background image

NR ID   : b00094 
Tytuł   : Siłaczka 
Autor   : Stefan 

ś

eromski 

 
 
Siłaczka 
 
W  nie  najlepszym  humorze  powrócił  do  domu  doktor  Paweł  Obarecki  z  winta,  za 
którego  po

ś

rednictwem  składał  uroczy

ś

cie 

Ŝ

yczenia  ksi

ę

dzu  plebanowi  wraz  z 

aptekarzem,  poczciarzem  i  s

ę

dzi

ą

  w  ci

ą

gu  o

ś

miu  godzin  z  rz

ę

du.  Powróciwszy, 

drzwi  gabinetu  zamkn

ą

ł  tak  szczelnie,  aby  si

ę

  do  niego  nikt,  nie  wył

ą

czaj

ą

dwudziestoczteroletniej  gospodyni,  wedrze

ć

  nie  mógł  -  usiadł  przy  stoliku  i 

wpatrywał  si

ę

  przede  wszystkim  z  uporem  w  okno,  bez 

Ŝ

adnego  zreszt

ą

  wyra

ź

nego 

powodu, nast

ę

pnie za

ś

 zaj

ą

ł si

ę

 b

ę

bnieniem palcami po stole. Czuł najwyra

ź

niej, 

Ŝ

e opanowywa

ć

 go zaczyna m e t a f i z y k a... 

 
Wiadom

ą

  jest  rzecz

ą

Ŝ

e  człowiek  kultury,  wyrzucony  przez  p

ę

d  od

ś

rodkowy 

niedostatku  z  ogniska 

Ŝ

ycia  umysłowego  do  Klwowa,  Kurozw

ę

k  lub  -  jak  doktor 

Obarecki  -  do  Obrzydłówka,  podlega  z  upływem  czasu,  wskutek  d

Ŝ

d

Ŝ

ów  jesiennych, 

braku 

ś

rodków  komunikacji  i  absolutnej  niemo

Ŝ

no

ś

ci  mówienia  w  ci

ą

gu  sezonów 

całych  -  stopniowemu  przeistaczaniu  si

ę

  w  twór  mi

ę

so

Ŝ

erno-ro

ś

lino

Ŝ

erny, 

wchłaniaj

ą

cy nadmiern

ą

 ilo

ść

 butelek piwa i poddany atakom nudy osłabiaj

ą

cej a

Ŝ

 

do  takiego  stanu,  jaki  graniczy  z  usposobieniem  poprzedzaj

ą

cym  wymioty. 

Zwyczajn

ą

  nud

ę

  małomiasteczkow

ą

  połyka  si

ę

  bezwiednie,  jak  bezwiednie  zaj

ą

połyka jajka tasiemca, rozproszone na trawie przez psy. Od chwili zagnie

Ŝ

d

Ŝ

enia 

si

ę

  w  organizmie  b

ą

blowca:  "najzupełniej  mi  jest  wszystko  jedno"  -  zaczyna  si

ę

 

wła

ś

ciwie proces umierania. 

 
Doktor  Paweł,  w  epoce  jego 

Ŝ

ycia,  o  której  mówi

ę

,  zjedzony  był  ju

Ŝ

  przez 

Obrzydłówek  wraz  z  mózgiem,  sercem  i  energi

ą

  -  zarówno  potencjonaln

ą

,  jak  i 

kinetyczn

ą

.  Do

ś

wiadczył  nieprzezwyci

ęŜ

onego  wstr

ę

tu  do  czytania,  pisania  oraz 

rachowania, mógł całymi godzinami spacerowa

ć

 po gabinecie lub le

Ŝ

e

ć

 na szezlongu 

cho

ć

by  z  nie  zapalonym  papierosem  w  z

ę

bach,  w  t

ę

sknym,  dokuczliwym  i  bolesnym 

niemal  oczekiwaniu  na  co

ś

,  co  si

ę

  sta

ć

  musi,  na  kogo

ś

,  kto  musi  nadej

ść

,  mówi

ć

 

cokolwiek,  cho

ć

by  kozły  przewraca

ć

,  w  nat

ęŜ

onym  wsłuchiwaniu  si

ę

  w  szmery  i 

szelesty zwiastuj

ą

ce przerwanie ciszy, która dławi i przygniata niejako do ziemi. 

Szczególniej  dokuczała  mu  zazwyczaj  jesie

ń

.  W  ciszy  jesiennego  popołudnia, 

zalegaj

ą

cego  Obrzydłówek  od  przedmie

ś

cia  do  przedmie

ś

cia,  było  co

ś

  bolesnego, 

co

ś

, co poduszczało do wołania o pomoc. Mózg, opleciony niby mi

ę

kkim prz

ę

dziwem 

paj

ę

czyny,  wypracowywał  my

ś

li  czasami  niesłychanie  pospolite,  a  niejednokrotnie 

- stanowczo do niczego niepodobne. 
 
Gwizdanie  i  dysertacje  z  gospodyni

ą

,  raz  przyzwoitsze  (o  niesłychanej  np. 

wy

Ŝ

szo

ś

ci  pieczonego  prosi

ę

cia  nadzianego  kasz

ą

  tatarczan

ą

,  rozumie  si

ę

:  bez 

majeranku, nad takim

Ŝ

e prosi

ę

ciem nadzianym innymi substancjami), kiedy indziej 

za

ś

  ohydnie  nieprzystojne  -  stanowiły  jedyn

ą

  rozrywk

ę

.  Wytoczy  si

ę

,  bywało,  na 

połow

ę

 niebios chmura z potwornymi odnogami w kształcie łap tytanicznych i bury 

jej  kł

ą

b  zawi

ś

nie  bezwładnie,  nie  mog

ą

c  rozwia

ć

  si

ę

  w  przestwór  i  gro

Ŝą

zawaleniem si

ę

 na Obrzydłówek i dalekie puste pola. Od chmury tej leci niesiona 

przez  wiatr  uko

ś

nie  mgła  kropelek,  które  osiadaj

ą

  na  szybach  w  postaci 

kryształków,  sprawiaj

ą

c  w  szumie  wiatru  szelest  odr

ę

bny  a  przejmuj

ą

cy,  jakby 

obok,  gdzie

ś

  za  w

ę

głem  domu  łkało  dziecko  dobywaj

ą

ce  resztki  j

ę

ku.  Daleko  na 

miedzach stoj

ą

 pozbawione li

ś

ci samotne gruszki polne, miotaj

ą

 si

ę

 ich gał

ę

zie, 

deszcz  je  siecze...  My

ś

l  zbierała  z  tego  krajobrazu  smutek,  w  którym  było  co

ś

 

chronicznie kataralnego - i mglisto, niejasno, bezwiednie wyczuwan

ą

 trwog

ę

. Ten 

wła

ś

nie  nastrój  kataralno-melancholijny  stał  si

ę

  nastrojem  dominuj

ą

cym  i 

rozci

ą

gał  si

ę

  na  sezony  letnie  i  wiosenne.  Zagnie

ź

dził  si

ę

  w  duszy  doktora 

smutek  zjadliwy  a  nie  maj

ą

cy 

Ŝ

adnej  podstawy.  Za  nim  nadci

ą

gn

ę

ło  lenistwo 

nieopisane, lenistwo zabójcze, wytr

ą

caj

ą

ce z r

ą

k ofiary nawet nowele Alexisa. 

 

background image

 

"Metafizyka",  jakiej  doktor  Piotr  do

ś

wiadczał  ostatnimi  czasy  raz,  czasami  dwa 

razy  do  roku  -  to  kilka  godzin 

ś

wiadomego  samobadania  bystro,  z  szalon

ą

 

gwałtowno

ś

ci

ą

 napływaj

ą

cych wspomnie

ń

, niecierpliwego zbierania strz

ę

pków wiedzy, 

szamotania  si

ę

,  granicz

ą

cego  z  w

ś

ciekło

ś

ci

ą

,  szlachetnych  porywów  przywalonych 

glin

ą

 bezczynno

ś

ci, rozmy

ś

la

ń

, wybuchów goryczy, postanowie

ń

 niezłomnych, 

ś

lubów, 

zamiarów... Wszystko to, rozumie si

ę

, nie prowadziło do 

Ŝ

adnej zmiany na lepsze 

i  przemijało,  jako  pewna  miara  czasu  mniej  lub  wi

ę

cej  dotkliwego  cierpienia.  Z 

"metafizyki"  mo

Ŝ

na  si

ę

  było  wyspa

ć

  jak  z  bólu  głowy,  by  wsta

ć

  nazajutrz  z 

umysłem 

od

ś

wie

Ŝ

onym, 

energiczniejszym 

uzdolnionym 

lepiej 

do 

podj

ę

cia 

zwyczajnego  jarzma  nudów  oraz  zu

Ŝ

ywania  wszystkiej  energii  mózgu  na  wymy

ś

lanie 

najsmaczniejszego 

jadła. 

Endemia 

"metafizyki" 

wskazywała 

jednak 

naszemu 

doktorowi, 

Ŝ

e  w  jego  egzystencji  ro

ś

linnej,  najedzonej,  niejako  nasyconej 

filozofi

ą

  mocnego,  zdrowego  rozs

ą

dku,  kryje  si

ę

  jaka

ś

  rana  nieuleczalna, 

niewidoczna, a dolegaj

ą

ca nad wyraz, niby ranka nad próchniej

ą

c

ą

 ko

ś

ci

ą

 
Doktor Obarecki przybył do Obrzydłówka przed sze

ś

cioma laty, zaraz po uko

ń

czeniu 

studiów,  z  umysłem  rozwidnionym  zorz

ą

  niewielu  wprawdzie,  ale  nadzwyczajnie 

po

Ŝ

ytecznych my

ś

li, tudzie

Ŝ

 z kilkoma rublami w kieszeni. Mówiono podówczas bez 

przerwy  o  konieczno

ś

ci  osiedlania  si

ę

  w  lasach  i  Obrzydłówkach.  Posłuchał 

apostołów.  Był 

ś

miały,  młody,  szlachetny  i  energiczny.  W  pierwszym  zaraz  po 

osiedleniu  si

ę

  miejscu  wydał  niebacznie  wojn

ę

  aptekarzowi  i  felczerowi 

miejscowym, uzdrawiaj

ą

cym za pomoc

ą

 

ś

rodków wkraczaj

ą

cych w  dziedzin

ę

 misteryj. 

Aptekarz  obrzydłowski  "eksploatuj

ą

c  sytuacj

ę

"  (do  najbli

Ŝ

szej  aptek

ą

  przez 

cywilizacj

ę

  obdarzonej  miejscowo

ś

ci  było  mil  pi

ęć

)  -  nakładał  haracz  na 

jednostki  pragn

ą

ce  powróci

ć

  do  zdrowia  dzi

ę

ki  jego  olejom,  balwierze  za

ś

 

wybudowali, trzymaj

ą

c si

ę

 z farmaceut

ą

 za r

ę

ce, wspaniałe domostwa; w k a c a b 

a j a c h nied

ź

wiadkami podbitych chadzali, zachowuj

ą

c na obliczach wyraz takiej 

powagi, jak gdyby w ka

Ŝ

dej chwili 

Ŝ

ywota prowadzili ksi

ę

dza plebana na procesji 

Bo

Ŝ

ego Ciała. 

 
Gdy  delikatne  i  ogniste  perswazje,  skierowane  do  farmaceuty  a  wypowiadane 
patetycznie  z  rozmaitych  "punktów  widzenia",  traktowane  były  jako  idylle 
młodzie

ń

cze  i  skutku 

Ŝ

adnego  nie  odniosły  -  doktor  Obarecki  uzbierawszy  nieco 

grosza kupił apteczk

ę

 podr

ę

czn

ą

 i zabierał j

ą

 ze sob

ą

 jad

ą

c do chorych na wie

ś

Sam  przygotowywał  na  miejscu  lekarstwa,  udzielał  ich  za  bezcen,  je

Ŝ

eli  nie  za 

darmo,  uczył  higieny,  badał,  pracował  z  fanatyzmem,  z  uporem,  bez  snu  i 
odpoczynku.  Rzecz  prosta, 

Ŝ

e  natychmiast  po  rozej

ś

ciu  si

ę

  wie

ś

ci  o  apteczkach 

przeno

ś

nych,  udzielaniu  pomocy  za  darmo  i  tym  podobnych  punktach  widzenia  - 

wybito  mu  wszystkie  szyby,  jakie  istniały  w  ubogim  mieszkaniu.  Poniewa

Ŝ

  za

ś

 

Boruch  Pokoik,  jedyny  szklarz  w  Obrzydłówku,  odprawiał  w  owym  czasie 

ś

wi

ę

to 

Kuczek  -  trzeba  było  okna  wyklei

ć

  bibuł

ą

  i  czuwa

ć

  noc

ą

  z  rewolwerem  w  prawicy. 

Wprawione wreszcie szyby wybito powtórnie i wybijano je odt

ą

d periodycznie a

Ŝ

 do 

chwili  sprawienia  d

ę

bowych  okiennic.  Rozpuszczono  mi

ę

dzy  ludno

ś

ci

ą

  miasteczka 

wie

ść

,  jakoby  młody  doktor  obcował  z  duchami  ciemno

ś

ci,  oczerniono  go  w  opinii 

inteligencji  okolicznej  jako  niesłychanego  nieuka,  odci

ą

gano  przemoc

ą

  chorych 

zmierzaj

ą

cych do jego mieszkania, wyprawiano w majowe wieczory kocie muzyki itp. 

Młody doktor nie zwracał na to wszystko uwagi, ufaj

ą

c w zwyci

ę

stwo prawdy. 

 
Zwyci

ę

stwo  prawdy  nie  nast

ą

piło.  Nie  wiadomo  dlaczego...  Ju

Ŝ

  po  upływie  roku 

doktor  poczuł, 

Ŝ

e  jego  energia  staje  si

ę

  z  wolna  "dziedzictwem  robaków". 

Zetkni

ę

cie  bliskie  z  ciemn

ą

  mas

ą

  ludu  rozczarowało  go  nad  wyraz:  jego  pro

ś

by, 

namowy, istne prelekcje z zakresu higieny upadały jak ziarna na opok

ę

. Robił, co 

tylko mógł - na pró

Ŝ

no! Szczerze mówi

ą

c - trudno nawet wymaga

ć

, aby człowiek nie 

maj

ą

cy  butów  na  zim

ę

,  wygrzebuj

ą

cy  w  marcu  z  cudzych  pól  zgniłe,  zeszłoroczne 

kartofle  w  celu  czynienia  sobie  z  nich  podpłomyków,  miel

ą

cy  na  przednówku  kor

ę

 

olszow

ą

  na  m

ą

k

ę

,  aby  tej  domiesza

ć

  do  zbyt  szczupłej  miary  m

ą

ki 

Ŝ

ytniej, 

gotuj

ą

cy kasz

ę

 z niedojrzałego ziarna, nabranego o 

ś

wicie "sposobem kradzionym" 

- mógł zreformowa

ć

 w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem cho

ć

by 

najzrozumialej wyło

Ŝ

onych praw zdrowotno

ś

ci. 

 

background image

 

Nieznacznie  doktorowi  zacz

ę

ło  by

ć

  "wszystko  jedno"...  Jedz

ą

  zgniłe  kartofle  - 

Ŝ

  pocz

ąć

?  -  niechaj  jedz

ą

,  je

Ŝ

eli  im  smakuj

ą

.  Mog

ą

  nawet  jada

ć

  surowe  -  to 

trudno... 
 
Ludno

ść

 

Ŝ

ydowska  miasteczka  leczyła  si

ę

  u  marzyciela,  poniewa

Ŝ

  nie  odstraszały 

jej duchy ciemno

ś

ci, a zach

ę

cała nadzwyczajna tanio

ść

 m e d y c y n y. 

 
Pewnego pi

ę

knego poranku doktor skonstatował, 

Ŝ

e ów płomyczek nad jego głow

ą

, z 

którym  tu  przyszedł  i  którym  chciał  rozwidni

ć

  dro

Ŝ

yn

ę

  swoj

ą

  -  zgasł.  Zgasł  sam 

przez  si

ę

:  wypalił  si

ę

.  Wówczas  apteczka  podr

ę

czna  została  na  klucz  do  szafy 

zamkni

ę

ta i doktor sam jedynie z niej korzystał. 

 
Co  za  m

ę

czarnia  jednak  da

ć

  si

ę

  pokona

ć

  farmaceucie  i  balwierzom,  usta

ć

  i 

zako

ń

czy

ć

 wojny obrzydłowskie zamkni

ę

ciem apteczki do szafy! 

 
Zwyci

ę

zcami  maj

ą

  prawo  si

ę

  okrzykn

ąć

  i  zbiera

ć

  łupy,  lecz  nie  oni  go  pokonali: 

sam si

ę

 pokonał. Zadusił proste i wysokie my

ś

li i uczynki mo

Ŝ

e dlatego, 

Ŝ

e si

ę

 w 

jadło zbytecznie wdawa

ć

 zacz

ą

ł - do

ść

Ŝ

e zadusił. Co

ś

 tam jeszcze robił, leczył 

my

ś

l

ą

c  -  nie  miał  ju

Ŝ

  jednak  nikt  z  całej  jego  ówczesnej  "działalno

ś

ci"  za  pół 

papierosa po

Ŝ

ytku. 

 
W  okolicznych  siedzibach  pa

ń

skich  przemieszkiwali  dziwnym  zbiegiem  okoliczno

ś

ci 

sami  troglodyci  "z  dziada  pradziada",  którzy  doktorów  w  ogóle  traktowali  w 
sposób  cokolwiek  niewspółczesny.  Jednemu  z  nich  zło

Ŝ

ył  doktor  Piotr  wizyt

ę

,  co 

było  pomysłem  chybionym,  poniewa

Ŝ

  troglodyta  przyj

ą

ł  go  u  siebie  w  gabinecie, 

siedział  podczas  wizyty  w  kamizelce  i  jadł  spokojnie  szynk

ę

  kraj

ą

c  j

ą

 

scyzorykiem.  Doktor  poczuł  w  sobie  napływ  ducha  demokratyzmu,  powiedział 
półhrabi co

ś

 cierpkiego i nie składał wi

ę

cej wizyt w okolicy. 

 
Pozostał  tedy  do  wymiany  my

ś

li  ksi

ą

dz  proboszcz  i  s

ę

dzia.  Obcowa

ć

  jednak  zbyt 

cz

ę

sto  z  plebanem  -  markotnie  jest  nieco;  s

ę

dzia  za

ś

  był  człowiekiem  mówi

ą

cym 

rzeczy,  których  zupełnie  nie  mo

Ŝ

na  było  poj

ąć

  -  pozostawała  tedy  wła

ś

ciwie 

samotno

ść

.  Aby  unikn

ąć

  złych  nast

ę

pstw  absolutnego  przebywania  z  samym  sob

ą

usiłował  zbli

Ŝ

y

ć

  si

ę

  do  przyrody,  odzyska

ć

  spokój,  harmoni

ę

  wewn

ę

trzn

ą

  ducha, 

poczucie siły i odwagi, wynalazłszy te 

Ŝ

elazne ogniwa, jakie człowieka zespalaj

ą

 

z  przyrod

ą

ś

adnych  jednak  ogniw 

Ŝ

elaznych  nie  odnalazł,  pomimo, 

Ŝ

e  bł

ą

kał  si

ę

 

po  polach,  docierał  nawet  do  por

ę

b  w  lesie  i  zagrz

ą

zł  pewnego  razu  w  bagnie  na 

pastwisku. 
 
Płaski  krajobraz  otaczało  zewsz

ą

d  sinawe  pasmo  lasu.  Bli

Ŝ

ej,  na  wydmuchach 

szarego  piasku,  rosły  samotne  chojaki,  a  naokół  ci

ą

gn

ę

ły  si

ę

  nie  wiedzie

ć

  do 

kogo 

nale

Ŝą

ce 

zagony. 

Pastwiska 

porosłe 

"kozic

ą

Ŝ

ółtawymi 

trawami, 

umieraj

ą

cymi  przedwcze

ś

nie,  jakby  do  rozwoju  gałeczek  zieleni  w  ich  p

ę

dach 

zabrakło 

ś

wiatła  -  stanowiły  jedyne  upi

ę

kszenie  Obrzydłówka.  Zdawało  si

ę

Ŝ

sło

ń

ce o

ś

wietla to pustkowie po to jedynie, aby okaza

ć

 jego bezpłodno

ść

, nago

ść

 

i pos

ę

pno

ść

... 

 
Brzegiem drogi, okrytej brudnym piaskiem, porytej wybojami i wygrodzonej ruinami 
płotu, wlókł si

ę

 codziennie biedny doktor z parasolem... Droga ta nie prowadziła, 

zdawało si

ę

, do 

Ŝ

adnych osad ludzkich, rozszczepiała si

ę

 bowiem w

ś

ród pastwiska 

na kilkana

ś

cie 

ś

cie

Ŝ

ek i gin

ę

ła mi

ę

dzy kretowiskami. Zjawiała si

ę

 znowu dopiero 

na  szczycie  wydmy  piaszczystej  w  postaci  dwu  trójk

ą

tnych  wy

Ŝ

łobie

ń

  w  piasku  i 

szła w las karłowatych sosenek. 
 
Jaka

ś

  niecierpliwa  zło

ść

  ogarniała  doktora,  gdy  patrzył  na  ten  krajobraz,  i 

po

Ŝ

erała mu spokój nieokre

ś

lona obawa. 

 
Lata upływały. Zarz

ą

dzono z inicjatywy ksi

ę

dza plebana zgod

ę

 mi

ę

dzy aptekarzem a 

doktorem,  gdy  skonstatowano  dodatnie  zjawisko  "ochłoni

ę

cia"  tego  ostatniego. 

Antagoni

ś

ci zacz

ę

li odt

ą

d wspólnie g r a 

ć

 w wincie, cho

ć

 doktor z obrzydzeniem 

zawsze  patrzył  na  farmaceut

ę

.  Stopniowo  i  obrzydzenie  nieco  si

ę

  zmniejszyło. 

background image

 

Zacz

ą

ł  chodzi

ć

  z  wizyt

ą

  do  aptekarza  i  emablowa

ć

  jego 

Ŝ

on

ę

.  Pewnego  razu 

przeraził  si

ę

  nawet  wynikiem  analizy  własnego  serca,  która  okazała, 

Ŝ

e  zdolnym 

jest do platonicznego rozmiłowania w pani aptekarzowej, damie t

ę

pej umysłowo jak 

siekierka do r

ą

bania cukru, gotowej da

ć

 si

ę

 ukrzy

Ŝ

owa

ć

 za przekonanie, zupełnie 

nawet  bezzasadne, 

Ŝ

e  jest  wiotk

ą

,  powabn

ą

  i  niebezpieczn

ą

,  i  opowiadaj

ą

cej  z 

przedziwnym  zapałem,  a  bez  przerwy,  o  grzechach  głównych  swojej  pokojówki. 
Słuchał doktor Piotr całymi godzinami wymowy pani Anieli, zachowuj

ą

c na obliczu 

u

ś

miech, jaki ogl

ą

da

ć

 mo

Ŝ

na na ustach młodzie

ń

ca emabluj

ą

cego grono pi

ę

knych dam 

w chwili, gdy mu najstraszliwiej dokucza ból z

ę

bów. 

 
Do  czynów  bohaterskich  w  zakresie  demokratyzacji  w  Obrzydłówku  poj

ęć

,  cho

ć

by  w 

imi

ę

  zno

ś

niejszego  przep

ę

dzania  czasu,  nie  był  ju

Ŝ

  zdolnym.  Za 

Ŝ

adn

ą

  cen

ę

  nie 

byłby  składał  wizyt  rze

ź

nikom,  jak  to  zamierzał  swojego  czasu;  je

Ŝ

eli  mógł 

rozmawia

ć

, to jedynie z lud

ź

mi b

ę

d

ą

cymi w jakiej takiej kulturze. 

 
Wówczas to nie tylko ju

Ŝ

 energia uległa zniszczeniu - znikło i poszanowanie dla 

wszelkiej  my

ś

li  szerszej.  Z  wielkich  widnokr

ę

gów,  ledwie  daj

ą

cych  si

ę

  zmierzy

ć

 

rozmarzonymi  oczyma,  został  widnokr

ą

g  tak  dalece  mały, 

Ŝ

e  mo

Ŝ

na  go  było 

zakre

ś

li

ć

  ko

ń

cem  modnego  kamaszka.  Na  rozbrzmiewaj

ą

ce  po  artykułach  szukanie 

"prawdy  jasnego  płomienia  i  nowych,  nie  odkrytych  dróg"  zapatrywał  si

ę

  w 

pocz

ą

tkach  umierania  z  gorycz

ą

Ŝ

alem,  zawi

ś

ci

ą

,  nast

ę

pnie  -  z  ostro

Ŝ

no

ś

ci

ą

 

człowieka  maj

ą

cego  pewien  zasób  do

ś

wiadczenia,  pó

ź

niej  z  niedowierzaniem, 

wkrótce  potem  z  półu

ś

miechem,  potem  ze  zdecydowanym  lekcewa

Ŝ

eniem,  a  koniec 

ko

ń

ców  nie  zapatrywał  si

ę

  wcale,  poniewa

Ŝ

  było  mu  najzupełniej  wszystko  jedno. 

Leczył  według  wskazówek  rutyny,  praktyk

ę

  jak

ą

  tak

ą

  wyrobi

ć

  sobie  zdołał, 

przywykł  jako

ś

  do  Obrzydłówka,  do  samotno

ś

ci,  do  nudy  nawet,  do  prosi

ą

pieczonych, i nie kwapił si

ę

 bynajmniej do ogniska 

Ŝ

ycia umysłowego. 

 
Zasad

ą

,  do  której,  niby  do  wspólnego  mianownika,  sprowadzały  si

ę

  czyny  i  my

ś

li 

doktora Obareckiego, stała si

ę

 ta: - dawajcie pieni

ą

dze i wyno

ś

cie si

ę

... 

 
A jednak w chwili, gdy siedział po powrocie z imienin ksi

ę

dza proboszcza, zaj

ę

ty 

b

ę

bnieniem  palcami  po  stole,  "metafizyka"  opanowywała  go  z  dawn

ą

  sił

ą

.  Ju

Ŝ

 

podczas  jakiej

ś

  szóstej  godziny  wintowej  doktor  czuł  si

ę

  niedobrze.  Wywołał  to 

aptekarz znowu, który zacz

ą

ł ni z tego, ni z owego studiowa

ć

 Histori

ę

 powszechn

ą

 

Cezara  Cantu  (w  przekładzie  Leona  Rogalskiego)  i  wyrobiwszy  w  sobie  bardzo 
radykalny pogl

ą

d na działalno

ść

 Aleksandra VI - w bezwyznaniowo

ść

 jakoby popadł. 

 
Doktor  Obarecki  wiedział  a

Ŝ

  nadto  dobrze,  dlaczego  farmaceuta  dysputami 

destrukcyjnymi  rozbestwia  ksi

ę

dza  proboszcza;  przeczuwał, 

Ŝ

e  s

ą

  to  preludia  do 

zbli

Ŝ

enia  si

ę

,  zaprzyja

ź

nienia  na  mocy  jedno

ś

ci  pogl

ą

dów...  Przeczuwał, 

Ŝ

odwiedzi  go  kiedykolwiek,  b

ę

dzie,  z  daleka  zachodz

ą

c,  wskazywał  umiej

ę

tnie  na 

brak  kapitału, 

ź

ródło  "stagnacji",  a  zni

Ŝ

ywszy  loty  do  spraw  obrzydłowskich 

wyka

Ŝ

e,  ile  by  oni  dwaj,  trzymaj

ą

c  si

ę

  za  r

ę

ce,  korzy

ś

ci  społecze

ń

stwu 

przynie

ś

li:  jeden  pisaniem  recept  na  łokcie,  drugi  eksploatowaniem  sytuacji... 

Kto  wie  -  mo

Ŝ

e  zaproponuje  szczerze  i  otwarcie,  "nó

Ŝ

ki  kład

ą

c  na  stół", 

zało

Ŝ

enie  czysto  wekslowej  spółki,  której  celem  b

ę

dzie  wspólne  maszerowanie  w 

tonie gnojówki. Przeczuwał tak

Ŝ

e doktor, 

Ŝ

e nie b

ę

dzie miał siły do zako

ń

czenia 

propozycji aptekarzowych nakr

ę

ceniem mu z lekka ko

ś

ci policzkowej, poniewa

Ŝ

 nie 

wiedzie

ć

  w  imi

ę

  czego  ko

ść

  t

ę

  nakr

ę

ca

ć

...  Przypuszczał  nawet, 

Ŝ

e  spółka  ta 

stanie  -  któ

Ŝ

  wie...  Gorycz  zalała  mu  serce.  Co  si

ę

  stanie,  jakim  sposobem  a

Ŝ

 

dot

ą

d  zaszedł,  dlaczego  nie  wyrywa  si

ę

  z  tego  błota,  czemu  jest  leniuchem, 

marzycielem,  refleksjonist

ą

,  psowaczem  własnych  my

ś

li,  karykatur

ą

  wstr

ę

tn

ą

 

samego  siebie?...  I  zacz

ę

ło  si

ę

,  podczas  wpatrywania  si

ę

  w  okno,  nadzwyczajnie 

szczegółowe, 

pilne, 

badawcze 

bezlito

ś

nie 

subtelne 

ogl

ą

danie 

własnej 

bezsilno

ś

ci. 

Ś

nieg  padał  wielkimi  płatkami,  przesłaniaj

ą

c  smutny  krajobraz 

zimow

ą

 mgł

ą

 i zmrokiem. 

 
*** 
 

background image

 

Chimeryczn

ą

  a  bezpłodn

ą

  gonitw

ę

  my

ś

li  przerwały  nagle  wykrzykniki  gospodyni 

usiłuj

ą

cej  przekona

ć

  kogo

ś

Ŝ

e  doktora  w  domu  nie  ma.  Doktor  jednak  wyszedł  do 

kuchni, aby rozerwa

ć

 pasmo m

ę

cz

ą

cych go my

ś

li. 

 
Ogromny  chłop  w 

Ŝ

ółtym  ko

Ŝ

uchu  zmiótł  "w

ś

ciekł

ą

  czap

ą

"  pył  spod  jego  nóg  w 

ę

bokim  pokłonie,  odgarn

ą

ł  pi

ęś

ci

ą

  włosy  z  czoła,  wyprostował  si

ę

  i  zamierzał 

rozpocz

ąć

 oracj

ę

.  

- Czego? - zapytał doktor.  
- A to, wielmo

Ŝ

ny doktorze, sołtys mi

ę

 tu przysłał...  

- Po co?  
- A po wielmo

Ŝ

nego doktora.  

- Kto chory?  
-  Nauczycielka  ta  u  nas  we  wsi  zachorzała,  sparło  j

ą

  cosi.  Przyszedł  sołtys... 

jed

ź

cie, pada, Ignacy do Obrzydłówka po wielmo

Ŝ

nego doktora. Mo

Ŝ

e, pada...  

- Pojad

ę

. Konie dobre?  

- A konie ta, jak konie: 

ś

warne gady. 

 
Podobała 

si

ę

 

doktorowi 

my

ś

li 

jazdy, 

zm

ę

czenia 

si

ę

cho

ć

by 

nawet 

niebezpiecze

ń

stwo.  Wdział  z  nagłym  o

Ŝ

ywieniem  grube  buty,  ko

Ŝ

uszek,  futro, 

którym  mo

Ŝ

na  by  było  otuli

ć

  wiatrak,  pasem  si

ę

  opasał  i  wyszedł  przed  dom. 

"Gady"  chłopskie  niewielkie  były,  ale  okr

ą

głe,  wypasione  -  was

ą

g  olbrzymi  na 

saniach,  słom

ą

  wyładowany  i  okryty  kilimkiem.  Zanurzył  si

ę

  w  słom

ę

,  otulił, 

chłop przysiadł bokiem na przednim siedzeniu, odmotał parciate lejce z kłonicy, 
konie zaci

ą

ł.  

Pomkn

ę

li.  

- Daleko to? - zagadn

ą

ł doktor.  

- B

ę

dzie ta mo

Ŝ

e ze trzy mile, mo

Ŝ

e nie ma...  

- Nie zbł

ą

dzisz?  

Chłop obejrzał si

ę

 z u

ś

miechem ironicznym.  

- Któ

Ŝ

... ja? 

 
Wiatr  d

ą

ł  w  polu  przejmuj

ą

cy.  Nie  kute,  uko

ś

ne,  ledwo  ociosane  siekier

ą

  sanice 

wrzynały si

ę

 w gł

ę

boki, 

ś

wie

Ŝ

o spadły 

ś

nieg, odwracaj

ą

c na bok białe jego skiby. 

Drog

ę

 zaniosło. 

 
Chłop "w

ś

ciekł

ą

 czap

ę

" na bok przechylił i zaci

ą

ł konie. Doktor czuł si

ę

 dobrze. 

Min

ą

wszy  lasek,  który  zdawał  si

ę

  ton

ąć

  w 

ś

niegu,  wyjechali  na  pusty,  bezludny 

przestwór,  oprawny  w  ramy  lasu,  ledwie  widzialnego  na  kra

ń

cu  widnokr

ę

gu.  Zmrok 

zapadał  powlekaj

ą

c  ten  nagi  i  surowy  obraz  pustkowia  niebieskawym  kolorytem, 

który  ciemniał  nad  lasem.  Grudki  zbitego 

ś

niegu,  wyrzucane  kopytami  koni 

przelatywały  koło  uszu  doktora.  Nie  wiedzie

ć

  czemu  chciało  mu  si

ę

  stan

ąć

  na 

saniach  i  woła

ć

  po  chłopsku,  z  całych  sił  w  ten  głuchy,  niemy,  niesko

ń

czony 

przestwór,  urzekaj

ą

cy  ogromem  jak  przepa

ść

.  Nachylała  si

ę

  szybko  noc  dzika  i 

ponura, noc pól nie zamieszkanych. 
 
Wiatr  si

ę

  wzmógł,  d

ą

ł  jednostajnie  z  hukiem  przechodz

ą

cym  od  czasu  do  czasu  w 

głuche largo, 

ś

nieg zacinał z boku.  

-  Strze

Ŝ

cie  drogi,  gospodarzu,  bo  mo

Ŝ

e  by

ć

 

ź

le  -  zauwa

Ŝ

ył  doktor  kryj

ą

c  nos  w 

futro.  
- Ano, malu

ś

kie! - wrzasn

ą

ł chłop na konie zamiast odpowiedzi. 

 
Głos ten ledwo ju

Ŝ

 mo

Ŝ

na było dosłysze

ć

 w wichrze. Konie biegły w cwał. 

 
Zamie

ć

 rozszalała si

ę

 nagle. Bałwanami miota

ć

 si

ę

 pocz

ą

ł wicher, uderzał w sanie, 

skowyczał mi

ę

dzy sanicami, tłumił oddech. Słycha

ć

 było parskanie koni, lecz ani 

ich, ani furmana doktor nie mógł dostrzec. Kł

ę

by 

ś

niegu, zdzierane z ziemi przez 

wiatr, leciały jak stado koni i słycha

ć

 było niby t

ę

tent ich tytanicznych skoków; 

chwilami  wywierało  si

ę

  z  ziemi  piekło  huku  i  szła  ta  melodia  uderza

ć

  wszystk

ą

 

pot

ę

g

ą

 tonów w chmury, łama

ć

 je i upada

ć

 nagle z łoskotem. Wtedy rozpryskało si

ę

 

w  puch  posłanie 

ś

niegowe  i  otaczało  podró

Ŝ

nych  naszych  wiruj

ą

cymi  słupami. 

Wydawało  si

ę

Ŝ

e  jakie

ś

  potwory  zataczaj

ą

  w  szalonym  ta

ń

cu  olbrzymie  koła, 

Ŝ

background image

 

doganiaj

ą

  z  tyłu,  zabiegaj

ą

  z  przodu,  z  boku  i  sypi

ą

  po  szczypcie 

ś

niegu  na 

sanie.  Gdzie

ś

,  najwy

Ŝ

ej  w  zenicie,  uderzał  niby  wielki,  rozkołysany  dzwon 

przeci

ą

gle, głucho, jednostajnie. 

 
Doktor poczuł, 

Ŝ

e nie jad

ą

 ju

Ŝ

 po drodze; sanie posuwały si

ę

 z wolna, uderzaj

ą

ko

ń

cami sanic o grzbiety zagonów.  

- Gospodarzu! - zawołał z trwog

ą

 - a gdzie my jeste

ś

my?  

-  Jad

ę

  polem  do  lasu  -  odpowiedział  chłop  -  w  lesie  ciszej  b

ę

dzie...  pod  sam

ą

 

wie

ś

 lasem zajedziemy... 

 
Rzeczywi

ś

cie  wiatr  wkrótce  ucichł  i  dawał  si

ę

  słysze

ć

  tylko  huk  podniebny  i 

trzask  łami

ą

cych  si

ę

  gał

ę

zi.  Na  czarnym  tle  nocy  majaczyły  osypane 

ś

niegiem 

drzewa.  Pr

ę

dzej  jecha

ć

  nie  było  mo

Ŝ

na,  dro

Ŝ

yna  bowiem  le

ś

na,  zawalona  zaspami, 

przeciskała  si

ę

 

ś

ród  pniaków  i  gał

ę

zi.  Nareszcie  po  upływie  jakiej

ś

  godziny, 

podczas  której  doktor  szczerze  namartwił  si

ę

  i  naobawiał,  dały  si

ę

  słysze

ć

 

powtarzaj

ą

ce si

ę

 głuche odgłosy - psy szczekały.  

- Nasza wie

ś

, wielmo

Ŝ

ny panie... 

 
Zamigotały 

ś

wiatełka  w  oddali,  podobne  do  chwiej

ą

cych  si

ę

  w  ró

Ŝ

ne  strony 

punkcików, dym zapachniał.  
-  Nu

Ŝ

e,  małe!  -  zawołał  wesoło  na  konie  wo

ź

nica  rozgrzewaj

ą

c  si

ę

  za  pomoc

ą

 

obijania boków pi

ęś

ciami. 

 
Za chwil

ę

 mijali p

ę

dem szereg chat, do strzech zasypanych 

ś

niegiem.  

Na  tle  szyb  zamarzni

ę

tych  okien,  od  których  padały  na  drog

ę

  kr

ę

gi 

ś

wiatła, 

rysowały si

ę

 cienie głów.  

- Wieczerz

ę

 ludzie jedz

ą

... - bez 

Ŝ

adnej potrzeby zauwa

Ŝ

ył chłop, przypominaj

ą

doktorowi czas "wieczerzy", której spo

Ŝ

ywa

ć

 dnia tego nie miał nadziei. 

 
Konie  zatrzymały  si

ę

  przed  jakim

ś

  domostwem:  chłop  wprowadził  doktora  Pawła  do 

sieni  i  znikł.  Namacawszy  klamk

ę

  doktor  wszedł  do  małej,  n

ę

dznej  izby, 

o

ś

wietlonej kagankiem naftowym. 

 
Zgrzybiała i zgarbiona jak r

ą

czka parasola kobiecina ujrzawszy go zerwała si

ę

 z 

łó

Ŝ

ka,  poprawiła  chustk

ę

  na  głowie  i  j

ę

ła  mruga

ć

  powiekami,  a  wytrzeszcza

ć

 

czerwone oczy ze 

ź

le tajonym przera

Ŝ

eniem.  

- Gdzie chora? - spytał. - Samowar macie?  
Stara w przera

Ŝ

eniu swym do słowa przyj

ść

 nie mogła.  

- Samowar macie, herbaty mo

Ŝ

ecie mi zrobi

ć

?  

- Jest ten ta samowar... jeno cukru...  
- Masz tobie! Cukru nie ma?  
- A nie ma... chybaby Walkowa mieli, bo to panienka...  
- Gdzie ta wasza panienka?  
- A dy w stancyi nieboga le

Ŝ

y.  

- Dawno chora?  
-  Pokładała  si

ę

  to  ta  ju

Ŝ

  ze  dwie  niedziele,  a  teraz  ani  r

ę

k

ą

,  ani  nog

ą

Ś

cisn

ę

ło i pokój.  

Uchyliła drzwi do izby s

ą

siedniej.  

- Zaraz! Ogrza

ć

 si

ę

 musz

ę

 - zawołał gniewnie doktor zdejmuj

ą

c futro. 

 
Ogrza

ć

 si

ę

 w tej norze nie było trudno: z pieca rozchodziło si

ę

 takie gor

ą

co, 

Ŝ

doktor co pr

ę

dzej wsun

ą

ł si

ę

 do pokoju "panienki". Mał

ą

 t

ę

 i nadzwyczajnie ubog

ą

 

izdebk

ę

  o

ś

wietlała  lampa  przy

ć

miona,  stoj

ą

ca  na  stole  obok  wezgłowia  chorej. 

Rysów  twarzy  nauczycielki  nie  mo

Ŝ

na  było  rozezna

ć

,  gdy

Ŝ

  padał  na  nie  cie

ń

 

jakiej

ś

  du

Ŝ

ej  ksi

ę

gi.  Doktor  zbli

Ŝ

ył  si

ę

  ostro

Ŝ

nie,  lamp

ę

  roz

ś

wietlił,  usun

ą

ł 

ksi

ąŜ

k

ę

  i  przygl

ą

da

ć

  si

ę

  zacz

ą

ł  pacjentce.  Była  to  młoda  dziewczyna,  pogr

ąŜ

ona 

we 

ś

nie gor

ą

czkowym. Szkarłatem była powleczona jej twarz, szyja, r

ę

ce - na tle 

tym  zna

ć

  było  jak

ąś

  wysypk

ę

.  Jasnopopielate,  niezmiernie  bujne  włosy  le

Ŝ

ały 

popl

ą

tane  pasmami  na  poduszce,  wiły  si

ę

  na  twarzy.  R

ę

ce  bezwiednie  i 

niecierpliwie szarpały kołdr

ę

 

background image

 

Doktor Paweł pochylił si

ę

 a

Ŝ

 do samej twarzy chorej i zacz

ą

ł nagle mówi

ć

 głosem, 

który przecinało i dusiło przera

Ŝ

enie:  

- Panno Stanisławo, panno Stanisławo, panno Stanisławo... 
 
Chora  leniwie  i  z  wysiłkiem  d

ź

wign

ę

ła  powieki,  lecz  zamkn

ę

ła  je  natychmiast. 

Przeci

ą

gała si

ę

, przesuwała głow

ę

 od jednego ko

ń

ca poduszki do drugiego i jako

ś

 

cicho, bole

ś

nie, głucho j

ę

czała. Co chwila otwierała usta, z wysiłkiem jak karp 

połykaj

ą

c powietrze. 

 
Doktor  powiódł  oczami  po  nagich,  wapnem  wybielonych 

ś

cianach  izby,  dostrzegł 

okno 

ź

le  opatrzone,  przemokłe  i  zeschni

ę

te  trzewiki  chorej  -  stosy  ksi

ąŜ

ek 

le

Ŝą

ce wsz

ę

dzie: na ziemi, na stoliku, na szafce...  

- Ach, ty szalona, ty głupia! - szeptał załamuj

ą

c r

ę

ce. 

 
Gor

ą

czkowo,  z  trwog

ą

  i 

Ŝ

alem  zacz

ą

ł  j

ą

  bada

ć

,  mierzył  dr

Ŝą

cymi  r

ę

kami 

temperatur

ę

.  

- Tyfus... - wyszeptał bledn

ą

c.  

Z w

ś

ciekło

ś

ci

ą

 

ś

ciskał sobie gardło, w którym dławiły go, niby zwitki pakuł, łzy 

niezdolne  wypłyn

ąć

.  Widział, 

Ŝ

e  jej  nic  nie  pomo

Ŝ

e,  nic  nie  mo

Ŝ

e  pomóc  - 

roze

ś

miał  si

ę

  nagle,  wspomniawszy, 

Ŝ

e  po  tak

ą

  chinin

ę

  lub  antypiryn

ę

  trzeba 

posyła

ć

  do  Obrzydłówka...  trzy  mile.  Panna  Stanisława  otwierała  od  czasu  do 

czasu  oczy  szklane,  bezmy

ś

lne,  podobne  do  zastygłego  pod  powiekami  płynu  i 

patrzyła  nic  nie  widz

ą

c  przez  długie,  koliste  rz

ę

sy.  Wołał  na  ni

ą

  najczulszymi 

nazwami, unosił jej głow

ę

 słabo trzymaj

ą

c

ą

 si

ę

 na szyi - na darmo. 

 
Usiadł  bezwładnie  na  stołku  i  wpatrywał  si

ę

  w  płomie

ń

  lampy.  Oto  nieszcz

ęś

cie 

jak  wróg 

ś

miertelny  zadało  mu 

ś

lepy  cios  i  wlecze  teraz  bezsilnego  do  jakiej

ś

 

mrocznej pieczary, do jakiej

ś

 szczeliny bez dna...  

- Co pocz

ąć

? - szeptał dr

Ŝą

c. 

 
Przez szpary okna wdzierał si

ę

 chłód burzy zimowej i przechodził przez izb

ę

 jak 

widmo  złowieszcze.  Zdawało  si

ę

  doktorowi, 

Ŝ

e  go  kto

ś

  dotyka, 

Ŝ

e  prócz  niego  i 

chorej jest w izbie kto

ś

 trzeci. 

 
Wyszedł do kuchenki i zakrzykn

ą

ł na słu

Ŝą

c

ą

, aby mu wołała natychmiast sołtysa. 

 
Stara  wdziała  co  tchu  olbrzymie  buty,  okryła  głow

ę

  "zapask

ą

"  i  zabawnie 

podskakuj

ą

c znikła. Wkrótce potem zjawił si

ę

 sołtys.  

- Słuchajcie, nie znajdziecie mi człowieka, który by pojechał do Obrzydłówka?  
- Teraz, panie doktorze, nie pojedzie... zawieja. Na 

ś

mier

ć

 pojedzie. Psa ci

ęŜ

ko 

wygna

ć

.  

- Ja zapłac

ę

, wynagrodz

ę

.  

- Nie wiem ja... przepytam si

ę

 
Wyszedł.  Doktor  Piotr 

ś

ciskał  skronie,  które  zdawał  si

ę

  rozsadza

ć

  napływ  krwi. 

Przysiadł na skrzynce i o czym

ś

 dawnym, dalekim my

ś

lał. 

 
Dały  si

ę

  wkrótce  słysze

ć

  kroki:  sołtys  prowadził  parobczaka  w  ko

Ŝ

uszynie 

przedartej,  nie  dosi

ę

gaj

ą

cej  mu  do  kolan,  w  zgrzebnych  spodniach,  kiepskich 

butach i czerwonym szaliku na szyi.  
- Ten? - zapytał doktor.  
- Powiada, 

Ŝ

e pojedzie... 

ś

miałek. Ja konia mog

ę

 da

ć

, ale gdzie

Ŝ

 to w taki czas.  

- Słuchaj, je

Ŝ

eli wrócisz za sze

ść

 godzin, dostaniesz ode mnie dwadzie

ś

cia pi

ęć

trzydzie

ś

ci rubli, dostaniesz... co chcesz... słyszysz? 

 
Chłopaczyna  popatrzył  na  doktora  -  miał  zamiar  co

ś

  powiedzie

ć

,  ale  si

ę

 

powstrzymał. 
 
Utarł  nos  palcami,  bokiem  si

ę

  odwrócił  i  czekał.  Doktor  powrócił  do  stolika 

nauczycielki i zacz

ą

ł pisa

ć

. R

ę

ce mu si

ę

 trz

ę

sły i skakały co chwila do skroni. 

Kombinował,  pisał,  przekre

ś

lał,  darł  papier.  Wystosował  list  do  aptekarza, 

background image

 

prosz

ą

c,  aby  natychmiast  wysła

ć

  konie  do  miasta  powiatowego  po  tamtejszego 

lekarza, prosił o wysłanie mu chininy; nachylił si

ę

 nad chor

ą

, badał j

ą

 jeszcze. 

Wyszedł wreszcie do kuchni i wr

ę

czył list chłopakowi.  

-  Mój  bracie  -  mówił  jakim

ś

  nieswoim,  dziwnym  głosem,  kład

ą

c  r

ę

ce  na  ramionach 

wyrostka i wstrz

ą

saj

ą

c nim - co ko

ń

 skoczy, co tchu...  

Słyszysz, mój bracie!... 
 
Chłopiec skłonił mu si

ę

 do nóg i wyszedł z sołtysem.  

-  Ta  nauczycielka  dawno  tu  u  was  we  wsi  siedzi?...  -  zagadn

ą

ł  doktor  Piotr 

babin

ę

, przytulon

ą

 do komina.  

- Trzy zimy!... jako

ś

 bodaj.  

- Trzy zimy. Nikt tu z ni

ą

 nie mieszkał?  

- A któ

Ŝ

 ta miał... ja jeno. Przygarn

ę

ło mi

ę

 chudzi

ą

tko... słu

Ŝ

by, powiada, ju

Ŝ

 

nie znajdziecie, babko, a u mnie ta roboty niewiele... aby ta, aby... Teraz masz: 
com sobie obiecywała, 

Ŝ

e mi trumn

ę

 sprawi, to ja... módl si

ę

 za nami grzesznymi. 

 
Zacz

ę

ła niespodziewanie szepta

ć

 modlitw

ę

, odcinaj

ą

c wyraz od wyrazu i poruszaj

ą

wargami jak wielbł

ą

d. Głowa jej si

ę

 trz

ę

sła, zmarszczkami wlewały si

ę

 łzy do ust 

bezz

ę

bnych.  

- Dobra była... 
 
"Babka"  zacz

ę

ła  chlipa

ć

 

ś

miesznie  i  macha

ć

  r

ę

kami,  jakby  pragn

ę

ła  od  siebie 

doktora odegna

ć

 
Wszedł  do  pokoju  i  zacz

ą

ł  na  palcach  chodzi

ć

  po  swojemu,  dokoła...  chodził, 

chodził... Zatrzymywał si

ę

 od czasu do czasu przy łó

Ŝ

ku i z gniewem, od którego 

bielały mu wargi i wyszczerzały si

ę

 z

ę

by, mówił do chorej:  

-  Niem

ą

dra  była

ś

!  Tak 

Ŝ

y

ć

  nie  tylko  nie  mo

Ŝ

na,  ale  i  nie  warto.  Z 

Ŝ

ycia  nie 

zrobisz jakiego

ś

 jednego spełnienia obowi

ą

zku: zjedz

ą

 ci

ę

 idioci, odprowadz

ą

 na 

powrozie  do  stada,  a  je

ś

li  si

ę

  im  oprzesz  w  imi

ę

  swych  głupich  złudze

ń

,  to  ci

ę

 

ś

mier

ć

 zabije najpierwsz

ą

, bo

ś

 za pi

ę

kna, zbyt ukochana... 

 
Jak  płomie

ń

  suche  drzewo,  obejmowało  go  dawne,  prze

Ŝ

yte,  zapomniane  uczucie; 

zjawiało  si

ę

,  porywaj

ą

ce  jak  niegdy

ś

  i  zabójczo  słodkie.  Wmawiał  w  siebie, 

Ŝ

nigdy  o  niej  nie  zapomniał, 

Ŝ

e  do  tej  chwili  j

ą

  uwielbiał  i  pami

ę

tał... 

Przypatrywał  si

ę

  tej  twarzy  znajomej  z  jak

ąś

  nienasycon

ą

  ciekawo

ś

ci

ą

  i  cichy, 

przeszywaj

ą

cy  ból  wjadał  mu  si

ę

  w  serce.  Trzy  lata  tu  mieszkała  obok  niego  - 

dowiaduje si

ę

 o tym, gdy mu umiera... 

 
Wszystko,  co  go  spotykało  tego  dnia,  wydawało  mu  si

ę

  jako  dalszy  ci

ą

g  udr

ę

cze

ń

 

przymusowo-borsuczego  istnienia.  Jednocze

ś

nie  rozchylał  si

ę

  jaki

ś

  tajemniczy 

horyzont,  jaki

ś

  ocean  gin

ą

cy  we  mgłach.  Po  nerwach  jego,  a

Ŝ

  do  najdalszych  ich 

gał

ą

zeczek, 

ś

ciekały  zimne  dreszcze.  Miotał  si

ę

  jak 

ś

liz  na  błotnistym  dnie 

strumienia wychowany, gdy go zanurzy

ć

 w wodzie morskiej... 

 
Tote

Ŝ

  całym  wysiłkiem  rozpaczliwej  niecierpliwo

ś

ci  uchwycił  si

ę

  wspomnie

ń

uciekł  w  nie  przed  niezno

ś

n

ą

  rzeczywisto

ś

ci

ą

,  zaton

ą

ł  jak  w  obłoku  mgły 

czerwcowego przed

ś

witu. 

 
Za jak

ą

 b

ą

d

ź

 cen

ę

 pragn

ą

ł by

ć

 cho

ć

by przez chwil

ę

 sam, aby my

ś

le

ć

, my

ś

le

ć

... 

 
Z  pokoju  nauczycielki  wszedł  przez  małe  drzwiczki  do  du

Ŝ

ej  izby,  zastawionej 

ławkami  i  stolikami.  Tam  usiadł  w  ciemno

ś

ci  i  niby  skupiaj

ą

c  ducha,  niby 

obmy

ś

laj

ą

ś

rodki ratunku, zacz

ą

ł wspomina

ć

. Oto, co sobie przypomniał. 

 
*** 
 
Jest  ubogim  studentem  czwartego  kursu.  Idzie  w  poranek  zimowy  do  szpitala,  tak 
misternie  stawiaj

ą

c  nogi,  by  nie  wszyscy  przynajmniej  widzieli,  i

Ŝ

  dziury  w 

podeszwach  tektur

ą

  umiej

ę

tnie  s

ą

  pozatykane.  Paltocik  ma  ciasny  jak  kaftan 

wariata, wytarty tak dalece, 

Ŝ

ś

yd letni

ą

 por

ą

 o

ś

miu za

ń

 złotych da

ć

 nie chciał. 

background image

 

Bieda  nastraja  go  pesymistycznie,  wtr

ą

ca  w  jaki

ś

  stan  ci

ą

głego  smutku,  który 

jest  czym

ś

  niesko

ń

czenie  wi

ę

kszym  ni

Ŝ

  nuda  przykra,  lecz  daleko  mniejszym  ni

Ŝ

 

cierpienie. Mo

Ŝ

na si

ę

 z tego obudzi

ć

 natychmiast: do

ść

 jest wypi

ć

 kilka szklanek 

herbaty, zje

ść

 befsztyk - lecz herbaty nie pił i obiadu prawdopodobnie je

ść

 nie 

b

ę

dzie. Biegnie niemal po brunatnym błocie z ulicy Długiej, aby o trzy kwadranse 

na  dziewi

ą

t

ą

  wchodzi

ć

  w  bram

ę

  Ogrodu  Saskiego.  Tam  spotka  panienk

ę

,  przejdzie 

obok niej, przyjrzy  si

ę

 ci

ęŜ

kiemu, długiemu, jasnopopielatemu jej warkoczowi... 

Ona nie podniesie oczu, zmarszczy brwi, podobne do prostych a w

ą

skich skrzydełek 

jakiego

ś

 ptaka. 

 
Spotykał  j

ą

  wówczas  w  tym  samym  miejscu  codziennie.  Szła  szybko  na  Krakowskie 

Przedmie

ś

cie,  wsiadała  do  tramwaju  i  jechała  na  Prag

ę

.  Nie  miała  wi

ę

cej  nad 

siedemna

ś

cie lat, a wygl

ą

dała jak stare pannisko, w baszłyku zarzuconym niedbale 

na futrzan

ą

 czapk

ę

, w kaloszach za du

Ŝ

ych troch

ę

 na jej małe nogi, w niezgrabnej 

i  niemodnej  salopce.  Niosła  zawsze  pod  pach

ą

  jakie

ś

  kajety,  arkusze  zapisane, 

ksi

ąŜ

ki, 

mapy. 

Raz 

jeden, 

czuj

ą

si

ę

 

posiadaniu 

kilku 

dziesi

ą

tek 

przeznaczonych na obiad, postanowił zbada

ć

, dok

ą

d ona je

ź

dzi. Pu

ś

cił si

ę

 tedy w 

pogo

ń

,  wsiadł  do  tego  samego,  dziesi

ę

ciogroszowego  przedziału,  lecz  zaraz  po 

zaj

ę

ciu  miejsca  stracił  cał

ą

  odwag

ę

.  Nieznajoma  zmierzyła  go  wzrokiem  tak 

okropnej  pogardy, 

Ŝ

e  niezwłocznie  wyskoczył  z  tramwaju,  trac

ą

c  tym  sposobem 

wazk

ę

 rosołu i nic nie wskórawszy. 

 
Nie  czuł  jednak  do  niej 

Ŝ

alu  -  tym  wy

Ŝ

ej,  dalej  si

ę

  wzniosła.  My

ś

lał  o  niej 

pomimo woli, bezwiednie, bez przerwy. W ci

ą

gu całych godzin usiłował przypomnie

ć

 

sobie, uprzytomni

ć

 jej włosy, oczy, usta o kolorze torebek owocu dzikiej ró

Ŝ

y - 

i wysilał pami

ęć

 nadaremnie. 

 
Zaledwie  mu  znikła  z  oczu,  znikały  z  pami

ę

ci  jej  rysy  -  zostawało  natomiast 

natr

ę

tne widmo, podobne do białego obłoku o niejasnych rysach, które szło przed 

nim  gdzie

ś

  gór

ą

.  Obłok  ten  goniły  jego  my

ś

li  z  t

ę

sknot

ą

  i  pokorn

ą

  boja

ź

ni

ą

,  z 

odrobin

ą

 nieuchwytnego 

Ŝ

alu, ze smutkiem i nieodegnan

ą

 sympati

ą

. Szedł co rana, 

aby 

Ŝ

yw

ą

  dziewczynk

ę

  ze  swym  widmem  porównywa

ć

.  I  wydawała  mu  si

ę

  ta 

Ŝ

ywa 

pi

ę

kniejsz

ą

, napawały go jakim

ś

 strachem jej kryniczne, m

ą

dre oczy... 

 
Podówczas  jeden  z  jego  kolegów,  tak  zwany  "Ruch  w  przestrzeni",  wielki 
"społecznik", zaczynaj

ą

cy wiecznie pisa

ć

 wst

ę

pne artykuły, których doko

ń

czy

ć

 nie 

pozwalał mu brak potrzebnych po temu ksi

ąŜ

ek, nagle i niespodziewanie "wzi

ą

ł" i 

o

Ŝ

enił si

ę

 z ubog

ą

 jak mysz ko

ś

cielna emancypantk

ą

 

ś

ona  wniosła  "Ruchowi"  w  posagu  stary  dywan,  dwa  rondelki,  gipsowy  pos

ą

Mickiewicza  i  kilkana

ś

cie  nagród  gimnazjalnych.  Młodzi  mał

Ŝ

onkowie  zamieszkali 

na czwartym pi

ę

trze i zacz

ę

li zaraz po 

ś

lubie głodem przymiera

ć

. Udzielali oboje 

korepetycji  z  takim  zapałem, 

Ŝ

e  rozbiegłszy  si

ę

  rano  spotykali  si

ę

  dopiero 

wieczorem. Dom ich jednak stał si

ę

 punktem, do którego zmierzał wieczorem ka

Ŝ

dy 

"społecznik"  w  zabłoconych  sandałach,  aby  si

ę

  wysiedzie

ć

  na  fotelu,  napali

ć

 

cudzych  papierosów,  nagada

ć

  do  ochrypni

ę

cia  i  wyda

ć

  ostatnie  kilka  groszy  na 

składk

ę

,  za  któr

ą

  uprzejma  gospodyni  kupowała  bułki  i  serdelki,  układała 

artystycznie  na  talerzyku  i  cz

ę

stowała  go

ś

cinnie.  Mo

Ŝ

e  si

ę

  tam  było  zawsze  z 

kim

ś

  spotka

ć

,  zaznajomi

ć

  z  nie  znanymi  do  tej  pory  wielkimi  lud

ź

mi,  z 

kole

Ŝ

ankami gospodyni, a niejednokrotnie mo

Ŝ

na było nawet po

Ŝ

yczy

ć

 czterdzie

ś

ci 

groszy. 
 
Jak

Ŝ

e  pobladł  Obarecki  z  rado

ś

ci,  gdy  wchodz

ą

c  pewnego  wieczora  do  tak  zwanego 

salonu  ujrzał  ukochan

ą

  swoj

ą

  panienk

ę

  w  gronie  kole

Ŝ

anek!  Rozmawiał  z  ni

ą

  i  a

Ŝ

 

do  nieprzyzwoito

ś

ci  tracił  przytomno

ść

...  Wracaj

ą

c  tego  wieczora  do  domu, 

pragn

ą

ł by

ć

 sam - nie marzy

ć

 ani my

ś

le

ć

, tylko by

ć

 z ni

ą

 cał

ą

 dusz

ą

, wszystk

ą

 j

ą

 

mie

ć

  w  oczach,  w  uszach  mie

ć

  d

ź

wi

ę

k  jej  głosu,  tak  my

ś

le

ć

  jak  ona,  zamkn

ąć

 

powieki i niechaj id

ą

 pod nimi te obrazy, które wydzieraj

ą

 si

ę

 z serca. Pami

ę

tał 

jej  oczy  przedziwne,  pos

ę

pne  a  miłosierne,  łagodne  a  tajemniczo  my

ś

l

ą

ce,  w 

których  przera

Ŝ

ała  jaka

ś

  gł

ę

bina.  Doznawał  uczucia  rado

ś

ci  i  spokoju,  jakby  po 

background image

 

10 

skwarnej i dr

ę

cz

ą

cej podró

Ŝ

y doszedł do czystego stoku, ukrytego w cieniu sosen 

na wy

Ŝ

ynie górskiej. 

 
Otaczano  j

ą

  szacunkiem,  przywi

ą

zywano  szczególn

ą

  wag

ę

  do  jej  słów.  "Ruch", 

przedstawiaj

ą

c Obareckiego nieznajomej, wydeklamował powa

Ŝ

nie:  

-  Obarecki,  refleksjonista,  marzyciel,  wielki  leniuch,  zreszt

ą

  przyszła  sława; 

panna Stanisława Brzozowska, nasza "darwinistka"... 
 
"Wielki  leniuch"  dowiedział  si

ę

  o  "darwinistce"  niewiele:  uko

ń

czyła  gimnazjum, 

dawała lekcje, miała zamiar jecha

ć

 do Zurychu czy Pary

Ŝ

a na medycyn

ę

, nie miała 

grosza przy duszy... 
 
Spotykali si

ę

 odt

ą

d w "salonie" cz

ę

sto. Panna Stanisława przynosiła pod salopk

ą

 

funt  cukru,  jaki

ś

  zimny  kotlet  w  papierze,  kilka  bułek;  Obarecki  nic  nie 

przynosił,  poniewa

Ŝ

  nic  nie  miał,  po

Ŝ

erał  za  to  bułki  i  po

Ŝ

erał  oczami 

"darwinistk

ę

".  Raz  nawet,  odprowadzaj

ą

c  ukochan

ą

  do  domu,  o

ś

wiadczył  si

ę

  o  jej 

r

ę

k

ę

. Roze

ś

miała si

ę

 serdecznie i po

Ŝ

egnała go przyjacielskim u

ś

ci

ś

ni

ę

ciem dłoni. 

Wkrótce  potem  znikła;  wyjechała  do  guberni  podolskiej  jako  nauczycielka  do 
jakiego

ś

 wielkopa

ń

skiego "domu". 

 
Spotyka  j

ą

  teraz  oto  w  tym  zapadłym  k

ą

cie,  w  tej  wsi  ukrytej  w  lasach, 

zamieszkałej  przez  chłopów  samych,  gdzie  nie  ma  dworu,  gdzie  nie  ma 

Ŝ

ywego 

ducha... Sama tu 

Ŝ

yła w tej puszczy. Teraz umiera... zapomniana. 

 
Wszystkie  dawne  zachwyty,  nie  spełnione  sny  i  pragnienia  zrywaj

ą

  si

ę

  nagle  i 

bij

ą

 w niego jak porywy wichru. Serce 

ś

ciska mu ból chorobliwy i jad nami

ę

tno

ś

ci 

ws

ą

cza  si

ę

  nieznacznie  w  krew  wzburzon

ą

.  Powrócił  na  palcach  do  łó

Ŝ

ka  chorej, 

oparł  łokcie  na  jego  por

ę

czy  i  nasycał  si

ę

  widokiem  nagich  ramion,  które 

cudownymi  liniami  kojarzyły  si

ę

  z  zarysem  piersi  i  szyi.  Panienka  spała.  Na 

skroniach jej nabrzmiały 

Ŝ

yły, z zagi

ę

tych ku dołowi k

ą

tów ust s

ą

czyła si

ę

 

ś

lina, 

gor

ą

co  od  niej  biło,  powietrze  wpadało  do  ust  z  gło

ś

nym 

ś

wistem.  Doktor  Paweł 

usiadł obok niej na kraw

ę

dzi łó

Ŝ

ka, pie

ś

cił r

ę

kami mi

ę

kkie ko

ń

ce promieni włosów, 

głaskał si

ę

 nimi po twarzy, dotykał ich wargami z wydzieraj

ą

cym mu si

ę

 z piersi 

szlochaniem.  
-  Stasiu,  Stachno...  kochanko...  -  szeptał  cicho,  aby  jej  nie  obudzi

ć

  -  nie 

ucieczesz  mi  ju

Ŝ

...  prawda?  nigdy...  moj

ą

  b

ę

dziesz  na  zawsze...  słyszysz...  na 

wieki... 
 
Usiadł  potem  obok  wezgłowia  chorej  na  stołku  i  zapadł  znowu  w  marzenia.  Bujna 
młodo

ść

  zbudziła  si

ę

  w  nim  z  letargu.  Wszystko  teraz  b

ę

dzie  inaczej.  Czuje  w 

sobie sił

ę

 atlety do pełnienia uczynków, które z serca płyn

ą

. Bole

ść

 i nadzieja 

mieszaj

ą

 si

ę

 jakby w płomie

ń

, który li

Ŝ

e mózg, trawi go, nie da mu spocz

ąć

 
*** 
 
Noc  mijała.  Godziny  upływały  leniwo,  lecz  upłyn

ę

ło  ich  ju

Ŝ

  od  wyjazdu  posła

ń

ca 

wi

ę

cej ni

Ŝ

 sze

ść

. Była czwarta po północy. Doktor zacz

ą

ł nasłuchiwa

ć

, zrywał si

ę

 

za ka

Ŝ

dym szelestem. Co chwila zdawało mu si

ę

Ŝ

e kto

ś

 idzie, 

Ŝ

e otwiera drzwi, 

Ŝ

e stuka w okno... Wsłuchiwał si

ę

 całym niemal organizmem. Wiatr huczał, szyber 

w  piecu  kołatał  -  zreszt

ą

  cisza  znowu.  I  biegn

ą

  minuty  trwaj

ą

ce  po  sto  lat,  w 

ci

ą

gu których niecierpliwo

ść

 rozpr

ęŜ

a nerwy i wprawia go w stan dygotania całym 

ciałem. 
 
Gdy po raz szósty mierzył temperatur

ę

, chora otwarła z wolna oczy, które w mroku 

rz

ę

s wydawały si

ę

 prawie czarnymi, patrzyła w niego z uporem i wyszeptała jakim

ś

 

skrzecz

ą

cym głosem:  

- Kto to? 
 
Zapadła jednak zaraz w stan poprzedniego bezczucia. Pocieszał si

ę

 jak skarbem t

ą

 

sekund

ą

 

ś

wiadomo

ś

ci. Ach, gdyby mie

ć

 chinin

ę

, zmniejszy

ć

 jej ból głowy, powróci

ć

 

przytomno

ść

... Posłaniec nie nadje

Ŝ

d

Ŝ

ał i nie nadjechał. 

background image

 

11 

 
Przed 

ś

witem doktor Obarecki szedł wzdłu

Ŝ

 wsi, po gł

ę

bokich zaspach, łudz

ą

c si

ę

 

ostatni

ą

 nadziej

ą

Ŝ

e go zobaczy. Złe przeczucie jaki koniuszek igły wrzynało mu 

si

ę

  w  serce.  W  nagich  gał

ę

ziach  topoli  przydro

Ŝ

nych  głucho  huczał  wiatr,  cho

ć

 

burza  ucichła.  Z  chat  wychodziły  kobiety  po  wod

ę

  i  d

ź

wigały  j

ą

  w  konewkach, 

zagi

ę

te powy

Ŝ

ej kolan. Parobcy "zadawali" bydłu, z kominów dym si

ę

 wznosił. Tu i 

owdzie z otwartych na chwil

ę

 drzwi wybuchał obłok pary. 

 
Doktor odnalazł chat

ę

 sołtysa i kazał natychmiast zaprz

ę

ga

ć

 konie. Sprz

ęŜ

ono ich 

dwie pary i jaki

ś

 parobczak zajechał przed szkoł

ę

. Doktor po

Ŝ

egnał chor

ą

 oczami, 

rozszerzonymi od znu

Ŝ

enia i rozpaczy, wsiadł na sanie i pojechał do Obrzydłówka. 

O godzinie dwunastej w południe powracał wioz

ą

c sw

ą

 apteczk

ę

, wino, całe zapasy 

Ŝ

ywno

ś

ci. Stawał co chwila na saniach, jakby pragn

ą

c wyskoczy

ć

 i wy

ś

cign

ąć

 konie 

w cwał biegn

ą

ce. Zajechał wreszcie przed szkoł

ę

, lecz nie wysiadł... Zdławiony, 

krótki  wrzask  wydarł  mu  si

ę

  z  ust  wykrzywionych  prawie  uko

ś

nie,  gdy  ujrzał 

otwarte  okna  domostwa  i  gromadk

ę

  dzieci  tłocz

ą

c

ą

  si

ę

  w  sieni.  Szedł  blady  jak 

płótno do okna, zajrzał i został tam, łokciami oparty o futryn

ę

 
W  obszernej  izbie  szkolnej  le

Ŝ

ał  na  ławce  rozebrany  do  naga  trup  młodej 

nauczycielki; dwie jakie

ś

 stare baby myły go... Drobne pyłki 

ś

niegowe wlatywały 

przez  okno  i  osiadały  na  ramionach,  na  zmoczonych  włosach,  na  półotwartych 
oczach umarłej. 
 
Doktor  poszedł  do  pokoiku  nieboszczki,  zgarbiony,  jakby  na  ramionach  d

ź

wigał 

gór

ę

. Usiadł, nie rozbieraj

ą

c si

ę

, na krzesełku i powtarzał jeden wyraz, w który 

zmie

ś

ciła si

ę

 wszystka jego bole

ść

:  

- Czy

Ŝ

 tak? czy

Ŝ

 tak? 

 
Było mu zimno, jakby zmarzł, zmartwiał, jakby w nim krew zakrzepła. Nie cierpiał, 
nie  wiedział,  co  mu  jest,  tylko  po  głowie  toczyły  mu  si

ę

  niby  koła  nie 

nasmarowane z przera

ź

liwym skrzypieniem. 

 
Łó

Ŝ

ko  Stasi  było  rozmiecione:  kołdra  le

Ŝ

ała  na  ziemi,  prze

ś

cieradło  zwieszało 

si

ę

  na  podłog

ę

,  poduszka  przepocona  le

Ŝ

ała  na 

ś

rodku  łó

Ŝ

ka.  Druciane  haczyki 

okien stukały monotonnie o ramy szyb; listki jakiej

ś

 ro

ś

liny, mokn

ą

ce w doniczce, 

zwieszały si

ę

 i zwijały od mrozu. 

 
Przez  uchylone  drzwi  widział  chłopów  kl

ę

kaj

ą

cych  dokoła  ubranego  ju

Ŝ

  trupa, 

dzieci modl

ą

ce si

ę

 "na ksi

ąŜ

ce", stolarza zdejmuj

ą

cego miar

ę

 na trumn

ę

... 

 
Wszedł  tam  i  ochrypłym  głosem  rozkazał,  aby  zbi

ć

  trumn

ę

  z  czterech  desek  nie 

heblowanych, wiórów pod głow

ę

 nasła

ć

.  

-  Nic  wi

ę

cej...  słyszysz!  -  mówił  do  stolarza  z  tajon

ą

  w

ś

ciekło

ś

ci

ą

  -  cztery 

deski, nic wi

ę

cej... 

 
Przypomniał  sobie, 

Ŝ

e  trzeba  kogo

ś

  zawiadomi

ć

...  rodzin

ę

.  Gdzie

Ŝ

  jest  ta 

rodzina?... 
 
Zacz

ą

ł  z  t

ę

p

ą

,  idiotyczn

ą

  zapobiegliwo

ś

ci

ą

  układa

ć

  na  jeden  stos  ksi

ąŜ

ki, 

rejestry  szkolne,  kajety,  jakie

ś

  r

ę

kopisy.  Natrafił  w

ś

ród  papierów  na  pocz

ą

tek 

listu. 
 
"Kochana Helenko! 
 
Od  kilku  dni  czuj

ę

  si

ę

  tak 

ź

le, 

Ŝ

e  prawdopodobnie  przenios

ę

  si

ę

  przed  oblicze 

Minosa i Radamantesa, Eakosa i Tryptolemosa oraz innych wielu z półbogów, którzy 
itd.  W  razie  tego  "przesiedlenia  si

ę

  st

ą

d  na  miejsce  inne"  zechciej  za

Ŝą

da

ć

  od 

wójta  mojej  gminy,  aby  pozostał

ą

  po  mnie  spu

ś

cizn

ę

  ksi

ąŜ

kow

ą

  na  r

ę

ce  twoje 

wysłał. Opracowałam nareszcie "Fizyk

ę

 dla ludu" nad któr

ą

 tyle nałamały

ś

my sobie 

głów  dziewiczych:  opracowałam  na  brudno  -  niestety!  Je

Ŝ

eli  ci  czasu  starczy  - 

zawsze  w  razie  mego  przesiedlenia  si

ę

  na  miejsce  inne  -  uszykuj  to  do  druku  i 

background image

 

12 

zmu

ś

  Antosia  -  niech  przepisze;  on  to  dla  mnie  zrobi.  Ach,  co  za  smutek!... 

Prawda!...  ksi

ę

garzowi  naszemu  winnam  jedena

ś

cie  rubli  kopiejek  sze

ść

dziesi

ą

pi

ęć

...  wypła

ć

  mu...  Spencerem  moim,  gdy

Ŝ

  pustki  u  mnie  w  szkatule.  Sobie  na 

pami

ą

tk

ę

 we

ź

..." 

 
Ostatnie  wyrazy  nieczytelnymi  ju

Ŝ

  były  pisane  kreskami.  Nie  było  adresu  -  nie 

mo

Ŝ

na  te

Ŝ

  było  listu  wysła

ć

.  W  szufladzie  stolika  znalazł  doktor  r

ę

kopis  owej 

Fizyki, o której w li

ś

cie czytał, zwitki notatek i szpargałów, w szafce - troch

ę

 

bielizny, salopk

ę

 kotkami podbit

ą

, jak

ąś

 czarn

ą

 sukienk

ę

... 

 
Krz

ą

taj

ą

c  si

ę

  po  pokoiku  dostrzegł  w  izbie  szkolnej  chłopaka,  który  je

ź

dził  po 

lekarstwo;  stal  przytulony  w  k

ą

cie  obok  pieca,  przest

ę

puj

ą

c  z  nogi  na  nog

ę

Zwierz

ę

ca nienawi

ść

 zadrgała w duszy doktora.  

- Dlaczego

ś

 na czas nie wrócił?! - zawołał przyskakuj

ą

c do chłopca.  

- Zabł

ą

dziłem na polu, ko

ń

 mi ustał... piechot

ą

 przyszedłem rano... panienka ju

Ŝ

 

wtedy...  
- Kłamiesz! 
 
Chłopiec nie odpowiedział. Spojrzał mu doktor w oczy i dziwnego doznał wra

Ŝ

enia: 

oczy  te  były  zm

ę

czone  i  straszne,  wygl

ą

dała  z  nich,  jak  z  podziemnej  jaskini, 

chłopska, głupia, zdziczała rozpacz, podobna do niedocieczonej tajemnicy.  
-  Ja  tu,  panie,  odniosłem  ksi

ąŜ

ki,  co  mi  ta  nauczycielka  po

Ŝ

yczyła  -  mówił 

wyci

ą

gaj

ą

c z zanadrza kilka wyszarzałych i zabrudzonych tomików.  

-  Daj  ty  mi  pokój...  id

ź

  precz!  -  zawołał  doktor,  odwracaj

ą

c  si

ę

  od  niego  i 

uciekaj

ą

c do pokoiku. 

 
Tam  stan

ą

ł  w

ś

ród  porozrzucanych  na  podłodze  rupieci,  papierów,  ksi

ąŜ

ek  i  ze 

ś

miechem pytał sam siebie:  

- Czego ja tu chc

ę

?... Nic tu po mnie, nie mam prawa. 

 
Obejmowała go cze

ść

 gł

ę

boka, zrozumienie, wwiadywanie si

ę

 pilne, wielka pokora. 

Gdyby tu zostawał cho

ć

by godzin

ę

 dłu

Ŝ

ej, doszedłby do tego szczytu ła

ń

cucha gór, 

na  którym  siedzi  szale

ń

stwo.  W  sekrecie  przed  samym  sob

ą

  wiedział, 

Ŝ

e  go 

zdejmuje  obawa  o  siebie.  W  tym  wszystkim,  co  go  mia

Ŝ

d

Ŝ

yło  owej  chwili,  była 

ogromna  niesymetria  z  nim  samym,  co

ś

  co  wywa

Ŝ

ało  z  gł

ę

bi  jego  duszy  ostateczny 

rdze

ń

  uczu

ć

  ludzkich:  egoizm  i  -  egoizm  ten  dusz

ą

c  -  kazało  naprawd

ę

  da

ć

  si

ę

 

otacza

ć

  t

ę

czy,  która  uniosła  z  ziemi  t

ę

  głupi

ą

  dziewczyn

ę

.  Trzeba  ucieka

ć

  co 

pr

ę

dzej...  Zgodziwszy  si

ę

  na  wyjazd  natychmiastowy  zacz

ą

ł  rozpacza

ć

  pi

ę

knymi 

frazesami, co było ju

Ŝ

 ulg

ą

 znaczn

ą

 
Kazał zajecha

ć

... 

 
 
Pochylił si

ę

 nad trupem Stasi i szeptał na jej uczczenie najpi

ę

kniejsze wyrazy, 

jakie wymarzy

ć

 mogły na chwał

ę

 wielko

ś

ci puste serca ludzkie. Zatrzymał si

ę

 raz 

jeszcze  we  drzwiach,  obejrzał;  przez  sekund

ę

  my

ś

lał,  czy  nie  lepiej  by  było 

umrze

ć

  natychmiast,  potem  rozsun

ą

ł  gromad

ę

  chłopów  przed  drzwiami,  wskoczył  na 

sanie, przewrócił si

ę

 na twarz i poniosły go konie, dusz

ą

cego si

ę

 spazmatycznym 

płaczem. 
 

Ś

mier

ć

  panny  Stanisławy  wywarła  wpływ  niejaki  na  usposobienie  doktora  Pawła. 

Przez  pewien  czas  czytywał  w  wolnych  chwilach  Bosk

ą

  Komedi

ę

  Dantego,  w  winta 

nawet  nie  grywał,  gospodyni

ę

  dwudziestoczteroletni

ą

  odprawił.  Stopniowo  jednak 

uspokoił si

ę

 
Obecnie  ma  si

ę

  znakomicie,  utył,  pieni

ę

dzy  worek  uczciwy  nazbijał.  O

Ŝ

ywił  si

ę

 

nawet;  dzi

ę

ki  jego  usilnej  agitacji  wszyscy  prawie  optymaci  obrzydłowscy,  z 

wyj

ą

tkiem krzykliwych, prawda, ale te

Ŝ

 nielicznych konserwatystów, zacz

ę

li pali

ć

 

papierosy 

gilzach 

nie 

sklejanych, 

zaszczytnie 

znanych 

pod 

godłem 

"nieszkodliwych piersiom". Nareszcie!...