background image

TOMASZ MANN

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

Przełożył ANDRZEJ RYBICKI
Wydawnictwo Dolnośląskie Wrocław 1998

Tekst według wydania Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1976 roku
Tytuł oryginału niemieckiego Bekennlnisse des Hochslaplers Felix Krull

Posłowie JAN KUROWICKI
Redaktor

Zofia Smyk
Opracowanie graficzne «.•

Renata Pacyna , ".
Redaktor techniczny

Marek Krawczyk j, , '* " "*
Natalia Wielęgowska * *,

© Copyright 1954 by Thomas Mann. *
Alle Rechte bei S. Fischer Yerlag GmbH, Frankfurt am Main

© Copyright by Wydawnictwo Dolnośląskie, Sp. z o.o., Wrocław 1998
Wydawnictwo Dolnośląskie, Spółka z o.o.

ul. Strażnicza 1-3 50-206 Wrocław
ISBN 83-7023-631-6

KSIĘGA PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Vv chwili gdy ujmuję pióro, aby w niezmąconej swobodzie i odosobnieniu, zdrów 
zresztą, choć i zmęczony, bardzo zmęczony (tak iż zdołam posuwać się naprzód 

jedynie krok po kroku i odpoczywając często), gdy zatem sposobię się do tego, 
aby właściwym mi czystym i przyjemnym pismem przelać na cierpliwy papier moje 

wyznania, nachodzi mnie przelotna wątpliwość, czy też wykształcenie wyniesione z 
domu i szkoły pozwoli mi dorosnąć do tego intelektualnego przedsięwzięcia. Z 

drugiej jednak strony, ponieważ na moją opowieść składają się najbliższe mi i 
najbardziej osobiste doświadczenia, zbłąkania i namiętności, i dzięki temu w 

pełni panuję nad tematem, mogłaby owa wątpliwość dotyczyć co najwyżej taktu i 
układności wyrazu, na jakie mnie stać; te zaś zalety nie tyle zależą od nie 

przerwanych i chlubnie ukończonych studiów, ile raczej, i to w znacznie wyż-
8 TOMASZ MANN

szym stopniu, od wrodzonego uzdolnienia i poprawnego wychowania w dziecięctwie. 
Nie brakło mi go, gdyż wywodzę się z wykwintnego, choć i nieco swawolnego 

mieszczańskiego gniazda; moją siostrą Olimpią i mną opiekowała się przez szereg 
miesięcy jakaś pannica z Vevey, która musiała potem •— rzecz prosta — zejść z 

pola, ponieważ doszło do kobiecej rywalizacji z moją matką, mianowicie na 
punkcie ojca; chrzestny zaś ojciec mój, Schimmelpreester, z którym wiązała mnie 

serdeczna zażyłość, był wielce cenionym artystą, nazywanym przez całe miasteczko 
„panem profesorem", chociaż ów piękny i pożądany tytuł formalnie, być może, 

wcale mu nie przysługiwał; mój ojciec zaś, choć był gruby i tłusty, miał wiele 
osobistego wdzięku i zawsze bacznie zważał na wyszukany i przejrzysty styl mowy. 

Miał po babce w żyłach trochę krwi francuskiej, lata nauki spędził we Francji i 
jak zapewniał, znał Paryż jak własną kieszeń. Chętnie ubarwiał swą mowę zwrotami 

takimi, jak „c'est fa", „epatant" albo „par-faitement"*, wymawianymi zresztą 
wyśmienicie; mawiał też często „sawuruję" — i do końca życia pozostał ulubieńcem 

kobiet. Ale na razie wspominam o tym tylko mimochodem. Co się zaś tyczy mego 
wrodzonego talentu do zachowywania poprawnych form, mogłem z góry być go aż 

nadto pewny, jak tego dowodzi cały mój oszukańczy żywot; wierzę też, że bez 
zastrzeżeń wolno mi polegać na nim i przy niniejszym występie pisarskim. 

Postanowiłem zresztą stosować w swych zapiskach jak najdalej posuniętą 
otwartość, nie lękając się ani zarzutu, żem pyszałek, ani posądzenia o bezwstyd. 

Jakąż wartość moralną i jaki moralny sens można by przypisać wyznaniom zrodzonym 
pod innym słońcem niż słońce prawdy!

Wydała mnie na świat ziemia Rhełngau, ów błogosławiony zakątek, łagodny, wolny 
od szorstkich kaprysów pogody i wrogich człowiekowi właściwości gleby, usiany 

gęsto

background image

Tak jest, nadzwyczajnie, doskonale, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 9

miastami i wioskami, pełen wesołych ludzi — jeden z najmilszych zaludnionych 
skrawków ziemi. Osłonięte przed surowymi wichrami nadreńskim łańcuchem górskim i 

rozpostarte pod promienny blask południowego słońca rozkwitają tu owe sławetne 
osiedla o nazwach, na których sam dźwięk śmieje się serce pijusa: tu Rauenthal, 

Johannisberg, Rudesheim, a oto też czcigodna mieścina, w której ujrzałem światło 
dzienne w niewiele lat po pełnym chwały założeniu cesarstwa niemieckiego. 

Osiedle to, położone nieco na zachód od kolana, jakie tworzy Ren w pobliżu 
Moguncji, a słynne swymi wytwórniami win, stanowi główną przystań dla parowców 

płynących w górę i dół rzeki; mieszkańców liczy mniej więcej cztery tysiące. 
Nader blisko była więc wesoła Moguncja, a także wytworne kąpieliska w paśmie 

Taunus, jak Wiesbaden, Homburg, Langenschwalbach i Schlan-genbad; do ostatniego 
z nich można było dojechać kolejką wąskotorową w ciągu pół godziny. Jakże często 

w miesiącach pięknej pogody urządzaliśmy, rodzice moi, moja siostra Olimpia i 
ja, wycieczki statkiem, powozem lub koleją, i to we wszystkich kierunkach: 

wszędzie bowiem nęciły nas powaby i osobliwości, stworzone przez przyrodę i 
ludzką wynalazczość. Widzę jeszcze mego ojca, jak w wygodnym ubraniu letnim w 

drobną kratę siedzi z nami w jakimś restauracyjnym ogródku — nieco z dala od 
stołu, gdyż brzuch przeszkadzał mu przysunąć się bliżej — i z nieskończoną 

błogością zajada potrawę z raków, popijając złocistym winnym sokiem. Nierzadko 
bywał także z nami mój chrzestny ojciec Schimmelpreester; bystro i badawczo 

spozierał przez swe okrągłe okulary malarza na ludzi i świat, wchłaniając w swą 
duszę artysty wszystko, i to, co wielkie, i to, co małe. Biedny mój ojciec był 

właścicielem firmy Engelbert Krull, wytwarzającej wino musujące Lorley Extra 
Cuvee, którego sława niestety mocno już podupadła. W dole nad Renem, opodal 

przystani, mieściły się składy firmy i nierzadko uganiałem jako chłopak po 
chłodnej przestrzeni piwnicz-

10 ' TOMASZ MANN
nej lub zamyślony wałęsałem się kamiennymi korytarzami wiodącymi wzdłuż i wszerz 

pośród wysokich rusztowań i przyglądałem się armiom butelek, lekko ukośnie 
ułożonych tam warstwami jedna nad drugą. „Leżycie tutaj — myślałem sobie, 

jakkolwiek nie umiałem jeszcze, rzecz prosta, nadać swym myślom tak trafnego 
wyrazu — leżycie tu w podziemnym półmroku, a w waszym wnętrzu klaruje się w 

cichości i wzbiera ów szczypiący, złocisty sok, który przyśpieszy uderzenia 
niejednego serca i niejedną parę oczu rozbudzi do żywszego lśnienia. Jeszcze 

wyglądacie bezbarwnie i niepozornie, ale oto pewnego dnia wzniesiecie się, 
przystrojone wspaniale, w wyższy świat, aby w czasie uroczystych przyjęć na 

weselach czy w oddzielnych gabinetach restauracyjnych miotać w sufit wasze korki 
z zuchwałym trzaskiem i szerzyć wśród ludzi upojenie, rozkosz i lekkomyślność". 

Tak lub prawie tak mówił do siebie chłopiec; było w tym tyle przynajmniej 
słuszności, że firma Engelbert Krull kładła niezwykły nacisk na wygląd 

zewnętrzny swych butli, na owo ostateczne ich przystrojenie, które w zawodowej 
gwarze nazywano koafiurą. Wtłoczone korki przytrzymywał drut srebrny, 

przeplatany pozłacanymi nitkami, a purpurowy lak pieczętował je od góry; co 
więcej, na złotym sznurze zwisała jeszcze uroczysta okrągła pieczęć, z rodzaju 

tych, jakie widnieją na bullach i dawnych dokumentach państwowych; szyjki 
przystrajała bogato lśniąca cynfo-lia, na brzuchach zaś flasz pyszniła się 

złocistymi esami-flo-resami nalepka skomponowana dla firmy, dzieło mego ojca 
chrzestnego, Schimmelpreestera, na której obok roju gwiazd i herbów, tuż przy 

podpisie mego ojca i wydrukowanej złotą barwą marce fabrycznej Lorley Extra 
Cuvee, jawiła się postać kobieca, strojna tylko szpilami i naszyjnikami, która 

na czubku skały siedząc i udo założywszy na udo, a ramię podniósłszy wzwyż, 
czesała grzebieniem swe faliste włosy. Zdaje mi się zresztą, że jakość wina 

niezupełnie odpowiadała tym olśniewającym ozdobom. „Krullu — mawiał
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 11

zapewne do ojca chrzestny mój, Schimmelpreester — szanuję pańską osobę, ale 
pańskiego szampana powinna by zabronić policja. Przed tygodniem uległem pokusie 

wychylenia pół butelczyny i jeszcze do dziś dnia nie otrząsnąłem się z tego 
całkowicie. Jakąż to drętwotę, wyznaj no pan, domieszałeś do tej cieczy? Była to 

nafta czy fuzel? Krótko mówiąc, truje pan ludzi, drzyj więc przed prawem!" 

background image

Słysząc to mój biedny ojciec popadał w zakłopotanie, albowiem człek był z niego 
miękki, na ostre słowa nieodporny. „Łatwo panu drwić, Schimmelpreester — 

odpowiadał niepewnie, z przyzwyczajenia leciutko gładząc koniuszkami palców swój 
brzuch — muszę jednak produkować tanio, każe tak przesąd, niechętny wytworom 

krajowym: krótko mówiąc, dostarczam klienteli tego, w co ona wierzy. Poza tym, 
drogi przyjacielu, konkurencja siedzi mi na karku, sytuacja staje się wprost nie 

do zniesienia". Tyle o moim ojcu.
Nasza willa była jedną z owych uroczych pańskich siedzib, które tuląc się do 

łagodnych pochyłości panują nad widokiem reńskiego pobrzeża. Opadający dość 
stromo ogród zdobiły obficie karły, grzyby i liczne inne stwory, do złudzenia 

podrobione z fajansu; na cokole spoczywała jasna jak zwierciadło kula szklana, 
wykrzywiająca nader zabawnie twarze; a była tam również harfa eolska, liczne 

groty i fontanna rzucająca w powietrze wymyślną grę wodnych promieni, z 
sadzawką, w której pływały złote rybki. Aby zaś rzec coś niecoś o domowym 

wnętrzu, było ono zgodnie z upodobaniem mego ojca zarówno przytulne, jak i 
pogodne. Fotele w zacisznych wykuszach zapraszały, aby usiąść, a w jednym z tych 

wgłębień stał nawet prawdziwy kołowrotek. Niezliczone drobiazgi: świecidła, 
muszle, błyszczące szkatułki i flakony z pachnidłami, poustawiano na półeczkach 

i stolikach pluszowych; mnóstwo poduszek puchowych powleczonych jedwabiem lub 
wielobarwną wyszywanką leżało, gdzie spojrzeć, na sofach i tapczanach, gdyż 

ojciec mój lubił wylegiwać się miękko; portiery wisiały na halabardach,
12

TOMASZ MANN
w obramieniach zaś drzwi rozpięto owe powiewne zasłony z trzciny i pstrych 

paciorków, które tworzą na pozór zwartą ścianę, można je jednak przekroczyć nie 
podnosząc ręki, przy czym rozsuwają się z cichym szmerem lub chrzęstem i w tejże 

chwili ponownie zwierają. U frontowych drzwi umieszczono mały, pomysłowy 
przyrząd, grający cichutkimi dzwoneczkami początek pieśni Radujcie się życiem, w 

czasie gdy powstrzymywane pneumatycznie drzwi powoli zapadały w zamek.
J,, <:..,

RO202IAŁ DRUGI
l aki oto był dom, w którym pewnego ciepławego, dżdżystego dnia — a maj to był, 

miesiąc rozkoszy! — pewnej, dla dokładności, niedzieli przyszedłem na świat. Od 
chwili tej nie zamierzam już wybiegać naprzód, trzymając się raczej starannie 

następstwa czasowego. Narodziny moje dokonały się, o ile mnie o tym trafnie 
powiadomiono, wielce powolnie i nie bez sztucznej pomocy naszego ówczesnego 

lekarza domowego, doktora Mecuma, a to głównie dlatego, że ja sam — o ile słowem 
„ja" wolno mi oznaczyć ową młodziu-chną i obcą istotę — zachowałem się przy tym 

fakcie wyjątkowo bezczynnie i niespołecznie, nie wspomagając prawie zupełnie 
usiłowań mojej matki i nie okazując najmniejszej gorliwości, by dostać się na ów 

świat, który miałem potem pokochać tak namiętnie. Mimo to byłem zdrowym, dobrze 
zbudowanym dzieckiem i rosłem jak najbardziej obiecująco

14
TOMASZ MANN

przy piersi wybornej niani. Nie mogę jednak, po wielokrotnym i wnikliwym 
namyśle, nie wiązać swego opieszałego i niechętnego zachowania się przy 

narodzeniu, tego jawnego wprost wstrętu do zamienienia mroków matczynego łona na 
jasność dzienną — z niepowszednią skłonnością i talentem do snu, znamiennymi dla 

mnie od maleń-kości. Opowiadano mi, że byłem dzieckiem spokojnym, żadnym 
krzykaczem i wichrzycielem, lecz raczej zwolennikiem'snu i półsnu, w stopniu 

nader wygodnym dla piastunek; a jakkolwiek ogarnąć mnie miało później tak 
potężne pożądanie świata i ludzi, żem mieszał się niejednokrotnie w ich ciżbę 

pod rozmaitymi nazwiskami i wiele czynił, aby pozyskać ich dla siebie, to 
przecież noc i sen pozostały mi nadal ojczyzną najmilszą i nawet bez cielesnego 

zmęczenia zasypiałem łatwo i chętnie, zatracałem się głęboko w zapomnieniu 
wolnym od widziadeł i budziłem po przebyciu długiej, dziesięcio-, dwunaste-, a 

nawet i czter-nastogodzinnej otchłani sennej orzeźwiony i bardziej zaspokojony, 
niż mogły to sprawić powodzenia i radości, jakie niósł z sobą dzień. Można by 

dopatrywać się w tej niezwykłej śpiączce sprzeczności z ożywiającym mnie 
potężnym pędem życiowym i miłosnym, o którym w odpowiednim miejscu będzie 

jeszcze mowa; co prawda, napomknąłem już, żem temu zagadnieniu poświęcił 

background image

niejedno usilne rozmyślanie, a wiele razy zdawałem się pojmować wyraźnie, że 
zachodzi tu nie przeciwieństwo, lecz raczej ukryta łączność i zgodność. Teraz 

mianowicie, gdy — choć dopiero po czterdziestce — jestem już postarzały i 
znużony, gdy nie pcha mnie już ku ludziom żadne pożądanie i wlokę swój żywot 

wycofawszy się całkowicie w głąb samego siebie, teraz dopiero odrętwiała również 
moja wydolność senna, teraz dopiero stałem się poniekąd wygnańcem z krainy snu; 

zacząłem sypiać krótko, płytko i przelotnie, podczas gdy ongiś w więzieniu, 
gdzie nie brakło po temu sposobności, wysypiałem się, bywało, je-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 15
szcze lepiej niż w mięciutkich łożach hotelu „Palast". — Ale popadam znowu w 

stary nałóg wyprzedzania zdarzeń.
Słyszałem często z ust swej rodziny, że jestem dzieckiem niedzielnym, i 

jakkolwiek wychowano mnie z dala od wszelkich zabobonów, przecież przypisywałem 
zawsze tajemnicze znaczenie tej właśnie sprawie, podobnie jak i swemu imieniu: 

Feliks (nazwano mnie tak po moim chrzestnym ojcu, Schimmelpreesterze) oraz 
delikatności i powabom swego ciała. Tak, wiara w moje szczęście i w to, że 

jestem benia-minkiem nieba, żyła zawsze w najgłębszym mym wnętrzu i mogę 
zapewnić, że na ogół w wierze tej nie doznałem zawodu. Bo też znamienną 

osobliwością mego życia okazuje się to, że wszystkie cierpienia i udręki 
zjawiały się w nim jako coś obcego i nie zamierzonego pierwotnie przez 

Opatrzność, i stale przebijała przez nie niezmienna słoneczność mego właściwego 
przeznaczenia. Po tym manowcu, odwodzącym w stronę zagadnień ogólnych, dalej w 

grubych zarysach odmalowuję obraz swej młodości.
Jako dziecko o nader żywej wyobraźni, przysparzałem współdomownikom niezwykłymi 

pomysłami i urojeniami wiele powodów do wesołości. Zdaje mi się, że przypominam 
sobie wyraźnie, co też często mi opowiadano, że nosząc jeszcze dziecinną 

sukienkę odgrywałem chętnie rolę cesarza i że przez wiele godzin trwałem nader 
uporczywie w tym złudzeniu. Siedząc w małym wózku, w którym moja piastunka 

toczyła mnie po podwórzu lub po ogrodowych ścieżkach, na widok byle czego 
wykrzywiałem usta, ile się tylko dało, ku dołowi, tak że moja górna warga 

rozciągała się niepomiernie, i łypałem powoli oczyma, które wnet czerwieniły się 
i napełniały łzami, nie tylko na skutek zezowania, lecz również pod wpływem mego 

wewnętrznego wzruszenia. Milczący i przejęty swą sędziwością oraz wysokim swym 
dostojeństwem, siedziałem w wózeczku; natomiast moja niańka miała obowiązek 

powiadamiania każdego napotkane-
16 TOMASZ MANN

go przechodnia o tym, co się tutaj dzieje, ponieważ zlekceważenie mego kaprysu 
rozgoryczyłoby mnie do ostateczności. „Wiozę tu oto cesarza na spacerek" — 

oznajmiała służ-biście, salutując nieumiejętnie rozpostartą ręką, a każdy 
okazywał mi dworną cześć. Zwłaszcza mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester, 

zawsze skory do psot, naginał się przy takich spotkaniach do mych uroszczeń i 
umacniał mnie, ile się tylko dało, w moich kapryśnych marzeniach. „Patrzcie, oto 

jedzie bohaterski starzec" — mawiał gnąc się w niepomiernie głębokim ukłonie. A 
potem, grając rolę ludu, zastępował mi drogę i z okrzykiem: „Niech żyje!", 

podrzucał wysoko swój kapelusz, laskę, a nawet okulary po to, by na-śmiać się 
prawie do utraty zdrowia na widok łez spływających mi po rozciągniętej w 

zachwycie górnej wardze.
Takie igraszki uprawiałem jeszcze i w późniejszych latach chłopięcych, w okresie 

zatem, w którym, rzecz prosta, nie mogłem już wymagać współdziałania osób 
dorosłych. Mimo to nie poniechałem owych urojeń, radując się raczej 

niezależnością i samowystarczalnością mej wyobraźni. Budziłem się na przykład 
pewnego rana z postanowieniem, że będę dzisiaj osiemnastoletnim księciem 

Karolem, i z całej mocy przywierałem do tego marzenia na cały dzień, a nawet na 
przeciąg kilku dni; nieoceniona bowiem zaleta takiej zabawy polegała na tym, żem 

nie musiał jej przerywać ani na chwilę, nawet w czasie niezmiernie uciążliwych 
godzin nauki szkolnej. Przybierając ton jakiejś łaskawej i uprzejmej wyniosłości 

chadzałem tu i tam, odbywałem ożywione i wesołe rozmowy z którymś z ministrów 
czy adiutantem, którego mocą wyobraźni przydałem swej osobie, a nikt nie opisze 

dumy i szczęścia, jakimi napełniała mnie tajemnica mojej wytwornej i dostojnej 
egzystencji. Jakimże wspaniałym darem jest fantazja i jakiej może użyczyć 

rozkoszy! Jak głupimi i upośledzonymi wydawali mi się inni chłopcy w naszym 

background image

miasteczku, którzy najwidoczniej nie zaznali owej potęgi, nie mieli zatem 
udziału w tajemnych radościach, jakiem ja

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 17
z niej sączył bez trudu, bez zewnętrznych przygotowań, prostym aktem woli! Co 

prawda, tym pospolitym chłopczy-skom o druciastych włosach i czerwonych łapach 
głupio i śmiesznie by z tym było do twarzy, gdyby zechcieli sobie uroić, że są 

książętami. Ja natomiast miałem włosy jedwabisto miękkie, nader rzadko spotykane 
u płci męskiej, a przy tym blond, co w połączeniu z szaroniebieską barwą oczu 

kontrastowało czarująco ze złotawą śniadością mej cery, tak że trudno było 
poniekąd rozstrzygnąć na pierwszy rzut oka, czym właściwie jestem, blondynem czy 

brunetem, i z równym prawem można było brać mnie za jednego i drugiego. Moje 
ręce, które wcześnie zacząłem pielęgnować, były, nie grzesząc nadmierną 

wąskością, miłe w zarysie, nigdy nie spotniałe, lecz w miarę ciepłe, suche, 
kończyły się paznokciami o ładnym wykroju — na same te ręce przyjemnie było 

spojrzeć. Mój głos dźwięczał już przed mutacją mile jakoś i pieszczotliwie dla 
ucha, toteż będąc sam ze sobą w owych szczęśliwych gawędach z niewidzialnym 

ministrem, pełnych przesadnych min, bezmyślnego pytlowania i udanych aluzji, 
pozwalałem mu rozbrzmiewać do woli. Na takie zalety osobiste najczęściej się nie 

zważa, ocenić je można dopiero w skutkach i nawet przy niepospolitej wymowie 
trudno je zamknąć w słowa. W każdym razie nie mogło zataić się przede mną, że 

powstałem ze szlachetniejszego tworzywa lub też, jak to się mówi, że ulepiony 
jestem z lepszej gliny niż moi bliźni — wcale przy tym nie boję'się zarzutu 

zarozumiałości. Całkiem mi obojętne, czy ten lub ów oskarży mnie o błogie 
zadowolenie z siebie, musiałbym bowiem być głupcem lub obłudnikiem, gdybym 

chciał uchodzić za twór tuzinkowy; zgodnie też z prawdą powtarzam, żem z lepszej 
ulepiony jest gliny.

Wzrastając samotnie (gdyż moja siostra Olimpia wyprzedziła mnie o dobrych kilka 
lat) odczuwałem skłonność do niezwykłych pomysłów i zajęć — przytoczę zaraz dwa 

przykłady. Po pierwsze, wpadłem na kapryśną i dziwaczną
18 .' TOMASZ MANN

myśl, aby ćwiczyć i poznawać na sobie siłę ludzkiej woli, owej potęgi 
tajemniczej i często zdolnej do niemal nadprzyrodzonego działania. Wiadomo, że 

nasze źrenice zależą pod względem ruchów swych, polegających na zwężaniu się lub 
rozszerzaniu, od natężenia padającego na nie światła. Otóż wbiłem sobie w głowę, 

aby nagiąć pod wpływ swej woli ów mimowolny odruch samoczynnych mięśni. Stojąc 
przed zwierciadłem i starając się o wyłączenie wszelkiej innej myśli, skupiałem 

całą moc wewnętrzną w dawany swym źrenicom rozkaz, aby kurczyły się lub 
rozszerzały wedle mojego upodobania; upewniam, że uporczywe te próby uwieńczył 

niezłudny skutek. Pod wpływem wysiłków wewnętrznych, zraszających me skronie 
potem i przyprawiających mnie na przemian o bladość, to znowu o rumieniec, moje 

źrenice zaczynały zrazu nierównomiernie tylko drgać; potem posiadłem jednak 
istotną władzę zwężania ich w drobniutkie punkciki albo też rozszerzania w duże, 

czarne, błyszczące kręgi; zadowoleniu, jakie sprawiło mi to osiągnięcie, 
towarzyszyło uczucie bliskie przerażenia i jakby dreszcz trwogi na widok 

tajemnic ludzkiej natury.
Inna znowu zagadka zaprzątała wówczas i bawiła nieraz mój umysł i do dziś dnia 

nie utraciła dla mnie uroku i sensu. Oto, na czym polegała. „Co jest 
pożyteczniejsze — pytałem sam siebie — widzieć świat małym czy wielkim?" Tkwiła 

zaś w tym następująca myśl: wielcy ludzie, dumałem, wodzowie naczelni wojsk, 
suwerenne głowy państw, zdobywcy i władcy wszelkiego pokroju, wyniesieni 

przemocą nad pospólstwo, muszą już tak być stworzeni przez naturę, że świat 
wydaje im się mały jak szachownica; inaczej zabrakłoby im bezwzględności i 

zimnej krwi, niezbędnej do tego, aby rządzić światem zuchwale, wedle z góry 
powziętych planów, nie zważając na dobro lub krzywdę jednostki. Z drugiej jednak 

strony, może taki zacieśniający pogląd łatwo i niechybnie sprawić, że się w 
życiu w ogóle niczego nie osiągnie; kto bowiem ma świat i ludzi za hetkę-pętelkę 

albo
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 19

też za nic zgoła i kto przepoi się wcześnie poczuciem ich nieważności, ten 
będzie skłonny ugrzęznąć w zobojętnieniu i gnuśności oraz przekładać wzgardliwie 

absolutny bezruch nad jakiekolwiek oddziaływanie na umysły; pomijając już, że 

background image

człowiek taki będzie na każdym kroku — z powodu swej nieczułości, niespołecznej 
postawy i niechęci do trudzenia się czymkolwiek — gorszył wszystkich i każdym 

swym postępkiem obrażał świadomy swej wartości świat, a tym samym odetnie sobie 
drogę do sukcesów, choćby mimowolnych. „Czyż przeto — pytałem sam siebie — jest 

bardziej wskazane widzieć w świecie i w ludzkiej istocie coś wielkiego, 
wspaniałego i ważnego, coś, co zasługuje na największe starania i zabiegi, by 

pozyskać stąd odrobinę czci i poważania?" Przeciwko temu przemawia wzgląd na to, 
że łatwo przez ów wyolbrzymiający i korny sposób patrzenia popaść w 

niedocenianie siebie i poczucie niższości i świat przejdzie wówczas ze śmiechem 
nad czołobitnie głupawym chłopczy-ną, aby poszukać sobie bardziej męskich 

kochanków. A przecież, patrząc na to z jeszcze innej strony, łatwo dostrzec w 
podobnie nabożnej wierze w świat również wielkie korzyści. Kto bowiem przyznaje 

pełnię znaczenia wszystkiemu i wszystkim, ten nie tylko ludziom przez to 
pochlebi, zapewniając sobie ich poparcie, lecz również przepoi wszelką swą myśl 

i całe zachowanie taką powagą, żarem i odpowiedzialnością, że stając się przez 
to sam miły i poważny, dojdzie do najwyższych osiągnięć i sukcesów. Tak otb 

rozmyślałem ważąc „za" i „przeciw". Co prawda, stałem bezwiednie i zgodnie z 
moją naturą zawsze po stronie drugiej możliwości, uważając świat za zjawisko 

wielkie i nieskończenie ponętne, hojnie darzące swą słodyczą i szczęściem; 
wydawało mi się ono wielce godne wszelkich wysiłków i starań. "*; ' •

ROZDZIAŁ TRZECI
VJdy jednak takie eksperymenty i marzycielskie przemyś-liwania sprzyjały memu 

duchowemu odgrodzeniu od rówieśników z miasta i kolegów szkolnych, spędzających 
czas w sposób bardziej utarty, na dobitek doszło jeszcze i to, że jak rychłom to 

zauważyć musiał, chłopców tych, będących synalkami urzędników lub właścicieli 
winnic, ostrzegli przede mną ich rodzice i trzymali ode mnie z daleka; co 

więcej, jeden z nich, któregom dla próby zaprosił, odrzekł mi bezwstydnie prosto 
w twarz, że zabroniono mu przestawać ze mną i odwiedzać nasz dom, ponieważ 

dzieją się u nas nieładne rzeczy. Zabolało mnie to i kazało pragnąć tej 
znajomości, do której bym zresztą żadnej nie przykładał wagi. Skądinąd trudno 

było zaprzeczyć, że w opinii miasteczka o życiu naszego domu tkwiła pewna 
słuszność.

"Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 21
Napomknąłem już o zakłóceniach wywołanych w naszym życiu rodzinnym przez 

obecność pannicy z Vevey. Istotnie, biedny mój ojciec dybał na tę dziewczynę w 
sensie miłosnym i dopiął też, zdaje się, wytkniętego celu, ale na tym tle 

wynikły między nim a matką różnice zdań, czego znowu dalszym następstwem było 
to, że ojciec mój udał się na kilka tygodni do Moguncji, aby wieść tam żywot 

kawalerski, jak to niejednokrotnie zwykł był czynić dla odświeżenia się. Moja 
matka, niepozorna kobiecina, nie wybijająca się darami ducha, postępowała 

zresztą jak najniesprawiedli-wiej odnosząc się tak niewyrozumiale do mego 
biednego ojca, gdyż ona sama, jak również moja siostra Olimpia (stworzenie 

grubachne i usposobione niezwykle cieleśnie, występowała potem, nie bez 
powodzenia, na deskach operetkowej sceny) ani trochę nie ustępowały głowie domu 

pod względem ludzkich słabostek; z tą tylko różnicą, że w jego płochym życiu 
tkwił zawsze pewien wdzięk, którego niemal zupełnie nie było w ich tępej żądzy 

przyjemności. Matka i córka odnosiły się do siebie z rzadko spotykaną 
zażyłością; przypominam sobie na przykład, żem był świadkiem tego, jak starsza z 

nich mierzyła centymetrem obwód uda młodszej, co nastroiło mnie do 
wielogodzinnego rozmyślania. Innym razem, w czasie gdym miał już wprawdzie dla 

podobnych spraw jakieś pełne przeczuć zrozumienie, choć nie umiałem jeszcze 
sformułować ich w słowach, byłem potajemnie świadkiem, jak obie zgodnie 

nastawały uwodzicielskimi muśnięciami na zatrudnionego w domu czeladnika 
malarskiego, ciemnookiego wyrostka w białej kurcie roboczej, i tak go wreszcie 

rozgorączkowały, że młodzik popadł w istny szał i w wąsach z zielonej olejnej 
farby, wysmarowanych ich rączynami na własnej gębie, ścigał piszczące niewiasty 

aż na sam strych.
Ponieważ rodzice nudzili się z sobą rozpaczliwie, przyjmowaliśmy bardzo często 

gości z Wiesbaden i Moguncji, a wtedy bywało u nas bardzo hucznie i wesoło. Na 
zjeżdża-

22 ,. TOMASZ MANN

background image

jące się do nas różnobarwne towarzystwo składało się paru młodych fabrykantów, 
garść artystów scenicznych obu płci, dalej pewien chorowity porucznik piechoty, 

który z czasem posunął się aż do starań o rękę mojej siostry, dalej jeszcze 
pewien żydowski bankier z żoną, która w szokujący całe otoczenie sposób 

przelewała się na wszystkie strony z brzegów swej iskrzącej się świecidłami 
sukni, potem dziennikarz jakiś w aksamitnej kamizelce i z puklem włosów 

nasuniętym na czoło, wprowadzający w nasz dom za każdym razem nową towarzyszkę 
życia, i sporo innych jeszcze postaci. Zbierano się na obiad najczęściej o 

godzinie siódmej, a potem wesoły gwar, dźwięki fortepianu i szurgot nóg w tańcu, 
i śmiech, i pisk, i wrzask ciągnęły się zazwyczaj przez noc całą. Zwłaszcza w 

porze karnawału i winobrania temperatura zabawy podnosiła się nader wysoko. Mój 
ojciec własnoręcznie zapalał wówczas wspaniałe ognie sztuczne w ogrodzie, 

wykazywał zaś w tym wybitne znawstwo i zręczność; fajansowe karły jawiły się w 
czarodziejskim świetle, a kro-tochwilne maski, w jakie przybierało się 

towarzystwo, zwiększały jeszcze miarę rozbrykanego szaleństwa. Podlegałem w tych 
właśnie czasach przymusowi uczęszczania do miejskiego gimnazjum realnego; gdym o 

godzinie siódmej lub pół do ósmej rano wkraczał ze świeżo umytą twarzą do 
jadalni, aby przełknąć śniadanie, zastawałem tam jeszcze całe towarzystwo — 

wyblakłe, zmięte, mrużące boleśnie oczy w świetle dziennym — skupione przy kawie 
i likierach; z głośnym okrzykiem powitalnym wciągano mnie do środka.

Osiągnąwszy wiek podrostka uzyskałem na równi z moją siostrą Olimpią prawo 
udziału w przyjęciach i towarzyszących im rozrywkach. Jadano u nas co dzień 

wyśmienicie, a mój ojciec pijał zawsze przy obiedzie szampana rozcieńczonego 
wodą sodową. Ale przy towarzyskich zebraniach wydłużała się jeszcze lista 

potraw, przyrządzanych jak naj- t wymyślniej przez kuchmistrza z Wiesbaden i 
naszą kuchar- ;

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 23
kę, a przeplatanych daniami orzeźwiającymi oraz pobudzającymi apetyt3 mrożonymi 

i o ostrych przyprawach. Lorley Extra Cuvee płynęło strumieniami, ale podawano 
do stołu również i liczne dobre wina, na przykład wino Berncastler Doktor, 

którego korzenny aromat odpowiadał mi wyjątkowo. W ciągu późniejszego swego 
życia poznałem i przywykłem z niedbałą miną zamawiać inne jeszcze, wybredniejsze 

gatunki win, nawet tak wytworne jak Grand Vin Chateau Margaux lub Grand Cru 
Chateau Mouton Rothschild.

Chętnie wywołuję we wspomnieniu obraz mego ojca, jak zdobny siwą spiczastą 
bródką i brzuch opiąwszy białą jedwabną kamizelką zasiadał na pierwszym miejscu 

u stołu. Głos miał nikły, spuszczał często oczy z wyrazem zawstydzenia, a 
przecie z lśniącej, zaróżowionej twarzy wyzierała mu rozkosz życia. „C'est fa"> 

„spalani", „parfailemenl" — mawiał posługując się kieliszkami, serwetą i 
przyborami stołowymi pełen wyszukanych gestów, przy czym czubki jego palców były 

wygięte ku górze. Moja matka i siostra popadały w nastrój bezdusznej hulanki, 
chichocąc z sąsiadami jedna przez drugą w cieniu rozpostartych wachlarzy.

Po uczcie, gdy dokoła gazowych żyrandoli kłębił się już dym z cygar, zaczynały 
się tańce i gry fantowe. Później posyłano mnie wprawdzie do łóżka, ponieważ 

jednak muzyka i gwar nie dawały mi spać, wstawałem zazwyczaj z pościeli, 
owijałem się swą kołdrą z czerwonej wełny i w tym strojnym przebraniu wracałem 

do towarzystwa ku krzykliwej radości pań. Orzeźwiające napoje i zakąski, 
kruszon, lemoniady, sałatki śledziowe i galaretki winne przeplatały się bez 

końca aż po chwilę kawy porannej. Tańczono z temperamentem i swawolnie, a 
fantowe gry bywały pretekstem do całusów i innych zbliżeń cielesnych. Kobiety w 

wyciętych głęboko sukniach przeginały się ze śmiechem przez poręcze krzeseł, aby 
udostępnić zerknięciom swe biusty i pozyskać w ten sposób świat męski; szczytem 

zbiorowej wesołości bywał nierzadko szelmowski figiel, polegający na nagłym
24 - •' M TOMASZ MANN

wykręceniu gazu, czego następstwem stawał się za każdym razem nieopisany 
galimatias.

Mimo że tym rozrywkom towarzyskim przyświecał cel jak najlepszy, uważano w 
miasteczku nasze życie domowe za podejrzane; brano przy tym pod uwagę, jak mi 

się to nawet o uszy obiło, gospodarczą stronę sprawy, pomrukiwano mianowicie 
(jak najsłuszniej zresztą), że interesy mego biednego ojca przedstawiają się 

rozpaczliwie, a kosztowne fajerwerki i obiadki wykończą go niezawodnie jako 

background image

przedsiębiorcę. Owa publiczna nieufność, którą przy swej subtelnej wrażliwości 
wcześnie zauważyłem, złączyła się z pewnymi wspomnianymi już osobliwościami mego 

charakteru, prowadząc do poczucia osamotnienia, które często przysparzało mi 
smutku. Tym głębiej uszczęśliwiło mnie pewne przeżycie, które ze szczególną 

przyjemnością włączę tu w tok opowiadania.
Gdy miałem lat osiem, spędziłem wraz z rodziną kilka tygodni letnich w 

pobliskim, szeroko znanym Langenschwalbach. Mój ojciec kąpał się tam w borowinie 
lecząc nawroty podagry, które dręczyły go niekiedy, moja matka zaś i siostra 

budziły na deptaku sensację przesadnymi kształtami swych kapeluszy. Stosunki 
towarzyskie, które nastręczały się nam w tej miejscowości, jak zresztą i gdzie 

indziej, niewiele przysporzyły nam zaszczytu. Okoliczni mieszkańcy stronili od 
nas, jak zwykle; wytworni nieznajomi udzielali się skąpo i wymijali nas, jako że 

na tym właśnie zasadza się istota wytworności; ci zaś, co przejawiali skłonność 
do zbliżenia się i obcowania z nami, nie należeli do towarzyskiej śmietanki. 

Mimo to było mi w Langenschwalbach przyjemnie, zawsze bowiem lubiłem pobyt w 
miejscowościach kąpielowych i w późniejszym swym życiu obierałem niejednokrotnie 

takie właśnie miejscowości za arenę swych występów. Spokój i beztroski tryb 
życia, a przy tym widok dobrze urodzonych i wypielęgnowanych ludzi, 

zapełniających place sportowe i ogrody domów zdrojowych — to wszystko
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 25

odpowiada moim najgłębszym pragnieniom. Najsilniej jednak pociągały mnie 
koncerty urządzane dla kuracjuszy codziennie przez znakomicie wyszkoloną 

orkiestrę. Muzyka wprawia mnie w zachwyt; mimo że nie skorzystałem ze 
sposobności, aby nauczyć się uprawiania jej, ta marzycielska sztuka ma we mnie 

fanatycznego wprost miłośnika; już jako dziecko nie mogłem oderwać się od 
ładnego pawilonu, gdzie jednolicie wystrojona gromada muzyków pod batutą 

niskiego kapelmistrza o cygańskim wyglądzie wyczarowywała dźwięki potpourri i 
operowych melodii. Godzinami trwałem przykucnięty na stopniach zgrabnej 

świątyńki sztuki, uroczy zaś i składny korowód dźwięków czarował mi serce; 
pełnymi zapału oczyma śledziłem równocześnie ruchy grajków i sposób ich 

obchodzenia się z różnymi instrumentami. Urzekała mnie zwłaszcza gra na 
skrzypcach i powróciwszy do hotelu zachwycałem sam siebie i otoczenie tym, że 

próbowałem naśladować jak najwierniej ruchy pierwszego skrzypka za pomocą dwu 
patyków, krótkiego i dłuższego. Rozedrgany ruch lewej ręki, dobywający 

uduchowione tony, miękkie przejścia i prześlizgi z jednej pozycji w drugą, 
biegłość palców przy wirtuozowskich pasażach i kadencjach, wiotkie i giętkie 

falowanie przegubu ręki prawej, wiodącej smyczek, skupiony i nasłuchujący wyraz 
przytulonej do skrzypiec twarzy — to wszystko udawało mi się odtworzyć z 

dokładnością jednającą mi zwłaszcza u ojca jak najweselszy poklask. Otóż będąc w 
znakomitym humorze dzięki dobroczynnemu wpływowi kąpieli, bierze on na bok 

długowłosego i prawie oniemiałego z wrażenia dyrygencika i umyślą z nim 
następującą komedię. Nabywa się tanio nieduże skrzypce, a smyczek powleka się 

pieczołowicie wazeliną. Wbrew nikłym dotychczasowym staraniom o mój wygląd 
zewnętrzny kupuje się teraz w domu handlowym ładne gotowe ubranko marynarskie z 

plecionym sznurkiem i złotymi guzikami, do tego jedwabne pończochy i lśniące 
lakierki. I oto pewnego niedzielnego popołudnia, gdy w parku

26
TOMASZ MANN

jest pełno przechadzających się dla zdrowia kuracjuszy, stoję, ubrany co się 
zowie pretensjonalnie, u boku niewysokiego dyrygenta przy rampie świątyni 

dźwięków, uczestnicząc w wykonaniu jakiegoś węgierskiego „kawałka" tanecznego w 
ten sposób, że powtarzam z pomocą swych skrzypków i potłuszczonego smyczka ruchy 

wykonywane poprzednio oboma mymi kijkami. Mogę stwierdzić, że odniosłem pełny 
sukces.

Publiczność wytworna i mniej wytworna tłoczyła się przed pawilonem napływając ze 
wszech stron. Patrzono na cudowne dziecko. Moje zasłuchanie się, bladość mojej 

twórczo utrudzonej twarzy, kosmyk włosów opadający mi na jedno oko, moje 
dziecięce dłonie o przegubach opiętych strojnie rękawami bufiastymi u ramion, u 

dołu zacieśnionymi — krótko mówiąc, cały mój zjawiskowy wygląd, równie 
wzruszający, jak przecudny, zachwycił serca ludzkie. Gdy zakończyłem swą grę 

pełnym siły pociągnięciem smyczka przez wszystkie struny, grzmot oklasków, 

background image

przepleciony piskliwymi i tubalnymi okrzykami „brawo!", napełnił ogrody 
uzdrowiska. Ludzie chwytają mnie i znoszą z estrady na ziemię, mały kapelmistrz 

ledwie zdołał uchronić moje skrzypce wraz ze smyczkiem. Spada na mnie grad 
pochwał, komplementów, pieszczot. Arystokratyczne damy, szlachetnie urodzeni 

panowie tłoczą się dokoła mnie, gładzą me włosy, policzki i ręce, nazywają mnie 
diablęciem i aniołkiem. Jakaś stara rosyjska księżna, spowita od stóp do głów w 

jedwab fiołkowej barwy, z olbrzymimi srebrnymi lokami nad uszyma, ujmuje moją 
główkę w upierścienione dłonie i całuje mnie w spocone czółko. Następnie, 

namiętnym szarpnięciem odrywa ze swego kołnierza wielką, iskrzącą się diamentową 
broszę w kształcie liry i wpina ją w moją bluzę mówiąc przy tym nieustannie po 

francusku. Zbliżyli się wówczas moi bliscy: ojciec przedstawił się 
usprawiedliwiając usterki mej gry moim młodziutkim wiekiem. Zaciągnięto mnie do 

cukierni i przy trzech oddzielnych stolikach ugosz-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

27
czono czekoladą i tortem z kremem. Piękni i zamożni synkowie wysokiego rodu, 

hrabiątka Siebenklingen, ku którym często zerkałem tęsknie, otrzymując w zamian 
jedynie lodowate spojrzenia, rzucone z łaski, proszą mnie uprzejmie, abym 

rozegrał z nimi partię krokieta, ja zaś, z moją brylantową szpilką na piersi, 
rozgrzany i pijany radością, przychylam się do ich zaproszenia, podczas gdy nasi 

rodzice piją przy jednym stole kawę. Był to jeden z najpiękniejszych dni mego 
życia, może najpiękniejszy. Ozwały się liczne głosy, bym zechciał powtórzyć swą 

grę, a dyrekcja uzdrowiska zabiegała o to samo u mego ojca. Atoli ojciec 
oświadczył, że udzielił swego pozwolenia jedynie wyjątkowo i że częstsze 

ponawianie publicznego występu nie da się pogodzić z moim społecznym 
stanowiskiem. Przy tym dobiegał już końca pobyt nasz w kąpielisku 

Langenschwalbach.
ROZDZIAŁ CZWARTY

Opowiem teraz o moim ojcu chrzestnym, Schimmelpree-sterze, człowieku 
niecodziennym. Najpierw kilka słów o jego wyglądzie. Postawę miał przysadzistą, 

włosy zaś, przedwcześnie posiwiałe i przerzedzone, zwykł był dzielić tuż nad 
uchem, sczesując prawie wszystkie na jedną stronę czaszki. Jego wygoloną twarz z 

haczykowatym nosem, z zaciśniętymi ustami oraz nadmiernie wielkimi, okrągłymi 
szkłami w celuloidowej oprawie, znamionowało jeszcze w szczególny sposób to, że 

była ona nad oczyma goła, to znaczy pozbawiona brwi: cały jej wyraz świadczył o 
cierpkich i zgorzkniałych myślach; w sposób wyszukanie hipochondryczny zwykł był 

na przykład mój chrzestny wykładać własne nazwisko. „Natura — mawiał — to nic, 
tylko zgnilizna i Schimmel, to znaczy pleśń; jam zaś jej kapłan — Priester; 

toteż nazywam się Schimmelpreester — mag
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 29

pleśni. Dlaczego jednak na imię mam Feliks, to wie chyba tylko Bóg". Pochodził z 
Kolonii, gdzie przyjmowano go ongiś w najpierwszych domach i gdzie odgrywał 

wybitną rolę jako organizator zabaw karnawałowych. Nie znane jednak bliżej 
okoliczności czy nawet wydarzenia, których nigdy już nie wyświetlono, nakazały 

mu opuścić tamte strony, przeto wycofał się do naszego miasteczka, gdzie bardzo 
rychło, jeszcze na wiele lat przed moim przyjściem na świat, stał się 

przyjacielem naszego domu. Jako stały i niezbędny uczestnik naszych towarzyskich 
zebrań wieczornych zażywał wielkiego poważania u wszystkich naszych gości. Panie 

uderzały w pisk usiłując zasłaniać się ramionami, gdy on, zaciąwszy usta, 
zaczynał wpatrywać się w nie przez swe sowie okulary z uwagą, lecz przecież 

obojętnie, tak jak bada się przedmioty. „A fe, malarz!
— krzyczały. — Jak szpetnie się gapi! O, teraz widzi wszystko, aż po sam 

środeczek serca. Łaski, profesorze! Niechże pan oderwie od nas oczy!" Jakkolwiek 
jednak darzono go dużym podziwem, on sam nie cenił bynajmniej wysoko swego 

zawodu i nie szczędził nader sceptycznych wynurzeń co do natury artystów. 
„Fidiasz — mawiał

— zwany także Feidias, był człowiekiem o ponadprzecięt-nym talencie, o czym 
świadczy choćby tylko ten fakt, że dowiedziono mu kradzieży i wsadzono go w 

Atenach do więzienia: sprzeniewierzył złoto i kość słoniową, powierzone mu jako 
materiał na statuę Ateny. Perykles, który go odkrył, pozwolił mu się wymknąć 

(czym znawca ów dowiódł, że zna się nie tylko na sztuce, lecz, co znacznie 

background image

ważniejsze, również na manierach artystów), i Fidiasz, czy tam Feidias, 
powędrował do Olimpii, gdzie zamówiono u niego ogromny posąg Zeusa ze złota i z 

kości słoniowej. Co czyni tam? Kradnie znowu. Toteż umiera w olimpijskim 
więzieniu. Dziwne pomieszanie pojęć. Ale tacy są ludzie. Godzą się chętnie na 

talent, który przecież jest sam z siebie osobliwością. Natomiast na inne 
osobliwości, kto-

30 TOMASZ MANN
re dodatkowo wiążą się, może nawet w sposób konieczny, z talentem, nie zgodzą 

się ani trochę i odmawiają im jakiego bądź zrozumienia". Tyle mój ojczulek 
chrzestny. Zapamiętałem tę wypowiedź co do słowa, gdyż powtarzał ją często, i to 

w zwrotach zawsze jednakich.
Jak wspomniałem, żyliśmy w serdecznej zażyłości, a mogę nawet twierdzić, że 

cieszyłem się szczególnymi jego łaskami; gdym zaś podrastał, służyłem mu często 
za prototyp do jego artystycznych malowideł, co zachwycało mnie tym bardziej, że 

ten właśnie cel mając na oku odziewał mnie w najrozmaitsze stroje i przebrania, 
jakich posiadał bogaty zbiór. Pracownia jego, pełen rupieci lamus o wielkim 

oknie, mieściła się pod dachem pewnego samotnego domku położonego w dole, tuż 
nad Renem; wynajmował tę graciarnię, zamieszkując ją razem ze starą dozor-

czynią, i tam to właśnie „siadywałem" mu, jak to zwykł był określać, godzinami 
na z gruba ciosanym podium. Wspominam i to, że pozowałem mu wielokrotnie nago do 

wielkiego obrazu o treści zaczerpniętej ze starożytnych podań greckich, który 
miał przyozdobić salę jadalną jednego z mogunckich handlarzy wina. Przy tej 

sposobności zebrałem z ust artysty wiele pochwał, gdyż wybujałem nader 
rozkosznie, podobny bogom, wysmukły, delikatny, a przecie prężny tężyzną 

członków, o ciele złotawym i nienagannym pod względem proporcji. Bądź co bądź, 
posiedzenia te budzą osobliwe wspomnienie. Ale jeszcze zabawnie], sądzę, było, 

kiedy pozwalano mi przebierać się, co zdarzało się nie tylko w pracowni mego 
chrzestnego ojca. Często mianowicie, gdy zamierzał zjeść u nas kolację, 

przysyłał nieco przed swym przybyciem wielką pakę pstrych kostiumów, peruk i 
broni, ażeby po otarciu ust, ot, tak dla przyjemności, wypróbować to wszystko na 

mnie i rzucić na karton moją postać w stroju, który mu najbardziej przypadł do 
gustu. „Ma chłopak kostiumowy

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 31
}eb" — zwykł był mawiać, pragnąc wyrazić, że we wszystkim było mi do twarzy i że 

każde przebranie wydawało się na mnie ładne i jak ulał. Jakikolwiek bowiem 
zdobił mnie strój: czy rzymskiego fletnisty w krótkiej tunice, z wieńcem róż na 

krętych czarnych włosach; czy angielskiego pazia, opiętego ciasno atłasem, w 
koronkowym kołnierzu i z piórem na berecie; czy hiszpańskiego toreadora w 

migotliwym kubraczku i kalabryjskim kapeluszu; czy młodzieńczego księżulka z ery 
pudrowanych peruk, z białymi wyłogami pod szyją, w czapeczce, pelerynce i 

pantofelkach zdobnych sprzączkami; czy austriackiego oficera w białym dolmanie 
ze szpadą na szarfie; czy wreszcie niemieckiego górala w długich kolanówkach i 

buciskach podbitych gwoździami, z giemzową kitą na zielonym kapeluszu — zawsze 
wydawało się, a i lustro upewniało mnie o tym, jakbym był przeznaczony i wprost 

narodził się do tego właśnie ubioru. Za każdym razem stwarzałem, wedle zdania 
wszystkich, znakomity okaz tej sfery ludzkiej, którą właśnie zdarzyło mi się 

reprezentować. Co więcej, mój chrzestny ojciec zaznaczał przekonywająco, że moja 
twarz przy współdziałaniu kostiumu i peruki zdaje się dostosowywać nie tylko do 

poszczególnych stanów społecznych oraz klimatów, lecz również do epok, z których 
każda, jak nas pouczał, wyciska na swych dzieciach pewne ogólne fi-zjonomiczne 

piętno — podczas gdy na przekór temu ja, jeśli wolno było wierzyć naszemu 
przyjacielowi, sprawiam równie prawdziwe wrażenie, jak gdybym zstąpił z 

ówczesnego malowidła — i jako fircyk florencki ze schyłku średniowiecza, i 
wtedy, kiedy upiększała mnie owa przepyszna fala loków, którą późniejsze 

stulecie kazało nosić światu wytwornemu i pańskiemu. Ach, to były przepiękne 
godziny! A przecie, gdym po skończonej krotochwili przywdział znowu swoje 

wypłowiałe i marne ubranie codzienne, wówczas ogarniała mnie nieprzemożona 
żałość i tęsk-

32
TOMASZ MANN

nota, jakieś uczucie bezkresnej, nieopisanej nudy, sprawiające, że resztę 

background image

wieczoru przeżywałem z duszą do cna wyjałowioną, w głębokim i bezsłownym 
przygnębieniu.

Na razie tylko tyle o Schimmelpreesterze. Potem, u kresu mojej wyniszczającej 
wędrówki życiowej, miał ten właśnie nieoceniony człowiek wtargnąć rozstrzygająco 

w mój los i przynieść mi ratunek..... v , , ,
RÓ2DŹIAŁ PIĄTY

JXiedy zagłębiam się we własną duszę poszukując innych jeszcze wrażeń 
młodzieńczych, muszę wspomnieć dzień, w którym pozwolono mi po raz pierwszy 

towarzyszyć rodzinie w wyprawie do wiesbadeńskiego teatru. Muszę zresztą wtrącić 
tu uwagę, że przy opisie swej młodości nie trzymam się bojaźliwie następstwa 

lat, .lecz traktuję ten okres życia jako całość, po której wędruję myślą wedle 
upodobania. W czasie gdym pozował memu chrzestnemu ojcu, Schimmelpreesterowi, do 

wizerunku greckiego boga, liczyłem może szesnaście, osiemnaście lat, byłem więc 
już prawie młodzieńcem, co prawda bardzo zacofanym w nauce szkolnej. Pierwsza 

jednak moja bytność w teatrze przypada wcześniej, mianowicie na czternasty rok 
mego życia — a zatem w każdym razie na czas, gdy moja cielesna i duchowa 

dojrzałość (jak będę niebawem miał sposobność jesz-
34 TOMASZ MANN

cze dokładniej opowiedzieć) postąpiła już daleko, moją zaś ówczesną chłonność 
wrażeń należało nawet uważać za szczególnie dużą. Istotnie, spostrzeżenia 

dokonane tego wieczoru odcisnęły w moim umyśle głęboki ślad i dały mi materiał 
do nie kończących się rozmyślań.

Przed pójściem do teatru wstąpiliśmy do nie znanej mi dotąd kawiarni 
„Wiedeńskiej" i piliśmy tam słodziuchny poncz, podczas gdy mój ojciec pociągał 

absynt przez słomkę, co już samo wystarczało, aby mocno mnie poruszyć. Któż 
opisze jednak gorączkowy zachwyt, jaki owładnął całą mą istotę, gdy wynajęty 

powóz dostawił nas do celu moich marzeń i gdy przyjęła nas w swe wnętrze 
oświetlona rzęsiście sala teatralna, pełna lóż. Kobiety na balkonach, rzeźwią-ce 

sobie biusty wachlarzami; panowie, pochyleni nad nimi w beztroskiej rozmowie; 
szemrzący na parterze rój ludzki, do którego i my należeliśmy; zapachy, sączące 

się z włosów i sukni, zmieszane z wyziewem gazu świetlnego; lekki zgiełk 
orkiestry strojącej instrumenty; rozkoszne malowidła na plafonie i kurtynie, 

ukazujące ciżbę obnażonych duchów piękna, całe wprost kaskady różanych członków, 
ściśniętych w perspektywicznym skrócie. Jakże bardzo pomagało to wszystko 

otworzyć pączki młodych zmysłów i przygotować duszę do nadzwyczajnych doznań! 
Podobnie tłumne zgromadzenie ludzi w sklepionej wysoko, pełnej przepychu sali 

widziałem dotąd tylko w kościele, i rzeczywiście wydał mi się teatr, ów pełen 
uroczystych kaplic przybytek, gdzie na świetlistym podwyższeniu wtajemniczone 

osoby, strojne, barwne i owiane muzyką, dokonywały przepisanych stąpań i tańców, 
rozmów, śpiewów i działań: rzeczywiście, powtarzam, wydał mi się teatr kościołem 

rozkosznej zabawy, chramem, w którym potrzebujący czułego zbudowania ludzie, 
stłoczeni w cieniu na wprost sfery promiennej doskonałością, spoglądali z 

otwartymi ustami wzwyż ku ideałom swego serca.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 35

Grano sztukę skromnego lotu, dziełko, jak to mawiają, podkasanej muzy, jakąś 
operetkę, której tytułu zapomniałem niestety. Akcja działa się w Paryżu (co 

znakomicie podniosło nastrój mojego biednego ojca), jej ośrodkiem zaś był młody 
próżniak czy też attache poselstwa, uroczy czaruś i fartuszkiewicz, odtwarzany 

przez gwiazdę teatru, niezmiernie lubianego śpiewaka nazwiskiem Miiller-Rose. O 
śpiewaku tym dowiedziałem się od mego ojca, który szczycił się znajomością z 

nim, i obraz jego żyć będzie wiecznie w mej pamięci. Prawdopodobnie jest on 
teraz zużytym starcem, tak jak ja; lecz umiejętność, z jaką olśniewał i 

zachwycał wówczas obcy tłum i mnie wśród niego, wywarła na mnie jedno z tych 
wrażeń, które rozstrzygają o dalszym biegu życia. Powtarzam: olśniewał, i 

wyjaśnię niebawem, ile znaczenia zawiera to właśnie słowo. Na razie spróbuję 
odtworzyć z żywego do dziś dnia wspomnienia wygląd sceniczny Miil-lera-Rosego.

Gdy pierwszy raz wszedł na scenę, był odziany czarno, a przecież bił od niego 
blask. Zgodnie z tekstem sztuki przybywał z modnego lokalu wielkiego świata i 

był odrobinę pijany, co umiał ukazać z przyjemnym umiarem, w upiększonym i 
uszlachetnionym stylu. Miał na sobie czarny, wyłożony atłasem płaszcz o kroju 

peleryny, lakierki, stosowne przy czarnych spodniach frakowych, białe rękawiczki 

background image

glace i na lśniącej głowie, ufryzowanej wedle ówczesnej wojskowej mody, tak że 
rozdziałek sięgał' karku, cylinder. Wszystko to było bez zarzutu, świetnie 

przyprasowane, nietknięte, jak w rzeczywistym życiu nie bywa nawet przez 
kwadrans — że tak powiem, nie z tego świata. Zwłaszcza cylinder, nasadzony 

nonszalancko na bakier, był prawdziwie wymarzonym, wzorcowym okazem swego 
gatunku, gładziu-tki, bez pyłka, wprost idealnie lśniący, prawdziwie jak 

malowany — a odpowiadało mu oblicze owej wyższej istoty, twarz wydająca się 
rzeźbą z najdelikatniejszego wosku. Bladoróżowa, o migdałowego kształtu oczach w 

czarnej opra-
36 • • -..-v • TOMASZ MANN

wie, o krótkim, prostym nosku i nader pięknie zarysowanych koralowoczerwonych 
ustach, uwieńczona była nad wygiętą łukiem górną wargą wąsikami, równiutko, zda 

się cyrklem odmierzonymi i jakby muśniętymi pędzlem. Zataczając się elastycznie, 
jak nie widuje się nigdy tego w pospolitej rzeczywistości u ludzi pijanych, 

powierzył kapelusz i laskę służącemu, wyśliznął się zgrabnie ze swego płaszcza i 
stał oto przed nami we fraku, w bogato plisowanym gorsie koszuli, w którym 

iskrzyły się diamentowe guziki. Mówiąc i śmiejąc się srebrzyście, wyswobodził 
się również z rękawiczek i można było dostrzec, że jego ręce, z wierzchu mącz-

nobiałe i także przyozdobione brylantami, są od spodu tak samo różowe jak jego 
policzki. Zanucił po jednej stronie u rampy pierwszy wiersz piosenki opiewającej 

niewysłowio-ną łatwość i wesołość jego życia jako attache latającego za 
dziewczętami, przemknął następnie tanecznym krokiem, rozpostarłszy błogim gestem 

ramiona i pstrykając palcami, na drugą stronę i prześpiewał tam drugi wiersz, po 
czym wycofał się, aby pozwolić wywołać się ponownie oklaskami i odśpiewać przed 

budką suflera wiersz trzeci. Następnie przeszedł z beztroskim wdziękiem do 
akcji. Zgodnie z tekstem sztuki był bardzo bogaty, co osnuwało jego postać 

oszołamiającym urokiem. Widziano go w miarę rozwoju wydarzeń w coraz to innym 
ubiorze: w śnieżnobiałym kostiumie sportowym z czerwonym paskiem, potem w 

bogatym, fantastycznym uniformie, wreszcie — o dziwo! — przy sposobności pewnego 
zawikłania, równie drażliwego, jak wzbudzającego ryk śmiechu, nawet w 

jedwabnych, błękitnych kalesonach. Widziano go jako uwodziciela w swawolnych, 
zuchwałych, awanturniczych sytuacjach: u stóp pewnej księżny, przy skrapianej 

szampanem kolacyjce z dwiema pretensjonalnymi kokotami, z podniesionym do 
strzału pistoletem, gotowego do pojedynku z beznadziejnie głupim rywalem. 

Najtrudniejsze jednak tarapaty nie zdołały przynieść uszczerbku jego 
nienaganności, pomiąć jego zaprasowanych

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 37
fałdów, przygasłe jego blasku, rozgorączkować w niemiły dla oka sposób jego 

różanej twarzy. Jego zachowanie się, skrępowane i równocześnie uskrzydlone 
wymaganiami muzyki i całą formalistyką teatru, a przecie śmiałe, swobodne i 

lotne mimo artystycznych ograniczeń, jaśniało wdziękiem, nie skażonym ani 
odrobiną gnuśnej codzienności. Jego ciało zdawało się przepojone aż do szpiku 

kości owym czarem oznaczanym jedynie mglistym słowem „talent", a przysparzającym 
mu widocznie równie wiele rozkoszy, jak i nam wszystkim. Widzieć, jak obejmuje 

dłonią srebrzystą rączkę swej laski albo jak wsuwa obie ręce w kieszenie spodni, 
już to samo sprawiało szczerą przyjemność; jego sposób podnoszenia się z 

krzesła, kłaniania, zbliżania i oddalania odznaczał się bezwiednym urokiem 
napełniającym serce radością życia. Tak, to właśnie działo się tutaj: Miiller-

Rose rozprzestrzeniał radość życia, choć słowo to oznacza skądinąd rozkosznie 
bolesne uczucie zazdrości, tęsknoty, nadziei i pragnień miłosnych, 

rozpłomieniane w ludzkiej duszy widokiem piękna i błogiej doskonałości.
Otaczająca nas parterowa publiczność składała się z mieszczuchów i mieszczek, 

pomocników handlowych, żołnierzy z cenzusem i podlotków, i jakkolwiek przepajał 
mnie niewy-słowiony zachwyt, przecie zachowałem dość przytomności i 

zaciekawienia, aby rozglądać się wokoło i badać, jakie wrażenie sprawia gra 
aktorów na współuczestnikach mej przyjemności, i wyjaśniać sobie miny sąsiadów z 

pomocą moich własnych doznań. Wyraz tych twarzy był ogłupiały i błogi. Jednaki 
uśmiech tępego zapomnienia opływał wszystkie wargi, u podlotków raczej słodki i 

podniecony, u dojrzałych kobiet bardziej znamionujący senne i ociężałe oddanie, 
u mężczyzn natomiast mówiący o tym wzruszeniu i nabożnym zadowoleniu, z którym 

skromni ojcowie spoglądają na opromienionych blaskiem synów wyniesionych życiem 

background image

nad własne ich życie, tak iż widzą w nich urzeczywistnienie marzeń swej 
młodości. Co się zaś tyczy subiektów i żołnierzy

38
TOMASZ MANN

z cenzusem odbywających swą roczną służbę, na ich w górę zadartych twarzach 
stało wszystko szeroko otworem; oczy, dziurki od nosa i usta. A przy tym 

uśmiechali się. „Gdybyśmy tak my stali tam na wzniesieniu w majtasach -— myśleli 
zapewne — jakżeż popisalibyśmy się wtedy? A jak śmiało daje sobie on sam jeden 

radę z dwiema tak bardzo wymagającymi kokotami!" Gdy Miiller-Rose schodził ze 
sceny, barki widzów opadały w dół i z tłumu zdawała się uchodzić wszelka moc. 

Kiedy natomiast, podniósłszy ramię i wytrzymując długo wysoki ton, krokiem 
bojowym, triumfalnym podchodził z głębi sceny ku rampie, biusty kobiece prężyły 

się, niby chcąc mu wyjść naprzeciw, tak że atłasowe talie pań trzeszczały w 
szwach. Niechybnie, całe to spowite w cień zbiegowisko podobne było do 

olbrzymiego roju nocnych owadów, które nieme, ślepe, szczęśliwe rzucają się w 
żarzący się płomień.

Mój ojciec bawił się po królewsku. Francuskim obyczajem pojawił się na sali z 
kapeluszem i z laską. Pierwszy z tych przedmiotów nasadził na głowę natychmiast 

po opadnięciu kurtyny, a drugim wspomagał frenetyczną owację, tłukąc donośnie i 
wytrwale laską o podłogę. „C'est epa-tant!" — powtórzył kilkakrotnie ze 

wzruszeniem przytłumiającym głos do szeptu. Za to po końcu przedstawienia, 
gdyśmy już po wszystkim wyszli na korytarz, a wokół nas upojeni i podniesieni na 

duchu subiekci usiłowali naśladować bohatera wieczoru sposobem chodzenia, 
mówienia, spoglądania na swe czerwone łapska i wymachiwania laskami, ojciec 

powiedział do mnie: „Chodź ze mną, trzeba przecie, abyśmy mu uścisnęli dłoń. 
Boże mój, jak gdybyśmy to nie byli z dawien dawna dobrymi znajomymi, Miiller i 

ja! Będzie enchante" widząc mnie znowu". Paniom naszym polecił czekać na nas w 
przedsionku, po czym — to nie sen! — wyruszyliśmy, aby odwiedzić Mullera-Rosego.

* Zachwycony, oczarowany, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 39

Droga wiodła zrazu przez przylegającą tuż do sceny i ciemną już lożę dyrektora 
teatru, skąd dostaliśmy się za kulisy mijając wąskie żelazne drzwi. Półmrok 

zalegający przestrzeń sceniczną roił się od wyglądających jak widma robotników 
uprzątających dekoracje. Drobną osóbkę w czerwonej liberii, grającą w sztuce 

rolę chłopaka od windy, a teraz wspartą o ścianę i tonącą nie wiadomo w jakich 
myślach, uszczypnął mój papuś żartobliwie tam, gdzie była najszersza, pytając 

zarazem, gdzie mieści się poszukiwana przez nas garderoba — z miną pełną złego 
humoru wskazała nam kierunek. Przeszliśmy przez biało wytynkowany tunel, w 

którym nagie płomienie gazowe rozświetlały zdławione dusznością powietrze. 
Łajania, śmiechy, paplanina dochodziły nas spoza licznych drzwi wychodzących na 

korytarz i ojciec, trącając mnie wesoło wielkim palcem, zwrócił moją uwagę na te 
przejawy życia. Szliśmy jednak dalej aż do ostatnich drzwi, położonych na samym 

dnie przesmyku, i tam właśnie zastukał mój papa nachyliwszy ucho do samego 
kłykcia, którym pukał. Odpowiedziano z czeluści: „Kto tam?" czy też: „Co tam, do 

diaska!" — nie przypominam sobie dokładnie, jak brzmiał ten metaliczny, ale i 
szorstki okrzyk. „Czy można wejść?" — zapytał mój ojciec, na co odpowiedziano, 

że można raczej uczynić coś innego, co nie da się powtórzyć na tych kartach. 
Ojciec zaśmiał się cicho i zawstydzony powiedział: „Muller, to ja — Krull, 

Engelbert Krull. Chyba wolno jeszcze potrząsnąć pańską prawicę!" Zza drzwi 
odpowiedziano ze śmiechem: „Ach, to ty, stary birbancie! No, właź, tylko śmiało, 

w przybytek rozkoszy! Nie przeszkodzi panom chyba — trajkotał dalej ów głos, 
gdyśmy stanęli w samych drzwiach — moja golizna". Weszliśmy, i oczom chłopca 

objawił się widok ohydny, nie do zapomnienia.
Przy brudnym stole, przed zakurzonym i zapaćkanym lustrem siedział Miiller-Rose 

nie mając na sobie nic prócz kalesonów z szarego trykotu. Jakiś człowiek 
podwinąwszy rękawy koszuli szorował ręcznikiem wprost skąpane w pocie

40
TOMASZ MANN

plecy śpiewaka, podczas gdy on sam ocierał twarz i szyję, posmarowane grubo 
błyszczącą maścią, za pomocą drugiej chusty, aż stwardniałej od kolorowego 

tłuszczu. Jedną połowę twarzy artysty skrywała jeszcze ta różowa powłoka, która 

background image

poprzednio zdobiła jego oblicze tak idealną woskową mgiełką, teraz jednak 
pociesznie odcinała się swym tonem pomarańczowym od drugiego, przypominającego 

swą bladością ser, już odbarwionego policzka. Ponieważ zdjął tymczasem uroczą 
kasztanowatą perukę z przeciągniętym prosto przedziałkiem, którą nosił jako 

attache, dostrzegłem, że był rudy. Jedno jego oko było jeszcze podczernione w 
krąg i metalicznie lśniąca sadza lepiła się wciąż do rzęs, podczas gdy drugie, 

gołe, wodniste, bezczelne i przekrwione od tarcia, łypało ku przybyszom. To 
wszystko jeszcze by uszło jako tako, gdyby piersi, barki, grzbiet i górna część 

ramion Miillera--Rosego nie były obsypane pryszczami. Były to pryszcze 
obrzydliwe, obwiedzione czerwonym brzeżkiem, ropiejące, a częściowo i krwawiące 

na czubkach; dziś jeszcze, gdy o tym pomyślę, dreszcz mnie przejmuje. Nasza 
zdolność do odczuwania wstrętu — pozwalam sobie mimochodem zauważyć — bywa tym 

większa, im silniejsze są nasze pożądania, to znaczy w gruncie rzeczy, im 
żarliwiej czepiamy się świata i jego darów. Natury chłodnej i nieczułej nie 

wstrząśnie nigdy odraza, tak jak to wówczas stało się ze mną. Bo na domiar 
wszystkiego kłębiło się — w przegrzanej od żelaznego piecyka izbie — powietrze 

złożone z wyziewów potu oraz zapachu miseczek, tygli, barwnych sztabek szminki, 
które zalegały stół, atmosfera tak gęsta, że wydało mi się zrazu niemożliwością 

oddychać w niej dłużej niż minutę bez napadu mdłości. A przecie stałem bez ruchu 
i patrzyłem — i nie zdołam ponad to nic konkretnego opowiedzieć o naszych 

odwiedzinach w garderobie Mullera-Rosego. Zapewne, gdybym nie spisywał swych 
wspomnień przede wszystkim dla swej własnej rozrywki, a dopiero potem dla zabawy 

publiczności, musiałbym zarzucić sam sobie, że najzupełniej bez potrzeby
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 41

rozwiodłem się tak obszernie o swej pierwszej bytności w teatrze. Na silne 
napięcie oraz proporcje opisywanych spraw nie zwracam jednak w ogóle uwagi, 

pozostawiając troskę o to autorom, którzy czerpią z fantazji i trudzą się 
kleceniem pięknych i harmonijnych dzieł ze zmyślonego tworzywa, podczas gdy ja 

zdaję sprawę wyłącznie ze swego własnego niezwykłego życia i rządzę tym 
materiałem wedle upodobania. Przy doświadczeniach i przygodach, którym 

zawdzięczam szczególnie wiele w zakresie poznania siebie samego i świata, 
zatrzymuję się długo, delikatnie cieniując każdy szczegół, podczas gdy 

prześlizguję się tylko po innych, mniej drogich mi sprawach.
Paplanina Mullera-Rosego z moim biednym ojcem zatarła się prawie zupełnie w mej 

pamięci, a to prawdopodobnie dlatego, że brakło mi czasu, by na nią zważać. 
Rzecz w tym, że poruszenie, jakie w umyśle naszym wywołują zmysły, bywa 

niewątpliwie o wiele silniejsze od tego, które w nim wzbudza słowo. Przypominam 
sobie, że śpiewak, jakkolwiek entuzjastyczne oklaski publiczności musiały 

przecie upewnić go o odniesionym triumfie, pytał nieustannie, czy spodobał się, 
w jakim też stopniu podobał się — i jakże bardzo rozumiałem ten jego niepokój! A 

dalej tłucze się w mej pamięci kilka niewybrednych dowcipów, które wplótł w 
rozmowę, odpowiadając na przykład na jakiś tam docinek mego ojca: „Stul pan 

gębę!", i dodając natychmiast: „A raczej schowaj swe pazury na smakowitszy 
kąsek". Tym jednak i innym jeszcze manifestacjom jego ducha poświęcałem, jak się 

już rzekło, tylko połowę uwagi, będąc jak najusilniej zajęty przetwarzaniem w 
duszy swego zmysłowego przeżycia.

„To więc indywiduum — moje myśli biegły wówczas takim mniej więcej torem — ten 
umorusany i owrzodzony osobnik jest owym uwodzicielem, ku któremu rwał się przed 

chwilą szary tłum w tęsknym marzeniu! Nieapetycz-ny robak — taka jest prawdziwa 
postać owego rozkosznego motyla, w którym niedawno jeszcze tysiąc oszukanych 

oczu
42

TOMASZ MANN
widziało w najlepszej wierze urzeczywistnienie swych skrytych snów o pięknie, 

polocie i doskonałości! Czyż nie przypomina on do złudzenia tych obmierzłych 
robaczków, co to umieją rozjarzyć się baśniowo, gdy nadejdzie ich wieczorna 

godzina? Czyż jednak ludzie dorośli i skądinąd znający życie, ludzie, którzy tak 
chętnie, a nawet skwapliwie pozwolili mu się oszukać, nie powinni byli wiedzieć, 

że ulegają oszustwu? Lub może za milczącą zgodą nie uważali oszustwa za 
oszustwo? To bardzo możliwe; bo zastanówmy się uważnie: kiedy to robaczek 

świętojański jawi się w swej prawdziwej postaci — czy wtedy, gdy jako poetyczna 

background image

iskra unosi się wśród letniej nocy, czy też wtedy, gdy jako przyziemne, 
niepozorne stworzonko wije się na naszej dłoni? Strzeż się rozstrzygać o tym! 

Przywołaj raczej przed oczy ten sam obraz, który przedtem objawił się tobie: ów 
rój olbrzymi biednych ciem i komarów, wpadający bezszelestnie i szaleńczo w 

nęcący płomień! Jakże jednomyślna jest ta dobra wola pozwalająca się uwodzić! 
Tutaj włada widocznie powszechny, przez samego Boga wszczepiony w ludzką naturę 

głód, a talenty jakiegoś tam Miillera-Rosego do tego właśnie powołano, by głód 
ten zaspokoić. Niewątpliwie stajemy tu wobec niezbędnego dla ekonomii życia 

urządzenia, do którego obsługi trzyma się i opłaca tego człowieka. Ileż podziwu 
należy mu się za to, co mu się dziś udało i na oczach wszystkich udaje 

codziennie! Zapanuj nad odrazą i przejmij się całkowicie tym, że on, wiedząc 
skrycie o swych wstrętnych wrzodach i czując je boleśnie, umiał tak swobodnie, 

tak olśniewająco dumnie poruszać się przed tłumem, co więcej, przy niewątpliwej 
pomocy światła i szminki, muzyki i oddalenia, skłonił ów tłum do uznania w swej 

osobie ideału jego serca, a przez to ciżbę ludzką nieskończenie podniósł na 
duchu i pobudził do życia!

Sięgnij odczuciem głębiej! Zadaj sobie pytanie, co też skłoniło płaskiego 
dowcipnisia do ćwiczeń w tym wieczornym sublimowaniu samego siebie! Pytaj o 

tajemne źródła
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

43
tego przymilnego uroku, który niedawno jeszcze zwycięsko przepajał jego ciało aż 

po czubki palców! Byś zdołał odpowiedzieć na to pytanie, trzeba ci tylko 
przypomnieć sobie (gdyż wiesz to znakomicie!), jaka nie dająca się nazwać ani 

dość słodko słowami określić potęga uczy nocnego świetlika świecić. Zważ no, jak 
człowiek nie może nasłuchać się do syta zapewnień, że się podobał, że się 

naprawdę podobał ponad wszelką miarę! Jedynie pociąg serca skłaniający go ku 
temu spragnionemu pociechy tłumowi usprawnił go do sztukmłstrzostwa, jakie 

osiągnął; a jeśli on darzy ciżbę radością życia, jeśli gęstwa ludzka obsypuje go 
w zamian do syta oklaskami, czyż nie jest to obustronnym zaspokajaniem siebie, 

spotkaniem weselnym jego żądz z jej żądzami?"
ROZDZIAŁ SZÓSTY

l o, co napisałem przed chwilą, wytycza z grubsza ów tor myśli, jakim pomknął 
mój podniecony gorączką i zapałem duch w garderobie Mullera-Rosego, aby w 

następnych dniach, a nawet tygodniach, przebiegać uporczywie i marząco tę samą, 
ponawianą wielokrotnie drogę. Głębokie wzruszenie bywało zazwyczaj owocem tych 

sięgających w głąb duszy dociekań, a zarazem tęsknota, nadzieja i oszałamiająca 
radość o takim natężeniu, że jeszcze dziś, bez względu na ogrom mego znużenia, 

wystarcza mi przypomnieć to sobie, by tętno mego serca zabiło spieszniej szym 
rytmem. W owym jednak czasie nabrzmiewało to doznanie tak bardzo, że niekiedy 

zdawało się, iż rozsadzi mi pierś, a nawet wpędzało mnie poniekąd naprawdę w 
chorobę, co stawało się nierzadko powodem opuszczania szkoły.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 45
Uzasadniać szczegółowo moją rosnącą niechęć względem tej wrogiej instytucji 

uważam za zbyteczne. Niezbędnym warunkiem mego życia jest wolność, pełna swoboda 
od jakichkolwiek pęt ducha i wyobraźni; zakorzeniona jest ona we mnie tak 

głęboko, że wspomnienie mego długoletniego pobytu w więzieniu dotyka mnie nie 
tak niemile jak pamięć więzów splecionych z niewoli i trwogi, jakimi chwalebna 

na pozór dyscyplina panująca w owym bielonym wapnem domu o kształcie pudła, tam 
w dole, w miasteczku, spętała moją wrażliwą chłopięcą duszę. Jeżeli na domiar 

złego doda się jeszcze moje osamotnienie, którego źródła odkryłem na jednej z 
wcześniejszych kart, nie zdziwi nikogo fakt, żem wcześnie już myślał o tym, aby 

ujść przed poddaństwem szkolnym nie tylko w niedziele i święta.
Wyborne usługi oddała mi przy tym zyskana w toku długotrwałych igraszek wprawa w 

naśladowaniu pisma mojego ojca. Ojciec zawsze bywa naturalnym i najdostępniej-
szym wzorem dla kształtowania się chłopca, który pragnie się wedrzeć w świat 

ludzi dorosłych. Wspomagany ukrytym pokrewieństwem ducha, jak również 
podobieństwem budowy cielesnej, wyrostek pokłada całą swoją dumę w tym, by 

przyswoić sobie z postawy i obyczajów swojego rodzica to wszystko, co z powodu 
jego własnej niedojrzałości wzbudza w nim podziw — albo też, mówiąc ściślej: to 

właśnie uczucie podziwu wiedzie półświadomie do przyswajania i doskonalenia w 

background image

sobie znamion, których zalążki 'drzemią w nas na podstawie dziedziczności. Stąd 
też wodzić stalówką po papierze tak lekko i biegle jak mój ojciec było moim 

marzeniem już wtedy, gdym jeszcze rył ogromniaste gryzmoły na liniowanej 
tabliczce, a ileż to świstków papieru zasmarowa-łem potem — obejmując palcami 

obsadkę dokładnie według subtelnej maniery ojca — próbami odtworzenia z pamięci 
charakteru jego pisma. Nie było to bynajmniej trudne, gdyż biedny mój ojczulek 

pisał właściwie po dziecinnemu, jak w elementarzu, i charakterem zupełnie 
niewyrobionym, tyle

46 \ ; TOMASZ MANN
tylko, że stawiał litery drobniutkie, rozdzielone jednak przydługimi kreskami 

tak szeroko, jak tego nigdy i u nikogo nie widziałem; manierę tę opanowałem 
szybko w sposób najbardziej łudzący. Co się zaś tyczy podpisu „E. Krull", który 

w odróżnieniu od spiczastych liter tekstu zawierał sztych łaciński, to otaczała 
go chmura esów-floresów, wydająca się na pierwszy rzut oka trudna do 

naśladowania, jednak wymyślona tak prostodusznie, że właśnie podpis prawie 
zawsze udawał mi się bez zarzutu. Dolna mianowicie połowa litery „E" kończyła 

się dużym, przyjemnym zakrętasem, w którego otwartym łonie figurowała wpisana 
czysto krótka zgłoska nazwiska. Od góry jednak, obrawszy łuczek litery „u" za 

odskocznię i okrążając całość od przodu, dołączał się drugi wywijas, 
przecinający zamaszystą głoskę „E" dwukrotnie i, zdobny tak jak ona bocznymi 

kluczkami, biegł ku dołowi energicznym zakrętem w kształcie litery „S". Cały ten 
ornament był bardziej wysoki niż szeroki, barokowy, dziecięcy w pomyśle, i 

właśnie dzięki temu nadawał się tak wybornie do naśladowania, że sam sprawca 
moich dni musiałby uznać moje osiągnięcia za twory swej własnej ręki. Cóż jednak 

prostszego od myśli, aby uzdolnienie, w którym ćwiczyłem się zrazu li tylko dla 
rozrywki, zaprząc w służbę mojej duchowej wolności? „Dręczące bóle brzucha — 

pisałem — zmusiły mego syna, Feliksa, do wstrzymania się dnia 7 currentis od 
udziału w nauce szkolnej, co z żalem zaświadcza — E. Krull". Lub równie dobrze 

mniej więcej tak: „Ropny obrzęk dziąsła oraz zwichnięcie prawego ramienia 
sprawiły niestety, że Feliks od 10 do 14 hujus nie mógł opuścić pokoju i ku 

naszemu ubolewaniu musiał wyrzec się obecności w zakładzie. Kreślę się z 
uszanowaniem E. Krull". Z chwilą gdy to się raz powiodło, już nic nie stało na 

przeszkodzie, bym w niejednym dniu lub i przez kilka dni z rzędu przewałęsał 
godziny nauki spędzając je swobodnie w dalszych okolicach miasteczka; leżałem 

sobie na zielonej murawie i w cieniu szeleszczących liści zatapia-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 47

łem się w osobliwe myśli swego młodocianego serca albo przepędzałem w 
rozmarzeniu całe godziny ukryty wśród malowniczych zwalisk leżącego nad brzegiem 

Renu ongiś arcybiskupiego zamczyska, albo wreszcie, gdy rozsrożyła się zima, 
znajdowałem schronienie w pracowni mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera, 

który wprawdzie wymyślał mi z powodu tych poczynań, lecz samym tonem głosu 
zaznaczał, że umie uszanować moje pobudki.

Z drugiej jednak strony, zdarzało się nierzadko, że dnie nauki szkolnej 
przepędzałem w domu jako obłożnie chory, i to, jak już napomknąłem, nie bez 

wewnętrznego usprawiedliwienia. Zgodnie z moją teorią, każde wprowadzenie w 
błąd, nie wspierające się o jakąś wyższą prawdę i nie będące niczym innym jak 

tylko kłamstwem, będzie z gruba ciosane, niedoskonałe i pierwszy lepszy przejrzy 
je na wylot. Tylko takie oszustwo może liczyć na powodzenie i żywe oddziaływanie 

na ludzi, które nie w całej pełni zasługuje na miano oszustwa, jest bowiem tylko 
wyposażeniem żywotnej, choć nie całkowicie urzeczywistnionej prawdy w te 

znamiona materialne, jakich jej trzeba, aby świat ją uznał i uszanował. Mimo że 
byłem chłopcem dobrze się rozwijającym, któremu z wyjątkiem zachorzeń 

dziecięcych o lekkim przebiegu nic nigdy nie brakowało na ciele, nie 
dopuszczałem się przecie rażącego zmyślenia, ilekroć postanawiałem pewnego 

ranka, że przepędzę w charakterze pacjenta dzień, który mi groził trwogą i 
uciskiem. W jakimże •zresztą celu miałbym poddawać się tej udręce znając środek 

mogący wedle mej woli obezwładniać potęgę moich duchowych tyranów? Nie, nie 
potrzebowałem się poddawać: te właśnie wspomniane niedawno, potężniejące aż do 

bólu -vewnętrzne napięcie i ucisk, które jako wytwór pewnych procesów myślowych 
nader często owładały wówczas moją cielesną i duchową istotę, wytwarzały przy 

współdziałaniu mego wstrętu do uciążliwości szkolnej pańszczyzny pewien stan 

background image

dający moim kuglarskim gierkom podstawę rzetelnej prawdy i da-
48

TOMASZ MANN
wały mi w sposób nat^ął^i do ręki rozmaite możliwości, niezbędne, aby skłonić 

lekarza i domowników do troski i pieczy nade mną. ;|«!r ...-.
Zaczynałem odgrywać swe niedomagania nie wtedy dopiero, gdy zebrali się 

widzowie, lecz wcześniej, dla siebie samego, skoro tylko moje postanowienie, by 
dziś należeć tylko do siebie i świata wolności, przeobrażało się po prostu pod 

wpływem przemijania minut w nieodwracalną konieczność. Ostatnią chwilę do 
wstania z łóżka przegapiłem wśród marzycielskich rojeń, w jadalni ostygło już 

śniadanie podane przez służącą, tępa młodzież miasteczkowa dreptała do szkoły, 
zaczai się powszedni dzień i pewne już było, że tylko sam na własną rękę mogę 

wyłączyć się spod jego despotycznego regulaminu. Ryzykowna sytuacja wprawiała w 
trwożne podniecenie moje serce i żołądek. Stwierdzałem, że moje paznokcie 

wykazują zabarwienie sinawe. Czasem bywało może chłodno w taki ranek i 
wystarczało ściągnąć z siebie koc, wystawić tylko na parę minut ciało na 

temperaturę pokojową lub nawet trochę przejść się rozluźniwszy mięśnie, aby 
wywołać jak najbardziej przerażający atak dreszczy i kłapania zębami. To, co 

opowiem tutaj, jest charakterystyczne dla mojej natury, która w gruncie rzeczy 
była już od samego początku wrażliwa na cierpienie i wymagająca pielęgnacji, tak 

że wszelka energiczna działalność, jaką przejawiłem w moim życiu, zasługuje na 
szczególne uznanie jako owoc przezwyciężenia samego siebie, co więcej, jako 

moralne osiągnięcie wysokiej klasy. Gdyby było inaczej, nie wystarczyłoby ani w 
latach dziecięcych, ani później umyślne oklapnięcie cielesne i duchowe, aby 

nadać mi przekonywający wygląd chorego, a tym samym nakłonić w razie potrzeby 
otoczenie do łagodności i ludzkiego odnoszenia się do mnie. Nieokrzesanemu 

prostakowi prawie nigdy nie powiedzie się udać do złudzenia chorobę. Kto jednak, 
że posłużę się znów tym plastycznym określeniem, z lepszej ulepiony jest gliny, 

ten, nawet nie zapadłszy na zdrowiu w po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 49

spolitym znaczeniu, będzie zawsze żył za pan brat z cierpieniem i władał jego 
przejawami na mocy samych tylko wewnętrznych jego wyobrażeń. Zamykałem oczy, a 

następnie otwierałem je niezmiernie szeroko, napełniając je wyrazem pytania i 
skargi. Nie potrzeba mi było lustra, aby uświadomić sobie, że moje włosy, 

zmierzwione podczas snu, opadły mi kosmykami na czoło, a chwilowe napięcie i 
podniecenie powleka moją twarz bladością. Aby zaś nadać jej przy tym wygląd 

zapadły, stosowałem zabieg samodzielnie odkryty i wypróbowany, polegający na 
nieznacznym i prawie niedostrzegalnym wciągnięciu wewnętrznej tkanki mięsnej 

policzka między zęby, co stwarzało w nim wklęsłość, wydłużenie podbródka, a tym 
samym pozór wychudzenia, powstałego w ciągu nocy. Przeczulone drganie nozdrzy, a 

także częstotliwy, równie bolesny skurcz ścięgien w zewnętrznych kącikach oczu 
osiągały w nie mniejszej mierze swój skutek. Splatałem na piersi palce o 

niebieskawych paznokciach i w tej pozycji, mając obok siebie miednicę na stołku 
i kłapiąc od czasu do czasu zębami, wyczekiwałem chwili, w której ktoś 

zatroszczy się o mnie.
Zdarzało się to późno, gdyż moi rodzice lubili poranną drzemkę, toteż zanim 

zauważono, że nie wyszedłem z domu, mijały szparko dwie albo trzy godziny 
szkolne. Następnie rozlegały się na schodach kroki mej matki, która wchodziła do 

mego pokoju pytając, czym nie chory. Patrzyłem na nią wielkimi oczyma o 
osobliwym wyrazie, jak gdybym tylko z wysiłkiem ją poznawał albo jak gdyby stan 

mój w ogóle nie był mi zupełnie jasny. Odpowiadałem: — Tak, zdaje mi się, że 
muszę chyba być chory. — Cóż ci dolega? — wypytywała. — Głowa... ból w rękach i 

nogach... Dlaczego mi tak zimno? — odpowiadałem, przewracając się niespokojnie z 
boku na bok, mdłym, jednostajnym głosem i jakby sparaliżowanymi wargami. Moją 

matkę ogarniało współczucie. W to, by moje cierpienia brała naprawdę poważnie, 
nie wierzę; ale z uwagi na to, że uczuciowość góro-

50 N ,'T , TOMASZ MANN
wała w niej znacznie nad rozumem, nie mogła wstrzymać się od udziału w zabawie, 

lecz współdziałała ze mną, niby w teatrze, i zaczynała na dobre dopomagać mi w 
mojej aktorskiej kreacji. — Biedne dziecko! — mówiła przykładając wskazujący 

palec do policzka i potrząsając ze strapieniem głową. — I nic zupełnie nie 

background image

możesz zjeść? — Szczękając zębami i przyciskając brodę do piersi odmawiałem. Ta 
żelazna konsekwencja mego postępowania działała na nią otrzeźwiająco i wprawiała 

ją w głębokie osłupienie odrywając, że tak powiem, od rozkoszy obustronnie 
uzgodnionego urojenia; to bowiem, by dla urojonych powodów wyrzekać się jadła i 

napoju, przerastało jej zdolność pojmowania. Ponownie badała mnie spojrzeniem, 
ale już tak, jak bada się coś realnego. Wszelako, kiedy jej rzeczowe 

zainteresowanie doszło aż do tego punktu, demonstrowałem, aby ją zniewolić do 
wewnętrznej decyzji, najbardziej wytężającą i najskuteczniejszą ze swych 

sztuczek. Porywczym ruchem podnosiłem się na łóżku, przyciągałem dygocącymi i 
rozlatanymi rękoma miednicę ku sobie i pochylałem się nad jej wgłębieniem wśród 

tak straszliwych drgawek, skręceń i skurczów całego ciała, że trzeba by mieć 
serce z kamienia, aby nie wzruszyć się widokiem tak wielkiej niedoli. — Nic nie 

zostało już we mnie... — dyszałem z wysiłkiem, podnosząc znad naczynia 
wykrzywioną od męczarń twarz. — W nocy zwróciłem wszystko... — A wtedy 

zdecydowałem się, że dostanę takiego ataku dławienia, że wyglądało, jak gdybym 
już nigdy nie miał złapać tchu. Moja matka trzymała mnie za głowę, wołając co 

chwila trwożliwym i naglącym głosem po imieniu, aby doprowadzić mnie do 
przytomności. — Poślę do Dusinga! — wołała pokonana ostatecznie, gdy moje 

członki zaczynały się wreszcie odprężać, i wybiegała z pokoju. Wyczerpany, lecz 
z uczuciem nieopisanej radości i zadowolenia, opadałem z powrotem na poduszki.

Ileż razy odmalowywałem sobie taką scenę w wyobraźni, ile razy wypróbowywałem ją 
w duchu, zanim zdobyłem się

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 51
na odwagę, aby zagrać ją w rzeczywistości. Nie wiem, czy mnie ludzie rozumieją, 

ale ze szczęścia wydawało mi się, że śnię, gdy po raz pierwszy zrealizowałem ją 
w praktyce i uzyskałem nią sukces całkowity. Nie każdy się na to zdobędzie. 

Zapewne, marzy się o takich rzeczach nieraz, ale nie czyni się ich. „Gdybyż to 
stało się teraz ze mną coś wstrząsającego!" — myśli sobie może jakiś tam 

człowiek. Gdybyś tak runął zemdlony, gdyby krew puściła ci się z ust lub 
chwyciły cię drgawki — jakże twardość i obojętność świata przemieniłyby się w 

okamgnieniu w baczne zainteresowanie, w przestrach i spóźniony żal! Niestety, 
ciało jest oporne i tępe; znosi cierpliwie ucisk, podczas gdy dusza tęskni od 

dawna za współczuciem i czułością; nie wyłania alarmujących i namacalnych 
przejawów, które przywoływałyby przed oczy możliwość nieszczęścia i przeraźliwym 

głosem wstrząsały sumieniem świata. A otom właśnie ja wywołał te przejawy, 
nadając im tak pełną skuteczność, jaką miałyby, gdyby powstały były bez mego 

współdziałania. Jam poprawił naturę, jam urzeczywistnił marzenie, i ten, kto 
zdołał kiedy z niczego, jedynie z duchowej samowiedzy i intuicyjnego wyczucia 

otoczenia — jednym słowem: z fantazji — stworzyć, śmiało angażując swą osobę, 
nieodpartą, namacalną rzeczywistość, ten pojmie owo cudowne marzycielskie 

zadowolenie, z jakim wówczas odpoczywałem po swym twórczym dziele.
W godzinę potem zjawiał się radca zdrowia Dusing. Był on naszym lekarzem 

domowym, od czasu gdy umarł staruszek doktor Mecum, który uskutecznił był moje 
przyjście na świat — wysoki mężczyzna o wadliwej, przygarbionej postawie i o 

najeżonych, oślo szarych włosach, który na przemian to przejeżdżał kciukiem i 
palcem wskazującym po swym długim nosie, to zacierał długie, kościste ręce. 

Człowiek ten mógł był niechybnie stać się dla mnie niebezpieczny, nie tyle przez 
swe lekarskie umiejętności, z którymi, jak sądzę, było raczej krucho (a właśnie 

wybitnego lekarza
52

,. TOMASZ MANN
i uczonego, który poważnie i całym sercem służy wiedzy dla niej samej, bywa 

nawet najłatwiej wprowadzić w błąd), ile raczej przez płaski spryt życiowy, 
charakteryzujący go, jak tyle innych podrzędnych figur, i stanowiący fundament 

całej jego praktycznej zaradności. Będąc głupcem, a przy tym karierowiczem, 
niegodny ten uczeń Eskulapa pozyskał — dzięki osobistym kontaktom, zawieranym po 

winiarniach znajomościom i panującej atmosferze protekcji — tytuł radcy zdrowia 
i jeździł często do Wiesbaden, aby w tamtejszych urzędach zabiegać o jeszcze 

wyższe odznaczenia i awans. Charakterystyczne było dlań — o czym przekonałem się 
na własne oczy — że nie przestrzegał w swej poczekalni porządku i kolejności 

przyjęć, lecz dawał zupełnie jawnie pierwszeństwo pacjentom zamożnym i poważanym 

background image

przed oczekującymi dłużej prostaczkami; co więcej, do chorych dobrze sytuowanych 
i pod jakimkolwiek względem wpływowych odnosił się jako lekarz z przesadną 

troskliwością i współczuciem, z ubogimi zaś i maluczkimi obchodził się szorstko 
i nieufnie, najchętniej odrzucając ich utyskiwania jako nieuzasadnione. Moim 

zdaniem, zdolny byłby wydać wszelkiego rodzaju fałszywe świadectwo oraz dopuścić 
się najgorszego przekupstwa i podłości, jeśliby tylko wierzył, że przymili się 

tym zwierzchności albo też dobrze zapisze w pamięci aktualnych politycznych sił 
jako ich gorliwy stronnik; to bowiem odpowiadało jego pospolitemu poczuciu 

realizmu, z którego pomocą, w braku wyższych darów, spodziewał się zajść wysoko. 
Ponieważ zaś mój biedny ojciec, jako przemysłowiec i podatnik, zaliczał się, 

pomimo swego niepewnego położenia, do poważanych osobistości miejskich, ponieważ 
nadto radca zdrowia pozostawał, jako lekarz domowy, w pewnej zależności od nas, 

a może tylko dlatego, że chwytał z upodobaniem każdą sposobność ćwiczenia się w 
przekupstwie — nędznik ów wierzył istotnie, że powinien iść ze mną ręka w rękę. 

, t
\ Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 53

Za każdym razem, gdy wśród utartych, wujaszkowatych powiedzonek i wydziwiań 
lekarskich w rodzaju: „Aj, aj, cóż to wyprawiamy dzisiaj!" albo: „A któż to 

widział!" lub: „A to co znowu za sprawki?", zbliżał się do mego łóżka, opadał na 
fotel i przyjrzawszy się wypytał mnie nieco — za każdym razem, powtarzam, 

przychodziła chwila, w której jego milczenie, uśmiech lub mrugnięcie prowokowało 
mnie do udzielenia mu podobnie konspiracyjnej odpowiedzi, czyli do przyznania 

się do „szkolnej choroby", jak to zapewne zwykł był określać. Nigdy jednak nie 
robiłem naprzeciw niego najmniejszego choćby kroczku. I nie tyle ostrożność 

stawała mi tu na przeszkodzie (gdyż mógłbym był prawdopodobnie mu zaufać), ile 
raczej duma i pogarda. W miarę jak próbował wejść ze mną w porozumienie, moje 

oczy stawały się tylko bardziej mętne i bezradne, moje policzki bardziej 
wklęsłe, moje wargi bierniej obwisłe, mój oddech krótszy i cięższy, i całkowicie 

gotów uraczyć i jego również w razie potrzeby atakiem torsji, trwałem w tak 
niewzruszonym i nieczułym oporze wobec tych jego usiłowań, że musiał wreszcie 

uznać się zwyciężonym i pozostawiając na boku spryt życiowy, podejść do mej 
choroby z pomocą wiedzy.

Tu mógł napotkać trudność, po pierwsze z powodu swej głupoty, po wtóre zaś z 
uwagi na to, że istotnie częstowałem go obrazem chorobowym o bardzo ogólnikowym 

i nieokreślonym zarysie. Przykładał ucho i opukiwał mnie wielokrotnie ze 
wszystkich stron, wwiercał mi w przełyk trzon łyżki stołowej, naprzykrzał mi się 

termometrem do mierzenia gorączki i wreszcie chcąc nie chcąc musiał sam zdobyć 
się na orzeczenie. — Migrena — oświadczał. — Nie ma powodu do niepokoju. Wiadomo 

nam przecie dobrze, że nasz młody przyjaciel ma do niej skłonność. Niestety, 
żołądek jest również zaatakowany, i to w niebłahym stopniu. Zalecam spokój, 

żadnych odwiedzin, mało rozmów, najlepiej zaciemnić pokój. Poza tym doskonale mu 
przecież robiła w tych wy-

54
TOMASZ MANN

padkach kofeina. Zapiszę ją zaraz... — Jeżeli przydarzyło się jednak w 
miasteczku parę wypadków grypy, orzekał: — Grypa, przezacna pani Krull, i to 

grypa z zaatakowaniem żołądka. Tak, dopadła także i naszego przyjaciela! 
Zapalenie dróg oddechowych jest jeszcze nieznaczne, ale jest faktem. Prawda, 

drogi przyjacielu, że pan kaszle? Stwierdziłem niestety również podwyższenie 
temperatury, które na pewno wzrośnie jeszcze w ciągu dnia. Poza tym, puls jest 

dziwnie przyśpieszony i nierówny. — Następnie, z właściwym sobie brakiem 
wyobraźni przepisywał na wzmocnienie pewne znajdujące się w zapasie aptecznym 

gorzko-słodkawe wino, na które zresztą godziłem się skwapliwie, gdyż po 
stoczonym boju wprawiało mnie ono w nastrój miłego ciepła i cichego zadowolenia.

Rzecz oczywista, zawód lekarski nie tworzy pośród innych zawodów żadnego 
wyjątku: i jego adepci są w przeważającej większości pospolitymi półgłówkami, 

skorymi widzieć to, co nie istnieje, i przeczyć temu, co leży na dłoni. Każdy 
nieuczony znawca i miłośnik ciała przewyższa ich wiedzą o bardziej subtelnych 

jego tajnikach i z łatwością wodzi ich za nos. Kataru dróg oddechowych, który mi 
wmawiano, nie przewidywałem wcale i nawet nie pozwalałem go przeczuć w swym 

aktorskim popisie. Ponieważ jednak zmusiłem pana radcę zdrowia, by poniechał 

background image

swego gruboskórnego domysłu o „szkolnej chorobie", biedak nie zdobywał się na 
nic lepszego niż diagnoza grypy, aby zaś ją podtrzymać, chciał, bym uczuwał 

skłonność do kaszlu, i twierdził, że moje migdałki są obrzmiałe, co w równej 
mierze nie odpowiadało rzeczywistości. Co się zaś tyczy podwyższenia 

temperatury, miał radca niewątpliwie rację stwierdzając je, choć konstatacja ta 
zadawała bezlitośnie kłam jego szkolnym mniemaniom o symptomach klinicznych. 

Wiedza lekarska utrzymuje, że gorączka może być jedynie i wyłącznie następstwem 
zatrucia krwi przez czynnik chorobotwórczy i że nie ma gorączki z przyczyn 

innych jak
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 55

cielesne. To jest śmieszne. Czytelnik zdobył już zapewne przeświadczenie w tym 
względzie i daję mu jako rękojmię moje słowo honoru, że nie byłem wcale chory w 

pospolitym tego słowa znaczeniu, wówczas gdy badał mnie radca zdrowia Diising; 
jednak chwilowe podniecenie, awanturniczy wysiłek woli, na który się zdobyłem; 

dalej pewnego rodzaju upojenie, wynikłe z żarliwego wżycia się w moją rolę 
chorego, z gry na własnym organizmie, która w każdej chwili musiała być 

mistrzowska i niezawodna, jeśli nie miałem popaść w śmieszność; wreszcie jakaś 
ekstaza, która łącząc równocześnie napięcie z odprężeniem była niezbędna, aby 

coś nieprawdziwego dla mnie stało się prawdą dla innych: te wszystkie czynniki 
wywoływały takie spotęgowanie mojej istoty, moich wszystkich organicznych 

funkcji, że radca zdrowia mógł rzeczywiście odczytać je na skali swego 
termometru. Przyśpieszenie pulsu staje się łatwo zrozumiałe na podstawie tych 

samych przyczyn; oto w chwili gdy mając łeb radcy na mojej piersi wdychałem 
bydlęcą woń jego suchych, oślo szarych włosów, było całkowicie zależne od mej 

woli, czy nagłym, żywszym poruszeniem nadam tętnu swego serca rytm urywany lub 
przyśpieszony. Co się tyczy wreszcie mego żołądka, który doktor Diising uznawał 

za zaatakowany w każdym wypadku niezależnie od rodzaju wydawanej diagnozy, 
należy zauważyć, że ten mój organ odznaczał się z dawien dawna niezwykłą 

delikatnością i był tak pobudliwy, że pod wpływem każdego bodźca natury 
uczuciowej popadał w tętnienie i bulgotanie, w związku z czym mogę w niezwykłych 

sytuacjach życiowych mówić nie, jak inni ludzie, o biciu serca, lecz raczej o 
biciu żołądka. To właśnie zjawisko śledził radca zdrowia, a nie omieszkało ono 

nigdy wywrzeć na nim należytego wrażenia.
Tak więc zapisywał mi swoje kwaskowate pigułki albo też, z jednakim upodobaniem, 

gorzko-słodkie wino na wzmocnienie, po czym zwykł był jeszcze siadywać chwilę 
przy moim łóżku, obok mej matki, paplając i plotkując,

56
TOMASZ MANN

podczas gdy ja łowiłem z trudem oddech przez obwisłe wargi, podnosząc przygasły 
i udręczony wzrok ku sufitowi. Również i ojciec mój lubił wtedy przyłączać się 

do nas, spoglądał na mnie z wyrazem zakłopotania, unikając moich oczu, i 
korzystał ze sposobności, aby zasięgnąć u radcy zdrowia porady w sprawie swej 

podagry. Pozostawszy sam, spędzałem dzień — lub nieraz kilka jeszcze następnych 
dni — na chudym wikcie, który mi jednak tym wyśmieniciej smakował, w spokoju i 

wolności, wśród słodkich marzeń o świecie i o przyszłości. Gdy zaś kleik i 
sucharki nie zdołały nasycić mego młodzieńczego apetytu, opuszczałem ukradkiem 

łóżko, bezszelestnie podnosiłem wieko swego małego, uczniowskiego pulpitu i bez 
szkody dla zdrowia raczyłem się czekoladą, przechowywaną tam prawie zawsze w 

pokaźnej ilości.
ROZDZIAŁ SIÓMJY

Okąd ją wziąłem? Przejście jej w moje posiadanie dokonało się w sposób 
niezwykły, a nawet fantastyczny. Mianowicie na dole, w miasteczku, na rogu ulicy 

pełnej firm handlowych i stosunkowo najbardziej ożywionej, mieścił się 
czyściutki i powabnie wyposażony sklep z delikatesami, stanowiący, o ile mnie 

pamięć nie myli, filię pewnej wiesbadeń-skiej firmy i służący jako źródło 
zakupów wyższym warstwom społecznym. Codziennie w drodze do szkoły przechodziłem 

obok tego apetycznego zakątka i wiele już razy, ściskając w dłoni niklowy 
pieniążek, wstępowałem tam, aby odpowiednio do swoich zasobów pieniężnych nabyć 

na własny użytek trochę tanich słodyczy, na przykład kilka owocowych albo 
słodowych cukierków. Otóż pewnego popołudnia zastałem sklep pusty, nie było w 

nim ani nabywców, ani nikogo z obsługującego personelu. Zadźwięczał nad drzwia-

background image

58 TOMASZ MANN
mi wejściowymi dzwonek, zwykłe brzękadełko chwytane i potrząsane zębem krótkiego 

metalowego pręta przy otwieraniu i zamykaniu; czy jednak nie dosłyszano tego 
dźwięku w mieszczącym się głębiej składzie poza szklanymi drzwiami o szybach 

osłoniętych fałdzistym zielonym suknem, czy też nie było tam w tej chwili 
właśnie nikogo: byłem i pozostawałem sam. Zdumiony i trochę nieswój, a przy tym 

wprawiony w rozmarzenie przez otaczającą mnie samotność i ciszę, rozejrzałem się 
wokół siebie. Nigdy dotąd nie mogłem przyjrzeć się tak swobodnie i bez przeszkód 

z niczyjej strony temu królestwu rozkoszy. Lokal był raczej ciasny niż 
przestronny, za to niezwykle wysoki i aż po sufit wypchany smakołykami. 

Stłoczone szeregi szynek i kiełbas, i to kiełbas wszelakiej barwy i kształtu, 
białych, żółtych w kolorze ochry, czerwonych i czarniawych, wzdętych i krągłych 

jak kule, a także podłużnych, sękatych lub cienkich jak postronki, zaciemniały 
sklepienie. Puszki blaszane i konserwy, kakao i herbata, różnobarwne szkliwa z 

marmoladami, konfiturami i miodem, wysmukłe i brzuchate flasze z likierami i 
ponczowymi esencjami wypełniały półki ścienne od podłogi aż po samą powałę. W 

szklanych gablotkach lady strę-czyły się zachęcając do spożycia wędzone ryby, 
makrele, minogi, flądry i węgorze na talerzach i misach. Przysposobiono tam 

również półmiski z sałatką włoską. Na bryle lodu homar rozpościerał swe 
szczypce; szprotki ściśnięte w szczelną gęstwę połyskiwały tłustym złotem z 

otwartych skrzynek, wyborne zaś owoce, truskawki i winogrona, wiodące myśl ku 
latoroślom Ziemi Obiecanej, lśniły na przemian z piramidkami sardynek w puszkach 

i z budzącymi ślinkę w ustach białymi tyglami z kawiorem i pasztetem z gęsich 
wątróbek pośrodku. Tuczny drób zwieszał oskubane szyje z najwyżej położonej 

tacy. Mięsiwo przeznaczone do krojenia, o czym świadczyły leżące obok długie, 
wąskie i zatłuszczone noże, a dalej pieczenie, szynki, ozory, wędzone łososie i 

gęsie piersi piętrzyły się również wysoko.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 59

Duże dzwony szklane wybrzuszały się nad najwymyślniejszymi rodzajami serów: 
ceglastych, mlecznobiałych, żyłkowanych jak marmur oraz takich, które falą 

smakowitego złota rozlewają się ze swego srebrnego owinięcia. Karczochy, wiązki 
zielonych szparagów, wzgórki trufli i małe, kosztowne pasztety w staniolu 

widniały wetknięte tu i ówdzie jak gdyby w chełpliwym nadmiarze, na bocznych zaś 
stolikach stały otwarte blaszanki pełne kruchych biszkoptów, krzyżowały się 

jedne nad drugimi połyskliwe brunatne pierniki, wznosiły się na kształt urn 
czasze szklane z deserowymi cukierkami i kandyzami.

Stałem oczarowany, nasłuchując bacznie i niepewnie oraz chłonąc lube aromaty 
przybytku, w których wonie czekolady i wędzonki spływały się harmonijnie z mile 

łechtli-wym wyziewem trufli. Owionęły mój umysł baśniowe widziadła, budzące w 
pamięci obraz wyśnionej krainy pieczonych gołąbków, jakichś podziemnych grot 

pełnych skarbów, gdzie szczęśliwcy wypychali sobie bez lęku kieszenie i trzewiki 
klejnotami. Tak, roztaczała się wokół mnie baśń czy sen! Prysnęły w moich oczach 

ociężały ład i praworządność powszedniego dnia, dziwnie lekko i błogo odsunęły 
się gdzieś wszystkie przeszkody i ceregiele, przeciwstawiające się żądzy w 

pospolitym życiu na jawie. Rozkosz, z jaką oglądałem ten opływający przepychem 
zakątek ziemski, całkowicie poddany mojej samotnej obecności, ogarnęła mnie 

nagle z tak wielką mocą, że uczułem we'wszystkich członkach swego ciała coś na 
kształt swędzenia i rwania. Musiałem zadać sobie gwałt, aby pod wpływem 

szaleńczej radości na widok, że tak wspaniale nowy i wolny stał się świat, nie 
wrzeszczeć ze szczęścia. Rzuciłem w pustkę słowa: „dzień dobry!", i słyszę 

jeszcze dziś, jak zdławiony i nienaturalnie brzmiący dźwięk mego głosu roztapia 
się w ciszy. Nie odpowiedział nikt. I w tejże chwili ślina dosłownie ciurkiem 

napłynęła mi do ust. Szybkim i bezszelestnym krokiem znalazłem się przy jednym z 
obładowanych słodyczami bocz-

60
TOMASZ MANN

nych stolików, przepysznym chwytem zagłębiłem ręce w najbliższej kryształowej 
czarze pełnej pralinek, wsunąłem zawartość swej pięści w kieszeń palta, dopadłem 

drzwi i już w następnej sekundzie skręciłem za rogiem w boczną ulicę.
Niewątpliwie zarzuci mi ktoś, że to, com tam uczynił, było pospolitą kradzieżą. 

W obliczu takiego zarzutu milknę i wycofuję się z dyskusji; jest bowiem 

background image

zrozumiałe, że nie mogę i nie mam zamiaru przeszkodzić komukolwiek w wytoczeniu 
tego nikczemnego słowa, jeśli mu ono właśnie sprawia przyjemność. Ale czymś 

innym jest słowo — tanie, wyświechtane i niemal partacko przedrzeźniające życie 
słowo — a czymś innym żywy, samorzutny, wiecznie młody, wieczną też lśniący 

nowością, niepowtarzalny i niezrównany czyn. Tylko nawyk i gnuśność skłaniają 
nas do utożsamiania jednego z drugim, gdy naprawdę słowo, o ile ma określać 

czyny, podobne bywa raczej do packi na muchy, która nie trafia nigdy. Poza tym, 
ilekroć w grze jest czyn, nie chodzi przede wszystkim ani o to, co uczyniono, 

ani też
0 to, jak uczyniono (jakkolwiek ważniejsze jest to drugie), lecz jedynie i 

wyłącznie o to, kto uczynił. To, co ja uczyniłem kiedykolwiek, było przede 
wszystkim czynem moim, a nie jakiegoś tam Jaśka czy Kazka, i choć musiałem 

nieraz,
1 to także wobec mieszczańskiego sądownictwa, znieść cierpliwie to, że do mego 

czynu przylepiano tę samą nazwę co do dziesięciu tysięcy innych, to przecie 
mając tajemnicze, lecz niewzruszone odczucie, że jestem wybrańcem potęgi 

twórczej, ulepionym wręcz z lepszego ciała i krwi, buntowałem się zawsze w duchu 
przeciw tak niezgodnemu z naturą zrównaniu. — Ewentualny czytelnik zechce 

wybaczyć mi tę czysto refleksyjną dygresję, z którą jest mi może nie bardzo do 
twarzy z uwagi na skąpą mą wprawę w abstrakcyjnym myśleniu, nie popartą też 

żadną odpowiednią funkcją urzędową. Uważam jednak za swój obowiązek pogodzić go 
w miarę możności z osobliwościami mego życia lub też jeś-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 61
liby to miało okazać się nieosiągalne, zawczasu powstrzymać go od dalszego 

przerzucania tych kart.
Przybywszy do domu udałem się w zarzutce do swego pokoju, aby wyłożyć na stół, 

no i zbadać bliżej to, com przyniósł. Zaledwie śmiałem wierzyć, że się to nie 
rozwieje, że pozostanie rzeczywiste; jakże bowiem często dostają się nam we śnie 

różne wyśmienite rzeczy, a po przebudzeniu znów mamy dłonie puste. Tylko ten 
zdoła choć w części podzielić ze mną moją żarliwą radość, kto wyobrazi sobie, że 

skarby, jakimi obdarzył go uroczy sen, w jasnym blasku poranka leżą prawdziwie i 
namacalnie na jego kocu, jakoby resztki sennego widziadła. Cukierki, owinięte w 

barwny staniol, napełnione słodkim likierem i lekko perfumowanym kremem, były 
pierwszej sorty; wprawiła mnie jednak w zachwyt nie doskonałość ich, lecz raczej 

fakt, że wydawały mi się darami snu, które ja zdołałem zachować i przemienić w 
jawę; ta radość zaś była zbyt przejmująca, abym zawczasu nie pomyślał o 

ponowieniu jej przy sposobności. Objaśniajcie sobie i ten fakt, jak chcecie — ja 
sam nie uważałem za swą powinność o tym rozmyślać: działo się tak, że około 

południa sklep z delikatesami bywał niekiedy pusty i nie strzeżony — nieczęsto, 
nie w równych odstępach czasu, ale przecie po dłuższych lub krótszych przerwach 

zdarzało się to, i mogłem to stwierdzić przechodząc z tornistrem na plecach obok 
szklanych drzwi sklepowych. Wchodziłem wówczas, umiejąc przy otwieraniu i 

przymykaniu drzwi połączyć siłę z ostrożnością, tak aby dzwonek wcale nie 
uderzył w jęk, tylko bezdźwięcznie przesuwało się po nim serduszko, nie 

wprawiając go w kołysanie — mówiłem na wszelki wypadek „dzień dobry" i chwytałem 
szybko to, co było pod ręką; nigdy bezwstydnie wiele, lecz z pełnym umiarkowania 

doborem — garść cukierków, płat miodownika, tabliczkę czekolady — tak że na 
pewno nie zauważono nigdy nawet drobnego ubytku, w niezrównanym jednak 

rozszerzeniu się mojej istoty, towarzyszącym każdemu z tych wolnych i lu-
62

TOMASZ MANN
natycznych wtargnięć w słodycz życia, wyraźnie odnajdywałem, jak mniemam, to nie 

nazwane odczucie, które stało mi się z dawna znane i bliskie w wyniku pewnych 
rozmyślań i wewnętrznych poszukiwań.

• f
ROZDZIAŁ ÓSMY

N ieznany czytelniku! Odkładając na chwilę lotne pióro dla zebrania myśli, 
wkraczam obecnie na teren, który musnąłem już kilkakrotnie w dotychczasowym toku 

swych wyznań, teraz jednak skłania mnie sumienność, bym nieco dłużej na nim się 
zatrzymał. Zastrzegam przy tym z góry, że ten, kto by oczekiwał ode mnie 

swawolnego tonu i śliskich żartów, dozna rozczarowania. Zamierzam raczej w 

background image

wierszach, które nastąpią, powiązać troskliwie swobodę, zapowiedzianą już na 
wstępie niniejszej opowieści, z takim umiarem i z taką powagą, jaką dyktuje 

moralność i obyczajność. Albowiem nie rozumiałem nigdy owej tak powszechnej 
przyjemności w plugawym dowcipkowaniu, natomiast uważałem zawsze wybryki języka 

za najbardziej odrażające, gdyż są one naj lekkomyślniej sze i nie mogą dla 
swego usprawiedliwienia powołać się nawet na namiętność. Kiedy

64 TOMASZ MANN
słyszy się od ludzi dowcipkujących tak i ciągnących swoje sprośne pogaduszki, 

wydawać się może, jakby chodziło o najprostszą, najpocieszniejszą sprawę świata, 
podczas gdy chodzi w tych rzeczach o coś całkiem przeciwnego, i mówić

0 nich tonem zuchwałej, rozpustnej igraszki znaczy tyle, co powierzać 
najważniejszą i najbardziej tajemniczą czynność przyrody szyderczemu rżeniu 

motłochu. — Ale czas na moje wyznanie!
Otóż powinienem przede wszystkim napomknąć, że owa sprawa zaczęła już w zaraniu 

mego życia odgrywać pewną rolę, zaprzątać moje myśli i kształtować treść mych 
marzeń oraz igraszek dziecięcych — i to na długo przedtem, zanim znajdowałem dla 

niej jakiekolwiek miano czy zdołałem choćby najogólniej pojąć jej doniosłość; 
tak że przez długi czas uważałem gorącą skłonność do pewnych wyobrażeń

1 związaną z nią przejmującą rozkosz za zjawisko wyłącznie osobiste i zupełnie 
dla innych ludzi niezrozumiałe, o którym przez wzgląd na jego osobliwość raczej 

nie należy mówić. Ponieważ brakło mi stosownego dla sprawy tej oznaczenia, 
ująłem owe nurtujące mnie doznania i skłonności łączną nazwą „To, co najlepsze" 

albo „Wielka Radość" i strzegłem ich jak cennej tajemnicy. Dzięki jednak tak 
zazdrosnej skrytości, dalej dzięki memu osamotnieniu, po trzecie zaś dzięki 

pewnemu innemu jeszcze momentowi, do którego powrócę niebawem, pozostałem długo 
w owym stanie duchowej niewinności, z którym tak mało godziła się żywość moich 

zmysłów. Odkąd bowiem zacząłem myśleć, zajmowało to, com nazwał „Wielką 
Radością", dominujące miejsce w moim życiu wewnętrznym; co więcej, sprawność 

tego czynnika wyraźnie zaznaczyła się już daleko przed progiem mej pamięci. 
Zapewne, niemowlęta są nieświadome, a w tym znaczeniu również i niewinne; 

przypuszczać jednak, jakoby były niewinne w sensie istotnej czystości i 
świętości anielskiej, to bezsprzecznie czułostkowy zabobon, który nie oparłby 

się trzeźwemu badaniu. Ja przynajmniej
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 65

wiem z nieskazitelnego źródła (które wnet oznaczę bliżej), że już jako osesek, 
przy piersi mej niani, przejawiałem niedwuznaczne znamiona wzruszenia 

uczuciowego — ten rodzinny przekaz uważałem zawsze za arcywiarygodny i 
charakterystyczny dla mej żarliwej natury.

Istotnie, moje uzdolnienie do rozkoszy miłosnej graniczyło z cudownością, 
znacznie przewyższając, jak wierzę w to dziś jeszcze, miarę pospolitą. We 

wczesnym już wieku miałem powody, by tak przypuszczać, do przekształcenia jednak 
domysłu w przeświadczenie powołał los tę samą osobę, której zawdzięczam również 

wiadomość o moim rozbudzeniu już przy piersi niańki i z którą w ciągu wielu 
młodocianych lat utrzymywałem stosunki potajemne. Była to nasza pokojówka, 

imieniem Genowefa, która wstąpiwszy do służby u nas jako młodziutkie dziewczę 
rozpoczęła trzydziestkę, gdym ja liczył rok życia szesnasty. Będąc córką 

sierżanta, z dawna zaręczoną z naczelnikiem małej stacyjki kolejowej na linii 
Frankfurt—Niederlahnstein, miała jednak wiele zmysłu dla wytworniej szych 

towarzyskich wartości, dzięki czemu zajmowała aparycją swą i zachowaniem — 
pomimo pełnionej przez siebie niskiej pracy — stanowisko pośrednie między 

pokojówką a panną służącą. Z uwagi na brak niezbędnego posagu jej małżeństwo 
wydawało się jeszcze i w tym czasie czymś bardzo odległym, a rosłej, dobrze 

odżywionej blondynie o zielonych, płonących podnieceniem oczach i pieszczotliwie 
wykwintnych ruchach musiał długi i ciągle jeszcze nie wiadomo jak długi okres 

wyczekiwania przysparzać niemało zgryzoty. Nigdy wszakże nie zniżyłaby się — po 
to, by najlepszych swych lat nie przepędzić w wyrzeczeniu — do tego, aby ulec 

nagabywaniom kierowanym pod adresem jej dojrzałej młodości przez ludzi ze sfer 
niższych: żołnierzy, robotników czy rzemieślników; nie zaliczała się bowiem do 

pospólstwa i gardziła jego gwarą i smrodkiem. Czymś innym była zażyłość z 
paniczem, który w miarę jak miło podrastał, mógł był rozbudzić w niej upodoba-

66

background image

TOMASZ MANN
nie kobiece i którego zaspokojenie oznaczało dla niej poniekąd domowy obowiązek, 

a poza tym zjednoczenie z klasą wyższą. Stąd też stało się, że moje żądze nie 
napotkały poważnego oporu.

Daleki jestem od chęci długiego rozgadywania się o epizodzie, który zbyt jest 
powszedni, aby jego szczegóły mogły uwięzić uwagę inteligentnej publiczności. 

Krótko mówiąc, pewnego wieczora, gdy mój ojciec chrzestny, Schimmelpre-ester, 
spożył był u nas kolację, a potem wypróbował ze mną sporo nowych przebrań, 

doszło, nie bez współdziałania Genowefy, do spotkania w ciemnym korytarzu, które 
sprzed drzwi mojej izdebki na poddaszu przesunęło się krok za krokiem do wnętrza 

pokoju i doprowadziło tam do pełnego obustronnego posiadania. Przypominam sobie, 
że w wieczór ten, po ponownym sukcesie mego „kostiumowego łba", moje 

przygnębienie, owa nieskończona udręka, czczość i nuda, które opadały zazwyczaj 
mój umysł po zakończonej maskaradzie, dawały się odczuć szczególnie dotkliwie. 

Mierził mnie mój codzienny ubiór, do którego po prześliznięciu się przez tyle 
pstrych przebrań musiałem w końcu powrócić; czułem gwałtowny popęd do zdarcia go 

z ciała, ale nie tylko po to, aby, jak kiedy indziej, znaleźć we śnie ucieczkę 
przed mym niepokojem. Prawdziwą ucieczkę mógłbym, jak mi się wydawało, znaleźć 

jedynie i wyłącznie w ramionach Genowefy; co więcej, aby rzec wszystko, 
majaczyła mi w głowie myśl, że całkowita z nią zażyłość będzie stanowiła pewnego 

rodzaju ciąg dalszy i dopełnienie tamtej bajecznie kolorowej wieczornej zabawy, 
a nawet wprost cel mojej wędrówki przez maskaradową kolekcję mego ojca 

chrzestnego, Schimmelpreestera! Jeśli nawet z tym celem przydarzyło się tak, jak 
się to w życiu zwykle przydarza, pewne jest, że do szpiku przenikająca, naprawdę 

niesłychana błogość, której zakosztowałem na białej i zażywnej piersi Genowefy, 
wymyka się wszelkiemu opisowi. Krzyczałem i zdawało mi się, że wzlatuję do 

nieba. I bynajmniej nie samolubna była moja
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 67

rozkosz, rozpłomieniła się bowiem w całej pełni, jak to wypływa z mej natury, 
dopiero dzięki zachwytowi ujawnionemu przez Genowefę po zaznajomieniu się ze mną 

z bliska. Oczywiście odpada tu wszelka możliwość porównań. Osobiste jednak moje 
przeświadczenie, pozyskane wtedy, którego nie można ani udowodnić, ani odeprzeć, 

potwierdza mi niezbicie, że moje odczucie rozkoszy miłosnej odznacza się 
podwójnie większą ostrością i natężeniem niż u innych ludzi. Atoli wyrządzono by 

mi krzywdę wnioskując, że z powodu tego szczególnego przyrodzonego wyposażenia 
stałem się rozpustnikiem i kobieciarzem. Los wzbronił mi tego z tej prostej 

przyczyny, że moje trudne i niebezpieczne życie stawiało mej energii życiowej 
wymagania, którym ona żadną miarą nie mogłaby sprostać, gdybym zechciał tak do 

końca trwonić swe siły. O ile istnieją bowiem, jak to zauważyłem, ludzie, dla 
których omawiana czynność bywa jedynie drobnostką dopełnianą byle jak i od 

której przechodzą, ot tak sobie, do obojętnie jakich spraw, jak gdyby nic się 
nie stało, o tyle ja składałem jej w ofierze niezmierny haracz i powstawałem z 

niej całkowicie wyjałowiony, a nawet na jakiś czas wyzbyty wszelkiego popędu do 
wypełniania życiowych powinności. Hulałem często, gdyż ciało moje było mdłe, a 

świat okazał się aż nadto skorym do kokietowania mnie. Ostatecznie jednak i w 
ogólnym tych spraw zarysie miałem poważny i męski sposób myślenia, który kazał 

mi przerzucać się jak najśpieszniej z wycieńczającej rozpusty z powrotem w 
surowy i wytężony tok życia. Bo czyż nawet zwierzęce spełnianie miłości nie jest 

w końcu, mimo swej pierwotności, tylko sposobem doznawania tego, com ongiś pełen 
przeczucia określił jako „Wielką Radość"? Wyniszcza ono nasze nerwy, bo 

zaspokaja nas nadto gruntownie, i czyni nas marnymi miłośnikami świata, bo z 
jednej strony odziera go z czarownic lśniącej powłoki, z drugiej zaś wyzu-wa nas 

samych z miłosnego uroku, gdyż uroczym bywa tylko człowiek pożądający, nigdy 
syty. Ja ze swej strony znam

68
TOMASZ MANN

wiele rodzajów zaspokojenia subtelniej szych, milszych, lot-niej szych niż owa 
jurna czynność, która w końcu oznacza jedynie ograniczone i zwodnicze nasycenie 

chuci, i sądzę, że mało zna się na szczęściu ten, kto zwraca swe zabiegi tylko 
wprost ku temu celowi. Moje dążenia biegły zawsze w stronę tego, co wielkie, 

pełne i dalekie, znajdowały zaspokojenie delikatne, o woni ostrej i upojnej tam, 

background image

gdzie nie szukaliby go inni; były od wczesnych mych lat niezbyt wyszczególnione 
ani nie określone dokładnie, i to jest jedną z przyczyn, dla których pomimo 

gorącego temperamentu pozostałem tak długo nieuświadomionym i niewinnym, a nawet 
na całe życie marzycielem i dzieckiem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Na tym kończę ów temat, przy którego opracowaniu ani na chwilę, jak sądzę, nie 

nadkruszyłem kanonu przyzwoitości, i długimi krokami śpiesząc naprzód, zbliżam 
się do punktu zwrotnego w mym zewnętrznym życiu, zamykającego tragicznie mój 

pobyt w domu rodzicielskim. Pierwej muszę jednak wspomnieć o zaręczynach mojej 
siostry Olimpii z podporucznikiem tTblem z drugiego nassauskiego pułku piechoty 

nr 88 w Moguncji, obchodzonych bardzo uroczyście, jakkolwiek nie wynikły stąd 
poważne następstwa życiowe. Rozwiązano je bowiem pod naciskiem okoliczności i 

narzeczona przeniosła się po upadku naszego domu na scenę operetki. Ubel, 
młodzieniec chorowity, a przy tym nie znający życia, bywał stałym uczestnikiem 

naszych biesiad. Rozgrzany tańcem i grami fantowymi, winem Berncastler Doktor i 
owymi „zerknięciami w głąb", na jakie z wyrachowa-

70
TOMASZ MANN

niem, a tak hojnie zezwalały nasze panie, zapłonął miłością do Olimpii, i 
zmierzając z suchotniczą pożądliwością do jej posiadania, a także przeceniając 

młodzieńczo rzetelność naszych stosunków materialnych, wypowiedział pewnego 
wieczora klęcząc i niemal płacząc z niecierpliwości rozstrzygające słowo. 

Ogarnia mnie dzisiaj zdziwienie na myśl, jak też Olimpia, ledwie 
odzwzajemniająca jego uczucia, potrafiła przyjąć jego szaleńcze oświadczyny, 

była bowiem powiadomiona przez naszą matkę lepiej ode mnie o sytuacji. Lecz 
zamyślała pewnie schronić się zawczasu pod byle jaki dach, choćby nie wiadomo 

jak łamliwy, albo też tłumaczono jej, że zaręczyny z kimś, kto nosi zaszczytny 
dwubarwny mundur — z widokami na przyszłość czy bez nich — zdołają podeprzeć od 

zewnątrz i choć na jakiś czas umocnić nasze położenie. Mój biedny ojciec, do 
którego natychmiast przypuszczono szturm o zezwolenie, udzielił go nie bez 

niemego zakłopotania, po czym oznajmiono obecnym gościom o wydarzeniu rodzinnym, 
powitano je gromkimi okrzykami i wedle użytego określenia, „oblano" bogatą 

strugą Lorley Extra Cuvee. Od tej pory podporucznik Ubel przyjeżdżał niemal 
codziennie z Moguncji i nielicho nadwerężał swe zdrowie przestając z przedmiotem 

swej chorobliwej chuci. Wygląd jego, gdym wchodził do pokoju, w którym zaręczoną 
parę pozostawiano na godzinkę samotnie, bywał zupełnie wyniszczony i trupi, 

toteż zwrot wydarzeń, jaki zaszedł wkrótce potem, oznaczał dla niego 
bezsprzecznie prawdziwe szczęście.

Wracając jednak do mnie, przykuwała i zaprzątała mnie w owych tygodniach głównie 
zmiana nazwiska, jaką pociągnęłoby za sobą dla mej siostry zawarcie małżeństwa i 

jakiej, żywo to sobie przypominam, zazdrościłem jej aż do nienawiści. Ona, która 
nazywała się tak długo Olimpia Krull, miałaby w przyszłości podpisywać się 

Olimpia Ubel; kryło to w sobie wszelkie ponęty nowości i odmiany. Jakże bywa to 
nużące i nudne wlec przez całe życie ten sam zawsze

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 71
podpis u spodu listów i aktów! Dłoń drętwieje w końcu przy tym ze wstrętu i 

przesytu! Jakimże dobrodziejstwem, jaką podnietą, jakim odświeżeniem ludzkiej 
istoty bywa to, że słyszysz, jak cię przedstawiają i przemawiają do ciebie pod 

nowym nazwiskiem! Możliwość zmiany nazwiska przynajmniej raz, w połowie życia, 
wydawała mi się wielkim uprzywilejowaniem płci żeńskiej w porównaniu z 

mężczyznami, którym prawo i ład społeczny niemalże wzbraniają tego 
orzeźwiającego nektaru. Oczywiście, co się tyczy mnie, którym nie narodził się 

po to, by pod strażą obywatelskiego porządku wieść mazgajowate, choć bezpieczne 
życie większości ludzi, to w późniejszym okresie życia nader często i z wielką 

pomysłowością wymijałem zakaz, przeciwny zarówno memu bezpieczeństwu, jak i 
mojej potrzebie rozrywki, i już tutaj zwracam uwagę na ów osobliwy polot i 

piękno tego ustępu moich zapisów, w którym wyzuwam się po raz pierwszy, niby z 
przenoszonej i przepoconej odzieży, ze swego urzędowego nazwiska, aby — po 

części poniekąd do tego upoważniony — nadać sobie nowe, przewyższające zresztą 
elegancją i wytwornym dźwiękiem to, które nosił podporucznik Ubel.

W czasie narzeczeństwa mej siostry rozpętała się jednak niszcząca moc losu, i 

background image

ruina zaczęła, że się obrazowo wyrażę, kołatać twardym gnatem w nasze drzwi. 
Urągliwe pogłoski o gospodarczym położeniu mego biednego ojca, krążące po 

miasteczku, dalej nieufny dystans, którego jęto wobec nas przestrzegać, wreszcie 
złowrogie proroctwa, z dawna i uparcie powtarzane w odniesieniu do naszego 

gospodarstwa — wszystko to zostało ku niechlubnej radości puszczyków okrutnie 
potwierdzone, usprawiedliwione i dopełnione przez bieg wydarzeń. Okazało się, że 

konsumenci poczęli coraz to bardziej odżegnywać się od naszego gatunku win 
pienistych. Ani dalsze obniżenie ceny (któremu, rzecz prosta, nie towarzyszyła 

poprawa jakości), ani też niesłychanie nęcące rysunki reklamowe, których wbrew 
sumieniu i tylko

72
TOMASZ MANN

z czystej uczynności dostarczał firmie mój ojciec chrzestny, Schimmelpreester, 
nie zdołały dla naszego towaru pozyskać żądnego użycia świata; zamówienia spadły 

w końcu do zera i pewnego dnia, z wiosną tego roku, w którym ukończyłem rok 
osiemnasty swego życia, mój biedny ojciec rozstał się ze światem.

Brakło mi w kwiecie mojego wieku jakiegokolwiek znawstwa interesów, a także i 
moje późniejsze życie, płynące pod znakiem wyobraźni i samodzielnego 

kształtowania swego losu, nadarzyło mi raczej niewiele okazji do zdobycia 
merkantylnych kwalifikacji. Poniecham zatem próbowania swego pióra na 

przedmiocie, którego nie znam, jak również obarczania czytelnika fachowymi 
wywodami na temat bankructwa wytwórni win pienistych marki Lorley. Natomiast 

pragnę dać wyraz serdecznemu współczuciu, jakie w tych miesiącach budził we mnie 
mój biedny ojciec. Zapadał on coraz głębiej w cichą żałość, przejawiającą się 

tak, że z głową w bok pochyloną przesiadywał w domu gdziekolwiek, na jakimś 
krześle, i gładząc łagodnie brzuch wygiętymi ku górze palcami swej prawej ręki, 

nieustannie i dość szybko mrugał oczami. Często przedsiębrał wyjazdy do Moguncji 
— samotne wycieczki zmierzające zapewne do zdobycia brzęczącej monety, do 

wykrycia nowych sposobów ratunku — z których wracał bardzo przygnębiony, 
osuszając sobie batystową chusteczką czoło i oczy. Jedynie podczas wieczornych 

zebrań towarzyskich, które jak przedtem odbywały się i nadal w naszej willi, gdy 
z serwetą owiązaną dokoła szyi i z kielichem wina w ręce przewodniczył przy 

stole ucztującym gościom, wracały mu czasem dawne błogie nastroje. W ciągu 
takich wieczorów dochodziło jednak do wysoce złośliwej i otrzeźwiającej wymiany 

zdań między moim biednym ojcem i żydowskim bankierem, mężem owej przeładowanej 
świecidłami damuli, który, jak dowiedziałem się tego wówczas, był jednym z 

najzawziętszych rzezimieszków, jacy kiedykolwiek nęcili w swe sieci uciśnionych 
a niebacznych

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 73
ludzi interesu; i wkrótce potem zaświtał ów poważny, brzemienny znaczeniem, a 

przecie dla mnie tyloma odmianami bogaty i ożywczy dzień, w którym pomieszczenia 
fabryczne i kantory firmy pozostały zamknięte, grupa zaś chłodno spoglądających 

panów z zaciśniętymi ustami pojawiła się w willi, ażeby zasekwestrować nasze 
mienie. Wyszukanymi zwrotami i swoim dobrodusznie pozakręcanym podpisem, który 

umiałem tak mistrzowsko podrabiać, potwierdził mój biedny ojciec przed sądem swą 
niewypłacalność, po czym wdrożono uroczyście postępowanie upadłościowe.

Wobec naszej hańby, którą rozbrzmiewało całe miasteczko, nie byłem tego dnia w 
szkole, tak zwanej, jak już wspomniałem, wyższej szkole realnej, którą ukończyć 

— pozwalam sobie nawiasem dodać — nie było mi sądzone; po pierwsze, dlatego żem 
nawet w najdrobniejszej mierze nie trudził się, by zataić swą odrazę do 

despotycznej tępoty stanowiącej charakterystyczną cechę tego zakładu, po wtóre 
zaś, gdyż niesława i ostateczny upadek naszego domu usposobiły przeciwko mnie 

bandę nauczycieli, napełniając ją wzgardą i nienawiścią. Nawet w porze 
ówczesnych świąt wielkanocnych, po bankructwie mego biednego ojca, odmówiono mi 

świadectwa ukończenia szkoły, stawiając mnie przed wyborem, by albo znosić 
jeszcze dłużej pastwienie się zwierzchnictwa, wcale już nie odpowiadającego memu 

wiekowi, albo też opuścić szkołę wyrzekając się uprawnień społecznych związanych 
z jej ukończeniem; i.w szczęsnej świadomości, że moje osobiste zalety równoważą 

z nawiązką utratę owych drobnych przywilejów, wybrałem to ostatnie.
Katastrofa była zupełna i jasne było, że mój biedny ojciec jedynie dlatego 

odsuwał ją do ostatka i tak głęboko zaplątał się w sieci lichwiarzy, bo 

background image

wiedział, że licytacja uczyni go zupełnym żebrakiem. Wszystko poszło pod młotek: 
zarówno skład win (ale kto tam zapłacił cokolwiek za tak osławioną ciecz, jak 

nasze wino pieniste!), jak i będące w naszym posiadaniu nieruchomości, to znaczy 
budynek z piwnicami

74
TOMASZ MANN

i nasza willa, obciążona poważnie długami hipotecznymi sięgającymi przeszło dwu 
trzecich ich wartości i których odsetek nie spłacało się już od lat; karły, 

grzyby i zwierzęta z fajansu, zdobiące nasz ogród, a nawet bania szklana i harfa 
Eola powędrowały tą samą smutną drogą; wnętrze domu odarto z wszelkiego 

przytulnego zbytku; kołowrotek, poduszki puchowe, błyszczące szkatułeczki i 
flakony z pachni-dłami stały się pastwą publicznej licytacji, nie uszanowano 

nawet halabard nad oknami i uciesznych zasłon z różnobarwnej trzciny, a jeśli 
mały mechanizm nad frontowymi drzwiami, nie tknięty całą tą grabieżą, grał 

ciągle jeszcze cichuteńkimi dźwiękami początek pieśni Radujcie się życiem, to 
działo się wyłącznie dlatego, że jegomoście z sądu nie zauważyli go w ogóle.

Nie można było zrazu powiedzieć, by biedny mój ojciec sprawiał istotnie wrażenie 
załamanego na duchu. Rysy jego wyrażały pewne zadowolenie z tego, że interesy, 

których rozwikłanie stało się dlań niemożliwością, znajdują się obecnie w tak 
dobrych rękach, a że instytucja bankowa, w której posiadanie przeszły nasze 

nieruchomości, zezwoliła nam łaskawie i miłosiernie na tymczasowe przebywanie 
wśród nagich ścian willi, więc miał dach nad głową. Lekko biorąc życie i 

dobroduszny z natury, nie posądzał swych bliźnich
0 okrutną pedanterię, o odtrącenie go naprawdę od siebie,

1 z całą niewinnością zaproponował pewnemu miejscowemu towarzystwu akcyjnemu do 
produkcji win pienistych swą osobę na stanowisko dyrektora. Odtrącony z 

szyderstwem, podjął jeszcze sporo prób, by znowu stanąć w życiu na nogi, po czym 
niewątpliwie rozpocząłby, i to natychmiast, nową serię uczt i iluminacji. Kiedy 

wszystko to oczywiście zawiodło, wpadł w rozpacz; a nadto, ponieważ mniemał 
zapewne, że zagradza tylko nam wszystkim drogę i że bez niego łatwiej znajdziemy 

środki do utrzymania się, postanowił z sobą skończyć.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

75
Minęło pięć miesięcy od ogłoszenia upadłości i nastała jesień. Od Wielkanocy 

poniechałem raz na zawsze uczęszczania do szkoły, korzystając na razie ze 
swobodnego okresu przejściowego, bez określonych widoków na przyszłość. 

Zebraliśmy się, moja matka, moja siostra Olimpia i ja, w już tylko mizernie 
urządzonej jadalni, aby spożyć nasz obiad, który składał się podówczas z 

najoszczędniejszych dań, i czekaliśmy na głowę rodziny. Gdy jednak mój 
nieszczęsny ojciec nawet po skończeniu zupy jakoś się nie ukazywał, wysłaliśmy 

moją siostrę Olimpie, do której miał zawsze tkliwą słabość, do jego gabinetu, 
aby zaprosić go do stołu. Lecz zaledwie trzy minuty minęły od jej odejścia, gdy 

usłyszeliśmy, jak z nie milknącym wrzaskiem biega po całym domu, w górę, w dół i 
znowu bez celu w górę po schodach. Z dreszczem w sercu, przygotowany na 

najgorsze, skoczyłem co prędzej do pokoju mego ojca. Leżał on tam na podłodze w 
rozpiętym odzieniu; jego dłoń spoczywała wysoko na brzuchu, a obok niego mieścił 

się błyszczący niebezpieczny przedmiot, z którego strzelił w swe łagodne serce. 
Nasza służąca Genowefa i ja ułożyliśmy go na kanapie. I podczas gdy dziewczyna 

biegła po lekarza, gdy moja siostra Olimpia ciągle jeszcze skrzecząc miotała się 
po domu, moja matka zaś nie mogła zdobyć się na wyjście z jadalni, stałem, 

zakrywając ręką oczy, przy stygnącej cielesnej powłoce mego rodzica i spłacałem 
mu hojnie daninę łez.

KSIĘGA DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY

JJługo spoczywały te arkusze pod kluczem; przez cały chyba rok niesmak i 
powątpiewanie o owocności mego przedsięwzięcia powstrzymywały mnie od odkładania 

pieczołowicie karty za kartą i snucia w dalszym ciągu swych wyznań. Jakkolwiek 
bowiem na poprzednich stronach zapewniłem kilkakrotnie, że kreślę te pamiętniki 

w pierwszej mierze i głównie dla własnej swej rozrywki i zatrudnienia, pragnę 
jeszcze tylko złożyć i w tym względzie hołd prawdzie i otwarcie wyznać, że 

ukradkiem, jak gdyby zerkając kącikiem oka, zwracam przy pisaniu odrobinę uwa^l 

background image

także i na czytelnika i bez krzepiącej nadziei jego współczucia oraz jego 
poklasku nie zdobyłbym się prawdopodobnie na wytrwałość niezbędną, by 

doprowadzić swą pracę choćby tylko do obecnego punktu. Tu jednak musiałem chyba 
zadać sobie pytanie, czy szczere i proste, odpowiadające rzeczywistości

80 TOMASZ MANN
zwierzenia na temat mego życia mogłyby współzawodniczyć z wymysłami pisarzy: 

współzawodniczyć mianowicie o łaskę publiczności, której przesytu i przytępienia 
tak rażącą pstrokacizną wytworów artystycznych nie można nie brać pod uwagę. 

„Bogu samemu wiadomo — mawiałem do siebie — ile podniet i wstrząsów obiecują 
sobie ludzie po dziele pisarskim, które swym tytułem zdaje się stawać w jednym 

rzędzie z romansami kryminalnymi i detektywistycznymi powieściami — podczas gdy 
historia mojego życia sprawia wprawdzie wrażenie dziwaczne i często podobne do 

widziadeł sennych, lecz brak jej całkowicie efektownej strzelaniny i 
przejmujących dreszczem powikłań!" Tak oto sądziłem, że powinna odbiec mnie 

odwaga.
Dziś wszakże przypadek podsunął mi znowu przed oczy niniejsze zapisy; nie bez 

wzruszenia przebiegłem na nowo kronikę swego dzieciństwa i pierwszej młodości; 
rozochocony, dalej prządłem w duchu wspomnienia; i kiedy pewne szczytowe momenty 

mej kariery pojawiły się znów przede mną w najwyrazistszych barwach, nie mogłem 
opędzić się myśli, że szczegóły, oddzialywające tak zachęcająco na mnie samego, 

zdołają ubawić również krąg czytelników. Gdy wywołuję na przykład wspomnienie 
tej chwili mego życia, kiedym w pewnej słynnej rezydencji rządowej gwarzył w 

wykwintnym towarzystwie, pod nazwiskiem belgijskiego arystokraty, z obecnym tam 
również dyrektorem policji, niezwykle ludzkim człowiekiem i znawcą serc, i 

kiedym to przy kawie i cygarach rozwodził się o hochsztaplerstwie i 
zagadnieniach karno-prawnych; albo gdy uprzytamniam sobie, ot, aby cokolwiek 

wymienić, brzemienną losem chwilę mego pierwszego zaaresztowania, kiedy to wśród 
wchodzących urzędników kryminalnych pojawił się pewien nowicjusz, który, 

podniecony wielkością chwili i zmieszany wspaniałością mej sypialni, zapukał w 
otwarte drzwi, wytarł sobie skromnie nogi i cicho powiedział: „Czy wolno?", za 

co otrzymał wściekłe spojrzenie od otyłego przodownika — na
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

81
wspomnienie tych chwil nie mogę się oprzeć radosnej nadziei, że moje zwierzenia, 

chociażby nawet zepchnęły je w cień bajki powieściopisarzy, budzące mniej 
subtelne podniecenie i zaspokajające pospolitą ciekawość, tym niezawod-niej 

wyprzedzą je dzięki pewnej swej subtelnej wnikliwości i szlachetnej 
prawdomówności. W związku z tym zapłonąłem ponownie ochotą, by prowadzić dalej i 

ukończyć ten pamiętnik; zamierzam też dbać o jeszcze większą staranność we 
wszystkim, co się wiąże z czystością stylu i trafnością wyrazu, tak aby moje 

twory mogły wytrzymać próbę lektury nawet i w najlepszych domach.
ROZDZIAŁ DRUGI

l odejmuję nić swego opowiadania dokładnie w tym miejscu, w którym wypuściłem ją 
z rąk: mianowicie w chwili gdy przyparty do muru twardością bliźnich mój biedny 

ojciec wyzuł się z życia. Pochowanie w poświęconej ziemi przysparzało wiele 
trudności, ponieważ przed takim czynem wzdryga się Kościół, a zresztą zganić ów 

postępek musi i moralność wolna od kanonicznych doktryn. Bo też i życie, prawdę 
mówiąc, nie jest wcale najwyższym z dóbr, którego powinniśmy się dla jego 

drogocenności zawsze i wszędzie kurczowo trzymać; należy raczej uważać je za 
postawione nam, a jak mi się wydaje, poniekąd i przez nas samych wybrane, 

ciężkie i twarde zadanie, któremu wytrwale i wiernie podołać jest naszą 
bezwarunkową powinnością — umknąć przed nim zbyt wcześnie to bezsprzecznie 

brzydki postępek. W tym jednak szczególnym wypadku zatrzymuje się mój
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 83

sąd, aby przeobrazić się w najczystsze współczucie — stąd też my wszyscy, 
pozostali na świecie, przywiązywaliśmy wielką wagę do tego, by nieboszczyka nie 

spuścić do grobu bez kapłańskiego błogosławieństwa: moja matka i siostra przez 
wzgląd na ludzi i skłonność do dewocji (były bowiem gorliwymi katoliczkami), ja 

natomiast ponieważ mam z natury usposobienie zachowawcze i objawiałem zawsze 
pełną swobody przychylność do dobroczynnych, tradycyjnych form w przeciwieństwie 

do uroszczeń niwelującego postępu. Tak więc, gdy kobietom brakło odwagi, wziąłem 

background image

na siebie zadanie, by nakłonić miejscowego, włodarzącego nam od niedawna 
proboszcza, księdza kanonika Chateau, do podjęcia się pogrzebu.

Zastałem tak pogodnie na świat patrzącego sługę bożego przy drugim śniadaniu, 
złożonym z jarzyn w omlecie i flaszki Liebfrauenmilch, i znalazłem dobrotliwe 

przyjęcie. Był bowiem ksiądz Chateau kapłanem wytwornym i reprezentował oraz 
ujawniał osobą swą pełne blasku dostojeństwo swego Kościoła w sposób jak 

najbardziej przekonywający. Jakkolwiek drobny i tłuściutki, miał przecie w sobie 
wiele elegancji, idąc kołysał się w biodrach lekko i wdzięcznie, a zalecał się 

również miłą powabną krągłością gestów. Styl jego mowy był wypieszczony i 
wzorowy, zaś spod jego sutanny, sporządzonej z cienkiego, jedwabiście czarnego 

sukna, wyłaniały się czarne, jedwabne pończochy i lakierki. Wolnomularze i 
wrogowie papiestwa utrzymywali, że te ostatnie .nosi, ponieważ cierpi na niezbyt 

wonne pocenie się nóg; do dziś dnia jednak uważam to za złośliwą plotkę. 
Jakkolwiek byłem mu dotąd osobiście nie znany, zaprosił mnie gestem białej i 

pulchnej ręki, abym usiadł, podzielił się ze mną posiłkiem, z uprzejmością 
światowca udawał, że dowierza mym oświadczeniom: zmierzały one ku temu, że mego 

biednego ojca, w momencie gdy badał dawno nie używaną broń, przeszyła 
wystrzelona nieopatrznie kula. Otóż wydawał się w to wierzyć, zapewne z 

wyrachowania politycz-
84

TOMASZ MANN
nego (gdyż w tak ciężkich czasach Kościół raduje się chyba, kiedy ktoś, choćby i 

w sposób kłamliwy, ubiega się o jego dary), obdarzył mnie słowami ludzkiej 
pociechy i oświadczył swą kapłańską gotowość odprawienia pogrzebu i egzekwii, 

czego koszty zobowiązał się wielkodusznie ponieść mój chrzestny ojciec, 
Schimmelpreester. Przewielebny poczynił następnie parę notatek o życiu 

nieboszczyka, które postarałem się zobrazować jako zacne, a zarazem pełne 
uśmiechu, i w końcu zwrócił się do mnie z kilkoma pytaniami o moje osobiste 

sprawy i widoki, na co odpowiedziałem ogólnikowo i wymijająco.
— Zdaje się, mój drogi synu — tak mniej więcej mi odpowiedział — żeś wiódł dotąd 

życie nieco gnuśne. Atoli nic nie jest stracone, osoba twa bowiem sprawia 
wrażenie miłe, szczególnie zaś pragnąłbym cię pochwalić za twój przyjemny głos. 

Dziwiłbym się, gdyby fortuna nie okazała ci się łaskawa. Mam sobie w każdym 
wypadku za obowiązek rozpoznawać szczęśliwych debiutantów i tych, co mili są 

Bogu, albowiem los człowieka bywa wypisany na jego czole głoskami, które dla 
znawcy nie są bynajmniej nie do odszyfrowania.

I po tych słowach odprawił mnie.
Uradowany słowami tego inteligentnego męża pośpieszyłem z powrotem do swoich, 

aby oznajmić im o pomyślnym wyniku mego posłannictwa. Niestety, jak było do 
przewidzenia, pomimo udziału Kościoła ceremonie pogrzebowe nie przebiegały 

bynajmniej tak dostojnie, jak należałoby sobie tego życzyć, gdyż mieszczańskie 
towarzystwo zjawiło się w liczbie nader skąpej, co w końcu nie mogło dziwić, 

kiedy chodzi o nasze miasteczko. Gdzież podziali się jednak nasi zamiejscowi 
przyjaciele, którzy za dobrych dni mego biednego ojca przyglądali się ogniom 

sztucznym i raczyli się hojnie jego winem Berncastler Doktor? Świecili 
nieobecnością, a to prawdopodobnie nie tyle z niewdzięczności, ile całkiem po 

prostu dlatego, że byli to ludzie po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krtilla 85

zbawieni wszelkiego zmysłu dla obrzędów poważnych, kierujących wzrok ku 
wieczności — to, że unikali ich jako czegoś posępnego i rozstrajającego, dowodzi 

niechybnie ich niskiej umysłowości. Jedynie podporucznik Ubel z drugiego 
nassauskiego pułku w Moguncji znalazł się na miejscu, co prawda tylko w ubraniu 

cywilnym, i jemu zawdzięczaliśmy, ja i mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester, 
że za chwiejącą się trumną nie szliśmy w stronę dołu cmentarnego zupełnie 

samotnie.
A przecie wróżba duchownego męża dźwięczała we mnie nadal, zgadzała się bowiem 

dokładnie z własnymi mymi przeczuciami i doznaniami, a poza tym pochodziła z 
ust, którym powinienem był przypisać szczególną kompetencję w sprawach tak 

bardzo tajemnych. Powiedzieć, dlaczego tak jest, nie zdołałby byle kto; 
przynajmniej zaznaczyć przyczynę może mi się jednak uda. Po pierwsze mianowicie, 

przynależność do czcigodnej hierarchii, jaką przedstawia katolickie 

background image

duchowieństwo, kształtuje bezsprzecznie zmysł ładu w zakresie starszeństwa i 
godności, i to o wiele wnikliwiej, niż zdoła to sprawić życie na płaszczyźnie 

obywatelskiej równości. Atoli ustaliwszy tę myśl, idę o krok dalej, 
przestrzegając nadal konsekwencji logicznej. Mowa tu o zmyśle, zatem o składniku 

zmysłowości. Otóż katolicka forma kultu jest tą właśnie, która, by wprowadzić w 
byt nadzmysłowy, liczy zdecydowanie na zmysłowość i oddziaływa na nią, otacza ją 

w najwymyślniejszy sposób swą pieczą i zachęca, jak żadna inna, do wniknięcia w 
głąb jej tajników. Czyżby ucho, nawykłe do najwznioślejszej muzyki, do harmonii 

darzących przeczuciem chórów wyższych — nie miało być dość wrażliwe, aby 
doszukać się wewnętrznego szlachectwa w dźwięku ludzkiego głosu? Czyżby oko, 

obeznane z nabożnym przepychem, z barwami i kształtami, symbolizującymi 
wspaniałość przybytków niebieskich — nie miało być szczególniej otwarte na 

zagadkowo uprzywilejowany urok przyrodzonego poloru? Czyżby narząd węchu, 
oswojony z tchnie-

86
TOMASZ MANN

niem świątyni, upojony kadzidłem, wyczuwający zawczasu czarowną wonność 
świętości — nie zdołał wywęszyć niematerialnej, a równocześnie na wskroś 

cielesnej emanacji szczęśliwca urodzonego pod dobrą gwiazdą? I ten, co 
dopuszczony jest do sprawowania najczystszej tajemnicy tego Kościoła, to jest 

misterium Ciała i Krwi — czyż mógłby nie być w stanie rozróżnić, drogą 
szczególnie subtelnego wyczucia dotykowego, między wykwintną a poślednią 

substancją ludzką? — pochlebiam sobie, że tymi oto wyszukanymi słowami 
uwyraźniłem możliwie najdoskonalej swe myśli.

W każdym razie, zasłyszane proroctwo nie powiedziało mi nic takiego, czego by 
moje odczucie i wewnętrzna intuicja nie potwierdziły jak najpomyślniej, Co 

prawda, przygnębienie owładało niekiedy duchem, gdyż ciało moje, ongiś ręką 
artysty rzucane na płótno jako zwid baśniowy, tkwiło w szpetnym, znoszonym 

odzieniu, moje stanowisko zaś w miasteczku zasługiwało na miano pomiatanego, a 
nawet podejrzanego. Pochodząc z domu o niedobrej sławie, jako syn bankruta i 

samobójcy, wykolejony w swych studiach szkolnych, bez jakichkolwiek 
solidniejszych widoków na przyszłość, bywałem wśród swych współobywateli celem 

niechętnych i wzgardliwych spojrzeń, które, mimo iż pochodziły od płaskich i 
wyzutych z uroku ludzi, musiały przecie ranić boleśnie naturę taką jak moja i 

wprost obrzydzały mi jawienie się na publicznych drogach, jak długo trzeba mi 
było jeszcze cierpliwie trwać w miejscu. W tym czasie rozrosła się jeszcze we 

mnie skłonność do ucieczki przed światem i trwoga przed ludźmi, tkwiąca z dawna 
w strukturze mego charakteru, a zdolna iść zgodnie, ręka w rękę, z zalotną 

przychylnością dla świata i ludzi. A przecie wsączało się w wyraz owych spojrzeń 
— i to nawet nie tylko z niewieściej strony — coś, co można by poczytać za 

mimowolne współczucie i co wśród pomyślniejszych okoliczności zapowiadało takim 
ukrytym zabiegom jak najpiękniejsze zadośćuczynienie. Dziś, gdy moja twarz 

wychudła,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 87

a członki wykazują przejawy starzenia się, mogę z pełnym spokojem stwierdzić, że 
mój rok dziewiętnasty dotrzymał wszystkiego, co obiecywało zaranie mej młodości, 

i że nawet wedle własnego o sobie mniemania rozkwitłem w najmilszego pod słońcem 
młodzieńca. Mając złotawobrązowe włosy o jedwabistym połysku, przedzielone po 

lewej stronie i odgarnięte od czoła w udatny wzgórek, oczy emaliowoniebie-skie, 
usta uśmiechające się wstydliwie, głos o dyskretnym wdzięku, musiałbym swoim 

prostackim rodakom, jak później mieszkańcom paru części świata, wydać się 
uroczy, gdyby ich spojrzenia nie zmąciła pesząca świadomość mojej fałszywej 

sytuacji. Moja postać, która zadowoliła ongiś artystyczne oko mego ojca 
chrzestnego, Schimmelpreestera, nie była żadną miarą atletyczna, odznaczała się 

jednak tak równomiernym i harmonijnym rozwojem wszystkich członków i mięśni, jak 
to na ogół zdarza się jedynie u miłośników sportu i gier rozwijających siłę i 

gibkość — podczas gdy ja obyczajem marzycieli od niepamiętnych czasów 
przejawiałem stanowczą odrazę do ćwiczeń cielesnych i patrząc na te sprawy od 

zewnątrz, nie uczyniłem w ogóle nic dla swej kultury fizycznej. Należy dalej 
napomknąć, że moja skóra odznaczała się niepowszednią delikatnością i była tak 

bardzo wrażliwa, iż pomimo braku środków pieniężnych musiałem starać się, by 

background image

kupować mydło miękkie i łagodne w działaniu, gdyż niskogatunkowe tanie wyroby 
raniły mnie już po krótkim użyciu aż do krwi.

Naturalne dary i wrodzone zalety wpajają zazwyczaj w swego właściciela pełne 
czci a żarliwe zainteresowanie sprawą jego pochodzenia, toteż gorliwie i 

badawczo przeszukiwałem wówczas wszelkie możliwe wizerunki mych przodków, a więc 
fotografie i dagerotypy, medaliony i sylwetki portretowe, aby dopatrzyć się w 

ich fizjonomiach zawiązków i zapowiedzi mej osobowości oraz stwierdzić, względem 
kogo spośród nich mógłbym czuć się zobowiązany do szczególnej wdzięczności. 

Atoli zdobycz moja była
88

TOMASZ MANN
znikoma. Znalazłem wprawdzie u krewnych i przodków ze strony ojca w ich rysach i 

postawie niejedno, w czym można by dopatrzyć się takich właśnie „wprawek" natury 
(jak to zresztą zaznaczyłem poprzednio, nawet mój biedny ojciec pozostawał, 

pomimo swej otyłości, na przyjaznej stopie z gracjami), w ogólnym jednak zarysie 
musiałem dojść do przekonania, że pochodzeniu swemu zawdzięczam niewiele; a że 

wolałem nie przypuszczać, iż w pewnym, trudnym do określenia punkcie historii 
mego rodu zaszły tajemne nieprawidłowości, tak iż należałoby zaliczyć do mych 

naturalnych prarodzicieli jakiegoś rycerza i wielkiego pana — ujrzałem się tedy 
zniewolonym zstąpić we własne swe wnętrze, ażeby zgłębić genezę swych zalet.

Dzięki czemuż to właściwie słowa duchownego męża wywarły na mnie tak zasadnicze 
i niezwykłe wrażenie? Dziś jeszcze mogę powiedzieć to tak wyraźnie, jak jasno 

zdawałem sobie z tego sprawę już wtedy. Pochwalił mnie — i za cóż? Za przyjemny 
dźwięk mego głosu. Ależ to była właściwość lub dar, który wedle potocznego 

pojmowania nie wiąże się żadną miarą z zasługą i pospolicie uchodzi za tak mało 
godny pochwały, jak trudno byłoby komuś zdobyć się na łajanie drugiego człowieka 

za zeza, wole lub za szpotawą stopę. Pochwała bowiem lub nagana należały się 
zdaniem naszego burżujskiego świata wyłącznie wartościom moralnym, nigdy 

wartościom natury, gdyż te chwalić zdałoby mu się czymś niesprawiedliwym i 
lekkomyślnym. Otóż to, że proboszcz Chateau całkiem po prostu ujmował owe sprawy 

inaczej, spodobało mi się jako coś zupełnie nowego i śmiałego, jako przejaw 
świadomej i przekornej niezawisłości, która miała w sobie coś z pogańskiej 

prostoty i pobudziła mnie równocześnie do błogich przemyśliwań. Bo czyż nie 
jest, pytałem siebie sam, bardzo trudno odróżnić ściśle zasługę naturalną od 

moralnej? Przecież owe portrety wujów, ciotek i dziadków dowiodły mi, jak 
niewiele mych zalet dostało mi się w udziale drogą naturalnego dziedzictwa. 

Czyżbym na-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

89
prawdę nie miał zgoła żadnego uczestnictwa w ukształtowaniu tych chwalebnych 

przymiotów? Albo czyż raczej nie upewnia mnie niezłudne wyczucie, że w pewnym, 
nawet wysokim stopniu są one moim własnym dziełem i że mój głos mógłby bardzo 

łatwo wypaść pospolicie, moje oko tępo, a nogi krzywo, gdyby moja dusza była 
uprzednio bardziej opieszała? Kto kocha świat prawdziwie, ten formuje się w 

istotę dlań miłą. Jeśli zaś wartości naturalne są wytworami wartości moralnych, 
wówczas mniej nieuprawnione i kapryśne, niżby się zdawać mogło, było to, że mąż 

duchowny udzielił mi pochwały za miłe brzmienie mego głosu.
ROZDZIAŁ TRZECI

Vv parę dni po oddaniu ziemi śmiertelnych szczątków mego ojca zebraliśmy się my, 
pozostali, wraz z moim ojcem chrzestnym, Schimmelpreesterem, na naradę czy 

raczej konferencję rodzinną, dla której odbycia wspomniany przyjaciel nasz 
zapowiedział swoje przybycie do naszej willi. Na Nowy Rok, jak nam to zwięźle 

zlecono, trzeba było wynieść się; stała tedy przed nami i nie dała się odsunąć 
konieczność powzięcia poważnych postanowień co do naszego przyszłego miejsca 

pobytu.
Nie umiem wysławić dostatecznie rady i pomocy mego ojca chrzestnego ani też 

uwydatnić z dość wielką wdzięcznością tego, jak ów duch niezwykły miał dla 
każdego z nas w pogotowiu plany i wskazówki, które w dalszym toku wydarzeń 

okazały się, zwłaszcza w odniesieniu do mojej osoby, sugestiami nad wyraz 
szczęśliwymi i dalekosiężnymi. Nasz

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 91

background image

dawny salon, strojny ongiś, miluchno wypieszczony i jakże często pełny tchnień 
rozkoszy i świętowania, a teraz nagi, ograbiony i ledwie jeszcze byle czym 

umeblowany, był smutną widownią tego spotkania: siedzieliśmy w jednym z jego 
kątów, na trzcinowych krzesłach z poręczami z orzechowego drzewa, należących 

niegdyś do urządzenia jadalni, dokoła zielonego stolika, który ostał się z 
pierwotnego garnituru czterech lub pięciu wsuwanych w siebie, dość już 

sfatygowanych stolików do zastawiania herbaty albo zakąsek.
— Krullowo! — zagaił mój chrzestny ojciec (w poufale przyjacielskiej mowie zwykł 

był zwracać się również i do mej matki jedynie po nazwisku) — Krullowo! — 
nadmienił zwracając ku niej swój haczysty nos, swe przenikliwe oczy, które przy 

braku brwi i rzęs znajdowały tak dziwaczne obramienie w celuloidowych kręgach 
okularów — zwieszasz pani głowę, widać po tobie, że chcesz się załamać, a to 

zupełnie niesłusznie. Barwne bowiem i wesołe możliwości życiowe rozpoczynają się 
właśnie dopiero po drugiej stronie tej dokumentnie wymiatającej całą przeszłość 

katastrofy, którą ludziska zowią trafnie cywilną śmiercią, jedną zaś z najlepiej 
zapowiadających się sytuacji bywa w życiu ta, gdy nam się wiedzie tak źle, że 

gorzej już się wieść nie może. Uwierz, droga przyjaciółko, mężowi, który zawarł 
z takim położeniem poufną znajomość, jeśli nawet nie poprzez materialne, to w 

każdym razie duchowe swe doświadczenia. A zresztą, bynajmniej nie jest jeszcze z 
panią tak źle, i na pewno to właśnie cięży na lotnych piórach twego ducha. 

Odwagi, moja droga! i trochę przedsiębiorczości! Tutaj przegrałaś partię, ale 
cóż to znaczy"? Daleki świat stoi przed tobą otworem. Swego szczupłego 

prywatnego konta w Banku Handlowym nie wyczerpałaś jeszcze do dna. Z tą resztką, 
z tym rozpłodowym groszem rzucisz się w wir jakiego bądź wielkiego miasta, czy 

będzie nim Wiesbaden, czy Moguncja, czy Kolonia, czy niechby nawet i Berlin. 
Czu-

92
TOMASZ MANN

jesz się w kuchni jak u siebie w domu — przebacz mi pani to niezdarne 
powiedzonko! — umiesz z pozbieranych ułomków chleba ugnieść budyń, a z 

przedwczorajszych niedo-gryzków mięsa upitrasić smaczny pieprzny klopsik. 
Przywykłaś poza tym widywać u siebie ludzi, karmić ich, zabawiać ich rozmową. 

Wynajmiesz przeto kilka pokoi, ogłosisz, że przyjmujesz sublokatorów z 
utrzymaniem za godziwą cenę, żyć sobie będziesz dalej tak, jak żyłaś poprzednio, 

z tą tylko różnicą, że każesz płacić stołownikom i będziesz z tego mieć swój 
zysk. Sprawą twej cierpliwości, a także twego dobrego humoru będzie zabieganie o 

wesoły nastrój i zadowolenie wśród twojej gromadki, i dziwiłoby mnie, gdyby twój 
zakład nie rozwijał się pomyślnie i stopniowo też się nie poszerzał.

Tutaj zamilkł mój ojciec chrzestny, aby dać nam chwilkę czasu na ujawnienie 
serdecznego uznania i podzięki, w czym wzięła w końcu udział również i adresatka 

jego przemówienia.
— Co się tyczy Limpuni — rzekł mówca następnie (takie było bowiem pieszczotliwe 

miano, które nadawał mej siostrze) — to nasuwałaby się myśl, że naturalnym jej 
powołaniem jest dopomagać swej matce i umilać pobyt jej gościom, na pewno też 

okazałaby się znakomitą i atrakcyjną filia hospitalis". Ta sposobność, by stać 
się pożyteczną, bynajmniej też nie przepadnie. Tylko że na razie mam dla niej w 

myślach coś lepszego. Nauczyła się w dniach waszej świetności trochę śpiewać; 
nie osiągnęła w tym zawodzie wiele, głos jej jest wątły choć przyjemny i wcale 

dźwięczny, uroki zaś, które wprost włażą w oko, pogłębiają jego działanie. Sally 
Meerschaum w Kolonii jest z dawna moim przyjacielem, a trzon jego interesów 

stanowi pewna agencja teatralna. Bez trudności umieści on Olimpie czy to w 
jakiej trupie operetkowej pośledniejszego na początek stopnia, czy

* Córka gospodarzy stancji (łacina studencka).
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 93

też w zespole artystów przy jakimś teatrzyku wodewilowym, a na zawiązek jej 
garderoby wystarczą niezawodnie fatałaszki z mojego zbioru. Zalążki kariery będą 

ciemne i uciążliwe, może przyjdzie walczyć z życiem. Atoli jeśli okaże charakter 
(ten bowiem ważniejszy jest niż talent) i potrafi skrzętnie gospodarzyć swymi 

wielorakimi zdolnościami, to droga jej być może wzniesie się rychło z padołów na 
olśniewające wyżyny. Ja, ze swej strony, mogę oczywiście określić tylko linie 

wytyczne i torować drogę możliwościom; waszą sprawą jest reszta.

background image

Piszcząc z radości rzuciła się moja siostra światłemu doradcy na szyję i trwała 
tak w czasie następnych jego słów, z głową u jego piersi.

— Teraz — rzekł, i widać było, że nadchodzący z kolei punkt leży mu szczególnie 
na sercu — teraz przechodzę, jako do trzeciego, do naszego „kostiumowego łba". — 

(Czytelnik zrozumie tkwiącą w tym mianie przymówkę.) — Zatroskałem się 
zagadnieniem jego przyszłości i pomimo piętrzących się trudności sądzę, że 

znalazłem jakieś rozwiązanie, choćby na razie jedynie tymczasowe. Nawiązałem 
nawet w tej sprawie korespondencję z zagranicą, mówiąc dokładniej, z Paryżem. 

Opowiem natychmiast, w czym rzecz. Moim zdaniem, chodzi przede wszystkim o to, 
ażeby otworzyć przed nim życie, do którego ci na górze, na podstawie szeregu 

nieporozumień, nie uznali za stosowne dać mu zaszczytnego dostępu. Skoro tylko 
pozwolimy mu raz wypłynąć, nurt poniesie go już dalej i zawiezie, jak mocno 

ufam, ku pięknym wybrzeżom. Otóż kariera hotelarska, kelnerska jest, jak mi się 
zdaje, tą właśnie, która w jego wypadku nastręcza najpomyślniejsze widoki: a 

mianowicie zarówno w kierunku prostym (który bezsprzecznie może doprowadzić do 
nader okazałych stanowisk życiowych), jak również przy wszelkiego rodzaju 

odchyleniach w lewo i w prawo, przez nie ubite boczne ścieżki, które niejednemu 
już wybrańcowi losu otwarły się obok tłumnego gościńca dla

94 , , TOMASZ MANN
wszystkich. Wspomnianą przed chwilą wymianę listów przeprowadziłem z dyrektorem 

hotelu „Saint James and Albany" w Paryżu, przy ulicy Saint Honore, niedaleko 
placu Yendóme (a więc położenie centralne, wskażę je wam na swym planie) — z 

Izaakiem Stiirzlim, z którym od swych paryskich czasów jestem na „ty". 
Naświetliłem jak najkorzystniej świetne od lat dziecięcych wychowanie Feliksa 

oraz jego zalety, dałem też osobistą rękojmię za jego ogładę i obrotność. 
Przelotnie musnął języki francuski i angielski; dobrze postąpi umacniając się w 

nich, jak się tylko da, w najbliższej przyszłości. W każdym razie jest Stiirzli 
gotów z uprzejmości dla mnie przyjąć go u siebie na próbę i zr«j"i. prosta 

rzecz, bezpłatnie. Feliks otrzyma mieszkanie i wikt, a także i przy sprawieniu 
służbowego fraka, który będzie pewno świetnie na nim leżał, przewidziane są 

ułatwienia. Krótko mówiąc, tędy wiedzie droga, tu jest pole do popisu i 
okoliczności sprzyjające rozwojowi jego uzdolnień, liczę więc na to, że nasz 

„kostiumowy łeb" zadowoli swą usługą wytwornych gości hotelu „Saint James and 
Albany".

Łatwo wyobrazić sobie, że okazałem się wspaniałemu mężowi nie mniej wdzięczny 
niż panie. Zaśmiałem się z radości i uściskałem go pełen zachwytu. Już znikła 

przede mną nienawistna ciasnota ojczyzny, już rozwarł się przede mną wielki 
świat, Paryż zaś, owo miasto, którego obraz w samym tylko wspomnieniu 

przyprawiał mego biednego ojca za życia o omdlewanie z błogości, wyłonił się w 
wesołym przepychu przed oczyma mej duszy. Tylko że sprawa nie była tak całkiem 

prosta, nasuwała raczej pewne trudności albo, jak mawia lud, miała swoje 
„haczyki"; nie mogłem bowiem, było mi wzbronione wyruszyć w daleki świat 

pierwej, nim uporządkuję swój stosunek do wojska; granica państwa jawiła się 
jako nieprzekraczalna zapora potąd, aż moje dokumenty nie zdadzą zadowalająco 

sprawy z tego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 95

właśnie stosunku, i kwestia ta okazywała się tym bardziej niepokojąca, że, jak 
wiadomo już, nie pozyskałem przywilejów klasy wykształconej i w razie uznania 

mnie za zdatnego do służby wojskowej musiałbym iść do koszar jako pospolity 
rekrut. Ta okoliczność i przeszkoda, którą aż do tego dnia pomijałem 

lekkomyślnie, padła mi w chwili tak pełnej nadziei ciężkim brzemieniem na serce; 
a gdy ociągając się poruszyłem niepewnie tę sprawę, okazało się, że ani moja 

matka, ani siostra, ani nawet Schimmelpreester nie wzięli jej pod uwagę: one z 
niewiedzy niewieściej, on zaś, ponieważ jako artysta przywykł także niewiele 

zważać na sprawy państwowo-urzędowe. Wyznał też w tym wypadku całkowitą swą 
bezradność; z lekarzami sztabowymi, jak oświadczył zgryźliwie, nie utrzymuje 

żadnych osobistych stosunków, wywarcie zatem poufnego wpływu na tych władców 
jest wykluczone i muszę sam zatroszczyć się o to, jak — uda się, nie uda — 

wyplątać głowę z tej pętli.
W tej śliskiej sytuacji ujrzałem się przeto zdanym jedynie na siebie samego i 

czytelnik przekona się, czy stałem się panem sytuacji. Na razie ulegał mój 

background image

młodzieńczy, ruchliwy umysł wielorakim dystrakcjom i rozproszeniu na myśl o 
wyjeździe oraz na skutek mającej zajść niebawem zmiany miejsca i przygotowań do 

niej, z uwagi bowiem na to, że moja matka miała nadzieję pozyskania już z Nowym 
Rokiem sublokatorów czy pensjonariuszy, zamierzaliśmy przesiedlić się jeszcze 

przed Bożym Narodzeniem, a dla wielu mo-żliwościj otwierających się w mieście 
tak wielkim, obraliśmy Frankfurt nad Menem za cel wędrówki i przyszłą siedzibę.

Jakże lekko, jak niecierpliwie, z jaką wzgardliwą oschłością pozostawia za sobą 
rwący się w dal młodzieniec rodzinne strony, nie spozierając ani razu wstecz na 

ich wieżyce i wzgórza porosłe winogradem! A przecie, jakkolwiek
96 ; ; , •: , • TOMASZ MANN

wyrósł już z nich i wyrośnie jeszcze w przyszłości, zapada ich pocieszny i aż 
nad miarę swojski obraz trwale na dno ludzkiej świadomości albo też niby cudem 

wynurza się z niej na powrót, po latach całkowitego zapomnienia: to, co 
niedorzeczne, staje się czcigodne, człowiek, porwany tam, daleko, wirem czynów, 

dokonań i sukcesów życiowych, liczy się potajemnie z owym znikomym światkiem; 
przy każdym punkcie zwrotnym, przy każdym wzniesieniu swej egzystencji pyta 

szeptem, co o tym kiedyś powie lub co by teraz powiedział, i oto bywa tak 
właśnie wtedy, gdy ojczyzna postąpiła zawistnie, niesprawiedliwie, nierozumnie 

względem niezwykłego młodzieńca. Kiedy zależał od niej, okazywał jej krnąbrną 
niechęć; kiedy zaś musiała puścić go precz od siebie i może dawno go już 

zapomniała, on przyznaje jej dobrowolnie prawo głosu i sądu nad swym życiem. A 
nawet, pewnego dnia, po upływie wielu bogatych dlań w zdarzenia i przemiany lat, 

pociągnie go coś osobiście wstecz ku temu punktowi wyjścia, i nie oprze się 
pokusie, by rozpoznany albo i nie poznany przez swoich, pokazać się 

ograniczonemu światkowi w obcym mu blasku i napaść się jego podziwem, kryjąc w 
sercu nieśmiałe szyderstwo — jak to w swoim miejscu przyjdzie mi opowiedzieć o 

sobie.
Do pana Stiirzliego w Paryżu napisałem stylem układnym, by zechciał zdobyć się w 

moich sprawach na pewną jeszcze cierpliwość, ponieważ nie mogę natychmiast 
przekroczyć granicy, lecz muszę doczekać się decyzji co do mej żołnierskiej 

zdatności — decyzji, która jednak, jak na chybił trafił dodałem, wypadnie 
najprawdopodobniej pomyślnie, z przyczyn zresztą dla mojego przyszłego zawodu 

obojętnych. Prędko przemieniły się resztki naszego mienia w bagaż podróżny i 
podręczne pakunki, wśród których znalazło się sześć przepysznych koszul ze 

sztywnymi gorsami, wręczonych mi jako prezent pożegnalny przez mego chrzestnego 
ojca i przeznaczonych do oddania mi cennych

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
97

przysług w Paryżu. I oto w pewien pochmurny zimowy dzień widzimy z mknącego w 
dal pociągu, wychyleni wszyscy troje z okna i kiwający rękami, jak powiewająca 

na wietrze czerwona chustka do nosa naszego przyjaciela rozpływa się w mgle. 
Jeszcze tylko jeden raz widziałem potem tego wspaniałego męża.

ROZDZIAŁ CZWARTY
l rześlizguję się szybko przez pierwsze, pełne zamętu dni, które nastąpiły po 

naszym przybyciu do Frankfurtu, gdyż tylko niechętnie wspominam mizerną rolę, na 
której odegranie w tak bogatym i wspaniałym mieście handlowym skazał nas los, a 

przy tym musiałbym obawiać się, czy rozwlekłym opisem naszych ówczesnych 
warunków nie wzbudzę niechęci czytelnika. Przemilczę brudny przytułek czy zajazd 

nie zasługujący żadną miarą na miano hotelu, które sobie przywłaszczył, gdzie 
moja matka i ja (gdyż siostra moja Olimpia odłączyła się od nas w czasie podróży 

już na stacji Wiesbaden, aby próbować swego szczęścia w Kolonii, u agenta 
Meerschauma) spędziliśmy ze względów oszczędnościowych kilka nocy, ja mianowicie 

na kanapce, która roiła się od gryzącego jako też i kłującego robactwa. 
Przemilczę również nasze żmudne wędrówki przez rozległy gród zim-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 99
nych serc, wrogo usposobiony dla ubóstwa, w poszukiwaniu dostępnego 

pomieszczenia mieszkalnego, aż wreszcie w podmiejskiej dzielnicy znaleźliśmy 
jakieś stojące właśnie pustką mieszkanie, które na początek dosyć odpowiadało 

planom życiowym mej matki. Składało się ono z czterech małych pokojów i jeszcze 
mniejszej kuchni, a mieściło się na parterze pewnej oficyny z widokiem na 

obrzydliwe podwórka; światło słoneczne nie zaglądało tam nigdy. Ponieważ jednak 

background image

mieszkanie kosztowało tylko czterdzieści marek miesięcznie, nam obojgu zaś nie 
bardzo przystało pozować na wybrednisiów, więc wynajęliśmy je z miejsca i 

sprowadziliśmy się doń w tym samym jeszcze dniu.
Nieskończoną ponętę ma dla młodego wieku wszelka nowość, i jakkolwiek nie sposób 

było w ogóle porównywać owo ponure przytulisko z naszą wesołą willą, tam, w 
rodzinnym miasteczku, mnie przecie osobiście wprawiało to tak niezwykłe 

otoczenie w ożywioną wesołość i niemal w zachwyt. Dziarsko i rześko pomagałem 
mej matce przy pierwszej pilnej robocie, przesuwałem sprzęty, wyjmowałem talerze 

i filiżanki z ochronnej wełny drzewnej, przystrajałem półki i szafy naczyniem 
kuchennym; nie zniechęcały mnie nawet pertraktacje z gospodarzem, odrażającym 

tłuściochem o najpospolitszych manierach, co do ulepszeń, jakich w mieszkaniu 
należało dokonać, a których koszty ponieść wzbraniał się jednak brzuchacz 

uporczywie, tak że moja matka, nie chcąc, aby pokoje gościnne świeciły widokiem 
niechlujstwa, musiała sięgnąć do własnej kieszeni. Z kwaśną miną zniosła tę 

uciążliwość, bo koszty przeprowadzki i objęcia mieszkania urosły pokaźnie i w 
razie niepojawienia się płacących klientów groziło nam bankructwo jeszcze przed 

właściwym otwarciem przedsiębiorstwa.
Zaraz pierwszego wieczora, gdyśmy przed udaniem się na spoczynek jedli w kuchni 

na stojąco kilka jaj sadzonych, zapadło postanowienie, że godzi się, dla miłych 
wspomnień, ochrzcić nasz zakład mianem „Pensjonat Loreley", którą to

100
TOMASZ MANN

decyzję przekazaliśmy zaraz na wspólnie podpisanej pocztówce do aprobaty memu 
ojcu chrzestnemu, Schimmelprees-terowi; i już nazajutrz pośpieszyłem osobiście 

do administracji najpoczytniejszej frankfurckiej gazety z ogłoszeniem, ujętym 
skromnie i równocześnie ponętnie, a przeznaczonym na to, by tłustymi czcionkami 

wrazić w pamięć publiczności owo poetyckie godło. Co do tablicy, którą 
należałoby zawiesić na zewnętrznej ścianie domu dla zwrócenia uwagi 

przechodniów, byliśmy z uwagi na koszty przez parę dni w kłopocie. Któż opisze 
jednak naszą radość, gdy szóstego albo siódmego dnia po naszym przybyciu 

doręczono nam pocztą z rodzinnych stron zagadkowego kształtu pakiet, którego 
nadawcą okazał się chrzestny mój ojciec, Schimmelpreester, a w którym mieścił 

się opatrzony czterema otworami prostokątny, o okrągłych narożach szyld 
blaszany, a na nim pyszniła się lśniąco owa własną ręką artysty stworzona i 

strojna jedynie klejnotami postać kobieca, znana już z naklejek na naszych 
butelkach, obok wykonanego złotą farbą olejną napisu „Pensjonat Loreley"; 

zawieszony u węgła budynku frontowego, tak że nimfa skalna wskazywała 
wyciągniętą ku dołowi i zdobną w pierścienie dłonią wejście przez podwórze ku 

naszej siedzibie, szyld ów sprawiał jak najpiękniejsze wrażenie.
Toteż napłynęły zgłoszenia: najpierw w postaci młodego technika czy inżyniera 

mechanika, człowieka poważnego, milczącego, a nawet opryskliwego i widocznie 
niezadowolonego ze swej doli, który jednak płacił punktualnie, a wiódł życie 

umiarkowane i stateczne. Ledwie przebył u nas tydzień, kiedy nagle zjawiło się 
dwoje ludzi na raz, obydwoje z teatralnego światka. On był bezrobotnym z powodu 

zupełnej utraty swych władz głosowych basem z branży komicznej, grubachnym i 
pociesznym z wyglądu, lecz rozwścieczonym swym nieszczęsnym pechem i nadaremnie 

usiłującym za pomocą ćwiczeń przywrócić dawną moc swemu organowi — na słuchaczu 
ćwiczenia te wywierały takie wrażenie, jak

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 101
gdyby ktoś dusząc się wewnątrz beczki wołał o pomoc. Razem z nim zjawiła się 

jego żeńska połowa, rudowłosa chó-rzystka w brudnym szlafroku i z długimi, 
wylakierowanymi różowo paznokciami — rozpaczliwie chude i jak się zdawało, o nie 

całkiem zdrowych piersiach stworzenie, które mimo to śpiewak nader często prał 
dotkliwie za pomocą swych szelek, czy dla jakichś tam jej niedociągnięć, czy też 

jedynie w tym celu, aby dać upust swemu ogólnemu rozgoryczeniu, co zresztą w 
najmniejszej nawet mierze nie zwichnęło w niej wiary w niego i w jego 

przychylność.
Otóż ta właśnie para mieszkała wspólnie w jednym pokoju, mechanik w drugim; 

trzeci służył za jadalnię, gdzie spożywano przyrządzone przemyślnie z niewielu 
surowców wspólne posiłki; że zaś nie chciałem ze zrozumiałych względów 

przyzwoitości dzielić pokoju z moją matką, sypiałem w kuchni na ławie okrytej 

background image

pościelą i myłem się pod kurkiem od wodociągu, nie wątpiąc, że ta sytuacja żadną 
miarą nie może trwać długo i że tak czy inaczej mój los odmieni się niebawem.

„Pensjonat Loreley" jął w najlepsze rozkwitać; z powodu napływu gości nam samym, 
jak wspomniałem, zrobiło się ciasno, i matka moja musiała, patrząc w dalszą 

przyszłość, wziąć pod rozwagę rozszerzenie zakładu i zgodzenie służącej. W 
każdym razie przedsiębiorstwo weszło na tor realny, moja pomoc przestała być 

niezbędna, toteż zdany sam na siebie, miałem w perspektywie, zanimby mi przyszło 
wyjechać do Paryża albo wdziać dwubarwny sukienny mundur, dłuższy okres 

wyczekiwania i swobody, tak dogodny, tak potrzebny młodej wybitniejszej 
indywidualności dla cichego wrastania w życie. Okrzesania nie zdobywa się w 

tępej udręce pańszczyźnianej, lecz bywa ono darem wolności i pozornego 
próżniactwa; nie wywalcza się go, lecz wdycha; tajemne narzędzia pracują nad 

nim, podświadoma zaś skrzętność zmysłów i ducha, znakomicie godząca się z 
zupełnym na pozór walkonie-niem się, zabiega z godziny na godzinę o jego zasoby,

102
TOMASZ MANN

i można bez przesady powiedzieć, że ono przez sen wlatuje do gąbki wybrańca. Bo 
też należy, rzecz prosta, być urobionym z okrzesywalnego tworzywa, aby móc 

okrzesania dostąpić. Nikt nie pochwyci tego, czego nie posiada od urodzenia, a 
co ci obce, tego nie możesz pożądać. Kto jest wyciosany z pośledniego drzewa, 

ten do okrzesania nie dojdzie; kto doń doszedł, nie był nigdy całkowicie surowy. 
Jawi się tu ponownie trudność przeciągnięcia sprawiedliwej i ostrej linii 

demarkacyjnej między zasługą osobistą a tym, co się określa jako łaskę 
okoliczności; gdy bowiem życzliwe ze wszech miar zrządzenie losu przesiedliło 

mnie w odpowiedniej chwili do wielkiego miasta darząc mnie nadmiarem swobodnego 
czasu, to wśród ujemnych należy zapisać tę okoliczność, że brakło mi całkowicie 

środków niezbędnych do otwarcia licznych, jakie były na miejscu, przybytków 
użycia i życiowego przysposobienia i że w swych studiach ograniczałem się do 

tego, by, mówiąc obrazowo, przyciskać od zewnątrz twarz do przepysznych krat 
ogrodu rozkoszy. Niemalże ponad miarę oddawałem się w tym czasie urokom 

Morfeusza, wysypiałem się najczęściej aż do obiadu, a często znacznie dłużej 
jeszcze, tak że już tylko później zjadałem w kuchni coś odgrzanego albo i 

zimnego, po czym zapalałem papierosa podarowanego mi przez naszego inżyniera 
mechanika (wiedział bowiem, jaki byłem łasy na ten uroczek życia, którego 

własnymi środkami nie mogłem przysporzyć sobie w wystarczającej ilości) i 
opuszczałem pensjonat „Loreley" dopiero w dość późnej godzinie popołudniowej, to 

znaczy o czwartej lub piątej, kiedy bardziej wytworne życie miejskie dochodziło 
do szczytu, gdy bogaty światek kobiecy podążał w swych karetach na odwiedziny 

albo zakupy, gdy zapełniały się kawiarnie, a wystawy sklepowe zaczynał rozjarzać 
wspaniały blask. Otóż o tej właśnie porze wychodziłem na włóczęgę, wędrowałem ku 

śródmieściu, podejmując w poszukiwaniu przyjemności i nowego poznania wyprawy 
poprzez splot ludnych ulic słynnego

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 103
Frankfurtu, kończące się częstokroć o bladym dopiero świcie powrotem do 

matczynego ogniska, na ogół ze sporym zasobem nabytego doświadczenia.
Przyjrzyjcież się odzianemu niepozornie młodzieńcowi, jak samotny, bez 

przyjaciół i zagubiony w rojowisku miasta, przemierza stubarwną obczyznę! Brak 
mu pieniędzy na to, by uczestniczyć we właściwie rozumianych radościach 

cywilizacji. Widzi na słupach ogłoszenia, które zachwalają owe ponęty w sposób 
przejmujący, zdolny do rozbudzenia żądzy i ciekawości nawet w najlepszym 

człowieku (podczas gdy on sam jest bardzo, niezwykle pobudliwy) — i musi 
poprzestawać na odczytaniu ich nazw i przyjęciu do wiadomości ich istnienia. 

Widzi podwoje teatrów uroczyście otwarte i nie wolno mu włączyć się w tłoczącą 
się tam strugę ludzką; stoi oślepiony potworną falą światła lejącą się z wnętrza 

sal koncertowych i kabaretów na chodniki, a w niej dostrzega gdzieś tam 
olbrzymiego Murzyna o twarzy i szacie purpurowej, przybladłej od białawego 

blasku, sterczącego baśniowo w pirogu oraz ze swoim berłem w łapach — i nie może 
pobiec tam, dokąd on szczerząc zębiska zaprasza, ku temu, co on szwargotliwie 

zachwala. Ale zmysły jego są czujne na każde drgnienie życia, jego umysł śledzi 
wszystko z napiętą uwagą; patrzy, smakuje, chłonie; a jeśli napór zgiełku i 

widziadeł zrazu oszołamia, ogłusza, a nawet onieśmiela syna ospałej mieściny, to 

background image

ma on dość wrodzonego sprytu i odporności duchowej, by stopniowo opanować myślą 
ten niespokojny natłok i zaprząc go w służbę swego życiowego wykształcenia, swej 

łapczywej nauki.
Jakże szczęsnym urządzeniem bywają przy tym okna wystaw oraz to, że sklepy, 

bazary, reprezentacyjne stoiska handlowe, wszystkie te targowiska i składnice 
przepychu nie kryją małodusznie swych skarbów, lecz szeroko i okazale, w pełnym 

wyborze rzucają je na zewnątrz, wykładają za wspaniałymi szybami ze szkła i 
stręczą w całym ich blasku! Wszystko to tonie w zmierzchy zimowe w świetle 

jaśniej-
104 • '» • • TOMASZ MANN

szym od dziennego; rzędy gazowych płomyczków, umieszczone przy dolnym skraju 
okien, nie dopuszczają do zamarzania szklanych tafli. Tam oto stałem, chroniony 

od zimna tylko owiniętym dokoła szyi wełnianym szalem (ponieważ płaszcz, 
odziedziczony po biednym mym ojcu, powędrował rychło do lombardu przynosząc 

niewielki dochód), i połykałem oczyma wszystko, co dobre, kosztowne i pańskie, 
nie zważając na ziąb i wilgoć wspinającą się od mych stóp wzwyż, aż po uda.

Kompletne urządzenie domowe pomieścili w swych oknach handlarze mebli: pokoje 
męskie, łączące powagę z wygodą; sypialnie, zaznajamiające z wszelkimi 

wysubtelnienia-mi intymnych nawyków życiowych; ponętne jadalenki, gdzie pokryty 
adamaszkiem, przyozdobiony kwiatami, obstawiony wygodnymi krzesłami stół iskrzył 

się czarująco srebrem, cienką porcelaną i tłukliwym szkłem; książęce salony w 
etykietalnym guście, z kandelabrami, kominkami i gobelinowymi fotelami; i nie 

mogłem napatrzyć się do syta nogom szlachetnych sprzętów, tak wykwintnie 
kształtnym i lśnistym, wtopionym w żarzące się łagodnymi barwami tło dywanów 

perskich. Dalej zjednały sobie moją uwagę pomieszczenia wystawowe męskiego 
krawiectwa i mody. Tu zobaczyłem garderobę bogaczów i wielkich tego świata, od 

aksamitnego szlafroka lub wyszywanej atłasowej bonżurki aż do rygorystycznego 
wieczorowego fraka, od alabastrowo śnieżnego kołnierzyka o najnowszym i 

najmodniejszym kroju aż do cieniutkich kamaszy i lśniących lakierków, od koszuli 
w cieniutkie paski czy cętki, z wszytymi mankietami, aż do drogocennego futra; 

tutaj objawiły mi się ich przybory podróżne, owe tornistry zbytku, sporządzone z 
giętkiej skóry cielęcej lub drogiej skóry krokodylej, co to wygląda, jakby była 

zrobiona z łat; i poznałem je dobrze, owe niezbędne składniki wyższego i 
dystyngowanego stylu życia, te flakony, te szczotki, te nesesery, te futerały ze 

sztućcami i poręcznymi grzejnikami spirytusowymi z najprzedniejsze-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 105

go niklu; fantazyjne kamizelki, świetne krawaty, arcywygo-dna bielizna osobista, 
safianowe pantofle, kapelusze z atłasową podszewką, rękawice z danielej skóry i 

pończochy z jedwabnej gazy widniały pośród nich w uwodzicielskich zestawieniach, 
i aż po najmniejszy, zgrabny, solidny guziczek mógł młodzieniec wpoić sobie w 

pamięć wszystkie składniki eleganckiego wyposażenia męskiego. Wystarczyło mi 
jednak, przemykając się przemyślnie i zręcznie między pojazdami i dzwoniącymi 

tramwajami, przedostać się na drugą stronę ulicy, aby dotrzeć do okien 
antykwariatu. Widziałem tam dzieła przemysłu zdobniczego, owe miłe oku 

przedmioty wyższej kulturalnej rozkoszy, jak: artystyczne malowidła pochodzące z 
rąk mistrzów, urocze figurki zwierząt z porcelany, pięknie ulepione przedmioty z 

gliny, brązowe statuetki, i chętnie byłbym ogarnął pieszczotą dłoni owe 
rozpostarte tam szlachetne przedmioty. Jakiż to jednak blask, o kilka kroków 

dalej, przykuwał mnie na miejscu, olśnionego podziwem? Były to eksponaty 
wielkiego jubilera i złotnika — i tu już nie oddzielało nic, poza łamliwą szybą 

szklaną, pożądliwości marzącego chłopca od wszystkich skarbów z krainy baśni. 
Tutaj, bardziej niż gdziekolwiek, złączył się mój olśniony zachwyt z do ostatka 

posuniętą zapal-czywością badawczą. Blado połyskujące sznury pereł, ułożone 
jedne przy drugich na koronkowych serwetkach, o grubości czereśni pośrodku, 

zwężające się równomiernie po bokach, z diamentowymi zapięciami, a 
przedstawiające wartość sporego majątku; brylantowe bijoux, spoczywające na 

aksamicie w twardym rozbłysku wszystkich kolorów tęczy i godne tego, by 
przyozdobić szyje, biusty, głowy królowych; papierośnice z gładkiego złota i 

rączki od lasek, ułożone kusząco na szklanych płytach; wreszcie, z wytworną 
niedbałością rozrzucone wszędzie klejnoty o szlifie najwspanialej barwistym: 

krwawe rubiny, trawiastozielone i szkliste szmaragdy; błękitne, przejrzyste 

background image

szafiry, o gwiaździstym rozbłysku; ametysty, zawdzięczające podobno swój 
prześli-

106 • . \ ,, , , TOMASZ MANN
czny fiolet zawartości organicznej substancji; opale z masy perłowej o barwie 

zmieniającej się wraz z zajmowanym miejscem; pojedyncze topazy; jakieś kamienie 
fantastyczne

0 wszelkich możliwych skalach tonów — poiłem tym wszystkim nie tylko pragnienie 
mych zmysłów, lecz badałem te zjawy wgłębiając się w nie myślą, próbowałem 

odcyfrować rozmieszczone tu i ówdzie ceny, porównywałem, odważałem na oko, i 
moja miłość ku szlachetnym kamieniom ziemi, ku tym substancjonalnie zupełnie 

bezwartościowym kryształom, których pospolite składniki zestrzeliły się jedynie 
przez igraszkę i kaprys przyrody w układy kosztowne, stała mi się po raz 

pierwszy świadoma, tak że właśnie wtedy założyłem podwaliny swego późniejszego 
niezawodnego znawstwa w tej czarodziejskiej dziedzinie.

Czyż mam jeszcze mówić o kwiaciarniach, przez których drzwi, gdy się otwarły, 
sączyły się ciepławo-wilgne wonie raju, za oknami zaś jawiły się owe zbytkowne, 

strojne olbrzymimi atłasowymi wstęgami kosze, jakie posyła się paniom, aby 
objawić im swą atencję? O sklepach z papeterią, których wystawy pouczyły mnie, 

jakimi rodzajami papieru posługuje się złota młodzież w swej korespondencji i 
jak należy wyciskać na nich początkowe litery nazwiska wraz z koroną i herbem? O 

oknach perfumeryj i zakładów fryzjerskich, gdzie w błyszczących rżniętych 
flakonach pyszniły się przeróżne perfumy i esencje francuskiego pochodzenia, a w 

bogato wyścielanych puzdrach widniały, ach, te pieszczotliwe przybory, które 
służą do pielęgnowania paznokci

1 do masażu twarzy? — Los użyczył mi daru wzroku i był on w tym czasie moim 
jedynym całkowicie własnym mieniem — dar wychowawczy, bezsprzecznie, już choćby 

o tyle, o ile zbiór przedmiotów materialnych, ów nieustannie wystawiony na pokaz 
nęcąco pouczający świat rzeczy, tworzy jego przedmiot. O ileż jednak głębiej 

wdziera się w uczucie obserwowanie, chłonięcie oczyma egzystencji ludzkich, 
jakiego okazję daje wielkie miasto w jego najchętniej

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 107
zwiedzanych przeze mnie wytwornych dzielnicach. I jakże inaczej niż bezduszne 

zbiorowisko rzeczy musiała ta ludzka dziedzina zaprzątać pożądanie i uwagę 
młodzieńca usilnie dążącego wzwyż!

Sceny pięknego świata! Nigdy nie otwarłyście się przed wrażliwszymi oczyma. 
Niebo tylko wie, dlaczego właśnie jeden z budzących tęsknotę obrazów 

wchłoniętych wówczas zapadł we mnie tak głęboko i tak mocno tkwi w moim 
wspomnieniu, że dziś jeszcze, pomimo swej niepozorności, a nawet nicości, 

napełnia mnie zachwytem. Nie mogę oprzeć się pokusie odmalowania go tutaj, 
jakkolwiek zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że narrator — a jako taki 

występuję przecie na tych kartach — nie powinien naprzykrzać się czytelnikowi 
opisem wydarzeń, z których, mówiąc trywialnie, „nic nie wychodzi", ponieważ one 

żadną miarą nie przyśpieszają tego, co nosi miano „akcji". Być może, ale przy 
kreśleniu własnego życiorysu uchodzi jeszcze najprędzej, gdy zamiast do praw 

sztuki autor stosuje się do nakazów swego serca.
Jeszcze raz powtarzam, nie stało się nic takiego, a jednak czar trwał. Scena 

była nad mą głową: otwarty balkon pierwszego piętra w wielkim hotelu „Dwór 
Frankfurcki". Weszła tam pewnego popołudnia — tak proste to było, że aż proszę o 

wybaczenie — para młodych ludzi, młodych, jak młody byłem ja sam, rodzeństwo 
chyba, a może bliźnięta — tak bardzo byli do siebie podobni — panicz i 

.panienka. Wyszli razem na mróz — bez kapeluszy, bez płaszczy, ot, tylko dla 
kaprysu. Wyglądu odrobinę zamorskiego, ciemnowłosi, może hiszpańsko-

portugalskiego pochodzenia południowi Amerykanie, Argentyńczycy, Brazylijczycy — 
zgaduję tylko; ale może i Żydzi — nie ręczyłbym i nie wytrąciłoby mnie to z mych 

marzeń, gdyż wychowane w zbytku dzieci tego plemienia mogą być w najwyższym 
stopniu pociągające. Oboje byli przepiękni — trudno wyrazić, jak piękni, 

młodzieniec nie mniej niż dziewczyna. Oboje byli już w strojach wieczo-
108 ",»,',' TOMASZ MANN

rowych, on z perłami w gorsie koszuli, ona z diamentową spinką w swych bujnych, 
czarnych, pięknie ufryzowanych włosach i z drugą na piersi, tam gdzie cielisty 

aksamit jej sukni princesse przechodził w przejrzyste koronki, z których 

background image

zrobione były również rękawki.
Zadrżałem o nieskalaność toalet obojga, gdyż kilka zbłąkanych, wilgotnych 

płatków śniegu osiadło na ich czarnych, falujących włosach. Ale rodzeństwo nie 
przeciągało swej dziecięcej psoty dłużej niż przez dwie minuty, na tyle tylko, 

by wychyliwszy się poza poręcz, z uśmiechem na ustach pokazać sobie wzajemnie, 
co dzieje się na ulicy. Potem wzdrygnęli się półżartem od zimna, otrzepali ten i 

ów płatek śniegu ze swych ubiorów i cofnęli się w głąb pokoju, który rozjaśnił 
się w tejże chwili. Znikli, jak znika zachwycające urojenie chwili, rozwiane 

bezpowrotnie. Ja jednak długo jeszcze sterczałem w miejscu i oparty o słup 
latarni spoglądałem wzwyż ku ich balkonowi, próbując przeniknąć myślą ich 

egzystencję; i nie tylko tej nocy, ale i w niejedną noc następną, gdy znużony 
wędrówką i patrzeniem leżałem na swej ławie kuchennej, sny moje snuły się dokoła 

tej pary.
Sny miłości i zachwytu, sny utożsamienia — nie mogę nazwać ich inaczej, 

jakkolwiek odnosiły się nie do jednej postaci, lecz do istoty dwoistej, do 
ujrzanego przelotnie a dojmująco rodzeństwa płci niejednakiej — mojej własnej i 

innej, więc pięknej. Atoli piękność tkwiła we wtórze, w uroczej dwoistości, i 
jeśli oceniam jako bardziej niż wątpliwe, aby pojawienie się na balkonie 

samotnego młodzieńca mogło było, z wyjątkiem może pereł w przedzie koszuli, 
rozżarzyć w jakimkolwiek stopniu mą uwagę, to mam przynajmniej równie ważkie 

powody do powątpiewań, czy sam obraz dziewczyny, nie skontrastowany z postacią 
brata, zdołałby rozkołysać mego ducha do snów aż tak słodkich. Sny miłosne, sny, 

które miłowałem właśnie dlatego, że odznaczały się — rzekłbym — pierwotną 
ciągłością i nieokreś-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 109
lonością dwoistą, a przez to właśnie pełną treści; że ogarniały to, co 

usidlające ludzkie w postaci obupłciowej.
„Marzycielu! Gapiu! — słyszę, jak woła do mnie czytelnik. — Gdzież twe 

awanturnicze przygody? Czyż zamierzasz bawić mnie na przestrzeni całej swej 
książki takim przewrażliwionym «ni tym, ni owym», czyli szumnie zwanymi 

przeżyciami twej pożądliwej gnuśności? Możeś też przyciskał, póki nie odegnał 
cię strażnik, czoło i nos do wielkich płyt szklanych, aby przez szparkę w 

kremowych zasłonach zerknąć we wnętrze wytwornych restauracyj — możeś stał wśród 
zmieszanych zapachów przyprawnych, zionących z kuchen w górę przez kraty 

podziemia, i widziałeś, jak wykwintne towarzystwo frankfurckie, obsługiwane 
przez gibkich kelnerów, je kolację przy małych stolikach, na których stoją 

przysłonięte świece w kandelabrach oraz kryształowe czary z rzadkimi kwiatami?" 
— Istotnie, czyniłem to i jestem zdumiony trafnością, z jaką czytelnik umie 

odtworzyć moje rozkosze wzrokowe, wykradzione pięknemu życiu; zupełnie tak, jak 
gdyby sam rozgniatał swój nos na płask o wspomniane przed chwilą szyby. Co się 

zaś tyczy „gnuśności", uświadomi sobie nader rychło błędność podobnego 
określenia i jako dżentelmen, cofnie je nie bez przeprosin. Już teraz jednak 

niechaj się dowie, że unikając samego tylko oglądania, szukałem pewnych 
osobistych zetknięć ze światem, ku któremu parła mnie moja natura, i znalazłem 

je uganiając się przed zamknięciem teatrów tu i tam, u wejścia do tych 
instytucji, i dopomagając, jako zwinny i usłużny chłopak, wytworniejszej 

publiczności, która gwarząc z ożywieniem i rozgrzana słodyczą sztuki płynęła z 
przedsionków, przy zatrzymywaniu dorożek oraz przywoływaniu czekających 

ekwipaży. Fiakrom zastępowałem drogę, aby zatrzymać je dla swych zleceniodawców 
przed okapem teatralnego wejścia, albo też biegłem chętnie ileś tam kroków w 

górę ulicy, aby któregoś z nich przychwycić, siedząc obok woźnicy zajechać i 
zeskakując jak lokaj, z ukłonem, którego

110
TOMASZ MANN

dworność dawała do myślenia czekającym, otworzyć im drzwi pojazdu. Aby zaś móc 
przywołać na miejsce tamte, to znaczy prywatne powozy i karety, wywiadywalem się 

przymilnymi zabiegami o nazwiska ich szczęśliwych posiadaczy i odczuwałem 
niemałą przyjemność wykrzykując jasnym głosem w górę ulicy, w przestworza, by 

zaprzęgi podjechały — nazwiska te łącznie z tytułami: tajny radca Streisand! 
konsul generalny Ackerbloom! podpułkownik von Stralen-heim czy Adelebsen! 

Niektóre nazwiska były wielce zawiłe, tak iż ich nosiciele wzdragali się ujawnić 

background image

mi je, nie wierząc w moją umiejętność wymówienia ich. Na przykład jakaś godna 
para małżeńska z najwidoczniej nie zaręczoną córką nazywała się Creąuis de Mont-

en-fleur, i jakże wszyscy troje okazali się mile tknięci poprawną elegancją, z 
jaką, uzyskawszy wreszcie ich zwierzenie co do owej składanki nazwiskowej, 

stanowiącej przejście od trzasku i chichotu w nosowo kwiecistą poezję, poniosłem 
ją, mimo dość znacznego oddalenia, niby porannym zapianiem koguta, ich staremu 

stangretowi, tak iż nie omieszkał przybliżyć się ze swą staromodną, lecz dobrze 
wymytą kolaską, ciągnioną przez spasione bułanki.

Niejeden wdzięcznie witany pieniążek, nierzadko i srebrny, wśliznął się w moją 
dłoń za takie oddane społeczeństwu usługi. Serce me jednak ceniło wyżej nagrodę 

subtelniej szą i budzącą nieco pewności siebie, udzielaną mi w zamian: 
dostrzegany przejaw zdumienia i bacznej życzliwości ze strony tego świata, 

czyjeś spojrzenie mierzące mnie z przyjemnym podziwem, czyjś zaskoczony i 
zaciekawiony uśmiech spoczywający na mej osobie; tak zaś troskliwie utrwaliłem w 

swym wnętrzu te ciche sukcesy, że mógłbym jeszcz dzisiaj zdać z nich sprawę, 
wyliczając je prawie wszystkie, a nawet bezwarunkowo wszystkie bardziej ważne i 

wrażliwiej odczute.
Jakże cudownym, jeśli spojrzeć na to głębiej, jest ludzkie oko, ten klejnot 

wśród wszelkich organicznych tworów, kie-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 111

dy ogniskuje ono swój wilgotny blask na bliźnim zjawisku ludzkim; z tym swoim 
kosztownym miąższem, który składa się z równie pospolitej materii jak całe 

stworzenie i wespół z drogocennymi kamieniami unaocznia tę prawdę, że wartość 
przedmiotu nie zależy wcale od jego składników materialnych, w całkowitej 

natomiast mierze od ich przemyślnego i szczęśliwego związku; z owym 
wyścielającym oczodół śluzem, który, gdy dusza zeń wyjdzie, przeznaczony jest do 

zbutwienia niebawem w grobie i do rozpłynięcia się z powrotem w wodniste błoto, 
póki jednak czuwa w nim iskra życia, potrafi przerzucać tak piękne, eteryczne 

mosty ponad wszystkimi otchłaniami obcości, jakie tylko mogą rozpościerać się 
między człowiekiem a człowiekiem.

O subtelnych i lotnych rzeczach należy mówić subtelnie i z polotem, włączmyż tu 
przeto ostrożnie pewne rozważania uboczne. Na dwu tylko biegunach międzyludzkiej 

łączności, tam, gdzie słów jeszcze nie ma albo już nie ma, a więc w spojrzeniu i 
w objęciu, można znaleźć właściwe szczęście, gdyż tylko tam jest bezwarunkowość, 

wolność, tajność i do samego dna posunięta bezwzględność. Wszelka leżąca 
pośrodku zażyłość i wymiana jest ckliwa i letnia, wyznaczają ją, uwarunkowują i 

ograniczają formalizmy oraz konwencja mieszczańska. Włada tu słowo — to mdłe i 
wystygłe narzędzie, ten pierwotwór łagodnej i umiarkowanej ogłady, tak bardzo 

obcy istotą swoją płomiennej a milczącej sferze natury, iż można by uznać każde 
słowo, samo w sobie i jako takie, już za frazes. Mówię to ja, ktoś zatem, kto w 

toku kształtowania swego życiorysu zwraca bezsprzecznie na odpowiedni i piękny 
wyraz najtroskliwszą uwagę. A przecie żywiołem moim nie jest komunikatywna 

wypowiedź słowna, najistotniejsze me zainteresowanie nie skłania się ku niej. 
Odnosi się ono raczej do najdalszych, milczących rejonów międzyludzkiej 

łączności, najpierw do tych sfer, gdzie obcość i brak społecznych odniesień 
podtrzymują jeszcze stan wolnej pierwotności i gdzie zaślubiają się

112
TOMASZ MANN

spojrzenia nieodpowiedzialne w rozmarzonym bezwstydzie; potem do sfer innych 
jeszcze, kędy zjednoczenie, poufna tkliwość i wymieszanie odrębnych cech 

przywracają jak najdoskonalej bezsłowny stan prapierwotny. ,,.,,,,
ROZDZIAŁ PIĄTY

LJÓŻ, kiedy widzę w minie czytelnika troskę wywołaną tym, że lekkomyślnie 
zapomniałem być może ze szczętem o tak wielorako ważnym zagadnieniu mego 

stosunku do wojska, śpieszę przeto upewnić, że wcale tak nie było, że 
przeciwnie, uwaga moja skupiona była nieprzerwanie i nie bez skło-potania na tej 

fatalnej sprawie. Atoli w miarę jak uzgadniałem sam z sobą rozwiązanie tego 
nieszczęsnego węzła, przeobrażało się to stropienie w radosne zakłopotanie, 

jakie odczuwamy mając zmierzyć nasze zdolności na wielkim, a nawet olbrzymim 
zadaniu i — tutaj muszę okiełzać swe pióro i na pewien jeszcze czas oprzeć się z 

wyrachowania pokusie, by zaraz wszystko z góry opowiedzieć. Zważywszy bowiem, że 

background image

krzepnie we mnie coraz mocniej zamiar, ażeby to pisemko, jeśli w ogóle dojdę z 
nim do końca, powierzyć kiedyś tłoczni drukarskiej i przedłożyć je publiczności, 

postąpił-
114

TOMASZ MANN
bym niewłaściwie, gdybym nie podporządkował się najbardziej podstawowym regułom 

i maksymom, którymi kierują się autorowie artyści chcąc zaciekawić i wytworzyć 
napięcie; wykroczyłbym prostacko przeciwko nim, gdybym uległ swej skłonności, 

ażeby natychmiast wypaplać to, co najlepsze, i mówiąc obrazowo, wystrzelić swój 
proch przedwcześnie.

Zdradźmy tylko tyle, że zabierałem się do dzieła z wielką drobiazgowością, a 
nawet w sposób ściśle naukowy, wystrzegając się bacznie lekceważenia 

nastręczających się trudności. Nie miałem nigdy zwyczaju podchodzić pochopnie do 
spraw poważnych; zawsze żywiłem raczej przeświadczenie, że ze skrajnym i dla 

pospolitego tłumu najbardziej niewiarygodnym zuchwalstwem powinna łączyć się 
najchłodniejsza rozwaga i do ostateczności posunięta ostrożność, aby 

zakończeniem nie była porażka, hańba oraz pośmiewisko — i dobrze wychodziłem na 
tych zasadach. Nie dość, że zdobyłem dokładne wiadomości o przebiegu i 

procedurze przeglądów wojskowych, a także związanych z nimi wymaganiach (co 
osiągnąłem częścią w rozmowie z naszym pensjonariuszem, mechanikiem, który ongiś 

służył w wojsku, a częścią przy pomocy kilkutomowej encyklopedii powszechnej, 
którą ów, niezadowolony z poziomu swego wykształcenia, ustawił w pokoju), lecz 

również nakreśliwszy swój plan, na razie w ogólnym tylko zarysie, zaoszczędziłem 
z drobnych datków pieniężnych, przypadłych mi w udziale za przywoływanie 

pojazdów, półtorej marki w celu zdobycia pewnej wyszperanej w jakimś oknie 
księgarnianym książki o charakterze podręcznika klinicznego, w lekturze której 

zatopiłem się z równą gorliwością, co pożytkiem.
Podobnie jak okręt balastu, tak talent domaga się koniecznie wiadomości 

specjalnych, równie jednak pewne jest, że jedynie takie wiadomości przyswajamy 
sobie prawdziwie, co więcej, że tylko do takich mamy właściwie prawo, jakich 

nasz talent żąda w palącej konkretnej potrzebie i jakie chci-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 115

wie chłonie, aby uzyskać niezbędną i solidną bazę dla realnego działania. Co się 
tyczy naukowej zawartości owej książeczki, pochłaniałem ją jak najradośniej i 

zastosowałem uzyskaną z niej wiedzę teoretyczną do określonych, odbywających się 
w nocnej samotności mej kuchni przy świecy i zwierciadle, ćwiczeń praktycznych, 

które potajemnemu obserwatorowi wydałyby się niewątpliwie szaleńczymi, a za 
których pomocą zmierzałem przecie do jasnego i rozsądnego celu. Tu już ani słowa 

więcej! Czytelnik doczeka się rychło odszkodowania za chwilowe wyrzeczenie.
Już z końcem stycznia, czyniąc zadość obowiązującemu przepisowi, zgłosiłem się 

pisemnie do wojowniczej urzędowej placówki, przedkładając swe świadectwo 
urodzenia, znajdujące się oczywiście w jak najlepszym porządku, jak również 

uzyskane w biurze policyjnym świadectwo moralności, którego forma powściągliwie 
przecząca (że mianowicie do wiadomości urzędu nic niekorzystnego o moim 

prowadzeniu się nie doszło) w dziecinny sposób martwiła mnie trochę i 
zaniepokoiła. W marcu, gdy właśnie szczebiot ptaków i łagodniejsze, miłe powiewy 

zaczęły zwiastować wiosnę, zażądano zgodnie z ustawą, abym poddał swą osobę 
wstępnemu przeglądowi w okręgu poborowym, a że przynależałem do Wiesbaden, 

udałem się tam czwartą klasą, w dość spokojnym zresztą usposobieniu; było mi 
bowiem wiadomo, że tego dnia chyba kości jeszcze nie padną i że każdy prawie 

poborowy dostaje się jeszcze przed inną instancję, która pod mianem Wyższej 
Komisji Uzupełnień orzeka ostatecznie o zdatności i o przydziale narybku. Moje 

oczekiwania spełniły się. Czynności urzędowe przebiegały szybko, pobieżnie i nie 
miały większego znaczenia, toteż związane z nimi moje wspomnienie przybladło. 

Przemierzono mnie wzdłuż i wszerz, osłuchano i przepytano niedbale, 
powstrzymując się od wszelkich wynurzeń. Będąc tymczasowo zwolniony i swobodny, 

przechadzałem się niby uwiązany długą liną po przepysznych promenadach 
parkowych,

116
TOMASZ MANN

zdobiących zasobne w źródła kąpielisko, zachwycałem się, kształcąc równocześnie 

background image

swe oko, wspaniałymi sklepami w kolumnowych podcieniach domu zdrojowego i 
powróciłem jeszcze tego dnia do naszego domu we Frankfurcie.

Gdy jednak przeszły dalsze dwa miesiące (minęła połowa maja i przedwczesny upał 
pełnego lata zapanował wówczas w całej okolicy), zaświtał dzień, w którym moje 

zwolnienie dobiegło końca, długa zaś lina, o której wspomniałem obrazowo, 
została zwinięta i musiałem bezzwłocznie poddać się przeglądowi. Mocno biło mi 

serce, gdy znalazłszy się znowu wśród lada jakich postaci z pospólstwa, 
siedziałem razem z nimi na wąskiej ławce w przedziale czwartej klasy, w pociągu 

jadącym do Wiesbaden, i czułem, jak unoszące się obłoki pary niosą mnie wprost 
ku rozstrzygnięciu. Nie pozwoliłem, by panująca wokół duchota, ukołysawszy mych 

towarzyszy do chwiejnej drzemki, udzieliła się i mnie; siedziałem w czujnym 
pogotowiu, stroniąc mimo woli od oparcia i usiłując wyobrazić sobie 

okoliczności, którym przyjdzie mi może stawić czoła i które, zgodnie z dawnym 
doświadczeniem mogły przecie wypaść zgoła inaczej, niż potrafiłem zawczasu sobie 

umyślić. Jeżeli zresztą moje uczucia przybierały z równą łatwością postać 
trwogi, jak i radości, to działo się to bynajmniej nie dlatego, jakobym troskał 

się poważnie o wynik. Byłem go niezbicie pewny, a postanowiwszy niezłomnie 
posunąć się do ostateczności i w razie potrzeby zaprząc do pracy wszystkie moce 

ciała i duszy (bez której to gotowości byłoby moim zdaniem niedorzeczne wdawać 
się w jakie bądź niezwykłe przedsięwzięcia), nie wątpiłem ani chwili w 

konieczność swego zwycięstwa. Tym, co wsączało we mnie niepokój, była właściwie 
tylko niepewność, ile przyjdzie mi dać z siebie, jakie ponieść ofiary 

podniecenia i zapału, aby dotrzeć do celu, pewna zatem tkliwość względem siebie 
samego, tkwiąca z dawna w mym charakterze i nader podatna do zwyrodnienia w 

zniewieściałość i tchórzostwo,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 117

gdyby nie korygowały jej i nie równoważyły znamiona bardziej męskie.
Widzę jeszcze niską, lecz przestronną salę o belkowanym stropie, w którą 

wepchnął mnie szorstki żołnierski rozkaz; wszedłszy skromnie, zastałem ją 
zaludnioną sporym tłumem młodzieży. Ze smutnej tej sali, mieszczącej się na 

pierwszym piętrze chylących się ku upadkowi i opustoszałych koszar na 
peryferiach miasta, roztaczał się przez cztery gołe okna widok na gliniaste łąki 

podmiejskie, zeszpecone wszelkiego rodzaju odpadkami, puszkami blaszanymi, 
gruzem i pomyjami. Za zwykłym stołem kuchennym siedział, mając przed sobą akta i 

przybory pisarskie, wąsaty kapral czy sierżant i wywoływał nazwiska tych, 
którzy, aby przejść do stanu natury, musieli przez pojedyncze drzwi przedostać 

się w zakamarek, wydzielony z przyległego pokoju, właściwej sceny badania. 
Zachowanie podoficera było brutalne i obliczone na budzenie lęku. Często 

ziewając jak zwierzę wyprężał piersi i wyciągał przed siebie nogi albo też naig-
rawał się z wyższego wykształcenia tych, których na podstawie spisu wezwał do 

decydującej stawki. — Doktor filozofii! — wrzeszczał śmiejąc się szyderczo, jak 
gdyby chciał powiedzieć: „Już my ci to wybijemy z głowy, kochaneczku!" Wszystko 

to budziło bojaźń i odrazę w mym sercu.
Akcja poborowa była w pełnym toku, postępowała jednak powoli, a że odbywała się 

w porządku alfabetycznym, musieli ci, których nazwiska zaczynały się od dalszych 
liter, przygotować się na długie czekanie. Przygnębiająca cisza panowała w 

zbiorowisku, złożonym z młodzieńców najrozmaitszego stanu. Widziało się tam 
bezradnych gamoniowa-tych chłopków i najeżonych czupurnie młokosów 

reprezentujących miejski proletariat; półokrzesanych subiektów sklepowych i z 
gruba ciosanych rzemieślniczych synów; znalazł się nawet ktoś z branży 

aktorskiej, budzący otyłością i ciemnym strojem sporo stłumionej wesołości; 
trafiało się też trochę typów o zapadłych oczach, o zawodzie trudnym do

118
TOMASZ MANN

określenia, bez kołnierzyków i w spękanych lakierkach; pie-szczoszków, co ledwo 
wyszli z klasycznego gimnazjum, oraz posuniętych w latach jegomoście w, już ze 

szpicbródkami, bladych i o wątłej budowie uczonego mola książkowego, którzy w 
poczuciu niegodnego swego położenia niespokojnie, w dręczącym napięciu 

przemierzali salę. Trzej lub czterej poborowi, których nazwiska miano zaraz 
wywołać, stali obnażeni do koszuli, z przewieszonym przez ramię przyodziewkiem, 

z butami i kapeluszem w garści, boso, tuż przy drzwiach. Inni znowu przysiedli 

background image

na wąskich ławach obiegających kazamatę albo nawet wsparci o parapet okienny 
zawierali znajomość z sąsiadami i wymieniali półgłosem uwagi na temat swej 

budowy oraz zmiennych losów poboru. Niekiedy, nie wiadomo którędy, wdzierały się 
z sali komisyjnej pogłoski, że liczba nowozaciężnych jest już nader wielka, a 

tym samym szczęśliwe szansę wzrastają przed nie badanymi dotąd — wieści tych 
nikt jednak nie zdołał skontrolować. Rubaszne żarty i szyderstwa pod adresem 

poszczególnych wywoływanych właśnie poborowych, którzy musieli stanąć przed 
okiem komisji całkiem nadzy, padały tu i ówdzie z tłumu, a towarzyszył im coraz 

swobodniejszy śmiech, póki zgryźliwy głos mundurowca zza stołu nie przywrócił 
urzędowej ciszy.

Co do mnie, trzymałem się swoim zwyczajem na uboczu, nie biorąc wcale udziału w 
gnuśnym bzdurzeniu i w gruboskórnych drwinkach, gdy zaś kto mnie zagadnął, 

odpowiadałem chłodno i wymijająco. Stojąc przy otwartym oknie (smród ludzki 
bowiem stał się dotkliwy pośrodku sali), błądziłem spojrzeniem to po pustkowiu 

za oknem, to znowu po zbiegowisku wewnątrz sali — tak przeciekała godzina za 
godziną. Chętnie rzuciłbym okiem na pokój przyległy, ten mianowicie, w którym 

zasiadła niby na sądy komisja, aby podpatrzyć wygląd przewodniczącego jej 
lekarza sztabowego; było to jednak nieosiągalne i usilnie perswadowałem sobie, 

że osoba tego człowieka znaczy tu przecież
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 119

niewiele i że nie w jego ręku, lecz jedynie w moim własnym spoczywa mój los. 
Wokoło mnie nuda przygniatała ciężko głowy i serca, mnie jednak nie dała się we 

znaki, po pierwsze dlatego, że byłem zawsze cierpliwego usposobienia, doskonale 
mogę obywać się, nawet długo, bez zajęcia i lubię swobodny czas, którego nie 

spycha w zapomnienie, nie zżera ani nie płoszy oszołamiająca aktywność; poza tym 
nie-spieszno mi wcale było poddawać się czekającemu mnie zuchwałemu i trudnemu 

zadaniu, lecz rad byłem, że długotrwały spokój umożliwia mi skupienie się, 
oswojenie i przygotowanie.

Zbliżyło się już południe, gdy uderzyły o me ucho nazwiska zaczynające się od 
litery K. Ale jak gdyby los chciał przyjaźnie podroczyć się ze mną, było ich 

dziś bardzo wiele i zastęp Kammacherów, Kellermannów, Kilianów, a na dobitek 
Knollów i Krollów nie chciał się ani rusz skończyć, tak że gdy w końcu padło ze 

stołu moje nazwisko, zacząłem dopełniać przepisanej toalety w nastroju bliskim 
nerwowego wyczerpania. Mogę zresztą stwierdzić, że niesmak nie tylko nie osłabił 

mojej stanowczej gotowości, lecz raczej umocnił ją jeszcze.
Wdziałem na ten dzień jedną z tych białych wykrochma-lonych koszul, które ojciec 

chrzestny podarował mi na drogę żywota i których poza tym oszczędzałem 
sumiennie; rozważyłem jednak zawczasu, że bielizna zwróci tutaj szczególną 

uwagę, i tak stałem sobie u wejścia do urzędowego przybytku, świadom tego, że 
godny jestem oględzin, pomiędzy dwoma drągalami w kraciastych, spranych 

koszulach z bawełny. O ile mogłem zauważyć, nie padło w sali żadne szydercze 
słowo pod adresem mojej osoby, i sam sierżant zza stołu zmierzył mnie oczyma z 

tym respektem, jakiego nawykłe do podporządkowywania się jego rzemiosło nie 
odmawia nigdy wyższemu wdziękowi i strojności. Zauważyłem nawet wyraźnie, że 

porównywał badawczo dane swej listy z moim wyglądem; a tak dalece zaprzątało go 
to dociekanie,

120 > - v TOMASZ MANN
że całkiem zaniedbał wykrzyknąć ponownie w odpowiedniej chwili mojego nazwiska; 

musiałem go aż zapytać, czy mam wejść, na co odpowiedział potakująco. 
Przestąpiłem tedy na bosaka próg, położyłem, znalazłszy się sam za 

przepierzeniem, swoje ubranie obok przyodziewku mego poprzednika na znajdującej 
się tam ławie, umieściłem pod nią buty i oswobodziłem się również od 

wykrochmalonej koszuli, którą złożoną schludnie dołączyłem do reszty swej 
garderoby. Po czym nasłuchując jąłem czekać dalszych zarządzeń. Przejęło mnie 

bolesne napięcie, moje serce biło nierówno, sądzę nawet, że krew chyba uciekła 
mi z twarzy. W ten wir doznań wmieszało się jednak inne jeszcze uczucie, o 

tonacji radosnej, które przekazać nie jest łatwo, bo nie nasuwają mi się na 
poczekaniu stosowne słowa. Gdzieś — czy to w formie jakiegoś motta, czy w 

postaci myśli napotkanej w takt lektury więziennej, czy wreszcie przy pobieżnym 
czytaniu którejś gazety — natknąłem się na następujący pogląd czy raczej 

sentencję: mianowicie, że stan, w którym spłodziła nas natura, a więc nagość, 

background image

posiada moc zrównywania, że zatem wśród gołych stworzeń nie ma już miejsca na 
hierarchię czy niesprawiedliwość. Twierdzenie to z miejsca wzbudziło moją 

niechęć i sprzeciw, może jako schlebiające pospólstwu, ale prawdziwości nie ma w 
nim ani krzty i niemal można by przeciwstawić mu jako słuszniejszą tezę, że 

hierarchia prawdziwa i rzeczywista tworzy się dopiero w stanie pierwotnym i że 
nagość należy tylko o tyle uznać za sprawiedliwą, o ile daje ona wyraz 

niesprawiedliwemu z natury swej i przychylnemu arystokracji ustrojowi rodzaju 
ludzkiego. Zdążyłem uświadomić to sobie wcześnie, mianowicie już wtedy, gdy mój 

chrzestny ojciec, Schimmelprees-ter, na płótnie wyczarowywał mą postać na symbol 
wartości wyższej, a także we wszelkich okolicznościach, w których człowiek, 

wyzwolony ze swych przypadkowych uwarunkowań, występuje w swej substancjonalnej 
postaci, jak w łaźni publicznej. Stąd to ogarnęła mnie i teraz radość, i gorąca

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 121
duma, że mam przedstawić się wysokiemu kolegium nie w zwodniczych łachmanach 

żebraczych, lecz w swobodnym i właściwym swym kształcie.
Przepierzenie było po wąskiej swej stronie otwarte na pokój komisyjny i 

jakkolwiek zbita z desek ściana zagradzała mi widok na scenę przeprowadzanego 
tam badania, mogłem przecie śledzić jego przebieg jak najdokładniej uchem. 

Słyszałem słowa rozkazów, którymi lekarz sztabowy wzywał rekruta do obrotów w tę 
i w ową stronę i pokazywania się na wszystkie boki, słyszałem zadawane mu 

zwięzłe pytania i jego odpowiedzi, niezdarną gadaninę o jakowymś zapaleniu płuc, 
która jednak chybiła swego aż nadto przejrzystego celu, gdyż przeciął ją oschle 

wyrok bezwzględnej zdatności. Ktoś inny powtórzył werdykt, ozwały się dalsze 
zarządzenia, padł rozkaz: „odmaszerować", kłapiące kroki przybliżyły się i 

niebawem zjawił się przy mnie nowozaciężny: lichota cielesna, jak się 
przekonałem, chłopczysko z brunatną pręgą dokoła szyi, o łopatkach niezgrabnych, 

z żółtymi plamami u nasady ramion, o przygrubych kolanach i wielkich, czerwonych 
stopiskach. Uniknąłem zetnięcia się z nim w ciasnocie, a że w tej samej chwili 

czyjś nosowy, lecz zarazem ostry głos wywołał moje nazwisko i dyżurny podoficer 
pojawiwszy się przed gabinetem skinął na mnie, wystąpiłem przed przepierzenie, 

zwróciłem się w lewo i w postawie układnej, choć bezpretensjonalnej, zacząłem 
kroczyć tam, gdzie oczekiwał mnie lekarz wraz z komisją.

W podobnej chwili bywa się ślepym, jedynie w zamglonych zarysach przeniknęła 
więc widniejąca przede mną sceneria w mą podnieconą i wprost oszołomioną 

świadomość: podłużny stół po prawej stronie odcinał skośnie róg izby, i panowie, 
częścią pochyleni w przód, częścią oparci do tyłu, w mundurach lub w ubiorach 

cywilnych, siedzieli przy nim rzędem. Na lewym skrzydle stał wyprostowany 
lekarz, który również wydawał mi się cieniem, zwłaszcza że stał odwrócony 

plecami do okna. Ja jednak, chłostany tylu przeni-
122

TOMASZ MANN
kającymi mnie spojrzeniami, ogarnięty jakimś sennym poczuciem całkowitego 

ogołocenia i wydania na pastwę losu, wydałem się sam sobie jednostką samotną i 
wyzutą z wszelkich ustosunkowań, bezimienną, bez wieku, bujającą swobodnie po 

pustym i czystym przestworzu, które to wrażenie przechowuję w pamięci nie tylko 
jako niedolegliwe, ale nawet jako rozkoszne. Mogły tam sobie moje włókna do woli 

drgać, a tętno walić nierównomiernie! Duch mój był w tej chwili jeżeli nie 
trzeźwy, to jednak zupełnie spokojny, i wszystko, com następnie mówił i czynił, 

stawało się jakoby bez mego współudziału i w sposób naj naturalnie j szy, a 
nawet ku własnemu memu w danej chwili zaskoczeniu; korzyścią bowiem, płynącą z 

długotrwałych uprzednich ćwiczeń i z sumiennego wgłębiania się przeczuciem w 
przyszłość, bywa w godzinie wypełnień jakiś stan właściwy lunatykom, pośredni 

między działaniem a dzianiem się, czynieniem a doznawaniem, stan prawie nie 
zaprzątający naszej uwagi, tym mniej mianowicie, iż rzeczywistość stawia nam 

przeważnie wymagania mniejsze, niż mniemaliśmy, toteż znajdujemy się wówczas 
zupełnie w położeniu wojownika, który uzbrojony po zęby rzuca się w wir walki, 

gdzie do zwycięstwa starczy mu lekkie machnięcie jednym tylko orężem. Kto bowiem 
liczy na siebie, ten sposobi się do najcięższego, by o tyle bieglej sprawić się 

z tym, co lżejsze, i raduje się, gdy do triumfu starczy mu posłużenie się tylko 
najbardziej delikatnymi i dyskretnymi środkami, bo i tak nie w smak mu sposoby 

nieokrzesane i dzikie, których ima się tylko w razie potrzeby.

background image

— Ten jest jednoroczny — słowa te, wyrzeczone niby dla wyjaśnienia głosem niskim 
i życzliwym, doleciały mnie od strony stołu komisyjnego, a bezzwłocznie potem 

usłyszałem, nie bez lekkiego zakłopotania, jak inny głos, mianowicie ów ostry i 
nosowy, prostując stwierdził, że jestem tylko zwykłym rekrutem. , .r, i , . . . 

,, ,M .
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 123

— Proszę podejść bliżej! — przemówił lekarz sztabowy. Głos miał beczący i 
słabowity. Usłuchałem go ochotnie i stojąc tuż przed nim wydałem ze 

stanowczością nieco niemądrą, ale nie pozbawioną wdzięku, orzeczenie:
— Jestem całkowicie zdatny do służby wojskowej.

— Nie wam o tym sądzić! — odparł tamten ze złością, wyciągając w przód szyję i 
żywo potrząsając głową. — Odpowiadajcie na to, o co zapytam, i powstrzymajcie 

się od własnych uwag!
— Tak jest, panie generale! — odpowiedziałem cicho, choć dobrze było mi wiadomo, 

że nie był on niczym więcej, jak tylko starszym lekarzem sztabowym, i łypnąłem 
ku niemu zalęknionymi oczyma. Mogłem teraz przyjrzeć mu się trochę lepiej. 

Postaci był chudej i mundur fałdował się i zwisał na nim. Rękawy z wyłogami, 
sięgającymi prawie łokci, miał tak długie, że zakrywały połowę dłoni i tylko 

chude palce wysterczały z ich otoku. Wąska i rzadka broda, ciemnawa i 
nieokreślonej barwy, tak jak i włosy uczesane na jeża wydłużały jego twarz, 

zwłaszcza że policzki miał zapadłe i chętnie zwieszał w dół szczękę wolną, na 
pół otwierając przy tym usta. Przed szparkami jego zaczerwienionych oczu lśnił 

srebrną oprawą cwikier, wygięty tak, że jedno jego szkiełko uciskało dotkliwie 
powiekę, podczas gdy drugie pozostawało w sporej odległości od oka.

Tak przedstawiał się wygląd zewnętrzny mego partnera, który obdarzył moje 
odezwanie się bezdusznym jak drewno uśmiechem, zerkając równocześnie kącikiem 

oka ku stołowi komisyjnemu.
— Proszę podnieść ramiona! I wymienić swój zawód cywilny! — powiedział 

przykładając mi równocześnie, jak krawiec, zieloną, upstrzoną białymi cyframi 
taśmę, centymetr do piersi i pleców.

— Zamierzam — odpowiedziałem — obrać karierę hotelarską.
— Karierę hotelarską? A tak, zamierzacie? A kiedyż to?

124
TOMASZ MANN

— Ja i rodzina moja uzgodniliśmy, że wkroczę na tę drogę życia dopiero wtedy, 
gdy uczynię zadość swemu obowiązkowi wojskowemu.

— Hm. Nie pytałem o waszą rodzinę. Któż to są, ci wasi?
— Profesor Schimmelpreester, chrzestny mój ojciec, i moja matka, wdowa po 

fabrykancie szampana.
— No, no, po fabrykancie szampana. A wy czymże zajmujecie się teraz? Czyście 

nerwowi? Czemuż to drgacie i podrzucacie tak łopatkami?
Istotnie, od kiedym tu stal, odruchowo, ni stąd, ni zowąd, wprawiałem w sposób 

nie natarczywy, niemniej ponawiający się często i sprawiający osobliwe wrażenie, 
w drganie ramiona, co z jakiegoś powodu wydawało mi się wskazane. Odpowiedziałem 

z namysłem:
— Nie, to, abym mógł być nerwowy, nie przyszło mi jeszcze nigdy na myśl.

— Więc przestańcie drgać!
— Tak jest, panie generale — odparłem zawstydzony, podrygując jednak w tejże 

chwili na nowo, co on niby to przeoczył.
— Nie jestem generałem — beknął ku mnie ostro i napastliwie, wstrząsając 

wysuniętą w przód głową tak gwałtownie, że cwikier groził spadnięciem z nosa i 
trzeba go było osadzić z powrotem za pomocą wszystkich pięciu palców prawicy, co 

nie zaradziło jednak pierworodnej wadzie wygięcia.
— Jeżeli nie, to przepraszam — odpowiedziałem cichutko i ze wstydem.

— Odpowiedzcie więc na moje pytanie!
Bezradnie, nic już nie rozumiejąc, obejrzałem się, przemknąłem również jakby 

błagalnym spojrzeniem po szeregu wchodzących w skład komisji panów, w których 
postawie zauważyłem, jak mi się zdawało, pewne współczucie i zaciekawienie. 

Milcząc westchnąłem wreszcie.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 125

— O wasze teraźniejsze zajęcie pytałem was.

background image

— Dopomagam — odrzekłem z miejsca tłumiąc radość
— mojej matce w zarządzie większej gospody lub raczej pensjonatu we Frankfurcie 

nad Menem.
— Chwali się to wam — mruknął ironicznie. — Kaszlnijcie no! — rozkazał 

bezpośrednio potem, bo właśnie przyłożył do mego ciała swą czarną słuchawkę i 
pochylony nasłuchiwał uderzeń mego serca.

Musiałem zakaszlnąć kilka razy, podczas gdy on przesuwał po mnie tu i tam swoje 
narzędzie. Następnie zamienił słuchawkę na mały młotek, wzięty z stojącego obok 

stolika, i przeszedł do opukiwania.
— Czy przebyliście jakieś cięższe choroby? — zapytał nie przerywając zajęcia.

Odpowiedziałem:
— Nie, panie doktorze! Cięższe? Nigdy! O ile mi wiadomo, jestem zupełnie zdrów i 

tak było zawsze, jeśli pominąć nieznaczne wahania mego zdrowia, toteż czuję się 
jak najbardziej zdatny do służby we wszelkich rodzajach broni.

— Milczcie! — rzekł przerywając nagle badania i spoglądając ze swej pochylonej 
pozycji w górę, ku memu obliczu.

— Pozostawcie waszą zdatność mojemu rozsądzeniu i nie mówcie niczego, co do was 
nie należy! Ciągle gadacie nie do rzeczy! — powtórzył i jak gdyby myśli jego 

skręciły w bok, przerwał badanie, powstał i odstąpił nieco ode mnie.
— Wasz sposób mówienia wykazuje pewien brak hamulców, co zauważyłem od razu. Co 

z wami jest właściwie? Do jakich szkół uczęszczaliście?
— Przebyłem sześć klas szkoły realnej — szepnąłem pozornie strapiony tym, że go 

zraziłem i uchybiłem mu.
— A dlaczego nie klasę siódmą?

Pochyliłem głowę i z tej pozycji rzuciłem mu spojrzenie, które musiało być nader 
wymowne i ugodziło zapewne odbiorcę w samo serce. „Czemu dręczysz mnie? — 

pytałem go tym spojrzeniem. — Czemu zmuszasz mnie do mówię-
126 •- ••••''' TOMASZ MANN

nią? Czy ani trochę nie widzisz, nie słyszysz, nie czujesz, że jestem 
młodzieńcem delikatnym i niezwykłym, który pod przyjazną i układną maską 

zewnętrzną ukrywa głębokie rany zadane mu przez wrogie życie? Czyż to subtelnie 
zmuszać mnie, abym przed tyloma znakomitymi panami obnażał swoją sromotę?" Tyle 

rzekło me spojrzenie i, czytelniku mój i sędzio, nie skłamałem nim wcale, 
chociaż bolesna skarga była w tej sekundzie dziełem celnego i świadomego 

kunsztu. W kłamstwie bowiem i matactwie łatwo zdemaskować, w którym momencie 
naśladuje ktoś bez pokrycia jakieś uczucie, ponieważ jego przejawom nie 

odpowiada żadna prawda ani istotna wiedza, a to z konieczności pociąga za sobą 
jako żałosną konsekwencję partolenie i błazeńskie miny. Czyżbyśmy jednak nie 

mieli prawa rozporządzać w dowolnej chwili i w sposób celowy wyrazem naszego 
cennego doświadczenia? Szybkie, smutne i pełne wyrzutu moje spojrzenie 

opowiedziało o wczesnej zażyłości z krzywdą i prze-ciwnościami życia. Po czym 
westchnąłem głęboko.

— Odpowiedzcie! — rzekł lekarz sztabowy łagodniejszym głosem.
Walcząc z sobą odpowiedziałem z wahaniem:

— W szkole nie nadążałem i nie powiodło mi się ukończyć jej, ponieważ 
powracające niedyspozycje zmuszały mnie często do pozostawania w łóżku i do 

wielokrotnego opuszczania wówczas lekcji. Toteż panowie nauczyciele uważali za 
konieczne wytykać mi brak uwagi i pilności, co bardzo obniżało moje samopoczucie 

i zniechęcało mnie, gdyż nie poczuwałem się w tym względzie do żadnej winy i 
opieszałości. Ale jakże często zdarzało się, że to i owo umknęło mej uwagi i że 

czegoś nie dosłyszałem albo nie dotarło to do mojej świadomości, czy to dlatego, 
że chodziło o omawiany wcześniej materiał lekcyjny lub o wypracowania domowe, 

które nam zadano i których przygotować nie zdążyłem, bom nic o nich nie 
wiedział, i to nie dlatego, że pogrążyłem się w ubocznych i niewłaściwych 

myślach, lecz
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 127

było po prostu tak, jak gdyby w ogóle mnie przy tym nie było, jakbym nie był 
obecny w klasie, gdy mnie do odpowiedzi wzywano, co skłaniało przełożonych do 

słów nagany i surowych kar, mnie zaś do wielkich...
Tu brakło mi już słów, zmieszałem się i zamilkłem podrygując dziwacznie barkami.

— Dość! — powiedział. — Czy macie słuch przytępiony? Odstąpcie no tam, dalej! 

background image

Powtarzajcie, co powiem!
I oto wśród zabawnych wykrzywień swych zaciśniętych ust i wąskiej brody zaczął 

szeptać wyraźnie: „dziewiętnaście, dwadzieścia siedem" i dalej, liczba po 
liczbie, które po-kwapiłem się odtworzyć bezzwłocznie i dokładniej gdyż podobnie 

jak wszystkie inne me zmysły, był i mój słuch nie tylko przeciętnie rozwinięty, 
lecz nawet w niezwykłym stopniu wyostrzony i wysubtelniony i nie widziałem 

żadnego powodu, by to zatajać. Tak więc pojętnie chwytałem w lot i powtarzałem 
najbardziej złożone liczby, które on jak gdyby tylko tchnął ustami, ów piękny 

zaś mój talent zdawał się go usidlać, gdyż rozwijał swój eksperyment coraz to 
dalej wysyłając mnie w najodleglejszy kąt pokoju po to, by poprzez odległość 

sześciu lub siedmiu metrów raczej zatajać niż przeszeptywać mi liczby cztero 
cyfro we, przy czym zadawszy usta rzucał ku stołowi komisyjnemu znaczące 

spojrzenia, gdym ja na pół zgadując wyławiał i oddawał głosem wszystko to, o 
czym mniemał, iż ledwo, przemknęło mu przez wargi.

— No — rzekł wreszcie z udaną obojętnością — słyszycie wcale dobrze. Podejdźcie 
z powrotem bliżej i opowiedzcie nam teraz całkiem dokładnie, jak przejawiała się 

niedyspozycja, która niekiedy nie pozwalała wam pójść do szkoły.
Zbliżyłem się skwapliwie.

— Nasz lekarz domowy — odpowiedziałem — radca zdrowia Diising zwykł był określać 
to jako pewien rodzaj migreny.

128 ;,a , TOMASZ MANN
— Ach tak., mieliście domowego lekarza. Był radcą zdrowia? I określał to jako 

migrenę? No dobrze, ale jak ona występowała, ta migrena? Opiszcie nam jej atak! 
Czy pojawiały się bóle głowy?

— Bóle głowy także! — odparłem zdziwiony, rzucając mu pełne czci spojrzenie — i 
obok nich szum w obu uszach, a przede wszystkim niezmierne wycieńczenie i trwoga 

albo raczej zamarcie całego ciała, przechodzące w końcu w gwałtowne dławienie, 
tak że wyrzucało mnie prawie z łóżka...

— Ataki dławienia? — powtórzył. — A innych kurczów nie było?
— Nie, zupełnie nie — upewniłem jak najbardziej stanowczo.

— Ale szum w uszach.
— Owszem, szum w uszach bywał przy tym często.

— A kiedy występował taki atak? Może wtedy, gdy poprzedziło go jakieś 
wzruszenie? Na skutek szczególnej pobudki?

— O ile sobie dobrze przypominam — odpowiedziałem niepewnie i szukając czegoś 
oczyma — to za szkolnych mych czasów atak zdarzał się właśnie wtedy, gdy miałem 

w klasie jakąś taką trudność, mianowicie zmartwienie tego rodzaju, jak 
opowiadałem...

— Żeście pewnych rzeczy nie słyszeli, tak jak gdybyście nie byli w ogóle obecni?
— Tak, panie lekarzu naczelny.

— Hm — mruknął. — A teraz zbierzcie myśli i powiedzcie nam rzetelnie, czy nie 
zauważyliście jakichś oznak, które poprzedzały i stale zapowiadały taką 

przypadłość, żeście niby to byli nieobecni? Tylko bez strachu. Weźcie za łeb 
zrozumiałą nieśmiałość i powiedzcie szczerze, czyście w podobnym wypadku nie 

zauważyli czegoś takiego.
Podniosłem wzrok ku niemu, długo patrzyłem mu w oczy, niby nie od razu 

rozumiejąc, i poważnie, powoli, w gorzkim, by tak rzec, zamyśleniu kręciłem 
głową.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 129
— Tak, często jest mi jakoś dziwnie: dziwnie bywało i bywa mi na duszy od czasu 

do czasu, niestety — wyjąkałem wreszcie szeptem, wydłubując z trudem słowa. — 
Nieraz zdaje mi się, jak gdybym znalazł się nagle w pobliżu jakiegoś pieca czy 

ognia, całkiem taki żar przenika wtedy moje członki, najpierw nogi, potem wyższe 
części ciała, czuję też jakieś mrowienie i szczypanie, tym bardziej dziwne, że 

równocześnie miewam przed oczyma kolorową grę świateł, które są nawet ładne, a 
jednak przerażają mnie; a jeśli wolno mi powrócić raz jeszcze do tego 

szczypania, to można by je również określić: jak gdyby po mnie chodziły mrówki.
— Hm. No, i po tym nie słyszeliście tego i owego.

— Tak, tak właśnie bywa, panie komendancie. Niejednego nie rozumiem we własnej 
swej naturze, a także i w domu sprawia mi ona niedogodności, bo zdarza mi się 

niekiedy zauważyć, żem siedząc przy stole upuścił niechcący łyżkę z rąk i 

background image

splamiłem obrus zupą, a moja matka łaj e mnie potem, że ja, dorosły mężczyzna, 
zachowuję się tak głupio, i to przy naszych gościach — są to przeważnie artyści 

sceniczni i uczeni.
— A tak, upuszczacie łyżkę z rąk. I zdajecie sobie z tego sprawę dopiero trochę 

później. Powiedzcie no, czy waszemu lekarzowi domowemu, temu radcy zdrowia czy 
jaki tam on sobie nosi tytuł, nie opowiadaliście nigdy .o tych drobnych 

odchyleniach?
Przygnębionym szeptem zaprzeczyłem temu pytaniu.

— A czemuż to nie? — dopytywał się tamten.
— Bo się wstydziłem — odrzekłem z trudem — i nie chciałem wyznać tego nikomu; 

zdawało mi się, że to musi zostać tajemnicą. A przy tym miałem cichą nadzieję, 
że to zatraci się z czasem. I nie przyszłoby mi nigdy na myśl, że powezmę do 

kogoś tyle zaufania, aby wyznać mu, jak bardzo dziwnie bywa mi często.
130 « TOMASZ MANN

— Hm — sapnął i jego rzadka broda zadrgała ironicznie. — Boście pewnie myśleli, 
że ktoś tam nazwie to wszystko po prostu migreną. Czy nie powiedzieliście

— spytał następnie — że wasz ojciec pędził wódkę?
— Tak, to znaczy, posiadał wytwórnię win pienistych nad Renem — odpowiedziałem 

uprzejmie, potwierdzając i poprawiając równocześnie jego słowa.
— Słusznie, fabrykę win pienistych. A więc był chyba i znakomitym znawcą win 

wasz ojczulek?
— No chyba, ma się rozumieć, panie fizyku sztabowy!

— zakrzyknąłem wesoło, podczas gdy przy stole komisyjnym dało się zauważyć 
wesołe poruszenie. — Tak, był znawcą.

— A i sam nie był zapewne świętoszek niemrawy — ale miłośnik co smakowitszego 
winka, prawda, i, jak to się mówi, prawy pijak przed Panem?

— Mój ojciec — odrzekłem wymijająco i jak gdyby gasząc swe rozochocenie — był 
uosobieniem radości życia. Tyle mogę stwierdzić.

— Tak, tak, radości życia. A na co umarł? Zaniemówiłem. Spojrzałem nań i wbiłem 
oczy w podłogę. Zmienionym głosem odparłem:

— Gdybym mógł poprosić najuprzejmiej pana lekarza batalionowego, by naj łaskawi 
ej nie nastawał dalej na to pytanie...

— Nie wolno wam tutaj odmawiać żadnych wyjaśnień!
— beknął surowo. — O cokolwiek was pytam, pytam z roz-mysłem, a wasze zeznania 

są bardzo ważne. We własnym interesie wzywam was, byście zgodnie z prawdą 
określili nam rodzaj śmierci waszego ojca.

— Miał pogrzeb kościelny — z trudem wydobyłem z piersi, a wzburzenie moje było 
zbyt wielkie, abym zdołał opowiedzieć poszczególne okoliczności po porządku.

— Mogę przedłożyć akta i dowody na to, że miał pogrzeb kościelny, i można to 
stwierdzić, że wielu oficerów wraz

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 131
z profesorem Schimmelpreesterem szło za trumną. Ksiądz kanonik Chateau wspominał 

nawet w swej mowie pogrzebowej — mówiłem dalej z gwałtownością coraz to większą 
— że broń wypaliła znienacka, gdy mój ojciec, pragnąc ją zbadać, manipulował 

nią, a jeśli mu ręka zadrżała i nie był w całej pełni panem samego siebie, to 
stało się tak, ponieważ nawiedziło nas wielkie nieszczęście...

Powiedziałem „wielkie nieszczęście" i dorzuciłem jeszcze kilka wyrażeń pełnych 
lirycznej przesady. — Ruina zastukała w nasze drzwi twardą ręką — powiedziałem 

półprzytomnie, pukając nawet, dla objaśnienia, w powietrzu zakrzywionym palcem — 
ponieważ mój ojciec wpadł w sieci złych ludzi, krwiopijców, którzy zarżnęli go, 

i wszystko poszło na sprzedaż, na roztrwonienie... szklana... harfa — wyjąkałem 
niedorzecznie i czułem, jak napływa mi krew i czerwienieję, gdyż teraz właśnie 

miało mi się przydarzyć coś wręcz nieprawdopodobnego — eolskie... koło... — i w 
tej chwili stało się ze mną, co następuje:

Moja twarz wykrzywiła się — ale to słowo mówi zbyt mało. Wykrzywiła się w 
sposób, moim zdaniem, zupełnie nowy i przerażający, tak jak nie zdoła wykrzywić 

ludzkiego oblicza żadna ludzka namiętność, lecz jedynie wpływ i bodziec 
diabelski. Moje rysy zostały dosłownie rozsadzone na wszystkie cztery strony, w 

górę i w dół, w prawo i w lewo, aby natychmiast potem skurczyć się gwałtownie ku 
środkowi; obrzydliwie szyderczy grymas rozdarł, następnie mój lewy i z kolei 

prawy policzek, a podczas gdy jedno oko zacisnął ze straszliwą mocą, drugie tak 

background image

rozszerzył, iż ogarnęło mnie wyraźne i straszne uczucie, że gałka oczna musi 
wyskoczyć z orbity, i niechby nawet tak było! Mniejsza o to, czy wyskoczy, nie 

pora była na tkliwe rozczulanie się nad nią. Jeżeli tak sprzeczne z naturą miny 
mogły jednak wzbudzić w otoczeniu owo najwyższe zdumienie, które zwiemy 

przerażeniem, to był to przecie wstęp jedynie i przygrywka do istnego sabatu 
szkaradzieństw, do całej batalii gryma-

132 TOM A S Z MANN
sów, która w ciągu następnych sekund rozegrała się na moich młodzieńczych 

licach. Przemykać słowem po poszczególnych awanturach wszczynanych przez moje 
rysy, zdawać wnikliwie sprawę z obrzydłych pozycji, jakie przybierały moje usta, 

nos, brwi i policzki, krótko mówiąc, wszystkie mięśnie mej twarzy — a to przy 
ciągłej odmianie i bez powtórzenia którejkolwiek z mnóstwa maszkar — podobny 

opis byłby przedsięwzięciem zbyt trudnym. Powiedzmy tylko tyle, że uczuciowe 
procesy, które poniekąd odpowiadałyby tym fizjonomicznym fenomenom, że doznania 

tak głupkowatej wesołości, tak przejaskrawionego zdumienia, obłędnej rozkoszy, 
odczłowieczonej męki i zgrzytającej wściekłości nie byłyby po prostu z tego 

świata, lecz musiałyby należeć do jakiegoś piekielnego królestwa, gdzie nasze 
ziemskie namiętności odnajdują się potwornie zwielokrotnione. Ale czyż nie bywa 

tak, że wzruszenia, które są źródłem naszych min, powstają naprawdę w naszej 
duszy w wyniku przeczucia, jak cienie? Reszta mego ciała nie zakrzepła podczas 

tych zajść w spoczynku, choć wyprostowany pozostawałem w miejscu. Głowa moja 
okręcała się wielokrotnie dokoła, zachodząc prawie twarzą w kark, zupełnie tak, 

jak gdyby tkwiący w mej powłoce cielesnej czart chciał skręcić mi szyję; barki i 
ramiona zdawały się wyłamywać ze stawów, biodra wygięły się w pałąk, kolana 

przywarły do siebie, brzuch wyżłobił się, podczas gdy żebra wyglądały tak, jak 
gdyby chciały rozsadzić skórę; palce u nóg chwycił kurcz, tak że nie było w nich 

członka nie wykrzywionego niby szpon pokraczny, i tak to, jak gdyby na 
piekielnych torturach, przetrwałem około dwu trzecich minuty.

Byłem nieprzytomny w tym czasie, dłużącym się niepomiernie wśród warunków tak 
uciążliwych, lub też zgasła przynajmniej we mnie świadomość mego otoczenia oraz 

pamięć o widzach — uprzytomnić ich sobie nie pozwalała zupełnie powaga mego 
stanu. Szorstkie okrzyki docierały do mego ucha, a ja nie byłem w stanie ich 

słuchać. Przycho-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 133

dząc do siebie na krześle, które podsunął mi spiesznie lekarz sztabowy, 
zachłystywałem się gwałtownie paroma łykami letniej wody z kranu, którą ten 

uczony w mundurze usiłował wlać mi do ust. Spora część panów z komisji poderwała 
się z siedzeń i stała, pochylona nad zielonym stołem, z twarzami wykrzywionymi 

popłochem, oburzeniem, a także odrazą. Inni ujawniali w łagodniejszy sposób 
osłupienie wywołane odniesionymi wrażeniami. Dostrzegłem jednego, który zatykał 

uszy obiema zaciśniętymi pięściami i ulegając prawdopodobnie czemuś w rodzaju 
zarażenia wykoślawiał własną twarz grymasem; innego znów, który przyciskał wargi 

dwoma palcami prawej ręki i mrugał z niesłychaną szybkością powiekami. Jeśli o 
mnie jednak chodzi, to z miną oprzytomniałą, jakkolwiek w zrozumiałej mierze 

przerażoną, nie prędzej rozejrzałem się wkoło siebie, aż stało mi się spieszno 
zakończyć scenę, która nie mogła mi się wydać przystojną; szybko w pomieszaniu 

podniosłem się z krzesła i stanąłem obok niego w postawie wojskowej, mało 
zgodnej oczywiście z moim czysto ludzkim samopoczuciem.

Lekarz sztabowy cofnął się nieco, trzymając ciągle jeszcze szklankę z wodą.
— Czyście już oprzytomnieli? — spytał głosem łączącym w sobie rozdrażnienie i 

współczucie.
— Rozkaz, panie lekarzu — odpowiedziałem służbiście.

— A czy przypominacie sobie choć trochę, to coście przeżyli przed chwilą?
— Proszę posłusznie o wybaczenie — brzmiała moja odpowiedź. — Przez chwilę byłem 

cokolwiek roztargniony.
Przelotny, gorzkawy śmiech odpowiedział mi od strony stołu komisyjnego. 

Powtarzającym się szeptem przeleciało z ust do ust słowo „roztargniony".
— Co prawda, sprawialiście wrażenie coś niecoś niedorzeczne — przemówił lekarz 

sztabowy oschle. — Czy przybyliście już tutaj w stanie podniecenia? Czy 
oczekiwaliście

134 % . ,,. . , TOMASZ MANN

background image

ze szczególnym napięciem orzeczenia o waszej zdatności do służby?
— Przyznaję — odrzekłem na to — że odrzucenie bardzo by mnie rozczarowało i nie 

wiedziałbym nawet jak stanąć z takim wyrokiem przed oczyma mojej matki. Widywała 
dawniej w swym domu licznych członków korpusu oficerskiego i odnosi się do 

wojska z najgorętszym podziwem. Dlatego leży jej szczególnie na sercu, aby 
wzięto mnie do służby, i obiecuje sobie po tym nie tylko znaczną korzyść dla 

mego wykształcenia, ale szczególnie pożądane wzmocnienie mego chwiejnego 
niekiedy zdrowia.

Słowa moje wzbudziły w nim, jak się zdawało, wzgardę i nie wydały mu się godne 
uwagi.

— Niezdatny — powiedział stawiając szklankę z wodą na stoliku, tam gdzie leżały 
także jego przybory, mianowicie taśma centymetrowa, słuchawka i młoteczek. — 

Koszary to nie lecznica — rzucił mi jeszcze przez ramię i zwrócił się następnie 
do panów za stołem komisyjnym.

— Poborowy — oświadczył cienkim bekiem — cierpi na przypadłości epileptoidalne, 
tak zwane ekwiwalenty, które wystarczają, aby absolutnie wykluczyć jego zdatność 

do służby wojskowej. Moje badanie wykazało, że zachodzi tu wypadek dziedzicznego 
obciążenia ze strony ojca — alkoholika, który zbankrutowawszy skończył 

samobójstwem. Nawet z niedołężnych opisów pacjenta można było niechybnie 
rozpoznać objawy tak zwanej aury. Poza tym pojawiały się owe ciężkie stany 

zniechęcenia, które, jak słyszeliśmy, zmuszały go niekiedy do pozostawania w 
łóżku, a które cywilny pan kolega — tu na jego cienkich wargach na nowo pojawiła 

się drwina — uważał za właściwe tłumaczyć jako tak zwaną migrenę; były to, 
biorąc sprawę naukowo, stany depresyjne poprzedzane atakiem. Niezwykle 

charakterystyczne dla istoty tej choroby jest milczenie, jakim pacjent osłaniał 
swe przeżycia; bo pomimo charakteru jawnie skłonnego do wynurzeń zatajał je 

przed wszystkimi, jak to słyszeliśmy. God-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 135

ne uwagi jest to, że w świadomości wielu epileptyków zdaje się żyć po dziś dzień 
coś z pojęć mistyczno-religijnych, z jakimi starożytni odnosili się do tej 

choroby nerwów. Poborowy przyszedł tutaj w nastroju wzburzenia i napięcia. Już 
egzaltowany jego sposób mówienia zastanowił mnie. Na konstytucję nerwowca 

wskazywała poza tym ogromnie nieregularna, jakkolwiek organicznie nienaganna 
działalność serca oraz nawykowe wzruszanie ramionami, które wydaje się 

niepowściągalne. Jako symptom szczególnie uderzający wskazałbym zadziwiające 
wprost wyczulenie zmysłu słuchu, ujawnione przez pacjenta w toku dalszego 

badania. Nie waham się powiązać owego nadnormalnego wyostrzenia jednego zmysłu z 
dość ciężkim atakiem, którego byliśmy świadkami, a który przygotowywał się być 

może od szeregu godzin, aż wyzwoliło go bezpośrednio podniecenie wywołane w 
pacjencie przez moje nieprzyjemne dlań pytania. Radzę wam — zakończył swą 

przejrzystą i uczoną diagnozę, zwracając się znowu do mnie tonem niedbałym i 
wyniosłym

— poddać się leczeniu przez jakiegoś rozumnego lekarza. Jest pan zwolniony.
— Zwolniony — powtórzył znany mi już, ostro nosowy głos.

Stałem, jakby duch ze mnie uciekł, i nie ruszałem się z miejsca.
— Jest pan wolny od służby wojskowej i może pan odejść

— dał się słyszeć nie bez domieszki współczucia i życzliwości ów głos basowy, 
którego posiadacz uznał mnie był ze szlachetną subtelnością za jednorocznego.

Wówczas stanąłem na palcach i przemówiłem podniósłszy błagalnie brwi:
— Czy nie można by dokonać próby? Czy nie jest możliwe, aby życie żołnierskie 

wpłynęło krzepiąco na moje zdrowie?
Kilku panom przy stole komisyjnym zadrgały od śmiechu łopatki; lekarz sztabowy 

pozostał twardy i nieubłagany.
136 ": '• ••*'•' TOMASZ MANN

— Powtarzani wam — ofuknął mnie niegrzecznie — że koszary to nie lecznica. 
Odmaszerować! — zabeczał.

— Odmaszerować! — powtórzył ostry, nosowy głos i wywołano nowe nazwisko. 
Brzmiało ono, o ile sobie przypominam, Latte, gdyż kolej przyszła na literę L, i 

jakiś włóczęga o kosmatej piersi ukazał się na scenie. Ja natomiast, złożywszy 
ukłon, wycofałem się poza przepierzenie, gdzie przy wdziewaniu ubrania 

dotrzymywał mi towarzystwa pełniący służbę podoficer.

background image

Wesół wprawdzie, lecz w poważnym nastroju i ścięty z nóg tak całkowicie nowymi i 
ledwie mieszczącymi się w zakresie ludzkich możliwości przeżyciami, którym 

oddałem się czynnie i biernie; wprawiony jeszcze w szczególne zamyślenie ważkimi 
oświadczeniami, jakie lekarz sztabowy poczynił co do dawniejszego aspektu owej 

tajemniczej choroby, którą miał wszelkie prawo mi przypisać, nie zważałem prawie 
na poufałą paplaninę, kierowaną do mnie przez pośledniego dowódcę w lichym 

mundurze, o przylizanych włosach i podkręconych wąsikach, i dopiero później 
przypomniały mi się jego niewyszukane słowa.

— Szkoda — gadał przyglądając mi się — szkoda was, Krull czy jak tam się 
piszecie! Morowy z was chłop, moglibyście dochrapać się czegoś przy wojsku. 

Każdemu zaraz patrzy z oczu, czy się czegoś u nas dochrapie. Szkoda was; wy od 
pierwszego rzutu oka rozumiecie się na rzeczy, byłby z was pewno żołnierz jak 

lala. Kto wie, czybyście i sierżantem nie zostali kiedy, gdybyście popłynęli z 
prądem!

Dopiero z opóźnieniem, jak się rzekło, wdarła się ta poufała gadanina do mej 
świadomości, i gdy spieszne koła niosły mnie z powrotem w stronę domu, myślałem 

w głębi duszy, że człeczyna ów może miał i rację; tak że gdym wyobraził sobie, 
jak swobodnie i zniewalająco, jak ulany, leżałby na mnie mundur, jak korzystnie, 

póki bym go nosił, wypadłaby moja postać — to niemal ogarniała mnie żałość, że 
rozmyślnie wyrzekłem się dostępu do tak strojnego stylu

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
137

życia, do świata, w którym poczucie naturalnej hierarchii jest widocznie wysoko 
rozwinięte.

Dojrzalszy namysł musiał oczywiście doprowadzić mnie do zrozumienia, że moje 
wejście w ten świat oznaczałoby jednak grubą omyłkę i błąd. Nie urodziłem się 

przecie pod znakiem Marsa — przynajmniej nie w sensie szczególnym i prawdziwym! 
Jeśli bowiem wojenna wprost surowość, opanowanie samego siebie i ryzyko tworzyły 

najwybitniejsze znamiona mojego niezwykłego żywota, to niewątpliwie wspierało 
się ono przede wszystkim na uprzednim i zasadniczym warunku wolności — na 

warunku zatem, którego żadną miarą nie można by pogodzić z jakim bądź 
wprzęgnięciem się w ciężką, realną zależność. Jeślibym więc żył po żołniersku, 

to byłoby, rzecz jasna, głupim nieporozumieniem, gdybym na tej podstawie uznał, 
że powinienem żyć jako żołnierz; co więcej, gdyby chodziło o rozumowo 

sformułowaną definicję tak wzniosłego uczucia jak uczucie wolności, to można by 
rzec, iż właśnie to: móc żyć po żołniersku, ale nie jako żołnierz, na kształt 

żołnierza, ale nie dosłownie, żyć w przenośni — to właśnie oznacza wolność.
•'

A , »;• i,-ł., „
ROZDZIAŁ SZÓSTY

l o tym zwycięstwie, istnym dawidowym zwycięstwie jak rad bym je nazwać, 
powróciłem na razie, gdyż nie nadeszła jeszcze pora mego objęcia służby w hotelu 

paryskim, do opisanego pobieżnie w toku poprzednich wspomnień życia na bruku 
frankfurckim — samotnego, choć pełnego uczuć życia w wirze świata. Kołysząc się 

samotnie na ruchliwej fali wielkiego miasta, mógłbym był znaleźć, gdyby mi na to 
przyszła chętka, niejedną sposobność wymiany myśli i towarzyskiego zbliżenia z 

najrozmaitszego rodzaju istotami, które można by, od zewnątrz patrząc, uznać za 
pokrewne mojej istocie lub nawet jej równorzędne. Tak mało jednak dbałem o to, 

że raczej albo stroniłem całkowicie od podobnych związków, albo też 
zapobiegałem, aby nie wyradzały się przenigdy w jaką bądź zażyłość: jakiś głos 

wewnętrzny oznajmił mi bowiem zawczasu, że łączność, przyjaźń i cię-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 139

pła wspólnota nie będą mym udziałem, że nieodwołalną moją powinnością jest 
kroczyć niezwykłą mą drogą samotnie, w zdaniu się na siebie samego i w ścisłej 

tajności; co więcej, by sprawę ująć dokładnie, wydawało mi się, że gdybym 
spospolitował się w najbłahszym nawet stopniu i był za pan brat z kompanami lub 

też stanął z nimi na stopie frere et cochon*, jakby to był określił mój biedny 
ojciec; gdybym, mówiąc zwięźle, roztrwaniał sam siebie w lekkomyślnych 

poufałościach, wówczas rozpętałbym niebezpiecznie jakąś tajemnicę własnej swej 
natury i rozcieńczyłbym, że się tak wyrażę, własne swe soki życiowe, osłabiając 

jak naj-szkodliwiej i poniżając wewnętrzną prężność swej istoty.

background image

Toteż odwzajemniałem, siedząc na przykład przy lepkim marmurowym stoliku w 
którymś z odwiedzanych przeze mnie pomniejszych lokali nocnych, zaciekawione i 

niekiedy aż natrętne próby zbliżenia się z tą uprzejmością, która jako 
wygodniejsza od grubiaństwa nasuwała się memu smakowi i usposobieniu, tworząc 

przy tym wał obronny nieporównanie tęższy niż ono. Grubiaństwo bowiem 
spospolica, podczas gdy uprzejmość stwarza dystans. Ją też przyzywałem na 

odsiecz przy niepożądanych propozycjach, które — nie zdziwi się tym, jak 
przypuszczam, czytelnik, otarty o rozmaite osobliwości świata uczuć — moja 

młodość widywała od czasu do czasu u swych stóp, składane przez mężczyzn pewnego 
typu z większym lub mniejszym nakładem kwieci-stości i dyplomacji — nic w tym 

nie było dziwnego przy ponętnym pyszczku, jakim obdarzyła mnie natura, i przy 
zjednywającej powszechną sympatię budowie ciała, której nie mogło przysłonić nie 

do poznaki biedne odzienie ani szal owinięty dokoła szyi, ani połatana kurtka, 
ani dziurawe buty. U zalotników, o których mowa, należących, rzecz prosta, do 

wyższych sfer społecznych, wywoływała ta licha powłoka nawet wzmożenie pożądań, 
działając nadto ośmie-

* Niby świnia z pastuchem, (fr.)
140

TOMASZ MANN
lająco, podczas gdy w oczach wytwornego kobiecego świata musiałaby oczywiście 

przedstawić mnie w świetle mniej korzystnym. Nie chcę przez to powiedzieć, 
jakoby brakło mi całkiem podchwytywanych z tej strony i rozeznawanych radośnie 

oznak mimowolnej sympatii ku mojej uprzywilejowanej przez przyrodzenie osobie. 
Ileż to razy widywałem, jak samolubnie roztargniony uśmiech matowobiałej, 

pielęgnowanej za pomocą eau de lis twarzyczki na mój widok popadał w zmieszanie 
i przybierał piętno lekko bolesnej słabości. Czarne twe oczy, moja droga pani w 

brokatowym wieczorowym płaszczu, rozwarły się szeroko i niemal przelęknione 
przeniknęły mój porwany przyodziewek, tak żem zdołał wyczuć badawcze ich 

dotknięcie na nagim swym ciele, i powróciły pytająco do łachmana; twoje 
spojrzenie powitało moje i wchłonęło je głęboko, i podczas gdy twa główka jak 

gdyby coś pijąc przechyliła się nieco wstecz, wypro-mieniło je z powrotem i 
wgłębiło się w moje oczy próbując je zgłębić w słodkim i natarczywym niepokoju — 

a potem oczywiście musiałaś odwrócić się „obojętnie", musiałaś wspiąć się w swój 
toczący się na kołach domeczek i gdyś wionęła już do połowy w jedwabiste pudło, 

a twój służący z miną ojcowskiej życzliwości wręczał mi pieniądz, wówczas 
ociągały się jeszcze twoje umykające wdzięki, opięte kwiecistym złotem i 

opryskane księżycowym światłem wielkich lamp w przedsionku Opery, jak gdyby 
wahając się w wąskiej ramie powozowych drzwiczek.

Ach nie, milczących spotkań, z których to jedno nie bez wzruszenia wywołałem z 
przeszłości, nie brakło bynajmniej. Lecz ogólnie biorąc: cóż mają kobiety w 

pozłocistych wieczorowych płaszczach począć z tym, co ja wtedy reprezentowałem, 
to znaczy: z młodzieńczością, która może oczekiwać od nich niewiele więcej niż 

wzruszenia ramion, zwłaszcza gdy żebracza aparycja oraz brak wszystkiego, co 
składa się na światowca, odziera ją w ich oczach z wszelkiej wartości i wytrąca 

poza krąg ich uwagi? Kobieta darzy swą uwagą
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 141

jedynie „pana" — ja zaś nie byłem nim wcale. Jużci zupełnie inaczej przedstawia 
się sprawa z takimi wędrującymi sobie na boczki panami — marzycielami, nie 

szukającymi kobiety, lecz także i nie mężczyzny, tylko jakiegoś pośredniego 
cudeńka. Takim zaś cudeńkiem byłem ja. Stąd to właśnie trzeba mi było tyle 

wymijającej uprzejmości, aby poskramiać tego rodzaju natarczywe zapały, a nawet 
zdarzało mi się niekiedy koić rozumnie dobrotliwymi słowami pełną błagań 

rozpacz.
Wcale nie wyruszę w imię moralności w pole przeciwko pożądaniu, które w moim 

wypadku nie wydało mi się niezrozumiałe. Mogę raczej powiedzieć za słynnym poetą 
łacińskim, że niczego, co człowiecze, nie uważam za obce sobie. Aliści do 

historii mego osobistego wychowania miłosnego niechże dołączy się tu następująca 
opowieść.

Spośród wszystkich odmian ludzkich, jakie wielkie miasto rozwinęło niby w 
wachlarzu przed moją uwagą, musiała pewna odmiana, i to osobliwa, której samo 

tylko pojawienie się w mieszczańskim świecie stwarza niemałą pożywkę dla 

background image

wyobraźni, zwrócić ku sobie czujność nabierającego szlifu młodzika. Był to 
mianowicie ten gatunek miejskich kobiet, który, określany mianem istot 

publicznych lub dziewcząt wesołego prowadzenia się, a także pośmieciuchów albo, 
w tonacji wyższej, kapłanek Wenery, nimf i następczyń Fryne, mieszkających 

wspólnie w lupanarach bądź też wałęsających się nocą po określonych odcinkach 
ulic, stręczył się spragnionemu, a zarazem wypłacalnemu światkowi męskiemu do 

zażyłych stosunków za zgodą czy też tolerancją władz. Zdawało mi się zawsze, że 
ta instytucja widziana tak, jak, o ile nie błądzę, powinno się widzieć wszelkie 

sprawy, mianowicie świeżym i nie spowszedniałym przez rutynę spojrzeniem: że 
więc to zjawisko jako barwna awanturnicza pozostałość ognistych epok wystercza 

wśród naszego przystojnie uobyczajnionego stulecia i zawsze wywierało ono na 
mnie wpływ ożywczy, a nawet samym swym istnieniem

142 v,.>rCi,,,'- TOMASZ MANN
uszczęśliwiało. Nawiedzaniu osobliwych owych domostw stawało na przeszkodzie 

wielkie moje ubóstwo. Na ulicy za to i za rogiem otwartych w nocy barów miewałem 
aż nadto sposobności, ażeby poddać te przynętne istoty osobistemu badaniu, owo 

zainteresowanie zaś nie pozostawało jednostronne, lecz jeślim mógł kiedykolwiek 
cieszyć się tym, iż ktoś obdarzał mnie życzliwą uwagą, czyniły to właśnie owe 

pierzchliwe ptaki nocne i niedługo trwało, a wbrew mojej zachowywanej na ogół 
powściągliwości nawiązały się osobiste stosunki z kilkoma właśnie spośród nich.

Ptakami śmierci lub też puszczykami mieni lud odmianę małych sów czy puchaczy, 
które zdaniem bajczarzy uderzają w nocnym locie o okna chorych śmiertelnie ludzi 

i z krzykiem „pójdź!" wywabiają trwożną duszę na wolność. Czy to nie dziwne, że 
tym właśnie hasłem posługują się także owe siostrzyce złej sławy, kiedy 

wałęsając się pod latarniami bezczelnie a sekretnie wabią mężczyzn na rozpustę? 
Jedne z nich bywają spasłe jak sułtanki i wtłoczone w czarny atłas, od którego 

odcina się widmowo biel pudru na tłustym policzku; inne znów aż wysychają w swej 
chuderlawości. Ich strój jest jaskrawy, obliczony na efekt w światłocieniu 

nocnej ulicy. Malinowa czerwień warg jarzy się u jednych na kredowym licu, 
podczas gdy inne powlekły swe policzki tłustym wytłokiem z róż. Ich brwi czernią 

się ostrym, wyrazistym łukiem; ich oczy, przedłużone w wykroju węglistymi 
kreskami i na skraju dolnych powiek podsmolone, ujawniają częstokroć dzięki 

zastrzykom blask prawie nadprzyrodzony. Fałszywe brylanty lśnią w ich uszach, 
wielkie kapelusze z piórami kołyszą się na ich głowach, wszystkie zaś trzymają w 

rękach torebki, zwane z francuska ridicule albo Pompa-dour i skrywające w swym 
wnętrzu parę przyborów toaletowych, pomadkę do ust i puder, jak również pewne 

środki zapobiegawcze. Tak strojne, mijają cię na miejskim chodniku muskając 
swoim ramieniem twe ramię; ich oczy, odbijające światło latarń, skrzą się zza 

węgła ku tobie, ich wargi
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 143

wykrzywia uśmiech rozwiązły i rzucając ci spiesznie, skrycie i wabiąco zew ptaka 
śmierci, wskazują krótkim kiwnięciem w bok coś nieokreślonego, a pełnego 

obietnic, tak jak gdyby śmiałka, co pomknie za skinieniem, za wezwaniem, czekała 
gdzieś tam przeogromna, nigdy nie zaznana i bezgraniczna rozkosz.

Jakże często z zapartym tchem obserwowałem z daleka taką dyskretną scenkę i 
widywałem też, jak wytwornie strojni panowie albo mijali je niewzruszeni, albo 

też wdawali się w układy i gdy doszło do porozumienia, znikali uskrzydlonym 
krokiem w ślad za wszeteczną przewodniczką. Do mnie samego bowiem nie 

przyfruwały owe istoty w tym właśnie celu; biedacka powłoka takiego klienta jak 
ja nie nęciła ich obietnicą jakiej bądź praktycznej korzyści. Niemniej przyszło 

mi niebawem dostąpić w miły sposób ich prywatnej, nie zawodowej przyjaźni i 
jakkolwiek pomny swej finansowej niemocy nie mogłem pokusić się o podejście do 

nich, to nierzadko działo się tak, iż one ze swej strony, poddawszy mą osobę 
przychylnie zaciekawionemu badaniu, przemawiały do mnie z rubaszną 

serdecznością, pytając ko-leżkowato, co porabiam i jak żyję (na co odpowiadałem 
niby od niechcenia, że bawię w Frankfurcie dla rozrywki), i wśród spiesznych 

pogwarków, w które wdawałem się na progach kamienic lub w bramach przejezdnych 
ze stadkiem krzykliwie barwnych ptaszków, wyćwierkiwały powziętą do mnie 

sympatię grubą pospolitą gwarą. Takie osoby, wspomnę to nawiasem, nie powinny by 
nigdy mówić. Uśmiechając się, wabiąc gestem i zerkając bez słów, znaczą coś; ale 

skoro tylko otworzą usta, grozi im wielkie niebezpieczeństwo, iż nas wytrzeźwią, 

background image

a same utracą cały swój nimb. Słowo jest bowiem wrogiem tajemniczości i 
bezlitosnym denun-cjantem prostactwa.

Skądinąd jednak memu przyjacielskiemu z nimi obcowaniu nie brakło ponęt pewnego 
niebezpieczeństwa, a to dla względów następujących. Kto mianowicie służy zawo-

144 ^ JH;',''' t TOMASZ MANN
dowo człowieczej tęsknocie i czerpie stąd swój zarobek, ten ze swej strony nie 

wznosi się przez to bynajmniej ponad tę słabość, wrodzoną głęboko ludzkiej 
naturze; nie poświęcałby się tak bez reszty jej hodowaniu, rozbudzaniu i 

zaspokajaniu i nie rozumiałby się na niej tak znakomicie, gdyby nie tkwiła w nim 
ze szczególną żywotnością, co więcej, gdyby on sam nie był osobiście prawdziwym 

dzieckiem tęsknoty. Stąd bywa też, jak wiadomo, że dziewczyska te miewają 
najczęściej poza mnóstwem kochanków, będących przedmiotem poświęcenia 

zawodowego, jeszcze jakiegoś przyjaciela od serca albo domowego miłośnika, który 
pochodząc z tej samej co one niskiej sfery, opiera swe życie równie świadomie na 

ich własnym śnie o szczęściu, jak one na podobnych snach wszystkich innych swych 
partnerów. Bo oto ludzie ci, przeważnie osobnicy bez skrupułów i pochopni do 

gwałtu, darząc którąś z takich radościami nadliczbowej tkliwości, a także 
nadzorując i normując jej służbę oraz użyczając jej czegoś w rodzaju rycerskiej 

opieki, wyrastają w pełni na pana jej i władcę, zagarniają większą część jej 
zarobku, a gdy plon nie zadowoli ich, traktują je z niezmierną surowością, 

znoszoną jednak mile i chętnie. Władze porządkowe są wrogo usposobione względem 
tego procederu i ścigają go ustawicznie. Narażałem się przeto przy tych 

igraszkach na niebezpieczeństwo dwojakie: po pierwsze na to, że policja 
obyczajowa uzna mnie za jednego z tych brutalnych kawalerów i jako takiego 

zagadnie; i na to jeszcze, że rozbudzę zazdrość owych tyranów i zawrę znajomość 
z ich nożami, którymi zwykli obracać nader swobodnie. Należało tedy zachować 

ostrożność na obie strony, a jeśli niejedna siostrunia dała mi wyraźnie do 
poznania, że ma niemałą chętkę, by ot, raz zaniedbać w mym towarzystwie swego 

oschłego rzemiosła, to stał temu długo na przeszkodzie ów dwoisty wzgląd, aż w 
pewnym osobliwym wypadku udało się go szczęśliwie, przynajmniej po większej 

części, uchylić.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla . 145

Pewnego zatem wieczora — a właśnie poświęcałem się ze szczególną ochotą i 
pilnością studiom życia miejskiego i była już dość późna noc — odpoczywałem, 

znużony i równocześnie rozochocony wałęsaniem się, przy szklance pon-czu w 
średniego rzędu kawiarni. Ulicami dął złowrogi wiatr i deszcz zmieszany ze 

śniegiem spływał nieustannie ku ziemi, co skłaniało mnie do zwlekania z powrotną 
wędrówką do mego dość oddalonego legowiska; ale również i moja chwilowa kryjówka 

znajdowała się w stanie niezbyt gościnnym: część krzeseł spiętrzono już na 
stołach, sprzątaczki wlokły mokre szmaty po brudnej podłodze, służący snuli się 

tędy i owędy, markotni i na pół drzemiący, i jeśli mimo to tkwiłem w miejscu, to 
działo się to w głównej mierze dlatego, że trudniej niż kiedy indziej było mi 

zdobyć się na decyzję ucieczki w sen przed widziadłami świata.
Pustka panowała w sali. Przy jednej ścianie spał, przewalony przez stół, 

mężczyzna o wyglądzie handlarza bydłem, z policzkiem na skórzanej kabzie. 
Naprzeciwko niego, w zupełnym milczeniu, grało w domino dwu zgrzybiałych 

okularników, których pewnie uparcie omijał sen. Za to niedaleko, ledwie o dwa 
stoły ode mnie, siedziała przy kieliszku zielonego likieru samotna dziewczyna, 

widać od razu: jedna z tych istot — której jednak nie spotkałem dotąd nigdy — i 
zerkaliśmy ku sobie z obustronnym zainteresowaniem.

Wygląd miała przedziwnie cudzoziemski: spod czerwonej bowiem, ściągniętej z 
czubka w bok, wełnianej czapeczki zwisały gładkimi pasmami jej półsczesane 

czarne włosy, pokrywając częściowo policzki, które dzięki silnie wystającym 
kościom wydawały się przytulnie wklęsłe. Nos jej był tępy, usta szerokie i 

uszminkowane purpurowo; oczy, skośne i zewnętrznymi kącikami podniesione ku 
górze, nie patrząc migotały nieokreśloną barwą, nader swoiste i nie takie jak u 

innych ludzi. Przy czerwonej czapeczce nosiła żakiet kanarkowożółty, pod którym 
skąpo, lecz jędrnie uwypuklały się mniej bujnie rozwinięte kształty górnej 

części jej ciała,
146

TOMASZ MANN ;<

background image

a dostrzegłem też z przyjemnością, że była długonoga jak źrebak, co zawsze 
odpowiadało memu upodobaniu. W chwili podnoszenia do ust zielonego likieru 

rozprostowywała pretensjonalnie palce ręki, wyginając je ku górze i sprawiała ta 
ręka jakoś, nie wiem skąd, wrażenie ciepłej — może dlatego, że żyły na jej 

wierzchu były tak mocno nabrzmiałe. Nieznajoma miała ponadto nawyk wysuwania i 
wciągania wargi dolnej, oblizującej przy tym ruchu wargę górną.

Z nią zatem wymieniałem spojrzenia, jakkolwiek po jej skośnych, migotliwych 
oczach nie można było nigdy poznać wyraźnie, dokąd się zwracały, i w końcu, po 

chwili takiego właśnie wzajemnego badania, zauważyłem nie bez niespokojnej 
młodzieńczej podniety, że obdarzyła mnie skinieniem, tym właśnie skinieniem 

„pójdź no na boczek", w zalotne nie wiadomo co, jakie jej cech łączy z wabiącym 
wezwaniem puszczyka. W zamyśle pantomimicznym wywróciłem podszewkę jednej ze 

swych kieszeni na lewą stronę; ale ona odpowiedziała na to potrząsaniem głowy, 
oznajmiającym, że nie powinienem wcale kłopotać się swym ubóstwem, powtórzyła ów 

znak i położywszy na marmurową płytkę odliczoną należność za zielony likier 
podniosła się i podeszła elastycznym krokiem ku drzwiom.

Podążyłem za nią bezzwłocznie. Śnieżna chlapawica zanieczyszczała chodnik, 
deszcz padał ukośnymi strugami, a niesione nim grube, obrzydłe płatki opuszczały 

się na kształt miękkich, mokrych ślimaków na barki, twarz i rękawy. Nie dziw 
przeto, żem uczuł zadowolenie, gdy nieznajoma oblubienica przyzwała gestem 

chybocącą się w pobliżu dorożkę. Łamiącym się głosem wymieniła woźnicy adres 
swego gniazdka, które leżało przy nie znanej mi ulicy, wśliznęła się do wnętrza, 

ja zaś ciągnąc za sobą kłapiące drzwiczki osunąłem się obok niej na wytartą 
poduchę.

Teraz dopiero, gdy drynda nocna ruszyła z miejsca i przeszła w potoczysty 
stukot, zaczęła się nasza rozmowa

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 147
— którą waham się tu włączyć, ponieważ mam tyle słusznego rozeznania, by 

zrozumieć, że jej swoboda wymyka się spod pióra kreślącego opowieść obyczajową. 
Brakło tej rozmowie wstępu, brakło też jakiejkolwiek uprzejmej ceremo-nialności; 

od samego już początku i w całym jej ciągu znamionowała ją całkowita, rozpętana 
i rozwiązła nieodpowiedzialność, właściwa skądinąd tylko snom, w których nasza 

jaźń obcuje z cieniami pozbawionymi prawdziwego życia, z własnymi tworami, nie 
mogąca jednak dojść do głosu w stanie jawy, kiedy to ciało i krew w realnym 

oddzieleniu przeciwstawiają się innemu czynnikowi. Ale w tych chwilach 
nieodpowiedzialność triumfowała i wyznaję chętnie, że aż do dna duszy przejęła 

mnie oszałamiająca niezwykłość tej przygody. Nie byliśmy sami, a przecie było 
nas mniej niż dwoje; jeśli bowiem duet wytwarza natychmiast jakiś stan 

towarzyskiego powiązania, to tutaj nie mogło być o tym mowy. Mi-lusia miała 
pewien sposób zakładania swej nogi na moją, tak jak gdyby krzyżowała tylko 

własne uda; wszystko, co mówiła i co czyniła, było cudownie wyzbyte wszelkiego 
zahamowania, zuchwałe i niepowściągnione, niby myśli, jakie rodzi samotność, ja 

zaś dorównywałem jej z radosną lekkością.
Krótko i węzłowato, na treść tej wymiany myśli i uczuć składały się przejawy 

żywego i natychmiast wzajemnie powziętego upodobania, a dalej wybadywanie, 
rozbieranie i roztrząsanie tej sympatii, wreszcie układ, by ją na wszelki sposób 

pielęgnować, rozwijać i wykorzystywać. Ze swej strony moja towarzyszka 
zaszczyciła mnie niejednym wyrazem uznania, przypominającym mi z grubsza pewne 

wynurzenia owego światłego kapłana, radcy kurii, z tym, że jej pochwały były 
ogólniejsze, a zarazem bardziej zdecydowane. Bo też, zapewniała, pierwszym 

rzutem oka pozna znawca, że jestem stworzony i wybornie uzdolniony do służb 
miłosnych, że, co więcej, zgotowałbym sobie i światu sporo rozkoszy i radości, 

gdybym podążył posłusznie za tak niewątpliwym powołaniem i zbudował całe swe 
życie na tej

148
TOMASZ MANN

właśnie podwalinie. Co do niej zaś, pragnie zostać moją mistrzynią i poddać mnie 
gruntownemu wyszkoleniu; bije bowiem w oczy, że moje dary potrzebują jeszcze 

przewodnictwa wytrawnej ręki... Tyle zrozumiałem z jej wywnętrzań, ale tylko w 
przybliżeniu, gdyż zgodnie z cudzoziemskim swym wyglądem mówiła strzępkami zdań 

i błędnie, a właściwie nie umiała w ogóle po niemiecku, tak iż dobierane przez 

background image

nią słowa i zestroję słów sprzeciwiały się często zdrowemu sensowi i 
prześlizgiwały cudacznie w nonsens, co jeszcze wzmacniało senny charakter 

naszego zetknięcia. W szczególności należy jednak zaznaczyć, i to z naciskiem, 
że jej zachowanie się było całkowicie wolne od jakiejkolwiek lekkomyślnej 

wesołości; przeciwnie, cokolwiek działo się (a jakże osobliwie bywało chwilami), 
zachowywała surową, niemal posępną powagę — i wtedy, i podczas całego trwania 

naszej znajomości.
Otóż gdy nasz stukocący powóz wreszcie się zatrzymał, wysiedliśmy i moja 

przyjaciółka wynagrodziła woźnicę. Potem szło się w górę ciemną i chłodną 
czeluścią klatki schodowej, gdzie śmierdział jeszcze kopeć z lamp, i 

przewodniczka otworzyła przede mną drzwi do swego pokoju, położonego tuż przy 
schodach. Tu było nagle bardzo gorąco; zaduch potężnie przegrzanego żelaznego 

pieca mieszał się z gęstymi, kwietnymi woniami kosmetyków, przytłumione zaś, 
ciemnokrwawe światło spływało z zapalonej wiszącej lampy. Otoczył mnie spory, 

jak na owe stosunki, przepych, bo oto na obitych pluszem stolikach widniały w 
barwłstych czarach suche bukiety, ułożone z kiści palmowych, papierowych kwiatów 

i piór pawich; miękkie skóry futrzane rozpościerały się wokoło; nad całym zaś 
pokojem panowało łóżko z baldachimem, o kotarach z czerwonej, złotą frędzlą 

obszytej tkaniny wełnianej; co do luster, było ich wielkie bogactwo, znajdowały 
się bowiem nawet w miejscach, gdzie się ich w ogóle nie zwykło szukać: w 

baldachimowym stropie oraz w ścianie bocznej łoża. Ponieważ była w nas jednak
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 149

żądza zupełnego poznania się, przystąpiliśmy natychmiast do dzieła i zabawiłem u 
niej aż do następnego rana.

Rozsa, tak oto zwała się moja partnerka, była rodem z Węgier, ale pochodzenie 
jej było arcyniepewne, bo matka jej skakała w cyrku wędrownym przez oklejone 

kolorową bibułą obręcze, kim zaś był ojciec, to pozostało na zawsze okryte 
mrokiem. Ujawniła już wcześnie gwałtowną skłonność do miłostek bez granic i w 

wieku jeszcze młodziutkim zawleczono ją, jakkolwiek nie bez jej zgody, do domu 
publicznego w Budapeszcie, gdzie spędziła kilka lat jako główna atrakcja 

zakładu. Lecz pewien kupiec z Wiednia, który ubrdał sobie, że bez niej nie 
wyżyje, przy nakładzie nie lada fortelów i nawet przy współudziale pewnego 

stowarzyszenia do zwalczania handlu żywym towarem, uprowadził ją z klatki i 
osiedlił u siebie. Podeszły już wiekiem i skłonny do apopleksji, radował się 

nadmiernie posiadaniem jej i niespodzianie w jej ramionach wyzionął ducha, tak 
że Rozsa odzyskała swobodę ruchów. Żyła z kunsztów swych na przemian w 

rozmaitych miastach i niedawno osiadła we Frankfurcie, gdzie nie wyczerpana 
bynajmniej ani nie zaspokojona zawodowym oddawaniem się, nawiązała trwałe 

stosunki z pewnym mężczyzną, ten zaś — pierwotnie czeladnik rzeź-nicki, ale 
wyposażony w zdobywcze siły życiowe i złowrogą męskość — obrał sobie za zawód 

sutenerstwo, szantaż oraz wszelkiego rodzaju żerowanie na ludziach i jako władca 
narzucił się Rozsie, której „wytwórnia szczęścia" stała się głównym źródłem jego 

dochodów. Cóż, kiedy osadzony w więzieniu z powodu jakiegoś tam krwawego 
wyczynu, musiał pozostawić ją na dłuższy czas samej sobie, a że nie dogadzało 

jej wyrzeczenie się osobistego szczęścia, więc oczy jej padły na mnie i wybrała 
sobie milczącego, jeszcze nie okrzesanego młodzika na towarzysza od serca.

Historyjkę tę opowiedziała mi w godzinie wytchnienia, ja zaś odwzajemniłem się 
jej zwięzłymi zwierzeniami na temat własnych poprzednich przeżyć. Poza tym słowa 

i słów-
150

TOMASZ MANN
ka zajmowały wówczas i później tylko skąpe miejsce w naszym obcowaniu, bo 

ograniczały się one do najistotniejszych jedynie rzeczowych wskazówek i 
uzgodnień, jak również do krótkich, rozogniających okrzyków, pochodzących z 

najwcześniejszego młodocianego słownika Rozsy, mianowicie ze zbioru wyrażeń 
używanych przy cyrkowej jeździe konnej. Gdy jednak strumień mowy wzbierał w nas 

szerzej, działo się to ku obustronnej czci i chwale, to bowiem, cośmy przyrzekli 
sobie w toku pierwszej próby, urzeczywistniło się jak najwspanialej i mistrzyni 

zapewniła mnie ze swej strony i bez mych dopytywań, że moja sprawność i dziar-
skość miłosna przewyższa najpiękniejsze nawet jej oczekiwania.

Tu, poważnie myślący czytelniku, jestem w położeniu podobnym, jak byłem już na 

background image

kartach, w których opowiadałem o pewnych wczesnych i udatnych wdarciach się w 
słodycze życia, dodając ostrzeżenie, by przenigdy nie mylić czynu z jego nazwą i 

tego, co indywidualne i żywe, nie zbywać niedbale spospolicającym i ogólnikowym 
słowem. Albowiem gdy napiszę, że przez wiele miesięcy, aż do swego wyjazdu z 

Frankfurtu, pozostawałem w zażyłych stosunkach z Rozsą, że często u niej 
przesiadywałem, że nawet na ulicy dozorowałem dyskretne podboje dokonywane przez 

nią skośnymi, połyskliwymi oczyma oraz śliską gierką jej dolnej wargi, co 
więcej, że w ukryciu asystowałem niekiedy przy tym, jak przyjmowała u siebie 

bogatą klientelę (przy czym niewiele dawała mi powodu do zazdrości), i że bez 
odrazy miałem umiarkowany udział w jej zarobku — wówczas mogłoby kogoś pokusić, 

by obrzucić moją ówczesną egzystencję obraźliwym mianem i utożsamić ją bez 
namysłu z egzystencją tych galantów spod ciemnej gwiazdy, o których była mowa 

poprzednio. Kto tam sobie wierzy, iż czyn niweluje różnice, ten niechaj się 
posługuje tak niewyszukanym chwytem. Co do mnie, utrzymuję zgodnie z mądrością 

ludu, że gdy dwu czyni to samo, to bynajmniej to samo
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 151

stąd nie wynikaj idę nawet dalej i mniemam, że etykiety takie, jak na przykład 
„pijak", „gracz" albo, powiedzmy, „rozpustnik", nie tylko nie pokrywają się z 

poszczególnym faktem życiowym i nie ogarniają go, lecz w pewnych okolicznościach 
nie zdołają nawet dotknąć go konkretnie. Taki jest mój sposób myślenia; inni 

mogą sądzić inaczej o wyznaniach, przy których bądź co bądź trzeba wziąć pod 
uwagę, że składam je dobrowolnie i że, gdybym zechciał, mógłbym utaić się z nimi 

za górami, za lasami.
Jeżeli omawiam jednak to „intermezzo" tak dokładnie, jak tylko dobry ton na to 

pozwala, to postępuję tak dlatego, że ono właśnie wywarło moim zdaniem 
rozstrzygający wpływ na moją ogładę życiową: nie w tym, co prawda, znaczeniu, by 

popchnęło szczególniej naprzód moją światowość i wysubtelniło bezpośrednio moje 
społeczne obyczaje; do tego ów dziki kwiat Wschodu żadną miarą się nie nadawał. 

A przecie słowo „wysubtelnienie" domaga się tu dla siebie miejsca, którego 
mógłbym mu odmówić tylko przez złą wolę. Boć przecie skarbiec słów nie daje 

lepszego określenia na zysk odniesiony przez moją naturę dzięki obcowaniu z tą 
surową kochanką i mistrzynią, której wymagania mierzyły się jak najbezwzględniej 

z moimi zdolnościami. Bo też należy tu myśleć nie tyle o wysubtelnieniu w 
miłości, ile raczej o wysubtelnieniu przez miłość. Łatwo zrozumieć te 

odróżnienia, gdyż zwracają one uwagę na różność i równocześnie na zazębianie się 
środka i celu, przy czym z pierwszym z tych pojęć wiąże się znaczenie 

ciaśniejsze i bardziej szczegółowe, z drugim o wiele ogólniejsze. Na którejś z 
poprzednich kart napisałem, że przy niezwykłych wymaganiach, jakie życie 

stawiało mojej życiowej prężności, nie było mi wolno trwonić samego siebie w 
wycieńczającej rozpuście. Co prawda, w czasie półrocznego okresu w mym życiu, 

naznaczonego imieniem mało rozmownej, lecz śmiałej Rozsy, czyniłem właśnie to — 
tylko że pełne przygany słowo „wycieńczający" wywodzi się z terminologii 

sanitarnej, w której
152

TOMASZ MANN
stosowalność w pewnych dystyngowanych wypadkach można snadnie powątpiewać. To 

bowiem, co wycieńcza, jest tym, co nas cieniej unerwia i co, przyjmując pewne 
założenia jako dane, czyni nas zdolnymi do świadczeń i zachwytów nad światem, 

które nie są dostępne ludziom grubiej unerwionym. Niemałą zasługę przypisuję 
sobie z odkrycia tego określenia „cieńsze unerwienie", którym na poczekaniu 

wzbogacam skarbiec mowy, ażeby naukowo przeciwstawić je słowu cnotliwie ujemnemu 
„wycieńczający". Bo też wiem, czerpiąc tę wiedzę z podstawowych założeń swego 

systemu, że nie potrafiłbym przebiec cząstki swego życia z taką subtelnością i 
elegancją, gdybym nie miał za sobą twardej szkoły miłosnej przebytej u Rozsy.

,,"A f
i' !H ' •>' ;v '."!>"„ • ' ,i», Ł,

<• ,, :, > ,,- ,,„
ROZDZIAŁ SIÓ0MY

vJTdy wreszcie ze świętym Michałem jesień strąciła liście z ulicznych drzew, 
nadeszła dla mnie chwila objęcia posady, zapewnionej mi przez światowe stosunki 

mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera, i w pewien uśmiechnięty poranek, po 

background image

serdecznym pożegnaniu mej matki, której pensjonat dzięki zgodzeniu służącej 
cieszył się pewnym, skromnym zresztą, rozkwitem, spieszne koła poniosły 

młodzieńca wraz z jego niepoczesnym, stłoczonym w kuferku mieniem ku nowemu 
celowi jego życia — a była nim, bagatela! sama stolica Francji.

Z hukiem gnały te koła, przeskakując z łoskotu w łoskot, pod złożonym z licznych 
przechodnich przedziałów wagonem trzeciej klasy o żółtych, drewnianych ławach, 

na których nierówno rozmieszczona, żałosna chmara współpodróż-nych lichszej 
sorty rządziła się po swojemu, przez cały

154 TOM A SZ MANN
dzień chrapiąc, cmokając, plotąc bzdury i rżnąc w karty. Stosunkowo najwięcej 

sympatii wzbudziło we mnie kilkoro dzieci w wieku od dwu do czterech lat, mimo 
iż drobiazg ten od czasu do czasu piszczał, a nawet beczał. Obdarzyłem je tanimi 

„czapeczkami z kremem", których torebkę matka dopakowała do mych prowiantów; 
zawsze bowiem lubiłem dzielić się z innymi i później zdziałałem niejedno dobro 

za pomocą skarbów przemieszczonych z rąk bogaczy w moje ręce. Maleństwa coraz to 
przydreptywały do mnie, kładły mi na kolana lepkie łapki i szczebiotały coś, na 

co im w zdumiewający sposób i ku wielkiemu ich zachwytowi odpowiadałem zupełnie 
tą samą mową. Ta zażyłość zjednała mi od dorosłych, pomimo mej skrajnej względem 

nich rezerwy, jedno i drugie życzliwe spojrzenie — bez żadnej z mej strony 
dbałości o to. Pouczyła mnie raczej owa całodzienna podróż o tym, że im 

wrażliwiej dusza i zmysły nastrojone są na ludzki urok, w tym głębszą odrazę 
popadają na widok szpetności ludzkiej. Wiem aż nadto dobrze, że ludzie nie są 

wcale winni swej brzydoty; że miewają drobne radości i ciężkie częstokroć 
troski, że krótko mówiąc, wegetatywnie kochają, cierpią i trzymają się życia. Z 

moralnego punktu widzenia każdy z nich ma niewątpliwie prawo do sympatii. 
Złakniony jednak, a zarazem wrażliwy zmysł piękna, jakim wyposażyła mnie natura, 

zmusza me oczy do odwracania się od nich. Bywają znośni tylko w najwcześniejszym 
zaraniu życia, jak te oto dzieci, którem obdarzył i serdecznie rozśmieszył ich 

własnym sposobem mówienia, spłacając w ten sposób swój haracz ludzkim uczuciom.
Chętnie zresztą, poniekąd też i w celu uspokojenia czytelnika, wplatam tutaj 

wiadomość, że po raz ostatni w mym życiu podróżowałem wówczas trzecią klasą jako 
współtowarzysz niedoli i niedostatku. To, co zwiemy losem i czym właściwie 

jesteśmy my sami działając wedle niezbadanych, lecz niezawodnych praw, znalazło 
niebawem sposoby i śro-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 155
dki zapobieżenia, by sytuacja taka nie ponowiła się kiedy-, kolwiek. ;

Mój bilet kolejowy był, rozumie się, w najlepszym porzą-dku i na swój sposób 
radowałem się tym, że był on tak bez zarzutu, że w następstwie tego ja sam byłem 

bez zarzutu i że czupurni, w skromne płaszcze ubrani konduktorzy, którzy w ciągu 
dnia odwiedzali mnie w mym kąciku, badali ów dokument i przedziurawiwszy go 

swymi szczypcami, zwracali mi go zawsze z wyrazem niemego, służbistego 
zadowolenia. Robili to niemo i całkiem bez wyrazu, to znaczy: z wyrazem prawie 

trupiej i aż do afektacji posuniętej obojętności, co kazało mi poważnie zamyślić 
się nad tą wykluczającą wszelką ciekawość obcością, jaką bliźni, zwłaszcza w 

charakterze urzędnika, powinien zdaniem swym okazywać przy spotkaniu bliźniemu. 
Ten oto zacny człowiek, który przekłuł mój prawomocny bilet, zarabiał sobie tym 

właśnie zajęciem na chleb i życie; gdzieś tam czekał nań jakiś dom, obrączka 
ślubna była na jego palcu, miał żonę i dzieci. Ja jednak musiałem udawać, jakoby 

obca mi była wszelka myśl o osobistych stosunkach jego życia i wszelkie 
dopytywanie się o to, które mogłoby ujawnić, że uważam go nie tylko za służbową 

marionetkę, byłoby w najwyższym stopniu nie na miejscu.
I na odwrót, ja również miałem w głębi swego życia dno osobliwe, o które on 

mógłby zapytywać siebie samego i mnie, to jednak wydawało mu się trochę 
niewłaściwe, trochę zaś poniżej jego godności. Ważność mego biletu była tym 

wszystkim, co go obchodziło w związku z moją, również marionetkową postacią 
pasażera, na to zaś, co się ze mną stanie, gdy ten kwit utraci wartość i gdy mi 

go odbiorą, powinien był zamknąć zupełnie oczy.
Tkwi, rzecz prosta, w tym sposobie postępowania coś przedziwnie nienaturalnego i 

właściwie sztucznego, jakkolwiek trzeba przyznać, że odstępstwo od niego 
prowadziłoby w każdej porze i pod każdym względem za daleko, a nawet,

156

background image

TOMASZ MANN
że już lekkie w nim wyłomy budzą w większości wypadków zakłopotanie. Istotnie, 

pod wieczór jeden z funkcjonariuszy, z latarką u pasa, zwrócił mój bilet darząc 
mnie przeciągłym spojrzeniem i uśmieszkiem odnoszącym się niewątpliwie do mej 

młodości.
— Do Paryża? — zapytał, jakkolwiek cel mojej podróży widniał jasno i wyraźnie.

— Tak, panie inspektorze — odpowiedziałem skinąwszy mu uprzejmie głową. — Tam 
właśnie wiodą mnie losy.

— Czegóż to pan tam szuka? — poważył się dalej zapytać.
— No, wyobraź pan sobie — odrzekłem — że korzystając z poleceń mam tam pracować 

w przemyśle hotelarskim.
— Popatrz, popatrz! — on na to. — No więc, szczęścia i pomyślności!

— Pomyślności i szczęścia również i panu, panie nad-kontrolerze — odparłem. — 
Proszę też pozdrowić swoją żonę i dzieci!

— Owszem, dziękuję, no, no! — zaśmiał się powiązawszy tych parę słów dziwacznie 
i odszedł spiesznie, zachwiawszy się i potknąwszy nieco po drodze, jakkolwiek 

nie było na podłodze żadnej wypukłości; tak bardzo uprzejmość ludzka wytrąciła 
go z równowagi.

Również i na stacji granicznej, gdzie musieliśmy wszyscy wraz z naszymi 
pakunkami opuścić pociąg, przy rewizji celnej zatem lub, że powiem z francuska 

na „duanie", czułem się w usposobieniu wesołym i było mi lekko w czystym sercu, 
ponieważ walizeczka moja nie zawierała naprawdę nic takiego, co musiałbym 

ukrywać przed okiem rewidentów; a nawet konieczność nader długiego wyczekiwania 
(zrozumiałe bowiem, że urzędnicy dają wytwornym podróżnym pierwszeństwo przed 

maluczkimi, których dobytek tym bez-litośniej następnie wyszarpują ł 
przerzucają) nie zdołała zamącić promienności mego nastroju. Toteż z osobnikiem.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 157
przed którym przyszło mi nareszcie rozłożyć nieliczne swe drobiazgi i który 

zrazu zrobił minę taką, jak gdyby chciał wytrząsnąć w powietrzu każdą koszulę i 
każdą pończochę, czy też nic zakazanego przypadkiem z nich nie wypadnie, 

zacząłem „parlowac" w wygładzonych zawczasu zwrotach, czym rychło pozyskałem go 
dla siebie, a zarazem odwiodłem od zamiaru przetrząsania wszystkiego. Bo też 

Francuzi kochają mowę i czczą — ze wszech miar słusznie! Onaż to bowiem odróżnia 
człowieka od zwierzęcia i nie popadając w nonsens można przyjąć, że człowiek od 

zwierzęcia odbiega tym dalej, im lepiej mówi — i to po francusku. Język 
francuski bowiem uważa ów naród za mowę ludzkości, podobnie jak wyobrażam sobie, 

że wesoły naródek dawnych Greków poczytywał zapewne swe narzecze za jedyny godny 
ludzi sposób wyrażania się, wszystkie zaś inne za barbarzyńskie szczekanie i 

rechot — pogląd, do którego reszta świata mimo woli bardziej lub mniej 
przylgnęła, uznając w każdym razie język grecki, jak dzisiaj my francuski, za 

wykwit doskonałości.
— Bonsoir, monsieur le commissaire! — pozdrowiłem celnika przeciągając w jakimś 

przytłumionym zaśpiewie trzecią głoskę słowa „commissaire". — Je suis tout d 
fait d votre disposition avec tout ce que je possede. Voyez en moi un jeune 

homme tres honnete, profondement devoue d la loi et gui n'a absolument rien d 
declarer. Je vous assure que vous n'avez ja-mais examine une piece de bagage 

plus innócente.
— Tiens! — rzekł i przyjrzał mi się uważniej. — Vous semblez etre un dróle de 

petit bonhomme. Mais vous parlez assez hien, Etes-vous Francais?
— Oui et non — odparłem. — A peu pres. A moitie — d demi, vous savez. En tout 

cas, moi, je suis un admirateur passionne de la France et un aduersaire 
irreconsiliable de l'an-nection de l'Alsace-Lorraine!

Twarz jego przybrała wyraz, który określiłbym jako poważny i wzruszony. ... . .
158

. TOMASZ MANN
— Monsieur — rozstrzygnął uroczyście — je ne vous gene plus longtemps. Fermez 

votre malle et continuez votre voyage d la capitale du monde avec les bons voeux 
d'un patriotę franfais *.

I podczas gdym wśród dziękczynień zgarniał swą garść bielizny, nakreślił już 
kredą swój znak na otwartym jeszcze wieku mego kuferka. Kiedym jednak szybko 

pakował moje mienie na dawne miejsce, przypadek zrządził, że owa scena straciła 

background image

cząstkę niewinności, jąkam był słusznie przed nim wysławił, gdyż do środka 
dostał się o jeden drobiazg więcej niż przedtem. Tuż obok mnie bowiem, przy 

wybitej blachą barierze i ławie na pakunki, poza którą rewidenci pełnili swe 
urzędowe władztwo, pewna dama średnich lat, w płaszczu z nurków i w aksamitnym, 

o kształcie dzwonu, kapeluszu, zdobnym czaplimi piórami, wiodła nachylona nad 
swym otwartym dużym pudłem podróżnym dość gorączkową polemikę z kontrolującym ją 

urzędnikiem, który na temat jednego z posiadanych przez nią przedmiotów, a 
mianowicie jakichś koronek trzymanych przez siebie w ręce, był jawnie innego 

zdania niż ona. Spora część jej pięknego mienia podróżnego, spośród którego 
osobnik ów wygrzebał był owe sporne koronki, leżała blisko przy własnych moich 

rzeczach, mieszając się z nimi, najbliżej zaś jakowaś szkatu-łeczka safianowa, 
prawie sześcienna i zawierająca, jak się zdaje, klejnoty; ona to właśnie, w 

chwili gdy mój przyjaciel stawiał swój znak „vidi", prześliznęła się 
niepostrzeżenie do

* — Dobry wieczór, panie komisarzu! Jestem całkowicie na pańskie usługi, ze 
wszystkim, co posiadam. Proszę widzieć we mnie arcyuczciwego młodego człowieka, 

głęboko przywiązanego do prawa i nie mającego nic do oclenia. Zapewniam pana, że 
nigdy nie badał pan bardziej niewinnego bagażu.

— No, no!... Wydaje mi się pan zacnym i wesołym człowiekiem. Ale mówi pan 
nieźle. Czy jest pan Francuzem?

— I tak, i nie... Prawie że tak. Pół na pół, wie pan. W każdym razie jestem 
gorącym wielbicielem Francji i nieprzejednanym przeciwnikiem aneksji Alzacji i 

Lotaryngii.
— Proszę pana... już pana nie trudzę. Niech pan zamknie walizkę i z najlepszymi 

życzeniami francuskiego patrioty kontynuuje podróż do stolicy świata! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 159

mego kuferka. Stało się to jakoś samo z siebie, jakby nikt tego nie dokonał, 
prawdziwie mimochodem, na uboczu, żartobliwym obok innych spraw przemknięciem, 

jako wykwit, że się tak wyrażę, dobrego humoru, w jaki wprawiła mnie moja 
rozgadana zażyłość z organami władzy krajowej. Toteż przez cały dalszy ciąg 

podróży nie myślałem prawie zupełnie o tej przypadkowej zdobyczy i tylko całkiem 
przelotnie nasunęło mi się pytanie, czy też owa jejmość, pakując z powrotem swe 

manele, zauważyła brak puzderka, czy nie. Dokładniejszej odpowiedzi miała mi 
dostarczyć bliska przyszłość.

Otóż po jeździe, trwającej łącznie z przystankami dwanaście godzin, pociąg mój 
zwolnił biegu i wtoczył się na Dworzec Północny; podczas gdy żwawo mielący 

językiem bagażowi do-skakiwali z posługą do zamożnych, obładowanych pakunkami 
podróżnych, których część wymieniała uściski i pocałunki z przyjaciółmi, co tu 

po nich przybyli, podczas gdy nawet konduktorzy nie lenili się podawać im przez 
drzwi i okna ręczne walizy i zwinięte w wałek pledy, samotny młodzieniec wyłonił 

się milcząc pośród zgiełku ze swe) nory dla trzeciej klasy członków 
społeczeństwa i nie zauważony przez nikogo, niosąc sam w ręku swą skrzynkę 

podróżną, opuścił gwarną, a niezbyt okazałą halę. Na zewnątrz dworca, na brudnej 
(siąpiła mżawka) ulicy jeden i drugi dorożkarz skwapliwie podnosił na widok mej 

walizki bicz gestem zaproszenia i wołał do mnie: — Nuże! pojedziemy, mon petit"} 
— lub: — mon vieux* — lub inaczej jeszcze w podobnym sensie. Ale czym miałem 

opłacić przejazd? Pieniędzy brakło mi prawie zupełnie, jeśli zaś owa 
szkatułeczka oznaczała poprawę mych stosunków finansowych, to przecie zawartość 

jej żadną miarą nie mogła tu jeszcze dostąpić wykorzystania. Nawiasem mówiąc 
byłoby dość niestosowne, gdybym przed miejsce swej przyszłej pracy zajechał 

fiakrem. Zamierzałem wiodącą tam pradopodobnie daleką drogę przebyć pieszo i 
uprzejmie zapytywałem prze-

' Mój mały... mój stary, (fr.)
160 , (j TOMASZ MANN

chodniów o kierunek, w którym powinien bym się udać, ażeby dostać się na plac 
Yendóme (dyskretnie nie wspominając ani o hotelu, ani nawet o ulicy Saint-

Honore) — mimo ponawiania pytań ludzie nawet nie słuchali, nie zwalniali też 
bynajmniej kroku. A przecie nie wyglądałem na żebraka, gdyż dzięki dobroci mej 

matki pękło bądź co bądź parę talarów, aby mnie choć trochę przysposobić i 
wyposażyć do podróży. Moje obuwie było świeżo podzelowane i połatane, okrywała 

mnie zaś przed chłodem dostatnia kurta wierzchnia z wykładanymi futerkiem 

background image

kieszeniami, harmonizująca ze zgrabną czapką sportową, spod której wykwitały 
efektownie moje złote włosy. Atoli młody człowiek o gorącej krwi, który nie 

zatrudnia tragarza, lecz wlecze sam swój dobytek ulicą i sprawia wrażenie, że go 
nie stać na fiakra, nie zasługuje w oczach wychowanków naszej cywilizacji ani na 

rzut oka, ani na dobre słowo, raczej jakaś nieokreślona trwoga ostrzega ich 
przed najprzelotniejszą z nim wspólnotą; bywa on bowiem podejrzany o rzecz 

niepokojącą, mianowicie o ubóstwo, a z nim razem, na domiar złego, o sprawy 
jeszcze gorsze; wydaje się przeto społeczeństwu szczytem roztropności mijać 

takiego bękarta zbiorowego ładu spojrzeniem jakoby ślepym. „Ubóstwo — mówi się 
często — nie hańbi"; ale to się tylko tak mówi. Bo też dla posiadaczy jest ono 

czymś zgoła niesamowitym, częściowo piętnem hańbiącym, częściowo nie określonym 
bliżej oskarżeniem, w całości zatem czymś nader wrednym i zadawanie się z nim 

może doprowadzić do niemiłych powikłań.
Ten stosunek ludzi do ubóstwa uderzył mnie już nieraz boleśnie i tak samo stało 

się również i wtedy. Zatrzymałem w końcu pewną starowinę, pchającą przed sobą — 
czemu, tego nie wiem — stary wózek dziecinny pełny jakichś naczyń; ona to 

właśnie wskazała mi kierunek, w jakim miałem się udać, a ponadto określiła mi 
miejsce, gdzie natrafię na linię omnibusową wiodącą do słynnego placu. Parę 

sous, które kosztowałby mnie ów przejazd, miałem, jakkolwiek
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

161
tam ze mną było, na podorędziu, toteż przyjąłem owo objaśnienie radośnie. Im 

dłużej zresztą poczciwa staruszka, udzielając go, spozierała na moją twarz, tym 
szerzej rozciągały się jej bezzębne usta w najprzyjemniejszym uśmiechu, aż w 

końcu pogłaskała mnie szorstką ręką po policzku, mówiąc: — Dieu vous benisse, 
mon enfant!' — Ta pieszczota uszczęśliwiła mnie bardziej niż niejedna późniejsza 

i piękniejszą udzielona dłonią.
Na wędrowca, który od strony tego dworca wkroczy na chodniki miasta, Paryż 

bynajmniej nie wywiera zrazu wrażenia w najwyższym stopniu zachwycającego; 
przepych jednak i wspaniałość rosną, rzecz oczywista, w miarę wgłębiania się w 

olśniewające obszary centralne i jeśli nie z onieśmieleniem, tłumionym po męsku, 
to przecie ze zdumieniem i pełną szczytnego upodobania czcią spoglądałem, 

trzymając swój kuferek na kolanach, z ciasnego miejsca, jakie zdobyłem w 
omnibusie, przez okna na płomienisty blask owych alei i placów, na płynące nimi 

rojowisko pojazdów, na natłok pieszych, na te promienne, ofiarowujące wszelkie 
możliwe dobra sklepy, na ponętne restauracje i kawiarnie, na oślepiające 

światłem żarówek lub lamp łukowych fasady teatrów, podczas gdy konduktor 
wywoływał nazwy, którem, szeptane tkliwie słyszał był ongiś z ust mego biednego 

ojca, jak Place de la Bourse, Rue du Quatre Septembre, Boule-vard des Capucines, 
Place de 1'Opera i wiele innych.

Gwar, w który przenikały pokrzykiwania sprzedawców gazet, ogłuszał, a światło 
ćmiło zmysły. Przed kawiarniami, w chroniącym cieniu płóciennych osłon, 

siedzieli przy małych stolikach mężczyźni w kapeluszach i płaszczach, i jak 
gdyby z nabytych za opłatą teatralnych foteli parterowych przyglądali się, 

trzymając laski między kolanami, przetaczającemu się mimo ruchowi ulicznemu, 
podczas gdy ciemne jakieś postacie podnosiły niedopałki cygar niemal spod ich

* Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko! (fr.)
162 , TOMASZ MANN

stóp. Siedzący nie troskali się o nie ani trochę, nie przejawiając zresztą 
najmniejszej odrazy do ich pełzającego zajęcia. Widocznie uważali je za 

niezmienny i nieunikniony wykwit cywilizacji, której rozochoconym jazgotem 
zachwycali się ze swych bezpiecznych stanowisk.

Oto przepyszna Rue de la Paix, wiążąca plac Opery z placem Yendóme; tutaj też, 
przy kolumnie ukoronowanej posągiem potężnego cesarza, opuściłem pojazd, ażeby 

dotrzeć pieszo do właściwego celu, do ulicy Saint-Honore, która, jak ludziom 
wykształconym wiadomo, biegnie równolegle do Rue de Rivoli. Dokonałem tego 

łatwo, gdyż nader wyraziście, literami o dość pokaźnym rozmiarze i mocy 
świetlnej, uderzyła moje oczy już z daleka nazwa hotelu „Saint James and 

Albany".
Roiło się tam od wyjeżdżających i przyjezdnych. Wsiadający do obładowanych 

kuframi powozów najemnych państwo wręczali napiwki tym służącym hotelowym, 

background image

którzy trudzili się byli ich obsługą, równocześnie zaś inna rzesza służby 
podręcznej wnosiła do wnętrza dopiero co wyładowany bagaż nowo przybyłych. 

Wzbudzam rozmyślnie uśmieszek czytelnika wyznając pewne onieśmielenie, które 
ogarnęło mnie na myśl, że mógłbym zuchwale wtargnąć w ten pyszny i pełen 

przepychu pałac od najdostojniejszego frontu. Czyż jednak prawo nie łączyło się 
tutaj z powinnością po to, aby natchnąć mnie odwagą? Czyż nie byłem tu właśnie i 

zamówiony, i niemal zadomowiony, i czyż mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester, 
nie był na „ty" z panem i władcą tego zakładu? A przecie skromność doradziła mi 

posłużyć się w miejsce którychś z dwojga szklanych drzwi obrotowych, jakimi 
wchodzili podróżni, raczej bocznym wejściem przeznaczonym dla dźwigaczy kufrów. 

Ci jednak, nie wdając się w to, za co tam sobie mnie uważali, odepchnęli mnie 
jako nie przynależnego do ich grona, tak że nie pozostało mi nic innego, jak 

tylko wkroczyć razem ze swym kuferkiem w jeden z tych wspaniałych wchodowych 
wiatraczków, przy

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 163
którego okręceniu zawstydził mnie swą pomocą trwający tam na stanowisku paź w 

czerwonej frakowej kurteczce.
— Dieu vous benisse, mon enfant! — rzekłem doń, powtarzając mimo woli słowa 

tamtej zacnej kobieciny, na co on parsknął śmiechem równie serdecznym, jak 
dzieci, z którymi figlowałem w pociągu.

Wspaniała sklepiona sala, z porfirowymi kolumnami i obiegającą w krąg na 
wysokości półpiętra galerią, wchłonęła mnie do środka, gdzie potężna fala ludzka 

chwiała się tam i z powrotem, przystrojone zaś do podróży postacie, wśród nich 
panie z dygocącymi pieskami na piersi, czekały roz-siadłszy się w głębokich 

fotelach, ustawionych na dywanach w pobliżu filarów. Jakiś chłopak w liberii 
chciał w porywie niestosownej usłużności wyrwać mi z ręki moją skrzyneczkę 

podróżną, nie dopuściwszy jednak do tego zwróciłem się w prawo ku łatwo 
poznawalnej loży portiera, gdzie spozierający ze znudzeniem i chłodem pan w 

złoto szamerowanym długim surducie, wyraźnie do wysokich haraczów nawykły, 
udzielał w trzech czy czterech językach wyjaśnień tłoczącej się wokół jego 

przybytku publiczności i wśród tego zajęcia wręczał niekiedy z wytwornym 
uśmiechem klucze do pokojów hotelowych gościom, którzy tego zażądali. Musiałem 

długo czekać, aż przydarzyła się sposobność zapytania go, jak też sądzi, czy pan 
generalny dyrektor Sturzli jest w domu, ewentualnie gdzie mogłoby mi się udać 

zaprezentować jego osobie.
— Chce pan mówić z monsieur Sturzli? — zapytał z uwłaczającym zdumieniem. — A 

kimże pan jest?
— Nowym pracownikiem zakładu — brzmiała moja odpowiedź — osobiście i jak 

najlepiej poleconym panu generalnemu dyrektorowi.
— Etonnant!* — odparł ów zarozumialec i dorzucił z szyderstwem, raniącym moją 

duszę aż do dna: — Nie wąt-pię, że monsieur Sturzli od wielu godzin wyczekuje 
pań-

Zadziwiające!
164

TOMASZ MANN
skich odwiedzin z bolesną niecierpliwością. Może potrudzi się pan kilka kroków 

dalej do bureau de reception.
— Tysiączne dzięki, monsieur le concierge — odpowiedziałem. — I oby hojne 

napiwki spływały w przyszłości ze wszech stron ku panu, umożliwiając mu rychłe 
wycofanie się w domowe zacisze!

— Idiot! — usłyszałem za plecami jego okrzyk. Ale nie wziąłem tego do siebie i 
nie uczułem się nawet dotknięty. Poniosłem jedyny mój tłumok dalej do sali 

przyjęć, która rzeczywiście mieściła się w oddaleniu paru tylko kroków od loży 
portiera, po tejże stronie hallu. Zalegał ją tłum jeszcze gęstszy. Liczni 

podróżni starali się ściągnąć na siebie uwagę dwu władających tam panów w 
nienagannych strojach salonowych, dopytywali się o pokoje przez siebie 

zarezerwowane, przyjmowali do wiadomości numery pokojów im przydzielonych i 
składali na piśmie swe personalia. Wiele cierpliwości kosztowało mnie 

dociśnięcie się do stołu, nareszcie stanąłem oko w oko z jednym z tych panów, 
młodym jeszcze człowiekiem, zdobnym w podkręcone wąsiki i pince--nez, poza tym o 

wypełzłej, stęchlej barwie oblicza.

background image

— Pan życzy sobie pokoju? — zapytał, czekałem bowiem skromnie, aż przemówi.
— O nie... nie, panie dyrektorze — odrzekłem z uśmiechem. — Wchodzę w skład 

domu, jeżeli wolno mi już tak się wyrazić. Nazywam się Krull, na imię mi Feliks, 
i zgłaszam się tutaj, ażeby zgodnie z umową, zawartą między panem Stiirzlim i 

jego przyjacielem, moim ojcem chrzestnym, profesorem Schimmelpreesterem, pełnić 
w tym hotelu funkcję siły pomocniczej. To znaczy...

— Proszę się cofnąć! — rozkazał cicho i spiesznie. — Czekaj pan! Proszę się 
całkiem usunąć! — Lekka czerwień zabarwiła przy tych słowach tynk jego twarzy, 

niespokojnie zerknął wkoło siebie, zupełnie tak, jak gdyby pojawienie się 
nowego, jeszcze nie obleczonego służbowo pracownika i fakt, iż ktoś taki stał 

się w ludzkiej postaci widział-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 165

ny publiczności, wprawił go w najwyższe zakłopotanie. Istotnie, spojrzenia paru 
osób zajętych formalnościami wstępnymi zwróciły się ciekawie ku mnie. Przerywano 

wypełnianie formularzy, by zerknąć w moją stronę.
— Gertainement, monsieur le directeur! * — odpowiedziałem stłumionym głosem i 

wycofałem się daleko poza tych, którzy przyszli później ode mnie. Nie było ich 
już zresztą wielu; po upływie kilku minut przedpole miejsca przyjęć opustoszało 

zupełnie, zapewne chwilowo tylko.
— No, a pan? — zwrócił się wobec tego pan o twarzy jakby otynkowanej do mnie, 

pozostającego na uboczu.
— L'employe-volontaire Felix Kroull"' — odparłem nie ruszając się z miejsca,1 

gdyż chciałem zmusić go, aby sam zachęcił mnie do przybliżenia się.
— Więc niechże pan podejdzie tutaj! — warknął. — Czy myśli pan, że mam ochotę 

wymieniać z panem okrzyki na ten dystans?
— Na ten dystans oddaliłem się zgodnie z pańskim rozkazem, panie dyrektorze — 

odrzekłem przybliżając się skwapliwie — i czekałem tylko na jego odwołanie.
— Mój rozkaz — bąknął — był aż nadto potrzebny. Po kiego licha wlazł pan tutaj? 

Jak pan się ośmiela wchodzić bez ceremonii do hallu, niby podróżny, i ot, tak 
sobie, beztrosko pchać się między naszą klientelę?

— Tysiąckrotnie proszę o wybaczenie —r rzekłem pokornie — jeślim zbłądził to 
czyniąc. Nie znalazłem jednak innego dostępu do pana, jak tylko od frontu domu, 

przez obrotowe drzwi i hali. Ale zapewniam pana, że najgorsza, naj-mroczniejsza, 
najgłębiej ukryta i wijąca się tyłami droga nie byłaby dla mnie zbyt 

upokarzająca, bylebym tylko mógł dostać się przed pańskie oblicze.
Ależ oczywiście, panie dyrektorze! (fr.) Praktykant Feliks Krull. (fr.)

166 ' ,-«.,'. TOMASZ MANN
— A to co za gadanina! — burknął i znowu coś jak gdyby delikatny rumieniec 

powlókł jego ziemiste policzki. Spodobała mi się ta jego skłonność do pieczenia 
raka.

— Pan wygląda — dodał — albo na błazna, albo na trochę zanadto inteligentnego 
spryciarza.

— Mam nadzieję — odrzekłem — dowieść rychło swym przełożonym, że moja 
inteligencja zamyka się dokładnie w granicach odpowiednich.

— A ja skłonny jestem mocno powątpiewać — mruknął — czy sposobność do tego 
stanie się pańskim udziałem. Nie wiadomo mi chwilowo o żadnym wolnym miejscu w 

sztabie naszych pracowników.
— Wszelako pozwolę sobie napomknąć — przypomniałem mu — że chodzi tu o ubity 

układ w mojej sprawie między panem dyrektorem generalnym a jego przyjacielem z 
młodzieńczych lat, który trzymał mnie do chrztu. Rozmyślnie nie dopytywałem się 

o pana Sturzliego, bo wiem aż nadto dobrze, że nie umiera on z niecierpliwości, 
by ujrzeć mnie, i nie robię sobie żadnych złudzeń, czy będzie mi dane widzieć 

się z tym panem przed upływem długiego czasu, może w ogóle nigdy go nie zobaczę. 
Niezbyt mi jednak zależy na tym. Wszystkie moje zamysły i dążenia zmierzały 

raczej ku temu, bym panu, monsieur le directeur, mógł ofiarować swoje usługi i 
wyłącznie też od pana otrzymać wskazówki, jak i gdzie, w jakiego rodzaju służbie 

wolno by mi było okazać się pożytecznym zakładowi.
— Mon Dieu, mon Dieu! — dosłyszałem jego szept, przy czym z półki w bocznej 

ścianie wydobył jednak okazałą księgę, którą zaczął przerzucać ze złością, 
śliniąc wielokrotnie wskazujący i środkowy palec prawej ręki. Utknąwszy gdzieś 

tam powiedział do mnie:

background image

— Na wszelki wypadek zmykaj pan stąd teraz co prędzej w miejsce, które bardziej 
panu przystoi. Pańskie przyjęcie do służby jest przewidziane, tyle prawdy w tym 

wszystkim...
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 161

— Jest to jednak punkt zasadniczy — zauważyłem.
— Mais oui, mais oui!... Bob — zwrócił się poza siebie, do jednego z ledwie od 

ziemi odrosłych gońców, którzy zaplótłszy ręce na kolanach i wyczekując jakiego 
bądź polecenia siedzieli na ławie w głębi biura — wskaż temu tutaj le dortoir 

des employes" numer cztery na najwyższym piętrze! Zawiezie was tam l'elevateur 
de bagage"\ Jutro rano damy panu znać — rzucił jeszcze za mną. — Jazda!

Piegowaty chłopak, niewątpliwie Anglik, podążył ze mną.
— Poniósłbyś trochę mój kuferek — rzekłem doń w drodze. — Zapewniam cię, że już 

mi od niego zdrętwiały oba ramiona.
— Ile pan zapłaci? — zapytał po francusku, przeciągając zgłoski.

— Nie mam ani dudka.
— No, to poniosę go i tak. Nie ciesz się pan na sypialnię numer cztery! Jest ona 

bardzo licha. Wszystkich nas pomieszczono bardzo licho. Wyżywienie jest również 
liche, tak jak i płaca. Ale o strajku nie ma co myśleć. Za wielu czeka w 

pogotowiu, by zająć nasze miejsca. Należałoby wydusić całą tę pakę wyzyskiwaczy. 
Jestem, musi pan wiedzieć, anarchistą, voild ce que je suis"\

Był to bardzo miły chłopiec, dzieciak raczej. Pojechaliśmy razem windą bagażową 
na piąte piętro, na poddasze, i tam oddał mi z powrotem kufer, wskazał jakieś 

drzwi w skąpo oświetlonym i pozbawionym chodnika korytarzu i powiedział: bonne 
chance****.

Tabliczka na drzwiach wskazywała, że jest to miejsce, któregom szukał. Z 
ostrożności zapukałem, ale nie było żadnej odpowiedzi, sypialnia, jakkolwiek 

było już po godzinie
Sypialnia dla pracowników, (fr.) Winda bagażowa, (fr.) ' Oto, kim jestem, (fr.) 

Powodzenia, (fr.)
168 TOMASZ MANN

dziesiątej, okazała się zupełnie ciemna i pusta. Jej widok, po zaświeceniu 
elektrycznej żarówki zwisającej goluteńko z sufitu, nie budził istotnie 

wielkiego zachwytu. Osiem łóżek z kosmatymi szarymi kocami i płaskimi, widocznie 
nie pranymi od dawna poduszkami przylegało do ścian bocznych po dwa, jedno nad 

drugim, jak koje w kajucie, pomiędzy nimi zaś widniały aż do wysokości górnych 
legowisk otwarte półki ścienne z kuferkami nocujących. Poza tym nie darzył ów 

pokój, którego jedyne okno zdawało się wychodzić na rodzaj szybu powietrznego, 
żadną wygodą, nie było też na nią miejsca, gdyż szerokość pomieszczenia 

pozostawała daleko w tyle za długością, tak iż w przestrzeni środkowej niewiele 
było swobody dla ruchu. Ubranie należało, zdaje się, złożyć na noc w nogach 

łóżka albo też na własnym kuferku, na półce ściennej.
„No — pomyślałem — jeśli tak, to mógłbyś był nie ponosić aż tyle ofiar, aby 

uniknąć koszar, bo na pewno one nie ugościłyby cię bardziej spartańsko niż to 
domisko, a może nawet trochę milej". Na różach nie sypiałem już od dawna, od 

kiedy mój pogodny dom rodzicielski rozwiał się jak sen, a poza tym było mi 
wiadomo, że człowiek i okoliczności ze-strajają się po pewnym czasie w znośny 

akord, co więcej, że one to właśnie, jakkolwiek zrazu twardo by się zapowiadały, 
jeśli nie zawsze, to przynajmniej dla natur szczęśliwszych posiadają pewną 

giętkość, nie pochodzącą wyłącznie z nawyku. Te same stosunki nie bywają dla 
każdego tymi samymi i to, co jest dane w sposób ogólny, podlega, twierdziłbym, 

bardzo daleko sięgającym modyfikacjom pod wpływem pierwiastka osobistego.
Proszę wybaczyć tę dygresję myśli skłonnej do spostrzeżeń o zasięgu światowym, a 

zachęcanej do bacznego przyglądania się życiu nie tyle od strony jego 
odpychającej brutalności, ile raczej jego aspektów subtelnych i miłych. — Jedna 

z półek ściennych była pusta, z czego wywnioskowałem, że również jedno z ośmiu 
łóżek prawdopodobnie jest bez

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 169
właściciela; lecz nie wiedziałem które — ku memu ubolewaniu, gdyż czułem 

zmęczenie podróżą i moja młodość domagała się snu, a tymczasem nie pozostawało 
nic innego, jak tylko czekać na powrót reszty współmieszkańców. Przez chwilę 

jeszcze zabawiłem się inspekcją przyległej łazienki, do której drzwi stały 

background image

otworem. Było tam pięć umywalni najpospolitszego rodzaju, przed nimi podkładki z 
linoleum, na umywalniach miednice i dzbanki, obok wiadra, na wieszadłach 

ręczniki. Luster brak było zupełnie. Zamiast nich przybito pluskiewkami do drzwi 
i ścian, podobnie zresztą jak w sypialni, o ile znalazło się tam na to miejsce, 

wycięte z ilustrowanych pism rozmaitego pokroju obrazki ponętnych kobieciątek. 
Niezbyt pocieszony na duchu wróciłem do sypialni i aby zająć się czymkolwiek, 

postanowiłem przezornie wydobyć już teraz z kuferka swą nocną koszulę; natknąłem 
się przy tym na safianową szkatułkę, co to wśliznęła się tam tak gładko przy 

rewizji pakunków; uradowany ponownym jej widokiem, zabrałem się do zbadania 
zawartości.

Czy utajonymi głębiej warstwami mej duszy nie władała przez cały przeminiony 
dotąd czas cicha ciekawość, co też tam tkwi w środku, i czy pomysł wyciągnięcia 

koszuli nocnej nie był tylko pretekstem do zawarcia bliższej znajomości ze 
szkatułeczką, tego nie chcę rozstrzygać. Siedząc na jednym z dolnych łóżek 

trzymałem ją na kolanach i w nadziei, że nic mi w tym nie przeszkodzi, 
przystąpiłem do jej zgłębiania. Zamek miała prosty, zresztą otwarty, i jedynie 

mały haczyk, założony w uszko, zaciskał ją. Nie znalazłem w niej baśniowych 
skarbów, bynajmniej; wcale jednak miłe było to, co skrywała, częścią nawet godne 

podziwu. Zaraz na samym wierzchu, na wkładce dzielącej aksamitne wnętrze 
puzderka jak gdyby na dwa piętra, leżał naszyjnik z dużych, pozłocistych 

topazów, ułożonych w kilku szeregach i objętych cyzelowaną oprawą: naszyjnik tak 
wspaniały, że podobnego mu nie widziałem w żadnym wystawowym oknie

170 ;,:;,-•; TOMASZ MANN
— niełatwo zresztą byłoby mu się tam znaleźć, gdyż roboty był wyraźnie 

nienowoczesnej i pochodził z jakiegoś okrytego już mgłą historii stulecia. Była 
to, mogę wprost powiedzieć, kwintesencja przepychu, i słodka, przejrzyście 

lśniąca, miodowa złocistość kamieni wprawiła mnie w zachwyt tak przejmujący, że 
oczy moje nie mogły długo się od nich oderwać i dopiero ociągając się wysunąłem 

szufladkę, aby wejrzeć w część dolną. Była ona głębsza od górnej i wypełniona 
nie tak szczelnie jak tamta topazową kolią. A przecie zaśmiały się stamtąd do 

mnie czarowne dziwa, z których każde z osobna zachowuję w wiernym wspomnieniu. 
Długi łańcuszek z małych, oprawnych w platynę brylantów leżał zwinięty w 

połyskliwy kłębek. Dalej znajdowały się tam: przepiękny, zdobny srebrnymi 
łodyżkami grzebień szylkre-towy, wysadzany licznymi i oczywiście drobnymi tylko 

brylancikami; złota, z dwu prętów złożona szpilka do gorsu z platynowymi 
klamrami, strojna u szczytu szafirem wielkości grochu, w otoku dziesięciu 

brylantów; brosza z matowego złota w kształcie zgrabniutkiego koszyczka z 
winogronami; bransoleta uformowana w grube, zwężające się ku dołowi strzemię z 

zaciskaną na sprężynkę zapinką, również z platyny, o wartości uświetnionej wbitą 
w obręcz, wypukłą białą perłą w kręgu brylantów tworzących ażurowy deseń; 

ponadto jeszcze trzy lub cztery w najwyższym stopniu miłe oczom pierścienie, z 
których jeden pysznił się szarą perłą z dwoma wielkimi i dwoma małymi 

brylantami, inny ciemnym, trójkątnym rubinem, także oskrzonym brylantami.
Brałem wdzięczne te przedmioty jeden po drugim do ręki, krzesząc z nich 

szlachetne lśnienia w pospolitym blasku gołej żarówki sufitowej. Któż jednak 
opisze przerażenie, którego pastwą stałem się wśród tej zabawy, gdy usłyszałem 

nagle z góry szeleszczący, oschły głos:
— Całkiem fajne masz tam graciki!

O ile bywa zawsze coś zawstydzającego w tym, że ktoś przez dłuższy czas wierzył 
w swą nie śledzoną przez nikogo

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 171
samotność i nagle dowiaduje się, iż było inaczej, to szczególne okoliczności 

zaostrzały tu jeszcze ową przykrość. Z trudem ukryłem lekkie wzdrygnięcie, 
natychmiast zmusiłem się do całkowitego spokoju, zamknąłem bez pośpiechu 

kasetkę, tak samo powolnie umieściłem ją w swym kuferku i dopiero wtedy 
powstałem, aby odstąpiwszy parę kroków podnieść wzrok tam, skąd głos ów się 

rozległ. Istotnie, na łóżku znajdującym się ponad tym, na którym siedziałem, 
leżał ktoś i wsparty na łokciach spozierał ku mnie w dół. Nie rozejrzałem się 

przedtem na tyle dokładnie, by zauważyć zawczasu obecność tego człowieka. Leżał 
tam zapewne z kocem naciągniętym na głowę. Był to młody mężczyzna, mogący 

zatrudnić cały zakład golarski, tak mu już poczerniało brodzisko, z 

background image

rozczochranymi od wałkonienia się w łóżku włosami, z baczkami i z oczyma o 
słowiańskim wykroju. Miał twarz zaczerwienioną od gorączki, ale choć widziałem, 

że niewątpliwie musi być chory, złość i speszenie podsunęły mi niezgrabne 
pytanie:

— Co też pan robi tam na górze?
— Ja? — odparł. — Raczej chyba ja mógłbym zapytać, cóż to zajmującego robisz ty 

tam na dole.
— Zechciej pan, proszę, nie mówić do mnie „ty"

— rzekłem rozdrażniony — nie przypominam sobie, żebyśmy byli krewnymi lub weszli 
skądinąd w jakąś zażyłość.

Zaśmiał się i odpowiedział nie bez racji:
— No, to, com właśnie zobaczył w twych rękach, wystarcza już, aby zrodzić 

niejaką zażyłość między nami. Tego nie wetknęła ci twoja matusia w tłumoczek. 
Pokaż no twoje łapięta, jak długie masz palce albo jak umiesz je wydłużać!

— Nie mów pan nonsensów! — ja na to. — Czym winien panu rachubę ze swej 
własności jedynie dlatego, żeś pan był dość niedyskretny, aby mi się przyglądać 

nie zwróciwszy na siebie mej uwagi? To jest w bardzo złym tonie...
— Macie go, zucha, będzie tu darł pysk — warknął.

— Przestań się drożyć, i ja nie jestem próżniakiem. Poza
172 . •, TOMASZ MANN

tym mogę ci wyznać, że całkiem do niedawna spałem jeszcze. Leżę tu drugi dzień 
na influencę, głowa boli mnie idiotycznie. No i budzę się, i sam zadaję sobie po 

cichu pytanie: Czymże to bawi się tam ów uroczy chłopczyna? Ładnyś bo jest, 
pozazdrościć, każdy to przyzna. Gdzie ja bym był dzisiaj z twoją mordusią!

— Moja mordusła nie jest wcale powodem, by ciągle mówić mi „ty". Nie zamienię 
już z panem ani słowa, jeśli pan tego nie poniecha.

— Ach, na Boga, mój książę, mogę równie dobrze tytułować was „Wasza Wysokość". 
Przy tym jesteśmy kolegami, o ile się nie mylę. Jesteś nowicjuszem?

— Owszem — odpowiedziałem — dyrekcja poleciła zaprowadzić mnie tutaj, abym 
wybrał sobie wolne łóżko. Jutro mam rozpocząć służbę w tym domu.

— Jako co?
— W tej sprawie nie ma jeszcze zarządzenia.

— To dziwne. Ja mam robotę w kuchni, to znaczy: w kredensie, przy zimnych 
daniach. Łóżko, któreś zajął, nie jest wolne. O, to pozanastępne górne łóżko 

jest wolne. Skąd jesteś?
— Przyjechałem dziś wieczór z Frankfurtu.

— A ja jestem Kroatem — rzekł po niemiecku. — Z Zagrzebia. Pracowałem tam już w 
kuchni pewnej restauracji. Ale od trzech lat siedzę w Paryżu. A ty znasz Paryż 

dokładnie?
— Co pan rozumie przez „dokładnie"?

— Wiesz to sam aż nadto dobrze. Pytam, czy masz wyobrażenie o tym, gdzie mógłbyś 
spieniężyć swe graty za znośną cenę.

— Znajdzie się.
— Samo z siebie się nie znajdzie. A jest bardzo nieroztropnie ciągać się długo z 

takim znaleziskiem. Jeśli ci dam pewny adres, dzielimy się na pół, zgoda?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 173

— Cóż to się panu marzy, na pół? I to za sam adres tylko!
— Takiemu żółtodzióbowi jak ty potrzebny on jest niczym chleb powszedni. Powiem 

ci, ten łańcuszek brylantowy...
Tu przerwano nam. Otworzyły się drzwi i weszło paru młodzików, którym wybiła 

godzina wytchnienia: boy od windy w szarej liberii obramowanej czerwoną 
tasiemką, dwu chłopców na posyłki w błękitnych kamizelach z dwoma rzędami 

złotych guzików i w spodniach ze złotymi lampasami, wreszcie wyrostek w 
niebieskiej pasiastej kurcie, z przewieszonym przez ramię fartuchem zatrudniony 

prawdopodobnie przy niższej posłudze kuchennej, jako pomywacz naczyń lub coś w 
tym rodzaju. W niedługą chwilę po tamtych zjawił się lokajczyk tej klasy co Bob 

i ktoś, kto sądząc po białym kitlu noszonym przy czarnych spodniach mógł 
uchodzić za kelnerskiego ucznia lub pomocnika. Mówili:

— Merde! — oraz, bo byli wśród nich także Niemcy:
— Verflucht noch mai! — i — Hol's der Geier! — przekleństwa odnoszące się 

zapewne do ukończonego, niestety na dziś tylko, trudu dziennego, rzucili w górę 

background image

ku wylegującemu się w łóżku okrzyk: — Halo, Stanko, źle tam z tobą?
— wydali kilka zbyt głośnych ziewnięć i zaczęli się zaraz rozbierać. O mnie 

przejawili bardzo mało troski, zdobywając się co najwyżej na zwrócone ku mnie 
żartobliwe powiedzonka, jak gdybym był przez nich oczekiwany: — Ah, te voild! 

Comme nous etions impatients que la boutiąue devienne complete!" — Któryś z nich 
potwierdził, że górne łóżko wskazane mi przez Stanka jest wolne. Wdrapałem się 

na nie, umieściłem swój kuferek na dolnej półce ściennej, siedząc na łóżku 
rozebrałem się i ledwie głową dotknąwszy poduszki zapadłem w słodki, całe 

jestestwo ogarniający sen młodości.
* A, jesteś i ty! jakże niepokoiliśmy się, że nie będziemy w komplecie! (fr.)

ROZDZIAŁ ÓSMY
JN-ilka budzików prawie równocześnie rozbrzęczało się i rozcharkotało w zupełnej 

jeszcze ciemności, była bowiem dopiero szósta godzina, i ci, którzy najpierw 
wygrzebali się z łóżek, zaświecili ponownie sufitową żarówkę. Tylko Stan-ko 

leżał dalej, nie troszcząc się o pobudkę. Ponieważ sen odświeżył mnie znakomicie 
i wprawił w wyborny humor, nie zdołał mnie zbytnio przygnębić natłok 

rozczochranych, ziewających, przeciągających się chłopców, ściągających nocne 
koszule przez głowy w ciasnym przesmyku pośrodku klitki. Również i kłótnia o 

pięć sprzętów umywalnianych
— pięć na siedmiu kompanów potrzebujących oczyszczenia

— nie potrafiła ani trochę zasępić mej pogody umysłu, mimo że wody w dzbankach 
nie starczyło i jeden chłopak po drugim musiał goluteńki wybiegać na korytarz, 

by przynieść nowej z wodociągu. Na domiar wszystkiego dostałem,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 175

namydliwszy się i wypluskawszy na równi z innymi, ręcznik już bardzo przewilgły 
i prawie nie nadający się do wycierania. Zyskałem za to udział w porcyjce 

gorącej wody, jaką boy od windy wespół z uczniem kelnerskim przysposobili na 
grzejniku spirytusowym dla wspólnego pożytku przy goleniu, i mogłem również, 

wprawnie wiodąc ostrze po swych policzkach, górnej wardze i podbródku, zerkać do 
spółki w kawał rozbitego lusterka, umieszczony przez mych towarzyszy na klamce 

okiennej.
— Hę, beaute* — zawołał do mnie Stanko, gdym, rozczesawszy włosy w przedział i z 

czystym obliczem, wkroczył do sypialni, aby dopiąć się na ostatni guzik i 
podobnie jak uczynili to wszyscy, uporządkować swe łóżko. — Jak się zwiesz, 

Jasiek czy Fryc?
— Feliks, jeśli to panu odpowiada — odparłem.

— Nie szkodzi. Czy byłby pan tak dobry, Feliksie, po wypiciu śniadania przynieść 
mi z kantyny filiżankę kawy z mlekiem? W przeciwnym razie nie dostanę w ogóle 

nic, aż może dopiero w południe pojawi się jakiś kleik.
— Z całą przyjemnością — odpowiedziałem — i jak najchętniej to uczynię. W tej 

chwili przyniosę filiżankę, a potem bardzo rychło powrócę tu raz jeszcze.
Rzekłem to z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ kuferek mój miał wprawdzie 

zamek, ale ku memu zaniepokojeniu brakło mi do niego kluczyka, Stankowi zaś ani 
na krok nie ufałem. Po wtóre, pragnąłem nawiązać ponownie do wczorajszej rozmowy 

i wydostać od niego na rozsądniej -szych warunkach ów adres.
W przestronnej cantine des employes, do której szło się korytarzem aż po jego 

koniec, było ciepło i zachęcająco dzięki aromatowi porannego napoju, który 
kantyniarz oraz jego nadmiernie otyła i macierzyńsko spozierająca połowica 

stojąc za bufetem przelewali z dwu lśniących kociołków
' Hej, pięknisiu. (fr.)

176 . / • i. . • TOMASZ MANN
w filiżanki. Leżał w nich już cukier, dama dolewała zaś mleka i zaopatrywała 

każdą w pieczywko. Tłoczył się tu spory tłum służby hotelowej wszelkiego pokroju 
i z rozmaitych sypialni, na czele z salowymi kelnerami w błękitnych, złoto 

wyguziczonych frakach. Jedzono i pito przeważnie na stojąco, ale również i kilka 
stolików umieściła tam czyjaś troskliwość. Zgodnie ze swą obietnicą uprosiłem 

damę o macierzyńskim wyglądzie o filiżankę pour le pauvre mala-de du numero 
guatre"; wręczyła mi jakąś, patrząc w oczy z uśmiechem, do którego przywykłem 

już niemal ze strony wszystkich. — Pas encore eguipe?" — zapytała, na co 
wyjaśniłem jej pokrótce swe położenie. Następnie pobiegłem z powrotem do Stanka, 

aby zanieść mu przeznaczoną dlań kawę, i oświadczyłem ponownie, że rychło wrócę 

background image

tu na dalszą z nim rozmowę. Na to roześmiał mi się szyderczo za plecami, gdyż 
rozumiał aż nadto dobrze moje „dwa powo-dy".

Znalazłszy się znów w kantynie, zatroszczyłem się wreszcie i o siebie, 
wysiorbałem czarkę cafe au lait, co smakowało mi nadzwyczajnie, gdyż od dawna 

nic ciepłego nie miałem w ustach, i przegryzłem to swą kromeczką. Izba zaczynała 
pustoszeć, jako że z wolna nastała godzina siódma. Mogłem przeto rozsiąść się 

wygodnie przy jednym z obciągniętych ceratą stolików, obok wyfraczonego commis 
de salle w dojrzalszym już wieku, który skorzystał ze swobodnej chwili, aby 

wydobyć paczuszkę papierosów i zapalić jednego z mieszczących się tam kaporali. 
Starczyło mi uśmiechnąć się do niego i cokolwiek mrugnąć powieką, by i mnie 

obdarzył jednym z nich. Co więcej: gdy po krótkiej rozmowie, w której również i 
jemu zdałem sprawę z mojej jeszcze niepewnej sytuacji, powstał, aby odejść, 

pozostawił mi w prezencie pełne jeszcze do połowy pudełko.
* Dla biednego chorego spod czwartego numeru, (fr.) ** Jeszcze nie wyekwipowany? 

(fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 177

Dym czarnego, aromatycznego tytoniu smakował mi po śniadaniu wyśmienicie, nie 
mogłem jednak rozkoszować się nim długo, gdyż trzeba mi było wrócić do swego 

pacjenta. Przyjął mnie ze zrzędłiwością, którą łatwo można było przejrzeć jako 
udaną.

— Znowu tutaj? — spytał gderliwie. — Czego chcesz? Nie trzeba mi twego 
towarzystwa. Boli mnie głowa i gardło i nie mam wcale ochoty trajkotać.

— A więc nie lepiej panu? — odpowiedziałem. — To mnie smuci. Właśnie chciałem 
dowiedzieć się, czy nie dodała panu trochę animuszu kawa, którą panu przyniosłem 

przez łatwo zrozumiałą uprzejmość.
— Już ja wiem, dlaczegoś mi przyniósł kawę. Nie chcę się jednak mieszać w twoje 

idiotyczne interesy. Jesteś cymbał i poszkapisz je tylko.
— To pan — odparłem — zaczyna mówić o interesach. Nie rozumiem, dlaczego nie 

miałbym panu w jego samotno- , ści dotrzymać trochę towarzystwa nawet i bez 
interesów., Nie tak prędko zatroszczy się ktoś o mnie, mam więc czasu więcej, 

niż mi trzeba. Proszę pojąć to tak, że chciałbym zabić przy pańskiej pomocy 
nieco tego czasu!

Usadowiłem się na legowisku pod jego łóżkiem, co miało > jednak tę złą stronę, 
że nie widziałem go stamtąd. Uznając, że nie sposób tak rozmawiać, przystanąłem 

z konieczności znów na wprost jego betów. Powiedział:
— Jest to już pewien postęp: widzisz, że to ty mnie potrzebujesz, a nie ja 

ciebie.
— Jeśli się nie mylę — odrzekłem — nawiązuje pan do propozycji, jaką pan uczynił 

mi wczoraj. Wraca pan uprzejmie do tego tematu. To zdradza jednak, że i pan ma w 
tym pewien swój interes.

— Diabelnie mały. Głuptasek z ciebie, na pewno prze-szastasz tylko cały swój 
kram. Jakeś ty w ogóle doszedł do niego? *

178
TOMASZ MANN

— Przez czysty przypadek, prawdę mówiąc, bo chwilka miła tak chciała i 
zrządziła.

— Znamy to. Może zresztą być, żeś się w czepku urodził. Masz w sobie coś 
takiego. Pokaż no jeszcze raz twoje drobiazgi, abym je z grubsza ocenił.

Jakkolwiek ucieszyło mnie to, że tak bardzo już zmiękł, powiedziałem przecie:
— Wolałbym nie, Stanko. Gdyby ktoś wszedł, mogłoby to łatwo doprowadzić do 

nieporozumień.
— A zresztą nie trzeba — odrzekł. — Obejrzałem wczoraj wszystko dość dokładnie. 

Nie rób sobie złudzeń co do naszyjnika z topazami. Jest on...
Natychmiast okazało się, jak bardzo miałem rację licząc się z możliwością 

przeszkód. Weszła pomywaczka z wiadrem wody, szmatami i miotłą, aby powycierać w 
łazience i zrobić porządek. Póki tam była, siedziałem na dolnym łóżku i nie 

zamieniliśmy ani słowa. Dopiero gdy już wyniosła się na klekotliwych 
drewniakach, zapytałem go, co właściwie chciał powiedzieć.

— Powiedzieć, ja? — zaczął maskować się na nowo. — To tyś chciał coś usłyszeć, 
ja nie chciałem niczego powiedzieć. W najlepszym razie chciałem ci doradzić, 

abyś nie obiecywał sobie za wiele po topazowym naszyjniku, na który wczoraj tak 

background image

miłośnie spozierałeś. Taki gruchot kosztuje sporo, gdy się go kupuje u Falize'a 
albo u Tiffany'ego, ale dostaje się zań gówno.

— Co pan nazywa gówno? • • •
— Kilkaset franków. > 1;

— No, dobre i to.
— „Dobre i to" mówi na wszystko ten kretyn! To właśnie doprowadza mnie do 

wściekłości. Gdybym choć mógł pójść z tobą albo natychmiast wziąć rzecz w swoje 
ręce!

— Nie, Stanko, jakże mógłbym brać pana na własne sumienie! Pan przecie ma 
temperaturę i musi leżeć w łóżku.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 179
— Niech będzie. Zresztą nawet ja nie potrafiłbym z tego grzebyka i broszki 

wyczarować dóbr szlacheckich. Ze szpilki do gorsu także nie, pomimo szafira. 
Najlepszy jest jeszcze łańcuszek, ten jest niezły i lekko licząc wart dziesięć 

tysięcy franków. Także i z pierścieni jeden i drugi nie jest do pogardzenia, 
myślę przede wszystkim o rubinie i o szarej perle. Licząc krótko i pobieżnie, 

wszystko razem przyniesie jakich osiemnaście tysięcy.
— Na tyle w przybliżeniu oceniłem to i ja.

— Patrzcie go! Masz w ogóle jakieś pojęcie o tym?
— A jednak tak. We Frankfurcie, gdzie mieszkałem, wystawy jubilerskie były z 

dawna moim ulubionym terenem badań. Nie sądzi pan jednak, że zdołam wycisnąć 
pełnych osiemnaście tysięcy?

— Nie, duszko, tego nie sądzę. Ale gdy tylko potrafisz trochę się bronić i nie 
będziesz na wszystko mamrotał po swojemu „dobre i to", to powinien byś mimo 

wszystko uzyskać łatwo połowę.
— Zatem dziewięć tysięcy franków.

— Dziesięć tysięcy. Tyle, ile, prawdę mówiąc, wart jest sam tylko łańcuch 
diamentowy. Poniżej tego nie wolno ci w żadnym razie schodzić, o ileś jest choć 

trochę mężczyzną.
— A dokąd radzi mi pan się zwrócić?

— Aha! Teraz mam pięknisiowi zrobić podarunek. Darmo i z czystego rozmiłowania 
podsunąć głuptaskowi pod nos wszystko, co wiem.

— Darmo? A któż o tym mówi, Stankó. Jestem oczywiście gotów okazać panu 
wdzięczność. Sądziłem tylko i sądzę, że to, co pan mówił wczoraj o podziale na 

pół, jest mimo wszystko cokolwiek wygórowane.
— Wygórowane? Pół tobie, pół mnie, to przy takiej wspólnej machlojce podział 

najnaturalniejszy w świecie, to podział jasny jak słońce. Zapominasz, że beze 
mnie jesteś bezradny jak ryba na piasku, a ponadto, że mogę cię wsypać w 

dyrekcji. •„,.-,.
180

TOMASZ MANN
— Wstydź się pan, Stanko! Czegoś takiego nie mówi się w ogóle, a tym mniej 

czyni. Toteż nie myśli pan o tym, by tak postąpić, i pozwoli mi pan być nadal 
pewnym, że parę tysięcy franków milsze mu będą od wsypy, na której nic pan nie 

zyska.
— Masz śmiałość leźć mi przed oczy z paroma tysiącami franków?

— Na to wyjdzie, z grubsza licząc, jeśli lojalnie wydzielę panu trzecią część 
owych dziesięciu tysięcy franków, które pańskim zdaniem muszę wydostać. Powinien 

by pan pochwalić mnie za to, że trochę umiem się bronić; niech pan stąd nabierze 
zaufania, że i lichwiarzowi potrafię stawić czoło.

— Chodź tu! — rzekł, a gdy podszedłem doń blisko, powiedział głosem stłumionym, 
lecz wyraźnie: — Dom numer 92, Rue de 1'Echelle au Ciel*.

— 92, Rue de... ' ;
— Echelle au Ciel. Nie dosłyszysz? *

— A to ci cudaczna nazwa!
— Cóż chcesz, jeśli nazywa się tak od stuleci? Weź tę nazwę za dobrą wróżbę! 

Godnaż to bardzo uliczka, tylko trochę odległa, gdzieś aż za cmentarzem, za 
Cimetiere de Montmartre. Najlepiej będzie pójść w górę do Sacre-Coeur, bo to cel 

wyraźny, potem przez park, przez Jardin, między kościołem a cmentarzem, i dalej 
przez Rue Damremont w kierunku Boulevard Ney. Nim jeszcze ulica Damremont 

przetnie się z ulicą Championnet, zbacza w lewo uliczka Mądrych Panien, Rue des 

background image

Yierges Prudentes, a od tej znów odwidla się twoja do nieba, Rue de 1'Echelle. 
Wykluczone, abyś zbłądził.

— Nazwisko człowieka?
— Obojętne. Nazywa się zegarmistrzem i pełni istotnie ten zawód obok innych. 

Działaj i nie bądź baranem. Poda-
• Ulica Drabiny do Nieba, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 181
łem ci ten adres, aby się ciebie pozbyć i mieć święty spokój, jakiego mi trzeba. 

Co do moich pieniędzy, pamiętaj, że każdej chwili mogę cię sypnąć. Odwrócił się 
do mnie tyłem.

— Jestem panu szczerze obowiązany, Stanko — powiedziałem. — I niech pan będzie 
pewny, że nie dam panu nigdy powodu do uskarżania się na mnie przed dyrekcją!

Po tych słowach odszedłem powtarzając w myśli adres. Powróciłem do zupełnie już 
opustoszałej kantyny, bo gdzież miałem się podziać? Musiałem czekać, aż tam, w 

dole, ktoś przypomni sobie o mnie. Dwie godziny przesiedziałem nad jednym z 
opiętych ceratą stolików, nie pozwalając sobie na najprzelotniejsze nawet 

zniecierpliwienie. Pogrążony w zamyśleniu, wypaliłem jeszcze kilka swych 
kaporali. Kantyno-wy zegar ścienny wskazywał właśnie dziesiątą, gdy usłyszałem, 

że czyjś szorstki głos wywołuje na korytarzu moje nazwisko. Jeszczem nie doszedł 
do drzwi, gdy goniec rzucił przez nie wezwanie:

— Uemploye Felix Kroull — do pana dyrektora generalnego!
— Otom jest, drogi przyjacielu, zaprowadź mnie pan tylko. Choćby to był sam 

prezydent republiki, jestem całkowicie gotów stanąć przed nim.
— To ktoś znacznie lepszy, drogi przyjacielu — od-szczeknął dość bezczelnie na 

moje uprzejme zagadnięcie i zmierzył mnie wzrokiem. — Proszę za mną, jeśli 
łaska!

Zeszliśmy w dół schodami i na czwartym piętrze, gdzie korytarze były znacznie 
szersze niż nasze tam w górze i wyścielone pięknymi czerwonymi chodnikami, 

zadzwonił na jedną z osobowych wind, do których tu właśnie były drzwiczki. 
Musieliśmy chwileczkę czekać.

— Jak doszło do tego, że Nosorożec chce sam z tobą gadać? — zapytał mnie 
chłopak. \ ,',»:

1.82 v,i>^>l ?M,AA^. •,:,- TOMASZ MANN
— Mowa o panu Sturzlim? Stosunki, stosunki osobiste

— rzuciłem od niechcenia. — Ale, ale, dlaczego go nazywa pan Nosorożcem?
— C'est un sobriąuet. Pardon", nie ja go wymyśliłem.

— Ależ proszę, jestem wdzięczny za każdą informację
— odparłem.

Winda lśniła piękną boazerią w blasku elektrycznej lampki i była wyposażona w 
czerwoną aksamitną ławeczkę. Obsługiwał windę młodzik w znanej mi już liberii 

piaskowożół-tej z szkarłatnymi wypustkami. Wylądował najpierw za wysoko, potem o 
wiele za nisko i kazał nam przeskoczyć przez powstały stąd wysoki próg.

— Tu n'apprendras jamais, Eustachę — mruknął do niego mój przewodnik — de manier 
cette gondole'"'.

— Pour toi je m'echaufferai!"* — odwarknął tamten grubiańsko.
Nie podobało mi się to i nie mogłem powstrzymać się od uwagi:

— Słabi nie powinni okazywać sobie wzajemnie wzgardy. Nie bardzo umocni to ich 
pozycję w oczach mocnych.

— Tiens — rzekł zganiony młodzik — un philosophe! **** Zjechaliśmy już na dół. 
Gdy przechodziliśmy od windy

przez hali ku recepcji i obok wejścia do niej, zauważyłem od razu, że lokajczyk 
z ciekawością zerkał na mnie kilkakrotnie z boku. Zawsze bywało mi to miłe, gdy 

wywierałem wrażenie, nie tylko ujmującym wyglądem zewnętrznym, lecz również i 
darami ducha.

Prywatne biuro dyrektora generalnego mieściło się za recepcją, przy korytarzu, z 
którego inne, przeciwległe drzwi wiodły, jak zobaczyłem przechodząc, do sali 

bilardowej i do czytelni. Mój przewodnik zapukał ostrożnie, na dosłyszane
' To przydomek. Wybacz... (fr.)

" Eustachy, ty nigdy się nie nauczysz... kierowania tą gondolą, (fr.) "* Będę 
się dla ciebie wysilał! (fr.) **"* Patrzcie go... filozof! (fr.) '' .

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 183

background image

z wnętrza chrząknięcie otworzył przede mną drzwi i kłaniając się wpuścił mnie do 
środka, przyciskając czapkę do uda. Pan Stiirzli, człowiek niepowszednio otyły, 

z siwą capią bródką i rozlewającym się na wszystkie strony podbródkiem, siedział 
przy biurku wertując papiery i nie zwracał na razie na mnie uwagi. Jego wygląd 

uczynił mi zrozumiałym przezwisko nadane mu przez personel, gdyż nie tylko 
grzbiet jego uwypuklał się potężnym masywem, karczydło zaś aż nabite było od 

tłuszczu, lecz również przednia część jego nosa szczyciła się istotnie brodawką 
wystającą na kształt rogu i uzasadniającą w pełni owo miano. Przy tym ręce, 

którymi zgarniał przerzucane akta w uporządkowany wedle ich długości i 
szerokości stos, były zdumiewająco drobne i delikatne w stosunku do masy łącznej 

swego właściciela, nie wykazującego przecież w najmniejszym nawet stopniu 
ociężałego niezgrabstwa, ale, jak to zdarza się niekiedy u ludzi korpulentnych, 

zdolnego do zachowania pewnej eleganckiej zwrotności ruchów.
— Jesteś pan więc owym poleconym mi przez dobrego znajomego młodzieńcem — 

powiedział niemczyzną zabarwioną z szwajcarska, wciąż jeszcze zajęty uładzaniem 
papierów. — Krull, jeśli się nie mylę... ćest fa... i pragnie pan pracować u 

nas?
— Jak najbardziej, panie generalny dyrektorze — odparłem przybliżając się, 

aczkolwiek powściągliwie, o parę kroków i nadarzyła mi się przy tym, nie po raź 
pierwszy ani też ostatni, sposobność bacznego przyjrzenia się niepowszedniemu 

zjawisku. Oto zaledwie pochwycił mnie wzrokiem, twarz jego wykrzywiła się 
grymasem pewnej odrazy, której odnieść nie można było, jak to znakomicie 

zrozumiałem, do niczego innego, jak tylko do mojej ówczesnej urody młodzieńczej. 
Mężczyźni mianowicie, których zmysłowość ciąży cała wyłącznie ku kobiecości, jak 

to niewątpliwie działo się u pana Stiirzliego zważywszy jego przedsiębiorcze 
zaostrzoną bródkę i wytwornie tłuściutką krągłość, doznają, ile-

184 ,, TOMASZ MANN
kroć objawi się im zdobywczość zmysłowa w postaci ich własnej płci, pewnego 

osobliwego przytłumienia swych instynktów, wiążącego się z tym, iż nie tak łatwo 
jest przeciągnąć granicę między czynnikiem zmysłowym w jego najogólniejszym i 

tymże samym czynnikiem w jego ciaś-niejszym znaczeniu; cała konstytucja opiera 
się żywo temu, by wraz z odpowiednimi skojarzeniami przemówił równocześnie ów 

węższy sens, i stąd to wynika niechybnie ów odruchowy grymas odrazy. Może tu 
oczywiście chodzić tylko o odruch dość powierzchowny, gdyż doznający go, pod 

wpływem ogłady towarzyskiej, raczej uzna płynny charakter wspomnianej granicy za 
winę własną, niżby obciążyć miał winą tego, kto jak najniewinniej przywiódł go 

do zauważenia płynności owej granicy i kazał mu pokutować za własne swe 
obrzydzenie. Toteż i pan Stiirzli nie postąpił tak bynajmniej, zwłaszcza że na 

widok jego odruchu opuściłem powieki w sposób poważnie, a nawet surowo 
wstydliwy. Przeciwnie, okazał mi dobrotliwą łaskawość wypytując się:

— A cóż tam porabia mój stary przyjaciel, a pański wuj, Schimmelpreester?
— Proszę wybaczyć, panie generalny dyrektorze — odrzekłem — nie jest on moim 

wujem, lecz moim ojcem chrzestnym, co, rzecz prosta, znaczy niemal jeszcze 
więcej. Dziękuję za uprzejme pytanie; mojemu ojcu chrzestnemu wiedzie się bardzo 

dobrze, wedle wszelkich wieści, jakie mnie doszły. Jako artysta cieszy się 
najwyższym poważaniem w całej Nadrenii, a nawet i poza nią.

— Tak, tak, to setny dziwak, wesoły numer — powiedział. — Naprawdę? Ma sukcesy? 
Eh hien, tym lepiej. Setny dziwak. Przypadliśmy sobie kiedyś całkiem do serca.

— Nie muszę chyba upewniać — ciągnąłem dalej — jak bardzo jestem profesorowi 
Schimmelpreesterowi wdzięczny za to, że wstawił się za mną do pana, panie 

generalny dyrektorze. , , , , , .,..;,...., . , . , . ,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 185

— Tak, uczynił to istotnie. Co, profesorem jest także? A to w jaki sposób? Mais 
passom'. Napisał do mnie w pańskiej sprawie i nie zbyłem go niczym, bośmy tu 

wówczas niejednego figla dokazali i niejedną flaszkę wspólnie wy trąbili. Powiem 
ci jednak, drogi przyjacielu, że w sprawie tej zachodzą pewne trudności. Cóż 

począć z panem? Nie ma pan, rzecz prosta, najmniejszego doświadczenia w służbie 
hotelowej, nie uczył się pan w ogóle jeszcze tego fachu...

— Sądzę — brzmiała moja odpowiedź — że bez chełpliwości mogę już teraz 
przepowiedzieć, iż pewien mój wrodzony spryt nadspodziewanie szybko uzupełni mój 

brak przyuczenia.

background image

— No — sapnął przekomarzając się — pański spryt zabłyśnie chyba... przede 
wszystkim w odniesieniu do ładnych kobiet.

Powiedział to, moim zdaniem, z następujących trzech powodów. Po pierwsze, każdy 
Francuz — a pan Stiirzli był nim przecie od dawna — w ogóle nader chętnie rzuca 

z ust słówko o „ładnej kobiecie", i to zarówno dla przyjemności własnej, jak i 
wszystkich innych. Une jolie femme to w kraju tym najpopularniejsze żartobliwe 

powiedzonko, mogące od razu liczyć na wesoły i sympatyczny oddźwięk. To w 
przybliżeniu tak, jakby w Monachium napomknąć o piwie. Starczy tam wypowiedzieć 

to słowo, aby wprawić wszystkich w dobry humor. To powód pierwszy. Po wtóre, aby 
wejrzeć nieco głębiej. Stiirzli, mówiąc o „ładnych kobietach" i dowcipkując na 

temat mego domniemanego sprytu do nich, pragnął przezwyciężyć przytłumienie 
swych własnych instynktów, wyzwolić się w pewnym sensie od urazu w stosunku do 

mnie i że tak powiem, popchnąć mnie w stronę kobiet. Zrozumiałem to wyśmienicie. 
Po trzecie jednak trzeba rzec: w sprzeczności z tym usiłowaniem — zmierzał ku 

temu, by skłonić mnie do uśmiechu, co przecie mogło __________ J.
4 Lecz mniejsza z tym. (fr.) \;.Vil , ,,,

186 « • TOMASZ MANN
doprowadzić tylko do tego, by wspomnianego przytłumienia zakosztował ponownie. W 

osobliwym zagmatwaniu uczuć najwidoczniej o to mu właśnie chodziło. Uśmiechu 
tego, najbardziej zresztą urzekającego, nie mogłem mu odmówić, powiedziałem 

zatem śmiejąc się:
— Na pewno, panie generalny dyrektorze, stoję na tym polu, jak i na wszelkim 

innym, daleko w tyle poza panem.
Szkoda było tej grzeczności, której w ogóle nie słuchał wpatrzony jedynie w mój 

uśmiech i ponownym grymasem niechęci wykrzywiając twarz. Miał to, czego sam 
chciał, mnie zaś nie zostało nic innego, jak tylko spuścić ponownie oczy z 

surową obyczajnością. I tym razem nie kazał mi za to pokutować.
— Wszystko to bardzo ładnie, młodzieńcze — syknął

— ale pozwoli pan spytać, jak tam jest z pańskimi wiadomościami wstępnymi. Tak 
sobie, prosto z nieba, spada pan do Paryża — a czy przynajmniej mówi pan po 

francusku?
Była to woda na mój młyn. Buchnęła we mnie cicha radość, bo dzięki temu pytaniu 

rozmowa przybrała obrót dla mnie korzystny. Miejsce tu na włączenie uwagi o moim 
wrodzonym nieprzeciętnym i aż tajemniczym uzdolnieniu do wszystkich w ogóle 

ludzkich języków. Będąc utalentowany uniwersalnie i nosząc w sobie zalążek 
wszystkich możliwości świata, nie potrzebowałem właściwie wyuczać się 

jakiejkolwiek obcej mowy: wystarczyło mi musnąć ją trochę, aby wytworzyć, na 
chwilę przynajmniej, wrażenie płynnego jej opanowania, i to przy tak łudząco 

prawdziwym udaniu swoistej narodowej dykcji, że graniczyło to niemal z farsą. Ów 
przedrzeźniający nalot w mym popisie, nie tylko nie obniżający w sposób 

niebezpieczny wiarygodności mego naśladownictwa, lecz nawet podwyższający ją 
jeszcze, wiązał się z błogim, niemal ekstatycznym stanem wypełnienia się duchem 

cudzoziemskim, ze stanem, w który wprawiałem się lub też który mnie władczo 
przejmował, stanem natchnienia

— a wówczas ku memu własnemu zdziwieniu, potęgujące-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 187

mu z kolei zuchwalstwo mej trawestacji, słowa same, swobodnie, zlatywały ku 
mnie, Bogu jednemu wiadomo skąd. Co zaś tyczyło się teraz, na pierwszy ogień, 

francuszczyzny, to obrotność mego języka miała oczywiście podłoże mniej 
mistycznej natury.

— Ah, voyons, monsieur le directeur general — polała się ma pełna afektacji 
swada. — Vous me demandez serieuse-ment, sije par le francais? Mille fois 

pardon, mais cela m'amu-se! De fait, c'est plus ou moins ma langue maternelle... 
ou plu-tót paternelle, parce que mań paume pere — qu'il repose en paix! — 

nourrissait dans son tendre coeur un amour presgue passionne pour Paris et 
profitait de toute occasion pour s'ar-reter dans cette ville magnifigue dont les 

recoins les plus in-times lui etaient familiers. Je vous assure: ii connaissait 
des ruelles aussi perdues comme, disons, la Rue de l'Echelle au Ciel, bref, U se 

sentait chez soi d Paris comme nulle par t au monde. Le consequence? Voila la 
conseguence. Ma propre edu-cationfut de bonne part francaise, et l'idee, de la 

conversation, je l'ai toujours concue comme l'idee de la conversation francaise. 

background image

Causer, c'etait pour moi causer en francais et la langue francaise — ah, 
monsieur, cette langue de l'elegance, de la civilisation, de l'esprit, elle est 

la langue de la conversation, la conversation elle-meme... Pendant toute mon 
enfance heu-reuse j'ai cause avec une charmante demoiselle de Vevey — Vevey en 

Suisse — qui prenait soin du petit gars de bonne familie, et c'est elle qui m'a 
enseigne des vers francais, vers exquis que je me repetę des que j'en ai le 

temps et qui litterale-ment fondent sur ma langue.
Hirondelles de ma patrie,

De mes amours ne me parlez-vous pas?*
' No, zobaczymy, panie generalny dyrektorze... Pan mnie na serio pyta, czy mówię 

po francusku? Tysiąckrotnie przepraszam, jakże mnie to bawi! W gruncie rzeczy to 
jakby mój język macierzysty... czy raczej ojczysty, gdyż biedny ojciec mój — 

niech spoczywa w pokoju — żywii w swym czułym sercu namiętną, moż-
188 A , A ,, ;rt -f TOMASZ MANN

— Dość już, dość, zamilknij pan! — przerwał mą rwącą jak wodospad paplaninę. — 
Daj pan, i to natychmiast, spokój poezji! Nie znoszę poezji w ogóle, wywraca mi 

bebechy. W hallu, przy five o'clocku urządzamy od czasu do czasu występy 
francuskich poetów, o ile mają jakiś strzęp na grzbiecie, i pozwalamy im 

recytować ich wiersze. Damy lubują się w tym, ale ja trzymam się jak najdalej, 
zimne poty biją na mnie od tego.

— Je suis desole, monsieur le directeur generał. Je suis vio-lemment tente de 
maudir la poesie..."

— Dobrze już, dobrze. Do you speak English?** Jakże z tym było właściwie: czy 
mówiłem tym językiem?

Nie, nie mówiłem, potrafiłem co najwyżej udawać przez trzy minuty, że mówię, 
póki starczyło tego, co kiedyś tam zresztą raz tylko, w Langenschwalbach czy we 

Frankfurcie, doleciało z melodii tej mowy w moje chwytnę ucho, com z odprysków 
jej słownictwa tu lub tam wyczytał. O cóż chodziło teraz? O to, by z odrobiny 

słownego tworzywa ulepić coś w danej chwili dostatecznie olśniewającego. Toteż 
przemówiłem — nie rozciągając bynajmniej ust szeroko

na by rzec, miłość dla Paryża i korzystał z wszelkiej okazji, aby zatrzymać się 
w tym wspaniałym mieście, w którym bliskie mu były nawet najbardziej skryte 

zakątki. Zapewniam pana, znał tak zagubione uliczki jak na przykład Rue de 
1'Echelle au Ciel krótko mówiąc, czuł się w Paryżu swojsko jak nigdzie na 

świecie. A konsekwencje tego? Oto one. Ja sam wychowany byłem w dużej mierze po 
francusku i konwersację pojmowałem zawsze jako konwersację francuską. Wieść 

rozmowę znaczyło dla mnie wieść ją po francusku, i język francuski — ach, proszę 
pana, ten język wytworności, cywilizacji, dowcipu — jest właściwym językiem 

konwersacji, jest samą konwersacją... Poprzez całą moją szczęśliwą młodość par-
lowałem z uroczą panienką z Vevey — szwajcarskiego Vevey — która zajmowała się 

małym chłopięciem z dobrej rodziny, i ona to nauczyła mnie wierszy francuskich, 
wierszy wykwintnych — powtarzam je sobie w wolnych chwilach, one dosłownie 

rozpływają mi się w ustach.
Ojczyste jaskółki,

Dlaczego nie mówicie mi o mej miłości? (fr.)
• Jestem niepocieszony, panie generalny dyrektorze. I mam gwałtowną ochotę 

złorzeczyć poezji... (fr.)
" Czy mówi pan po angielsku? (ang.) ,rf •; .,' . : -u

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 189
i nie tak twardo a skrzekliwie, jak to czynią ignoranci wyobrażający sobie, że 

mówią po angielsku, lecz koniuszkiem warg, z nieznacznym syczeniem i nos 
zadarłszy butnie ponad cały świat:

— I certainly do, sir. Of course, sir, guite naturally I do. Why shouldn't I? I 
love to, sir. It's a very nice and comfor-table language, very much so indeed, 

sir, very. In my opinion, English is the language of the future, sir. Pil bet 
you what you like, sir, that in fifty years from nów it will be at least the 

second language of every human being... *
— Czemu pan tak wierci nosem w powietrzu tu i tam? To nie jest potrzebne. Także 

i pańskie teorie są zbędne. Pytałem tylko o pańskie wiadomości. Parla italiano?
W oka mgnieniu przedzierzgnąłem się we Włocha, i w miejsce pieszczenia się z 

syczącymi dźwiękami rozpalił się we mnie najognistszy temperament. Radośnie 

background image

odezwało się we mnie to, com z tonów italskiej mowy posłyszał był ongiś z ust 
mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera (który często i długo przebywał w tym 

słonecznym kraju), i wodząc przed oczyma dłonią o ściśniętych razem końcach 
palców, po czym nagle rozczapierzając jak najszerzej wszystkie pięć palców, 

jąłem tokować śpiewnie:
— Ma, signore, che cosa mi domanda? Son veramente in-namorato di guesta 

bellissima lingua, la piu bella del mondo. Ho bisogno soltanto d'aprire la mia 
bocca e imiolontariamente diventa U fonte di tutta l' armonia di quest' idioma 

celeste. Si, caro signore, per me non c'e dubbio che gli angeli nel cielo par-
lano italiano. Impossibile d'imaginare che ąueste beate creature si servano 

d'una lingua meno musicale... **
' Z całą pewnością, sir. Oczywiście, że mówię, sir, to zrozumiałe samo przez 

się. Dlaczegóż nie miałbym mówić? Lubię to nawet, sir. To bardzo ładny i łatwy 
język, jak najbardziej, sir. Moim zdaniem, sir, angielski jest językiem 

przyszłości. Mogę założyć się z panem, sir, że za pięćdziesiąt lat będzie on 
drugim językiem każdego mieszkańca globu... (ang.)

" Ależ, signore, czyż trzeba o to pytać? Jestem naprawdę zakochany w tym 
cudownym języku, najpiękniejszym na świecie. Wystarczy, że otworzę usta, a są-

190
>- TOMASZ MANN

— Stop! — rozkazał. — Grzęźnie pan znowu w poety-czność, a przecie pan wie, że 
mnie mdli od tego. Czy nie może pan dać temu spokój? Pracownikowi hotelowemu to 

nie uchodzi. Ale akcent ma pan niezły i pewnymi wiadomościami lingwistycznymi 
włada pan, jak widzę. To więcej, niżem oczekiwał. Podejmiemy próbę z panem, 

panie Knoll...
— Krull, panie generalny dyrektorze.

— Ne me corrigez pas. * Dla mnie równie dobrze może pan nazywać się Knall. Jak 
panu na imię?

— Feliks, panie generalny dyrektorze.
— To mi także nie odpowiada. Feliks — Feliks, to ma w sobie coś zbyt domowego i 

pretensjonalnego. Otrzymasz pan imię Armand...
— Zmienię imię z największą przyjemnością, panie generalny dyrektorze.

— Z przyjemnością czy bez, to obojętne. Armand miał na imię boy od windy, który 
pomyślnym trafem dziś wieczór porzuca służbę. Możecie jutro wejść na jego 

miejsce. Spróbujemy z panem jako chłopcem od windy.
— Ośmielam się rzec, panie generalny dyrektorze, że okażę się zręcznym i z 

powinności swych wywiążę się nawet lepiej niż Eustachy.
— A cóż tam z Eustachym?

— Podjeżdża za wysoko albo za nisko, panie generalny dyrektorze. Co prawda tylko 
wtedy, gdy wiezie równych sobie. Dla jaśnie państwa, o iłem go dobrze zrozumiał, 

ma więcej uwagi. Tę nierównomierność w pełnieniu swego urzędu uznałem za niezbyt 
godną pochwały.

— Co pan tu bierze się do chwalenia! A zresztą czy jest pan socjalistą?
me z siebie stają się one źródłem harmonijnych dźwięków tej boskiej mowy. Tak, 

drogi signore, dla mnie jest rzeczą najzupełniej niewątpliwą, że anieli w niebie 
mówią po włosku. Niepodobna sobie wprost wyobrazić, by te błogosławione duchy 

mogły posługiwać się jakimś językiem mniej melodyjnym... (wl.) * Proszę mnie nie 
poprawiać, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 191
— Ależ, panie generalny dyrektorze. Uznaję za ponętne społeczeństwo takie, jakie 

jest, i płonę pragnieniem pozyskania jego łask. Sądzę jedynie, że jeśli raz zna 
się swoje obowiązki, to nie powinno się pozwalać sobie na partaczenie, choćby 

nawet szło o drobną sprawę.
— Bo, widzicie, socjalistów zupełnie nam nie potrzeba w naszym zakładzie.

— Qa va sans dire, monsieur le..."
— Idźcie sobie teraz, Knull. Każcie sobie w magazynie, tam na dole, w podziemiu, 

dobrać odpowiednią liberię. Tę dajemy my, ale nie dajemy stosownego obuwia, a 
zwracam uwagę, że wasze...

— To jedynie przejściowy defekt, panie generalny dyrektorze. Zostanie usunięty 
do jutra ku pełnemu pańskiemu zadowoleniu. Wiem, com winien zakładowi, i 

upewniam, że mojej aparycji nie da się nic zarzucić. Na liberię cieszę się 

background image

niesłychanie, jeśli wolno mi to wyznać. Mój chrzestny ojciec, Schimmelpreester, 
lubił wciskać mnie w najrozmaitsze kostiumy i zawsze w każdym z nich chwalił 

moją doskonałą prezencję, jakkolwiek dar wrodzony nie zasługuje właściwie na 
żadną pochwałę. Ale uniformu boya od windy nie wypróbowałem dotąd nigdy.

— Nie będzie nieszczęścia — mruknął — jeśli pan spodoba się w nim ładnym 
kobietkom. Do widzenia, dziś nie jest pan tu już potrzebny. Proszę przyjrzeć się 

nieco Paryżowi dziś po południu. A jutro rano przejedź się pan kilka razy w górę 
i w dół z Eustachym czy z kimś innym i każ sobie zademonstrować mechanizm, który 

jest prosty i nie okaże się nad miarę pańskiej pojętności.
— Będę manipulował nim z miłością — brzmiała moja odpowiedź. — Nie spocznę, póki 

nie nauczę się unikać choćby najmniejszej nierówności progów. Du reste, monsieur
' To się samo przez się rozumie, panie gene... (fr.)

192 . TOMASZ MANN
le directeur general — dorzuciłem krzesząc z oczu błyski — les paroles me 

manąuent pour exprimer..."
— C'est hien, ćest hien"*, jestem zajęty — sapnął i odwrócił się nie bez 

ponownego wykrzywienia twarzy wiadomym grymasem odrazy. Nie zdołało mnie to 
zmartwić.

Z kopyta — zależało mi bowiem na tym, by jeszcze przed południem odszukać 
rzeczonego zegarmistrza — runąłem schodami w dół do sutereny, znalazłem bez 

trudu drzwi z napisem „Magazyn" i zapukałem. Drobny staruszek czytał przez 
okulary gazetę pośrodku izby, wyglądającej na kram tandeciarski albo na 

teatralną kostiumerię, tyle wisiało tam różnobarwnych ubiorów służbowych. 
Przedłożyłem swą prośbę, która w okamgnieniu miała być spełniona.

— Et comme fa — rzekł starzec — tu uoudrais t'appre-ter, mon petit, pour 
promener les jolies femmes en haut et en bas?m

O tym nigdy dosyć w ustach tego narodu. Mrugnąłem porozumiewawczo i 
potwierdziłem, iż to właśnie jest moim pragnieniem i celem.

Zmierzył mą postać przelotnym spojrzeniem, zdjął z drąga jedną z 
piaskowożółtych, obramowanych czerwienią liberii, złożoną z kurtki i spodni, i 

rzucił mi ją po prostu na ramię.
— Czy nie byłoby wskazane przymierzyć? — zapytałem.

— Nie trzeba, nie trzeba. Co ja ci dam, to będzie leżało jak ulał. Dans cet 
emballage la marchandise attirera l'atten-tion des jolies femmes ****.

Zaiste, mógłby co innego mieć w głowie pomarszczony starowina! Ale mówił chyba 
całkiem mechanicznie, podob-

* Zresztą, panie generalny dyrektorze... słów mi brak, aby wyrazić... (fr.) " 
Dobrze już, dobrze, (fr.)

*" A więc... chcesz się wysztafirować, mój mały, żeby wozić ładne kobietki w 
górę i na dół? (fr.)

**** W tym opakowaniu towar przyciągnie uwagę ładnych kobietek, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 193

nie mechanicznie odmrugnąłem mu i ja w odpowiedzi, nazwałem go na pożegnanie 
„wujaszkiem" i przysięgałem mu, iż całą swą karierę jemu tylko będę miał do 

zawdzięczenia. Windą, opadającą aż tutaj, wyjechałem w górę na piąte piętro. 
Spieszyłem się, nadal bowiem niepokoiło mnie nieco pytanie, czy też Stanko w 

czasie mej nieobecności pozostawił w spokoju mój kuferek. W drodze zdarzały się 
sygnały dzwonka i postoje. Strojne postacie, przy których wejściu przyciskałem 

się skromnie do ściany, potrzebowały windy: już zaraz w hallu jakaś pani 
żądająca, by ją zawieźć na drugie piętro, na piętrze pierwszym małżeństwo 

mówiące po angielsku i chcące dostać się na trzecie. Samotna dama, która wsiadła 
najpierw, podnieciła moją uwagę — i słowo „podnieciła" jest tu bardzo na 

miejscu, gdyż przyglądałem się jej z biciem serca, nie wolnym od rozmarzenia. 
Damę tę znałem. Jakkolwiek miała na głowie już nie kapelusz w kształcie dzwonu z 

piórami czapli, lecz jakąś inną, zdobną atłasem kreację o szerokim rondzie, z 
białym welonem związanym pod brodą na kokardę i zwisającym długimi pasmami na 

płaszcz i jakkolwiek również i ten płaszcz był inny niż wczoraj, mianowicie 
lżejszy, jaśniejszy, z wielkimi, obciągniętymi materią guzikami, nie było nawet 

najdrobniejszej wątpliwości, że miałem przed sobą swoją sąsiadkę z urzędu 
celnego, ową panią, z którą związało mnie posiadanie szkatułki. Poznałem ją 

przede wszystkim po wytrzeszczaniu oczu, co nieustannie robiła podczas rozprawy 

background image

z celnikiem, a co było widocznie stałym nawykiem, bo i teraz ponawiała to co 
chwila, zupełnie bez powodu. W ogóle rysy jej, same w sobie wcale niebrzydkie, 

zdradzały skłonność do nerwowych wykrzywień. Poza tym w budowie ciała tej 
czterdziestoletniej brunetki nie było, o iłem zdołał przeniknąć to wzrokiem, 

niczego, co by mogło uczynić mi niemiłymi łączące mnie z nią dyskretne 
powiązania. Delikatny, ciemny meszek na górnej wardze przystrajał ją jeszcze. 

Przy tym oczy miały barwę złocistopiwną, która zawsze podobała
194 • -' -l TOMASZ MANN

mi się u kobiet. Gdybyż nie wytrzeszczała ich ustawicznie w tak nieprzyjemny 
sposób! Uczułem, że powinienem wyperswadować jej dobrotliwie to nałogowe 

przyzwyczajenie.
Tak więc wylądowaliśmy tutaj oto równocześnie — o ile wolno mi było w moim 

wypadku użyć słowa o lądowaniu. Jedynie przypadek zapobiegł temu, żem nie 
spotkał jej już uprzednio w sali przyjęć, w obecności łatwo rumieniącego się 

jegomościa. Jej bliskość w ciasnej przestrzeni windy w osobliwy sposób odurzyła 
me zmysły. Nie wiedząc o mnie nic, nigdy mnie nie widziawszy, nie dostrzegając 

mnie nawet i teraz, nosiła mnie przecie w myślach jako zjawę bezkształtną — od 
tej chwili, gdy wczoraj wieczorem lub dziś rano zauważyła przy wypakowywaniu 

swej walizy brak kasetki. Choć może zdziwi to zatroskanego o mnie czytelnika, 
nie mógłbym wymóc na osobie tego, by dopatrywać się w owych sidłach myślowych 

jakiegoś wrogiego zamysłu. To, ażeby jej myśli i dopytywanie się o mnie mogło 
przybrać kształt skierowanych przeciwko mnie kroków, to, że może właśnie dopiero 

co wszczęła takie kroki, przemknęło mi wprawdzie przelotnie przez myśl jako 
rzecz łatwo możliwa, nie wydało mi się to jednak poważne ani wiarygodne i nie 

zdołało przeważyć uroku sytuacji, w której tak blisko osoby pytającej był, nie 
budząc jej przeczuć, przedmiot jej pytań. Jakże mi było żal — żal w imieniu nas 

obojga — że ta bliskość trwać miała tak krótko, zaledwie do drugiego piętra. 
Wysiadając kobieta, w której myślach tkwiłem, powiedziała do rudowłosego pilota 

windy:
— Merci, Armand.

Zwracało uwagę, a zarazem świadczyło o jej przystępno-ści to, że mimo iż 
przybyła tak bardzo niedawno, znała już imię chłopaka. Może zaznajomiła się z 

nim o wiele wcześniej jako częsty gość „Saint James and Albany". Jeszcze 
bardziej osobiście dotknęło mnie samo jego imię oraz fakt, że wiózł nas właśnie 

Armand. Sąsiadowanie nasze w windzie bogaciło się wielością skojarzeń.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 195

— Kim jest ta pani? — spytałem rudzielca przez ramię, jadąc z nim dalej.
Grubiańsko nie odpowiedział ani słowem. Mimo to przy wysiadaniu na czwartym 

piętrze dorzuciłem pytanie:
— Czy jest pan tym Armandem, który dziś wieczór opuszcza służbę?

— G... cię to obchodzi — rzekł prostacko.
— A przecie odrobinę więcej — odparłem. — Mianowicie Armandem jestem teraz ja. 

Wkraczam w pańskie ślady. Jestem pańskim następcą i zamierzam się okazać figurą 
nieco bardziej okrzesaną niż pan.

— Imbecile! — syknął na pożegnanie, zatrzaskując mi okratowane drzwi przed 
nosem.

Stanko spał jeszcze, gdym dostawszy się na górę wszedł znów do sypialni nr 4. W 
największym pośpiechu uczyniłem, co następuje: zdjąłem swój kuferek z półki, 

zaniosłem go do łazienki, wydobyłem szkatułkę, którą poczciwy Stanko pozostawił, 
Bogu dzięki, nietkniętą oraz zrzuciwszy kurtkę i kamizelkę nałożyłem sobie 

ponętną kolię topazową na szyję, po czym spiąłem nie bez niejakiego trudu na 
karku jej sprężynowy zacisk. Następnie nałożyłem z powrotem wspomniane części 

ubioru i wetknąłem nie tyle już zajmującą miejsca resztę klejnotów, zwłaszcza 
zaś łańcuszek brylantowy, w prawe i lewe kieszenie. Dokonawszy tego, zataszczy-

łem znów kuferek na dawne miejsce, zawiesiłem swą liberię w szafie stojącej obok 
drzwi na korytarzu, wdziałem zarzut-kę i czapkę i zbiegłem — powodowany chyba 

niechęcią do ponownej jazdy z Armandem — wszystkie pięć kondygnacji schodowych 
piechotą w dół, aby wyruszyć na Rue de l'E-chelle au Ciel.

Mając kieszenie wypchane skarbami nie posiadałem już jednak paru sous 
potrzebnych na omnibus. Musiałem biec, i to wśród utrudnień, trzeba było bowiem 

dopytywać się po drodze o kierunek, a poza tym umniejszał mą lotność wznoszący 

background image

się pod górę teren, który dobrze dawał się we znaki
196 • , , TOMASZ MANN

nogom. Upłynęły na pewno ze trzy kwadranse, zanim dotarłem do cmentarza 
Montmartre, przedmiotu moich pytań. Bez trudu i szybko, gdyż wskazówki Stanka 

okazały się niezawodnymi, odnalazłem wiodącą stamtąd drogę przez Rue Damremont 
do bocznej uliczki Mądrych Panien, gdy zaś skręciłem w nią, niewiele już tylko 

kroków dzieliło mnie od ostatecznego celu.
Takie olbrzymie osiedle jak Paryż składa się z wielu dzielnic i komisariatów, z 

których jedynie bardzo nieliczne pozwalają domyślać się majestatu całości. Poza 
przepyszną fasadą, jaką metropolia zwraca ku obcemu przybyszowi, hoduje ona 

żywioł kołtuńsko-małomieszczański, zatęchły w swym samowystarczalnym bytowaniu. 
Spośród mieszkańców ulicy zwanej Drabiną do Nieba niejeden może nie widywał 

przez długie dnie i lata skrzącego migotu, jakim lśni l'Avenue de 1'Opera, ani 
światowego zbiegowiska na Boulevard des Italiens. Otoczyła mnie sielankowa 

prowincja. Na wąskiej, kocimi łbami wybrukowanej jezdni bawiły się dzieci. 
Wzdłuż zacisznych chodników biegły rzędami skromne domy mieszkalne, a w 

przyziemnych ich pomieszczeniach zalecał się ubożuchną wystawą okienną tu sklep 
czy kramik z mięsem lub pieczywem, tam znowu warsztat siodlarski. Musiał tu być 

gdzieś i zegarmistrz. Numer 92 rychło odnalazłem. „Pierre Jean-Pierre, Horloger" 
— taki napis widniał nad drzwiami sklepowymi, obok wystawowego okna, które 

ukazywało wszelkiego rodzaju przyrządy do mierzenia czasu, jak kieszonkowe 
zegarki formatu męskiego i damskiego, blaszane budziki i tanie perpendykuły 

przeznaczone do postawienia na kominku.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem przy jękliwym podżwię-ku dzwonka wprawionego w ruch 

otwarciem drzwi. Właściciel, mający wciśniętą w oko drewnianą oprawkę 
powiększającego szkła, siedział za oszkloną na kształt witryny ladą, w której 

przezroczystym wnętrzu jawiły się wystawione również zegarki i łańcuszki i badał 
mechanizm kółeczkowy

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 197
kieszonkowego zegarka stanowiącego najwidoczniej przedmiot utyskiwań ze strony 

właściciela. Wielogłosowe „tik--tak" ustawionych dokoła zegarków stołowych i 
wahadło- , wych napełniało sklep.

— Dzień dobry, mistrzu — ozwałem się. — Wie pan, miałbym ochotę kupić sobie 
zegarek do kamizelki, i to z jakimś pięknym łańcuszkiem.

— Nikt panu w tym nie przeszkodzi, mój chłopcze — odrzekł wyjmując soczewkę z 
oka. — Nie ma to być chyba zegarek złoty?

— Niekoniecznie — odparłem. — Nie zważam wcale na blask i szych. Wewnętrzna 
jakość, dokładność, oto, na czym mi zależy.

— Zdrowe zasady. A więc srebrny — rzekł i otwierając ?" wewnętrzną szklaną 
ściankę lady wydobył kilka okazów, które wyłożył na płycie przede mną. i

Był to chuderlawy człowieczek o najeżonych płowosi-wych włosach i tego rodzaju 
policzkach, które bywają osa-; dzone o wiele za wysoko, zaraz pod oczyma, i 

zwisają luźno ponad tą częścią twarzy, gdzie zwykły się normalnie zaokrąglać 
policzki. Układ niemiły, przydarzający się niestety od czasu do czasu.

Trzymając w ręku srebrny zegarek kieszonkowy, który mi właśnie polecił, spytałem 
o jego cenę. Wynosiła dwadzieścia pięć franków.

— Mówiąc nawiasem, mistrzu — powiedziałem — nie mam zamiaru za zegarek ten, 
który wcale, wcale mi się podoba, płacić gotówką. Wolałbym raczej sprowadzić 

nasz interes do dawniejszej formy handlu zamiennego. Spojrzyj no pan na ten 
pierścień. — I wydostałem pierścionek z szarą perłą, który na tę właśnie chwilę 

trzymałem w pogotowiu w osobnym miejscu, mianowicie w bocznej kieszonce wszytej 
do wnętrza prawej kieszeni mej kurtki. — Zamiarem moim było — objaśniłem — 

sprzedać panu ten śliczny przedmiocik i przyjąć od pana różnicę między jego 
wartoś-

198 . - TOMASZ MANN
cią a ceną zegarka; innymi słowy, zapłacić panu za zegarek z zysku, jaki mi ten 

pierścień przyniesie; inaczej jeszcze ujmując sprawę, poprosić pana o proste 
odciągnięcie ceny zegarka, która odpowiada mi zupełnie, od tych, powiedzmy, dwu 

tysięcy franków, które mi pan niewątpliwie da za pierścień. Co pan myśli o tej 
transakcyjce?

Bystro, przez przymrużone powieki przyjrzał się pierścieniowi, który trzymałem w 

background image

ręku, po czym zachowując ten sam wyraz oczu popatrzał mi w twarz, a lekkie 
drgnienie przebiegło jego nieregularne policzki.

— Ktoś pan jest i skąd masz ten pierścień? — zapytał przytłumionym głosem. — Za 
kogo pan mnie ma i jakie to interesy mi proponuje? Fora, ale to natychmiast, ze 

sklepu uczciwego człowieka!
Ze smutkiem opuściłem głowę, a po chwili milczenia przemówiłem gorąco:

— Mistrzu Jean-Pierre, popełnia pan błąd. Błąd nieufności, z którym, rzecz 
jasna, musiałem liczyć się zawczasu, od którego jednak powinna była ustrzec pana 

pańska znajomość ludzi. Bacznie mi się pan przygląda... i cóż? Czy wyglądam jak 
byle kto... jak ktoś, za kogo obawia się pan, że będzie musiał mnie uznać? 

Pierwszej pańskiej myśli nie mogę zganić, gdyż jest ona zrozumiałą. Byłbym 
jednak rozczarowany, gdyby myśl druga, następna, nie poszła trafniej śladem 

pańskich wrażeń wywołanych przez mą osobę.
Lekko zniżając, to znów podnosząc głowę, śledczym spojrzeniem wpijał się nadal w 

pierścień i w moją twarz.
— Skąd pan zna moją firmę? — drgnęło w nim zaciekawienie.

— Od towarzysza pracy i noclegu — odpowiedziałem. — Czuje się chwilowo nie 
całkiem dobrze. Jeśli pan pozwoli, przekażę mu pańskie życzenia powrotu do 

zdrowia. Nazywa się Stanko.
Wahał się jeszcze, policzki mu drgały, wznosił i zniżał badawczy wzrok. 

Widziałem jednak, jak żądza posiadania
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 199

pierścienia brała w nim stopniowo górę nad zalęknieniem. Łypnąwszy okiem ku 
drzwiom, wyjął mi go z rąk i usadowił się z tym łupem szybko na swoim miejscu, 

za ladą, ażeby zbadać go za pomocą swej zegarmistrzowskiej lupy.
— Ma skazę — burknął mając na myśli perłę.

— Nic nie zdołałoby zdziwić mnie bardziej — odparłem.
— No chyba, wierzę panu. Zobaczyć to potrafi tylko fachowiec.

— Zgoda, ale skazy tak ukrytej nie bierze się chyba pod uwagę przy ocenie. A 
brylanty, jeśli wolno zapytać?

— Łom, wykruch, lipa, wyłupiona tandeta i goła ozdób-ka. Sto franków — warknął i 
rzucił pierścień między nas obu, ale bliżej mnie, na płytę szklaną.

— Nie dosłyszałem chyba.
— Jeśli ci się zdaje, żeś nie dosłyszał, mój chłopcze, to zabieraj pan swoje 

śmieci i wynocha.
— Ale jeśli tak, to przecie nie będę mógł kupić zegarka.

— Je m'en fiche — mruknął. — Adieu. *
— Posłuchajcie no, mistrzu Jean-Pierre — podjąłem od nowa. — Przy całej swej 

uprzejmości nie mogę zaoszczędzić wam zarzutu, że opieszale prowadzicie swoje 
interesy. Przesadnym kutwiarstwem narażacie na szwank układy, które ledwieśmy 

zaczęli. Przeoczacie możliwość, iż pierścień ten jakkolwiek kosztowny, nie okaże 
się nawet setną cząstką tego, co w mojej mocy jest wam nastręczyć. Otóż ta 

możliwość jest faktem i do tego powinni byście przystosować wasze zachowanie 
wobec mnie.

Wytrzeszczył na mnie ślepia, a drganie jego niekształtnych policzków wzmogło się 
jeszcze. Łypnął znów okiem ku drzwiom i po chwili, skinąwszy łbem, syknął przez 

zęby:
— Właź no tutaj.

* Gwiżdż? na to... Do widzenia.(fr.)
200 „*.•.. TOMASZ MANN

Pochwycił pierścień, zaczekał, aż obejdę dokoła szklany stół, i otworzył przede 
mną wejście do ziejącej zaduchem, bezokiennej izby. Tam, nad stojącym pośrodku 

okrągłym stołem, okrytym pluszową kapą i szydełkową serwetką, zaświecił 
niezmiernie jasną, o białym świetle, wiszącą lampę gazową. Również i „safe", to 

jest ogniotrwała szafa na pieniądze, oraz niewielki sekretarzyk widniały w tym 
pomieszczeniu będącym czymś pośrednim między drobnomiesz-czańską izbą mieszkalną 

a kantorkiem.
— Gadaj! Co tam masz? — szepnął zegarmistrz.

— Pozwoli pan, że się nieco rozdzieję — odrzekłem i zdjąłem kurtkę. — Tak 
wszystko pójdzie łatwiej. — I jedno po drugim wydobyłem z kieszeni: grzebień 

szylkretowy, szpilę do gorsu z szafirem, broszę w kształcie kobiałki z owocami, 

background image

bransoletę z białą perłą, pierścień rubinowy, wreszcie niby atutowego asa, 
łańcuszek brylantami oskrzony, i wszystko to, każde na osobnym miejscu, ułożyłem 

pieczołowicie na dzierganej serwetce stolika. Na koniec, grzecznie 
przeprosiwszy, rozpiąłem kamizelkę, zdjąłem świeci-dło z topazów z szyi i 

dołączyłem je do leżącej na stole wystawy.
— Co pan na to? — zapytałem z cichą dumą. Widziałem, że nie zdołał całkowicie 

zgasić iskier w oczach,
ściszyć cmoknięcia warg. Przybrał jednak pozór wyczekiwania na coś więcej i po 

chwili zapytał oschle:
— No więc? To wszystko?

— Wszystko? — powtórzyłem. — Ejże, mistrzu, nie udawajcie, jakby dopiero co 
właśnie zaproponowano wam kupno podobnej kolekcji.

— A ty pragnąłbyś bardzo pozbyć się jej, tej twojej kolekcji?
— Nie przeceniajcie znów żarliwości mego pragnienia — odparłem. — Jeśli mnie 

zapytacie, czy rad bym pozbyć się jej po rozsądnej cenie, to mogę wam 
przytaknąć.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 201
— Dobra jest — mruknął w odpowiedzi. — Trzeba ci istotnie doradzić odwołanie się 

do zdrowego rozsądku, mój chłoptasiu.
To rzekłszy przyciągnął sobie jeden z ustawionych dokoła, kobiercową materią 

obitych foteli i zasiadł w nim, aby zbadać klejnoty. Nie czekając zaproszenia 
usiadłem i ja na krześle, założyłem nogę na nogę i jąłem mu się przyglądać. 

Widziałem wyraźnie, jak drżały mu ręce, gdy przedmiot po przedmiocie podnosił, 
badawczo oglądał i potem znów ciskał raczej, niż kładł na obrus. Miało to 

zapewne pokryć żądzę, zdradzoną drżeniem, podobnie jak wzruszał również wiele 
razy ramionami, zwłaszcza gdy — dwukrotnie — zwiesił brylantowy łańcuszek z 

dłoni, a następnie przesuwał go powoli w krąg między palcami, chuchając na 
kamienie. Tym absurdalnie) wypadł końcowy zgrzyt, gdy zatoczywszy ręką w 

powietrzu koło nad całym zbiorem rzekł:
— Pięćset franków.

— Za co, jeśli wolno mi zapytać?
— Za wszystko to razem.

— Pan żartuje.
— Mój chłopcze, żadnemu z nas nie pora na żarty. Czy chcesz oddać mi swój łup za 

pięć stówek? Tak albo nie.
— Nie — odpowiedziałem powstając. — Jestem o sto mil daleki od tego. Zabiorę, 

jeśli pan pozwoli, swe pamiątki z powrotem, ponieważ widzę, że zanosi się tu na 
najbezec-niejszą grabież.

— Z zacnością — zaśmiał się szyderczo — bardzo ci do twarzy. Jak na twe lata, 
godna jest również szacunku twoja siła charakteru. Honoruję ją i powiem 

sześćset.
— Tym krokiem nie wyjdzie pan z kręgu śmieszności. Wyglądam, drogi panie, na 

młodszego, niż jestem, i nie prowadzi do niczego traktowanie mnie jak dziecko. 
Znam realną wartość tych rzeczy i jakkolwiek nie jestem na tyle łatwowierny, by 

się przy niej upierać, nie ścierpię przecie, aby zapłata ze strony kupca 
odbiegała od niej w stopniu

202 :,,: v y- „••« TOMASZ MANN
wprost niemoralnym. Wiadomo mi s wreszcie, że również i w tej dziedzinie 

interesów istnieje konkurencja, do której dotrzeć potrafię.
— Naoliwioną masz jadaczkę obok innych swych talentów. Na tę myśl jednak nie 

wpadłeś, że konkurencja, którą mi grozisz, mogłaby aż nadto sprawnie być 
zorganizowana, a przy tym wsparta o wspólne zasady.

— Niemniej pytanie jest proste, mistrzu Jean-Pierre: czy towar mój chce kupić 
pan, czy też ma go nabyć ktoś inny?

— Jestem skłonny uwolnić cię od niego, ale, jak ustaliliśmy to poprzednio, za 
cenę rozsądną.

— To znaczy?
— Siedemset franków, moje ostatnie słowo.

Milcząc zacząłem z powrotem wtykać do kieszeni zbiór klejnotów, przede wszystkim 
zaś brylantowy łańcuszek. Przyglądał mi się, a policzki mu drgały.

— Głupcze — krzyknął — nie umiesz ocenić swego szczęścia! Pomyśl przecie, jaka 

background image

to jest góra pieniędzy, siedemset czy osiemset franków — i dla mnie, który, 
jakkolwiek by było, chce je wyłożyć, i dla ciebie, który masz je dostać do łapy! 

Ileż to wszelakiego dobra możesz sobie na-kupić za, powiedzmy, osiemset 
pięćdziesiąt franków: piękne kobiety, ubrania, bilety do teatrów, smakowite 

obiadki. Zamiast tego wolisz, jak idiota, ciągać za sobą te graty jeszcze dalej, 
z miejsca na miejsce. Takiś to pewny, że za progiem nie czeka na ciebie policja? 

A czy bierzesz w rachubę moje ryzyko?
— Czy o tych przedmiotach — odparłem na chybił trafił — czytał pan cokolwiek w 

gazecie?
— Jak dotąd, nie.

— Widzi pan? A przecie w realnej łącznej wartości chodzi tu o okrągłą sumkę 
osiemnastu tysięcy franków. Pańskie ryzyko jest w ogóle tylko teoretyczne. Mimo 

to godzę się ocenić je tak, jak gdyby ono nie było takim, ponieważ znaj-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 203

duję się istotnie w przelotnym kłopocie pieniężnym. Daj mi pan połowę wartości, 
to jest dziewięć tysięcy franków, i dobijemy targu.

Zarechotał udanym głośnym śmiechem, przy czym nie należał wcale do przyjemności 
widok wszystkich jego spróchniałych pniaków zębnych. Kwicząc wykrztusił raz i 

drugi wymienioną sumę. Wreszcie spoważniał i rzekł:
— Oszalałeś.

— Przyjmuję to do wiadomości — odpowiedziałem — jako pańskie pierwsze słowo po 
ostatnim, wyrzeczonym poprzednio. I od niego także pan odstąpi.

— Słuchaj no, młodziku, to jest na pewno pierwszy w ogóle interes tego pokroju, 
który ty, żółtodziób, próbujesz dobić do końca?

— A gdyby i tak było? — odparłem. — Uczcij pan dziewiczy start występującego 
pierwszy raz talentu! Nie odtrącaj go przez głupie sknerstwo, lecz staraj się 

otwartą hojnie dłonią pozyskać go dla swej korzyści, bo niejedną jeszcze 
osobliwość może panu przynieść zamiast zwracać się do takich odbiorców, którzy 

mają bystrzejsze oko na szczęsny traf i głębsze zrozumienie dla zwycięskich 
widoków młodości!

Osłupiały, gapił się na mnie. Nie ulegało wątpliwości: roztrząsał w swym 
zlodowaciałym sercu moje piękne słowa, wlepiwszy wzrok w moje wargi, którymi je 

wymawiałem. Wykorzystałem jego chwiejność, by dorzucić:
— Niewiele to ma sensu, mistrzu Jean-Pierre, byśmy wdawali się w ryczałtowe 

kalkulacje, w oferty i kontroferty. Trzeba kawałek po kawałku otaksować kolekcję 
i tak obliczyć jej wartość. Musimy na to poświęcić trochę czasu.

— Niech będzie — szepnął. — Przerachujmy to wszystko. Strzeliłem w tej chwili 
grubego byka. Nie zdołałbym na

pewno, gdybyśmy pozostali przy ryczałtowej ocenie, utrzymać się przenigdy przy 
9000 franków; ale targowanie się i handryczenie o cenę każdej sztuki, rozpoczęte 

teraz, gdyś-
204 '. \ . TOMASZ MANN

my tak siedzieli przy stole, a zegarmistrz zapisywał w swym notesie wymuszone na 
mnie obrzydłe taksacje, zepchnęło mnie zaiste żałośnie poniżej tej sumy. Trwało 

to długo, ze trzy kwadranse chyba, a może i więcej. Tymczasem w pewnej chwili 
zadźwięczał dzwonek ł Jean-Pierre przeszedł do sklepu przykazawszy mi szeptem:

— Ani mru-mru!
Powrócił i targ ciągnął się dalej. Wyśrubowałem łańcuszek brylantowy na 2000 

franków, jeślim jednak zwyciężył w tym punkcie, było to mym jedynym zwycięstwem. 
Daremnie przyzywałem niebiosa na świadka piękności, jaką po-Iśniewał naszyjnik 

topazowy, oraz kosztowności szafiru zdobiącego szpilę do gorsu, białej perły w 
bransolecie, rubinu i perły szarej. Pierścienie dały łącznie tysiąc pięćset, 

cała zaś reszta, pominąwszy łańcuszek, utrzymała się w wywalczonych z trudem 
granicach od 50 do 300 franków najwyżej. W sumie dawało to kwotę 4450 franków, i 

mój łajdaczyna udawał jeszcze, że go to przeraża, że rujnuje siebie i całą 
gildię. Oświadczył również, że w tych okolicznościach cena srebrnego zegarka, 

który nabyć muszę, wyniesie zamiast 25 aż 50 franków — tyle więc, ile chciał 
zapłacić za prześliczną złotą broszę o kształcie winogrona. Wobec tego końcowy 

rezultat wyniósł 4400. „A Stanko?" — pomyślałem. Dochód mój był poważnie 
obciążony. Mimo to nie pozostało mi nic innego, jak wyrazić swą zgodę i dobić 

słowem enten-du naszego targu. Jean-Pierre rozwarł żelazny skarbiec i pod 

background image

ostrzałem mych żałosnych pożegnalnych spojrzeń schował w nim starannie swoją 
zdobycz, po czym wyłożył przede mną na stole cztery tysiącfrankowe banknoty w 

asyście czterech stówek.
Potrząsnąłem głową.

— Zechce mi pan to trochę rozmienić — powiedziałem podsuwając mu z powrotem 
tysiączki, na co on:

— Ależ brawo! Wystawiłem tylko na małą próbę twój takt. Nie chciałbyś, jak 
widzę, szastać przy swych zakupach

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 205
zbyt wielkopańsko. Podoba mi się to. Podobasz mi się w ogóle — mamrotał dalej, 

rozmieniając mi bilety tysiąc-frankowe na setki oraz na trochę złota i srebra — 
i nie dobiłbym z tobą interesu w sposób tak karygodnie szczodrobli-wy, gdybyś 

nie budził we mnie rzetelnego zaufania. Słuchaj, chętnie pozostanę w kontakcie z 
tobą. Możliwe, bardzo możliwe, że coś z ciebie będzie. Masz w sobie coś 

takiego... słonecznego. Jak ci właściwie na imię?
— Armand.

— Otóż, mój Armandzie, okaż się wdzięczny i wróć tu jeszcze. Masz tu swój 
zegarek. Daruję ci do niego ten łańcuszek. — (Nie był nic, ale to nic wart.) — 

Adieu, mój mały! A wracaj rychło! Trochę zakochałem się w tobie przy tych 
naszych targach.

— Potrafił pan wspaniale opanować swoje uczucia.
— Bardzo źle, bardzo źle!

Wśród takich żartów rozstaliśmy się. Wsiadłem w omnibus zdążający w stronę 
Boulevard Haussmann i znalazłem przy jednej z przytykających doń ulic bocznych 

skład obuwia, gdzie kazałem sobie dobrać parę ładnych, a zarazem trwałych i 
miękkich bucików zapinanych i zatrzymałem je od razu na nogach, oświadczając, że 

dawnych już nie życzę sobie oglądać. Następnie w mieszczącym się opodal domu 
handlowym „Printemps" zakupiłem, wałęsając się od jednego działu do drugiego, 

najpierw parę pomniejszych przedmiotów użytkowych: trzy lub cztery kołnierzyki, 
krawat, nawet koszulę jedwabną, dalej miękki kapelusz w miejsce czapki, którą 

skryłem w głęboką kieszeń swej kurtki, parasol tkwiący w pochwie kształtu laski 
i niezmiernie mym oczom miły, rękawice łosiowe i teczkę ze skóry jaszczura. Z 

kolei poleciłem wskazać sobie oddział konfekcji, gdzie wprost z wieszadła 
kupiłem przemiłe jednobarwne ubranie z lekkiej, lecz ciepłej szarej wełny, 

leżące na mnie jak ulał; było mi w nim, przy stojącym, wykładanym kołnierzyku i 
niebieskim krawacie w białe kropki, niezmiernie do twarzy. I tego

206 ' TOMASZ MANN
ubioru nie zdjąłem już z siebie prosząc, by mi odesłano powłokę, w której tu 

przybyłem, i polecając dla żartu zanotować adres: Pierre Jean-Pierre, Rue de 
l'Echelle au Ciel 92. Miło i lekko było mi na sercu, gdy tak odświeżony, z 

rączką swego parasola-laski przewieszoną przez ramię i z drewnianym imadełkiem 
swego białego, czerwoną tasiemką owiązanego pakietu z zakupami ujętym wygodnie w 

uręka-wicznione palce, opuściłem magazyn „Printemps" — miło i lekko na myśl o 
kobiecie, która nie zachowawszy obrazu mej osoby nosiła mnie jednak w myśli i 

napotkałaby teraz, jak mniemałem, obraz godniejszy jej samej i jej pytań niż 
poprzednio. Na pewno znalazłaby i ona swoją radość w tym, żem przybrał 

zewnętrzny wygląd lepiej już dostosowany do naszych wzajemnych relacji. Atoli 
wśród załatwiania sprawunków nadeszło i minęło południe i uczułem głód. W 

pierwszej lepszej brasserie kazałem sobie podać obiad wcale nie zbytkowny, ale 
posilny, złożony z zupy rybnej, sporego befsztyku z dodatkami, sera i owoców, do 

czego wypiłem dwa kufle porteru. Posiliwszy się do syta, postanowiłem uraczyć 
się tą sytuacją życiową, której wczoraj, w przejeździe, pozazdrościłem radującym 

się nią ludziom, mianowicie zasiąść przed jedną z kawiarni przy Boulevard des 
Italiens i rozkoszować się widokiem ulicznego ruchu. Tak też uczyniłem. Zająłem 

miejsce przy stoliku, blisko promieniującego ciepłem piecyka z węglami, 
popijałem, paląc, swe piwko dubeltowe i spoglądałem na przemian przed siebie, na 

pstry i hałaśliwy korowód życia, i w dół, na jeden z mych prześlicznych, 
nowiutkich bucików na guziczki, którym dyndałem w powietrzu założywszy nogę na 

nogę. Przesiedziałem tam chyba z godzinę, tak bardzo podobało mi się to, i 
byłbym prawdopodobnie został jeszcze dłużej, gdyby pod mym stolikiem i dokoła 

niego nie namnożyło się stopniowo zbyt wielu szperających za odpadkami 

background image

osobników. Dyskretnym gestem wręczyłem mianowicie jakiemuś starcowi w łachmanach 
oraz jakiemuś w równym stopniu

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 207
obdartemu chłopczynie, którzy podejmowali z ziemi niedopałki mych papierosów — 

pierwszemu z nich franka, drugiemu dziesięć sous, co wprawiło ich w nieopisaną 
radość, powodując zarazem tłoczny napływ im podobnych indywiduów, przed którym 

musiałem w końcu usunąć się, boć przecie jednostka nie zaradzi nędzy całego 
świata. Pragnę w każdym razie wyznać, iż myśl o takich podarunkach, zrodzona 

jeszcze wczorajszego wieczora, odegrała pewną rolę w tym, że pragnąłem się tam 
znaleźć.

Poza tym poważnie zaprzątały mnie, gdym tam sobie siedział, rozważania natury 
finansowej, nie opuszczające mnie i później. Co zrobić ze Stankiem? 

Przemyśliwając
0 nim stawałem przed trudnym wyborem. Po pierwsze, mogłem mu wyznać, że okazałem 

się zbyt niezdarny, zbyt dziecinny, aby za swój towar osiągnąć choćby tylko w 
przybliżeniu tę cenę, jaką oznaczył on w sposób tak stanowczy,

1 odpowiednio do tej zawstydzającej klapy zaspokoić go kwotą co najwyżej 1500 
franków. Po wtóre, mogłem dla własnego honoru, a z jego pożytkiem, skłamać przed 

nim i udać, jakobym dopiął z grubsza pożądanego wyniku, w którym to wypadku 
musiałbym mu wybulić sumę podwójnie wielką, a wtedy z dochodu ze wszystkich tych 

wspaniałości pozostawałaby dla mnie sumka nader żałośnie podobna do wstępnych, 
bezwstydnych propozycji Jean--Pierre'a. Którą z tych możliwości należałoby 

obrać? Przeczuwałem w głębi duszy, że moja duma czy raczej próżność okaże się 
silniejsza od chciwości.

Co się tyczy zapełnienia pozostałego mi czasu po godzince spędzonej w kawiarni, 
to ubawiłem się za drobną opłatą obejrzeniem zachwycającej, wspaniałej panoramy 

bitwy pod Austerlitz; przedstawiała ją w pełnej rozpiętości krajobrazu z 
płonącymi wsiami oraz rojowiskiem wojsk rosyjskich, austriackich i francuskich, 

i to tak znakomicie, że prawie nie można było zauważyć granicy między tym, co 
było samym tylko malowidłem, a pierwszoplanowymi

208
, - TOMASZ MANN

przedmiotami rzeczywistymi, jak porzucona broń, tornistry i lalki-trupy wojaków. 
Ze wzgórza badał sytuacię strategiczną przez lunetę cesarz Napoleon otoczony 

swym sztabem. Podniesiony na duchu tym widokiem, nawiedziłem inne jeszcze 
widowisko, mianowicie panoptikum, gdzie co krok, ku radosnemu zatrwożeniu, 

natrafiało się na wszelkiego typu możnowładców, defraudantów na wielką skalę, 
opromienionych sławą artystów i słynnych morderców kobiet, czekając każdej 

chwili, że ktoś z nich przemówi do człowieka per „ty". Ksiądz Liszt z długim 
swym siwym włosem i łudząco prawdziwymi brodawkami na twarzy siedział tu przy 

fortepianie i naciskając nogą pedał, a oczy podniósłszy ku niebu muskał 
woskowymi palcami klawisze, podczas gdy generał Bazaine, tuż obok, przykładał 

rewolwer do skroni, nie spuszczając jednak kurka. Były to wstrząsające dla 
młodocianej świadomości wrażenia; cóż z tego, kiedy Liszt i Lesseps nie zdołali 

wyczerpać mojej chłonności! Wśród wszystkich tych przeżyć zapadł wieczór; 
rozbłyskując jak wczoraj, mrugając różnobarwnym, na przemian przygasającym i 

znów wytrys-kującym blaskiem reklamowych świateł, rozjarzył się Paryż, i 
powałęsawszy się nieco, spędziłem półtorej godziny w jakimś variete, gdzie 

morskie lwy balansowały płonącymi lampami naftowymi na nosach, gdzie mistrz 
sztuk czarodziejskich miażdżył czyjś złoty zegarek w moździerzu po to, by 

wyciągnąć go potem nietkniętym z tylnej kieszeni spodni jakiegoś wcale w te 
gusła nie wtajemniczonego widza, siedzącego w odległym, tylnym rzędzie parteru; 

gdzie blada pieśniarka w długich czarnych rękawiczkach wyrzucała grobowym głowem 
na salę smętne sprośności, a jakiś pan gadał po mistrzowsku z głębi brzucha. Nie 

mogłem dotrwać do końca tego zadziwiającego programu, jeżeli bowiem miałem 
ochotę wypić jeszcze gdzieś filiżankę czekolady, to wskazany był pośpiech, aby 

zajść do domu, jeszcze nim się zaludni sypialnia.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 209

Przez l'Avenue de 1'Opera i Rue des Pyramides powróciłem na moją Rue Saint-
Honore i w pobliżu hotelu ściągnąłem z rąk rękawiczki, ponieważ na tle 

rozmaitych udoskonaleń mego stroju zdawały się one przechylać mój wygląd w 

background image

stronę wyzywającego efekciarstwa. Nie zwrócił zresztą na mnie uwagi nikt, kiedym 
jechał w górę windą, jeszcze i na czwartym piętrze pełną gości. Stanko 

wytrzeszczył oczy, gdy przebywszy kondygnację schodów wkroczyłem do jego 
przybytku i poddałem się jego lustracji w świetle zwisającej z sufitu żarówki.

— Nom d'un chien!" — stęknął. — A to się wygalował. Widzę, że interesy poszły 
gładko?

— Znośnie — odparłem zdejmując ubranie i przystając przed jego łóżkiem. — Wcale 
znośnie, Stanko, mogę to stwierdzić, choć nie wszystkie nasze nadzieje spełnił 

los. Człowiek ów nie jest, bądź co bądź, najpodlejszym okazem swego cechu; 
okazuje się, że można z nim gadać, gdy się umie go zażyć z mańki i nie ugina 

przed nim karku. Wywindowałem utarg na dziewięć tysięcy. Pozwoli pan teraz, że 
się wywiążę z swych zobowiązań! — I wspiąwszy się w swych bucikach z guziczkami 

na skraj dolnego łóżka, wyłożyłem mu ze swej rozepchanej teki z jaszczurczej 
skóry trzy tysiąca franków na lichy koc.

— Wydrwigroszu! — jęknął. — Wziąłeś w łapę dwanaście tysięcy.
— Stanko, przysięgam panu... Ryknął śmiechem.

— Nie gorączkuj się, skarbie! — wykrztusił. — Nie wierzę w to, żeś dostał 
dwanaście tysięcy, ani w to, żeś wsunął w kieszeń dziewięć tysięcy. Dostałeś 

najwyżej pięć tysięcy. Pomyśl tylko: leżę tutaj i gorączka mi spadła. W takiej 
sytuacji człowiek mięknie, rozczula się i ślamazarnieje, otępiały niby po 

przepiciu. Dlatego wyznam ci tylko, że sam
' Psia krew! (fr.)

210
TOMASZ MANN

bym nie wydusił więcej niż ileś tam między czterema a pięcioma tysiącami. Masz 
tu, zwracam ci tysiączek. Obaśmy godziwe chłopy, może nie? Jestem zachwycony 

nami oboma. Embrassons-nous! Et bonne nuit!*
Uściśnijmy się! I dobrej nocy! (fi.)

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
.Naprawdę nic łatwiejszego jak obsługiwać windę. Umie się to niemal od pierwszej 

chwili; że zaś w strojnej swej liberii podobałem się i sam sobie, i jak 
zdradziło mi to niejedno spojrzenie, nie najmniej również jadącej w górę i w dół 

płci pięknej, że przy tym noszone obecnie nowe imię znakomicie odświeżało mnie 
wewnętrznie, znajdowałem, przynajmniej na początku, wyraźne zadowolenie w tej 

służbie. Z drugiej jednak strony służba ta, będąc właściwie dziecięcą zabawką, 
staje się bardzo męcząca, gdy trzeba ją pełnić z małymi przerwami od siódmej 

rano aż prawie do północy, toteż rzec można, złamany na ciele i duchu wspina się 
człowiek po takiej dniówce na górę na swe łóżko. Przez całe szesnaście godzin, z 

wyjątkiem krótkotrwałych jedynie chwil wytchnienia, kiedy personelowi, grupa po 
grupie, wydawano posiłki w pomieszczeniu położonym między kuch-

212 TOMASZ MANN
nią a salą stołową — posiłki fatalne, co do których mały Bob miał aż nadto 

rację, posiłki wywołujące sarkania, bo upichcone, aby zbyć, w jednym kotle z 
wszelkiego rodzaju resztek, te podejrzane ragouts, siekaniny i odsmażanki, skąpo 

podlewane krajowym sikaczem, stawały mi dosłownie w gardle i doprawdy tylko w 
więzieniu stołowałem się jeszcze mizerniej — otóż, przez tyle godzin było się 

bez chwili spoczynku na nogach, w zamkniętym i przesyconym perfumami osób 
jadących pudle, uruchamiało się odpowiednie dźwignie, dawało baczenie na tablicę 

z dzwonkami, przystawało jadąc w górę czy w dół, przyjmowało gości wchodzących, 
żegnało wychodzących, dziwiąc się bezmyślnej niecierpliwości tych państwa, 

którzy tam w dole, w hallu, nieustannie dzwonili na człowieka, a człowiek nie 
mógł przecie zlecieć natychmiast z czwartego piętra na ich usługi, lecz musiał 

wpierw wyjść z windy tam w górze oraz na niższych piętrach i kłaniając się 
uprzejmie, z najmilszym, na jaki go stać, uśmiechem wpuścić ludzi żądnych jazdy 

w dół. Uśmiechałem się, jak mogłem najczęściej, mawiałem: „M'sieur et damę" i 
„Watch your step!" *, co było zupełnie zbędne, gdyż wyłącznie w pierwszym dniu 

przydarzyła się tu i ówdzie nierówność w lądowaniu, potem już ani razu nie 
potrzebowałem ostrzegać przed stopniem lub też wyrównywałem go w okamgnieniu w 

sposób idealny. Damom co leciwszym podsuwałem przy wychodzeniu lekko rękę pod 
łokieć jako oparcie, tak jak gdyby były z tym jakiekolwiek trudności, w nagrodę 

zaś otrzymywałem dziękczynne, trochę zmieszane, niekiedy również melancholijnie 

background image

zalotne spojrzenie, jakim istoty podstarzałe zwykły kwitować nadskakującą 
uprzejmość młodości. Inne powściągały zgryźliwie wszelki zachwyt lub nawet nie 

musiały się w ogóle nań zdobywać, gdyż serce ich wystygło i pozostała w nim już 
tylko pycha klasowa. Postępowałem zresztą podobnie z młodymi kobie-

• Proszę uważać! (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 213

tami, a wtedy zakwitał niejeden delikatny rumieniec, padało szeptem niejedno 
merci za grzeczność, która osładzała mi jednostajny mozół dnia, ponieważ w głębi 

duszy ofiarowywałem ją w hołdzie jednej tylko kobiecie i poniekąd jedynie dla 
niej się w tym ćwiczyłem. Jej tylko wyczekiwałem, tej, której obraz nosiłem w 

myślach, tej, która nosiła mnie w myślach, choć nie zachowała mego obrazu: 
władczyni szkatułki, fundatorki moich bucików zapinanych na guziki, mego 

parasola-laski i mego ubrania spacerowego; tej, z którą już współżyłem dzięki 
naszej słodkiej tajemnicy — i jeśli nie wybrała się przedwcześnie w podróż 

powrotną, nie mogłem być zdany na długie jej wyczekiwanie.
Drugiego zaraz dnia, około godziny piątej po południu — w porze gdy również 

Eustachy był właśnie na dole ze swoim pojazdem — zjawiła się w hallu przy 
windzie z welonem na kapeluszu, tak jak ją już raz widziałem. Mój ar-

cyprozaiczny kolega i ja staliśmy przed na oścież otwartymi drzwiami, ona zaś 
weszła w środek między nas i w tejże chwili spojrzawszy na mnie na mgnienie 

wytrzeszczyła oczy, uśmiechnęła się i zakołysała na nogach, niepewna, na czyją 
windę się zdecydować. Nie było wątpliwości, że ciągnęło ją ku mojej; ponieważ 

jednak Eustachy ustąpił już na bok i gestem dłoni zaprosił ją do swojej, 
pomyślała zapewne, że na niego przypada służbowa kolej, weszła więc do jego 

windy, nie omieszkawszy, ponownie wytrzeszczając oczy, obejrzeć się za mną przez 
ramię wcale nie ukradkiem, po czym znikła w górze.

To było wszystko na ów raz, z tym jedynie, że zjechawszy się znów z Eustachym na 
dole, dowiedziałem się odeń jej nazwiska. Nazywała się madame Houpfle, przybyła 

z Strasburga.
— Impudemment riche, tu sais — dodał Eustachy, na co odpowiedziałem jedynie 

chłodnym:
214 , , • TOMASZ MANN

— Tant mieux pour elle". ,»,»,, Nazajutrz o tejże godzinie, gdy obie inne windy 
były

właśnie w drodze, ja zaś stałem przed swoją sam, pojawiła się znowu, mając na 
sobie przepiękne futro z nurków i toczek z tegoż futra; wracała z zakupów, miała 

bowiem na ramieniu i w rękach sporo pakiecików, co prawda niedużych, owiniętych 
i owiązanych wytwornie. Z zadowoleniem skinęła głową na mój widok, rzuciła mi 

uśmiechnięte spojrzenie w odpowiedzi na towarzyszący czołobitnemu „Madame" 
ukłon, w którym było coś z zaproszenia do tańca, i pozwoliła zamknąć się wraz ze 

mną w oświetlonym latającym pokoiku. Tymczasem zadźwięczał sygnał z czwartego 
piętra.

— Deuxieme, n'est-ce pas, madame? — zapytałem nie otrzymawszy od niej żadnego 
zlecenia.

Nie postąpiła w głąb małego przybytku, stała też nie za mną, lecz obok mnie, 
przy drzwiach, i patrzyła na przemian na moją rękę trzymającą dźwignię i na moją 

twarz.
— Mais oui, deuxieme — powiedziała. — Comment sa-vez-vous?

— Je le sais, tout simplement**. , :
— A! Nowy Armand, jeśli się nie mylę?

— Do usług, madame. ,,..•••.,
— Można stwierdzić — odparła — że ta zmiana oznacza postęp w składzie personelu. 

i
— Trop aimable, madame""".

Mówiła miłym, harmonijnym, nerwowo wibrującym altem. Zaledwiem jednak to 
pomyślał, ona zaczęła mówić o mym własnym głosie.

— Miałabym ochotę — rzekła — pochwalić pana za jego przyjemny głos. — Słowa 
kanonika Chateau!

' Bezwstydnie bogata, wiesz?... Tym lepiej dla niej. (fr.) ** Drugie, prawda, 
madame?... Ależ tak, drugie... Skąd pan to wie?... Wiem to, całkiem po prostu, 

(fr.)

background image

*" Pani zbyt łaskawa, (fr.) >.....,_• ,<.;..•,-...:.'• ..-. •'..:,, v,., .•;..'. 
•.-.•> • ,,

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 215
— Je serais infiniment content, madame — odpowiedziałem — si ma voix n'offensait 

pas votre oreille!'
Ozwał się znowu kilkakrotny dzwonek z góry. Byliśmy na drugim piętrze. Dodała:

— C'est en effet une oreille musicale et sensible. Du reste, l'ouiie n'est pas 
le seul de mes sens qui est susceptible. **

Była zdumiewająca! Wsparłem ją tkliwie przy wychodzeniu, jak gdyby zachodziła tu 
w ogóle potrzeba wspierania, i powiedziałem:

— Pozwoli pani, że oswobodzę ją nareszcie od tylu ciężarów i zaniosę do jej 
pokoju!

To mówiąc zacząłem brać pakieciki z jej ręki, sztuka po sztuce, i z całym tym 
zbiorem podążyłem za nią przez korytarz, zostawiwszy po prostu windę własnemu 

jej losowi. Mieliśmy przed sobą ledwie dwadzieścia kroków. Otworzyła numer 23 po 
lewej stronie i weszła, prowadząc mnie do swej sypialni o drzwiach otwartych do 

przyległego salonu — sypialni zbytkownej, o posadzce z parkietu, z wielkim 
dywanem perskim, meblami z wiśniowego drzewa, lśniącymi przyborami na stoliku 

toaletowym, dalej z szerokim, okrytym pikową atłasową kołdrą mosiężnym łożem i 
szarym aksamitnym szezlongiem. Tam właśnie oraz na szklaną płytę stolika 

złożyłem pakiety; równocześnie pani zdjęła toczek i rozchyliła futro.
— Nie mam swej pokojówki pod ręką — rzekła. — Ma swój pokój o piętro wyżej. Czy 

zechciałby pan dopełnić swej uprzejmości pomagając mi w wydostaniu się z tego 
okrycia?

— Z wielką przyjemnością — odparłem i wziąłem się do dzieła. Atoli, gdym 
zajmował się ściąganiem rozgrzanego, podszytego jedwabiem futra z jej pleców, 

zwróciła ku mnie
* Byłbym nieskończenie rad, madame... gdyby mój glos nie razi! pani ucha! (fr.)

** To rzeczywiście muzykalne i czułe ucho. Zresztą słuch nie jest mym jedynym 
wrażliwym zmysłem, (fr.)

216 TOMASZ MANN
głowę w bogatej koronie ciemnokasztanowych włosów, spośród których wymykało się 

od czoła swobodnie faliste jasne pasmo, posiwiałe wcześniej od reszty, i migając 
wpierw na krótko oczyma, a potem roztopiwszy sennie ich lśnienie za 

przymrużonymi z przekorą powiekami, wycedziła słowa:
— Rozdziewasz mnie, zuchwały pachołku? Niewiarygodna kobieta i pełna wyrazu! 

Odurzony, lecz
opanowany, nadałem swej odpowiedzi następujące brzmienie:

— Dałby Bóg, madame, aby mój czas pozwolił mi nadać taki właśnie sens sprawie i 
wedle upodobania kontynuować jeszcze czynność tak uroczą!

— Czy nie masz czasu dla mnie?
— Niestety, w tej chwili nie, madame. Czeka na mnie moja winda. Stoi tam 

odemknięta, a tymczasem dzwonią z góry i z dołu i może na tym również piętrze 
gromadzą się przed nią goście. Utraciłbym swe stanowisko, gdybym zaniedbał ją 

dłużej...
— Ale czy miałbyś czas dla mnie... gdybyś miał dla mnie czas?

— Nieskończenie wiele, madame!
— Kiedy będziesz miał czas dla mnie? — zapytała rozszerzając oczy nagłym 

rozbłyskiem, po czym znów mącąc i roztapiając spojrzenie, i w swym opinającym 
ciasno kształty ciała niebieskawym kostiumie przystanęła tuż, tuż przede mną.

— O godzinie jedenastej będę już wolny od służby — odrzekłem przytłumionym 
głosem.

— Będę cię oczekiwała — szepnęła tłumiąc również głos. — A to na zadatek! — I 
zanim się spostrzegłem, moja głowa znalazła się między jej dłońmi, usta jej zaś 

na moich, w pocałunku, który trwał i trwał — dość długo, aby stać się zadatkiem 
niepowszednim i wiążącym.

Niewątpliwie byłem odrobinę blady w chwili, gdym trzymane nadal w rękach jej 
futro składał na szezlongu

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 217
i zmierzał sam ku wyjściu. Istotnie, przed otwartą windą stały wyczekując 

bezradnie trzy osoby, przed którymi musiałem usprawiedliwić się nie tylko z 

background image

powodu zwłoki spowodowanej czyimś naglącym zleceniem, lecz i z tego, że przed 
zwiezieniem ich na dół wyjechałem wpierw na czwarte piętro, skąd mnie wzywano, 

gdzie jednak nie było już nikogo. W dole przyszło mi wysłuchać szorstkiego 
łajania za zawinioną przerwę w komunikacji i ledwie odparłem je oświadczeniem, 

że zaszła konieczność, bym towarzyszył pewnej atakiem słabości tkniętej damie do 
jej pokoju.

Pani Houpfle — i słabość! Kobieta zdolna do takiej brawury! Ułatwiał ją, 
myślałem, jej wiek, o tyle bardziej zaawansowany od mojego, a na domiar tego 

moje podrzędne stanowisko społeczne, które określiła z tak niezwykłą dosad-
nością. „Zuchwałym pachołkiem" nazwała mnie — ona, kapłanka poezji! „Rozdziewasz 

mnie, zuchwały pachołku?" Te zadziwiające słowa tkwiły w mych myślach przez cały 
wieczór, przez owe pełne sześć godzin, które trzeba było przebrnąć, zanim „będę 

miał czas dla niej". Uwierały mnie te słowa cokolwiek, lecz równocześnie 
napełniały przecie i dumą — nawet przez wzgląd na me zuchwalstwo, na które się 

przecież wcale nie zdobyłem, lecz ona sama po prostu podsunęła mi je i 
narzuciła. Bądź co bądź czułem teraz w sobie aż nadmiar zuchwalstwa. Tchnęła je 

we mnie
— zwłaszcza owym mocno wiążącym na przyszłość zadatkiem.

O godzinie siódmej zwiozłem ją w dół na obiad: dołączyła się do innych gości z 
górnych pięter, przyodzianych w ubiory wieczorowe, gdyż udawali się do sali 

jadalnej
— strojna w przecudną białą suknię jedwabną z krótkim trenem, koronkami i 

haftowaną tuniką, którą ujmowała w pasie aksamitna wstęga, dalej w opinający 
szyję rząd mle-cznie lśniących, nieskazitelnie krągłych pereł, na jej szczęście 

— a mistrzowi Jean-Pierre na pohybel — nie schowanych ongi w szkatułce. 
Doskonałe opanowanie, z jakim led-

218
TOMASZ MANN

wie przemknęła po mnie spojrzeniem — i to po takim pocałunku! — musiało wzbudzić 
mój podziw, zemściłem się jednak za nie przy wychodzeniu z windy, podsuwając nie 

jej, lecz jakiejś upiornie wystrojonej starowinie rękę pod łokieć. Coś mi się 
zdaje, żem dostrzegł jej uśmieszek, wywołany moją dobroczynną dwornością.

O której godzinie wróciła do swego apartamentu, to pozostało dla mnie tajemnicą. 
Kiedyś musiała jednak nastać godzina jedenasta, po której wprawdzie służba 

wlokła się dalej, ale pełniona przez jedną tylko windę, podczas gdy obsługujący 
dwie inne mieli wolne. Byłem tego dnia jednym z nich. Aby po pańszczyźnianej 

dniówce odświeżyć się nieco myślą o najtkliwszej ze wszystkich schadzek, 
nawiedziłem najpierw naszą łazienkę, po czym zszedłem schodami na drugie piętro, 

którego korytarz, zasłany tłumiącym do bezszelestności kroki czerwonym dywanem, 
spał już o tej godzinie w niezmąconej ciszy. Uznałem za stosowne zapukać we 

drzwi nr 25, wiodące do salonu pani Houpfle, lecz nie otrzymałem stamtąd 
odpowiedzi. Wobec czego odemknąłem drzwi zewnętrzne nr 23, jej sypialni, i 

pochyliwszy głowę, by nasłuchiwać, zastukałem dyskretnie w drzwi wewnętrzne.
Doszło stamtąd w odpowiedzi pytające: Entrez? szepnięte w tonacji lekkiego 

zdziwienia. Ponieważ mogłem nie dbać o to zdziwienie, usłuchałem. Pokój drzemał 
w czerwonawym przytłumionym blasku osłoniętej jedwabnym abażurem lampki nocnej, 

jedynego źródła światła. Zuchwała pani tych miejsc — miło mi przenieść na nią, 
nie bez podstaw zresztą, epitet od niej otrzymany — zetknęła się wzrokiem z 

mymi, badającymi szybko sytuację oczyma. Leżała w łóżku, pod purpurową pikowaną 
kołdrą z atłasu — we wspaniałym łożu mosiężnym, które mając wezgłowie zwrócone 

ku ścianie, szezlong zaś u stóp, stało oddzielnie, dość blisko przysłoniętego 
szczelnie okna. Moja podróżniczka leżała tam, założywszy pod głowę ramiona, w 

batystowej szacie
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 219

nocnej z krótkimi rękawkami i z obramionym koronkami dekoltem odsłaniającym 
bujny biust. Sploty włosów, rozluźnione na noc, ujęła w warkocze i nimi niby 

wieńcami owinęła głowę swobodnie i strojnie. Siwa smuga, skręcona w lok, 
odstawała od czoła nie wolnego już od zmarszczek. Ledwiem zamknął drzwi, 

usłyszałem poza sobą odgłos zapadającej zasuwy, którą uruchamiało się z łóżka 
jednym ruchem. Wytrzeszczyła złotawe oczy na mgnienie tylko, jak zwykle; rysy 

jej jednak wykrzywiło lekko coś na kształt nerwowej kłamliwości, gdy jęła mówić:

background image

— A to co? Co to znaczy? Ktoś z hotelowego personelu, pospolity sługus, młodzik 
pakuje się do mnie, i to o godzinie, w której już układałam się na spoczynek?

— Wyraziła pani życzenie, madame... — odrzekłem zbliżając się do jej łoża.
— Życzenie? Wyraziłam? Mówisz: „życzenie", udając, że rozumiesz przez to rozkaz 

wydany przez damę lokaj czy-kowi, chłopczynie od windy, ale w swej niesłychanej 
śmiałości, w swym bezwstydzie myślisz: „żądza", „palące, tęskne pożądanie", 

myślisz tak całkiem po prostu, że niby to rozumie się samo przez się, boś młody 
i piękny, ach, jak piękny, jak młody, jak bezczelny... życzenie! Powiedzże mi 

przynajmniej, ty moje marzenie, śnie moich zmysłów, ty cherubinku w liberii, ty 
słodki heloto, czy poważyłeś się w swym zuchwalstwie dzielić choć trochę to 

życzenie?
Po tych słowach schwyciła mnie za rękę i pociągnęła w dół, na brzeg łóżka, tak 

żem usiadł skośnie na skraju: dla równowagi musiałem wyciągnąć ponad nią ramię i 
oprzeć się o poręcz wezgłowia; w ten sposób siedziałem pochylony nad ledwie 

cieniuchnym przędziwem i koronkami osłoniętą jej nagością, której wonne ciepło 
zaraz mnie owionęło. Lekko urażony, przyznaję, ustawicznym i natrętnym 

wypominaniem mi mego niskiego stanu — co ją to w ogóle obchodziło i do czego 
zmierzała? — pochyliłem się, zamiast odpowiedzi, całym torsem nad nią, wpijając 

wargi w jej usta.
220

TOMASZ MANN\
Ona zaś nie tylko włożyła w ten pocałunek o wiele więcej jeszcze żaru niż w 

pierwszy, popołudniowy, w czym gorliwie jej sekundowałem — lecz zerwawszy nadto 
rękę mą z oparcia, wsunęła ją za dekolt, na piersi, wcale poręczne, | i zaczęła 

obwodzić ją w krąg, wokół przegubu, w sposób taki, że moja gwałtownie obudzona 
męskość, czego nie mogła była nie dostrzec, stanęła dęba. Wzruszona tym 

spostrzeżeniem zagruchała tkliwie, jednocząc współczucie z uciechą:
— Ach, młodości urocza, ileż piękniejsza niż to ciało, któremu dane jest ją 

rozpłomienić!
Po czym zaczęła grzebać oburącz u spięcia przy kołnierzu mej kurty, otwierać 

przy nim haftki i z niewiarygodną szybkością rozpinać moje guziki.
— Precz, precz, dalejże precz z tym i z tym także — dyszały pośpiechem jej 

słowa. — Ściągnij to i odrzuć, abym cię zobaczyła, abym ujrzała bóstwo! Pomóżże 
mi prędzej!

Comment, a ce propos, ąuand 1'heure vous appelle, n'etes vous pas encore pręt 
pour la chapelle? Deshabillez-vous vite! Je compte les instants! , La parure de 

noce!"
Tak nazywam boskie twe członki; od kiedym cię ujrzała po raz pierwszy, pali mnie 

pragnienie, by je oglądać. Ach tak, ach wreszcie! Błogosławiona pierś, barki, 
słodkie ramię! Preczże w końcu i z tym — oh, la, la, to się u mnie nazywa 

galanterią! Do mnie więc, bien-aime. Do mnie, do mnie... Nigdy nie istniała 
kobieta bardziej pełna wyrazu! To, co dawała z siebie, było śpiewem, niczym 

innym. I ciągle, nie-
* Jak to! kiedy godzina rozkoszy cię wzywa, Nie widzi cię miłości świątynia 

szczęśliwa? Rozbierz się prędko, proszę! Ja liczę sekundy! O szato godowa! (fr.) 
:,. ......

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 221
przerwanie tryskały z niej wyrazy, kiedym był przy niej, miała bowiem manierę 

ujmowania wszystkiego w słowa. Trzymała tak w ramionach wychowanka i zdobywcę 
tajemnic wymagającej Rozsy. Uczynił ją bardzo szczęśliwą i dane mu było 

usłyszeć, że to sprawił:
— O mój najsłodszy! O ty aniele miłości, płodzie rozkoszy. Ach, ach, ty diable 

młody, gładki chloptysiu, jak ty to umiesz! Mój mąż nie umie nic, całkiem nic, w 
ogóle nic, wiedz o tym. O ty, dawco szczęścia, zabijasz mnie. Rozkosz zapiera mi 

oddech, rozsadza serce, umrę przez twoją miłość! — Ugryzła mnie w wargę, w 
szyję. — Mów mi „ty"! — jęknęła nagle, bliska spazmu. — Tykaj mnie brutalnie dla 

mego poniżenia! J'adore d'etre humiliee! Je l'adore! Oh, je t'odór e, petit 
esclawe stupide qui me deshonore..."

Zatraciła się. Zatraciliśmy się oboje. Dałem jej z siebie wszystko najlepsze, co 
tylko dać mogłem; chłonąc sam, odpłacałem rzetelnie. Jakże mogło jednak nie 

smucić mnie to, że ona, sięgając szczytu, bredziła o poniżeniu i nazwała mnie 

background image

głupim, małym niewolnikiem? Leżeliśmy jeszcze zespoleni, jeszcze w ciasnym 
uścisku, a przecie dąsając się na to „qui me deshonore" nie odwzajemniałem jej 

dziękczynnych pocałunków. Wodząc ustami po moim ciele, szeptała ponownie:
— Powiedz mi „ty" natychmiast! Tego słowa „ty" nie usłyszałam jeszcze od ciebie. 

Oto leżę tutaj i kocham się z boskim, to prawda, ale i z całkiem pospolitym 
młodzikiem z personelu. Jakże mnie to rozkosznie zbezczeszczą! Na imię mi Diana. 

Ty jednak własnymi ustami mów do mnie „kurwo", mów dosłownie: „ty słodka kurwo"!
— Słodka Diano!

— Nie powiedz: „ty kurwo"! Pozwól mi smakować w tym słowie moje poniżenie aż do 
dna.

* Ubóstwiam poniżenie! Ubóstwiam je! Och, ubóstwiam cię, mały, głupi niewolniku, 
co mnie bezcześcisz... (fr.)

222
TOMASZ M ANN l

Oderwałem się od niej. Leżeliśmy tuż przy sobie, a ser-j ca waliły nam jeszcze 
mocno. Rzekłem:

— Nie, Diano, podobnych słów nie usłyszysz ode mnie j nigdy. Nie przejdą mi 
przez usta. I muszę wyznać, bardzo to dla mnie gorzkie, że dopatrujesz się 

poniżenia w mojej miłości...
— Nie w twojej — odrzekła przyciągając mnie ku sobie, j — W mojej własnej! W 

mojej miłości do was, niewypierzo-' nych chłopaków! Ach, cudny głuptasie, nie 
rozumiesz tego jeszcze! — Mówiąc to, ujęła dłońmi mą głowę i kilkakrotnie, niby 

w tkliwej rozpaczy, stuknęła nią o swoją. — Jestem pisarką, wiedz o tym, kobietą 
uduchowioną. Nazywam się Diana Philibert — mąż mój zwie się Houpfle, c'est du 

dernier ńdicuLt pisuję pod swym nazwiskiem panieńskim: Diana Philibert, sous ce 
nom de plume". Naturalnie, nie słyszałeś nigdy — bo też skądże by? — tego 

nazwiska, które widnieje na kartach tytułowych tylu książek; to są powieści, 
rozumiesz, pełne psychologicznego blasku, pleins d'esprit et des volumes de vers 

passiones... tak, mój biedny kochanku, twoja Diana błyszczy d'une intelligence 
extreme'". —• Ale duch... ach — i stuknęła znowu, nawet mocniej niż poprzednio, 

naszymi głowami o siebie — jakże zdołałbyś to pojąć! Duch jest namiętnie, do 
upojenia rozkochany w bycie nie-duchowym, w żywym pięknie, dam są stupidite'", 

ach, on rozmiłował się aż do szaleństwa, aż do ostatecznego zaparcia się i 
zaprzeczenia samemu sobie w pięknie boskiego głupstwa, on pada przed nim na 

kolana, on uwielbia je w rozpuście samowyrzeczenia i samozdeptania, bo odurza go 
to, iż właśnie owo piękno go poniża...

— Ależ, drogie dziecko — dorwałem się wreszcie do słowa. — Mogę być piękny tak i 
owak, jeśli natura postąpiła

* To arcykomiczne... będącym zarazem mym nazwiskiem literackim, (fr.) " Pełne 
błyskotliwości, oraz tomiki namiętnych wierszy... niezrównaną inteligencją, 

(fr.)
*" W całej jego głupocie, (fr.) .... .,_,._. .......

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
223

sobie ze mną hojnie, ale nie wolno ci posądzać mnie o to, abym aż tak bardzo 
upadł na głowę, choć nie znam twoich powieści i wier...

Nie pozwoliła mi mówić dalej. Wpadła w zachwyt, którego nie zamierzałem wywołać.
— Nazywasz mnie „drogim dzieckiem"? — zawołała obejmując mnie gwałtownie i 

wpijając usta w moją szyję. — Ależ to wyborne! To jest znacznie lepsze niż 
„słodka kurwo"! To jest rozkosz stokroć głębsza niż wszystkie te, któreś mi dał 

ty, sztukmistrz miłości! Jakiś sobie mały, nagi poganiacz wind leży obok mnie i 
mówi „drogie dziecko" do mnie, Diany Philibert! C'est exquis... f a me 

transporte*. Ar-mandzie, najmilszy mój, nie chciałam cię urazić. Nie chciałam 
wcale powiedzieć, żeś osobliwy głuptas. Wszelkie piękno jest głupie, bo jest 

całkiem po prostu bytem, przedmiotem duchowego uwielbienia. Pozwól się widzieć, 
widzieć cały — o niebiosa, jakżeś piękny! Pierś tak słodka w swej subtelnej i 

czystej sile, ramię smukłe, żebra milutkie, biodra zwarte, i ach, uda Hermesa...
— Ależ daj spokój, Diano, to nie ma sensu. To ja raczej wszystko piękne w 

tobie...
— Niedorzeczność! Sami to tylko w siebie wmawiacie. My, kobiety, możemy mówić o 

szczęściu, że nasze krągłości tak się wam podobają. Tym jednak, co boskie, 

background image

arcydziełem stworzenia, posągiem urody jesteście wy, wy młodzi, zupełnie młodzi 
mężczyźni o udach Hermesa. Czy wiesz, kto to Hermes?

— Muszę wyznać, że tak na poczekaniu...
— Celeste!** Diana Philibert odstawia miłość z facetem, który nigdy nie słyszał 

o Hermesie! Jak to rozkosznie poniża ducha! Dobrze, powiem ci, dudku 
słodziuchny, kto to Hermes. To chyży bóg złodziei.

4 To wyborne... to wprawia mnie w zachwyt, (fr.) " Niebiańsko! (fr.)
224 ,.i.;,=v,, TOMASZ MANN

Osłupiałem i zaczerwieniłem się. Wpiłem w nią z bliska oczy, powziąłem domysł i 
zarzuciłem go. Błysnęła mi myśl, którą jednak odsunąłem na razie, bo też i ona 

zarzuciła ją wyznaniami, składanymi na me piersi szeptem, a potem znowu głosem 
coraz cieplejszym, coraz to bardziej śpiewnym.

— Czy wierzysz, ukochany, że tylko ciebie i zawsze tylko ciebie kochałam, odkąd 
zbudziły się we mnie zmysły? To znaczy, oczywiście, nie ciebie, ale ideę, ale 

chwilę szczęścia, którą właśnie ty ucieleśniasz? Nazwij to perwersją, ale mam 
obrzydzenie do mężczyzn stuprocentowych, ze szczęką dokoła obrosłą i z piersią 

pełną kłaków, do mężczyzn dojrzałych, a zwłaszcza do mężczyzn wybitnych — 
affreux, ohyda! Wybitna jestem sama — i jako perwersję odczuwałabym, gdyby mi 

przyszło de me coucher avec un homme penseur*. Tylko was, chłopców, kochałam, 
odkąd pamiętam — jako trzynastoletnia smarkata durzyłam się do szaleństwa w 

wyrostkach, mających lat czternaście, piętnaście. Ów typ pod-rastał cokolwiek 
razem ze mną i moim wiekiem, jednak nie wyszedł nigdy — nie pozwolił na to mój 

smak, tęskny głos mych zmysłów — poza osiemnastkę... Ile masz lat?
— Dwadzieścia — zeznałem.

— Wyglądasz młodziej. Niemal trochęś już dla mnie za stary.
— Ja za stary dla ciebie?

— Dobrze już, dobrze! Tak jak jesteś, odpowiadasz mi najzupełniej, dajesz mi 
całkowite szczęście. Wyznam ci coś... być może, moja namiętność wiąże się z tym, 

że nie byłam nigdy matką, nigdy matką syna. Ubóstwiałabym go, gdyby był choć 
trochę tylko piękny, co byłoby oczywiście nieprawdopodobne, gdyby mi go miał 

przysporzyć pan Houpfle. Może, jak myślę, jest ta miłość do was transpozycją 
miłości macierzyńskiej, tęsknoty za synem... Perwersją,

* Kłaść si? do łóżka z myślicielem, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 225

mówisz? A wy? Czegóż to szukacie u naszych piersi, które was karmiły, w naszym 
łonie, które wydało was na świat? Czyż nie chcecie wrócić do nich, stać się 

znowu niemowlętami przy cycku? Czyż to właśnie nie matkę kochacie w kobietach 
miłością wzbronioną? Perwersja! Ależ miłość jest cała na wskroś przewrotna, bo 

nie może być niczym innym, jak perwersją. Zapuść w nią sondę, gdzie tylko 
chcesz, a przekonasz się, że jest przewrotna... Ale smutne to, oczywiście, i 

pociąga za sobą wiele bólu dla kobiety, kochać mężczyznę tylko w zupełnej, 
całkowicie zielonej młodości, tylko w jego chłopięctwie. C'est un amour tragi-

que, irraisonnable", bez uznania, bez korzyści praktycznej, nie dla życia, nie 
dla ołtarza. Piękna nie można poślubić. Ja? Ja zaślubiłam pana Houpfle, 

zamożnego przemysłowca, aby móc pod strażą jego bogactwa pisać swoje książki, 
qui sont enormement intelligents". Mój mąż nie wskóra nic, jak ci wspomniałam, 

przynajmniej ze mną. J7 me trompe***, jak się to określa, z jakąś pannicą z 
teatru. Może wskóra coś z nią — choć wątpię. Jest mi to zresztą obojętne — cały 

ten świat mężczyzn, kobiet, małżeństwa i zdrady jest mi obojętny. Żyję moją, jak 
ją zwiecie, perwersją, miłością mego życia, leżącą u podstaw wszystkiego, czym 

jestem, żyję szczęściem i nędzą tego entuzjazmu kryjącego w sobie drogocenne 
przekleństwo, że nic już, dosłownie nic w całym świecie zjawisk nie dorówna 

urokowi wioś-nianej młodzieńczej męskości — żyję rozmiłowaniem się w was, w 
tobie, ty żądzą wyśniony posągu, którego piękno całuję z całkowitą uległością 

mego ducha. Całuję twoje zniewalające wargi nad białymi zębami, które ukazujesz 
w uśmiechu. Całuję malutkie gwiazdy twych piersi, złotawe włoski na śniadym tle 

twych pach. A to co? Skądże
' Jest to miłość tragiczna, bezrozumna. (fr.) " Które są niezmiernie 

inteligentne, (fr.) *** Zdradza mnie. (fr.)
226

TOMASZ MANN

background image

masz przy swych błękitnych oczach i płowych włosach taką cerę, skórę o barwie 
jasnego brązu? Oszałamiasz. I to jak bardzo! La fleur de ta jeunesse remplit mon 

coeur agę d'une
eternelle ivresse*. ' '•' « • >

• i i
...Ten szal nie zna już końca.

Gdy znikniemy na wieki tam, w nieziemskim świecie, '. Duch mój na zawsze, miły, 
ciało twe oplecie, Życie twe, ukochany, zgasi śmierci tchnieniem Starość bliska! 

To teraz serca pocieszeniem. Zawsze trwać będziesz, chwilo szczęsna, chociaż 
złudna, Chwilo zmienności błogiej, wieczna a przecudna.

— Jakże ty to mówisz?
— Jak to, jak? Czy wprawia cię w zdumienie hołd składany wierszami temu, co cię 

tak żarliwie podziwia? Tu ne connais pas donc le vers alexandńn — ni le dieu 
voleur, toi--meme si divin?'*

Zawstydzony jak mały chłopczyna, potrząsnąłem głową przecząco. Rozpłynęła się w 
roztkliwieniu i muszę wyznać, że tyle uznania i pochwał, rozkwitłych w końcu aż 

w wiersze, podnieciło mnie niezmiernie. Jakkolwiek ofiara, złożona przeze mnie w 
pierwszym spleceniu naszych ciał, równała się, zgodnie z mym stylem, skrajnej 

rozrzutności, moja partnerka zastała "mnie znowu w znakomitej formie miłosnej — 
odnalazła ją we mnie z tym akordem wzruszenia i zachwytu, który, jak już 

wiedziałem, był jej właściwy. Zespoliliśmy się ponownie. Czy poniechała jednak 
tego, co zwała samounicestwieniem się ducha, owego poniżającego szaleństwa? 

Bynajmniej.
* ...młodości twojej kwiat

serce me postarzałe wieczystym czatcm poi. (fr.)
" Nie znasz zatem aleksandrynu ani —^ sam tak boski — złodziejskiego boga? (fr.) 

: '
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 227

— Armandzie — szeptała mi do ucha — obejdź się ze mną dziko! Jestem cała twoja, 
jestem twoją niewolnicą! Obejdź się ze mną jak z ostatnią dziewką! Nie zasługuję 

na nic innego i będzie mi z tym bezgranicznie błogo!
Nie zważałem na to. Jeszcze raz zatopiliśmy się w niebycie. A przecie, pomimo 

wyczerpania, powiedziała nagle:
— Słuchaj no, Armandzie.

— Cóż znowu?
— A gdybyś mnie tak trochę wybił? Tęgo wybił, rozumiesz? Mnie, Dianę Philibert? 

Tak by mi się to należało, byłabym ci za to wdzięczna. Tam leżą twoje szelki 
chwyć je, najmilszy, przewróć mnie i wygrzmoć do krwi!

— Ani mi to w głowie, Diano. Czego domagasz się ode mnie? Nie jestem tego 
rodzaju kochankiem.

— Ach, jaka szkoda! Masz za wiele respektu dla wykwintnej damy.
W tej chwili ocknęła się we mnie po raz wtóry myśl, której poprzednio pozwoliłem 

się wymknąć.
— A teraz posłuchaj ty, Diano! Wyznam ci coś jak na spowiedzi, i może przyniesie 

ci to pewnego rodzaju odszkodowanie za to, czego muszę ci odmówić ze względów 
dobrego smaku. Powiedz mi jedno, gdy po przybyciu tutaj rozpakowałaś lub kazałaś 

rozpakować swą walizę, tę wielką, czy nie zauważyłaś przypadkiem, że czegoś tam 
braknie?

— Że czegoś braknie? Nie. Ach, prawda, tak! Skąd wiesz?
— Szkatułki?

— Szkatułki, tak. Z klejnotami. Skądże ty to wiesz?
— Zabrałem ją.

— Zabrałeś? Kiedy?
— Przy rewizji celnej staliśmy obok siebie. Byłaś zajęta i wtedy zabrałem ją.

— Ukradłeś ją? Jesteś złodziejem? Mais fa c'est supre-me! Leżę w łóżku ze 
złodziejem! C'est une humiliation mer-

228 „-. ( > .,,,,, 4 TOMASZ MANN
veilleuse tout a fait excitante, un reve d'humiliation!* Nie tylko sługus — 

całkiem pospolity złodziej!
— Wiedziałem, że ci to sprawi radość. Ale wówczas nie wiedziałem tego, więc 

muszę prosić cię o wybaczenie. Nie mogłem przewidzieć, że będziemy się kochali. 

background image

W przeciwnym razie nie naraziłbym cię na przerażenie i strapienie przez myśl, że 
brak ci będzie twego przecudnego naszyjnika z topazów, brylantów i wszystkich 

innych świecideł.
— Strapienie? Przerażenie? Brak? Najdroższy, Juliette, moja pokojowa, szukała 

przez chwilę. Co do mnie, nie zatroszczyłam się ani na moment o te bagatelki. Co 
mi po nich? Ukradłeś je, słodki chłopcze — więc są twoje. Zachowaj je! Ale cóż 

ty z nimi poczniesz? Ej, mniejsza z tym. Mój mąż, który jutro przyjedzie tu po 
mnie, jest przecie tak bogaty! Robi muszle klozetowe, rozumiesz. Tych trzeba 

każdemu, domyślasz się chyba. Sztrasburskie muszle klozetowe firmy Houpfle mają 
wielki popyt, idą na cały świat. Obwiesza mnie klejnotami aż do przesytu, i to 

tylko dlatego, że ma nieczyste sumienie. Obwiesi mnie błyskotkami trzykroć 
śliczniejszymi niż te, któreś ty mi ukradł. Ach, ileż drogo-cenniejszy jest mi 

złodziej od tego, co skradzione! Herme-sie! On nie wie, kto to jest, a jest nim 
sam. Hermesie, Her-mesie! Armandzie?

— Cóż powiesz? , • ,; / -,
— Mam przecudny pomysł. , — A mianowicie?

— Armandzie, musisz kraść teraz, przy mnie. Tutaj, na moich oczach. To znaczy, 
przymknę oczy i będę udawała przed nami obojgiem, że śpię. Ale ukradkiem będę 

widziała, jak kradniesz. Wstań, tak jak jesteś, złodziejski bogu, i kradnij! Nie 
skradłeś mi nawet w przybliżeniu wszystkiego, co wiozę z sobą, na tych zaś parę 

dni, póki mój mąż po mnie
f

* Ależ to szczyt wszystkiego!... To jest poniżenie przedziwne, podniecające, 
ideał poniżenia, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 229
nie przyjedzie, nie zostawiłam niczego na przechowanie w zarządzie hotelu. Tam, 

w narożnej szafce, w górnej szufladzie po prawej stronie, jest klucz do mojej 
komody. W niej, pod bielizną, znajdziesz to i owo. Gotówka jest tam także. 

Zakradnij się kocim krokiem i myszkuj po całym pokoju! Prawda, że złożysz twojej 
Dianie ten dowód miłości?

— Ależ, drogie dziecko (mówię tak, bo lubisz słyszeć te słowa z mych ust), 
drogie dziecko, to byłoby nieładnie i wcale nie gentlemanlike po tym, czym oboje 

staliśmy się sobie nawzajem...
— Głupcze! To będzie najbardziej zachwycającym dopełnieniem naszej miłości!

— Po czym jutro przyjedzie pan Houpfle. Co on na to...
— Mój mąż? A cóż on ma do mówienia? Opowiem mu mimochodem, z najobojętniejszą 

twarzą, że mnie w czasie podróży ograbiono. To zdarza się nieraz, prawda, gdy 
będąc bogatą panią niezbyt się na wszystko uważa. Co przepadło, to przepadło, a 

rabuś jest już od dawna za siódmą górą. Nie, z moim mężem już się sama uporam.
— Ależ, słodka Diano, tak na twoich oczach...

— Ach, że też ty nie umiesz pojąć uroku, jaki tkwi w mym kaprysie! Dobrze, nie 
będę cię widziała. Zgaszę to światło. — I rzeczywiście skręciła stojącą na 

szafce nocnej lampkę z czerwonym abażurem, tak że ogarnął nas mrok. — Nie chcę 
cię widzieć. Chcę tylko słyszeć, jak cicho zaskrzypi posadzka pod twym 

złodziejskim krokiem, słyszeć tylko twój oddech, gdy będziesz kradł, i jak 
cichuteńko zadźwięczy w twych rękach złodziejski łup. Idź, wymknij się ukradkiem 

ode mnie, wśliźnij się, znajdź i chwytaj! Tego żąda moja miłość...
Skoro tak, dostosowałem się do jej woli. Ostrożnie odłączyłem się od niej 

powstając i zacząłem zgarniać, co tylko w obrębie pokoju wpadło mi w ręce — 
przychodziło mi to poniekąd arcyłatwo, bo tuż obok, na szafce nocnej, leżały

230
TOMASZ MANN

w czarce pierścienie, sznur pereł zaś, który miała na szyi przy obiedzie, czekał 
odsłonięty na szklanej płycie obstawionego fotelami stołu. Pomimo głębokiej 

ciemności znalazłem również zaraz w narożnej szafce klucze od komody, niemal 
bezszelestnie otwarłem górną jej szufladę i starczyło mi podnieść zaledwie parę 

sztuk bielizny, by natknąć się zarówno na twory jubilerskie, a więc wisiorki, 
bransoletki i kolczyki, jak i na kilka grubych banknotów. To wszystko zaniosłem 

jej dla przyzwoitości na łóżko, jak gdybym zabrał to był dla niej. Ona jednak 
zaczęła szeptać:

— Błazenku, czego chcesz ode mnie? Przecież to jest twoje miłosno-złodziejskie 

background image

dobro. Wetknij je w swoje łachy, włóż, co masz, na siebie i zmykaj stąd, jak 
należy! Pakuj się szybko i uciekaj! Słyszałam wszystko, słyszałam, jakeś dyszał 

kradnąc, a teraz zatelefonuję po policję. A może lepiej nie robić tego? Jak 
myślisz? Jakże tam z tobą? Będziesz zaraz gotów? Czy masz już na sobie znowu 

swoją liberię, a w niej wszystko, co dało kochadło, by się nakradło? Mego 
haczyka do zapinania bucików nie skradłeś chyba — a, jest tu... Adieu, Armand! 

Żyj wiecznie, moje bożyszcze, bądź wiecznie szczęśliwy! Nie zapomnij twojej 
Diany, pamiętaj, że w niej trwasz. Po wielu latach, gdy — le temps t'a detruit, 

ce coeur te gar der a dans ton moment beni*. Tak, gdy grób skryje nas, mnie i 
ciebie też, Armandzie, tu vivras dans mes vers et dans beaux romans"', które — 

nie zdradź nigdy tego światu! — scałowałam wszystkie z waszych ust. Adieu, 
adieu, cheri...

• ...gdy czas już zniszczy kiedyś urok twego ciała, dusza twa w myiS wspomnieniu 
wciąż będzie jaśniała, (fr.) y "* Żyć będziesz w mych wierszach i pięknych 

powieściach, (fr.)
KSIĘGA TRZECIA

••M,', TŁ
PIERWSZY

Zrozumiałym, a nawet godnym uznania stanie się w oczach ludzkich fakt, że 
opisanemu na poprzednich kartach niezwykłemu epizodowi nie tylko poświęciłem 

cały rozdział, lecz że tą właśnie opowieścią zamknąłem uroczyście drugą księgę 
mych wyznań. Bo też było to, mogę chyba śmiało stwierdzić, przeżycie pamiętne na 

życie całe, i niemal zbędną okazała się tkliwa prośba bohaterki, bym nie 
zapomniał jej nigdy. Kobieta w tak doskonałej mierze budząca ciekawość, jak 

Diana Houpfle, i cudowne zetknięcie się z nią — to nie są sprawy, o których się 
zapomina. Nie znaczy to, by sytuacja, w jakiej czytelnik nas mógł oboje 

podsłuchać, była sama w sobie całkowicie odosobnioną w mojej życiowej karierze. 
Podróżujące samotnie kobiety, zwłaszcza leciwsze, nie zawsze bywają tylko 

przerażone odkryciem, że jakiś młody człowiek krząta się nocną porą w ich 
sypialni; nie

234 TOMASZ MANN
zawsze w tak niespodziewanym wypadku pozostaje ich jedynym impulsem, by uderzyć 

na alarm. Jeżelim jednak później uszczknął pęk takich doświadczeń (a uszczknąłem 
go), to przecie stały one pod względem osobliwości daleko w tyle za 

doświadczeniami tamtej nocy, i nawet narażając się na niebezpieczeństwo, iż 
zainteresowanie, z jakim czytelnik śledzi dalsze moje wyznania, osłabnie nieco, 

muszę oświadczyć, że w dalszym ciągu, jakkolwiek przyszło mi wspiąć się na 
wyżyny naszego społeczeństwa, nie dostąpiłem już nigdy tego, by ktoś przemawiał 

do mnie tak zwanym wierszem aleksandryjskim.
Za miłosno-złodziejskie dobra, ostałe w mym ręku dzięki barokowemu kaprysowi 

poetki, otrzymałem od mistrza Pierre Jean-Pierre'a, który nie mógł się mnie dość 
naklepać po łopatce, sześć tysięcy franków. Zważywszy atoli, że szuflada w 

komodzie Diany sypnęła kradnącemu bóstwu również i gotówkę, a mianowicie cztery 
wetknięte pod bieliznę tysiącfrankowe banknoty, ujrzałem się obecnie, biorąc pod 

uwagę również i to, com posiadał poprzednio, mężem zasobnym w 12350 franków — a 
więc panem kapitału, który, rzecz prosta, nie było wskazane obnosić z sobą 

długo, najwyżej z konieczności przez kilka jeszcze dni, przy pierwszej przeto 
sposobności złożyłem go pod nazwiskiem Armand Kroull na konto czekowe w Credit 

Lyonnais, zatrzymując tylko podręczną sumkę kilkuset franków na pokrycie mych 
wydatków w wolne popołudnia.

Z poklaskiem i uczuciem uspokojenia przyjmie czytelnik ten mój postępek do 
wiadomości. Nietrudno byłoby bowiem wyobrazić sobie, iż jakiś fircyk, 

pochwyciwszy dzięki kusicielskim łaskom fortuny w garść takie zasoby, porzuciłby 
natychmiast swą bezpłatną posadę, wynajął ładną garso-nierę i pędził piękne 

dzionki w stręczącym wszelkie rozkosze Paryżu — oczywiście aż po łatwe do 
przewidzenia wyczerpanie swego skarbca. Nie pomyślałem o tym ani przez chwilę; 

albo też, jeślim nawet o tym pomyślał, zarzuciłem tę
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 235

myśl z moralną stanowczością tak szybko, jak się pojawiła. Dokąd zaprowadziłoby 
mnie jej urzeczywistnienie? Gdzież to znalazłbym się, gdyby prędzej czy później, 

zgodnie z lotnością mego trybu życia, ukazał swoje dno mój skarb, dar losu? Zbyt 

background image

mocno tkwiły w mej pamięci słowa mego ojca chrzestnego, Schimmelpreestera (z 
którym co pewien czas wymieniałem widokówki opatrzone zwięzłym tekstem) — jego 

słowa o karierze hotelowej oraz pięknych celach, do jakich ona może doprowadzić 
zarówno prostą drogą, jak i na tej lub owej nadarzającej się bocznej ścieżce, 

abym w oka mgnieniu nie zdołał opanować pokusy okazania się niewdzięcznym i 
porzucenia życiowych widoków nadarzo-nych mi przez jego stosunki z wielkim 

światem. Co prawda, utrzymując się całą siłą charakteru na swym stanowisku 
wyjściowym, nie myślałem prawie o zaleconej przezeń „prostej drodze" i u kresu 

swej kariery wcale nie widziałem siebie w roli starszego kelnera, portiera lub 
nawet wytwornego pana przyjmującego gości. Tym wyraźniej jawiły się przed mymi 

oczyma szczęsne boczne odgałęzienia i musiałem jedynie strzec się tego, by 
pierwszej lepszej ślepej uliczki, a jedna z takich właśnie nadarzyła mi się 

tutaj, nie uznać za godną zaufania boczną ścieżkę wiodącą ku szczęściu.
Tak więc, będąc równocześnie właścicielem książeczki czekowej, zostałem nadal 

chłopcem od windy w hotelu „Saint James and Albany" i nie było pozbawione uroku 
odtwarzanie tej postaci na tle ukrytych zasobów pieniężnych, nadających 

właściwie mej strojnej liberii piętno teatralnego kostiumu, takiego właśnie, w 
jaki ongiś dla próby potrafił przyodziewać mnie mój ojciec chrzestny. Zatajone 

bogactwo — gdyż jako takie jawiły mi się podówczas moje okradzione sennemu 
marzeniu fundusze — przeobrażało ów przyodziewek oraz pełnioną w nim przeze mnie 

służbę w jakieś kuglarstwo, w zwykłą próbę mego „kostiumowego łba"; jeśli 
później podawałem się z olśniewającym sukcesem za coś więcej, niż byłem, to 

wówczas, przeciwnie, grałem
236

- TOMASZ MANN
przelotnie rolę kogoś od siebie mniejszego i pytanie jeszcze, z której z tych 

dwóch mistyfikacji zaczerpnąłem więcej wewnętrznego uweselenia, więcej 
rozradowania czarami baś-niowości.

Kiepsko mnie żywiono i kiepsko też pomieszczono w tym domu przymilającym się na 
wszelki sposób potędze pieniądza — to prawda; pod obu przecie tymi względami 

zyskałem przynajmniej bezpłatne zaopatrzenie i mimo braku jakiej bądź płacy, nie 
tylko mogłem oszczędzać swe zasoby, lecz ponadto jeszcze napływały mi drobną 

falą nowe, w postaci napiwków lub, skladniej mi powiedzieć: odwdzię-czeń, jakie 
podróżująca publika świadczyła mi codziennie, równie jak i moim kolegom z branży 

windziarskiej, a mówiąc dokładnie, trochę hojniej, trochę uprzejmiej niż im, z 
pewnym uprzywilejowaniem, dającym po prostu wyraz ludzkiemu wyczuciu substancji 

subtelnie j szej, o co zresztą, kierując się rozsądkiem, owi z grubsza ciosani 
towarzysze nie przejawiali ani razu najlżejszej zazdrości. Frank, dwa lub trzy 

franki, pięć nawet, w poszczególnych zaś wypadkach nie kontrolowanej 
rozrzutności aż dziesięć franków

— oto, co ludzie odjeżdżający albo przebywający tu dłużej, których w odstępach 
tygodniowych czy dwutygodniowych spotykałem i poznawałem, wsuwali mi w dłoń 

wcale nie wyciągniętą, lecz zwieszoną bezpretensjonalnie, czynili to zaś 
odwracając twarze lub patrząc mi z uśmiechem w oczy

— i to nie tylko panie, lecz często nawet i panowie przynaglani do tego, rzecz 
jasna, przez swe towarzyszki. Przypominam sobie niejedną taką drobną scenkę 

małżeńską, której nie powinienem był zauważyć, a więc udawałem, że jej nie 
dostrzegam, lekkie trącenie łokciem w bok mężulka i szept w rodzaju: „Mais 

donnez dons gueląue chose a ce garfon, give him something, hę is nice"*, po czym 
mężulek, mrucząc coś w odwecie, dobywał swój pugilares i musiał jeszcze wysłu-

' Ależ daj coś temu chłopcu (fr.), daj mu coś on taki miły. (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 237

chać: ,J3on, c'est ridicule, that's not eno-ugh, don't be so stin-gy!'" Do 
dwunastu lub piętnastu franków zdarzało mi się zawsze zebrać przez tydzień — 

miły zasiłek wobec wydatków rozrywkowych ponoszonych co dwa tygodnie w toku 
wolnego pół dnia, jaki zarząd, zakładu z widocznym skąpstwem nam przyznawał.

Zdarzało się niekiedy, że popołudnia te i wieczory spędzałem w towarzystwie 
Stanka, który powrócił już dawno z łoża boleści do swych zimnych dań w 

kredensie, do tego spiętrzenia przysmaków przygotowywanych dla wielkich bufetów. 
Okazywał mi przyjaźń i ja znosiłem go nieźle, znajdując nawet pewne upodobanie 

we włóczeniu się z nim po kawiarniach i lokalach rozrywkowych, jakkolwiek jego 

background image

kompania wątpliwą była dla mnie ozdobą. Sprawiał wrażenie dość gogusiowate i 
dwuznacznie egzotyczne w swym cywilnym ubiorze, którego elegancja zdradzała 

nadmierne upodobanie do zamaszystej kraciastości i chaotycznej pstro-kacizny, i 
niewątpliwie wyglądał o wiele korzystniej w swej zawodowej białej kurcie o 

długich połach, z cechową wysoką lnianą czapą kucharską na łbie. Tak to już 
jest: stan pracowniczy nie powinien się „upańszczać" — przynajmniej nie według 

mieszczańskiego wzorca. Czyni to tylko niezgrabnie i żadną miarą nie poprawia w 
ten sposób swego wyglądu. Nieraz słyszałem, jak mój chrzestny ojciec, Schimmel-

preester, wypowiadał się w tym właśnie sensie, wygląd zaś Stanka przypominał mi 
jego słowa. Poniżenie ludu, mawiał, upodobniającego się do formy życia 

wykwintnej, jaką niesie z sobą unormowanie świata przez mieszczaństwo, godne 
jest pożałowania. Odświętny strój ludowy chłopa, cechowy ubiór rzemieślnika z 

dawnych czasów były, dowodził, przyjemniejsze dla oka niż kapelusz z piórem i 
suknie z trenem na niezgrabnej dziewce, która w niedzielę usiłuje grać damę, niż 

podobnie niedołężnie silący się na wykwint
* Nic, to śmieszne (fr.), to za mało, nie bądźże taki skąpy! (ang.)

238 <' " ' • «.-- - TOMASZ MANN
odświętny frak robotnika fabrycznego. Ponieważ jednak minęły bezpowrotnie czasy, 

gdy stany wyodrębniały się wzajemnie własnym malowniczym dostojeństwem, 
opowiadałby się za społeczeństwem, w którym w ogóle nie byłoby stanów, ni więc 

dziewki, ni pani, ani wykwintnego pana, ani łachmaniarza, i wszyscy nosiliby 
strój jednaki. — Złote słowa, wyjęte mi z duszy. Cóż miałbym sam, myślałem, 

przeciwko koszuli, spodniom, paskowi, i na tym koniec? Jużci przybrałoby mnie to 
jako tako, a i Stankowi byłoby z tym lepiej do twarzy niż z chybioną 

wytwornością. W ogóle piękne bywa na człowieku wszystko, tylko nie to, co 
opaczne, głupie i połowiczne.

Tyle na marginesie, w charakterze nawiązania. Ze Stan-kiem więc raz i drugi 
zwiedzałem przez pewien czas kabarety i tarasy kawiarniane, zwłaszcza taras 

„Cafe de Madrid", gdzie w porze wychodzenia z teatrów wre życie barwne i 
pouczające, a raz specjalnie wybraliśmy się również na galowy wieczór cyrku 

Stoudebeckera, który właśnie na kilka tygodni zagościł w Paryżu. O nim to dwa 
jeszcze słowa albo i trochę więcej! Nie przebaczyłbym swemu pióru, gdyby tylko 

przelotnie dotknęło przeżycia tak niezwykłego, nie użyczając mu choć odrobiny 
tej barwności, którą się ono odznaczało.

Słynne to przedsiębiorstwo rozbiło rozległy krąg swego namiotu w pobliżu teatru 
Sary Bernhardt i Sekwany, przy skwerze St. Jacąues. Natłok był niesłychany, 

widać produkcje dorównywały, może i z nawiązką, najwyższym osiągnięciom, jakie 
na tym polu śmiałego i wysoce zdyscyplinowanego haut-gout" kiedykolwiek 

publiczności zaprezentowano. Jakimże atakiem na zmysły, na nerwy, na radość z 
wyczynu bywa taki rozwijany przy ustawicznej zmianie ludzkich twarzy program 

fantastycznych efektów, dochodzących niemal do granic ludzkiej możliwości, a 
przecie dokonywanych

' Pikanteria, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 239

z lekkim uśmiechem, pod rzucany dłonią całus; klasycznym wzorem tych efektów 
jest salto mortale — bo ze śmiercią, ze skręceniem karku igrają tam wszyscy, 

przyuczeni do wdzięku w najzuchwalszym hazardzie, przy hucznym wrzasku muzyki, 
której wulgarność zgadza się wprawdzie z czysto cielesnym charakterem tych 

pokazów, ale nie z ich niezwykłością, muzyki cichnącej w sposób, który zapiera 
dech w piersiach, gdy dochodzi do końcowego, ostatecznego numeru, 

niewykonalnego, a przecie wykonywanego.
Krótkim skinieniem głowy (cyrk bowiem nie wie, co to ukłon) odpłaca artysta za 

burzliwy poklask wypełniającego namiot tłumu, owej jedynej w swym rodzaju 
publiczności, na którą składa się żądny widowisk motłoch i wielki świat koniarzy 

o surowej elegancji, co podnieca i krępuje zarazem. Oficerowie kawalerii z 
czapkami na bakier, w lożach; młodzi birbanci o wygolonych twarzach, z monoklem 

i goździkiem lub chryzantemą w wyłogu obszernych żółtych palt; kokoty, wmieszane 
w ciekawski świat dam z wytwornych dzielnic, w towarzystwie znawców życia, 

kawalerów w popielatych długich surdutach i popielatych cylindrach, ze sportowo 
uwieszonymi u piersi podwójnymi lornetami, zupełnie jak na wyścigach w 

Longchamps. Dodajmy do tego całą oszołamiającą i podniecającą tłum cielesność 

background image

mane-żu, wspaniałe różnobarwne kostiumy, blask lśnistych naszyć, zapach stajni, 
ostrością swą nadający temu wszystkiemu swoistą atmosferę, no i kobiece i 

'męskie nagości. O wszelki smak tu zadbano, każdą chuć pobudzono widokiem piersi 
i karków, pięknem skrajnie uprzystępnionym oraz dzikim urokiem ludzkim, rzucanym 

w podniecających wyczynach cielesnych na żer tęsknemu okrucieństwu ciżby. Z 
wykrzywionymi diabelskim opętaniem twarzami amazonki puszty, wśród ochrypłych 

pokrzykiwań dosiadające skokiem nie osiodłanego, toczącego oczyma źrebca dla 
szaleńczych, zdolnych przyprawić o zawrót głowy sztuk woltyżer-skich; gimnastycy 

w rozświetlającej ich urodę różowej po-
240 6W., 7, t ..., ;,, , , TOMASZ MANN

włóce trykotów; nabrzmiałe, odarte z włosów ramiona atletów, ściągające na 
siebie osobliwie chłodne spojrzenia kobiet; powabne chłopięta. Jak bardzo 

cieszyła mnie trupa skoczków i ekwilibrystów, którzy upodobali sobie nie tylko w 
wymyślnych światowych ubiorach, wypadających z ram fantastyczności, lecz również 

w sztuce polegającej na tym, by każdy ze swych przeważnie zjeżających włosy na 
głowie numerów poprzedzać udaną przelotną naradą. Przodownikiem ich i 

bezsprzecznie ulubieńcem całej publiczności był piętnastolatek, który, wyrzucony 
odbiciem z elastycznej deski w powietrze, fikał w locie dwa i pół kozła, a 

następnie opadał bez najmniejszego nawet zachwiania się na barki stojącego poza 
nim partnera, swego, jak wydawało się, starszego brata, co wprawdzie udawało się 

dopiero za trzecim razem. Dwukrotnie nie powiodło mu się, chybiał barków, spadał 
z nich, a jego uśmiech i potrząsanie głową nad swoim pechem były równie 

czarujące, jak ironicznie grzeczny gest, którym starszy zapraszał go do powrotu 
na odskocznię. Wszystko to było może umyślne, gdyż tym huczniej oczywiście, z 

grzmotem braw zmieszany, rozbrzmiewał poklask tłumu, w chwili gdy akrobata za 
trzecim razem, wykonawszy swe salto mortale, nie tylko stawał, naprawdę nawet 

nie zachwiawszy się, na barkach, lecz nadto rozpościerając ramiona gestem „me 
voild" osiągał to, że aplauz przechodził w istną burzę. Na pewno bywał jednak 

przy rozmyślnym lub choćby w połowie upragnionym nieudaniu się swej sztuczki 
bliżej złamania kręgosłupa niż w momencie triumfu.

Jacyż to ludzie ci artyści! Czy są nimi w ogóle? Ot, pierwsi z brzegu, na 
przykład klowni, ci na wskroś cudaczni wesołkowie z drobnymi czerwonymi łapkami, 

z małymi, byle jak obutymi stopami, z rudą czupryną pod stożkowatym kapeluszem z 
filcu, ze swym szwargotem, swym chodzeniem na rękach, potykaniem się o byle co i 

waleniem po gębach, z bezsensownym bieganiem w kółko i nadaremnym
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 241

przyskakiwaniem z pomocą, ze swymi fatalnymi, budzącymi wrzaskliwą radość 
motłochu próbami naśladowania (powiedzmy, na linie) sztuk swych poważniejszych 

kolegów
— czyż te podrostki bez określonego wieku, ci synowie nonsensu, budzący tak 

serdeczny śmiech Stanka i mój (ja jednak śmiałem się z pełną głębokiego 
zamyślenia powściągliwością), są oni jeszcze, przy swych biało omączonych i aż 

do krańcowego błazeństwa uszminkowanych twarzach
— brwi w trójkąt, pionowe łzawe koleiny pod przekrwionymi oczyma, nosy, których 

nie ma, idiotycznym uśmiechem podniesione ku górze kąciki ust — maski więc, 
niebywale sprzeczne ze wspaniałością ich kostiumów — ot, czarny atłas haftowany 

w srebrne motyle, cudny jak sen dziecka
— czyż oni, pytam, są jeszcze ludźmi, mężczyznami, osobami które można by w 

wyobraźni umiejscowić gdziekolwiek w społeczeństwie i w naturze? Uważam za 
prostą sentymen-talność to, że uzna ich ktoś „także za ludzi" zdolnych do 

ludzkich odruchów serca, a jeśli się da, mających żony i dzieci. Oddaję im 
cześć, bronię ich przed humanitarną brednią, mówiąc: nie, to nie są ludzie, to 

są wyrzutki, to są wprawiające przeponę w dygot demony chichotliwości, to są 
migotliwe, w życie niewrosłe mnichy zakonu niedorzeczności, koziołkujące 

bękarty, jakie człowiek spłodził ze sztuką błaznowania.
Wszystko musi być „ludzkie" dla pospólstwa i ludziskom zdaje się, że Bóg wie z 

jaką serdeczną wiedzą zaglądają pod osłonę pozorów, twierdząc, że tam właśnie 
doszukają się i dowiodą istnienia tego, co ludzkie. Czy choć odrobinę ludzką 

była Andromacha, „la filie de l'air'", nazwana tak na długim świstku 
programowym? Jeszcze dziś marzę o niej i jakkolwiek jej osoba i aura była 

możliwie najdalsza błazeństwu, o niej to właściwie myślałem, rozwodząc się na 

background image

temat klownów. Była gwiazdą cyrku, głównym numerem przed-
* „Dziewczyna z powietrza", (fr.) ';•;

242
TOMASZ MANN

stawień, ewolucje zaś na wysokich trapezach wykonywała w sposób całkiem 
niezrównany. Wykonywała je — a było to sensacyjną nowością, czymś pojawiającym 

się w dziejach cyrku po raz pierwszy — bez rozpostartej w dole zabezpieczającej 
sieci, pospołu z partnerem o budzącej respekt, lecz nieporównywalnej z jej 

artyzmem umiejętności, który, pozostając osobiście w cieniu, właściwie podawał 
jej tylko rękę przy nad miarę zuchwałych, z przecudną doskonałością 

przeprowadzanych przez nią popisach w przestrzeni powietrznej między dwoma 
silnie rozhuśtanymi trapezami, a więc przygotowywał w pewnej tylko mierze jej 

osiągnięcia. Czy miała lat dwadzieścia, czy więcej lub mniej? Któż to odgadnie. 
Rysy jej twarzy były surowe i szlachetne, a dziwnym trafem nie szpecił ich, 

owszem, czynił je jeszcze pogodniejszymi i bardziej pociągającymi elastyczny 
czepek wkładany do pracy na ujęte w gruby węzeł brunatne włosy, które bez tego 

umocnienia musiałyby się nieuchronnie rozsypać w toku koniecznych przy jej 
wyczynach ewolucji, raz głową do góry, to znowu głową w dół. Wzrost jej 

wykraczał nieco ponad przeciętny wzrost kobiecy, nosiła zaś obcisły i giętki, 
oszyty łabędzim puchem pancerz srebrzysty, do którego doczepiono u ramion parę 

białopiórych skrzydełek na potwierdzenie jej nazwy „dziewczyny z powietrza". Jak 
gdyby mogły one dopomóc jej w locie! Jej pierś była nikła, jej biodra wąskie, 

muskulatura ramion silniej oczywiście rozwinięta, niż to zazwyczaj bywa u 
kobiet, chwytliwe zaś ręce odznaczały się rozmiarem wprawdzie nie męskim, ale 

również i nie dość małym, aby całkowicie wykluczyć wątpliwość, czy nie jest też 
ona, broń Boże, potajemnie może i chłopcem? Lecz nie, kobiece ukształtowanie jej 

piersi było mimo wszystko niedwuznaczne, podobnie też, przy całej smukło-ści, 
kształt jej ud. Nie uśmiechała się prawie nigdy. Piękne jej wargi, dalekie od 

zaciśnięcia, zachowywały prawie zawsze lekkie rozchylenie, tak samo zaś 
rozchylały się, prawdę mówiąc, napięte skrzydełka jej grecko wyrzeźbionego, 

lekko
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 243

pociągłego nosa. Gardziła wszelkim kokietowaniem publiczności. Co najwyżej 
zdarzało się, że wypoczywając po jakimś tour de f orce * na drewnianej 

poprzeczce któregoś ze swych narzędzi, jedną ręką chwytała linę i wyciągała 
nieco drugie ramię gestem pozdrowienia. Ale poważne jej oczy, patrzące wprost 

spod regularnych i nie marszczących się, nieruchomych brwi, nie uczestniczyły w 
pozdrowieniu.

Uwielbiałem ją. Powstawała, wprawiała trapez w silne rozkołysanie, odbijała się 
skokiem i mijając w locie swego partnera, który nadlatywał z drugiego trapezu, 

dolatywała doń w chwili zwróconego ku sobie wychylenia, chwytała swymi ni to 
męskimi, ni to kobiecymi dłońmi krągłą poręcz, wykonywała dokoła niej, przy od 

stóp do głów wyprężonym ciele, całkowity obrót, czyli tak zwany „gigant", na 
który tylko rzadko kto zdobędzie się wśród gimnastyków, i zdobyty w ten sposób 

straszliwy rozmach wykorzystywała do lotu powrotnego, znów mijając partnera, w 
stronę nadlatującego ku niej wahadłowo tego samego trapezu, z którego przybyła, 

przy czym w połowie powietrznej drogi machała jeszcze salto mortale po to, by 
następnie pochwycić lotną poprzeczkę, lekko naprężywszy muskuły u ramion wspiąć 

się na nią i nie patrząc na nikogo, podniósłszy ramię usiąść na niej.
Było to niewiarygodne, niewykonalne, a przecie dokonywało się. Dreszcz zachwytu 

przenikał każdego, kto to ujrzał, i lód ścinał mu serce. Tłum czcił ją raczej, 
niż oklaskiwał, uwielbiając ją tak jak ja w śmiertelnej ciszy nastającej po 

zamilknięciu muzyki przy karkołomnych próbach i osiągnięciach artystki. To, że 
najściślejsze obliczenie było warunkiem zachowania życia w tym wszystkim, co 

czyniła, rozumie się samo przez się. Dokładnie w odpowiedniej chwili, z 
dokładnością do ułamka sekundy, musiał trapez opuszczony przez partnera, a 

będący celem jej lotu, wychylić się ku niej i nie wystarczyło, aby odchylił się 
w sposób chwiejny, o ile miała wylądować po

Wyczyn, (fr.)
244

TOMASZ MANN

background image

swym „gigancie" u szczytu i po machniętym w pół drogi salto mortale. Gdyby 
drążek nie znalazł się na odpowiednim miejscu, gdyby jej mistrzowskie ręce 

pochwyciły pustkę, wówczas runęłaby, runęła, być może, głową w dół ze swego 
artystycznego żywiołu, z powietrza w przepaść, w pospolite dno, którym była 

śmierć. Ta właśnie ścisłość warunków, domagająca się w każdym momencie 
precyzyjnego na włos obliczenia, budziła dreszcz.

Ponownie pytam jednak: czy Andromacha była w ogóle ludzką istotą? Czy była 
człowiekiem poza maneżem, poza swoją działalnością zawodową, swymi graniczącymi 

z buntem przeciwko naturze, a dla kobiety istotnie nienaturalnymi produkcjami? 
Wyobrazić ją sobie jako żonę i matkę było po prostu niedorzecznością; żona i 

matka lub też ktoś, kto mógłby się nimi stać, nie uwieszą się nogami u trapezu 
głową w dół, nie huśta się na nim prawie do przechyłu, nie odrywa się, nie 

przefruwa powietrzem ku partnerowi, który chwyta ją za ręce, kołysze tak 
trzymaną w przód i wstecz i wypuszcza w największym rozpędzie po to, by 

wykonawszy sławetne salto powietrzne powróciła na drugą huśtawkę. To był jej 
sposób obcowania z mężczyzną; sposób inny był u niej nie do pomyślenia, gdyż 

wyczuwało się aż nadto jasno, że owo hartowne ciało poświęca awanturniczym swym 
sztukom to, co inne dają miłości. Nie była kobietą; ale i mężczyzną nie była 

również, nie była przeto człowiekiem. Była surowym aniołem zuchwalstwa, o 
rozchylonych wargach i napiętych nozdrzach, niedostępną amazonką przestworzy 

bujającą pod dachem namiotu, wysoko nad tłumem, w którym, znieruchomiałym w 
uwielbieniu, milkła wszelka żądza.

Andromacha! Bolesna, a równocześnie podniosła, tkwiła mi w myśli jej postać, 
mimo iż jej numer dawno już minął i nastąpiło teraz coś nowego. Wszyscy 

masztalerze i służba stajenna utworzyli szpaler: wkroczył dyrektor Stoudebecker 
ze swymi dwunastoma karymi ogierami. Był to wytworny, o sportowym zacięciu 

starszy pan, siwowąsy, w stroju bało-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 245

wym, ze wstążeczką Legii Honorowej w butonierce; trzymał w jednej ręce szpicrutę 
oraz długi, zdobny inkrustacjami bat, który, jak utrzymywano, podarował mu szach 

perski; świetnie umiał strzelać z tego bata. Jego błyszczące lakierki tkwiły w 
manezowym piasku, on zaś sam zwracał się z cichymi, czułymi słowami w stronę 

tego lub innego spośród wspaniałych swych wychowanków o łbach dumnie 
ściągniętych białą uprzężą, a one, pod wtór muzyki, wykonywały wokół niego swe 

taneczne pas, przyklęknięcia i zwroty, a gdy szpicrutę wznosił, w przepysznej 
paradzie stawały dęba dokoła. Wspaniały widok, w mej myśli jednak nadal trwała 

Andromacha. Wspaniałe ciała zwierzęce, a między zwierzęciem, myślałem, i aniołem 
stoi człowiek. Bliżej mu do zwierzęcia, wtrąćmy to mimochodem. Za to ona, 

uwielbiana moja, choć była tylko i wyłącznie ciałem, lecz ciałem czystym i 
oderwanym od ludzi, należała do o wiele wyższej sfery, bliższej aniołom.

Następnie okolono arenę kratami, wtoczyła się tam bo- * wiem klatka z lwami i 
poczucie tchórzliwego zabezpie- ' czenia miało dodać pieprzyka gapiostwu ciżby. 

Poskra-miacz, monsieur Mustafa, mężczyzna ze złotymi pierścieniami w uszach, 
nagi do pasa, w czerwonych szarawarach i czerwonej czapce, wkroczył przez małą, 

szybko otwieraną i równie szybko za nim zatrzaskiwaną furtkę podchodząc ku " 
pięciu bestiom, których ostry, właściwy drapieżcom zapach *• mieszał się z falą 

stajennych wyziewów. Lwy cofały się przed nim, wskakiwały wśród jego nawoływań, 
ociągając się krnąbrnie, jeden po drugim na pięć stojących wokoło taboretów, 

prychały marszcząc szkaradnie nozdrza i godziły weń łapami — w zamiarach 
półprzyjaznych, w których jednak taiło się również sporo wściekłości, wiedziały 

bowiem, że oto wbrew naturze i upodobaniu każe im niebawem skakać przez obręcze, 
i to nawet, pod koniec, przez płonące. Kilka z nich wstrząsnęło powietrze 

grzmiącym rykiem, przed którym słabsze zwierzęta puszczy drżą i umykają. 
Poskramiacz odpowiedział na to strzałem rewolwerowym w powietrze,

246 ,' - TOMASZ MANN
na co pomrukując kornie przycupnęły, bo pojęły, że gwałtowny ten huk zagórował 

nad ich naturalnym rozgrzmie-niem. Mustafa zapalił sobie z fanfaronadą 
papierosa, na co spoglądały również z głęboką urazą, i wymówiwszy potem imię 

któregoś z nich, Achillesa lub Nerona, wzywał cicho, lecz z największą 
stanowczością pierwszą bestię do czynu. Jedno po drugim królewskie kocisko 

musiało, chcąc nie chcąc, pofatygować się ze swego taboretu na ziemię oraz 

background image

przeskoczyć tam i z powrotem przez trzymaną wysoko obręcz, okazującą się w 
końcu, jak już wspomniałem, zapalonym pierścieniem smolistym. Lepiej lub gorzej 

skakały przez płomienie i nie było to dla nich trudne, raczej obraź-liwe. 
Nadąsane, wracały na miejsca pierwotnego przykucnięcia, miejsca same już z 

siebie przykre, i spozierały jak urzeczone na mężczyznę w czerwonych spodniach, 
który nieustannie zwracał głowę w coraz to innym kierunku, by ciemnymi swymi 

oczyma trzymać na uwięzi zielone ślepia zwierza, zwężone trwogą i jakąś nie 
pozbawioną przywiązania niewolniczą nienawiścią. Błyskawicznie odwracał się 

wstecz, ilekroć doszedł go z tyłu jakiś niepokój, i uciszał go jak gdyby 
zadziwionym spojrzeniem oraz cichym, lecz twardym wypowiedzeniem imienia.

Każdy z widzów zdawał sobie sprawę z tego, w jakim to arcyniebezpiecznym i 
całkowicie nieobliczalnym towarzystwie przebywał ów człowiek w klatce, i to 

właśnie było łecht-liwym dreszczykiem, za który płaciła siedząca bezpiecznie 
ciżba gapiów. Każdy wiedział, że rewolwer niewiele pomógłby pogromcy, jeśliby 

pięciu straszliwych mocarzy otrząsnęło się z szaleńczego przywidzenia, iż są 
wobec niego bezradni, i jęło rwać go na strzępy. Co do mnie, miałem wrażenie, że 

gdyby nawet lekko się tylko skaleczył i one spostrzegły krew, byłoby już po nim. 
Jasne było także, iż jeśli wchodził między lwy półnagi, działo się to dla 

przyjemności plebsu: po to mianowicie, by zaostrzyć tchórzliwą rozkosz motłochu 
widokiem ciała, w które mogłyby wpić się

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 247
— kto wie, prawdopodobnie zdarzało się i to niekiedy — ich potworne łapska. 

Ponieważ jednak myślałem ciągle o And-romasze, kusiło mnie, i uznałem to 
ostatecznie za możliwe, wyobrazić sobie, iż jest ona kochanką Mustafy. Na samą 

tę myśl jednak zazdrość pchnęła mnie w serce niby nożem, dławiąc mi dosłownie 
oddech w piersi; co prędzej stłumiłem to urojenie. Owszem, mogło ich łączyć 

koleżeństwo w igraniu ze śmiercią, ale nie zażyłość miłosna, nie, nie, to by im 
zresztą nie wyszło na dobre! Lwy zwęszyłyby, gdyby on się kochał, i 

wypowiedziałyby mu posłuszeństwo. Ona zaś chybiłaby dłońmi, byłem tego pewny, 
gdyby anioł odwagi zniżył się w niej do kobiety, i runęłaby w dół na śmierć 

haniebną...
Co działo się jeszcze przedtem i potem w cyrku Stoude-beckera? Mnóstwo 

różnobarwnych efektów, istne cuda zręczności. Trudno byłoby dobywać je wszystkie 
z niepamięci. Wiem tylko, że od czasu do czasu spozierałem z ukosa na swego 

towarzysza, na Stanka, który podobnie jak i cała wokoło nas gęstwa ludzka 
oddawał się gnuśnemu, głupkowatemu rozkoszowaniu niewyczerpanym natłokiem 

olśniewających pokazów, ową kolorową kaskadą oszołamiających, odurzających 
wyczynów i twarzy cyrkowców. Nie takie były moje obyczaje, nie taki mój sposób 

wychodzenia naprzeciwko zjawisk. Zapewne, nic nie uchodziło mej uwagi i z usilną 
badawczością wchłaniałem każdy szczegół. Było to oddanie się, ale w tym oddaniu 

tkwiła — jakże to wyrazić — pewna krnąbrność, napinałem przy tym sztywno 
grzbiet, moja dusza — ach, jak mam to określić! przeciwstawiała się napastującym 

ją wrażeniom, w jej natarczywym przyglądaniu się sztukom, sztuczkom i efektom 
było — nazywam to tylko w przybliżeniu trafnie — przy całym podziwie, coś ze 

złośliwości. Tłum dokoła mnie kipiał uciechą i chichotem — ja jednak wyłączałem 
się poniekąd z jego pożądliwego wrzenia, chłodny jak ktoś z „roboty", z fachu. 

Nie mogłem, rzecz prosta, czuć się fachowcem cyrkowym, fachowcem od
248

TOMASZ MANN
salto mortale, ale fachowcem w ogólniejszym sensie, fachowcem w dziedzinie 

efektu, uszczęśliwiania i oczarowywania ludzi. Toteż odrywałem się wewnętrznie 
od tej ciżby, co w zapomnieniu o sobie stawała się tylko chłonącą ofiarą 

podniet, daleka od myśli, by się z nimi zmierzyć. Ten tłum używał tylko, użycie 
jednak jest stanem biernego doznawania, na którym nie poprzestaje nikt, kto 

czuje się urodzony do czynu, do pokazania, co umie.
Taka postawa nie była w najdrobniejszej nawet cząstce udziałem mego sąsiada, 

poczciwego Stanka, byliśmy przeto druhami nierównego pokroju, których 
koleżeństwo nie mogło też szerzej się rozwinąć. Wałęsając się miewałem oczy 

szerzej niż on otwarte na rozległą wspaniałość paryskiego krajobrazu miejskiego, 
pewnych słynnych widoków o niewiarygodnym wykwincie i przepychu, których on 

użycza, i nie mogłem nie myśleć wciąż o biednym mym ojcu i o jego omdlewania 

background image

bliskim „magnifiąue! magnifiguef", z jakim zawsze wszystko to wspominał. 
Ponieważ jednak podziwu swego nie okazywałem raczej zbyt głośno, tamten nie 

zauważył prawie wcale różnicy we wrażliwości naszych dusz. Musiał atoli 
uświadomić sobie stopniowo to, że w zagadkowy dla niego sposób przyjaźń nasza 

nie postępowała jakoś naprzód, że nie mogło dojść pomiędzy nami do prawdziwego 
spoufalenia — co przecie tłumaczyło się po prostu moją wrodzoną skłonnością do 

zamknięcia się w sobie samym i do skrytości, owym wewnętrznym upartym 
nastawianiem się na samotność, na zachowywanie dystansu, na rezerwę, o czym 

wspomniałem już poprzednio i w czym, nawet pragnąc tego, nie potrafiłbym nic 
zmienić, gdyż było to podstawowym warunkiem mego życia.

Tak to już jest: nieśmiałe i nie tyle pyszne, ile zgodne ze swym losem poczucie 
człowieka, że jest kimś wyjątkowym, wytwarza wokół niego w atmosferze pewną 

izolację i promieniowanie chłodu, w którym, niemal ku jego własnemu ubolewaniu, 
prostoduszne próby przyjaźni i koleżeństwa nie

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 249
wiadomo nawet jak grzęzną i utykają. Tak właśnie bywało Stankowi ze mną. Nie 

skąpił bynajmniej poufałości, a przecie widział, żem ja ją raczej biernie 
przyjmował, niż odwzajemniał. Tak na przykład opowiedział mi pewnego popołudnia, 

gdyśmy w jakimś bistro siedzieli przy winie, że przed przybyciem do Paryża, 
jeszcze w swej ojczyźnie, musiał odsiedzieć roczną karę więzienia, a to z powodu 

jakiegoś tam włamania, przy którym nie przez jego własną niezdarność, lecz przez 
głupotę kompana spotkał go „wpadunek". Przyjąłem to nader wesoło i ze 

współczuciem, i wskutek tego dla mnie wcale nie dziwnego wyznania nasze stosunki 
wzajemne nie doznały najmniejszego uszczerbku. Następnym jednak razem posunął 

się dalej i dał mi do zrozumienia, że jego nadskakująca usłużność podszyta jest 
wyrachowaniem, co nie spodobało mi się wcale. Widział we mnie beniaminka losu o 

dziecięcej przebiegłości i szczęśliwej łapie, z którym warto by popracować, i 
nie uświadamiając sobie gruboskórnie faktu, iż nie urodziłem się na za pan brat 

dla kamratów, zaczął robić mi propozycje dotyczące pewnej willi w Neuil-ly, 
którą wymyszkował i z której łatwo, prawie bez ryzyka, można by wycisnąć do 

spółki pokaźny łup. To, że nadział się na obojętną odmowę z mej strony, strapiło 
go bardzo i ze złością zapytał mnie, co znaczy właściwie ta moja śmieszna 

mizdrząca się przesada i dlaczegóż to tak się wysoko cenię, skoro jemu przecie 
dobrze wiadomo, com za jeden. Ponieważ gardziłem zawsze ludźmi, którzy'ubrdali 

sobie, że wiedzą, com ja za jeden, ograniczyłem się do wzruszenia ramion i do 
słów, że niechby tam sobie tak i było, ale nie mam po prostu ochoty. Po czym on 

przeciął sprawę krótkim „kretyn" czy też „imbecile".
Nawet to zgotowane mu przeze mnie rozczarowanie nie doprowadziło jeszcze do 

zerwania stosunków między nami; niemniej doznały one ostudzenia, rozluźniły się 
i wreszcie urwały, tak że nie popadłszy wprost w nieprzyjaźń, poniechaliśmy 

przecie wspólnych przechadzek.
ROZDZIAŁ DRUGI

Ołużbę przy windzie pełniłem przez całą zimę i pomimo wziętości, jaką cieszyłem 
się u mojej coraz to innej publiki, zatrudnienie to zaczęło mnie niebawem 

nudzić. Miałem dane po temu, by obawiać się, że będzie ono się tak wlokło już 
wiecznie, że zapomną w nim o mnie, że przyjdzie mi postarzeć się przy nim i 

posiwieć. To, com zasłyszał od Stan-ka, utwierdziło mnie jeszcze w owym 
zatroskaniu. On sam dążył do tego, by uzyskać przeniesienie do głównej kuchni o 

dwu wielkich paleniskach, czterech piecach do wypieku, ruszcie do przysmażania 
oraz palniku i z czasem stać się tam, jeśli nie wprost kuchmistrzem naczelnym, 

to choćby sobie tylko podkuchmistrzem, co to przyjmuje zlecenia z sali jadalnej 
od kelnerów i przekazuje je gromadzie kucharzy. Atoli małe są, jak mniemał, 

widoki na tak znaczny awans; panuje raczej zdecydowanie skłonność do wykorzys-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 251

tywania człowieka na tym stanowisku, na którym już raz się znalazł, a również i 
mnie przepowiedział pesymistycznie, że wiecznie już, choćby i nie zawsze jako 

praktykant, pozostanę związany z windą i że nigdy nie poznam ruchliwego życia w 
światowej sławy hotelu pod innym, jak tylko pod tym specyficznym i ograniczonym 

kątem widzenia.
To właśnie trwożyło mnie. Czułem się więźniem swej klatki oraz czeluści, w 

której kierowałem windą raz w górę, raz w dół, bez żadnej sposobności po temu, 

background image

by przypadło mi w udziale bodaj jedno spojrzenie lub trochę więcej niż tylko 
przelotne spojrzenie na wykwintne sceny towarzyskie w hallu około godziny 

piątej, w porze herbaty, kiedy dochodziła stamtąd przytłumiona muzyka, a 
recytatorzy obok odzianych z grecka tancerek zabawiali piękny świat, rozparty w 

wyplatanych fotelach przy swych wy-chuchanych stolikach, przegryzający do 
złocistego napoju petit-fourki i małe, doborowe kanapki, pstrykający następnie 

lekko w powietrzu palcami, by je rozprostować, a potem, pomiędzy wachlarzami 
palm, co tryskały z rzeźbionych skrzyń niby waz, pozdrawiający się nawzajem i 

zawierający znajomości na dywanie, który wyścielał królewskie, zewnętrzne schody 
prowadzące wzwyż ku galerii przyozdobionej gaikami kwiatów; piękny, mówię, ów 

świat, wymieniający żartobliwe słówka dźwięcząc niefrasobliwym śmiechem, wśród 
wytwornej gry spojrzeń oraz skinień głową, dowodzących niemylnego dowcipu. Jakże 

musiało być miło krzątać się tam i posługiwać, choćby w damskim salonie 
brydżowym albo w sali jadalnej przy obiedzie, na który zwoziłem windą w dół 

wyfraczonych panów i skrzące się klejnotami panie. Krótko mówiąc, ogarnął mnie 
niepokój i pragnienie, by poszerzyć swą egzystencję, wzbogacić w stosunku do 

świata możliwości wymiany, i rzeczywiście życzliwy los użyczył mi tego. Moja 
chęć wyzwolenia się od windy i rozpoczęcia w nowym stroju nowej działalności o 

szerszych horyzontach
252 ., , , , TOMASZ MANN

urzeczywistniła się: około Wielkanocy przeszedłem do służby kelnerskiej, 
dokonało się to zaś, jak następuje:

Maitre d'hótel, nazwiskiem monsieur Machaczek, był to mąż wysokiego stanowiska, 
obnoszący po sali jadalnej kopułę swego brzucha z niezmierną powagą i w co dzień 

świeżo krochmalonej koszuli. Wygolone policzki jego przypominającej księżyc w 
pełni twarzy lśniły promiennie. Najwytwor-niej w świecie władał owym z wysoka i 

w dal zapraszającym ruchem ramienia, którym władca stołów prowadzi wkraczających 
po raz pierwszy na salę gości na ich miejsca, jego zaś sposób karcenia omyłek i 

niezgrabności personelu, jedynie mimochodem i kącikiem ust, był równie 
dyskretny, jak zjadliwy. On to więc rozkazał pewnego przedpołudnia przywołać 

mnie do siebie, jak godzi mi się przypuszczać, na zlecenie dyrekcji, i przyjął 
łaskawie moją czołobitność w małym, do wspaniałej salle d manger przylegającym 

pokoju biurowym.
— Kroull? — zapytał. — Woła się Armand? Yoyons, voy-ons. Eh hien, słyszałem o 

panu rzeczy nie całkiem niekorzystne i chyba wcale nie błędne, jak mi się na 
pierwszy rzut oka wydaje. Niekiedy pierwsze spojrzenie zawodzi pour-tant. Zdaje 

pan sobie sprawę z tego, że usługi oddawane przez pana po dziś dzień naszemu 
domowi były dziecinną zabawką i stanowiły drobną tylko próbę darów, jakimi pan 

pono rozporządza. Vous consentez? Zamierza się tutaj, w służbie restauracyjnej, 
zrobić z was coś — si ćest faisab-le\ Czy czuje pan w sobie niejakie powołanie 

do szafarstwa, niejaki, powiadam, talent — nie jakiś tam wyjątkowy, 
olśniewający, jak zapewniacie, gdyż to znaczyłoby posuwać rekomendację samego 

siebie zbyt daleko, choć z drugiej strony, odwaga nie zaszkodzi — niejaki więc 
talent do eleganckiego posługiwania i do wszelkich subtelniej szych

' Sali jadalnej... No, proszę. A więc... jednak... Pan się zgadza?... jeśli się 
da zrobić, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 253
w stosunku do gości atencji, jakie się z tym wiążą? Do jako tako zgrabnego 

obchodzenia się z publicznością taką jak nasza? Wrodzony? Naturalnie, że coś 
takiego jest wrodzone, ale to wszystko, co panu wedle jego mniemania jest 

wrodzone, wprost oszałamia. No, ale mogę tylko powtórzyć, że zdrowa ufność we 
własne siły nie jest wadą. Niejaką znajomość języków posiada pan? Nie wyraziłem 

się: wyczerpującą, jak pan się wyraża, ale: najniezbędniejszą. Bon. Wszystko to 
zresztą są dopiero dalsze pytania. Nie wyobraża pan sobie chyba tego inaczej, 

jak tylko, że będzie pan musiał zacząć od prac najniższych. Zatrudnienie pana 
będzie na razie polegało na zgarnianiu resztek ze sprzątanego i wynoszonego z 

sali naczynia, zanim przejdzie ono do kuchennej zmywalni. Za tę pracę będzie pan 
otrzymywał kwotę czterdziestu franków miesięcznie — płacę niemalże wygórowaną, 

jak zdaje się o tym świadczyć pańska mina. Nawiasem mówiąc, nie jest przyjęte, 
by przy rozmowie ze mną uśmiechać się, zanim ja sam się nie uśmiechnę. To mnie 

przystoi dać sygnał do uśmiechania się. Bon. Białej kurtki do pańskiej pracy 

background image

jako sprzątającego dostarczy się panu. Czy stać pana na sprawienie sobie naszego 
kelnerskiego fraka, w razie gdyby pewnego dnia powołano pana do uprzątania 

serwisu z sali? Pan wie chyba, że tego nabytku należy dokonać na własny koszt. 
Całkowicie stać pana na to? Wybornie. Widzę, że z panem nie natrafia się na 

żadne trudności. Również i w potrzebną bieliznę, przyzwoite koszule frakowe jest 
pan zaopatrzony? Powiedz no mi pan: czy jesteś zamożny już z domu? Cokolwiek? A 

la bonne heure*. Zdaje mi się, Kroull, że niebawem będziemy mogli podnieść 
pańską płacę na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu franków. O adresie krawca, który 

szyje nam fraki, dowie się pan na froncie, w biurze. Pan może przejść do nas 
kiedykolwiek, wedle woli. Brak nam siły pomocniczej, a na wakans przy windzie 

znajdzie
" Niech będzie, (fr.)

254 . i.;v',rtO\ su&ńsH f - TOM/ISZ AŁ4AW
się stu kandydatów. A bientót, mań gar f on". Zbliżamy się do polowy miesiąca, 

będzie pan więc mógł podnieść obecnie dwadzieścia pięć franków, bo proponuję, 
byśmy zaczęli od sześciu setek rocznie. Tym razem uśmiech pana jest 

dopuszczalny, ponieważ uprzedziłem go. No, to wszystko. Może pan odejść.
Tak przedstawiała się wymiana zdań między mną a Ma-chaczkiem. Brzemienna w 

konsekwencje rozmowa sprowadziła zrazu bezsprzecznie pewne obniżenie mojego 
poziomu życiowego, jak również tego, co swą osobą przedstawiałem. Swoją liberię 

chłopca od windy musiałem oddać z powrotem do magazynu i w zamian dano mi 
jedynie białą kurtkę, do której uz°ha było dokupić co rychlej robocze spodnie, 

tych bowiem, które wchodziły w skład mego spacerowego ubrania, nie godziło mi 
się żadną miarą wyświechtać przy pracy. Praca zaś ta, mianowicie wstępne 

oczyszczanie zabrudzonego przy posiłkach naczynia i wyrzucanie resztek do cebra 
na odpadki, była trochę poniżająca w porównaniu z moim dotychczasowym, bądź co 

bądź szlachetniejszym zatrudnieniem, a zrazu budziła we mnie nawet wstręt. Moje 
zadania sięgały zresztą aż do zmywalni kuchennej, gdzie serwis, przedostając się 

z rąk do rąk, przebywał serię opłukań, by wylądować w końcu przy ocieraczach, w 
których szereg włączano niekiedy i mnie, owiązanego białym fartuchem. Tak więc 

stawałem poniekąd u początku i u kresu procedury przywracającej naczyniom ich 
czystość.

Robić dobrą minę do tego, co nieodpowiednie, i stawać na zażyłej stopie z 
towarzyszami, dla których to właśnie jest odpowiednie, nie bywa trudno, jeśli 

się przy tym nosi w sercu słowo „do czasu". Tak bardzo pewny byłem wrodzonego 
ludziom, przy całym obstawaniu przy równości, głębokiego zmysłu dla tego, co 

nierówne i co przez naturę uprzywilejowane, tak pewny ludzkiej skłonności, by 
owemu zmy-

• Do rychłego zobaczenia, mój chłopcze, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 255

słowi uczynić zadość, tak zatem przeświadczony, że nie każe mi nikt tkwić długo 
na tym stopniu, co więcej, że polecono mi tylko dla formy go zająć — że w 

pierwszej już zaraz chwili, natychmiast po swej rozmowie z monsieur Machacz-
kiem, skoro tylko nadarzyło mi się trochę swobodnego czasu, zamówiłem kelnerski 

frak a la „Saint James and Alba-ny" u wytwórcy służbowych strojów i liberii, 
którego pracownia mieściła się niedaleko hotelu przy Rue des Inno-cents. 

Oznaczało to wkład siedemdziesięciu pięciu franków, to jest ceny wyjątkowo 
niskiej, ustalonej między zakładem krawieckim a hotelem, którą niezamożni 

musieli opędzać ze swego zarobku stopniowo, którą jednak ja pokryłem, rozumie 
się, gotówką. Komplet był niepospolicie ładny, jeśli się umiało go nosić: do 

czarnych spodni ciemnoniebieski frak z wyłogiem aksamitnym u kołnierza i złotymi 
guzikami, które w zmniejszonym rozmiarze jawiły się ponownie na mocno wciętej 

kamizelce. Serdeczną radość sprawił mi ten nabytek, zawiesiłem go obok swego 
ubrania cywilnego w szafie, poza ścianą sypialni, i postarałem się także o 

przynależną doń białą muszkę oraz emaliowane spinki do spięcia koszuli. Tak więc 
stało się, że gdy po pięciu tygodniach mej służby przy naczyniach jeden z dwu 

pomocników starszego kelnera, stojących w czarnych frakach z czarnymi muszkami u 
boku pana Machaczka, oświadczył mi, iż jestem potrzebny w sali, i polecił, abym 

co prędzej przystroił się odpowiednio, mogłem odpowiedzieć mu, iż jestem w 
pełnym pogotowiu i w każdej chwili do dyspozycji.

Następny przeto dzień ujrzał mnie debiutującego w pełnym rynsztunku przy posiłku 

background image

południowym w sali, w tym wspaniałym, o rozmiarach kościoła przybytku, zdobnym w 
żłobione kolumny, co na wyzlacanych kapitelach z białego stiuku dźwigały 

różnolitą powierzchnię sufitu, w spowite czerwienią świeczniki ścienne, w 
zwieszające się u okien czerwone draperie; dookoła niezliczonych okrągłych, 

przykrytych śnieżnym adamaszkiem i strojnych orchideami sto-
256 ,':•>..>,•„•'. .vs TOMASZ MANN

łów i stolików stały lśniące białym lakierem fotele z czerwonym obiciem, na 
stołach zaś paradowały zwinięte w kształt wachlarzy i piramid serwety, 

błyszczące nakrycia, cienkie szkła oraz spoczywające w lśniących wiadrach z 
lodem lub lekkich koszach butelki wina, których wnoszenie należało do 

specjalnego kelnera-piwniczego w łańcuchu i fartuszku kiperskim. Na długo przed 
przybyciem pierwszych uczestników luncheonu byłem już pod ręką, pomagałem przy 

układaniu nakryć i rozdziale kart ze spisem potraw w określonym rewirze, do 
którego przydzielono mnie w charakterze „drugiego", to jest służącego-pomocnika, 

a następnie nie dałem już odebrać sobie okazji, aby z ostentacyjną radością 
serca pozdrawiać zasiadających gości przynajmniej tam, gdzie nie mógł stawić się 

w danej chwili mój przełożony, starszy podający kelner, podsuwać krzesła paniom, 
wręczać karty i nalewać wodę, aby, mówiąc zwięźle, wrażać swoją obecność w 

pamięć owych klientów, nie bacząc na nie jednakie ich wdzięki.
Moje uprawnienia i możliwości w tym zakresie nie sięgały zrazu daleko. Nie moją 

było rzeczą przyjmować zamówienia, podawać półmiski; do mnie należało jedynie 
sprzątać po każdym daniu, wynosić brudne talerze oraz sztućce i po entremets*, 

nim podano deser, zmiatać szczoteczką na płaską łopatkę okruszynki z obrusów. 
Owe wyższe obowiązki przypadały w udziale memu przełożonemu, Hektorowi, 

człeczynie o sennym wyrazie twarzy, posuniętemu już nieco w latach, w którym 
rozpoznałem od razu tego commis de salle, co to pierwszego tutaj poranka 

siedział na górze, w kantynie, przy jednym ze mną stole i podarował mi swe 
papierosy. On także przypomniał mnie sobie, mówiąc: — Mais oui, c'est toi" — 

czemu towarzyszył znużony, odmowny gest dłoni, charakterystyczny dla jego 
dalszej takty-

' Dania podawane po picczystym. (fr.) " Ależ tak, to ty. (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 257

ki względem mnie. Była to już od pierwszych chwil taktyka raczej rezygnacji niż 
komendy i upominania. Widział dobrze, że klientela, że zwłaszcza panie starsze i 

młodsze darzą mnie baczną uwagą, że przyzywają gestem mnie, a nie jego, ilekroć 
zapragnęły jakiejś specjalnej przystawki, angielskiej musztardy, sosu worcester 

lub tomato catchup — co w niejednym, wcale łatwym do rozpoznania przeze mnie 
wypadku bywało czystym pretekstem, by przyciągnąć mnie do stołu, by przyjąć z 

zadowoleniem moje „Parfaitement, ma-dame", „Tout de suitę, madame"*, skórom zaś 
przyniósł to, czego żądano, dodać do słów „Merci, Armand" promienne skośne 

spojrzenie ku górze, nie zawsze uzasadnione rzeczowo. Po kilku dniach rzekł do 
mnie Hektor, gdym mu przy, bocznym stoliku służbowym pomagał przy oddzielaniu 

ości w filetach z turbotów:
— Im wszystkim znacznie bardziej przypadłoby do gustu, gdybyś ty im podawał, au 

lieu de moi — przecie wszystko to jest w tobie jednomyślnie zadurzone, toute la 
canaille friande! Niedługo już, a przytłamsisz mnie zupełnie i dostaniesz w 

arendę stoły. Jesteś atrakcją — et tu n'as pas l'air de 1'ignorer". Wiedzą to 
również bonzowie i wypychają cię w przód. Słyszałeś ty — naturalnie, żeś słyszał 

— jak mon-sieur Cordonnier — był to właśnie ten pomocnik starszego kelnera, 
który mnie tu przyzwał — niedawno powiedział do owej szwedzkiej pary 

małżeńskiej, z którą tak miło ci się paplało: „Joli petit charmeur, n'est-ce 
pas?" Tu iras loin, mon cher — mes meilleurs voeux, ma benediction **".

— Przesadzasz, Hektorze — odparłem. — Wiele jeszcze musiałbym się od ciebie 
uczyć, zanimbym zdołał pomyśleć o wysadzeniu cię z siodła, gdybym to w ogóle 

zamierzał.
* Doskonale madame... w tej chwili, madame. (fr.)

"" Zamiast mnie... cala ta banda żarłoków... i nie wygląda na to, abyś o tym nie 
wiedział, (fr.)

*"* „Ładny, czarujący chłopiec, prawda?" Daleko zajdziesz, mój drogi — moje 
najlepsze życzenia, moje błogosławieństwo, (fr.)

258 . ' TOMASZ MANN

background image

Powiedziałem to wbrew swemu przeświadczeniu. Któregoś bowiem z następnych dni, 
podczas obiadu monsieur Machaczek we własnej osobie przytaskał w mą stronę swe 

brzuszysko, po czym przystanął obok mnie, tak że nasze oblicza były zwrócone w 
przeciwnych kierunkach, i kącikiem ust szepnął pod mym adresem:

— Nieźle, Armandzie. Całkiem nieźle pan pracuje. Zalecam panu uważać bacznie na 
Hektora, jak on podaje, przyjąwszy, iż przykładasz pan niejaką wagę do tego, by 

kiedyś także to czynić.
Wówczas odpowiedziałem również półgłosem:

— Tysiączne dzięki, maitre, ale umiem to już, i to lepiej niż on. Umiem to 
mianowicie, wybaczy pan, sam z siebie. Nie przynaglam, by wystawił mnie pan na 

próbę. Skoro pan jednak zdecyduje się na to, zyska pan potwierdzenie moich słów.
— Blageur! — syknął i nie dość, że zatrząsł brzuchem, zaśmiawszy się krótko, 

lecz zerknął przy tym jeszcze ku pewnej damie w zieleni i z wysoką sztucznie 
złocistą fryzurą, obserwującej ową małą wymianę słów, mrugnął do niej jednym 

okiem, wskazując z boku równocześnie głową na mnie, po czym powędrował dalej 
właściwymi sobie, wybitnie elastycznymi kroczkami. Ubawiony, również i w tej 

chwili zatrząsł raz jeszcze brzuchem.
Obsługa przy kawie zawiodła mnie niebawem również do hallu, gdzie wespół z 

kilkoma kolegami miałem ją pełnić dwa razy dziennie. Poszerzyła się ona wkrótce 
o pełnioną tamże popołudniową posługę przy herbacie; że zaś Hektora przeniesiono 

tymczasem do innej grupy stołów i mnie przypadło w udziale podawanie przy tej 
samej, przy której grałem poprzednio rolę pomocnika, przeto miałem aż nadto 

wiele do roboty i bywałem wieczorem, pod koniec zadanego mi różnorodnego trudu 
dziennego, a więc przy podawaniu po obiedzie kawy, likierów, whisky-soda i 

naparu lipowego w hallu, przeważnie tak wymęczony, że wymiana sympatii
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 259

pomiędzy mną a światem stawała się bezduszna, sprężystość mych nadskakujących 
ruchów groziła osłabnięciem, mój uśmiech zaś krzepnął w lekko bolesny grymas.

Atoli moja giętka natura powracała rano ze znużenia do świeżości i wesela, i już 
widziano rnnie krążącego znowu między śniadalnią, kuchnią, gdzie warzono napoje, 

i kuchnią główną, ażeby tym gościom, którzy nie zaprzątali służby pokojowej i 
nie spożywali śniadań w łóżkach, podać herbatę, płatki owsiane, przekąski, 

konfitury, pieczoną rybę i lukrowane pączki; następnie widywano mnie w sali, jak 
przy pomocy jakiegoś podręcznego gamonia doprowadzałem przed luncheonem do 

porządku swoich sześć stołów, jak rozścielałem adamaszkowe obrusy na miękkich 
podkładach, jak układałem nakrycia, od dwunastej godziny zaś począwszy, jak z 

bloczkiem w ręku przyjmowałem zamówienia od tych, co przybyli na posiłek. Jakże 
świetnie umiałem przy tym głosem miękkim i dyskretnie powściągliwym, jaki 

przystoi kelnerowi, służyć radą osobom niezdecydowanym, jak starałem się odebrać 
wszelkim gestom podawania i obsługi charakter bezmyślnie pełnionego obowiązku, 

spełniając to raczej tak, jak gdyby chodziło o osobistą usługę czynioną z 
miłości. Pochylony, z jedną ręką, jak każe służącemu dobra szkoła, założoną do 

tyłu, podawałem półmiski, praktykując jednak niekiedy i tę wykwintną sztukę, by 
manewrując tylko prawą ręką, zgrabnie widelcem i łyżką nakładać sam na talerze 

tym, co to lubili, przy czym osoba obsłużona w ten sposób, on lub ona, a 
zwłaszcza ona, mogła z przyjemnym zdziwieniem obserwować moją skrzętną rękę, nie 

będącą bynajmniej ręką prostaka.
Nie dziw przeto, wziąwszy to wszystko razem pod uwagę, że mnie, jak powiedział 

Hektor, „wypychano naprzód", wykorzystując upodobanie, jakim darzyła mnie 
przesycona komfortem najwytworniejsza socjeta zakładu. Jemu to właśnie wydano 

mnie na pastwę, owemu kipiącemu dokoła mnie upodobaniu, pozostawiając mej 
zręczności, by to podniecać

260 ,>•>•'•. TOMASZ MANN
je wylewnym odwzajemnieniem, to znowu powściągać oby-czajną rezerwą.

Dla czystości obrazu, w jakim wspomnienia te ukazują czytelnikowi mój charakter, 
przytoczę tu, sobie samemu na chwalę, co następuje. Nie przynosiły mi nigdy 

próżnego a okrutnego zadowolenia cierpienia bliźnich, w których moja osoba 
wzbudziła jakąś chętkę, jeśli spełnić ją wzbraniała mi moja mądrość życiowa. 

Namiętności, których bywa się przedmiotem nie będąc sam nimi dotknięty, wpajają 
niekiedy w natury nie tak wysokie jak moja owo odpychająco chłodne, pyszałkowate 

poczucie wyższości lub też ową wzgardliwą niechęć, co wiedzie do tego, by 

background image

zdeptać bezlitośnie uczucia innych ludzi. Jak inaczej jest ze mną! Zawsze 
uczucia takie szanowałem i w jakimś poczuciu winy w samym sobie ochraniałem je 

jak najuważniej, dążąc do tego, by ludzi, którymi one zawładnęły, nakłonić 
łagodzącym postępowaniem do rozumnej rezygnacji — na dowód czego pragnę z 

omawianego tu właśnie okresu mego życia opowiedzieć dwojaki przykład: z małą 
Eleanor Twentyman z Birmingham i z lordem Kilmarnock, szkockim arystokratą — a 

to z tej przyczyny, że oba te rozgrywające się równocześnie wydarzenia 
stanowiły, każde z nich w inny sposób, pokusę przedwczesnego porzucenia obranej 

drogi życia, zachętę, by zapuścić się w jedną z tych ścieżek bocznych, o których 
wspominał mi mój ojciec chrzestny, a których kierunku i biegu nigdy nie sposób 

przewidzieć dosyć dokładnie.
Twentymanowie, ojciec, matka i córka, zamieszkiwali wraz z panną służącą przez 

szereg tygodni amfiladę pokoi w „Saint James and Albany", co wystarczało do 
wysnucia wniosku, że ich stan majątkowy jest zadowalający. Potwierdzały, a 

zarazem unaoczniały to przepyszne klejnoty, jakie mrs. Twentyman wystawiała przy 
każdym obiedzie na widok publiczny, a jakich, należy to stwierdzić, na ten cel 

było szkoda. Bezradosną bowiem kobietą była Mrs. Twenty-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 261

mań — bezradosną dla widza, a prawdopodobnie i we własnym samopoczuciu — 
wyniesioną najwidoczniej przez uwieńczoną sukcesem birminghamską skrzętność 

przemysłową swego małżonka ze sfery drobnomieszczańskiej w stosunki, które 
uczyniły ją sztywną i skostniałą. Więcej już do-broduszności wypromieniowywał z 

siebie Mr. Twentyman, ze swą twarzą miłośnika portwajnu; aliści jowialność jego 
marnowała się po większej części wskutek dość znacznej głuchoty, o której 

świadczył nasłuchujący daremnie, pusty wyraz jego wodnistoniebieskich oczu. 
Posługiwał się czarną trąbką akustyczną, do której musiała mówić jego małżonka, 

ilekroć, co przydarzało się rzadko, miała mu coś do powiedzenia; i w moim 
kierunku nadstawiał trąbkę, kiedy w toku zamawiania potraw udzielałem mu rad. 

Jego córeczka, sie-demnasto- lub osiemnastoletnia Eleanor, siedząca naprzeciwko 
niego przy moim stole nr 18, miała zwyczaj niekiedy, zwłaszcza gdy ojciec ją 

zawezwał gestem, wstawać od stołu i przechodzić doń na drugą stronę w celu 
odbycia z nim przez słuchawkę krótkiej konwersacji.

Tkliwość jego dla córki była jawnie widoczna i wzruszająca. Co się tyczy Mrs. 
Twentyman, nie pragnę bynajmniej podawać w wątpliwość jej uczuć macierzyńskich, 

atoli wymowniej niż w serdecznych spojrzeniach i słowach wyrażały się one w 
krytycznym nadzorze nad zachowaniem się Elea-nor, przy czym Mrs. Twentyman 

podnosiła często szylkre-towe lorgnon ku oczom i nie obywało się wówczas nigdy 
bez wytknięcia czegoś w uczesaniu córki lub w jej postawie, bez nagany za 

gniecenie kulek z chleba, za ogryzanie w ręce nóżki kurczęcia, za ciekawskie 
rozglądanie się po sali — i tak dalej. Z całej tej kontroli wyzierały niepokój i 

troska wychowawcza, może i dość uciążliwe dla miss Twentyman, które jednak moje 
własne, równie uciążliwe doświadczenia w związku z nią, zmuszają uznać za wcale 

uzasadnione.
Było to złotowłose stworzenie, urodziwa, hoża kózka o najbardziej w świecie 

rozczulających obojczykach, gdy
262 ,, ,,- •> - , TOMASZ MANN

odsłoniło je wieczorem dyskretne wycięcie jedwabnej sukienki. A że z dawna 
żywiłem słabość dla typu anglosaskiego, ona zaś reprezentowała go nader 

wybitnie, przeto przyglądałem się jej z upodobaniem — widując ją zresztą bardzo 
często przy posiłkach, po posiłkach i przy podwieczorkach muzycznych, do których 

i Twentymanowie zwykli byli, przynajmniej zrazu, zasiadać tam, gdzie ja 
posługiwałem. Bywałem dobry dla swej kózki, otaczałem ją troskliwością oddanego 

brata, nakładałem jej mięso na talerz, przynosiłem deser po raz drugi, 
zaopatrywałem ją w napój owocowy, który piła bardzo chętnie, osłaniałem 

pieszczotliwie jej szczupłe, śnieżnobiałe ramionka haftowaną mantylką, gdy 
powstawała od obiadu — a wszystkim tym osiągałem efekt stanowczo zbyt wielki i 

grzeszyłem nierozważnie względem tej aż nadto wrażliwej duszyczki, biorąc zbyt 
mało pod uwagę ów osobliwy magnetyzm, który, czym pragnął tego, czy nie, 

promieniował z mojej istoty na każdą, byle nie całkiem przytępioną, bliźnią 
istotę — i promieniowałby tak, śmiem twierdzić, na każdą z nich nawet i wtedy, 

gdyby moja „śmiertelna powłoka", jak to nazywają, mój pyszczek po prostu, mniej 

background image

mówił za siebie; działanie to bowiem było tylko przejawem i wytworem sił 
głębszych, mianowicie sympatii.

Krótko mówiąc, musiałem bardzo rychło zdać sobie sprawę z tego, że mała 
zadurzyła się we mnie po uszy, i oczywiście nie ja jeden to spostrzegłem, lecz 

wyśledziło to również nader zatroskane lorgnon pani Twentyman, jak to 
potwierdził mi syczący szept, który pewnego razu, przy lunchu, ozwał się poza 

moimi plecami:
— Eleanor! If you don't stop staring at that boy, Pil send you up to your room 

and you'll have to eat alone till we lea-ve!<
' Eleanor! Jeśli nie przestaniesz gapić się na tego chłopca, odeślę cię do twego 

pokoju i będziesz jadała sama, dopóki tu zostaniemy! (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 263

Tak, niestety, kózka źle się opanowywała, a raczej nawet nie myślała o tym, aby 
się opanowywać i zachować w tajemnicy, że już po niej. Błękitne jej oczy 

zwracały się ustawicznie ku mnie, zachwycone i zatopione w marzeniu, gdy zaś mój 
wzrok je napotkał, Eleanor opuszczała wprawdzie, z łuną krwi na twarzy, 

spojrzenie ku talerzowi, ale natychmiast, jak gdyby nie mogąc oderwać oczu, 
podnosiła je ku mnie ponownie, z widniejącym na rozpalonej twarzyczce wyrazem 

namiętnego oddania. Nie sposób było zganić czujność matki; prawdopodobnie 
ostrzegły ją wcześniejsze jeszcze przejawy, że to dziecko obyczajnej atmosfery 

birmingham-skiej ma pociąg do rozwiązłości, do niewinnie dzikiej wiary w swoje 
prawo, a nawet w powinność otwartego powierzenia się władztwu zmysłów. Na pewno 

nie uczyniłem niczego, by temu dopomóc, w sposób opiekuńczy i niemal strofujący 
unikałem zbliżeń, w zachowaniu swym względem niej nie wykraczałem poza 

najściślej wskazaną służbowo uprzejmość i uznałem za słuszny, choć zapewne 
wysoce okrutny dla Eleanor, a powzięty niewątpliwie przez matkę środek 

ostrożności polegający na tym, że rodzina Twenty-manów rozstała się w pierwszych 
dniach drugiego tygodnia z pozostającym pod mą pieczą stołem i przeniosła się w 

odległą część sali, gdzie usługiwał Hektor.
Atoli moja dzika kózka znalazła wyjście. Nieoczekiwanie pojawiła się już o ósmej 

godzinie rano u mnie, w dolnej sali, na petit dejeuner, mimo że dotychczas, 
podobnie jak i jej rodzice, zwykła była jadać śniadanie w swym pokoju. Zaraz u 

wejścia zarumieniła się, zaczęła zaczerwienionymi oczyma szukać mnie i znalazła 
— jako że o tej godzinie śniadalnia była jeszcze dosyć pusta i aż nadto łatwo 

było o miejsce w tym rewirze.
— Good morning, miss Twentyman. Did you have a good rest?"

' Dzień dobry panno Twentyman. Czy dobrze pani spala?... (ang.)
264 ' ' " ' v- • TOMASZ MANN

--Very litile rest, Armand, very little* — szepnęła.
Okazałem zmartwienie sprawione tymi słowami.

— Skoro tak — rzekłem — to byłoby może rozsądniej zostać jeszcze trochę w łóżku 
i tam otrzymać swą herbatę i porridge; teraz przyniosę to pani natychmiast, ale 

sądzę, że na górze mogłaby pani spożyć to bardziej swobodnie. Jest przecie tak 
spokojnie i zacisznie tam, w pokoju pani, w łóżku...

Cóż odpowiedziało to dziecko?
— No, I prefer to suffer".

— But you arę making me suffer, too *** — odparłem cicho, wskazując jej na 
karcie marmoladę, którą powinna by wybrać.

— Oh, Armand, then we suffer together! "** — odpowiedziała i podniosła ku mnie 
swoje niewyspane, pełne łez oczy.

Co mogło z tego wszystkiego wyniknąć? Życzyłem jej serdecznie odjazdu, lecz ten 
odwlekał się i było ze wszech miar zrozumiałe, że Mr. Twentyman nie skróci 

pobytu w Paryżu dla miłosnego kaprysu swej córeczki, o którym mógł był zasłyszeć 
przez czarną rurkę akustyczną. Miss Twentyman pojawiała się jednak co rano, w 

porze gdy jej rodzice jeszcze spali — a sypiali aż do godziny dziesiątej, tak że 
Ele-anor, w razie gdyby jej matka zatroszczyła się o nią, mogła łatwo zmyślić, 

iż jej śniadanie uprzątnął już kelner obsługujący ich pokoje — miewałem więc z 
nią sporo kłopotu, przede wszystkim starając się o to, by chronić jej dobrą 

sławę i ukrywać przed sąsiadami z pobliskich stolików drażliwy stan jej uczuć, 
jej próby uściśnięcia mej ręki oraz inne popełniane w upojeniu lekkomyślności. 

Na moje ostrzeżenie, że pewnego dnia rodzice mogą przecie wpaść

background image

* Bardzo mało spałam, Armandzic, bardzo mało. (ang.)
" Nie, wolę pocierpieć... (ang.) *** Ale pani sprawia i mnie cierpienie... 

(ang.) ~* Och, Armandzie, więc cierpimy razem! (ang.) :
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 265

na te kruczki i odkryć tajemnicę jej śniadań, pozostała głucha. Nie, Mrs. 
Twentyman śpi rano najtwardziej, a o ileż milsza jest dla niej, gdy śpi, niż gdy 

czuwa i czujnie jej dogląda! Mummy nie kochała jej, okazywała jej tylko 
surowość, i to przez lorgnon. Daddy, o, ten kochał ją, nie brał jednak jej serca 

poważnie, co czyniła bądź co bądź mummy, jakkolwiek niezbyt fortunnie, to zaś 
Eleanor była skłonna zapisać na jej dobro. — For I love you!

Udałem na razie, żem tego nie dosłyszał. Powróciwszy jednak w celu obsłużenia 
jej, przemówiłem dyskretnie i w tonie perswazji:

— Miss Eleanor, to, co przed chwilą wymknęło się z ust pani na temat love, jest 
tylko urojeniem i czystym nonsensem. Daddy ma całkowitą rację nie biorąc tego 

poważnie, a z drugiej strony mummy ma również rację biorąc to poważnie, a 
mianowicie jako nonsens, i zabraniając pani tego. Niechże pani sama, proszę, nie 

bierze tego aż tak bardzo serio, ku własnej i mojej udręce, lecz postara się 
spojrzeć na wszystko z odrobiną ironii — ja nie pozwalam sobie na to, na pewno 

nie, ani mi to w głowie, ale niech pani tak do tego podejdzie, bo cóż z tego 
może wyniknąć? Przecież to jest zupełnie przeciwne naturze. Oto pani, córka 

człowieka tak wielce wzbogaconego, jak pan Twentyman, mieszkającego z panią 
przez kilka tygodni w „Saint James and Albany"; a z drugiej strony ja, pełniący 

tu służbę, prosty kelner. Jestem przecie tylko kelnerem, miss Eleanor, 
człowiekiem z dołów naszego społeczeństwa, do którego odnoszę się z głęboką 

czcią, pani natomiast postępuje w stosunku doń buntowniczo i anormalnie, nie 
tylko nie przeoczając mnie całkowicie, co byłoby naturalne i czego słusznie 

domaga się pani mummy, lecz nawet przychodząc tu skrycie na śniadania i mówiąc 
mi o love, w czasie gdy rodzicom pani spokojny sen przeszkadza w chronieniu 

społecznego ładu. Owo Iowę jednak jest miłością zakazaną, po którą nie wolno mi 
wyciągnąć ręki, i muszę zwalczać w sobie radość z tego, że

266 , TOMASZ MANN
pani patrzy na mnie z upodobaniem. Mnie wolno patrzeć na panią z upodobaniem, 

jeśli zachowam to dla siebie, zapewne. To jednak, by pani, córka państwa 
Twentymanów, patrzała na mnie z upodobaniem, to nie uchodzi i dzieje się wbrew 

naturze. To zresztą nic, tylko omamienie wzroku, co w przeważającej mierze ma 
swój początek w tym fraku d la „Saint James and Albany", z kołnierzem aksamitnym 

i złotymi guzikami, fraku będącym tylko strojną fasadą mej nikczemnej kondycji, 
bez którego nie byłbym, zapewniam panią, w ogóle do niczego podobny! Coś takiego 

jak pani love wymyka się łatwo z ust, gdy się jest w podróży i wobec tak 
pięknego fraka, ale gdy się odjedzie, tak jak pani stąd w bardzo bliskiej 

przyszłości, to zapomina się o tym jeszcze przed najbliższą stacją. Mnie proszę 
powierzyć wspomnienie naszego tutaj spotkania, a wtedy pamięć o nim znajdzie 

gdzieś ukrycie nie obciążając pani!
Czyż mogłem więcej uczynić dla niej i czyż nie mile do niej przemówiłem? Ona 

jednak płakała tylko, tak że musiałem cieszyć się z pustki przy stołach, i 
szlochając obwiniała mnie o okrucieństwo, nie chcąc nic wiedzieć o naturalnym 

ładzie społecznym i o nienaturalności swego zadurzenia się, natomiast co rano 
powtarzała uparcie, że gdybyśmy choć raz tylko mogli się znaleźć wśród 

niezakłóconej samotności i pełnej swobody słowa i czynu, wówczas wszystko by się 
odnalazło i ułożyło ku szczęściu naszemu, przyj ąwszy, że lubiłbym ją choć 

trochę; ja ze swej strony nie podawałem wcale w wątpliwość mej sympatii, a w 
każdym razie mej wdzięczności za jej dla mnie sympatię; jakże jednak by można 

urządzić owo rendez-vous tak, iżby przebiegło samotnie, zapewniając swobodę 
słowa i czynu? Tego i ona nie wiedziała, ale nie chciała mimo to wyrzec się 

swych pragnień i nakładała na mnie haracz troski o to, by spełnienie ich 
umożliwić.

Krótko mówiąc, miałem z nią co niemiara słodkich kłopotów. I gdybyż w tym 
właśnie czasie nie rozegrała się w spo-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 267
sób bynajmniej nie drugoplanowy przygoda z lordem Kil-marnock! — dopust wcale 

nie lżejszy, ponieważ tu w grę wchodził już nie trzpiotowaty sentyment podlotka, 

background image

lecz osobowość wybitna, której odczucia ważyły cokolwiek na szalach ludzkości, 
tak iż nie sposób było temu panu doradzić, by je wydrwił, ani też drwić z nich 

samemu. Ja przynajmniej nie byłem młodzikiem zdolnym do tego.
Lord, który mieszkał u nas od dwu tygodni, a jadał przy jednym z moich stolików 

jednoosobowych, był człowiekiem o rzucającej się w oczy wytworności, około 
pięćdziesiątki, średniego wzrostu, wysmukłej postaci; odziany z wyszukaną 

elegancją, rozczesywał starannie swe dość jeszcze gęste włosy i przystrzygał 
również lekko posiwiałe wąsy, odsłaniając badawczym spojrzeniom ludzkim 

subtelny, powabny wykrój ust. Całkiem niesubtelnie wyrzeźbiony i mało 
arystokratyczny był za to rozrośnięty nadmiernie, niemal bryłowaty nos, który 

powstając z głębokiego wąwozu między trochę skośnymi, najeżonymi brwiami oraz 
zielonoszarymi oczyma, co zwykły rozwierać się na świat z pewnym wysiłkiem i 

jakby na przekór woli, sterczał z oblicza prosto i ciężko. O ile to mogło budzić 
pewien żal, o tyle radowało oczy kontrastem zawsze skrupulatnie dokładne, 

dochodzące do najpieszczotliwszej miękkości wygolenie policzków i podbródka, te 
zaś części twarzy polśniewały ponadto kremem, który lord wcierał sobie po 

goleniu. Chustkę do nosa zwykł był skrapiać wodą fiołkową, której zapach 
odznaczał się niewiarygodną i nigdy dotąd przeze mnie nie napotkaną łąkową, 

zdawało się, świeżością.
W jego wejściu na salę czuło się zawsze pewne zakłopotanie, które mogłoby wydać 

się dziwne u tak wielkiego pana, nie przynosiło jednak, w moich przynajmniej 
oczach, żadnego uszczerbku jego powadze. Zbyt przeciwważył je godnością, toteż 

budziło tylko przypuszczenie, że coś niezwykłego kryje się w lordzie i że z tego 
właśnie powodu czuje się on przedmiotem ludzkiej uwagi i obserwacji. Głos

268
TOMASZ MANN

miał łagodny, co ja odwzajemniałem jeszcze miększą łagodnością głosu, by nazbyt 
późno uświadomić sobie, że to nie działało nań dobrze. Usposobienie jego 

charakteryzowała osnuta melancholią dobrotliwość człowieka, który wiele 
przecierpiał; czyż każdy, kto szlachetne ma serce, nie powinien był jej 

odwzajemnić, tak jak to przy jego obsłudze czyniłem w duchu tkliwie opiekuńczym? 
A przecie nie działało to nań dobrze. Co prawda, rzadko spozierał na mnie w toku 

zwięzłych uwag na temat pogody lub jadłospisu, do jakich zrazu ograniczała się 
nasza wymiana myśli przy podawaniu potraw — podobnie jak na ogół oczu swych 

używał niewiele, skrywając je powiekami, i oszczędzał ich, zdawałoby się, w 
trosce, by korzystając z nich nie popaść w kłopoty. Przeminął tydzień, zanim 

nasze wzajemne stosunki ułożyły się swobodniej, wychylając się z ram oschłego 
formalizmu i konwencjonalności, zanim z przyjemnością, nie pozbawioną troski, 

zauważyłem u niego oznaki osobistego mną zainteresowania — tydzień, a więc bodaj 
minimum czasu potrzebnego czyjej bądź duszy, aby przy ponawiającym się 

codziennie obcowaniu z obcym sobie zjawiskiem doznała pewnych przeobrażeń, 
osobliwie przy tym oszczędnym użyciu oczu.

Otóż zapytał, jak długo już tu służę, zapytał o moje pochodzenie i mój wiek, 
którego młodość przyjął do wiadomości wzruszając ramionami i szepcząc z 

rozczuleniem: „Mon Dieu!" czy też „Good heavens" — mawiał bowiem równie często 
po angielsku, jak po francusku. Skoro tedy jestem z urodzenia Niemcem, to 

dlaczego, dopytywał się dalej, noszę francuskie imię Armand?
— Nie noszę go wcale — odpowiedziałem — używam go tylko, zgodnie z zarządzeniem 

mych władz. W rzeczywistości nazywam się Feliks.
— Ach, ślicznie — rzekł na to. — Gdyby to ode mnie zależało, przywrócono by panu 

jego imię właściwe.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 269

Niezgodnie zaś ze swym wysokim stanowiskiem, a przy tym jakby z odrobiną 
niezrównoważenia, dorzucił od siebie, że jego własne imię chrzestne brzmi Nectan 

— było to mianowicie imię pewnego króla Piktów, zamieszkujących w zamierzchłej 
przeszłości Szkocję. Jakkolwiek odpowiedziałem na to z pełnym czci 

zaciekawieniem, nie przestało nasuwać mi się pytanie, co też mam począć z tym, 
że on nazywa się Nectan. Nic mi z tego, skoro nazywać go muszę mylord, a nie 

Nectan.
Stopniowo dowiedziałem się, że mieszka w pewnym zamku niedaleko miasta Aberdeen, 

żyjąc tam jedynie w towarzystwie swej starszej, niestety chorowitej siostry, że 

background image

jednak poza tą siedzibą posiada jeszcze willę letnią przy jednym z jezior 
szkockiego Highlandu, w okolicy, gdzie ludzie mówią jeszcze po gaelicku (on sam 

mówi nieco tym językiem) i gdzie jest bardzo pięknie i romantycznie; zbocza gór 
są tam spadziste i pełne rozpadlin, powietrze zaś przesycone korzennymi 

aromatami ziół łąkowych. Zresztą i w pobliżu Aberdeen jest bardzo ładnie, miasto 
nadarza wszelkie rozrywki tym, którym o nie chodzi, od Morza Północnego wieje 

zdrowe i czyste powietrze. Poza tym powiadomił mnie, że kocha muzykę i grywa na 
organach. W letnim domu nad górskim jeziorem jest niestety tylko fisharmonia.

Na zwierzenia te — nie płynące zwartą falą rozmowności, lecz rzucane bezładnie, 
dorywczo i fragmentarycznie, a przy tym, z wyjątkiem chyba szczegółu o imieniu 

Nectan, wcale nie dziwiące, po prostu wyraz przesadnej przystępno-ści ze strony 
samotnego podróżnego, co nie ma z kim pogwarzyć, jak tylko z kelnerem — 

najodpowiedniejsza była pora lunchu, kiedy lord, podobnie jak w południe, nie 
zwykł pijać kawy w hallu, lecz przesiadywał dalej, paląc egipskie papierosy przy 

swym stoliku w prawie już opustoszałej sali jadalnej. Kawy pijał stale po kilka 
filiżanek, i to nie przyjąwszy przedtem ani żadnego innego napoju, ani też 

jakiegokolwiek pożywnego jedzenia. Rzeczywiście nie jadał
270 ,s. • • TOMASZ MANN

prawie nic i należało się dziwić, jak w ogóle mógł egzystować, patrząc na to, co 
spożywał. Przy zupie, co prawda, brał niezły rozpęd: krzepkie consomme, 

mocktunle-soup czy oxtail-soup' znikały szybko z jego talerza. Wszelkich jednak 
innych smakowitych potraw, które mu nakładałem, kosztował zaledwie po jednym lub 

po dwa kąski, zapalał natychmiast nowego papierosa i pozwalał uprzątać każde 
danie prawie nie tknięte. Trwało to długo, aż wreszcie nie mogłem powstrzymać 

się od uwagi na ten temat.
— Mais vous ne mangez rien, mylord — przemówiłem strapiony. —Le chef se 

formalisera, si vous dedaignez tous ses plats".
— No cóż, brak apetytu — odpowiedział. — Brak mi go zawsze. Przyjmowanie posiłku 

— mam do tego wyraźną odrazę. Jest ona, być może, oznaką pewnej abnegacji.
Słowo to, którego nigdy dotąd nie słyszałem, przestraszyło mnie, rzucając 

równocześnie wyzwanie mej uprzejmości.
— Abnegacja?! — ściszyłem okrzyk do szeptu. — Pod tym względem, milordzie, nikt 

nie pójdzie za pańskim przykładem i nikt się z panem nie zgodzi. Tu bezwarunkowo 
napotka pan najżywszy sprzeciw.

— Naprawdę? — zapytał i powoli zwrócił ku mnie spojrzenie wznosząc je od dołu, 
od płyty stołowej, aż do mej twarzy. Miał w oczach zawsze coś wymuszonego, jak 

gdyby przemagał w sobie jakiś opór. Lecz tym razem widać było z jego źrenic, że 
tego wysiłku dokonywa chętnie. Usta jego uśmiechały się z subtelnym smętkiem. 

Ale sponad nich sterczał ku mnie prosto i ciężko nieproporcjonalnie duży nos.
„Jakżeż to można — pomyślałem — mieć tak delikatne usta i tak bryłowaty nochal?"

— Naprawdę! — przytaknąłem, lekko zmieszany.
* Rosół (fr.), zupa żółwiowa, zupa ogonowa (ang.)

" Ależ pan nic nie je milordzie... Szef (kuchni) weźmie to za złe, jeśli pan 
wzgardzi wszystkimi jego potrawami, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 271
— Może, mon enfant — powiedział — osobista abnega-cja podwyższa naszą zdolność 

do potwierdzania czegoś w kim innym.
To rzekłszy powstał i wyszedł z sali. Myśląc o tym i o owym pozostałem przy 

stoliku, sprzątając go i nakrywając ponownie.
Nie ulegało chyba wątpliwości, że wielokrotna, codzienna styczność ze mną nie 

działała dobrze na lorda. Nie mogłem jednak ani poniechać jej, ani też 
unieszkodliwić, wykorzeniając ze swego zachowania się względem niego wszelką 

delikatną, uprzedzającą uprzejmość, czyniąc je sztywnym i bezwzględnym, a przez 
to depcąc uczucia, którem był wzbudził. Naigrawać się z nich przyszłoby mi o 

wiele jeszcze trudniej niż w przypadku małej Eleanor, a rzecz jasna nie mogłem 
również odpowiadać na nie w sposób zgodny z ich istotnym charakterem. Wytworzyło 

to uciążliwy konflikt, mający niebawem przeobrazić się w pokusę, a to z powodu 
nieoczekiwanej propozycji, którą uczynił mi lord — nieoczekiwanej jedynie z 

uwagi na jej treść, nie pod żadnym innym względem.
Stało się to pod koniec drugiego tygodnia przy podawaniu kawy poobiedniej w 

hallu. Nieliczna orkiestra koncertowała w pobliżu wejścia do sali, za 

background image

ogrodzeniem z zieleni. Daleko od muzyków, w drugim końcu lokalu, obrał sobie 
lord stolik nieco odosobniony, przy którym zresztą zasiadał już był wielokrotnie 

i gdzie mu podawałem mokkę. Gdym znowu obok niego przechodził, zażądał cygara. 
Przyniosłem mu dwa pudełka cygar importowanych, z obrączkami i bez obrączek. 

Przyjrzał się im i zapytał:
— Jakież mam wybrać?

— Sprzedawca — odpowiedziałem — zaleca te. — I wskazałem na cygara 
upierścienione. — Osobiście doradziłbym, jeśli wolno, raczej te inne.

Nie mogłem odmówić sobie tego, by dać mu sposobność do okazania wyszukanej 
uprzejmości.

272 ..v...-' . '.V'1 „i TOMASZ MANN
— Jeśli tak, zdam się na pański sąd — rzekł zgodnie z mym oczekiwaniem, nie 

wziął jednak na razie żadnej sztuki, lecz pozwolił, bym podał mu obie paczki, i 
oglądał je z góry.

— Armandzie? — wplótł ciche pytanie w dźwięki orkiestry.
« — Milordzie?

\ Zwracając się w inny sposób szepnął: .••>••• v:;
— Feliksie? .* ;r T; i. — Co milord każe? — zapytałem z uśmiechem.

— Czy nie miałby pan ochoty — wydobył wreszcie z siebie, nie podnosząc oczu znad 
cygar — zmienić służby hotelowej na posadę kamerdynera?

Stało się.
— Jakże to, milordzie? — spytałem, niby nie rozumiejąc.

Udał, że usłyszał „u kogo", i odpowiedział z lekkim wzruszeniem ramion:
— U mnie. To bardzo proste. Pojedzie pan ze mną do Aberdeen i do zamku 

Nectanhall. Zrzuci pan tę liberię i zastąpi ją dystyngowanym strojem cywilnym, 
który zaznaczy pozycję pana odróżniając go od reszty służby. Jest tam służba 

wszelkiego rodzaju; pańskie obowiązki ograniczałyby się wyłącznie do troski o 
moją osobę. Byłby pan zawsze przy mnie, zarówno na zamku, jak i w górskim domu 

letnim. Wynagrodzenie pana — dodał — przewyższy, jak mniemam, dwukrotnie lub 
trzykrotnie kwotę, którą pan tu pobiera.

Milczałem, a i on również nie zachęcił mnie spojrzeniem do tego, bym przemówił. 
Zamiast tego wyjął mi jedną skrzyneczkę z ręki i porównywał ową sortę cygar z 

drugą.
— Poddam to bardzo troskliwej rozwadze, milordzie — ozwałem się wreszcie. — Nie 

muszę upewniać, że pańska propozycja zaszczyca mnie niezmiernie. Ale to 
przychodzi tak niespodziewanie... Muszę poprosić o czas do namysłu.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 273
— Na namysł — odparł — pozostało niewiele czasu. Dziś jest piątek: odjadę w 

poniedziałek. Niech pan pojedzie ze mną! Jest to moim życzeniem.
Wyjął jedno z poleconych przeze mnie cygar, obejrzał je dokoła i podniósł do 

nosa. Żaden obserwator nie odgadłby, co przy tym powiedział. Powiedział cicho:
— Jest to życzeniem samotnego serca.

Jakiż człowiek bez serca weźmie mi za złe moje wzruszenie? A równocześnie 
wiedziałem już, że nie zdecyduję się nigdy wejść na tę boczną ścieżkę.

— Przyrzekam waszej lordowskiej mości — mruknąłem — że dany mi czas do 
zastanowienia się wykorzystam sumiennie. — I oddaliłem się.

„Lord ma — myślałem — dobre cygaro do swej kawy. Jest to zestawienie w 
najwyższym stopniu zadowalające, a zadowolenie bywa, bądź co bądź, pośledniejszą 

formą szczęścia. Niekiedy trzeba na niej poprzestać".
Ta myśl była równoznaczna z nie ujętą w słowa prośbą dopomożenia mu i zaradzenia 

własnej rozterce.
Atoli nastało kilka dni bardzo uciążliwych, gdyż przy każdym obiedzie, a także 

po herbacie lord podnosił wzrok i pytał: „Cóż?" Ja zaś albo opuszczałem w dół 
powieki i podnosiłem w górę ramiona, jak gdyby przygniatał je wielki ciężar, 

albo też odpowiadałem z głębokim zatroskaniem:
— Moje postanowienie nie dojrzało jeszcze.

Na delikatnych jego ustach rysowała się coraz widoczniej gorycz. Ale, choćby 
nawet cierpiąca jego siostra miała na oku wyłącznie jego szczęście — czyż 

pomyślał o kłopotliwej roli, jaką musiałbym odgrywać wśród wspomnianej przezeń 
licznej służby, a także wśród gaelickiej ludności górskiej? Nie w kaprys 

wielkiego pana, przekonywałem siebie sam, ugodziłoby szyderstwo, lecz w tego 

background image

kaprysu zabawkę. Przy całym współczuciu obwiniałem go po cichu o sa-molubstwo. 
Ach, gdybym też nie musiał przy tym wszyst-

274 .. TOMASZ MANN
kim trzymać nieustannie na wodzy roszczenia Eleanor Twentyman do swobodnej 

chwili dla słowa i czynu!
Przy niedzielnym obiedzie pito sporo szampana na sali. Lord co prawda nie pił go 

zupełnie, za to tam, u Twen-tymanów, strzelały korki, ja zaś myślałem sobie, że 
to niedobrze dla Eleanor. Niebawem miało okazać się, że troska moja była 

uzasadniona.
Po powstaniu od stołu podawałem, jak zwykle, kawę, w hallu, do którego, 

odgraniczona odeń przez opięte zielonym jedwabiem drzwi szklane, przylegała sala 
biblioteczna ze skórzanymi fotelami i długim stołem pełnym gazet. Z pokoju tego 

korzystano bardzo rzadko; przeważnie rankami tylko przesiadywało tam po kilka 
osób czytając świeżo wyłożone czasopisma. Wynosić je z biblioteki nie było 

właściwie w zwyczaju, ktoś jednak zabrał z sobą do hallu „Journal des Debats" i 
odchodząc pozostawił go przy swoim stoliku na krześle. Zwinąłem go na drążek z 

właściwym sobie zamiłowaniem do porządku i zaniosłem do pustej czytelni. Ledwiem 
go włączył w szereg innych pism na podłużnym stole, gdy nagle pojawiła się 

Eleanor w stanie nie budzącym wątpliwości, że parę czarek Moet-Chandon 
wykończyło ją do reszty. Podeszła do mnie, zarzuciła mi drżąc i dygocąc ramionka 

na szyję i wyjąkała:
— Armand, I love you so desperately, and helplessly, I don't know what to do, I 

am so deeply, so utterly in love with you that I am lost, lost, lost... Say, 
tell me, do you love me a little bit, too?*

— For heaven's sake, miss Eleanor, be careful, somebody might come in... for 
instance, your mother. How on earth did you manage to escape her? Of course, I 

love you, sweet little Eleanor! You have such mowing collarbones, you arę such
' Araiandzie, kocham pana, kocham rozpaczliwie i beznadziejnie, nie wiem, co 

robić, zakochałam się tak głęboko, tak bezbrzeżnie w panu, że jestem zgubiona, 
zgubiona, zgubiona... Powiedz mi, mów, czy i ty kochasz mnie choć trochę? (ang.) 

;
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 275

a Icwely child in mery way... But nów get your arms off my neck and watch out... 
This is extremely dangerous*.

— What do I care about danger! I love you, I love you, Armand, let's flee 
together, let's die together, but first of all kiss me... Your lips, your lips, 

I am parched with thirst for your lips..."
— Nie, dear Eleanor — powiedziałem próbując bez użycia przemocy oderwać od 

siebie jej ramiona — nawet myśleć nie będziemy o tym. Zresztą, pani piła 
szampana, wiele nawet kieliszków, jak mi się wydawało, a jeśli na domiar tego 

jeszcze panią teraz pocałuję, to będzie już całkowicie po pani, wtedy stanie się 
pani już w ogóle stracona dla jakiejkolwiek rozsądnej myśli. A przecie tak 

serdecznie stawiałem pani przed oczy, jak to przeciwne naturze, aby córka 
rodziców wyniesionych wysoko przez bogactwo, takich jak pan i pani Twentyman, 

zadurzyła się w pierwszym lepszym kelnerze. Toż to czyste szaleństwo, a choćby 
ono nawet odpowiadało pani naturze i skłonności, to pani musi przecie 

przezwyciężyć je z uwagi na społeczne prawo naturalne i dobre obyczaje. Prawda, 
jest pani już dobrym, rozumnym dzieckiem i puści mnie, i pójdzie do mummy.

— O Armandzie, czemuś tak zimny, tak okrutny, a mówiłeś przecie, że mnie trochę 
kochasz? Do mummyl Ja nienawidzę mummy i ona nienawidzi mnie, ale daddy, on mnie 

kocha, i jestem pewna, że pogodzi się ze wszystkim, gdy postawimy go przed 
faktami dokonanymi. Tylko musimy po prostu uciec — ucieknijmy dziś w nocy 

ekspresem, na przykład do Hiszpanii, do Maroka, właśnie przyszłam, by
' Na Boga, miss Eleanor, niechże pani uważa, ktoś mógłby wejść... na przykład 

pani matka. Jak zdołała pani od niej uciec? Oczywiście kocham panią, mała, 
słodka Eleanor! Ma pani takie wzruszające obojczyki, jest pani w ogóle tak miłym 

dzieckiem... Ale teraz niech pani oderwie ramiona od mej szyi i niech uważa... 
To w najwyższym stopniu niebezpieczne, (ang.)

" Co mi tam niebezpieczeństwo! Kocham, kocham cię Armandzie, ucieknijmy razem, 
umrzyjmy razem, lecz przede wszystkim pocałuj mnie... Twoje wargi, pragnę twych 

warg, to pragnienie pali mnie... (ang.)

background image

276 v^-.-;-. . ^ TOMASZ MANN
panu to zaproponować. Tam ukryjemy się i ja dam panu dziecko, to będzie fakt 

dokonany i daddy skapituluje, gdy razem z dzieckiem rzucimy mu się do nóg, i da 
nam wszystkie swoje pieniądze, abyśmy byli bogaci i szczęśliwi... Your lips!

I mała dzikuska jęła naprawdę zachowywać się tak jak gdyby zaraz tutaj, na tym 
miejscu, chciała zostać matką mego dziecka.

— Ale teraz dość już, stanowczo dość, dear linie Elea-nor — powiedziałem 
zdejmując wreszcie jej ramiona z siebie łagodnie, lecz nieubłaganie. — Wszystko 

to są kompletnie zbzikowane marzenia, dla których nie myślę porzucić swej drogi 
i wejść na tak błędną ścieżkę. Wcale to nieładnie z pani strony i niezbyt 

zgodnie z zapewnieniem, iż mnie pani kocha, tak mi się naprzykrzać swą prośbą i 
dążyć za wszelką cenę do zwabienia mnie na manowce, gdy mnie jest przecie i bez 

tego ciężko, i mam jeszcze inne troski, jeszcze inne kłopoty, nie tylko z panią. 
Wielka z pani egoistka, czy zdaje pani sobie z tego sprawę? Ale takieście wy 

wszystkie i nie gniewam się na panią, lecz dziękuję pani i nie zapomnę o małej 
Eleanor. Pozwoli pani jednak teraz, że zajmę się już swoją służbą w hallu.

— Ohuhu! — rozpłakała się. — No kiss! No child! Poor, unhappy me! Poor, linie 
Eleanor, so miserable and disdained! * — I skrywszy twarz w rączkach rzuciła się 

na skórzane krzesło szlochając w sposób rozdzierający serce. Chciałem zbliżyć 
się do niej, by pogłaskać ją na pociechę, zanim odejdę. To jednak zastrzegł los 

komuś innemu. W tejże bowiem chwili wszedł ktoś, i to nie byle kto, mianowicie 
lord Kil-marnock of Nectanhall. W swym nieskazitelnym stroju wieczorowym, nie w 

lakierkach, lecz obuwiu z matowej i giętkiej skóry jagnięcej, z połyskiem kremu 
na wygolonej twa-

' Ani całusa, ani dziecka! O ja biedna, nieszczęśliwa! Biedna, mała Eleanor, tak 
żałośnie wzgardzona! (ang.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 211
rży wkroczył poprzedzany sterczącym brzemieniem nosa. Skłoniwszy lekko głowę na 

ramię, rzucił spod swoich skośnych brwi zamyślone spojrzenie na zalewającą się 
łzami dziewczynę, podszedł do jej krzesła i wierzchnią stroną palców pogłaskał 

łagodnie jej policzek. Zdumiona, otworzywszy usta, podniosła zalane płaczem oczy 
ku nieznajomemu panu, zerwała się z krzesła i jak spłoszona łasica uciekła 

drugimi drzwiami, przeciwległymi drzwiom szklanym.
Zatopiony jak poprzednio w myślach, patrzył przez jakiś czas za nią. Następnie 

ze spokojem i znakomitym opanowaniem zwrócił się do mnie.
— Feliksie — przemówił — nadeszła ostatnia chwila decyzji. Odjeżdżam jutro, i to 

rano. Jeszcze w nocy musiałby pan spakować swe mienie, aby mi towarzyszyć do 
Szkocji. Jakież powziął pan postanowienie?

— Milordzie — odpowiedziałem — dziękuję uniżenie i proszę o wyrozumiałość. Nie 
czuję się godny ofiarowanego mi najłaskawiej stanowiska i doszedłem do 

przekonania, że powinienem raczej zrezygnować z wstąpienia na tę ścieżkę 
zbaczającą od mojej właściwej drogi.

— Nie mogę — odparł — brać poważnie tego, co pan utrzymuje o swej niegodności. 
Zresztą — dodał rzucając spojrzenie ku drzwiom wyjściowym — mam wrażenie, że 

pańskie tutejsze sprawy dobiegły końca.
Wobec tego zebrałem się na odwagę, by dać mu następującą odpowiedź:

— Muszę i tę oto sprawę zakończyć także i pragnę życzyć waszej lordowskiej mości 
jak najszczęśliwszej podróży.

Pochylił głowę i bardzo powoli podniósł ją znowu, by swoim zwyczajem z wyrazem 
przezwyciężenia się spojrzeć mi w oczy.

— Feliksie! — rzekł — czy pan nie obawia się, że to rozstrzygnięcie stanowi 
największą w pańskim życiu omyłkę?

— Jej to właśnie obawiam się, milordzie, i stąd me postanowienie.
278 . »., . • . ' TOMASZ MANN

— Ponieważ pan czuje, iż nie dorósł do pozycji, którą proponuję panu? Myliłbym 
się bardzo, gdyby pan nie podzielał mego wrażenia, żeś urodził się do całkiem 

innych jeszcze stanowisk. Moje zainteresowanie się panem otwiera możliwości, 
których przy swoim „nie" pan nie bierze w rachubę. Jestem człowiekiem 

bezdzietnym i całkowicie niezależnym. Zachodzą wypadki adopcji... Pewnego dnia 
mógłby pan przebudzić się jako lord Kilmarnock i dziedzic moich posiadłości.

To było mocne. Bez kwestii, lord wysadził wszystkie na raz miny w powietrze. W 

background image

mojej głowie zawirowały myśli, nie przekształcając się jednak w decyzję 
cofnięcia odmowy. Kiepskie to byłoby lordostwo, na które otwierała mi widoki 

jego sympatia, kiepskie w oczach ludzkich i pozbawione rzetelnej mocy 
przekonywającej. Ale nie w tym było sedno sprawy. Tkwiło ono w tym, że mój 

nieomylny instynkt wewnętrzny sprzeciwił się sprezentowanej mi, a przy tym 
mętnej rzeczywistości — na rzecz swobodnego marzenia i igrania, co samo siebie 

tworzy i istnieje z własnej łaski lub ściślej: z łaski wyobraźni. Gdym jako 
chłopak budził się z postanowieniem, że będę osiemnastoletnim księciem Karolem, 

i gdym swobodnie trwał, jak długo tylko chciałem, przy tym czystym i 
podniecającym zmyśleniu — to to właśnie było słuszne i wskazane, nie zaś to, co 

mi tknięty przyjaźnią ofiarowywał ów człowiek ze sterczącym nosem.
Bardzo szybko, w skrócie i z pośpiechem, gnającym w tej chwili moje myśli, 

streściłem to, co się we mnie działo. Powiedziałem stanowczo:
— Milord wybaczy, jeżeli ograniczę swoją odpowiedź do ponowienia mych 

najlepszych życzeń szczęśliwej podróży.
Zbladł i nagle ujrzałem, że broda mu drży.

Człowiekiem bez serca, jeśli znajdzie się taki, będzie ten, kto zgani mnie za 
to, że na ów widok również i moje oczy zaczerwieniły się, a może i zwilgotniały, 

lecz nie, chyba tylko zaczerwieniły się trochę. Co sympatia to sympatia — nik-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 279

czemnikiem jest, kto w zamian nie zdobędzie się choć na odrobinę wdzięczności. 
Przemówiłem:

— Ależ, milordzie, proszę nie brać sobie tego tak do serca! Pan spotkał mnie, 
widywał codziennie i powziął życzliwość dla mej młodości, za co jestem mu 

szczerze wdzięczny, ale to przyjazne zainteresowanie jest sprawą czystego 
przypadku, ono byłoby mogło równie łatwo paść na kogoś innego. Proszę zważyć, 

nie chciałbym urazić pana ani też uszczuplić tego, co dla mnie zaszczytne, ale 
jeśli w tej oto, dokładnie biorąc, postaci, w jakiej jestem stworzony, istnieję 

jeden raz tylko na tym świecie — a jasne, że każdy z nas istnieje tylko raz 
jeden — to przecie, gdzie spojrzeć, snują się miliony chłopców w moim wieku i 

zbudowanych tak jak ja, więc abstrahując od owej odrobiny jednorazowości i 
niepowtarzalności, jeden jest tyle wart, co drugi. Znałem kobietę, która 

wyraźnie hurtem interesowała się całym chłopięcym rodzajem — prawdopodobnie i z 
panem ma się w istocie swej rzecz tak samo. A rodzaj ten jest pod ręką zawsze i 

wszędzie, Pan powróci teraz do Szkocji — czyż kraj ten nie ma uroczej młodzieży 
i czy panu trzeba właśnie mnie, aby się przyjaźnie kimś zainteresować! Tam 

rodzaj chłopięcy chadza w kraciastych spódniczkach noszonych, o ile mi wiadomo, 
przy gołych łydkach, przecie to rozkosz! Tam więc może pan wybrać sobie wśród 

niego olśniewającego kamerdynera i gwarzyć z nim po gaelicku, a w końcu nawet go 
zaadoptować. Być może, nie zdoła on z tak osobliwą zręcznością grać roli lorda, 

ale znajdzie się i to, a przynajmniej będzie to przecie rodak. Wyobrażam go 
sobie tak ładnie, że jestem przeświadczony, że w jego towarzystwie nasze tutaj 

przypadkowe spotkanie wypadnie panu całkowicie z pamięci. Pozwoli pan, że 
wspomnienie o nim pozostanie moją sprawą, przechowam je wiernie. Przyrzekam panu 

bowiem, że dni, w których wolno mi było usługiwać panu i doradzać mu przy 
wyborze cygar, jak również sympatię, na pewno przelotną, jaką pan dla mnie 

uczuł, wspominać będę zawsze
280

TOMASZ MANN
z najgorętszą czcią. I niech pan też jada więcej, milordzie, jeśli wolno mi 

prosić o to! Bo co się tyczy abnegacji, żaden człowiek dobry i rozumny nie 
zgodzi się z panem pod tym względem.

Tak powiedziałem, i mimo wszystko przyniosło mu to trochę pociechy, jakkolwiek 
przy mojej wzmiance o chłopcu w pstrej spódniczce potrząsnął przecząco głową. Na 

ustach jego zaigrał uśmiech zupełnie tak delikatny i smutny, jak wtedy, gdym mu 
po raz pierwszy wytykał abnegację. Równocześnie zdjął z palca przepiękny 

szmaragd — podziwiałem go często na jego ręce i noszę go w chwili obecnej, w 
której kreślę te linijki. Nie wetknął mi go na palec; nie postąpił tak, lecz 

całkiem po prostu wręczył mi go, mówiąc bardzo cicho i przerywanie:
— Proszę przyjąć ten pierścień. Życzę sobie tego. Dziękuję panu. Żegnam.

Potem odwrócił się i odszedł. Nie umiem dość wymownie polecić przyjaznej ocenie 

background image

publiczności dobrych manier tego człowieka.
Tyle więc tylko o Eleanor Twentyman i o Nectanie lordzie Kilmarnock.

ROZDZIAŁ TRZECI
.N ie mogę swej wewnętrznej postawy względem świata czy społeczeństwa określić 

inaczej, jak tylko stwierdzając, że była ona pełna sprzeczności. Przy całym 
pragnieniu wzajemnej uczuciowej wymiany nierzadko znamionował ją przemyślany 

chłód oraz skłonność do taksującego spojrzenia, co wprawiało mnie samego w 
zdumienie. Przykładem tego jest pewna myśl zaprzątająca mnie w chwilach, gdy oto 

w sali jadalnej albo w hallu stałem przez kilka minut bezczynnie, ręce z serwetą 
założywszy na plecy, i ogarniałem wzrokiem towarzystwo hotelowe, otoczone przez 

błękitne fraki nadskakującą opieką. Była to myśl o zamianie ról. Po zmianie 
odzienia i ozdób mogliby przecie w bardzo wielu wypadkach służący równie dobrze 

zająć miejsce panów, niejeden zaś z tych, co z papierosem w kącikach ust 
rozwalali się w głębokich wyplatanych fotelach — mógłby grać rolę kel-

282
TOMASZ MANN

nera. To, że sprawa przedstawiała się odwrotnie, zrządził czysty przypadek — 
przypadek bogactwa; albowiem jakaś sobie arystokracja pieniądza jest 

arystokracją równie przypadkową, jak zamienną.
Dlatego udawały mi się owe eksperymenty myślowe częstokroć wcale dobrze, 

jakkolwiek oczywiście nie zawsze, gdyż po pierwsze, nawyk bogactwa sprzyja 
przecie wysub-telnieniu, choćby powierzchownemu, ono zaś utrudniało mi zabawę, a 

po wtóre, wśród ogładzonej hołoty, wchodzącej w skład towarzystwa hotelowego, 
przydarzał się zawsze zastrzyk również i prawdziwej, niezależnej od pieniądza, 

jakkolwiek w pieniądze zaopatrzonej wytworności. Niekiedy musiałem po prostu 
włączyć do gry samego siebie i nie mogłem posłużyć się do tego nikim innym z 

brygady kelnerskiej, o ile zamiana ról na scenie fantazji miała wypaść udat-nie, 
jak oto w przypadku pewnego naprawdę miłego młodego dżentelmena o lekkich, 

beztroskich i powabnych manierach, który nie mieszkając w hotelu, nierzadko, raz 
lub dwa razy w tygodniu, bywał w charakterze gościa na obiedzie u nas, w moim 

mianowicie rewirze. Zamawiał wówczas telefonicznie jednoosobowy stolik u 
Machaczka, którego szczególne względy widocznie umiał sobie zjednać, i ów zwykł 

był zwracać zawczasu spojrzeniem moją uwagę na nakrycie, mówiąc:
— Le marguis de Yenosta. Attention.

Również i ze mną stanął Yenosta, mój niemalże rówieśnik, na serdecznej i 
niewymuszonej, prawie przyjacielskiej stopie. Z przyjemnością patrzałem nań, gdy 

wchodził na salę roztaczając po swojemu atmosferę wygodnictwa i beztroski, 
podsuwałem mu krzesło, o ile nie uczynił tego przypadkiem sam mistrz ceremonii 

Machaczek, i odpowiadałem z należną domieszką czci na jego pytanie, jak mi się 
wiedzie.

— Et vous} monsieur le marguis?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 283

— Comme ci, comme ca". Czy znośnie u was z menu dziś wieczór?
— Comme ci, comme ca — to znaczy: wyśmienicie, zupełnie tak, jak w pańskim 

przypadku: monsieur le marguis.
— Farceur!" — mówił ze śmiechem — skądże to pan może coś wiedzieć o moim 

powodzeniu?
Przystojny nie był wcale, jakkolwiek odznaczał się aparycją elegancką, bardzo 

delikatnymi rękami i ładnie zaondu-lowaną ciemnokasztanową fryzurą. Miał za to 
zbyt pucołowate, zarumienione jak u dziecka policzki, a nad nimi parę małych, 

chytrych ocząt, które zresztą podobały mi się niezgorzej, ich zaś przebiegła 
wesołość zadawała kłam ujawnianej przezeń od czasu do czasu melancholii.

— Pan niewiele wie o moim powodzeniu, mon cher Ar-mand, i łatwo panu mówić. Na 
oko, jest pan uzdolniony do swego zawodu, a więc i szczęśliwy, podczas gdy mnie 

wydaje się rzeczą mocno wątpliwą, czy mam talent do swego.
Był mianowicie malarzem, studiował w 1'Academie des Beaux Arts i rysował akty w 

pracowni swego profesora. To i więcej jeszcze opowiedział mi w toku dorywczych, 
krótkich rozmów, odbywanych, gdym posługując przy obiedzie podawał mu potrawy 

lub zmieniał talerze, zaczęło się zaś od przyjaznych jego pytań o moje 
pochodzenie i sytuację życiową. Pytania te świadczyły o wrażeniu, jakie odniósł, 

że nie jestem kimś pierwszym lepszym, i odpowiadając na nie pomijałem szczegóły 

background image

mogące to wrażenie osłabić. Mówił na przemian po niemiecku i po francusku w 
ciągu tej postrzępionej wymiany myśli. Pierwszym z tych języków władał dobrze, 

gdyż jego matka, „ma pauvre merę", pochodziła ze szlachty niemieckiej. Siedzibę 
swą miał w Luksemburgu, gdzie jego rodzice, „mes pauvres parents""*, mieszkali 

niedaleko stolicy w otoczonym parkiem zamku rodowym z sie-
* Tak sobie; ujdzie, (fr.) " Żartownisi (fr.) *"* Moja biedna matka... moi 

biedni rodzice, (fr.)
284

,-A TOMASZ MANN
demnastego wieku, zupełnie — wedle jego określenia — podobnym do angielskich 

castles widniejących na talerzach, gdym mu na nie nakładał dwa kawałki pieczeni 
czy też kulistą melbę. Jego ojciec był wielkoksiążęcym szambelanem „i wszystkim 

możliwym w tym stylu", poza tym jednak lub raczej przede wszystkim trzymał rękę 
na przemyśle stalowym, a tym samym był „diabelnie bogaty", jak to Louis syn 

dodawał naiwnie i z gestem ręki znaczącym tyle co: „A pan myślał, że jak? 
Oczywiście, że jest diabelnie bogaty". Jak gdyby nie można było zauważyć tego po 

nim samym, po jego trybie życia, po grubej, złotej, łańcuszkowej bransoletce na 
przegubie ręki, pod mankietem spiętym klejnotami, po jego perłach w gorsie 

koszuli!
„Mes pauvres parents" zwali się więc w jego ustach rodzice na zasadzie 

sentymentalnej umowności, ale w pewnym sensie także i prawdziwego współczucia, 
mieli bowiem, zgodnie z własnym jego mniemaniem, niewątpliwego nicponia za syna. 

Pierwotnie zamierzał on poświęcić się wiedzy prawniczej na Sorbonie, znudziwszy 
się jednak szybko, porzucił to studium i przy połowicznej tylko i zatroskanej 

zgodzie swoich luksemburskich staruszków zwrócił się ku sztukom pięknym — przy 
znikomej wierze we własne uzdolnienia. Wynikało też z jego słów, że z pewnym 

smutnym sa-moupodobaniem uważa się za wykolejonego syna marnotrawnego, który 
przynosi rodzicom wiele trosk, a mało radości i niezdolny jest, co więcej, 

całkiem nieskłonny do jakiejkolwiek przemiany, uzasadniając aż nadto ich 
zmartwienie tym, iż uwziął się na zbijanie bruku i deklasowanie się w stylu 

cyganerii. Co się tyczy tego drugiego punktu, chodziło tu nie tylko o jego 
aspiracje artystyczne urzeczywistniane opieszale i bez wiary w siebie, lecz 

również o pewną niezgodną z jego stanowiskiem społecznym miłostkę.
Otóż od czasu do czasu markiz przychodził na obiad nie samotnie, lecz w 

rozkosznym en deux. Zamawiał wówczas u Machaczka większy stół, który tenże 
polecał zazwyczaj

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 285
przyozdobić szczególnie pięknymi kwiatami, i pojawiał się

0 godzinie siódmej w towarzystwie osóbki istotnie prześlicznej — nie mogłem 
zganić jego smaku, jakkolwiek był to smak zwrócony ku la beaute du diable" i ku 

temu, co przypuszczalnie rozwiewa się rychło. Na razie, w kwiecie swej młodości, 
była Zaza — tak nazywał ją — najbardziej czarującym stworzeniem na świecie, 

paryżanką czystej krwi w typie gryzetki, uszlachetnionym jednak przez wieczorowe 
toalety z drogich salonów krawieckich, białe albo barwne, które on, rzecz 

prosta, dla niej zamawiał, i przez kosztowne, starodawne klejnoty, będące 
oczywiście również jego podarunkiem; była to bujna, wysoka brunetka o cudnych, 

zawsze odsłoniętych ramionach, o fantastycznie spiętrzonej i skrywającej kark 
fryzurze, okrytej niekiedy, w kształt nader strojnego turbanu, chustą ze 

zwisającymi na boki srebrnymi frędzlami
1 nasadą z piór ponad czołem — o spłaszczonym nosku, o słodko paplającej buzi i 

ogniście igrających oczach.
Przyjemnością było posługiwać tej parce, tak rozkosznie bawili się z sobą przy 

swej butelce szampana, która zawsze, gdy markiz zjawiał się w towarzystwie Zazy, 
zastępowała pół butelki Bordeaux wypijanej przez samotnego Yenostę. Nie było 

wątpliwości — a też wcale i nie dziw — że był zakochany w niej do 
nieprzytomności i do zupełnego zobojętnienia na spojrzenia tłumu, że urzekł go 

widok jej ponętnego dekoltu, jej świergot i czarodziejstwa jej smolistych oczu. 
Ona zaś — jak mi się zdaje — przyjmowała mile jego tkliwość i odwzajemniała ją 

wesoło, starając się, jak się tylko dało, ją rozpłomienić, gdyż w niej właśnie 
wyciągnęła po prostu swój wielki los i opierała na niej swe błyskotliwe 

spekulacje na przyszłość. Tytułowałem ją zazwyczaj „madame"; aliści raz, przy 

background image

czwartym lub piątym spotkaniu, zdobyłem się na powiedzenie do niej „madame la 
marguise", czym osiągnąłem niebywały efekt. Zarumieniła się z radosnego 

zalęknienia
Urok, powab młodości, (fr.)

286
TOMASZ MANN

i rzuciła w stronę swego przyjaciela pytająco miłosne spojrzenie, pochwycone 
przez jego wesołe oczy, które z niejakim zakłopotaniem powędrowały w dół, ku 

talerzowi.
Naturalnie pokokietowała i mnie, a markiz udawał zazdrosnego, chociaż mógł 

naprawdę być jej pewny.
— Zazo, doprowadzasz mnie do szaleństwa — tu me fe-ras voir rouge — jeżeli nie 

przestaniesz strzelać oczyma do tego Armanda. Nie sprawiłoby ci to, prawda, 
większej trudności doprowadzić do podwójnego morderstwa połączonego z 

samobójstwem... Przyznaj no, nie miałabyś nic przeciwko temu, gdyby on w 
smokingu siedział tu z tobą przy stole i gdybym ja w niebieskim fraku wam 

usługiwał.
Jakże to niezwykłe, że sam ujął w słowa mój tak częsty obecnie w chwilach 

bezczynnych eksperyment, tę właśnie milczącą, w myślach odbywaną zamianę ról! 
Podając każdemu z nich dwojgu jadłospis dla wyboru deseru, zdobyłem się na 

zuchwalstwo, by wyręczyć Zazę w odpowiedzi:
— Przypadłaby w takim razie panu, panie markizie, cząstka trudniejsza, bo 

kelnerstwo jest zawodem, egzystencja markiza zaś jest stanem, une existence pure 
et simple'.

— Exellent! — zawołała śmiejąc się, ubawiona ciętym słówkiem w sposób właściwy 
swej rasie.

— I jest pan pewny — dopytywał się markiz — że pan podołałby lepiej owej 
existence pure et simple niż ja zawodowi?

— Myślę — odparłem — że nie byłoby ani uprzejmie, ani stosownie przypisywać 
panu, panie markizie, szczególne uzdolnienie do kelnerstwa.

Bawiła się wspaniale.
— Mais U est incomparabie, ce gaillard! **

— Twój podziw uśmierci mnie — jęknął z teatralnym wyrazem rozpaczy. — A przy tym 
on ostatecznie, sama słyszałaś, wymigał się tylko od odpowiedzi.

* Samą tylko egzystencją.(fr.) " Ależ on jest niezrównany, ten zuch! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 287

Poprzestając na tej grze słów wycofałem się. Atoli strój wieczorowy, w którym 
markiz wyobraził mnie sobie na swym miejscu, istniał już — całkiem niedawno 

sprawiłem go sobie i przechowywałem razem z innym swym mieniem w ukryciu, a 
mianowicie w pokoiku wynajętym, a jakże, niedaleko hotelu, w zacisznym kątku 

śródmieścia, nie w tym celu, by tam sypiać — to przydarzyło się chyba zupełnie 
wyjątkowo — lecz aby przechowywać tam prywatną swą garderobę i móc bez zwrócenia 

niczyjej uwagi przebrać się, ilekroć przyszła mi któregoś z wolnych od pracy 
wieczorów ochota na życie nieco wykwintniej sze niż to, które wiodłem w 

towarzystwie Stanka. Dom, w którym ów pokój wynająłem, mieścił się w niezbyt 
rozległej cite, w odgrodzonym kratowanymi bramami zaułku, dokąd dostać się można 

było przez także dość cichą Rue Boissy d'Anglas. Nie było tam ani sklepów, ani 
restauracji; zaledwie kilka pomniejszych hoteli i domów prywatnych, gdzie to 

przez otwarte w stronę ulicy drzwi stróżówki widać otyłą dozorczynię przy jej 
zajęciach gospodarskich, małżonek zaś siedzi przy flaszy wina, a kot mu 

towarzyszy. W takim to właśnie domu byłem od niedawna sublokatorem u pewnej 
grzecznej, przychylnej mi starszej wdowy, zamieszkującej połowę drugiego piętra, 

mianowicie apartament czteropokojowy. Za umiarkowaną opłatą miesięczną odstąpiła 
mi jeden z owych pokoi — pół sypialnię, pół salonik z łóżkiem polowym i 

marmurowym kominkiem zdobnym w zegar na gzymsie, a zwierciadło nad gzymsem, z 
rozchwianymi wyściełanymi meblami i szarymi od kopciu aksamitnymi zasłonami przy 

sięgającym aż do podłogi oknie, które wyzierało na ciasno obudowany, zakryty w 
głębi szklanymi dachami kuchen, dziedzińczyk. Powyżej otwierał się widok na 

tylne ściany ostatnich domów Faubourg St.-Honore, gdzie wieczorem w jasno 
oświetlonych pomieszczeniach gospodarczych i sypialniach widać było kręcących 

się kucharzy, służących i pokojówki. Gdzieś w tamtej stronie rezydował książę 

background image

Monaco i do nie-
288

. u TOMASZ MANN
go należała cała ta nieduża zaciszna cite, za którą, gdyby mu przyszła na to 

ochota, mógłby dostać czterdzieści pięć milionów. Wówczas by ją zburzono. Ale 
książę nie potrzebował widać pieniędzy, pozostałem przeto aż do odwołania 

gościem tego monarchy i pierwszego w swym państwie krupiera; myśl, której 
osobliwy urok nie uszedł mej uwagi.

Moje ładne ubranie spacerowe z domu handlowego „Printemps" spoczywało w szafie 
na korytarzu przed sypialnią nr 4. Nie nadawały się natomiast do pokazania w 

hotelu nowe nabytki, to jest smoking, elegancki płaszcz z podbitą jedwabiem 
peleryną, przy której wyborze mimo woli towarzyszyło mi, zawsze świeże we mnie, 

wczesnomłodzieńcze przeżycie, mianowicie wspomnienie Miillera-Rosego jako 
attache i kobieciarza zarazem; do tego matowy cylinder i para lakierków. 

Trzymałem je stale w pogotowiu w cabinet de toilette, to jest w oddzielonej 
wytapetowanym przepierzeniem części wynajętego pokoju z kretonową zasłoną u 

wejścia, kilka zaś sztuk wykrochmalonej śnieżnej bielizny obok czarnych 
jedwabnych skarpet i muszek leżało w zdobiącej pokój komodzie w stylu Ludwika 

XVI. Mój wizytowy ubiór o wyłogach atłasowych nie był, jakby należało, uszyty na 
miarę, kupiłem go bowiem wprost z wieszadła, ale po niewielu poprawkach leżał na 

mnie tak doskonale, że chciałbym spotkać znawcę, który by nie przysiągł, iż 
wyszedł on z rąk najdroższego krawca. Po cóż wkładałem go na siebie wraz z 

innymi pięknymi rzeczami w ciszy mego prywatnego mieszkania?
Lecz wyjaśniłem to już: w tym oto celu, by od czasu do czasu, poniekąd dla próby 

i dla nabycia wprawy, wieść w tym stroju życie wyższe, jadać w którejś z 
wytworniej-szych restauracji przy Rue de Rivoli, przy Avenue des Champs-Elysees 

albo w hotelu tej klasy co mój lub, jeśli to możliwe, jeszcze wykwintnie j szy 
m, a więc u Ritza, w „Bristolu", u Meurice'a, a potem zasiąść w loży jakiegoś 

dobrego teatru, któregoś z teatrów dramatycznych czy też Opera Comiąue, a nawet 
Wielkiej Opery. Wynikało stąd, jak wi-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
289

dać, coś w rodzaju podwójnego życia, którego wdzięk polegał na niepewności, 
kiedy to jestem właściwie sobą, a kiedy kimś tylko przebranym: czy jako commis 

de salle w liberii, nadskakujący usłużnie gościom hotelu „Saint James and 
Albany", czy też wówczas, gdy jako nieznany dystyngowany pan, sprawiający 

wrażenie, że trzyma sobie wierzchowca, a po spożyciu obiadu niewątpliwie 
odwiedzi jeszcze niejeden wybredny w doborze gości salon, przyjmowałem przy 

uczcie posługi kelnerów, z których żaden nie dorównywał mi wedle mej oceny w 
owej drugiej mojej roli. Człowiekiem w przebraniu byłem zatem w obu wypadkach i 

moja rzeczywistość bez maski, zawarta między tymi dwiema formami mego 
przejawiania się, to znaczy: moje właściwe „ja" nie dawało się oznaczyć i nie 

istniało w gruncie rzeczy wcale. Nie pragnę dalej twierdzić, jakobym którejś z 
obu tych ról, na przykład roli dystyngowanego pana, dawał zdecydowanie 

pierwszeństwo. Posługiwałem zbyt wprawnie i ze zbyt wielkim powodzeniem, abym 
miał się czuć bezwzględnie szczęśliwszy wówczas, gdy byłem kimś przyjmującym 

posługi — do tego trzeba zresztą równie wiele przekonywającego i wrodzonego 
talentu, jak do tamtej drugiej sprawy. Miał jednak nadejść wieczór, który 

zwrócił mnie w sposób bezapelacyjny, w najwyższym stopniu radosny, a nawet 
upajający, ku owemu drugiemu talentowi, ku geniuszowi gry, której przedmiotem 

była pańskość.
ROZDZIAŁ CZWARTY

13ył to wieczór lipcowy, jeszcze przed narodowym świętem, kiedy to dobiega końca 
sezon teatralny. Delektując się jednym z tych wolnych od pracy dni, których mój 

zakład użyczał mi co dwa tygodnie, postanowiłem, jak czyniłem to już kilka razy 
przedtem, spożyć obiad na ładnym, przyozdobionym sztuką ogrodniczą najwyższym 

tarasie gmachu „Grand-Hótel des Ambassadeurs" przy Boulevard St.-Ger-main, skąd 
z podniebnej wysokości, spozierając ponad skrzynie z kwiatami na balustradzie, 

raduje się oko rozległym widokiem na miasto, na okolice Sekwany, po jednej więc 
stronie perspektywą Place de la Concorde i świątynią Madeleine, po drugiej zaś 

arcydziełem wystawy światowej z roku 1889, to jest wieżą Eiffla. Wjeżdżało się 

background image

tam windą na wysokość pięciu czy sześciu pięter i już oddychało się chłodnym 
powietrzem wśród przyciszonych rozmów dobre-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 291
go towarzystwa, którego spojrzenia wystrzegały się wszelakiej ciekawości i w 

które włączałem się równie łatwo, jak nienagannie. Dokoła stolików, 
zaopatrzonych w lampki z abażurami, siedziały na trzcinowych fotelach panie w 

jasnych sukniach i w szerokich kapeluszach wedle wymagań mody, kreacjach 
śmiałych i pełnych polotu, obok wąsatych panów, odzianych podobnie jak ja w 

poprawne stroje wieczorowe, niekiedy nawet we fraki. Tak świetnym ubiorem nie 
rozporządzałem oczywiście, niemniej elegancja moja wystarczała tu aż nadto, 

mogłem więc beztrosko zająć miejsce przy jednym z wolnych stolików, wskazanym mi 
przez pełniącego służbę starszego kelnera, który kazał też zaraz usunąć drugie 

nakrycie. Poza dobrym obiadem stała przede mną perspektywa rozkosznego wieczoru, 
miałem bowiem w kieszeni bilet do 1'Opera Comiąue, gdzie wystawiano tegoż dnia 

moją ulubioną operę, Fausta, melodyjne arcydzieło zmarłego niedawno Gounoda. 
Słyszałem je już raz i radowałem się myślą odświeżenia ówczesnych przyjemnych 

wrażeń.
Otóż nie miało dojść do tego. Coś zupełnie innego, ważniejszego dla mego życia, 

taił owego wieczoru przede mną los.
Właśnie wyraziłem z kartą menu w ręku życzenia swe pochylonemu nade mną 

kelnerowi i zażądałem spisu win, gdy moje oczy, prześlizgując się niedbale i z 
rozmyślnym wyrazem przelotnego zmęczenia po obiadującym towarzystwie, natknęły 

się na drugą parę oczu, błyskającą wesoło i przebiegle — oczu młodego markiza de 
Yenosta, który, ubrany tak jak i ja, w niejakim oddaleniu ode mnie biesiadował 

przy jednoosobowym stoliku. Rzecz jasna, że poznałem go wcześniej niż on mnie. 
Jakże bo nie przyszło by mi też łatwiej zaufać własnym oczom niż jemu uwierzyć, 

że dobrze widzi. Przez chwilę marszczył czoło, potem najuciesz-niejsze zdumienie 
odmalowało się na jego twarzy; bo choć ociągałem się z pozdrowieniem (nie byłem 

zupełnie pewny,
292 ;,'• ,-'. TOMASZ MANN

czy to wypadłoby taktownie), to przecie mimowolny uśmiech, jakim odwzajemniłem 
jego wnikliwy domysł, upewnił go o mej identyczności — identyczności światowca i 

kelnera. Skośnym podrzutem głowy w tył i lekkim rozpostarciem rąk dał wyraz 
swemu zdziwieniu, swej przyjemności, złożył serwetę i wymijając stoły podszedł 

do mnie.
— Mon cher Armand, czy to pan, czy to nie pan? Proszę jednak wybaczyć mi tę 

przelotną wątpliwość! I równocześnie darować, że z przyzwyczajenia przemawiam do 
pana po imieniu — pech chciał, że nazwisko pańskie jest mi ciągle nie znane lub 

też wypadło mi z pamięci. Zawsze był pan dla nas po prostu Armandem...
Powstałem i potrząsnąłem jego rękę, której, rzecz prosta, nigdy mi jeszcze nie 

podał.
— Nawet i z imieniem, markizie — odparłem śmiejąc się — sprawa nie całkiem tak 

się przedstawia. Armand to tylko un nom de guerre czy raczej d'affaires". 
Dokładnie biorąc, nazywam się Feliks — Feliks Krull — bardzo mi miło powitać 

pana.
— Mon cher Kroull, naturalnie, jakżeż mogłem zapomnieć! Cała przyjemność po 

mojej stronie, zapewniam pana! Comment allez-vous? Świetnie, sądząc po pozorach, 
chociaż pozory... Ja wytwarzam wkoło siebie takie same, a mimo to wiedzie mi się 

źle. A tak, a tak, źle. Ale dość o tym. Mówmy o panu — czy mam wierzyć, że pan 
zarzucił swoją tak bardzo dla nas dobroczynną działalność w „Saint James and 

Albany"?
— Bynajmniej, markizie. Płynie ona, czy raczej ta tutaj, bocznym nurtem. Jestem 

tu i jestem tam.
— Tres amusant. Pan jest czarodziejem. Ale ja inkomo-duję pana. Pozostawiam pana 

pańskim... Lub raczej nie, powinniśmy „płynąć" razem. Nie mogę zaprosić pana 
tam, do siebie, bo mój stół jest za mały. Ale widzę, że przy pań-

Zawolanie bojowe... imię służbowe, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 293

skim jest miejsce. Jakkolwiek jestem już po deserze, kawę, jeśli to panu 
dogadza, wypiję z nim razem. A może pan pożąda samotności?

— Bynajmniej, miło mi pana tu widzieć, markizie — odpowiedziałem swobodnie i ze 

background image

spokojem. I do kelnera: — Psst! Krzesło dla tego pana! — Rozmyślnie nie 
okazywałem, że mi to schlebia, i nie wspomniałem wcale o zaszczycie i 

wyróżnieniu, poprzestając na uznaniu jego propozycji za dobrą myśl. Usiadł 
naprzeciwko mnie i podczas gdym zamawiał obiad dla siebie, jemu zaś podano kawę 

oraz fine", wpatrywał się we mnie nieprzerwanie, uporczywie, cokolwiek 
pochyliwszy się nad stołem. Widać było, że zajmuje go moja dwoista egzystencja, 

na której lepszym zrozumieniu zdawało mu się bardzo zależeć.
— Prawda — przemówił — że moja obecność nie żenuje pana przy jedzeniu? Byłbym 

niepocieszony, gdybym panu przeszkadzał. A już najmniej w świecie pragnąłbym 
zgrzeszyć natręctwem, które bywa zawsze oznaką złego wychowania. Człowiek 

wychowany jak należy przechodzi lekko nad wszystkim i akceptuje wydarzenia o nic 
nie pytając. To znamionuje człowieka z wielkiego świata, a jednym z takich 

podobno jestem. Tak, jestem nim naprawdę. A przecie przy niejednej sposobności, 
przy obecnej na przykład, uświadamiam sobie, że światowiec ze mnie bez 

znajomości świata i bez doświadczenia życiowego, które dopiero upoważnia nas, a 
tak, do tego, aby przechodzić nad.zjawiskami lekko, w stylu wielkiego świata. 

Żadna to przyjemność grać świa-towca, gdy się ma na sobie powijak głupoty... Pan 
rozumie, nasze spotkanie tutaj jest dla mnie równie osobliwe, jak radosne, a 

przy tym podnieca mój głód wiedzy. Pan przyzna, że jego zwroty o płynięciu 
nurtem bocznym oraz o byciu tu i tam mają w sobie coś intrygującego — dla 

człowieka bez doświadczenia. Na miłość boską, zajadaj pan da-
* Wysokogatunkowa wódka, (fr.)

294 TOMASZ MANN
lej i nie gadaj ani słowa! Pozwól mi paplać i ot tak na próbę, snuć domysły o 

trybie życia kogoś, kto choć latami rówieśnik, jest niewątpliwie o wiele 
doskonalszym świato-wcem ode mnie. Voyons. Jesteś pan więc, jak to widać nie 

tylko tutaj i dopiero dziś, lecz jak się to widziało z dawna i zawsze, kimś z 
dobrego domu — u nas, szlachty, przepraszam, że powiem otwarcie, mówi się: był z 

dobrego rodu; ktoś z dobrego domu, oho, to już pewno mieszczuch*. Komiczny 
świat! — a więc, z dobrego domu — i wybrał pan karierę, która niechybnie 

doprowadzi pana do zamierzonych celów, odpowiednich jego pochodzeniu, w której 
jednak chodzi, szczególnie o to, by zaczynać służbę od najniższego stopnia i 

zajmować, chociażby przejściowo, takie lub inne stanowisko mogące przesłonić 
przed mniej bystrym obserwatorem fakt, iż ma do czynienia nie z człowiekiem 

niższej klasy, lecz, że się tak wyrażę, z zamaskowanym dżentelmenem. Zgoda? — A 
propos: to bardzo ładnie ze strony Anglików, że rozpowszechnili po świecie słowo 

„gentleman". Dzięki temu ma się przecież jakieś określenie na człowieka, który 
choć nieszlachcic, przecież zasługuje na to, by nim być, zasługuje rzetelniej 

niż niejeden, co nim jest i chełpi się pocztowym adresem „Jaśnie Wielmożny", 
podczas gdy dżentelmen zwie się tylko „Wielmożnym" — tylko — lecz ten brak 

jasności bywa od niej jaśniejszy... Za pańską jasną przyszłość! Zaraz każę, by i 
mnie przynieśli coś do picia. To znaczy, kiedy pan swoje pół butli wypróżni, 

każemy sobie do spółki przynieść butlę całą... Z Jaśnie Wielmożnym i z 
Wielmożnym ma się rzecz tak jak z „dobrym domem" i „dobrym rodem", całkiem tak 

samo... No, jeśli to nie jest paplanina, to, czym się w tej chwili trudnię! To 
tylko, aby pan zajadał w spokoju i nie troskał się o mnie. Nie zamawiaj pan 

kaczki, jest nie dopieczona. Zamów kawał baraniego
* W oryginale niemieckim przeciwstawienie: aus guter Familie — von Familie.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 295
udźca, sprawdziłem bowiem, że mówił prawdę maitre zapewniając mnie, iż 

wystarczająco długo przeleżał się w mleku... Enfin! Com ja to mówił w związku z 
panem? Choć pańska służba z tacą w dłoni daje mu pozorny wygląd członka klas 

niższych — wyobrażam sobie: musi to setnie pana bawić — pan oczywiście trzymasz 
się sam w sobie mocno swej pozycji dżentelmena i czasami powracasz do niej 

również i zewnętrznie, jak oto dziś wieczór. To bardzo, bardzo ładnie. Lecz dla 
mnie jest to czymś całkiem nowym i zdumiewającym — najlepszy dowód, jak mało wie 

się
0 życiu i ludziach, nawet będąc światowcem. Technicznie biorąc, wybaczy pan, 

musi owo „tu i tam" być wcale nie tak proste. Środki materialne zawdzięcza pan, 
jak przypuszczam, swemu domowi — proszę zauważyć, że nie pytam, jak z tym jest, 

lecz po prostu przypuszczam to, co zresztą leży jak na dłoni. Tym samym stać 

background image

pana na to, by prócz garderoby służbowej mieć również i dżentelmeńską, to zaś, 
że w pierwszej z nich zjednywa pan sobie takie samo uznanie jak w drugiej, o, to 

właśnie jest interesujące.
— Suknie zdobią człowieka, markizie, albo lepiej na odwrót: człowiek zdobi 

suknie.
— A co do rodzaju pańskiej egzystencji, czy tłumaczę go sobie choć w 

przybliżeniu trafnie?
— Jak najbardziej. — I opowiedziałem mu, że istotnie posiadam pewne środki (o, 

wcale skromne!) i wynajmuję w mieście mieszkanko prywatne, gdzie dokonywam 
przeobrażenia swego wyglądu zewnętrznego w kształt, w jakim teraz oto mam 

przyjemność służyć mu za vis a vis.
Dobrze widziałem, że obserwował mój sposób jedzenia,

1 nadałem mu, unikając jakiejkolwiek afektacji, pewien dla dobrego wychowania 
znamienny rygoryzm; trzymałem się prosto, a nożem i widelcem manipulowałem 

przycisnąwszy łokcie do tułowia. Że zaś moje zachowanie zajmowało go, to dał 
poznać po sobie, wygłaszając kilka uwag o cudzoziemskich zwyczajach dotyczących 

spożywania potraw. W Ame-
296 •••••<- TOMASZ MANN

ryce, jak słyszał, poznaje się Europejczyka po tym, że podnosi do ust widelec 
lewą ręką. Amerykanin podobno kraje sobie od razu wszystko, co ma na talerzu, 

następnie odkłada nóż i je prawą ręką. „W tym jest coś dziecinnego, prawda?" 
Zresztą on sam zna te sprawy tylko ze słyszenia. Nie był tam nigdy, nie ma też 

ani trochę chętki do podróżowania — ani trochę, ani odrobinkę. A ja czym widział 
już trochę świata?

— Mój Boże, nie, markizie, choć równocześnie tak. Poza paroma pięknymi 
miejscowościami kąpielowymi w górach Taunus, tylko Frankfurt nad Menem. No, i 

przecie potem Paryż. A Paryż to wiele.
— To wszystko! — zakrzyknął z emfazą. — Dla mnie Paryż to wszystko i za cenę 

życia nie porzuciłbym go; będę jednak musiał to uczynić, będę musiał podróżować, 
Bóg świadkiem mych skarg, całkiem wbrew woli i ochocie. Jako potomek rodu, mon 

cher Kroull — nie wiem, w jakim stopniu pan nim jeszcze jesteś i jak dalece 
wodzą cię jeszcze na pasku, boś pan przecie tylko z dobrego domu, podczas gdy 

ja, helas", z dobrego rodu...
Zamówił już, gdy ja porałem się jeszcze z moją melbą brzoskwiniową, przewidzianą 

dla nas obu flaszkę Lafitte.
— Napocznę sam — rzekł. — Gdy pan wypije kawę, to trąci się pan ze mną 

kieliszkiem, a jeśli ja tymczasem posunę się za daleko, to weźmiemy nową 
butelkę.

— Tutaj, markizie, dobrze pan sobie poczyna. Pod moją opieką w „Saint James and 
Albany" bywa pan zazwyczaj powściągliwy.

— Troski, zgryzoty, udręka serdeczna, miły panie Kroull! Nie ma rady, jedyną 
pociechą staje się kielich i człowiek uczy się cenić dary Bakchusa. Tak on się 

przecież zwie? Bak-chus, a nie Bachus, jak się to z wygodnictwa najczęściej
' Niestety, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 297
mówi. Nazywam to wygodnictwem, aby nie użyć twardego słowa. Czyś pan mocny w 

mitologii?
— Nie bardzo, markizie. Oto wiem, na przykład, że istnieje bóg Hermes. Ale poza 

niego niemalżem się dalej nie posunął.
— A po co to panu? Uczoność, zwłaszcza taka, co się naprzykrza, to nie rzecz 

dżentelmena; tę niechęć dziedziczy on po szlachcicu. Zacna to tradycja, jeszcze 
z czasów, w których mąż szlachetnie urodzony musiał tylko siedzieć jak należy na 

koniu, a poza tym nie uczył się w ogóle niczego, ot, ani nawet czytać i pisać. 
Księgi pozostawiał klechom. Sporo z tego pozostało do dziś dnia u ludzi mojej 

klasy. Większa ich część to eleganccy durnie, nawet nie zawsze szarmanccy... Czy 
pan jeździ konno? Pozwoli pan obecnie, że mu napełnię kielich tym płynem 

rozpędzającym smutki! Pańskie zdrowie raz jeszcze! O, moje? Tu musiałbyś pan 
sporo życzyć i przypijać. Tu nie tak łatwo zaradzić... A więc konno pan nie 

jeździ? Jestem przekonany, że pan ma talent do tego, że się do konia wprost 
urodził i że zaćmiłby pan każdego jeźdźca w Bois de Boulogne.

— Wyznam panu, markizie: prawie wierzę w to sam.

background image

— To tylko zdrowa ufność we własne siły, zacny panie Kroull. Nazywam ją zdrową, 
bo podzielam ją, bo sam do pana żywię ufność, i to nie tylko pod tym względem... 

Pozwól, że będę zupełnie szczery. Nie mam wrażenia, by pan ze swej strony był 
fenomenem zażyłości i serdecznych wylewów. Ostatnie słówko chowa pan dla siebie. 

Jakaś tam tajemnica jest wokół pana. Pardon, jestem niedyskretny. Jeśli tak 
mówię, dowodzi to mojej własnej wylewności i skłonności do wynurzeń, ot, właśnie 

tego, że mam zaufanie do pana...
— Za które szczerze panu jestem zobowiązany, drogi markizie. Czy wolno mi 

zapytać o zdrowie panny Zazy? Omalże nie zdziwiło mnie, iż bez niej pana tu 
zastaję.

— Jak miło, że pan o nią pyta! Prawda, że pan uważa ją
298 ' ' ' TOMASZ MANN

za czarującą? Jakże mógłbyś inaczej? Pozwalam panu na to. Pozwalam całemu 
światu, by uważał ją za czarującą. Choć z drugiej strony, chciałbym ją przecie 

wydrzeć całemu światu i mieć całą tylko dla siebie. Kochane dziecko! Jest dziś 
wieczorem zajęta w swoim małym teatrzyku, w „Les Folies Musicales". Bo ona jest 

z zawodu subretką — jak to, nie wiedział pan o tym? Występuje obecnie w Le don 
de lafee*. Ale przedstawienie to widziałem już tylekroć, że nie mogę za każdym 

razem bywać na nim ponownie. A przy tym działa mi trochę na nerwy skąpość jej 
stroiku, gdy śpiewa kuplety — ta skąpość jest gustowna, ale jest skąpa, i teraz 

cierpię z jej powodu, choć ona to właśnie stała się już w pierwszych chwilach 
powodem tego, żem się tak szaleńczo zakochał w Zazie. Czy pan kiedy kochał 

namiętnie?
— Czuję się całkowicie na siłach, by podążać za pańskimi słowami, markizie.

— Żeś pan ze sprawami miłości obeznany, w to wierzę bez pańskiego zapewnienia. 
Mimo to wydaje mi się pan typem człowieka częściej kochanego niż kochającego. A 

może się mylę? Dobrze, spuśćmy na to zasłonę. Zaza ma jeszcze śpiewać w trzecim 
akcie. Potem zabiorę ją stamtąd i w małym mieszkanku, jakie jej urządziłem, 

napijemy się razem herbaty.
— Przyjemności! To znaczy jednak, że będziemy musieli pośpieszyć się z naszą 

flaszką Lafitte i zamknąć wkrótce to wdzięczne posiedzenie. Co do mnie, mam w 
kieszeni bilet do 1'Opera Comiąue.

— Doprawdy? Pośpiechu nie lubię. Mogę równie dobrze zatelefonować do mojej 
małej, że ma nieco później oczekiwać mnie w domu. A pan, czy miałby coś 

przeciwko temu, aby dopiero na drugi akt przybyć do swej loży?
— Właściwie nic. Faust to czarująca opera. Ale jakże mogłoby mi być spieszniej 

do niej niż panu do panny Zazy?
" Dar wróżki, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 299
— Rad bym mianowicie pogawędzić jeszcze z panem nieco obszerniej i opowiedzieć 

mu o swych troskach. Bo to, że jestem w matni, w ciężkiej sercowej matni, 
wywnioskował pan już zapewne z niejednego słowa, które mi się dziś wieczór 

wymknęło.
— Domyślałem się tego, kochany markizie, i czekałem tylko na znak, że wolno mi 

ze współczuciem zapytać o rodzaj pańskich kłopotów. Czy dotyczą panny Zazy?
— A kogóż by innego! Czy słyszał pan, że mam podróżować? Wyruszyć w podróż na 

rok cały?
— Od razu na cały rok! A to dlaczego?

— Ach, drogi przyjacielu, historia jest następująca: Moi biedni rodzice 
(wspomniałem o nich panu przy sposobności, prawda?) są powiadomieni o moim już 

od roku trwającym związku z Zazą — nie trzeba było na to wcale plotek i listów 
anonimowych — ja sam byłem dość prostoduszny i dziecinny, by w to, com im 

pisywał, wsączyć to i owo o swym szczęściu i o swych marzeniach. Mam serce, wie 
pan, na języku, a od serca do mego pióra już tylko krótka i łatwa droga. 

Słusznie też mają moi drodzy staruszkowie wrażenie, że przygodę tę biorę 
poważnie i że zamierzam poślubić owo dziewczę, ową „osobę", jak się naturalnie 

wyrażają, no i — trudno zresztą by mi było inaczej to sobie wyobrazić — nie 
posiadają się z oburzenia. Byli tu oboje, jeszcze aż do przedwczoraj — mam za 

sobą ciężkie dni, cały tydzień nieustannych potyczek. Mój ojciec mówił głosem, 
bardzo niskim, a moja matka bardzo wysokim, drgającym łzami — on po francusku, 

ona po niemiecku. O, zechce pan wierzyć, nie padło ani jedno twarde słowo poza 

background image

powracającym wciąż słowem „osoba", które naprawdę bolało mnie bardziej, niż 
gdyby mnie samego moi rodzice nazwali byli niepoczytalnym szaleńcem i 

hańbicielem rodowego honoru. Nie postąpili jednak tak, tylko zaklinali mnie 
coraz goręcej, abym nie dawał im i społeczeństwu podstaw do takich określeń, ja 

zaś zapewniałem ich oboje, również rozedrganym, z głębi serca
300 TOMASZ MANN

płynącym głosem, że jest mi niezmiernie przykro przysparzać im utrapienia. Bo 
moi rodzice kochają mnie i pragną dla mnie tego, co najlepsze, a tylko nie 

rozumieją się na jego istocie — nie rozumieją się tak dalece, że w razie 
wykonania przeze mnie mych skandalicznych zamierzeń mówili nawet o 

wydziedziczeniu. Nie użyli wprost tego słowa, i to ani po francusku, ani po 
niemiecku, gdyż, jakem to już rzekł, z miłości ku mnie powstrzymywali się w 

ogóle od twardych słów. Natomiast samą rzecz dali do zrozumienia opisowo, jako 
konsekwencję, jako to, co mi grozi. Otóż sądzę wprawdzie, że przy stosunkach 

mojego ojca, a zważywszy też, że trzyma rękę na luksemburskim przemyśle 
stalowym, nawet w razie ograniczenia mnie do należnej mi na mocy prawa części 

majątku, mógłbym zawsze jeszcze żyć sobie całkiem dostatnio. Z drugiej jednak 
strony, wydziedziczenie nie wyszłoby na dobre ani mnie, ani Zazie. Niezbyt 

wielką przyjemność sprawiłoby jej poślubienie kogoś wyzutego z dziedzictwa, 
rozumie pan.

— Mniej więcej. Nietrudno mi w każdym razie przenieść się myślą w duszę panny 
Zazy. Dobrze, ale podróż?

— Z tą przeklętą podróżą jest tak: moi rodzice chcą mnie rozkuć — „trzeba cię 
wreszcie rozkuć" * — powiedział mój ojciec wplatając we francuszczyznę to słowo 

rodzime, słowo całkiem niewłaściwe, bo czyż to jaki zmarzluch ma się rozkuć z 
lodu, czy więzień z żelaza? Anim ja nie uwiązł w lodzie — ciepło Zazinego łóżka 

i słodkiego jej ciała czyni to porównanie wprost śmiesznym — ani też nie pętają 
mnie żelazne kajdany, lecz najczarowniejsze girlandy róż, których mocy nie 

podaję zresztą w wątpliwość. Mam je jednak stargać, przynajmniej popróbować 
tego; oto idea, i jej właśnie ma służyć moja podróż dokoła świata, którą rodzice 

pragną
* W oryginale loseisen, stąd następująca potem gra słów z lodem (fis) i żelazem 

(Eisen}.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 301

hojnie finansować — oni tak mi są przecie życzliwi! Oderwać mam się wreszcie — i 
to na długo — od Paryża, od teatru „Les Folies Musicales" i od Zazy, mam ujrzeć 

nieznane kraje, nieznanych ludzi i tym sposobem wpaść na inne myśli, ,,wybić 
sobie chimery z głowy" — „chimery", tak oni to zwą — i wrócić jako inny 

człowiek. Inny człowiek! A czy pan zdobyłby się na chęć stania się innym 
człowiekiem, innym niż ten, którym pan jest? Pan patrzy niezdecydowanie; za to 

ja, ja nie chcę tego ani odrobinę. Chcę pozostać tym, kim jestem, i nie 
pozwolić, aby zaordynowana mi kuracja podróżnicza przewróciła mi serce i mózg, 

tak iżbym sam sobie stał się obcy i wygnał Zazę z pamięci. Jest to oczywiście 
możliwe. Długotrwałą rozłąką, wstrząsającą nerwy zmianą klimatu i tysiącem 

nowych wrażeń można by to sprawić. Ale dlatego właśnie, że uważam to za 
teoretycznie możliwe, czuję tak niezwalczoną odrazę do tego eksperymentu.

— Proszę jednak zważyć — odrzekłem na to — że pan, stawszy się kimś innym, nie 
odczułby braku swej dawniejszej, to znaczy swej obecnej istności, i nie 

żałowałby tej straty nie będąc już po prostu tym, kim pan jest teraz.
— Czyż to pociecha dla mnie, tego, którym jestem teraz? Któż by pragnął 

zapomnieć? Zapomnienie jest najnędz-niejszą, najmniej godną pożądania sprawą na 
świecie.

— A przecież pan w gruncie rzeczy wie, że wstręt do eksperymentu nie jest 
argumentem przeciwko jego powodzeniu.

— Tak, ale tylko teoretycznie. W praktyce nie ma o tym mowy. Moi rodzice pragną 
przy całej swej miłości i troskliwości popełnić mord na uczuciu. To im się nie 

uda, jestem tego pewien jak samego siebie.
— To już coś znaczy. A mogęż zapytać, czy pańscy rodzice gotowi są uznać ów 

eksperyment za coś więcej niż tylko za eksperyment, i gdyby on zawiódł, ulec 
pańskim pragnieniom wobec ich wypróbowanej niezłomności? .,lU

302 - , TOMASZ MANN

background image

— Pytałem ich również o to. Ale nie zdołałem uzyskać w odpowiedzi wyraźnego 
„tak". Wytężają wszystkie siły w tym kierunku, aby mnie raz wreszcie „rozkuć", 

nie sięgają myślą dalej. Nie w szlachetnym tonie jest właśnie to, żem musiał 
złożyć obietnicę nie otrzymując żadnej obietnicy w zamian.

— A więc na podróż przystał pan?
— Cóż miałem począć? Nie mogę przecież narazić Za-zy na wydziedziczenie. 

Powiedziałem jej bez ogródek, żem obiecał udać się w podróż, ona zaś płakała 
bardzo, trochę nad długotrwałą rozłąką, a trochę ze zrozumiałej obawy, by 

rodzicielska kuracja nie powiodła się i bym nie zmienił swych uczuć. Rozumiem 
ten lęk. Niekiedy doznaję go przecie sam. Ach, drogi przyjacielu, co za dylemat! 

Muszę podróżować, a nie chcę; zobowiązałem się podróżować — i nie mogę. Co 
robić? Kto mnie wydobędzie z tej matni?

— Prawdziwie, jest pan godny pożałowania, drogi markizie — odpowiedziałem. — 
Wczuwam się doskonale w pańskie położenie, ale coś pan na siebie wziął, tego nie 

zdejmie z pana nikt.
— Tak, nikt. ;;• v

— Nikt. ••;,•.-• .•-••"<• • • . • '.••.-.'.•. ; ! v Rozmowa utknęła na kilka 
chwil. Obracał w ręku swój

kieliszek. Nagle powstał i rzekł:
— Niewiele brakło, a byłbym zapomniał... Muszę zatelefonować do swej 

przyjaciółki. Proszę na mnie chwilę...
Odszedł. Było już pustawo na szczycie gmachu. Jedynie przy dwu innych stolikach 

krzątali się jeszcze służący. Większość kelnerów stała bezczynnie. Zapełniałem 
puste chwile dymem papierosa. Powróciwszy Yenosta zamówił nową butelkę Chateau 

Lafitte i jął mówić dalej:
— Drogi Kroullj opowiedziałem panu o konflikcie między mną a moimi rodzicami, 

nader dla obu stron bolesnym. Tuszę, że w wypowiedziach swych nie uchybiłem 
powinne-mu pietyzmowi i poszanowaniu ani też wdzięczności, jaką

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 303
mimo wszystko przepaja mnie ich pełna umiłowania troskliwość, a choćby już i ta 

oferta wielkoduszna, będąca jej przejawem, niech sobie nawet ma charakter wykupu 
i szantażu. Tylko osobliwa moja sytuacja zmienia owo zaproszenie do podróży z 

wszelkimi wygodami dokoła świata w przymus tak nieznośny, że ledwie zdołam sam 
pojąć, jak w końcu mogłem zgodzić się na to. Ba, dla każdego innego młodzieńca, 

niechby był z „dobrego rodu" czy tylko z „dobrego domu", wydałoby się to 
zaproszenie darem niebios olśniewającym wszystkimi barwami nowości i przygody. 

Ja sam, nawet ja, i to w położeniu, w jakim jestem, chwytam się niekiedy niby na 
zdradzie Zazy i naszej miłości — na tym, że w wyobraźni maluję sobie przed 

oczyma tęczowe uroki takiego roku podróży, a więc bogactwo twarzy, spotkań, 
doświadczeń i uciech, jakie on niewątpliwie przyniósłby w darze, gdyby się tylko 

było na to wszystko wrażliwym. Niechże pan pomyśli — daleki świat, Wschód, 
Ameryka Północna i Południowa, Azja Mniejsza. W Chinach miewa się pono całe kopy 

służących. Nieżonaty Europejczyk ma ich zwykle tuzin. Jeden z nich jest tylko po 
to, by nosić przed nim jego bilety wizytowe — cwałuje z nimi przed panem. O 

pewnym podzwrotnikowym sułtanie dowiedziałem się, że spadając z konia wybił 
sobie przednie zęby i dał sobie tu, w Paryżu, zrobić złoty mostek. No, i w 

środku każdego złotego zęba wstawił sobie po brylancie. Jego kochanka chadza w 
stroju narodowym, to znaczy, dokoła ud ma owiniętą kosztowną tkaninę związaną w 

węzeł z przodu pod niesłychanie gibkimi biodrami, bo w ogóle cudna jest jak 
baśń. Na szyi nosi trzy albo cztery sznury pereł, pod nimi zaś równie wiele 

sznurów z brylantów; kc^iienie bajecznej wielkości.
— Czy opisali to panu jego czcigodni rodzice?

— Nie oni co prawda. Przecież nie byli tam. Ale czy nie jest to wysoce 
prawdopodobne i całkiem tak, jak sobie można wyobrazić, zwłaszcza te biodra? 

Zapewniam pana: goś-
304

TOMASZ MANN
ciom faworyzowanym, gościom dystyngowanym sułtan odstępuje pono swą kochankę... 

okazyjnie. Rzecz prosta, że i o tym wiadomo mi nie od mych rodziców — oni wcale 
nie są świadomi tych wszystkich czarów, jakie przedstawia dla mnie podróż dokoła 

świata, ale czyż teoretycznie, nawet przy całej ich niewrażliwości, nie 

background image

powinienem im być niezmiernie wdzięczny za ich wspaniałomyślną propozycję?
— Bezwarunkowo, markizie. Lecz pan przejmuje na siebie moją rolę, przemawia 

niejako moimi usty. Boć przecie moją byłoby rzeczą, o ile się tylko da, pogodzić 
pana z projektem tak nienawistnej panu podróży, a to wykazując wszystkie 

korzyści, jakich ona mogłaby panu przysporzyć — jakich przysporzy — toteż w 
czasie gdy pan telefonował, powziąłem zamiar, aby tego właśnie spróbować.

— Głosiłbyś pan kazanie głuchemu, choćbyś wyznał mi i sto razy, jak bardzo mi 
zazdrościsz, ot, samych choćby tych bioder.

— Ja panu zazdroszczę? Otóż, mój markizie, niezupełnie słuszne jest to 
przypuszczenie. Nie zazdrość podszeptywała mi te życzliwe zamysły. 

Nieszczególnie gustuję w podróżach. Po co paryżaninowi iść w świat? Przecie 
świat idzie ku niemu. Przychodzi sam do nas, do hotelu, kiedy zaś w porze 

zamknięcia teatrów siedzę na tarasie Cafe de Mad-rid, wówczas mam go do woli pod 
ręką i przed oczyma. Nie muszę chyba opisywać tego panu.

— Nie, ale przy całym swym zblazowaniu chciał pan zbyt wiele dopiąć, myśląc, że 
ukaże mi pan podróż w ponętnych barwach.

— Kochany markizie, mimo wszystko poważę się na to. Jakże mógłbym nie myśleć o 
okazaniu panu wdzięczności za jego zaufanie? Przyszło mi już na myśl 

zaproponować panu po prostu wzięcie z sobą w podróż panny Zazy.
— To niemożliwe, Kroull. Co się panu roi? Życzy mi pan dobrze, ale co się panu 

roi! Kontrakt Zazy z „Les Fo-lies Musicales" zostawiam już na uboczu. Kontrakty 
można

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla a. 305
łamać. Ale nie mogę podróżować z Zazą i równocześnie ją ukrywać. I tak bywa to 

uciążliwe wodzić z sobą po świecie kobietę, z którą się nie zawarło ślubu. 
Zwłaszcza że ja nie uszedłbym ludzkiej uwadze; moi rodzice mają tu i ówdzie w 

świecie relacje towarzyskie, częścią natury oficjalnej, i nieuchronnie doszłoby 
to do nich, gdybym wziąwszy z sobą Zazę odarł podróż z jej celu i sensu. 

Wyskoczyliby ze skóry! Wstrzymaliby listy kredytowe. A dalej, przewidziano na 
przykład dłuższą wizytę moją w pewnej argentyńskiej estancia, u rodziny, z którą 

moi rodzice zaznajomili się ongi w jakiejś francuskiej miejscowości kąpielowej. 
Czyż mam zostawić Zazę na parę tygodni samotną w Buenos Aires, narażając ją na 

wszystkie zasadzki tamtejszego bruku? Pański projekt nie nadaje się w ogóle do 
dyskusji.

— Omalżem wiedział to wysuwając go. Toteż go cofam.
— Czyli zostawia mnie pan na pastwę losu. Kapituluje pan na tym punkcie, że 

muszę podróżować samotnie. Łatwo panu kapitulować! Ale ja tego nie dokonam. 
Muszę jeździć po świecie, a chcę pozostać tu. To znaczy: muszę starać się 

pogodzić to, co pogodzić się nie da, by równocześnie podróżować i tkwić tu, w 
miejscu. To znaczy, idąc o krok dalej, muszę rozdwoić się, rozpołowić; część 

Ludwika Yenosty musi jeździć po obcych krajach, aby druga część mogła zostać w 
Paryżu, przy swej Zazie. Przykładam wagę do tego, by to była część istotna. 

Krótko mówiąc, podróż musiałaby „płynąć bocznym nurtem". Yenosto, bądź tu i tam! 
Czy pan nadąża za zmaganiem się mych myśli?

— Usiłuję nadążyć, markizie. Innymi słowy: trzeba, aby wyglądało tak, jakoby pan 
podróżował, w rzeczywistości jednak siedziałby pan sobie w domu.

— To słuszne, ale beznadziejne!
— Beznadziejne dlatego, bo nikt nie wygląda tak jak pan.

— W Argentynie nie wie nikt, jak wyglądam. Nie mam nic przeciw temu, by 
gdziekolwiek indziej wyglądać inaczej.

306 ..'..,-. v TOMASZ MANN
Byłoby mi nawet przyjemnie, gdybym tam wyglądał lepiej niż tutaj.

— Musiałoby zatem podróżować pańskie nazwisko, złączone z osobą, która nie 
byłaby panem.

— Która jednak nie mogłaby być taką sobie pierwszą lepszą.
— Zapewne. Żaden wybór nie byłby tu dość wybredny. Nalał sobie do pełna, 

wychylił kielich wielkimi łykami
i stuknął nim z energią o stół.

— Kroull — szepnął — co do mnie, wyboru już dokonałem.
— Tak szybko? Nie rozejrzawszy się należycie?

— Toż od długiej już chwili siedzimy tu naprzeciwko siebie.

background image

— My? Co pan zamyśla?
— Kroull — powtórzył — nazywam pana po nazwisku będącym nazwiskiem człowieka z 

dobrego domu, a tego, rzecz jasna, nikt, nawet na parę chwil, łatwo się nie 
wyrze-cze, choćby w zamian za to zyskał znaczenie kogoś z dobrego rodu. Czy 

byłbyś zdolny do tego, aby wydobyć przyjaciela z biedy? Wspomniałeś mi, iż 
niewielkie masz upodobanie do podróży. Lecz niewielkie upodobanie — jakże mało 

ono waży w porównaniu z mą potworną odrazą do opuszczenia Paryża! Powiedziałeś 
również, co więcej, uzgodniliśmy to obaj, że com swym rodzicom przyrzekł, tego 

nie zdejmie ze mnie nikt. Zdjąłbyś?
— Zdaje mi się, drogi markizie, że pan gubi się w świecie fantazji.

— Czemuż to? I dlaczego mówi pan o świecie fantazji jako o sferze zupełnie sobie 
obcej? Coś osobliwego snuje się przecież wokół pana, Kroull! Osobowość twą 

nazwałem intrygującą, nazwałem ją nawet tajemniczą. Gdybym był w miejsce tego 
określenia użył słowa „fantastyczną" — czy wziąłby mi to pan za złe?

: r — Ależ nie, nie miał pan niczego złego na myśli.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 307

— Wszystko, tylko nie to!! A jeśli tak, to nie może pan również wziąć mi za złe 
tego, że właśnie pańska osoba naprowadziła mnie na ową myśl; że w czasie tego 

oto naszego spotkania mój wybór — mój bardzo wybredny wybór! — padł na pana.
— Na mnie jako na tego, który tam, w świecie, ma nosić pańskie nazwisko, grać 

pańską rolę, być w oczach ludzkich panem, synem pańskich rodziców, nie tylko 
członkiem pańskiego rodu, lecz panem samym? Czy pan rozważył tę sprawę tak, jak 

ona na to zasługuje?
— Tu, gdzie naprawdę będę, pozostanę przecie tym, kim jestem.

— Ale tam, w dalekim świecie, będzie pan kimś innym, mianowicie mną. Pana będą 
ludzie widzieli we mnie. Swoją osobę odstępuje mi pan w oczach świata. „Gdzie 

naprawdę będę" — mówi pan. Lecz gdzież to będzie pan naprawdę? Czy nie stanie 
się to cokolwiek niepewne zarówno dla mnie, jak i dla pana? A gdyby nawet ta 

niepewność dogadzała mi, to czy będzie dogadzała ona również i panu? Czy nie 
będzie się czuł pan nieswojo będąc sobą samym tylko w bardzo ciasnym sensie 

lokalnym, w całej zaś reszcie świata w przeważającej zatem mierze, istniejąc 
jako ja, przeze mnie i we mnie?

— Bynajmniej, Kroull — rzekł gorąco i podał mi poprzez stół rękę. — To nie 
byłoby dla mnie... pan nie byłby dla mnie źródłem złego samopoczucia. Nie 

stałoby się Ludwikowi Yenosta nic tak bardzo złego, gdyby pan odstąpił mu swoją 
osobowość i gdyby on sam krążył po ziemi w pańskiej postaci, gdyby więc jego 

nazwisko sprzęgło się z postacią pana, co też ma teraz oto dokonać się na 
obczyźnie, o ile pan uzna to za właściwe. Podejrzewam niejasno, że również i w 

innych ludziach nie wzbudziłoby to wcale niechęci, gdyby owo sprzężenie istniało 
prawem natury. Ludzie muszą zadowolić się rzeczywistością, której różno-

postaciowość mało mnie kłopocze. Rzeczywiście przebywam
308

TOMASZ MANN
bowiem tam, gdzie jestem przy Zazie. Pan jednak będzie mi w sam raz jako Ludwik 

Yenosta in partibus infidelium. Z największą przyjemnością zjawię się ludziom 
jako pan. Tu i tam, w obu postaciach, jako dżentelmen i jako commis de salle, 

jest pan facetem na pokaz. Ma pan maniery, których życzyłbym niejednemu z 
członków mojej klasy. Włada pan językami, a gdy rozmowa zejdzie na mitologię, co 

prawie nigdy się nie zdarza, Hermes zupełnie panu wystarczy. Więcej nie żąda 
nikt w świecie od szlachcica — można nawet powiedzieć, że na panu, jako na 

mieszczaninie, ciążyłyby wyższe zobowiązania. Pan wciągnie w rachubę ten moment 
ułatwiający powzięcie postanowienia. A więc: zgoda? Pan wyświadczy mi tę wielką 

przyjacielską usługę?
— A czy pan, drogi markizie — zapytałem — zdaje sobie sprawę z tego, że jak 

dotąd bujamy tylko w najlotniej-szym przestworzu i że w ogóle nie dotknęliśmy 
słowem niczego konkretnego, żadnej z tysiącznych trudności, z jakimi należałoby 

się liczyć?
— Pan ma rację — odpowiedział. — Pan ma rację przede wszystkim przypominając mi, 

że muszę raz jeszcze zatelefonować. Trzeba, bym oświadczył Zazie, że nie mogę 
powrócić tak rychło, bo wiodę rozmowę, w której stawkę stanowi nasze szczęście. 

Pan wybaczy!

background image

Wyszedł ponownie — na czas dłuższy niż poprzednim razem. Nad Paryżem zapadła 
ciemność i taras wieńczący szczyt hotelu od dawna już jaśniał białą poświatą 

swych łukowatych lamp. Opustoszał w tej porze zupełnie, miał znów ożywić się 
dopiero po wygaśnięciu teatrów. Czułem w kieszeni swój przepadły operowy bilet — 

nie przywiązując wielkiej wagi do tego, co kiedy indziej odczułbym boleśnie. W 
mojej głowie kłębiły się myśli pod nadzorem, mogę to stwierdzić, rozsądku, 

który, jakkolwiek z wysiłkiem, nawoływał je do rozwagi, nie pozwalając im 
rozpłynąć się w upojeniu. Byłem zadowolony, żem został na parę chwil sam, dzięki 

czemu mogłem bez przeszkód przeanalizować sytua-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 309

ej ę i ułożyć sobie w myśli to i owo, o czym w dalszym toku rozmowy należało 
pomówić. Boczna ścieżka, owo szczęsne odgałęzienie od drogi, jaką udostępnił mi 

mój ojciec chrzestny, zwracając sam moją uwagę na podobne sposobności, nadarzała 
się tu najnieoczekiwaniej, i to w postaci tak ponętnej, że memu rozsądkowi 

niezmierną zdało się uciążliwością badać, czy to, co mnie przyzywa swym czarem, 
nie jest przypadkiem ślepą uliczką. Tłumaczył mi, że droga, na którą miałbym 

wstąpić, jest drogą pełną niebezpieczeństw, wymagającą przy kroczeniu nią 
pewności siebie. Czynił to z usilnym naciskiem, lecz podnosił przez to tylko 

urok awanturniczej przygody, co wszystkim mym talentom rzucała wyzwanie do próby 
prawdziwie zuchwałej. Próżno ostrzegać śmiałka przed czynem, wykazując mu, że ów 

czyn wymaga śmiałości. Nie waham się wyznać, że na długo przed powrotem swego 
partnera byłem zdecydowany rzucić się w tę awanturę, a nawet, że to 

postanowienie istniało już we mnie w chwili, gdy powiedziałem mu, iż nikt nie 
zdejmie zeń brzemienia obietnicy. Toteż moje zatroskanie odnosiło się nie tyle 

do trudności praktycznych, mogących się nam przy realizacji planu przeciwstawić, 
ile raczej do niebezpieczeństwa, by swoją gotowością rozprawienia się z tymi 

przeszkodami nie rzucić na siebie w jego oczach dwuznacznego światła.
To światło jednak, w którym mnie widział, było i tak dwuznaczne i podejrzanej 

wskazywały na to określenia: „intrygująca", „tajemnicza", „fantastyczna", jakie 
odniósł do mojej egzystencji. Nie czyniłem sobie żadnych złudzeń co do tego, że 

markiz nie każdego szlachcica byłby wyróżnił swą propozycją, a wyróżniając nią 
mnie, uczcił mnie, aczkolwiek w nieco wątpliwy sposób. A przecie nie mogłem 

zapomnieć ciepła, z jakim ściskając mą rękę zapewnił, iż „nie byłoby dlań 
źródłem złego samopoczucia", gdyby w mojej postaci zaczął wędrówkę po świecie; i 

tłumaczyłem sam sobie, że jeśli ma tu dokonać się jakieś szelmostwo, toć prze-
310 .•,.,. ..j • c TOMASZ MANN

cię on, gorejący żądzą wprowadzenia w błąd swoich rodziców, weźmie w nim większy 
udział aniżeli ja, choćby mnie przypadła tu rola bardziej aktywna. Gdy więc 

powrócił po swej telefonicznej rozmowie, zauważyłem wcale nawet wyraźnie, że 
pomysł ów ożywia go i zachwyca w wysokim stopniu sam w sobie, właśnie jako 

szelmostwo. Dziecięce jego policzki płonęły żywym rumieńcem nie tylko od wina, a 
w jego oczkach błyskała przebiegłość. Prawdopodobnie dźwięczał mu jeszcze w 

uszach srebrzysty śmiech, jakim Zaza odpowiedziała na jego napomknienia.
— Mój drogi Kroull — rzekł siadając znów przy mym stole — zawsze byliśmy z sobą 

na dobrej stopie, ale któż by jeszcze parę dni temu pomyślał, że osiągniemy tak 
znaczne obopólne zbliżenie — zbliżenie aż do wzajemnej zamiany! Wymyśliliśmy 

sobie lub jeśliśmy nie wymyślili, to przecie zaprojektowali coś tak pikantnie 
zabawnego, że aż mi serce do tego się śmieje. A pan? Nie przybierajże pan tak 

poważnego oblicza! Apeluję do pańskiego humoru, do tego, że zna się pan na 
dobrym żarcie — tak dobrym, że godzi się ponieść wszelką fatygę, by go 

wypieścić, abstrahując już zupełnie od jego niezbędności dla pewnej kochającej 
się parki. Że jednak panu, temu trzeciemu, żaden kąsek się przy tym nie okroi, 

tego nie zechce pan chyba twierdzić. Zagarniesz pan masę, właściwie cały rdzeń 
żartu. Zaprzeczy pan?

— Wcalem do tego nie nawykły, kochany markizie, by życie pojmować jako żart. 
Niefrasobliwość to nie mój żywioł, zwłaszcza w żarcie; bo są żarty, które 

wymagają wielkiej powagi, bez której nic z nich nie będzie. Dobry żart uda się 
tylko wtedy, gdy się go potraktuje z wszelką powagą, na jaką człowieka stać.

— Doskonale, tak właśnie postąpimy. Pan mówił o problemach, trudnościach. Gdzież 
to widzi je pan w pierwszej linii? .,,........ , „ ...,,, .....,,,.,..•

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla ' 311

background image

— Najlepiej będzie, markizie, jeśli pan pozwoli mnie samemu zadać parę pytań. 
Którędy wiedzie podróż, jaką panu narzucono?

— Ach, mój zacny papcio sklecił tu w swej pieczołowitości prześliczną i dla 
każdego, tylko nie dla mnie, w najwyższym stopniu atrakcyjną marszrutę: obie 

Ameryki, Archipelag Południowy i Japonia, następnie pasjonująca przeprawa morska 
do Egiptu, Konstantynopol, Grecja, Italia i tak dalej. Podróż co się zowie 

kształcąca; lepszej nie zdołałbym wymarzyć dla siebie, gdyby nie Zaza. Otóż pan 
jest tym, któremu jej gratuluję.

— Koszty pokryje pański papcio?
— Oczywiście. Wybulił na ten cel nie mniej niż dwadzieścia tysięcy franków 

pragnąc, bym podróżował odpowiednio do swego stanu. Bilet kolejowy do Lizbony i 
karta okrętowa do Argentyny, dokąd mam jechać najpierw, nie są nawet w tej sumie 

zawarte. Papcio wykupił mi je z własnej szkatuły, zamówił również na statku „Cap 
Arcona" dla mnie kajutę. Sumę dwudziestu tysięcy zdeponował w La Banąue de 

France, atoli owa kwota, przybrawszy formę tak zwanego okólnego listu 
kredytowego na wszystkie banki w głównych miejscach mego postoju, jest już 

obecnie w mym ręku.
Czekałem.

— List kredytowy przekażę naturalnie panu — dodał. Milczałem nadal. Dorzucił w 
charakterze uzupełnienia:

— Nabyte już karty przejazdowe, rzecz prosta, także.
— Aż czegóż to — zapytałem — pan będzie żył, przejadając swe pieniądze w mojej 

osobie?
— Z czego ja — ach! prawda! Pan wprawia mnie w kompletne osłupienie. Ale bo pan 

ma też taki sposób zadawania pytań, jak gdyby zależało panu na zapędzeniu mnie w 
kozi róg. Tak, miły panie Kroull, jakże z tym zrobimy? Naprawdę nie przywykłem 

do myślenia o tym, z czego będę żył w przyszłym roku.
312 »\. " » ... , . TOMASZ MANN

• yf — Pragnąłem jedynie zwrócić pańską uwagę na to, że wypożyczenie komuś swej 
osoby nie jest sprawą tak prostą. Lecz cofnijmy to pytanie! Odpowiedzi 

domagałbym się niechętnie, gdyż wiązałoby się to z przypisywaniem mi czegoś w 
rodzaju przebiegłości, a gdzie chodzi o przebiegłość, już mnie nie ma. 

Przebiegłość nie jest gentlemanlike.
— Uważałem jedynie za możliwe, drogi przyjacielu, iż pan mógłby z powodzeniem 

przemieścić dla mego ratunku odrobinę przebiegłości ze swej drugiej egzystencji 
w byt dżentelmena.

— To, co zespala obie me egzystencje, jest czymś o wiele przyzwoitszym. Są to 
pewne prywatne oszczędności, niewielkie konto bankowe...

— Do którego w żadnym wypadku nie mogę sięgać!
— Będziemy jakoś musieli wciągnąć je w naszą kalkulację. Mówiąc nawiasem, czy ma 

pan przy sobie coś do pisania?
Pomacał się szybko po kieszeniach.

— Tak, mam wieczne pióro. Ale ani świstka papieru.
— Oto jest. — I wydarłem kartkę ze swego notesu. — Interesowałby mnie pański 

podpis.
— Po co? Zresztą jak pan chce. — Pochyliwszy rękę i pióro bardzo ukośnie w lewo, 

nagryzmolił swój podpis i podsunął mi go. Już z odwrotnej strony wyglądał nader 
pociesznie. Zamiast banalnego zakrętasa na końcu, zaczynał się nim raczej od 

razu na samym początku. Napuszone w swym rysunku „L" rozciągało się dolną 
wstążką daleko w prawo, a przeginając się następnie łukiem i zawracając górą 

wstążka przekreślała od przodu samże inicjał, by w ukształtowanym tak owalu 
podążyć ciasnym, w lewo pochylonym i stromym pismem dalej jako „ouis marąuis de 

Venosta". Nie mogąc powściągnąć uśmiechu, skłoniłem przecie na ten widok skroń z 
uznaniem.

— Dziedziczne to czy własny wynalazek? — zapytałem biorąc wieczne pióro w rękę.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 313

— Dziedziczne — odpowiedział. — Papa robi to tak samo. Tylko nie tak dobrze — 
dodał.

— Prześcignął go więc pan — mruknąłem odruchowo, zajęty pierwszą próbą 
naśladownictwa, która wypadła wcale udatnie. — Nie trzeba, Bogu dzięki, bym ja 

to lepiej robił od pana. To byłoby nawet usterką. — Mówiąc to, sporządziłem 

background image

drugą kopię, ku mniejszej swej satysfakcji. Trzecia za to była nienaganna. 
Wykreśliłem obie poprzednie i wręczyłem mu kartkę. Był zdumiony.

— Nie do wiary! — zakrzyknął. — Moje pismo jak ulał! I pan jeszcze wypiera się 
swej przebiegłości i sprytu! Ale mnie samemu nie brak ich na tyle, jak pan może 

sobie wyobraża, i rozumiem doskonale, po co pan się w tym ćwiczy. Pan potrzebuje 
mego podpisu dla podejmowania sum pieniężnych na list kredytowy.

— Jak podpisuje pan listy do swych rodziców? Osłupiał i zakrzyknął:
— Oczywiście, muszę przynajmniej z paru miejsc postoju napisać do staruszków 

choćby tylko widokówki. Człowieku! pan myśli o wszystkim. W domu zowią mnie Lou-
lou, sam się tak nazwałem jako dziecko. Piszę to tak.

Wypadło to nie inaczej niż przy pełnym podpisie: malował wygibiaste „L", 
zataczał owal i przekreślając od przodu powstałą tak arabeskę ciągnął pochylonym 

w lewo ostrym zygzakiem dalej — „oulou".
— Dobrze — odezwałem się — to potrafimy. Czy pan ma przy sobie jakiś swój 

rękopis?
Niestety, nie miał.

— Proszę więc pisać. — Tu podałem mu świeżą kartkę. — Proszę pisać tak: „Mon 
cher Papa, najukochańsza Mamo, z tego ważnego etapu swej podróży, z miasta, 

które w najwyższym stopniu godne jest zwiedzenia, przesyłam Warn wdzięczne swe 
pozdrowienia. Nurzam się w nowych wrażeniach, ścierających z pamięci niejedno, 

co mi dawniej wydawało się niezbędne. Wasz Loulou". Mniej więcej tak.
314 , O • • - i TOMASZ MANN

— Nie, dokładnie tak! Toż to jest znakomite. Kroull! Vous etes admirable!" 
Wytrząsa pan to jak z rękawa — i wykręconą w lewo dłonią jął wypisywać moje 

sentencje spiczastymi literami równie stłoczonymi, jak kiedyś pismo mego świętej 
pamięci ojca było rozciągnięte, przy czym jeden charakter nie był ani trochę 

trudniejszy do podrobienia aniżeli drugi. Wetknąłem próbkę do kieszeni. 
Wypytałem go o nazwiska i imiona służby w rodzicielskim zamku, o kucharza 

nazwiskiem Ferblantier, o stangreta nazywającego się Klosmann, o kamerdynera 
przy markizie, rosłego, lecz trzęsącego się już sześćdziesięcioletniego 

staruszka o nazwisku Radicule, i o pokojówkę markizy imieniem Adelajda. Nawet o 
zwierzętach domowych, o wierzchowcach, o charcie Fripon, o maltańskim, ulubionym 

przez markizę piesku Minime, stworzonku cierpiącym ciężko na rozwolnienie, 
wywiedziałem się dokładnie. Wesołość nasza wzrastała tym bardziej, im dłużej 

trwało posiedzenie, atoli jasność umysłowa Ludwiczka oraz jego zdolność 
rozróżniania pojęć z biegiem czasu nieco opadła. Wyraziłem zdziwienie, że nie 

kazano mu pojechać również do Anglii, do Londynu. Powodem tego było, iż Anglię 
znał już, a w Londynie przepędził nawet dwa lata jako wychowanek pewnej 

prywatnej szkoły.
— Mimo to — wymamrotał — byłoby wcale dobrze, gdyby Londyn powiodło się włączyć 

w plan podróży. Jakże łatwo przyszłoby mi wywieść starych w pole i przerywając 
podróż dać stamtąd susa do Paryża i do Zazy!

— Ależ pan będzie przez cały czas przy Zazie!
— Słusznie! — zawołał. — To jest przecież nasz prawdziwy fortel. Myślałem o 

fałszywym, który wobec prawdziwego nie wchodzi w rachubę. Pardon. Bardzo gorąco 
proszę o wybaczenie. Fortel polega na tym, że będę się nurzał w rozkosznych 

wrażeniach, a równocześnie pozostanę przy Zazie. Wie pan, że muszę się mieć na 
baczności, aby przy-

' Pan jest zachwycający! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 315

padkiem nie zasięgać stąd wiadomości o Radicule'u, o Fri-ponie i o Minime, 
pytając w tej samej chwili o zdrowie ich być może het, z Zanzibaru. Tego nie 

dałoby się, rzecz jas-na5 połączyć, choć zjednoczenie osób — mimo wielkiego 
dzielącego ich od siebie dystansu — ma się dokonać... Słuchaj no pan, z tej 

sytuacji wynika, że powinniśmy przejść obaj na „ty"! Czy ma pan coś przeciwko 
temu? Gdy gadam do siebie sam, nie mówię przecie do siebie per „pan". Zrobione? 

Wypijmy pod to! Twoje zdrowie zatem, Armandzie
— chciałem rzec: Feliksie — albo raczej: Loulou. Wbij sobie w pamięć, że o 

zdrowie Klosmanna i Adelajdy nie wolno ci się pytać z Paryża, tylko wyłącznie z 
Zanzibaru. Zresztą, o ile mi wiadomo, do Zanzibaru nie mam wcale jechać, więc i 

ty także nie. Ale mniejsza z tym, gdzie zabawię przez czas dłuższy — o ile w 

background image

ogóle tu pozostanę, muszę w każdym razie zniknąć z Paryża. Masz oto przykład, 
jak rozumuję ściśle. Zaza i ja, oboje musimy dać drapaka, że posłużę się 

szelmowskim zwrotem. Czyż nie mówią szelmy jakoś tak: „dać drapaka"? Ale gdzież 
byś ty to wiedział, dżentelmen, a teraz panicz z dobrego rodu! Muszę 

wypowiedzieć swoje mieszkanie i mieszkanie Zazy także. Przeniesiemy się razem na 
przedmieście, na jakieś ładne przedmieście, ot, do Boulogne albo Sevres, ten 

szczątek zaś, co ze mną zostanie
— szczątek i tak pokaźny, skoro będzie przy Zazie — postąpi może dobrze, 

przybierając inne nazwisko; logika żąda, jak mi się zdaje, abym się przezwał 
Kroull — pięknie, ale w takim razie muszę się wyuczyć twego podpisu, podoła 

temu, mam nadzieję, moja przebiegłość. Tam to więc, w Wersalu albo i gdzieś 
dalej, uwiję na czas swej podróży Zazie i sobie gniazdko miłosne, błogie, 

szelmowskie gniazdecz-ko... Ale, Armandzie, to jest, chciałem powiedzieć: cher 
Louis — i wytrzeszczył, jak tylko mógł, swe oczka — odpowiedz mi, jeśli możesz, 

na pytanie: z czego będziemy żyli?
Choć musnąłem zaledwie to zagadnienie, odpowiedziałem mu, żeśmy je już 

rozwiązali, że rozporządzam kontem
316 - •:,-, .- , ,':-.. TOMASZ MANN

bankowym w wysokości dwunastu tysięcy franków, które w zamian za list kredytowy 
stoi do jego dyspozycji. Wzruszył się aż do łez.

— Oto dżentelmen! — wykrzyknął. — Oto szlachcic, od stóp do głów! Jeżeli ty nie 
masz prawa do tego, by przesyłać pozdrowienia psiakowi Minime i Radicule'owi, to 

któż by z ludzi miał to prawo? W ich imieniu rodzice nasi pozdrowią cię wzajem 
serdecznie. Ostatni kielich za zdrowie dżentelmenów, jakimi jesteśmy obaj!

Nasz wspólny pobyt tu na górze przetrwał ciche godziny przedstawień teatralnych. 
Wyszliśmy, gdy taras na szczycie gmachu zaczął pośród łagodnej nocy zapełniać 

się ponownie. Wbrew memu protestowi zapłacił za oba obiady i cztery flaszki 
Lafitte. Miał tęgo w czubie, równie oszołomiony radością, jak winem.

— Razem, wszystko razem! — polecił inkasującemu starszemu kelnerowi. — Jesteśmy 
jednym i tym samym człowiekiem. Armand de Kroullosta, oto nasze nazwisko.

— Bardzo mi przyjemnie — odparł ów człeczyna z wszechcierpliwym uśmiechem, na 
jaki zdobyć się przyszło mu tym łatwiej, że napiwek był ogromny.

Yenosta odwiózł mnie fiakrem i wysadził w mej dzielnicy. Po drodze umówiliśmy 
się co do następnego spotkania, przy którym miałem mu wręczyć swoją gotówkę, on 

mnie zaś swój list kredytowy wraz z zakupionymi biletami podróżnymi.
— Bonne nuit, a tantót, monsieur le marąuis* — wybełkotał z pijacką grandezzą, 

wstrząsając mą dłoń na pożegnanie — po raz pierwszy usłyszałem z jego ust ten 
tytuł i myśl o nadarzonym przez życie wyrównaniu bytu i pozoru, myśl o pozorze, 

który miał zasłużenie być dodany do bytu, przejęła mnie dreszczem radości.
' Dobranoc, do rychłego zobaczenia, panie jharkizie. (fr.)

. f
ROZDZIAŁ WATY

I ełne pomysłowości życie jakże umie urzeczywistniać marzenia naszego 
dzieciństwa — przewodzić je niejako z mgła-wicowości w stan stały! Czyż już jako 

chłopiec, kiedy to nikt poza mną nie domyślał się mej książęcości, nie 
uprzedziłem w wyobraźni uroków incognito, jakimi napawałem się teraz, 

kontynuując jeszcze przez czas niedługi swe służebne rękodzieło? Równie wesoła, 
jak miła była ta dziecięca igraszka. Teraz stała się rzeczywistością w tej 

mierze i do tego stopnia, że na czas, poza który niepilno mi było wybiegać, 
mianowicie na rok, miałem szlachecki dyplom margrabiego, można by powiedzieć, w 

kieszeni; tę rozkoszną świadomość nosiłem jak ongi w sobie od chwili 
przebudzenia przez cały dzień, strzegąc jej znowu przed tym, by moje otoczenie, 

dom, w którym grałem rolę wyfraczonego na błękitno sługusa, nie domyśliły się 
jej ani trochę.

318 TOMASZ MANN
Czytelniku odczuciem mi towarzyszący! Byłem bardzo szczęśliwy. Byłem sam sobie 

drogocenny i miłowałem siebie
— tym dla społecznego współżycia jedynie korzystnym sposobem, który pozwala 

miłość do samego siebie obrócić na zewnątrz w uprzejmość względem drugich. 
Głuptasa przywiodłaby może świadomość szczęścia, w jakiej chadzałem, do 

przejawianej wkoło pychy, do niekarności i zuchwalstwa wobec wyższych od siebie, 

background image

do niekoleżeńskiego zadzierania nosa wobec maluczkich. Jeśli o mnie chodzi, 
grzeczność moja dla gości w sali stołowej nie była nigdy bardziej ujmująca, 

głos, jakim do nich mówiłem, pieściwiej przytłumiony, a zachowanie się moje w 
stosunku do tych, co uważali mnie za równego sobie stanem, a więc do kolegów 

kelnerów i do kompanów z sypialni pod dachem, nie było bardziej pogodne i 
kordialne niż w owych właśnie dniach; może zresztą zabarwiało się to wszystko 

moją tajemnicą, tajemnym półuśmiechem, który jednak osłaniał raczej czujnie ów 
sekret, niż wyjawiał go, a osłaniał już choćby przez zwykłą roztropność, gdyż, 

zrazu przynajmniej, nie mogłem być bezwzględnie pewny, czy przypadkiem nosiciel 
mego, teraz jeszcze prawdziwego, nazwiska zaraz następnego ranka po naszej 

naradzie, otrzeźwiawszy, nie pożałuje i nie wycofa układu. Byłem na tyle 
przezorny, żem mym chlebodawcom z dnia na dzień służby nie wypowiedział; 

zasadniczo mogłem jednak być pewny swej sprawy. Zbyt uszczęśliwiony był Veno-sta 
odkrytym — wcześniej przeze mnie niż przez niego

— rozwiązaniem problemu, a magnetyczny wpływ Zazy był mi zastawem jego 
wierności.

Nie omyliłem się. Dnia 10 lipca wieczorem odbyły się nasze pertraktacje i 
zapewne przed 24. nie mógłbym zwolnić się na nasze następne, decydujące 

spotkanie. Ale już 17. czy też 18. ujrzałem go znowu, jednego bowiem z owych 
wieczorów spożywał wraz ze swą przyjaciółką obiad u mnie, w sali stołowej, i nie 

omieszkał apelując do mej niezłomności upewnić mnie o własnej. — Nous persis-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 319

tons, n'est-ce pas? — szepnął mi, zajętemu podawaniem potraw, odpowiedzią zaś 
moją było równie stanowcze, jak dyskretne: — C'est entendu. * — Usługiwałem mu z 

poszanowaniem, będącym w gruncie rzeczy poszanowaniem samego siebie, a Zazę, 
która nie szczędziła igrających szelmowskich spojrzeń i konspiracyjnych 

mrugnięć, zatytułowałem kilkakrotnie madame la marąuise — prosta danina 
wdzięczności.

Wobec tego nie było już wcale lekkomyślnością wyjawić monsieur Machaczkowi, że 
stosunki rodzinne zniewalają mnie do porzucenia służby w „Saint James and 

Albany" z dniem l sierpnia. Nic o tym nie chciał słyszeć mówiąc, żem nie 
dopilnował przepisanego terminu wymówienia, że jestem niezastąpiony, że po 

takiej dezercji nie znajdę już nigdy żadnej posady, że zaaresztuje moje pobory 
za bieżący miesiąc i tym podobne. Osiągnął jedynie to, że kłaniając się z 

pozorną uległością, postanowiłem opuścić dom jeszcze przed pierwszym, a 
mianowicie natychmiast. O ile bowiem czas poprzedzający moje wkroczenie w nową, 

wyższą egzystencję wydawał mi się długi — w rzeczywistości był on raczej za 
krótki dla przygotowań podróżnych, dla sprawienia ekwipunku takiego, jakim był 

winien swemu stanowi. Wiedziałem: 15 sierpnia odpłynie z Lizbony mój „Cap Arco-
na". Uważałem za konieczne wyjechać tam o tydzień wcześniej — widać więc, jak 

mało miałem czasu na niezbędne sprawunki i zakupy.
I to również omówiłem z pozostającym w domu podróżnikiem, gdy po podjęciu swych 

pieniędzy lub raczej: po przepisaniu ich na jego, to jest na moje nazwisko, 
wyszedłszy ze swego prywatnego refugium odwiedziłem go w najmowanym przezeń 

ładnym trzypokojowym mieszkaniu przy Rue Croix des Petits Champs. Z hotelem 
rozstałem się już cichym rankiem, pozostawiwszy w nim wzgardliwie swą liberię i 

równie obojętnie rezygnując ze swego ostatniego
* Trwamy przy naszym, prawda?... Umowa stoi. (fr.)

320 ,-..-' , TOMASZ MANN
miesięcznego wynagrodzenia. Nieco przezwyciężenia kosztowała mnie ta chwila, gdy 

służącemu, który otworzył mi drzwi w domu Yenosty, oznajmić musiałem swe 
znoszone i z dawna mi już obrzydłe nazwisko, a przejść ponad tym cierpliwie 

dopomogła mi jedynie myśl, że po raz ostatni się nim przedstawiam. Louis był w 
świetnym humorze, przyjął mnie z wylewną serdecznością i nie znalazł nic 

spieszniej -szego do wypełnienia niż to, by wręczyć mi ów tak ważny okólny list 
kredytowy w związku z naszą podróżą: arkusz złożony we dwoje, którego pierwsza 

karta zawierała właściwy dokument kredytowy, to znaczy potwierdzenie ze strony 
banku, że osoba pokrywająca koszty podróży ze swego konta w banku ma prawo 

podjęcia pieniędzy aż do wysokości sumy łącznej, druga zaś karta zawierała listę 
odpowiednich banków w miastach, jakie posiadacz dokumentu zamierzał odwiedzić. W 

tym to akcie należało na stronie wewnętrznej umieścić w celu identyfikacji 

background image

próbkę podpisu skreślonego przez osobę uprawnioną i Loulou złożył go już w 
swoistym, dobrze mi znanym kształcie. Następnie wręczył mi nie tylko bilet 

kolejowy do portugalskiej stolicy oraz kartę okrętową do Buenos Aires, lecz — 
zacny chłopak — przygotował dla mnie również kilka nader miłych upominków 

pożegnalnych: płaski złoty zegarek do nakręcania bez kluczyka, z monogramem, 
wraz z delikatnej roboty łańcuszkiem platynowym i czarną jedwabistą, opatrzoną 

także pozłocistymi literami „L. d. V." chatelaine* na wieczór, do tego jeden z 
owych złotych, biegnących pod kamizelką ku tylnej kieszeni u spodni łańcuszków, 

na których lubiono podówczas nosić przybory do zapalania, scyzoryk, ołówek oraz 
zgrabną papierośnicę, również szczerozłotą. O ile to wszystko było tylko czymś 

bardzo miłym, o tyle do nastroju poniekąd uroczystego wzniosła się ta chwila, 
gdy markiz wkładał mi na palec dokładną kopię swego sygnetu, jaką przemyślnie 

kazał był
* Dewizka od zegarka, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 321
sporządzić, z wyrytym w malachicie rodowym herbem: strzeżoną przez gryfy bramą 

zamkową z wieżycami na flankach. Ten akt, owo pantomimiczne „bądź jako ja!", 
wzbudziło zbyt wiele wspomnień o bliskich już naszemu zmysłowi dziecięctwa 

historiach przebrań i życiowych wyniesień, aby moment ów nie miał mnie 
szczególniej wzruszyć. Ale oczka Loulou śmiały się przy tym jeszcze bardziej 

przebiegle niż zazwyczaj i ujawniały dość wyraźnie, że zależało mu na tym, by 
nie pominąć żadnego szczegółu hecy, która sama przez się, całkiem niezależnie od 

swegu celu, wybornie go bawiła.
Omówiliśmy jeszcze to i owo przy licznych kieliszkach benedyktynki i 

wyśmienitych egipskich papierosach. O pismo swe nie troskał się już zupełnie, 
uznał jednak za doskonały mój projekt, bym listy otrzymywane w ciągu podróży od 

jego rodziców przesyłał mu pod jego nowym, ustalonym już adresem (Sevres, Seine 
et Oise, Rue Brancas); miało mi to umożliwić reagowanie wedle jego wskazówek, 

choćby z opóźnieniem i ex post, na dokonywające się ewentualnie i nie 
przewidziane drobne wydarzenia rodzinnej i towarzyskiej natury. Przyszło mu 

jeszcze na myśl, że próbował przecie swych sił w malarstwie, że zatem ja, 
zajmując jego miejsce, powinien bym, rzecz jasna, przejawiać również, 

przynajmniej od czasu do czasu, pewne oznaki tego zainteresowania. Jakże ja, nom 
d'un nom*, tego dokażę? — Nie wolno nam — odpowiedziałem — popadać z tego powodu 

w zwątpienie. — I poprosiłem, by pokazał mi swój szkicow-nik, w którym widniało 
parę namazanych na szorstkim papierze bardzo miękkim ołówkiem albo kredką 

krajobrazów, poza tym nieco portretów, kobiece główki, pół- i pełne akty, do 
których, poznałem to na pierwszy rzut oka, pozowała mu Zaza stojąc lub leżąc. 

Główkom, narysowanym z pewną, rzekłbym, nie uzasadnioną przez talent śmiałością, 
należało

' Do kroćsct. (fr.)
322 , ., , ,, , ,, TOMASZ MANN

przyznać podobieństwo — nie wybitne, lecz dostrzegalne. Co się tyczy szkiców 
pejzażowych, znamionowało je prze-ciemnienie, prawie uniemożliwiające rozeznanie 

przedmiotów, po prostu dlatego, że wszystkie ledwie przeciągnięte linie prawie 
całkiem starł i wemglił w siebie wiszerek — czy artystyczna to, czy też 

oszukańcza metoda, do rozstrzygnięcia tego nie czuję się powołany, natychmiast 
jednak zorientowałem się, że obojętne, czy należało to uznać za szalbierstwo, 

czy nie, w każdym razie potrafię to i ja. Poprosiłem go o jeden z jego miękkich 
ołówków, następnie o pałeczkę opatrzoną sczerniałym już do cna na skutek 

długotrwałej praktyki gałgankiem filcowym, którym nadawał swoim tworom mgiełkę 
tajemniczości, i narysowałem, łypnąwszy przelotnie okiem w powietrze, dość 

nieudolnie wiejski kościół w otoczeniu przygiętych burzą drzew, przemieniając 
już w toku pracy to sztubactwo w czystą genialność za pomocą filcowego wyciorka. 

Louis wydawał się nieco strapiony, gdym mu pokazał rysunek, lecz i uradowany 
również, i oświadczył, że bez obawy mógłbym pokazać się z tym przed światem.

W imię swego honoru wyraził żal, że brak mi czasu na jazdę do Londynu w celu 
zamówienia sobie u słynnego, przezeń osobiście często zatrudnianego krawca Paula 

niezbędnych ubiorów, a więc fraka, angleza, dalej cutawaya* ze spodniami w 
wąskie prążki, wreszcie jasnych, ciemnych czy szafirowych jak morze luźnych 

kurtek, okazał się jednak tym milej ujęty moją doskonałą znajomością 

background image

wszystkiego, co było mi potrzebne dla odpowiedniego memu stanowi ekwipunku w 
zakresie osobistej bielizny lnianej i jedwabnej, wszelkiego rodzaju obuwia, 

kapeluszy i rękawiczek. Na zakup wielu z tych przedmiotów starczyło mi jeszcze w 
Paryżu czasu, a nawet mogłem zupełnie łatwo dać sobie tutaj uszyć na miarę kilka 

najpotrzebniejszych ubrań, zrezygno-
' Rodzaj żakietu, (ang.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 323
wałem jednak z tych możliwości mając radosną pewność, że nawet konfekcja ledwie 

że znośna wydawała się na mnie jak najkosztowniejsza i robiona na miarę.
Sprawienie dalszej części tego, co było mi potrzebne, zwłaszcza w zakresie 

białej garderoby tropikalnej, przesunęliśmy na Lizbonę. Na moje zakupy paryskie 
Yenosta przekazał mi kilkaset franków, przeznaczonych dlań przez jego rodziców 

na przysposobienie do podróży, i pomnożył je o parę dalszych setek z kapitału, 
jakiego mu przysporzyłem. Z prostej przyzwoitości obiecałem mu zwrot tych 

pieniędzy ze swych oszczędności podróżnych. Szkicownik swój, ołówki rysunkowe 
oraz wielce zasłużony wiszerek podarował mi również, a nadto pakiecik biletów 

wizytowych z naszym nazwiskiem i z jego adresem; uściskał mnie klepiąc z 
nieokiełzaną wesołością po łopatkach, złożył mi życzenia, abym opływał we 

wszelkie możliwe nowe wrażenia, i tak wyprawił mnie w dal.
Przeminęły, życzliwy czytelniku, dwa tygodnie i kilka dni i otom toczył się 

naprzeciw tej dali, zainstalowany wygodnie w zdobnym zwierciadłami i wyścielonym 
szarym pluszem półprzedziale pierwszej klasy ekspresu Nord-Sud, przy oknie, 

oparłszy ramię o składaną poręcz kanapy, głowę o koronkową osłonę wygodnego 
wezgłowia, a nogę założywszy na nogę; ubrany byłem w wyprasowaną świetnie 

angielską flanelę i w obcisłe jasne spodnie nad lśniącymi trzewikami. Swój 
szczelnie wypełniony kufer okrętowy nadałem na bagaż, moje zaś walizki podręczne 

ze skóry cielęcej i krokodylej, wszystkie bez wyjątku z wytłoczonym na nich 
monogramem „L. d. V." i koroną z dziewięciu pałkami, spoczywały nade mną w 

siatce.
Nie było mi tęskno za żadnym zajęciem, za żadną lekturą. Siedzieć i być tym, 

czym byłem — jakiejże innej jeszcze zabawy mogłem pragnąć? Łagodne rozmarzenie 
ukołysało mą duszę, myliłby się jednak ten, kto by sądził, że moje zadowolenie 

płynęło jedynie czy przeważnie z tej okoliczno-
324 TOMASZ MANN

ści, że byłem teraz kimś tak znakomitym i wytwornym. Nie, raczej ogólna odmiana 
i odnowienie mego wyświechtanego „ja", to, żem zdołał wyzuć się ze starego Adama 

i wśliznąć w nowego — oto, co mnie wypełniało i uszczęśliwiało. Uderzyło mnie 
jednak, że w ślad za przeobrażeniem mej istoty ogarnęła mnie nie tylko rozkoszna 

rzeźwość, lecz że łączyła się z nim również pewna wyjaławiająca wewnętrzna 
czczość

— mianowicie o tyle, iż trzeba mi było wygnać z duszy wszystkie wspomnienia, 
związane z mą unieważnioną egzystencją. Siedząc tu nie miałem już do nich 

żadnego prawa
— co na pewno nie było stratą. Moje wspomnienia! Bynajmniej ani trochę nie była 

to dla mnie strata, że już nie miały być moimi. Tylko nie przychodziło mi wcale 
łatwo osadzić w ich miejsce, z jaką taką wyrazistością, wspomnienia inne, te, 

które mi teraz przypadły w udziale. Przedziwne poczucie osłabienia, a nawet 
opustoszenia pamięci poczęło mnie ogarniać w mym zbytkownym zakątku. 

Uświadomiłem sobie, że o mnie samym nie było mi wiadomo nic ponad fakt mego 
dziecięctwa i pierwszej młodości spędzonych w luksemburskiej rodowej siedzibie, 

co najwyżej kilka nazw i imion w rodzaju Radicule'a i Minime uwyraźniało 
poniekąd moją nową przeszłość. Niechybnie, gdym zechciał przywołać sobie nieco 

dokładniej przed oczy wygląd zamku, w którego murach wzrosłem, to trzeba mi było 
przyzwać na pomoc wizerunek angielskich castles z porcelanowych talerzy, z 

jakich kiedyś, w niższym swym bytowaniu, musiałem sprzątać resztki — to zaś było 
równoznaczne z absolutnie niedopuszczalnym wsuwaniem odtrąconych wspomnień 

pomiędzy nowe, wyłącznie mi teraz przysługujące.
Takie to rozważania i spostrzeżenia przemykały się przez myśl marzyciela przy 

rytmicznym stukocie pędzącego pociągu i żadną miarą nie twierdzę, by 
przysparzały mi one smutku. Przeciwnie: owa wewnętrzna pustka, owa zamazana 

niepewność mojej pamięci kojarzyły się, jak mi się zdawało, w jakiś 

background image

melancholijnie trafny sposób z moją wytwór-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 325

nością, toteż pozwalałem im chętnie nadawać memu spojrzeniu, wpatrzonemu prosto 
przed siebie, wyraz cicho zadumanej, łagodnie niepocieszonej i nobliwej 

niewiedzy.
Pociąg opuścił Paryż o godzinie szóstej. Zapadł zmierzch, zapłonęło światło i 

jeszcze strojniej uśmiechnęło się w nim moje prywatne mieszkanko. Konduktor, w 
podeszłym już wieku, wyjednał sobie pozwolenie wejścia cichutkim zapukaniem, 

zasalutował dłonią do czapki i ponowił ową oznakę czci zwracając mi bilet. 
Poczciwcowi, z którego twarzy można było wyczytać myśl lojalną i zachowawczą i 

który krocząc przez pociąg wchodził w służbową styczność z wszelkimi warstwami 
społeczeństwa, także z jego podejrzanymi elementami, było najwyraźniej miło 

pozdrowić w mej osobie jego szczęśliwie rozkwitły, subtelny kwiat, oczyszczający 
duszę przez samo tylko nań spojrzenie. Prawdę mówiąc, mógł nie troskać się o 

moje przyszłe powodzenie, gdy przestanę już być jego pasażerem. Ja, ze swej 
strony, zamiast życzliwie wywiedzieć się o jego rodzinne życie, uśmiechnąłem się 

tylko łaskawie i skinąłem mu z wysoka głową, co bezsprzecznie umocniło go w jego 
konserwatywnych poglądach aż do gotowości bojowej.

Także i rozdawca miejscówek na kolację w wagonie restauracyjnym zgłosił się 
dyskretnym zapukaniem. Przyjąłem odeń numerek; a że niebawem gong spoza drzwi 

wezwał na posiłek, przyzwałem i ja na pomoc, w celu niejakiego odświeżenia się, 
swój świetnie dla potrzeb toaletowych wyposażony neseser, poprawiłem przed 

lustrem krawat i udałem się o kilka wozów dalej do wagonu restauracyjnego, 
którego nienaganny kierownik z zapraszającą gestykulacją odprowadził mnie aż do 

mego miejsca i podsunął mi krzesło.
Przy stoliku siedział już nad zakąskami jakiś starszy, nobliwie wyglądający pan, 

przyodziany nieco staromodnie (majaczeje mi jeszcze przed oczyma noszony przezeń 
zabójczo wysoki sztywny kołnierzyk), z siwą bródką, który, gdym mu uprzejmie 

powiedział „dobry wieczór", spojrzał ku mnie
326

TOMASZ MANN
gwiaździstymi oczyma. Nie umiem orzec, na czym właściwie polegała gwiaździstość 

jego spojrzenia. Czy te oczy-gwiazdy błyszczały szczególnie jasno, łagodnie i 
promieniście? Niewątpliwie, posiadały one taki właśnie blask — ale czy były już 

przez to oczyma gwiaździstymi? „Oczy jak gwiazdy" — to nazwa potoczna, ale że 
wyraz ten określa jedynie rzeczowym mianem pewne zjawiska fizyczne, nie pokrywa 

się on żadną miarą z oznaczeniem, jakie mi się nasunęło, boć chyba pewien 
szczególny odcień moralny musi wchodzić tu w grę, jeśli z gwiazdek ocznych, 

czyli ze źrenic, jakie ma każdy człowiek, mają powstać oczy gwiaździste.
Spojrzenie ich nie oderwało się ode mnie tak rychło; śledziło mnie, gdym 

zasiadał, zwarło się mocno z moim wzrokiem i podczas gdy zrazu było tylko 
łagodne i poważne, niebawem rozbłysnął w nim uśmiech poniekąd przyzwalający lub 

powiem raczej: przychylny, skojarzony w rejonie bródki z przyjaznym grymasem 
ust, które z wielkim opóźnieniem, to jest kiedym już siedział i sięgał po 

jadłospis, odwzajemniły moje powitanie.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdybym to ja zaniedbał owej uprzejmości i 

pouczającym przykładem uprzedził mnie w tym gwiazdooki. Odruchowo powtórzyłem 
zatem:

— Bansoir, monsieur — na co on odrzekł z miejsca tymi słowy:
— Smacznego, smacznego szanownemu panu. — I dodał: — Pańskiej młodości apetyt na 

pewno dopisze.
Zważywszy, że pan o gwiaździstych oczach mógł sobie pozwolić na niejedną 

oryginalność, odpowiedziałem uśmiechem i skłonieniem głowy, zwróciwszy się już 
tymczasem ku podanej sobie tacy z sardynkami w oliwie, selerami i sałatą 

francuską. Że zaś miałem pragnienie, zamówiłem zaraz butelkę ale", co siwobródy 
kilkoma słowy zaaprobował po-

* Mocne piwo. (ang.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

327
nownie, nie obawiając się zarzutu, że miesza się do mych spraw nieproszony.

— Bardzo rozsądnie — przemówił. — Bardzo rozsądnie, że zamawia pan mocne piwo do 

background image

kolacji. To koi i pogłębia sen, podczas gdy wino działa najczęściej podniecająco 
i utrudnia sen, chyba że ktoś mocno się nim upije.

— To byłoby bardzo przeciwne memu poczuciu dobrego tonu.
— Tak myślałem. Nic zresztą nie przeszkodzi nam przedłużyć do woli nasz nocny 

spoczynek. Nie dotrzemy do Lizbony wcześniej niż przed nastaniem południa. A 
może kres pańskiej wędrówki bliższy jest niż Lizbona?

— Nie, jadę do Lizbony. Daleka podróż.
— Zapewne najdalsza z wszystkich, jakie pan dotąd przedsiębrał?

— Nic to jednak — odparłem, nie odpowiadając wprost na jego pytanie — wobec 
wszystkich tych, które czekają mnie jeszcze.

— No, no! — odparł na to kiwając w żartobliwym zdumieniu głową i podnosząc brwi. 
— To pan nie na żarty zabiera się do inspekcji naszej gwiazdy i jej obecnych 

mieszkańców.
Określenie przezeń Ziemi słowem „gwiazda" sprawiło na mnie w związku z osobliwą 

właściwością jego oczu przedziwne wrażenie. Na domiar tego wyraz „obecnych", 
zestawiony przezeń ze słowem „mieszkańców',', nabrzmiał w mej świadomości 

poczuciem niezmiernej przestrzeni. A przy tym jego styl wraz z towarzyszącą mu 
mimiką miał w sobie sporo z tej maniery, jaką się mówi do dziecka, i to do 

dziecka bardzo subtelnego — odcień delikatnej ironii. Zniosłem to dzięki 
świadomości, że wyglądam jeszcze młodziej, niż powinien bym wyglądać w swym 

wieku.
Odmówiwszy zupy siedział naprzeciw mnie bezczynnie, zajęty chyba tylko 

dolewaniem sobie wody Yichy, co wymagało ostrożności, gdyż wagon kołysał się 
mocno. Podnio-

328
TOMASZ MANN

słem tylko znad talerza ku niemu wzrok nieco zdziwiony, nie snując dalej wątku 
jego słów.

Widocznie pragnął jednak zapobiec przerwaniu konwersacji, gdyż począł mówić 
znowu:

— Otóż, jakkolwiek daleko podróż pana zawiedzie, nie powinien pan lekceważyć jej 
początku dlatego tylko, iż to początek jedynie. Przybędzie pan do niezmiernie 

interesującego kraju o sławnej przeszłości, któremu podróżnicy winni są 
wdzięczność, albowiem on pierwszy otwarł przed nimi w minionych stuleciach 

niejedną drogę. Lizbona, po której pan rozejrzy się, miejmy nadzieję, nie 
zanadto pobieżnie, była ongiś najbogatszym miastem świata, a to dzięki słynnym 

podróżom odkrywczym; szkoda, że pan nie pojawił się tam o pięćset lat wcześniej 
— byłby ją pan wówczas znalazł spowitą zapachami towarów korzennych z krajów 

zamorskich i widział, jak zgarniała złoto. Wszystkie te wspaniałe posiadłości 
kolonialne uszczupliła historia w sposób prawdziwie żałosny. Ale sam pan 

zobaczy, jak pełen czaru pozostał do dziś ów kraj i jego ludzie. Wspominam o 
ludziach, boć przecie we wszelkiej żądzy podróżowania tkwi w sporej części 

tęsknota za nie doświadczonym nigdy dotąd człowieczeństwem, a sporą też podnietą 
jest pożądliwość wzroku, skłaniająca nas do zazierania w obce oczy i w obce 

fizjonomie, do rozkoszowania się nieznaną ludzką cielesnością i zachowaniem. 
Lecz co pan o tym sądzi?

Cóż miałem sądzić? Ma rację niewątpliwie, powiedziałem, że sprowadza żądzę 
podróżowania częściowo do tego właśnie rodzaju ciekawości czy „pożądliwości 

wzroku".
— Tak więc — ciągnął dalej — w kraju, ku któremu zdążamy, napotka pan wielce 

interesującą w swej zagmatwanej pstrokaciżnie mieszankę ras. Mieszana była już 
ludność pierwotna, to jest, jak panu oczywiście wiadomo, iberyjska, z domieszką 

krwi celtyckiej. Ale w ciągu dwóch tysięcy lat Fenicjanie, Kartagińczycy, 
Rzymianie, Wandalowie, Swewowie i Wizygoci, a obok nich zwłaszcza Arabo-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 329
wie, czyli Maurowie, współpracowali nad wytworzeniem typu, jaki tam pana 

oczekuje — nie zapomnijmy również
0 pokaźnej domieszce krwi murzyńskiej, pochodzącej od mnogich czarnoskórych 

niewolników, importowanych w erze władztwa nad całym afrykańskim wybrzeżem. Nie 
powinien pan tedy dziwić się pewnym osobliwym właściwościom uwłosienia, pewnemu 

osobliwemu zarysowi warg, a też

background image

1 pewnej osobliwej, smętnej zwierzęcości spojrzenia, którą pan czasem napotka. A 
przecie mauretańsko-berberyjski składnik rasy, jak sam pan to stwierdzi, góruje 

stanowczo — a to dzięki długotrwałemu okresowi arabskiego panowania. Łącznym 
produktem jest niezbyt mocarna, za to nader urocza grupa etniczna: ciemnowłosa, 

o nieco żółtawej skórze i raczej wiotkiej postawie, o pięknych, myślących, 
piwnych oczach...

— Cieszy mnie to szczerze — wyznałem, dodając pytanie: — Jeśli wolno zapytać... 
czy pan sam jest Portugalczy-kiem?

— A, nie — odpowiedział. — Ale już z dawna zapuściłem w tym kraju korzenie. 
Zrobiłem teraz tylko skok do Paryża — dla interesów. Urzędowych interesów. Com 

to ja chciał rzec: ach tak, piętno arabsko-mauretańskie znajdzie pan 
rozejrzawszy się nieco także wszędzie w architekturze kraju. Co się tyczy samej 

Lizbony, muszę pana przygotować na jej ubóstwo w budowle historyczne. Miasto, 
jak pan wie, leży w centrum wstrząsów ziemskich i jedno jedyne wielkie 

trzęsienie ziemi w ubiegłym stuleciu obróciło je w dwóch trzecich w rumowisko. 
Lecz na nowo stała się Lizbona wcale pięknym miastem i nastręcza ciekawostki, 

których nie zdołam panu dość wymownie zalecić. Nasz botaniczny ogród na 
wzgórzach zachodnich powinien stać się celem pierwszej pańskiej pielgrzymki. Nie 

ma on w całej Europie równego sobie pod względem klimatu — podzwrotnikowa flora 
rozwija się tu równie bujnie jak roślinność strefy umiarkowanej. Ogród aż lśni 

przepychem araukarii, bam-
330

TOMASZ MANN
busów, papirusów, juk oraz wszelkiego rodzaju palm. Na własne oczy ujrzy pan tam 

rośliny, które właściwie nie należą już wcale do obecnej flory naszej planety, 
lecz do wcześniejszej — mianowicie drzewa paproci. Pospiesz pan co prędzej i 

przyjrzyj się drzewom paproci z okresu węgla kamiennego! To coś lepszego niż 
historia kultury z jej krótkim oddechem. To starożytność globu.

Ogarnęło mnie znowu poczucie niepojętych przestrzennych wymiarów, wzbudzone już 
raz jego słowami.

— Niewątpliwie, nie omieszkam — upewniłem.
— Zechce pan wybaczyć — uznał za wskazane dorzucić — że zasypuję pana 

wskazówkami i usiłuję pokierować pańskimi krokami. Czy wie pan jednak, co mi pan 
przypomina?

— Proszę mi to wyjawić — odparłem z uśmiechem.
— Lilię morską.

— To brzmi wcale pochlebnie.
— Tylko dlatego, że brzmi w pańskich uszach jak nazwa kwiatu. Wszelako lilia 

morska nie jest kwiatem, tylko stale przytwierdzoną do podłoża formą zwierzęcą z 
otchłani morskich, należącą do społeczności jeżowców jako naj-starożytniejsza 

chyba jej grupa. Posiadamy mnóstwo wykopalin z jeżowcami. Te związane na stałe z 
jednym miejscem zwierzątka wykazują skłonność do przybierania kształtów 

kwietnych, to znaczy do symetrii typu koła, gwiazdy lub kwiatu. Dzisiejsza 
rozgwiazda-włoskownica, następczyni pradawnej lilii morskiej, jedynie we 

wczesnym okresie rozwojowym przyrasta trzonem swym do dna. Następnie oswobadza 
się, emancypuje i włóczy pływając lub pnąc się u wybrzeży. Wybacz mi pan to 

myślowe skojarzenie, ale tak właśnie, niby lilia morska nowych czasów, oderwał 
się pan od łodygi i wyruszasz w podróż inspekcyjną. Nachodzi człowieka pokusa 

udzielenia paru rad początkującemu obieżyświatowi... No, ale: Katschka.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 331

Przez chwilę myślałem, że nie całkiem dobrze ma w głowie, potem jednak pojąłem, 
że on jakkolwiek o wiele starszy niż ja, przedstawił mi się po prostu.

— Yenosta — pośpieszyłem z odpowiedzią, skłaniając się przed nim z lekkim 
skrzywieniem, gdyż w tejże chwili podano mi z lewej strony rybę.

— Markiz Yenosta? — zapytał podnosząc lekko brwi.
— Ależ, panie — odrzekłem potwierdzając i trochę jakby się wycofując.

— Z linii luksemburskiej, przypuszczam. Mam zaszczyt znać jedną z pańskich 
ciotek, contessę Paolinę Cen-turione z Rzymu, która z domu jest przecie Yenosta, 

z italskiego pnia. Ten z kolei skoligacony jest z Szecheny-imi w Wiedniu, a 
także z Esterhazymi z Galanty. Jak panu wiadomo, markizie, ma pan wszędzie 

bliższych i dalszych kuzynów. To zaś, żem tak w tych sprawach kuty, nie powinno 

background image

pana dziwić. Wiedza o rodach i rodowodach to mój ulubiony konik — albo lepiej: 
moja profesja. Profesor Katschka — uzupełnił swą prezentację. — Paleontolog i 

dyrektor Muzeum Historii Naturalnej w Lizbonie, instytutu nie dość jeszcze 
znanego, którego też jestem założycielem.

Wydobył z portfelu i podał mi swoją kartę wizytową, co nakazywało mi wręczyć 
również bilet swój, to jest Ludwicz-ka. Na otrzymanej karcie ujrzałem jego 

imiona: Antonio Jo-se, jego tytuł, oznaczenie urzędowego stanowiska, w końcu 
jego lizboński adres. Co się tyczy paleontologii, pewnych wskazań co do jego 

stosunku z tą dyscypliną udzieliły mi już jego dotychczasowe wypowiedzi.
Odczytaliśmy obaj bileciki z obustronnym wyrazem czci i satysfakcji. Potem 

wetknęliśmy obie karty do kieszeni, zamieniając migawkowe ukłony dziękczynne.
— Mogę stwierdzić, panie profesorze — dorzuciłem uprzejmie — że prawdziwie 

uszczęśliwiono mnie wskazaniem tego stołu.
332

TOMASZ MANN
— Cala przyjemność po mojej stronie — rzekł w odpowiedzi. Mówiliśmy dotychczas 

po francusku; obecnie jął pytać: — Przypuszczam, markizie Yenosta, że włada pan 
językiem niemieckim? Pańska matka pochodzi, o ile mi wiadomo, z ziemi gotajskiej 

— mówiąc nawiasem, i mojej również ojczyzny; baronówna Plettenberg z domu, jeśli 
się nie mylę? Jak pan widzi, siedzę mocno w siodle. Możemy zatem wybornie...

Jak Louis mógł zaniedbać powiadomienia mnie, że moja matka jest Plettenberg z 
domu! Chwyciłem to w lot jako nowinę szczęśliwie wzbogacającą moją pamięć.

— Ależ chętnie — odparłem zmieniając na jego propozycję mowę. — Boże mój, czyżem 
w czasie całego swego dziecięctwa nie napaplał się do syta po niemiecku, i to 

nie tylko z mamusią, lecz również i z naszym stangretem Klosmannem!
— Ja zaś — prawił Katschka — odwykłem prawie zupełnie od mego ojczystego języka 

i aż nazbyt chętnie korzystam ze sposobności, aby poobracać się znów raz 
wreszcie w zakresie jego form. Liczę teraz pięćdziesiąt siedem lat — a mija już 

rok dwudziesty piąty od mego przybycia do Portugalii. Pojąłem za żonę córę tej 
ziemi — z domu da Cruz, skoro już jesteśmy przy tym, jak się kto zwie i kto go 

rodzi — czystej portugalskiej krwi, której zdecydowanie bliższa jest 
francuszczyzna od niemczyzny, jeśli już ma mówić obcym językiem. Także i córka 

nasza, przy całej, jaką żywi dla mnie, tkliwości, doborem mowy nie poszła w 
ślady ojczulka i woli, poza portugalszczyzną, świegotać po francusku, zresztą 

bardzo uroczo. W ogóle cudowne dziecko. Wołamy ją Zouzou.
— Nie Zaza?

— Nie, Zouzou. Pochodzi to od Zuzanny. Od czego też może pochodzić Zaza?
— Pomimo najszczerszych chęci nie potrafię tego powiedzieć. Spotkałem to imię ot 

tak, przypadkiem — w sferach artystycznych.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 333

— Pan obraca się w sferach artystycznych?
— I tam również. Sam jestem cokolwiek artystą malarzem, grafikiem. Kształciłem 

się u profesora Estomparda, Arystydesa Estomparda z Akademii Sztuk Pięknych.
— No, no, przy tym wszystkim jeszcze artysta. To ślicznie.

— A pan, profesorze, był pewnie w Paryżu na zlecenie swego muzeum?
— Odgadł to pan. Celem mojej podróży było uzyskanie od Instytutu 

Paleozoologicznego paru ważnych dla nas fragmentów szkieletów — czaszek, żeber i 
łopatek pewnej z dawna wymarłej odmiany tapira, od której, poprzez wiele 

pośrednich stopni rozwojowych, pochodzi nasz koń.
— Jak to, koń pochodzi od tapira?

— I od nosorożca. Pański wierzchowiec, markizie, przebył szereg nader różnych 
ukształtowań. Przez pewien czas, jakkolwiek koniem już będąc, miał rozmiary 

lilipucie. Och, posiadamy uczone nazwy wszystkich jego dawnych i najdawniejszych 
faz ewolucyjnych, nazwy kończące się zawsze na „hippos" — koń, począwszy od 

eohipposa, ów bowiem ta-pir protoplasta żył w erze eocenu.
— Eocenu. Przyrzekam panu, profesorze Katschka, że słowo to zapamiętam. Kiedy, 

wedle przypuszczeń, istniał ów eocen?
— Niedawno. Stanowi on w dziejach Ziemi okres nowożytny, sprzed paruset tysięcy 

lat, gdy • po raz pierwszy pojawiły się zwierzęta kopytne. Ale, ale! pana, jako 
kogoś oddanego sztuce, zainteresuje to, że zatrudniamy specjalistów, mistrzów w 

swej dziedzinie, którzy na podstawie znalezisk kostnych rekonstruują w sposób 

background image

jak najbardziej plastyczny i niemal wskrzeszają wszelkie wymarłe formy 
zwierzęce, jak również i pierwotnego człowieka.

— Człowieka! •
— Jak również i pierwotnego człowieka. \

— Człowieka eocenu?
334

TOMASZ MANN
— Ten okres chyba go jeszcze nie znal. Musimy wyznać, że pamięć o nim ginie 

jeszcze w mroku przeszłości. Że ukształtował się późno, dopiero wraz z rozwojem 
ssaków, to jest jasne naukowo jak na dłoni. Pod względem ewolucyjnym jest to, 

według naszej wiedzy o nim, „póź-niak" i całkowicie rację ma biblijna Księga 
Rodzaju stwierdzając, że uwieńcza on dzieło stworzenia. Nieco drastyczne jest w 

niej tylko skrócenie twórczego procesu. Życie organiczne na Ziemi trwa już w 
przybliżeniu pięćset milionów lat. Długo czekało z wydaniem człowieka.

— Jestem do głębi wstrząśnięty pańskimi rewelacjami, profesorze.
Było też tak istotnie. Byłem wstrząśnięty do głębi już wówczas, następnie zaś w 

coraz to większej mierze. Słuchałem tego człowieka z tak napiętym, ogarniającym 
całą świadomość zainteresowaniem, że zapomniałem prawie o jedzeniu. Podawano mi 

półmiski i nabierałem z nich na swój talerz, podnosiłem niekiedy jakiś kąsek do 
ust, następnie jednak przestawałem poruszać szczękami, pragnąc tylko chwytać 

słuchem jego słowa; nóż i widelec tkwiły bezczynnie w mych rękach, a wzrok mój 
przywarł do jego oblicza, do jego „gwiaździstych oczu". Z natężoną do ostatka 

uwagą moja dusza wchłaniała wszystko, co dalej jeszcze rozpowiadał. Czyż bez tej 
usilności odbioru zdołałbym dziś, po upływie tylu lat, odtworzyć tę 

restauracyjną rozmowę, odtworzyć przynajmniej w zasadniczych punktach prawie 
dosłownie, a nawet, jak sądzę, całkiem dosłownie? Mówił o ciekawości, o 

pożądliwości wzroku jako o najistotniejszym składniku żądzy podróżowania i już w 
tych słowach tkwiło, jak to sobie przypominam, coś osobliwie wyzywającego, coś 

wdzierającego się w ciszę uczuć. Właśnie ten rodzaj intelektualnej prowokacji, 
targania najtajniejszymi strunami miał w ciągu jego opowiadań i relacji nabrać 

niezmiernego oszołamiającego czaru, jakkolwiek przemawiał z niezmiennym spoko-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 335

jem, chłodem i powściągliwością, a niekiedy z uśmiechem na ustach...
— Czy życie ma jeszcze przed sobą przyszłość równie długotrwałą jak okres dotąd 

przebyty, tego nikt nie rozstrzygnie. Jego odporność jest co prawda olbrzymia, 
zwłaszcza w kręgu form najniższych. Czy uwierzysz pan, że niektóre drobne 

żyjątka wytrzymują, nie ginąc, szczypiący, dwustustopniowy mróz kosmosu?
— To zdumiewające.

— A przecie narodziny oraz trwałość życia zależą od pewnych, ściśle określonych 
warunków, które nie zawsze się nadarzały i nie zawsze też nadarzą. Czas 

zamieszkalności bywa dla każdej gwiazdy ograniczony. Życie nie zawsze istniało i 
nie zawsze też istnieć będzie. Życie jest epizodem, i to, w skali eonów, nader 

przelotnym.
— Tym trudniej się od tegoż oderwać — rzekłem. Słowa „tegoż" użyłem tylko na 

skutek podniecenia oraz dlatego, że zależało mi na wypowiedzeniu się o omawianym 
przedmiocie w sposób poprawny, a zarazem językiem literackim. — Jest na ten 

temat — dodałem — piosenka: „Cieszmy się z żywota, pokąd lampka migota!" 
Słyszałem ją jako dziecko i lubiłem zawsze, lecz słowa pana o „przelotnym 

epizodzie" nadają jej, rzecz jasna, szersze znaczenie.
— Jakże też byty organiczne spieszyły się — brzmiały dalsze słowa Katschki — z 

rozwojem swoich odmian i form, zupełnie jak gdyby wiedziały, że lampka nie 
będzie migotała zawsze. Odnosi się to szczególniej do wiosny życia organicznego. 

W kambrium — tak zowie się najgłębsza warstwa kopalna, najniższa formacja okresu 
paleozoicznego — skąpo było jeszcze oczywiście ze światem roślinnym: wodorosty, 

algi i nic więcej — bo życie wywiodło się ze słonych wód, z ciepłego pramorza, 
wiedz pan o tym. Aliści świat zwierzęcy zyskał rychło przedstawicieli nie tylko 

w jednokomórkowych pierwotniakach, lecz również w jamochłonach, robakach, 
jeżowcach i członkonogach, to znaczy: we wszystkich

336 ' ' TOMASZ MANN
rzędach prócz kręgowców. Zdaje się, że z łącznej liczby pięciuset pięćdziesięciu 

milionów lat minęło ledwie pięćdziesiąt, zanim pierwsze vertebrata wypełzły z 

background image

wody na ląd, już podówczas tu i ówdzie odsłonięty. A potem ewolucja i 
różnicowanie odmian wzięły taki rozpęd, że już po dwustu pięćdziesięciu 

następnych milionach lat pojawiła się cała arka Noego, pełna nawet gadów — tylko 
ptaków i ssaków brakło w niej jeszcze. A wszystko to mocą jednej idei, którą 

natura powzięła w zaczątkach swego istnienia i której nie poprzestała stosować 
twórczo aż do uformowania człowieka...

— Bardzo proszę nazwać ją!
— Ach, to tylko idea współżycia komórek, pomysł, by szklisto-śluzowatego 

gruzełka, jakim było prażyjątko, czyli pierwszy organizm, nie pozostawić 
samotnie, lecz nakazać mu, by zrazu z niewielu, a potem z milionów cząsteczek 

kształtowało żywe wyższe twory, wielokomórkowce i wreszcie duże organizmy z 
rozrastającym się ciałem i krwią. To, co zwiemy „ciałem" i co religia osądza 

surowo jako mdłe i grzeszne, jako „skłonne do zła", nie jest niczym innym, jak 
tylko takim właśnie zestrojem organicznie odrębnych mniejszych indywiduów, 

tkanką wielokomórkową. Z istną gorliwością urzeczywistniała przyroda tę jedną i 
drogą sobie ideę zasadniczą — z gorliwością niekiedy przesadną — kil-kakroć 

uległa przy tym pokusie rozrzutności, żałując tego następnie. Istotnie, 
powstrzymała się już w rozpędzie płodząc ssaki, jakkolwiek i wówczas jeszcze 

dopuściła do takiej wybujałości życia, jak wieloryb błękitny o wielkości 
dwudziestu słoni, potwór, dla którego ziemia nie starczy, by go utrzymać i 

wyżywić — więc nakaz natury zepchnął go w morze, gdzie oto jak kolosalna beczka 
tranu, zdobna szczątkowymi odnóżami tylnymi, płetwami i oleiście lśniącymi 

ślepiami, ku miernej dla cielska swego radości, za to jako zdobycz łowna dla 
tłuszczowego przemysłu, w niewygodnej pozycji daje ssać swym młodym i połyka 

raczki. Ale
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 337

już dużo wcześniej, z początkiem ziemskiego średniowiecza, to jest formacji 
trzeciorzędnej, na długo przed pierwszym wzlotem ptaka w przestworze lub 

zazielenieniem się pierwszego liściastego drzewa, napotykamy monstrualne gady, 
dinozaury — urwisy o pretensjach przestrzennych nieprzy-stojnych na naszym 

padole. Taki jegomość był wysoki jak spora sala, długi jak pociąg, a ważył 
czterdzieści tysięcy funtów. Jego szyja była jak palma, głowa zaś w stosunku do 

całości zabawnie drobna. Ten niepomiernie rozrosły kawał mięsa musiał być głupi 
jak pień. Przy tym poczciwy, co z niezdarnością zwykle chadza w parze...

— A więc też i nie bardzo grzeszny, mimo takiej masy ciała.
— Za głupi był na to. Cóż by jeszcze panu powiedzieć o dinozaurach? Może to, że 

miały skłonność do chodzenia na dwóch łapach.
Tu wytrzeszczył na mnie Katschka gwiaździste swe źrenice, pod których wejrzeniem 

ogarnęło mnie coś na kształt zakłopotania.
— No — powiedziałem z udaną nonszalancją — do Her-mesa byli ci panicze chyba 

niezbyt podobni, mimo że chodzili na dwóch łapach.
— Skądże przyszedł panu na myśl Hermes?

— Wybaczy pan, lecz przy mym wychowaniu tam, na zamku, kładziono zawsze wielki 
nacisk na mitologię. Osobista żyłka mego nauczyciela...

— Ach, Hermes — odparł. — To wykwintne bóstwo... Nie pijam kawy — mruknął do 
kelnera. — Daj mi pan jeszcze jedną butelkę Yichy... To wykwintny bożek — 

powtórzył. — I proporcjonalnie zbudowany, ani za mały, ani za wielki, 
człowieczych rozmiarów. Pewien sędziwy budowniczy mawiał, iż każdy człowiek 

pragnący budować musi wpierw poznać doskonałość ludzkiej postaci, ona bowiem 
skrywa w sobie najgłębsze tajemnice proporcji. Mistycy proporcjonalności 

utrzymują, że człowiek — a w ślad za
338 TOMASZ MANN

nim posiadający ludzkie kształty bożek — zajmuje swym wzrostem stanowisko 
dokładnie pośrednie miedzy tym, co bardzo wielkie, a tym, co całkiem małe. 

Twierdzą oni, że największe ciało materialne we wszechświecie, mianowicie pewna 
olbrzymia gwiazda czerwona, przerasta tyle razy człowieka, ilekroć mniejszy odeń 

jest najbardziej znikomy składnik atomu, drobiazg, którego średnicę trzeba by 
powiększyć sto bilionów razy, by uczynić go widzialnym.

— Widać stąd, że niewiele pomoże chodzić na dwu łapach, gdy się nie zachowuje 
miary.

— Wielce sprytny wedle wszelkich słuchów, jakie o nim chodzą — prawił dalej mój 

background image

współbiesiadnik — był pono ten pański Hermes, przy całej swej helleńskiej 
wierności proporcjom. Tkanka jego komórek mózgowych, jeśli wolno mówić o niej w 

odniesieniu do boga, musiała zatem rozwinąć się w osobliwie przemyślne formy. 
Ale bo też, jeżeli go sobie uprzytomnimy nie w marmurze, gipsie lub ambrozji, 

lecz jako żywe ciało zbudowane na kształt człowieka, to okaże się u tego 
przedstawiciela starożytnej przyrody wiele elementów wstecznych. Zadziwiające 

jest, jak pierwotne w przeciwieństwie do mózgu pozostały ramiona i nogi 
człowieka. Zachowały one te wszystkie kości, które spotykamy już u 

najpierwotniejszych zwierząt lądowych.
— To wprost zdumiewające, panie profesorze. Nie jest to pierwsza zdumiewająca 

wiadomość, jakiej mi pan udziela, jednak należy do tych, co zdumiewają 
najbardziej. Kości ludzkich ramion i nóg takie jak u najpierwotniejszych 

lądowych zwierząt! Nie twierdzę, by mnie to urażało; ot, po prostu zdumiewa 
tylko. Nie mówię już o słynnych udach Hermesa. Ale weź pan czarowne, smukłe 

ramię kobiece, w chwili gdy ono — jeśli mamy to szczęście — ogarnia nas błogo; 
niech to kaczka kopnie — przepraszam, nie chciałem urazić — lecz wówczas nie 

powinno by się myśleć..
— Odnoszę, drogi markizie, wrażenie, że zachodzi u pana pewien kult skrajności. 

Ma on właściwy sobie sens, ujaw-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 339

niając odrazę wysoce rozwiniętej istoty do beznogiego robactwa. Co się jednak 
tyczy smukłego ramienia kobiecego, to wobec tej kończyny należy mieć na uwadze, 

że nie jest ona niczym innym, tylko szponiastym skrzydłem praptaka i płetwą 
piersiową ryby.

— Zgoda, zgoda, będę w przyszłości o tym pamiętał. Mogę szczerze zapewnić, że 
uczynię to bez rozgoryczenia, nie rozwiewając uroku, raczej tkliwie. Ale 

człowiek, jak zewsząd słychać, pochodzi przecie od małpy?
— Miły markizie, powiedzmy raczej: człowiek pochodzi od przyrody i w niej też 

tkwi korzeniami. Anatomiczne jego podobieństwo do małp wyższego rzędu nie 
powinno by nas chyba zaślepiać; zbyt wiele wrzawy podniesiono na ten temat. 

Orzęsione, szafirowe oczka, a także skóra świnki mają w sobie więcej czegoś 
ludzkiego niż pierwszy lepszy szympans — bo też i nagie ciało człowieka 

przypomina bardzo często świnię. Atoli do naszego mózgu zbliża się doskonałością 
swej budowy najbardziej mózg szczura. Reminiscencje z dziedziny fizjonomiki 

zwierzęcej znajdziesz pan u ludzi na każdym kroku. Spotkasz tu rybę i lisa, psa, 
fokę, jastrzębia i barana. Z drugiej strony, zdarza się, że gdy tylko nasze oczy 

na to się otworzą, wszelka zwierzęcość jawi się nam jako melancholijna maska 
zaczarowanego człowieczeństwa... O tak, człowieka łączy ze zwierzęciem 

pokrewieństwo nader bliskie! Jeśli mowa jednak o pochodzeniu, to człowiek 
wywodzi się od zwierzęcia mniej więcej tak, jak byt organiczny z bytu 

nieorganicznego. Doszedł tu zatem jakiś czynnik.
— Czynnik? Jaki, jeśli spytać wolno?

— Doszło w przybliżeniu to samo co wówczas, gdy z nicości wyłonił się byt. 
Słyszał pan kiedy co o prastworze-niu?

— Niezmiernie chciałbym coś o nim usłyszeć. Rozejrzał się przelotnie i oznajmił 
mi następnie z pewną

zażyłością — widocznie tylko dlatego, że to byłem ja, markiz de Yenosta:
i

$40 Ł TOMASZ MANN
1 — Dokonało się nie jedno, ale potrójne prastworzenie: wyłonienie się bytu 2 

nicości, wzbudzenie życia z bytu i narodziny człowieka.
Wywnętrzywszy się tak, Katschka łyknął wody Yichy. Trzymał przy tym szklankę 

oburącz, ponieważ kołysaliśmy się na zakręcie. Klientela wagonu restauracyjnego 
przerzedziła się tymczasem. Prawie wszyscy kelnerzy byli bezczynni. Zaniechawszy 

obiadu piłem teraz jedną filiżankę kawy po drugiej, lecz nie tylko tej 
okoliczności przypisuję ogarniające mnie podniecenie, wzrastające nieustannie. 

Siedziałem pochylony w przód, przysłuchując się niezwykłemu towarzyszowi 
podróży, który mówił mi o bycie, o życiu,

0 człowieku — i o nicości, z której wszystko powstało
1 w którą wszystko się obróci. Bezsprzecznie, twierdził, nie tylko życie na 

ziemi jest stosunkowo szybko mijającym epizodem, jest nim również i sam byt — 

background image

zawarty między nicością a nicością. Nie istniał bowiem byt zawsze i nie zawsze 
też będzie istniał. Miał on swój początek i będzie miał swój kres, a razem z nim 

również przestrzeń i czas, co tylko poprzez byt istnieją i tylko w bycie wiążą 
się wzajemnie. Przestrzeń, dowodził, to nic więcej jak ład i wzajemne 

ustosunkowanie przedmiotów materialnych. Bez wypełniających ją przedmiotów nie 
byłoby w ogóle przestrzeni, a także i czasu, gdyż czas jest tylko umożliwionym 

przez istnienie ciał porządkiem zdarzeń, wytworem ruchu, przyczyny i następstwa, 
których kolejność nadaje mu kierunek, bez których nie istniałby w ogóle. 

Nieprzestrzenność jednak i bez-czasowość to właśnie określenie nicości. Ta znowu 
jest pod każdym względem nierozciągła; jest to nieruchoma wieczność i tylko 

przelotnie przerwał ją czasowo-przestrzenny byt. Więcej, o całe eony więcej 
trwania ma przed sobą byt niż życie; ale kiedyś skończy się na pewno i on, z taż 

samą zaś pewnością odpowiada końcowi pewien początek. Kiedy zaczął się czas i 
wszelkie dzianie się w czasie? Kiedyż to wytrysło z nicości pierwsze drgnienie 

bytu mocą twórczego
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 341

„niech się stanie", zawierającego już w sobie z niewzruszalną koniecznością 
unicestwiające „niech przeminie"? Możliwe, iż „kiedy" stworzenia dokonało się 

nie tak dawno i „kiedy" przeminięcia dokona się niebawem — ledwie parę bilionów 
lat w tę i w ową stronę... Tymczasem święci byt swe orgiastyczne święto w 

niezmierzonych przestrzeniach, które są jego dziełem i w których pozostawia 
sfery tchnące lodowatą pustką. I mówił mi dalej o olbrzymiej scenie tego święta, 

o wszechświecie, śmiertelnym potomku nieśmiertelnej nicości, zapełnionym 
niezliczonymi ciałami materialnymi, a więc meteorami, księżycami, kometami, 

mgławicami, milionowymi rojowiskami gwiazd, które działalność ich pól 
grawitacyjnych wiąże ze sobą i formuje w gromady, obłoki, drogi mleczne i 

hipersystemy mlecznych dróg, a każda z nich składa się z zawieruchy płonących 
słońc, krążących i obracających się wokół siebie planet, mas rozcieńczonego gazu 

oraz mroźnych cmentarzysk żelaza, głazów i pyłu kosmicznego...
Słuchałem tego podniecony, wiedząc doskonale, że przywilejem jest odbiór tych 

wiadomości: przywilejem, który zawdzięczam swemu znamienitemu pochodzeniu, temu 
mianowicie, że byłem markizem de Yenosta, a contessa Centurione w Rzymie była mi 

ciotką.
Nasza Droga Mleczna, jak dowiedziałem się, jedna spośród bilionów, mieści w 

sobie prawie na swym skraju, niby pannę, co rutkę sieje, odległy o 
trzynaście'tysięcy lat świetlnych od swego środka nasz rodzimy system słoneczny 

z jego olbrzymią, lecz w porównaniu z innymi mało ważną rozżarzoną kulą zwaną 
Słońcem, które słusznie zasługuje tylko na rodzajnik nieoznaczony, oraz 

planetami, pokornie podległymi swemu polu przyciągania, a wśród nich Ziemią, 
która po woli i po niewoli toczy się dokoła własnej osi z szybkością tysiąca mil 

na godzinę, przelatując zaś dwadzieścia mil w sekundzie okrąża Słońce, przez co 
wyznacza swoje dni i lata — swoje własne, zaznaczam, bo istnieją także i cał-

342 , , • TOMASZ MANN
kiem inne. Na przykład planeta Merkury, najbliższa Słońca, dokonywa swego obiegu 

w ciągu osiemdziesięciu ośmiu naszych dni i okręca się w tym właśnie czasie raz 
dokoła siebie, tak że dzień i rok jest dla niej tym samym. Tu widać, jak się ma 

rzecz z czasem, nie inaczej, zresztą niż z ciężarem, który również pozbawiony 
jest jakiejkolwiek powszechnej ważności. Na przykład w białym trabancie 

Syriusza, bryle tylko trzykrotnie większej od Ziemi, materia znajduje się w 
stanie takiego zagęszczenia, że jej cal sześcienny ważyłby u nas całą tonę. 

Materia ziemska, nasze góry skaliste, nawet nasze ludzkie ciało byłyby w 
porównaniu z nią naj-luźniejszą, najlżejszą pianką.

Podczas gdy Ziemia, jak miałem zaszczyt to usłyszeć, harcuje dokoła swojego 
Słońca, wiruje ona i jej Księżyc dokoła siebie, przy czym cały nasz lokalny 

system słoneczny porusza się w okręgu trochę rozległejszej, lecz zawsze jeszcze 
bardziej ciasnej przestrzennie grupy gwiazd, i to bynajmniej nie opieszale — nie 

bez tego, by ten znowu system odniesienia nie gonił z przeraźliwą szybkością w 
obrębie Drogi Mlecznej, aby też ona, nasza Droga Mleczna, nie gnała względem 

swych odległych siostrzyc w dal z równie niepojętym rozpędem, przy czym, na 
domiar wszystkiego, owe najdalsze układy materialnych bytów rozprószają się z 

chyżością tak wielką, że w porównaniu z ich mknieniem lot granatniego odłamka 

background image

nie zdaje się niczym różnym od bezruchu — we wszystkich kierunkach ku nicości, 
wnosząc w nią na podobieństwo burzy przestrzeń i czas. To wzajemne mijanie się, 

krążenie dokoła siebie i własny ruch obrotowy, owo zagęszczanie się mgławic w 
ciała niebieskie, owo żarzenie się, rozpłomienianie, stygnięcie, rozkład i 

pękanie, rozsypywanie się w pył, owe zapadania się w głąb i wzloty ku górze z 
nicości w nicość, choćby może było lepiej i milej trwać w uśpieniu lub czekać na 

ponowną drzemkę — tworzą byt zwany również naturą, jedną wszędzie i we 
wszystkim. Nie powinienem ani na chwilę wątpić, że wszelki byt,

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 343
że natura tworzy jedność zamkniętą, i to od najprostszego martwego tworzywa aż 

do najżywotniejszych okazów życia, do kobiety o jędrnych ramionach i tułowia 
Hermesa. Nasz ludzki mózg, nasze ciało i szkielet — są chyba mozaikami tych 

samych cząsteczek elementarnych, z których składają się gwiazdy i pył gwiezdny, 
a także ciemne, gnane po międzygwiezdnej przestrzeni chmury gazu. Życie, 

wywiedzione z bytu, tak jak ongiś on sam z nicości — życie, ten kwiat bytu, ma, 
jak oto słyszałem, wszystkie materialne pierwiastki wspólne z naturą 

nieorganiczną —- nie może ono wykazać się ani jednym składnikiem wyłącznie doń 
przynależącym. Nie można utrzymywać, że ono odcina się niedwuznacznie od bytu 

nagiego, nieożywionego. Granica między nim a bytem nieożywionym jest płynna. 
Komórka roślinna odznacza się naturalną potencjalnością takiego przeobrażenia, 

za pomocą słonecznego eteru, tworzyw należących do królestwa minerałów, iż 
pozyskują one w niej życie. Pra-płodna moc chlorofilu daje nam więc przykład 

powstawania ciał organicznych z materii nieorganicznej. Nie brak i przebiegów 
odwrotnych. Posiadamy układy skalne utworzone ze zwierzęcego kwasu krzemowego. 

Przyszłe góry lądowe narastają w morzu, w najprzepaścistszych jego głębiach, ze 
szczątków kostnych drobniuchnych żyjątek. W pozornym i połowicznym życiu 

upłynnionych kryształów przecieka naocznie jedno królestwo przyrody w inne. 
Ilekroć natura ukazuje mamiąco byt organiczny w bycie nieorganicznym, jak w 

kwiecie siarczanym lub w kwiatach lodu, zawsze pragnie ona tylko pouczyć nas, że 
jest jednością.

Sam byt organiczny nie zna ścisłego odgraniczenia swych odmian. Świat zwierzęcy 
przechodzi w świat roślinny tam, gdzie jego przedstawiciel osiadł na łodydze, 

przybierając krągłosymetryczny kształt kwiatu; świat roślinny staje się światem 
zwierzęcym wówczas, gdy chwyta i pożera zwierzątko miast ssać życie ze świata 

mineralnego. Z królestwa zwierząt, jak to się mawia, drogą pośrednich faz 
rozwojo-

344 , , . TOMASZ MANN
wych, w rzeczywistości jednak dzięki jakiemuś nowemu pierwiastkowi, tak 

wymykającemu się nazwom jak istota życia, jak prapoczątek bytu, powstał 
człowiek. Aliści trudno oznaczyć moment, w którym stał się już człowiekiem 

przestawszy być zwierzęciem czy też tylko zwierzęciem. Człowiek zachowuje w 
sobie zwierzęcość, podobnie jak życie

— składniki nieorganiczne; albowiem w swych najdrobniejszych cegiełkach, w 
atomach, przechodzi ono w byt już nieorganiczny, względnie jeszcze 

nieorganiczny. W najtajniejszym oto wnętrzu, w niewidzialnym atomie ulatnia się 
w coś niematerialnego, nie mającego już charakteru ciała; to bowiem, co tam 

kapryśnie drga i względem czego atom jest nadbudowaną pokrywą, to jest niemal 
pod bytem, poniżej bytu, gdyż nie zajmuje żadnego dającego się określić miejsca 

w przestrzeni ani też żadnej wymiernej cząstki przestrzeni, tak jakby to 
rzetelnemu ciału przystało. Byt tworzy się z ledwie-już-bytu i przechodzi w 

ledwie-jeszcze-byt.
Cała natura, począwszy od jej form najwcześniejszych, prawie jeszcze 

niematerialnych i najprostszych, aż do najwyżej rozwiniętych i najpotężniej 
żywotnych, zachowała zawsze charakter gromadny i kontynuuje swe istnienie we 

wspólnocie — mgławice, głazy, robaki i ludzie. To, że wiele form zwierzęcych 
wymarło, że nie ma już latających jaszczurów i mamutów, nie przeszkadza faktowi, 

iż obok człowieka żyje sobie dalej prażyjątko w postaci ledwie ustalonej, 
jednokomórkowiec, infusorium, mikrob, mający w swym komórkowym ciałku bramę 

wlotową i bramę wylotową
— więcej nie trzeba mu, by stało się zwierzęciem, i aby być człowiekiem, 

najczęściej też niewiele więcej potrzeba.

background image

Był to ze strony Katschki żart, i to zjadliwy. Wyobrażał sobie zapewne, że 
takiemu jak ja młodemu światowcowi winien jest choć drobną dozę zgryźliwie 

szyderczej żartobli-wości, no i zaśmiałem się też, podnosząc drżącą ręką do ust 
swą szóstą, nie, chyba już ósmą filiżaneczkę ocukrzonej mokki. Powiedziałem już 

i powtarzam, że odczuwałem pod-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 345

niecenie, a to na skutek pełnego napięcia i przerastającego niemal mą naturalną 
odporność rozkołysania uczuć pod wpływem opowieści mego współbiesiadnika o 

bycie, życiu i o człowieku. Zabrzmi to może dziwnie, ale wyznam, że ta potężna 
ekspansja uczucia pozostawała w bliskim związku lub raczej nie była niczym 

innym, jak tym, co będąc dzieckiem czy na wpół dzieckiem określałem rozmarzonym 
wyrażeniem „Wielka Radość", zatem tajemną formułą mej niewinności, mającą zrazu 

oznaczać coś osobliwego, co wymykało się wszelkiemu innemu określeniu, a przecie 
od zarania mego życia było czymś oszołamiające doniosłym.

Postęp istnieje, mówił Katschka nawiązując do swego żartu, istnieje 
niewątpliwie, boć przecie od istoty zwanej pi-thecantropus erectus do Newtona i 

Shakespeare'a jest droga daleka, i to zdecydowanie wiodąca wzwyż. Jak to dzieje 
się jednak w reszcie przyrody, tak bywa i w świecie ludzkim: i tu również 

wszystko występuje zawsze w postaci gromadnej; wszelkie stany rozwojowe kultury 
i moralności, po prostu wszystko, od faz najwcześniejszych do najpóźniejszych, 

od dna głupoty aż po szczyt mądrości, do tego, co najpierwotniejsze, najbardziej 
nieokrzesane i najdziksze, aż po najwyższą formę i najsubtelniejszy kwiat 

ewolucji, wszystko w każdej porze trwa na tym świecie w gromadzie, co więcej, 
najdelikatniejszy wykwint znuży się niekiedy sam sobą, zapatrzy się w prymityw i 

z upojeniem zapada w dawną dzikość. Więcej o tym ani słowa. Mówca odda jednak 
człowiekowi to, co mu się należy, i nie zatai przede mną, markizem de Yenosta, 

cechy, którą wyróżnia się homo sapiens z całej poza nim natury, zarówno 
organizacji, jak i do nagiego bytowania ograniczonej, a cecha ta zbiega się 

prawdopodobnie z tym „nowym pierwiastkiem", wyłonionym w człowieku przy wyjściu 
ze świata zwierzęcego. Cechą tą jest wiedza o początku i końcu. Ja sam wyraziłem 

rzecz najistotniej ludzką mówiąc, że dla życia zjednało mnie to, że jest ono 
tylko epizodem. Przemijalność mianowicie nie tylko nie po-

346 - '- TOMASZ MANN
zbawia wartości, lecz wprost przeciwnie, to ona właśnie nadaje wszelkiemu 

istnieniu wartość, godność i wdzięk. Tylko to, co epizodyczne, co ma swój 
zaczątek i kres, jest zajmujące i wzbudza sympatię, będąc przepojone nietrwałoś-

cią. Aliści wszystko, cały kosmiczny byt przeniknięty jest przemijaniem, a 
wieczną w tym sensie, bezduszną i niegodną sympatii jest tylko nicość, z której 

wyszedł byt na dolę swą i niedolę.
Byt to nie zawsze dobrobyt; to dola i niedola, i wszelki czasowo-przestrzenny 

twór, wszelka materia bierze udział, chociażby tylko swym najgłębszym półmartwym 
snem, w tej doli i w tej niedoli, w tym doznaniu, które człowieka, jako istotę 

doznającą w sposób najbardziej świadomy, wzywa do uniwersalnej sympatii.
— Do uniwersalnej sympatii — powtórzył Katschka wspierając się oburącz o płytę 

stołu, by powstać, przy czym spojrzał na mnie swymi gwiaździstymi oczyma i 
skinął mi przyjaźnie. — Dobranoc, markizie de Yenosta — rzekł. — Jesteśmy, jak 

widzę, ostatni w wagonie restauracyjnym. Pora położyć się spać. Pozwól mi pan 
ufać, że spotkamy się w Lizbonie! Jeśli pan życzy sobie, oprowadzę pana tam po 

swym muzeum. Dobrej nocy! Śnij pan o bycie i życiu, marząc o zawierusze 
mlecznych dróg, które istniejąc dźwigają dolę i niedolę swego istnienia! Śnij o 

jędrnym ramieniu z jego starodawną tkanką kostną i o kwiecie polnym, umiejącym 
rozszczepiać w eterze słonecznym nieożywioną materię i przeobrażać ją w pokarm 

dla swego żywego ciała! A nie zapomnij pan pomarzyć o kamieniu spoczywającym od 
tysięcy, tysięcy lat w górskiej strudze, ukąpanym, wystudzo-nym, spłukanym przez 

pianę i nurt! Spojrzyj z sympatią na jego istnienie — ty, byt najbardziej 
rozbudzony, na byt uśpiony najgłębiej, i pozdrów go we wspólnocie stworzenia! 

Będzie mu miło, gdy byt i dobrobyt jakoś się z sobą pogodzą. Raz jeszcze 
dobranoc!

ROZDZIAŁ SZÓSTY
l roszę mi uwierzyć, że niezależnie od mojego wrodzonego upodobania oraz talentu 

do snu, wbrew łatwości, z jaką zazwyczaj zapadałem w słodką i ożywczą ojczyznę 

background image

nieświadomości, i mimo ponętnej przestronności mego podróżnego łóżka pierwszej 
klasy, sen stronił ode mnie prawie zupełnie tej nocy aż do nastania godzin 

porannych'. Po cóż to wypiłem tyle kawy przed udaniem się na spoczynek, mając 
przed sobą pierwszą noc w rozpędzonym, kołyszącym się, trzęsącym, raz 

przystającym, raz znowu nagłym szarpnięciem ruszającym pociągu? Równało się to 
lekkomyślnemu odarciu się ze snu, którego przecież nie zdołałaby mnie pozbawić 

sama tylko, nowa dla mnie, chybotliwa pozycja. Że jednak nie zdziałałoby tego 
samych tylko sześć czy nawet osiem czarek mokki, gdyby nie stały się one mimo 

woli akompaniamentem do wstrząsającej najgłębiej mą świadomością
348

TOMASZ MANN
rozmowy przy stole z profesorem Katschką, to przemilczę — jakkolwiek 

uświadamiałem to sobie już wówczas tak jasno jak dzisiaj — przemilczę, bo 
wnikliwy czytelnik (a tylko takim składam swe wyznanie) dopowie to sobie sam.

Krótko mówiąc, w jedwabnym swym ubiorze nocnym (lepiej od koszuli chroni on 
człowieka przed zetknięciem się z może tylko niedbale wypraną pościelą) leżałem 

tej nocy bezsennie aż do rana, szukając wśród westchnień położenia, które by mi 
pomogło zapaść w objęcia Morfeusza; a gdy mimo wszystko sen naszedł mnie 

wreszcie niepostrzeżenie, roiłem wiele dziwacznych widziadeł, jakie płodzi sen 
płytki i nie niosący istotnego odpocznienia. Dosiadając szkieletu tapira, gnałem 

w dal po jednej z dróg mlecznych, którą bezzwłocznie poznałem po tym, że 
tworzyło ją albo też i płynęło po niej mleko, w którym pluskały podkowy mego 

kościanego wierzchowca. Siedziałem bardzo twardo i niewygodnie na jego 
kręgosłupie, trzymając się oburącz plecionki żeber, potrząsany przy tym 

niemiłosiernie, tu i tam, jego narowis-tym chodem, co mogło być przeniesieniem 
dygotań pędzącego pociągu w mój sen. Atoli ja tłumaczyłem to sobie tak, że oto 

zaniedbawszy naukę jazdy konnej, muszę nadrobić to co prędzej, jeśli chcę 
uchodzić za potomka dobrego rodu. Naprzeciw mnie i po obu stronach przeciągał, 

chlupiąc nogami w mleku Drogi Mlecznej, tłum pstro odzianych ludzików, mężczyzn 
i kobietek, wiotkich, o żółtawej cerze i wesołych piwnych oczach, i tłum ten 

wykrzykiwał coś do mnie jakąś niezrozumiałą mową, wyobrażającą prawdopodobnie 
język portugalski. Ale jedna z kobiet wydała ów okrzyk po francusku, wołając: — 

Voila le voyageur curieux" — i po tym, że mówiła po francusku, poznałem, że to 
była Zouzou, jakkolwiek jej aż po barki obnażone smukłe ramiona upewniały mnie, 

że mam raczej — lub może równocześnie — do czynienia z Zazą. Z całej siły 
targnąłem żebrami tapira, pra-

* Oto ciekawy podróżnik! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 349

gnąc, aby przystanął i dozwolił mi zsiąść, gdyż czułem piekielną ochotę 
dołączenia się do Zouzou czy też do Zazy i pogwarzenia z nią na temat 

starodawności tkanki kostnej jej uroczych ramionek. Cóż, kiedy mój wierzchowiec 
wierzgnął chcąc strząsnąć targającego go jeźdźca i zrzucił mnie w mleczywo Drogi 

Mlecznej, na który to widok ciemnowłose człowieczki, nie wyłączając Zouzou czy 
tam Zazy, wybu-chnęły radosnym śmiechem, i w tym pośmiewisku rozwiało się 

widziadło senne, pierzchając przed innymi, równie szaleńczymi urojeniami mego 
wprawdzie śpiącego, lecz nie odpoczywającego mózgu. Tak na przykład wspinałem 

się we śnie tu i tam, na czworakach, po stromym, gliniastym brzegu morskim, 
ciągnąc za sobą długą, podobną do liany łodygę, z trwożną niepewnością w sercu, 

czy jestem zwierzęciem, czy rośliną — a i w wątpliwości tej był znów pewien 
odblask pochlebstwa, bo należało ją sprowadzić do miana „lilii morskiej". I tak 

dalej, bez końca.
Wreszcie, już w porze świtania, mój sen pogłębił się przecie aż do zniknięcia 

zjaw, no i obudziłem się dopiero przed samym południem, na tak krótką chwilę 
przed przybyciem do Lizbony, że o śniadaniu nie było już co myśleć i danym mi 

było jedynie skorzystać z umywalki oraz z cudnego wyposażenia mego neseseru z 
krokodylej skóry. Profesora Katschki nie napotkałem w zgiełkliwej ciżbie na 

peronie ani też na placu przed przypominającym styl mauretański budynkiem 
dworcowym, dokąd zaszedłem w ślad za bagażowym, by wsiąść do otwartej 

jednokonki. Dzień był przejrzysty i słoneczny, niezbyt upalny. Młody stangret, 
który załadował obok siebie na kozioł mój kufer okrętowy przejęty od tragarza, 

mógłby był znakomicie należeć do tych figurek ludzkich, które na Drodze Mlecznej 

background image

naśmiewały się z mego upadku z tapira: o zgrabnej postaci i cerze śniadawej, 
całkiem odpowiadający ogólnej charakterystyce danej przez Katschkę, z cigarillem 

w lekko wywiniętych wargach pod wymuskanym wąsikiem, miał sukienny beret
350 , ' TOMASZ MANN

trochę na bakier na swych mocno rozczochranych i zwisających na skronie ciemnych 
włosach, i niedaremnie spozierały jego piwne oczy tak bystro. Zanim bowiem 

wymieniłem hotel, gdziem telegraficznie zamówił sobie kwaterę, nazwał mi go sam, 
inteligentnie mną rozporządzając: „Savoy Pałace". Na tę właśnie siedzibę ocenił 

mnie, tam na jego oko przynależałem, i rozstrzygnięcie jego mogłem tylko 
zatwierdzić słowami: — C'est exact" — co kalecząc wymowę powtórzył ze śmiechem, 

wskakując na swe miejsce i dając koniowi lejcami klapsa. — C'est exact, ćest 
exact — powtórzył jeszcze kilka razy, nucąc z humorem w ciągu krótkiej jazdy do 

hotelu. Przebyliśmy tylko parę wąskich uliczek, potem otworzył się widok na 
szeroki i w dal biegnący bulwar. La Ave-nida da Liberdade, jedna z 

najwspanialszych ulic, jakie kiedykolwiek widziałem, o trasie potrójnej, z pełną 
eleganckiego ruchu jezdnią dla powozów i konnych pośrodku, wzdłuż której po 

bokach ciągną się jeszcze w całej swej okazałości dwie gładko wybrukowane aleje, 
zdobne gazonami, posągami i fontannami. Przy tym przepysznym Corso mieścił się 

mój istotnie jak pałac wyglądający hotel, i jakże inaczej wyglądało tu przybycie 
moje od tego, którem ongiś święcił smętnie w domu przy Rue Saint-Honore, w 

Paryżu!
W okamgnieniu trzech, czterech wygalowanych groo-mów i posługaczy hotelowych w 

zielonych fartuchach za-krzątnęło się dokoła moich bagaży, zładowało z powozu 
mój wielki kufer, niosąc przede mną w stronę westybulu walizki podręczne, 

płaszcze i zwinięty pled tak szybko, jak gdybym nie miał ani minuty do 
stracenia, toteż swobodnie, jak na promenadzie, przewiesiwszy jedynie przez 

ramię swą laskę z hiszpańskiej trzciny o rączce z kości słoniowej i obrączce ze 
srebra, mogłem pospacerować sobie przez hali do recepcji, gdzie już nie było 

czerwienienia się i wezwań: „Proszę się cofnąć! Proszę się całkiem usunąć", lecz 
w odpowiedzi

Zgadza się. (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 351

na dźwięk mojego nazwiska tylko pełne serdecznego zrozumienia powitalne 
uśmiechy, rozradowane ukłony, najtkliw-sze prośby, bym może, jeśli raczę, ot, 

tak sobie, wypełnił listę meldunkową najniezbędniejszymi danymi... Pewien 
jegomość w cutawayu, interesujący się gorąco zagadnieniem, czy podróż przebiegła 

mi ku zupełnemu zadowoleniu, wjechał ze mną windą na pierwsze piętro, by 
wprowadzić mnie tam w zarezerwowany dla mnie apartament, składający się z salonu 

i sypialni z wyłożoną kaflami łazienką. Widok tych pokoi, których okna 
wychodziły na La Avenida, zachwycił mnie bardziej, niż godziło mi się to pokazać 

po sobie. Przyjemność albo właściwiej: wesele wzbudzone we mnie ich pańskim 
pięknem zniżyłem do grymasu niedbałego uznania, z jakim swego towarzysza 

odprawiłem. Ale pozostawszy sam i oczekując swych pakunków, jąłem z radością tak 
dziecięcą, żem właściwie nie powinien był pozwolić sobie na nią nawet sam przed 

sobą, pląsać po całym przydzielonym mi pomieszczeniu.
Co mnie szczególnie wbijało w dumę, to dekoracja ścienna salonu — owe wysokie, 

pozłacanymi listwami ujęte pola stiukowe, które zawsze i stanowczo przekładałem 
nad mieszczańskie tapety i które też, w połączeniu z również niezwykle wysokimi, 

białymi i złotym ornamentem zdobnymi, a osadzonymi we wgłębieniach drzwiami, 
nadawały komnacie wygląd zdecydowanie zamkowy i książęcy. Salon był nader 

przestronny i przedzielony na dwie części otwartą arkadą, która od pomieszczenia 
głównego odcinała mniejszy zakątek, nadający się do tego, by w razie ochoty 

spożyć w nim intymny obiadek. Zarówno tam, jak i w nierównie obszerniejszej, 
czterokątnej głównej sali, zwisały z wysokiego sufitu dość nisko dwa obwieszone 

lśniącymi, pryzmatycznymi świecidłami kryształowe żyrandole, na jakie zawsze 
spozierałem z upodobaniem. Miękkie różnobarwne o szerokich brzegach dywany, 

jeden niezmiernie wielki, pokrywały posadzkę, tylko tu i ówdzie odsłaniał się 
jej skrawek połysk-

352 --1 - , '. TOMASZ MANN
liwie nawoskowany. Miłe oku malowidła zdobiły ściany między plafonem a 

wspaniałymi drzwiami, nad gustowną zaś komodą o cienkich nóżkach, z zegarem 

background image

wahadłowym i chińskimi wazami, jaśniał na ścianie nawet gobelin, przedstawiający 
legendarne porwanie niewiast, rozpięty tam z wykwintnym smakiem. Piękne fotele 

francuskie wygodnie, a zarazem dystyngowanie okalały owalny stolik z obrusi-kiem 
koronkowym pod szklaną płytą, na której przygotowano usłużnie dla orzeźwienia 

przybysza koszyk z dobranymi umiejętnie owocami wraz z odpowiednią zastawą, 
talerzyk z biszkoptami i rżniętą w szkle płuczkę — niewątpliwie uprzejmość 

hotelowej dyrekcji, której kartę zatknięto między dwie pomarańcze. Szklana 
serwantka, za której szybami widniały milutkie figurki porcelanowe, a więc 

dworacy w uwodzicielsko wymuszonych postawach i damy w kryno-linach, a jednej z 
nich rozdarła się suknia z tyłu, tak że naj-krąglejsza część jej nagości 

wysterczała tam wcale lubieżnie na światło dzienne, ściągając jej obrócone 
wstecz ku sobie, zaambarasowane spojrzenie; lampy stojące z jedwabnymi 

abażurami; brązowe, ozdobione figurkami świeczniki na wysmukłych postumentach; 
wreszcie szlachetna w stylu otomana z poduszkami i aksamitną narzutą dopełniały 

urządzenia, którego widok był moim głodnym oczom równie dobroczynny jak przepych 
utrzymanej w tonach błękitnym i szarym sypialni z baldachimowym łożem, przy 

którym szeroki fotel rozpościerał swe wyścielane ramiona, zapraszając do pełnego 
zadumy spoczęcia przed snem, z tłumiącym kroki i pokrywającym całą podłogę 

dywanem, z tapetą w pionowe pasy, o kojącej nerwy barwie matowobłękitnej, z 
wysokim zwierciadłem ściennym, z lampą z mlecznego szkła, ze stolikiem 

toaletowym, z białymi, szerokimi drzwiami szaf o lśniących klamkach 
mosiężnych...

Przyniesiono moje bagaże. Jeszcze nie miałem kamerdynera pod ręką, tak jak 
później, kiedy to okresami bywał ktoś specjalnie na me usługi. Włożyłem nieco 

potrzebnych rze-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 353

czy w angielskie szuflady szaf, przewiesiłem kilka ubrań przez wieszadła, 
wykąpałem się i dokonałem swej toalety ze starannością zawsze mi przy tym 

zatrudnieniu właściwą. Bo też tkwiło w tym coś z charakteryzacji aktorskiej, 
jakkolwiek przy długotrwałej młodzieńczości mego zewnętrznego wyglądu nie kusiła 

mnie naprawdę nigdy pomoc kosmetyków. Przyodziany w świeżą bieliznę i odpowiedni 
do klimatu ubiór z lekkiej, jasnej flaneli, zszedłem do sali jadalnej, gdzie 

czując setny głód po obiedzie w podróży poniechanym dla słuchania i po 
przespanej przekąsce porannej, uraczyłem się nie bez szczerego oddania tej 

sprawie śniadankiem składającym się z ragout fin w muszelce, ze sporego steku z 
rusztu i z wybornego czekoladowego sufletu. A przecie, pomimo apetytu, z jakim 

przykładałem się do posiłku, moje myśli lgnęły ciągle jeszcze do wczorajszej 
rozmowy wieczornej, której kosmiczny urok zapadł tak głęboko w moją świadomość. 

Wspomnienie to budziło we mnie wyższą radość, wiążącą się z przyjemnością 
płynącą z wykwintu mej nowej egzystencji, i tym, co zaprzątało mnie usilniej od 

mego śniadania, była kwestia, czym powinien dziś jeszcze nawiązać kontakt z 
Katschką — może po prostu odwiedzić go w domu — nie tylko po to, aby umówić się 

z nim na zwiedzenie jego muzeum, lecz również, i to w głównej mierze, w celu 
zawarcia znajomości z Zouzou.

Ale mogłoby to wydać się natrętnym nachodzeniem, toteż przemógłszy się 
zdecydowałem odłożyć telefon do jutra. Będąc przy tym trochę niewyspany, 

postanowiłem ograniczyć się na dziś do pobieżnego rozejrzenia się po mieście, i 
w tym też celu wybrałem się w drogę zaraz po kawie. Najpierw nająłem przed 

hotelem ponownie powóz, każąc się zawieźć na Praca do Commercio do mieszczącego 
się tam banku, który zwał się również Banco do Commercio; zamierzałem bowiem za 

pomocą okrężnego listu kredytowego, schowanego w mym portfelu, podjąć pierwszą 
kwotę pieniężną na opędzenie rachunku hotelowego oraz, bądź co

354 l - ', TOMASZ MANN
bądź, mogących się wydarzyć innych wydatków. La Pra?a do Commercio, plac wielce 

dostojny i raczej zaciszny, otwiera się z jednej strony na port i rozległą 
zatokę, od której cofają się w ląd brzegi rzeki Tajo, z trzech zaś innych stron 

otaczają go arkady i kryte podsienia, gdzie znajduje się urząd celny, główna 
poczta, rozmaite ministerstwa, a także biura tego banku, przy którym byłem 

akredytowany. Miałem tam do czynienia z czarnobrodym, budzącym zaufanie 
człowiekiem o dobrych manierach, który przyjął moje dokumenty z respektem, 

chętnie uwzględnił moje żądanie, wprawną ręką poczynił urzędowe zapiski, po czym 

background image

z uprzejmą prośbą wręczył mi pióro do podpisania recepisu. Na honor, nie trzeba 
mi było zezować ku podpisowi Lulusia w dokumencie pomocniczym, aby pismem 

pochylonym ukośnie w lewo w otoku owalnego zakręta-sa umieścić chętnie i 
skrzętnie pod kwitem odbiorczym dokładne odtworzenie tamtego, to jest me 

szlachetne nazwisko. — Jaki oryginalny podpis — urzędnik nie mógł powstrzymać 
się od tej uwagi. Odpowiedziałem uśmiechem i wzruszeniem ramion. — Coś w rodzaju 

przekazywanej dziedzicznie tradycji — rzekłem w tonie półusprawiedliwienia. — Od 
pokoleń tak się podpisujemy. — Skłonił się uprzejmie, a ja unosząc swą 

jaszczurczą tekę pełną milrejsów opuściłem bank.
Wprost stamtąd udałem się na pobliską pocztę, gdzie wygotowałem następującą 

depeszę do rodzinnego zamku Monrefuge:
Pozdrawiając tysiąckrotnie donoszę o pomyślnym przybyciu tutaj. „Savoy Palące". 

Tonę w nowych wrażeniach, o których opowiem chyba wkrótce listem. Stwierdzam już 
pewne odwrócenie mych myśli, które nie zawsze szły słuszną drogą. Wasz wdzięczny 

Loulou.
Załatwiwszy i to, przekroczyłem coś w rodzaju łuku triumfalnego albo 

monumentalnej bramy, która po przeciwległej portowi stronie placu handlowego 
umożliwia przejście

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 355
na Rua Augusta, jedną z najzdobniejszych ulic miejskich, gdzie miałem właśnie 

dopełnić pewnej towarzyskiej powinności. Na pewno, myślałem, byłoby to 
posunięciem stosownym i po myśli moich rodziców, gdybym złożył kurtuazyjną 

wizytę poselstwu luksemburskiemu, mającemu tutaj siedzibę na bel-etage pewnego 
okazałego domu czynszowego. Tak też postąpiłem. Nie pytając wcale, czy 

dyplomatyczny przedstawiciel mej ojczyzny, niejaki pan von Hiion, albo jego 
małżonka są czy nie są obecni, podałem po prostu odźwiernemu dwa swe bilety, 

nabazgrawszy na jednym z nich swój adres, i poprosiłem, by wręczył je państwu, 
to jest pani i panu de Hiion. Był to człowiek już leciwy o posiwiałych 

kędzierzawych włosach, z pierścieniami w uszach, wargi miał nieco wywinięte, a w 
spojrzeniu jakąś zwierzęcą melancholię, co dało mi do myślenia na temat jego 

mieszanej krwi i zjednało mu moją sympatię. Na pożegnanie skinąłem mu głową z 
wyszukaną uprzejmością, boć przecie pochodził on poniekąd z czasów kolonialnego 

rozkwitu, ze złotej ery monopolu światowego w dziedzinie towarów korzennych.
Znalazłszy się ponownie na Rua Augusta, podążyłem dalej, w górę tej arterii o 

rojnym ruchu pieszym i kołowym w kierunku placu zachwalanego mi przez portiera w 
mym hotelu jako najwspanialszy w całym mieście, a zwącego się Praca de Dom Pedro 

Quarto lub w mowie pospólstwa „O Rocio". Dla uplastycznienia wspomnę, że Lizbonę 
okalają wzgórza przeważnie wcale wysokie, na które, po prawej i lewej stronie 

prosto wytyczonych ulic nowomiejskich wspinają się prawie bezpośrednio białe 
domki wyżej położonych dzielnic. Wiedziałem, że gdzieś w tych wyższych rejonach 

gnieździ się profesor Katschka, przeto spozierałem tam często ku górze, a nawet 
zasięgałem informacji u pewnego policjanta (zawsze gwarzyłem szczególnie chętnie 

z policjantami) wypytując więcej gestami niż mową o Rua Joao de Castilhos, 
której nazwę wyczytałem na bilecie wizytowym Katschki. Wyprężonym ramieniem 

wskazał też w stronę tej willowej ulicy, dodając
356 ; • TOMASZ MANN

w swym dialekcie, równie dla mnie niezrozumiałym jak ów słyszany we śnie, coś o 
tramwaju, kolejce linowej i mułach, najwyraźniej w związku z transportem mej 

osoby. Podziękowałem mu serdecznie po francusku za wcale jeszcze w tej chwili 
nie naglącą informację, on zaś na zakończenie krótkiej wprawdzie, lecz bogatej w 

gesty i przyjemnej rozmówki przyłożył salutując dłoń do swego białego ochronnego 
hełmu. Jakże to jednak zachwycające przyjmować oznakę czci od takiego strażnika 

ładu publicznego w niewykwintnym, choć strojnym uniformie!
Niech mi jednak wolno będzie uogólnić ten wy krzyk i nazwać szczęśliwym tego, 

komu wróżka, urodzin jego pani, dała w podarunku czułą wrażliwość na podniety, 
przekraczającą zwykłą miarę i sprawną w każdej chwili, nawet przy najbardziej 

niepozornych sposobnościach. Niewątpliwie, dar ów oznacza wzrost chłonności 
wrażeniowej w ogóle, czyli przeciwieństwo tępoty, a tym samym niesie z sobą 

także wiele kłopotu oszczędzonego innym. Jednakże miło mi stwierdzić, że 
wniesiony przez to zysk w radości życiowej przeważa tamtą stratę — o ile jest 

ona stratą — i owo właśnie wyczulenie na najsubtelniejsze, a nawet codzienne 

background image

powaby życia pozwalało mi uważać zawsze imię budzące gorzki sprzeciw mego ojca 
chrzestnego, Schimmelpreestera, me pierwsze i właściwe imię — Feliks — za 

istotnie mi należne.
Jakże prawdziwie mówił Katschka zwąc wibrującą ciekawość nie zaznanego 

doświadczeniem człowieczeństwa głównym składnikiem wszelkiej żądzy podróżniczej! 
Moje rozglądanie się wśród publiczności najruchliwszej ulicy, wśród tych 

czarnowłosych postaci łypiących żywo oczyma przy iście południowej, 
podmalowującej słowa gestykulacji rąk — było pełne serdecznej życzliwości i 

rychło też postarałem się o nawiązanie osobistego kontaktu. Jakkolwiek znana mi 
była nazwa placu, do któregom zmierzał, od czasu do czasu wypytywałem o nią tego 

lub owego przechodnia czy mieszkańca, dzieci, kobiety, mieszczan i majtków — 
jedynie po to, by w czasie ich

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 357
prawie zawsze bardzo uprzejmej i wyczerpującej odpowiedzi przyglądać się ich 

twarzom i mimice, przysłuchiwać ich obcej mowie, ich często trochę egzotycznie 
chrapliwej tonacji głosu i rozstawać się po chwili z nimi w najlepszej 

komitywie. Do miseczki żebraczej ślepca, który zalecony wymownie jako taki 
napisem na tekturowej tablicy siedział oparty o ścianę domu na chodniku, 

złożyłem datek pieniężny w wysokości, która zadziwiła chyba odbiorcę, a jeszcze 
znaczniejszą sumą wspomogłem pewnego starszego mężczyznę, co zagadał do mnie 

bełkocąc, a choć nosił anglez z przypiętym doń medalem, miał jednak zdarte buty 
i ani śladu kołnierzyka. Okazał wielkie wzruszenie i spłakał się trochę 

skłaniając się przede mną w stylu, który świadczył, że człowiek ów przez jakieś 
tam pewnie słabostki charakteru ześliznął się z wyższych warstw społeczeństwa w 

nędzę.
Kiedym następnie dotarł do Rocio z obiema jego studniami z brązu, ze stojącym 

tam na kolumnie pomnikiem i z zalegającą ów plac falistymi liniami mozaikową 
posadzką, nadarzało się jeszcze o wiele więcej sposobności do wypytywania ludzi 

wałęsających się i takich, co wygrzewając się leniwie w słońcu siedzieli na 
obrzeżeniu studni: o budowle sterczące wysoko, a tak malowniczo w błękit ponad 

narożne domy placu, o ruiny gotyckiego kościoła i o nowocześniejszą budowlę 
rozsiadłą tam w górze, która okazała się ratuszem, czyli Municipio. Tu, w dole, 

zamykała fasada jakiegoś teatru jedną stronę Pra?a, obie zaś inrie wypełniał 
szereg sklepów, kawiarni i restauracji. A żem już pod pretekstem zaciekawienia 

poznawczego dostatecznie zadowolił swą ochotę do nawiązywania łączności z 
wszelkiego rodzaju dziećmi tego obcego kraju, przeto zająłem miejsce przy 

stoliku przed jedną z kawiarń, aby wypocząć i wypić stosowną o tej porze 
herbatę.

W moim sąsiedztwie siedziała, również rzeźwiąc się podwieczorkiem, trzyosobowa, 
z pańska wyglądająca grupka, która wzbudziła natychmiast mą skrywaną taktownie

358 TOMASZ MANN
uwagę. Były to dwie damy, starsza i młódka, matka i córka wedle wszelkiego 

domniemania, w towarzystwie pana w średnim zaledwie wieku, w okularach, o orlim 
nosie i zwisających spod kapelusza panama długich włosach opadających jak u 

artysty aż na kołnierz marynarki. Jego lata nie wskazywały chyba na męża 
senhory, a ojca dziewczęcia. Spożywając lody, trzymał widać przez rycerskość na 

kolanach kilka starannie owiązanych pakietów sklepowych, które w liczbie dwu lub 
trzech leżały również na płycie stołu, przed damami.

Choć udawałem, że z zajęciem śledzę oczyma grę wody w najbliższej fontannie albo 
studiuję architekturę kościoła w ruinie tam na wzgórzu, ukradkiem tylko rzucając 

czasem ukośne spojrzenie na osoby siedzące przy sąsiednim stole, moja ciekawość 
i tkliwe zainteresowanie zwracało się ku matce i córce — takiej bowiem relacji 

dopatrywałem się między nimi, różnorakie zaś ich uroki stapiały mi się 
zachwycająco w wyobrażenie tego stosunku. Jest to charakterystyczne dla mego 

życia uczuciowego. Na którejś z poprzednich kart opowiadałem o wzruszeniu, z 
jakim młody, samotny brukotłuk wchłaniał ongiś z ulicy widok uroczej bogatej 

pary, brata i siostry, co na kilka minut pojawili się na balkonie hotelu „Dwór 
Frankfurcki". Zaznaczyłem wyraźnie, że tego zachwytu nie wzbudziłaby we mnie 

żadna z tych postaci z osobna wzięta, ani on sam, ani ona tylko, lecz że 
poruszyło mnie to, że byli parą, kochającym się rodzeństwem. Przyjaciela ludzi 

zainteresuje pewnie pytanie, jak też owa skłonność do „parzystego" zachwytu, do 

background image

oczarowania przez bodziec niejednaki i podwójny przejawił się tutaj, w 
odniesieniu już nie do brata i siostry, lecz do akordu: matka—córka. Mnie w 

każdym razie wielce to ciekawiło. Pragnę jednak dorzucić, że moją fascynację 
wzmógł nader rychło domysł, że mam tu do czynienia z dziwaczną igraszką 

przypadku.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 359

Bo oto młoda osóbka, na moje oko lat osiemnastu, ubrana w luźną, prostego kroju 
suknię letnią w błękitnawe paski, przepasana wstęgą z tej samej materii, 

przypominała mi na pierwszy rzut oka aż zdumiewająco Zazę — przy czym co prawda 
dodanie słowa „tylko że" jest dla mego pióra prostą powinnością. Druga Zaza, 

tylko że jej piękność czy — jeśli za dumne jest to słowo, należące się (co zaraz 
wyjaśnię) raczej jej matce — tylko że jej ładność była, by tak rzec, bardziej 

przekonywająca, bardziej szczera i naiwna niż uroda Lulusiowej przyjaciółki, u 
niej bowiem wszystko było szumnym wabieniem, sztucznym ognikiem, mamidłem, 

którego lepiej było dokładnie nie zgłębiać. Tutaj zaś była rzetelność — o ile 
słowo to, zapożyczone ze świata wartości moralnych, może znaleźć zastosowanie w 

świecie uroków miłosnych — dziecięca prostolinijność w uzewnętrznianiu uczuć, 
których oszołamiające przejawy miały mi niebawem przypaść w udziale...

Druga Zaza — w rzeczywistości tak bardzo inna, że mogę już dziś zapytać, czy też 
właściwe podobieństwo w ogóle tu zachodziło, choć zdawało mi się, że widzę je na 

własne oczy. Może zdawało mi się, że je widzę, bom je widzieć pragnął, bom — 
przedziwne wyznanie — poszukiwał sobowtóra Zazy? Nie mam co do tego tak całkiem 

czystego sumienia. Że moje uczucia nie robiły w Paryżu sentymentom poczciwego 
Loulou żadnej konkurencji, to pewne; nie kochałem się ani trochę w jego Zazie, 

choć z upodobaniem strzelała do mnie oczkami. Czy to możliwe, że zakochanie się 
w niej przeniosłem w swą nową osobowość, że zadurzyłem się w niej z opóźnieniem 

i pragnąłem spotkać jakąś Zazę na obczyźnie? Gdy przypominam sobie, jak 
nadstawiłem uszu przy pierwszej wzmiance profesora Katschki o jego podobnie 

zwącej się córce, nie mogę bez namysłu odtrącić tego przypuszczenia.
Podobieństwo? Osiemnaście lat i czarne oczy tworzą już pewne podobieństwo, gdy 

się kto uprze, choć oczka tej tutaj
360 TOMASZ MANN

nie miotały iskier i nie zerkały przymilnie, jak to bywało u tamtej, lecz 
najczęściej — o ile zza nie domkniętych dolnych powiek nie rozbłyskiwały na 

chwilę rozbawionym śmiechem — spoglądały trochę dziko i badawczo; spojrzenie to 
było młodzieńcze, jak głos, który kilkakrotnie krótkimi falami dopłynął do mych 

uszu dżwięcząc wcale nie srebrzyście, lecz również raczej szorstko i cokolwiek 
chropowato, bez nuty minoderii, owszem, rzetelnie i prosto z mostu, właśnie tak, 

jak mówią chłopcy. Nos nie zgadzał się wcale: to nie był nos perkaty jak u Zazy, 
lecz niezmiernie subtelny w zarysie grzbietu, jakkolwiek o nozdrzach nie tak już 

cienkich. Co do ust, zgoda, przyznaję tu dziś jeszcze pewne podobieństwo: u 
jednej i u drugiej były wargi (których żywy karmin jednak był tutaj niewątpliwie 

najbardziej naturalny) prawie zawsze rozchylone, a warga górna uniesiona, tak że 
między nimi widać było zęby; także i dołek poniżej, i wdzięczna, ku pieściwej 

krtani wiodąca linia podbródka mogła była przypominać Zazę. Poza tym wszystko 
było różne, jak potwierdza mi to wspomnienie

— przecharakteryzowane z paryskości w iberyjską egzotykę, osobliwie dzięki 
sterczącemu grzebieniowi szylkreto-wemu, przytrzymującemu u góry podczesane od 

karczku ciemne włosy. Od czoła, odsłaniając je, piętrzyły się one do tyłu, 
zwisały natomiast bardzo uroczo w dwu lokach wokół uszu, co wywoływało ponownie 

wrażenie czegoś obcego, południowego, konkretnie hiszpańskiego. Co do uszu, były 
w nich klejnoty — nie długie kołyszące się agatowe wisiory jak u matki, lecz 

ściślej przylegające, choć dość pokaźne, okolone perełkami płytki opałowe, które 
w całości aparycji wprowadzały również ton nieco egzotyczny. Południową cerę, 

przypominającą kość słoniową, miała Zouzou
— tak nazwałem ją od pierwszej chwili — zapewne po swej matce, której typ i 

maniery były, rzecz jasna, całkiem odmienne, bardziej imponujące, by nie rzec 
wprost: majestatyczne.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 361
Roślejsza od powabnego dziewczęcia, o talii już wprawdzie nie smukłej, ale też 

żadną miarą nie nazbyt bujnej, w kremowej sukni lnianej, niewyszukanej, lecz 

background image

wykwintnej, przyozdobionej mereżkami u wycięcia przy szyi i na rękawach, nosząc 
do niej długie, czarne rękawiczki, pani ta zbliżała się do wieku matrony, nie 

dosięgając go jeszcze, a siwych intruzów w czerni jej włosów pod sterczącym 
wysoko, wedle mody ówczesnej, kilkoma kwiatami przystrojonym kapeluszem 

należałoby pilnie szukać. Czarna, przetykana srebrem aksamitka, otaczająca 
szyję, uwydatniała znakomicie jej urodę, podobnie jak i chybocące się u uszu 

wisiorki, podkreślając poniekąd dumę widoczną w jej trzymaniu głowy, jakąś 
świadomie akcentowaną godność dominującą w całym jej wyglądzie i przechodzącą 

niemalże w posęp-ność, niemal w twardość na jej dość szerokiej twarzy o 
zaciśniętych z pychą wargach, rozdętych nozdrzach i dwóch surowych bruzdach 

między brwiami. Była to twardość Południa, którą przeoczą wiele osób, ulegając 
wyobrażeniu, jakoby Południe było powabnie słodkie i miękkie, twardości zaś 

należało szukać na Północy — idea całkiem opaczna. Przypuszczalnie staro 
iberyjska krew, pomyślałem z zastanowieniem, a więc z domieszką celtycką. Ale i 

fenicka, karta-gińska, rzymska także tu pewnie współdziałały. Prawdopodobnie 
trudno z nią o poufałość. I dodałem w myśli, że pod strażą tej matki córunia 

lepszą ma obronę niż pod opieką jakiejkolwiek męskiej przyzwoitki.
Tymczasem było mi wcale na rękę, iż ta właśnie opieka istniała — widocznie jako 

moralne alibi dla obu dam bawiących w tym publicznym miejscu. Długowłosy 
okularnik siedział z ich trojga najbliżej mnie, prawie ramię przy ramieniu, gdyż 

krzesło swe ustawił skośnie do stolika, zwracając ku mnie swój nader wyrazisty 
profil. Raczej niechętnie patrzę na włosy opadające z tyłu głowy aż na kołnierz, 

gdyż z biegiem czasu muszą go niezawodnie zatłuścić. Przezwyciężyłem jednak swą 
wrażliwość i muskając jednocześnie

362 * • ' - TOMASZ MANN
przepraszającym spojrzeniem obie damy, zwróciłem się do ich kawalera z 

następującymi słowy:
— Wybaczy pan śmiałość obcokrajowca, który dopiero co tu zawitał i nie władając 

niestety językiem tego narodu nie może się porozumieć z kelnerem, oczywiście 
tylko tą mową władającym. Jeszcze raz — ponownie przemknęło po damach me 

spojrzenie, tak lekko, jak gdyby ledwie śmiało je musnąć — proszę o wybaczenie 
intruzowi, że przeszkadza! Ale zależy mi niezmiernie na pewnej informacji 

dotyczącej miejscowych stosunków. Pragnę, a skłania mnie do tego również miła 
towarzyska powinność, złożyć wizytę w pewnym domu przy ulicy willowej górnego 

miasta, zwącej się Rua Joao de Castilhos. Dom, o którym myślę
— niech mnie to niejako tłumaczy — jest siedzibą wysoce poważanego uczonego 

lizbońskiego, profesora Katschki. Czy byłby pan tak niezwykle łaskaw w związku z 
tą małą wycieczką powiadomić mnie z grubsza o sposobach dostania się tam?

Jaki to bądź co bądź przywilej mieć na podorędziu gładkie i układne słowa i 
cieszyć się darem formy wykwintnej, który mi owa przyjazna wróżka włożyła 

dobrotliwą dłonią do kołyski, a który snutym tu wyznaniom jest tak bardzo 
pomocny! Byłem zadowolony ze swego odezwania się, jakkolwiek przy ostatnich 

słowach zmieszałem się nieco: a to dlatego, że przy wymienieniu ulicy, a potem 
przy wspomnieniu nazwiska „Katschka" panienka zachichotała wesoło, a nawet ledwo 

wstrzymywała się, aby nie parsknąć śmiechem. Wytrąciło mnie to, powtarzam, 
trochę z konceptu

— boć potwierdzało tylko moje domniemanie, które skłoniło mnie do zabrania 
głosu. Potrząsając z wymówką głową i karcąc ten wybuch wesołości senhora 

spojrzała z góry na swą córkę — choć sama nie mogła, mimo wszystko, obronić się 
przed uśmiechem swych surowo zaciśniętych warg, z których górną ocieniał ledwo 

widoczny wąsik. Długowłosy natomiast, rzecz prosta, trochę zdziwiony, gdyż — 
mogę to

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 363
chyba stwierdzić: w przeciwieństwie do obu pań — nie zauważył dotąd w ogóle mej 

obecności, odpowiedział nader grzecznie:
— Proszę bardzo. Istnieją tu rozmaite możliwości — nie wszystkie wprawdzie 

jednako godne polecenia — lepiej napomknąć to od razu. Mógłby pan wziąć fiakra, 
ale wiodące tam w górę ulice są bardzo strome i pasażerowi zdarza się często 

przebyć część drogi pieszo obok powozu. Bardziej byłoby tedy wskazane posłużyć 
się tramwajem zaprzężonym w muły, który sprawnie pokonywa wzniesienia terenu. 

Ale najpowszechniej używa się kolejki linowej, do której wejście znajdzie pan 

background image

tu, niedaleko, przy znanej już panu zapewne Rua Augusta. Ten środek lokomocji 
zawiezie pana wygodniej i najkrócej w bezpośrednie sąsiedztwo Rua Joao de Ca-

stilhos.
— Wybornie — odparłem. — To wszystko, czego mi potrzeba. Nie umiem wypowiedzieć 

panu swej wdzięczności. Pańska rada jest dla mnie nieoceniona. Dziękuję jak 
najuprzejmiej.

Co rzekłszy cofnąłem się niby ku oparciu swego krzesła, dając całkiem stanowczo 
do poznania, że nie mam żadną miarą zamiaru naprzykrzać się dłużej. Cóż, kiedy 

mała Zou-zou, bo takem już ją nazwał, nie bojąc się widocznie ani trochę 
groźnych, pełnych nagany spojrzeń matki objawiała po prostu coraz inaczej swe 

rozbawienie, tak że wreszcie senhora ujrzała się już zmuszona zwrócić do mnie 
celem usprawiedliwienia tej swawoli:

— Zechce pan nie wziąć za złe dziecięcego rozbawienia — przemówiła do mnie 
sękatą francuszczyzną, dźwięcznie potoczystym altem. — Jestem jednak madame 

Katschka z Rua Joao de Castilhos, to jest moja córka Zuzanna, a to pan Miguel 
Hurtado, naukowy współpracownik mojego małżonka, i nie mylę się chyba 

przypuszczając, że mówię do towarzysza podróży don Antonia Josego, to jest do 
markiza

364 - ' TOMASZ MANN
de Yenosta. Mój mąż opowiadał nam dzisiaj po swym powrocie o spotkaniu z 

panem...
— Cóż za szczęście, madame! — odpowiedziałem z niekłamaną radością, składając 

ukłon jej, panience i panu Hur-tado. — Jaki cudowny zbieg okoliczności! 
Oczywiście, nazywam się Yenosta, i w drodze z Paryża przyszło mi istotnie 

radować się jakiś czas towarzystwem męża pani. Muszę wyznać, że nie podróżowałem 
nigdy z większym dla siebie pożytkiem. To, co pan profesor daje z siebie w 

rozmowie, prawdziwie podnosi na duchu...
— Nie może pan się dziwić, panie markizie — wmieszała się nagle młodziutka 

Zuzanna — że pańskie wypytywanie ubawiło mnie. Pan wypytuje się ciągle. Już tam 
na placu zwróciłam na pana uwagę, jak pan zatrzymywał co trzeciego przechodnia, 

aby go o coś tam zapytać. A teraz wypytuje pan don Miguela o nasze własne 
mieszkanie...

— Pleciesz, Zouzou — przerwała jej matka. Mnie zaś zdało się cudem to, że 
słyszę, jak ktoś przemawia do niej tym pieszczotliwym zdrobnieniem, które jej 

sam już z dawna nadałem po cichu.
— Wybacz, mamo — odparła mała — ale wszystko, co się mówi w młodym wieku, to się 

plecie, i markiz, który chyba sam jest jeszcze młody, ledwie troszkę starszy ode 
mnie, jak się zdaje, plótł sam troszeczkę, nawiązując rozmowę od stolika do 

stolika. A zresztą jeszcze mu wcale nie powiedziałam tego, co chciałam 
powiedzieć. Chciałam przede wszystkim zapewnić go, że papa, witając się z nami, 

całkiem nie zaraz w pierwszej chwili, na łeb na szyję, opowiedział o napotkaniu 
go, jak to zdawało się prawie wynikać z twoich słów. Opowiedział nam najpierw 

mnóstwo innych rzeczy, a dopiero potem napomknął całkiem mimochodem, że jadł 
kolację z jakimś panem de Yenosta...

— Nawet gdy się mówi prawdę, moje dziecko — zganiła ją ponownie, przecząc gestem 
głowy, pani z domu da Cruz — nie wolno pleść.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 365
— Mój Boże, mademoiselle — bąknąłem — to jest prawda, o której nie wątpiłem 

nigdy. Nie wmawiam sobie...
— To dobrze, że pan sobie nic nie wmawia! Mama: — Zouzou!

Mała: — Młody człowiek, który tak się nazywa, chere maman, a przy tym 
przypadkowo tak ładnie wygląda, gotów uroić sobie Bóg wie co.

Nie pozostało nam po tych słowach nic innego, jak oddać się wesołości. Również i 
pan Hurtado wziął w tym udział. Przemówiłem:

— Mademoiselle Zuzanna nie powinna przeoczać znacznie większego 
niebezpieczeństwa, które jej samej grozi przy jej wyglądzie, że mianowicie ona 

sobie coś uroi. Dołączyć się może jeszcze pokusa pychy, zrozumiała przy takim 
papie... i takiej mamie (ukłon w stronę senhory). — Zouzou zaczerwieniła się, 

poniekąd w zastępstwie matki, której ani w głowie było się czerwienić; a może 
także i z zazdrości o nią. W zdumiewający sposób potrafiła mała wybrnąć z 

sytuacji, jak gdyby w ogóle się nie rumieniła, wskazała mnie po prostu 

background image

pochyleniem głowy i zauważyła obojętnie:
— Ależ ładne ma zęby.

W całym swym żywocie nie natknąłem się na podobną rzeczowość. Co zaś w niej było 
napastliwego, to zdołało dziewczę zatrzeć zdobywając się po słowach senhory: — 

Zouzou, vous etes tout a fait impossible!f — na odpowiedź następującą:
— Ale bo on ciągle je szczerzy. Widocznie chciał to usłyszeć. A o czymś takim 

nie powinno się też wcale milczeć. Milczenie jest niezdrowe. Słowa prawdy 
przyniosą jemu i innym jeszcze najmniej szkody.

Niezwykłe stworzenie! Jak bardzo niezwykłe, jak zupełnie wyłamujące się swą 
osobowością z ram konwenansu oraz z całego swego społecznego i narodowego 

środowiska,
* Zouzou, jesteś całkiem niemożliwa! (fr.)

366
TOMASZ MANN

to miałem zrozumieć dopiero później. W całej też pełni miałem dopiero 
doświadczyć tego, z jaką niemalże przerażającą bezpośredniością dziewczyna ta 

zwykła była postępować wedle swej wielce osobliwej zasady: „Milczenie jest 
niezdrowe".

Rozmowa utknęła wśród pewnego zakłopotania. Pani Katschka da Gruz lekko bębniła 
koniuszkami palców po płycie stolika. Pan Hurtado poprawiał okulary. Ratowałem 

sytuację mówiąc:
— Uczynimy zapewne wszyscy dobrze, podziwiając pedagogiczne talenty panny 

Zuzanny. Już przedtem miała zupełną rację zauważając, że zabawnym byłoby 
przypuszczenie, jakoby jej czcigodny ojciec rozpoczął swą opowieść podróżną od 

wspomnienia o mojej osobie. Założę się, że zaczął od nabytku stanowiącego 
przecie cel jego wyjazdu do Paryża, to jest paru cząstek szkieletu pewnej bardzo 

ważnej, ale z dawna niestety wymarłej odmiany tapira, żyjącej w szacownym 
eocenie...

— Odgaduje pan znakomicie, markizie — rzekła senho-ra. — Właśnie o tym don 
Antonio mówił przede wszystkim, tak jak i panu, zdaje się, również to opowiadał, 

i tu właśnie widzi pan kogoś, kto się cieszy szczególnie tą zdobyczą, ponieważ 
przysporzy mu ona pracy. Przedstawiłam panu monsieur Hurtado jako naukowego 

współpracownika mego męża, a to znaczy, że jest on mistrzem w odtwarzaniu 
zwierząt — dla naszego muzeum nie tylko odtwarza jak najzgodniej z naturą 

wszelkie zwierzęta współczesne, lecz również uprawia sztukę wskrzeszania na 
podstawie szczątków kopalnych, niby żywych, takich stworzeń, które już nie 

istnieją.
„Stąd też włosy aż po kołnierz surduta — pomyślałem. — To nie jest chyba 

bezwzględnie potrzebne". I głośno:
— Ależ, pani — ależ, monsieur Hurtado — wszystko to nie mogło się lepiej złożyć! 

Proszę sobie wyobrazić, że również i o pańskiej godnej podziwu działalności 
opowiedział

Wyznania hochsztaplera Feliksa Knilla 367
mi pan profesor w drodze, a oto teraz moje niezwykłe szczęście pozwala mi, 

zaledwiem wstąpił w to miasto, zawrzeć znajomość z panem...
Co palnęła na to panna Zouzou odwróciwszy twarz? Zdobyła się na następującą 

wypowiedź:
— Jakaż to radość! Niechże pan rzuci mu się co prędzej na szyję! Czyż znajomość 

z nami nie wchodzi w ogóle w paragon z tą znajomością, którą pan właśnie wita 
okrzykami zachwytu? A przy tym pan, markizie, nie wygląda ani troy-chę na to, 

aby nauki lgnęły do pana w szczególniejszy sposób. Pańskie zainteresowania dążą, 
prawdę mówiąc, chyba raczej w stronę baletu i koni.

Należałoby właściwie nie zwracać wcale uwagi na jej paplaninę. Mimo to odparłem:
— W stronę koni? Po pierwsze, panienko, koń ma od niepamiętnych czasów bardzo 

wiele wspólnego z tapirem eoceńskim. A nawet balet może kogoś naprowadzić na 
myśli naukowe, a to przez przypomnienie o pierwotnym kośćcu uroczych nóżek, 

które tam fikają na pokaz. Proszę wybaczyć, że o tym mówię, ale to pani sama 
poruszyła temat baletu. A zresztą wolno pani widzieć we mnie lekkoducha o 

najpłytszych zainteresowaniach, który nie ma najmniejszego zrozumienia dla spraw 
wyższych, kosmosu i trojakiego prastworzenia ani uniwersalnej sympatii. To, jak 

rzekłem, pani wolno, tylko mogłoby się zdarzyć, że skrzywdziłaby mnie pani w ten 

background image

sposób.
— Powinna byś teraz, Zouzou — napomknęła mamusia — oświadczyć, że takiego 

zamiaru nie miałaś. i
Ale Zouzou milczała krnąbrnie.

Pan Hurtado natomiast, wyraźnie zjednany pochlebstwem, podjął bardzo uprzejmie 
radosną nutę mego pozdrowienia.

— Mademoiselle — przemówił tonem usprawiedliwienia — lubi się przekomarzać, 
panie markizie. My, mężczyźni, musimy się z tym pogodzić, i któż z nas chętnie 

tego
368 M^A A*'* TOMASZ MANN

nie czyni? Także i ze mną przekomarza się zawsze i nazywa mnie wypychaczem, 
ponieważ zrazu było to istotnie moim wyłącznym zatrudnieniem: zarabiałem sobie 

na chleb, wypychając czyichś zdechłych ulubieńców, kanarki, papugi i koty, 
opatrując je przy tym ślicznymi oczkami ze szkła. No, ale z czasem przeszedłem 

do czegoś lepszego, mianowicie do dermoplastyki, a więc od rzemiosła do sztuki, 
i nie trzeba mi już wcale zwierząt martwych, aby do złudzenia, w pełni żywe, 

stwarzać w widzialnym kształcie. Trzeba do tego obok zgrabnych rąk także 
rozległej obserwacji przyrody oraz wiedzy, nie przeczę. To, czym w tej 

dziedzinie rozporządzam, ofiarowałem już od szeregu lat na usługi naszego Muzeum 
Historii Naturalnej — nie ja sam zresztą, bo jeszcze dwóch artystów z tej samej 

branży pracuje wespół ze mną dla instytutu profesora Katschki. Do odtwarzania 
zwierząt z innych epok rozwojowych ziemi, do ożywiania zatem archaicznych 

szczątków trzeba, rozumie się, mocnej podstawy anatomicznej, z której można całą 
postać zwierzęcia logicznie wydedukować, i właśnie z uwagi na to jestem tak 

bardzo rad, że panu profesorowi powiodło się wydębić w Paryżu to, co 
najniezbędniejsze, ze szkieletu owego pradawnego stworzenia kopytnego. Już ja 

to, co mamy, uzupełnię. To zwierzę nie było większe od lisa i na pewno miało 
jeszcze cztery dobrze uformowane palce u łapek przednich, trzy u tylnych...

Hurtado rozgadał się na dobre. Pogratulowałem mu serdecznie wspaniałego zadania, 
wyrażając jedynie żal, iż nie będę mógł doczekać się wyniku tej jego pracy, gdyż 

już za tydzień odbije od brzegu mój okręt — mój okręt do Buenos Aires. Jestem 
jednak zdecydowany obejrzeć jak najwięcej z jego dotychczasowej twórczości. 

Profesor Katschka naj-wspaniałomyślniej ofiarował się pełnić sam funkcję mojego 
przewodnika po muzeum. Zależy mi właśnie na konkretnym umówieniu się z nim. 

,„«^x ; • •• ,« - - .
f

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 369
— Można to od razu załatwić — rzekł Hurtado. — Jeżeli zechcę potrudzić się jutro 

przed południem, około godziny jedenastej, do muzeum przy Rua da Prata, 
niedaleko stąd — to zarówno pan profesor, jak i jego własna niepozor-ność byliby 

o tym czasie na miejscu, i poczytałby sobie za zaszczyt, gdyby wolno mu było 
dołączyć się do przechadzki przez wszystkie sale.

Wyśmienicie. Podałem mu bez namysłu rękę na znak zgody, a panie zaakceptowały 
układ z większym lub mniejszym zadowoleniem. Uśmiech senhory był pobłażliwie 

łaskawy, uśmiech Zuzulki szyderczy. Niemniej w podjętej następnie krótkiej 
rozmowie wzięła i ona udział dość poprawny, choć nie wolny od przymieszki tego, 

co pan Hurtado nazwał „przekomarzaniem się". Dowiedziałem się że „don Miguel" 
przywiózł profesora z dworca do domu, że uczestniczył w obiedzie rodzinnym, po 

czym towarzyszył damom tu, w dolnym mieście, przy ich zakupach i w końcu 
zaprowadził panie do tej oto cukierni — przestąpić jej próg bez męskiej opieki 

nie pozwoliłby im obyczaj krajowy. Mowa była również i o przyszłych mych 
wędrówkach, o owej całorocznej podróży dokoła świata, którą moi ukochani rodzice 

w Luksemburgu zafundowali mi — jedynakowi swemu, bo taką już mieli do mnie 
słabość.

— C'est le mot" — nie omieszkała wtrącić Zouzou — istotnie, można to w całej 
pełni nazwać słabością.

— Jak widzę, pani troszczy się nieustannie o moją skromność, panno Zuzanno.
— Byłaby to pewnie troska beznadziejna — odpaliła z miejsca.

Matka jęła ją strofować:
— Moje drogie dziecko, młoda panienka musi nauczyć się tego, że między 

wstydliwością a kąśliwością jest różnica.

background image

A przecież ta właśnie kąśliwość napawała mnie nadzieją,
Oto właściwe słowo, (fr.)

370 ,-,"<• TOMASZ MANN
że pewnego dnia — choć tak mało miałem czasu przed sobą

— będę mógł całować te ponętne, rozchylone wargi. Sama pani Katschka miała 
utwierdzić mnie w tej nadziei, bo doszło do tego, że z zachowaniem wszelkich 

form zaprosiła mnie na jutrzejszy obiad. Hurtado zaś zatopił się w rozważaniach, 
na jakie też osobliwości miasta i jego okolicy powinien bym przede wszystkim 

zużyć swój ograniczony czas. Polecił majestatyczny widok miasta i rzeki, którym 
można rozkoszować się z ogrodu publicznego Passeio da Estrella, wspomniał 

również o zapowiadanej wkrótce walce byków i zachwalał ze szczególnym zapałem 
klasztor Belem, jako perłę architektury, oraz zamki w Cintra. Ja ze swej strony 

wyznałem mu, że po wszystkim, com o nim słyszał, najwięcej pociąga mnie Ogród 
Botaniczny, gdzie są podobno rośliny przynależne raczej do okresu węgla 

kamiennego niż do wegetacji obecnej, mianowicie drzewa paproci. To zaciekawia 
mnie mocniej niż wszystko inne, toteż, abstrahując od Muzeum Historii 

Naturalnej, muszę tam właśnie zwrócić pierwsze swe kroki.
— To niewielka przechadzka — oświadczyła senhora.

— Nawet dość wygodna. Najprościej będzie, jeśli po zwiedzeniu muzeum spożyję en 
familie obiad przy Rua Joao de Castilhos, a po południu można włączyć w program 

przechadzkę botaniczną, niezależnie od tego, czy don Antonio Jose zechce pójść z 
nami, czy nie.

Wyniośle oznajmiła mi ten projekt i udzieliła mi zaproszenia, że zaś przyjąłem 
je z najwytworniejszym zdziwieniem i wdzięcznością, o tym nie potrzebuję 

upewniać. Nigdy, rzekłem, nie stawał przede mną radośniej szy program na dzień 
następny aniżeli dziś. Ustaliwszy te sprawy powstaliśmy, aby się rozejść. Pan 

Hurtado wyrównał u kelnera rachunek pań i swój własny. Nie tylko on, lecz 
również ma-dame Katschka i Zouzou podały mi rękę na pożegnanie. Słowa „d 

demairi" zadźwięczały kilkakrotnie. Nawet Zouzou powiedziała:
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

371
— A demain. Grace a l'hospitalite de ma merę' — dorzuciła szyderczo. A potem, 

spuściwszy nieco oczy: — Nie lubię mówić na komendę. Dlatego schowałam na 
później wyznanie, że nie miałam zamiaru pana skrzywdzić.

Byłem tak zdumiony tym nagłym osłabieniem jej kąśli-wości, że przez omyłkę 
nazwałem ją Zazą.

— Mais, mademoiselle Zaza...
— Zaza! — powtórzyła wybuchając śmiechem i odwróciła się ode mnie...

Aż musiałem krzyknąć za nią:
— Zouzou! Zouzou! Excusez ma bevue, je vous en prie! ** Wracając do swego hotelu 

obok mauretańskiego dworca
głównego, wąską Rua do Principe, która łączy plac Rocio z La Avenida da 

Liberdade, łajałem się w myśli za to przejęzyczenie. Zaza! Ta była tylko sobą 
samą, we dwójeczkę ze swym zadurzonym Loulou — a nie z dumną, praiberyjską matką 

— a to przecie olbrzymia różnica!
Do jutra... Dzięki gościnności mojej matki, (fr.) ' Zouzou! Zouzou! Proszę 

wybaczyć mi tę omyłkę! (fiśji
ROZDZIAŁ

Do lizbońskiego Museu Sciencias Naturaes, mieszczącego się przy Rua da Prata, 
wiedzie z Rua Augusta niewiele kroków. Fasada domu jest niepozorna, bez schodów 

frontowych, bez kolumnowego portalu. Po prostu wchodziło się i natychmiast, 
jeszcze przed przekroczeniem drzwi obrotowych, przy których kasjer miał swój 

stół z fotografiami i widokówkami, zadziwiała wędrowca rozległość i głębia 
przedsionka, witającego zwiedzających zaraz u wejścia sugestywną wizją przyrody. 

Oto niemalże w środku hallu widziało się podobne do sceny podwyższenie i pokryte 
murawą z ciemniejącym na tylnym planie gąszczem leśnym, częścią malowanym, 

częścią zaś uplecionym naprawdę z pni oraz listowia. Nic to jeszcze; przed 
gęstwą, jak gdyby dopiero co z niej wychynął, stał w trawie na smukłych, blisko 

siebie zestawionych nogach biały jeleń w wysokiej koronie
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 373

rogów, o rozłożystych łopatkach i kolcach, pełen godności, a zarazem płochliwie 

background image

czujny z wyglądu; wyloty nastawionych pod rogami w bok uszu zwrócił ku przodowi 
i patrzał na przybysza szeroko rozstawionymi, lśniącymi i bacznymi mimo ich 

spokoju oczyma. Górne światło przybytku padło właśnie na łączkę i na lśniący 
kształt zwierzęcy, tak dumny i równocześnie nieufny. Brał lęk, że jednym skokiem 

zniknie w mroku dekoracji leśnej, skoro tylko postąpilibyśmy o krok naprzód. Tak 
też trwałem w trwodze, przykuty do swego miejsca trwogą samotnego przede mną w 

swej dzikości stworzenia, nie dostrzegając w porę senhora Hurtado, który, 
założywszy ręce na plecy, stał w pozie czekającej u stóp podium. Podszedł do 

mnie, dając kasjerowi znak, że opłata odpada, i przekręcił przede mną drzwi 
obrotowe wśród wyrazów przyjaznego powitania.

— Widziałem, że jest pan, markizie — przemówił — pod czarem naszego dostojnego 
odźwiernego, białego rogacza. To nader zrozumiałe. Tęga sztuka. Nie, to nie ja 

postawiłem go na nogi. Inna zdziałała to ręka, nim jeszcze związałem się z 
Instytutem. Pan profesor oczekuje. Czy wolno mi...

Musiał jednak z uśmiechem dopuścić, bym wpierw zbliżył się do wspaniałego okazu 
zwierzęcia i korzystając z tego, iż na szczęście pierzchnąć naprawdę nie zdoła, 

obejrzał je do woli z bliska.
— Nie, to nie daniel — objaśniał Hurtado — lecz członek klanu szlachetnych 

jeleni czerwonych, wśród których zdarzają się albinosy. Zdaje się zresztą, że 
mówię do znawcy. Pan myśliwy, jak przypuszczam?

— Tylko od czasu do czasu. Tylko wtedy, gdy wymagają tego względy towarzyskie. 
Tu — nic dalszego ode mnie niż pasja łowiecka. Myślę, że nie zdołałbym złożyć 

się do tej sztuki. Ma w sobie coś legendarnego. A przy tym — prawda, senhor 
Hurtado, przy tym jeleń jest wszakże przeżuwaczem?

374 ',. - ' TOMASZ MANN
— Bezsprzecznie, panie markizie. Podobnie jak obaj jego kuzyni, ren i łoś.

— I jak bydło domowe. To widać. On ma coś legendarnego, ale to widać. Jest biały 
wyjątkowo i rogi czynią go jakby królem lasu, i jego kończyny są zgrabne. Ale 

tułów zdradza familię — której, prawdę mówiąc, nie można nic zarzucić. Jeżeli 
się spojrzy badawczo na kadłub oraz na zad i pomyśli przy tym na przykład o 

koniu — jest on sprężyst-szy, koń, choć jak wiadomo, pochodzi od tapira — to 
jeleń może się wydać ukoronowaną krową.

— Krytyczny z pana obserwator, markizie.
— Krytyczny? Bynajmniej. Mam wyczucie form i typów życia, przyrody, oto 

wszystko. Nawet zamiłowanie do nich. Rodzaj entuzjazmu. Przeżuwacze mają, wedle 
wszystkiego, co mi o nich wiadomo, najdziwaczniejszy żołądek. Posiada on 

rozmaite komory, no, i z jednej z nich stworzenia te wypychają strawę z powrotem 
w górę, do pyska. Potem leżą i przeżuwają z rozkoszą jeszcze raz, do cna. Powie 

pan, że to nie na miejscu nosić koronę króla borów przy takim familijnym 
zwyczaju. Ale ja wielbię naturę przy wszelkich jej kaprysach i potrafię 

znakomicie wczuć się w nawyk przeżuwania. A zresztą istnieje jakaś sympatia 
uniwersalna.

— Niewątpliwie — rzekł Hurtado z zakłopotaniem. Był naprawdę lekko zmieszany 
moim podniosłym doborem wyrazów. Jak gdyby istniał styl mniej patetyczny na 

oznaczenie tego, co zawiera się w słowach „sympatia uniwersalna". Ponieważ 
jednak osłupiał i posmutniał pod wpływem zaam-barasowania, pośpieszyłem mu 

przypomnieć, że pan domu czeka na nas.
— Oczywiście, markizie. Nie wolno mi zatrzymywać pana tu dłużej. Czy mogę prosić 

w lewo...
Po lewej stronie korytarza mieściło się biuro Katschki. Profesor podniósł się 

przy naszym wejściu od biurka, zdejmując robocze okulary ze swych gwiaździstych 
oczu, na

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 375
których ponowny widok doznałem wrażenia, jak gdybym poprzednio oglądał je we 

śnie. Pozdrowił nas serdecznie. Wyraził zadowolenie z przypadku, który zetknął 
mnie już z obiema paniami, jak również z ustalonych dalszych planów. Przez kilka 

minut siedzieliśmy przy jego stole, on zaś wypytywał się o moje pomieszczenie i 
o moje pierwsze wrażenia z Lizbony. Następnie zaproponował:

— Wyruszymy już na nasz obchód, markizie?
Tak też uczyniliśmy. Przed jeleniem, tam, w przedsionku, stała w tej chwili 

jakaś klasa szkolna, dzieci dziesięcioletnie, które ich profesor pouczał o tym 

background image

zwierzęciu. Dzieląc sprawiedliwie respekt, dziatwa przenosiła wzrok z jelenia na 
swego mentora. Przeprowadzano ją potem wzdłuż okalających hali szklanych kaset 

ze zbiorami chrząszczy i motyli. Nie zatrzymaliśmy się przy nich, lecz weszliśmy 
na prawo w amfiladę otwartych, nierównego rozmiaru sal, gdzie już moje „wyczucie 

typów życia", którym się poszczyciłem, mogło było chyba nasycić się, a nawet 
przesycić, tak kłopot-liwie gęsto, tak urzekająco dla spojrzeń pełnych sympatii 

jawiły się co krok, w każdym pokoju, w każdej sali twory wyłonione stopniowo z 
płodnego łona przyrody i unaoczniające tuż obok mętnej próby okaz najdokładniej 

rozwinięty, w rodzaju swym najdoskonalszy. Za szkłem odtworzono fragment dna 
morskiego, na którym krzewiło się z grubsza całe najwcześniejsze życie 

organiczne, mianowicie roślinne, w częściowo szpetnej chaotyczności form. A 
zaraz przy nich widniały przekroje muszli z najgłębszych warstw ziemnych — 

puste, gdyż przed milionami lat wygniły bezgłowe mięczaki, które w nich miały 
swój schron — o tak precyzyjnie wyrzeźbionym wnętrzu owych osłon mieszkalnych, 

że aż brał dziw, na jak drobiazgowy artyzm zdobywała się przyroda w dniach tak 
zamierzchłych. '

Poszczególni zwiedzający, ludzie, co musieli opłacić wstęp, na pewno zresztą 
niski, stawali nam w drodze nie mając przewodnika, ponieważ ich stanowisko 

społeczne nie
376 . • , TOMASZ MANN

stwarzało wcale okazji do osobnego oprowadzania, toteż musieli ograniczyć się do 
spisanych w języku miejscowym objaśnień, jakimi eksponaty opatrzono. Oglądali 

się ciekawie za naszą nieliczną grupką, domyślając się, jak sądzę, we mnie 
jakiegoś cudzoziemskiego księcia, któremu zarząd czyni honory domu. Nie przeczę, 

że było mi to przyjemne; a przy tym wyczuwałem jako subtelną podnietę kontrast 
mej wy-kwintności i elegancji z surową pierwotnością częstokroć przerażających 

mój wzrok kopalnych eksperymentów przyrody, z jakimi zawierałem właśnie 
przelotną znajomość, owych praraków, głowonogów, członkonogów, straszliwie 

strupieszałych gąbek i pozbawionych wnętrzności lilii morskich.
Czymś, co równocześnie pobudzało mą uwagę, była myśl, że wszystko to są ledwie 

pierwsze rzuty twórcze, nawet w tym absurdalnym kształcie nie pozbawione pewnej 
godności i własnej celowości próby wstępne zmierzające ku mnie, to znaczy ku 

człowiekowi; tę właśnie refleksję uzewnętrzniła skupiona uprzejmie postawa, w 
jakiej pozwoliłem przedstawić sobie ni mniej, ni więcej tylko jaszczura 

morskiego o gołej skórze i ostrym pysku, pływającego w postaci modela o długości 
niemal pięciu metrów w szklanym zbiorniku wodnym. Jegomość ten, który mógłby 

przybrać rozmiary jeszcze o wiele większe od zademonstrowanych tutaj, był gadem, 
ale o kształtach ryby, i przypominał delfina, choć ten jest ssakiem. Bujając tak 

na pograniczu gatunków, wytrzeszczał na mnie z ukosa swe ślepia, podczas gdy ja 
sam, nie bacząc na słowa Katschki, mknąłem już spojrzeniem w przód, ku dalszym 

pomieszczeniom, gdzie w ogrodzeniu ze szkarłatnoaksamitnych lin, wysterczając 
ponad wiele innych okazów, zdawał się naprawdę jawić w ogromnym, pełnym życia 

kształcie dinozaur. Tak to bywa w muzeach i na wystawach: ukazują zbyt wiele; 
ciche zatopienie się w jednym lub niewielu przedmiotach, wyodrębnionych z ich 

bogactwa, byłoby niechybnie owocniejsze dla umysłu
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 377

i serca; bo ledwie się stanie przed jednym eksponatem, spojrzenie przelata w 
dal, ku innemu, odciągającemu uwagę od poprzedniego, i tak dzieje się wciąż 

poprzez uciekające szeregi eksponatów. Stwierdzam to zresztą na podstawie 
jednorazowego doświadczenia, później bowiem nie odnawiałem prawie nigdy swej 

bytności w podobnych siedzibach wiedzy.
Co się tyczy niezdarnego stwora, który poniechany przez zniechęconą naturę 

znalazł tu na podstawie swoich grobowych szczątków wierne swe odtworzenie, to 
gmach nie posiadał sali odpowiedniej jego rozmiarom — bo mierzył, pożal się 

Boże, w całości czterdzieści metrów, i choć dodano jeszcze dwa komunikujące się 
szeroko rozpiętą arkadą przybytki, to i one sprostały wymaganiom stawianym przez 

ogrom członków zwierzęcia jedynie dzięki przemyślnemu rozmieszczeniu owych mas. 
Minęliśmy jeden pokój, przechodząc obok kolosalnego, skręconego w kabłąk ogona w 

powłoce skóry, obok tylnych łap również skórą okrytych i części brzuchatego 
tułowia; w pokoju sąsiednim ustawiono dla podźwignięcia przodu rodzaj pnia — lub 

też może to była ścięta kolumna kamienna? — o którą biedaczysko, na pół się 

background image

uniósłszy, wsparł nie bez jakiejś potwornej elegancji jedną łapę, podczas gdy 
bezkresna szyja ze znikomą u szczytu główką zwieszała się ku tej łapie w smętnym 

zamyśleniu — ale czyż można myśleć móżdżkiem wróbla?
Byłem mocno przejęty widokiem dinozaura i przemówiłem doń w duchu: „Nie martw 

się! Zapewne, spotkało cię odtrącenie, wykreślono cię z żywych za twój ogrom, 
ale widzisz sam, że odtworzyliśmy cię i pamiętamy o tobie". A przecie uwaga moja 

nie skupiała się całkowicie nawet na tej sensacji muzealnej, lecz doznawała 
odchyleń na skutek innych, równoczesnych atrakcji: oto zwisając z sufitu bujał 

rozpostarłszy skrzydła napowietrzny jaszczur, a obok niego dopiero co z 
kłębowiska gadów wyłoniony praptak z ogonem i błoniastymi szponami lotnymi. 

Jajorodne ssaki torba-
378 , t TOMASZ MANN

cze widniały również obok, a nieco dalej ukazywały swe tępe pyski pancerniki 
olbrzymy, obleczone przez naturę na grzbiecie i u boków ochronnym kirysem z 

grubych płyt kostnych. Ale równie zapobiegliwie zatroszczyła się przyroda
0 ich łapczywego pożeracza, machairodusa, tygrysa szablis-tego, rozwijając w nim 

tak potężne szczęki i kły, że zdołał on nimi rozłupywać pancerz kostny i 
wydzierać pancernikowi z cielska wielkie ochłapy jego prawdopodobnie nader 

smakowitego mięsa. Im bardziej rozrastał się mimowolny amfltrion i grubszy 
stawał się jego pancerz, tym srożej potężniały szczęki i zębiska biesiadnika, 

który z dziką uciechą dopadał jego grzbietu. Gdy jednak dnia pewnego, referował 
Katschka, klimat i roślinność wyplatały wielkiemu pancernikowi taką psotę, iż 

nie znalazł już swej niewinnej strawy
1 wyginął, wówczas po całym antagonizmie wdepnął w niedolę również i machairodus 

ze swymi szczękami i łamacza-mi pancerzy w pysku, znędzniał rychło i rozstał się 
z życiem. Z uwagi na rośniecie pancernika zdobył się na największy wysiłek, by 

nie pozostać w tyle i zachować sprawność miażdżenia. Tamten znów nie osiągnąłby 
nigdy swych rozmiarów i grubego pancerza, gdyby nie miłośnik jego mięsa. Jeżeli 

jednak natura chciała go obronić przed wrogiem za pomocą coraz to trudniejszej 
do skruszenia pokrywy pancernej, to czemuż nieustannie wzmacniała szczęki i kły 

przeciwnika? Po prostu sprzyjała im obu — a przeto żadnemu z nich — igrając 
tylko z nimi po to, by ich poniechać, z chwilą gdy wzniosła ich do zenitu ich 

możliwości. Co też myśli sobie natura? Nie myśli całkiem nic, a i człowiek nie 
zdoła nic o niej pomyśleć, mogąc jedynie dziwić się jej czynnemu spokojowi, 

rozdając przy tym swe serce w prawo i w lewo, gdy jako honorowy gość wędruje 
wśród wielości jej kształtów, których przepiękne odtworzenia, sporządzone 

częściowo przez pana Hurtado, wypełniały szereg sal w muzeum Katschki.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 379

Przedstawiono mi dalej: włochatego mamuta z wygiętymi ku górze siekaczami, który 
już zaniknął, i spowitego w obwisłe grube skórsko nosorożca, który jeszcze 

istnieje, choć wcale na to nie wygląda. Z gałęzi drzew spozierały ku mnie 
nadmiernie dużymi, lśniącymi oczyma skulone mał-piatki, jak wiodąca nocny żywot 

wysmukła małpeczka lori, którą na zawsze zachowałem w mym sercu, tak śliczne 
łapki, nie mówiąc już nic o ślepkach, miała u swych ramio-nek, które, rzecz 

jasna, kryły w sobie kościec najdawniejszych zwierząt lądowych; a potem karlica 
maki z oczyma jak filiżanki do herbaty, z długimi, cienkimi paluszkami, 

złożonymi przed piersią, i z niezwykle rozszerzonymi, płaskimi kciukami. Natura 
chciała, jak się zdaje, pobudzić do śmiechu tymi groteskowymi mordkami; ja 

jednak powstrzymałem się nawet od uśmiechu na ich widok. Aż nazbyt bowiem 
wyraźnie wszystkie te stworzenia zmierzały rozwojem swym ostatecznie ku mnie, 

jakkolwiek po manowcach maskarady i smętnej żartobliwości.
Jakże potrafiłbym wymienić i wychwalić wszystkie zwierzęta, które wystawiono w 

muzeum na pokaz, a więc ptaki, jak budujące gniazda białe czaple, jak markotne 
puchacze i wąskoszczudły flaming, i sępy, i papugi, a dalej krokodyl i foki, i 

płazy rozliczne, i salamandry, i brodawkowate ropuchy, krótko mówiąc wszystko, 
co płazi się i łazi! Liska nie zapomnę nigdy dla chytrej przemyślności jego 

pyszczka, a wszystkie zwierzaki, lisa, rysia, leniwca i rosomaka, ach, nawet 
przyczajonego na drzewie jaguara o ślepiach skośnych, zielonych, fałszywych i 

wyrazie pyska mówiącym, iż wyznaczona mu rola jest drapieżna i krwawa — 
wszystkie z ochotą pogłaskałbym tkliwie po futrzanym łbie, a nawet tu i ówdzie 

uczyniłem to, jakkolwiek dotykanie przedmiotów było wzbronione. Ale na cóż to 

background image

nie mogłem sobie pozwolić? Moim towarzyszom było miło, że dreptającemu na 
tylnych łapach niedźwiedziowi podałem rękę, a szympansa,

380 --.,.», TOMASZ MANN
co opuścił się na napiąstki, poklepałem po łopatkach dla dodania mu animuszu.

— Ale człowiek — rzekłem. — Panie profesorze! Pan obiecał mi przecież człowieka. 
Gdzież on?

— W podziemiu — odpowiedział Katschka. — Jeżeli pan nacieszył się tu już 
wszystkim, markizie, to może zejdziemy na dół.

— Wzwyż, chciał pan powiedzieć — wtrąciłem dowcipnie.
Podziemie było sztucznie oświetlone. Co parę kroków mieściły się tam we wnękach 

ściennych oddzielone szklanymi taflami swego rodzaju teatrzyki, to jest 
plastyczne, naturalnej wielkości sceny z zamierzchłego życia ludzkiego, i przed 

każdą z nich bawiliśmy czas jakiś, słuchając objaśnień gospodarza, a nawet 
powracaliśmy na me żądanie od właśnie oglądanej sceny do poprzedniej, aby 

jeszcze dokładniej wszystkiemu się napatrzyć. Życzliwy czytelnik przypomina 
sobie zapewne, jakem to w zaraniu własnego życia, ciekaw pochodzenia niezwykłej 

dorodności swych kształtów, rozglądał się badawczo wśród wszelkich podobizn 
przodków za pierwszymi zapowiedziami mojej istoty. Z większą mocą powraca w 

życiu zawsze to, co było na początku, i miałem zupełnie wrażenie, że podejmuję 
na nowo dawne poszukiwania, gdym wnikliwym spojrzeniem i z bijącym sercem 

wpatrywał się w to, co z zamierzchłej oddali dążyło ku mnie jako do celu. Boże 
mój, jakież stwory drobne i owłosione przykucnęły tu w ciasno zwartej, trwożnej 

grupie, niby naradzając się bełkotliwym pomrukiem pramowy, jakby tu na tej 
ziemi, którą zastano we władztwie istot znacznie sprawniej wyposażonych i 

potężniej uzbrojonych, znaleźć ocalenie i możliwości życia? Czyż prastworzenie, 
o którym słyszałem, to jest oddzielenie od zwierzęcości, dokonało się już tu czy 

nie jeszcze? Już, na pewno już, odpowiedziałbym, gdyby mnie zadano to pytanie. 
Przemawiała za tym właśnie owa bojażliwa obcość i bezradność kudłaczy względem 

opór-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 381

nego świata, w obliczu którego brakło im zarówno rogów, jak i miażdżących łap, 
zarówno szczęk rozszarpujących, jak i pancerzy kostnych, jak wreszcie twardych 

niby z żelaza, kolących dziobów. A przecież postacie te wiedziały już, zgodnie z 
mym przeświadczeniem, i siedząc w kucki gwarzyły po kryjomu o tym, że ulepione 

są ze szlachetniejszej gliny niż reszta stworzeń.
Oto rozwarła się przestronna pieczara, a w niej ludzie neandertalscy rozniecali 

ogień — ludzie o grubych, niekształtnych karkach, krępi zapewne; niechby jednak 
ktokolwiek inny, najokazalszy król lasów, spróbował przyjść tu i rozpalać 

ognisko, i dmuchać w żar! To wymagało czegoś więcej niż tylko królewskich 
manier; tu trzeba było nowego pierwiastka. Szczególnie spasłym i krótkim karkiem 

odznaczał się wódz klanu, wąsacz o okrągłych barach, z jednym kolanem 
krwawiącym, odartym ze skóry, o ramionach zbyt długich w stosunku do jego 

postury, z jedną dłonią na rogach jelenia, którego był zabił i wciągał właśnie w 
głąb jaskini. Krótkoszyi, długoramienni i ociężali byli tam wszyscy: ludzie przy 

ognisku, chłopak, co spozierał z czcią w stronę żywiciela i dawcy łupów, oraz 
kobieta z dzieckiem przy mlecznej piersi, wychylająca się z zakamarka groty. Ale 

dziecko, o dziwo, było całkiem podobne do dzisiejszego oseska, zdecydowanie 
nowoczesne i rozwinięte nad wyraz w porównaniu z dorosłymi, do których poziomu 

chyba opadnie jeszcze, rosnąc.
Nie mogłem oderwać się od neandertalczyków, tym mniej jednak z kolei od 

cudacznego osobnika, co przed wieloma tysiącami stuleci przysiadłszy samotnie 
wśród nagich ścian groty skalnej, pokrywał je z osobliwą skrzętnością 

wizerunkami bizonów, gazel i innej zwierzyny łownej, a także i myśliwych. Jego 
towarzysze polowali tam, w lasach, naprawdę, on jednak odtwarzał to malarsko za 

pomocą różnobarwnych soków, a jego umorusana lewica, którą pracując wspierał się 
o skalistą ścianę, pozostawiała pomiędzy mało-

382 , , <' , n TOMASZ MANN
widłami mnogie odciski. Przyglądałem mu się długo i mimo to zapragnąłem, gdyśmy 

już przeszli dalej, powrócić raz jeszcze do pracowitego dziwadła. — Przecie tu 
jest jeszcze jeden — przemówił Katschka — taki co ryje, jak umie, w kamieniu 

zjawy swej wyobraźni. — Również i ten skrzętny rzeźbiarz, pochylony nad głazem, 

background image

budził wielkie wzruszenie. Jakąż odwagę i ile zdolności obronnych miał człek 
podchodzący, w jednej ze scenek, z psami przy sobie i z oszczepem w garści, do 

rozwścieczonego dzika, który równie dzielny w obronie, lecz zgodnie z naturą z 
mniejszą szansą sposobił się do walki. Dwa psiska — a była to rasa niezwykła, 

dziś już niespotykana, mianowicie szpice torfowiskowe, jak nazwał je profesor, 
oswojone przez człowieka z ery budowli palowych — leżały już rozprute jego kłami 

w trawie, zwierz miał jednak do czynienia z innymi jeszcze; ich pan zamierzył 
się wzniesioną włócznią, a że wynik boju nie mógł być wątpliwy, przeto poszliśmy 

dalej, pozostawiając dziką świnię przesądzonemu jej losowi.
Pojawił się piękny krajobraz morski z rybakami uprawiającymi przy brzegu swoje 

niekrwawe, lecz też i wyższego rzędu rękodzieło; dzięki lnianym swym sieciom 
dokonali dobrego połowu. Obok działo się przecie coś zupełnie odmiennego niż 

gdziekolwiek indziej, coś ważniejszego niż u neandertalczyków, u łowcy odyńców, 
u zaciągających sieć rybaków, a nawet u skrzętnych cudaków: oto wzniesione słupy 

kamienne, i to tłumnym rzędem, sterczały nie pokryte sklepieniem; była to jak 
gdyby kolumnowa sala, tylko że niebo miała w miejscu stropu, a na równinie poza 

nią wschodziło właśnie słońce, dźwigając się płomienną pożogą ponad skraj 
świata. Atoli w sali bez stropu stał mężczyzna potężnie zbudowany i podniósłszy 

ramiona ofiarowywał wschodzącemu słońcu wiązankę kwiatów! Czy widział kiedy kto 
coś podobnego? Mąż to był nie sędziwy i nie młodzieniaszek, w sile wieku. I 

właśnie to, że był tak krzepki i silny, nadawało jego czynności szczególny czar. 
Ani on, ani

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 383
jego towarzysze, którzy dla jakichś osobistych wartości wybrali go z tłumu na 

ten właśnie urząd, nie umieli jeszcze budować i kryć budowli dachem; zdołali 
tylko spiętrzyć kamienie w filary tworzące krąg, aby odprawiać tam obrzędy, z 

których jednego dopełniał teraz mocarz. Surowe słupiska nie dawały jeszcze 
podstawy do pychy. Lisia lub borsucza jama oraz przemyślnie uplecione gniazdo 

ptasie dowodziły nawet większego sprytu i zgrabności. A przecie nie służyły one 
niczemu innemu poza prostymi celami: ukrywania i wylęgu — ponad to nie sięgał 

ich sens. Z kolumnowym koliskiem było cokolwiek inaczej: nie miało ono nic 
wspólnego z kryjówką i gniazdem wylęgu, wyższa nad to myśl człowieka, otrząsając 

się z roztropnej zapobiegliwości, wznosiła się ku potrzebie szlachetnej — i 
zaiste, niechby z całego kręgu natury przyszedł tu kto i wpadł na myśl, aby 

powracającemu słońcu ofiarować usłużnie naręcze kwiecia!
Gdym rzucał to wyzwanie w swym jakże roztrwonionym sercu, moja głowa — pod 

wpływem napięcia uwagi — rozpaliła się jak gdyby lekką gorączką. Posłyszałem, 
jak profesor mówił, że zobaczyliśmy już wszystko i możemy wejść z powrotem na 

górę, a następnie udać się na Rua Joao de Castilhos, gdzie panie oczekują nas ze 
śniadaniem.

— Można było prawie zapomnieć o tym w toku tak interesującego zwiedzania — 
odrzekłem, ale nie zapomniałem o tym bynajmniej, uważając spacer po muzeum 

właśnie za przedsmak ponownego ujrzenia matki i Córki, całkiem tak, jak rozmowa 
z Katschką w wagonie restauracyjnym była przygotowaniem do tego zwiedzania.

— Panie profesorze — powiedziałem próbując wygłosić mówkę na zakończenie — 
niewielem wprawdzie zwiedził dotąd muzeów w młodym swym życiu, ale nie ulega dla 

mnie wątpliwości, że muzeum pańskie należy do najbardziej pasjonujących. Stolica 
i kraj winne są panu wdzięczność za stworzenie go, a ja za pańskie osobiste 

przewodnictwo. Również i panu dziękuję najgoręcej, panie Hurtado. Jakże wier-
384

TOMASZ MANN
nie odtworzył pan biednego, niezmierzonego dinozaura i smakowitego olbrzyma 

pancernika! Lecz teraz, jakkolwiek niechętnie odrywam się od tych miejsc, nie 
wolno nam za żadną cenę dopuścić do tego, by senhora Katschka i made-moiselle 

Zouzou czekały na nas. Matka i córka to również szczególny, wzruszający akord. 
Brat i siostra, o tak, to często ma także wielki urok. Ale matka i córka — 

wyznaję to bez żenady, niech nawet wyda się to nieco chorobliwe — stwarzają 
najbardziej czarujący duet na naszej gwieździe.

ROZDZIAŁ ÓSMY
l ak oto stało się, że wprowadzono mnie w zacisze domowe człowieka, którego 

rozmowne towarzystwo pobudziło mnie tak mocno w ciągu podróży — w to domostwo, 

background image

ku którego wyniosłej okolicy zwracałem już wielekroć, z dolnego jeszcze miasta, 
me szukające spojrzenie, a które stało się dla mnie jeszcze bardziej atrakcyjne 

dzięki nieoczekiwanemu poznaniu jego mieszkanek, matki i córki. Szybko i 
wygodnie wywiozła nas wspomniana przez pana Hurtado kolejka linowa w ową górną 

dzielnicę, a okazało się, że wylot trasy sąsiaduje z ulicą Joao de Castilhos, 
tak że po niewielu krokach stanęliśmy przed willą Katschki, białym domkiem, 

takim jak sporo innych tu, w górze. Zielenił się przed nim mały gazon z grządką 
kwiatów pośrodku, wnętrze zaś siedziby było takie, jakie miewają skromni uczeni, 

stanowiąc rozmiarami i urządzeniem skrajny kontrast ze wspaniałością
386 TOMASZ MANN

mego własnego pomieszczenia w tym mieście, tak że nie mogłem ustrzec się tonu 
protekcjonalnościj kiedym chwalił górujące swym widokiem położenie domu oraz 

przytulność pokojów.
Zresztą poczucie to przytłumił rychło i przeobraził prawie w bojaźliwość inny 

narzucający się kontrast: mianowicie pojawienie się pani domu, senhory Katschka 
da Gruz, która nas — to znaczy zwłaszcza mnie powitała w niesłychanie 

mieszczańskim, małym saloniku z tak majestatyczną godnością, jak gdyby wkoło nas 
rozpościerała się książęca sala recepcyjna. Wrażenie, wywarte na mnie wczoraj 

przez tę kobietę, jeszcze się tylko spotęgowało przy ponownym jej ujrzeniu. 
Dołożyła starań, by ukazać się w toalecie innej niż poprzedniego dnia: była to 

toaleta z cieniutkiej białej mory z pięknie przylegającą do kibici, bogato 
falbanami przystrojoną spódnicą, ciasnymi, choć fałdzistymi rękawami i czarną 

aksamitną szarfą wysoko, pod biustem. Starodawne, złote upięcie z medalionem 
okalało jej szyję o barwie kości słoniowej, a karnacja jej, podobnie jak i 

okazałej, surowej twarzy pomiędzy kołyszącymi się kolczykami, odcinała się tonem 
o kilka odcieni ciemniejszym od kwietnej bieli sukni. W bujnych, kruczych 

włosach, ułożonych przy skroniach w kilka loczków, można było dziś, przy braku 
kapelusza, zauważyć przecie nitki srebrne. Jakże jednak nienagannie zachowała 

talia swą smukłość, przy dumnym unoszeniu głowy i prawie znużonych pychą 
spojrzeniach, godzących w ciebie zawsze spod powiek, z góry! Nie przeczę, że ta 

kobieta onieśmielała mnie, a zarazem właśnie tymi cechami, które to u niej miały 
na celu, pociągała niesłychanie. A przecież aż do posępności dochodząca 

wyniosłość znajdowała przy jej pozycji, jako małżonki uczonego o niewątpliwych 
zresztą zasługach, uzasadnienie raczej niezupełne. Działało tu również coś jakby 

zew czystej krwi, jakaś pycha rasowa, mająca w sobie nieco zwierzęcości i 
właśnie tym podniecająca.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 387
Przy tym wszystkim szukałem, szczerze mówiąc, oczyma Zouzou, bliższej mimo 

wszystko memu wiekowi i zainteresowaniom niż senhora Maria Pia — imię jej doszło 
do mnie z ust profesora, który ze stojącej na pluszowej kapie salonowego stołu i 

otoczonej kielichami karafki nalał nam portwaj-nu. Nie było mi dane czekać 
długo. Zouzou pojawiła się, ledwieśmy zwilżyli wargi naszym aperitifem i 

przywitała się najpierw ze swą matką, potem, po koleżeńsku, z panem Hur-tado, 
całkiem na ostatku zaś ze mną — co stało się zapewne dla względów pedagogicznych 

i abym nie roił sobie nie wiadomo czego. Wracała z partii tenisa z jakimiś tam 
znajomymi młodzikami o nazwiskach brzmiących w przybliżeniu Cunha, Costa i 

Lopes. O grze każdego z nich wydawała sądy zawierające uznanie lub krytykę i 
dowodzące, że sama siebie uważa za mistrzynię. Mnie zagadnęła przechylając 

główkę przez ramię, czy grywam, i chociaż rzadko tylko, mianowicie kiedyś we 
Frankfurcie, przyglądałem się jako kibic spoza ogrodzenia kortów — przyglądałem 

się, co prawda, nader uważnie — grze wytwornych młodzieńców, a przy okazji 
pełniłem dla napiwku nawet funkcje chłopaka do piłek, podnosząc za daleko 

strzelone i odrzucając je graczom albo też kładąc je im na rakietach i na tym 
koniec — odrzekłem niedbale, żem dawniej, w domu, na korcie przy zamku 

Monrefuge, bywał nie najgorszym partnerem, ale potem ogromnie wyszedłem z 
wprawy.

Wzruszyła ramionami. Jakże radowało, mnie to, że widzę znowu śliczne koniuszki 
jej loków przy uszach, jej uniesioną górną wargę, emaliowy błysk jej zębów i ów 

czarowny zarys podbródka oraz szyi, i nadąsane badawcze spojrzenie tych czarnych 
oczu spod harmonijnie zarysowanych brwi! Miała na sobie prostą białą sukienkę 

lnianą ze skórzanym paskiem i z krótkimi rękawami, które odsłaniały prawie 

background image

całkiem jej słodkie ramiona — ramiona zyskujące w mych oczach jeszcze na uroku w 
chwilach, gdy przeginała je i oburącz poprawiała złotego węża, co przyozdabiał 

jej włosy. Bezsprze-
388 \ , < TOMASZ MANN

cznie, rasowa wyniosłość senhory Marii Pii wywierała na mnie wrażenie dochodzące 
do wstrząsu; ale serce moje biło dla jej przemiłej córki, i myśl, że ta właśnie 

Zouzou jest lub stać się musi Zazą bawiącego w podróży Loulou Yenosty, 
utwierdzała się coraz uporczywiej w mej wyobraźni, jakkolwiek zdawałem sobie w 

całej pełni sprawę z olbrzymich trudności przeciwstawiających się takiemu 
stanowi rzeczy. Jakże mogło wystarczyć sześć czy siedem dni, pozostałych do 

odjazdu okrętu — na to, bym wśród najbardziej opornych okoliczności zdołał 
wycisnąć pierwszy pocałunek na tych wargach, na jednym z tych rozkosznych ramion 

(z pierwotnym kośćcem)? Już wtedy narzuciła mi się myśl, że powinienem 
bezwarunkowo przedłużyć ten zbyt krótki okres, zmienić program swej podróży i 

przepuścić jeden statek, aby dać czas na rozkwit swemu stosunkowi do Zouzou.
Jakież szaleńcze pomysły strzelały mi do głowy! Zamiary małżeńskie mego drugiego 

„ja", siedzącego w domu, zakradły się chyłkiem w moje myśli. Zdawało mi się, że 
muszę oszukać mych luksemburskich rodziców nie wyjeżdżając w zaleconą mi dla 

odwrócenia myśli podróż dokoła świata, zabiegać o rękę uroczej córki profesora 
Katschki i pozostać w Lizbonie jako jej mąż — boć przecie było dla mnie sprawą 

aż nazbyt boleśnie jasną, że zawieszenie w powietrzu mej egzystencji, owa 
kłopotliwa zabawa w sobowtóra absolutnie nie pozwala mi pokierować tak moimi 

krokami w rzeczywistości. To, jako się rzekło, sprawiało mi ból. Ale z drugiej 
strony, ileż znów wesela przysparzała mi możność spotkania nowych przyjaciół w 

sferze odpowiadającej wysub-telnieniu mej istoty!
Tymczasem przeszliśmy do pokoju stołowego, gdzie górował nad wszystkim 

nieproporcjonalnie do rozmiarów tego pomieszczenia wielki i masywny kredens, 
rzeźbiony zbyt bogato w orzechowym drzewie. Profesor zasiadł na pierwszym 

miejscu. Mnie wskazano miejsce obok pani domu, naprzeciwko Zouzou i pana 
Hurtado. Sąsiadowanie ze sobą

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 389
tych dwojga, wobec mych zakazanych niestety marzeń małżeńskich, skłoniło mnie do 

dość niespokojnej obserwacji, jak też w stosunku do siebie się zachowają. Myśl, 
że długowłosy oraz czarowne dziewczę mogliby być przeznaczeni dla siebie, 

narzucała się wprost i niepokoiła mnie. Jednak wzajemny ich stosunek sprawiał 
wrażenie takiej swobody i umiaru, że uśpiło to moje podejrzenia.

Stateczna wiekiem służebna o wełnistych włosach wniosła jedzenie, które okazało 
się wcale smakowite. Podano najpierw hors-d'oeuvres* z wybornymi krajowymi 

sardynkami, pieczeń baranią, bezy z bitą śmietaną na deser, a następnie jeszcze 
owoce i sery. Wszystko to zakrapiano mocnym winem czerwonym, które panie 

rozcieńczały wodą, a którego profesor nie pił wcale. Uznał natomiast za wskazane 
zauważyć, iż to, czym chata bogata, nie może oczywiście współzawodniczyć z 

daniami w „Savoy Pałace", na co Zouzou natychmiast, nim jeszcze zebrałem się na 
odpowiedź, wtrąciła, żem przecież dobrowolnie przyjął zaproszenie na dzisiejszy 

obiad nie oczekując na pewno, by z mego powodu robiono specjalne ceregiele. Na 
pewno jakieś ceregiele robiono, ale przeszedłem nad tym do porządku i jąłem 

rozwodzić się jedynie, że nie mam bynajmniej powodu tęsknić za kuchnią swego 
hotelu przy Avenida, że mnie zachwyca możność spożycia tego obiadu w tak 

dystyngowanym i ze wszech miar ujmującym kółku rodzinnym, a zachowuję przy tym 
trwale w pamięci, komu za tę łaskę winienem wdzięczność. Mówiąc to, ucałowałem 

rękę senhory zwracając przy tym oczy na Zouzou.
Odpowiedziała na me spojrzenie minką surową, zmarszczywszy brwi i rozchyliwszy 

wargi, a rozdawszy chrapki. Z zadowoleniem stwierdziłem, że beznamiętność, z 
jaką na szczęście odnosiła się do don Miguela, nie przebijała ani na chwilę w 

jej zachowaniu się względem mnie. Nie odrywała prawie oczu ode mnie, 
obserwowała, nie kryjąc się z tym

Zakąski, (fr.)
390 , ,, TOMASZ MANN

wcale, każde z mych poruszeń i nasłuchiwała w sposób podobnie jawny, uważnie i 
jakoby zawczasu gniewnie, wszelkich mych wypowiedzi, przy czym ani razu ust jej 

nie wykrzywiło coś na kształt uśmiechu, lecz tylko prychała od czasu do czasu 

background image

noskiem krótko i wzgardliwie. Krótko mówiąc: moja obecność wzbudzała w niej 
widocznie najeżone i dziwnie wojownicze podniecenie i któż weźmie mi za złe, żem 

ten odcień — niechby i wrogiego — zainteresowania moją osobą uznał za 
pomyślniejszy i bardziej obiecujący od obojętności?

Rozmowa, prowadzona po francusku, przy czym profesor i ja zamienialiśmy niekiedy 
parę słów niemieckich, toczyła się jeszcze dokoła mej bytności w muzeum i 

skłaniających do sympatii uniwersalnej wrażeń, jakie — oświadczyłem to — 
bytności owej zawdzięczam, potrącała też o projekt wycieczki do Ogrodu 

Botanicznego i przerzuciła się następnie na te architektoniczne osobliwości w 
pobliżu miasta, których nie powinienem pominąć. Zapewniłem o swej ciekawości i o 

tym, że wiernie zachowuję w pamięci radę udzieloną przez mego czcigodnego 
towarzysza podróży, abym nie rozglądał się po Lizbonie zbyt pobieżnie, lecz 

poświęcił na poznanie miasta dostatecznie dużo czasu. Ale właśnie sprawą czasu 
się niepokoję; plan mej podróży pozostawia mi go zbyt mało i naprawdę — mówiłem 

dalej — zaczynam zastanawiać się, jakby też można go odmienić tak, aby pobyt mój 
tutaj przeciągnął się dłużej.

Zouzou, mówiąca z upodobaniem o mnie w osobie trzeciej, tak jak gdyby mnie tu 
nie było, wbiła swe żądełko utrzymując, że to chyba niewłaściwe namawiać pana 

markiza do gruntowności. Znaczy to, jej zdaniem, przeoczać moje obyczaje, 
podobne bezsprzecznie raczej nawykom motyla, który buja z kwiatu na kwiat, aby 

tylko przelotem uszczknąć wszędzie nieco słodyczy. Ślicznie to, odparłem 
naśladując jej styl, że mademoiselle, jakkolwiek nie bez omyłek, zajmuje się 

moim charakterem — a szczególnie jeszcze śliczniej, że tak po-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 391

etycznymi wyraża to obrazami. Na to stała się jeszcze bardziej kąśliwa i 
trzepnęła, że przy blasku, jaki bije z mej postaci, trudno nie popaść w 

poetyczność. Ze słów jej przemawiał gniew niezależnie od wyrażonego dawniej 
przeświadczenia, że należy nazywać rzeczy po imieniu i że „milczenie nie jest 

zdrowe". Obaj panowie roześmieli się, podczas gdy matka strofowała swe krnąbrne 
dziecko kiwając głową. Co do mnie poprzestałem na wzniesieniu w hołdzie 

kieliszka w stronę Zouzou, ta zaś w płynącej z rozgoryczenia konfuzji chciała 
już pochwycić swój kielich, lecz rumieniąc się cofnęła rękę i dodała sobie 

animuszu znanym już, krótkim i wzgardliwym parsknięciem przez chrapki.
Również i dalszych moich planów podróżnych, które miałyby tak niefortunnie 

skrócić mój pobyt w Lizbonie, dotknięto w rozmowie, przejawiając szczególne 
zainteresowanie ową rodziną argentyńskiego estanciero, z którą moi rodzice 

zaznajomili się w Trouville i która miała mnie gościć. Informowałem o nich 
zgodnie ze wskazówkami, w jakie zaopatrzył mnie mój zostawiony w domu sobowtór. 

Nazwisko tych ludzi brzmiało po prostu Meyer, ale także Novaro, tak zwały się 
bowiem ich dzieci, córka i syn, pochodzące z pierwszego małżeństwa pani Meyer. 

Była ona, opowiadałem, rodem z Wenezueli i zaślubiła w bardzo młodym wieku 
pewnego Argentyńczyka na państwowej posadzie, które go w czasie rewolucji w 1890 

roku rozstrzelano. Zachowawszy całoroczną żałobę oddała swą rękę bogatemu 
konsulowi Meyerowi, towarzysząc mu następnie wraz z swymi, noszącymi nazwisko 

Novaro dziećmi do jego urzędowej siedziby miejskiej w Buenos Aires i do 
ustronnej, dość od miasta oddalonej, leżącej w górach posiadłości El Retiro, 

gdzie cała rodzina przebywała niemal stale. Dostatnia pensja wdowia pani Meyer 
przeszła przy drugim jej małżeństwie na dzieci, które więc nie tylko jako jedyni 

spadkobiercy bogatego Me-yera, lecz też usamodzielnione już teraz cieszyły się w 
mło-

392 ',„ „ • . •. TOMASZ MANN
dym wieku sporym majątkiem. Liczyły jakichś osiemnaście i siedemnaście lat.

— Senhora Meyer jest zapewne pięknością? — spytała Zouzou.
— Nie wiem tego, mademoiselle. Ponieważ znalazła jednak tak rychło nowego 

konkurenta, przypuszczam, że jest nieszpetna.
— Tego samego można się spodziewać po dzieciach, po obojgu Novaro. Czy zna pan 

już ich imiona?
— Nie przypominam sobie, by moi rodzice napomknęli mi o nich.

— Ale założę się, że pan wyczekuje niecierpliwie, by się czegoś o nich 
dowiedzieć.

— Dlaczego?

background image

— Nie wiem; pan mówił z wyraźnym zainteresowaniem o tej parce.
— Nie przypominam sobie — rzekłem kryjąc skonfundowanie. — Nie mam o nich 

jeszcze żadnego wyobrażenia. Lecz przyznaję, że obraz uroczego rodzeństwa rzucał 
na mnie od dawna pewien czar.

— Żałuję, że stoję przed panem tak samotna, bez towarzysza.
— Po pierwsze — odpowiedziałem z ukłonem — może zjawisko jednostkowe mieć samo 

dosyć czaru.
— A po drugie?

— Po drugie? Powiedziałem ,,po pierwsze" zupełnie bezmyślnie. Żadnego „po 
drugie" nie mam pod ręką. Co najwyżej można by jako punkt drugi wysunąć to, że 

istnieją kombinacje inne jeszcze aniżeli brat i siostra.
— Patati patata!

— Nie mówi się tak, Zouzou — wmieszała się matka. — Co też markiz pomyśli sobie 
o twym wychowaniu.

Zapewniłem, że nie tak łatwo wytrącić mnie z respektu dla mademoiselle Zouzou. 
Powstawszy od stołu poszliśmy do salonu na kawę. Profesor oświadczył, że nie 

będzie mógł
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 393

wziąć udziału w naszej botanicznej przechadzce, musi bowiem powrócić do swego 
biura. Poprzestał na zjechaniu z nami w dół, do miasta, i pożegnał się na 

Avenida da Liber-dade ze mną w sposób najuprzejmiej serdeczny, wyrażający 
niewątpliwie wdzięczność za zainteresowanie, jakie okazałem dla jego muzeum. 

Powiedział, że byłem dla niego oraz dla jego rodziny nader miłym i bardzo 
szacownym gościem, że będę też nim każdej chwili, jak tylko długo potrwa mój 

pobyt w Lizbonie. Gdybym miał ochotę i znalazł czas na ponowne podjęcie gry w 
tenisa, będzie dla jego córki przyjemnością wprowadzić mnie do swego klubu.

Zouzou wyraziła entuzjastyczną gotowość.
Potrząsając głową i z uśmiechem równie wyrozumiałym, jak proszącym o 

wyrozumiałość wskazał gestem na nią i uścisnął mi rękę.
Z miejsca, w którym rozstaliśmy się, nietrudno rzeczywiście odnaleźć drogę 

wiodącą ku łagodnym wyżynom, gdzie dokoła jeziorek i stawów, poprzez wypukłości 
wzgórz, wśród grot i porosłych rzadko drzewami wzgórków rozpościerały się słynne 

plantacje, stanowiące nasz cel. Kroczyliśmy w zmiennym szyku: nieraz zdarzało 
się don Miguelowi i mnie iść na flankach senhory Katschki, podczas gdy Zouzou 

fruwała tu i tam przed nami; nieraz znajdowałem się sam przy boku dumnej pani, 
widząc, jak Zouzou i Hurtado wędrują przed nami. Bywało również tak', że 

tworzyliśmy parę z córuchną, idąc przed albo i za senhorą oraz dermo-plastykiem, 
który jednak przyłączał się częstokroć do mnie, by raczyć mnie objaśnieniami na 

temat krajobrazu, a zwłaszcza cudów roślinnego świata, i to, wyznaję, było mi 
najmilsze — nie ze względu na „wypychacza" i jego informacje, lecz ponieważ w 

takich chwilach dochodziło do swych praw owo „po drugie", któregom się zaparł, 
widziałem mianowicie przed sobą matkę i córkę w czarującym zestawieniu.

394 .-. . ; ' v « TOMASZ MANN
Miejsce tu na wtrącenie uwagi, że przyroda, choćby nie wiadomo jak wykwintnie 

piękna, choćby jawiła się w szacie najwyszukańszej osobliwości, mało zaprząta 
naszą uwagę wtedy, gdy nas zajmuje i urzeka nam zmysły to, co ludzkie. Wtedy 

ona, przyroda, nie wychodzi mimo wszystkich swych uroszczeń poza rolę kulisy, 
tła naszej wrażliwości, poza rolę nagiej dekoracji. Inna rzecz, że jako taka 

była tu godna wszelkiego uznania. Drzewa iglaste olbrzymiego wzrostu, wysokie w 
przybliżeniu na pięćdziesiąt metrów, wzbudzały podziw. Wachlarzowymi i 

pierzastymi palmami wszelkich odmian i z wszystkich części świata pyszniły się 
rozległe błonia parkowe, których bujna roślinność zagęszczała się gdzieniegdzie, 

tworząc jakby dziewiczy las. Egzotyczne gatunki sitowia, bambusy i papirusy 
obrzeżały niejedną zdobiącą ogród sadzawkę z pstrzącymi się bogactwem barw 

północnoamerykańskimi i chińskimi kaczkami, pływającymi po niej. Wiele było 
okazów palm liliokwietnych z ciemną zielenią swego liściastego czuba, z którego 

tryskały wysoko wielkie kiście białego, dzwonkowatego kwiecia. I oto jawiły się 
nareszcie okazy flory sprzed prawieków, drzewa paproci, rosnące w wielu 

miejscach kłębiastymi, nieprawdopodobnego wyglądu gaikami o wybujałym poszyciu
— pnie miały wysmukłe, rozwachlarzone u szczytu koroną ogromnych liści, 

będących, jak pouczał nas Hurta-do, zbiornikami ich pyłku plennego. W bardzo 

background image

nielicznych punktach globu, zauważył dalej, istnieją jeszcze drzewa paproci. Ale 
wszystkim tego rodzaju roślinom, dodał, choć są bez kwiecia i właściwie także 

bez nasienia, wiara ludzi pierwotnych przypisuje od niepamiętnych czasów wielką 
tajemną moc, uznając je za szczególnie zdatne do czarów miłosnych.

— Fe — odezwała się Zouzou.
— Jak pani to rozumie, mademoiselle? — zapytałem.

— To istna niespodzianka: na rzeczową, ściśle naukową wzmiankę o „czarach 
miłosnych", przy której nic określo-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 395
nego nie przychodzi na myśl — usłyszeć tak emocjonalny odzew. Przeciwko któremu 

składnikowi tego zwrotu występuje pani? — badałem. — Przeciw miłości czy też 
przeciw czarom?

Nie odpowiedziała nic, rzuciła mi tylko gniewne spojrzenie, grożąc mi nawet 
palcem.

A przecie działo się tak, że szedłem dalej obok niej, za twórcą zwierząt i pełną 
rasowej dumy matką.

— Sama miłość jest czarem — jąłem mówić. — Nie dziw, że ludzie pierwotni lub, by 
tak rzec, paprociowi, którzy jeszcze istnieją, bo na ziemi wszystko gromadzi się 

zawsze równocześnie i w zespoleniu, uczuwają skłonność do uprawiania z nią 
czarów.

— To jest temat niestosowny — dała mi ciętą odprawę.
— Miłość? Jakież okrucieństwo! Ludzie miłują piękno. Ku niemu zwraca się myśl i 

dusza jak kwiat ku słońcu. Pani nie zechce chyba odnosić do piękności 
poprzedniego jedno-zgłoskowego okrzyku?

— Uważam za wysoce niesmaczne naprowadzać dialog na temat piękności, gdy się ją 
samemu obnosi na pokaz.

Ten bezpośredni atak odparowałem następującą odpowiedzią:
— Jest pani srodze zgryźliwa, mademoiselle. Czyż przyzwoity wygląd należałoby 

karać pozbawieniem prawa do podziwu? Czyż karygodną nie jest raczej brzydota? 
Przypisywałem ją zawsze pewnemu niedbalstwu. Z' wrodzonej oglę-dności wobec 

oczekującego mnie świata zważałem na to, by nie obrażać nią oczu. Oto wszystko. 
Nazwałbym to sprawą dyscypliny wobec samego siebie. A poza tym, nie należy 

miotać kamieni siedząc w szklarni. Jakże piękna jest pani, Zouzou, jak czarująca 
ze swymi niezrównanymi loczkami przy maleńkich uszkach. Nie mogę się tym loczkom 

napatrzyć, nawet narysowałem je już.
Było to zgodne z prawdą. Dziś rano, spożywszy śniadanie w swym salonie i paląc 

papierosa, zaopatrzyłem rysunki
396

TOMASZ MANN
Lulusia, przedstawiające nagą Zazę, w zwisające wokół uszu, u skroni loki 

Zouzou.
— Co! Pan pozwolił sobie rysować mnie? — syknęła przez zęby, tłumiąc wściekłość.

— Ależ tak, za pozwoleniem pani — albo i bez niego. Piękność to nieodpłatna 
własność serc. Nie może zdławić uczucia, jakie budzi, ani też zabronić tego, że 

ktoś spróbuje ją odtworzyć.
— Życzę sobie zobaczyć ten rysunek.

— Nie wiem, czy to możliwe — to jest: czy mogę stanąć z tym przed panią.
— To zupełnie obojętne: żądam, aby pan oddał mi ten rysunek.

— Jest ich kilka. Namyślę się, czy, kiedy i gdzie będę mógł przedłożyć je pani.
— „Kiedy" i „gdzie" musi się znaleźć. „Czy" nie stanowi kwestii. To, co pan tam 

za moimi plecami nabazgrał, jest moją własnością, to zaś, co pan przed chwilą 
bredził o nieodpłatnej własności, było bardzo, bardzo bezczelne.

— Na pewno inne były moje myśli. Byłbym niepocieszony, gdybym dał pani podstawę 
do powątpiewania o mej edukacji. „Nieodpłatna własność serca", powiedziałem; czy 

nie trafnie? Piękność jest bezbronna wobec naszego uczucia; ono może jej nie 
tknąć, nie musnąć nawet najprzelotniej, nie trzeba też, by obchodziło ją ono w 

najmniejszej choćby mierze. Mimo to piękność jest przed nim bezbronna.
— Czy nie zdobędzie się pan nareszcie na zmianę tematu?

— Tematu? Ależ chętnie! Lub też, jeśli nie chętnie, to przynajmniej łatwo. A 
więc na przykład... — zaatakowałem nowy wątek głośniej, parodiując ton 

konwersacyjny: — Wol-noż mi zapytać, czy pani lub czcigodni jej rodzice znają 

background image

się może z panem i panią von Huon, to jest luksemburskim posłem i jego małżonką? 
"

— Nie, co nas obchodzi Luksemburg?
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 397

— Po raz drugi ma pani rację. Wypadało mi złożyć tam wizytę. Czyniąc to 
postąpiłem po myśli swych rodziców. Mogę chyba oczekiwać teraz zaproszenia na 

śniadanie albo na obiad.
— Powodzenia!

— Mam tu jeszcze pewną myśl ukrytą. Mianowicie pragnienie, aby przez pana von 
Hiion zostać przedstawionym jego królewskiej mości.

— Tak? To i dworak z pana także?
— Jeśli pani chce tak to określić. Żyłem długo w republice, w której przeważało 

mieszczaństwo. Skoro tylko okazało się, że moja podróż zawiedzie mnie w granice 
królestwa, powziąłem skrycie zamiar oddania hołdu monarsze. Może pani uzna to za 

dziecinne, ale odpowiada to mym skłonnościom i uraduje mnie ukłon, jaki składa 
się tylko królowi, i obfite wplatanie w rozmowę zwrotu „Najjaśniejszy Panie", 

„Sire", „proszę Waszą Królewską Mość przyjąć naj-poddańsze dzięki za łaskę, 
którą Najjaśniejszy Pan" — i tak dalej. Jeszcze milej byłoby mi wyjednać sobie 

audiencję u papieża i kiedyś pewnie to osiągnę. Tam zgina się nawet kolano, co 
zrobiłoby mi ogromną przyjemność, i mówi Vot-re Saintete*.

— Pan zmyśla przede mną, markizie, ogromnie o swej potrzebie pobożności...
— Nie pobożności. Pięknej formy.

— Patati patata! Naprawdę to pan chce tylko zaimponować mi swymi stosunkami, 
swoim zaproszeniem do poselstwa i tym, że ma pan wszędzie dostęp i wędruje sobie 

po szczytach ludzkości.
— Senhora, matka pani zakazała jej mówić do mnie „patati patata". A poza tym...

— Maman — krzyknęła tak, że aż senhora Maria Pia odwróciła się ku nam. — Muszę 
cię uwiadomić, że w tej chwili powiedziałam znowu do markiza „patati patata".

" Wasza Świątobliwość, (fr.)
398

, TOMASZ MANN
— Ponieważ sprzeczasz się z naszym młodym gościem

— odpowiedziała Iberyjka swym dźwięcznym, choć przytłumionym altem — nie 
będziesz szła z nim dalej. Chodź tutaj i niech prowadzi cię don Miguel. Ja 

tymczasem spróbuję bawić markiza.
— Zapewniam panią, madame — rzekłem po dokonanej zamianie — że nie zaszło nic 

podobnego do sprzeczki. Któż nie byłby zachwycony czarującą bezpośredniością, 
którą mademoiselle Zouzou potrafi niekiedy objawiać.

— Na zbyt długi chyba czas narzuciliśmy panu, drogi markizie, towarzystwo 
dziecka — odpowiedziała królewska mieszkanka Południa potrząsając przy ruchu 

głowy dżetowymi wisiorami. — Dla młodości jest młodość najczęściej za młoda. 
Przestawanie z kimś dojrzałym bywa dla niej w ostateczności, jeśli nie bardziej 

pożądane, to przynajmniej korzystniejsze.
— Jest ono w każdym razie zaszczytniejsze dla niej

— odparłem próbując tchnąć przezornie odrobinę żaru w chłód etykiety.
— Tak więc — mówiła dalej — zakończymy razem tę przechadzkę. Czy interesującą 

dla pana?
— W najwyższej mierze. Delektowałem się nią nieopisanie. I jest dla mnie pewne, 

że ta delektacja nie byłaby ani w połowie tak duża i ani w połowie nie stałaby 
się tak intymnie chłonna moja zdolność odbierania wrażeń, jakie budzi we mnie 

Lizbona, wrażeń, sprawianych przez rzeczy i ludzi — lub prawdziwiej: przez ludzi 
i rzeczy — bez przygotowania, którego użyczyło mi szczęśliwe zrządzenie losu, 

pozwalając mi w ciągu podróży nawiązać rozmowę z czcigodnym małżonkiem pani, 
senhoro — o ile być może mowa o rozmowie tam, gdzie jednemu z uczestników wypada 

jedynie przysłuchiwać się w podziwie — bez tego, jeśli wolno mi się tak wyrazić, 
paleontologicznego spulchnienia, którego doznał mój umysł dzięki jego pouczeniom 

i które przeobraziło go w glebę najżywiej chłonną dla tych oto wrażeń,
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 399

a w szczególności dla wrażeń budzonych przez rasę, dla empirycznego poznania 
prarasy, której sądzone było przyjmować najbardziej pasjonujące wpływy uboczne z 

rozmaitych epok i która oku oraz sercu nasuwa zjawę majestatycznego dostojeństwa 

background image

krwi...
Zaczerpnąłem oddechu. Moja towarzyszka odchrząknęła donośnie, nie bez tego, by 

równocześnie uwydatnić jeszcze wyniosłej sztywność swej postawy.
— Żadna już moc nie zmieni tego — ciągnąłem dalej — że początkowa zgłoska „prą", 

le primordial*, wkrada się w moje wszystkie myśli i słowa. Jest to właśnie 
następstwem paleontologicznego spulchnienia, o którym mówiłem. Czymże bez niego 

byłyby dla mnie choćby i te drzewa paproci, które oglądaliśmy i to nawet 
wówczas, gdyby mnie pouczono uprzednio, że one wedle pierwotnych pojęć nadają 

się do czarów miłosnych? Od owej chwili stało mi się wszystko tak ważne — rzeczy 
i ludzie — to znaczy: ludzie i rzeczy...

— Istotnym podłożem pańskiej możliwości, drogi markizie, jest zapewne pańska 
młodość.

— Jakże uszczęśliwiające, senhoro, dźwięczy słowo „młodość" w ustach pani! 
Wymawia je pani z dobrotliwością wieku dojrzałego. Mademoiselle Zouzou odczuwa, 

jak mi się zdaje, tylko irytację na widok tego, co młode, całkiem zgodnie z pani 
uwagą, że młodość jest dla młodości najczęściej za młoda. Poniekąd odnosi się to 

nawet i do mnie. Ale młodość sama z siebie nie wprawiłaby w ten zachwyt, w jakim 
żyję. Mam nad nią przewagę o tyle, że dostępuję oglądania piękności w obrazie 

dwoistym, w dziecięcym kwiecie i w jej królewskiej dojrzałości...
Jednym słowem mówiłem przecudnie i moja swada nie doznała niełaskawego 

przyjęcia. Gdym bowiem przy dolnej stacji kolejki linowej, która miała wywieźć 
moje towarzy-

* Prapierwiastek. (fr.)
400

TOMASZ MANN
stwo ponownie na górę, ku willi Katschki, żegnał się, by powrócić do swego 

hotelu, z ust senhory padły słowa nadziei, że ujrzą mnie jeszcze przy 
sposobności przed odpłynięciem. Don Antonio podsunął przecie myśl, bym, jeśli 

ochota, spróbował odświeżyć, w gronie sportowym przyjaciół Zouzou, swą tenisową 
sprawność. Może to i niezła myśl.

Istotnie myśl to niezła, ale ryzykowna. Zapytałem Zouzou oczyma, a że miną i 
ruchem ramion wyrażała neutralność umożliwiającą zgodę z mej strony, umówiliśmy 

się na gorąco, iż któregoś z najbliższych dni, mianowicie trzeciego od dzisiaj, 
rozegramy rano partię „gościnną", po czym ja, ,,na pożegnanie", wezmę raz 

jeszcze udział w obiedzie rodzinnym. Skłoniwszy się nad dłonią Marii Pii i 
uścisnąwszy rękę Zouzou, a też i don Miguela z całą kordialnością, udałem się w 

swoją drogę, rozmyślając, jak też ukształtować sobie najbliższą przyszłość.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Liizbona, dnia 25 sierpnia 1895
Najdrożsi Rodzice! Ukochana Mamo! Czcigodny a nie mniej drogi Papo!

Słowa te dojdą do Was po telegramie, którym uwiadomiłem Was o swoim tutaj 
przybyciu, w odstępie czasu zbyt znacznym, bym nie musiał się obawiać, że 

ściągnąłem na' siebie zdziwienie Wasze. Zdwoi się ono — muszę niestety być tego 
pewny — na widok daty niniejszego listu, tak bardzo sprzecznej z Waszym 

oczekiwaniem, z naszym układem i mymi własnymi planami. Mniemacie, żem od 
dziesięciu dni na pełnym morzu, a tymczasem piszę do Was jeszcze ze swego 

pierwszego etapu, z portugalskiej stolicy. Wyjaśnię Warn, drodzy Rodzice, ten 
przeze mnie samego nie przewidywany stan rzeczy łącznie z długim mym milczeniem, 

ufając, że w zarodku zduszę Wasze nieukontento-wanie, którego miałbym wszelkie 
powody się obawiać.

402 TOMASZ MANN
Wszystko to zaczęło się tak, że jadąc tu zawarłem znajomość z pewnym wybitnym 

uczonym, profesorem Katschką, z którym rozmowa, wierzę w to mocno, oczarowałaby 
i natchnęła również i Wasze dusze, Wasze umysły, podobnie jak to się stało z 

Waszym synem.
Pochodzenia niemieckiego, co samo już nazwisko zdradza, rodem jak Ty, droga 

Mamo, z ziemi gotajskiej i z zacnego, jakkolwiek, rzecz prosta, nieszlacheckiego 
domu, jest on paleontologiem z profesji i żyje z żoną, prastarej portugalskiej 

krwi, od lat w Lizbonie jako założyciel i dyrektor tutejszego Muzeum Historii 
Naturalnej, które ostatnio zwiedziłem pod osobistym jego przewodnictwem, a 

którego naukowe eksponaty z dziedziny paleozoologii, jak i paleontologii 

background image

(określenia te są Warn zapewne dobrze znane) niezwykle głęboko zapadły mi w 
serce. Otóż właśnie Katschką, udzielając mi w toku rozmowy upomnienia, abym 

początku swej podróży dokoła świata nie lekceważył dlatego tylko, że to dopiero 
początek, i abym po mieście takim jak Lizbona nie rozejrzał się nazbyt 

pobieżnie, wzbudził we mnie obawę, iż za mało czasu wyznaczyłem sobie na pobyt w 
mieście o tak znakomitej przeszłości i tak różnorodnych, godnych dziś zwiedzenia 

osobliwościach (wspominam tu jedynie drzewa paproci w Ogrodzie Botanicznym, 
przynależące raczej do epoki węgla kamiennego).

Kiedy Wasza, drodzy Rodzice, dobroć i mądrość umyśliły dla mnie tę podróż, 
wiązaliście bezsprzecznie z nią sami zamysł nie tylko odciągnięcia mnie od 

chimerycznych, przyznaję to, urojeń, w jakie uwikłała się moja niedojrzałość, 
lecz również zapewnienia mi wrażeń kształcących, tak bardzo pożytecznych 

młodzieńcowi dobrego rodu dla dopełnienia jego edukacji. I oto takiego właśnie 
znaczenia nabrała tu rychło moja podróż dzięki zaprzyjaźnieniu się z rodziną 

Katschków, której członkowie w liczbie trojga czy też czworga (gdyż i naukowy 
asystent profesora, pan Hurtado, dermoplastyk, o ile to słowo Warn coś mówi, 

wchodzi poniekąd w jej skład) przyczyniają się, w niejednakiej oczywiście 
mierze, do takiego

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 403
obrotu rzeczy. Przyznam się, że z paniami tego domu idzie mi jakoś nieskładnie. 

Moje stosunki z nimi nie ociepliły się w ciągu tych tygodni i nie ocieplą się 
chyba, wedle wszelkich przewidywań, nawet w najdalszej przyszłości. Senhora, z 

domu da Gruz, Iberyjka z dziada pradziada, jest osobą o onieśmielającej 
surowości, a nawet twardości usposobienia, obnoszącą się wokół ze swą pychą, 

której podstaw ja przynajmniej nie umiem się dośledzić; córka, w wieku 
prawdopodobnie nieco niższym od mojego, a której imienia dotąd jeszcze nie 

zdołałem jakoś zapamiętać, budzi pokusę zaliczenia jej do rodu jeżow-ców, tak 
kolczaste są jej maniery. Należy zresztą, o ile słuszna jest moja 

niedoświadczona obserwacja, uważać chyba don Miguela (Hurtado), o którym 
napomknąłem przed chwilą, za przypuszczalnego narzeczonego i kiedyś małżonka, 

przy czym żywię pewne wątpliwości, czy warto mu tego zazdrościć.
Nie, lgnę raczej do pana domu, profesora K., co najwyżej jeszcze do jego 

niezmiernie obeznanego z całym światem form zwierzęcych współpracownika, którego 
talentowi rekonstrukcyjnemu muzeum tak wiele zawdzięcza. Od nich obu, a 

szczególnie, rzecz jasna, od samego profesora K. pochodzą tak bardzo sprzyjające 
memu wykształceniu informacje i pouczenia, które wykraczają znacznie poza samą 

tylko zachętę do zapoznania się z Lizboną oraz architektonicznymi skarbami jej 
okolicy i rozciągają się dosłownie na cały byt łącznie z wyłonionym zeń przez 

prastworzenie życiem organicznym, a więc od kamienia aż do człowieka. Z uwagi na 
obu tych znakomitych mężów, którzy słusznie widzą we mnie coś na kształt 

oderwanej od łodygi lilii morskiej, to znaczy: wymagającego porady nowicjusza, 
miłe wprost i cenne staje mi się, wbrew pierwotnemu programowi, przedłużenie 

mojego tutaj pobytu, o czego aprobatę upraszam Was, drodzy Rodzice, z dziecięcym 
przywiązaniem, będąc mimo wszystko w głębi serca sam inicjatorem tej zmiany.

Inicjatywa zewnętrzna wygląda w tej sprawie następująco. Uznałem po prostu za 
rzecz dobrego tonu — a sądzę, że dzia-

404 • ' TOMASZ MANN
lałem też po Waszej myśli — nie opuścić miasta nie złożywszy wpierw biletów 

wizytowych naszemu dyplomatycznemu przedstawicielowi, panu von Huon, i jego 
małżonce. Dopełniłem skrzętnie tej formalnej uprzejmości w pierwszym zaraz dniu 

swego tutaj pobytu i nie oczekiwałem z uwagi na porę roku żadnych następstw. 
Atoli w parę dni później otrzymałem u siebie, w hotelu, zaproszenie do wzięcia 

udziału w wieczornym zebraniu panów, zaplanowanym przez poselstwo, jak mniemam, 
jeszcze przed mymi odwiedzinami, na dzień niezmiernie już bliski mego wyjazdu. 

Mimo wszystko, nie zachodziła jeszcze potrzeba zmiany jego terminu, nawet gdybym 
chciał zadośćuczynić swej chęci przyjęcia zaproszenia.

Postąpiłem tak, drodzy Rodzice, i przepędziłem w salach poselstwa przy Rua 
Augusta bardzo miły wieczór, który też — nie ukrywam tego przed mymi 

Najdroższymi — mogę zanotować jako osobisty sukces dzięki, oczywiście, danemu mi 
przez Was wychowaniu. Przygotowano tę imprezę na cześć rumuńskiego księcia Jana 

Ferdynanda, nieznacznie starszego ode mnie, a bawiącego właśnie w Lizbonie wraz 

background image

ze swym wojskowym wychowawcą, pułkownikiem Zamfiresku, i nadano jej charakter 
zebrania męskiego z uwagi na to, że pani von Huon przebywała właśnie w jednym z 

kąpielisk morskich na portugalskiej Riwierze, podczas gdy jej małżonek musiał 
dla załatwienia pewnych spraw przerwać swe wakacje i powrócić do stolicy. Liczba 

zaproszonych była ograniczona, zaledwie przekraczała dziesięć osób, niemniej 
było bardzo okazale, począwszy od przyjęcia przez służących w krótkich spodniach 

i z kokardami na wygalonowanych liberiach. Na cześć księcia przepisano fraki i 
ordery i z przyjemnością przyglądałem się krzyżom u szyi i gwiazdom na piersiach 

wszystkich tych panów, niemal bez wyjątku górujących nade mną znacznie otyłością 
i wiekiem — nie bez odrobiny zazdrości, wyznaję, o nobliwe błyskotki w ich 

ubiorze. A przecie, nie pochlebiając Warn. ani sobie samemu, zapewnić mogę bez 
wahania, że nawet w pozbawionym dekoracji ubiorze wieczorowym, już od chwili 

wej-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 405

ścia do salonu, zjednałem sobie nie tylko swym nazwiskiem, lecz również układną 
grzecznością i odpowiednim memu rodowi opanowaniem form towarzyskich jednomyślną 

przychylność pana domu oraz jego gości.
Przy kolacji w wykładanej boazerią sali stołowej, w gronie wszystkich tych 

częścią miejscowych, częścią zagranicznych dyplomatów, wojskowych i wielkich 
przemysłowców, wśród których austro-węgierski radca poselstwa z Madrytu, niejaki 

hrabia Festetics, wybijał się malowniczo swoim węgierskim strojem narodowym o 
obszyciu z jutra, swymi sztylpami i zakrzywioną szablą, usadowiony między 

wąsatym belgijskim kapitanem fregaty a jakimś portugalskim eksporterem wina
0 szczwanej powierzchowności i zamaszystych manierach, pozwalających domyślać 

się wielkiego bogactwa, znalazłem się, rzecz jasna, wydany poniekąd na pastwę 
nudy, ponieważ rozmowa krążyła dokoła obcych mi tematów politycznych i 

gospodarczych, tak że mój udział w niej ograniczył się na dłuższy czas do żywej 
gry twarzy, potem jednak siedzący na ukos książę, młodzieniec o mlecznobladej 

twarzy, poza tym obciążony zarówno seplenieniem, jak jąkaniem się, wciągnął mnie 
w rozmowę o Paryżu, w którą (bo któż by nie mówił o Paryżu chętnie/) wmieszało 

się niebawem całe towarzystwo
1 w której, ośmielony łaskawym uśmiechem i sepleniąco-zająk-liwym potakiwaniem 

Jego Wysokości, pozwoliłem sobie rzec to i owo. Co więcej, po kolacji, gdy 
wszyscy rozsiedli się wygodnie w przeznaczonym dla palaczy salonie poselstwa, 

pijąc kawę i oddając sprawiedliwość likierom, dostało mi się jakby przypadkiem 
miejsce obok wysokiego gościa, po którego drugiej ręce zasiadł pan domu. 

Nienaganna, lecz bezbarwna powierzchowność pana von Huon, z jego przerzedzonym 
przedziałkiem, wodnistomodrymi oczyma i cienkimi, długimi wąsami, jest Warn 

niewątpliwie znana. Jan Ferdynand nie zwracał się do niego prawie zupełnie, lecz 
pozwolił, bym ja go zabawiał, co też zdawało się nawet dogadzać goszczącemu nas 

posłowi. Prawdopodobnie zawdzięczałem nagłe swe zaproszenie inten-
406 iAii«5l xrtsu;H. ', TOMASZ MANN

cji, by zapewnić księciu w tym gronie rówieśnika, co by urodzeniem swoim do 
obcowania z nim się nadawał.

Mogę przyznać, że ubawiłem go setnie, i to najprostszymi środkami, które były 
dla mnie w sam raz odpowiednie. Opowiadałem mu o swym dziecięctwie i pierwszej 

młodości spędzonej w naszej siedzibie na zamku, o safandulskiej dreptaninie 
naszego poczciwego starego Radicule'a, którego parodia pobudziła go do 

dziecinnych pisków radości, twierdził bowiem, że poznaje w niej wierną kopię 
roztrzęsionej, niezgrabnej usłużności swego własnego bukareszteńskiego 

kamerdynera odziedziczonego po ojcu; o niewiarygodnej egzaltacji Twojej, 
najukochańsza Mamo, Adelajdy, której bajeczne uwijanie się po pokojach 

unaoczniłem mu również ku jego rozchichotanej kontentacji; dalej o psach, o Fri-
ponie i o tym, ile kłapania zębami wywołują u niego okresowe humory tak przecie 

drobnej Minime, wreszcie o niej samej i jej dla pokojowego pieska tak fatalnych 
i ryzykownych skłonnościach, co już nieraz, Mateczko, dały się we znaki Twej 

sukni. W towarzystwie męskim mogłem bez uchyby opowiadać o tym, jak i o 
Friponowym kłapaniu zębami, oczywiście w wyszukanych zwrotach, a w każdym razie 

czułem się usprawiedliwiony łzami, jakie królewska latorośl, śmiejąc się z 
delikatnej słabości naszej Minime, musiał nieustannie ścierać sobie z policzków. 

Jest coś wzruszającego, gdy się widzi istotę, upośledzoną jak on plątaniem się 

background image

języka i jąkaniem, w napadzie tak rozpętanej wesołości.
Być może, że urazi Cię, kochana Mamo, cokolwieczek to, żem subtelną przypadłość 

Twej faworytki tak wydał na pastwę wesołości; jednak efekt, jaki tym osiągnąłem, 
pojednałby Cię natychmiast z mą niedyskrecją. Wszyscy oddali się roześmianej 

swawoli, książę aż się kulił ze śmiechu, przy czym Wielki Krzyż przy kołnierzu 
jego uniformu rozhuśtał się na dobre, mimowolnie wtórując powszechnemu 

chichotowi. Każdy, wraz z nim, chciał słyszeć raz jeszcze o Radicule'u, 
Adelajdzie i Minime; wszyscy wołali: — Da capo!" Obramowany

' Od początku! (wl.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 407

futrem Węgier nieustannie bił się dłonią po udach tak mocno, że musiało go to 
boleć; otyłemu i dla swego bogactwa wielokrotnie ugwieżdżonemu handlarzowi win 

en gros odpadł na skutek gwałtownych wstrząsów brzucha guzik od kamizelki; poseł 
nasz zaś był u szczytu zadowolenia.

Następstwem tego stało się, że przy końcu soiree zaproponował mi w cztery oczy 
przedstawienie mnie jeszcze przed mym odjazdem Jego Królewskiej Mości Carlosowi 

I, przebywającemu właśnie obecną porą w stolicy, o czym zresztą powiadomiła mnie 
już powiewająca nad zamkowym dachem flaga domu Braganza. Jest poniekąd jego 

obowiązkiem, mówił dalej pan von Huon, zaprezentować monarsze bawiącego 
przejazdem syna luksemburskiej arystokracji, poza tym, jak się wyraził, 

młodzieńca o tak „miłych talentach". Szlachetny umysł króla — dodał — umysł 
artysty, gdyż Jego Królewska Mość z upodobaniem maluje od czasu do czasu olejno, 

a również i umysł uczonego, jako że Jego Królewska Mość jest miłośnikiem 
oceanografii, to znaczy naukowego badania morskich głębin i mnożących się tam 

jestestw żywych — otóż umysł ów trapiony jest zresztą politycznymi troskami, 
które obsiadły króla natychmiast po wstąpieniu przed sześciu laty na tron, a to 

z powodu konfliktu portugalskich i angielskich interesów w Afryce Środkowej. 
Wtedy to ustępliwa jego postawa wzburzyła opinię publiczną przeciwko niemu, tak 

że był wprost wdzięczny Anglikom za ultimatum, które pozwoliło jego rządowi 
ugiąć się przed żądaniami Wielkiej Brytanii przy równoczesnym wniesieniu 

formalnego protestu. Powstały jednak z tego powodu, opowiadał poseł dalej, 
groźne rozruchy w większych miastach kraju, a w Lizbonie trzeba było zgnieść 

republikańskie powstanie. Na domiar tego fatalne deficyty kolei portugalskich 
pociągnęły za sobą, lat temu trzy, ciężkie finansowe przesilenie w państwie i 

urzędowy akt bankructwa, mianowicie dekret o uszczupleniu zobowiązań państwowych
0 dwie trzecie! Dodało to silnego bodźca partii republikańskiej

1 ułatwiło krajowym elementom radykalnym ich krecią robotę. Los nie szczędził 
Jego Królewskiej Mości nawet smutnych

408 ,« , • , , TOMASZ MANN
wiadomości o wykrytych w ostatniej chwili przez policję spis- || kach 

prowadzących do zamachu na osobę władcy. Przedstawienie mnie królowi zdoła, być 
może, rozerwać nieco dostojną osobę i wnieść jako coś nowego nieco wytchnienia w 

tok codziennych i zesztywniałych w rutynie audiencji. W stosownej chwili gdyby 
się dało, mógłbym skierować rozmowę na historię z suczką Minime, na co 

dzisiejszego wieczora biedny książę Jan Ferdynand zareagował tak serdeczną 
wesołością.

Zrozumiecie łatwo, drodzy Rodzice, że przy moich surowych przekonaniach i 
rojalistycznym entuzjazmie, a dalej przy moim żarliwym pragnieniu (o którym może 

nie było Warn nawet wiadomo), by pokłonić się przed pełnoprawnym Majestatem, ta 
propozycja posła miała dla mnie wiele atrakcyjności. Tym jednak, co sprzeciwiało 

się jej przyjęciu, był niepomyślny fakt, iż wyznaczenie audiencji zajęłoby 
kilka, cztery lub pięć dni, co pociągało za sobą przekroczenie terminu mego 

wejścia na pokład „Cap Arcona". Cóż miałem począć? Moje życzenie, by stawić się 
przed królem, stopiło się z upomnieniami mego uczonego mentora Katschki, by 

miastu tak znakomitemu, jak Lizbona, nie poświęcać uwagi zbyt pobieżnej, w 
decyzję przeinaczenia w ostatniej chwili moich dyspozycji, tak abym jeden okręt 

pominął.
Bytność w biurze podróży poinformowała mnie, że okręt następny tej samej linii, 

„Amfitryta", który opuści Lizbonę za dni mniej więcej czternaście, jest już 
mocno obsadzony, a nie będąc tak świetny jak „Cap Arcona" nie zapewni mi też 

wygód w pełni odpowiednich memu stanowi. Najroztropniejsze, jak doradzał mi 

background image

dependent, będzie, abym przeczekał, aż powróci „Cap Arcona", za jakieś sześć do 
siedmiu tygodni licząc od 15 dnia bieżącego miesiąca, i przeniósł zamówienie 

swej kajuty na następny rejs tego statku, a tym samym przesunął swą podróż 
morską na koniec września albo nawet na początek października.

Znacie mnie, drodzy Rodzice. Jako człowiek szybkiej decyzji, przychyliłem się do 
rady urzędnika i wydałem odpowie-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 409
dnie zarządzenia, a nie muszę chyba dodawać, że przyjazną Warn rodzinę Meyer-

Novaro zawiadomiłem zręczną depeszą o zwłoce, jaka zaszła w mej podróży, prosząc 
równocześnie, by oczekiwano mnie dopiero w ciągu października. W ten sposób 

pobyt mój w tym mieście przeciągnął się, jak widzicie, niemalże bardziej, niż 
sobie tego życzyłem. Ale niech tam! Moje hotelowe pomieszczenie jest, mówiąc bez 

przesady, znośne, pouczających zaś rozrywek i rozmów nie zabraknie mi tu przed 
wstąpieniem na pokład. Czy mogę zatem być pewny Waszego przyzwolenia?

Bez niego przepadłby, rozumie się, mój wewnętrzny spokój. Wierzę jednak, że 
udzielicie mi go tym łatwiej, gdy dowiecie się o jak najbardziej szczęśliwym, 

ba, nawet podniosłym przebiegu odbytej tymczasem audiencji u Jego Królewskiej 
Mości. O łaskawym jej wyznaczeniu powiadomił mnie pan von Huon i przed 

naznaczoną godziną przedpołudniową zawiózł mnie swym powozem z mego hotelu na 
królewski zamek, gdzie zewnętrzny i wewnętrzny kordon wart minęliśmy dzięki jego 

stanowisku dyplomatycznemu oraz urzędowo-dworskiemu uniformowi, jaki nałożył, 
bez przeszkód, a nawet z honorami. Weszliśmy po schodach zewnętrznych, mających 

u dołu po bokach parę kariatyd w pozach przeciążonych piękności, ku am-filadzie 
sal recepcyjnych, które ciągną się przed królewskim pokojem audiencyjnym, zdobne 

popiersiami dawnych królów, malowidłami i kryształowymi żyrandolami, strojne 
przeważnie czerwonym jedwabiem i umeblowane sprzętami w jakimś historycznym 

stylu. Tylko powoli przechodzi się z jednego pokoju w następny; już w drugim 
pełniący służbę urzędnik marszałkowski poprosił nas, byśmy na razie usiedli. Nie 

jest tam, abstrahując od wspaniałych dekoracji, inaczej jak u cieszącego się 
liczną klientelą lekarza, który z ordynacjami swymi popada zawsze w rosnące 

zaległości, ponieważ opóźnienia spiętrzają się i pacjenci muszą czekać bardzo 
długo poza umówioną godzinę. Pokoje zapełniał tłum wszelkiego rodzaju 

dostojników, krajowych i zagranicznych, w uniformach lub w galo-
410 ' • ' TOMASZ MANN

wym stroju cywilnym, gwarzących cicho grupkami albo nudzących się na kanapach. 
Widać było wiele pióropuszy, ugalo-nowanych kolnierzy, obwieszających piersi 

orderów. W każdym nowym salonie, do któregośmy weszli, poseł zamieniał serdeczne 
powitania z tym lub owym znanym sobie dyplomatą i przedstawiał mnie, toteż 

dzięki coraz to wznawianemu potwierdzaniu mojej pozycji życiowej, którą się 
delektowałem, narzucony nam okres wyczekiwania, chyba ze czterdzieści minut, 

przemknął wcale szybko.
Adiutant przyboczny, przepasany szarfą, z listą nazwisk w ręku, poprosił nas 

wreszcie, byśmy ustawili się blisko drzwi wiodących do królewskiej pracowni, a 
strzeżonych po bokach przez dwu lokajów w pudrowanych perukach. Wyszedł stamtąd 

pewien stary pan w uniformie generała gwardii, zapewne złożywszy powinne dzięki 
za jakiś tam dowód łaski. Adiutant wszedł, aby nas oznajmić. Następnie rozwarły 

się przed nami rozsunięte przez lokajów skrzydła wrót, złotymi listwami obite.
Król, choć zaledwie przekroczył trzydziestkę, ma już przerzedzone włosy i 

postaci jest cokolwiek grubawej. Przyo-dziany w uniform barwy oliwkowozielonej, 
o wyłogach czerwonawych i na piersi z jedną tylko gwiazdą, pośrodku której orzeł 

dzierży w szponach berło królewskie i jabłko, przyjął nas stojąc przy swym 
biurku. Oblicze miał zaczerwienione od trudu wielu rozmów. Brwi jego są czarne 

jak węgiel, natomiast wąsy, krzaczaste wprawdzie, lecz u końców podkręcone w 
szpic, zaczynają już lekko siwieć. Na głęboki ukłon posła i mój własny 

odpowiedział gestem ręki wyćwiczonym w tysiąckrotnych przejawach łaski, po czym 
pozdrowił pana von Hu-on mrugnięciem, w którym umiał zawrzeć sporo ujmującej 

zażyłości.
— Mój kochany ambasadorze, jest to dla mnie przyjemnością, jak zawsze... Więc 

pan także w mieście?... Wiem, wiem...Ce nouveau traite de commerce... Mais ca 
s'arrange-ra sans aucune difficulte, grace d votre habilete bien con-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 411

background image

nue...* Zdrowie łaskawej pani de Huon... jest znakomite. Jakże mnie to cieszy! 
Jak mnie to prawdziwie cieszy!... Ale, ale — cóż to za Adonisa przyprowadza mi 

pan tu dzisiaj?
Musicie, drodzy Rodzice, zrozumieć to pytanie jako akt czysto żartobliwej 

kurtuazji nie mającej z rzeczywistością nic wspólnego. Bezsprzecznie, frak 
dobrze uwydatnia moją figurę, którą mam po Papie. Wiecie jednak równie dobrze 

jak ja, że w moich krągłych jak borsztówka"' policzkach i skośnych oczach, 
których nie mogę nigdy oglądać w lustrze bez przykrości, nie sposób wykryć 

niczego mitologicznego. Toteż odwzajemniłem ironię królewską gestem pogodnej 
rezygnacji; i jak gdyby mu było spieszno zatrzeć ten żart i pogrążyć go w 

niepamięci, jął król jegomość w tejże chwili mówić nader łaskawie dalej, 
trzymając moją dłoń w swojej:

— Mój kochany markizie, witam w Lizbonie! Nie muszę chyba upewniać, że nazwisko 
pańskie jest mi dobrze znane i że radość to dla mnie widzieć u siebie młodą 

odrośl arystokracji kraju, z którym Portugalia, w dużej mierze dzięki 
działalności zacnego pańskiego towarzysza, utrzymuje tak serdeczne — przyjazne 

stosunki. Proszę powiedzieć mi — i zastanowił się na chwilę, co też mu mam 
powiedzieć — co pana do nas sprowadza?

Nie chciałbym, drodzy Rodzice, chlubić się ujmującą, dworną w najlepszym tego 
słowa znaczeniu, pełną gorliwości, lecz zarazem i swobodną zręcznością, z jaką 

przemawiałem do monarchy. Ograniczę się, by uspokoić Was 'i ukontentować, do 
stwierdzenia, że nie okazałem się niezdarą, co to zapomina języka w gębie. 

Powiadomiłem Jego Królewską Mość o darze całorocznej, dopełniającej 
wykształcenia podróży dookoła świata, użyczonym mi przez Waszą wielkoduszność; 

podróży, w którą wyruszyłem z Paryża, swej siedziby, i w której pierwszym 
postojem jest to miasto niezrównane.

' Ten nowy traktat handlowy... Lecz to da się bez trudu ułożyć dzięki znanej 
zręczności pana... (fr.)

" Borsdorfer Apfel — niemiecka odmiana renety.
412 , . - ,

— Ach, więc Lizbona podoba się panu. v, \.. ' •
— Sire, enormement! Je suis tout d fait transporte par la beaute de votre 

capitale qui est vraiment digne d'etre le resi-dence d'un grand souverain comme 
Votre Majeste *. Mialem zamiar przepędzić tu jedynie parę dni, ale przejrzałem 

niero-zumność tego zamysłu i zmieniłem cały plan swej podróży, tak by 
przynajmniej parę tygodni poświęcić na pobyt, którego chciałoby się nigdy nie 

przerywać. Jakież to miasto, Sire! Jakie aleje, jakie parki, jakie promenady! 
Relacje osobiste sprawiły, że na sam początek zapoznałem się z Muzeum Historii 

Naturalnej profesora Katschki — instytucją wspaniałą, Wasza Królewska Mość, a 
mnie osobiście w nie najmniejszym stopniu interesującą przez swój dział 

oceanograficzny, gdyż mnogie okazy unaoczniają tam ze wszech miar pouczająco 
pochodzenie wszelkiego życia z wody morskiej. A dalej cuda Ogrodu Botanicznego, 

Sire, i park Avenida, Campo Grandę i Passeio da Estrella ze swym niezrównanym 
widokiem na miasto i rzekę... Cóż dziwnego, że na widok tych idealnych okazów 

ubłogosławionej przez niebo i ręką ludzką wzorowo uprawianej przyrody 
wilgotnieje oko, które jest trochę — Boże mój, troszeczkę! — okiem artysty! 

Wyznam mianowicie, że — z mniejszym powodzeniem niż Wasza Królewska Mość, której 
mistrzostwo w tej dziedzinie jest znane — zajmowałem się w Paryżu odrobinkę 

sztukami plastycznymi, rysując i malując jako skrzętny, choć tylko nędznie 
partaczący uczeń profesora Estomparda z L'Academie des Beaux Arts. Ale nie warto 

nawet o tym wspominać. Narzuca się inna rzecz: że w Waszej Królewskiej Mości 
należy uczcić władcę jednego z najpiękniejszych krajów świata, a prawdopodobnie 

najcudowniejszego w ogóle. Bo też gdzie poza nim znajdzie się na kuli ziemskiej 
panorama równa tej, która roztacza się przed widzem z wyniosłości zamków 

królewskich w Cintra,
' Niezmiernie, Sire. Jestem w najwyższym stopniu zachwycony pięknem stolicy, 

godnej prawdziwie być rezydencją tak wielkiego władcy jak Wasza Królewska MOŚĆ. 
(fr.) ,„, , , , ,;.:,:, ,

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 413
ponad pyszniącą się zbożem, winem i owocami południowymi Estremadurą?...

Na marginesie, drodzy Rodzice, zaznaczam, że zamkom w okolicy Cintra oraz 

background image

klasztorowi w Belem, o którego ozdobnej architekturze zaraz się także 
rozwiodłem, wcalem jeszcze nie złożył swej wizyty. Nie doszło do niej 

dotychczas, ponieważ sporą część swego czasu poświęcam grze w tenisa, w ramach 
klubu dobrze wychowanej młodzieży, do którego wprowadziła mnie familia 

Katschków. Ale nic to! Przed królewskim słuchaczem piałem hymny na temat wrażeń 
jeszcze nie doznanych, a Jego Królewska Mość raczył napomknąć, że umie docenić 

moją wrażliwość.
Dodało mi to odwagi, by z całą płynnością wrodzoną czy też rozbudzoną przez 

niezwykłość sytuacji wieść dalej swój dyskurs i wychwalać monarsze Portugalię i 
jej mieszkańców. Odwiedza się przecie jakiś kraj, mówiłem, nie dla samegoż tylko 

kraju, lecz także — t to, być może, przede wszystkim — dla ludzi, z żądzy 
nowości, jeśli wolno by tak się wyrazić, co zwraca się ku nie znanemu jeszcze 

człowieczeństwu, z żądzy spoglądania w obce oczy, obce twarze... Zdaję sobie 
sprawę z wadliwości swych wrażeń, ale tym, co miałem na myśli, było pragnienie 

radowania się nieznaną cielesnością ludzką i ludzkim obyczajem. Portugalia — d 
la bonne heure. Ale dopiero Portugalczycy, poddani Jego Królewskiej Mości, tak, 

oni właśnie usidlili całą moją uwagę. Pierwiastek celtycko--praiberyjski, do 
którego dołączyły się w ciągu dziejów wszelkiego rodzaju domieszki krwi: 

fenickiej, kartagińskiej, rzymskiej i arabskiej — jakże uroczy, podbijający 
zmysły typ ludzki rodzi się z tego w rozmaitych odmianach — raz pełen 

szorstkiego wdzięku, raz znowu uszlachetniony nakazującą cześć, ba, nawet 
onieśmielającą pychą rasową.

— Władztwa nad tak fascynującym narodem jak bardzo można Waszej Królewskiej 
Mości pogratulować.

— No dobrze, tak, bardzo ładnie, nader uprzejmie — rzekł don Carlos. — Dziękuję 
panu, drogi markizie, za przyjazne

414
TOMASZ MANN

spojrzenie rzucone na kraj portugalski i jego ludzi. — I już myślałem, że chce 
tymi slowy zakończyć posłuchanie, gdy jakby na przekór i ku radosnemu memu 

zdziwieniu dodał: — Ale może byśmy tak usiedli? Cher ambassadeur, usiądżmyż 
przecie na chwilę!

Niewątpliwie pierwotnym jego zamiarem było odbyć audiencję na stojąco i 
zakończyć ją po paru minutach, boć przecie chodziło tylko o moje przedstawienie. 

Jeżeli teraz przedłużył ją i potraktował swobodniej, możecie przypisać to
— stwierdzam to raczej, by sprawić Warn przyjemność niż pochlebiać własnej pysze 

— potoczystości mego słowa, która niechybnie go zabawiła, i powabności całej mej 
aparycji.

Król, poseł i ja zasiedliśmy w fotelach skórzanych przed okratowanym ku/ninkiem 
marmurowym ze zdobiącymi go kandelabrami, zegarem wahadłowym i orientalnymi 

wazami na płycie. Otaczał nas przestronny, bardzo pięknie urządzony gabinet do 
pracy, w którym nie brakło nawet dwu szaf bibliotecznych ze szklanymi drzwiami, 

a którego podłogę okrywał perski dywan olbrzymich rozmiarów. Po obu stronach 
kominka wisiały dwa obrazy, oprawne w ciężkie złote ramy; jeden z nich 

przedstawiał okolicę górską, drugi ukwieconą równinę. Pan von Hiion wskazał 
wzrokiem na owe malowidła, a równocześnie na króla, który właśnie przeniósł z 

rzeźbionego stolika dla palaczy srebrną szkatułkę z papierosami.
— Raczy Wasza Królewska Mość — powiedziałem

— wybaczyć najłaskawiej, jeśli odwrócę na chwilę moją uwagę od Jego osoby na te 
oto mistrzowskie dzieła, które przemożnie przyciągają ku sobie mój wzrok. Czy 

wolno mi przyjrzeć się im bliżej? Ach, to jest malarstwo! To jest geniusz! 
Podpis nie jest całkiem czytelny, ale zarówno jeden obraz, jak drugi musi 

pochodzić od pierwszego w kraju artysty.
— Pierwszego? — zapytał król z uśmiechem. — Jak się komu podoba. To ja malowałem 

te obrazy. Ów po lewej stronie to widok z Serra da Estrella, gdzie mam pałacyk 
myśliwski, a ten na prawo usiłuje odtworzyć nastrój naszych bagnistych

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 415
nizin, gdzie często strzelam do bekasów. Jak pan widzi, próbowałem wydobyć 

pędzlem czar różnoksztaltnych kwiatów porastających bogato te równiny.
— Ma się wrażenie, że pachną — szepnąłem. — O Boże mój, przed taką umiejętnością 

rumieni się dyletantyzm.

background image

— A właśnie ma to opinię dyletantyzmu — odrzekł don Carlos wzruszając ramionami, 
podczas gdy ja, jak gdyby walcząc z sobą samym, oderwałem się od jego dzieł, by 

na poprzednie miejsce swe powrócić. — Ludzie sądzą, że króla nie stać na nic 
innego niż na dyletantyzm. Zawsze jakoś się tu natychmiast myśl o Neronie i o 

jego ambicjach: Qualis artifex...'
— Pożałowania godni ludzie — ja na to — którzy nie umieją się otrząsnąć z 

takiego przesądu! Powinni radować się szczęsnym zrządzeniem losu, gdy szczyt 
zrasta się ze szczytem: dar szczytnego urodzenia z darami muz.

Jego Królewskiej Mości było widocznie miło słyszeć to; dostojny pan siedział, 
oparty wygodnie, natomiast poseł i ja unikaliśmy, zgodnie z etykietą, zetknięcia 

z pochyłym, wyściełanym oparciem naszych foteli. Król oświadczył:
— Raduję się, kochany markizie, pańską wrażliwością, tą chłonną otwartością, z 

jaką pan patrzy na rzeczy, świat, ludzi i dzieła, piękną niewinnością, z jaką 
pan to czyni i jakiej należy panu pozazdrościć. Kto wie, czy nie jest ona 

możliwa właśnie na tym tylko stopniu społecznym, na którym pan stoi. Szpetotę i 
gorycz życia zna się do głębi tylko na nizinach społeczeństwa i na samym jego 

wierzchołku. Obeznany z nią jest jedynie prostak — i wdychający miazmaty 
polityki sternik państwa.

— Uwaga Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziałem — jest pełna przenikliwości. 
Najuniżeniej jednak proszę nie mniemać, jakoby moja spostrzegawczość uwięzła w 

bezmyślnym wygodnictwie na powierzchni zjawisk, bez próby wniknie- i cia w ich 
mniej już radosne podłoże. Złożyłem Waszej Kró-

' Jakiż artysta... (lać.)
416

TOMASZ MANN
lewskiej Mości gratulacje z powodu istotnie godnego pozazdroszczenia — szczęścia 

władania krajem tak wspaniałym jak Portugalia. Ale nie jestem ślepy na pewne 
cienie, co pragną zaćmić owo szczęście, i wiem o kroplach żółci i piołunu, które 

złość wsącza w złocisty nektar królewskiego żywota. Wiadomo mi, że także i 
tutaj, nawet tutaj; czyż rzec mi trzeba: właśnie tutaj? nie brak żywiołów, co 

się zwą radykalnymi, dlatego chyba, ponieważ jak krety podgryzają korzenie 
społeczeństwa

— żywiołów ohydnych, jeśli wolno mi dać wyraz, zresztą umiarkowany, moim 
względem nich uczuciom, żywiołów, które wyzyskują wszelkie kłopoty, wszelkie 

polityczne lub finansowe wyczerpanie państwa dla wyciskania stąd kapitału dla 
swych machinacji. Zowią się ludzie ci przedstawicielami ludu, jakkolwiek ich 

jedyna łączność z ludem na tym polega, że rozkładają jego zdrowe instynkty i 
odzierają go z wrodzonej mu wiary w niezbędność sprawiedliwie hierarchicznego 

ustroju w społeczeństwie. Jakimi środkami? Oto takimi, że zaszczepiają w ludzie 
całkowicie przeciwną naturze, a tym samym i obcą mu ideę równości, zwodząc go 

równocześnie płaskim krzykactwem do obłędnego urojenia, jakoby potrzebna czy 
choćby tylka upragniona — że sprawę możliwości całkiem już przemilczę

— była niwelacja różnic urodzenia i krwi, różnic między bogactwem a ubóstwem, 
wytwornością i charłactwem, różnic, dla których wieczystego zachowania natura 

podaje rękę pięknu. Owinięty w łachmany żebrak wzbogaca swym istnieniem barwną 
wizję świata takim samym wkładem jak wielki pan, który składa jałmużnę na 

wyciągniętą pokornie rękę, możliwie unikając zresztą jej dotknięcia — i, Wasza 
Królewska Mość, żebrak wie o tym; on uświadamia sobie ową godność osobliwą, 

jakiej mu ład świata użyczył, i w najtajniejszej głębi serca nie chce być niczym 
innym aniżeli tym, czym jest. Trzeba podburzenia przez intelektualnych 

złoczyńców, by go wytrącić z jego malowniczej roli i wbić mu w głowę buntownicze 
kaprysy i urosz-czenie, że ludzie powinni być równi. Nie są równi, i rodzą się 

po to, aby się o tym przekonać. Człowiek przychodzi na świat
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 417

ze skłonnościami arystokratycznymi. Tyle mi powiedziało, choć młodym jeszcze, 
moje doświadczenie. Kimkolwiek człowiek jest, klerykiem, członkiem hierarchii 

kościelnej lub owej innej, marsowej, jako prostoduszny kapral w koszarach — 
zawsze przejawia trafne spojrzenie i wyczucie, jakiś niezawodny zmysł dotyku w 

stosunku do substancji pospolitej czy wykwintnej, do gliny, z której ktoś jest 
ulepiony... Zaiste, ładni to przyjaciele ludu, którzy temu, co się zrodził w 

prostactwie i w poniżeniu, odbierają radość z wszystkiego, co jest ponad nim, 

background image

radość z bogactwa, ze szlachetnych obyczajów i form wyższej warstwy społecznej, 
i radość tę przekształcają w zazdrość, chciwość i bunt. Odzierają też masy z 

religii, która utrzymuje je szczęśliwie w szrankach nabożności, łudząc na 
dobitek, że zmiana ustroju jest przesądzona, że monarchia musi runąć, a 

zaprowadzenie republiki przeobrazi naturę człowieka i w lot wyczaruje szczęście 
i równość... Lecz muszę już prosić Waszą Królewską Mość o wybaczenie tego wylewu 

myśli serdecznych, na jakim oto sobie pozwolił.
Król podniósł w górę brwi i skinął porozumiewawczo na posła, czym ten bardzo się 

uradował.
— Kochany markizie — wyrzekł następnie Jego Królewska Mość — pan ujawnia 

przekonania godne jedynie pochwały, przekonania zresztą, które nie tylko 
odpowiadają pańskiemu pochodzeniu, lecz z którymi również osobiście i 

indywidualnie, pozwoli mi pan to dorzucić, jest mu wcale do twarzy. A tak, tak 
mówię, jak myślę. A propos, wspomniał pan o zapalnej retoryce demagogów, o ich 

niebezpiecznym kunszcie podburzania. Rzeczywiście to fatalne, że obrotność słowa 
spotyka się prawie zawsze u takich właśnie ludzi, u adwokatów, ambitnych 

polityków, apostołów liberalizmu i wrogów istniejącego ładu. To, co trwa w 
ładzie, znajduje rzadko utalentowanych rzeczników. Wyjątek to i wielka pociecha 

usłyszeć raz dobrą, przekonywającą mowę na rzecz dobrej sprawy.
— Nie zdołam wyrazić — odrzekłem — jak bardzo to właśnie słowo „pociecha" w 

ustach Waszej Królewskiej Mości
418 - TOMASZ MANN

zaszczyca mnie i uszczęśliwia. Może to się wyda śmieszne, że prosty młody 
szlachcic ośmiela się pocieszać króla — wyznaję przecie, że właśnie to jest moim 

zamysłem. I cóż mnie do tego skłania? Współczucie, Wasza Królewska Mość. Tak, 
sprawia to współczucie skojarzone z czcią — może to zuchwalstwo, ale 

utrzymywałbym, że nie ma chyba szlachetniejszego związku uczuć niż połączenie 
czci i współczucia. Wszystko, co wiem w młodym swym wieku o strapieniach Waszej 

Królewskiej Mości, o napaściach, na jakie są wystawione fundamentalne zasady 
przez Nią reprezentowane, a nawet sama Jej dostojna osoba, wszystko to obchodzi 

mnie blisko i nie mogę nie życzyć Jej odwrócenia myśli od tych smutnych wichrzeń 
i choć trochę wesołej rozrywki. Bez kwestii, tego to właśnie Wasza Królewska 

Mość szuka i to właśnie znajduje w artyzmie, w malarstwie. Ponadto dowiaduję się 
z radością, że Najjaśniejszy Pan oddaje się również chętnie przyjemnościom 

polowania...
— Nie myli się pan — powiedział król. — Wyznam, że najlepiej czuję się z dala od 

stolicy i od matactw polityki, na łonie swobodnej przyrody, wśród pól i gór, w 
otoczeniu nielicznych ludzi zaufanych i pewnych, na łowach i czatach. Czy pan 

jest myśliwym, markizie?
— Nie mogę tego rzec o sobie, Najjaśniejszy Panie. Polowanie bywa bezsprzecznie 

zabawą najbardziej rycerską, jednak nie jestem na ogól miłośnikiem łowów i 
przyjmuję tylko niekiedy zaproszenie przy szczególnych okolicznościach. Co mi 

przy tym najwięcej radości sprawia, to psy. Taka sfora psów gończych i 
wystawiających, trudnych do utrzymania w miejscu, rozochoconych, z nosami przy 

ziemi, z kręcącymi się tu i tam ogonami, przy wszystkich mięśniach napiętych — 
taki pyszny, paradny trucht, jakim pies ze ściągniętym łbem przynosi w pysku 

dzikiego ptaka albo zająca — oto, co widzieć lubię nad życie. Krótko mówiąc 
wyznaję, że gorący ze mnie amator psów i żem od maleńkości przestawał z tym 

dawnym towarzyszem człowieka. Przenikliwość jego spojrzenia, to, jak się śmieje 
rozdziawionym pyskiem, gdy się z nim igra

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 419
— a jedyne to przecie zwierzę, co umie się śmiać — jego niezgrabna czułość, jego 

elegancja w zabawie, elastyczne piękno jego chodu, o ile rasowa to sztuka — od 
tego wszystkiego ciepło mi się robi na sercu. Jego pochodzenie od wilka czy od 

sza-kala zatarło się zupełnie u znacznej większości odmian. Najczęściej bywa tak 
trudno je w nim rozeznać jak pochodzenie konia od tapira albo nosorożca. Już 

torfowiskowy szpic z epoki budowli polowych nie, przypominał niczym tego 
rodowodu, a komuż na widok spaniela, jamnika, pudla czy szkockiego teriera, co 

to zdaje się brzuchem chodzić po ziemi, lub wreszcie dobrotliwego bernarda 
przyszedłby na myśl wilk? Jakaż różnorodność gatunków! Nie ma jej w żadnej innej 

rasie zwierzęcej. Świnia jest świnią, bydlę — bydlęciem. Ale jakże dać wiarę, że 

background image

duński dog, wielki jak cielę, jest tym samym zwierzęciem co pinczerek? Przy tym 
— paplałem dalej, przybierając nieco swobodniejszą pozycję i opierając się, a 

tak, mimo wszystko, o poręcz fotela, co bezzwłocznie uczynił i poseł
— przy tym ma się wrażenie, że zwierzęta te nie uświadamiają sobie własnych 

rozmiarów, czy olbrzymie są, czy malutkie, i nie liczą się z nimi w wzajemnym 
obcowaniu. Miłość

— Najjaśniejszy Pan wybaczy, że poruszam ten temat
— unicestwia tu do szczętu wszelki zmysł tego, co wypada i co nie wypada. Mamy u 

siebie, w zamku, rosyjskiego charta, co wabi się Fripon, jaśnie pana o 
odpychającym charakterze i o pyszałkowato-sennej fizjonomii, zgodnej z ciasnotą 

jego mózgu. Prócz niego jest tam suczka Minime, maltański piesz-czoszek mej 
mamy, kłębuszek białego jedwabiu, mało co większy od mojej pięści. Należałoby 

myśleć, że Fripon dojdzie do rozsądnej refleksji, iż ta dygotliwa księżniczka 
nie może być dlań pod wiadomym względem stosowną partnerką. Kiedy jednak ma ona 

swój samczy okres, Fripon, choć się go w sporym oddaleniu od niej trzyma, 
zaczyna tak mocno kłapać zębami w nieziszczalnym rozmiłowaniu, że słychać go na 

wszystkich pokojach.
Króla ubawiło kłapanie. •

420 , TOMASZ MANN
— Ach — ciągnąłem spiesznie dalej — wobec tego muszę przecież opowiedzieć co 

prędzej Waszej Królewskiej Mości o owej Minime, bezcennym stworzonku, którego 
konstytucja nie pozostaje w żadnym stosunku do jej roli pokojowego psia-czka. — 

I tak oto, droga Mamo, powtórzyłem znacznie celniej i z pocieszniejszą 
dokładnością szczegółów niedawny swój występ, mianowicie opowieść o 

powtarzającej się niestety na Twym łonie tragedii, o krzykach przerażenia, o 
dzwonku na alarm — odmalowałem gestami, jak przyfruwa Adelajda, której 

bezprzykładną afektację jeszcze tylko wzmaga fatalne położenie, jak unosi 
fikającą łapkami, nieszczęsną faworytkę, jak biegnie z odsieczą trzęsący się z 

gorliwości Radicule, próbując przy Twej bezradności ratować sytuację za pomocą 
szufelki i kubła na popiół. Miałem sukces wprost wymarzony. Król trzymał się za 

boki ze śmiechu — i zaiste, jakaż to radość widzieć, jak koronowana głowa, 
gnębiona tyloma troskami, ot, choćby podziemnymi intrygami opozycji, 

zapomniawszy o wszystkim oddaje się wesołości. Nie wiem, co mogli sobie pomyśleć 
o tej audiencji ci i owi słuchacze w przedpokoju, pewne jest przecie, że Jego 

Królewska Mość ubawił się niesłychanie niewinną rozrywką, której mu użyczyłem. 
Co prawda, król przypomniał sobie wreszcie, że nazwisko posła, po którym widać 

było dumę i szczęście z tak znakomitego przysłużenia się mą prezentacją 
samopoczuciu władcy, i moje własne nazwisko nie były wcale ostatnimi na liście 

adiutanta; dał zatem, ocierając sobie oczy, powstaniem z fotela znak zakończenia 
audiencji. Ale w czasie gdyśmy składali głębokie ukłony na pożegnanie, 

usłyszałem wyraźnie, jakkolwiek niby to nie miałem tego słyszeć, powtórzone 
dwukrotnie słowo — charmant, charmant! — jakim monarcha dał wyraz swym wrażeniom 

wobec pana von Hiion — i, drodzy Rodzice — to, co teraz powiem, pozwoli Warn na 
pewno ujrzeć w łagodniejszym świetle nie tylko moje drobne uchybienia przeciwko 

winnemu szacunkowi dla Was, lecz również cokolwiek samowolne przedłużenie mojego 
tutaj pobytu: w dwa dni później otrzymałem

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 421
z Królewskiego Urzędu Marszałka Dworu pakiecik zawierający insygnia 

portugalskiego orderu Czerwonego Lwa drugiej klasy, jaki Jego Królewska Mość 
raczył był mi nadać, do noszenia na karmazynowej wstędze przy szyi — tak że nie 

będę odtąd musiał jawić się na uroczystych zebraniach w gołym fraku, jak to 
jeszcze było wówczas u posła.

Wiem dobrze, że człowiek nosi swą prawdziwą wartość nie w emalii na gorsie, lecz 
w głębi swej piersi. Jednakże ludzie — znacie ich dłużej i lepiej niż ja — 

żądają czegoś widzialnego, naocznego, symbolu, odznaki, którą można by obnosić 
swą godność, i nie ganię ich za to, pełen łagodnego wyrozumienia dla ich 

ułomności; sam tylko z czystej sympatii, z miłości bliźniego cieszę się tym, że 
od dziś dnia zdołam dogodzić ich dziecinnej zmysłowości Czerwonym Lwem drugiej 

klasy.
Tylko tyle na dziś, najdrożsi Rodzice. Tylko szelma daje więcej, niż ma. 

Wkrótce, opiszę dalszy ciąg swych przeżyć i doświadczeń w zetknięciu z światem, 

background image

które w ogóle i w szczególności zawdzięczać będę Waszej wielkodusznej woli. 
Gdyby zaś w odpowiedzi pod obecnym jeszcze mym adresem dosięgło mnie Wasze 

pozdrowienie upewniając mnie o dobrym Waszym zdrowiu, stałoby się to 
najcenniejszą cząstką dobrego samopoczucia

Waszego wiernie Was kochającego i posłusznego syna
Loulou

Taki oto list, skreślony starannie wystudiowanym stromym i lekko pochylonym w 
lewo pismem, częścią w języku niemieckim, częścią po francusku, a zapełniający 

sporo małych arkuszy papieru listowego z godłem hotelu „Savoy Pałace" i 
zaopatrzony podpisem w owalnym zakrętasie, wysłałem do swych życiodawców na 

zamku Monrefuge pod Luksemburgiem. Zadałem sobie przy tym niemało trudu, gdyż 
zależało mi istotnie na korespondencji z tymi tak mi bliskimi dostojnymi ludźmi, 

i z serdecznym zaciekawieniem wyglądałem odpowiedzi, która wedle mych domysłów 
na-

422 . ,; , , , TOMASZ MANN
dejść miała prawdopodobnie od markizy. Wiele dni poświęciłem temu dziełku, które 

zresztą, abstrahując od pewnej mglistości na początku, odtwarzało moje przeżycia 
całkiem zgodnie z prawdą, nawet w tym punkcie, że pan von Hiion swą propozycją 

przedstawienia mnie królowi uczynił zadość memu życzeniu. Troskliwość poświęconą 
temu sprawozdaniu należy cenić tym wyżej, że czas na jego spisanie musiałem 

wykradać swym gorliwym i tylko z trudem utrzymywanym w granicach dyskrecji 
relacjom towarzyskim z domem Katschków, te zaś — któż by to był pomyślał — 

polegały głównie na praktyce tego sportu, który w przeszłości uprawiałem równie 
mało jak wszelki inny, to jest gry w tenisa z Zouzou i jej klubowym 

towarzystwem.
Dopuścić do umowy w tej sprawie i dopełnić jej było niemiłym z mej strony 

zuchwalstwem. Niemniej trzeciego dnia, wczesnym, jak umówiliśmy się, 
przedpołudniem znalazłem się — w nienagannym ubiorze sportowym, mianowicie w 

białych, noszonych na pasku spodniach flanelowych ł w śnieżnej, rozpiętej pod 
szyją koszuli, na której miałem na razie niebieską kurtkę, dalej w owych 

bezszelestnych bucikach płóciennych na lekkiej podeszwie gumowej, ułatwiających 
graczowi taneczną skoczność — na niezbyt od rodzicielskiego domu Zouzou 

odległym, nader czysto utrzymanym placu z dwoma kortami, który wynajmowała wraz 
ze swymi przyjaciółkami na określone dni i godziny. Czułem się całkiem tak jak 

ongiś, gdym z awanturniczą, co prawda, stremowaną, ale i radosną determinacją w 
sercu pojawił się przed wojskową komisją poborową. Determinacja starczy za 

wszystko. Rozentuzjazmowany swym zdobywczym strojem i uskrzydlony elastycznymi 
trzewikami na swych stopach, powziąłem zamysł, by z olśniewającą doskonałością 

odegrać swą rolę w grze, której się wprawdzie przyglądałem, chłonąc ją oczyma, 
ale w rzeczywistości nie praktykowałem jej nigdy.

Przybywszy za wcześnie, znalazłem się sam na korcie. Był opodal szałas służący 
za garderobę i przechowalnię spór-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 423
towego sprzętu. Tam zrzuciłem kurtkę, wziąłem jedną z rakiet oraz parę 

ładniutkich białych piłek i zacząłem próbować swych sił na korcie, igrając tak 
sobie, od niechcenia, tymi ślicznymi przyborami. Wprawiałem piłkę w taniec na 

elastycznie napiętym naciągu, dawałem jej odskoczyć od ziemi, aby rakietą 
pochwycić ją w powietrzu, podejmowałem nią piłki leżące, stosując znany, lekki 

podrzut niby szufelką. Pragnąc rozruszać ramię i wypróbować siłę niezbędną do 
uderzenia, wysyłałem raz forhendem, raz bekhendem jedną piłkę po drugiej poprzez 

siatkę — możliwie ponad nią, choć najczęściej moje piłki lądowały na siatce lub 
karygodnie daleko poza polem kontrpartnera, a nawet, gdym się zbyt mocno 

przyłożył, poza wysokim ogrodzeniem kortu, wśród okolicznej zieleni.
Tak to sobie harcowałem, trzymając z delektacją uchwyt swej pięknej rakiety, w 

singlu przeciw nikomu, i przy tej właśnie zabawie zastała mnie Zouzou Katschka, 
nadszedłszy w towarzystwie dwojga również biało ubranych młodych ludzi, panicza 

i panienki, jednak nie rodzeństwa, lecz kuzyna i kuzynki. On zwał się Costa czy 
Cunha, a ona Lopes czy też Camóes, nie pamiętam dziś już dokładnie. — Patrzcie 

no, markiz trenuje solo. Wygląda nader obiecująco — syknęła Zouzou zgryźliwie, 
po czym poznała mnie z wytworną wprawdzie, lecz urokiem nieporównanie ustępującą 

jej młodą parą, a następnie z przybywającymi kolejno męskimi i żeńskimi 

background image

członkami klubu, mieniącymi się Saldacha, Yicente, de Menezes, Ferreira i jak 
tam jeszcze. Zebrał się chyba z tuzin partnerów licząc ze mną razem, ale kilku z 

nich, rozmawiając wesoło, zasiadło natychmiast, by się tymczasem przyglądać, na 
ławkach ustawionych poza ogrodzeniem. Dwie czwórki stanęły na obu placach — 

Zouzou i ja w przeciwległych polach jednego kortu. Jakiś wysoki młodzieniec 
wspiął się po naszej stronie na wysokie krzesełko sędziowskie, ażeby zapisywać i 

obwieszczać ilość piłek odbitych, chybionych, auty, wygrane gemy i sety.
424 ,:'.';, '" . -••>:-. w TOMASZ MANN

Zouzou zajęła stanowisko przy siatce, podczas gdy ja ustąpiłem tego miejsca swej 
partnerce, pannie o żółtej skórze i zielonych oczach, przystanąwszy sam, w 

skupionej gotowości i w maksymalnym napięciu całego ciała, na polu tylnym. 
Partner Zouzou, ów mały kuzynek, zaserwował pierwszy, w sposób bardzo trudny. 

Ale doskoczyłem i na sam początek poszczęściło mi się odbić jego piłkę z dużą 
precyzją płaskim i ostrym drajwem, tak że Zouzou powiedziała: — No, proszę. — 

Zaraz potem popełniłem mnóstwo nonsensów i pokrywanych elastycznym skakaniem na 
wszystkie strony partactw, notowanych na rzecz przeciwników: wycinałem też z 

ostentacyjną swawolą, igrając grą i nie biorąc jej na pozór ani trochę poważnie, 
z tańczącymi piłkami tysiąc figli i sztuczek żonglerskich, które wzbudzały na 

równi z mymi beznadziejnymi pudłami wesołość widzów — co wszystko nie 
przeszkodziło mi dokonywać od czasu do czasu z czystego sprytu wyczynów 

wprowadzających w błąd przez kontrast z moim często widocznym nieuctwem, tak że 
mój brak wprawy mógł na ogół wyglądać na zwykłe niedbalstwo i ukrywanie swych 

uzdolnień. Wprawiałem w zdumienie jednym i drugim serwisem niesamowicie ostrym, 
wczesnym odbiciem nadlatującej piłki, wielokrotnym odparowywaniem 

najnieprawdopodobniej szych ataków — a wszystko to zawdzięczałem jakiemuś 
natchnieniu mego ciała, rozognionego bliskością Zouzou. Widzę jeszcze sam 

siebie, jak pragnąc odbić bliski forhend-drajw, wysuwam do przodu jedną nogę 
zginając drugą w kolanie, co musiało tworzyć widok wcale piękny, skoro 

przyniosło mi w darze aplauz patrzących; widzę siebie, jak podskokiem wzbijam 
się niewiarygodnie wzwyż, aby również wśród okrzyków, braw i oklasków, z impetem 

odbić na pole przeciwnika piłkę, przerzuconą przez małego kuzynka wysoko ponad 
głowę mej partnerki — i ile tam jeszcze było wówczas dzikich, pełnych uniesienia 

sukcesów.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 425

Co się tyczy Zouzou, która grała nader umiejętnie i ze spokojną poprawnością, to 
nie śmiała się ona ani z mych wsyp, gdy na przykład chybiłem rakietą piłkę przez 

siebie samego rzuconą w górę przy serwisie, ani z mych niestosownych figli, z 
drugiej jednak strony, nie stroiła grymasów na widok mych nieoczekiwanych 

mistrzowskich wyczynów i wobec zjednywanego mi przez nie poklasku. Zresztą 
wyczyny te, przytrafiające się zbyt rzadko, nie zdołały zapobiec temu, że pomimo 

solidnej pracy mej towarzyszki, po stronie Zouzou zapisano po dwudziestu 
minutach cztery wygrane gemy, a po dalszych dziesięciu zwycięskiego seta. 

Przerwaliśmy potem grę, aby dopuścić innych do akcji. Zgrzani jedni, jak drudzy 
bez wyjątku, usiedliśmy razem we czworo na jednej z ławek.

— Gra pana markiza jest pocieszna — powiedziała moja źółto-zielona partnerka, 
której zepsułem niejedną szansę.

— Un peu phantastique, pourtant* — odparła Zouzou, która czuła się 
odpowiedzialna za moje postępki, jako że wprowadziła mnie do klubu. Przy tym 

mogło mi się zdawać, że moja „fantazja" nie przyniosła mi w jej oczach szkody.
Usprawiedliwiłem się tym, że zacząłem właściwie grać na nowo, dając wyraz 

nadziei, że rychło zdobędę znów dawną swą umiejętność, aby być godnym tak 
świetnych partnerów i kontrpartnerów. Po trwającej jakiś czas pogawędce, przy 

której przyglądaliśmy się nowym graczom, radując się każdym dobrym uderzeniem, 
podszedł ku nam pewien pan, imieniem Fidelio, który mówił do kuzyna i żółto-

zielonej kuzynki po portugalsku, i uprowadził ich oboje dla omówienia jakiejś 
tam sprawy. Zaledwie zostałem sam z Zouzou gdy ona zaszczebiotała:

— No, a te rysunki, markizie? Gdzież one są? Pan wie, że życzę sobie zobaczyć i 
zabrać je.

• Ale mimo wszystko nie pozbawiona fantazji, (fr.)
i

426 , TOMASZ MANN

background image

— Ależ, Zouzou — brzmiała moja odpowiedź — nie mogłem przecie przynieść ich 
tutaj z sobą. Gdzież miałem je położyć i jak je pani pokazać tu, gdzie każdej 

chwili groziłoby nam niebezpieczeństwo, że nas przy tym nakryją...
— Ładny styl: „nakryją".

— Cóż robić, te marzycielskie płody moich myśli o pani są niczym dla oczu osób 
trzecich — w to już nie wchodząc, czy byłyby czymkolwiek dla oczu pani. 

Chciałbym, Bóg świadkiem, aby okoliczności, jakie są tu i w pani domu, i 
wszędzie indziej, mniej były przeciwne posiadaniu z panią tajemnic.

— Tajemnic! Proszę najłaskawiej zważać na słowa.
— Ależ pani sama nakłania mnie do tajemnic, które w obecnych warunkach bardzo 

trudno pielęgnować.
— Mówię po prostu, że jest to sprawą pańskiej zręczności, by znaleźć okazję 

oddania mi tych obrazków. A zręczności panu nie brak. Przy grze był pan zręczny 
— fantastycznie, jak się przedtem wyraziłam, by rzecz upiększyć, a często tak 

pan partaczył, że widząc pana można by przypuszczać, że w ogóle nigdy się pan w 
tenisa grać nie uczył. Ale zręczny pan był.

— Jakżem szczęśliwy, Zouzou, słysząc to z pani ust...
— Właściwie jakim prawem nazywa mnie pan Zouzou?

— Wszyscy tak panią nazywają, a ja kochani to pani imię tak bardzo. Gdym 
usłyszał je po raz pierwszy, zaniemówiłem z wrażenia i natychmiast zamknąłem je 

w sercu...
— Jakże można imię zamknąć w sercu?

— Przecież imię zrośnięte jest nierozerwalnie z osobą, która je nosi. Dlatego, 
Zouzou, uszczęśliwia mnie tak bardzo to, gdy z pani ust — jak lubię mówić o 

ustach pani — słyszę wyrozumiałą, od biedy nawet pochwalną krytykę swej nędznej 
gry. Proszę mi wierzyć, że jeśli ta gra wyglądała pomimo moich partactw 

niezgorzej, to pochodziło to stąd, że przeniknęło mnie całkowicie poczucie 
poruszania się w promieniu pani drogich, czarownych, czarnych oczu.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 427
— Prześlicznie. To, w czym się pan teraz ćwiczy, markizie, nazywa się, o ile mi 

wiadomo, nadskakiwaniem młodej panience. Pod względem oryginalności ustępuje to 
fantazji przejawionej w pańskiej grze. Większość tutejszych młodych ludzi uważa 

tenis mniej lub bardziej za pretekst dla tego odrażającego zajęcia.
— Odrażającego, Zouzou? Dlaczego? Niedawno nazwała pani miłość tematem 

niestosownym, posuwając się nawet do określenia „fe".
— Powtarzam je. Wy, młodzi mężczyźni, jesteście wszyscy szpetnymi, zdrożnymi 

chłopczyskami, którym w głowie tylko to, co niestosowne.
— Och, jeżeli pani wstaje i chce odejść, to odbiera mi pani możliwość bronienia 

miłości.
— Właśnie tego chcę. Już zbyt długo siedzimy tu sami we dwoje. Po pierwsze, to 

nie wypada, a po drugie (bo gdy ja mówię: po pierwsze, to staram się, by nie 
zabrakło jakiegoś: po drugie), po drugie więc, pan przecie ma niezbyt wiele 

upodobania do zjawisk pojedynczych i zachwyca się raczej kombinacjami.
„Jest zazdrosna o swą matkę" — szepnąłem sam do siebie nie bez radości, podczas 

gdy Zouzou, rzuciwszy mi: — Au revoir — jęła się oddalać. Niechby również i 
królowa rasy poznała to uczucie w stosunku do swej córuchny. Odpowiadałoby to 

zazdrości, jaką mój sentyment do jednej z nich żywi często względem mego 
sentymentu do drugiej.

Drogę z kortów do willi Katschków przebyłem razem z młodą parą, w której 
towarzystwie pojawiła się Zouzou, to jest z kuzynem i kuzynką, oboje bowiem 

wracali właśnie tędy. W dejeuner, które miało być ucztą pożegnalną, ale utraciło 
już to swe znaczenie, wzięły tym razem udział, wobec braku pana Hurtado, jedynie 

cztery osoby. Przyprawą stały się szyderstwa Zouzou i jej naigrawania się z 
mojej gry w tenisa, dla której przejawiła dońa Maria Pia, wśród uśmiechów i 

pytań, odrobinę rozciekawionego zaintereso-
428 - TOMASZ MANN

wania, zwłaszcza gdy jej córka wymogła również na sobie wzmiankę o mych 
odosobnionych bohaterskich czynach — powtarzam: wymogła na sobie, ponieważ 

wycedziła ją przez zęby i ze zmarszczonymi brwiami, jak gdyby z głęboką złością. 
Zwróciłem jej też na to uwagę, ona zaś odrzekła:

— Złość? Ano chyba. To nie zgadzało się z pańską nieznajomością gry. Było 

background image

nienaturalne.
— Powiedzże z punktu: nadnaturalne — zaśmiał się profesor. — Wygląda mi na to, 

że markiz był dość szarmancki, by twojej parze ustąpić zwycięstwa.
— Stoisz daleko od sportu, drogi papo — odcięła się zawzięcie — dlatego możesz 

roić sobie, że szarmanteria gra w nim jakąkolwiek rolę, i znajdziesz w ten 
sposób bardzo łagodne usprawiedliwienie dla absurdalnych manier swego towarzysza 

podróży.
— Papa jest zawsze łagodny — zakończyła senhora tę wymianę słów.

Nie nastąpiła wcale przechadzka po owym śniadaniu, jednym z wielu, jakie w ciągu 
przyszłych tygodni wolno mi było jeszcze spożyć w gnieździe Katschków. Dołączyły 

się w związku z późniejszymi śniadaniami jeszcze i wycieczki w okolice Lizbony; 
nieco szczegółów o tym zaraz poniżej. Tu pragnę tylko wspomnieć jeszcze radość, 

którą w jakieś czternaście, osiemnaście dni po wysłaniu mej epistoły sprawił mi 
list od mej matki, doręczony mi przez portiera przy powrocie z jakiejś 

przechadzki. List ów, napisany w języku niemieckim, brzmiał, jak następuje:
Wiktora z Plettenbergów, markiza de Venosta ' .':•;

Zamek Monrefuge, dnia 3 wrz. 1895 'Ł
Mój drogi Loulou! :

List Twój z 25. ubiegłego miesiąca szczęśliwie dotarł do
nas, Papy i mnie, i dziękujemy Ci oboje za obszerność Twojej

sumiennej i niezaprzeczalnie zajmującej relacji. Pismo Twoje,
mój poczciwy Loulou, pozostawiało zawsze wiele do życzenia

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 429
i jest ono nadal nie wolne od zmanierowania, za to Twój styl zyskał w porównaniu 

z dawnym zdecydowanie na dbałości i miłym polorze, co przypisuję po części 
zaznaczającemu się w Tobie coraz to wyraźniej wpływowi paryskiej atmosfery, 

przyjaznej słowu i dowcipowi, którą tak długo już oddychasz. Poza tym jest 
bezsprzecznie prawdą, że dar poprawnej, ujmującej formy, jakim odznaczałeś się 

zawsze, bośmy go w Tobie zaszczepili, jest sprawą całego człowieka i tkwi nie 
tylko w manierach fizycznych, lecz rozciąga się na wszelkie przejawy osobistego 

życia, a więc także na sposób wyrażania się tak pismem, jak i słowem mówionym.
A dalej, nie uważam za prawdopodobne, byś naprawdę przemawiał do Najjaśniejszego 

Pana, króla Carlosa, z tak wytworną oratorską swadą, jak sugeruje to Twe 
sprawozdanie. To pewno tylko taka listowna fikcja. Niemniej sprawiłeś nam nią 

przyjemność, zwłaszcza zaś przekonaniami, jakim zechciałeś dać wyraz w sposób 
zgodny z poglądem zarówno Twego Ojca i moim, jak i Dostojnego Władcy. Oboje 

podzielamy w całej pełni Twoje przeświadczenie, że Bóg zrządził na ziemi różnice 
między bogactwem a ubóstwem i ludźmi wytwornymi a prostaczkami oraz że stan 

żebraczy jest potrzebny. Bo też gdzie znalazłazby się okazja do miłosierdzia i 
dobrych uczynków w duchu chrześcijańskim, gdyby nie było ubóstwa i nędzy?

Tyle na początek. Nie taję tego przed Tobą i sam również nie spodziewałeś się 
czegoś innego, że Twoje istotnie cokolwiek samowolne posunięcie, a w 

szczególności znaczne opóźnienie dalszej Twej podróży do Argentyny dosyć źle nas 
zrazu usposobiły. Ale pogodziliśmy się z tym, a nawet daliśmy się przekonać, 

gdyż argumenty, jakie w obronie tego wytaczasz, dadzą się naprawdę przyjąć, i 
masz prawo powiedzieć, że wyniki usprawiedliwiają Twoje decyzje. Naturalnie 

myślę tu przede wszystkim o nadaniu Ci orderu Czerwonego Lwa, które zawdzięczasz 
łasce Króla oraz swemu ujmującemu zachowaniu się w czasie audiencji; papa i ja 

gratulujemy ci ser-
430 TOMASZ MANN

decznie tego zaszczytu. Jest to bardzo wysokie odznaczenie, osiągane rzadko w 
tak młodym wieku, a choć drugiej jest ono klasy, nie zasługuje na miano 

drugorzędnego. Przynosi też zaszczyt całej rodzinie.
O pięknym tym wydarzeniu jest również mowa w liście pani Irmingard von Htion, 

który otrzymałam prawie równocześnie z Twoim i w którym uwiadomią mnie ona na 
podstawie relacji swego męża o Twoich towarzyskich sukcesach. Pragnęła uradować 

tym serce matki i osiągnęła też ów ceł zupełnie. Mimo to muszę wyznać Ci, nie 
pragnąc bynajmniej Cię tym urazić, że opowieści jej lub posła czytałam z pewnym 

zdumieniem. Bez kwestii, zawsze był z Ciebie żartowniś, ale takich uzdolnień do 
parodii i takiego daru żartobliwie karykaturalnego przedrzeźniania, byś zdołał 

nim rozśmieszyć całe towarzystwo łącznie z dostojnikiem krwi książęcej, a 

background image

ugiętemu pod brzemieniem trosk królowi wykrzesać z serca wesołość niemal 
niezgodną z majestatem, nie domyślaliśmy się jednak w Tobie nigdy. Dość na tym, 

że list pani von Huon potwierdza Twoje własne o tym sprawozdanie i również z 
uwagi na to należy przyznać, że wynik uświęca środki. Niechże będzie Ci 

wybaczone, moje dziecko, żeś za temat swych pokazów obrał szczegóły z naszego 
domowego życia, które powinny by raczej pozostać między nami. Minime leży teraz, 

gdy to piszę, na moich kolanach i podzieliłaby na pewno naszą wyrozumiałość, 
gdyby można zaprzątnąć jej mały rozumek tą sprawą. Przewiniłeś przy swych 

produkcjach złośliwą przesadą i groteskową swawolą, a zwłaszcza na Twą matkę 
rzuciłeś światło dość ośmieszające opowiadając, jak żałośnie zanieczyszczona i 

prawie omdlała leży w fotelu, stary Radicule zaś musi jej przyjść na pomoc z 
szufelką i kubłem od popiołu. Nic mi nie wiadomo o żadnym kuble, jest on 

wytworem Twojej pasji bawienia, która jednak wydala tak błogosławione owoce, że 
koniec końcem nic to nie zaszkodzi, jeżeli figlarnie poświęciła coś niecoś z 

mojej godności osobistej.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 431

Macierzyńskiemu również sercu dedykowała niewątpliwie pani von Hiion swe 
zapewnienia, że wszyscy wokoło uważają Cię, mówiąc o tym w głos, za ładnego jak 

malowanie, a nawet za młodzieńczą piękność, co nas znowu do pewnego stopnia 
zadziwia. Jesteś, mówiąc prawdę w oczy, przystojnym chłopakiem i pomniejszyłeś 

siebie i swój wygląd zewnętrzny pisząc z sympatyczną autoironią o policzkach jak 
borsztówki i skośnych oczach. To jest z pewnością niesprawiedliwe. Atoli za 

ładnego czy pięknego we właściwym tych słów znaczeniu uchodzić, o ile nam 
wiadomo, nie możesz, składane Ci więc w tym sensie komplementy są dla mnie 

poniekąd niepojęte, chociaż nie jest mi jako niewieście tajne, jak bardzo 
pragnienie podobania się zdoła uszlachetnić i rozświetlić od wewnątrz aparycję i 

mówiąc zwięźle, okazać się środkiem pour corriger la naturę*.
Ale po co rozwodzić się o Twym exteńeur **, niech je ludzie określają sobie 

słowem „ładne" lub ledwie „od biedy"! W grze jest przecie zbawienie Twej duszy i 
uratowanie Twej pozycji towarzyskiej, o co my, rodzice, drżeliśmy już jakiś 

czas. Toteż z prawdziwą ulgą dla serca wnosimy z Twego listu, jak już przedtem z 
Twej depeszy, że w podróży tej znaleźliśmy właściwy sposób, aby zdjąć z Twego 

umysłu klątwę degradujących pragnień i zamysłów, ukazując Ci je we właściwym 
świetle, mianowicie jako niemożliwe i zgubne, oraz pogrążając je w zapomnieniu 

wespół z osobą, co je wpoiła w Ciebie ku naszemu zatrwożeniu.
Dopomagają przy tym, wedle Twych doniesień, pomyślne okoliczności. Jestem 

skłonna widzieć szczęśliwe zrządzenie Opatrzności w Twoim spotkaniu z owym 
profesorem i dyrektorem muzeum, którego nazwisko brzmi swoją drogą pociesznie, i 

uważać Twoją zażyłość z jego domem za pożyteczną i pomocną dla Twego 
uzdrowienia. Rozrywka jest rzeczą dobrą; tym lepiej jednak, jeśli wiąże się z 

nabywaniem wykształ-
' Do poprawienia natury, (fr.) "" Strona zewnętrzna, powierzchowność, (fr.)

432 ! c TOMASZ MANN
cenią i błyskotliwej wiedzy, jak to dość wyraźnie uwydatnia się w Twym liście, 

na przykład w przenośni z lilią morską (roślina mi nie znana) albo w 
napomknieniach o pochodzeniu psa i konia. Takie rzeczy są ozdobą każdej 

towarzyskiej konwersacji i nigdy nie omieszkają wyróżnić mile młodzieńca, 
umiejącego wpleść je w dialog bezpretensjonalnie i ze smakiem, z grona, które 

zna tylko słownik sportowy. Co nie znaczy bynajmniej, byśmy z myślą o Twym 
zdrowiu nie przyjęli z kon-tentacją do wiadomości, że powróciłeś do uprawiania 

zaniedbanej od dawna gry w tenisa.
A dalej, jeśli obcowanie z paniami owego domu, matką i córką, których postacie 

naświetliłeś nieco ironicznie, mniej Ci odpowiada i mniej dać zdoła korzyści niż 
relacje z uczonym gospodarzem i jego pomocnikiem, to nie muszę chyba zalecać Ci 

— choć mimo wszystko właśnie to czynię — abyś im nigdy nie dał odczuć, że masz 
je w mniejszej cenie, i okazywał im zawsze rycerskość, jaką szlachcic winien 

jest wśród wszelkich okoliczności płci odmiennej.
A zatem, wiele szczęścia, drogi Loulou! A gdy za jakieś cztery tygodnie, po 

powrocie „Cap Arcona", wstąpisz na pokład tego statku, ulecą ku niebu modlitwy 
nasze za Tobą o gładką i nie udręczającą Twego żołądeczka podróż. Opóźnienie 

Twego wyjazdu pociągnie za sobą to, że wkroczysz w wiosnę argentyńską, a nawet i 

background image

lata zaznasz w klimacie całkiem odmiennym od naszego. Pomyślisz też, mam 
nadzieję, o odpowiedniej garderobie. Cienka flanela jest tu najbardziej godna 

polecenia, zabezpiecza bowiem najpewniej od przeziębień, których nabawić się 
wbrew samemu słowu można nawet łatwiej w upał aniżeli w porę chłodną. Gdyby zaś 

oddane Ci do dyspozycji środki pieniężne jakoś nie wystarczały, wierzaj, że 
potrafię już wykołatać od Twego Ojca rozsądne uzupełnienie.

Najmilsze pozdrowienia nasze dla mających Cię gościć konsulostwa, pana i pani 
Meyer.

Błogosławię Cię i ściskam Maman
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CjTdy przypominam sobie przecudnie wytworne pojazdy, lśniącobiałe Wiktorie, 
faetony i obite jedwabiem coupes, które później mieniłem przelotnie własnymi, to 

wzrusza mnie dziecięca uciecha, z jaką w czasie owych tygodni lizbońskich 
posługiwałem się ledwie przyzwoitym powozem najemnym, będącym na podstawie umowy 

z wypożyczalnią stale do mej dyspozycji, tak że starczyło tylko w razie potrzeby 
polecić portierowi „Savoy Pałace", aby po niego zatelefonował. Nie był on, 

prawdę mówiąc, czymś lepszym od dorożki, choć miał składany dach i właściwie 
błyszczał kiedyś przecie jako czterosiedzeniowa pańska kareta, zbyta na rzecz 

fiakrowni. Na konie i uprząż można było od biedy spojrzeć, przyzwoity zaś 
prywatny strój woźnicy, a więc kapelusz z rozetką, błękitny surdut i buty ze 

sztylpami, zastrzegłem sobie, wpłacając nikły zadatek, jako warunek wynajmu.
434 TOMASZ MANN

Z przyjemnością wsiadałem przed swym hotelem w ten powóz, którego drzwiczki 
rozwierał przede mną goniec, podczas gdy furman, stosownie do mych pouczeń, 

pochylał się nieco z kozła, przykładając łapę do brzegu cylindra. Trzeba mi było 
koniecznie takiego właśnie pojazdu, a mianowicie nie tylko do spacerów i 

przejażdżek na pokaz, przedsiębranych dla rozrywki po promenadach i parkach, 
lecz również i po to, by móc z niejaką okazałością czynić zadość towarzyskim 

zaproszeniom, jakie pociągnął za sobą wieczór u posła, a zapewne jeszcze 
bardziej zachęciła do nich audiencja u króla. Tak oto zaprosił mnie ów bogacz, 

eksporter wina, zwący się Saldacha, wraz ze swą niepowszednio otyłą małżonką, na 
garden party w swej wspaniałej posiadłości zamiejskiej, gdzie też otoczył mnie 

tłumnie wykwintny świat, jako że towarzystwo lizbońskie jęło już z wolna 
powracać ze swych wywczasów letnich. Spotkałem je ponownie — lekko przetasowane, 

mniej za to liczebne, przy dwu diners, z których pierwszy wydał przedstawiciel 
Grecji, książę Maurocordato wraz ze swą klasycznie piękną, przy tym zdumiewająco 

przystępną małżonką, drugi zaś baronos-two Vos van Steenwyk w gmachu poselstwa 
holenderskiego. Przy tych okazjach mogłem wreszcie pojawić się ze swym Czerwonym 

Lwem, którego gratulował mi każdy. Wiele ukłonów musiałem zamieniać na Avenida, 
gdyż moje dystyngowane znajomości mnożyły się; wszystko to jednak utrzymywało 

się w granicach powierzchownej formalistyki towarzyskiej — lub trafniej: przez 
obojętność sam utrzymywałem to w takich granicach, ponieważ moje istotne 

zainteresowania związały się z białym domkiem, tam w górze, z dwoistą zjawą 
matki i córki.

Chyba nie muszę dowodzić, że dla nich to trzymałem przede wszystkim mój powóz. 
Umożliwiał mi on przecie urządzanie im przyjemnościowych przejażdżek, na 

przykład do miejscowości historycznych, których piękno z góry wysławiłem przed 
królem; i nic nie było mi bardziej miłe od

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 435
tego, gdym na tylnej ławeczce swego najętego powozu siedział naprzeciw obu pań: 

matki dostojnej rasą oraz uroczej córki, choć tam i obok don Miguela, który raz 
i drugi wymknął się od pracy, aby pojechać z nami -t- mianowicie wziął udział w 

wycieczce do zamków i do klasztoru w roli objaśniacza ich osobliwości.
Wyjazdy te i wycieczki poprzedzała zawsze, raz do dwu razy w tygodniu, partia 

tenisa z następującym po niej intymnym dejeuner w domu Katschków. Moja gra, w 
której nabierałem wprawy raz jako partner Zouzou, raz jako jej przeciwnik, a 

nieraz, gdy się tak złożyło, i z dala od niej na innym korcie, stawała się nader 
szybko coraz to bardziej wyrównana. Wyczyny brawurowe pod wpływem nagłych 

natchnień znikły wraz ze śmiesznymi rewelacjami nieumiejętności, toteż 
reprezentowałem przyzwoitą średnią klasę, choć napinająca nerwy obecność 

ukochanej użyczała mym poczynaniom więcej cielesnego ducha — jeśli można się tak 

background image

wyrazić — niż to bywa udziałem przeciętności. Gdybyż tylko przebywaniu z nią sam 
na sam przeciwstawiało się choć trochę mniej utrudnień! W drodze stały 

przykazania południowej surowości obyczajów — przekonywały one, ale i 
przeszkadzały. Ani myśleć o tym, bym idąc na plac gry mógł wstąpić po Zuzulkę do 

jej domu; spotykaliśmy się dopiero na miejscu. Żadnej również możliwości, by 
drogę powrotną z kortów do willi Katschków przebyć z nią we dwoje: jak gdyby 

rozumiało się to samo przez się, zawsze nam ktoś towarzyszył. O nieziszczalności 
jakiegokolwiek tete-d--tete z nią w samym domu, przed jedzeniem albo po 

jedzeniu, w salonie lub gdziekolwiek indziej, milczę już całkiem. Jedynie 
wypoczynek na jednej z ławek poza ogrodzeniem kortów prowadził niekiedy do 

rozmowy z nią w cztery oczy; zaczynała wówczas regularnie od napomknięcia o 
szkicach portretowych i żądania, aby je pokazać lub raczej wydać. Nie zwalczając 

jej uparcie głoszonej teorii, jakoby miała prawo do owych arkuszy, wymigiwałem 
się zawsze jej naga-

436
TOMASZ MANN

bywaniu pod wymownym pretekstem, że brak mi bezpiecznej sposobności wręczenia 
jej tych rysunków. W rzeczywistości jednak powątpiewałem, czy dam jej 

kiedykolwiek obejrzeć te zuchwałe obrazki, i trzymałem się tego wątpienia, jak 
też i jej niespokojnego zaciekawienia, czy jakby to inaczej nazwać — nie 

pokazane bowiem rysunki tworzyły pomiędzy nami potajemną więź, która zachwycała 
mnie i którą pragnąłem zachować.

Dzielenie z nią tajemnicy, pozostawanie z nią w jakimś uprzywilejowanym 
porozumieniu w ukryciu przed innymi

— czy podobało jej się to, czy nie — było mi równie słodkie, jak ważne. Dbałem 
więc o to, by o swych towarzyskich przeżyciach opowiadać wpierw jej samej, zanim 

uraczę nimi jej rodzinę przy wspólnym stole, i czynić to w rozmowie z nią 
dokładniej, poufniej, wnikliwiej niż później dla jej najbliższych, tak że mogłem 

potem zerkać na nią i z porozumiewawczym uśmieszkiem odnajdywać tematy wspólnie 
już przedtem obgadane. Przykładem będzie tu moje spotkanie z księżną 

Maurocordato, której szlachetne, boskie rysy twarzy oraz postać tak zdumiewająco 
kontrastowały z jej manierami, ach, wcale nie bogini, lecz subretki. 

Opowiedziałem więc Zouzou, jak Atenka w kącie salonu uderzała mnie nieustannie 
wachlarzem, pokazując równocześnie koniuszek języka w kąciku ust, mrugając 

jednym okiem i robiąc mi najswobodniejsze awanse — całkiem niepamiętna surowego 
dostojeństwa, do jakiego świadomość klasycznej piękności powinna, myślałby kto, 

zobowiązywać już z samej natury kobietę. Rozprawialiśmy na naszej ławce dość 
długo o sprzeczności, ujawniającej się tu między zjawiskiem a jego przejawem, i 

uzgodniliśmy, że albo księżna nie była zadowolona ze swej wzorowej urody i 
uważając ją za nudny przymus buntowała się przeciw niej swoim zachowaniem

— albo też że wchodzi tu w grę czysta głupota oraz brak wyczucia, taki, jaki 
okazuje, powiedzmy, piękny biały pu-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 437
del, który lśniący po kąpieli lezie prosto w gliniaste bajoro, aby się w nim 

wytarzać.
Wszystko to poszło wniwecz gdym oto później, przy-śniadaniu, wspomniał o greckim 

wieczorze, o księżnej i o jej doskonałej urodzie.
— ...która wywarła na panu oczywiście głębokie wrażenie — rzekła senhora Maria 

Pia siedząc przy stole jak zwykle bardzo prosto, bez oparcia i bez najlżejszego 
ugięcia barków, jedynie z cichym szelestem dżetowych wisiorków.

Odpowiedziałem:
— Wrażenie, senhoro? Nie, już pierwszy dzień mego pobytu w Lizbonie obdarzył 

mnie wrażeniami piękności kobiecej, które, wyznam szczerze, czynią mnie zupełnie 
niewrażliwym na późniejsze impresje. — Ucałowałem przy tym jej rękę zerkając 

równocześnie na Zouzou. To było moją stałą taktyką. Nakazywała ją moja 
predylekcja dla duetów. Prawiąc grzeczności córce spozierałem ku matce i na 

odwrót. Gwiaździste oczy pana domu, z wyżyny pierwszego miejsca przy małym 
stole, patrzyły na te manewry z mglistą błogością, rodzącą się w syriuszowej 

dali, z której dolatywał jego wzrok. Szacunek, jaki dlań żywiłem, nie pozwalał 
mi dostrzec najmniejszego uszczerbku w myśli, że moje zaloty do obu kobiet 

wykluczały wszelkie dla niego względy.

background image

„Papa jest zawsze łagodny", powiedziała słusznie senhora Maria Pia. Sądzę, że 
głowa rodziny przysłuchiwałaby się z tym samym życzliwym roztargnieniem i 

usuwającą się łagodnością rozmowom, które wiodłem z Zouzou na korcie tenisowym 
albo w czasie wycieczek we dwoje, a które bywały dość niesłychane. Bywały zaś 

takimi dzięki jej tezie: „Milczenie jest niezdrowe", dalej jej fenomenalnej, 
wyłamującej się całkowicie z ram konwenansu bezpośredniości — wreszcie dzięki 

przedmiotowi, na którym ta bezceremo-nialność próbowała swych sił: tematowi 
miłości, który pokwitowała, jak wiadomo, słówkiem „fe". Miałem z nią więc trosk 

po same uszy, bom przecie ją kochał i dawałem jej to
438 , ; TOMASZ MANN

na wszelki sposób do zrozumienia, i ona rozumiała to też, ale jak! Wyobrażenia, 
jakie to urocze dziewczę miało o miłości, były w najwyższym stopniu niezwykłe i 

komicznie podejrzliwe. Zdawała się widzieć w tym uczuciu coś na kształt 
potajemnego brojenia niesfornych wyrostków, przypisywała też występek zwany 

miłością wyłącznie płci męskiej, mniemając, że płeć żeńska nie ma z tym nic 
wspólnego i nie odczuwa ani odrobiny naturalnego ku temu popędu, a tylko młodzi 

mężczyźni nastają uporczywie na to swym nadskakiwaniem, by wciągnąć i znęcić ją 
do tych potworności. Oto, co mi raz rzekła:

— Więc pan mi znowu nadskakuje, Louis (ach tak, zaczęła nazywać mnie niekiedy w 
cztery oczy „Louis", tak jak ja mówiłem do niej ,,Zouzou"), prawi komplementy, i 

łypie na mnie oczyma namiętnie — lub, mamże rzec, natrętnie? nie, powinnam 
powiedzieć: miłośnie, ale kłamliwe to słowo — łypie swymi błękitnymi oczyma, 

które, jak pan dobrze wie, przy pańskich złotych włosach kontrastują tak 
przedziwnie z pańską cerą bruneta, że już się nie wie, co o panu myśleć. I 

czegóż to pan chce? Na co pan się uwziął swymi słodkimi słówkami i spojrzeniami? 
Na coś niewymownie śmiesznego i niedorzecznego, na niesmaczną dziecinadę. Mówię: 

niewymownie, ale to oczywiście nie jest ani trochę niewymowne, więc mówię to: 
Pan chce mej zgody na to, byśmy się objęli, jedna ludzka istota drugą, przez 

naturę starannie odeń oddzieloną i wyodrębnioną, i chce pan swoje usta 
przycisnąć do moich, przy czym nasze dziurki od nosa pójdą na krzyż i każde z 

nas będzie wdychało oddech drugiego, co jest ohydną nieprzyzwoitością i niczym 
więcej, tylko zmysłowość zmieniła to w przewrotną rozkosz — tak to się nazywa, 

o, wiem dobrze, a to, co słowo to oznacza, to bagno niedyskrecji, dokąd chcecie 
nas zwabić, byśmy tam z wami odchodziły od zmysłów i aby dwie obyczajne istoty 

zachowywały się jak para ludożerców. Oto, do czego pan zdąża smaląc do mnie 
cholewki.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 439
Zamilkła i zdobyła się na to, by siedzieć tak, jak siadła, całkiem spokojnie, 

bez przyspieszonego oddechu, bez najmniejszej oznaki wyczerpania po tym wybuchu 
bezpośredniości, który jednak nie sprawiał wrażenia wybuchu, lecz jedynie 

ziszczenia zasady, że trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Milczałem i ja, 
przerażony, wzruszony i posmutniały.

— Zouzou — rzekłem wreszcie, trzymając przez moment rękę nad jej ręką, bez 
dotknięcia, a potem przesuwając dłoń swoją z daleka, a więc w powietrzu, jak 

gdyby opiekuńczo wzdłuż jej włosów i jej postaci, coraz niżej — Zouzou, pani 
sprawia mi wielki ból rozdzierając takimi słowy — jakże mam je określić: złymi, 

okrutnymi, nadmiernie prawdziwymi i właśnie dlatego półprawdziwymi, a nawet 
nieprawdziwymi — zwiewne mgiełki, jakimi uczucie, rozbudzone urokiem twej osoby, 

osnuwa mi serce i zmysły. Proszę nie drwić z „osnuwania"! Mówię świadomie i 
rozmyślnie „osnuwa", gdyż muszę poetycznymi słowy bronić poezji miłości przed 

kanciastym, zniekształcającym opisem pani, bo proszę, jak też pani mówi o 
miłości i o tym, o co ona się ubiega! Miłość nie ubiega się o nic, nie sięga 

myślą ani pragnieniem poza siebie samą, jest tylko samą sobą i całkowicie sama w 
siebie się wplata — proszę nie prychać na dźwięk słowa „wplata", powiedziałem 

pani przecież, że posługuję się celowo poetycznymi — to znaczy, po prostu 
przyzwoitymi wyrażeniami w imię miłości, bo ona jest z gruntu przyzwoita, pani 

zaś tak bardzo twarde słowa wybiegają daleko poza nią na drodze, o której ona 
nie wie nic, choćby ją nawet znała. Proszę pani, jak też pani wyraża się o 

pocałunku, najsubtelniejszej rozmowie na świecie, niemej i czarownej jak kwiat! 
O tym nieoczekiwanym i jakby samotnym zdarzeniu, o słodkim odnalezieniu się dwu 

par warg, poza które uczucie nie wylata marzeniem dalej, bo pocałunek to 

background image

niewiarygodnie błogie przypieczętowanie jedności między uczuciem moim a czyimś 
innym!

440 " TOMASZ MANN
Upewniam i przysięgam: mówiłem tak. A tak mówiłem, bo maniera lżenia miłości 

przyjęta przez Zouzou wydała mi się istotnie dziecinna; bo za mniej dziecinną 
uważałem poezję niż surowość tej dziewczyny. A o poezję było mi łatwo z uwagi na 

moją drażliwą, bo zawieszoną w powietrzu sytuację życiową, i mogłem pleść, ile 
chciałem, że tam miłość nie sięga promieniem ani myślą dalej niż tylko, bądź co 

bądź, do pocałunku, boć przecie moja nierealność wzbraniała mi wziąć się za bary 
z rzeczywistością i, powiedzmy, zabiegać

0 rękę Zouzou. Mógłbym co najwyżej zawziąć się na to, by ją uwieść, ale 
zamysłowi temu stały na przeszkodzie nie tylko okoliczności, lecz również 

bajecznie bezpośrednie i przesadnie rzeczowe jej przeświadczenie o pociesznej 
nieprzy-zwoitości miłowania. Starczy posłuchać, choć wzbudzić to musi smętne 

uczucia, jak ona starła się w dalszym toku rozmowy z poezją, przyzwaną przeze 
mnie na odsiecz!

— Patati patata! — zakrzyknęła. — „Osnuwa"i „wplata", a na to czarowny 
kwiatuszek: pocałunek! Wszystko to tylko dusery, byle wplatać nas w wasze 

hultajskie sprawki! Fe, pocałunek, ładnie mi subtelna rozmowa! To dopiero 
początek, i to solidny początek, mais oui, bo właściwie jest już wszystkim, 

toute la lyre', nawet czymś w tej hecy najgorszym, a dlaczego? Bo tym, o czym 
wasza miłość myśli, jest skóra, goła skóra ciała, a skóra warg jest, co tu 

mówić, wrażliwa (zaraz pod nią jest krew), bardzo delikatna, i stąd to poetyczne 
odnajdywanie się dwu par warg — a te znowu chcą w swej wrażliwości wcisnąć się 

wszędzie, bo wy wszyscy jedno tylko macie w głowie, mianowicie, żeby leżeć z 
nami na golasa, skóra przy skórze, i zaprawiać nas do tej absurdalnej 

przyjemności, że jedna ludzka mizerota smakuje wargami i dłońmi spotniałą 
powierzchnię drugiej, nie wstydząc się godnej pożałowania śmieszności swego 

procederu
1 nie przywołując przy tym na pamięć czegoś, co by im za-

• Ależ tak... całą piosenką, (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 441

raz popsuło zabawę, a co w formie wierszyka wyczytałam w pewnej duchownej 
księdze: * s

Choć nieraz człek pięknością niezwykłą rozkwita,*. -s W środku zawsze smród 
tylko kryje i jelita. ,L

.-4
— To ohydny wierszyk, Zouzou — odparłem przecząc głową z godnością i wyrazem 

nagany — ohydny, choć chce być duchowny. Zniosę już całą surowość pani, ale 
wierszyk, z którym pani tu występuje przede mną, woła o pomstę do nieba. 

Dlaczego, pyta pani? Owszem, owszem, zakładam oczywiście, że pani chce się tego 
dowiedzieć, i jestem też gotów powiedzieć to pani. Dlatego, że ten przewrotny 

wierszyk zmierza do zniszczenia wiary w piękno, w formę, posągowość i marzenie, 
we wszelkie w ogóle zjawisko, które naturalnie, jak samo słowo to nasuwa, jest 

zjawą i snem jakoby; ale gdzież byłoby życie i jakakolwiek radość, bez której 
przecież życia nie ma, gdyby przelotne zjawy straciły wszelką wartość, a wraz z 

nimi stracił wartość i naskórek, pastwisko zmysłów? Powiem coś pani, urocza 
Zouzou: twój duchowny wierszyk jest bardziej grzeszny niż najgrzeszniejsza 

rozkosz cielesna, ponieważ psuje szyki życiu, a życiu zepsuć szyki to nie tylko 
grzech, to po prostu diabelstwo. Co pani na to? Nie, proszę, nie pytam po to, 

aby mi pani przerywała. Ja również pozwoliłem pani mówić, jakkolwiek czyniła to 
pani surowo, ja natomiast mówię szlachetnie i czuję, jak spływa na mnie 

natchnienie! Gdyby sprawy miały się tak, jak to głosi ów na wskroś jadowity 
poemacik, wówczas godny sławy, a nie tylko miana zjawy byłby co najwyżej świat 

martwy, byt nieorganiczny — powtarzam: co najwyżej, bo jeśli rozszczepić włos na 
czworo, to i z solidnością tego świata nie jest wcale tak pewnie, i czy 

wieczorne jarzenie się Alp albo wodospad są tak osobliwie godne uwagi, bardziej 
niż zjawa, niechby i senna, czy są równie rzeczywiste, jak piękne, to znaczy: 

piękne w sobie samych, bez naszego
442 „ , , , TOMASZ MANN

udziału, bez miłości i podziwu — o tym można w końcu także powątpiewać. Lecz oto 

background image

z martwego, nieorganicznego bytu wyłoniło się ongi przez prastworzenie, który to 
problem sam w sobie jest dość niejasny, życie organiczne, że zaś z nimże samym, 

patrząc od wnętrza, nie najczystsza jest sprawa, to rozumie się samo przez się. 
Jakiś puszczyk mógłby przecie kwilić, że cała przyroda nie jest na tej ziemi 

niczym innym, jak tylko zgnilizną i pleśnią, ale to jedynie kąśliwa, ponura 
sentencja, niezdolna aż po kres dni ziemskich zdławić miłości i radości płynącej 

z tego, co można oglądać. Był malarz, z którego ust to słyszałem, co malował z 
całym oddaniem pleśń i mienił się stąd profesorem. A przecie obrał sobie za 

modela również i postać ludzką, gdy tworzył bóstwo greckie. W Paryżu, w 
poczekalni pewnego dentysty, u którego dałem sobie kiedyś wprawić małą złotą 

plombę, padły me oczy na album, ilustrowaną księgę o tytule La beaute humaine *, 
gdzie roiło się od reprodukowanych wszystkich odtworzeń pięknej zjawy ludzkiej, 

jakie w każdej epoce radośnie i skrzętnie wykonywano za pomocą farb albo ze 
spiżu czy marmuru. A dlaczegóż tyle tam było tej apoteozy? Bo zawsze też roiło 

się na ziemi od innych oryginałów, co to ani trochę nie troskali się o duchowny 
odpowiednik „piękności niezwykłej", lecz widzieli prawdę w formie i błyszczącym, 

powierzchwnym pozorze, stając się ich kapłanami, a bardzo często i profesorami.
Przysięgam: mówiłem tak, bom mówił z natchnienia. A mówiłem tak nie raz jeden, 

lecz wielokrotnie, kiedy tylko nadarzyła się ku temu sposobność, gdy byłem z 
Zouzou sam na sam, czy to na jakiejś ławce przy korcie tenisowym, czy podczas 

przechadzki we czworo, z senhorem Hurtado, po śniadaniu, w którym on 
uczestniczył, a po którym następował spacer po leśnych ścieżkach w Campo Grandę 

lub wśród plantacji bananowych i podzwrotnikowych drzew
* Piękno człowieka, (fr.)

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 443
w Largo do Principe Real. Musieliśmy chadzać we czworo, abym mógł na przemian 

tworzyć parę to z dumną częścią kobiecego duetu, to znowu z córką, z tą drugą 
pozostawać nieco z tyłu i zwalczać szlachetnymi i dojrzałymi słowy wypowiadane 

przez nią zawsze ze zdumiewającą bezpośredniością dziecinne sądy o miłości jako 
o niesmacznym wybryku wyrostków.

Sądów tych trzymała się uparcie, choć raz i drugi wywołałem u niej swą wymową 
przejawy pewnego zakłopotania i chwiejnej aprobaty, jakieś nieme i badawcze 

spojrzenie z boku na mnie, zdradzające, że moja piękna gorliwość w orędownictwie 
rozkoszy i miłości nie całkiem chybiła swego wrażenia. Taka właśnie chwila — 

ach, nie zapomnę jej nigdy — nadeszła, gdyśmy raz wreszcie, po długim odkładaniu 
tej wycieczki, wyjechali w mej kolasie za miasto, do wioski Cintra, i pod 

światłym przewodnictwem don Mi-guela zwiedzili starodawny zamek w tym wiejskim 
osiedlu, następnie inne zamczyska z rozległymi widokami ze skalistych 

wyniosłości, by zajść potem z wizytą do słynnego klasztoru Belem, to znaczy: 
Betlejem, co to go wzniósł równie nabożny, jak rozmiłowany w przepychu król 

Emanuel Szczęśliwy na cześć i pamiątkę złotodajnych podróży odkrywczych. 
Szczerze mówiąc, pouczające wywody don Mi-guela na temat stylu 

architektonicznego owych zamków i klasztoru oraz wszelkich, jakie tam się 
namieszały, pierwiastków: mauretańskich, gotyckich, włoskich, z dodatkowymi 

jeszcze informacjami o osobliwościach Indii — wlatywały mi, jak to się mówi, 
jednym uchem, by wylecieć drugim. Miałem o czym innym do myślenia, mianowicie, 

jakby tu dać poznać miłość niedobrej Zouzou, dla serca zaś zaprzątniętego 
sprawami ludzkimi zarówno krajobraz, jak i najciekawsza budowla jest jedynie 

dekoracją, tylko powierzchownie dostrzeganym tłem tego, co ludzkie. Niemniej, 
muszę przecie zapisać, że niewiarygodna, z wszelkich epok wytrącona i w żadnej 

ze znanych nie mieszcząca
i

444 • . , ' TOMASZ MANN
się, jakby przez dziecko wymarzona czarodziejska zdob-ność krużganku w 

klasztorze Belem, z jego spiczastymi wieżyczkami i arcysubtelnymi filarkami w 
arkadowych wnękach, z jego niby dłońmi aniołów w lekko spatynowanym, białym 

piaskowcu wyczarowanym baśniowym przepychem, sprawiającym takie wrażenie, jak 
gdyby ktoś najcieńszą piłeczką do drzewa wyrzynał w kamieniu ażurowe klejnoty 

koronkowego zdobnictwa — że, powiadam, kamienna ta feeria istotnie zachwyciła 
mnie, fantastycznie uczuliła mą myśl i moje zmysły i na pewno nie pozostała bez 

zasługi w nadaniu celności słowom, z którymi zwróciłem się do Zouzou.

background image

Wszyscy mianowicie czworo zabawiliśmy dość długo w bajecznym krużganku 
klasztoru, obchodząc go wielokrotnie z jednego końca w drugi, don Miguel zaś, 

widać zauważywszy, że my młodzi nieszczególnie zważamy na jego pouczające wywody 
o stylu króla Emanuela, towarzyszył raczej doni Marii Pii i wysunął się z nią 

naprzód, my zaś szliśmy ich śladem w pewnym odstępie, o którego zwiększenie sam 
już dbałem.

— A więc, Zouzou — rzekłem — sądzę, że na widok tej budowli serca nasze biją 
jednakim rytmem. Nie napotkałem jeszcze nigdy tak pięknego krużganku. (Nie 

napotkałem dotąd żadnego krużganku w ogóle, pierwszy zaś, jakim ujrzał, był oto 
z miejsca cudnym dziecięcym snem.) Bardzom szczęśliwy, że oglądam go razem z 

panią. A teraz umówmy się, jakim słowem go będziemy sławić. „Piękny?" Nie, to 
niestosowne, jakkolwiek nie jest on oczywiście „niepiękny", wprost przeciwnie! 

Ale „piękny" to słowo za surowe i za szlachetne, nie sądzi pani? Należy sens 
wyrazów „ładny" i „uroczy" posunąć jak najdalej do ostateczności, wtedy zyska 

się właściwe słowa pochwalne dla tego krużganku. Bo też on czyni to sam. 
Doprowadza ładność do ostatnich granic.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 445
— Ależ pan bredzi, markizie. Nie jest niepiękny, ale także nie jest piękny, 

tylko skrajnie ładny. Jednak to, co skrajnie ładne, jest ostatecznie chyba i 
piękne.

— Nie, pozostaje pewna różnica. Jakże to pani wytłumaczyć? Na przykład mamusia 
pani...

— Jest kobietą piękną — wpadła mi Zouzou co prędzej w słowo — a ja jestem bądź 
co bądź ładna, no nie? I teraz chce pan za wszelką cenę zademonstrować mi na nas 

obu swoje bzdurne rozróżnienie?
— Pani wyprzedza bieg moich myśli — odparłem przeczekawszy spokojnie chwilę w 

milczeniu — i wypacza go przy tym cokolwiek. Przebiega ona wprawdzie podobnie do 
słów pani, ale nie identycznie. Zachwyca mnie to, że pani mówi „nas", „nas obu", 

o swojej matce i o sobie. Ale nacieszywszy się tym skojarzeniem, rozłączam je 
przecież i przystępuję do oceny jednostkowej. Dona Maria Pia jest być może 

przykładem tej prawdy, że piękność, by osiągnąć swą pełnię, nie może wyrzec się 
całkowicie ładności i powab-ności. Gdyby matka pani miała twarz nie tak wielką, 

mniej posępną i mniej surową przez swój onieśmielający wyraz iberyjskiej dumy 
rasowej, lecz choć odrobinę tak milutką jak twarz pani, wówczas byłaby kobietą 

doskonale piękną. Tak jednak, jak się rzeczy mają, nie jest ona całkowicie tym, 
czym być powinna: pięknością. Natomiast pani, Zouzou, jest zjawiskiem ładnym i 

uroczym w stopniu sięgającym ostatecznej perfekcji. Pani jest jak ten 
krużganek...

— O, dziękuję! Jestem zatem dziewczyną w stylu króla Emanuela, jestem budowlą 
kapryśną. Bardzo, bardzo dziękuję. To się nazywa smalić cholewki.

— Wolno pani obracać w śmieszność moje tkliwe słowa, mienić je smaleniem 
cholewek, a siebie samą nazywać budowlą. A przecież pani nie może dziwić się 

temu, że ten krużganek rzuca na mnie taki urok i że porównywam z nim panią, 
która oczarowała mnie również. Toż widzę go pierwszy raz. A pani pewno widziała 

go już częściej.
446 * ' . TOMASZ

— Tak, kilkakrotnie. :*;-: .>.h?.-*-.. ' ;.'.'. :
— Wobec tego powinna by się pani cieszyć, że widzi go raz w towarzystwie 

nowicjusza, który nie zna go wcale. Pozwala to bowiem widzieć rzecz dobrze znaną 
oczyma nowymi, oczyma nowicjusza, jak gdyby po raz pierwszy. Należałoby, 

próbować zawsze widzieć wszystkie rzeczy, nawet te najpowszedniejsze, których 
bliskość wydaje się nam całkiem oczywista, oczyma nowymi i zdziwionymi, jak 

gdyby po raz pierwszy. Tym sposobem odzyskują one swą zdolność dziwienia, 
uśpioną w oczywistości, i świat zachowuje swą świeżość; inaczej usypia wszystko, 

życie, radość i zdziwienie. Na przykład miłość...
— Fi donc! Taisez-vous!"

— A dlaczegoż to? Przecie pani mówiła także o miłości, i to niejeden raz, 
zgodnie ze swą, prawdopodobnie słuszną zasadą, że „milczenie jest niezdrowe". 

Ale słowa pani na ten temat zadźwięczały tak szorstko, poparte na domiar złego 
cytatem z ohydnego wierszydła duchownego, że nie sposób nie dziwić się, jak też 

można o miłości mówić tak bez-miłośnie. Tak rażąco zabrakło mi wzruszenia samym 

background image

istnieniem zjawiska miłości że i to znowu staje się już niezdrowe, i czuję się 
zobowiązany panią skorygować i, jeśli mi wolno wyrazić się tak, doprowadzić pani 

główkę do porządku. Jeśli się spojrzy na miłość nowymi oczyma, jak gdyby po raz 
pierwszy, jakże wzruszające to zjawisko, jakże do głębi ono zdumiewa! Przecież 

jest ona ni mniej, ni więcej cudem! Ostatecznie, jeśli spojrzymy na całość 
zjawisk, wszelkie istnienie jest cudem; lecz miłość moim zdaniem jest cudem 

największym. Pani powiedziała niedawno, że natura oddzieliła i wyodrębniła 
starannie jednego człowieka od drugiego. Bardzo trafnie i aż nazbyt słusznie. 

Taka jest w zasadzie wola natury. Ale w miłości natura czyni wyjątek — 
przedziwny, jeśli spojrzy się na to nowymi oczyma. Proszę zwa-

* Fe! Niech pan milczy! (fr.)
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 447

żyć, że to właśnie natura dopuszcza lub raczej organizuje sama ten zdumiewający 
wyjątek, i jeśli pani staje w tej sprawie po stronie natury, a przeciwko 

miłości, to natura nie będzie pani wcale za to wdzięczna, gdyż popełnia tu pani 
faux pas i przez omyłkę sama sprzeciwia się naturze. Dopełnię tego, bom tak 

postanowił: doprowadzę pani główkę do porządku. Prawdą jest, że człowiek żyje w 
swej skórze oddzielnie i w odosobnieniu od innych, nie tylko dlatego, że tak być 

musi, ale i dlatego, że inaczej nie chce. Człowiek chce być, tak jak jest, 
oddzielony od innych, chce być sam i w głębi duszy nie chce w ogóle nic wiedzieć 

o swym bliźnim. Bliźni, ów bliźni, co tkwi w swej własnej skórze, jest dlań, co 
tu ukrywać, wstrętny, gdyż nie jest wstrętna dlań wyłącznie i najściślej jedna 

tylko osoba: własna. Tak chce prawo natury; mówię, jak jest. Gdy ktoś zatopiony 
w myślach siedzi przy stole, gdy opiera łokieć o stół, a głowę na ręku, to 

kładzie często kilka palców na policzek, a jeden między wargi. Niech tak będzie; 
to jego palce i jego wargi; ale cóż stąd? To chyba, że trzymać w wargach palec 

innego człowieka byłoby mu czymś nie do zniesienia, czymś, co budziłoby po 
prostu wstręt. Czy nie? W ogóle na wstręcie opiera się zasadniczo i z woli 

natury jego stosunek do innych. Ich cielesna bliskość, zwłaszcza gdy stanie się 
nadmiernie natarczywa, bywa dlań w najwyższym stopniu niemiła. Udławiłby się 

raczej, aniżeliby rozwarł swe zmysły przed cudzą cielesnością. Każdy też mimo 
woli chroni swoją skórę i jedynie szanując wrażliwość własnej odrębności 

honoruje ją również u swego bliźniego. Dobrze. A w każdym razie, prawdziwie. 
Zarysowałem tak szkicowo, ale trafnie naturalny i powszechnie obowiązujący stan 

rzeczy; zamykam ten rozdział mego przygotowanego specjalnie do pani obrończego 
przemówienia.

Teraz bowiem zjawia się coś, czym natura tak zaskakująco odbiega od własnych 
założeń, coś, co tak zupełnie cudownie uchyla całe to wstrętne upieranie się 

człowieka przy
448

TOMASZ MANN
odrębności i oddzielnym „sam na sam" z własną cielesnością, obalając spiżowe 

prawo, iż każdy z nas jedynie dla siebie samego nie jest ohydą, że komuś, kto 
zada sobie trud przyjrzenia się temu po raz pierwszy — a jest wprost obowiązkiem 

postąpić tak — z zadziwienia i wzruszenia mogą popłynąć z oczu potoki łez. 
Powiadam „potoki łez", a przy tym również „popłynąć", bo to jest poetycznie i 

dzięki temu na miarę tematu. „Łzy" są mi zbyt ordynarne w tym zestawieniu. Łzy 
roni oko także i wtedy, gdy wleci w nie kruszyna węglowego pyłu. Ale „potoki 

łez" to coś więcej. Zechce pani wybaczyć, Zouzou, jeżeli w ułożonym dla pani 
przemówieniu czynię od czasu do czasu przerwę i, by tak rzec, rozpoczynam nowy 

paragraf. Łatwo zbaczam od wątku, jak przed chwilą w związku z płynącymi 
potokami łez, i muszę coraz to skupiać się na nowo nad zadaniem, by zaprowadzić 

w pani główce ład. A teraz do rzeczy! Jakim to odejściem natury od siebie samej, 
no i czym jest to, co wstrząsając wszechświatem, znosi przegrodę między jedną 

cielesnością a drugą, między „ja" i „ty"? Sprawia to miłość. Rzecz codzienna, a 
wiecznie nowa, i gdy spojrzeć na nią w pełnym świetle, ni mniej, ni więcej — 

niesłychana. Cóż to się dzieje? Dwa spojrzenia, zrazu obce sobie, spotykają się 
tak, jak zazwyczaj nie spotykają się nigdy spojrzenia. Zalęknione i zagubione w 

sobie, zmieszane i nieco zmącone wstydem dla zupełnej swej inności od wszelkich 
innych spojrzeń, lecz nic w świecie nie zdoła ich od tej inności oderwać, 

zapadają w siebie — jeśli pani woli, powiem: zatapiają się w sobie, ale 

background image

„zatapianie się" nie jest potrzebne, „zapadanie" jest równie dobre. Jest przy 
tym i trochę złego stłumienia — do czego ono się odnosi, nie przesądzam. Prosty 

jestem szlachcic i nikt nie może żądać, bym zgłębiał tajniki wszechświata. W 
każdym razie jest to najsłodsze złe sumienie, jakie w ogóle się zdarza, i niosąc 

je w oczach i sercach, dwoje tych ludzi, wyjętych nagle z ram wszelkiego ładu, 
podchodzi, oko zatopione w oku, ku sobie. Rozmawiają so-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
449

bie zwyczajnie o tym i owym, jednak zarówno to, jak owo jest nieprawdą, podobnie 
jak i zwyczajna mowa, toteż usta ich wykrzywiają się przy mówieniu lekkim 

kłamstwem, pełne słodkiego kłamstwa są też ich oczy. Jedno patrzy na włosy, 
wargi i członki drugiego, a potem spuszczają co prędzej zakłopotane oczy lub 

zwracają gdzieś w świat, gdzie niczego nie szukają i gdzie w ogóle nic nie 
widzą, bo oczy obojga są ślepe na wszystko i na każdą rzecz z osobna poza nimi 

samymi. One tylko umykają, aby ukryć się w świecie i co rychlej powrócić znowu z 
tym żywszym blaskiem do włosów, warg i członków drugiego, gdyż wszystko to 

przestało, jak zazwyczaj, być czymś obcym i gorzej niż obojętnym, mianowicie 
niemiłym, a nawet odrażającym, bo to już własność nie jednego z nich dwojga, 

lecz drugiego, bo to przedmiot zachwytu, pożądania i wzruszającego pragnienia 
dotknięcia, przedmiot rozkoszy, z której oczy wychwytują, wykradają, ile mogą.

Zamknąłem dalszy rozdział mojej mowy. Zouzou, czy pani słucha mnie uważnie? Tak, 
jak gdyby pierwszy raz słyszała pani o miłości? Chcę w to wierzyć. Już niedługo 

nadejdzie przecież chwila, kiedy wyrwani z powszedniości lud-kowie uczują 
śmiertelny przesyt kłamstwem, takim i owakim bałamuctwem, wykrzywianiem ust, 

kiedy wszystko to zrzucą z siebie, jak gdyby zdzierali już swe szaty, i 
wypowiedzą jedyne w całym świecie prawdziwe słowo, dla nich jedynie prawdziwe; 

słowo, wobec którego wszystko inne jest tylko maską i zmyśleniem: słowo „kocham 
cię". Dochodzi do prawdziwego wyzwolenia, najśmielszego i najsłodszego ze 

wszystkich, i w tejże chwili zapadają w siebie — można równie rzec: zatapiają 
się w sobie ich wargi pocałunkiem, tym jedynym w swoim rodzaju zdarzeniem wśród 

świata oddzielności i wyodrębnienia, że na myśl o nim popłynąć mogą z oczu 
potoki łez. No, proszę, jakże źle mówiła pani o pocałunku, przypieczętowującym 

przecież cudowne zniesienie odrębności i obrzydłego zobojętnienia dla wszystkie-
450 > • TOMASZ MANN

go, czym człowiek sam nie jest. Przyznaję, ach, przyznaję z najżywszą sympatią, 
że pocałunek jest początkiem wszystkiego innego, jest bowiem niemym, 

zdumiewającym stwierdzeniem, że bliskość, najintymniejsza bliskość, bliskość tak 
bezgraniczna, jak to tylko jest możliwe, dokładnie ta bliskość, która była 

niedawno aż dławiące uciążliwa, stała się ucieleśnieniem wszystkiego, co godne 
tęsknoty. Miłość, Zouzou, działa poprzez miłujących wszystko, zdobywa się na 

ostateczność, byle uchylić wszelkie granice, doprowadzić do zupełnego zbliżenia, 
byle dopełnić go aż do rzeczywistego, całkowitego zjednoczenia dwu istot żywych, 

co przecież przy całej usilności — komiczne to i smutne — nie udaje się nigdy. 
Aż tak dalece miłość nie przezwycięża natury; choć sama natura budzi miłość, 

przecie stoi zasadniczo po stronie oddzielności. To, by z dwojga powstała 
jedność, nie dzieje się w parze kochanków, to spełnia się poniekąd poza nimi, w 

tym trzecim, w dziecku, co z ich wysiłków wykwita. Nie mówię jednak o 
błogosławieństwie licznej dziatwy ani o szczęściu rodzinnym; to wykracza poza 

mój temat, więc sprawy tej nie podejmuję. Mówię o miłości nowymi i szlachetnymi 
słowy i usiłuję odtworzyć pani, Zouzou, nowe na nią spojrzenie, obudzić w pani 

zrozumienie dla tego wstrząsającego dziwu, żeby pani już nigdy nie rozwodziła 
się o niej tak niechętnie. Czynię to w odstępach, nie mogąc wszystkiego 

wypowiedzieć jednym tchem, i zamykam tu ponownie rozdział, aby w następnym 
zauważyć jeszcze, co następuje.

Miłość, miła Zouzou, kryje się nie tylko w zakochaniu, w którym, o dziwo, 
wyodrębniona cielesność przestaje być drugiej cielesności niemiła. Subtelnymi 

przejawami i aluzjami przenika ona również cały świat. Kiedy pani na rogu 
ulicznym nie tylko da parę centavos brudnemu dziecku żebrzącemu, co ku pani 

wzniosło oczy, lecz również przesunie dłonią, choćby to była nawet dłoń bez 
rękawiczki, po jego włosiętach, jakkolwiek roją się prawdopodobnie od wszy,

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 451

background image

a przy tym uśmiechnie mu się w oczy i odejdzie nieco szczęśliwsza, niż była 
przedtem — czymże to jest innym, jak nie subtelnym przejawem miłości? Coś pani 

powiem, Zouzou: owo przesunięcie nagiej ręki pani po zawszonych włosach dziecka 
oraz to, że pani potem jest trochę szczęśliwsza niż przedtem, to jest być może 

bardziej zdumiewającą manifestacją miłości niż pieszczenie miłowanego ciała. 
Niech pani rozejrzy się po świecie, niech pani przyjrzy się ludziom tak, jak 

gdyby pani czyniła to po raz pierwszy! Na każdym kroku zobaczy pani przejawy 
miłości, usłyszy pani wypowiedzi, stwierdzi ustępstwa na jej rzecz ze strony 

wyodrębnionej, obojętnej wobec innych cielesności. Ludzie podają sobie wzajem 
dłoń — to coś bardzo zwyczajnego, codziennego i konwencjonalnego, nikt też nie 

myśli sobie przy tym nic, z wyjątkiem tych, co miłują i rozkoszują się tym 
dotknięciem, gdyż doskonalej zetknąć się jeszcze im nie wolno. Inni znowu 

spełniają to bez uczucia ł nie myśląc
0 tym, że to właśnie miłość stworzyła ów obyczaj utarty, niemniej czynią to. 

Ciała ich zachowują stosowny odstęp — tylko niezbyt blisko, za żadną cenę! Ale 
poprzez odstęp

1 przestrzegane surowo osobnicze życie wyciągają ku sobie ramiona i obce dłonie 
stykają się, oplatają, zaciskają dokoła siebie — to nic takiego, to rzecz 

najpowszechniejsza w świecie i nic nie znaczy, tak zdaje się każdemu z nas i tak 
myśli każdy. W rzeczywistości jednak, jeśli przyjrzeć się bliżej, wchodzi to już 

w zakres zdumiewającego cudu, jest cichym świętem odstępowania natury od siebie 
samej, aktem zaparcia się, w którym jednak obcość przestaje czuć odrazę do 

drugiej; jest przejawem miłości potajemnie wszechobecnej.
Moja czcigodna matka w Luksemburgu zauważyłaby na pewno w związku z tym, żem 

żadną miarą mówić tak nie mógł, że to niewątpliwie tylko piękna fikcja. Ale 
przysięgam na mój honor: mówiłem tak. Bom mówił z natchnienia. Można po części 

zapisać na konto niezrównanej ładności i osobliwości krużganku w Belem, 
przemierzanego przez

452 , TOMASZ MANN
nas z jednego końca w drugi, fakt, iż udała mi się mówka tak oryginalna, niech 

będzie i tak. W każdym razie mówiłem tak, a gdym zakończył, stało się coś 
niezwykle dziwnego. Mianowicie Zouzou podała mi rękę! Nie patrząc na mnie z 

głową odwróconą, jak gdyby przyglądała się koronkowym kamiennym rzezaniem, tam, 
z boku, wyciągnęła ku mnie, kroczącemu oczywiście po jej lewej stronie, swą rękę 

prawą, a ja ująłem ją i uścisnąłem, ona zaś odwzajemniła ten uścisk. W tej samej 
jednak chwili wyszarpnęła swą dłoń z mojej ręki i rzekła zmarszczywszy gniewnie 

brwi:
— A te rysunki, któreś pan poważył się nabazgrać? Gdzież one są? Dlaczego nie 

przyniesie mi ich pan wreszcie?
— Ależ, Zouzou, nie zapomniałem o tym wcale. Nie zamierzam też bynajmniej 

pogrążyć ich w zapomnieniu. Tylko, pani wie sama, brak sposobności...
— Pański brak fantazji w znajdywaniu sposobności — syknęła — jest prawdziwie 

godny litości. Widzę, że trzeba przyjść z pomocą pańskiej niezdarności. Przy 
nieco większej spostrzegawczości i bystrzejszym darze obserwacji wiedziałby pan 

i bez mojej opowieści, że tam, za naszym domem, w cofniętym w głąb ogródku, 
rozumie pan, jest w oleandrowym zagajniku czy raczej altanie ławka, gdzie 

chętnie przesiaduję po śniadaniu. Pan mógłby to nareszcie spostrzec, ale 
naturalnie nie wie pan o tym nic, jak to już nieraz mówiłam sama sobie, siedząc 

tam. Przy odrobinie wyobraźni i obrotności mógł pan już od dawna po kawie, gdy 
pan zjadł u nas obiad, udać raz, że pan odchodzi, i naprawdę odejść troszeczkę, 

ale potem zawrócić i odnaleźć mnie w altanie, aby mi wręczyć swe bazgroty. 
Zdumiewające, no nie? Pomysł genialny? — pewnie, w porównaniu z pańską 

pojętnością. Pan będzie więc łaskaw w najbliższej przyszłości uczynić tak — 
uczyni pan?

— Bezwarunkowo tak, Zouzou. To istotnie pomysł równie olśniewający, jak prosty. 
Proszę wybaczyć, żem jeszcze

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla
453

nigdy dotąd nie zauważył ławki w oleandrach! Ona jest tak ukryta, że nie 
zwróciłem na nią uwagi. A więc pani przesiaduje po śniadaniu tam, w zagajniku, 

zupełnie sama? Cudownie! Postąpię dokładnie tak, jak mi pani poleciła. Pożegnam 

background image

się ostentacyjnie, również i z panią, i niby to wyruszę w drogę powrotną, 
zamiast jednak wracać, przyjdę do pani z rysunkami. Przyrzekam, oto moja ręka.

— Zachowaj pan swoją rękę dla siebie! Możemy bawić się w shake hands potem, gdy 
wrócimy pańskim ekwipażem. To nie ma sensu, byśmy w drodze ściskali się co 

chwila za ręce!
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Oczywiście, uszczęśliwiła mnie ta umowa, lecz rozumie się, że i niepokój 
nachodził mnie także na myśl pokazania Zouzou owych rysunków, co musiało być 

czymś mocno ryzykownym, a właściwie wprost niemożliwym. Toć przecie śliczne 
ciało Zazy, przedstawione tam w przeróżnych pozach, przekształciłem, dorysowując 

tak charakterystyczne loczki przy skroniach, w jej własne ciało, to zaś, jak ona 
przyjmie taki zuchwały sposób portretowania, było wysoce niepewne. Poza tym 

zadawałem sobie pytanie, czemuż to trzeba mi było koniecznie przed schadzką w 
altance być na śniadaniu u Katschków i odgrywać komedię odejścia. Skoro Zouzou 

miała zwyczaj przesiadywać tam po posiłku samotnie, to mogłem przecież każdego 
dowolnego dnia znaleźć się o tej porze przy ukrytej w oleandrach ławce, nie 

dostrzeżony — miejmy nadzieję — przez nikogo pod osłoną godzi-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 455

ny sjesty. Obymże mógł przybyć na schadzkę bez przeklętych, zbyt śmiałych 
rysunków!

Nie wiem, jak to się stało: czy to z braku odwagi i ze strachu przed oburzeniem 
Zouzou, co do którego trudno było przewidzieć, jak daleko się posunie — czy też 

dlatego, że moja niespokojna dusza odwróciła się od tamtego pragnienia na skutek 
nowych, w najwyższym stopniu pasjonujących wrażeń, o których zaraz przyjdzie mi 

opowiedzieć — dość, że mijał dzień po dniu, a ja nie uczyniłem zadość wezwaniu 
Zouzou. Wdarło się coś nowego: odwróciło, powtarzam, mą uwagę przeżycie posępnie 

uroczyste, które z godziny na godzinę zmieniło mój stosunek do duetu kobiet, 
przestawiło wszystko, oświetlając jeden człon zjawiska, mianowicie matkę, 

blaskiem jaskrawym, krwistoczerwonym, a tym samym zepchnęło nieco w cień człon 
drugi, uroczą córkę.

Prawdopodobnie posługuję się przenośnią światła i cienia z uwagi na to, że na 
arenie, gdzie odbyć się miała walka byków, ta właśnie różnica między półkolem 

soczyście nasłonecznionym a ocienionym odegrała rolę tak doniosłą, przy czym, 
rzecz prosta, strona cienia miała wyższość, i tam to siedzieliśmy my, ludzie 

wytworni, podczas gdy liche pospólstwo skazane było na słoneczny skwar... Lecz 
mówię zbyt bezpośrednio o arenie, jak gdyby czytelnik wiedział już, że chodzi tu 

istotnie o wizytę w tym nader osobliwym, praibe-ryjskim miejscu pokazów. 
Pisarstwo to nie monolog. Ład czasowy, rozwaga i dochodzenie do przedmiotu bez 

wyskoków w przód są tu niezbędne.
Przede wszystkim trzeba nadmienić, że pobyt w Lizbonie zbliżał się w owych 

dniach z wolna do swego kresu; były już późne dni września. Oczekiwano na rychły 
powrót okrętu „Cap Arcona" i do mego wstąpienia na pokład pozostawał ledwie 

tydzień. To natchnęło mnie, aby na własną rękę złożyć drugą i ostatnią wizytę w 
gmachu Museu Scien-cias Naturaes przy Rua da Prata. Chciałem ujrzeć przed od-

456 TOMASZ MANN
jazdem raz jeszcze białego jelenia w przedsionku, praptaka, biednego dinozaura, 

wielkiego pancernika, czarowną małpe-czkę nocną, smukłą lori i co tam jeszcze, a 
nie na ostatnim też miejscu sympatyczną rodzinę neandertalską oraz pradawnego 

człowieka ofiarowującego słońcu bukiet kwiatów; tak też postąpiłem. Z sercem 
pełnym uniwersalnej sympatii przemierzyłem pewnego przedpołudnia, bez niczyjego 

towarzystwa, pokoje i sale parteru oraz korytarze podziemne w instytucie 
Katschki, po czym nie omieszkałem pojawić się z krótkim pozdrowieniem w biurze 

dyrektora, który powinien był przecie dowiedzieć się, że mnie tu znowu 
przyciągnęło. Przyjął mnie, jak zwykle, bardzo serdecznie, pochwalił mnie za 

moją przychylność dla jego instytutu i obwieścił mi potem następującą nowinę:
Dziś, w sobotę, ma urodziny książę Luis-Pedro, brat królewski. Z tej okazji 

odbędzie się jutro, w niedzielę, o godzinie trzeciej po południu, na wielkiej 
arenie przy Campo Peąueno w obecności dostojnego pana corrida de toiros", on 

zaś, Katschka, zamierza również udać się wraz ze swymi paniami i panem Hurtado 
na owo ludowe widowisko. Ma już, oznajmił mi, bilety, miejsca po stronie 

cienistej, a i dla mnie ma także kartę wstępu. Uważa bowiem za wyborny traf dla 

background image

mnie, odbywającego podróż w celach kształcących, że jeszcze przed opuszczeniem 
Portugalii zyskuję właśnie sposobność przyjrzenia się słynnej corrida. Cóż o tym 

myślę? Myślałem o tym nieco bojażliwie i wyznałem mu to. Nie znoszę raczej 
widoku krwi, rzekłem, i o ile siebie znam, nie dla mnie takie publiczne jatki. 

Na przykład konie — słysza-
' Walka byków (portug. loiro odpowiada hiszp. tóro). Biorą w niej kolejno udział 

następujące rodzaje zawodników {loireadores, tareros): capeadores, z czerwonymi 
płachtami (capa); picadores na koniach, z lancami które wbijają w cielsko 

zwierzęcia; banderilheiros (hiszp. banderilleros), wbijający w grzbiet byka po 
kilka włóczni z kolorowymi wstęgami (hiszp. banderillas); wreszcie, espadas lub 

mata-dores, zabijający zwierzę szpadą.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

457
łem, że byk rozpruwa im często brzuchy, tak że wnętrzności dyndają na zewnątrz; 

przyglądałbym się temu z niesmakiem, nie mówiąc już o samym byku, którego byłoby 
mi po prostu żal. Można by co prawda zarzucić, że pokaz, przed którym nie 

wzdrygają się nerwy dam, powinien by i dla mnie być znośny, jeśli nie wręcz 
rozkoszny. Tylko że damy — dowodziłem — jako Iberyjki są przecie już przez swe 

urodzenie wdrożone w owe twarde obyczaje, podczas gdy w moim wypadku chodzi o 
cokolwiek wrażliwszego cudzoziemca — i tak dalej.

Katschka uspokoił mnie jednak. Nie powinienem, odrzekł, tworzyć sobie zbyt 
odpychających wyobrażeń o tej uroczystości. Corrida to wprawdzie sprawa poważna, 

lecz nie odrażająca. Portugalczycy — mówił — to ludzie miłujący zwierzęta i 
nieskłonni do dopuszczania w tej sprawie jakiej bądź ohydy. Co się zaś tyczy 

koni, to z dawna już noszą one odporne poduszki ochronne, tak że niemal nic 
istotnie groźnego spotkać ich nie może, a byk ginie śmiercią bardziej rycerską 

niż w rzeźni. Mogę zresztą, wedle upodobania, spozierać w bok i poświęcać swą 
uwagę bardziej publiczności, jej wkraczaniu na trybuny, wreszcie samemu widokowi 

areny, który jest malowniczy i budzi niemałe zainteresowanie natury 
etnologicznej.

Dobrze więc, pojąłem, że nie godzi mi się wzgardzić tą okazją ani też jego 
uprzejmością, za którą wyraziłem mu podziękowanie. Umówiliśmy się, że będę 

oczekiwał w swym powozie Katschki wraz z jego towarzystwem o wczesnej porze u 
wylotu kolejki linowej, ażeby przebyć razem z nimi drogę na miejsce spektaklu. 

Nie będzie to łatwe, uważał za wskazane przepowiedzieć Katschka, ponieważ ulice 
będą przeludnione. Przekonałem się o tym opuściwszy swój hotel w niedzielę na 

wszelki wypadek już kwadrans po godzinie drugiej. Zaprawdę, takim nie widziałem 
miasta jeszcze nigdy, jakkolwiek niejedną już spędziłem tu niedzielę. Chyba 

tylko corrida zdoła tak postawić gród na nogi. La Avenida
458 •... ','•.,(....,»,;•:,.••: TOMASZ MANN

była na całą swą imponującą szerokość pokryta powozami i ludźmi, wózkami 
zaprzężonymi w konie i muły, jeźdźcami na osłach i piechurami, i tak samo było 

na ulicach, które przemierzyłem jadąc ku Rua Augusta prawie ciągle stępa, z 
powodu natłoku. Ze wszystkich zaułków i uliczek, ze Starego Miasta, z przedmieść 

i okolicznych wsi płynęła ludność miejska i wiejska, przeważnie w świątecznych 
strojach, wydobytych na ten tylko dzień, i dlatego chyba też z jakąś w twarzach 

dumą, spozierająca wprawdzie z ożywieniem, lecz owładnięta również godnością, a 
nawet nabożeństwem; w nastroju, jak mi się zdawało, poważnym, bez pokrzykiwań i 

zgiełku, bez kłótliwych zderzeń — płynął tłum zgodnie w kierunku Campo Peąueno i 
amfiteatru.

Skąd pochodzi uczucie dziwnego przytłoczenia, splecione z bojaźni, współczucia i 
owianej melancholią wesołości, które dławi człowiekowi serce na widok tłumu 

uniesionego wielkim dniem, przepojonego i zjednoczonego znaczeniem tego dnia? 
Tkwi tu coś posępnego, coś pierwotnego, co wzbudza wprawdzie ową trwożną cześć, 

ale i nieco troski. Pogoda była jeszcze w całej pełni letnia, słońce świeciło 
jasno, błyskając na miedzianych okuciach długich lasek, jakie pielgrzymujący 

mężczyźni wysuwali naprzód. Mieli na sobie barwne szarfy i kapelusze o szerokich 
kresach. Suknie kobiet, uszyte z połyskliwej materii bawełnianej, były na 

piersiach, na rękawach i na rąbkach spódnic częstokroć zdobne dzierganym złotym 
lub srebrnym oszyciem. We włosach niejednej z nich widniał sterczący wysoko 

grzebień hiszpański, a na nim nierzadko owa okrywająca głowę i ramiona, czarna 

background image

lub biała welonowa chusta, która się zwie mantilha. U ciągnących w pielgrzymce 
wieśniaczek nie mogło to dziwić, ale zdziwiony, co więcej, prawdziwie przerażony 

byłem, gdy przy kolejce linowej wyszła mi naprzeciw również i dona Maria Pia — 
wprawdzie nie w ludowej sukni z błyskotkami, lecz w eleganckiej toalecie 

popołudniowej, za to, o dziwo, także w czarnej mantilha zarzuconej na
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 459

wysoki grzebień. Nie widziała w tej regionalnej maskaradzie żadnego powodu do 
usprawiedliwienia się uśmiechem — ja tym mniej. Przejęty głębokim wzruszeniem, 

skłoniłem się ze szczególnie korną czcią nad jej dłonią. Mantilha przystrajała 
ją prześlicznie. Przez wiotką tkaninę słońce malowało filigranowe cienie na jej 

policzkach, na jej wielkiej, bladej bielą Południa i surowej twarzy.
Zouzou nie miała na sobie mantyli. W moich oczach starczyły przecie same tylko 

urocze czarne loczki u skroni za znamię etniczne. Odziana jednak była nawet 
ciemniej od matki, trochę tak, jak gdyby wybierała się do kościoła; a i panowie, 

zarówno profesor, jak i don Miguel, który przybywszy piechotą przyłączył się do 
nas w chwili naszego powitania, byli w uroczystych ubiorach, czarnych cutawa-

yach i sztywnych kapeluszach, podczas gdy ja poprzestałem na niebieskim stroju w 
jasne prążki. Było to un peu gernant, ale niedoświadczeniu obcokrajowca mogło w 

końcu zjednać wyrozumiałość.
Rozkazałem swemu woźnicy obrać drogę przez Avenida i Campo Grandę, gdzie było 

spokojnie. Profesor wraz ze swą małżonką siedzieli w głębi powozu. Zouzou i ja 
zajęliśmy tylne siedzenia, don Miguel zaś usadowił się na koźle., obok woźnicy. 

Jazda upłynęła w milczeniu lub też na skąpej wymianie słów, ton nadawała swą 
niepowszednio napuszoną godnością, a nawet sztywną i tłumiącą w zarodku wszelkie 

pogwarki postawą senhora Maria. Mąż jej raz przecie zwrócił do mnie kilka słów 
spokojnych, ja jednak mimo woli podniosłem wzrok, proszący o pozwolenie, ku 

uroczystej niewieście w iberyjskim przystrojeniu głowy i odpowiedziałem 
powściągliwie. Czarne bursztynowe kolczyki u jej uszu kołysały się wprawiane w 

ruch lekkimi wstrząśnieniami powozu.
Natłok pojazdów przed wejściem do cyrku był duży. Trzeba nam było, posuwając się 

tylko z wolna w przód pomiędzy innymi ekwipażami, wyczekiwać cierpliwie okazji,
460 U * ;; VSM TOMASZ MANN

aby podjechać i wysiąść. Następnie objął nas rozległy krąg areny ze swymi 
barierami, pilastrowymi balustradami i tysiącem wznoszących się coraz wyżej 

siedzeń, z których tylko nieliczne były jeszcze puste. Funkcjonariusze z 
opaskami na ramionach wskazali nam nasze miejsca wśród cienia, nieco wzniesione 

nad żółty pierścień maneżu posypanego mieszanką dębowych trocin i piasku. 
Olbrzymi teatr zapełnił się szybko aż po ostatnie miejsce. Katschka nie 

przesadził mówiąc o malowniczej wspaniałości tego widoku. Był to barwny zbiorowy 
obraz narodowej społeczności, w którym szlachta dostosowywała się, przynajmniej 

ukradkiem i wstydliwie, do oświetlonego jaskrawym słońcem ludu, tam, po drugiej 
stronie. Sporo dam, nawet cudzoziemek, jak pani von Hiion i księżna 

Maurocordato, zaopatrzyło się w sterczące wysoko grzebienie i mantyle, a 
niektóre z nich odtworzyły na swych sukniach wieśniacze złociste i srebrne 

obszycia, ścisły zaś formalizm w ubiorach panów wyrażał uprzejmość względem ludu 
— w każdym razie kierował się pod adresem ludowego charakteru imprezy.

Nastrój kolosalnego pierścienia ludzkiego zdawał się łączyć wyczekiwanie z 
radością, był jednak przyciszony, różniąc się wybitnie, nawet po stronie 

słonecznej i tam właśnie, od szpetnej atmosfery motłochu, będącego u siebie w 
domu na trybunach pospolitych stadionów sportowych. Podniecenie i napięcie, ach, 

odczuwałem je przecie sam; lecz odblask tych samych uczuć, widoczny na 
wielotysięcznych twarzach spozierających, na pusty jeszcze plac boju, którego 

złoto miało niebawem zakrzepnąć kałużami krwi, był jakby przytłumiony, 
złagodzony piętnem poniekąd uświęcającym. Orkiestra urwała, przechodząc z utworu 

koncertowego o charakterze mauretańsko-hiszpańskim na hymn narodowy w chwili, 
gdy książę, człowiek szczupły, z orderową gwiazdą na klapie angleza i 

chryzantemą w butonierce, wszedł do swej loży wraz z małżonką, strojną również w 
mantylę. Po-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 461
wstano z miejsc i zerwały się oklaski. Miało to wydarzyć się potem raz jeszcze, 

na czyjąś inną cześć.

background image

Para książęca wkroczyła na minutę przed trzecią: z uderzeniem tej godziny, przy 
grającej wciąż orkiestrze, wyruszyła z wielkiej bramy środkowej procesja 

aktorów, mając na przedzie trzech artystów przy szpadzie, z naramiennikami na 
krótkich, haftowanych kaftanach, w wąskich spodniach o podobnym barwnym 

obszyciu, sięgających połowy łydki, w białych pończochach i butach spiętych 
sprzączkami. Za nimi kroczyli bandarilheiros ze spiczastymi i spowitymi w pstre 

wstęgi tykami w rękach i w podobnym przystrojeni stylu capeadores, mający wąskie 
czarne krawaty wyłożone na koszule oraz krótkie czerwone płaszczyki na 

ramionach. Rozwinęła się następnie kawalkada zbrojnych w lance pikadorów w 
kapeluszach podpiętych taśmą, na koniach, którym z piersi i boków zwisały 

podobne do materaców pikowane derki, spowity zaś kwiatami i wstążkami wóz 
zaprzężony w muły tworzył zakończenie pochodu, co kroczył poprzez żółty płac 

prosto ku loży książęcej i tam rozwiązał się, złożywszy — każdy uczestnik z 
osobna — rycerski przed nią pokłon. Widziałem, jak kilku toireadores przeżegnało 

się podchodząc do barier ochronnych.
Nagle, w środku granego utworu, mała orkiestra zamilkła na nowo. Zabrzmiał 

jednorazowy, przenikliwy sygnał trąbki. Cisza wkoło stała się wielka. I z małej 
bramki, nie zauważonej przeze mnie, a nagle otwartej, wypada — obieram tu czas 

teraźniejszy, tak bardzo jest to wydarzenie obecne w mej pamięci — coś 
żywiołowego: czarny, ciężki, potężny byk, stworzenie naładowane niezwyciężoną, 

zdawałoby się, płodną i morderczą mocą, w którym wczesne, stare ludy 
dopatrywałyby się niechybnie zwierzęcia boskiego czy bóstwa w zwierzęcym 

kształcie, wypada biegiem, tocząc swymi małymi, groźnie łypiącymi ślepiami, z 
kręconymi rogami, które jednak, stercząc groźnie na szerokim czolsku, na swych 

wygiętych ku górze końcach niosły jawnie śmierć.
462 , . , TOMASZ MANN

Biegnie w przód, przystaje nieruchomo, zarywszy w piach przednie nogi, wybałusza 
wzburzone ślepia na czerwoną płachtę rozpostartą przed nim w usłużnym ukłonie, 

choć z pewnego oddalenia, na piasku przez jednego z kapeado-rów, rzuca się na 
nią, wwierca w nią rogi, wgniata płachtę w piach i w chwili gdy przekrzywiwszy 

łeb chce bóść innym rogiem, a mały człowieczek wyszarpując chustę skacze wstecz, 
za byka, dwaj bandarilheiros wbijają w ociężale odwracającą się dokoła siebie 

nabitą energią masę, w tłusty połeć karku po dwie różnobarwne tyki. Utkwiły na 
dobre; miały chyba jakieś zakrzywienie i trzymały się mocno; chwiejąc się 

wystawały ukośnie z cielska w dalszym ciągu widowiska. W sam środek karku wbił 
mu trzeci krótką lancę pierzastą, i byk nosił na karku ową ozdobę, podobną do 

rozpostartych skrzydeł gołębich, przez cały czas swej pełnej grozy walki ze 
śmiercią.

Siedziałem między Katschką a doną Marią Pią. Profesor służył mi, cicho szepcąc, 
tym i owym komentarzem do tego, co się działo. Usłyszałem od niego o rangach 

zawodników. Powiedział mi, że byk wiódł aż do dziś dnia pański żywot na 
swobodnym pastwisku, gdzie przez cały czas hodowli obchodzono się z nim jak 

najtroskliwiej i jak najgrzeczniej. Moja sąsiadka po prawej stronie, dostojna 
pani, trwała w milczeniu. Od bóstwa rozpłodu i mordu tam, w dole, i od tego, co 

się z nim działo, odrywała oczy tylko po to, aby z przyganą zwrócić głowę ku 
mężowi, ilekroć przemówił. Jej surowa, blada południowa twarz w cieniu mantyli 

była nieruchoma, ale jej biust unosił się i opadał coraz spieszniej, i 
spozierałem, pewny, iż tego nie widzi, na tę twarz, na ów falujący w niezupełnym 

panowaniu nad sobą biust częściej niż na podźgane lancami, na grzbiecie 
śmiesznie rzadko upierzone i trochę opływające krwią bydlę ofiarne.

Nazywam je tak, bo trzeba by wielkiej tępoty, aby nie odczuć dławiącego, a 
zarazem odświętnie rozweselającego niezrównaną mieszaniną hecy, krwi i 

nabożeństwa i ciążące-
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 463

go nad tym wszystkim nastroju rozpętanej praludowości dobytego z głębi 
zamierzchłych wieków, nastroju świątecznego obrzędu śmierci. Później, w powozie, 

profesor dopuszczony do słowa wypowiedział się na ten temat, jednakże mojemu 
nader subtelnemu i pobudliwemu zmysłowi badawczemu nie mogła jego uczoność 

wyjawić nic istotnie nowego. Zmieszana z wściekłością heca rozpętała się, gdy po 
kilku minutach byk, niewątpliwie tknięty przeczuciem, że to nie może skończyć 

się dobrze, bo siła i spryt wiodą tu przecie nierówną grę, zawrócił ku bramce, z 

background image

której go wypuszczono, i zapragnął raczej pomknąć z tkwiącymi w sadle i 
mięśniach barwnymi od wstęg tykami z powrotem do stajni. Wybuchła burza 

rozczarowanego, szyderczego śmiechu. Zwłaszcza po stronie słonecznej, ale 
również i wśród nas zrywano się na nogi, świstano, wrzeszczano, syczano: 

,,pfuj", i urągano mu. Także i moja dostojna aż podskoczyła, świsnęła znienacka 
przeraźliwie, zagrała tchórzowi na nosie i zarechotała ha-ha hałaśliwym 

szyderstwem. Pikado-rowie zaskoczyli mu drogę i jęli weń godzić swymi tępymi 
lancami. W kark, w grzbiet i w boki wbito mu nowe kolorowe tyki, z których kilka 

zaopatrzono dla rozjuszenia zwierzęcia w strzelające ogniem żabki, spalające się 
na jego sierści z trzaskiem i sykiem. Pod wpływem tych bodźców przedzierzgnął 

się jego chwilowy, oburzający ciżbę atak rozsądku w okamgnieniu w ślepą 
wściekłość, co wzmogła jeszcze jego siły w śmiertelnej grze. Powrócił znowu do 

tej gry i już jej nie zaniechał. Jeden koń zwalił się ze swym jeźdźcem na piach. 
Jeden z kapeadorów, który się potknął, dostał się niestety na potężne rożyska i 

śmignął w powietrze, skąd ciężko grzmotnął na ziemię. Grając na idiosynkrazji 
dzikiej bestii do czerwonej płachty odciągnięto ją od znieruchomiałego ciała, 

podniesiono je i wyniesiono wśród oklasków, co do których nie było całkiem 
pewne, czy odnoszą się do rannego człowieka, czy do toiro. Prawdopodobnie hołd 

ten odnosił się do nich obu. Maria da Gruz wzięła w nim udział, na
464 ,i , , -, , TOMASZ MANN

przemian klaszcząc w dłonie i żegnając się prędko, a także mrucząc w swej mowie 
coś, co było chyba modlitwą błagalną na intencję grzmotniętego o ziemię.

Profesor wyraził zdanie, iż rzecz ograniczyła się do paru złamanych żeber i 
wstrząsu mózgu. — A oto Ribeiro — rzekł następnie. — Chłopak na schwał. — Z 

grupy zawodników oderwał się jeden z espadas, powitany okrzykami pozdrowienia i 
podziwu, świadczącymi o jego wziętości, i poszedł, jako że każdy wolał się 

trzymać na uboczu, sam do walki z rozwścieczonym krwawiącym bykiem. Już w 
otwierającym widowisko pochodzie zwrócił on moją uwagę, moje oko bowiem 

wyodrębnia w mig z powszedniości to, co piękne i eleganckie. Ów Ribeiro, lat 
osiemnastu lub dziewiętnastu, był istotnie posągowo piękny. Pod czarnymi 

włosami, zwisającymi gładko i bez rozczesania na boki, nisko, aż ku brwiom, 
jaśniała delikatnie rzeźbiona twarz o typie hiszpańskim, a przy arcysubtelnym 

uśmiechu warg, może wywołanym owacją, a może znamionującym wzgardę śmierci i 
świadomość własnej sprawności, wyzierała z wąskich czarnych oczu spokojna 

powaga. Haftowana kurteczka z naramiennikami i zwężającymi się ku przegubom rąk 
rękawami stroiła go — ach, w całkiem taki sam kostium przybrał mnie ongiś mój 

chrzestny ojciec, Schimmelpreester — stroiła go tak wyśmienicie jak ongiś mnie. 
Zobaczyłem, że ma smukłe, szlachetnie ukształtowane, w całej pełni nobliwe ręce; 

jedna z nich, gdy szedł, manewrowała obnażona lśniącą klingą damasceńską niby 
spacerową laską. W drugiej trzymał tuż przy sobie czerwoną pelerynkę. Szpadę 

zresztą upuścił na ziemię, skoro tylko doszedł do środka głęboko już porytego i 
splamionego krwią placu, i pomachał tylko leciutko peleryną w stronę byka, który 

w pewnej odległości od niego potrząsał wbitymi w swój kark tykami. Następnie 
stał już nieruchomo i przyglądał się, z owym ledwo widocznym uśmiechem, z ową 

powagą w oczach, wściekłemu natarciu straszliwego męczennika, nadstawiając mu 
się; sam je-

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 465
den za cel, niby samotne drzewo piorunowi. Stał jak gdyby wrośnięty w ziemię — 

zbyt długo, trudno wątpić; należało dobrze go znać, by ze strachem nie ulec 
przeświadczeniu, że w jedno zmrużenie powiek zostanie rzucony w piach, przebity, 

zmasakrowany, stratowany. Zamiast tego stało się coś nad wyraz uroczego, 
subtelnie przemyślanego, coś, co dawało obraz wspaniały. Rogi dosięgały go już, 

uszczknęły haftowanego rąbka kurty, gdy jeden tylko, jedyny ruch ręki, 
przenoszący się na kapę, zwrócił śmiercionośne ostrza tam, gdzie go naraz już 

nie było, gdyż miękkie przegięcie w biodrach przesunęło go ku bokowi potwora, z 
którym od chwili tej postać ludzka, wyciągnąwszy ramię wzdłuż czarnego grzbietu 

ku rogom srożącym się nad trzepoczącą kapą, stopiła się w grupę budzącą zachwyt. 
Tłum widzów porwał się w radosnym uniesieniu na nogi, krzyczał klaszcząc: 

„Ribei-ro!" i „Toiro!" Ja sam to uczyniłem, a obok mnie królowa rasy z falującym 
biustem, na którą przenosiłem co chwila wzrok ze zmieniającej się szybko 

zwierzęco-ludzkiej grupy widowiskowej, bo surowa, żywiołowa osobowość tej 

background image

kobiety jednoczyła się w mych oczach coraz to bardziej z krwawym igrzyskiem tam, 
w dole.

Ribeiro wykonał, w duecie z bykiem, jeszcze jedną i drugą świetną sztuczkę i 
rzucało się wprost w oczy, że chodzi przy tym o taneczny wdzięk póz w 

niebezpieczeństwie i o plastyczne, posągowe zestrojenie .siły i elegancji. Raz, 
gdy byk, zapewne osłabły już i speszony daremnością całej swej furii, stał 

odwrócony i otępiały i gotował się do nowego ataku, ujrzano, jak jego partner, 
odwróciwszy się odeń plecami, ukląkł na piasku i smukłe wyprostowany w tej 

postawie rozpostarł pelerynę przed sobą, uniósłszy wzwyż ramiona i pochyliwszy 
głowę. Wydawało się to dużym zuchwalstwem, tylko że śmiałek był chyba pewny 

chwilowej tępoty zbrojnego w rogi nierozumnego stworzenia. Raz znowu, 
przebiegając przed bykiem, upadł na pół, na jedną dłoń, drugą zaś jął na 

odległość ramienia powiewać
> l s i, t

466 ; -'•'•• ' TOM A SZ MANN
— zwodząc zawsze wściekłą bestię — czerwoną płachtą, tak że sam uszedł cało i 

zerwał się na nogi, aby w chwilę potem przeskoczyć jej lekkim przerzutem przez 
grzbiet. Otrzymał należny poklask, nie dziękując zań ani razu, bo ostentacyjnie 

odnosił go zawsze do toiro, ten zaś był nieczuły na hołdy i dziękczynienia. 
Prawiem się obawiał, by nie stał się czuły na niewłaściwość wyprawiania takich 

psot bydlęciu ofiarnemu traktowanemu po ludzku na pastwisku. Ale na tym właśnie 
polegała heca związana z wrosłym w lud kultem krwi.

Aby zakończyć igrzysko, Ribeiro podbiegł do opuszczonej klingi, przystanął, 
rozpostarł przed sobą pelerynę w swej zwykłej, zapraszającej pozie, przykląkłszy 

na jedno kolano, i patrzył poważnym okiem, jak byk z wbitymi w siebie 
narzędziami walki zbliżał się doń w nader już jednak ociężałym galopie. Dopuścił 

go bardzo blisko, bliziutko, podjął w ostatniej chwili szpadę z piasku i 
błyskawicznie zatopił wąską i lśniącą stal aż po rękojeść w karku zwierzęcia. 

Runęło, ciężka masa zadrgała, bodło przez chwilę rogami piach, jakby to była 
czerwona płachta, zwaliło się potem na bok i jego ślepia zeszkliły się.

Był to istotnie najwytworniejszy rodzaj uboju. Jeszcze widzę Ribeirę, jak ze swą 
peleryną pod ramieniem, trochę na palcach, jakby chcąc stąpać cicho, uchodzi i 

ogląda się za powalonym, znieruchomiałym przeciwnikiem. Ale już w czasie jego 
krótkiej walki cała publiczność jak jeden mąż powstała z miejsc, darząc grzmotem 

swych dłoni bohatera śmiertelnej gry, co od chwili owej próby ucieczki zachował 
się, przyznać trzeba, znakomicie. Oklaski nie ustawały, póki go nie wywieziono 

na zaprzężonym w muły kolorowym rydwanie. Ribeiro szedł z nim, tuż obok wozu, 
jakby pragnąc mu oddać ostatnie honory. Nie powrócił już więcej. Pod innym 

nazwiskiem i w odmiennej roli życiowej, jako składnik pewnego duetu, stanął tak, 
on właśnie, nieco później w mym życiu. Ale o tym w odpowiednim miejscu.

Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 467
Przyglądaliśmy się jeszcze dwom bykom, które były gorszej klasy, podobnie jak i 

espada, co jednego z nich tak wadliwie przebił klingą, że zwierz dostał tylko 
krwotoku, ale nie upadł. Jak ktoś wymiotujący, stał wrywszy w piach przednie 

nogi, z wyciągniętą szyją, i rzygał grubą falą krwi — niemiły widok. Krępy, 
ubrany z przesadną błyskotliwością i bardzo chełpliwie się zachowujący matador 

musiał go dobić, tak że z cielska sterczały mu gardy dwu szpad. Odeszliśmy. W 
powozie małżonek Marii Pii zdołał wreszcie uraczyć nas uczonymi objaśnieniami 

tego, co wszyscy — a ja po raz pierwszy — widzieliśmy. Mówił o pradawnym 
rzymskim kulcie, w którym z wyższej chrześcijańskiej warstwy pojęć zstąpiono 

nisko, ku czci dla nader krwiożądnego bóstwa — obrządek ten omal nie ubiegł 
ongiś o włos religii Chrystusa w jej charakterze religii powszechnej, tajemnice 

jego cieszyły się bowiem wielką popularnością. Neofitów chrzczono tam nie wodą, 
lecz krwią byka, co może był samym bogiem, jakkolwiek wiódł on z kolei żywot w 

tym, co krew jego przelał. Miała bowiem ta nauka dla wszystkich swych wyznawców 
coś nierozerwalnie zespalającego, coś skuwającego na śmierć i życie, a jej 

misteria opierały się na równości i jedności zabójcy i zabijanego, topora i 
ofiary, strzały i jej celu... Słuchałem tego wszystkiego jedynie pół-uchem, 

tylko o tyle, o ile to nie przeszkadzało mi w przyglądaniu się kobiecie, której 
wygląd i duszę igrzysko gminne tak wysoce uwypukliło czyniąc ją jak gdyby 

dopiero teraz sobą, kimś dojrzałym do oglądania. Biust jej uspokoił się teraz. 

background image

Korciło mnie, by ujrzeć znowu, jak faluje.
Zouzou, nie zdołałem tego ukryć przed sobą, wypadła mi zupełnie z myśli podczas 

krwawego widowiska. Tym zdecydowaniej postanowiłem ziścić nareszcie jej 
uporczywe żądanie i w imię boże pokazać jej rysunki, do których rościła sobie 

prawo własności — wizerunki nagiej Zazy z loczkami Zouzou. Nazajutrz zaproszono 
mnie raz jeszcze na śniadanie u Katschków. Ochłodzenie, jakie nastąpiło po

l
468

TOMASZ MANN
przelotnych nocnych dżdżach, upoważniło mnie do wdziania lekkiego płaszcza, w 

którego wewnętrzną kieszeń włożyłem zwinięte arkusze. Obecny był i Hurtado. Przy 
stole toczyła się jeszcze rozmowa dokoła spraw widzianych wczoraj i aby zrobić 

profesorowi przyjemność, zapytałem go o dalsze dane co do owej wypartej w końcu 
religii, wywodzącej się drogą regresji od chrześcijaństwa. Wiele już dorzucić 

nie umiał, odparł jednak, że tak całkowicie nie wyparto owych obrządków, nad 
wszystkimi bowiem religijnymi nabożeństwami ludów świata unosi się ciągle opar 

krwi ofiarnej, krwi boże j j profesor wskazał na jakieś tajemne związki 
istniejące między Najświętszą Ofiarą mszy a wczorajszym świątecznym krwawym 

widowiskiem. Patrzyłem na biust pani domu, czy przypadkiem nie zafaluje.
Po kawie pożegnałem panie, zastrzegając sobie ostatnią wizytę na bliski już 

ostatni dzień mego tutaj pobytu. W towarzystwie panów wracających do muzeum 
zjechałem kolejką linową na dół i przybywszy tam, pożegnałem ich również wśród 

tysiącznych podziękowań, uzależniając od szczęśliwej okoliczności ponowne 
spotkanie w najbliższym czasie. Udałem, że kieruję swe kroki w stronę „Savoy 

Pałace", obejrzałem się uważnie, zawróciłem i wyjechałem następną kolejką na 
górę.

Wiedziałem, że okratowana brama przed domkiem będzie otwarta. Po poranku wróciła 
znowu łagodna, jesiennie słoneczna pogoda. Dla dońi Marii Pii była to godzina 

sjesty. Mogłem być pewny, że zastanę Zouzou w cofniętym w głąb ogródku, do 
którego wiodła obok domu dróżka wysypana żwirem. Przeszedłem ją cichym, szybkim 

krokiem. Dalie i astry kwitły pośrodku małego gazonu. W głębi, na prawo, okalał 
wspomniany zagajnik oleandrowy opiekuńczym pół-kręgiem umówioną ławkę. Ukochana, 

choć nieco w cień cofnięta, siedziała tam w sukni całkiem podobnej do tej, w 
której ujrzałem ją pierwszego dnia, luźnej zgodnie z jej gustem, w niebieskawe 

prążki, z paskiem z tej samej materii
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 469

i drobną koronką u rąbka półkrótkich rękawów. Czytała książkę, od której — mimo 
że moje ostrożne stąpanie musiała przecie posłyszeć — nie oderwała oczu, póki 

nie stanąłem tuż przed nią. Biło mi serce.
— Ach? — szepnęła rozchylając wargi, które, podobnie jak urocza bladość jej cery 

przypominającej barwą kość słoniową, wydały mi się cokolwiek bledsze niż zwykle. 
— Jeszcze tu?

— Znowu tu, Zouzou. Byłem już na dole. Wróciłem potajemnie, bom postanowił 
dopełnić swej obietnicy.

— Jakże chwalebnie! — prychnęła. — Pan markiz przypomniał sobie swą powinność 
bez nadmiernego pośpiechu. Ta oto ławka zmieniła się powoli jakby w ławę 

poczekalni...
— Powiedziała za wiele i przygryzła wargi.

— Jakże mogła pani pomyśleć — odparłem spiesznie
— że nie dochowałbym wiary naszemu układowi zawartemu w prześlicznym krużganku! 

Czy wolno mi usiąść obok pani? Ta ławka w gąszczu jest na pewno intymniejsza niż 
inne nasze tam, przy kortach tenisowych. Obawiam się, że zaniedbam znowu grę i 

wyjdę z wprawy...
— Ależ państwo Meyer-Novaro muszą gdzieś tam przecie mieć jakiś tenisowy kort.

— Być może. Nie będzie to już taki sam. Rozstanie się z Lizboną, Zouzou, 
przychodzi mi ciężko. Tam, w dole, pożegnałem już czcigodnego ojczulka pani.. 

Jakże interesująco rozprawiał przedtem o nabożnych obrzędach ludzkości! Corrida 
wczorajsza to było jednak — ograniczę się do słów: ciekawe przeżycie.

— Przyglądałam się tylko trochę. Również i pańska uwaga wydawała się 
rozszczepiona — tak, jak to przeważnie u pana bywa. Ale do rzeczy, markizie! 

Gdzie są moje rysunki?

background image

— Tu — odrzekłem. — Sama pani chciała... Pani rozumie, to są twory 
marzycielskie, powstałe, by tak rzec, bezwiednie...

470 Ł;;:, ,^ ;,,.-..\^ TOMASZ MANN
Trzymając w dłoniach tych parę arkuszy, spojrzała na ten na wierzchu. Widniało 

na nim ciało Zazy, narysowane zakochaną ręką w pozycji takiej, to znowu innej. 
Zgadzały się płaskie kolczyki, jeszcze dokładniej zwoje włosów. Twarz wykazywała 

słabe powinowactwo, lecz cóż znaczyła tu twarz!
Siedziałem tak prosto jak dona Maria Pia, przygotowany na wszystko, na wszystko 

się godząc i zawczasu wzruszony wszystkim, co się teraz mogło zdarzyć. Głęboki 
szkarłat powlókł jej oblicze na widok własnej słodkiej nagości. Zerwała się, 

podarła szach mach, wzdłuż i wszerz artystyczne dzieła, rozrzuciła strzępy w 
powietrzu. Pewnie, to wszystko musiało tak się stać. Oto jednak, co nie musiało 

się stać, a przecie się stało: przez chwilę wpatrywała się ze zrozpaczoną miną w 
leżące na ziemi kawałki papieru i w następnej chwili łzy stanęły jej w oczach, 

opadła z powrotem na ławkę, zarzuciła mi ramiona na szyję i skryła rozpaloną 
twarzyczkę na mej piersi, wśród spiesznych, urywanych oddechów, które, choć 

bezgłośne, głosiły przecie rzeczy przechodzące najśmielszą wyobraźnię, podczas 
gdy — i to było najbardziej z wszystkiego wzruszające — jej mała, zaciśnięta 

piąstka, lewa, nieustannie i w takt grzmociła po mojej łopatce. Pocałowałem jej 
nagie ramię u mej szyi, podniosłem ku sobie jej wargi ł pocałowałem je, 

odwzajemniające mój pocałunek, zupełnie tak, jakem to był wymarzył, wy tęsknił i 
wytknął sobie jako cel, kiedym ją wówczas, moją Zazę, ujrzał po raz pierwszy na 

placu Rocio. Kto, przelatując oczyma te linijki, nie pozazdrości mi tak słodkich 
sekund? I kto nie pozazdrości ich również jej, nawróconej do miłości, choć tam 

grzmocącej trochę piąstkami? Jakiż zwrot losu! Jakaż szczęśliwa odmiana!
Zouzou szarpnęła nagle główką w bok, wydarła się z objęcia. Przed gąszczem i 

ławką — przed nami — stała jej matka. . • •.- ', •.•...-•.....
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla 471

Niemo, jakby wargi nasze, przed chwilą jeszcze tkliwie złączone, doznały 
porażenia, spozieraliśmy w górę ku dostojnej, przy której wielkim, bladością 

Południa bladym obliczu o surowych ustach, rozdętych nozdrzach i gniewnie 
sposępniałych brwiach chwiały się wisiory z agatu. Raczej: spoglądałem ku niej 

tylko jaj Zouzou wcisnęła bródkę w gors i cicho bębniła teraz swą piąstką po 
ławce, na której siedzieliśmy oboje. Co do mnie, proszę mi wierzyć, że byłem 

mniej wytrącony z równowagi tym pojawieniem się matki, niż należałoby sobie 
wyobrażać. Bo choć tak bardzo niespodzianie, wydało mi się ono w pełni 

konieczne, niemal przyzwane, i w moją zrozumiałą konfuzję wmieszała się radość.
— Madame — rzekłem ceremonialnie, powstając. — Przykro mi, żem naruszył 

popołudniowy spoczynek pani. A to tutaj stało się wszystko i dokładnie jakby 
przypadkiem i z wszelką przystojnością...

— Milcz pan! — rozkazała władczym swym cudnym, dźwięcznym, choć lekko, jak to 
bywa na Południu, chryp-liwym głosem. I zwracając się do Zouzou:

— Zuzanno, pójdziesz do swego pokoju i zostaniesz tam, aż cię zawołam. — 
Następnie do mnie: — Markizie, chcę porozmawiać z panem. Niech pan podąży za 

mną!
Zouzou umknęła przez trawnik, ten sam, który prawdopodobnie ściszył przed chwilą 

zbliżające się kroki senhory. Kroczyła ona teraz wyżwirowaną dróżką, ja zaś, 
całkowicie posłuszny, „podążyłem" za nią, to znaczy: stąpałem nie obok niej, 

lecz cokolwiek ukosem za nią. Tak weszliśmy do domu i do salonu, z którego 
wiodły, jak wiadomo, drzwi do pokoju stołowego. Za drzwiami z drugiej strony 

salonu, nie całkiem domkniętymi, zdawał się mieścić bardziej intymny pokoik. 
Dłoń surowej zasunęła je.

Spotkałem oczyma jej spojrzenie. Nie była ładna, lecz bardzo piękna. • '. *•. '•
472 k * , TOMASZ MANN

— Luiz — rzekła — pierwszą rzeczą, o którą należałoby pana zapytać, byłoby, czy 
to już taki pański sposób odwzajemniania portugalskiej gościnności — milcz pan! 

Oszczędzam sobie pytania, panu odpowiedzi. Kazałam panu tu przyjść nie po to, by 
dawać panu sposobność do idiotycznych usprawiedliwień. Daremnie próbowałby pan 

przewyższyć nimi głupotę swych postępków. Pobił pan wszelkie jej rekordy, więc 
wszystkim, co panu teraz pozostaje, co jedynie panu przystoi, jest milczeć i 

poruczyć dojrzalszym osobom pokierowanie pańskimi sprawami — wprowadzenie pana 

background image

na drogę właściwą z tej ścieżki nieodpowiedzialnego dzieciństwa, na którą w 
niedowarzeniu swym pan wkroczył. Skojarzenie się młodości z młodością rzadko 

chyba zawiodło do bardziej beznadziejnej dziecinady i szkodliwego nonsensu. Co 
pan sobie myślał? Do czego pan zmierza z tym dzieckiem? Zapominając o 

wdzięczności wnosi pan szaleństwo i zamieszanie w dom, co dla pańskiego 
urodzenia i innych znośnych właściwości rozwarł się przed panem gościnnie, a w 

którym panują ład i rozsądek, a raz powziętych planów nie zmienia się z dnia na 
dzień. Zuzanna zostanie prędzej czy później, prawdopodobnie już wkrótce, 

małżonką don Miguela, zasłużonego asystenta don Antonia Josego, którego 
pragnienie i wola tak rozstrzygnęły. Oceni pan stąd, do jakiego szaleństwa 

popchnęła pana pańska potrzeba miłości, obierając dróżkę dzieciństwa i 
zawracając kapryśnie główkę dziecku. Tak wybiera i tak działa nie mężczyzna, 

lecz dzieciak. Nimby stało się za późno, musiał tu wkroczyć dojrzały rozsądek. 
Pan wspomniał mi raz w toku konwersacji o dobroci, z jaką wiek dojrzały wymawia 

słowo: młodość. By doprowadzić do szczęśliwego z nią spotkania, na to trzeba 
oczywiście męskiej odwagi. Gdyby miła młodość okazała tę męską odwagę, zamiast 

szukać szczęścia w dziecinadzie — nie musiałaby zmykać jak zlany wodą pudel i 
wlec się w dal bez pociechy...

— Mario! — zakrzyknąłem.
Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla

473
— Hole! Heho! Ahe! — wykrzyknęła ona w szale radości. Burzliwy wir pierwotnych 

mocy uniósł mnie w krainę rozkoszy. I ujrzałem, jak wysoko, gwałtowniej niż przy 
krwawym igrzysku iberyjskim, faluje pod moimi żarliwymi czułościami jej 

królewski biust.
NAD CZŁOWIEK JAKO HOCHSZTAPLER

Vvyznania hochsztaplera Feliksa Krulla to ostatnia powieść Tomasza Manna. 
Ukazała się rok przed jego śmiercią w 1954 roku (polski przekład w 1958). 

Zawiera jednak coś, co łączy ją z istotnym motywem całej jego twórczości: z 
poczuciem głębokiej sprzeczności między myślą i duchem a życiem. Myśl i duch są 

w niej sferą tego, co indywidualne i właściwe dla danej jednostki. Przejawia się 
zaś ona przez czyny, umożliwiając manifestację autonomii i wewnętrznej 

spontaniczności. Życie natomiast to, funkcjonująca w potoku zdarzeń, migotliwa 
mozaika konwencji, reguł gry o prestiż, własne interesy i wartości, określające 

zachowania ludzi, odpowiednio do ich pozycji majątkowej i społecznej. Owo życie 
więc to, wedle wyraźnych sugestii z Jak powstał „Doktor Faustus", szelest klisz 

kulturowych, które wprawiane są w ruch przez człowiecze czyny. Jedno wszakże 
jest od drugiego oddzielone i popada w konflikty. Hochsztaplerstwo, w 

najróżniejszych
Nadczlowiek jako hochsztapler

475
swych odmianach, jest sposobem unikania ich lub przezwyciężania.

Słownikowe skojarzenia z terminem „hochsztapler" pasują doskonale do bohatera 
tej powieści. Oznacza się nim otóż: oszusta, kanciarza, szachraja, szalbierza, 

wydrwigrosza, aferzystę na wielką skalę, niebieskiego ptaka. Pasują też doń i 
te, które stanowią dosłowny nieomal przekład dwu słów niemieckich: hoch (wysoki, 

dostojny, wytworny) i Stapler (dawn. żebrak). Wszystko to odnajdziemy bowiem w 
bohaterze i całym jego życiorysie, który on sam z wielkim pietyzmem i 

drobiazgowo czytelnikowi przedstawia. Nie po to jednak, by się kajać, jakby 
zapewne uczynił to jego dziewiętnastowieczny protoplasta z powieści 

dydaktycznej; ani by — jak bohater powiastek łot-rzykowskich — tylko pochwalić 
się swą przebiegłością, sukcesami i wyższością nad głupim, naiwnym otoczeniem. 

Wprawdzie jego wyznania nawiązują wyraźnie do jednego i drugiego, lecz są czymś 
zgoła innym: solenną, niby-realistyczną narracją, która wytwarza jako całość 

cierpki smak ironii i dystansu wobec społecznego świata i jego form kulturowych.
Nie brzmi to zbyt dydaktycznie. Aliści inaczej u Manna być nie chce. Już bowiem 

w jednym ze swych pierwszych opowiadań, mianowicie w Pajacu z 1897 roku, ukazuje 
wszechobec-ność owego oddzielenia myśli i ducha od życia, i konfliktów między 

jednym i drugim. Oto bohater opowiadania doznaje wstrząsu, kiedy zauważa, że 
zainteresowanie i akceptacja przez innych zależy od umiejętności bycia 

sympatycznym, miłym; od zewnętrznej ogłady, form ubierania się i sposobu bycia 

background image

oraz od stopnia, w jakim człowiek akceptuje samego siebie. Interesują ich więc 
wyłącznie pozory. Wnosi stąd, że „Cały świat jest zbyt wyłącznie zajęty sobą, 

aby można mieć poważne zdanie o kimś innym, z leniwą gotowością akceptuje się 
ten stopień szacunku, jaki bez wahania okazujesz sobie. Bądź, czym chcesz, żyj, 

jak chcesz, ale okazuj dufhą zuchwałość bez nieczystego sumienia, a nikt nie 
będzie moralnie śmiał gardzić tobą. Spróbuj z drugiej strony stracić zgodę z 

sobą, zadowolenie z siebie, pokaż, że sobą gardzisz, a na oślep przyznają ci 
słuszność".

Bohater Pajaca wypowiada te słowa z goryczą. Przepełnia go wstręt. Miga mu myśl, 
aby ze sobą skończyć. Lecz tuż po

476 * Jan Kurowicki
niej pojawia się inna, że faktycznie jest tylko pajacem: kimś, kto tylko przed 

innymi kreuje się nieustannie na kogoś niezależnego, zadowolonego z życia i 
swojej w nim pozycji, doskonale pogodzonego z otoczeniem, z czego zresztą 

korzysta. I nie jest w stanie zdobyć się nawet na gest samobójstwa. „Lękam się — 
powiada więc — że się okaże, iż będę dalej żyć, dalej jeść, spać i trochę się 

czymś zajmować i powoli, tępo przyzwyczaję się być ((nieszczęśliwą i sceniczną*) 
figurą".

Nie są to myśli nowe. Odnajdziemy je w całej pełni już w renesansie, choćby w 
dramatach Szekspira czy esejach Baco-na. Wyrażają one charakter mieszczańskiego 

świata, który właśnie ową sprzeczność między myślą i duchem a życiem ustanowił. 
Mann podąża ich śladem, dokumentując zmierzch tego świata. Dlatego w całej swej 

twórczości kompromituje jako fałsz wszelki dydaktyzm literatury, wszelkie 
pouczenia o konieczności zachowania zgodności między intencjami, czynami a 

formami moralnymi i estetycznymi, które są wyrazem kulturowych klisz życia. Z 
drugiej wszakże strony — swą ironią odbiera tanią i łatwą urokliwość śmiałkom i 

łobuzom opowieści łotrzykowskich.
Jeżeli jednak w Pajacu bohater ma duszę artystowską i za jego doświadczeniem 

kryje się jakaś tragiczna wzniosłość, która narracji nadaje poetyckość, to już 
właśnie w Wyznaniach jest absolutnie inaczej. Przedmiotem dzieła staje się tylko 

nudna proza życia i zwykła, codzienna banalność bohatera, który w pełni 
zasługuje na miano, jakim w tytule został obdarzony.

Odpowiada temu forma utworu. Stanowi ona solenną, pedantyczną, niekiedy aż nudną 
i nużącą, niby-realistyczną narrację bohatera. Ale sam ten bohater istnieje w 

owej narracji w dwu odmiennych postaciach. Pierwszą stanowi opowiadający. 
Poznajemy go na pierwszej stronie, gdy przedstawia się jako człowiek 

doświadczony życiem i sterany, który ma za sobą więzienie i bezlik przygód. Jest 
już sobą i światem zmęczony. Żyje samotnie i w odosobnieniu. Drugą postacią 

natomiast jest ten, kogo dotyczą jego wyznania. Niby on sam, lecz przecież w 
zupełnie innym kształcie. Przedstawiając go — narrator przenosi się w minione 

zdarzenia i wciela się w pięknego, jasnowłosego młodzieńca o niepohamowanych 
ambicjach i apety-

l
Nadczłowiek jako hochsztapler

477
cię na dobre strony życia. Nie szczędzi szczegółów, a minione myśli i rozmowy są 

przedstawiane z realistyczną dokładnością, aby uzyskać naoczność jakby 
teatralnego przedstawienia.

Te dwie postaci tworzą kontrast, ale też uzupełniają się. To bowiem, dla 
przykładu, czego druga nie może nazwać i wyrazić, pierwsza czyni za nią z 

największą łatwością. Obie dzięki temu zyskują duchową wyrazistość i dynamikę. A 
sam autor zdaje się milczeć. Nie wtrąca się. Nie ocenia ich ani nie szufladkuje. 

Stary Krull wyraża się przez młodego. Młody — zapowiada starego. Ot i wszystko. 
Co jednak jest im wspólne? Otóż: pewna postawa, która przewija się przez całą 

prozę Mannow-ską, a pochodzić się zdaje z wpływów nietzscheańskich, którym 
pisarz ulegał przez całe swoje życie. Postawa ta wiązała się z apoteozą czynu, 

który jego bohaterów wznosił nad konwencjonalne miazmaty życia, ponad normy i 
schematy kulturowe i związane z nimi wartości. Jeżeli jednak miała ona coś 

wzniosłego i wielkiego, gdy wcielał się w nią artysta czy intelektualista, albo 
ktoś, dokonujący czynów epokowych, to tu jest zgoła inaczej.

U schyłku życia, po strasznych doświadczeniach, jakie wydarzyły się do połowy 

background image

naszego wieku, widzi autor Doktora Faustusa, że zdegradowała się ona po 
wielokroć. I postanowił dać temu wyraz. Dlatego w Wyznaniach rzeczowo i 

skrupulatnie chciał — jak sądzę — wykazać: kim mógł być (i był) nie ktoś ponad 
świat artystycznie lub praktycznie wyniesiony, czy chcący się wynieść, lecz ktoś 

zwyczajny. Ktoś, dla kogo wielkość to jedynie umiejętność znajdowania i 
spożywania konfitur, ukrytych w rozmaitych społecznych i kulturowych 

zakamarkach. Często — dostępnych tylko dla uprzywilejowanych klasowo i 
majątkowo. Krótko mówiąc: postanowił zobaczyć nadczłowieka jako hochsztaplera. I 

poprzez to znaleźć ironiczny dystans do wszelkich wersji tej postawy.
Dlatego kluczowe dla bohatera powieści wyznanie wiąże się z banalnym zdarzeniem 

kradzieży czekoladek i cukierków, choć równie dobrze mogło paść ono, czy to w 
opisie jego erotycznych szaleństw z prostytutką, czy wówczas, kiedy postanowił 

się wcielić w postać markiza. Nie godzi się on oto z nazwaniem zawłaszczenia 
słodyczy kradzieżą, bo — jak powiada

478 ' Jan Kurowicki
— określenie takie jest tanie, wyświechtane i niemal partacko przedrzeźniające 

życie. Jego przeciwieństwem jest dlań „lśniący nowością, niepowtarzalny i 
niezrównany czyn". I wagę przywiązuje przy tym nie do tego, że został dokonany, 

lecz że stanowi przejaw „mnie samego", Feliksa Krulla. Nie należy tedy 
przylepiać do niego — powiada — takiej samej nazwy, jak do dziesięciu tysięcy 

innych, tylko formalnie podobnych, gdyż żywi „tajemnicze, lecz niewzruszone 
odczucie, że jestem wybrańcem potęgi twórczej, ulepionym wręcz z lepszego ciała 

i krwi". Kategorycznie stwierdza zatem: „Buntowałem się zawsze w duchu przeciw 
tak niezgodnemu z naturą zrównaniu".

Cóż w tym wielkiego i wzniosłego? Nic. Feliks Krull nie jest wydelikaconym 
estetą, jak choćby bohater Pajaca, aby do siebie i całego świata czuć wstręt. 

Przeciwnie: ponieważ uważa się za ulepionego z lepszej gliny — na moment nie 
opuszcza go zadowolenie z siebie samego. Ma na dodatek te same, co on, zdolności 

udawania, błaznowania, życiowego aktorstwa. I wykorzystuje to w każdej sytuacji. 
W kilku jedynie sprawach jest autentyczny: w mozolnym trudzie, by to wszystko 

prowadziło do zamierzonego rezultatu, i by się nikt nie połapał w rzeczywistych 
jego intencjach i dążeniach. No i wreszcie — w piekielnej wytrwałości. Wdzięk 

młodości, żywa inteligencja, uroda, talent w przyciąganiu do siebie ludzi — 
stają się dlatego jakby teatralnymi rekwizytami, którymi po mistrzowsku się 

posługuje. A z całego takiego właśnie postępowania wyłania się powieść.
Mann nie przeciwstawia jednak postępowaniu Krulla wspaniałego i szlachetnego 

świata otaczających go ludzi. Baczy pilnie na konteksty społeczne, w których owo 
postępowanie rozgrywa się. I wobec nich jest równie zimny, ironiczny i 

bezwzględny. Owe konteksty bowiem, niezależnie, czy umieszczone nisko, czy 
wysoko w świecie hierarchii, są dlań równie mierne i puste jak pajacowanie 

bohatera Wyznań. Stanowią tylko formy, klisze kulturowe, w które wchodzi się jak 
do restauracji, kawiarni czy do hotelowego pokoju. Tu też nie ma nic wielkiego 

ani wzniosłego, a obecność w nich jest kwestią trafu: dobrego urodzenia, 
zawartego szczęśliwie małżeństwa, mniej lub bardziej przypadkowego sukcesu 

finansowego, towarzyskiego
Nadczłowiek jako hochsztapler

479
czy politycznego. Można więc w nich być, ale można z nich wypaść. Wszystko 

zależy od okoliczności. I dlatego właśnie w tych kontekstach Krull może odnosić 
oszałamiające sukcesy. Każdy zresztą może — zdaje się ironicznie mówić Mann — 

kto ma więcej tupetu niż skrupułów. A przy tym ma talent i odwagę aferzysty. 
Zarazem, gdy zachodzi taka potrzeba, przypochlebną postawę żebraka. Wszystko 

bowiem jest do wzięcia i do utracenia. Dlatego, jak Feliks Krull, należy 
wierzyć, że się jest ulepionym z lepszej gliny. Reszta nie ma znaczenia, bo 

znaczenia potraciły sensy; bo istnieje tylko czyn: lśniący nowością, niezrównany 
i niepowtarzalny. Nawet gdy potem, po odniesieniu wszystkich sukcesów i doznaniu 

porażek, zostaje tylko zmęczenie, które pozwala jedynie wziąć pióro, aby krok po 
kroku spisać wyznania...

Jan Kurowicki
SPIS TREŚCI

Księga pierwsza ......... 5

background image

Księga druga .......... 77
Księga trzecia .......... 231

Nadczłowiek jako hochsztapler (posłowie) . . . 474