background image

 

Laurie A. Faria 

 

Biały płomień na magię 

(White is for Magic) 

 

background image

Rozdział 1 

To znowu się dzieje. 

Przełykam  piekącą  w  gardle  żółć  i  ocieram  dolną  wargę.  Mam  wrażenie,  że  głowa  mi 

pęka,  jakby  w  środku  krył  się  jakiś  archeolog,  odłupujący  kawałki  mojej  czaszki.  Siedząc 
w toalecie, opieram się plecami o chłodne kafelki na ścianie i próbuję to wszystko ogarnąć - 
wymioty, bóle głowy, koszmary, zdrowie psychiczne.  

Mój świat się rozpada. 

Wstaję  i  potykając  się,  podchodzę  do  lustra.  Mam  przekrwione  oczy,  a  skóra  pod  nimi 

jest  ciemnoszara  jak  dym.  Wiążę  ciemne  włosy  gumową  opaską  i  zauważam  mokry  od 
wymiocin  podbródek.  Wycieram  go  palcami  najlepiej  jak  potrafię  i  odgarniam  niesforne 
kosmyki  za  uszy.  Przydałaby  mi  się  gorąca  kąpiel,  ale  łomot  w  mojej  głowie  jest  tak 
intensywny, że chce się tylko położyć.  

Po  wyszorowaniu  zębów  i  kilkakrotnym  przepłukaniu  gardła  wlokę  się  do  mojego 

pokoju.  Drea  i  Amber,  moje  współlokatorki,  śpią.  Mogłabym  je  obudzić,  pewnie  chciałyby 
wiedzieć,  co  się  dzieje  -  zwłaszcza  po  ostatnim  razie  -  ale  teraz  niemal  sama  nie  chce 
wiedzieć. 

Biorę  szminkę  z  toaletki  Drei  i  wyciągam  notes  zza  mojego  łóżka.  Otwieram  go  na 

czystej  stronie  i  piszę  ciemnoczerwoną  szminką  literę  M,  starając  się,  aby  wyglądała  na 
rozmazaną i niewyraźną - jak w moim koszmarze.  

Wyrywam  kartkę  i  wpycham  ja  do  kieszeni  piżamy.  Potem  kładę  się  i  zakrywam kołdrą 

aż po uszy, żeby nie słyszeć chrapania Amber. Ale wciąż czuję się źle, moje soki żołądkowe 
kipią,  bulgocząc  jak  płynna  lawa.  Jest  tylko  jeden  sposób,  żebym  odpoczęła  choć  trochę  tej 
nocy. 

Z  mojej  czarnoksięskiej  szuflady,  czyli  najniższej  szuflady  szafki  nocnej,  wyjmuję 

lawendowe  kadzidełko,  dziewiczą  czarną  świecę,  żyletkę  i  kilka  innych  akcesoriów, 
a następnie  kiść  czerwonych  winogron  z  minilodówki  Drei.  Wkładam  to  wszystko  do 
terakotowego ganka. Wstaję. W głowie mi pulsuje. Siadam z powrotem i spoglądam na śpiące 
dziewczyny. Trupioblade światło księżyca pada na zajmującą górne łóżko Amber. Obraca się, 
ale  wciąż  chrapie  z  szeroko  otwartymi  ustami,  z  jej  głowy  sterczy  sześć  wiśniowych 
kucyków.  Drea  zakrywa  ucho  przedramieniem.  Jej  włosy  są  splecione  w  dwa  złociste 
warkocze.  

Zastanawiam się, czy powinnam w ogóle coś im mówić. Może po prostu przesadzam. To 

stało się dotąd tylko dwa razy. A urodziny Maury są tydzień po najbliższej sobocie. Może to 
dlatego. A może po prostu rozkłada mnie grypa.  

Z garnkiem pod pachą i kieszonkową latarką wychodzę z pokoju. Przechodzę przez salon. 

Idę do drzwi kotłowni w holu.  

Schodzę  po  drewnianych  schodach,  oświetlając  sobie  drogę  słabym  światłem  latarki. 

Wiem,  że  mogłam  włączyć  światło,  ale  nagła  jasność  tylko  wzmogłaby  łomot  w  mojej 
głowie.  Zamiast  tego  staram  się  oswoić  z  ciemnością;  próbuję  ja  sobie  wyobrazić  jako 
aksamit okrywający moje ciało, zapraszający mnie w dalszą drogę po skrzypiących schodach 
do kotłowni.  

Czuję stęchły zapach, jakby z cieknących rur. Próbuję skupić się na swoim oddechu, ale 

wciąż jestem nieco oszołomiona. Może to dlatego, że nie czuję się dobrze. A może dlatego, że 

background image

minął  rok  od  ostatniej  fali  koszmarów  boję  się,  że  tym  razem  nie  będę  mogła  tego 
powstrzymać. 

Biorę  głęboki  oddech  i  idę  dalej  po  betonowej  podłodze.  Nie  ma  tu  na  dole  zbyt  wiele 

rzeczy  -  stary,  grzechoczący  kocioł,  zardzewiały  zbiornik  na  wodę,  meble  czekające  na 
naprawienie  i kłębowisko  miedzianych  rur  biegnących  pod  sufitem.  Ale  to  miejsce,  gdzie 
mogę być sama. Nie muszę się martwić, że ktoś mi przeszkodzi albo że kogoś obudzę. 

Kładę  to,  co  przyniosłam  na  ołtarzu,  który  zrobiłam  ze  starego  biurka  pod  komputer 

z otworem na środku, i zapalam kadzidełko. Biorę kiść winogron i przesuwam ją przez dym 
z kadzidełka,  tak  aby  skąpała  się  w  lawendowych  oparach.  Potem  robię  to  samo 
z pozostałymi  przedmiotami.  Długie,  siwe  wirujące  kłęby  dymu  unoszą  się,  omywając  moją 
skórę. Lawenda uspokaja.  

W żołądku bulgocze, Moczę palec w olejku i dotykam szczytu dziewiczej czarnej świecy.  

- Jak na górze - szepczę, Potem dotykam drugiego końca. 

- Tak na dole. - Dotykam środka, przesuwam palec do góry, a potem z powrotem w dół, 

nacierając całą świecę.  

Kiedy świeca jest już namaszczona, chwytam ją u dołu i żyletką wycinam na powierzchni 

imię Maury. Moje palce drżą lekko, gdy myślę o niej.  

O tym, co się stało.  

O tym, co to wszystko może znaczyć.  

Obracam  świecę  trzy  razy  przeciwnie  do  ruchu  wskazówek  zegara,  koncentrując  się  na 

idei wyswobodzenia, i wycinam słowa "spoczywaj w spokoju" po drugiej stronie świecy - aby 
wina wreszcie opuściła na zawsze moje sumienie.  

Zapalam świecę i patrzę przez kilka sekund, jak atramentowoczarny wosk rozgrzewa się 

i topnieje  wokół  knota.  Potem  wyciągam  z  kieszeni  kawałek  papieru  i  wpatruję  się  w  M.  M 
jak Maura, jak Morderstwo, być może. Naprawdę nie wiem.  

Wrzucam go do terakotowego garnka i odrywam winogrona z gałązek. 

- Mauro, Mauro, spoczywaj w pokoju. Niech twój duch wreszcie spocznie.  

Wrzucam  winogrona  do  garnka,  rozgniatam  je  kciukiem  i,  patrząc  na  fioletowawy  sok 

wypływający  spod  moich  palców,  wyobrażam  sobie  wnętrze  mojego  żołądka.  Skrapiam 
owoce odrobiną olejku miętowego, a potem mieszam palcami. Słodki miętowy aromat łączy 
się z lawendowym dymem, tłumiąc zapach winogronowego soku.  

-  Mauro,  Mauro,  spoczywaj  w  pokoju  -  kontynuuję  -  Nie  zmusisz  mnie  do  powtarzania 

przeszłości. - Powtarzam te słowa kilkakrotnie, skupiając się na czarnej świecy, wraz z którą 
spala się Maura. Potem skupiam się na mięcie, która namacza winogrona i koi mój żołądek. 

Medytuję  przez  parę  minut,  a  potem  podnoszę  zegarek  do  światła  świecy  -  pięć  po 

czwartej.  Zabiorę  świecę  z  powrotem  do  pokoju  i  postawie  przy  łóżku,  żeby  się  całkiem 
wypaliła.  Gaszę  to,  co  zostało  z  kadzidełka,  łyżką  przekładam  mieszaninę  mięty  i  winogron 
do  plastikowego  pudełka  na  kanapki  i  umieszczam  wszystko  z  powrotem  w  garnku.  Całe 
szczęście, czuję, że mój żołądek powoli się uspokaja. Może uda mi się teraz zasnąć.  

Zbieram wszystko i właśnie mam iść na górę, kiedy zza rogu, od strony zbiornika słyszę 

huk.  

-  Halo?  -  Gdy  wstaję,  kółka  mojego  zepsutego  krzesła  skrzypią  na  betonie.  Celuję 

ś

wiatłem  latarki  przed  siebie,  ale  promień  jest  zbyt  wąski  i  niewiele  widzę  w  ciemności. 

background image

Robię kilka kroków w stronę zbiornika i zauważam, że okno za nim jest uchylone.  

Wyczuwam jakiś ruch, jakby ktoś zrobił krok.  

- Halo? - powtarzam. - Kto tam jest? 

Ręce mi się trzęsą, a serce wali jak młotem. Próbuję sobie wytłumaczyć, że to tylko ktoś, 

kto  zapomniał  klucza  i  postanowił  się  zakraść  tędy,  bo  kierowniczka  zamyka  budynek 
o północy.  

Teraz bliżej. Zbiornik jest o kilka kroków ode mnie. 

- Wyjdź zaraz! 

- Stacey? - słyszę z ciemności męski głos. - Czy to ty? 

Otwieram  usta  ze  zdumienia.  To  nie  jest  głos  Chada.  Ani  P.J.-a  Nie  należy  do  nikogo, 

kogo znam. 

-  Stacey?-  powtarza.  Cień  na  ścianie  zbliża  się  w  moim  kierunku.  Wpadam  w  panikę. 

Latarka wyślizguje mi się z dłoni, a garnek spod pachy. Rozbijają się z brzękiem o podłogę.  

Obracam się gwałtownie i biegnę do schodów. Nagły ruch powoduje, że świeczka gaśnie, 

pozostawiając mnie w zupełnej ciemności.  

Słyszę jak jego stopy uderzają o betonową podłogę.  

- Czekaj! - krzyczy. Chyba na coś wpadł, bo słyszę brzęk. 

Potykam  się  i  uderzam  podbródkiem  o  stopnie.  Wosk  kapie  mi  na  palce  i  parzy  skórę. 

Wdrapuję  się  na  schody  na  czworakach,  docieram  do  drzwi  pomieszczenia,  ale  nie  mogę 
znaleźć klamki.  

- Nie uciekaj, Stacey- mówi gorączkowo, nalegającym tonem.  

Wspinając  się  na  kolejny  stopień,  wbijam  sobie  coś  ostrego  w  kolano.  Chyba  gwóźdź. 

Może drzazgę. Jęczę z bólu i strachu. Żółć podchodzi mi do gardła. Słyszę kroki na schodach 
tuż  za  mną,  coś  trzeszczy,  chyba  drewno.  Sięgam  rozpaczliwie  do  klamki,  tym  razem  udaje 
mi się za nią chwycić. 

Klamka się przekręca, ale drzwi nie otwierają się, jakby coś je blokowało. 

Jakby ktoś chciał mnie zamknąć w pułapce. 

Rozdział 2 

Przekręcam klamkę, napieram na drzwi. 

- Pomocy! Pomocy! - krzyczę. Obracam się i z całej siły rzucam świecę, celując w źródło 

głosu. Słyszę wrzask bólu. 

Jeszcze  raz  próbuję  z  klamką.  Tym  razem  drzwi  się  otwierają.  To  Amber;  wpuszcza 

mnie. Zatrzaskuję za nami drzwi i chwytam ją za rękę.  

Kiedy wracamy do pokoju, światło jest włączone, a Drea siedzi na łóżku.  

- Wszystko w porządku? 

Moje serce wciąż wali jak szalone, oddycham tak ciężko, że nie mogę odpowiedzieć. 

-  Stacey jest wykończona - mówi Amber, zamykając pokój na klucz. - Znalazłam ją, jak 

background image

odstawiała  Koszmar  z  ulicy  Wiązów  w  kotłowni.  Może  oglądanie  filmów  o  psychopatach 
przed snem to nie najlepszy pomysł. 

-  Dziewczyny, o czym wy gadacie? - pyta Drea. 

-  Tam ktos był - wyrzucam z siebie łapiąc oddech. 

-  Kto? Freddie Krueger? - Amber chichocze. 

-  Serio. Nie wiem, kto. Zamknął mnie na dole. Byłam w pułapce. 

-  Chwila - przerywa Drea. - Jeszcze raz. Co się stało? 

-  To cię zamknęło - tłumaczy Amber, wyjmując z kieszeni piżamy duży, gruby ołówek. 

- Był wciśnięty pod drzwi. Pewnie ktoś go przypadkiem tam wkopał. 

-  Zadzwonię do Keegan. 

Keegan to kierowniczka naszego internatu - relikt lat sześćdziesiątych. Żywi się jogurtem 

i granolą i nosi ręcznie farbowane stroje i klapki Birkenstocka i prawie nie rozstaje się z matą 
do jogi. Ale i tak jest dużo lepsza niż madame Zniżka z internatu dla młodszych dziewczyn. 

-  Podnoszę słuchawkę, ale Amber wyrywa mi ją z ręki. 

-  Nie zamierzasz nam zrobić obciachu, prawda? - Chowa telefon za plecami. 

-  O co chodzi? 

-  Pomyśl.  -  Owija  wokół  palca  jeden  z  kucyków.  -  Tam  na  dole  to  pewnie  był  czyjś 

facet, zakradł się po trochę pieszczot. Czy ty byś się ucieszyła, gdyby Chad zakradł się, żeby 
się z tobą miziać, a ktoś by go wsypał? 

-  Czy nie masz na myśli "całować"? - pyta Drea. 

-  Nie tylko, jeżeli o mnie chodzi - Amber unosi brwi. 

-  Oddaj mi natychmiast telefon! - nalegam. 

-  Czemu świrujesz? Kotłownia to miejsce, gdzie wszyscy sie wkradają: chłopcy, goście 

po  północy,  ludzi,  którzy  przynoszą  ciekawe  napoje.  -  Amber  się  uśmiecha.  -  Czemu  psuć 
wszystkim zabawę, kablując kierowniczce? 

-  Może po prostu nie chcę, żeby ludzie się wkradali. Albo zamykali innych w piwnicy. 

-  Żartujesz? Jedną z zalet internatu dla seniorek jest to, że można się wyślizgnąć. Poza 

tym nikt cię nie zamknął, to był ołówek. Czysty przypadek. 

-  Nie  próbował  cię  zaatakować  ani  nic?  -  wtrąca  się  Drea.  -  Zaraz,  co  ci  się  stało 

w kolano? 

Patrzę  w  dół.  Moja  piżama  w  imbirowe  ciasteczka  w  kształcie  ludzików  jest  podarta; 

z brzucha jednego z nich wystaje drzazga. I bolą mnie palce; zastygł na nich wosk. Odrywam 
mięsisty liść z aloesu na parapecie. Wyciskam czystą, syropowatą maź i rozsmarowuje ślady 
po kroplach wosku, żeby załagodzić ból. 

-  Co ci się stało, do cholery? - Drea podchodzi do brzegu łóżka. Jej doskonale opalone - 

w solarium  -  nogi  wyłaniają  się  spod  szkolnej  koszulki  z  wielkim  napisem  "Hillcrest"  na 
piersi. Przygląda się moim palcom. 

-  Wżarł mi się wosk ze świecy - tłumaczę. - Zgasła, kiedy zaczęłam biec. 

-  Wiesz  co,  Stacey,  twój  prosty  styl  życia  ma  swój  urok,  ale  korzystanie 

z elektryczności  jest  dużo  fajniejsze  -  podsumowała  z  sarkazmem  Amber.  Przynajmniej  nie 

background image

nalega, bym wytłumaczyła się jeszcze ze stanu mojego kolana. 

-  Może powinnyśmy zawiadomić kogoś, żeby się rozejrzał - proponuje Drea. - Tak dla 

pewności. 

Amber podaje mi telefon. 

-  Proszę,  dzwoń,  jeśli  chcesz,  ale  to  był  pewnie  dowcip.  Wiesz,  ktoś  zainspirowany 

wieczornym  maratonem  horrorów  postanowił  zostać  Michaelem  Meyersem.  Nie  wiem 
o czym  myślał  samorząd,  zwłaszcza  że  zbliżamy  się  do  pierwszej  rocznicy.  À  propos.  - 
Wyciąga z kieszeni kopertę. Jest na niej moje nazwisko, Stacey Brown. 

-  Nie znowu. - Drea wywraca oczami i zanurza się z powrotem w pościel. 

-  Ktoś  w  nocy  wsunął  ją  pod  drzwi  -  wyjaśnia  Amber  rozrywając  pieczęć.  -  Ktoś 

z pogromczyń  duchów,  bez  dwóch  zdań.  -  Wyciąga  kartkę  i  czyta  na  głos:  -  „Pięć  dni  do 
ś

mierci”. 

-  Świetnie - mówię. 

-  O,  a  tu  przy  twoim  imieniu  ktoś  narysował  mały  śliczny  nóż  -  Pokazuje  mi  rysunek 

wykonany atramentem. 

-  Jak nóż może być śliczny? - parska Drea. 

-  Ma rzeźbioną rączkę. -Amber wskazuje stylowy detal. - Widzisz? Ta szkoła jest pełna 

porąbanych gówniarzy, którzy nie mają nic lepszego do roboty. 

To  prawda,  że  ostatnio  zrobiono  nam  parę  kawałów  -  telefony,  kartki  „Widzę  cię!” 

w naszych  skrzynkach,  od  czasu  do  czasu  maska  hokejowa  pod  drzwiami  albo  kałuża  krwi 
z keczupu pod oknem. Wszystko z powodu zeszłego roku. 

Wtedy  miałam  koszmary  -  koszmary,  które  jak  się  okazało,  ostrzegały  mnie,  że  Drea 

zostanie zabita. A potem to wszystko się zaczęło. Drea dostawała dziwne telefony od jakiegoś 
faceta,  który  nie  chciał  podać  jej  swojego  imienia.  Przychodziły  kartki  i  paczki,  w  których 
mówił,  że  przybywa  po  nią.  W  końcu  udało  nam  się  ją  ocalić  przed  Donovanem,  facetem, 
którego  znała  od  podstawówki.  Wszystkie  wiedziałyśmy,  że  będzie  się  w  niej  kochał  aż  do 
swojej śmierci. W końcu to nie on umarł. 

Umarła Veronica Leeman. 

Pomimo  wysiłków  Amber,  by  przekonać  mnie,  że  incydent  w  kotłowni  to  tylko  kolejny 

psikus, i tak dzwonię do Keegan i mówię jej wszystko, o uchylonym oknie, ale nie o czarach. 
Ona obiecuje, że to sprawdzi i oddzwoni. Wiem, że być może Amber ma rację, ale naprawdę 
nie potrafię w to uwierzyć. Gdyby tak było, to skąd miałabym to potężne wrażenie déjà vu?  

Wcieram aloesowy żel na poparzenia i oceniam stan mojego kolana. Nie jest tak źle, jak 

się wydaje. Widzę drzazgę przez skórę na rzepce - dobry znak. Chwytam za wystającą część 
i ciągnę, patrząc, jak przesuwa się w stronę punktu, gdzie się wbiła.  

Amber bierze portfel z nocnego stolika i mi go podaje.  

-  Masz, zagryź Scooby'ego. Tak robię, kiedy reguluję brwi. - Wpycha mi portfel do ust, 

zanim zdążę zaprotestować. 

-  Z  tego,  co  widzę  -  mówi  Drea,  przesuwając  palcem  po  jednej  z  brwi  Amber  -  to 

Scooby od dłuższego czasu nie był przygryzany. 

-  Może  nie  -  odpowiada  Amber,  macając  swoje  brwi.  -  Rzadko  bo  rzadko,  ale  jego 

przynajmniej czasem ktoś przygryza. 

background image

-  Co to niby miało znaczyć? 

-  Och, nie będę cię uświadamiać... - Amber siada na moim łóżku ze zgiętymi kolanami 

i złączonymi stopami, tak że świnki Porky na jej kapciach całują się czule. 

Staram  się  wszystko  ignorować  i  wracam  do  wyciągania  drzazgi.  Próbuję  to  zrobić 

pewnym  ruchem,  żeby  wyszła  w  jednym  kawałku.  Poza  tym,  że  wywołuje  nadprodukcję 
ś

liny,  portfel  rzeczywiście  pomaga  i  po  kilku  stęknięciach  udaje  mi  się  wyszarpnąć 

drewienko. 

Tyle  że  pod  skórą  zostało  jeszcze  trochę  brudu.  Biorę  świeżą  cytrynę  z  mojej 

czarnoksięskiej  szuflady  i  przecinam  ją  na  pół  plastikowym  nożem.  Jak  moja  babcia,  która 
nauczyła mnie wszystkiego, co wiem o kuchennych czarach, zawsze dbam o to, żeby zawsze 
mieć  solidny  zapas  różnych  akcesoriów.  Nigdy  nie  wiadomo,  kiedy  i  do  czego  mogą  się 
przydać.  Tak  jak  w  zeszłym  tygodniu,  gdy  Drea  poprosiła  mnie  o  pomoc  w  sporządzeniu 
szczęśliwego woreczka na egzamin z angielskiego. Albo tydzień temu, kiedy zrobiłam kostkę 
księżycowego mydła z powodu miesiączki Amber. 

Moja babcia zawsze używała cytryny na skaleczenia. Wyciskała sok do miski, dodawała 

łyżeczkę esencji waniliowej, mieszała, a potem nakładała na ranę. Próbuję zrobić to samo, ale 
wygląda  na  to,  że  skończyła  mi  się  wanilia.  Dziwne  -  mogłabym  przysiąc,  że  mam  jeszcze 
całą  butelkę.  Tak  czy  siak,  zanurzam  strzęp  piżamy  w  soku  z  cytryny  i  przykładam  ja  do 
kolana z nadzieją, ze to wystarczy. 

Kilka minut późnij dzwoni telefon. To Keegan. Mówi, że sprawdziła kotłownię i że poza 

otwartym  oknem  -  które  zamknęła  na  kłódkę  -  wszystko  wygląda  w  porządku.  Znalazła  tam 
tylko jakiś rozbity garnek i dziwną świeczkę, Dziękuję jej i odkładam słuchawkę. Czuję ulgę, 
ale tylko częściową. 

-  Keegan mówiła, że wszystko wygląda okej. 

-  Co ty w ogóle robiłaś tam na dole? - pyta Drea. 

Ale nie mam ochoty opowiadać o czarach i Maurze. 

-  Wydawało mi się po prostu, że coś usłyszałam. 

Nie  cierpię  ich  okłamywać,  zwłaszcza  po  tym,  przez  co  ze  mną  przeszły.  Ale  nie  chcę 

jeszcze  nic  mówić.  Nie  mam  pojęcia,  dlaczego  Maura  znowu  pojawia  się  w  moich 
koszmarach.  Myślałam,  ze  ta  sprawa  jest  już  zamknięta.  Myślałam,  że  wybaczyłam  sobie 
wszystko, co się stało. Ale może jednak nie. Może gdzieś głęboko w środku wciąż zżera mnie 
poczucie winy. Może to dlatego ciągle wymiotuję. 

Rozdział 3 

Kiedy Amber i Drea z powrotem zasypiają, ja leżę i gapię się w sufit. Nie ma sensu spać, 

skoro  nie  dokończyłam  mojego  czaru.  Nie  chcę  znów  obudzić  się  z  ustami  pełnymi 
wymiocin. Zwłaszcza, że zostało tylko kilka godzin, zanim i tak będę musiała wstać.  

Zamiast tego staram się skupić na Maurze, małej dziewczynce, którą kiedyś niańczyłam. 

Próbuję  odgadnąć,  dlaczego  znowu  o  niej  śnię,  dlaczego  moja  podświadomość  wywołuje 
dawne duchy.  

Czuję, że moje myśli odpływają, a powieki robią się ciężkie, obracam się, żeby spojrzeć 

na  zegar  przy  łóżku.  Już  prawie  szósta.  Zastanawiam  się,  czy  nie  zadzwonić  do  Chada,  ale 

background image

wiem,  że  jeszcze  śpi.  Naprawdę  nie  mam  pojęcia,  co  miałabym  mu  powiedzieć,  nawet 
o dzisiejszej nocy. Ale ostatnio czuję się, jakbym go odpychała. Myślę, że to z powodu Drei. 
To znaczy, kocham Dreę jak siostrę i bardzo się cieszę, że postanowiła wrócić do Hillcrest na 
ostatni rok. Ale to jednak takie dziwne, że chodzę z jej byłym chłopakiem. 

Kiedy  Chad  i  ja  zaczęliśmy  się  spotykać,  zaraz  po  tym,  jak  skończyła  się  sprawa 

z Donovanem i zabrano go z stąd, było dużo łatwiej, bo Drea wyjechała. Resztę tamtego roku 
spędziła  w  domu,  próbując  pozbierać  się  do  kupy.  To  nie  tak,  że  chciałabym,  żeby  tam 
została.  Po  prostu  było  łatwiej,  zanim  wróciła.  To  znaczy,  wiem  że  dała  nam  swoje 
błogosławieństwo;  mówiła,  że  nie  ma  nic  przeciwko,  ale  nie  mogę  się  pobyć  wrażenia,  że 
wciąż  jest  w nim zakochana. A nawet jeśli jest, czuję, jakbym łamała jakąś niepisana regułę 
o nieumawianiu się z byłym najlepszej przyjaciółki.  

Rana na kolanie boli. Ciekawe, czy to dlatego, że nie użyłam wanilii. Rozważam wspólne 

przeszukanie  spiżarni;  może  znajdzie  się  tak  jakaś  butelka  schowana  w  jednej  z  szafek.  Ale 
potem  przypominam  sobie  o  moim  własnym  zapasie - ukrytym w torbie, którą matka kupiła 
mi  jakieś    cztery  lata  temu,  kiedy  przyjęto  mnie  do  Hillcrest.  Czasem  wrzucam  tam  różne 
rzeczy, których nie używam często - błyskotki i drobiazgi, które znajduję i myślę, że mogą się 
później  przydać,  jak  na  przykład  pudełko  cebuli  w  proszku,  które  kupiłam  na  wyprzedaży, 
albo muszelka w kształcie liścia, którą znalazłam latem na plaży.  

Wyciągam torbę z szafy, otwieram i przyglądam się zawartości. Butelka z wanilią leży na 

samym  wierzchu  -  wiedziałam,  że  gdzieś  ją  mam.  Cebulowy  proszek  i  muszelka  też  wciąż 
tam  są.  I  biała  świeca,  którą  babcia  dała  mi  na  dwunaste  urodziny,  kilka  miesięcy  przed 
ś

miercią. Zupełnie o niej zapomniałam.  

Jest  robiona  ręcznie,  długa  na  dwadzieścia  pięć  centymetrów  i  gruba  jak  moja  pięść. 

Wciąż  pamiętam,  jak  ją  dostałam.  To  było  w  nocy,  po  tym,  jak  moi  znajomi  już  poszli  i  po 
tym,  jak  odłożyłam  już  wszystkie  prezenty.  Babcia  i  ja  siedziałyśmy  na  werandzie  pod 
okryciem  ciemnego  nieba.  Nad  nami  wisiał  tylko  tłusty  księżyc  w  pełni.  Położyła  mi  na 
kolanach błyszczącą srebrną paczuszkę.  

- Otwieraj ostrożnie - powiedziała. 

Pamiętam,  jak  odwinęłam  pomarszczony  papier  i  zachwyciłam  się  jasnym  kolorem 

wosku na tle mojej skóry. Dziewicza świeca, nigdy nieużywana, z czystym, białym knotem.  

-  Biała? - zdziwiłam się. 

-  Biały  to  kolor  magii  -  wyjaśniła.  -  Przy  najbardziej  niezwykłych  okazjach  powinnaś 

używać tylko białych świec. Tę powinnaś zapalić dopiero wtedy, kiedy poczujesz, ze przyszła 
właściwa pora. 

-  Kiedy  to  będzie?  -  zapytałam,  wąchając  wosk,  z  nadzieją  na  zapach  kokosa  lub 

wanilii. 

-  Kiedy poczujesz w swoim sercu najprawdziwszy, najbardziej znaczący aspekt magii. 

-  Co jest najprawdziwszym, najbardziej znaczącym aspektem magii? - zapytałam, nieco 

rozczarowana brakiem zapachu świecy. 

-  Babcia uśmiechnęła się, a jej policzki poróżowiały. 

-  Kiedyś się dowiesz... Poczujesz to. 

-  Czy nie możesz mi po prostu powiedzieć? - jęknęłam. 

 

Pokręciła głową. 

background image

Gdybym  ci  powiedziała,  znałabyś  to  tylko  swoim  umysłem,  a  nie  sercem.  To  duża 

różnica.  

Oczywiście  jako  dwunastolatka,  nie  miałam  bladego  pojęcia,  o  co  jej  chodzi.  Wciąż  nie 

mam. Ale chociaż nigdy nie zapaliłam tej świecy, używałam wcześniej innych białych - kiedy 
tylko  chciałam  uzyskać  magiczny  efekt,  kiedy  tylko  uważałam,  ze  czar  albo  lekarstwo 
potrzebuje dodatkowego uroku. 

Problem w tym, że nie o takich okazjach mówiła babcia. Biorę świecę w dłoń i unoszę ją 

do mojego policzka, przypominając sobie miękką i gładka skórę mojej babci i to, jak jej głos 
zniżał się do szeptu, kiedy mi tłumaczyła to wszystko. 

Zamiast  odłożyć  świecę  do  torby,  postanawiam  zostawić  ja  na  wierzchu.  Stawiam  ja  na 

nocnym stoliku, przyrządzam świeżą porcję cytrynowo- waniliowej mikstury i nakładam ją na 
ranę. Od razu czuję się lepiej.  

Co teraz?  

Chwytam  za  telefon  oraz  podręcznik  do  angielskiego  i  idę  do  salonu,  gdzie  nikogo  nie 

obudzę.  Może  poczekam  do  siódmej  i  zadzwonię  do  Chada.  Wbijam się w limonkowy fotel 
w kącie zamiast usiąść na jednym z tych krzeseł, które wymuszają wyprostowanie pleców. To 
duży błąd, bo zaczynam przysypiać. Miękkie jak aksamit sztruksowe poduszki tulą mnie jak 
ulubiony  sweter.  Włączam  lampę  i  otwieram  książkę  na  opowiadaniu  Raymonda  Carvera, 
które mam przeczytać na dzisiejsze lekcje. 

Właśnie mam zacząć przeglądać zadania do testu, kiedy słyszę jakiś dźwięk, chyba kroki, 

od strony holu. Wstaję z fotela i idę powoli w tamtym kierunku. Dźwięk dochodzi zza drzwi 
od  kotłowni.  Jakby  ktoś  wchodził  po  schodach.  Biorę  głęboki  wdech  i  po  cichu  liczę  do 
dziesięciu,  mówiąc  sobie  w  duchu,  że  to  pewnie  tylko  jakaś  dziewczyna,  która  zapomniała 
klucza. A wtedy słyszę głosy - męskie głosy - szepczące za drzwiami.  

Biorę  parasol  ze  stojaka  przy  wejściu  i  ustawiam  się  przy  drzwiach  na  dół.  Wiem,  że 

zachowuję się jak jakaś paranoiczka, że przypuszczalnie jest tak, jak przypuszczała Amber - 
pewnie  chłopak  którejś  z  dziewczyn  próbuje  się  wślizgnąć.  Tylko  że  sama  myśl  o  kimś 
włamującym  się  i  zakradającym  o  tej  porze  pcha  mnie  w  podróż  do  przeszłości.  Kiedy 
miałam dobre powody do paranoi.  

Podnoszę parasol wysoko nad głowę i patrzę jak klamka się przekręca i drzwi zaczynają 

się otwierać. 

To Chad.  

- Co tutaj robisz? - Upuszczam parasol i przyciskam dłoń do serca - Jak się tu dostałeś? 

Drzwi  otwierają  się  na  oścież.  Ukazują  też  P.J.-a,  który  trzyma  w  palcach  wykręconą 

wsuwkę do włosów.  

-  Widzisz, ona by nas wpuściła. - mówi Chad. 

-  Cześć,  sikoreczko.  -  P.J.  całuje  powietrze  przy  obu  moich  policzkach.  -  Dostanie  się 

do piwnicy to była bułka z masłem, ale główne drzwi? Zapomnij. 

-  To jak się dostaliście? Przez okno na dole? - Myślałam, że Keegan je zamknęła. 

-  Nie mogę zdradzać wszystkich tajników sztuki - odpowiada i robi gest, jakby zamykał 

usta na kłódkę. - Sekret mistrza. 

-  Nie byliście tam wcześniej, prawda? 

-  A co za różnica? - pyta, krzywiąc się do mnie. 

background image

-  Przyszliśmy ledwie parę minut temu - wyjaśnia Chad. - Wyluzuj. O co chodzi? 

-  Chodzi  o  to,  że  ludzie  nie  powinni  móc  się  po  prostu  włamywać  do  budynków 

kampusu,  kiedy  im  się  to  tylko  podoba.  Jak  w  ogóle  udało  wam  się  wydostac  z  waszego 
budynku? Czy kampusowa policja nie pracuje? 

-  Błagam - mówi P.J. - O północy zamykają cukiernię i oni też kończą pracę. 

-  Uspokój się. - Chad głaszcze mnie po plecach. - Obudzisz wszystkich. 

-  To straszne, że tak łatwo można się tu wślizgnąć. Jak widać, w internacie powinno być 

więcej... zabezpieczeń. 

-  Tu mam antyzabezpieczenie. - P.J. szeleści w kieszeni banknotem. 

-  Słuchaj  -  zaczyna  Chad  -  przepraszam,  że  cię  wystraszyliśmy.  Nie  pomyślałem. 

Ewidentnie  nie  pomyślałem.  Chciałem po prostu się z tobą zobaczyć. - Bierze z mojej dłoni 
parasol i odstawia go na miejsce. 

-  Chyba wariuję. - wzdycham. 

-  Na moim punkcie, mam nadzieję. - Uśmiecha się i obejmuje mnie. Pachnie tak miło. 

Cynamonem  i  pieczonymi  jabłkami.  Trudno  mi  się  dalej  gniewać.  Wkładam  dłoń  w  jego 
włosy w kolorze piasku i wtulam noc w kołnierz kurtki. 

-  Zaraz  zwymiotuję  -  rzuca  P.J.-  To  zdecydowanie  zbyt  słodkie  dla  mnie.  Gdzie  jest 

moja  przytulanka?  -  Kładzie  dłoń  na  piersi,  co  pozwala  mi  zobaczyć  małe  biedronki,  które 
namalował sobie na czarnych paznokciach. 

-  To już nie jest do końca twoja przytulanka - odpowiadam, puszczając Chada. 

-  Nie  pozwól,  żeby  jej  rutynowe  scenki  "trzymam  się  z  dala  i  zadzieram  nosa" 

przyćmiły  ci  oczy,  mała.  Dziewczyna  mnie  uwielbia.  -  Przeczesuje  dłonią  ufarbowane  na 
ś

liwkowo włosy ułożone w długie kolce i idzie zapolować na Amber w naszym pokoju. 

Tymczasem ja i Chad przenosimy się do salonu i wciskamy razem w wygodny fotel.  

-  Nie powinno cię tu być, wiesz - mówię. - Zostaniemy zawieszeni. 

-  Tylko,  jeśli  nas  przyłapią.-  Przyciska  swoje  czoło  do  mojego,  co  sprawia,  że  niemal 

zapominam,  że  drzwi  Keegan  są  po  drugiej  stronie  holu.  Jest  taki  przystojny.  Widzę 
zielononiebieskie  oczy  za  drucianymi  okularami,  półuśmieszek  przechylony  na  lewo.  Czuję 
mięciutki bawełniany sweter, mocno opinający tors. 

-  Dlaczego nie śpisz, tak poza tym? - pytam. 

-  Drea do mnie zadzwoniła. 

-  Tak? Kiedy? 

-  Chwilę  temu.  Nic  wielkiego.  Dzwoniła  tylko,  żeby  zapytać  mnie  o  coś  w  sprawie 

testu,  który  dziś  zdajemy,  a  potem  powiedziała  mi,  co  się  z  tobą  działo  wcześniej.  Ktoś  cię 
nastraszył  w  kotłowni?  W  każdym  razie,  pomyślałem,  że  wpadnę  zobaczyć,  co  się  dzieje 
i zrobię ci niespodziankę. W porządku, mam nadzieję? 

Kiwnęłam głową, chociaż nie znoszę niespodzianek. Trochę mnie wkurza, że jeszcze tego 

nie  zauważył.  A  jeszcze  bardziej,  że  Drea  do  niego  zadzwoniła.  Tylko  wyszłam  z  pokoju, 
a ona  zrobiła  cos  takiego  za  moimi  plecami  pod  jakimś  głupim  pretekstem  o  nauce.  Ta 
bajerantka ostatni raz otworzyła książkę wczoraj przed kolacją. 

-  Przepraszam - mówi. 

background image

-  Okej - odpowiadam, biorąc głęboki wdech i przypominając sobie, że to całkiem nowy 

rok. 

Chad przytula mnie do piersi i całuje w czubek głowy. 

-  Musisz odpocząć. Tu jest bezpiecznie. Wszystko będzie dobrze. 

-  Wiem - szepczę, przygryzając dolną wargę. 

-  Donovana już nie ma. Czas o tym zapomnieć. 

-  To nie ma nic wspólnego z Donovanem - podnoszę się. 

-  Myślę, że może mieć. 

-  A ja myślę, że nie rozumiesz. 

Drzwi do pokoju otwierają się. To Drea, z poduszką w prążki pod pachą, ciągnąca kołdrę 

za sobą. 

-  Och,  przepraszam  -  mamrocze.  Czy  przeszkodziłam  wam?  Chciałam  się  tu  po  prosu 

zdrzemnąć. Amber i P.J. ciągle się kłócą. 

-  Przepraszam, że cię obudziliśmy. - odpowiada Chad. P.J. chyba powinniśmy już sobie 

pójść.  Chciałem  tylko  zobaczyć,  jak  się  miewa  twoja  współlokatorka...  zrobić  jej 
niespodziankę. 

-  Jakie to słodkie - piszczy Drea. 

-  Tak właśnie pomyślałem. W każdym razie nie chcę, abyście miały kłopoty. 

-  Nie, w porządku. Mogę zdrzemnąć się w holu. - Wydaje z siebie długie westchnienie 

i idzie w tamtą stronę. Doskonały grymas jej drętwych warg pasuje do jeszcze doskonalszych 
nóg supermodelki. Mam ochotę wypchnąć ją za drzwi. Wiem, że ona wie, co robi. Wiem też, 
ż

e to nie przez pomyłkę weszła tutaj taka rozgogolona. 

-  Zadzwonię  później.  -  Chad  całuje  mnie  w  policzek  w  babciny  sposób,  po  czym 

wyciąga P.J. z pokoju. 

-  Na razie moja brązowa krówko - żegna się P.J. - A, i następnym razem, odpuść sobie 

straszydła. 

-  Hm? 

-  No,  te  straszne  filmy...-  wyjaśnia  z  lekką  irytacją.  -  Po  prostu  powiedz  nie.  -  Nuci 

kilka taktów tematu Haloween, posyła mi buziaka i rusza za Chadem do wyjścia. 

-  Cóż, chyba mogę teraz wrócić do łóżka.- mówi Drea. Uśmiecha się do mnie szeroko, 

tak  że  mam  ochotę  powyrywać  jej  wszystkie  zęby  po  kolei.  Ale  ponieważ  moja  wściekłość 
wciąż  skupiona  jest  na  Chadzie  -  i  na  ochronie  niepotrafiącej  wywiązać  się  ze  swoich 
obowiązków,  nawet  po  tym  wszystkim,  co  stało  się  w  tym  kampusie  -  postanawiam  jej 
odpuścić. Poza tym muszę pójść na dół i osobiście sprawdzić okno w kotłowni. 

Rozdział 4 

Drzwi  do  pomieszczenia  są  uchylone  -  najprawdopodobniej  po  wizycie  Chada  i  P.J-a. 

Zostawiam  je  otwarte  na  oścież  i  włączam  światło  na  schodach.  Nagły  rozbłysk  żarówki 
huśtającej  się  tuż  nad  moją  głową  razi  mi  oczy  i  sprawia,  że  głowa  zaczyna  znów  pulsować 
bólem. Schodzę po skrzypiących schodach, mówiąc sobie, że niczego się nie boję; jeżeli okno 

background image

jest otwarte, to po prostu zamknę je z powrotem na kłódkę.  

Na dole biorę głęboki wdech. Wtedy to wyczuwam. Coś jest nie tak. Sięgam po sznurek 

nad głową i szarpię mocno, żeby zapalić światła. Z niewykończonego sufitu spływają wąskie, 
fluorescencyjne promienie, oświetlając całą kotłownię. 

Czuję  chłód  na  karku  i  na  ramionach.  Rozglądam  się  po  wszystkich  kątach 

pomieszczenia,  żeby  się  upewnić,  że  jestem  sama.  Pod  ścianą  stoi  jedno  na  drugim  kilka 
biurek.  Podchodzę  bliżej,  żeby  zobaczyć,  czy  nikt  nie  chowa  się  za  nimi.  Zaciskam  pięści, 
przygotowując  się  na  najgorsze.  Pusto  -  nikogo  tam  nie  ma.  Wypuszczam  powietrze, 
rozluźniam się trochę i ruszam w stronę zbiornika - do okna.  

Kiedy się zbliżam, czuję chłód, lekką bryzę owiewającą moje ramiona. Chłód dostaje się 

do środka przez uchylone okno. Staję za zbiornikiem i czuję, jak krew zamarza mi w żyłach. 
Widzę  teraz  całe  okno.  Ale  bardziej  niepokojące  jest  to,  co  na  nim  -  litera  M,  niestarannie 
wymalowana na szybie ciemnoczerwoną farbą. Dokładnie jak w moim koszmarze. 

Mam  wrażenie,  jakby  drzwi  w  moim  sercu  się  zatrzaskiwały,  ale  szybko  uświadomiłam 

sobie, że to drzwi na górze, którymi weszłam, te do kotłowni. I że światło na schodach zgasło. 
Liczę do dziesięciu, przygotowując się w duchu na to, co nastąpi. Po kilku sekundach czuję, 
jak  sama  robię  kilka  kroków  do  tyłu,  wciąż  wpatrując  się  w  M.  Obawiam  się,  że  dokładnie 
wiem, co to znaczy.  

Wreszcie  udaje  mi  się  zrobić  w  tył  zwrot,  wziąć  się  w  garść  i  pobiec  jak  najszybciej  na 

schody  i  do  góry,  przeskakując  po  kilka  stopni.  Otwieram  gwałtownie  drzwi,  słyszę  jak 
z hukiem uderzają o ścianę, i biegnę z powrotem do pokoju. Zamykam za sobą zamek. 

-  Co się stało? - Drea włącza lampkę przy łóżku. 

-  Coś się dzieje. - Cała drżę. Krzyżując ręce na piersi, próbując powstrzymać dreszcze. 

-  Stace, jesteś blada jak mój tyłek - mówi Amber - Co się stało? 

-  Na dole... - Krztuszę się. - Na oknie.... Litera M. 

-  Co? - pyta z naciskiem Amber. 

-  M? - Drea podnosi się i siada na brzegu łóżka. 

Kiwam głową 

-  M jak co? - pyta Amber. - O czym ty mówisz? 

-  M jak Maura. - Podnoszę głos. - M jak morderstwo. 

-  Co takiego? - wykrztusza Drea. 

-  Dlaczego znowu byłaś w kotłowni? - dopytuję się Amber. 

-  Czy wy mnie nie słuchacie?! - Chwytam się za obolałą głowę. 

-  Czekaj - mówi Drea. Wyskakuje z łóżka i staje przede mną. Zacznij od początku. 

-  Po prostu chodźcie ze mną do kotłowni. Same zobaczycie. 

Drea obejmuje mnie ramieniem i z mojego gardła wydobywa się ciche łkanie. Amber też 

wstaje  z  łóżka  i  dołącza  do  nas.  Włączam  znowu  światło  na  schodach  -  na  dole  wciąż  jest 
zapalone  -  prowadzę  Dreę  i  Amber  po  betonowej  podłodze  za  zbiornik  z  wodą.  I  nie  mogę 
uwierzyć w to, co widzę. Albo czego nie widzę. M zniknęło. 

-  Okno - szepczę. 

-  Tak? - chrząka Amber. - Masz rację, tam jest okno. 

background image

-  Nie - syczę, wpatrując się w czystą szybę. 

Amber dotyka okna i sprawdza kłódkę. 

-  Jest nawet zamknięte... wyobraź sobie. - Obraca się do mnie. 

-  Nie. - powtarzam. - Była tam litera M. A okno było uchylone! 

-  Jesteś  pewna?  -  pyta  Drea.  Kładzie  dłonie  na  moich  ramionach,  próbując  mnie 

uspokoić, a może spojrzeć mi w oczy i zrozumieć. 

Kiwam głową, a usta drżą lekko. To bez sensu. 

-  A jeżeli rzeczywiście tam była? - rzuca Amber - Pewnie była tam od miesięcy. 

-  Nie - odpowiadam, robiąc krok w stronę okna. - Zauważyłabym ją wcześniej. 

-  Co  to  za  różnica?  Teraz  jej  nie  ma,  a  na  wypadek  gdybyś  zapomniała:  twoje  imię 

zaczyna się na S. 

-  Nie rozumiesz. 

-  No więc wyjaśnij mi, bo jak na razie, to myślę, że ci zupełnie odbiło. 

Patrzę na Dreę. Widzę, że chce mi uwierzyć, i może częściowo mi już wierzy. 

-  Zapomnij  o  tym  -  mówię  w  końcu,  być  może  w  takim  samym  stopniu  sobie,  jak  jej. 

Nie  wiem,  czy  potrafiłaby  sobie  poradzić  z  tym,  co  dzieje  się  w  mojej  głowie,  z  tym,  co 
znowu przeczuwam... nie po zeszłym roku. - Może muszę się po prostu wyspać. 

-  I to wszystko? - Amber się krzywi. - a " M jak Maura, M jak Morderstwo?" Czy robisz 

sobie z nas jaja? 

-  Przepraszam  -  próbuję  skończyć  rozmowę,  chociaż    wiem,  że  M  tam  było,  że  było 

prawdziwe. Że mój koszmar to przepowiedział. Ostatni raz spoglądam na okno i wracamy na 
górę... 

Rozdział 5 

Cały dzień przeżywam jak przez mgłę. Po nocy wypełnionej wystarczającą masą. chaosu 

i konfliktu,  żeby  wystarczyło  na  cały  następny  dzień,  lekcje  wydają,  się  zupełnie  nieistotne. 
To  znaczy,  jak  mam  się  skupić  na  francuskim  i astronomii,  kiedy  wszystko  wokół  mnie 
wydaje  się  rozpadać  na  kawałki?  A jednak,  jeżeli  nie  zacznę  się  przykładać,  moje  szanse  na 
dostanie się do nawet średnio przyzwoitego college'u będą bliskie zera. 

Dlatego postanowiłam spróbować pouczyć się dziś w nocy. A także dlatego, że znowu nie 

ś

pię.  Nie  żebym  nie  mogła  spać,  po  prostu  nie  chcę.  Za  każdym  razem  kiedy  prawie 

odpływam,  czuję  coś  w głębi  żołądka,  jakbym  miała  być  chora.  Kiedy  więc  Drea  i Amber 
pochrapują w swoich łóżkach, ja siedzę w salonie, męcząc się nad notatkami z biologii, licząc 
na to, że podkreślone słowa w jakiś kosmiczny sposób przenikną do mojego mózgu. 

Tyle że nie mogę przestać myśleć o poprzedniej nocy. 

Biała  świeca  od  babci  leży  na  moich  kolanach;  zamykam  oczy  i wyobrażam  sobie  literę 

M - czerwoną i rozmazaną - tak jak wyglądała na szybie. Uświadamiam sobie, że ktoś mógł 
zrobić  kolejny  głupi  kawał  albo  że  to  mogła  być  wiadomość  dla  kogoś  innego  -  jakiś  żart, 
który nie ma ze mną nic wspólnego. Albo, według teorii Amber, mogło mi naprawdę odbić. 
To prawda, że byłam na granicy wycieńczenia tamtej nocy - albo raczej tego wczesnego rana. 

background image

Mogłam  sobie  zmyślić  całą  historię.  A wiem,  że  czasem  śnię  o rzeczach,  które  mają 
niewielkie odniesienie do realnego życia, jeżeli w ogóle. 

Ale w sercu wiem, jaka jest prawda. Wiem, że litera tam była - czułam ją i widziałam. To 

była wiadomość dla mnie. 

Podnoszę  świecę  do  nosa  i szepczę  „M"  raz  po  raz,  mając  nadzieję,  że  magiczne 

właściwości  bieli  poprowadzą  mnie  we  właściwym  kierunku.  Czuję  się  lepiej,  trzymając 
ś

wiecę,  mając  ją  blisko  -  to  tajemnica,  mistycyzm.  Prawie  jakby  podarowanie  mi  jej  tak 

niespodziewanie było sposobem babci na pokazanie lub powiedzenie mi czegoś ważnego. 

Sięgam  do  piórnika  po  czerwony  flamaster  i moczę  koniec  w kubku  z wodą.  Czerwony 

tusz  zaczyna  rozpływać  się  po  powierzchni,  nadając  wodzie  lekko  różowawy  kolor.  Idę  do 
spiżarki  i staję  przed  zlewem.  Okno  nad  kranem  jest  podobne  do  tego  na  dole  w kotłowni. 
Rysuję  na  nim  wielkie  M,  bardzo  się  starając,  żeby  wyglądało  niestarannie,  tak  jak  tamto. 
Woda  pomaga,  sprawiając,  że  jasnoczerwone  linie  spływają  po szkle jak krew. Wpatruję się 
w nie - intensywnie - próbując się jak najmocniej skupić, w nadziei, że powtórzenie wywoła 
jakieś  przeczucie.  Wciąż  jednak  przez  myśl  przebiegają  mi  tylko  słowa,  których  boję  się 
najbardziej: „Maura" i „Morderstwo". 

Czuję  jak  drży  mi  podbródek.  Papierowym  ręcznikiem  wycieram  szybę.  Tusz  schodzi 

dość  łatwo,  szkło  jest  znów  zupełnie  czyste.  Poza  odbiciem  twarzy  wprost  naprzeciw  mnie. 
Odwracam się w zdumieniu. 

To Drea. 

- Nie możesz spać? - pyta. Wypuszczam powietrze. 

- Przestraszyłaś mnie. 

- Przepraszam. Co robisz? 

- Uczę się. 

- Tak? - Zaciska usta. - Trochę trudno się uczyć podczas mycia okien. 

Spoglądam  w dół  na  papierowy  ręcznik  w mojej  dłoni,  ze  śladami  czerwieni,  i zgniatam 

go tak, by nie widziała plamy. 

- Masz rację. Nie mogę spać. - To w końcu nie jest zupełnie kłamstwo. 

- Och? - Na jej twarzy pojawia się grymas zdziwienia. - Myślałam, że może rozmawiasz 

tu z Chadem. 

- A co, jeśliby tak było? 

- Nic - odpowiada, owijając blond loczek wokół starannie wypielęgnowanego paznokcia. 

- Chciałam go tylko zapytać o jedną rzecz z zadania domowego. Nic ważnego. 

Kiwam głową, chociaż wiem, że kłamie. 

- Po  mojej  niezbyt  entuzjastycznej  reakcji  na  jego  ostatnią  wizytę,  podejrzewam,  że 

nieprędko znowu pojawi się bez uprzedzenia. 

- Nie gniewa się chyba na ciebie? - dopytuje się Drea. 

Wzruszam  ramionami,  chociaż  zauważyłam,  że  zachowywał  się  dzisiaj  wobec  mnie 

trochę chłodniej. To było zaraz po treningu hokeja, kiedy go zobaczyłam, jak stał jeszcze ze 
swoimi kolegami. 

Rzucił  tylko:  „Cześć,  co  tam?  Pogadamy  później".  Jakby  mówił  do  jakiejkolwiek 

dziewczyny. Ale ja nie jestem jakakolwiek dziewczyną. Jestem jego dziewczyną. 

background image

- Muszę się pouczyć. - Postanawiam nie dyskutować o tym akurat z Drea. 

Rozumie  sugestię  i obraca  się  na  bosej  pięcie,  żeby  wrócić  do  pokoju.  Tymczasem  ja 

napełniam  czajnik  wodą  z kranu  i stawiam  go  na  kuchence.  Może  kubek  gorącej  kawy 
pomoże mi wreszcie naprawdę się pouczyć. 

Opadam z powrotem na fotel i próbuję czytać podkreślone fragmenty notatek, ale jestem 

kompletnie  wykończona.  Kładę  głowę  na  poduszce  i zamykam  oczy,  wyobrażając  sobie,  że 
na  moich  powiekach  leżą  mięsiste,  aksamitne  płatki  róży  i że  wślizguję  się do wanny pełnej 
gorącej  wody  z rumiankowym  olejkiem,  podczas  gdy  z zewnątrz  dochodzi  do  mnie  zapach 
lawendowego kadzidełka i odgłos deszczu. 

Drzwi  do  łazienki  w holu  zatrzaskują  się,  przywołując  mnie  do  rzeczywistości. 

Zastanawiam  się,  kto  jeszcze  nie  śpi  o tej  porze.  Patrzę  na  pokoje  po  drugiej  stronie  salonu, 
ale drzwi są pozamykane. 

Potrząsam  głową,  zwalczając  senność,  i wracam  do  czytania,  próbując  zgadnąć,  jakie 

pytania pan Milano zada podczas dyskusji i kiedy zrobi kolejną niezapowiedzianą klasówkę. 
Słyszę, jak ktoś puszcza wodę z prysznica. Obracam stronę, żeby przejrzeć pytania kontrolne 
na końcu rozdziału i wtedy słyszę z łazienki coś jeszcze. Głośny szczęk, a potem wielki huk. 

Cały  czas  słychać  też  szum  wody  uderzającej  o posadzkę  kabiny  prysznicowej. 

Poprawiam  się  na  krześle i próbuję jeszcze raz zabrać się do pracy, ale nie mogę się skupić, 
dopóki  nie  upewnię  się,  że  wszystko  w porządku.  Zamykam  książkę  i skradam  się  po 
drewnianej  podłodze  do  łazienki.  Nie  wydaje  się,  żeby  światło  w środku  było  włączone. 
Szczelina pod drzwiami jest ciemna. 

Przyciskam  ucho  do  drzwi,  ale  nie  słyszę  nic  oprócz  szumu  wody  lecącej  z prysznica. 

Koncentrując  się  na  tym  dźwięku,  zauważam,  że  woda  uderzająca  o kafelki  brzmi  dziwnie, 
jakby nic nie stało na jej drodze. 

Jakby nikogo tam nie było. 

Pukam. Brak odpowiedzi. Pukam jeszcze raz. 

- Halo? Kto tam jest? 

Sprawdzam drzwi. Zamknięte. 

Stoję  tam  przez  kilka  chwil,  zastanawiając  się,  co  zrobić.  Mogłabym  poprosić  Amber 

o otwarcie  zamka  -  jest  w tym  dobra.  Albo mogłabym znowu zadzwonić do Keegan. Pukam 
jeszcze  parę  razy,  próbując  się  skupić  na  obrazie  w środku  i wyobrazić  sobie  jedną, 
z dziewczyn  szczotkującą  włosy  albo  golącą  nogi.  Ale  oko  mojego  umysłu  nikogo  tam  nie 
dostrzega. 

Wracam  szybko  do  spiżarki,  wyciągam  widelczyk  do  fondue  z szuflady  na  sztućce 

i wciskam go do zamka od łazienki. Ruszam nim w przód i w tył, słuchając, jak ząbki szorują 
o metalowe wnętrze. Czajnik na kuchence zaczyna gwizdać. Jeszcze chwilka. Wciąż grzebię 
w zamku,  aż  po  kilku  sekundach  udaje  mi  się  wsunąć  czubek  widelczyka  do  szczeliny. 
Przekręcani. Klik. 

Kładę trzęsącą się dłoń na klamce, włączani światło i otwieram drzwi na oścież. 

To Veronica Leeman. 

Veronica Leeman, która zmarła rok temu. 

background image

Jej ciało leży rozciągnięte na podłodze, tak jak tej nocy, kiedy ją znalazłam. Krew cieknie 

z jej głowy tam, gdzie Donoyan ją uderzył. Jej oczy o głębokim kolorze mchu patrzą wprost 
na mnie, zawiedzione, że nie mogłam jej uratować. 

Brakuje  mi  tchu.  Czuję  ostry  ból  w piersi.  Nie  wiem,  czy  będę  płakać  czy  wymiotować. 

Zamiast tego słyszę długi, przenikliwy pisk, który wybucha z mojego gardła. 

Budzę się z głębokiego snu. Z kolejnego koszmaru. 

Powoli  wracam  do  rzeczywistości.  Wciąż  jestem  w salonie,  wciąż  siedzę  w tym  samym 

limonkowym sztruksowym fotelu, z otwartym zeszytem od biologii na piersi i białą świecą na 
kolanach. 

Wszędzie  wokół  mnie  otwierają  się  drzwi.  Dziewczyny  wybiegają  z pokojów,  żeby 

zobaczyć,  co się stało i czy wszystko w porządku. Stoją nade mną, zadając mnóstwo pytań - 
ich usta się poruszają, policzki nadymają - z rękami na biodrach, z brwiami poruszającymi się 
w górę i w dół. 

Nie słyszę ich. Trzęsę się. Wciąż jestem sparaliżowana tym, co widziałam. To było takie 

rzeczywiste. Oczy Veroniki Leeman. 

Jedna  z dziewczyn  -  chyba  Trich  Cabone  -  podchodzi  do  kuchenki  i ucisza  czajnik. 

Keegan klęka przede mną. Spogląda na zegarek, pociera moje przedramię, a potem coś mówi, 
ale  wszystko,  co  mogę  robić,  to  patrzeć  na  Dreę  i Amber,  które  przepychają  się  do  mnie. 
Wydaje się, że Drea coś tłumaczy. A potem Amber podsumowuje to jakimś żartem; widzę, że 
Wszystkie zaczynają się śmiać. 

Drea bierze mnie za rękę i wyprowadza z tłumu, do pokoju, cały czas poruszając szeroko 

otwartymi  ustami,  jakby  krzyczała  z całych  sił.  Razem  z Amber  zamykają  drzwi  i pakują 
mnie do łóżka. Siadają obok mnie, podczas gdy ja zanurzam się w pościel, wciąż widząc oczy 
Veroniki. 

Rozdział 6 

Przesypiam  lekcję  angielskiego  -  na  szczęście  bez  koszmarów.  Kiedy  się  budzę,  muszę 

mocno  zamrugać,  żeby  się  skupić.  Najpierw  poznaję  grantowo-zielony  koc  na  moim  łóżku. 
Drea i Amber siedzą po obu stronach, ubrane już w szkolne mundurki. 

- Dobrze się czujesz? - pyta Drea. 

- Czemu nie jesteście na lekcji? - odpowiadam pytaniem, podnosząc się. 

- Ty właściwie też nie jesteś. - Amber poprawia wielki purpurowy kwiat wpięty we włosy. 

- Zadzwoniłam do szkoły i powiedziałam, że mamy tu małą... traumę. - Drea chrząka. 

- Co takiego? 

- To  był  jedyny  sposób,  żebyśmy  wszystkie trzy mogły opuścić lekcje. Amber i ja mamy 

się tobą zająć. 

- Tak - potwierdza Amber. - Lepiej nam tego nie utrudniaj. 

- A  potem  zajmie  się  tobą  pani  Halligan  -  ciągnie  Drea,  piłując  sobie  paznokieć.  -  Masz 

się położyć u niej na „szczęśliwej kozetce", jak tylko będziesz w stanie. 

background image

- Świetnie.  -  Wzdycham.  -  Nie  mam  nic  lepszego  do  roboty  niż  tracić  czas  u szkolnego, 

psychologa. 

- No więc, co się dzieje? - próbuje Drea. 

Rzucam okiem w stronę mojego stolika nocnego, gdzie na książce od biologii leży biała 

ś

wieca. Drea i Amber musiały je, tam położyć. 

- Miałam koszmar - mówię. 

- Tak.  -  Amber  bawi  się  kucykiem.  -  Tego  się  jakby  domyśliłyśmy.  Mrożące  krew 

w żyłach  krzyki  były  pewną  wskazówką.  Trudniej  było  wyjaśnić  wszystkim,  że  takie 
zachowanie jest w tym przypadku normalne. 

- Jak to wyjaśniłyście? 

- Wymówka na okazję braku zadania numer 105. 

- To znaczy? 

- Poważny atak hemoroidów. 

- O Boże, powiedz, że żartujesz. 

- Mówię  śmiertelnie  poważnie  -  odpowiada  Amber.  Bierze  czarne  kwadratowe  okulary 

przeciwsłoneczne,  wkłada  je  na  czubek  nosa  i pilnikiem  Drei  zaczyna  piłować  swoje 
purpurowe paznokcie. 

- Ona  kłamie  -  tłumaczy  Drea.  -  Nie  było  wcale  trudno  wytłumaczyć.  To  znaczy,  po 

zeszłym roku. 

- No  -  dodaje  Amber.  -  Całkiem  jakby  ludzie  się  spodziewali  u ciebie  tego  rodzaju 

psychoz. Ja w każdym razie się spodziewałam. 

Krzywię  się  i robię  pięć  głębokich  wydechów.  Nie  ma  sensu  dłużej  tego  przed  nimi 

ukrywać. Wypalam więc: 

- Veronica Leeman. - Jej imię brzmi w moich ustach tak rzeczywiście, jak jakaś nieznana 

nikomu tajemnica pochowana głęboko w ziemi, gdzie nikt nie może jej dotknąć. 

- Veronica? - Stalowoniebieskie oczy Drei otwierają się szeroko. - Dlaczego śniłaś o niej? 

- Bo nie żyje. I chyba jestem za to odpowiedzialna. 

Teraz  usta  Drei  otwierają  się  jeszcze  szerzej  niż  oczy.  Nie  jestem  pewna,  czy  w ogóle 

powinnam  przy  niej  o tym  wspominać.  Może  nie  jest  gotowa  usłyszeć,  że  znowu  mam 
koszmary. Sama nie bardzo jestem gotowa. 

- Tylko  nie  znowu  to.  -  Amber  wstaje.  -  Próbowałyśmy  uratować  Veronikę.  Zrobiłyśmy 

wszystko, co mogłyśmy zrobić. 

- Naprawdę wierzysz, że jesteś za to odpowiedzialna? 

Wzruszam ramionami. 

- Już  niczego  nie  jestem  pewna.  To  znaczy,  wiem,  że  starałam  się  ze  wszystkich  sił. 

Wiem, że zrobiłam, co tylko mogłam, żeby odczytać moje koszmary, moje przeczucia. Tylko 
ż

e... Nie mam żadnego innego wyjaśnienia, dlaczego znowu śnię o dawnych duchach. 

- Czekaj - przerywa mi Drea. - O czyni ty gadasz? 

background image

- Mam  też  koszmary  o Maurze  -  odpowiadam.  -  To  znaczy,  to  się  zdarzyło  tylko  kilka 

razy, ale to są te same koszmary, które miałam zaraz przed jej porwaniem. Zaraz przed tym, 
jak zginęła. 

Dziwnie  się  czuję,  znowu  rozmawiając  o Maurze.  Kiedy  udało  mi  się  uratować  Dreę 

przed  Donovanem,  rok  temu,  czułam,  że  w jakiś  sposób  udało  mi  się  uciszyć  wspomnienie 
Maury  -  jakbym  w końcu  sobie  wybaczyła,  że  zignorowałam  powracające  koszmary,  które 
miałam  trzy  lata  wcześniej  -  ostrzeżenia,  które  mogły  ocalić  jej  życie.  Ale  teraz  mam 
wątpliwości. 

Zamykam oczy i myślę o tym akwarelowym obrazku, który Maura dla mnie namalowała 

swoimi ośmioletnimi rączkami - kiedy siedziałyśmy we dwójkę na werandzie. Jest wciśnięty 
do  mojego  albumu,  ale  nagle  poczułam  potrzebę,  żeby  go  znowu  wyciągnąć.  Tak  bardzo  za 
nią tęsknię. 

- Zaraz - mówi Amber. - Czy to ma coś wspólnego z zeszłą nocą? 

- Możliwe.  Widziałam  też  literę  M  w moim  koszmarze.  Nie  na  oknie.  Raczej  jakby 

wyciśniętą na moich oczach. 

-  I co to znaczy? 

- Szczerze, nie wiem. 

- Dlaczego to musi cokolwiek znaczyć? - pyta Drea. - No więc śniłaś o literze M i potem 

zobaczyłaś ją naprawdę. Śniłaś wcześniej o całej masie nieistotnych szczegółów, na przykład 
o tych  śmiesznych  żółtych  skarpetkach,  w których  potem  pokazała  się  Amber.  To  może  być 
to samo. I wcale nie znaczy, że stanie się coś złego. 

- Pewnie  tak  -  odpowiadam,  rozumiejąc  w pełni  potrzebę  Drei  przedstawienia  sytuacji 

w lepszym świetle. 

- Ale w takim razie dlaczego masz koszmary o martwych ludziach? - nie daje za wygraną 

Amber. 

- Wiem tyle samo, co ty. - Przełykam ślinę i odwracam wzrok. 

- Strasznie przygnębiające. To jak spać z trupią głową pod poduszką. 

- To nie jest zabawne. Ewidentnie moje sny próbują mi coś powiedzieć. 

- Przecież  się  nie  śmieję.  Dlaczego  miałabym  to  robić?  Wygląda  na  to,  że  za  każdym 

razem, gdy masz koszmary, ktoś bliski umiera. Może ja jestem następna. 

- Nikt nie jest następny. Muszę tylko odgadnąć, co to wszystko znaczy. 

- Będę spadać. - Drea wyjmuje tabliczkę czekolady z minilodówki. 

- Wszystko w porządku? - pytam. 

- Nie  wiem  -  odpowiada.  -  Nie  wiem,  czy  potrafię  znieść  kolejny  taki  rok.  -  Zarzuca 

plecak na ramię i znika za drzwiami, zanim zdążę jeszcze coś powiedzieć. 

- Też  muszę  lecieć.  -  Amber  przegrzebuje  stertę  ubrań  przy  nogach  jej  łóżka.  Wybiera 

brzoskwiniowy sweter, obwąchuje go, krzywi się, po czym rzuca za siebie. 

- Czego szukasz? 

- Czegoś do ubrania na jogę po szkole. 

- Chcesz coś pożyczyć ode mnie? 

background image

- Powiedzmy  sobie  szczerze,  Stace,  twój  styl  jest  zbyt  kurodomowy  jak  na  mój 

temperament. 

- Co to ma znaczyć? 

Amber  bierze  pudełko  ryżowych  chrupków,  wsypuje  sobie  sporą  porcję  do  ust  i dopiero 

zaczyna  wyjaśniać.  Przez  dłuższą  chwilę  coś  bełkocze,  wskazując  na  duży  purpurowy  kwiat 
w swoich włosach i podwiązkę pod kolor na udzie, a potem robi gest w stronę mojego szarego 
swetra wiszącego na krześle - domyślam się, że próbuje mi wytłumaczyć prawa mody. 

- He? - Moja twarz wykrzywia się w grymasie niezrozumienia. 

Amber  kontynuuje  swój  bełkotliwy  wywód  jeszcze  głośniej,  jakby  to  miało  pomóc. 

Widząc, że wciąż nie rozumiem, wydaje z siebie stęknięcie, wyławia ze sterty parę różowych 
dresowych spodni i kilka notesików Hello Kitty, po czym wychodzi na lekcje. 

Ja  tymczasem  uznaję,  że  mogę  przespać  jeszcze  kolejną  godzinę,  zanim  pójdę  do  pani 

Halligan.  Przyciskając  kolana  do  piersi,  przyglądam  się  mojej  piżamie  w ciasteczkowe 
ludziki, szukając pocieszenia u nich. Ale potem patrzę na wielką dziurę na kolanie po upadku 
na schodach. Wkładam w nią palec i biorę głęboki oddech. 

Oddałabym wszystko, żeby porozmawiać teraz z Chadem. Niepotrzebnie tak się na niego 

boczyłam  za  tę  niespodziewaną  wizytę.  Padam  z powrotem  na  łóżko,  czując  się  bardziej 
samotna  niż  kiedykolwiek w ostatnim czasie. Ale nie mogę winić Drei i Amber za to, że się 
przestraszyły i zostawiły mnie tutaj samą. Kto chciałby dzielić pokój z aniołem śmierci? 

Rozdział 7 

Gdy  wchodzę  do  jej  gabinetu,  pani  Halligan  mówi  mi,  żebym  usiadła  na  słynnej 

„szczęśliwej  kozetce”.  Oczywiście  ona  jej  tak  nie  nazywa.  Mówi  na  nią  „sofa”.  Jest  mocno 
wypchana,  przykryta  zielonożółtym  kocem,  z drewnianą  ramą  i wysłużonymi  oparciami. 
Zupełnie  nie  wygląda  jak  sofa,  ale  tak  czy  siak  pani  Halligan  oczekuje,  że  usiądę  na  niej 
i wyrzucę z siebie wszystko, co złego dzieje się w moim życiu. Mam wrażenie, że to mogłoby 
zająć wiele dni. 

-  A więc  -  zaczyna  -  twoje  współlokatorki  mówiły,  że  miałaś  bardzo  zły  sen  dziś  rano. 

Chcesz o tym porozmawiać? 

Siedzi  na  skórzanym  obrotowym  fotelu,  skupiona  na  czubku  mojego  nosa,  na  który 

spogląda  przez  wielkie  okrągłe  okulary.  Jej  twarz  obramowana  jest  bujnymi  srebrnymi 
lokami. 

- Nie za bardzo - odpowiadam. 

Przygląda  mi  się  przez  kilka  sekund.  Nogi  ma  założone  jedna  na  drugą,  przedpotopowy 

pantofel  kołysze  się  w przód  i w tył  w moim  kierunku,  ręce  spoczywają  elegancko  na 
kolanach. 

-  W  porządku,  Stacey  -  mówi.  -  To  normalne,  że  masz  koszmary  po  tym,  jak  przeżyłaś 

pewnego rodzaju traumę. To po prostu sposób, w jaki twój umysł radzi sobie z tą sytuacją po 
fakcie.  Zbliżamy  się  do  rocznicy  zeszłorocznych  wydarzeń,  pewnie  to  dla  ciebie  bardzo 
trudne. 

Kobieta jest geniuszem. 

background image

- Może po prostu twoje ciało reaguje w ten sposób na tam to doświadczenie - kontynuuje. 

-  Czasem,  kiedy  coś  ważnego  albo  traumatycznego  się  stanie,  nasz  umysł  i ciało  nie  mają 
czasu zadawać pytań. 

- Zadawać pytań? 

- Właśnie tak. - Kiwa głową, zadowolona, że biorę udział. 

- Świetnie!  -  wypalam.  -  Więc  wystarczy,  że  pozwolę  mojemu  umysłowi  i  ciału  zadać 

pytania,  znaleźć  odpowiedzi  i  wtedy  wszystko  będzie  znowu  normalnie?  -  Kiwam  głową 
z werwą, aby podkreślić, jak energicznie podchodzę do sprawy. 

- Wiem,  że  to  może  wydawać  się  prostsze,  niż  naprawdę  jest,  Stacey,  ale  pomyśl  o tym. 

Następnym  razem,  kiedy  przyśni  ci  się  koszmar,  zapytaj  siebie,  co  twój  umysł  próbuje 
odgadnąć. Myślę, że wynik cię zaskoczy. - Uśmiecha się do mnie z lekkim skinięciem głowy, 
pewna dobrze wykonanej pracy. 

Kiedy już każe mi obiecać, że przyjdę do niej jeszcze w tym tygodniu - chociaż ja wiem, 

ż

e to się nie zdarzy - mogę wreszcie iść na lekcję informatyki. Pan Lecklider podzielił nas na 

grupy  zajmujące  się  wielkimi,  bardzo  złożonymi  projektami.  Kiedy  on  siedzi  z tyłu  pokoju, 
układając  pasjanse  rozdanie  za  rozdaniem,  moja  grupa  -  złożona  ze  mnie,  Amber,  Cory'ego 
i Emmy (najnowszych rekrutów Hillcrest) - pracuje nad nową stroną internetową szkoły. 

-  Zastanawiam  się,  czy  powinnyśmy  wrzucić  zdjęcie  pizzy  z  naszej  kafeterii  -  mówi 

Amber. - Wiecie, żeby dzieci zobaczyły, co tu jadamy. 

Emma w odpowiedzi głośno wydmuchuje nos, wyrażając prawdopodobnie entuzjazm dla 

propozycji. 

- Żartujesz? - pyta Cory. - Przecież chcemy, żeby przyszły się tu uczyć. 

- No to może wrzucimy zdjęcie mojego tyłka? 

- Powtarzam. Chcemy, żeby tu przyszły. 

- Myślę, że pizza to dobry pomysł - mówi, między jednym kichnięciem a drugim, Emma. 

- Bo  to  jest  dobry  pomysł.  -  Amber  podaje  Emmie  świeżą  chusteczkę  z pudełka, 

zastępując  zgniecioną  kuleczkę,  której  Emma  używała  wielokrotnie  w ciągu  ostatnich 
dziesięciu minut. - To tak naprawdę jedyna smaczna rzecz w tej kafeterii. 

- Daj spokój - rzuca Cory. - Mamy dość zdjęć. 

Na szczęście, Cory jest poważnym maniakiem komputerowym. Wybrał tę lekcję tylko dla 

łatwej  piątki.  W czasie,  gdy  on  ładuje  na  stronę  opis  zajęć  i urocze  zdjęcia  kampusu 
o zachodzie  słońca,  ja  mogę  spokojnie  przeglądać  darmowe  elektroniczne  kartki  na 
greetings4you.com.  Ponieważ  byłam  okropna  dla  Chada  tamtego  ranka  i ponieważ  nie 
zobaczę  go  dziś  przed  końcem  lekcji,  to  wydaje  mi  się  najwygodniejszą  i najszybszą  drogą 
powiedzenia przepraszam. 

Przeglądam  gamę  uczuć  -  myszy  piszczące  „kocham  Cię”,  krowy  mucząee  „tęsknię”, 

całujące  się  rybki,  kwiatki  niezapominajki,  pantofle  „jesteś  moim  pluszakiem”  i mnóstwo 
cukierków  „jesteś  słodki/słodka”.  Wybieram  w końcu  dwie  świnki  trzymające  napis  „całusy 
i uświnki”,  ze  słyszalną  w tle  piskliwą  aranżacją  A Kiss  to  Build  a Dream  On  Louisa 
Armstronga. 

Szybko ściszam dźwięk na komputerze, oglądam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nie 

przyciągnęłam uwagi pana Lecklidera - nie przyciągnęłam - i zaczynam pisać wiadomość. 

„Chad, mój słodki, 

background image

Tylko  krótki  liścik,  żeby  przeprosić,  że  tak  mi  wtedy  odbiło.  Zrobiłeś  mi  fajną 

niespodziankę. 

Zadzwoń do mnie później. 

Całusy i uświnki! 

Ja” 

Naciskam  ikonkę  „wyślij”,  czując  się  odrobinę  lepiej.  Zamykam  okno  i zaglądam  do 

skrzynki  pocztowej.  Mam  pięć  wiadomości  -  dwie  okazyjne  oferty  pracy  w domu  za  pięć 
tysięcy dolców miesięcznie, propozycja powiększenia dowolnych części ciała, bieżący numer 
„TeenReads"  i wiadomość  od  Srebrnyczarodziej198,  zatytułowana  „Stacey,  musimy 
porozmawiać”. Mam ochotę wrzucić ją do kosza, bo nie znam nikogo takiego, ale otwieram 
z ciekawości. 

„Droga Stacey. Nie chciałem Cię przestraszyć wtedy w kotłowni. Musimy porozmawiać. 

Spotkajmy się dziś wieczorem o 11.30 pod Wisielcem”. 

Czuję, jak kotłuje się w moim żołądku. 

- Stacey? - mówi Amber. - Czemu znowu jesteś blada jak mój tyłek? 

Pokazuję na ekran. Amber przysuwa się do mnie na krześle. 

- Ja cię kręcę! Myślisz, że to ten sam facet? 

- Co  się  dzieje?  -  pyta  Cory.  Nachyla  się  do  nas,  po  obu  stronach  jego  twarzy  zwisają 

bezładne włosy w kolorze błota. 

- Babskie  sprawy.  -  Amber  zakrywa  ekran  dłońmi,  pokazując  dwie  duże  naklejki  ze 

Ś

winką Porky na nadgarstkach. 

- Pokaż - nalega Cory. 

- Zapomnij. 

- Hm, w takim razie wy zapomnijcie o punktach za ten projekt. Ja wszystko zrobiłem. 

Emma wydmuchuje nos, okazując w ten sposób swoje przejecie. 

- No, dobra - poddaję się. - Obracam monitor w jego stronę. 

- Wiesz, że Wisielca zamykają o jedenastej? 

Na śmierć zapomniałam! Nie bywamy tam już prawie wcale. 

- Czy to znaczy, że gość chce się z tobą spotkać po godzinach? - pyta Amber. 

- Może to następca Donovana. - Cory dźga powietrze niewidzialnym nożem. - Może chce 

go pomścić. 

- A może ty jesteś straszliwie niedojrzały - odparowuje Amber. 

- Po prostu nie chcesz się pogodzić z nieuniknionym. Myślę, że ten kampus jest przeklęty. 

- Naprawdę? 

- Pomyśl. Ta kawiarnia... Wisielec... 

- Co z nią? 

- Wiesz  chyba,  że  to  nie  jest  prawdziwa  nazwa?  Jak  myślisz,  czemu  ludzie  tak  ją 

nazywają? 

- Znamy legendę. Nie jesteśmy tu nowe, pamiętasz? 

background image

- Jakaś dziewczyna się tam powiesiła, tak? - pyta Emma, wycierając nos. 

- Właśnie  -  odpowiada  Cory.  Oczy  ma  szeroko  otwarte,  a  na  ustach  kropelki  śliny.  - 

Pięćdziesiąt  lat  temu.  Kiedy  nie  dostała  głównej  roli  w szkolnym  przedstawieniu.  No  i to 
wszystko,  co  stało  się  potem...  Veronica,  leżąca  w kałuży  krwi  na  podłodze  w sali  do 
francuskiego... 

- Zamknij się - przerywam mu, zwalczając pokusę zatkania sobie uszu. 

- Powiedz mi... Czy to prawda, że kiedy znalazłaś Dreę, była związana w toalecie? 

- Zaniknij się, świrze - syczy Amber. 

- Myślę, że to jeszcze nie koniec. A kiedy coś się zdarzy, mam nadzieję, że zobaczę to na 

własne oczy. 

Amber wyszarpuje kabel od jego komputera, gasząc wszystkie urocze zdjęcia. 

- Ty mała wiedźmo - parska Cory. - Masz szczęście, że zapisuję wszystko co trzy minuty. 

Wtedy podchodzi do nas Lecklider. Zelówki jego butów uderzają złowieszczo o podłogę 

z linoleum. 

- Mogę zobaczyć, nad czym pracujecie? 

- Amber właśnie wyciągnęła mi kabel - tłumaczy się nieudacznie Cory. 

- Cóż,  wszyscy  dostajecie  dzisiaj  zero.  A o wpół  do  trzeciej  widzę  was  tu  z powrotem 

i kontynuujecie pracę. 

- Ale obsuwa - stęka Amber, kiedy Lecklider jest poza zasięgiem głosu. 

Cory wpina kabel z powrotem i w milczeniu wraca do pracy nad naszym projektem. Ten 

koleś  to  zwykły  przygłup,  jego  komentarze  nie  są  jednak  niczym  niezwykłym.  Po  śmierci 
Veroniki  mnóstwo  dzieciaków  zostało  stąd  zabranych  przez  rodziców.  W zamian  przyszło 
sporo  nowych,  takich  jak  Cory  -  „pogromców  duchów”,  jak  nazywa  ich  Amber  - 
zafascynowanych  złą  sławą  szkoły  i znajdujących  wielką  przyjemność  w myśli  o tym,  że 
może być nawiedzona. Potem inni rodzice zobaczyli w wielkim odpływie uczniów szansę dla 
ich mało zdolnych pociech na dostanie się do tej szkoły. 

A teraz tak jakby wszyscy oczekiwali, aż coś się stanie. 

Wszyscy, włącznie ze mną. 

Rozdział 8 

Kiedy  docieram  do  kafeterii,  Drea,  Amber  i P.J.  już  siedzą  tam,  gdzie  zwykle  -  przy 

automatach  z napojami.  Stawiam  moją  tacę  na  stole  i otwieram  kartonik  z czekoladowym 
mlekiem. 

- Jak leci? 

- Co ma lecieć? Krew z nosa? - przekomarza się Amber. 

- O czym rozmawiacie? 

Wyciąga ze swojej sałatki kawałek ziemniaka i wtyka do ust. 

- O tobie - mówi, przeżuwając. - o mejlu - dodaje. - Idziesz tam wieczorem? 

background image

Spoglądam na Dreę, która skupia się na swoim talerzu makaronu. 

- Moim  zdaniem,  powinnaś.  -  P.J.  celuje  we  mnie  serową  przekąską,  jakoby  to  był 

pistolet. - Będziemy tam, żeby cię wesprzeć. 

- Absolutnie - dorzuca Amber. 

- Może nie powinniśmy o tym teraz rozmawiać. - Robię gest w stronę Drei, z nadzieją, że 

zrozumieją. 

- Co tak cię przymurowało, Drea? - pyta P.J. - Nie pisnęłaś, odkąd tu siedzimy. 

- Nic takiego - odpowiada. 

- Jeżeli to nic takiego, to czemu wyglądasz na szczęśliwą jak smażona małża? 

- Może po prostu mam dość słuchania, zachowujecie się, jakby to była jakaś głupia gra na 

konsolę. 

- To nie gra - mówi Amber. - To poszukiwanie. 

- Poszukiwanie zabójcy. - P.J. chichocze. - I jego kolejnej potencjalnej ofiary. 

- Kto powiedział, że to „on”? - Amber unosi brew. 

- Racja,  przebiegła  bestyjko.  -  P.J.  uderza  widelcem  o jej  pałeczki,  jakby  się  stukał  z nią 

kieliszkiem. 

- Co  z wami?  -  Drea  odsuwa  swoją  tackę.  -  Czy  zeszły  rok  to  tak  dawno,  że  nie 

pamiętacie, przez co przeszłam? 

- Wszyscy przez to przeszliśmy - poprawia ją Amber. 

- Dobra,  przestańcie  -  mówię,  ze  względu  na  Dreę.  -  Ten  mejl  mógł  być  po  prostu  od 

jakiegoś kretyna, który chce mnie znowu nastraszyć. 

- Zadał  sobie  sporo  trudu  -  zauważa  Amber.  -  Przychodząc  do  kotłowni  i tak  dalej. 

Bazgroląc „M jak Morderstwo” na oknie. 

- Nie powiedziałam, że M znaczy morderstwo. - Patrzę na Dreę. Przyciska obie dłonie do 

czoła, jakby bolała ją głowa. 

- Ehm, owszem, powiedziałaś - znów poprawia Amber. 

- Przecież  uznałaś,  że  to  wszystko  żart.  Zbieg  okoliczności.  Efekt  tego,  cytuję,  że  „mi 

odbiło”? 

- Nadal myślę, że ci odbiło. Ale ten mejl wygląda na dzieło gówniarza-pogromcy duchów. 

To  na  pewno  jeden  z nich,  marzy,  żeby  nas  śmiertelnie  wystraszyć  tanimi  dowcipami.  Ups, 
kalambur niezamierzony. 

- Ja nie mam nic przeciwko tanim dowcipom - mówi P.J., podnosząc rękę. 

- Wszystko  co  wiem  -  mówię  -  to  że  śnię  o ludziach,  którzy  już  nie  żyją.  Jeśli  o mnie 

chodzi, to dużo lepsze niż sny o ludziach, którzy mają umrzeć. 

- Pewnie tak - zgadza się Drea. Przysuwa z powrotem tacę i wsysa makaron. 

Chciałabym,  żeby  Amber  miała  dość  zdrowego  rozsądku  i  przestała  gadać  o moich 

sprawach.  Drea  nie  jest  gotowa,  żeby  słuchać  o dziwnych  mejlach,  nie  wspominając 
o włamaniach  do  kotłowni,  napisach  na  szybach  i powracających  koszmarach.  Nie 
powiedziałam nic o wymiotach, bo myślę, że to nie jest przypadek. Moje ciało próbuje mi coś 

background image

powiedzieć. Jak rok temu kiedy moczenie łóżka okazało się sposobem mojego organizmu na 
doprowadzenie mnie do Drei, związanej w przenośnej toalecie. 

Oglądam  się  na  Donnę  Tillings,  siedzącą  samą  na  końcu  naszego  stołu.  Jej  niegdyś 

kasztanowozłote  włosy  są  teraz  spięte  z  tyłu  gumką,  a ich  kolor  zblakł  do  smutnego  brązu  - 
jak na jednym ze zdjęć „przed” w reklamach. To dziwne; rok temu w życiu nie zbliżyłaby się 
do  nas  na  pięć  metrów,  a teraz  siedzi  przy  naszym  stole,  z twarzą  chyba  równie  bladą  jak 
moja. 

Donna  Tillings  była  najlepszą  przyjaciółką  Veroniki  Leeman  -  klasową  plotkarą 

z powołania,  dziewczyną,  znośną  tylko  dla  podobnych  do  niej.  Po  śmierci  Veroniki,  odcięła 
się  od  wszystkich  swoich  psiapsiólek.  Przez  kilka  tygodni  nie  przychodziła  na  lekcję, 
pogrążona  w żałobie,  a potem  zamiast  kontynuować  stare  przyjaźnie,  próbowała  zawiązać 
nowe,  zacząć  od  początku.  Tylko,  że  wszyscy,  którzy  ją  znali,  jej  nie  znosili.  a z jakiegoś 
powodu napływ nowych uczniów w tym roku nie poprawił jej sytuacji towarzyskiej. 

Odwracam  wzrok  i próbuję  zjeść  dzisiejsze  danie  dnia  -  rozmiękłego  hot  doga  z serem 

i posypką  z jakichś  okruchów.  Właśnie  mam  wziąć  do  ust  duży  kęs,  kiedy  czyjeś  dłonie 
zakrywają, mi oczy. 

To  Chad.  Wyczuwam  go  od  razu  -  piżmowy  zapach  jego  wody  toaletowej  i jabłkowe 

mydło, które kupiłam mu miesiąc temu w prezencie bez okazji. 

- Co tu robisz? Dostałeś moją wiadomość? 

Chad zabiera dłonie i siada na krześle koło mnie. Kiwa głową. 

- Nie powinnam tak wariować - mówię. 

- Nie,  to  ja  powinienem  ci  wcześniej  powiedzieć,  że  przyjdę,  zamiast  tak  się  nagle 

pojawiać. 

- Czyż oni nie są słodcy? - grucha Amber przechylając głowę. 

Jej głos przypomina mi, gdzie jestem i kto jest obok. Czuję, jak oczy Drei obserwują nas, 

patrzą, jak Chad głaszcze moje plecy. 

- Cześć, Drea - rzuca Chad, wyczuwając chyba mój dyskomfort. 

- Cześć - odpowiada niewyraźnie, wracając do wsysania makaronu. 

- Chyba  muszę  wracać  na  hiszpański.  -  Chad  pokazuje  mi  wielki  drewniany  klucz 

w swojej  kieszeni  -  falliczny  przedmiot,  który  zdaniem  señory  Sullivan  wygląda  jak 
zrolowane  burrito  -  i  ogląda  się  za  siebie,  chcąc  się  upewnić,  że  pani  Amsler,  kierowniczka 
kafeterii, go nie zauważyła. - Zadzwonię do ciebie wieczorem po meczu hokeja. 

Daje mi małego całusa w policzek i wymyka się do bocznego wyjścia. 

Spoglądam  na  Dreę,  która  wpatruje  się  w swój  talerz,  jakby  makaron  mógł  do  niej 

przemówić.  Nie  wiem,  co  ją  bardziej  gnębi  -  ja  i Chad  czy  cała  ta  sprawa  z koszmarami. 
Wiem tylko, że musimy poważnie porozmawiać. 

Rozdział 9 

Po  szkole  Amber  i ja  idziemy  prosto  na  zajęcia  z jogi.  Mam  nadzieję,  że  godzina 

spędzona w relaksujących umysł pozycjach pomoże mi złagodzić nieco rosnące napięcie. I to 

background image

chyba rzeczywiście działa. Czuję, jak się uspokajam w miarę, jak Keegan, nasza nauczycielka 
jogi, prowadzi nas przez serię ćwiczeń na rozgrzewkę, a potem przez vuiyasa. 

Okrywam  się  wełnianym  kocem i leżę na wznak, przygotowując się do savasana. Jak na 

ironię,  to  mój  ulubiony  element  jogi  -  na  ironię,  bo  savasana  czasem  nazywana  jest  pozycją 
zwłok.  Zamykam  oczy  i próbuję  zapomnieć,  że  znam  tę  ciekawostkę.  Jestem  wycieńczona, 
więc  nie  jest  tak  mi  trudno  wyłączyć  umysł.  Skupiam  się  na  muzyce  w tle,  zmieszanej 
z buczeniem filtra w akwarium, i powoli zaczynam odpływać w jakąś cudowną przestrzeń. 

Ale  potem  sobie  przypominam.  Podnoszę  się  i patrzę  na  zegarek  Zapomniałam 

o przykazie  Lecklidera.  Zbieram  się  z lepkiej  maty,  chwytam  torbę  i wypadam  przez  drzwi, 
nie  zatrzymując  się,  żeby  powiedzieć  Amber,  że  powinna  iść  ze  mną.  W połowie  korytarza 
udaje  mi  się  włożyć  trampki,  jednocześnie  podskakując  w stronę  klasy.  Ale  kiedy  docieram 
na miejsce, znajduję tam kurteczkę z informacją, że zajęcia przeniesiono do piwnicy. 

Biegnę  schodami  na  dół  i szturmem  biorę  stalowe  drzwi.  Na  ścianie  wisi  drewniana 

tabliczka „Karne zajęcia dla Stacey Brown” ze strzałką w głąb długiego i wąskiego korytarza. 

Ruszam  w tamtą  stronę,  zastanawiając  się,  dlaczego  było  tam  tylko  moje  nazwisko  - 

dlaczego tylko ja mam tutaj zajęcia. 

Nieliczne  żółte  lampy  na  suficie  oświetlają  korytarz  pełen  gratów  zostawionych  przez 

woźnego  -  puszki  po  farbie,  pędzle,  szmaty,  kije  do  mieszania,  zmiętolony  kombinezon. 
Ś

ciany  i podłoga  są  pomalowane  jednolicie  na  ciemnozielono.  Po  obu  stronach  są  drzwi. 

Próbuję  otworzyć  pierwsze  po  lewej.  Zamknięte.  Próbuję  kolejne.  Zamknięte.  Idę  dalej 
korytarzem,  nasłuchując  i naciskając  kilka  klamek.  Ale  wygląda  na  to,  że  miejsce  jest 
zupełnie opuszczone. 

Może to jakaś zmyłka. 

Mam  już  zawrócić,  kiedy  słyszę,  że  ktoś  zbliża  się  z drugiego  końca  korytarza.  Odgłosy 

brzmią jak stopy uderzające rytmicznie o betonową podłogę. 

- Halo? - wołam. 

Kroki  cichną.  Koniec  korytarza  jest  wciąż  o parę  metrów  ode  mnie.  Podchodzę  parę 

kroków i zauważam duże szare drzwi na wprost. 

- Halo? - próbuję jeszcze raz. 

Wciąż nic. 

Zastanawiam  się,  czy  to  nie  jest  kolejny  głupi  żart.  Może  ktoś  mnie  właśnie  obserwuje, 

próbując stłumić śmiech. Rozglądam się, patrzę na sufit i za siebie. 

- Halo? To nie jest zabawne. 

Obracam się i odchodzę najpierw szybko, a potem jeszcze szybciej. 

Znowu  słyszę  kroki;  echo  odbija  się  od  ścian.  Przebiegam  przez  stalowe  drzwi  piwnicy 

i wdrapuję się po schodach w zupełnej ciemności - światła na klatce są wyłączone. Na górze 
są  kolejne  drzwi.  Po  omacku  szukam  klamki  i próbuję  otworzyć,  ale  wydaje  się,  że  są 
zamknięte na łańcuch. Wydaje się, że jestem w pułapce. 

Walę  pięściami  w metal,  kopię  klamkę,  próbując  wyłamać  zamek,  krzyczę  z całych  sił, 

ż

eby ktoś przybiegł i mi pomógł. Ale odpowiada mi tylko śmiertelna cisza. 

Otwierają się drzwi na dole. Słyszę zbliżające się kroki na schodach. Kucam w kącie. 

- Stacey? - pyta męski głos. - Jesteś tu? 

background image

Nie odzywam się. 

- Wszystko w porządku - mówi. - To tylko ja. 

Skupiam się, próbując dostrzec w ciemności twarz, 

- To ja - nalega. -Wiedziałem, że tu cię znajdę. 

- P.J.?  -  wołam.  Czekam  kilka  sekund,  a potem  idę  z powrotem  na  dół.  -  Gdzie  jesteś? - 

Przechodzę  przez  drzwi.  Wciąż  nikogo.  -  P.J.?  -  Słyszę,  jak  ktoś  śmieje  się  na  końcu 
korytarza. Dlaczego to robi? Co w tym ma być śmiesznego? 

Jeszcze  raz  idę  korytarzem,  podążając  za  śmiechem.  Prowadzi  mnie  bliżej  do  odgłosu 

kroków. Może powinnam tam pójść. Może tam jest wyjście. 

Wpatrując  się  w wysłużone  szare  drzwi  na  końcu,  zastanawiam  się,  czy  tamtędy  da  się 

wyjść.  Im  bliżej  podchodzę,  tym  wydaje  się  ciemniej,  żółtawe  lampy  świecą  coraz  słabiej. 
Ciągle  idę  w stronę  drzwi,  a dźwięk  uderzeń  staje  się  coraz  głośniejszy,  teraz  jest  bardzo 
blisko.  Robię  jeszcze  kilka  kroków,  próbując  dostrzec  jakieś  kształty  w cieniach 
poruszających  się  na  prawo  od  drzwi.  Skaczą  w przód  i w tył  w rytm  odgłosów.  Jakby  ktoś 
tam był. I czyhał na mnie. 

- Halo? - wołam znowu. 

Teraz jestem już tylko o kilka metrów od nich, dostrzegam na drzwiach cień w kształcie 

pętli.  A na  prawo  od  niego,  nabazgraną  na  ciemnoczerwono,  wielką  literę  M.  Jest  wprost 
naprzeciw mnie. 

- Stacey - słyszę głos jakiejś dziewczyny. 

Zamieram.  Łomot  w mojej  piersi  przebija  się  niemal  przez  skórę  i nie  pozwala  mi  się 

poruszyć.  Znam  ten  głos.  Wszędzie  bym  no  rozpoznała.  Ale  to niemożliwe. Maura nie żyje. 
Nie żyje od czterech lat. 

- Stacey... 

Po policzkach ciekną mi łzy. Mój żołądek kipi ze strachu. Chcę zwymiotować. Chwytam 

się za brzuch i próbuję powstrzymać mdłości. 

- Co się stało? - pyta. - Brzusio boli? 

Cień  pętli  wciąż się porusza z góry na dół, a potem obraca, jak skakanka. Podchodzę do 

drzwi. Ale nikogo tam nie ma, tylko podskakujący cień. I słyszę jej głos, śpiewający piosenkę 
Panna Mary Mała, której ją nauczyłam - tyle że słowa są zupełnie inne. 

„Panna  Mary  Mała,  dziś  na  czarno  cała,  w plecach  jej  jest  nóż,  nie  może  płakać  już, 

oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć". 

- Kim jesteś? - krzyczę. - Po co to robisz? Dlaczego? 

Ś

piew  ustaje,  ale  potem  słyszę  krzyk  Maury.  Uderzam  i kopię  w drzwi,  ale  zaraz 

zwymiotuję. Nie wytrzymam. 

- Stacey - przez drzwi szepcze męski głos. - Czy dotrzymasz obietnicy? 

- Co? - piszczę ze strachu. - O czym ty mówisz? 

- Za niecały tydzień - mówi głos. 

Otwieram usta, żeby krzyczeć, ale zamiast tego gwałtownie wymiotuję. 

- Stacey! - Czuję, jak ktoś klepie mnie w ramię. 

background image

- Ona tam jest! - wyrzucam z siebie, gdy już mogę mówić. - Skakanka. 

- Stacey! - powtarza Amber, wytrząsając mnie ze snu i przywracając do zmysłów. 

Rozglądam się i powoli odzyskuję świadomość. Serce wali mi w piersi. Wciąż jestem na 

zajęciach z jogi. 

Keegan  pochyla  się  nade  mną,  a jej  długie,  srebrne,  mocno  zakręcone  loki  uderzają 

o moje ramię, co wywołuje u mnie dreszcz. 

- Dobrze się czujesz? 

- Tak.  -  Ocieram  wymiociny  z kącików  ust  i zauważam  kałużę  na  macie  obok  mnie.  - 

Chyba nie pogodziłam się ze sobą. 

Kiwa głową. 

- Może pójdziesz do łazienki i się umyjesz? 

- A  nie  mówiłam  -  zaczyna  Amber  -  jedzenie  z kafeterii  plus  wygibasy  to  nie  jest  dobry 

pomysł. 

Rozglądam  się  i widzę,  że  nawet  najbardziej  wytrwałym  joginom  przerwałam 

praktykowanie  pozycji  zwłok.  Wstaję  i idę  do  łazienki.  Zamykam  za  sobą  drzwi  i opryskuję 
twarz  wodą,  płuczę  usta  i staram  się  uspokoić.  Podnoszę  wzrok  do  lustra  i wpatruję  się 
w swoje złotopiwne oczy - takie jak mojej babci. Ale jej oczy miały siłę i odwagę, nie bały się 
widzieć.  A moje  są  przekrwione  i matowe.  Spoglądam  na  pierścień,  który  mi  dała  - 
z kwadratowym,  masywnym  ametystem,  który  prawie  sięga  do  kostki.  A potem  sobie 
uświadamiam. 

Mam  mniej  niż  tydzień,  żeby  się  dowiedzieć,  dlaczego  śnię  o duchach,  Bo  jeżeli  nie,  to 

ktoś zginie. 

Rozdział 10 

Amber  i ja  siedzimy  po  turecku  na  moim  łóżku.  Właśnie  pochłonęłam  praktycznie 

duszkiem dwulitrową butelkę piwa imbirowego. 

Amber składa zmiętą szmatkę i mi ją podaje. 

- No, to musimy pogadać. Drei nie ma. Co się naprawdę dzieje? 

- Co masz na myśli? 

- Słuchaj, Stacey - mówi, przewracając oczami. - Nie jestem głupia. Wiem, że zasnęłaś na 

lekcji jogi. I wiem, że sen plus dziwne zachowania organizmu w twoim przypadku nie wróżą 
dobrze. 

- Hm? - Pocieram pulsujące skronie. 

- Nie  próbuj  zaprzeczać,  nie  ze  mną  takie  numery.  Pomiędzy  tym  popołudniem 

a porannym  przedstawieniem  w salonie...  Co  się  dzieje?  I o co,  jeżeli  mogę  spytać,  chodzi 
z tą. szurniętą piosenką, którą śpiewałaś? 

- O czym ty mówisz? 

- Na  lekcji  jogi...  Zasnęłaś.  I śpiewałaś  przez  sen  jakąś  pogrzebową  wersję  Panny  Mary 

Małej. 

background image

- Śpiewałam? 

Kiwa głową. 

- Brzmiało jak z Rodziny Adamsów

Tym razem relacjonuję jej wszystko ze szczegółami: o koszmarze, który miałam na lekcji 

jogi, i o moich problemach z żołądkiem. 

W  przeciwieństwie  do  tego,  jak  zachowywała  się  wcześniej  w kafeterii  z P.J.-em,  teraz 

wygląda  na  równie  przybitą,  jak  ja.  Bierze  swoją  ofrędzloną  wystającym  pierzem  poduszkę 
z podłogi i zaczyna wyskubywać pojedyncze piórka. 

- Co  się  stało  z „poszukiwaniem  mordercy”?  -  pytam.  -  Wydawało  się,  że  bardzo  cię  to 

bawi. 

- To było pe-pe - odpowiada. 

- Pe-pe? 

- No,  wiesz.  -  Dla  efektu  podnosi  jedno  piórko.  -  Przed  puszczaniem  pawia.  To  zmienia 

wszystko.  Teraz  wiem,  że  jest  naprawdę  źle.  Jak  w zeszłym  roku,  z tym  paskudnym 
moczeniem się. 

- Tak,  cóż,  gdyby  nie  tamto,  może  nigdy  nie  uratowałabym  Drei.  Gdybym  jej  nie 

znalazła... 

- No więc jaką wskazówką są wymioty? - Wzdycha. - Kto i gdzie znajdzie się tym razem 

w tarapatach? 

- Nie  mam  pojęcia.  Ale  już  mówiłam,  że  myślę,  że  lepiej  śnić  o ludziach,  którzy  już  nie 

ż

yją, niż o takich, którzy mają umrzeć. Nie uważasz? 

- Wiem  tylko,  że  masz  cholernego  pecha  -  mówi.  -  To  znaczy,  ja  nie  radzę  sobie  nawet 

z miesiączką,  a co  dopiero  z ciągłym  moczeniem  się  albo  rzyganiem.  Jak  ty  to  robisz, 
dziewczyno? Jak ci się udaje codziennie wstać z łóżka? 

Zakrywam  oczy  szmatką,  zauważając  w końcu,  że  to  pomięta  chustka  z wyhaftowaną 

dorodną Wonder Woman. 

- Co to jest? 

- To jedyna czysta rzecz, jaką udało mi się znaleźć. 

W tym momencie drzwi się otwierają. To Drea. Szybko chowam chustkę pod poduszką. 

- Co  się  dzieje?  -  Rzuca  plecak  na  podłogę  i siada  na  brzegu  swojego  łóżka,  naprzeciw 

nas. 

- Niewiele - mówię. 

- Naprawdę? - Zaciska usta. - Czemu ci nie wierzę? 

- Nie wiem. - Amber wtyka sobie piórko za ucho. - Może to dlatego, że masz paranoję. 

- Może.  Albo  dlatego,  że  Stacey  zwróciła  żarcie  na  lekcji  jogi.  Myślisz,  że  ludzie  o tym 

nie mówią? 

- Świetnie.  -  Opadam  na  łóżko,  wyciągam  chustkę  spod  poduszki  i kładę  ją  sobie  na 

oczach, w daremnej próbie odcięcia się od rzeczywistości. 

background image

Podczas  gdy  one  paplają  o szczegółach  mojego  wymiotowania,  próbuję  się  zastanowić, 

dlaczego koszmary dają taki efekt. I wtedy coś przychodzi mi do głowy. Nie wymiotowałam, 
kiedy miałam sen o Veronice. Co je odróżnia? Próbuję się skoncentrować. 

- Czekaj! - krzyczy Amber. - Stacey, może to były poranne mdłości? 

- Proszę... - jęczę. 

- To by wszystko wyjaśniało, tak? I to jest możliwe, prawda? Prawda? - chichocze. 

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać. - Mogę sobie wyobrazić minę Drei: zaciśnięte zęby, 

oczy wywrócone w stronę sufitu. 

- Przyznaj się - ciągnie Amber. 

- Daruj sobie, dobra? 

- Cóż,  teraz  wszystko  jasne.  -  Wzdycha.  -  Jeżeli  nie  chcesz  o  tym  mówić,  to  ewidentnie 

tego nie robiliście. 

- Nie żeby to była twoja sprawa - zaczynam - ale ja i Chad jesteśmy szczęśliwi z naszego 

związku, który można pokazać przed dwudziestą trzecią. 

- Jemu to powiedz - rzuca Amber. 

Zdejmuję  chustkę  z oczu  i podnoszę  się  na  łóżku.  Drea  przebrała  się  już  z mundurka 

w cywilne  ciuchy  -  dżinsy  biodrówki  do  zwykłego  niebieskiego  topu  bez  rękawów.  Włosy 
spięta wielką plastikową spinką. Mimo to wygląda świetnie. 

- Idziecie na obiad? - pyta, wyławiając szkolną legitymację z bocznej kieszeni plecaka. 

Ja  jednak  zdecydowanie  potrzebuję  chwili  samotności,  mówię  im  więc,  że  wolę  zrobić 

sobie  grillowany  ser  w wersji  z mikrofalówki  -  chociaż  martwi  mnie,  że  lalunia  Drea  będzie 
miała w ten sposób ułatwiony dostęp do mojego chłopaka. 

Gdy  wyszły,  przewracam  się  na  łóżku  i wpatruję  w błyszczącą  bielą  świecę  na  stoliku 

nocnym,  zastanawiając,  czy  to  właściwy  czas,  żeby  ją  zapalić  -  ponieważ  czuję  się  tak 
samotnie, ponieważ oddałabym teraz wszystko, żeby porozmawiać z babcią. Ale zamiast tego 
biorę telefon i dzwonię do mamy. 

- Halo? - słyszę jej głos. 

- Cześć, mamo. -Otulam się kołdrą aż po policzki, próbując wstrzymać łzy. Rozmawiamy 

przez  kilka  minut  o zwyczajnych:  rzeczach  -  o szkole  i nauczycielach,  o premierze  Gilmore 
Girls  
i  nowych  lekcjach  malarstwa,  na  które  chodzę.  Chciałabym  móc  opowiedzieć 
o koszmarach  z Maurą.  Ale  wiem,  że  nie  zrozumie.  Dogadujemy  się  świetnie,  pod 
warunkiem, że nie wspominam jej o moich wizjach - kiedy udaję, że nie interesuję się magią 
tak jak babcia. 

Po  prawie  półgodzinie  nieprzerwanej  gadaniny  w końcu  się  żegnamy  i odkładamy 

słuchawki  -  ona  zupełnie  zadowolona  z naszych  zdrowych  relacji,  a ja  kompletnie 
sfrustrowana. 

Rozdział 11 

Zamiast  zjeść  obiad,  postanowiłam  zaparzyć  sobie  proroczą  herbatę.  Wyciągam  z głębi 

szafki  mój  rodzinny  album  z wycinkami,  z nadzieją  na  znalezienie  dobrej  recepty.  Książkę 

background image

dala  mi  babcia  ledwie  dwa  tygodnie  przed  śmiercią.  Jest  pełna  różnego  rodzaju  czarów 
i domowych lekarstw, wypisków z ulubionych wierszy i sekretnych recept moich przodków. 

Nie  używam  jej  często,  szczerze  mówiąc,  bo  czuję  bardzo  mocno,  że  czary  przychodzą 

z wewnątrz,  że  najbardziej  skuteczne  są  te,  które  sami  tworzymy.  Ale  czasem  lubię  z niej 
skorzystać.  Lubię  to  uczucie  łączności  z ludźmi,  którzy  zapisali  te  strony  -  myślę  o tym  jak 
ż

yli, i co ich skłoniło do zanotowania danego czaru albo przepisu. 

Kładę  ciężki  tom  na  łóżku  i przerzucam  jego  pożółkłe  strony.  Na  przypalonym  kawałku 

kalki  kreślarskiej  znajduję  przepis  na  proroczą  herbatę,  podany  przez  moją  cioteczną  babkę, 
Delię. 

Stawiam  na  szafce  miskę  wody  i dodaję  niezbędne  składniki  szczyptę  cynamonu,  dwie 

łyżeczki  gałki  muszkatołowej  na  szczęście,  parę  kropel  wyciśniętych  z limonki  i kilka 
znamion szafranu. 

Biorę  drewnianą  łyżkę  z mojej  czarnoksięskiej  szuflady,  mieszam  wszystko  i wstawiam 

miskę do mikrofalówki na pięć minut. Kiedy ją wyciągam, woda paruje. Siadam z powrotem 
na  łóżku  z miską  na  kolanach,  tak  żeby  kłęby  pary  opływały  twarz.  Słodkawy  zapach 
cynamonu  otula  moje  zmysły  i je  otwiera.  Zamykam  oczy  i koncentruję  się  na  szafranie 
zmieszanym limonką. Sok pomoże pozbyć się wszelkiej złej energii, która mogła się we mnie 
zebrać przez ostatni rok, a znamiona szafranu wyostrzą moją świadomość. 

Otwieram oczy i w skupieniu, bardzo starannie mieszam wszystko jeszcze raz. Podnoszę 

miskę  do  ust  i biorę  łyk.  Smakuje  jak  wakacje,  jak  wylizywanie  masy  na  ciasto  po  tym,  jak 
mama  zrobiła  cynamonowe  ciasteczka  według  przepisu  babci.  Cały  proces  uspokaja  mnie, 
przywraca do pionu, sprawia, że czuję, jak odzyskuję siły. 

Gdy zostaje tylko kilka łyków, słyszę, że drzwi się otwierają. To Drea. 

- Cześć - mówi, nie patrząc na mnie. 

- Cześć. - Prostuję plecy. 

- Wróciłam tylko po książkę. Będziemy się wspólnie uczyć w bibliotece. 

- Możemy pogadać? 

- Chyba nie mam czasu. Czekają na mnie. - Chwyta kilka książek z biurka i wpycha je do 

plecaka, wciąż unikając mojego wzroku. 

- Proszę. 

Przerywa pakowanie i wydyma usta, wpatrując się w miejsce nad moją głową. 

- Amber  powiedziała  mi  o wymiotach,  Stacey.  Że  to  stało  się  po  tym,  jak  zasnęłaś  i że 

jesteście przekonane, że coś jeszcze się stanie. Nie mogę teraz o tym myśleć. 

- Rozumiem  -  mówię,  prawie  gryząc  się  w język.  -  Ale  nie  o  tym  chciałam  z tobą 

porozmawiać. 

- A o czym? 

Przesuwam się na brzeg łóżka. 

- Mam wrażenie, że ostatnio jest między nami jakaś dziwna energia. 

- Nie jestem jednym z twoich nieudanych czarów. 

- Nic  takiego  nie  mówię.  -  Dopijam  herbatę.  -  Tylko,  że  kiedy  Chad  wszedł  dzisiaj  do 

kafeterii, i wtedy rano, jak mniej odwiedził, miałam wrażenie, że jesteś... 

background image

- Jaka? 

- Nie wiem. Jakby niezadowolona. 

- Nie jestem zazdrosna o Chada, jeżeli o tym myślisz. 

- Świetnie, cieszę się. Bo ja chyba bym była. - Łapię się na tym, że wyciskam limonkę do 

pustego  kubka  bez  konkretnego  celu.  -  Próbowałam  sobie  wyobrazić,  jak  bym  się  czuła, 
wiesz, gdyby moja najlepsza przyjaciółka chodziła z moim byłym. 

- Nie  przeszkadza  mi  to,  -  Owija  kosmyk  blond  włosów  wokół  palca.  -  Ja  i Chad 

rozstaliśmy się wieki temu. 

- Na pewno? 

Drea  patrzy  mi  wreszcie  prosto  w oczy  i,  przez  jedną  sekundę,  wygląda,  jakby  zaraz 

miała się rozpłakać, ale zamiast tego kiwa głową - nieznacznie i nieprzekonująco. 

Przerywa nam Amber, wchodząc i zatrzaskując za sobą drzwi. 

- Nie  uwierzycie,  co  mi  się  właśnie  stało!  -  Na  policzkach  wymalowała  sobie  szminką 

dwa różowe duchy z dużymi X nad nimi. 

- Co znowu? - Drea wzdycha, ale pewnie jest zadowolona ze zmiany tematu. 

- Wracałam od skrzynek pocztowych i wpadł na mnie jakiś facet, którego nigdy wcześniej 

nie  widziałam,  pewnie  jakiś  kretyn  z przeniesienia,  pogromca  duchów.  Upuściłam  przez 
niego całą pocztę. Pomagał mi ją zbierać i powiedział „udanej rocznicy", a potem spytał, jak 
zamierzam ją uczcić. 

Drea przygryza drżące wargi i znów odwraca wzrok. 

- Co mu powiedziałaś? - pytam. 

- Zapytałam,  o czym  mówi.  To  znaczy,  wiem,  że  jest  rocznica,  ale  nie  myślałam...  a on 

mówi, że razem z kumplem zamierza włamać się do 0'Briana i urządzić jakiś seans czy coś. 

O'Brian  to  budynek  szkoły,  w którym  zginęła  Veronica.  To  stało  się  w sali  do 

francuskiego madame Lenore, na parterze. Administracja zabiła salę deskami i zamknęła całą 
tę  część  budynku  zaraz  po  tych  wydarzeniach.  Ale  dzieciaki,  przekonane,  te  miejsce  jest 
nawiedzone,  odmówiły  chodzenia  na  lekcje  gdziekolwiek  w pobliżu  tego  budynku.  Przez 
jakiś czas stał pusty, juk pamiątka tego, co się stało. Ale teraz, dzięki finansowemu wsparciu 
bogatych rodziców i innych sponsorów, został odnowiony - nowa farba, nowe podłogi, nowa 
sala  komputerowa  -  jakby  remont  za  milion  dolarów  mógł  zadowolić  rodziców  i  wymazać 
przerażające wypadki z przeszłości. 

-  Nienawidzę  tej  szkoły  -  mówi  Drea.  -  Powinnam  się  była  przenieść,  kiedy  miałam 

okazję. 

Wstaję i obejmuję ją ramieniem, ale odsuwa się delikatnie. 

- Tu jest twoja poczta. - Amber wyciąga gruby zwitek i mi podaje. 

- Dlaczego masz moją pocztę? 

- Dlaczego? - Amber wkłada do ust porzeczkową gumę. -Po prostu ją zabrałam. Dlaczego 

niby miałabym mieć? 

Jak  bardzo  ufam  Amber,  tak  nie  cierpię,  gdy  ktoś  przegląda  moje  rzeczy.  Wyrywam  jej 

pocztę, umyślnie zapominając o podziękowaniu. 

- Nie ma za co - mówi, jakby czytała w moich myślach. 

background image

Przerzucam  koperty  -  rachunek  za  telefon,  katalog  czarodziejskich  akcesoriów,  bieżący 

numer  „Teen  People"  i list.  Jest  w biznesowej  kopercie,  bez  adresu  zwrotnego.  Napisano  na 
niej tylko moje nazwisko i adres szkoły. 

Obracam  go  i ściskam  drżącymi  palcami  w miejscu,  gdzie  koperta  jest  zaklejona.  Przez 

moje  dłonie  płyną  negatywne  wibracje.  Czuję  na  skórze  chłodny  dreszcz.  Próbuję  przełknąć 
ś

linę, ale mam wrażenie, jakby moje usta były pełne piany. Nie mogę oddychać, chyba zaraz 

zwymiotuję. List wypada mi z ręki. 

Amber pochyla się, żeby go podnieść. 

- Nie! - krzyczę. 

- Dlaczego? Co to jest? 

Nie mogę powiedzieć, nie chcę przyznać, co wyczuwam. 

Biorę miskę suszonej lawendy zza łóżka i zanurzam w niej palce. Wdycham uspokajający 

zapach, starając się przypomnieć sobie o wewnętrznej sile. 

Amber siada obok mnie na łóżku, co skłania Dreę, aby również się przysiadła. 

- Będzie dobrze - mówi Drea, odgarniając włosy z mojej twarzy. 

Ale ja nie jestem taka pewna. 

Jednak  dzięki  kojącemu  działaniu  lawendy  i przyjaźni,  udaje  mi  się  wziąć  głęboki 

oddech,  przełknąć  ślinę  i podnieść  list.  Trzymam  go  oburącz,  wpatrując  się  w swoje 
nazwisko, czarne na kremowej bieli papieru. 

Wsuwam palec w szparę i rozrywam kopertę. 

- Jesteś pewna? - pyta Amber. 

Kiwam głową, ostrożnie wyjmując list. Drea bardzo mocno obejmuje moje ramiona, gdy 

go rozkładam. 

„Czy dotrzymasz obietnicy?” 

Amber czyta słowa na głos. 

- Co to znaczy? Jakiej obietnicy? 

Kręcę głową, bo sama nie wiem. Ale te same słowa słyszałam w moim koszmarze. I nie 

mam pojęcia, co robić. 

Rozdział 12 

Leżę  na  łóżku,  trzęsąc  się,  jakby  jakiś  zimny  stwór  owinął  wokół  mojej  szyi  i pleców. 

Amber  okrywa  moje  ramiona  kołdrą,  a Drea  wkłada  do  mikrofalówki  drugi  kubek  wody  na 
herbatę.  Chcę  tylko  uwolnić  się  od  tego  wszystkiego  -  zasnąć  i mieć  nudne,  zwyczajne  sny. 
Ale wiem, że marne szansę. 

Kurczowo  trzymam  list  w dłoniach  i wbijam  wzrok  w słowa,  wydrukowane  wielkimi 

literami,  na  samym  środku  kartki.  Prawie  słyszę  głos,  który  wypowiedział  je  w moim 
koszmarze. 

-  List  został  nadany  tutaj.  -  Amber  podsuwa  mi  pod  oczy  kopertę.  Na  znaczku  przybita 

jest czerwona pieczątka z nazwą miasta, Hanover. 

background image

-  Może to po prostu ktoś ze szkoły - mówi Drea. - Wiesz, kolejny wygłup. 

-  Wygłupy nie wywołuj ą takich wibracji - zauważam 

Drea  podaje  mi  kubek  z herbatą  i wypijam  ją  duszkiem  czując  słodki,  pomarańczowy 

smak. 

- Czyli nie masz pojęcia, o co chodzi? - pyta Amber. - Co to za obietnica? 

- Nie. Ale to samo pytanie było w moim koszmarze. 

- Co masz na myśli? - dopytuje się Drea. 

- W  koszmarze  słyszałam  czyjś  głos;  pytał,  czy  dotrzymam  obietnicy.  Mówił  też  „za 

mniej niż tydzień”. 

- Za mniej niż tydzień co? 

- Nie wiem. 

- Jak brzmiał ten głos? - drąży Amber. - Rozpoznałaś go? 

- To  był  męski  głos,  chyba.  Ale  nie  pamiętam  nic  charakterystycznego.  To  mógł  być 

ktokolwiek. 

- Najwyraźniej musimy same się dowiedzieć, co to za obietnica. 

- Jasne. 

- Masz jaki pomysł? 

Opadam  na  oparcie  łóżka.  Zastanawiam  się,  czy  to  może  być  coś,  co  obiecałam  Maurze 

albo  jej  rodzinie,  a o czym  zapomniałam.  Dlaczego  śnię  o niej?  A może  to  coś  z bliższej 
przeszłości.  Czy  obiecywałam  coś  w zeszłym  roku,  po  śmierci  Veroniki,  co  wyleciało  mi 
z głowy? 

Wzdycham bezwiednie. 

- Może obiecałaś komuś pomoc - proponuje Drea. 

Gapię się w sufit. 

- Może  potrzebujesz  coś  zjeść  -  sugeruje  Amber.  -  Mi  to  zwykle  pomaga  w myśleniu.  - 

Podaje mi pudełko ryżowych chrupek z biurka. 

- Nie, dzięki. 

- Wymyślimy coś. - Siada obok mnie i wysypuje na dłoń całą garść chrupek. 

- Jest tylko jeden sposób. - Podnoszę się. 

- O czym mówisz? - Drea skubie swoje akrylowe paznokcie. 

- Muszę  tam  dzisiaj  pójść.  -  Do  Wisielca  -  dodaję,  czując  skurcz  w piersi.  -  I  spotkać 

nadawcę mejla, ktokolwiek to jest. Zobaczyć, czego chce. 

- Jesteś pewna?  

Kiwam głową. 

- No, nie pójdziesz sama. - Amber kładzie dłoń na moim ramieniu. 

- Dzięki. - Próbuję się uśmiechnąć. 

- Ty też idziesz, Dray? 

Ale Drea patrzy w inną stronę. 

background image

- Nie wiem, czy mogę - mówi głosem cichszym niż chrupanie Amber. 

- Nie  -  przerywam.  -  Nie  chcę,  żebyś  szła.  Prawdę  mówiąc,  najlepiej  będzie,  jeśli  tu 

zostaniesz. Na wypadek, gdyby coś się stało... będziemy wiedziały, gdzie cię znaleźć. 

- A  ty  będziesz  wiedziała,  gdzie  poszłyśmy  -  dodaje  Amber.  Na wypadek, gdybyśmy nie 

wróciły. 

- Przestań - wtrącam. - Nic nam się nie stanie. 

- Jesteś pewna? 

- Absolutnie. 

Drea uśmiecha się, a ja uśmiecham się do niej. Powaga sytuacji chyba pomogła uspokoić 

tę dziwną energię między nami. 

- O której to miało być? 

- Wpół do dwunastej. 

Wciąż macie jeszcze parę godzin. 

- Więc co zrobimy? - pyta Amber. 

- Może  zadzwoń  do  Chada,  żeby  z wami  poszedł?  -  proponuje  Drea.  -  Albo  może 

powinnyśmy uprzedzić ochronę. 

- Chyba  potrzebuję  po  prostu  trochę  czasu  dla  siebie.  -  Z  listem  w dłoni,  biorę  wełniany 

koc  z łóżka  i garść  suszonych  skórek  pomarańczy  ze  słoika  w szufladzie.  Idę  na  sofę 
w salonie. Potrzebuję zupełnej ciszy, żeby się skupić, żeby przelać moją energię na list, mając 
nadzieję, że wróci do mnie na mocy prawa trzech - babcia często przypominała mi, że każda 
energia, którą wypuszczę w kosmos, wróci do mnie trzy razy. 

Kładę otwarty list na stoliku do kawy przede mną i rzucam na niego skórki pomarańczy. 

Układam  je  w kształt  słońca  -  jeden  okrągły  kawałek  w środku  z bijącymi  od  niego 
pokrzywionymi,  wąskimi  promieniami.  Koncentruję  się  na  idei  słońca,  na  jego  energii  i na 
zdolności  do  budzenia  zmysłów.  Moja  babcia  mawiała,  że  zawsze  lepiej  jest  rozmyślać  na 
dworze,  bo  energia  słońca  ożywia.  I że  kiedy  słońca  nie  ma,  powinnam  je  przywołać  przez 
jakiś symbol, który przypomni mi o jego mocy. 

Każdy kawałek skórki rozcieram między palcami, myśląc o tym, jak słońce naładowało je 

energią,  przyczyniając  się  do  narodzin  owocu.  Potem  zamykam  oczy,  zbieram  skórki  na 
kolanach  i przebiegam  palcami  po  liście,  przenosząc  energię  słońca  na  papier.  Czuję 
poszczególne załamania - kartka była złożona na trzy. Coś skłania mnie, by złożyć list jeszcze 
parę  razy.  Idę  za  tym  impulsem  i po  chwili  trzymam  w dłoni  mały  kwadrat.  Rozkładam  go 
i składam ponownie, jakbym grała we wróżby, tak jak w szkole podstawowej. 

- Niech zgadnę. - Trish Cabone, bardzo niemile tutaj widziana, przychodzi i rozsiada się 

na kanapie obok mnie. - Stacey Brown wyjdzie za Chada McCaffreya, będą mieli troje dzieci, 
zamieszkają w ślicznym domku, a jako zwierzątka domowe będą trzymać szympansy. 

Zmuszam się do uprzejmego chichotu. 

- Widzę, że znasz tę zabawę. 

- Oczywiście.  -  Zanurza  dłoń  w czarnych  jak  noc  lokach  i  kładzie  na  stoliku  stopy 

w pantoflach  ze  słoniami.  -  Te  wróżby  to  była  świetna  zabawa.  To  znaczy,  kiedy  miałam 
dwanaście lat. 

background image

- Jasne  -  mówię,  chowając  do  kieszeni  list  i skórki.  Nie  mam  pojęcia,  co  mnie  skłoniło, 

ż

eby  poskładać  go  w taki  sposób.  -  Sprawdzałam  tylko,  czy  pamiętam  jeszcze,  jak  się  w to 

grało. 

- Ty i Chad to poważna sprawa, co? Może się rzeczywiście pobierzecie. 

Wzruszam ramionami. 

Energicznie  przeżuwając  arbuzową  gumę,  kiwa  poważnie  głową,  jakby  moje  milczące 

wzruszenie ramion było tak znaczące. 

- Lepiej pójdę się pouczyć. Jutro test z historii. 

- Czekaj - mówi, otwierając szeroko oczy i tak już duże, otoczone grubą czarną kreską. - 

Chciałam cię zapytać, co się stało tamtej nocy. Wiesz... kiedy zaczęłaś tutaj krzyczeć? 

- Po prostu straszny sen - odpowiadam, wstając. 

- O zeszłym roku? - Również wstaje. - Mnóstwo ludzi o tym mówi, wiesz? 

Kiwam głową. 

- Czy to był taki koszmar, jak miałaś w zeszłym roku? O Drei? 

- Nie - wyduszam z siebie. - To było co innego. 

- W  jaki  sposób?  -  Znów  bawi  się  lokami.  -  To  znaczy,  było  inne,  bo  robiło  inne 

wrażenie? Czy inne, bo tym razem to nie była Drea? Może śniłaś o kimś innym? 

- Chyba  boli  mnie  głowa.  -  Obracam  się  na  pięcie,  próbując  najkrótszą  drogą dotrzeć do 

pokoju, ale natrętne pytania Trish mnie zatrzymują. 

- Słyszałam  o lekcji  jogi  -  kontynuuje.  -  Czy  wtedy  miałaś  sen?  O kimś  skaczącym  na 

skakance? O kimś zamkniętym w pułapce? Krzyczałaś coś takiego? I śpiewałaś jakąś dziwną 
piosenkę? - Zaczyna nucić melodię Panna Mary Małej

Przestaje, kiedy odwracam się do niej. 

-  W  czwartek  wieczorem  w kaplicy  będzie  specjalne  nabożeństwo,  wiesz?  -  mówi.  - 

Niektórzy zastanawiają się, czy przyjdziesz. Przyjdziesz? 

Dlaczego nic o tym nie wiem? Czy byłam aż tak nieprzytomna przez ostatnie parę dni, że 

nie zwracałam uwagi na nic, co się dzieje poza moją głową? 

- Możemy pójść razem, jeżeli chcesz - ciągnie. - To znaczy, nie znałam Veroniki, jestem 

tu nowa i w ogóle, ale pomyślałam po prostu, że tak wypada. Czy Drea idzie? 

Czy  ona  mówi  poważnie?  Czy  ona  naprawdę  myśli,  że  pójdę  z nią  -  pogromczynią 

duchów? 

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł? 

- Może  nie.  Może  twoja  obecność  mogłaby  komuś  sprawi  przykrość?  -  syczy. - To musi 

być dla ciebie trudne, pokazywać się tu po tym, jak pozwoliłaś Veronice umrzeć. 

- Nie pozwoliłam jej umrzeć. 

- Nie starałaś się też za bardzo, żeby ją uratować. 

Brutalny cios. Zanim uda jej się naprawdę zaleźć mi za skórę, obracam się, idę do mojego 

pokoju i zamykam dobrze drzwi. 

background image

Rozdział 13 

Przed  wyprawą  do  Wisielca  poprosiłam  Amber,  żeby  pomogła  mi  przypomnieć  sobie 

słowa  piosenki,  którą  śpiewałam  na  lekcji  jogi.  Siedzimy  na  łóżku  z notesem  między  nami. 
z wielką literą M napisaną czerwonym tuszem u góry kartki i słowami piosenki niżej. 

Drea robi, co może, żeby nie zwracać na nas uwagi. Położyła stopę na podręczniku i robi 

sobie francuski pedikiur, czyta „CosmoGirl” nucąc melodię, której słucha z discmana. 

- Straszne - mówi Amber, czytając słowa piosenki. - Nie mogę sobie wyobrazić, co ludzie 

teraz myślą. 

- Ja  już  wiem,  co  myślą  -  odpowiadam.  -  Że  jestem  Lindą  Blair  opętaną  przez  diabła.  - 

No,  wiesz,  Egzorcysta...  ta  dziewczyna,  która  rzyga  zielonym  paskudztwem,  a potem  jej 
głowa kręci się dookoła? 

- Mają rację - chichocze Amber. Bierze swoje czarne kwadratowe okulary i kładzie sobie 

notes na kolanach. - „Panna Mary Mała, dziś na czarno cała - śpiewa - w plecach jej jest nóż, 
nie może płakać już, oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć”. 

- Ciekawe, o co tu chodzi. 

- W plecach nóż - zastanawia się. - Może to oznacza jakąś zdradę? Wiesz, „wbić komuś 

nóż w plecy”. 

Wzruszam ramionami. 

- Dlaczego  nie  może  płakać?  I dlaczego  ćwierć  oddechu?  To  chyba  znaczy,  że  nie  może 

też oddychać. 

- Może została zakneblowana albo ktoś ją dusi. 

- I  dlatego  błaga  o śmierć.  -  Gwałtownie  przełykam  ślinę  i  skupiam  się  na  literze  M, 

zastanawiając się, czy rzeczywiście oznacza morderstwo. 

- Nie  wiem  -  mówi  Amber.  -  Może  traktujemy  tę  piosenkę  zbyt  dosłownie?  Kiedyś,  na 

przykład, miałam sen, że ścigała mnie miniaturowa kolba kukurydzy. 

- I co? 

- I oczywiście nie sądziłam, że to nastąpi. To znaczy, ja nawet nie lubię minikukurydzy. 

- Może właśnie dlatego cię ścigała - żartuję. 

- No  właśnie  -  odpowiada,  zsuwając  okulary  na  czubek  nosa  i patrząc  na  mnie  znad 

oprawek.  -  Myślę,  że  mój  mózg  mówił  mi  w ten  sposób,  że  powinnam  spróbować 
minikukurydzy. Być śmielsza w moich przygodach z warzywami, 

- Tylko tyle wynika z tego twojego fallicznego snu? 

- Tylko tyle: miniaturowa kukurydza czasem jest po prostu miniaturową kukurydzą. 

- Proszę o przekład. 

Amber wywraca oczami. 

- Dlaczego  wczytywać  się  w to  tak  głęboko?  Może  twój  mózg  po  prostu  mówi ci, że się 

boisz.  W prawie  każdym  horrorze  przynajmniej  jednej  osobie  wbijają  nóż  w plecy, 
najczęściej nierozgarniętej blondyneczce z dużym biustem, ale i tak rozstraja to nam nerwy. 

- Wiem, że się boję. - Ocieram kącik oka i odwracam wzrok. 

background image

- Wiem.-Amber wyciąga chusteczkę. 

- Nie,  dzięki.  -  Biorę  głęboki  oddech  i wyrywam  stronę  z  notesu.  Zwijam  ją  w małą 

kuleczkę. 

- Co ty robisz? - pyta Amber. 

- Czynię  strach  bardziej  znośnym.  -  Wyjmuję  kawałek  bawełnianej  tkaniny,  buteleczkę 

suszonego  tymianku  i kadzidełko  z drzewa  sandałowego  z mojej  szuflady.  Wrzucam  kulkę 
w szmatkę i posypuję ją tymiankiem - aż poczuję pewność, że strach się wycofuje i że mogę 
go zwalczyć. Zielone i brązowe igiełki tymianku tworzą kupkę na kawałku papieru. Zawijam 
to  wszystko  w materiał  i związuję  gumką.  -  To  talizman na odwagę - oznajmiam, pokazując 
go przyjaciółce. - Na dziś wieczór. 

- Może  pieprz  w spreju  byłby  bardziej  pożyteczny  -  odpowiada,  wpychając  chusteczkę 

z powrotem w dekolt. 

- Bardzo śmieszne. - Zapalam kadzidełko i naładowuję talizman, przesuwając go trzy razy 

nad dymem. Słodki zapach drewna sandałowego pomaga mi jeszcze bardziej się uspokoić. 

- Dobrze - mówię w końcu. - Jestem gotowa. 

Wbrew  pomysłowi  Drei,  Amber  i ja  idziemy  do  Wisielca,  bez  obstawy.  Wydaje  się,  że 

tak  jest  łatwiej,  bez  angażowania  innych.  Poza  tym,  jeśli  nadawca  mejla  zobaczyłby  mnie 
nadciągającą z całą świtą, jestem raczej pewna, że by się ulotnił. Kto by tego nie zrobił? 

Tak więc, z talizmanem na odwagę w dłoni, przedzieram się z Amber przez kampus, idąc 

między  budynkami,  żeby  uniknąć  otwartych  przestrzeni,  omijając  patrole  ochrony 
poruszające  się  po  terenie.  Wybieramy  najdłuższą  możliwą  drogę,  przy  bibliotece.  Byleby 
tylko nie przechodzić w nocy koło O'Briana. 

- Cholernie zimno -- szczęka Amber, przełamując napięcie. Wciska dłonie do kieszeni. 

- Już prawie jesteśmy - pocieszam ją. 

Café  Sceniczna,  lepiej  znana  wśród  studentów  jako  Wisielec,  jest  tuż  przed  nami. 

Kremowy  budynek  ze  spiczastym  dachem  kiedyś  służył  jako  szkolny  teatr.  Ale  po  tym,  jak 
dziewczyna się powiesiła, stał się kampusową kawiarnią/czytelnią. Ponura myśl. 

- Myślisz, że podają jeszcze gorące kakao? - pyta Amber. 

- Nie jak jest zamknięte. 

- Może ten, kto wysłał maiła, pracuje tam i może nas wpuścić. Może przygotował już dla 

nas kakao. 

Ignoruję  życzeniowe  myślenie  Amber  i idę  dalej  w stronę  szklanych  drzwi.  Widzę,  że 

z tyłu, przy kasie, zapalone są światła, na sali, na dawnej scenie i na widowni panuje zupełna 
ciemność. 

- Czy powinnyśmy zapukać? - szepcze Amber. 

- Może wcale nie jest w środku. - Oglądam się przez ramię na ścieżkę, którą przyszłyśmy. 

- To  byłoby  naprawdę  okrutne.  Ściągnąć  nas  tutaj,  wabiąc  gorącym  kakao  i biszkoptami, 

tylko po to, żebyśmy umarły z zimna. 

- Czy ty żartujesz? Nie pamiętasz, po co tu przyszłyśmy? - Amber przewraca oczami. 

- To  się  nazywa  robienie  najlepszego  użytku  z każdej  sytuacji.  -  Podchodzi  do  drzwi 

i puka. 

background image

- Nie! - syczę. 

- Dlaczego?  Nie  mam  zamiaru  czekać  na  tego  palanta  przez  całą  noc.  -  Dalej  uderza 

w drzwi, szczelnie owinięta płaszczem ze sztucznego lamparta. 

- Nie! - powtarzam. - Zwrócisz na nas uwagę. 

-  Spójrz, Stacey. - Amber podświetla zegarek-biedronkę, żeby było widać godzinę, i mi 

pokazuje.  -Jest  po  wpół  do.  Albo  len  świr  wyjdzie  i potraktuje  nas  poważnie,  albo  stąd 
spadam. Mam wrażenie, że język mi zamarza. 

Racja,  jest  niesamowicie  zimno. To chyba najzimniejszy listopad, jaki pamiętam. Ale to 

nie znaczy, że chcę zostać złapana tutaj po ciszy nocnej. 

- Dobrze.  -  Ściskam  talizman.  -  Umówmy  się  tak.  Ty  przestań  pukać  i patrz,  czy  ktoś 

wyjdzie.  A ja  się  rozejrzę  wokół  budynku.  Jeśli  nic  nie  znajdziemy,  pójdziemy  stąd.  -
Wyciągam latarkę z plecaka. 

- W porządku - zgadza się Amber. 

Idę  wzdłuż  budynku  i przeszukuję  promieniem  latarki  krzewy,  drzewa  na  trawniku 

i ceglany  chodnik,  który  zawraca  do  głównych  budynków.  Ale  wszystko  wydaje  się  puste. 
Może  więc  Drea  miała  rację.  Może  to  tylko  wielki  dowcip.  Może  rocznica  wydarzeń 
ubiegłego  roku  naprawdę  wywleka  z ludzi  to,  co  w nich  najgorsze  -  może  nawet  to,  co 
najgorsze w moich koszmarach. 

Odwracam  się,  żeby  wrócić  przed  front  budynku.  Wtedy  zauważam  dwa  szerokie 

promienie  światła  zbliżające  się  przez  trawnik,  jakby  wielkie  latarki.  Zaglądam  za  róg 
budynku  i widzę  Amber  próbującą  wytłumaczyć  się  przed  dwoma  oficerami  ochrony 
kampusu. 

- Chyba  zostawiłam  tam  sweter  -  słyszę.  -  To  mój  ulubiony.  Oryginalny  od  Stelli 

McCartney. Nie mogę pozwolić, żeby tam został. Ktoś go na pewno ukradnie. 

- Jesteś tu sama? 

- Tak. - Obraca się przez ramię w moim kierunku. - Całkiem sama. 

Niestety,  jej  próba  kłamstwa  ma  efekt  odwrotny  do  zamierzonego.  Jeden  z oficerów 

zwraca latarkę w moją stronę tuż przed tym, jak udaje mi się schować za róg. 

Wspaniale. 

Aby uniknąć upokorzenia bycia wyciąganą przed budynek, wychodzę sama. 

- Przepraszam  -  mówię  do  większego  z nich.  -  Moja  przyjaciółka  zostawiła  tam  sweter 

i przyszłam z nią, żeby nie musiała iść sama. 

- To co robiłaś z tamtej strony budynku? 

Dobre pytanie. 

- Próbowałam zajrzeć do środka przez okno i sprawdzić, czy go gdzieś nie zobaczę. 

Młodszy oficer, wyglądający jakby właśnie zszedł ze stron katalogu Abercrombie & Fitch 

-  opalona  twarz,  szeroka  klatka,  ciemne  falujące  włosy  opadające  na  czoło  nad  absolutnie 
słodkimi  czekoladowobrązowymi  oczami  -  świeci  swoją  gigantyczną  latarką  do  środka 
budynku. W świetle ukazuje się twarz. 

To Cory. 

- Komputerowy świr! - krzyczy Amber. 

background image

Ma  na  sobie  fartuch,  jakby  naprawdę  tu  pracował.  Wyciąga  z kieszeni  kółko  z kluczami 

i otwiera drzwi. 

- Co  się  dzieje?  -  pyta,  przypatrując  się  przez  chwilę  duchom  wciąż  wymalowanym  na 

policzkach Amber. - Sprzątałem tu tylko. 

- Gdzie  jest  pan  Gunther?  -  pyta  Abercrombie.  -  Czy  to  nie  on  powinien  się  zająć 

zamknięciem kawiarni? 

Pan  Gunther  to  nasz  noszący  szelki,  wyłamujący  sobie  palce  na  wykładach 

i nadużywający wody kolońskiej nauczyciel matematyki. 

- Nie czuł się dziś zbyt dobrze i musiał wyjść wcześniej. - Cory krzywi się, jakby właśnie 

wpakował Gunthera w kłopoty. 

Oficer Abercrombie zapisuje szczegóły w notesie, zanim spojrzy znowu na chłopaka. 

- Czy ktoś przychodzi po nim zamknąć? 

- Nie.  To  znaczy,  to  nic  wielkiego.  Wszystko,  co  muszę  zrobić,  to  zgasić  światła 

i zamknąć drzwi. Gunther wie, że jestem odpowiedzialny. 

- Brrr... - Amber krzyżuje ramiona na piersi. - Przydałoby mi się coś na siebie narzucić. - 

Spogląda na kurtkę Abercrombiego. - a może powinniśmy wszyscy wejść do środka i omówić 
to  nad  kubkiem  kakao.  Mamy  czas.  -  Wydyma  wargi  jak  supermodelka,  unosi  brwi 
z uznaniem  dla  jego  wyrzeźbionej  klatki  piersiowej  i patrzy  mu  w oczy.  Ale  to  i tak  nie 
przyciąga  jego  uwagi,  co  skłania  ją do kolejnej desperackiej próby. Zaczyna wykonywać ten 
idiotyczny  taniec,  który  ma  pokazać,  jak  bardzo  jej  zimno  -  tupiąc,  kiwając  głową  na  boki 
i machając ramionami jak kura skrzydłami. 

- Znalazłeś tam może sweter przy sprzątaniu? - pyta Cory'ego oficer, zupełnie odporny na 

uwodzenie. 

Cory  kręci  głową  i robi  minę  -  obwisłe  policzki,  smutne  usta  -  jakby  byt  zupełnie 

zaskoczony całą sceną. 

- Dobra - mówi oficer. - Czy już kończysz? 

Cory kiwa głową. 

- Tak, już prawie skończyłem. 

- Cóż, poczekam, aż skończysz i odwiozę cię do twojego dormitorium. 

Amber  mina  zrzedła.  I wiem  dokładnie  dlaczego.  Nie  dlatego,  że  to  Cory  mógł  wysłać 

mejla. Ani dlatego, że to on zmusił mnie do przeczytania tego mejla i doskonale wiedział, że 
pokażemy  się  tu  o czasie.  Tylko  dlatego,  że  pan  Abercrombie  &  Fitch  zostanie  tu,  żeby 
podwieźć Cory'ego, a ten podtatusiały oficer odwiezie nas. 

Rzucam  jej  najbardziej  zdegustowane  spojrzenie,  ale  tylko  kiwa  głową  na  zgodę, 

jakbyśmy nadawały na tej samej fali, jakbym była tak samo rozczarowana jak ona. 

Kiedy  idziemy  główną  ścieżką  w stronę  samochodów,  z całej  siły  powstrzymuję  się  od 

wyzwania  jej  od  idiotek  i patrzę  jeszcze  raz  w stronę  Wisielca.  Wygląda  na  to,  że  oficer 
schował  się  do  środka  przed  chłodem.  Wciskam  ręce  do  kieszeni  i właśnie  mam  się  obrócić 
we właściwym kierunku, kiedy widzę jego - faceta, którego miałam spotkać. Zatrzymuję się. 
Czuję dziwne mrowienie na plecach, które podgrzewa moją krew - jakby ogniste szpilki pod 
skórą. Wiem, że to on. Czuję to, czuję całym ciałem. 

background image

Stoi przy budynku, odziany w ciemność. Tylko wąski mień światła z latarki oświetla jego 

twarz. Wytężam wzrok żeby rozpoznać jego rysy, zobaczyć kto to. 

- Stacey! - woła z samochodu Amber. - Pośpiesz się Potrzebuję kakao. 

Obracam się, żeby na nią spojrzeć i sprawdzić, czy ona też go widzi. Ale jest zbyt zajęta 

kurzym tańcem, żeby skupić się na czymkolwiek innym. 

- Amber...  -  mamroczę,  nie  chcąc  mówić  nic  więcej,  nie  chcąc  zwracać  uwagi  oficera, 

rozmawiającego przez radio. 

- Co? - Przestaje się nagle kiwać. 

Odwracam się, wskazując w stronę budynku. Ale tym razem nie widzę nikogo. 

Rozdział 14 

Kiedy  wracamy  do  domu,  Drea  leży  wtulona  w łóżko,  beztrosko  przyciskając  do  ucha 

telefon.  Śmieje  się  z czegoś  głośnym,  musującym  chichotem,  który  rozświetla  jej  twarz. Ale 
potem zauważa nas i jej zachowanie się zmienia. 

- O, cześć - rzuca w naszym kierunku. Podnosi się i owija kołdrę wokół gołych nóg. 

- A, tak - mówi do słuchawki. - Wróciły. Chcesz z nią porozmawiać? 

Wycisza mikrofon i podaje mi telefon. 

- To Chad. Dzwonił do mnie całą noc, pytając o ciebie. 

- Czy  możesz  mu  powiedzieć,  że  oddzwonię?  -  Wzdycham,  myśląc  o tym,  że  nawet  nie 

pamiętam, kiedy Chad i ja śmialiśmy się w taki sposób. 

Drea owija sobie kosmyk włosów wokół palca - jasny znak, że będzie kłamać - a potem 

mówi Chadowi, że właśnie wbiegłam do łazienki i że będę musiała do niego oddzwonić. 

- Nie jest zadowolony. - Odkłada słuchawkę i podnosi się na łóżku. 

- Tak, cóż, nie tylko on - rzucam. 

- Co się stało? - pyta Drea, wyraźnie nieświadoma powodu mojej frustracji. 

- Stało?  -  wyparowuje  Amber.  -  Nic.  To  była  zupełna  porażka.  Świr  Cory  zamykający 

kawiarnię.  Nikogo  innego  w zasięgu  wzroku.  Nie  dostałyśmy  nawet  marnej  bułeczki  po 
dowleczeniu tam naszych tyłków w tym cholernym mrozie. Najlepszą częścią, wieczoru było 
spotkanie niezłego ciasteczka: oficera, który nawet nie zaproponował, że nas odwiezie. 

- Widziałam go - wtrącam, a moje serce uderza mocniej na samą wzmiankę o nim. 

- Obie go widziałyśmy. - Amber przewraca oczami. - Wysoki brunet, chłopięco piękny. 

- Nie oficera - tłumaczę. - Widziałam faceta z kotłowni. Tego, który do mnie pisał, 

- Kiedy? Gdzie? 

- Próbowałam  ci  powiedzieć,  ale  nie  mogłam  przy  tym  glinie.  Po  drodze  do  samochodu 

obejrzałam się. Był tam. 

- Jak wyglądał? - Drea przesunęła się na brzeg łóżka. 

- Nie wiem. Nie widziałam jego twarzy. Było zbyt ciemno, A potem zniknął. 

background image

Amber  wyciąga  swoją  prowizoryczną  zakładkę  -  długą,  wąską  laskę  truskawkowej 

ciągutki - z jednego z podręczników. Zdejmuje z niej opakowanie i odgryza duży kawałek. 

- Skoro nie widziałaś jego twarzy, to skąd wiesz, że to on? 

- Po prostu wiem. Czuję to. 

- Jesteś pewna, że to nie był Cory? - pyta Drea 

- To  nie  mógł  być  on.  On  i oficer  weszli  do  Wisielca,  kiedy  tylko  się  obróciłyśmy.  a ten 

gość stał na zewnątrz. 

- Czyli widziałaś, jak obaj wchodzili do środka? 

- No, nie. 

- Nie wiem - mówi Amber, żując ciągutkę. - Ja nic nie widziałam. 

- Więc? Co to znaczy, nie wierzysz mi? 

Amber wydaje drugie i przesadne westchnienie. 

- To  znaczy  tylko,  że  szkoda,  że  nic  nie  powiedziałaś.  Może  mogłybyśmy  coś  zrobić... 

odwrócić jakoś uwagę ochroniarza. Teraz za późno. 

Przewracam się na łóżko i zanurzam twarz w poduszkę. 

- Powiedziałam Chadowi, że zaraz oddzwonisz - przypomina mi Drea. 

Chowam twarz jeszcze głębiej, piętrząc nad głową gruby zwój kołdry, wyobrażając sobie, 

ż

e mam oślą czapkę. Irytuje mnie, że Drea tak przejmuje się Chadem. Wiem, że miałam z nim 

dzisiaj porozmawiać. Zamierzałam zadzwonić po meczu, żeby dowiedzieć się, jak mu poszło, 
ale  w całym  zamieszaniu  wyleciało  mi  to  z głowy  -  tak  jak  pójście  na  karne  zajęcia  do 
Lecklidera i odrobienie zadania domowego, za co dostałam duże tłuste zero. 

- Dzwoniła też twoja mama - dorzuca Drea. 

Wspaniale.  Wygrzebuję się spod kołder i wystukuję numer Chada, przygotowując się do 

zaserwowania mu zdrowej porcji przeprosin. 

- Wszystko dobrze? - pyta. 

- To jakby przydługa historia. 

- Miałem nadzieję, że dzisiaj porozmawiamy. Po hokeju. 

- Wiem. Przepraszam. Znowu dzieją się dziwne rzeczy. Jak poszedł mecz, tak w ogóle? 

- Zaraz, jakie dziwne rzeczy? 

Spoglądam  na  Dreę,  łowiącą  uchem  każde  moje  słowo.  Wstaję  i wyglądam  za  drzwi, 

ż

eby  zobaczyć,  czy  salon  jest  wolny.  Ale,  niestety,  Trish  Cabone rozbiła obóz na winylowej 

kanapie.  Uśmiecha  się  na  mój  widok  wielkim,  jasnym  uśmiechem  jak  z reklamy  pasty 
wybielającej.  A jakby  tego  nie  było  dość,  macha  rękami,  jakby  nie  widziała  mnie  od 
miesięcy. 

W odpowiedzi zamykam drzwi. 

- Stacey? Jakie dziwne rzeczy? - dopytuje się Chad. 

- Dostałam  po  prostu  dziwnego  maiła  od  jakiegoś  kolesia...  to  znaczy,  jestem  prawie 

pewna,  że  to  był  facet.  W sumie,  myślę,  że  to  mógł  być  ten  sam,  który  był  w kotłowni  tej 
nocy, kiedy wpadliście z P.J.-em. 

background image

Patrzę  na  Dreę,  piszącą  teraz  coś  w dzienniku  i postanawiam  się  wycofać  do 

półprywatności  mojego  łóżka,  pod  kołdrę,  żeby  wszystko  mu  opowiedzieć  -  o koszmarach 
i wymiotach,  o wiadomości,  o liście  nadanym  tu  w Hanover  i,  wreszcie,  o nocnej eskapadzie 
do Wisielca. 

Chad  nic  nie  mówi  i przez  kilka  krępujących  sekund  słuchamy  tylko  nawzajem  swoich 

oddechów. 

- No, powiedz coś - mówię w końcu. 

- Co na przykład? 

- Na przykład, że wszystko się uda. Że wszystko będzie dobrze. 

- Po prostu nie mogę uwierzyć, że to się znowu dzieje. 

- Ja też. 

- Czy myślisz, że da się to jakoś wyjaśnić? To wszystko wydaje się naprawdę dziwne. 

- Nie wierzysz mi? 

- Nie, oczywiście, że ci wierzę. 

- No  to  o co  chodzi?  -  Wyładowuję  moją  agresję  na  rogu  kołdry,  ściskając  go,  aż  bolą 

mnie palce. 

- Po  prostu  myślę,  że  to  dziwne,  że  takie  rzeczy  się  znowu  dzieją.  Nie  zdziwiłbym  się, 

gdyby to był czyjś pomysł na dobry ubaw. 

- Czy ty mówisz poważnie? - Ściągam kołdrę z głowy i się podnoszę. 

- Stacey, uspokój się. 

- Jak  mam  się  uspokoić?  Po  tym  wszystkim,  co  się  stało,  nie  wierzysz,  że  wyczuwani 

rzeczy?  Nie  myślisz,  że  wiedziałabym,  gdyby  to  była  tylko  ścierna?  Mam  sny  o martwych 
ludziach. 

- Wiem  -  mówi  miękkim  głosem,  jakby  próbował  mnie  przebłagać.  -  Wierzę,  że 

przewidujesz  i wiem,  że  nie  czułaś  się  ostatnio  dobrze.  Ale  dużo  rzeczy  się  dzieje  i bycie 
tutaj, o tej porze roku... chyba nie jest dla ciebie łatwe. 

- Nie, po prostu nie wierzę. Gadasz jak szkolny psycholog. 

- Stacey... - szepcze. 

- Muszę  kończyć.  Pogadamy  jutro.  -  Odkładam  słuchawkę,  czując  się  sfrustrowana 

i głęboko dotknięta jego wątpliwościami, tym, że nie potrafi mi uwierzyć... właśnie teraz, gdy 
tak bardzo potrzebuję wsparcia. 

- Kłopoty w raju? - pyta Amber. - Nie wiem, Stace, nie wyglądacie ostatnio, jakbyście się 

dobrze dogadywali. 

Patrzę  znów  na  Dreę,  myśląc  o tym,  jak  bardzo  ton  mojej  rozmowy  z Chadem  brzmi 

inaczej  niż  jej.  Trzyma  długopis  parę  centymetrów  nad  stronami  dziennika,  nasłuchując,  co 
odpowiem  na  komentarz  Amber.  Ale  ponieważ  nie  czuję  się  w tej  chwili  zdolna 
odpowiedzieć,  biorę  białą  świecę  z nocnego  stolika  i przyciskam  czubki  palców  do  wosku, 
chcąc bardziej niż czegokolwiek ją zapalić, poczuć magiczny moment, o którym mówiła moja 
babcia,  chociaż  idea  czegoś  nawet  trochę  magicznego  wydaje  mi  się  teraz  bardzo  odległa. 
Ocieram kilka zabłąkanych łez, zakrywam znów głowę kołdrą i udaję, że jestem sama. 

background image

Rozdział 15 

Kiedy Amber i ja przychodzimy dziś rano do sali komputerowej, pan Lecklider daje nam 

długaśny wykład o opuszczeniu karnych zajęć, w końcu orzekając wyrok: totalne sprzątanie - 
mokrymi  szmatami  i mopami  -  codziennie  po  szkole  przez  tydzień.  Nawet  nie  próbuję 
dyskutować  z orzeczeniem,  zajmuję  miejsce  obok  Cory'ego  i Emmy,  żeby  wrócić  do  pracy 
nad projektem, której końca w ogóle nie widać, 

- Ale  przywalił.  -  Emma  dmucha  wyjątkowo  mocno  w  chusteczkę,  żeby  okazać 

współczucie. - Moje kondolencje. 

- Dzięki  -  mówię,  rzucając  okiem  na  rysunki,  które  zrobiła  w notesie  -  kretyńskie  małe 

serduszka z imieniem Cory'ego w środku. Jak w podstawówce. 

- Hm  -  chrząka  Cory,  przerywając  moje  zdumienie.  -  Trzeba  było  przyjść  wczoraj. 

Lecklider trzymał nas tylko dziesięć minut. 

Jakbym zrobiła to celowo. 

- Zapomniałam. 

Cory  wzrusza  ramionami  i dalej  klika  po  stronie,  którą  „razem"  zrobiliśmy  na  lekcjach, 

zachowując się, jakby ostatniej nocy w ogóle nie było. 

Tymczasem Amber próbuje sprzedać Leckliderowi wymówkę, że nie czułam się dobrze, 

a ona  robiła,  co  w jej  mocy,  żeby  poprawić  mój  stan.  Ale sądząc z jego postawy - wygodnie 
wyciągnięty  na  krześle,  obrócony  do  niej  tak  bardzo  bokiem,  że  prawie  wygląda  to,  jakby 
mówiła do jego tyłka - nie wygląda żeby nam się miało upiec. 

Próbując  symulować  udział  w pracy,  sięgam  do  plecaka  i wyciągam  podręcznik  po  raz 

pierwszy w tym roku - posklejane kartki aż trzeszczą przy otwieraniu. Ale tak naprawdę chcę 
po prostu wyciągnąć jakieś informacje od Cory'ego. 

Przysuwam się bardzo blisko, udając, że interesują mniaj grafiki, nad którymi pracuje. 

- To  wygląda  naprawdę  świetnie  -  zagajam,  patrząc  książki,  szukając  jakichś  słów 

kluczowych,  które  pozwoli  mi  wyrażać  się  jak  ktoś  obeznany  z tematem.  -  Czy  dodawać  do 
tego jakiś SQL? 

- Hę? 

- SQL? System Query Language? 

Twarz  Cory'ego  wykrzywia  się,  a ja  desperacko  raz  jeszcze  wytłuszczone  słowa 

w tekście,  upewniając  się,  dobrze  mówię.  Cory  obraca  się  do  komputera.  A  ja  zatrzaskuję 
książkę. To było nieudane podejście. Próbuję bardziej bezpośrednio: 

-  Słyszałam,  że  myślą  o wstawieniu  kilku  komputerów  do  Wisielca.  Będzie  tam  coś  jak 

cyberkawiarnia. 

Wzrusza ramionami i uśmiecha się kwaśno, chyba przejrzał moja zagrywkę. 

- Długo tam pracujesz? - przymilam się. 

- Czemu pytasz? 

- Z ciekawości. 

Kiwa  głową,  jakby  już  wiedział,  do  czego  zmierzam.  Jakby  czytał  w moich  myślach 

i znał moje podejrzenia. 

background image

- To całkiem nowa fucha. 

- Dużo ludzi było wczoraj? 

Wzrusza ramionami, wciąż z tym głupim uśmiechem człowieka, który coś wie. 

- Więc... sam pracowałeś? Czy był ktoś z tobą? - Próbuję mówić naturalnie. 

Odpowiada  wybuchem  śmiechu,  tak  gwałtownego,  że  aż  się  trzęsie,  jakby  doskonale 

wiedział,  dlaczego  pytam  go  o to  wszystko,  a moje  wysiłki,  aby  być  subtelną,  były  równie 
jałowe, jak jego, żeby być normalnym. 

- Co w tym takiego śmiesznego? - pytam. - Czy ktoś z tobą pracował czy nie? 

Ale on tylko wciąż rechoce, wysuwając czubek języka w szparę między jedynkami. A że 

nie  jestem  aż  tak  zdesperowana,  żeby  służyć  mu  za  rozrywkę  przez  choćby  sekundę  dłużej, 
odsuwam krzesło i zaglądam do Emmy - rysuje jeszcze więcej serduszek. 

Biorę  głęboki  wdech  i po  cichu  liczę  do  pięciu.  To  strata  czasu,  próbować  wydobyć 

cokolwiek  z Cory'ego.  Może  powinnam  częściej  kręcić  się  wokół  Wisielca  -  może  ten  facet 
wróci. A może Chad ma rację i ten mejl to kontynuacja poprzedniego żartu. Może to na liście 
powinnam się skupić. Patrzę na Amber, która najwyraźniej wywalczyła sobie wyrok siedzenia 
przy  Leckliderze  przez  resztę  lekcji  i czyta  podręcznik.  Może  moja  kara  nie  jest  aż  taka 
straszna. 

Resztę  zajęć  spędzam,  kończąc  zadanie  na  następną  lekcję  -  esej  o Kandydzie,  który 

miałam  poprawić  wczoraj  wieczorem.  Jeżeli  nie  zacznę  się  przykładać  do  nauki,  wiem,  że 
skończę  bez  college'u,  dlatego  po  szkole  i po  karnym  sprzątaniu  idę  prosto  do  biblioteki 
zamiast  na  jogę  -  co  nie  jest  aż  takim  poświęceniem,  biorąc  pod  uwagę  mój  ostatni  występ 
w pozycji savasana. 

Proszę  bibliotekarza  o kabinę  z tyłu,  taką  z zamykanymi  drzwiami,  żeby  nikt  mi  nie 

przeszkadzał.  I tam  spędzam  następnych  kilka  godzin,  odrabiając  żmudne  zadania 
i przeglądając  rozdziały,  które  miałam  przeczytać  tygodnie  temu.  Wyciągam  nawet  moje 
różowe  i żółte  markery,  żeby  zaznaczać  rzeczy,  które wydają mi się istotne. Ale łapię się na 
tym, że też zaczynam rysować serduszka - duże, różowe i okrągłe - które biją na głowę dzieła 
Emmy. 

Rozmyślam, co robi teraz Chad i czy jest na mnie zły po wczorajszym telefonie. Może ma 

już dość tego koszmarnego bagażu, który ze sobą noszę. 

Przewracam  stronę  w notatkach  z laboratorium,  żeby  się  skoncentrować.  Wtedy  słyszę 

pukanie  do  drzwi.  Patrzę  na  wąską  pionową  szybę  przy  drzwiach,  ale  nikogo  przez  nią  nie 
widać, tylko szereg wolnych stolików w czytelni. Po kilku sekundach pukanie się powtarza. 

- Kto  tam?  -  Podnoszę  się  od  stołu  i podchodzę  do  szyby,  próbując  się  ustawić  tak,  by 

widzieć, co jest za drzwiami. 

Kolejne pukanie. Podchodzę jeszcze o krok i badam teren na prawo od klamki. 

- Jestem zajęta - mówię przez szybę. 

Ale ktokolwiek to jest, puka jeszcze raz. 

- Amber?  -  Chwytam  za  klamkę  i uchylam  drzwi.  Nie  ma  nikogo.  Wchodzę  do  czytelni 

i robię  kilka  kroków.  Jakieś  dzieciaki  pracują  nad  projektem  przy  jednym  z okrągłych 
stolików  po  lewej,  kilku  chłopaków  pracuje  na  laptopach  po  drugiej  stronie  sali,  grupka 
innych uczniów czyta podręczniki w wygodnych fotelach. 

background image

Przyglądam  się  wszystkim  po  kolei,  sprawdzając,  czy  ktoś  nie  patrzy  w moim  kierunku. 

Ale  poza  kilkoma  nowymi,  którzy  najwidoczniej  uważają  mnie  za  wystarczająco  ciekawą, 
ż

eby oderwać się od rachunków, nikt się mną nie interesuje. 

Obracam się z powrotem, żeby wrócić do izolatki, i podskakuję. Amber i P. J. stoją tuż za 

mną. 

- Hej, laseczko - mruczy P.J. 

- Porąbało  was?  -  wyrzucam  z siebie,  z trudem  łapiąc  oddech.  -  Wystraszyliście  mnie  na 

ś

mierć. 

- Wolałbym,  żebyś  ujęła  to  inaczej  -  mówi  P.J.,  przebiegając  palcami  po  metalicznie 

niebieskich  czubkach  purpurowych  strąków  na  głowie.  -  Nie  mów  tak  dużo  o śmierci. 
Ludziom może się to nie podobać w twoich ustach. 

- Czego chcecie? - wzdycham. 

- Co tak od razu świrujesz? Przyszliśmy tylko po parę książek i zobaczyliśmy twój leniwy 

zadek. Pomyśleliśmy, że się przywitamy - tłumaczy Amber. 

- Stacey była ostatnio lekko zestresowana - wyjaśnia P.J. 

- Dajcie spokój. 

- Po  prostu  nie  lubię,  jak  ludzie  mnie  straszą.  Dlaczego  muszę  to  wszystkim  tłumaczyć? 

Najpierw pukacie, potem zachodzicie mnie od tyłu. 

- E, trochę jaśniej proszę. 

- Pukaliście do drzwi, kiedy się uczyłam. 

- Wcale nie pukaliśmy. 

- Jasne. 

- Dziwne - mówi P.J., otwierając szeroko oczy dla bardziej dramatycznego efektu. 

- Muszę lecieć - żegnam się. 

- Chwila  -  zatrzymuje  mnie  Amber.  -  Na  pewno  wszystko  nkcj?  Chcesz,  żebyśmy  na 

ciebie poczekali? 

- Poradzę sobie - odpowiadam, rozglądając się dookoła, ewidentnie w moim życiu są teraz 

dwie  grupy  demonów  -  te,  które  próbują  wystraszyć  mnie  dla  żartu  i te,  które  rzeczywiście 
mogą być niebezpieczne. 

Chyba powinnam zmierzyć się z tymi drugimi. 

-  Zobaczymy  się  na  obiedzie.  -  Wracam  do  pokoju  i zauważam  coś  błyszczącego  pod 

stopami.  Kryształowy  krzew  -  takich  używa  się  dla  ochrony,  do  powstrzymania  negatywnej 
energii.  Poszczególne  kryształy,  które  go  tworzą,  wyrosły  w skupinach,  lecząc  uszkodzone 
kawałki i tworząc okaz minerału, który mieści się w mojej dłoni. 

Zaciskam  na  nim  palce,  skupiając  się  na  jego  energii  i czuję  ciepłe  wibracje  w rękach, 

ramionach i na plecach. Niemal się rozpływam. Mam wrażenie, że zostałam nagle zanurzona 
w wannie  pełnej  gorącej  wody,  z bąbelkami  uderzającymi  o moją  skórę,  masującymi  moje 
mięśnie. 

Biorę głęboki oddech, żeby odzyskać jasność umysłu i rozglądam się, żeby zobaczyć, czy 

ktokolwiek zauważył mój błogostan i wypieki na twarzy. Zamykam drzwi i opieram się o nie 

background image

plecami,  żeby  utrzymać  równowagę,  a moje  serce  wypełnia  się  dziwną  mieszaniną  strachu 
i podniecenia wywołaną znalezieniem kryształu. 

Rozdział 16 

Po  obiedzie  przychodzę  prosto  do  pokoju.  Wyciągam  kryształowy  krzew  z kieszeni 

i kładę go na łóżku przede mną, obok wczorajszego listu. Myśl, że oba są od tej samej osoby 
ni  ma  najmniejszego  sensu.  Rozważam  możliwość,  że  ktoś,  kto  zostawił  kryształ,  mógł  nie 
wiedzieć  o jego  ochronnych  właściwościach.  Ale  to  też  nie  ma  sensu.  Taka  postać  kryształu 
jest bardzo rzadka - ktoś, kto go zdobył, musiał się znać na magii kamieni. 

Gdzieś  w głowie  kołacze  mi  się  nadzieja,  że  może  kryształ  jest  od  Chada  -  że  to  taka 

próba załagodzenia sprawy po wczorajszej rozmowie. Odgrywam w myślach ten scenariusz - 
Chad  idzie  do  sklepu  New  Age  przy  Greenvale  Street,  prosi  sprzedawcę  o coś  specjalnego, 
coś  ochronnego.  Ale  to  jednak  nie  w stylu  Chada  zostawić  coś  takiego  pod  drzwiami.  Na 
pewno dałby mi go osobiście - chyba że sądził, że wciąż jestem na niego zła. 

Biorę  telefon,  żeby  sprawdzić  wiadomości  i połączenia.  Skoro  nie  był  w kafeterii,  to 

pewnie  ćwiczą  z kolegami  z drużyny  podczas  przerwy  obiadowej.  Dzwonię  na  pocztę 
głosową. Mam jedną wiadomość. To moja matka. 

-  „Cześć,  Stacey.  Chciałam  tylko  się  dowiedzieć,  co  słychać.  Czy  Drea  mówiła  ci,  że 

dzwoniłam  wczoraj  wieczorem?  Naprawdę  chciałabym  z tobą  porozmawiać.  Zadzwoń,  jak 
wrócisz. Pa.” 

Rozłączam  się  i opadam  na  łóżko.  Po  kilku  minutach  myślenia  biorę  głęboki  wdech 

i jeszcze  raz  odsłuchuję  wiadomość.  Mama  mówi  nalegającym  tonem,  jakby  naprawdę 
chciała  o  czymś  porozmawiać.  Wykręcam  numer.  Coś  musiało  się  stać.  Zwykle,  kiedy 
odbiera  Drea,  mama  cieszy  się,  że  może  z nią  porozmawiać,  bo  są  bardzo  podobne  -  obie 
zakochane w rzeczach takich jak „Vogue" i buty Joan & David, podczas gdy mnie kręcą czary 
ochronne  i rzucanie  popiołu  na  wiatr.  Chociaż,  muszę  przyznać,  po  tym  wszystkim,  co  stało 
się  w zeszłym  roku,  ja  i  mama  dogadujemy  się  lepiej.  Więcej  rozmawiamy,  nie  kłócimy  się 
tak często. I, inaczej niż przy poprzednich wyjazdach do szkoły, tym razem nasze pożegnanie 
było inne, dłuższe. 

Po kilku sygnałach mama odbiera. 

- Cześć - mówię. 

- Stacey, tak się cieszę, że dzwonisz. 

- O co chodzi? Czy coś się stało? 

- Nie, nic. Po prostu chciałam z tobą porozmawiać. 

- Och.  -  Podnoszę  z podłogi  poduszkę  Amber  i zaczynam  wyskubywać  piórka.  - 

Właściwie  u mnie  nic  nowego  -  kłamię.  -  Mam  do  napisania  dużą  pracę  na  angielski  na 
przyszły tydzień, a nie skończyłam jeszcze czytać książki. 

- Ale wszystko w porządku? 

- Czemu pytasz? Czy Drea coś ci mówiła, kiedy wczoraj zadzwoniłaś? 

- Nie. A powinna? 

background image

- Skąd. Wszystko w porządku - powtarzam chociaż wiem, że jej nie oszukam. Słyszę swój 

glos - chwiejny ton, pogłos poczucia winy. 

Mama nie odpowiada - chyba się domyśla, jaką jestem obrzydliwą kłamczuchą. Nie mogę 

dłużej znieść tej niezręcznej telefonicznej ciszy. 

- Znowu mam koszmary - wyznaję w końcu. 

- Jak to znowu? 

Czy  ona  żartuje?  Kiedy miałam koszmary o Maurze cztery lata temu, opowiedziałam jej 

o nich. Mówiłam jej, że boję się już spać, że mam co noc straszne sny tej samej treści, o tej są 
mej osobie. Nigdy jej tylko nie powiedziałam o kim. Mama nie pytała. Parzyła mi tylko kubki 
rumiankowej  herbaty  przed  snem  i kazała  próbować  myśleć  o czymś  spokojniejszym,  zanim 
zasnę, o tęczy i rozgwiazdach. 

Potem  był  zeszły  rok,  z Dreą  i  kolejnymi  koszmarami.  I chociaż  to  nie  ja  jej  o nich 

powiedziałam,  kiedy  zaczął  się  proces  było  o tym  dosyć  głośno  w mediach.  Kiedy  w sądzie 
zapytano mnie, skąd wiedziałam, że Donovan zabrał Dreę do lasu, nie mogłam odpowiedzieć 
nic  innego  niż  tylko  powiedzieć,  że  się  to  przyśniło.  I wtedy  zaczęły  się  telefony...  Ludzie  - 
obcy ludzie - dzwonili do mnie, pytając, czy nie mam koszmaru o nich. Doprowadzili do tego, 
ż

e  musiałyśmy  dwa  razy  zmienić  numer.  Moja  mama  o tym  wie.  Dlatego  nie  mogę 

zrozumieć, jak może nie wiedzieć o czym teraz mówię. 

- Stacey? Jesteś tam? 

- Tak? 

- No więc, co masz na myśli, mówiąc, że znowu masz koszmary? 

Naprawdę  nie  mam  już  ochoty  rozmawiać,  grać  w tę  głupią  grę,  kiedy  nie  wiem  nawet, 

po co ona ją zaczyna. Czy ciągle próbuje ze mnie zrobić radosną czirliderkę, którą nie jestem 
i nigdy nie będę? A może sfiksowała i odrzuca myśl o tym, kim jestem? 

- Mamo,  Drea  właśnie  weszła  i musi  skorzystać  z telefonu.  Czy  możemy  dokończyć 

jutro? 

- Jasne, skarbie - mówi. - Zadzwoń do mnie. Albo ja zadzwonię. 

- Dobrze. 

- Pa. 

Odkładam słuchawkę, czując się jeszcze gorzej niż wcześniej. Dwa kłamstwa jednej nocy 

i wisząca nade mną karma, czyhająca, żeby mnie za nie ukarać. 

Rozdział 17 

Po rozmowie telefonicznej z matką, uczę się w moim pokoju przez jakieś dwie godziny, 

próbując  przekonać  sama  siebie,  że  struktura  neuronu  -  aksony,  dendryty  i tak  dalej  -  to 
najbardziej fascynująca rzecz, na jakiej mogłabym się teraz skupić. Ale czekam też na telefon 
od Chada. Ponieważ jest po dziewiątej i jeszcze z nim dzisiaj nie rozmawiałam, zastanawiam 
się,  czy  może  się  obraził.  Ale  nawet  jeśli  tak,  to  ma  kiepską  wymówkę.  Wie,  że  przeżyłam 
ostatnio  bardzo  dużo  stresu  -  nawet  jeżeli  według  niego  to  tylko  powracająca  trauma. 
Dlaczego więc po prostu nie zadzwoni, tak jak zrobiłby to dobry przyjaciel? 

background image

Po  dwóch  daremnych  telefonach  do  jego  pokoju,  w końcu  daję  mu  czas  do  dziewiątej 

piętnaście,  zanim  wyjdę.  O dziewiątej  dziewiętnaście  wkładam  kryształ  do  kieszeni,  pakuję 
do  plecaka  garść  składników  do  zaklęć  i wychodzę.  Myślę,  że  to  czego  naprawdę  teraz 
potrzebuję,  to  trochę  oczyszczającej  energii  i kilku  jednoznacznych  odpowiedzi  i zamierzam 
znaleźć  jedno  i drugie  na  mroźnym  powietrzu,  pod  listopadowym  księżycem  -  bo  myśl 
o zejściu do mojego ołtarza w kotłowni jest teraz niezbyt przyjemna. 

Ponieważ  cały  kampus  otoczony  jest  hektarami  lasu,  nietrudno  znaleźć  idealne  miejsce. 

Pomimo tego, co stało się w zeszłym roku, wciąż kocham las, szczególnie w nocy, w świetle 
księżyca i blasku gwiazd. Cała atmosfera pomaga mi się skupić, połączyć się z duchem natury 
i spojrzeć na rzeczy w odpowiedniej perspektywie. 

Z  moją  małą  latarką  jako  przewodnikiem,  idę  dookoła  naszego  budynku,  przez  trawnik 

i wchodzę  do  lasu  ścieżką,  używaną  przez  imprezowiczów.  Skręcam  w lewo  i trafiam  do 
spokojnego miejsca na skraju lasu - gdzie jestem ukryta, ale widzę nad sobą garbaty księżyc 
w kolorze wosku i żałuję, że spędziłam tak wiele czasu w pokoju. 

Siedzę  na  kępie  trawy  i wdycham  wielkimi  haustami  energię  księżyca,  pozwalam,  aby 

ś

wiatło  wsiąkało  w moją  skórę.  Po  kilku  minutach  bezruchu  wyjmuję  kryształ  z kieszeni 

i kładę  go  na  ziemi  przede  mną.  To  nie  mógł  być  przypadek,  wiem,  ktoś  go  specjalnie 
zostawił dla mnie. Muszę tylko dowiedzieć się kto, zanim będzie za późno. 

Opieram  latarkę  o kamień  i zaczynam  wyciągać  składniki  z plecaka.  Biorę  nożyczki 

i zaczynam  od  swoich  włosów.  Chwytam  dłuższy  kosmyk  z boku,  odcinam  pasmo  około 
dziesięciu  centymetrów  i zaplatam  na  czubku,  żeby  włosy  się  nie  rozsypały.  Wyglądają 
dziwnie  w mojej  dłoni,  niemal  nierealnie,  jakby  nie  były  naprawdę  moje.  Wkładam  je  do 
metalowej  miski,  a potem  wlewam  tam  kilka  kropel  olejku  goździków  -  normalnie 
bladopomarańczowy  płyn  ma  teraz  w ciemności  orzechowy  kolor.  Następnie,  używając 
zwykłych obcążków, obcinam paznokcie bardzo krótko nad miską, upewniając się, że ścinki 
wpadają do środka. Skrapiam to jeszcze olejkiem, a ciężki zapach wypełnia powietrze wokół 
mnie. 

Dotykam  włosów  w miejscu,  w którym  je  obcięłam.  Pomimo  mojej  staranności,  czuję, 

gdzie  brakuje  kosmyka,  tuż  poniżej  ucha.  Mam  nadzieję,  że  uda  się  to  jakoś  zamaskować. 
Spoglądam  na  palce  -  paznokcie  mam  teraz  bardzo  krótkie,  z pod  kilku  nawet  leci  krew. 
Wkładam  je  do  ust,  żeby  zatamować  krew,  a potem  zanurzam  w misce.  Mieszam  miksturę, 
której zadaniem jest zwiększyć moją samoświadomość. 

- Olej i kość, skóra i krew - szepczę. - Księżycu, błagam, niech dowiem się. 

Wyciągam  ziemniaka,  którego  zdobyłam  dziś  rano  dzięki  uprzejmości  pani  z kafeterii, 

i czarny długopis kulkowy z bocznej kieszeni torby. Na surowej łupinie ziemniaka piszę moje 
pytania: „Czy dotrzymam obietnicy? I jaka jest moja obietnica?” 

Wkładam go do miski i wlewam resztę olejku, około dwóch łyżek stołowych. Obtaczam 

ziemniaka w miksturze, tak aby był cały wilgotny, żeby litery wypełniły się moim duchem. 

Po  kilku  chwilach  mieszania  i powtarzania  w myśli  pytań,  rozkładam  dużą  kartkę 

woskowanego  papieru  na  ziemi  i wylewam  na  nią  miksturę,  układając  ziemniaka  tak,  by 
napisy  na  nim  zwrócone  były  w stronę  księżyca.  Sypię  na  wierzch  trochę  ziemi,  formując 
literę M, a potem zawijam wszystko w papier, zabezpieczając go grubą gumką. 

-  Ofiarowuję  ci,  księżycu,  kawałki  mnie:  moje  ciało,  moją  kość,  owinięte  w miłość 

i ducha,  i proszę  w zamian,  abyś  pomógł  mi  jaśniej  widzieć,  wzmocnił  moją  naturalną 
ś

wiadomość. 

background image

Łyżką kopię w ziemi dziurę głęboką na piętnaście centymetrów. Palce bolą, gdy próbuję 

przebić  się  przez  na  pół  zamarzniętą  ziemię.  Składam  do  jamki  moją  ofiarę,  zakopuję  ją, 
a następnie umieszczam na wierzchu kryształowy krzew. 

- Bądź błogosławiony - szepczę, patrząc na księżyc. 

Po  odprawieniu  zaklęcia  czuję  się  zupełnie  odświeżona,  jakby  nagle  rozbudzona,  lepiej 

zgrana z naturą i samą sobą. Odchylam się do tylu, opieram na łokciach i zauważam sosnę tuż 
obok mnie. Uwielbiam sosnowe igły - ich zapach, połysk i gładkość, którą czuję, obracając je 
między palcami, ich zdolność do ochraniania przed negatywną energią. Zbieram kilka gałązek 
na później. Wtedy słyszę jakiś dźwięk dochodzący spośród drzew kilka metrów za mną. 

Wrzucam gałązki do plecaka razem z innymi akcesoriami i chwytam kryształ. To pewnie 

jakieś dzieciaki przyszły podrinkować przed snem. Czekam kilka sekund na kolejny hałas, ale 
nic  nie  słyszę.  Wyłączam  latarkę  i wstaję.  Teraz  słyszę  coś  jak  trzask  płomieni,  jakby  ktoś 
zrobił ognisko. 

Włączam  z powrotem  latarkę,  ale  kieruję  promień  w dół  i robię  kilka  kroków  w stronę 

ź

ródła dźwięku. Widzę w oddali pomarańczowy blask, małe iskierki, które skaczą na wietrze. 

Ale  nic  nie  słyszę.  Żadnych  głosów  ani  śmiechów.  Żadnego  syku  otwieranych  puszek  albo 
brzęku rozbijanych butelek. 

Ś

ciskając  kryształ  w dłoni,  podchodzę  do  ogniska,  które  jest  ledwie  o kilka  metrów  ode 

mnie.  Dostrzegam  męską  postać,  siedzącą  na  głazie  na  polance.  Lewą  stronę  jego  ciała 
oświetla  ognisko.  Sięga  do  torby,  zbiera  coś  z ziemi.  Wstaje  i  rozrzuca  przedmioty  wokół 
ogniska. To chyba kamienie? Staram się policzyć, ile ich rzuca, żeby zobaczyć, czy zaznacza 
wszystkie  osiem  kierunków,  od  północy  do  zachodu.  Ale  nie  jestem  pewna.  Siada 
z powrotem,  grzebie  kilka  razy  patykiem  w ognisku,  potem  wyciąga  coś  z torby.  Słoik. 
Potrząsa nim kilka razy i podnosi go, żeby mu się przyjrzeć. W śród jest jakaś sproszkowana, 
brązowawa  substancja,  jakby  piasek.  Oświetlają  ją  tańczące  płomienie.  Odkręca  pokrywkę 
i wlewa  do  słoika  jakiś  płyn  z małego  pojemnika.  Miesza  patykiem,  zanurza  w środku  palce 
i potem wciera substancję w policzek i kark. 

Cały ten obraz - siedzącej niedaleko mnie postaci, wykonującej jakiś księżycowy rytuał - 

wydaje mi się niezwykły. Nie żebym myślała, że jestem jedyną na tej planecie, która uprawia 
magię; po prostu poza moją babcią i kilkoma rzekomymi czarownicami w telewizji, nigdy nie 
widziałam,  żeby  ktoś  robił  takie  rzeczy.  A jednak,  poza  zdumieniem,  czuje  też,  że  jestem 
zaintrygowana,  zaciekawiona...  może  nawet  pełna  nadziei,  ale  nie  jestem  pewna  dlaczego. 
Ś

ciskam kryształ, mając wrażenie, że staje się bardzo ciepły. Nie mogę przestać się trząść. 

Jestem  zaciekawiona  i bardzo  chciałabym  jeszcze  na  niego  patrzeć,  ale  nagle  czuję  się 

winna, jakbym wdarła się do czyjejś świętej przestrzeni, a księżyc patrzył z wyrzutem, jak to 
robię. Cofam się i kieruję promień latarki ku ziemi, żeby znaleźć drogę powrotną. Przede mną 
są  jakieś  zarośla.  Wciągam  brzuch,  chwytam  brzeg  płaszcza  i przeciskam  się  przez  nie  tak 
cicho,  jak  to  możliwe.  Ale  przy  drugim  kroku  słyszę  pod  nogami  trzask.  Zatrzymuję  się. 
Patrzę w dół. Pod martensem zauważam długą, suchą gałąź złamaną na pół. 

Serce  zaczyna  mi  walić  tak  mocno,  aż  boję  się,  że  je  też  słychać.  Wyłączam  latarkę 

i wstrzymuję oddech. 

Rozdział 18 

Zamykam oczy i kucam, próbując się ukryć jak najgłębiej w krzakach. 

background image

- Kto tam jest? - woła mężczyzna, robiąc krok w moją stronę. 

Oddycham tak ciężko, że ledwie mogę myśleć. Kulę się jeszcze bardziej, chowając głowę 

między kolana, czekają, aż uzna, że się pomylił i zawróci. 

Słyszę,  jak  się  do  mnie  zbliża,  przedziera  się  przez  krzaki,  gałązki  trzaskają  pod  jego 

stopami - już tylko o metr - dwa ode mnie. 

Wciąż się nie ruszam. Wyobrażam sobie, że jestem częścią tych zarośli, moje ramiona są 

grubymi gałęziami, a plecy - pniakiem. 

Robi kolejny krok. I jeszcze jeden. Patrzę ze swojej kryjówki, ale niewiele widzę pod tym 

kątem; tylko gałązki, drapiące mnie w twarz. 

- Wiem, że tam jesteś - słyszę jego głos tuż nade mną. 

Biorę  głęboki  wdech;  zbieram  odwagę,  której  dostarcza  księżyc,  i wstaję.  Stoi  przede 

mną. Włączam latarkę i celuję ją w niego. On robi tak samo. 

- Stacey?  -  mówi.  -  Co  ty  tu  robisz?  -  Wpatruje  się  we  mnie  z szeroko  rozwartymi 

migoczącymi  oczami.  Ich  kolor  -  pomiędzy  szarym  a bladoniebieskim  -  jest  widoczny 
w świetle mojej latarki. 

- Skąd mnie znasz? - pytam. Latarka lekko drży w mojej dłoni. 

Na jego twarzy jest jakiś ślad. Pewnie od zaklęcia. Gruba, połyskująca linia na policzku. 

- Spotkaliśmy się już - odpowiada. 

- Gdzie? - głos mi się załamuje. 

- Nie pamiętasz? 

Zaciskam dłoń na latarce, żeby uspokoić drżenie. Przypominam sobie tę noc w kotłowni. 

Faceta, który za mną biegł po schodach, wołając moje imię. 

- Nie nazwałabym tego spotkaniem - syczę przez zaciśnięte zęby. 

- Co masz na myśli? 

- Włamanie  się do kotłowni internatu dla dziewczyn w środku nocy i przestraszenie mnie 

prawie na śmierć trudno nazwać spotkaniem. 

- Spotkaliśmy się wcześniej. Nie pamiętasz? 

Przyglądam  się  przez  chwilę  jego  twarzy  -  raczej  śniada,  cera,  ciemne  włosy,  nieco 

dłuższe na czubku głowy. Próbuję sobie przypomnieć głos z koszmaru, ten za starymi szarymi 
drzwiami, zastanawiając się, czy to ten sam. Ale nie jestem pewna, 

- Wpadliśmy na siebie. We wrześniu, na imprezie integracyjnej. 

- Nie wydaje mi się. - Robię krok w tył. 

- Naprawdę  -  kontynuuje,  podchodząc.  -  Wychodziłem  z  gabinetu  kwestora.  Biegłaś  po 

schodach, przeskakując po dwa stopnie... 

Zajmuje  mi  kilka  chwil,  ale  potem  zaczynam  sobie  przypominać  wpadnięcie  na  kogoś, 

jakąś postać bez twarzy. Lawina książek i ołówków z mojego plecaka spadająca po schodach, 
rozrzucone  rzeczy.  Pamiętam  już,  że  spieszyłam  się,  zbierając  to  wszystko  niemal  na 
czworakach i wrzucając do torby. Blado przypominam sobie, że ktoś próbował mi pomóc. 

- Czy to ty wysłałeś mi mejla? - pytam, zmieniając temat. 

- Musimy porozmawiać, Stacey. 

background image

- Czy to ty mi to dałeś? - Pokazuję mu kryształ. 

- Tak  -  mówi.  -  Chciałem,  żebyś  go  miała.  Zamierzałem  sam  ci  go  dać,  wiesz,  zamiast 

zostawiać  tak  na  podłodze.  Ale  potem  zobaczyłem,  że  twoi  przyjaciele  się  zbliżają,  a nie 
chciałem  ich  spotkać.  Tak  było  też  pod  Wisielcem.  Chciałem  porozmawiać  z tobą  sam  na 
sam. 

- No  to  teraz  jesteśmy  sami  -  Gdy  tylko  kończę  to  mówić,  chcę  cofnąć  te  słowa.  Nie 

powinien  wiedzieć,  że  jesteśmy  nami.  Zaciskam  z powrotem  dłoń  z kryształem  w pięść,  na 
wypadek, gdybym musiała walczyć. 

- Nie chcę ci zrobić krzywdy - mówi, jakby czytał w moich myślach. 

- Więc czego chcesz? 

- Tak jak powiedziałem; musimy porozmawiać. 

- To rozmawiajmy. 

- Nie teraz, nie tutaj. 

- Spadam stąd. - Obracam się, żeby odejść. 

- Nie, stój. - Robi kolejny krok w moją stronę, otwierając szerzej oczy. 

Kieruję  latarkę  w stronę  trawnika  kampusu,  oddalonego  tylko  o parę  metrów.  Widzę 

wysokie  latarnie  nad  betonowymi  ławkami.  Gdybym  chciała,  mogłabym  krzyczeć  o pomoc 
i ktoś na pewno by mnie usłyszał. 

- Nie odchodź. Chcę z tobą poro zmawiać. Tylko, że jestem teraz w trakcie czegoś. 

Spoglądam ponad jego ramieniem na ognisko, wciąż się iskrzące, na tańczące płomienie. 

- Co robisz? 

- Sądzę, że już się domyślasz. - Przypatruje mi się uważnie, a jego stalowoniebieskie oczy 

wydają  się  wpływać  wprost  do  moich.  Są  tak  intensywne,  że  muszę  odwrócić  wzrok.  -  Czy 
możemy porozmawiać jutro? - pyta. 

Nic  nie  mówię,  bo  chcę  z nim  porozmawiać.  Chcę  się  dowiedzieć,  co  on  ma  mi  do 

powiedzenia. Ale nie chcę, żeby on wiedział, że chcę. 

- Możemy spróbować znowu spotkać się przy Wisielcu. Po godzinach. Ale czy mogłabyś 

tym razem przyjść sama? 

- Dlaczego tak późno? 

- Bo to, co chcę ci powiedzieć, to sprawa osobista. Nikogo innego nie może przy tym być. 

- O co chodzi? 

- O ciebie. 

- Co ze mną? 

- Ten kryształ, który ci dałem - zaczyna. - Wiesz, co to znaczy, prawda? 

Zamiast  odpowiedzieć,  przyglądam  się  błyszczącej  kresce;  na  jego  policzku  -  mikstura 

z drzewa sandałowego i mlecza. 

- Spotkajmy  się  w bibliotece  -  proponuję  w końcu.  -  W  tym  samym  pokoju.  O ósmej. 

Możemy zamknąć drzwi. 

- Obiecujesz, że tam będziesz? 

background image

- Czy  obiecuję?  -  pytam.  To  słowo  wydaje  mi  się  niepokojące.  -  Jak  w „czy  dotrzymam 

obietnicy”? 

- Tak. Patrzy na mnie dziwnie. - Obiecujesz, że będziesz? 

Kiwam głową, próbując go rozgryźć, odgadnąć, czy to on wysłał list. 

- Ale nie będę na ciebie czekać. O ósmej pięć mnie nie ma. 

Na jego ustach pojawia się lekki uśmiech, jakby poczuł ulgę i zadowolenie jednocześnie. 

Milczy  przez  chwilę,  przyglądając  się  mojej  twarzy,  podbródkowi,  ustom.  A potem  jeszcze 
raz patrzy mi w oczy. 

Stoimy  tam  przez  chwilę  w niezręcznej  ciszy  -  ja,  nie  wiedząc,  czy  to  już  koniec,  czy 

mam  iść;  on,  czekając  na  mój  następny  ruch.  Odwracam  się  i odchodzę,  wracam  na 
bezpieczną ziemię kampusu. Ale wciąż czuję go, jego oczy, patrzące na mnie. 

Podążam  za  księżycem  z powrotem  do  dormitorium.  Tam  jestem  sama.  Tam  jest 

bezpiecznie,  mogę  odetchnąć  i uspokoić  nerwy.  Opieram  się  plecami  o drzwi,  a moje  serce 
uderza teraz swobodnie, bardzo mocno. Całe moje ciało drży, krew kipi mi w żyłach. Umysł 
mam pełen pytań: Co się ze mną dzieje? Kto to jest? Dlaczego nawet nie zapytałam, jak ma 
na imię? 

Przykrywam  oczy  dłonią,  próbując  powstrzymać  lawinę  myśli,  ale  przez  to  kręci  mi  się 

w głowie. Bo wszystko, co mogę zobaczyć pod zamkniętymi powiekami, w ciemności mojej 
dłoni, to jego intensywne stalowoniebieskie oczy. 

Rozdział 19 

Meczę  się  z  kluczami  przy  drzwiach  do  budynku,  próbując  zmusić trzęsące się palce do 

współpracy i zostawić daleko za sobą wydarzenia ostatnich dwudziestu minut. To czego teraz 
potrzebuję,  to  porozmawiać  z Chadem,  powiedzieć  mu,  że  tamta  kłótnia  przez  telefon  była 
głupia, i zaproponować, żebyśmy spędzali trochę więcej czasu razem. 

Co  z tego,  że  nie  zadzwonił  wcześniej?  Pewnie  był  zajęty  z kolegami  z drużyny.  Może 

nawet myślał, że ja potrzebuję czasu. Chyba tak... Mam tylko nadzieję, że nie dzwonił, kiedy 
mnie  nie  było,  ponieważ  nie  poradzę  sobie,  kłamiąc  jeszcze  raz  dziś  w nocy,  szczególnie 
jemu. 

Po  kilku  próbach  w końcu  udaje  mi  się  otworzyć  zamek  i wejść  do  środka.  Przechodzę 

przez  hol  do  salonu.  A tam  czeka  on,  siedzi  na  winylowej  kanapie,  z bukietem  polnych 
kwiatów w dłoni, jak przystało na idealnego chłopaka. 

- A kto to postanowił wpaść? - mówi, wstając. 

Ale  zamiast  odpowiedzieć  cokolwiek,  podbiegam  i rzucam  mu  się  w ramiona, 

w melodramatycznym  stylu,  zupełnie  jak  na  czarno-białym  filmie,  z muzyką,  na  orkiestrę, 
brakuje mi tylko powłóczystej sukni. Chad obejmuje ramionami moją talię, czuję na plecach 
wstążkę z bukietu. 

Spoglądam przez jego ramię na Dreę, siedzącą na brzegu kanapy, z lekko opuszczonymi 

kącikami ust. 

- Cześć,  Dray.  -  Odsuwam  się  odrobinę  od  Chada,  ale  wciąż  trzymani  rękę  na  jego 

ramieniu. 

background image

Drea uśmiecha się, ale zaraz odwraca wzrok. 

- Gdzie byłaś? - Chad wręcza mi bukiet. - Czekałem na ciebie. 

- Naprawdę?  -  pytam,  patrząc  na  Dreę,  zastanawiając  się,  jak  długo  czekał,  jak  długo 

siedzieli tu razem. 

- Tak. Ale to nic. Drea i ja pogadaliśmy sobie o dawnych czasach. - Śmieje się i spogląda 

na nią. Ona też się uśmiecha. 

- Dawnych czasach? O tym, co stało się rok temu? 

- Boże, nie - jęczy Drea. - O dobrych dawnych czasach. O różnych zabawnych rzeczach. 

- Tak  -  potwierdza  Chad.  Potem  opowiada  mi  historie  o  gimnazjalnej  wycieczce  do  zoo 

i o tym,  jak  słoń  oblał  Dreę  wodą  z  trąby.  Cała  jej  pierś  była  mokra,  a miała  na  sobie  tylko 
różowy  T-shirt.  Więc  ich  zawsze  przygotowana  nauczycielka  wyciągnęła  z torby 
z awaryjnymi przyborami strasznie niemodną poliestrową bluzę z wielkim kołnierzem w stylu 
lat  siedemdziesiątych,  wzorami  na  nadgarstkach  i pastelowymi  zwierzętami.  Zmusiła 
przerażoną Dreę - która się tak modnie ubiera - do noszenia jej przez resztę wycieczki. 

Oboje śmieją się z tej historii, jakby to była najzabawniejsza rzecz na świecie, ale mnie to 

wcale nie rozbawiło. 

- Cóż,  przepraszam,  że  musiałeś  na  mnie  czekać  -  mówię  do  Chada,  ucinając  te  żarty.  - 

Nie mieliśmy żadnych planów na dziś wieczór, prawda? 

- Nie.  Nic  się  nie  stało.  Myślałem  po  prostu,  że  cię  tu  zastanę.  Zwykle  jesteś  o tej  porze 

w pokoju. 

Patrzę na zegarek - Jedenasta dziesięć. Już się zaczęła cholerna cisza nocna. 

- O Boże, gdzie jest Keegan? 

- Wyluzuj - parska Drea. 

- Gdzie jest? 

- Śpi.  -  Drea  wstaje  i obciąga  szorty  od  flanelowej  piżamy  -  podciągnięte  wyżej, 

przypuszczam, dla przyjemności Chada. Poprawione teraz, jestem pewna, dla mojej. - Bolała 
ją głowa i położyła się wcześniej. 

Sama  zaczynam  czuć  lekki  ból  głowy.  Pocieram  skronie  i zauważam,  że  moje  palce  są 

brudne  od  ziemi  i olejku.  Wycieram  je  jak  najdyskretniej  o spodnie,  przyglądając  się 
doskonałym nogom Drei, kiedy idzie do pokoju i zamyka za sobą drzwi. 

- Byłaś dzisiaj w bibliotece? - Chad zwraca się do mnie. 

- Wyszłam po prostu na spacer. - Wtykam włosy za uszy, żeby nie zauważył brakującego 

kosmyka. - Poszłam popatrzeć na księżyc. 

- Sama? 

Kiwam głową. W końcu poszłam sama. 

- W czym problem? 

- W  niczym.  Po  prostu  się  zdziwiłem.  Jesteś  ostatnio  bardzo  spięta.  Spodziewałbym  się, 

ż

e bałabyś się iść gdziekolwiek sama. 

- Czy to nie ty mówiłeś, że muszę zapomnieć o przeszłości i uporządkować swoje życie? - 

Czuję, że znowu się denerwuję, i słyszę to w moim głosie. 

background image

- Nie powiedziałem tak, Stacey. I jeżeli tak to zabrzmiało, to przepraszam. Martwiłem się 

o ciebie. 

- Wiem. - Biorę głęboki oddech. - Czy możemy zacząć jeszcze raz? 

- Od czego? 

- Od  przytulania.  -  Wyciągam  ramiona  i Chad  obejmuje  mnie,  z ulgą,  jak  sądzę,  że 

powróciłam ze strefy mroku do krainy światła, gdzie wszystko jest łatwe i nieskomplikowane, 
gdzie rzeczy ponure i nieprzyjemne się nie dzieją. 

- Dużo  lepiej.  -  Odchyla  się  nieco  i zbliża  twarz  do  pocałunku.  Robię  to  samo,  ale 

przechylam głowę w niewłaściwą stronę i pocałunek ląduje obok mojego nosa. 

Chad uśmiecha się i przytula mnie mocniej. Chyba ma rację z tym, żeby nie komplikować 

rzeczy. Tak jest dużo lepiej, łatwiej. Może tak związek powinien wyglądać: kwiaty i uściski. 
Może tego właśnie potrzebuję. 

- Bardzo  chciałbym  zostać  -  mówi  Chad,  puszczając  mnie  -  ale  chyba  muszę  już iść. Na 

wypadek, gdyby Keegan wstała. 

- Powinniśmy  coś  zrobić  jutro  wieczorem.  Coś  przyjemnego.  Może  poszlibyśmy  na 

kolację gdzieś w kampusie. Albo na film. 

- Zdecydowanie. Zadzwonić do ciebie? 

- Nie. Umówmy się od razu. Nie będzie więcej czekania na telefon. 

- Dobra, To może wpadnę po ciebie po treningu? - Ósmej trzydzieści? 

- Może o dziewiątej? Pracuję jutro nad projektem na biologię. 

- W porządku. To marny randkę. 

Następne  pięć  minut  całujemy  się  na  pożegnanie  na  kanapie,  próbując  ignorować  pisk 

winylu, gdy ocierają się o niego nasze poruszające się ciała. Tak mi dobrze przy nim, w jego 
ramionach, kiedy czuję jego usta i oddech - tak normalnie. Kładę głowę na jego piersi i myślę 
o tym, jak cudownie byłoby móc tak zostać całą noc. 

Ale  nie  możemy  i dlatego  Chad  wychodzi  kilka  chwil  później.  Odprowadzam  go  do 

drzwi,  przypominając  mu  o naszej  randce  jutro  wieczorem,  a potem  wracam  do  pokoju, 
spokojna, że wszystko w końcu jest między nami tak, jak być powinno. 

Rozdział 20 

Kiedy  budzę  się  następnego  ranka,  Drea  i Amber  są  jeszcze  w  łóżkach.  Przewracam  się 

na  drugi  bok,  żeby  spojrzeć  na  bukiet  kwiatów,  które  przyniósł  mi  Chad  -  stoi  teraz 
w wazonie z sosnowymi gałązkami, które zebrałam w nocy. Uśmiecham się na ten widok, na 
myśl o tym, że zaskoczył mnie w taki 'i uosób. 

Wciągam  moje  brzoskwiniowe  pantofle  i idę  do  kuchni  po  niezbędny  kubek 

rozpuszczalnej kawy - kiepska w smaku, ale działa. Panuje zupełna cisza. Wszystkie drzwi do 
pokojów są zamknięte, jakby wszyscy postanowili jeszcze spać, jakby lekcje dziś odwołano. 
Wkładam  dwie  kromki  chleba  do  tostera  i wyglądam  przez  okno  na  parking.  Ale  wszystko 
wydaje  się  normalnie  -  żadnych  niszczycielskich  burz  śnieżnych,  które  zatrzymałyby  nas 
w domu. Więc gdzie są wszyscy? 

background image

Postanawiam  wykorzystać  ich  lenistwo.  Połykam  szybko  tosta  i kawę,  chwytam  rzeczy 

pod prysznic i jestem pierwsza w łazience, dzięki czemu wykąpię się dziś w ciepłej wodzie - 
jako jedna z nielicznych. 

Po  powrocie  do  pokoju  ubieram  się  w mundurek  Hillcrest,  wcieram  odrobinę  olejku  za 

uszy  oraz  pod  szyją  i pakuję  książki.  Drea  i Amber  wciąż  śpią,  z kołdrami  naciągniętymi  na 
uszy, jakby nie chciały, żeby im przeszkadzano. Ale zamiast to uszanować, otwieram żaluzje, 
pozwalając, aby zaskakująco jasne listopadowe słońce wpadło do pokoju. 

- Pobudka! -wołam. 

Wciąż nic - obie ani drgną. Więc może muszę uciec się do siły. Podchodzę do ich prycz 

i potrząsam nimi. 

- Wstawajcie.  Spóźnicie  się.  -  Spoglądam  znowu  na  zegarek;  jest  siódma  czterdzieści 

pięć, za pół godziny zacznie się pierwsza lekcja. 

- Dzień zdrowia psychicznego - mruczy Amber, obracając się do mnie plecami. 

- Ja też nie idę - mówi Drea, powtarzając jej gest. 

- Dobra.  -  Nie  mam  czasu  ich  przekonywać,  jeżeli  sama  nie  chcę  się  spóźnić.  Zapinam 

kurtkę, przechodzę przez hol i wychodzę frontowymi drzwiami. 

Wtedy go widzę. Transparent. Długi na jakieś sześć metrów, rozwieszony między dwoma 

cyprysami przed naszym dormitorium, jakby czekał właśnie na mnie. 

Stoi wokół niego tłum ludzi. Kręcą głowami i zakrywają; rozdziawione usta - Cory, kilku 

jego  kolegów,  Keegan,  Emma,  wszystkie  dziewczyny  z naszego  domu,  pan  Lecklider,  pan 
Gunther,  pani  Halligan,  jeden  ze  szkolnych  ochroniarzy.  Nawet  Donna  Tillings.  Jest  ubrana 
na czarno - od miskowatego kapelusza z siatką, która zakrywa jej twarz, do grubych czarnych 
pończoch  i butów  z kwadratowymi  noskami.  Wygląda,  jakby  płakała,  z małym  bukietem 
w dłoni. Wszyscy tam stoją, patrząc na napis i na mnie, czekając na moją reakcję. 

Ale  jak  mam  zareagować,  skoro  mój  umysł  nie  chce  akceptować  tego,  co  tam  jest 

napisane  i co  to  znaczy?  Powoli  schodzę  po  schodach  do  budynku,  patrząc  na  ich  twarze 
zamiast na słowa, z nadzieją, że to nie jest rzeczywiste i że napis zmieni się, gdy dojdę na dół. 

Ale się nie zmienia. Patrzę na niego jeszcze raz, a słowa stają się czytelne i sensowne: 

„Za mniej niż tydzień, Stacey Brown, będziesz błagać o śmierć.” 

Ucisk w gardle utrudnia mi oddychanie. Mam wrażenie, jakby ostrze brzytwy przecinało 

moją skórę wzdłuż kręgosłupa. Podchodzę bliżej. Nogi się pode mną uginają. 

- Stacey? 

To on, facet z lasu, ten, który dał mi kryształ. Wychodzi do mnie z tłumu, na policzku ma 

błyszczący perłowy pasek; jasne oczy jak stopiony wosk świecy wlewają się prosto do moich. 

Odgina moje palce, rozwierając pięść i kładzie mi na dłoni poskładany kawałek papieru - 

taki, jak do wróżenia. Wygląda jak wąż z origami. Zamyka mi na nim dłoń i patrzy na mnie, 
w oczekiwaniu  na  odpowiedź.  Ale  nie  mogę  mówić.  Nie  mogę  oddychać.  i chce  mi  się 
wymiotować.  Czuję  wokół  siebie,  i w ustach,  coś  zimnego  i lepkiego.  Podnosi  się  w moim 
gardle. 

Nachyla się nade mną i szepcze; 

- Wiem, jak spędzisz rocznicę. 

background image

Otwieram  usta,  żeby  krzyczeć.  Czuję,  że  podnoszę  się  na  łóżku.  Czuję,  jak  wymioty 

wylewają się z moich ust. 

- Stacey! - krzyczy Drea, wygrzebując się w pośpiechu spod kołdry. 

- Co się stało? - Amber zeskakuje z górnego łóżka. 

Ale nawet nie muszę nic mówić. Odpowiedź spływa po lustrze szafki nocnej. Spływa po 

odbiciu mojej twarzy, tuż przede mną. 

Rozdział 21 

Wycieram  usta,  odrzucam  kołdrę  i idę  do  drzwi.  Amber  i Drea  krzyczą  za  mną,  ale  nie 

zwracam na nie uwagi. Naciskam klamkę głównych drzwi i wybiegam na zimny listopadowy 
poranek. 

Ale  jest  całkiem  normalnie.  Żadnego  transparentu.  Żadnego  tłumu  wokół.  Tylko  ja  - 

chociaż sen wydawał się taki rzeczywisty. 

- Co  się  dzieje?  -  pyta  Drea.  Stoją  z Amber  przy  mnie,  na  najwyższym  stopniu  -  Drea 

zawiązując szlafrok, Amber w pełnym rynsztunku piżamy Wonder Woman. 

- A jak myślisz, co się dzieje? - odpowiada Amber. - Nie zauważyłaś na lustrze? Znowu 

rzyga. Koszmary, tak? 

Kiwam głową. 

- Całe szczęście, że nasze łóżka nie są przed twoim. 

- Bardzo śmieszne. 

- Daj spokój. Musimy szukać jasnych punktów naszej sytuacji. 

- Co się dzieje? - mówi głos za nami. - Wszystko w porządku, dziewczyny? 

To Keegan. Stoi w drzwiach. 

- Wydawało mi się, że słyszę szarżujące stado słoni w holu. 

- Czy  chce  nam  pani  w ten  sposób  powiedzieć,  że  musimy,  zrzucić  parę  kilo?  -  Amber 

poprawia swój złoty pasek. 

- Chcę w ten sposób zapytać, co się dzieje. 

- Potrzebowałyśmy trochę świeżego powietrza - odpowiada Drea. 

- No  -  wtóruje  jej  Amber.  -  Trochę  tlenu  i wilgoci  dla  organizmu.  Nauczyłam  się  paru 

rzeczy na fizyce w zeszłym roku, 

- Chyba masz na myśli biologię? - poprawia Drea. 

- Wszystko jedno. To praktycznie te same lekcje. 

- Powinnyśmy wrócić do środka - mówię. 

Mijam  Keegan  tylko  po  to,  żeby  spotkać  więcej  wścibskich  widzów:  Trish  Cabone, 

siąkającą Emmę i kilka innych dziewczyn. 

- Wszystko  w porządku?  -  pyta  Trish.  Poprawia  sobie  włosy,  żeby  nie  wyglądały  na 

przygniecione, nie zauważając tyłu, który wygląda jak sprasowana poduszka. 

background image

- W porządku. Tylko sprawdzałam temperaturę. 

To  naiwne  kłamstewko  wydaje  się  działać.  Poza  Trish  i Emmą  wszystkie  pozostałe, 

w tym Keegan, wracają do pokojów, żeby nacieszyć się ostatnimi chwilami snu przed szkolą. 

-  Szkoda,  że  nie  było  cię wczoraj na nabożeństwie - mówi Trish, nie ruszając się ani na 

krok ze swojego miejsca. 

Kiwam głową. 

- Ale kaplica jest otwarta cały tydzień - ciągnie. - Wiesz, w razie gdybyś chciała przyjść, 

gdybyś potrzebowała jakiegoś miejsca... - Patrzy to na mnie, to na Dreę. 

Emma  uśmiecha  się  pomiędzy  siąknięciami,  przypuszczalnie  doceniając  poświęcenie 

swojej koleżanki. 

-  Teraz  potrzebuję  zebrać  się  do  szkoły  -  odpowiadam.  Nie  mogę  sobie  pozwolić  na 

więcej karnych zadań. 

Amber,  Drea  i ja  mamy  właśnie  wrócić  do  pokoju,  kiedy  słyszę  tuż  obok  mnie  męski 

głos. Obracam się i widzę Cory'ego i jednego z jego przyjaciół-klonów. Z trampkami w dłoni, 
Cory ściska Emmę na do widzenia, podczas gdy klon daje Trish buziaka w policzek. 

- Geek tutaj?! - krzyczy Amber. Cory zatrzymuje się i patrzy na nas. 

- Nie widziałyście niczego, prawda. 

- Jak jasna cholera. - Drea krzyżuje ramiona na piersi. 

- Dla  twojej  wiadomości,  spaliśmy  na  podłodze  -  dodaje  klon.  -  Uczymy  się  po  prostu 

razem na egzamin z angielskiego. 

- Skąd ja cię znam? - pyta go Amber. 

- Nie  wiem.  -  Klon  się  uśmiecha.  -Znają  mnie  w różnych  miejscach.  -  Poprawia  sobie 

miodowoblond włosy i mruga do Amber, strzelając do niej z wyimaginowanego pistoletu. 

- Czekaj.  -  Amber  robi  krok  w jego  stronę.  -  Ty  jesteś  tym  kolesiem  od  poczty.  Tym, 

który zapytał mnie, jak będę spędzać rocznicę. 

- Nie pamiętam - Przechyla głowę na bok, udając zdumienie. 

- Powinniście  już  naprawdę  iść  -  wtrąca  się  Trish,  robiąc  gest  w stronę  drzwi.  -  Keegan 

zaraz tu przyjdzie. 

- Dobra. Idziemy. - Klon spogląda na nas. - Miło było was wreszcie poznać. 

- Co to znaczy „wreszcie”? - pytam. 

- No, dużo o tobie słyszałem. 

- Niech  zgadnę  -  wzdycha  Amber  -  jesteś  jednym  z najświeższych  rekrutów  pogromców 

duchów. 

- Pogromców duchów? 

- Tak nazywam ludzi, którzy nie mają szans na żadne ciało, więc szukają duchów. 

- Kto powiedział, że nie mam szans? - pyta klon, rzucając spojrzenie w stronę Trish. 

- Tak się jakoś domyślam. 

- Chodźmy - mówi Drea, ciągnąc Amber za ramię. Amber odpycha jej rękę. 

- Jak masz na imię? 

background image

- Hm... - Klon pociera czoło. - Trudne pytanie. 

Obaj  z Corym  wybuchają  śmiechem  -  kretyńskim  śmiechem  z tylko  dla  nich 

zrozumiałego  żartu.  Brzmi  jak  kontynuacja wczorajszego w sali komputerowej. Trish też się 
ś

mieje, ale próbuje ich wyprosić. 

- Swoją  drogą  -  kontynuuje  klon,  kiedy  wreszcie  udaje  mu  się  opanować - jak spędzacie 

rocznicę? 

- Keegan!  -  krzyczy  Drea,  co  sprawia,  że  obaj  wreszcie  znikają.  Keegan  wynurza  się 

z pokoju. 

- Co? O co chodzi? 

Emma patrzy na nas, a jej twarz jest co najmniej o pięć odcieni bledsza niż kilka chwilę 

temu. Ukrywa swoje zdenerwowanie za chusteczką. 

-  Nic  -  odpowiadam,  czując,  że  to  ja  powinnam  kręcić  w  sprawie  chłopaków 

pojawiających się o niewłaściwych porach. 

Keegan  nic  nie  mówi.  My  również.  Wracamy  po  prostu  do  pokoju  i zamykamy  za  sobą 

drzwi na klucz. 

- Obrzydliwe.  -  Amber  krzywi  się  na  widok  zacieków  na  lustrze.  Podchodzi,  żeby  się 

przyjrzeć. - Jadłaś wczoraj fasolkę? 

- Nie  analizujmy  składu  -  przerywa  jej  Drea.  -  Pozbądźmy  się  tego  po  prostu.  Stacey, 

masz coś do czyszczenia szkła? 

Ale ja jestem zbyt pochłonięta tym, co leży na moim łóżku - kieszonkowym dyktafonem 

i kopertą. 

- Stacey? - powtarza Drea. 

Na  kopercie  widnieje  moje  nazwisko,  ale  nie  została  wysłana  pocztą,  nie  ma  też  adresu 

nadawcy. 

- Co  to  jest?  -  pyta  Drea.  -  Skąd  to  się  tu  wzięło?  Podnoszę  ją  drżącymi  palcami, 

a wibracje przebiegają po mojej skórze - są tak prawdziwe, zimne i przejmujące jak ostatnim 
razem. 

- Wszystko dobrze? 

Kręcę  głową,  ale  i tak  otwieram  list.  W środku  jest  coś  z papieru.  Wyciągam  to  -  wąż 

origami. 

Czuję zimne mrowienie wędrujące po moich ramionach, dłonie mi drżą. 

- Śniłam o tym - mówię. - Czułam to... Poprzedni list... W salonie. Składałam kartkę. 

- O czym mówisz? - Drea otacza mnie ramieniem. 

Mrugam bezradnie. Wiem, że to, co mówię, nie ma sensu. 

- Patrz  -  odzywa  się  Amber,  podnosząc  dyktafon.  -  W  środku  jest  kaseta.  Może  ją 

puścimy? 

Kręcę  głową  tak  gwałtownie,  że  nie  mogę  odpowiedzieć.  Rozkładam  kawałek  papieru, 

starając  się  ze  wszystkich  sił  skupić,  żeby  przeczuć  treść  wiadomości.  W tej  samej  chwili 
Amber naciska guzik i pokój wypełnia muzyka. 

- O Boże - jęczę, rozpoznając melodię. 

background image

„Panna  Mary  Mała,  dziś  na  czarno  cała,  czarny  ma  płaszczyk,  bawi  się  w teatrzyk,  chce 

tylko spać, ojcu fajkę kraść" - śpiewa dziecięcy głos. 

- Wyłącz to! - krzyczę. - Już! 

Drea wykonuje polecenie. 

- To normalna wersja- zauważa Amber. 

- Kto to robi? - Dotykam twarzy drżącą dłonią. 

Drea wyciąga mi z ręki na pól rozłożonego węża origami i pomaga usiąść na łóżku. 

- Wszystko  będzie  dobrze.  -  Odgarnia  włosy  z mojej  twarzy,  zatrzymując  się na moment 

przy krótszym kosmyku. 

- Skąd mam wiedzieć? - rzucam. 

Bierze głęboki wdech i kończy rozkładać kartkę, aż mały wąż staje się normalnym, choć 

pomiętym, listem. 

- Co to jest? - pytam. - Co tam jest napisane? 

Drea zakrywa usta ręką i upuszcza kartkę. 

Podnoszę ją. Znajome słowa uderzają mnie w oczy: 

„Za mniej niż tydzień, Stacey Brown, będziesz błagać o śmierć.” 

Rozdział 22 

Mam wrażenie, że moja klatka piersiowa zaraz się zapadnie, jakby cały mój tułów mógł 

się zawalić po jednym oddechu. Drea poklepuje mnie po plecach, powtarzając raz za razem, 
ż

e wszystko będzie dobrze. 

- Poradzimy  sobie  -  mówi  Amber.  Odbiera  mi  list,  odkłada  go  poza  zasięg  wzroku 

podchodzi do otwartego okna, żeby wytknąć przez nie głowę. - Nic nie widzę. - Zamyka je. 

- Dlaczego nie było zamknięte? - pytam. 

- Jestem prawie pewna, że było - odpowiada. - Nie żeby to było ważne. Jeśli ktoś chce się 

dostać do środka, to się dostanie. 

- Może  nie  włamał  się  przez  okno  -  mówi  Drea.  Może  to  ktoś,  kto  tu  mieszka.  Nie 

zamknęłam drzwi, kiedy wychodziłyśmy. 

- To dlaczego okno było otwarte? Wcześniej nie było. 

- To  nie  ma  sensu  -  przerywam  im.  -  Niemożliwe,  żeby  ktoś  obserwował  nas  tak  pilnie, 

ż

eby  wiedzieć,  kiedy  wyszłyśmy  z pokoju.  Poza  tym  musiałby  otworzyć  okno,  wejść, 

zostawić te rzeczy i zniknąć zanim wróciłyśmy. A skąd wiedziałby, że to moje łóżko? 

- Nie  wiem,  Stacey  -  ironizuje  Amber,  spoglądając  w stronę  stolika  nocnego.  -  Jeżeli 

kryształ i miska suszonych ziół go nie naprowadziły, to może była to kapliczka ze świeczek, 
palnik Bunsona albo te twoje patyki. 

- Te patyki to kadzidełka. A to zapalniczka do ich zapalania. 

- I pewnie każdy trzyma takie rzeczy przy sobie. 

- Dobra, może nie jest tak trudno zgadnąć, które łóżko jest moje. 

background image

- Na  pewno  nie  jest  trudno  znaleźć  moje.  -  Amber  bierze  jasnoróżowe  boa  zwisające 

z oparcia jej pryczy. Owija je wokół ramion i obraca się, żeby spojrzeć na łóżko Drei. - Twoje 
łóżko wygląda ostatnio nieciekawie, Dray. Czyżby nic się w nim nie działo? 

- Lepsze to niż twoja reputacja - odparowuje Drea. 

- Czy możemy na pięć minut przestać się wydurniać? - przerywam im. 

- Kto się wydurnia? - mówi Drea. 

- To  nie  jest  głos  Maury,  na  tej  taśmie,  prawda?  -  pyta  Drea,  postanawiając  zignorować 

Amber. 

Kręcę głową. 

- Tak  myślałam.  Brzmi  za  bardzo  jak  nowe  nagranie,  Jak  prawdziwa  płyta  dla  dzieci, 

którą można kupić w sklepie. 

- Tak  -  zgadza  się  Amber  -  ale  zgrane  z innej  kasety  albo  płyty,  bo  słychać  trzaski 

i muzykę w tle. -Wyjmuje kasetę. 

- Co to jest? - pytam, widząc, że się wykrzywia, jakby właśnie oblała egzamin. 

Podaje mi kasetę i widzę słowa na etykiecie: „Obserwuję cię". 

- To  nic  nie  znaczy  -  mówi  Drea.  Przyciska  palce  do  skroni,  próbując,  domyślam  się, 

sama sobie uwierzyć. 

- To znaczy, że ktoś mnie obserwuje. 

- Czy to nie był tekst Donovana w zeszłym roku? - pyta Amber. 

- Właśnie - wtrąca Drea. - Popatrzcie na pismo. To też jak w zeszłym roku: wielkie litery, 

na  czerwono.  Może  to  po  prostu  jakiś  idiota  się  wygłupia?  Wiecie,  jeden  z pogromców 
duchów... 

- Może - parska Amber. - Chociaż „obserwuję cię” jest raczej mało oryginalne. 

- Co masz na myśli? - pytam. 

- No, wiesz, to dość częsty tekst. To mógł napisać ktokolwiek. 

Przełykam  ślinę  i patrzę  na Amber, czekając na jakiś głupi komentarz, a potem na Dreę, 

licząc na słowa pocieszenia. Ale zamiast tego zapada między nami kilkusekundowa cisza. 

W końcu Amber wkłada kasetę z powrotem do dyktafonu, przewija do przodu i puszcza. 

- Nic - mruczy. Obraca kasetę na drugą stronę i próbuje jeszcze raz. - Nic tu nie ma, poza 

tą piosenką. 

Wyciągam kasetą i ściskam ją dłońmi, próbując się skupić i coś wyczuć. 

- Litera  M  -  mówię,  wizualizując  ją  sobie.  -  Tak  jak  za  pierwszym  razem,  gdy  o niej 

ś

niłam. 

- To jest M jak Maura, czy M jak Morderstwo? A może M jak Mary Mała? - Z naciskiem 

wymawia  inicjały.  -  Nie  mam  pomysłu,  co  zrobić  z tymi  wszystkimi  mglistymi 
wskazówkami, Stace. 

- O czym mówisz? 

- Twoje przeczucia. Są takie niejasne. 

- To nie jest dla mnie takie proste. 

background image

- Dla żadnej z nas nie jest - mówi Drea. 

- Wiem. - Obejmuję ją ramieniem na widok łez stających w jej oczach. 

Ociera je i bierze głęboki oddech. 

- Wszystko w porządku. 

- Na  pewno?  -  pytam.  -  Może  Amber  i ja  powinnyśmy  porozmawiać  przez  chwilę  gdzie 

indziej. 

- Nie  -  odpowiada,  prostując  się.  -  Chcę  pomóc.  Musimy  to  rozgryźć.  Dlaczego  wąż 

origami? 

- Był w moim śnie - wyjaśniam, przypominając sobie ten szczegół. - No i go wyczułam. 

- Wyczuwasz węże origami? - Amber owija sobie boa wokół głowy jak turban. 

- Nie,  nie  dokładnie  -  koryguję.  -  Kiedy  dostałam  pierwszy  dziwny  list,  nie  mogłam 

odgadnąć sposobu składania papieru. 

- Jesteś pewna, że nie chodziło o rolowanie papieru? 

- Świetne. 

- Tak, ale dlaczego wąż? - dopytuje się Drea, ignorując Amber. - Dlaczego nie szczur albo 

koza? i dlaczego ta piosenka? 

- To  proste  -  mówi  Amber.  -  Kiedy  Stacey  zasnęła  na  podłodze,  zaczęła  śpiewać  jakąś 

dziwną wersję tego kawałka. 

- A  teraz  wszyscy  śpiewają,  ją  na  mój  widok  -  wzdycham.  Rzucają  mi  też  pod  nogi 

papierowe torebki. 

- Dobijające. Czy tym razem śniłaś też o Maurze? 

- Nie.  Mój  koszmar  dziś  rano  był  inny,  -  Biorę  garść  ręczników  papierowych  i sprej  do 

szkła  i zaczynam  czyścić  lustro.  W  trakcie  opowiadam  im  wszystko  o transparencie 
i zgromadzonych wokół niego ludziach, a potem o moim spotkaniu z facetem z lasu. Mówię, 
ż

e  to  on  wysłał  mi  tego  mejla  i włamał  się  do  kotłowni.  -  I  to  on  wręczył  mi  węża  origami 

w moim śnie. Chce, żebym później się z nim spotkała. 

- Idziemy! - ogłasza Amber. - O której? 

- Nie. Myślę, że powinnam pójść sama. Chce porozmawiać ze mną sam na sam. 

- Zwariowałaś? - pyta Drea. 

- Nikt  nie  idzie  nigdzie  sam  -  mówi  stanowczo  Amber.  -  Nie  przez  najbliższe  dwa 

tygodnie, co najmniej. 

- Nie  -  upieram  się,  przetrząsając  moją  czarnoksięską  szufladę  w poszukiwaniu  butelki 

olejku  cynamonowego.  -  Poradzę  sobie.  -  Biorę  na  palec  kroplę  i dotykam  wszystkich 
czterech  rogów  lustra,  żeby  odzyskać  energię.  -  Poza  tym  -  ciągnę  -  będzie  wiedział,  że 
przyszłyście ze mną, Obserwuje mnie. 

- Czekaj - przerywa mi Drea. - Czy to on wysyła ci to wszystko? 

- Oczywiście - mówi Amber. - Facet jest psychopatą. 

- Szczerze  mówiąc,  nie  wiem,  od  kogo  to  jest.  Muszę  z nim  o  tym  porozmawiać.  Ale 

myślę, że to ktoś inny. 

- Dlaczego? - pyta Amber, na niby paląc jak papierosa jedno z piór jej boa. 

background image

Spoglądam na kryształ na moim nocnym stoliku, zamierzając wyjaśnić im jego lecznicze 

właściwości i to że osoba, która mi go dała, nie mogła być tą samą osobą, która mi grozi. Ale 
po  chwili  zmieniam zdanie. To byłoby idiotyczne - próbować sprzedać im taką teorię, skoro 
włamanie  się  w środku  nocy  do  kotłowni  to  przecież,  w pewnym  sensie,  grożenie.  Skoro 
facet, który dał mi kryształ, to ten sam, który w moim koszmarze dal mi origami. 

- Słuchajcie - odzywam się w końcu. - Muszę iść sama. Nie mogę tracić czasu. Mam tylko 

tydzień. 

- Mniej niż tydzień - zauważa Drea, skubiąc akrylowy paznokieć. 

Kiwam głową, przełykając strach. 

- Ale nie mogę pozwolić na to, żebyście poszły ze mną i żeby was zobaczył. Zgoda? 

Amber  zgrzyta  zębami.  Umyślnie  wyrywa  garść  piór  z boa  i rzuca  je  ze  złością  na 

podłogę. 

- Tyle to jest warte - parska. 

- Przepraszam, Ale nie widzę innego wyjścia. 

- Zawsze jest inne wyjście - rzuca Amber, wycofując się do swojego łóżka. 

- Po prostu nie chcemy, żeby coś ci się stało - wzdycha Drea. - To znaczy, jeżeli pójdziesz 

tam sama i coś ci się stanie, jak niby sobie kiedykolwiek wybaczymy? - Przygryza paznokieć 
tak mocno, że aż słychać pęknięcie, ale to jej nie powstrzymuje. Kręci głową i zakrywa usta, 
jakby zaraz miała cała pęknąć. 

- Nie  wiem  -  odpowiadam,  spoglądając  na  ametystowy  pierścień.  Wiem  za  to,  że  muszę 

się teraz martwić o siebie. To ja jestem na celowniku i mam coraz mniej czasu. 

Rozdział 23 

Naprawdę  próbuję  się  skoncentrować  w szkole.  Targam  ze  sobą  wszystkie  książki, 

przychodzę  na  czas  na  wszystkie  lekcje  i nawet  staram  się  słuchać  tego,  co  mówią 
nauczyciele, zamiast wpatrywać się w przestrzeń nad ich głowami, odpływając gdzieś daleko. 
Ale przy tym wszystkim, co się dzieje w moim świecie, po prostu nie mogę przestać myśleć 
o dzisiejszym wieczorze - muszę dowiedzieć się jak najwięcej od faceta z lasu i zobaczyć, czy 
pomoże mi to poskładać szczegóły moich koszmarów w spójną całość. 

Mam  nadzieję,  że  wystarczy  mi  godzinne  okienko,  które  mam  przed  spotkaniem 

z Chadem. Przełożyłabym naszą dzisiejszą randkę, przynajmniej przesunęła ją o pół godziny, 
ale  z powodu  całej  tej  negatywnej  energii,  która  nawarstwiała  się  ostatnio  między  nami, 
stwierdzam, że nie możemy sobie pozwolić nawet na poślizg nędznych pięciu minut. 

Tak więc po lunchu i poobiednich zajęciach spędzonych na przekonywaniu Drei, Amber 

i P.J.-a,  żeby  się  ulotnili,  kiedy  pójdę  do  biblioteki,  myślę,  że  wszystko  już  poukładane  -  aż 
nagle rozmowa przy kolacji przybiera niespodziewany obrót. 

- Czy powiesz przynajmniej Chadowi, dokąd idziesz? - pyta Drea. 

- Nie planowałam tego, 

- Myślę, że powinien wiedzieć. 

background image

- Ja mogę mu powiedzieć - proponuje PJ. - Wiadomo, że czasem kręcę się przy treningach 

hokejowych. Wiecie, żeby udzielić chłopakom paru rad przy kijach. 

- Pogódź  się  z tym  -  prycha  Amber  -  nie  powinieneś  wspominać  o kijach.  -  Podnosi  mu 

przed twarzą mały palec, machając nim lekko i jednocześnie pijąc sok z kartonika. 

P.J.  w odpowiedzi  wystrzeliwuje  z widelca  kulkę  ziemniaków,  ale  zamiast  w nią  trafia 

w Donnę  Tilllings,  siedzącą  przy  pustym  stole  za  nami.  Obraca  się  w naszą  stronę.  Ciemne 
kręgi pod jej oczami wyraźnie odcinają się od jej bladej skóry. 

- O, przepraszam - rzuca P.J., odkładając widelec. - Spudłowałem. 

Usta  Donny  poruszają  się  -  kredowobiałe  usta  z czerwonymi  kropkami  w miejscach, 

w których  ewidentnie  krwawiły.  Kiwa  lekko  głową,  spuszcza  wzrok  na  podłogę  i obraca  się 
z powrotem, żeby dokończyć jedzenie 

- Wariatka - mówi bezgłośnie Amber. 

- Nie - szepczę, przypominając sobie, że Donna pojawiła się raz w moim koszmarze. - To 

trochę smutne, że tak się zmieniła. 

- Zgadzam  się  z Amber  -  szepcze  P.J.  -  To  wariatka.  To  znaczy,  kiedy  twoja  najlepsza 

przyjaciółka umiera... to naprawdę beznadziejnie fatalna sprawa. Ale czy musi zamieniać się 
w jakieś zombie? Życie toczy się dalej. Wiesz, co mam na myśli? 

- Czy twój najlepszy przyjaciel kiedyś umarł? - syczę. 

Kręci głową. 

- To pogadamy, jak się tak stanie. 

Przy stole zapada cisza jak w kostnicy. 

- O której masz się z nim spotkać? - pyta Amber po długiej pauzie. 

- O ósmej. I tak jak mówiłam, nikomu o tym nie wspominam. Koniec dyskusji, 

- Oprócz nas - poprawia Amber. 

- Wciąż sądzę, że Chad powinien wiedzieć - powtarza Drea. 

- Nie zgadzam się. 

- Jak możesz tak mówić? On się martwi o ciebie. 

- Wiem.  I w teorii  myślę,  że  powinien  wiedzieć,  jeżeli  jestem  w jakimkolwiek 

niebezpieczeństwie. 

- Tak myślisz? 

- Dobrze, wiem. Wiem też, że uznałby, że to czyjś głupi kawał, że powinnam powiedzieć 

administracji  albo  ochronie  o  tym,  co  się  dzieje,  i że  pojawienie  się  Veroniki  Leeman 
w moich snach tylko potwierdza fakt, że mam syndrom posttraumatyczny po zeszłym roku. 

- Może niedostatecznie mu ufasz. 

- Tylko spróbuj mu pisnąć. 

- A jeżeli zadzwoni? 

- Nie zadzwoni. Będzie na treningu, a potem przyjdzie po mnie. 

- Ale jeżeli? - dopytuje Drea. - A ciebie jeszcze nie będzie? 

- Powiedz mu, że wyszłam na chwilę. 

background image

Drea  krzywi  się  na  znak  dezaprobaty  i zajmuje  się  wreszcie  jedzeniem.  Wcale  mnie  nie 

bawi,  że  zmuszam  ją  do  kłamstwa.  Ale  jeszcze  gorsza  byłaby  dla  mnie  kolejna  sprzeczka 
z Chadem. 

Rozdział 24 

Wychodzę  do  biblioteki  punktualnie  o siódmej  czterdzieści  pięć.  Mam  dość  czasu,  żeby 

spokojnie  zająć  miejsce,  dać  mu  zauważyć,  że  naprawdę  nikt  mi  nie  towarzyszy  i,  co 
najważniejsze,  jeszcze  raz  przepowiedzieć  sobie  listę  pytań,  którą  mam  w głowie.  Nie 
chciałabym  żadnego  opuścić.  Mam  nadzieję,  że  rozmowa  nie  potrwa  długo,  bo  o dziewiątej 
mam  spotkać  się  z Chadem  w dormitorium.  Jeśli  Chad  zjawi  się,  zanim  wrócę,  Drea  powie 
mu,  że  kończę  ważny  kilkuosobowy  projekt  „na  dzisiaj”,  siedzę  w bibliotece  i wyjdę,  jak 
tylko będę mogła. 

Zamykam  za  sobą  drzwi  od  gabinetu,  po  czym  siadam  przy  stole.  Kryształ  spoczywa 

bezpiecznie w kieszeni. Wyjmuję go i skupiam uwagę na połamanych krawędziach kamienia, 
na których narosły łagodne szkliste struktury. Zastanawiam się, jak długo trwało uzdrawianie 
kamienia  i czemu  doszło  do  tej  cudownej  transformacji.  Dlaczego  kamień  po  prostu  nie 
rozpadł się na milion kawałków? 

Po  kilkunastu  minutach  oczekiwania  nerwowo  bębnię  palcami  o gładką  powierzchnię 

mahoniowego  biurka  i wpatruję  się  w parę  much  siedzących  na  białej  ścianie  naprzeciwko 
mnie.  Wyobrażam  sobie,  że  to  Amber  i Drea.  Te  dziewczyny  potrafiłyby  się  posunąć  do 
zaklęcia przemiany, żeby tylko w jakiejś postaci mi towarzyszyć. 

Uśmiecham  się  do  własnych  myśli,  po  czym  zerkam  na  zegarek.  Jest  siedem  po  ósmej, 

czyli  mam  prawo  już  wyjść.  Wsuwam  kryształ  z powrotem  do  kieszeni  i wstaję.  Ale 
dokładnie  w tej  samej  chwili  klamka  się  przekręca  i on  wchodzi  do  pomieszczenia.  Zamyka 
za  sobą  drzwi.  Przez  moment  stoi  w milczeniu,  patrząc  się  prosto  na  mnie.  Jego 
stalowoniebieskie oczy lśnią jeszcze silniejszym blaskiem w świetle fluorescencyjnych lamp. 

- Spóźniłeś się - mówię w końcu. - Właśnie zamierzałam wychodzić. 

- Coś mnie zatrzymało - odpowiada, patrząc na krzesła przy stole. - Może usiądziesz? 

Zajmujemy miejsca naprzeciwko siebie. 

- I? - pytam. - Powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? 

- O ciebie. 

- O mnie? 

Przytakuje. 

- Jak to? 

Patrzy na swoje palce, jak gdyby nie był gotów mi odpowiedzieć. Jego dłonie są kościste, 

ale silne. Pod gładką, oliwkową skórą widać każdy mięsień. 

- Trudno to wytłumaczyć - zaczyna - skoro w ogóle się nie znamy. 

- Po prostu powiedz - proszę. - Dość już się naczekałam. 

- A  nie  moglibyśmy  najpierw  chwilę  porozmawiać?  Poznać  się  lepiej.  Nie  wiesz  nawet, 

jak mam na imię, prawda? 

background image

- Dobra, jak masz na imię? - rzucam. 

- Jacob. 

- A wiec, co masz mi do powiedzenia, Jacob? 

- Nie  zastanawiałaś  się,  co  robiłem  wczoraj  w nocy  w lesie?  -  Wbija  we  mnie  wzrok, 

który  zmusza  mnie  do  spuszczenia  oczu.  Spojrzenia  gdziekolwiek  indziej.  Skupiam  się  na 
jego kościach policzkowych i stanowczym, męskim zarysie szczęki. 

- Może i się zastanawiałam - mówię, całkiem odwracając wzrok. 

- A może już wiesz. - Przybliża się, tak, że mogę poczuć jego zapach: pszenicy i wosku ze 

ś

wiecy. 

- Sam  nie  chcesz  mi  powiedzieć?  -  pytam,  odchylając  się  i  zahaczając  stopami  o nogi 

krzesła. 

- Chcę to od ciebie usłyszeć. 

Biorę  głęboki  oddech  i przypominam  sobie,  po  co  tu  przyszłam.  On  może  mi  pomóc. 

Muszę  uzyskać  od  niego  jakieś  informacje,  dzięki  którym  poskładam  wreszcie  wszystkie 
fragmenty układanki. 

- Czy to ty zostawiałeś mi te wszystkie rzeczy? 

- Jakie rzeczy? 

- Listy  i kasetę  -  odpowiadam  niechętnie.  -  I wiadomość  na  oknie  kotłowni  w moim 

dormitorium. 

Kręci głową. 

- Ale wiesz, kto to zrobił - tym razem raczej stwierdzam. 

- Nie. 

- W takim razie co tu robisz? 

- Chyba  już  znasz  odpowiedź,  prawda?  -  Nachyla  się  jeszcze  głębiej  i patrzy  na  mnie 

nieustępliwie. Jego oczy rzucają mi wyzwanie. 

- Chyba zmarnowaliśmy dość czasu - odpowiadam lekko skrzekliwym głosem. Wstaję od 

stołu i idę do drzwi. 

- Kim  jest  Maura?  -  pyta,  zanim  zdołałam  sięgnąć  do  klamki.  -  I  dlaczego  nawiedza  cię 

w koszmarnych snach? 

Odwracam się gwałtownie. 

- Co powiedziałeś? 

- Nie słyszałaś? 

- Skąd ty o tym wiesz? 

- Ja w ogóle dużo o tobie wiem, Stacey. 

Opadam z powrotem na siedzenie naprzeciwko niego. 

- Najwyraźniej słyszałeś o  ubiegłorocznym procesie. O tym, jak opowiadałam wszystkim 

o swoich koszmarach. 

- Ja mówię o koszmarach, które śnią ci się teraz. 

Nie bardzo wiem, co na to odpowiedzieć. Czuję drżenie podbródka. 

background image

- Śni ci się również Veronica Leeman - ciągnie Jacob. - Boisz się, że skończysz tak samo 

jak ona. Właśnie dlatego pojawia się w twoich koszmarach. Reprezentuje śmierć. 

Skąd  on  to  wszystko  wie?  Czy  Amber  i Drea  coś  wygadały?  Albo  P.J.?  Przypominam 

sobie  ostatni  koszmar  o Veronice  Leeman  i to,  jak  potem  wszystkie  dziewczyny  z całego 
piętra wypytywały mnie o szczegóły. Później dołączyła do nich jeszcze Trish Cabone. 

- Kto ci o tym mówił? - pytam. 

- Nikt. Nikt nie musiał. 

- Jak to nikt? 

- To znaczy, że ja śnię koszmary o tobie, Stacey. 

Rozdział 25 

Dopiero po paru sekundach odzyskuję oddech. Jacob wpatruje się we mnie, oczekując na 

odpowiedź.  Ale  ja  nie  wiem,  od  czego  zacząć.  Wbijam  wzrok  we  własne  dłonie,  by  uciec 
przed jego spojrzeniem. 

- Jakie koszmary? - pytam w końcu. 

- Takie  same,  jak  twoje.  Takie,  jakie  dręczyły  cię  przed  śmiercią  Maury.  Takie,  jakie 

miewałaś w zeszłym roku, o Drei. 

Przygryzam  wargi,  żeby  powstrzymać  ich  drżenie.  Każde  kolejne  słowo  Jacoba 

przyjmuję z coraz większym trudem. Nawet mnie nie zna, a tyle o mnie wie. 

- Co się z tobą dzieje, kiedy śnią ci się te koszmary - pytam. 

- Chyba nie rozumiem. 

- Jak to na ciebie wpływa? 

- Wpływa? Jak na przykład? 

Wciąż  wpatruję  się  w dłonie,  jak  gdyby  to  w nich  kryły  się  wszelkie  odpowiedzi  Nie 

jestem pewna, czy potrafię ot tak zapytać Jacoba, czy jego koszmary także powodują przykre 
skutki uboczne w rodzaju moczenia się w nocy czy wymiotowania, więc nie ciągnę tematu. 

- Jestem do ciebie bardziej podobny, niż sądzisz - mówi on. 

- Co masz na myśli? 

- Ja też widzę w snach różne rzeczy. 

- Co widziałeś? - Przełykam nerwowo ślinę. 

On  jednak  nie  mówi  mi  wszystkiego  od  razu,  tylko  zaczyna  od  samego  początku. 

Opowiada  mi,  jak  pod  koniec  zeszłego  roku,  tuż  przed  wakacjami,  zaczęły  mu  się  śnić 
koszmary  ze  mną  w roli  głównej  -  chociaż  wtedy  jeszcze mnie nie znał. Nie wiedział, gdzie 
mieszkam,  jak  się  nazywam  i czy  nie  jestem  wytworem  jego  wyobraźni.  Jednak  sny  stawały 
się  coraz  wyrazistsze,  zdradzały  mu  coraz  więcej  szczegółów.  Wreszcie  dowiedział  się,  do 
jakiej  szkoły  chodzę.  Zaczął  badać  tę  sprawę,  aż  w końcu  dotarł  do  informacji  na  temat 
wydarzeń ubiegłego roku. Twierdzi, że to wtedy poczuł palącą konieczność przeniesienia się 
do Hillcrest. Musiał w tym celu rzucić prywatną szkołę w Colorado. 

- Twoi rodzice nie protestowali? - pytam. 

background image

- Owszem.  -  Wzrusza  ramionami.  -  Na  początku  byli  przeciwni,  ale  w końcu  oswoiłem 

ich z tym pomysłem. 

- Ustąpili? Przecież to kompletnie bez sensu. 

- Bo  jestem  inny.  I może  mieli  już  tego  dosyć.  Chyba  nawet  z ulgą  przyjęli  fakt,  że 

wyjeżdżam  na  drugi  koniec  kraju  Tak  będzie  im  wygodniej.  Może  mają  nadzieję,  że  wrócę 
jako  gwiazda  futbolu  albo  król  balu  maturalnego.  Albo  że  jakiś  charyzmatyczny  profesor 
zmusi  mnie  do  wskoczenia  na  ławkę,  słuchania  Mozarta  i zrobi  ze  mnie  kolejnego  członka 
jakiegoś stowarzyszenia umarłych poetów. 

Przytakuję. Bardzo dobrze go rozumiem. 

- Wiem tylko, że musiałem zareagować na to, co mi się śni - ciągnie Jacob. - Bez względu 

na to, czego życzą sobie rodzice. Takie rzeczy już mi się zdarzały. Mam na myśli koszmary. 
Może  nie  były  tak  poruszające  jak  te,  ale  zawsze  się  sprawdzały.  Nie  mógłbym  sobie 
wybaczyć, gdyby coś ci się stało, a ja nie zrobiłbym nic, by temu zapobiec. Chociaż wcale cię 
nie  znałem...  Wiem,  że  to  brzmi  idiotycznie,  ale  po  prostu  musiałem  działać.  Musiałem  cię 
znaleźć. 

Zapada cisza, która przeciąga się w nieskończoność. Z trudem zmuszam się, by pozostać 

na  miejscu, by nie zerwać się z krzesła i nie uciec do pokoju. Niesamowite. Jak to możliwe, 
ż

e jesteśmy tacy podobni? 

Patrzę na Jacoba, zastanawiając się, czy mnie nie oszukuje, czy kiedykolwiek będę mogła 

mu  zaufać.  Na  samą  myśl  o tym,  że  to  prawda,  że  ktoś  rzeczywiście  czuje  ze  mną  tak 
niezwykły związek, serce bije mi jak oszalałe. 

- A  jak  mnie poznałeś, gdy już przeniosłeś się do Hillcrest? - pytam na początek. - Skąd 

wiedziałeś, że to o mnie śniłeś? 

- Poznałem cię już wtedy, gdy wpadliśmy na siebie. Wyczułem, że to ty. - Przełknął ślinę. 

- Całym sobą. 

Ja też przełykam ślinę. 

- Wiesz, jak to jest? - szepcze. - Czuć coś tak intensywnie, że krew nieomal gotuje ci się 

w żyłach? 

W  tej  właśnie  chwili  sama  czuję  się  prawie  tak  samo.  Klaszczę  w dłonie  i zaciskam 

wargi, usiłując zachować panowanie nad sobą. Nie wolno mi się ruszyć z miejsca. 

- No a potem? - mówię w końcu. 

- A teraz, gdy już tu jestem, moje koszmary są intensywniejsze niż kiedykolwiek. 

- Co w nich widzisz? 

Jacob odwraca wzrok, jak gdyby nie chciał mi czegoś zdradzić. 

- Muszę poznać prawdę - nalegam. 

- Ciebie - zaczyna, chwytając jedną z moich dłoni w swoje. Gładzi ją delikatnie kciukiem, 

aż krew w moich żyłach zaczyna wrzeć. - W trumnie. 

background image

Rozdział 26 

Zanim  mówimy  sobie  do  widzenia,  Jacob  zapisuje  mi  swój  numer  telefonu  na  skrawku 

papieru  i prosi,  żebym  zadzwoniła,  jeśli  tylko  będę  czegoś  potrzebować.  Ale  w tej  chwili 
muszę  zadzwonić  do  kogoś  innego  -  do  Drei  i Amber,  powiedzieć  im,  że  nic  mi  nie  jest. 
Biegnę do telefonu na korytarzu. 

- Gdzie byłaś? - pyta Drea. 

- Jak to gdzie byłam? Tu, w bibliotece. 

- Dzwoniłam do biblioteki. Dałam ci znać na pager. 

- Nic nie słyszałam - odpowiadam. 

- Amber  i ja  wariowałyśmy  z niepokoju.  Amber  ściągnęła  P.J.-a  z jego  pokoju  i właśnie 

biegną do biblioteki, żeby cię szukać. 

- Wszystko w porządku-uspokajam ją. 

- I co, spotkałaś się z nim? - chce wiedzieć Drea. - Przyszedł? 

- Aha. 

- I? 

- I  musimy  o tym  porozmawiać.  Ale  później.  Nie  tutaj.  -  Rozglądam  się  po  korytarzu. 

Wokół kręcą się uczniowie, wypożyczają książki przy kontuarze, gadają przy wyjściu. 

- Chad wpadł po ciebie za kwadrans dziewiąta - informuje Drea. 

Patrzę na zegarek. Jest dwadzieścia po. 

- O rany. Wściekł się? Co mu powiedziałyście? 

- Chyba było mu trochę przykro - odpowiada Drea. - Czekał na ciebie z pół godziny, ale 

w końcu  poszedł.  Powiedziałam,  że  pracujesz  nad  projektem  z koleżankami,  ale  nie  wiem, 
czy uwierzył. 

- Powinnam  do  niego  zadzwonić  -  mówię  i patrzę  w stronę  drzwi  akurat  w chwili,  gdy 

pojawia się w nich Amber w towarzystwie P.J.-a. 

- Boże - wzdycha Amber, ściskając pod pachą wielkie salami. - Dobrze, że nic ci się nie 

stało. Strasznie się zdenerwowałam. 

- Co to? - pytam, wskazując na półmetrowy kawał mięsa. 

- Moja  broń  -  odpowiada  Amber,  uderzając  kiełbasą  w powietrze,  jak  gdyby  celowała 

w niewidzialnego napastnika. 

- Właśnie - dodaje P.J., wyciągając z kieszeni kurtki pistolet na wodę. - Przybyliśmy, żeby 

cię wesprzeć. 

- Muszę  iść  -  zwracam  się  do  Drei.  -  Posiłki  już  tu  są.  -  Rozłączam  się,  po  czym 

wykręcam numer Chada. 

Très rude. Nieładnie - karci mnie P.J., wyjmując mi słuchawkę z ręki i odkładając. - To 

my  pędzimy  taki  kawał  do  biblioteki,  by  ocalić  twój  nędzny  żywot, a ty tak nam odpłacasz? 
Dzwonisz sobie w najlepsze? - P.J. wystrzeliwuje kilkakrotnie z pistoletu, celując we własne 
usta. Z broni wydobywa się jakiś niebieskawozielony płyn. 

- Czas na nas - mówię. - Porozmawiamy później. 

background image

- Czyli  jednak  się  z nim spotkałaś? - pyta Amber, oddzierając papier z salami. - Prosimy 

o szczegóły. 

- Później - powtarzam z naciskiem. 

Amber  wzdycha,  ale  nie  protestuje.  Biorę  ją  i P.J.-a  za  ręce  i prowadzę  do  drzwi,  ale 

niestety  tuż  przed  wyjściem  dopada  mis  Cory.  Jest  z kumplem,  tym  samym  facetem,  który 
nocował u nas poprzedniej nocy. 

- A cóż panienki robią w bibliotece w piątek wieczorową porą? - pyta Cory. 

-  Niestety  oglądają  twój  paskudny  tyłek  -  mówi  P.J.  Kumpel  Cory’ego  ignoruje  P.J.-a 

i uśmiecha się do mnie złośliwie. 

- No proszę, powiedz nam, Stacey, cóż to za zlot czarownic zorganizowałaś tym razem? 

- Ty  się  lepiej  czarownicom  nie  narażaj,  bo  ci  to  i owo  uschnie  -  wypala  Amber, 

pokazując mu salami jako przestrogę. - Chcesz zaryzykować? 

- Właśnie! - wspiera ją P.J., wcelowując swój pistolet. 

- Bądźmy  poważni  -  ciągnie  kumpel  Cory'ego,  wciąż  nie  spuszczając  ze  mnie  wzroku.  - 

Idźmy na całość, napijmy się czyjejś krwi, zróbmy ofiarę ze stadka owieczek... Słyszałem, że 
niedaleko jest świetnie nadająca się do tego farma. 

- Obawiam się, że rozmawiasz z niewłaściwą osobą - mówię, przepychając się do wyjścia. 

Cory wraz z kumplem skręcają się ze śmiechu. 

- Tak w ogóle, to nazywam się Tobias - dodaje kurt Cory'ego. - Jestem tu nowy. 

- Czemu nie przedstawiłeś się wczoraj? - pytam. 

- Jakoś nie miałem nastroju - odpowiada. - Chciałem bardziej tajemniczy. 

- Chyba niewychowany - mówię, zatrzymując się, by zobaczyć, dlaczego Amber i P.J. za 

mną nie idą. PJ.-owi ud się wylać całą niebieskozieloną zawartość pistoletu na podłogę więc 
Amber pomaga mu ją wytrzeć wkładką ze stanika, zanim przyłapią ich pracownicy biblioteki. 

- Moglibyśmy sobie częściej ostrzyć języki, świetnie nam to wychodzi - stwierdza Tobias, 

mrugając do mnie okiem. 

- Chodźmy wreszcie! - wołam do Amber, ignorując pozycję. 

- Powiedz  mi,  Stacey,  czy  wszystkie  czarownice  leją  w  majtki  i wymiotują  na  zajęciach 

z jogi? - skrzeczy Tobias - A może tylko te, które nie potrafią uratować przyjaciołom życia? 

Zamieram  w bezruchu,  czuję  tylko,  że  jak  szczęka  mi  opada,  kiedy  patrzę  na  Tobiasa, 

wyszczerzonego w wielkim, kretyńskim uśmiechu. 

- Płacz,  Stacey,  nie  krępuj  się.  Żałuj,  że  nie  wpadłaś  na mszę pamięci Veroniki Leeman. 

Przydałoby ci się więcej szacunku dla zmarłych. 

- Chrzań się - fuka Amber, po czym bierze mnie za rękę i wyprowadza za drugie drzwi. 

Tobias wychodzi za nami. 

- Ja tylko chciałbym spełnić wolę Veroniki, Stacey. A ona pragnie, żeby cię stąd usunąć. 

- O czym ty mówisz? - Amber odwraca się do Tobiasa. 

- Rozmawialiśmy z nią. 

- To musiała być dość jednostronna konwersacja - kpi Amber. - Może zapomniałeś, ale ta 

dziewczyna już nie żyje. 

background image

- Rozmawialiśmy  z jej  duchem!  -  krzyczy  za  nami  Cory.  -  A  jej  duch  jest  piekielnie 

wściekły! 

Rozdział 27 

Gdy  tylko  wracam  do  pokoju,  usiłuję  zadzwonić  do  Chada,  ale  nie  podnosi  słuchawki, 

nawet  po  siedmiu  dzwonkach.  No  to  świetnie!  Przez  chwilę  rozważam,  czy  nie  powinnam 
przekraść  się  przez  kampus  do  jego  dormitorium,  ale  nie  mam  szczególnej  ochoty  porzucać 
bezpiecznego zacisza mojego łóżka i ochronnej miski z płatkami lawendy. Chad najwyraźniej 
nie  chce  ze  mną  rozmawiać,  pozostaje  mi  więc  tylko  zostawić  mu  kilka  wiadomości 
i wierzyć,  że  wszystko  dobrze  się  skończy.  Naprawdę  przykro  mi,  że  przegapiłam  naszą 
randkę,  ale  życie  osobiste  nie  jest  w tej  chwili  moim  priorytetem.  Nie  powinnam  również 
przejmować  się  Corym  i jego  tak  zwanym  seansem  spirytystycznym.  Muszę  się  skupić  na 
sobie, na uniknięciu wylądowania w trumnie jeszcze przed końcem tygodnia. 

Opowiadam Drei i Amber prawie wszystko o spotkaniu z Jacobem, nie pomijam żadnego 

szczegółu,  od  kryształu  aż  po  trumnę.  Oczywiście  zachowuję  dla  siebie  to,  jakie  miał  oczy, 
jak  dotknął  mojej  dłoni  i jak  bardzo,  bardzo  idiotycznie  się  czuję,  gdy  na  myśl  o nim  cała 
drżę. 

- Ale  co  to  ma  właściwie  znaczyć?  -  pyta  Amber.  - On jest jakimś magikiem? Poważnie 

wierzysz w ten bełkot? 

- Nie magikiem - protestuję. - Czarownikiem. Magicy to oszuści. 

To aż dziwne przyklejać Jacobowi jakąś etykietę, podciągać go pod gotową definicję, by 

inni mogli pojąć, kim jest. 

- No, mniejsza z tym, masz na myśli, że jest męską odmianą czarownicy? - pyta Drea. 

-  W magii  nie  ma  dyskryminacji  ze  względu  na  pleć  -  wyjaśniam.  -  I nie  trzeba  być 

kobietą, zęby wyczuwać różne rzeczy. 

-  Facet,  który  jest  czarownikiem,  to  brzmi  seksi  -  mówi  Amber,  pocierając  podbródek 

w zamyśleniu.  -  Ale  to  nam  niewiele  daje.  Wszyscy  w całym  tym  cholernym  kampusie 
słyszeli  o twoich  koszmarach  na  temat  Maury.  Mówiłaś  o nich  na  procesie  w zeszłym  roku, 
kiedy pytali cię, czy miałaś już kiedyś przeczucia, które się sprawdziły. 

- Zdaję  sobie  z tego  sprawę  -  odpowiadam,  rozcierając  kciukiem  płatki  lawendy.  Całą 

sobą  wchłaniam  kojący  aromat.  -  Ale  kiedy  wówczas  opowiadałam  o wizjach  z Maurą, 
wspominałam  o koszmarach  sprzed  trzech  lat.  Tym  razem  jest  inaczej.  Jacob  wie,  że  śnię 
o Maurze teraz. Wie także, że śni mi się Veronica Leeman. 

- A kto jeszcze o tym wie? - pyta Amber. 

- Tylko wy. 

- I Chad. I P.J. - dodaje Drea. 

Przytakuję. 

- Oni mogli się przecież wygadać. Zwłaszcza P.J. - stwierdza Amber. 

- Ale dlaczego Jacob miałby się tu przywlec aż z Colorado, żeby mnie odnaleźć i ostrzec 

przed niebezpieczeństwem? Co by na tym zyskał? 

- Może to jakiś pogromca duchów? - zgaduje Amber. 

background image

- A nie wierzysz, że mówi prawdę o swoich przeczuciach? 

- Nie  wiemy  nawet,  czy  nie  kłamie  na  temat  przenosin  z  Colorado  -  zauważa  Amber.  - 

Równie dobrze mógł tu przyjechać z sąsiedniego miasteczka. 

- Oczywiście,  że  to  może  być prawda - przerywa jej Drea. - Spójrz tylko na Stacey. Ona 

przecież potrafi przewidywać różne rzeczy. 

- No dobra, pewnie to możliwe, że nie kłamie - przyznaje Amber. - Ale to co mówi, jest 

jakieś  takie  zawikłane.  Jak  gdyby  za  wszelką  cenę  usiłował  się  podlizać  Stacey.  Po  prostu 
sądzę, że powinnyśmy dobrze to przemyśleć, zanim mu zaufamy. 

- Pewnie  masz  rację  -  mówię.  -  Spróbujemy  sprawdzić,  czy  rzeczywiście  przyjechał 

z Colorado, a potem wypytamy P.J.-a i Chada, czy się nie wygadali. 

- Chad raczej nie rozgłaszałby takich plotek - protestuje Drea. 

- Owszem.  Nie  rozgłaszałby.  Zwłaszcza  że  jego  zdaniem  moje  koszmary  to 

psychosomatyczna reakcja na stres. 

- Z naciskiem na „psycho” - wtrąca Amber. 

- Nie  mogę  zrozumieć,  dlaczego  ktoś  miałby  jechać  taki  kawał  drogi,  żeby  ostrzec 

nieznajomą  przed  niebezpieczeństwem...  -  ciągnę,  ignorując  uwagę  Amber.  -  Tak,  jakby 
chciał uchronić się przed latami walki z poczuciem winy. 

- No  dobra,  ale  dlaczego  zwlekał  tak  długo  z tym  ostrzeżeniem?  -  pyta  Drea.  -  W końcu 

podobno śni o tobie od lata... 

- Dobre pytanie. - Przygryzam wargę. 

- Na razie myślę, że powinnaś trzymać się od niego z daleka - stwierdza Amber. - Równie 

dobrze może być kimś w rodzaju Cory'ego. 

-  Wcale  nie  jestem  pewna  -  mówi  Drea.  -  Facet  mógłby  nam  pomóc.  Zastanówcie  się, 

jeżeli  naprawdę  przeniósł  się  tu  z Colorado,  to  chyba  nie  zdobywałby  się  na  taki  wyczyn po 
to, żeby teraz kłamać? Wierzycie, że istnieją tacy fanatycy? 

- No  a ta  wariatka,  Trish  Cabone?  -  przerywa  jej  Amber.  -  Przyjechała  tutaj  aż  z Rhode 

Island. 

- E, to jest sąsiedni stan - odpowiada Drea. - Kiedy ty ostatni raz widziałaś mapę? 

Amber wzrusza ramionami. 

- A może przyjechał tu z uwagi na prestiż i sławę Hillcrest? - ciągnie Drea. 

- Ta,  jasne  -  szydzi  Amber.  -  Wszystkie  najlepsze  uniwerki  zabijają  się  o absolwentów 

naszej sławnej szkoły... 

- Słuchajcie,  ja  wiem  tylko,  że  śnią  mi  się  koszmary.  Za  niecały  tydzień  mam  błagać 

o śmierć.  Dostaję  listy  takiej  właśnie  treści.  A tu  zjawia  się  gość,  który  twierdzi,  że  miewa 
wizje mojego pogrzebu. 

- Tylko nie zapomnij o schadzkach o północy w kotłowni, chorych wersjach piosenek dla 

dzieci i wielkich krwawych literach M - podsuwa Amber. 

- Właśnie - kontynuuję. - I dlatego proponuję jednak brać to wszystko poważnie. 

- Nawet bardzo poważnie - podkreśla Drea. 

Amber chwyta garść płatków lawendy i rozrzuca je sobie po koszulce. 

background image

- Powinnyśmy pilnować także Cory'ego i Tobiasa. 

- I Trish. i Emmy - dodaje Drea. 

- Myślicie, że z tym całym seansem spirytystycznym to może być prawda? - pyta Amber. 

- Jakim znowu seansem? - wtrąca Drea. 

- Cory  i jego  brygada  pogromców  duchów  twierdzą,  że  Veronica  przemówiła  do  nich 

z zaświatów. I że jest piekielnie wściekła na Stacey - wyjaśnia Amber. 

- Tym  się  nie  przejmuj  -  uspokajam  Dreę.  -  Wiem,  że  to  się tylko łatwo mówi, ale w tej 

kwestii zgadzam się z Amber: ten seans to lipa. 

- Skąd  wiesz?  -  Drea  bierze  głęboki  oddech  i sięga  po  batonik  leżący  na  jej  stoliku 

nocnym. - Chyba nie popieram... 

- Damy radę - zapewnia ją Amber. 

- Mhm,  to  jedne  ze  słynnych  ostatnich  słów...  -  chichocze  ponuro  Drea,  wbijając  zęby 

w czekoladowy przysmak. 

Rozdział 28 

Leżę  w łóżku,  nie  śpiąc,  wciąż  usiłuję  zrozumieć,  przed  czym  ostrzegają  mnie  umysł 

i ciało,  jak  mają  się  do  tego  wiadomości  i piosenka  i wszystko,  czego  dowiedziałam  się  od 
Jacoba. Ale zamiast jasności w mojej głowie jak szalone wirują coraz gęstsze kłęby mgły. Nie 
mogę  się  skupić  na  dłużej niż dwie minuty. Ilekroć próbuję, myśli gdzieś mi uciekają. Choć 
bardzo bym chciała, nie potrafię przestać myśleć o Jacobie - i złoszczę się na siebie, bo myślę 
o nim,  a nie  o Chadzie.  A jeszcze  bardziej  denerwuje  mnie  to,  że  nie  powinnam  w ogóle 
myśleć o żadnym f nich. Tylko próbować rozwiązać śmiertelnie niebezpieczną zagadkę. 

I właśnie dlatego postanawiam tej nocy odprawić zaklęcie, takie, które przynosi jasność, 

które daje wgląd. Dla inspiracji ustawiam na łóżku rodzinny album, po czym przepisuję listy 
w  bibliotece,  na  wypadek,  gdybym  w przyszłości  musiała  je  przedstawić  jako  dowody. 
Wkładam kopie do pudełka na biżuterię, oryginały wykorzystuję do zaklęcia. 

Amber  i Drea  zgadzają  się  pomóc.  Siadają  u stóp  mojego  łóżka  -  Amber  zajęta  jest 

przygotowywaniem składników do zaklęcia. Obtacza je w dymie z kadzidełka. Drea tnie listy 
na malutkie kwadraciki. 

To miłe, że Drea chce mi pomóc, że mówi o całej sytuacji, jak gdyby to był jej problem, 

a nie wyłącznie mój. Wiem, że przychodzi jej to z wielkim trudem. Musi nie tylko zapomnieć 
o negatywnej energii między nami, ale jeszcze przedłożyć moje potrzeby nad własne. 

Nacinam  żyletką  szczyt  grubej,  żółtej  świecy.  Staram  się  dotrzeć  do  knota,  ale  go  nie 

uszkodzić,  tylko  wyskrobać  na  tyle  dużą  przestrzeń,  by  mógł  tam  się  zebrać  stopiony  wosk. 
Zapalam  świeczkę  i stawiam  ją  na  porcelanowej  tacce.  Muszę  w jakiś  sposób  uchwycić 
esencję  Jacoba.  W normalnych  warunkach  użyłabym  pukla  włosów  albo  opiłka  paznokci  - 
takie  rady  znajduję  w albumie  -  ale  nie  mam  nic  takiego,  muszę  więc  być  bardziej 
pomysłowa.  Przypominam  sobie  o krysztale.  Obracam  go  w dłoni,  zastanawiając  się,  czy 
mógłby  zadziałać,  ale  nie,  kryształ  nie  wyraża  istoty  Jacoba  -  jego  duszy  -  tak,  jak  tego 
potrzebuję. Rozpaczliwie poszukuję innego rozwiązania, ale do głowy przychodzi mi jedynie 
obraz, którego nie mogę pozbyć się z wyobraźni, stalowe błękitne oczy, uczucie, o jakie mnie 

background image

przyprawiają.  Nagle  nachodzi  mnie  niepowstrzymane  pragnienie,  by  pozbyć  się  własnych 
oczu, wyłupać je długopisem. Co się ze mną dzieje? 

Ponieważ  nie  mogę  nic  wymyślić,  został  mi  tylko  jeden  sposób.  Zapalam  najjaśniejszą 

z moich niebieskich świec i stawiam ją z boku. 

- I co? - zaczyna Amber. - Czy ten cały Jacob przyznał się, że to on przysyłał listy? 

- Nie  -  odpowiadam.  -  To  wszystko  jest  strasznie  dziwne.  Chyba  wiedział,  że  je 

dostawałam, ale kiedy go zapytałam, czy to od niego, to pokręcił głową. No to skoro nie on, 
to mógł to być każdy - mówi Drea. 

- Genialna dedukcja, Sherlocku - kpi Amber. 

- Chodzi mi o to, że mogła to być na przykład jakaś dziewczyna. A byłyśmy przekonane, 

ż

e  listy  przysyła  facet,  prawda?  Z  powodu  tego  włamania.  Bo  Stacey  słyszała  męski  głos 

i widziała  jakąś  męską  sylwetkę  w kotłowni.  Ale  jeśli  to  był  Jacob  i  jeśli  to  Jacob  przysłał 
maiła, to nie mamy już więcej dowodów, że to facet się na nią zawziął, nie? 

- Powiedz mi, o krynico wiedzy... - przyśpiewuje Amber - czy gdybyś była psychopatą, to 

przyznałabyś się, że to ty przesyłasz swojej ofierze chore listy z pogróżkami? 

- Gdybym  była  psychopatą,  to  nie  przyznałabym  się,  że  wiem,  co  dostaje  moja  ofiara  - 

zauważa Drea. 

- Słusznie. Właśnie dlatego uwierzyłam, że to naprawdę nie Jacob przysłał mi wiadomości 

i kasetę. 

- Myślisz,  że  listy  są  od  dziewczyny?  -  pyta  Amber,  obracając  nad  dymem  kłębek 

czarnego sznurka. 

- Niewykluczone - potwierdza Drea. - To znaczy, to nie musiał być facet. 

- Nie wierzę - protestuje Amber. - w tych listach aż huczy od chromosomu Y. Pogróżki od 

dziewczyny byłyby znacznie bardziej stylowe. 

- No,  to  doprawdy  błyskotliwa  teoria.  -  Drea  tnie  ostatni fragment listu i wrzuca skrawki 

papieru do miski. - Nie powinnyśmy nikogo z góry skreślać z listy. 

- I  nie  zamierzamy  -  oświadczam,  wlewając  roztopiony  żółty  wosk  do  porcelanowego 

talerza. 

Potem  skrapiam  żółtą  powierzchnię  roztopioną  niebieską  świeczką  i mieszam  kolory 

końcem czarnej łyżeczki. Żółty reprezentuje jasność. Niebieski - Jacoba. 

Odczekuję chwilę, aż wosk wystygnie, po czym chwytam go w palce i rzeźbię figurkę. 

- Co to jest? - pyta Amber. 

- Kukiełka - odpowiadam, ścierając między palcami ciepły i tłusty wosk. 

- Co takiego? 

- Kukiełka - powtarzam. - Taka woskowa figurka. 

- Jak w voodoo? - dopytuje się Drea. 

- Coś w tym rodzaju - wyjaśniam. - Dzięki niej lepiej wszystko zrozumiem. 

Odwijam  kilka  metrów  sznurka  i owijam  go  figurce wokół pasa tyle razy, ile wydaje mi 

się  konieczne,  dopóki  nie  czuję,  że  moje  serce  zyskało  nad  nią  pełną  kontrolę.  Potem 
zaczynam  ściskać  sznurkiem  kolejne  części,  oplatam  ramiona,  nogi,  owijam  kostki, 

background image

koncentrując  się  na  tym,  by  uwięzić  moje  własne  poczucie  dezorientacji  i zwalczyć  je  na 
zawsze. 

- Myślisz, że jemu się to podoba? - pyta Amber. 

- Komu i co? - mówię. 

- No,  Kukiełkowi  -  Amber  nadaje  mojej  figurce  imię.  -  Myślisz,  że  lubi  być  taki 

związany? Że go to podnieca? 

- Ktoś tu potrzebuje pomocy - wzdycha Drea. 

Nie mogę powstrzymać chichotu, 

Owijam  jeszcze  kilka  pętli  i czuję  się  znacznie  wzmocniona.  Jakbym  wreszcie  była 

w stanie coś pojąć. Kładę Kukiełka na bawełnianej chusteczce i po raz ostatni patrzę na małe 
ciałko.  Ma  teraz  zielonkawą barwę, mieszaninę jasności i tajemniczości, związana jest przez 
moje zrozumienie. Oprószam ją skrawkami pociętych listów. 

- Żeby nie zmarzł? - żartuje Amber. 

- Żeby  wszystkie  te  fragmenty  połączyły  się  w jedną  całość  w moich  snach  -  poprawiam 

ją. - Kiedy zyskujesz większą kontrolę, łatwiej ci skleić kawałki układanki w całość. 

- Mhm, sama też tak zawsze twierdzę. 

Ś

mieję  się  z sarkastycznej  uwagi  Amber  i ostrożnie  owi;  figurkę  chusteczką,  po  czym 

wkładam ją pod poduszkę, pewna, że tej nocy moje sny będą jaśniejsze i pełne wglądów. 

Rozdział 29 

Idę  długim,  wąskim  korytarzem  w budynku  O'Briana.  Jest  a ciemno,  pali  się  tylko  kilka 

ż

ółtawych lamp na suficie. Ciszę zakłóca jedynie kapanie wody z rur podwieszonych u góry -

dźwięk kropli uderzających o betonową podłogę. 

Kulę  się,  żeby  złagodzić  wrażenie  chłodu  i kieruję  się  w stronę  mrocznego  końca 

korytarza. Na podłodze walają się puszki po farbie i inne pozostałości po malowaniu. Mijam 
szereg drzwi. Przyciskam ucho do jednych, ale nie słyszę żadnych głosów. Naciskam klamkę. 
Bez skutku. 

Spod  ostatnich  drzwi  dobiegają  jakieś  dźwięki.  Rytmiczne  piaski,  po  których  słychać 

dudnienie stopami o ziemię. Jak gdyby ktoś skakał przez skakankę. 

- Hej, jest tam kto? - pytam, a mój głos odbija się echem od betonowych ścian. 

Nikt nie odpowiada. 

- Mauro, to ty? 

Podchodzę kilka kroków bliżej, usiłując wypatrzyć, czy na końcu korytarza coś się rusza. 

Ale  jest  zbyt  ciemno,  w świetle  starych,  zmatowiałych  żarówek  widać  tylko  cienie.  Jeden  z 
cieni stoi pod ścianą, tuż obok ostatnich drzwi. Widzę ciemny, eliptyczny kształt, który unosi 
się i opada. 

Idę w stronę cienia, w stronę dźwięku i wtedy słyszę głos Maury... 

„Panna  Mary  Mała,  dziś  na  czarno  cała,  w plecach  jej  jest  nóż,  nie  może  płakać  już, 

oddechu ma ćwierć, więc błaga o śmierć". 

background image

Czuję  dreszcze  spływające  po  karku.  Serce  bije  mi  tak,  jakby  miało  zaraz  wyskoczyć 

z piersi. Robię jeszcze jeden krok i staję w miejscu. Od cienia skakanki dzieli mnie już tylko 
kilka metrów. 

- Maura? 

Słyszy  mnie.  Chyba  ją  wystraszyłam.  Śpiew  milknie.  Cień  pętli  zamiera,  po  czym 

skakanka spada na ziemię. 

- To ja, Stacey - mówię. 

Postać przykuca, jak gdyby chciała się ukryć. Nagle widzę ruch. Cień ramienia pisze coś 

na podłodze. Wielką, ciemnoczerwoną literę M. 

- Mauro, czy chodzi o twoje imię? - pytam. - M jak Maura? 

Ale  postać,  zamiast  odpowiedzieć,  ucieka.  Cień  błyskawicznie  przemieszcza  się  po 

ś

cianie, aż niknie w mroku. Zostaję sama. 

Podążam  za  nią,  ale  zatrzymuję  się  na  widok  porzuconej  na  ziemi  skakanki.  To  nie  jest 

tylko  cień.  Podnoszę  ją  i obwąchuję.  Pachnie  truskawkowymi  cukierkami  i prażoną 
kukurydzą. Jak ona. Pamiętam ten zapach. 

- Maura?! - krzyczę za nią. 

Słyszę  ją,  jej  cichutkie  pojękiwanie.  Dochodzi  zza  drzwi.  Przyciskam  ucho  do  szpary 

i teraz słyszę ją wyraźnie: płacze, a między szlochami wypowiada moje imię, błagając, bym ją 
wypuściła. 

Chwytam  za  klamkę,  ale  drzwi  są  zamknięte.  Ciągnę  coraz  mocniej,  kopię  w drzwi, 

zapieram się nogą o ścianę, by je w ważyć i szarpię klamkę z całych sił. Ale wszystko na nic, 
drzwi nie ustępują. 

-  Maura!  -  krzyczę.  -  Pomóż  mi!  Czy  możesz  otwór;  drzwi?  Wpuść  mnie.  -  Wciskam 

palce  między  drzwi  a framugę,  usiłując  je  w ten  sposób  otworzyć.  Ale  nie  mogę  wepchnąć 
palców dość głęboko, ślizgają się po drewnie, zakrwawione od drzazg. 

Maura płacze coraz głośniej, teraz już prawie krzyczy - to potworny, rozpaczliwy krzyk. 

Zakrywam uszy dłońmi i słyszę, że sama też zaczęłam krzyczeć. 

- Stacey! - woła Maura, zanosząc się od płaczu. 

- Jestem tu! - wrzeszczę przyciskając usta do szpary. - Nie zostawię cię. 

Słyszę,  jak  jej  ciało  osuwa  się  na  ziemię.  Płacz  dobiega  teraz  z wysokości  kolan. 

Przykucam, żeby być bliżej Maury. 

- Słyszysz mnie? 

Nagle płacz cichnie. 

- Maura? - Odstępuję o krok i uderzam pięściami w drzwi. - Jesteś tam? Coś się stało? 

- Jestem tu, Stacey - odpowiada męski głos, którego nie rozpoznaję. 

- Co zrobiłeś z Maura?! - krzyczę. 

- Witaj ponownie. 

- Gdzie Maura? - Kopię i walę w drzwi ze wszystkich sił, które mi jeszcze pozostały. 

- Cieszysz się, że wreszcie się spotykamy? - pyta głos. - Długo na to czekałem. 

background image

- Kim jesteś? - Odchodzę od drzwi, czekając na odpowiedź, ale ta nie następuje. Po chwili 

zaczynam  badać  drzwi,  zawiasy,  próg,  klamkę.  Wtedy  zauważam  dziurkę  od  klucza. 
Przesuwam palcami po górze framugi. Znajduję zardzewiały klucz poplamiony zieloną farbą. 
Wtykam go do zamka i przekręcam klamkę. Tym razem drzwi ustępują. 

Wchodzę  do  środka.  Jest  jeszcze  ciemniej  niż  na  korytarzu,  czuć  zapach  stęchlizny 

i wilgoci.  Macam  ścianę  w poszukiwaniu  włącznika  światła,  ale  niczego  nie  znajduję.  Coś 
ostrego  rani  mnie  w jeden  z palców,  które  i tak  już  krwawiły.  Oblizuję  krew  i  otwieram 
szerzej drzwi, żeby wpuścić odrobinę światła z korytarza. 

Pomieszczenie  wygląda  jak  coś  w rodzaju  warsztatu.  Na  ścianach  wiszą  narzędzia,  po 

prawej  mam  stół,  a po  lewej  metalowe  półki.  Idę  krok  dalej,  wpatrując  się  w papierowe 
kształty  na  półkach.  Widzę  tuziny  origami,  ptaki  wszelkich  gatunków,  koty,  króliki,  żaby, 
węże... 

-  Mauro,  jesteś  tu?  -  wołam.  Wchodzę  głębiej.  Wtedy  drzwi  zatrzaskują  się  z hukiem. 

Czuję, że przyspiesza mi oddech i tętno. Robi się zupełnie ciemno. 

Z kąta dobiega odgłos, jakby się ktoś poruszył. 

- Maura? - szepczę. 

Słyszę, jak krztusi się, jak gdyby usiłowała coś wypluć. Jak gdyby się dławiła. 

Mnie  też  robi  się  niedobrze.  Żołądek  mi  się  ściska,  bulgocze  w środku.  Przesuwam  się 

w stronę  kata,  w którym  ukrywa  się  Maura,  wyciągając  ramiona.  Ale  coś  stoi  mi  na  drodze, 
nie  pozwala  do  niej  dotrzeć.  To  jakaś  ciężka  maszyna.  Pot  spływa  po  moich  rękach  i szyi. 
Zaschło mi w ustach, mój język pokrywa gruba, lepka powłoka. 

Gdzieś  zza  moich  pleców  dobiega  dzwonienie.  Na  stole  pewnie  leży  telefon,  myślę.  To 

Jacob. Chce mi coś powiedzieć, musi mi coś przekazać. Czuję to. 

Wciągam  brzuch  i obracam  się,  by  sięgnąć  po  aparat.  Ale  zamiast  tego  znajduję 

narzędzia.  Drżącymi  rękami  obmacuję  młot,  klucz  francuski,  garść  zardzewiałych  gwoździ, 
gaśnicę. Za pomocą tych rzeczy mogłabym się stąd wydostać. Wyłamać drzwi. 

Maura  wciąż  dławi  się  w kącie.  Jedyny  sposób,  by  jej  pomóc,  to  znaleźć  telefon, 

dowiedzieć się, o co chodzi Jacobowi, Ale chory żołądek zatrzymuje mnie w miejscu. 

-  Stacey!  -  wrzeszczy  jakiś  glos.  -  Czy  mogłabyś  wreszcie  odebrać?  Masz  najbliżej  do 

telefonu. 

To Amber. 

- Stacey? 

Budzę  się  z westchnieniem  i siadam  na  łóżku.  Dzwon  telefon  leży  na  moim  stoliku 

nocnym. Amber także siada. 

- Wolisz, żebym ja go odebrała? 

Kręcę  głową  i podnoszę  słuchawkę,  wciąż  czując,  jak  serce  wali  mi  w piersi.  Twarz  nie 

obeschła mi jeszcze z potu. 

- Jacob? 

- Nie, Stacey. Tu mama. Kim jest Jacob? 

- Cześć,  mamo  -  mówię,  czując  kwaśny,  lepki  smak  w  ustach.  Gdyby  Amber  mnie  nie 

obudziła,  pewnie  leżałabym  pokryta  wymiocinami.  Kiwam  do  Amber  głową,  na  znak,  że 

background image

wszystko  w porządku,  na  co  ona  odpowiada,  opadając  z powrotem  na  poduszki.  Po  chwili 
przewraca się na bok i owija kołdrą. 

Zerkam na zegarek. Już po pomocy. 

- Coś się stało? - pytam mamę. 

- Po  prostu  nie  mogłam  spać  -  odpowiada.  -  Przepraszam,  że  dzwonię  o tej  porze. 

Martwiłam się o ciebie. Kim jest Jacob? 

- Mój znajomy - wyjaśniam. - Przyjaciel. Chwileczkę, dlaczego się martwiłaś? 

- Z powodu tych koszmarów, o których mi mówiłaś. 

Biorę  głęboki  oddech  i powoli  wypuszczam  powietrze.  Naprawdę  nie  chcę  jeszcze  raz 

tego  przerabiać.  Nie  z matką.  Nie  w tej  chwili.  Muszę  zaraz  zadzwonić  do  Jacoba.  Ten  sen 
wydawał  się  taki  prawdziwy.  Jak  gdyby  Jacob  naprawdę  miał  mi  coś  ważnego  do 
przekazania, coś, co muszę wiedzieć. 

- Może powinnaś spróbować zająć się jakimś hobby - proponuje mama. 

- Co takiego? 

- Znajdź sobie hobby - powtarza lekko drżącym głosem. 

- Czy ty mówisz poważnie? 

- Zapisz się do jakiegoś kółka w szkole. Na przykład artystycznego - ciągnie matka. -Albo 

zacznij  uprawiać  sport  -  dodaje  po  chwili  wahania.  -  Może  w towarzystwie  dzieciaków 
o różnych  ciekawych  zainteresowaniach  potrafiłabyś  się  trochę  odprężyć.  Przeczytałam 
mnóstwo  stron  internetowych  o koszmarach.  Najczęściej  śnią  się  ludziom,  którzy  nie  mogą 
znaleźć ujścia dla stresu. 

Hobby? Kółko artystyczne? Dochodzi wpół do pierwszej nad ranem. Czy ona oszalała? 

- Może porozmawiamy o tym później? - pytam. 

- Jasne, skarbie. Dzwonię tylko po to, żeby ci coś takiego zaproponować. I powiedzieć, że 

myślę o tobie. Kocham cię. 

- Wiem, mamo. 

- W porządku, słonko. 

Zapada  między  nami  cisza,  która  dziwnie  się  przedłuża.  Jak  gdyby  mama  dzwoniła 

jeszcze  w innym  celu.  Ale  żadna  z nas  nic  nie  mówi,  wsłuchujemy  się  nawzajem  w swój 
oddech. Jakaś część mnie chciałaby jej powiedzieć, że ja też j ą kocham, ale jestem za bardzo 
zirytowana.  I wiem,  że  to  mój  egoizm.  Bo  mama  naprawdę  dzwoni  tak późno tylko dlatego, 
ż

e  się  o mnie  troszczy,  że  tak  bardzo  się  przejęła.  Ale  jednocześnie  czuję  gorycz.  Nie  mogę 

znieść, że matka nie traktuje mnie poważnie. Zwłaszcza po tym, co przeszłam. 

W  chwilę  potem  rozłączamy  się.  Skrawek  papieru,  na  którym  Jacob  zapisał  mi  swój 

numer, leży na moim stoliku nocnym. Wykręcam numer. 

- Stacey? 

- Tak - szepczę. - Skąd wiedziałeś? 

- Usiłowałem się do ciebie dodzwonić, ale było zajęte. Domyśliłem się, że to ty. 

- Musimy porozmawiać. 

- Owszem - potwierdza Jacob. - Możemy się spotkać teraz? 

background image

Serce  zaczyna  mi  bić  jeszcze  mocniej.  Bo  się  boję.  Bo  w głosie  Jacoba  słyszę  napięcie. 

Bo to on, a ja nie wiem, czego się spodziewać. Zerkam na pogrążone we śnie Amber i Dreę. 

- Dobrze - zgadzam się. - Gdzie? 

Umawiamy  się  w pralni,  przy  drzwiach  od  dormitorium.  Wpycham  garść  ubrań  do 

poszewki na poduszkę dla niepoznaki, wsuwam adidasy na stopy, chwytam płaszcz i latarkę. 
Cicho  przemykam  się  przez  korytarz,  a potem  na  dwór.  Od  razu  zauważam,  że  drzwi  nie  są 
zamknięte,  ale  nie  mam  czasu  o tym  rozmyślać.  Tuż  przede  mną  dynda  pętla  uwiązana  do 
gałęzi cyprysa. Światło latami pada dokładnie na kołyszący się na wietrze sznur. 

Schodzę  po  stopniach  i powoli  zbliżam  się  do drzewa. Wiem, ze pętla czeka tu na mnie 

i wiem,  co  to  jest.  Nie  mylę  się.  Sznur,  to  sznurek  od  skakanki,  takiej  tak  ta  z  mojego  snu. 
Tylko, że tym razem na końcu jest stryczek. 

Rozdział 30 

Pętla  ze  skakanki  zwisa  mi  tuż  nad  głową,  dwie  plastikowe  rączki  dyndają  mi  przed 

oczami.  Odchodzę  kilka  kroków  i zasłaniam  usta  dłonią,  kręcąc  głową,  jak  gdybym  mogła 
uwierzyć,  że  wszystko  działo  się  naprawdę.  Z gardła  wydobywa  mi  się  zduszony  świst.  Na 
każdej  z rączek  widzę  moje  imię,  wypisane  grubym  czarnym  markerem  tak,  by  nie  było 
wątpliwości, że pętla jest przeznaczona dla mnie. 

- Stacey? - mówi za mną jakiś męski głos. Nie od razu go rozpoznaję. 

Nagle usztywniają mi się ramiona. Zaciskam szczęki. 

- Tak? 

Odwracam się gwałtownie. To Jacob, ledwo widoczny w ciemnościach. 

- Wszystko  w porządku?  -  pyta,  zbliżając  się  do  mnie.  Patrzy  na  stryczek,  po  czym 

podchodzi bliżej. 

- Co  ty  tu  robisz?  -  Chwytam  mocniej  torbę  z praniem,  czując  budzący  zaufanie  ciężar. 

Jeżeli będę musiała, mam czym walczyć. 

Jacob  zsuwa  sznur  z gałęzi  i obmacuje  rączki.  Być  może  usiłuje  odczytać  coś  z mojego 

imienia. 

- Pytałam, co tu robisz? 

- Jak to co? Przecież mieliśmy się spotkać. 

- W pralni - mówię. - Po drugiej stronie kampusu. 

- Wiem. Ale pomyślałem, że nie powinnaś chodzić sama po nocy. 

- Cóż za troskliwość. - Patrzę na pętlę w jego dłoniach, zastanawiając się, czy to on ją tu 

dla mnie zostawił. 

- Ledwo  odłożyłem  słuchawkę,  ruszyłem  biegiem,  żeby  się  z  tobą  nie  minąć.  -  Jacob 

usiłuje teraz wyczuć coś ze splotów sznura. - Masz jakiś pomysł, kto mógł to tu zostawić? 

- Może ty mi powiesz? - proponuję, zauważając, że Jacob jest całkiem ubrany i ma lekko 

wilgotne włosy, jak gdyby od żelu. Może wcale się nie kładł tej nocy. 

- Hm - mruczy, oglądając uważnie węzeł. Ignoruje moje pytanie. 

background image

- Co takiego? 

- Czy  mógłbym  to  zabrać?  Wydaje  mi  się,  że  potrafię  coś  z  tego  odczytać.  Mógłbym 

ustalić, kto ją tu zawiesił. 

- Wolałabym  nie  -  odpowiadam,  wyrywając  mu  stryczek.  Sama  badani  palcami  rączki. 

Palce  wciąż  mam  tkliwe  od  drzazg,  które  wbiły  mi  się  we  śnie.  Sprawdzam,  czy  nie  widzę 
ran, ale moja skóra jest gładka, i nie wyczuwam nic oprócz swojego strachu. 

- Musimy  pogadać  -  stwierdza  Jacob.  -  Ale  nie  tutaj.  Czy  wciąż  zgadzasz  się  spotkać 

w pralni? 

Kręcę  głową.  Chcę  tylko  wrócić  do  środka,  schronić  się  pod  kołdrą  i zacząć  tę  noc  od 

nowa.  Zaciskam  palce  na  sznura  w nadziei,  że  wycisnę  z niego  jakiś  znak,  wskazówkę, 
cokolwiek. Ale brak mi czucia. 

- A może kotłownia w twoim dormitorium? - pyta Jacob. - Wiem, jak tam się dostać. 

Jak gdybym sama nie pamiętała... 

- Raczej nie, 

- W takim razie gdzie? 

Przez chwilę waham się, czy nie kazać mu zostawić mnie w spokoju, bo nie mamy sobie 

nic  do  powiedzenia.  Ale  biorąc  wszystko  pod  uwagę,  wiem,  że  powinnam  go  wysłuchać. 
Moje sny i list mówią, że zostało mi mniej niż tydzień życia. Mniej niż tydzień to tylko kilka 
dni. A może jeszcze krócej. Może już jutro. Albo dziś. Oglądam się na ławeczki na trawniku. 
Są jasno oświetlone przez latarnie. 

- Tam  -  mówię  i nie  czekając  na  jego  odpowiedź,  zaciskam  palce  na  krysztale,  po  czym 

ruszam w kierunku wybranego miejsca. 

- Mogą nas przyłapać, już dawno powinniśmy spać, 

- Nic  mnie  to  nie  obchodzi  -  mówię.  -  Nie  rozumiem  nawet,  dlaczego  musieliśmy  się 

spotkać. Czemu nie chciałeś porozmawiać przez telefon? 

- Czuję więcej, kiedy jesteś w pobliżu - odpowiada. 

- A co czujesz teraz? 

- Że grozi ci poważne niebezpieczeństwo. 

Zatrzymuję się, by spojrzeć mu prosto w oczy. 

- I dlatego usiłowałeś się dzisiaj do mnie dodzwonić? 

- Mógłbym cię zapytać o to samo. Czemu ty zadzwoniłaś do mnie? 

Siadam na ławce. 

- Bo sądzę, że powinniśmy porozmawiać. 

Jacob  siada  obok.  Przytakuje.  i patrzy  na  mnie  tak  przenikliwie,  jak  gdyby  potrafił 

dotrzeć  do  mojego  wnętrza,  do  najgłębszych  zakątków  mnie  samej,  których  nie  odkrywam 
nigdy i przed nikim. Nawet przed Chadem. Chad... Odwracam się i usiłuję sprawić, by znów 
pojawił się w moich myślach. Przypomnieć sobie, że to on jest facetem, na którym mi zależy, 
ż

e  to  jego  kocham.  A jednak  nasz  związek  tak  strasznie  się  zepsuł,  po  tylu  miesiącach 

sielanki. 

- Dziś znów przyśnił mi się koszmar o tobie - mówi Jacob i natychmiast porzucam myśli 

o Chadzie. 

background image

Usiłuję spojrzeć mu w twarz. Po raz pierwszy zauważam, że pod dolną wargą ma myszkę. 

- Co ci się śniło? 

- Że chorujesz. 

- Choruję? Na co? 

- Na żołądek. Tak, jak się choruje na kacu. Wymiotowałaś. 

-  Pewnie  śniło  ci  się  to,  bo  ostatnio  moje  wymioty  są  wręcz  sławne.  Ludzie  chyba  już 

widzą we mnie kandydatkę do poddania egzorcyzmom. 

Jacob siada głębiej na ławce i odwraca wzrok, jak gdyby było coś jeszcze, coś, o czym mi 

nie mówi. 

- Słucham? 

- Nie, już nic. 

- Nieprawda. 

- Po prostu wydaje mi się, że te sny nie biorą się tylko z plotek. 

- To znaczy? O czym jeszcze śniłeś? 

- O dłoniach - odpowiada, patrząc na mnie, - Dłoniach zaciśniętych na twojej szyi. 

- Co masz na myśli? 

- Jak gdyby ktoś cię dusił. 

- W takim razie o co chodzi z tym stryczkiem? 

Jacob kręci głową. 

- Ktoś  chyba  chce  cię  wystraszyć.  Dać  ci  wybór:  albo  ty  go  poszukasz,  albo  on  znajdzie 

ciebie. 

- Kto? 

- Nie wiem. Ale jestem pewien, że to ktoś, kogo znasz. 

- Skąd ten pomysł? 

- Bo  kiedy  to  się  stanie,  kiedy  w końcu  się  spotkacie,  nie  będziesz  się  go  bała. 

Przynajmniej nie w pierwszej chwili. To ktoś, kogo spodziewasz się zobaczyć. 

- Facet? 

- Nie jestem pewien. - Jacob kręci głową. - Dłonie wydają się silne, ale jeszcze im się nie 

przyjrzałem. 

- A co widziałeś? - pytam. 

- Zaciskające się ręce. I ciebie... dławiłaś się... 

Usiłuję  przetrawić  tę  wizję,  ale  tkwi  mi  w gardle.  Wypuszczam  powietrze,  po  czyni 

zakrywam usta, by nic ze mnie nie wyciekło. 

- Wszystko  w porządku?  -  pyta  Jacob,  dotykając  mojego  ramienia.  -  Może  nie 

powinienem był ci tego mówić. 

- Nie, okej. Nic mi nie będzie. - Kręcę lekko głową, usiłując odpędzić od siebie ten obraz. 

Obraz  rąk,  które  otaczają  moją  szyję,  przynoszą  mi  śmierć.  Ale  wizja,  zamiast  się  ulotnić, 
uciska  mi  pierś.  Staram  się  spojrzeć  na  księżyc  w pełni,  wchłonąć  jego  energię,  ale  zamiast 

background image

tego  czuję  duszność,  nie  mogę  zaczerpnąć  powietrza.  Opadam  z sił  i nie  mogę  nic  na  to 
poradzić. 

Ręka Jacoba powoli przesuwa się po moim ramieniu, aż w końcu obejmuje mnie całą. 

- Wiem, że nic ci nie będzie - szepcze. - Bo ja ci pomogę. 

Jakaś  część  mnie  chce  strząsnąć  jego  dłoń,  ale  inna,  większa  część  bardzo  potrzebuje 

pocieszenia. Właśnie teraz. Usiłuję nie koncentrować się na Jacobie, by mu tego nie zdradzić, 
ale wiem, że to jest żałośnie oczywiste. 

- Nawet cię nie znam - mówię, przecierając oczy. - To nie ma sensu. 

- Co takiego? 

- Chociażby  to,  że  zacząłeś  o mnie  śnić.  Nie  wiedziałeś,  kim  jestem.  Kiedy  ja  śniłam 

koszmary o Drei i Maurze, było zupełnie inaczej. Znałam je. Odgrywały ważne role w moim 
ż

yciu 

Jacob przytula mnie mocniej, tak mocno, że czuję teraz każdy jego oddech. i jego zapach. 

Jak  zapach  imbirowego  kadzidełka  -  woń,  którą  chciałabym  wchłonąć  i przenieść  na  własną 
skórę.  Przymykam  oczy,  usiłując  ze  wszystkich  sił  odzyskać  kontrolę  nad  emocjami, 
złagodzić napięcie. Siedzimy tak długo, nie wypowiadając ani słowa. 

- Przepraszam - odzywam się wreszcie, odzyskując nieco sił. 

Prostuję  się  i patrzę  mu  prosto  w twarz,  która  jest  teraz  luk  blisko  mojej.  Tylko 

centymetry dzielą jego usta od mojego czoła. 

-  W  porządku.  -  Kładzie  dłoń  na  kieszeni  mojego  płaszcza  i  wyczuwa  tam  kryształ. 

Musiał  przewidzieć,  że  będę  go  miała  przy  sobie.  -  Jesteśmy  w jakiś  sposób  połączeni. 
Inaczej, dlaczego śniłbym o twojej przyszłości? Skąd wiedziałbym, że dręczyły cię koszmary 
o Maurze i Veronice Leeman? Pomyślałaś o tym? 

Chyba  coś  podobnego  przyszło  mi  do  głowy.  To  właśnie  dlatego  ogarnia  mnie  takie 

napięcie,  ilekroć  on  jest  w pobliżu.  Wyrywam  mu  z dłoni  płaszcz  i za  wszelką,  cenę  usiłuję 
powstrzymać  rumieniec,  który  zakrada  mi  się  na  policzki.  Nienawidzę  się  za  to,  co  czuję. 
Teraz,  gdy  walczę  o życie,  gdy  rozpada  mi  się  związek.  Oddycham  głęboko,  by  zdusić 
niepewność i frustrację, które wrą mi w żołądku, w piersi, w głowie. 

- Skąd wiesz, o czym śnię? - pytam. 

- Po  prostu  wiem.  Nie  potrafię  tego  wyjaśnić.  Wyczuwam  różne  rzeczy.  I widzę  je, 

czasem we śnie, czasem na jawie. 

Przytakuję  i odwracam  wzrok,  zbyt  emocjonalnie  wyczerpana,  by  wypytywać  go  dalej. 

A poza tym, wiem dokładnie, o czym mówi. Pod tym względem jesteśmy identyczni. 

- Powiedz coś - nalega. 

- Co na przykład? - Przełykam ślinę, znów spoglądając mu w twarz, i w oczy. 

- Na przykład, że mi wierzysz. Wierzysz, że mogę ci pomóc. 

- W tej chwili nie jestem pewna niczego - odpowiadam. 

- Co mógłbym zrobić, żebyś poczuła się pewna?  

Zastanawiam się przez chwilę, po czym nagle nasuwa się oczywiste pytanie. 

- Skąd mam wiedzieć, czy naprawdę jesteś z Colorado? Czy naprawdę przyjechałeś tu po 

to, by mi pomagać? 

background image

Jacob  bez  wahania  wyciąga  z kieszeni  portfel  i pokazuje  mi  kilka  dowodów  tożsamości 

ze  zdjęciem:  prawo  jazdy  z Vail  w stanie  Colorado  oraz  legitymację  szkolną  z nazwiskiem  i 
adresem. 

-  No  dobra,  to  jeżeli  rzeczywiście  przyjechałeś  tu  dla  mnie  to  w takim  razie  czemu 

skontaktowałeś  się  ze  mną  dopiero  po  dwóch  miesiącach...  Skoro  jestem  w takim 
niebezpieczeństwie... 

- Bałem się - odpowiada. 

- Bałeś się? Czego? 

- Tego. Tego, że mi nie uwierzysz. Chciałem cię najpierw poobserwować przez jakiś czas. 

- Urwał na chwilę. - I pośnić o tobie jeszcze trochę. 

- Obserwowałeś  mnie?  -  pytam,  przypominając  sobie  wiadomość  napisaną  na  kasecie, 

którą ktoś podrzucił mi do pokoju. 

- Posłuchaj,  wiem,  że  mi  nie  ufasz.  I zważywszy  na  to,  ilu  psycholi  kręci  się  po  tym 

kampusie,  nie  umiem  dać  ci  dobrego  powodu,  żebyś  mi  zaufała.  Ale  nie  mam  powodu 
kłamać. Ktoś chce cię skrzywdzić, czy przyjmiesz moją pomoc, czy też nie. A jeżeli niczego 
nie zrobimy, to może mu się udać. 

Zerkam na pętlę, którą wciąż ściskam w dłoni. 

- Ja nie ufam nikomu. 

- Nawet Chadowi? - pyta. 

- Nie wciągaj w to Chada. 

- Nie potrafię. - Przygryza wargi, patrząc na moje usta. 

- Dlaczego? 

- Bo nie potrafię. - Odwraca się, a ja chciałabym usłyszeć więcej. 

Kusi  mnie,  by  zapytać  go  raz  jeszcze,  ale  się  powstrzymuję.  Może  nie  jestem  jeszcze 

gotowa, by wiedzieć... a może już Wiem. 

- Muszę iść - mówię. 

- Zostań. - Dotyka mojego ramienia. - Przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje. 

Ja  też  nie  wiem,  co.  Siedzimy  w milczeniu.  Oboje  rozumiemy,  że  powinniśmy  już  się 

pożegnać,  ale  żadne  z nas  nawet  nie  drgnie.  Po  kilku  niezręcznych  minutach  Jacob  prostuje 
się i wtula we mnie. Jego twarz jest teraz tak blisko, że czuję imbirowy zapach jego skóry. Ze 
wszystkich  sił  staram  się  odwrócić.  Mrugam.  Zerkam  na  księżyc.  Staram  się  sobie 
przypomnieć  o koszmarnej  rzeczywistości:  o widoku  stryczka  w mojej  dłoni.  Ale  nic  nie 
działa.  Bladoniebieskie  oczy  Jacoba  patrzą  prosto  w moje,  paraliżują,  mnie.  Nachyla  się 
jeszcze bliżej. Moje wargi delikatnie się rozchylają. 

- Stacey? - słyszę jakiś głos. 

To Chad. 

Serce  kurczy  mi  się  gwałtownie.  Przymykam  oczy  w niedowierzaniu.  Nie  pojmuję,  jak 

mogło się to zdarzyć. Po chwili odwracam się, by na niego spojrzeć. 

Wzrok Chada wędruje ode mnie do Jacoba i z powrotem. 

- Chad. - Wstaję. - To nie tak... 

background image

Ale  nie  mogę  nawet  dokończyć  myśli.  Chad  ma  tak  oszołomiony  wyraz  twarzy.  Krzywi 

się, jak gdyby nie potrafił nic z tego wszystkiego zrozumieć. Wreszcie odwraca wzrok, bo to 
co widzi, i Jacob tu, razem, sprawia mu zbyt wiele bólu. Bo ja sprawiłam mu tym razem zbyt 
wiele bólu. 

- Wszystko ci wytłumaczę... - Zdaję sobie sprawę, jak strasznie banalnie to brzmi. Jacob 

staje obok mnie. 

- To była bardzo zła noc - mówi. 

- Najwyraźniej  tylko  dla  niektórych.  -  Chad  patrzy  na  mnie  po  raz  ostatni,  po  czym 

odwraca się i odchodzi, a ja czuję się jeszcze gorzej. 

- Przykro mi - szepcze Jacob. - Chcesz, żebym z nim porozmawiał? 

- Nie, ja muszę to zrobić. 

Mam tylko nadzieję, że Chad zechce mnie wysłuchać. 

Rozdział 31 

Usiłuję  za  wszelką  cenę  dopaść  Chada.  Okrążam  jego  dormitorium,  biegnę  ścieżką  do 

centrum kampusa, a nawet włóczę się po parkingu. Ale nigdzie go nie widzę. 

Wreszcie wracam do siebie, gdzie czekają na mnie Drea i Amber, całkiem rozbudzone. 

- Gdzieś ty była? - pyta Amber. 

- To długa historia. - Sięgam po telefon i wykręcam numer Chada, ale zgłasza się poczta 

głosowa. 

- Chad,  to  ja.  Proszę,  oddzwoń.  Muszę  z tobą  porozmawiać.  Błagam...  -  odkładam 

słuchawkę,  kręcąc  głową  z niedowierzaniem,  że  nie  powiedziałam  nic  więcej.  Że  nie  wiem, 
co powiedzieć, 

- Chad już tu idzie - oznajmia Drea. 

- Jak to? 

- Zadzwoniłam do niego. Kiedy się obudziłam i zobaczyłam, że nie ma cię ani w pokoju, 

ani  nigdzie  w pobliżu,  pomyślałam,  że  może  gdzieś  się  z nim  wymknęłaś.  No  wiec 
zadzwoniłam, żeby się upewnić. 

- Nie poszłam spotkać się z Chadem - mówię. 

- Wiem  -  odpowiada  Drea.  -  Dlatego  wpadł  w panikę.  Nie  możesz  tak  po  prostu  znikać 

w środku nocy, Stacey. Nie teraz, kiedy dzieją się te wszystkie dziwne rzeczy. 

- Naprawdę  niefajnie  zrobiłaś  -  dodaje  Amber,  rozprostowując  nogi,  które  dotychczas 

trzymała w pozycji kwiatu lotosu. 

- Właśnie dlatego Chad już tu idzie - mówi Drea. - Strasznie się; martwiliśmy. 

- Teraz już tu nie dotrze - informuję je, opadając na łóżko. 

- Jak to? 

Opowiadam  dziewczynom,  co się stało. Że miałam kolejny koszmar, przez co musiałam 

spotkać się z Jacobem. Jak potem znalazłam pętlę i jak Chad znalazł z kolei mnie, siedzącą na 
ławeczce obok Jacoba. I był zazdrosny. 

background image

Amber  podskakuje  i wyrywa  mi  pętlę  z rąk,  po  czym  wkłada  nogę  do  środka  i podciąga 

jak coś w rodzaju stringów. 

- Co wyście tam wyrabiali z tym twoim czarownikiem? Jakie to fikuśne... 

- To jest stryczek, do cholery! - krzyczę, 

- Słyszałam już o dziwniejszych fetyszach - odpowiada Amber. 

- Co właściwie zobaczył Chad? - pyta Drea. 

- Tylko, że rozmawiamy, 

- Och, nie ściemniaj, wiem, kiedy kłamiesz - protestuje Amber. - Wydymają ci się wtedy 

wargi. To na pewno nie chodziło o rozmowę. Gadaj natychmiast! 

- Co takiego? - Odwracam wzrok. - No dobra... Chad, mógł pomyśleć, że zamierzaliśmy 

się całować. 

- Całowałaś się z czarownikiem? Prosimy o szczegóły! - żąda Amber. 

- Z  nikim  się  nie  całowałam.  Czy  mogłybyśmy  wrócić  do  tematu?  Pamiętacie?  Mam 

umrzeć przed upływem tygodnia! 

- A czy było magicznie? - nalega Amber. 

Zagrzebuję się w kołdrę i wtulam twarz w poduszkę. Gdyby nie to, że zaczyna się sobota, 

mogłabym się zniżyć do wizyty u szkolnego świrołapa. Tak, do tego stopnia źle ze mną. 

- A  zatem...  -  Amber  usiłuje  odpracować  swoje  winy.  -  Jacob  powiedział,  że  miał 

koszmary  o tym,  jak  ktoś  cię  dusi.  Widział  ręce  zaciskające  się  na  twojej  szyi,  kciuki 
wbijające  się  w  tchawicę.  Słyszał,  jak  tracisz  oddech  i wyruszasz  w podróż  ku  nieznanej 
krainie, z której już się nie wraca. 

- Dziękuję za tak precyzyjne podsumowanie. 

- No to właśnie dlatego ktoś zostawił dla ciebie ten stryczek. Żebyś się udławiła. 

Patrzę  na  nią.  Amber  owinęła  sobie  pętlę  wokół  głowy,  jak  koronę,  rączki  skakanki 

opadają jej na ramiona, przypominając warkoczyki. 

- To nie zabawka - mówię. 

- Właściwie, to to jest zabawka - zaprzecza Amber. 

Drea łypie na Amber ostrzegawczo, po czym znów wbija wzrok we mnie. 

- A dlaczego ten stryczek został zrobiony ze skakanki? 

- Nie wiem. - Znów się podnoszę. - Ale w moich snach Maura skakała na takiej skakance. 

- To już jakaś wskazówka - zauważa Drea. - Na temat tego, co się stanie. 

- No  chyba  że  ktoś  po  prostu  potrafi  czytać  w twoich  snach,  może  jakiś  czarownik,  na 

przykład, i wie, że widzisz w nich Maurę ze skakanką... - podsuwa Amber. 

- A nie sądzisz, że to byłoby zbyt proste? - pytam. - Dlaczego ktoś miałby opowiadać mi, 

ż

e czyta w moich snach, a potem zostawiać mi kluczowy rekwizyt z jednego z nich? Przecież 

w ten sposób kompletnie by się pogrzebał? 

- Ciekawy dobór słów-stwierdza Amber. 

- We śnie widziałam węża z origami - mówię. 

- I czego się dowiedziałaś? - rzuca Drea. 

background image

- Kiedy ty ostatnio dowiedziałaś się czegoś od papierowego węża? - wypala Amber. 

- Rany. - Drea przewraca oczami. - Chodzi mi o to, czy coś tam było napisane. Rozłożyłaś 

go? 

Kręcę głową. 

- Byłam zajęta, szukałam Maury. Ale stało tam mnóstwo origami. Cała kolekcja. 

- Chcesz  mi  powiedzieć,  że  twój  psychopata  w czasie  wolnym  zajmuje  się  składaniem 

kolorowych papierków? 

- Nie wiem. 

- To raczej marna wskazówka. 

- Ale jednak coś - zauważa Drea. - W końcu ilu znamy mistrzów origami? 

- A  jeżeli  on  się  z tym  origami  nie  ujawnia?  -  pyta  Amber,  po  czym  składa  swój  test 

z historii w papierowy samolocik i rzuca nim w Dreę. 

- Widziałam  też  literę  M  -  ciągnę.  -  Maura  narysowała  ją  na  ziemi,  czerwoną  kredką. 

Lubiła tak robić. Smarowała kredkami po chodniku, a potem czekała, aż słońce rozpuści wosk 
i wszystko się rozmaże. 

- Może usiłuje ci coś przekazać - zgaduje Drea. 

- Ale co takiego? - pytam. 

- Chyba powinnyśmy wezwać kampusową policję - proponuje Drea. 

- Żartujesz?  -  Krztuszę  się.  -  Masz  pojęcie,  jak  oni mnie nienawidzą? Wiesz, ile razy do 

nich  dzwoniłam  w tym  roku?  Ile  było  głupich  anonimów  wsuwanych  pod  nasze  drzwi, 
telefonów od psychopatów, tekturowych noży, które jakiś porąbaniec podrzucał mi na ławkę 
na angielskim? 

- No,  zapominasz  o tym  cudnym  napisie  z keczapu,  który  ktoś  nabazgrał  na  murze  na 

twoją cześć - poprawiła mnie Amber. 

- I katalogach firm pogrzebowych, które zaczęli ci przysyłać mejlem - dodaje Drea. 

- Właśnie - zgadzam się. 

- Skakanka  zapleciona  w stryczek  to  tylko  kolejna  pozycja,  którą  policja  dopisałaby  do 

listy.  A ta  lista  zapewne  nosi  tytuł:  „Sto  dwa  główne  powody,  dla  których  Stacey  Brown 
powinna  była  zmienić  szkołę  rok  temu".  -  Włączam  telefon  i znów  wybieram  numer Chada, 
ale on wciąż nie odpowiada. 

- Chyba naprawdę się zdenerwował - stwierdza Drea. 

- Aha. 

- Nie ma takich spraw, których nie załatwi porządna miana śliny - radzi Amber, krzywiąc 

się. 

- Nie byłabym taka pewna - mówi Drea. - To naprawdę boli, kiedy ktoś, na kim ci zależy, 

zdradza cię w ten sposób. 

- Ja go nie zdradziłam. 

Drea sięga do lodówki po batonika i nie patrzy mi w oczy. Wiem, że jest innego zdania. 

I może  ma  rację.  Kogo  ja  usiłuję  oszukać?  Co  się  ze  mną  dzieje?  Najpierw  zdradzam  moją 

background image

najlepszą  przyjaciółkę,  a teraz  chłopaka.  A przez  cały  czas  powinnam  pamiętać,  że  toczy  się 
gra o moje życie i że jeśli się naprawdę nie postaram, mogę przegrać w niecały tydzień. 

Rozdział 32 

Gnębiona  poczuciem  winy  usiłuję  skontaktować  się  z Chadem,  ale  on  ani  razu  nie 

podnosi  słuchawki.  Czekam  więc,  aż  wybije  siódma,  czyli  godzina,  o której  wszyscy 
więźniowie  mogą  swobodnie  wyjść  na  kampus,  a nawet  odwiedzić  inne  dormitoria.  Kiedy 
docieram  na  miejsce,  Chada  już  tam  nie  ma.  Szukam  go  na  boisku  do  hokeja,  w sali 
gimnastycznej, przy basenie, w kafeterii i we wszystkich kątach biblioteki. Bez powodzenia. 

Moja  ostatnia  nadzieja:  Wisielec.  Otwieram  drzwi  i natychmiast  uderzają  mnie  w twarz 

opary  mochaccino.  Przypatruję  się  wszystkim  stolikom.  Knajpa  jest  pełna  -  dzieciaki  wolą 
zapłacić za kawiarnię niż zadowolić się żarciem z kafeterii - ale Chada ani widu ani słychu. 

Postanawiam pomóc sobie w przełknięciu poczucia winy kawałkiem sernika. Zamawiam 

zatem  ciastko  i kubek  mieszanki  kolumbijskiej,  po  czym  zajmuję  stolik  w najdalszym 
i najciemniejszym  kącie  dawnej  sceny.  To  dobry  pomysł  na  dziś.  Potrzebuję  miejsca,  gdzie 
będę mogła posiedzieć w samotności i pomyśleć. 

I w tej samej chwili zauważam Trish i Emmę wychodzące z łazienki. Siadają przy stoliku 

z Corym,  na  tyłach  widowni  Cory  pisze  coś  na  laptopie.  Nie  wierzę,  że  wcześniej  go  nie 
zauważyłam. Odsuwam krzesło, tak by skryć się za kurtyną, w nadziei, że mnie nie zauważy. 
Ale jest już za późno. Trish pierwsza macha mi z wdziękiem, a inni idą w jej ślady. Wskazują 
mnie palcem, mówią coś i wybuchają śmiechem, jak gimnazjaliści, 

Cory  zamyka  laptopa  i podchodzi  do  mojego  stolika,  po  czym  zajmuje  miejsce 

naprzeciwko mnie. 

- Często  tu  bywasz?  -  pyta,  po  czym  śmieje  się  z własnego  beznadziejnego  dowcipu, 

ukazując szparę między zębami zatkaną czymś, co wygląda jak cytrynowa galaretka, 

- Strasznie śmieszne - odpowiadam. 

- Dzięki. - Cory zerka na Trish i Emmę, które spoglądają na nas znad kubków spienionych 

napojów. 

- Czego chcesz? - pytam. 

- No jak to? a nie mogę po prostu podejść i życzyć ci miłego dnia? 

Ignoruję  go,  napoczynając  sernik.  Czytam  także  tekścik  wydrukowany  na  moim  kubku, 

coś o urokach poranka w Central Parku. 

- Jak myślisz, ile jeszcze uda ci się zachować to w tajemnicy? - pyta Cory. 

- O czym mówisz? 

- Jak to o czym? O tym, jak się pozbywasz tych kalorycznych ciastek? No przecież chyba 

nie  sądzisz,  że  nie  słyszałem  o  twojej  skłonności  do  rzygania.  Wiesz,  takie  rzeczy  się  teraz 
leczy w specjalnych klinikach. 

- Spadówa, gadzie. 

- Wiesz co? - Nachyla się do mnie. - Veronica Leeman życzy sobie, żebym został. Kazała 

mi trzymać się blisko ciebie, mieć cię na oku. 

background image

- Czy to też informacje z twoich, w cudzysłowie, seansów spirytystycznych? 

- Chodzi  ci  o nasze  rozmowy  z duszami  zmarłych.  Może  zechciałabyś  nas  zaszczycić 

jutro? Veronica pytała o ciebie. 

- A ty nie musisz przypadkiem wytrzeć kilku stolików - rzucam. 

- Nie, dlaczego? - Cory wstaje. Dżem wystaje mu teraz spomiędzy zębów jak wielki robal. 

- Ja tu nie pracuję. 

- Jak to? Przecież jeszcze kilka dni temu pracowałeś. 

- No  coś  ty?  -  Uśmiecha  się.  -  Przecież nie zatrudniłbym się w takim miejscu. Trochę tu 

nieprzyjemnie,  nie  sądzisz?  Wszystkie  te  duchy...  Wiesz  co,  legenda  głosi,  że  jakaś 
dziewczyna kiedyś powiesiła się w tym lokalu. 

- Czy myśmy już tego nie przerobili? 

- Poważnie, Stacey, ty chyba mnie z kimś mylisz. 

Wstaje  i wychodzi,  a ja  czuję  się  jeszcze  bardziej  zdezorientowana  niż  przedtem.  Patrzę 

w stronę stolika Cory'ego i nie wierzę własnym oczom. Jedno z krzeseł zajęła Donna Tillings. 

Szczęka  mi  opada.  Mogę  sobie  wyobrazić,  jak  ją  wykorzystują  do  swoich  chorych 

seansów, jak się ślinią na samą myśl o tym, co łączyło ją z Veronicą Leeman. 

Zawijam resztę ciastka w serwetkę. Kompletnie straciłam apetyt. Zbieram się do wyjścia, 

ale zanim docieram do drzwi, zaskoczenie zmusza mnie do powrotu na miejsce. Oto bowiem 
w drzwiach staje P.J., który także podchodzi do stolika Cory'ego i jego bandy. 

Wygląda na to, że chce z nimi zjeść śniadanie, co bardzo mnie dziwi, bo nigdy się z nimi 

nie zadawał. Jeszcze wczoraj, w bibliotece Cory i ten cały Tobias omal nie wdali się z P.J.-em 
w bójkę. 

Gdy  tylko  Emma  odwraca  wzrok,  P.J.  kradnie  jej  pączka  z talerza  i wpycha  go  sobie 

całego do paszczęki. A potem, z pełnymi ustami, usiłuje rozmawiać z Donną, chociaż nie ma 
z nią  absolutnie  nic  wspólnego.  Jeszcze  w zeszłym  roku  tak  się  nie  znosili,  że  nie  byli 
w stanie przebywać ze sobą w jednym pomieszczeniu, a co dopiero jeść przy jednym stoliku. 

Patrzę, jak P.J. przełyka z trudem i odwraca się do Cory'ego, po czym gawędzi z nim jak 

z najlepszym  przyjacielem.  Jak  gdyby  wczorajsza  konfrontacja  w bibliotece  była  tylko 
przedstawieniem. 

Czuję,  że  z gniewu  jeżą  mi  się  włoski  na  karku,  zupełnie  jak  jakiejś  postaci  z komiksu. 

Cory  zwraca  P.J.-owi  uwagę,  że  siedzę  w pobliżu,  więc  chłopak  Amber  macha  do  mnie,  ale 
nie odpowiadam. Zamiast tego ruszam biegiem po schodach i omal nie zderzam się po drodze 
z Tobiasem.  Przechodzi  obok  ubrany  w kawiarniany  mundurek  -  długi  czerwony  fartuch 
narzucony  na  koszulkę  z dwiema  teatralnymi  maskami.  W rękach  trzyma  tacę  z wyborem 
słodkich bułeczek. 

- Dokąd się tak spieszysz? - pyta, przyglądając się, czy nic mu nie spadło z tacy. Zajmuje 

całą szerokość korytarza, blokując mi drogę do wyjścia. 

- Lepiej zejdź mi z drogi, chyba że chcesz, żeby te bułeczki wylądowały ci na fartuszku - 

rzucam. 

- Rany, Stacey, fatalnie wyglądasz. Ciężka noc? Nie wyspałaś się? 

Zaciskam szczękę. Ostatkiem sił powstrzymuję się, by nie wepchnąć mu tej tacy w twarz, 

nie  zasmarować  czymś  tego  zadowolonego  z siebie  uśmieszku,  tych  strzelających  nerwowo 

background image

oczek. Przynajmniej wiem, jak Cory się tu dostał tamtej nocy, gdy wmówił policji, że został, 
ż

eby  zamknąć  drzwi.  Przepycham  się  obok  Tobiasa  i kieruję  do  drzwi,  ale  tam  przejmuje 

mnie P.J. 

- Stój! - mówi. 

- Nie mam czasu. 

Przyciąga mnie na stronę i ścisza głos. 

- To nie jest tak, jak na to wygląda... 

- A niby na co wygląda? - odszeptuję. 

- Wygląda na to, że bratam się z KompuCorym i jego bandą pogromców duchów. 

- Co takiego? 

P.J. głaszcze się po śliwkowych strąkach na głowie. 

- Przecież wiesz, że to raczej nie jest mój styl. 

- No, nie odniosłam takiego wrażenia. 

- Właśnie,  mój  drogi  Watsonie,  właśnie  -  mówi,  puszczając  do  mnie  oko.  -  W tym  jest 

pies pogrzebany. 

- Co ty bredzisz? 

- Zaufaj  mi.  Zrozumiałabyś  więcej,  gdybyś  postawiła  cynamonowe  ciacho  i zaszczyciła 

mnie chwilą rozmowy. 

- Zapomnij - warczę, kierując się do drzwi. 

- To  ty  nie  zapominaj  o mnie  -  mówi  P.J.,  chwytając  mnie  za  rękę  i zatrzymując 

w miejscu.  -  Musimy  pogawędzić,  mała.  I  to  tout  de  suite,  natychmiast.  Chyba  mi  się  to 
ciastko  należy.  Z  uwagi  na  starego  Chada  i jakiegoś  niezidentyfikowanego  młodego 
mężczyznę. Coś tu trzeba powyjaśniać. 

Najwyraźniej  P.J.  rozmawiał  z Chadem.  I jedynie  dlatego  rzeczywiście  zaszczycam  go 

rozmową, zamiast pędzić do pokoju, żeby ukoić obezwładniające pulsowanie w głowie. Poza 
tym, chcę wiedzieć, co on knuje z Cory'm i jego kumplami. 

P.J. przeprasza towarzystwo, że tak nagle je opuszcza, po czym wychodzi ze mną, jęcząc 

coś o niezjedzonym śniadaniu. 

- Co  jest  grane?  -  pytam,  ledwo  znajdujemy  się  za  drzwiami.  -  Od  kiedy  to  zadajesz  się 

z Corym, Donną i tą resztą? 

- Najpierw odpowiedz mi na pytanie, ptysiu. Co to za historia z romantycznym wieczorem 

pod  gwiazdami  w towarzystwie  tajemniczego  faceta?  Chcę  mieć  pełny  obraz  tej  sytuacji. 
Najlepiej zdjęcie. 

Siadamy na ławeczce w pobliżu toru dla quadów. 

- Czy tak Chad to ujął? 

- Taką wersję słyszałem, niesforny króliczku - mówi P.J. 

- W takim razie źle słyszałeś. 

P.J. wzrusza ramionami. 

- Ty tak twierdzisz. 

background image

- A on jest na mnie wściekły? - pytam. 

- Zły  jak  szerszeń.  A ty  byś  nie  była,  pszczółko?  Za  takie  bz-bz-bz  z innym  gościem?  - 

P.J. wydaje z siebie dźwięki ilustrujące wypowiedź, a ja czuję, że sam pomysł, by coś z niego 
wydobyć, był kompletnie bez sensu. 

- Więc  teraz  ty  odpowiedz  na  moje  pytanie.  Co  kombinujesz  ze  swoimi  nowymi 

przyjaciółmi? 

- Ja tylko się z nimi włóczę, robaczku - odpowiada P.J. 

- Nie rozumiem? 

P.J. nastawia kołnierz płaszcza i wyciąga z kieszeni ciemne okulary. 

- Od dziś mów mi 007. 

- A to dlaczego? 

- Bo  jestem  szpiegiem.  -  Mruży  oczy  dla  zwiększenia  dramatyzmu.  -  Podwójnym 

agentem. 

- Proszę o trochę faktów dla odmiany. 

- Z tobą to się nie da pożartować. - P.J. wkłada rękawiczki i chucha na palce, by je ogrzać. 

- Widzisz, jaki jestem głodny? Aż zmarzłem! 

- Czy mógłbyś, proszę, wytłumaczyć mi, o czym mówisz? 

- O jedzeniu. Wiesz, co to takiego? Bardzo tego potrzebuję. 

- Człowieku... - wzdycham. 

- No  dobra.  -  Przewraca  oczami.  -  Cory  wpadł  do  mnie  wczoraj  do  pokoju  i po  długim 

gadu gadu okazało się, że chce, żebym mu pomógł w organizacji kolejnego seansu. 

- Żartujesz? Czemu miałby cię o to prosić? 

- Czy to nie oczywiste? - pyta P.J. - Przecież duchowa energia aż ze mnie promieniuje! 

- Bądź poważny - nalegam. 

- No  dobra.  Poważnie  to  dlatego,  że  kiedyś  coś  mnie  łączyło  z Veronicą Leeman. I Cory 

ma  nadzieję,  że  ta  wspólna  przeszłość  stanie  się  paliwem  dla  duchowego  ognia...  no 
rozumiesz, rozpali kosmiczne siły spod siódmego znaku. 

- Ty nawet nie masz pojęcia, o czym mówisz, 

Au contraire, przeciwnie! - protestuje P.J. - Wiem wszystko o sile kosmetologii... 

- Kosmologii  -  poprawiam  go,  przewracając  oczami.  -  I  siła  ta  nie  ma  nic  wspólnego 

z kontaktami z duchami. Zacznijmy od tego, że jeżeli coś cię z Veronicą łączyło, to wzajemna 
nienawiść. Dlaczego miałaby chcieć z tobą rozmawiać z zaświatów? 

-  Och,  nienawidziła  mnie,  bo  nie  mogła  sobie  poradzić  z  innym  uczuciem.  Biedactwo. 

A ja  nie  odpowiedziałbym  jej  nawet  na  pytanie  o godzinę...  -  P.  J.  ogrzewa  sobie  pięść 
oddechem, po czym uderza się w klatkę piersiową w geście macho. 

- Ależ ty jesteś powalony - stwierdzam. 

- Szczegóły, drobne szczegóły... a skoro chcesz czegoś bardziej konkretnego, to wiedz, że 

pogromcy  duchów  potrzebują  mojego  umysłu,  mojego  bezinteresownego  zaangażowania, 
mojej niezakłóconej subiektywnymi odczuciami duchowej aury. 

background image

- A co ty z tego będziesz miał? 

- Co masz na myśli, moja ty słodka galaretko? 

- Przecież po coś to robisz. 

- Robię to dla ciebie. 

- No jasne! - szydzę. 

- Obrażasz mnie. 

- Wychodzę - oświadczam, podnosząc się z ławki. 

- Czy to znaczy, że nie zamierzasz postawić mi śniadania? 

Bezwiednie zaciskani zęby. 

- No dobra - mówi. - Czy to pomoże, jeżeli dodam, że dołożyli do koszyka jeszcze kilka 

zrobionych prac domowych? 

- Prac domowych? 

- No,  może  wpadnie  mi  jeszcze  kilka  esejów...  Ale  to  tyle.  Myślę,  że  powinnaś  być 

wdzięczna. 

- Wdzięczna? 

- Owszem!  Na  początku  myślałem,  że  to  stek  bzdur,  ale  jak  się  zastanowiłem,  to 

doszedłem  do  wniosku,  że  mogę  w ten  sposób  pomóc  mojej  ulubionej  przyjaciółeczce. 
Łapiesz?  Mogę  Ci  dostarczyć  ważnych  informacji  o tym,  co  ta  banda  psycholi  wyprawia. 
Teraz wciągnęli jeszcze Donnę. 

- Dlaczego Donna się na to zgodziła? 

- No  coś  ty?  Przecież  Donna  w tym  roku  kompletnie  ześwirowała.  A czego  szuka  każdy 

ś

wir? 

- Ty mi powiedz. 

- Świrów do towarzystwa! - wyjaśnia mi P.J. z westchnieniem, że niby to takie oczywiste. 

- Och, to już rozumiem, skąd ty się tam wziąłeś. 

Touché. Ale ostry języczek! 

- Muszę już iść. 

- Nie  tak  szybko,  króliczku.  Duchołapy  pytały  mnie,  czy  mógłbym  postarać  się  ściągnąć 

twój śliczny tyłeczek na najbliższe spotkanie ze zmarłymi. Czyż nie zgrabnie to ująłem? 

- Ja to ujmę jeszcze zgrabniej - mówię. 

- Słucham? 

- Idiota. 

Zostawiam go na ławce, słysząc, jak bzyczy za mną, po czym ruszam przez trawnik. Dość 

zmarnowanego  czasu  jak  na  jeden  dzień.  Muszę  wrócić  do  pokoju  i ułożyć  fragmenty 
układanki mojego życia z powrotem w jedną całość. Zanim będzie za późno. 

background image

Rozdział 33 

Gdy wracam do pokoju, Drei już nie ma, ale zamiast nie, na łóżku siedzi ostatnia osoba, 

którą mam ochotę w tej chwili widzieć. Moja matka. 

- Cześć, skarbie. - Patrzy na mnie z promiennym uśmiechem, jak gdyby nic nie mogło jej 

ucieszyć bardziej niż mój widok. 

Zdaje  się,  że  Amber  zadbała  o to,  by  mama  się  nie  nudziła.  Na  łóżku  leży  rozwalone 

pudełko z jej ukochanymi fantami, co świadczy o tym, że przed chwilą odbywał się pokaz. 

Matka wstaje i obejmuje mnie za szyję. 

- Tak dobrze cię widzieć. 

- Co  tu  robisz?  -  pytam,  ściskając  ją.  Zerkam  ponad  ramieniem  mamy  na  Amber,  która 

kręci głową na znak, że też nie wie. 

- Pomyślałam sobie, że powinnyśmy porozmawiać - szepcze, rozluźniając uścisk. 

A ja  stoję  i kiwam  głową,  chcąc  powiedzieć  coś  uprzejmego,  bo  przecież  mama  jechała 

całe  trzy  godziny,  by  mnie  zobaczyć.  Ale  wszystkie  uprzejmie  słowa  chwilowo  jakoś 
wyleciały z mojego słownika. 

- Mogłaś  zadzwonić.  -  Krzywię  się  na  myśl  o tym,  jaka  jestem  wredna,  Po  prostu  akurat 

teraz,  gdy  dzieje  się  to  wszystko,  spotkanie  z matką,  która  najwyraźniej  chce  żyć 
w Nibylandii i proponuje mi hobby w rodzaju robótek ręcznych, to nie najlepszy pomysł. 

- Chciałam zadzwonić po tym, jak wczoraj skończyłyśmy rozmawiać - mówi mama. - Ale 

zrobiło się bardzo późno, a ja nie mogłam spać, więc po prostu ruszyłam w drogę. Mieszkam 
w hotelu pod miastem. 

- Mieszkasz tu? 

- Zostaję tylko na jeden dzień, nie wiedziałam, czy dam radę wrócić wieczorem. 

Przytakuję,  patrząc  na  Amber  dla  relaksu.  Moja  przyjaciółka  bawi  się  Kenem  ubranym 

jak na dyskotekę, w złote spodnie i z wielkim łańcuchem dyndającym u szyi. Amber całuje go 
tak mocno, że aż odpada mu głowa i ze stukotem ląduje na podłodze. 

- Nie cieszysz się, że przyjechałam? - pyta mama. 

- Oczywiście, że się cieszę. - Ściskam ją jeszcze raz. 

Pachnie domem, liliowymi perfumami zmieszanymi z grejpfrutową odżywką do włosów. 

Kopię głowę Kena w kierunku stopy Amber, ale dziewczyna jest tak pochłonięta pikantnymi 
wspomnieniami, które właśnie sobie odświeżała, że nawet nie zauważyła aktu dekapitacji. 

-  Może  wybierzemy  się  coś  przekąsić?  -  pyta  matka.  -  Amber,  wybierzesz  się  z nami? 

I Drea także. Jest gdzieś w pobliżu? 

Amber potrząsa głową. 

- Drea poszła gdzieś z Chadem. 

- Dokąd? - pytam. 

Amber kręci ramionami. 

- Wpadł  tu  jakiś  czas  temu.  Pewnie  po  to,  żeby  się  z tobą  zobaczyć.  Ale  ty  wyszłaś  już 

wcześniej. 

background image

No to fantastycznie. Osuwam się na łóżko i ukrywani twarz w dłoniach. W tej chwili chcę 

tylko porozmawiać z Chadem, powiedzieć mu, że mi przykro, postarać się za wszelką cenę to 
wszystko naprawić, chwycić poduszkę i stłumić nią dziki krzyk frustracji. 

- Wszystko w porządku, Stacey? - pyta matka, jak gdyby odpowiedź nie była oczywista. 

Unoszę głowę i uśmiecham się sztucznie. 

- Proszę się nie przejmować - mówi Amber. - Stacey ostatnio cierpi na zatwardzenie. 

Matka chrząka w odpowiedzi, a ja nie mogę powstrzymać chichotu. 

- To co, idziesz z nami? - Mama znów odwraca się do Amber. 

- Raczej  nie  -  odpowiada  Amber.  -  Znalazłam  sobie  właśnie  pewne  zajęcie,  którego  nie 

mogę  przerwać.  -  Amber  zerka  na  swoje  pamiątki.  Pudełko  po  czekoladkach,  jajko 
z niespodzianką,  bransoletki  i obfitą  garderobę  Kena,  począwszy  od  bokserek  aż  po  buty  do 
górskich wycieczek. Amber przyciska bezgłowego Kena do brzucha. 

- Nie będę namawiać - oświadczani. 

- No i dobrze - mówi Amber, schylając się, by odzyskać głowę Kena. 

Zgarniam kilka igieł sosnowych z wazy w nadziei, że z sosny w połączeniu z leczniczymi 

właściwościami igieł pomoże mi zwalczyć negatywne odczucia, gotujące mi się w żołądku. 

Mama i ja nie mówimy wiele, jadąc w stronę miasta. Turlam igły w palcach, powtarzając 

w myślach,  że  niezapowiedziana  wizyta  matki  to  tylko  oznaka  jej  miłości.  Widać,  że 
naprawdę  się  o mnie  martwi  i że  jej  zdaniem,  to  czego  teraz  potrzebuję,  to  wyrwać  się 
z kampusu.  Może  ma  rację.  Tylko  że  z każdą  mijaną  przecznicą  czuję,  jak  rośnie  mi  głaz 
w żołądku,  ogromny,  potwornie  ciężki,  który  ciąży  coraz  bardziej  z każdym  oddechem 
i przypomina, że nie mam czasu do stracenia. 

- Wszystko w porządku? - pyta matka. 

To zadziwiające, jak bardzo się zmieniła, chociaż ostatni raz widziałam ją zaledwie kilka 

miesięcy  wcześniej.  Jej  włosy  są  krótsze  i ciemniejsze,  jak  gdyby  niedawno  była  u fryzjera, 
wydają  się  mniej  puszyste  i niesforne  po  bokach,  wszystkie  kosmyki  są  zebrane  za  uszami 
w coś  w rodzaju  koka.  Matka  uśmiecha  się  do  mnie,  a jej  usta  są  nieco  bledsze,  jak  gdyby 
użyła szminki o kilka tonów jaśniejszej od tej czerwonej, którą pamiętam. 

Przytakuję z taką werwą, na jaką tylko mnie stać, ale wiem, że matki nie oszukam. Otacza 

ją dziś inna aura - jest bardziej uważna niż zwykle, mniej zdystansowana. 

Wreszcie  parkujemy  przy  Egg  and  I,  knajpce  stylizowanej  na  lata  pięćdziesiąte:  szafa 

grająca,  podłoga  w szachownicę  i stare  płyty  Elvisa  przybite  do  ściany.  Zajmujemy  miejsce 
w rogu, pod oknami. 

-  I co  wygląda  najsmakowiciej?  -  pyta  mama,  otwierając  menu  w kształcie  płyty 

winylowej. 

Decyduję  się  na  naleśniki  z masłem  orzechowym,  bo  to  pierwsza  rzecz  w menu,  która 

wpada mi w oko - na wielkim, kolorowym obrazku pyszni się syrop zmieszany z topiącym się 
nadzieniem. 

- Brzmi nieźle - mówi mama. - Wezmę to samo. 

Przez  następnych  dwadzieścia  minut  gawędzimy  jak  zwykle  bardzo  sympatycznie,  ale 

kompletnie  bez  treści.  Nawet  cukier  zawarty  w naleśnikach  i kofeina  kryjąca  się  w niemal 
bezdennych  kubkach  z kawą  nie  skłania  żadnej  z nas  do  powiedzenia  czegokolwiek 

background image

znaczącego.  Po  prostu  źle  się  czuję.  Ciężar  w żołądku  pogłębia  się  z każdym  kęsem,  a ja 
muszę  udawać,  że  mam  zdrowy  apetyt.  Tnę  naleśniki  na  malutkie  kawałeczki,  po  czym 
wbijam  w nie  widelec  i jeżdżę  nimi  po  całym  talerzu,  nasączając  je  syropem,  a na  koniec 
przeżuwam,  jak  gdyby  wszystko  było  w najlepszym  porządku.  Jak  gdybym  wcale  nie 
myślała, o tym, że wkrótce mogę zginąć. 

Matka  odchyla  się  na  winylowym  siedzeniu  i wbija  we  mnie  wzrok,  przyciskając  kubek 

z kawą do dolnej wargi. 

- Dobrze się czujesz? - pyta. 

Kręcę głową, i odkładam widelec. 

- Tak właśnie myślałam. 

- Sporo się ostatnio dzieje - wyjaśniam. 

- Wiem. i dlatego naprawdę musimy porozmawiać - odpowiada matka. 

Podnoszę widelec i zaczynam grzebać nim w kałuży syropu na talerzu. 

-  Czy  ty  mnie  słuchasz?  -  pyta  matka.  Przytakuję,  gapiąc  się  na  ślady,  które  widelec 

zostawia  w złocistej  masie.  Przecież  wiem,  że  matka  chce  jak  najlepiej.  Ale  wcałe  nie  mam 
ochoty wdawać się z nią w dyskusję, zwłaszcza że nie traktuje moich koszmarów poważnie. 

Mama chwyta mnie za nadgarstek i zmusza, bym spojrzała jej w twarz. 

- Mówię do ciebie. 

Prostuję się i wycieram usta. 

- Słyszę. 

- I oczekuję, że będziesz słuchać. 

- Dobrze. 

Puszcza mój nadgarstek. 

- Muszę ci coś powiedzieć na temat koszmarów. 

- Tak? - odpowiadam pytaniem, 

- Powinnaś zwracać uwagę na to, co ci się śni. 

- Naprawdę?  -  Czuję,  że  przygryzam  sobie  wnętrze  policzków.  Matka  totalnie  mnie 

zaskoczyła. 

- Wiem, że wiesz. Chciałam tylko, żebyś to usłyszała mnie. 

- Aha.  -  Przytakuję, usiłując poradzić sobie z ogłupiającym efektem, jaki wywarły na nie 

jej słowa. 

- Wiem,  że  już  kiedyś  miewałaś  koszmary  -  ciągnie  matka.  -  Wyjątkowo  okropne.  I że 

przestrzegły cię przed tym, co miało się wydarzyć. 

- Dlaczego to robisz? - pytam. - Dlaczego teraz nagle przyznajesz mi rację? 

Matka milczy. Wbija wzrok w kawę, jak gdyby stamtąd miała przyjść odpowiedź. 

- Muszę ci coś wyznać: znałam całą tę sprawę z Maurą - oznajmia po trzech łykach kawy. 

-  Wiedziałam,  że  śniły  ci  się  koszmary.  -  Matka  przyciska  serwetkę  do  ust,  jak  gdyby  to 
mogło złagodzić znaczenie słów. 

- Co ty mówisz? 

background image

- Mówię,  że  nie  byłam  z tobą  szczera.  Ale  tylko  dlatego,  że  chciałam,  żeby  koszmary 

wreszcie ustały. Myślałam, że może pomogłoby ci, gdybyś zajęła się czymś innym. 

- Nie ustały. 

- Wiem. - Matka podnosi wzrok znad kubka. - Przykro mi. 

- Przykro  ci?  -  Podnoszę  głos  o trzy  pełne  oktawy.  -  A  wiesz  jak  ja  się  czułam?  Maura 

zginęła,  bo  ja  zignorowałam  te  koszmary.  Bo  ty  nie  chciałaś  ze  mną  o nich  rozmawiać. 
A babcia już nie żyła i nie miałam do kogo się zwrócić. 

- Przykro mi - powtarza mama z oczami pełnymi łez. 

- Cóż,  mnie  też  jest  przykro  -  rzucam.  -  Bo  to  mi  nie  wystarczy.  -  Podnoszę  się  do 

wyjścia. 

- Stacey, zaczekaj, proszę - nalega matka. 

- Dlaczego? 

- Bo jeszcze nie skończyłam. 

- A  co  poza  tym  możesz  mi  powiedzieć?  Nic  nie  naprawisz.  Masz  pojęcie,  jak  bardzo 

czułam  się  samotna?  Kiedy  musiałam  radzić  sobie  z poczuciem  winy?  Kochałam  Maurę  jak 
siostrę. 

- Wiem.  -  Matka  z trudem  wydobywa  z siebie  głos.  -  Doskonale  znam  poczucie  winy. 

Sama przeżyłam coś takiego. 

- Co takiego? - Siadam z powrotem. 

Matka sięga po kolejną serwetkę i przytyka do twarzy. 

- Gdy miałam siedem lat, śniły mi się koszmary, że moja kuzynka Julia umrze... i umarła. 

To był wypadek. Utopiła się, w wieku piętnastu lat. 

- Julia? 

- Pewnie kiedyś ci o niej wspominałam. 

Wpatruję się w matkę, z niedowierzaniem. Zupełnie, jak gdybym poznawała ją od nowa. 

- A  ja  zobaczyłam  to  wszystko  w snach,  zanim  się  wydarzyło  -  ciągnie.  -  Znałam  nawet 

datę. Julia przyszła do mnie do domu i spytała, czy przejdę się z nią nad jezioro. Wciąż widzę 
to  w myślach.  Miała  na  sobie  jaskraworóżowe  sandały  z dopasowanymi  kolorystycznie 
kwiatkami. i różowo-zielony ręcznik w pasy na szyi. 

- I co, poszłaś z nią? 

Mama kręci głową. 

- Nie, za bardzo się bałam. 

Ociera oczy serwetką i opowiada, że nigdy nie odważyła się przyznać nikomu do swoich 

koszmarów. Nawet babci. Bo za bardzo się bała. Bo babcia zawsze powtarzała, że sny często 
się spełniają. 

-  W twoim  przypadku,  gdy  zginęła  Maura,  ktoś  przynajmniej  został  aresztowany 

i ukarany.  Musiał  zapłacić  za  swoją  zbrodnię  -  mówi  mama.  -  W moim  nikt  nie  był  winny, 
oprócz mnie. 

background image

- Miles  Parker  nie  został  ukarany  nawet  w połowie  za  to  co  zrobił!  -  wybucham.  - 

Zamordował ją. Nie ma znaczenia, że usiłują nazwać to wypadkiem. Na litość boską, w jego 
samochodzie znaleźli nóż myśliwski i sznur! 

- Ale przynajmniej teraz siedzi w więzieniu - mówi mama. - Tam, gdzie powinien. 

- Może siedzi. A może właśnie planuje, jak porwać kolejną dziewczynkę. 

- Stacey... - matka protestuje piskliwym głosem. 

- Już dobrze... - Nabieram głęboko powietrza, żeby się uspokoić. 

Przez kolejnych kilka sekund matka i ja siedzimy w milczeniu przy stoliku, wpatrując się 

w kubki.  Nie wiemy, co powiedzieć. Chciałabym móc ją uściskać i powiedzieć, że wszystko 
rozumiem, że wybaczam. Ale wcale nie rozumiem. Bo po tak tragicznych przeżyciach mama 
tym bardziej powinna była chcieć mi pomóc i wysłuchać moich zwierzeń. 

Przyciskam  kubek  do  ust  i udaję,  że  piję.  Czuję  mieszaninę  smutku  i złości.  Pragnę  ją 

przeprosić.  Ale  jednocześnie  chcę  jej  wytłumaczyć,  że  tragedia,  która  ją  spotkała,  to  żadne 
usprawiedliwienie.  Jak  mogła  postąpić  ze  mną  tak  a nie  inaczej,  skoro  sama  wie  jak  to  jest, 
gdy  ktoś  ignoruje  twoje  przeczucia  i koszmary.  Byłoby  chyba  lepiej,  gdyby  nigdy  mi  się  nie 
przyznała, gdybym wciąż sadziła, że matka nie zna tej części mnie. 

- O czym myślisz? - pyta. 

Patrzę przed siebie pustym wzrokiem. 

-  Po  śmierci  Julii  robiłam  wszystko,  by  przestać  śnić.  Próbowałam  wysiedzieć  do  rana. 

Zmuszałam  się  do  budzenia  co  godzina.  Po  jakimś  czasie  zaczęło  działać,  przestałam  czuć 
i widzieć cokolwiek. I miałam nadzieję, że w twoim wypadku też tak będzie. 

Kręcę głową, jak gdyby to wszystko nie działo się naprawdę i nie chodziło o moje życie. 

Ledwie poznaję moją mamę. Wydaje się o tyle mniejsza i bardziej delikatna, gdy siedzi tak ze 
spuszczoną głową i przygarbionymi plecami. Sama wygląda juk mała dziewczynka. 

- Bardzo cię przepraszam, Stacey. Chciałam dobrze. 

Łzy ściekają mi po policzkach. Odwracam wzrok, przypominając sobie, co babcia zawsze 

mówiła.  Im  bardziej  wykorzystuje  się  zmysły,  tym  bardziej  stają  się  wyostrzone.  Jeśli 
zaczynie się je ignorować, w końcu usypiają. Nic dziwnego, że matce nigdy nie podobała się 
bliska  więź,  jaka  łączyła  mnie  z babcią.  Nie  chciała,  by  babcia  uczyła  mnie  zaklęć  i sztuki 
leczenia, bo po prostu usiłowała mnie chronić. 

Rozdział 34 

Po  śniadaniu  matka  odwozi  mnie  do  dormitorium,  mówi,  że  wraca  do  hotelu,  żeby  się 

zdrzemnąć i proponuje spotkanie wieczorem. Wciąż czuję się oszołomiona i zdezorientowana 
naszą rozmową, ale jednocześnie wiele spraw wydaje mi się jaśniejszych, 

Jak  burza  przechodzę  przez  salon  ze  szczerym  zamiarem  zrelacjonowania  wszystkich 

szczegółów  tego  odmieniającego  życie  poranka  Amber  i Drei.  Otwieram  drzwi  do  pokoju 
i przed  moimi  oczami,  na  samym  środku  ukazują  się  Chad  i Drea,  wpatrzeni  w siebie 
nawzajem, upozowani niczym w reklamówce jakiejś miętowej gumy do żucia. Na mój widok 
błyskawicznie odskakują od siebie o krok. 

background image

- Och,  cześć  -  mówi  Drea,  przygładzając  włosy  z tyłu  głowy.  Odchodzi  jeszcze  o krok, 

jak gdyby to robiło jakąś różnicę. 

- Przyszedłem wcześniej, żeby się z tobą spotkać - rzuca Chad. 

Zdobywam się na kiwnięcie głową, usiłując nie stracić panowania nad sobą. 

- Właśnie wróciliśmy z Dray z przejażdżki - dodaje. 

- Musieliśmy sobie pogadać -wyjaśnia Drea, kiwając głową. - I pogadaliśmy. 

- Och, jasne, cóż innego mielibyście robić? - pytam, niemal dławiąc się słowami. 

- Nic  -  odpowiada  Chad,  po  czym  zerka  na  Dreę,  ale  wbija  wzrok  w podłogę,  w stertę 

butów  Amber  zagracający  cały  kąt  pokoju.  -  Nie  wiem,  co  teraz  myślisz,  ale  z pewnością 
sprawy tak nie wyglądają. 

- A jak wyglądają? 

- Nie tak, jak myślisz - powtarza. 

- Czyżby?  -  parskam,  wpatrując  się  w Dreę.  Przyjaciółka  zerka  na  mnie,  z płonącymi  ze 

wstydu policzkami, po czym podchodzi do własnego łóżka, żeby usiąść. 

- Przepraszam - mruczy. 

Zaciskam  zęby  i przytakuję,  patrząc  na  Chada.  Myślę,  że  być  może  oboje  pozwoliliśmy 

sobie na zbyt wiele w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. 

- Musimy porozmawiać o wczorajszej nocy - mówi Chad. 

- Nie mam czasu. - Chwytam skakankę, odtwarzacz i listy, po czym upycham je w torbie, 

starając się, by nie zobaczyli mojej twarzy. Tego, jak bardzo jestem zdenerwowana. 

- Dokąd idziesz? - pyta Drea 

- Mam  parę  rzeczy  do  zrobienia  -  odpowiadam,  ocierając  oczy.  -  Pamiętasz,  na  przykład 

uratować swoje życie? 

- W takim razie ja też idę - stwierdza Chad. 

- Czemu? 

- Jak to czemu? Martwię się o ciebie. Słyszałem tę historię o skakance, którą znalazłaś. 

- I chcesz mi pewnie powiedzieć, że to kolejny głupi żart? 

- Nie... Stacey... 

Przez sekundę czuję ukłucie winy. Może zbyt pochopnie go oceniłam. Ale potem jeszcze 

raz  zerkam  na  Dreę.  Siedzi  z  podkulonymi  kolanami,  na  których  opiera  policzek.  Po  twarzy 
upływają jej łzy. Widać, że ma złamane serce, i przez to czuję Nie jeszcze gorzej. 

- Pójdę już - oświadczam. 

- Zaczekaj. - Chad podchodzi krok bliżej. - Po ostatniej nocy akurat ty chyba nie powinnaś 

mieć do mnie pretensji. 

- Nic się nie wydarzyło - mówię. 

- I nic nie wydarzyło się dziś. Czy nie mógłbym przynajmniej ci towarzyszyć? 

Drea wpatruje się we mnie w oczekiwaniu na odpowiedź. 

background image

-  Przyjechała  moja  mama  -  wyjaśniam.  -  Właśnie  podrzuciła  mnie  na  chwilę,  żebym 

zabrała rzeczy. Muszę lecieć, pewnie już na mnie czeka. - Czuję, jak od kłamstwa wydymają 
mi się wargi. 

- Zadzwoń,  kiedy  wrócisz  -  prosi  Chad.  Przytakuję,  wiedząc,  że  pewnie  tak  zrobię.  Ale 

zdaję  sobie  także  sprawę,  że  w porównaniu  z tym,  co  może  nastąpić  w ciągu  najbliższych 
kilku godzin, nasza kłótnia nie ma żadnego znaczenia. Wsuwam plecak na ramię. Walczą we 
mnie  strach,  smutek  i ulga.  Wyruszam  na  poszukiwanie  jedynej  osoby,  która  pomoże  mi 
rozstrzygnąć tę walkę: Jacoba. 

Rozdział 35 

Gdy tylko docieram do dormitorium chłopców, pan Jak-Mu-Tam siedzący na portierni od 

razu informuje mnie, że Chada nie ma. 

- Nie szukam Chada - odpowiadam, rumieniąc się. - Tylko Jacoba. 

- Jakiego Jacoba? 

Zamieram. Nagle przypominam sobie, że nie znam nawet jego nazwiska. 

- Uhm… - jąkam się. - A ilu Jacobów mieszka w tym damitorium? 

- Dwóch. 

- W  takim  razie  interesuje  mnie  ten  z niebieskimi  włosami  i  ciemnymi  oczami.  -  Co  ja 

gadam? - To znaczy, z ciemnymi włosami i niebieskimi oczami. 

Jak-Mu-Tam  patrzy  na  mnie  dość  głupawo,  uśmiecha  się  krzywo  i porusza  czarnymi, 

krzaczastymi  brwiami,  tak  jak  Amber.  Po  chwili  podnosi  słuchawkę  i wykręca  numer  do 
pokoju Jacoba, by mnie zapowiedzieć. 

-  Pan  Leblanc  zaraz  tu  będzie  -  ogłasza,  wciąż  mierząc  mnie  potępiającym  spojrzeniem, 

zupełnie, jak gdyby był purytańskim pastorem, a ja latawicą, która w ciągu jednego dnia chce 
się widzieć z dwoma mężczyznami. 

Mamroczę  „dziękuję”  i odwracam  wzrok,  by  nie  udzieliły  mi  się  jego  brudne  myśli. 

Mimo  wszystko  rzeczywiście  czuję  się  dziwnie,  czekając  w męskim  dormitorium  na  kogoś 
innego  niż  Chad.  Ale  uczucie  to  mija,  ledwie  Jacob  ukazuje  się  za  podwójnymi  drzwiami. 
Nagle  wiem,  że  jestem  na  właściwym  miejscu.  Jestem  pewna,  że  on  mi  pomoże. 
w jakikolwiek sposób. 

-  Cześć  -  mówi.  -  Miałem  nadzieję,  że  się  dziś  spotkamy.  Czarny  sweter  z golfem 

eksponuje niezbyt umięśnioną klatkę piersiową, a dżinsy opinają wąskie biodra. 

Znów  zerkam  na  Jak-Mu-Tama.  Portier  podpiera  pięścią  brodę,  wpatrując  się  w nas, jak 

gdyby  oglądał  właśnie  jakieś  przesłodzone  reality  show  o randkach  -  coś  w rodzaju  tego 
programu,  w którym  pary  zamieniają  się  partnerami,  by  przetestować  trwałość  swojego 
związku. Jacob prowadzi mnie do środka. Po drodze mijamy kilku chłopaków włóczących się 
po korytarzu. Niektórzy, o dziwo, naprawdę uczą się w sobotę, inni grają w karty, jeszcze inni 
kopią  piłkę.  Dziewczynom  nie  wolno  odwiedzać  chłopców  w ich  pokojach  i vice  versa,  a że 
Jacob  mu  miał  dość  szczęścia,  by  przydzielono  mu  miejsce  w bardziej  liberalnym 
dormitorium,  musimy  usiąść  przy  stoliku  w kącie  korytarza.  Mamy  tam  odrobinę 
prywatności. 

background image

-  Przykro  mi  z powodu  tego,  co  się  stało  wczorajszej  nocy  -  mówi.  -  Jeżeli  to  pomoże, 

mogę porozmawiać z Chadem, wytłumaczyć mu, że między nami nic nie ma. 

Przez  chwilę  szukam  wzrokiem  oczu  Jacoba,  chcąc  wypatrzeć  w nich  prawdę.  Może 

kryje  się  gdzieś  za  zasłoną  z szarości  i błękitu,  za  mikroskopijnymi  promykami  żółci,  które 
okalają źrenicę i zdają się wsysać mnie w głąb. Czy Jacob mówi szczerze? Nic między nami 
nie  ma?  A czy  wczoraj  nie  próbował  mnie  pocałować?  Nie  siedział  tak  blisko,  nie  dotykał 
mojej  ręki  nie  pachniał  jak  imbirowe  kadzidełko,  nie  sprawił,  że  wszystko  we  mnie  zaczęło 
wirować i wrzeć? Czy to wcale się nie wydarzyło? 

- Zapomnij - mówię, biorąc głęboki i oczyszczający oddech. - Teraz po prostu potrzebuję 

twojej  pomocy.  -  Stawiam  torbę  na  stole.  -  Myślałam  o tym,  żeby  wspólnie  odprawić 
zaklęcie. 

Jacob odchyla się na krześle i odwraca wzrok. 

- Nie sądzę. 

- Dlaczego? 

- Bo zaklęcia to dla mnie coś bardzo intymnego. Wolę czynić je sam. 

- Nie mógłbyś zrobić wyjątku? Chodzi o moje życie. 

Jacob wpatruje się we mnie przez kilka sekund bez słowa. 

Pukiel  orzechowych  włosów  opada  mu  na  jedno  oko,  czyniąc  jego  spojrzenie  jeszcze 

wyrazistszym. Przygryzani dolną wargę i patrzę w przestrzeń. 

- A  o jakim  zaklęciu  myślałaś?  -  pyta  w końcu.  Klepię  moją  torbę  i uwalniam  wargę 

spomiędzy zębów. 

- Chciałam  jakoś  wykorzystać  tę  pętlę,  być  może  udałoby  nam  się  skanalizować  energię 

osoby, która ją zostawiła i odkryć jej tożsamość. 

Jacob  przytakuje,  ale  widzę,  ze  z trudem  przystaje  na  propozycję:  wargi  ma  lekko 

ś

ciśnięte, rozgląda się na boki. 

- To nie tak, że nie chcę ci pomóc - mówi. 

- Na czym polega problem? 

- Problem? - Patrzy na mnie, na jego twarzy pojawia zdziwienie. - Problem polega na tym, 

ż

e zaklęcia to sprawy osobiste. Ujawniają różne rzeczy. 

- No właśnie. i o to nam chodzi. 

- Nie - poprawia mnie Jacob. - One ujawniają różne osobiste sprawy, takie, które dotyczą 

ciebie i mnie, osób odprawiających czary. 

- A ty tego nie chcesz? - Czuję, jak przełykam ślinę. 

Jacob znów odwraca wzrok. 

- Nie wiem. 

A ja nawet nie wiem, o co pytałam. 

- Chodzi po prostu o to, że jeszcze nigdy tego nie przeżyłem. Nie... dzieliłem się tym. i nie 

jestem pewien, czy chciałbym tego spróbować już teraz. 

- Okej, wycofuję się. - Pieką mnie policzki. - Nie powinnam była nawet tego proponować. 

- Wstaję, przerzucam torbę przez ramię i w pośpiechu idę do drzwi. 

background image

Rozdział 36 

Zamiast  wracać  do  dormitorium,  łapię  autobus  i jadę  do  miasta.  W tej  chwili  chcę  się 

tylko stąd wyrwać, choćby na chwilę. Autobus przejeżdża tuż obok hotelu mojej matki, więc 
naciskam przycisk, który każe kierowcy się zatrzymać. 

Idąc  przez  hol  o ścianach  pomalowanych  na  brzoskwiniowo,  mijając  kanapy  pokryte 

ż

ółtymi jak żonkile poduszkami i wazy z kwiatami o barwie dojrzałych dyń, myślę o tym, jak 

miło  byłoby  zamieszkać  tu  na  cały  tydzień.  Zamknąć  się  w czterech  solidnych  ścianach 
pokoju i spać, zwyczajnie spać w wielkim, prawdziwym łóżku. Jedyne, co musiałabym robić, 
to  wpuścić  pokojówkę  i sprzątaczki,  obce,  neutralne  osoby,  które  pozostałyby  dla  mnie 
anonimowe aż do końca pobytu. 

Recepcjonista  dzwoni  do  pokoju,  po  czym  kieruje  mnie  do  windy,  którą  pojadę  na 

czwarte  piętro.  Mama  już  na  mnie  czeka.  Ma  ociężałe  powieki,  jak  gdyby  właśnie  wstała. 
Gruby, hotelowy szlafrok pasuje jej do białych kapci. 

- Tak się cieszę, że wpadłaś - wita mnie. 

Wpuszcza mnie do pokoju. Staję na środku i rozglądam się wokół, wchłaniając ten błogi 

widok  -  żółć  i pomarańcz,  lśniące  obrazki  w złotych  ramach  i długie,  drapowane,  płócienne 
zasłony. Wnętrze pasuje wystrojem do reszty hotelu. 

- Napijesz się czegoś? - pyta mama, otwierając malutką lodówkę. 

- Nie, dziękuję - odpowiadam. Wyglądam przez okno. Chmury wessały już słońce i niebo 

zaczyna się ściemniać. Patrzę na zegarek. Dopiero minęła czwarta. Zastanawiam się, czy Drea 
i Amber  zaczęły  mnie  szukać.  Chyba  że  Drea  wciąż  włóczy  się  gdzieś  z moim  chłopakiem. 
Na samą myśl zaciskam zęby. Wciąż widzę ich tam, na środku pokoju, tak bliskich pocałunku 
i czuję, jak łzy znowu napływają mi do oczu. 

- Jesteś głodna? Może być coś zjadła? 

Kręcę  głową  i odwracam  wzrok.  Właściwie  sama  nie  wiem  co  tu  robię.  Dlaczego  nie 

siedzę  u siebie  i nie  zastanawiam  się  jak  rozwiązać  swój  problem  z Chadem.  Dlaczego  nie 
koncentruję  się  na  tym,  co  naprawdę  ważne.  Muszę  przeanalizować  swoje  sny,  poskładać  je 
w całość,  by  odkryć,  co  mają  mi  do  przekazania,  włączyć  w tę  układankę  pętlę,  piosenkę 
i tajemnicze wiadomości. 

Ale  stoję  tu,  bo  chyba  gdzieś  w głębi  ducha  po  wyznaniu  matki  na  temat  jej  dawnych 

przeczuć i koszmarów, wierzę, i mogłaby mi pomóc. 

- Chciałabym z tobą porozmawiać - mówię, nabieram głęboko powietrza. 

Matka przytakuje, jak gdyby sama się domyśliła, po czym przysiada na brzeżku łóżka. 

- O moich koszmarach - dodaję, siadając obok. 

- To dlatego przyjechałaś, prawda? 

- Przyjechałam - wyjaśnia mama - bo uznałam, że powinnaś wiedzieć o pewnych rzeczach 

wiedzieć. 

- Cieszę  się,  że  mi  wszystko  opowiedziałaś.  To  straszne  przez  co  musiałaś  przejść  Ale 

wiesz, że ja także śnię koszmarne sny. 

Mama potwierdza. 

-  I  wiesz,  że  hobby  czy  kółko  zainteresowań  nie  pomoże  mi  sobie  z nimi  poradzić.  Nie 

teraz. Za daleko w to zabrnęłam. 

background image

Obraca się, by położyć mi rękę na ramieniu. 

- Mogłabyś  spróbować,  gdybyś  chciała,  Stacey.  Gdybyś  naprawdę  się  postarała, 

potrafiłabyś stopniowo ograniczyć te sny, stępić swoją wrażliwość na pewne rzeczy. To może 
potrwać, ale twoje życie stałoby się znacznie prostsze. 

- Nie mam już na to czasu. 

- Jak to? O czym ty mówisz? 

- Zostało mi tylko kilka dni, zanim stanie się coś strasznego, 

- Strasznego? 

Przytakuję. 

- Tak jak to, co przytrafiło się Maurze. I Julii. 

Matka  zaciska  powieki,  jak  gdyby  to  co  mówię,  zupełnie  jej  nie  zaskoczyło,  a zarazem 

kompletnie ją oszołomiło. Jak gdyby właśnie spełniły się jej najgorsze sny. 

- Powiedz -prosi drżącym głosem - co ci się śni? 

- A zniesiesz to? 

Znów kiwa głową. 

- Może powinnyśmy porozmawiać jutro - proponuję. 

- Nie.  -  Ociera  oczy  rękawem  szlafroka.  -  Miałaś  rację,  na  prawdę  przyjechałam  tu 

z powodu twoich koszmarów. I chyba muszę poradzić sobie teraz ze swoimi. 

Znów  siadam  i obejmuję  ją  ramionami.  Jej  ciało  wydaje  się  takie  wątłe  przy  moim. 

Ramiona mamy przypominają skrzydełka u kolibra, gdy nerwowo drżą na moich plecach. 

- Zacznijmy od początku. 

Przez  kolejną  godzinę  opowiadam  mamie  o koszmarach,  które  nawiedzały  mnie  przed 

ś

miercią Veroniki i Maury. O tym, dlaczego po nich chorowałam. Mówię jej o Jacobie, który 

przyjechał  z  Colorado,  bo  śnił  o mnie.  Wspominam,  że  podarował  mi  kryształ  bo  sądzi,  że 
ktoś  zamierza  mnie  udusić.  Na  koniec  zaczynam  opisywać  wszystkie  dziwne  przedmioty, 
które otrzymałam. 

- Czyli śnią ci się te same koszmary na temat Maury, które dręczyły cię cztery lata temu? 

- pyta w końcu matka. 

- Niedokładnie  -  odpowiadam.  -  Powtarza  się  tylko szopa na narzędzia. Cztery lata temu 

widziałam w snach, jak ktoś zamyka tam Maurę. 

- I tam policja znalazła jej ciało - mówi matka. 

Potwierdzam. 

-  Ale  teraz  koszmary  się  zmieniły.  Maura  skacze  na  skakance  i śpiewa dziwne piosenki. 

A ja  idę  piwnicznym  korytarzem  i co  chwila  wymiotuję...  No  i śni  mi  się  także  Veronica. 
Jestem nawiedzona przez duchy. 

Matka kręci głową. 

- To  nie  takie  proste.  Pamiętaj,  że  te  sny  mają  ci  coś  powiedzieć.  Liczy  się  każdy 

szczegół. 

- Może  koszmary  próbują  mi  przekazać,  że  wciąż  czuję  się  winna  z powodu  śmierci 

Maury i Veroniki? 

background image

- Może.  -  Mama  klepie  mnie  po  plecach.  -  Ale  ty  to  przecież  wiesz,  że  w głębi  wciąż 

czujesz  się  winna.  Nieważne,  ilu  ludzi  ocalisz,  i tak  jakaś  część  ciebie  nadal  będzie  ci 
wyrzucać,  że  nie  zrobiłaś  jeszcze  więcej.  Tak  było  ze  mną,  w przypadku  Julii.  Powtarzam 
sobie,  że  to  nie  moja  wina.  Przyjeżdżam  tu,  by  pomóc  teraz  tobie,  ale  to  nie  zmienia 
przeszłości... I nie przynosi ulgi. 

Wysłuchuję  tego,  co  mówi  mama,  ale  nie  jestem  przekonana,  czy  się  z tym  zgadzam. 

Sądzę,  że  nadchodzi  taki  moment,  kiedy  trzeba  sobie  wybaczyć  wszystkie  dawne  występki 
i błędy,  i  że  pomaganie  innym  naprawdę  wiele  daje.  Nie  zmienia  przeszłości,  nawet  nie 
pomaga o niej zupełnie zapomnieć. Ale może zmienić czyjąś przyszłość. 

Opieram głowę na jej ramieniu. 

- No to skoro to nie są duchy przeszłości, to co? 

- Twoje  sny  mówią  głównie  o przeszłych  wydarzeniach  -  przyznaje  matka.  -  Nawet  list, 

w którym ktoś pyta, czy dotrzymasz słowa, nawiązuje do jakiejś dawnej obietnicy. 

- Tak uważasz? 

- W  takim  razie  może  powinnaś  zagłębić  się  w swoją  przeszłość  i tam  poszukać 

odpowiedzi. 

- Zgoda,  ale  przeszłość,  która  łączy  mnie  z Maurą  nie  ma  absolutnie  nic  wspólnego 

z historią  mojej  znajomości  z Veronicą  Leeman.  Jak  to  się  łączy?  -  Zastanawiam  się,  czy 
Jacob  miał  rację,  mówiąc,  że  śnię  o Veronice,  ponieważ  ona  reprezentuje  dla  mnie  śmierć. 
Reprezentuje to, co może się stać, jeśli nie uda mi się uporać z tą zagadką. 

- A jak myślisz, dlaczego wymiotujesz? - pyta matka. 

Wzruszam  ramionami,  przypominając  sobie,  jak  w zeszłym  roku  przez  koszmary 

zaczęłam moczyć się w nocy. To był znak, jaki dawało mi moje ciało. 

- Czy  w snach  wymiotujesz  z powodu  choroby,  jak  przy  poważnej  anginie?  Może  to 

alergia pokarmowa? 

- Chyba to zwykłe wymioty - mówię. 

Jacob także śnił o tym, jak choruję, ale twierdził, że to coś w rodzaju wymiotów na kacu. 

Jak gdybym wypiła czegoś za dużo. 

- Przychodzi ci do głowy jakiekolwiek wyjaśnienie? - pyta matka. 

Nie patrzę na nią, bo nie chcę przypominać sobie tego, o czym z takim trudem udało mi 

się  zapomnieć:  wszystkich  szczegółów  śmierci  Maury.  Ona  także  wymiotowała,  na  parę 
minut przed zgonem. 

- Miles Parker - mówię. 

Na  samą  myśl  wszystko  się  we  mnie  kurczy.  Wciąż  mam  przed  oczami  jego  twarz. 

Zbliżenia  w wiadomościach,  gdy  wchodził  na  salę  sądową.  Reporterów  nieomal 
wpychających  mu  mikrofony  do  ust.  Zadawali  mu  niezliczone  pytania  o motyw.  Dlaczego 
zaprosił dziewczynkę do samochodu? Jakie miał zamiary? Czemu podał dziecku alkohol? 

- Dlaczego on? - pyta matka. 

Wracam  pamięcią  do  procesu.  Parker  porwał  Maurę.  zaproponował  podwiezienie  do 

domu, gdy wracała ze szkoły. Ot, miły gest pana z sąsiedztwa. Tylko że gdy dziewczynka już 
wsiadła, nie pozwolił jej wyjść. 

background image

- Pił.  Poczęstował  ją  „specjalnym  drinkiem”,  cherry  brandy.  Pochorowała  się  od  tego. 

Policja znalazła ślady po wymiotach Maury wewnątrz samochodu i na jej ubraniu. 

- Może  w takim  razie  Maura  chce  ci  coś  powiedzieć  -  sugeruje  matka.  -  Może  chce 

w snach nawiązać z tobą kontakt, by jakoś ci pomóc. 

- Racja, ale co chce przekazać? 

- Na to pytanie możesz odpowiedzieć tylko ty. 

Przez  kolejną  godzinę  analizujemy  wszystkie  szczegóły,  dopóki  nie  przerywa  nam 

burczenie  w brzuchach.  Zamawiamy  kolację  do  pokoju  -  dwa  talerze  opiekanych  kanapek 
z serem i pomidorem, frytki, sałatkę Coleslaw i budyń na deser. Ponieważ tego dnia zjadłam 
tylko  niestrawny  sernik  i kilka  kęsów  naleśników  z masłem  orzechowym,  a właśnie  zrobiła 
się szósta, taka kombinacja tłuszczu i węglowodanów to dokładnie to, czego potrzebuję. 

- Wiesz  co  -  zagaja  mama,  dopijając  resztki  kawy  -  pewnie  już  tego  nie  pamiętasz,  ale 

babcia  zawsze  mawiała,  że  to,  co  zdarza  się  w przeszłości,  nie  zawsze  zamieszkuje 
w przeszłości na stałe. Nawiedza naszą teraźniejszość i przyszłość. 

- Co  to  znaczy?  -  Kładę  się  na  łóżku,  wpatrując  w sufit  -  Każda  tragedia  w moim  życiu 

będzie się powtarzać w nie skończoność? 

- Chyba  raczej,  że  jeśli  w przeszłości  nie  rozwiązaliśmy  pewnych  spraw,  to  życie  daje 

nam druga, szansę. 

- Jak uratowanie własnego życia może naprawić to, co stało się z Maurą i Veronicą? 

- Nie naprawi - mówi mama. - Ale może naprawi właśnie twoje życie. 

Przez kolejne minuty gapię się w sufit, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. 

Jak  uratowanie  własnego życia je naprawić. Jak przeszłość może powrócić w teraźniejszości 
i przyszłości. Dlaczego koszmary przyprawiają mnie o wymioty. Myślę o tym, że Maura chce 
mi coś przekazać, a nawet pomóc. 

- Wciąż nosisz pierścionek babci - mówi mama. 

Unoszę  dłoń,  by  mu  się  przyjrzeć.  Jasny,  fioletowy  ametyst  lśni,  jakby  przepełniały  go 

obietnice i ochronna moc. 

- Świetnie ci pasuje. 

Podpieram się na łokciach. 

- Naprawdę tak myślisz? 

Marna  przytakuje  z uśmiechem,  na  co  ja  też  się  wreszcie  uśmiecham.  Chyba  wreszcie 

akceptuje mnie taką, jaka jestem - i akceptuje to, w co wierzę. Obejmuję ją. Mama oddaje mi 
uścisk. Tym razem jej ramiona nie wydają się takie kruche. 

- Muszę iść. Amber i Drea na pewno się o mnie martwią. 

- A może zostałabyś na noc? 

- No nie wiem. Raczej powinnam wracać. Zmierzyć się ze swoim życiem. Z przyszłością. 

- Ale  dopiero,  jak  się  wyśpisz  -  protestuje  matka.  -  Pozwól  sobie  na  odpoczynek 

w miejscu, w którym czujesz się bezpiecznie. Może dzięki temu coś ci się rozjaśni w głowie. 

- Chyba masz rację. 

background image

Matka  dotyka  moich  włosów  w miejscu,  w którym  wycięłam  z nich  kosmyk,  jak  gdyby 

w jakiś sposób wyczuła zaklęcie, które odprawiłam w lesie przy świetle księżyca. Moją ofiarę 
dla ziemi w zamian za moc jaśniejszego widzenia. 

-  Sądzę,  że  jeśli  chcesz  zobaczyć  to  wszystko  wyraźniej,  powinnaś  więcej  czasu 

poświęcić  na  rozmyślanie  o sprawach  naprawdę  kluczowych  -  zaczyna.  -  Dopiero  wtedy 
będziesz  w  stanie  pojąć,  co  przeszłość  usiłuje  ci  przekazać,  dlaczego  powróciła 
w teraźniejszości i jaki efekt wywrze na twoją przyszłość. 

Kiwam  głową.  Po  raz  pierwszy  w życiu  mama  bardzo  przypomina  mi  babcię,  chociaż 

przez tyle lat wydawały mi się tak różne. 

W  końcu  dzwonię  do  Amber,  by  powiedzieć  jej,  gdzie  jestem,  i że  wrócę  rano.  Amber 

informuje  mnie,  że  Drea  chce  ze  mną  porozmawiać,  ale  odmawiam.  Zależy  mi,  żeby 
uporządkować sprawy między nami, ale teraz muszę się skupić na rym, co najważniejsze. 

Rozdział 37 

To wyjątkowo  chłodny  poranek,  ale  słońce  świeci  tak  mocno,  że  i tak  decyduję  się 

wracać  piechotą.  Kieruję  się  w dół  nieznanej  mi  ulicy  obsadzonej  wysokimi,  nagimi 
drzewami.  Po  obu  stronach  stoją  domki.  To  typowa  podmiejska  okolica:  mini  boiska  do 
koszykówki, zadbane krzewy i stojące na podjazdach rodzinne auta. 

Na końcu ulicy skręcam w lewo i zauważam trawiaste pole oraz mnóstwo zaparkowanych 

samochodów.  To  cmentarz.  Wokół  jakiejś  trumny  zebrał  się  krąg  ludzi.  Czuję,  że  mnie 
przyciąga,  w głębi  dręczy  mnie  dziwne  pragnienie,  by  zobaczyć  tego,  kto  właśnie  jest 
grzebany. 

Ksiądz modli się, po czym kropi trumnę wodą. święconą. Przyglądam się poszczególnym 

twarzom. Z przodu stoi dziewczyna, która wygląda dokładnie jak Donna Tillingsr Podchodzę 
bliżej, by lepiej się jej przyjrzeć. Cała jest ubrani na czarno, na głowie ma kapelusz z czarną 
woalką  ukrywającą  twarz.  Obraca  się  w moim  kierunku  i podnosi  woalkę,  żebym  mogła 
zobaczyć,  kim  jest.  To  naprawdę  Donna. Zaciska wargi, po czym wyjmuje coś z torebki. To 
bukiet  polnych  kwiatów.  Już  myślę,  że  zaraz  rzuci  je  na  trumnę,  ale  Donna  rusza  w moją 
stronę, a tłum żałobników rozstępuje się przed nią jak morze. 

- Cieszę się, że przyszłaś. - Podaje mi bukiet. Całuje mnie w policzek, po czym bierze za 

rękę, prowadząc w stronę trumny. 

- Kto umarł? - szepczę. 

Donna patrzy na mnie, znów zaciskając mocno usta. Krzywi się, jak gdyby nie rozumiała 

pytania. 

- Ty - odpowiada. Wskazuje mi ręką trumnę, która jest szeroko otwarta, tak, by wszyscy 

widzieli, kto leży w środku. 

Mrugam,  oczekując,  że  wewnątrz  zobaczę  zwłoki  Veroniki  Leeman,  ale  zamiast  tego 

widzę  samą  siebie.  Moje  ciało  ubrane  jest  tak  samo  jak  ja  dziś  -  w czarny  płaszcz, 
jasnozielony  sweter,  workowate  spodnie  i podrabiane  martensy.  Skrzyżowano  mi  ręce  na 
brzuchu; widać ametystowy pierścionek na prawej dłoni. 

- Jesteś gotowa? - pyta Donna. Jej czerwone oczy lśnią jak rubiny na tle bladej skóry. 

background image

Zerkam  na  osoby  stojące  w tłumie.  Wszyscy  już  na  mnie  czekają  -  Amber  i Drea,  Chad 

i Jacob, moja matka, Keegan, Trish i Tobias, Cory z Emmą, wszystkie babki z kafeterii, pani 
Halligan,  ubrana  w bluzkę  z lat  siedemdziesiątych  z normalnymi  dzikimi  zwierzętami. 
Przyszedł  nawet  pan  Jak-Mu-Tam,  który  na  tę  okazję  wbił  się  w oficjalny  mundurek 
i eleganckie kaloszki. 

Biorę głęboki oddech i patrzę przed siebie. Z daleka ktoś nadchodzi. To babcia. Z Maura. 

Prowadzi ją za rękę. Wyglądają jak dobre przyjaciółki. I one także na mnie czekają, w wolnej 
ręce  babcia  trzyma  białą  świecę  -  tę  samą,  którą  podarowała  mi  na  dwunaste  urodziny. 
Zatrzymuje się i uśmiecha. A Maura robi wielki pomarańczowy balon z gumy. 

Podchodzę  do  nich,  ale  babcia  kręci  głową,  więc  zamieram  w bezruchu.  Babcia  obraca 

głowę w kierunku nagrobka, który jest na prawo ode mnie. Patrzę na niego. Na moje własne 
imię wyryte w lśniącym różowym marmurze. 

„Tu spoczywa Stacey Ann Brown - głosi napis. - Oddana przyjaciółka, kochająca córka”. 

Tuż pod inskrypcją widnieje moja data urodzin. A obok dzisiejsza data. 

Dzisiejsza data. 

- Jesteś gotowa, Stacey? - powtarza Donna. 

Raz jeszcze spoglądam na babcię, na Maurę, wreszcie na mamę, po czym kręcę głową. 

- Nie - mówię. - Dzisiaj nie jest dzień mojej śmierci. 

Rozdział 38 

Budzę  się  nagle,  dysząc  ciężko.  Serce  usiłuje  wyskoczyć  mi  z piersi.  Ale  nie  jest  mi 

niedobrze.  Nie  czuję  palącego  przymusu  na  dnie  żołądka,  by  wyrzucić  z siebie  całą  jego 
zawartość.  Pewnie  dlatego,  że  tym  razem  wizje  nie  skupiały  się  wokół  osoby  Maury. 
Koncentrowały  się  raczej  na  Veronice  Leeman,  na  moim  strachu,  że  skończę  tak  samo  jak 
ona. 

Na  zewnątrz  jest  już  jasno.  Widzę  wąskie  strugi  światła  przeciekające  przez  żaluzje. 

Matka już wstała. Jej strona łóżka jest pusta, drzwi do łazienki są szeroko otwarte, a światło 
zgaszone. Gdzie ona jest? 

Także  wstaję.  Myję  twarz  i zęby.  Odsłaniam  okna,  usiłuję  jakoś  zorientować  się 

w nowym otoczeniu. Ale myślę tylko o ostatnim koszmarze. 

Dziś jest dzień mojej śmierci? 

Po  szybkim  prysznicu  ubieram  się  i związuję  włosy  gumką.  Mama  wciąż  nie  wraca. 

Ś

cielę łóżko i dopiero wtedy zauważam liścik leżący przy poduszce. 

„Córeczko, 

ty  jeszcze  spałaś,  ale  ja  nie  mogłam  już  dłużej  wytrzymać  w  łóżku.  Poszłam 

poćwiczyć  na  siłowni.  Potem  zamierzam  znaleźć  jakąś  piekarnię,  żeby  przynieść  nam 
kawę i świeże croisanty na śniadanie. 

Całuję, mama 

PS  Zdecydowałam  się  zostać  tu  jeszcze  na  jedną  noc,  żebyśmy  mogły  spędzić 

razem więcej czasu”. 

W rogu kartki matka zapisała godzinę - siódma czterdzieści pięć. A jest już po dziewiątej. 

background image

Biegnę  na  siłownię,  ale  mamy  już  tam  nie  ma.  Nie  ma  jej  również  w szatni.  Sprawdzam 
parking  -  samochód  matki  zniknął.  W takim  razie  pewnie  właśnie  kupuje  kawę  i croissanty, 
ale  ja  nie  mam  czasu  do  stracenia  mogę  na  nią  czekać.  w pośpiechu  piszę  wiadomość, 
w której przepraszam ją za nagłe zniknięcie, ale podkreślam, że naprawdę muszę natychmiast 
znaleźć się w kampusie. 

Po  powrocie  do  dormitorium  zastaję  w pokoju  Amber  i P.J.-a  siedzących  na  łóżku 

Amber. 

- I jak ci poszło z mamą? - pyta Amber. 

- Naprawdę dobrze - odpowiadam z przekonaniem. 

- Telefon się urywał, Jacob chce się z tobą widzieć - mówi Amber. 

- Po co? 

- Nie wiem. Ale to chyba coś bardzo palącego. 

- Swędzącego - dogryza P.J. 

- A co ty tu robisz? - pytam. 

- Wariuję.  -  P.J.  zanurza  dłoń  w pudełku  owocowych  płatków  kukurydzianych,  które 

trzyma na kolanach, po czym wpycha sobie do ust całą garść. 

- Kompletnie  wariuje  -  przyznaje  Amber,  po  czym  kładzie  mu  dłoń  na  ramieniu.  P.J. 

odwraca wzrok, - Telepie nim z nerwów. 

- Co się stało? - Przysiadam na łóżku. 

- W kampusie gotuje się coś bardzo niestrawnego - mówi Amber. 

- Jaśniej poproszę. 

- Poszedłem wczoraj na seans - zaczyna P.J. 

- No, super. - Krzyżuję ręce na piersi. 

P.J. przewraca oczami. 

- Pszczółeczko, nie będę ci znowu tłumaczył, co kto po co i dlaczego. I że naprawdę robię 

to dla ciebie. Ten punkt powinniśmy już zostawić dawno za sobą. 

- W takim razie do jakiego punktu zmierzamy teraz? 

- Że  to  jest  banda  porąbanych  świrów,  kiszących  się  we  wspólnym  kotle  i gotowych 

wykipieć. 

- Naprawdę? - kpię. 

- Nie uwierzysz! - P.J. zakłada nogę na nogę. - Oni mnie tylko chcieli wykorzystać. 

- Niesłychane - prycham. 

- Czuję się potraktowany przedmiotowo. 

- No już, już. -Amber gładzi go po przedramieniu. 

- W  każdym  razie:  poszedłem  tam  -  zaczyna  P.J.  -  Spotkaliśmy  się  wczoraj  wieczorem, 

w piwnicy  Wisielca,  tuż  po  jedenastej.  I do  tego  momentu  wszystko  okej,  było  dość  późno, 
ż

eby  stworzyć  stosowną  atmosferę  do  wywoływania  duchów,  ale  dość  wcześnie,  żebym 

zdążył na maraton Real World w telewizji. 

- Jak się tam dostałeś? 

background image

- Tobias nas wpuścił. Pracuje tam. 

- Okej. I co dalej? 

- I dalej się okazało, że oni chcą tylko, żebym powkurzał ducha Veroniki. Myśleli, że jak 

się podenerwuje, to może zacząć się udzielać. 

- To znaczy? 

- No  wiesz...  wyłączyć  i włączyć  światło,  potrzaskać  oknami,  wejść  w czyjeś  ciało 

i zmusić kogoś do śpiewania po łacinie? 

- I co, udało się? 

Kręci  głową  i napycha  sobie  usta  kolejną  porcją  płatków.  Widok  roztrzęsionego  P.J.-a 

machinalnie  pożerającego  to  paskudztwo,  podpowiada  mi,  że  w całej  sprawie  kryje  się 
o wiele więcej. 

- Potrzebowali  mnie  właśnie  dlatego,  że  Veronica  i ja  nie  zawsze  się  we  wszystkim 

zgadzaliśmy - bełkocze P.J. z wypchanymi policzkami. 

- I nie zawsze nie skakaliście sobie do gardeł - dodaje Amber. 

- Chcą zainscenizować cały tamten wieczór - ciągnie P.J. 

- Który wieczór? 

- Przecież  wiesz...  -  mówi,  a oczy  ma  pełne  strachu.  -  Tamten.  W budynku  O'Briana. 

W sali  do  francuskiego.  Ty  idziesz  korytarzem  i wykrzykujesz  jej  imię.  Ciało  Veroniki 
rozłożone na podłodze, z jej włosów ścieka ... 

- Krew - szepcze Amber. 

- Ten wieczór, kiedy Donovan ją zabił? - mówię. 

- A czy jakiś inny pasuje do opisu? - w glosie P.J.-a pobrzmiewa rosnąca frustracja. 

- Po co im to? - pytam. 

Znowu kręci głową. 

- Są  porąbani,  dostali  obsesji  na  punkcie  tego,  co  się  stało  w  zeszłym  roku.  Traktują 

Veronikę  jak  jakieś  bożyszcze,  ofiarę  niegodnego  otoczenia,  które  jej  nie  doceniło.  Chyba 
myślą, że ona domaga się zemsty i chcą jej w tym pomóc. 

- Cory i Tobias kontaktowali się z Donovanem - mówi Amber. 

- Co?  -  Czuję  ucisk  w piersi,  drga  mi  dolna  warga.  Przygryzam  ją,  by  przestała.  To 

ż

ałosne wysiłki, by odzyskać złudzenie panowania nad sobą. 

- Stają na głowie, żeby wymyślić, jak wydostać go z poprawczaka - mówi Amber. 

- I  żeby  mógł  uczestniczyć  w inscenizacji.  -  P.J.  wykrzywia  się.,  jak  gdyby  miał  piasek 

w zębach. 

- Chyba  im  się  nie  udało  -  zauważam.  -  Nie  da  się  kogoś  tak  łatwo  wyciągnąć  z takiego 

miejsca. Prawda? 

- Nie wiem - mówi P.J., obgryzając teraz koniuszki własnych palców, - Dostali od niego 

mnóstwo listów. Ale nie chcieli mi pokazać wszystkiego, dopóki nie dam dowodu lojalności. 

- A na czym miałby polegać ten dowód? - pytam. 

- Na tym, że ściągnę tam ciebie. 

background image

- Mnie? 

Potakuje. 

- Dziś wieczorem. Na inscenizację. 

Rozdział 39 

Rozmowa z P.J.-em na temat inscenizacji ciągnie się jeszcze najmniej pół godziny. Drea 

zjawia się dokładnie na sam koniec. 

- Muszę z tobą porozmawiać. - Siada obok mnie na łóżku. 

Jej  usta,  idealnie  wypukłe  i złożone  jak  do  pocałunku,  teraz  dziwnie  się  krzywią.  Cera 

przybrała dziwny oliwkowy odcień. Patrzy w dół, na swoje buty - melonowo-brzoskwiniowe 
adidasy dopasowane kolorem do szalika - a potem na mnie. 

- Dobrze - mówię, chociaż wiem, że nie mam wiele czasu. 

Wychodzimy  na  zewnątrz,  na  schody.  Przez  chwilę  siedzimy  w ciszy,  wpatrując  się 

w trawnik. 

-  Przykro  mi  z powodu  tego,  co  się  wczoraj  stało  -  zaczyna  wreszcie.  -  Wiesz,  wtedy, 

kiedy weszłaś do pokoju i zobaczyłaś mnie z Chadem. 

- A co się stało? 

Kręci głową. 

- Nic takiego, naprawdę. 

- W takim razie czemu przepraszasz? 

- Bo chyba chciałam, żeby coś się stało. 

- Aha. 

Odwraca się, żeby spojrzeć mi prosto w twarz. 

- Stacey, ja wciąż go kocham. 

Zaciskam powieki. Jej słowa przeszywają mi serce jak ogień. 

- Przykro  mi,  nic  na  to  nie  poradzę.  Próbowałam.  Mówiłam  sobie,  że  Chad  należy  do 

ciebie,  że  to  ty  z nim  teraz  jesteś.  Że  ja  już  to  przerobiłam.  Ale  to  nieprawda.  Wciąż  go 
kocham. I chyba zawsze będę. 

Przygryzam  wargę  i patrzę  na  swoje  spierzchnięte  dłonie.  Czuję,  jak  pod  powiekami 

wzbierają  mi  łzy.  Wiedziałam,  że  to  tylko  kwestia  czasu,  by  między  mną  a Dreą  doszło  do 
podobnej rozmowy. Po prostu... nie jestem gotowa żeby teraz, w oku cyklonu, waliły się stałe 
elementy mojego życia. 

- Powiedz coś - prosi, nie patrząc mi w oczy. 

- Co mam ci powiedzieć? 

Chciałabym  zapytać  Dreę  wprost,  czy  Chad  podziela  jej  uczucia,  ale  nie  jestem  pewna, 

czy w tej chwili zniosłabym odpowiedź. 

- Czy rozmawiałaś z Chadem o tym, co czujesz? - wypalam. 

background image

Kręci głową. 

- Ale myślę, że on zdaje sobie z tego sprawę. Chyba zawsze wiedział. 

Potakuję, bo wiem, że ma rację. Ona naprawdę kocha Chada, może nawet bardziej niż ja. 

- I co teraz? 

- Nie  mam  pojęcia.  Nie  mam  pojęcia,  co  on  myśli.  Czasem  wydaje  mi  się,  że  czuje  to 

samo... Ale potem widzi ciebie i nagle wszystko się zmienia. 

Siadam głębiej na stopniu i nabieram głęboko powietrza. 

Jak znajomo wygląda ta scena. Rok wcześniej to Drea była na moim miejscu. Wszystko 

to  wydaje  mi  się  dziwnie  sprawiedliwe.  Czuję,  że  zniosę  to  bez  większych  emocji.  Chyba 
wyczuwałam  od  samego  początku  -  że  Chad  i ja  nie  jesteśmy  stworzeni  by  być  razem. 
Przeznaczeni sobie są Chad i Drea. 

- Powiedz tylko, że mnie nie nienawidzisz - prosi Drea. 

Udaje  mi  się  spojrzeć  na  jej  szyję,  na  brązowawą  myszkę  na  podbródku,  aż  wreszcie 

prosto w oczy. Drea też płacze. Po policzku spływa jej stróżka łez. 

- Nie nienawidzę cię - mówię, ocierając własne łzy. 

I naprawdę jej nie nienawidzę. Po prostu nie potrafię. 

Rozdział 40 

Po  rozmowie  z Dreą  koję  umysł  najlepiej  jak  potrafię  -  kilkoma  wdechami  zapachu 

lawendy, paroma kroplami olejku paczuli za uszami i na szyi oraz odrobiną wody różanej na 
skronie. Wmawiam sobie, że szczerość Drei mnie cieszy - bo, być może zmusi mnie do tego, 
bym  zdobyta  się  na  szczerość  wobec  samej  siebie.  Kombinacja  leczniczych  aromatów  na 
skórze i rozsądnej refleksji pomaga mi się skupić. Skoncentrować na tym, co najważniejsze. 

Biorę  głęboki  oddech  i wreszcie  oddzwaniam  do  Jacoba.  Mówi  mi,  że  jeszcze  raz 

przemyślał  pomysł  o połączeniu  sił  i chce,  żebym  jak  najszybciej  przyszła  do  niego  do 
pokoju.  Nawet  nie  pytam,  jak  planuje  przemycić  mnie  do  środka.  Po  prostu  odkładam 
słuchawkę,  sięgam  po  skakankę,  listy  i odtwarzacz,  po  czym  zgarniam  do  plecaka  kilka 
przypadkowo  dobranych  akcesoriów  -  odrobinę  nasion  wanilii,  torebkę  suszonej  bazylii 
i koperku i malutką buteleczkę oleju sezamowego. 

Gdy zbliżam się do dormitorium, Jacob czeka na mnie pod drzwiami i macha. 

- Wszystko już przygotowałem - mówi. - Ale musisz tu zaczekać, aż pozbędę się portiera. 

Po kilkunastu minutach Jacob daje mi znak, że mogę wchodzić. Przeprowadza mnie przez 

kilka  pięter  schodów  i długi  wąski  korytarz.  Po  drodze  mijamy  zaledwie  kilku  chłopców  - 
chyba  głównie  pierwszoklasistów  -  którzy  patrzą  na  mnie  dziwnie.  Taksują  mnie  wzrokiem 
tak, jak gdyby nigdy wcześniej nie widzieli dziewczyny. 

Pokój  Jacoba  mieści  się  na  samym  końcu  korytarza,  po  lewej  stronie.  Otwiera  drzwi, 

wchodzimy  do  środka.  To  typowa  chłopięca  sypialnia.  Na  ścianach  wiszą  plakaty  kapel 
rockowych,  Beatlesów,  Doorsów,  Police.  Na  podłodze  piętrzą  się  brudne  ubrania 
w neutralnych  odcieniach  kawy  i błękitu.  Na  tablicy  wisi  niezbędny  kalendarz  „Sports 
Illustrated” z dziewczynami w bikini. 

background image

- Mój współlokator to straszny śmieciarz - tłumaczy Jacob, zamykając za nami drzwi. - To 

głównie jego rzeczy. 

- A  gdzie  on  jest?  -  pytam,  spoglądając  na  magiczne  rekwizyty  zgromadzone  na  łóżku, 

które najwyraźniej należy do Jacoba. 

- Wyszedł. Nigdy go nie ma. Prawie go nie widuję. 

Przytakuję,  zauważając,  że  Jacob  wydaje  się  bardzo  zdenerwowany.  Omal  nie  upuszcza 

kluczy, zanim w końcu udaje mu się wepchnąć je do kieszeni. 

-  Trudno  było poradzić sobie z portierem? - pytam, mając nadzieję, że to nieco złagodzi 

napięcie. 

Jacob nawet nie spogląda w moim kierunku. Kilkoma kopniakami rozgarnia sterty ubrań, 

by zrobić ścieżkę prowadzącą do łóżka. 

- Nie.  Po  prostu  powiedziałem  mu,  że  jedna  z toalet  na  pierwszym  piętrze  trochę  się 

przelewa. 

- A przelewa się? 

- Mhm, Chociaż musiałem poświęcić parę bokserek. 

- Urocze - mówię. 

- Wytłumacz  to  portierowi.  Mam  nadzieję,  że  ma  kaloszki.  -  Jacob  krzyżuje  ramiona 

i patrzy  na  rekwizyty  rozłożone  na  żurawinowej  kapie,  która  pokrywa  większą  część  jego 
łóżka. 

- Ja też coś przyniosłam. - Rozpinam główną kieszeń plecaka. 

- Mam wszystko, czego potrzebujemy. 

- A pętla, listy i cała reszta - pytam, gotowa, by wszystko wyciągnąć. 

- To nam wystarczy - mówi, kręcąc głową. 

- Co zrobimy? - Siadam na samym rogu łóżka. 

- Chciałbym  na  początek  rzucić  zaklęcie,  w którym  skoncentrujemy  się  na  twojej 

przeszłości.  Myślę  o okresie  pomiędzy  snami  o Maurze  a listem,  który  nawiązuje  do 
obietnicy, którą kiedyś dałaś. To tam znajdziemy wyjaśnienie. 

- Ciekawe - mówię. - Moja matka czuje tak samo. 

Jacob przytakuje, zupełnie, jak gdyby o tym wiedział. 

- W takim razie od czego zaczynamy? - pytam. 

Jacob zapala kadzidełko. Wtedy zauważam krótką, grubą białą świecę stojącą u niego na 

stoliczku nocnym. Wygląda dokładnie tak samo jak moja. 

- Masz białą świecę - mówię. 

- Zdziwiona? 

- Nie, po prostu bardzo przypomina mi świecę, którą dostałam od babci. 

Gwałtownie przełyka ślinę i odwraca się do mnie. 

- Zapalisz ją? - pytam, 

- Nie. 

- Dlaczego? 

background image

Patrzy na mnie tak wymownie, jak gdyby przenikał mnie na wskroś i widział najtajniejsze 

zakamarki mojej duszy. 

- Bo jeszcze nie czas. 

- A kiedy nadejdzie właściwy czas? 

- Jak to kiedy? Biały to kolor magii. 

Czuję, że drży mi dolna warga, bo właśnie usłyszałam, jak z jego ust padają słowa babci. 

- Skąd wiesz? 

- Jak to skąd wiem? A czy ty tego nie czujesz? 

- Nie jestem pewna. Tak mówiła moja babcia. 

Przytakuje, jak gdyby wszystko doskonale rozumiał i nic go nie zaskoczyło. 

- Przecież to nie ma sensu - ciągnę. - Dlaczego aby zapalić białą świecę, musimy czekać 

na jakiś szczególny moment? W końcu magię uprawiamy przez cały czas. Ja pewno. 

Jacob się uśmiecha. Wyczuwa moje rozdrażnienie. 

- Nie  sądzisz,  że  magia  to  więcej  niż  zaklęcia?  Oszukiwalibyśmy  się,  gdybyśmy 

twierdzili, że to tylko tyle. 

- Przecież wiem, że kryje się w niej o wiele więcej - protestuję. 

Rzeczywiście,  wiem.  Są  w niej  magiczne  żywioły  ducha  i natury;  księżyc,  który 

promieniuje światłem na to, co chcesz zobaczyć. Ale wciąż nie rozumiem, co babcia chciała 
mi przekazać. 

- Prawdziwa magia - zaczyna Jacob - obejmuje tak wiele. Wszystkie te cudowne rzeczy, 

których nie da się wytłumaczyć. Nieskażone rzeczy. 

Zgadzam się, ale wciąż czekam, aż w głowie zabłyśnie mi światełko zrozumienia. 

- A może babcia chciała byś przed zapaleniem świecy doświadczyła szczególnego aspektu 

magii. 

- Na przykład? 

Jacob odwraca się, żeby ustawić kilka kamieni na biurku. 

- Na przykład miłości - mówi zniżonym głosem, jak gdyby nie chciał, żebym to usłyszała. 

Doświadczyła miłości! Na tę myśl zasycha mi w gardle. 

- A przynajmniej tak powiedział mi wujek, gdy kazał mi czekać z zapaleniem mojej. 

- Twój wujek? 

Kiwa głową, zbierając kamyki w jedną garść. 

- Był mi bardzo bliski, gdy dorastałem. Tylko z nim potrafiłem znaleźć głęboki kontakt. 

- I to on dał ci świecę? 

Jacob znów na mnie spogląda i polakuje, lekko się rumieniąc. 

- Na moje dwunaste urodziny. 

Zaczynam drżeć. Serce przyspiesza, tętniąca krew ogrzewa moje kości. Krzyżuję ramiona 

i prostuję plecy, by odzyskać panowanie nad sobą. Zastanawiam się, czy on to wyczuwa - jak 
bardzo jestem roztrzęsiona. Jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. 

background image

- W każdym  razie...  -  Jacob  bierze  głęboki  oddech,  by  zmienić  temat  -  zanim  zaczniemy 

zaklęcie, musimy sobie całkowicie zaufać. 

- Zaufać? - Serce podskakuje mi w piersi, 

- Żeby połączyć nasze siły i żeby te połączone siły mogły razem zadziałać, musimy sobie 

nawzajem ufać. 

- W porządku - mówię. 

- Nie, nie w porządku - poprawia mnie. - Bo ty nie obdarzasz mnie pełnym zaufaniem. 

Już  otwieram  usta,  by  zaprzeczyć,  ale  nie potrafię. Jest we mnie coś, co nie pozwala mi 

całkowicie zaufać Jacobowi. 

- Zawsze miałam z tym trudności. 

- Nic nie szkodzi - odpowiada Jacob. - Ja też ci do końca nie ufam. 

Co  takiego?  Po  wszystkich  tych  rozmowach,  kiedy  wypytywałam  go  o jego  motywacje 

i powody,  dla  których  zakończył  dotychczasowe  życie  i przeniósł  się  na  drugi  koniec  kraju, 
nawet nie przyszłoby mi do głowy, że on mógłby nie ufać mnie. 

- Gdybym ci ufał, nie zawahałbym się, kiedy poprosiłaś mnie o to, byśmy wspólnie rzucili 

zaklęcie.  Powiedziałem  ci,  że  to  dla  mnie  bardzo  osobista  sprawa.  Nigdy  się  nim  nią  nie 
dzielę. 

- W  takim  razie  co  my  tu  robimy?  -  pytam.  -  Nie  sądzę,  by  wspólne  zaklęcie  mogło 

zadziałać. 

- Nie  powiedziałem,  że  nie  zadziała.  -  Jacob  siada  obok  mnie  na  łóżku.  -  Tylko  że  nie 

zadziała, jeśli sobie nie zaufamy. 

- A jak mamy to teraz zrobić? 

Jacob wskazuje na składniki zaklęcia. 

- Właśnie  po  to  nam  są  potrzebne  te  wszystkie  rzeczy.  Zanim  rzucimy  zaklęcie,  które 

powie  nam  coś  o twojej  przeszłości,  musimy  rzucić  takie,  które  obdarzy  nas  wzajemnym 
zaufaniem. 

- Zaklęcia nie mają takiej mocy. - Wstaję. 

- To  ma.  -  Jacob  staje  naprzeciwko  mnie.  Twarzą  w twarz.  Oko  w oko.  Usta  w usta. 

Pachnie olejkiem kokosowym. 

Czuję jak drżą mi wargi i myślę, że on to widzi. Kąciki jego ust wędrują lekko w górę, jak 

gdyby chciał się uśmiechnąć. 

-  W  takim  razie  lepiej  zaczynajmy  -  mówię,  odstępując  o  krok.  Siadam  z powrotem  na 

łóżku i zaczynam walczyć z zakrętką kwadratowego słoja. - Co to jest? 

Jacob włącza płytę grzejną do kontaktu w ścianie. 

- Zrobimy farbę do ciała. 

- Farbę do ciała? 

Jacob wyciąga z górnej szuflady komody wyciętą koszulkę i rzuca ję w moim kierunku. 

- Nie pobrudzisz sobie ubrań. 

- Mam to włożyć? - pytam. 

background image

Przytakuje i wyjmuje drugą koszulkę dla siebie. 

- Nie ma mowy. 

- I  właśnie  o tym  mówię  -  przerywa  mi  Jacob.  -  Musisz mi zaufać. - Podchodzi do mnie 

i wyciąga rękę. - Mam tyle samo do stracenia, co ty. 

- Gra nie toczy się o twoje życie - zauważam. 

- Nie  -  przyznaje.  -  Ale  toczy  się  o twoje.  -  Jego  błękitne  oczy  przeszywają  moje  tak 

głęboko, że muszę spuścić wzrok. 

- Odwrócę się, żebyś mogła się przebrać. - Wskazuje mi kąt pokoju. 

Idę  w we  wskazane  miejsce,  tuż  obok  drzwi  wejściowych  i myślę,  że  gdybym  tylko 

chciała, mogłabym natychmiast wyjść. Ale oczywiście tego nie robię. 

Ś

ciągam sweter przez głowę i wkładam koszulkę na biustonosz, przypominając sobie, że 

wciąż  mam  chłopaka.  Nie  powinnam  się  tak  czuć.  I nie  powinnam  teraz  o tym  myśleć,  jest 
tyle bardziej palących kwestii do rozstrzygnięcia. 

Koszulka sięga mi do połowy uda i pachnie Jacobem, olejkiem kokosowym i imbirowym 

kadzidełkiem.  Ramiączka  są  trochę  za  długie,  więc  przez  dziury  pod  pachami  wystaje  mi 
nieco biustonosz. Wtykam materiał pod fiszbiny i obracam się, by spojrzeć w lustro. Patrzę na 
moje  długie,  czarne  włosy,  złotobrązowe  oczy,  wystające  kości  policzkowe.  Koszulka  opina 
mnie  nieco  na  piersi  i udach.  W kontraście  z nią  moja  skóra  wydaje  jaśniejsza,  niemal 
kremowa.  Z jakiegoś  niewyjaśnionego  powodu,  gdy  tak  tu  stoję,  na  stercie  bokserek 
wymieszanych  z koszulami,  w jego  ubraniu,  w jego  pokoju,  w takich  okolicznościach,  czuję 
się nieopisanie... piękna. 

- Już - mówię i pragnę, by mnie zobaczył, podziwiał. 

Jednak Jacob tylko ściąga swoją koszulę i się przebiera. 

Nie  patrzę  w jego  stronę,  ale  czuję  ciepły  prąd  spływający  mi  wzdłuż  kręgosłupa. 

Pamiętam, że kiedyś czułam się tak przy Chadzie, ale teraz wydaje mi się to bardzo odległym 
wspomnieniem. 

- Już - odzywa się Jacob. - Jesteśmy gotowi. 

Koszulka  subtelnie  eksponuje  jego  klatkę  piersiową,  pokazuje  wierzchołki  ramion, 

mięśnie pod skórą. Pozwalam mu, by przyjrzał się także mnie, zastanawiam się, co widzi, jak 
wyglądam  w jego  oczach.  Jak  koleżanka?  Zajęta  dziewczyna?  Zagadka,  którą  musi 
rozwiązać? 

- Zaczynajmy - mówi, jak zawsze pełen szacunku, nie przestając patrzeć mi w oczy. 

Sięga  po  ceramiczny  dzbanek  stojący  na  środku  łóżka  i podaje  go  mnie.  Wewnątrz  jest 

oliwkowozielony proszek, który wygląda jak kolorowa mąka, ale pachnie sianem. 

- Używałaś kiedyś henny? 

Zaprzeczam. 

- Jest doskonała do malowania ciała. - Wlewa do dzbanka malutkie naczynie płynu. - To 

deszczówka - wyjaśnia. 

A  potem  dodaje  kilka  łyżeczek  kawy  rozpuszczalnej,  odrobinę  cytryny,  olejku 

eukaliptusowego, miodu, kardamonu i cynamon w laskach. 

Miesza to wszystko drewnianą łyżką, po czym stawia dzbanek na ciepłej płycie. 

background image

- To zajmie tylko parę minut - mówi. - Podgrzewana farba ściemnieje. 

Zaglądam  do  dzbanka,  popatrzeć  na  mieszaną  masę,  i powoli  wchłania  zielony  proszek. 

Wszystkie  składniki  roztapiają  się  jak  w cieście  i ciemnieją,  przybierając  ciemnobrązową 
barwę. 

- Wygląda prawie że apetycznie. 

- To  znaczy,  że  jest  już  gotowe.  -  Zdejmuje  dzbanek  z płyty  i stawia  go  na  ceramicznej 

podstawce. 

- Co zamierzasz zrobić? - pytam, chociaż wiem. 

- Po  pierwsze,  musimy  się  skoncentrować  na  tym,  co  już  wiemy  o nadchodzącym 

zagrożeniu, a potem wymyślić, co dopiero chcielibyśmy wiedzieć. 

- Ta druga część wydaje się dość oczywista - stwierdzam. 

- Czyżby?  -  Nie  przerywa  mieszania  farby  drewnianą  łyżką,  po  czym  zanurza  w masie 

czubek palca. - Idealna. 

- Zupełnie  oczywista  -  mówię,  wracając  do  tematu.  -  Chcę  wiedzieć,  kto  przysyłał  mi  te 

rzeczy, kto mnie obserwuje i co dokładnie ma się ze mną stać. 

- Założę  się,  że  znasz  już  odpowiedzi  na  niektóre  z tych  pytań.  -  Podnosi  palec 

wskazujący, ma na nim sporą porcję gęstej, brązowej farby. - Gotowa? 

- Na co? - pytam, odchylając się. 

- Jeżeli  mamy  budować  wzajemne  zaufanie,  musimy  pomalować  się  nawzajem. 

Powinniśmy  fizycznie  okazać  sobie,  co  wiemy,  co  pragniemy  wiedzieć...  Musimy  odsłonić 
przed sobą słabe strony. 

- Żartujesz,  prawda?  Od  kiedy  wzajemne  malowanie  się  farbą  do  ciała  sprawia,  że 

odkrywa się przed sobą słabe strony? 

Jacob  wydaje  się  rozczarowany  moją  odpowiedzią,  a ja  czuję  się  przez  to  okropnie. 

Czasem  po  prostu  nie  wiem,  co  jest  ze  mną  nie  tak.  Wielokrotnie  robiłam  równie  dziwne 
rzeczy  z  Amber  i Dreą.  I osobiście  nie  tak  dawno  pochowałam  w ziemi  kartofla.  No 
i ulepiłam  woskową  lalkę,  żeby  trzymać  ją  pod  poduszką.  Dlaczego  wiec  teraz  mam 
jakiekolwiek opory? 

Jacob  rysuje  palcem  spiralę  po  wewnętrznej  stronie  dłoni.  Kręgów  jest  pięć  i rozciągają 

się aż po nadgarstek. 

Ja  także  zanurzam  palec  w farbie  i smaruję  podobny  kształt,  po  czym  wyciągam 

pomalowaną dłoń w jego stronę w geście pokoju. 

- Zaczynamy? 

Jacob  waha  się  przez  chwilę,  po  czym  przyciska  dłoń  do  mojej.  Czuję  jego  ciepło 

przenikające do mojej ręki. 

- Jest tylko jedna zasada - mówi. 

- Jaka? 

- Henna długo się trzyma, więc nie można rysować bez sensu. Wszystko co zrobisz, musi 

mieć swój cel. 

- Zgoda. 

background image

Zbieram  włosy  w ogon  i związuję  gumką.  Przez  kilkanaście  minut  rysujemy  sobie  po 

ramionach,  po  karkach,  a potem  podciągamy  koszulki  i dekorujemy  plecy.  Maluję  pętlę  na 
przedramieniu Jacoba, literę M tam gdzie kark styka się z ramionami, słowa „Obserwuję cię" 
wzdłuż lewego bicepsa, a na plecach, tuż nad linią pasa, odtwarzam z pamięci obraz szarych 
piwnicznych drzwi z moich koszmarów. 

Jacob  robi  coś  podobnego.  Czuję,  że  na  moich  ramionach  formują  się  linie  i pętle. 

Odgarnia  mi  włosy,  by  narysować  coś  u samej  nasady  karku.  Pod  ramionami  mam  trójkątne 
i kwadratowe  wzory.  Łaskoczą  mnie.  Przyprawiają  o gęsią  skórkę.  Zastanawiam  się,  czy 
zauważył mój stanik i czy widzi, że krew napływa mi do twarzy. 

Jacob odwraca się, byśmy mogli spojrzeć sobie w i unosi palec, by malować dalej. Zbliża 

się  o krok.  Stoimy  teraz  tak  blisko  siebie,  że  czuję  jego  oddech  na  czole.  Wpatruje się mnie 
z niezwykłą  intensywnością.  Aż  chciałabym  jakoś  zażartować,  jakoś  rozładować  to  napięcie 
między  nami.  Przełykam  ślinę.  Nasze  usta  dzielą  dosłownie  centymetry.  Jacob  sięga  palcem 
w stronę  mojego  ramienia,  tuż  obok  ramiączka  koszulki.  Spogląda  na  mnie,  by  upewnić się, 
ż

e  wszystko  w porządku, po czym maluje coś, co sięga od mojego obojczyka, przez miejsce 

tuż u początku szyi, aż do drugiego ramienia. Z początku usiłuję domyślić się, co to takiego, 
ale po chwili już nie jestem w stanie śledzić linii. 

- Czy jesteś już gotowa, żeby rozpocząć zaklęcie? - pyta Jacob. - Ufasz mi teraz? 

- A ty mi? 

Jacob  nachyla  się  jeszcze  bliżej,  wciąż  patrząc  mi  prosto  w oczy.  Czuję  jego  ciepły 

oddech na skórze. Pachnie jak cynamon z miodem. 

- Naprawdę musisz pytać? 

Lekko  kręcę  głową,  przypadkiem  dotykając  go  nosem.  Przymykam  oczy,  po  czym 

opieram  czoło  o jego  twarz.  Jacob  przemyka  dłonią  wzdłuż  mojego  nagiego  ramienia.  Ja 
przesuwam palce po nasadzie jego karku, rozkoszując się zapachem farby na naszych skórach 
i lepkością pod opuszkami. 

Jacob  przerywa  na  moment,  żeby  odgarnąć  mi  włosy  z ramion.  Patrzy  na  mnie. 

Przymykam  oczy  i czuję jego usta na moich. Przenika mnie milion drobniutkich ukłuć. Jego 
pocałunek smakuje jak grzany miód i kawa. Tylko jeszcze lepiej. Jak coś, czego nigdy jeszcze 
nie próbowałam. 

Obejmuję  go  mocno,  czując  jego  łopatki  przez  cienką  warstwę  koszulki,  dotykam 

wygolonych włosów na karku. Na chwilę otwieram oczy i wyglądam mu przez ramię. Patrzę 
na  białą  świecę,  która  stoi  przy  łóżku,  i ogarnia  mnie  poryw  emocji.  Jeszcze  nigdy  nie 
przeżyłam niczego podobnego. Moje serce jeszcze nigdy tak nie wezbrało w piersiach. Pragnę 
tylko, by wślizgnąć się w jego skórę i oddychać jego oddechem. 

Czuję, że nadeszła pora, by zapalić białą świecę. 

- Myślisz o tym samym, co ja? - pyta. 

- Chyba tak. 

Nagle drzwi otwierają się z impetem, niszcząc urok chwili, przerywając nam uścisk. 

Zatyka mnie. 

To Tobias. 

- Co tu się dzieje? - pyta, mrugając lewym okiem. 

- To jest właśnie mój współlokator - wyjaśnia Jacob, odstępując o krok. 

background image

- O,  przepraszam  -  skrzeczy  Tobias.  -  Nie  chciałem  przeszkodzić  w niczym 

nieprzyzwoitym. Tylko wpadłem po kilka rzeczy. - Rozgląda się po pokoju, po czym podnosi 
z podłogi czapkę z daszkiem i wkłada na głowę. - A właściwie, to co wam przerwałem? 

- To z nim mieszkasz? - upewniam się, odwracając się do Jacoba. 

- Może powinienem sobie pójść... - stwierdza Tobias. - Nie chciałbym się wdać w jakieś... 

ś

liskie sprawy. 

- Nie - mówię. - To ja wychodzę. 

- Tak szybko? - szydzi. - Czemu? Chad na ciebie czeka? 

- Nie odchodź - prosi Jacob. 

Nie  wierzę  w to,  co  się  dzieje.  Zerkam  na  swoje  odbicie  w lustrze  i widzę  to,  co  widzi 

Tobias. Wtedy właśnie zauważam, co Jacob napisał mi na ramionach. 

-  Muszę  iść.  -  Chwytani  sweter  i ruszam  biegiem  do  drzwi,  zanim  którykolwiek  z nich 

zdążyłby mnie zatrzymać. 

Rozdział 41 

Gdy  wracam  do  pokoju,  nikogo  tam  nie  zastaję.  Ściągam  sweter  i staję  przed  lustrem, 

przypatrując  się  rysunkom  Jacoba.  Widzę  księżyc,  zestaw  kluczy,  wielkie  X  (symbol 
partnerstwa) i jakąś malutką kompozycję, być może obraz z warsztatu z mojego koszmaru, bo 
pod spodem znajduje się młotek. Ale najbardziej niepokoją mnie malunki na klatce piersiowej 
-  prymitywnie  naszkicowany  samochód,  drzewo  i dziewczynka  z kresek  skacząca  na 
skakance. 

Siadam na krawędzi łóżka i usiłuję poskładać to wszystko do kupy. Teraz rzeczy stają się 

jaśniejsze  -  tak  jak  p  wiedziała  mama.  Odpowiedzi  na  pytania  o teraźniejszość  leżą  w 
przeszłości. 

Gdy  Maura  powiedziała  Milesowi,  że  chce  wysiąść,  on  zdenerwował  się  i zaczął  jechać 

szybciej  i gwałtownie  zakręcać.  Maura  coraz  bardziej  się  bała  i wymiotowała  obficiej. 
Wkrótce  polem  samochód  uderzył  w drzewo.  Maura  wypadła  przez  przednią  szybę.  Lekarze 
powiedzieli,  że  nie  umarła  od  razu.  Miles,  który  nie  został  nawet  draśnięty,  spanikował 
i zaniósł  jej  ciało  do  lasu,  kilka  bloków  od  naszej  okolicy.  Zamiast  zawieźć  ją  do  szpitala, 
gdzie mogłaby zostać uratowana, zamknął ją w szopie z narzędziami. 

Odnaleziono  ją  dopiero  po  paru  dniach  i wtedy  było  już  za  późno.  Nie  żyła.  Miles, 

notowany  w kronikach  policyjnych,  został  oskarżony  o spowodowanie  śmierci  w wypadku 
samochodowym  i nieudzielenie  pomocy  ofierze.  Skazano  go  na  siedem  do  dziesięciu  lat 
więzienia z prawem do zwolnienia warunkowego po czterech latach. 

Cztery lata minęły miesiąc temu. 

Masuję  się  po  żołądku  i gardle,  czując,  że  sama  zaraz  zwymiotuję.  Tak  jak  Maura.  Tak 

jak w koszmarach. 

Sięgam  do  szufladki  po  szmatkę  i butelkę  oliwy.  Zwilżam  szmatkę  oliwą,  po  czym 

zmywam  ślady  henny  z szyi,  klatki  piersiowej,  ramion  i rąk.  Wzory  stopniowo  tracą 
wyrazistość.  Wkładam  golf,  by  zakryć  wszystkie  malunki,  po  czym  chwytam  miseczkę 
z płatkami lawendy, która stoi przy moim łóżku. Rozcieram je w palcach i wdycham aromat, 
usiłując się uspokoić. 

background image

Zastanawiam  się,  co  to  wszystko  znaczy.  Czy  Miles  wyszedł  z więzienia?  A może  ktoś 

zna  te  wszystkie  szczegóły,  Ktoś,  choćby  sam  Jacob,  dowiedział  się  wszystkich  szczegółów 
mojego  życia,  poznał  duchy  przeszłości  i wykorzystuje  to,  by  doprowadzić  mnie  do 
szaleństwa. Z pewnością niejeden postrzeleniec badał wypadki zeszłego roku i usiłował wleźć 
mi  z butami  w życie.  Ale  czy  to  możliwe?  Czy  Jacob  mógłby  poznać  najdrobniejsze  detale 
procesu Milesa? A może jest w zmowie z Corym i resztą jego bandy? 

W głowie wirują mi pytania. Kładę się na łóżku, by przemyśleć choć kilka z nich. Jestem 

prawie pewna, że litera M reprezentuje Maurę - a przynajmniej tak czułam, gdy w koszmarze 
zobaczyłam,  jak  Maura  ją  pisze.  Skakanie,  śpiewanie  i rysowanie  po  chodniku  to  po  prostu 
rzeczy,  które  Maura  lubiła  robić.  Nie mam także wątpliwości, że słowa upiornej piosenki są 
zniekształcone dokładnie tak, jak w teorii Amber na temat miniaturowych kukurydzek. W ten 
sposób  umysł  mówi  mi,  że  się  boję,  że  przekręcam  wszystko,  by  stworzyć  najbardziej 
przerażający scenariusz, jak w filmach o koszmarze z Ulicy Wiązów. 

Ale  wciąż  chcę  wiedzieć,  dlaczego  ktoś  chce  mnie  skrzywdzić.  Czemu  zadał  sobie  tyle 

trudu,  by  zbadać  moją  przeszłość?  Co  zyskał?  A potem  przypominam  sobie  coś,  co 
usiłowałam wyprzeć z pamięci. 

List. 

Podnoszę  się  i natychmiast  przenika  mnie  tamto  wspomnienie.  Zaledwie  kilka  dni  po 

wydaniu  wyroku  napisałam  list  do  Milesa  Parkera. Wściekły list od zrozpaczonej, dręczonej 
poczuciem  winy  trzynastoletniej  dziewczynki.  Napisałam  mu,  jak  bardzo  rozwścieczył  mnie 
ten  żałosny  wyrok.  Oraz  że  od  początku  wyczuwałam,  że  Maura  została  porwana,  a spraw 
ukrył ją w szopie na narzędzia. Powiedziałam, że teraz do końca życia będę musiała mierzyć 
się z poczuciem winy. Wiedziałam to wszystko i nic nie zrobiłam. 

Ale w ostatniej linijce złożyłam pewną obietnicę. Obiecałam, że gdy wyjdzie z więzienia, 

dopadnę go i sprawię, że zapłaci za to, co zrobił. I sprawiedliwości stanie się zadość. 

Czy to jest ta obietnica? 

Podnoszę  słuchawkę,  by  zadzwonić,  do  kogokolwiek...  Do  mamy  do  hotelu,  Ale 

recepcjonista  mówi,  że  nie  ma  jej  w  pokoju.  Odkładam  słuchawkę  i ukrywam  twarz 
w dłoniach.  Czuję  pulsowanie  w skroniach.  Zaraz  zwymiotuję.  Biorę  mały  łyk  piwa 
imbirowego, ale to tylko pogarsza sprawę. 

Dopadam  do  łazienki  w samą  porę,  by  zawartość  żołądka  trafiła  do  muszli  klozetowej. 

Przysiadam na piętach, słysząc, jak głośno szlocham. Wszystko to jest takie skomplikowane. 
Nie  wiem,  do  kogo  się  zwrócić  ani  komu  mogę  zaufać.  Zerkam  na  ametystowy  pierścionek, 
ż

ałując, że nie ma ze mną babci, która by mi pomogła. Chciałabym, by była teraz przy mnie 

mama. 

Rozdział 42 

Chociaż powinnam poczuć się lepiej, wciąż zbiera mi się na wymioty. I wciąż boli mnie 

głowa. To pulsujący ból, od którego wszystko wydaje się ciężkie i zimne. Robię sobie ciepły 
okład na czoło i kładę się do łóżka, otulając ramiona kołdrą, by stłumić dokuczliwy chłód. 

Przymykam  oczy  i czuję  lekką  ulgę.  Może  powinnam  się  odrobinę  zdrzemnąć.  Chwila 

snu mogłaby pozwolić mi spojrzeć na wszystko z większym dystansem. 

background image

Ale kilka minut zmienia się w kilka godzin. Budzi mnie dzwonek telefonu. Podrywam się 

jak  sprężyna.  Kompres,  teraz  już  zimny,  spada  mi  z czoła.  We  śnie  chyba  ani  razu  się  nie 
poruszyłam. Przy nogach łóżka leżą kanapka i chipsy z kafeterii. Uśmiecham się, wiedząc, że 
Amber tub Drea się mną opiekuje. 

Telefon  dzwoni  jak  wściekły.  Sięgam  po  słuchawkę,  zauważam,  że  ból  głowy  trochę 

zelżał, a żołądek już tak nie szaleje. 

- Halo? 

- Witaj, Stacey - szepcze męski głos. 

- Kto mówi? 

- Mamy Dreę. 

- Słucham? 

- Słyszałaś. I jeżeli nie zrobisz dokładnie tego, co każemy, Drea zginie. 

Nie  wierzę  w to,  co  się  dzieje.  To  jest  jak  przeżywanie  na  jawie  kiepskiego  horroru. 

Wiem,  że  ktoś  przysłonił  szmatką  słuchawkę,  by  stłumić  dźwięk  i uniemożliwić  mi 
rozpoznanie głosu. 

- Kto mówi? - powtarzam. 

- Dowiesz się, gdy tu dotrzesz. 

- Natychmiast powiedz, kim jesteś, albo wzywam policję. 

- Jeśli to zrobisz, Drea umrze - grozi głos. 

- Skąd mam wiedzieć, że naprawdę ją macie? - pytam. 

- A skąd wiesz, że nie? 

Zerkam na łóżko Drei; wygląda dokładnie tak samo jak rano. 

- Przyjdź dziś o jedenastej do budynku O'Briana - ciągnie głos. - Wejdź przez okno w sali, 

a potem idź do sali od francuskiego. 

- Czy to ty, Cory? - warczę, patrząc na zegarek. Dopiero co minęła dziewiąta. 

- Stacey, zrób, co ci każą - słyszę głos Drei. 

- Drea?! 

- Mówiłem  ci,  że  ją  mamy  -  szepcze  głos.  -  A jeśli  wezwiesz  policję,  zginie.  Tak  jak 

Veronica Leeman. 

Słyszę kliknięcie odkładanej słuchawki. Wiem, że to musi mieć coś wspólnego z Corym, 

Tobiasem  i ich  seansem.  Chcą,  żebym  zjawiła  się  na  miejscu  zbrodni  dokładnie  o tej  porze, 
gdy  została  dokonana,  po  to,  by  zainscenizować  tamtą  noc.  Dokładnie  przed  tym  ostrzegał 
mnie  P.J.  Porwali  Dreę,  bo  prawdopodobnie  nie  przychodził  im  do  głowy  inny  sposób,  by 
ś

ciągnąć  mnie  na  miejsce  w rocznicę  śmierci  Veroniki.  Poza  tym,  to  jakoś  musiało  im 

pasować do koncepcji. Donovan porwał Dreę niedługo po zamordowaniu Veroniki. 

Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer P.J.-a. Mam nadzieję, że P.J. mi pomoże, a poza 

tym  szukam  Amber.  Nikt  nie  odbiera.  Odkładam  słuchawkę,  po  czym  dzwonię  do  Chada. 
Jego też nie ma. Usiłuję dodzwonić się do Jacoba. Zajęte. Rzucam telefon z trzaskiem, czując 
pierwszą falę paniki. Poważnie rozważam wezwanie policji, ale porzucam tę myśl. Nie chcę 
ryzykować. Nie mogę. Nie teraz. Nie dziś. 

background image

Zgarniam  kryształ  oraz  saszetkę  tymianku  na  odwagę  i przygotowuję  się  mentalnie  do 

wyprawy  do  budynku  O'Briana.  Muszę  znaleźć  Dreę  i położyć  kres  całej  tej  kretyńskiej 
historii  z seansem.  Zostawiam  liścik  dla  Amber  z informacją  dokąd  poszłam.  Nagrywam  się 
Chadowi i P.J.-owi. Nie mam pojęcia, gdzie oni wszyscy poszli tej nocy. Ja nie mogę czekać. 
Jeśli  dziś  ma  być  dzień  mojej  śmierci,  to  lepiej,  żebym  od  razu  popracowała  nad  zmianą 
przyszłości. Tylko po drodze muszę jeszcze ocalić Dreę. 

Wpycham do torebki latarkę i zamykam za sobą drzwi na klucz, zatrzymując się tylko na 

chwilkę, by sprawdzić godzinę. Jest wpół do dziesiątej. Mój rozmówca kazał mi się stawić na 
jedenastą, ale ja nie zamierzam grać w jego chorą grę. 

Schodzę  na  ścieżkę  rowerową  za  naszym  dormitorium,  skracając  sobie  drogę  do 

głównych  budynków.  Ledwo  ruszam  w drogę,  zauważam,  że  ktoś  za  mną  idzie.  Słyszę 
dźwięk kroków twardych obcasów zimowych butów uderzających o chodnik. Zatrzymuję się, 
oglądam za siebie. Ale nic nie widzę. Odgłosy też milkną. 

Obracam  się  z powrotem,  ściskając  w dłoni  kryształ,  by  poczuć  jego  ochronną  moc. 

Robię  wszystko,  by  zapomnieć  o  lęku,  który  równie  dobrze  może  świadczyć  o zwykłej 
paranoi.  Oddycham  lodowatym  nocnym  powietrzem.  Niebo  ma  barwę  zimnej  czerni,  jak 
gdyby  za  chwilę  miało  się  rozpęknąć,  wysypując  chmury  śniegu.  Wiążę  na  szyi  ręcznie 
robiony szalik, po czym krzyżuję ręce na piersiach. Wciąż tulę w dłoni kryształ. 

I  znów  rozlegają  się  kroki.  Przyspieszam.  Ktoś,  kto  za  mną  idzie,  robi to samo. Ścieżka 

zwęża  się,  krzaki  po  obu  stronach  przybliżają  się  do  siebie.  Jest  coraz  ciemniej,  zimniej, 
straszniej. 

Koncentruję  się  na  przestrzeni  przede  mną  -  dochodzę  do  parkingu  za  biblioteką.  Idę 

jeszcze  szybciej,  i jeszcze  szybciej,  aż  w końcu  biegnę  i przestaję  słyszeć  tego,  kto  mnie 
ś

ledził.  Wreszcie  docieram  do  końca  ścieżki  -  wcina  się  prosto  w parking  -  i patrzę  wokół, 

szukając  wzrokiem  czegokolwiek,  kogokolwiek,  choćby  radiowozu.  Odwracam  się,  by 
spojrzeć  na  ścieżkę,  ale  jest  za  ciemna,  za  bardzo  zarośnięta.  Zaciskam  dłoń  na  krysztale, 
usiłując stłumić drżenie całego ciała, donośne bicie serca. A potem przechodzę przez parking 
i idę w kierunku frontu biblioteki. 

Przed drzwiami stoi paru młodziaków, zaśmiewających się z jakiegoś głupiego dowcipu. 

Ich  widok  nie  mógł  ucieszyć  mnie  bardziej.  Oszalałabym  z radości  na  widok  kogokolwiek. 
Myślę,  że  wyczuwają  mój  strach,  bo  milkną  i uważnie  przyglądają  się,  jak  biegnę  po 
schodach,  przeskakując  po  trzy  stopnie.  Moja  twarz  jest  wykrzywiona  do  krzyku  -  czuję  go 
już w ustach... 

Ciężko dysząc, przedostaję się przez obie pary podwójnych drzwi i spoglądam za siebie. 

Nikogo. Tylko dzieciaki wciąż się na mnie gapią; pewnie zastanawiają się, co jest nie tak. 

Dopadam  do  telefonu  na  ścianie  i próbuję  dodzwonić  się  do  Chada,  ale  znów  odbiera 

tylko poczta głosowa. Dzwonię do naszego pokoju. To samo. Teraz już nie dostrzegam wokół 
nikogo.  Podchodzę  bliżej  do  schodów  i patrzę  w górę  na  budynek  O'Briana,  usytuowany 
w pewnej  odległości  od  pozostałych.  A przynajmniej  taki  się  wydaje  -  ciemniejszy,  cichszy, 
odizolowany. 

Biorę  głęboki  oddech  i wychodzę  z powrotem  na  zewnątrz.  Mijam  kort  tenisowy 

i wchodzę  na  ścieżkę,  która  prowadzi  do  budynku.  Tym  razem  nie  czuję,  by  ktoś  za  mną 
szedł. Już słyszę kroków - może to tylko była moja wyobraźnia. 

Tak sobie wmawiam, z każdym krokiem, który przybliża mnie do celu. Tak dziwnie jest 

tu  wrócić,  przechodzić  trawnik  biegnący  wokół  ścian,  przypominać  sobie,  jak  zaledwie  rok 

background image

temu  siedziałam  za  Veronicą  na  zajęciach  z francuskiego.  Ilekroć  odchylała  się  na  krześle, 
sklejone lakierem kosmyki włosów opierały się o moją ławkę. Niewiele później znalazłam ją, 
w tej samej klasie od francuskiego, leżącą martwą na podłodze. 

Przełykam  gulę  strachu  i obchodzę  budynek  po  stronie  boiska  do  futbolu.  Nie  sądziłam, 

ż

e to będzie takie trudne. Oczywiście, regularnie widuję ten budynek - mijam go zawsze, gdy 

idę na zajęcia, zawsze widzę go kątem oka, gdy idę do biblioteki lub na spacer po kampusie. 
Ale przeważnie staram się go unikać - patrzeć w inną stronę albo wstrzymać oddech, dopóki 
nie zniknie z widoku. Poza tym, teraz jest inaczej. Dziś wieczorem muszę wejść do środka. 

Wyjmuję  latarkę  z torebki  i idę  na  tył.  Przechodzę  pod  oknem  sali  104,  szukając  jakiejś 

innej  drogi  do  wewnątrz.  Wiem  dokładnie,  dlaczego  porywacz  chciał,  bym  weszła  przez 
tamto  okno.  Właśnie  tamtędy  włamałam  się  do  budynku,  chcąc  ocalić  Veronikę.  Ale  wtedy, 
zamiast ją uratować, znalazłam ją już martwą. 

Jestem  pewna,  że  wiem,  kto  porwał  Dreę.  Cory  albo  ktoś  z pogromców  duchów, 

w poczuciu chorej misji wywołania ducha Veroniki, odtworzenia sceny śmierci. Oni wszyscy 
dostali  obsesji  na punkcie tej historii, prawdopodobnie już w momencie, gdy usłyszeli o niej 
po raz pierwszy. 

Tutaj  jest  dużo  ciemniej.  Latarnie  stojące  z boku  budynku  i  przed  nim  są  zbyt  słabe,  by 

ś

wiatło  docierało  na  tyły.  Celuję  latarką  w okna  i drzwi,  zastanawiając  się,  czy  może  tu  być 

jakieś  inne  wejście.  Mam  nadzieję,  że  Cory  i reszta  nie  zauważą  mojego  strumienia  światła. 
Nagle  zauważam,  że  jedno  z okien  jest  odrobinę  uchylone.  Nabieram  głęboko  powietrza 
i oglądam się przez ramię. Nie widzę nic poza laskiem otaczającym kampus. A jednak będąc 
tu,  w niemal  całkowitych  ciemnościach,  nie  mogę  pozbyć  się  wrażenia,  że  ktoś  mnie 
obserwuje. Podchodzę do okna i czuję wyraźniej niż kiedykolwiek, że nie będę już mogła się 
wycofać. 

Rozdział 43 

Pomagając sobie słabym światłem latarki, wspinam się na parapet i wślizguję do środka. 

Twarde,  gumowe  podeszwy  butów  z piaskiem  uderzając  linoleum  podłogi.  Kieruję  promień 
ś

wiatła  na  obrzeża  pomieszczenia.  To  sala  do  hiszpańskiego  señory  Sullivan.  Na  ścianach 

widać  symbole  kultury  krajów  hiszpańskojęzycznych  -  wycinki  z gazet  z obrazkami  torilli 
i frijoles,  mapę  Peru  i Argentyny,  a także,  zrządzeniem  losu,  ogromny  plakat  „el  Dia  de  los 
Muertos”, święta zmarłych. 

Kieruję  się  w stronę  drzwi  z przodu  sali.  Jest  tuż  po  dziesiątej.  Wciąż  mam  prawie 

godzinę w zapasie - godzinę na to, by znaleźć Dreę i uciec stąd w diabły, zanim staniemy się 
pionkami w ich grze. 

Albo zanim zginę. 

Ostrożnie  obejmuję  dłonią  klamkę  i przekręcam.  Drzwi  ustępują  z lekkim  piskiem. 

Jednak paraliżuje mnie inny dźwięk - dudniący odgłos dochodzący dokładnie zza okna, przez 
które przed chwilą weszłam. Błyskawicznie gaszę latarkę i odczekuję kilka chwil. Dudnienie 
ustaje. Ktokolwiek tam jest, wyczuwa, że mnie spłoszył. 

Ś

ciskam  w kieszeni saszetkę tymianku i wychodzę na korytarz. Jest całkiem ciemno, nie 

licząc  kilku  żarzących  się  neonów  „Wyjście”  po  obu  końcach  korytarza.  Podejrzewam,  że 
Cory  i jego  paczka  już  tu są i zapewne szykują się na swój wielki wieczór. Zastanawiam się 
tylko, gdzie trzymają Dreę. 

background image

Ś

ciskając w garści wyłączoną latarkę, staram się bez światła dobrnąć do końca głównego 

korytarza,  do  sali  od  francuskiego.  Jestem  pewna,  że  w takich  ciemnościach  nikt  mnie  nie 
zauważy.  Mam  tylko  nadzieję,  że  nikt  mnie  również  nie  usłyszy.  W głowie  mi  huczy,  serce 
bije coraz głośniej, żołądek burczy, a z gardła wydobyć chce się coś podobnego do krzyku. 

Nagle  następuję  na  coś  i podskakuję  ze  strachu.  Robię  jeszcze  krok.  Dotykam  stopą 

czegoś  miękkiego.  Przyklękam,  żeby  sprawdzić,  co  to  jest.  Wyczuwam  jakąś  tkaninę,  która 
przypomina  mi  płótno  malarskie.  Wyciągam  rękę,  macając  przestrzeń  wokół.  Chyba 
znalazłam kilka puszek farby. Wałki do malowania. Jakieś szmatki. I sznur. 

Serce  zaczyna  mi  uderzać  jeszcze  szybciej,  obija  się  o wnętrze  klatki  piersiowej.  Już 

wiem, co to takiego. Przełykam ślinę i powoli przesuwam palcami wzdłuż sznura, aż wreszcie 
odnajduję to, czego się spodziewałam. Rączki skakanki. 

Zatykam  sobie  usta  ręką,  by  stłumić  krzyk.  Dlaczego  oni  to  robią?  Skąd  wiedzą? 

Z mojego  gardła  wydobywa  się  cichy  jęk.  Usiłuję  wycofać  się  z gąszczu  przedmiotów,  nie 
robiąc więcej hałasu. 

Głosy dobiegają z końca korytarza. Szepczą. Nie potrafię ich rozpoznać. Zmuszam się do 

wstania  i przesuwam  w ich  kierunku.  Mijam  główne  wejście.  Tym  razem  z pewnością  znów 
idę po linoleum. 

Tuż  przy  prawym  ramieniu  słyszę  dźwięk  drapania,  dziwnie  zwielokrotniony,  jak  gdyby 

dobiegał z jakiegoś głośnika, zatrzymuję się. Moje serce gwałtownie uderza. 

- Witaj, Stacey - dochodzi z głośnika. 

To mówi on. 

Donovan. 

- Witaj znów. 

Czuję  drżenie  podbródka.  Kolana  uginają  się  pode  mną.  Serce  wali  jak  oszalałe,  jak 

gdyby w każdej chwili mogło wyskoczyć z piersi. 

- Obserwuję cię - mówi głos Donovana. 

Nie  mogę  nawet  drgnąć.  Wszystko,  na  co  mnie  stać,  to  zduszenie  krzyku.  Ostatkiem  sił 

powstrzymuję  się  od  tego,  by  zapalić  latarkę  i poddać  się  przeznaczeniu.  Nie  mogę  tego 
zrobić. Nic teraz. Drea na mnie liczy. 

Przechodzę  parę  kroków  dalej.  Od  sali  od  francuskiego  dzieli  mnie  teraz  zaledwie  kilka 

metrów.  Powoli  zbliżam  się  do  drzwi,  a w głowie  mam  obraz  martwej  Veroniki  Leeman 
leżącej  na  podłodze.  Widzę  glinianą  donicę,  którą  Donovan  uderzył  ją  w głowę.  Stoi  obok, 
nawet nie pęknięta. 

Czuję w ustach słony smak, a w gardle dusi mnie przerażenie, które każe mi stąd uciekać. 

Biorę  głęboki  oddech  i staję  tuż  obok  drzwi  do  sali.  Zbieram  siły,  żeby  tam  wejść.  Pod  tym 
kątem widzę, że w tyle sali palą się świece. Postępuję jeszcze krok do przodu. Widzę więcej 
ś

wiec.  Formują  krąg  na  środku  podłogi,  zapewne  wyznaczając  w ten  sposób  święty  krąg  na 

inscenizację. 

Już zamierzam zapalić latarkę, by sprawdzić, czy nigdzie nie widać Drei, gdy zauważam, 

ż

e kilka świec przesuwa się w kierunku drzwi. Światełka ukazują twarze Emmy i Trish, które 

trzymają  przed  sobą  świece  i szepczą  na  temat  planów  na  dzisiejszy  wieczór.  Kiedy  to 
Veronica Leeman ma im powiedzieć, co robić. 

Z głośnika znów wydobywają się trzaski. 

background image

- Witaj, Stacey - powtarza głos Donovana. 

- Czy ona w ogóle już tu przyszła? - pyta Emma. 

- Jest  dopiero  kwadrans  po  dziesiątej.  -  Trish  podchodzi  do  świętego  kręgu  i zajmuje 

miejsce u szczytu. 

Cofam  się  do  korytarza  i przyciskam  kręgosłup  do  ściany,  pragnę  wtopić  się  w nią,  jak 

gdyby  same  ciemności  nie  wystarczały,  by  mnie  ukryć.  Staram  się  oddychać  regularnie, 
uspokoić serce i wziąć się w garść. Ale naprawdę wolałabym rozpłynąć się w powietrzu. 

Moja jedyna nadzieja w tym, że Amber, Chad i P.J. odebrali już moją wiadomość i mieli 

na tyle rozsądku, by wezwać policję. I że policja już tu jedzie. 

Rozdział 44 

Wciąż  stoję  z plecami  wtulonymi  w ścianę,  gdy  słyszę,  że  ktoś  nadchodzi  korytarzem. 

z każdym uderzeniem buta w linoleum rozlega się skrzypiący odgłos, który odbija się echem 
od  ścian.  Jestem  pewna,  że  ten  ktoś  jest  sam  -  i że  zbliża  się  w stronę  sali  od  francuskiego. 
Ale wiem także, że to nie ta sama osoba, która śledziła mnie wcześniej. Tamte kroki brzmiały 
jak uderzenia młotka, jak gdyby tamten ktoś miał na sobie buty z twardymi obcasami. A to są 
odgłosy adidasów. 

Strumień  światła  z latarki  pada  w moim  kierunku.  Patrzę  na  neon  „Wyjście”  po  mojej 

prawej. Są tam drzwi, ale ten, kto się zbliża, z pewnością zauważyłby mój ruch. 

Ś

wiatło  przybliża  się  wraz  z odgłosami  kroków.  Ktoś  minął  już  drzwi  wejściowe  po  tej 

stronie  budynku.  Słyszę  poruszenie  w sali  do  francuskiego  -  tam  pewnie  też  dobiegły  te  od-
głosy. 

Szybko odchodzę kilka kroków i staję na środku korytarza. Nie mogę tu zostać. Wiem, że 

ś

wiatło  latarki  w końcu  do  mnie  dotrze,  upoluje  jak  dzikie  zwierzę.  Albo  świece  Emmy 

i Trish wyeksponują mój cień. 

- Stacey - skrzeczy głośnik. - Obserwuję cię. 

Wślizguję się do klasy. Przyklękam za drzwiami i czekam, przyczajona. Serce bije mi tak 

szybko  i głośno,  że  musi  je  być  słychać.  Zwijam  się  w kłębek,  przyciskając  kolana  do  piersi 
i wstrzymuję oddech. 

Czekam nieskończenie długo. Nic nie słyszę. Wreszcie powoli wyczołguję się zza drzwi 

i przysiadam w korytarzu. Światło latarki znikło. Wokół panuje kompletna pustka. Wlokę się 
na  kolanach  w kierunku  podwójnych  drzwi.  Nagle  czuję  coś  pod  czubkami  palców.  Jakiś 
patyczek.  Macam  ziemię  i po  chwili  znajduję  ich więcej. Podnoszę jeden, po czym dotykam 
palcem gładkiego, tłustawego czubka. Patyczek obwinięty jest w papier. 

To świecowe kredki. 

Panuję  nad  wewnętrznym  drżeniem  najlepiej  jak  potrafię.  Bardzo  delikatnie  uchylam 

drzwi,  które  ustępują  z lekkim  jękiem.  Ale  dokładnie  w tej  chwili,  zupełnie,  jak  gdyby 
rządziła tym jakaś cudowna i wszystkowiedząca siła, z głośnika znów rozlega się skrzypienie, 
które  idealnie  wytłumia  hałas.  Trwa  akurat  tak  długo,  bym  zdążyła  przeczołgać  się  przez 
szparę. 

Włączam  latarkę  i zbiegam  po  schodach  najszybciej  i najciszej,  jak  mogę.  Przede  mną 

kolejna  para  drzwi  wyjściowych,  Tych,  prowadzących  na  zewnątrz.  Już  mam  rzucić  się  do 

background image

przodu  i wybiegać  po  pomoc,  ale  nagle  zamieram  w miejscu.  Coś  przygwoździło  mnie  do 
podłogi. Zaraz zwymiotuję. Usiłuję zapanować nad żołądkiem, nie słuchać bulgotania soków 
trawiennych, które już podchodzą mi do gardła. Co organizm usiłuje mi powiedzieć? 

Głowa puchnie mi z bólu, gdy desperacko usiłuję wszystko to ogarnąć. Postępuję kolejny 

krok  w kierunku  drzwi  wyjściowych i usta wypełniają mi się ciepłą, kwaśną masą. Ciało nie 
pozwala mi iść dalej. Nie mam wyboru, muszę go posłuchać. 

Obracam  się,  by  spojrzeć  na  kolejne  schody.  I  wtedy  nagle  wszystko  już  wiem.  Mój 

koszmar  właśnie  roztacza  się  wokół  mnie  na  jawie.  Moje  ciało  prowadzi  mnie  do  Maury. 
Pomaga mi ją zrozumieć. 

W  ustach  mam  kolejną  porcję  wymiocin,  od  których  kręci  mi  się  w głowie.  Zwijam  się 

wpół,  i czując  palenie  w gardle  wyrzucam  z siebie  wszystko.  Ocieram  usta, po czym ruszam 
w kierunku schodów. U ich stóp znajduję grube stalowe drzwi, na których widnieje ogromna 
litera M. Otwieram je, by wejść do środka, po czym przytrzymuję je własnym ciałem. 

Przed  sobą  widzę  długi,  wąski  korytarz.  Świecę  latarką  po  ścianach.  Po  obu  stronach 

mam  szeregi  drzwi,  a lampy  nad  moją  głową  rzucają  stłumione  żółtawe  światło.  Ruszam 
przed siebie. Podłogi i ściany są ciemnego zielonego koloru, a rury przeciekają. Krople wody 
uderzają z plaskiem o beton. Na ścianach widać nabazgrane wersy piosenki. 

Biorę  głęboki  oddech,  mówiąc  sobie,  że  duch  Maury  na  pewno  nie  narażałby  mnie  na 

takie  niebezpieczeństwo,  z którym  mogłabym  sobie  nie  poradzić.  Żołądek  znów  zaczyna 
wariować  -  chyba  się  zbliżam.  Z końca  korytarza  dobiega  odgłos  stukania.  Jestem  prawie 
przekonana, że to Maura skacząca na skakance. A przecież wiem, że ona już nie żyje. 

Idę  dalej.  Na  samym  końcu  korytarza,  dokładnie  przed  sobą,  widzę  zniszczone  szare 

drzwi.  Drzwi  z mojego  koszmaru.  To  stamtąd,  może  zza  samych  drzwi,  dobiega  mnie  ten 
dźwięk. 

- Witaj, Stacey - znów odzywa się głos Donovana. - Witaj znów. 

Przygryzam język, by powstrzymać się od krzyku i zatykam uszy. Ale stukanie jest coraz 

głośniejsze. 

- Obserwuję cię - mówi głos. 

Kręcę  głową,  usiłując  zachować  nad  sobą  jakąkolwiek  kontrolę.  Żołądek  kurczy  się 

gwałtownie. Wymiociny cisną mi się do ust. Nachylam się, by je uwolnić. Nie mam w środku 
już nic. 

Ocieram  usta  rękawem.  Czuję  łzy  na  policzkach.  To  wszystko  nie  ma  sensu.  Maura  nie 

ż

yje.  Donovan  jest  w więzieniu.  Cory i spółka nie mogli go stamtąd wydostać. Poza tym, co 

ma Donovan do moich koszmarów o Maurze? Dlaczego miałby tu na mnie czekać? 

Chyba że ktoś mu to wszystko opowiedział. Ktoś, kto znał szczegóły. Ktoś, kto śnił moje 

sny i potrafił wyczuć rzeczy, o których nikt inny nie wie. 

- Stacey? - pyta głos tuż obok mnie. To Jacob. 

Odwracam się. 

Jacob ukazuje się zza stalowych drzwi, które zamykają się za nim z trzaskiem. 

- Wiedziałem, że cię tu znajdę. - Świeci latarką prosto we mnie, aż muszę zamknąć oczy. 

- Zostaw mnie. - Ściskam kryształ w dłoni i szykuję się do rzutu. 

background image

- Stacey,  musisz  mi  zaufać.  -  Podchodzi  bliżej.  -  Wysłuchaj  mnie,  proszę.  Nie  zrobię  ci 

krzywdy. 

- Mówiłam ci, zostaw mnie! - krzyczę. 

Jacob ignoruje ostrzeżenie i rusza prosto na mnie. Usiłuje złapać kryształ, ale ściskam go 

obiema rękami i z całej siły walę nim w jego krocze. Jacob zgina się w pasie, ale nie upada. 

Patrzę na jego stopy... ma na nich adidasy na gumowych podeszwach, Takie, jak te, które 

ś

ledziły mnie na górze... szły w stronę sali od francuskiego, na seans. Cofam się o krok. Jacob 

idzie za mną, dzielą nas ledwie centymetry. Zamierzam się na niego, ale chwyta mnie za ręce, 
by  powstrzymać  uderzenie.  Burza  w żołądku  nie  ucicha,  kolejna  fala  zbliża  się  do  mojego 
gardła.  Odchylam  się,  po  czym  uderzam  go  z byka,  prosto  w czoło.  Jacob  potyka  się 
i przewraca. Padając, wali głową o betonową posadzkę. 

Odwracam  się  i biegnę  najszybciej  jak  potrafię  do  końca  korytarza,  skąd  dobiega 

stukanie. Jest coraz bardziej natarczywe. Szarpię klamkę z całej siły, ale ta nie ustępuje. 

- Drea! - krzyczę w szparę. - Czy to ty? Jesteś tam? 

Walę  i kopię  w drzwi,  wpycham  palce  w szparę,  aż  dłonie  zaczynają  mi  krwawić  od 

drzazg.  Aż  padam  z wyczerpania,  Pukanie  ustało.  Teraz  słychać  już  tylko  kapanie  wody. 
Osuwam  się  na  podłogę.  W gardle  mam  wulkan  wymiocin,  które  zaczynają  mnie  dławić,  to 
dla mnie sygnał, że nie wolno mi się poddać. 

Wstaję  i znów  przekręcam  klamkę.  Drzwi  są  wciąż  zamknięte.  Oddycham  głęboko,  po 

czym  sięgam  ręką  w górę,  gdzie  widzę  mały  występ.  Przesuwam  po  nim  palcem  i znajduję 
klucz.  Ręka  trzęsie  mi  się  odrobinę.  Wsadzam  klucz  do  zamka  i obracam  nim  we  wszystkie 
strony, aż w końcu słyszę, że zamek się otwiera. 

Wewnątrz  jest  ciemno. Jedną ręką omiatam światłem latarki pokój, drugą macam ścianę 

w poszukiwaniu włącznika. Mój palec natrafia na coś ostrego - chyba gwóźdź. 

Wpycham  sobie  krwawiący  palec  do  ust  i rozglądam  się  pokoju.  To  mały  warsztat 

portiera.  Po  prawej  stoi  stół  pokryty  rozrzuconymi  narzędziami,  wokół  znajdują  się  półki 
uginające się pod wiadrami, puszkami z farbą i gumowymi rękawicami. W samym środku stoi 
wielka  maszyna  do  polerowania.  Jednak  najbardziej  intryguje  mnie  kolekcja  origami.  Na 
metalowej półce stoją tuziny papierowych żab, ryb, ptaków i jeszcze innych zwierząt. 

Mam  sucho  w ustach.  Biorę  haust  powietrza,  omal  się  nie  dławiąc.  Z haka  na  tyłach 

pomieszczenia zwisa skakanka. Ruszam w jej stronę. I w tym momencie słyszę, że drzwi się 
zatrzaskują. 

Zamykam oczy i usiłuję wsłuchać się w swoje ciało, w jego intuicję. Nie wolno mi teraz 

myśleć, rozumować. Walczyć z instynktem. 

Wiem, kim on jest. Moja matka i Jacob się nie mylili. Odpowiedź kryje się w przeszłości. 

Będąc  tu,  w tej  komórce,  czując  znajomy  zapach  pleśni  i stęchlizny,  widząc  popękane 
betonowe ściany, czuję, jak moja przeszłość rozwija mi się przed oczami. Maura, zaczynająca 
wymiotować,  obrazki  z henny,  zapomniana  obietnica.  Tu  nie  chodzi  o Cory'ego  i jego  gang 
ani o Jacoba, ani nawet o Dreę. Chodzi o to, aby nie dopuścić, żeby coś takiego kiedykolwiek 
się powtórzyło. Żeby on zrobił coś takiego raz jeszcze. Dlatego tu jestem. I w tym Maura chce 
mi pomóc. 

Włącza światło, więc odwracam się, by go zobaczyć. To Miles Parker, mężczyzna, który 

porwał  Maurę,  spił  ją  cherry  brandy  i wjechał  w drzewo,  a potem  zaniósł  jej  ciało  do  lasu 
i zamknął w szopie, by tam umarła. 

background image

- To  jest  naprawdę  ta  skakanka  -  mówi,  wskazując  na  hak  na  ścianie.  -  Skakała  na  niej 

tego dnia, gdy ją podwiozłem. Chcesz jej dotknąć? Sprawdzić, czy wciąż nią pachnie? 

Ś

ciskam w garści latarkę. Drętwieje mi szczęka. 

- Nigdy  tego  nie  zapomnę  -  ciągnie  Parker.  -  Skakała  na  skakance  i śpiewała  tamtą 

piosenkę. Na chodniku było mnóstwo czerwonych śladów po jej kredce. Rysowała serduszka 
i swoją ulubioną literę. 

Uśmiecha się, a ja przełykam ślinę. Teraz zamiast suchości czuję w ustach pianę. 

Miles wygląda zupełnie inaczej niż w sądzie. Jest starszy, niedogolony, ma ziemista, cerę. 

Włosy, które kiedyś były czarne jak smoła, teraz są nieco posiwiałe. Wiją mu się wokół uszu, 
sięgając nasady karku. 

-  Trochę  mnie  rozczarowałaś,  nie  dotrzymując  obietnicy  -  mówi.  -  Gdy  wysłałaś  mi  ten 

list  cztery  lata  temu,  naprawdę  oczekiwałem,  że  pójdziesz  na  całość.  Zaczekasz,  aż  mnie 
zwolnią  i każesz  zapłacić  za  to,  co  zrobiłem.  Ale  była  z ciebie  zezłoszczona  mała 
dziewczynka.  -  Miles  ma  na  sobie  mundurek  portiera,  czyli  że  wszystko  to  zaplanował 
miesiące temu. Postarał się o pracę w mojej szkole, chciał mnie tu znaleźć. 

- Minęło  wiele  lat  -  mówię,  zauważając  jednocześnie,  że  Parker  nosi  robocze  obuwie 

z twardymi obcasami. To on szedł za mną z dormitorium. 

- A dla mnie to wszystko stało się wczoraj - warczy. - Niczym innym nie żyłem. Chciałem 

poznać osobę, która doniosła na mnie anonimowo na policję. 

- O czym ty mówisz? - Odstępuję o krok, wpadając na maszynę do polerowania. 

Uśmiecha się do mnie. Cienkie, kredowobiałe wargi odsłaniają ułamany siekacz. 

- Ten donos doprowadził ich do mnie. Do szopy, w której znaleziono jej ciało. Czekałem 

na nasze spotkanie od dawna, Stacey. 

- Nie wiem, o czym mówisz - powtarzam. - Nie doniosłam na ciebie. 

- W liście twierdzisz inaczej. 

Zastanawiam  się  nad  tym  przez  chwilę,  ale  nie  widzę  sensu.  Naprawdę  nie  doniosłam 

anonimowo  na  Milesa  Parkera.  Powinnam  była.  Chciałam.  Ale  nie  zrobiłam  tego.  W liście 
napisałam tylko, że miałam wizje porwania i miejsca ukrycia. Jeżeli ktoś doniósł na Parkera, 
to nie ja. 

- Niczego  takiego  nie  twierdziłam.  Pisałam  tylko,  że  miałam  wizje.  Porwania.  Szopy, 

w której została zamknięta. 

- Czemu ci nie wierzę? 

Odstępuję  jeszcze  o krok,  tym  razem  wchodząc  w kłębowisko  mopów.  Stoję  z plecami 

wbitymi w ścianę. 

- Tam na górze są moi przyjaciele. Zaraz zaczną się zastanawiać, dokąd poszłam. 

- To nie są twoi przyjaciele, Stacey. To moi przyjaciele. I to mnie pomagają. 

- O czym ty mówisz? 

Trzęsie mi się podbródek. Zaciskam zęby, by nad rym zapanować. 

- Obserwowałem cię, Stacey. - Urywa na chwilę. - I obserwowałem ich. Wiem, jak bardzo 

się tobą interesują. Sądziłem, że jeśli dostanę tu pracę, to będzie mi łatwiej znaleźć się bliżej 
ciebie. Ale mistrzowskim posunięciem było zbliżenie się do nich. Bardzo uprościło sprawę. 

background image

- Co masz na myśli? 

- Powiedzieli  mi  o swoich  planach  na  dzisiejszą  noc.  Że  namierzają  cię  tu  ściągnąć,  by 

zainscenizować  morderstwo  z  zeszłego  roku.  Powiedzieli  mi  wszystko,  Stacey.  Wtedy  także 
musiałaś się wtrącić, prawda? 

Przełykam  ślinę  i staram  się  odsunąć  jeszcze  trochę,  jak  gdyby  betonowa  ściana  mogła 

ustąpić. Ale nie mam już miejsca. Jestem w pułapce. 

- Nie pozostało mi nic innego, jak im pomóc - ciągnie Miles. - Dać im dostęp. I oto jesteś 

tu, dokładnie tam, dokąd chciałem cię ściągnąć. Wystarczyło tylko użyczyć im klucza. 

- Czego chcesz? 

- Zemsty - sapie Miles, zbliżając się jeszcze o krok. - Jesteś żmiją, Stacey. Nie trzeba było 

się  wtrącać.  Trzeba  było  trzymać  gębę  na  kłódkę.  Masz  pojęcie,  jak  wygląda  życie 
w więzieniu? Czym można zająć sobie czas? Co robić, żeby nie oszaleć? 

Patrzę ponad jego ramieniem na figurki origami. Miles sięga ręką do mojego podbródka, 

ż

ebym nie odwracała wzroku. Chcę odepchnąć jego dłoń, ale tego nie robię. Góruje nade mną 

jak monstrum, zapewne waży ze dwa razy więcej. 

Panicznie poszukuję pomysłu na to, co robić. Ugryźć go? Wbić palce w oczy? 

Miles sięga po skakankę, obwija sobie nią ramiona i przesuwa rączką po moim policzku. 

- Nie martw się - dyszy. - Sznurki nie są w moim stylu. Wolę to robić własnymi rękami. 

Ten  prezencik  to  była  taka  mała  wskazówka.  Podobnie  jak  magnetofon  i listy.  Tak  dla 
przypomnienia. Czy to także czułaś, Stacey? To, że cię obserwowałem? 

- Nie doniosłam na ciebie - mówię. Łzy spływają mi po policzkach. - Musisz mi uwierzyć. 

Zerkam  na  lewo  i dostrzegam  młotek  wiszący  na  ścianie.  Miles  upuszcza  skakankę  na 

podłogę, po czym lekko ściska kciukami moją szyję. 

- Nie lubię ludzi, którzy łamią obietnice, Stacey. a jeszcze bardziej nie znoszę kłamców. 

Zaciskam  zęby,  zastanawiając  się,  czym  mogę  go  zaskoczyć,  co  mogłabym  powiedzieć 

ż

eby go przekonać. 

Miles dotyka palcami w moich łez. Uśmiecha się szeroko, jak gdyby bawił go mój strach. 

Przymykam  oczy  i koncentruję  się  na  krysztale  i saszetce  tymianku  w mojej  kieszeni. 
Zbieram  całą  odwagę,  na  jaką  mnie  stać.  A potem  kopię  go  kolanem  w samo  krocze,  tak 
mocno,  jak  tylko  potrafię.  Miles  cofa  się  lekko,  a mi  udaje  się  sięgnąć  po  młotek.  Jednak 
palce ześlizgują mi się z rączki, bo on już chwyta mnie za ramię i obraca, po czym ciska mną 
z powrotem pod ścianę. 

Sam zdejmuje młotek z haka i przyciska mi go do policzka. 

- Tego chcesz? 

Kręcę  głową.  Patrzę  mu  prosto  w oczy.  Muszę  być  dzielna,  teraz  nie  mogę  się  poddać. 

Tuż  obok  mnie,  na  jednej  z  półek  leży  gaśnica.  Miles  wbija  mi  młotek  głębiej  w policzek, 
rozwierając szczęki. Wewnętrzna część policzka boleśnie napiera na krawędź moich zębów. 

- Dobrze ci? - pyta. 

Krzyczę. 

Miles odsuwa młotek i zerka w bok, żeby go odrzucić. W tej samej sekundzie wyciągam 

rękę  i zgarniam  gaśnicę  z półki.  Z całej  siły  walę  go  w czaszkę.  Rozlega  się  donośny  trzask. 
Miles cofa się o kilka kroków i chwyta rękami za głowę. Kieruję na niego gaśnicę i naciskam 

background image

rączkę. Nic się nie dzieje. Miles podchodzi, żeby wyrwać mi gaśnicę. Już sięga palcami butli, 
ja ciągnę z całych sił. Palce zaczynają mi się ślizgać, rozluźniam chwyt. 

Miles  zbliża  się,  by  zyskać  lepszą  pozycję.  I wtedy  zauważam  zatyczkę.  Rzucam  się  na 

gaśnicę, chcę ją porwać, chcę wygrać tę walkę. Robię gwałtowny zwrot i natychmiast padam; 
z piaskiem ląduję siedzeniem na betonowej podłodze. Ale Miles zwalnia ucisk. Znów kieruję 
gaśnicę  na  niego,  wyciągam  zatyczkę  i naciskam  rączkę.  Ciemnożółty  proszek  wystrzela 
z całą mocą prosto w jego oczy. 

Odrzucam  butlę  i zaczynam  czołgać  się  do  drzwi.  Chwyta  mnie  za  łydkę.  Wierzgam 

nogą, kopię, wbijając obcas prosto w jego dłoń. Miles puszcza, a ja sięgam do klamki. Mam 
za krótkie palce. Podnoszę się na łokciach, żeby zmniejszyć dystans. Już muskam ją palcami. 
Miles łapie mnie za kostkę i odciąga z powrotem. Odwracam się do niego. Klęczy, trzymając 
młotek  wysoko  nad  głową.  Słyszę  własny  krzyk.  Odskakuję  do  tyłu,  dalej  od  niego,  ale  on 
znów przyciąga mnie za nogę. 

Mruga, oślepiony pyłem z gaśnicy, który osiadł mu pod powiekami. Przesuwam się nieco 

na  lewo,  w stronę  maszyny  do  polerowania,  myśląc,  co  by  się  stało,  gdybym  zdołała  pchnąć 
Milesa  na  nią  i nacisnąć  przycisk  stopą.  Nagle  zauważam  gaśnicę  ledwie  kilkanaście 
centymetrów od mojej nogi. 

Miles,  który  wciąż  unosi  wysoko  młotek,  klęczy  z trudem,  jak  gdyby  zaraz  miał  się 

przewrócić.  Puszcza  moją  kostkę,  by  otrzeć  sobie  oczy.  Wychylam  się,  chwytam  gaśnicę 
i znów strzelam mu w oczy. Tym razem potężny strumień odrzuca go na parę metrów. 

Prędko  czołgam  się  do  drzwi.  Tym  razem  sięgam  klamki,  ale  jestem  za  daleko,  żeby  ją 

przekręcić i otworzyć drzwi. Obracam się. Miles już odzyskał równowagę i czołga się w moją 
stronę, wymachując młotkiem. Robię unik na prawo. Młotek wbija się w drzwi. Znów sięgam 
do klamki, przekręcam i pcham drzwi. Uchylają się o parę centymetrów. Miles przytrzymuje 
mnie za kostkę dokładnie w momencie, gdy wreszcie całkiem się otwierają. 

Do środka wpada brygada policji. Czuję, że ktoś wyciąga mnie z pomieszczenia i odsuwa 

na  bok,  z drogi.  To  Jacob.  Przez  chwilę  nie  wiem,  co  robić,  bo  jeszcze  kilka  minut  temu 
podejrzewałam  go  o najgorsze.  Obejmuje  mnie,  a ja,  zamiast  analizować,  co  się  dzieje,  po 
prostu ulegam intuicji. Pozwalam sobie paść w jego ramiona i ufam temu, że moje serce wie, 
gdzie leży prawda. 

- Nic ci nie jest? - pyta. 

Dyszę tak ciężko, że nie mogę nawet odpowiedzieć. 

Kilka  minut  później  policjanci,  w tym  pan  Abercrombie  &  Fitch,  wychodzą 

z pomieszczenia  w towarzystwie  Milesa  w kajdankach.  Morderca  patrzy  na  mnie,  ale  jego 
oczy są tak pokryte pyłem, że nie wiem, co widzi. 

- Już po wszystkim - mówi Jacob. 

Przytulam  się  do  niego  tak  mocno,  jak  gdybym  nigdy  więcej  nie  chciała  go  wypuścić 

z objęć. I mam nadzieję, że moje serce się nie myli. 

Rozdział 45 

Gdy  wychodzimy,  przed  budynkiem  O'Briana  roi  się  od  ludzi.  Są  radiowozy  policyjne 

z Hanoveru, administracja kampusu i ciekawscy studenci. 

background image

Ale  z tłumu  jako  pierwsza  wynurza  się  moja  mama  z czarnymi  obwódkami 

z rozpuszczonego tuszu wokół oczu. 

- Bogu dzięki, nic ci nie jest - wzdycha, obejmując mnie mocno. 

Oddaję jej uścisk, tym razem całą sobą. Jak dobrze nareszcie tak się do niej przytulić. 

- Wiedziałam, że tak będzie - dodaje, całując mnie w czubek głowy. - To na pewno Jacob. 

- Patrzy mi przez ramię. 

Jacob podchodzi, by uściskać jej dłoń. 

- Dziękuję - szepcze mama. 

- Ja właściwie nic nie zrobiłem - odpowiada Jacob. - Chciałem zrobić więcej. 

- Zrobiłeś  wszystko,  co  trzeba  -  stwierdza  mama.  -  Zaufałeś  instynktowi  i kierowałeś  się 

nim cały czas. Niewielu ludzi byłoby na to stać. 

Ś

ciskam  mamę  raz  jeszcze.  Jej  słowa  jeszcze  wzmacniają  naszą  więź.  Chyba  wreszcie 

zrozumiała konieczność wykorzystywania intuicji do pomagania innym. 

- Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia mi wybaczysz. Ja sama ci nie pomogłam. - Mama 

obejmuje  mnie,  a jej  ręce, które jeszcze niedawno przypominały mi kruche skrzydełka, teraz 
wydają się o wiele silniejsze. 

Ś

ciskam  ją  jeszcze  mocniej.  Po  policzku  spływa  mi  strużka  łez.  Zapewniam  ją,  że  już 

wybaczyłam. 

- Witam, panią - P. J., przerywa tę scenę. Stoją z Amber tuż za nami. 

- Boże, co z Dreą? - pytam. 

- Wszystko w porządku - uspokaja mnie Amber. - Trochę ją nastraszyli, ale nie zrobili jej 

nic złego. 

- Ale ty, niesforna foczko, nieźle nabroiłaś... - dodaje P.J. - Myśleliśmy, że się porzygamy 

ze strachu. 

- Dzięki, że wezwaliście policję - mówię. 

- To ja ją wezwałam - sprostowuje mama. - Po prostu miałam przeczucie... 

- W takim razie dziękuję wam wszystkim. 

- Żartujesz?  -  pyta  Amber.  -  To  ja  powinnam  dziękować  tobie.  Zawdzięczani  ci  randkę 

z największymi przystojniakami w Hillcrest. 

- O czym ty mówisz? 

- No  jak  to  o czym?  O naszym  przesłodkim  ciachu,  którego  spotkałyśmy  wtedy  pod 

Wisielcem. 

- Ach, pan Abercrombie & Fitch. 

- Amber,  doprawdy  -  jęczy  P.J.  -  Te  twoje  prowokacje,  żebym  poczuł  się  zazdrosny, 

robią, się nudne. - Zdejmuje mi odrobinę proszku z gaśnicy z ramion, po czym posypuje sobie 
nim włosy. - Ale wypasiony kolor. 

- Pokazowy świr - kpi Amber. 

- Poprawka  -  rzuca  P.J.  -  Pokazowe  świry  to  ta  banda  od  inscenizacji.  Nieźle  sobie 

nagrabili.  Wyprowadzili  ich  stąd  ze  wszystkimi  policyjnymi  honorami.  No  i zafundowali  im 
natychmiastową eksmisję ze szkoły. 

background image

- A Donovan? Gdzie on jest? - Drżę na samo wspomnienie jego imienia. 

- Nie wiem, ale w każdym razie nie tutaj. Tu jest tylko jego głos - wyjaśnia P.J. - Kiedy ci 

porąbańcy pojechali do niego do poprawczaka, nagrali jego głos i zmontowali taśmę tak, żeby 
pasowała  do  ich  chorych  potrzeb.  Spytaj  pannę  Donnę  Tillings,  właśnie  ze  szczegółami 
opowiada  tę  historię  policji.  Wypięła  się  na  pogromców  duchów,  kiedy  stali  się  za  bardzo 
nachalni. Może nie jest jeszcze stracona, jak nam się wydawało. 

- Ci goście zasługują na coś gorszego niż wydalenie szkoły - mówi Jacob. 

- Totalnie  masz  rację  -  przyznaje  P.J.  -  Cieszę  się  tylko,  miałem  dość  rozsądku,  żeby 

samemu nie wdepnąć w to gówno. 

- Och tak, ty jesteś taki rozsądny - kpi Amber 

W  trakcie  krótkiej  rozmowy  z policją  matka  stoi  u mojego  boku.  Cory  i jego  banda 

najwyraźniej  nawet  nie  wiedzieli,  że  jestem  w budynku.  Czekali  na  mnie,  szykując  się  do 
inscenizacji.  Taśmę  z Donovanem  także  puszczali  na  próbę.  Człowiek,  który  śledził  mnie, 
gdy  szłam  z dormitorium  do  budynku  O'Briana,  to  Miles  Parker.  Pracował  tu  jako  portier 
przez  kilka  tygodni,  co  wyjaśnia,  dlaczego  wciąż  jakieś  okna  i drzwi  zostawały  otwarte  na 
noc. 

- Ale  Miles  Parker  z pewnością  nie  wplątał  się  w żadne  seanse  i tego  typu  historie, 

prawda? - pytam. - Wykorzystał tylko pogromców duchów, żeby mnie tu ściągnąć. 

Oficer przytakuje. 

- Oni  potrzebowali  go  tylko  po  to,  żeby  dostać  klucz.  Pan  Parker  nie  ma  potrzeby 

kontaktu z duchami. 

- Lubi  tylko  produkować  nowe  -  zauważa  Amber,  opierając  policzek  na  perfekcyjnie 

wyrzeźbionym ramieniu policjanta i mruga jaskrawopomarańczowymi rzęsami. 

Nieopodal  widzę  Chada  i Dreę.  Siedzą  obok  siebie  na  ławce;  Drea  ma  na  ramionach 

kurtkę Chada. Jaki słodki obrazek. 

Drea także mnie zauważa. Wstaje i obejmuje mnie delikatnie za ramiona. 

- Strasznie się bałam. Wszystko dobrze? 

- Wszystko będzie dobrze - mówię. - A ty? Nic ci nie zrobili? 

Kręci głową. 

- Czuję się raczej zażenowana. Ale ze mnie idiotka. 

Drea  opowiada  mi  o tym,  jak  wcześniej  tego  wieczoru  dopadła  ją  zapłakana  Emma, 

błagając,  by  mogła  przejść  się  z nią  po  kampusie.  Między  jednym  szlochem  a drugim 
powiedziała  Drei,  że  właśnie  została  rzucona  przez  Cory'ego  i że  musi  się  przewietrzyć,  bo 
nie  może  wytrzymać  we  własnym  pokoju  i krótki  spacer  pomógłby  jej  przestać  na  chwilę 
myśleć.  Chociaż  Drea  i Emma  nigdy  specjalnie  się  nie  przyjaźniły,  a właściwie  nie 
przyjaźniły się wcale, Drea trochę jej współczuła i nie chciała zostawić jej samej. Ale ledwo 
dotarły pod budynek O'Briana, nie były już same. Zjawił się Cory z Tobiasem. Zagrozili Drei 
gazem pieprzowym, wciągnęli ją do budynku i zamknęli w jednej z klas. 

- Wystraszyłam  się  na  śmierć  -  kończy  Drea.  -  A potem,  jak  usłyszałam  głos  Donovana, 

dostałam ataku paniki. Wrócił cały ten koszmar z zeszłego roku. 

- Cieszę się, że nic ci nie jest. - Ściskam ją raz jeszcze. 

- Dziękuję - odpowiada. - Zawsze mogę na ciebie liczyć. 

background image

- Postaram się, by tak było. 

Zerkam  na  Chada.  Trzyma  ręce  głęboko  w kieszeniach,  gawędząc  o czymś  z Jacobem. 

Patrzy  na  mnie  w tej  samej  chwili.  Zbliżam  się  o krok  i przystaję.  Przez  moment  po  prostu 
spoglądamy na siebie nawzajem. 

- Bałem się o ciebie - mówi. 

- Przykro mi. 

- Nie, to mnie jest przykro. Powinienem był ci uwierzyć. Wziąć to wszystko na poważnie. 

Czasem straszny ze mnie dupek. 

Wzruszam ramionami. 

- Ja też mogłam zrobić wiele rzeczy inaczej. 

Bierze mnie w ramiona, po czym całuje w szyję tuż przy uchu. 

- Wiesz, że cię kocham, prawda? Bez względu na to, co się stanie. 

- Bez względu na to, co się stanie? 

- Właśnie tak - mówi. 

Przytakuję i całuję go w policzek, rozumiejąc doskonale, co ma na myśli. 

- Ja też cię kocham - odpowiadam. I nie kłamię. Naprawdę kocham Chada. Kocham go na 

tyle, by wiedzieć, że on i Drea muszą być razem. - To co, jesteśmy przyjaciółmi? 

- Zawsze. - Ściska mnie po raz ostatni, po czym wraca do Drei. 

- I co  teraz?  -  pyta  moja  mama,  która  nagle  znów  zjawia  się  przy  mnie.  Cała  się  trzęsie, 

nie  może  się  wciąż  uspokoić.  Jeszcze  nigdy  nie  widziałam  jej  w takim  stanie.  Drgają  jej 
wargi,  a powieki  nie  mogą  utrzymać  łez.  Kilka  razy  pociąga  nosem,  by  odzyskać  spokój.-
Jakie plany na jutro? Może zadzwonię... 

- Ty płaczesz... 

- Tak  bardzo  mi  ulżyło,  że  nic  ci  się  nie  stało.  -  Ociera  łzy  i  stara  się  uśmiechnąć.  - 

I jestem z ciebie taka dumna. 

- A  ja  jestem  bardzo  dumna  z ciebie.  -  Ściskam  ją  po  raz  kolejny.  -  Dziękuję  ci  za 

wszystko. 

- Nie,  to  ja  ci  dziękuję.  -  Przytula  mnie  bardzo  mocno.  -  Kocham  cię.  Chcę,  żebyś  to 

wiedziała. 

- Przecież wiem. I ja też cię kocham. 

- Jakie to urocze - przerywa nam słodkim głosem Amber. - Jak w telewizji. „Dziękuję ci, 

ż

e tu jesteś”. 

- Aha. 

- Stace, po całym tygodniu wymiotowania musisz być strasznie głodna. Czy teraz możesz 

już jeść bez obaw o przykre efekty uboczne? 

- Przynajmniej na razie. 

- Co  ty  na  to,  żebyśmy  wypełnili  twoją  wewnętrzną  pustkę  czymś  smacznym 

u Denny'ego? Ja skusiłabym się na Kanapkę Drwala. Panią także zapraszamy - dodaje Amber, 
patrząc na moją mamę. 

background image

- Jestem trochę zmęczona, ale dziękuję. - Macha na do widzenia i wsiada do samochodu. 

- Też jestem trochę zmęczona - mówię, zerkając na Jacoba, który stoi parę metrów od nas 

i czeka na mnie. 

- A...  jasne,  rozumiem.  -  Amber  mruga  znacząco.  -  Tylko  zrób  mi  przysługę  i wywieś 

jakąś podwiązkę czy coś, gdybyście byli trochę zajęci, hm... czarami, w naszym pokoju. 

- Podwiązkę? 

Przewraca oczami. 

- Cała  ty.  Zero  seksownej  bielizny.  Znajdziesz  ją  w mojej  komodzie,  górna  szuflada,  po 

lewej. Tylko proszę, nie tę w panterkę, ta jest na specjalne okazje. 

- Zwariowałaś. Jacob i ja chcemy tylko porozmawiać. 

- Znając ciebie, rzeczywiście może się na tym skończyć - wzdycha Amber. 

Amber,  P.J.,  Chad  i Drea  idą  do  Denny'ego,  a ja  dołączam  do  Jacoba.  Jest  koszmarnie 

zimno i grubo po północy. Jacob zdejmuje płaszcz i otula mnie. 

- Przepraszam, że cię uderzyłam - mówię. - Nic ci się nie stało? 

- Przeżyję. Może nigdy więcej nie będę chodził wyprostowany, ale przynajmniej przeżyję. 

- Żałuję, że ci nie zaufałam. 

- Mam nadzieję, że przynajmniej teraz mi ufasz. - Zatrzymuje się. 

Patrzę  na  niego,  na  jego  bladoniebieskie  oczy  i silną  szczękę.  Czuję  ciepło  rumieńca  na 

policzku. 

- Skąd wiedziałeś, jak mnie znaleźć? - pytam. 

- Po prostu wiedziałem - odpowiada, odgarniając mi kosmyk włosów z twarzy. - Przecież 

ś

niłem o tym. 

Przełykani ślinę i opuszczam wzrok. Dłonie pocą mi się ze zdenerwowania. 

- Dlaczego się zatrzymaliśmy? 

- Bo jesteśmy na miejscu - odpowiada, wskazując głową moje dormitorium. 

- Rzeczywiście.  -  Dopiero  teraz  zauważyłam.  -  Dziękuję.  Za  wszystko.  Wiem,  że 

przyjechałeś  tu  w określonym  celu.  Domyślam  się,  że  nie  było  łatwo  rzucić  wszystko 
i przenieść się do innego miasta. Pewnie zostawiłeś w Colorado mnóstwo przyjaciół. 

Jacob  uśmiecha  się  i podchodzi  bliżej,  tak  blisko,  że  czuję  jego  gorący  oddech  na 

wargach. 

- Jak mógłbym wyjechać? 

Patrzę na niego, a moje serce bije teraz głośniej niż kiedykolwiek. 

- Chyba nie możesz. 

Znajdujemy się w moim pokoju. Siedzimy na podłodze, a między nami stoi biała świeca, 

którą  dostałam  od  babci.  Odkręcam  buteleczkę  różanego  olejku  i leję  kilka  kropel  na  palce. 
Aromat rozchodzi się w powietrzu, przynosząc myśli o upalnych nocach na plażach i gorącej 
herbacie z granatu posłodzonej miodem. 

Gładzę zwilżonymi olejkiem palcami świeczkę na całej jej długości. Chcę ją poświęcić. 

- Jak na górze - mówię. 

background image

Jacob skrapia palce olejkiem, po czym przesuwa nimi po drugiej stronie świeczki. 

- Tak i na dole - dopowiada. 

Powtarzamy  rytuał,  zostawiając  na  świecy  kolejne  paski  oleju,  aż  w końcu  cała  jest 

namaszczona.  Wtedy  zapalam  dwie  małe  świeczki,  po  jednej  dla  każdego  z nas.  Jacob  i ja 
wspólnie odpalamy od nich białą świece. 

- Niech będzie błogosławiona - mówię, patrząc, jak Jacob gasi nasze małe świeczki. 

- Niech będzie błogosławiona - powtarza. 

Siedzimy razem, nie mogąc oderwać od siebie wzroku. W sercu wiem, że myślimy o tym 

samym.  Jacob  nachyla  się.  nad  świeczką.  Cień  płomienia  tańczy  mu  na  dolnej  wardze. 
Przybliżam  się  do  niego.  To  pocałunek  pełen  obietnicy,  zaufania  i tego,  czym  naprawdę  jest 
magia. 

background image

Podziękowania 

Jestem  bardzo  wdzięczna  członkom  mojej  grupy  pisarskiej:  Larze  Zeises,  Stevenowi 

Goldmanowi. Tei Benduhn i Kim Ablon Whitney - nie mogłabym tego napisać bez Waszych 
ż

yczliwych raz, zachęty, ale i krytyki. Możliwość pracy z tak utalentowanymi, fantastycznymi 

ludźmi była dla mnie błogosławieństwem. 

Dziękuję również krewnym i przyjaciołom, którzy mnie motywowali i wspierali: Mamie, 

Edowi, Ryanowi Markowi, Lee ann, Neilowi, Laurie, Delii, Mary Kay, Lizie, Haigowi, Sarze, 
Marcie i wszystkim z New England Screenwrirets Alliance. 

Szczególne  podziękowania  należą  się  porucznik  Fran  Hart  z  komendy  policji 

w Burlington,  Massachusetts  i oficerowi  Conradowi  Prosniewskiemu  z komendy  policji 
w Salem,  Massachusetts,  za  odpowiedzi  na  wszystkie  moje  pytania  związane  z  policją  oraz 
doktor Kathryn Rexrode za informacje z zakresu medycyny. 

Na koniec, dziękują redaktorom wydawnictwa Llewellyn, Megan Atwood, Andrew Karre 

i Becky Zin za pomocne sugestie, krytyczne uwagi i niekończący się entuzjazm.