background image

Karol Wojtyła 
Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga 

Wstęp 
Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. 
Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia przebiega pasmo dla 
historii niedostępne. W ogóle bowiem człowiek ma to do siebie, że niepodobna go 
wyczerpać historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leży u 
źródeł jego człowieczeństwa. Próba zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem 
do tych źródeł. Przypuszczam, że to sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym 
uwolnieniem od szczegółów historycznych, pozostawi niejedno do życzenia. Zawsze 
bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa - i to konkretnego 
człowieczeństwa; założyliśmy, że taki fakt nie jest już wyłącznie historyczny. W tym 
fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z troskliwą wnikliwością. 
Może jednak mimo tego się myli? - Bardzo możliwe. Wychodząc bowiem z powyżej 
wskazanych założeń, nie spodziewa się, aby dotarło dalej niż do pewnej postaci 
prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy 
poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. 
To zaś zależy od natężenia i uczciwości poszukiwań. W tym też właśnie miejscu 
znajdujemy się w bezpośredniej bliskości naszego bohatera. Postać jego opiera się w 
świadomości każdego z nas o bogate tło, w pełni nasycone wieloraką rzeczywistością. 
Tej to właśnie kręgiem rzeczywistości łączy się ona z nami, przez nią staje się nam 
bliski i potrzebny. To też nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego 
człowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten szczególny błysk na ciemnym tle tej 
rzeczywistości, przez którą łączy się on z nami. O ile zdołamy odsłonić ten błysk, 
utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? - Sądzę, że o tyle, o ile 
umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której on 
uczestniczył - i w sposób do niego zbliżony. I. Pracownia przeznaczeń W dalszym 
ciągu okaże się położenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się 
przesuną, stanowią mimo wszystko zespół zapamiętany z historii. Najważniejsze 
jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich przeznaczeń. Ci dwaj, którzy w tej chwili 
prowadzą rozmowę, utrzymują się ciągle raczej w bliższej i lepiej oświetlonej części 
pracowni. Maks. Dzienniki piszą już o twojej wystawie, Stanisław. Właśnie, 
widziałem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć. - Spodziewam się... - Idziesz 
zbyt na przekór wszystkim. Tak nie można. - Czy zastanawiałeś się kiedy, Maks, że 
to, co my przeobrażamy poza sobą, jest znikome, jest śmiesznie małe. Właściwie 
tylko staramy się uchwycić, czy też raczej podchwycić (no, rozumiesz) i przerzucić 
poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobrażanego powoli i z 
nagła świadomego swoich przeobrażeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się 
dziełem sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi 
zmienić swą skórę, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyjść 
poza siebie. Kosztuje ich to zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego 
punktu widzenia. Masz wcale wysokie pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, że 
mnie byłoby dość trudno zdobyć się na coś podobnego. - Chcesz może zapytać, na co 
w ogóle tworzę. No, w każdym razie nie dla widzów. - Nie odważyłbym się aż tak 
wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne 
odniesienie, pewne posłannictwo społeczne. - To rozpuść na palecie, pociągnij olejem 
i zalep plastrem. Może jeszcze słówko o odpowiedzialności... - A myślę - że owszem. 
- Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie 
odpowiem, Maks. Sądzę, że to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt 
dobrze i nie myślę stroić przed tobą żadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to 

background image

pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o posłannictwie sztuki. - I cóż za 
posłannictwo? Od oczu do pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek 
rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale nie trzeba przesadzać. Warta tyle, że mnie 
pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się skłania moje właściwe "ja". A dzięki 
temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze można z niego wydobyć. Przecież to jest w 
końcu wściekle ciekawe, jak to własne czyjeś "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na 
tym koniec. Koniec. Czegóż chcesz więcej? I to już ma swoje wystarczające 
znaczenie. Wokół mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w 
rzeczywistości wokół ciebie wyrasta powoli coś, narasta, rozszerza się. Oczywiście 
ty, chociaż masz w tym swój udział, nie jesteś jednak wyłącznym sprawcą tej 
tajemnicy. To jasne. - Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliższym 
sąsiedztwie twojej sztuki. Czy sądzisz, że wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg 
błędnych i sprzecznych skojarzeń? - Nie mówimy oczywiście o kokieterii. - Ależ nie 
mówimy o kokieterii, nie mówimy o snobach. Mówimy o najuczciwszym w świecie 
widzu, słuchaczu... Czy sądzisz, że ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwiślańskiej, 
który warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w foliałach z XIII wieku - że 
on zdoła odtworzyć w sobie całą prawdę twoich skojarzeń, twego widzenia, twoich 
napięć? - Niezależnie od tego. - Co - niezależnie od tego? Jeśli już niezależnie, to 
tamto wszystko nie wchodzi w grę. - Ależ, czepiasz się wyrazów. - Do pewnego 
stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego 
dowodu. Stanisław, (chce przerwać) Czekaj. Niech skończę. Otóż widzisz: jest sobie 
zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atomów, które krążą, każdy w swojej 
płaszczyźnie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi się, że 
zmarniałbym, gdyby się przyszło wśród tego zawrotnego ruchu mego "ja" wciąż 
liczyć z oddziaływaniem, z wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością. - A jednak 
robisz wystawy. - Zwyczaj. A prócz tego niejaka część naszego "ja" domaga się 
poklasku. - Który równocześnie lekceważysz? - O tak. W każdym z nas tkwi człowiek
wymienny jak pieniądz i człowiek niewymienny, najgłębszy, wiadomy tylko sobie 
samemu. - A cóż robisz z owym wymiennym? Przecież nie zbijasz mu fortuny? - 
Oczywiście. Niemniej nie zamierzam z nim walczyć. Wystarczy mi prosta 
świadomość tamtego, który jest niewymienny, i pewna przegroda między jednym a 
drugim, którą w sobie noszę. Inaczej życie stałoby się poziome i głupie. - A gdybyś 
jednak walczył z tamtym wymiennym? - To byłoby nieznośne. Wystarczy posiadać 
go przez świadomość. I przez świadomość oddzielać go od siebie. - Ciekawe. Chyba 
nie zdziwi cię to, Maks, gdy powiem ci, że od tej rozmowy stajesz się dla mnie dużo 
mniej tajemniczy? - Bynajmniej. Przez uchylone w głębi drzwi pracowni weszła już 
od chwili Pani Helena z Mężem. Bardzo cicho przesuwali się, nie zauważeni, od 
obrazu do obrazu, chwilami przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. 
Widać, że w pracowni tej nie czują się obco. Równocześnie rozmowa skupiła Maksa 
wraz ze Stanisławem w przeciwległym, najbliższym rogu pracowni, tak że zupełnie 
na razie nie zauważyli gości. Pracownia przy tym jest dość głęboka i o tej godzinie 
raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili dała się już wciągnąć w rozmowę. Ciągle 
jednak niezauważona. Niespodziewanie:) - Myślę jednak, że pan się myli, Maks. Od 
razu przepraszam i - dzień dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzień dobry. Państwo 
tutaj? (Nie ma przywitań) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj 
wieczorem z Monachium na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową) Mąż pani 
Heleny. A, to pańska wystawa. Widziałem już dziś rano w dziennikach. Stanisław. 
(ponowny ukłon głową) Maks. (opanowując niejasne położenie) Jak państwo widzicie 
lub raczej słyszycie - Stach przywiózł z sobą w serduszku ogromnie wiele ideału, a 
tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawziąłem się, aby wyrwać to z niego z 
korzeniami. Ale może państwo nie słyszeliście naszej rozmowy?... - I owszem, 

background image

słyszałam. I myślę, że pan się myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi 
kruszyć kopii. Mam do czynienia z osobą uprzywilejowaną, nietykalną. Od razu 
ogłaszam swą porażkę. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan 
twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia. - To, co pan 
wyznaje, co pan głosi, to raczej oznacza oddalanie się od sztuki. Stanowczo. - A 
choćby nawet. Czyż nie mam prawa do takich doświadczeń? - Oczywiście. Ale 
trudno już przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia nie dopełniło się dotąd. - 
Wolno pani tak sądzić. - O tak. Jestem o tym przekonana jak najgłębiej. Pan może nie 
zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w grę wchodzi naprawdę jakaś tajemna 
wymiana, jakieś wzajemne uczestnictwo. Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od 
razu przytoczyć, co sądzi o tak zwanej wymianie, a może lepiej: o człowieku 
wymiennym. Maks. Ośmielę się dorzucić, że wchodzi w grę ponadto jeszcze pewna 
odpowiedzialność! Pani Helena. Pan żartuje. - Ależ nie. W linii rozumowania pani 
musi właśnie tak być. - A zatem nie była to złośliwość. Dziękuję panu. Podziwiam, 
jak bardzo umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan 
równocześnie przeczy temu uczestnictwu, do którego dopuszcza pan innych przez 
swą twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich życie. - I ja - i ja 
równocześnie przeczę temu wpływowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani 
Heleno. - A jednak pan tak świetnie umie włączać się i uczestniczyć w sposobie 
myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością... - Prosta technika obcowania. A 
prócz tego musi pani wiedzieć, że czyni to człowiek wymienny. Ten zaś nie jest ani 
najgłębszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest człowiek niewymienny. Stanisław. 
(przerywa) Otóż i wykład gotowy. Mówiłem państwu. (Drzwi otwarto pośpiesznie. 
Wchodzą Lucjan i Jerzy:) - Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie zastaliśmy 
Adama? Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama. Maks. Adama w 
samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wróci? Maks. Na dobrą sprawę 
powinien tu być już od godziny. Ja również czekam na niego. Ponieważ jednak jestem
z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuję ten czas oczekiwania na bezpłodne 
rozstrząsania o człowieku wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - 
przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... Mąż pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak 
pan Adam nie nadchodzi, my może wstąpimy tu za jakąś gadzinę. Pani Helena. 
Uważam, że słusznie. Spodziewam się, że pan Adam zjawi się w ciągu tego czasu, a 
panowie będą mieli sposobność odróżnić ostatecznie człowieka (nie) wymiennego od 
podmiotu żywiołowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I 
owszem, sam ów podmiot zjawi się zapewne lada chwila w stanie bezwzględnej 
niewymienności, nieprzystępny żywiołom. Wtedy osadzimy go na miejscu, 
zobowiązując oczekiwać państwa. Mąż pani Heleny. Dziękuję. (Wychodzą) Lucjan. 
Panowie w końcu żartujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywiście dość 
trudno odnaleźć Adama. Stanisław. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. 
Jestem głęboko przekonany. Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To 
coś innego. Pojęcie "talent" nie wyraża tego, o co chodzi u Adama. Stanisław. Więc 
co? Lucjan. Określiłbym to w taki sposób: Adam ogromnie wiele spraw przetwarza 
sobą, a potem skutki tego zaznacza na płótnie. Uważacie, panowie? Moim zdaniem - 
to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumieć tę różnicę. Każdy z was właściwie 
doszukuje się na płótnie różnych możliwych i kolejnych rozwiązań swego życia; 
wasze życie rozgrywa się, toczy się na płótnie. I dlatego wy nie możecie pojmować 
życia inaczej; wy jesteście związani z płótnem, uzależnieni od palety. - Adam inaczej. 
U niego potrzeba płótna i farb wlecze się z daleka za jego najgłębszym żywiołem. 
Zwraca się do nich niemal z niechęcią, niemal z lekceważeniem, bo mimo wszystko 
pojmuje je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego 
do rzemiosła jest daleko luźniejszy. Jest daleko bardziej niezależny. Zasadniczo żyje 

background image

w sobie, rozwija się i kurczy w sobie, nie na płótnie. Nie, nie. To nie jest typowy 
malarz. Jerzy. Ciekawe... Stanisław. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy 
poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodajże 
poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek bądź, wszyscy godzimy się na to, że 
ostatnimi czasy bardzo a bardzo się zmienił. Maks. Opowiem wam zdarzenie. Było to 
może tydzień temu. Przyszedł tutaj Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w 
tutejszym stylu. Chodziło o portret. Adam zaczął mu wykładać swoje nowe teorie o 
wzajemnej odpowiedzialności. Jednym słowem, otworzył wszystkie grube sakwy 
naszego bogacza i starał się przekonać go, że wszyscy nędzarze ze Zwierzyńca i z 
Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać 
żartem, potem uprzejmością, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam był 
nieubłagany. Oczywiście to wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi dwaj 
panowie nie rozstali się w usposobieniu wzajemnej wyrozumiałości. Stanisław. 
Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety Chmielowskiego mogło 
spłynąć pełnowartościowe podobieństwo bogacza... Jerzy. Chyba jakiegoś bogacza z 
ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna odległość. Maks. Sądzisz zatem - lepiej dla 
niego, że nie został odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam... 
(Pukanie do drzwi) Maks. Wejść! Woźny z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana 
Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A 
w jakiej sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziału opieki społecznej. - 
Aha, dobrze. Wręczę panu Chmielowskiemu, skoro tylko powróci. Tymczasem mogę 
pana poufnie zapewnić, że opieka społeczna napytała sobie groźnego inkwizytora. - 
Co to znaczy: inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, który będzie jej chodził mocno 
po piętach. - Nie wydaje mi się znowu tak łatwą rzeczą chodzić po piętach panu 
naczelnikowi wydziału opieki społecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - Sądzi 
pan? No zobaczymy, o ile trafny był pański sąd. Tymczasem do widzenia. (Woźny po 
przepisowym ukłonie wydala się, zamykając za sobą drzwi) Lucjan. Domyślam się 
przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest 
opanowany, jest wzięty. No rozumiecie - posiadło go. Maks. O tak, i to mocno. 
Lucjan. Tuszę, że znam początek tego ciągu. Bo uważacie, to jest ciąg, to narasta z 
pewnym przyśpieszeniem. Otóż, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na 
przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. 
Gdzieś na Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać, zerwał się 
przy tym wiatr i wnet sypnęło nam w oczy gęstą, wilgotną kurzawą. Ktoś powiedział, 
że trzeba przeczekać. Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, 
zniecierpliwiony, zaczął myszkować koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. 
Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmrocza, 
kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i drugiej naftowej lampy wiszącej u 
stropa, zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno samo leżało w mroku. 
Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden drugi krok... wszedł w tę 
mroczną przestrzeń. Staliśmy wszyscy przy drzwiach. Słyszałem na posadzce jego 
kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i 
nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub 
raczej po prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu 
przycupnęli ludzie. Siedzieli, leżeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, 
złożeni jak kadłub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś 
z kąta ktoś awanturował się o miejsce. Byli mężczyźni i niewiasty. W tym wszystkim 
najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp Adama. Szedł on między rzędami 
legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł, szedł, od jednych do drugich. Zdjął 
swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem już prawie nie było 
widać jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni, jakby 

background image

spadał z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi oczyma, to 
z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zabłąkany, kto po raz pierwszy szuka 
schronienia w tej norze. Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle 
kaganka twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone. Broda i 
włosy, zmoczone, dopełniły wyrazu. Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz 
ustał, możemy pójść. Wyszedł z nami bez słowa. Nikt nie odważył się powrócić 
rozmową do wspaniałego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli tę 
przepaść... Stanisław. A cóż Adam? Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca 
Grodzkiej. Pożegnaliśmy się również bez słowa. To w jego stylu. Ale teraz wziął na 
warsztat. To też w jego stylu. Stanisław. Wziął na warsztat? Lucjan. O tak, 
przetwarza sobą. Stanisław. Cóż z tego wyniknie? Jakiś nowy okres twórczości?... 
Lucjan. Nie wiem. Powiedziałem wam, co sądzę o twórczości Adama. Powiedziałem 
wam, co sądzę o Adamie. Maks. To pewne, że odtąd przestał należeć do siebie, 
przestał należeć do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem 
po pięciu minutach rzuca pędzel i patrzy bezmyślnie na Wisłę. Jest wyraźnie 
roztrzęsiony. Usiłuję odnaleźć w nim to wszystko, co było dawniej, za czasów 
monachijskich, kiedy ten chłopak był dla mnie tak jasny, wręcz bez tajemnic, bez 
tych wszystkich wewnętrznych załamań, na których gromadzi się cień. I wiecie - nie 
mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam na tyle wyczucia, aby stwierdzić, 
że znajduje się w nim coś nowego, coś obcego, jakiś pierwiastek dla mnie 
nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Proszę. (Wchodzą Teolog i Starsza 
Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien 
nadejść lada chwila. Tymczasem gotów jestem służyć w jego zastępstwie. Teolog. A 
więc mógłby nam pan pozwolić obejrzeć płótna pana Chmielowskiego? Moja matka 
przyjechała właśnie ze wsi, chciałbym pokazać jej jeden z ciekawych przejawów 
współczesnego malarstwa religijnego. Maks. Oczywiście, nie widzę żadnych 
przeszkód. Wiem, że Adam. miał zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego była dostępna 
dla wszystkich. Natomiast nie lubi wystaw. Teolog. Dziękuję panom. (Cofa się z 
matką w głąb i tam rozpoczynają oglądać obrazy, zamieniając czasami kilka słów 
szeptem. Z przodu rozmowa toczy się dalej) Maks. Więc powtarzam - pierwiastek 
nowy, niedostępny dla mej wnikliwości. Jerzy. Czy rzeczywiście nowy? Maks. 
Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie dość wyrazisty, i 
dlatego nie stwarzał dla pana właściwego oporu. Mógł pan po prostu przenikać 
człowieka tak złożonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie 
przechodzić przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w 
nim nie ujawnione, jakby zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz 
wyrosło nagle, czy też inaczej - rozlało się jak cień planety w księżycu. Stanisław. I 
dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - 
stało się nagle zaćmieniem. Maks. ... być może... Jerzy. (powraca do swych 
wywodów) Ale niech pan nie wyobraża sobie znów jakiegoś przewrotu we 
wszechświecie. Nie, nie. To już dawno musiało w nim tkwić. Wszystko tkwi w 
człowieku. Trzeba tylko sił, które uwolnią coś dotąd nie znanego. Maks. Skąd są te 
siły? Jerzy. Nie wiem. Długo badałem podobne przejawy, długo szukałem w różnych 
ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa się na chwilę w tym ognisku. Panowie 
częścią popadają w zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. I jedni, i 
drudzy śledzą zupełnie niepotrzebnie i bez głębszej uwagi najbliższe z płócien, 
rozstawionych po pracowni. To samo czynią po drugiej stronie Teolog wraz z ową 
Starszą Panią. Ci ostatni przysunęli się teraz nieco bliżej, tak że można usłyszeć 
pewne uwagi, którymi dzielą się ze sobą:) Starsza Pani. Nie znajduję tutaj tego 
dziecięcego, naiwnego prawie dojścia do Boga, jak u prerafaelitów, u takiego 
Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakieś męczące okrążanie. Teolog. No tak, ale 

background image

musi mama przyjąć, że dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pięć wieków historii, ale 
również potężne wahnienie myśli. Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to się 
jakoś dziwnie kończy w nim. Można dobrze dostrzec, że coś go przenosi, przewyższa, 
ale już dużo trudniej ustalić, co to jest. Czy jakaś li tylko melancholia, czy 
rzeczywiście coś nadprzyrodzonego? Teolog. O, proszę spojrzeć, na przykład ten 
Chrystus... Oczywiście jest ostrożny, ale czy mama nie myśli, że jest to pod wielu 
względami daleko cenniejsze? Otwiera bowiem przed nami to ogromne napięcie w 
głębi artysty. To zaś ma swoją moc. Starsza Pani. Oczywiście, mój Kaziu. Zaraz 
poznać, żeś jezuita. Ale i tamci przecież nie są łatwizną. Teolog. O, z całą pewnością 
dostęp mieli dużo łatwiejszy. Dziś, niech mama pomyśli, przez ile przeszkód musi się 
przedzierać ktoś, kto szuka tak, jak on. Dlatego właśnie mówię że prócz kilku wieków 
historii trzeba tu wciągnąć w porównanie i to potężne wahnienie umysłowości. 
Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko było przedmiotowe i oczywiste. Tu zaś - jak 
by ci to powiedzieć... bo nie chodzi o to, że wszystko nabiera niejako wartości od 
osobistego przeżycia artysty, ale że daleko bardziej obrazuje samo jego przeżycie niż 
rzecz. (W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych padło jednak kilka 
zdawkowych uwag:) Jerzy. No, jakże się zapowiada wystawa? Stanisław. 
Przypuszczam, że mnie zetną. Maks obiecuje mi to z całą ścisłą stanowczością. Maks. 
Tak. Lucjan. Niech się pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy ścinałem Adama, 
który równocześnie jest moim serdecznym przyjacielem. Bez tego życie stałoby się 
nudne. Stanisław: Oczywiście. (Drzwi otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze 
przez drzwi do kogoś z drugiej strony:) - A więc to tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. 
Numer domu. Piętro. Drzwi. Możecie przyjść dziś wieczór. Będzie można się 
przespać. Maks. (do otaczających) Te historie stają się coraz częstsze. Coraz mniej tu 
pracowni malarza, coraz więcej przytułku dla żebraków. Adam. Zamyka drzwi 
powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym kącie pokoju. Teolog wraz ze 
Starszą Panią przesunęli się równocześnie tak daleko w przeciwnym kierunku, że 
mógł ich nie zauważyć lub nie odróżnić. Teolog czyni zrazu lekki ukłon głową w 
kierunku Adama, ale nie zauważony, powraca do oglądania obrazów, pozwalając 
Adamowi zająć się wyłącznie przyjaciółmi z prawej. Teolog. O, jest pan 
Chmielowski... Starsza Pani. A... to może... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilkę. 
Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień dobry. (Jest nieco oszołomiony) 
Maks. Nie rozpoznajesz nowych gości. Adam. A rzeczywiście. Stanisław. Było do 
przewidzenia, że zjawisz się w tych dniach. (Dość obojętnie) - A co w Monachium? 
Stanisław. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak. 
(Rozmowa raczej się rwie.) Adam. (rozpoczyna znów z dużo większym ożywieniem) 
Czy nie było tu do mnie kogoś? Maks. Kogo? Adam. No, powinieneś znać... A nie, 
rzeczywiście. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie było mężczyzny w wieku około 40 
lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była pani Helena 
z mężem. Adam. A tak? Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny z 
rady miejskiej. Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko 
rozrywa kopertę, czyta). - Prócz tego (Maks uderza się w czoło) - masz w pracowni 
gości, którzy przyszli podziwiać twoją twórczość. Teolog. (teraz kłania się głową 
bardzo wyraźnie. Toż samo czyni jego matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan 
daruje, że pozwoliliśmy sobie wtargnąć do pańskiej pracowni pod jego nieobecność. 
Ale moja matka bardzo pragnęła poznać pańskie malarstwo. Adam. (czuć, że został 
oderwany od listu jak od czegoś bardzo ważnego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka 
kroków) Witam państwa. Jestem pani ogromnie wdzięczny za zajęcie się moją 
skromną twórczością, która nigdy doprawdy nie mogła się zdobyć na żaden wysiłek 
pełniejszy, na żaden całkowity wyraz. - Proszę nie ujmować tego inaczej, jak próby. 
Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze. Adam. Dziękuję. Starsza Pani. Ale bodaj że 

background image

przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan dokończyć naszych oględzin? Adam. 
Ależ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - 
Tak, to z wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to wygląda na kpiny. Ostatecznie w 
tej norze marnują się lub raczej domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki 
ludzi. Mówię: coraz to nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. 
Tubylcy stanowią sam rdzeń. Tych jest niewielu. I ci bezwzględnie opanowali już 
położenie. Wszyscy inni, którzy tam pojawiają się z dnia na dzień, otrzymują od nich 
odpowiedni zastrzyk dokształcający; i tak wychodzą w świat. Co się z nimi dzieje? 
Gdzie się rozłazi, rozpływa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywiście, tego nikt nie 
bada. Naczelnik opieki pisze mi, że ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto może w tej 
chwili uczynić - - A ja wiem, że ta rzesza rozsadzi... Przecież po wyjściu z ogrzewalni 
nie stają się ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. Cóż na to pan poradzi? Adam. (ciągnie 
swoje) Społeczeństwo nie wie, co w sobie nosi. Społeczeństwo jest chorym 
organizmem. Pozostaje ta wielka różnica, że chory organizm szybko musi się wydać, 
musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy społeczeństwo długo może w sobie kryć 
chorobę. Raczej: może kryć się przed chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na małe 
wysepki zbytku, tzw. stosunków towarzyskich, tzw. układu społecznego, czując się w 
tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczeństwo jest 
wielkim kłamstwem, jest złudzeniem. To bezpieczeństwo wiąże nam oczy i zatyka 
uszy. Ale to wszystko musi wreszcie prysnąć. Jerzy. W pewnym znaczeniu 
oczekujemy na to dłużej niż trwa życie kogokolwiek z nas. A zresztą - powtarzam - 
cóż pan może na to zrobić? Adam. (wciąż jakby nie słyszał) Każdy z nas idzie swoją 
drogą. Każdy lepi swoje gniazdko. Tymczasem dla tylu ludzi drogi stały się za ciasne. 
Nie ma gdzie postawić stopy. Nie ma skrawka ziemi, który by można nazwać swoim. 
Nie ma kromki chleba, na którą by mogli zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli 
wydać na świat z tym przeświadczeniem, że nie będzie zawalidrogą. A my w tym 
wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś powszechnego układu, który każe 
przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas 
wszystkich czegoś brak. Nie wiem jeszcze, czego, Męczę się, aby odgadnąć. Ale 
wiem, że brak - i wiem, że to rozsadzi. (Wchodzą Pani Helena z Mężem) Pani Helena. 
A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóż? Czy panowie przyszliście w końcu 
do jakiegoś ostatecznego wniosku na temat człowieka niewymiennego? Maks. 
Najzupełniej nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili usiłuje przerazić nas 
swymi wywodami na temat ludzkości zagrożonej od dołu, zżeranej od korzenia. 
Adam. Państwo zechcą chyba usiąść. (Szybko zwraca się do Maksa) To nieprawda, 
Maks. Ludzkość nie jest bynajmniej zżerana od korzenia. Jest raczej podobna do 
drzewa obgryzanego od korony. Nie będziesz przecież twierdził, że rozkład nędzy 
odpowiada rozkładowi kary. Słusznej kary. Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie 
ja nie potrafię tworzyć życia i losu drugiego człowieka. Adam. To znaczy: będę sobie 
szedł swoją drogą, będę wił swoje gniazdko, korzystając z bezpiecznego na pozór 
układu społeczeństwa. A jeśli ten układ runie, jeśli ja przypadkowo znajdę się na dole 
- to cóż wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim ujęciu 
tworzy się ono ciągłością przewrotów i przemian. Jednostka zaś doskakuje do 
społeczeństwa jako cząsteczka przemieniana, przewracana i dźwigana. Nie godzę się 
na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do społeczeństwa. Zadanie 
jej jest przede wszystkim jednostkowe. Posłannictwo przede wszystkim jednostkowe. 
Odpowiedzialność jednostkowa. Społeczeństwo zależy od tego, czy jednostka to 
swoje zadanie, posłannictwo i odpowiedzialność zdoła postawić, czy też je położy. 
Jeśli postawi, społeczeństwo składać się będzie z większej liczby jednostek 
wartościowych - i samo będzie raczej wartościowe. Jeśli natomiast położy, coraz 
więcej będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są oczywiście 

background image

zjawiskami przeciwspołecznymi. Są ośrodkiem przyciągającym wykolejeńców i 
nierobów. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilość prawdy. Nad 
jedną tylko rzeczą przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobić ty, mam zrobić ja, 
ma zrobić Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują. Maks. Ależ to właśnie już 
powiedziałem. Ma spełnić swoje zadanie, ma stworzyć wartość. Stworzyć wartość z 
tych zasobów, które w życiu znajduje. A dlatego, że znajduje je przede wszystkim w 
sobie, musi się w sobie szczelnie zamknąć. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. 
A to byłaby właśnie postawa przeciwspołeczna. Adam. Ja myślałem tak samo bardzo 
długi czas. Myślałem jeszcze dwa miesiące temu. Od dwóch miesięcy widzę, że to nie 
wystarcza. Nie możemy dopuścić, aby poza nami cała masa ludzka kłębiła się po 
ogrzewalniach, wiodła życie nieomal zwierzęce, wyłączając z niego powoli wszelką 
inną świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie! Jerzy. Ale cóż pan może na 
to poradzić? - Panowie, czy nie uważacie, że rozmowa schodzi na tory, na których 
mógłby przydać się nam teolog? Proszę ojca, czy państwo nie mogliby przyłączyć się 
do naszych roztrząsań? Położenie jest dość kłopotliwe. Adam stoi przed drzwiami, 
które są szczelnie zamknięte. Zatrzaśnięte. Co gorsza: każda próba ich otwarcia 
napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do 
wnętrza. Robi to z uporem, który jest mu właściwy. Upór na razie zastępuje mu 
potrzebne siły. Ale upór może się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o Adama. - Z 
drugiej strony nie mogę całkowicie zgodzić się z Maksem... Maks. Właśnie. W ten 
sposób, jak ty, myśli i postępuje ogromna większość ludzi. Można by przyjąć, że 
ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo znajdują się po ogrzewalniach. I właśnie 
dzięki temu ten przewrót, który Adam czuje tuż, tuż - nie następuje. I nie następuje 
już od stuleci, chociaż na dobrą sprawę od stuleci powinien już nastąpić. I cóż? Jest 
nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy prawo tak 
patrzeć na świat. Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu. Na 
szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, służą przy całej swej 
osobistej szlachetności do wywoływania przewrotów. A przewroty są zjawiskiem 
raczej przeciwspołecznym. Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. 
Przyznaję, że dzięki temu ludzkość poszła w przód, nie poszła wszerz. Rozwlokła się 
jak wojsko w odwrocie, równocześnie skurczyła. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt 
daleko? Teolog. Tym bardziej, że różnica, która obu panów dzieli, w istocie jest 
niewielka i wymaga wnikliwości, jeśli się chce ją dokładnie uchwycić. Adam. To 
wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, że on jest doskonale 
pewny siebie i doskonale przekonany o słuszności swej postawy. A ja... a ja od 
jakiegoś czasu... nie mogę wybrnąć. (Pukanie do drzwi) Adam. Proszę. A, to pan. 
Pytałem już o pana. (Człowiek Nieznajomy Nikomu) Proszę, to moi towarzysze. 
Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (kłania się z daleka głową) Pozwoli 
pan, że oglądnę pańskie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracając do przerwanej 
rozmowy) - Nie mogę wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko 
przeświadczony, że to wszystko razem to nic innego, jak ciągła ucieczka. Stanisław. 
Ucieczka?... Adam. Tak. Ucieczka. Stanisław. Przed kim? Adam. W pewnym 
znaczeniu przed sobą samym. Ale nie. (snuje) Przecież Maks także jest sobą, Maks 
także żyje w tym samym świecie, co ja, co każdy z nas.. A Maks nie musi uciekać, 
nie ma poczucia, że jest ścigany... A zatem to nie jest... ucieczka przed sobą samym. 
Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością. Tak? Ciekaw 
jestem, w jaki sposób ja mogę być odpowiedzialny za obywatela, który zmarnował 
swoje życie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, że układ ludzkiej 
nędzy odpowiada układowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed 
odpowiedzialnością. To jest ucieczka przed czymś, a może raczej przed kimś w sobie 
i przed kimś w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kimś w sobie i w 

background image

nich? Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno męcząca. Wszystko, co dotychczas 
usiłowałem uczynić, było to jedynie osłanianie się. I dlatego ucieczka jest męcząca. 
Ciągle otwiera się we mnie jeszcze coś, co dotąd było zamknięte, czego dotąd 
strzegłem, o czym nie wiedziałem... Od pewnej chwili to staje się jasne - i pędzi. A ja 
ciągle uciekam. Nie bronię się. Nie wiem, jak się bronić. Czuję, że należałoby przejść 
do natarcia. Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić... Teolog. A więc jest to 
stopniowe rozjaśnianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak - można by w ten 
sposób powiedzieć. Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za każdym 
razem boli głębiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię 
prawa do widzenia świata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi 
ogromna większość ludzi. Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za 
złotówkę tam - prawa do spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich 
przewrotów, tych wszystkich napięć. Do oddzielenia się od nich. Do spokojnego 
stania przy stalugach. Za złotówkę tu... za złotówkę tam... do zamykania wszystkich 
przewrotów świata w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu... A z tego 
wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba uciekać. I znów... i 
znów. Rozjaśnianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę, 
Kaziu. To dość widoczne w jego obrazach. Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do 
Adama) To może być powołanie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w 
dalszym ciągu wytrwale uciekać. Adam. Tak? (po chwili, jakby się budził) Nie. 
Darujcie. Jakże można w taki sposób roztkliwiać sobą drugich? Nie. To stanowczo 
nadużycie. A, o czymśmy to rozmawiali... No więc tak... Maks, masz bezwzględnie 
sporo słuszności. Ale, widzisz, nie każdy może tak jak ty. Maks. Uważam, że 
powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś sobie zadawać gwałt. Adam. Na to 
by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty! Maks. A ty co?... Myślisz może, że się 
od niej uwolnisz? Myślisz, że to całe żebracze przedsięwzięcie skończy się inaczej 
niż kilku nowymi płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, które zrobią 
wielkie wrażenie i rozpoczną nowy okres twórczości?... Ot, i wszystko. Pani Helena. I 
wtedy okaże się, jak owocną była cała ta męczarnia, która pana toczy od miesięcy, 
panie Adamie. Lucjan. Obawiam się, że pani się myli - Adam. Ja również... Pani 
Helena. A ja jestem pewna, że nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, 
zyskuje pełną wartość. Z kolei te przeżycie przenosi się w nasze posłannictwo. W 
końcu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, jeśli tak wolno powiedzieć, głębiej w 
strumieniu piękności... Jerzy. ...który przepływa przez nas... Czyż mam dokończyć 
zdania poety? Pani Helena. Poeta się mylił. Ja świadczę przeciwko niemu. Całym 
życiem świadczę, całą twórczością. Adam. Jedno i drugie ma cenę ogromną. W tym 
wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mało. Pani Helena. Małe... w jakim 
znaczeniu? Adam. No tak, mało. To znaczy... widzi pani - tym nie można wypłacić 
wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę 
mi powiedzieć, ile panią kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie 
kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe życie. Tak... ale ta dziwna wymiana, 
dziwny wykup. Za każdym razem płacę pełną cenę i za każdym razem płacę 
ponownie. Adam. Tak, to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) Otóż, widzi pani, ja 
za tę cenę nie mogę się wykupić - Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem 
sam. (Przerwa. Wszyscy milkną, jakby skupieni w ostatnim słowie) Teolog. 
Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, że zabraliśmy mu tyle czasu. 
Adam. To raczej ja zabierałem. Starsza Pani. Tymczasem musimy pożegnać. 
Życzymy panu jak najpełniejszych osiągnięć. Adam. Dziękuję. Po stokroć dziękuję. 
(Starsza, Pani i Teolog wychodzą) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzić, Adam, że 
stajesz się sławny. Coraz więcej ludzi odwiedza twoją pracownię. Maks. Jeśli wliczyć 
do tego domokrążców i żebraków, sława urośnie w nieskończoność. Pani Helena. 

background image

Muszę panu powiedzieć, Adamie, że szczerze podziwiamy to pańskie oddanie dla 
najuboższych. Maks. Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaż nie przychodzi 
mi to łatwo. Ale - nie można służyć równocześnie dwom podziwom. Odkąd Adam - 
jak pani powiada - oddał się najuboższym, co skądinąd jest godne podziwu, odtąd 
płótna stanęły. Czyżby przestały być wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sądzę, 
że nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku tego widzenia. Adam. Ma pani 
słuszność. Czasem jedno widzenie najzupełniej wystarczy... (Przerwa) Pani Helena. 
Dlaczego nie dokończył pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo zdania tego nic już 
nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam: nie można służyć równocześnie dwu 
podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastają, dopełniają się w 
jakiejś nadrzędnej całości? No cóż, panowie? Spotykamy się na wystawie pana 
Stanisława. Stanisław. Oczekuję. (Pani Helena wychodzi z Mężem) Stanisław. Wiesz 
już chyba, Adam, że umarł Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. 
Stanisław. Trudno było inaczej. Andrzeja musiały dobić te dawne powstańcze 
suchoty. Adam. Pamiętam tę przeprawę przez Pilicę - byle tylko dopaść skraju lasu... 
Wtedy strzaskali mi nogę. Lucjan. Swoją drogą, Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uważać 
na siebie. Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością nie masz już dawnego 
żołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg wie gdzie, też 
ci go na pewno nie przysporzą. Elżbieta bardzo martwi się o ciebie. Adam. O, 
dziękuję. Zawsze wasz dom był mi poniekąd rodzinnym. Lucjan. Może zajdziesz 
kiedyś w tych dniach? Nie pokazujesz się od tak dawna. Moglibyście przyjść razem 
ze Stanisławem. No, a teraz to my już chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie 
pan, aby jeszcze załatwić tę sprawę w Związku. Możemy wstąpić od razu. Stanisław. 
O, chętnie. - Adam, do zobaczenia jutro. (Wychodzą) (Chwila milczenia. - Pozostał 
ów Człowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie nie brał udziału w dotychczasowej 
rozmowie. Przesuwał się z wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy) 
Nieznajomy. No, więc teraz byłyby do omówienia nasze sprawy. Adam. Daruje pan, 
że musiał czekać tak długo. Nieznajomy. Było mi to najzupełniej na rękę. Pomogło 
do wykończenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, że nawiążę 
do poprzedniej rozmowy, której byłem tutaj świadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt 
wytwornie podsłuchiwać rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje 
życiowe zadanie w dużej mierze opieram na podsłuchu. Pan również. Adam. Nie 
przypuszczam. Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak 
ja. Mimo tego pan żyje z jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem 
się nad tym, w jaki sposób mógł pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc równocześnie 
życie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie poważną zagadkę - muszę panu 
powiedzieć na wstępie. Adam. Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: 
podsłuch. Więc przyjmijmy, że pan podsłuchuje rozmowy. Wiem o jednej, którą pan 
podsłuchał. Dość trudno zresztą było postąpić inaczej, skoro rozmówcy nie zechcieli 
ściszyć nieco swych głosów, zważając na pańską obecność. Sami przez to wydali się 
na łup owego podsłuchu. Przypuszczam zresztą, że bez większych zastrzeżeń. Czy nie 
zna pan nikogo wśród nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to ludzie 
sławni. Osobiście nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach... - Zatem 
sami, są sobie winni. - A teraz pozwoli pan, że wydam pewien sąd. Wobec pana będę 
mówił to, co myślę. Zrzekam się prawa do ukrywania moich myśli. Nie czynię tego z 
sentymentu, ale po prostu dlatego, że tak wynika z moich założeń względem pana. - 
To znaczy?... - Będzie dość zabawnym określić, o ile wszyscy ci rozmówcy mylą się 
co do pana. Powtarzam, wchodzimy bezpośrednio w krąg moich założeń. Muszę 
wiedzieć, gdzie inni błądzą, aby uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która mocno 
przerasta ich wspólny niepokój. (Przerwa) Nie wiem, czym niepokoił się w panu ten 
ksiądz; sądzę, że jego omyłka w odniesieniu do pana była dość bezosobista - - 

background image

Pozostali z pańskich przyjaciół chcą za wszelką cenę sprowadzić jego gniew do 
wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o pański gniew. Ten gniew jest 
wartością, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest pańskim podsłuchem, jest intuicją, 
wczuciem się w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje 
wielki, ogromny, bezbrzeżny gniew. Na razie ciągle jeszcze czai się on, zawisa na 
trzeszczących przęsłach dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie 
może potrwać. Taki jest mój sąd, owoc długotrwałych i uciążliwych podsłuchów. 
Powiedziałem panu wszak, że z tego żyję. Znam doki portowe, korytarze kopalń i 
niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest słuszny. Chodzi o to, aby 
ostatecznie zerwał się, aby jakaś powszechna, niemal nadludzka siła wyrwała go z 
trawersów, z mocno nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa. (Przerwa) Ta siła 
narasta również. Czego ma dokonać? Ale czego bezpośrednio? Panie, ja cenię 
niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej świadomości, który dojrzewa. Ten akt trzeba 
wykończyć. Ten akt trzeba przyśpieszyć. Ten akt jest wizją daleko wspanialszą niż - 
daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie. (Przerwa) A zatem trzeba przyśpieszyć 
akt zbiorowej świadomości. Pan rozumie, co to znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj 
zarysowuje się twórczość. Na to potrzeba gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. 
No bo trzeba podsłuchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z 
intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa się na 
poszczególne słowa) Nie wiem... czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje 
mi się, że bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywiście, jest to pierwszy, 
nieunikniony opór. To jest próg, który trzeba przekroczyć. Pan sam nie zdobył 
jeszcze dostatecznej świadomości własnego gniewu. (Śmiejąc się) Prostaczek Boży, 
który nie wie nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych 
domagają się natchnień. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, 
tak. To pierwszy opór do przełamania. Adam. I pan spodziewa się przełamać go? 
Nieznajomy. Chcę ukształtować w panu ten wspaniały surowiec. Czuję się do tego 
zobowiązanym. Tak wynika z moich założeń. Adam. Ha, zmaga się we mnie już tyle 
sił. Możesz i pan próbować. Nieznajomy. Naprzód karcę pana za jego obrazy. To nie 
jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyrażenia tego gniewu, 
który pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia sił. Pan rozprasza je na 
sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku 
przeżyciom, ku zakątkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest wartością przedmiotową. 
Nie wolno go rozpraszać. Pan jest odpowiedzialny za każdą cząsteczkę zbiorowej 
świadomości, za to, czy ona dojrzeje wcześniej, czy później... Adam. Jeszcze nigdy 
nie słyszałem takiej oceny... Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sięgnął do głębi. Nikt 
nie był zdolny do takiego wglądu i takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wejść. 
(Wchodzi kilku łachmaniarzy) - A, to wy. Dobrze, dobrze. Idźcie tam, do tamtego 
pokoju. Tam przygotowane. A jedliście co? - Nie. Dobrze. Zaraz wam przyniosę. 
(Skoro już wprowadził ich obok, powraca. Chwila) Nieznajomy. Karcę pana i za to. 
To jest również rozpraszanie sił. To mogło wystarczyć na niższych stopniach 
zbiorowej świadomości. Więcej: źle powiedziałem - to służyło do kiełznania tej 
świadomości, nie pozwalając jej dojrzeć wcześniej i wybuchnąć. Adam. (cicho 
wtrąca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa 
dojrzała gniewem, rozprawi się również z tamtym. Adam. A jeśli tamto jest prawdą. 
Nieznajomy. Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą, to na 
pewno zostało skrzywione. Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim 
przybiciem) "...Ubogich zawsze mieć będziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." 
Nieznajomy. A zresztą, cóż z tego, cóż z tego? Aha, miłosierdzie. Złotówka tu, 
złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w bankach, w lasach, w 
folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach... bo ja wiem, w czym jeszcze. 

background image

Oto są życiowe owoce tej zasady. Za złotówkę tu, za złotówkę tam. Dokładnie 
odmierzoną, wyliczoną. A przy tym zwierzęca harówka przez 10, 12, 16 godzin za 
lichy grosz, za mniej niż prawo do życia, za nadzieję wątpliwej pociechy tam - która 
niczego nie zmienia, która tylko od wieków wiąże potężny, wspaniały wybuch 
ludzkiego gniewu - ludzkiego, twórczego gniewu. Adam. (wziął głowę w obie dłonie) 
Czyżbyś pan miał jednak tyle słuszności... (Zatacza się na ławę) "...ubogich zawsze 
macie... - mnie nie zawsze..." To wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W 
podziemiach gniewu Przełamują się tedy w Adamie myśli rozbieżne zewsząd. 
Prześwietlają go twarze spotkane, wywierając na nim ucisk zasłyszanych słów. 
Niejednako, ale ciągle przetwarzają Adama. Chwilami doprawdy wprost się narzuca, 
że one go tworzą. Ale oto przychodzą takie przebłyski - i wtedy z nagła dowiadujemy 
się z niezbitą pewnością, że to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle tworzy. Chodzi 
mu przecież o wyrównanie ogromnych wstrząsów, nadludzkich dosłownie drgań. 
Dlatego trud Adama będzie wielki. I wszystko, co się teraz będzie działo, chociaż 
wokół niego się rozegra, staje się jednak w nim. Posuwamy się wciąż po krawędzi, 
wzdłuż której bujne tętno rozchwianych twarzy i myśli, i słów łączy się z duszą 
Adama, krzepnąc w nim nowym odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, 
przeobrażeniem. Nowy Adam wyłania się stopniowo, ukazuje się wśród drżenia i lęku
starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi 
główną cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś napięcie dwu przeciwległych 
przedmiotów, ale pełne napięcie w obrębie jednego jedynego. W każdej bowiem 
chwili stary Adam wymienia się jakąś cząstką na nowego. Tkwi w tej wymianie i 
zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest żywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i 
przedmioty łączą się w nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą siłą, bądź 
przyjmowane, bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A 
wśród nich wszystkich on sam objawia się sobie ciągłym zdumieniem nad własnym 
losem. Musi tak być, bo dzięki temu zdumieniu odsłania w sobie tę Miłość, która 
przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni dzieje się ten rozdział sprawy Adama. 
Nie szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych jego ustępów. Wszystkie one 
stają się bądź treścią przypomnienia, bądź wyobraźni, bądź myślenia lub miłowania, 
nie związane żadną jednością miejsca przestrzennego, li tylko jednością przestrzeni 
psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej można nie myśleć w ogóle, można o niej 
zupełnie niczego nie wiedzieć. Ale kto ją poznał tak jak Adam, ten bez trudu może 
odtworzyć sobie, co w niej się dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy tęgim, 
mrozie. A tak odtwarzając, będzie nie tylko wydany na pastwę pamięci lub 
wyobraźni, ale będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi coraz głębiej 
wiąże się jego los. Nic nie szkodzi, że teraz idzie ulicą opodal. Myśli jego są z nimi. 
Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze raz; czuje jednak, że musi. Odległość między 
nimi a nim zmniejsza się gwałtownie. Bodajże starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez 
trudu, przecież zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci ludzie staną mu się 
bezpośrednio obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów: - Jeśli rada 
miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające mrozy - pójdziemy 
powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki społecznej! - Właśnie. 
Niech spróbują, co to znaczy zębami szczękać - - i mówić, że ogrzewalnia! (Jakiś głos 
zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie się zaraz kilku szklarzy, którzy zaszklą. (Głos 
zawzięty:) - To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach. (Inny:) - Nie 
rozjadaj się! Zeszedłeś na dziady - to umiej być dziadem przynajmniej. - I zresztą - 
czego chcesz! (Wyraźnie kpi:) Masz tu życie wygodne, bez obowiązków, bez 
odpowiedzialności. Możesz żyć jak filozof, nosząc cały majątek w wytartej kieszeni i 
rozmyślając nad marnością wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny głos zawodzi:) - A 
żeby choć poprawili przydziały tej zupy. Woda to i parę gruli. Trudno wystać w taki 

background image

mróz. - Bo się i stać opłaci! (Znów tamten głos kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O cóż 
wam chodzi - wstajecie o dziewiątej, wypoczęci, wywczasowani. Potem naciągasz 
futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zasłużony, postać parę godzin na jednej 
z głównych ulic, aby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się tobą do woli. Ty zaś 
ze swej strony możesz wtedy podglądać innych ludzi. Spieszą oni jak opętańcy w tę i 
tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz zupki. Wracasz 
do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem możesz poczytać gazetki, jeśli lampa nie kopci. 
Czegóż chcesz? - żyjesz jak filozof. (Z innej strony ktoś głosem bardzo smutnym 
zwierza się sąsiadowi:) - Na żaden sposób nie mogę znaleźć pracy. Byłem już tu i 
tam. I co wieczór wracaj do ogrzewalni. Mnie już gardłem wyłazi ta wygoda. 
Odniesiesz czasem jakiś pakunek, żeby nóg nie wyciągnąć z głodu. I to jeszcze 
musisz się strzec, bo są zawodowi, co tylko patrzą, aby cię przegnać. (Skądinąd ktoś 
zaczyna mu doradzać:) - Mógłbyś spróbować z nami. Robota jest krótka, 
odpowiedzialna, tyle że nieco denerwująca. Idzie dobrze - to możesz na parę ładnych 
miesiączków emigrować z ogrzewalni i zamieszkać choćby w Europejskim. A, 
potem, jeśli okoliczności znów się inaczej złożą, wracasz do ogrzewalni, jeśli jeszcze 
nie gdzie indziej. Czegóż chcesz? Życie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je tylko 
umieć sobie urządzić. (Kto inny:) - Nie, nie. Niech on lepiej z nami nie próbuje. Jest 
za głupi do takiej roboty. - On jeszcze ciągle chce zapracować. To jeden z tych, co się 
zarobi jak wół. Tymczasem trzeba inaczej - - Czyż ktoś z nas jest winien 
niesprawiedliwego podziału dóbr - (Skądinąd:) - Przyłóżcież do pieca! Przecież sama 
słoma nikomu kości nie wygrzeje. - I cóż będę przykładał? Ten węgiel, co go nie ma? 
- A draństwo, panie. Inni nie wiedzą, co z węglem robić! (Inaczej:) - Grunt to 
kalkulacja, panowie. Grunt to obliczenie. Wewaliliście wszystek węgiel przedtem, to 
teraz szczękajcie ząbkami! (Inny:) - Znikąd nie ma rozgrzewki. Ani z zewnątrz, ani 
od wnętrza. Chyba na kpiny nazwali to ogrzewalnią. - A ty byś od wnętrza wolał! - A 
ty nie? (Po chwili) Zawszeć to godniejsze człowieka, co od wnętrza. Jedna, druga 
kropelka... - Aaa, proszę, co za zachcianki. Adam. Właściwie nie to jest 
najważniejsze, że wszedł. Był wśród nich już od chwili. Nic się nie działo wśród nich, 
co by nie działo się w nim. Ale teraz drzwi ustąpiły (bez trudu - w taki mróz!) i Adam 
uzyskał w oczach ten obraz, którym uporczywie żyła dotąd pamięć i wyobraźnia. 
Obraz wewnętrzny Adama - i wnętrze ogrzewalni. W tej chwili Adam jest porządnie 
ubrany, czarno. Szeroki kapelusz malarski, ciemny krawat. W ręce wlecze za sobą 
jakieś worki czy torby. Podszedł do najbliższej grupy. Odtąd przestrzeń wewnętrzna 
Adama, otwarta tamtym ludziom, wzbiera nimi. Rzeczywistość. - Przepraszam. Może 
mnie sobie przypominacie... Opatrzność zrządziła, iż pewnego razu deszcz i wichura 
zagnały mnie do waszego schroniska... Bracia, odtąd jakaś siła nagli mnie tutaj 
znowu. Ja nie mogłem nie powrócić tutaj. Na każdym kroku szła za mną wasza nędza, 
bezdomność, wasz głód - (Milczenie najzupełniej obojętne) Adam. Nie wiedziałem, 
jak wrócić. Szukałem dróg. Szukałem środków. Dziś po raz pierwszy... (Ktoś z tych, 
co najbliżej byli:) - Czego chcesz? Nie masz gdzie kości położyć na tę noc - to już, tu 
jest miejsce. Nikt nikogo nie wygania, bo niczyje. Miejskie. Tylko się spiesz, bo 
mogą nadejść inni. W taki mróz nikt się nie szwenda. (Inny:) - A możeś ty, braciszku, 
z lekka podwiany, bo gadasz jakby od rzeczy. Adam. Nie zrozumieliście moich 
zamiarów. Nie przyszedłem mieszkać do ogrzewalni. - No to się wynoś gdzie indziej. 
Nie przyszedłeś mieszkać tutaj, to czego od nas chcesz? - Adam. Ależ nie. Ależ nie. 
Przyniosłem wam coś niecoś z jedzenia i z odzieży. To od dobrych ludzi. - A - 
dobrodzieje. I ty też dobrodziej. A - to co innego. (Adam zaczyna wypróżniać torby i 
worki. Wyrzuca ich zawartość na legowisko pierwsze z brzegu) (Tamten - patrzy z 
ukosa:) - No i co z tym? Adam. To dla was. - Dla kogo? "Dla was". Łby sobie 
pourywają. (Stąd i stamtąd:) - Dla mnie! - Tutaj płaszcz! - Chleba. Nie jadłem nic od 

background image

rana! - Coś bym przetrącił! - A! jest i rozgrzewka! (Skądinąd:) - Dobrzy ludzie! 
Dobrodzieje! (wyraźny zgrzyt) (Z kąta:) - Co tam za hałasy? - Trzymaj gębę. Tu 
przynieśli żarcia i szmat. - Kto przyniósł? - A jakiś! Wygląda na trąconego. - Od 
kogo? - Od dobrodziejów. - Nie potrzeba! - To ci, którym chciałeś wybijać szyby. - 
Chciałem i chcę. Inny się obeżre, wysiedzi w cieple, a potem, jak już powydziera i z 
dziesięć razy odłata - nuże żebrakowi. Dobrodzieje!... (Tymczasem młody człowiek 
do Adama:) - Panie, nie wiedziałby pan o jakiej pracy? Adam. Poszukamy. Nie 
zechce pan przyjść do mnie jutro? - - Gdzie? - Basztowa 1. - Przyjdę z rana. - Dobrze. 
(Z kąta: - z naciskiem:) - He, ty! Słuchaj no, dobrodzieju od dobroczyńców, zabieraj 
się z tym wszystkim! (W sąsiedztwie bezpośrednim Adama - z cicha:) - Swoją drogą, 
panie, tu w oczy kole każdy porządnie ubrany, każdy niegłodny. (Inny:) - Mógłby o 
nas magistrat lepiej dbać! (Inny:) - A może zechciałby pan jakiś drobiażdżek z 
biżuterii? (Inny:) - Odwal! (Z kąta - uporczywie:) - No, słyszysz, zabieraj się, mówię, 
bo wstanę. Zabieraj się, pókim dobry. (W pobliżu:) - Panie, mnie by potrzeba jakiego 
palta. Adam. Postaram się następnym razem. - Czekaj tatka latka! (Inny:) - Będzie na 
drugą zimę, jak wyciągniesz kikuty. (Ten z kąta wstał:) - Mówię ostatni raz. A wy 
rozumiecie, hołoto?! Jak wam kto w gębę napluje, to też weźmiecie. Siedzi to 
draństwo po pałacach, wygrzewa się, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu 
likierem; a jak im od czasu do czasu wyobraźnia taka przyjdzie, to ci rzucą ochłap. 
Szmatę znoszoną albo spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami i 
całuj ręce. A to jest wszystko jedna niesprawiedliwość i krzywda. Rozumiecie? Za co 
tamten chodzi w garniturze i pod krawatem - a ja nie mam czym grzbietu zasłonić? 
Dość, dość. Niech lepiej znika z oczu. (Z kąta pomruk) (Adam spuścił oczy, milczy 
jak smagany. Wszystko odnosi do siebie) (Tamten:) - Lepiej odpluńcie im tym 
samym, czym splunęli na was. (Ludzie porozbierali już przyniesione przedmioty. 
Przymierzają) (Tamten z kąta - przeskoczył teraz, tak jak stał, na środkową pryczę:) - 
Żebyś się nie tknął żaden! No rozumiecie! Bo pozabijam! (Już jest wokół niego kilku 
innych jak mur) No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech 
wszystko pozabiera z powrotem. Więcej to warta niż pierwszy lepszy strzęp. (Stąd i 
stamtąd:) - Trzymaj gębę. Nie oddajemy. (Wtedy on zaczyna walić na lewo i na 
prawo jakąś lagą) - A hołoto żebracka! Ścierwo! (Uginają się wokół niego. Któryś 
usiłuje go zepchnąć z ławy. Ułapili go za golenie -) - E, bo i my potrafimy! (Teraz 
ktoś uchwycił za koniec lagi. Zaczynają się szamotać) Adam. (patrzy przerażony. 
Usiłuje coś powiedzieć. Opadają mu ręce) Bracia, bracia. Źleście mnie zrozumieli. 
(Głośniej:) - Źleście mnie zrozumieli! (Krzyk znad głowy:) - Won, won! (Adam 
odsuwa się, zostawiwszy wszystko w nieładzie. Teraz jest sam, tylko w sobie nosi 
pełny obraz tego szamotania i zgiełk. Słyszy, jak tętna biją, wyczuwa tępy ucisk 
ciemienia. Ból rozdarcia pogłębił się poczuciem bezradności - -) 2. - - W tym czasie 
światło latarni znajdującej się opodal rozdzieliło wyraziście jego cień od samej jego 
postaci. Adam odczuwa to jako uobecnienie kogoś obcego. Odczuwa, że nie jest sam. 
Pomiędzy nim, a "uobecnionym" nawiązuje się taka rozmowa (która cała przebiega w 
atmosferze napiętego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym 
sobą, czy rzeczywiście z kimś odrębnym. "Tamten". Nie jest rzeczą zbyt łatwą 
odróżnić myśli własne od tych, co przychodzą z zewnątrz. "Adam". To znaczy - - To 
znaczy, że w pewnym położeniu należy uznać za własne pewne odruchy, a nie 
doszukiwać się ich przyczyny poza sobą. - Czy ktoś drugi może tak szczelnie 
przykładać swoje myśli do naszego mózgu, aby nie wydał się odstęp między naszym 
umysłem a myślą podsuniętą. Odstęp lub przerwa... - Zapewniam cię, że nie. 
Rozumowanie twoje jest najsłuszniejsze w świecie. - A do czego prowadzi? - - Do 
nieprzeceniania sił. - Do czego? - Do odsunięcia szaleńczych przedsięwzięć! - I do 
czego jeszcze? - - Do odwrotu! - - Widzisz, to wszystko ma sens o tyle, o ile. Cóż 

background image

poradzisz na złą wolę, na upór? Zostaną tym, czym chcą pozostać. Nie będzie w tym 
twojej winy. - Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w świecie - - Widzę, że 
mam do czynienia z człowiekiem rozsądnym, który nie porywa się na nadludzkie... - 
Dzięki rozumowaniom tak poprawnym, jak twoje, idziemy coraz głębiej na dno. Ale 
zaraz: "jak twoje" - doprawdy nie wiem: "twoje czy moje". Ale jeśli "twoje", to 
czyje? Przecież nie ma tutaj nikogo - (Tylko na dalszym planie jakiś człowiek oparty 
bezwładnie o latarnię) - No oczywiście. Nie zaprzątaj się tym. Myśl tak: przecież ja 
nie jestem kariatydą świata. Jestem inteligencją, której całym zadaniem - wydobyć 
właściwy obraz świata, o resztę nie troszcząc się zupełnie. Myśl tak! Ty również 
jesteś inteligencją. Zatem podlegasz prawom inteligencji. Wystarczy, jeśli 
zatrzymujesz obraz świata w twojej myśli. Nie masz żadnego obowiązku podkładać 
pod jego ociężały kadłub twoich bark. Są zbyt znużone. - Doprawdy nie wiem, czy 
myśli te są moją własnością, czy też podpowiada mi je ktoś - - Nie chcę Ci ciążyć. - 
Zostań sobą. Dokończ rozpoczętych płócien. Potem - zrób wystawę. Cóż możesz 
uczynić innego? - Owszem, radzę ci - nie powracaj nigdy do ogrzewalni, jeśli nie 
chcesz zaszkodzić!... - Komu? - Wyzwoleniu tych ludzi. Trzeba poczekać. To się 
musi dokonać powoli, od wewnątrz. Z pośrodka nich musi wypłynąć samorzutnie i 
dojrzeć. Tymczasem ty chciałbyś tam zapewne przenosić szczegóły, które są im obce. 
- Na przykład? - Na przykład, kazałbyś im modlić się - prawda? Pracować - dźwigać 
tzw. krzyż? - - No? - Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im dać dojrzałość ludzką. - 
Ależ posiadasz umiejętność wytryskiwać myślą tuż obok mojej. Znów nic nie mogę 
rozróżnić... No więc... dojrzałość ludzką - to znaczy? - To znaczy - tę, która jest 
podyktowana warunkami ludzkiego bytowania. - Usiłujesz jednak wciąż omijać 
pewne punkty. Zaczyna mnie to dziwić. - Bo jesteś szaleńcem, a ja muszę za ciebie 
mieć rozsądek i umiar. - Znówem gotów pomyśleć, że jesteś mną. - Ależ oczywiście. 
- Byłżebym rozbity na ciebie i tego, który ciągle we mnie się dźwiga i ciągle domaga 
się więcej - - Bynajmniej. Ja stanowię tylko czynnik równowagi twojego "ja"... 
(Mijają człowieka opartego bezwładnie o latarnię) ... tego, który teraz żąda ode mnie, 
aby zapytać tego człowieka (Pyta głośno:) Czemu tu stoisz? - Ależ cicho! Nie 
przerywaj mu snu - - Snu? Jest wyraźnie wycieńczony i z wycieńczenia... - (nie 
kończy). A przy tym jest w nim coś więcej niż żebrak oparty o latarnię. - Czyżby? 
Nic o tym nie wiem. - A właśnie. W nim jest obraz. - Ach tak, dla ciebie wszystko ma 
wartość obrazu. Jesteś malarz. - Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu 
oku, a który trawi od dawna moją duszę. - Nie poddawaj się. Odstąp. Zapomnij. 
Adam. (jakby nie dosłyszał) Obraz i podobieństwo. - Podobieństwo? Czyje? - Nie 
wiesz! Więc jednak jest sfera w mojej myśli, której u ciebie brak. Więc ty jednak nie 
wyrastasz z mojego umysłu jak własna moja myśl. Ha, odkryłem cię. Odkryłem cię 
tym obrazem i podobieństwem, którego nie chcesz znać, o którym nie chcesz 
wiedzieć... choć wiesz - - A, czekaj - obraz i podobieństwo. Widzisz - on jest 
dzieckiem, on jest synem. Ja tak samo. Ty ... - Ja nie. Nigdy. - Nie? - A zatem wielkie 
zwierciadło świata w tobie świeci pustką, matową pustką twojego bytu, której nie 
rozświetla nic. - Powiedziałem ci, że jestem inteligencją. To mi wystarcza. Tobie 
również. - Usiłujesz wmówić we mnie. Jednak fakty przeczą. O, widzisz tego 
człowieka opartego na słupie latarni? - Nie przyciąga mojej inteligencji. Przestał 
stanowić dla mnie zagadnienie. Mogę go ominąć. - O, ileż w tobie brak, ileż w tobie 
brak! (Teraz już po drugiej stronie Adama rozpościera się równy i nieprzerwany mrok 
ulicy. Minął światło latarni od tej strony, po której wydobywało z niego cień. Nie ma 
"tamtego". Adam dźwiga włóczęgę ramieniem. Wlecze go, utykając tym silniej na 
prawą nogę. - No chodź, przyjacielu. Nie mówisz nic? Ręce... ho, zmarzłeś... Nie 
możesz iść... No, chodź! Prawie go wlecze na plecach. - No, chodź. Uratowałeś mnie. 
3. Adam z obrazem człowieka. Człowieka-Chrystusa. "Ecce Homo". Czy właśnie ten 

background image

obraz musiał narosnąć w jego duszy od widzenia ludzi opuszczonych? Los obrazu i 
los człowieka. Adam jest malarzem. Przybory leżą na ziemi. Rzecz dzieje się znowu 
w nim. - Ty jesteś ciągle głębszy od mego widzenia. I ciągle dalszy. Nie mogę Cię 
wydobyć z mego wzroku. To znaczy - zaraz - to znaczy - Czyżby się nie godziło już z 
Tobą to, co noszę w moim widzeniu, i to, co ogarniam duszą? Milczy widzenie. - - Za 
co? Za co? Powiedz, co jeszcze więcej mogę uczynić dla Ciebie w nich? - - Jak 
można pytać o to ciebie, który nie znałeś miar! A ja, a ja - ciągle szukam linii tego, co 
obejmuję bez żadnych konturów, i szukam odcisku tego, co noszę w sobie bez 
ciężaru. I tak ciężar, który odciskam, i kontur, który kreślę - nie jest Twoim zarysem 
ani Twojej odciskiem piękności. Oni są!! O ileż tutaj chodzi przeświadczeń, o ileż 
odmiany w widzeniu! - Odmień mój wzrok! Ja nie mogę już więcej. Ja nie mogę. 
Prócz tego jestem im niepotrzebny. Najwyraźniej. Powiedz, jak wybrnąć z tego - - - 
Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziłem to. Przekonałem się o tym. Dlaczego 
nie mogę przekonać Ciebie? Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki będzie ze mnie 
pożytek, jeżeli Ty odrzucisz mój obraz, a oni odrzucą mnie? - - - - A, a, a. Znów 
jesteś ponad moją myślą. Przemawiasz wśród niej - cisza, cyt... Jest to chwila groźna i 
cudowna. Cisza - cyt cyt - cyt. Tylu ludzi na świecie żyło tym, że nie mogło sprostać 
tej chwili; jej urok przytłoczył ich słabość. Czy ja sprostam? - A więc: tak, tak... Ja 
będę wartał tym wydziedziczeniem, będę wartał tyle, ile utracę. Ile zagubię. Ile 
pozbędę. Tak, tak. - Tak, tak. Ale powiedz - czy możesz tego żądać od człowieka? 
Czy możesz tego żądać ode mnie? Jak mam przestać być tym, kim jestem? - - (Adam 
znów pracuje z pasją, z żarem. Trwa to przez chwilę. Podczas tego dają się dosłyszeć 
takie słowa:) Ty musisz przybrać dla mnie ten kształt. Ten kształt, który obejmuję 
duszą, i te plamy barwi na płótnie - i Ty w tylu ludziach - to jedno - (Z wysiłkiem:) - 
To jedno! (Odstępuje na krok:) Przecież tak Cię utrwalę w tylu, tylu ludziach. 
(Odstępuje jeszcze na krok:) - Cóż w tym jest złego? - Czy może się to sprzeciwiać 
Tobie? - (Odstępuje jeszcze dalej:) - Nie. Nie. (Przesilenie:) - Tylko to nie jesteś Ty. 
Jesteś obcy. Jesteś daleki. Coraz bardziej obcy temu, którego znam. - - - Utraca Cię 
mój wzrok - - a równocześnie widzę Cię coraz przenikliwiej. - Jak to może być? 
(Wpatruje się w obraz ponownie:) - Ale to nie Ty jesteś - Więc to nieprawda, że 
utrwalam Cię w tylu ludziach. W tylu duszach. (Odkłada paletę, pędzle. Podchodzi ku 
oknu. Patrzy na Wisłę) (Ktoś wszedł) - Znów patrzysz. Nie malujesz - (Adam nie 
odwraca głowy:) - Czy to ty, Maks? 4. Spowiedź Adama. Twarz spowiednika jest 
przesłoniona dłońmi. Zaledwie można się domyślać miejsce, gdzie w cieniu błyszczą 
oczy, A może są teraz przymknięte. Prócz tego obie postacie zaledwie odcinają się w 
mroku zapadającego dnia. Tworzy to dziwną całość z szeptem słów ich obu. - Cóż 
więcej jeszcze masz do wyznania, mój synu? Adam. (milczy) - Może dręczą cię jakieś
pokusy lub niepokoje? - Tak. Największą moją pokusą jest ta myśl, że jednak można 
miłować inteligencją. Samą inteligencją. Że to wystarczy. - Jakże to rozumiesz? - 
Widzę w tym jedyne możliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, którymi 
zaprzątałem ojca tak długo. - Zaraz, mój bracie. Chwileczkę. W tym, co powiedziałeś 
teraz, zbyt wiele jest rezygnacji. Zgodziłbym się na to, gdyby nie to poczucie, że tkwi 
w tym jeszcze więcej niepokoju. - Jakżeż, mój ojcze? Przecież wiem, że jestem dla 
nich niepotrzebny, a równocześnie Bogu nie jest potrzebna moja sztuka. - Mylisz się, 
mój bracie. I tym im jesteś potrzebny, i Pan Bóg po ojcowsku patrzy na twoją 
twórczość. Przecież ona do Niego przybliża. Przecież usiłujesz szukać w niej Jego 
chwały. - Otóż właśnie. Niech ojciec powie, jak to może być! - Ma się głębokie 
przeświadczenie, że tak, że najzupełniej tak - a równocześnie coś od spodu, coś od 
dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz - Cóż wtedy pozostaje z nas? 
Cóż wtedy zostaje z nas przed Bogiem? - Samo chyba odrzucenie? - - Istotnie. Wtedy 
z nas nie pozostaje nic. Wtedy z nas samych nie zostaje nic. Ale wtedy, właśnie 

background image

wtedy - to, co zostaje w nas - to tylko łaska Jego. - Czyż łaska Jego nie wiąże się z 
poczuciem synostwa? Czyż może trwać w nas jako świadomość wydziedziczenia? - 
Tak. Zdawałoby się to rzeczywiście nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden fakt. Ty 
wiesz, mój bracie: "Ojcze mój, Ojcze, czemuś mnie opuścił?" - "Ojcze, jeśli może 
być, niech odejdzie ten kielich..." - A przecież On był Synem nie tylko przybranym. 
(Chwila milczenia. Jakby szukał odpowiedniego słowa) Ale było to właśnie w chwili, 
kiedy na nowo przybierał synów odrzuconych. To była właśnie taka chwila. - Ale ja 
nie mogę. Ja nie zdołam. Jeśli oni w ogóle nie potrzebują mnie, jeśli nie mam wśród 
nich żadnej racji bytu... Jeśli po prostu nie mogę się ostać wśród nich jako ja... to 
jakże, jakże jako narzędzie ich przybrania za synów?... - Te rzeczy całkiem nie 
wynikają wzajemnie ze siebie. Kto wie, czy najwięcej nie znaczy właśnie twoje 
odrzucenie wśród nich - - Ale w takim razie oni odbiorą mi prawo do mojej sztuki, do 
mojej twórczości. - Niezupełnie. - No więc zrozum, mój ojcze. Przecież nie mogę 
miłować równocześnie, bo nie mogę miłować po połowie. Są to dla mnie dwie 
otchłanie, które ciągną. Nie można pozostawać ciągle w połowie drogi między jedną 
a drugą. - Dlaczego patrzysz na to w ten sposób? Wszystkim można miłować Boga - - 
Wszyscy też twierdzą to samo. Dlaczego więc dla mnie ta prawda ogólnie przyjęta 
nie staje się prawdą? - Nie wiem. Są jeszcze różne kierunki w duszach, różny 
przebieg oczyszczeń. - A tak. Właśnie. Zacząłem znajdować brud w tym, co dawniej 
było ideałem. - Być może. Oczyszczenia są dla posłannictw. - Cóż mi powiesz na to, 
mój ojcze? - Daj się kształtować miłości. - Jak? - Nie wiem. Twoja miłość jest twoją 
własnością, jest dobrem tobie udzielonym. Ja nie mogę sądzić twej miłości aż do 
najmniejszych jej drgnień - - Gdybyś jednak zechciał przeważyć. Nakazać coś lub 
zakazać, odrzucić lub uznać - - To są zbyt wielkie sprawy i zbyt ważne. Takich spraw 
nie nakazuje się miłości. Przemyśl. Nasz Pan dokonuje przez nią tylu dóbr, tylu 
ogromnych dóbr. Ona mas łączy z Nim bardziej niż cokolwiek innego. Bo w niej 
odmienia się wszystko. (Znów milczy przez chwilę, jakby nie mógł dobrać wyrazu. 
Wreszcie znalazł. Dorzuca bardzo cicho:) - Daj się kształtować miłości. Adam, 
zaledwie podniósł się z klęczek i odchylił dłonie od twarzy, zaczyna iść przed siebie 
krokiem zrazu niepewnym, potem stanowczym. Mija zapewne wiele ulic, przechodzi 
wiele progów przyczajonych poniżej stóp. Idzie. 5. Drzwi otwierają się i otacza go 
znów znajomy tłum mieszkańców ogrzewalni. Można wyczuć, że wyłonili się wokół 
Adama jako dotykalna rzeczywistość, długo przedtem sprawdzana wyobraźnią 
przepracowana pamięcią. Teraz nagle wyrośli żywi spoza zrębów długotrwałego 
sprzeciwu serca i uporu woli. Są tedy ci sami i podobnie rozrzuceni w mrocznej 
przestrzeni. Skoro tylko ktoś z nich zauważył Adama, zawiadamia swego sąsiada. - 
A, to on. - Jeszcze mu się nie znudziło? - Powinno mu było wystarczyć... Adam. (jest 
to ostatnia myśl, streszczająca wątek poprzednich) Tak, mnie wystarczyło. Nie 
wystarczyło Jemu. (Ale myśl ta jest ostatnia. Teraz mają przyjść słowa. A słowa 
zaczynają się pozornie w innym punkcie niż przebrzmiała ostatnia myśl. I Adam 
odzywa się głośno:) - Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dziś? Udało mi się znów 
zebrać coś dla was. (Głosy:) - A owszem, owszem - - A dla mnie to palto pan masz? - 
A tę drobnostkę, pamięta pan? - Dziś może pan bezpiecznie robić swoje, bo nie ma 
tego Wiktora. To jego sprawka ta cała awantura. Inni nie odważyliby się bez niego. A 
do niego już się zabrała policja... (Zbliżają się jeszcze inni:) - A dla tego Stefka toś 
pan widocznie coś znalazł. Już nie przychodzi do ogrzewalni. Adam. A tak, 
rzeczywiście. - My nie mamy nic przeciw temu, żebyś pan przychodził, panie ten.... 
My rozumiemy, że społeczeństwo musi się opiekować nami. - Jasna rzecz. - Zawsze 
to wygodniej brać gotowe niż łazić po żebranym. Ale - żeby to było tego dość. I tak 
się musisz zwlec i stanąć tu i tam na rogu. (Rozwijają przyniesione przez Adama 
worki i torby. Zaczyna się jazgot wokół zdobyczy:) - Ten kożuch to dla mnie - - Ale, 

background image

gołymi kośćmi człowiek świeci - - Czegóż chcesz? Masz płaszcz po starym Pawalcu - 
(Inni:) - A tu jakieś inne strzępy - - O ludzie! to już co najgorsze - - Ten Wiktor miał 
dużo słuszności. (Któryś - do Adama:) - Rozumie pan, oni tak mówią "słuszność", bo 
Wiktor nakrzyczał wiele o zdartych łachach, które ten i ów rzuci nędzarzowi. Ale 
prawdę mówiąc, to jemu o dużo więcej chodziło. Rozumiesz pan? Adam. Rozumiem i 
uznaję. (Ten sam:) No i co, panie? - No i co? Przecież nie zwalę wszystkiego, co jest. 
- A miałbyś pan po temu chęć? - Już mnie i inni o to pytali - - A pan co? - (Wokół 
przedmiotów:) - Te koszule to jak z worka. - Chcielibyście z jedwabiu. - Nie chciałby 
kto - - Jedzenia to dziś niewiele przyniósł. - Co się wam nie podoba; brać co jest; nie 
przebierać! - Gorzej, bo nie ma przebierać w czym. (Tenże sam nalega na Adama:) - 
A pan co? Adam. Nie wiem. Bogaci po to są, aby z dóbr wydzielać ubogim. - Ale to, 
panie, już gardłem wyłazi - ubogi - ubogi - (Wokół przedmiotów przebieranych) - Bo 
się już, widzicie, państwu znudziła ta dobroczynność. - Nie wiem, czy i jego tu 
uświadczymy kiedy jeszcze. (Tenże do Adama:) - Nie wiem, czyś pan obrał dobrą 
drogę. Dziś powiedzieć: "ubogi", "żebrak" takiemu jak Wiktor albo ja, to jakbyś w 
gębę napluł. My nie jesteśmy, panie, żebracy z zawodu. My jesteśmy ofiarami 
porządku, ustroju - jak pan chcesz. (Rozbierający dary:) - Słuchaj no pan, - E, bo my 
bardzo dziękujemy, że o nas... - Tak, my nic nie mamy przeciw... - Ale jakbyś pan tak 
zechciał powiedzieć dobroczyńcom, żeby niektóre łachy schowali dla siebie. Że już 
dziad to nie znaczy, że musi w strzępach chodzić. (Ten, co mówił z Adamem:) - Bo i 
po co jeden z drugim mówisz: dziad? (Ktoś:)- No, a co powiedzieć? - To jakbyś pod 
gardło ścisnął. (Ktoś:) - A czemuż by nie nazwać rzeczy po imieniu? (Inny:) - Kiedyś 
taki bogacz, to się zabieraj. (Inny:) - Jak Wiktor. (Tenże:) Głupiście! Mocnoście 
głupi. (Jakiś:) Widzicie mądralę. (Tenże:) - No pewnie. Przyuczyliście się 
dziadowskich zwyczajów, to się dziadami głosicie. (Któryś:) - A ty co? (Tamten:) - A 
ja nie! A ja się będę prawował! (Inny:) - To cię wykwitują jak Wiktora. (Tenże:) - 
Wiktor był zbój. Mieli prawo. (Któryś:) - A tyś nie jest zbój? - i prawo znajdą. Adam: 
(patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami) (Tenże:) - Ja już tego pana starałem się 
przekonać. (Ktoś:) - Cóż on ci poradzi? On tylko przyniesie, co mu dadzą. Sam nie 
jest bogacz. (Jakiś:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał. - Ale! na 
nocowanie bierze? - A jakże, bierze pierwszego lepszego obdartusa. - Cie, cie... Co 
on? (Ktoś:) - Bo i zgadniecie? - Urzędnik jaki albo profesor. (Ktoś:) - Gdzie tam . 
Zgadnijcie. - Malarz. (Rozmowa się rwie) (Tenże sam do Adama:) - Powiedz nam 
pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, że jeden, drugi raz przyniesiesz 
różnych łachów, to jeszcze... (Inny:) - Tu znów mówią, żeś pan malarz - (Chwila 
oczekiwania; lekkie napięcie) Adam. Czego wy właściwie ode mnie chcecie? (Jakiś:) 
- E, bo nie uważaj pan. To takie niewyparzone gęby i brzuchy nienażarte. Pokaż im 
palec, to całą by rękę zaraz ugryźli. Adam. Tak, ale wy chcecie wyraźnie czegoś 
więcej. To widoczne. - No, jakbyś pan tak coś więcej do jedzenia i jakichś jeszcze 
lepszych szmat. Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie coś więcej. On czegoś więcej chce 
(wskazuje palcem na głównego swego rozmówcę) - i on i on... Ja już wiem. Tak, tego, 
co wy chcecie - to jest słuszne, najsłuszniejsze. Właśnie o to chodzi. Właśnie o to 
chodzi, abyście tego chcieli. Nie mieć się za wyrzutków, wydobyć się z tego 
trzęsawiska. Tak, to jest słuszne... najsłuszniejsze. (Jakiś niespodziewany wybuch) 
Ale dlaczego domagacie się tych rzeczy ode mnie? Oczywiście, to byłoby jedyne 
rozwiązanie. Jedyne ludzkie załatwianie sprawy - Ale dlaczego ode mnie?! To za 
wiele. To za wiele. (Jakaś kobieta:) - Co pan? przecież nie chcemy od pana nic 
nowego. Przynieś, co możesz, co dadzą... starczy. Adam. Nie... to znaczy, 
rzeczywiście, wy już więcej nie chcecie, ale On... wystarczyło jedno słowo. Ktoś z 
was wypowiedział jedno słowo, jedno zdanie... i wystarczyło... Wiem, że On chce... 
(Inna:) - Co się panu przewiduje? Jaki on? Adam. Bo ja - to prawda - ja chciałem się 

background image

wykupić... tu jakieś palto, tam jakiś bochen chleba, tu ktoś na nocleg... A to wszystko 
nic nie znaczy... bo tak zostają ciągle dziady, łachmaniarze, ulicznicy... (Tenże sam:) 
- A to już gardłem wyłazi! Adam. Tak. To już gardłem wyłazi. (Tenże:) - Widzę, że 
mnie pan pojąłeś. (Inni:) - E, co tam, byle więcej szmat - - i bielszy chleb - - i coś na 
rozgrzewkę. Adam. (nagłe wykończenie myśli. Odkrycie:) - A mają powstać bracia! 
(Tenże sam:) - Tak pan myślisz? Ha. Ale co z tego? Dość już nagadali podobnych 
słów. Adam. (jeszcze więcej siły w głosie) A mają być bracia! (Inni:) - E, co tam; 
byle od czasu do czasu jaki łach - - i byle cały - - i mięsa na przynętę - - i wódki - 
Adam. Nie, nie! Dość! (Tenże sam:) - Trzymajcież gęby! Trzymajcie dziadowski 
jazgot! Adam. Bo tu chodzi o człowieka - takiego jak ja - a który stał się synem... - 
(nagle wychodzi) (Ludzie - wołają, za nim:) - A nie zapomnij pan drugim razem - - 
Hej, a dla mnie koszulę - - A dla mnie... - Cicho, nie widzisz, że poszedł - - A! - Hej, 
panie! - (Tenże sam:) Trzymajcie gęby... - bo tu chodzi o człowieka... (po chwili) 
Trzymajcie gęby!... Nie widzicie, co się z nim stało - (Wielu:) - Co? - 6. Kiedy Adam 
szybko przechodzi obok tej samej latarni, cień jego postaci gwałtownie zostaje 
oderwany i rzucony na bladą ścianę najbliższego budynku. Chwila staje się 
niesamowita. Adam zwalnia kroku i zatrzymuje się, zamyślony. Znowu myśli jego 
układają się w dialog. Ale kogóż to mamy oczekiwać spoza krawędzi uporczywych 
myśli Adama? Czy będzie to tylko jakieś rozdrażnione "atterego", gniewnie wplątane 
w ich bieg? Czy tylko ono samo stanowi ów całkowity odzew ich równania w górę, 
ich uniesienia? - Jesteś jednak uparty. - Ktoś mówi oprócz mnie. - Jesteś jednak 
uparty; rozbijesz się o twój upór. Zobaczysz. Adam. (nie odwraca głowy, wiedziony 
jednak jakimś podświadomym odczuciem, prowadzi całą rozmowę jakby poza 
siebie:) - Aj, najgorsze jest to, że znów nie mogę odróżnić siebie od tego, który mówi. 
- No oczywiście, bo wzmogła się inteligencja... - O nie, mylisz się - - Źle się 
wyraziłeś. Nie mów: mylisz się, ale po prostu: mylę się. - ...A więc: mylę się... (nagle 
błysk:) O, nie, zeszłym razem udało ci się sprowadzić sprawę do granic poznawania. 
Dziś nie powtórzy się ten błąd - Ciągle się mylisz w osobie. - Dziś nie narzucisz mi 
tego błędu. - A to, na przykład, dlaczego? - Bo nie zdołasz sprowadzić wszystkiego 
do granic inteligencji. - Ho, ho... bo cóż? - Bo ja się daję kształtować miłości. - Otóż 
właśnie. Otóż właśnie. To zresztą zaraz widoczne. Nie ma niczego, co by tak 
szkodziło poznaniu... Rozumiesz. Wy to nazywacie miłością. A dla mnie jest to tylko 
ciężar nieznośny, obciążenie nieznośne poznania, zburzenie poznania, rozcieńczenie 
poznania, wypaczenie poznania, zwichnięcie poznania - Rozumiesz, to jest 
przekreślenie poznania. I dlatego wy - nie możecie dzielić mojego poznania, boście je 
spaprali, zbezcześcili, zbrukali. O widzisz, i to wy nazywacie miłością. To wy 
nazywacie miłością. - - (Od tej chwili jawi się mętny obraz, nieścisły, nierzeczywisty, 
nie odpowiadający prawdzie) - I, oczywiście, nie możesz wybrnąć! - Aj, ugodziłeś 
blisko. - Wyczuwasz? I to wy nazywacie miłością - to skłócenie obrazu, zmylenie 
obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu... Spalenie obrazu! - Czy to mam 
uważać za pokusę? - (Nie wiem, o ile jest prawdą, że Adam popalił niektóre ze swych 
płócien, aby stać się wolnym, wolniejszym dla Chrystusa w nędzarzach -) - Kusisz 
już od dawna siebie samego i cały zespół sił, które cię przewyższają. - Znam 
zwłaszcza jedną taką Siłę, która mnie przewyższa. Przerasta mnie nieskończenie 
miłością. Nie mogę wytrzymać tego napięcia. To mnie zawstydza, upokarza mnie to, 
ale równocześnie prowadzi mnie, pozwala mi się rozwijać... - O człowiecze 
nieszczęśliwy, jakże daleko odszedłeś od przejrzystości myślenia! Adam. (śmieje się 
głośno i dość długo) - Czemu się śmiejesz? Adam. (śmieje się dalej. Jest to teraz 
śmiech zupełnie jasny i szczery, tak jak u młodego chłopca. Podobnie nie śmiał się 
Adam już od dawna. Od strony cienia jego postaci daje się wyczuć sprzeciw. Stamtąd 
też wywodzi się cały niesamowity pogłos tego szczerego śmiechu Adama) - No, 

background image

czemu się śmiejesz jak jeden z tych idiotów, z którymi uwziąłeś się obcować?! 
Similis simili!... - Przypuśćmy... W tej chwili raduję się tylko tak szczerze na myśl, że 
ktoś tak nieporadny jak ja, tak niezdarny, kuternoga, może jednak uwolnić się od 
niezaprzeczalnej inteligencji - może wejść w posiadanie czegoś, co ją wymija - 
czegoś, co ją odkrywa - demaskuje - zdradza - - Powtarzam: wyszedłeś z kręgu 
idiotów! - Niech będzie. Uwolniłem się też za tę cenę od tyranii inteligencji. - 
Pozbawiłeś się prawdziwego obrazu świata. - Znalazłem obraz, o którym ty nie wiesz. 
- No i co?! - No i nie będziesz mógł już udawać, że jesteś mną, że jesteś tym samym. 
Różnisz się, różnisz bezgranicznie. 7. Po tym wszystkim Adam jest jednakże 
znużony. Całymi dniami nie pracuje, nie wychodzi. W wysokim fotelu znajdziesz go 
pełnym zmęczenia. Nie dziw się, skoro przeważyła w nim ta dziwna śmierć, która jest 
początkiem życia. Nie dziw się ani ty, Maryniu - Marynia to jest siostra Adama, która 
właśnie przyjechała ze wsi, zaniepokojona jego stanem - nie dziwcie się ani wy 
wszyscy, którzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwożeni jego pozornym 
dziwactwem. I dlatego Marynia często pozostaje w pracowni sama ze swym bratem. 
Wtedy usiłuje dojść, co mu dolega, i po kobiecemu wynajduje najbliższe środki 
zaradcze. - Myślę, Adasiu, że mógłbyś u nas wypocząć. - Od czego? - Od obrazów, 
od nadmiaru obrazów. - Moi przyjaciele twierdzą, że nic nie tworzę. A zresztą - 
może... Maks tak twierdzi... Może zdołałbym wypocząć. - W rzeczy samej, Adasiu, te 
nasze pola podolskie zrobiłyby ci świetnie... Potem nagle pole się urywa, pole 
najbujniejszej pszenicy... i otwiera się jar. Dołem rzeka. Woda w niej jest 
przeźroczysta i jasna. Lud prosty - - Tak, można by... - Mógłbyś odżyć, oderwać się. - 
Można by... i tamtym ludziom... - ale tu większa nędza. - Adasiu, właśnie chcę ci 
dopomóc. Pisano mi już, że zapadasz... - To zależy (Wchodzi Wuj Józef) - A, 
Adamie... - Wuju... Marynia. Doskonale, że wuj przyszedł. Usiłuję nakłonić Adasia, 
aby jakiś czas zechciał spędzić u nas w Kudryńcach. Wuj Józef. To świetnie, Adamie, 
to świetnie. Zobaczyłbyś mój sierociniec. Adam. Tak? Wuj Józef. No właśnie. 
Chłopskie dzieci. Sieroty. Poniekąd w tym objawił mi się cel mego życia. Zresztą nie 
mogło być inaczej. Wszystko mnie zawiodło. Tymczasem te dzieci przywiązały się 
do mnie jak do ojca. Widzisz, Adasiu, musimy schodzić w dół. Najwyższy czas na to 
zrównanie. Takie ciążą na nas przewiny... takie zaniedbania... Adam. Rzeczywiście, 
chociaż mam nieco inne ujęcie... Wuj Józef. No oczywiście, Adasiu. Wiem, że jesteś 
malarzem. Adam. Niezależnie od tego... Bo na przykład, co wuj sądzi o celu takich 
przedsięwzięć? Wuj Józef. Czegóż chcesz? Czyni się dobrze. Biedactwa zadowolone 
- i ja... Człowiek się uwalnia spod brzemienia, spod uciążliwego brzemienia jakiejś 
odpowiedzialności. To wszystko dawno pozaciągali, pozawlekali. Dzisiaj ciebie 
dręczą wyrzuty... Adam. To bardzo prawdziwe. - A jednak, gdyby nie owe wyrzuty - 
(Adam niespodziewanie stał się cierpki. Wuj wyczuł to) Wuj Józef. Czegóż chcesz? 
To jest całkiem teoretyczne gadanie, mój drogi. Te wyrzuty są koniecznością 
historyczną... Adam. (tym samym cierpkim tonem) Ejże. Aż tak? - Wuj Józef. 
...społeczną. Adam. Proszę... Wuj Józef. Czemuż kpisz, mój chłopcze? Myślisz, że 
twoje obrazy wystarczą za wszystko? Poza nimi nie widzisz świata. I myślisz... 
Adam. Myślę coś wręcz przeciwnego. Niemniej takie myślenie na nic się nie przyda... 
(niespodziewanie zwraca się do siostry) Czy to prawda, Maryniu, że w Kudryńcach 
ludzie wierzą jeszcze w miłosierdzie? Marynia. Cóż za dziwne pytanie? Wuj Józef. 
Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć? Adam. Że są to jeszcze ludzie o bardzo 
pierwotnej prostocie obyczajów. Wuj Józef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te słowa 
były nieco groźne) Adam. Nic już, nic. Wuj ma bardzo dobre serce. Zresztą, pewnie, 
trudno, abyś się bratał z dziadami... Wuj Józef. Z jakimi znów dziadami? Adam. A 
prawda, zapomniałem; są to w samej rzeczy dzieci. Sieroty. Marynia. Jesteś 
straszliwie roztargniony, Adasiu. Wuj Józef. No właśnie - Więc co? Przyjedziesz do 

background image

Kudryniec? Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na pewno. Adam. Jeszcze nic nie wiem. 
Wuj i Marynia wychodzą. Nie żegnają się nawet z Adamem. Widocznie mają coś do 
załatwienia w pobliżu. - - Adam pozostał sam. Dłuższą chwilę siedzi nieporuszony w 
swoim krześle. Potem przeciera czoło, podgarnia w górę włosy. Niespodziewanie 
wstaje. Idzie bardzo wolno ku stalugom. Wiele z nich mija obojętnie. Wreszcie "Ecce 
Homo". Czyż nie jest on bardziej od innych obrazem Adama? Staje przed nim i mimo 
woli pochyla się, jakby uginał się pod ciężarem tego tematu. Teraz podnosi wzrok i 
przez chwilę zatrzymuje go na obrazie. Potem mówi bardzo wolno: - Jesteś jednakże 
straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś - Natrudziłeś się w każdym z nich. 
Zmęczyłeś się śmiertelnie. Wyniszczyli Cię - To się nazywa Miłosierdzie. - - Przy 
tym pozostałeś piękny. Najpiękniejszy z synów ludzkich. Takie piękno nie 
powtórzyło się już nigdy później - O, jakież trudne piękno, jak trudne, Takie piękno 
nazywa się Miłosierdzie. - - (Teraz odwraca się z wolna i błądzi wzrokiem przez 
chwilę po pozostałych płótnach. Nagle na wargi jego wystąpił uśmiech. I Adam mówi 
z tym uśmiechem na wargach:) - Dziwna rzecz; chyba żaden z moich przyjaciół w 
Monachium nie sprawdzał dokładności swego malarskiego widzenia w legowisku 
nędzarzy... Ani żaden chyba na świecie malarz... A może jednak - Bardzo dziwna 
rzecz. 8. Kwestarz. Ulica głęboka od mroku. Z głębi też dochodzi odgłos stóp 
uderzających o chodnik. Są to uderzenia miarowe i odczekane należycie za każdym 
razem. Twarzy osoby nie widać, przeszkadza cień drzewa, spadający jej do stóp jakby 
delikatna zasłona. W tej chwili wysunął się nieco z mroku dla spotkania kogoś, kto 
nadchodzi z przeciwnej strony. - Przepraszam - O co chodzi... - Czy pan nie 
zechciałby... jakiegoś datku na ubogich z miejskiej ogrzewalni. (Przechodzień mierzy 
go wzrokiem:) - Nie. - Przepraszam. (Odsuwa się) (Tamten postępuje kilka kroków za 
nim:) - Powiedziałem panu już szereg miesięcy temu, że to nie jest właściwa droga. 
(Kwestarz dopiero teraz podnosi wzrok:) - A, to pan... - Że to nie jest właściwa droga! 
To nie nasila olbrzymiego zbiorowego gniewu, ale go rozładowuje, rozszczepia jego 
ostrze. Tłumaczyłem to panu, pan sobie przypomina. - Doskonale. Właściwie nigdy 
nie odszedłem od tamtej rozmowy. - I cóż? Wszystko w niej jest słuszne i 
uzasadniane. - O nie, mój przyjacielu, o nie... - Taka odpowiedź dowodzi mi jedynie 
tego, żeś pozostał sobą. Nie wybrnąłeś ze swoich nastrojów czy kompleksów, nie 
dojrzałeś do tego, aby przemienić się w rzecznika - Rozumiesz, nie przejąłeś na siebie 
ich dążeń, ich wysiłków, ich gniewu, nie utożsamiłeś się z nimi, nie zatraciłeś się w 
nich. Rozumiesz. Zostałeś sobą. Patronem żebraków ulicznych i dziadów spod 
kościoła. Nie przeszedłeś siebie. Nie dojrzałeś do ideału ludzi wolnych. (Chwila 
milczenia) Zawiodłem się na tobie. Liczyłem, że dojdziesz. Liczyłem na pańską 
inteligencję. Człowiek inteligentny i uczciwy nie może tych rzeczy ujmować inaczej 
jak ja. Adam. To prawda. Przyrzekłeś pan zająć się kształtowaniem we mnie owego 
surowca. - Tymczasem przeważyły w panu sentymenty. Prawda. Zaniedbałem tej 
sprawy. - Ktoś inny nie zaniedbał. - Nędzne wyniki. - Nigdy nic nie wiadomo. Ale 
raczej - tak. - Przestań pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpiętniczym 
schylaniem głowy. Mam tego dość. Oni również. Rozumiesz pan? (Adam milczy) - 
Idę dalej, bo czuję, że wzbiera we mnie gniew. Mówiłem ci już o tej 
odpowiedzialności, jaką zaciągasz wobec rewolucji. Zwodzisz ludzi, służysz 
rozkładowej sił ludu. A czynisz to z całą świadomością. - Tak jest. Tego możesz być 
pewny, Czynię to z całą świadomością. Z przeświadczeniem, że taka jest jedyna 
droga. - To tylko powiększa twoją winę. - Przyjmuję - - Mnie zaś o nic innego nie 
chodzi; chcę tylko udowodnić ci, że się mylisz. Tak jest. Udowodnię ci zaraz. Chcesz 
pan? - Tak jest. Godzę się na to z góry. W jakiż sposób zechce pan tego dokonać? - W 
sposób bardzo prosty. - Gdzie znajduje się owa ogrzewalnia? - Nad Wisłą. Ulica 
Wykręt 7. - Dobrze. Otóż widzi pan. Natychmiast, pójdziemy tam obaj. Teraz 

background image

wieczór. Ludzie wszyscy będą już na miejscu. Przemówię do nich znanym im 
językiem - - Tak. - Będę mówił do nich o tym, co pańskie czułostkowe zabiegi 
przesłoniły w nich i zatamowały. Zobaczy pan, że z tych ludzi podwójnie 
zdeprawowanych... podwójnie - bo raz nędzą, a dwa - miłosierdziem (to sprawka 
pana) - że z tych podwójnie zdeprawowanych ludzi ja wydobędę od razu ich ludzki 
poziom, właściwą warstwę ich człowieczeństwa i cały ten słuszny gniew. - Przyjmuję 
warunki. - Idziemy zatem. - Zechce pan chwilę poczekać. Nadchodzi jakieś większe 
towarzystwo. To dla mnie sposobność zbyt cenna. No, rozumie pan przecież?... - Idę 
naprzód. (Po chwili znika w mroku) (Adam wychodzi naprzeciw nadchodzących:) - 
Państwo darują. Jestem kwestarzem miejskiej ogrzewalni. Państwo zechcą jakąś 
ofiarę dla najbiedniejszych... (Ktoś z towarzystwa:) - Kto to jest? (Inny:) - Kwestarz 
miejskiej ogrzewalni - (Ten sam:) - Ale głos dziwnie znajomy - Maks. Adam, to ty? 
Adam. Maks - (Chwila wyczekującego milczenia. Zakłopotanie wśród towarzystwa) 
Stanisław. Bo my właśnie, Adasiu, odprowadzamy panią Helenę po premierze. Adam. 
(milczy) Jerzy. Po ogromnym tryumfie. Takiej Ofelii nie widziała jeszcze Europa. 
(Znów milczenie) Lucjan. Jak dziwnie jednak zabrzmiał twój głos, Jerzy, w tej 
pustce. Stanisław. Jest tu doprawdy jakaś dziwna pustka. Maks. Jakieś otamowanie - 
Jerzy. Jakiś zastój, nie uważacie - Maks. Gdzie? Jerzy. Chyba w nas wszystkich. - 
(Przerwa) Lucjan. Ciekawe. Już dawno nie spotkaliśmy się w takim składzie. Ostatni 
raz - pamiętasz, Adam - w twojej pracowni. Był wtedy również ten jezuita, 
pamiętacie, ze swoją matką. Przychodził woźny z rady miejskiej. Potem zjawił się ten 
jakiś nieznajomy, który z nikim nie zamienił ani słowa, a po naszym odejściu 
pozostał z Adamem sam na sam - Jerzy. Pamiętam. Potem Adam znikł mi z oczu na 
szereg miesięcy. Maks. O nie. Wiem, że malował. "Ecce Homo" zapowiadał się 
niezmiernie ciekawie; jakieś nowe możliwości techniczne. Ale to nie najważniejsze. 
Coś się w tym obrazie gięło, coś nie dociągało i coś przerastało. Tyle ja wiedziałem 
odtąd o Adamie. Ale nie przypuszczałem, że... Adam. (po chwili) Ty w 
rzeczywistości nigdy nie wierzyłeś w sztukę, Maks. Maks. Ja? Jak to? Nie dawno 
twierdziłeś coś wręcz przeciwnego. Adam. A jednak... Nie wierzysz, że obraz jest 
zdolen rozłożyć człowieka... przetworzyć człowieka - Maks. "Ecce Homo"? Adam. 
(milczy) Lucjan. Może jednak, Adasiu, zechcesz podejść z nami kilka kroków. Adam. 
Nie mogę. Mam bardzo ważne spotkanie. Lucjan. Tak? Adam. Zależy od niego 
właściwie wynik wszystkiego... Lucjan. Nie mam najzupełniej pojęcia, o co może 
tutaj chodzić. Wyrzucam sobie tylko, że straciłem z tobą bliższą łączność przez ten 
okres, a nie śmiem zapytać wprost... Adam. Chodzi o to, mój drogi, że jestem, jak 
widzicie, kwestarzem miejskiej ogrzewalni... Lucjan. No więc co? Adam. A może się 
zdarzyć, że pójdziemy dalej... To właśnie zależy w dużej mierze od wspomnianego 
spotkania. Lucjan. A zatem... nie będziemy przeszkadzać. Jerzy. Dobranoc panu. 
Adam. Dobranoc. A nie zapominajcie, że jestem kwestarzem. (Pani Helena z Mężem. 
Zbliżają się) (Zdejmuje rękawiczki) (Wrzuca do puszki kwestarskiej pierścienie 
zsunięte z palców) (Bez słowa) Adam. Bóg zapłać. Głosy: Dobranoc. 9. Zaraz po tym 
rozstaniu wyłoniła się ogrzewalnia. W jednolitej przestrzeni świadomości zajmuje 
ona nie mniej miejsca niż wszystkie poprzednie zdarzenia. Adam słyszy, jak uderzają 
w przyspieszeniu tętna w jego skroniach. Zbyt szybko przeszedł, prawie przebiegł tę 
odległość do ulicy Wykręt 7. Światło jednej lampy u powały jest bodaj słabsze niż 
zwykle. Ludzie siedzą lub na wpół leżą na swoich pryczach, szczególniej zgęszczeni 
wokół mówcy, który stanął w pośrodku. - ...Chodzi o to, że wy macie prawa ludzkie, 
powiedzmy inaczej: że wy macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego 
wam zaprzeczono. (Jakiś głos:) - Kto zaprzeczył? - Kto? - Niepodobna wskazać 
jednego sprawcę. Trzeba po kolei demaskować całe zespoły ludzi, cały splot 
bezprawia i krzywdy... Oczywiście nikt nie przyszedł tutaj, nie pokazał palcem na 

background image

ciebie lub na ciebie i nie powiedział: ty tracisz prawa, ty nie masz praw. Tego nikt nie 
zrobił. Ale uczynił to samo zbijając miliony, piętrząc akcje, zasypując świat mrowiem 
papierków, których pokryciem jest twoja praca lub twoja nędza. Wszystko jedno. 
Praca płodzi nędzę, a nędza służy pracy. Jedno i drugie pomaga im gromadzić i 
porastać. Gromadzić i porastać! Rozumiecie - Bo to wszystko z pominięciem ciebie, 
ciebie, ciebie, was. To wszystko przez wyłączenie, przez zaciskanie obręczy. Pewnie 
- nie dźwigną ciebie, bo wówczas pęknąłby ten czarodziejski pierścień, którym 
ścisnęli każdego i wszystkich, prócz siebie. Tą obręczą oddziela się ich nieokiełznana 
wolność od waszej niewoli. Z was żaden nie posiada niczego. Nie jest twoją nawet ta 
prycz z desek, nawet ta wiązka słomy, na której trudno ci przeleżeć do rana - a 
musisz. - Ale zrozumcie; Jeszcze nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, o czym chcą 
was przy tym przekonać: że to wszystko, a raczej to nic, które macie, że to wszystko 
wam się nie należy, że to wszystko z łaski, z miłosierdzia. I słuchajcie. To samo 
wciąż wrzeszczą w uszy robotnikom po fabrykach, górnikom po kopalniach, 
najemnikom po majątkach. Tyś jest stworzony do tego, by nie mieć niczego, oni - aby 
posiadać wszystko. Przyszedłem tu obudzić to, co w was drzemie. Wiem, że wszyscy 
myślicie to, co ja w tej chwili. Wszyscy to myślicie, ale nikt nie odważy się tego 
powiedzieć głośno. Dlaczego? Dlaczego nie wydobędziecie tej siły, która w was jest? 
Dlaczego pozwalacie się przygnębić nędzy i tamujecie w sobie słuszny bunt? 
Dlaczego milczy w was gniew? Nie lękajcie się! Dostarczcie tylko gniewu, a znajdą 
się siły, które zdołają ująć go, wykorzystać i poprowadzić! - - (Wśród zebranych na 
razie żadnego odzewu) (Adam jest już od dłuższej chwili. Słucha z przejęciem) - Nie 
oczekujcie miłosierdzia! Miłosierdzie was poniża. Wy go nie potrzebujecie. 
Zrozumcież, że wam się po prostu należy to wszystko. Nic z łaski. Miłosierdzie jest 
ponurym cieniem, w którym tajemniczy, niepojęty bogacz usiłuje ukryć właściwe swe 
oblicze - ale w tym samym cieniu chce równocześnie, pogrążyć wszystkich was - 
waszą sprawę, waszą słuszność, wasz gniew. Strzeżcie się apostołów miłosierdzia! Są 
waszymi wrogami! (Jakiś głos:) - O kim on mówi? - Wyraźnie chodzi mu o kogoś - 
(Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi) (Inny głos:) - Ale co z tego, panie, co 
mówisz - jak człowiekowi głód skręca kiszki, a grzbietu nie ma czym okryć. (Inny:) - 
Głupi! Jemu nie o to chodziło. (Tamten:) - A o co? (Ginie w gwarze innych głosów) 
(Ktoś:) - Ale powiedz pan, co cię tu sprowadziło? (Inny:) - Właśnie. Mówca. 
Chciałem wam udowodnić, że się o was myśli. O wasze prawa walczy. Potrzeba tylko 
waszego gniewu. (Ktoś:) - E, panie! Z tym gniewem, z tym gniewem! Szarpże się, to 
cię zamkną, gdzie trzeba - i tyle. (Inny:) - Albo ci kaganiec nałożą. Mają sposoby. 
Mówca. Właśnie o to rzecz, aby się wydobyć. (Ktoś:) - Ale jak? Którędy? Mówca. 
Dajcie tylko wasz gniew! (Ktoś:) - Tegoć nigdy nie zabraknie. (Inny:) - I cóż nam z 
tego? Mówca: - Bo tchórzycie, gdy przyjdzie do czego - (Wielu:) - E! - Łatwo ci 
gadać, gdy masz do czego zęby wbić - - I niezłe palto na grzbiecie - - Tak, tak! - Ale 
pobądź no jednym z nas! - Właśnie! - Poszczękaj no czasem zębami! ... zębami - - I 
ocygań żołądek przez parę wieczorów! ... wieczorów... Właśnie. Ocygań brzuch! 
(bardzo mocno) - To ci mina zrzednie! (Całkiem na boku Adam. Słowa ledwo 
dosłyszalne przez mrok:) - Pobądź jednym z nas! Pobądź jednym z nas! (Trzęsie 
głową. Drży na całym ciele) (Teraz mówca usiłuje opanować zachwiane położenie:) - 
Nie zrozumieliście ani słowa. Przecież wam mówię, że się o was myśli - a ja 
przyszedłem wam tylko uświadomić, jaką siłę nosicie w sobie. (Ktoś w tłumie 
zaśmiał się:) - Jaką tam znowu siłę? (Śmiech powszechny) (Ktoś inny zabiera głos z 
wielkim przekonaniem:) - To, coś pan mówił, niechby się spełniło. Nie byłoby źle. 
Tylko, żeś pan to mówił, a nic się nie spełnia... W tym cała rzecz... - W tym cała 
rzecz... Mówca. Właśnie przyszedłem was przygotować na to, że się może spełnić. Że 
się spełni. I to już niedługo. - Niechby! - A ty skąd o tym wiesz? - A właśnie? Skąd 

background image

wiesz? (Tu i tam podnoszą się głosy:) - Nas tu już przeróżni nawiedzali. (Ktoś:) - Był 
taki - pamiętacie - co się zapierał, że już, już. A gadał jakby wróżył z kart. Ale co? 
Potem poszedł, a my zostali. Zostali tym, czym byli przedtem. Ot i wszystko. (Inny:) - 
A ty, co zamierzasz zrobić? Zostaniesz tym, czym byłeś. Prawda? Mówca. Ależ 
musicie zrozumieć, że wchodzą tutaj w grę olbrzymie rzesze. Nie jesteście wy jedni. 
Myśli się o milionach. (Ktoś:) - To i pójdziesz, a my pozostaniem. Mówca. Nie 
zrozumieliście niczego, ni słowa. (Któryś:) - Daleko od nas do ciebie, daleko od 
ciebie ku nam. (Inny:) - Widzisz, u nas głowa tępa. Jedno wiemy: ten o nas wszystko 
wie, kto tu żyje wśród nas. Inni nie wiedzą nic. (Powszechnie zaczynają się odsuwać 
od niego do swoich prycz. Powoli wyciągają się na lichych posłaniach ze stomy. 
Dochodzą ostatnie odgłosy tego zdarzenia, w którym co dopiero wszyscy 
uczestniczyli:) - Poszedł - - Jeszcze jeden dobrodziej - - Każdy by się tobą posłużył - 
- Ale... (Mówca pozostał sam. Nie zauważli nawet, kiedy cofnął się o kilka kroków 
wstecz, tak że znajduje się teraz bliżej wyjścia i bliżej Adama, który trwa 
nieporuszony w swoim mroku. Mówca szepcze przez zaciśnięte zęby:) - Tego właśnie 
się boję. To plewa rewolucji. (Adam odpowiada mu niespodziewanie ze swego 
miejsca:) - Tak, tak. Są ludzie, którzy jeszcze nie dojrzeli do rewolucji, o której pan... 
(Przerywa w pół zdania) (W głębi nędzarze na swoich wiązkach słomy ciągle jeszcze 
dzielą się swymi uwagami. Słowa łamane przez połowę i zdania nie pokończone:) - 
Gadał, ale żeby tak co przyniósł - - Co chcesz jeszcze - - Miałeś wartkie słowa - - 
Płoty grodzić - Adam. ...do rewolucji, o którą panu chodzi. - Niewielu. - Myślę, że 
większość. Ogromna. Prawie wszyscy. - Ejże. Myli się pan. Musiałbyś pan zobaczyć 
robotników. To ulicznicy: Nic ich nie kosztuje życie, więc stronią od walki. A cały 
ich gniew nie wytrzymuje niczego na dalszą metę. I nie na wiele się przyda. - W 
każdym razie sporo jeszcze jest takich, których potrzeba dźwigać. - Woda na pański 
młyn. Życie w aureoli żebractwa. Adam. (z niespodziewaną siłą przekonania:) Tak. 
Jestem gotów. Jestem gotów. Myślę, że mało jest takich, co by zdołali się dźwignąć 
sami, o sile swego gniewu - ... o sile swego własnego gniewu, no... rozgoryczenia, 
swej krzywdy - rozumiesz pan? ... ale żeby zdołali się dźwignąć. Naprawdę 
dźwignąć. - Co pan chcesz przez to powiedzieć? Na legowiskach nędzarzy jest już 
teraz zupełnie cicho. Lampa słabiutko oświetla śpiących lub zasypiających. Dziwna 
rzecz - chociaż Adam i jego nieznany towarzysz dość daleko stoją od zasięgu jej 
światła, to jednak zarysy ich postaci zdają się więcej korzystać z jego słabych 
promieni. Jest to może jakieś przeniesienie wrażeń słuchowych do innej kategorii. 
Zapewne głosy obu rozmawiających przerzucają swój wrażeniowy rezonans w 
dziedzinę widzialności. Chyba dlatego właśnie Adam i nieznajomy jego towarzysz, 
chociaż dalej od źródła światła, większą połać biorą świetlistości. Świetlistości 
zresztą cichej i mdłej. I Adam przez chwilę milczy skupiony, jakby szukał słów dla 
odpowiedzi, tak że towarzysz jego czuje się zmuszony powtórzyć: - Co pan chce 
przez to powiedzieć? Adam. (milczy jeszcze przez chwilę, potem odpowiada z trudem 
i bardzo powoli:) - ... że jestem panu bardzo wdzięczny. - Za co? - Za objawienie. - 
Objawienie?! - Tak... Oczywiście nie jest ono zupełnie jednolite dla nas obu. 
Rozszczepia się wyraźnie od pewnego punktu i podąża rozbieżnie. Niemniej gdzieś u 
spodu łączy się. - Dlaczego się rozszczepia? - Bo z tego samego punktu prowadzą 
dwie drogi. - Moją znam. Pańska się nie liczy. Nie jest ona drogą gniewu. A tutaj 
chodzi tylko o gniew. O wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew. - Czy 
rzeczywiście? Czyż nic pana nie nauczyło to zdarzenie tutaj przed chwilą? Panie, to 
zdarzenie jest symbolem: rzesza, która chce mieć, która chce po prostu wziąć! I cóż 
pan uczyni, jeśli chce mieć? - Postawmy na ową siłę gniewu. Załóżmy, że o sile 
własnego gniewu dźwiga się do wielu dóbr - - Do wszystkich dóbr! - Nie. Do 
wszystkich - to wykluczone. Nędza człowieka jest głębsza niż zasób wszystkich dóbr. 

background image

- To twierdzenie jest szaleństwem. - Być może. Niemniej to twierdzenie jest prawdą. 
Nędza człowieka jest głębsza niż zasób tych wszystkich dóbr, o których pan mówi. 
Tych wszystkich, do których może on się dźwignąć o sile własnego gniewu. - 
Podejrzewam, o co panu chodzi - i... nie wierzę. - W tym cała rzecz. A widzi pan, w 
tym właśnie cała rzecz. Ja zaś wierzę i wiem. Panie, panie, przecież nie chodzi o to, 
aby człowiek pozostał nędzarzem wobec drugiego człowieka. - Według pana musi 
pozostać. - Nieprawda. Natomiast pewien jestem i w to wierzę, i wiem, że ma się 
dźwignąć do wszystkich dóbr. Do wszystkich. I do największych. Ale tu już zawodzi 
gniew, tu konieczne jest Miłosierdzie. - Nie masz pan pojęcia, jak wśród tego narasta 
twoja odpowiedzialność za zmarnowaną siłę gniewu. Za zmarnowaną świadomie. - 
Świadomie ja chcę jedynie wychować ten gniew. Co innego przecież znaczy 
wychować słuszny gniew, sprawić, ażeby dojrzał i objawiał się jako siła twórcza - a 
co innego wyzyskać ten gniew, posłużyć się nim jako surowcem, nadużyć go. - Tak, 
tak, będzie go pan wychowywał po to, ażeby znów stłumić całą jego moc. Tym razem 
nie uda się to już. Nazbyt wezbrał. - Panie, panie, czyż pan nigdy nie usiłował się 
wczuć w cały ogrom tych dóbr, do których powołany jest człowiek? A ta rzesza 
pochylona i łaknąca przemawia do pana tylko siłą swego gniewu? - Nie wolno myśleć 
tylko jednym odłamem prawdy, trzeba myśleć całą prawdą. - Już pan najmniej masz 
prawo mówić w ten sposób. (Jest wyraźnie rozgoryczony, chociaż jakby z lekkim 
odcieniem pobłażania:) - Pan jesteś typowym artystą. Zachodzi dziwna niezbieżność 
między tym, co pan mówi, a tym, co pan myśli. - A jednak nie kłamię. Przyzna mi to 
pan. - Rzeczywiście... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi bokiem wobec kłamstwa 
i wobec prawdy. Pan jesteś prawdziwym artystą. - Być może. Wielu ludzi już tak 
twierdziło. - I co? - I nic. Jestem panu ogromnie wdzięczny. Dopomógł mi pan 
wyzwolić się od brzemienia tamtych twierdzeń. - Skądże. Przecież nie poszedłeś pan 
za mną. - No oczywiście. (Wskazuje głową na uśpionych nędzarzy:) - Oni też za 
panem nie poszli. - Oni?... Tak, ale oni nie są winni w tym stopniu, co pan. Nie są 
winni, że nie zaraz uwierzyli. A prócz tego... ich rewolucja wchłonie. Pan co innego. 
Bo pan masz całą świadomość. - O nie... chociaż mam tej świadomości więcej od 
pana. - Być może. - A jednak oni za panem nie poszli. - A za panem pójdą, myśli 
pan? Będziesz ich pan mógł zapewne nawlekać na sznurek? - Nie. Ja pójdę za nimi. - 
Szkoda czasu dla pustych słów. - No nie. Chodzi o bardzo różne rzeczy. - Tak. 
Przypuśćmy... - Ale najwyższy czas. Czy wychodzisz pan ze mną? - Nie. Ja bym 
pozostał. - Gdzież będziesz pan spał w tej norze? - Właściwie - oni mnie już trochę 
uważają za swego. Zostanę. - Ostatecznie - jest to nawet w pańskim stylu. - Właśnie. 
W końcu udało mi się wypracować sobie ten styl. Szło to wprawdzie uciążliwie. No, 
ale... myślę, że będzie to wreszcie mój styl... (Chwila zastanowienia) Nie, nie jest 
moim. Zawdzięczam go. (Adam pozostał sam.) Iii. Dzień Brata Oddzielmy się długim 
szeregiem lat od tamtych dni, narosłych niedocieczonym przebiegiem. Sama dogłębna 
sprawa stawania się pozostaje w nich zawsze ukryta poza układem wydarzeń. 
Ujawniły nam ją napięcia, jakby sfałdowania samego surowca życia, który dzięki nim 
stał się dotykalny i odtwarzalny. Kiedy napięcia owe ustaliły się już w trwałym 
fakcie, wówczas owa dogłębna postać wystąpiła jako codzienna treść życia 
przekształconego. Fakt zaś trwał latami. W miarę lat łagodniały dawne napięcia, 
stając się mniej wyraziste, opadały w fałdy życia. Żadne z nich tam nie przepadło, nie 
zostało unicestwione, stały się jednak mniej wyraziste. Opadły tedy poniżej krawędzi 
dramatu, stawania się, ustaliły się natomiast jako tętno życia równomiernie bijące w 
przebiegu każdego dnia. Wśród wszystkich owych dni znalazł się jednak i taki, w 
którym poprzedzające napięcia odezwały się szczególnym echem. Sam ów dzień nie 
był już żadnym nowym dramatem, nie wniósł żadnych nowych napięć, przedziwnie 
jednak odtworzył układ i treść poprzednich. Dlatego też miał w sobie coś 

background image

dramatycznego. Nie rozwiązał mimo to dramatu, nie przywalił bohatera na sposób 
klasyczny nadludzką jakąś katastrofą, grzebiąc w jej gruzach jego miłość i myśl. O 
nie, jego miłość i myśl już dawno zostały zabezpieczone od zniszczenia, taka bowiem 
jest sama ich natura, że uchylając się od bezwzględnej katastrofy, chociaż dźwigają 
na sobie brzemiona wielu katastrof, gojąc w swym wnętrzu ich ślady. Niemniej sam 
dzień był znamienny: jakby pogłos dawnych zmagań, nie tyle zamknie nam dramat, 
ile raz jeszcze narysuje samą dogłębną jego postać uciszoną pod przebiegiem zdarzeń. 
Był to jeden dzień w życiu Adama. Jeden z tylu dni - i jeden z ostatnich. Od dawna 
już stara ogrzewalnia przemieniona została w schronisko. Kiedy dzisiaj wejdzie ktoś 
do niej, ujrzy tę samą izbę, długą i przestronną. W głąb biegną drewniane słupy 
podpierające strop. Tego dawniej nie było. Po lewej i prawej stronie, poza rzędami 
tych podpór, ciągną się szeregi prycz, podobnie jak dawniej, tylko porządniej. Są 
drewniane, ogromnie ubogie i proste, ale schludne. Środkiem długi stół. W głębi duży 
krucyfiks z ciemnego drzewa. W tej chwili cały cień skupia się i rozkłada spokojnie 
po lewej stronie. Po prawej jacyś bracia w bardzo biednych szarych habitach 
sprzątają. (Rozmowa braci jest taka:) - Czy wrócił już brat starszy? - Nie. Widziałem 
go ostatni raz dziś rano. Wyjeżdżał na swoim wózku do miasta. - Zatem wróci 
niezadługo. Te wyprawy kończą się zwykle koło jedenastej. (Po chwili ten sam brat 
dodaje:) - Co wy myślicie, Sebastianie - jak długo możemy wytrzymać w ten sposób? 
Sebastian. Jak to? O co wam chodzi. - No cóż - to żebractwo jest dobre do czasu, ale 
w końcu gotowe się znudzić. - To nie nasza rzecz. Przecieżeś ślubował. - Tylu na 
świecie ślubowało. - Nie, bracie... niedobre te wasze myśli. Brońcie się. Będę się 
modlił za was. - Ale słuchaj. W końcu każdy ma swój rozum... To nie może potrwać. 
- Widać - trzeba, aby nasz rozum milczał, skoro trwa. - Ale ludzi pcha się coraz 
więcej. Opuchlaki, znajdy, włóczęgi, nałogowce. Wszystko, co gdzie po ulicach 
nazbiera, wszystko, co skąd bądź nadejdzie - zaraz ma prawo. I jakże, sam przecież z 
rynsztoków wydobywa zgnilców przepitych i przywłóczy na starym grzbiecie. - No 
więc o co wam chodzi, Antoni? Po tośmy przecież ślubowali. A zresztą nie nasza 
głowa. On myśli. Antoni. Można by mu podsunąć to i owo. Przecież, gdyby tak 
zerwać z tym całym żebractwem, znajdą się środki dla większej liczby. Sprawa tylko 
zyska na tym. Sebastian. Starszemu ubóstwo droższe od wszystkiego. Antoni. No 
właśnie. A zdaje się, że niesłusznie. Czy chodzi o to, by pomagać ludziom, czy też o 
to, by żebrać za wszelką cenę? Sebastian. Wyszło wam może już gardłem? Antoni. 
Nie to, ale po prostu nie pojmuję, po co - Sebastian. Ślubowałem, ślubowaliście i wy. 
Teraz dźwigajcie. Juści, nie nastaliśmy tutaj po wygody. Zresztą - wszystko mamy 
mu do zawdzięczenia. Zrobił z nas ludzi. (Inni bracia wyciągają jakieś wory) - A tego 
będzie prawie na dziś. Więcej brat starszy nie pozwala. Antoni. Albo i te sposoby... 
Sebastian. Mówię wam, Antoni, odpędzajcie te myśli. (Nadszedł teraz brat 
przepasany białym fartuchem. Kucharz) - A to już wodę do kotła moglibyście zacząć 
nosić, braciszkowie. - Do tego nowego kotła też? - A też, też. Z pewnością dzisiaj 
będzie jeszcze większy tłok. - No to idziemy, Janie. (Tamci bracia wychodzą, 
drzwiami od tyłu) Sebastian. Jakże tam, bracie Szczepanie. My tu już z grubsza po 
robocie. Szczepan. A mnie nie wypada zabierać. A niegdyś, musicie wiedzieć, byłem 
straszny leń. Nasz brat starszy znalazł mnie razu pewnego na żebrach. Żebrałem 
oczywiście na wódkę. Powiedział do mnie tylko: chodźcie ze mną. Poszedłem. To 
była najdziwniejsza rzecz w moim życiu. Bo mówię wam - byłem straszny leń. I 
pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym odmienił tamte czasy. Chętnie bym 
nawrócił. Cóż - lat nie wrócisz. Staram się nadrobić, ile mogę. Antoni. Jakże to 
nadrabiacie, bracie kucharzu? Szczepan. E, cóż - nie tak znów trudno. Panu Bogu 
można się spodobać byle czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład 
warzeniem polewki... Ale to wszystko mam od niego. Tak, tak. A najdziwniejsze to - 

background image

że wtedy poszedłem za nim. Sebastian. O tak, niejeden ma mu sporo do 
zawdzięczenia. Antoni. (jak echo) Niejeden - (Wychodzi) Szczepan. Cóż on? 
Sebastian. E, nic. Tak trochę waży. Ciężko mu. Ale to przejdzie. Szczepan. 
Pewnikiem, nie przyszliśmy na wygody. A pokutować też za co jest. Dobrze, że się 
taki znalazł, co nam o tym powiedział. Sebastian. Cóż, kiedy nie każdy umie. 
(Przychodzi jakiś brat:) - Brat starszy wnet tu powinien nadejść? - Sebastian. O tak. 
Jak tylko usłyszysz dudnienie kół po kamieniach, a potem głuchy łoskot drewnianej 
kuli na podłodze... Szczepan. Dobrzeście to podsłuchali, Sebastianie. Tak to w samej 
rzeczy jest, tak się powtarza dzień w dzień o tej samej godzinie. (Słychać dudnienie 
kół. Potem łoskot kuli) Bracia. A właśnie... Brat Starszy. (z wysiłkiem mija próg, 
dźwigając drewnianą nogę) Nie było tu kogoś do mnie, braciszkowie? Szczepan. Nie 
było nikogo, bracie starszy. - Zabierzcie wszystko z wózka. Starczy dla wszystkich 
naszych gości. No i co, powiecie, czy to nie pięknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, 
gotujecie już wodę, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie do niej wsypać. Aż tu zajeżdża 
mały wózek - a woda już się właśnie zagotowała. Wystarczy wsypać to, co 
przywieziono na wózku. Za godzinę wszyscy siadają do mis. Za dwie - misy pomyte. 
Czy nie tak? (Bracia potaknęli w milczeniu -) - Już nic to, że nie potrzebujemy 
spichrzów ni spiżarni, ale to, bracia moi, że codziennie karmi nas i okrywa ubogich 
nasz Ojciec... Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest. Brat Starszy. A 
komu to masz do zawdzięczenia, żeś nie związany, żeś nie oblężony komorami, 
spichrzami, skrzyniami, sakwami, zmartwieniami, strachami, złodziejami?... (Śmieje 
się serdecznie, kończąc wyliczać ten długi szereg. Bracia podzielają jego radość) - No 
komu? komu? Szczepan. Pewnikiem wam, bracie. Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - 
też wymyślił. Szczepan. Przecież wam. Brat Starszy. Nie i nie! (Chwilę jeszcze zdaje 
się czekać na trafną odpowiedź) (Po chwili:) - Ślubom. (Bracia zgadzają się. 
Potakiwanie głowami). Sebastian. Było się przedtem żebrakiem ulicznym. Brat 
Starszy. A teraz żebrakiem poślubionym. Wszystko się odmieniło przez to samo. Ślub 
wszystko odmienił. Pokochałeś się z biedą, ot i cała rzecz. Szczepan. A dawniej 
nienawidziliśmy się mocno. Brat Starszy. A teraz ją pokochałeś i poślubiłeś. Ot i cała 
rzecz. Widzisz, nie szkoda to było tylu swarów? (Wszyscy bracia śmieją się 
serdecznie.) Sebastian. (z nagła przestał się śmiać. Mówi do siebie): Chociaż 
niektórym to ciąży... (Po tym ogólnym rozweseleniu, następuje jakby chwila przerwy. 
Nikt nic nowego nie dopowiedział. Milczą i dumają. Po chwili wchodzi brat-
odźwierny; zwraca się do przełożonego:) - Bracie starszy, jakiś młody człowiek prosi 
was o rozmowę. - Brat wprowadzi go tutaj! (Odźwierny wychodzi. Po chwili wsuwa 
się ów młody człowiek:) - Chcę rozmawiać z wami, bracie. Brat Starszy. Do usług. 
Młody Człowiek. Powiem od razu wszystko, o co mi chodzi. Spodobało mi się takie 
życie jak tu u was. Proszę, abyście mnie zechcieli przyjąć do waszego bractwa, bracie 
starszy. Albert. (milczy) Młody Człowiek. Bracie, ja długo o tym myślałem. Będzie to
jedyny środek do uratowania mojej zachwianej wiary. Ten punkt, na którym wiara 
kołysze się jak łódka pod uderzeniami wiatru, tkwi gdzieś w rozumie. Może jest to po 
prostu pycha umysłu... Pod łódką rozpościera się zatoka. I do niej sięga niepokój 
łódki. Ja wiem, że sama zatoka jest rozsadzana od dna - Brat Starszy. Co znaczą te 
słowa? Młody Człowiek. Jakże inaczej określić to przedziwne rozszerzanie się w 
człowieku czegoś... bardzo wewnętrznego... bardzo ludzkiego. Chociaż nie... W 
każdym razie - przebiega to burzliwie. O właśnie - jakby zatokę rozsadzał ktoś od 
dna. Brat Starszy. Zaczynam już coś pojmować. Ale czego spodziewa się pan dla 
siebie od nas? Młody Człowiek. Widzi brat - to jest mniej więcej tak - muzykę 
sprawdza się głębokim wewnętrznym milczeniem wszystkich nie umuzykalnianych 
odbiorników naszej świadomości - przy równoczesnym nasileniu wrażliwych 
ośrodków. - Wiarę, która się chwieje, trzeba ocalać podobnie. Trzeba szukać 

background image

odnośnych ośrodków. Wrażliwych, tętniących jej siłą. Brat Starszy. I to pana 
sprowadziło do nas? Młody Człowiek. Tak. Brat Starszy. Jak panu na imię? Młody 
Człowiek. Hubert. Brat Starszy. Więc dobrze, Hubercie. Pozostanie pan wśród nas 
przez czas jakiś. Potem wybierze pan. Hubert. Już wybrałem. Brat Starszy. Nie 
koniec na tym. Niech pan nie zapomina, że nie my wybieramy. My tylko zostajemy 
wybrani - Hubert. Tak. Brat Starszy. I tego jest pan również pewny? Hubert. No 
właśnie. Czy tego można być zupełnie pewnym? Tu można tylko szukać, trafiać... 
Brat Starszy. Zdaje mi się, że jest pan bardzo zmęczony, Hubercie. Hubert. O tak. 
Brat Starszy. Musi pan odpocząć. Hubert. (milczy) Brat Starszy. Pan zajmował się 
wiele muzyką, prawda? Hubert. Tak, dawniej. Skąd brat o tym wie? Brat Starszy. 
Nietrudno rozpoznać. Pan myśli i ocenia z punktu widzenia muzyki. Hubert. Tak. 
Szukałem przejść dla siebie od tamtej strony. Na próżno. Brat Starszy. Zapewne. 
Dostęp bywa trudny. Hubert. Brat twierdzi w ten sposób. Oczywiście. Brat starszy 
zna te sprawy lepiej niż ktokolwiek inny. Dlatego właśnie przyszedłem tutaj - Brat 
Starszy. No - Hubert. Była przecież taka chwila w życiu brata, kiedy znajdował się 
wobec konieczności podobnych rozstrzygnięć. (Chwila milczenia. Hubert z 
napięciem oczekuje odpowiedzi) Brat Starszy. (mówi bardzo powoli, znać wysiłek) 
Niczego niepodobna wnosić z tej pozornej analogii. Hubert. Brat starszy mówi: 
pozornej - czyż raczej nie: uderzającej? Brat Starszy. Nie! Hubert. Nie? Brat Starszy. 
Nie wolno sądzić po zjawiskach. Pamiętasz, jak starszy Izaak pomylił się, źle wybrał 
między Jakubem a Ezawem. Nie wolno sądzić po tych pokrowcach, w które 
przyodziewa się czyjeś życie. Tu chodzi o to, czy pan jesteś wybrany... Hubert. Jakże 
się o tym przekonać? Brat Starszy. Naprzód trzeba mieć całkiem nowe widzenie 
świata. Pan go nie ma. Bo to różnica, mój drogi panie, to jest różnica. Co innego 
sądzić świat wedle tych miar, którymi zbiegają się i rozchodzą tonacje - jest to 
ogromnie ciekawe, ogromnie piękne i wzniosłe - ale co innego widzieć świat w 
wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to wiedzieć dokładnie, gdzie z tym 
wszystkim spotyka się Bóg, jaka nędza Go do ludzi przybliża, a jaka od nich 
oddziela. Hubert. Zdaje się, że umiałbym ocenić. Brat Starszy. Czym? Zawiedzionym 
widzeniem muzycznym? Czy pan przynajmniej wie, jaka jest ta najprawdziwsza 
nędza człowieka przed Bogiem? (Chwila milczenia) Tej nędzy nie wolno szukać na 
krańcach człowieka, na jego peryferiach. Znajduje się ona u niego w tym dokładnie 
miejscu, skąd rozpoczynać się powinno najwyższe jego wyniesienie. Hubert. Tak. 
Przeczuwam, o co bratu chodzi. Wymowa przeciwieństw. Brat Starszy. Stąd to 
pochodzi, że my zwyczajnie źle oceniamy... Miłosierdzie i krzywda mają w 
rzeczywistości inne znaczenie i gdzie indziej się zaczynają niż się na ogół 
przypuszcza... Ale na to potrzebne jest właśnie to widzenie. Jeśli go brak, będzie się 
ciągle popełniać głupstwa. - Pan go szuka, nieprawda? Hubert. Sądzę, że tak. Dziwna 
rzecz: to rozbija moje życie i to je równocześnie scala. Brat Starszy. (milczy przez 
chwilę. Potem zupełnie niespodziewanie:) No a co będzie z twórczością? Hubert. A 
jak brat myśli - Brat Starszy. Bo widzi pan - tu jest całkiem inna twórczość. Jakżeby 
to panu wytłumaczyć - widzi pan - całkiem inaczej rozkładają się współczynniki 
surowca, talentu i trudu. Hubert. Nic nie wiem, nic nie wiem. Jestem w mroku. Brat 
Starszy. To by jeszcze samo przez się nic nie szkodziło. Hubert. Proszę mi dopomóc. 
Brat Starszy. Biedny chłopcze, zdaje mi się, że szukasz rozwiązań zbyt śmiałych. Nie 
wolno się tak przerzucać, trzeba pozwolić, aby to narastało powoli. Trzeba 
cierpliwości. - Bo ja nie wierzę, oczywiście, aby groziła panu naprawdę utrata wiary. 
Niemniej szuka pan mocnych podniet. I to - nie w sferze uczuciowej, ale w sferze 
rzeczywistości. To bardzo dobrze. Hubert. Tak? Brat starszy chce mnie uspokoić. 
Brat Starszy. Widzisz, sprawa twoja nie jest łatwa. Wiele rzeczy jeszcze nie dojrzało. 
Właściwie raczej jesteś jeszcze po tamtej stronie. Coś jednak cię wyrywa... Hubert. 

background image

Brat to dobrze określił. Brat Starszy. Wiem, wiem. Ciągle jednak nie jestem pewny. 
Hubert. Czego? Brat Starszy. Twego widzenia. Hubert. Jakiego widzenia? Brat 
starszy ciągle wspomina o jakimś widzeniu. Brat Starszy. A tak. Bywa przecież, że 
długo chodzi się w mroku. Hubert. Właśnie tutaj przyszedłem po światło. Brat 
Starszy. Tak, tak. Boję się jednak, byś pan nie oślepł... Bo tu jest całkiem inna 
twórczość, całkiem inna. Skoro więc tamtej nie stanie, a ta nie dojrzeje - będzie 
ogromnie ciemno. Nie wiem, jak długo to może trwać. Hubert. Ależ co? Brat chyba 
sądzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwilę nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie 
starszy, jeżeli brat mi nie pomoże, to któż? Brat Starszy. Właśnie ja chcę panu pomóc. 
Hubert. Dziękuję. Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobraża, że to znaczy: zostań 
na stałe wśród nas. Hubert. Nie? A co to znaczy? Brat Starszy. To znaczy raczej: 
szukaj w dalszym ciągu. Hubert. Dlaczego? Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie 
potrafię odpowiedzieć panu w całej pełni, a jednak - tak. Hubert. Szukaj w dalszym 
ciągu. Ale czego? Szukałem chyba dość. Szukałem wśród tylu prawd. Przecież te 
rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten sposób. Filozofia... sztuka... Prawdą jest 
to, co ostatecznie wypływa na wierzch jak oliwa w wodzie. W ten sposób życie 
odsłania nam ją - powoli, częściowo, lecz ciągle. Prócz tego jest ona w nas, w 
każdym człowieku. Tam właśnie zaczyna przylegać do życia. Nosimy ją w sobie, jest 
mocniejsza od naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. 
Co to jest prawda, gdzie się znajduje? Życie składa się z ludzi, którymi szeroko 
upływa, jednocząc się u swego ujścia nowym poziomem światła w rozwartych 
źrenicach. Tak, tak... istnieją po prostu ludzie zjednoczeni z Prawdą, którzy nie 
wychylają się z jej orbit, ale wewnętrzną równowagą trwają w jej objęciach. Brat 
Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:) No właśnie. Powinien pan tego 
szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno skracać drogi - ani - 
Hubert. Ani? Brat Starszy. - ani zbyt jej ułatwiać. Hubert. Więc odmawiacie mi, 
bracie starszy - Brat Starszy. Odradzam. Skądże ja mogę wiedzieć, czy dojrzeje w 
panu to samo, co we mnie? Dotąd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku. 
Hubert: Przecież w ten sposób skazujecie mnie na dalszą poniewierkę. Brat Starszy. 
To nic nie szkodzi. Trzeba zresztą, abyś zubożał. Hubert. Jak to? Skoro już tyle 
straciłem - Brat Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - 
trudno pomyśleć, ażeby dwóch ludzi miało iść tak blisko siebie tą samą drogą. Czy to 
by godziło się z Jego bogactwem? Pan Bóg bogaty jest w swoich drogach. Hubert. 
Czy to już cały powód? Brat Starszy. Nie wiem. Powodu właściwie nie ma. Ale 
wiem, że powinien pan stąd odejść. Wzywają cię dokądinąd. Hubert. Dokąd? Brat 
Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku do wypadku. Czasem w ciągu 
godziny. (Przerwa. Chwila milczenią) Hubert. Od dłuższej chwili narzuca mi się 
pewna myśl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Proszę powiedzieć... Hubert. Przyszedłem 
do was, bracie starszy, pewny, że nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudności, jak 
wy. Przecież przebiegają tak blisko waszego życia. Brat Starszy. To o niczym nie 
świadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, 
co chce powiedzieć. Wreszcie mówi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy, 
chcecie we mnie przekreślić całe wasze życie? (Albert opuszcza głowę, przez chwilę 
sposępniał. Potem znów podnosi oczy i patrzy na młodego bardzo przenikliwie, a 
przy tym bardzo łagodnie) Brat Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg 
jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie opuścił wzroku. Zdaje się jednak, że nie 
jest zupełnie przekonany, bo powtarza z całą stanowczością, chociaż głosem mocno 
przyciszony:) - Czyżbyście wy po prostu, bracie starszy, chcieli przekreślić we mnie 
to, czym było cała wasze życie? - Niepodobna! Niepodobna! (Rozstali się bez słowa) 
(Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie zaszło. Któryś z braci 
podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedź:) - A dobrze, dobrze. - (Brat 

background image

oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miałbym słówko do was, bracie 
starszy. Albert. Może później zdarzy się chwila stosowna. Antoni. Wolę zaraz. 
Sprawa moja jest prosta. Mam dosyć tej żebraniny. Albert. Nie wy pierwsi. Antoni. 
Myślę, że moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego, zrywając z waszym 
uporem. Albert. Ależ, bracie, wszystko dobro dzieje się tu przez ubóstwo. Antoni. 
Przez żebry, przez łażenie z torbami? - Albert. A jakże myślicie, uwierzy nam który z 
naszych opuchlaków, bezdomnych, jeśli ujrzy u nas co innego niż sam wlecze na 
swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy. Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to 
wiem. Dziś się tylko żąda. Albert. Żadną miarą. Najważniejsze jest, aby uwierzył. 
Antoni. Sądzicie, że ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem z takich, ja to wiem. Nie 
myśli się. Myśl musiałaby położyć kres żądaniom. Wystarczy dawać. Albert. 
Nieprawda. Trzeba wyrywać z takiej bezmyślności. Antoni. Po co? Albert. Aby go 
nauczyć żądać jeszcze więcej. Czyście tego jeszcze nie pojęli wśród nas? Żądać 
jeszcze więcej. Szukać jeszcze więcej. A przy tym mylicie się. On nad tym myśli. 
Jeśli w ogóle nad czymś, to właśnie nad tym jednym. O Antoni, Antoni. Czyście tego 
jeszcze nie zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy 
tego pojąć, o co ci chodziło, Albercie. A myślę, że nie ja tylko. Albert. Przecież nigdy 
nie taiłem tego przed wami. Właśnie chodziło mi o to, abyście to wiedzieli. Wszyscy. 
Antoni. A jednak, cóż możesz zaradzić na to, że ktoś ciebie nie pojął? To nie tylko ja. 
Takich jest więcej. Chociaż tylko ja mam odwagę mówić wam o tym, bracie starszy. 
Albert: Dziękuję ci za to, Antoni. Antoni. Oni również was nie pojmują, chociaż 
zgadzają się z wami. Tak najłatwiej. Żyją na wasz koszt. Zdali się na wasze myślenie. 
Nie myślą sami. Dlatego pytam was jeszcze raz, bracie starszy: co to jest, czego nam 
udzielasz? Dlaczego każesz nam biedować i żebrać? Pytam was o to wobec nich 
wszystkich. Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła się zapełniać 
braćmi. Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na 
swoich miejscach i milczą. Niemniej właśnie owo milczenie nadaje całemu zdarzeniu 
niezwykły wyraz. Wygląda ono po prostu tak jak jakiś milczący sąd nad Albertem. 
Brat starszy orientuje się w tym położeniu. Czyżby nagle stanął wobec pustki tam, 
gdzie chciał przelać całe swe bogactwo? Może rzeczywiście mylił się systematycznie 
co do nich - co do ludzi, których sądził, że nawraca. Sądzą go oto mimo woli. Albert 
wie, że słowa Antoniego oskarżają go teraz w nich wszystkich. Dlatego też Albert 
potoczył wzrokiem po zgromadzonych, szukając już wyroku w ich twarzach. Nie 
znalazł. Zaczyna tedy mówić z cicha i bardzo miękko. - Bracia moi, odebrałem wam 
wszystko, zażądałem od was wszystkiego. Nie łudziłem was żadną obietnicą. Czy 
miałem do tego prawo? Prócz tego włożyłem na was jarzmo. Ale szukałem dla niego 
oparcia głęboko w każdym z was. Tam, gdzie nienawiść przeklętego brzemienia 
miała się przekształcić w jego ukochanie - - (Przerwał, milczy dłuższą chwilę) 
Zauważyliście już zapewne, że ja mówię o krzyżu. O naszym wspólnym krzyżu, który 
jest przekształceniem upadku człowieka w dobro, a jego niewoli w wolność. (Od 
skupionej w milczeniu jakby zamarłej grupy szarych braci odłącza się jedna postać. 
Starzec czyni kilka kroków w kierunku Alberta, potem wykonuje ręką taki ruch, 
jakby chciał go pogładzić po ramieniu) - Bracie, bracie starszy, Albercie - (Te słowa 
zaskrzypiały w pustce jak ramię dźwigu. Albert odczuł ich obecność, ale opiera się na 
nich bardzo ostrożnie, jakby badał całą ich wytrzymałość) - Czy miałem prawo do 
tego? Bo przecież nawet nędza była waszą własną - (W tej chwili Albert odczuwa 
jakby przypływ nieznanej mocy. Oczy błyszczą mu bardzo dziwnie. Mówi:) - To była 
gra. Przecież wiedziałem, że nie jestem sam. W każdym pośród was wiedziałem o 
nędzy i - o Nim. Długo przebywali z dala od siebie. Ze wszystkich sił starałem się ich 
przybliżyć. Bo przedtem byłeś ty - nędzarz, a nad twoją nędzą wiało pustką. Odkąd 
zbliżyłeś się do Niego, upadek twój przemienił się w krzyż, a niewola twa w wolność. 

background image

(Brat Sebastian, podnosi wysoko ręce do skroni, wyżej nie zdoła. Już nie idzie dalej 
za Albertem, ale w pośrodku izby mówi przez łzy:) - Niewola w wolność... upadek w 
krzyż... O tak, Albercie, o tak... Albert. Syn Boży jest całą wolnością. Bez śladu 
niewoli. Antoni. (który stał dotąd bez słowa) Ale cóż stąd? Cóż stąd, że On jest całą 
wolnością? - On był niegdyś. Albert. On ciągle jest. Antoni. Jest. Wierzę. Kazałeś 
nam w Niego wierzyć, modlić się do Niego, naśladować. Dobrze. Mówiłeś: bądźcie 
biedakami, bo On nie miał gdzie głowy położyć. Dobrze. Słuchaliśmy cię chętnie, boś 
ty sam tak uczynił. Nie było w tobie żadnego kłamstwa. A przecież... (Antoni nie 
znalazł słowa. Milczenie od razu stało się uciążliwym. Albert po chwili dopiero 
podejmuje poprzednie zdanie. Wypowiada je bardzo cicho, ale bardzo stanowczo, 
prawie z jakimś odcieniem uporu) Albert. On jest ciągle. On ciągle dociera do dusz. I 
odtwarza w nich... Siebie! (To ostatnie słowo Albert wypowiedział dziwnie 
dźwięcznie. Teraz zamyśla się ponownie) Widocznie nie dotarł dość głęboko... 
Widocznie... (Nie, wiadomo, o kim to zostało powiedziane) (Nagle Albert odwraca 
się i zaczyna iść ku krzyżowi, który ciemnieje w głębi izby. Wszystkie głowy 
zwracają się w tamtą stronę. Brat starszy nie oparł czoła o krzyż. Stanął. Antoni 
posunął się za nim, jakby urzeczony. Teraz Albert mówi:) - Ktoś zawinił. Było nas 
trzech. (Podnosi wzrok ku Ukrzyżowanemu) On - nie. (Teraz powoli zwraca się 
połową ciała ku Antoniemu - zdaje się jakby przychodziło mu to z większym trudem 
niż zwykle) Ty - nie. (Chwila przerwy) Może - ja... (zamyśla się) (Ale potem szybko 
podszedł ku ławom) Dzwonili już na południe. (Bracia wszyscy zatapiają się w 
modlitwie. Niektóre miejsca są puste) (Antoni jest oszołomiony. Zdaje się, że przez 
chwilę walczy z sobą. Potem idzie na swoje miejsce. Zakrywa dłońmi twarz) (W tej 
chwili daje się słyszeć łoskot kroków w sieni. Potem słychać lżejsze odgłosy, tak 
jakby ustawiano tam narzędzia, łopaty, kilofy) (Drzwi otwarły się i wsuwa się do izby 
kilku braci. Bez słowa idą ku swoim miejscom i rozpoczynają modlitwę. Teraz 
wszystkie ławy są zajęte) (Za chwilę skończyli modlitwę. Siadają) Brat Starszy. 
(zwraca się ku przybyłym) No, a co tam u was? (Jeden z przybyłych braci:) - 
Zwolniono nas z pracy wcześniej. Brat Starszy. Dlaczegóż tak? Ten sam Brat. W 
mieście coś się zaczyna dziać. Inny. Stanęły tramwaje i samochody. Poprzedni. 
Mówią też, że wyłączono elektryczność i gaz. Robotnicy porzucili pracę i poszli 
przyłączyć się do pochodów, które w wielu miejscach przeciągają wśród okrzyków. 
Brat Starszy. Widziałem już z rana jakiś niezwykły ruch. - Tak, tak. ...Że jednak tak 
gwałtownie zdołało wybuchnąć - ...Ano, widać, były zgromadzone prochy. Starczyło 
iskry... (Jeszcze jeden przybysz w drzwiach) Albert. A brat skąd? Tamten. Wracam z 
kwesty. W mieście wszędzie zamykają jadłodajnie i sklepy. Poza tym jest 
niespokojnie. Wszędzie pełno policji. Brat Starszy. No to niech brat siada z nami. 
(Nagle przy końcu stołu podniósł się któryś z braci. Antoni) - No widzicie, na wiele 
wam teraz wyjdzie żebranina! Albert. (zwraca się z uśmiechem w tamtą stronę) 
Prawda - bracie Antoni? Antoni. A ja mówiłem, mówiłem - (Stropił się jednak tym 
uśmiechem brata starszego) Albert. (zamyśla się. Potem mówi bardzo powoli, zdając 
się ważyć każde słowo) Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść. Kwestarz. 
Wiedzieliście od dawna, bracie starszy? O czym wiedzieliście? Albert. (patrzy w tę 
stronę przenikliwie, ale przy tym jakby przez mgłę) O gniewie. O wielkim gniewie. - 
Słusznym. (Tamten dorzuca:) - I co? Albert. A cóż? Przecież wiecie, że gniew musi 
wybuchnąć. Zwłaszcza jak jest wielki. (Przerwał) I potrwa, bo jest słuszny. (Zamyśla 
się jeszcze głębiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby dla siebie, chociaż wszyscy 
słuchają w skupieniu:) Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność. (Był 
to jeden z ostatnich dni w życiu brata starszego) (1945-1950 ) 
1 / 1