
głowach...

Wybąkałem coś, żeby ją udobruchać, ale moje słowa utonęły w ogólnym jazgoci.
- Jak mogłeś mi to zrobić, Garrett? I tak już mam kłopoty... Jeśli zauważą, że tej książki też nie

ma, to już nie żyję. Jak mogłeś.

Jak?  Całkiem  po  prostu.  Książka  nie  była  duża,  a  staruszek  weteran  przy  drzwiach  uciął  sobie

drzemkę. I tak miał tylko jedną nogę.

A  z  ust  Lindy  Lee  nadal  wypływał  potok  słów  jak  woda  z  rzygacza  fontanny.  Co  za  występ.

Porwała  Espinosę,  jakby  to  był  jej  pierworodny  właśnie  porywany  przez  karła  o  wielosylabowym
imieniu.

Jak można walczyć z paniką? Poddałem się.
- Ua-huuu! - stwierdził Cholerny Papagaj. Wspaniały pretekst, żeby rozpętać piekło. Natychmiast

zabrał się do roboty.

W chwilę później oglądałem Linde od tyłu, jak maszerowała przez Macunado. Jej gniew był tak

widoczny, że nawet dwu - i półmetrowe ogry schodziły jej z drogi.

V
Jej  odwiedziny  trwały  tak  krótko,  że  zdążyłem  jeszcze  pochwycić  spojrzeniem  lektykę  Maggie

Jenn, zanim i ta także znikneła w tłumie. Mugwump obdarzył mnie spojrzeniem, które mogło mi się
przyśnić w nocy.

Co za dzień. Kto następny?
Jedna rzecz przynajmniej zdawała się pewna. Koniec z wizytami ślicznotek. Szkoda.
Najwyższy czas sprawdzić, co Eleanor sądzi o Maggie Jenn.
Usiadłem za biurkiem, spojrzałem na Eleanor.
- No i co sądzisz o Maggie, kotku? Mogę się z tobą posprzeczać? A może pójść na to, chociaż jest

ode mnie starsza?

Eleanor niewiele się odzywa, ale potrafię zgadnąć, co myśli.
- Tak, wiem. Na ciebie też poleciałem. Na ducha. Wyobraźcie to sobie. Z tysiąc razy już byłem

zadurzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, która umarła, kiedy miałem cztery
latka.

- No i co z tego, że jest starsza o kilka lat?
Dziwne rzeczy mi się przytrafiają. Wampiry. Martwi bogowie, którzy próbują zmartwychwstać..

Morderczy zombie. Seryjni mordercy, którzy zabijali nawet wtedy, kiedy już ich dopadłeś i wysłałeś
do krainy wiecznych łowów. No i co z tego, że przeleciałem ducha?

-  Tak,  wiem.  To  by  było  cyniczne.  Co?  Och,  ona  też  na  pewno  chce  mnie  wykorzystać,  Wiem,

wiem. Ale niechby sobie skorzystała, no co...

Z holu usłyszałem nagle:
- Garrett, mam tu osiwieć?
Winger.  Kurde!  Przecież  nie  mogę  pamiętać  o  wszystkim,  no  nie?  Wstałem  powoli,  nieco

roztargniony.  Maggie  Jen  rzuciła  na  mnie  urok,  to  pewne.  Prawie  zapomniałem  o  rozczarowaniu
Lindą Lee.

Znalazłem Winger przycupniętą na stopniach.
- Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wyszła piętnaście minut temu. - Nic nie wspomniała o

jazgocie Lindy.

- Musiałem pomyśleć.
- To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie.

background image

- Co? - Riposta jakoś nie przyszła mi do głowy. Po raz mniej więcej dziesięciotysięczny w życiu.

Doskonała odpowiedź przychodzi mi do głowy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed świtem.

Winger  podeszła  do  drzwi  sypialni  Truposza  i  wsadziła  nos  do  środka.  Jego  pokój  zajmuje

połowę  parteru.  Zerknąłem  jej  przez  ramię.  Całe  450  funtów  cielska  leżało  w  fotelu.  Jak  zwykle
nieruchomo, jak przystoi trupowi. Słoniowy ryj Loghyra zwisał mu na piersi. Zdążył się jakby trochę
przykurzyć, ale robactwo jeszcze się do niego nie dobrało. Nie ma sensu sprzątać wcześniej. Może
Dean wcześniej wróci i oszczędzi mi zachodu.

Winger cofnęła się i chwyciła mnie za łokieć.
- On śpi. - Wiedziała, ponieważ nie zareagował na jej obecność. Nie przepada za kobietami w

ogóle, a za Winger w szczególności. Kiedyś mu zagroziłem, że dam kopa Deanowi i zatrudnię ją.

- Co powiedziała - zapytała Winger, kiedy ruszyliśmy na górę. - Kto jest celem?
- Niby nie wiesz?
- Nic a nic. Wiem tylko, że mi dobrze płacą, żeby się dowiedzieć.
Forsa  była  dla  Winger  bardzo  ważna.  Jak  dla  wszystkich,  tyle,  że  większość  traktuje  ją  jak

kobietę - miło ją mieć, jeszcze milej jej używać. Ale dla Winger kasa była czymś w rodzaju świętego
patrona.

- Chce, żebym odnalazł jej córkę. Dziewczyny nie ma już od sześciu dni.
- Co takiego? Niech mnie przeczyści. Byłam pewna, że wiem, co się święci.
- Dlaczego?
- Bez powodu, Chyba źle pododawałam dwa do dwóch i wyszło sześć. Szuka dziecka? Wziąłeś

tę robotę?

- Myślę o tym. Mam ją odwiedzić, sprawdzić rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydować.
- Ale weźmiesz tę robotę, no nie? Zarobisz sobie trochę kasy na stare lata?
- Ciekawy pomysł. Tyle, że od młodych lat jeszcze mi się to nie udało.
- Ty świntuchu. Myślisz tylko, jak wleźć na ten stary materac. Jesteś tu ze mną, a myślisz o niej.

Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody.

- Winger! Ta kobieta mogłaby być moją matką.
- No to albo ty, albo mama kłamiecie na temat swojego wieku.
- To ty cały czas gadasz, co to z niej za stara wiedźma.
- A co to ma w ogóle do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedziałam. Ty jesteś

tutaj, a ona nie.

Kłótnia z Winger przypomina walenie grochem o ścianę. Niewiele z tego wynika.
Wyrwałem się na kolację z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysiłku.
VI
- Tra-ta-ta - mruknąłem pod adresem Truposza, po cichutku, żeby Cholerny Papagaj nie usłyszał.

- Spędziłem cały dzień z piękną blondynką. Za pokutę spędzę wieczór z przepysznym rudzielcem.

Nie odpowiedział. Gdyby nie spał, już bym to odczuł. A już do Winger ma szczególną słabość.

Prawie uwierzył w to, że zamierzam się z nią ożenić.

Śmiejąc  się  pod  nosem  jak  ostatni  łajdak,  podreptałem  w  kierunku  drzwi  frontowych.  Przed

wyjazdem, niewiarygodnym nakładem środków (dla mnie) Dean zainstalował zamek z kluczem, tak,
jakbym  miał  nie  przeżyć,  jeśli  on  nie  zasunie  za  mną  wszystkich  zasuw  i  nie  zahaczy  wszystkich
haczyków.  Dean  ufał  nie  temu,  co  trzeba.  Zamek  z  kluczem  powstrzyma  jedynie  uczciwego
człowieka. Naszym prawdziwym zabezpieczeniem jest Truposz.

Loghyrowie, żywi czy martwi, mają wiele talentów.
Pomaszerowałem  przed  siebie,  uśmiechając  się  głupio,  nieczuły  na  docinki.  W  sąsiedztwie

background image

mieliśmy sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchodźców z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli się ze
słowami. Zawsze coś się tam działo.

Jeszcze  gorsi  byli  proto-rewolucjoniści.  Ci  tłoczyli  się  na  poddaszach  i  w  noclegowniach,

przepełniali  knajpy,  gdzie  bezsensownie  kłapali  paszczekami,  rozpracowując  coraz  to  głupsze
dogmaty.  Wiedziałem,  co  nimi  kieruje.  Sam  też  nie  mam  wielkiego  serca  do  Korony.  Ale  wiem
doskonale, że żaden z nas nie nadaje się na króla.

Prawdziwa  rewolucja  tylko  pogorszyłaby  sprawę. A  w  ogóle  w  całej  Karencie  nie  ma  dwóch

rewolucjonistów, którym chodziłoby o to samo. Będą się musieli hurtowo wymordować, zanim...

Próbowali już nie raz, ale tak niezdarnie, że tylko tajna policja się domyśliła...
Ignorowałem  zarośniętych,  odzianych  na  czarno  agentów  chaosu  pochowanych  za  węgłami,

paranoicznie  wykrzywionych  w  zaciętej  dyskusji  nad  dogmatycznymi  pierdołami.  Korona  nie  miała
się czego obawiać. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, wśród Straży i wiem, że połowa z tych
buntowników to w gruncie rzeczy szpiedzy.

Machałem do ludzi, gwizdałem pod nosem. Co za śliczny dzionek.
I jeszcze do tego miałem robotę. Podśpiewując wędrowałem sobie na kolację z piękną damą, ale

uważnie obserwowałem otoczenie i od razu się zorientowałem, że mam ogon.

Przyspieszyłem,  zwolniłem,  skręciłem,  zatoczyłem  pętlę.  Usiłowałem  się  zorientować,  czego

facet może chcieć. Nie był za dobry. Zacząłem rozważać różne warianty.

Może by tak obrócić role? Zgubię go, a potem sprawdzę, do kogo się uda z raportem.
Przykro  stwierdzić,  ale  miewam  wrogów.  W  trakcie  wykonywania  zawodu  od  czasu  do  czasu

zdarzyło  mi  się  wprawić  w  zakłopotanie  niezbyt  sympatyczne  osoby.  Ktoś  mógł  nabrać  ochoty  na
wyrównanie rachunków.

Nie lubię takich, którzy nie umieją przegrywać.
Mój  kumpel  Morley  Dotes,  profesjonalny  zabójca,  który  przebiera  się  za  wegetariańskiego

kucharza, twierdzi, że to wyłącznie moja wina. Nie trzeba było zostawiać ich przy życiu.

Obserwowałem  mój  ogon,  dopóki  nie  byłem  pewien,  że  dam  rnu  radę,  a  potem  pognałem  na

spotkanie z Maggie Jenn.

Dom  Jenn  był  pięćdziesięciopokojową  rezydencją  w  wewnętrznym  kręgu  Góry.  Żaden  zwykły

kupiec, choćby i najbogatszy, choćby i najpotężniejszy, nie może nawet marzyć, żeby się tam dostać.

Ciekawe. Maggie Jenn nie wydała mi się typem szczególnie arystokratycznym...
Nazwisko ciągle nie dawało mi spokoju. Wciąż nie wiedziałem, dlaczego miałbym je znać.
Ta  część  Góry  była  cała  z  kamienia,  w  pionie  i  w  poziomie.  Żadnych  dziedzińców,  ogrodów,

chodników,  zieleni,  jeśli  nie  liczyć  rzadkich  balkonów  na  drugim  piętrze.  Żadnej  cegły.  Czerwona
lub  brązowa  cegła  to  budulec  plebsu.  Zapomnieć  o  cegle.  Budować  z  kamienia  sprowadzanego  z
innych krajów i przewożonego barkami na przestrzeni setek mil.

Nigdy tu nie byłem, więc od razu straciłem orientację.
Pomiędzy  budynkami  nie  było  wolnych  przestrzeni.  Ulice  były  tak  wąskie,  że  dwa  powozy  nie

wyminęłyby  się  bez  najeżdżania  na  krawężnik.  Było  tu  czyściej,  niż  w  reszcie  miasta,  ale  bruk  i
budynki  z  szarego  kamienia  sprawiały  posępne  wrażenie.  Ulica  przypominała  ponury,  wapienny
kanion. Spacer tu to żadna przyjemność.

VII
Adres Jenn znajdował się pośrodku bezpłciowej kamiennej bryły. Drzwi przypominały bardziej

bramę  do  magazynu,  niż  wejście  do  domu.  Żadne  z  okien  nie  wychodziło  na  ulicę.  Ściana  była
gładka,  pozbawiona  nawet  ozdób.  Dziwne.  Na  Górze  budowało  się  tylko  po  to,  aby  prześcignąć
sąsiadów w pokazie złego smaku.

background image

Jakiś  cwany  architekt  musiał  wmówić  temu  w  sumie  niegłupiemu  przecież  gościowi,  że  nagość

jest  sposobem  na  wyróżnienie  się  w  tłumie.  Bez  wątpienia  popłynęła  rzeka  złota,  bo  ascetyczna
fasada wyglądała na droższą, niż niejedno złocenie.

Ale  ja  lubię  tandetę.  Chcę  mieć  stado  podwójnie  brzydkich  gargulców  i  kilka  małuszków

sikających do kanału na rogach.

Kołatka była tak dyskretna, że z trudem ją znalazłem. Nie była nawet z mosiądzu, tylko z jakiegoś

szarego metalu, coś jakby cyna czy ołów. Wydała z siebie pełne rezerwy cyk-cyk. Byłem pewien, że
w środku nikt nie usłyszał.

Proste  tekowe  drzwi  otwarły  się  jednak  natychmiast.  Znalazłem  się  nos  w  nos  z  gościem,  który

wyglądał tak, jakby na przełomie wieku otrzymał od rodziców piękne imię Ichabod i od tamtej pory
przez kolejne dekady starał się usilnie żyć tak, jak wypada gościowi z takim imieniem.

Był długi, kościsty i zgarbiony. Miał czerwone oczka i białe włosy, a jego skóra była och, jaka

strasznie blada.

- A więc tak kończą na starość - wymamrotałem. - Odwieszają miecz na ścianę i dorabiają jako

lokaje.

Miał jabłko Adama, które wyglądało jak zbłąkany grapefruit, który mu uwiązł w gardle. Nic nie

powiedział, tylko stał jak stary pies, czekający, aż mu gnat wystygnie.

Nad  oczami  miał  największe  kościste  arkady,  jakie  zdarzyło  mi  się  oglądać.  Porastały  je  białe

dżungle.

-  Czy  mam  przyjemność  z  Doktorem  Śmiercią?  -  Dr  Śmierć  był  postacią  z  teatrzyku  Puncha  i

Judy.  Ichabod  i  tamten  lekarz  mieli  ze  sobą  wiele  wspólnego,  ale  marionetka  była  niższa  o  jakie
sześć stóp.

Niektórzy  ludzie  nie  mają  poczucia  humoru.  Ten  tutaj  też  nie  miał. Ani  się  nie  uśmiechnął,  ani

nawet  nie  ruszył  jednym  z  zagajników,  które  hodował  nad  oczami.  Ale  przemówił.  Ładnie,  po
karentyńsku.

- Ma pan jakiś powód, aby zakłócać spokój tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpię tonu, jakim

wypowiada  się  służba  z  Góry.  Są  tak  pełni  obronnego  snobizmu,  jak  kieszonkowiec  przyłapany  na
gorącym uczynku. - Chciałem sprawdzić, czy wy rzeczywiście rozpadacie się w proch na słońcu.

Miałem  w  tej  grze  pewne  fory,  ponieważ  zostałem  zaproszony,  a  on  z  pewnością  dostał  mój

rysopis. I również na pewno mnie rozpoznał.

Gdyby  tak  nie  było,  już  miałbym  drzwi  na  nosie.  Po  łobuzach  i  zabijakach  w  sąsiedztwie

poszłaby  fama,  że  kręci  się  tu  taki  jakiś...  I  zaraz  zebrałaby  się  odpowiednia  grupa,  żeby  dać  mi
przykładną nauczkę.

Jak  się  tak  zastanowić,  to  może  już  się  zbierają,  tak  czy  owak,  jeśli  kumple  Ichaboda  nie

dysponują lepszym poczuciem humoru.

- Nazywam się Garrett - oznajmiłem. - Maggie Jenn zaprosiła mnie na kolację.
Stary  upiór  odstąpił  na  bok.  Nie  odezwał  się,  ale  widać  było,  że  powątpiewa  w  rozum  swojej

pani.  Nie  podobało  mu  się,  kiedy  takie  typy  jak  ja  kręciły  mu  się  po  domu.  Nie  wiadomo,  co  mi
wyciągną z kieszeni, zanim mnie wypuszczą. Albo wyskoczy ze mnie parę pcheł i zadomowi się w
ich dywanach...

Obejrzałem  się,  żeby  sprawdzić,  jak  sobie  radzi  mój  ogon.  Biedaczek  męczył  się  jak  w  piekle,

żeby wyglądać na przechodnia.

-  Ładne  drzwi  -  zauważyłem  i  pomacałem  krawędź.  Miały  ze  cztery  cale  grubości.  -

Spodziewacie się komornika z taranem?

Ludzie  z  Góry  miewają  takie  problemy.  Mnie  tam  nikt  nie  pożyczy  na  tyle,  żebym  wpadł  w

background image

kłopoty. - Proszę za mną. - Ichabod odwrócił się tyłem.

-  Miało  być  chyba  „proszę  za  mną,  sir”.  -  Nie  wiedziałem  dlaczego,  ale  facet  mnie  wkurzał.  -

Jestem gościem. A ty jesteś fagas.

Zacząłem zmieniać zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodzę do Królewskiej Biblioteki, żeby się

zobaczyć  z  Lindą  Lee,  od  czasu  do  czasu  zaglądam  też  do  książek.  Kiedyś  czytałem  coś  na  temat
rebelii. Zdaje mi się, że służba upadłych monarchów jest gorsza, niż ich panowie - o ile nie są dość
inteligentni, żeby stać się agentami rebeliantów.

- W istocie.
- Ach. Komentarz. Prowadź, Ichabodzie.
- Nazywam się Zeke, sir. - Słowo sir ociekało sarkazmem.
- Zeke - nie lepsze niż Ichabod. W każdym razie niewiele.
- Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czekać.
-  No  to  prowadź.  Tysiąc  i  jeden  bogów  TunFaire  niech  mnie  bronią,  jeśli  pozwolę  czekać  Jej

Rudzielcowatości.

VIII
Zeke uznał, że nie ma o czym gadać. Sądził chyba, że mam konflikt osobowości. Oczywiście, miał

racje,  ale  nie  z  tych  powodów,  co  sądził.  W  ogóle  trochę  mi  było  wstyd.  Pewnie  był  miłym
staruszkiem z hordą wnuków, a do pracy zmuszali go niewdzięczni potomkowie jego synów zabitych
w Kantardzie.

E, sam w to nie wierzyłem. Ani przez chwilę.
Wnętrze domu nie przypominało fasady. Było cokolwiek zakurzone, ale kiedyś chyba stanowiło

spełnienie  marzeń  jakiegoś  portowego  utracjusza,  który  wyobraził  sobie,  że  jest  potentatem.  Albo
potentata  o  guście  portowego  utracjusza.  Znałem  trochę  i  takich,  i  takich...  a  tu  brakowało  tylko
pęczka hurys.

Wnętrze  było  zapchane  kiczowatymi  świadectwami  wielkiego  bogactwa.  Wszystko  w  pluszu,

nawet to, co nie trzeba, a kiedy się zbliżyliśmy do środka tej jaskini, okazało się, że nawet jeszcze
więcej.  Wydawało  się,  że  przechodzimy  od  jednej  strefy  do  drugiej,  a  każda  w  coraz  to  gorszym
guście.

- Niech mnie! - mruknąłem, bo już nie mogłem zdzierżyć. - I to też tu jest...
„To” było stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta.
- Nieczęsto się teraz takie widuje...
Zeke spojrzał na mnie uważnie, domyślając się mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku

i  jego  twarz  złagodniała  na  chwilę.  Zgadzał  się  ze  mną.  W  tym  momencie  zawarliśmy  chwiejny  i
cherlawy pakt o nieagresji.

Z pewnością przetrwa on nie dłużej, niż podobne pakty między Yenagetą a Karentą. Najdłuższy

trwał całe sześć i pół godziny.

- Nieraz trudno człowiekowi rozstać się z przeszłością, sir.
- Czy Maggie Jenn polowała kiedyś na mamuty?
Pokój  został  zerwany.  Tak  po  prostu.  Stary  pokuśtykał  dalej  z  nadęta  miną.  Chyba  dlatego,  że

właśnie się przyznałem, iż nie miałem zielonego pojęcia o przeszłości Maggie Jen.

Dlaczego,  do  jasnej  cholery,  wszyscy  byli  tak  przekonani,  że  powinienem  ją  znać?  Ze  mną

włącznie? Moja słynna pamięć zachowywała się dzisiaj wyjątkowo bezsensownie.

Zeke wprowadził mnie do najgorszej z komnat i oznajmił:
- Pani zaraz przyjdzie.
Rozejrzałem  się,  osłaniając  oczy  dłonią  i  zacząłem  się  zastanawiać,  czy  pani  nie  była  kiedyś

background image

panienką.  Pokój  był  urządzony  w  stylu  współczesny  późny  burdel,  pewnie  przez  tych  samych
dekoratorów wnętrz, którzy urządzają co elegantsze lokale w Polędwicy.

Obejrzałem się, żeby zapytać.
Ichabod zdezerterował. Omal nie zakwiczałem, żeby wracał.
- Och, Zeke, przynieś mi opaskę na oczy!
Nie wierzyłem, że bez niej zdołam znieść ten gwałt na moich zmysłach wzroku i estetyki.
Powaliło mnie. Stałem, jakbym nagle nawiązał kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w życiu

nie  widziałem  tyle  czerwieni.  Wszystko  wokoło  było  czerwone,  najczerwieńszą  z  możliwych
czerwieni,  czerwone  do  granic  wytrzymałości.  Ozdoby  ze  złoconych  liści  tylko  potęgowały  i  tak
porażające wrażenie.

- Garrett.
Maggie Jenn. Nie miałem siły, żeby się obejrzeć. Obawiałem się, że jest odziana w szkarłat, a na

ustach ma szminkę takiej barwy, że wygląda jak wampir przy śniadaniu.

- Żyjesz?
- Trochę mną potrzepało. - Machnąłem ręką. - Ciut to przytłaczające.
-  Miażdży,  prawda?  Ale  Teddy’emu  się  podobało,  bogowie  wiedzą,  dlaczego.  Ten  dom  był

podarkiem od niego, więc pozostawiłam go takim, jakim go lubił.

Dopiero wtedy się obejrzałem. Nie, nie była ubrana na czerwono. Miała na sobie coś w rodzaju

wiejskiej sukienki, jasnobrązowej z pianą białych koronek i śmieszny czepeczek z białego płótna, jak
mleczarka. Miała też uśmiech numer jedenaście, co oznaczało, że świetnie się bawi moim kosztem,
ale jeśli chcę, mogę się przyłączyć.

- Czegoś nie rozumiem, albo nie znam się na żartach - stwierdziłem.
Jej uśmiech zbladł wyraźnie.
- Co o mnie wiesz?
- Niewiele. Znam twoje imię. Wiem, że jesteś najseksowniejszą kobietą, jaką spotkałem w ciągu

ostatnich stu lat. Wiele różnych, bardzo widocznych rzeczy. Na przykład, że mieszkasz w eleganckiej
dzielnicy. I to by było na tyle.

Pokręciła głową, aż zatrzęsły się rude loki.
- Zdaje się, że nawet zła sława się zużywa. Chodźmy stąd. Nie możemy tu zostać, bo oślepniesz.
Fajnie,  że  ktoś  sobie  ze  mnie  robi  jaja.  Oszczędza  mi  to  niepotrzebnego  i  bardzo  krępującego

wysiłku myślenia.

Poprowadziła  mnie  przez  kilka  ogromnych  komnat,  widocznie  nie  dość  ważnych,  aby  o  nich

wspominać. Wreszcie bam! Wychynęliśmy w realny świat. Jadalnia z nakryciem dla dwóch osób.

- Jak wieczór na Wzgórzu Elfów - mruknąłem. Usłyszała.
- Kiedyś też tak się czułam. Te pokoje mogą przytłaczać. No, naprzód. Siadaj.
Zająłem miejsce naprzeciwko niej, po drugim końcu stołu na trzydzieści osób.
- Miłosne gniazdko?
- Moja najmniejsza jadalnia - uśmiechnęła się bledziutko.
- Twoja i Teddy’ego?
- Cóż. Nawet hańba się wypala. Już nikt nie pamięta, oprócz rodziny. No cóż, nie szkodzi. I tak

swoje  przeżyli.  Teddy  to  Teodoric,  Książę  Kamarku.  Został  Teodorikiem  IV  i  przetrwał  na  tronie
cały rok.

- Król? - Coś mi zaczynało dzwonić. Wreszcie. - Chyba sobie coś przypominam.
-  Dobrze.  Nie  chciałabym  wnikać  w  zbyt  kręte  wyjaśnienia.  -  Niewiele  wiem.  W  tym  okresie

byłem w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie.

background image

-  Nie  wiedziałem,  kto  jest  królem  i  nic  mnie  to  nie  obchodziło.  -  Mggie  Jenn  uśmiechnęła  się

promiennie. - Już to słyszałam. Teraz pewnie też nie śledzisz dworskich skandali.

- W niewielkim stopniu wpływają na moje życie.
- Ani na twoją pracę dla mnie, zapewniam cię. Niezależnie od tego, czy znasz te wszystkie brudy,

czy nie.

Weszła kobieta. Podobnie jak Zeke, była stara jak grzech pierworodny i maleńka - mogła mieć z

pięć  stóp  wzrostu,  tyle,  co  dorastające  dziecko.  Nosiła  okulary.  Maggie  dbała  o  swoją  służbę.
Okulary są drogie. Staruszka stanęła, krzyżując dłonie na piersi. Nie poruszyła się, ani nie odezwała.

- Zaczniemy, kiedy będziesz gotowa, Laurie - odezwała się Maggie.
Staruszka skłoniła się i wyszła.
-  Opowiem  ci  to  i  owo  -  ciągnęła  Maggie.  -  Choćby  po  to,  aby  zaspokoić  twoją  sławetną

ciekawość. Żebyś mógł robić to, za co ci płacę, zamiast grzebać w mojej przeszłości.

Sieknąłem.
Laurie i Zeke wnieśli zupę. Zacząłem się ślinić. Zbyt długo byłem już na własnym wikcie.
Tylko dlatego stęskniłem się za Deanem! No, jakże by nie...
- Byłam metresą króla, Garrett.
- Pamiętam.
No, wreszcie. To był prawdziwy skandal, książę krwi wpadł w sidła prostaczki tak doszczętnie,

że ulokował ją na Górze. Jego żona nie była zachwycona. Stary Teddy nie bawił się w dyskrecję. Był
zakochany i gdzieś miał, czy wie o tym cały świat. Paskudne zachowanie u gościa, który mógł zostać
królem.

Świadczyło o poważnych wadach charakteru.
Z  pewnością.  Król  Teodoric  IV  okazał  się  aroganckim,  ograniczonym  i  samolubnym  dupkiem,

który dał się załatwić w ciągu jednego roku.

Nie  jesteśmy  tolerancyjni  dla  królewskich  słabostek.  To  znaczy:  nasza  szlachta  i  dwór  nie  są

tolerancyjni.  Bo  nikt  inny  nie  brałby  pod  uwagę  królobójstwa.  Tego  się  po  prostu  nie  robi  poza
rodziną. Nawet nasi stuknięci buntownicy nigdy by się do tego nie posunęli.

- Myślę o jego córce - mruknąłem.
- Nie jego.
Siorbałem w zadumie zupę. Był to rosół z czosnkiem i ktoś wrzucił do niego strzępki kurczaka.

Smakował  mi.  Puste  miski  powędrowały  do  kuchni.  Pojawiła  się  przystawka.  Milczałem.  Może
Maggie zacznie mówić, żeby tylko podtrzymać rozmowę.

- Popełniłam w życiu parę błędów, Garrett. Moja córka jest wynikiem jednego z nich.
Skubnąłem coś, co się składało z drobiowej wątróbki, bekonu i gigantycznego jądra orzecha.
- Dobre to.
-  Miałam  szesnaście  lat.  Ojciec  ożenił  mnie  ze  zwierzakiem,  opętanym  na  punkcie  dziewictwa,

który  miał  córki  w  wieku  mojej  matki.  Potrzebował  go  do  interesów.  A  ponieważ  nikt  mi  nie
powiedział, co robić, żeby nie zajść w ciążę, szybko zaszłam. Mąż dostał szału. Nie miałam rodzić
bachorów,  tylko  rozgrzewać  jego  łóżko  i  opowiadać  mu,  jaki  to  z  niego  buhaj. A  kiedy  urodziłam
córkę,  odbiło  mu  kompletnie.  Jeszcze  jedna  córka.  Nie  miał  synów.  To  był  babski  spisek.
Dobrałyśmy  mu  się  do  skóry.  Nigdy  nie  miałam  dość  odwagi,  żeby  mu  powiedzieć,  co  się  stanie,
kiedy  my,  kobiety,  zabierzemy  się  za  niego.  Sam  się  przekonał  -  paskudny  uśmieszek.  Przez  chwilę
ujrzałem mroczną twarz innej Maggie.

Zaczęła skubać swoją porcję, dając mi szansę na komentarz. Skinąłem głową, nie przestając żuć.
- Stary drań nigdy nie przestał mnie wykorzystywać, cokolwiek sobie o mnie myślał. Jego córki

background image

zlitowały się i pokazały mi wszystko, co powinnam była wiedzieć. Nienawidziły go jeszcze bardziej,
niż ja. Grałam na zwłokę. A potem mojego ojca zabili rabusie. Zyskali na tym dwanaście miedziaków
i parę starych butów do gnoju.

- To cale TunFaire.
Skinęła głową. To rzeczywiście całe TunFaire.
- Twój tato zginął - zachęciłem ją.
- I już nie miałam powodu, żeby być miłą dla męża.
- Rzuciłaś go.
- Ale najpierw dorwałam go w czasie snu i wybiłam z niego bebechy pogrzebaczem.
- Chyba wziął to sobie do serca.
-  Lepiej  by  było.  -  W  oczach  miała  „ten”  błysk.  Uznałem,  że  zaczynam  ją  lubić.  Każda

dziewczyna, która przeszła przez to co ona i jeszcze miała błysk w oku...

To  była  interesująca  kolacja.  Musiałem  się  dowiedzieć,  jak  spotkała  Teddy’ego,  ale  nie

usłyszałem  ani  słowa  na  temat  okresu  pomiędzy  jej  specyficznym  rozwodem  a  pierwszym
wybuchowym spotkaniem z przyszłym królem. Podejrzewałem, że kochała Teddy’ego tak samo, jak
on kochał ją. Nie przechowuje się czegoś tak paskudnego, jak te czerwone pokoje na pamiątkę kogoś,
kogo się nie kochało.

- Ten dom to więzienie - szepnęła wreszcie nieco niewyraźnym głosem.
- Wyszłaś, żeby mnie odwiedzić. - Może wystawili ją na wabia.
- Nie o to chodzi.
Zapchałem  sobie  gębę  i  czekałem,  aż  puści  trochę  więcej  farby.  Nie  znam  się  na  ładniejszych

metaforach.

-  Mogę  odejść,  kiedy  tylko  zechcę,  Garrett.  Nawet  zachęcano  mnie,  żebym  odeszła.  I  to  często.

Ale jeśli to zrobię, stracę wszystko. Nic tu naprawdę nie należy do mnie. Korzystam z tego i tyle. -
Zatoczyła krąg dłonią. - Tak długo, dopóki tu jestem.

- Rozumiem. - Rozumiałem. Była więźniem okoliczności. Musiała zostać. Niezamężna kobieta z

dzieckiem. Zaznała nędzy i już wiedziała, że lepsze jest bogactwo. Bieda też bywa więzieniem.

- Chyba cię polubię, Maggie Jenn.
Uniosła  jedną  brew.  Cóż  za  urocza  umiejętność!  Niewielu  z  nas  ma  dość  pierwotnego  talentu.

Tylko najlepsi z ludzi potrafią wymachiwać brwią.

- Niewielu z moich klientów lubię - dodałem.
- Sądzę, że ludzie, których można polubić, nie pakują się w takie sytuacje, aby wymagali twojej

pomocy.

- Nieczęsto, to fakt.
Biorąc  pod  uwagę  okoliczności,  w  jakich  rozpoczęło  się  nasze  spotkanie,  uznałem,  że  istnieje

pewna możliwość, iż od chwili, kiedy otwarłem drzwi frontowe mojego domu, to znaczy od samego
początku sprawy zmierzały w jednym, konkretnym kierunku. Nie należę do facetów, którzy wyciągają
macki  na  pierwszej  randce,  ale  nigdy  też  nie  opierałem  się  zbyt  mocno  kaprysom  losu.  Zwłaszcza,
aby uniknąć tego właśnie konkretnego losu.

Kolacja  dobiegła  końca.  Poczułem  się  niezręcznie.  Maggie  Jenn  wyprawiała  różne  rzeczy  ze

swoimi  oczami.  Takie  rzeczy,  od  których  nawet  mózg  biskupa  się  ścina,  a  ślubowanie  celibatu
świętego  przestaje  mieć  znaczenie.  Takie  rzeczy,  że  nawet  wyobraźnia  wielebnego  fundamentalisty
zaczyna wyprawiać szalone harce, kierując się w królestwa, skąd nie ma powrotu, jeśli nie zrobisz
czegoś  głupiego.  Byłem  zbyt  przejęty,  żeby  sprawdzić,  czy  już  sobie  zaśliniłem  cały  przód  koszuli,
czy nie.

background image

Były  igraszki  słowne  i  dobroduszne  kpinki.  Była  dobra.  Naprawdę  dobra.  Już  się  szykowałem,

żeby złapać za trąbkę i odtrąbić atak.

Siedziała w milczeniu, analizując mnie, jakby sprawdzała, czy jestem już dosmażony, czy jeszcze

nie.

Skupiłem myśli, kosztem heroicznego wysiłku woli.
- Możesz mi coś powiedzieć, Maggie Jenn? - wyrzęziłem w końcu. - Kto byłby zainteresowany

twoimi sprawami?

Nie  odpowiedziała,  tylko  znów  uniosła  brew.  Była  zaskoczona.  Nie  tego  się  po  mnie

spodziewała. Musiała teraz trochę zyskać na czasie.

-  Nie  próbuj  rzucać  na  mnie  swoich  czarów,  kobieto.  Nie  wywiniesz  się  tak  łatwo  od

odpowiedzi.

Roześmiała się gardłowo, z przesadną, namiętną chrypką i pokręciła biodrami, ot, tyle tylko, żeby

mi pokazać, że rozproszy mnie tak dalece, jak uzna za stosowne. Rozważałem, czy nie warto trochę
się przewietrzyć i wstać, żeby pooglądać sobie obrazy na ścianach, ale odkryłem, że mogłoby się to
okazać  kompromitujące  i  krępujące.  Podniosłem  więc  tylko  wzrok  na  sufit,  udając,  że  szukam
natchnienia pośród faunów i cherubinów na sklepieniu.

- Co masz na myśli, mówiąc o ludziach zainteresowanych moimi sprawami? - zapytała.
Zawahałem się, zanim wreszcie odpowiedziałem:
- Cofnijmy się trochę w czasie - zaproponowałem. - Kto wiedział, że się do mnie wybierasz?
Ktoś  musiał.  Inaczej  Winger  nie  zjawiłaby  się  u  mnie.  Potrzebowałem  jednak  punktu  widzenia

Maggie.

-  To  nie  była  tajemnica,  jeśli  o  to  ci  chodzi.  Popytałam  trochę,  kiedy  uznałam,  że  potrzebuję

kogoś takiego, jak ty.

Hmm... Kogoś takiego, jak ja?
Nie  było  to  nieznane  mi  zjawisko.  Czasem  moi  nieprzyjaciele  dowiadują  się  o  wszystkim  od

potencjalnego klienta, który szuka pomocy.

- No to dalej. Kto nie chciałby, żebyś szukała swojej córki?
- Chyba nikt... - zaczynała nabierać podejrzeń.
- Aha. Wygląda, że nikogo to nie powinno obchodzić. Chyba, że musieliby ci pomóc.
- Przerażasz mnie, Garrett. Nie wyglądała na przerażoną.
- Może to nawet dobry pomysł. Widzisz, wiedziałem, że się u mnie zjawisz.
- Co? - Teraz naprawdę do niej dotarło, że ma kłopoty. Wcale jej się to nie podobało.
- Zanim się zjawiłaś, kolega po fachu wpadł do mnie i uprzedził o twojej wizycie.
Przesadziłem  trochę  mówiąc,  że  Winger  i  ja  jesteśmy  kolegami  po  fachu.  Winger  wejdzie  we

wszystko, co przyniesie jej brzęczący zysk. Najlepiej szybko i bez potu.

- Myślał, że chcesz wynająć kogoś do mokrej roboty i uznał, że powinienem być uprzedzony.
Sprytnie  odwróciłem  uwagę  od  płci  informatora.  Nawet  martwy  Loghyr  nie  uznałby  Winger  za

faceta.

- Mokra robota? Ja? - Znała gryps. Zatrzęsło nią, ale szybko wracała do siebie.
-  Był  pewien,  że  o  to  chodzi.  -  Zacząłem  się  jednak  zastanawiać.  Winger  często  korzystała  ze

skrótów  myślowych.  Wielka,  powolna,  kochana,  głupia,  zręczna,  bigoteryjna  i  leniwa  Winger.
Przekonana, że każdy, kogo nie może rozszyfrować rozumem, zacznie gadać wobec staroświeckiego
kopniaka  w  zadek.  Była  prostą  i  prostacką  wiejską  dziewczyną,  o  wiejskim  i  prostackim  sposobie
bycia - o ile zaakceptuje się ją taką, jaka jest.

Będę  sobie  musiał  z  nią  pogadać  o  Maggie  Jenn.  Jeśli  ją  znajdę. A  to  chyba  nie  będzie  trudne.

background image

Ten wiejski tłumok sam się wkrótce nawinie. Pewnie zanim jeszcze będę gotów.

- A potem ktoś mnie śledził w drodze do ciebie - stwierdziłem.
- Co? Kto? Dlaczego?
-  I  tu  mnie  masz.  Wspomniałem  o  tym  tylko  dlatego,  żeby  ci  pokazać,  że  kogoś  to  jednak

obchodzi.

Maggie  pokręciła  głową.  Ładna  to  była  głowa.  Znów  zacząłem  tracić  koncentrację,  więc

skupiłem się na opisie łobuza, który mnie śledził.

Maggie uśmiechnęła się przebiegle.
- Garrett! Czy ty nigdy nie myślisz o niczym innym?
- Bardzo często - pomyślałem, że może już czas zacząć zawody, kto szybciej dojdzie do celu.
- Garrett!
- Sama zaczęłaś.
W przeciwieństwie do innych kobiet, nie zaprzeczyła. - Tak, ale...
- Postaw się na moim miejscu. Jesteś krwistym młodym człowiekiem, który nagle znalazł się sam

na sam z kimś takim jak ty.

- Pochlebstwem daleko zajdziesz - zachichotała. Auć! To już zaczynało boleć.
- Nie wstyd ci tak się podlizywać?
Zachichotałem także i postawiłem się na swoim miejscu, przyjmując, że i ona chce się postawić

na  swoim  miejscu  i  wszystko  wreszcie  ruszy  z  miejsca. Ale  po  bolesnej  pielgrzymce  na  jej  stronę
stołu  wszystko  co  ruszyło  z  miejsca,  zatrzymało  się  ze  zgrzytem.  Niechętnie  -  albo  tak  mi  się
przynajmniej wydawało - odsunęła się ode mnie.

- Nie możemy tego ciągnąć, jeśli chcesz mnie wynająć, żebym zaczął szukać twojej córki.
- Masz rację. Interes to interes. Nie możemy dać się opanować instynktom.
A niechby mnie instynkty poniosły jak najdalej, ale wykrztusiłem:
- Poza tym, ja się tak nie daję wynająć. Potrzebtyę logiki i faktów. To cały ja. Garrett same fakty,

pszepani. A może być mi powiedziała to i owo, zamiast marnować całą energię na rozpalanie tych
błagalnych oczu?

- Garrett, nie bądź okrutny. Dla mnie to tak samo trudne, jak dla ciebie.
IX
Ostatecznie dotarliśmy do apartamentu córki Maggie, Emerald.
-  Emerald?  -  zdziwiłem  się.  -  A  co  się  staio  z  Justiną?  Emerald.  Kto  by  pomyślał.  Gdzie  się

podziały urocze Patrycje i Bettiny?

- Ma na imię Justiną, ale każe się nazywać Emerald. Sama wybrała, nie patrz tak na mnie.
- Jak niby?
-  Tak,  jakbyś  mówił  „jaja  sobie  ze  mnie  robisz”.  Sama  je  wybrała.  Miała  czternaście  lat.

Wszyscy zaczęli tak na nią mówić, więc i mnie się tak czasem wypsnie.

- Jasne. Emerald. Tak kończą Patrycje i Bettiny. Każą się nazywać Amber, Brandi albo Fawn. -

Ale teraz może uchodzić za Justinę. Kiedy życie zaczyna grać z nimi poważnie, wracają do swoich
korzeni. Czy jest coś, co powinienem wiedzieć, zanim zacznę przekopywać ten apartament.

- Co masz na myśli?
- Czy nie znajdę czegoś, co wymagałoby usprawiedliwienia jeszcze teraz, zanim to znajdę?
Cud nad cudami - zrozumiała!
-  Może  i  tak. Ale  ja  tu  nigdy  nie  wchodzę,  więc  nie  wiem,  co  by  to  mogło  być.  Jeszcze  nie  -

spojrzała na mnie dziwnie. - Chcesz się pokłócić?

- Nie. - Choć może, podświadomie, nie miałem ochoty, żeby mi wisiała nad głową. - Wracając

background image

do imienia. Możemy równie dobrze zabrać się do tego po kolei. Najpierw dowierasie wszystkiego,
co potrafisz mi powiedzieć, a potem sam zacShę szukać tego, czego ty nie wiesz.

Znów  obrzuciła  mnie  tym  dziwnym  spojrzeniem.  Chyba  zacząłem  być  upierdliwy.  Czyżbym

wyhodował  w  sobie  aż  taką  niechęć  do  pracy?  A  może  mówiłem  tak  dlatego,  że  wiedziałam,  iż
skłamie,  a  do  tego  zrobi  wszystko,  żeby  ukształtować  rzeczywistość  zgodnie  z  własną  wizją?
Wszyscy  to  robią,  nawet  jeśli  nie  ma  nadziei,  że  się  nie  połapię.  Ech,  ludzie. Aż  się  sam  czasem
zastanawiasz.

- Justina to imię po mojej babce.
Wyczułem  to  z  tonu  jej  głosu.  Nie  ma  dzieciaka,  który  by  się  nie  buntował,  że  nazwano  go  po

jakimś starym pierdole, którego nawet nie znał i który go kompletnie nie obchodził. Moja mama grała
w tę grę ze mną i z bratem. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, ile to dla niej znaczyło.

- Z jakiegoś szczególnego powodu?
- To imię pozostaje w naszej rodzinie od dawna. Babci byłoby przykro, gdyby...
Jak  zwykle.  Nigdy  tego  nie  zrozumiem.  Skazujesz  dzieciaka  na  całe  życie  cierpień,  bo  inaczej

komuś, kogo to już właściwie nie obchodzi, byłoby przykro. Chyba zaraz zacznę wrzeszczeć: dupki,
dup-ki, dup-ki! W końcu to nie oni potem mają przechlapane.

Do apartamentów Emerald wchodziło się przez mały salonik. W saloniku znajdowało się biurko z

jasnego  drewna  i  dopasowane  do  niego  krzesełko.  Na  biurku  stała  lampa  naftowa.  Jeszcze  jedno
krzesło,  skrzynia  na  odzież  z  poduszką  na  wierzchu  i  kilka  półek.  Pokój  był  przerażająco  czysty  i
wyglądał jeszcze bardziej spartańsko, niż to wynika z opisu. Niezbyt obiecujące.

Nienawidzę, kiedy się sprząta przed przyjściem gości.
- Czy twoja córka wcześniej bywała na gigancie? Maggie lekko się zawahała.
- Nie.
- Dlaczego się zawahałaś?
- Nie byłam pewna. Ojciec porwał ją, kiedy miała cztery latka. Paru przyjaciół przekonało go, że

dziecku lepiej będzie z matką.

- A czy dziś też mógłby tego próbować?
- Raczej nie. Od ośmiu lat nie żyje.
-  No  to  chyba  raczej  niekoniecznie...  -  Martwi  zazwyczaj  nie  wdają  się  w  spory  o  opiekę  nad

dzieckiem.

- Ma chłopaka?
- No, co ty? Dziewczyna z Góry?
- Zwłaszcza dziewczyna z Góry. No to ilu ich ma? - Co?
-  Słuchaj,  możesz  mi  wierzyć  lub  nie,  dziewczyny  z  Góry  mają  łatwiej,  niż  te  z  miasta  -

opowiedziałem  jej  kilka  przypadków  z  moich  poprzednich  spraw,  na  czele  z  gromadą  dziewczyn  z
Góry pracujących w Polędwicy dla samego dreszczyku.

Maggie Jenn opadła szczęka. Macierzyńska ślepa plamka nie pozwalała jej wierzyć, że ukochane

maleństwo  może  nie  być  aż  tak  idealne,  jak  sobie  to  wymarzyła.  Nie  przyszło  jej  do  głowy,  że
Emerald  złamie  jej  serce.  Nigdy  by  jej  nie  przyszło  do  głowy,  że  jedni  ludzie  mogą  innym  zrobić
kuku  z  innego  powodu  niż  prawo  dżungli.  Kurestwo  jako  rodzaj  rozrywki  było  dla  niej  nie  do
pomyślenia.

Jedynie klasy średnie nie wierzą w kurestwo.
- Nie pochodzisz z Góry.
- Nigdy się tego nie wypierałam, Garrett. Podejrzewałem, że w zamieszaniu pomiędzy mężem a

księciem krwi moja śliczna Maggie musiała ciężko harować na życie. Ale na razie nie musiałem tego

background image

wiedzieć. Jeszcze nie. Może później, kiedy przeszłość nabierze znaczenia dla sprawy.

- Klapnij sobie. Opowiedz mi o Emerald, a ja popracuję. Ruszyłem w trasę po pokoju.
-  O  ile  wiem,  nie  miała  chłopaka  -  odezwała  się  Maggie.  -  Przy  naszym  trybie  życia  nie

spotykamy  wielu  ludzi.  Nie  jesteśmy  akceptowane  w  towarzystwie.  Stanowimy  oddzielną  klasę
społeczną.

Bardzo  ekskluzywna  klasa  społeczna,  choć  Maggie  Jenn  i  jej  córka  nie  były  jej  jedynymi

przedstawicielkami.  Siostrzany  zakon  kochanek  i  utrzymanek  jest  raczej  liczny.  W  górnych  partiach
drabiny społecznej facet musi mieć kochankę, bo tak wypada prawdziwemu mężczyźnie. A dwie to
nawet jeszcze lepiej niż jedna.

- A jacyś przyjaciele?
- Niewielu. Może koleżanki z lat dziecięcych. Możektoś, zjtim chodziła do szkoły. Dzieciaki są

wrażliwe na status Społeczny i wątpię, żeby ktokolwiek przypuścił ją do bliższej komitywy.

- Jak wygląda?
- Tak jak ja, tylko o dwadzieścia lat mniej zużyta. I wsadź sobie ten głupi uśmiech.
- Myślałem, że gdybym zaczął szukać kogoś młodszego od ciebie o dwadzieścia lat, musiałbym

zacząć grzebać w pieluchach.

- I wiesz co, nie zapominaj, że masz znaleźć moją dziewczynkę.
- Racja, racja, racja. Były między wami jakieś napięcia, zanim zniknęła?
- Co?
- Pokłóciłyście się o coś? A może wybiegła stąd, tupiąc i wrzeszcząc, że jej noga więcej w tym

domu nie postanie?

-  Nie  -  zachichotała.  -  To  ja  urządzałam  matce  takie  sceny.  Pewnie  dlatego  ani  nie  mrugnęła,

kiedy ojciec mnie sprzedał. Nie. To nie Emerald. To dziecko jest inne, Garrett. Nigdy nie pragnęła
niczego  na  tyle,  aby  walczyć.  Naprawdę,  uczciwie  przysięgam  na  wszystkich  bogów,  nie  byłam
wymagająca. A  ona  chciała  tylko  sobie  istnieć.  Życie  było  dla  niej  rzeką,  a  ona  unoszącym  się  na
wodzie kawałkiem drewna.

- No to może coś przegapiłem. Albo przypominam sobie rzeczy, których nie było. Przysiągłbym,

że wspominałaś coś o złym towarzystwie.

Maggie zaśmiała się pogardliwie. Przez chwilę wydawała się zmieszana. I w jednym i w drugim

było jej do twarzy. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądała w czasach Teodorika i kolana się
pode mną ugięły.

Wreszcie przestała się krygować.
- Trochę przesadziłam. Słyszałam, że miałeś do czynienia z Siostrami Zguby i pomyślałam sobie,

że  dziecko  w  tarapatach  cię  wzruszy.  -  Siostry  Zguby  to  dziewczęcy  gang  uliczny,  ale  wszystkie
dziewczyny zostały zdeprawowane, zanim jeszcze wyszły na ulice.

- Miałem do czynienia z jedną Siostrą, a ona zeszła z ulicy.
- Przepraszam. Chyba przegięłam. - Co?
- Widzę, że dotknęłam czułego punktu.
-  Och,  tak.  Maya  była  szczególnym  dzieckiem.  Spieprzyłem  coś  ładnego,  bo  nie  wziąłem  jej

poważnie. Straciłem przyjaciółkę, ponieważ nie umiałem słuchać.

- Przykro mi, szukałam dobrego punktu zaczepienia.
- Czy Emerald spotykała się z kimś regularnie? - Biznes pozwoli mi oderwać się od wspomnień.

Maya nie była jedną z moich wielkich miłości, ale czułem do niej coś szczególnego. Nawet Dean i
Truposz  ją  lubili.  Nie  zaszło  nic  oficjalnego,  po  prostu  przestała  się  pojawiać,  a  wspólni  znajomi
dali mi do zrozumienia, że wróci, kiedy trochę dorosnę.

background image

Moje ego trochę ucierpiało. Dziewczyna nie miała jeszcze osiemnastu lat.
Biurko  Emerald  miało  kilka  półeczek  i  małych  szufladek.  Przetrząsałem  je  kolejno,  nie

przerywając rozmowy. Niewiele znalazłem. Większość była pusta.

- Ma przyjaciół, ale przyjaźń to niełatwa sprawa.
Znowu inna opowieść, niż ta sprzed kilku minut. Zacząłem podejrzewać, że kłopoty Emerald nie

mają nic wspólnego z jej statusem społecznym. Raczej żyła w cieniu matki.

- Będę szukał śladów wśród przyjaciół. Potrzebuję nazwisk. Muszę wiedzieć, gdzie znaleźć tych

ludzi i ich znajomych.

- Oczywiście - przytaknęła.
Zatrzasnąłem szufladę, odwracając wzrok. Musiałem myśleć o robocie. Ta baba to wiedźma. A

potem zerknąłem. Czy naprawdę mam ją tak zostawić i wyruszyć na poszukiwanie kogoś, kto pewnie
nie chce dać się znaleźć?

Ha! Jest coś! Srebrny wisior.
-  Co  to  jest?  -  pytanie  czysto  retoryczne.  Wiedziałem,  co  mam  w  ręku.  Amulet  w  kształcie

srebrnego  pentagramu  na  ciemnym  tle,  z  głową  kozła  pośrodku  gwiazdy.  Pytanie  brzmiało:  co  on
robił w miejscu, w którym go znalazłem?

Maggie  wzięła  go  do  ręki,  przyjrzała  mu  się  uważnie.  Obserwowałem  jej  reakcję.  Reakcji  nie

było.

- Ciekawe, skąd to się wzięło? - mruknęła.
- Czy Emerald interesowała się okultyzmem?
- Nic o tym nie wiem. Ale o dzieciach nigdy się nie wie wszystkiego.
Mruknąłem  coś  pod  nosem  i  wróciłem  do  poszukiwań.  Maggie  trajkotała  jak  sroka,  głównie  o

córce, ale raczej snuła rozważania, bo faktów tam nie było za grosz. Słuchałem jednym uchem.

Na  biurku  nie  było  nic  więcej.  Podszedłem  do  półek.  Po  ilości  książek  mogłem  sądzić,  jaki

majątek Maggie mogłaby stracić. Kopiowanie książki trwa całą wieczność i jest to najkosztowniejszy
prezent, jaki można sprawić dzieciakowi.

Przy trzeciej książce sieknąłem z wrażenia. Była mała, oprawna w skórę, sfatygowana, ale nie na

tyle, żeby nie było widać wytłoczonej na okładce koźlej głowy. Skóra była wytarta, stronice prawie
nieczytelne. Bardzo stara książka.

Od razu stwierdziłem, że nie była napisana w nowym karentyńskim.
Jak  zwykle,  no  nie?  Nikt  by  ich  nie  wziął  poważnie,  gdyby  pierwszy  lepszy  dupek  mógł

rozszyfrować strzeżone przez wieki tajemnice.

- Zobacz sobie. - Rzuciłem książkę Maggie i nie spuszczałem z niej wzroku, choć udawałem, że

szukam dalej.

- Dziwne, dziwniutkie, Garrett. Moje maleństwo mnie zaskakuje.
-  Jasne  -  Może.  Cała  ta  wizyta  była  jednym  wielkim  zaskoczeniem.  Poszlaki  wskazujące  na

demoniczne czarnoksięskie praktyki były wielkie jak góra i grube jak drzewa.

Sypialnia i łazienka skrywały kolejne akcesoria okultyzmu. W jakiś czas później spytałem:
- Czy Emerald była pedantyczna?
Nie znam nastolatka, którego można by określić tym mianem.
- Tylko na tyle, na ile musiała. Dlaczego pytasz?
X
Nie powiedziałem. Wszedłem w pełny tryb śledztwa. My, prywatni detektywi z wolnej ręki nigdy

nie  odpowiadamy  na  pytania  dotyczące  naszych  pytań,  zwłaszcza  zadawanych  przez  klientów,
prawników, oraz każdego, kto mógłby nas uchronić od głębszego smrodu. Faktem jednak było, że w

background image

apartamencie  Emerald  panował  zbytni  porządek.  Kompulsywny  pedantyzm,  gdyby  mnie  kto  pytał.
Albo nikt tu nie mieszkał. Miałem wrażenie, że jestem pomiędzy dekoracjami na scenie. Przez chwile
brałem pod uwagę i tę możliwość, włącznie ze strategicznie rozmieszczonymi wskazówkami.

No  i  dobrze,  powiedziałem  sobie.  Zacznij  wreszcie  myśleć.  Wskazówki  są  zawsze

wskazówkami, nawet, jeśli zostały spreparowane.

Nie byłem taki pewien. Miałem w ręku kilka niespójnych akcesoriów czarnoksięstwa, co zresztą

jakoś nie zdziwiło, nie przestraszyło, a nawet nie zdenerwowało mojej klientki.

Może biorę się za to nie z tego końca.
Poczułem dotknięcie.
- Jest tam kto?
- Co?
- Zamarłeś i odleciałeś.
- To mi się zdarza, kiedy  za  jednym  zamachem  robię  i  myślę.  Uniosła  brew.  Zbiłem  ją  z  tropu,

kiedy zrobiłem to samo.

-  Mam  dość  na  początek  -  stwierdziłem.  -  Dasz  mi  tę  listę  nazwisk,  ale  najpierw  zajmiemy  się

finansami.

Nie  było  problemów,  dopóki  nie  przyszło  do  zaliczki.  Nalegałem,  żeby  pięćdziesiąt  procent

honorarium dostać z góry.

- Maggie, to niezłomna zasada. Biorę pod uwagę ludzkie słabości. Zbyt wielu klientów chciało

mnie wykiwać, skoro tylko dostali to, czego chcieli.

Nie był to jedyny powód.
Im mniej klient dyskutuje, w tym większej jest desperacji. Moja śliczna Maggie Jenn dyskutowała

o wiele za długo. Wreszcie westchnęła.

-  Mugwump  przywiezie  ci  listę  najszybciej,  jak  się  da.  Byłem  zachwycony.  Ach,  jeszcze  raz

zobaczyć Mugwumpa i umrzeć. Może dam mu napiwek w postaci gadającej papugi.

XI
Stałem w cieniu o jedną przecznice od domu Maggie. Musiałem na chwilę zniknąć i pomyśleć.
Podobnie  jak  większość  ludzi,  nie  przepadam,  kiedy  mnie  robią  w  balona.  Ale  każdy

przynajmniej raz musi spróbować. Choroba zawodowa. Przyzwyczaiłem się i jestem przygotowany.
Ale nie lubię tego i już.

Coś się święciło. Ktoś mnie próbował wykorzystać i to nie za subtelnie. Chyba, że Maggie była

znacznie  mniej  światową  damą,  niż  się  zdawało,  bo  inaczej  nie  wyobrażam  sobie,  jak  mogła
uwierzyć, że dam się nabrać.

Oczywiście,  przesłuchanie  bardzo  mi  się  podobało.  Przynajmniej  do  tego  punktu,  w  którym

dobiegło końca.

A  teraz  musiałem  się  wziąć  za  to,  za  co  miałem  się  nie  brać  pod  żadnym  pozorem:  musiałem

sprawdzić Maggie Jenn. Dla własnego bezpieczeństwa. W moim zawodzie to, czego nie wiesz, może
cię zabić równie szybko jak to, co wiesz. Skoro tylko się zorientuję, na czym stoję, zajmę się może
Emerald.

Spojrzałem w niebo. Zapadła noc, choć jeszcze było wcześnie. Może uda mi się nawiązać parę

kontaktów, rzucić nieco światła na to, co się dzieje. Ale najpierw zawiozę do domu zaliczkę Maggie.
Tylko dureń nosi przy sobie taki towar dłużej, niż trzeba. Tun-Faire pełne jest łobuzów, którzy na sto
jardów potrafią ci przeliczyć gotówkę w kieszeni.

Nie potrafiłem wymyślić żadnego logicznego wytłumaczenia dla niedawnych wydarzeń. Bardziej

logicznego, niż to, co sugerowała Maggie. W każdym razie była jeszcze Winger. Potrząsnąłem głową.

background image

Mgła  się  nie  rozwiała.  Nigdy  się  nie  rozwiewa.  Wszystko  wliczone  w  koszt  usługi.  Część  mego
naiwnego uroku.

Rozejrzałem  się  za  moim  ogonem.  Ani  śladu.  Może  się  zmęczył  i  poszedł  do  domu.  Może

ochroniarze  Góry  szeptali  mu  do  ucha  słodkie  głupstewka  typu  „Spadaj  z  pierwsza  falą,  albo
wyrwiemy ci nogi z tyłka i damy się pobawić”. A może jego zadanie skończyło się z chwilą, gdy się
dowiedział, dokąd idę.

Ruszyłem tyłek naprzód. Od tego myślenia nabawię się jeszcze odcisków na mózgu.
I  dobrze,  że  się  ruszyłem.  Udało  mi  się  opuścić  teren  na  chwilę  przed  nieprzyjemnym  bliskim

spotkaniem  z  bandą  skurczybyków  z  pałami,  których  chyba  nie  obchodziło,  że  jestem  tu  całkiem
legalnie. Pewnie wezwał ich Ichabod, w daremnej nadziei, że nauczą mnie lepszych manier.

Najpierw zyg, potem zag, potem jeszcze w pętelkę. Kluczyłem ile mogłem. Ogona nie było, więc

pognałem do domu i pozbyłem się zaliczki. Nalałem sobie potężny kufelek, po czym rozsiadłem się w
fotelu i uciąłem sobie pogawędkę z Eleanor, która wydawała się zatroskana stanem mojego ducha.

- Tak - wyznałem jej. - Staję się bardziej elastyczny przy kasowaniu forsy.
Mówiłem  szeptem.  Nie  chciałem  zbudzić  Cholernego  Pa-pagaja.  Podszedłem  na  paluszkach  i

napełniłem mu miseczkę z karmą.

Może, gdybym częściej o tym pamiętał, miałby o mnie lepsze mniemanie. Może...
-  No  to  co?  Jeśli  to  dranie,  lepiej  im  będzie  bez  pieniędzy.  -  Nauczyła  mnie,  że  forsa  nie  ma

pochodzenia i nie śmierdzi. - A jeśli nie są, zrobię wszystko, żeby dostali to, za co zapłacili.

Mniej więcej. Czasem zdarza mi się, że klient dostaje niekoniecznie to, o co mu chodziło. Dzięki

jednemu z takich przypadków wprowadziła się do mnie Eleanor.

Dość długo wyrastałem z przekonania, że biorąc od kogoś pieniądze, zobowiązuję się dostarczyć

mu to, czego chciał. Chyba robię się stary i upierdliwy.

W dzisiejszych czasach ludzie powinni dostawać to, na co zasługują.
Co oznacza w najlepszym wypadku mieszany rezultat. I tak mam znacznie więcej roboty, niżbym

chciał.  Ale  sporo  większych  spraw  wędruje  do  konkurencji,  ponieważ  klienci  zdecydowali,  że
powinni mnie unikać. Zwłaszcza ci, którzy rabują ludzi za pomocą papieru, zamiast noża. Prawnicy i
oszuści. Niejednego już wprawiłem w zakłopotanie.

W  istocie  wolę  raczej  unikać  pracy.  Uważam,  że  nikt  nie  powinien  harować  więcej,  niż

potrzebuje, aby przetrwać. Pewnie, chciałbym, aby było mnie stać na jakiś mały haremik i skromną
chatynke  na  pięćdziesiąt  pokoi,  ale  nawet  gdybym  zapieprzał  jak  mały  konik,  żeby  sobie  na  to
pozwolić,  przez  resztę  wolnego  czasu  musiałbym  tyrać,  żeby  je  utrzymać,  a  wtedy  po  co  mi  to
wszystko?

Po  paru  piwach  opracowałem  sobie  całkowicie  nowe  podejście,  o  którym  zakomunikowałem

Eleanor.

- Chyba najwyższy czas przespacerować się do Domu Radości i pogadać z chłopakami.
Skrzywiła się lekko.
- No, muszę pozbierać plotki o Maggie Jenn.
Eleanor nie uwierzyła w ani jedno moje słowo.
Muszę chyba zmienić dziewczynę.
XII
Morley Dotes nigdy się nie zmienia, w przeciwieństwie do jego otoczenia. Kiedyś, dawno temu,

okolica była najgorsza z możliwych. Jeśli nie patrzyłeś, z czego żyjesz, mogłeś stracić życie za miskę
zupy.  A  potem,  z  przyczyn,  które  można  przypisać  wrodzonej  niechęci  Morleya  do  rozrób  i  paru
interwencjom  w  spory  półświatka,  okolica  zmieniła  swój  charakter  na  znacznie  spokojniejszy,

background image

dochrapując  się  nawet  określenia  Strefa  Bezpieczeństwa.  Ci,  którzy  pracowali  po  ciemnej  stronie
spotykali  się  tam  i  ubijali  interesy  wiedząc,  że  nie  czeka  ich  tu  zakłopotanie,  nieuprzejmość  i
rozczarowanie, z jakim spotykali się ze strony samotniczych socjalistów w innych środowiskach.

Każde miasto potrzebuje spokojnego miejsca, gdzie można prowadzić interesy.
-  Ja-huuu!  -  wrzasnął  jakiś  facet,  mijając  mnie  o  trzy  stopy  nad  ziemią  w  drzwiach  do  lokalu

Morleya. Wylądował mniej więcej pośrodku ulicy. Bardzo się starał, żeby przynajmniej wyglądało
to na wyjście z własnej woli i prawie mu się udało, gdyby nie koryto dla koni, które go zaatakowało
zza węgła i wpadło mu pod nogi. Mazista, brudna woda trysnęła w górę.

Kolejny  gość  wyleciał  z  wyciem,  rozpostarty  jak  rozgwiazda.  Poznałem  w  nim  jednego  z

zabijakow-kelnerów Morleya.

Coś się pochrzaniło, jak mamę kocham. W tym stylu wylatują z lokalu Morleya kłopotliwi goście,

nigdy obsługa. Kto to widział, żeby to oni ryli nosami po bruku.

Rozwrzeszczany kelner przeleciał przez ulicę jak kamień, którym puszcza się kaczki. Zderzył się z

gościem  nurkującym  mozolnie  w  korycie  dla  koni.  Gdyby  kto  mnie  spytał,  powiedziałbym,  że
rozstawianie  tych  rzeczy  na  ulicy  jest  wielką  pomyłką.  Koryta  dla  koni  niewątpliwie  w  końcu
przyciągną rzeczone bestie, a w TunFaire i bez tego jest dość zarazy.

Przypadłem  do  ziemi  i  na  czworakach  zajrzałem  przez  szczelinę  w  drzwiach.  Wewnątrz

panowało istne pandemonium.

Olbrzymi,  czarny  facet,  przewyższający  moje  sześć  stóp  o  co  najmniej  trzy  kolejne,  zgarbiony,

żeby sobie nie rozwalić czerepa o sufit, rządził się w sali niczym gosposia w kuchni. Warczał, ryczał
i  rzucał  ludźmi  i  meblami.  Ci,  którzy  przypadkowo  trafili  na  drzwi,  mieli  dużo  szczęścia,  bo
wylatywali  z  gry.  Pozostali,  którzy  próbowali  dotrzeć  tam  o  własnych  siłach,  natychmiast  byli
zgarniani z powrotem na planszę.

Pod ścianami leżały stosy ofiar. Wielgas miał w oczach dziwny ogień. Zwykły śmiertelnik chyba

go nie uspokoi. Już paru takich śmiertelników, wyjątkowo uzdolnionych w tym kierunku, próbowało
interweniować i wylądowali rozsmarowani na ścianach.

Znałem tego szaleńca. Nazywał się Koleś. Był jednym z moich najstarszych kumpli. Z zawodu był

kowalem i prowadził stajnie, ale poza tym był łagodny jak baranek albo pluszowy misiek. Schodził z
drogi  nawet  karaluchom.  Nieraz  widziałem,  jak  opłakiwał  psy  rozjechane  przez  powozy.  Odsłużył
swoje w Kantardzie, jak wszyscy, ale jestem pewien, że nawet tam nigdy nikogo nie skrzywdził.

Pomyślałem,  że  może  powinienem  z  nim  pogadać,  ale  na  myśleniu  się  skończyło.  Byliśmy

przyjaciółmi,  ale  Koleś  miał  przyjaciół  również  wśród  tych,  co  skończyli  jako  freski  na  ścianach.
Wszyscy lubili Kolesia.

A ja oduczyłem się rżnąć bohatera w czasie moje pięcioletniej służby w królewskich marines.
Koleś po prostu nie mógł aż tak się wściec.
Morley we własnej osobie, spocony i przerażony, obserwował zajście ze szczytu schodów. Był

to  niski,  przystojny  facecik,  odziany  jak  na  mój  gust  nieco  zbyt  wytwornie.  Wszystko,  co  na  siebie
włożył, wyglądało jak szyte na miarę i zapieczone w piecu.

Na mnie każde ubranie po dziesięciu minutach wygląda tak, jakbym przespał w nim dwie noce.
Morley był tak zrozpaczony, że załamywał ręce.
Pewnie,  też  by  mnie  ruszyło,  gdyby  ktoś  mi  urządził  w  domu  taką  imprezke.  Dom  Radości

zaczynał jako przykrywka dla zawodowego mordercy i łamignata, ale chyba Dotes czuł doń pewien
sentyment.

Z  tłumu  wysunęła  się  drobna,  smukła  postać  i  skoczyła  Kolesiowi  na  plecy.  Olbrzym  ryknął  i

zaczął się kręcić wokół własnej osi, ale nie mógł zrzucić jeźdźca, którym był siostrzeniec Morleya,

background image

Karpiel. Matka oddała go wujowi na wychowanie, bo sama nie mogła sobie dać z nim rady.

Przez chwilę Karpiel tylko się trzymał. Dopiero, kiedy był już pewien, że nie spadnie, puścił się

jedną  ręką  i  sięgnął  do  pasa.  Koleś  wciąż  jeszcze  wirował.  Wreszcie  chyba  do  niego  dotarło,  że
kręcąc  się,  skacząc  i  rycząc  nie  pozbędzie  się  jeźdźca,  bo  stanął,  skonsultował  swoje  położenie  z
gwiazdami,  które  tylko  on  widział,  po  czym  rozpędził  się  tyłem  w  kierunku  ściany,  planując
poczochrać się o nią i pozbyć Karpiela.

Ten jednak miał swój własny plan.
Karpiel postanowił, że zostanie bohaterem.
Dzieciak nie był głupi, cierpiał jedynie na naturalny elficki nadmiar pewności siebie.
Wyjął  rękę  zza  pasa,  trzymając  w  niej  czarny  płócienny  worek,  który  najwyraźniej  zamierzał

umieścić na głowie kolesia.

Zgadnijcie, kto odmówił współpracy?
Worek  był  świadectwem  wielkiego  szacunku,  jakim  cieszył  się  Koleś.  Facet  wbił  sobie  do

głowy,  że  rozwali  lokal,  a  tu  nikt  nawet  nie  próbował  go  naprawdę  zatrzymać,  żeby  mu  nie  zrobić
krzywdy. Nikt w całym Domu Radości nie chciał nic więcej - tylko go uspokoić. Gwarantuję, że to
nie jest zachowanie typowe dla TunFaire, gdzie życie jest wyjątkowo tanim towarem.

Morely  ruszył  w  tan,  skoro  tylko  połapał  się,  co  chłopak  próbuje  zrobić.  Nie  biegł,  pozornie

wcale się nie spieszył, ale znalazł się na miejscu dokładnie w odpowiedniej chwili, to znaczy tuż po
tym, jak worek Karpiela znalazł się na miejscu, a Koleś wystartował w kierunku najbliższej ze ścian
i trącił końcem stopy piętę wielkoluda.

Bach!
Koleś legł jak długi i szeroki. Karpiel katapultował się w ostatniej chwili, żeby nie skończyć jako

placek. Miał dzieciak szczęście - zamiast zmiażdżenia i kilku otwartych złamań, zarobił guza i odpadł
na chwilę.

Koleś  -  nic  z  tych  rzeczy.  Mój  stary  kumpel  próbował  wstać.  Morley  kilkakrotnie  stuknął  go  w

czaszkę, tak szybko, że prawie niedostrzegalnie. Kolesiowi się to nie spodobało. Uznał, że najwyższy
czas  zdjąć  worek  z  głowy  i  sprawdzić,  kto  go  łechcze,  Morley  walnął  go  jeszcze  parę  razy  w
miejsca, gdzie uderzenie powinno obezwładniać.

I oto nadszedł dzień, kiedy Koleś, pogrzebany pod tuzinem ludzi, przestał się rzucać.
XIII
Morley spojrzał na Kolesia. Oddychał ciężko. Wparowałem do środka.
-  Gratulka!  Zamemłaliście  go  na  śmierć!  -  zaćwierkałem.  Morley  spojrzał  na  mnie  szklanym

wzrokiem, przez moment nie wiedział, kto do niego mówi, wreszcie miauknął:

- No nie, jeszcze ciebie tu brakowało!
Obejrzałem  się,  żeby  sprawdzić,  kto  to  przysparza  mojemu  najlepszemu  kumplowi  tyle

problemów.  Już  ja  mu  dam!  Ale  facet  był  chyba  szybszy  ode  mnie,  bo  w  drzwiach  nie  ujrzałem
nikogo.

Przybrałem  najlepszą  ze  swoich  zbolałych  min.  W  Domu  Radości  mam  wiele  okazji  do  prób.

Chłopcy Morleya zawsze robią sobie ze mnie jaja, a ja udaję, że się daję.

Ustawiłem  sobie  stolik,  przysunąłem  krzesło  i  rozsiadłem  się  wygodnie.  Zezem  spojrzałem  na

Kolesia.

- Co się stało? Ten facet musiałby wykurzyć tonę trawy, żeby zabić muchę.
Morley odetchnął kilkakrotnie, miarowo, podniósł drugie krzesło i przysiadł się do mnie.
- Doskonałe pytanie, Garrett.
Koleś leżał nieruchomo. Ryki, dochodzące spod worka, podejrzanie przypominały chrapanie.

background image

Morley Dotes jest nieco za niski, jak na dorosłego faceta, ale nie jest w pełni człowiekiem. Ma

czarnoelfickich przodków. I raczej nie pozwala, aby jakiekolwiek ludzkie rysy przeszkadzały mu w
życiu.

Może  to  przez  tę  domieszkę  jest  jednym  wielkim  kontrastem.  Zwłaszcza  jeśli  chodzi  o  zawód,

który  stoi  w  całkowitej  sprzeczności  z  hobby.  Prowadzona  przez  niego  restauracja  ze  zdrową
żywnością stała się oazą dla części łotrów w TunFaire. I jeszcze jedna sprzeczność: połowa klienteli
to  te  łobuzy,  zaś  druga  połowa  to  wytworni  pajace,  którzy  pasowaliby  do  zupełnie  innego
środowiska.

-  Chłopak  nieźle  sobie  poradził  -  zauważył  Morley,  zerkając  na  Karpiela.  Chłopak  miał

właściwie na imię Narcisio, ale tylko matka go tak nazywała.

- Nieźle - zgodziłem się. - Więcej jaj niż rozumu.
- Rodzinne.
- Co się stało?
Morley zmarszczył brwi. Zamiast odpowiedzieć, ryknął na cała knajpę:
- Jajcarz! Mógłbyś tu łaskawie zwlec swoją pogańską dupę?
Szczęka  mi  opadła.  Morley  bardzo  rzadko  używa  wulgaryzmów.  Uważa  się  za  łajdaka-

dżentelmena.  Łajdacy-dżentelmeni  są  śliscy,  jakby  nasmarowani  łojem.  Ale  łajdak  to  łajdak,  zaś
Morley jest jednym z najgorszych w zawodzie, bo wszystko mu uchodzi. Powinienem próbować go
zniszczyć, ale nie mogę, bo to mój kumpel.

Z  kuchni  wytoczył  się  kolejny  rzezimieszek.  Odziany  był  w  strój  kucharza,  ale  życiorys

zawodowy  miał  wyryty  nożem  na  twarzy.  Był  stary  i  wyglądał  na  głupiego  jak  pień.  Tak  kończą
twardziele,  którzy  żyją  za  długo.  Zostają  kelnerami.  Nie  mogę  jednak  zajarzyć,  jakim  cudem  ten
łotrzyk  przeżył  dość  długo,  aby  tu  wylądować.  Wyglądał  jak  ktoś,  kto  potrzebuje  wyjątkowego
szczęścia, żeby przetrwać każdy kolejny dzień.

Może bogowie faktycznie kochają niezgułów.
Morley kiwnął na niego.
Jajcarz  podreptał  w  naszą  stronę,  nie  przestając  zerkać  w  kierunku  Kolesia,  który  powoli

wyłaniał się na światło dzienne w miarę, jak chłopaki złazili z niego i ściągali pozostałych.

- Ale bajzel, nie? - mruknął Morley.
- Jasne, szefie. Bajzel, jak zwykle.
-  Nie  wiem  dlaczego,  coś  mi  mówi,  że  ty  maczałeś  w  tym  paluchy?  Ciekawe,  dlaczego  twoja

gęba od razu przyszła mi na myśl, kiedy mój kumpel zapytał, co się stało?

Czy  ta  seria  cudów  nigdy  się  nie  skończy?  Po  raz  pierwszy  w  życiu  nazwał  mnie  kumplem.

Jajcarz wymamrotał:

- Chyba mi się wydaje, że to przez to, że lubię żarty.
-  Czy  to  jeden  z  twoich  dowcipów?  -  jęknął  Morley.  Koleś  spał  jak  niemowlę,  ale  będzie  go

bolała głowa, kiedy się zbudzi. - Ten wielki cha-cha tam na podłodze?

Głos Morleya brzmiał twardo, słychać w nim było ulicę. Był wściekły. Jajcarza zamurowało.
- Co zrobiłeś? - spytał Dotes.
- Włożyłem mu anielskiego ziela do sałatki? - Jajcarz sformułował to jak pytanie, niczym bachor,

który wypróbowuje nową taktykę.

- Ile?
Doskonałe pytanie. Anielskie ziele nie otrzymało swej nazwy dlatego, że wprowadza cię w stan

rajskiej ekstazy, ale dlatego, że załatwia ci przyspieszoną podróż do ziem alleluja, jeśli nie uważasz.
Wrzucenie go do sałatki to dobry sposób na ululanie gościa. Listeczki wyglądają jak nieco posiniały

background image

szpinak.

- Pół tuzina listków - Jajcarz rozglądał się na wszystkie strony, byle nie patrzeć na Morleya.
- Pół tuzina. Wystarczy, żeby zabić niejednego człowieka.
- To homungulus, szefie. Pieprzona góra miecha. Myślałem, że będzie trzeba...
-  I  tu  tkwi  problem.  -  Głos  Morleya  zniżył  się  prawie  do  szeptu,  nabrał  jedwabistych  tonów

świadczących o morderczych zamiarach.

Jajcarz zaczął się trząść, a Morley ciągnął
-  Kiedy  cię  zatrudniałem,  uprzedziłem,  że  nie  życzę  sobie  myślenia.  Tylko  krojenie  warzyw.

Żadnego myślenia. Zabieraj tyłek.

- Szefie, ja... Ja mogę...
- Ciebie już tu nie ma, Jajcarz. Za drzwi. Pieszo lub drogą powietrzną. Wybieraj.
Jajcarz przełknął ślinę. - Ugh... Ja...
- Wychodzi w stroju kucharza - zauważyłem.
- Nie szkodzi. Nie będę robił scen. Spojrzałem na niego zachęcająco i uniosłem brew.
- Nie cierpię wyrzucać ludzi, Garrett.
Do  uniesionej  brwi  dodałem  wybałuszone  oko.  Czy  to  ma  być  ten  najgroźniejszy  najemny

morderca w mieście? Chyba sobie dworuje...

- Robię to tylko dlatego, że muszę, jeśli chcę odnieść sukces w branży - brnął Morley. - Poza tym,

jestem mu wienien za osiem dni.

Zanim zdążyłem skomentować, spojrzał na mnie wprost:
- Co tym razem, Garrett?
- Może najpierw talerz tej berbeluchy z czarnych grzybów, strąków grochowych i całej reszty, na

dzikim ryżu? - rzuciłem monetę na stół.

Morley  zwrócił  mi  wybałuszone  oko,  pełne  zainteresowania.  Zebrał  monety,  przyjrzał  im  się

uważnie, jakby podejrzewał, że są sfałszowane.

- Chcesz tu jeść? Właśnie tu? I jeszcze za to płacisz? - Zatopił kły w monecie. Klasyczna próba

twardości.

-  Nie  poszedłbym  aż  tak  daleko,  żeby  powołać  się  na  przywilej,  ale  nadszedł  czas  cudów.

Przekabaciłeś mnie. Narodziłem się na nowo. Od dziś będę jeść tylko trzciny bagienne, korę i żwir.

XIV
Morley trącił czubkiem stopy palce Kolesia.
- Wciąż żyje, ale nie wiem, dlaczego.
Wrócił do mojego stolika, gdzie pochłaniałem grzybowe pomyje. Zawierały więcej czosnku niż

grzybów.

- Chcesz się opędzić od dziewczyn?
- Na to nie potrzebuję czosnku. Mam wrodzony talent.
Nie  był  w  nastroju  do  przekomarzania.  Ja  też  bym  nie  był,  gdyby  to  mój  dom  przerobili  na

złomowisko.

- W czym teraz siedzisz, Garrett? Czego potrzebujesz?
-  Szukam  zaginionej  osoby.  -  Kocham  to  określenie.  Opowiedziałem  mu  wszystko  po  kolei,

przemilczałem  jedynie  te  sprawy,  których  dżentelmen  nie  opowiada.  -  Chcę  wiedzieć  wszystko  na
temat Maggie Jenn. Mam wrażenie, że ona coś kombinuje i to moim kosztem.

- Zawsze ktoś coś kombinuje czyimś kosztem. Sądzę, że nie widziałeś prawdziwej Maggie Jenn.
- Co?
-  Odpuść  sobie  inteligentne  pytania.  Wybrała  cię  z  powodu  twojej  ignorancji,  takie  jest  moje

background image

zdanie.

- Dzięki. A może mnie oświecisz i tym samym wsadzisz kij w szprychy tej maszyny.
-  O,  nie,  to  byłoby  nie  w  porządku.  Całkiem  nie  w  porządku.  Nie  musisz  się  interesować

miłosnymi awanturami rodziny królewskiej, ale...

- No dobrze. Nie wiem tego, co ty, Morley. Dlatego jestem tutaj.
- Nie jest całkiem wykluczone, że spędziłeś popołudnie z kochanką królewską, ale uznałbym to za

dalece nieprawdopodobne. Po śmierci Misia Teosia Maggie Jenn udała się na dobrowolne wygnanie
na Wyspę Pokoju. Nigdy nie słyszałem o żadnej córce. Takie rzeczy trzyma się zwykle w tajemnicy.
Z drugiej strony ten dom na Górze całkiem pasuje do opisu lokum, jakie Teodorik fundował swoim
flamom. Ciekawe.

Niedopowiedzenie roku.
- Zgubiłem się, Morley. To nie ma sensu.
- Bo nie masz klucza.
-  Nie  mam  klucza,  zamka,  pieprzonych  drzwi  i  całego  tego  żelastwa.  Ktoś  się  bawi  moim

kosztem?  Kupuję.  Zdarza  mi  się  to  przez  cały  czas. Ale  ta  kobieta  zapłaciła  mi,  żebym  szukał  jej
córki.

- A dobrze aby? - Czy ten uśmiech ma w sobie cień drwiny?
-  Powiedzmy,  że  przyzwoicie.  Na  tyle,  że  jestem  pewien,  iż  oczekuje  czegoś  w  zamian.  Nawet

sam szczyt Góry nie szasta forsą.

- Niby racja.
- Gdyby Maggie Jenn wróciła. - dumałem. - Co by zrobiła?
- Nie miała powodu, aby wracać. Żyje tam sobie jak królowa. A tu miałaby wyłącznie kłopoty. -

Morley zerknął na Kolesia. - Szkoda, że nie zjawiłeś się wcześniej. On zawsze wie, co się dzieje w
rodzinie królewskiej.

- O ile się na tym znam, przez najbliższy tydzień będzie wyłącznie skarżył się na ból głowy.
- Spieszysz się? Zastanowiłem się.
- Chyba nie. Nie widzę wyraźnej zasadzki, jedynie intrygującą tajemnicę. Maggie nie wydawała

się zdenerwowana, najwyżej zatroskana.

- Uwierzyłeś w jej bajeczkę?
Nigdy  nie  wierzę  bezkrytycznie  w  opowieść  klienta.  Jakieś  naturalne  prawo  zmusza  ich  do

częściowego bajdurzenia, co ślina na język przyniesie.

- Może. Część. To brzmiało jak prawda, wykorzystywana do innego celu.
- Wystawię czujki. A ty tymczasem powinieneś przycisnąć Winger.
-  Też  mi  to  przyszło  do  głowy.  -  Jakoś  nie  kwapiłem  się  do  wyciągania  z  niej  czegokolwiek.  -

Mało apetyczna perspektywa.

-  Niezły  z  niej  numerek  -  zachichotał  Morley.  -  Musisz  tylko  jej  wmówić,  że  to,  czego  od  niej

chcesz, jest jej własnym pomysłem.

- Genialne. Jak niby?
- Z wielkim trudem.
- Takiej rady mogłaby mi udzielić moja papuga, a ja zaoszczędziłbym na tej kurzej strawie.
- Z tego, co słyszałem, Dean wyjechał za miasto, a Truposz śpi. Pewnie tęsknisz do kompanii, a

ja chciałem, żebyś się poczuł jak w domciu. Cholera, mógłbyś chociaż udawać kumpla i pokazać, że
się cieszysz. - Wyszczerzył zęby w diabolicznym, czarnoelfickim uśmiechu.

- Chcesz mieć kumpla? Dowiedz się wszystkiego o Maggie Jenn.
Uśmiech  mu  spadł  z  twarzy.  -  I  chciej  tu  być  kumplem  -  pokręcił  głową.  I  tak  będzie  węszył.

background image

Uważa, że jest mi to winien. A ja się zgadzam i egzekwuję jak lichwiarz.

- Zaczynam całkiem poważnie myśleć o betach - mruknąłem. - To był ciężki dzień.
Morley  stęknął.  Do  stołu  podszedł  jego  siostrzeniec.  Nie  chwycił  aluzji,  że  powinien  zabrać

swoje  wielkie  uszy  i  mały  tyłek  gdzie  indziej.  Przysunął  sobie  krzesło  i  usiadł  na  nim  okrakiem.
Wokół nas ludzie Morleya powoli sprzątali rozgardiasz, jęcząc i postękując ze zbolałymi minami.

- Jak tam Jaśniepan, panie Garrett? - zagadnął Karpiel. Zakląłem.
Morley wysłał mi Cholernego Papagaja, kiedy był w nastroju Jajcarza. Było to tak niepodobne do

niego,  że  węszyłem  w  tym  paluchy  Sierżanta  i  Kałuży.  Ptak  charakteryzował  się  dożywotnią
gwarantowaną nienawiścią do kotów i miał miły zwyczaj atakowania ich z góry. Przyjąłem go, gdyż
Dean miał paskudny zwyczaj znoszenia do domu zbłąkanych kociąt.

Karpiel  spojrzał  na  mnie  brzydko.  On  jeden  w  całym  świecie  kochał  te  pyskatą  kurę  z  dżungli.

Każda  potwora  znajdzie  swego  amatora.  Nawet  Truposz  mógłby  z  niego  skorzystać.  Gdziekolwiek
się udam, Jaśniepan wyśledzi mnie wszędzie.

Próbowałem przekazać bestię dalej. Nie było amatorów. Stworzyłem mu wszelkie warunki, żeby

uciekł. Ani mu się śniło. Byłem gotów na heroiczne wyczyny.

-  Karpiel,  skoro  tak  tęsknisz  za  Jaśniepanem,  to  chodź  i  go  sobie  weź.  Biedak  potrzebuje

kochającego domu.

- Nie, przykro mi - zarżał Morley. - To twój ptak, Garrett. Skrzywiłem się boleśnie. Nie wygram

tej potyczki. Dotes znowu pokazał spiczaste ząbki.

- Słyszałem, że papugi dożywają stu lat.
-  No,  może  niektóre.  W  dzikim  stanie.  -  Może  oddam  Jaśnie-pana  na  cele  dobroczynne.  Jakimś

biednym, głodnym szczurom. - Wybywam, stary.

Morley wybuchnął śmiechem.
XV
Na zewnątrz była już noc. Nie pomogła mi.
Ani fakt, że nie widziałem, skąd nadeszli. Nie miałem szansy się przygotować.
Walczyłem  jak  wariat.  Chyba  nieźle  wyszczerbiłem  parę  łbów  moją  podrasowaną  pałą,  którą

zawsze  noszę  ze  sobą  na  dalekie  spacery.  Jednego  z  napastników  wstawiłem  w  miejsce  szyby  w
jedynym oszklonym oknie na całej ulicy. Ale i tak miałem pecha. Nie byłem w stanie skorzystać ze
sztuczek, których zawsze mam pełne rękawy. Ktoś łomotnął mnie domem w skroń. Tak mi się zdaje,
że  to  był  dom.  To  musiał  być  dom.  Żaden  zwykły  człowiek  nie  byłby  w  stanie  uderzyć  mnie  tak
mocno. Światła zgasły - a ja wciąż zastanawiałem się, kto i po co.

Zazwyczaj  po  kontuzji  łepetyny  przychodzę  do  siebie  powoli.  Nie  tym  razem.  Teraz  w  jednej

chwili  zostałem  wyłączony,  a  już  za  parę  minut  kołysałem  się  z  głową  w  dół,  owinięty  w  coś
mokrego.  Podłoga  przesuwała  mi  się  o  cale  pod  nosem.  Niosło  mnie  czterech  facetów.  Ciekło  ze
mnie  coś  czerwonego.  Nie  pamiętam,  żebym  pił  jakieś  wino.  Męczył  mnie  ból  głowy  najgorszy  od
początku istnienia świata.

Para zgrabnych damskich nóg przesunęła mi się przed nosem, prawie w zasięgu kąśnięcia. Bardzo

chciałem mieć siłę, żeby je docenić. W innych okolicznościach poświęciłbym im niejedną godzinkę.
Ale  człowiek  musi  zachować  pewną  perspektywę.  Sprawy  nie  przedstawiały  się  najlepiej.  Takie
rzeczy raczej mi się nie zdarzają. Próbowałem odepchnąć od siebie ból na tyle, żeby pomyśleć.

Aha! Owinęli mnie w mokry koc. Nie chciałbym zepsuć nikomu zabawy, ale nie poczułem się tym

faktem  szczególnie  uszczęśliwiony.  Ryczałem,  wyginałem  się,  trzepotałem,  kręciłem  i  wyłem.
Żadnego  wrażenia.  Udało  mi  się  podejrzeć,  co  było  w  komplecie  do  tych  wspaniałych  giczołów.
Bogactwo od pięt po sam czubek głowy. W innym miejscu i czasie mógłbym się zakochać. Ale nie

background image

czas  ani  miejsce...  Przy  ogniu  z  kominka,  na  misiowej  skórze...  może...  tak  tego...  tylko  ona  i  ja,  i
trochę wina z TunFaire.

Nie  podobali  mi  się  ci  chłopcy.  Nie  mieli  w  sobie  nic  z  brunów,  z  którymi  zabawiałem  się

wcześniej. Ci tutaj to zwykłe zbiry, do wynajęcia za kufel piwa. Mieli za to łachmany dość dalece
spokrewnione z uniformami.

Jakoś mnie to nie pocieszyło.
Byli nierozsądni. Nie odpowiadali na pytania. Nikt nie odpowiadał, z wyjątkiem Panny Nózi. Ta

wydawała się smutna. Jeszcze trochę sobie pokrzyczałem i powierciłem się w kocu, ale oni wlekli
mnie uparcie długim korytarzem.

Długi korytarz, hę? Ciekawe, co to za zapach...
Wszyscy  przystanęli  -  tylko  nie  ja.  Rzucałem  się  jeszcze  przez  chwilę,  tym  razem  całkiem  na

poważnie.  Już  wiedziałem,  gdzie  jestem.  Piętro  dla  wariatów  w  Bledsoe,  imperialnym  szpitalu  dla
ubogich.

Imperium  przeminęło  już  dawno,  ale  jego  dzieła  i  rodzina  imperialna  pozostały,  ta  ostatnia  w

nadziei na powtórkę. Wspierają szpital, który służy okolicznym biedakom.

Dom  bez  klamek  to  paskudne  miejsce.  Jeśli  cię  tu  wsadzą,  możesz  już  zostać  na  zawsze.

Nieważne, czy ktoś się pomylił, czy nie...

- Hej! Postawcie mnie! Co to znaczy, do diabła? Czy ja wyglądam na wariata?
Niewłaściwie sformułowałem pytanie. Pewnie wyglądam na okaz pierwsza klasa. Sądząc na oko,

uznają, że skoro tu jestem, to widocznie tak trzeba.

Ludzie, to najgorszy numer, jaki mi kiedykolwiek wykręcili.
Rozległ się trzask otwieranych drzwi. Były dębowe, okute żelazem i grube na dziewięć cali. Oto

moje przeznaczenie.

Jeden z przewodników ryknął. Rozległ się tupot nóg. Chłopcy rzucili mnie przez drzwi, celując

we  framugę.  Miałem  twarde  lądowanie.  Nózie  spojrzały  na  mnie  z  politowaniem.  Drzwi  zamknęły
się, zanim zdążyłem ją przekonać, że to jakaś okropna pomyłka.

Odpakowałem  się,  turlając  się  po  podłodze,  chwiejnie  stanąłem  na  nogi  i  zacząłem  marnować

siły na walenie w drzwi. Wykorzystałem pełny zakres przystosowanego do tej sytuacji słownika, ale
bez  należnego  zapału.  Głowa  łupała  mnie  potwornie.  No,  ale  swoje  trzeba  było  odstawić  -  tak  się
robi, bo tak wypada, choć wiadomo, że to wołanie na puszczy. Rytuałów należy przestrzegać.

Usłyszałem szmery za plecami i obróciłem się szybko.
Stało przede mną co najmniej tuzin chłopa, a wszyscy wgapieni we mnie. Zerknąłem na salę za

ich  plecami.  Tam  było  tego  jeszcze  więcej.  Niektórzy  z  zainteresowaniem  obserwowali  nowego
lokatora, inni studiowali moje ubranie. Musieli być dobre kilkanaście lat w tyle za modą. No i chyba
żaden z nich w ciągu ostatniego stulecia nie brał kąpieli. Stąd brał się odór, który poczułem w holu.
Jednym spojrzeniem upewniłem się, że cały komitet powitalny składał się z miejscowych. Widać to
było po oczach.

Powaliłem i pokrzyczałem jeszcze przez chwilę. Obsługa nie uległa poprawie.
Przynajmniej nie wrzucili mnie razem z niebezpiecznymi czubkami. Może jeszcze mam szansę.
Jakiś  starszawy  typek,  na  oko  około  pięćdziesięciu  funtów  żywej  wagi,  zrobił  krok  w  moją

stronę.

- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Miałem się świetnie jeszcze około sześciu minut temu, Ivy.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
- On nie mówi nic innego, stary.

background image

Jasne. Szybko się uczę. Ivy nawet na mnie nie spojrzał.
- Chwytam.
Gość o wzroście mniej więcej dziewięciu stóp ryknął śmiechem.
- Nie zwracaj uwagi na Ivy’ego, Laluś. To wariat.
- Jak się masz? Jestem Ivy.
Zdaje się, że to był czubek góry lodowej. Najłatwiejsza część. Potem powinno być ciekawiej.
Po chwili namysłu ktoś wrzasnął pod adresem wielgasa:
- Tyle masz do powiedzenia, ciemniaczyno?
- Taak? A co ty wiesz na ten temat? Mnie tu w ogóle nie powinno być. Ktoś mnie naćpał, albo

co... tylko się tu obudziłem.

Ojejku.  Kumpel  po  fachu,  normalnie.  Czułem  dla  niego  ogromne  współczucie...  dopóki  jakiś

wyszczerzony idiota nie wrzasnął: Powziffłe! Powziffle pheees! - czy coś w tym stylu.

Wielgas zgarbił się, pochylił, zagulgotał i zaczął ganiać wokół oddziału jak goryl, wyjąc przy tym

tak, że zawodowy banshee dostałby czkawki ze strachu.

- Jak się masz? Jestem Ivy.
Rwetes, jaki podniósł wielkolud, zachęcił do wrzasku innego gościa. Ten z kolei darł się tak, jak

pewien  facet,  którego  słyszałem  na  wyspach.  Znalazł  się  na  pustkowiu  z  bebechami  wylewającymi
mu się z brzucha i darł się, żeby go ktoś dobił. Po jakimś czasie żołnierze obu stron bardzo chętnie
przychyliliby się do jego prośby, ale nikt nie był taki głupi, żeby wyjść tam i dać się zastrzelić. No
więc wszyscy tylko leżeli i słuchali, zgrzytając zębami i może jeszcze dziękowali swoim osobistym
bogom, że to nie oni.

Zerknąłem na drzwi. Może jakoś się przegryzę na zewnątrz.
Albo  może...  w  końcu  nie  przeglądali  mi  kieszeni.  Musieli  się  cholernie  spieszyć,  żeby  mnie

upchać gdzieś w kącie. Prawdziwa banda oferm batalionowych.

Pacjenci  zaczynali  podchodzić,  żeby  mnie  sobie  obejrzeć  -  przynajmniej  ci,  którzy  choć  jedną

nogą  byli  w  naszym  świecie.  Inni...  może  niektórzy  znaleźli  się  tu  równie  przypadkiem,  jak  ja,  bo
powinni trafić na oddział dla niebezpiecznych.

Wolałbym jednak, żeby się odsunęli.
Wszelkie wątpliwości, jakie miałem w stosunku do legalności  mojego  uwięzienia  prysły,  kiedy

odkryłem, że nie przeszukali mi kieszeni. Gdybym został zamknięty legalnie, zabraliby mi wszystko, a
wtedy przepadłbym na zawsze.

Część ciężaru spadła mi z serca. Mniej więcej tyle, ile waży duży karaluch.
Od  strony  fizycznej  moja  sytuacja  nie  wyglądała  zachęcająco:  pomieszczenie  miało  sto  stóp

długości,  trzysta  szerokości  i  dwa  piętra  wysokości.  Jedyne  umeblowanie  stanowiły  nieskończone
rzędy materacy do spania, ale i tak zostawało jeszcze dużo miejsca.

XVI
Sufit był bardzo wysoko, dobre dwadzieścia stóp nad nami. Na ścianie przeciwległej do drzwi

majaczyły brudne okna, o wiele za wysoko, żeby człowiek mógł wyjść, choćby nawet przeciął pręty
krat. Podejrzewam, że w ciągu dnia nawet wpadało przez nie światło. Teraz jednak jedyne dostępne
światło  przesączało  się  przez  okna  umieszczone  wysoko  nad  drzwiami,  skąd  oddział  mógł  być
obserwowany przez pracowników szpitala.

- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Mam się świetnie, Ivy. To co, może tak razem rozsadzimy ten sraczyk?
Ivy spojrzał mi prosto w oczy, wyraźnie zaskoczony, po czym szybciutko się zmył.
- Czy ktoś jeszcze chce stąd wyjść?

background image

Moja propozycja spotkała się z dość smętnym przyjęciem. Wyglądało na to, że połowa pacjentów

czuje się tu dobrze, a druga połowa myśli, że mi odbiło.

- Stąd? Zapomnij!
Wielgas, który mnie ostrzegał przed głupotą Ivy’ego sam nagle odzyskał przytomność. Podszedł

do mnie.

- Nie ma stąd wyjścia, Laluś. Inaczej połowy tych chłopców już by tu nie było.
Znów się rozejrzałem. Perspektywy wydały mi się nagle jeszcze mroczniej sze.
- Karmią tu czasem?
Wielgas  wyszczerzył  zęby  w  grymasie,  który  starzy  wyjadacze  przybierają  zwykle,  kiedy  dają

lekcję nowicjuszom.

- Dwa razy dziennie, czy jesteś głodny, czy nie. Przez te pręty na dole.
Spojrzałem. Wzruszyłem ramionami. Te pręty na dole wyglądały beznadziejnie.
- Sprawy przybrały już tak kiepski obrót, że równie dobrze mogę się przekimać, zanim zacznę się

martwić na poważnie. - Rozejrzałem się za pustym materacem. Musiałem trochę przegimnastykować
mózgownicę. Zwłaszcza jeśli chodzi o powód, który mnie tu sprowadził.

Chciałem wrzeszczeć tak głośno, jak te wszystkie czubki, z którymi siedziałem.
- Do łóżka ustawiasz się w kolejce - ostrzegł mnie wielgas. - Jak sobie znajdziesz kumpla, może

się z tobą podzieli. Inaczej musisz czekać, aż umrze tyle chłopaków, żebyś załapał się na własne. -
Jego  swobodny  ton  uświadomił  mi,  że  to  główne  prawo  rządzące  tym  oddziałem.  Zdumiewające.
Myślałby kto, że przetrwają same najsilniejsze jednostki.

- Uwielbiam taki burdel - rozsiadłem się w pobliżu drzwi. Wydawało się, że ten obszar nie jest

specjalnie popularny. Miałem kupę miejsca na łokcie i resztę. Udałem, że śpię.

W  pomieszczeniu  nie  było  trupów,  ani  odoru  śmierci.  To  znaczy,  że  obsługa  szybko  wynosiła

sztywniaków. Ciekawe, czy udałoby się to zastosować w sposób, jakiego obsługa jeszcze nie zna.

Przyjrzałem się uważnie pomysłowi zamieszek. Kiepściutko. Jeśli to ludzie z Bledsoe, po prostu

nie przyniosą żarcia, aż ludziom głupoty wywietrzeją z głowy.

- Jak się masz? Jestem Ivy.
Zdaje się, że Ivy nie dał się nabrać na moje udawanie. Rozważałem skrócenie mu cierpień.
A  to  podsunęło  mi  pewien  pomysł.  Rozruchy  z  zakrętasem.  Poszedłem  odszukać  wielgasa.

Siedział  sobie  oparty  o  przeciwległą  ścianę.  Usadowiłem  swoje  szanowne  cztery  litery  obok  na
twardej podłodze i zagaiłem.

- Drzazgi mi się powbijały.
- Poślij po krzesło. Mądry facet.
- Czemu tu tak spokojnie?
- Może dlatego, że jest cholerny środek nocy. - Cóż za elokwencja i styl, no nie?
- Chodzi mi o to, że tylko jeden wrzeszczał - no, nie licząc jego. W tej chwili w ogóle nikt się nie

darł.  -  Słyszałem,  że  dużo  tu  krzykaczy.  Głównie  ci,  którzy  nie  mogą  wytrzymać  ze  swoimi
wspomnieniami z Kantardu.

Twarz mu pociemniała.
- Nooo... Jest tu paru takich. Jeśli się robią upierdliwi, dostają w żyłę. Nakręcają się wzajemnie.
Ciekawe.
- Znasz jakiś sposób, żeby ich uruchomić? Spojrzał na mnie uważnie.
- Co ty kombinujesz, Laluś? - Widocznie uważał, że jeśli ma wywinąć taki numer, to lepiej, żeby

miał ku temu porządny powód.

- Chcę stąd wyjść.

background image

- Nie uda ci się.
- Może i nie. Ale nie wypróżnili mi kieszeni, zanim mnie tu wrzucili. Chcesz spróbować?
Pomyślał o tym przez chwilę i sposępniał jeszcze bardziej.
-  Tak!  Tak!  Mam  tam  coś  do  załatwienia.  Tak.  Jeśli  otworzysz  te  pieprzone  drzwi,  pójdę  na

pewno.

- Jak ci się zdaje, któryś z nich pomoże?
- Wszyscy, jeśli mury runą. Nie wiem tylko, ilu pomoże je zburzyć.
- Możesz załatwić jednego wrzeszczącego na początek?
- Jasne.
Wstał,  ruszył  w  kierunku  końca  sali,  szeptał  z  kimś  przez  jakąś  minutę,  powolutku  zawrócił.

Obserwowało go wiele par oczu.

Nagle facet, z którym rozmawiał, zaczął wrzeszczeć. Poczułem, że mnie ciarki przechodzą. Jedna

z tych straconych dusz.

- Wystarczy? - zapytał wielgas.
- Doskonale. A teraz spróbuj znaleźć kilku chłopców, którzy zechcą pomóc. Ruszył w drogę, a ja

zacząłem imprezę.

- Zamknąć się tam! Próbuję spać!
Facet nie przestał wrzeszczeć. Bałem się, że przestanie. Zerknąłem na okienka dla publiczności.

Ktoś tam był, ale hałas go nie interesował. Czyżby byli aż tacy obojętni? Musiałem mieć publikę.

Wrzasnąłem  na  krzykacza.  Ktoś  wrzasnął  na  mnie,  a  potem  ja  na  niego.  Jakiś  geniusz  zaczął

ryczeć na nas obu, jakby to nas miało zamknąć. Zaczęła się awantura. Byliśmy jak stado małp. Paru
chłopców wstało i zaczęło kręcić się wkoło, powłócząc nogami.

Wreszcie  jazgot  dotarł  do  kogoś,  kto  miał  akurat  dyżur.  Spojrzał  w  dół,  ale  nie  wydawał  się

zainteresowany.  Wrzasnąłem  jeszcze  głośniej,  niż  krzykacz,  grożąc  apokalipsą,  jeśli  się  kurde  nie
zamknie.

- Jak się masz? Jestem Ivy.
- Pakuj walizki, Ivy. Idziemy z tego kukułczego gniazda. Wielgas wyrósł jak spod ziemi.
- Mam tuzin chętnych, Laluś. Chcesz więcej?
-  Nie,  wystarczy.  Teraz  niech  wszyscy  się  cofną  od  drzwi.  Zrobi  się  nieprzyjemnie,  jeśli  tu

wejdą.

Miałem taką nadzieję. Chyba że zgłupiałem do reszty.
- Zorientują się, że coś kombinujemy, Laluś. Oni tylko wyglądają na dupków.
- Nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Chcę tylko mieć otwarte drzwi.
Wyszczerzył zęby, przekonany, że mam zdrowego fisia.
Znowu zacząłem drzeć się na krzykaczy.
Teraz liczebność publiki wzrosła do kilku osób, włącznie z tą na apetycznych kolumnach.
Zachichotałem, pewien, że już wychodzę. Żadna baba nie będzie pracowała w Bledsoe, jeśli nie

ma  jakiegoś  gigantycznego  słabego  punktu.  Ryknąłem,  przegalopowałem  po  materacach  i  zacząłem
się dobierać do gardła najgłośniejszego z wyjców.

Wielgas podbiegł i chciał mnie odciągnąć. Przekazałem mu instrukcje i pogoniłem. Był całkiem

niezłym aktorem.

Aleja byłem mistrzem. Życiowa scena, nie ma zmiłuj. Ku mojemu zdumieniu, żaden z pacjentów

nie próbował mnie odciągać.

Poddusiłem odrobinę moją ofiarę, ot tyle tylko, żeby zemdlał.
Pogalopowałem do drugiego kąta, gdzie udzielał się drugi wyjęć i zabrałem się do dzieła.

background image

Wkrótce  chłopcy  fruwali  po  oddziale  jak  ptaszki.  Większość  podchwyciła  imprezowy  nastrój  i

poszła na całość. Nie wyszły mi z tego przyzwoite zamieszki, bo krew się nie lała, ale pandemonium
było jak się patrzy.

Kątem oka stwierdziłem, że kobieta sprzecza się z facetami. Chciała coś zrobić, a oni nie.
Świetnie.
Jakiś mały, goblinowaty, zwinął się w kulkę i przycupnął opodal drzwi.
Na górze miłosierdzie widocznie zapanowało nad zdrowym rozsądkiem.
A ja nakręcałem potańcówkę ile się dało. Pojawiły się pierwsze sińce, ale ja nie byłem w czułym

nastroju,  żeby  się  grzecznie  wyrazić.  Gdybym  pozostał  dżentelmenem,  siedziałbym  tu  into  mortis
defecata. A gdybym miał nie wyjść, straciłbym okazję do rozwalenia łbów pajacom, którzy mnie tu
wsadzili.

Wielgas znów się pojawił w pobliżu i trochę mną potrzepał.
-  Idą  już  -  powiedziałem  - A  ty,  nie  bądź  mi  tutaj  taki  gorliwy!  Zrobił  wzgardliwą  minę.  Nie

wiedziałem, dlaczego. Obejrzałem się na drzwi i uprzedziłem:

-  Spokojnie.  Nie  musimy  ich  od  razu  przekonać  -  koło  drzwi  nie  było  nikogo,  tylko  ten  mały

mieszaniec. Pożałuje, że się zgłosił na ochotnika. - Ilu przyjdzie?

Wielgas wzruszył ramionami.
- Zależy od tego, czy bardzo się martwią. Co najmniej ośmiu albo dziewięciu. Lepiej uważaj.
Popchnął  mnie.  Ja  go  też  popchnąłem.  Potoczyliśmy  się  po  podłodze,  okładając  pięściami. Ale

miał zabawę.

- Ich metoda polega na skopaniu dupy rozrabiakom, aż im w piętach postygnie.
- Przewidziałem ten punkt programu. Kurde, przestałem krwawić, jestem gotów na wszystko.
Niespecjalnie  mi  się  podobał  ten  punkt  z  kopaniem.  Obstawiasz  zakłady,  ryzykujesz,  ale  ciągle

masz nadzieje, że nie przywitasz się z niczyim butem.

Musisz wierzyć, że się uda.
Musiałem  wygrać.  Nikt  nie  wiedział,  gdzie  się  podziałem.  Zanim  ktokolwiek  zauważy,  mogą

minąć całe tygodnie. Dean jest za miastem, Truposz śpi. Kolejne tygodnie miną, zanim wpadną na to,
gdzie szukać. Jeśli w ogóle się pofatygują.

Nie  miałem  tych  tygodni.  Nie  byłem  pewien,  czy  stać  mnie  na  ten  czas,  który  już  tutaj

zmarudziłem. Truposz może sobie chichotać i twierdzić, że to pouczające doświadczenie, zwłaszcza,
jeśli będzie miał zły dzień.

Jeśli  się  nie  wyrwę,  będę  miał  naprawdę  parszywy  dzień,  pierwszy  w  kolejce  innych,  jeszcze

parszywszych.

Kobieta pozostała w oknie dla publiczności. Wyłem jak opętany i rzucałem ludźmi, a tych, którzy

się odezwali, dusiłem.

Muszę  przyznać,  że  w  głębi  ducha  trochę  mnie  zmartwiło,  kiedy  się  zorientowałem,  że  co

najmniej  połowa  chłopców  nie  współpracuje.  Kilku  nawet  nie  podniosło  powieki.  Leżeli  jak  te
kłody.

Kurde, to nie było miłe. Jeśli to spieprzę, będę dwadzieścia lat do tyłu.
Strach był dobrą inspiracją dla wycia i piany na ustach. Próbowałem mówić językami. To akurat

szło mi całkiem nieźle. Przyda się na stare lata, kiedy już nie będę mógł włóczyć tyłka po ulicy. Kilka
dobrych pomysłów i człowiek może założyć własny kościół.

Drzwi otwarły się wreszcie.
Cud nad cudami, dziw nad dziwami, te dupki naprawdę otwarły drzwi.
Otwierały  się  na  zewnątrz.  Pielęgniarze  wparowali  do  środka.  Byli  gotowi  na  polkę  z  misiem.

background image

Mieli pały i małe tarcze. I wszyscy wyglądali, jakby mieli po dwanaście stóp wzrostu. Zanim ruszyli
w przód, zbili się w ciasną grupkę.

Kilka miesięcy temu, w chwili słabości sprowadzonej na mnie przez wypite morze piwa, kupiłem

trochę  drobiazgów  od  trzeciorzędnego  maga,  który  kazał  się  nazywać  Straszliwym,  choć  naprawdę
nazywał  się  Milton.  Nie  należy  ufać  zdolnościom  maga,  który  się  nazywa  Milton...  o  czym  się
przekonałem,  próbując  użyć  jednego  z  jego  czarów.  Czar  miał  gwarancję,  ale  Miliona  nie  było  w
pobliżu, żeby przeprowadzić serwis.

W  kieszeniach  miałem  kilka  buteleczek,  resztki  moich  zakupów.  Jeśli  wierzyć  Straszliwemu,

stanowili  doskonały  środek  na  nieprzyjazne  tłumy.  Nie  wiedziałem,  jak  jest  naprawdę,  bo  nie
sprawdzałem.  Ba,  nie  wiedziałem,  czy  pamiętam  instrukcję  obsługi.  Musiałem  być  zdrowo
zakonserwowany...

Powiedziałem sobie, że to jeszcze jeden powód, żeby chcieć wyjść. Muszę dorwać starego Milta

i złożyć reklamacje.

O ile dobrze pamiętałem, miałem rzucić butelkę o coś twardego i odskoczyć w tył.
Najpierw  rzut.  Butelka  chybiła  wszystkich  chłopców  i  odpadła  od  ściany.  Potoczyła  się  w  sam

środek grupy pielęgniarzy. Chłopaki podeptały ją, a mimo to nie pękła.

Oho, mój anioł stróż znowu się wtrąca. Przekląłem go i spróbowałem jeszcze raz.
Druga  butelka  pękła.  Ze  ściany  buchnęła  szara  mgła.  Dotarła  do  grupy  pielęgniarzy.  Zaczęli

przeklinać, ale przekleństwa szybko przeszły w wycie.

Przy  okazji  stracili  całe  zainteresowanie  uciszaniem  ludzi.  Wszyscy  się  drapali,  tarli  i

wrzeszczeli na pełny etat.

Może Straszliwy nie był aż tak kompletnym oszustem.
Nabrałem w płuca czystego powietrza i ruszyłem. Wstyd mi było, że robię takie świństwo. No,

prawie.  W  sumie  zrobiłbym  to  jeszcze  raz.  Gdybym  spędził  więcej  czasu  z  Ivy’ym  i  chłopcami
wkrótce dołączyłbym do klubu.

Mgła  niespecjalnie  mi  przeszkadzała,  choć  swędziało  mnie  tu  i  tam.  Skoro  miałem  już  ciężki

przypadek bólu głowy i stos siniaków, ledwie to zauważyłem.

Ktoś w korytarzu darł się jak opętany. Widocznie zostawili kogoś przy drzwiach, a on zezłościł

się na mojego goblinka, który nie da muł zamknąć drzwi.

Biedaczek, nie miał się najlepiej. Mgła zaczęła osiadać i mały dostał więcej, niż pielęgniarze.
Ale spełnił swoje zadanie.
Rozpędziłem się i walnąłem w drzwi tak mocno, że chyba sobie zwichnąłem ramię. O kurde, ale

bolało!  A  te  pieprzone  drzwi  usunęły  się  tylko  na  tyle,  że  mogłem  przeskoczyć  nad  piszczącym
mieszańcem.

- Niespodziewanka! - Strażnik na zewnątrz dostał w łeb. Całe stado pacjentów już deptało mi po

piętach. Ci, którzy nie mieli porachunków z pielęgniarzami, zostali jeszcze w środku.

Oczywiście,  nie  było  szans,  żeby  moje  zezowate  szczęście  nie  naraiło  mi  kolejnej  grupy

pielęgniarzy.  Odstawiłem  mój  numer  banshee  i  ruszyłem  na  nich.  Ludzie,  jeszcze  trochę,  a  będę
musiał leczyć gardło po tym całym wyciu.

Ci  pielęgniarze  byli  wyżsi  i  złośliwsi  od  poprzednich.  Było  ich  ośmiu.  Miałem  zatem  spore

szansę, bo byłem tak wściekły, że rozwaliłbym w pojedynkę cały batalion.

-  Nic  osobistego,  chłopcy.  -  Nagle  rozpoznałem  dwóch  z  tych  błaznów,  którzy  mnie  nieśli  w

mokrym kocu. - Może nie do końca...

Z  początku  nie  miałem  wielkiej  pomocy.  Kilku  udało  mi  się  wziąć  z  zaskoczenia,  ale  pozostali

szybko się ocknęli. Zaczęli sobie grać mną w zośkę. Moi kumple byli bici zbyt często. Trzymali się z

background image

dala, dopóki mój dziewieciostopowy przyjaciel nie wkroczył do akcji.

- Ouuu! - oznajmiłem, krusząc czołem kości dłoni jednego z napastników. - Długo się namyślałeś!
Teraz  rozróba  rozgorzała  na  dobre.  Fruwały  pięści,  nogi  i  ciała.  Obdarłem  sobie  kostki  po

łokcie,  bębniąc  we  wszystkie  szczęki  i  podbródki,  jakie  mi  się  nawinęły.  Mój  własny  podbródek  i
szczęka  również  były  traktowane  dość  liberalnie.  Nos  uniknął  przemodelowania.  Rozróba  była
właściwym lekarstwem na ból głowy. Miałem okazje być wdzięczny za dobre zęby, kiedy zatapiałem
je w ludziach, którym raczej nie zależało na moim nieustającym dobrym zdrowiu.

Skoro wreszcie kłaki przestały fruwać i pył osiadł, ja i wielgas byliśmy ostatnimi, którzy stali w

pionie. A ja i tak potrzebowałem pomocy ściany.

Pokuśtykałem  do  drzwi  na  końcu  korytarza,  depcząc  po  pokonanych  pielęgniarzach.  Drzwi  były

zamknięte.  Wydawały  się  równie  masywne,  jak  drzwi  na  oddział.  Cóż,  cała  robota  na  nic.
Wymieniłem spojrzenia z wielgasem, Uśmiechnął się i oznajmił:

- Przecież mówiłem.
Wytarł krew z twarzy, uśmiechnął się znowu.
- No, ale będą musieli mieć trochę czasu, żeby posprzątać. Mamy tu większość nocnej zmiany.
-  Fajnie.  Jesteśmy  o  krok  bliżej.  Chodź,  wrzucimy  ich  na  oddział  -  może  przydadzą  się  jako

zakładnicy.

Nagle  zaroiło  się  od  pomagierów.  Chłopcy  zrobili  się  odważni,  walili  po  łbach,  skoro  tylko

któryś pielęgniarz próbował się zbudzić.

Sprawdziłem koniec holu, do którego wcześniej nie zaglądałem. Jeszcze jedne sklepione dębowe

drzwi. Oczywiście, zamknięte.

- Zdaje się, że mam zły dzień. - Miałem już takie chwile, ale tym razem chyba rzeczywiście mi

nie szło. - Czy ktoś zgadnie, ile czasu minie, dopóki nie przyjdą po nas kolejni?

Wielgas wzruszył ramionami. Teraz, kiedy część artystyczna dobiegła końca, wydawał się tracić

zainteresowanie.

Wyjąłem  dwa  małe  składane  nożyki,  których  mi  nie  zabrali,  pomyślałem  sobie,  że  ten  incydent

zapewne skończy się poważnymi badaniami, jakim cudem ostre narzędzia i czarnoksięskie akcesoria
i nie wiadomo, co jeszcze, dostały się w ręce chłopców. Jakby w ogóle można było wątpić, że każdy
z pacjentów, który śmierdzi groszem, może sobie kupić, co zechce.

Śledztwo  może  oznaczać  nadzieję.  Jeśli  będzie  poważne,  zostanę  wezwany  na  świadka.  A  to

oznacza  wskazanie  palcem  na  ludzi,  którzy  za  łapówki  zamykają  bohaterów  w  domu  dla  wariatów.
Uch!  Łajdacy,  będą  doskonale  wiedzieli,  że  moje  zeznanie  może  złamać  im  karierę.  Z  pewnością
podejmą odpowiednie kroki, żeby uciszyć niewygodnych świadków. Dałem wielgasowi nóż.

-  Wytnij  mi  podpałkę  z  czegokolwiek  drewnianego.  Jeśli  uda  nam  się  rozpalić  porządny  ogień,

przepalimy drzwi.

Uśmiechnął się, ale bez tego dzikiego entuzjazmu, który okazywał wcześniej. Uspokajał się.
Za to wizja podpalenia podnieciła kilku innych.
Wszyscy zajęliśmy się wyrywaniem nadzienia z materacy i upychaniem pod drzwiami oddziału.
Wtedy, o wiele za późno, znowu naszło mnie olśnienie. Bohaterowie w powieściach tak nie mają.

Uważam się za geniusza, gdyż nikt wcześniej nie pomyślał o tym, co ja. Ci od przygód wiedzieliby od
samego początku, co robić. To jeden z ich starych trików.

Pracownicy Bledsoe noszą mundury. Dziadowskie, ale mundury.
Podpaliłem oba końce korytarza. Ivy pilnował, żeby nie zgasły. Jego słownik nie uległ poprawie,

ale znacznie się ożywił. Podobał mu się ogień. Uważał nawet, kiedy do niego mówiłem:

- Używaj dużo włosia końskiego. Potrzebny na dym. Dużo dymu.

background image

Końskie włosie pochodziło z materacy.
Ivy uśmiechnął się od ucha do ucha. Szczęśliwy, spełniony wariat.
Ludzie na zewnątrz będą musieli ruszyć tyłki. Nie mogą czekać, żeby pożar strawił wszystko. Z

ogniem należy walczyć.

Musiałem wyznaczyć jeszcze jednego gościa, żeby chodził za Ivy’ym i pilnował ognisk. Niech się

za mocno nie palą. I tak już mi się wydawało, że prędzej przepalą podłogę niż drzwi.

Zaledwie  dym  stał  się  odpowiednio  gęsty,  wybrałem  sobie  pielęgniarza  mojego  gabarytu  i

zacząłem się z nim zamieniać na ciuchy. Chyba on jednak lepiej na tym wyszedł.

Moi kompani załapali. Wkrótce wyrywali już sobie dostępne mundury. Upewniłem się, że Ivy i

wielgas też dostali odpowiedni rozmiar. Chciałem wybrać coś dla naszego małego mieszańca, który
własnym ciałem blokował drzwi, ale zgubiłby się nawet w rękawie koszuli.

Ciekawe, miałem w tej chwili tylu popleczników, jakbyśmy mieli jakieś szansę.
Dym zrobił się o wiele za gesty, zanim ktoś z zewnątrz zareagował.
Sprowadzili  chyba  wszystkich,  którzy  jeszcze  nie  ostygli.  Natychmiast  wywalili  oboje  drzwi,

zalewając je przy okazji wiadrami wody. Skoncentrowali się najpierw na pożarze, pracując nad jego
ugaszeniem,  a  potem  zaczęli  walić  we  wszystkich,  którzy  się  nawinęli  na  wyciągnięcie  ręki.
Wparowali na oddział i zaczęli wywlekać poległych towarzyszy.

Przez chwilę było naprawdę zabawnie, choć definitywnie nie było wiadomo, co się dzieje.
Dym podziałał na mnie mocniej, niż sądziłem. Kiedy już mnie wywlekli, a ja zdecydowałem, że

jestem gotów i mogę sobie pójść, moje nogi stwierdziły, żebym nawet o tym nie marzył.

- Przestań. Musisz odpocząć.
Nie  spojrzałem  w  górę  i  poddałem  się.  Kamraci  wokół  mnie  doznali  przypływu  geniuszu  w

szaleństwie  i  poszli  w  moje  ślady.  Ale  towarzystwo!  W  holu  było  już  ponad  tuzin  ludzi,  wielu  z
oddziału. Pozostali polegli na polu chwały.

Właścicielką głosu była kobieta, ta z nogami. Dodała:
- Wypchnij z organizmu dym, zanim zrobisz cokolwiek. Kasłałem, charczałem i chowałem twarz.

Poszła dalej i zajęła się kimś innym, kto właśnie zaczął się ruszać. Kobieta lekarz? No wiecie co...
Nigdy o czymś takim nie słyszałem, ale w końcu dlaczego nie?

Cofałem się tak długo, aż natrafiłem plecami na ścianę, wspiąłem się po niej do pozycji stojącej,

podniosłem  głowę,  żeby  sprawdzić  możliwość  ucieczki.  Oczy  miałem  pełne  łez  i  wszystko
widziałem  podwójnie.  Podwinąłem  nogi  i  ćwiczyłem  wstawanie  tak  długo,  aż  mogłem  przestać
używać rąk.

Wybrana przeze mnie droga ucieczki nie zarosła, zanim odpocząłem. Odepchnąłem się od ściany

i ruszyłem przed siebie. Przed sobą, daleko, na horyzoncie, to znaczy o jakieś dwadzieścia stóp dalej,
miałem  drzwi  do  klatki  schodowej.  Dochodziły  zza  nich  dziwne  dźwięki,  jakby  para
gromojaszczurów  urządziła  sobie  seks-party  na  schodach,  ale  nawet  nie  zwróciłem  na  to  uwagi.  W
ogóle nie zostało mi ani trochę uwagi. A to, co zostało, obracało się wokół jednego słowa „wiać”.

Dreptałem sobie w najlepsze, nawet nie upadałem za często, kiedy dama z nogami mnie dopadła.
- Co ty robisz? Mówiłam przecież, żebyś... Och! Wyszczerzyłem zęby w najpiękniejszym z moich

uśmiechów. - Och, och, o mój Boże.

- Nie, daj spokój, ja jestem zwykłym facetem!
Może nie słyszała mnie poprzez łomot na schodach. A może nie słyszała mnie poprzez łomot w

holu i na oddziale. Z cała pewnością nie odebrała mojej wiadomości. Wrzasnęła, ryknęła, jakby się
bała, że zaraz zostanie porwana przez wariata, albo co.

Złapałem  ją  za  rękę,  głównie  po  to,  żeby  nie  upaść.  Zauważyłem,  że  ma  jasne  włosy  i

background image

przypomniałem sobie, że to jeden z moich ulubionych kolorów, ale nie miałem dość sił, żeby ją o tym
poinformować.  Krwawienie  ustało  już  dawno,  ale  i  tak  głowa  nie  pozwalała  mi  myśleć  o  psotach.
Dym też mi nie pomógł.

Wykrztusiłem zatem tylko:
-  Zamknij  ten  dziób!  Idziemy  na  spacerek,  siostrzyczko.  Nie  chcę,  żeby  komukolwiek  stała  się

krzywda, ale nie będę się przy tym upierał. Kapujesz, skarbie? Jeśli dalej będziesz miauczeć...

Zamknęła się. Miała niebieskie oczy, wielkie i piękne. Kiwnęła łebkiem.
- Wypuszczę cię przy frontowych drzwiach, jeśli będziesz grzeczna i nie narobisz kłopotów.
Pieprzona retoryka, Garrett. Słoma ci z butów wyłazi.
Właśnie zacząłem pokonywać dym. Gotów byłem się założyć, że będzie grzeczna. Z taką figurą aż

parzyła  ręce.  O,  nie.  Zapomnij  o  ogniu.  Nie  ma  ognia  bez  dymu,  a  ja  najadłem  się  już  dymu  za
wszystkie cholerne czasy.

Oparłem się na pani, jakby była moją dziewczyną.
-  Potrzebuję  twojej  pomocy.  -  Jestem  zepsuty  do  szpiku  kości.  Ale  to  będzie  nasza  ostatnia

randka.

Skinęła głową.
A potem podstawiła mi nogę. Niegrzeczna dziewczynka.
Wtedy  właśnie  moja  przyjaciółka  Winger  rozwaliła  drzwi  prowadzące  na  klatkę  schodową,

popychając przed sobą mocno sfatygowaną obsługę wejścia.

- Niech cię, Garrett! Ładuję się tu, gotowa ratować twój tyłek i co widzę? Usiłujesz przelecieć

jakąś  laskę  na  środku  pieprzonego  pokoju!  -  Złapała  mnie  za  kołnierz  i  odholowała  byle  dalej  od
najnowszego  z  moich  marzeń,  który  padł  wraz  ze  mną.  Winger  postawiła  mnie  na  nogi,  po  czym
wróciła  do  ubijania  na  pianę  krępego,  kosmatego  pielęgniarza,  który  próbował  sprzeciwić  się  jej
metodom wypisywania pacjentów. Pomiędzy dwoma ciosami mruknęła:

- Ustaw sobie priorytety jak należy, Garrett.
Nie było sensu się tłumaczyć, kto kogo przewrócił. Winger i tak nie przegadasz. Żyła w swojej

własnej rzeczywistości.

W czasie, kiedy zabawiała się z kosmatym łapiduchem, spytałem moją panią doktor:
- Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Nie odpowiedziała nawet wtedy, kiedy ją

przeprosiłem za brutalność.

- Na litość niebios, Garrett, daj sobie siana! - warknęła Winger. - I chodź już.
Poszedłem  bo  złapała  mnie  za  kark  i  pociągnęła.  Po  drodze  udało  mi  się  złapać  blondynkę.

Schodziliśmy  po  schodach,  od  czasu  do  czasu  depcząc  po  jęczących  pielęgniarzach.  Winger
przeleciała jak naturalna katastrofa.

-  Mam  nadzieję,  że  nie  sprawiliśmy  za  wiele  kłopotu  -  wybełkotałem.  -  Przepraszam,  ale  nie

mogę  czekać  tylko  dlatego,  że  ktoś  tam  na  zewnątrz  nie  chce  widzieć  moich  obcasów  na  swoich
paluchach.  -  Przybrałem  gniewny  wyraz  twarzy.  -  Kiedy  już  go  złapię,  wycisnę  z  niego  porządną
darowiznę. Dość dużą, żeby pokryć szkody.

Winger przewróciła oczami. Nie zwolniła kroku ani nie puściła zdobyczy.
- Mówisz poważnie, prawda? - odezwała się dama od nóg.
Winger burknęła:
- Tak poważnie, jak tylko potrafi, kiedy tokuje.
Moja nowa przyjaciółka i ja udaliśmy, że nie słyszymy.
- To prawda - odparłem. - Dowiaduje się dla ludzi różnych rzeczy. Właśnie dzisiaj dama z Góry

poprosiła mnie o znalezienie córki. Zaledwie zacząłem szukać, kiedy dopadła mnie banda łotrów. A

background image

kiedy  się  ocknąłem,  byłem  już  tutaj  i  zobaczyłem  ciebie.  Myślałem,  że  umarłem  i  jestem  w  tym
drugim życiu, gdzie są anioły. Tylko głowa mnie za bardzo bolała.

-  I  po  to  ryzykowałam  życiem  i  zdrowiem  -  wymamrotała  Winger.  -  Zaraz  cię  dopiero  łeb

rozboli.

Pani doktor spojrzała na mnie tak, jakby naprawdę chciała mi uwierzyć.
- Nie krępuje się gość, prawda?
- Jak w wychodku - warknęła Winger, wracając do nieokrzesanych wiejskich zachowań. Słoma

wyłazi z butów, gnój się czepia spódnicy i tym podobne...

-  Gdybyś  kiedykolwiek  potrzebowała  pogadać,  zajrzyj  na  ulicę  Macunado.  W  Zaułku

Czarnoksiężników zacznij pytać, gdzie mieszka Truposz.

Dama uśmiechnęła się blado.
- Może spróbuję. Kto wie? Ot, żeby sprawdzić, co się stanie.
- Możesz liczyć na fajerwerki.
- Oszczędzaj się dla przyszłej żony, skarbie, bo nic nie zostanie - zaproponowała Winger.
Uśmiech pani zbladł.
Nie  poradzisz  sobie  z  wszystkimi  naraz.  Zwłaszcza,  jeśli  twoi  kumple  wezmą  sobie  za  punkt

honoru spieprzyć ci zabawę.

Dotarliśmy  na  ulicę  przed  wejściem  do  Bledsoe.  Podjąłem  mężną  próbę  ucieczki  w  noc

kurcgalopkiem. Uznałem, że lepiej się ulotnić, zanim pojawią się żądni zemsty pielęgniarze.

Po kilku krokach Winger zauważyła kąśliwie:
- To był naprawdę najobrzydliwszy występ, jaki zdarzyło mi się oglądać, Garrett. Czy tobie się

nigdy nie znudzi?

-  Wynośmy  się  stąd  lepiej.  -  Spojrzałem  przez  ramię  na  Bledsoe.  Sam  widok  tego  miejsca

sprawił, że omal nie spanikowałem. Blisko było... - Musimy zniknąć, zanim kogoś po nas przyślą.

- Sądzisz, że nie będą wiedzieli, gdzie szukać. Dałeś tej dziwce swój adres.
- Hej! Mówisz o miłości mojego życia. I tak mnie nie wyda. - Skrzyżowane palce schowałem za

plecami.

Winger zmieniła front.
- A właściwie po co mieliby sobie zawracać głowę?
W  tym  momencie  pewnie  nie  będą.  Cokolwiek  teraz  zrobią,  z  pewnością  ściągnie  to  na  nich

więcej oczu, niż są w stanie wytrzymać.

Wzruszyłem ramionami. Bardzo wygodne urządzenie, te ramiona. Nie zobowiązuje do niczego.
Odczekałem, aż dobrze się wysforujemy naprzód, ot tak, gdyby na przykład gang szpitalny uznał,

że należy mnie złapać. Dopiero wtedy złapałem Winger za rękę i pociągnąłem za sobą.

- Hej, co ty u diabła robisz, Garrett?
-  Ty  i  ja  siądziemy  sobie  tu  na  schodkach  jak  młodzi  kochankowie,  a  ty  będziesz  mi  szeptać  w

uszko słodkie bzdurki o tym co się tu do jasnej cholery dzieje.

- Nie.
Wzmocniłem uchwyt.
- Au! Czy to nie typowo po męsku? Żadnej wdzięczności. Ratuję ci tyłek, a ty...
- A mnie się wydawało, że całkiem nieźle sobie radzę z ratowaniem tej części mojej osoby. Siad.
Usiadła, ale burczeć nie przestała.
Nie popuściłem. Gdybym to zrobił, mógłbym się pożegnać z odpowiedziami. - Gadaj, co wiesz,

Winger.

-  Niby  o  czym?  -  Jeśli  chce,  potrafi  zmienić  się  w  najgłupszą  wieśniaczkę,  jaka  kiedykolwiek

background image

żyła.

- Znam cię. Nie marnuj na mnie swojej głupoty. Opowiedz mi o Maggie Jenn i o zaginionej córce

i jak to się stało, że ledwie wziąłem tę robotę, zostałem pobity, ogłuszony i wsadzony do domu bez
klamek w takim pośpiechu, że dupki nawet nie pofatygowali się, żeby mi opróżnić kieszenie? Przez
cały  czas,  jak  tu  siedzę,  zastanawiam  się  co  jest  grane,  że  zdarza  mi  się  to,  chociaż  tylko  moja
kumpela  Winger  wie,  co  się  ze  mną  dzieje.  A  teraz  jeszcze  się  zastanawiam,  skąd  moja  kumpela
Winger wiedziała, że potrzebuję pomocy, żeby wyjść z Bledsoe. No, takie rzeczy.

-  Ach,  to.  -  Myślała  przez  chwilę,  wyraźnie  kombinując.  -  Daj  spokój,  Winger.  Daj  pożyć

prawdzie. Dla odmiany. Spojrzała na mnie paskudnie, aż mi uszy pozieleniały.

- Pracowałam dla takiego pedzia, Grange’a Cleavera...
-  Grange  Cleaver?  Cóż  to  za  nazwisko?  Daj  spokój.  Nie  mów  mi,  że  chodzi  po  świecie  facet,

który się nazywa Grange Cleaver* [* Grange = stodoła (przyp. tłum.)]

- A kto ma to niby powiedzieć, ty czy ja? Jeśli chcesz tu siedzieć i słuchać echa własnej kłapiącej

paszczy,  nie  ma  sprawy. Ale  się  nie  spodziewaj,  że  będę  siedzieć  i  słuchać.  Wiem,  jak  się  jarasz,
kiedy wsiądziesz na tego swojego konika.

- Ja? Jaram się?
- Jak jakiś święto... bliwy ojczulek z udeptanych głosicieli świętej gównoprawdy.
- Ranisz mnie.
- Czasem mam ochotę.
-  Obiecanki-macanki.  Pracowałaś  dla  gościa  o  takim  nazwisku,  jakiego  wstydziłby  się  nawet

karzeł. A jego mama i tata pewnie się nazywali Trevor i Nigel.

Obdarzyła mnie kolejnym paskudnym spojrzeniem, jakby chciała się upierać.
-  Pracowałam  dla  niego,  co  cię  obchodzi  jego  nazwisko.  Kazał  mi  śledzić  Maggie  Jenn.

Twierdził, że ona tylko czeka, by go zabić.

- Dlaczego?
- A, tego nie wyjaśnił. A ja się nie dopytywałam. Najczęściej był w takim humorze, że wolałam

za głośno nie oddychać.

- A nie domyślasz się nawet?
-  Garrett,  co  się  z  tobą  dzieje?  Dostaję  trzy  marki  dziennie  za  pilnowanie  swojego  nosa  i

zlecenia. W przeciwnym przypadku mogę dostać z buta.

I  w  taki  oto  sposób  rozmowa  zeszła  na  odpowiedzialność  moralną.  Po  raz  pięćdziesiąty,  albo

coś. Według Winger, jak długo pilnujesz własnego tyłka, tak długo za nic nie odpowiadasz.

Chyba próbowała mnie zwodzić.
- Sądzę, że to nie ma znaczenia, Winger. Dobra. Gadaj, jak się tu znalazłaś.
- To łatwe. Głupia jestem. Uważałam cię za kumpla. Kogoś, kto nie zasługuje na taki los.
- No to jakim cudem mi się zdaje, że jakieś fakty wstydzą się wyjść z ukrycia? Możesz okrasić te

gnaty odrobinką substancji?

- Garrett, ty potrafisz być naprawdę i rzetelnie upierdliwy. Wiesz, co mam na myśli?
- Słyszałem i takie plotki. - Czekałem. Nie puszczałem jej ręki.
- Dobrze już, dobrze. No to pracowałam dla tego Cleavera. Głównie śledziłam tę dziwkę Jenn,

ale  i  inne  rzeczy  też  się  trafiały...To  było  coś  w  rodzaju  normalnej  pracy,  Garrett.  Dobra  płaca  i
zawsze coś do roboty. Dzisiaj zrozumiałam, dlaczego. Byłam na świeczniku. Ludzie oglądali się za
mną, a on i jego fagasy załatwiali w cieniu swoje brudne interesy.

Sieknąłem, ale nie wyraziłem współczucia. Nie potrafię współczuć komuś, kto jest tępy w nauce.

Winger  już  nie  raz  dała  sobą  pomiatać.  Była  wielka,  ładna  i  była  kobietą,  a  jako  kobietę  mało  kto

background image

brał  ją  poważnie.  Ten  Grange  Cleaver  prawdopodobnie  sądził,  że  jest  usłużną  dziwaczką,  choć
pewnie sam do normalnych nie należał.

- Wiem, Garrett, wiem. Już to słyszałeś. I pewnie jeszcze nieraz usłyszysz. Czasem można na tym

zarobić.

Czytaj:  rżnęła  durną  wieśniaczkę  i  pozwalała  pracodawcom  pomiatać  sobą,  a  sama  wynosiła

srebrne świeczniki.

Zaszczyciłem ją moją słynną uniesioną brwią.
- Wiem, wiem. Ale jakoś muszę żyć, zanim sobie wyrobię nazwisko.
- No chyba. - Miała obsesję na punkcie wyrobienia sobie parszywej reputacji.
-  Dziękuję  za  namiętne  wsparcie.  Przynajmniej  załapałam,  w  czym  rzecz,  zanim  było  za  późno,

żeby się wycofać.

- Serio?
-  Czy  się  wycofałam?  Pewnie,  niech  mnie  pokręci.  Widzisz,  ten  Cleaver  mi  powiedział,  no

wiesz, Winger, to świetny pomysł, żeby kogoś podstawić do Maggie Jenn. Kogoś innego, żeby mnie
nie rozpoznał. Ale kiedy mu powiedziałam, że zleciłam to tobie, zrobił się na gębie taki, jakby miał
pęknąć  i  narobić  smrodu.  Myślałby  kto,  że  jakiś  jego  koleś  podszedł  go  od  tyłu  i  z  zaskoczenia
pokazał mu, jak go kocha. Wywalił mnie w takim tempie, że nabrałam podejrzeń. Pokręciłam się tu i
tam, gdzie mogłam coś na jego temat usłyszeć.

Podejrzewam, że Winger dostała zakwasów na uszach od podsłuchiwania.
-  Nigdy  nie  słyszałem  o  żadnym  Cleaverze.  To  jakim  cudem  on  dostał  takiej  trzęsawki  na  mój

temat?

- A skąd ja u diabła mam wiedzieć? - splunęła. - Masz opinię hiperuczciwego głuptaka. Pewnie

to wystarczyło.

- Sądzisz? - Winger przez cały czas była na bakier z uczciwością. - Zmądrzałaś, widzę. Trudno

uwierzyć, zwykle to zajmuje ci...

-  Garrett,  nie  jestem  taka  głupia,  jak  ci  się  wydaje.  - Ale  jakoś  nie  raczyła  tego  udowodnić.  -

Cokolwiek  kombinował,  zebrał  brunów  z  ulicy.  Nie  swoich  normalnych  kolesiów,  tylko  paru
mięśniaków. Powiedział im, że ma taki wielki problem pod tytułem Garrett i spytał, czy nie mogą go
za  niego  rozwiązać?  Brunowie  powiedzieli  no  pewnie,  śmiali  się  i  żartowali,  jak  to  już  wcześniej
robili  z  chłopcami,  których  Cleaver  nie  lubił.  Ludzie  ze  szpitala  siedzą  u  niego  w  kieszeni.  Ma
znajomości, może nawet tę blondynę, do której się tak śliniłeś, kiedy cię stamtąd wyciągałam.

- Aha. Pewnie.
- W każdym razie trochę mi zajęło, zanim się wydostałam niepostrzeżenie. Przyszłam od razu do

szpitala.

Mogłem  sobie  wyobrazić,  co  jej  zajęło  tyle  czasu.  Skoro  już  zdecydowała  się  rzucić  Cleavera,

postanowiła  zebrać  wszystkie  co  cenniejsze  rzeczy,  które  nie  są  przyrośnięte  do  podłoża. A  potem
musiała  je  odstawić  tam,  gdzie  trzyma  swoje  skarby.  Potem  jeszcze  musiała  poweszyć,  czy  zdoła
wynieść następny transport, zanim wreszcie zajęła się mną.

Wiedziała, że nigdzie sobie nie pójdę.
Szczurzyca.
- No i przybyłaś z wrzaskiem na ratunek, żeby się przekonać, że dzięki wrodzonemu sprytowi sam

zadbałem o swoje uwolnienie.

-  No,  szło  ci  całkiem  dobrze  -  przyznała.  - Ale  nigdy  byś  nie  wyszedł,  gdybym  nie  powybijała

tych chłopaków na dole. Złapaliby cię.

No, niech będzie. Winger jest kobietą. Przyznałem jej ostatnie słowo.

background image

- Możesz już puścić tę rękę - stwierdziła. - Więcej już ze mnie nie wyciśniesz.
- To pewne? - Ciekawe, jakim cudem kraj rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej? Znowu udawała

kogoś innego. - Właśnie zacząłem sobie myśleć, że przydałoby się dowiedzieć, skąd Maggie Jenn cię
zna.  A  jeszcze  zainteresował  mnie  twój  kumpel  Grange  Cleaver.  Nigdy  o  gościu  nie  słyszałem,
pewnie oszczędziłabyś mi sporo czasu, gdybyś dała znak, gdzie mieszka, czy jest człowiekiem i tak
dalej,  z  kim  ma  powiązania,  no  wiesz,  takie  rzeczy.  Drobiazgi.  Bo  ja  jestem  drobiazgowy  chłopak,
Winger.

Winger to w zasadzie baba, która najpierw skacze na wóz, a potem dopiero sprawdza, czy muły

są zaprzężone. Nigdy długo nie planuje, nie zastanawia się nad konsekwencjami. Ani przeszłość, ani
przyszłość  nie  znaczą  dla  niej  wiele.  Nie  dlatego,  że  jest  głupia  czy  szalona.  Po  prostu  taka  się
urodziła.

- Jesteś po królewsku upierdliwy chłopak, Garrett.
- To też. Nic nowego, ciągle to słyszę. Zwłaszcza od ciebie. Kompleksów się nabawię.
- Nie ty. Żeby dostać kompleksów, musiałbyś być wrażliwy. Jesteś wrażliwy jak cuchnący stary

kapeć. Grange Cleaver, o, ten jest naprawdę wrażliwy - wyszczerzyła zęby.

- Czy ty w ogóle zamierzasz mi coś powiedzieć? A może będziesz tak siedziała i się gapiła jak

piorun w kałużę?

Prychnęła lekko.
- Już ci mówiłam, Garrett. Grange Cleaver jest z tych facetów, co to noszą kolczyki.
-  Znam  kupę  facetów,  którzy  noszą  kolczyki.  I  wcale  nie  musza  być  ciotami,  tylko  na  przykład

groźnymi piratami.

- Taaak? Ale on jest z tych facetów, co to noszą również peruki i makijaż i lubią się przebierać za

dziewczynki.  Słyszałam  sama,  jak  się  chwalił,  że  pracował  w  Polędwicy,  a  faceci  nawet  się  nie
połapali, że mieli doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

-  Bywa  w  Polędwicy.  -  W  TunFaire  wszystko  może  się  zdarzyć.  Nie  uznałem  tego  za  nowinę,

choć Cleaver dość liberalnie podchodził do swoich sekretów. Możesz źle skończyć, jeśli za bardzo
się chwalisz takimi rzeczami. Głupio tak się prosić o kłopoty.

- Jest człowiekiem? - zapytałem. - Tak.
- I nie ukrywa swoich... upodobań?
- Nie w domu. Nigdy nie widziałam, żeby biegał po ulicach za małymi chłopczykami. A bo co?
- Wydaje się mało ostrożny. Masz pojęcie, co ciota musi przejść w wojsku? Kurde, trudno w to

uwierzyć. Koniec końców każdy kryje się jak może, bo inaczej już po nim. Kantard nie jest miejscem
dla członków mało popularnych mniejszości.

- Nie sądzę, żeby Grange był w wojsku, Garrett.
- O, jesteście po imieniu?
- Wszystkim się każe nazywać Grange.
- Naprawdę demokratyczny gość, no nie? - No.
-  Dobra.  No  to  tak:  jest  człowiekiem,  płci  podobno  męskiej.  Musiał  gdzieś  służyć,  nie  ma

wyjątków.

- Może zdezerterował.
-  Takich  nigdy  nie  przestają  ścigać.  Nigdy.  Przenigdy.  Zaciąg  nie  zna  przywilejów.  To  trzeba

naszym  władzom  przyznać.  Żadnego  kumoterstwa.  Właściwie  wręcz  przeciwnie,  robią  więcej,  niż
trzeba. Naprawdę dowodzą z frontu.

Zauważyliście,  jak  Winger  mnie  zwiodła  z  tematu?  Bo  ja  tak.  Rzuciła  coś  na  temat  księżniczki

Cleavera,  ale  nie  przekazała  żadnej  użyteczniej  informacji  na  jego  temat.  To  znaczy,  że  wciąż

background image

widziała w nim kasę.

Winger wszędzie widzi kasę.
- Wracamy do naszych baranów. Co jest pomiędzy Cleaveram a Maggie Jenn? Dlaczego się nią

interesuje?

- Chyba jest jego siostrą.
- Co ty gadasz?
-  Albo  kuzynką.  W  każdym  razie  są  spokrewnieni.  A  ona  ma  coś,  czego  on  chce.  Coś,  co  on

uważa za swoje.

- No to może ona go zabije? - Z każdą chwilą robiło się dziwniej.
Nie cierpię rodzinnych wojen. Najgorsze z możliwych. Stawiają cię na polu minowym bez mapy i

gdziekolwiek się obrócisz, będzie źle.

- Czego on chce, Winger?
- Nie wiem. - Teraz zrobiła cierpiącą minę, jaką zwykle robią ludzie zasypywani pytaniami przez

dziecko. - Ja tylko dla niego pracowałam. Nie spałam z nim. Nie byłam jego społeczną sekretarką.
Nie byłam jego partnerką. Nie prowadziłam mu pamiętnika. Brałam forsę i robiłam to, co mi kazał. A
potem poszłam, żeby cię ratować głównie dlatego, że czułam się odpowiedzialna za wpakowanie cię
w ten kompot.

- Bo byłaś. Grałaś ze mną w kulki. Nie wiem, o co chodziło, bo nie puściłaś pary z gęby. Na ile

cię znam, dalej sobie ze mną pogrywasz, może nie?

Byłem  cokolwiek  zmęczony  Winger.  Kolejny  z  jej  talentów.  Potrafi  cię  doprowadzić  do

rozpaczy, aż uciekniesz i będziesz święcie przekonany, że to wszystko twoja wina. I jeszcze do tego
będziesz czuł się winien.

- No to co zrobisz? - zapytała. Puściłem jej rękę.
-  Chyba  wyssę  sobie  parę  piw  i  pójdę  spać.  Ale  najpierw  ściągnę  z  siebie  ten  garniturek  i

odwszawię się gruntownie.

- Chcesz towarzystwa? Moja kochana Winger.
- Nie dzisiaj. Dzisiaj chcę spać.
-  Nie  ma  sprawy.  Jak  sobie  chcesz.  -  Zniknęła,  zanim  zdążyłem  zareagować  na  sprośny

uśmieszek,  który  unosił  się  w  powietrzu  jeszcze  dobrą  chwilę  po  jej  odejściu.  I  zanim  jeszcze
zdążyłem się zorientować, że odeszła, nie mówiąc mi nic użytecznego, choćby tego, gdzie do jasnej
cholery mogę znaleźć jej przyjaciela Grange Cleavera.

- Ja już chce tylko spać. - Zazwyczaj są to moje słynne ostatnie słowa, zwłaszcza kiedy pracuję. Z

reguły udaje mi się podleczyć oko jakieś trzy godziny na miesiąc.

Bogowie robili sobie ze mnie jaja - nikt nie próbował mnie zbudzić. Naturalnie, budziłem się co

chwilę, nasłuchując, czy nikt nie wali w drzwi. Gdzieś tam w górze, w dole, albo w ogóle jeszcze
gdzie  indziej,  jakiś  poza  tym  całkiem  bezużyteczny  bożek  odrabiał  staż  torturując  mnie  na  różne
bardzo  pomysłowe  sposoby.  Jeśli  nie  zniży  lotów,  może  go  mianują  dyrektorem  niebieskiej
kanalizacji.

A  zatem  nie  udało  mi  się  zasnąć,  pomimo  okazji.  Obudziłem  się  wściekły,  połamany  i

przeklinałem Deana za to, że wyjechał z miasta. Nikomu innemu nie mogłem dokuczyć.

Umknęła  mi  cała  prawdziwa  głębia  i  wielkość  mojego  geniuszu,  dopóki  nie  zszedłem  na  dół,

żeby  sobie  upichcić  obrzydliwe  śniadanie  z  naleśników.  Zapomniałem  przecież  zapytać  Winger  o
faceta, który mnie śledził.

Ktoś zastukał do drzwi. Co u licha? Przecież to prawie przyzwoita pora.
Pukanie było tak dyskretne, że prawie go nie usłyszałem. Poburczałem pod nosem, przewróciłem

background image

naleśnik i poszedłem otworzyć.

Ścięło mnie z nóg, kiedy spojrzałem przez judasza. Otwarłem szybciutko drzwi, żeby promienie

tej blond piękności ogrzały moje serce.

- Nie spodziewałem się, że jeszcze panią zobaczę, pani doktor. - Dyskretnie sprawdziłem ulicę za

pleckami ślicznotki, na wypadek, gdyby prowadziła za sobą oddział chłopców z Bledsoe, co to nie
znają się na żartach. Mogłem sobie patrzeć. Ulica Macunado była tak zatłoczona, że można było na
niej ukryć cały szpital.

-  Zaprosiłeś  mnie.  -  Wyglądała,  jakby  szła  prosto  z  pracy,  to  znaczy  spędziła  dwie  zmiany  na

przygotowaniach. - Aż się śliniłeś na samą myśl.

Sarkastyczny ton stanowił przeciwwagę dla promiennego uśmiechu.
- Czyżby twoja wielka przyjaciółka nalała ci wody z lodem, gdzie trzeba?
-  Po  prostu,  nie  spodziewałem  się,  że  cię  jeszcze  zobaczę.  Słuchaj,  naprawdę  mi  przykro  z

powodu tego bałaganu. Trochę się zaczynam denerwować, kiedy ktoś mi wywija taki głupi dowcip,
jak nocleg w domu bez klamek.

Ściągnęła usta.
- Nie możesz używać mniej pogardliwego określenia?
-  Przepraszam,  spróbuję.  -  Zachęciło  mnie  wspomnienie  paru  sympatycznych  określeń,  chętnie

używanych w stosunku do mojej profesji. Większość z nich niepochlebna.

Odetchnęła.
- Właśnie przez ten głupi dowcip tu jestem. Co to za zapach? Okręciłem się na pięcie. Z kuchni

unosiły się smużki dymu.

Wrzasnąłem  i  pogalopowałem  korytarzem.  Nasza  pani  od  cudownych  nóg  dostojnie  ruszyła  za

mną. Zsunąłem poczerniałe placki do zlewu, bo wysyłały sygnały dymne zdradzające moje kucharskie
zdolności.  Do  diabła,  było  już  tak  źle,  że  gotów  byłem  iść  na  kuchnię  do  Morleya.  Mieli  właśnie
otwarte.

- Nawet na dachówki się nie nadają - westchnąłem. - Za kruche.
- Każdy ma w sobie coś z aktora. Jadłaś śniadanie?
- Nie, ale...
-  Łap  za  fartuch,  mała.  Pomożesz  mi.  Trochę  żarcia  dobrze  zrobi  nam  obojgu.  Co  chcesz

wiedzieć.

Złapała się za fartuch. Zdumiewająca dziewczyna.
- Nie podobało mi się to, co mówiłeś zeszłej nocy. Pomyślałam, że sprawdzę. Nie było zapisu o

przyjęciu  cię,  choć  kiedy  zapytałam  pielęgniarzy,  którzy  cię  nieśli,  stwierdzili,  że  zostałeś
sprowadzony przez Straż i że wpis jest w porządku.

Wydałem  z  siebie  parę  nieprzyjemnych  odgłosów  i  zacząłem  szykować  kolejne  pokolenie

naleśników.

-  Łatwo  było  sprawdzić.  Wysoko  postawiony  oficer  Straży  jest  starym  przyjacielem  rodziny.

Pułkownik Westman Błock.

Zaskrzeczałem trzy lub cztery razy, zanim zdołałem zapytać:
- Pułkownik Błock? Zrobili z niego pułkownika?
- Wes dobrze się o tobie wyraża, Garrett.
- No, myślę.
-  Powiedział,  że  nie  zostałeś  wysłany  do  Bledsoe  przez  jego  ludzi...  Choć  żałuje,  że  mu  to  nie

przyszło do głowy.

- Cały Błock. Wesolutki jak gniazdo kobr.

background image

-  Mówił  o  tobie  dobrze  w  sensie  profesjonalnym.  Ale  ostrzegł,  że  w  każdej  innej  sprawie

powinnam zachować ostrożność. - Jej tez przydałoby się trochę śmiechu.

- Będziesz chciała bekon?
- Teraz chcesz smażyć? Od bekonu się zaczyna. Dłużej się smaży.
- Umiem tylko po jednej rzeczy naraz. Dzięki temu udaje mi się spalić tylko jedną rzecz naraz.
- Odważne podejście.
- Redukcja kosztów.
Gotowaliśmy razem, potem razem jedliśmy i spędziłem mnóstwo czasu na podziwianiu scenerii.

Dama wydawała się zadowolona. Sprzątaliśmy już, kiedy powiedziała:

- Nie będę tego tolerować. Nie będę tolerować korupcji, która pozwala na takie rzeczy.
Odstąpiłem w tył, spojrzałem na nią innymi oczami.
-  Chyba  dopiero  zaczęłaś  tam  pracować?  Trudno  znaleźć  bardziej  skorumpowane  miejsce,  niż

Bledsoe.

-  Tak,  jestem  nowa.  I  zdążyłam  się  już  przekonać,  jakie  to  bagno.  Codziennie  coś  nowego.  To

chyba najgorsze, co się mogło zdarzyć. Mogłeś spędzić całe życie niesłusznie uwięziony.

- Tak. I zdaje się, że nie byłem tam jedyny. Jesteś ideałistką i reformatorką. - TunFaire ostatnio aż

się zaroiło od tej zarazy.

- Nie musisz mówić tak, jakbym była półgłówkiem.
-  Wybacz.  Większość  niedoszłych  Utopian  odpowiada  rysopisowi,  zwłaszcza  jeśli  chodzi  o

rzeczywistość. Pochodzą z dobrych rodzin i nie mają zielonego pojęcia, na czym polega życie takich
ludzi,  którzy  muszą  liczyć  na  Bledsoe.  Dla  nich  łapówki  i  sprzedaż  darowanych  towarów  to
dodatkowe  zyski  z  pracy.  Nie  zrozumieliby,  gdybyś  zaczęła  na  to  kląć...  no,  chyba  żeby  sobie
wykombinowali, że po prostu chcesz zwiększyć swoją działkę.

Spojrzała na mnie z odrazą.
- Ktoś już mi to wczoraj sugerował.
- No widzisz. Jestem pewien, że się zagotowałaś i nic to nie pomogło. A teraz wszyscy myślą, że

jesteś  stuknięta.  Może  nawet  ci  na  wyższych  stanowiskach,  którzy  mają  więcej  kasy,  zastanawiają
się, czy nie jesteś niebezpieczna dla otoczenia. Zaraz zaczną się martwić, że Straż zacznie skopywać
tyłki i zbierać nazwiska. Przekabacenie reformatorów wymaga czasu.

Usiadła z filiżanką świeżej herbaty z miodem i miętą. Spojrzała na mnie i zamyśliła się.
- Wes mówi, że tobie można zaufać.
- Miło z jego strony. Chciałbym móc powiedzieć to samo. Zmarszczyła brwi.
-  Fakt  pozostaje  faktem,  jestem  już  bezpieczna.  Kilka  dni  temu  znikł  transport  leków  za  kilka

tysięcy  marek.  Natychmiast  wypełniłam  wolne  etaty  pielęgniarzy  ludźmi,  których  znałam.  Którym
mogę ufać.

-  Rozumiem.  -  Z  punktu  widzenia  jej  powiązań  ze  Strażą,  domyślałem  się,  że  to  ludzie  Błocka.

Pracował  dla  niego  taki  jeden  paskudny  typ,  Relway  się  nazywał.  Prowadził  jego  wywiad.
Nieprzyjemny typ.

Jeśli Relway zainteresuje się Bledsoe, polecą głowy i na tyłki spadnie grad kopniaków. Relway

nie pozwala, aby biurokratyczne blokady i kruczki prawne wchodziły mu w drogę. Po prostu wchodzi
i prostuje wszystko, co krzywe.

-  Uważaj  -  zasugerowałem.  -  Na  pewno  myślą,  że  sprowadziłaś  sobie  szpiegów.  Mogą

zapomnieć o manierach.

Popijała  herbatę,  obserwując  mnie  uważnie.  Czułem  się  zakłopotany.  Nie,  nie  przeszkadza  mi,

kiedy piękna dziewczyna mi się przygląda. Urodziłem się jako obiekt pożądania seksualnego. Ale ta

background image

piękna dama miała na myśli coś znacznie mniej atrakcyjnego.

- Nie jestem taka naiwna, jak myślisz, Garrett.
- Świetnie, To ci zaoszczędzi mnóstwo cierpienia.
- Masz może jakiś pomysł, kto cię tam wsadził?
-  Nie,  spałem  wtedy. Ale  słyszałem,  że  książę,  który  zapłacił  za  mój  hotel,  nazywa  się  Grange

Cleaver.

- Cleaver? Grange Cleaver?
- Znasz go?
-  Jest  powiernikiem  szpitala.  Wyznaczonym  przez  dwór  imperialny.  -  Przyjrzała  mi  się  jeszcze

uważniej.  -  Powiedziałam  ci  już,  nie  jestem  tak  naiwna,  na  jaką  wyglądam.  To  znaczy  również,  że
rozumiem, iż mogę być w niebezpieczeństwie.

Ja bym tam nie użył słowa ”mogę”.
- No i co?
- Może powinnam kogoś wynająć, żeby był blisko, póki kurz nie osiądzie.
- Całkiem niezła myśl.
- Piszesz się?
Pisałbym się, ale niekoniecznie na to.
- Szukasz ochroniarza?
- Wes mówi, że się nie sprzedajesz.
- Może i nie. Ale jest problem.
- Jaki? - Wydawała się zdenerwowana.
-  Nie  pracuję  jako  ochroniarz.  Przykro  mi.  Poza  tym  mam  już  klienta.  Nie  mogę  się  wykręcić,

choć pewna część mojej osoby nie marzy o niczym innym. Poza tym twoi ludzie na pewno się na mnie
gniewają. Nie odważę się tam pójść.

Spojrzała na mnie, jakby miała zamiar się wściec.
-  No  to  co  proponujesz?  -  Nie  próbowała  mnie  przekonać.  Zraniła  moje  uczucia.  Może  jeszcze

siebie by do czegoś namówiła...

Była tak cholernie oficjalna.
Maggie Jenn już dawno próbowałaby mnie sprowadzić z drogi cnoty.
- Mój przyjaciel, Saucerhead Tharpe, mógłby się tego podjąć. I jeszcze paru innych znajomych.

Problem w tym, że oni wszyscy wyglądają na swój zawód. - Nagle muza połaskotała mnie za uchem.
- O, moja znajoma z zeszłej nocy szuka pracy.

Dama rozjaśniła się, widocznie widziała już oczami duszy wszelkie udręki, jakie przyszłoby jej

przeżywać, gdyby Winger była facetem.

- Da sobie rade?
- Lepiej ode mnie. Nie ma czegoś takiego jak sumienie.
- Można jej zaufać?
-  No,  lepiej  jej  nie  wodzić  na  pokuszenie,  bo  rodzinne  srebra  mogłyby  przypadkiem  wyjść  z

domu na jej nogach. Ale zna swoją robotę.

- Twarda?
-  Jada  jeże  na  śniadanie.  Bez  obierania.  Nie  próbuj  z  nią  rywalizować,  kto  twardszy.  Nie  wie,

kiedy przestać.

Uśmiechnęła się.
-  Doskonale  to  rozumiem.  Kiedy  wychodzisz  poza  ramy  tradycji,  ciągnie  cię,  żeby  pokazać

chłopcom, że potrafisz zrobić to samo, co oni, tylko lepiej. Dobrze. Pasuje mi to. Porozmawiam z nią.

background image

Gdzie ją znajdę?

Nie jest łatwo znaleźć Winger. Ona tak lubi. Są ludzie, którym wolałaby się nie dać zaskoczyć.
Wyjaśniłem  jej  wszystko,  co  mogłem.  Podziękowała  mi  za  śniadanie,  radę  i  pomoc,  po  czym

ruszyła w kierunku drzwi. Nie mogłem dojść do siebie. Była gotowa do wyjścia, zanim ja zdążyłem
się pozbierać.

- Hej! Zaczekaj. Nie przedstawiłaś mi się. Mrugnęła.
- Chastity* [*Chastity = cnota, czystość (przyp. tłum.)],Garrett. Chastity Blaine. - Zaśmiała się na

widok mojej głupiej miny, wyśliznęła się na ulice i zamknęła za sobą drzwi.

XXI
Za  dnia  Dom  Radości  jest  nudny.  Morley  ostatnio  w  ogóle  nie  zamykał,  nakręcony  jakimś

dziwnym społecznikowskim impulsem, który kazał mu udostępniać wszystkim zielsko i siekane siano.
Zacząłem się martwić. Jeszcze chwila i ten przybytek zaczną nawiedzać konie.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

Zaprosiłem się do baru.

- Wysmaż mi krwisty stek, Sierżancie. I powiedz Morleyowi, że tu jestem.
Sierżant  stęknął,  podrapał  się  w  krocze,  podciągnął  gacie,  przemyślał  sobie  wszystko,  zanim

cokolwiek zrobił - głównie po to, żeby pokazać, skąd wytrzasnąłem ten durny pomysł, że Morleya w
ogóle  obchodzi,  czy  zaśmiecam  mu  Dom  Radości,  czy  śmierdzę  sobie  w  piekle,  tam,  gdzie  moje
miejsce.

-  Powinieneś  otworzyć  szkołę  dobrych  manier  i  urody  dla  młodych  dam  z  dobrych  domów,

Sierżancie.

- Pieprzysz. Może nie?
Rozsiadłem  się  przy  stole.  Mój  stek  zjawił  się  znacznie  wcześniej,  niż  Morley.  Piękny,  gruby,

soczysty  kawałek  z  samego  środeczka.  Oberżyny.  Wcisnąłem  w  siebie  połowę,  zamykając  oczy  i
wstrzymując oddech. Kiedy nie musisz tego wąchać ani oglądać, nie jest nawet takie złe.

Kumpel  Sierżanta,  Kałuża,  wyturlał  się  z  kuchni.  Pół  stopy  włochatego  bandziocha  zwisało  mu

spod  koszuli.  Przystanął,  żeby  wysmarkać  nos  w  fartuch.  Z  szyi  zwisał  mu  jakiś  klucz  na  sznurku.
Zapytałem:

- A to co do jasnej Anielki? Uciekinier spod belki? Nie zaciągnęli stryczka jak należy?
- Garrett, ja tu jestem podczaszym. - Potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia - nie tylko

na  ucho,  lecz  i  na  nosa.  Kałuża  pilnie  kiperował  swoje  napitki.  -  Morley  mówi,  że  musimy
przyciągnąć lepszą klientelę.

- Był taki czas, że mogłeś osiągnąć ten cel sprowadzając tu tuzin skazańców.
- Jesteś właśnie tym facetem, Kałuża. Ty możesz tego dokonać.
- Pieprzysz. Może nie?
Ci chłopcy musieli mieć tego samego nauczyciela od retoryki.
- Chcesz trochę wina, Garrett? - Do tego, co jesz, najlepiej będzie pasowała delikatna, przekorna,

lekka fortunata, która wprawdzie może nie jest tak subtelna jak nambo Arsenał, ale...

- Kałuża!
- Taaak?
- To zepsuty sok z winogron. Jeśli nawet nazywają to winem, to tylko zepsuty sok winogronowy.

Nie  obchodzi  mnie,  czy  je  nazwiesz  słodkim,  wytrawnym  czy  jak  tam  chcesz.  Wstawiaj  sobie  te
snobistyczne  gadki  o  winie  do  usranej  śmierci.  Spojrzę  na  nie  dopiero  wtedy,  kiedy  się  zmieni  w
ognistą  brunetkę,  albo  co.  Jest  zapleśniałe  i  pływają  w  nim  gówna.  Właśnie  tak  produkuje  się
alkohol, na który mogą sobie pozwolić pijacy i ludzie-szczury.

Kałuża mrugnął i szepnął:
- Jestem z tobą. Gdyby bogowie chcieli, żeby prawdziwi faceci pili to świństwo, nie wynaleźliby

piwa.

- A ty co, wrabiasz Morleya w podawanie piwa, twierdząc że to zupa-krem z chmielu?
W tym momencie pojawił się Morley.
-  Wino  to  jeden  ze  sposobów,  w  jaki  mądry  restaurator  potrafi  skusić  ten  specjalny  typ  ludzi,

którzy wysoko noszą głowy - zauważył.

- Co ci się stało, że nagle chcesz, żeby takie typy zawalały ci parkiet?

background image

- Gotóweczka - Morley rozsiadł się naprzeciwko mnie. - Prosta, zwykła, czysta gotówka. Jeśli jej

potrzebujesz, musisz się nauczyć, jak ją wydobyć od tych, którzy ją mają. Nasza obecna klientela jest
goła.  Najczęściej.  Ale  ostatnio  zauważyłem,  że  zaczęliśmy  przyciągać  poszukiwaczy  przygód.
Zacząłem zatem robić wszystko, żeby stać się właśnie „tym” lokalem.

- Po co?
Spojrzał na mnie dziwnie.
- Nie przejmuj się, jeśli pytanie jest za trudne. Jeśli masz problemy z odpowiedzią, mów wprost.
- Rozejrzyj się. Masz odpowiedź.
Rozejrzałem  się.  Zobaczyłem  Kałużę  i  Sierżanta,  plus  kilku  miejscowych,  którzy  schronili  się

przed deszczem.

- Niespecjalnie to apetyczne - mruknąłem. Miałem na myśli Kałużę i Sierżanta.
- To ten stary diabeł Kondycja, Garrett. Jesteśmy o funt ciężsi i o krok wolniejsi. Najwyższy czas

spojrzeć prawdzie w oczy.

- Może Kałuża i Sierżant. - Morley nie miał na sobie ani grama tłuszczu. Zrobiłem moją ukochaną

sztuczkę z uniesioną brwią, popisowy i urokliwy numer.

Odczytał to we właściwy sposób.
-  Facet  potrafi  spowolnieć  również  pomiędzy  uszami,  stary.  Może  stracić  żylasty  i  wygłodzony

sposób myślenia. - Spojrzał tak, jakbym to ja powinien coś wiedzieć na ten temat.

-  Albo  zaczyna  myśleć  jak  krowa,  ponieważ  przez  całe  życie  wcina  tylko  krowią  paszę.  -

Znacząco  spojrzałem  na  zwłoki  mojej  polędwicy  z  oberżyny,  która  nie  zdołała  spełnić  nawet
najczarniejszych moich oczekiwań.

Morley wyszczerzył zęby.
- Nowy kucharz jest na okresie próbnym.
- Próbujesz go na mnie?
- A na kim by? No nie, Kałuża? Garretta ciężko rozczarować. Był rozczarowany, zanim jeszcze

przekroczył próg. Będzie klął i pierdział, cokolwiek mu podamy.

- Mogłeś mnie otruć. - Naburmuszyłem się.
- Gdyby ci to miało poprawić humor...
- To jest myśl! - Zachwycił się Kałuża. - Czemu sam wcześniej o tym nie pomyślałem?
-  Bo  ty  nie  myślisz.  Gdyby  nawet  jakaś  myśl  zaplątała  się  do  tego  pustostanu  w  twojej

mózgownicy, zabłądziłaby i nigdy nie wyszła - mruknąłem, ale i tak usłyszał.

-  Hej!  Sierżant!  Zostało  ci  tam  trutki  na  szczury?  Każ  Wigginsowi  przynieść  dla  Garretta

specjalny deser-niespodziankę!

Wydałem  odpowiedni  dźwięk,  żeby  wiedzieli,  co  sądzę  o  tym  poziomie  dowcipów,  po  czym

zwróciłem się do Morleya.

- Muszę skorzystać ze skarbnicy twojej mądrości.
- Chcesz mi się wypłakać na ramieniu po kolejnej cizi?
- To też jest myśl. Nigdy jeszcze tego nie próbowałem. Może odrobina magii współczucia...
- Ode mnie się go raczej nie spodziewaj.
- Przyszedłem, żeby posłuchać ciebie, a nie na odwrót.
- To ma coś wspólnego z tą twoją sprawą Maggie Jenn?
- Tak. Mówi ci coś nazwisko Grange Cleaver?
Morley spojrzał na Kałużę. Twarz mu pomroczniała. Kałużą zamienił spojrzenie z Sierżantem. A

potem wszyscy zaczęli udawać obojętność.

- Chcesz powiedzieć, że Deszczołap powrócił?

background image

- Deszczołap?
-  Jedyny  Grange  Cleaver,  jakiego  znam,  był  nazywany  Deszczołapem.  Paser.  Kawał  skubańca.

Skąd znasz to nazwisko?

- Winger. Twierdzi, że dla niego pracowała.
- Ta baba to nie najbardziej wiarygodny świadek.
- Nie musisz mi mówić. Ale opowiada ciekawą historię, jak to ten facet wynajął ją do śledzenia

niejakiej Maggie Jenn. Mówiła, że Cleaver jest jej bratem, albo jakimś innym bliskim krewnym.

Morley znów zerknął na Kałużę, po czym zamyślił się.
- A o tym to ja nie słyszałem - zachichotał, ale nie było w tym śmiechu nic wesołego. - To nie

może być prawda, ale gdyby była, wiele by wyjaśniała. Może nawet to, dlaczego wróciła.

- Zmieniasz stanowisko? - Hę?
- Mówiłeś, że była na wygnaniu. I o co w ogóle tutaj chodzi?
- No dobra. Grange Cleaver, zwany Deszczołapem, wiele lat temu był bardzo sławnym paserem.
-  Jak  można  być  sławnym  paserem.  Zdaje  mi  się,  że  możesz  być  jednym  albo  drugim,  ale  nie

obydwoma naraz.

- Sławnym pośród tych, którzy korzystają z usług paserów, hurtowo i detalicznie, jako dostawcy

lub  końcowi  użytkownicy.  Deszczołap  zajmował  się  włamaniami.  Krążyły  plotki,  że  sam
wyreżyserował  parę  dużych  skoków,  że  miał  tam  wtyczkę,  która  dostarczała  mu  wszelkich
potrzebnych  informacji.  Uderzał  głównie  w  Górę.  Wtedy  nie  było  tam  tylu  straży.  Dopiero  po  jego
napadach stworzyli te oddziały zbirów.

- A jak się to wszystko ma do Maggie Jenn?
- Trudno powiedzieć. Przyszło mi do głowy, że pięć minut Deszczołapa jakoś dziwnie zbiegło się

ze słynnym romansem Maggie Jenn. Zwłaszcza w ciągu tych miesięcy, kiedy Theodoric wszędzie ją
ze sobą wlókł, mając gdzieś, co mówi reszta.

- Musisz przyznać, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby to mogła być wtyczka.
- Właśnie. Jej przestępstwa towarzyskie wystarczyły, żeby ją serdecznie znienawidzić.
- To wszystko jest ogromnie ciekawe, ale z tego co widzę, nie ma nic wspólnego z moją robotą -

choć  może  się  myliłem.  Cleaver  nie  wsadził  mnie  do  czubków  za  majtki  nie  pod  kolor  do  koszuli.
Chyba jednak byłem dla niego zagrożeniem. - Wciąż twierdzicie, że Maggie Jenn nie ma córki?

- Powiedziałem tylko, że nic o tym nie wiem. I dalej tak twierdzę. Ale mam wrażenie, że bardzo

wiele jeszcze nie wiem o Maggie Jenn.

- Ulica nic nie mówi?
- Za wcześnie, Garrett, to wielkie miasto. A jeśli Deszczołap tu jest, ludzie, którzy go znają, mogą

nie chcieć gadać.

- No. - To wielkie miasto. A gdzieś w nim zaginiona dziewczyna.
Gdzieś w TunFaire jest mnóstwo zaginionych dziewczyn. Codziennie giną kolejne. A tym razem

zdarzyło się, że ktoś tę akurat chce znaleźć.

Ruszyłem w kierunku ulicy.
- Garrett.
Przystanąłem. Znam ten ton. Zza tony masek przemówi wreszcie prawdziwy Morley. - Co?
- Uważaj z Deszczołapem. Jest tak stuknięty, jak mało kto. Niebezpiecznie stuknięty.
Oparłem się o framugę i zacząłem przeżuwać tę informację.
- W tę sprawę zamieszanych jest paru dziwnych ludzi.
- Jak to?
-  Mają  po  dwie  twarze.  Maggie  Jenn,  jaką  znam  i  ta,  o  której  mówiła  mi  Winger  nie  są

background image

szczególnie podobne do kobiety, którą mi opisujesz. Grange Cleaver, dla którego pracowała i ten, o
którym  wy  mówicie,  to  nie  ta  sama  osoba,  o  której  słyszałem  z  innego  źródła.  Ten  Cleaver  jest
jednym z zarządców Bledsoe. Jest powiązany z rodziną królewską.

- Kolejna nowina, jak dla mnie. No i co z tego.
Właśnie. Co z tego? Przyszło mi do głowy, że kłopoty Chastity ze złodziejstwem i korupcją biorą

się z samej góry.

Z jakiegoś powodu nie potrafię się przyzwyczaić do takiego sposobu myślenia, jakiego wymaga

ten rodzaj draństwa. Okradanie ubogich i bezradnych nie ma wielkiego sensu, choć pewnie Morley
potrafiłby  przykleić  sobie  na  gębę  zdziwioną  minę  i  wyjaśnić  mi  wszystko  w  dwóch  słowach:
okradasz ubogich i bezradnych, ponieważ oni nie mogą się odgryźć. Ale musisz się cholernie nakraść,
żeby mieć z tego forsę.

Dlatego złodzieje wolą bogatsze ofiary.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXII

Uznałem,  że  najlepiej  będzie,  jeśli  pójdę  do  domu  i  usadowię  się  z  piwem,  a  może  pięcioma,

żeby  się  porządnie  zastanowić  nad  tą  robotą.  Grange  Cleaver  to  pestka.  Może  poświecę  mu  trochę
czasu, kiedy znajdę zaginioną córkę. Byłem to winien temu pajacowi. Ale najpierw Emerald.

A  skoro  już  o  długach  mowa,  do  tej  pory  chłopcy  z  Bledsoe  na  pewno  donieśli  mu  o  mojej

genialnej i śmiałej ucieczce. Może mi się przydać, jeśli od czasu do czasu obejrzę się za siebie...

- Cześć, jak leci? Nazywam się Ivy.
Pisnąłem  i  podskoczyłem  na  poziom  młodego  gołębia.  Mogłem  jeszcze  po  drodze  zaklaskać

uszami i zagrać na nosie, ale zbyt byłem zajęty wydawaniem różnych dźwięków. Wylądowałem. A w
dole, na wszystkich bogów, czekał na mnie mój kumpel z więzienia, Ivy.

I nie tylko Ivy. Za Ivy’ym, radośnie uśmiechnięty, stał wielki gostek, który pomógł mi wyjść.
- Hej, chłopaki, udało się wam! Ekstra. - Próbowałem ich powolutku wyminąć. Nie wyszło. - Ilu

jeszcze się udało? Wiecie może coś?

Chciałem  tylko  być  grzeczny.  Tak  się  należy  zachowywać  wobec  nieprzewidywalnych  i

potencjalnie  niebezpiecznych  typów.  Kurde,  tak  trzeba  postępować  z  wszystkimi  nieznajomymi.
Chamem można być wobec kumpli, o których wiesz, że nie potną cię na plasterki. Do tego właśnie
służą dobre maniery.

Wyszczerzony głupek wyszczerzył się jeszcze szerzej.
- Prawie wszyscy zwiali, Garrett, Chyba cały oddział.
-  Jak  to  się  stało?  -  Wydawało  mi  się,  że  kiedy  opuszczałem  scenę,  obsługa  zaczynała

opanowywać sytuację

- Kilku mądrali w mundurkach stwierdziło, że mogą sobie powetować to i owo, kiedy już trochę

ostygniemy. I wtedy tych paru chłopców, którzy zostali w środku, dostało chyzia.

- Całe szczęście, że nie dostali go wcześniej - no, ale teraz nie tylko mieli chyzia, ale i byli na

wolności. Jeszcze raz spróbowałem ich obejść. Wielgas miał talent do wchodzenia mi w drogę.

Nie przeoczyłem faktu, że znał moje nazwisko, choć mu się nie przedstawiałem.
- Jak się tu znaleźliście, chłopcy? - tu, to znaczy na ulicy Macunado mniej niż o dwie przecznice

od  mojego  domu.  Tak  nieprawdopodobny  zbieg  okoliczności  może  się  zdarzyć  tylko  co  trzeci  rok
przestępny. A teraz nie był rok przestępny.

Wielgas poczerwieniał i wyznał:
-  Łazili  żeśmy  tu  i  tam,  żeby  znaleźć  wyjście,  a  potem  słyszeli,  jak  rozmawiasz  z  Doktorkiem

Chazem. No więc żeśmy czekali tutaj na ulicy, nie wiemy, co robić, ani gdzie iść. Pytałem Ivy’ego,
ale on nie ma pomysłu.

Twarz Ivy’ego pojaśniała na to wspomnienie. Przedstawił się, na wypadek, gdyby tego nie zrobił

wcześniej, po czym wrócił do studiowania ulicy. Wydawał się bardziej zadumany, niż przestraszony,
ale  miałem  wrażenie,  że  nie  potrzeba  mu  wiele  czasu,  żeby  znów  dojrzał  do  przymknięcia.
Podejrzewam, że wielu ludzi tak ma.

- Więc przyszliście do mnie.
Wielgas kiwnął głową jak nieśmiały dzieciak.
-  Wydawałeś  się  facetem,  który  wie,  co  robi.  Przekląłem  się  w  duchu  za  to,  że  byłem  takim

background image

durniem.

-  W  porząsiu,  sam  was  w  to  wplątałem,  więc  czuję  się  odpowiedzialny.  Chodźcie,  dostaniecie

jeść, przenocujecie, może wam się pomogę urządzić.

Jasne, wiedziałem, że zaśmierdzą się jak stare ryby, zanim uda mi się ich wyprosić. Ale miałem

pewien  atut  w  rękawie.  Truposz  nie  ma  problemów  z  dobrymi  manierami,  ani  przerośniętym
poczuciem obowiązku społecznego. Goście raczej nie przedłużają pobytu ponad jego cierpliwość.

Zacząłem  się  zastanawiać,  czy  już  nim  nie  potrząsnąć.  Przydałaby  mi  się  rada.  Wprowadziłem

gości do domu. Wielki facet był na obcym terenie nerwowy jak mały chłopak. Ivy był ciekawski jak
kot. Cholerny Papagaj naturalnie natychmiast rozpętał w pokoiku prawdziwe piekło. Ivy wprosił się
tam, podczas, kiedy ja próbowałem rozwiązać problem, zwracając się do wielgasa.

- Masz jakieś imię? Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Pan Czubaty zaczął kląć na Ivy’ego, że

mu nie przyniósł jedzenia.

Zacząłem tęsknić za Danem z jeszcze jednego powodu. Zanim wyjechał, umiał sobie poradzić z

tym pierzastym końcem świata. A ja wciąż nie umiałem.

Bydlak rozpoczął zwykłym repertuarem:
- Pomocy! Gwałcą! Ratujcie! Och, proszę pana, proszę nie kazać mi tego robić drugi raz! - Udało

mu  się  wydobyć  głos  młodziutkiej  nastolatki.  Nauczyła  go  tego  jedyna  papuga  na  tyle  cwana,  żeby
pamiętać więcej niż cztery sowa i z pewną dozą rozumu. Ja po prostu wiem, że jeśli sąsiedzi kiedyś
go  usłyszą,  nigdy  nie  zdołam  przekonać  tłumu,  że  to  papuga  tak  się  darła.  Zlinczują  mnie,  jak  nic
zlinczują. A to bydlę nie zamknie dzioba, dopóki mu nie skręcę karku.

Tymczasem  wielki  stał  sobie  z  zamyśloną  gębą,  usiłując  sobie  przypomnieć,  jak  się  nazywa.

Wydawało się, że jego rozum przechodzi różne etapy, jak pory roku. Kiedy mi pomógł w Bledsoe,
pewnie miał akurat wiosnę. Teraz była późna jesień albo wręcz zima. Cieszyłem się, że nie muszę z
nim mieć do czynienia przez’ cały czas. Sam bym zwariował.

Ciemno to widzę... oj, ciemno.
Ivy zamknął drzwi pokoiku. Cholerny Papagaj wciąż darł dzioba, ale Ivy uśmiechał się o ducha

do  ucha.  Sądzę,  że  wiedział,  jaki  los  czeka  ptaszysko.  Mógł  zostać  przyjacielem  storturowanego
towarzysza, który desperacko potrzebował kumpla.

Storturowany  towarzysz  popędził  korytarzem,  podczas,  kiedy  wielgas  wciąż  przeżuwał  swój

wielki problem.

- Hej! Wiem! - powiedział radośnie. - Ślizgacz! - I jeszcze promienniej:
- Właśnie! Tak jest! Ślizgacz!
Jego uśmiech sprawiał, że wyszczerz Ivy’ego wyglądał jak dziurka w skarbonce.
- Ślizgacz? - co to za imię? Pewnie przezwisko, choć mnie tam na ślizgacza nie wyglądał.
Ivy wstawił twarz do mojego gabinetu. Zamarł. Nagle wydał z siebie cichy skrzek przerażenia -

pierwszy dźwięk, który zakłócił jego sześciowyrazowy rytm. Sądząc z kierunku, w jakim spoglądał,
zobaczył Eleanor. Ten obraz wiele mówił każdemu, kto spoglądał na niego okiem szaleńca.

Ślizgacz puszył się, zachwycony, że przypomniał sobie, jak się nazywa.
- Chłopaki, z powrotem do kuchni - poleciłem. - Na piwko i małe co nieco.
Podejrzewałem, że nie jedli od wyjścia ze szpitala. Wolność ma swoje wady.
Ślizgacz skinął głową i błysnął wyszczerzeni. Ivy udał, że nie słyszy. Przeszedł na drugą stronę,

do  pokoju  Truposza,  wszedł  do  środka  i  zafundował  sobie  wstrząs  gorszy  niż  na  widok  mrocznych
cieni  ścigających  Eleanor.  Truposz  nie  jest  ani  puchaty,  ani  mały,  ani  przytulaśny.  Nie  budzi
natychmiastowej miłości samym wdziękiem i urokiem.

Wyciągnąłem  Ivy’ego  stamtąd  i  zawlokłem  do  kuchni.  Usiedliśmy  nad  przekąską  z  zimnej

background image

pieczeni  wołowej,  ogórków,  sera  i  musztardy  dość  fertycznej,  żebyśmy  się  popłakali,  oraz
odpowiedniej ilości piwa. Więcej chłeptałem, niż mlaskałem. Skoro jednak Ślizgacz i Ivy zwolnili
na tyle, że mogli już zacząć oddychać między jednym kęsem a drugim, zapytałem:

- Umiecie coś robić, chłopcy?
-  Hę?  -  To  Ślizgacz.  Ivy  osuszał  właśnie  kolejny  kufel  piwa.  Zaczął  wyglądać  inteligentniej  i

bardziej po ludzku. Zacząłem podejrzewać naturę jego szaleństwa. Był zwyczajnie pijakiem.

- Co robiliście, zanim was tam wsadzili?
Ślizgacz zaczął kolejną pięciorundową walkę ze swoją pamięcią. Zastanawiałem się, jak mu szło,

zanim się tam znalazł. Ivy wysączył kufelek i ruszył w kierunku chłodni. Złapałem go za nadgarstek.
Nie musiałem użyć dużo siły, żeby go posadzić.

- Nie przesadzaj, Ivy.
Gapił się przez minutę w talerz, wreszcie podniósł do ust plaster mięsa. Powoli żuł przez dłuższą

chwilę. Przełknął i nagle zwalił mnie z nóg, stwierdzając:

-  Nie  możesz  zapomnieć  o  jedzeniu,  Garrett.  Tego  zawsze  musisz  się  trzymać.  Nie  możesz

zapomnieć jeść.

Wywaliłem gały. Ślizgacz też wywalił. I zawył.
-  Niech  mnie  szlag,  niech  mnie  cholerny  jasny  szlag,  Garrett,  on  gada!  Cośmy  zrobili?  Nigdy

przedtem tego nie robił.

Widok  musiał  i  intelektowi  Ślizgacza  podrzucić  kopa  w  zadek.  Zaczął  trajkotać  do  Ivy’ego,

usiłując  zachęcić  go  do  gadki.  Ivy  nie  chciał  być  zachęcany.  Wbił  wzrok  w  talerz,  grzebiąc  w
jedzeniu.  Podniósł  oczy  tylko  raz,  rzucając  tęskne  spojrzenie  w  stronę  chłodni.  Obiekt  jego  uczuć,
mój antałek, stał tam całkiem samotnie.

- No i?
Ślizgacz spojrzał tępo.
- Co?
- Pytałem, co robiłeś na zewnątrz, zanim się dostałeś do środka.
- A po co chcesz wiedzieć? - Płomień geniuszu nigdy chyba nie płonął w nim zbyt jasno.
Musiałem działać, zanim zgaśnie do reszty.
- Muszę wiedzieć, co umiecie robić. Może uda mi się wtedy znaleźć kogoś, kto zechce wam za to

zapłacić.

W  TunFaire  nie  brakuje  pracy,  ani  uczciwej,  ani  innej.  Wszyscy  młodzi  ludzie  wyjeżdżają  do

Kantardu na pięć lat, a niektórzy nigdy nie wracają.

- Najczęściej byłem ochroniarzem i dobrze mi szło. A potem pojechałem na południe i chyba coś

złapałem,  bo  nagle  zacząłem  dostawać  zaćmień.  Zacząłem  popełniać  błędy.  Raz  spieprzyłem
naprawdę  dobrą  robotę,  którą  zresztą  dostałem  głównie  z  powodu  wzrostu.  Potem  dostałem  inną,
gorszą  i  tę  też  spieprzyłem.  Potem  dostałem  następną,  a  zaćmienia  były  coraz  gorsze  i  gorsze.
Zacząłem zapominać. Chwilami nie pamiętałem nic. Wiedziałem tylko, że robię rzeczy, które nie są
dobre. Może nawet bardzo złe, ale kiedy je robiłem, nikt mnie chyba nigdy nie przyłapał, bo zawsze
budziłem się w domu. Nieraz byłem posiniaczony, podrapany, te rzeczy. A potem znalazłem się we
właściwym miejscu o właściwym czasie i byłem właściwym facetem i dostałem marzenie nie robotę.
Nie  wiem,  co  się  stało  i  jak.  Jednego  dnia  obudziłem  się  i  byłem  tam,  gdzie  mnie  znalazłeś  i  nie
wiem, ile tam byłem, ani jak się tam dostałem, ani co zrobiłem, żeby się tam dostać.

Widziałem go w czasie jednego z tych zaćmień. Paskudna sprawa. Może to akurat było łagodne.

Może w czasie innych dostawał szału.

Ale wtedy chyba byłby w oddziale dla niebezpiecznych. Chyba... no nie?

background image

- A co robiłeś w trepach? - zapytałem.
- Nic, chłopie. Nie byłem żadnym pieprzonym człapakiem. Znałem ten ton i ten błysk w oku.
- Byłeś w Marines?
- Absolutycznie! Pierwszy batalion, Flota Marines.
Byłem  pod  wrażeniem.  Dla  Marinę  to  coś.  Ślizgacz  był  w  elicie  elity.  Więc  jak  w  dziesięć  lat

później  znalazł  się  na  stanowisku  gosposi  w  dziadowskim  domu  wariatów?  Facet  powinien  być
twardy jak rzemień.

Z  drugiej  strony  ilu  twardzieli  rozleciało  się  na  kawałki  od  jednego  prztyczka  we  właściwe

miejsce i w odpowiednim czasie.

- A ty? - zapytał Ślizgacz.
- Zwiad.
-  Hej!  Ekstra!  -  Wyciągnął  rękę,  żeby  przybić  piątkę.  Głupi  zwyczaj,  pozostałość  z  Korpusu.

Uprzedzali nas, że nawet kiedy wyjdziemy, na zawsze pozostaniemy Marines.

- Jeśli będziesz umiał utrzymać rozum w kupie, może przydasz się w mojej robocie.
Zmarszczył brwi.
-  Czym  się  zajmujesz?  Oczywiście  w  wolnym  czasie,  kiedy  akurat  nie  rozwalasz  pomieszczeń,

jakbyś chciał cały świat zmienić w barowe mordobicie?

Wyjaśniłem. A potem jeszcze raz. Nie pojął, dopóki nie powiedziałem:
- To tak, jak najemnik. Tyle tylko, że ja znajduje różne rzeczy, albo rozwiązuje różne zagadki dla

ludzi, którzy nie potrafią tego zrobić sami.

Wciąż się marszczył, ale chyba pojął podstawy. Chyba po prostu nie mógł zrozumieć, dlaczego

galopuję ze wzniesionym mieczem jak rycerz w lśniącej zbroi.

Ubrałem to w słowa, które chyba mógł zrozumieć.
- Niektórzy są nadziani, wiesz? A kiedy wszystko idzie po mojemu, potrafię z nich utoczyć niezłą

sumkę.

Nawet Ivy się rozjaśnił. Ale i tak oglądał się na moją chłodnię jak na bramę niebios.
Wstałem,  wydostałem  butelkę,  która  spoczywała  tam  pewnie  od  początku  czasu,  postawiłem  ją

przed Ivy’ym. Naciągnąłem kolejne kufle dla siebie i Ślizgacza i rozsiadłem się. Ivy zajął się swoją
butelczyną. Pociągnął od serca do pięt. Dopiero wtedy spytałem:

- A ty, Ivy? Co robiłeś na wojnie?
Próbował.  Naprawdę.  Ale  język  mu  się  poplątał.  Wyszedł  mu  tylko  bełkot.  Zaproponowałem,

żeby jeszcze się napił i odpoczął. Zrobił to. I jakoś poszło. W pewnym sensie.

- No? - nalegałem łagodnie. Gdzieś w zakamarkach mózgu zaczęło mi kiełkować poczucie winy,

że siedzę tu i gawędzę z dwoma pomyleńcami, zamiast szukać zaginionej córki.

- Co tam robiłeś?
- Z-z-wia-wiad da-da-dale-kie-kiego za-zasięgu.
-  Ekstra!  -  mruknął  Ślizgacz.  Cywile  by  tego  nie  zrozumieli.  Pokiwałem  głową  zachęcająco  i

starałem  się  ukryć  zaskoczenie.  Ivy  nie  wyglądał  na  takiego. Ale  wielu  facetów  nie  wygląda.  I  to
właśnie  najczęściej  chłopaki  z  elity  są  na  tyle  dobrzy,  żeby  przeżyć.  Wiedzą,  jak  zadbać  o  własny
tyłek.

- Ciężko było? - zapytałem.
Ivy  kiwnął  głową.  Każda  inna  odpowiedź  byłaby  kłamstwem.  Walka  była  twarda,  zacięta,

niekończąca się i nieunikniona. Litość stanowiła nieznany czynnik. W tej chwili może się wydawać,
żeśmy  wygrali,  w  wiele  lat  po  naszym  okresie  służby,  ale  walki  wciąż  jeszcze  się  toczą,  choć  w
mniejszej  skali,  gdy  żołnierze  Karenty  ścigają  niedobitki  Yenagetich,  albo  próbują  zdławić

background image

rynsztokową republikę stworzoną przez Glory’ego Moon-calleda.

- Głupie pytanie - zauważył Ślizgacz.
- Wiem, ale kiedyś zdarzyło mi się trafić na gościa, któremu tam się podobało.
- To chyba jakiś kmiotek z tyłów. Albo kłamca. Albo wariat. Tacy, którzy nie umieją żyć, mogą

tam zostać.

- W zasadzie masz rację.
- T-te-te-raz j-jest t-tam mi-miejsce, kie-kiedy u-ciekli-li-śmy... Z tym też się zgodziłem.
- Opowiedz nam więcej o tym, co potrafisz robić - rzekł Ślizgacz. - Nad czym teraz pracujesz?

Kogoś musiałeś nieźle wkurzyć, że cię wsadził aż do Bledsoe?

- Już sam nie jestem pewien. - Nie widziałem powodu, żeby nie podzielić się z nimi większością

informacji. Aż wspomniałem o Grange’u Cleaverze.

- Czekaj no sekundę. Hejże. Prrr. Cleaver? Tak jak Deszczołap Cleaver?
- Tak go też czasem nazywają. A co?
- Ta ostatnia robota. Ta luksusowa. Byłem chłopakiem na posyłki tego pieprzonego dupka.
- I co? - Poczułem lekkie ukłucie.
- I nie pamiętam, co ja kurde robiłem, zanim się zbudziłem w wariatkowie. Jestem jednak pewien

jak diabli, że to Deszczołap mnie tam wsadził. Może dlatego, że go czasami wpieprzałem.

- A to ciekawe. Skąd możesz być tego taki pewien? - patrzcie, a dopiero co nie pamiętał, jak się

nazywa.

- Właśnie dlatego, że teraz o nim gadamy. Pamiętam, jak dwa razy sam pomagałem tam wnosić

jakichś gostków. Facetów, których Deszczołap nie raczył zabić, ale których z jakiegoś tam powodu
musiał  cholernie  nie  lubić.  Mówił,  że  każdy,  kto  jest  taki  głupi,  żeby  z  nim  zadrzeć,  nadaje  się
wyłącznie do wariatkowa.

Podniosłem dłoń.
-  Prrr!  -  kiedy  już  się  rozkręcił,  gadał  jak  najęty.  -  Mam  wrażenie,  że  muszę  pogadać  z  panem

Cleaverem.

Ślizgacz pobladł. Zdaje się, że to był kiepski pomysł.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXIII

Sumienie  mnie  nagliło,  żeby  wywiązać  się  z  kontraktu  z  Maggie  Jenn.  Po  co?  No  cóż,  ślad  jej

córki  był  pełen  tajemniczych  sygnałów,  dla  mamusi  zapewne  oznaczających  niespodziankę,  gdyż
wszystko świadczyło o tym, że Emerald została wplątana w dawną czarną magię.

Fetysze pojawiały się tak często i w takiej obfitości, że myśl o fabryce nasuwała się sama. Potem

człowiek zaczynał myśleć kto i po co (podejrzewam, że nie powinienem się był w to zagłębiać), a
potem trzeba się było zastanowić, że tak wyraźne i oczywiste ślady mogły być sfałszowane. Czyżby
ktoś był tak głupi, żeby sądzić, że inni to kupią?

No pewnie. Wśród czarnych charakterów TunFaire rozum był towarem deficytowym.
Postanowiłem pójść za drogowskazami, choćby były fałszywe. Może ten, kto je ustawił, będzie w

stanie mi coś powiedzieć?

Nie  mogłem  wykluczyć  czarów.  Większość  moich  znajomych  kupi  wszystko,  jeśli  tylko

sprzedający umie to podać. A kultów to my tu mamy z tysiąc. I wiele z nich skłania się ku ciemnej
stronie mocy. Wiele wchodzi w czary i oddawanie czci demonom.

A młode dziewczęta z bogatych rodzin zabawiają się babraniem w tym błocie.
Może  powinienem  był  zapytać  o  stan  dziewictwa  Emerald.  Wtedy  to  się  nie  wydawało  takie

ważne. Zdaniem matki była zdrowa i w ogóle raczej normalna. Nie było specjalnych powodów, aby
sądzić,  że  w  tym  wieku  jeszcze  cierpi  z  powodu  cnoty.  Większość  nastolatek  uwalnia  się  od  tego
balastu, zanim jeszcze uwolni się od trądziku.

Jeśli  potrzebna  ci  jakaś  informacja,  najlepiej  jest  dorwać  eksperta.  Ulica  jest  doskonałym

źródłem informacji, ale często musisz oddzielać ziarenka prawdy od masy plew plotek. Potem może
się  okazać,  że  musisz  w  nieskończoność  szukać  gościa,  który  jest  po  imieniu  z  wszystkimi
interesującymi cię ziarenkami.

Ludzie  nazywali  ją  Piękną  od  niepamiętnych  czasów  i  bez  widocznej  przyczyny.  W  większości

była  człowiekiem,  ale  miała  też  w  sobie  dosyć  kropel  krwi  karlej,  żeby  zapewnić  sobie  długie,
bardzo długie życie. Byłem pewien, że charakter też jej się z czasem nie poprawił.

Jej  sklepik  znajdował  się  w  dziurze  w  ścianie  sąsiedniego  domu,  na  końcu  alejki  tak  ciemnej  i

nieprzyjemnej, że nawet bezdomni ludzie-szczury by jej unikali, gdyby nie wiodła w okolice kramu
Pięknej.

Alejka  była  jeszcze  gorsza,  niż  ją  zapamiętałem.  W  syfie  brnęło  się  głębiej,  szlam  był  bardziej

śliski,  a  smród  bardziej  zabójczy.  A  powód  -  prosty.  TunFaire  się  kończyło.  Rozlatywało  się  na
kawałki i śmierdziało własnymi bebechami. A kogo to obchodzi.

No,  może  kogoś  tam  obchodzi.  Ale  nie  wielu  i  nie  dość.  Dziesiątki  frakcji  wydają  setki

przepisów,  ale  każda  grupa  i  tak  woli  urządzać  polowania  na  czarownice  we  własnym  gronie.  To
łatwiejsze, niż naprawa stanu miasta.

Ale,  czy  ja  się  mogę  uskarżać?  Chaos  jest  dobry  dla  interesu.  Gdybyż  tylko  udało  mi  się

przekonać  samego  siebie,  że  bezprawie  to  hossa.  Nic  dziwnego,  że  moi  przyjaciele  mnie  nie
rozumieją. Ja sam też się nie rozumiem.

W  alejce,  która  była  tak  mała,  że  nie  doczekała  się  nawet  nazwy,  czaili  się  ludzie-szczury.

Przestąpiłem przez jednego takiego, wtulonego czule w łono swej kochanki - butelczyny i dotarłem

background image

do drzwi Pięknej.

Otwarłem  drzwi.  Zadźwięczał  dzwonek.  Alejka  była  ciemna.  Delikatnie  zamknąłem  drzwi,

czekając,  aż  wzrok  się  przyzwyczai.  Poruszałem  się  powoli,  oddychałem  płytko,  żeby  niczego  nie
zrzucić.

Tak właśnie zapamiętałem to miejsce.
- Niech mnie piorun strzeli, jeśli to nie ten bachor Garrett! Myślałam, że pozbyliśmy się ciebie

wiele lat temu, przecież poszedłeś na wojnę.

- Miło cię znowu widzieć, Piękna - ups! Wielki błąd. Ona nie lubiła tego imienia. Dzisiaj jednak

zdaje się miała dobry nastrój, bo nie zareagowała. - Dobrze wyglądasz. Dzięki za pamięć. Odrobiłem
moją piątkę i wróciłem do domu.

- Jesteś pewien, że tam w ogóle byłeś? Chłopcy od Garrettów nigdy nie wracają do domu.
Ukłuło mnie. Rzeczywiście, ani mój brat, ani ojciec, ani ojciec mojego ojca nie wrócili do domu.

Wydawało  się,  że  to  prawo  natury:  nazywasz  się  Garrett,  więc  twoim  świętym  przywilejem  jest
zginąć chwalebnie za królestwo i ojczyznę.

- Ja wywracam statystykę, Tilly. - Prawdziwe imię Pięknej brzmiało Tilly Nooks. - Zdaje się, że

tym razem to Yenageti padli ofiarą średniej statystycznej.

- A może szybciej biegasz niż inni Garrettowie?
Słyszałem  już  kiedyś  podobne  zdanie.  Tilly  wyraziła  je  po  prostu  bardziej  dosadnie  niż  inni.

Miała  urazę.  Mój  Dziadunio  Garrett,  który  umarł  na  długo  przed  moimi  narodzinami,  rzucił  ją  dla
młodszej.

To  gorzkie  doświadczenie  nigdy  jej  nie  przeszkodziło,  aby  nas  traktować  jak  własne  wnuki.

Nawet w tej chwili wiedziałem, że ktoś sprawdza, czy nikogo za sobą nie przywlokłem.

Piękna  weszła  do  sklepu  przez  wejście  ozdobione  sznurami  koralików.  Niosła  lampę,  która

dawała  światło  tylko  z  jednej  strony.  Lampa  była  dla  mnie.  Jej  karle  oczy  nie  miały  problemu  z
widzeniem w ciemności.

-  Nic  się  nie  zmieniłaś,  Tilly.  -  To  była  prawda.  Wyglądała  dokładnie  tak  samo,  jak  ją

pamiętałem.

- Nie wstawiaj mi tu pierdoł. Wyglądam, jakby mnie tysiąc razy zajeździli na śmierć i odstawili

do wyschnięcia.

Wyglądała  jak  kobieta,  która  przeżyła  siedemdziesiąt  bardzo  ciężkich  lat.  Włosy  miała  siwe  i

cienkie, skóra głowy przeświecała przez nie nawet w tym świetle. Skóra zwisała z niej jak worek,
jakby  w  ciągu  tygodnia  schudła  o  połowę.  Była  blada,  choć  poznaczona  plamami  wątrobianymi  i
wągrami.  Poruszała  się  powoli,  ale  zdecydowanie.  Chodzenie  sprawiało  jej  ból,  ale  nie
przejmowała  się  drobiazgami,  choć  nieustannie  o  nich  mówiła.  Skarżyła  się  na  wszystko,  ale  jakoś
nie  zwalniała  tempa.  Miała  szerokie  biodra  i  obwisły  brzuch  i  zad.  Gdyby  mnie  kto  spytał,
powiedziałbym, że urodziła z tuzin dzieci, choć nigdy ani nie widziałem, ani nie słyszałem o żadnym
potomstwie.

Spoglądała na mnie badawczo z mężną próbą uśmiechu. Zostało jej tylko kilka zębów, ale oczy

miała błyszczące, a umysł za nimi był bystry jak zawsze. Uśmiechnęła się wreszcie, ale cynicznie i z
pewnym znużeniem.

-  No  to  czemu  zawdzięczamy  ten  zaszczyt  po  tylu  latach?  -  Może  nie  będzie  próbowała

zaktualizować moich informacji na temat jej lumbago.

Reszta  „nas”  była  najbardziej  parszywą  szylkretową  kocicą,  jaką  zdarzyło  mi  się  oglądać.

Podobnie jak Piękna, miała chyba ze sto lat. Ona także była stara, sparszywiała i zmaltretowana od
wielu lat, jak sięgam pamięcią. Spojrzała na mnie tak, jakby i ona mnie pamiętała.

background image

Pięknej nie da się okłamać. Zawsze się na tym pozna. Nauczyłem się tego, kiedy miałem sześć lat.
- Biznes.
- Słyszałam, w czym robisz.;
- Mówisz tak, jakby ci się to nie podobało.
- Tak, jak ty do tego podchodzisz, to zabawa głupiego. Nawet nie masz z tego satysfakcji.
- Możesz przypadkiem mieć rację.
-  Siadaj  chwilę  -  Stęknęła  i  opadła  w  pozycję  lotosu.  Kiedy  byłem  dzieckiem,  zawsze  mnie  to

zdumiewało. Teraz też byłem zdumiony.

- Czego chcesz ode mnie? - Kotka usadowiła jej się na podołku. Usiłowałem sobie przypomnieć,

jak się bydlątko nazywa, nie mogłem i miałem nadzieję, że to nie wyjdzie.

-  Może  chodzić  o  czary.  Szukam  zaginionej  dziewczyny.  Jedyną  wskazówką  są  przedmioty

związane z czarami, jakie znaleźliśmy w jej pokoju.

Piękna  mruknęła  coś  pod  nosem.  Nie  pytała,  dlaczego  przychodzę  z  tym  właśnie  do  niej.  Była

głównym dostawcą wszelkich wiedźmowych akcesoriów, od kurzych warg i ropuszych warkoczy po
żabie zęby.

- Zostawiła je?
- Chyba. - Piękna zawsze dostarczała najlepszych surowców, ale nie miałem pojęcia, jak. Nigdy

nie wychodziła z domu, żeby nabyć towar i nigdy nie słyszałem o jakichkolwiek hurtownikach tych
dóbr.  Powiadają,  że  Piękna  siedzi  na  forsie,  pomimo  pozornej  nędzy.  To  by  się  zgadzało.
Zaopatrywała całe pokolenia czarownic. Gdzieś tu musi mieć pochowane całe skrzynie forsy.

- Coś mi się nie wydaje, żeby prawdziwa wiedźma zrobiła coś takiego.
-  Mnie  też  nie.  -  Od  czasu  do  czasu  banda  łobuzów  postanawiała  zignorować  lekcje  historii  i

próbowała obrabować Piękną. Nikomu się to nie udało. A klęska bywała bolesna. Piękna chyba sama
była dość potężną czarownicą.

Nigdy się do tego nie przyznała. Nigdy nie twierdziła, że ma specjalne moce. Tylko szarlatanki to

robią. Sam fakt, że dożyła później starości pływając wśród rekinów profesji mówił sam za siebie.

Opowiedziałem jej całą historię, niczego nie opuszczając, bo nie widziałem takiej potrzeby. Była

dobrym słuchaczem.

- Deszczołap maczał w tym palce? - Jej twarz zmarszczyła się jak śliwka. - Nie podoba mi się to.
- O? - Czekałem.
- Od jakiegoś czasu go nie widać w mieście. Zaraza nie facet.
Piękna  lubiła  mówić.  Jeśli  dam  jej  chwile  ciszy  do  wypełnienia,  może  wypluje  wreszcie  coś

użytecznego.  Albo  skorzysta  z  okazji,  żeby  mnie  poinformować  o  wszystkich  swoich  bólach  i
bólikach.

-  Ludzie  ciągle  mi  mówią,  że  to  ktoś  zły,  ale  jakoś  chyba  się  wstydzą  powiedzieć,  dlaczego.

Ciężko  się  przestraszyć,  kiedy  spędziłeś  pięć  lat  nos  w  nos  z  najlepszymi  z  Yenagetich,  a  potem
jeszcze  zadzierałeś  z  gostkami  typu  Choda  Contague’a.  Chodo  był  kiedyś  kacykiem  podziemia
zbrodni w TunFaire. Taki Chodo wykorzystuje torturę, morderstwo i groźbę użycia siły jak narzędzia.
Deszczołap  krzywdzi  ludzi  dlatego,  że  to  lubi.  Sądzę,  że  zależy  mu  na  tym,  żeby  siedzieć  cicho.
Inaczej  nie  wsadzałby  ludzi  do  Bledsoe.  Znajdowalibyśmy  ich  po  kawałku  w  całym  mieście.  -
Zaczęła mi kreślić portret sadysty, kolejny obraz Cleavera.

Zaczynałem mieć wątpliwości, czy chcę poznać faceta. W sumie jednak musiałbym, choćby po to,

żeby mu wyjaśnić, że nie wsadza się ludzi do wariatkowa tylko za to, że ich nie lubi.

Piękna  trajkotała,  wtykając  mi  równocześnie  fakty,  bzdury,  plotki  i  spekulacje.  Wiedziała  o

Cleaverze okropnie dużo - ale z dawnych czasów. O dzisiejszym nie umiała mi nic powiedzieć.

background image

- W porządku - stwierdziłem wreszcie, powstrzymując potop słów. - A co z dzisiejszymi kultami

czarów? Taką czarną magią, która spodobałaby się znudzonym panienkom? Krąży tu coś takiego?

Piękna  myślała  przez  dłuższą  chwilę.  Zacząłem  się  już  zastanawiać,  czy  nie  przycisnąłem  za

mocno. Wreszcie stwierdziła:

- Może i jest.
-  Może?  -  Nie  wyobrażałem  sobie,  żeby  Piękna  miała  czegoś  nie  wiedzieć  na  pewno.  -  Nie

chwytam.

-  Nie  mam  monopolu  na  dostawę  czarodziejskich  akcesoriów.  Są  inni.  Nie  mam  równych,  jeśli

chodzi o jakość i asortyment, ale są inni. Ostatnio pojawiło się paru nowych. Nastawiają się głównie
na rynek nie-ludzi. A ty będziesz chciał pogadać z niejakimi Vixonem i White’em. Nie zadają pytań,
tak jak ja i chętniej obsługują twoich bogatych dupków.

- Lubię, kiedy brzydko mówisz.
-  Nie  wyciągaj  pochopnych  wniosków  o  ludziach  na  podstawie  tego,  gdzie  mieszkają.  Są

geniusze w Bustee i są idioci na Górze.

- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Zawsze byłeś tępy.
- Wolę, kiedy ludzie walą prosto z mostu. Żeby nie było nieporozumień.
- No dobra. Nie wiem nic o tym, czego szukasz, ale mam poważne podejrzenia, że istnieje cała

grupa  bogatych  ludzi  bezwstydnie  wykorzystywanych  przez  jakichś  naprawdę  parszywych  czcicieli
demonów. Wixon i White to twój kolejny krok. Sprzedadzą wszystko i każdemu, byle miał kasę.

- I o to mi chodziło. Punkt wyjścia. Pamiętasz Maggie Jenn?
- Przypominam sobie ten skandal.
- Jaka to była kobieta? Mogła być powiązana z Deszczołapem?
- Jaka to była kobieta? Co, myślisz, że byłyśmy koleżankami?
- Chyba masz na jej temat jakieś zdanie? - Jeśli by go nie miała, to by było po raz pierwszy w

życiu.

- Były tysiące opowieści. Myślę, że w każdej siedziało po trochu prawdy. Tak, była powiązana.

A to poważnie martwiło Theodorika. Raz nawet groził, że zabije Deszczołapa. Wystraszył go tak, że
Deszczołap  opuścił  miasto.  Słyszałam,  że  Theodoric  chciał  go  odłowić,  ale  wcześniej  sam  dał  się
zabić.

- Jakiś związek?
-  Zbieg  okoliczności.  Każdy  król  ma  swoich  wrogów. Ale  jeśli  Deszczołap  pozostał  w  ukryciu

nawet po śmierci Theodorika, to znaczy, że miał swoje powody. Mówili, że mędrców przyprawiał o
szaleństwo. Ciekawe, co go sprowadziło z powrotem?

Wspomniała  o  mędrcach.  To  mogło  mieć  coś  wspólnego  z  częściową  emeryturą  Choda.  Wielu

ambitnych facetów próbowało już z tego skorzystać, ale jego córka grała równie twardo, jak ojciec.
Załatwiłaby Deszczołapa, gdyby bodaj spróbował.

A  po  stronie  prawa  mieliśmy  nową  Gwardię,  która  chętnie  położyłaby  łapę  na  sławnym

przestępcy - gdyby znalazł się choć jeden bez powiązań. Deszczołap by się nadał.

Powolutku podreptałem w stronę wyjścia.
-  Wbcon  i  White?  -  upewniłem  się.  Trochę  się  balem,  że  będzie  chciała  mi  dać  buzi,  jak  za

dawnych czasów.

- Przecież mówię. Mógłbyś tu wpadać częściej, niż raz na dwanaście lat, słyszysz?
-  Jasne  -  obiecałem  z  pełnym  przekonaniem  i  szczerym  zamiarem,  jak  zawsze,  kiedy  składam

obietnice.

background image

Nie uwierzyła mi. Zresztą ostatnio ja sobie też nie ufam.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXIV

Przy okazji udało mi się zrobić parę głupich rzeczy - na przykład zapomniałem zapytać Pięknej,

gdzie mają swój kramik Wixon i White. Przypomniałem sobie na trzeciej przecznicy, zawróciłem i -
dostałem to, na co zasłużyłem.

Sklepiku już nie było. Alejki też nie. Rozdziawiłem gębę. Słyszy się o takich rzeczach, ale nigdy

się ich nie spodziewasz.

Unosząc  ze  sobą  rozczarowanie,  poszedłem  do  najbliższego  miejsca,  gdzie  kogoś  znałem  i

zapytałem,  czy  słyszeli  o  Wixonie  i  Whicie.  To  fakt.  Ktoś,  kogo  znasz,  zawsze  zna  przynajmniej
kogoś, kto zna osobę lub miejsce, jakiego szukasz.

I tak tam dotarłem. Pewien barman, nazwiskiem Krewetka, słyszał o Wixonie i Whicie od klienta.

Posiedzieliśmy  zatem  z  Krewetką  nad  kilkoma  piwami  na  mój  rachunek  i  ruszyłem  dalej.  Wixon  i
White mieli swój interes daleko, na West Endzie.

Zamknięte.  Nikt  nie  odpowiadał  na  moje  pukanie.  Lokal  był  wynajęty.  Wixon  i  White  byli  tak

pewni siebie i kosztowni, że nie musieli mieszkać w miejscu pracy.

Ta część West Endu to miasteczko snobów. Sklepy są tylko dla tych, którzy nie wiedzą, co mają

robić z kasą. Nie mój rewir. I nie mój naród, bo zupełnie nie rozumiałem ani klientów, ani kupców.

Jednym  okiem  szukałem  uzbrojonych  patroli.  Powinny  się  tu  kręcić,  bo  każdy  sklep  był  pewny

towaru. Zacząłem się zastanawiać, czy Straż nie macza w tym palców. Niektóre sklepy miały szklane
szyby wystawowe. A to oznacza potężną ochronę.

Wixon  i  White  wyglądali  mi  na  miejsce,  gdzie  się  obsługuje  czarowników-amatorów  z

najwyższych  klas  i  po  żenujących  cenach.  Pewnie  sprowadzali  towar  od  Pięknej,  potrajali  cenę
detaliczną, a potem jeszcze raz. I tak bez końca, jeśli klient był naprawdę tępy na oko. Ludzie, którzy
tu robili zakupy na pewno chwalili się swoim znajomym, ile to zapłacili za to czy tamto.

Czułem,  że  moje  uprzedzenia  zaczynają  nabierać  konsystencji  odpowiedniej  do  wybijania  szyb,

więc szybko się stamtąd zwinąłem.

Nie miałem nic do roboty, ani chęci, żeby wracać do domu, gdzie czekało na mnie towarzystwo

psychodelicznej papugi i dwóch czubków wyjących do księżyca. Miałem nadzieję, że ta sfelerowana
kura o parszywym dziobie zdechnie z głodu.

Zacząłem się zastanawiać, czy nie zajrzeć i sprawdzić, jak się ma Koleś. Do tej pory już może

odzyskał świadomość.

XXV
Kurde mol! Koleś wyglądał, jak świeżo narodzony.
- Co ty, masz brata bliźniaka? - warknąłem.
-  Garrett!  -  Wyturlał  się  z  cienia  stajni  z  szeroko  rozpostartymi  ramionami.  Do  prac,  jakie

zazwyczaj  wykonuje  się  w  stajni,  używał  głównie  wideł,  ale  nie  wydawał  się  ani  połamany,  ani
obolały. Uścisnął mnie serdecznie. Zawsze był taki wylewny, przynajmniej w stosunku do mnie, choć
minęło już wiele czasu, odkąd ocaliłem mu biznes.

- Spoko, chłopie, nie jestem niełamliwy. W przeciwieństwie do niektórych. - Moje siniaki rodem

z zasadzki jeszcze nie straciły wrażliwości.

- Słyszałeś, co mi się stało?

background image

- Słyszałem? Byłem tam. Wciąż się dziwię, jak możesz chodzić. Napocili się, żeby cię obalić.
- Jestem trochę obolały, ale ktoś musi zająć się zwierzątkami.
- Poślij po chłopaków z garbami. - Ja i konie niespecjalnie się lubimy. Nikt mnie nie bierze na

poważnie, ale ja wiem, że cały ten szkapi ród zagiął na mnie kopyto. I kiedy tylko nikt nie patrzy, a
szczególnie ja, te przeklęte sianojady zaczynają knuć.

- Garrett! Jak możesz mówić takie rzeczy!
-  I tak za dobrze myślisz o nich. - Opętały Kolesia, jak nic. Stały sobie w boksach, chichocząc i

biorąc  miarę  na  moją  trumnę,  a  on  ich  bronił.  On  kocha  te  potwory.  Myśli,  że  ja  tylko  się  z  nim
drażnię i głupio żartuję. Kiedyś się nauczy. Jak już będzie za późno.

- Masz dużo roboty? - spytałem. Wskazał na stos gnoju.
- Trzeba wrzucić siano do środka a nawóz na zewnątrz. One sobie nie robią urlopów.
- Rzeczywiście, pilna robota. Ale może znajdziesz chwilę czasu dla starego kumpla? Że o paru

piwkach nie wspomnę? Ja stawiam. Ta kupa nigdzie nie ucieknie.

- Jeśli ja jej nie przerzucę, to na pewno nie. - Zmarszczył brwi. - Ty stawiasz? Chyba czegoś ode

mnie chcesz.

- Co?
- Musisz ode mnie chcieć czegoś poważnego. Nigdy wcześniej nie chciałeś stawiać mi piwa!
Westchnąłem.
-  Błąd.  -  I on, i wszyscy inni moi przyjaciele twierdzą, że nigdy się nie pojawiam, jeśli czegoś

nie potrzebuję. Przecież nie tak dawno postawiłem Kolesiowi kolację i tyle piwa, ile dał radę wypić,
żeby mnie przedstawił facetowi od powozów. - Ale nie będę się upierał - pokażę mu, a co. - Idziesz?

Cały  problem  z  facetem  gabarytu  Kolesia  polega  na  tym,  że  on  nie  potrafi  skończyć  na  jednym.

Jedno piwo to kropla w morzu jego potrzeb. Jeśli nabierze ochoty na poważniejszą popijawę, musisz
posłać po beczkowóz.

Sam wybrał lokal. Była to mała, ciemna, jednoizbowa speluna o wystroju typu Wczesny Barak.

Wszyscy  tam  znali  Kolesia.  Podchodzili,  żeby  się  przywitać.  Sporo  czasu  minęło,  zanim  mogliśmy
spokojnie pogadać - a i tak co chwilę ktoś nam przerywał, po to tylko, żeby się przywitać.

W międzyczasie jedliśmy. I piliśmy. Au-au, szepnęła moja sakiewka.
Knajpa  była  nędzną  mordownią,  ale  podawali  tu  porządne,  ciemne,  podobno  firmowe.  A  w

kuchni  ktoś  znał  fach  kucharski  lepiej,  niż  z  widzenia.  Pożerałem  ze  smakiem  kolejne  plastry
pieczeni, która wprawiłaby talenty kulinarne Deana w niezłe zakłopotanie.

Ceny też były rozsądne - oczywiście dla tych, którzy nie próbowaliby nakarmić całego regimentu

smakoszy przywykłych do jedzenia na cudzy koszt w jednej osobie.

-  Jakim  cudem  ta  knajpa  nie  kipi  od  gości?  -  zapytałem.  Koleś  obdarzył  mnie  zadumanym,

szczerym jak jasny gwint spojrzeniem.

- Uprzedzenia, Garrett. - Uhm?
Znowu  nadszedł  czas  próby.  -  Koleś  miał  być  duchownym,  ciągle  musiał  mnie  sprawdzać  i

pilnować, żebym nie zszedł za daleko na zła stronę ścieżki.

W sumie pewien byłem, że powie, iż knajpę prowadzą ludzie-szczury - istoty, których nie znoszę

jeszcze  bardziej,  niż  koni  -  choć  mniej  mam  po  temu  powodów,  to  muszę  przyznać.  Dlatego  byłem
mile zdziwiony, kiedy stwierdził:

- Prowadzą go centaury. Rodzina uchodźców z Kantardu.
- A skąd by indziej? - Heroicznym wysiłkiem zdołałem zachować powagę. Rozumiem, że mogą

mieć problemy z klientelą.

Centaurów  się  raczej  nie  lubi.  Za  długo  służyły  w  siłach  Kantardu  jako  armia  pomocnicza

background image

Karenty. Kiedy jednak najemnik Glory Mooncalled zdradził i ogłosił Kantard niezależną republiką,
dołączyły  do  niego  wszystkie  centaurze  plemiona.  Istniało  prawdopodobieństwo,  że  i  ta  rodzina  do
niedawna  walczyła  z  Karentą.  A  kiedy  wszystko  się  porozlatywało,  gdzie  niby  mieli  uciekać?
Oczywiście, że do miast Karenty, której lud mordowali.

Nie  rozumiałem,  dlaczego  w  ogóle  ich  tolerowano.  Oczywiście,  w  gospodarce  panuje  dziura,

którą wyrwali wszyscy ci młodzi chłopcy walczący na froncie, ale kiedyś przecież wrócą. Venageta
została wypędzona z Kantardu. Glory Mooncalled został zmiażdżony. No, tak jakby.

Centaury. A niech to licho.
Zachowałem swoje myśli dla siebie, zmieniłem temat, opowiadając Kolesiowi, czym się zajmuję

dla  Maggie  Jenn.  Nie  przeoczyłem  nawet  tak  wstydliwych  przygód  jak  niespodziewana  wizyta  w
Bledsoe. Uśmiechnął się łagodnie i nie skorzystał z okazji, żeby mi przyciąć na temat stanu mojego
zdrowia psychicznego. Za to uwielbiam tego faceta. Żaden z moich innych przyjaciół nie oparłby się
pokusie.

- No to czego ode mnie chcesz? - zapytał wreszcie.
- Chcieć? Niczego.
-  Przyszedłeś,  przywiodłeś  mnie  tutaj,  nakarmiłeś,  napoiłeś  piwem.  Garrett,  musisz  przecież

czegoś chcieć.

-  Wiesz  co,  Koleś,  to  było  śmieszne  tak  ze  sto  lat  temu.  Mogę  znieść,  jak  się  ze  mną  czasem

drażnisz. Czasami i w małych ilościach. Ale ta śpiewka już naprawdę ma długą, siwą brodę. Może
wymyślisz wreszcie coś nowego.

- Chcesz powiedzieć, że nie żartujesz? Ani mrugnąłem.
- Jak najbardziej. - Właśnie dostałem wszystko, czego mi było trzeba: bezkrytycznego słuchacza i

towarzysza samotności.

- Nawet nie masz pojęcia... - mruknął i głośniej dodał:
- W takim razie sądzę, że mogę ci pomóc. - Co?
- Wiem co nieco na temat czarów i czarodziejstwa. Mam klientów, którzy należą do tego światka.
Byłem  zaskoczony.  Jego  religia,  własnego  pomysłu  odłam  Ortodoksów,  nie  miała  wiele

wspólnego  z  czarami.  Co  też  nie  ma  wiele  sensu,  jeśli  pomyśleć,  jak  czarodziejstwo  i  demonizm
rozpanoszyły się w mieście. Podejrzewam jednak, że religia nie musi mieć sensu. Gdyby miała, nikt
by tego nie kupił.

I znów Koleś wykazał się tolerancją.
- W porządku. Chyba skorzystam. Dużo tu sekt?
-  Oczywiście.  W  takim  mieście  zawsze  tworzą  się  sekty.  Tworzą  i  rozpadają.  Wiesz,  jaka  jest

ludzka natura, zawsze czyjeś ego ulegnie posiniaczeniu i wtedy...

- Rozumiem. Słyszałeś o czymś szczególnym? Może ktoś robił nabór na młode kobiety?
- Nie.
-  Cholera!  No,  trudno.  Dobrze,  opowiedz  mi  zatem  o  Maggie  Jenn.  Morley  twierdzi,  że  masz

słabość do królewskiej krwi.

- Powiedz, co już wiesz.
Zeznałem.
- Niewiele mogę dodać - odparł. Miała córkę. Myślałem, że dziewczynka umarła, ale wychodzi

na to, że jednak nie. Nikt tego nie udowodnił, ale Maggie prawdopodobnie była kosztowną dziwką,
zanim się nią zajął Teodoric. Oczywiście, pod zmienionym nazwiskiem. Morley mylił się co do jej
wygnania. Spędza mnóstwo czasu na Isle de Paise, ale z wyboru. Co roku spędza miesiąc w swoim
domu na Górze. Gdyby go nie używała, już by go straciła. Musi się ukrywać, kiedy jest w mieście.

background image

Nie chce, aby jej wrogowie cierpieli za bardzo.

Skinąłem  głową  ze  zrozumieniem.  Skinąłem,  aby  przynieśli  nam  jeszcze  tego  doskonałego

firmowego  napitku.  Miałem  go  w  sobie  dość,  by  dźwięki  zaczynały  pobrzękiwać  jak  muchy,  ale
superman Koleś jeszcze nawet nie zaczął się mylić.

- Grange Cleaver - mruknąłem. - Deszczołap. Co z nim?
- Jakoś dawno o nim nie słyszałem. Dziwne, że wrócił do miasta.
- Może. To ma chyba coś wspólnego z Maggie Jenn.
-  Musisz  na  niego  uważać,  Garrett.  On  jest  stuknięty.  Cholernie  stuknięty.  Nazwali  go

Deszczołapem, bo zostało po nim wiele płaczących wdów. Znał się na torturach. Specjalista.

- Nic szczególnego, taki sobie czubek z sąsiedztwa. Co było między nim a Maggie Jenn?
- Nie mogę przysiąc. Z tego co słyszałem, mógł być jej alfonsem.
- Alfonsem? - spróbowałem, jak to brzmi. - Alfonsem. Cóż, brzmiało całkiem nieźle.
Położyłem przed Kolesiem trochę forsy na rachunek.
- Smacznego. Chyba pójdę sprawdzić, gdzie zostawiłem głowę. Muszę pomyśleć.
Koleś  nie  powstrzymał  się  od  różnych  uwag,  które  polubili  ostatnio  wszyscy  moi  znajomi.

Udałem, że nie słyszę.

Ta ostatnia nowina stawiała wszystko w całkiem odmiennym świetle. Chyba, że się całkiem, ale

to całkiem myliłem. I to mogło się zdarzyć.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXVI

Kto  raz  się  sparzył,  na  zimne  dmucha,  nie?  Ile  to  razy  już  dostałem  po  łbie  tylko  za  to,  że  nie

miałem dość rozumu, aby wycofać się z imprezy na czas? Na tyle często, że raczej nie ruszam się z
domu bez odpowiednich narzędzi. Na tyle często, że staję się czujny, kiedy ktoś mi podpadnie.

Mimo że wypiłem kilka ale za dużo, zdołałem odkryć zasadzkę na Macunado. Głównie dlatego,

że  nagle  zrobiło  się  bardzo  pusto.  Obywatele  tego  pięknego  miasta  wyczuwają  kłopoty  na  tysiąc
jardów, jak mała zwierzyna, kiedy do lasu zapłacze się troll.

Wokół mojego domu panował ruch jak na pustyni po zarazie. Było tak cicho, że miałem kłopoty z

lokalizacją zasadzkowiczów.

Wreszcie  kątem  oka  pochwyciłem  drgnienie  w  cieniu  zaułka  Macunado.  Z  miejsca,  w  którym

stałem, nie sposób było się zakraść. Musiałem iść na dłuższy skrót.

Nagle  zrobiło  mi  się  wesoło.  Perspektywa  rozwalenia  kilku  łbów  zadziałała  jak  szampan.

Niepodobne do mnie. Chyba sprawa zaczynała uderzać mi do głowy - jeśli to chodziło o sprawę, bo
nie byłem tego pewien.

Zaszedłem  gościa  od  tyłu  nucąc  pieśń  roboczą  ludzi-szczurów.  O  ile  wiem,  to  jedyna  robocza

pieśń,  jaką  mają.  Tak  niewielu  z  nich  w  ogóle  ma  jakąś  robotę  do  śpiewania.  Fałszywy  akcent  i
fałszywa  śpiewka  fałszywie  przepitym  głosem  zmyliły  gościa  totalnie.  Ochrzanił  mnie,  zamiast
szykować się na kłopoty.

Zatoczyłem się na niego i walnąłem pałą miedzy oczy.
- Glip! - powiedział i zwalił się na wznak, uginając nagle wymiękłe kolana. Złapałem go za gors,

zmusiłem do uklęknięcia, zaszedłem od tyłu i podsunąłem mu pałę pod brodę.

- Dobra, Brano. Jak się za mocno cofnę, to poczujesz, jak to będzie w dniu, kiedy zawiśniesz -

docisnąłem lekko, żeby podkreślić wagę moich słów. I żeby za głośno nie jodłował. Jeśli będę mu
wydzielał powietrze malutkimi porcjami, inne głupstwa wywietrzeją mu ze łba.

- Dotarło?
- Dotarło - stęknął uprzejmie. Jak go znowu docisnąłem.
Trzeba  gościowi  przyznać,  że  był  lojalny  wobec  kumpli.  Tego  się  raczej  nie  widuje  wśród

ulicznych łobuzów. Musiałem go prawie odesłać tam, skąd się nie wraca, żeby zaczął zeznawać. To
się stało wkrótce po tym, jak stwierdziłem:

-  Wiesz,  jaki  jest  najlepszy  blef?  Nie  blefować.  Nie  pomożesz  mi,  to  sobie  upoluję  drugiego  i

tyle.

Blefowałem.
Wydał  z  siebie  dźwięki  świadczące  o  tym,  że  moje  uprzejme  negocjacje  odniosły  skutek.

Poluzowałem.

- Mów lepiej na wydechu. Albo się wkurzę. Trochę mnie zdenerwowaliście wczoraj wieczorem,

chłopaczki. Było się nie wyrywać.

Łup! Walnąłem go za myślenie o tym, co zamierza zrobić.
- Kto cię przysłał? - Przydusiłem go znowu, leciutko.
- Głuchol - stęknął. - Facet zwany Głucholem.
- Ciekawe, ciekawe - mruknąłem. - A nie powiedział, o co mu chodzi?

background image

Jęk i rzężenie. Co znaczy, że nie, a w ogóle kogo obchodzi, dlaczego? Głuchol płaci prawdziwą

forsą.

- Ilu masz kumpli?
- Siedmiu.
-  Siedmiu?  Pochlebiasz  mi.  Ten  Głuchol  musi  mieć  o  mnie  doskonałe  zdanie.  -  Ja  też  mam  o

sobie doskonałe zdanie, ale moi wrogowie zwykle go nie podzielają.

Mój  gość  wydawał  z  siebie  dźwięki,  które  miały  znaczyć,  że  jest  całym  sercem  przeciw.

Uznałem, że widocznie za szybko przychodzi do siebie. Stuknąłem go jeszcze raz.

Z wiekiem staje się bardziej upierdliwy.
I  tak  od  słowa  do  słowa  dowiedziałem  się,  gdzie  ukrywają  się  jego  kolesie  i  rozgryzłem  ich

genialną  strategię,  która  polegała  na  tym,  że  mnie  okrążą  i  zawloką  do  swojego  szefa.  Przyjaciel
głuchol Grange, były handlarz nieruchomościami, miał chęć na pogawędkę.

- Aha,  podoba  mi  się  ten  pomysł.  Nie  ma  sprawy. Ale  nie  będziemy  się  za  dokładnie  trzymać

pierwotnego planu.

Stuknąłem  go  jeszcze  raz,  tym  razem  dość  mocno,  żeby  się  zdrzemnął.  Będzie  go  bolał  łeb  -

trochę bardziej, niż mnie o jego kumpli.

Dziwne, wcale mi nie dokuczało sumienie.
Zrobiłem  zatem  rundkę,  tak  długo  wytrząsając  z  chłopaków  nadzienie,  aż  przestałem  odczuwać

zadowolenie. Zastanawiałem się, co powiedzą chłopcy po ciemnej stronie, kiedy wieść się rozejdzie.
Po kilku okrążeniach nadmie się tak, że moi potencjalni przeciwnicy mogą zacząć się martwić.

A może nikt nie uwierzy? Wszyscy sądzą, że cięższe prace odwala za mnie Morley.
Dokończyłem  najmniejszego  z  bandytów,  który  był  tak  drobny,  że  musiał  być  mieszańcem.

Przerzuciłem go sobie przez ramię i ruszyłem w kierunku Domu Radości.

Nieraz przyda mi się pomocna dłoń.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXVII

Morley zmierzwił kurduplowi włosy.
-  To  szaleniec,  Garrett,  lepiej  go  nie  zostawiać  przy  życiu.  Siedzieliśmy  w  biurze  Morleya  na

górze. Na dole kłębili się mordercy warzywek.

- A  ja  właśnie  miałem  dać  mu  spokój.  Któryś  z  tych  chłopców  był  twoim  krewnym,  Knypku?

Kochankiem, albo coś w tym stylu?

Mały mieszaniec łypnął złym okiem.
-  Podoba  mi  się  ten  facecik.  -  Morley  zmarszczył  czoło.  Karpiel  sumiennie  przygotowywał  się,

żeby gościa podsmażyć tu i ówdzie. Boleśnie podsmażyć.

- Co jest? - zapytał młodzik.
- Wciąż oficjalnie jest gościem.
- Jasne. Gdybym to ja siedział nos w nos z facetem, który właśnie wyeliminował mi całą bandę,

byłbym  trochę  bardziej  zdenerwowany.  On  ma  takie  rzeczy  wliczone  w  ryzyko,  kiedy  wpadnie  w
gówno.

- Narcisio! Jak ty się wyrażasz!
- Morley, on ma rację - wtrąciłem. - Ten błazen powinien być znacznie bardziej przestraszony.
- Jeszcze zdąży, Garrett. Po prostu jest spoza miasta. Zgodziłem się z tym.
- Skąd wiesz?
Ciekaw byłem, czy myśli o tym samym, co ja.
- Nie boi się. Patrz, dopiero teraz do niego dociera, w czyich jest rękach. Zaczyna srać w portki.

Chyba mu nic nie powiedzieli, kiedy dostał tę robotę. Wsadzili mu kasę w kieszeń i kazali pomagać
w porwaniu.

-  Wydaje  mi  się,  że  masz  rację.  -  Próbowałem  przywołać  na  twarz  krwiożerczy  uśmiech,  jak

chłopaki na oddziale dla niebezpiecznych, kiedy brali się do roboty.

Morley miał rację. Chłopaczek słyszał o Morleyu Dotesie, choć może o mnie akurat nie. Kwiknął.

Może Winger miała rację, że reputacja jest potężnym narzędziem.

- Zdaje się, że on chciałby coś powiedzieć - zauważył Morley.
-  No  -  odparłem.  -  Chcesz  być  szczęśliwym  numerkiem,  tym,  któremu  się  udało,  czy  kolejnym

sztywniakiem?

- Szczęśliwy numerek mi odpowiada.
-  Popatrz,  Morley.  To-to  ma  nawet  poczucie  humoru.  To  fajnie.  Dobra,  Szczęściarzu,  jaki  był

plan? Szkoda, żeby się zmarnował - rzuciłem do Morleya.

Morley błysnął zębami w niewesołym uśmiechu.
- Od lat nie miałeś tylu błyskotliwych pomysłów. - Był gotów. Sam się zdziwiłem, jak szybko się

zgodził  pomóc.  Przypomniałem  sobie  spojrzenia,  jakie  wymienili  z  Kałużą  i  Sierżantem.  Czyżby
jakieś zadawnione porachunki z Deszczołapem?

Martwię się, kiedy Morley jest taki miły. To się zawsze dla mnie kończy robotą.
- Ile jesteś gotów wydać, Garrett?
Rozważyłem moją umowę z Maggie Jenn, a potem odliczyłem zaliczkę.
- Niewiele. Coś ci chodzi po głowie?

background image

- Przypomnij sobie opinię, jaką cieszy się Deszczołap. Przyda nam się paru specjalistów, żeby go

uspokoić, jak się za mocno podnieci.

- Specjalistów?
- Trojaczki Róże - Naturalnie. Wiecznie bezrobotni krewniacy.
Specjalistami to ja bym ich nie nazwał, ale mają uspokajający wpływ na ludzi. Dorish i Marsha

mają po siedemnaście stóp wzrostu i jednym ciosem potrafią położyć mamuta. Pół giganci, pół trolle,
nie do zwyciężenia, można ich pokonać jedynie beczkami piwa. Wszystko rzucą, żeby się urżnąć.

Trzeci  trojaczek  to  kurdupel  wzrostu  Morleya,  ale  potrafi  tylko  tłumaczyć  to,  co  mówią  jego

bracia.

-  Nie,  Morley.  Już  i  tak  przypomina  to  jarmark  cudów.  Chcę  tylko  pogadać  z  gościem,

dowiedzieć się, co ma do mnie.

Morley spojrzał na Szczęściarza.
-  Garrett,  Garrett,  a  już  myślałem,  że  ci  rozum  wyrasta.  Z  Deszczołapem  się  nie  gada.  Facet

rozumie  jedynie  przemoc.  Albo  ty  mu  skopiesz  dupę,  albo  on  tobie.  No,  chyba  że  się  tak  bardzo
zmienił.

Skrzywiłem się.
- Co jest?
- Mam mały budżet.
- Też mi nowina. - Hej!
-  Znowu  się  wygłupiasz,  Garrett.  Chcesz  zaoszczędzić?  Nie  zaczynaj  z  Deszczołapem.  Zamknij

drzwi,  połóż  się  na  workach  z  kasą  i  miej  nadzieję,  że  nie  wpadnie,  jak  cię  dorwać.  Bo  po
dzisiejszym zacznie się bardziej starać.

Wiedziałem  o  tym.  Cleaver  miał  rozdęte  ego  i  żadnych  zahamowań. A  ja  mu  już  dostarczyłem

wszelkich powodów.

Garrett, ale z ciebie dupek. Sam się pakujesz w kłopoty. Powinieneś być trochę bardziej zgodny.
- Skąd on wie, że wydostałem się z Bledsoe?
Morley i Karpiel podskoczyli, węsząc nową opowieść. Musiałem podzielić się paroma ponurymi

szczegółami, żeby się ich pozbyć. Dowiedzieli się o wiele za dużo, jak na mój gust, ale trudno.

- Jak usłyszę o tym od kogokolwiek innego, będę wiedział, kogo mam w to ubrać.
- Taaak - Morley uśmiechnął się złowieszczo. - Winger. Uśmieszek ze złowieszczego zmienił się

w szatański. Wolałbym nie wiedzieć, kto już zna tę historię.

Wszystko, o czym wiedziała Winger, mogło w ciągu jednej nocy obiec pół kraju. Lubiła kręcić

się po knajpach z facetami, upijać się i wymieniać opowieści. Zanim skończy, moja historia urośnie
do rozmiarów dorosłego smoka.

- Jeśli uważasz, że Roze’owie są nam potrzebni, to ich bierz.
- Podsunąłeś mi lepszy pomysł. - No?
-  Wykorzystaj  tych  błaznów,  którzy  pętają  ci  się  po  domu.  Niech  na  siebie  zapracują.

Powiedziałeś, że wielki i tak ma już dług u Cleavera.

- Niezły pomysł. Szczęściarz, w którym kierunku idziemy? Morley dodał szybko:
-  Oczywiście  musisz  wiedzieć,  że  będę  znacznie  szybszy  i  skuteczniejszy  od  Cleavera,  jeśli

Garrett nie będzie zadowolony.

- Na zachód. - Skrzek kurdupla był aż cienki od pisku przerażenia. Nie miałem mu tego za złe. Był

między przysłowiowym młotem a kowadłem.

- Zachód brzmi nieźle - odparłem. - To znaczy, że możemy wstąpić po drodze do mnie.
Uznałem, że koledzy Szczęściarza już sobie poszli.

background image

Morley  i  jego  paczka  nie  mieli  najszczęśliwszych  min.  W  końcu  to  zbiry,  a  żaden  zbir  przy

zdrowych  zmysłach  nie  zbliży  się  do  Truposza  na  odległość  czytania  umysłu.  Nie  pomogły
zapewnienia, że śpi.

- Więcej szczeka, niż gryzie - tłumaczyłem.
-  Jasne  -  warknął  Sierżant.  Kałuża  i  Morley  poparli  go  z  całego  serca.  Karpiel  uznał,  że  tak

wypada i zmałpowal dorosłych. Poddałem się.

Ivy’ego  znalazłem  w  pokoiku  od  frontu.  Kłócił  się  z  Cholernym  Papagajem.  Cholerny  Papagaj

gadał  bardziej  sensownie.  Powietrze  ciężkie  było  od  smrodu  brandy  i  piwa.  Ciekawe,  który  wypił
więcej? Kto wie? Cholerny Papagaj nie odmawia, tylko mu pozwól.

Ivy wyraźnie miał zamiar ogołocić mnie ze wszystkiego, zanim wyleci na bruk.
- Zwolnij trochę, bo braknie na śniadanie - rzuciłem.
Ivy  wpadł  w  rozpacz.  Widać  było,  że  bardzo  stara  się  wykrzesać  z  galaretowatej  mózgownicy

choć trochę ognia. Wątpiłem, żeby udało mu się uzyskać bodaj iskierkę. Ale chyba dotarło do niego,
że moje zapasy alkoholu mają wartość skończoną.

- Gdzie Ślizgacz? - Wielgas znikł z pola widzenia. Z góry dobiegał jakiś hałas, ale to nie mogło

być nic ludzkiego.

Drzwi  od  kuchni  były  otwarte,  mogłem  zatem  sam  spraw-’  dzić.  Widok  był  taki,  że  zacząłem

rozmawiać  sam  ze  sobą.  Kolega  Ślizgacz  próbował  z  moją  spiżarnią  zrobić  to  samo,  co  Ivy  z
piwnicą.

To się nazywają dobre uczynki.
Wbijają ci to do głowy, zaledwie zaczniesz chodzić. Ale co się dzieje, kiedy starasz się pomóc

swoim braciom? Za każdym razem dostajesz kopa w zadek. Bez litości.

Skąd  te  klechy  czerpią  swoje  szalone  pomysły?  Ile  policzków  dziennie  nastawiają?  I  jak  to  się

dzieje, że nie chodzą o kulach z kompresami na tyłkach?

- Gdzie Ślizgacz? - zapytałem jeszcze raz.
Ivy powoli wzruszył ramionami. Nie sądzę, żeby zrozumiał cokolwiek poza tonem mojego głosu.

Zaczął  wyjaśniać  Cholernemu  Papagajowi  transcendencję  religii  Ortodoksów.  Cholerny  Papagaj
odpowiadał mu komentarzami, z którymi nie mogłem się nie zgodzić.

Rozpocząłem poszukiwania Ślizgacza. Chrapanie z góry aż prosiło się o śledztwo.
Ślizgacz leżał w poprzek łóżka Deana, na plecach, a chrapał jak dwa parzące się gromojaszczury.

Znieruchomiałem  z  podziwu.  Ten  facet  nie  mógł  być  człowiekiem.  Musiał  być  półbogiem.  Jego
chrapanie brzmiało jak piekielne organy, łącząc mruczenie, ryk, parskanie i skwierczenie. Wydawał
się w stanie połączyć wszystkie istniejące sposoby chrapania. I to na jednym oddechu.

Kiedy odzyskałem zdolność poruszania się, wróciłem do pokoju. Z wielką przykrością musiałem

przeszkodzić  artyście  przy  pracy.  Zamknąłem  drzwi,  podszedłem  do  okna,  sprawdziłem,  co  z
Morleyem i kompanią, po raz kolejny zdumiałem się ruchem panującym na Macunado. Gdzież zdążają
te wszystkie stworzenia? Co je pędzi przed siebie o tej porze? A może to tylko w mojej okolicy tak
ich swędzą pięty? Nie przypominam sobie, abym widział taki ruch gdziekolwiek indziej w mieście -
choć wydawało się, że całe miasto wyległo na ulice.

Wciąż słyszałem każde chrapnięcie Ślizgacza. I będę je słyszał bardzo dokładnie przez cały czas,

jaki raczy spędzić pod moim dachem.

Tak się kończą dobre uczynki.
Morley  spojrzał  na  chłopców  i  nic  nie  powiedział.  Pokręcił  tylko  głową.  Nawet  ja

zastanawiałem  się  teraz,  czy  przypadkiem  sobie  nie  zmyślili  tej  wojaczki.  Zwłaszcza  Ivy.  Cholerny
Papagaj siedział mu teraz na ramieniu, mieszając najwymyślniejsze ze swych rynsztokowych wyrażeń

background image

z okrzykami:

- Hej, koleś! Będziemy strasznymi piratami! - To oczywiście zwracało uwagę. A czegóż innego ci

trzeba, kiedy chcesz się zasadzić na gościa, który sam siebie zwie Deszczołapem?

Mój  więzień  wskazał  na  potworność  z  cegły  i  kamienia,  twierdząc,  że  to  kwatera  główna

Deszczołapa.

Dotes skrzywił się.
- Masz to, za co płacisz, Garrett. - Zmiażdżył spojrzeniem Ivy’ego i Ślizgacza. - A nie płaciłeś za

braci Róże.

- Nawet mi nie przypominaj. - Ślizgacz nie spał, ale równie dobrze mógł chrapać. W jego głowie

panowała  głęboka  zima.  Ivy  wciąż  usiłował  przekonać  o  czymś  Cholernego  Papagaja.  Pierzasty
diabeł uznał, że już go rozpracował i wrócił do wspomnień swoich żeglarskich czasów.

Morley rzucił okiem w bok, sprawdzając, gdzie ma Karpiela. Zgiął kilkakrotnie palce, jakby miał

te same pokusy, co ja.

- Naprzód - rzuciłem. Skrzywił się.
- Nie mogę. Ale zaraz się przyjrzę, co i jak.
-  Przebieg  naszej  znajomości  nauczył  mnie  kilku  spraw  na  temat  Pana  Pyskacza.  -  Tym  razem

byłem bardziej przewidujący, niż zwykle i przewidziałem, że Cholerny Papagaj może nam spaść na
kark.  Dlatego  miałem  ze  sobą  mała  flaszkę  brandy,  wydobytą  z  kryjówki,  której  Ivy  jeszcze  nie
wywęszył.

Morley prychnął. Więc wiedział.
- Musimy utrzymać Ivy’ego na odległość, dopóki ptak się nie urżnie.
- Był zwiadowcą, to go wyślij na zwiady. Razem z Karpielem.
-  Ty  cwaniaku.  -  Spojrzałem  na  domostwo  Cleavera.  -  Ciekawe,  co  oni  zrobili  temu  facetowi,

który go projektował?

Budynek kiedyś był małą fabryczką, pewnie zakładem pracy chronionej dla niewidomych, taki był

brzydki.  Zdumiało  mnie,  że  można  uzyskać  tyle  brzydoty  korzystając  wyłącznie  z  materiałów
budowlanych.

-  Pewnie  spalili  go  na  stosie,  uważając,  że  żadna  inna  kara  nie  zmazę,  jego  zbrodni  -  Dotes

zachichotał. Ubawi się, grając przede mną dumnego elfa z zadartym nosem.

Jego  gust  w  dziedzinie  architektury  i  sztuki  nie  miał  w  sobie  nic  ludzkiego.  Na  ile  go  znałem,

szaleniec, który zaprojektował ten dom, mógł być jakimś jego przodkiem.

Podsunąłem mu ten pomysł i dodałem:
- Może to nawet jakiś elficki pomnik kultury...
Morley  skrzywił  się.  Nie  spodobał  mu  się  ten  żart.  Złapał  Karpiela  i  Ivy’ego  i  kazał  im

przeszukać dom.

-  Ptak  zostaje  tutaj.  Nie  potrafi  trzymać  dzioba  na  kłódkę.  Poszli  sobie.  My  tymczasem

schowaliśmy się, nasłuchując przekleństw wysłannika Cleavera, bo zapomniałem go rozwiązać.

- Czekaj, facet, zajęty jestem, nie widzisz? - rzuciłem przez ramię. - Papugę karmię, no co?
Cholerny Papagaj ssał brandy jak gąbka.
- Uwolnię cię, jak się okaże, że nas nie wystawiłeś. Osobiście uważałem, że to niemożliwe. Nikt

normalny  nie  mieszkałby  w  takim  paskudztwie.  Cleaver  wydawał  się  jedynym  osobnikiem,  który
mógłby docenić niepowtarzalność tego domostwa.

Ivy i Karpiel wrócili. Młody stwierdził:
-  Ktoś  tu  mieszka.  Nie  pytałem  o  nazwiska.  Ci,  których  widziałem,  wyglądali  akurat  na  taki

element, jakiego szuka pan Garrett.

background image

Ja tam nikogo nie szukałem.
- Szkoliłeś go?
- On to ma we krwi. Trzeba tylko popracować nad dykcją i gramatyką.
- Niewątpliwie. Cwaniak musi umieć ładnie mówić.
- Mogę już iść? - zapytał więzień.
- A co z Panem Pyskaczem? - zainteresował się Karpiel. - Hej! On się urżnął! Wujku Morleyu,

czy ty...?

-  Nie,  Szczęściarzu  -  odparłem.  -  Wciąż  nie  wiem,  czy  nas  nie  wyratowałeś.  A  może

sprowadziłeś nas do jakiegoś klubu twardzieli?

-  Ta  potworność  bardzo  do  niego  pasuje  -  zaoponował  Morley Pełno  miejsca.  Właściciela

pewnie nie było tu od wielu lat. Żadnych nici, gdyby nawet ktoś szukał. Spróbujesz?

Spojrzałem  na  moich  pomagierów. Ani  Ivy,  ani  Ślizgacz  nie  wzbudzali  we  mnie  szczególnego

zaufania.

- Zdaje się, że bardziej gotowi już nie będziemy. Jakieś sugestie taktyczne?
- Prosto w drzwi frontowe może się udać.
-  Mądrala.  Ślizgacz,  Ivy,  za  mną  -  podreptałem  w  kierunku  tego  pomnika  szpetoty.  Moi  dziwni

asystenci  poczłapali  za  mną,  nieco  oszołomieni,  ale  całkiem  lojalni.  Morley  polecił  Sierżantowi,
żeby na wszelki wypadek nie oddalał się od nas. Sam też dołączył, więc Karpiel i Kałuża nie mogli
się wyłamać. Karpiel protestował:

- Panie Garrett, pan nie powinien był dawać alkoholu Panu Pyskaczowi.
Właśnie  to  zawsze  chciałem  zrobić  -  zdobywać  fortecę  na  czele  drużyny  składającej  się  z

morderczych elfów, uciekinierów od czubków i pijanej papugi.

Cholerny  Papagaj  mruczał  coś  na  temat  swojej  zagrożonej  cnoty,  ale  w  tak  płynnej

pijańszczyźnie, że nawet zalany człowiek-szczur nie byłby w stanie go zrozumieć.

- Wujku Morleyu, czy ty... - szepnął Karpiel.
- Cicho.
Spojrzałem  na  tego  wypierdka  dżungli  i  wyszczerzyłem  zęby  z  miną  karła,  który  właśnie  dostał

kontrakt na uzbrojenie armii.

Dom był symbolem ohydy, ale nie fortecą. Znaleźliśmy niestrzeżone boczne wejście. Wyłamałem

prymitywny  zamek  i  wprosiliśmy  się  do  środka.  Dean  nie  powinien  tego  oglądać.  Lepiej,  żeby  nie
wiedział, na co zdają się zamki.

- Ciemno tu - mruknął Ivy. A czego się spodziewał?
Wydawał się zdenerwowany, jakby ktoś nie grał czysto.
- Półgłówek ma bystre oko - zachichotał Sierżant. - Przeklęty Deszczołap nie zmyli go nawet na

sekundę.

-  Starczy  tego  ujadania!  -  syknął  Morley,  rozglądając  się  wokoło.  Elfy  naprawdę  widzą  w

ciemności, prawie równie dobrze, jak karły.

- Co widzisz? - zapytałem szeptem. Wszyscy mówiliśmy szeptem. Całkiem sensowne, no nie?
- A czego byś się spodziewał...
A  co  to  za  odpowiedź?  Spodziewałbym  się  brudu  i  insektów  i  kupy  zamieszania  z  powodu

naszego  wejścia.  Ale  tylko  szczury  wydawały  się  nami  przejęte  -  i  to  tyle  o  ile.  Były  tak  pewne
siebie, że tylko wodziły za nami wzrokiem.

Zgodnie z relacją Karpiela, tubylcy mieszkali w drugiej części budynku. I rzeczywiście. Głównie

tam.

Skradaliśmy się korytarzem oświetlonym płomieniem pojedynczej, rachitycznej świecy. Właśnie

background image

sobie myślałem, że Deszczołap musi być cholernym sknerą, kiedy nagle jeden senny amator nocnego
siusiu wszystko zepsuł.

Wyszedł  z  pokoju  tuż  przed  nami,  przeczesując  obiema  rękami  włosy,  z  którymi  czas  już  się

właściwie  rozprawił.  Obudził  się  błyskawicznie  i  zanim  przywaliłem  mu  moją  prawie  najlepszą
pałą, wydał z siebie całkiem przyzwoity kwik. Wtedy kwiknął jeszcze głośniej. Musiałem go walnąć
aż cztery razy, żeby się zamknął.

- To by było na tyle - skwitował Ślizgacz. Trudno go było usłyszeć przez rwetes, jaki podniósł

wokół nas na razie niewidzialny garnizon.

- Pieprz badanie opinii społecznej. Znasz ten dom?
- Nigdy go wcześniej nie widziałem.
- Wydawało mi się...
- Nigdy tu nie byłem. Tyle pamiętam.
Korytarz  skręcił  w  prawo.  Nie  protestowałem.  Natknąłem  się  na  tubylca,  który  biegł  nam

naprzeciw.  On  też  miał  pałę.  Wywalił  gały.  Ja  też.  Walnąłem  pierwszy,  on  się  uchylił,  zawrócił,
wyjąc i wrzeszcząc.

- Wiesz co, Garrett, teraz to mogłeś się bardziej postarać. - Zaproponował Morley. Hałas przed

nami był coraz głośniejszy i Morley chyba się zmartwił.

Uciekinier  wpadł  w  jakieś  drzwi.  Ja  byłem  za  nim  o  dwa  kroki,  ale  kiedy  tam  dotarłem,  drzwi

były  już  zamknięte  i  zablokowane.  Uderzyłem  w  nie  ramieniem  z  granitu.  Popuściły  o  jaką  jedną
tysięczną milimetra.

- Ty to zrób. - Morley wskazał Ślizgacza. - Garrett, a ty przestań jęczeć.
- Zwichnąłem sobie wszystko od kolan w górę.
Ślizgacz zapukał do drzwi ogromnymi stopami, ale dopiero po chwili raczył uruchomić szanowne

ramię.

Drzwi eksplodowały jak sceniczna dekoracja. Chyba trzeba mieć do tego dryg.
Dotarliśmy  do  magazynów.  Tu  paliło  się  tylko  kilka  lamp.  Deszczołap  to  faktycznie  sknerus.

Zdaje się, że urządził tu baraki. Ludzie pierzchali na wszystkie strony jak przerażone myszy, kierując
się do innych wyjść. Tylko ci z korytarza wydawali się zdolni do walki.

Ciekawe.
Pośród  ogólnego  wycia  i  chaosu  ujrzałem  przelotnie  znajomego  gargulca,  starego  kumpla,

niejakiego  Ichaboda.  Pardon.  Mojego  starego  kumpla  Zeke’a.  Zeke  szybko  się  ulotnił.  Ruszyłem  za
nim. Miałem z nim do pogadania. Maggie Jenn miała dość kłopotów i bez tego, żeby jej zaufany lokaj
był przydupasem Deszczołapa.

Ani śladu. Znikł jak upiór, którego przypominał.
Przeszukaliśmy  cały  bajzel. Ani  śladu  Grange’a  Cleavera.  Złapaliśmy  tylko  troje  ludzi  -  tego  z

korytarza,  którego  obaliłem  własnoręcznie  i  parę  staruszków,  którzy  nie  dotarli  na  czas  do  swoich
chodzików, żeby dać nogę.

Staruszka  była  może  o  tydzień  młodsza  od  Pięknej.  Jej  mąż  i  ten  drugi  nie  wydawali  się

szczególnie  rozmowni,  ale  ona  trajkotała  tak,  jakby  słowa  ją  wzdymały  i  wyrywały  jej  się  niczym
wiatry po niezdrowym posiłku.

-  Hejże,  babciu,  hejże!  -  Zalała  mnie  czymś  w  rodzaju  dwutorowego  potoku  żalów  na  swoje

lumbago  i  na  niewiarygodną  niewdzięczność  jej  niedobrych  i  podłych  dzieci.  -  Przykro  mi
przeokropnie. Naprawdę. Ale ja chcę wiedzieć, gdzie jest Grange Cleaver?

-  Spróbuj  może  trochę  bardziej  dyplomatycznie  -  podsunął  Morley.  Ciekawe,  odkąd  to  on  taki

cierpliwy się zrobił, kiedy mu na czymś zależy?

background image

-  Byłem  dyplomatą  przez  pierwsze  trzy  razy.  Wystarczy.  Teraz  mi  przeszło.  Mam  nastrój  do

rozwalania łbów.

Nie wyszło mi to szczególnie groźnie. Nikt się nie przestraszył. Dopiero Karpiel zrobił użytek ze

swego długiego jęzora i wypaplał dość, żeby się zorientowali, że są w rękach niesławnego Morleya
Dotesa. Dopiero wtedy nawet ten korytarzowy twardziel dostał nieprzepartych ciągot do współpracy.

No cóż, Winger chyba jednak miała rację.
Ale nam to pomogło. Babcia Papla miała jedną odpowiedź, a ta odpowiedź brzmiała:
- Właśnie wyszedł, razem ze swoimi chłopcami. Nigdy nie mówi, dokąd idzie, ale chyba chciał

sprawdzić, co się stało z ludźmi, których wysłał kilka godzin temu. Zapłacił im, a oni się nawet nie
pokazali. - Spojrzał surowo na biednego Szczęściarza.

Szczęściarz  wydawał  się  nieco  zielonkawy.  Staruszkowie  już  się  zorientowali,  kto  nas

przyprowadził do tego domu nieszczęścia i biedak zaczął się martwić, że szef wpadnie w zły humor.

Morley okręcił go ku sobie.
- Cleaver sprowadził cię spoza miasta. Często tak robi, Szczęściarzu?
Szczęściarz spojrzał na nas morderczym wzrokiem. Nie miał wyjścia.
- Tak - odparł niechętnie.
Uważał chyba, że zerwaliśmy umowę. Może i tak. Przykro.
- Dlaczego?
-  Chyba  dlatego,  że  tu  w  mieście  nie  mógł  znaleźć  nikogo,  kto  chciałby  dla  niego  pracować.

Zwłaszcza po tym, kiedy się dowiedzieli, kim był, kiedy tu mieszkał wcześniej. Zdaje się, że narobił
sobie wtedy wrogów, których nikt nie chciałby zdenerwować.

Zerknąłem  na  Morleya.  Są  tacy,  którzy  uważają,  że  jest  gorszy  od  złej  nowiny,  ale  nie  był  taki

wielki,  żeby  jego  niezadowolenie  miało  zniechęcić  zawodowych  zbirów  do  służby  komuś,  kogo  on
nie lubi. Nie, nie sądzę.

- Chodo - mruknąłem. Nazwijmy to intuicją.
Morley skinął głową.
-  Był  taki  mały  braciszek,  który  zginął  paskudną  śmiercią.  Chodo  był  wtedy  malutki  i  nie  mógł

nikomu nic kazać. Ale nie zapomniał.

No tak, Chodo Contague nie pozostawia po sobie niezapłaconych długów. - Ale...
- Wiesz o tym ty i ja. Nikt więcej.
Tylko on i ja wiedzieliśmy, że po udarze Chodo stał się rośliną. Władzę w organizacji przejęła

jego córka. Udawała tylko, że przyjmuje instrukcje od ojca.

- Crask i Sadler - ci dwaj też wiedzieli.
Morley lekko przekrzywił głowę.
- To by wyjaśniało parę rzeczy.
Crask  i  Sadler  byli  głównymi  łamignatami  Choda,  zanim  się  nie  zbuntowali,  próbując  przejąć

władzę i doprowadzając go do udaru. Zniknęli, kiedy córka kacyka ich wymanewrowała.

Przypadkiem istniały pewne zastrzeżenia co do ich męskości, choć niewątpliwie byli chodzącymi

górami mięśni.

Opisałem  ich.  Z  niewyraźnej  miny  Szczęściarza  wywnioskowałem,  że  zna  ich  przynajmniej  z

widzenia. Dałem Morleyowi znak spojrzeniem.

- Więcej komplikacji już mi nie trzeba. Morley dźgnął Szczęściarza.
- Tych facetów tutaj nie ma - wystękał ten ostatni. - Grange ma ich u siebie w domu. Nie chce,

żeby  się  pokazywali  publicznie  w  jego  towarzystwie.  Uważa,  że  tylko  sprowadzają  tutaj  kłopoty  i
tyle. Dał im zajęcie w Suddleton.

background image

Gdzie, jak sądzę, każdą wolną chwilę poświęcali planowaniu zemsty na niejakim Garretcie.
-  Morley,  nie  masz  wrażenia,  że  nasz  kochany  Szczęściarz  nie  jest  całkiem  szczery?  Wie

cholernie dużo na temat biznesu Deszczołapa.

- Też mi się tak zdaje. Szczęściarz zaczął protestować.
-  Ja  tylko  słyszałem  to,  co  mówili  jego  stali  goryle.  Wiecie,  jak  to  jest,  faceci  sobie  siadają  w

kółku, piją, gadają, ten tego...

- Jasne. Gadaj, Szczęściarzu, dokąd pobiegniesz, kiedy ci przetniemy wieży?
Spojrzał  na  staruszków,  wzruszył  ramionami.  Bał  się.  Oni  nie,  choć  staruszka  nieźle  się

rozgadała. Ciekawe, kim byli dla Deszczołapa.

Właśnie miałem zapytać o Zeke’a, kiedy Morley zauważył:
- Już dość tu czasu zmarnowaliśmy, Garrett. Pomoc może być w drodze.
No tak. Faktycznie. Może.
- Przejdziecie się z nami i odpowiecie jeszcze na parę pytań - zaproponowałem Szczęściarzowi i

staruszkom. - A potem się rozstaniemy.

Skinąłem ręką, żeby szli za mną.
- Był tam taki facet, co się nazywa Zeke...
I właśnie wtedy Przeklęty Papagaj zrobił pierwszą mądrą rzecz od chwili wyklucia. Wyleciał z

mroku z wielkim trzepotem skrzydeł, wrzeszcząc:

-  Ratuj  mnie!  O,  ratuj  mnie,  panie!  -  Takim  tonem,  że  nawet  nie  brzmiało  to  jak  zwykłe

marudzenie.

Bo nie marudził.
Było  ich  ośmiu.  Nie  dawałem  im  wielkich  szans,  choć  wszyscy  byli  dużymi,  paskudnymi

zabijakami. Sierżant i Kałuża ogłuszyli naszych więźniów, przeskoczyli przez to, co zostało i zabrali
się  za  wykręcanie  członków.  Oglądanie  ich  przy  pracy  przyprawiało  o  niezdrową  fascynację.  Coś
tak, jak oglądanie węża, który połyka ropuchę.

Nie miałem czasu na fascynacje. Siedziałem po ptaszka w krokodylach. Opędzałem się do chwili

nadejścia odsieczy.

Morley  i  Karpiel  tańczyli  wkoło,  jakby  odstawiali  jakiś  idiotyczny  pokaz  sztuk  walki.  Pan

Pyskaty  trzepotał  skrzydłami  i  skrzeczał.  Robił  więcej  hałasu  niż  stado  pawi.  Jego  słownik  sięgnął
nowych  poziomów.  Kałuża,  Sierżant,  Ślizgacz,  Ivy  i  zbiry  Cleavera  usiłowali  go  nauczyć  czegoś
nowego, ale nie za bardzo mieli czego.

Czterech brunów zanurkowało szybko.
Słyszałem  opinie  ludzi  nie  związanych  z  fachem,  że  nie  jest  możliwe  wykończenie  kogoś  za

pomocą samych pięści. To prawda, jeśli chodzi o przeciętnego pijanego amatorzynę, który tłucze się
ze szwagrem w kącie knajpy. Pośród zawodowców jest jednak całkiem inaczej.

Póki  co,  Kałuża  zarobił  rozkwaszony  nos,  Karpiel  oberwał  w  nerw  łokciowy  i  teraz  podpierał

ścianę,  z  bladą  twarzą  trzymając  się  za  łokieć  i  klnąc  na  czym  świat  stoi.  Morley  zgromił  go
wzrokiem.

- Zabić ich, przeklęci! Zabić wszystkich! - rozległ się nad zgiełkiem dziewczęcy, piskliwy głos. -

Przestańcie się z nimi bawić! Pozabijać!

Dostrzegłem  niewysokiego  faceta,  wrzeszczącego  z  odległości,  która  wydawała  mu  się

bezpieczna. Cleaver? Deszczołap we własnej osobie?

Morley też go zauważył. Brunowie Cleavera powoli zaczęli dochodzić do jedynego rozsądnego

wniosku,  że  nie  należy  denerwować  gości,  którzy  rozprawiają  się  z  nimi  jednym  palcem.  Nie
posłuchali rozkazów. Morley wyszczerzył zęby i ruszył po Deszczołapa.

background image

Ja też już byłem w drodze.
Deszczołap jednak chyba nie miał ochoty na nasze towarzystwo.
Ten mały kurdupel miał niezłe biegi!
Naturalnie, cała nasza paczka rzuciła wszystko, co miała w rękach i rzuciła się w ślad za nami. Z

oczywistym wynikiem. Deszczołap znikł w tej samej mysiej dziurze, która wcześniej skonsumowała
Zeke’a. Jego ludzie pozbierali części ciała swoje i kumpli i ruszyli w kierunku wyjścia. I oto nagle
znaleźliśmy się sami w pustym budynku, sam na sam z histeryczną papugą. A według Morleya „Straż
była w drodze”.

-  Możesz  przypadkiem  mieć  rację.  -  W  tych  czasach  ludzie  faktycznie  czasem  wzywali

profesjonalnej pomocy. I czasem nawet ją otrzymywali.

- Narcisio, złap tego sfelerowanego gołębia i zatkaj mu dziób - warknął Morley. Pyskacz właśnie

przestał żartować.

Sprawdziłem,  czy  wszyscy  nasi  ludzie  mogą  iść  o  własnych  siłach.  Żadnych  poważniejszych

obrażeń. W każdym razie sprawnych nóg nie brakowało. Ze sprawnymi mózgami jakby gorzej.

Ślizgacz  i  Ivy  pomagali  opanować  CP.  Pan  Pyskacz  ułatwił  im  to.  Wpadł  na  ścianę  z  pełną

prędkością i ogłuszył się na amen.

Szkoda, że nie skręcił sobie karku.
Już  miałem  mu  to  załatwić  i  zwalić  na  kiepski  pilotaż  ptaszyska,  ale  Karpiel  za  bardzo  mnie

pilnował.

Dopiero na ulicy spytałem Ślizgacza:
- Ten kurdupel to był Cleaver, no nie? Ta krewetka o dziewczęcym głosie?
Morley  wydawał  się  bardzo  zainteresowany  odpowiedzią.  Czyżby  nigdy  wcześniej  nie  oglądał

Cleavera?

-  Jasne.  To  był  on.  Ten  wypierdek.  Gdybym  dorwał  tego  konusa,  zrobiłbym  z  niego  kapłona.

Wsadził mnie do wariatów. Gołymi rękami bym go załatwił. Jaja bym mu ukręcił i wsadził w gębę. -
Ale dygotał jak galareta. Był blady. Ociekał potem. Nie wyobrażał sobie chyba, że mógłby podejść
do Grange’a Cleavera bliżej, niż na rzut kamieniem.

Cleaver musi być bombowym facetem. Sprawdziłem Ivy’ego, ale niewiele miał do powiedzenia.

Zajęty był swoim pierzastym kumplem.

- Cleaver się teraz przyczai - zauważył Morley.
- Tak sądzisz?
- Garrett, jego obecność w mieście to już żadna tajemnica. Dowie się o tym mnóstwo ludzi, który

go  nie  lubią.  A  on  też  sobie  zda  sprawę,  ilu  ma  wrogów  od  chwili,  kiedy  się  spiknął  ze
Szczęściarzem.

- Myślisz, że da nogę?
- Nie. Ale gdyby miał choć tyle rozumu co stara gęś, zrobiłby to czym prędzej. Pogadasz jeszcze z

Winger?

No i ciekawe, kto się ukrywał w cieniu budynku, kiedyśmy tu wpadli.
- Widziałeś ją, co?
- Widziałem.
Wynieśliśmy  się,  zanim  zjawiła  się  Straż.  Zaledwie  znaleźliśmy  się  w  bezpiecznej  odległości

uważniej  rozejrzałem  się  wokoło.  Ani  śladu  mojej  przerośniętej  jasnowłosej  przyjaciółki.  Może
straciła zainteresowanie.

- Musisz ją pociągnąć za język, Garrett.
-  Wiem,  wiem...  Ale  chciałbym,  żeby  przyszła  dopiero  wtedy,  kiedy  będzie  gotowa.  -

background image

Zastanawiałem się, dlaczego Winger nie wyruszyła na poszukiwanie Chastity Blaine.

Morley  nawet  nie  wspomniał  o  drugim  obserwatorze,  tym,  który  mnie  śledził  do  domu  Maggie

Jenn. Pewnie go przegapił. Pomieszanie z poplątaniem. Wszystko bez sensu. I nie zapowiadało się na
lepsze.

- Nie czekaj za długo - mruknął Morley. - Dwie próby noc po nocy oznaczają, że Deszczołap nie

żartuje.

- Raczej że jest stuknięty nie na żarty. - A już najmniej sensu miała wrogość Cleavera. - Świetnie.

I z tą myślą udam się teraz do domu podleczyć oko.

Karpiel trzymał Cholernego Papagaja i szeptał małemu skurczyflakowi pod dziób słodkie słówka.

Usiłowałem się ewakuować. Morley wyszczerzył zęby i pokręcił głową.

- Nic z tego, Narcisio.
Moje szczęście wciąż pozostaje tą samą starą dziwką.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XXVIII

Ślizgacz  mnie  zaskoczył.  Okazał  się  przyzwoitym  kucharzem,  o  czym  dowiedziałem  się  w

momencie, kiedy dowlokłem się na śniadanie, ściągnięty z łóżka przez Ivy’ego. Biedak musiał zarazić
się czymś od Deana.

-  Wyluzuj,  Ivy  -  wymamrotałem,  wlokąc  się  do  kuchni.  -  To  nie  wojsko.  Nie  musimy  dźwigać

tyłka, zanim wybije cholerne południe.

- Tatuś zawsze mi mówił, że mężczyzna nie nic do roboty w łóżku, kiedy ptaki zaczynają śpiewać.
Chyba  tylko  bezwładność,  bo  na  pewno  nie  wrodzone  opanowanie,  powstrzymała  mnie  przed

wyrażeniem swojej opinii na temat tego niezdrowego przekonania.

Jeden śpiewający ptaszek już się zbudził w pokoiku od frontu i walił standard za standardem w

stylu:,3yła sobie piękna panna z...”. Zastanawiałem się, czy Deanowi przypadkiem nie zostało trochę
tej  trutki  na  szczury,  która  wygląda  jak  ziarno  dla  ptaków.  Szczury  były  o  wiele  za  mądre,  żeby  je
jeść, ale to ptaszysko...

- Pracujesz nad czymś, co? - Ślizgacz wciąż nie bardzo wiedział, czym się zajmuję.
-  Misja  -  wymamrotał  Ivy.  -  Najstarsza  pierwsza  zasada,  Garrett,  Nawet  ciura  powinien

wiedzieć. Działać zgodnie z misją.

-  Patrzcie,  jak  się  stary  wojak  rozciurował.  No  dobrze,  dobrze  -  dobre  stare  nawyki  ze  złych

starych  czasów.  Ciekawe,  czy  misja  rozpoczęta  o  poranku  ma  faktycznie  większe  szansę  na
powodzenie niż misja rozpoczęta w południe? Przepraszam, ale mam pewne wątpliwości.

Ciekawe,  czy  zauważyli  zmiany  w  TunFaire.  Pewnie  nie.  Żaden  z  nich  nie  miał  szczególnie

dobrych kontaktów ze światem po drugiej stronie własnej czaszki.

- Chyba musimy się przejść do Wixona i White’a.
W  tym  momencie  sklep  okultystyczny  był  moim  jedynym  punktem  zaczepienia.  Mugwump  z

obiecaną listą kontaktów jeszcze się nie zmaterializował.

Kuchnia Ślizgacza przyprawiłaby Deana o ciężkie kompleksy, a Morleya o zawał serca. Usmażył

pół połcia bekonu, upiekł lane biszkopty. Przekroił biszkopty i nasączył tłuszczem z bekonu, a potem
posypał cukrem. Jedzenie biednych ludzi. Żołnierzy. Żarcie, które było cholernie smaczne na gorąco.

W nocy padało. Poranne powietrze było chłodne. Powiew wiatru był świeży i przyjemny. Ulice

wysprzątano. Na niebie ani jednej chmurki. Był to jeden z tych dni, kiedy zbyt łatwo się zapomnieć i
odprężyć, zbyt łatwo zapomnieć, że jaśniejszy blask słońca oznacza mroczniejsze cienie.

Na szczęście, cienie też właśnie odpoczywały. Żaden nie wyrzygał łotrzyka gotowego do akcji.

Całe  miasto  wydawało  się  w  świetnym  humorze.  Do  licha,  słyszałem  nawet  śpiewy  dochodzące  z
Bustee.

Nie  potrwa  to  długo.  Przed  zachodem  słońca  znowu  pójdą  w  ruch  noże  i  krew  popłynie  z

poderżniętych gardeł.

Wyhodowaliśmy sobie niezły orszak, poczynając od niezdarnego stworzenia, które śledziło mnie

do domu Maggie Jenn, a skończywszy na gościu z kolczykiem, który mógł być równie dobrze piratem.
Miałem jednak co do tego poważne wątpliwości.

Nawet Ivy zauważył niezgułę.
- Niech się za nami włóczą - mruknąłem. - Zeza dostaną. Niełatwo obserwować to, co robię. I

background image

jeszcze trzeba mieć mocne nogi.

- To jak za czasów Korpusu - zauważył Ślizgacz.
Ivy miał ze sobą Cholernego Papagaja. Ten sprośny gnojek bawił się jak szalony. „Kurde balans,

patrz, jakie melony ma ta dziwka! Och. Patrz tutaj. Chodź, skarbeczku, coś ci pokaże...”

Mieliśmy szczęście, że miał dość podłą dykcję.
Na  ulice  wyległy  tłumy.  Wszyscy  chcieli  zaczerpnąć  świeżo  wypranego  deszczem  powietrza,

zanim  wszystko  wróci  do  normy.  Starzy  i  słabi  będą  padać  pokotem.  Takie  świeże  powietrze  to
trucizna. Zanim dotarliśmy do West Endu, zauważyłem kolejny ogon. Ten za to był pierwszej klasy
profesjonalistą. Zauważyłem go przez przypadek, łut mojego szczęścia i tonę jego pecha. Nie znałem
go i to mnie zmartwiło. Wydawało mi się, że znam głównych graczy.

Niezła parada.
Wixon i White mieli otwarty kram.
- Zostajesz tutaj - poleciłem Ivy’emu. - Jesteś na czatach. Wszedłem do środka. Ślizgacz za mną.

Chciałem być taki zły, na jakiego próbowałem wyglądać.

Zarówno Vixon, jak i White byli na pokładzie, ale ani śladu reszty załogi czy pasażerów.
-  Niech  mnie  -  mruknąłem,  zadowolony,  że  wreszcie  coś  idzie  po  mojemu.  -  Niech  mnie,  ani

śladu groźnych piratów.

Chłopcy przyjrzeli nam się uważnie. Potrzebowali kilku sekund, żeby stwierdzić, że nie byliśmy

najlepsza  klientelą,  ale  żaden  ani  okiem  mrugnął,  bo  żaden  nie  omieszkał  zauważyć,  że  wraz  ze
Ślizgaczem górujemy nad nimi jakimiś dwoma setkami funtów wagi.

-  Jak  możemy  wam  pomóc?  -  zapytał  jeden.  Przypominał  mi  żebrzącego  świstaka.  Miał  lekki

przodozgryz obowiązkowo seplenił. Miękkie, małe łapki splótł na piersi.

- Robin!
- Penny, zamknij się. Sir?
- Szukam kogoś - odrzekłem.
- Jak chyba wszyscy? - Wielki uśmiech. Korsarz-komediant.
Penny uznał, że to śmieszne. Penny raczył zachichotać.
Ślizgacz się zmarszczył. Garrett się zmarszczył. Chłopcy nagle ucichli. Robin spoglądał przez nas

na wylot, w kierunku ulicy, jakby się spodziewał, że odpowiedź na jego dylemat pojawi się tam na
karym koniu.

-  Szukam  dziewczyny.  Szczególnej  dziewczyny.  Osiemnaście  lat.  Ruda.  Wysoka,  o  taka.

Prawdopodobnie piegowata. Zbudowana tak, że nawet najgroźniejsi piraci zatrzymują się na chwilę,
a nawet zdarza im się uronić łzę nad wyborem, jakiego dokonali. Używa imienia Justina lub Emerald
Jenn.

Chłopcy wytrzeszczyli oczy. Moja magia zamieniła ich w śliniące się półgłówki.
Na zewnątrz, Ivy poinformował jakąś nadzianą laskę, że sklep jest zamknięty, ale tylko na chwilę.

Dama  próbowała  się  awanturować.  Cholerny  Papagaj  włączył  się  do  dyskusji  i  złożył  jej
nieprzyzwoitą propozycję.

Obszedłem  sklep,  dotykając  wszystkiego,  co  wyglądało  na  kosztowne.  Chłopcy  mieli  sporą

powierzchnię i mnóstwo dziwnych przedmiotów.

-  Czy  ten  opis  coś  wam  mówi?  -  Nie  mogłem  nic  wyczytać  z  ich  reakcji.  Ta  wyuczona

neutralność nic nie zdradzała.

Penny prychnął:
- A powinna?
Od  Robina  mogłem  go  odróżnić  tylko  po  wielkości  wąsów.  Poza  tym  mogliby  uchodzić  za

background image

bliźniaki. Ci wielcy, kosmaci bukanierzy trzymali się razem dzięki ciężkiemu przypadkowi narcyzmu.

- Chyba tak - opisałem przedmioty związane z czarną magią, które znalazłem w pokoju Emerald.

Mój opis był bezbłędny. Truposz dobrze mnie przeszkolił. Wystudiowane neutralne maski pokryły się
mikropęknięciami.

Penny wiedział na pewno, o czym mówię, a Robin prawdopodobnie. Robin był lepszym graczem.
-  Doskonale.  Widzę,  że  wiecie  o  czym  mówię.  Prawdopodobnie  to  wy  ich  dostarczyliście.

Powiedzcie  mi  tylko  komu.  -  Wybrałem  wspaniały  sztylet  z  czerwonego  szkła.  Jakiś  wielki  artysta
spędził całe miesiące na jego formowaniu i polerowaniu. Diabolicznie piękne, ceremonialne dzieło
sztuki.

- Nie powiedziałbym ci nawet... ej, przestań! Sztylet omal nie wyśliznął mi się z palców.
-  Co?  Chciałeś  powiedzieć,  nawet,  gdybyś  wiedział,  o  czym  mówię?  Ale  powiesz  mi,  Penny.

Powiesz mi wszystko. Nie jestem grzeczny. A mój kumpel nie jest nawet w połowie tak grzeczny, jak
ja - podrzuciłem sztylet i z trudem go złapałem. Chłopcy drgnęli. Nie mogli oderwać oczu od ostrza.
Musiało  być  warte  fortunę.  -  Chłopaki,  jestem  tym  facetem  z  waszych  koszmarów.  Tym  w  masce.
Tym,  który  używa  bezcennego  ceremonialnego  sztyletu  do  gry  w  noże  na  podłodze  z  hartowanego
dębu. Facetem, który was tak urządzi, że zbankrutujecie.

Odłożyłem  sztylet,  wziąłem  do  ręki  książkę.  Na  pierwszy  rzut  oka  wydawała  się  stara  i

zwyczajna,  bez  żadnej  symboliki  okultystycznej.  Myślałem,  że  to  nic  takiego,  kiedy  nagle  chłopcy
zaczęli rzucać odpowiedziami, jakbym im przypalał pięty.

Bełkotali o facecie, który kupił opisane przeze mnie rzeczy. Zaskoczony uważniej przyjrzałem się

książce.

Ciekawe, co im tak rozwiązało języki.
Tytuł  brzmiał  „Rozszalałe  Miecze”.  Była  środkowym  tomem  półfikcyjnej  trzytomowej  sagi

„Kruki nie bywają głodne”. Przed tomem „Rozszalałe Miecze” był tom „Gra stali”, a po nim „Burza
Wojenna”. Całość relacjonowała upiększone losy postaci historycznej zwanej Orłem, który grabił i
mordował  na  dwóch  kontynentach  i  trzech  morzach  mniej  więcej  tysiąc  lat  temu.  Według  obecnych
norm  facet  był  kompletnym  łajdakiem.  Przyjaciel  czy  wróg,  wszyscy  żałowali,  że  go  poznali.  Na
standardy swoich czasów jednak okazał się wielkim bohaterem, ponieważ długo żył i prosperował.
Nawet dzisiaj, jak powiadają, dzieciaki w prowincji Busivad marzą, by wyrosnąć na kolejnego Orła.

- Ciekawe, czy to pierwsza kopia? - zapytałem. Pierwsze kopie są rzadkością.
Chłopcy zaczęli bełkotać z podwójną energią. Co jest? Byli gotowi przyznać się do morderstwa.
-  Sprawdźmy.  Mówicie,  że  to  był  rudy  facet,  siwiejący,  zielone  oczy,  piegi,  niski.  Na  pewno

facet? - Kiwające się wściekle głowy obaliły moją teorię jak zamek z piasku w południowym słońcu.
Nawet  te  poronione  wypierdki  mamuta  nie  byłyby  w  stanie  wziąć  Maggie  Jenn  za  faceta.  -  Około
czterdziestki, nie osiemnastki? - To nie pasowało do nikogo znajomego. Chyba, że tego paskudnego
konusa  z  magazynu.  Nie  przyjrzałem  się  ani  oczom,  ani  włosom  Cleavera.  -  Wiecie  coś  na  jego
temat?

- Nie.
- Nic nie wiemy.
Oczy  pozostawały  wbite  w  księgę,  ale  cała  reszta  próbowała  udawać,  że  wszystko  jest

wspaniale.

- Zapłacił gotówką? Wszedł, rozejrzał się, wybrał to, czego potrzebował, zapłacił bez słowa na

temat inflacji? A kiedy wychodził, sam niósł zakupy?

- Tak.
-  Faktycznie,  co  za  wieśniak.  -  Z  uśmiechem  odłożyłem  księgę.  -  Widzicie?  Jak  chcecie,

background image

potraficie  pomóc.  Musicie  się  tylko  zainteresować  tematem.  -  Obaj  odetchnęli  wyraźnie,  kiedy
odsunąłem się od ich skarbu. - Nie przypominacie sobie nic takiego, co mogłoby łączyć te sprawy?

Wydawało mi się, że to nic takiego, ale co ja wiem na temat szatańskich akcesoriów? Właściwie

nawet nie chcę nic wiedzieć. Odpowiedziały mi kręcące się łby.

- Wszystko było ozdobione srebrną gwiazdą z koźlą głową pośrodku.
-  To  prawdziwe  atrybuty  kultu  szatana  -  tłumaczył  Penny.  -  Nasz  towar  to  masowa  produkcja

karłów. Kupujemy hurtowo. To złom, bez wartości własnej czy okultystycznej. Nie jest fałszywy, ale
nie posiada żadnej mocy.

Machnął ręką. Podszedłem do witryny pełnej medalionów podobnych do tego, który znalazłem w

pokoju Justiny.

- Znasz dziewczynę, którą opisałem? Znowu kręcenie głowami. Dziwne.
- I jesteście pewni, że nie znacie faceta, który kupił te przedmioty?
Znowu krętu-krętu.
- Nie wiecie, gdzie mógłbym go znaleźć? Zaraz zakręci im się w tych głupich czerepach.
- No to chyba sobie pójdę - skinąłem na Ślizgacza.
Wixom  i  White  popędzili  na  zaplecze,  jakby  ich  goniło  sto  diabłów.  Nie  wiem,  ale  chyba

podejrzewali, że zrobię zaraz coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Zatrzasnęli drzwi. Mocne były, grube.
Ślizgacz podążył za mną na ulicę, szczerząc zębiska.

Ślizgacz obejrzał się dyskretnie.
- Nie chciałeś przyciskać ich mocniej? Widziałeś, jak się spocili. Zwłaszcza, kiedy się bawiłeś

tą księgą.

- Nieraz podejście musi być pośrednie. Ivy, czekaj tutaj. Gwizdnij, gdyby ktoś się napatoczył.
Właśnie  tu  znajdował  się  wylot  wąziutkiej  uliczki  wiodącej  na  zaplecze  sklepu  Wixona  i

White’a.

Sklep  nie  miał  okna  na  zapleczu.  Niespodzianka,  niespodzianka.  Nawet  w  najlepszych

dzielnicach miasta niewiele jest okien na parterze. Lepiej nie kusić losu.

Dom miał jednak tylne wejście. A to niewiele bezpieczniejsze od okna. Zastanawiałem się co ci

chłopcy robią, że potrzebują tylnego wyjścia. Czyżby właśnie tak załatwiali reklamacje klientów?

Drzwi prowadziły do pokoju, do którego schronili się chłopcy i słabo tłumiły odgłosy sprzeczki.
-... co ty miałeś we łbie, żeby tak ją zostawiać na wierzchu?
- Zapomniałem. W porządku?
- Zapomniałeś. Zapomniałeś. Nie do wiary.
- Nic o niej nie wiedział. Sam widziałeś. Obchodziło go tylko, gdzie ta mała Jenn.
- No to dlaczego mu nie powiedziałeś, żeby się wreszcie wyniósł? Musiał nabrać podejrzeń, tak

się wiłeś...

- Nie powiedziałem, bo nie wiem, skarbie. Nie widziano jej od dnia, kiedy jej matka przybyła do

miasta.

No, no, no...
-  Przestań  się  martwić  tą  cholerną  księgą.  Taki  dupek  nie  potrafi  odczytać  nawet  własnego

podpisu.

- Garrett... - mruknął Ślizgacz.
Machnąłem ręką, pilnie nadstawiając uszu. Musiałem tu i tam trochę nadrabiać z kontekstu, żeby

wszystko zrozumieć. Chyba sobie jeszcze pogadam z tymi korsarzami od okultyzmu.

- Garrett!
- Czekaj chwilę.

background image

- Chłopcy, lepiej, żebyście byli ludźmi-szczurami i śmieciarzami w przebraniu, bo jeśli nie, to... -

odezwał się nieznajomy głos.

- Garrett, którego mam napocząć pierwszego?
-...jeśli  nie,  to  wy  skończycie  w  pojemniku  na  śmieci  -  ten  krasomówca  był  rzecznikiem

prasowym  pięciu  łobuzów  w  koszmarnie  niegustownych,  orzechowej  barwy  przebraniach.  Mogłem
przypuszczać,  że  to  mundury  straży  sąsiedzkiej.  Chyba  zapomniałem  wspomnieć,  jak  cicho  i
spokojnie  wydawało  mi  się  w  tej  okolicy?  Stary  i  powolny  się  robię,  skoro  o  tym  zapomniałem  i
straciłem czujność.

Nadeszli z kierunku, którego nie pilnowałem. Za drzwiami panowała kompletna cisza. Naturalnie.
- Którego pierwszego? - zapytał znowu Ślizgacz. Rwał się do bitki, widać było, że poradzi sobie

z  nimi  jednym  paluchem.  Kolesie  nie  byli  zbyt  rośli,  a  znad  pasów  zwisały  im  wielkie  brzuszyska.
Mieli  małe,  złośliwie  świńskie  oczka.  Warczenie  Ślizgacza  dało  do  myślenia  naczelnemu  knurowi.
Zrobił taką minę, jakby zachęcał Ślizgacza do wprowadzenia słów w czyn.

Wydawało  się,  że  to  nie  najlepsza  chwila  na  bójkę.  Wciąż  miałem  przy  sobie  jedną  z  flaszek

soczku uciekinierów Cudownego Milta Straszliwego. Ostatnią. Świsnąłem, żeby Ivy wiedział, że coś
się szykuje, po czym rzuciłem buteleczkę na bruk tuż pod nogi strażników spokoju.

Miałem szczęście. Buteleczka się rozbiła.
Paskudna  ciemna  plama  rozlała  się  i  rozpełzła  jak  żywa  istota.  I  nic  więcej.  Brunowie  ani

mrugnęli. Zrozumieli, że coś powinno się stać. Chyba nie chcieli sprawdzać, co.

Złapałem Ślizgacza za ramię.
- Czas się ewakuować.
Z bruku uniosła się cieniutka smużka dymu. Cóż, lepiej późno niż wcale. Niestety, kierowała się

w moją stronę, jako że byłem jedyną osobą, która się ruszała.

- Au, Garrett - mruknął Ślizgacz. - Nie lepiej to przemodelować jednego czy dwóch?
- Proszę uprzejmie. Ale jesteś sam. Ja wychodzę. - Smużka mgiełki uparcie kierowała się w moją

stronę.

Wprowadziłem w czyn moją filozofię dyskrecji szybko i z ogromnym entuzjazmem. Złapałem po

drodze  Ivy’ego  i  wyniosłem  się  z  zaułka.  Wstrząśnięty  Cholerny  Papagaj  wygłosił  jedno  ze  swych
bardziej pamiętnych kazań.

Ślizgaczowi też się chyba odwidziało, bo deptał mi po piętach.
Wejście  do  sklepu.  W  oknie  stał  wielki  szyld  ZAMKNIĘTE,  podparty  od  tyłu  zasuniętymi

storami. Miałem przeczucie, że nawet, gdybym zapukał, chłopcy nie odpowiedzą.

-  Cóż,  wrócimy,  kiedy  chłopcy  zaczną  myśleć,  że  o  nich  zapomnieliśmy  -  oznajmiłem.  -  Teraz

jednak poszukajmy bardziej sprzyjającej pogody w innej części miasta.

Kątem  oka  zauważyłem  jeszcze  kilka  orzechowych  uniformów.  Nietrudno  je  było  spostrzec,  bo

ulica opustoszała nagle. Tak to bywa w TunFaire.

Usunęliśmy się z okolicy tak szybko, jak pozwalało na to tempo Ivy’ego, obarczonego tym durnym

ptaszyskiem. Orzechowi brunowie zadowolili się pewnością, że idziemy rozrabiać gdzie indziej.

Po dłuższej chwili spytałem:
- Ślizgacz, wiesz może, dlaczego lubię pracować sam?
- Co? Nie. A dlaczego?
-  Dlatego,  że  kiedy  pracuję  sam,  nikt  nie  zacznie  mnie  wołać  po  nazwisku  w  obecności  ludzi,

których nie chcę znać. Ani razu, a co dopiero cztery razy!

Przemyślał to sobie i chyba doszedł do wniosku, że jestem wściekły.
- No wiesz co! Ale faktycznie głupio, no nie?

background image

- Tak - a co się będę pieprzył? Taki błąd może być fatalny w skutkach.
Z  drugiej  strony,  orzeszki  nie  miały  powodu,  żeby  żywić  urazę.  Przegonili  mnie,  zanim

napełniłem kieszenie zdobyczą, do której według własnego mniemania tylko oni mieli prawo. Teraz
mogą  walić  się  w  piersi  i  powiedzieć  stowarzyszeniu  kupców,  że  są  potężnymi  łowcami  i
obrońcami.

Nie wydawali się skłonni do kontynuacji sprawy. A tamtym chodziło wyłącznie o książkę.
- Zamknij się, ty zmutowany gołębiu - warknąłem.
Ta  książka  mnie  zastanawiała.  Przeczytałem  wszystkie  trzy  tomy  „Kruki  nie  bywają  głodne”

kręcąc  się  po  bibliotece.  Cała  akcja  opierała  się  na  dynastycznym  sporze  pomiędzy  tłumami
spokrewnionych  ze  sobą  ludzi.  Nagrodą  był  tron  królewski  i  panowanie  tylko  z  nazwy  nad  bandą
barbarzyńskich klanów. W całej sadze nie było ani jednej osoby, którą chciałbyś zaprosić do domu.
A sam bohater, niejaki Orzeł, w ciągu swojego żywota zamordował nie mniej niż czterdziestu ludzi.

„Kruki  nie  bywają  głodne”  opierała  się  na  prawdziwych  faktach,  zamarynowanych  w  ustnej

tradycji, zanim wreszcie ktoś zlitował się i je spisał.

Książka nie podobała mi się, ponieważ nie mogłem polubić żadnego z bohaterów, ale również i z

tego powodu, że autor uznał za stosowne nazwać po kolei każdego z przodków, kuzynów i potomków
bohaterów,  jak  również  wszystkich,  których  kiedykolwiek  poślubili  lub  zamordowali.  Po  chwili
trudno  już  było  się  połapać  w  stadach  Thor,  Thralfów,  Thorolfów,  Thoroldów,  Thordów,  Thordis,
Thorid,  Thorirów,  Thorinów,  Thorarinów,  Thorgirów,  Thorgyerów,  Thorgilów,  Thorbaldów,
Thorvaldów, Thoriumów i Thorsteinów, nie wspominając o licznych Oddach, Eirikach i Haraldach -
przy czym każdy z nich mógł zmieniać imię, kiedy mu tylko odbiło.

- Co teraz? - zapytał Ślizgacz, wyrywając mnie z zadumy. Ivy z nadzieją obejrzał się przez ramię.

Wydawał  się  jeszcze  bardziej  zawiedziony  niż  Ślizgacz,  że  go  ominęła  rozróba.  Trzeba  jednak
przyznać  że  umiejętnie  zatykał  dziób  Cholernemu  Papagajowi,  skoro  ten  tylko  zaczynał  robić
propozycje przechodniom.

- Idę do domu, wrzucę coś na ząb. To na razie.
- A co nam z tego przyjdzie?
-  Nie  będę  głodny  -  i  będę  mógł  wreszcie  pozbyć  się  jego,  Ivy’ego  oraz  całego  konduktu

szpiegów, który się ciągnął za nami.

Miałem swoje plany.
Pozwoliłem  Ślizgaczowi  i  Ivy’emu  zrobić  lunch,  a  sam  skryłem  się  w  biurze,  żeby  sobie  uciąć

pogawędkę  z  Eleanor.  Eleanor  nie  pomogła  mi  się  odprężyć.  Mój  niepokój  nie  chciał  ulecieć.
Zaintrygowany  udałem  się  na  drugą  stronę  korytarza.  Truposz  wydawał  się  pogrążony  w  głębokim
śnie, ale i tak się byłem pogrążony w myach. Już nie raz tak mnie nosiło.

Nie  czułem  się  na  siłach,  żeby  z  nim  gadać.  Podziobałem  trochę  jedzenia,  zafundowałem

chłopcom szybkie i prawdopodobne kłamstewko, że idę się na chwilkę położyć, po czym wymknąłem
się na ulicę. Zgubiłem śledzących mnie panów gdzieś w tłumie, bo ulice były bardziej zatłoczone niż
zazwyczaj.  Wszędzie  pełno  było  uchodźców.  W  konsekwencji  każdy  róg  ulicy  ozdobiony  był
odmiennym guru, nawołującym do przegonienia ich z miasta. Albo jeszcze gorzej.

Czułem w powietrzu kolejny kryzys.
Skoro tylko się upewniłem, że jestem sam, popędziłem na Górę.
Stanąłem przed drzwiami Maggie Jenn tak pewnie, jakbym został wezwany. Użyłem tej dyskretnej

kołatki, najpierw raz, potem drugi, ale nikt nie odpowiedział.

Czy byłem zaskoczony? Nie bardzo.
Długo  przyglądałem  się  posępnej,  bezbarwnej  fasadzie.  Pozostała  posępna  i  bezbarwna.  I

background image

nieprzyjazna.

Pospacerowałem przez chwilę po uliczkach. Nikt mnie nie zaczepił. Nie pozostałem tam jednak

na tyle długo, żeby kusić szczęście.

Byłem już w połowie drogi do domu Morleya, kiedy się zorientowałem, że już nie jestem sam.

Ten cholerny niezguła znów mi siedział na karku. No i co? Może chociaż on wie, co robi.

Wszedłem do Domu Radości. Zastałem tam moich dwóch najlepszych kumpli: Morleya Dotesa i

Saucerheada Tharpe’a. Obaj robili maślane oczy do mojego sennego marzenia.

- Chastity?! Co taka grzeczna panienka jak ty robi w takim miejscu?
Morley obrzucił mnie najmroczniejszym ze swych spojrzeń, których używa nie tyle w stosunku do

swoich ofiar, ile w stosunku do osób, które bodaj zmrużeniem oka zasugerują, że Dom Radości jest
czymś innym, niż ostateczną formą przybytku dla epikurejskich uciech.

Saucerhead  wyszczerzył  zęby.  Wielki,  olbrzymi  głupek.  Kocham  go  jak  brata.  Zauważyłem,  że

stracił kolejny ząb.

- Sprawdzałam cię - wyjaśniła Chastity.
- Nie wierz ani słowu z tego, co mówią ci faceci. Zwłaszcza Morley. Nie powie prawdy, jeśli

kłamstwo wystarczy. Spytaj jego żonę i siedemnastu szalonych bachorów.

Morley  pokazał  mi  garnitur  spiczastych  zębów.  Wydawał  się  zadowolony.  Wyszczerz

Saucerheada sięgał już uszu. Miał zęby jak żółte i zielone łopaty.

Uznałem, że najwyższy czas sprawdzić, czy w coś nie wdepnąłem, bo wydawało się, że jestem

dziwnie blisko spożycia własnych butów.

Wydawało się to niemożliwe, a jednak ludzie mówią o mnie czasem miłe rzeczy. Usiadłem.
- Kałuża! Daj mi trochę soku jabłkowego, skóra z butów pozostawia niemiły smak w ustach!
Dotes i Tharpe nie przestawali się cieszyć. Karpiel przyniósł mi sok, ale omal mnie nie oblał, bo

cały  czas  gapił  się  na  śliczną  panią  doktor.  Nie  mogłem  go  o  to  winić.  Naprawdę  świetnie
wyglądała.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - zauważyłem.
- Po co tu jestem? Pan Tharpe zaproponował, żebyśmy coś zjedli, zanim pójdziemy do szpitala.
-  My?  Do  Bledsoe?  -  Pan  Tharpe  nienawidził  Bledsoe  ze  ślepą  namiętnością.  Pan  Tharpe  był

biedakiem. Pan Tharpe urodził się w Bledsoe i był zmuszony polegać na jego personelu medycznym
przez  całe  życie,  jeśli  nie  liczyć  paru  lat  w  wojsku,  gdzie  po  raz  pierwszy  odkrył,  jak  można  się
naprawdę leczyć. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby Saucerhead z własnej woli bodaj zbliżył się do
tego miejsca.

Wiele osób przecierpi prawie wszystko, byle nie dostać się do Bledsoe. Wielu uważa szpital za

ostatnią bramę do śmierci.

- Jestem jej ochroniarzem - oznajmił Saucerhead.
- Co? A ja myślałem..
-  Widziałam  się  z  twoją  przyjaciółką.  -  Uśmiechnęła  się  Chastity.  Moi  najlepsi  kumple  robili

sobie ze mnie jaja.

- Moją przyjaciółką? No, ciekawe. Nie chciała roboty?
- Wysłała ją do mnie - wyjaśnił Tharpe. To wymagało pewnego zastanowienia.
- A gdzie twoi kolesie, Garrett? - zapytał Morley.
- W domu, pilnują Cholernego Papagaja. Mam nadzieje, że go pieką na wolnym ogniu. Dlaczego?
- Chodzą słuchy, że próbowaliście obrabować jakichś kmiotków na West Endzie.
Zmarszczyłem brwi. Dziwne, że już się rozniosło.
- Próbowałem znaleźć ślad Emerald. Nie posunąłem się aż tak daleko. - Opowiedziałem im cała

background image

historię.

Morley  wkrótce  spoważniał  i  głęboko  zmarszczył  czoło.  Pozwolił  mi  mówić,  ale  kiedy

skończyłem, zapytał:

- Jesteś pewien, że to była stara kopia jednego z tomów „Kruki nie bywają głodne”?
- „Rozszalałe Miecze”. Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Znasz tę historię?
- Czytałem książkę.
-  To  mnie  nie  dziwi  -  zaśmiał  się.  Pamiętał  jeszcze  moje  problemy  z  Lindą  Lee.  -  Skoro  ją

czytałeś, to wiesz, jak się kończy. Orzeł ma osiemdziesiąt lat, jest wciąż zdrów, choć traci wzrok.

Kobiety zaczynają nim pomiatać, prawdopodobnie rewanżując się za to, jak je zawsze traktował.

To  mu  się  nudzi,  zabiera  ze  sobą  Idłku  niewolników,  cały  skarb,  jaki  zgromadził  w  ciągu
siedemdziesięciu  lat  i  wynosi  się  w  nieznane.  Po  kilku  dniach  wraca  sam  i  z  pustymi  rękami,  nie
wspomina też ani słowem, co się stało z niewolnikami i ze skarbem.

- No i co?
-  No  i  skarb  Orła  jest  jednym  z  największych,  o  których  opowiadają  łowcy  skarbów,  kiedy  się

spotykają.  Jeden  z  mitów  głosi,  że  najwcześniejsza  wersja  „Kruki  nie  Bywają  Głodne”  zawiera
wszystkie  wskazówki,  aby  go  znaleźć.  Podobno  kopiści  znaleźli  skarb,  zanim  zrobili  około  pięciu
kopii,  ale  wymordowali  się  wzajemnie,  nim  zdążyli  go  wykopać.  Morley  opowiedział  historię
chciwości i przebiegłości godnej samego Orła.

Co  prawda  to  prawda,  jego  opowieść  brzmiała  jak  pierwszy  lepszy  brukowiec,  wart  tyle,  ile

papier,  na  którym  go  napisano.  Gdyby  nie  miał  w  oku  pewnego  znajomego  błysku,  pewnie
zignorowałbym  wszystko,  co  mówił.  Ale  błysk  był.  Znałem  go  i  wiedziałem,  że  jego  złoty  nerw
został podrażniony. Zamierzał złożyć WLsonowi i White’owi wizytę, która nie miała nic wspólnego z
moją.

- Drugi tom? - wtrąciłem w nadziei, że go ostudzę. - Dlaczego akurat ten? Przecież Orzeł zakopał

skarb pod koniec.

Morley  z  uśmiechem  wzruszył  ramionami.  Biedny,  tępy  Garrett  nie  widział  spraw  oczywistych.

Chastity obrzuciła nas dziwnym spojrzeniem. Wiedziała, że coś się dzieje, ale nie była pewna, co.

- W sumie możesz mieć rację - powoli odparł Morley. Podejrzewam, że chciał tylko zamieszać w

głowach wszystkim obecnym.

Wiedział coś, o czym nie chciał mówić. Jak wszyscy ostatnimi czasy. Wzruszyłem ramionami.
- Idę odwiedzić Maggie. Chcesz przejść się ze mną? - Jego złoty nerw zareaguje i na to, jak znam

życie.

- Dlaczego nie? - zapytał.
Saucerhead też załapał. Obrzucił mnie pełnym powątpiewania wzrokiem, ale nie zadawał pytań.

Nie ma sensu wtajemniczać Chastity we wszystko. Zwłaszcza, że ma kumpli w Straży.

Zorientowała  się,  że  mamy  przed  nią  tajemnice.  Nie  spodobało  jej  się  to,  ale  chyba  miała

przeczucie, że nie bardzo chce wiedzieć.

- Znasz Grange’a Cleavera? Pojawia się czasem w Bledsoe?
- Widywałam go. Ostatnio więcej niż kiedyś. Wydaje się, że mieszka w mieście. Jest w Radzie.

A Rada przez cały czas gdzieś tu się kręci. Reszta zwraca uwagę tylko wtedy, kiedy zaczynają coś
knuć.

- Rozumiem. Co on tam robi?
- Nie wiem, jestem tylko lekarzem. Nie latam tak wysoko. Morley był gotów do drogi.
-  Jak  on  teraz  wygląda?  -  zapytał.  -  Kiedyś  lubił  się  przebierać.  Tylko  najbliżsi  wiedzieli,  jak

background image

wygląda naprawdę.

Zaskoczona Chastity mruknęła:
- A co mu pomoże przebranie? Niewielu jest tak niskich ludzi.
- Nie zawsze udawał człowieka - wyjaśnił Morley. - Czasem karła, jeśli chciał.
- Albo elfa? - podsunąłem.
- Garrett, takich brzydkich elfów po prostu nie ma! - warknął Morley. - Nie zdążyliby wyrosnąć z

pieluch!

Pomyślałem  o  księciu  z  magazynu.  Zniewieściały,  ale  nie  brzydki.  Nieszczęśliwa  dziewczynka,

której paskudny los przykleił siurek.

- Możesz go opisać, Chastity? Poza tym, że jest niski. Zrobiła, co mogła.
- Dla mnie wystarczy. To ten facet, Morleyu.
Morley burknął coś ze złością. Chastity znowu zrobiła zaskoczoną minkę.
- Wyjaśnię ci później - obiecałem. Zastanawiałem się, co łączy Dotesa i Deszczołapa.
Morley miał swój świat. Ja starałem się pozostawać poza nim. Może nawet lepiej, że nie znałem

żadnych szczegółów. Miałem nadzieję, że wyjaśni, gdyby się to okazało potrzebne.

Będę miał oczy otwarte. W przeszłości znany był z tego, że potrafił czekać zbyt długo.
- Idziesz czy nie? - burknął.
- Spotkamy się później - obiecałem Chastity.
- Obiecanki-cacanki.
Saucerhead  obdarzył  mnie  spojrzeniem  świadczącym  o  tym,  że  tak,  będzie  jej  pilnował.  Nie

prosiłem  go  o  to,  bo  wiedziałem,  że  to  jego  wrażliwy  punkt.  Pewnego  dnia  poprosiłem  go,  żeby
pilnował  pewnej  kobiety,  a  on  nie  dopilnował.  Zginęła.  Zarżnął  za  to  cała  bandę  opryszków,  sam
znalazł  się  o  krok  od  śmierci,  ale  wiedział  tylko  tyle,  że  zawiódł.  I  nie  można  było  go  od  te-20
odwieść.

O
Chastity była tak bezpieczna, jak to tylko możliwe.
-  Hej,  Garrett!  Może  tak  zwiniesz  z  gęby  ten  durny  wyszczerz  i  szklane  spojrzenie  choćby  na

chwilę, żeby mnie wprowadzić w sprawę?

-  Zazdrośnik.  -  Przez  chwilę  zmagałem  się  z  wyszczerzeni,  pokonałem  go.  -  Skorzystamy  z

Podejścia Dotesa.

Byliśmy  blisko  Góry.  Wkrótce  spotkamy  pierwsze  patrole.  Musiałem  okiełznać  wyszczerz,

przestać  marzyć  o  pięknych  blondynkach,  bo  uśmiechnięty  od  ucha  do  ucha  obcy  nie  jest  mile
widziany w tym rejonie.

- Podejście Dotesa? A co to takiego?
- Powinieneś wiedzieć. Sam go wymyśliłeś. Prosto przed siebie i furda świadkowie - wchodzimy

i tyle.

- Nie ma sprawy, ale w środku nocy i w czasie burzy. Nie przesadzasz czasami?
Nie raczyłem oprotestować tej odpowiedzi.
-  Za  tymi  domami  biegnie  wąska  alejka.  Wykorzystują  ją  dostawcy  i  ludzie-szczury,  którzy

wywożą śmieci.

- Wywożą śmieci?
-  Nowość,  muszę  przyznać.  Ale  to  prawda.  Ta  alejka  jest  czystsza  niż  ulica  od  frontu.  Nigdy

czegoś podobnego nie widziałem.

- Prawie niepatriotyczne, no nie?
- Niekarentyńskie z pewnością. Ciężki przypadek dziwactwa.

background image

- Konspiracja.
Dokuczał mi. Chyba czuł, że w środku wciąż jestem z Chastity.
- To z żoną i dziećmi było z twojej strony paskudne. - Obejrzał się niedbale.
- Było, było. Jesteś przewrażliwiony, bo sam nie zdążyłeś zrobić tego numeru ze mną. Wciąż tam

są?

-  Przypuszczalnie.  Być  może.  Warta  jest  paru  sztuczek.  Są  tam  cały  czas.  Cala  parada

potencjalnych świadków. To dama pierwszej klasy, Garrett. Nie spieprz sprawy, jak z Tinnie i Mayą.

Zanim zdążyłem zaprotestować, dodałem:
- Przyciągasz to, czy jak?
- Sam powiedziałeś. Ciężki przypadek dziwactwa.
- Z tym się zgodzę. Choć tym razem dziwność polega na tym, że brak w tym sensu. Przynajmniej

żaden  facet  nie  spaceruje  po  niebie,  ani  nie  odmawia  rezygnacji  z  morderstwa  tylko  dlatego,  że
wcześniej  został  zabity  i  skremowany.  Nie  widziałem  jeszcze  żadnych  zmiennokształtnych  i  chyba
jeszcze nikt nikomu nie zatopił kłów w szyi.

- Ale jest w tym coś z okultyzmu.
- Sądzę, że to zmyłka Cleavera. Sądzę, że to on ma dziewczynę. Te okultystyczne bzdety są po to,

żeby zmylić Maggie.

- Ciągniesz to dalej? Właśnie nad tym myślałem.
-  Na  razie.  Przynajmniej  dla  nich.  Może  być  ciekawie,  kiedy  się  zorientują,  co  robimy.

Zobaczymy, kto jak się zachowa.

Byliśmy  już  na  Górze,  maszerując  jak  całkiem  uczciwi  ludzie.  Zachowuj  się,  jakbyś  był  stąd,  a

wtedy  nikt  na  ciebie  nie  zwróci  uwagi.  Nawet  na  Górze  dużo  uczciwych  ludzi  legalnie  chodzi  po
ulicach. Lokalni strażnicy nie mają odwagi zaczepiać wszystkich po kolei.

-  Pewnego  dnia  te  błazny  przypomną  sobie  o  szkoleniach,  ustawią  rogatki  i  zaczną  sprawdzać

przepustki - zauważyłem.

-  Nic  z  tego  -  prychnął  Morley.  Nie  miał  wysokiego  mniemania  o  brunach  z  Góry.  -  Tutejsi

mieszkańcy nie wytrzymają takiej niedogodności.

-  Pewnie  masz  rację  -  i  to  jest  największy  problem  z  bezpieczeństwem  publicznym.  Cholernie

niedogodne.

-  Liczysz  na  to,  że  ci  z  tyłu  są  równie  zboczeni,  jak  ty?  To  chyba  jeszcze  gorsze,  niż  liczyć,  że

każdy jest uczciwy.

- Zboczeni? - zaprotestowałem, ale wiedziałem, co ma na myśli.
- Wiesz, co mam na myśli. Przynajmniej jeden może być tajniakiem.
Tajna  policja  to  nowy  problem  dla  półświatka  TunFaire.  Tylko  zawsze  elastyczny  Morley  nie

miał problemu z przystosowaniem się.

-  Może  być.  -  Nie  wierzyłem  w  to  i  on  chyba  też  nie.  Straż  była  mniej  nieśmiała  niż  ci  ludzie.

Nawet szpiedzy Relwaya.

Morley musiał wreszcie to powiedzieć:
- Winger mogłaby mieć takie powiązania. Kurde!
-  Tak,  jeśli  ma  w  tym  zysk  -  zacząłem  się  zastawiać.  Czy  Winger  mogłaby  zdradzić  człowieka,

który  był  dla  niej  najlepszym  przybliżeniem  słowa  „przyjaciel”  dla  samej  forsy?  Straszne,  ale  nie
umiałem odpowiedzieć na to pytanie.

- Kiedyś mi dałeś rade: nigdy nie wdawać się w stosunki z kobietą bardziej stukniętą ode mnie -

mruknąłem.

- I chyba miałem rację, co?

background image

- Tak. O, tak.
Skręciliśmy  w  alejkę,  która  przechodziła  za  domem  Maggie  Jenn.  Mieliśmy  szczęście  i  wolną

drogę  -  przynajmniej  do  tej  pory.  Nawet  patrole  się  tu  nie  kręciły.  Dla  stróżów  prawa  byliśmy
niewidzialni jak duchy.

-  Uważaj  na  Winger,  Garrett.  Jest  bardziej  stuknięta  od  ciebie.  -  Zapuścił  wzrok  w  tę

nieprawdopodobnie czystą alejkę. - Choć niewiele. Ta droga jest otwarta. Każdy może tu wejść.

Zachichotał nerwowo, prawie nie wierząc w tę demonstrację aroganckiej pewności siebie. Nikt

nie  mieszka  tak  wysoko  na  Górze,  żeby  być  poza  zasięgiem.  Nawet  największe  wiedźmy  i
czarownicy, strażnicy burz i lordowie wojenni, którzy każą książętom i diukom pucować sobie buty...
nawet oni mogą zostać obrabowani.

-  O  Winger  będę  się  martwił  później.  Teraz  musimy  zrobić  swoje,  zanim  zjawią  się  nasi  fani.

Tędy.  -  Wskazałem  balkon  z  kutej  stali,  który  zwykle  służył  do  zrzucania  śmieci.  Ludzie  szczury
przejeżdżali  pod  spodem  i  służba  zrzucała,  co  trzeba.  Podobne  balkony  zdobiły  wszystkie  ponure
kamienne ściany wzdłuż całej alejki.

- Poza sprzątaniem chyba nic specjalnego tu nie widać, co? - mruknął Morley.
- Chciałbyś, żeby zdobili fasady fikuśnymi rzeźbami dla takich jak my?
Morley  zachichotał  i  ruszył  przed  siebie.  Znalazł  uchwyt  dla  rąk  na  szorstkim  kamieniu,  wspiął

się, zaopiekował symbolicznej grubości drzwiami i przewiesił się przez poręcz, żeby mi pomóc. W
chwilę  później  byliśmy  już  w  środku.  Wyjrzeliśmy  przez  wąskie  okienko,  szukając  świadków.  W
chwilę później w alejce pojawiły się nasze ogonki. Morley zachichotał, a ja westchnąłem:

- Tylko Winger.
- Skąd ona bierze takie ciuchy?
- Gdybym wiedział, udusiłbym krawcową. To sprzeczne z boskim prawem, a może i z ludzkim.
- Jesteśmy w środku. Czego szukamy?
- Kurde, nie wiem. Czegokolwiek. Dzieją się rzeczy całkiem bez sensu. Skoro szukam zaginionej

dziewczyny,  powinienem  tkwić  po  uszy  w  piraterii.  Jestem  prawie  pewien,  że  Maggie  Jenn  nie
wynajęła mnie wyłącznie po to, żeby znaleźć Emerald.

- Hę?
- Może sobie przypominasz, że się w to wpakowałem, ponieważ Winger chciała, żebym pilnował

Maggie Jenn. Myślała, że Maggie chce, żebym kogoś załatwił.

- A teraz ci się wydaje, że może Maggie miała rację. Że cała sprawa mogła być ukartowana tylko

po to, żebyś się strzelił głowami z Deszczołapem.

- Może być. Sądziłem, że znajdę tu jakieś wskazówki.
- No to do roboty. Zanim Winger się zorientuje, co tu robimy i wyjdzie ze ściany.
- Absolutnie. Ale najpierw sprawdzimy, kto pierwszy wejdzie w alejkę.
Minęła nas cała parada, zanim znów opustoszało. Morley dobrze im się przyjrzał.
- To ten - szepnąłem. - Ten zawodowiec.
- Widzę. Czuję to. To szycha.
- Znasz go?
- I w tym problem - mruknął Morley - Nie znam.
Też  mnie  to  martwiło.  Mogłem  sobie  wyobrazić,  że  Włnger  pracuje  dla  Winger  i  każdego,  od

kogo może wydusić kasę. Pirat musiał być na wikcie Cleavera. Ale co z tym zawodowcem?

Wydawało się, że o sobie wiedzą.
Podchody zwróciły uwagę złośliwych oczu. Pojawili się opryszkowie ze Straży. Nawet Winger

się ulotniła, żeby błaznów nie kusić.

background image

-  Koniec  zabawy  i  do  roboty  -  poradził  Morley.  -  Chłopaki  z  płaskimi  nosami  nie  będą  się  tu

kręcić przez cały dzień.

Zaczęliśmy od tego samego pokoju.
Mówiliśmy  szeptem.  Po  chwili  zacząłem  się  zastanawiać,  dlaczego.  Ani  śladu  Maggie  i  jej

cudownej załogi. Zdaje się, że Morley wyraził to pierwszy:

- Garrett, tu nikt nie mieszka i nie mieszkał od lat. - Żaden z pokoi, w których ostatnio bywałem,

nie był usłany naftaliną i kotami z kurzu. Po chwili zacząłem kasłać i chrząkać.

- Taaak... To tylko dekoracje do sztuki, jaką odegrali na mój użytek.
- Zgadnij, po co?
- Nie muszę zgadywać. Po to tu jestem, żeby się dowiedzieć, czy Winger przypadkiem nie miała

racji.

Każde z kolejno odkrywanych pomieszczeń pyszniło się meblami w pokrowcach i warstwą kurzu.
-  Hmmm..  całkiem  niezłe  antyki  -  zauważył  Morley.  Udawał  obojętność,  ale  czułem,  że  jest

rozczarowany.  Żadnych  łatwych  w  transporcie  drogocenności.  Chyba  już  się  zastanawiał,  jak
wynosić meble.

Po pewnym czasie, ponieważ mieliśmy mnóstwo czasu, natrafiliśmy na sypialnię na piętrze. Była

używana, ale jej nie pamiętałem.

- Dama, która tu mieszkała, nie miała zwyczaju sprzątać po sobie - zauważył Morley.
I  chyba  nikogo,  kto  by  po  niej  sprzątał.  Resztki  jedzenia  na  talerzach  pyszniły  się  jedwabistym,

błękitnym futerkiem.

- Sądzę, że opuszczono ten pokój jeszcze przed twoją wizytą - mruknął Morley. - Sprawdźmy go

bardzo dokładnie.

Sieknąłem z podziwu. Co za geniusz.
W chwile później:
- Garrett?
- Co?
- Popatrz na to.
„To”  wstrząsnęło  mną  z  lekka.  „To”  okazało  się  damską  peruką.  „To”  było  ogromną  czupryną

wijących  się  dziko  rudych  włosów,  bardzo  podobnych  do  włosów  Maggie  Jenn,  których  siecią  tak
chętnie dałbym się oplatać. Siecią, z której wyzierało teraz paskudne podejrzenie.

- A to co było? - rzucił Morley.
- Niby co?
- Ten dźwięk. Jakby ktoś cię dźgnął gorącym pogrzebaczem.
-  Próbowałem  sobie  wyobrazić  łysą  Maggie.  -  Podniosłem  perukę,  jakby  to  była  ścięta  głowa

wroga.

- Wyduś to wreszcie. No, już.
- Wiesz, o co chodzi? No to posłuchaj. Bierzesz taką perukę, wsadzasz na łeb komuś takiemu jak

Deszczołap  i  masz  już  sobowtóra  ślicznotki,  która  mnie  wynajęła,  żeby  znaleźć  jej  dzieciaka.  Jeśli
jeszcze  ubierzesz  go  w  dziewczęce  szmatki.  Sobowtóra  ślicznotki,  która  mnie  zaprosiła  na  nic
innego, tylko...

Morley wyszczerzył zęby. Potem prychnął. Wreszcie ryknął śmiechem.
- Och! Och! To by była historyjka o Garretcie jak żadna inna! Ludzie zapomnieliby o staruszce i

jej kocie... - Strzelił palcami i znowu się wyszczerzył. - Założę się, że Winger wiedziała. No założę
się  po  prostu. A  przynajmniej  coś  podejrzewała...  i  może  właśnie  to  chciała  sprawdzić.  Napuścić
Garretta. On luuubi rude. Poleci, kiedy mu ją posadzisz na kolanach. - Cholerny konus omal się nie

background image

zlał w gacie ze szczęścia. - Och, Garrett, zaimponowała mi. Naprawdę. Sam bym nie wpadł na coś
takiego.

- Chyba ci się coś pomyliło - zaprotestowałem. - To nie jest tok myślenia Winger.
Gadałem  i  gadałem,  sam  nie  wiedząc,  z  kim  się  sprzeczam.  Podnosiłem  głos  coraz  wyżej,

wyobrażając  sobie  miliardy  potworności,  które  mogły  mi  się  przytrafić  wyłącznie  z  powodu  mojej
skłonności konesera do płci przeciwnej. I to tylko dlatego, że Maggie Jenn, która rozgrzała mnie jak
gardziel wulkanu, mogła nosić tę perukę.

Utkwiłem  w  niej  wzrok.  Nawet  się  nie  rozprostowała  pod  wpływem  mojego  morderczego

spojrzenia. Pozostała dokładną kopią fryzury Maggie.

- Chwytasz? - Upierał się Morley, jakby to nie był mój osobisty pomysł. - Grange Cleaver włożył

perukę i oszukał cię na tysiąc procent.

Poczułem, że policzki mi płoną.
- Może tak, a może nie. No, załóżmy, niech będzie. Przypuśćmy na chwilę, że to on był Maggie

Jenn, która mnie wynajęła. Pomińmy kwestię, że to ma jeszcze mniej sensu niż przedtem. Cleaver nie
skierowałby  ostrza  przeciwko  samemu  sobie.  Szukajmy  zatem  podwójnego  dna.  Zastanówmy  się,
czego mój pracodawca chciał naprawdę, kimkolwiek był, była, lub było.

- Nie skacz tak, Garrett. - Próbował powstrzymać sprośny chichot.
- Dobra, Morley. Jedno pytanie. Za co mi zapłacił przyzwoitą zaliczkę?
- Można by przypuszczać, że miałeś zrobić to, po co cię wynajęli. Znaleźć dziewczynę. Ale jeśli

lepiej pomyślisz, sam dojdziesz, że Maggie Jenn, która nie jest Maggie Jenn rzeczywiście ma sens.

- Jaki?
-  Widzisz,  gdyby  okazało  się,  że  to  Cleaver  w  przebraniu,  nie  byłoby  sprzeczności  z  tym,  co

eksperci mówią o kobiecie.

-  Sam  do  tego  doszedłem,  zanim  jeszcze  zacząłeś  mi  wiać  przed  nosem  tą  pieprzoną  peruką.

Prawdziwa  Maggie  Jenn  pewnie  leży  na  swojej  wysepce  tyłkiem  do  góry  i  nie  podejrzewa,  że  jej
kumpel Grange Cleaver psuje jej reputację, udając...

-  Powinieneś  się  raczej  zastanowić,  ile  razy  już  to  robił  wcześniej.  Kiedy  jeszcze  sypiała  z

księciem krwi.

No nie, w obliczu księcia pewnie by się nie ważył. Książę zdecydowanie wolał panie i nie miał

cierpliwości do cnotek. Znał prawdziwą Maggie Jenn.

- Ale fałszywa Maggie mogła się włóczyć gdzie chciała, albo tam, gdzie tego chciał Deszczołap.
- Ktoś mi mówił, że Cleaver mógł być jej bratem. Może byli bliźniętami.
- I był alfonsem własnej siostry?
- A bo to pierwszy raz facet stręczy własną siostrę?
- Masz rację. Chyba o tym zapomniałem. Pobożne życzenia. A myślałem, że już z nich wyrosłem.

Nie powinienem ani na chwile zapominać, jakimi sukinsynami potrafią być ludzie...

-  Wciąż  mamy  jeszcze  kilka  pokoi  do  przeszukania  -  nie  chciałem  się  wdawać  w  dyskusje  o

wyższej  konieczności  -  Choć  Morley  musiałby  chyba  wleźć  pod  węża,  żeby  znaleźć  tam  niższe
mniemanie o rodzaju ludzkim, niż moje.

Wyższą  konieczność  jestem  w  stanie  zrozumieć.  Wyższej  konieczności  nie  potępię.  Pogardzam

tymi tylko, którzy sprzedają swoje siostry, córki i żony, ponieważ to im pozwala migać się od pracy.

- Musisz mnie jakoś trawić, Morley.
-  Trawię,  Garrett.  I  wszystkich  innych  też.  Chcecie  czy  nie,  jesteście  teraźniejszością  i

przyszłością  świata.  Reszta  z  nas  będzie  musiała  sobie  znaleźć  jakieś  dziury,  inaczej  nasz  czas
przeminie.

background image

- Brawo! - zaklaskałem. - Masz wizję. Zgłoś się na członka rady miejskiej.
- Nie mam w sobie dość z człowieka, a poza tym nie mam czasu. Zatkało mnie. Moja żartobliwa

uwaga została przyjęta z całą powagą. Ciekawe. Morley Dotes, zabójca i łamignat, członkiem mojej i
twojej rady miejskiej?

Faktycznie,  wygląda  na  to,  że  nadeszły  dobre  czasy  dla  półgłówków.  Rządzić  mogą  wariaci,

dyletanci, sklerotycy, a może i Cholerny Papagaj.

TunFaire jest miastem ludzi w królestwie ludzi, Karencie. Tak stanowią liczne traktaty. Oznacza

to,  że  prawodawstwo  ludzi  ma  priorytet,  z  wyjątkiem  sytuacji,  kiedy  zostało  zmienione  traktatem
obejmującym jedynie konkretne obszary. Jest również miastem „otwartym” co oznacza, że każda rasa,
która  podpisała  traktat,  może  się  tu  swobodnie  poruszać,  ciesząc  się  mniej  więcej  takimi  samymi
prawami, jak obywatele Karenty. I, teoretycznie, posiada te same obowiązki.

W  praktyce  kręcą  się  tu  różne  rasy,  z  traktatami  i  bez,  wielu  nie-ludzi  wykręca  się  od  swoich

obywatelskich  obowiązków.  Doskonałym  przykładem  są  centaury.  Wszystkie  traktaty  z  centaurami
szlag  trafił,  kiedy  ich  plemiona  przyłączyły  się  do  Glory’ego  Mooncalleda.  Z  prawnego  punktu
widzenia  są  obcymi  o  wrogich  zamiarach.  Ale  ostatnio,  odkąd  republika  Mooncalleda  upadła,
zalewają miasto i królestwo i nikomu to nie przeszkadza, może z wyjątkiem ekstremistów.

Połowę populacji TunFaire stanowią gastarbeiterzy i rezydenci nie-ludzie. Wojna straciła już na

impecie i teraz coraz więcej osób zdaje sobie sprawę z dramatycznych zmian, jakie wkrótce nastąpią
w społeczeństwie. Zaczynają się kwasy.

Wkrótce  sprawa  nie-ludzi  zacznie  w  polityce  zajmować  centralne  miejsce.  Już  jest,  dla  takich

odłamów jak Wezwanie. W ich statucie nie znajdziesz eufemizmów i niedomówień. Zabijać nieludzi
tak długo, aż żywi sami uciekną.

Bogowie,  nie  chciałem,  żeby  moja  awantura  skończyła  się  w  kłębowisku  politycznych  żmij.

Panowie w Niebiosach i w Głębinach, strzeżcie mnie przed polityką...

Ruszyliśmy  dalej.  Szukaliśmy  na  górze  i  na  dole,  na  prawo  i  lewo,  na  południe,  na  północ,

wschód  i  zachód.  Szczególnie  starannie  przegrzebaliśmy  apartament,  który  podobno  należał  do
Justine Jenn.

- Garrett, tutaj nikt nie mieszkał - stwierdził wreszcie Morley. - Dekoracje.
Zgodziłem się z nim.
- Myślisz, że jeszcze coś tu znajdziemy? - zapytał.
- Wątpię. Chcesz zajrzeć do piwnicy? - A ty?
- Pamiętam naszą ostatnią wyprawę do piwnic. Już wolę iść na zakupy.
- Wixon i White. Handlarze od siedmiu boleści. Rzeczywiście znali tę dziewczynę?
- Jakąś dziewczynę pewnie znali - przyznałem, tym razem bardzo ostrożny z identyfikacją.
- Racja. Ale to jakiś początek. Mogę się z tobą przejść? Dawno mnie tam nie było.
-  Kurde,  odbiło  mi  -  wiedziałem,  że  będzie  chciał  iść.  -  Gdyby  nie  ci  piraci,  nie  dałbym  za

istnienie tej dziewczyny złamanego grosza.

- Jakiejś dziewczyny. Sam to powiedziałeś. No to może wrócimy sobie na ulicę?
-  Niezły  pomysł.  -  Rozejrzeliśmy  się  za  ewentualnymi  obserwatorami.  Winger  i  wściekły  pirat

pilnowali alejki, udając, że się wzajemnie nie widzą. - Patrz, jak się ładnie dogadali.

- Świat się robi przez to lepszy. Uchyl trochę okienka od frontu i sprawdź, co robi tamten geniusz.
Frontowa ściana domu nie była aż tak nijaka, jak się wydawała z dołu. Wyjrzałem.
Zawodowiec uznał, że wyjdziemy frontowymi drzwiami, jak gdybyśmy tam mieszkali. On pewnie

by tak zrobił. Odstawił kawał dobrej roboty, wtapiając się tło. Ale jeśli ktoś wiedział, gdzie patrzeć,
nigdy by go nie przeoczył.

background image

Niezdary ani śladu. Ciekawe.
Morley zachichotał.
- Ciekawe, jak długo będą czekać, jeśli nie wyjdziemy?
- Co masz na myśli?
- Dachy. Zachichotałem i ja.
- Chyba warto się pokusić o taki eksperyment. Do roboty.
- A jak już się dobrze ulotnimy, naślemy na nich chłopaków z kijami.
-  O,  nie,  nie.  To  by  było  nieładnie.  Nie  mam  ochoty  już  do  śmierci  oglądać  się  za  siebie  w

oczekiwaniu na rewanż Winger.

- Niby racja. Dajemy nogę.
Poszliśmy. Łatwo było. Dach okazał się płaski i pojawił się tylko jeden problem - jak zejść.
Wypróbowaliśmy ze trzy rynny. Żadna by mnie nie utrzymała.
- Chyba trzeba im przysłać hydraulika - burknąłem. - Ludzie powinni się trochę szanować. Żeby

ani jedna rynna nie była w przyzwoitym stanie.

- Albo  Garrett  powinien  się  odchudzić,  żeby  mieć  lżejszy  tyłek.  -  Morley,  ta  mała  łasica,  mógł

zleźć nawet po najgorszej.

Co  gorsza,  nasze  próby  ściągnęły  uwagę  jakichś  przedwcześnie  dojrzałych  bachorów,  które

uznały widocznie, że kombinujemy coś niedobrego. I to tylko dlatego, że łaziliśmy po dachu. Przecież
mogliśmy być dekarzami. No to koniec zabawy. Zaraz zjawi się patrol. Morley zerknął za krawędź,
spróbował  kolejnej  rynny.  Banda  wyrostków  obserwowała  nas  z  dołu.  Wykrzywiałem  się  do  nich,
ale jakoś się nie wystraszyli.

- Musi wystarczyć - mruknął Morley.
Potrząsnąłem  rynną.  Nie  to,  że  mu  nie  wierzyłem.  Miał  rację.  Będzie  musiała  wystarczyć.

Wydawała się solidna, chociaż...

- Musimy się dostać na dół i to już, Garrett.
- Nie boję się schodzić na dół. Martwię się tylko, w ilu będę kawałkach, kiedy już się tam znajdę.
Morley ruszył w dół, pozostawiając mnie własnemu losowi. Pozwoliłem mu oddalić się trochę,

ruszyłem  za  nim,  rozkładając  ciężar  na  kolejne  wsporniki.  Zszedłem  już  osiem  stóp,  kiedy  z  dołu
dobiegła mnie imponująca wiącha elfickich bluźnierstw. Przez sekundę sądziłem, że nadepnąłem mu
na ucho.

- Co jest? - zapytałem. - Wiszę.
Wychyliłem się trochę, żeby sprawdzić. Faktycznie. Koszula wyszła mu z portek i zaczepiła się o

jeden z haków, którymi rynna była przymocowana do budynku. Próbował wspiąć się trochę, żeby się
uwolnić. Nie wiem, kto wymyślił te haki, ale to tylko pogorszyło sprawę. Usłyszałem odgłos drącego
się materiału. Morley znów zaczął kląć jak szewc. Puścił się jedną ręką, próbując uwolnić koszulę.

Nie puszczała. Tyle tylko, że on obchodził się z nią cholernie ostrożnie.
Któryś z gówniarzy na ulicy uznał, że fajnie byłoby trochę w nas porzucać kamieniami. Pierwszy

pocisk trafił Morleya w kostki palców, którymi trzymał się rynny.

Uratowała go tylko zaczepiona koszula.
Bogowie dają i bogowie odbierają.
Koszula rozdarła się jeszcze bardziej.
Morleyowi puściły nerwy. Zaczął wymyślać nowe przekleństwa.
- Rozetnij ją! - wrzasnąłem.
- Nowa koszula! Pierwszy raz ją włożyłem! - Nie przestawał z nią walczyć.
Kamienie zabębniły w ścianę. Harmider dochodzący z ulicy ostrzegł nas, że zbliża się patrol.

background image

- Zrób z tym coś lepiej. Za chwilę zaczną w ciebie rzucać czymś więcej, niż tylko kamieniami
- We mnie?
- Tak, w ciebie. Ja cię zaraz wyminę i zostawię.
Chciał powiedzieć coś brzydkiego, ale oberwał kamieniem w tył głowy.
Stalowa  plama.  Piękna  tkanina  aż  zafurczała.  Morley  pomknął  po  rynnie  jak  wiewiórka,  a

dzieciaki rozbiegły się z wrzaskiem. Dogoniłem go, kiedy się zastanawiał, którego gówniarza zabić.

- Idziemy. - Byliśmy już w zasięgu cholernych włóczni. Morley wyglądał tak, jakby wolał zostać

i kogoś zabić. Dyszał żądzą krwi. Potarł dłonią guza i zjeżył się cały.

- Wiejemy! - ryknąłem mu w ucho i zagoniłem do roboty pięty i kolana. Morley uznał, że sam ze

światem nie wygra.

XXXIII
Zanim zgubiliśmy pościg, nawet Morleyowi zabrakło tchu.
-  I tak była podarta - wydyszałem, zataczając się ze zmęczenia. - A ty przecież masz drugą. Sam

widziałem.

Nie odpowiedział. Za bardzo był zajęty własnym ubraniem, choć i tak trudno było coś zauważyć,

dopóki miał koszule w spodniach.

- Te chłopaki musiały nieźle trenować. - Ledwie mówiłem, a nogi miałem jak z gumy.
- Dobrze, że ruszyłeś, zanim się obejrzeli. - Nie zipał tak ciężko jak ja, w ogóle nie mam pojęcia,

co on robi, że jest taki wysportowany. Rzadko widzę, żeby uprawiał inne sporty niż bieg na przełaj
za warzywami.

Może po prostu miał więcej szczęścia z wyborem przodków.
-  Może  przycupniemy  na  chwilkę?  -  zaproponowałem.  Mogliśmy  sobie  na  to  pozwolić.

Potrzebowałem tego, żeby nie wywinąć się na lewą stronę.

Udało nam się ostatecznie zniknąć w małym przybytku grzechu, które oblepiają podnóże Wzgórza,

żywiąc  się  i  ciągnąc  zyski  z  bezczynności  bogaczy.  Nikt  nas  tutaj  nie  wyśledzi.  Patrole  nie  są  mile
widziane.

Usiedliśmy sobie na schodku, gdzie ruch nie był za duży. Zaledwie nabrałem dość powietrza, aby

moje poczucie humoru zapłonęło świeżym płomieniem, zaczęliśmy kombinować, jak to Winger robi
różne rzeczy w stylu Winger po to, żeby się dowiedzieć, co robiliśmy w domu Maggie.

Myślałby kto, że mamy po jedenaście lat. Chichotaliśmy jak głupki.
- O, kurka! - nie mogłem przestać chichotać, pomimo złych wieści. - Popatrz, kogo ja widzę!
Niezdara  omal  się  o  nas  nie  potknął,  zanim  zajarzył,  że  nas  znalazł.  Wywalił  gały.  Gęba  mu

zbladła. Z trudem chwytał powietrze.

- Ten błazen to chyba jakiś jasnowidz - wykrztusiłem.
- Masz ochotę go dorwać?
On  też  się  zorientował,  że  możemy  próbować  szczęścia.  Śmignął  za  róg,  zanim  zdążyliśmy

otrzepać tyłki z kurzu.

- Kurde! Gdzie on się podział?
- Tak sądziłem. - Co?
- To duch. Albo poroniony płód naszej wyobraźni.
- Nie, to nie duch. Ma kupę szczęścia i tyle.
- Słyszałem, jak szczęście nazywali talentem wizjonerskim.
- Morley, odpuść sobie. Co przypadkowe wyniki mogą mieć wspólnego z talentem?
- Gdyby szczęście było dziełem przypadku, wszystko by się wyrównywało, no nie?
- Tak sądzę.

background image

- Więc chyba ty też od czasu do czasu powinieneś mieć trochę szczęścia, co? O ile nim jakoś nie

kierujesz?

- Czekaj no... - Nasze przekomarzanki wywiodły nas daleko na manowce. Świetnie się bawiliśmy

przez  całą  drogę  do  West  Endu.  Czysto  dla  jaj  zastawiliśmy  po  drodze  kilka  pułapek.  Nasz  ogon
wyminął wszystkie dzięki szczęściu głupiego. Morley krzywił się niemiłosiernie.

- Chyba zaczynam dostrzegać, o co ci chodzi - pocieszyłem go.
- Mówiłeś, że sklep Wixona i White’a ma cienkie tylne drzwi?
- Kiepski żart. Albo pułapka. - Są pająki, które specjalizują się w łapaniu innych pająków.
-  Pokaż  mi  to.  Muszę  się  przyzwyczaić  do  twoich  ekscesów.  Właśnie.  Przecież  Morley  jest  tu

tylko dla rozrywki. Wixon i White mieli otwarte. Kręciliśmy się wokół, obserwując klientów.

-  Lepiej  weźmy  się  do  roboty  -  mruknąłem.  -  Ich  lokalna  gwardia  jak  na  mój  gust  za  poważnie

podchodzi do obowiązków.

Morley ledwo odburknął. Przedstawiłem go tylnemu wejściu. Przyjrzał się uważnie i westchnął.
- Daj mi dziesięć minut - zaproponował.
- Dziesięć? Zamierzasz wyłuskać je razem z ościeżnicą?
-  Nie.  Zamierzałem  załatwić  to  po  cichu.  Chciałeś  szybko,  trzeba  było  wziąć  ze  sobą

Saucerheada  Tharpe’a.  Trochę  delikatności,  Garrett.  Z  zaskoczenia.  Nie  lubię  trąbić  o  swoim
wejściu.

- Jasne - pozostawiłem artystę z jego dziełem.
Mój stary kumpel znowu coś kombinował po swojemu. Miałem pewne podejrzenia. I wcale mi to

nie przeszkadzało. Chciałem jedynie zrobić swoje - to znaczy to, co za „swoje” uważałem.

Zastanawiałem się, czy wciąż jeszcze mam pracodawcę. Bo w sumie nie byłem pewien.
Czekałem  w  zaułku,  aż  Morley  zrobi  swoje. A  robił  to  naprawdę  po  cichu.  Nie  słyszałem  ani

szmeru,  a  i  łobuzy  w  orzechowych  łaszkach  nie  pokazały  się,  żeby  nam  przeszkadzać.  Próbowałem
się wczuć w rolę.

No, już czas. Ruszyłem w kierunku wejścia i zaprosiłem się do środka.
- Hejka - wyszczerzyłem zęby. Póki co, tylko oni i ja. Zamknąłem drzwi i wywiesiłem w oknie

tabliczkę z napisem „ZAMKNIĘTE”.

Jeden z dzielnych korsarzy zapytał:
-  Co  tu  robisz?  -  Chciał  udawać  twardziela,  ale  głos  mu  się  pośliznął  ze  strachu  i  wyszedł  jak

żałosny skrzek.

Drugi milczał. Po dziesięciu sekundach paraliżu, jak legendarny ptak na widok węża, kwiknął i

rzucił się na zaplecze. W chwilę później kwiczał, jakby dostał od Morleya gołym babskim tyłkiem w
pysk.

Użyłem  tonu  „radosnego  patałacha”.  Jeśli  nad  nim  dobrze  popracować,  sprawia  wyjątkowo

posępne wrażenie.

- Cześć, Robin - Przez chwilę miałem problem z określeniem, który jest który. - Wpadliśmy na

chwilę,  żeby  dowiedzieć  się  czegoś  o  Emerald  Jenn.  -  Przyodziałem  się  w  mój  najlepszy  uśmiech
sales-mana. Robin kwiknął znowu i zdecydował, że pogada z Pennym.

Obaj wspaniali bukanierzy byli wyżsi od Morleya. Dość zabawnie wyglądali, kiedy ich trzymał z

tyłu za kołnierze twarzami do mnie. Trzęśli się jak galareta.

Zamknąłem drzwi składziku. Zabarykadowałem. Oparłem się o nie i rzuciłem:
- No i co? Wybieracie rzecznika prasowego? Pomieszczenie wyglądało jak po huraganie. Jestem

pewien, że nigdy nie panował w nim porządek, ale teraz wydawało się, że pospiesznie przerzucił je
jakiś koneser, może bibliofil w poszukiwaniu cennego pierwszego wydania.

background image

- No, dajcie spokój, chłopaki.
Obie głowy zaczęły się pracowicie kręcić.
- No, nie bądźcie głupi.
Morley zmusił ich do uklęknięcia. Wyciągnął nóż, o wiele za długi, żeby był zgodny z prawem.

Przeciągnął nim po kamieniu, aż ostrze zaśpiewało.

- Chłopcy, chcę dostać Emerald Jenn. Znaną również jako Justina Jenn. Powiecie mi wszystko na

jej temat i zaraz poczujecie się lepiej. Zacznijmy od początku:

- Skąd ją znacie?
Wixon  i  White  skowytali  i  skamleli  cichutko,  usiłując  pożegnać  się  czule.  Niech  mnie,  dobry

jestem.  Co  za  dramacik.  Morley  też  świetnie  sobie  radził,  kiedy  sprawdził  ostrze  na  wąsach
Penny’ego.  Wielki  kędzior  spadł  na  podłogę.  Morley  wzruszył  ramionami  i  znów  przejechał  po
osełce.

- Nie będziemy nikogo zabijać - zapewniłem ich. - Najwyżej obedrzemy jednego z was ze skóry.
Trąciłem końcem buta kędziorek na podłodze.
- Imigranci - zauważył Morley.
- Pewnie tak. - Karentyńczycy niełatwo pękają, bo przeżyli Kantard. Przy nich musielibyśmy się

nieźle napracować. - No, gadać, cudzoziemcy.

- To było prawie rok temu - wyrzęził Robin. Penny zgromił go wzrokiem.
- Co było prawie rok temu?
-  Kiedy  ta  dziewczyna  po  raz  pierwszy  przyszła  do  sklepu.  Wydawała  się  zagubiona.  Szukała

punktu zaczepienia.

- Tak sobie przyszła, pożyczyć filiżankę żabiego futerka?
- Nie. Szukała czegoś. Ogólnie rzecz biorąc.
- To znaczy?
-  Była  zagubiona,  zrozpaczona,  szukała  brzytwy,  której  mogłaby  się  chwycić.  Był  z  nią  młody

chłopak, nazywała go chyba Czeryą. Był jasnowłosy, młody i piękny, i wtedy pojawił się ostatni raz.

- Biedactwo, musiał całkiem złamać ci serduszko. Ale na mnie nie licz.
Penny’emu nie spodobał się rozmarzony ton Robina, ale tylko dalej smażył go wzrokiem.
- Czeryke? - zapytałem z takim samym naciskiem, jak on.
- Quince Czteryą? - w zadumie podsunął Morley.
-  Quince  -  Też  się  zacząłem  zastanawiać.  Quincy  Quentin  Q.  Quintilłas  wystarczyłby,  żeby

skompletować flotę tysiąca statków i napełnić ich wściekłymi piratami. Był pokątnym oszustem, tak
drobnym,  że  ledwie  go  było  widać  i  zbyt  głupim,  żeby  odróżnić  górę  od  dołu.  Miał  w  sobie  kilka
kropel  elfickiej  krwi,  co  sprawiało,  że  wydawał  się  młodszy  i  nie  wzięli  go  do  wojska.  Impreza  z
fałszywym straszydłem byłaby w sam raz na jego miarę.

Zaledwie go znałem, ale nie miałem ochoty poznać go lepiej. Opisałem go.
Robin  skwapliwie  pokiwał  głową,  jakby  chciał  mi  się  przypodobać.  Zastanawiałem  się,  czy

przypadkiem nie mówi mi tego, co jego zdaniem chcę usłyszeć.

- Dziękuję, Robinku. Widzisz? Jakoś się dogadujemy. To co kombinował Czteryą?
Tępe spojrzenie.
- Chyba nic. Po prostu był z dziewczyną. Ona też nie wyróżniała się niczym szczególnym.
Oczywiście, że nie. Śliniłeś się na kogo innego.
- Nie rozumiem, wyjaśnij, proszę.
- Chciała szybkiej odpowiedzi. Szukała szybkich odpowiedzi.
- Myślałem, że była zdesperowana.

background image

- Zdesperowana jak na swój wiek. Dzieciaki żądają efektów bez pracy. Uważają, że należą im się

magiczne odpowiedzi. Nie chcą słyszeć, że prawdziwa magia to ciężka praca. Wasi strażnicy burz i
lordowie  ognia  uczą  się  i  praktykują  po  dwadzieścia  lat. A  dzieciaki  myślą,  że  wystarczy  pokiwać
palcami...

Magiczne  palce  Morleya  wystrzeliły  i  trzepneły  dłoń  Robina,  który  zaczął  kiwać  palcami  tak,

jakby chciał zademonstrować, o co mu chodzi. Mógłby nas nabrać, gdybyśmy się nie znajdowali na
zapleczu sklepiku z magią i czarami.

-  Nie  zapominaj  o  Emerald  Jenn.  Jeśli  nabiorę  ochoty  na  ploteczki,  pójdę  sobie  na  schody

Chancery. - Tam właśnie prowadzą wykłady najznamienitsi lunatycy i wariaci. - Emerald, Robinie.
Czteryą nie wrócił, ale ona tak. Opowiedz mi.

- Nie musisz być taki brutalny. Emmy była na gigancie. Przyjechała z daleka. Tyle wiedzieliśmy,

ale nie więcej. Reszty dowiedzieliśmy się kilka tygodni temu.

- Na gigancie - mruknąłem, usiłując każde słowo zabarwić czystym i nieskażonym złem. Morley

wywrócił oczy. - Przez rok zdana sama na siebie.

Przerażająca myśl. Na ulicach TunFaire dziewczyna w ciągu roku może przeżyć całe życie.
- Od kogo uciekła?
- Od matki.
Która się martwiła, że jej córuchny nie ma od tygodnia.
- Dalej.
- Nie wchodziła w szczegóły, ale podobno ta baba była chodzącym horrorem.
- Spędzała tu dużo czasu?
-  Pomagała.  Nieraz  spała  tam  -  Pokazał  rozklekotaną  pryczę.  Nie  przeprosiłem  za  to,  co  sobie

pomyślałem. - Była jak zraniony ptaszek. Daliśmy jej bezpieczne schronienie.

Czy dobrze wyczułem odcień dumy?
Rozumiałem,  że  dziewczyna  mogła  się  czuć  bezpieczniej  z  Pennym  i  Robinem,  niż  na  ulicy.

Miałem tylko jeden problem: nie umiałem wyobrazić ich sobie w roli filantropów. Jestem na to zbyt
cyniczny.

Robin  okazał  się  prawdziwą  trajkotką,  skoro  już  się  rozluźnił.  Ciężko  się  napracowałem,  żeby

skierować jego elokwencję na właściwe tory.

- Widywałeś ją ostatnio?
- Nie. Usłyszała, że jej matka zjawiła się w mieście. - I to ją odstraszyło?
- Myślała, że matka jej będzie szukać. I szuka, no nie? Jesteś tu. A ona nie chce być znaleziona.

Ludzie, którzy nie wiedzą, gdzie ona jest, nie mogą jej zdradzić.

Wymieniliśmy spojrzenia z Morleyem.
- Czego się boi?
Robin i Penny też wdali się w przyspieszoną wzrokową konferencję. Mieli pewne perspektywy,

gdyby się tylko tak nie dziwili.

-  Nie  wiecie.  -  Zatrudniłem  moją  intuicję.  -  Opowiedziała  wam  bajeczkę,  której  nie  kupiliście.

Uważacie, że ją znacie? Czy jest taka, żeby was wystawić na żer swoim prześladowcom?

- Co?
- Zna swoją matkę. Wie, jakich ludzi wyśle na poszukiwanie córki.
Kolejne sygnały wzrokowe. Gniewni piraci tego świata są paranoikami. A swoją drogą, wiedząc

kim jesteśmy, nic dziwnego, że się boją.

Penny  przez  cały  czas  nie  przestawał  gniewnie  łypać  na  Robina.  Nagle  chyba  ogarnął  go

przypływ pesymizmu, bo warknął:

background image

- Marengo North English.
- Co? - powiedzcie, że się przesłyszałem.
- Marengo North English.
A  więc  dobrze  słyszałem.  Tylko  po  co  on  to  powiedział?  I  tak  wszystko  wydawało  się  dość

szalone. Udałem, że nie wiem o co chodzi.

- Co to?
Robin podskoczył.
- Nie co, tylko kto. Jeden z naszych największych klientów. Bardzo potężny adept podziemia.
Przykre, niepokojące wieści, ale użyteczne, nawet gdyby miały oznaczać, że mam do czynienia z

wariackim marginesem.

-  Spotkał  tu  Emmy  -  mówił  Penny.  -  Zaprosił  ją  do  siebie.  Poszła  kilka  razy,  ale  chyba  nie

spodobali jej się albo ludzie, albo to, co robili.

- Myśleliśmy, że może do niego uciekła.
- Mógłby ją ochronić - podsunąłem. Morley spojrzał na mnie z ukosa.
- Znam faceta - wyjaśniłem. - Ale nie wiedziałem, że zajmuje się czarną magią.
North English koncentrował się głównie na jadowitej formie rasizmu.
Penny  i  Robin  wydawali  się  zaskoczeni,  jakby  nie  wiedzieli,  że  mógłby  się  zajmować  czym

innym. Głuptaski. Facet miał w sercu ciepły kącik również dla takich jak oni.

Morley  ruszył  nagle  jak  błyskawica,  przyprawiając  nas  o  krótki  zawał.  Otwarł  drzwi  zaplecza,

wyjrzał, rozglądał się przez chwile, pokręcił głową i zamknął.

- Wiesz, kto?
- Jakiś facet, który omal się nie zabił, tak pilnie wiał.
- Masz pierwszą nagrodę. Czas się wynosić.
- Mam jeszcze kilka pytań.
- Ten facet to piorunochron dla prawa.
Właśnie. I nie udało mi się zrobić nic więcej, choć miałem nadzieję, że uda mi się skłonić ich do

pomocy Emerald. Miałem nazwiska trójki ludzi, którzy rozmawiali z dziewczyną. Nie przyjaciół. Nie
użytecznych ludzi. Emerald widocznie nie miała żadnych przyjaciół.

Wyszliśmy równie nagle, jak się zjawiliśmy. Nie było nas, zanim piękni bukanierzy zorientowali

się, co się dzieje. W chwilę później maszerowaliśmy West Endem i ulotniliśmy się, zanim chłopcy w
orzechowych kostiumach trafili na nasz ślad.

Właściwie to był cytat z Truposza, ale dlaczego miałbym rozczarowywać młodą damę?
Chyba  się  starzeję.  Zbudziłem  się  z  poczuciem  winy,  że  nie  zrobiłem  niczego  użytecznego  w

temacie  Emerald  Jenn.  Obserwowałem  śpiącą  Chaz.  Przypomniałem  sobie  komentarz  Morleya  na
temat jej klasy. Przypomniałem sobie widzianą wczoraj Mayę i poczułem ukłucie bólu.

Chaz  uchyliła  jedną  powiekę,  zobaczyła,  że  na  nią  patrzę  i  przeciągnęła  się  z  uśmiechem.  Koc

zsunął się z niej i znów mnie zamurowało. Dokładnie.

Doszedłem do siebie mniej więcej w godzinę później, a moje szanowne wyrzuty sumienia jakoś

nie zabierały głosu.

- Co teraz zamierzasz zrobić? - zapytała Chaz po wysłuchaniu wszystkich szczegółów sprawy.
-  To  właśnie  mój  problem.  Zdrowy  rozsądek  każe  wiać  co  sił  w  nogach.  Powiedzieć  sobie,  że

ktoś próbował mnie wykorzystać, zarobiłem trochę grosza i jesteśmy kwita.

- A cześć chce wiedzieć, co się dzieje. I jeszcze część boi się o dziewczynę.
Nic nie zeznałem.
- Waldo opowiadał mi o sprawie, w której ci pomagał. Naturalnie. Nie byłby w stanie przegapić

background image

okazji odegrania swej wielkiej sceny To Nie Moja Wina.

- Waldo? - Już po imieniu?
- Waldo Tharpe.
- Saucerhead. Czasem zapominam, że ma jeszcze własne imię
-  A  twój  kumpel  Morley  opowiadał  mi  o  sprawie,  w  którą  była  zaangażowana  dziewczyna

imieniem Maya i coś, co się chyba nazywało Siostry Potępienia.

- Serio? - To mnie trochę zdumiało.
- To prawie oczywiste, Garrett. Jesteś romantykiem i idealistą. O wielkich drewnianych nogach,

fakt, ale jednym z ostatnich porządnych facetów.

- Hej! Czekaj no chwilę! Zaraz się zaczerwienię. W każdym razie nie znam lepszego pragmatyka

niż najmłodszy synek mamci Garrett.

- Sam siebie nie potrafisz przekonać, twardzielku. Idź. Znajdź Emmy Jenn. Pomóż jej, skoro tego

potrzebuje, a ja już uciekam. Nie potrzebujesz, żeby cię ktoś rozpraszał.

- I tu się z tobą nie zgadzam.
- Siad, chłopcze. Kiedy wszystko pozałatwiasz, prześlij mi liścik do domu taty, a ja zapukam do

twoich drzwi, zanim zdążysz powiedzieć, że Chastity to niedobra dziewczyna.

- U-a - tylko nie to. - Co?
- Nie złość się. Nie wiem, kim jest twój ojciec.
- Nie sprawdziłeś mnie?
- Nie widziałem potrzeby.
- Mój ojciec to Lord Ognia Fox Direheart.
O, nie. Wydałem z siebie coś w rodzaju kwiknięcia.
- Nie pamiętasz?
Kwik.  Nie  pieprzę  się  z  córkami  szlachty  magicznej.  Wolałbym,  żeby  moja  skóra  nie  zdobiła

czyjegoś biurka, to dla mnie żaden zaszczyt.

- Niech cię ten tytuł nie onieśmiela. W domu jest po prostu staruszkiem, Fredem Blaine.
Jaaaasne.  Wierzcie  mi,  o  niczym  innym  nie  marzyłem  od  chwili  poczęcia.  Dziewczyna,  której

tatko jest dowódcą na froncie, ale chciałby, żebym go klepał po ramieniu i nazywał Fredem.

- Skontaktujesz się?
- Wiesz, że tak, diabelska kobieto. - Nie oparłbym się.
-  No  to  wracaj  do  swojej  misji.  Sama  trafię  do  domu.  -  Zmarszczyła  się  ślicznie.  -  A  potem

papcio  wygłosi  mi  kazanie  na  temat  pracy  w  szpitalu  „Wiedziałem,  że  tak  będzie”.  Nienawidzę,
kiedy ma rację, on ma zawsze rację, że ludzie są okrutni, samolubni i źli.

Zainkasowałem  pożegnalnego  buziaka  i  ruszyłem  do  domu,  zastanawiając  się,  dlaczego  jeden  z

głównych czarowników Karenty jest tu, w TunFaire, zamiast sprzątać w Kantardzie.

XXXV
Wśliznąłem  się  przez  tylne  drzwi.  Ślizgacz  i  Ivy  siedzieli  w  kuchni,  jeden  schlany,  drugi  zajęty

gotowaniem.

- Hej, Garrett - rzucił przez ramię. - W spiżarni jest pusto.
- Antałek też ci będzie potrzebny nowy - wybełkotał Ivy.
- Śpiewaj, papugo... tfu! - warknąłem. Jak im się nie podoba, to niech coś z tym zrobią.
O  wilku  mowa  -  od  frontu  Cholerny  Papagaj  darł  się,  że  go  zaniedbują.  Zacząłem  się

zastanawiać, czy Ślizgacz lubi zupę z papug.

Jeśli Truposz się obudzi, pomyśli, że go przeniosłem do cholernego zoo.
- Zdaje się, że nadeszła chwila, żebyście się przenieśli na obfitsze pastwiska.

background image

- Hę?
- Szukaliście chociaż pracy? A może mieszkania? Chyba ja już swoje zrobiłem.
- Uhhhh!
- On ma rację - mruknął Ivy. Język mu się plątał, ale poza tym PO pijaku mówił wyraźniej, niż

jego kumpel po trzeźwemu. - Nic mu nie pomogliśmy. Możliwe, że nie jesteśmy w stanie, ale to jego
dom.

Kurde. Ten facet wzbudził we mnie poczucie winy, choć mówił prawdę i tylko prawdę.
- Umyłem te pierdzielone gary, Ivy. Zrobiłem pranie. Umyłem podłogi. Nawet spryskałem sokiem

z  bagna  to  miecho  w  bibliotece,  bo  już  je  mole  żarły.  To  nie  gadaj,  że  nic  nie  zrobiłem,  Ivy. A  w
ogóle  po  co  trzymasz  w  domu  tę  mumie,  Garrett? A  jeśli  już  musisz,  to  po  co  ci  takie  robaczywe
paskudztwo?

- Świetnie się z nim rozmawia. Wszystkie dziewczyny twierdzą, że jest śliczny.
O, nie obudził się. Ciekawe. Ślizgacz nawet nie słuchał.
- A  co  z  tobą,  Ivy?  Co  ty  zrobiłeś?  Jeśli  nie  liczyć  wysysania  tych  końskich  szczochów,  rzecz

jasna, bo się zastanawiam, gdzie ty to wszystko mieścisz? Głodny jesteś, Garrett?

- Tak.
-  No  to  pomemłaj  sobie  te  sucharki.  Sos  już  idzie.  -  Okrążył  Ivy’ego,  ale  ten  też  już  wstał

mozolnie  wlokąc  nogi  i  ruszył  do  frontowego  pokoju.  Zamknąłem  za  nimi  drzwi,  zjadłem  szybko,
zastanawiając  się,  czy  już  wzięli  ślub,  czy  jeszcze  nie.  Nagle  Ślizgacz  zaczął  wrzeszczeć  na  cały
dom.

- Dosyć! - ryknąłem. - Był ktoś?
- Kurka, Garrett, jesteś jednym z najpopularniejszych ludzi w mieście. Ciągle ktoś wali do drzwi.
- I?
- I co? Jak się ich nie wpuszcza, to odchodzą.
- To moja filozofia.
Ivy wsadził głowę przez drzwi.
- Była ta ślicznotka.
Podniosłem brew. Szkoda takiego talentu na tę parę.
- Tak - wtrącił Ślizgacz. - To pies na baby.
Ivy wzruszył ramionami, ale miał zakłopotaną minkę.
- No i co, chłopaki?
- Nie wiem - odparł Ivy. - Nie zrozumiałem.
No, nie można powiedzieć, że mu się to zdarzyło pierwszy raz.
- Niewiele powiedziała. Coś na temat książki, którą miałeś dla niej czy co...
Książka?
- Linda Lee? - Hę?
- Powiedziała, jak się nazywa? Linda Lee? Ivy wzruszył ramionami.
Żaden  dobry  uczynek  nie  pozostaje  bez  kary,  Garrett.  Połknąłem  ostatni  kęs,  wlałem  w  siebie

kubek słabej herbaty i ruszyłem do drzwi. T.Ch. Papagaj wydawał się z każdą godziną coraz bardziej
nie do zniesienia.

Wszystko jest względne.
Wyjrzałem przez wziernik.
Ulica Macunado. Na razie się zgadza. Rojąca się od quasi-inteligentnego życia. Szkoda czasu na

jego badanie przez dziurę. Otwarłem i wyszedłem na ganek.

Nie  zauważyłem  nikogo,  ale  poczułem  na  sobie  czyjś  wzrok.  Usiadłem  na  górnym  schodku,

background image

obserwując ruch. Jak zawsze zacząłem się zastanawiać, gdzie im się wszystkim tak spieszy. Kiwałem
głową znajomym, głównie sąsiadom. Niektórzy nawet mi odpowiedzieli. Inni zadarli nosy życząc mi,
żebym  się  zapadł  pod  ziemię  w  kłębach  dymu.  Staruszek  Stuckle,  który  podnajmował  pokój  u
Cardonlosów, był jednym z tych przyjaźniejszych.

- Jak się masz, synu?
- Nieraz dobrze, ojczulku. Nieraz źle. Ale każdy nowy dzień jest błogosławieństwem.
- Słyszałem. Gert aż się zdenerwowała, wiesz.
- Znowu? Czy dalej?
Wyszczerzył się w uśmiechu podpartym dwoma rozchwianymi zębami.
- No właśnie.
Gert  Cardonlos  zawsze  stawała  w  obronie  drugiej  strony,  kiedy  moi  sąsiedzi  się  buntowali.

Zastanawiałem się, czy gdyby zmieniła imię na Brittany albo Misty, zestarzałaby się bez skwaśnienia.

Pewnie nie.
Przez  chwil?  obserwowałem,  jak  Stuckle  zanurza,  się  w  morzu  ciał,  ale  w  tej  samej  chwili

przypałętała się dziewczynka od sąsiadów.

- Jacyś ludzie obserwują twój dom - oznajmiła. - Nie żartuj!
Becky  Frierka  wyobraża  sobie,  że  jest  moją  asystentką.  Nie  mam  nic  przeciwko  partnerce  płci

żeńskiej, ale wolę, kiedy ma trochę więcej, niż osiem lat.

- Opowiedz mi.
Nigdy nie wiadomo, kiedy się dowiesz czegoś użytecznego. A Becky poczuje się lepiej.
Niezbyt  dobrze  pamiętam  ojca.  Mama  zawsze  mówiła,  że  miał  pewną  zasadę:  każdego  dnia

postaraj się zrobić coś takiego, żeby ktoś poczuł się lepiej. Pewnie ją wymyśliła sama. Ludzie tacy
jak  Piękna  przyznali,  że  mama  lubiła  koloryzować  i  była  bardzo  pomysłowa.  Ale  zasada  mi  się
podobała.

- Dzięki, Becky. Bardzo mi się to przyda. - wcisnąłem jej garść miedziaków. - Zmykaj już.
- Zabrałeś tę panią na kolację. - Co?
- No, wczoraj. - I co z tego?
- Nie chcę pieniędzy. Weź i mnie.
Och. Pewnie. Ciekawe, kiedy one z tym skończą.
- A skąd ty wiesz, co ja robiłem wczoraj wieczorem?
- Widziałam, jak wychodziliście. Poszłam za wami. - Uśmiechnęła się jak mały diablik. - Wiem,

co robiliście.

- Jesteś przebraną karlicą? Chcesz mnie szantażować?
-  No  co  ty. Ale  mogę  ci  powiedzieć,  kto  jeszcze  cię  śledził.  Ohoho!  Nie  zauważyłem  nikogo.

Nawet jej.

- Słucham cię bardzo uważnie, Becky.
- Zaprosisz mnie na kolację? Tam, gdzie tę jasnowłosą panią?
- Jasne. - Nie ma sprawy. Jej mama mi to wyperswaduje. - Jak tylko skończę tę sprawę. Zgoda?
Spojrzała na mnie podejrzliwie. Chyba za szybko się zgodziłem. Ale..
- Zgoda. I nie myśl, że się wywiniesz.
- Dobrze. Opowiedz mi o tym, który mnie śledził, smarkulo.
-  To  był  mężczyzna.  Dziwny  bardzo.  Niezbyt  wysoki,  ale  i  tak  ogromniasty.  -  Rozpostarła

ramiona. - I dziwnie chodził.

Pokazała mi, jak.
-  Mugwump.  -  Domyśliłem  się.  Nigdy  nie  widziałem,  jak  Mugwump  chodzi,  ale  musiało  to

background image

wyglądać podobnie.

- Mugwump?
- Tak się nazywa. Pewnie to był on. Miał takie ogromne łapy?
- Nie wiem. - Nieźle.
- I co robił?
- Po prostu poszedł tam, gdzie wy. A potem się wyniósł. Wyglądał naprawdę dziwnie, Garrett.

Przez cały czas do siebie mówił.

-  Pewnie  mieszka  w  takim  otoczeniu,  jak  ja  -  zauważyłem  żeglującego  w  moją  stronę

Saucerheada  Tharpe’a.  Nie  widziałem  powodu,  żeby  miał  maszerować  w  moją  stronę  tak
stanowczym krokiem.

- Dzięki, Becky. Ale teraz już zmykaj.
- Nie zapominaj. Obiecałeś.
- Kto? Ja? No, już cię nie ma. - Miałem nadzieję, że zapomni, ale nigdy jeszcze mi się aż tak nie

poszczęściło.

- No to kto umarł? - zapytałem Tharpe’a. Wielkolud cholerny, nawet się nie zadyszał.
- Hę?
- Gnałeś tu, jak facet obładowany wieściami najgorszymi z możliwych.
- Serio? Myślałem o Letycji.
- Letycja? Czy to coś z menu u Morleya?
- Moja dama. Jeszcze jej nie znasz. - Saucerhead miał coraz to nowe przyjaciółki. Nie dojrzałem

kolejnych siniaków - być może ta była milsza od poprzednich.

- Przyszedłeś po miłosną poradę?
- Od ciebie? - Ten ton wcale nie był przyjemny.
- Od Jego Kościstości. Największego autorytetu wszech czasów. W każdej dziedzinie. To on tak

sądzi.

- A skoro o nim mowa, opowiedziałeś mu najświeższe nowiny z południa?
- A co, coś się stało? - na ulicy nie wyczuwało się tego szczególnego podniecenia, jakie zwykle

towarzyszy wielkim nowinom z Kantardu.

- Jeszcze się nie rozniosło, bo to niby wielka tajemnica wojskowa, ale od mojego szwagra, który

pracuje  dla  strażnika  burz  Bumera  Skullspite’a,  słyszałem,  że  pierwszy  oddział  kawalerii  do  zadań
specjalnych zaatakował kwaterę główną Glory’ego Mooncalleda.

- Nasi chłopcy znaleźli jego norę już dość dawno, ty głupi dreptaku. - Saucerhead, poczciwiec,

nie  do  końca  miał  właściwy  kontakt  z  rzeczywistością.  W  wojsku  był  zwykłym,  mało-mądrym
piechurem  i  cierpiał  na  popularną  w  armii  manię,  że  kawaleria  to  jakiś  rodzaj  elity.  No  dajcie
spokój, ludzie! Toż to nawet nie Marines. Już nie wspomnę, że są zbyt ciemni, żeby z własnej woli
wsiadać na konie...

- To jego prawdziwa kwatera główna. Stare gniazdo wampirów. Coś w jego głosie...
- Tylko mi nie mów...
- Ależ właśnie tak.
- Dziwne to życie.
Jedna  z  poprzednich  spraw  zmusiła  mnie  do  ponownego  wkroczenia  w  strefę  wojny.  Razem  z

Morleyem i grupką innych chwatów zaatakowaliśmy podziemne gniazdo wampirów, twierdzę zgrozy.
Mieliśmy szczęście. Udało nam się zwiać. Przekazaliśmy informację Armii. Żołnierze zrobili sobie
urlop od wojny.

Wojna z wampirami ma priorytet.

background image

A to było przed buntem Glory’ego Mooncalleda. Tuż przed.
W moje bandzie był jeden centaur.
- Co cię jeszcze gryzie? - Tharpe zachowywał się jak zapchlony. Coś jeszcze miał w zanadrzu.
- No. Atak był prawdziwym zaskoczeniem. Ledwie się połapali, co w nich walnęło. Nie zdążyli

zniszczyć wszystkich dokumentów.

Zdaje się, że głęboka studnia szczęścia Mooncalleda zaczynała wysychać.
- Streszczaj się trochę, co?
- Dokumenty wskazywały, że jego już nie ma w Kantardzie. Nasi chłopcy gonili za cieniem.
Oświeciło mnie.
- To znaczy, że zdążyli zniszczyć jedynie te dokumenty, które mówiły, dokąd szef sobie pojechał?
- Skąd wiedziałeś?
- Główka pracuje.
To mogłoby zainteresować Truposza. Jego hobby polegało na śledzeniu i przewidywaniu ruchów

Glory’ego Mooncalleda.

- Wyciągnęli coś z więźniów.
- Nie było więźniów, Garrett.
- Zawsze bierzecie więźniów.
-  Nie  tym  razem,  tamci  nie  mieli  szans,  ale  się  nie  poddawali.  Nie  mogłem  w  to  uwierzyć.

Choćby grupa była nie wiem jak fanatyczna, zawsze znajdzie się jeden taki, który nie chce umierać.

- Ale nie po to tu przyszedłem, Garrett. - O?
- Winger chciała, żebym...
- Winger! Gdzie ta przerośnieta...?
-  Jak  przestaniesz  kłapać  jadaczką,  może  coś  ci  powiem.  Najlepsza  rada,  jaką  kiedykolwiek

dostałem.  Słyszałem  ją  już  i  od  matki  i  od  Truposza.  Ciężko  słuchać  z  pracującą  gębą.  Zamknąłem
się.

- Winger kazała ci powiedzieć, że już razem z tobą nie pracuje, ale powinieneś wiedzieć, że te

stokrotki z West Endu śpiewały wyuczoną piosenkę. Miałeś odbić w nowym kierunku.

Spojrzał na mnie, jakby się spodziewał, że mu coś wyjaśnię.
Zamyśliłem się, Myślałem, że Robin i Penny mówią prawdę. Może przemilczeli jedno czy drugie,

ale  nie  odeszli  daleko  od  prawdy.  Po  co  mnie  napuszczać  na  Marengo  North  Englisha?  Dlaczego
Winger miałaby naprowadzać mnie na inną drogę?

Coś  mi  się  kurde  zdaje,  że  ktoś  zamiata  za  sobą  ślady  zdechłym  skunksem.  Ktoś  wielki,

jasnowłosy, kto za bardzo wierzy w moją naiwność.

- Skąd niby miałaby coś wiedzieć?
- Zdaje się, że wyciągnęła coś od swojego chłopaka.
- Czego? Chłopaka? Odkąd to? Saucerhead wzruszył ramionami.
- Kręcił się tu trochę. Nigdy się nim nie chwaliła, pewnie nie chciała, żebyśmy wiedzieli. Gdybyś

wyszedł z dziury i trochę połaził, to byś wiedział.

Miał rację. Informacja była krwią mojej profesji, a powiązania kośćcem. A ja nie dbałem ani o

jedno, ani o drugie. Inaczej bywało, zanim zamieszkałem z Truposzem.

- Co dalej?
- Chciała cię ostrzec. Nie chciała, żebyś wdepnął w coś nieoczekiwanego.
- Dobra dziewczyna. Zawsze o mnie myśli, A co, sama nie mogła wpaść?
Saucerhead wyszczerzył zęby.
- Wiesz, jak tak sobie myślę, że ona się bała, żebyś jej nie dołożył.

background image

-  Ciekawe,  wiesz?  -  Obejrzałem  się  przez  ramię.  Chłopcy  i  ptaszysko  nie  patrzyli.  -  Chyba

przelecę się do Morleya. Chodź, coś ci postawię.

Morley  nie  wyglądał  na  zachwyconego  widokiem  Saucerheada.  Spojrzał  na  mnie  jak  piorun  w

kałuże. Nie wiedziałem, dlaczego. Tharpe to dobry klient.

Dotes  przysiadł  się  mimo  wszystko.  Od  razu  było  widać,  że  ma  coś  z  głową.  Słuchał  jednym

uchem, jedno oko miał cały czas skierowane na drzwi.

- Zdaje się, że wiem, co jest grane - powiedziałem.
- Uhm? - Jak on mógł zmieścić tyle niedowierzania w jednym chrząknięciu?
-  Kiedy  Maggie  Jenn  wyjechała  z  miasta,  była  tak  rozgoryczona,  że  nie  chciała  tu  wracać.

Zamordowali  jej  kochanka,  jego  ludzie  ją  znienawidzili,  a  ona  musiała  robić  wszystko,  co  trzeba,
żeby  zachować  to,  co  jej  ofiarował.  Dla  dziecka  i  dla  siebie.  Jej  stary  kumpel  i  może  brat  Grange
Cleaver  przebierał  się  za  nią,  żeby  dostać  się  do  domów  na  Górze,  które  później  okradał,  dlatego
kazała  mu  przebierać  się  również  za  każdym  razem,  kiedy  musiała  się  pokazać  w  mieście.  Cleaver
chętnie  jej  pomagał.  Dzięki  temu  mógł  wjeżdżać  i  wyjeżdżać  z  TunFaire  nie  nadziewając  się  na
Choda  Contague’a.  W  międzyczasie  spiknął  się  z  imperialnymi,  sprzedał  im  jakieś  barachło  i
zaangażował  się  w  sprawę  Bledsoe.  Założę  się,  że  kradł  i  ze  szpitala,  i  z  domu  na  Górze. A  teraz
słuchaj.  Pewnego  dnia  Crask  i  Sadler  zjawili  się  ze  swoją  opowiastką  o  Chodo  i  jego  córuni.
Cleaver dał się nabrać. Na to czekał. Teraz ma szansę wrócić do miasta w wielkim stylu. Został tylko
jeden  problem:  Emerald  Jenn.  Jest  w  mieście.  Uciekła.  Zna  prawdę  o  Maggie  Jenn  i  Grange’u
Cleaverze. I będzie mówić.

Morley i Saucerhead wyglądali, jakby mieli problem załapać. Dlaczego? Nic trudnego przecież.
-  Dlatego  Cleaver  próbował  tutaj  coś  zmontować,  ale  nikt  się  na  to  nie  pisał.  Z  wyjątkiem

Winger. A ona też zaczyna się zastanawiać, ale węszy szansę na kasę. Kiedy Cleaver wspomina, że
chce  odszukać  dziewczynę,  ale  tak  po  cichu,  żeby  nie  było  wiadomo,  że  to  on  szuka,  Winger
wspomina  mu  o  mnie.  Uważa,  że  mnie  wykorzysta.  Cleaver  przebiera  się  za  Maggie  Jenn  i
wynajmuje  mnie.  A  ja  wszystko  pomieszałem,  kiedy  wspomniałem,  że  zostałem  uprzedzony  o
przyjściu  Maggie.  Cleaver  coś  zwęszył,  ale  jeszcze  nie  do  końca  wie,  co.  Ponieważ  jest  dobrym
aktorem,  bez  trudu  odgrywa  rolę  tak  długo,  że  w  końcu  ma  mnie  na  Górze.  Skoro  tylko  jednak
opuszczam dom, on pryska do swojej nory i załatwia, żebym znikł. Ktoś inny poszuka mu dziewczyny.

Winger dowiedziała się, że wysłał ludzi i zdała sobie sprawę, że wkrótce Cleaver się dowie, kto

mi powiedział. Łapie tyle, ile zdoła unieść i pryska. Pomaga mi uciec z Bledsoe.

Kiedy chcę się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje, funduje mi podwójną porcję gównoprawdy.

Ciągle myśli, że może zarobić, więc teraz trzyma się ode mnie z daleka.

Zanim  skończyłem  snuć  swoją  teorię,  Sierżant  przyniósł  herbatę.  Morley  nalał,  pociągnął  łyk,

skrzywił  się.  Widocznie  roślina,  z  której  ją  zaparzono,  nie  miała  nic  wspólnego  z  krzewem
herbacianym. Też mi nowina. Przecież oni tu nie serwują nic normalnego.

Dotes był roztargniony. Słuchał, ale rozpraszał się za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały.

Zachował jednak na tyle uwagi, żeby stwierdzić:

- Cóż, twoja hipoteza nie przeczy żadnemu ze znanych faktów.
- Wiem o tym, sam ją wymyśliłem. Ale... wiem, że masz jakieś ale.
- Nawet kilka. Nie podważasz żadnego ze znanych faktów, ale nie wyjaśniasz wszystkiego, co się

wokół ciebie działo. I nie postarałeś się, żeby dobrze wyjaśnić motywy Cleavera.

- Co? Czekaj. Hejże. Właśnie zamieszałeś mi w głowie.
- Czy mała Choda cofnęła się przed jakimkolwiek obowiązkiem kacyka?
- Nie. Lód i stal. - Sam miałem blizny po cieciach i odmrożeniach na dowód.

background image

-  Właśnie.  Cokolwiek  zatem  twierdzą  Crask  i  Sadler,  Cleaver  bardzo  ryzykuje  siedząc  tutaj.

Zidentyfikowałem  zawodowca,  który  za  tobą  łaził.  Niejaki  Cleland  Justin  Carlyle.  Specjalista
przypisany, żeby cię śledził. Zgadujesz do trzech razy, po co. Pierwsza odpowiedź się liczy.

Kiwnąłem głową.
-  I cud  nad  cudami,  C.J.  nigdy  nie  bywał  w  tych  okolicach,  dopóki  nie  wspomniałem  nazwiska

Grange  Cleaver  mojemu  przyjacielowi  Morleyowi  Dotesowi,  kiedy  tenże  przyjaciel  nie  zdołał
osobiście spotkać się z Cleaverem.

Morley wzruszył ramionami. Jakby przyznał się własnymi słowami.
Nie udawał, że żałuje. Nigdy nie oglądał się wstecz i rzadko przepraszał. Teraz też nie widział

potrzeby, żeby przepraszać.

- A co na to Winger? - zapytał
-  Nie  wiem  i  chyba  to  nie  ma  znaczenia.  Pewnie  sama  nie  wie,  co  robi.  Chce  tylko,  żeby  się

wszystko kiełbasiło, dopóki nie znajdzie sposobu, żeby zarobić.

Morley zarżnął w powijakach uśmiech politowania.
- Wiesz coś, czego ja nie wiem?
- Nie. Ty wiesz więcej. Ale chyba ciut za wolno myślisz. Nie chwytasz najważniejszego.
- Serio? Czego?
- Że Winger kłamie jak z nut. Od samego początku. Ani jednego słowa nie można zaliczyć jako

prawdy. Wszystko, co pochodzi z jej ust, nadaje się na śmietnik.

- O, tak. Tyle to i ja wiem.
Teraz wiedziałem. Jak już się temu przyjrzałem. Zapomnieć o wszystkim, co powiedziała Winger.

Pewnie.

- Namówiłem Kałużę, żeby ci oddał przysługę, Garrett - stwierdził Morley.
Nie pytałem. Czekałem na nieuniknioną drwinę. Znowu mnie wystawił. Nie miał zamiaru ze mnie

kpić.

- Uhm?
- Miałem wrażenie, że nie wybierasz się do Czteryą.
- Kałuża go przegonił? Morley kiwną głową.
- Szkoda czasu, co?
- Kałuża jeszcze się dąsa.
- O co poszło?
- Czteryą nie widział dziewczyny od ośmiu miesięcy. To on zerwał. Nie chciała robić tego, co jej

kazał. Zdaje się, że była dla niego za porządna.

- A Czteryą nie ma zielonożółtego pojęcia, gdzie ją teraz znaleźć, zgadza się?
- Nie zgadza.
- Co? - Zawsze byłem dobry w szybkich i błyskotliwych ripostach.
- Powiedział, że trzeba powęszyć wśród czarowników. Dziewczyna czegoś szuka. Proponował,

żebyś zaczął od najczarniejszych z czarnoksiężników. Tam się właśnie wybierała, kiedy się rozstali -
dodał Dotes z paskudnym uśmiechem.

- Twierdzisz, że Cleaver wrobił ją mówiąc prawdę?
- Może tylko cię naprowadził na właściwy trop - znowu te zęby. Ma ich pewnie ze dwie setki. I

chyba znów je ostrzył. - Myślałem, że złapiesz kopa.

- Kopa w dupę, jasne - pomieszało mi się kompletnie. Podniosłem się z miejsca.
- Hej! - warknął Saucerhead. - Powiedziałeś, że...
- Nakarm tego zwierzaka, Morley. Coś taniego. Lucerna z rzepakiem, na przykład.

background image

- A ty dokąd?
Już mu chciałem powiedzieć, ale zorientowałem się, że sam nie wiem.
-  To  takie  buty? A  może  pójdziesz  w  końcu  do  domu?  Zamkniesz  drzwi,  położysz  się  do  góry

pępkiem. Poczytasz. Zaczekasz na Deana. Zapomnij o Grange’u Cleaverze i Emerald Jenn.

Odpowiedziałem najbardziej podejrzliwym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.
- Dostałeś zaliczkę, nie? Wydaje się, że ta mała potrafi o siebie zadbać.
-  Wiesz,  Morley,  odpowiedz  mi  na  jedno  pytanie.  Dlaczego  uciekła  z  domu?  -  Może  to  ważne,

skoro wszystko i tak ma się skończyć na dzieciaku na gigancie.

- Powodów pewnie jest tyle, ile uciekających dzieci.
- Ale  najczęściej  wszystko  się  kończy  na  potrzebie  ucieczki  spod  kontroli  rodziców.  Nie  wiem

tyle o Emerald. Nie wiem tyle o jej matce. Ich stosunki to wielka tajemnica.

- A co ja ci radziłem? Przestań się tym gryźć, Garrett. Nie masz najmniejszego powodu. Po co ci

dodatkowe kłopoty. Daj se luz. Wydaj trochę kasy. Pobaraszkuj z Chastity.

- Co?
-  Niech  nas  bogowie  bronią  -  wymamrotał  Saucerhead.  Przestał  walczyć  z  kolacją  na  chwilę,

żeby wyszczerzyć zęby. - Ona ma w oczach to coś.

- Jakie coś?
-  To  uparte  spojrzenie,  którego  dostajesz,  kiedy  chcesz  się  w  coś  wpakować  i  sam  jeszcze  nie

wiesz, dlaczego - wyjaśnił Morley.

- A, o to chodzi? Mam to ze cztery dni, czy coś...
- A teraz ci głupio, bo wiesz, że nie wyszło. Pomiotałeś się jak zwykle, poobijałeś, podstawiałeś

nogi  ludziom,  a  teraz  koniec.  Jesteś  poza  tym.  Będziesz  bezpieczny,  jeśli  nikogo  nie  zdenerwujesz.
Można to uznać za fenomen. Nie rzucasz się przed siebie jak głupi, żeby się dowiedzieć, dlaczego w
Landing leciały z nieba żywe żaby, co?

- Ale... - Ale to było coś innego.
- Nie musisz już szukać dziewczyny. Nie dla niej samej, a o to przecież ci chodzi.
- Garrett!
Podskoczyłem.  Nie  spodziewałem  się,  że  Saucerhead  tak  ryknie.  Wszyscy  się  obejrzeli  na  nasz

stolik.

-  On  ma  rację.  Słuchaj.  Nic  z  tego,  co  słyszałem,  nie  wskazuje  na  to,  że  ci  ludzie  naprawdę

martwią się o bachora.

- Mówi z sensem - przyznałem. - Morley zawsze mówi z sensem.
Dotes spojrzał na mnie twardo. - Ale?
-  Nie  ma  żadnych  ale.  Mówię  szczerze.  Masz  świętą  absolutnie  rację.  Nie  ma  cienia  powodu,

żebym się w tym dalej babrał.

Morley wgapił się we mnie, jakby uwierzył mi tak kompletnie, że gotów był owinąć mnie znowu

w mokre prześcieradło.

- Ja naprawdę tak uważam - jęknąłem żałośnie. - Idę do domciu, zaleję się z Eleanor, prześpię się

trochę. A od jutra znowu zacznę odganiać gości. Wszystkich, Tylko jedna rzecz mnie nurtuje.

- To znaczy? - Morley wyraźnie nie był przekonany.
Nie  mogłem  uwierzyć  -  on  naprawdę  był  święcie  przekonany,  że  jestem  ciężkim  przypadkiem

syndromu błędnego rycerza.

-  Czy  Emerald  nie  może  być  kolejnym  wcieleniem  Cleavera?  Jak  sądzisz,  mógłby  się  tak

umalować, żeby ujść za osiemnastolatkę?

Morley i Saucerhead otwarli usta, żeby spytać, po co Cleaver miałby to robić, ale żaden się nie

background image

odezwał. Żaden z nich nie chciał mi podać powodu do wystartowania za czymś, co może zabijać.

-  Jestem  tylko  ciekaw.  Ma  opinie  mistrza  charakteryzacji.  A  Koleś  twierdzi,  że  zawsze  był

pewien,  iż  córka  nie  żyje.  Zacząłem  się  zastanawiać,  czy  cała  impreza  nie  była  bardziej
skomplikowana, niż sądziliśmy. Może Cleaver nie tylko rozpuszczał wici na Górze. Może stworzył
całkiem nową postać.

- Jesteś psychiczny, Garrett - warknął Morley.
- Pewnie - zgodził się Saucerhead. Mówił tak poważnie, że aż odłożył widelec. - Wiem, że nie

jestem takim geniuszem jak wy, chłopaki, ale moim zdaniem trzeba przyjąć najprostsze wyjaśnienie,
bo to dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć na tysiąc, że tak jest naprawdę.

Do czego to dochodzi na tym świecie, że Saucerhead zaczyna mądrze gadać?
- A czy ja się kłócę? Jasne. Nieraz sądzę, że ten mój mózg to przekleństwo. Dzięki, Morley. Za

wszystko. Nawet za to, czego nie chciałeś mi dać.

Zostawiłem  tyle  pieniędzy,  żeby  starczyło  na  kolację  Saucerheada.  Pomyślałem  sobie,  że

właściwie mogłem nie płacić i nikt by się nie połapał. Uznałem jednak, że Saucerhead na to zasłużył.
Miał  jeszcze  bardziej  zasrane  szczęście  niż  ja.  Rzadko  starczało  mu  na  więcej,  niż  jeden  posiłek
dziennie.

A,  ja,  Garrett,  wypadłem  z  gry.  Czymkolwiek  by  ona  nie  była.  Mogłem  sobie  iść  do  domu,

zorganizować się, urżnąć piwem, wykąpać, ułożyć plan zajęć, w którym dużo miejsca poświęciłbym
spotkaniom z Chastity Blaine.

Ale wyszedłem od Morleya cały nabuzowany, jakby jakiś atawistyczny instynkt mi podpowiadał,

że zaraz zjawią się starzy znajomi i z powrotem zainstalują mnie w Bledsoe. Szedłem do domu jak na
szpilkach.

Mówią, że Bledsoe ciekawie wygląda. Podobno pokrywają go coraz wyższe rusztowania.
Zmarnowane nerwy. Nikt nawet się za mną nie obejrzał. Nikt mnie nawet nie śledził. Poczułem

się zaniedbany.

Nigdy w życiu mi się nie zdarzyło, żeby taka ciekawa sprawa po prostu zaskwierczała i zgasła.

Ale  czasem  tak  bywa.  Wtedy  zwykle  mogę  sobie  tylko  pomarzyć  o  kasie.  Z  dumą  przypomniałem
sobie, że tym razem wziąłem zaliczkę.

Truposz mi pewnie za to nie podziękuję, ale będzie musiał przyznać, że potrafię mieć głowę do

interesów nawet w obliczu napalonej rudej laski.

Spałem dobrze, ale zbudziłem się niespokojny. Złożyłem to na karb tego, że zwlokłem się z betów

przed południem, choć Ivy nie zawracał mi głowy. Znowu się zacząłem zastanawiać, czemu Truposz
jeszcze  się  nie  zbudził.  Zajrzałem,  ale  nie  stwierdziłem  żadnego  ruchu.  Truposz,  czy  śpi,  czy  nie,
zmienia się tylko pod wpływem czasu.

Ślizgacz  i  Ivy  byli  dziwnie  pokorni.  Wyczuli,  że  planuję  ich  ewakuować.  Wiedziałem  nawet,

dokąd ich wysłać. Starsza pani Cordonlos nie uwierzy ani w jedno słowo, choćbym się zaklinał, że
będą dobrymi lokatorami. A chrzanić to.

Po lunchu skontaktowałem się z jedyną osobą, której mogło choć odrobinę zależeć na ich dobrym

samopoczuciu.

Cud  nad  cudami,  Koleś  miał  pewien  pomysł.  Wkrótce  moi  kumple  z  kampanii  dostali  pracę  i

mieszkanie na okres próbny, a ja znalazłem się nagle, cud nad cudami, sam we własnym, rozkosznie
pustym domu. Jeśli nie liczyć Truposza i Cholernego Papagaja. Przeklęte ptaszysko ukryło się, zanim
Ivy zdołał je dorwać i zabrać ze sobą. Taka hojność i poświęcenie na marne.

Miałem nadzieję, że minie jeszcze trochę czasu, zanim znów zobaczę Deana. W sumie ja i Chaz i

tak dalej...

background image

Przegadałem  to  z  Eleanor.  Nie  miała  nic  przeciwko,  więc  napisałem  listy  i  wsunąłem  parę

miedziaków w garść dzieciaka od sąsiadów, żeby go zaniósł do Chastity. Gówniarz zażądał premii
za zbliżenie się do domu czarownika.

Sprawdzałem ulicę co kilka minut, jednocześnie udzielając instrukcji małemu najemnikowi. Nie

dostrzegłem nikogo nawet odrobinę zainteresowanego domostwem Garretta. Ignorowali mnie nawet
sąsiedzi, ale i tak fatalnie się czułem.

Pokłóciłem  się  z  Papagajem,  aż  go  zmęczyłem.  Potem  pomarzyłem  sobie  z  Eleanor.  Czułem  się

samotnie. Nieszczególnie się człowiek czuje, mając za towarzystwo gadające ptaszysko, obraz i typa,
który  nie  tylko  śpi  od  kilku  tygodni  i  jest  martwy  od  czterech  stuleci,  ale  jeszcze  nie  wychodził  z
domu od dnia, kiedy się wprowadził.

Moi przyjaciele mieli rację. To nie jest życie.
Rozległo się stukanie do drzwi. Nie reagowałbym, gdybym nie czekał na odpowiedź od Chaz.
I tak wyjrzałem najpierw przez judasza.
Dzieciak.  Miał  ze  sobą  list.  Otwarłem  drzwi,  dołożyłem  mu  jeszcze  parę  miedziaków,

sprawdziłem  raz  jeszcze  czy  wszystko  w  porządku  i  nie  zauważyłem  nic  niezwykłego.  To  mi  się
podoba.

Usiadłem za biurkiem, przeczytałem, podzieliłem się nowiną z Eleanor.
- Chaz pisze, że mnie weźmie. Jak ci się to podoba? Odważna kobitka, nie?
Po chwili dodałem:
-  W  porządku.  Niech  będzie.  Wyszła  z  roli,  a  nie  jest  odważną  kobitka.  I  dalej  nie  będzie

przestrzegać tradycji. Zabiera mnie gdzieś, gdzie jej się podoba. I swojego tatę też.

To  tylko  obraz,  upomniałem  się.  Te  ploteczki  to  tylko  sympatia.  Eleanor  nie  może  potraktować

mnie widmowym drwiącym uśmiechem.

Nie  miałem  wielkiej  ochoty  na  spotkanie  z  tatusiem  Chaz,  skoro  był  jednym  z  pierwszej

dwudziestki podwójnie paskudnych czarowników, zatruwających tę część świata. Miałem nadzieję,
że nie jest staromodny. Nie idzie mi dobrze ze spienionymi obrońcami skalanej czci. Kolejny upiorny
chichotek?

- Mówi, że on chciałby tylko porozmawiać o Maggie Jenn i Grange’u Cleaverze.
Jasne. To mnie zdenerwowało bardziej, niż gdyby powiedziała, że tatuś dyszy zemstą.
Cóż, nie ma co teraz się rzucać.
Eleanor  uznała,  że  to  doskonała  okazja,  aby  nawiązać  odpowiednie  znajomości  wśród  wysoko

postawionych.

- Racja, kotku. Wiesz, jak bardzo cenie sobie moje kontakty z bogatymi i niesławnymi. Właśnie

tego nigdy nie chciałem.

Poszedłem zmajstrować sobie jakiś lunch. Goście zostawili mi buty i pół dzbanka wody.
Wyszedłem w noc, mocno trzymając się mej życiowej filozofii: podejrzewać najgorsze i nie dać

się  rozczarować.  Staruszek  Chastity  to  gigant.  Jeśli  zechce,  rozpłaszczy  mnie  jak  krowi  placek  i
będzie mną puszczał kaczki na wodzie.

Zaskoczył mnie. Nie wyglądał jak stuletni gargulec. Wydawał się zwyczajnym facetem po gorszej

stronie  pięćdziesiątki.  Czarne  włosy  miał  gęsto  poprzetykanie  siwizną,  nad  pasem  mały  brzuszek  i
cztery cale wzrostu mniej ode mnie. Był wymyty do blasku i aż promieniował zdrowiem. I to była ta
oznaka władzy i potęgi, bo ubierał się nie lepiej, niż ja. I miał spaloną słońcem i stwardniałą skórę,
jak facet, który dużo przebywa na powietrzu. I nie wydawał się aż tak zapatrzony w siebie.

Okazał się jednym z tych typów, którzy tak dobrze umieją słuchać, że mówisz im rzeczy, o których

sam  nie  wiedziałeś,  że  je  wiesz.  Na  pewno  nieraz  mu  się  to  przydało  podczas  działań  wojennych.

background image

Najlepsi dowódcy to ci z uszami.

Przerwał  mi  tylko  dwa  razy,  zadając  bardzo  przenikliwe  pytania.  Zanim  skończyłem,  przyjąłem

taką  samą  postawę,  jak  w  przypadku  Truposza  i  Eleanor.  Mówiłem  do  siebie,  a  właściwie  głośno
myślałem. Kiedy skończyłem, Chaz spojrzała na ojca. Milczał.

- Dlaczego się pan tym zainteresował? - spytałem. - Z powodu Chaz i szpitala?
- Kiedy wybuchła fala przestępstw w okresie romansu Teodorika z Maggie Jenn, nasz dom został

splądrowany.

Leciutko wybałuszyłem oczy na Chaz. Nic mi o tym nie wspomniała.
- Odzyskano kilka przedmiotów. Doszliśmy po nich do Grange’a Cleavera, ale jego samego nie

udało się schwytać

- I nie powiązał go pan z Cleaverem ze szpitala?
- Nie było mnie tutaj, kiedy Chaz nabrała ochoty na dobroczynność. I nie szukałbym złodzieja na

tak wysokim stanowisku.

- Nie? A ja chyba tak... - Opanowałem durny ozór, kiedy Chaz kopnęła mnie pod stołem.
Wyraz twarzy lorda ognia powiedział mi, że nikogo nie oszukam. Właściwie miał rację. Zwykle

mrocznych postaci szuka się w mroku. O ile nie jesteś cynikiem.

-  Zawsze  sądziłem,  że  Jenn  była  w  to  zamieszania,  Garrett.  Ten  napad  był  zorganizowany  z

wojskową precyzją. Nikt z zewnątrz nie znał trybu życia rodziny. Ale nie można oskarżyć o kradzież
kochanki królewskiej.

- Rozumiem - no, mniej więcej. - Chaz obdarzyła mnie uśmiechem, który miał mi dodać otuchy.

Nic z tego, Przez skórę czułem, gdzie zdąża jej tatuś. I nie pomyliłem się.

-  Jestem  mściwy,  jak  każdy  człowiek  -  wyznał  Blaine.  -  Nawet  teraz  nie  dobiorę  się  do  Jenn,

choć rodzina królewska jej nie znosi. Potrafią pilnować swoich czarnych owiec. Ale Cleaver nie ma
przyjaciół,  którzy  by  się  liczyli,  ani  aniołów  stróżów.  Chaz  mówiła,  że  znasz  pułkownika  Błocka.
Pociągam za sznurki całej Gwardii i wszędzie indziej, ale chciałbym, żebyś to ty znalazł Cleavera.
Jeśli zrobi to Błock, bydlę skończy przed sądem, a ja chciałbym się nim zająć osobiście.

Badabuch! Tatuś wszystkich najtłustszych portfeli wylądował na stole z głuchym plaśnięciem.
- Ładna robota - zauważyłem. Blady uśmiech.
- Chaz wystawia ci żarliwe recenzje, Garrett. Westman Błock podejrzewa jednak, że nie potrafisz

tańczyć  na  wodzie.  -  Spojrzałem  na  Chaz  z  ukosa.  Zarumieniła  się.  -  Ale  znam  Błocka,  więc
zasięgnąłem innych opinii.

A co, miałem się nogami nakryć z wrażenia? Blaine zaczął gadać z pompą.
Może miałem już kłopoty ze słuchem.
Dałem mu okazję, aby docenił sztuczkę z uniesioną brwią. Podziałało.
- Powiedzieli, że jesteś najlepszy, ale sam nie zaczniesz. - Pogładził portfel, jakby to była jego

pani. - Niech cię diabli, chłopie! Nie masz nic do Cleavera? Mogłeś dokonać żywota w oddziale dla
czubków! - Przysunął portfel o pół stopy bliżej.

Chaz uśmiechnęła się, skinęła główką zachęcająco. Może jej tatko też potrafi tańczyć na wodzie.
-  Rozmawiałem  z  Błockiem,  Garrett.  Tu  jest  coś  więcej,  niż  forsa.  -  Głask,  głask.  -  Jest  tu  list

wprowadzający z moim podpisem. Możesz go użyć, gdzie zechcesz. Mówi, że jesteś moim agentem i
każdy, kto nie udzieli ci pomocy, może nagle stwierdzić, że życie jest bardzo ciężkie. Jest tu również
list  żelazny  od  pułkownika,  żebyś  mógł  zażądać  pomocy  od  straży  miejskiej.  Są  akredytywy,  które
pokryją twoje wydatki i wszystkie opłaty.

Och? A ten cholerny portfel brzęczał, jakby był wypchany taką ilością kasy, że załamałby się pod

nią stary troll.

background image

Papcio  Chastity  przyszedł  przygotowany.  Nie  spodziewał  się,  że  może  wrócić  do  domu  z

kwitkiem. No cóż, nie będę się sprzeczał.

I tak by mi nie pozwolił.
Był jak cała jego klasa - choć miał skłonności do uczciwej gry.
Chaz uparcie milczała i uśmiechała się, jakby już mnie widziała u bram raju.
- Nie jestem pewien, czego pan chce. - Próbowałem grać na zwłokę.
-  Znajdź  dla  mnie  Grange’a  Cleavera.  Przywieź  mi  go,  albo  zaprowadź  mnie  do  niego.  Kiedy

staniemy twarzą w twarz, twoja rola dobiegnie końca.

Niechętnie,  jakby  w  portfelu  faktycznie  siedział  troll,  przyciągnąłem  go  do  siebie.  Zajrzałem.

Zobaczyłem ładną kaligrafię, eleganckie pieczątki, słodziutki widok dwóch garści lśniącego złota. I -
kostkę kurczaka?

- Kość śmierci?
-  Co?  A,  tak.  Faktycznie,  służyłeś  na  wyspach.  -  Gdzie  tubylcy  mają  własną  paskudną  magię.

Reakcją Karenty i Yenagety była całkowita eksterminacja praktykujących tę magię, gdziekolwiek się
zaplątali.

- Tak - mruknąłem, krzywiąc się lekko.
- Nie, to nie to. Zwykły trik. Gdybyś naprawdę wlazł w kłopoty, złam ją po prostu. Przestaniesz

być  wyraźnym  celem  dla  każdego,  kto  będzie  się  na  tobie  skupiał.  Nie  zainteresowany  obserwator
będzie cię widział, ale ktoś, kto zechce cię zabić, nie zdoła skupić na tobie uwagi. Cwane, nie?

Może. Nic nie powiedziałem. Nie powiedziałem, że podobni mu byli zwykle tak cwani, że nawet

udawało im się oszukać samych siebie.

- Jasne To niewiele, Mój talent idzie raczej w kierunku zmiatania miast z powierzchni ziemi.
A Chaz uśmiechała się tak, jakby chciała mnie roztopić. Władca ognia wstał i przeprosił.
-  Musze  pędzić.  Myślałby  kto,  że  teraz,  kiedy  wygraliśmy  wojnę,  mógłbym  się  wycofać  i

odpocząć. A poza tym, chyba wy dwoje nie potrzebujecie mojego towarzystwa.

Ten facet nie może być prawdziwy. Pomachałem mu na pożegnanie. Mój nowy szef, czy mi się to

podoba, czy nie. Dreszczyk nie trwał tyle, co niegdyś...

- Czy to nie cudowne - zapiszczała Chaz. Była tak podniecona, że zacząłem się zastanawiać, czy

ktoś jej nie walnął ogłupiającym” czarem.

- Co?
Zdziwiła się troszkę.
- Co się stało?
- Twój tato. - Mocno trzymałem portfel.
- Nic nie rozumiem. - Chyba myślała, że się ucieszę.
- Martwię się jego rozkładem zajęć na ten wieczór.
- A co, nie wyraził się jasno? Zniknął w chmurze dymu?
- Nie. - Nie mogłem zaprzeczyć. - Co pamiętasz z tego napadu?
- Nic. Nie było mnie tutaj.
-  Co?  -  Sięgnąłem  głęboko  do  mojego  worka  cudów  i  obdarzyłem  ją  najpiękniejszą  uniesioną

brwią, na jaką było mnie stać. To je doprowadza do szaleństwa.

-  Byłam  w  szkole.  Kończyłam  ją  właśnie.  Chłopcy  jadą  do  Kantardu  jako  młodsi  oficerowie.  -

Chodziło jej o klasę. - Dziewczyny wracają do nauki.

-  Nie  kłóćmy  się.  -  Skoro  już  przeżyłem  spotkanie  twarzą  w  twarz  z  ojcem,  który  nie  był

dziedzicznie obciążony zwykłymi rodzicielskimi przesądami.

- Rodzina taty to prości ludzie, skarbie. On nie udaje. Zapomnij o jego talencie z ogniem. On to

background image

nazywa przekleństwem. - Zaczęła ostrożnie przesuwać swój pyszny ogonek coraz bliżej mnie. Chyba
miała już dość gadania o tatusiu.

Ale ja musiałem zapytać.
- Czy to w jego stylu? - Co?
- Wynająć kogoś, żeby dorwać kogoś innego i załatwić stare porachunki?
- Może. Tylko raz nas okradli. Wiem, że nigdy nie przestał się o to wściekać. Musiał zawsze coś

spalić, skoro tylko sobie o tym przypomniał.

Interesujące. Nawet ciekawe. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, żeby był opętany.
- Dobrze już, Garrett. Zapomnij o nim - kusiła Chaz.
- Tak? A uważasz, że powinienem?
- Chyba powinieneś myśleć o tym, co chce ci zapisać pani doktor.
Jeszcze jedna uniesiona brew.
- O niczym innym nie myślę.
Odpowiedziała mi starym kobiecym trikiem po którym cały się zaśliniłem.
Spokojnym, chłodnym, całkowicie rzeczowym głosem stwierdziła:
- Tata funduje. No, bądź świnią.
- Kwi, kwi. Ale nie tutaj.
- Ooooch! Obiecankicacanki. Uważaj lepiej. Dzisiaj nie musze pracować.
Był  to  najlepszy  pomysł,  jaki  usłyszałem  od  dłuższego  czasu,  ale  ponieważ  była  taka  piękna,

pozwoliłem jej mieć ostatnie słowo.

Kilku  bywalców  podniosło  łapy  na  mój  widok,  kiedy  wkroczyłem  do  Morleya.  Zarząd  nie

podzielał ich entuzjazmu. Kałuża zrobił minę, jakby się zastanawiał, gdzie u cholery wsadził te trutkę
na szczury.

Za to Morley był w świetnym humorze. Galopkiem zbiegł po schodach, ledwie dostałem herbatę.
- Znam to spojrzenie - stwierdziłem. - Właśnie wygrałeś w wyścigach wodnych pająków. Albo

czyjaś żona się potknęła, a ty ją przeleciałeś, zanim zdążyła wstać.

Wyszczerzył do mnie uzębienie młodego rekina.
- Zdaje się, że sam kogoś też przeleciałeś. - Co?
-  Widziano  cię  z  oszałamiającą  blondyną  w  miejscu,  gdzie  ludzie  twojego  pokroju  raczej  nie

bywają.

- Winien. Skąd wiesz?
- Odpowiedź ci się nie spodoba.
- Tak? Zwal mnie z nóg złymi wieściami. Za dobrze mi było.
-  Wczoraj  wieczorem  zjawiła  się  tu  pewna  parka.  On  był  panem  Super.  Ona  się  nazywa  Róża

Tate. Widziała cię przedtem.

- Ale miała na gębie sprośny uśmiech - Róża Tatę była kuzynką moje byłej, Tinnie Tatę. I miała

do mnie urazę.

- Oj, tak. Będziesz głównym bohaterem ciekawych babskich plotek.
- Bez wątpienia. Ale Tinnie zna Różę. Czy Róża wspomniała, z kim jeszcze byłem?
- A co, masz harem?
- Chaz przyprowadziła tatusia. - Opowiedziałem mu wszystko. - Widziałeś kiedy Blaine’a?
- Nie. Dlaczego?
- Znowu zacząłem się zastanawiać nad sobowtórami.
- Myślisz, że teraz Chastity cię wrabia?
- To paranoja, wiem, Morley. Mój świat przestał się zachowywać z sensem.

background image

- Jeśli dobrze ci płacą, sens nie musi stanowić części równania. Zgadza się?
- Ale pomaga.
- Martwisz się tym zbiegiem okoliczności.
- Jakie jest prawdopodobieństwo, że Chaz będzie pracować u faceta, który obrabował jej ojca?
-  Jakie  są  szansę,  że  wrzucą  cię  tam,  gdzie  będziesz  mógł  na  nią  wpaść?  Powiedziałbym,  że  o

wiele większe.

- Jak to?
-  A  gdzie  kobieta  lekarz  znajdzie  lepsze  warunki  do  startu?  Gdzie  imperialni  ustawiliby

Cleavera, żeby mógł pozostać w TunFaire?

- Myślisz, że on coś z nimi kombinuje?
- Wydaje mi się, że im się wydaje, że tak, ale on ich tylko wykorzystuje, żeby mógł wślizgiwać

się  i  wyślizgiwać  z  miasta  niezauważony  przez  ludzi,  którzy  go  znają.  Przypominasz  sobie,  że  na
początku Chastity nic o nim nie wiedziała?

- A jej ojciec?
- No, nad tym będziesz musiał popracować.
- Już zacząłem. Jego dom został wysprzątany do czysta. Był to jeden z największych skoków w

tym okresie. Wrócił do miasta dopiero przedwczoraj.

- Kiedy to się już zaczęło.
-  Nie  było  go  przez  wiele  lat.  Wraca  do  domu  tylko  na  kilka  dni  każdej  zimy  -  zima  to  sezon

ogórkowy dla strefy wojennej.

Morley spojrzał na mnie twardo, pokręcił głową.
- Wiesz, twój największy problem to zdrowy rozsądek, który cię molestuje.
- Co?
-  Nie  możesz  sobie  dać  spokoju.  Musisz  węszyć,  skubać,  dziobać  każdy  pretekst  jest  dobry. A

skoro  już  ci  się  udało,  teraz  zdrowy  rozsądek  każe  ci  wracać.  Zapomnij  o  Deszczołapie,  Garrett.
Podrzuciłem jedną brew bardzo wysoko.

-  O?  -  Czyżby  miał  coś  do  powiedzenia  na  temat  Cleavera?  -  On  jest  teraz  ruchomym  celem,

Garrett. Nie moim. Jeśli podejdziesz za blisko, sam też możesz przy okazji oberwać. - Wykonał gest,
jakby chciał mnie odepchnąć. - Idź. Dowiem się, co się da, na temat tatusia tej pani.

XLI
To chyba czary. Zanim dotarłem do domu, zahaczając po drodze o kilku kumpli z wojny, obecnie

działających  w  ekstremistycznych  ruchach  praw  człowieka,  zastałem  budynek  całkowicie  otoczony.
O  wygodne  węgła  opierali  się  groźni  piraci.  Facet  z  ferajny  czaił  się  znowu,  tym  razem  w
towarzystwie kolesiów. Niezguła też tam był i też nie sam, choć Winger dostrzegłem jedynie kątem
oka, zanim zwiała.

Przyciągnąłem nawet kilku nowych. Ciekawe, ilu przyjaciół i wrogów ma Deszczołap?
Powinienem  chyba  zebrać  ten  tłumek,  zaproponować  połączenie  sił,  jakieś  oszczędne

gospodarowanie zasobami ludzkimi, ale w pewnym momencie straciłem koncentrację.

Na schodach przed drzwiami frontowymi siedzieli Ślizgacz i Ivy.
Ivy miał chociaż na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić.
-  Wylali  nas  -  miauknął.  -  Chciałem  jednemu  gościowi  coś  wyjaśnić  i  wtedy  powiedziałem

przypadkiem to słowo na P.

- Co? Jakie znowu słowo na P? - Spojrzałem na Ślizgacza. Wyglądał potwornie.
- No wiesz. To, po którym mu odbija.
Powziffle. Właśnie.

background image

- Tak z ciekawości, czy on może pamięta, co później robi?
Odpowiedź  chyba  nieco  przerastała  nadwerężone  zdolności  intelektualne  Ivy’ego.  Wzruszył

ramionami. Ale sam pomysł chyba był niezły. Z pewnością wyjaśniał co nieco problemy Ślizgacza.

Gdzieś, kiedyś, jakiś czas temu, ktoś musiał grzebać mu w umyśle, próbując z niego zrobić ludzką

broń.  Nonsensowne  słowa  miały  wyzwalać  agresje.  Kto  i  kiedy  -  to  już  nie  miało  znaczenia,  ale
spieprzył robotę. Ślizgacz wymknął się spod kontroli. Trafił do Bledsoe na lewo, ale tam było jego
miejsce. Po wyjściu będzie tylko gorzej, chyba, że ktoś go wcześniej zabije.

Połowa  ludzi  wędrujących  po  TunFaire  powinna  siedzieć  pod  kluczem.  Niewielu  jest

normalnych, a przynajmniej ja niewielu spotykam.

Wszedłem do środka. Chłopcy poszli za mną. Ivy od razu potuptał do pokoiku od frontu. Cholerny

Papagaj  zaczął  swoje  jeremiady.  Zatrzymałem  się,  żeby  spojrzeć  przez  judasz.  Morley  chyba
przeleciał się po mieście wrzeszcząc, że wracam do roboty.

Ciekawe  było  jedno:  że  kumple  Deszczolapa  wy  leźli  równie  szybko,  jak  jego  wrogowie.  Być

może paru z nich pracowało dla tatusia Chastity.

W końcu było tak gęsto, że nie mogli się nie widzieć wzajemnie. To mi dawało do myślenia.
Gdybym to ja pracował dla organizacji i myślał, że ktoś obok robi dla Cleavera, wziąłbym go za

kołnierz  i  szybciutko  zapomniał  o  Garretcie.  Czy  ta  banda  była  aż  tak  leniwa,  że  chciała,  żebym
załatwił to za nich? E, nie. Chyba wiedzieli, że jestem odarty z ambicji.

Ślizgacz musiał zapomnieć charakterystyczne punkty terenu, bo nie umiał trafić do kuchni. Wlókł

się  tylko  za  Ivy’ym.  Zanim  zdążyli  się  przywitać  z  T.  Ch.  Papagajem,  sam  popędziłem  do  kuchni  i
starannie ukryłem skromne zapasy.

Jakiś  pieprzony  debil  znowu  zaczął  walić  w  drzwi  i  to  tak  nieśmiało,  że  omal  go  nie

przeoczyłem.

Cholerny Papagaj wyśpiewywał sprośne peany, wychwalające kolejne generacje Garrettów.
- Uduś tę kurę z dżungli, ja sprzedam pióra - wrzasnąłem i wróciłem do judasza.
Skąd  oni  biorą  tych  facetów?  Chude  to,  klata  jak  dół  z  wapnem,  walczą  o  życie  przewalając

sterty  papierzysk.  Wielkie  czachy  pełne  mózgu,  niezdolne  do  wojaczki.  Utopią  się  we  własnym
nocniku, jeśli tylko zdążą do niego dojść. Ciekawe. Tacy rzadko się tu kręcą.

Ulica Macunado to nie Bustee, ale i tak jajogłowi niechętnie odwiedzają te okolice. Boją się.
A może to od Blainesa?
Otwarłem.
Błąd.
Może coś wyczułem, bo w ręce wciąż trzymałem moją łamigłówkę. Przydało się. Z dwóch stron,

z miejsc, których nie było widać zza drzwi, zmaterializowało się dwóch gości rozmiaru Saucerheada
Tharpe, wyskoczyło na mnie i próbowało podeptać.

Zdumiony, odskoczyłem w tył i dobyłem pały. Ten bliżej próbował mnie dostać, ale się usunąłem

i  przeciągnąłem  mu  kijaszkiem  po  czaszce.  Te  błazny  musiały  być  chyba  z  innego  wymiaru.  Nikt  z
miasta nie próbowałby dopaść mnie w domu.

Truposz nie lubi, jak mu się przeszkadza.
No, zwykle nie lubi. Gdybym nie był taki zajęty, poszedłbym sprawdzić, co mu teraz tak błogo.

Nie kiwnął nawet myślowym palcem.

Pierwszy gość zwinął się w kłębek i zdrzemnął. Jego koleś załapał, że to nie żarty i podszedł do

sprawy mniej pochopnie. Ale się nie przestraszył. Miał jeszcze dzielnych urzędasów, którzy będą go
kryli.

Ślizgacz wystawił głowę z pokoiku od frontu. Nie wyglądał na osobę, która mogłaby mi pomóc,

background image

ale stał za tłumem napastników.

- Hej, Ślizgacz. Powziffle pheez. Chyba dobrze to wymówiłem.
Wrzaski o pomoc ucichły. Nie słyszałem jęków ani odgłosów łamania mebli. Ostrożnie, żeby nie

narobić hałasu, odsunąłem stół spod kuchennych drzwi i wyjrzałem na korytarz.

Ivy przyparł Ślizgacza do ściany, grożąc mu palcem przed nosem. Cholerny Papagaj siedział mu

na ramieniu i śpiewał. O ile mogłem się zorientować, większość napastników jeszcze żyła.

Wyszedłem do holu.
- I po coś ty to zrobił - piszczał Ivy.
- Bo ci chłopcy chcieli mnie zoperować bez zgody pacjenta. - Nawet ten, którego sam położyłem,

miał posiniaczone sińce. Ślizgacz pewnie znów ćwiczył swój dziwaczny taniec. - Nic mu nie będzie?

- Nic specjalnego. Nie dzięki tobie.
-  Przestań  się  kłócić.  Mamy  tu  jeńców  wojennych.  Kapewu?  Zrób  im  przesłuchanie.  -

Otworzyłem drzwi pokoju Truposza - chciałem sprawdzić, co on sobie u diabła myśli, że przesypia
pół mojego życia. Zajrzałem i zobaczyłem to, na co zasłużyłem - trupa tłustego Loghyra rozwalonego
w zakurzonym fotelu.

Moi  chłopcy  potrzebowali  jedynie  kogoś,  kto  by  nimi  pokierował.  Zanim  sprawdziłem,  co  się

dzieje  z  moim  byłym  partnerem,  napastnicy  zostali  zebrani  i  powiązani  jak  świnie  na  pieczeń.
Ślizgacz też się zjawił, zwabiony nowymi odgłosami.

- Chłopaki, przesłuchiwaliście kiedyś kogoś? - zapytałem. Ivy kiwnął głową, ale niezbyt chętnie.

Ślizgacz tylko się tępo gapił. Dobrze mu to szło. Wrodzony talent, albo co.

-  Mój  styl  polega  na  tym,  żeby  ich  przestraszyć,  ale  nie  uszkodzić,  jak  długo  się  da.  Mamy  tu

czterech ludzi. Któryś powinien być tym najsłabszym. Zgadza się?

Tępe spojrzenia.
- Spróbujemy sprawdzić, który to. Niech nam wszystko powie, to reszta też przeżyje.
- Potraficie?
I  po  co  ja  chcę  być  taki  miły?  Nawet  ci,  którzy  są  po  stronie  aniołów,  to  znaczy  mojej,  nie

całkiem to rozumieją.

Zabrałem  chłopców  do  kuchni.  W  oczekiwaniu,  aż  tamci  się  ockną,  przygotowaliśmy  sobie

naprawdę prosty posiłek.

Wreszcie jeden po drugim zaczęli się budzić. Nie wydawali się zachwyceni.
Zawróciłem  do  holu  z  filiżanką  herbaty  w  ręce  i  wspólnikami  u  boku,  z  Cholernym  Papagajem

sypiącym brudem tak, jakby to on wymyślił ten gatunek literacki.

- Dobrze, chłopcy. Zagramy teraz w grę. Zwycięzcy idą do domu, unosząc w komplecie palce rąk

i nóg.

Skoro  nic  nie  wiedzieli  o  Truposzu,  pewnie  się  nie  orientują,  że  rzadko  przysmażam

przeciwnikom paluchy.

Ślizgacz  miał  własne  pomysły.  Złamał  ramię  jednemu.  Niedbale,  bez  urazy,  rzeczowo  i  bez

współczucia. Kiedy ofiara przestała wrzeszczeć, dorzuciłem swoje:

- Przede wszystkim chcę wiedzieć, coście za jedni. I po co złożyliście mi wizytę, rzecz jasna.
Urzędas z parą zdrowych ramion zgłosił się na ochotnika.
- Mieliśmy cię zniechęcić. Ostrzec, żebyś się odczepił.
- No, zaczynamy się rozumieć. A teraz szczegóły. Odczepił, ale od czego? Po co? I kto ci kazał?
Spojrzał na mnie, jakbym był opóźniony w rozwoju. Może i miał rację.
- Nie mam pojęcia, przyjacielu.
- Masz zostawić to, co teraz robisz.

background image

- Możesz się trochę zagłębić w szczegóły...? Reakcja była niewielka.
- Władcy Mroku - mruknąłem i skinąłem na Ślizgacza. Ten zbliżył się o krok.
-  Zaraz!  Zaraz!  Pan  Davenport  kazał  nam  przekonać  cię,  że  szkoda  twojego  czasu  na  szukanie

panny Jenn.

-  Świetnie.  Tylko,  że  ja  nie  znam  żadnego  Davenporta.  Nigdy  w  życiu  nie  słyszałem  o

Davenportach. Kto to jest, u diabła?

Mój podopieczny zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć „No wiesz!”. Oznaczało to, że nie ma

na tyle szarej masy, żeby znaleźć powiązanie, jeśli miał wlać gościowi, który nigdy nie słyszał o tym,
który kazał mu wlać. Obaj mieliśmy nietęgie miny. Ale ja miałem jeszcze Ślizgacza, a to oznaczało
pewien potencjał. Ślizgacz zmarszczył brwi. Ślizgacz pochylił się groźnie.

-  On  lubi  robić  krzywdę  -  zauważyłem  niedbale.  -  Nie  chcesz  wrócić  do  domu  w  postaci

mielonego,  lepiej  zacznij  mi  szeptać  w  uszko  i  niech  to  nie  będą  słodkie  kłamstewka.  Co  jest  we
mnie takiego, co denerwuje niejakiego Davenporta?

- Próbujesz znaleźć pannę Jenn. Pannę Jenn, tak?
- Szczegóły, proszę o szczegóły. Lubię szczegóły, jestem skrupulatny chłopak.
Urzędasek  zaczął  sypać,  jakby  dostał  biegunki  ustami.  Przycupnąłem  obok  na  podłodze,  żeby

odsiać plewy od ziarna.

Twierdził, że facet nazwiskiem Davenport, dobry kumpel niejakiego Marengo North Englisha, nie

jest  zachwycony  tym,  że  szukam  Emerald  Jenn,  dlatego  poprosił  kilku  swoich  kumpli,  żeby  mi  to
odradzili.  Oczywiście,  kumple  nie  mieli  pojęcia,  dlaczego  Davenportowi  zależy,  żebym  znalazł
Emerald albo nie.

Za  każdym  razem,  kiedy  zatrzymywał  się,  żeby  nabrać  tchu,  wtrącałem  pytanie.  Odpowiadał  na

wszystkie. Po jakimś czasie zrozumiałem, że nie zadarłem z Marengo North Englishem, że to sprawa
wyłącznie niejakiego Davenporta. Świetnie. Nie miałem ochoty wpaść w oko żadnym lunatykom.

- Wiecie co, panowie - oznajmiłem. - Będzie mi bardzo przykro złamać wam serduszka, ale guzik

mnie obchodzi ta dziewczyna.

Ta  sprawa  już  mnie  nie  dotyczy.  Obecnie  szukam  sukinsyna  nazwiskiem  Grange  Cleaver.

Pomóżcie mi, a zapomnę, że zniszczyliście mi hol. Nawet nie połamię gnatów Davenportowi.

Zebrałem  kolejną  porcję  tępych  spojrzeń.  Żaden  z  tych  chłopców  nawet  nie  słyszał  o  Grange’u

Cleaverze.

- No dobrze. Z osobistej ciekawości i tak ogólnie chciałbym sobie pogadać z Emerald. Wypytać

ją o matkę i Cleavera. Przekażcie jej to.

Skinąłem ręką. Ślizgacz i Ivy nie czekali na dalsze instrukcje. Ivy otwarł drzwi, Ślizgacz zagnał

gości na właściwą ścieżkę. Cholerny Papagaj włączył się do rozmowy, dopingując ich do wyjścia.

- Hej, chłopcy! A może chcecie gadającą kurę? - Nieraz ludzie po prostu za szybko się poruszają.

Ci wybiegli i nawet się nie obejrzeli, a co dopiero mówić o odpowiadaniu.

Pomyślałby kto, że gadający ptak to prawdziwa gratka, nie? No, chyba że go lepiej poznacie i nie

dacie się nabrać.

Obserwowałem,  jak  obserwatorzy  obserwują  ucieczkę  czterech  przerażonych  aktywistów  praw

człowieka. Ich odejście nie wzbudziło szczególnego entuzjazmu.

Ciekawe, czy zdołałbym dorwać jednego z tych dzielnych piratów. Gdyby mi się udało zmusić go

do gadania, mój Władca Ognia dostałby piorunem to, czego chce. Może. Cleaver spędził całe życie
na ucieczkach. Pewnie teraz też nie będzie chciał się nikomu przysłużyć.

Wróciłem  do  kuchni,  skonstruowałem  kolejną  kanapkę.  Sprawdziłem  Truposza.  Wciąż

wyłączony.  Wróciłem  do  judasza.  Noc  zaczęła  opuszczać  spódnicę.  Nie  szkodzi.  Na  ulicy  tłum  jak

background image

zawsze. Mój fanklub jeszcze nie zakończył dniówki.

Prześliznąłem się wzrokiem po zakolczykowanych aniołkach - i przeżyłem potężny atak intuicji.
Wiedziałem  już,  gdzie  znaleźć  Grange’a  Cleavera.  Nie  wyniósł  swojego  bukanierskiego  zadka

poza TunFaire. Wciąż się tu kręcił i śmiał się w nos każdemu, kto próbował go wytropić. Dla niego
to gra. Paskudna gra. Gdyby bał się przegrać, zawsze mógł zwiać.

Wezwałem Ivy’ego i Ślizgacza.
- Przyznaję, że chciałem się was pozbyć, chłopaki. Nie udało się, ale zamiast pecha chyba mam

szczęście. - Cholerny Papagaj nie lubi zostawać sam. Zaczął znowu drzeć głupi dziób. Podszedłem
tak,  żeby  mógł  mnie  widzieć  i  spojrzałem  na  niego  takim  wzrokiem,  że  się  zatkał  i  zaczął
przemyśłiwać swoją sytuację. - Będziecie trzymać fort.

Ivy wytrzeszczył oczy.
- Hę? - wymamrotał Ślizgacz. Świetnie.
-  Jeszcze  raz,  dużymi  literami  -  zacząłem  mówić  powoli  i  wyraźnie.  -  Zostajecie  na

gospodarstwie.  Jeśli  ktoś  będzie  stukał,  nie  wpuszczać,  albo  nic  nie  mówić.  -  Wykrzywiłem  się
najbrzydziej,  jak  umiałem  i  stanąłem  przed  drzwiami  pokoju  Truposza.  Kupa  Gnatów  tym  razem
zaspał.

Hej,  a  może  za  bardzo  się  od  niego  uzależniłem.  Przypomniałem  sobie,  że  w  rzeczywistym

świecie  nie  możesz  liczyć  na  nikogo,  tylko  na  siebie.  I  jeszcze  na  siebie.  No,  i  może  jeszcze  na
siebie.

- Dobrze, Garrett - pisnął Ivy. Czyżby znowu odchodził? Mogło być gorzej. Truposz twierdzi, że

zawsze może być gorzej. Ale nie pytajcie, jak źle.

Wymknąłem się tylnymi drzwiami.
- Co jest? - ryknął Sierżant. - Mam cię teraz znosić trzy razy dziennie?
-  Rozkoszuj  się  tą  myślą,  człowiecze.  Morley  to  mój  numer  jeden.  Jest  na  górze?  Pewnie  uczy

jakąś mężatkę ściegu krzyżykowego? Mam mu do powiedzenia coś, co pewnie zechce usłyszeć.

- Tak? A niby co? - Sierżant nie kupi byle czego.
- Na przykład, gdzie znaleźć zakopany skarb. Sierżant ruszył na górę.
Wszyscy znamy się już tak długo, że wiemy, kiedy nawet głupie gadki coś znaczą, a kiedy są tylko

smętną skargą znudzonego macho. Sierżant domyślił się, że coś mam i natychmiast wszedł w bliższy
kontakt z mówiącą tubą. Nie słyszałem, co mówił, ale Morley zjawił się na schodach już po trzech
minutach.  Jakaś  zdumiewająco  piękna  kobieta  wyjrzała  zza  jego  pleców,  jakby  się  zastanawiała,
jakie niesamowite zdarzenie jest w stanie oderwać od niej Morleya Dotesa. Z tego, co mi się udało
zobaczyć, było to dobre pytanie.

- Przepraszam. - Kobieta cofnęła się, ale ścigałem ją wyobraźnią. Nie lubiłem Morleya za to, że

wynalazł ją pierwszy. Jak on to robi?

- Kto to był? Wyszczerzył zęby.
- Wytrzyj sobie ślinę z klapy, chłopie. Ktoś mógłby cię wziąć za wściekłego wilkołaka.
- Kto to jest?
-  Nie,  nic  z  tego.  Ja  byłem  dżentelmenem,  jeśli  chodzi  o  Chaz.  Cierpiałem  w  milczeniu,  kiedy

zmarnowałeś  Tinnie  Tatę.  Nie  pyskowałem,  kiedy  się  popsuło,  bo  mam  nadzieję,  że  znów  się
zejdziecie. Więc ty też zapomnij o mojej Julci, dobrze?

- Daję ci pół minuty.
- Hojny jesteś, Garrett. Bardzo hojny. Co się stało, że znowu przyszedłeś zatruwać mi życie?
Dziwne, ale wydawał się niespokojny. Ukrywał to zerkając co chwila na górę, jakby miał ochotę

dać  komuś  w  tyłek  za  pochopne  ujawnienie  się  tłumom,  a  potem  znów  przyglądał  mi  się,  jakby  się

background image

spodziewał, że rzeczywiście zaraz powiem mu o ukrytym skarbie.

- Chwilę temu odniosłem wrażenie, że chętnie stanąłbyś twarzą w twarz z Deszczołapem?
Znów  spojrzał  na  schody.  Piękna,  przepyszna  Julia  pozostawała  z  nami,  choć  poza  zasięgiem

wzroku.

- Powiedz, o co chodzi - mruknął wreszcie.
Ciekawe.  Znam  hierarchię  Morleya.  Tylko  w  wyjątkowych  przypadkach  uznałby  Julię  za  mniej

interesującą od zemsty.

- Chyba wiem, gdzie go znaleźć. Jeszcze jedno tęskne spojrzenie na górę.
- Jak ci się to udało? Stałeś się jasnowidzem? A może telepatą? Albo Truposz się zbudził?
-  Użyłem  rozumu,  chłopie,  Czystego  rozumu  i  nic  więcej.  Morley  obdarzył  mnie  jednym  z  tych

szczególnych spojrzeń

- ot, tak tylko, żeby mnie poinformować, że nie oszukałbym nawet bardzo tępego kamienia.
- Wchodzę w to, Garrett. Gdzie?
- Na Górze. W domu Maggie Jenn.
Udał, że ciężko myśli, po czym uśmiechnął się nieprzyjemnie.
-  Kurde,  jak  tyś  to  zrobił,  żeby  wleźć  w  gówno  i  pachnieć  perfumami?  Powinienem  był  o  tym

pomyśleć. Idziemy.

-  Kto?  Ja?  Nie  ma  mowy.  Zrobiłem  swoje.  Weź  chłopców.  Sierżant  i  Kałuża  powinni  się

przelecieć. Zostanę i będę pilnował dobytku.

- Ha. To znaczy „cha”. Jak połowa od cha-cha.
- Niektórzy nie mają poczucia humoru.
- Mówisz o mnie? Przecież ci dałem papugę, no nie?
- No właśnie.
- Co zrobić? Ludzie już nie umieją okazywać wdzięczności. Dobrze. Chodźmy do faceta.
Skrzywiłem się. Za plecami Morleya. Nie musi wiedzieć, kto tu kim manipuluje. Jeszcze nie.
XLIV
Zacząłem  się  zastanawiać,  czy  nie  rozwiesili  listów  gończych  z  moim  nazwiskiem.  Trzy  razy

próbowaliśmy wejść na Górę i trzy razy patrole zagrodziły nam drogę. Niewiarygodny pech.

- Nie bądź taki radosny - warknął Morley. Otworzyłem usta.
-  I nie  próbuj  mi  wpierać  ciemnoty,  że  nigdy  się  nie  rozczarujesz,  jeśli  spodziewasz  się

najgorszego.

-  Masz  świetny  nastrój,  wiesz?  -  zamyśliłem  się  na  chwilę  -  Chyba  jednak  trochę  za  długo  się

znamy, no nie?

- Powiedz to jeszcze raz.
- Dobrze. Znamy się od...
- I z każdym dniem bardziej mędrkujesz, jeśli już o tym mowa. Garrett, jakiego znałem... - Zaczął

rozprawiać o przeszłości z miną znawcy. Żyjemy w różnych światach. Nasze wspomnienia zupełnie
się nie zgadzają. Pewnie to kwestia wychowania.

Stara,  dobra  etyka  pracy  przyniosła  wreszcie  skutek.  Za  czwartym  razem  zdołaliśmy  się

przedrzeć. Wspinając się pod górkę, mruknąłem pod nosem:

- Zaczynam sądzić, że ten magiczny bibelocik działa wstecz.
- Co niby?
-  Uhm...  no,  taki  amulet.  Jeśli  ktoś  nałożył  na  mnie  czar  śledzenia,  mogę  go  oszukać.  -  Morley

spojrzał na mnie podejrzliwie.

Nie mówię mu wszystkiego. On mi też nie. Przyjaciel, czy nie, nie dziel się wszystkim.

background image

Zbliżyliśmy się do szarego, posępnego kanionu ulicy na szczycie Góry ze zdwojoną ostrożnością.

Stwierdziłem, że naprawdę się denerwuję.

- Mam dziwne przeczucia - mruknął Morley.
- Cicho. Ale tu jest zawsze cicho. Ci ludzie to lubią.
- Też to czujesz.
- Coś czuję.
Ale  nie  zobaczyliśmy  nikogo,  nie  zwęszyliśmy  żadnej  pułapki  zastawionej  przez  patrol.

Dotarliśmy  do  domu  Jenn  na  końcu  alejki.  I  minęliśmy  go,  udając,  że  szukamy  ludzi  szczurów  i
śmieciarzy.

Ktoś  skorzystał  z  drogi  przez  balkon,  żeby  się  dostać  do  środka.  Ktoś  niezbyt  ostrożny.

Uznaliśmy, że to musiało się stać niedawno, bo żaden patrol się tu nie kręcił.

- Muszę tam wejść - rzuciłem Morleyowi.
Dotes nie zaoponował, ale chyba nie był zachwycony.
- Właz w dachu jest otwarty... jeśli nikt się tym nie zajął od naszej poprzedniej wizyty.
Pozostawiliśmy go bez zamykania, bo nie dał się zamknąć od zewnątrz.
- Akurat o tym dzisiaj marzyłem. O łażeniu po dachach.
- To ty nie potrafisz dać sobie spokoju, nie ja.
- Władca ognia płaci mi za to, żebym nie dawał sobie spokoju.
-  Dobra.  Nie  ma  co  się  sprzeczać.  -  Morley  rozejrzał  się  wokoło.  Ja  też.  Moglibyśmy  równie

dobrze znajdować się pośrodku miasta upiorów. Poza budynkami ani śladu ludzkiej obecności.

- Upiorne - mruknąłem. Morley już piął się po rynnie jak spiczastoucha małpa. Powlokłem się za

nim, sieknąłem, kiedy wreszcie wciągnął mnie na płaski dach. - A ja myślałem, że odzyskuję formę.

Uff.
- Przechylanie antałka piwa naprawdę nie daje wystarczającego napięcia dla mięśni nóg. Chodź.
Antałek piwa? I to ja miałem być tym od mędrkowania? Ojoj-ojoj.
Idąc za Morleyem spojrzałem w alejkę i spostrzegłem na balkonie jednego z domów pokojówkę.

Gapiła się na nas. Wyszła, kiedy się wspinaliśmy.

- Kłopoty - powiedziałem do Morleya. - Mamy świadka.
- To się schyl. Jeśli nie będzie wiedziała, dokąd idziemy, będziemy mieć więcej czasu.
Na co czasu? Teraz naprawdę zwątpiłem, czy dobrze robię.
Zanim  dotarliśmy  do  klapy  w  dachu,  stwierdziłem,  że  Morley  też  jakby  stracił  pewność  siebie.

Ale  on  częściowo  był  czarnym  elfem,  więc  chyba  nie  wycofa  się  tylko  na  podstawie  niejasnego
przeczucia.

XLV
Nasłuchiwaliśmy  uważnie,  ale  po  drugiej  stronie  klapy  panowała  cisza.  Z  ponurą  miną

podniosłem ją o cal. Morley wytężył słuch. - Był w tym lepszy ode mnie. Zajrzał w mrok - oczy też
miał lepsze. Pociągnął nosem, lekko zmarszczył brwi.

- Co? - zapytałem szeptem.
- Nie wiem.
- Ktoś tam jest?
- To nie to. Otwieraj. Musimy się spieszyć.
Podniosłem.  Na  ulicy  póki  co  było  cicho,  ale  nie  byłem  pewien,  jak  długo  jeszcze.  Do  klatki

schodowej wpadał promień światła. Żaden bandyta ani potwór nie wstał na nasze powitanie.

Morley  schodził  szybko.  Ruszyłem  za  nim  nieco  wolniej,  bo  po  zamknięciu  klapy  zrobiło  się

ciemno jak w kałamarzu. Weszliśmy na górne piętro bez przeszkód. Morley przez cały czas węszył

background image

jak pies. Ja też. Wciągnąłem dość kurzu, żeby się zakichać na śmierć. Ale coś tu było nie tak...

Z dołu rozległ się odległy dźwięk, jak przedśmiertny okrzyk zbłąkanej duszy.
- Upiory - szepnąłem znowu.
- Nie.
Nie. Miał racje. Ktoś mocno cierpiał. Po prostu wolałbym, żeby to był upiór.
Staliśmy się ostrożniejsi.
Byliśmy pewni, że piętro jest opuszczone, więc zeszliśmy niżej.
- Idziemy za wolno - mruknąłem. Morley przytaknął.
- Ale co zrobisz?
Jeszcze dwukrotnie usłyszeliśmy krzyk bólu i rozpaczy.
Mogliśmy tylko wiać, zanim nas dopadną.
Kolejne piętro nosiło ślady ludzkiej bytności. Morley i ja w milczeniu zastanawialiśmy się nad

liczbą mieszkańców. Co najmniej pół tuzina i może jeszcze ten cały tłum z magazynu.

Kolejny  wrzask.  Ze  szczytu  schodów  wiodących  na  drugie  piętro  słyszeliśmy  odległe  głosy.

Morley podniósł trzy palce, potem cztery. Potwierdziłem skinieniem głowy. Czterech. Plus ten, który
wrzeszczał.

Przypomniałem sobie, że Deszczołap wcześniej już słynął z ciekawych miejsc zamieszkania.
Zapach w powietrzu był coraz silniejszy, ale jeszcze nie potrafiliśmy go zidentyfikować.
Morley wahał się, czy iść w dół. Ja już nawet nie chciałem ryzykować szeptu, więc musiał ufać

instynktowi.  Kiedy  ruszył  w  dół,  coś  z  okropnym  brzękiem  spadło  na  podłogę.  Piętro  niżej.
Zamarliśmy. Niespodzianka, niespodzianka.

Trzy bardzo duże egzemplarze męskiego rodu przyodziane w ciężką i ostrą stal przegalopowały

przez nasze pole widzenia i ruszyły w kierunku schodów na parter. Patrol. Pewnie wleźli przez drzwi
balkonowe. Spieszyli się, bo któryś z nich potknął się o własną sznurówkę i zdradził ich obecność.

-  Kryć  się!  -  z  naciskiem  wyszeptał  Morley,  pokazując  kciukiem  w  górę.  Kiwnąłem  głową.

Uznałem, że co zwinniejsi i młodsi gwardziści pójdą w nasze ślady.

Mieliśmy  fantastyczny  refleks.  Zaledwie  wsunęliśmy  się  pod  pokrowce  osłaniające  najbliższe

antyki,  kiedy  usłyszeliśmy  odgłos  zbiegających  w  dół  kilku  par  butów.  Obawiałem  się,  że  zaraz
zacznę kichać. Potem zacząłem się martwić odciskami stóp w kurzu. Nie mogłem sobie przypomnieć,
czy już wcześniej ktoś tam chodził, czy nie.

Na  dole  rozpętało  się  piekło.  Wyglądało  to  na  dużą  bitwę:  dużo  metalu  uderzającego  o  metal,

krzyki i wycia ludzi, trzask rozbijanych mebli. Podejrzewałem, że ludzie z patrolu weszli również od
strony parteru.

Kłąb  walczących  ruszył  w  górę  po  schodach.  Banda  z  dachu  zeszła  na  dół  i  przyłączyła  się  do

zabawy. Przekleństwa i wrzaski przybrały ogłuszające natężenie, ale i tak ściskałem sobie nos. Przy
moim szczęściu, usłyszeliby najcichsze nawet kichnięcie. Zaczęło być gorąco. Przez chwilę, pomimo
przewagi  liczebnej,  wydawało  się,  że  gwardziści  przegrają.  Brak  im  było  motywacji.  Nie  zostali
zatrudnieni, żeby dać się zabić przy obronie cudzej własności.

Nie wątpiłem, że tu umierają ludzie.
Chłopcy na schodach przypuścili ostry kontratak.
Teraz bitwa trwała tylko kilka minut. Wkrótce przeniosła się z domu na ulicę. Patrol z wrzaskiem

rzucił się za tymi, których udało im się namierzyć.

Usłyszałem skrobanie w pokrowiec, pod którym się ukryłem. Chwyciłem pałę, gotów do zadania

potężnego, dwuręcznego ciosu.

-  Wiejemy  -  szepnął  Morley.  -  Zanim  wrócą,  żeby  się  rozejrzeć.  Oczywiście,  miał  rację.  Zaraz

background image

wrócą. Na razie jednak byliśmy niewidzialni. O ile patrol uznał, że pokojówka widziała tych z dołu.

Cisza  nie  trwała  długo.  Usłyszałem  jęk,  a  po  nim  coś,  czego  nie  miałem  okazji  słyszeć  od  lat  -

chrapliwy oddech człowieka z przebitym płucem, desperacko walczącego o powietrze.

Razem  z  Morleyem  zbiegliśmy  po  dwa  schodki,  gotowi,  aby  w  każdej  chwili  brać  nogi  za  pas.

Znaleźliśmy  kilka  ofiar.  Wszystkie  sturlały  się  ze  schodów  na  drugie  piętro.  Żaden  z  czwórki  już
nigdy z nikim nie zadrze.

Poznałem już zapach - teraz był świeży i silny.
Krew.
Trójka zabitych miała na sobie prymitywne mundury straży. Czwarty był ich przeciwnikiem.
-  Znasz  go?  -  zapytałem  Morleya.  Byłem  pewien,  że  lepiej  zna  zawodowych  zbirów  ode  mnie.

Rozpoznałem Grzmocącego Nicka, zabijakę wagi średniej ze Straży.

- Tak - Dotes był coraz czujniejszy i bardziej nerwowy.
- Schodzę - oznajmiłem, choć nie miałem najmniejszej ochoty. Zmusiłem nogi do pracy. Głowa

wolałaby nic nie wiedzieć. Odór śmierci był już nie do zniesienia.

Trzech kolejnych gości z patrolu na podłodze parteru u stóp schodów. Martwi. Wszędzie pełno

skrwawionej stali. Kolejny gość z syndykatu, jeszcze ciut żywy. Kiwnąłem na Morleya.

- Gerichl Lungsmark? Skinął głową.
- A tam Wenden Tobar.
Jeszcze  paru  ze  Straży.  Lingsmark  jęknął.  Odsunąłem  się.  Wolałem,  żeby  mnie  nie  zobaczył,

gdyby otworzył oczy.

- Wpadła na to przede mną.
-  Może  -  Dotes  przesunął  się  w  kierunku  kolejnego  pomieszczenia,  skąd  dobiegały  odgłosy

ciężkiej walki człowieka z własnym oddechem. - Albo miała pomoc.

- Co?
-  Dużo  uszu  w  mojej  knajpie.  -  Zaczął  wymieniać  jakieś  nazwisko,  ale  urwał,  bo  sobie

przypomniał, że to nienajlepsze miejsce. - Ktoś komuś coś powie, ktoś inny będzie szybszy...

Może, ale pokręciłem głową. Raczej Straż coś pokombinowała, żeby skłonić patrol do pomocy,

ale...

- Oni...
Morley uciszył mnie gestem.
Nie. Patrol nie wszedłby w to nawet ze strażą, gdyby wiedział, że będą walczyć z chłopcami z

syndykatu.

A  jak  tak  się  lepiej  zastanowić,  zakapturzeni  prawdopodobnie  zrobili  jedyną  logiczną  rzecz  i

poczęstowali się piratem z mojej ulicy.

Morley znów skinął na mnie i przemknął przez drzwi. Przycupnąłem z drugiej strony.
Znaleźliśmy  gościa,  który  miał  problemy  z  oddychaniem.  Niejaki  Barclay  Blue,  wędrowny

łamacz kości.

- Chyba ktoś tu awansuje, nie sądzisz?
Morley  skrzywił  się  lekko.  On  był  w  gorszej  sytuacji  ode  mnie.  Poza  tym  zawsze  pozostawało

pytanie,  dlaczego  wspólnicy  Contague’a  wdali  się  w  morderczą  walkę  tak  wysoko  na  Górze.  Na
pewni nie chodziło o politykę.

Kolejny pokój był zapewne świadkiem głównej części bitwy. Chłopcy ze Straży weszli od tyłu i

tu  natknęli  się  na  nieproszonych  gości.  Co  najmniej  jeden  z  patrolu  miał  kuszę.  Naliczyłem  osiem
ciał. Czterech ze Straży. Kilka niezłych antyków zredukowanych do stanu podpałki. Wszędzie pełno
krwi.

background image

Nie podobały mi się implikacje. Sprawy zdecydowanie wymknęły się spod kontroli. Weszliśmy

do jadalni, w której przyjmowała mnie Maggie Jenn teraz zrozumiałem, czemu ci ze Straży nie chcieli
się poddać.

Tu odór śmierci można było kroić nożem. Większość krzeseł wokół stołu zajmowały przywiązane

trupy, lub ludzie, którzy niedługo się nimi staną. Rozpoznałem dziadków z magazynu, Zeke’a, kobietę,
która  obsługiwała  Maggie  i  mnie,  innych,  których  znałem  z  ulicy.  Żadne  z  nich  nie  oddychało  zbyt
pewnie.

- Ukrywali się tu - mruknąłem.
- Były dwie bitwy. Jedną wygrała Belinda Contague.
Do  krzeseł  przywiązano  czternaście  osób.  Zeke  i  Mugwump  oddychali  jeszcze.  Poza  kilku

facetami,  którzy  chyba  dali  się  zabić  na  samym  początku,  wszyscy  byli  poddawani  torturom.  Ci,
którzy przeżyli, byli nieprzytomni.

- Widzisz tu jakiegoś Deszczołapa? - zapytał Morley. - Bo ja nie? Maggie Jenn też nie widzę.
-  Znany  jest  z  tego,  że  znika,  skoro  tylko  gówno  zaczyna  lać  się  z  nieba.  -  Sprawdziłem

Mugwumpa. Chyba miał się najlepiej ze wszystkich.

- O, tak. Na pewno. Co robisz?
- Uwalniam gościa. Czasem coś robię, bo po prostu czuję, że tak trzeba.
- Myślisz, że coś tu jeszcze znajdziemy?
-  Prawdopodobnie  nie  -  zauważyłem,  że  słowo  „my”  jakby  trochę  zmieniło  znaczenie.  -  Lepiej

się już wynośmy.

Ci z patrolu zaraz tu wrócą, a Gwardia będzie im deptała po piętach.
Na podłodze leżał zakrwawiony nóż, pewnie narzędzie tortur. Położyłem go przed Mugwumpem.
- Wiejemy.
XLVI
- Stać, łajdaku!
Co?
Zawsze byłem buntownikiem. Ani mi się śniło stać. Nawet nie sprawdziłem, ilu ich tam jest.
Morley też nie. A on był tam, gdzie gość nie mógł go zobaczyć.
Zanurkowałem,  przekoziołkowałem,  stanąłem  na  nogi  poza  zasięgiem  jego  wzroku  i

zaatakowałem. Morley skoczył z drugiej strony drzwi, wyjąc jak opętany.

Jeden samotny ciężarowiec myślał, że mnie przechytrzy. Nie zdzierżył.
Morley  walnął  i  kopnął  go  pewnie  z  dziewiętnaście  razy.  Wywijałem  moją  łamigłówką,  która

dzięki  magii  była  niezniszczalna.  Facet  padł  z  taką  miną,  jakby  uważał,  że  to  niesprawiedliwe.
Biedactwo.  Wiedziałem  o  co  mu  chodzi.  Już  myślałeś,  że  masz  kogoś  w  garści,  a  tu  wpada  ci  taki
błazen z jeszcze większą pałą.

Nie mieliśmy czasu sobie pogratulować. Pojawiły się kolejne patrole.
- Co się tu dzieje? - zapytał jeden z bardziej inteligentnych przedstawicieli podgatunku.
Bippety-bappety-buch!
Doskonale  sobie  zdawałem  sprawę  z  tego,  że  prawdziwi  bohaterowie  wymachują  mieczem,  aż

powietrze śpiewa, a ja mam tylko zaczarowany konar dębczaka.

Morley  hukał  i  wył,  waląc  gości  po  łbach  i  rozrzucając  na  wszystkie  strony.  Bawił  się

wyśmienicie. Przy odrobinie motywacji potrafi się świetnie znaleźć.

Wyrwaliśmy się. Ruszyliśmy pędem na górę, gardząc frontowym wejściem, gdzie zgromadzili się

już  pewnie  wszyscy  durnie  z  całej  Góry,  przypatrując  się  liczeniu  ciał,  przeklinając  bandziorów  i
znęcając się nad jeńcami.

background image

Mój  zazwyczaj  bezdenny  pech  tym  razem  znalazł  się  w  sytuacji  i  pozwolił  mi  zwiać,  głównie

dlatego,  że  ci  z  patrolu  hałasowali  jak  najęci.  Nie  mieli  szans  usłyszeć,  jak  się  oddalamy  z
Morleyem.

- Najpierw spróbujmy przez balkon - zaproponował Morley. - I to szybko.
Nie spodziewałem się łatwej ucieczki. Każdy, kto ma w głowie ze trzy szare komórki na krzyż,

obstawiłby strażnikami wszystkie możliwe wyjścia.

Z  łamignatami  z  TunFaire  nigdy  nic  nie  wiadomo.  Większość  nie  potrafi  wybiec  myślą  poza

kolejne  ramię,  które  zamierza  złamać.  Są  skuteczni  i  doskonali  technicznie  w  ramach  swojej
specjalności, ale kiepsko im idzie planowanie i podejmowanie decyzji.

Na  piętrze,  koło  balkonu,  musiało  być  gorąco.  Było  mnóstwo  krwi,  ale  żadnych  ciał.  Krwawe

smugi  wskazywały,  gdzie  wywlekano  trupy.  O  ile  pamiętam,  do  niedawna  tu  był  składzik.  Teraz
odniosłem  wrażenie,  że  to  właśnie  tu  inwazja  Straży  napotkała  na  pierwszy  silny  opór.
Zastanawiałem się, dlaczego. Ten pokój nie nadawał się na fortecę.

Poświęciłem chwilkę czasu, żeby go sobie dokładniej obejrzeć.
Co u diabła?
W chwilę później Morley zawołał na mnie z balkonu.
- Co ty tam robisz? Chodź! Tu nikogo nie ma. Skończyłem właśnie oglądać kawałek welinu, jedną

z kilku stron, które najwyraźniej wypadły z książki uszkodzonej podczas walki. Reszta książki dostała
nóg. Pojedyncze stronice mgły wypaść podczas pospiesznej ucieczki.

- Zaraz cię tu zostawię - ostrzegł Morley.
Złożyłem welin, wsunąłem za koszulę. Lepiej się pospieszyć i nie wzbudzać podejrzeń Morleya. I

tak już to czytałem. Całą książkę, nie tę jedną stronę.

Dotarłem na balkon, doszedłem do wniosku, że Morley mnie olał i skoczył w alejkę. Rozejrzałem

się uważnie dookoła, stwierdziłem, że nic się nie dzieje i skoczyłem. Wylądowałem tuż obok Dotesa.

- Chyba powinniśmy się teraz rozdzielić.
Przyjrzał mi się uważnie. Jakoś zawsze się orientuje, że kiedy wiem, czego chcę, na pewno nie

skończy się to dla niego dobrze. Nie mam pojęcia, dlaczego tak sądzi.

-  Wyświadcz  mi  przysługę  -  poprosiłem.  -  Za  kilka  godzin  od  teraz  przyprowadzę  w  twoje

okolice tego niezgułę. Pomóż mi go złapać.

- Po co?
- Chcę pogadać z Winger. On będzie wiedział, gdzie ją znaleźć. Znowu ujrzałem przebłysk jego

podejrzliwej natury, wreszcie mruknął.

- Uważaj. Wszyscy tutaj są dziwnie nerwowi. Będą skakać na wszystko, co się rusza.
Kiwnąłem głową. Mniej się martwiłem o siebie, niż o niego.
Nie byłem w najlepszym humorze. Nawet mi się nie chciało tańczyć na głowie, kiedy pułkownik

Błock odpędził swoich błaznów.

- Uśmiechnij się, Garrett. Wszystko już w porządku.
-  Jak  możesz  wypuszczać  na  ulicę  takich  dupków,  którzy  nie  potrafią  rozpoznać  listu  wydanego

przez  własnego  ukochanego  dowódcę?  -  Co,  ja  miałbym  się  martwić,  jak  zejść  z  Góry?  Z
przepustkami i listami od wszystkich świętych?

-  Facet,  który  umie  czytać  i  pisać,  raczej  nie  wybiera  kariery  w  służbie  prawa.  A  ty  musisz

przyznać, że odmówiłeś wszelkich wyjaśnień, skąd się wziąłeś tam, gdzie cię znaleziono.

- Gdzie mnie znaleziono? Ależ ja...
- No to zatrzymano.
- Ze zdecydowanym nadmiarem entuzjazmu. Próbowałem być grzeczny. Nie chcieli dać mi dojść

background image

do słowa.

- Ja ci dam. - Co?
- Pozwolę ci wyjaśnić. Ile tylko zechcesz.
Mądry gość. Nakazałem sobie daleko idąca ostrożność. Cicho i już.
-  Próbowałem  tylko  zrobić  to,  do  czego  wynajął  mnie  Władca  Ognia.  Słyszałem  plotki,  że

Deszczołap ukrywa się na Górze.

Błock  spojrzał  na  mnie  tak,  jakby  chciał  mi  zaproponować,  żebym  spróbował  jeszcze  raz.  Nie

pasowało mu. Agenci już by mu donieśli o takich wieściach.

- Co się stało w tym domu, Garrett?
- Przypierasz mnie do muru, kapitanie.
-  Pułkowniku,  jeśli  już.  Wiesz  przecież.  I  to  prawda,  rzeczywiście  przypieram  cię  do  muru.

Gdybym  zechciał,  mógłbym  cię  wysłać  do Al-Khar  na  przesłuchanie.  Zdarza  się,  że  ludzie  się  tam
gubią, tak samo jak i w Bledsoe.

Al-Khar to miejskie więzienie TunFaire.
- Dlaczego jesteś taki niedobry?
- Pewnie dlatego, że nie lubię, kiedy mnie gonią z kąta w kąt. Mam świadka, który widział dwóch

ludzi wspinających się po rynnie. Jeden był ubrany dokładnie tak, jak ty.

- Ale  minus  wszystkie  rozdarcia  i  cięcia,  nie?  Bez  wątpienia  jakiś  mały  odważniak,  który  chce

wydębić kilka miedziaków. Dziwny zbieg okoliczności.

-  Świadek  wezwał  lokalny  patrol.  Patrol  zaczął  się  rozglądać  i  znalazł  dom,  wykazujący  liczne

ślady włamań. Wewnątrz trafili na stosy trupów i grupkę ludzi gotowych do walki. Nie oskarżyłbym
cię o naciąganie przepisów. Nie ciebie, Garrett. Ty nie jesteś taki. Ale gdybym chciał się zabawić w
jasnowidza za trzy grosze, pewnie powiedziałbym, żeś tam był. Mam rację?

Nic nie powiedziałem.
- Podpowiedz mi coś, Garrett. Kim byli ci ludzie.
Nie widziałem żadnej korzyści w dalszym trzymaniu gęby na kłódkę i pogrążaniu się w niełasce

władzy.

- Część z nich była ludźmi Deszczołapa. - I co, tak ciężko było?
Jasne,  że  tak.  Ludzie  mojego  pokroju  nie  powinni  współpracować  z  ludźmi  jego  pokroju.

Zwłaszcza, jeśli to miałoby mu zaoszczędzić bólu głowy. W moim zawodzie powinieneś być uparty
jak troll. I, jak widać, trochę tępoty też by się przydało.

- Pozostali przyznaliby się do Wspólnoty. Słyszałem, że dawno temu Cleaver przyłożył rękę do

śmierci brata Choda.

- Rozumiem. Chodo spłaca długi.
- Zawsze.
Błock  siedział  dalej  za  szańcem  swojego  biurka.  Sięgnął  do  papierów  i  wyciągnął  złożony

dokument, opatrzony wymyślną pieczęcią. Postukał nim o kant blatu.

- Jak to wygląda, Garrett? Będzie wojna gangów? - To by mu popsuło kartotekę.
-  Wątpię.  Znasz  Choda.  Cleaver  musiał  wynająć  mięśniaków  spoza  miasta.  Po  tej  klęsce  nie

zostało mu wielu przyjaciół. Jego najdroższy przyjaciel zaraz zapyta,Jaki Grange?”.

Błock nie przestawał stukać dokumentem. Z każdą minutą papier wyglądał bardziej oficjalnie.
- Tyle osób interesuje się Grange Cłeaverem - mruknął i machnął papierem. - Ja też.
Jakby dopiero teraz się zorientował, co trzyma w ręku, dodał:
- O, to właśnie przyszło. Niejaki Grange Cleaver winien zostać odnaleziony i sprowadzony przed

oblicze Sądu Honorowego Magistratu Pozyskiwania Zasobów Ludzkich. Nic nie wskazuje na to, żeby

background image

odbył swoją zaszczytną obowiązkową służbę dla królestwa.

Trzeba by tam być, żeby w pełni docenić ironię uśmiechu i sarkastyczny ton głosu Błocka.
Sieknąłem. A ja nie pomyślałem, że Cleaver mógł się migać od służby?
- Nie będę się męczył szukaniem tchórzy. Wynoś się stąd, Garrett.
Poklepałem się po kieszeniach. Tak, dostałem wszystko, co było moje. Chłopcy Błocka okazali

się niemal uczciwi. Zamierzałem zastosować się do jego rady.

- Czekaj!
Kurka! Wiedziałem, że zmieni zdanie.
- Słucham?
- Wciąż się spotykasz z Belindą Contague? Za dużo o mnie wie.
- Nie.
-  Szkoda.  Myślałem,  że  jej  przypomnisz,  że  umowa  z  jej  tatusiem  obejmowała  trzymanie  się  z

dala od Góry.

-  Och  -  coś  więcej,  niż  delikatna  sugestia,  że  wszystko  trzeba  zatuszować.  -  Nie  sądzę,  żeby

jeszcze pojawiły się jakieś problemy.

Skoro  wszyscy  zbóje  Belindy  wystarczająco  głupi,  aby  się  tam  zjawić,  oddali  dusze,  gdzie

trzeba...

Wyszedłem.

background image

Garret 07 Smiertelne rteciowe klamstwa

XLVIII

To był długi i ciężki dzień.
I dopiero się zaczynał.
Obolały,  zdecydowanie  zbyt  wyraźnie  naznaczony  skłonnością  do  jednostronnych  burd  z

przedstawicielami  prawa  i  porządku,  wśliznąłem  się  przez  tylne  drzwi  Biblioteki  Królewskiej.  Co
okazało się znacznie łatwiejsze, niż mogłoby się wydawać.

Stary Jake miał pilnować tych drzwi, ale kiedy się do tego przykładał, jego kumple z frontu nie

mieli szans prześliznąć się z płynnym prowiantem. Stary Jake był jedynym strażnikiem biblioteki. Nie
poruszał  się  zbyt  sprawnie  na  drewnianej  nodze,  ale  serce  miał  tam,  gdzie  trzeba.  Linda  Lee  miała
paskudny zwyczaj powtarzania mi, że tak będę wyglądał w jego wieku.

Jake  spał.  Co  u  licha.  W  bibliotece  niewiele  było  rzeczy,  na  które  mógłby  się  połaszczyć

przeciętny złodziejaszek.

Prześliznąłem  się  obok  starego,  siwego  capa.  Chrapał.  Rzadko  widziałem  go  w  innym  stanie.

Trudno uwierzyć, że dali mu tę robotę do końca życia, ponieważ stracił nogę jako jeden z bohaterów
wszechczasów w królewskich Marines. Czasem lepiej, kiedy żywe legendy umierają.

Udałem się na poszukiwanie Lindy Lee. Miałem nadzieję, że nie przestraszę wcześniej na śmierć

jej współpracowników. Łatwo ich przerazić.

To ona mnie znalazła.
Wyglądałem zza końca regału - półek, jak się tutaj mówiło - kiedy przemówiła do mnie od tyłu.
- Co ty tu u diabła robisz?
Złapałem  oddech,  wsadziłem  tam,  gdzie  należy,  sprawdziłem,  czy  już  opadłem  na  podłogę  i

obejrzałem się za siebie.

- Ja też się cieszę. Jesteś śliczna jak zawsze.
Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu. Zadarła śliczną górną wargę.
- Stój tu, gdzie stoisz. I odpowiedz na pytanie. Otwarłem usta, ale ona jeszcze nie skończyła.
-  Naprawdę  powinieneś  bardziej  dbać  o  swój  wygląd.  Czystość  to  ważna  rzecz.  Chodź.  Co  tu

robisz?

Znów otworzyłem usta.
- Narobisz mi okropnych kłopotów.
Zdenerwowałem  się.  Zakryłem  jej  usta  dłonią.  Wyrywała  się  troszkę...  wcale  nie  takie  znów

nieprzyjemne doświadczenie.

- Chcę porozmawiać o książce, którą ktoś ci ukradł. Czy to było pierwsze wydanie Rozszalałych

Mieczy”?

Przestała się wyrywać i zaczęła słuchać. Pokręciła głową. Zdziwiony mruknąłem:
- Cholera! Byłem pewien, że jestem na tropie. - Wypuściłem ją z objęć.
-  To  był  pierwszy  tom  Gry  Stali.  Biblioteka  miała  ją  od  czasów  imperialnych  -  zaczęła

opowiadać  o  jakimś  starożytnym  imperatorze,  który  chciał  zebrać  cały  komplet,  żeby  odnaleźć
bajeczną hordę Orła. Podobno nikt z zewnątrz o niej nie wiedział.

Zgłosiłem parę własnych uwag.
-  Ha!  Miałem  rację.  Nie  ta  książka,  ale  właściwy  ślad.  -  Wyjąłem  kawałek  welinu,  który

background image

zebrałem  w  domu  Maggie  Jenn,  pojedynczą  stronicę,.Metalowej  Burzy”,  wydanie  nieznane,  ale
zginęli ludzie, którzy próbowali ją ochronić przed innymi ludźmi, całkowicie nie zainteresowanymi
książką.  Gwałtowność  tego  spotkania  wpłynęła  na  wszystkie  inne  okropności,  które  nastąpiły
później.

-  A  co  z,.Rozszalałymi  Mieczami”?  -  zapytała  Linda  Lee.  Nigdy  nie  mieliśmy  pierwszego

wydania.

-  Wtedy  widziałem  jeden  egzemplatz.  W  miejscu,  gdzie  go  nie  powinno  być.  Ale  nie  zdałem

sobie sprawy z tego aż do dziś. A potem pomyślałem, że rozwiążę twoje kłopoty.

A  teraz  miałem  już  własny  kłopot.  Linda  nie  chciała  stać  spokojnie,  a  ja  nie  mogłem  się

skoncentrować. Była za blisko i zaczęła mruczeć, jakby rzeczywiście spodobało jej się to, co o niej
myślę.

- No chodź tu, Jack! Chodź, pokażę ci! Nie uwierzysz mi, a ja ci pokażę.
- Nie uwierzyłbym ci, kobieto, nawet gdybyś powiedziała, że niebo jest w górze - wymamrotał

jakiś głos.

- Zasnąłeś. Możesz sobie łgać ile chcesz, a ja ci mówię, że zasnąłeś na posterunku i wpuściłeś tu

obcego. Jesteś za stary.

Nienawidziłem  głosu  tej  baby  prawie  tak  samo,  jak  nienawidziłem  głosu  Cholernego  Papagaja,

choć  słyszałem  go  tylko  kilka  razy.  I  o  tych  kilka  razy  za  dużo.  Jak  gwoździe  po  szkle,  nosowy,
zawodzący, zawsze w pretensjach.

-  I kto tu mówi o starości. Sama byłaś martwa już trzy razy, ale tego nawet nie zauważyłaś, taka

jesteś głupia. A upierdliwa jak mało kto. - Stary Jack nie bał się zranić jej uczuć, pewnie i tak by mu
się nie udało. Była głucha jak pień.

- Spałeś jak zabity, kiedy tu przyszłam po ciebie.
- Leczyłem oczy, ty cholerna wiedźmo - Łup! Stary Jack upadł. Nie miał już tak zręcznych palców

i kiedy się spieszył, nieraz miał problemy z porządnym przypięciem drewnianej nogi.

Cmoknąłem Linde Lee w czoło.
- Lepiej już pójdę.
- Do zobaczenia - mrugnęła zalotnie.
Zawsze miałem miękkie serce dla mrugających kobietek.
Dodała szeptem:
-  Obiecuję  -  i  pobiegła  pomóc  Jackowi.  Zignorowała  staruchę,  która  nawet  jej  nie  zauważyła.

Świetnie sobie radziła, ciągnąc obie strony kłótni.

Usunąłem  się  z  widoku.  Stary  mnie  nie  widział,  więc  zaczął  znów  marudzić  na  temat  starych,

sfrustrowanych panien, które sobie wyobrażają chłopów przyczajonych za każdym regałem.

Długi, ciężki dzień i jeszcze się nie skończył. Bolały mnie nawet te miejsca, których większość

ludzi nie miewa. Przeszedłem zbyt wiele mil i oberwałem zbyt wiele razy. Do licha, jak za dawnych
dobrych czasów, kiedy Truposz pilnował, żebym się przypadkiem nie rozleniwił.

Obiecałem  sobie,  że  to  już  ostatni  przystanek,  a  potem  koniec  na  dziś.  I  jęknąłem  boleśnie.

Przypomniała mi się umowa z Morleyem.

Tylko nie Winger! Wszystko, tylko nie ona! Po co ja to zrobiłem?
Jak dobry żołnierz pomaszerowałem dalej.
Zastanawiałem  się,  co  za  bezmózgi  cywil  to  wymyślił.  Każdy  żołnierz,  jakiego  znałem,

oszczędzał mięśni, dopóki nie było innego wyjścia.

Wyczułem  kłopoty  na  długo,  zanim  znalazłem  się  w  sąsiedztwie  Wixona  i  White’a.  Ta  część

miasta była cicha. Ciszą, jaka zwykle panuje wokół pęcherza niewiarygodnie okrutnego gwałtu.

background image

Minęła  chwila.  Kiedy  stanąłem  przed  wejściem  do  sklepu,  hieny  już  się  zbierały,  podziwiając

krwawą jatkę.

Jedno  spojrzenie  wystarczyło,  żeby  się  przekonać,  że  każdy  mądry  osobnik  postawiłby  szybko

jedną stopę przed drugą i powtarzał ten proces szybko i skwapliwie. W moim przypadku powinien
jeszcze zwrócić się w kierunku południowo-wschodnim. No, ale ja po prostu musiałem rozejrzeć się
wokoło.

Pułkownik Błock odgonił swoich ludzi jednym gestem.
- Uśmiechnij się, Garrett. Wszystko już w porządku.
-  Echo  jakieś,  czy  co?  -  że  nie  wspomnę  o  zbyt  ostrym  świetle  słonecznym.  Wlewało  się  przez

otwarte  wschodnie  okno  z  siłą  cyklonu.  Było  o  wiele  za  wcześnie  dla  normalnych  ludzi.  Błock
najwyraźniej rozsądny nie był. Mówiąc szczerze, sam tez się nie czułem przy zdrowych zmysłach. -
Musimy przestać się tak spotykać.

- To nie był mój pomysł, Garrett. Podobała ci się kwatera? Spędziłem o wiele za krótką noc na

sienniku w cuchnącej celi Al-Khar, oskarżony o to, że mogłem być świadkiem.

- Pchły, wszy i pluskwy były bardzo zadowolone z mojej wizyty - powinny czuć się jak w domu.

Błock to brudny pies.

-  To  jest  ten  moment,  kiedy  mi  mówisz,  dlaczego  moi  ludzie  znaleźli  cię  w  środku  kolejnej

masakry.

-  Ktoś  zaczął  wołać  o  pomoc  i  twoja  banda  naprawdę  przybiegła.  Byłem  zaskoczony  -  dawna

Straż skierowała by się w dokładnie odwrotnym kierunku, aby na pewno nikomu, komu nie trzeba, nie
stała się krzywda. - Podobno mówiłeś, że wszystko jest już w porządku.

- To znaczy, że wiem, że nikogo nie pokroiłeś na kotlety. Świadkowie twierdzili, że zjawiłeś się,

kiedy krzyki już ustały. Chcę wiedzieć dlaczego zdarzyło się to, co się zdarzyło. I jakim cudem znowu
tu się znalazłeś.

- Grange Cleaver.
- Tylko tyle? - Czekał, czy nie powiem czegoś więcej. Nic z tego.
- Nie widzę związku. Może mnie oświecisz. Tymczasem wiedz, że wygląda na to, że zabito ich za

pomocą wyjątkowo paskudnej magii.

Skinąłem głową, ale nie uwierzyłem.
- To nie ma najmniejszego sensu.
Ktoś  upozorował  magiczny  mord.  Miałem  ochotę  się  założyć,  że  Robin  i  Penny  zaaranżowali

swoją  randkę  ze  śmiercią  przez  agencje  diabła  imieniem  Cleaver,  raz  jeszcze  próbując  skierować
podejrzenia na Marengo North Englisha.

Pomyślałem od razu, że Emerald Jenn zaszyła się gdzieś z Marengo i teraz Cleaver próbował ją

zmusić do wyjścia z ukrycia.

- Dlaczego mam wrażenie, że jesteś aż zanadto pomocny, Garrett?
-  Co? A  czego  ty  jeszcze  u  diabła  chcesz  ode  mnie?  Odpowiadam  na  twoje  pytania,  wściekasz

się.  Nie  odpowiadam,  też  się  wściekasz.  Jak  będę  chciał  podyskutować  z  zawodowym  złośnikiem,
pokłócę się w domu z Truposzem.

- Odpowiadasz na pytania, ale coś mi się zdaje, że nie mówisz mi tego, co chcę usłyszeć.
Odetchnąłem głęboko. Byliśmy gotowi, aby wdać się w jedną z tych gwałtownych dyskusji, które

przynoszą tyle pożytku ludziom w naszym zawodzie. Wypuściłem powietrze.

Do  biura  wpadł  jakiś  mały,  paskudny  mieszaniec.  Skrzywił  się  na  mój  widok,  jakbym  nie  miał

prawa zaśmiecać biura Błocka.

- O, Relway. - Skinąłem mu głową. Nie odpowiedział

background image

- Zaczęło się - oznajmił Blockowi.
- Niech ich pokręci. - Błock nagle stracił zainteresowanie insektami mojego pokroju. Zdaje się,

że miał gdzieś na oku tłuściejsze ofiary. Zaszczycił mnie przynajmniej spojrzeniem.

- Powołanie.
Wyszedł za szefem swej tajnej policji, który zdążył już się ulotnić.
- Wynoś się stąd. I postaraj się nie wdepnąć w kolejne trupy. Dobra rada. I jedna, i druga. Może

nie był kompletnym osłem. Co z tym Powołaniem?

Niedługo  mi  zajęło,  żeby  się  przekonać.  Wyszedłem  na  ulicę.  Od  wschodu,  na  oko  całkiem

niedaleko  mojego  domu,  wznosił  się  potężny  słup  dymu.  Wyrywałem  strzępki  wieści  od  kolejnych
przechodniów.

Barowa  sprzeczka  przeistoczyła  się  w  zamieszki  na  tle  rasowym.  Ludzie  ruszyli  na  centaurów.

Wyglądało  na  to,  że  wszystko  pozostawało  pod  kontrolą,  dopóki  ktoś  z  Powołania  nie  zaczął
podżegać,  a  ludzie  odpowiedzieli  podpalaniem  domów  centaurów.  Wmieszały  się  inne  rasy.  Na
rusztowaniach  oplatających  Bledsoe  pochowali  się  jacyś  partyzanci  z  mordem  w  oczach.  Szybko
tracili grunt, wchodzili już do szpitala.

Szaleństwo  wybuchło.  Mogłem  mieć  tylko  nadzieję,  że  Błock  i  Relway  zdołają  je  opanować.

Przynajmniej tym razem.

Będą następne. I to jeszcze gorsze, dopóki sytuacja nie ulegnie poprawie.
Wkrótce i to naprawdę szybko, ludzie się podzielą.
Szedłem ostrożnie, nie kryjąc się przed nikim, kto mógłby mnie udekorować zaklęciem śledzenia.
Ślizgacz i Ivy dobrali się do mnie, zanim jeszcze zdążyłem dobrze wejść do domu.
- Chłopaki! Chłopaki! Po to się nie żenię, żeby nikt mi tak nie suszył głowy, jak wy. Chcę jeść.

Chcę spać. Chcę się wykąpać. Chcę udusić tego bluźnierczego flaminga, żebym mógł przystąpić do
pozostałych zajęć bez konieczności mordowania bliźnich.

To ptaszysko musiało przygotowywać się specjalnie na mój powrót.
Wziąłem  trochę  pieniędzy  z  pokoju  Truposza,  przyjrzałem  mu  się  podejrzliwie.  Czy  mi  się

zdawało, czy przez chwilę wyczuwałem jego skrywane rozbawienie?

Posłałem  Ślizgacza  po  zakupy.  Kazałem  Ivy’emu  dać  mi  trzy  godziny  snu.  Kiedy  wstanę,

zażyczyłem  sobie  jedzenia  i  wody  na  kąpiel.  Potem  powlokłem  się  na  górę  i  rozsmarowałem  na
łóżku.  Truposz  wyprowadzi  swoje  karaluchy  później.  Leżałem,  przewracając  się  z  boku  na  bok  i
słuchałem Cholernego Papagaja prawie do połowy zdania, a potem trzeba było wstawać.

Ivy przejął się swoją rolą, jakby od niej zależało jego życie. Wstałem na czas, wyszorowałem się

w mojej miedzianej wannie.

Na dole czekało na mnie porządne śniadanie, Ivy był pijany jak świnia, z Cholernym Papagajem

na  ramieniu.  Rak  milczał.  Całą  uwagę  poświęcał  temu,  żeby  nie  spaść.  Z  dzioba  jechało  mu  jak  z
gorzelni. Może Ślizgacz dał mu butelkę na własność. Dobry, stary Ślizgacz, o każdym pamięta.

Napakowałem się, po czym oznajmiłem:
-  Chciałem  was  znowu  wygonić,  ale  nie  będę  miał  na  to  czasu.  Spędźcie  miłe  popołudnie  na

szukaniu roboty. Nie będę was utrzymywał do końca życia.

Ślizgacz kiwnął głową, Ivy mruknął:
- Masz tu kilka listów.
- Listów?
- Nikogo nie wpuszczaliśmy - wyjaśnił Ślizgacz. - Nie było cię w domu, więc po co? No i kilka

osób napisało do ciebie listy. Położyliśmy ci je na biurku.

Były trzy listy. Dwa nie nosiły śladów pochodzenia. Trzeci nosił podpis Morleya. Pytał, gdzie do

background image

cholery się włóczyłem po nocy? Nie będzie tracił cennego czasu na moje głupie zagrywki, jeśli się
zaraz nie pokażę.

Do tej pory już chyba wie, dlaczego się nie zjawiłem. Pewnie się z tego nieźle uśmiali z resztą

łobuzów.

Otwarłem  list,  który  twierdził,  że  pochodzi  od  Maggie  Jenn.  Chciała  się  ze  mną  spotkać.  O?

Naprawdę?

- Ślizgacz! Pamiętasz, kto to przyniósł? Wielgas zajrzał przez drzwi.
- Ten przyniesła jakaś pani. Mała, ładna, z rudymi włosami. Ciekawe, ciekawe... Bezczelna mała

wiedźma... Och, straszna myśl! A może to była prawdziwa Maggie Jenn, która opuściła wyspiarską
kryjówkę? Nie. Ja sobie tego nie życzę.

- Ten, który otwarłeś, jest od twojego kumpla ze śmiesznymi uszami.
- Morley Dotes. Wiem - wziąłem ostatni z nich. - A ten?
- Przyniósł go jeden z tych gościów, co tu byli, kiedy miałem atak.
- Jeden z tych lunatyków od Powołania?
- Z tych gościów, co to próbowali cię pobić.
To nie miało sensu. Trzeba będzie otworzyć list, żeby sprawdzić.
Pochodził od Emerald Jenn. Chce ze mną porozmawiać, jeśli się z nią spotkam w posiadłości na

południe  od  TunFaire.  Nie  znałem  posiadłości,  ale  znałem  miejsce.  Tam  się  poznałem  z  Eleanor.
Ludzie tam byli podobni do tych z Góry, ale bardziej radykalni. Ich bogactwo składało się bardziej z
ziemi, niż potęgi. Trudno sobie wyobrazić bardziej zadufaną bandę bigoterii.

Emerald  Jenn  zaproponowała  miejsce  spotkania,  które  znajdowało  się  nie  opodal  posiadłości

Marengo North Englisha.

Ciekawe.
- Jak tam z twoją pamięcią, Ślizgacz?
- Dziej całkiem nieźle, Garrett.
Nie brzmiało to najlepiej, ale musiałem mu wierzyć na słowo.
-  Muszę  cię  pogonić  do  Morleya.  Powiedz  mu,  że  idę  do  niego,  jeśli  chce  ciągnąć  dalej  to,  o

czym mówiliśmy zeszłej nocy. Dasz radę powtórzyć?

Zamyślił się ciężko.
- Mogę to zrobić. Nie ma sprawy, Teraz?
- Im szybciej, tym lepiej.
- Garrett, tam jest dość paskudnie. Zabijają się na ulicach.
- Weź Ivy’ego, będzie wam raźniej. Myślałem raczej o sobie.
- Mam co robić - mądrala. Czy ja mam na sobie znak, który widzą tylko inni? „Tu się mieści ego

Garretta. Kopnij sobie”.

Przez chwilę stałem na ganku, obserwując wymarsz Ślizgacza. Sprawdziłem przy okazji i ulicę.
-  Teraz  wiem,  jak  się  czuje  końskie  łajno  -  mruknąłem  pod  adresem  Ivy’ego,  który  stał  w

drzwiach i któremu trzeba było wyjaśnić aluzję. - Chodzi o muchy.

Wszyscy  moi  fani  wrócili.  Z  wyjątkiem  groźnych  piratów.  Grono  kumpli  Grange’a  Cleavera

mocno się przerzedziło.

Przepowiedziałem to, no nie?
Wzruszyłem  ramionami,  zawróciłem  do  domu  i  skreśliłem  kartkę  do  Maggie  Jenn.  Ivy  będzie

mógł ją przekazać każdemu, kto się zjawi po odpowiedź.

-  Na  starość  robisz  się  przewidywalny  -  powiedziałem  do  Dotesowi,  siadając  obok  niego  na

dokładnie tych schodkach, na których się go spodziewałem.

background image

- Ja? Jestem tutaj, ponieważ wiem, że właśnie tu będziesz mnie szukał. Nie chciałem tracić czasu,

zanim mnie znajdziesz.

Niewidzialny znak. Bez dwóch zdań.
- Możemy go dorwać?
-  Już  jest  nasz.  Nikt  nie  ma  tyle  szczęścia,  żeby  wymknąć  się  z  pułapki,  którą  ja  zastawiłem.  -

Obejrzał się na lewo, na wznoszący się w oddali słup dymu.

Na ulicy powinno było być głośniej. Na wszystkich ulicach powinno było być głośniej. Ślizgacz

miał  rację.  Tam  się  zabijali,  choć  wszystko  nie  poszło  tak  źle,  jak  mogło.  Ciężkozbrojni  Błocka
szybko  się  pozbierali.  No  i  garnizon  wojskowy  też  nie  zachęcał  do  rozrób.  Problemy  nie  miały
okazji, żeby się rozrosnąć.

Pojawiły  się  też  plotki,  że  Marengo  North  English  tego  nie  pochwala.  Twierdzi,  że  jeszcze  nie

czas.  Przywódcy  siostrzanych  grup  wariatów  przytaknęli.  Prosili  o  spokój,  obiecując  później  pełny
wypas.

- Ciekawe czasy - mrugnąłem do Morleya.
- Jak zawsze. - Jakby go to kompletnie nie obchodziło. - Proszę, oto i nasz gość.
Niezguła śmierdział jak szczur. Poruszał się ostrożnie. Problem polegał na tym, że nos już nie ten.

Zanim dobrze się zaciągnął, było za późno.

- Chodź, chodź. - Zamachał Morley.
Facio rozejrzał się dokoła. Z samych ruchów można było wywnioskować, że był pewien swojego

szczęścia.  Nieraz  wpadał  po  uszy,  ale  zawsze  się  wydostawał.  Może  i  tym  razem  zdoła  upaść  i
unieść się z wiatrem. Prawdziwy nosek klonowy.

Przyjaciele,  krewni  i  pracownicy  Morleya  zacieśnili  krąg.  Szczęście  odmówiło  gościowi

posłuszeństwa. Grawitacja się nie odwraca.

Pogładziłem drewienko, a Morley obserwował, jak gość zmaga się ze swoim rozczarowaniem.
- Chodź no tu, Asie - poleciłem.
Podszedł, ale chyba się bał. Wciąż się rozglądał za drogą ucieczki.
- Nie obchodzisz mnie nic a nic - oznajmiłem. - Ale przydałaby mi się Winger, a nie mogę się z

nią skontaktować.

Nie można powiedzieć, żebym się zmęczył próbując.
- Co? Kogo?
- Twojej psiapsiółki. Wielkiej, głupiej blondyny bez cienia rozumu. Zawsze ma swój pomysł na

życie, nigdy nie powie prawdy tam, gdzie wystarczy skłamać. Cała ona.

-  Część  tego  opisu  pasuje  do  wszystkich  w  tym  bigosie  -  zauważył  Morley.  -  Nawet  na  Górze

nauczyli się przerabiać prawdę na rtęć.

- Nieprawdę też.
- Rtęciowe kłamstwa. Ładnie brzmi.
-  Zabójcze  rtęciowe  kłamstwa  -  spostrzegłem  przyjaciela  CJ.  Carlyle’a.  -  Patrz,  kto  się  nie

załapał na jatkę w domu Maggie Jenn.

Nasz  gość  obserwował  nas  takim  wzrokiem,  jakby  był  przekonany,  że  nam  odbiło.  Winger

musiała mu wspomnieć o moim wyczynie w Bledsoe. Nie zauważył C. J.

- Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała Winger - wyjaśniłem mu. - Potrafi zmyślać jak mało kto.

Znam ją, odkąd przybyła do miasta. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedziała prawdę za darmo.

Facet  nie  odpowiedział,  ale  jego  umiejętność  ukrywania  myśli  w  niczym  nie  przewyższała

umiejętności śledzenia. Był niezdarny, ale lojalny. Milczał jak grób.

- Chciałbym się z nią rozmówić jak przyjaciel.

background image

Zeszłej nocy nie byłem tego taki pewien. Kilka godzin znacznie zmieniło mój pogląd na życie.
- Nie sądzę, żeby mi powiedziała coś, czego już nie wiem. Jestem pewien nawet, że wiem parę

rzeczy, o których ona nie ma pojęcia. Od których ona może zginąć. Może nawet zaraz po tobie.

Nie tylko udało mi się zmusić go do myślenia, ale nawet zaczął słuchać, co mówię.
Nie  miał  zamiaru  umrzeć  z  miłości.  Chłopcy  już  nie  są  takimi  romantykami.  Coś  kombinował  z

Winger - i naprawdę dobrze wiedział, ile to wszystko jest warte.

Ale nic nie powiedział.
- Ona nie dostanie tych książek - poinformowałem go. Nie ma szans. Nie doprowadzisz do tego,

choćbyś się wściekł.

Gość  zamknął  się  jak  małż.  Morley  też,  choć  wyraźnie  widać  było,  że  chciałby  usłyszeć  coś

więcej. Powiedziałem mu:

- Jeśli spojrzysz poprzez tę zasłonę dymną, Winger i Cleaver szukają kompletu pierwszych wydań

„Kruki Nie Bywają Głodne”. Winger ubzdurała sobie, że zdoła je wydębić od Deszczołapa. - Miała
jeszcze  głupszy  pomysł,  że  skoro  tylko  ich  dopadnie,  zdoła  odczytać  wskazówki,  które  są  w  nich
zawarte.

- Ta kobieta nie cierpi na brak pewności siebie.
- Problem w tym, że szuka igły nie w tym stogu siana. Deszczołap nie ma pierwszej edycji. Mógł

ją dorwać, ale popełnił błąd i ten, kto je dostał, zdołał ujść w jednym kawałku.

Morley obdarował mnie paskudnym, szerokim uśmiechem czarnego elfa.
- Dlaczego odnoszę wrażenie, że znowu będziesz wszystko wyjaśniał od początku? Dlaczego mi

się zdaje, że powinienem postawić przeciwko tobie akt własności Domu Radości?

- Powiedz Winger, że traci czas na mrzonki - warknąłem do naszego więźnia. - Cleaver nie może

położyć łapska na więcej niż dwóch tomach. Wynocha. Zabieraj się stąd.

Mężczyzna  wyszedł,  całkowicie  zbity  z  tropu.  Może  sobie  pomyślał,  że  jednak  ma  więcej

szczęścia niż rozumu.

-  A  to  co?  To  ja  tu  planuję  szeroko  zakrojone  działania,  a  ty  mamroczesz  do  faceta  parę

tajemniczych słów i puszczasz go wolno.

- Kogo chcesz bujać? Sam wiesz, że wszystko się kręci wokół skarbu Orła.
- Może. Tak jakby. Odczułem przemijające zainteresowanie, kiedy mi się zdawało, że natrafiłem

na coś na West Endzie.

-  To,  co  mi  powiedziałeś,  stanowiło  klucz  do  całości  -  oczywiście,  przesadziłem,  choć  nie

kłamałem. No, nie całkiem. Nie do końca.

Prawda  była  taka,  że  znowu  snułem  domysły,  bawiąc  się  otrzymanymi  informacjami.

Przemyślałem sprawę, ale tak, jak mówił wcześniej Dotes, myliłem się. Wrzasnąłem za przyjacielem
Winger:

- Powtórz Winger to, co powiedziałem! - A do Morleya:
- Zignoruje mnie i zrobi coś głupiego, ale dzięki temu mam czyste sumienie.
Myślałem,  że  jeszcze  pożałuję,  że  wypuściłem  chłopaka  Winger.  Ale  po  jednej  uszczypliwej

uwadze Morley nagle dał mi spokój, odchylił się i widocznie zaczął myśleć o czymś innym.

Zacząłem go podpuszczać...
- Pałuj się, Garrett. Kiedyś tam coś mi wpadło do głowy, ale zmieniłem zdanie. - Obdarowałem

go za to prababką wszystkich uniesionych brwi.

-  Zeszłej  nocy  Julia  nie  przyszła  tu  po  to,  żeby  odwrócić  moją  uwagę.  Musiałem  przemyśleć

sobie  sagę  o  Orle.  I  wiesz,  do  czego  doszedłem?  Nigdzie  nie  jest  napisane,  że  ten  błazen  był
naprawdę bogaty. - Według naszych standardów.

background image

Pozwoliłem  sobie  na  zadowolony  z  siebie  grymasik.  Mój  kumpel  potwierdzał,  że  dobrze

wyciągnąłem wnioski.

- Nie zastanawiałeś się nigdy, jak Orzeł mordował tych niewolników? Jeśli był taki słaby i ślepy,

że  potrzebował  ich  do  przetransportowania  i  zakopania  skarbu,  jak  zdołał  zajść  ich  wszystkich  od
tyłu i pozabijać?

Widać, że Morley się nad tym nie zastanawiał.
- Nieraz naprawdę podoba mi się twój tok myślenia, Garrett.
- Pozwól, że ci powiem coś, o czym pewnie nie wiesz. - Sam o tym nie wiedziałem, dopóki Linda

Lee mi nie powiedziała, kiedy jeszcze czytywałem sagi. - Większość sag została skomponowana na
zamówienie tych gości, o których opowiadają. Ta o krukach została stworzona przez wnuka siostry
Orła,  częściowo  przy  współpracy  samego  staruszka.  I  zaczęli  o  wiele  wcześniej,  niż  pojawiły  się
drwiące kobiety, skarb i zamordowani niewolnicy.

- Jestem pewien, że w końcu przejdziesz do sedna sprawy.
-  Sam  zobaczysz.  Chyba,  że  jesteś  bardziej  tępy,  niż  twierdzisz.  Powiedzmy,  że  gość  płaci

ludziom  za  pisanie  o  sobie  nadętych  bajeczek.  Nie  tylko  decyduje,  co  ma  się  w  nich  znaleźć  i  co
uwypuklić, lecz również i to, co pominąć i stonować.

- Chcesz powiedzieć, że może Orzeł nie miał powodzenia nie tylko dlatego, że był zdradziecki i

lubił machać mieczem? Może miał taki malutki wrodzony talencik do czarów?

- Bingo! Został przez kogoś oskarżony, ale pewnie o nic wielkiego, nic, co mogłoby świadczyć o

formalnym  szkoleniu.  Pewnie  by  nie  milczał  na  ten  temat,  ale  jakiś  baran  stwierdził,  że  to  zabijaka
wagi ciężkiej. Musiało jednak być coś, co mu pomagało w trudniejszych chwilach.

- No to należy się spodziewać, że skarb jest obłożony zaklęciami.
- Aha, tak to się robi w tej profesji.
- A w sąsiedztwie będzie pełno duchów w złym humorze...
- A po co są morderstwa?
Orzeł  nie  należał  do  wyjątków.  Zazwyczaj  próbuje  szczęśliwą  kombinację  genów  przerobić  na

wielką, szybką fortunę. Manipulacja rzutami kości to jego ulubiona rozrywka. Kolejna to kuśtykanie o
kulach, kiedy już zostanie wykryty.

- Jeśli mnie spytasz, to ten skarb nie mógł być aż taki duży, nawet, jeśli go nie znaleźli. Kiedyś

forsa miała inną wartość.

- Istotnie. A to całkiem ciekawy pomysł. - Nie zniżył się do wyjaśnienia, o co chodzi.
- No? - warknąłem.
- Sprawdzałem tylko, czy zaraziłeś się od partnera zwyczajem czytania w myślach. Albo zacząłeś

wyciągać wnioski na podstawie dostępnych dowodów.

- Nie, to nie w moim stylu.
-  Srebro,  Garrett.  Srebro.  Sam  to  powiedziałeś.  W  dawnych  czasach  inaczej  wyobrażali  sobie

bogactwo. Srebro nie było wiele warte.

A teraz i owszem. Nawet w tej chwili, kiedy wojna jakby się uspokoiła, a kopalnie znajdowały

się  w  pewnych  karentyńskich  rękach,  braki  srebra  były  odczuwalne.  Zniknięcie  srebrnych  monet
oznaczałoby śmierć biznesu.

Srebro  napędza  co  potężniejszą  magię.  Ostatnio  jego  wartość  dorównała  złotu.  Królewska

Mennica  z  trudem  nadążała  z  produkcją  alternatywnych  środków  wymiany,  czasem  wybitnie
niewygodnych.

Srebro. Pozorna możliwość wydobycia skarbu z dawnej kryjówki mogła podniecić apetyty.
- Niech mnie Diabeł Harry - bluznąłem jednym z ulubionych przekleństw mojej prababki. - Może

background image

właśnie  trafiłeś  w  samo  sedno  sprawy.  -  Mogło  to  nawet  wyjaśnić  dlaczego  nawet  taki  dupek  jak
Marengo  North  English  interesuje  się  córką  sławetnej  Maggie  Jenn.  Może  nawet  wyjaśniłoby,
dlaczego to wariactwo musiało podnieść łeb akurat teraz.

Nieprędko  przestanie  brakować  srebra.  Może  nawet  nigdy,  jeśli  kopalnie  wpadną  w  ręce

niewłaściwych osób.

-  Ale  co  ja  mogę  z  tym  zrobić?  -  wymamrotałem.  Morley  posłał  w  moim  kierunku  smętny

uśmiech.

- Co przepraszam?
- Myślę, że masz rację. Wszyscy nagle zainteresowali się skarbem Orła, ponieważ rynek metali

dostał  kręćka.  Ludzie  w  normalnych  czasach  nawet  by  o  nim  nie  pomyśleli.  Pewnie  włącznie  z
tatusiem mojej pani.

- Otóż i wyjaśnienie. - Powalił mnie na łopatki, unosząc brew.
- Ćwiczyłeś, czy co? - spytałem, kiedy już odzyskałem dech.
- Od zawsze. Co z ojcem Chaz?
- Nazwij tg intuicją, ale założę się o twój akt własności Domu Radości, że w istocie w aferze z

Deszczołapem  i  Maggie  najbardziej  żałował  utraty  pierwszego  wydania  drugiego  tomu  „Kruków”.
Emerald  zabrała  go,  kiedy  uciekła  z  domu.  Dała  go  Wixonowi  i  White’owi  na  przechowanie,  albo
jakoś go od niej wycyganili.

Dlatego  właśnie  zostałem  wynajęty.  Dlatego  Emerald  wrobiono  w  czarną  magie.  Cleaver

wiedział, gdzie ona jest, ale nie mógł jej dopaść. Pomyślał, że rzuci mnie na pożarcie tym od praw
człowieka i może uda mi się ją odbić.

I tak sobie gadałem, dopóki nie zauważyłem dziwnie łagodnego uśmiechu Morleya. Spoglądał w

przestrzeń, słuchając jednym uchem.

- Co jest?
- Miałem rację. Kolejne wyjaśnienie. Wiesz, że obie twoje teorie są sprzeczne?
- Ale nie wykluczają się wzajemnie, co? Ludzie kierują się tajemnymi motywami. Nie pomagasz

mi z samego powodu, dla którego ja pomagam tatusiowi Chaz.

- Z tym się sprzeczał nie będę, choć może chciałbym. Zdecydowałeś się już?
- Hę?
- Co masz teraz zrobić.
- Zamierzam się tam przejść. Zobaczę, co powie Emerald.
- Garrett, jak zwykle, więcej jaj niż mózgu. Skaczesz na główkę w wielkie kaka.
Zaśmiałem się. Prawie nie wypada, aby profesjonalny zabójca wypowiadał słowa, które zwykle

padają z ust niegrzecznych sześciolatków.

- Z otwartymi oczami.
- Bawisz się ze mną w Winger?
- Coś w tym jest.
- Nie jestem takim paranoikiem, jak ty. Wiem, jak rozmawiać z tymi ludźmi. Ugłaskać ich ego i

udawać, że uwielbiasz każdą nierówność pod ich sufitem. Przyjmą cię jak króla.

Dotes nie przytaknął, ale też nie zaprotestował.
- Może weźmiesz Saucerheada? - zaproponował.
Nie wziąłem Saucerheada. Nie potrzebowałem pomocy. Miałem tylko pogadać z nastolatką.
Nie  zabrałem  nikogo,  prócz  własnej  osoby,  ponieważ  uznałem,  że  Marengo  North  English  ma

zwyczaj załatwiać sprawy w staroświecki, sztywny i honorowy sposób.

No  i  chyba  sam  się  nabrałem.  Tak  się  spieszyłem,  żeby  pogadać  z  Emerald  Jenn,  że  nawet  nie

background image

zauważyłem,  jak  daleko  od  Marengo  North  Englisha  zaszedłem.  Posiadłość  należała  do  typa,  który
wysłał swoich chłopców, żeby mnie załatwili. Był to fakt, do którego mógłbym dojść sam, gdybym
chwilkę  pomyślał  w  domu,  zanim  ruszyłem  w  drogę.  Szczyty  należały  do  niejakiego  Eliasa
Davenporta. Elias Davenport myślał, że Marengo North English to laluś, który tylko udaje, że walczy
o prawa człowieka. Elias za to był gotów walczyć.

Nie słuchałem, kiedy Ślizgacz powiedział mi, kto przyniósł zaproszenie Emerald.
Wejście na teren Szczytów nie nastręczyło mi najmniejszej trudności. Trochę bardziej kłopotliwe

było zaaranżowanie spotkania z Emerald.

Ależ jestem głupi. Myślałem, że mi pozwolą się z nią zobaczyć, odwalić sprawę i o wszystkim

zapomnieć. Nie miałem pojęcia, że ich spuszczono ze smyczy.

Ale szybko się o tym przekonałem.
Chłopcy,  którzy  uśmiechali  się  do  mnie  poprzez  bramę  posiadłości  dziwnie  stracili  poczucie

humoru,  kiedy  brama  zatrzasnęła  się  za  moimi  plecami.  Oczy  zrobiły  im  się  złośliwe.  Śmiali  się
dalej, ale najbardziej chyba bawiły ich kuksańce. Najlepiej na wysokości nerek.

Z krzaków wyszli nagle ci, którzy odwiedzili mnie w domu. Zdaje się, że maniery im się wcale

nie poprawiły.

Zdenerwowali  mnie  tak  bardzo,  że  najpierw  im  oddawałem  spod  osłony  czaru,  który  nie

pozwalał nikomu skoncentrować na mnie wzroku. Kurde, nieźle! Podskakiwali, wymachiwali łapami,
walili na oślep, klęli i chybiali jak banda pijaków. Tymczasem ja ciężko pracowałem moją mistyczną
łamigłówką,  pozostawiając  po  sobie  nieprzytomne  ciała.  Ogrodnicy  Davenporta  będą  po  kolana
brodzić  w  nawozie.  Sam  siebie  zadziwiałem.  No,  ale  każdy  z  nas  ma  w  sobie  to  coś,  jeśli  tylko
otrzyma odpowiednią motywację.

Dom Davenporta był niewidoczny od strony bramy. Ruszyłem zatem poprzez ogromną przestrzeń

wymuskanego trawnika, manewrując pomiędzy wymyślnie przyciętymi krzewami i drzewami. Omal
się nie zgubiłem w labiryncie żywopłotów. Ze zwisającą  szczęką  minąłem  niewiarygodnie  sztywny
ogród kwiatowy. Chyba pół Bustee (mówię oczywiście o ludziach) mogłoby się tu utrzymać z uprawy
ziemi.

Samo domostwo mogło wywołać rewolucyjny odruch u kamiennego posągu. Było w nim coś, co

głosiło pogardę dla wszystkich ras.

Nie  udałem  się  do  wejścia,  aby  wpaść  w  troskliwe  łapy  kolejnego  Ichaboda.  Skoro  tylko

zauważyłem  główny  budynek,  włączył  się  we  mnie  stary  i  uśpiony  instynkt  zwiadowcy.  Skradałem
się,  czaiłem,  przemykałem  i  bawiłem  w  podchody  na  paluszkach,  aż  znalazłem  się  pod  domem.
Wokół pełno było ludzi i wielu mnie widziało, ale były to żałosne manekiny w podartych mundurach
Yenagetich.  Zatrudnieni  byli  przy  tak  społecznie  użytecznych  pracach  jak  przycinanie  trawy
nożyczkami. Odwzajemniłem im się tym samym, udając, że nie widzę ich poniżenia.

Nigdy nie przypuszczałem, że jeńcy wojenni mogą upaść tak nisko. Nie, żebym specjalnie kochał

Yenagetich.  Jeśli  ktoś  cię  goni  po  bagnach,  próbuje  zabić,  jeśli  musisz  przez  niego  jeść  węże  i
robaki, żeby przeżyć, niełatwo przychodzi uronić choć jedną łzę, kiedy mu się noga powinie. W ich
sytuacji  jednak  było  coś  elementarnie  niewłaściwego.  Sądzę,  że  była  to  świadomość,  iż  Elias
Davenport  prawdopodobnie  nie  robił  większej  różnicy  pomiędzy  pokonanym  nieprzyjacielem  a
„niższą rangą” Karentyńczyków.

Elias  musiał  sobie  załatwić  cieplutką  posadkę  biurową  w  czasie  służby.  Z  dala  od  zgiełku  i

walki.  Większość  przedstawicieli  klasy  rządzącej,  kiedy  już  trafi  przypadkiem  na  pole  walki,
odkrywa,  że  przy  cieciu  krwawi  tak  samo,  jak  syn  farmera  lub  gówniarz  z  Bustee.  „Ostrze  nie  zna
szacunku” mawiał jeden z moich sierżantów i szczerzył zęby z satysfakcją.

background image

Znalazłem  tylne  wejście,  które  nie  było  ani  zamknięte,  ani  strzeżone.  Któżby  się  włamywał  do

tego fikuśnego gniazda? Kto ośmieliłby się niepokoić Eliasa Davenporta?

(Wedy jeszcze to nazwisko było dla mnie tylko inicjałem).
Nie  mam  nic  przeciwko  bezwstydnie  bogatym  ludziom.  Sam  też  chciałbym  kiedyś  być

bezwstydnie bogaty, mieć stupokojową chatynkę na tysiącu akrów, z ciepłymi i zimnymi rudzielcami
w łazience, a może nawet z rurociągiem wprost do browaru Weidera. Ale sądzę, że każdy chciałby
dojść do tego, tak, jak ja, urabiając sobie łokcie, nie zaś otrzymując wszystko w spadku. A potem już
można zadzierać nosa.

Wiem.  To  bardzo  prostackie  podejście.  Jestem  prostym  facetem.  Pracuję  tylko  tak  ciężko,  jak

muszę, dbam o przyjaciół, tu i tam zrobię jakiś dobry uczynek. I staram się nikogo niepotrzebnie nie
krzywdzić.

Ten  dom  był  domem  cierpienia.  Nie  można  się  było  pozbyć  tego  uczucia  już  od  progu.  Ściany

tchnęły smutkiem i bólem. Dom kształtował swoich mieszkańców, a oni jego.

Są takie domy, nawiedzane przez własne duchy, dobre lub złe, szczęśliwe lub smutne.
Ten dom nawiedzony był przez niepokojące milczenie.
Powinien  właściwie  posiadać  własny  puls,  jak  żywa  istota,  rozbrzmiewać  echem  kroków,

skrzypieniem,  pobrzękiwaniem  i  głuchym  dudnieniem  zamykanych  drzwi.  Ale  nie.  Cisza.  Dom
zdawał się pusty, jak stary but - albo dom Maggie Jenn na Górze.

Upiorne!
Zacząłem spodziewać się zasadzki. To znaczy, ci chłopcy przy bramie czekali na mnie. Chwilka

zwłoki, ktoś popędzi do domu niby zaanonsować i wszyscy huzia na mnie.

Czy miałem ich wyminąć? Czy miałem wejść w... co?
Uśmiechnąłem się do siebie.
Saucerhead twierdzi, że za dużo myślę. Saucerhead ma rację. Skoro już się czegoś podejmujesz,

lepiej porzucić wszelkie „a co by było, gdyby...” i rozterki duszy, zrobić swoje i pryskać.

Ostrożnie  poruszałem  się  w  kompletniej  ciszy,  szczerząc  zęby  jak  kto  głupi.  Jeśli  kiedykolwiek

zacznę  tytułować  swoje  sprawy,  ta  będzie  O  Włamywaczu,  Który  Był  Porządnym  Facetem.
Zakradałem się do każdego domu, który chciałem odwiedzić.

Nie chciałem, żeby tak było. To wszystko wina ludzi.
UV
Nie miałem siły podnieść oczu, żeby sprawdzić, skąd dochodzi głos, który przemówił:
- Zdolny z pana człowiek, panie Garrett. I wyjątkowo sprawnie posługuje się pan pałką. - Głos

miał nosowy, rozwlekły akcent dawnej arystokracji. Gałąź starego rodu, zwisająca w nasze czasy z
ery imperium.

Zaledwie  zachowałem  przytomność,  żeby  się  zastanowić,  co  się  właściwie  stało.  W  jednej

chwili próbuję znaleźć rozsądny powód dla moich ciągłych włamań, a za chwilę jestem w zimnym,
czerwonym  pokoju  pełnym  ech,  przywiązany  do  twardego  krzesła  i  bezwładny  jak  mokra  szmata.
Żaden wysiłek umysłowy nie był w stanie wypełnić luki pomiędzy jednym a drugim.

- Proszę słuchać, panie Garrett. Otto.
Poczułem, jak niecierpliwe palce wbijają mi się we włosy. Usłużny do bólu Otto szarpnął moją

głową w tył, wystawiając na widok publiczny załzawione oczy i półotwarte usta. Publicznością był
jakiś gość, siedzący na podwyższeniu. Przerażająca, czarna sylwetka na szkarłatnym tle.

Byłem  zbyt  oszołomiony,  żeby  się  bać.  Starałem  się  jednak  odzyskać  panowanie  nad  głową  na

tyle, by poczuć strach. Teraz już poznawałem moje otoczenie - według opisów zasłyszanych od nie
całkiem zdrowych na umyśle znajomych powiązanych z Powołaniem, znajdowałem się w gwiezdnej

background image

komnacie  Świętego  Wehma,  honorowej  sali  sądowej  Powołania.  Nie  będąc  aktywnym  członkiem,
mogłem przypuszczać, że pełnię rolę zdrajcy rasy ludzkiej. Tyle tylko...

Z  tego,  co  słyszałem,  miało  być  podobno  trzech  sędziów.  Upiór  na  podwyższeniu  powinien

stanowić mięsko w wariackiej kanapce.

Skoncentrowałem całą swoją osobowość na języku.
-  Co  się  u  diabła  dzieje?  -  Nie  wiem,  po  co  sobie  w  ogóle  zawracałem  głowę  pierwszymi

słowami.  Wszystko  wychodziło  w  języku,  którego  sam  nie  rozumiałem.  Ale  jestem  optymistą.
Próbowałem dalej. - Przyszedłem porozmawiać z Emerald Jenn.

Ciekawe, czy kiedy byłem nieprzytomny, podmienili mi język, albo co?
- Zaklęcie ustępuje powoli, mój panie - oznajmił głos za moimi plecami.
- Czy sylwetka może zmarszczyć brwi? Tej się udało.
- Wiem o tym, Otah. - Otah? Niby Otto z obcym akcentem? Oklapłem znowu. Solidne szarpnięcie

za  włosy  zmusiło  mnie  do  spoglądania  na  postać.  Ktoś  zaczął  mnie  klepać  po  twarzy.  To  też
pomogło.

O,  nieba.  Jeszcze  jeden.  Pomaga  poprzedniemu,  jest  identyczny.  Bliźniaki  zbóje,  czy  jak?  Ten

pomysł był zbyt bezsensowny, nawet jak na mnie. Czas się zbudzić.

Zbudziłem się, ale tylko po to, żeby stwierdzić, że dwóch identycznych kretynów okłada mnie po

gębie. Mój język stracił skłonności do języka karłów. Zacząłem wyrażać się po karentyńsku, z lekkim
tylko obcym akcentem. A umysł pędził naprzód, nie czekając na ospały organ mowy.

- Czy wiesz, do kogo mówisz? - zapytała postać. Gość wydawał się nieco urażony.
-  Gdybym  wiedział,  mógłbym  nieco  bardziej  szczegółowo  określić  kąt  podejścia  i  prędkość

wchodzenia.

-  Proszę  opanować  swoją  wulgarność,  panie  Garrett  -  przerwał  tamten.  -  Włamał  się  pan  do

mojego domu.

- Zostałem zaproszony, żeby się spotkać z Emerald Jenn.
- Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
- Nie ma jej tu? To ja może już sobie pójdę.
Davenport zachichotał. Pewnie dobrze mu szło w szkole dla stukniętych potworów. On to miał w

sobie. Wrodzony, obiecujący talent do zła.

- Nonsens, panie Garrett. Doprawdy.
Obdarzył mnie kolejnym chichotem, równie przyjemnym jak poprzedni.
- Gdzie są książki? - Co?
- Gdzie są książki? Oho-ho.
- O czym pan mówi, do licha? - Nigdy nie przypuszczałem, że ktoś będzie mnie o to pytał.
- Uważa mnie pan za naiwnego, panie Garrett?
-  Nie,  za  majaczącego  wariata!  -  Łup!  W  samą  jadaczkę.  Chaz  będzie  musiała  się  obejść  bez

całusa, kiedy się znów spotkamy. Sądzę, że Otto czy tam Otah nie podzielał mojej opinii.

Pomyślałem też, że Davenport to cholerny dureń. Popełnił ten sam błąd, co łobuzy Deszczołapa

kiedyś,  dawno  temu,  kiedy  nie  opróżnili  mi  kieszeni.  Jego  chłopcy  też  byli  dupkami,  ponieważ  nie
zawracali sobie głowy sprawdzaniem, a Davenport nie ryzykowałby połamania sobie paznokci, żeby
mnie dotknąć.

Miałem wszystko przy sobie.
Musiałem  się  tylko  do  tego  dostać.  Żaden  problem.  Musiałem  tylko  najpierw  pozbyć  się

dwunastu mil morskich sznura wokół mojej osoby.

- Gdzie książki?

background image

- Proszę o inny zestaw pytań, Bonzo. O czym u licha pan mówi? - Otto.
Łup!
Konstelacje  rozpierzchły  się  powoli,  a  ja  wpadłem  na  pomysł.  Nie  najlepszy  ze  wszystkich.

Będzie bolało. Jak to bywa z pomysłami Garretta.

-  Książki,  panie  Garrett.  Niezmieniona  pierwsza  edycja,.Kruki  nie  bywają  głodne”.  Gdzie  one

są?

-  Ach.  Te  książki...  Nie  mam  bladego  pojęcia.  -  Czy  to  możliwe,  że  właśnie  on  stał  za

zamordowaniem Penny’ego i Robina.

- Nie wierzę ci.
-  Chce  mi  pan  wmówić,  że  tak  bezwstydnie  nadziany  facet  jak  pan  musi  torturować  i  zabijać,

kraść stare książki i tak dalej, żeby dorwać się do tak nędznego skarbu jak skarb Orła?

- Zapisy powiadają, że skarb w całości składa się ze srebra, panie Garrett. Powołanie potrzebuje

srebra, aby osiągnąć cel.

Straciłem koncentrację, próbując odgadnąć naturę jego zainteresowania. Chciał się stać wielkim

mistrzem domu wariatów.

Srebro  to  paliwo  dla  czarów.  Powołanie  aż  pełzało  od  czarnej  magii.  Może  brak  srebra  był

jedyną  przyczyną,  która  je  powstrzymywała,  a  nie  nadmiar  rozsądku,  humanitaryzmu,  czy  zwykłej
przyzwoitości. Może gość, który wniesie srebro, stanie się właścicielem Powołania. A może ten, kto
poprowadzi  Powołanie,  będzie  władał  królestwem,  jeśli  ta  banda  lunatyków  zdoła  wzniecić
rasistowską rewolucję.

- Marengo North English kazał panu je odnaleźć?
Elias Davenport milczał przez chwilę, tym samym potwierdzając moje domysły. A potem, wciąż

nic  nie  mówiąc  zbliżył  się  do  mnie.  To  znaczy  -  nie  dokładnie  do  mnie,  a  kiedy  wszedł  w  smugę
światła, zrozumiałem, dlaczego. Musiał być nie pierwszej młodości już wtedy, kiedy Orzeł wymykał
się ze swoimi niewolnikami.

Na lewej skroni miał wypukłą, pulsującą żyłę.
- Nie ryzykuj udaru, staruszku - zasugerowałem.
Kurde. Nie miał nawet zamiaru. Po prostu się wściekł. Skinął ręką, co miało znaczyć, walcie w

Garretta tak, aż się zwinie i wynicuje. Bliźniacy zabrali się do pracy. Sumiennie.

Poczułem  się  wspaniale,  kiedy  sobie  zrobili  przerwę.  Wyplułem  krew  i  mogłem  zaczerpnąć

trochę tchu.

- Gdzie są brakujące stronice, Garrett? - wrzeszczał Davenport. No cóż, to faktycznie nie był mój

najsprytniejszy pomysł i naprawdę bolesny. Uznałem, że już dość ich trzymałem w napięciu.

- Koszula. Kieszeń - wygulgotałem. - Pudełko. Klucz. Dom.
Davenport  skoczył  na  mnie,  dławiąc  cuchnącym  oddechem.  Popsute  zęby.  Był  taki  napalony,  że

nie czekał na opowieść, którą chciałem mu zaserwować. Obmacał mi koszule, znalazł pudełko, które
miał znaleźć, wyrwał i pokuśtykał w kierunku swojego fotela. Czy czego tam innego do siedzenia.

W uszach dzwoniły mi dzwony wszystkich kościołów miasta, ale i tak słyszałem brzęczenie tego

czegoś, co zbudziło się po otwarciu pudełka. Bliźniacy też je usłyszeli.

- Ostrożnie, panie! - zawołał jeden. - Coś jest nie w porządku. Davenport niecierpliwie otworzył

pudełko. Wiedziałem kiedy, bo poinformował mnie o tym dzikim wrzaskiem.

Gdybym  nie  był  taki  obolały,  mógłbym  go  nawet  pożałować,  tyle  w  tym  okrzyku  było  bólu  i

rozpaczy.

Jeden z bliźniaków chwycił mnie za gardło.
-  Lepiej  to  powstrzymaj...  -  Ale  zanim  dokończył,  sam  zaczął  wrzeszczeć.  To  chyba

background image

zdenerwowało  jego  braciszka,  który  podszedł,  żeby  mi  dołożyć,  ale  zaledwie  wyciągnął  łapsko,
zrobił ogromnie zaskoczoną minę i sam zaczął wrzeszczeć.

Nie sprawdzałem, co ich dopadło. Związali mnie bardzo dokładnie. Wiedziałem, że hałas zaraz

ściągnie tu ludzi - już ściągnął. Słyszałem nowe głosy, pytające, co się tu do cholery dzieje. A potem
oni też zaczęli wrzeszczeć. Ich krzyki opuściły komnatę i znikły w oddali.

W tych okolicznościach, nie pozostało mi właściwie nic innego, jak tylko siedzieć i kombinować,

co dalej. Pomimo niewygody udało mi się nawet przysnąć (jestem za twardy, żeby zemdleć) na kilka
chwil.  Pewnie  bardzo  długich  chwil,  choć  w  takich  sytuacjach  chwile  zawsze  wydają  się  dość
długie,  dłuższe,  niż  w  rzeczywistości.  Sądzę  jednak,  że  na  zewnątrz  nie  minęło  więcej,  niż  kilka
miesięcy.

Martwiłem  się  trochę,  że  morderczy  robak  wróci  po  mnie,  ale  kiedy  przez  drzemkę  usłyszałem

jakieś odgłosy, stwierdziłem, że moje kłopoty mają bardziej bezpośredni charakter.

- No to tym razem się naprawdę wkopałeś, Garrett. - Winger okrążyła mnie powoli, podczas, gdy

jej  chłopak  obserwował  mnie  z  pewnej  odległości.  Moja  wina.  Pozwoliłem,  żeby  mnie  znowu
śledził. Ale miałem swoje powody, choć nie miały one teraz większego znaczenia.

Winger  nie  odczuwała  jakiejś  szczególnej  ciągoty,  żeby  mnie  uwolnić.  Udawałem  zatem  mniej

przytomnego, niż byłem w istocie. Czułem, że Otto i Otah zostawili mnie w stanie wskazującym na
zużycie. Wydałem z siebie jęk, który nie do końca był udawany.

- Myślisz, że im coś powiedział? - zatroskał się chłoptaś.
- Co? A jak? Przecież on nic nie wie.
Chłoptaś sieknął, ale nie wydawał się do końca przekonany. Dłużej jednak siedział mi na ogonie,

niż ona.

Winger złapała mnie za włosy, poddarła mi głowę do góry.
- Jesteś tam, Garrett? Gdzie oni wszyscy poszli? Gdzie ich posłałeś?
- Kotku, to nie to pytanie - wtrącił chłopczyk. Podszedł do foteli sędziowskich. - Spytaj lepiej, co

on im zrobił.

Winger podeszła, żeby sprawdzić, ile zostało z Eliasa Davenporta.
- Jak to się mogło stać? - mruknęła, oglądając się na mnie nerwowo.
- Chyba nie chcę wiedzieć - stwierdził jej chłopak. - Patrz, tu jest tego więcej, Czterech, może

pięciu chłopa. Wszyscy porozrywani w ten sam sposób.

-  Co  im  zrobiłeś,  Garrett?  -  Winger  naprawdę  wydawała  się  zatroskana.  -  Może  się  bała,  że

zrobię to znowu. Chyba się starzeje.

Zauważyłem, że jakoś nikt się nie kwapi, żeby mnie uwolnić, ale Winger pytała dalej:
- Czy oni mają wszystkie trzy księgi, Garrett? Czy tylko tę, którą dziewczyna zabrała matce?
Zastanawiałem się, czy zdołam ją zwabić tak blisko, żeby jej dosięgnąć zębami.
- Kotku!
Nie mogłem się obrócić, ale słyszałem, jak wchodzą do pokoju. Co najmniej czterech ludzi. Może

więcej. Wszystko zamarło w bezruchu. Winger nie wiedziała, co robić. Zastanawiałem się, dlaczego.

- Święte świstaki! Patrzcie no na tę dupcię! Cholerny Papagaj! A ten co tu robi?
W polu mojego widzenia nagle pojawił się Ślizgacz. Z sobie tylko znanych powodów ciągnął za

sobą saperkę do okopów. Podsunął ją Winger pod nos, ale nic nie powiedział.

Następną rzeczą, jaka do mnie dotarła, była twarz Morleya, kiedy podnosił mi głowę i zaglądał w

to, co pozostało z moich oczu pod opuchlizną.

- Żyje. Rozwiążcie go.
W  chwilę  później  Ivy  i  Karpiel  zajęli  się  krępującymi  mnie  sznurami.  Jakoś  się,  kurka,  nie

background image

spieszyli.

- Saucerhead. Obstawiaj te drzwi. Sierżant, ty tamte. Zdaje się, że właśnie tędy uciekli - Podniósł

mi głowę. - Co tu się stało?

-  Mimble  sif  cubby  bunka  snot!  -  O  kurde!  Znowu  mówiłem  po  karlemu.  Dzięki  spuchniętej

twarzy i językowi. Ale tym razem wiedziałem, co chcę powiedzieć.

Cholerny  Papagaj  bez  wątpienia  miał  gust  robola,  jeśli  chodzi  o  kobiety.  I  nie  miał  zamiaru

Winger popuścić, dopóki nie powie jej wszystkiego.

Zarówno ona, jak i jej chłopak bardzo się starali, żeby nikogo nie zdenerwować.
Ivy  i  Karpiel  jeszcze  kombinowali  przy  węzłach,  a  ja  daremnie  próbowałem  im  wytłumaczyć,

żeby  się  tak  bardzo  nie  pieścili  z  tymi  linami.  Nóż,  ciach  i  po  krzyku.  Ale  oni  nie  rozumieli.
Rozsupływali, snuli, aż wreszcie Morley syknął:

-  Nikt  nam  nie  każe  szanować  cudzej  własności,  Narcisio.  Właściciel  leży  tam  i  ma  w  sobie

pełno dziur. Prokurator nie będzie się martwił o pocięty sznur.

Saucerhead ochrzaniał Winger. Karpiel i Ivy próbowali postawić mnie na nogi. Morley udawał,

że moje samopoczucie jest jedyną rzeczą na świecie, która go interesuje. Ślizgacz wędrował wokoło,
mamrocząc  pod  nosem  i  wywijał  łopatą.  Sierżant  obserwował  swój  brzuch,  jakby  się  zastanawiał,
czy nie narysować na nim mapy.

Nagle gdzieś z oddali rozległ się wrzask bólu, nie tu, w pomieszczeniu, ale nie tak znowu bardzo

daleko.  Potem  jeszcze  ktoś  zaczął  krzyczeć  i  rozległo  się  wściekłe  bzyczenie.  Zdaje  się,  że  to  mój
pupil wracał.

Ten  głupek  Ślizgacz  zachichotał,  jakby  czekał  na  to  przez  całe  swoje  życie,  jakby  wreszcie

wrócił do niego ten morderca sprzed czternastu lat.

- Lepiej się odsuń - polecił Sierżantowi. - Chyba, że chcesz tym oberwać.
Sierżant spojrzał na ciała, wybrał dyskrecję i elegancko ulotnił się przez najbliższe drzwi.
W chwilę później coś wleciało do pokoju tak szybko, że wydawało się tylko plamą i skierowało

wprost na mnie.

Ślizgacz machnął łopatą. Zrobił krok, wyciągnął ramiona i włożył w uderzenie całą siłę ramion i

barków. Splang!

Opuścił  ostrze  łopaty  na  podłogę  i  zaczął  je  czyścić  końcem  podeszwy  buta.  Uśmiechał  się  od

ucha do ucha.

- Tak się postępuje z tymi zarazami. Są szybkie i złośliwe, ale jeśli nie spuścić ich z oka, można

je pokonać. Sądzę, że nikt tu ich wcześniej nie widział.

-  Możesz  chodzić?  -  zapytał  Morley,  pozostawiając  innym  peany  pochwalne  pod  adresem

Ślizgacza.

Próbowałem  go  zapytać,  gdzie  wcześniej  natknął  się  na  te  szatańskie  osy,  ale  znowu  gadałem

tylko po karlemu. Morley pomyślał, że mówię do niego.

- Dobrze - rzekł. - Jesteś twardszy, niż się to z pozoru wydaje. Wynośmy się stąd.
Dobra myśl. Trzeba tylko sprawdzić, czy nie zostało nic, co mogłoby zdradzić naszą tożsamość.

Choć z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że ktoś z nas i tak nie zostałby w to zamieszany. W domu
wciąż jeszcze byli żywi ludzie, a jeńcy wojenni w ogrodzie mogli zostać zmuszeni do mówienia.

Winger i jej kumpel usiłowali stanąć bokiem, żeby być mniej widoczni, ale - jak to nam od czasu

do czasu przypomina T.Ch. Papagaj, profilu Winger trudno nie zauważyć.

- Możemy cię tu zostawić - stwierdził Morley. - Mamy dość sznura.
Wskazał na kokon, który po sobie zostawiłem.
- Nie. Nie ma sprawy - Winger nie chciała zostawać. Wydawało się, że pogoda się zaraz zepsuje.

background image

Powołanie dowie się, że Davenport wyzionął ducha. Będą żądali krwi za krew.

Wszystko moja wina, musiałem to przyznać. Gdybym szybciej przebierał nogami, może nie trzeba

byłoby rozegrać ostatniej części gry.

LV
Nie  opuściliśmy  gwiaździstej  komnaty.  To  znaczy  przebierałem  nogami  tak  szybko,  jak  dawały

się na to namówić moje palce i pięty, ale nie odeszliśmy daleko.

Morley schylił się nagle. Reszta z nas zamarła, przestraszona. Kolejny robak? - pomyślałem. Ale

skąd?  Dotes  skoczył  w  górę.  Kiedy  był  w  najwyższym  punkcie,  do  pomieszczenia  wszedł  facet  i
podstawił  mu  podbródek  do  kopniaka.  Padł,  jakby  mu  podcięli  nogi,  ale  po  nim  przeleciało  całe
stado brunów. Będzie miał siniaki na siniakach i kości w proszku, jeśli w ogóle wstanie.

Wszyscy, z wyjątkiem mnie, znaleźli się nagle w wirze walki. Ivy i Karpiel oparli mnie o ścianę i

zanurkowali  w  sam  środek,  a  ja  stałem  tam,  tak  skoncentrowany  na  tym,  żeby  nie  upaść,  że  nie
mogłem  sobie  pozwolić,  by  kibicować  moim  kumplom.  Próbowałem  wyłowić  z  kieszeni  coś
użytecznego, ale wysiłek był zbyt wielki, jak na skromny zasób środków, który mi pozostał.

Nie  zorientowałem  się,  co  to  za  banda,  dopóki  nie  zobaczyłem  Mugwumpa,  który  unosił  się  na

drugiej  fali.  W  tym  momencie  sprawy  zaszły  za  daleko,  jak  na  polubowne  rozwiązanie  sprawy.
Wszędzie było pełno trupów i rannych, głównie po stronie Deszczołapa, ale biedak Ivy nagle zrobił
fałszywy  ruch  i  ktoś  przypadkiem  dziabnął  go  w  plecy  tak  ze  czterdzieści  cztery  razy.  Cholerny
Papagaj  oskalpował  odpowiedzialnego  typa  do  gołej  kości,  ale  człowiek  szczur  był  tak  przejęty
robotą, że nie mógł przestać dźgać nawet na tyle długo, żeby strząsnąć ptaszysko z głowy.

Ślizgacz chwycił Mugwumpa i rzucił nim na czterdzieści jardów, po czym skierował się w stronę

Deszczołapa,  który  właśnie  się  pojawił.  Spostrzegł,  że  Saucerhead  też  idzie  w  tamtą  stronę  i
próbował zrobić unik. Wtedy zobaczył Ślizgacza, pisnął i skoczył pomiędzy obu olbrzymów. Ciekaw
byłem,  skąd  wziął  tylu  brunów  dość  głupich,  żeby  dlań  pracowali,  zwłaszcza,  że  pół  TunFaire
uganiało się za jego głową. Może przebrał się za panienkę i kazał biedakom myśleć, że pracują dla
damy?

Ale jego chłopcy trochę się zmieszali, kiedy rozpoznali moich przyjaciół.
Ślizgacz  był  zdecydowanie  zbyt  mocno  zdeterminowany,  by  odpłacić  Cleaverowi  za  Ivy’ego  i

stare swary. Rzucił się za nim, rozrzucając na prawo i lewo kawałki przeciwników, ale nie dopadł
go  od  razu  i  zapomniał  wysunąć  jedno  oko  w  tył.  Próbowałem  krzyknąć,  ale  miałem  zepsutą
krzykaczkę.  Właśnie  chwycił  uciekającego  dziada,  kiedy  ktoś  wsadził  mu  nóż  w  plecy.  Płakałbym,
gdybym mógł, ale zamiast tego, uruchomiłem ostatnie rezerwy sił, krzycząc.

- Pwziffle pheez!
Ślizgacz  właściwie  już  nie  żył,  ale  to  go  nie  spowolniło.  Nikt,  kogo  dorwał,  nie  mógł

powiedzieć, że to przyjemne doświadczenie. Złamał Morleyowi rękę tylko dlatego, że ten próbował
mu się usunąć z drogi.

Próbowałem zmusić moje nogi do udania się w kierunku drzwi, ale nie chciały współpracować.

Opryszki  Davenporta  musieli  poczęstować  mnie  czymś  więcej,  niż  tylko  laniem.  Miałem  przykre
wrażenie,  że  nie  zdołam  się  tak  gładko  wymigać,  jak  w  Bledsoe,  nawet  gdyby  Ślizgacz  zdołał
zdemolować ten niechętny tłum, który sprowadził tu Cleaver.

Wydawało  mi  się,  że  wszyscy,  którzy  kiedykolwiek  za  mną  łazili,  teraz  zebrali  się  tu,  w

Szczytach. I chyba wszyscy myśleli, że przyszedłem tu po tę nieszczęsną mistyczną trylogię.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Ślizgacz padał, ktoś wsadził nóż pod żebro chłopakowi

Winger. Dostała lekkiej apopleksji, skoczyła na paru chłopaków, którzy próbowali dać nogę, ale nie
zdążyli.

background image

Rozejrzałem się wokoło. Zdaje się, że tylko Winger i Grange Cleaver nie oberwali. Saucerhead

stał  oparty  o  ścianę,  dziwnie  blady.  Sierżant  leżał,  ale  nie  potrafiłem  powiedzieć,  co  mu  jest.
Karpiel,  z  T.Ch.  Papagajem  na  grzbiecie,  klęczał,  podpierając  się  rękami,  i  jakoś  nie  mógł  się
dźwignąć. Morley, pomimo rany, robił, co mógł, żeby żaden z chłopców Cleavera już nigdy mu nie
zawracał głowy.

Wydawało  mi  się,  że  to  wielka,  krwawa,  ale  daremna  ofiara.  Nikt  nie  zyskał,  a  wielu  dużo

straciło.

Byłem z siebie dumny. Przy odrobinie pomocy mojej kumpelki ściany zdołałem wreszcie ruszyć

w kierunku drzwi.

Poświeciłem  tej  skomplikowanej  czynności  całą  swoją  uwagę.  Musiałem  się  zatrzymać,  żeby

sprawdzić, co się dzieje na polu bitwy.

Nie działo się najlepiej. Podłoga zasłana była czarnymi charakterami, ale ci dobrzy znikli. Jeśli

nie liczyć Cholernego Papagaja, który zataczał kręgi pod sufitem, ćwicząc najpaskudniejszy repertuar
ze  swego  słownika.  Chciałem  zawołać  Morleya,  Winger,  albo  kogokolwiek,  ale  mój  głos  znowu
twierdził, że nie wie, o co mi chodzi.

Cleaver wciąż stał, Mugwump też, głównie dlatego, że był tak szeroki, iż tylko się turlał w pionie

za każdym razem, kiedy ktoś go uderzył. Ślizgacz miał najlepszy pomysł - wbić go w ścianę i tyle.

A gdzie moi kumple?
Uciekali przed kumplami kogoś innego, albo co?
Ruszyłem  znowu,  kiedy  Cleaver  i  Mugwump  skierowali  się  w  moją  stronę,  ale  w  tym  samym

momencie kolejna grupa graczy zanurzyła się w to bagno szaleństwa.

Rozpoznałem  jednego  ze  speców  Belindy.  Cleland  Justin  Carlyle.  Przyjąłem,  że  jego  kumple  to

waga ciężka Straży Obywatelskiej.

Teraz wiedziałem, dlaczego moi przyjaciele dali nogę.
Carlyle i jego kolesie mieli mord w oczach. Trzeba było pomścić wydarzenia w domu Jenn. Jeśli

ktoś zadziera z chłopcami z syndykatu, musi się liczyć z zapłatą. A wtedy już nie jest najważniejsze,
kto to będzie.

Mugwump chwycił mnie za koszulę. Drugą ręką szarpnął Cleavera i powlókł nas obu w kierunku

drzwi.  Nie  wiem,  o  czym  myślał,  ale  chyba  był  nieco  zdenerwowany.  Wcisnął  Cleavera  w  jakąś
dziurę, podniósł mnie sobie do oczu, wydyszał:

-  Kwita,  brachu  -  I wcisnął  mnie  obok.  Nie  w  drzwi,  tylko  w  jakąś  cholerną  dziurę  za  tronami

stukniętych sędziów z Powołania.

Mugwump  z  wielkim  hałasem  negocjował  z  chłopakami  ze  straży,  kiedy  nagle  debata  dobiegła

końca. Wszechświat wypełniła kompletna cisza, jeśli nie liczyć kurwującego pod sufitem Cholernego
Papagaja, ale ten by się nie zamknął nawet pod wodą.

Wszyscy go zostawili. Może i mnie się uda.
Cholernie  mało  prawdopodobne.  Nie  przy  moim  szczęściu.  Bogowie  uznali  widocznie,  że  nie

jestem godzien, aby pozbyć się tej gadającej miotełki do kurzu.

W dziurze było faktycznie ciasno. Nie była przeznaczona dla dwóch ludzi. Nie była przeznaczona

dla dwóch takich ludzi, jak my.

Mugwump  umieścił  mnie  dość  blisko  Cleavera,  żebym  mógł  go  udusić,  czego  życzyłem  sobie

zresztą z całego serca. Cóż, kiedy nie miałem dość sił.

Sprzeczka papugi z rozumem nie ustawała. Wreszcie syknąłem:
- Zabierz ze mnie te łapy!
Podejrzewam,  że  gdyby  ktoś  był  niedaleko  i  miał  dobry  słuch,  mógłby  to  usłyszeć.  A  nawet

background image

zrozumieć, bo moja dykcja znacznie się poprawiła.

- Nie gram w twoją grę - zachichotał Cleaver.
Zaczerwieniłem się tak, że prawie świeciłem w ciemności, ponieważ ruchy Cleavera nie miały

nic  wspólnego  ze  mną.  Nieraz  człowiek  robi  różne  głupie  rzeczy,  ale  tylko  całkowity  dureń
dobierałby  się  do  kogoś,  kiedy  wokół  krążą  spragnieni  krwi  mordercy,  w  każdej  chwili  gotowi
pociąć go na gulasz.

-  Garrett,  jesteś  niesamowity  -  odezwał  się  głosem  Maggie  Jenn,  syczącym  jak  gorący

pogrzebacz. - Może zacznę cię obmacywać, jeśli stąd wyjdziemy.

- Zabieraj się! - warknąłem.
Cofnął  się  posłusznie,  ale  jego  głos  Maggie  nie  przestawał  złośliwie  chichotać.  Zły,  zły

człowiek. W chwilę później jednak stał się poważny i rzeczowy.

- Odzyskałeś już siły?
- Dali mi coś. Nie będę się nadawał do niczego jeszcze przez dłuższy czas.
-  Kiedyś  będziemy  musieli  się  stąd  wydostać,  a  ja  nie  mam  przy  sobie  nawet  pilniczka  do

paznokci.

- Fooey! - prychnąłem, co po karlemu miało znaczyć „Cholera!”. Wyjście z ukrycia było śmiałym

zamierzeniem. Wyjść z tej szafy... wyjść z tej szafy, kurde! Wyjść ze Szczytów, może nawet opuścić
na chwilę prowincję, wszystkie te cele wydawały mi się dziwnie pociągające. Tego bajzlu nie uda
się zatuszować, choćby nie wiem, co.

Drzwi szafki otwarły się raptownie.
Zalało  nas  światło,  prawie  mnie  oślepiając.  Z  trudem  rozróżniałem  sylwetkę  kogoś  niskiego  i

mocno  zniecierpliwionego.  Cholerny  Papagaj  przeleciał  nad  nami,  oblewając  nas  stekiem
bluźnierstw.

LVI
- Wyłazić! - polecił czyjś twardy głos. Zadygotałem i... rozpoznałem go.
- Relway?
- Tak - Mały mieszaniec-tajniak zawsze był oschły, a jeszcze częściej niecierpliwy. - Ruszaj się.
- A już się zastanawiałem, czy ty albo ten twój Władca Ognia wreszcie się pojawicie.
- Najpierw zjawił się tu człowiek Direhearta: ty. A teraz znajduję cię w szafie z jakąś lalą. Będę

potrzebował kilku wozów, żeby wywieźć stąd tych wszystkich sztywniaków.

Ludzie Relawya pomogli nam wyjść z szafy. Lalę traktowali ze szczególną atencją.
Z  trudem  ukryłem  zaskoczenie.  Powiadali,  że  Cleaver  to  mistrz  przebieranek.  Oto  dowód.  W

ciągu  tej  krótkiej  chwili,  kiedy  wiercił  się  w  mroku,  zdążył  się  przebrać  i  włożyć  czarną  perukę.
Wyglądał jak diablica, która wyszła wprost z fantazji jakiegoś biedaka.

-  Nie  byłoby  mnie  tu,  gdyby  nie  chodziło  o  właściciela  tego  domu.  Błock  przymila  się  grubym

rybom, ale ja.

- Grube ryby. Nikt ich tak nie nazywał od czasu, kiedy byłem dzieckiem.
- Powiedzmy, że jestem staroświecki. Co powiesz, Garrett?
- Dziewczyna, której szukam, miała się tutaj ukrywać. Dostałem list, który podobno ona napisała.

Chciała,  żebym  przyszedł  ją  pogadać.  Przyszedłem.  Złapali  mnie  jacyś  bandyci.  Obudziłem  się
naćpany  po  czubek  głowy.  Zaczęli  zadawać  mi  jakieś  bezsensowne  pytania.  Potem  wpadła  grupa
ludzi, wywiązała się bójka, ktoś mnie uwolnił. Pewnie myśleli, że jestem jednym z nich. Ukryłem się,
bo nie byłem w stanie nawet uciekać.

Zdaje się, że nie był pewien, czy funduję mu całą historię. Nie wiem, dlaczego. Nie wykazywał

zainteresowania Cleaverem i nie zadawał pytań o znanych wspólnikach niejakiego Garretta, których

background image

mógł widzieć w pobliżu.

- Dlaczego tak was interesuje Elias Davenport?
- To zwariowana gruba ryba, przy której reszta Powołania to kółko gospodyń wiejskich. To on

jest inicjatorem większości zamieszek. Jakiego rodzaju magii używają?

- Magii?
-  Coś  wyprodukowało  całe  mnóstwo  trupów.  Podziurawiło  je,  jak  ser.  Żadna  broń  tego  nie

dokona.

- I nie patrzyło na obozy, poruczniku - zauważył jeden z ludzi Relwaya. Ten stęknął tylko.
-  Nie  przyjrzałem  się  dobrze  -  oznajmiłem.  -  To  chyba  był  jakiś  ogromny  owad.  Któryś  z

chłopców walnął go łopatą - wspomniany chłopiec i jego narzędzie leżeli nieopodal.

Relway podszedł bliżej, skrzywił się niemiłosiernie.
- Dostałeś to, po co przyszedłeś? - zapytał.
-  Do  licha,  nie!  Nie  widziałem  jej  nawet.  Przyszedłem  prosto  tutaj.  Gdziekolwiek  to  jest...  nie

pamiętam niczego więcej.

I  znów  spojrzenie  Relwaya  powiedziało  mi,  że  nie  ma  przekonania  co  do  prawdziwości  mojej

bajeczki. Ludzie po prostu już nie wierzą nikomu na słowo.

- Tak to wygląda? Będę teraz zajęty sprzątaniem tej jatki. Pogadamy później. Tymczasem możesz

porozmawiać z Władcą Ognia. Mam wrażenie, że nie poczuje się dobrze, widząc rozlew krwi, jaki ci
towarzyszy.

- Mogę iść?
- Byle nie tak daleko, żebym nie mógł cię znaleźć.
- Zapomnij o tym. - Usiłowałem sobie przypomnieć, czy mam jakichś kumpli z wojaczki na wsi,

którzy mogliby mnie przechować.

- Garrett.
Przestałem spływać w kierunku drzwi.
- Taaak?
- Dziwna mieszanka sztywniaków. Nie widziałeś przypadkiem, kto ich tu sprowadził? - Jego ton i

wyraz twarzy świadczyły o tym, że myślał całkowicie innym torem, niż ja.

- Nie, raczej nie. Nie rozpoznałem nikogo.
- A centaury? Ktoś z dziwnym akcentem?
- Czy ktoś tu wygląda na uchodźcę z Kantardu?
- Nic o tym nie wiem. Dlaczego? Co się dzieje?
- Są powody, żeby uważać, że uchodźcy zorganizowali się dla własnego bezpieczeństwa. Kierują

nimi dezerterzy spośród oficerów Mooncalleda.

-  Och,  a  czy  to  nie  jest  już  szczyt  wszystkiego?  TunFaire  ukrywa  ocalałych  od  Mooncalleda.  -

Ciekawy pomysł.

Relway zrezygnuje, skoro tylko zidentyfikuje pierwsze ciała.
Podjąłem  mozolną  wędrówkę,  nie  wypuszczając  mojej  lałuni  ze  śmiertelnego  uścisku.  I  nie

spuszczając  oka  z  jej  wolnej  ręki,  żeby  przypadkiem  nie  zawędrowała  za  pazuchę  w  poszukiwaniu
jakiegoś remedium.

Cleaver zawsze ma asa w rękawie.
LVH
Wyglądało na to, że Relway sprowadził sobie kawalerię tajnej policji. Na zewnątrz musiało być

z tysiąc koni. A każdy z nich uznawał za stosowne przerwać pożeranie trawnika na rzecz złośliwych
spojrzeń, które rzucał w moją stronę. Kulałem i kuśtykałem pomiędzy wozami ze sprzętem tak długo,

background image

aż im uciekłem, zanim zdążyły się zorganizować.

Nie są takie bystre. Jeśli je wziąć z zaskoczenia, można je nawet przechytrzyć.
Kiedy wychodziłem z piwnicy Davenporta, minął mnie jakiś gość, ale chyba usłyszał już, że mogę

sobie pójść, bo mnie nie zatrzymał. W ogóle mało kto mnie zauważał, z wyjątkiem kilku znajomych,
którzy pozdrowili mnie skinieniem głowy.

Cleaver  trzymał  gębę  na  kłódkę,  dopóki  nie  znaleźliśmy  się  poza  zasięgiem  czyjegokolwiek

słuchu.

- To było miłe, Garrett. Mogłeś mnie wydać.
- Nie wyświadczyłem ci żadnej przysługi.
-  Tak  sądziłem,  ale  wolałem  sprawdzić.  -  Podjął  niepewną  próbę  wyrwania  się  na  wolność.

Kombinował tak pilnie, że prawie słyszałem, jak mu mózg pracuje.

Obejrzałem  się.  Konie  chyba  postanowiły,  że  pozwolą  mi  odejść.  Przynajmniej  tym  razem.

Wydawały się nerwowe, przejęte. Dziwne, biorąc pod uwagę, że miały szansę przyłożyć kopyto do
mojej zguby.

Cleaver wyczuł mój niepokój.
- Co jest?
- Coś dziwnego się tu dzieje.
- Zauważyłeś to - znów ten głos Maggie.
- Jeśli nie liczyć nas. Pospiesz się.
Czułem  politykę.  Relway  krążył.  Jego  świat  nie  dzielił  się  na  dobrych  i  złych  facetów.  Głowy

leciały  nie  dla  zysku,  lecz  po  to,  aby  zmusić  ludzi  do  robienia  tego,  czego  się  od  nich  wymaga,
zamiast tego, co by chcieli.

Straciłem koncentrację. Cleaver próbował wyrwać mi ramię z korzeniami i w końcu się uwolnił.

Ruszyłem za nim, kuśtykając jak oferma. Brama była już w zasięgu wzroku. Mały łotrzyk był coraz
dalej,  minął  ją,  a  ja  łomotałem  swoją  drogą.  Mogłem  go  przetrzymać.  Byłem  przyzwyczajony  do
biegów.

Galop, galop. Skręciłem w alejkę.
I patrzcie, mój kumpel Grange Cleaver, śmigły jak strzała, prysnął między Morleyem, Sierżantem

i  Karpielem,  którzy  próbowali  go  okrążyć.  Sierżant  i  Karpiel  wydawali  się  w  jeszcze  gorszych
humorach,  niż  ja.  Za  to  Morley  szczerzył  zęby,  jak  krokodyl,  który  zamierza  rzucić  się  na  niezbyt
inteligentną dziką świnię.

Cleaver walnął go w złamane skrzydełko. Morley kwiknął. Cleaver wyminął go i dał nogę.
- Hej - wydyszałem.
Morley powiedział kilka słów. Zaskoczył mnie. Nigdy nie przypuszczałem, że tak płynnie włada

bluzgami.

- Nie masz szczęścia do dziewczyn - zauważył wreszcie. - Nawet takie od ciebie uciekają.
- Założyliśmy się, że pierwszy będzie w mieście. Już go doganiałem. - Nie było nadziei, żeby go

teraz dopaść.

- Gdzie Pan Pyskaty, panie Garrett? - wykrztusił Karpiel. Chłopak dzielnie udawał, że nic go nie

obchodzi ból, jaki odczuwał.

- Kurde! Czas karmienia! - spojrzałem na bramę. - Jeśli mamy szczęście, Relway już pozbierał

wszystko, co ma dzioby i poukrecał łby.

Młody spojrzał na mnie lodowato.
- Nic ci nie będzie?
- Na razie nie zrobię gwiazdy na trawie. Słuchaj, ktoś nadjeżdża.

background image

Całe mnóstwo ktosiów.
Wtopiliśmy się w zagajnik po drugiej stronie drogi, zanim zjawił się kolejny oddział Straży. Ich

wierzchowce dziwnie się zachowywały.

- Wyglądają jak normalna kawaleria - szepnął Morley.
Mnie też się tak wydawało.
- Relway odstawia wielką pompę. - Zacząłem się zastanawiać, czy w jego paranoi nie ma jakiejś

metody.

-  Lepiej  spadajmy  -  zaproponował  Sierżant.  -  Zanim  zrobi  się  taki  tłok,  że  nie  damy  rady  się

ruszyć.

Dobry pomysł.
- Jeszcze nie - mruknął Morley.
- Po co tu się chcesz dalej kręcić? - zapytał zdumiony Sierżant.
Dobre pytanie. Nic nam to nie pomoże.
- Czekam na Tharpe’a.
- Nic mu nie jest? - zapytałem.
- Nie było.
- Jak długo...?
- Powiem ci, Sierżant. Garrett!
Zacząłem  się  trząść,  straciłem  koncentrację.  Opadł  ze  mnie  czas  teraźniejszy  i  miałem  czas

pomyśleć,  przez  co  przeszedłem.  I  dotarło  do  mnie,  że  dwóch  nie  całkiem  zdrowych  na  umyśle
chłopaków nie dęło rady...

- Co?
- Jesteś najzdrowszy z nas. Idź, przypilnuj Saucerheada.
Westchnąłem. Chciałem już iść do domu. Chciałem się położyć do łóżka i przespać cały tydzień,

dopóki nie znikną ból i poczucie winy. A potem zapomnę o tym życiu, pójdę do Weidera, powiem, że
jestem gotów na pracę ochroniarza na pełnym etacie.

W browarze nie odurzają cię, nie torturują i nie zabijają twoich kumpli. I nigdy nie jesteś daleko

od piwa.

Znalazłem sobie wygodne miejsce w zagajniku i rozsiadłem się, obserwując bramę.
Byłem  tam  tylko  kilka  sekund,  kiedy  moją  uwagę  zwróciły  brzęczące  muchy  i  dziwny  odór.  No

cóż, świeże końskie gówno. I końskie włosie na korze najbliższego drzewa. Rozejrzałem się. Liście
ściółki zostały poruszone. Znalazłem odcisk podkutego kopyta. Mniejszego,  niż  u  normalnego  konia
wierzchowego. Kształt podkowy rozpozna każdy, kto służył w Kantardzie.

Podkowa centaura.
Odcisk  nie  był  dość  wyraźny,  żebym  mógł  się  zorientować,  co  to  za  plemię,  ale  to  nie  miało

znaczenia. Ważne było tylko to, że centaur obserwował bramę posesji z tego samego miejsca, co ja. I
to całkiem niedawno.

Paskudne  podejrzenia  stawały  się  paskudniejsze  z  każda  minutą.  Chciałem  sobie  stąd  iść.  To

absolutnie nie miało nic wspólnego ani ze mną, ani z tym, co robiłem.

Ten  cholerny  Saucerhead.  Nie  pofatygował  się,  żeby  użyć  bramy,  choć  nikogo  tam  nie  było.

Przeszedł przez mur, a potem alejką. Zauważyłem, kiedy wielka gałąź uderzyła z rozmachem w kurz
drogi. Rozbujała się, gdy Tharpe ją puścił.

Niósł kogoś.
Jak ten facet wywija takie numery? To chyba nie człowiek. Pokuśtykałem do niego.
- Co tam masz?

background image

Jakbym nie wiedział od pierwszego spojrzenia.
Jej  matka  powiedziała  mi,  że  wygląda  tak  samo,  tylko  młodziej.  Mogę  zaświadczyć,  że  Maggie

Jenn musiała obracać facetów w kamień, kiedy była młoda. Z samego wyglądu dzieciaka można było
się domyślić, dlaczego Teddy tak zgłupiał swego czasu.

-  Zauważyłem  ją,  kiedy  się  wymykaliśmy.  Uznałem,  że  to  nie  w  porządku,  żebyśmy  sobie  tyle

trudu zadali, tylu ludzi zginęło i wszystko na darmo. W końcu nie wiesz, od czego to się zaczęło.

Jego  koszula  zafalowała  nagle,  zapulsowała.  Coś  wydało  z  siebie  brzydki  odgłos.  Miałem  złe

przeczucia. Saucerhead natychmiast je pogorszył.

- O, racja. Przyniosłem twojego ptaka. Wsadziłem go pod koszulę, żeby zamknął dzioba.
Pogroziłem niebiosom zwiniętą pięścią. Wietrzyk w krzewach zabrzmiał jak boski chichot.
- Chcesz ptaka czy dziewkę? - zapytał Saucerhead.
- Ptaka to ja już mam i tak.
- Do niesienia. - Ale i tak zrozumiał. - Ta gówniara wcale nie chciała iść.
- Nie. A ty pyskujesz jak najęty.
Nie  odezwała  się  do  tej  pory.  Teraz  też  nic  nie  powiedziała,  ale  zimne  spojrzenie  starczyło  za

wszystkie słowa. Ucieszyłem się, że nie może zrobić tego, o czym myśli.

- Daj mi tę gadającą miotłę do kurzu. Nie uniosę niczego większego.
- Jak se życzysz. - Saucerhead przytrzymał dziewczynę na ramieniu jak worek ziarna.
Zapytał tylko:
- Chcesz iść? Czy mam cię dalej nieść?
Nie odpowiedziała. Saucerhead wzruszył ramionami. I tak prawie nie czuł jej ciężaru.
Pozostali dołączyli do nas, zwabieni naszymi głosami. Karpiel natychmiast zajął się ptaszyskiem.

Morley zrobił sobie prymitywne łubki.

- Mój kumpel wyświadczył mi przysługę.
Morley próbował chichotać, ale przeszkodził mu ból.
- Dasz radę? - zapytałem.
- Nie będę grał w kręgle w tym tygodniu.
- Biedna Julia.
- Coś wymyślimy. - Przez twarz przemknął mu cień złośliwego uśmiechu. - Turlamy się. Zanim

Relway się zorientuje, że gra nie w te karty i zażąda wyjaśnień.

- A co z Winger? Wie ktoś?
Nikt nic nie wiedział, ale Morley stwierdził:
- Uciekła. Ma własnego anioła stróża.
-  Pociągnie  za  sobą  Relwaya,  jeśli  będzie  go  potrzebować.  Szliśmy  tak  szybko,  jak  się  dało,

biorąc  pod  uwagę  rany  i  ładunek.  Cholerny  Papagaj  oskarżał  cały  pieprzony  świat  o  wszystkie
poniżenia, jakie przeżył. Nawet cierpliwość Karpiela była na wyczerpaniu.

- Przynajmniej już nie zwala wszystkiego na ciebie, Garrett - zadrwił Sierżant.
Morley zezował na tę tropikalną kurę, jakby rozważał możliwość zarzucenia wegetarianizmu.
-  Podziękuj  Saucerheadowi  -  mruknąłem.  -  Ja  go  zostawiłem  Relwayowi.  Pasują  do  siebie  jak

ulał.

Nikt się nie roześmiał. Sztywniaki.
-  Czy  to  Deszczołapa  tak  goniłeś?  -  Zainteresował  się  Saucerhead.  Wypluł  źdźbło  trawy,  które

żuł. Ciężar Emerald dalej mu nie przeszkadzał.

- No.
- Ta wy włoka? Hej! - Dziewczyna zaczęła się wiercić. - Spokój tam!

background image

Trzepnął ją w tyłek.
- Zawsze myślałem, że Deszczołap ma z dziewięć stóp wzrostu.
- Z kopytami i rogami. Wiem. Też byłem rozczarowany.
-  Pewnie,  że  był  -  zachichotał  Morley.  Obdarzyłem  go  ponurym  spojrzeniem.  Nigdy  sobie  nie

odpuszcza.

Przegrałem wybory. Mój dom przemienił się w sztab generalny i szpital. Morley twierdził, że nie

chce,  żeby  wieść  o  jego  ranie  od  razu  się  rozniosła.  Nie  chciał,  aby  wilki  wyczuły  krew,  zanim
będzie gotów.

Kupiłem.
Miał swoich wrogów.
Trudno  mi  było  się  przyzwyczaić.  Mój  dom  zachował  zbyt  wiele  wspomnień  o  Ślizgaczu  i

Ivy’ym.

- To niesprawiedliwe - zwierzyłem się Eleanor. - Nie zasłużyli na to.
Nasłuchiwałem  przez  chwilę.  Kuchnia  stała  się  punktem  sanitarnym.  Saucerhead  sprowadził

jakiegoś lekarza bez pracy, który uważał się za wyjadacza półświatka. Śmierdział wódą i nie potknął
się o mydło i brzytwę przez kilka ostatnich tygodni. Sądzę, że się nadawał.

- Tak, wiem - mówiłem dalej do Eleanor. - Życie nie ma sensu, nie jest uczciwe, a ja już nawet

nie proszę bogów o spójność dramatyczną. Ale to nie znaczy, że musi mi się podobać. Jak sądzisz, co
powinienem zrobić z dziewczyną?

Emerald  została  zamknięta  w  pokoju  Deana.  Jeszcze  nie  odezwała  się  ani  słowem.  Nie

uwierzyłaby mi, gdybym powiedział, że jestem na żołdzie jej mamusi.

A może nawet by jej to nie obeszło. Niektórzy ludzie po prostu nigdy nie stają się wylewni.
Eleanor nie miała pomysłu.
- Wypuściłbym ją, gdybym nie wiedział, że są ludzie, którzy natychmiast ją dopadną - wyjaśniłem

Eleanor, która nie miała nic przeciwko temu. - A skoro już o tym mowa, ciekawe, kiedy pojawi się
Winger i jej historie z dreszczykiem?

Już się nie mogłem doczekać.
Morley zawył. Rozległ się trzask. Ruszyłem w stronę kuchni. Dotes groził krwawą zemstą.
- Nie w mojej kuchni! - wrzasnąłem. Zatrzymałem się, żeby zajrzeć do Truposza.
Po policzku spacerował mu robak. Smymął i schował się za trąbę. Jeśli Dean szybko nie wróci

do  domu,  będę  musiał  sam  go  posprzątać.  Może  nawet  przyniosę  mu  kwiatki.  Truposz  kiedyś  lubił
bukiety.

Cholerny Papagaj zaczął się drzeć głośniej od Morleya.
- Nie zarabiasz na swoje utrzymanie - zganiłem Truposza.
W kuchni wyglądało jak po bitwie. Wszyscy piszczeli i skamleli, ale doktorek zrobił już swoje.

Znajdował się aktualnie pod odwróconą do góry dnem butelką wina, spłukując podniebienie strużką
płynu, którego nie tknąłby nawet człowiek-szczur. Skrzywiłem się.

- Będziecie żyć?
- Nie dzięki temu rzeźnikowi. - Skrzywił się Morley.
- Widziałeś kiedyś, żeby tak się mazał? - zapytał Saucerhead.
- Ty przerośnięty... Gdyby mózg był z ognia, nie podpaliłbyś nawet własnego domu. - Skoczył na

krzesło i zaczął wyć, niczym jakiś łowca dusz od Świętego Wała.

- Co mu dał doktor? - spytałem Sierżanta. Ten wzruszył ramionami.
-  Daj  spokój,  szefie.  Niech  Doktorek  trochę  odpocznie.  Nastawił  ci  ramię.  A  nie  ma  za  dużo

roboty, odkąd go wylali z Bledsoe.

background image

Nic dziwnego, że pije z samego dna beczki. Sam był na dnie den. Obejrzałem się na Saucerheada.

Doktorek chyba był jakimś kuzynkiem jego ostatniej damy serca.

Nadąsany, ale już spokojny Morley zapłacił, ile trzeba. Karpiel też nie wyglądał na szczęśliwego.

Stwierdziłem,  że  najwyższy  czas  wyprowadzić  staruszka,  póki  Morley  nie  zmieni  zdania.  Złapałem
go za ramię i pociągnąłem.

- Naprawdę wykopali cię z Bledsoe? - Trudno to było sobie wyobrazić, ale to już drugi w ciągu

kilku dni.

- Trochę piję, synu. - Nie.
- Kiedy byłem młody, miałem spokojne ręce. Ciąłem ręce i nogi w Kantardzie, ale to było wieki

temu. Teraz już nie pracuję. Jęczmień leczy rany.

Wyszedł na zewnątrz, otulił się płaszczem z resztką godności i ruszył schodami na ulicę. Potknął

się, spadł z dwóch ostatnich schodków. Pani Cardonlos na swoim ganku przystanęła, spojrzała srogo
i skinęła głową. Posłałem jej całusa i rozejrzałem się po ulicy.

Trudno  było  powiedzieć  coś  konkretnego,  ale  miałem  wrażenie,  że  widzę  paru  ludzi,  którzy  mi

nie pasują.

Znowu?  A  może  dalej?  Jeszcze  raz  spojrzałem  na  panią  Cardonlos.  Jej  pojawienie  się  na

zewnątrz  mogło  równie  dobrze  oznaczać,  że  czeka  na  kolejne  dowody  wysokiej  szkodliwości
Garretta dla sąsiadów.

W zadumie zamknąłem drzwi.
Miałem pomysł.
Ruszyłem do kuchni.
- Saucerhead, chcesz się przelecieć? - pokazałem mu lśniącego miedziaka.
- Przekonałeś mnie, mydłku. Czego?
- Daj mi minutę. Chcę napisać list.
Wreszcie się uspokoiło. Tłum poszedł sobie. Cholerny Papagaj miał pełny brzuch i drzemał, a ja

siedziałem w gabinecie, pogrążony w milczeniu z Eleanor.

Naturalnie, od razu ktoś się musiał przypętać do drzwi.
- Moja odpowiedź od Chaz. - A może Winger, jeśli jej kreatywna część akurat działała.
Miałem nadzieje, że dostała blokady. Wyjrzałem przez judasz.
Pierwsza  odpowiedź  była  prawidłowa.  Pan  W.  Tharpe  z  listem.  Zajrzałem  w  półmrok  pokoju

Truposza. Robactwo rozbiegło się po kątach.

-  Wychodzę  -  oznajmiłem.  - A  ona  jest  najpiękniejszą  blondynką,  jaką  kiedykolwiek  widziałeś.

Nie czekaj na mnie z kolacją.

Nie życzył mi szczęścia.
Wyszedłem  z  domu  nie  poświęcając  ani  jednej  myśli  przepysznemu  rudzielcowi  upchanemu  na

górze.

Stolik był najlepszy w lokalu, ale i tak był to tylko Dom Radości. Jeśli chcesz robić interesy ze

światowej sławy czarownikiem, możesz czuć się odrobinę lepiej na znanym gruncie.

Morley i jego łobuzy dwoili się i troili, chcąc pokazać, jaką to mają klasę. Kałuża włożył nawet

czystą koszulę i wsadził ją do spodni.

Władca Ognia nie przesadził ze strojem. Świetnie. Nie chciałem, aby przygodni klienci stali się

nerwowi z powodu jego obecności.

Wyglądał jak wielki ładowacz z doków.
On  był  ubrany  jak  robotnik,  Chaz  jak  dama  i  dzięki  temu  nikt  go  nawet  nie  zauważył.  Nawet  ja

miałem kłopoty z koncentracją.

background image

- Słucham?
- Powiedziałem, że pilnują własnych interesów.
Teraz sobie przypomniałem. Podziękowałem mu, że zjawił się dyskretnie.
- Och, tak.
-  Wierz  mi,  są  ludzie,  którzy  mogliby  zrobić  mi  krzywdę,  gdyby  mnie  dopadli  poza  moim

normalnym kręgiem znajomości.

- Naprawdę? - Powędrowałem wzrokiem w kierunku Chaz. Była zabójczo elegancka i miała na

ustach uśmiech zawodowej morderczyni.

- Trudno uwierzyć, co? Taki wielki miś jak ja? - Zwrócił się ku Morleyowi, który stał na czele

plutonu  gotowych  na  wszystko  kelnerów.  -  Nie  jestem  dzisiaj  bardzo  głodny.  Zjem  tylko  pół  funta
pieczonej krwistej wołowiny, baranie żeberka i kotlet wieprzowy. Żadnych owoców i warzyw.

Morley zrobił się bledszy niż anemiczny wampir. Skinął głową raz, ostro, jak w przedśmiertnym

spazmie. W oczach miał piekielne ognie. Uznałem, że lepiej nie przeginać.

Zamówiłem co bardziej zjadliwe specjalności zakładu. Chaz poszła w moje ślady.
Morłey  pomaszerował  w  kierunku  kuchni,  złapał  Kałużę  za  łeb,  mamrocząc  polecenia.

Zastanawiałem się, do której z sąsiednich knajp poleci zamówienie Direhearta.

Walczyłem z chichotem, składając raport Władcy Ognia.
- Pozwoliłeś mu uciec?
-  Nie  pozwoliłem.  Pozwolenie  nie  wchodziło  w  grę.  Odszedł.  Chce  pan,  pójdziemy  się  z  nim

zobaczyć po kolacji.

Poczciwy  stary  Fred  podniósł  obie  brwi,  ale  zaraz  zaczął  mnie  wypytywać  o  ślady  centaura  w

pobliżu  Szczytów.  Jego  zainteresowanie  potwierdziło  moje  podejrzenia.  Miał  poważne  powody,
żeby wcześniej wrócić z Kantardu.

W swoim czasie sprowadziłem rozmowę z powrotem na Deszczołapa. Zmarszczył brwi.
- Jestem hojny do szaleństwa, Garrett. Wszyscy ci to powiedzą. Zwłaszcza, kiedy chodzi o moją

dziewczynkę. Ale nie pozwolę ci doić mnie bez końca.

- Dobrze to słyszeć. Mam już dość tego wszystkiego. Oberwałem o jeden siniec za dużo, i to za

nic.

Morley zdążył wrócić, żeby usłyszeć tę część rozmowy. Uniósł brew.
- Zamykam sprawę zaraz po kolacji - oznajmiłem.
Morley zesztywniał z zaskoczenia, ale Chaz i jej tatko jednocześnie krzyknęli:
- Co?
-  Zjemy,  zaprowadzę  was  do  Cleavera  i  tu  kończy  się  moja  rola.  Reszta  to  wasza  sprawa.

Wracam do domu na piwo i do łóżka.

Direheart zaczął się podnosić. Był gotów.
Morley ruszył półeczką w kierunku kuchni. Może chciał się okopać.
Chaz uśmiechnęła się, jakby jej mózg zmroziło. Zaczynałem się nad nią zastanawiać. Kiedy tatuś

był w pobliżu, grała śliczną a głupią.

-  Proszę  usiąść  -  powiedziałem.  -  Morley  zadał  sobie  wiele  trudu,  żeby  przygotować  pańskie

danie. A Cleaver będzie tam, gdzie jest, kiedy wrócimy.

Kolacji jeszcze nie podano.
Morley być może oddalił się, żeby sprawdzić, jak idą przygotowania, ale nie postawiłbym na to

dwóch zdechłych much.

Miło, że jest taki przewidywalny.
Po  Szczytach  nie  został  mi  już  żaden  trik.  Tego,  czego  nie  zużyłem,  zgubiłem  albo  mi  zabrali.

background image

Może trzeba było się spotkać z Piękną przed kolacją.

Teraz już za późno.
Na  stół  wjechała  kolacja.  Śliniłem  się  nad  daniem  Direhearta,  dławiąc  się  własnym.  Był  to

rodzaj  sufletu,  którego  próbowałem  wcześniej  i  nie  dostałem  odruchów  wymiotnych.  Tym  razem
jednak ktoś naładował tam zielonego pieprzu.

Morłey wyglądał tak niewinnie, że chętnie bym go udusił, gdyby nie był mi potrzebny.
- Nie dostanie pan z powrotem swojej książki - wyjaśniłem Direheartowi. - Już dawno przestała

istnieć.

Gość miał jaja. Okazał tylko lekkie zaskoczenie i tylko przez chwile. - Tak?
-  O  ile  wiem,  córka  Maggie  Jenn  zwinęła  ją  Cleaverowi  około  roku  temu,  przywiozła  do

TunFaire,  pokazała  niewłaściwym  ludziom,  a  potem  porwali  ją  ci  od  praw  człowieka.  -  Do  tego
punktu mówiłem cała prawdę.

Władca Ognia uśmiechnął się, całkiem opanowany.
- Wątpiłem, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę, zwłaszcza kiedy dowiedziałem się o krwawym

śladzie, jaki po sobie pozostawia.

- Chciałem tylko, żeby pan zrozumiał.
- Odzyskałbyś ją, gdybym cię wynajął?
- Nie chcę tej roboty. Zbyt wielu ludzi gotowych jest, żeby za nią zabijać.
Direheartowi nie spodobało się to, co usłyszał, To już nie był dobry star Fred, kiedy spojrzał na

mnie złym okiem, zastanawiając się, co kombinuję.

Zdałem  sobie  wreszcie  sprawę,  że  uznał  mnie  za  zbyt  leniwego,  żeby  szukać  książki  na  własny

rachunek.

Władca  Ognia  jadł  niczym  mały  piesek,  usiłujący  pożreć  swoje,  zanim  nadejdą  duże  psy.  Ja

jadłem  powoli,  głównie  wpatrując  się  w  Chaz,  która  starała  się  jeść  równo  ze  mną  i  gapiła  się  na
mnie. Brzydkie intencje aż spływały jej z oczu.

LXI
Po kilku krokach zawahałem się. Na ulicy powinno być więcej ludzi. Prawdopodobnie wieści z

Domu Radości już się rozniosły.

Jeśli  nawet  Władca  Ognia  to  zauważył,  nie  dał  tego  po  sobie  znać. Ale  może  i  nie.  Od  zawsze

siedział w Kantardzie i nie wiedział nic o ulicach.

Za to Chaz była dziwnie niespokojna. Poczuła natychmiast, że coś nie pasuje. Głupia blondynka

znikała w oczach.

Biorąc  pod  uwagę  moje  ostatnie  przygody,  nie  mogłem  mieć  sobie  za  złe,  że  pozostawałem

czujny do granic wytrzymałości nerwowej. Oczywiście, nic się nie wydarzyło. Jeśli nie liczyć...

Łopot  skrzydeł  w  chłodnym  wieczornym  powietrzu.  Sprężyłem  się  na  przyjęcie  jakiegoś

skrzydlatego demona wprost z czeluści piekielnych jednego z tysiąca jeden kultów religijnych Tun-
Faire.

Mityczne znaczy możliwe do opanowania.
Rzeczywistość jest znacznie brzydsza.
Na ramieniu wylądował mi Cholerny Papagaj.
Trzepnąłem go.
- Cholerny Dean! Wraca do domu w środku nocy i wypuszcza tego potwora!
Jak ten drań mnie znalazł?
Ptaszysko w milczeniu przeprowadziło się na ramię Chaz.
- Co się z tobą dzieje, ptaku? Chaz, uważaj, na pewno na ciebie narobi.

background image

Ta  przygoda  nie  szła  w  tym  kierunku,  w  jakim  się  spodziewałem.  Nie  próbowałem  nikogo

zwodzić. Ruszyłem prosto przed siebie. Byliśmy już w połowie drogi, kiedy Chaz zaświergotała:

- Bledsoe?
Odpowiedziałem - głównie dla Morleya, który chyba czaił się już w mroku gdzieś w okolicy.
-  A  gdzieżby  indziej?  Wykorzystał  już  wszystkie  kryjówki.  A  oni  nie  wiedzą,  jak  wygląda

naprawdę.

Może. Już sarn zwątpiłem we własną intuicję.
I  zacząłem  wątpić  we  własny  rozsądek.  Pakować  się  w  niebezpieczeństwo  z  czarownikiem  u

boku? Nie miałem powodu, aby ufać Direheartowi. Jego gatunek należał do urodzonych zdrajców. A
moim  jedynym  ubezpieczeniem  był  czarny  elf  ze  złamanym  ramieniem,  który  może  nie  pozostać
wierny mojej drużynie, kiedy zobaczy Deszczołapa.

Ludzie mówią, że za dużo myślę. Pewnie tak... Dlaczego uważam, że Cleaver po ostatniej historii

będzie  dalej  siedział  w  Tun-Faire?  Dlaczego,  ze  wszystkich  miejsc,  miałby  się  ukryć  właśnie  w
Bledsoe?

Kiedy  wszedłem  do  izby  przyjęć  Bledsoe,  byłem  chodzącą  galaretą.  Ale  szybko  odzyskałem

wiarę w siebie.

Po  dwóch  krokach  zobaczyłem  damską  połowę  pary  staruszków,  których  uwięziłem  w  tym

paskudnym  magazynie.  Ona  też  mnie  zauważyła  i  podreptała  na  najwyższych  obrotach.  Ruszyła  w
kierunku klatki schodowej, którą uciekłem kilka wieków temu.

Wygrałem wyścig.
- Witam znowu. Direheart dołączył do mnie.
- Znasz ją?
Opowiedziałem mu pokrótce, o co chodzi.
Władca  Ognia  obserwował  okolicę.  Nasze  przybycie  nie  pozostało  niezauważone.  Personel

zbierał się dyskretnie, Zauważyłem nieznajome, nieprzyjazne twarze.

- Ci chłopcy nie znają się na żartach, Fred - zdążyłem mu opowiedzieć o moim uwięzieniu. A oni

widocznie uznali, że nadszedł czas zapłaty.

Władca  Ognia  zrobił  tę  jedną  rzecz,  która  sprawia,  że  normalni  ludzie  czują  się  niepewnie  w

towarzystwie  jemu  podobnych.  Mamrotanie,  przebieranie  palcami  i  nagła  ciemność  niczym  serce
prawnika.  W  chwilę  później  wszędzie  pojawiły  się  kolumny  ognia.  A  każdy  obejmował  jednego
głośno  protestującego  osobnika.  Jeden  zresztą  miał  nieszczęście  zrobić  krok  w  naszym  kierunku.
Direheart załatwił to tak, żebyśmy nie musieli słyszeć jego wrzasków, ale gość próbował dalej. Stał
się ludzką pochodnią, która oświetlała nam drogę.

Chaz nie była zszokowana. Tatuś wyraźnie jej nie rozczarował.
Staruszka  ruszyła  pędem  po  schodach,  usiłując  nas  wyprzedzić.  Nie  dała  rady.  Minęliśmy

oddział,  gdzie  narozrabiałem.  Naprawy  i  remonty  już  się  rozpoczęły.  Uroniłem  łzę  za  Ivy’ego  i
Ślizgacza.

Staruszka nagle okręciła się, jakby wpadła na pomysł, że nas zatrzyma własną piersią. Wyglądała

okropnie,  oświetlona  blaskiem  padającym  od  płonącego  człowieka.  Była  śmiertelnie  przerażona  i
równie  mocno  zdeterminowana.  W  oczach  miała  śmierć.  Była  niczym  niedźwiedzica  pomiędzy
łowczym a małym miśkiem.

Bingo. Właśnie ją poznałem. Nos w nos i te płonące oczy. Minus kilka dziesięcioleci cierpień i

ubóstwa i dostaniesz drugą Maggie Jenn.

Maggie nie powiedziała, co się stało z jej matką.
Najwyższe  piętro  Bledsoe  zarezerwowane  było  dla  tych,  których  jedyny  kontakt  z  biedą  miał

background image

miejsce  podczas  akcji  dobroczynnych.  Było  to  wydzielone  środowisko,  uznawane  za  niezbędne  i
odpowiednie minimum, żeby swobodnie decydować o losie Waldo’ów Tharpe w TunFaire.

Tu  płonący  człowiek  przestał  nam  być  potrzebny  i  poczciwy  stary  Fred  uwolnił  go  z  czaru.

Upadł,  zmieniając  się  w  kupę  zwęglonego  mięsa  i  kości.  Direheart  zignorował  staruchę.  Nie
potrzebowaliśmy jej. Próbowałem ją przegonić, ale się nie dała.

Chaz nie była przestraszona, ale wydawała się dziwnie oderwana od rzeczywistości. W trakcie

moich okazjonalnych spotkań ze zdrowym rozsądkiem zacząłem się zastanawiać, czy to rzeczywiście
dziewczyna dla mnie. Jej zalety były oczywiste, ale czegoś brakowało. Kiedy Poczciwy Stary Fred
był w pobliżu, zmieniała się w zombie.

Zielono-czerwono-żółta  miotełka  z  piór  na  jej  ramieniu  też  nie  okazywała  wiele  charakteru.

Dziwne.

A potem było jeszcze dziwniej.
Najpierw zmaterializował się Ichabod. Przepraszam. Skreślam - Zeke. Może wrócił z grobu, bo

wydawało  mi  się,  że  na  Górze  był  całkiem  porządnie  zabity. Ale  teraz  stał  tu  cały,  skóra,  kości  i
białe  włosy,  próbując  podnieść  wielki  czarny  miecz  o  wiele  dla  niego  za  ciężki.  Poczciwy  Stary
Fred  zrobił  parę  brzydkich  rzeczy  i  miecz  zaatakował  Zeke’a.  Staruszek  nawet  porządnie  nie
krzyknął.

Z  mroku  wychynął  Mugwump.  Ten  żywy  pniak  nie  był  w  najlepszym  humorze  (pewnie  już

uodpornił się na katastrofy). Cieszyłem się, że Fred jest z nami.

Direheart nie był przygotowany na Mugwumpa. Mugwump zamierzał go pociąć na szczapy, zanim

ten zdążył wykrzesać bodaj błyskawicę. Ostatecznie Mugwump stracił wzrok i skórę. Direheart kulał
na jedną nogę i nie mógł używać lewego ramienia.

Chaz  nie  okazywała  zdenerwowania.  Płynęła  sobie,  piękna,  pusta  i  stale  pod  ręką.  Jej  tępota

martwiła mnie coraz bardziej. Podobnie jak milczenie Cholernego Papagaja.

Wreszcie  trafiliśmy  na  zaspanego  Grange’a  Cleavera,  który  próbował  się  pozbierać  do  kupy.

Dzieliło nas od niego dwadzieścia stóp. Fred stracił kontrolę nad sobą. Zaklął, prychnął, wyciągnął
nóż  i  rzucił  się  na  niego.  Cleaver  wyplątał  się  z  betów  i  otrząsnął  z  zaskoczenia.  Wyciągnął  dwa
noże. Na szczęście nie był jednym z tych wieloramiennych bóstw. Rzucił oba ostrza. Jedno przeszyło
prawe ramię Direhearta.

Cios nie był mocny, ale wyłączył z użytku zdrowe ramię Władcy Ognia. Czarownicy nie czują się

zdrowo, jeśli nie mogą przemawiać rękami.

Zbliżałem się do Cleavera. Miał jeszcze jeden nóż. Przycupnął jak do walki wręcz, zrobił krok w

bok. Oczy miał twarde, zwężone i bardzo poważne. Ale nie wydawał się przestraszony.

Chaz szepnęła coś pod nosem.
- Zajmij się ojcem - poleciłem jej. - Ale najpierw zarygluj drzwi.
Bledsoe roiło się od gości, którzy jeszcze nie wybaczyli mi sprytnej ucieczki.
Direheart strzepnął Chaz z siebie. Powoli i spokojnie wyjaśnił Deszczołapowi, że nakarmi jego

parszywym trupem szczury. Był wciąż okropnie i strasznie wściekły za tamto włamanie.

Cleaver  poruszał  nożem  od  niego  do  mnie  i  z  powrotem.  Posuwał  się  w  kierunku  zewnętrznej

ściany i wydawało się, że zmierza do kolejnego kąta.

A ja załapałem o wiele za późno.
Direheart próbował skierować na mnie uwagę Cleavera, sam zaś przygotowywał się do rzucenia

jakiegoś śmiercionośnego czaru.

Cleaver  rzucił  się  na  mnie.  Cofnąłem  się,  potknąłem.  Deszczołap,  szybki  jak  magik,  wydobył

skądś nóż i rzucił. Ostrze utkwiło w gardle Direherata.

background image

Zamarłem.  Chaz  krzyknęła.  Cleaver  zachichotał  dziko,  okręcił  się  na  pięcie  i  wyskoczył  przez

okno. Chaz złapała mnie jedną ręką, ojca druga i ciągnęła, jakbym mógł coś poradzić.

Jako urodzony dżentelmen, złapałem ją za włosy i oderwałem od siebie.
- Ty jesteś lekarzem. Rób, czego cię nauczyli.
Rzuciłem wściekłe spojrzenie starusze, ale pozwoliłem jej poszurać w swoją stronę. O tak, teraz

była już gotowa, żeby się wynieść. Ruszyłem za Cleaverem.

Nie przepadam za harcami na wysokościach - zwłaszcza, jeśli młody Garrett może z nich spaść i

to z dużym prawdopodobieństwem. Zatrzymałem się, mierząc wzrokiem rusztowania pode mną.

Drwiący chichot zelektryzował mnie. Zeskoczyłem z wysokości ośmiu stóp na najwyższy poziom,

jaki zdążyli ustawić robotnicy. Udało mi się złapać czegoś i nie spadłem na bruk sześćdziesiąt stóp
niżej,  gdzie  kłębiły  się  jakieś  cienie.  Byłem  zbyt  wysoko,  aby  kogokolwiek  rozpoznać  -  szczerze
mówiąc, nawet nie próbowałem.

Cholerny Papagaj zanurkował nade mną i na wskroś poprzez rusztowania. Leciał zygzakiem jak

gacek, wydał z siebie jeden poważny wrzask i lotem koszącym przemknął obok Deszczołapa, który
zaklął szpetnie, acz cicho.

Skoncentrowałem się na tym, aby nie przejść przyspieszonego kursu latania. Trzymałem się czego

się  da  i  czym  się  da.  Wszystkie  moje  stopy  uparcie  utrzymywały  kontakt  z  każdą  solidniejszą
powierzchnią.  Powoli  doganiałem  Deszczołapa,  wystawianego  mi  przez  dziki  wrzask  Cholernego
Papagaja.

Cleaver  zaklął  znowu.  Spojrzał  w  dół,  w  mroczną  przyszłość.  Kłopoty  tylko  czekały.  Duże

kłopoty.

Sam tez sprawdziłem ulicę. W cieniu kryli się ludzie, którzy chcieli pogadać z Deszczołapem w

cztery oczy i do tego osobiście. Z pewnością dostali cynk od stałych bywalców Domu Radości.

Zamiast  uciekać  w  dół,  Cleaver  zaczął  okrążać  Bledsoe.  Przez  jedno  otwarte  okno  ujrzałem

czających się w pobliżu chłopców ze Straży. Belinda musiała mieć ekipę w pełnej gotowości.

Nie  do  końca  rozumiem  powiązania  Morleya  z  tymi  ludźmi.  Nie  jest  od  nich  zależny,  a  jednak

oddaje im więcej przysług, niż należałoby oczekiwać.

Cholerny  Papagaj  nadawał  kolejne  informacje  o  Cleaverze.  Ciekawe  ptaszysko.  To  było

całkowicie nie w jego stylu. Normalnie zdradziłby mnie już z dziesięć razy na sekundę.

Zbiry poniżej jeszcze nas nie spostrzegli, ale i oni próbowali orientować się na ptaka.
Ten  niedorobiony  sokół  spieprzył  sprawę.  Cleaver  zastawił  pułapkę,  a  on  pozwolił  mi  w  nią

wleźć.

Byłem  dwa  razy  cięższy  i  dwa  raz  silniejszy  od  Cleavera  i  tylko  dzięki  temu  nie  spotkał  mnie

trzypiętrowy  grymas  losu.  Rzucił  się  na  mnie.  Złapałem  się  jakiejś  rury  i  przyjąłem  na  siebie
uderzenie. Próbowałem się na niego rzucić, skoro już byłem tak blisko, ale nie całkiem mi wyszło.

Odbił  się  ode  mnie  rykoszetem,  walnął  w  pionowy  słup,  odskoczył  z  powrotem  w  kierunku

kamiennej  fasady  Bledsoe,  wydał  z  siebie  jeden,  jedyny  szloch  wściekłości,  po  czym  spadł  w
szczelinę pomiędzy rusztowaniem a budynkiem. Chwytał się, darł palcami, obijał o rury, ale się nie
odzywał.

Ruszyłem za nim ostrożnie. Cholerny Papagaj łopotał wokół mojej głowy, ale jakoś nie otwierał

przebrzydłego dzioba. Wreszcie go dogoniłem.

Cleaver zdołał powstrzymać upadek i wciągnął się na platformę jakieś dziesięć stóp nad ziemią.

Nie był w najlepszej formie, ale starał się opanować ból.

Cały kwas z niego wyparował, ale i tak poruszałem się ostrożnie. Facet z reputacją Deszczołapa

to przeciwnik, z którym trzeba uważać nawet wtedy, kiedy jest martwy.

background image

Opadłem  na  jedno  kolano.  Jego  dłoń  powędrowała  do  mojej.  Uwolniłem  się  szarpnięciem,

przestraszony. Dłoń była miękka i ciepła.

- Mogło być coś... między nami.. Ale jesteś... taki tępy... Garrett. I uparty.
Nie wiem, czy uparty, ale tępy byłem na pewno. Nie załapałem od razu.
Cleaver  odchodził.  Nie  wydawało  się  to  możliwe,  biorąc  pod  uwagę  jego  kartotekę.  Bardziej

pasowałby mu długi, bolesny nowotwór, a nie takie odpływanie w niebyt.

Uwięził  mi  ręce,  a  ja  nawet  nie  próbowałem  ich  uwolnić.  Miałem  w  sobie  dość  empatii,  żeby

wiedzieć,  co  się  dzieje  w  umyśle  Cleavera.  Pomimo  licznych  złamań  przyciągał  mnie  ku  sobie,
bliżej, bliżej...

Oświeciło  mnie  powoli,  jakby  z  boku,  bez  wielkiego  zdumienia.  Ta  istota,  w  obliczu  śmierci

desperacko szukająca kontaktu z innym człowiekiem, nie była mężczyzną.

Kiedy znów zaczęła majaczyć o tym, co mogło między nami być, objąłem ją, szepcząc:
- Tak, kochanie.
Od  początku  się  myliłem.  Podobnie,  jak  całe  TunFaire.  Dawni  i  obecni,  wysokich  i  niskich

rodów,  widzimy  tylko  to,  co  społeczeństwo  nauczyło  nas  oglądać.  A  ona,  w  swym  szaleństwie,
korzystała z naszej ślepoty.

Paskudny łotr imieniem Grange Cleaver nigdy nie istniał. Nigdy, przenigdy.
Uroniłem łzę.
Musiałem, jeśli miałem w sercu dość ludzkich uczuć, żeby rozpoznać piekło, przez jakie trzeba

było przejść, by stworzyć Grange’a Cleavera.

Możesz  płakać  nad  cierpiącym  dzieckiem,  ale  wiesz,  że  musisz  zniszczyć  potwora,  którym  się

stało.

W Bledsoe straciłem Chaz. Nie wiem, dlaczego. Może winiła mnie o to, co się stało z jej ojcem.
Jej umiejętności medyczne okazały się niewystarczające.
Nie wiem, dlaczego, ale magia zawiodła nas tej nocy.
I dla mnie nie była to dobra noc. Zmarnowałem jej resztę na udzielanie wyjaśnień. Wydawałoby

się, że wszyscy, którzy kiedykolwiek znali Grange’a Cleavera, ustawili się w kolejce, żeby usłyszeć
moją opowieść. Naprawdę się ucieszyłem, kiedy Relway wreszcie się zmaterializował.

-  Wszystko  załatwione,  Garrett  -  powiedział  wreszcie  pułkownik  Błock.  Znowu  złożyłem  mu

wizytę. Pozwolili mi skruszeć w celi przez kolejne dziesięć godzin. Musiałem odbębnić odsiadkę w
towarzystwie Cholernego Papagaja. - Tym razem nie było aż tylu trupów - zauważył, spoglądając na
mnie wyczekująco.

Starałem się go nie rozczarować, ale streszczałem się, żeby jak najszybciej wyjść. On i tak nie

był za bardzo zainteresowany. Nawet o Szczyty nie pytał zbyt dokładnie. Był zbyt przejęty walkami
na tle rasowym.

Ruszyłem  w  kierunku  domu,  Nie  zdołałem  pozostawić  w  wiezieniu  ptaka  zagłady.  Z  jakiegoś

nieznanego mi powodu ta żywa miotełka do kurzu nie miała wiele do powiedzenia. Nawet zamknięty
w celi siedział cicho przez większość czasu.

A  może  jest  chory?  Może  cierpi  na  jakąś  śmiertelna  ptasią  chorobę?  Nie,  na  tyle  szczęścia  nie

mógłbym liczyć.

Den  nie  odpowiedział,  kiedy  zacząłem  walić  w  drzwi  frontowe.  Wściekły  użyłem  własnego

klucza, wszedłem tupiąc i ruszyłem w obchód po domu, klnąc i wrzeszcząc tak długo, dopóki się nie
upewniłem, że starego naprawdę tu nie ma. Żadnych śladów, że wrócił.

Co? No to jak się wydostało to cholerne ptaszysko?
I  jeszcze  jedna  zagadka:  dlaczego  Emerald  nie  skorzystała  z  mojej  przedłużającej  się

background image

nieobecności?  Wygląd  kuchni  sugerował,  że  była  tu  co  najmniej  kilka  razy  i  nie  pofatygowała  się
posprzątać po sobie. Ale nie próbowała wyjść.

Dziwne.
I jeszcze dziwniejsze: T.Ch. Papagaj poleciał na swoja grzędę i ani pisnął.
Więcej, niż dziwne. Wręcz podejrzane.
- Justina? Muszę ci coś powiedzieć - nie będzie to łatwe. Siedziała na łóżku Deana. Spojrzała na

mnie beznamiętnie, ale w jej oczach była głęboka, posępna mądrość.

Prosto z mostu wydawało się najlepszą metodą. Powiedziałem.
Nie spuszczała ze mnie oczu i nie wydawała się zaskoczona.
Ale kochała matkę - pomimo tego, co wiedziała o Maggie Jenn i Grange’u Cleaverze. Załamała

się.

Przytuliłem ją, podstawiłem rękaw. Pozwoliła na to, ale już na nic więcej i nie odezwała się ani

słowem. Nawet wtedy, kiedy odprowadziłem ją do drzwi frontowych i powiedziałem, że jest wolna.

-  Niedaleko  pada  jabłko  od  jabłoni  -  mruknąłem  nieco  zdegustowany,  obserwując,  jak  znika  w

tłumie. - No cóż, i tak była przepiękna...

Nie byłem zadowolony z tej sprawy. Nie lubię smutnych zakończeń, choć właśnie one przytrafiają

mi  się  najczęściej.  I  wcale  nie  byłem  pewien,  czy  wszystko  zostało  załatwione  i  dopięte  na  ostatni
guzik.

LXV
Zamknąłem  się  na  klucz.  Nie  odpowiadałem  na  pukanie.  Zaglądałem  tylko  przez  judasz,  kiedy

kolejny  socjopata  kompulswnie  używał  pięści.  Kłóciłem  się  z  Cholernym  Papagajem.  Skrzeczący
potwór był nieco powolniejszy, niż zazwyczaj, ale i tak za często przygważdżał mnie okazjonalnym
dowcipem kiepskiej marki.

Podejrzane i jeszcze raz podejrzane.
Jak  zwykle  nieustraszony  w  obliczu  rozpaczy,  posłałem  list  na  Górę.  Nie  dostałem  żadnej

odpowiedzi, nawet lakonicznego „Pieprz się!”. A właśnie stwierdziłem, że Chaz jest w sam raz dla
mnie. No cóż, póki życia, poty nauki.

- Nie wie, co traci, no nie? - zapytałem Eleanor. Trochę pomogło, ale niedużo.
Przysiągłbym, że uśmiechnęła się ironicznie. Prawie słyszałem jej szept: „A może właśnie wie”.
Miałem  dziwne  uczucie,  że  Eleanor  uważa,  iż  czas  mojego  uporu  wobec  Tinnie  Tatę  dobiegł

końca  i  najwyższy  czas,  abym  ją  przeprosił  za  coś,  czego  nie  zrobiłem,  albo  nie  wiedziałem,  że
zrobiłem.

- O, mogę jeszcze zajrzeć do Mayi. Ładnie wtedy wyglądała. Ta przynajmniej wie, z czego żyje. -

Uśmiech Eleanor miał wszelkie szansę przerodzić się w wyszczerz.

Raz  tylko  złamałem  śluby  i  wpuściłem  jednego  gościa.  Nie  można  odmówić  kacykowi

zbrodniarzy.  Belinda  Contague  spędziła  enigmatyczne  pół  godziny  przy  moim  stole  kuchennym.  Nie
wyprowadziłem  jej  z  błędnego  mniemania,  że  dzięki  nieocenionej  pomocy  mojego  przyjaciela,
Morleya Dotesa, załatwiłem George’a Cleavera tylko i wyłącznie dla niej. W imię starej przyjaźni.

Piękna jest, ale upiorna, jak czarna wdowa o lodowych kościach. Dobrze chyba, że postanowiła,

iż zostaniemy „tylko przyjaciółmi”. Każda inna relacja mogłaby okazać się zabójcza.

Belinda  wyraziła  swoją  wdzięczność  w  jedyny  sposób,  którego  nauczyła  się  od  tatusia  Choda.

Podarowała mi mały woreczek złota. Przekazałem go szybko pod opiekę Truposza.

Sprawa z Deszczołapem okazała się przynajmniej zyskowna.
I tak mijały dni. Wychodziłem na krótkie sprawunku, za każdym razem odkrywając, że wciąż ktoś

mnie obserwuje. Becky Frierka była zdecydowana upomnieć się o swoją kolację. Nie zauważyłem,

background image

aby jej mama miała coś przeciwko kontaktom córki ze starszymi mężczyznami.

Głównie  jednak  spędzałem  czas  z  ptaszyskiem  i  Eleanor,  potem  nawet  czytałem  z  czołem  tak

zmarszczonym, że groziło mi to rozciągnięciem skóry czaszki w innym miejscu. Uznałem, że Dean nie
ma zamiaru wrócić do domu, a Winger być może zmądrzała na tyle, żeby trzymać się z dala ode mnie.
A może po prostu miała pecha.

-  Zrobiło  się  potwornie  i  cholernie  spokojnie  -  zwierzyłem  się  Eleanor.  -  Jak  w  tych

opowieściach, kiedy jakiś dupek stwierdza „Tu jest za cicho”.

Ktoś zastukał.
Rzuciłem się do drzwi, spragniony prawdziwej rozmowy. Do licha, w tej chwili nawet kolacja z

Becky nie wydawała się tak przerażająca. Wyjrzałem.

-  No-no-no!  -  sprawy  zaczynały  przybierać  przyjemny  obrót.  Szeroko  otwarłem  drzwi.  -  Linda

Lee Luther. Śliczna moja. Właśnie o tobie myślałem.

Uśmiechnęła się niepewnie. Za to ja wyszczerzyłem zęby.
- Mam coś dla ciebie.
- Na pewno.
- Jesteś zbyt młoda i piękna, żeby być tak cyniczna.
- A czyja to wina.
- Na pewno nie moja. Niemożliwe. Mam ci coś do opowiedzenia.
Linda  Lee  weszła,  ale  pilnowała,  żebym  dobrze  widział  jej  cyniczną  minę.  A  przecież

pofatygowała się tak daleko, żeby się ze mną spotkać.

Cholerny Papagaj wrzasnął jak opętany:
- Hej, mama! Pokręć dupcią!
- Zatkaj się, rosole. - Zamknąłem drzwi do pokoiku od frontu. - Nie chciałabyś jeszcze jednego

zwierzaczka?

Wiedziałem przypadkiem, że ma kota.
- Gdybym chciała mieć gadające bydlę, wyszłabym za marynarza.
- Marines są ciekawsi. - Wprowadziłem ją do kuchni, która przypadkiem była czysta. Tak wolno

toczyło  się  to  życie.  Nalałem  jej  brandy.  Ogrzewała  ją  w  dłoniach,  a  ja  opowiadałem  jej  o
Deszczołapie.

Jednym z bardziej porażających uroków Lindy Lee jest jej umiejętność słuchania. Nie przerywa i

uważa, co się mówi. Nie odezwała się, dopóki nie przerwałem, aby dolać sobie piwa, a jej kropelkę
brandy. Wtedy od razu przeszła do rzeczy.

- I co znalazłeś, kiedy tam wróciłeś?
- Ruinę. Straż zrównała Szczyty z ziemią. Przesłała informację Powołaniu. Większość Yenagetich

wciąż  tam  była.  Nie  mieli  dokąd  uciekać.  Tacy,  jak  oni,  potrafią  być  prawdziwa  zmorą.  Chodź  ze
mną do biura.

Spojrzała  na  mnie  z  pewnym  zdziwieniem,  jak  gdyby  sądziła,  że  biuro  jest  ostatnim  miejscem,

gdzie zechcę ją zwabić. Przeciągnęła się ja kot i wstała. Auuuuu!

Z trudem opanowałem oddech.
- Siadaj sobie. - Pokazałem jej fotel, a sam okrążyłem biurko i zapadłem się w moje siedzisko.

Wsunąłem rękę pod biurko, wyciągnąłem jedno z tych arcydzieł, od których omal nie wyłysiałem. -
Popatrz.

- Och, Garrett! - pisnęła. Podskoczyła jak piłeczka. Popiszczała jeszcze przez chwilę, rozkosznie

przy tym podskakując. - Znalazłeś ją!

Okrążyła biurko i skoczyła wprost na moje kolana.

background image

- Och, ty wielki, cudowny bohaterze.
Kimże jestem, żeby się skarżyć? Od tego mam to pieprzniete ptaszysko za ścianą. Darł się, jakby

go zarzynali tępym nożem. Skrzywiłem się lekko i poddałem bez reszty entuzjazmowi Lindy.

Kiedy przerwała, żeby zaczerpnąć tchu, pochyliłem się i wyjąłem z ukrycia drugą książkę.
-  Prawdopodobnie  w  Szczytach  nie  przeżył  nikt,  kto  je  znał.  W  każdym  razie  żadna  z

zainteresowanych stron nie zgłosiła się po nie - a przynajmniej nie zrobili tego, zanim ja wpadłem na
ten pomysł.

-  To  też  prawdziwa  pierwsza  edycja!  Nigdy  wcześniej  nie  widziałam  „Rozszalałych  Mieczy”.

Skąd je wzięli?

- To książka, którą Emerald ukradła matce. Jej matka ukradła ją Władcy Ognia Direheartowi. A

on...  nie  wiem  już,  komu.  Chłopcy  od  Wixona  i  White’a  wycyganili  ją  od  Emerald,  ale  ona  za  to
poskarżyła  się  kolesiom  z  Powołania.  Nie  było  to  szczególnie  odkrywcze,  ale  odkąd  to  takie
zmanierowane dzieciaki wiedzą, co jest dla nich dobre?

Linda Lee czule rozsiadła mi się na kolanach i otwarła książkę.
- Chciałbym, żebyś mnie też traktowała z taką czułością - zauważyłem.
- O nie. Mam być czuła? Jeszcze czego - zamruczała i odwróciła stronicę.
Wychyliłem się i wyciągnąłem trzecią książkę.
- „Burza Wojenna!” Garrett! Nikt nie miał kompletu od trzystu lat! - Położyła sobie, JAozszalałe

Ostrza  na”  kolanach  i  chwyciła  Burzę.  Odchyliłem  się  w  tył,  odprężony  i  bardzo  z  siebie
zadowolony.

Odprężyłem się tak, że przysnąłem w akompaniamencie zachwyconych westchnień Lindy.
Nagły okizyk złości wyrwał mnie ze snu, w którym stałem obojętnie, a moja przyjaciółka Winger

odbierała lanie swego życia.

- Co? - ale jestem głupi, przez chwilę sądziłem, że wpadła na trop skarbu Orła.
- To fałszerstwo! Garrett, spójrz na tę stronę. Jest na niej znak wodny, który pojawił się dopiero

w dwieście lat po zapisaniu sagi o Orle - wydawała się całkowicie załamana.

-  Fruwałaś  na  jard  nad  podłogą,  kiedy  ci  się  wydawało,  że  masz  z  powrotem  Grę  Stali.  Teraz

masz dwa oryginały i kopię...

- Grrr! Aha, masz rację. Ale to mnie doprowadza do szału. To nie jest dokładnie tak, że ona jest

w  całości  kopią  lub  fałszywką.  Część  jest  oryginalna.  Widzisz,  co  zrobili?  Wyjęli  kilka  stronic  i
zastąpili podróbkami.

Dopiero wtedy zainteresowałem się bardziej. Pochyliłem się nad nią. Oglądała właśnie książkę,

którą widziałem u Wixona i White’a, a nie, jak się spodziewałem,,3urzę Wojenną”.

- Książka Emerald. Jak sądzisz, jak dawno ją przerobiono?
- Papier jest stary. Po prostu nie tak stary, jak powinien być. A jeśli się dobrze przyjrzeć tuszowi,

można zobaczyć, że nie jest tak spłowiały, jak powinien być.

-  Nie  przejmuj  się  papierem,  skarbie.  Gdybym  potrzebował  starego  papieru,  ukradłbym  jakąś

starą książkę i wyjął z niej kilka stronic. - Właśnie tak robią mistrzowie fałszerstwa, jeśli dokument
ma wyglądać na stary.

-  Och,  masz  rację!  -  Dokładnie  przyjrzała  się  książce.  -  Wydaje  mi  się,  że  to  zrobiono  całkiem

niedawno.  Ktoś  ją  rozebrał,  a  potem  złożył  na  nowo  z  nowymi  stronicami,  ale  nie  był  w  stanie
dopasować  się  do  oryginalnego  szwu.  Wygląda  to  jak  standardowa  nić  introligatorska,  której
używamy  do  oprawy.  -  Zajęła  się  pozostałymi  dwoma  książkami.  -  Do  licha! A  to  nawet  nie  jest
pierwsze  wydanie,3urzy  Wojennej”.  Ale  wczesne,  wczesne...  Może  jakaś  uczniowska  kopia
iluminacji  Weisdala.  O,  patrz!  Ktoś  kombinował  też  przy  „Grze  Stali”.  Cała  sygnatura  została

background image

podmieniona. Chyba mnie powieszą, Garrett. Zanim ukradli tę książkę, była w porządku.

Ciekawe.  Zacząłem  się  zastanawiać,  czy  Emerald  Jenn  nie  jest  równie  sprytna  i  przebiegła  jak

kobieta, która ją urodziła.

- Na pewno masz kopię, zgadza się? Zachomikowałaś, na wszelki wypadek?
- Może - skrzywiła się.
- Ależ oczywiście. Może ciekawe byłoby porównanie tekstów. Cholerny Papagaj w pokoiku od

frontu dostał chyba jakiegoś ataku. Miałem wrażenie, że się śmieje.

Linda Lee przyciskała książkę do piersi jedną ręką, a drugą wychyliła resztkę brandy.
- Musisz mnie odprowadzić do biblioteki.
- Teraz? - Chłopie, tylko się nie rozbecz.
- Nikogo tam nie ma. - Wyjęła z kieszeni spódnicy ogromny klucz. - Wyjechali na weekend.
Mój charakter rycerza w lśniącej zbroi wziął górę.
- Oczywiście, że cię odprowadzę. Dla tych książek już ginęli ludzie.
Zamknąłem drzwi i w podskokach zbiegłem na ulicę. Pomachałem pani Cardolnos. Zadarła nosa

tak pospiesznie, że omal nie zwichnęła sobie szyi. A potem pokazałem język własnemu domowi.

Bj(łem pewien, że to nie daremny gest.
LXVI
Minęły dwa dni.
Wracając do domu byłem mocno roztargniony. Po drodze rozważałem tylko jedną nienostalgiczną

myśl - czy byłem jedynym matołem, który wiedział o podmianie stronic? A może właśnie dlatego nikt
nie pofatygował się do Szczytów, kiedy Straż się stamtąd zabrała?

Zanim  zdążyłem  wygrzebać  klucz,  drzwi  otwarły  mi  się  przed  nosem.  Znalazłem  się  twarzą  w

twarz z imponującym gościem mniej więcej postury Ivy’ego.

- No, najwyższy czas, żebyś się wreszcie pojawił. Przewróciłeś dom do góry nogami. Szafki są

puściuteńkie. I nie zostawiłeś mi grosza na zakupy.

Zza jego pleców odezwał się Cholerny Papagaj. On też musiał sobie na mnie użyć.
- Wiedziałem, że moje szczęście nie potrwa wiecznie. - Co?
- Wróciłeś. - Wydawało mi się, że się postarzał. Pewnie miał ciężką pracę, żeby utrzymać młodą

parę w kupie. - Wiesz, gdzie są pieniądze.

Nie lubi się zbliżać do Truposza, więc powycierał dookoła, myśląc, że mnie oszuka. Ale nic nie

powiedział. - I pozwoliłeś komuś spać w moim łóżku.

-  Niejednemu.  I  dobrze,  że  się  nie  spieszyłeś  z  powrotem.  Serce  by  ci  nie  wytrzymało,

szczególnie przy tej ostatniej. Pozwolisz mi wejść do mojego własnego domu, czy nie? Za wcześnie
tak  stać  na  ulicy.  -  Mój  plan  obejmował  dwanaście  godzin  we  własnym  łóżku.  Musiałem  opuścić
bibliotekę o takiej godzinie, że tylko ranne ptaszki, takie jak Dean, kręcą się w postawie pionowej.

- Pan Tharpe przyszedł.
- Saucerhead? Tutaj? - Postawa Tharpe’a jest bardziej elastyczna od mojej, ale też nie przepada

za wstawaniem w porze, kiedy rosa jeszcze wisi na listkach.

-  Przyszedł  przed  chwilą.  Pomyślałem,  że  wkrótce  wrócisz,  więc  posadziłem  go  w  kuchni  z

filiżanką  herbaty  -  jak  się  za  chwilę  przekonałem,  nie  wspomniał  o  większej  części  skąpych  racji,
jakie niedawno przyniosłem.

Saucerhead  rzadko  pozwala,  aby  grzeczna  odmowa  stanęła  pomiędzy  nim  a  darmowym

posiłkiem.

Rozsiadłem się wygodnie. Dean nalał herbaty.
- Co jest? - spytałem Tharpe’a.

background image

- Wiadomość od Winger.
- Serio?
- Potrzebuje pomocy. - Trudno mu było utrzymać powagę.
- O, z pewnością. Co jej jest? I dlaczego miałby mnie o to róg tyłka zaboleć?
Tharpe zachichotał.
-  Pilnie  potrzebuje  kogoś,  kto  ją  wykupi  z Al-Khar.  Zdaje  się,  że  złapali  ją  na  kopaniu  dołków

wokół  pewnego  domu  wiejskiego  i  nie  zdołała  przekonać  Straży,  że  tam  mieszka.  W  istocie  to  oni
szukali wielkiej blondyny, która mogłaby im powiedzieć, co się tam naprawdę wydarzyło.

- Podoba mi się. Ale skąd ty się o tym dowiedziałeś? Mówisz jak Pułkowinik Błock.
- Błock przyszedł do lokalu Morleya. Myślał, że cię tam znajdzie.
-  A  po  co  ja  mu  jestem?  -  mogłem  się  domyślić.  Parę  pytanek  na  temat  tego  co  się  stało  w

Szczytach.

- Mówił, że chodzi o Winger, która twierdzi, że jesteś jej krewniakiem. Tak powiedziała, gdy ją

zapytali, kogo poinformować, że jest w kiciu i skąd mogłaby wziąć kasę na kaucję, albo co.

- Rozumiem. - Nie, ja w to nie uwierzę. Nigdy.
- Byłem tam, widziałem się z nią. Już się wdała w bójkę z jakimś typem, który uważał, że należy

mu się specjalne traktowanie. Złamała mu rękę.

- Oskarżyli ją o coś? Tharpe pokręcił głową.
-  Relway  próbuje  tylko  wycisnąć  z  niej  informację,  co  się  tam  właściwie  stało.  Ale  znasz

Winger. Będzie się upierać.

-  Znam  Winger.  Ma  szczęście,  że  Relway  ostatnio  jest  w  dobrym  humorze.  Wszystko  idzie  po

jego myśli. - Paskudna pogoda i stanowcza postawa Straży i tajnej policji pohamowały zamieszki. Na
razie.

Będą  kolejne.  Z  Kantardu  nie  nadchodziły  dobre  wieści,  nawet  o  podjęciu  od  nowa  działań

wojennych.

- Tak, powiedziałem jej to. Jak ją znam, to jej wisi.
-  No  to  niech  siedzi.  Nie.  Czekaj.  Masz  tu.  Zanieś  wiadomość.  Zapytaj  Błocka,  czy  mnie

powiadomi, kiedy ją wypuści.

- Sukinsyn z ciebie, Garrett.
-  To  przez  towarzystwo,  w  jaki  się  obracam.  Uczę  się  od  mistrza.  -  Kciukiem  wskazałem  na

pokój Truposza.

Zamknąłem  drzwi  za  Tharpe’em,  zasunąłem  rygiel  i  pomaszerowałem  do  pokoju  Truposza.

Zajrzałem do środka. Wyglądał jak zwykle: wielki i paskudny.

-  Nieźle  mi  poszło,  jak  na  faceta  leniwego  do  szpiku  kości.  Cały  czas  cię  pilnowałem.  Ryzyko

było mniejsze, niż się wydaje.

On wkłada człowiekowi myśli wprost do głowy.
- Może, zwłaszcza, kiedy mnie poszczułeś ptakiem. Ale do tej pory już miałem za sobą najgorszą

cześć.

Rozumiesz, że to stworzenie imieniem Winger od samego początku wiedziało, że Maggie Jenn i

Cleaver to jedna i ta sama osoba?

-  Pewnie.  I  wiedziała,  że  chrapiesz  smacznie,  bo  inaczej  nigdy  by  się  nie  odważyła  zapuścić

wędki.  Wciąż  ma  przewagę.  Myśli,  że  ma.  Tylko  Emerald  naprawdę  wszystkich  wyprzedziła,
prawdopodobnie jeszcze przed ucieczką z domu.

W  istocie.  Samica  waszego  gatunku,  jeśli  jest  trochę  ładniejsza  od  ropuchy,  potrafi

wymanipulować nawet najinteligentniejszego z was.

background image

-  Jeśli  to  sobie  zaplanuje.  Belindy,  Maggie  i  Emerald  nie  są  na  szczęście  aż  tak  popularne.  Na

szczęście.

Daleki jestem od przypuszczeń, że takie zachowania cię podniecają.
- Jasne. Ale może nie dość daleki. - W drugim pokoju Cholerny Papagaj zaczął głosić prawdy,

kryjące się w jednym z umysłów Truposza. - Muszę coś z tym zrobić.

Ktoś puka. Znowu masz szansę dotrzymać słowa. Becky Frierka. I oczywiście, jej mamuśka.
- Dlaczego ja do jasnej cholery muszę być jedynym prawdomównym facetem w całym mieście?
Zanim doszedłem do drzwi, Truposz przekazał mi jeszcze: Poszukiwania skarbu Orla są daremne.

Kurhan znajdował się kiedyś na zboczu nad fiordem Pjesemberdal. Cała ściana góry zapadła się do
fiordu w czasie trzęsienia ziemi na jakieś trzysta lat przed moim wypadkiem.

- Serio? - Jeśli w ogóle ktoś dzisiaj coś wie na ten temat, to tylko on. - Szkoda, że nie wiedziałem

tego wcześniej. Skoro tak mnie pilnowałeś...

Każdy  poszukiwacz  przygód,  który  rozszyfruje  sagę,  w  końcu  do  tego  dojdzie. Ale  rozlano  już

tyle  krwi,  że  winni  nie  mają  odwagi  ostrzec  reszty  świata.  Włożył  w  tę  myśl  ogromny  ładunek
rozbawienia  nad  dziwactwami  ludzkiego  gatunku.  Przy  okazji  przesączyło  się  jednak  coś  jeszcze:
obawiał się mocno o klimat polityczny. W tolerancyjnym TunFaire czekał go stos.

Szczegóły wyłuskane z mojego umysłu dziwnie go wytrąciły z równowagi.
Przykleiłem  sobie  na  usta  chłopięcy  uśmieszek  i  ruszyłem  do  roboty.  Trzeba  się  było  mocno

napracować, żeby go nie zgubić. Matka Becky nie ma męża i prowadzi aktywny odsiew kandydatów.

Nie ma lepszej chwili, żeby mój ptak zwariował, służący pokazywał humory, a mój stary partner

wrócił do siebie. Nikt jakoś nie chce mi pomóc.

Jestem naprawdę dzielny i bardzo mocno się staram. Becky dostała swoją randkę i to dokładnie

według umowy.

Koleś  był  ze  mną  i  z  czystej  uprzejmości  starał  się  srogo  wyglądać.  Podobnie  Saucerhead  i

Winger,  którą  wyciągnęliśmy  z  kicia.  Dwa  tygodnie  w  puszce  nie  nauczyły  jej  niczego  -  to  zresztą
kryterium,  według  którego  dobieram  sobie  przyjaciół.  Potrzebowałem  pomocy,  aby  wypchnąć
Winger w pożądanym przeze mnie kierunku.

Kilka  tygodni  odmieniło  Strefę  Bezpieczeństwa  nie  do  poznania.  Knajpa  Morleya  otrzymała

nową  nazwę  „Pod  Palmami”.  Przed  wejściem  ustawiono  doniczki  z  rachitycznymi  palmiszczami,
które  i  tak  już  więdły  w  tłustym  miejskim  powietrzu  TunFa-ire.  Pojawiły  się  lampy  uliczne.
Młodzieńcy  o  wyraźnej  domieszce  krwi  elfickiej  odstawieni  jak  pułkownicy Yenagetich  pilnowali
koni i powozów pomimo wczesnej pory dnia.

- O, ja się już tu chyba nie będę dobrze czuł - mruknął Koleś.
- Przecież o to chodzi - syknął Tharpe. - Dotesowi nagle odbiło i dostał ataku wielkich ambicji.

To już nie miejsce dla takich jak my.

Spojrzałem na Winger. Była nadąsana i nie miała ochoty wyrazić własnej opinii na ten temat.
Wnętrze  Domu  Radości  zostało  zmienione.  Teraz  miało  przedstawiać  tropikalny  gąszcz,

oczywiście zgodnie z wyobrażeniem jakiegoś durnia, który nigdy tam nie był. Ja byłem na wyspach,
więc wiem. Morley błyskawicznie upchnął nas na piętro, żebyśmy nie wystraszyli klienteli, gdyby się
raczyła pojawić.

- Wiesz co, stary, brakuje tu robactwa - stwierdziłem.
- Czego? Robactwa?
- W tropiku są robaki i owady. Robaki tak duże, że musisz z nimi walczyć o miejsce przy stole.

Muchy  i  komary,  które  zamiast  zjeść  żywcem,  wieszają  cię  na  drzewie  na  później.  Dużo  ich  jest.
Bardzo dużo.

background image

- Garrett, wiesz, że nie można przesadzać z realizmem.
- Robactwo słabo się sprzedaje na Górze - domyślił się Saucerhead.
Dotes  zmarszczył  się  lekko.  Nasza  obecność  wyraźnie  go  denerwowała.  Nienawidzę,  kiedy

normalni ludzie nagle awansują w hierarchii społecznej.

- Czego chcecie? - zapytał w końcu.
-  Nic  takiego,  tylko  zakończyć  sprawę  Deszczołapa.  Winger  już  wyszła,  pewnie  zresztą  sam

zauważyłeś. Wszystkie tomy trylogii znalazły się i zostały policzone, choć ktoś zdążył je uszkodzić. I
tak nic to nie da - krótko zrelacjonowałem mu to, co opowiedział mi Truposz. Wiedziałem, że wieść
się  rozniesie.  Za  dobrze  znam  moich  przyjaciół  i  ich  przyjaciół.  Wreszcie  ludzie  przestaną  za  mną
łazić, bo właśnie stwierdziłem, że znowu całe tłumy snują się moim śladem. Zdaje się, że Yenageti w
Szczytach wspomnieli o mojej wizycie, komu trzeba.

- A dziewczyna? - z bólem zapytał Morley.
-  Znikła  bez  śladu.  Pewnie  wyruszyła  na  poszukiwanie  skarbów.  -  Nawet  nie  próbowałem  jej

odszukać.

- To wszystko? - Był zdziwiony. Chyba się nie zrozumieliśmy.
- To wszystko - odparłem. Nie miałem zamiaru mówić nic więcej.
-  No  cóż,  to  was  już  nie  zatrzymuję.  Mam  jeszcze  do  zrobienia  miliony  rzeczy,  zanim  otworzę

wieczorem. Tylko jedna sprawa, zanim pójdziecie. Wyświadczcie mi pewną uprzejmość, błagam.

- Zaczynasz mówić jak ci groźni piraci. O co chodzi?
Udał urażonego.
-  Moi  przyjaciele  są  zawsze  mile  widziani  ”Pod  Palmami”.  Staramy  się  jednak  pokazać  się  z

najlepszej strony, więc, gdybyście mogli ubrać się ciut bardziej elegancko...

Nie miałem szansy odpowiedzieć, bo Winger eksplodowała pierwsza.
- Chłopaki, wdepnęliście już kiedyś w większe krowie gówno? Słyszycie tego oślizłego pedała?

Nie do wiary, ty pieprzony mieszańcu, ja dobrze wiem, kim jesteś.

Dama potrafi wyrazić swoje uczucia, jeśli się przyłoży.
Winger i ja wreszcie doszliśmy do porozumienia. Mniej więcej. Koleś i Tharpe poszli sobie, a ja

ruszyłem  w  kierunku  domu.  Winger  powlokła  się  za  mną.  Jakoś  nie  wykazywała  szczególnej  chęci,
żeby się odłączyć.

- Garrett? Czy to prawda, co mówiłeś o skarbie Orła?
- Absolutnie tak. Truposz mi powiedział.
Nie chciała mi wierzyć, ale nie miała wyboru. Byłem cholernie bezpośredni i szczery do bólu.
- Toto znów się obudziło?
- A Dean wrócił ze wsi. Znów jestem chłopcem na posyłki we własnym domu.
Strzeliła palcami.
- Kurde! Wyschłam na wiór. Pokręciłem głową. Od tego się zaczęło.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać, Winger.
-  Co?  -  Złapała  mnie  za  ramię,  odciągnęła  z  drogi  brzęczącej  jak  rój  os  chmary  rusałek,

goniących  kilku  młodych  centaurów,  których  przyłapały  na  kradzieży.  Półprzytomnie  odnotowałem
obecność osobnika, który wyglądał mi na widmo od Relwaya. Nadzorował całość pościgu.

- Ostatnio, kiedy tak powiedziałaś, dowiedziałem się, że masz chłopaka, o którym nigdy nikomu

nie wspominałaś i że ten chłopak łazi za mną jak przywiązany.

Nie odważyła się bezczelnie skłamać
- Hightower? Ja bym go nie nazwała chłopakiem...
- Nie. Raczej dupkiem, który myślał, że nim jest. I za fatygę dostał w łeb.

background image

- Hej! Przestań już mnie wychowywać! Nieraz cię widziałam bez portek!
- Ja ci tylko przypominam, że ludzie, których lubisz, często giną, Winger. Kłamstwa mogą zabijać.

Jeśli,  aby  dopiąć  celu,  musisz  okłamywać  przyjaciół  i  kochanków,  może  lepiej  daj  sobie  spokój  i
dobrze się zastanów, czy aby na pewno o to ci w życiu chodzi.

- Wsadź sobie te gadki w swój dobroczynny tyłek. To ja muszę ze sobą żyć. Ty nie.
Była to jedyna forma przyznania się do błędu czy przeprosin, do jakiej zdolna była Winger.
- Kiedy przyszłaś, żeby mnie dokończyć, wiedziałaś, że Maggie Jenn to Deszczołap. Myślałaś, że

masz nade mną przewagę jako jedyna osoba z zewnątrz, która o tym wiedziała. Nie zapomnę ci tego,
bądź spokojna.

Winger nigdy nie przeprasza w normalny sposób.
- Dowiedziałam się przypadkiem. Głupi ma szczęście. A na pewno nie wiedział nikt, może tylko

jej  mała.  Staruszka  i  Mu-gwump  i  może  jeszcze  kilka  osób  mieli  wszystkie  informacje  podane  na
talerzu,  ale  nie  chcieli  uwierzyć...  Ale  co  ja  gadam?  Przecież  już  po  wszystkim.  Zapomnij  temat.
Idziemy  naprzód.  Wiesz  co,  te  bzdury,  od  których  aż  trzęsie  się  miasto,  rasistowskie  pierdoły,  nie
sądzisz,  że  to  może  być  znakomita  okazja?  Muszę  to  dokładniej  sprawdzić.  A  wiesz  co,  może
wpadniesz do mnę?

Kusiło mnie, choćby po to, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszka, ale pokręciłem głową.
- Nie tym razem, Winger.
Truposz  chciał,  żebym  mu  opowiedział  o  kolejnych  dokonaniach  Glory’ego  Mooncalleda,

wydarzeniach z Kantardu i w ogóle o wszystkim, co się dzieje na mieście. Wiem, bo wysłał w ślad
za  mną  Cholernego  Papagaja,  który  paplał  mi  nad  uchem  bez  ładu  i  sensu.  Coś  mu  się  chyba
zagotowało w mózgownicy.

Mój najgorszy koszmar stał się rzeczywistością. Nie byłem w stanie się od niego oddalić nawet

wtedy, kiedy byłem daleko.

Musiałem  też  pogadać  z  Eleanor  o  ewentualnej  zmianie  pracy.  Mam  parę  pomysłów.  U  ich

podstaw  leżą  głównie  ciarki,  których  dostaję  na  myśl,  że  mógłbym  znów  trafić  do  oddziału  dla
wariatów w Bledsoe.

Gdybym  wszystko  sobie  właściwie  rozplanował,  urodziłbym  się  bogaczem  i  prowadził

bezużyteczne życie jako playboy.

A jeszcze gdyby to było gdzieś poza TunFaire, też bym się chyba nie uskarżał.
W końcu życie nie może być całkiem do niczego, jak długo spędzam je gdzieś w pobliżu miejsca,

gdzie warzą piwo.

?PAGE ?
?PAGE ?3?


Document Outline