background image

I   o d   s t u   l a t   c z e k a   K r ó l o w a   ś w i a t ł o ś c i
W   n a j w y ż s z e j   p ł a c z ą c a   z a m c z y s k a   w i e ż y c y
N a   ś m i a ł k a - r y c e r z a ,   c o   s t r a c h u   n i e   z a z n a ł
I   p r z y j d z i e ,   b y   w y r w a ć   j ą   z   m o c y   M o l d o r n a .

(fragment legendy grombelardzkiej)

Feliks W. Kres

K

K

R Ó L

R Ó L

 

 

G Ó R

G Ó R

1.

— Panie, Najgodniejszy Książę Przedstawiciel prosi do siebie!
Odprawiłem niewolnika machnięciem ręki, po czym zwró­

ciłem się do towarzyszącego mi Pana Lira P.W., z którym 
właśnie narzekaliśmy na ciężkie czasy.

— Wybacz pan – rzekłem. – Pogawędzimy przy okazji.
Odpowiedział ukłonem.
Powoli i z godnością zbliżyłem się do wysokiego krzesła, na 

którym spoczywała ogromna postać gospodarza dworu.

Na mój widok Najgodniejszy rozjaśnił twarz.
— Poznaj pan – rzekł prędko, jakby bał się, że ucieknę – 

bawiących przejazdem w Rollaynie panów Zora H.T. i Tubil­
de’a F.R. z Grombelardu. Gorąco pragną cię poznać.

Pokłoniłem się gościom. Jako mieszkaniec Rollayny i współ­

gospodarz dworu miałem prawo odezwać się pierwszy.

— Zaszczyt to dla mnie – rzekłem – poznać tak dobrze uro­

dzonych szlachciców…

Pan Zor przerwał mi prędko:
— Wasza Godność drwisz sobie z nas. Cóż my, mieszkańcy 

dzikiego Grombelardu znaczymy wobec pierwszego  rycerza 
Dartanu?

Nieznacznie uniosłem do góry brwi. Najgodniejszy zakrztu­

sił się wesołością.

— Cóż za gafa, panie Zor! – zarechotał. – „Dziki Grombe­

lard” o ojczyźnie Pogromcy, to dobre, he! he!

Zor i Tubilde zmieszali się tak bardzo, że ledwie powstrzy­

małem uśmiech. Pospieszyłem im z pomocą.

— Źle zrozumiałeś słowa naszego gościa, Najgodniejszy – 

powiedziałem. – Pan Zor powiedział oczywiście „dżdżysty” 
(a taki jest w istocie), nie zaś „dziki”. Winę za nieporozumienie 
ponosi tu akcent, tak znamienny dla każdego Grombelard­
czyka używającego Konu.

Goście spojrzeli z wdzięcznością. Najgodniejszy długo kiwał 

głową, wreszcie uśmiechnął się.

— Widać stary już jestem – rzekł z humorem – i niedosłyszę.
— Pan Golst tak dobrze opanował wymowę Konu – stwier­

dził Tubilde – że nie dźwięczy w jego głosie ani jedna nutka 
naszego starego języka. Czy wolno mi spytać, przed ilu laty 
opuściłeś, panie, Grombelard?

— Sześć lat temu, ale Konu znam od dziecka – odparłem. – 

W młodości wiele podróżowałem…

— O! – przerwał mi Najgodniejszy. – Nie wykpisz się pan tym 

razem… Wiem, że znasz bardzo dobrze Dartan, doskonale

 

Armekt, ponoć swego czasu odwiedziłeś nawet Garrę… Ale

 

mnie interesuje właśnie Grombelard! Panowie Zor i Tubilde 
opowiedzieli mi o Drugiej Prowincji wiele niewiarygodnych 
historii, ciekaw jestem, czy pan, któryś przecie pół życia tam 
spędził, potwierdzisz je?

Zmarszczyłem nieco brwi. Nie lubiłem mówić o Grombelar­

dzie. Z wielu powodów.

— Nie wiem, co panowie powiedzieli – zacząłem wymijająco – 

mimo to potwierdzam każde słowo. W Grombelardzie wszyst­
ko może się zdarzyć.

Najgodniejszy był niezadowolony. Skarcił mnie spojrzeniem. – 

Znów się wymigujesz – powiedział. – Wspomniałeś kiedyś, że 
bawiłeś we wschodniej części Grombelardu…

Ściągnąłem twarz jeszcze bardziej.
— O czym mam opowiedzieć? – zapytałem wreszcie, po dość 

długiej chwili milczenia.

Przedstawiciel otworzył usta. Ale zamknął je zaraz, kieru­

jąc spojrzenie gdzieś w bok, poza mnie. W tej samej chwili 
usłyszałem stanowczy, kobiecy głos:

— Nic z tego, mój drogi! Żadnych opowieści. Chcę wyjść do 

parku, źle się czuję…

Najgodniejsza   Irina J.C.C.   lekkim   dotknięciem   usunęła 

mnie na bok i stanęła przy mężu. Pochyliłem się w ukło­
nie, Zor i Tubilde przyklękli.

— Nie żądam, byś pozostawił dla mnie gości. Będzie mi to­

warzyszył nasz Pogromca… Pod jego opieką mogę czuć się

 

bezpieczna, nieprawdaż?

Najgodniejszy zrobił dziwny grymas i niechętnie machnął 

dłonią. Irina posłała mu uśmiech. Spojrzała na mnie.

— Mogę prosić o opiekę, prawda?
Zgiąłem się wpół.
— Chodźmy zatem.
Podążyła w stronę wyjścia. Pokłoniłem się Najgodniejszemu 

i gościom, po czym ruszyłem za nią.

Sala była już niemal pusta, większość przybyłych dawno 

udała się do domów. Kolejne z wielkich przyjęć na dworze 
Najgodniejszego  Gartolena, Przedstawiciela Cesarza  w Rol­
laynie, dobiegało końca…

Zeszliśmy do ogrodu. Stojący przy drzwiach gwardziści za­

salutowali nam mieczami. Po chwili przed ich wzrokiem za­
słoniły nas krzewy dzikiej róży.

Niespiesznie zanurzyliśmy się w chłodny i mroczny gąszcz 

parku. Irina rozejrzała się uważnie dokoła. Byliśmy sami. 
Mogła zrzucić maskę.

— Cóż to, dzielny rycerzu? – zapytała z ironią. – Znów sła­

ba kobieta musi wybawiać cię z opresji? I wreszcie – dawno 
już chciałam o to zapytać – czemu tak niechętnie mówisz 
o Grombelardzie? O przeszłości?

Spojrzałem uważnie, ale jej twarz tonęła w mroku.
— Czemu pytasz?
— A czemu nie?
Pocałowałem ją powoli, z namysłem.
— Moje życie w Grombelardzie nie było lekkie – skłamałem. – 

Dlatego niechętnie je wspominam. Cóż w tym dziwnego?

— Nie, rzecz jasna. Poza tym, że kłamiesz.
Usiedliśmy na otoczonej przez gęste krzewy ławce.
— Kłamiesz – powtórzyła z wyrzutem. – Ale dlaczego? Same 

tajemnice… Tajemnicza przeszłość, tajemniczy przyjaciel…

Usiłowała zajrzeć mi w oczy.
— Ten kot… Powiedz, dlaczego nazywał cię: Glorm? Czy

 

Golst to nie jest twoje prawdziwe imię?

Milczałem.   Cóż   jej   miałem   powiedzieć? Że   byłem   roz

­

bójnikiem? Że   napadałem   na   karawany   kupieckie,   że

 

mordowałem – i jak jeszcze? Była Dartanką. Nie znała Grom­
belardu,   raz   i   drugi   słyszała   może   o   okrutnych   Ciężkich 
Górach i srożących się tam bandytach. O zwalczających ich 
dzielnych żołnierzach… Miałem przyznać się do swego rze

­

miosła? Przyznać się, że… tęsknię za nim?

— Nie odpowiesz mi?
Milczałem. Wstała i bez słowa poszła przed siebie. Uraziłem 

ją, milczałem… Chciała, bym nie miał przed nią tajemnic,

 

bym jej mówił o wszystkim. Miała prawo tego żądać.

Patrzyłem, aż znikła w mroku.
Wiedziałem, że jeśli będę stale kłamał – stracę ją. Ale czy 

wolno mi było zmącić przejrzysty dotąd wizerunek prawego, 
szlachetnego rycerza?

Wiedziałem, że jestem winien, że to ja rozbijam nasz zwią­

zek. Miałem ochotę pobiec za nią i… uderzyć. Bić ją po gło­
wie, po twarzy, dlatego właśnie, że była bez winy. Dlatego.

Powtarzałem w kółko jedno słowo:
„Rozbójnik”.
Ale w końcu sam nie wiedziałem, czy powtarzam je z nie­

nawiścią, czy też z dumą, że jednak kiedyś nim byłem…

2.

— Ayana!
Biegła. Zabiłbym chyba, gdyby zwlekała.
— Chodź bliżej. Bliżej, mówię!

Stanęła tuż obok. Drżała. Niewolnicy i psy doskonale wie­

dzą, kiedy należy się bać.

Prawie bez zamachu wymierzyłem potężny policzek. Pole­

ciała na ścianę, przewracając stojącą przy niej ogromną, 
llapmańską wazę. Stos skorup.

— To była piękna waza.
— Co zrobiłaś?
Bezmyślnie przyciskała dłonie do policzka. Szeroko otwar­

te oczy wypełniły się łzami.

— Co zrobiłaś, pytam?!
— Panie… ja…

background image

Wziąłem do  ręki  leżący  na stole nóż.  W tej  samej  chwili 

ktoś chwycił mnie za ramię. Liwra.

— Czyś oszalał?
Odebrała   mi   nóż   i   na   powrót   położyła   na   stole. 

Taak… Zawsze pozwalałem ci na zbyt wiele, moja pierwsza 
niewolnico… Przebrała się miarka. Nie pomoże uroda.

— Zabiję cię, Liwra. Wiesz o tym?
Odczytała mój uśmiech niewłaściwie. Odpowiedziała swoim.
— Ale ja cię naprawdę zabiję. Już zabijam – czy czujesz?...
Zaczynała wierzyć. Bo ten uścisk nie był zwykłym, czułym 

uściskiem. Patrzyłem, jak jej twarz sinieje. Próbowała się wy­
rwać – coraz słabiej. Może chciała krzyknąć?

Trzask pękających kości i głuchy jęk zabrzmiały jednocze­

śnie. Zawtórował im przeraźliwy wrzask Ayany. Strumień krwi 
buchnął mi na pierś. Zdwoiłem siłę uścisku, potem porwałem 
trupa ponad głowę, zawinąłem dwukrotnie i cisnąłem w drzwi.

Drzwi pękły.
Oddychałem chrapliwie.
Rozbójnik.
Pobiegłem do sypialni, runąłem na łóżko, ale nie zaznałem 

spokoju. Obok stał puchar z winem. Cisnąłem z całej siły.

 

Strzeliło pękające szkło i wspaniałe, pokrywające pół ściany 
zwierciadło rozpadło się na kawałki. Skoczyłem ku wielkiej 
szafie w rogu pokoju i otworzyłem ją. Był w niej ogromny to­
pór – jedyna bojowa broń, jaką zawsze miałem pod ręką.    
  Rozłupałem drzwi, potem przez okno wyskoczyłem do ogro­
du. Topór zawarczał w powietrzu, targnął się w dłoniach, z ło­
skotem rozbijając kamienną rzeźbę, przedstawiającą mło­
dego pasterza.

Rozbójnik.
Cisnąłem broń na ziemię, roztarłem zdrętwiałe od ciosu 

ramiona. Pot zalewał oczy. Otarłem go i osunąłem się na 
trawnik.

Rozbójnik…
Nie było dla mnie miejsca w pięknym, spokojnym Dartanie. 

Nie było miłości. Cóż mogłem ofiarować Irinie? Siebie? Nie­
prawda. Jak dotąd w ogóle mnie nie znała, znała zupełnie 
innego   człowieka,   którego   kazałem  jej   znać.   A  ja   –  byłem 
rozbójnikiem. I już wiedziałem, że pragnę być nim nadal…

Nie tylko o Irinę chodziło. Bo cóż za życie? Dwór, ministro­

wie, Najgodniejszy głupiec, szlachta, turnieje… Bogactwo,

 

przepych, piękne niewolnice… Ukłony, hołdy, tytuły… Rol

­

layna. Najbogatsze i najwspanialsze miasto Imperium. Rzeka, 
mosty, pałace, brukowane ulice, kupcy, rynki, placa, złotni­
cy, stadniny rasowych koni, klejnoty… Rollayna.

Zamknąłem oczy. Tuż przy uchu słyszałem świergot prze­

dzierającego się przez trawę owada. Poza tym było cicho. Za 
cicho.

W Grombelardzie nigdy nie jest cicho. Tam zawsze szumi 

wiatr, tam codziennie stuka deszcz. W Grombelsrdzie…

Westchnąłem. W Grobelardzie, w Grombelardzie…
Powoli rozwarłem powieki. Świtało.
Grombelard był daleko. Tu był Dartan. Ale Dartan to nie 

tylko pełne nudy życie. Przede wszystkim to właśnie – bo­
gactwo…

Nie wierzyłem, bym umiał zrezygnować z bogactwa na rzecz 

wolności. Po sześciu latach?

Wstałem powoli i podążyłem ku domowi. Otworzyłem wy­

chodzące na ogród drzwi i poszedłem do sali stołowej. Nie 
było w niej Ayany. Ani Liwry…

Zabiłem niewolnicę. Najwierniejszą ze wszystkich, jakie kie­

dykolwiek przeszły przez moje ręce. Czyn podły i nikczemny. 
Nigdy dotąd nie popełniłem niczego równie niskiego. Można 
zabić człowieka. Jeśli jest dzielny i silny – powód do chwały. 
Ale   zabić   wierną   niewolnicę,   wiernego   towarzysza   –  konia 
czy psa – potrafi tylko łajdak i tchórz. Czyżby Dartan zrobił 
mnie takim?

Długo stałem bez ruchu, oparty o ścianę. Potem wezwałem 

Ayanę.

Podeszła powoli, z lękiem. Lewy policzek wciąż był mocno 

zaczerwieniony.

— Bliżej! – poleciłem.
Z jękiem opadła na kolana. Patrzyłem przez chwilę, potem 

powtórzyłem niegłośno:

— Powiedziałem: bliżej.

Zrobiłem dwa kroki, pochyliłem się. Z płaczem zasłoniła 

głowę dłońmi. Zagryzłem 

wargi. Nie chciałem uderzyć, po­

winna o tym wiedzieć. Delikatnie dotknąłem czarnych włosów.

— Nie trzeba, Aya… Naprawdę.

Przykucnąłem, by objąć ją ramieniem. Pocałowałem lekko. 

Przytuliła się nieśmiało, bojaźliwie.

— Wybaczysz mi, Aya?
Rozpłakała się na głos.
— Błagam, Panie… nie żartuj sobie ze mnie…
Powstałem.   Patrzyłem   na   wstrząsane   szlochem   ramiona, 

potem wyszedłem do sąsiedniego pokoju. Usiadłem w fotelu 
przy kominku i wbiłem wzrok w migocące płomyki.

Strach. Wzbudzałem strach.
Poczułem, jak znów narasta we mnie zwierzęca wściekłość, 

ten dziki gniew, przed którym drżeli niegdyś najodważniejsi 
grombelardzcy żołnierze. Jeszcze moment… jeszcze moment 
i oderwę poręcz tego fotela, na którym siedzę, rozwalę, roz­
trzaskam wszystkie meble, wezwę niewolnice i będę je bił 
dopóty, dopóki okrwawiony kawał drewna nie wypadnie mi ze 
zdrętwiałej ręki; jeszcze chwila i palnę pięścią w ten ozdobny, 
granitowy kominek, będę walił tak długo, aż usłyszę trzask 
pękających kości dłoni, aż knykcie spłyną mi krwią; jeszcze 
chwila i porwę porzucony w ogrodzie wyszczerbiony topór, 
przyczepię go do siodła wiatronogiego Galvatora i z krzykiem 
pognam Obwodnicą ku bramom miasta, a potem ku grom­
belardzkiej granicy…

Wstałem. Podszedłem do ściany i podparłem ją ramionami.
Sześć lat. Przez sześć lat wzbudzałem strach w turniejowych 

rywalach, a od dzisiaj – w niewolnikach. Od dzisiaj? Zapew­
ne od dawna. Nie widziałem tego dotąd…

W kim będę budził strach za następnych sześć lat?
Umierały legendy, odchodzili bohaterowie. Kilka lat temu 

całe Cesarstwo wiedziało, kim są i gdzie się znajdują jego 
faktyczni władcy. Rapis – Demon Walki – rządził na morzu. 
Aktar był panem równin i stepów Armektu. Basergor-Krak­
dob panował w górach Grombelardu, dzieląc swą władzę 
z Łowczynią – piękną i samotną Królową Gór…

O Rapisie słuch zaginął równe trzy lata temu. Niespełna dwa 

lata wcześniej zginął najznakomitszy z jeźdźców, Akatar, 
stratowany – o ironio! – przez własnego wierzchowca. Tron 
grombelardzki wakował od sześciu lat.

Od sześciu lat… Człowiek, do którego tron ów należał mor

­

dował niewolnice.

Huknąłem pięścią w ścianę, aż pokryte aksamitem deski 

odpowiedziały głuchym stęknięciem. Kiedyś grabiłem po to,

 

by być bogatym, by mieć wszystko. Miałem. I co dalej? Bogac­
two nużyło mnie… Ale i pogrążało. Już dawno straciłem nad

 

nim kontrolę, straciłem swobodę ruchów w zimnych górach 
ciężkiego złota, w kopcach diamentów, w stosach szmarag­
dów, zaplątałem się w pajęczynę wynikającej z bogactwa 
etykiety, zgłupiałem od dworskich zwyczajów… Pełzałem

 

pośród lepkich dostatków i magnackich przyzwyczajeń jak 
mucha, której smoła zlepiła skrzydła, która już nie może 
oderwać się od czarnej, ciepłej powierzchni, choćby nie wiem 
jak szerokie przestrzenie na nią czekały.

Do świata tych dostatków należała kobieta, którą kocha­

łem. Mój świat, świat Ciężkich Gór, był dla niej tym, czym 
jej bogactwo dla mnie…

Powoli   podszedłem do  przeciwległej  ściany  i  zdjąłem  je­

den  z zawieszonych na niej puginałów. Lśnił od klejnotów, 
ale można nim było zadać śmiertelne uderzenie…

Pieściłem ostrze w dłoniach. Potem, kalecząc palce, złama­

łem broń. Odłamki cisnąłem w ogień.

3.

Dagona osiodłała mi Galvatora. Wskoczyłem na kulba­

kę i pojechałem do Rbita.

Było jeszcze wcześnie, gwardziści dopiero otwierali mosty na 

Obwodnicy. Jechałem niespiesznie, zamyślony. Nie zwraca­
łem   uwagi   na   poranne   uroki   miasta. Kiedyś   jego   uroda

 

oszałamiała mnie. Jakże inna przecież była Rollayna od po­
nurych miast Grombelardu! Tam – czarny kamień i ciężka, 
brunatna cegła, tu – lśniące bielą ściany domów, szerokie 
okna, balkony, tarasy. Posrebrzane dachy zgrabnych pała­
cyków, rozłożyste ogrody. Mur, dla żartu chyba nazwany 
„obronnym”, ten sam, wzdłuż którego wiedzie Obwodnica – 
pokryty freskami: widok zdolny w osłupienie wprawić ponure­

background image

go kapitana Gwardii Grombelardzkiej. Jasnoszary bruk ulic. 
I rzeka, przecinająca miasto na dwie równe niemal części. 
Skrzypienie opuszczanych mostów – pięknych, jak wszystko 
inne.

Rbit miał swój pałac w Trzeciej Dzielnicy. Byłem prawie

 

pewien, że nie zastanę go w domu, liczyłem co najwyżej na 
wiadomość, gdzie przebywa. Ale był. Przyjąłem wieść ze

 

zdumieniem, bo odkąd przybyliśmy do Rollayny, ani razu nie 
udało mi się zastać go w „śmietniku”, jak pogardliwie nazy­
wał swój pałac.

Oddałem konia służbie i po szerokich, marmurowych stop­

niach wszedłem do środka.

Piękna dziewczyna w liberii

   

 

pokojówki wskazała mi głęboki fotel w jednej z sal. Usiadłem.

Nie, nie można było odmówić memu przyjacielowi wyczucia 

smaku. Dom urządzony był z przepychem, rzucały się w oczy 
aksamit, mahoń, srebro, marmur, porcelana… Ale bogactwo

 

nie męczyło, nie przytłaczało. Raczej rozjaśniało wzrok i my­
śli. Czuło się jednak, że właściciel dawno o nim zapomniał, 
że nie pieści go i nie troszczy się o nie. Byłem u Rbita wiele 
razy i zawsze zastawałem dom dokładnie taki, jak poprzednio. 
Nie zmieniały się zasłony i kotary, nie przybywało ustawio­
nych na kominku porcelanowych waz, a wbity przed laty 
w ścianę wielki, lśniący topór tkwił w niej do dziś – zardze­
wiały już nieco.

Ja sam go wbiłem.
W domu Rbita drzwi nie miały klamek; wszystkie osadzone 

były swobodnie w futrynach i rozchylały się wahadłowo na 
obie strony. Chodziło o to, by właściciel mógł je samodzielnie 
bez trudu otwierać i zamykać. Zawiasy były dobrze naoliwio­
ne, skrzydła drzwi poruszały się bezszelestnie. Wejściu Rbita 
nie   towarzyszył   szczęk   naciskanej   klamki   ani   żaden   inny 
dźwięk; instynktownie wyczułem, że stoi za mną. Odwróci­
łem głowę.

— Nie spodziewałem się ciebie - powiedział tak zwyczajnie, 

jakbyśmy się rozstali przed minutą. Uniósł łapę w Pozdrowie­
niu Nocy. – Ale dobrze, żeś przyszedł. Mimo wszystko dobrze…

Patrzyłem zdumiony. Potężne boki kocura pokrywała pro­

stej, lecz solidnej roboty kolczuga. Mało tego, był uzbrojony. 
Przymocowane do wszystkich czterech łap skórzane rękawice 
były długimi, stalowymi pazurami w kształcie noży, haków 
i harpunów.

— Wybierasz się na wojnę? – zapytałem, marszcząc brwi. – 

Co znaczy ten ekwipunek?

Nie odpowiedział. Lekko wskoczył na stojący obok fotel. 

Z chrzęstem zbroi legł na brzuchu, skrzyżował przednie łapy.

— Wyjeżdżam – rzekł krótko. – Do Grobelardu.
Patrzyliśmy na siebie.
Przyjechałem do Rbita nie bez powodu: oto chciałem mu 

opowiedzieć o Irinie, o swoich kłopotach… Poprosić o radę.

 

Ale daleki już byłem od myśli o Grombelardzie. Pragnienie 
powrotu w góry przygasło. Rozważałem raczej co zrobić, by 
w Dartanie było mi znośnie. Sądziłem, że Rbit mi powie.

Kiedy po raz pierwszy stanęliśmy w Rollaynie, oświadczył, 

że zrobi wszystko, by mnie jak najprędzej stąd wyciągnąć. 
Rzeczywiście starał się. Potem przestał. myślałem, że zrezy­
gnował.

Był spokojny.
— Nie patrz na mnie, jakbym postradał zmysły. Grozi mi 

niebezpieczeństwo, któremu nie umiem się przeciwstawić. 
Więc uciekam, to chyba zrozumiałe?

Niewolnice wniosły poczęstunek i wino. Odprawił je mach­

nięciem ogona.

— Niebezpieczeństwo? – zapytałem zdumiony. – Jakie nie­

bezpieczeństwo?

Pokręcił wielkim łbem.
— Patrzy i nie widzi – mruknął jakby do siebie. – Co się 

dzieje?

Spojrzał mi prosto w oczy.
— Zjadł cię ten cały Dartan, Glorm – stwierdził. – Nic z cie­

bie nie zostało… Jest w Rollaynie czarownik. Od pięciu dni.

 

Robi wszystko, by nas dostać. Oczywiście nic o nim nie wiesz?

Siedziałem ze zmarszczonymi brwiami. Moja twarz musiała 

być istnym obrazem zdumienia.

Westchnął.
— Na Szerń, byłem pewien, że doskonale orientujesz się 

w sytuacji. Nie szukałem kontaktu z tobą, bo przeciwnik nie 
powinien wiedzieć – o ile, rzecz jasna, już nie wie – że mamy 

z sobą cokolwiek wspólnego. Kręci się w zasięgu twego wzro­
ku, węszy, spiskuje…

Urwał. Zeskoczył z fotela i powoli podszedł do ściany. Nic nie 

stracił ze swej zręczności, szybkości i siły. Trzy błyskawiczne 
ruchy łap i z zawieszonego nisko nad podłogą wspaniałego 
gobelinu pozostały tylko strzępy.

— Czarownik… – rzekł cicho. – W Dartanie nigdy nie miesz­

kał żaden czarownik. Musi pochodzić z Grombelardu. Musi 
mieć z nami jakieś porachunki. Z pewnością. Nazywa się 
Moldorn. Skądś znam to imię. Ale skąd?

Patrzył w podłogę. Wreszcie powiedział dobitnie:
— Czekałem sześć lat, Glorm. Dłużej czekać nie mogę i nie 

chcę. Przede wszystkim nie chcę. Pojadę do Grombelardu 
z tobą, lub sam. Chciałem ci to powiedzieć.

Spojrzał na mnie. Żółte ślepia były zupełnie nieruchome. 

Czekał.

Wolno pokręciłem głową.
— Nie, Rbit. To nie takie proste. Jest parę rzeczy, o któ­

rych muszę ci powiedzieć… Jest… kobieta…

Przerwałem, śmiał się. niesamowicie i nieprzyjemnie brzmi 

koci śmiech.

— Chyba to jednak ja powiem ci o paru rzeczach – mruknął.
Spojrzałem uważnie. Jeszcze mocniej ściągnąłem brwi.
— Tylko nie przerywaj – zastrzegł się. – Jeśli powiem coś, 

co będzie dla ciebie niezbyt przyjemne, to nie po to, żeby ci 
udowodnić, jak dużo wiem, tylko dlatego, że jestem twoim 
przyjacielem.

— Mów. Wiesz, że od ciebie dużo przyjmę.
— Dobrze: Pani Irina J.C.C.
Milczenie.
— Skąd wiem? Bo o tym chciałeś mówić, prawda? Wszyscy 

wiedzą. Wszyscy. Najgodniejszy Gartolen także. Ale on jest 
w tej chwili zajęty Panią Luirą R.Z. i twój romans z Iriną jest 
mu na rękę… Nie przerywaj. Nie jesteś jedynym kochankiem

 

Iriny. Istnieje jeszcze Lessa I.B. Myślałeś, że to już dawno 
skończone? Nie, Glorm, nie skończone.

Nie mogłem wykrztusić słowa.
— I najważniejsza sprawa, o której powinieneś wiedzieć: nasz 

czarownik najwyraźniej nie jest pewien, czy Basergor-Kragdob 
i ty to ta sama osoba. Usiłuje zebrać informacje o twojej prze­
szłości. Wiem, że pomaga mu w tym Irina. Byłem pewien, że 
zdajesz sobie z tego doskonale sprawę…

— Kłamiesz…
— Kocur nie kłamie, licz się ze słowami.
— Rbit… Uwierzę we wsystko, ale… Ty się mylisz!

— Jestem pewien. Co do czarownika – absolutnie. Łażę za 

nim od trzech dni. O Lessie natomiast wiem od Litary V.R., 
kocicy. Jest, wiesz chyba o tym, porucznikiem gwardii i zna 
sekreciki o jakich ci się nawet nie śniło. A ponieważ zna je 
ona, oznacza to, że znam je również ja. Nie sądzę, aby Litara 
mogła się pomylić. Zresztą – możesz tak uważać. Ale co do 
czarownika – mam niezbitą pewność. Widziałem i słyszałem. 
Nadal mi nie wierzysz?

Objąłem czoło dłońmi.
— Nie pozuj na posąg rozpaczy, jesteś mężczyzną. Słuchaj 

dalej.   Twój   romans   nie   jest   jedyną   sprawą,   która   mnie 
boli… Czy   wiesz,   że   jesteś   śmieszny?   Popatrz   na   siebie, 
spójrz w lustro! Nie, Glorm, nie pasują do ciebie pończochy i 
aksamitne  porcięta   w   gwiazdki.   I   ta   czapka   z   piórkiem… 
Glorm,   do   cholery… Gdzie   twój   niedzwiedzi   kaftan,   gdzie

 

twoja kolczuga? Że wyglądałbyś w tym jak prosty żołnierz 
czy zbój? Żołnierz wzbudza szacunek, rozbójnik strach, a bła­
zen – tylko śmiech…

Opanowany i małomówny zwykle Rbit wygłaszał przemowę. 

Mój los leżał mu na sercu. Ale niewiele z tego, co mówił, do­
cierało do mnie. Irina?... Musiałem wierzyć. A przecież…

 

nie umiałem.

— Czyżbyś naprawdę myślał, że nie widać, jak zabiegasz 

o nowe, coraz wyższe stanowiska i tytuły? Po co? Nazywam 
się Rbit L.S.I., nie jestem jakimś tam Wyżej Postawionym, 
nie jestem Szlachcicem Czystej Krwi, jak ty, lecz Magnatem. 
Jestem lepiej urodzony, niż taki Gartolen i gdybym tylko ze­
chciał – wszak i fortunę mam niemałą – dochrapałbym się 
nie   byle   jakich   stanowisk. Ale   po   co,   Glorm?

Odpowiedz, 

po co? Bogactwo i tytuły tylko wtedy mają sens, gdy nie krę­
pują rąk. Pieniądz ma ci dać wolność, nie niewolę.

— Przestań, Rbit.

background image

— Nie, Glorm. Zacząłem, więc skończę. Nazywają cię Po

­

gromcą. Bardzo słusznie. Nie ma w Dartanie – a według

 

mnie w całym Imperium – człowieka, który w pojedynkę 
zdołałby cię pokonać. Ale te turnieje… Człowieku, czy nie

 

widzisz, że obstawiają cię jak konia na wyścigach? Że Naj­
godniejszy nabija sobie twoim kosztem kiesę? Że…

— Dość, Rbit! Wyrzygałeś wszystko, teraz milcz!
Cisza.
— Dobrze. A teraz daj mi dwa dni. Potem – wyjedziemy…
Milczenie.
— Dobrze. Dwa dni.

4.

Długo jeździłem po ulicach miasta, nim wreszcie znudzony 

Galvator sam trafił do domu. Byłem oszołomiony, rozgoryczo­
ny i przepełniony żalem. Irina…

A jednak musiałem wierzyć Rbitowi. Kto nigdy nie przyjaź­

nił się z kotem, niełatwo zdoła to pojąć. „Kocur nie kłamie” – 
powiedział Rbit. To prawda. Kłamią tylko ludzie i sępy. Lu­
dzie – bo potrafią i lubią to robić, sępy – bo taka jest ich 
natura. Najnędzniejszy z kocich niewolników nie kłamie na­
wet wtedy, gdy od kłamstwa zależy jego życie. Kocur – ko­
t-wojownik,   rycerz   –   nie   kłamie   nigdy.   Kłamstwo   uważa 
za  największą hańbę. Gdy go uderzysz – będzie twoim nie­
przyjacielem; gdy naplujesz mu w oczy – będzie starał się 
zabić cię przy pierwszej sprzyjającej temu okazji; gdy mu za­
rzucisz kłamstwo – rzuci się na ciebie natychmiast, choćbyś 
był zakutym w stal olbrzymem, a on maleńkim kłębuszkiem 
riparta. A Rbit był olbrzymim gadba, z tych, co to w pojedyn­
kę dają radę wilkowi. Nie odwrócił się, gdy mu rzekłem:

kłamiesz.   Był   moim   przyjacielem.   Przyjacielem   broni.   Gdy 
zdarzy ci się walczyć z kotem ramię w ramię w jednym sze­
regu – będzie on twym najwierniejszym druhem do śmierci. 
Zelżysz  go   –   wysłucha   w   milczeniu,   dobędziesz   miecza   – 
ucieknie i nie  zobaczysz go więcej, chyba przypadkiem. A i 
wtedy pozna cię,  zajrzy w oczy i pozdrowi, a gdy znajdziesz 
się w opałach – pomoże i pójdzie dalej swoją drogą, nie chcąc 
słuchać podziękowań ani przeprosin. Cóż – zwykły Wyżej Po­
stawiony Kocur  nosi w sobie więcej godności i honoru, niż 
wszyscy dwunożni Szlachcice Czystej Krwi i Magnaci razem 
wzięci, nie mówiąc już o sępach…

Rbit nie kłamał. Nie umiałby tego zrobić. Mogłem nie wie­

rzyć własnym oczom. Słowu kota – musiałem.

I wierzyłem. Wiedziałem, że jest tak, jak powiedział.

TAK BYŁO.

Ale, ze względu na Irinę – musiałem też sprawdzić.
Irina… Była pierwszą kobietą w moim życiu, którą naprawdę

 

kochałem.   I   oto   w   jednym   momencie   –   miałem 
znienawidzić… Miałem uwierzyć, że zakpiła sobie ze mnie,

 

zrobiła zabawkę… Ale najgorsze… –  najgorsze  było  to,  że 
mnie szpiegowała…

Dlaczego?
Miałem ochotę zapłakać.
Przecież wierzyłem, naprawdę wierzyłem, że ona… Kochałem 

ją przecież całym zapałem miłości, jaki wynieść zdołałem 
z ociekających krwią Ciężkich Gór Grombelardu. Szanowałem 
tę miłość i żądałem dla niej szacunku od innych, bo była czymś 
niezwykłym, czymś szalenie wzniosłym i delikatnym. Czter­
dzieści z górą lat życia i oto pierwsza kobieta, której włosów 
dotykałem wiedziony nie żądzą rozrywki, lecz uczuciem. I chę­
cią sprawienia radości; kochałem ją dla niej, bo – naiwny – 
sądziłem, że chce tego, że ceni. Naiwny. Naiwny.

Miał rację Rbit. Czas w drogę. Nic mnie już w tym mieście 

nie trzymało. Białe mury, zrazu piękne, potem obojętne – te­
raz stały się wstrętne i śliskie. Ale nigdy nie odchodziłem, 
mając dług do spłacenia. Zawsze płaciłem. Z nawiązką.

Zapłacę i teraz.
Zsiadłem z konia, nierównie już spokojniejszy, niż u Rbita. 

Gdzie miecz, tam nie ma miejsca na emocje. Na wzruszenia, 
sentymenty. Orężna dłoń musi być pewna. Inaczej sama zbie­
rze śmierć, miast ją zadać.

Do pałacu chciałem udać się z mieczem. Jeśli nie ma już 

miłości – będzie jeszcze zemsta…

Poszedłem prosto do skarbca-zbrojowni. Zdjęte z Galvatora 

siodło cisnąłem na podłogę.

Od sześciu lat używałem tylko broni turniejowej i klucze od 

szafy gdzieś się zawieruszyły. Spojrzałem dokoła. W kącie stał 
olbrzymi młot, pokryty pajęczyną. Ująłem go oburącz. Szafa 

pękła   natychmiast.   Uderzyłem   jeszcze   dwa   razy,   po   czym 
wyłamałem resztki potrzaskanych desek.

Godzinę   później   ujrzałem   się   w   zwierciadle.   Patrzył   na 

mnie z jego głębi barczysty olbrzym, odziany w wiązany pod 
szyją łosiowy kaftan, spod którego wystawały krótkie, nierów­
ne rękawy stalowej kolczugi, grubą i szeroką, czarną spódnicę 
do kolan oraz skórzane, mocne buty z cholewą. U boku wisiał 
mu długi, wąski miecz w okutej żelazem pochwie, za pasem 
tkwił ciężki nóż. Do zarzuconego na plecy siodła przymoco­
wany był ogromny topór i krótki miecz, z drugiej strony kusza 
i worek z bełtami. W prawej dłoni, opiętej skórzaną, nabijaną 
żelaznymi łuskami rękawicą, olbrzym dzierżył krótką, mocną 
włócznię o szerokim grocie.

Basergor-Kragdob, Król Gór.
Długo stałem przed lustrem. Dawno nie widziałem stojące­

go w nim człowieka…

Powoli poszedłem na piętro. Łokciem uchyliłem drzwi  do 

sypialni i wśliznąłem się do niej. Cisnąłem siodło na łóżko.

Teraz należało doprowadzić do spotkania z Iriną…
Na   Szerń,   jakże   bardzo   musiałem   dotąd   jej   ufać!   Jakże 

musiałem wierzyć, skoro nigdy nie przyszła mi bodaj chętka 
na sprawdzenie jej prawdomówności! A był przecież prosty, 
szalenie prosty sposób. Miałem Pióro – Geerkoto, potężny Zły 
Magiczny Przedmiot. Siła w nim drzemiąca zabijała w krót­
kim czasie każdego, kto odważył się złożyć fałszywą przysię­
gę popartą imieniem Największego. Wystarczyło ukryć pióro 
pod szatą i zażądać: „Poprzysięgnij na Krafta, że jestem je­
dynym twoim kochankiem”…

Do takiej właśnie przysięgi zamierzałem zmusić ją teraz.
Pierwotnie chciałem udać się do pałacu, odrzuciłem jed­

nak ten pomysł. Pałac nie był miejscem, gdzie mogłoby się 
odbyć podobne spotkanie…

Zagryzłem usta.
Potrzebowałem ludzi umiejących obchodzić się z bronią. 

Cóż… Wielokrotnie namawiano mnie, bym kupił sobie kilku

 

niewolników płci męskiej. Mawiałem wtedy, że nie potrzebuję 
licznej służby i sześć kobiet w pełni zaspakaja wszystkie moje 
potrzeby. Teraz żałowałem, że zbywa mi na samcach. W nie­
spokojnym Grombelardzie kobiety znakomicie posługują się 
wszelką bronią, podobnie w Armekcie, gdzie w żyłach każdego 
człowieka płynie wojownicza krew przodków-zdobywców. Ale 
tu był rozpieszczony dostatkami i wygodami Dartan, niewie­
lu mężczyzn wiedziało, za który koniec trzyma się włócznię, 
cóż   dopiero   kobiety.   Wprawdzie   –   z   nudów   –   wyszkoliłem 
swoje niewolnice w strzelaniu z łuku, ale to było wszystko, 
co potrafiły. Jedna Liwra znała sztukę władania mieczem – 
jej   ojciec   był   czystej   krwi   Armektańczykiem…   Ale   Liwra… 
Liwra nie żyła…

— Ayana!
Po krótkiej chwili zatupotały na schodach jej małe stopy. 

Stanęła w drzwiach, szeroko otwierając oczy. Odrzuciłem nóż, 
którym bawiłem się w zamyśleniu i skinąłem głową. podeszła.

— Tak… panie?
— Pójdziesz do Najgodniejszej Iriny J.C.C.
Podszedłem do stołu, rozprostowałem leżący na blacie ru­

lon pergaminu i zanurzyłem pióro w kałamarzu. Po krótkim 
namyśle napisałem:

„Pani! Potrzebna mi jest Twoja pomoc, koniecznie musimy się  

zobaczyć. Przybądź do mnie późnym wieczorem, zachowaj 
rzecz w tajemnicy. Więcej napisać nie mogę. Będę czekał. 
Kocham Cię. Golst J.K.”

Posypałem list piaskiem, strząsnąłem, po czym wręczyłem 

Ayanie.

— Idź. Ubierz się pięknie i weź lektykę albo powóz. Ale

 

nie mój.

Milczała.
— Jako moja pierwsza niewolnica masz prawo rozkazywać 

nisko urodzonym. Zatrzymaj pierwszy napotkany mieszczań­
ski powóz i wyrzuć właściciela na łeb. Możesz mu potem rzucić 
trochę złota – wysupłałem z pasa garść monet i cisnąłem jej 
pod nogi.

Stała w drzwiach ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Co jeszcze? Zapominasz, że od dziś jesteś moją pierwszą 

niewolnicą. Możesz do mnie mówić nie pytana.

Wahała się chwilę.
— Pięknie ci, panie, w tym stroju!

background image

Upadła na kolana i czekała na karę. Zmarszczyłem brwi. 

W samej rzeczy, pozwoliła sobie na zbyt wiele. Prawda, że 
Liwra bywała jeszcze śmielsza, ale Liwra była najpiękniejszą 
kobietą, jaką znałem. Odwiedzający mnie czasem szlachcice 
skłaniali   przed   nią   głowy,   proponowali   zawrotne   sumy   za 
odstąpienie.   Tak…   Liwra   mogła   mówić   wszystko,   mogła 
mnie nawet pouczać.

Liwra…
— Odejdź. Wieczorem obmyślę ci karę.
Nie podnosząc oczu, na kolanach wyczołgała się z pokoju. 

Chwilę później usłyszałem, jak zbiega po schodach. Wydoby­
łem z szuflady nowy zwój. Skreśliłem kilka słów, wycisnąłem 
pieczęć.

— Dagona, Karita, Kalarta, Fatta!
Usłyszałem na dole głos którejś z nich. Wołała pozostałe. 

Po chwili stały przede mną.

— Dziś wieczorem, a właściwie w nocy – powiedziałem po­

woli – złoży mi wizytę pewna dama.

Będzie jej zapew

  

­

ne  towarzyszyć kilka niewolnic. Gdy dam znak – będziecie 
musiały je zabić.

Cisza.
— Wolno wam pytać, ale krótko.
Po chwili wahania odezwała się najstarsza, Dagona:
— Co potem, Panie?
Podszedł do okna.
— Rano, bez względu na to, jak będzie wyglądał dzisiejszy 

wieczór, uzyskacie wolność. Na stole leży odpowiednie pismo. 
Zaznaczyłem w nim, że wszystko, coście kiedykolwiek uczy­
niły, zrobione zostało na mój wyraźny rozkaz. Tym samym, 
zgodnie z prawem, wszystkie wasze winy spadną na mnie. 
Dokument oddacie komendantowi gwardii.

Wypalą wam

  

 

znamię wyzwolonych i dadzą odpowiednie glejty. Mój dom 
i wszystko, co się w nim znajduje, będzie waszą własnością. 
Możecie go nawet sprzedać i kupić sobie herby niskoszla­
checkie.

Stały oszołomione. Kalarta rozpłakała się, Fatta – prawie 

dziecko – zdawała się nie pojmować. Uklękły nagle.

— Dość tego. Chcę być sam.
Rzuciłem Dagonie dokument. Wciąż klęczały.
— Zabieracie mi  czas.  Wymierzycie sobie po dziesięć ba­

tów. Dagona piętnaście. Do krwi. Sprawdzę wieczorem.

Wybiegły z sypialni. Jeszcze raz na dole usłyszałem szloch 

którejś z nich, potem wszystko ucichło. Pomedytowałem przez 
chwilę, potem zacisnąłem szczęki i usiadłem na łożu.

Za kilka godzin zabić miałem Irinę.

5.

Kończyłem właśnie obiad, gdy przybiegła Fatta. Odstawi­

łem kielich.

— Mów.
— Przyszedł Pan Ral R.W., Panie mój. Czeka w Okrągłej Sali.
Wytarłem usta serwetą i pospiesznie przemierzyłem kilka 

komnat. Rbit siedział w głębokim fotelu. Był niespokojny. 
Poznałem to po nerwowym falowaniu ogona.

— Musimy natychmiast wyjeżdżać, Glorm. Mam bardzo złe 

przeczucie.

Zakląłem, opierając się o kominek.
— I ja czuję, że święci się coś niedobrego… Pióra nas

 

ostrzegają, tego nie wolno lekceważyć… Czyżby nasz cza

­

rownik coś zwąchał?

— To możliwe, Glorm.
Wściekłym   ruchem   strąciłem   z   kominka   porcelanowe   fi­

gurki. Białe odłamki pokryły dywan.

— Nie mogę teraz opuścić tego domu! – zgrzytnąłem. – Kil­

ka godzin, rozumiesz? Jeszcze kilka godzin. Co najmniej.

— Więc dobrze, tyle chyba możemy poczekać. Choć jest to 

szarpanie szczęścia za wąsy…

— Każę otworzyć bramę – powiedziałem z namysłem. – 

I osiodłać Galvatora. Lepiej być przygotowanym na wszyst­
ko… A teraz zapraszam na obiad.

— Doskonale.
Po chwili dorzucił:
— Ledwie cię poznałem w tym stroju.
Poprowadziłem do jadalni. Dagona natychmiast postawiła 

przed  Rbitem  półmisek   z pieczystym  i  kryształową  wazę 
z winem. Mówiliśmy po grombelardzku.

— Dzisiaj wieczorem odwiedzi mnie… ona…

Rbit rozlał wino.
— Czyś ty oszalał? Chcesz?...
— Nie, Rbit. Gdybym chciał po prostu ją zabić, poszedłbym 

do pałacu i zrobił to. Zginie, jeśli jest winna… Ale nie tak

 

szybko. Wiesz, co to jest „twarda tarcza”?

Nastroszył wąsy.
— To niegodne mężczyzny, Glorm. Lubię zabijać, wiesz o 

tym. Ale nie w taki sposób.

— Nie musisz patrzeć. Chcę po prostu oddać, co jestem 

winien.

Milczenie.
— Chyba, żeby Pióro zabiło ją wcześniej…
Milczenie.
— To twoja sprawa. Ale ten jeden, jedyny raz ci nie pomo­

gę. Rozumiesz, czemu?

— Rozumiem.
Cisza. Wypiłem wino i skinąłem na Dagonę. Ale w tej sa­

mej chwili w drzwiach stanęła Fatta.

— Panie… żołnierze przed domem! Żądają, by ich wpuścić.
Zerwałem się na równe nogi.
— Powiedz, że mnie nie ma – rozkazałem. – Rbit, za kotarę!
Natychmiast ukrył się za zasłoną. Wezwałem niewolnice.
— Łuki, sztylety i czekać w gotowości. Gdy żołnierze wejdą 

do jadalni – strzelajcie. Koń osiodłany?

— Tak, Panie.
Wybiegły z pokoju. Szybko sforsowałem schody, porwałem 

leżący na łóżku pas z mieczem. Zadudniłem obcasami wraca­
jąc na dół. Zapiąłem pas i podążyłem ku drzwiom. Nadszedłem 
w momencie, gdy rozwścieczony, rosły gwardzista uderzył 
w twarz zagradzającą mu drogę niewolnicę i przemocą wdarł 
się do środka. Na mój widok uspokoił się.

— Co się tu dzieje? – zapytałem spokojnie. – Kto ci dał pra­

wo, żołnierzu, do bicia mojej niewolnicy?

— Niewolnica Waszej  Godności broniła nam wstępu do 

domu…

— Bo ja jej tak nakazałem. To nie jest odpowiedź na moje 

pytanie.

Gwardzista stropił się.
— Przybywamy w imieniu Cesarza – powiedział.
— Ach… I cóż to za sprawę ma do mnie Cesarz? – zapyta

­

łem kpiąco.

Żołnierz zbladł usłyszawszy, jakim tonem mówię o Najro­

zumniejszym.

— Otrzymaliśmy wiadomość, że Wasza Godność zna nieja­

kiego Kocura Rala R.W. – wyrecytował sucho.

— Pana Rala R.W. – poprawiłem chłodno. – Zapominasz się, 

żołnierzu.

— Pana Rala R.W. – powtórzył z przymusem. – Mamy rozkaz 

aresztować Waszą Godność, a także pana Rala, gdyby się tu 
przypadkiem znajdował.

— Aresztować? Na jakiej podstawie?
— Nie wolno mi powiedzieć.
— Nie znam żadnego Kocura o tym imieniu – oświadczy­

łem. – Ale zapewne chcecie przeszukać dom. Proszę.

Skinął na trzech ukrytych za drzwiami ludzi. Powoli popro­

wadziłem ich do Sali jadalnej.

— Na piętro tędy…
Kątem oka ujrzałem wysuwający się zza uchylonych drzwi 

grot strzały. Dowódca pobiegł wzrokiem za moim spojrzeniem, 
sięgnął do pasa, ale nie zdążył dobyć broni. Mocne ostrze z ję­
kiem utkwiło w jego piersi. Dwie inne strzały spadły z góry, od 
strony schodów. Jeden żołnierz upadł trafiony w oko, drugi za­
toczył się na stół, ściągając obrus. Strzała przebiła mu szyję.

Ostatni skoczył ku mnie z obnażonym mieczem. Po dwóch 

krokach upadł – Rbit podciął mu nogi. Dobyłem broni i pchną­
łem krótko.

— Pora, Glorm – rzucił kocur.
Ciężko ranny dowódca jęknął. Przydusiłem mu ramię ob­

casem.

— Kto was tu nasłał?
— Był… list od Wa…
Krew popłynęła mu z ust. Wściekle uderzyłem mieczem i po­

biegłem do sypialni. Zabrałem nóż i włócznię. Po chwili znów 
byłem na dole.

— Dom jest obstawiony, Glorm – ostrzegł Rbit. – Ręczę za to.
— Wiem. Ale z ogrodu możemy przedostać się do stajni, 

a potem… niech nas gonią.

background image

Pognaliśmy korytarzykiem w stronę wyjścia. Mała Fatta 

pobiegła za nami.

— Panie, zabierz mnie! – zawołała z płaczem. – Nie chcę 

wolności, chcę z to…

Smagnąłem ją w twarz drzewcem włóczni, wybijając przed­

nie zęby. Przewróciła się. Splunąłem i wybiegłem do ogrodu. 
Przemykając między drzewami szybko dotarliśmy do stajni. 
Wskoczyłem na kulbakę.

— Heeej!
Jak burza pomknęliśmy ku bramie. Była otwarta, ale stali

 

przy niej gwardziści. W pełnym galopie ciąłem mieczem. Prze­
raźliwy krzyk pozostał za plecami. Rbit sadził przede mną 
wielkimi, zajęczymi wręcz skokami. Wiedziałem, że potrafi 
biegać jeszcze szybciej…

Wpadliśmy na Obwodnicę. Umykali nam z drogi przechod­

nie, spłoszone konie jakiegoś kupca przewróciły wóz pełen 
jabłek. Dudniły kopyta Galvatora.

— Hee-ej!
W lewo. Niedaleko most. Za nim brama. Wsunąłem miecz 

do pochwy, odczepiłem od siodła topór. Ludzie pierzchali na 
boki. Most. Du-du! Du-du! – zahuczały podkowy na drewnia­
nych belkach. Z wartowniczej budki wyskoczyli dwaj żołnierze 
i pobiegli do wielkiego kołowrotu opuszczającego kratę. Nie 
zdążyli. Przemknąłem pod nią, zatrzymałem się na moment 
i z całej siły rąbnąłem toporem w gruby, przytrzymujący ją 
łańcuch. Stal huknęła o kamienie, trysnął snop iskier. Krata 
opadła z głuchym szczękiem. Odcięliśmy się od pogoni.

Rbit czekał na mnie po drugiej stronie fosy.
— Do Riveirollo! – rzuciłem.
Szybko oddaliliśmy się od miasta.

6.

Riveirollo leży na północny wschód od Rollayny, podczas 

gdy nasza pozorna ucieczka odbyła się w kierunku południo­
wym. Wiedzieliśmy, że w ten sposób zatrzemy za sobą ślad 
i zmylimy pogoń. Nie przeliczyliśmy się.

Schronienia udzielił nam stary, zaniedbany zajazd, tkwiący 

od lat na poboczu drogi łączącej Riveirollo z Rollayną. Zajęli­
śmy jeden mały, brudny pokój na piętrze i czekaliśmy na 
zmierzch. Milczący od paru godzin Rbit przemówił:

— Widzę, że masz ochotę wrócić. To szaleństwo. Odczekaj 

trochę, zemsta nie ucieknie…

Pokręciłem głową. Z nagłym bólem zmarszczyłem brwi.
— Nie, Rbit. Muszę ją dostać. Słyszałeś, co mówił ten żoł­

nierz? Oddała moje pismo gwardii… Muszę ją dostać, Rbit.

 

Potem… potem wszystko jedno.

Poruszył z dezaprobatą wąsami.
— Nie sądzisz, że lepiej by było jeszcze trochę pożyć?
Milczałem.
— Powiedz mi – rzekł po chwili – ty ją naprawdę kochałeś?
Zagryzłem usta. Kocur pomachał ogonem.
— Ludzie to dziwny naród… – wymamrotał. – No cóż… 

Jak wejdziesz do miasta? W przebraniu?

Otarłem twarz.
— Po trupach, Rbit. W przebraniu? Kpisz chyba… Mam

 

sobie może uciąć głowę? A i tak byłbym jeszcze najwyższym 
człowiekiem w Rollaynie.

— To prawda. Ale po trupach… znaczy się – otwarcie? Sza­

leństwo.

— Cóż z tego? Winien jestem Rollaynie trochę krwi jej

 

mieszkańców.

— I swojej?
Żachnąłem się.
— Nie rozumiem, skąd u ciebie ta niezwykła ostrożność? 

Jeszcze trochę i każesz mi rzucić miecz pod nogi żołnierzy…

Znów poruszył wąsami, ale tym razem w uśmiechu.
— Masz rację. Odwykłem od walki… To nic. Pójdę także.

 

Może pozdrowię Gartolena?

Spojrzeliśmy po sobie.
— Spotykamy się tutaj. Który przybędzie pierwszy, poczeka 

na drugiego. Ale tylko do świtu.

— Tak.
Milczenie.
— Za godzinę będzie ciemno.
— Tak, pora ruszać.
Wstałem z twardego łóżka i przypasałem długi miecz. Po na­

myśle wyciągnąłem spod pryczy siodło, wydobyłem z juków pas 

z pochwą i wsunąłem do niej krótki miecz. Pas przewiesiłem 
przez plecy. Sprawdziłem, czy broń lekko wychodzi z pochew.

— Idziemy. Ale przez okno.
Pierwszy wyskoczył Rbit – cicho jak duch. Za nim ja, nieco 

głośniej.

— Naprzód.
Ruszyliśmy wyciągniętym biegiem. Od Rollayny dzieliły nas 

prawie trzy mile.

Był już późny wieczór, gdy nieco zdyszany stanąłem przed 

wschodnią bramą miasta. Gwardziści właśnie podnosili most. 
Przebiegłem po nim szybko i ukryłem się w cieniu łukowatego 
sklepienia bramy. Parę chwil później zgrzytnęła opuszczana 
krata. Byłem w mieście.

Powoli wydobyłem wąski miecz. Lata minęły, odkąd wykuli tę 

broń grombelardzcy płatnerze, a przecież wciąż lśniła jasno 
i czysto… Dawno, dawno temu złożyłem przysięgę, że prze

­

ciw komu tego miecza dobędę – ten musi umrzeć. Musi.

Dotknąłem lekko wygiętego ku dołowi jelca. Milczące przy­

rzeczenie zostało złożone. Od tej chwili Irina nie żyła.

Kilkanaście kroków przede mną widniała w świetle płoną­

cych na murach pochodni wartownia. Przez uchylone drzwi 
dobiegały głosy sprzeczki.

Powoli, krok za krokiem, ze

  

 

wzrokiem wbitym w siedzących wokół kołowrotu żołnierzy, 
sunąłem wzdłuż muru. Pogrążeni w rozmowie dostrzegli mnie 
dopiero wtedy, gdy stanąłem wśród nich. Zamilkli, wbijając 
we mnie zdumione oczy. Lekko dotknąłem zawieszonego na 
szyi Pióra i powiedziałem:

— Aarad kogrobo sterk!

Zerwali się na równe nogi, ale spoczywające już na rękoje­

ściach mieczy ręce opadły. Patrzyli zamglonym wzrokiem. Po 
tylu, tylu latach potrafiłem jeszcze rzucić skuteczny czar…

— Kangror lahakhar roteg, roteg kohor…

Nie drgnęli. Powtórzyłem zaklęcie, ale nie zadziałało.
Zbyt było potężne, a ja zbyt długo nie miałem kontaktu 

z Szernią. Potrafiłem ich unieruchomić, ale nie potrafiłem 
zmusić do wykonania najprostrzego nawet rozkazu.

Gwardziści…
Czas naglił, ale chciałem zostawić znienawidzonemu mia­

stu tyle trupów, ile tylko zdołam.

Poderżnąłem im gardła.
Lekkim, cichym krokiem ruszyłem Obwodnicą. Wkrótce

 

ujrzałem Trzeci Most. Był zamknięty, poznałem to z daleka. 
Wokół kołowrotu i na murach czuwali gwardziści. Przedo­
stać się przez ich kordon było niepodobieństwem; mogłem 
rzucić czar na trzech zaskoczonych ludzi, ale nigdy na trzy­
dziestu. Tego nie dokonałby żaden czarownik.

Myślałem szybko. Był jeszcze jeden sposób na przedosta­

nie się do Środkowej Dzielnicy. Ale istniało ogromne ryzyko: 
mogli mnie dostrzec wartujący na murach gwardziści. Innego 
wyjścia jednak nie widziałem.

Skręciłem w boczną uliczkę i podążyłem w kierunku miasta. 

Bezszelestnie mijałem błyszczące od świateł domy i pałacyki, 
aż ujrzałem wyłaniający się z półmroku wewnętrzny pierścień 
murów. Stanąłem i wyjąłem Pióro. Lewą ręką zwichrzyłem de­
likatnie jego szczyt. Powoli uniosłem się do góry. Dawno nie 
używane Pióro nie chciało mnie nieść i z trudem dotarłem na 
wysokość muru. Opadłem na potężne blanki. Miałem szczę­
ście, wokół nie było żywej duszy. Szybko przelazłem na drugą 
stronę. Przytulony plecami do szorstkiej ściany nasłuchiwa­
łem. Cisza. Z dłonią na rękojeści miecza ruszyłem pustą ulicą 
w kierunku pałacu Przedstawiciela. Nie spotkawszy nikogo 
(po zapadnięciu zmroku nie wolno było poruszać się po uli­
cach żadnego miasta Imperium) dotarłem w pobliże wielkiej 
bramy, wiodącej na dziedziniec pałacowy. Jak zwykle czuwali 
przy niej gwardziści, nie zamierzałem jej jednak forsować. Prze­
mykając w ciemności okrążyłem pałac i dotarłem do ogrodzenia 
otaczającego park. Przeskoczyłem przez płot i podążyłem ku 
prawemu skrzydłu, gdzie znajdowały się apartamenty Iriny. 
Serce zabiło boleśnie… Ileż to razy, na Szerń, szedłem tą dro

­

gą, lecz – w innym zupełnie celu… Ileż to razy w tych mrocz

­

nych alejkach pieściłem ukochane ramiona i włosy, cało­
wałem  usta… A   teraz… Teraz   niosłem   gorący   miecz.   Dla

 

niej.

Miecz…
Żal umarł. Pozostała wściekłość i żądza odwetu. Nic więcej.
Byłem na miejscu.

background image

Rozejrzałem się dokoła. Po lewej ręce miałem park, po prawej 

obszerny taras, przez który wchodziło się do wnętrza pałacu. 
Myślałem właśnie, czy dostać się do jej pokoju przez okno, 
czy też próbować normalną drogą, gdy od strony lewego skrzy­
dła doleciał straszliwy zgiełk. natychmiast zrozumiałem, co to 
oznacza: odkryto Rbita, lub jego dzieło…

Nie miałem chwili do stracenia. Wyciągnąłem Pióro i zwi­

chrzyłem jego szczyt. Chwilę później wybiłem ramieniem szybę 
i wpadłem do sypialni Iriny. Z mieczem w dłoni skoczyłem 
w stronę łoża…

Było puste.
Pobiegłem do drzwi. Otworzyłem je i znalazłem się w sąsied­

nim pokoju. I tu nikogo. Ruszyłem biegiem ku następnym

 

drzwiom, już je miałem kopnąć, gdy otworzyły się z hałasem 
i wpadła młoda, brzydka pokojówka. Wytrzeszczyła oczy,

 

chciała krzyknąć, ale chwyciłem ją za gardło.

— Gdzie twoja pani?
Wycharczała coś niewyraźnie. Rozluźniłem chwyt i ponowi­

łem pytanie. Natychmiast zaczęła krzyczeć. Znów zacisnąłem 
palce, coś chrupnęło. Rozwścieczony cisnąłem trupa pod 
ścianę.

Wpadłem do następnej komnaty, potem dalej. Nigdzie ży­

wej duszy. Tylko z oddali dobiegały liczne, przerażone głosy. 
Gdzieś niedaleko trzasnęły drzwi. Ukryłem się szybko za ko­
minkiem. Znowu łomot otwieranych z rozmachem drzwi, szyb­
ki  tupot  w  sąsiednim  pokoju,   zgrzyt  klamki   –  i   do   pokoju 
wpadł młody mężczyzna.

— Najgodniejsza?!
Stał tyłem do mnie i rozglądał się na boki. Chwyciłem miecz 

za ostrze i prawie bez zamachu cisnąłem w jego stronę. Roz­
legło się głuche uderzenie, mężczyzna krzyknął chrapliwie 
i postąpił krok naprzód. Chciał się odwrócić, ale już nie zdołał. 
Z charkotem upadł twarzą na dywan. Drgał jeszcze w agonii, 
gdy wyrwałem miecz i kopniakiem przewróciłem bezwładne 
ciało  twarzą  do  góry.  To  był  Sorsil   R.R.,  doradca i  prawa 
ręka Gartolena.

W pokojach Iriny?...
Z  furią wywinąłem  mieczem,  chichocząc  jak  wariat  cią­

łem i dźgałem bezwładne ciało, zmieniając je w bezkształtną 
kupę mięsa i kości. Oparłem się na mieczu.

— Masz jedną zabawkę mniej… kochanie – wychrypiałem.
Znów strzeliły gdzieś drzwi i usłyszałem zmieszany gwar 

ludzkich głosów. drgnąłem, chwytając potężny haust powie­
trza: jeden z nich należał do…

Skoczyłem przed siebie. Minąłem kilka komnat i nim zdą­

żyłem zorientować się gdzie jestem, wypadłem na korytarz. 
Panował tam niesamowity chaos: lokaje krzyczeli, dworzanie 
biegali, zderzając się z rozsypanymi bezładnie gwardzistami, 
wrzeszczała przeraźliwie gruba dama, tuląc do piersi piszczą­
cego pieska… Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chyba mnie

 

nawet nie poznano. Stałem zdumiony i oszołomiony, by nagle 
zdać sobie sprawę, że już od dłuższego czasu czuję zapach 
dymu. Pożar! Rbit podłożył ogień w lewym skrzydle budowli! 
Przewrócił jakiś świecznik…

Pobiegłem w kierunku środkowej części pałacu. Tuż za 

zakrętem korytarza chwycił mnie za ramię jakiś człowiek. 
Odepchnąłem go tak silnie, że upadł. Biegłem dalej. Schody. 
Wpadłem na nie i natychmiast ujrzałem na ich szczycie zna­
jomą, czarnowłosą sylwetkę, otoczoną wianuszkiem dworzan. 
Z krzykiem rzuciłem się w jej stronę. Zobaczyła mnie i znie­
ruchomiała,   ale   w   tej   samej   chwili   uderzyła   ją   w   piersi 
odrąbana głowa Pana Llosa M.A., który stał tuż obok. Z całej 
siły żgnąłem mieczem następnego szlachcica, pozostawiając 
w jego brzuchu wbity aż po rękojeść brzeszczot, przerzuciłem 
przez poręcz schodów jakąś damę i uderzeniem pięści zwali­
łem z nóg jej pazia. U stóp schodów ktoś krzyknął, ale ja już 
trzymałem Irinę za włosy. Wolną ręką wyrwałem ze zwiniętego 
na podłodze trupa miecz, rozbiłem szybę w znajdującym się 
obok oknie. Odrzuciłem broń i czując na ramieniu ciosy pię­
ści swej branki porwałem ją pod pachę. Lewą ręką wydobyłem 
Pióro i zwichrzyłem jego szczyt. Gdy wypływaliśmy przez wy­
bite okno, poczułem silne, bolesne uderzenie w plecy: ktoś 
zadał mi cios mieczem. Na szczęście kolczuga wytrzymała. 
Nie traciłem czasu na oglądanie się za siebie, trzymając 
mocno zdrętwiałą z przerażenia kobietę pomknąłem ponad 
drzewami parku.

Nad dziedzińcem – kłęby dymu buchające z okien lewego 

skrzydła. W dole tłum krzyczących, przerażonych ludzi. Ktoś 
nas zauważył, wymachiwał rękami, ale nie zwrócono na niego 
uwagi. Błogosławiąc Rbita za wywołane zamieszanie, skie­
rowałem się ku zbudowanej w najustronniejszym miejscu 
parku altanie. Opadłem na ziemię.

Półżywa ze strachu Irina wciąż milczała. Jęknęła dopiero 

wówczas, gdy cisnąłem ją jak worek na podłogę altany. Byli­
śmy sami. Cały park odgradzał nas od pałacu, od pożaru, od 
ogłupiałego tłumu dworzan, służby i niewolników. Od jedynej 
płonącej w kandelabrze świecy odpaliłem pozostałe. Ręce mi 
drżały.

Stanąłem przy drzwiach. I stałem tak.
Dygotałem cały. Patrzyła na mnie z lękiem, jak zaszczute, 

dzikie zwierzę. Wezbrała we mnie wściekłość i tłumiony do­
tąd żal. Chciałem dobyć miecza, ale ręce opadły mi bezsilnie. 
Poczułem wilgoć pod powiekami – po raz pierwszy od czasów 
dzieciństwa. Długa chwila minęła, nim zdałem sobie sprawę, 
że w kółko powtarzam jej imię.

Patrzyła z rozpaczą i strachem.
— Golst… dlaczego? Dlaczego?
Opanowałem się. I nagle powiedziałem niemal chłodno, choć 

mocno drżącym głosem:

— Gartolen zasłużył sobie na ten pożar… A ty… nasłałaś na

 

mnie Gwardzistów, a wcześniej… bawiłaś się ze mną, igrałaś, 
szpiegowałaś… Byłem zabawką, tylko zabawką…

Rozpłakała się nagle.
— Golst… Golst, kochany, o czym ty mówisz? Golst, proszę…
— Ilu miałaś kochanków? No, ilu? Mów, mów dziwko! Mów! 

Po kolei: Lessa to jeden, Sorsil, ja…

— To nieprawda, Golst, ty… tyś chyba oszalał… Na Szerń,

 

Golst, o czym ty mówisz! Kocham cię, słyszysz?! Ty głupcze, 
ty cholerny głupcze! Coś ty narobił?! Dlaczego?! No powiedz, 
dlaczego?!

Łzy ciurkiem płynęły po bladych policzkach.
— Dlaczego?!
— Łżesz, dziwko. Wiem…
— Milcz!   Wynoś   się   stąd,   nie   chcę   cię   widzieć!   A   może 

chcesz  zemsty?!   Idioto!   No,   zabij   mnie,   zabij,   łajdaku!   – 
masz, zabij!

Zakryła twarz dłońmi. Spazmatyczne łkanie wstrząsnęło 

całym ciałem. Zaczęła nagle mówić zduszonym głosem:

— Na   Szerń,   Golst,   przysięgam,   nie   wiem,   o   czym 

mówisz… Kochałam cię zawsze i kocham… Nikogo więcej.

 

Na Szerń, na Największego, Golst, na co chcesz… przysię­
gam.

Przysięgła… Na Szerń. I na Krafa…

Pióro milczało.
Nogi ugięły się pode mną. Była niewinna… Dobyłem przeciw

 

niej miecza… Przysięgła na Największego. Pióro… zabiłoby…

— Irina…
Nie uniosła głowy. Skulona na podłodze połykała łzy. Była 

niewinna.

Klęczeliśmy naprzeciwko siebie. Ona z pochyloną, ukrytą 

w dłoniach twarzą, ja z pięścią przyciśniętą do czoła. Dobyłem 
przeciw niej miecza… Muszę. Na wszelkie moce! Na wszelkie

 

moce! Nie mogę tego zrobić!

I wtedy poczułem, że w dłoni ściskam rękojeść broni.

W ostatniej chwili, gdy jeszcze byłem panem swego ciała – 
zrozumiałem: Pióro! Ono pomagało mi rzucać czary, ono

 

potęgowało moją zręczność w walce, ono strzegło mnie przed 
zaklęciami. Ale było Geerkoto – Złym Magicznym Przedmio­
tem. I było potężne. Bardzo potężne.

Walczyłem z sobą. Lewą rękę miałem zupełnie bezwładną, 

nie mogłem nią sięgnąć po Pióro, nie mogłem go od siebie 
odrzucić. Palce prawej ręki wciąż silnie obejmowały rękojeść 
miecza. Nie mogłem ich rozerwać. Pióro pilnowało, abym 
dopełnił złowrogiej przysięgi.

— Irinaa! Na wszystkie moce… uciekaj…
Uniosła głowę i zobaczyłem jej zapłakane oczy. Potem – nie 

widziałem już nic…

Leżała nieruchomo i… żyła jeszcze. Z rozdartego mieczem 

brzucha płynęły drgające, skrwawione wnętrzności. Nabrzmia­
łe, sine wargi poruszały się bezdźwięcznie, z ust ciekła wąska 
strużka krwi. Otwarte szeroko oczy szukały mojego spojrze­
nia, potem – znieruchomiały.

Straciłem przytomność.

background image

7.

Potężnym kopnięciem wywaliłem drzwi. Rbit skoczył na pry­

czy. Sprężone już mięśnie rozluźniły się powoli.

— To ty! – parsknął gniewnie. – Jeszcze chwila i był – bym…
Zwinął się jak sprężyna. Mój miecz trafił w łóżko, przeciął je 

i szczęknął na deskach podłogi. Uniosłem go po raz drugi i ze 
zwierzęcym   rykiem   skoczyłem   na   kota.   Wyprysnął   w   po­
wietrze, wyminął rozpędzony sztych i uderzył mnie w pierś. 
Zachwiałem się; w tej samej chwili, niemal sekundzie, stalo­
we pazury rozdarły mi dłoń. Miecz upadł.

Rbit odskoczył pod ścianę. Żółte ślepia były zupełnie spokojne.
— Teraz siadaj i mów – rzucił krótko. – Ciekaw jestem jak 

daleko posunął się twój obłęd.

Powoli wyciągnąłem nóż.
— Odłóż to. Chyba, zanim mnie zabijesz, możesz jeszcze 

powiedzieć, dlaczego?

Opuściłem uzbrojoną rękę.
— Zabiłem ją. Rozdarłem. Przez ciebie.
Nastroszył wąsy.
— Przeze mnie?
Posunąłem się o krok. Mówiłem teraz zupełnie spokojnie 

i beznamiętnie:

— Przez wiele, wiele lat byłeś moim przyjacielem. Na dobre 

i na złe. Więc odejdź. Natychmiast. Daję ci życie, choć naj­
chętniej bym rozdarł. Wynoś się. To wszystko.

Po raz pierwszy widziałem go naprawdę zdumionym.
— Tyś oszalał… Poczekaj… Glorm, powoli, jak dziecku: za

­

biłeś ją, rozumiem… przeze mnie, tak? Dlaczego przeze mnie?

Załamałem się nagle. I zapłakałem – po raz pierwszy od 

szczenięcych czasów naprawdę płakałem.

— Dlaczegoś ty to zrobił, Rbit? Ty jeden… tobie jednemu 

wierzyłem bardziej, niż samemu sobie… Nawet nie spraw

­

dziłem… bo po co? Kot nie kłamie… przyjaciel. Twoje słowo 
znaczyło dla mnie więcej niż wzrok… niż słuch. Tyle lat razem, 
w Górach… Nigdyś mnie nie zawiódł, ufałem ci ślepo…

Słuchał w milczeniu. Wytarłem oczy dłonią. Powiedział:
— Więc twierdzisz, że to ja kazałem ci ją…
— Ona nie miała kochanków, Rbit. Nikogo… prócz mnie. 

Dlaczegoś mi mówił, że miała? Nie szpiegowała mnie. Nie przy­
sięgała na Naj… ale Pióro…

Nie mogłem mówić dalej. Straszny żal ścisnął gardło stalo­

wymi kleszczami. Rbit wywlókł z juków bukłak z winem.

— Pij. A potem opowiedz wszystko, co przeżyłeś przez ostat­

nie… pięć dni. Stać cię na to? Potem… zrobisz ze mną, co 
zechcesz. W imię przyjaźni, Glorm. Być może to moja ostat­
nia próba…

Wypiłem połowę zawartości bukłaka, resztę rozlałem. Przez 

długą chwilę próbowałem się opanować. Ale łzy wciąż płynę­
ły. Przejrzyste, niegodne mężczyzny łzy. 

— To niesamowite, Glorm – powiedział poruszony. – Niesa­

mowite. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, które w ogóle nie 
miały miejsca. Nie okłamałem cię, Glorm. To ty mi powie­
działeś, że Irina… Tylko dlatego zdecydowałeś się wyjechać

 

z Rollayny. Moje obawy przed czarownikiem wyśmiałeś…

Mocniej ścisnąłem w dłoni nóż.
— Ten żart, Rbit…
— Czekaj. Wiem co się stało… Pękła Szerń, Glorm.

Nóż wypadł mi z ręki.

8.

Podobno w historii Ery Sępów zanotowano jak dotąd tylko 

trzy wypadki pęknięcia Pasm Szerni. Za pierwszym razem 
zdarzyło się to w okolicy Grombu, stolicy Grombelardu. Uwię­
zieni dotąd za Ścianą Szerni Umarli wydostali się na wolność 
i w ciągu niespełna dwóch dni zawładnęli linią życia ówcze­
snego   Przedstawiciela   Cesarza   w   Grombie   –   Graktra 
J.J.A. I choć Szerń zrosła się już po ośmiu dniach, przez 
ten   krótki  okres   czasu   Graktr   zdołał   rozniecić   straszną   w 
skutkach wojnę domową, która pociągnęła za sobą setki a 
może i tysiące ofiar. Dopiero śmierć Graktra i jego rodziny po­
łożyła jej kres.

Drugie pęknięcie nastąpiło w tym samym dniu, w którym 

XXXI Cesarz Imperium, Arkonis A.A.A.A. objął władzę po ojcu. 
Dotknięty skutkiem pęknięcia dwór cesarski nagle oszalał: 
w ciągu zaledwie jednej nocy popełniono osiem zabójstw i ty­
leż samobójstw. Potem nastąpiło Bezkrólewie Lat Trzech – 
Kirlan, stolica Imperium, został odgrodzony od świata kor­
donem Legii Armektu. Przez trzy lata istniało pęknięcie, przez 

trzy lata każdy, kto próbował opuścić stolicę, zabijany był na 
miejscu. Wszak jego linia życia mogła być splątana przez 
Umarłych. Gdy po zrośnięciu się Szerni armektańskie legie 
wkroczyły do stolicy – nikt ich nie witał. Spośród pięćdzie­
sięciu tysięcy mieszkańców miasta ocalało może sto osób. 
Lecz to nie byli ludzie…

Trzecie pęknięcie nastąpiło na jednej z maleńkich, otacza­

jących Rarrę wysp. Zasklepiło się po trzech tygodniach. Przez 
ten czas kilkudziesięciu zamieszkujących wyspę rybaków 
zmarło lub zaginęło bez wieści.

Zeskoczyłem z siodła i rzuciwszy cugle chłopakowi stajen­

nemu ruszyłem ku drzwiom zajazdu. Rbit podążał za mną jak 
cień. Przekroczyliśmy próg. W twarze buchnął gwar, zmiesza­
ny z fajkowym dymem i zapachem potu. Obudziły się dawne 
nawyki – miast od razu ruszyć w stronę stołów, rozejrzeli­
śmy się najpierw uważnie dokoła. Na pierwszy rzut oka widać 
było, że w karczmie nie goszczą, jak to zwykle bywa, przypad­
kowi, przejazdem bawiący podróżni. To była grupa, grupa

 

ludzi dobrze się znających, pewnych siebie i prymitywnych. 
Świadczyły o tym urywki zdań i pojedyncze słowa, jakie zdo­
łałem wychwycić z ogólnego gwaru. Po chwili miałem już

 

pewność, to byli rozbójnicy. Nie, nie Rozbójnicy Gór, lecz

 

Jeźdźcy Równin.

— Dziwne… – rzucił Rbit. Jak zwykle myśleliśmy o tym 

samym.

— Słusznie. Skąd?
— Ba!
Rzeczywiście, cóż mogli Jeźdźcy Równin na dartańsko-grom­

belardzkiej granicy? Skąd się tu wzięli i po co? Owo „ba!” Rbita 
znaczyło tyle, co: sam chciałbym to wiedzieć, wyjaśnimy to.

Podeszliśmy do szynkwasu. Obstępowały go rosłe chłopy 

o niemiłej powierzchowności i krzywych od siodeł nogach. 
Wiedziałem, że jeśli stanę skromnie za nimi i poproszę szynka­
rza o coś do jedzenia, natychmiast mnie zaczepią. Z tego typu 
ludźmi należało postępować inaczej. Wybrałem najszerszego 
w barach i odciągnąłem za kołnierz. Pchnąłem silnie w kie­
runku ławy. Usiadł posłusznie, patrząc spode łba.

— Gospodarzu, mały pokój przy schodach i obrok dla koni!
Łysy  jak   kolano   szynkarz  z   niepewnym   uśmiechem   na 

pryszczatej gębie skubał ścierkę.

— Wszystkie pokoje zajęte, panie.
— Jeden musi być wolny.
— Nie ma, panie…
Chwyciłem go za rękę.
— Jeden musi być wolny. W przeciwnym wypadku odstą­

pisz nam swoje własne łóżko.

Wycofał się pospiesznie.
Rozmowy, które przed chwilą przycichły, teraz nawiązały się 

ze wzmożoną siłą. Mówiono o nas.

Rbit wskoczył na blat i beztrosko legł na nim jak długi. Po­

tem wypadki potoczyły się jak lawina: brunatna, owłosiona 
dłoń szarpiąca kocura za ogon, rozkurczające się jak stalowa 
sprężyna mięśnie łap i grzbietu, cios.

— Aaaa!!
Zgięta wpół barczysta sylwetka. Krew cieknąca spomiędzy 

przyciśniętych do twarzy palców. Cisza. Tylko ten krzyk.

Nieznacznie położyłem dłoń na rękojeści miecza. Spojrzałem 

na Rbita. Leżał rozwalony jeszcze bardziej niż poprzednio. 
Wąsy miał radośnie nastroszone.

— Co?
— Oczy.
W izbie pojaśniało. Lśniły obnażone ostrza mieczy i szty­

letów. Najjaśniej lśniło moje.

Cisza. Tylko jęk rannego. Otaczali nas zwartym kręgiem. 

Było ich wielu.

Zmrużyłem oczy. Rbit lizał łapę.
Trzasnęły drzwi. Ktoś wybiegł z karczmy.
— Gdzie wasz dowódca?
Milczenie.
— Gdzie wasz dowódca?!
Znów trzaśnięcie drzwi. Wysoki, szczupły mężczyzna szybko 

przeciskał się ku nam. W dłoni błyszczało mu nagie ostrze. 
Spojrzał na nas i znieruchomiał. Zesztywniałem i ja.

— Glorm!
Cisza.
Odwrócił się ku swoim ludziom.

background image

— W samą porę, chłopcy – powiedział niemal szeptem. – 

Jeszcze chwila i leżelibyście porąbani na sztuki…

Wąsate, brodate draby spojrzały po sobie niepewnie. Delone 

odwrócił się ku nam. Padliśmy sobie w objęcia. Wyrwał się po 
chwili i zwrócił ku swojej bandzie:

— Won do stajni i spać! Rakat, Bas – sprawdzić, czy konie 

oporządzone jak należy. I zabrać mi to ścierwo! – wskazał

 

oślepionego, wciąż jęczącego awanturnika.

Draby niechętnie powyłaziły z izby. Delone uściskał Rbita 

i posadził nas przy stole. gospodarz z niezwykłą gorliwością 
przyniósł wino i duszoną baraninę.

— Mówcie, mówcie! Co tu robicie? Na Szerń, ileż to lat mi­

nęło! Ech, dobre, grombelardzkie czasy!

Rbit opowiedział krótko. Ja siedziałem i patrzyłem w mil­

czeniu. Delone… Prawda, ileż to lat…

Sześć lat temu, gdy rozpuszczałem swoją grupę, liczyła ona 

jeszcze dziewięć osób. Po mnie i po Rbicie najważniejszym 
w niej człowiekiem był Delone.

Cóż można o nim powiedzieć? Skryty, jeśli chodzi o własną 

przeszłość, o innych sprawach rozprawiał swobodnie, z werwą. 
W ogóle lubił dużo mówić. Łowca miłosnych przygód i poje­
dynków. Tych ostatnich stoczył w swoim życiu bez liku. 
Zawsze zwyciężał. Bo też i szermierz był z niego niezrównany. 
Nikt nie dotrzymał mu pola na wąskie miecze. Sześć lat temu 
na pożegnanie powiedział nam, że zamierza kupić posiadłość 
gdzieś w środkowym Armekcie, być może pod Riną, w okolicy 
Jezior. Od tamtego czasu nie widzieliśmy się ani razu.

— Niedobrze, Glorm – mówił teraz. – Czarownik, żołnierze 

na karku i to pęknięcie… To za dużo nawet dla was. To pęk

­

nięcie najgorsze… Z tego, co mówił Rbit, rozumiem, że tylko

 

twoja linia życia została splątana?

Powoli skinąłem głową.
— Zostawmy to – rzekłem. – Pęknięcie już się zrosło, ale 

wspomnienia…

Zagryzłem usta.
Szybko zmienił temat.
— A co zamierzacie po przekroczeniu granicy?
— W Ciężkie Góry – powiedział Rbit.
— Przez Sępią Przełęcz?
Miał rację, też już o tym myślałem. Ciężkie Góry były dostęp­

ne dla człowieka jedynie od wschodu. Ale żeby podejść do nich 
od wschodu, należało przebyć najpierw Wąskie Góry. A wiodła 
przez nie tylko jedna droga: właśnie przez Sępią Przełęcz. Tam 
zawsze było pełno żołnierzy. Nie mogłem mieć złudzeń – Legia 
Grombelardzka z pewnością została powiadomiona o moich 
i Rbita dartańskich wyczynach. Wymordowanie rodziny

 

Przedstawiciela Cesarza i spalenie jego dworu nie były prze­
stępstwami zwykłej miary…

— Więc co nam radzisz?
Zamyślił się.
— Uciekajcie do Armektu – powiedział wreszcie. – To chyba 

najrozsądniejsza rzecz, jaką możecie zrobić.

Spojrzeliśmy z Rbitem po sobie.
— Nie – pokręciłem głową. – Żyć po staremu możemy tylko 

w Górach, Delone.

— Rozbójnikiem można być i w Armekcie.
— Zapewne. Ale zapominasz, Delone, że nie jestem Jeźdź­

cem. Jestem Rozbójnikiem Gór.

Żachnął się.
— I ja nim byłem, Glorm. A od roku…
Opowiedział nam swoją historię. Była zajmująca, choć pro­

sta i pasowała do niego jak ulał. W rzeczy samej, przed

 

sześcioma laty kupił folwark w okolicy Riny. Żył spokojnie, 
bogacił się, tylko ciągle lubił kobiety i pojedynki. I raz wy­
zwał na wąskie miecze komendanta gwardii w Rinie.

— Nie chciałem go zabić, chciałem tylko dać mu nauczkę. 

Ale tak skoczył na mnie, że nie uwierzycie – sam nadział się 
na sztych…

Delone zabił komendanta, trzech jego sekundantów, wrócił 

do Riny, spędził noc z wdową po zabitym przeciwniku i zmu­
szony był uciekać, bo całe miasto aż huczało o śmierci jednej 
z najważniejszych osobistości Okręgu Jezior. W niedługi czas 
potem los go zetknął z Jeźdźcami. Delone zasztyletował ich 
herszta, powiesił dwóch idiotów, którzy nie chcieli uznać no­
wego dowódcy i zaczął panoszyć się na Wielkich Równinach. 
Miał szczęście. Do czasu. Wypił trochę…

— …i wiecie, jak to bywa… Była noc, kupcy, mówię, albo

 

podróżni jacyś, ogniska były pogaszone… No więc, uderzy

­

liśmy na nich jak wicher, ale w zmniejszonej liczbie, bo jeden 
mówił, że to nie kupcy i nie poszedł do ataku. Leży tam 
pewnie do dziś…

Gdy Delone zorientował się, iż rzekomi kupcy noszą niebie­

skie   mundury   i   eskortują   wozy   załadowane   nie   towarem, 
lecz bronią – było już za późno. Zaskoczeni we śnie żołnierze 
okazali się doborowym wojskiem: otrząsnęli się szybko i wsie­
dli zbirom Delone’a na kark.

— Gdy atakowaliśmy – mówił Delone – było nas prawie czter­

dziestu. Gdy uciekałem z tego piekła, otaczało mnie niespełna 
trzydziestu ludzi. Potem ich liczba jeszcze się zmniejszyła, bo 
musiałem podreperować swój autorytet…

Następnego dnia rano Delone zorientował się, że jest ścigany. 

Zmylić pogoń udało mu się dopiero na dwa dni przed spotka­
niem z nami.

Delone kończył opowieść, ale nie słuchałem go już. Znowu… 

znowu widziałem ją… Widok pociętego mieczem, kochanego

 

ciała prześladował mnie na jawie i we śnie. Nie mogłem za­
pomnieć, nie mogłem nie myśleć. Wszędzie, gdzie zwróciłem 
głowę, napotykałem zapłakane, zasnute mgiełką bólu i rozpaczy 
oczy, w każdym dźwięku odkrywałem brzmienie zduszonego 
strachem głosu. Ilekroć zostałem sam, przemawiałem do niej, 
prosiłem i błagałem, żebrałem o przebaczenie… Znienawidzo

­

ne Pióro zakopałem w ziemi, bo było zbyt potężne, bym potrafił 
je zniszczyć. Cóż z tego? Irina nie żyła… Nie żyła i nic nie

 

mogło jej życia przywrócić. Nie żyła.

— Glorm, Delone pyta, czy podtrzymujemy postanowienie 

udania się do Grombelardu?

Jak wyrwany ze snu przesunąłem dłonią po oczach.
— Co?
— Delone pyta, czy jedziemy do Grombelardu – powtórzył 

bez śladu zniecierpliwienia.

— Tak.
Delone pokiwał głową. Myślał przez chwilę, wreszcie uśmiech­

nął się szeroko i powiedział z właściwą sobie beztroską:

— To ja z wami. Do cholery.
Rbit z uznaniem zamachał ogonem.
— Na Szerń, może zbierzemy się wszyscy? Cała grupa?
Delone rozmyślał głośno:
— Trzeba będzie puścić mój oddział. Tak duża grupa ludzi 

nie zdoła przemknąć przez Sępią Przełęcz. Poza tym nie ufam 
tym zbirom – to łotry, których tylko strach potrafi utrzymać 
w ryzach. Odkąd zabrakło Aktara, nie ma już w Armekcie 
Jeźdźców z prawdziwego zdarzenia…

— To prawda – Rbit melancholijnie poruszył wąsami. – Scho­

dzi na psy to podłe Imperium… Nie ma Rapisa, nie ma

 

Aktara, nie ma Basergora-Kragdoba… Któż pozostał? Jed

­

na, jedyna Łowczyni…

— Jesteście sentymentalni – rzekłem sucho. – O ile wiem, 

nikt nie widział śmierci Rapisa, może gdzieś żyje… A Baser

­

gor-Kragdob – odwróciłem twarz ku oknu – powraca w Cięż­
kie Góry.

Niewiele później, rozgościwszy się w przydzielonym nam po­

koju, ponownie pojawiliśmy się w jadalnej. Znów było gwarno 
i duszno, Jeźdźcy Delone’a obżerali się baraniną, palili fajki 
i wrzeszczeli. Na nasz widok nieco przycichli, by po chwili 
znów   ryczeć,   ile   tchu   w   płucach.   Delone   pochylił   się   ku 
mnie i powiedział niegłośno:

— Nie wykonali mojego polecenia. Kazałem im przecież iść 

spać…

— Powtórzysz rozkaz?
Spojrzał spokojnie.
— Nie. Nie ma tu żadnego dobrego miejsca do wieszania.
Usiedliśmy w rogu sali. Gospodarz natychmiast przyniósł 

dwie ogromne butle wina.

— Kiedyś lubiłem takie knajpy – powiedział Rbit. – Ale teraz 

ledwie wytrzymuję.

— Spójrzcie, gawędziarz – Delone wskazał garbatego starca 

z jakimś dziwnym instrumentem pod pachą.

Nie my jedni dostrzegliśmy kalekę. Tu i ówdzie ozwały się 

głosy wzywające starca, by zagrał coś i zaśpiewał. Nie dał się 
długo prosić. Usiadł na ławie pod ścianą i lekko uderzył

 

w struny instrumentu. Chwilę potem popłynęła pieśń. Kar­
czemny gwar przycichał stopniowo, wreszcie umilkł zupełnie, 
a grajek wciąż ni to mówił, ni to śpiewał półgłosem. Wyczaro­

background image

wane z powietrza słowa długo wisiały pod zakurzoną powałą, 
nim rozpuściły je kłęby fajkowego dymu. Płynęła długa, pro­
sta opowieść o człowieku, który wyznawał w życiu zasadę 
„dogadzaj sobie nie przeszkadzając innym” i który popełnił 
samobójstwo. Odebrał sobie życie bo wierzył, że żaden czło­
wiek nie jest winien złu, które w nim drzemie i nie chciał się 
bronić przed podłością i zawiścią…

Pieśń pochodziła z Armektu, świadczyła o tym jej niewymu­

szona prostota, jej rymy, rytm i kompozycja. Miała w sobie 
wielką siłę, tak wielką, że uległy jej nawet nieokrzesane dusze 
Jeźdźców. Gdy zgasły ostatnie już słowa, w sali panowała 
cisza niemal absolutna.

Delone siedział zamyślony. Powoli uniósł głowę.
— Już wiem – powiedział. – Pamiętacie tę starą tawernę 

w Londzie? Byliśmy tam chyba z tuzin lat temu, miał tam na 
nas czekać Miro C. od Rapisa, ale złapali go żołnierze…

— Tak.
— Tam też był taki stary grajek. I opowiadał legendę o ja­

kiejś wróżce czy rusałce… była tam też mowa o wielkim 
czarowniku   ze   Złego   Kraju   i   zamku   z   dziesięcioma 
wieżami… Czarownik ten zwał się Moldorn.

— Być może… – dotknął dłonią czoła. – Czy ja nie dałem 

temu gawędziarzowi jakiegoś pierścienia?

— Tego nie wiem… Ale czekaj.

Grajek właśnie skończył następną pieśń i drżącą ręką się­

gał po puchar z winem, który ktoś przed nim postawił.  
 Delone podszedł do niego i coś szepnął do ucha. Starzec 
zmarszczył brwi.

— To stara pieśń, nie wiem, czy ją sobie przypomnę…
Zauważyłem, jak Delone zdjął z palca wielki pierścień i wci­

snął go w pomarszczoną dłoń. Grajek skinął głową i uderzył 
w struny.

W dalekim kraju, gdzie noc nie zapada
Zrodziła się kiedyś ze światła i rosy
Tęczowa Królowa. By nieść ludziom szczęście
Przybyła przez morza do naszej krainy.
Przybyła na skrzydłach kondora-olbrzyma,
Który był jej bratem i miał ją bronić
Przed złem i podłością, co serca zatruwa.
I ratowała Pani światła biedaków,
Przed nędzą i głodem jak matka broniła.
Lecz Moldorn-Czarownik jej brata zabiwszy
Ją samą uwięził w wieżycy zamczyska.
Na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa stojący
Potężny to zamek o sześciu wieżycach,
Potężny, bo mury i czary go bronią.
I od stu lat czeka Królowa światłości
W najwyższej płacząca zamczyska wieżycy
Na śmiałka-rycerza, co strachu nie zaznał
I przyjdzie, by wyrwać ją z mocy Moldorna.

— To tylko legenda… – mruknąłem.
— Grombelardzka legenda, Glorm – odparł Delone. – „Zam­

czysko na Czarnym Wybrzeżu Cesarstwa”; zacytował:

— Czarne Wybrzeże liczy nie więcej, jak dwadzieścia mil 

długości.

— Ale to jest Zły Kraj, Delone – Rbit pokręcił łbem. – Jeśli 

nawet ta bajka ma w sobie część prawdy, nic nam z tego nie 
przyjdzie. Dwadzieścia mil w Kraju to tyle, co dwieście tutaj. 
Wreszcie – chciałbyś walczyć z czarownikiem na jego wła­
snych śmieciach?

— Wobec tego co zamierzacie?
— Wobec tego – rzekłem – w Ciężkie Góry.

9.

Klap, klap, klap… – miesiły błoto końskie kopyta. Deszcz 

z szelestem obmywał ciężkie od wilgoci peleryny. Było szaro, 
smutno i zimno…

Kraina Chmur… tu był wieczny deszcz, wieczna wilgoć, 

wieczny chłód. Tu był Grombelard, tu była jesień. Jesień 
w Grombelardzie to deszcz, deszcz i deszcz. Tylko deszcz.

Klap, klap, klap… – miesiły błoto końskie kopyta. Naprzód. 

Za plecami została dartańska granica, zginęła za kurtyną 
dżdżu piękna Rollayna. Tylko pamięć wciąż jechała ze mną. 
Pamięć i ból.

Jak oderwać się od pamięci?

Czas ponoć leczy rany i zaciera wspomnienia. Być może. Ale 

czasu nie liczy się w dniach, lecz w milach. Życie pędzone 
w jednym miejscu zamiera, tężeje. Tak i czas. Dlaczego dopie­
ro teraz to rozumiem?

Klap, klap, klap…
— Chata – powiedział Rbit.
Wstrzymałem konia.
— Nie widzę.
— Ja też nie, ale czuję dym.
— Może ognisko?
— W tym deszczu?
Skinąłem głową.
— Daleko?
— Nie dalej, jak milę stąd.

Wiatr wieje z północnego

  

 

wschodu.

W milczeniu zawróciłem wierzchowca na północny wschód. 

Po kilkunastu krokach wiodący nas dotąd leśny dukt zniknął 
za parawanem drzew. Przez długą chwilę jechaliśmy w mil­
czeniu, wreszcie Delone zapytał:

— Po co tam jedziemy, Glorm? To nieostrożność. Powinni­

śmy unikać ludzi, zacierać ślady.

W odpowiedzi uderzyłem dłonią po jukach. Zrozumiał. Koń­

czył się prowiant, a co gorsza – spyża dla zwierząt.

Znów jechaliśmy w milczeniu. Las stał się bardziej zwarty, 

zgęstniało poszycie. Zsiedliśmy z koni i szliśmy pieszo, pro­
wadząc je za uzdy. Przekraczałem właśnie wielkie, powalone 
przez burzę drzewo, gdy Rbit powiedział:

— Już niedaleko, usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
— Sprawdź, co to za chata.
Bezszelestnie przepadł między drzewami. Przywiązałem konia 

do pnia młodego dębu, Delone poszedł za moim przykładem. 
Rozpadało się na dobre, w strugach deszczu przygotowaliśmy 
na wszelki wypadek broń. Czekaliśmy może dziesięć minut. 
Rbit pojawił się tak samo nagle, jak zniknął. Sierść na karku 
miał zjeżoną.

— Moldorn – wysapał.
Natychmiast odwiązałem Galvatora.
— Odkrył cię?
— Tak przypuszczam.
— To niedobrze. Możemy mieć kłopoty.
Deszcz ustał, nadciągnęła mgła. Z trudem brnęliśmy przez 

mokry, gęsty las. Było coraz ciemniej. W oddali zagrzmiało, 
mgła zgęstniała. Szliśmy coraz wolniej, ale byłem pewien, że 
zbliżamy się do duktu; poczucie kierunku nie zawodziło mnie 
nigdy. Tym razem pomyliłem się. Po półgodzinnym marszu 
znaleźliśmy się znów przy zwalonym drzewie…

Szliśmy dalej. Mgła zgęstniała tak bardzo, że na wyciągnięcie 

ręki nie było nic widać. Znów zagrzmiało, tym razem bliżej.

— To jego sprawka – zgrzytnął Delone pod adresem czarow­

nika, gdy po raz trzeci znaleźliśmy się przy leżącym olbrzymie. 
– Co teraz? On nas stąd nie wypuści, chyba rzucił Krąg.

Delone miał rację, czarownik opasał nas Kręgiem Powrotu. 

Ten, kto znajdzie się wewnątrz, może iść przed siebie tak dłu­
go, aż natknie się na brzeg koła. Wówczas – nie dostrzegając 
tego – zaczyna poruszać się po jego obwodzie. Nie ma sposobu 
na wydostanie się z Kręgu Powrotu, to bardzo silny czar. 
Chyba, że jest się w posiadaniu Kuli Freza lub Srebrnego 
Krążka   Mirram   –   najpotężniejszych   Magicznych   Przedmio­
tów na świecie. One pozwalają zdjąć każdy czar.

— Co dalej? – zapytał Delone.
Nie spiesząc się rozkulbaczyłem Galvatora i usiadłem na 

rzuconym na ziemię siodle. Delone zrobił to samo. Rbit wy­
ciągnął się na mokrym mchu. Z namysłem patrzył na swoje 
Pióro. Nie próbował go użyć. Moldorn musiał wiedzieć, że je 
mamy. Zabezpieczył się z pewnością.

Milczeliśmy.
Ta burza, ta mgła… to też jego robota – pomyślałem o czaro­

wniku.   To   niemożliwe,   żeby   ten   Moldorn   był   aż   tak 
potężny… Ktoś mu pomaga, ale kto?... Dorlan  nie żyje.

 

Brule? Cóż Brule-Czarownik mógłby robić w tej zapadłej oko­
licy? Może… może przez te sześć lat pojawił się jakiś nowy, 
potężniejszy mag?

Powoli nadciągał zmierzch.
I nagle Rbit spokojnie, zupełnie spokojnie powiedział:
— Patrzcie.
Uniosłem głowę. Delone zrobił to samo. Zamarliśmy.

background image

Las zmieniał się w oczach. Znikały drzewa, twardniało po­

szycie… Jeszcze chwila – i oto byliśmy na niewielkim, ze

 

wszystkich stron otoczonym wysokim murem dziedzińcu. 
Wysoko, wysoko w zenicie stało gorące, żółte słońce.

Spojrzałem dokoła i położyłem dłoń na rękojeści miecza. 

W tej samej chwili za plecami usłyszałem głos:

— Bądźcie spokojni, nic wam nie grozi.
Odwróciliśmy się gwałtownie. To była wysoka, niemłoda ko­

bieta o rudych włosach i czarnych jak węgiel oczach. Przed 
chwilą – mógłbym przysiąc – nie było jej tam.

— Kim jesteś? – zapytałem.
Patrzyła w milczeniu. Wreszcie powiedziała:
— Nie musicie tego wiedzieć. Wyrwałam was z Kręgu Po­

wrotu, a znajdujecie się za Ścianą Szerni. Niech to wam

 

wystarczy.

Spojrzałem na przyjaciół. Rbit starannie wygładzał futro 

na ogonie. Delone marszczył czoło.

— Kpisz chyba – powiedziałem spokojnie.
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo – mówiła, nie zwra­

cając uwagi na moje słowa. – Pomogę wam go uniknąć.

 

W waszych rękach spoczywa w tej chwili los świata. Z roz­
koszą obejrzałabym waszą śmierć, ale nie za cenę śmierci 
świata. Świat musi być, bo bez świata nie ma śmierci, a bez 
śmierci nie ma nas.

— Kim jesteś? – powtórzyłem, choć już domyślałem się 

niesamowitej prawdy.

Myślała krótko.
— Więc dobrze. Należę do grona Umarłych. Jesteście pierw­

szymi ludźmi, którzy za życia obejrzeli tę stronę Szerni…

Rbit dowiódł jeszcze raz, że nie ulega nastrojom i w każdej 

sytuacji potrafi myśleć jasno i szybko.

— Nie rozumiem – powiedział. – Nasza śmierć to zagłada 

świata, czy tak? Ale najważniejsza jest chyba przyczyna tej 
śmierci, bo gdybyśmy teraz na przykład nawzajem poskręcali 
sobie karki, światu by to chyba nie zaszkodziło… Wyjaśnij.

— Zaszkodziłoby. W przeciwnym wypadku już dawno by­

ście nie żyli…

— Właśnie o tym myślałem.
— Niestety. Przed wami tylko dwie drogi: albo zniszczycie go 

sami, albo nie dopuścicie, by zrobił to kto inny. Powiem, co 
macie robić, by nie zniszczyć świata, a ocalić go. Słuchajcie 
uważnie, więcej Szerń nie pozwoli nam się spotkać.

— Nie wierzę ci – powiedziałem niespodziewanie dla samego 

siebie.   –   Zagłada   świata… Nie   jestem   głupcem… To   ty

 

skrzywiłaś moją linię życia, czuję to. To ty zabiłaś Irinę.

— Ja…
Dobyłem miecza i szybkim jak myśl ruchem wbiłem ostrze 

w jej brzuch. Upadła, przyciskając ręce do rany. Wszystko 
zawirowało.

10.

Otworzyłem oczy, wzrok mój zetknął się z brudną, zakurzo­

ną powałą. Odwróciłem głowę i natychmiast napotkałem oczy 
leżącego na sąsiednim łóżku Delone’a.

— Gdzie jesteśmy? – zapytałem, nie całkiem jeszcze rozbu­

dzony.

— W „Pogromcy” – padła odpowiedź. Patrzył na mnie dziw­

nie.

Usiadłem.
— Gdzie?!
— W „Pogromcy”. Czyżbyś nie znał tej nazwy?
Znałem. W dawnych, rozbójnickich czasach odwiedzaliśmy 

ten zajazd wielokrotnie. Leżał na Sępiej Przełęczy.

— Znam ją, na wszystkie Moce! Ale skąd żeśmy wzięli się 

tutaj?!

Skrzypnęły drzwi i do pokoju wszedł Rbit. Jego zwykła obo­

jętna mina i pokazowa nonszalancja rozwścieczyły mnie.

— Gadaj ty! Skąd się nagle wzięliśmy na Sępiej Przełęczy?!
Niecierpliwie machnął ogonem.
— Uspokój się - mruknął. – Nagle? Zapytaj raczej, jak długo 

byłeś nieprzytomny? Nic nie pamiętasz? A jeśli pamiętasz – 
ciekawym, co. Nie uważasz, że mnie i Delone’owi należy się 
mała opowieść za te kilka króciutkich dni, kiedy wieźliśmy 
cię jak wór na końskim grzbiecie? Poza tym moglibyście się 
przywitać…

To musiało źle się skończyć. Nie byłem już panem siebie, ży­

łem własnym, siłą narzuconym mi życiem, życiem zupełnie 
niezależnym od życia innych. Pamiętałem wszystko – cóż 

z tego? Wszystko, co ostatnio przeżyłem było ułudą, zwidem 
podsuniętym mi przez Umarłych. Oto spotykałem przyjaciół, 
walczyłem z Kręgiem Powrotu, przebywałem za Ścianą Szer­
ni – wszystko po to tylko, by dowiedzieć się, że od chwili 
opuszczenia Riveirollo byłem nieprzytomny, że nie było żad­
nego czarownika, że Delone nigdy nie był Jeźdźcem. Nie

 

wiedziałem, nie mogłem wiedzieć, gdzie kończy się mój wła­
sny, urojony świat, a gdzie zaczyna prawdziwy…

To musiało źle się skończyć. Przeczenie – któremu zresztą 

nie bardzo już wierzyłem – naszło mnie pół godziny za późno…

— W drogę – rzuciłem nagle, wstając z łóżka, na którym le ­

żałem w butach i w ubraniu. Zapiąłem na biodrach pas 
z mieczem, podniosłem z podłogi siodło.

Właśnie skończyliśmy kulbaczyć nasze konie, gdy przed 

gospodę zajechało dwudziestu kilku ludzi w zielonych mun­
durach Legii Grombelardzkiej. Zeskoczyli z koni, większość 
weszła do gospody, pozostali zajęli się zwierzętami. Wskoczyli­
śmy na siodła i spokojnie ruszyli ku bramie w palisadzie, 
którą otoczony był zajazd.

— Stać!
Żadne kręcenie nie wchodziło w rachubę, na Sępiej Przełę­

czy każdy był podejrzany. Po prostu zatrzymano by nas do 
wyjaśnienia… Należało działać – i to szybko.

— W konie! – huknąłem.
Zdołalibyśmy uciec. Zdołalibyśmy uciec, gdyby nie kupiecki 

wóz, który właśnie wtaczał się przez bramę na dziedziniec za­
jazdu. Widząc, że nie zdołamy umknąć, skierowaliśmy konie 
ku żołnierzom. Rbit rozpędził się i całym ciężarem łupnął 
w pierś nadbiegającego legionistę. W żołnierza jakby piorun 
strzelił, nim zdążył pomyśleć o obronie, leżał na ziemi z prze­
gryzionym gardłem.

Tuż przed sobą ujrzałem wysokiego mężczyznę przykładają­

cego do ramienia kuszę. Spiąłem konia, ciężki bełt wbił się aż 
po brzechwę w pierś mojego nieśmiertelnego Galvatora. Wierz­
chowiec gniewnie rzucił łbem, stratował dwóch gwardzistów 
i potknął się nagle. Padając przygniótł mi nogę. Zerwał się

 

zaraz, ja także, gdy rzuciło się na mnie dwóch żołnierzy. 
W ostatniej chwili zdołałem wychwycić pierwsze ciosy. Kątem 
oka ujrzałem Delone’a przeszywającego mieczem drugiego 
z rzędu przeciwnika i Rbita unikającego ciosów topora…

Odgłosy walki zwabiły na podwórze pozostałych żołnierzy. 

Biegli ku nam, zobaczyłem kusze w ich rękach. Legioniści 
dartańscy nie byli wyposażeni w ten rodzaj broni. Ale tu był 
Grombelard – właśnie ojczyzna kuszy…

— Rbit! – krzyknąłem.
Zrozumiał. Żywy mógł nam jeszcze pomóc. Gdy zabijałem 

drugiego gwardzistę, był już na szczycie palisady. Wbiłem 
miecz w ziemię na znak poddania się do niewoli. Wtedy świ­
snęła strzała. Ujrzałem Kocura walącego się bezwładnie na 
ziemię.

— Rbit!
Wykręcono mi ręce i zaczęto wiązać.
— Rbit!
Eskortowani przez gwardzistów weszliśmy do gospody. Na 

podwórzu pozostało sześciu martwych żołnierzy i pokrwawio­
ny kawał burego futra, które jeszcze przed chwilą było moim 
przyjacielem.

Delone płakał.

11.

Przesłuchiwano nas spokojnie i metodycznie. Nie odpowie­

dzieliśmy na żadne pytanie. Dowódca patrolu – mały, kościsty 
człowieczek o twarzy szakala – wybił mi oko i wypalił na piersi 
jakieś zawiłe esy-floresy. Delone’owi odcięto prawą rękę aż po 
łokieć i złamano dwa palce u lewej. Potem znaleźliśmy się 
w piwnicy. Pachniało starym winem i piwem.

Leżeliśmy nieruchomo obok siebie, związani. Czułem pul­

sujący ból w prawym oczodole, piekły poparzenia…

Delone poruszył się nagle.
— Umrę, Glorm – powiedział cicho i spokojnie. – Czy wiesz, 

dlaczego nigdy nie chciałem mówić o swojej przeszłości? By­
łem kiedyś… Legionistą.

Myślałem, że powie coś więcej, ale nie. Usłyszałem tylko 

śpiew – Zew Przyjaźni. Spokojne zrazu tony przybierały na 
sile, szept przechodził w krzyk, ten powoli zaczynał przekształ­
cać się w pieśń, pieśń potężną, jak grzmot. Ukazywała mi się 
cała dusza przyjaciela, płynęły, zaklęte w dźwięk, tęsknota za 
przyjaciółmi, trwoga i przeczucie bliskiej śmierci. Delone

 

background image

otwierał przede mną i przed tamtymi dalekimi braćmi całe 
swoje serce, wypływały z jego głębi rzeczy, o których nawet ja, 
najbliższy jego druh i towarzysz nie wiedziałem… Huczała

 

pieśń, piwniczka wydawała się dla niej zbyt ciasna. Przesycone 
Szernią dźwięki wydostawały się przez wąskie, umieszczone 
pod sufitem okienko i płynęły w świat – ku tym, których ko­
chaliśmy…

Śpiew umilkł. Nagle.
— Delone?...
Cisza.
— Delone?!
Przetoczyłem się bliżej niego. Nie oddychał.
— Delone…
— Twój przyjaciel nie żyje.
Poruszyłem się gwałtownie. Ból prawie odebrał mi przy­

tomność. Ale zdążyłem jeszcze zobaczyć w mdłym świetle 
wpadającym przez okienko zarys sylwetki człowieka. Niezna­
jomy pochylił się nade mną i wyszeptał jakieś zaklęcie: ból 
zniknął.

— Mam propozycję – powiedział. – Chcesz pomścić swoich 

przyjaciół. W gospodzie jest teraz kilku zaledwie żołnierzy. 
Dostaniesz swoją kuszę i nóż, reszta należy do ciebie. Oka już 
nie odzyskasz, ale rany można błyskawicznie zagoić. To już 
się stało.

Odetchnąłem głęboko.
— Czego chcesz w zamian? I kim jesteś?
Cisza.
— Moldorn-Czarownik. To ja nasłałem na was żołnierzy.
Cisza.
— Przez rok będziesz mi służył. Wypełnisz każdy mój roz­

kaz. Gdy rok minie – pójdziesz, dokąd zechcesz.

Cisza.
— A zatem? Jeśli odmówisz, rany otworzą się i umrzesz 

w przeciągu pół godziny.

— Dobrze, zgadzam się.
— Tu masz nóż, kuszę i strzały. A teraz przysięgnij na Naj­

większego, że przez rok wypełnisz każdy mój rozkaz.

Przysięga na Największego…
— Przysięgasz?
— Przysięgam.
Czarownik rozciął mi więzy. Wstałem. Nie czułem żadnego 

bólu. Podał mi jakiś przedmiot. Pierścień.

— Ten pierścień – rzekł – to jeden z najsłabszych Magicz­

nych Przedmiotów. Będzie ci potrzebny.

— Czy…
— Słuchaj dalej. Człowiek, który pokaże ci taki sam pier ­

ścień, będzie moim wysłannikiem. Wypełnisz jego rozkazy 
tak, jakbym to ja je wydał. Teraz pytaj.

Wsunąłem pierścień na palec.
— Dlaczego… dlaczego ja?...
Usiadł. I niespodziewanie łagodnie zapytał:
— Czy słyszałeś kiedy o Prawach Całości?
Milczenie.
— Nie słyszałeś… Opowiem krótko: mówią one o naszych

 

czasach. Mówią o zagładzie świata… Mówią o moim zamku

 

i więźniu, którego strzegę…

Milczenie.
— Rolold-Czarownik… Nie   wolno   mi   czekać   w   Kraju   na

 

jego   atak.   Jest  potężny… Zmierzyć   się   z  nim  mogę  tylko

 

poza  granicami   Obszaru.   W   pilnowaniu   więźnia   zastąpisz 
mnie ty, nikt inny by nie podołał. Ty, Basergor-Kragdob.

Milczenie.
— Tyle. Tylko tyle ci umiem powiedzieć… Sam do końca

 

nie rozumiem Praw Całości.

Powstał.
— W Rollaynie… to ja przechwyciłem twój list do… Wybacz

 

mi, synu. Dla wielkiej sprawy to robiłem.

Pochyliłem się nad przyjacielem i rozciąłem krępujące go 

sznury. Przymknąłem martwe powieki i pocałowałem chłodne 
już czoło. Potem naciągnąłem cięciwę kuszy i czekałem.

Mijały godziny. Siedziałem otępiały. Nie wierzyłem Moldor­

nowi. I nie dowierzałem swemu poczuciu rzeczywistości. 
Wiedziałem doskonale, że wszystko, co się wydarzyło, mogło 
być prawdą. Ale nie musiało. Mogłem się zaraz obudzić bę­
dąc – dajmy na to – w Ciężkich Górach. Albo w Rollaynie. 
Gdziekolwiek…

Delone, Rbit… Doprawdy, ten jeden, jedyny raz wolałem

 

wierzyć, że wszystko było snem, złym snem, majakiem… Nie

 

chciałem przyjąć do wiadomości, że naprawdę mogli zginąć 
i do tego – w taki głupi sposób. Przez tyle, tyle lat borykaliśmy 
się w Górach z niebezpieczeństwami, przy których starcie 
z dwudziestką gwardzistów wydawało się zwykłym żartem. 
I teraz…

Myślałem…
I zdarzyła się rzecz najdziwniejsza chyba z tych, jakie do­

tąd miały miejsce… Zasnąłem…

Sen miałem niespokojny i dziwny. Widziałem w nim lepką, 

różową mgłę zalewającą całe Imperium, roztrzaskaną o skały 
rybacką łódź, krzyczących ze strachu, opętanych ludzi, walące 
się góry i wieczne ciemności. A wszystko to splątane z sobą, 
zmieszane, stopione jak w olbrzymim tyglu. Potem była twarz 
Iriny, potem Rbita, Army, Tewi, Delone’a i wszystkich, wszyst­
kich, których kiedykolwiek kochałem. I znów od początku: 
różowa mgła, łódź…

Obudził mnie łomot otwieranych drzwi. Oprzytomniałem 

w jednej chwili. Po stromych, drewnianych schodach zbiegali 
do piwnicy dwaj legioniści. Rozmawiali głośno po grombe­
lardzku. Przyłożyłem broń do ramienia i zwolniłem cięciwę. 
Pierwszy żołnierz upadł, w tej samej chwili odrzuciłem kuszę 
i chwyciłem drugiego za gardło. Trzymałem tak długo, aż 
przestał się ruszać. Cisnąłem trupa pod ścianę.

Powtórnie załadowałem broń i wspiąłem się po schodach. 

Źle widziałem…

Minąłem kilka pomieszczeń i dotarłem do izby, w której 

znajdowali się żołnierze. Kopnąłem drzwi i wtargnąłem do 
środka.

— Wszyscy   pod   ścianę!   –   huknąłem,   trzymając   w   prawej 

ręce   nóż,   a   w   lewej   kuszę.   Obecni   w   izbie   porwali   się   z 
miejsc, dowódca żołnierzy sięgnął po broń. Mignął mój nóż. 
Rozległ się łomot padającego ciała.

— Powtarzam, wszyscy pod ścianę! Żołnierze na prawo, 

reszta na lewo.

Usłuchali. Zebrałem całą broń, jaka znajdowała się w izbie, 

odłożyłem na bok  jedną kuszę a resztę wyrzuciłem przez 
okno.

— Panie… – zaczął płaczliwie oberżysta, ale uspokoiłem go 

lekkim szturchnięciem w żebra.

— Gdzie reszta? – zwróciłem się do czterech stojących pod 

ścianą żołnierzy.

Milczeli.
— Pytam, gdzie reszta?!
— W patrolu – burknął jeden z nich.
— Na podwórze!
Posłusznie wyszli na zewnątrz. Wyszedłem za nimi, rzucając 

na odchodnym stojącym pod ścianą podróżnym:

— A wy spokojnie. Nic wam nie grozi.
Wyszedłem na podwórze, rozejrzałem się uważnie dokoła.
— Gdzie zwłoki kota? – zapytałem przez ściśnięte gardło.
Znów brak odpowiedzi. Podszedłem do pierwszego z brzegu 

i z całej siły rąbnąłem pięścią w skroń. Trzasnęła pękająca 
czaszka.

Ponowiłem pytanie.
— Uciekł, panie – odpowiedzieli jeden przez drugiego.
Więc… Szalona radość zaparła mi dech w piersiach. Stłu

­

miłem ją. Wyprowadziłem żołnierzy na tyły otaczającej zajazd 
palisady i kazałem kopać dół. Z kuszą w dłoni patrzyłem, jak 
rąbią mieczami skamieniałą ziemię.

— Rzucić miecze – powiedziałem, gdy skończyli – i precz. 

Najwyższy zostaje

Błyskawicznie zniknęli mi z oczu. Najwyższy został. On to 

najgorliwiej nas przesłuchiwał.

— Zabiję cię – powiedziałem spokojnie.
— Daj mi szansę – wychrypiał, wskazując porzucone mie­

cze.

Uśmiechnąłem się. Uderzenie pocisku zdruzgotało mu ra­

mię. Ryknął. Podniosłem jeden z mieczy i odciąłem mu rękę. 
Potem pchnąłem w brzuch.

Odwróciłem się i poszedłem do piwnicy po zwłoki Delone’a.

12.

— Reker danad!

background image

Brama w murze rozwarła się bezszelestnie. Stukot kopyt 

o belki mostu rozbrzmiał głośnym echem. Po chwili byłem 
na dziedzińcu. Obejrzałem się. Brama znów była zamknięta.

— Reker danad!

Nic. Widocznie zaklęcie otwierało bramę tylko raz. Byłem 

zatem więźniem. Więźniem zamku, którego miałem strzec.

Zsiadłem z konia i dwa razy klasnąłem w dłonie. W tej sa­

mej chwili mój wierzchowiec znikł. Na dziedzińcu leżała tylko 
jego uprząż i podkowy.

„Więc to miał na myśli wysłannik Moldorna mówiąc, że gdy 

klasnę dwa razy, służba zajmie się moim koniem” – pomy­
ślałem.

Spojrzałem dookoła. Zamek był ogromny, górował nade mną 

jak wielkie, ciężkie wzgórze. Potężne blanki i baszty, mury, 
wieże…

W rzeczy samej, nigdzie nie było wejścia…
Pochyliłem się, wyjąłem z sajdaka przy siodle kuszę i ru­

szyłem w stronę umieszczonej na środku dziedzińca studni. 
Stanowiła ona jedyne wejście do zamku.

Tak jak mnie poinstruowano, skoczyłem do studni głową 

w dół, odruchowo zamykając przy tym oczy. Gdy je otworzy­
łem znajdowałem się w ogromnej, przebogato urządzonej sali. 
Ściany, pokryte barwnymi, wzorzystymi makatami, obwieszo­
ne były wszelkiego rodzaju bronią, sufit i podłogę wyłożono 
srebrnymi zwierciadłami. W głębi komnaty widniały drzwi, 
o których wiedziałem, że prowadzą do dalszych partii zamku. 
Skierowałem się w ich stronę.

Szybkim krokiem przemierzałem ogromne, rażące przepy­

chem sale. Nie zwracałem uwagi na bogactwa, które samym 
swym widokiem mogłyby przyprawić o śmierć niejednego dar­
tańskiego Magnata. Chciałem jak najszybciej zobaczyć to, 
czego miałem strzec.

Wreszcie stanąłem przed właściwymi drzwiami i po krótkiej 

chwili wypowiedziałem zaklęcie:

— Rekaber dant!

Rozchyliły się i ujrzałem niewielką, przytulną komnatkę. 

Wszedłem do środka. Oprócz kominka w pokoju znajdowały 
się jeszcze stół, fotel, sofa i wielkie, puchowe łoże. Spała na 
nim młoda kobieta okryta tylko krótką, wzorzystą tuniką. 
Pełne piersi unosiły się w równym, spokojnym oddechu, po­
wieki lekko drżały, gdy padał na nie blask płonącego na 
kominku ognia.

— Pani…
Obudziła się natychmiast i spojrzała na mnie zupełnie 

trzeźwym wzrokiem. Odniosłem wrażenie, że wcale nie spa­
ła… Ale spojrzenie było pełne strachu.

Gwałtownie usiadła na łóżku.
— Wybacz, pani, że wtargnąłem do twego mieszkania…
— Kim jesteś? – zapytała zdumiona i ciągle przestraszona.
— Glorm J.I., były rozbójnik, potem arystokrata dartański, 

obecnie niewolnik czarownika Moldorna.

Westchnęła cicho i wstała. Tunika sięgała zaledwie do poło­

wy ud. Nie zawstydzona tym bynajmniej podeszła do kominka 
i wpatrując się w skaczące płomienie stwierdziła z pełną na­
głej złości ironią:

— Jakże to ładnie ze strony Moldorna, że przysłał mi szlach­

cica do towarzystwa. I to, sądząc po nazwisku, szlachcica 
bardzo dobrze urodzonego. Domyślam się, że masz za zada­
nie strzec mego więzienia? – odwróciła się twarzą ku mnie. – 
Czy tak?

— Tak, pani.
— Mam na imię Baalana. Gdzie teraz jest Moldorn?
— Nie wiem, pani.
— Mów mi po imieniu, nie cierpię tych waszych wielkopań­

skich zwrotów.

Podeszła do sofy i legła na niej, wskazując mi miejsce w fo­

telu. Zająłem je. Przyglądała mi się z uwagą. Powiedziała:

— Skoro jesteś przyjacielem Moldorna…
— Powiedziałem, pani, że jestem jego niewolnikiem, nie zaś 

przyjacielem. To różnica.

Skrzywiła się nieznacznie słysząc, jak uparcie tytułuję ją 

„panią”. Ale nie potrafiłem inaczej. Miała w sobie coś… do­
stojnego.

Po długiej chwili zapytała:
— Jesteś moim strażnikiem. Ciekawa jestem, co należy do 

twoich obowiązków?

Była piękna nie do zniesienia. Jeszcze nigdy w życiu aż tak 

nie pożerałem wzrokiem kobiety. Zmieniła nieco pozycję po­
kazując mi swe nogi prawie do końca i z kpiącym, ale też 
dziwnie zimnym uśmieszkiem powtórzyła pytanie.

— Tak… wybacz, pani… Ja… mam tylko jeden obowiązek:

 

strzec cię przed każdym, kto by próbował cię stąd wykraść, 
a zwłaszcza przed niejakim Rololdem-Czarownikiem.

— Dziwne, że dawniej Moldorn obywał się bez strażnika 

czuwającego podczas jego nieobecności w zamku.

— To było kiedyś. Dziś Rolold jest potężniejszy niż kiedy­

kolwiek.

— Słyszałam o nim…
Milczałem.
— Jak doszło do tego, że tu jesteś?
Krótko streściłem dzieje naszej wyprawy. Gdy skończyłem, 

zamyśliła się na krótko, potem potrząsnęła czarnymi jak smo­
ła włosami i powiedziała bardzo prędko i cicho:

— Słuchaj, musisz mi pomóc. Wiem, że teraz nie możesz 

złamać przysięgi…

— Nic nie mów, pani. Moldorn polecił mi, bym przekazywał 

mu każde zasłyszane od ciebie słowo. Nie mów nic. Nienawi­
dzę Moldorna i… zobaczysz. Służę mu tylko rok, potem…

Odetchnęła głęboko. Znów zawisła w powietrzu gruba cisza, 

ale teraz przesiąknięta była naszymi milczącym przymierzem i 
porozumieniem… Starałem się nie patrzeć na nią, bo wtedy

 

nie mogłem myśleć.

Oglądałem wnętrze komnatki. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
— Jak długo jesteś tu uwięziona, Pani?
— W Kraju mija dwunasty rok.
Patrzyłem zdumiony do ostatnich granic.
— Sto lat…
Uśmiechnęła się i ten uśmiech był dziwnie nieprzyjemny.
— Sto, dwieście, trzysta… Ja się nie starzeję.

13.

W Kraju czas mija wolniej niż poza jego granicami, wyliczy­

łem więc, że za trzydzieści dni będę wolny, bowiem moja 
umowa z Moldornem dotyczyła czasu zewnętrznego. A więc 
jeszcze tylko trzydzieści dwa dni…

Baalana… Była piękna, tak bardzo, tak niemożliwie piękna.

 

Nie kochałem jej, o tym nie było mowy. Ale jej ciało budziło 
żądze, żądze dziwnie niesamowite i złowrogie. To… nie było 
zwykłe pożądanie, jakie odczuwać może mężczyzna na widok 
przepięknej, półnagiej kobiety. Pożądałem, bo chciała tego, bo 
kazała mi pożądać i pragnąć. Kazała mi dygotać z podniece­
nia – i tak się działo. To było jak czar, jak zniewalające 
zaklęcie. Nie chciałem, nie mogłem go odpędzić.

Obok zwierzęcej, dzikiej urody, kryła się w niej dostojność. 

I tajemnica. Skąd pochodziła? Z Armektu? Jej swoboda

sposób wyrażania się wskazywały na to, ale… Nie, ona nie

 

pasowała do żadnej prowincji Imperium. A przecież… poza 
granicami Imperium było tylko morze. Aler, Kraj-Za-Górami? 
Śmieszne… Istoty, które tam żyły, nie były ludźmi.

Niedaleki byłem od zawierzenia grombelardzkiej legendzie. 

Królowa Światłości… cóż za bzdura. A przecież…

W jej obecności czułem się tak, jakbym przebywał w innym 

świecie, świecie nierzeczywistym, tajemniczym i zagadkowym. 
W jakiś sposób była mi nienawistna, ale dlaczego – nie po­
trafiłem powiedzieć.

Baalana… Byłem gotów poświęcić życie, honor, wszystko,

 

byle tylko być z nią bez przerwy. Wiedziała o tym. Dawała mi, 
czego chciałem, a za każdym razem – więcej. I inaczej. Do­
prawdy, bliski byłem szaleństwa…

Odeszła gdzieś, odpłynęła cała moja przeszłość. Już nie dni, 

a wieki minęły od chwili, gdy uciekłem z Rollayny. Po Irinie 
pozostał tylko smutek. Baalana – ona to sprawiła.

Moldorn… Moldornem gardziłem. I nienawidziłem go.

 

Baalana się go bała. I nienawidziła jeszcze bardziej niż ja. 
Musiał zginąć. Jego śmierć była tylko kwestią czasu.

Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem; przecież nie mogłem 

siedzieć u niej bez przerwy. Zwiedzałem wtedy zamek. Jedna 
zwłaszcza komnata wywarła na mnie szczególne wrażenie: 
ilekroć doń wszedłem, wydawało mi się, że słyszę gdzieś – ba­
lansujący na granicy słyszalności – przeraźliwy kobiecy krzyk. 
Obejrzałem komnatę dokładnie; prócz ogromnego łoża z bal­
dachimem nie było w niej nic. Gdy usłyszałem krzyk po raz 
pierwszy sądziłem, że krzyczy Baalana. Pobiegłem do niej. Na 

background image

moje pytanie uśmiechnęła się jakoś dziwnie (mściwie?) ale 
powiedziała, że nic o żadnym krzyku nie wie.

Podobnych zagadek w zamku Moldorna było więcej. Na 

przykład w jednej z największych sal leżało na podłodze kil­
kunastu mężczyzn i dwie kobiety. Nie byli martwi, ale i nie 
spali. Pamiętam… kiedyś, w Grombelardzie, Delone zabił po­
tężnego czarownika. Z chwilą jego śmierci wszyscy uczniowie 
zasnęli i żadnego z nich nie udało się obudzić, Arma, moja 
podkomendna i przyjaciółka powiedziała wtedy, że czarownik 
rzucił na nich jeden z najpotężniejszych czarów – Czar Posłu­
szeństwa. Podobno tylko bardzo silny mag potrafi go rzucić. 
Kto wie? Może tu, w zamku Moldorna, było podobnie? Tylko 
kto omotał tych ludzi czarem? Przecież Moldorn żył…

Sama Baalana też była zagadką. Nie tylko z racji owej at

­

mosfery tajemniczości, jaką wokół siebie roztaczała. Były inne 
zagadki. Nie jadła, nie piła… Mogła spać miesiąc, rok bez

 

przerwy, mogła też nie spać wcale…

Zaczynałem się jej bać.
Królowa Światłości…
Tego dnia, a było to na dziesięć dni przed końcem mojej 

służby, siedziałem w małej, narożnej komnatce, którą obra­
łem sobie za mieszkanie. Z uczuciem, że tracę życie – nie 
byłem z nią – zabawiałem się strzelaniem do celu z kuszy. 
Mimo braku prawego oka wciąż jeszcze byłem dobrym strzel­
cem. Mały, wiszący na ścianie portrecik podziurawiony był 
bełtami jak sito. Drzazgi leciały z ram, groty z głuchym stu­
kiem uderzały w ścianę…

Traciłem czas.
Właśnie odkładałem broń by wstać i pójść do niej, gdy usły­

szałem dźwięk przypominający mocne klaśnięcie i przede mną 
pojawił   się   jakiś   człowiek.   Nie   widziałem   go   nigdy   dotąd, 
mimo to jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma.

Wstałem.
— Jestem Moldorn-Czarownik – powiedział głośno męż­

czyzna, o wiele głośniej, niż tego wymagała dzieląca nas 
odległość.

Nerwowo zacisnąłem szczęki.
— Niewolniku – powiedział świszczącym głosem, który nie 

zabrzmiał już tak silnie jak poprzednio – przed zamkiem stoją 
twoi  przyjaciele.  Chcą uwolnić istotę, którą powierzyłem 
twojej opiece.

— Przy… przyjaciele?
— Ci, którzy przybyli na Zew Przyjaźni. Przewodzi im ten 

kot…

Dopiero   teraz   spostrzegłem,   że   czarownik   czegoś   się   boi. 

Małe, ciemne oczy były rozbiegane, dłonie zaciskały się ner­
wowo.

— Mają Kulę Freza – wydyszał. – Wiesz… wiesz, co to ozna­

cza. Ona objawi im wszystkie zaklęcia broniące zamku, a ja… 
nie mogę im nic zrobić. Rolold, Rolold – charczał. – To on ich 
tu nasłał…
Spojrzał mi w oczy.
— Zabijesz ich!

Cofnąłem się o krok. Poczułem, że blednę. Nie zniewolił mnie 

od razu, miałem na palcu jego pierścień. Popełnił podwójny

 

błąd: albo nie należało mi dawać żadnego Magicznego Przed­
miotu, albo dać bardzo silny. Taki, który zdołałby mnie

 

uśmiercić, gdybym złamał przysięgę.

— Zabijesz ich!
Wziąłem do ręki kuszę.
— Milcz. Jedno słowo lub jedno spojrzenie, które mi się nie 

spodoba – i zabiję ciebie.

Teraz on się cofnął. Uniosłem wyżej broń, starając się nie 

patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, czym to grozi.

— Ty głupcze – wychrypiał. – A przysięga?... Prawa Ca…

W tej samej chwili huknęło coś tak straszliwie, jakby pio­

run strzelił w zamek.

— To oni, oni! – zawył Moldorn. – Są w zamku!
Nagle rzucił się ku mnie krzycząc:

— Deleo, deleo ora…

Upadł.   Strzała   przebiła   mu   szyję.   Powstał   jednak   zaraz, 

choć  z wysiłkiem. Czarownika można zabić tylko ciosem w 
serce lub w mózg.

Nałożyłem nowy bełt.
Huknęło coś po raz drugi, nagle z łomotem rozwarły się 

drzwi i do komnatki wpadła grupka moich przyjaciół z Rbitem 
na czele. Natychmiast zorientowali się w sytuacji. 

— Zabij go, Glorm! – krzyknął Tewi.
— Nie mogę. W razie jego śmierci cały zamek…
— A więc wiesz o tym! – zawył Czarownik. – Nie odważysz 

się…

Druga strzała przebiła mu szyję. Nim się podniósł, powtór­

nie załadowałem broń i strzeliłem, tym razem w brzuch. 
Wściekłość podwoiła siły, bez pomocy korby naciągałem cię­
ciwę raz za razem. Bełty grzęzły w ramionach i w nogach 
wijącego się jak robak czarownika, a ja wciąż strzelałem. 
W końcu przestał się ruszać, całe ohydne ciało było wręcz 
naszpikowane pociskami. Krew utworzyła na podłodze wielką 
kałużę. Żył jeszcze, ale nie był w stanie natychmiast zaskle­
pić wszystkich swoich ran.

— Za mną! – rzuciłem zduszonym głosem.
Pozostawiliśmy półprzytomnego Moldorna na podłodze i po­

biegliśmy w kierunku jej komnaty.

— Skąd… wy tutaj? – zapytałem Armę, która biegła obok 

mnie, kurczowo ściskając w dłoni swoją Kulę.

— Przybyliśmy na Zew… i odnaleźliśmy Rbita. Rolold-Cza­

rownik uratował mu życie wtedy, po bitwie przed zajazdem, 
żądając w zamian, by uwolnił…

— Rozumiem.
Nieco zdyszani stanęliśmy przed pokojem Baalany.

— Rekaber dant!

Nim drzwi się rozwarły, usłyszeliśmy dobiegający jakby ze 

ścian głos Moldorna:

Głupcy, nie wiecie, co czynicie. Ta wasza Pani Światła to  

w rzeczywistości przybyły z gwiazd potwór, którego celem  
jest zawładnięcie światem
…”

Wpadliśmy   do   komnaty.   Na   nasz   widok   Baalana   szybko 

wstała z sofy.

— Co się tu…
— Jesteś wolna!
Obrzydliwy głos Moldorna nadal sączył się ze ścian:
„…przybrało postać dziewczyny by odbyć zwiad, poznać  

nasze możliwości… Więżę je, bo zabić go nie sposób. W tej

 

postaci jest nieszkodliwe, nie ma bowiem kontaktu z Szer­
nią
…”

— To głos Moldorna! – Baalana spojrzała przerażona.
— Raniłem go… – powiedziałem pospiesznie. – Czy chcesz 

coś stąd zabrać?

— Gdzie jest moja skrzynia?!
— Jaka…
— Jest wmurowana w ten kominek – Rbit błysnął ślepiami.
— Rolold mówił mi o niej.
— Więc ona cały czas była tu, w tym pokoju!
Podbiegła do paleniska, próbowała delikatnymi dłońmi wy­

rwać spojone zaprawą kamienie. Widząc to Raner nałożył na 
biodra Pas Siły i jednym uderzeniem rozłupał kilkanaście 
z nich na raz.

Wszystkie potężne Magiczne Przedmioty mogą mu umożli­

wić kontakt z Mocą” – sepleniły coraz ciszej ściany. „Jeździ­
łem po całym Imperium, odnajdywałem je i niszczyłem…

Także Pióro… Te, których nie udało mi się zniszczyć – ukry

­

wałem. W skrzyni… znajduje się najpotężniejszy Przedmiot  
na świecie… Nie dawajcie mu go! Nie

…”

Raner uderzył jeszcze raz. Niewielka szkatułka potoczyła się 

po podłodze. Baalana chwyciła ją drapieżnie i błyskawicznie 
wydobyła mały, lśniący krążek. Poznałem natychmiast, choć 
nie widziałem go jeszcze nigdy. Srebrny Krążek Mirram.

— Mam! – krzyknęła triumfalnie. – Mam Mirram, mam!
Zadrżałem. Scena ta miała w sobie coś niesamowitego. Ba­

alana   jednym   ruchem   zdarła   tunikę   i   położyła   Krążek   na 
nagim brzuchu. Z cichym sykiem wtopił się w skórę. Prze­
biegła   po   nim  palcami   i   śmiejąc   się  przeraźliwie   znikła. 
Wciąż tylko było słychać jej śmiech, coraz głośniejszy i coraz 
bardziej zgrzytliwy. Spostrzegłem, że moje nogi tkwią po ko­
lana w różowej, lepkiej mgle, poczułem, że roztapiam się 
w czymś gorącym i gęstym, w czymś, co przekracza granice 
ludzkiego   pojmowania… Jakaś   przemożna   siła   wydarła   z

 

mego gardła długi, bulgocący dźwięk, ta sama siła kazała za­
drzeć  głowę do góry. Spojrzenie przebiło ciężkie dachy za­
mczyska i pobiegło dalej, dalej…

Prawa Całości dopełniły się.

background image

Fenix 5 (1) 1991