background image

Jan Błoński. Był najwybitniejszym krytykiem 

literackim drugiej połowy XX w. 

 

Joanna Derkaczew 

2009-02-11, ostatnia aktualizacja 2009-02-12 13:54  

 

 

 

background image

 

 

 

Miał 78 lat. - Był najwybitniejszym krytykiem literackim drugiej połowy XX wieku - 
mówi jego wieloletni przyjaciel, teoretyk literatury prof. Michał Głowiński.  

Błoński był legendą za życia. Jego słynny  śmiech i sposób bycia, swobodnego 
zachowania się  na  swoich  wykładach, umiejętność trafnego ukazywania procesów 
literackich - to wszystko składało się na to, że wykłady prof. Błońskiego były oblegane, 
chodziło na nie mnóstwo ludzi i chyba każdy, kto na nich bywał, pamięta je do dziś - 
wspomina przyjaciel profesora, krytyk i historyk literatury Jerzy Jarzębski. 

- Zawsze podziwiałem jego talent, inteligencję, żywość umysłu, szerokość horyzontów. 
Będąc specjalistą od polskiej literatury współczesnej, cały czas szukał nowych 

background image

 

 

tematów, które traktował z wielką głębią i pasją. Stąd jego książka o Mikołaju Sępie-
Sarzyńskim jest jednym z najwybitniejszych opracowań o literaturze staropolskiej, a 
proza "Biedni Polacy patrzy na getto" to pozycja przełomowa w myśleniu o relacjach 
polsko-żydowskich. 

Profesorowie poznali się w 1963 roku, w Paryżu, gdzie kilka lat starszy Jan Bloński 
prowadził wykłady na Sorbonie (katedra literatury polskiej) i pisał pierwsze ze swoich 
setek listów do Sławomira Mrożka (wydanych w zbiorze "Jan Błoński, Sławomir Mrożek. 
Listy 1963-1996"). Był już wówczas absolwentem polonistyki Uniwersytetu 
Jagielońskiego, ukończonej pod kierunkiem legendarnego Kazimierza Wyki. 

Miał też za sobą debiut krytycznoliteracki - książkę "Gałczyński 1945-53" (1955). Dzięki 
oryginalności, świeżemu spojrzeniu i językowi, a także niechęci wobec obowiązującej 
wówczas perspektywy marksistowsko-socjologizującej zaliczony został do grona takich 
sław "krytycznych", jak Konstanty Puzyna, Ludwik Flaszen, czy Andrzej Kijowski. 

Jego ogromna rozległość zainteresowań sprawiała,  że dziś prawie każde  środowisko 
artystyczne traktowało go, jak swojego. Teatrolodzy i reżyserzy widzieli w nim 
interpretatora dzieł Becketta ("Samuel Beckett"), Witkiewicza ("Stanisław Ignacy 
Witkiewicz jako dramaturg; Od Stasia, do Witkacego"), Gombrowicza, Mrożka. 

Jako kierownik literacki Starego Teatru w Krakowie (1967-81), w latach gdy 
powstawały tam najwybitniejsze spektakle Swinarskiego, Jarockiego, czy Wajdy. 

Badacze literatury francuskiej zawdzięczają mu liczne opracowania - m.in. na temat 
Prousta i Geneta i tłumaczenia - Genet, Ionesco. 

Dla akademików był jedną z największych osobowości Uniwersytetu Jagielońskiego. 
Urodzony się 31 stycznia 1931 r. w Warszawie, prawie całe życie związał z krakowską 
uczelnią jako prorektor UJ ds. dydaktycznych, (1981-1984), dyrektor Instytutu Filologii 
Polskiej (1988-1991), kierownik Zakładu Teatru (1977-1980) i Katedry Literatury 
Polskiej XX wieku (1995-1997). Bywał też "panem od poezji": kanoniczne są dziś jego 
książki o Gałczyńskim, lirykach lat 50-tych ("Poeci i inni"), Miłoszu ("Miłosz jak świat"). 

O powołaniu poety pisał na łamach "Tygodnika Powszechnego": "Więc zachwyt nad 
światem jest i obowiązkiem poety, i jego, że tak powiem, głównym zadaniem. Poeta 
to ten, który szanuje i czci byt przez słowo. Kiedy słowo oddala się od bytu, traci blask 
i zmienia się w bredzenie, w mowę opętanych, jak mówił Miłosz, "daimonizomenoi, 
czyli biesujących". Ale także i byt, i ten świat stworzony - oddala się od nas, kiedy nie 
możemy go nazwać. Wtedy stajemy się wydziedziczeni. Wtedy zmieniamy się w 
mieszkańców ziemi Ulro, jesteśmy opuszczeni czy wydani alienacji.". 

Był redaktorem "Przekroju", współzałożycielem "Tekstów", członkiem komitetu Nauk o 
Literaturze PAN oraz Rady ds Spraw Polsko-Żydowskich przy Prezydencie RP. 

background image

 

 

Zapraszano go do jury najważniejszych konkursów literackich (m.in. Nagrody 
Kościelskich i Nagrody Literackiej NIKE). 

Współpracował z "Życiem Literackim", "Nową Kulturą", "Dialogiem", "Tygodnikiem 
Powszechnym". W ostatnich latach życia choroba Alzheimera zmusiła go do wycofania 
się z życia zawodowego. Wielu działających współcześnie krytyków literackich 
zapamięta go jako znakomitego pedagoga. 

- Błoński, który tak bardzo lubi paradoksy, sam jest chodzącym paradoksem - 
opowiadał jego uczeń, prof. Aleksander Fiut z Uniwersytetu Jagiellońskiego podczas 
obchodów 75. urodzin. - Jest mędrcem charakteryzującym się autoironicznym 
dystansem; profesorem, który traktował swoje poważne funkcje z Gombrowiczowskim 
przymrużeniem oka; wreszcie wyrafinowanym intelektualistą, a zarazem smakoszem i 
wielbicielem... słodyczy. 

- Dla oficyny Błoński jest jednym z najważniejszych autorów - mówiła "Dziennikowi 
Polskiemu" Małgorzata Nyczowa, redaktor naczelna Wydawnictwa Literackiego. - 
Najpierw na uczelni, a potem już w wydawnictwie wszyscy nauczyliśmy się jego 
"piekielnego" poczucia humoru. Zawsze jednak okazywało się i wciąż okazuje, że pod 
tą powłoką szczególnego rodzaju żartobliwości znajduje się niezmierne ciepło i 
ogromna opiekuńczość. W taki też sposób Błoński jawi się dla mnie jako 
współpracownik, autor i wydawca: niezwykle wymagający, ale i - co nie było od razu 
dostrzegalne - o wielkiej dobroci. 

Kluczem do jego warsztatu były tzw. romanse z tekstem: "Tekst nie czytany, nie 
kochany (lub nie drażniący!) przestaje się mienić znaczeniami. Traci smak, blask, 
głębię, przestaje opalizować i wieloznaczyć. Zapewne, przenikliwość nie zawsze idzie 
w parze z dobrymi uczuciami. Z goryczy i nienawiści powstawały także (chociaż 
rzadziej) znakomite książki krytyczne. Ale ta nienawiść była jeszcze zawiedzioną 
miłością..." - pisał w eseju "Romans z tekstem". 

Z okazji jego siedemdziesiątych urodzin ukazała się poświęcona mu książka "Jan 
Bloński i literatura XX wieku" (2002) pod red. Ryszarda Nycza i Małgorzaty Sugiery. 

Źródło: Gazeta Wyborcza 

 

 

background image

 

 

Wszystko co literackie. Pisma wybrane, tom I , 

Błoński, Jan 

Marek Mikos 

2002-01-23, ostatnia aktualizacja 2002-01-24 11:21 

Jego lektura jest bezlitosna: zadaje szereg pytań i na oczach czytelnika dochodzi do 
odpowiedzi, nie dowierzając górnolotnym deklaracjom 

To niemożliwe zadanie dla jednej osoby: ponad pół wieku aktywnie tworzyć  życie 
literackie w kraju jako krytyk poezji i prozy współczesnej i zarazem pozostawać 
jednym z najwybitniejszych jej badaczy. Być współtwórcą nowoczesnej teatrologii w 
Polsce, autorem monografii i esejów o twórczości największych polskich dramaturgów, 
tłumaczem i komentatorem literatury obcej. Na dokładkę metodologiem badań 
literackich. 

Jan Błoński wszystko to ma w dorobku, i jeszcze zdołał znakomitym esejem 
wprowadzić do polskiej kultury literackiej świadomość rangi dzieła Marcela Prousta 
("Widzieć jasno w zachwyceniu"), a także przyczynił się do nobilitacji Mikołaja Sępa-
Szarzyńskiego ("Mikołaj Sęp-Szarzyński a początki polskiego baroku"). 

Las rzeczy 

Długa bibliografia prac krytycznych profesora Błońskiego zaczyna się w 1949 roku. 
Wtedy jako 18-latek opublikował w miesięczniku "Twórczość" artykuł "Poezja 
Różewicza". Publikował w czasopismach teksty, z których później powstawały głośne 
książki komentujące i współtworzące  życie literackie w naszym kraju, m.in "Poeci i 
inni" (1956), "Zmiana warty" (1961), "Odmarsz" (1978), "Romans z tekstem" (1981), 
"Kilka myśli co nie nowe" (1985). 

Dokonać dwutomowego wyboru pism krytycznoliterackich i studiów Jana Błońskiego to 
zajęcie karkołomne. Tego zadania podjął się uczeń  Błońskiego profesor Jerzy 
Jarzębski. Na pierwszy tom składają się szkice podzielone w prosty sposób na dwie 
części: "Wśród poetów" i "Wśród prozaików". 

Wybór Jarzębskiego, choć siłą rzeczy pokazujący skrawek dzieła, daje jednak dość 
wszechstronny obraz zainteresowań, a także porządną próbkę czegoś, co chciałoby się 
nazwać "metodą Błońskiego". 

Są tu szkice o poszczególnych twórcach i ich pojedynczych dziełach: Tadeuszu 
Różewiczu, Tadeuszu Nowaku, Zbigniewie Herbercie, Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, 
Witoldzie Gombrowiczu, Brunonie Schulzu, "Miazdze" Jerzego Andrzejewskiego, 

background image

 

 

"Wniebowstąpieniu" Tadeusza Konwickiego, "Białym kruku" Andrzeja Stasiuka, "Spisie 
cudzołożnic" Jerzego Pilcha i "W czerwieni" Magdaleny Tulli. 

Są także teksty o zjawiskach w życiu literackim: o pokoleniu "Współczesności", próbach 
wskrzeszenia klasycyzmu w poezji polskiej i obecności baroku. Także studia o 
związkach muzyki i poezji, o strategii krytyki. 

Metoda Błońskiego 

Swoją metodę zdradza autor w szkicu "Poezja współczesna i strategia krytyki": "co 
rozumiem przez krytykę? Mówienie o literaturze, w którym pojawia się wyraźnie 
ocena i wartościowanie. Słowem, mówienie nieobojętne: takie, co szuka nie tylko 
wewnętrznych praw literackiej wypowiedzi, ale chce tę wypowiedź odnieść także do 
mówiącego i do świata, w którym się wspólnie rozprawia". 

Można by rzec, że taka metoda to brak metody - przecież każdy krytyk musi oceniać i 
wartościować, podejmować rozmowę z omawianym dziełem i jego autorem i być 
nieobojętny. Ale fenomen Błońskiego polega na tym, że jako krytyk robi to i tylko to. 

Do dzieła, bez względu na pozycję autora, podchodzi z entuzjazmem dziecka. Przy 
takiej postawie łatwo o zachwyt i łatwo o rozczarowanie, ale na nich Błoński nie 
poprzestaje, drążąc swoje emocje do końca. 

Jego lektura jest bezlitosna: zadaje szereg pytań i na oczach czytelnika dochodzi do 
odpowiedzi, nie dowierzając górnolotnym deklaracjom. Czasem taka lektura może być 
irytująca, a komentarz często bywa złośliwy. Zastanawiając się, kim może być 
nieodgadniony tytułowy bohater powieści Huellego Weiser Dawidek, Błoński w pewnym 
momencie mówi nawet, że to może "Solidarność", i za chwilę sam się z siebie śmieje, 
odrzucając tę  łatwą odpowiedź wraz z szeregiem innych - mniej i bardziej 
prawdopodobnych interpretacji. 

Ciekawe,  że tak nastawiony na indywidualną rozmowę z dziełem, niechętny zbyt 
łatwym klasyfikacjom, Błoński często formułuje - nawet w najbardziej aktualnych 
tekstach - ponadczasowe wnioski. Tak jest choćby ze słynnym szkicem "Za pięć 
dwunasta, czyli o warunkach poezji". Napisany w lutym 1955 torował drogę nowej 
poezji po czasach konformizmu i zastoju lat stalinowskich. 

Czyż jednak straciła cokolwiek na aktualności krytyka "pośredniości", letniości 
literatury albo zachęta do buntu i filipika przeciw fałszywym  twórcom,  którzy  "lwią 
część swego trudu poświęcają wystawianiu nosa na wiatr, a to w celu wywęszenia 
>prądu<:, >fali< i >nastawienia<". 

Przed dwudziestu paru laty Janusz Sławiński napisał w szkicu "Dlaczego powinniśmy 
kochać Jana Błońskiego",  że Błoński, gdyby chciał, mógłby jako jedyny żyjący krytyk 
osiągnąć pozycję największego mistrza tej dziedziny - Karola Irzykowskiego. Zdaniem 

background image

 

 

Sławińskiego Błoński jest tuż-tuż, ale Irzykowskim się nie staje. Czemu tak się dzieje - 
na to pytanie Sławiński odpowiedział żartobliwym wierszykiem o gdybaniu. 

Dziś też nie ma co zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby Błoński został 
Irzykowskim naszych dni. Zresztą, nie byłoby to wcale dobre. Lepiej, że jest sobą: 
niezależnym i wszechstronnym jak Irzykowski i wciąż niedojrzałym, zadającym 
najprostsze pytania, przewrotnym i ciekawym świata jak Błoński. 

Jan Błoński, "Wszystko co literackie. Pisma wybrane, tom I", wybrał i opracował Jerzy 
Jarzębski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001 r. 

 

Biedni Polacy patrzą na getto 

Prof. Jan Błoński 

2009-02-11, ostatnia aktualizacja 2009-02-11 19:46  

 

 

Esej opublikowany w "Tygodniku Powszechnym" (nr 2/1987)  

 

Czesław Miłosz wypowiedział kilkakrotnie osobliwe słowa o obowiązku oczyszczenia, 
który ciąży na polskiej poezji. Oczyszczenia rodzinnej ziemi, która jest - przytaczam - 
"obciążona, skrwawiona, zbezczeszczona". Obciążać może tylko krew cudza. Krew 
własna, krew ofiary podsyca wspomnienie, budzi żal, litość, szacunek. Domaga się 
pamięci, modlitwy, sprawiedliwości. Pozwala także na przebaczenie, chociaż 
przebaczenie to nie przychodzi łatwo. Inaczej już z krwią cudzą, ale przelaną w 
sprawiedliwej walce. Mamy prawo do obrony koniecznej, ale to prawo już jest 
ustępstwem, Chrystus kazał Piotrowi schować miecz... Zapewne więc każda przelana 
krew domaga się refleksji i pokuty, nie można jednak powiedzieć, aby każda 
obciążała, bezcześciła ziemię. 
 
Miłosz nie myśli ani o krwi rodzimej, ani o krwi najezdników. Jasne, że myśli o krwi 

background image

 

 

żydowskiej, o ludobójstwie, którego naród polski nie jest winien, ale które dokonało 
się na naszej ziemi i tę ziemię jakoś na wiek wieków naznaczyło. Poezja, literatura - 
albo ogólniej, pamięć, zbiorowa świadomość - nie może o tym krwawym i ohydnym 
znaku zapomnieć. Nie może zachować się tak, jakby go nie było... Słychać jednak 
czasem głosy (zwłaszcza młode), których ten znak nie porusza. Odrzucamy przecie - 
powiadają - zasadę odpowiedzialności zbiorowej... Jeśli tak, nie musimy wracać do 
spraw zapadłych nieodwracalnie w przeszłość. Dość będzie, jeśli zbrodnię potępimy in 
toto, jak potępiamy wszelką krzywdę, wszelką nikczemność. Odpowiem tak: kraj 
ojczysty nie jest hotelem, w którym dość sprzątnąć brudy po przypadkowych gościach. 
Zbudowany jest przede wszystkim z pamięci, inaczej mówiąc, jesteśmy sobą tylko 
dzięki pamięci o przeszłości. Tą przeszłością nie możemy dowolnie rozporządzać, 
chociaż - jako jednostki - nie jesteśmy za tę przeszłość bezpośrednio odpowiedzialni. 
Musimy nosić  ją w sobie, chociaż bywa to przykre czy bolesne. I winniśmy dążyć do 
tego, aby ją oczyścić. 

Ale jak? Oczyścić pole Kaina to - najpierw - pamiętać o Ablu. Ów Abel nie był sam, 
mieszkał w naszym domu (na naszej ziemi), a więc we wspólnym domu na wspólnej 
ziemi. Krew została na ścianach, wsiąkła w ziemię czy chcemy, czy nie. Wsiąkła w 
naszą pamięć; w nas samych. Więc nas samych musimy oczyścić, czyli zobaczyć siebie 
w prawdzie. Bez tego dom, ziemia, my sami pozostaniemy zbrukani. Taki jest sens 
słów poety, jeżeli je dobrze rozumiem. Tak w każdym razie widzi on swój obowiązek, 
wzywając niejako nas wszystkich, abyśmy także swego obowiązku dopełnili. 

Jak to jest trudne, dowodzi znany bardzo wiersz Miłosza, Campo di Fiori. Opowiada o 
karuzeli, którą - chciał traf, ale jaki to znaczący, osobliwy traf - zmontowano w 
Warszawie, na placu Krasińskich, tuz przed wybuchem powstania w getcie. Gdy 
zaczęły się walki, karuzelowy interes nie przestał funkcjonować, gromadził dalej 
dzieci, młodzież, gapiów. 

Czasem wiatr z domów płonących 

Przynosił czarne latawce, 

Łapali płatki w powietrzu 

Jadący na karuzeli. 

Rozwiewał suknie dziewczynom 

Ten wiatr od domów płonących, 

Śmiały się tłumy wesołe 

W czas pięknej warszawskiej niedzieli. 

Miłosz porównuje "wesołe tłumy" z rzymskimi przekupniami, którzy - w chwilę po 
spaleniu Giordana Bruna - powrócili do swoich zajęć, ciesząc się "różowymi owocami 
morza", "koszami oliwek i cytryn". I kończy refleksją o "samotności ginących", której 

background image

 

 

sprzeciwia się "słowo poety". Tylko tak może ono - zdaje się mówić - "ocalić" to, co 
można jeszcze ocalić, ocalając zaś, oczyszcza naszą pamięć buntem przeciwko mijaniu 
i "zapomnieniu", co rośnie "Nim jeszcze płomień przygasnął". 

Wspomnienie i westchnienie nie uwalnia jednak od obrazu stosu na targu czy karuzeli 
na grobie. Dowodem dalsze dzieje wiersza, który był często tłumaczony i przytaczany. 
Rozumiano go nieraz jako oskarżenie. Przełożony na przykład na hebrajski, zdać się 
może dowodem na wrogą obojętność wobec zagłady getta... Po latach Miłosz 
zastanawia się, "czy rzeczywiście taka była wtedy ulica warszawska. I była, i nie była. 
Była, bo w okolicach getta kręciły się karuzele i nie była, bo w innych momentach, w 
innych okolicach Warszawa była inna, więc nie chodzi o jakieś oskarżanie". Wiersz - 
powiada - jest "publicystyczny", czyli nadto jednoznaczny, za łatwo pozwala wyciągać 
wnioski. Coś upraszcza, upraszczając zaś, uspokaja... Gorzej: poeta odkrywa, że 
napisał wiersz "bardzo niemoralny". Dlaczego? Bo - cytuję - "pisany o umieraniu z 
pozycji obserwatora". I rzeczywiście: tak jest ten wiersz napisany, że ten, który mówi 
- czyli poeta - wychodzi obronną  ręką. Jedni umierają, drudzy się bawią, on zaś 
"wznieca bunt" swoim słowem i odchodzi, zadowolony, że piękny wiersz napisał... 
Czuje więc po latach, że się za łatwo wykręcił. W zestawieniu z "horrorem", jak mówi, 
pisanie okazuje się "niemoralne": Campo di Fiori nie zdołało pokonać "konfliktu życia 
ze sztuką". Miłosz dodaje więc na usprawiedliwienie, że wiersz powstał "jako 
zwyczajny odruch ludzki wiosną 1943 roku" i oczywiście, zgodzimy się chętnie, że był 
to piękny, szlachetny odruch. W tę okropną Wielkanoc uratował on - jak ktoś  ładnie 
napisał - "honor ludzkiej poezji". Ale razem z poetą czujemy, że ostatnie słowo nie 
zostało powiedziane. 

Może te poetyckie udręki pomogą nam zrozumieć, dlaczego nie możemy sobie poradzić 
z rozważeniem całej  żydowsko-polskiej przeszłości. Porzucę więc teraz literaturę i 
odwołam się do osobistego doświadczenia. 

A właściwie nie całkiem osobistego, bo każdy chyba, kto był za granicą, powiedzmy, na 
zachodzie Europy, usłyszał pytanie, czy Polacy są antysemitami? Albo wyraźniej: 
dlaczego Polacy są antysemitami? Ja sam słyszałem to pytanie tyle razy, i tyle razy 
wdawałem się w wyjaśnienia,  że mógłbym chyba ze dwadzieścia takich rozmów 
schematycznie streścić. Czy Polacy są antysemitami? - Dlaczego pan tak stawia 
pytanie? Bywają Polacy antysemici, bywają filosemici, bywają tacy, których to nic nie 
obchodzi, i takich właśnie jest coraz więcej. - Oczywiście, są rozmaici Polacy, ale ja 
pytam o większość społeczeństwa. Polacy zawsze uchodzili za antysemitów, nie może 
to być przypadek? - Jak to zawsze? Przecież wtedy, kiedy Anglia, Francja, Hiszpania 
wygnały Żydów, właśnie w Polsce znaleźli schronienie! - Zapewne, ale to było dawno, 
w  średniowieczu, wtedy Żydami pogardzano wszędzie, ale od połowy osiemnastego 
wieku, w nowożytnej Europie, zawsze były z polską nietolerancją kłopoty - Ale przecie 
od końca osiemnastego wieku żadnej Polski nie było! - Było jednak polskie 

background image

10 

 

 

społeczeństwo, w którym Żydzi nie mogli sobie znaleźć miejsca, dlaczego? - Byliśmy w 
niewoli, musieliśmy myśleć przede wszystkim o sobie - Właśnie. Dlaczego nie 
myśleliście o sobie razem z Żydami? - Za wielu ich było. Nie mieliśmy szkół, sądów, 
urzędów.  Żydzi nie mówili nawet po polsku. Woleli uczyć się niemieckiego, 
rosyjskiego... Ale światli ludzie namawiali do asymilacji, starali się zbliżyć Żydów do 
Polaków! - Czemu nie odwrotnie? Czy Żydzi nie mogli zostać  Żydami? Urządzaliście 
pogromy, nie wiadomo dlaczego? - pierwsze pogromy miały miejsce na Ukrainie, 
sprowokowała je carska policja... 

I dalej: 

- Kiedy odzyskaliście niepodległość, los Żydów wcale się nie polepszył. Przeciwnie, 
antysemityzm stawał się coraz jadowitszy... - W dwadzieścia lat nie można przerobić 
społeczeństwa, a poza tym, czy w całej Europie nie było podobnie? Po pierwszej 
wojnie przyjęliśmy wielu Żydów z Rosji, po 1934 roku - z Niemiec... - Może to i 
prawda, ale traktowaliście Żydów jako obywateli drugiej kategorii. A w czasie wojny 
uchroniliście bardzo niewielu - Jest w Izraelu miejsce pamięci ludzi, którzy ratowali 
Żydów, trzydzieści procent nazwisk to Polacy. - Ale procent ocalonych Żydów był w 
Polsce niski, najniższy w Europie w stosunku do całej ludności kraju - W 1942 roku, w 
Warszawie, na ośmiu Polaków było w mieście czterech Żydów. Jak ośmiu może ukryć 
czterech? - Właśnie Polacy rozpoznawali Żydów i wydawali ich Niemcom. Albo policji, 
która przecież była polska... - W każdym społeczeństwie jest kilka procent ludzi bez 
sumienia. Pan nie ma pojęcia, czym była okupacja niemiecka w Polsce. Za ukrywanie 
jednego Żyda rozstrzeliwano całe rodziny, z dziećmi włącznie. - Owszem, tak było, ale 
za konspirację także strasznie karano, a wszyscy podobno konspirowali. Żydzie nie 
chcieli pozostać w Polsce... - Trudno im było żyć wśród wspomnień. - Trudno im było 
żyć wśród Polaków, którzy nie chcieli im zwracać sklepów, mieszkań, grozili, zabijali, 
nie słyszał pan o pogromach, w Krakowie, w Kielcach? - Pogrom w Kielcach był 
prowokacją polityczną - No to co? Prowokacja, jeśli była, to znalazła posłuch. Dziesięć 
tysięcy prowokatorów? - Żydzi ginęli nieraz nie za to, że byli Żydami, ale za to, że byli 
komunistami. - A w 1968 roku, czy dlatego opuszczali Polskę, że byli komunistami? 

I tak do końca czy też raczej, bez końca. Dyskusje historyków wyglądają bardzo 
podobnie. Powracają - dokładniej udokumentowane - te same opinie i zdarzenia, które 
starałem się zebrać w mojej (na wpół) wyimaginowanej rozmowie. Istnieje o tych 
sprawach ogromna literatura, pamiętnikarska i historyczna, o której mamy w Polsce 
bardzo blade pojęcie... Tymczasem powinniśmy ją znać, choćby dlatego, że mówi 
także o nas. Jest w niej znaczny rozrzut stanowisk i wniosków. Trafiają się książki, 
których autorzy nie kryją,  że powoduje nami nienawiść. Lekceważyć ich nie wolno. 
Zrodziły się przecież z osobistych przeżyć, których autentyczności nie sposób podawać 
w wątpliwość. A poza tym - czy w naszym piśmiennictwie nie roi się od wypowiedzi, 
pełnych obłąkanej wręcz nienawiści do Żydów? 

background image

11 

 

 

Jest także sporo książek ostrożnych i - o ile możliwe - obiektywnych. Przypominają 
one starannie mentalne i materialne uwarunkowania polsko-żydowskiego współżycia. 
Uwzględniają niewyobrażalne dziś niemal natężenie okupacyjnego terroru, który 
spowodował moralne zdziczenie społeczności - nie tylko polskiej... Przyjmują milcząco 
we wnioskach, że do nieszczęść  środkowej Europy nie można przykładać miar, 
powiedzmy, angielskich. Gdy wali się niebo, nawet kopniak może być dowodem litości 
i współczucia... Prawda pozostaje jednak i trudna do ustalenia, i trudna do przyjęcia. 
Przysłuchiwałem się przed dwoma laty dyskusji zagranicznych i polskich specjalistów i 
muszę powiedzieć, że było to bardzo ciężkie przeżycie. Dla nas i także, jak sądzę, dla 
Żydów. Do uzgodnienia stanowisk było oczywiście daleko. Ale też nie jest ono celem 
takich konferencji. Myślałem ciągle o tym, co nie zostało tam powiedziane i co 
właściwie sprawia, że dyskusje - przyjacielskie na ogół - łączyły się dla wszystkich z 
przykrością i cierpieniem. Potem doszedłem do wniosku, że było to właśnie poczucie 
skażenia, zbrukania, zbezczeszczenia, o jakim mówił Miłosz. 

Dlatego pozwolę sobie jeszcze raz wrócić do poety. W 1943 roku Miłosz napisał inny 
jeszcze wiersz o zburzeniu getta. Jest on mniej jednoznaczny, może nawet trudny do 
zrozumienia? Zaczyna się od obrazu niszczenia: 

Rozpoczyna się rozdzieranie, deptanie 

jedwabiu,  

Rozpoczyna się tłuczenie szkła 

Drzewa, miedzi, niklu, srebra, pian 

Gipsowych, blach, strun, trąbek, liści, 

kul, kryształów –  

aż: 

Wali się w ogniu dach, ściana i żar 

ogarnia fundament. 

Jest już tylko piaszczysta, zdeptana, 

z jednym drzewem bez liści –  

Ziemia. 

Zburzone zostało miasto, została ziemia, pełna skorup i odpadków. Pełna także ciał 
ludzkich. I w tej ziemi czy raczej pod ziemią 

Powoli, drążąc tunel, posuwa się 

strażnik-kret 

Z małą czerwoną latarką przypiętą 

background image

12 

 

 

na czole. 

Dotyka ciał pogrzebanych, liczy, 

przedziera się dalej,  

Rozróżnia ludzki popiół po tęczującym 

oparze. 

Popiół każdego człowieka po innej 

barwie tęczy. 

Kim jest ten kret, trudno powiedzieć. Jest strażnikiem, może strażnikiem 
pogrzebanych? Ma latarkę, a zatem widzi, widzi w każdym razie lepiej niż umarli. A 
wśród tych umarłych znajduje się jakby także sam poeta, czy też  raczej  ten,  który 
wiersz wypowiada. I on tam leży, i boi się. Boi się kreta. Osobliwy, zdumiewający 
obraz. 

Boję się, tak się boję strażnika-kreta. 

Jego powieka obrzmiała jak u 

patriarchy, 

Który siadywał dużo w blasku świec, 

Czytając wielką księgę gatunku. 

A zatem ten kret ma rysy Żyda, ślęczącego nad Talmudem czy Biblią. Chyba Biblią, bo 
ona raczej zasługuje na nazwę "wielkiej księgi gatunku", ludzkiego oczywiście. 

Cóż powiem mu ja, Żyd Nowego 

Testamentu, 

Czekający od dwu tysięcy lat na 

powrót Jezusa? 

Moje rozbite ciało wyda mnie jego 

spojrzeniu 

I policzy mnie między pomocników 

śmierci  

Nieobrzezanych. 

Straszny to wiersz, bo pełen lęku. Ale są w nim jakby dwa strachy. Jeden, to strach 
przed  śmiercią, dokładnie przed pogrzebaniem żywcem, co przecie zdarzyło się tylu 
ludziom, zasypanym w podziemiach, także w piwnicach getta. Ale w tym pierwszym 
strachu jest drugi strach, strach przed strażnikiem-kretem. Ten kret posuwa się pod 
ziemią, ale także jakby - poniżej naszej świadomości. To poczucie winy, do jakiej nie 

background image

13 

 

 

chcemy się przyznać. Pogrzebany pod ruinami między zwłokami Żydów, "nieobrzezany" 
boi się,  że zostanie policzony przez morderców. Więc lęk przed potępieniem, lęk 
piekielny! Lęk nie-Żyda, który patrzy na walące się getto. Wyobraża sobie, że mógłby 
tu - przypadkiem - także zginąć, i wtedy w oczach kreta, co umie rozróżnić popioły, 
wyda się "pomocnikiem śmierci". I rzeczywiście, wiersz nosi tytuł Biedny chrześcijanin 
patrzy na getto. A zatem jest w tym chrześcijaninie lęk przed losem, jaki spotkał 
Żydów, ale jest także - stłumiony, zaszyfrowany przez niego samego - lęk przed tym, 
że zostanie potępiony. Potępiony przez kogo? Przez ludzi? Nie, ludzi już nie ma. To 
kret go potępia, a raczej może potępić, ten kret, który dobrze widzi i zna "księgę 
gatunku". Własne moralne sumienie potępia (może potępić) biednego chrześcijanina. I 
on chciałby się przed tym kretem-sumieniem ukryć, bo nie wie, co mu powiedzieć. 

Miłosz, zapytany, co czy kogo ten kret oznacza, uchylił się od odpowiedzi. Odparł, że 
napisał wiersz spontanicznie, nie zaś "programowo". Jeśli tak, tym lepiej, wiersz byłby 
bezpośrednim wyrazem grozy, która - jak to bywa we śnie i także w sztuce - wyłania z 
siebie obrazy. Unaocznia to, co nie w pełni zrozumiane, to co było, a może jeszcze 
jest, w ludziach, zapewne także w poecie, ale w niejasnym, zamazanym, 
przytłumionym kształcie. Wczytując się w taki wiersz, lepiej siebie rozumiemy, bo to, 
co niejasne, oglądamy jakby przed nami. Ja Biednego chrześcijanina trochę - jak każdy 
czytelnik - uzupełniłem, skomentowałem. Myślę jednak, że nie jestem bardzo daleko 
od odczuć poety. 

Ale nie tylko poety. Wracam teraz do fikcyjnej rozmowy. Jest ona - trochę 
uproszczonym - streszczeniem dziesiątków sporów i polemik. Co w niej uderza? W 
odpowiedziach mego syntetycznego Polaka rozpoznać można ten właśnie lęk, który 
odzywa się w Biednym chrześcijaninie. Lęk, aby nie zostać policzonym między 
pomocników  śmierci. Tak on okropny, że czynimy wszystko, aby go oddalić, aby nie 
dopuścić nawet do jego wyjawienia. Czytamy czy słuchamy rozważań o żydowsko-
polskiej przeszłości i kiedy tylko dojdzie do nas zdarzenie, fakt, który nie najlepiej o 
nas świadczy, gorączkowo staramy się go pomniejszyć, wytłumaczyć, zbagatelizować. 
Nie jest nawet tak, abyśmy go chcieli ukryć czy zaprzeczyć, że miał miejsce. Czujemy 
przecież,  że nie wszystko było w porządku. Jakże zresztą mogłoby być w porządku? 
Współżycie społeczności - jak współżycie jednostek - nigdy nie jest bez skazy. Cóż 
dopiero takie burzliwe, nieszczęśliwe współżycie. Nie umiemy jednak rozmawiać o nim 
spokojnie. Dlatego, że - świadomie czy nieświadomie - boimy się oskarżenia. Boimy 
się, że odezwie się strażnik-kret i powie, zajrzawszy w swoją księgę: ach, wyście także 
służyli śmierci? I wyście pomagali zabijać? Albo przynajmniej: patrzyliście spokojnie na 
żydowską śmierć? 

Pomyślmy jednak uczciwie: takie pytanie musi paść. Musi je zadać każdy, kto rozmyśla 
nad polsko-żydowską przeszłością, niezależnie od odpowiedzi, jakiej udzieli. Ale my - 
świadomie czy nieświadomie - nie chcemy, aby to pytanie padło. Odsuwamy je od 

background image

14 

 

 

siebie jako niemożliwe, skandaliczne. Przecieśmy nie stanęli po stronie morderców. 
Przecież sami byliśmy następni w kolejce do pieca. Przecież - nie najlepiej, ale jednak 
- jakoś z tymi Żydami współżyliśmy, oni zaś także nie byli w naszych sporach bez winy. 
Więc stale musimy o tym wszystkim przypominać. Bo co o nas inni pomyślą? Jak my 
sami będziemy o sobie myśleć? Jakże to będzie z dobrym imieniem naszego kraju, 
naszego społeczeństwa?... Ta troska o "dobre imię" jest stale obecna w prywatnych - a 
bardziej jeszcze w publicznych - wypowiedziach. Inaczej mówiąc, rozważając 
przeszłość, chcemy z tych rozważań wyciągnąć moralny zysk. Nawet wtedy, kiedy 
potępiamy, chcemy sami stanąć ponad - czy poza - potępieniem. Chcemy znaleźć się 
absolutnie poza oskarżeniem, chcemy być zupełnie czyści. Chcemy być także - i tylko - 
ofiarami... Ta troska jest wszakże podszyta lękiem - jak w wierszu Miłosza - i ten lęk 
wypacza, zniekształca nasze myślenie o przeszłości. Co też od razu wyczuwają nasi 
rozmówcy... Nie chcemy mieć nic wspólnego z okropnością. Czujemy jednak, że kala 
nas ona jakoś, "bezcześci". Dlatego wolimy o tym wszystkim nie mówić. Albo mówimy 
tylko po to, aby odeprzeć oskarżenie. Oskarżenie, które nieczęsto pada, ale wisi 
niejako w powietrzu. 

Czy możemy się go wyzbyć? Czy możemy mu zapobiec? Ja myślę, że nie, bo ono jest - 
na dobrą sprawę - w nas samych. To my sami boimy się kreta, który drąży sumienia. I 
myślę także, ze go nie odpędzimy. A przynajmniej nie odpędzimy go, zapominając o 
przeszłości albo przyjmując wobec niej postawę obronną. Musimy całkiem szczerze, 
całkiem uczciwie stanąć wobec pytania o współodpowiedzialność. Nie ma co ukrywać: 
to jest jedno z najboleśniejszych pytań, przed którym możemy stanąć. Myślę jednak, 
że powinniśmy je koniecznie rozważyć. 

Przed tym pytaniem my - jako Polacy - nie stoimy sami. I to może nam pomóc. Nie 
dlatego, że raźniej bić się w piersi gromadnie. Że rozłożymy tak naszą winę, że się ta 
wina niejako pomniejszy... Raczej dlatego, że lepiej będziemy ją mogli zrozumieć. 
Zrozumieć zarówno naszą winę, jak to, dlaczego przed nią uciekamy. Czytaliśmy 
niedawno o wizycie, którą Ojciec Święty złożył w rzymskiej synagodze. Znamy też 
kościelne dokumenty, gdzie - już za czasów Jana XXIII - rozważono ponownie i miejmy 
nadzieję, ostatecznie stosunek chrześcijan do Żydów, albo raczej: chrześcijaństwa do 
judaizmu. W tym przemówieniu i w tych dokumentach od razu uderza jedno. Nie 
zajmują się one wyważaniem win ani roztrząsaniem przyczyn (społecznych, 
ekonomicznych, intelektualnych czy Bóg wie jakich), które sprawiły, że chrześcijanie 
patrzyli na Żydów jak na wrogów, szkodników czy natrętów. Jest natomiast jasno 
powiedziane: chrześcijanie (i Kościół) się mylili. Nie mieli prawa ani podstawy, aby 
uważać  Żydów za naród "przeklęty", za naród winien śmierci Chrystusa. Taki zatem 
naród, który "powinien" zostać odsunięty, odosobniony, wyłączony ze wspólnoty. 

Jeśli się  to  jednak  stało, to dlatego, że chrześcijanie byli za mało chrześcijanami... 
Nie mówi się zatem: myśmy "musieli" się bronić, myśmy "nie mogli" ratować czy 

background image

15 

 

 

traktować Żydów jak braci. Nie przypomina się nawet danych, które mogłyby stanowić 
okoliczność  łagodzącą. A trochę takich danych jest. Przecież  Żydów (jako 
monoteistów) nie lubiła już starożytność. W średniowieczu spoiwem Europy była 
jednolitość religijna... Kościół bywał też na ogół  łagodniejszy niż  świeccy panujący. 
Ale to wszystko nie zmienia istoty rzeczy. Musi więc zostać pominięte. Podkreśla się 
raczej,  że kościelna praktyka podniecała niechęć do Żydów i utrzymywała ich w 
poniżeniu i izolacji... Słowem, współczesne dokumenty nie zmierzają do wybielenia 
przeszłości, nie targują się o okoliczności  łagodzące. Mówią jasno o zaniedbaniu 
obowiązków braterstwa i miłosierdzia. Resztę pozostawiają historykom. W tym jest 
właśnie chrześcijańska wielkoduszność tych wypowiedzi. 

Myślę,  że w naszym stosunku do żydowsko-polskiej przeszłości winniśmy tę postawę 
naśladować. Przestać się bronić, usprawiedliwiać, targować. Podkreślać, czego nie 
mogliśmy zrobić, za okupacji czy dawniej. Zrzucać winę na uwarunkowanie polityczne, 
społeczne, ekonomiczne. Powiedzieć najpierw: tak, jesteśmy winni. Przyjęliśmy Żydów 
do naszego domu, ale kazaliśmy im mieszkać w piwnicy. Kiedy chcieli wejść na pokoje, 
obiecywaliśmy,  że wpuścimy, jeśli przestaną być  Żydami, jeśli się "ucywilizują", jak 
mawiano w XIX wieku, nie tylko w Polsce, rzecz jasna. Tak myślały najświatlejsze 
umysły, Orzeszkowa, Prus... Znaleźli się  wśród  Żydów tacy, co gotowi byli tej rady 
posłuchać. Ale wtedy zaczęliśmy mówić o najeździe  Żydów, o niebezpieczeństwie, 
które nam zagrozi, kiedy przenikną w polskie społeczeństwo! Zaczęliśmy - jak to 
expressis verbis napisał Dmowski - stawiać warunki: jak choćby ten, że tylko tych 
Żydów uznać można  za  Polaków,  co  będą współdziałać w ograniczeniu żydowskich 
wpływów! Mówiąc zwyczajnie: tych, co zwrócą się przeciw bliskim, przeciw rodzicom! 
Wreszcie straciliśmy dom i w tym domu okupant zaczął  Żydów zabijać. Czyśmy im 
solidarnie pomogli? Ilu z nas uznało,  że to nie ich rzecz! Byli też tacy (pomijam zaś 
zwykłych zbójów) co się po cichu cieszyli, że Hitler załatwił nam "problem" żydowski... 
Nie umieliśmy nawet powitać i uszanować niedobitków, cóż z tego, że rozgoryczonych, 
zbłąkanych, może i dokuczliwych. Słowem, miast się targować i usprawiedliwiać, 
winniśmy najpierw pomyśleć o sobie, o własnym grzechu czy słabości. Taki właśnie 
moralny przewrót jest w stosunku polsko-żydowskiej przeszłości konieczny. Tylko on 
może stopniowo oczyścić skażoną ziemię. 

Co w słowach  łatwe, w praktyce jednak trudne. Zmienić się musi bowiem społeczna 
świadomość problemu. Domagamy się nieraz od Żydów (albo od ich przyjaciół) 
ostrożnej, sprawiedliwej oceny wspólnych dziejów. Powinniśmy jednak najpierw 
wyznać naszą winę i prosić o przebaczenie. I w gruncie rzeczy oni tego tylko czekają - 
jeżeli czekają. Przypominam sobie wzruszające przemówienie. Mówca zaczął od 
stwierdzenia,  że stosunek wielu Żydów do Polski przypomina zawiedzioną miłość. 
Mimo cierpień i trudności - ciągnął - społeczność żydowska była istotnie przywiązana 
do Polski. Znalazła tam bowiem dom i schronienie, możliwość "bycia u siebie". 
Świadomie czy podświadomie oczekiwali, że jej los będzie się polepszać. Że zmniejszy 

background image

16 

 

 

się ciężar poniżenia, przyszłość stanie się jaśniejsza. Stało się inaczej. Nic się już - 
kończył - nie zmieni. Żydzi nie mają i nie mogą mieć  żadnej w Polsce przyszłości. 
Powiedzcie więc tylko - wołał - że w tym co się stało nie było naszej winy. Niczego 
innego nie chcemy. Ale z takiego przyznania nie możemy zrezygnować. 

Oznacza to - po polskiej stronie - przyjęcie winy. Ale tu zjawia się po raz ostatni 
strażnik-kret i pyta: pełnej winy? Czy także współwiny za ludobójstwo? Słyszę już 
wołania: jak to? Przecież myśmy, na Boga, nie brali w ludobójstwie udziału! Tak, to 
prawda, odpowiem. Nikt rozsądny nie może powiedzieć, że Polacy - jako naród - brali 
w ludobójstwie udział. Co prawda, odzywają się czasem takie głosy. I należy je 
spokojnie rozważyć, nie popadając w gniew - znak paniki. Uważam je wszakże - razem 
ze znaczną większością - za niesłuszne. Więc dlaczego mówić o ludobójstwie? O współ-
winie? Odpowiem tak: współ-udział i współ-wina to nie jest to samo. Można być współ-
winnym, nie biorąc udziału w zbrodni. Najpierw przez zaniechanie czy 
przeciwdziałanie niedostateczne. A kto może powiedzieć,  że było ono w Polsce 
dostateczne? Właśnie dlatego, że dostateczne nie było, składamy hołd i otaczamy czcią 
tych wszystkich, którzy to heroiczne ryzyko podjęli... Chociaż dziwnie to zabrzmi, nie 
wykluczone, że ta współwina przez zaniechanie jest mniej istotna dla naszego pytania. 
Gdybyśmy bowiem - w przeszłości - postępowali mądrzej, szlachetniej, bardziej po 
chrześcijańsku, ludobójstwo byłoby zapewne "mniej do pomyślenia", byłoby 
prawdopodobnie utrudnione a już niewątpliwie spotkałoby się ze znaczniejszym 
oporem. Inaczej mówiąc, nie zaraziłoby obojętnością i zdziczeniem społeczeństwa 
(społeczeństw), w przytomności których miało miejsce. 

Powstaje zaraz pytanie, czy można to powiedzieć nie tylko o Polakach, także 
Francuzach, Rosjanach, o całej Europie, o całym chrześcijaństwie? Owszem, zgoda. Ta 
współwina jest rzeczywiście wspólna. Ale nie sposób zaprzeczyć, że właśnie w Polsce 
było Żydów najwięcej (więcej niż dwie trzecie Żydów na świecie to Żydzi "polscy", w 
tym znaczeniu, że ich przodkowie mieszkali na ziemiach przedrozbiorowej 
Rzeczypospolitej). Z konieczności myśmy więc mieli wobec nich najwięcej moralnych 
zobowiązań (czy były one na nasze siły, niech rozstrzyga Pan Bóg i rozważają 
historycy). Więc dla nas Żydzi byli najbardziej problemem, można nawet powiedzieć, 
wyzwaniem czy zadaniem, które postawił los... 

Aby na chwilę wrócić jeszcze do literatury: rozumiał to najlepiej nie kto inny jak 
Mickiewicz. Myśl i marzenie największego z poetów były najbardziej dalekowzroczne. 
Inaczej nawet niż większość ludzi Żydom  życzliwych, Mickiewicz uważał,  że Izrael 
"brat starszy", winien cieszyć się w Polsce tymi samymi przywilejami co wszyscy, 
zarazem jednak zachować prawo do swej odrębności religijnej i obyczajowej. Podobna 
była postawa Norwida, nie inaczej, o ile można wyrozumieć, myślał  Słowacki... 
Przynajmniej więc najwięksi stali po stronie prawdy i sprawiedliwości. Marzenie 
Mickiewicza było w istocie prorocze: dostrzegł on jakby, że tylko taki społeczny wybór 

background image

17 

 

 

mógł uratować (przynajmniej częściowo)  Żydów od zagłady, nas zaś od moralnego 
upadku... Byłby to wybór zaiste niezwykły, we właściwym znaczeniu słowa mesjański. 
Stało się jednak dokładnie inaczej, bo przecie przyznać trzeba, że właśnie w Polsce 
antysemityzm stał się - zwłaszcza w XX wieku - szczególnie dokuczliwy i jadowity... 

Czy doprowadził do wzięcia udziału w ludobójstwie? Nie. Kiedy czyta się to, co o 
Żydach wypisywano przed wojną, kiedy się odkrywa, ile było w polskim społeczeństwie 
nienawiści - można się nieraz dziwić,  że za słowami nie poszły czyny. Ale nie poszły 
(albo szły rzadko). Bóg tę rękę zatrzymał. Tak, Bóg, bo jeśli nie wzięliśmy udziału w 
tej zbrodni, to dlatego, że byliśmy jeszcze trochę chrześcijanami,  że w ostatniej 
chwili pojęliśmy, jak szatańskie to było przedsięwzięcie... Ale od współwiny wcale nas 
to nie uwalnia. Skażenie, zbezczeszczenie polskiej ziemi miało miejsce i dalej ciąży na 
nas obowiązek oczyszczenia. Chociaż - na tym cmentarzu - sprowadza się już tylko do 
jednego: do obowiązku zobaczenia naszej przeszłości w prawdzie. 

Źródło: Gazeta Wyborcza 


Document Outline