background image

 

 

 

PHILIP K. DICK 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

GALAKTYCZNY DRUCIARZ 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przeło ył Cezary Ostrowski 

 

 

 

Tytuł oryginału 

Galactic Pot-Healer 

Copyright © Philip K. Dick 1969 

Wydanie I 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział pierwszy 

 

Przed nim konserwatorem był jego ojciec. On tak e łatał porcelan , a w zasadzie wszelkie ceramiczne szcz tki z Dawnych Czasów, 

sprzed wojny, gdy nie wszystko jeszcze robiono z plastyku. Ceramiczny bibelot to wspaniała rzecz, a ka dy naprawiony przez niego 

przedmiot stawał si  obiektem umiłowanym, nie daj cym si  zapomnie ; jego kształt, powierzchnia i blask pozostawały na zawsze w jego 

pami ci. 

Jednak e nikt ju  nie potrzebował jego umiej tno ci. Pozostało zbyt mało ceramiki, a ludzie, którzy j  posiadali, dbali o to, by si  nie 

tłukła. 

- Jestem Joe Fernwright - powiedział do siebie. - Najlepszy druciarz na Ziemi. Ja, Joe Fernwright, ró ni  si  od innych ludzi. 

W jego biurze pi trzyły si  puste stalowe pudła, słu ce do zwrotu naprawionej porcelany. Ale miejsce na przyjmowany towar od siedmiu 

miesi cy  wieciło pustkami. 

Przez ten czas my lał o wielu rzeczach. O tym,  eby to rzuci  i wybra  dla siebie inny fach, jakikolwiek fach z przyszło ci . Jednak nie 

jestem wystarczaj co dobry. Nie mam  adnych klientów, poniewa  oni posyłaj  swo- 

j  porcelan  do naprawy innym firmom. My lał o samobójstwie, a tak e o przest pstwie wi kszego kalibru, o zabiciu kogo  z hierarchii 

wiatowego Senatu Pokoju. Ale co by to zmieniło?  ycie mimo wszystko miało jaki  sens, bo pozostała jedna dobra rzecz, mimo i  

wszystko inne oddaliło si  od niego. Gra. 

Joe Fernwright z lunchem w dłoni czekał na dachu swego domu na przybycie ekspresowego poduszkowca. Chłodne powietrze poranka 

zi biło go ze wszystkich stron. Dr ał. Pocieszał si ,  e transportowiec zaraz si  zjawi. Ale b dzie w nim tłoczno. Wi c nie zatrzyma si , 

przemknie bokiem i uleci gdzie  w dal. No có , pomy lał Joe, mog  si  przej . 

Przywykł do chodzenia. Jak z wieloma innymi sprawami, tak i z publiczn  komunikacj  rz dowi nie szło najlepiej. Niech ich cholera 

we mie, powiedział do siebie Joe. A raczej, poprawił si , niech nas we mie cholera. W ko cu on równie  był cz stk  rozbudowanego 

aparatu partyjnego, sieci  yłek oplataj cych wszystko, a potem dusz cych miłosnym u ciskiem obejmuj cym cały  wiat. 

- Poddaj  si  - stwierdził stoj cy za nim m czyzna, zaciskaj c z poirytowaniem wygolone i uperfumo-wane szcz ki. - Zjad  zje d alni  

do poziomu ulicy i pójd  pieszo. Powodzenia. 

M czyzna przepchn ł si  pomi dzy oczekuj cymi na poduszkowiec, a ci ponownie zwarli swe szeregi, tak  e znikn ł z pola widzenia. 

Ja te  id , zadecydował Joe. Skierował si  ku zje d alni, a za nim jeszcze paru innych ludzi. 

Na poziomie ulicy wszedł na pop kany i wypaczony chodnik, wzi ł gł boki gniewny wdech i z pomoc  własnych nóg ruszył na północ. 

Jaki  policyjny kr ownik obni ył lot tu  nad jego głow . 

- Idziesz zbyt wolno - poinformował go odziany słu bowo oficer i wycelował w niego laserowy pistolet marki Walters & James. - 

Przyspiesz albo ci  skasuj . 

- Obiecuj  - oznajmił Joe -  e si  pospiesz . Prosz  tylko o pozwolenie na nabranie tempa. Dopiero co ruszyłem. 

Przyspieszył. Zrównał si  z innymi lud mi dzielnie przebieraj cymi nogami, którzy jak on mieli jak  prac  lub co  do załatwienia w ten 

wietrzny czwartkowy ranek na pocz tku kwietnia 2046 roku w mie cie Cle-veland w Komunistycznej Republice Ludowej Ameryki 

Północnej. Albo, pomy lał, mieli co , co przypominało prac . Miejsce pracy, talent, do wiadczenie i pewnego dnia jakie  zamówienie do 

wykonania. 

Jego biuro i pracownia - kwadratowa klitka - mie ciło ław , narz dzia, sterty pustych pudeł z metalu, małe biurko i pradawny fotel, 

pokryty skór  bujak, który nale ał kiedy  do jego dziadka, a potem do ojca. Teraz on w nim siedział, dzie  w dzie , miesi c za 

miesi cem. Miał równie  porcelanowy wazon, przysadzisty i p katy, wyko czony niebiesk  emali . Znalazł go wiele lat temu i rozpoznał 

w nim japo szczyzn  z siedemnastego wieku. Kochał go. Wazon nigdy nie był stłuczony, nawet podczas wojny. 

Usadowił si  w fotelu i czuł, jak z trzaskiem dopasowuje si  on do znajomego ciała. Fotel znał go równie dobrze, jak on znał ów mebel. 

Wyci gn ł dło , by nacisn  przycisk, który sprawi,  e poranna poczta spłynie przez tub  na jego biurko. Wyci gn ł dło , ale zawahał 

si . A je li nic nie przyszło, zapytał sam siebie. Nigdy nie przychodzi. Ale jak mogło by  inaczej. To jest jak hazard; zawsze wierzysz,  e 

za którym  razem si  uda. I udaje si . Joe nacisn ł guzik i wysun ły si  trzy  wistki. Za nimi pojawił si  szary pakunek, zawieraj cy 

dzisiejsz  poczt  rz dow  oraz jego dzienn  dol . Rz dowe pieni dze, w formie brzydkich i prawie bezwarto ciowych znaczków. 

Ka dego dnia, gdy otrzymywał szar  kopert  z nowo wydrukowanymi banknotami, leciał najszybciej jak to było mo liwe do CZH, 

najbli szego supercentrum zaku-powo-handlowego i dokonywał pospiesznych transakcji. Zamieniał banknoty, póki miały jak  warto , 

na produkty spo ywcze, czasopisma, pigułki i now  koszul  - cokolwiek u ytecznego. Wszyscy tak robili. Musieli. Trzymanie banknotów 

ponad 24 godziny było katastrof , rodzajem samobójstwa. Mniej wi cej w dwa dni traciły one osiemdziesi t procent swojej siły 

nabywczej. 

S siad z klatki obok zawołał: 

- Niechaj Prezydent  yje nam w wiecznym zdrowiu! Oto jak brzmiało rutynowe pozdrowienie. 

- Tak - odparł Joe refleksyjnie. Klitka na klitce, całe rz dy klitek. Nagle co  przyszło mu do głowy. Ile pomieszcze  było w tym budynku? 

Tysi c? Dwa, dwa i pół tysi ca? Mog  dzi  si  tym zaj , powiedział sobie. Mog  sprawdzi , ile kabin, prócz mojej, znajduje si  wokół. 

Wówczas b d  wiedział, ilu łudzi przebywa w budynku... nie licz c chorych i tych, co ju  zmarli. 

Jednak najpierw papieros. Wyj ł paczk  tytoniowych papierosów, wysoce nielegalnych z uwagi na niebezpiecze stwo dla zdrowia i 

narkotyczn  natur , i zacz ł pali . 

W tym momencie jego wzrok padł jak zwykle na czujnik dymu zamontowany w przeciwległej  cianie. Jeden dymek, dziesi  kredytów, 

powiedział sobie. Schował papierosy do kieszeni i przetarł energicznie czoło, jakby chciał wyrzuci  z mózgownicy to pragnienie, które 

skłaniało go do wielokrotnego łamania prawa. O co mi wła ciwie chodzi, zapytał sam siebie. Co chc  sobie tym zast pi ? Co  okazałego, 

zadecydował. 

Czuł wzbieraj cy w nim wielki głód, jakby chciał po re  wszystko dokoła. Przenie  wszystko z zewn trz do wewn trz. 

To wła nie doprowadziło go do Gry. 

Nacisn wszy czerwony guzik, podniósł słuchawk  i czekał a  powolna maszyneria poł czy go z lini  zewn trzn . 

background image

 

- Kraaak - oznajmił telefon. Jego ekran wypełniły bezładne kolory, kształty; elektroniczny miszmasz. 

Zadzwonił z pami ci. Dwana cie cyfr, trzy pierwsze ł czyły go z Moskw . 

- Od wicekomisarza Saxtona Gordona - oznajmił rosyjskiemu oficerowi, którego twarz pojawiła si  na ekranie. 

- Znowu Gra, jak przypuszczam - stwierdził operator. 

Joe ci gn ł dalej: 

- Humanoidalny dwójnóg nie mo e utrzyma  procesów metabolicznych przy pomocy m czki z planktonu. 

Po gani cym puryta skim spojrzeniu oficer poł czył go z Gaukiem. Spojrzała na niego znudzona twarz niskiego rang  rosyjskiego 

urz dnika. Znudzenie zaraz ust piło miejsca zainteresowaniu. 

- A presławni witiaz - zaci gn ł Gauk. - Dostojni gra dan mie dy biezmózgawoj... 

- Do  tej mowy - przerwał zniecierpliwiony Joe. Był to jego zwykły poranny nastrój. 

- Prostitie - przeprosił Gauk. 

- Masz dla mnie tytuł? - zapytał Joe. Trzymał pióro w gotowo ci. 

- Tokijski komputer tłumacz cy był zaj ty przez cały ranek - odparł Gauk. - Spróbowałem wi c z mniejszym, w Kobe. Pod pewnymi 

wzgl dami Kobe jest bardziej... jakby to powiedzie ... odpowiednie ni  Tokio - zrobił pauz , spogl daj c na skrawek papieru. Jego biuro, 

podobnie jak biuro Joego, było klitk  z biurkiem, telefonem, plastykowym krzesłem i notesem. - Gotów? 

- Gotów. - Joe zrobił nieokre lony znaczek piórem. 

Gauk przełkn ł  lin  i przeczytał skrawek papieru, z łagodnym grymasem na twarzy, jakby tym razem był pewien siebie: 

- To pochodzi z waszego j zyka - wyja nił, honoruj c zasady, które wszyscy razem wymy lili. Rozsiani po ró nych kra cach Ziemi, w 

małych biurach, w niewygodnych pozycjach, nie maj cy nic do roboty;  adnych zada ,  adnych zmartwie , czy trudnych problemów do 

rozwi zania. Nic poza pustk  ich kolektywnej społeczno ci, której ka dy przeciwstawiał si  na swój sposób, i któr  wszyscy razem 

przeistaczali z pomoc  Gry. 

- Tytuł ksi ki - kontynuował Gauk - to jedyna wskazówka jak  mog  ci da . 

- Czy jest dobrze znana? - zapytał Joe. Ignoruj c jego pytanie, Gauk odczytał na głos trzymany skrawek papieru: 

- Pół synonimu przysłowia, bieganie, alfabetu koniec, wiejskie imi  kobitki. 

- Alfabetu goniec? - zapytał Joe. 

- Nie, alfabetu koniec. 

- Pół synonimu przysłowia - zastanawiał si  Joe. - Porzekadło, porze... Bieganie, gnanie? - po-skrobał si  piórem. - I masz to z komputera 

w Kobe? Alfabetu koniec to „z" - zapisał wszystko. Poz ... gnanie „z" . Po egnanie z... wiejskie imi  kobitki. No jasne, ju  to miał. 

- Po egnanie z broni  - triumfował. 

- Dziesi  punktów dla ciebie - oznajmił Gauk. Podliczył co . - To stawia ci  na równi z Hirshme-yerem w Berlinie i tu  nad Smithem w 

Nowym Jorku. Chcesz spróbowa  jeszcze raz? 

_ Te  mam co  dla ciebie - powiedział Joe i wyj ł z kieszeni zwini t  kartk . Rozło ył j  na biurku i odczytał: - Du y ssak l dowy, 

witamina, w dodatku kiełkuje. _ Spojrzał na Gauka, czuj c ciepło wiedzy, jak  uzyskał od du ego komputera tłumacz cego w Tokio. 

Gauk odpowiedział bez wysiłku: 

- Sło  „ce". Sło ce te  wschodzi. Dziesi  punktów dla mnie. - Zapisał to sobie. 

Joe wyrzucił z siebie rozdra niony: 

- Pocz tek nazwy ustroju, podwójny, pobiera po ywienie, rodzaj spodni. 

- Znowu co , co lubi  - odparł Gauk z szerokim u miechem. - Komu bije dzwon. 

- Co , co lubi ? - powtórzył Joe pytaj co. 

- Ernest Hemingway. 

- Poddaj  si  - stwierdził Joe. Czuł si  znu ony. Gauk jak zwykle bił go na głow  w grze polegaj cej na przekładaniu komputerowych 

tłumacze  na ludzki j zyk. 

- Chcesz jeszcze spróbowa ? -jedwabi cie zapytał Gauk. 

- Tylko raz - zdecydował Joe. 

- Wi kszo , przysłówek, zgina, głoska. 

- Jezu - westchn ł oszołomiony Joe. Absolutnie nic mu to nie mówiło. Wi kszo , przysłówek, my lał szybko, zgina, głoska. W jego 

głowie nie pojawiło si   adne rozwi zanie. - Głoska. Jest ich tyle... - Przez moment próbował medytowa  jak jogini. - Nie - powiedział w 

ko cu. - Nie potrafi  tego zło y . Poddaj  si . 

- Tak szybko? - dopytywał si  Gauk, unosz c brwi. 

- To nie ma sensu, siedzie  przez cały dzie  i wałkowa  ten jeden tytuł. 

- Zabawne - stwierdził Gauk. 

Joe znów westchn ł. 

- Wzdychasz,  e nie rozwi załe  czego , co powiniene  rozwi za ? - zapytał Gauk. - Czy by  si  zm czył, Fernwright? Czy m czy ci  

siedzenie w tej klitce, wielogodzinne nieróbstwo, na które wszyscy jeste my skazani? Mo e wolałby  siedzie  w ciszy i z nikim nie 

rozmawia ? Nie próbowa  ju ? - Gauk zdawał si  powa nie zmartwiony. Jego twarz pociemniała. 

- To dlatego,  e zagadka była taka łatwa - wyznał potulnie Joe. Wiedział,  e jego kolegi w Moskwie to nie przekonuje. - Okay - 

kontynuował - jestem przybity. Dłu ej ju  tego nie znios . Wiesz, co mam na my li? Wiesz... - poczekał. Przez moment  aden z nich nic 

nie mówił. 

- Rozł czam si  - oznajmił Joe i chciał odło y  słuchawk . 

- Czekaj! - powiedział gwałtownie Gauk. - Jeszcze jedna zagadka. 

- Nie - stwierdził Joe. Odło ył słuchawk  i gapił si  w pustk . Na swej kartce papieru miał jeszcze kilka zagadek, ale to ju  przeszło , 

stwierdził gorzko. Przeszło ci  jest ta energia, mo liwo  sp dzenia  ycia bez godnej pracy, co  tak trywialnego, jak Gra, któr  

stworzyli my. Kontakt z innymi, pomy lał; przez Gr  rozbili my przypisan  nam izolacj . Mo emy wychyli  si  na zewn trz, ale có  tam 

background image

 

widzimy? Lustrzane odbicia nas samych, nasze blade sobowtóry nie zajmuj ce si  niczym szczególnym.  mier  jest bardzo blisko, 

pomy lał. Zwłaszcza kiedy si  tak my li. Mog  to poczu , zadecydował. Jak blisko ju  jestem. Nic mnie nie zabija; nie mam wrogów, 

antagonistów; po prostu wygasam jak subskrypcja, z miesi ca na miesi c. Dzieje si  tak, poniewa  jestem ju  zbyt wypalony, by 

uczestniczy  w czymkolwiek. Nawet je li oni, pozostali gracze, potrzebuj  mnie, to potrzebuj  tylko partnera. 

A jednak, gdy zerkn ł na skrawek papieru, poczuł,  e co  si  z nim dzieje, co  podobnego do fotosyntezy. Zbieranie cz steczek mocy 

oparte na bazie instynktu. Jego umysł sam podj ł decyzj ; zaj ł si  kolejnym tytułem. 

Uzyskał poł czenie satelitarne z Japoni , wybrał Tokio i wystukał numer tamtejszego komputera tłumacz cego. Z biegło ci  popart  

do wiadczeniem dotarł a  do rdzenia tej wielkiej maszyny, omijaj c obsług . 

- Transmisja głosem - poinformował. Komputer GX9 przeł czył si  na głos. 

- Kukurydza jest zielona - powiedział Joe i wł czył nagrywanie w telefonie. 

Komputer odpowiedział natychmiast, podaj c japo ski ekwiwalent. 

- Dzi ki, rozł czam si  - podzi kował Joe i przerwał poł czenie. 

Potem zadzwonił do komputera tłumacz cego w Waszyngtonie. Przewin ł ta m  i nakarmił go japo skimi słowami, by znów w formie 

głosowej dokona  tłumaczenia na angielski. 

- Schemat jest niedo wiadczony - oznajmił komputer. 

- Przepraszam? - za miał si  Joe. - Prosz , powtórz. 

- Schemat jest niedo wiadczony - z bosk  cierpliwo ci  wyklepał komputer. 

- Czy to tłumaczenie jest dosłowne? - napierał Joe. 

- Schemat jest... 

- Okay, Wył cz si . - Odwiesił słuchawk  z radosnym grymasem twarzy. Wesoło  dodała mu wigoru. 

Przez moment siedział i wahał si , a potem zadzwonił do starego poczciwego Smitha w Nowym Jorku. 

Biuro zaopatrzenia, Oddział Siódmy - powiedział Smith, a na ekranie pojawiła si  jego ptasia twarz. - Ach, to ty, Fernwright. Masz co  

dla mnie? 

- Co  łatwego - stwierdził Joe. - Schemat jest... 

- Poczekaj na mój - przerwał Smith - ja pierwszy, pozwól Joe, mam co  ekstra. Nigdy tego nie rozgryziesz. Słuchaj. - Przeczytał 

dokładnie, robi c przerwy mi dzy wyrazami: 

- Bagienne nalegactwa. Napisał Shaft Tackapple. 

- Nie - stwierdził Joe. 

- Nie, co? - Smith spojrzał na niego, marszcz c brwi. - Nie spróbowałe , tylko siedzisz. Dam ci czas. Zasady mówi  o pi ciu minutach, 

masz pi  minut. 

- Zrywam z tym. - Oznajmił Joe. 

- Z czym zrywasz? Z Gr ? Ale  jeste  na wysokiej pozycji! 

- Zrywam z zawodem - ci gn ł Joe. - Zamierzam porzuci  miejsce pracy i zrzec si  telefonu. Nie b dzie mnie tu, nie b d  w stanie gra  - 

wzi ł gł boki oddech. - Oszcz dziłem sze dziesi t pi   wiartek. Przedwojennych. Zabrało mi to dwa lata. 

- Monety? - Smith gapił si  na niego. - Metalowe pieni dze? 

- S  w azbe cie, w spłuczce w moim domu - powiedział Joe. Sprawdz  to dzi , dodał sam do siebie. - Po przeciwnej stronie ulicy jest 

budka - dodał do Smitha. Zastanawiał si , czy tych monet wystarczy. Mówi ,  e pan Praca daje mało, albo inaczej to ujmuj c, kosztuje 

du o. Ale sze dziesi t pi   wiartek, to całe mnóstwo. Przekalkulował to szybko w notatniku. -- Dziesi  milionów dolarów w 

rz dowych kartkach - powiedział Smithowi. - Zgodnie z dzisiejszym kursem z porannej gazety... który jest oficjalny. 

Po krótkiej pauzie Smith odezwał si  powoli: 

- Rozumiem. No có ,  ycz  ci szcz cia. Za to, co oszcz dziłe  dostaniesz dwadzie cia słów. Mo e dwa zdania. „Jed  do Bostonu. Pytaj 

o..." i tu porada si  urywa, klamka zapada. Pudełko na pieni dze zagrze-choce; one same polec  labiryntem hydraulicznych kanałów 

wprost do pana Pracy w Oslo - potarł si  pod nosem, jakby ocierał wilgo . - Zazdroszcz  ci, Fernwright. Mo e dwa zdania, jakie 

otrzymasz, wystarcz . Ja raz próbowałem. Przekazałem pi dziesi t  wiartek. „Jed  do Bostonu, pytaj o...", a potem maszyna si  

wył czyła, jakby moje pieni dze sprawiły jej rozkosz, tak  specyficzn  maszynow  rozkosz. Ale spróbuj. 

- Okay - ze stoickim spokojem oznajmił Joe. 

- Kiedy to połknie twoje  wiartki... - ci gn ł Smith, ale Joe wtr cił si  chropawym głosem: 

- Zrozumiałem ci . 

- Nie błagaj o nic - powiedział Smith. 

- Okay - brzmiała krótka odpowied . 

Przez chwil  patrzyli na siebie w milczeniu.  

- Nie błagaj o nic - powtórzył w ko cu Smith. - Nic nie zmusi tej wszawej maszyny,  eby wypluła z siebie cho by jedno słowo wi cej. 

- Hmmm - westchn ł Joe. Chciał,  eby to zabrzmiało jak zwykle, ale słowa Smitha odniosły efekt; czuł si  jakby zeszło z niego 

powietrze. Owiały go wichry przera enia. Przeczucie,  e to mo e sko czy  si  niczym. Fragmentaryczne stwierdzenie ze strony pana 

Pracy, a potem, jak mówi Smith, klamka zapada. Pan Praca wył czaj c si  przypomina gilotyn . Ostateczne ci cie. Je li jest co  

ostatecznego, to wła nie moment, gdy stalowe monety wrzucone do pana Pracy znikaj . 

- Czy mog  podrzuci  ci jeszcze jedno, które mam? - zapytał Smith. - Przeszło przez naman-ganskiego tłumacza. Słuchaj - długimi 

palcami prze-tar^gor czkowo swoj  karteczk . 

- Straszydło, gł bia, albo, potas. Sławny film circa... 

- Marato czyk - odpowiedział zimno Joe. 

- Tak! Masz absolutn  racj , Fernwright, trafiłe  dokładnie w samo sedno. Jeszcze jedno? Nie rozł czaj si ! Mam jedno naprawd  dobre! 

- To zadaj je Hirshmeyerowi w Berlinie - powiedział Joe i rozł czył si . 

Umieram, o wiadczył sam sobie. 

background image

 

Usadowiony na zdezelowanym antycznym fotelu dostrzegł,  e pali si  czerwona lampka na jego tubie pocztowej. Prawdopodobnie paliła 

si  ju  od paru minut. Dziwne, pomy lał, do pierwszej pi tna cie po południu nie ma poczty. Czy by przesyłka specjalna, zastanowił si  

i nacisn ł guzik. Wyleciał list. Przesyłka specjalna. Otworzył j . W  rodku był kawałek papieru o tre ci: 

Druciarzu, jeste  mi potrzebny. Dobrze ci zapłac , 

adnego podpisu.  adnego adresu z wyj tkiem jego własnego. Mój Bo e, pomy lał, to co  naprawd  wielkiego. Wiem,  e tak jest. 

Przestawił fotel, by siedzie  twarz  do czerwonego  wiatełka tuby pocztowej. Przygotował si  na długie oczekiwanie, a  to nadejdzie. 

Chyba  e wcze niej zagłodz  si  na  mier , pomy lał. Ale teraz nie chc  ju  umiera . Chc  pozosta  przy  yciu. I czeka . Czeka . 

Czekał wi c. 

 

Rozdział drugi 

 

Tego dnia nic wi cej nie zjechało tub  pocztow  i Joe Fernwright pod ył do domu. 

„Dom" składał si  z jednego pokoju na poziomie sutereny wielkiego wie owca. Kiedy  firma Jiffi-view z Wielkiego Cleveland pojawiała 

si  co sze  miesi cy i tworzyła trójwymiarow , animowan  projekcj  widoku Carmel w Kalifornii. Obraz ten wypełniał okno jego 

pokoju, czy te  raczej namiastk  okna. Jednak e ostatnio z powodu złej kondycji finansowej Joe dał spokój z udawaniem,  e mieszka na 

wielkim wzgórzu z widokiem na morze i  cian  lasu; był zadowolony z widoku płaskiego, niebieskiego szkła, a raczej z rezygnacj  

przyzwyczaił si  do niego. W dodatku, jakby tego było mało, oddał swój psychostymulator, działaj cy na mózg gad et, zainstalowany w 

szafie pokoju, który w czasie pobytu w „domu" przekonywał jego mózg,  e sztuczny widok Carmel jest autentyczny. 

Omam znikn ł z mózgu, a iluzja z okna. Teraz, po powrocie z pracy do „domu", siedział pogr ony w depresji, koncentruj c si  na 

wszelkich paskudnych aspektach  ycia. 

Pewnego razu Muzeum Artefaktów Historycznych w Cleveland dało mu troch  regularnej roboty. Swoim gor coigłowym „zszywaczem" 

pozlepiał wiele fragmentów, przywrócił wygl d wielu ceramicznym przedmiotom; tak jak przedtem robił to jego ojciec. Ale teraz było ju  

po wszystkim, obiekty stanowi ce własno  muzeum zostały naprawione. 

Tu, w swej małej samotni, Joe Fernwright kontemplował brak jakiejkolwiek ornamentacji. Od czasu do czasu przybywali do niego 

wła ciciele cennej, uszkodzonej porcelany, a on robił to, czego chcieli. Naprawiał ich porcelan , a oni odchodzili. Nic po sobie nie 

zostawiali,  adnych bibelotów mog cych zdobi  jego pokój zamiast okna. Pewnego razu siedz c tu, bawił si  gor c  igł , której u ywał. 

Je li przycisn  to małe urz -dzonko do piersi, zastanawiał si  wł czaj c igł , i skieruj  je ku sercu, to zako czy ono moje  ycie w niecał  

sekund . W pewnym sensie jest to pot ne narz dzie. Pomyłka, jak  stanowi moje  ycie, powtarzał sobie, zostanie zako czona. Czemu 

nie? 

Ale istniała ta dziwna notka, któr  otrzymał poczt . Jak ta osoba, czy te  osoby usłyszały o nim? Dla zdobycia klientów powtarzał wci  

ogłoszenia w „Ceramics Monthly". Dzi ki nim zdobywał te nieliczne prace, jakie miał w ci gu tych lat. Miał, a teraz przestał mie . Ale... 

ta dziwna notka! 

Podniósł słuchawk , wykr cił numer i w kilka sekund był twarz  w twarz ze sw  był   on , Kate. Z ekranu spogl dała na niego 

blondynka o twardych rysach twarzy. 

- Cze ! - powiedział przyja nie. 

- Gdzie s  alimenty za zeszły miesi c? - zapytała. 

- Co  mi wpadnie - odrzekł Joe. - B d  mógł zapłaci  wszystkie zaległe alimenty, je li... 

- Je li co? - przerwała mu. - Jaki  kolejny zwariowany pomysł zrodzony w twojej chorej głowie? 

- Notatka - oznajmił. - Chc  ci j  odczyta . Mo e b dziesz w stanie powiedzie  na ten temat co  wi cej ni  ja. 

Jego eks- ona, cho  jej za to nienawidził, za to i za wiele innych rzeczy, miała błyskotliwy umysł. Nawet teraz, w rok po ich rozwodzie, 

nadal polegał na jej intelekcie. To dziwne, pomy lał kiedy ,  e mo na znienawidzi  jak  osob  i nigdy ju  nie chcie  jej widzie , a 

jednak czasami pragn  jej porady. To irracjonalne. Albo, zastanowił si , surracjonalne? Unie  si  ponad nienawi ... A mo e to 

nienawi  była irracjonalna? W ko cu Kate nigdy nic mu nie zrobiła, nic poza u wiadomieniem mu - dotkliwym, celowym 

u wiadomieniem,  e nie potrafi zarabia  pieni dzy. Nauczyła go pogardy dla samego siebie, a potem odeszła. 

A on nadal dzwonił i pytał j  o rad . 

Przeczytał jej notk . 

- To z pewno ci  nielegalne - twierdziła Kate. - Ale wiesz,  e twoje sprawy mnie nie interesuj . B dziesz musiał sam to rozgry , sam 

albo z kim  z kim teraz sypiasz. Pewnie z jak  niezorientowan  w  yciu osiemnastolatk , nie maj c  takiego do wiadczenia jak starsze 

kobiety. 

- Co rozumiesz przez „nielegalne"? - zapytał. - Czy porcelana mo e by  nielegalna? Jaka? 

- Pornograficzna. Taka, jak  Chi czycy robili w czasie wojny. 

- O, Chryste! - O tym nie pomy lał. A Kate pami tała! Zafascynowały j  te dwa cude ka, które kiedy  przeszły przez jego r ce. 

- Zadzwo  na policj  - poradziła Kate. 

- Ale ja... 

- Czy przychodzi ci do głowy co  innego? - zapytała. - Skoro ju  przerwałe  mi i moim go ciom kolacj ? 

- Mog  do was wpa ? - zapytał z t sknot  granicz c  z obaw , co Kate nieomylnie zawsze wyczuwała. Obaw ,  e Kate zmieni si  w 

szachow  wie , zdoln  do zadawania ciosów, a nast pnie ukrywaj c  si  za pozbawion  wyrazu mask . Z pomoc  tej maski potrafiła 

obróci  przeciwko niemu nawet jego własne uczucia. 

- Nie - powiedziała Kate. 

- Czemu nie? 

- Poniewa  nie jeste  w stanie wnie  do dyskusji nic od siebie. Jak sam wiele razy mawiałe , masz talent w r kach. Chyba  e zamierzałe  

przyj  potłuc mi fili anki Royal Albert. A potem je poskleja ? Czy by taki rodzaj magicznego zabiegu roz mieszaj cego dla 

wszystkich? 

background image

 

- Mog  zaanga owa  si  werbalnie - powiedział 

Joe. 

- No to daj mi przykład. 

- Co? - zapytał, wpatruj c si  w jej twarz na ekranie telefonu. 

- Powiedz co  odkrywczego. 

- To znaczy... teraz? Skin ła głow . 

- Muzyka Beethovena jest mocno osadzona w rzeczywisto ci. To wła nie czyni go niezwykłym. A z drugiej strony geniusz Mozarta... 

- Daj spokój. - Kate odwiesiła słuchawk  i ekran 

zgasł. 

Nie powinienem był si  naprasza , zreflektował si  Joe. To dało jej wyj cie, jakiego zwykle u ywa. Chryste, pomy lał. Dlaczego w ogóle 

j  pytałem? Wstał i zacz ł si  przechadza  po pokoju. Robił to coraz bardziej mechanicznie, a  w ko cu stan ł. Musz  my le  o tym, co 

naprawd  ma znaczenie, powiedział sobie. Nie chodziło mu o to,  e usłyszał od Kate co  niemiłego, ani 

o to,  e przerwała rozmow . Po prostu ta notka, któr  dzi  otrzymał, nic nie znaczyła. Pornograficzne czajniczki, zastanowił si . Pewnie 

miała racj . A naprawianie pornograficznych czajniczków jest nielegalne i tyle. 

Powinienem był zda  sobie z tego spraw  zaraz po przeczytaniu notki, powiedział sobie. Ale na tym polega ró nica pomi dzy mn  a 

Kate. Ona zaraz wiedziała. Ja nie wpadłbym na to, póki bym si  nie przyjrzał naprawionemu ju  czajniczkowi. Po prostu nie jestem do  

sprytny. W porównaniu z ni . W porównaniu z reszt   wiata. 

Arytmetyczna cało  wrzucona w płyn c  ciecz, pomy lał. Moja najlepsza zagadka. Przynajmniej w Grze jestem dobry. I co z tego, 

zapytał si . Co z tego? 

Panie Praca, pomó  mi. Nadszedł ju  czas. Dzi  w nocy. 

Wszedł szybko do przyległej łazienki i złapał za klap  spłuczki. Zawsze był przekonany,  e nikt nie zagl da do spłuczek. Wewn trz wisiał 

azbestowy woreczek z  wiartkami. 

No i pływał tam mały plastykowy zbiorniczek. To go zaskoczyło. 

Unosz c go z wody, dostrzegł z niedowierzaniem,  e zawiera zwini ty skrawek papieru. Notk , pławi c  si  w jego spłuczce jak rzucona 

w morze butelka. To by  nie mo e, pomy lał i był bliski wybuchni cia  miechem. Ale nie roze miał si  z powodu strachu. Strachu 

granicz cego z przera eniem. To kolejny kontakt. Jak list przesłany w tubie. Ale tak nikt si  nie kontaktuje, to nie po ludzku! 

Odkr cił wieczko plastykowego pojemnika i wydobył ze  rodka kartk . Miał racj , papierek był zapisany. Przeczytał go raz, a potem raz 

jeszcze. 

Zapłac  ci trzydzie ci pi  tysi cy crumbli 

Co to na Boga jest crumbel, zastanawiał si  Joe i jego strach przerodził si  w panik . Czuł niezno ne dusz ce ciepło, pełzn ce po karku. 

Jego ciało i umysł próbowały si  do tego dostosowa , ale z niewielkim skutkiem. 

Wróciwszy do pokoju, podniósł słuchawk  i wykr cił numer dwudziestoczterogodzinnego serwisu słownikowego. 

- Co to jest crumbel? - zapytał, uzyskawszy poł czenie z robotem. 

- Rozkładaj ca si  substancja. - Wypisał tamten na monitorze. - Innymi słowy drobne resztki; mała resztka lub cz stka. Wprowadzono do 

angielskiego w 1577 roku. 

- A w innych j zykach? - zapytał Joe. 

-  rednioangielski kremelen. Staroangielski gec-rymian. 

- A j zyki pozaziemskie? 

- Na Betelguezie Siedem w j zyku urdia skim oznacza to mały otwór naturalny; co ... 

- Nie to - oznajmił Joe. 

- Na Riglu Dwa oznacza to małe  yj tko, które... 

- Te  nie to - rzekł Joe. 

- Na Syriuszu Pi  w j zyku plabki skim crumbel to jednostka monetarna. 

- O, to, to - powiedział Joe. - A teraz przelicz mi, ile to b dzie na ziemskie pieni dze. Trzydzie ci pi  tysi cy crumbli. 

- Przykro mi, ale w celu uzyskania odpowiedzi b dziesz musiał si  skontaktowa  z informacj  bankow  - odezwał si  robot słownikowy i 

wył czył si . 

Joe odnalazł numer i zadzwonił do informacji bankowej. 

- Zamkni te na noc - poinformował go robot. 

- Na całym  wiecie? - ze zdumieniem zapytał Joe. 

- Wsz dzie. 

- Jak długo musz  czeka ? 

- Cztery godziny. 

- Moje  ycie, moja cała przyszło ... - Ale mówił ju  do głuchego telefonu. System informacji bankowej przerwał kontakt. 

Oto, co zrobi , zdecydował, poło  si  i prze pi  cztery godziny. Była siódma, mógł wi c nastawi  budzik na jedenast . 

Naciskaj c odpowiedni guzik, spowodował wysuni cie łó ka ze  ciany. Teraz jego pokój był sypialni . Cztery godziny, powiedział sobie 

i ustawił mechanizm łó kowego zegara. Poło ył si  tak wygodnie, jak na to pozwalało łó ko i si gn ł do przeł cznika zapewniaj cego 

gł boki, zdrowy sen. 

Zabrz czał dzwonek. 

Cholerny obwód sypialniany, mrukn ł do siebie Joe. Czy musz  go u ywa ? Wstał, otworzył szafk  przy łó ku i si gn ł po instrukcj . 

Tak, obowi zkowe  nienie było wymagane przy ka dym u yciu łó ka... chyba  e ustawi  d wigni  w poło eniu „seks". Zrobi  tak, 

powiedział sobie w duchu. Oznajmi ,  e poznaj  kobiet  w sensie biblijnym. 

Jeszcze raz poło ył si  i wył czył przycisk snu. 

- Wa ysz sto czterdzie ci funtów - powiedziało łó ko. - Moja wytrzymało  wynosi dokładnie tyle samo, kopulacja niemo liwa. 

background image

 

Mechanizm sam przeł czył przycisk na sen i równocze nie zacz ł rozgrzewa  łó ko. W jego wn trzu lekko rozjarzyły si  spirale. 

Nie było sensu spiera  si  z wkurzonym meblem. A zatem wł czył interakcj  spanie- nienie i z rezygnacj  zamkn ł oczy. 

Sen nadszedł natychmiast, jak zawsze. Mechanizm działał doskonale. W okamgnieniu zacz ł  ni  sen b d cy udziałem wszystkich 

ni cych na  wiecie. 

Jeden sen dla wszystkich. Ale, dzi ki Bogu, co noc inny. 

- Witamy - zacz ł radosny senny głos. - Dzisiejszy sen został napisany przez Rega Bakera i nazywa si  „Wyryte w pami ci". I nie 

zapominajcie, kochani, nadsyłajcie swoje pomysły na sny; czekaj  wysokie nagrody! A je li wasz sen zostanie wykorzystany, wygracie 

darmow  wycieczk  pozaziemsk  w dowolnie wybranym kierunku! 

Sen si  rozpocz ł. 

Joe Fernwright stał przed Naczeln  Rad  Finansow  w dziwnym stanie niespokojnego podziwu. Sekretarz NRF odczytywał komunikat. 

- Panie Fernwright - zadeklamował spokojnym głosem. - Wykonał pan w swoim sklepie płytki, na których drukowane b d  nowe 

pieni dze. Pa ski wzór został wybrany ze stu tysi cy przedstawionych nam projektów, z których wiele stworzono z niebywał  

pomysłowo ci . Gratuluj , panie Fernwright. 

Sekretarz wykonał w jego kierunku ojcowski gest, przypominał troch  ksi dza. 

- Jestem zaszczycony - odparł Joe - i bardzo rad z tej nagrody. Wiem,  e doło yłem sw  cegiełk  do fiskalnej stabilno ci znanego nam 

wiata. Niewiele dla mnie znaczy, i  moja twarz uka e si  na pełnych barw nowych pieni dzach, ale skoro ju  tak jest, chciałbym wyrazi  

swe zadowolenie i dum . 

- Pa ski podpis, panie Fernwright - przypomniał mu sekretarz po ojcowsku - pa ski podpis, nie pa ska twarz, pojawi si  na banknotach. 

Sk d pomysł,  e b dzie tam równie  pana podobizna? 

- Mo e pan mnie  le zrozumiał - rzekł Joe. - Je li moja twarz nie pojawi si  na nowych pieni dzach, wycofam swój wzór i cała 

ekonomiczna struktura Ziemi 

legnie w gruzach, gdy b dziecie u ywa  tych starych, podlegaj cych inflacji pieni dzy, które ju  stały si  makulatur  do wyrzucenia przy 

pierwszej okazji. 

- Wycofałby pan swój wzór? - nie dowierzał sekretarz. 

- Tak jak pan słyszał - powiedział Joe w swoim... w ich  nie. W tym samym momencie blisko miliard ludzi na ziemi wycofywało swe 

wzory jak on. Ale Joe nie my lał o tym. Wiedział tylko tyle; bez niego cały system, cała podstawa ich pa stwa ulegnie rozpadowi. 

- A w kwestii podpisu, to tak jak wielki bohater przeszło ci, Che Guevara, szlachetny człowiek, który oddał  ycie za przyjaciół, podpisz  

si  na tych banknotach tylko „Joe". Ku jego pami ci. Ale moja twarz musi by  w wielu kolorach. Przynajmniej w trzech. 

- Panie Fernwright - powiedział sekretarz - stawia pan trudne wymagania. Jest pan twardym człowiekiem. Rzeczywi cie, przypomina mi 

pan Che i s dz ,  e miliony ogl daj ce pana w TV zgodz  si  z tym. A teraz wszyscy razem, dla Joe i Che Guevary! - Sekretarz odrzucił 

kartk  z mow  i zacz ł klaska . - Niech usłysz  wszystkich ogl daj cych nas dobrych ludzi. Oto bohater narodowy, kolejny wielki 

człowiek, który sp dził lata pracuj c, by... 

Wł czył si  budzik i obudził Joego. 

Chryste, powiedział do siebie Joe i wstał na wpół  pi cy. O co tam chodziło? O pieni dze? Sen rozpływał si  ju  w jego umy le. 

- Zrobiłem jakie  pieni dze - powiedział gło no, mru c oczy - albo raczej wydrukowałem. 

Kogo to obchodzi. Sen jak wiele innych. Rz dowa kompensacja rzeczywisto ci. Noc za noc . To gorsze od bezsenno ci. 

Nie, zdecydował. Nic nie jest gorsze od bezsenno ci. 

Podniósł słuchawk  telefonu i zadzwonił do banku. 

- Tu Interplanetarny Spółdzielczy Bank Pszenicy i Kukurydzy. 

- Ile jest warte trzydzie ci pi  tysi cy crumbli w dolarach? - zapytał Joe. 

- Crumble tak jak w j zyku plebkia skim Syriusza Pi ? 

- Zgadza si . 

Bankomat umilkł na chwil , a potem odezwał si : 

- 200 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 dolarów. 

- Naprawd ? - zapytał Joe. 

- A mógłbym ci  okłama ? - odpowiedział robot bankowy. - Nie wiem nawet, kim jeste . 

- Czy s  jakie  inne crumble? - zapytał Joe. - To znaczy crumble u ywane jako jednostki monetarne innej enklawy, cywilizacji, plemienia, 

czy społecze stwa w znanym wszech wiecie? 

- Kilka tysi cy lat temu u ywano crumbli... 

- Nie - przerwał Joe. - Chodziło mi o u ywane aktualnie crumble. Dzi ki, wył czam si . 

Odło ył słuchawk . Dzwoniło mu w uszach, czuł si , jakby wszedł pomi dzy stado gigantycznych dzwonów. Tak wła nie musi wygl da  

to, co nazywaj  do wiadczeniem mistycznym, pomy lał sobie. 

Drzwi frontowe stan ły otworem i do pokoju wkroczyło dwóch policjantów Słu b Utrzymania Porz dku Publicznego. Zaraz omietli 

wzrokiem całe pomieszczenie. 

- Oficerowie Hymes i Perkin z SUPP - powiedział jeden z nich i błysn ł odznak . 

- Pan naprawia porcelan , panie Fernwright? Na rencie, nieprawda ? Prawda  - doko czył, sam sobie odpowiadaj c na pytanie. - Na ile 

okre liłby pan swoje dzienne dochody, rent  i zarobki za prace zlecone? 

Drugi otworzył tymczasem drzwi do łazienki. 

- Mamy tu co  interesuj cego. Szczyt spłuczki toaletowej został zdj ty i wisi tam woreczek z metalowymi pieni dzmi. Zgaduj ,  e około 

osiemdziesi ciu  wiartek. Jest pan obrotny, panie Fernwright - oficer wrócił do pokoju. - Od jak dawna... 

- Dwa lata - odparł Joe - i nie łami   adnego prawa; sprawdziłem u pana Adwokata, zanim zacz łem. 

- A co to za sprawa z trzydziestoma pi cioma tysi cami crumbli? 

Joe zawahał si . 

background image

 

Jego nastawienie do SUPP nie było szczególne. Mieli ładne garniturki, ka dy trzymał pod pach  teczk . Wygl dali na klasycznych 

biznesmenów: odpowiedzialnych, nadzianych, zdolnych samodzielnie podejmowa  decyzje. Nie na jakich  tam zwykłych biurokratów, 

których traktowano by jak roboty... a jednak było w nich co  nieludzkiego, co , czego nie mógł okre li . Chocia , po namy le... tak, miał 

to. Nikt nie był w stanie sobie wyobrazi ,  e taki funkcjonariusz mógłby otworzy  drzwi przed dam . To wyja niało jego odczucia. Mo e 

mała rzecz, ale stanowiła esencj  SUPP. Nigdy nie otwieraj drzwi kobiecie ani nie zdejmuj kapelusza w windzie. Normalne prawa etyki 

nie miały u nich zastosowania, nie były przestrzegane. Nigdy. Ale za to jak wspaniale byli ogoleni. Jacy schludni. 

Dziwne, pomy lał, jak ta konstatacja przybli yła mnie do zrozumienia ich. Bo teraz ich rozumiem. Mo e tylko symbolicznie, ale 

wszystko poj łem i nikt mi tego nie odbierze. 

- Dostałem notk  - powiedział Joe. - Poka  wam. 

Podał im karteczk , któr  odnalazł w plastykowym pojemniku w spłuczce. 

- Kto to napisał? - zapytał jeden z m czyzn. 

- Bóg jeden wie - odparł Joe. 

- Czy to  art? 

- Ma pan na my li to,  e notka jest  artem, czy te  to,  e powiedziałem „Bóg jeden wie"... - przerwał, zauwa ywszy,  e jeden z m czyzn 

si gn ł po czujnik. Receptor, który zbierze i nagra jego my li dla inspekcji policyjnej. - Zobaczycie - powiedział. - Zobaczycie,  e to 

prawda. 

Czujnik, podobny do ró d ki, na kilka minut zawisł nad jego głow . Nikt nic nie mówił. Potem funkcjonariusz schował czujnik do 

kieszeni i wło ył do ucha słuchawk . Odsłuchał sobie my li Joego. 

- Zgadza si  - stwierdził i zatrzymał ta m , umieszczon  oczywi cie w aktówce. - On nic nie wie o tej notce. Ani kto j  podło ył, ani 

dlaczego. Przepraszamy, panie Fernwright. Jest panu oczywi cie wiadomo,  e monitorujemy wszystkie rozmowy telefoniczne. Ta 

zainteresowała nas ze wzgl du, jak pan pewnie sam rozumie, na wspomnian  sum . 

Drugi policjant powiedział: 

- Prosz  składa  nam raz dziennie raporty w tej sprawie. - Podał Joemu kart . - Numer, pod jaki nale y dzwoni , jest tutaj. Nie musi pan 

prosi  nikogo szczególnego, wystarczy przekaza  informacje temu, kto si  zgłosi. 

Pierwszy funkcjonariusz dodał: 

- Nie ma nic legalnego w tym,  e mo e pan otrzyma  trzydzie ci pi  tysi cy plabkia skich crumbli, panie Fernwright. To  mierdzi 

czym  nielegalnym. Tak my to widzimy. 

- Mo e na Syriuszu Pi  jest od cholery potłuczonej porcelany - powiedział Joe. 

- Niezły  art - stwierdził zimno pierwszy funkcjonariusz, po czym skin ł na swojego towarzysza, otworzyli drzwi i wyszli z pokoju. 

Drzwi same si  za nimi zamkn ły. 

- A mo e to gigantyczny czajnik - powiedział gło no Joe - czajnik rozmiaru planety w pi dziesi ciu kolorach i... - poddał si , pewnie ju  

go nie słyszeli. I oryginalnie ornamentowany przez najwi kszego artyst  w plebkia skiej historii, pomy lał. I jest to jedyna pozostało  

jego geniuszu, gdy  reszt  zniszczyło trz sienie ziemi, a czajnik stał si  obiektem czci. Wi c cała plebkia ska cywilizacja legła w 

gruzach. 

Plebkia ska cywilizacja. Hmmm, pomy lał. Ciekawe, jak zaawansowani cywilizacyjnie s  na tym Syriuszu Pi , zapytał siebie samego. 

Dobre pytanie. 

Wykr cił numer encyklopedii. 

- Dobry   wieczór - powiedział   głos   robota. - Jakiej informacji pragnie pan lub pani? Joe powiedział: 

- Prosz  o opis rozwoju społecznego na Syriuszu Pi . 

Zanim min ł ułamek sekundy, sztuczny głos zacz ł mówi : 

- To stara społeczno , która prze yła ju  swe najlepsze dni. Obecnie istot  dominuj c  jest tam Glim-mung. Owa olbrzymia, tajemnicza 

istota nie pochodzi z tej planety; przeniosła si  tam kilka wieków temu, przejmuj c  wiat po takich delikatnych gatunkach, jak wuby, 

werje, klaki, troby i printery pozostałe po niegdy  rz dz cych tam tak zwanych staro ytnych, Mgłorzeczach. 

- A ten Glimmung, czy jest pot ny? - zapytał Joe. 

- Jego moc - powiedział głos encyklopedii - wyznaczana jest ramami pewnej szczególnej ksi gi, prawdopodobnie nie istniej cej, w której, 

jak si  utrzymuje, zapisano wszystko, co było, jest i b dzie. 

- Sk d pochodziła ta ksi ga? - zapytał Joe. 

- Wykorzystałe  swój przydział informacji - o-znajmił głos i rozł czył si . 

Joe odczekał dokładnie trzy minuty i zadzwonił jeszcze raz. 

- Dobry wieczór. Jakich informacji potrzebuje pan lub pani? 

- Ta ksi ka o Syriuszu Pi  - zapytał Joe - która dotyczy wszystkiego co było... 

- Och, to znowu pan. No có , ten trik ju  nie działa; zbieramy teraz próbki głosu. - Poł czenie przerwano. 

Zgadza si , pomy lał Joe. Pami tam, jak czytałem o tym w gazecie. To kosztowało rz d zbyt wiele pieni dzy. Wszyscy robili to, co 

wła nie chciałem zrobi . Cholera, powiedział do siebie. Dwadzie cia cztery godziny temu zdobyłbym wi cej informacji. Oczywi cie 

mógł uda  si  do prywatnej budki pana Encyklopedii. Ale kosztowałoby to tyle, ile uzbierał w woreczku. Rz d, zezwalaj c na 

prowadzenie takich interesów, jak pana Adwokata, pana Encyklopedii, czy pana Pracy, potrafił dopilnowa  profitów. 

My l ,  e dałem si  wykołowa , powiedział do siebie Joe Fernwright. Jak zwykle. 

Nasze społecze stwo jest doskonale zarz dzane. Ka dy zostaje w ko cu wykołowany. 

 

 

 

 

 

background image

 

Rozdział trzeci 

 

Nast pnego ranka, gdy dotarł do swej klitki warsztatowej, zastał tam specjaln  przesyłk . 

Le  na planet  Plowmana, gdzie jeste  potrzebny. Twoje  ycie b dzie co  znaczy . Stworzysz co , co prze yje zarówno mnie, jak i ciebie. 

Planeta Plowmana, pomy lał Joe. Jakby gdzie  o tym słyszał, cho  nie pami tał dokładnie gdzie. Bez zastanowienia wykr cił numer 

encyklopedii. 

- Czy planeta Plowmana... - Zacz ł, ale przerwał mu sztuczny głos: 

- Poczekaj jeszcze dwana cie godzin.  egnam. 

- Tylko jeden fakt - rozzło cił si . - Chc  tylko informacji o Syriuszu Pi  i planecie... - klik. Mechanizm robota rozł czył si . Gnojki, 

pomy lał Joe. Wszystkie komputery i serwomechanizmy to gnojki. 

Kogo mam spyta ? Kto wiedziałby, czy Syriusz Pi  to planeta Plowmana? Kate. Kate by wiedziała. 

Jednak, pomy lał wykr caj c ju  jej numer, skoro zamierzam tam emigrowa , to czy chc , by o tym wiedziała? B dzie mogła mnie 

dopa  i  ci gn  alimenty. Zrezygnował. 

Jeszcze raz si gn ł po nie podpisan  notk  i przestudiował j . Powoli dotarło do jego  wiadomo ci co  jeszcze. Na kartce znajdowało si  

wi cej słów, napisanych ledwie widzialnym atramentem. Pismo runiczne? Czuł dziwne, zwierz ce podniecenie, jakby podejmował jaki  

trop. 

Zadzwonił do Smitha. 

- Gdyby  dostał list - powiedział - napisany atramentem sympatycznym, jakby  go uczynił widzialnym? 

- Potrzymałbym go nad  ródłem ciepła - powiedział Smith. 

- Dlaczego? - spytał Joe. 

- Poniewa  jest pewnie napisany mlekiem. A pismo mlekiem ujawnia si  nad  ródłem ciepła. 

- Runy pisane mlekiem? - zapytał Joe ze zło ci . 

- Statystyka wykazuje... 

- Nie wyobra am sobie tego. Po prostu nie. Runy pisane mlekiem - pokr cił głow . - A tak w ogóle to jaka statystyka dotyczy pisma 

runicznego? To absurd. -- Wyj ł zapalniczk , zapalił j  i umie cił pod papierem. Natychmiast ujrzał czarne litery. 

Wydob dziemy Heldscall  

- Co odczytałe ? - zapytał Smith. Joe powiedział: 

- Posłuchaj, Smith; nie u ywałe  encyklopedii w ci gu ostatnich dwudziestu czterech godzin, prawda? 

- Nie - odparł Smith. 

- Zadzwo  tam - poprosił Joe - i zapytaj, czy planeta Plowmana to inna nazwa Syriusza Pi . I zapytaj, z czego składa si  „Heldscalla" - 

wydaje mi si ,  e o to mógłbym sam zapyta  słownik, powiedział do siebie. - Co za bałagan - dodał na głos. - Jak tu mo na prowadzi  

interesy? - Czuł strach przemieszany z nudno ciami, ale nie przejmował si  tym. Nie było to uczucie ani efektowne, ani zabawne. W 

dodatku, pomy lał, musz  zgłosi  to na policj , wi c znowu czeka mnie inwigilacja. Pewnie ju  maj  kartotek , cholera, maj  j  przecie  

od momentu mego urodzenia. Ale teraz pojawiły si  tam nowe wpisy, a to nie jest dobre. Wie o tym ka dy obywatel. 

Heldscalla, pomy lał. To słowo robi wra enie. Przemawiało do niego, wydawało si  znajdowa  w absolutnej opozycji do takich rzeczy, 

jak klitki mieszkalne, telefony, spacer do pracy przez nieprzebrany tłum,  ycie z renty, a wszystko to przeplatane zabaw  w Gr . Jestem 

tu, pomy lał, a powinienem by  gdzie  tam. 

- Oddzwo  do mnie, Smith - powiedział do telefonu - jak tylko porozmawiasz z encyklopedi . Cze . - Rozł czył si , poczekał chwil , a 

potem zadzwonił do słownika. 

- Heldscalla - powiedział. - Co to znaczy? Słownik, a raczej jego sztuczny głos, odpowiedział: 

- Heldscalla to staro ytna katedra Mgłorzeczy rz dz cych kiedy  na Syriuszu Pi tym. Kilka wieków temu zatopiło j  morze i nigdy nie 

odbudowano jej na suchym l dzie, nie przywrócono jej dawnej  wietno ci ze  wi tymi artefaktami. 

- Czy masz teraz poł czenie z encyklopedi ? - zapytał Joe. - Tu jest cholernie du o definicji. 

- Tak, prosz  pana lub pani, mam poł czenie. 

- To mo esz powiedzie  mi co  wi cej? 

- Nic wi cej. 

- Dzi ki - zdenerwował si  Joe Fernwright i odwiesił słuchawk . 

Ju  to sobie wyobra ał. Glimmungi, a raczej jeden Glimmung, poprawił si , bo bez w tpienia istniał tylko jeden, miał zamiar wznie  

pradawn  katedr  Held-scalla i aby tego dokona  potrzebował wielu specjalistów z ró nych dziedzin. Jedn  z nich była naprawa 

porcelany. Heldscalla z pewno ci  miała sw  ceramik , wystarczaj c  jej ilo , by Glimmung zwrócił si  do niego... i zaproponował tak  

sumk  za prac . 

Do tej pory zatrudnił ju  pewnie z dwustu majstrów, z dwustu planet, pomy lał Joe. Nie tylko do mnie trafił dziwny li cik i temu 

podobne. W my lach ujrzał, jak odpalaj  olbrzymie działo i wylatuj  z niego tysi ce listów poleconych zaadresowanych do ró nych form 

ycia w całej Galaktyce. 

O Bo e, pomy lał. Policja tropi te listy; wpadli do mego domu w kilka minut po konsultacji z bankiem. Zeszłej nocy tych dwóch 

wiedziało, co zawieraj  oba li ciki i notka pływaj ca w spłuczce. Mogli mi od razu powiedzie . Ale nie zrobili tego; to byłoby zbyt 

naturalne, zbyt ludzkie. 

Zadzwonił telefon i Joe podniósł słuchawk . 

- Skontaktowałem si  z encyklopedi  - o wiadczył Smith, gdy jego obraz pojawił si  na ekranie. - Planeta Plowmana to w kosmicznym 

argonie Syriusz Pi . Spytałem o szczegóły i my l ,  e to docenisz. 

- Tak - powiedział Joe. 

-  yje tam jedna wielka istota, prawdopodobnie niepełnosprawna. 

- To znaczy,  e jest chora? - zapytał Joe. 

background image

10 

 

- No wiesz, wiek... te sprawy. Raczej u piona. 

- Czy jest okrutna? 

- Jak mo e by  okrutna, skoro jest u piona i niepełnosprawna? Jest nieszkodliwa. Tak, to dobre słowo, nieszkodliwa. 

- Czy nawi zywała kiedy  kontakt? - zapytał Joe. 

- Niespecjalnie. 

- Nic a nic? 

_ Dziesi  lat temu poprosiła nas o satelit  meteo. 

_ Czym za niego zapłaciła? 

- Nie zapłaciła. Jest spłukana. Dostała satelit  za darmo i dorzucili my jej jeszcze satelit  ł czno ciowego. 

- Spłukana i nieszkodliwa - stwierdził Joe. Czuł si  załamany. - No có  - powiedział. - Czuj ,  e nie b dzie z tego  adnych pieni dzy. 

- Dlaczego? Czy wytaczasz jaki  proces tej istocie? 

-  egnaj, Smith - powiedział Joe. 

- Czekaj! - krzykn ł Smith. - Mamy now  gr . Przył czysz si ? Polega na szybkim przeszukiwaniu archiwów gazet pod k tem 

najzabawniejszych nagłówków. Prawdziwych nagłówków, wyobra asz sobie, nie wymy lonych. Mam jeden dobry, z 1962 roku. Chcesz 

go usłysze ? 

- Okay - powiedział Joe, nadal załamany. To uczucie przenikało go jak g bk , a on reagował jak g bka. - No to przeczytaj ten tytuł. 

- ELMO PLASKETT POGR

A GIGANTÓW - odczytał Smith ze skrawka papieru. 

- A kim e u diabła był Elmo Plaskett? 

- Pojawił si  kiedy  i... 

- Musz  ju  ko czy  - oznajmił Joe, wstaj c. - Wychodz  z biura. - Odwiesił słuchawk . Do domu, powiedział sobie. Zabra  woreczek 

wiartek. 

 

 

Rozdział czwarty 

 

Przy chodnikach zbierała si  i czekała zwierz co pulsuj ca masa clevelandzkich nie zatrudnionych i nieza-trudnialnych. Czekali i mieszali 

si  mi dzy sob , tworz c niestabilny i smutny tłum. 

Joe Fernwright ze swym woreczkiem monet otarł si  o nich w drodze na róg ulicy, do budki pana Pracy. Czuł obecno  

charakterystycznego, jakby octowego zapachu zawiedzionych mas ludzkich. Ze wszystkich stron czyje  oczy  ledziły jego marsz. Ludzie 

ci w ciszy obserwowali, jak z determinacj  przechodzi obok nich. 

- Przepraszam - odezwał si  do młodego Meksykanina, który zablokował mu przej cie. 

Tamten zamrugał nerwowo, ale nie poruszył si . Dostrzegł niesiony przez Joego azbestowy woreczek. Bez w tpienia wiedział, co w nim 

jest, dok d zmierza Joe i co ma zamiar zrobi . 

- Czy mog  przej ? - zapytał go Joe. Chyba byli w impasie. Stoj cy za Joem ludzie zablokowali drog , odcinaj c mu szans  ucieczki. 

Nie był w stanie ruszy  dalej ani si  wycofa . Nast pn  rzecz  jak  zrobi  b dzie zabranie mi worka i ucieczka, pomy lał. Bolało go 

serce, jakby przed chwil  zdobył jaki  szczyt, ale była to raczej 

kraw d  nad przepa ci  pełn  czaszek. Dostrzegł wpatrzone w niego oczy i do wiadczył dziwnego uczucia,  e ci ludzie wyczuwali 

obecno  pieni dzy, jakby... 

- Czy mógłbym zobaczy  pa skie monety, sir? - odezwał si  Meksykanin. 

Trudno było przewidzie , co dalej robi . Te oczy, a raczej zapadni te oczodoły,  widrowały go ze wszystkich stron. Czuł, jak go otaczaj . 

Jego i azbestowy woreczek, który miał przy sobie. Kurcz  si , pomy lał zdumiony. Dlaczego? Czuł si  zawiedziony i słaby, ale nie czuł 

si  winny. To były jego pieni dze. Wiedział o tym i oni te  wiedzieli. A jednak ich oczy sprawiały,  e si  kurczył. Pomy lał,  e cokolwiek 

zrobi: pójdzie do budki pana Pracy, czy nie, nie ma znaczenia dla tych ludzi. 

Do diabła! Tamci  yli swoim  yciem, a on swoim. I to do niego nale ał woreczek z zaoszcz dzonymi pieczołowicie pieni dzmi. Czy ci 

ludzie s  w stanie mnie wchłon , zastanowił si . Wci gn  mnie mi dzy siebie i zarazi  bakcylem beznadziejno ci? To ich problem, nie 

mój, odpowiedział sobie. Nie zamierzam ton  w tym systemie, to była moja pierwsza decyzja, zignorowa  dwie przesyłki polecone i 

wybra  si  w drog  z woreczkiem monet. To pocz tek mojej ucieczki i nie b d  zmieniał planów z powodu tych ludzi. 

- Nie - oznajmił. 

- Nie zabior   adnej - powiedział młodzieniec. 

Joe Fernwright poddał si  dziwnemu impulsowi. Otworzywszy worek, wydobył jedn  monet  i podniósł j  w stron  młodego 

Meksykanina. Gdy chłopiec odebrał j  od niego, pojawiły si  kolejne wyci gni te ze wszystkich stron dłonie. Kr g wpatrzonych oczu 

zmienił si  w kr g dłoni. Ale nie było w nich chciwo ci;  adna z r k nie próbowała chwyci  za woreczek. Po prostu czekały. Czekały w 

milczeniu popartym wiar , tak jak niegdy  on przy tubie pocztowej. Potworne, pomy lał Joe. Ci ludzie s dz ,  e uczyni  im prezent, taki 

jakiego wcze niej oczekiwali od  wiata.  wiat nic dla nich nie zrobił przez całe  ycie, a oni akceptowali to w milczeniu. Widz  we mnie 

palec bo y. Ale nim nie jestem, pomy lał. Musz  si  st d zbiera . Nic nie mog  dla nich zrobi . 

Mimo  e my lał inaczej, si gn ł r k  do woreczka i zacz ł wr cza  ludziom monety, jedn  po drugiej. 

Nad jego głow  zagwizdał gło no policyjny patrolowiec i obni ył swój lot, przypominaj c wielk  pokrywk  z dwoma pasa erami w 

jasnych uniformach i błyszcz cych hełmach. W r kach trzymali strzelby laserowe. Jeden z nich powiedział: 

- Zejd cie z drogi temu człowiekowi. Otaczaj cy Joego tłum zacz ł topnie . Wyci gni te r ce znikn ły, jakby pokryła je kurtyna mroku. 

- Nie stój tutaj - powiedział do Joego drugi policjant słu bowym tonem. - Ruszaj dalej. Zabieraj te monety, albo wypisz  ci mandat, po 

którym nie zostanie ci ju  ani jedna. 

Joe ruszył. 

- Za kogo si  uwa asz? - odezwał si  pierwszy policjant z lec cego nad nim patrolowca. - Za jak  prywatn  organizacj  charytatywn ? 

background image

11 

 

Nic nie mówi c, Joe szedł dalej. 

- Prawo wymaga, by  mi odpowiedział - oznajmił policjant. 

Si gn wszy do azbestowego woreczka, Joe wydobył jedn   wiartk . Podał j  w kierunku znajduj cego si  bli ej funkcjonariusza. 

Równocze nie ze zdumieniem zauwa ył,  e zostało mu ju  tylko kilka monet. 

Zdał sobie spraw ,  e jego pieni dze przepadły! Została mi tylko jedna droga wyj cia, pomy lał. Tuba pocztowa i to, co przyniosła przez 

ostatnie dni. Mo e mi 

si  to podoba  lub nie, ale po tym, co zrobiłem, klamka zapadła. 

- Dlaczego podałe  mi t  monet ? - zapytał policjant. 

- To napiwek - powiedział Joe i równocze nie poczuł, jak laserowy promie  trafia go mi dzy oczy. 

Na posterunku odezwał si  do niego młody urz dnik o blond włosach, niebieskich oczach i szczupłej sylwetce, odziany w czysty uniform. 

- Nie zamierzamy pana zapuszkowa , Fernwright, cho  z punktu widzenia prawa jest pan winien zbrodni przeciwko społecze stwu. 

- Przeciwko pa stwu - poprawił Joe, przysiadaj c i pocieraj c głow , by u mierzy  ból. - Nie przeciwko społecze stwu - zdołał doda . 

Zmru ył oczy i poddał si  bólowi, którego  ródło znajdowało si  w miejscu, w które został trafiony. 

- To, co mówisz - oznajmił młody urz dnik - samo w sobie jest przest pstwem i mo emy ci  za to posadzi . Mo emy ci  nawet przesła  

do Politycznego Biura Kontroli jako wroga klasy pracuj cej, zaanga owanego w spisek przeciwko społecze stwu i sługom tego 

społecze stwa, takim jak my. Ale dotychczasowa niekaralno ... - studiował akta Joego z zawodow  pieczołowito ci . - Zdrowy człowiek 

nie rozdaje monet nieznajomym. - Urz dnik policyjny przyjrzał si  dokumentowi, który wyszedł ze szczeliny w jego biurku. - Nie ma 

w tpliwo ci,  e działał pan spontanicznie. 

- Tak - powiedział Joe. - Spontanicznie. 

Nie czuł  adnych emocji; czuł tylko cielesny dyskomfort. Coraz gorszy. Przesłaniało to wszelkie inne uczucia, uniemo liwiało aktywno  

umysłow . 

- A jednak zamierzamy skonfiskowa  pozostałe monety. Przynajmniej czasowo. A pan przez rok b dzie pod kuratel , przez cały czas 

zgłaszaj c si  do nas raz w tygodniu i zdaj c pełne sprawozdanie ze swych działa . 

- Bez procesu? - zapytał Joe. 

- A chce pan mie  kłopoty? - Policjant spojrzał na niego spode łba. 

- Nie - odparł Joe. Ci gle pocierał głow . Materiał z SUPP pewnie jeszcze nie dotarł do ich komputerów, pomy lał. Ale w ko cu dojd  po 

nitce do kł bka. Zło  to w cało ; łapówka dla policjanta, znalezienie notki w spłuczce. Jestem szalony. Bezczynno  rzuciła mi si  na 

mózg; tych siedem miesi cy mnie wyko czyło. A teraz, gdy wykonałem ruch, gdy postanowiłem zwróci  si  do pana Pracy, nie byłem w 

stanie zrealizowa  swego zamiaru do ko ca. 

- Momencik - powiedział inny policjant - jest co  na niego z SUPP. Dopiero co przyszło z ich centralnego banku danych. 

Joe rzucił si  ku drzwiom posterunku. W stron  masy ludzkiej na zewn trz. Jakby chciał si  da  tam pogrzeba , zosta  wchłoni ty. 

Zaraz wyrosło przed nim dwóch gliniarzy. Chcieli odci  mu drog ; zbli ali si  nienaturalnie szybko, jak na przyspieszonej ta mie wideo. 

A potem nagle byli pod wod  jak zwinne srebrne ryby. Dobry Bo e,  cigali go mi dzy koralami i ro linami wodnymi! On sam nie czul tej 

wody, nie czuł niczego. A przecie  posterunek policyjny zamienił si  w otaczaj cy go zbiornik wodny. Meble wygl dały jak zatopione 

wraki, do połowy zagrzebane w piasku. Policjanci przemykali obok niego gibkimi ruchami. Nie mogli go jednak dotkn , poniewa  

znajduj c si  w centrum, był poza zbiornikiem. Nie słyszał  adnego d wi ku. Usta tamtych poruszały si , ale wokół Joego panowała 

cisza. 

Wypuszczaj c b belki, przemkn ła obok niego m twa, podobna do morskiego ducha. Wyrzuciła z siebie 

chmur  ciemno ci, jakby chciała wszystko przesłoni . Nie widział ju  oficerów policji; ciemno  pokryła wszystko i stała si  jeszcze 

bardziej mroczna. Dobrze,  e chocia  mog  oddycha , pomy lał Joe. 

- Hej - odezwał si  i usłyszał swój własny głos. Po prostu nie jestem w wodzie jak oni, skonstatował. Mog  si  zidentyfikowa ; jestem 

odr bny, wyizolowany. Ale dlaczego? 

A je li spróbuj  si  poruszy , pomy lał. Zrobił jeden krok, a potem nast pne. Odbił si  od struktury mog cej by   cian . Spróbuj  w 

drug  stron , zdecydował. Odwrócił si  i ruszył. Bum! W panice pomy lał,  e znajduje si  w czym  na kształt trumny. Zadał sobie 

pytanie, czy go przypadkiem nie zabili, gdy próbował dobiec do drzwi. Wyci gn ł r ce w ciemno  i poczuł,  e kto  wpycha mu co  do 

prawej dłoni. Małe, prostok tne, z dwoma okr głymi pokr tłami. 

Radio tranzystorowe. 

Wł czył je. 

- Cze , ludziska - zabrzmiał w ciemno ci cienki, wesoły głosik. - Tu Gary Karns z sze cioma telefonami przed sob  i dwudziestoma 

obwodami przeł czaj cymi, bym mógł wysłucha  was wszystkich, wszystkich dobrych ludzi, którzy chc  o czym  pogada . Mój numer to 

394-950-911111, wi c dzwo cie ludziska, mówcie na dowolny temat, co tylko przyjdzie wam do głowy: dobrego, złego, niesamowitego, 

interesuj cego czy nudnego. Zadzwo cie tylko do Cary Karnsa pod 394-950-911111 i cała publiczno  usłyszy, co macie do 

powiedzenia, pozna wasze opinie, fakty, które znacie, a o których powinni dowiedzie  si  inni. - Z gło nika radia dobiegł d wi k 

telefonu. - Halo, ju  mamy dzwoni cego! - oznajmił Cary Karns. - Tak, sir. To znaczy tak, madame. 

- Panie  Karns - powiedział  kobiecy  głosik - na skrzy owaniu Fulton Avenue i Clover powinien by  znak stopu. Codziennie widuj  tam 

małe dzieci w wieku szkolnym... 

Jaki  inny twardy obiekt wpadł do lewej r ki Joego. Złapał go. Był to telefon. 

Usiadł i ustawił go wraz z radiem tranzystorowym przed sob , a potem dobył zapalniczki. Roz wietlała niewielki kr g, w którym 

dostrzegł oba przedmioty. Mimowolnie zauwa ył,  e radio nazywa si  „Zenit". S dz c z rozmiaru, było to dobre radio. 

- Okay, ludziska - zaszczebiotał Gary Karns. - Numer 394-950-911111. Tam mnie znajdziecie, a dzi ki mnie cały  wiat... 

Joe zadzwonił. Wykr cił z bólem cały numer. Przytkn ł słuchawk  do ucha, przez moment słuchał sygnału „zaj te", a potem usłyszał 

równocze nie z radia i ze słuchawki głos Cary Karnsa: 

- Tak, sir, a mo e madame. 

background image

12 

 

- Gdzie jestem? - powiedział Joe do telefonu. 

- Witam! - rzekł Karns. - Mamy tu kogo , jak  biedn  duszyczk , która si  zgubiła. Pa ska godno , sir? 

- Joseph Fernwright - powiedział Joe. 

- No, panie Fernwright, to wielka rozkosz rozmawia  z panem. Pa skie pytanie brzmi: gdzie jestem? Czy ktokolwiek wie, gdzie jest pan 

Joseph Fernwright z Cleveland, jest pan z Cleveland, prawda, panie Fernwright, czy ktokolwiek wie, gdzie on jest w tym momencie? 

My l ,  e to wa ne pytanie ze strony pana Fernwrighta; chciałbym otworzy  lini  dla wszystkich, którzy mog  nam pomóc w cho by 

najogólniejszej lokalizacji naszego słuchacza. Wi c niech ci inni, którzy nie wiedz , gdzie jest pan Fernwright, nie dzwoni , póki go nie 

znajdziemy. Panie Fernwright, to nie powinno potrwa  długo. Mamy dziesi ciomilionow  pub- 

liczno  i pot ny nadajnik. Chwileczk ! Jest telefon. - Lekko słyszalny d wi k dzwoni cego aparatu. - Tak, sir lub madame. Sir. Pa ska 

godno . 

Ze słuchawki Joego i z radia rozległ si  m ski głos: 

- Nazywam si  Dwight L. Glimmung z Pleasant Hill Road 301 i wiem, gdzie jest pan Fernwright. Jest on w mojej piwnicy. Lekko w 

prawo, kawałek za kominkiem. Jest w drewnianej skrzyni, któr  przywieziono wraz z klimatyzatorem zamówionym przeze mnie przed 

rokiem w Peoples Sears. 

- Słyszał pan, panie Fernwright? - krzykn ł Cary Kerns. - Jest pan w skrzyni u pana Dwighta L. ...Jak brzmiało pa skie nazwisko, sir? 

- Glimmung. 

- Piwnica pana Dwighta L. Glimmunga przy Pleasant Hill Road 301. A wi c sko czyły si  pa skie kłopoty, panie Fernwright. Prosz  

tylko wyj  ze skrzyni i wszystko b dzie w porz dku. 

- Nie chc ,  eby rozwalał skrzyni  - powiedział Dwight L. Glimmung. - Mo e lepiej zejd  do piwnicy i odblokuj  kilka desek,  eby go 

wypu ci . 

- Panie Fernwright - oznajmił Karns - tak dla zaspokojenia ciekawo ci radiosłuchaczy, prosz  powiedzie  nam, jak si  pan dostał do 

pustej skrzyni w piwnicy pana Dwighta L. Glimmunga przy Pleasant Hill Road 301? Jestem pewien,  e pragn liby to usłysze . 

- Nie wiem - stwierdził Joe. 

- A mo e pan Glimmung? Panie Glimmung! Chy ba si  rozł czył. Pewnie jest ju  w drodze do piwnicy, by pana wypu ci , panie 

Fernwright. Có  to dla pana za szcz cie,  e pan Glimmung słuchał naszego programu! Inaczej pewnie tkwiłby pan w tej skrzyni do dnia 

S du Ostatecznego. A teraz posłuchajmy kolejnego rozmówcy; halo? - Telefon przy uchu Joego klik-n ł. Przerwano poł czenie. 

D wi ki. Zewsz d dokoła. Trzaskanie i odginanie czego .  wiatło wdarło si  do wn trza skrzyni, gdzie siedział Joe Fernwright z 

zapalniczk , telefonem i radiem tranzystorowym. 

- Wydostałem ci  z posterunku policji w najlepszy sposób, na jaki było mnie sta  - powiedział m ski głos, który Joe znał ju  z radia. 

- Dziwny sposób - powiedział Joe. 

- Dziwny dla ciebie. Dla mnie dziwne były te rzeczy, które robiłe  od czasu, gdy si  o tobie dowiedziałem. 

- Takie jak oddanie monet? - zapytał Joe. 

- Nie, to akurat rozumiałem. Bardziej uderzyło mnie siedzenie całymi miesi cami w kabinie słu cej ci za warsztat i czekanie. - 

Odskoczyła nast pna deska i na Joego padło jeszcze wi cej  wiatła. Zamrugał. Próbował dostrzec Glimmunga, lecz ci gle nie potrafił. - 

Dlaczego nie poszedłe  do pobliskiego muzeum i anonimowo nie stłukłe  im paru sztuk porcelany... miałby  robot . A porcelana i tak 

byłaby jak nowa. Nic nie zostałoby zaprzepaszczone, a ty byłby  aktywny i produktywny przez te wszystkie dni. - Opadła ostatnia deska i 

Joe Fernwright zobaczył w pełnym  wietle istot  z Syriusza Pi , form   ycia opisywan  przez encyklopedie jako łagodn  i spłukan  do 

cna z pieni dzy. 

Zobaczył wielki kr g wody, obracaj cy si  wokół poziomej osi, a w nim, kr

cy wokół osi pionowej, kr g ognia. Nad tymi 

elementarnymi kr gami oraz za nimi rozwieszona była zwiewna materia. 

I co  jeszcze. W j drze wiruj cych kr gów znajdowało si  dziwne oblicze. Przyjemna, łagodna twarz br zowo-włosej nastolatki. Wisiała 

tam i u miechała si  do niego. Zwykła twarz, łatwa do przeoczenia, ale miła. Była to, jak s dził Joe, maska Glimmunga. Przypadkowo 

wybrany i nie maj cy wi kszego znaczenia obrazek, dzi ki któremu Glimmung chciał nawi za  z nim kontakt. Ale co 

znaczył wodny kr g? Czy był baz  wszech wiata? A kr g ognisty? Oba obracały si  nieustannie, z doskonale zsynchronizowan  

szybko ci . Wspaniały i wiecznie samo-nap dzaj cy si  mechanizm, pomy lał Joe. Z wyj tkiem oczywi cie tej tandetnej zasłonki i 

niedojrzałej  e skiej twarzyczki. Czuł si  zdziwiony. Czy to, co widział, było manifestacj  siły? Z pewno ci  brakowało temu aury 

dostoje stwa, a jednak Joe miał wra enie,  e za młod  twarz  kryje si  wiekowa istota. Co do jej statusu finansowego, to nadal byłoby go 

trudno okre li . Przyjdzie na to jeszcze poczeka . 

- Kupiłem ten dom siedem lat temu - powiedział Glimmung lub te  j ego głos - gdy istniał jeszcze rynek nieruchomo ci. 

Szukaj c  ródła głosu Joe dostrzegł co , co zmroziło mu nie tylko krew, ale i jego całego, jakby spotkały si  w nim woda i ogie , 

analogicznie jak u Glimmunga. 

Ten głos. Dochodził ze starej, nakr canej „Victroli", na której z niesłychan  pr dko ci  obracała si  płyta. Głos Glimmunga był nagrany 

na płyt . 

- Tak, s dz ,  e masz racj  - powiedział Joe. - Siedem lat temu był czas na kupowanie. Czy st d dokonujesz rekrutacji? 

- Tu pracuj  - odparł głos Glimmunga ze starej, nakr canej „Victroli". - Pracuj  te  w wielu innych miejscach... w wielu systemach 

gwiezdnych. A teraz pozwól,  e powiem ci pokrótce, na czym stoisz, panie Fernwright. Dla policji po prostu odwróciłe  si  i wyszedłe  z 

budynku. Oni z jakiego  powodu nie byli wówczas w stanie ci  zatrzyma . Ale rozesłano za tob  listy go cze i teraz nie mo esz ju  

wróci  ani do domu, ani do pracy. 

- Bo złapie mnie policja - powiedział Joe. 

- A chciałby  tego? 

- Mo e tak musi by  - ze stoickim spokojem stwierdził Joe. 

- Nonsens. Wasza policja jest paskudna i okrutna. Chc ,  eby  zobaczył Heldscall , taka jaka była przed zatoni ciem. Znaaaaaaa... - i 

fonograf zatrzymał si . Joe z mieszanymi uczuciami, których nie był w stanie opisa , nakr cił go korbk . - Znajdziesz instrument do 

background image

13 

 

ogl dania na stole, po prawej stronie - doko czył zdanie Glimmung, gdy płyta nabrała wła ciwych obrotów. - Jest to mechanizm do 

percepcji obrazu, pochodz cy z twojej planety. 

Joe poszukał i znalazł antyczn  przegl dark  stereoskopow , tak  z roku około 1900 oraz komplet czar-no-białych przezroczy do niej. 

- Nie mogłe  wymy li  czego  lepszego? - zapytał z wyrzutem. - Kawałka filmu czy cho by wideo. To co  wymy lono jeszcze przed 

samochodem - i wtedy zrozumiał. - Jeste  spłukany - powiedział. - Smith miał racj . 

- To kalumnia - odezwał si  Glimmung. - Jestem po prostu oszcz dny. To cecha odziedziczona po przodkach. B d c produktem 

społecze stwa socjalistycznego, jeste  przyzwyczajony do marnotrawstwa. Ja jednak wol  działa  wedle zasady: ziarnko do ziarnka... 

- O, Chryste - zaj czał Joe. 

- Je li masz mnie do  - powiedział Glimmung - po prostu podnie  igł  z płyty. 

- A co si  dzieje, gdy płyta dobiega ko ca? - zapytał Joe. 

- Nigdy tak si  nie dzieje. 

- To nie jest prawdziwa płyta. 

- Płyta jest prawdziwa. Rowki tworz  p tl . 

- A jak naprawd  wygl dasz? - zapytał Joe. 

- A ty jak naprawd  wygl dasz? - odpowiedział pytaniem Glimmung. 

- To zale y, czy oprzesz si  na Kantowskim roz- 

dziale fenomenów i noumenów, które tak jak Leibni-zowskie monady... 

Przestał mówi , poniewa  fonograf znów stan ł i płyta znieruchomiała. Nakr caj c urz dzenie, Joe pomy lał,  e Glimmung pewnie nie 

dosłyszał jego ostatniej kwestii. I  e pewnie zrobił to umy lnie. 

- Umkn ł mi twój dyskurs filozoficzny - powiedział fonograf, gdy Joe przestał go nakr ca . 

- Mówi  o tym,  e - ci gn ł Joe - odbiór zjawisk nast puje poprzez system percepcji odbiorcy. Wi kszo  z tego, co widzisz, odbieraj c 

mnie -- wskazał na siebie   naciskiem - jest projekcj  twego własnego umysłu. Dla innego systemu percepcyjnego byłbym zupełnie inny. 

Na przykład dla policji. Jest tyle punktów widzenia  wiata, ile stworze  na nim  yje. 

- Hmmm - mrukn ł Glimmung. 

- Czy moje rozró nienie jest dla ciebie jasne? - zapytał Joe. 

- Czego tak naprawd  chcesz, panie Fernwright? Nadszedł dla ciebie czas wyboru, czas działania. Wzi cia udziału, b d  te  nie, w 

wielkim wydarzeniu historycznym. W tej chwili, panie Fernwright, jestem w tysi cu miejsc, pomagaj c czy te  próbuj c pomóc 

niezwykłej liczbie in ynierów i artystów. Jeste  jednym z wielu. Nie mog  marnowa  dla ciebie wi cej czasu. 

- Czy jestem wa ny dla projektu? - zapytał Joe. 

- Druciarz jest wa ny, oczywi cie. Ty lub jaki  inny. 

- A kiedy dostan  swoje trzydzie ci pi  tysi cy crumbli? Z góry? - zapytał Joe. 

- Dostaniesz je, gdyyyyyy... - zaczaj: mówi  Glim, ale stara „Yictrola" znów stan ła, a wraz z ni  płyta. 

Co  za gnojek, pomy lał Joe, nakr caj c fonograf. 

Gdy - powiedział Glimmung - gdy katedra zostanie wzniesiona, jak wieki temu. I tylko wtedy. To tak jak my lałem, powiedział do siebie 

Joe. 

- Czy udasz si  na planet  Plowmana? - zapytał Glimmung. 

Joe zastanawiał si  przez pewien czas. My lał o swoim pokoju, warsztacie, utraconych monetach, policji. Próbował wszystko 

zbilansowa . Co mnie tu trzyma, zapytał sam siebie. Rzeczy znane, zdecydował. To, do czego jestem przyzwyczajony. A przecie  mog  

przyzwyczai  si  do wszystkiego. Nawet polubi  to. Teoria odruchów warunkowych Pawiowa jest prawdziwa. Trzymaj  mnie tu 

przyzwyczajenia. Nic wi cej. 

- Czy mógłbym dosta  troch  crumbli z góry? - zapytał Glimmunga. - Chc  kupi  kaszmirow  kamizelk  sportow  i par  czystych i nie 

zdartych butów. 

Fonograf rozpadł si  na cz ci, które poleciały w ró ne strony, trafiaj c Joego w r ce i twarz. Pomi dzy kr gami ognia i wody pojawiła 

si  wielka, rozw cieczona twarz. Łagodna dziewczynka znikn ła. Wyparło j  oblicze ra ce wzrok jak słoneczna tarcza. Twarz ta kl ła na 

niego w j zyku, którego nie znał. A  si  cały skurczył wobec tego wybuchu gniewu Glimmunga. Wszystkie obiekty materialne, przez 

które si  do tej pory kontaktowali, rozleciały si  na kawałki, a po nich zasłona i elementarne kr gi. Cała piwnica zacz ła p ka  jak 

rozpadaj ca si  ruina. Kawałki murów leciały na podłog , a ona sama p kała jak wyschni ty klej. 

Jezu, pomy lał Joe. A Smith mówił,  e on jest nieszkodliwy. Teraz padały wokół niego całe fragmenty domu. R bn ł go kawał rury i 

wtedy usłyszał tysi ce głosów  piewaj cych pie  przera enia. 

- Pójd  ju  - powiedział gło no. Zamkn ł ócz}' i osłaniał r koma głow . - Masz racj . To nie  arty Przykro mi. Wiem, jakie to dla ciebie 

wa ne. 

Dło  Glimmunga chwyciła go w pasie. Został podniesiony i  ci ni ty jak rulon papieru. Przez moment dostrzegał rozw cieczone, płon ce 

oko; jedno oko. PO 

tem burza ognia ucichła. U cisk wokół pasa zel ał. Obym tylko nie miał połamanych  eber, pomy lał. Chyba zrobi  sobie badania 

lekarskie przed opuszczeniem Ziemi. Tak dla pewno ci. 

- Przenios  ci  do głównego terminalu portu gwiezdnego w Cleveland - oznajmił Glimmung. - B dziesz miał wystarczaj c  ilo  

pieni dzy na bilet na planet  Plowmana. Skorzystaj z najbli szego poł czenia, nie wracaj do domu po rzeczy osobiste, bo czeka tam na 

ciebie policja. We  to. - Glimmung wcisn ł mu co  do r ki. W  wietle zmieniało kolory. Zlewały si  one w jeden kształt, a potem 

rozszczepiały i zlewały w kolejny. I jeszcze jeden, i jeszcze jeden. 

- To skorupa - powiedział Glimmung. 

- Czy to kawałek zbitej wazy z katedry? - zapytał Joe. - Dlaczego od razu tego nie pokazałe ? - Pojechałbym natychmiast, gdybym to 

widział, pomy lał... gdybym tylko miał poj cie. 

- To teraz ju  masz - oznajmił Glimmung. - Masz to, co b dziesz składał z pomoc  swego talentu. 

background image

14 

 

Rozdział pi ty 

 

Człowiek jest upadłym aniołem, pomy lał Joe Fern-wright. Kiedy  wszystkie anioły były jednakowe. W czasach, gdy miało si  szans  

wyboru mi dzy dobrem a złem, łatwo było by  aniołem. Ale potem co  si  stało. Co  nawaliło, zepsuło si , p kło. I anioły stan ły ju  nie 

przed wyborem dobra czy zła, ale mniejszego zła. To zamieniło je w ludzi. 

Rozparty na pluszowo-plastykowej ławie portu gwiezdnego w Cleveland, Joe czuł si  słabo i niepewnie. Czekała go straszna robota. 

Straszna, bo stawiaj ca bardzo wysokie wymagania. Jestem jak pyłek, pomy lał. Miotaj  mn  podmuchy wiatru, jak pyłkow  piłk , 

miotaj  na wszystkie strony. 

Siła. Siła przetrwania, pomy lał, i przeciwstawiaj cy si  jej spokój niebytu. Co jest lepsze. Siła zawsze si  w ko cu wyczerpuje, wi c 

mo e tu le y odpowied . Siła, przetrwanie to rzeczy przemijaj ce, a spokój i niebyt s  ponadczasowe. Istniały przed jego narodzeniem i 

b d  istnie  po  mierci. Uzyskany wówczas okres na wykształcenie siły, to tylko epizod, krótki moment na napi cie mi ni w ciele, które 

wkrótce powróci do swego prawowitego wła ciciela. 

Gdyby nigdy nie spotkał Glimmunga, nie pomy lałby o tym. Ale Glimmung dał mu posmak samoodna-wiaj cej si  siły, czego  

niesko czonego. Glimmung był pi kny jak gwiazdy. Był fontann , ł k , pust  ulic , nad któr  zapada mglista noc. Niebo zga nie, mrok 

stanie si  ciemno ci , a Glimmung b dzie  wiecił dalej, jakby zasilały go nieczyste my li wszystkich wokół. Jak  wiatło odsłaniaj ce 

dusz  wraz z jej ciemnymi stronami. Z pomoc  swego  wiatła, to tu, to tam, Glimmung ujawniał istnienie owych ciemnych stron. 

Siedz c w poczekalni portu gwiezdnego, na nieprzyjemnym plastykowym krze le, Joe słuchał wycia silników startuj cych rakiet. 

Odwrócił głow , by zobaczy  przez wielkie okno startuj c  LB-4, która potrz sn ła budynkiem wraz z wszystkim, co było w  rodku. A 

potem, w par  sekund ju  jej nie było. 

Wstał nagle i przeszedł poczekalni  w kierunku budki Ksi dza. Usiadłszy w  rodku wło ył monet  do otworu i wykr cił przypadkowy 

numer. Znacznik zatrzymał si  na Ze . 

- Wyznaj mi swe problemy - powiedział Ksi dz starym głosem z nut  współczucia. Mówił powoli, jakby mu si  wcale nie spieszyło. 

Jakby był ponadczasowy. 

Joe oznajmił: 

- Nie pracowałem od siedmiu miesi cy, a teraz dostałem robot  poza systemem słonecznym. Obawiam si  tego. Co b dzie je li nie 

podołam? Je li ju  straciłem swe umiej tno ci? 

Nadpłyn ł ku niemu pełen otuchy głos Ksi dza: 

- Pracowałe  i nie pracowałe . Nie robienie niczego jest najci sz  prac . 

Oto, co mnie spotyka za wykr canie numeru ze , powiedział sobie Joe. Zanim Ksi dz zdołał co  doda , przeł czył go na etyk  

puryta sk . 

- Bez pracy - powiedział Ksi dz o wiele dobitniejszym głosem - człowiek jest niczym. Przestaje istnie . 

Joe szybko wykr cił rzymski katolicyzm. 

- Bóg w swej miło ci przyjmie ci  do siebie - o-znajmił Ksi dz słodkim głosem. - W jego ramionach jeste  bezpieczny. On nigdy... 

Joe wybrał Allacha. 

- Zabij swego wroga - nakazał Kapłan. 

- Nie mam wrogów - stwierdził Joe - z wyj tkiem własnego przem czenia i strachu przed kl sk . 

- To s  wrogowie - potwierdził Kapłan - których musisz pokona  w  wi tej wojnie; musisz okaza  si  m czyzn , a prawdziwy 

m czyzna to wojownik, który oddaje ciosy - głos Ksi dza grzmiał gniewem. 

Joe wytypował judaizm. 

- Garniec marsja skiej zupy g sienicowej... - rozpocz ł Ksi dz mi kko, ale Joemu sko czyły si  pieni dze. Ksi dz przestał mówi . 

G sienicowa zupa, zastanowił si  Joe. Najbardziej po ywne jedzenie na  wiecie. Mo e to była najlepsza rada. Pójd  do restauracji na 

terenie gwiezdnego portu. 

W restauracji usiadł na stołku i si gn ł po menu. 

- Mo e tabaki albo papierosa? - zapytał m czyzna siedz cy obok. 

Joe popatrzył na niego przera ony. 

- Mój Bo e. W miejscach publicznych nie wolno pali , a co dopiero tutaj - i nagle zdał sobie spraw , do kogo mówi. 

Obok niego siedział Glimmung w ludzkiej postaci. 

- Nigdy nie zamierzałem sprawia  ci trudno ci - powiedział Glimmung. - Jeste  dobrym fachowcem. Mówiłem o tym. Wybrałem ci , 

poniewa  uwa am, i  jeste  najlepszym specjalist  na Ziemi; to te  ju  mówiłem. Ksi dz miał racj ; musisz co  zje  i uspokoi  si . 

Zaraz zło  zamówienie. - Glimmung skin ł na robota, który roznosił jedzenie i równocze nie zapalił papierosa. 

- Czy oni tego nie widz ? - zapytał Joe. 

- Nie - odparł Glimmung. - I pewnie ten robot kelnerski tak e- odwrócił si  do Joego. - Ty zamów. 

Po zjedzeniu talerza g sienicowej zupy i wypiciu bez-kofeinowej (zgodnie z prawem) kawy, Joe odezwał si : 

- Nie s dz , by  zrozumiał. Dla kogo  takiego jak ty... 

- A jaki ja jestem? - zapytał Glimmung. 

- Nie wiesz? - odparł Joe. 

-  adna istota nie zna siebie samej - powiedział Glimmung. - Ty siebie nie znasz; nic o sobie nie wiesz; nawet o podstawowych rzeczach. 

Czy pojmujesz, czym mo e by  dla ciebie Podniesienie? Wszystko, co było twym potencjałem, co trwało w zawieszniu, wszystko to 

zostanie uruchomione. Wszyscy, którzy w konspiracji przygotowuj  Podniesienie, wszyscy w to zamieszani, z setek planet rozrzuconych 

po Galaktyce, zaistniej . Ty nigdy nie istniałe , panie Fernwright. Ledwie egzystujesz. By  znaczy działa . A my zrobimy wielk  rzecz, 

Joe Fernwright - głos Glimmunga grzmiał jak stal. 

- Czy przybyłe  tu rozwia  moje w tpliwo ci? - zapytał Joe. - Czy dlatego jeste  tutaj w porcie, by si  upewni ,  e nie zmieni  zdania i 

nie wycofam si  w ostatniej chwili? 

background image

15 

 

Ale Joe wiedział,  e nie o to chodziło; nie był a  tak wa ny. Rozdarty mi dzy pi tnastoma  wiatami Glimmung nie zni yłby si  do tego, 

by odbudowywa  wiar  w jakim  druciarzu z Cleveland. Glimmung miał zbyt wiele do zrobienia; były pilniejsze sprawy. 

- A wła nie,  e twoja sprawa jest pilna - powiedział Glimmung. 

- Dlaczego? 

- Poniewa  nie ma małych spraw. Tak jak nie ma małego  ycia.  ycie jakiego  owada, paj ka jest tak wielkie jak twoje, a twoje tak 

wielkie jak moje.  ycie to  ycie. Chcesz  y  tak samo, jak ja. Przeszedłe  przez siedem miesi cy piekła, czekaj c dzie  za dniem na to, 

czego potrzebujesz... tak jak czeka paj k. Pomy l o paj ku, panie Joe Fernwright. Paj k snuje sw  paj czyn . Potem robi sobie jedwabny 

domek na jednym z jej kra ców, by widzie , gdy wpadnie co  do jedzenia. Co , co potrzebne jest mu do  ycia. Paj k czeka. Mija dzie . 

Dwa dni. Tydzie . On nadal czeka; nie mo e robi  nic innego. Mały nocny łowca. Załó my,  e co  wpada do sieci i paj k prze ywa. Albo 

nic nie wpada, a on czeka i my li: „Nie złowi  nic na czas. Jest ju  za pó no". I ma racj ; umiera czekaj c. 

- Ale dla mnie - powiedział Joe - to co  nadeszło na czas. 

- Przybyłem ja - powiedział Glimmung. 

- Czy wybrałe  mnie ze wzgl du na... - zawahał si  Joe - ze wzgl du na lito ? 

- Nigdy - rzekł Glimmung. - Podniesienie wymaga wielkiego kunsztu, wielu kunsztów, wiedzy i rzemiosła, wielu rodzajów sztuk. Czy 

nadal masz ze sob  t  skorup ? 

Joe wydobył z kieszeni wspaniały malutki odłamek. Poło ył go na  rodku stolika, przy pustym talerzu po zupie. 

- S  ich tysi ce - oznajmił Glimmung. - Jak s dz , masz jeszcze przed sob  około stu lat  ycia. Nie mo na tego uko czy  w ci gu stu lat; 

b dziesz chodził pomi dzy tymi pi knymi skorupkami a  do dnia swej  mierci. I spełni si  twoje marzenie; b dziesz istniał prawdziwie, 

a  do ko ca. A istniej c naprawd , nigdy nie zginiesz. - Glimmung spojrzał na zegarek marki Omega na swej r ce. - Za dwie minuty 

zapowiedz  twój odlot. 

Gdy ju  przypi to go do fotela i skryto mu głow  w hełmie ci nieniowym, zdołał si  obróci , by spojrze  na towarzysza lotu siedz cego 

obok. Napis na identyfikatorze brzmiał: Mali Yojez. Dostrzegł jeszcze,  e to dziewczyna, nieziemska, ale humanoidalna. 

Wówczas  odpalono  silniki i rakieta zacz ła  si  

wznosi .  

Nigdy przedtem nie opuszczał Ziemi. Zdał sobie z tego dotkliwie spraw , gdy na jego piersiach urósł niebywały ci ar. To-zupełnie-co -

innego-ni -podró -z Nowego Jorku-do Tokio, powiedział sobie. Z wielkim wysiłkiem przechylił głow , by jeszcze raz przyjrze  si  

nieziemskiej dziewczynie. Zrobiła si  niebieska. Mo e to naturalne dla tej rasy, pomy lał Joe. A mo e ja te  zrobiłem si  niebieski. Mo e 

umieram, zd ył jeszcze powiedzie  sam do siebie, a potem wł czył si  ci g pomocniczy i... zemdlał. 

Gdy si  obudził, słyszał tylko d wi ki „Czwartej" Mahlera i przyciszone głosy. Jestem ostatnim, który przyszedł do siebie, u wiadomił 

sobie smutno. Ciemnowłosa stewardesa pracowicie odkr cała jego hełm ci nieniowy i zamkn ła mu dodatkowy dopływ tlenu. 

- Czujemy si  lepiej, panie Fernwright? - zapytała, delikatnie rozczesuj c mu włosy. - Panna Yojez czytała ten materiał biograficzny, 

który przesłał nam pan przed lotem i jest bardzo zainteresowana poznaniem pana. No, teraz włosy s  ju  w porz dku. Nieprawda , panno 

Yojez? 

- Jak si  pan miewa, panie Fernwright? - zapytała go panna Yojez głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent. - Bardzo mi pozna  pana 

miło. Na całej naszej długiej podró y byłabym zdumiona nie rozmawia  do pana, bo bardzo mamy wspólne du o. 

- Czy mog  prosi  o materiał biograficzny panny Yojez? - poprosił Joe stewardes . Otrzymał materiał od r ki i szybko go przejrzał. 

Ulubione zwierz : s uimp. Ulubiony kolor: czerwiowy. Ulubiona gra: monopole. Ulubiona muzyka: koto, klasyczna i Kimio Eto. 

Urodzona w systemie Prox, co czyniło j  pewnego rodzaju pionierk  swego gatunku. 

- S dz  - powiedziała panna Yojez -  e zabieramy udział w tym samym przedsi wzi ciu. Pana, ja i jeszcze paru na doprawk . 

- Pan i ja - poprawił Joe. 

- Jest pan naturalny Ziemian? 

- Sp dziłem na Ziemi całe  ycie - odparł Joe. 

- To pana pierwszy lot w kosmos? 

- Tak - potwierdził Joe. Przyjrzał si  rozmówczyni i stwierdził,  e jest atrakcyjna. Krótko przystrzy one br zowe włosy ładnie 

kontrastowały z jasnoszar  skór . W dodatku miała najcie sz  tali , jak  kiedykolwiek widział, a bluzka i spodnie z napylanej pianki 

jeszcze bardziej to uwydatniały. 

- Jest pani oceanobiologiem - powiedział, wczytuj c si  w jej materiał biograficzny. 

- W istocie. Mam ustali  gł boko  zmian koralowych w... - zrobiła pauz , a potem poszukała wła ciwego słowa w słowniczku - 

...zatopionych artefaktach. 

Ciekawiła go pewna rzecz, wi c spytał: 

- Jak objawił si  pani Glimmung? 

- Objawił si  - odparła jak echo i zacz ła przeszukiwa  słowniczek. 

- Zmaterializował - wtr ciła bystro stewardesa. - Na pokładzie znajduje si  obwód, który ł czy nas z komputerem tłumacz cym na Ziemi. 

Przy ka dym siedzeniu jest słuchawka i mikrofon. Oto pa skie, panie Fernwright. A te dla pani, panno Yojez. 

- Moje zdolno ci do ziemskiej lingwistyki powracaj  - oznajmiła panna Yojez, rezygnuj c ze słuchawki. Do Joego za  powiedziała: - Co 

pan... 

- W jakiej postaci pojawił si  pani Glimmung? - zapytał Joe. - Jak wygl dał fizycznie? Czy był wysoki, czy niski? 

Panna Yojez odpowiedziała: 

- Glimmung pocz tkowo pojawia si  w wodnym sztafa u, bo zwykle spoczywa na dnie oceanu swej planety, w... - poszperała w pami ci - 

...pustce zatopionej katedry. 

To tłumaczyłoby oceaniczn  przemian  posterunku policyjnego. 

- No a potem, jak si  pojawiał? - zapytał Joe. - Tak samo? 

- Za drugim razem, jak przyszedł do moja - powiedziała panna Yojez - ukazał si  jako pranie kosza. 

background image

16 

 

Czy rzeczywi cie miała to na my li, zastanawiał si  Joe. Kosz prania? Potem pomy lał o Grze; nagle obudziła si  w nim dawna pasja. 

- Panno Yojez - powiedział - mo e mogliby my skorzysta  z tłumaczenia komputerowego... to niesie wiele intryguj cych mo liwo ci. 

Prosz  pozwoli  sobie opowiedzie  o pewnym wypadku, jaki zdarzył si  par  lat temu przy tłumaczeniu radzieckiego artykułu o 

in ynierii. Poj cie... 

- Prosz  - powiedziała panna Yojez. - Nie nad ani za panem, a w dodatku inne rzeczy mamy do omówienia. Musimy wszystkich 

wypyta  i ustali , ilu Glimmung zatrudnił. - Wło yła słuchawk  do ucha, ustawiła sobie mikrofon i nacisn ła wszystkie guziki na 

konsolecie tłumacz cej przed sob . - Prosz , aby wszyscy, którzy lec  na planet  Plowmana pracowa  dla Glimmunga, podnie li r ce. 

- A zatem - ci gn ł Joe - ten artykuł o in ynierii, po przetłumaczeniu na angielski przez komputer, zawierał dziwny, powtarzaj cy si  

termin. Wodny napój. Co to u diabła ma znaczy , pytali wszyscy. Doszli do wniosku,  e nie wiadomo. No a w ko cu... Panna Yojez 

przerwała: 

- Z czterdziestu pi ciu pasa erów, trzydzie ci osób jest na garnuszku Glimmunga - za miała si . - Mo e czas zało y  zwi zek zawodowy 

i pracowa  kolektywnie? 

Gro nie wygl daj cy siwowłosy pan, siedz cy z przodu, powiedział: 

- To wcale nie jest taki zły pomysł. 

- Ale on i tak bardzo dobrze płaci - zauwa ył mały facet z boku. 

- Macie to na pi mie? - spytał siwowłosy. - Najpierw Glimmung narobił nam ustnych obietnic, a potem postraszył; przynajmniej mnie. 

Wygl dał niczym dzie  S du Ostatecznego. To naprawd  zbiło mnie z pantałyku, a powinno zdziwi  ka dego, kto zna Har-pera 

Baldwina. 

- No wi c - powiedział Joe - w ko cu dotarli do oryginalnej radzieckiej wersji i wyobra cie sobie, co to było. Płyn hydrauliczny. A w 

angielskim zrobił si  z tego wodny napój. Na podstawie owego zdarzenia postanowiłem wraz z paroma znamienitymi kolegami... 

- Ustne zobowi zania nie wystarcz  - przerwała mu kobieta w  rednim wieku, o ostrych rysach twarzy, siedz ca z tyłu - zanim 

podejmiemy prac  dla niego, powinni my mie  pisemne kontrakty. W zasadzie, jak si  nad tym zastanowi , to znale li my si  na tym 

statku na skutek zastraszenia. 

- A jaki  dopiero gro ny mo e sta  si  dla nas po wyl dowaniu na planecie Plowmana - dodała panna Yojez. 

Przez moment wszyscy pasa erowie milczeli. 

- Nazywamy to po prostu Gr  - powiedział Joe. 

- W dodatku - zastanawiał si  siwowłosy m czyzna - musimy pami ta ,  e jeste my tylko niewielk  cz stk  siły roboczej rekrutowanej 

przez Glimmunga w całej Galaktyce. To znaczy, mo emy oczywi cie działa  kolektywnie, ale czy to ma jakie  znaczenie? Jeste my tylko 

kropl  w morzu. Albo te  b dziemy ni  w sensie dosłownym, gdy Glimmung dorwie si  do nas na tej planecie, co mo e nast pi  lada 

moment. 

- A zatem musimy - oznajmiła panna Yojez - zorganizowa  si  tutaj,  eby po dotarciu na planet  Plowmana, gdzie prawdopodobnie 

b dziemy przebywa  w jednym z najlepszych hoteli i gdzie skontaktujemy si  z innymi rekrutami, móc stworzy  skuteczny zwi zek. 

Oci ały człowiek o czerwonej twarzy powiedział: 

- Ale czy Glimmung nie jest czym  - wykonał nieokre lony ruch r k  - ponadnaturalnym? Jak  nadistot ? Bóstwem? 

- Bóstwa nie istniej  - zawyrokował mały człowieczek z lewej strony. - We wcze niejszym okresie mego  ycia wierzyłem w nie, ale 

frustracje, rozczarowania i zawiedzione nadzieje spowodowały,  e przestałem. 

Człowiek o czerwonej twarzy powiedział: 

- Zwa my na to, czego Glimmung jest w stanie dokona . Nie ma znaczenia, czy nazwiemy go bóstwem, czy nie. - Iz wigorem dodał: - w 

stosunku do nas Glimmung dysponuje bosk  natur  i pot g . Na przykład mo e si  równocze nie objawia  na dziesi ciu czy pi tnastu 

planetach w całej Galaktyce, a jednak nadal tkwi na planecie Plowmana. Tak, rzeczywi cie, ukazał mi si  w przera aj cej formie, jak 

zauwa ył wcze niej d entelmen siedz cy z przodu. Ale dokonał czego  autentycznego. Sprawił,  e tu jeste my. U mnie policja zacz ła 

grzebanie w  yciorysie mniej wi cej w tym samym czasie, kiedy pojawił si  Glimmung. Sprawy tak si  poukładały,  e miałem do 

wyboru: wi zienie polityczne albo propozycja Glimmunga. 

Na Boga, pomy lał Joe. Mo e Glimmung maczał palce tak e w policyjnej nagonce na mnie? A te gliny, które miałem na karku podczas 

rozdawania monet, mogły by  sterowane przez Glimmunga! 

W tym momencie wielu ludzi zacz ło mówi  równocze nie. Przysłuchuj c si  im z uwag , Joe wyłowił główny nurt ich dyskusji. Oni 

tak e mówili o ocaleniu z r k policji przez Glimmunga. To wszystko zmienia, pomy lał Joe. 

- Zmusił mnie do zrobienia czego  nielegalnego - mówiła pewna matrona. - Musiałam wypisa  czek dla jednej z organizacji 

dobroczynnych rz du. Czek cofni to i dopadła mnie policja. Nie wiem, jakim cudem dostałam si  po ucieczce na ten statek. S dziłam,  e 

słu by specjalne SUPP-u zatrzymaj  mnie w porcie. 

To dziwne, zreflektował si  Joe. Słu by specjalne mogły zatrzyma  nas wszystkich. Glimmung nie wysłał nas na planet  Plowmana z 

pomoc  jakiej  nadprzyrodzonej sztuczki, lecz normalnym rejsem. Co wi cej, sam był w porcie, widocznie po to, aby nadzorowa , czy si  

nie wycofamy. Czy to oznacza, zapytał sam siebie Joe,  e mi dzy Glimmungiem a policj  nie ma szczególnego antagonizmu? 

Próbował sobie przypomnie  obowi zuj ce przepisy na temat rzadkich zawodów. Przypomniał sobie, i  opuszczanie Ziemi przez kogo , 

kogo umiej tno ci mogły mie  istotne znaczenie dla rz du lub społecze stwa, było przest pstwem. Przypomniał sobie,  e odprawiono go 

rutynowo. Po prostu spojrzeli na dokumenty i poprosili nast pn  osob . A ta nast pna osoba te  była wysokiej klasy fachowcem w rzadko 

spotykanej bran y, wylatuj cym na planet  Plowmana. I wygl dało na to,  e wszystkich nast pnych te  przepuszczono. 

My l c tak, czuł si  coraz mniej pewnie. Układ mi dzy Glimmungiem a policj  sprawiał,  e realnie nadal znajdował si  w strefie 

działania władzy, tak jakby pozostał na posterunku. A mo e nawet gorzej. Na planecie Plowmana nie b dzie chroniony prawem 

przysługuj cym oskar onym. Jak ju  kto  to przed nim zauwa ył, na planecie Plowmana b d  całkowicie we władzy Glimmunga, a ten 

zrobi z nimi cokolwiek zechce. W pewnym sensie b d  narz dziami w jego r kach, a w ten sposób stan  si  znów ogniwami w ła cuchu 

społeczno ci podobnej do tej, od jakiej uciekli. Ta prawda dotyczyła ich wszystkich: setek, a mo e tysi cy ludzi docieraj cych do planety 

Plowmana z całej Galaktyki. Jezu, pomy lał ze zgroz , ale zaraz te  przypomniał sobie o czym , o czym Glimmung w humanoi-dalnej 

background image

17 

 

formie powiedział mu w restauracji portu gwiezdnego. Nie ma małych  ywotów. Pomy lał te  o małym nocnym łowcy, jak Glimmung 

nazwał paj ka. 

- Słuchajcie - powiedział Joe do mikrofonu silnym głosem, trzymaj c wci ni te wszystkie guziki. Wszyscy wokół wyt yli słuch, czy 

chcieli tego, czy nie. 

- W porcie gwiezdnym Glimmung co  mi powiedział. Powiedział mi o  yciu, które czeka na co , co je podtrzyma, i  e to co  pojawia si  

bardzo rzadko. Powiedział,  e to Przedsi wzi cie, Podniesienie Heldscalli, b dzie dla mnie ow  rzecz  - w gł bi umysłu Joego rosło 

przekonanie do tego, co mówił, a  stało si  tak pot ne,  e mógł zagrzmie  podobnie jak Glimmung. 

- Wszystko to, co było u pione, powiedział wtedy Glimmung, wszystko, co ma potencjał, zostanie zaktualizowane. Czułem... - Joe 

zawahał si , próbuj c znale  wła ciwe słowo. - On wiedział... - podj ł w ko cu, a pozostali słuchali go w ciszy - ...wiedział wszystko o 

moim  yciu. Znał mnie od  rodka, jakby był tam i mógł przejrze  mnie na wylot. 

- To telepata -- wyrwało si  niewielkiemu człowieczkowi, a wszyscy inni skwitowali to zgodnym pomrukiem. 

- Mam co  wi cej - dodał Joe. - Policja dysponuje sprz tem do działania telepatycznego i cały czas go u ywa. Wzgl dem mnie zrobili to 

wczoraj. 

Panna Yojez wtr ciła: 

- Ja tak e tego do wiadczyłam. - Teraz mówiła do wszystkich: - Pan Fernwright ma racj . Glim-mung przeorał moje  ycie, przejrzał je na 

wylot, a  do tego momentu. I dostrzegł, ze straciło swój sens. Z wyj tkiem jego propozycji. 

- Ale  on konspirował z policj  - zacz ł siwowłosy, ale panna Yojez mu przerwała. 

- Nie mamy pewno ci. My l ,  e panikujemy. S dz ,  e Glimmung zaplanował to Przedsi wzi cie, aby nas ocali . Widział nas 

wszystkich, widział pustk  i nieuchronny kres naszej egzystencji i kochał nas, poniewa  jeste my  ywymi istotami. Zrobił co mógł, by 

nas ocali . Podniesienie Heldscalli to tylko pretekst, prawdziwym celem jeste my my wszyscy, całe tysi ce istnie . - Zrobiła krótk  

pauz . - Trzy dni temu próbowałam popełni  samobójstwo. Poł czyłam przewód odkurzacza z wydechem mojego pojazdu, a potem, 

wło ywszy drugi koniec do  rodka, zamkn łam drzwi i uruchomiłam silnik. 

- I co, zmieniła pani zamiar? - zapytała dziewczyna o kukurydzianych włosach. 

- Nie - odparła panna Yojez. - Wydech spalin wypchn ł przewód z rury. Cał  godzin  przesiedziałam w zimnie na pró no. 

Joe zapytał: 

- Chciałaby pani znów spróbowa ? 

- Planowałam zrobi  to dzisiaj - powiedziała. - Tym razem w taki sposób, by si  udało. 

M czyzna o czerwonej twarzy i rudych włosach o-znajmił: 

- Słuchajcie tego, co chc  powiedzie , bo warto. - Westchn ł z bólem i rezygnacj . - Te  zamierzałem si  zabi . 

- A ja nie - podj ł siwowłosy, który wygl dał na coraz bardziej zdenerwowanego. Joe wr cz czuł sił  jego gniewu. - Przybyłem tu ze 

wzgl du na słone wynagrodzenie. Wiecie kim jestem? - rozejrzał si  wokół. - Jestem psychokinetykiem. Najlepszym psychokine-tykiem 

na Ziemi. - Wyci gn ł od niechcenia dło  i zaraz wyl dowała na niej walizka ze schowka. Złapał j  i mocno chwycił. 

Zupełnie tak jak chwycił mnie Glimmung, pomy lał Joe. 

- Glimmung jest tutaj - oznajmił Joe. - Jest mi dzy nami. - A do siwowłosego m czyzny dodał: - Ty jeste  Glimmungiem, a jednak 

wmawiasz nam, by my mu nie wierzyli. Wła nie ty. 

Siwowłosy m czyzna u miechn ł si . 

- Nie, przyjacielu. Nie jestem Glimmungiem. Jestem Harper Baldwin, psychokinetyk i konsultant rz dowy. Przynajmniej do wczoraj. 

- Ale Glimmung jest gdzie  tutaj - powiedziała pulchna kobieta z lokami, która do tej pory zajmowała si  w milczeniu robótk . - Ten facet 

ma racj . 

- Panie Fernwright - zaoferowała stewardesa - mo e przedstawi  pa stwa wzajemnie? Ta atrakcyjna dziewczyna obok pana Fernwrighta 

to panna Mali Yojez. A ten d entelmen... - ci gn ła, ale Joe ju  jej nie słuchał. Nazwiska nie miały dla niego znaczenia, z wyj tkiem 

oczywi cie siedz cej obok panienki. W ci gu ostatnich kilkudziesi ciu minut coraz bardziej przyci gała go jej efemeryczna uroda, rzadko 

spotykane, jakby smutne pi kno. Jest zupełnie niepodobna do Kate, pomy lał. Wr cz przeciwnie, jest prawdziwie kobieca; Ka-te to 

sfrustrowany facet. A taka postawa działa na m czyzn gorzej ni  kastracja. 

Po zako czeniu prezentacji odezwał si  tubalnym głosem Harper Baldwin: 

- My l ,  e tak naprawd  narzucono nam status niewolników. Zatrzymajmy si  na chwil  nad kwesti , jak tu si  znale li my? Metod  kija 

i marchewki. Czy  nie mam racji? - spojrzał na boki, szukaj c aprobaty. 

- Planeta Plowmana - przemówiła panna Yo-jez - jest zdewastowana i zacofana. Wprawdzie jest tam aktywna i rozwijaj ca si  cywilizacja 

o wysokim stopniu rozwoju, ale nie jest to cywilizacja w pełnym tego słowa znaczeniu. S  tam miasta. Istnieje prawo. S  sztuki pi kne, 

pocz wszy od ta ca, a na zmodyfikowanej formie czterowymiarowych szachów sko czywszy. 

- To nieprawda! - zaprzeczył gniewnie Joe. Wszyscy zwrócili głowy w jego stron , zdziwieni tonem, jakim przemówił. -  yje tam tylko 

jedno wielkie stare stworzenie. Prawdopodobnie nieszkodliwe. Nic nie wiadomo o zaawansowanej cywilizacji miejskiej. 

- Chwileczk  - powiedział Harper Baldwin. - Co do nieszkodliwo ci Glimmunga mam zupełnie inne zdanie. Sk d takie informacje, 

Fernwright? Z rz dowej encyklopedii? 

Joe niepewnie potwierdził: 

- Tak. I troch  z drugiej r ki. 

- Skoro encyklopedia opisuje Glimmunga jako nieszkodliwego - zastanawiała si  panna Yojez - to chciałabym wiedzie , co jeszcze o nim 

pisz . Jestem ciekawa, o ile nasza wiedza na temat planety Plowmana ró ni si  od rzeczywisto ci. 

Z rosn cym za enowaniem Joe odezwał si  ponownie: 

- Glimmung jest u piony. Stary, a zatem zniedo-ł niały i nieszkodliwy. - Ale poj cie nieszkodliwy jako  i jemu nie pasowało do 

Glimmunga. Innym widocznie te  nie. 

Wstaj c, Mali powiedziała: 

- Je li pa stwo wybaczycie, to udam si  na odpoczynek. Mo e sobie co  poczytam - po czym wyszła z przedziału pasa erskiego. 

background image

18 

 

- S dz  - oznajmiła kobieta z robótk , nie podnosz c znad niej wzroku -  e pan Fernwright powinien pój  za pann  Jak -tam i 

przeprosi  j . 

Z czerwonymi uszami, czuj c mrowienie na karku, Joe Fernwright pod ył za Mali Yojez. 

Schodz c po trzech pokrytych dywanem schodkach, doznał dziwnego uczucia. Czuj  si , jakbym szedł na szafot, pomy lał. A mo e jest 

to po raz pierwszy droga ku  yciu? Proces narodzin? 

Pewnego dnia odpowie sobie na te pytania. Ale jeszcze nie teraz. 

 

 

Rozdział szósty 

 

Odnalazł pann  Yojez, tak jak obiecywała, zatopion  w lekturze Ramparts, na jednej z wielkich i mi kkich kanap. Nie patrzyła na niego, 

ale przyj ł za pewnik,  e wie o jego obecno ci. Zapytał wi c: 

- Sk d pani tyle wie o planecie Plowmana, panno Yojez? Chodzi mi o to,  e pani wiedza nie wzi ła si  z encyklopedii, tak jak moja. To 

oczywiste. 

Milczała i nadal czytała. Po krótkiej chwili Joe usadowił si  obok niej. Wahał si ; nie wiedział, co powiedzie . Dlaczego jej stwierdzenia 

na temat planety Plowmana tak go zdenerwowały? Nie miał poj cia. Było to dla niego równie irracjonalne jak dla reszty pasa erów. 

- Mamy now  gr  - powiedział w ko cu. Nadal czytała. 

- Przeczesuje si  archiwa w poszukiwaniu najzabawniejszych nagłówków. Prze cigamy si  w tym. - Wci  milczała. - Zacytuj  pani 

najzabawniejszy nagłówek, jaki słyszałem - oznajmił. - Trudno było go znale . Musiałem cofn  si  do roku 1962. 

Panna Yojez uniosła głow . Jej twarz nie wyra ała  adnych emocji. Była ledwie lekko zainteresowana; na tyle, na ile nakazywało jej 

dobre wychowanie. Nic wi cej. 

- I jak brzmiał ten pa ski nagłówek, panie Fern-wright? 

- ELMO PLASKETT POGR

A GIGANTÓW - powiedział Joe. 

- Kim był Elmo Plaskett? 

- I o to chodzi. To człowiek znik d; nikt nigdy o nim nie słyszał. I to czyni cał  sytuacj  zabawn . Ten Plaskett pojawił si  pewnego dnia, 

dopadł bazy... 

- Koszykarz? - zapytała panna Yojez. 

- Baseballista. 

- Och, tak. Ta gra z lag . 

- Była pani na planecie Plowmana - zmienił temat Joe. 

Przez moment nie odpowiadała, a potem stwierdziła po prostu: 

- Tak. 

Zauwa ył,  e zwin ła magazyn w rurk  i trzymała go bardzo mocno obiema r kami. Na jej twarzy pojawiło si  napi cie. 

- Wi c wie pani z pierwszej r ki, jak tam jest. A mo e spotkała pani Glimmunga? 

- Tak naprawd , to nie wiem. Nie zdawali my sobie sprawy z jego obecno ci... nie wiem. Przepraszam. - odwróciła si . 

Joe zacz ł mówi  co  jeszcze. A potem dostrzegł k cikiem oka co , co wygl dało na maszyn  SS . Wstał na równe nogi i podszedł j  

obejrze . 

- Czy mog  w czym  pomóc, sir? - zapytała stewardesa. - Czy chciałby pan, abym oddzieliła to pomieszczenie od pozostałych, by cie 

mogli uprawia  miło  z pann  Yojez? 

- Nie - zaprotestował. - Interesuje mnie raczej to... - Dotkn ł palcem pulpitu kontrolnego maszyny SS . - Ile kosztuje u ycie tej maszyny? 

- Podczas lotu przysługuje jedna darmowa sesja 

- odparła stewardesa. - Potem trzeba ju  wyda  dwie oryginalne dziesi tki. Czy pragnie pan, bym uruchomiła maszyn  dla obojga 

pa stwa? 

- Nie jestem zainteresowana - odezwała si  Mali Yojez. 

- To nie w porz dku wobec pana Fernwrighta - zauwa yła z u miechem stewardessa. - Przecie  on nie mo e skorzysta  z maszyny sam. 

- Nic pani nie traci - powiedział Joe. 

- Pan i ja nie mamy razem przyszło ci - odparła. 

- Ale na tym wła nie polega cały dowcip z maszyn  SS  - zaprotestował Joe. - Mo na dowiedzie  si ... 

- Wiem, czego mo na si  dowiedzie  - powiedziała Mali Yojez. - U ywałam tego wcze niej. Okay 

- powiedziała raptownie. - No to niech pan sam si  przekona,  e nic z tego. 

- Dzi ki - odparł Joe. 

Stewardesa zacz ła szybko przygotowywa  maszyn  SS , udzielaj c równocze nie wyja nie : 

- SS  to skrót od sub specie aeternitatis, to znaczy co  widzianego poza czasem. Wielu wyobra a sobie,  e maszyna SS  widzi 

przyszło ,  e ma zdolno ci pre-kognicyjne. To nieprawda. Mechanizm, a raczej komputer, zostaje poł czony elektrodami z waszymi 

mózgami i po prostu zbiera wielkie ilo ci danych o was obojgu. Potem syntetyzuje te dane i na podstawie rachunku prawdopodobie stwa 

oblicza, co zaszłoby mi dzy wami, gdyby cie byli na przykład mał e stwem albo  yli ze sob . Przepraszam, ale  eby podł czy  elektrody 

b d  musiała wygoli  wam kółko na głowie. - Wyj ła mały przyrz d z nierdzewnej stali. - Jaki okres was interesuje? - spytała, wycinaj c 

kółeczko na głowie Joego, a potem Mali Yojez. - Rok? Dziesi  lat? Macie wolny wybór, ale im krótszy odcinek wybierzecie, tym 

dokładniejsze b dzie wskazanie. 

- Rok - powiedział Joe. Dziesi  lat wygl dało na zbyt rozległy okres; pewnie nawet nie b dzie ju  wówczas  ył. 

- Czy pani si  zgadza, panno Yojez? - zapytała stewardesa. 

- Tak. 

- Zebranie, składowanie i obróbka danych zajm  komputerowi około kwadransa - oznajmiła stewardesa, podł czaj c im do głów 

background image

19 

 

elektrody. - Prosz  siedzie  spokojnie i odpr y  si . Niczego pa stwo nie b dziecie czuli. 

Mali Yojez wygłosiła suchy komentarz: 

- Ja i pan, panie Fernwright. Razem przez rok. Czeka nas wiele miłych chwil. 

- Robiła to pani wcze niej z innymi m czyznami? - zapytał Joe. 

- Tak, panie Fernwright. 

- I nie wypadło pomy lnie? Skin ła głow . 

- Przykro mi,  e pani  uraziłem tam przy nich - powiedział z  alem Joe. 

- Nazwał mnie pan... - Mali Yojez zajrzała do słownika - kłamc . Wobec wszystkich. A przecie  to ja tam byłam, nie pan. 

- Chciałem tylko powiedzie  - zacz ł, ale przerwała mu stewardesa. 

- Komputer SS  zbiera teraz dane z waszych umysłów. Byłoby dobrze, gdyby cie si  teraz zrelaksowali i zaprzestali kłótni. Macie po 

prostu my le  swobodnie... otworzy  swe umysły i pozwoli  zbiera  dane. Nie my lcie o niczym szczególnym. 

To nic trudnego, pomy lał Joe. W tych okoliczno ciach. Mo e Kate miała racj  co do mnie, zastanowił si . W dziesi  minut zdołałem 

zrazi  do siebie Mali Yo-jez, mojego towarzysza podró y i atrakcyjn  dziewczyn . Joe czuł si  paskudnie. Wszystko co mam jej do 

zaproponowania to ELMO PLASKETT POGR

A GIGANTÓW. A mo e, pomy lał nagle, b dzie j  interesowa  sklejanie porcealny. 

Dlaczego nie porozmawiałem z ni  o tym przy pierwszej okazji, zapytał sam siebie. W ko cu jest to podstawa, dzi ki której si  tu 

znale li my: nasze rzemiosło, do wiadczenie, wiedza, trening. 

- Jestem druciarzem - powiedział na głos. 

- Wiem - stwierdziła Mali Yojez. - Czytałam pa ski materiał biograficzny, pami ta pan? - Jej głos stał si  nieco milszy. 

- Interesuje pani  naprawa porcelany? - zapytał Joe. 

- Jestem tym zafascynowana - odparła. - Dlatego wła nie... - wykonała nieokre lony gest i zajrzała do słownika - ...tak cudownie mi si  z 

panem rozmawia. Prosz  mi powiedzie , czy porcelana jest potem równie doskonała jak nowa? Nie naprawiona, ale... jak pan mówi, 

uzdrowiona*. 

Joe powiedział: 

- Uzdrowiona ceramika jest dokładnie w takim stanie jak przed rozbiciem. Wszystko si  ł czy, wszystko przenika. Oczywi cie nie mo e 

brakowa   adnego kawałka, nie mog  wypełnia  luk. - Zaczynam gada  tak jak ona, powiedział sam do siebie. To silna osobowo , a ja 

to pod wiadomie wyczuwam. Jak stwierdził Jung, istnieje archetyp anima, którego cechy m czy ni do wiadczaj  przy spotkaniu z 

kobiet . Archetypiczny wizerunek jest przenoszony z jednej kobiety na nast pn , nadaj c jej charyzmatyczn  moc. Musz  na to uwa a . 

W ko cu, w moim zwi zku z Kate ona grała rol  dominuj c , a ja byłem stron  biern . Nie zamierzam po raz wtóry popełnia  tego 

samego bł du, powiedział sobie Joe. Bł du zwanego Katherine Hurley Blaire. 

- Komputer SS  pobrał dane - poinformowała Mali i Joego stewardesa. Zdj ła elektrody z ich głów. - Obróbka ich zajmie mu dwie do 

trzech minut. 

- A jak  form  b dzie miała ekstrapolacja? - zapytał Joe. - Ta my perforowanej czy... 

- Zostanie wam wizualnie zaprezentowany moment z waszego wspólnego  ycia za rok od dzisiaj - padła odpowied . - B dzie to miało 

form  trójwymiarowego filmu, wy wietlanego na przeciwległej  cianie - stewardesa powoli wygaszała  wiatła. 

- Czy mog  zapali ? - zapytała j  Mali Yojez. - Tutaj nie obowi zuje ju  chyba ziemskie prawo. 

- Palenie papierosów jest na statku zabronione przez cały lot - odpowiedziała - ze wzgl du na wysok  zawarto  tlenu w regenerowanej 

atmosferze. 

wiatła przygasły, wszystko wokół zaton ło w ciemno ci. Równie  siedz ca obok dziewczyna. Min ła chwila, po czym w gł bi maszyny 

SS  zmaterializował si   wietlny kwadrat. Zamigotały kolory i obrazy. Joe ujrzał siebie przy pracy nad rekonstrukcj  porcelany; przy 

kolacji; ujrzał Mali, jak rozczesuje włosy przy toaletce. Obrazy pojawiały si  jeden po drugim, a potem nagle ustabilizowały si  w 

jednolity przekaz. 

W kolorze i trzech wymiarach zobaczył, jak spaceruj  z Mali, trzymaj c si  za r ce, wzdłu  mrocznej pla y dziwnej pustej planety. 

Obserwuj ca ich kamera wykonała najazd i szerokok tnym obiektywem pokazała zbli enia twarzy. Oba oblicza promieniowały miło ci  

najczulsz  z mo liwych. Widz c to, zrozumiał natychmiast,  e nigdy jeszcze  ycie nie miało mu do zaoferowania czego  tak wspaniałego. 

By  mo e z ni  było podobnie. Spojrzał w jej stron , ale nie widział jej twarzy, nie widział, jak to przyjmowała. 

- Jejku, ale  oboje wspaniale wygl dacie - stwierdziła stewardesa. 

Mali Yojez powiedziała: 

- Prosz  nas teraz zostawi . 

- Jasne - odparła stewardesa. - Przepraszam,  e zostałam. 

Wyszła, zamykaj c za sob  drzwi. 

- S  wsz dzie - wytłumaczyła swe zachowanie Mali Yojez. - Przez cały lot. Nigdy nie pozostawi  ci  samego. 

- Ale przecie  pokazała nam, jak działa ten mechanizm - powiedział Joe. 

- Do diaska, sama potrafi  uruchomi  maszyn  SS , robiłam to wiele razy. - Jej głos był napi ty, jakby to, co widziała, nie miało 

znaczenia. 

- Wygl da na to,  e pasujemy do siebie - powie-' dział Joe. 

- O, Chryste! - krzykn ła Mali Yojez i waln ła r k  w oparcie krzesła. - Tak było ju  przedtem. Ze mn  i z Ralfem. Doskonale pod 

ka dym wzgl dem. Lecz w rzeczywisto ci nie! - zacharczała, a jej gniew wypełnił niemal namacalnie całe pomieszczenie. Czuł, jak jego 

s siadka czerwienieje, intuicyjnie wyczuwał olbrzymi  reakcj  emocjonaln  na projekcje z maszyny. 

- Tak jak mówiła stewardesa - powiedział - maszyna SS  nie widzi przyszło ci. Mo e jedynie zebra  dane z mojego i pani umysłu i 

uło y  z nich najbardziej prawdopodobny zestaw wydarze . 

- To po co jej u ywamy? - burkn ła Mali Yojez. 

- Mo e w charakterze polisy ubezpieczeniowej - odparł Joe. - Post puje pani troch  tak, jakby winiła pani towarzystwo ubezpieczeniowe 

za to,  e pani dom nie spłon ł. 

background image

20 

 

- To niedobra analogia. 

- Przepraszam - powiedział Joe. Teraz i on był poirytowany. 

- Czy s dzi pan - zapytała zgry liwie Mali -  e pójd  z panem do łó ka, po tej scenie, gdzie trzymali my si  za r ce? Tunuma mokimo 

hilo, kei dei bifo di-tikar sewat. - Ostatnie zdanie, wypowiedziane w ojczystym j zyku było bez w tpienia nie zbyt cenzuralne. 

Rozległo si  pukanie do drzwi. 

- Hej, wy dwoje - zawołał Harper Baldwin - opracowujemy logistyk  naszego zatrudnienia i jeste cie nam potrzebni. 

Joe wstał i w ciemno ci skierował si  w stron  drzwi. 

Spierali si  przez dwie godziny i ani razu nie byli bliscy jakiejkolwiek konkluzji. 

- Po prostu zbyt mało wiemy o Glimmungu - narzekał Harper Baldwin, który wygl dał ju  na zm czonego. Zaraz potem naparł na Mali 

Yojez. - Mam przeczucie,  e wie pani o nim wi cej ni  ktokolwiek z nas, a ju  na pewno wi cej ni  pani ujawnia. Cholera, ukrywała pani 

nawet fakt pobytu na planecie Plow-mana. Gdyby nie Fernwright... 

- Nikt jej o to nie pytał - powiedział Joe. - Dopiero gdy ja to zrobiłem, szczerze o wszystkim powiedziała. 

Młodzieniec o chuliga skim wygl dzie zapytał: 

- Jak pani s dzi, panno Yojez? Czy Glimmung próbuje nam pomóc czy te  dla własnych potrzeb buduje społeczno  zniewolonych 

naukowców? Bo je li tak, to lepiej zawró my ten statek przed dotarciem na planet  Plowmana - jego głos był piskliwy i nerwowy. 

Siedz ca obok Joego Mali Yojez pochyliła si  ku niemu i powiedziała szeptem: 

- Wynie my si  st d do kajuty, w której byli my. 

Ta dyskusja do niczego nie prowadzi, a ja chc  z panem porozmawia . 

- Okay - zgodził si  Joe z ochot . Wstali i ruszyli na dół. 

- Wynosz  si  - zauwa ył Harper Baldwin. - Co takiego wci  tam pani  ci gnie, panno Yojez? Mali przystan ła i powiedziała: 

- Jeste my uczuciowo zaanga owani - po czym ruszyła dalej. 

- Nie powinna pani im tego mówi  - powiedział Joe, gdy zamkn ły si  za nimi drzwi. - Prawdopodobnie uwierzyli. 

- Ale to prawda - odparła Mali. - Nie u ywa si  maszyny SS , je li nie my li si  o kim  powa nie. W tym wypadku t  osob  jestem ja. - 

Usiadła na kanapie i wyci gn ła ku niemu ramiona. 

Najpierw zamkn ł drzwi do kajuty. W  wietle zaistniałych okoliczno ci zdawało si  to rozs dne. 

Te przyjemno ci s  zbyt wspaniałe, pomy lał, zbyt wspaniałe do opisania. Ktokolwiek tak kiedy  pomy lał, zrozumie o co mi chodzi. 

 

 

Rozdział siódmy 

 

Na orbicie wokół planety Plowmana statek zacz ł odpala  silniki hamuj ce i zmniejsza  pr dko . L dowanie miało nast pi  za pół 

godziny. 

Tymczasem Joe Fernwright zabawiał si  czytaniem „The Wall Street Journal". W ci gu lat zorientował si ,  e wła nie ten dziennik, 

bardziej ni  inne, po wi cał sw  uwag  najbardziej aktualnym nowinkom. Czytanie go było jak podró  w przeszło  - na około pół roku. 

Niedawno w pewnym domu opieki w New Yersey, zaprojektowanym specjalnie dla pacjentów geriatrycz-nych, wbudowano nowe 

obwody, które maj  zapewni  płynn  i pozbawion  opó nie  rotacj  pomieszcze . Gdy osoba zajmuj ca pomieszczenie umiera, 

elektroniczne detektory w  cianie rejestruj  brak pulsu i pobudzaj  do działania odpowiednie obwody. Zmarły jest wci gany do 

azbestowej komory w  cianie, gdzie jego szcz tki podlegaj  kremacji, aby nowy mieszkaniec pomieszczenia, równie  pacjent 

geriatryczny, mógł je zaj  jeszcze przed południem. 

Joe przestał czyta  i zwin ł gazet . To ju  lepiej zosta  tutaj, zdecydował. Skoro tak wła nie chc  nas traktowa  na Ziemi. 

- Sprawdziłam nasze rezerwacje - stwierdziła sucho Mali. - Wszyscy mamy pokoje w hotelu „Olim-pia" w najwi kszym mie cie na 

planecie. Nazywa si  ono Diamond Head. I jest ulokowane na cyplu wchodz cym 50 mil w Mar  Nostrum. 

- Co to jest Mar  Nostrum? - zapytał Joe. 

- Nasz ocean. 

Pokazał jej artykuł w gazecie. Potem w milczeniu obejrzeli go pozostali pasa erowie. Wszyscy spogl dali na siebie w oczekiwaniu 

reakcji. 

- Podj li my wła ciwy wybór - powiedział Har-per Baldwin. Inni skin li głowami. - To mi wystarczy. - Otrz sn ł si . - Oto jakie 

społecze stwo stworzyli my. 

Uzbrojeni po z by członkowie załogi r cznie odblokowali właz. Do  rodka wdarło si  powietrze: zimne i dziwnie pachn ce. Joe czuł,  e 

ocean jest gdzie  blisko; jego zapach unosił si  w powietrzu. Osłaniaj c oczy przed promieniami sło ca, dostrzegł zarysy w miar  

nowocze nie wygl daj cego miasta, a za nim br zowoszare wzgórza. Ale ocean jest gdzie  w pobli u, powiedział sobie. Mali ma racj ; ta 

planeta jest zdominowana przez ocean. I to wła nie ocean posiada to, co nas interesuje. 

Stewardesa z zawodowym u miechem zaprowadziła ich do otwartego luku i stoj cego za nim trapu, który wiódł na wilgotn  powierzchni  

pasa startowego. Joe Fernwright wzi ł Mali za r k  i poprowadził j  na dół.  adne z nich nic nie mówiło. Mali wydawała si  

zaabsorbowana sob , jakby nie zauwa ała innych ludzi i budynków portu. Musi mie  złe wspomnienia, pomy lał Joe. Mo e co  si  jej 

tutaj przytrafiło. 

A czym e to wszystko jest dla mnie. To mój pierwszy lot mi dzyplanetarny, czy mi dzysystemowy, w  yciu. Ziemia pod moimi stopami 

nie jest Ziemi . Przydarza mi si  co  dziwnego i wa nego. 

Wci gn ł powietrze. Inny  wiat i inna atmosfera. To wszystko jest bardzo intryguj ce. 

- Tylko nie mów - odezwała si  Mali -  e to miejsce wydaje ci si  nieziemskie. Bardzo prosz . 

- Nie pojmuj , o co ci chodzi - powiedział Joe. - Ono jest nieziemskie. Jest zupełnie inne. 

- Niewa ne - odparła Mali. - Ralf i ja tak si  kiedy  zabawiali my. Wiele lat temu. Mówili my na to zabawa w dwuznaczne zdania. 

Ciekawe czy j  jeszcze pami tam. Ralf wymy lał dwuznaczne zdania. „Interes wydawcy spoczywa cz sto w r kach korektora". To jedno 

background image

21 

 

z jego zda . „Pewne ro liny pojawiaj  si  sporadycznie". No mo e jeszcze co . „Ciotka ci gle wisi na telefonie". To ostatnie zawsze mi 

si  podobało, wyobra ałam sobie gigantyczny telefon. „W roku 1945 odkrycie energii atomowej zelektryfikowało  wiat". Łapiesz, o co 

chodzi? - Spojrzała na niego. - Nie łapiesz - stwierdziła. - Trudno. 

- To wszystko zdania oznajmuj ce - odezwał si  Joe. - Przynajmniej tak je odczytuj . A gdzie tkwi zabawa? 

- „Zaproszenie saperów na festyn było niewypałem". Jak ci si  podoba to zdanie? Widziałam je w gazecie. S dz ,  e Ralf znajdował 

wi kszo  tego typu zda  w gazetach b d  w programach telewizyjnych. My l ,  e wszystkie były prawdziwe - dodała. - Wszystko, co 

si  tyczyło Ralfa, było prawdziwe. Na pocz tku. I pó niej te . 

Podeszła do nich du a br zowa istota przypominaj ca szczura. Trzymała w ramionach co , co wygl dało na stert  ksi ek. 

- Spiddlery - powiedziała Mali, wskazuj c na t  istot  i jej pobratymca asystuj cego Harperowi Bald-winowi. - Jedna z tutejszych form 

ycia. W przeciwie stwie do Glimmunga. Znajdziesz tu... niech pomy l  - policzyła na palcach - spiddlerów, wuby, werje, klaki, troby i 

printerów. Pozostali z dawnych czasów... gdy staro ytne Mgłorzeczy ju  odeszły. On chce,  eby  kupił od niego ksi k . 

Spiddler dotkn ł małego magnetofonu zamontowanego u pasa. Urz dzenie odezwało si  za niego: 

- W pełni udokumentowana historia fascynuj cego  wiata - powiedziało po angielsku, a potem powtórzyło to w wielu innych j zykach, w 

ka dym razie po angielsku ju  nie mówiło. 

- Kup to - powiedziała Mali. 

- Przepraszam? - zapytał Joe. 

- Kup t  ksi k . 

- Znasz j ? O czym jest? Mali stwierdziła cierpliwie: 

- W tym  wiecie jest tylko jedna ksi ka. 

- Przez  wiat rozumiesz t  planet  czy co  szerszego? - zapytał Joe. 

- Na planecie Plowmana - powiedziała Mali - jest tylko jedna ksi ka. 

- I nie nudzi ich czytanie jej? 

- Ona si  zmienia - powiedziała Mali. Podała spid-dlerowi dziesi taka, który go bardzo ucieszył. Dostała w zamian egzemplarz ksi ki, 

który zaraz podała Joemu. 

Dokonawszy pobie nych ogl dzin, Joe stwierdził: 

- Nie ma tytułu ani autora. 

- Jest pisana - obja niła Mali, gdy szli do budynków portu - przez grup  stworze  lub istot, nie znam angielskiej nazwy, która zapisuje 

wszystkie zdarzenia na planecie Plowmana. Wszystkie. Du e i małe. 

- A wi c to jest gazeta. 

Mali zawahała si . Odwróciła ku niemu twarz, a jej oczy płon ły. 

- Ale ona jest spisywana przed tymi zdarzeniami - powiedziała najspokojniej jak potrafiła. - Kalendowie tworz  histori ; wprowadzaj  j  

do wci  zmieniaj cej si  ksi gi bez tytułu, a w ko cu zdarzenie ma miejsce. 

- Prekognicja - stwierdził Joe. 

- To dyskusyjne. Bo co jest przyczyn , a co skutkiem? Kalendowie orzekli w swej ewoluuj cej ksi dze,  e Mgłorzeczy zgin . I zgin ły. 

Czy zatem Kalendowie s  tego sprawcami? Spiddlery tak s dz , ale Spiddlery s  bardzo zabobonne, wi c mog  w to wierzy . 

Joe otworzył ksi g  w przypadkowym miejscu. Tekst nie był angielski, nie rozpoznał j zyka ani nawet alfabetu. Ale wertuj c ksi g  

dalej, dotarł do krótkiego angielskiego fragmentu, otoczonego mas  obcej pisaniny. 

Dziewczyna Mali Yojez jest ekspertem od usuwania koralowych naro li z zatopionych artefaktów. Inni osobnicy, którzy przybyli z 

ró nych systemów całej Galaktyki, to geolodzy, bioin ynierowie, hydroin ynierowie, sejsmolodzy; jeden specjalizuje si  w podwodnych 

operacjach z udziałem robotów, a inny, archeolog, jest mistrzem w lokalizacji pogrzebanych, staro ytnych miast. Pewien za  gastropoid, 

zdolny do... 

W tym miejscu tekst przechodził w inny j zyk, Joe zamkn ł ksi k  zdumiony. 

- Mo e wspominaj  te  o mnie? - zastanowił si  gło no, gdy dotarli do ruchomego chodnika, wiod cego do terminalu portu gwiezdnego. 

- Oczywi cie - powiedziała spokojnie Mali. - Je li poszukasz wystarczaj co długo, to znajdziesz. Jak to ci zrobi... przepraszam. Jak si  

wtedy poczujesz? 

- Dziwnie - powiedział wci  zdumiony. 

Naziemny pojazd słu cy za taksówk  zawiózł ich do hotelu. Joe Fernwright w czasie jazdy nadal przegl dał pozbawion  tytułu ksi k . 

Był tym bardzo zaj ty i ledwie zauwa ał mijane sklepy i przemykaj ce tu i ówdzie istoty. Miał  wiadomo  obecno ci ulic, budynków i 

ywych stworze , ale bardzo mglist , poniewa  natrafił na kolejny ust p w j zyku angielskim. 

Przedsi wzi cie wymaga oczywi cie zlokalizowania, wydobycia i naprawy podwodnej struktury, która jest prawdopodobnie, zwa ywszy 

na ilo  zaanga owanych ludzi, olbrzymia. Jest to niemal na pewno cale miasto, lub nawet cala cywilizacja z zamierzchłych czasów. 

W tym miejscu, tak jak poprzednio, tekst zmieniał si  w niezrozumiały ci g kropek i kresek, przypominaj cy dwójkowy system notacji. 

Joe odezwał si  do swej s siadki z taksówki: 

- Ludzie, którzy pisz  t  ksi k  wiedz  o Podniesieniu Heldscalli. 

- Tak - powiedziała krótko Mali. 

- Zatem gdzie tu prekognicja? - zapytał Joe. - To jest dokładnie to, co si  dzieje teraz, niemal w tej minucie, no mo e z małym 

odchyleniem czasowym. 

- Natrafisz na trop - powiedziała Mali - je li b dziesz szukał wystarczaj co długo. To jest w niej ukryte. Po ród wielu tekstów, które s  

tłumaczeniami jednego oryginału, jeden wers jest jak  ruba.  ruba przechodz ca z przeszło ci, poprzez tera niejszo , do przyszło ci. 

Gdzie  w tej ksi ce, panie Fernwright, zapisana jest przyszło . Przyszło  Glimmunga, przyszło  nas. Wszyscy jeste my zanurzeni w 

czasie Ka-lendów, w ich czasie poza czasem. 

- Ale ty wiedziała  o tej ksi ce, zanim spiddler ci o niej powiedział. 

- Widziałam j  ju  wcze niej, gdy byli my tu z Ral-fem. Maszyna SS  wywró yła nam szcz cie, a ksi ka Kalendów, ta ksi ga, 

background image

22 

 

zapowiedziała,  e Ralf... - zrobiła pauz . - On popełnił samobójstwo. Najpierw chciał zabi  mnie. Ale... nie był w stanie. 

- I o tym mówiła Ksi ga Kalendów? 

- Tak. Pami tam jak Ralf i ja przeczytali my tekst o sobie i nie mogli my w to uwierzy . Zdawało si ,  e mechanizm SS  to naukowa 

analiza danych, a ta ksi ga to gadki starej ciotki, paru starych bab, widz cych tragedi  tam, gdzie maszyna dostrzegła szcz cie. 

- Czego mogło zabrakn  maszynie SS ? 

- Brakowało jej pewnych danych. Syndromu Whit-neya. Psychologicznej reakcji Ralfa na amfetamin , wywołuj cej paranoj  oraz 

mordercze i wrogie nastawienie. On... - szukała słowa. 

- Antidotum na apetyt - powiedział Joe. - Podobnie jak alkohol. - To dobre dla niektórych, pomy lał, a  miertelne dla innych. A syndrom 

Whitneya nie wymaga przedawkowania, wyzwalaj  go nawet małe dawki, je li choroba jest u piona. Podobnie jest przy alkoholizmie, 

gdzie najmniejszy drink oznacza pora k  i destrukcj . - Cholerna szkoda - wymruczał. 

Taksówka podjechała do chodnika. Jej kierowca, istota podobna do bobra z brzytwiastymi z biskami, powiedział kilka słów w 

niezrozumiałym dla Joego j zyku. Mali jednak skin ła głow  i wr czyła bobrowatemu stworowi pewn  sum  metalowych pieni dzy ze 

swej sakiewki. Joe wyszedł na chodnik. 

Rozejrzał si  wokół i powiedział: 

- To tak, jakby cofn  si  w czasie o sto pi dziesi t lat - samochody je d ce po ulicach, o wietlenie łukowe... jak na Ziemi za 

prezydentury Franklina Roos-velta, pomy lał z rozbawieniem. To mu si  podobało. Czas tutaj płyn ł wolniej. I ludno ci było mniej. Po 

ulicach poruszało si  niewiele stworze . Posługiwały si  nogami (czy te  ich substytutami) albo je dziły samochodami. 

- Teraz widzisz, czemu si  na ciebie rozzło ciłam - powiedziała Mali, widz c jego reakcj . - Za zniesławienie planety Plowmana, która 

była mym domem przez sze  lat. A teraz - wykonała gest dłoni  - powróciłam tu. I robi  dokładnie to, co robiłam wtedy; wierz  w 

niezawodno  wyroczni SS . 

- Wejd my do hotelu - postanowił Joe - i napijmy si  czego . 

Razem sforsowali obrotowe drzwi hotelu „Olimpia". Wewn trz znajdowały si  drewniane posadzki, rze bione w drewnie dekoracje, 

polerowane mosi ne klamki i por cze oraz gruby, czerwony dywan. No i antyczna winda, któr  Joe natychmiast zauwa ył. 

Nieautomatyczna, jak si  przekonał. Wymagała obsługi windziarza. 

W pokoju hotelowym, wyposa onym w szaf , lustro,  elazne łó ko i płócienne rolety, Joe przysiadł w p katym fotelu i zacz ł studiowa  

Ksi g . 

Do niedawna zajmowała go Gra. A teraz Ksi ga. Ale to była inna fascynacja i im bardziej wczytywał si  w Ksi g , tym bardziej zdawał 

sobie z tego spraw . Stopniowo przerzucaj c strony, składał spisany tam angielski tekst w cało . Poszczególne fragmenty uzupełniały si  

wzajemnie. 

- Mam zamiar wzi  k piel - oznajmiła Mali. Zd yła ju  otworzy  walizk  i wyło y  swoje rzeczy na łó ko. - Czy  to nie dziwne, Joe 

Fernwright - zawołała -  e musimy zajmowa  dwa pokoje? Jak wiek temu. 

- Tak - odparł. 

Weszła do jego pokoju ubrana jedynie w obcisłe majtki. Była naga od pasa w gór . Miała mały biust, lecz j drne i smukłe ciało. Ciało 

tancerki, czy te  ciało kobiety z Cro-Magnon, łowczyni, piechurki, osoby nawykłej do długich, ci kich, cz sto bezowocnych w drówek. 

Nie było na niej ani odrobiny zb dnej tkanki, jak miał to okazj  ju  wcze niej zauwa y  na statku. Wtedy tylko jej dotykał, teraz mógł to 

wszystko ujrze . Jednak e, pomy lał ze strachem, Kate miała niezgorsz  figur . To go przygn biło. Powrócił do lektury Ksi gi. 

- Czy chciałby  ze mn  spa  gdybym była cyklopem? - Mali wskazała na  rodek swego czoła. - Jedno oko tu. Jak Polifem, ten cyklop z 

„Odysei" Homera. Zdaje si ,  e wypalili mu to oko rozpalonym pr tem. 

- Posłuchaj tego - odezwał si  Joe. Zacz ł gło no czyta  z Ksi gi. - Obecnie dominuj c  istot  na planecie jest co , co zwiemy 

Glimmungiem. Ta mroczna, wielka istota nie pochodzi z tej planety, przybyła tu kilka wieków temu i zawładn ła słabszymi gatunkami 

pozostałymi po wygini ciu tak zwanych Mgłorze-czy. - Joe pokiwał na Mali, by podeszła popatrze . - Jednak e pot ga Glimmunga jest 

mocno ograniczona tajemnicz  Ksi g , w której, jak si  s dzi, zapisane jest wszystko, co było, jest i b dzie. - Zamkn ł ksi k . - Ona 

mówi sama o sobie. 

Podchodz c do krzesła Joego, Mali pochyliła si  nad tekstem. 

- Poka  mi, chc  to zobaczy  - powiedziała. 

- To wszystko. Tekst angielski tu si  ko czy. Bior c od niego ksi k , Mali zacz ła j  przegl da . Zmarszczyła brwi; jej twarz stała si  

napi ta. 

- No i jest o tobie, Joe - powiedziała w ko cu. - Tak jak mówiłam. Jeste  wymieniony z nazwiska. Szybko wzi ł od niej ksi k . 

Joseph Fernwright dowiaduje si ,  e Glimmung uwa a Kalendów i ich Ksi g  za swych przeciwników. 

Mówi si ,  e spiskuje, aby raz na zawsze pozby  si  Ka-lendów. Jednak e nie wiadomo, jak to zrobi. W tym miejscu plotki s  sprzeczne. 

- Pozwól mi przerzuca  kartki - powiedziała Mali. 

Przejrzała kolejne stronice, a potem z kamienn  twarz  zrobiła pauz . 

- To w moim j zyku - powiedziała i pochyliła si  nad Ksi g . Przez długi czas studiowała znaleziony fragment i w miar  jak si  we  

wczytywała, jej twarz stawała si  coraz bardziej spi ta, cho  wida  było,  e próbowała si  rozlu ni . 

- Tutaj napisali - rzekła w ko cu -  e Glim-mung podejmuje si  Podniesienia Heldscalli na suchy l d. I  e mu si  nie uda. Jest mowa o 

tym,  e wi kszo  rekrutów pomagaj cych Glimmungowi zginie - kontynuowała - je li Podniesienie legnie w gruzach. Tóojic - poprawiła 

si . - Zostan  zabici, zniszczeni, okaleczeni. B d  starci w proch. 

- S dzisz,  e Glimmung zna te fragmenty? - zapytał Joe. -  e mu nie wyjdzie i  e my... 

- Oczywi cie,  e wie. Jest o tym napisane we fragmencie, który czytałe . Glimmung uwa a Kalendów i ich ksi k  za wrogów i spiskuje, 

by si  ich pozby  i wydobywa Heldscall , by ich zniszczy . 

- Nie tak było napisane - zaprzeczył Joe. - Napisane było,  e nie wiadomo jednak, jak zamierza tego dokona . Tutaj plotki s  sprzeczne. 

- Ale chodzi oczywi cie o wydobycie Heldscalli. - Kr yła zdenerwowana po pokoju ze splecionymi ciasno r kami. - Sam tak twierdziłe . 

Ludzie, którzy to pisz , wiedz  o wydobyciu Heldscalli. Nale y tylko zło y  ze sob  te dwa ust py. Mówiłam ci,  e tu jest przyszło  

background image

23 

 

Heldscalli, Glimmunga. A my mamy przesta  istnie , umrze  - przestała mówi  i spojrzała na niego szyderczo. - W ten wła nie sposób 

wygin ły Mgłorze-czy. Rzuciły wyzwanie Ksi dze Kalendów. Mog  ci o tym powiedzie  spiddlery; one nadal o tym gadaj . 

- Lepiej powiedzmy o tym pozostałym ludziom, którzy s  z nami w hotelu - stwierdził Joe. 

Rozległo si  pukanie do drzwi. Otworzyły si  lekko i przez szpar  zajrzał do pokoju z przepraszaj cym wzrokiem Harper Baldwin. 

- Przykro mi,  e wam przeszkadzam - wydu-kał - ale czytali my t  ksi k . - Wyj ł kopi  Ksi gi Kalendów. - Pisz  tu o nas. Poprosiłem 

zarz d hotelu, by wezwano wszystkich go ci na konferencj  za pół godziny. 

- Przyjdziemy tam - oznajmił Joe, a półnaga Mali Yojez skin ła zza jego pleców głow . 

 

 

Rozdział ósmy 

 

Pół godziny pó niej blisko czterdzie ci rodzajów istot siedziało w głównej sali konferencyjnej hotelu. Joe przygl dał si  niezwykłej 

ró norodno ci form  ycia. Ujrzał wiele takich, które na Ziemi stanowiły jego pokarm. Wi kszo ci jednak nie znał. Glimmung musiał 

rzeczywi cie przeczesa  mas  systemów gwiezdnych w poszukiwaniu talentów. Wi cej ni  Joe przypuszczał. 

- S dz  - odezwał si  Joe do Mali -  e powinni my by  przygotowani na pojawienie si  Glimmunga. Tutaj oka e si  pewnie taki, jaki jest 

naprawd . 

Mali mrukn ła: 

- Glimmung wa y czterdzie ci tysi cy ton. Gdyby pojawił si  tutaj taki, jaki jest naprawd , rozwaliłby budynek. Run łby przez podłog  

do piwnicy. 

- No to pojawi si  w innej formie. Na przykład ptaka. Na mównicy z mikrofonem pojawił si  Harper Bald-win i poprosił o cisz . 

- Uspokójcie si , moi drodzy - powiedział, a jego słowa automatycznie przetłumaczono do słuchawek na odpowiednie j zyki. 

- Masz na my li co  na kształt kury? - zapytała Mali. 

- Kura to nie ptak - odparł Joe - kura to drób, ptactwo domowe. Miałem na my li raczej wiel-koskrzydłego albatrosa. 

- Glimmung nie przepada za ładn  postaci  - powiedziała Mali. - Raz ukazał mi si  jako... - przerwała - ...zreszt  niewa ne. 

- Nasze spotkanie dotyczy - kontynuował Harper Baldwin - ksi ki, któr  nam tutaj podsuni to. Ci, którzy znale li si  na tej planecie 

wcze niej, prawdopodobnie ju  j  znaj . Je li tak, to pewnie macie ju  na ten temat opini ... 

Jaki  wielonogi gastropoid wstał i przemówił do mikrofonu: 

- Oczywi cie,  e znamy t  Ksi g . Spiddlery sprzedaj  j  przed portem kosmicznym. 

- Nasze wydanie, jako  e jest pó niejsze, mo e zawiera  wi cej informacji, których nie czytali cie - powiedziała do mikrofonu Mali. 

- Ka dego dnia kupujemy nowe wydanie - skwitował gastropoid. 

- A zatem wiecie,  e Podniesienie Heldscalli si  nie powiedzie - stwierdził Joe. - A tak e to,  e zginiemy. 

- Niezupełnie - odparł gastropoid. - Napisano,  e pracownicy Glimmunga b d  cierpieli,  e nast pi co , co zmieni ich na zawsze. 

Olbrzymia wa ka przeleciała przez sal  do Harper a Baldwina i wyl dowała na jego ramieniu. Przeciwstawiaj c si  gastropoidowi 

oznajmiła: 

- Nie ma jednak w tpliwo ci,  e Ksi ga Kalendów przewiduje niepowodzenie przy odbudowie Heldscalli. 

Gastropoid w formie czerwonawej galaretki usadowił si  na metalowej ramie, która utrzymywała go w pozycji pionowej, by móc wł czy  

si  do dyskusji. Mówi c, pociemniał, zapewne ze wstydu: 

- Tekst wydaje si  twierdzi ,  e odbudowa  wi tyni si  nie uda. Podkre lam, wydaje si  twierdzi . Jestem sprowadzonym tu przez 

Glimmunga lingwist . Pod wod , w katedrze, znajduj  si  niezliczone dokumenty. Kluczowe zdanie: „Przedsi wzi cie si  nie powiedzie", 

powtarza si  w Ksi dze dwadzie cia trzy razy. Czytałem wszystkie tłumaczenia i stwierdzam,  e tekst ten najprawdopodobniej oznacza: 

„Po realizacji przedsi wzi cia nast pi niepowodzenie", doprowadzi ono do niepowodzenia, a nie,  e b dzie niepowodzeniem. 

- Nie widz  ró nicy - stwierdził Harper Bald-win, marszcz c brwi. - W ka dym razie dla nas istotny jest fragment o tym,  e zostaniemy 

zabici czy te  okaleczeni, a nie samo niepowodzenie Podniesienia. Czy ta ksi ga nigdy si  nie myli? Stwór, który mi j  sprzedał, 

twierdził,  e nie. 

Ró owa galaretka powiedziała: 

- Stwory sprzedaj ce Ksi g  maj  czterdzie ci procent z zysku. To oczywiste, i  utrzymuj ,  e Ksi ga mówi prawd . 

Uderzony niesprawiedliwo ci  tego stwierdzenia Joe a  podskoczył. 

- W taki sam sposób mo na by twierdzi ,  e wszyscy lekarze na  wiecie, z racji zarabiania pieni dzy na leczeniu, odpowiadaj  za 

choroby, które przechodzimy. 

Roze miana Mali usadowiła go na powrót w pozycji siedz cej. 

- Nie s dz , aby w ci gu ostatnich dwustu lat kto  tak bronił spiddlerów. No to teraz maj  ju ... no... szampana. 

- Czempiona - warkn ł Joe, nadal czuj c ogarniaj ce go ciepło. - Chodzi przecie  o nasze  ycie - dodał. - To nie jest zwykła debata 

podatników na jaki  tam temat. 

Przez pomieszczenie przetoczył si  szmer rozmów. Rzemie lnicy i uczeni dyskutowali mi dzy sob . 

- Proponuj  - zarz dził Harper Baldwin - aby my działali wspólnie. Aby my stworzyli stał  organizacj  z przedstawicielami, którzy b d  

nas reprezentowa  przed Glimmungiem, broni c naszych praw. Ale przedtem wszyscy, przyjaciele i współpracownicy, siedz cy tu 

dzisiaj, czy te  lataj cy po tym pomieszczeniu, zagłosujemy, czy chcemy pracowa  nad Podniesieniem, czy nie. Mo e wcale tego nie 

chcemy. Mo e pragniemy wróci  do domu. Mo e powinni my powróci  do domu. Zobaczymy, co s dzi o tym kolektyw. A zatem, kto 

jest za rozpocz ciem pracy... - przerwał. Przez sal  konferencyjn  przetoczył si  wielki rumor, głos Harpera Baldwina przestał by  

słyszalny. Wszelkie rozmowy stały si  niemo liwe. 

Przybył Glimmung. 

To musi by  jego prawdziwa posta , zadecydował Joe, przygl daj c si  i słuchaj c. Mieli do czynienia z Glimmungiem w całej krasie, a 

zatem... 

background image

24 

 

Z d wi kiem tysi ca złomowanych aut mieszanych jak  wielk  drewnian  łych , Glimmung usadowił si  na scenie w odległym kra cu 

sali konferencyjnej. Jego ciało pr yło si  i dr ało, a gdzie  z wn trza zacz ł dochodzi  pomruk. Stawał si  coraz gło niejszy, a  

przeszedł w wycie. To jakie  zwierz , pomy lał Joe. Pewnie uwi zione w pułapce. Próbuje si  uwolni , ale pułapka jest zbyt 

skomplikowana. W tym samym momencie cała sala wypełniła si  morzem roj cym si  od ryb, morskich ssaków i planktonu. A w centrum 

wszystkiego tkwiła bryłowata sylwetka Glimmunga. 

- Obsłudze hotelu to si  nie spodoba - powiedział półgłosem Joe. Dobry Bo e, ta wielka masa rozedrganych macek, wypustek, 

wyrastaj cych prawie z ka dego cala olbrzymiego cielska... to wszystko zachwiało si , a potem z dzikim rykiem zarwało pod sob  

podłog . Bezkształtna masa znikn ła z pola widzenia, pozostawiaj c morskie resztki rozrzucone po całej sali. Z czego , co wygl dało jak 

nozdrza, wyleciały jeszcze w gór  obłoki pary. Ale Glimmung znikn ł. Tak jak przewidziała Mali, jego waga była zbyt wielka. 

Glimmung znajdował si  teraz w piwnicy hotelu, dziesi  pi ter pod nimi. 

Wstrz ni ty Harper Baldwin przemówił do mikrofonu: 

- Wi... widocznie b dziemy musieli zej  na dół, by z nim porozmawia . 

Podbiegło do niego kilka stworze , których z uwag  wysłuchał, a potem wyprostował si  i dodał: 

- Wydaje mi si ,  e jest raczej w piwnicy ni  pi tro ni ej. On... - tu wykonał gwałtowny gest - bez w tpienia zleciał na sam dół. 

- Wiedziałam,  e tak si  to sko czy, je li b dzie próbował si  tu dosta . Có , musimy z nim dyskutowa  w piwnicy - powiedziała Mali i 

wstała na równe nogi, a za ni  Joe. Doł czyli do zbieraj cego si  przy windach tłumu. 

Joe powiedział: 

- Powinien był jednak przyby  jako albatros. 

 

 

Rozdział dziewi ty 

 

Gdy dotarli do piwnicy, Glimmung przywitał ich serdecznie: 

- Nie b dziecie potrzebowali urz dze  tłumacz cych - poinformował. - Do ka dego b d  si  zwracał telepatycznie w jego własnym 

j zyku. 

Wypełniał niemal cał  piwnic , wi c musieli pozosta  w windach. Teraz zrobił si  bardziej zwarty, skondensowany, ale nadal był 

olbrzymi. 

Joe wzi ł gł boki, uspokajaj cy oddech i powiedział: 

- Czy pokryje pan straty hotelu, powstałe w wyniku wyrz dzonych szkód? 

- Mój czek - odparł Glimmung - nadejdzie jutro porann  poczt . 

- Pan Fernwright oczywi cie  artował - nerwowo wtr cił Harper Baldwin - na temat zado uczynienia hotelowi. 

-  artował? - oburzył si  Joe. - Na temat zarwania dziesi ciu pi ter w dwunastopi trowym budynku? Sk d wiemy, czy nie zgin li jacy  

ludzie? Mo e by  stu zabitych i dwa razy tylu rannych. 

- Och, nie - zapewnił Glimmung. - Nikogo nie zabiłem. Ale pa skie zarzuty s  słuszne, panie Fern-wright. 

Joe czuł w swym mózgu niepokoj c  obecno  Glim-munga. Tamten podró ował w t  i z powrotem po zak tkach jego umysłu. Czego 

mógł szuka , zastanawiał si  Joe. I natychmiast w jego umy le pojawiła si  odpowied : 

- Interesuje mnie pa ska reakcja na Ksi g  Ka-lendów - powiedział Glimmung. Potem za  przemówił do wszystkich: - Z ogółu zebranych 

tylko panna Yojez wiedziała o Ksi dze. Reszt  z was b d  musiał zbada . To zajmie chwilk . 

Glimmung opu cił umysł Joego. Zabrał si  za pozostałych. 

Odwróciwszy si , Mali powiedziała: 

- Zamierzam zada  mu pytanie. 

Teraz i ona wzi ła gł boki, uspokajaj cy oddech. 

- Glimmung - powiedziała ostro - powiedz mi tylko jedno. Czy masz wkrótce umrze ? 

Wielka bryła drgn ła, a macki poruszyły si  nerwowo: 

- Czy tak jest zapisane w Ksi dze Kalendów? - zapytał Glimmung. - Nie. A byłoby, gdybym miał umrze . 

- A zatem Ksi ga jest nieomylna - stwierdziła Mali. 

- Nie masz powodu, by s dzi ,  e jestem bliski  mierci - dodał Glimmung. 

-  adnego - powiedziała Mali. - Zadałam to pytanie, by si  w czym  utwierdzi . Teraz ju  wiem. 

- Gdy jestem załamany - ci gn ł Glimmung - zaczynam rozmy la  o Ksi dze Kalendów i wydaje mi si , i  ich przewidywania co do 

pora ki Podniesienia s  słuszne. A zatem wygl dałoby na to,  e niczego nie mog  dokona . Katedra pozostanie wiecznie na dnie Mar  

Nostrum. 

- Ale dzieje si  tak tylko, gdy nie masz energii - zauwa ył Joe. 

- Ka da istota  yj ca - mówił Glimmung - przechodzi okresy ekspansji i okresy regresji. Mój rytm  ycia jest podobny do waszych. Jestem 

okazalszy, starszy, mog  robi  rzeczy, których nawet wspólnie nie byliby cie w stanie dokona . Ale s  momenty, gdy sło ce zachodzi; 

jak zapadanie zmroku przed noc . Pojawiaj  si  małe  wiatełka, lecz s  one daleko ode mnie. Tam, gdzie mam swe le e, brak 

jakiegokolwiek  wiatła. Mógłbym oczywi cie stworzy  wokół siebie  ycie,  wiatło, aktywno , ale byłyby one jedynie przedłu eniem 

mnie samego. Rzecz jasna to wszystko zmieniło si  wraz z waszym przybyciem. Grupa znajduj ca si  tu dzisiaj jest grup  docelow : 

panna Mali Yojez, pan Fernwright i pan Baldwin oraz przybyli z nimi s  ostatnimi, na których czekałem. 

Zastanawiam si , pomy lał Joe, czy kiedy  opu cimy t  planet . Pomy lał o Ziemi i swoim  yciu, pomy lał o Grze i o swoim pokoju z 

martwym, czarnym oknem, pomy lał o zabawnych rz dowych pieni dzach, które dostawał pocztow  tub . Pomy lał o Kate. Ju  do niej 

nie b d  dzwonił, przyszło mu do głowy. Z jakiego  powodu jestem tego pewien. Prawdopodobnie ze wzgl du na Mali. Albo raczej ze 

wzgl du na cał  t  sytuacj ... Glimmunga i Podniesienie. 

A przebijaj cy podłog  Glimmung, lec cy przez wszystkie pi tra i l duj cy w piwnicy? Zdał sobie spraw ,  e to co  znaczy. I jeszcze co  

background image

25 

 

zrozumiał. Glimmung znał swoj  wag . Jak powiedziała Mali, nie utrzymałaby go  adna podłoga. Glimmung zrobił to celowo. 

Chciał by my si  go nie bali, pomy lał Joe. A mo e, gdy w ko cu zobaczyli my jaki jest naprawd , powinni my si  go ba . Bardziej ni  

przedtem. Ni  przed całym tym zaj ciem. 

- Ba  si  mnie? - nadpłyn ła my l Glimmunga. 

- Ba  si  całego tego Przedsi wzi cia - powiedział Joe. - Ono daje niewielk  szans  sukcesu. 

- Ma pan racj  - oznajmił Glimmung. - Rozmawiamy tu o szansach, o mo liwo ciach. Mo liwo ciach statystycznych. Mo e si  uda, mo e 

nie. Nie mam pewno ci, co przyniesie przyszło , ani ja, ani ktokolwiek inny, ł cznie z Kalendami. Oto podstawa mojego stanowiska. 

Mój punkt wyj cia. 

- Ale próbowa  bez skutku... - zacz ł Joe. 

- Czy to takie straszne? - przerwał mu Glimmung. - A teraz opowiem wam troch  o was samych, o waszych atutach, o wspólnej sile. 

Pora ki spotykały was tak cz sto,  e zacz li cie si  ich obawia . 

Tak te  my lałem, no i tak te  jest, pomy lał Joe. 

- Oto co próbuj  zrobi  - mówił Glimmung. - Próbuj  dociec, jak  posiadam moc. Nie istnieje  aden abstrakcyjny sposób zmierzenia 

czyjej  mocy. Mo na tego dokona  jedynie poprzez prób  realizacji jakiego  zadania; w ten sposób wykaza  prawdziwe ograniczenia 

swej pozornie nieograniczonej pot gi. Pora ka da mi tyle samo wiedzy, co sukces. Czy rozumiecie to? Nie, chyba nie jeste cie w stanie 

zrozumie . Jeste cie sparali owani. Ale wła nie dlatego was tu przywiodłem. Wiedza o samym sobie, oto co nas wszystkich czeka. Mnie i 

ka dego z was osobno. 

- Załó my,  e si  nie uda? - zapytała Mali. 

- I tak zdob dziemy t  wiedz  - powiedział Glimmung zmieszany, jakby czuł dziel cy ich dystans. - Czy by cie naprawd  tego nie 

rozumieli? - zwrócił si  do wszystkich. - Ale zrozumiecie nim to si  sko czy. Oczywi cie jedynie ci, którzy b d  chcieli przez to przej . 

- Czy nadal mamy mo liwo  wyboru? - wycedził jaki  grzybacz. 

- Ka dy, kto chce powróci  do swego  wiata, mo e to zrobi  - odparł Glimmung. - Zapewniam powrót pierwsz  klas . Ale ci, którzy 

zawróc , znajd  si  w takiej sytuacji, jak  pozostawili. A przecie  nie mo ecie tak  y . Gdy was odnalazłem, ka de z was dokonywało 

raptownej lub powolnej autodestrukcji. Pami tajcie. To ju  macie za sob . Nie doprowad cie do tego, by cie musieli jeszcze raz 

przechodzi  przez to samo. 

Zapadła niewygodna cisza. 

- Ja wracam - oznajmił Harper Baldwin. Kilku innych zbli yło si  do niego, zaznaczaj c w ten sposób,  e te  chce powróci . 

- A co z tob ? - zapytała Joego Mali. 

- Za mn  pozostała na Ziemi tylko policja - odpowiedział Joe. I  mier , pomy lał. Podobnie jak w przypadku pozostałych. - Nie wracam - 

oznajmił. - Zamierzam spróbowa . Chc  zobaczy , czy jemu... czy nam si  uda. Mo e Glimmung ma racj ; mo e nawet pora ka ma 

swoj  warto . Tak jak usłyszeli my; pokazuje nam ona granice własnych mo liwo ci, wytycza nasze pole działania. 

- Je li pocz stujesz mnie papierosem z tabaki - dr cym głosem przemówiła Mali - to te  zostan . Ale umieram z ch ci palenia. 

- To niewarte umierania - skwitował Joe. - Umrzyjmy raczej, stawiaj c czoło Przedsi wzi ciu. Nawet gdyby my mieli w jego trakcie 

spa  dziesi  pi ter ni ej. 

- Reszta zostaje - stwierdził Glimmung. 

- Zgadza si  - zapiszczał jaki  jednokomórkowy cefalopoid. 

- My l ,  e ja te  zostan  -  achn ł si  Harper Baldwin. 

Usatysfakcjonowany Glimmung oznajmił: 

- No to zaczynajmy. 

Na podje dzie przed hotelem „Olimpia" stały zaparkowane ci arówki. Ka da miała kierowc , a ka dy kierowca wiedział, co ma robi . 

Jaki  stwór o długim, szczurowatym ogonie podszedł do Mali i Joego, trzymaj c w owłosionych łapach tabliczk . 

- Wy dwoje macie jecha  ze mn  - oznajmił i wybrał jeszcze jedena cie osób z grupy. 

- To werej - powiedziała Joemu Mali. - Nasz kierowca. Oni mog  rozwija  olbrzymie pr dko ci; maj  znakomity refleks. B dziemy na 

miejscu w par  minuty. 

- W par  minut - poprawił j  mechanicznie Joe, siadaj c na ławie z tyłu ci arówki. 

Inne formy  ycia  cisn ły si  przy Mali i Joem, a kierowca hała liwie uruchomił silnik. 

- Co to za turbina? - zapytał zdumiony hałasem Joe. 

Siedz cy obok niego grzeczny dwukomorowiec mrukn ł: 

- To czterosuw. Cały czas bum, bum, bum. 

- Górnozaworowy - powiedział Joe i natychmiast zrobiło mu si  weselej. 

Tak, pomy lał, przekroczyli my pewn  granic . Znów jeste my w czasach Abrahama Lincolna, Daniela Boone'a i im współczesnych 

pionierów zachodu. 

Ci arówki odje d ały jedna za drug , rozpraszaj c mrok  ółtymi reflektorami, które z dala wygl dały jak oczy gigantycznych ciem. 

- Glimmung b dzie na czas - powiedziała Mali. - Gdy tylko tam dotrzemy. - Miała zm czony głos. - On posiada mo liwo  

natychmiastowego przemieszczania si  dzi ki autonomicznym pulsacjom emanuj cym z jego układu neonowego. Swobodnie mo e 

zmienia  miejsce pobytu bez straty czasu. - Przetarła oczy i westchn ła. 

Pomocny dwukomorowiec przemówił powtórnie: 

- To stworzenie obok pana, panie Fernwright, jest bardzo rozumne. - Wyci gn ł pseudopodium dla Mali. - Panno Yojez, jestem Nurb 

K'ohl Dag z Syriusza Trzy. Wszyscy tutaj niecierpliwie oczekiwali my przybycia waszej grupy, poniewa  wiedzieli my,  e gdy dotrzecie 

do hotelu „Olimpia", zako czy si  nasze długotrwałe oczekiwanie na prac . I na to wygl da. Dodatkowo ciesz  si  z mo liwo ci poznania 

was i z tego,  e mogli cie mnie pozna , bo ze swej strony b d  wyszukiwał i lokalizował poro ni te koralami obiekty, które potem 

wydob d  z Mar  Nostrum i dostarcz  wam. 

- Jestem in ynierem odpowiedzialnym za małe artefakty i ich transport do waszego warsztatu na pro b  pana Nurb K'ohl Daga - 

background image

26 

 

oznajmiła karykatura paj -czaka w połyskuj cym czerni  pancerzu z chityny. 

- Nie robili cie  adnych prac przygotowawczych? - zapytała Mali. - Przez cały okres oczekiwania? 

- Glimmung trzymał nas w pokojach - wyja nił dwukomorowiec. - Robili my dwie rzeczy. Po pierwsze, czytali my wszelkie dokumenty 

dotycz ce historii Heldscalli. Po drugie, ogl dali my na monitorach obraz zatopionej budowli przekazywany z robotów skanuj cych. 

Niezliczon  ilo  razy ogl dali my Heldscall . A teraz b dziemy mogli jej dotkn . 

- Chciałabym si  przespa  - powiedziała Mali. Oparła głow  na ramieniu Joego i przytuliła si  do niego. - Obud  mnie, kiedy tam 

dotrzemy. 

Paj czak zwrócił si  do Joego i dwukomorowca: 

- Całe to Przedsi wzi cie... przypomina mi pewn  sag  z Ziemi; o której musiałem si  uczy  w szkole. Zrobiła na mnie wielkie wra enie. 

- On ma na my li histori  Fausta - wyja nił Joemu dwukomorowiec. - Fausta uparcie d

cego do celu, zawsze niezadowolonego z 

osi gni tego wyniku. Glimmung pod pewnymi wzgl dami przypomina Fausta. 

Poruszaj c nerwowo czułkami, paj czak powiedział: 

- Glimmung w ka dym calu przypomina Fausta. „Fausta" Goethego, który najbardziej mi odpowiada. 

O zgrozo, pomy lał Joe. Jaki  chitynowy, wielonogi paj czak i wielki dwukomorowiec spieraj  si  o „Fausta" Goethego. Nigdy nie 

czytałem tej ksi ki, a pochodzi z mojej planety, jest wytworem ludzko ci, pomy lał ze wstydem. 

- Pewne nieporozumienia - ci gn ł paj czak - wynikaj  z przekładu. J zyk oryginału jest ju  dawno martwym j zykiem. 

- Niemiecki - wtr cił Joe. Przynajmniej tyle wiedział. 

- Poczyniłem pewne... - zamruczał paj czak i si gn ł do plastykowej torby przewieszonej przez rami ; cztery odnó a pracowicie 

przeszukiwały jej zawarto . - Cholera - zakl ł. - To, co potrzebne, jest zawsze na samym dnie. O, mam. - Wyci gn ł pozgi-nany kawałek 

papieru, który zacz ł cierpliwie rozwija . 

- Dokonałem własnego tłumaczenia na współczesny j zyk, nazywany angielskim. Przeczytam panu główn  scen  z cz ci drugiej, 

dotycz c  chwili, w której Faust przerywa rozmy lania nad tym, co zrobił i jest zadowolony. Czy mógłbym... czy jak to si  mówi. Mog , 

panie Fernwright? 

- Jasne - powiedział Joe. Ci arówka toczyła si  dalej po wyboistej drodze, trz s c wszystkimi pasa erami. Mali wygl dała na mocno 

u pion . Nie myliła si  co do zdolno ci wereja za kierownic ; pojazd p dził po nierówno ciach z zadziwiaj c  szybko ci . 

- Bagno otacza góry - odczytał paj czak z rozło onej płachty - zatruwaj c wszystko, co ju  stworzono. Odwodni  paskudne trz sawisko; 

oto, co trzeba uczyni . To najwi ksze stoj ce przede mn  zadanie. Stworz  przestrze  dla wielu milionów, mo e niepewna, ale woln  do 

zasiedlenia. Zielona jest ł ka i  yzna; ludzie i stada na prawie ju  wi kszo ci nowej ziemi, na terenach zdobytych wysiłkiem 

najmo niejszych. To rajska kraina opieraj ca si  powodzi, rozszerzaj ca si , zaborcza. Grupowa wola spieszy na ratunek. Tak i to... 

Dwukomorowiec przerwał recytacj  paj czaka: 

- Twoje tłumaczenie nie jest idiomatyczne. „Ludzie i stada na prawie ju  wi kszo ci nowej ziemi". To zdanie jest gramatycznie 

poprawne, ale  aden Ziemianin tak nie rozmawia. - Pomachał do Joego, szukaj c jego wsparcia. - Czy  nie tak, panie Fernwright? 

Joe pomy lał. „Ludzie i stada na prawie ju  wi kszo ci nowej ziemi". Dwukomorowiec miał oczywi cie racj , ale... 

- To zdanie mi si  podoba - oznajmił. Zadowolony paj czak nieomal si  udławił: 

- I widzi pan, jak bardzo to przypomina nas i Glim-munga; całe to Przedsi wzi cie. To rajska kraina opieraj ca si  powodzi. Powód  jest 

symbolem niszczycielskiej siły, pochłaniaj cej wszystko, co stworz   ywe istoty. Woda, która zalała Heldscall ; to powód  sprzed tysi cy 

lat, ale teraz Glimmung zamierza stawi  jej czoło. Grupowa wola, co spieszy na ratunek, to my. Mo e Goethe był jasnowidzem, mo e 

przewidział Podniesienie Heldscalli. 

Ci arówka zwolniła. 

- Jeste my na miejscu - poinformował werej. Nacisn ł na hamulec i pojazd nieomal stan ł d ba, a razem z nim pasa erowie. Mali 

otrz sn ła si  i otworzyła oczy. Rozejrzała si  na wszystkie strony w panice, nie mog c zlokalizowa , gdzie jest. 

- Jeste my na miejscu - powtórzył Joe i przytulił j  do siebie. Oto pocz tek, pomy lał. Na dobre i złe. Na dol  i niedol . A  do  mierci, 

która nas rozł czy. Dziwne,  e przyszła mu do głowy akurat przysi ga mał e ska. A jednak wydawała si  tu pasowa .  mier  te , w 

jakiej  niewyczuwalnej formie, była blisko. 

Podniósł si  sztywno, pomógł Mali i razem z innymi zacz li wysiada  z ci arówki. Powietrze przesi kni te było zapachem morza. Wzi ł 

gł boki wdech. To rzeczywi cie ju  blisko, pomy lał. Morze. Katedra. I usiłuj cy je rozdzieli  Glimmung. Tak jak niegdy  Bóg, 

pomy lał. Rozdzielaj cy jasno  od ciemno ci, czy jak tam było. I wod  od l du. 

- Bóg w Genesis te  był bardzo faustowski - powiedział do paj czaka. Mali ziewn ła. 

- Dobry Bo e; teologia w  rodku nocy. - Dr ała i rozgl dała si  wokół w wilgotnym nocnym powietrzu. - Nic nie widz . Jeste my w 

samym  rodku niczego. 

Na nocnym niebie Joe dostrzegł zarys jakiej  kopuły. Oto ona, powiedział do siebie. 

Przyjechały kolejne ci arówki. Ze wszystkich wychodziły istoty ró nych gatunków. Niektóre pomagały innym; czerwona galaretka, na 

przykład, miała kłopoty z zej ciem, póki nie pomógł jej stwór przypominaj cy gro n , przero ni t  kul  bilardow . 

Nad nimi pojawił si  wielki, o wietlony poduszkowiec, który powoli opadał po rodku grupy. 

- Witam - rozległ si  głos. - Jestem waszym  rodkiem transportu do pracy. Wsiadajcie na mnie ostro nie, a was tam zabior , je li łaska. 

Witam, witam. 

I ja ci  witam, pomy lał Joe i wraz z innymi wsiadł na pokład. 

We wn trzu kopuły geodezyjnej przywitało ich stadko robotów. Joe nie mógł uwierzy . Androidy! 

- Tutaj s  legalne - powiedziała Mali. - Wreszcie zdaj sobie spraw ,  e nie jeste  na Ziemi. 

- Ale Edgar Mahan udowodnił, i  syntetyczne formy  ycia nie mog  istnie  - dziwił si  Joe. -  ycie musi bra  si  z  ycia, a zatem przy 

kontroli samopro-gramuj cych mechanizmów... 

- Wła nie patrzysz na około dwadzie cia z nich - powiedziała Mali. 

- Dlaczego wmawiano nam,  e nie mo na ich stworzy ? - zapytał Joe. 

background image

27 

 

- Poniewa  na Ziemi jest ju  i tak do  bezrobotnych. Rz d zafałszował dowody i dokumenty naukowe, by stwierdzi ,  e robotów zrobi  

si  nie da. Poza tym trudno je zbudowa  i s  drogie. Dziwi mnie widok a  tylu. Jestem pewna,  e to wszystkie, jakie ma. To jest - 

poszukała słowa - prezentacja dla nas. Pokazówka. By zrobi  wra enie. 

Jeden z robotów, widz c Joego, ruszył ku niemu. 

- Pan Fernwright? 

- Tak - odparł Joe. Rozejrzał si  po korytarzach, drzwiach i górnym o wietleniu. Wszystko było solidnie wykonane, praktycznie i 

niezawodnie. Bez  adnych defektów. Było oczywiste,  e pojazd dopiero wybudowano i jeszcze nigdy z niego nie korzystano. 

- Jestem zadziwiaj co szcz liwy,  e pana widz  - powiedział robot. - Na mojej klatce piersiowej ujrzy pan zapewne plakietk  ze słowem 

Willis. Zaprogramowano mnie do reagowania na instrukcje rozpoczynaj ce si  tym słowem. Na przykład, gdy zechce pan zobaczy  swój 

warsztat pracy, wystarczy powiedzie : „Willis, zabierz mnie do warsztatu pracy", a z przyjemno ci  pana tam powiod . Z moj  i miejmy 

nadziej , pa sk  przyjemno ci . 

- Willis - zapytał Joe - czy s  tu dla nas jakie  kwatery? Czy jest na przykład pokój dla pani Yo-jez? Ona jest zm czona; powinna si  

wyspa . 

- Dla pana i panny Yojez przygotowano trzypokojowy apartament - oznajmił Willis. - To wasza prywatna kwatera. 

- Co? - zapytał Joe. 

- Trzypokojowy apartament. 

- To znaczy prawdziwy apartament? Nie zwykły pokój? 

- Trzypokojowy apartament - powtórzył z cierpliwo ci  robota Willis. 

- Zabierz nas tam - nakazał Joe. 

- Nie - powiedział Willis. - Musi pan powiedzie : „Willis, zabierz nas tam". 

- Willis, zabierz nas tam. 

- Tak, panie Fernwright. - Robot poprowadził ich holem ku windom. 

Po przyjrzeniu si  apartamentowi, Joe poło ył Mali do łó ka. Zasn ła jak dziecko. W ich apartamencie nawet łó ko było wielkie. 

Wyposa ył go kto  z dobrym gustem, a meble wygl dały na solidn  robot . Ledwie mógł w to uwierzy . Rzucił okiem na kuchni , na 

pokój dzienny... 

I wła nie tam, na stoliku do kawy, natkn ł si  na dzbanek z Heldscalli. Wiedział o tym, gdy tylko go zobaczył. Usiadłszy na sofie, 

uwa nie si gn ł po znalezione cacko. 

Miało gł boki,  ółty odcie . Nigdy przedtem nie widział tak gł bokiej  ółci; górowała nad  ółci  płytek z Delft, a nawet nad  ółci  Royal 

Albert. To skierowało jego my li na słynn  chi sk  porcelan . Czy s  tu zło a takiej skały osadowej, zapytał sam siebie. A je li tak, to 

jaki procent materiału stanowi kaolinit? Sze dziesi t? Czterdzie ci? I czy ich zło a skaleni s  tak dobre jak zło a na Morawach? 

- Willis? - odezwał si  Joe. 

- Tak wasza miło . 

- Tak wasza miło ? - zapytał ze zdziwieniem Joe. - Czemu nie „tak, prosz  pana"? 

- Wła nie studiuj  histori  Ziemi, wasza miło  - powiedział robot. 

- Czy na planecie Plowmana istniej  zło a skaleni? 

- Có , mo ci Fernwright. Nie wiem. Zdaje mi si , i  mo esz pan zapyta  centralne liczydło... 

- Nakazuj  ci mówi  poprawnie - powiedział Joe. 

- Pierwej powiedzcie Willis, panie. Skoro pragniecie, bym... 

- Willis, mów poprawnie. 

- Tak, panie Fernwright. 

- Willis, czy mo esz zabra  mnie do miejsca pracy? 

- Tak, panie Fernwright. 

- Okay - powiedział Joe. - Zabierz mnie tam. 

Robot otworzył ci kie stalowo-azbestowe drzwi i stan ł obok nich, pozwalaj c Joemu wej  do wielkiego, ciemnego pomieszczenia. 

wiatła na suficie zapaliły si  automatycznie po przekroczeniu progu. 

W odległym k cie Joe dojrzał stół do pracy z pełnym wyposa eniem. Trzy zestawy naprawcze. Bezodbłysko-we o wietlenie sterowane z 

pedałowej konsoli. Samonastawne szkła powi kszaj ce, o przekrojach wi kszych ni  pi tna cie cali. Igły we wszystkich mo liwych 

rozmiarach. Po lewej stronie dostrzegł kartony zabezpieczaj ce, takie, o których jedynie czytał, ale nigdy nie widział na własne oczy. 

Podszedł, podniósł jeden i upu cił go eksperymentalnie. Potem patrzył, jak karton powoli opada, by wreszcie łagodnie osi

 na ziemi. 

Były tam te  zamkni te pojemniki z glazur . Nie brakowało  adnej barwy ani odcienia. Stały w czterech rz dach na półkach. Z ich 

pomoc  mógł dobra  kolor dla ka dego kawałka porcelany, jaki pojawi si  na jego ławie. I co  jeszcze. Podszedł bli ej i przyjrzał si  z 

podziwem. Antygrawitator, urz dzenie niweluj ce na niewielkiej platformie planetarne ci enie, niezb dnik ka dego konserwatora 

porcelany. Nie b dzie musiał podpiera  skorup przy klejeniu, po prostu pozostan  w tych miejscach, gdzie je zawiesi. Z pomoc  takich 

rodków mógł pracowa  czterokrotnie wydajniej ni  kiedy , w czasach swej najwi kszej prosperity. I wszystkie fragmenty znajd  si  

dokładnie na swoich miejscach. Nic si  nie zsunie, nie przemie ci ani nie odpadnie w trakcie naprawy. 

Zauwa ył równie  duplikator, potrzebny w razie gdyby nie dysponował wszystkimi kawałkami. Mógł wi c tak e reperowa  niekompletne 

szcz tki. Ten aspekt sztuki naprawy porcelany nie był znany odbiorcom, ale istniał. 

Nigdy w  yciu Joe nie posiadał tak znakomicie wyposa onego warsztatu. 

Zgromadzono ju  w nim pewn  liczb  potłuczonych wyrobów, zabezpieczonych odpowiednio w pudłach. W zasadzie mog  ju  zaczyna , 

pomy lał Joe. Nacisn  jedynie pół tuzina guziczków i zaczynam robot . Podszedł do uło onych rz dem igłowych topników, wzi ł jeden i 

zwa ył w dłoni. Doskonale wywa ony, uznał. Produkt najlepszej klasy. Otworzył jeden z kartonów i przyjrzał si  szcz tkom. 

Natychmiast wzbudziły jego zainteresowanie. Odło ył igł  i wyci gn ł je, przypatruj c si  ka demu z podziwem. Wygl dało to na p kat , 

nisk  waz . Mo e troch  zabawn . Odło ył skorupy do kartonu i odwrócił si , chc c przenie  je w pole antygrawitatora. Pragn ł ju  

background image

28 

 

zacz  prac . To było całe jego  ycie. Nigdy nie spodziewałem si , pomy lał,  e b d  mógł u ywa ... 

Zamarł. Poczuł, jakby co  chwyciło go za samo serce. I mocno  cisn ło. 

Na wprost niego stała jaka  czarna posta , wygl daj ca jak zaprzeczenie wszelkiego  ycia. Przygl dała mu si  zapewne ju  od dłu szego 

czasu, lecz teraz, gdy na ni  spojrzał, powinna była znikn . Ale pozostała. Poczekał jeszcze chwilk . Bez zmian. 

_ Co to... to jest? - zapytał robota, który nadal tkwił w drzwiach. 

- Musi pan najpierw powiedzie  Willis - przypomniał robot. - Musi pan powiedzie : „Willis, co..." 

- Willis - powiedział - co to jest? 

- Kalend - odparł robot. 

 

 

Rozdział dziesi ty 

 

To co  wygl da, jakby ledwie ocierało si  o  ycie, o nasz  rzeczywisto , pomy lał Joe. On tkwi w wielu rzeczywi-sto ciach naraz. My 

wszyscy stanowimy  yw  mas , która nieustannie przepływa przez ich r ce. Płyniemy, niesieni dziwnym pr dem, a  do zimnej otchłani 

grobów. Do Willisa za  powiedział: 

- Czy mo esz skontaktowa  si  z Glimmungiem? 

- Musi pan powie... 

- Willis - powiedział Joe - czy mo esz skontaktowa  si  z Glimmungiem ? 

Po drugiej stronie ławy stał niemy Kalend. Nie był tak cichy jak sowa, która absorbuje wszelkie szmery puchem swych skrzydeł; był 

mechanicznie cichy, jakby wył czono mu głos. Czy on tu jest naprawd , zastanawiał si  Joe. Kalend wygl dał na istot  materialn , nie 

miał w sobie nic z ducha. Naprawd  tu jest, odpowiedział sobie Joe. Naszedł mnie w miejscu pracy, nim zdołałem umie ci  pierwsz  

skorup  w przestrzeni antygrawitatora. Zanim wł czyłem gor c  igł  topnika. 

- Nie mog  skontaktowa  si  z Glimmungiem - stwierdził Willis. - On teraz  pi: wła nie ma czas drzemki. Obudzi si  za dwana cie 

godzin, a wtedy si  z nim skontaktuj . Ale zostawił w gotowo ci wiele serwomechanizmów, w razie gdyby były potrzebne. Czy chce pan, 

bym uruchomił który  z nich? 

- Powiedz mi, co mam robi , Willis, powiedz, co mam do cholery zrobi ? 

- Z Kalendem? Nigdzie nic si  nie mówi na temat robienia czegokolwiek z Kalendami. Czy chce pan, abym zasi gn ł dokładniejszych 

informacji? Istnieje pewien komputer, do którego mógłbym si  podł czy , mo e dokona analizy mo liwo ci pa skiego zachowania w 

relacjach z Kalendem i sformułuje pewne interakcje... 

- Czy oni s   miertelni? - zapytał Joe. Robot trwał w ciszy. 

- Willis, czy mo na ich zabi ? 

- Trudno powiedzie  - oznajmił robot. - To nie s  zwykłe istoty. A przy tym wszystkie wygl daj  jednakowo, co utrudnia orzekanie w tej 

kwestii. 

Kalend poło ył kopi  Ksi gi na stole obok Joego Fernwrighta i czekał, a  ten j  we mie. 

Joe w ciszy si gn ł po Ksi g , potrzymał j  chwil , a potem odczytał z zaznaczonej stronicy: 

To, co Joe Fernwright znajduje w zatopionej katedrze, sprawia,  e zabija Glimmunga i na zawsze powstrzymuje wydobycie Heldscalli. 

To, co znajd  w katedrze, powtórzył sobie Joe. Tam, pod wod . Pod powierzchni  morza. Co , co na mnie czeka... 

No to powinienem zej  pod wod  najszybciej jak to mo liwe, pomy lał. Czy Glimmung mi pozwoli, zastanawiał si . Zwłaszcza po 

przeczytaniu tego, a pewnie wła nie w tej chwili te  to czyta. Z pewno ci  na bie co  ledzi wszelkie zmiany tekstu... Dzie  za dniem. Z 

godziny na godzin . Je li jest sprytny, to pr dzej sam mnie zabije, pomy lał Joe. Zanim zejd  pod wod , mo e nawet ju  za chwil . 

Stał i czekał na cios ze strony Glimmunga. 

Cios nie nadszedł. Zgadza si , przypomniał sobie. Glimmung  pi. 

A z drugiej strony, mo e nie powinienem schodzi  pod wod , rozwa ał. Co doradziłby Glimmung? Mo e to powinno zadecydowa ; je li 

Glimmung zechce, by zszedł pod wod , to zejd , je li nie zechce, to nie. Dziwne,  e m  pierwsz  reakcj  było pragnienie zej cia pod 

wod , pomy lał. Jakbym nie mógł doczeka  si  odkrycia, które zniszczy Glimmunga i zablokuje Podniesienie. Perwersyjna reakcja. 

Wgl d we własn  pod wiadomo . Mo e w ten sposób dowiedziałem si  czego  wi cej o sobie? Czego , co odsłonili Kalendowie i ich 

Ksi ga? Kalendo-wie wmawiaj  mi to wszystko, uznał. Oto ich zasada działania. Oto jak ich przepowiednie si  spełniaj . 

- Willis - zapytał - jak dosta  si  do Held-scalli? 

- Z kombinezonem i mask  albo przez komor  ci nieniow  - odparł robot. 

- Czy mo esz mnie tam zabra ? - zapytał Joe. - Znaczy, Willis... 

- Chwileczk  - przerwał robot. - Jest do pana jaki  oficjalny telefon. - Przez chwil  milczał, a potem dodał: - Od pani Hildy Reiss, 

osobistej sekretarki Glimmunga. Ona chce z panem rozmawia . - W tułowiu robota rozwarły si  drzwiczki i wyjechał z nich telefon. - 

Prosz  podnie  słuchawk  - powiedział Willis. 

Joe podniósł słuchawk . 

- Pan Fernwright? - odezwał si  pytaj co spokojny i kompetentny  e ski głos. - Mam do pana piln  pro b  od pana Glimmunga, który 

obecnie  pi. Wolałby jednak, aby pan nie schodził teraz do Katedry. Chce, aby pan poczekał, a  kto  b dzie mógł panu towarzyszy . 

- Mówi pani,  e to pro ba... - powiedział Joe - ...czy te  mam rozumie , i  chodzi o rozkaz... Czy Glimmung zakazuje mi schodzi  pod 

wod ? 

- Wszystkie instrukcje pana Glimmunga - powiedziała panna Reiss - przekazywane s  w formie pró b. On nie rozkazuje, on jedynie prosi. 

- A wi c jest to rozkaz - stwierdził Joe. 

- S dz ,  e pan zrozumiał, panie Fernwright - podsumowała panna Reiss. - Jutro skontaktuje si  z panem Glimmung. Do widzenia. 

Telefon zamilkł. 

- A wi c to rozkaz - powiedział Joe. 

background image

29 

 

- Zgadza si  - przytakn ł Willis. - W ten sposób Glimmung załatwia wszystkie swoje sprawy, jak zauwa yła m drze sekretarka. 

- Ale gdybym spróbował zej  pod wod ... 

- Nie mo e pan - t po stwierdził robot. 

- Mog  - rzekł Joe. - Mog  to zrobi  i zostan  wylany. 

- Mo e pan to zrobi  - poprawił go robot - i zostanie pan zabity. 

- Zabity, Willis? Jak i przez kogo? - Czuł si  przera ony i zły. Ta mieszanka emocji rozstrajała mu nerwy. Przyspieszyła bicie serca, 

perystaltyk  i oddech. - Przez kogo? - powtórzył. 

- Najpierw musi pan powiedzie , a zreszt , do cholery z tym... - powiedział robot. - Jest wiele gro nych form  ycia. Wiele 

niebezpiecze stw. 

- Ale to normalne przy tego typu zadaniach - upierał si  Joe. 

- Przypuszczałem,  e pan to powie. Ale zadanie tego typu... 

- Schodz  pod wod  - oznajmił Joe. 

- Znajdzie pan tam okropny stan rozkładu. Taki, jakiego nie potrafi pan sobie nawet wyobrazi . Podwodny  wiat, w jakim spoczywa 

Heldscalla, to cmentarzysko, gdzie wszystko gnije i popada w ruin . Dlatego wła nie Glimmung chce wydoby  katedr . Nie jest w stanie 

znie  jej tam w dole; i pan te  tego nie zniesie. Prosz  poczeka  a  b dziecie mogli zej  tam razem. Tylko par  dni, a tymczasem niech 

pan klei porcelan  i najlepiej niech pan o wszystkim zapomni. Glimmung nazywa to miejsce Podwodnym  wiatem. I ma racj . Ten  wiat 

rz dzi si  własnymi prawami, zupełnie odmiennymi od naszych; prawami, zgodnie z którymi wszystko musi ulec rozpadowi. To  wiat 

rz dzony absolutn  entropi  i niczym wi cej.  wiat, w którym nawet osobniki tak silne jak Glimmung w ko cu trac  cał  sw  moc. To 

oceaniczny grób i wchłonie nas wszystkich, je li nie pod wigniemy katedry. 

- Nie mo e by  a  tak  le - stwierdził Joe, ale gdy to mówił, przeszedł go zimny strach. Robot popatrzył na niego enigmatycznie. 

- Zwa ywszy,  e jeste  robotem - powiedział Joe - nie powiniene  by  w to emocjonalnie zaanga owany. Nie ma w tobie  ycia. 

-  adna struktura - odparł robot - nawet sztuczna, nie lubi procesu entropii. To koniec wszystkiego i dlatego wszystko si  mu opiera. 

- A Glimmung chce zatrzyma  ten proces? - zapytał Joe. - Skoro to nieuchronny koniec, to mu si  nie uda; jest skazany na pora k . Nic 

nie zdoła zrobi  i proces b dzie trwał dalej. 

- Tam pod wod  - dodał Willis - proces rozkładu to jedyna zachodz ca reakcja. Ale tu, po wzniesieniu katedry, b d  działa  inne siły, nie 

maj ce tego samego kierunku. Siły naprawy i odrodzenia. Budowani , tworzenia i kreowania form, a nawet, jak w pa skim przypadku, 

restaurowania. Dlatego jest pan tak potrzebny. To pan i panu podobni powstrzymacie procesy rozpadu swoimi zdolno ciami kreacyjnymi. 

Czy pan rozumie? 

- Chc  zej  tam na dół - upierał si  Joe. 

- Jak pan uwa a. Mo e pan zało y  aparat do nurkowania i samotnie zej  noc  w gł b Mar  Nostrum. Zanurzy  si  w  wiecie rozkładu i 

ujrze  go na własne oczy. Zabior  pana na jedn  z platform na Mar  Nostrum; mo e pan z niej zej , ale beze mnie. 

- Dzi ki - powiedział Joe. Chciał, aby zabrzmiało to ironicznie, ale wypadło słabo i robot niczego nie zauwa ył. 

Platforma posiadała trzy hermetycznie zamykane kapsuły. Ka da z nich była wystarczaj co du a, by pomie ci  ró ne formy  ycia wraz ze 

sprz tem. Joe z podziwem przygl dał si  mistrzowsko wykonanej konstrukcji, lizn ł,  e została stworzona przez roboty. Kapsuły 

wygl dały jak nowe i pewnie takie były. Instalacje wybudowano dla niego i pozostałych specjalistów, a teraz czekały na u ycie. Na tej 

planecie przestrze  nie wydawała si  w cenie tak jak na Ziemi. Kapsuły były wielkie... takimi pewnie chciał je widzie  Glimmung. 

- Nadal nie chcesz zej  tam ze mn ? - zapytał robota. 

- Nigdy. 

- Poka  mi sprz t do nurkowania - poprosił Joe. - I obja nij, jak go u ywa . Przeka  mi wszystko, co powinienem wiedzie . 

- Poka  panu minimalny... - zacz ł robot, ale zaraz przerwał. Na najwi kszej platformie l dował statek. Willis przyjrzał mu si  uwa nie. 

- Za mały, jak na Glimmunga - zamruczał. - To musi by  jaka  mniejsza forma  ycia. 

Statek wyl dował i znieruchomiał. Potem otworzył si  właz. Teraz było wida ,  e to taksówka. Wyszła z niej Mali Yojez. 

Zjechała w dół wind  i podeszła wprost do Joego i robota Willisa. 

- Glimmung odbył ze mn  rozmow  - oznajmiła. - Powiedział mi, co tu robicie. Chciał, abym udała si  z tob , Joe. W tpił, czy zdołasz 

znie  to sam, to znaczy, czy uda ci si  psychicznie wytrzyma  to, co tam zastaniesz. 

- A tobie si  uda? - zapytał Joe. 

- On s dzi,  e oboje b dziemy si  mogli wzajemnie wspiera  i  e mamy szans  na sukces. Poza tym, mam w tej dziedzinie wi ksze 

do wiadczenie. O wiele wi ksze. 

- Droga pani - odezwał si  Willis - czy Glimmung chciał, abym i ja poszedł z wami? 

- O tobie nie wspominał - powiedziała Mali. 

- To dobrze - ucieszył si  robot. - Bardzo mi si  tam nie podoba. 

- Wkrótce si  to zmieni - zapewniła go Mali. - Nie b dzie ju   adnego „tam". B dzie tylko tutejszy  wiat, w którym rz dz  inne prawa. 

- To si  jeszcze oka e - powiedział sceptycznie robot. 

- Pomó  nam zej  - poprosił Joe. 

- Ten Podwodny  wiat to miejsce, o którym zapomniała Amalita - oznajmił robot. 

- Kto to jest Amalita? - zapytał Joe. 

- Bogini, dla której wzniesiono katedr . Gdy odbudujemy Heldscall , Glimmung b dzie mógł wezwa  Ama-lit , jak w czasach przed 

katastrof . Amalita uległa Boreli tylko na pewien czas, ale całkowicie. Przypomina mi to ziemski wiersz Bertolta Brechta „Topielica". 

Zobaczymy, czy pami tam... „I stopniowo Bóg o niej zapomniał, najpierw o r kach, potem o nogach i ciele, a  była..." 

- A có  to za bóstwa? - zapytał Joe. Do tej pory nikt o nich nie wspominał, cho  obecno  takowych była logiczna i oczywista. Katedra to 

miejsce kultu, a kto  lub co  musi by  tego kultu obiektem. - Wiesz co  wi cej na ten temat? - zwrócił si  do Mali. 

- Mog  panu słu y  pełn  informacj  - wtr cił si  robot. 

- Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy,  e to Amalita mo e usiłowa  poprzez Glimmunga wznie  katedr ? - zapytała Mali. -  eby 

background image

30 

 

znów zacz to j  czci  na tej planecie? 

- Hmmm - zastanowił si  mocno Willis. Joe nieomal słyszał jak obwody androida iskrz  od my lenia. W ko cu Willis odezwał si : - No 

có , była mowa o dwóch bóstwach. Jednakowo  znów nie usłyszałem... 

- Willis - powiedział Joe - powiedz mi o Ama-licie i Boreli. Jak długo ich czczono i na ilu planetach? A tak e, gdzie rozpocz ł si  kult? 

- Mam tu broszur  - powiedział robot - która dokładnie to wszystko opisuje. - Wsun ł dło  do schowka na swej piersi i wyci gn ł z niego 

odpowiedni zwój. - Napisałem j  w czasie wolnym - wyja nił. - Za pozwoleniem, skorzystam z niej teraz. W ten sposób nie b d  

przeci ał sobie pami ci. Na pocz tku Amalita była sama. Działo si  tak około pi dziesi ciu tysi cy ziemskich lat temu. Potem poczuła 

seksualne po danie. Ale nie mogła znale  dla niego obiektu. Czuła miło , lecz nie miała kogo kocha . Czuła nienawi , lecz nie miała 

kogo nienawidzi . 

- Czuła apati , lecz nie miała wzgl dem kogo by  apatyczna - powiedziała Mali zimno. 

- Ale zajmijmy si  najpierw po daniem - stwierdził robot. - Jak dobrze wiadomo, najbardziej po da si  owocu zakazanego. Im wi ksze 

tabu, tym wi ksze podniecenie. A zatem Amalita stworzyła sobie siostr , Borel. Nast pnym podniecaj cym aspektem miło ci jest 

kochanie kogo  z natury złego, kogo w razie braku uczucia mo na by si  obawia . Amalita sprawiła wi c, by jej siostra była zła. Zacz ła 

ona natychmiast niszczy  to, co przez wieki stworzyła tamta. 

- Na przykład Heldscall  - zamruczała Mali. 

- Tak, moja pani - zgodził si  robot. - Kolejnym pot nym stymulatorem miło ci jest kochanie kogo  pot niejszego od siebie. Wi c 

Amalita sprawiła, by jej siostra była w stanie górowa  nad ni . Potem próbowała si  jej przeciwstawi , ale Borel była ju  zbyt pot na; 

tak jak tego chciała Amalita. I w ko cu ostatnia rzecz. Obiekt miło ci sprawia,  e zni amy si  do jego poziomu, gdzie króluj  wyznaczane 

przeze  nieetyczne prawa. Do wiadczamy tego przy wydobywaniu Held-scalli. Ka de z was b dzie musiało zej  do Podwodnego 

wiata, którym nie rz dz  ju  prawa Amality. Nawet Glimmung w ko cu zanurzy si  w oceanie przesi kni tym nieprzychyln  moc  

Boreli. 

- Mnie Glimmung zdawał si  bogiem - stwierdził Joe. - Jest taki pot ny. 

- Bogowie nie spadaj  przez dziesi  pi ter do piwnicy - zauwa ył robot. 

- Tak, to logiczne - przyznał Joe. 

- Nale y zastosowa  nast puj ce kryteria - ci gn ł robot. - Po pierwsze nie miertelno . Amalita i Borel j  maj , Glimmung nie. Po 

drugie... 

- Jeste my ich  wiadomi - powiedziała Mali. - Niesko czona pot ga i niesko czona wiedza. 

- Czytała pani moje notatki - stwierdził robot. 

- Chryste! - zdziwiła si  Mali. 

- Wspomniała pani o Chrystusie - ci gn ł robot. - To interesuj ce bóstwo, poniewa  jego pot ga jest ograniczona, dysponuje tylko cz ci  

wiedzy i jest  miertelny. Nie spełnia  adnego z kryteriów 

- Jak wi c pojawiło si  chrze cija stwo? - zapytał Joe. 

- Pojawiło si  - odparł robot - poniewa  Chrystus martwił si  o innych ludzi. Martwi  si , to wła nie tłumaczenie greckiego agape i 

łaci skiego caritas. Chrystus niczym innym nie dysponował, nikogo nie był w stanie ocali , nawet siebie samego. A jednak jego troska o 

innych... 

- Lepiej daj nam to swoje opracowanie - poprosiła Mali. - Przeczytamy je w wolnym czasie. A teraz schodzimy pod wod . Przygotuj nasz 

sprz t, tak jak prosił pan Fernwright. 

- Istnieje podobne bóstwo - powiedział robot - na Becie dwana cie. To bóstwo nauczyło si  umiera  ka dorazowo, gdy umiera 

jakakolwiek inna istota na tej planecie. Nie mo e umiera  za nie, ale mo e umiera  z nimi. A potem, gdy rodzi si  nowa istota, ono te  si  

odradza. Przechodzi wi c przez niezliczone  mierci i narodziny. Podziwu godne, w porównaniu do Chrystusa, który umarł tylko raz. To 

równie  zawarłem w swym opracowaniu. Wszystko w nim zawarłem. 

- A zatem jeste  Kalendem - stwierdził Joe. Robot spojrzał na niego. Patrzył długo i uwa nie i milczał. 

- A twoja broszura - doko czył Joe - to Ksi ga Kalendów. 

- Niezupełnie - powiedział w ko cu robot. 

- Co to znaczy? - spytała Mali. 

- To znaczy,  e opierałem ró ne swoje opracowania na Ksi dze Kalendów. 

- Dlaczego? - zapytał Joe. Robot zawahał si , a potem wyznał: 

- Kiedy  mam nadziej  zosta  pisarzem. 

- Przygotuj nasz sprz t - powiedziała zniecierpliwiona Mali. 

Nagle Joego nawiedziła dziwna my l. Prawdopodobnie wynikała z dyskusji o Chrystusie. 

- Martwi  si  - powiedział na głos, powtarzaj c jak echo słowa robota. - S dz ,  e wiem, o co ci chodziło. Gdy byłem na Ziemi, 

przydarzyła mi si  dziwna rzecz. Niby nic szczególnego. Wyj łem z kredensu rzadko u ywan  cukierniczk . Znalazłem w niej martwego 

paj ka. Umarł z głodu. Niew tpliwie wpadł do cukier-niczki i nie mógł si  z niej wydosta . Sedno w tym,  e utkał sobie w tej pułapce 

paj czyn . Na samym dnie. Najlepsz  na jak  go było sta  w tych okoliczno ciach. Gdy znalazłem go martwego i ujrzałem t  

beznadziejn  paj czyn , wiedziałem,  e nie miał szans. Nawet gdyby czekał wiecznie, nie złowiłby  adnej muchy. Czekał a  do  mierci. 

Próbował jak najlepiej, ale był w beznadziejnej sytuacji. Zawsze si  zastanawiałem, czy wiedział,  e ona jest beznadziejna. Czy tkaj c 

paj czyn , zdawał sobie spraw ,  e b dzie bezu yteczna? 

- Mała  yciowa tragedia - stwierdził robot. - Codzienne zdarzaj  si  takich miliardy. Niektóre s  zauwa ane przez Boga, jak wykazuj  w 

swym opracowaniu. 

- Ale ja zrozumiałem, o co ci chodzi - powiedział Joe. - Odno nie do martwienia si  czy raczej troski, tak to lepsze słowo. Czułem,  e 

jestem tym zatroskany. To mnie martwiło. Caritas. Czy te  po grecku, jak to było... - Nie mógł sobie przypomnie  słowa. 

- Czy mo emy ju  schodzi ? - zapytała zniecierpliwiona Mali. 

- Tak - odparł Joe. Pewnie nic nie zrozumiała. A robot, o dziwo, zrozumiał. To dziwne, pomy lał Joe. Dlaczego on zrozumiał, a ona nie? 

background image

31 

 

Mo e zawsze byli my w bł dzie; caritas to nie uczucie, ale forma wy szej aktywno ci my lowej, zdolno  wyczuwania otoczenia, 

zauwa ania i, jak to okre lił robot, martwienia si . Pojmowanie, oto z czym mamy do czynienia, zdał sobie spraw  Joe. My lenie nie jest 

przeciwstawiane uczuciom; pojmowanie to pojmowanie. 

- Czy mog  dosta  kopi  twojego opracowania? - powiedział gło no Joe. 

- Dziesi  centów - oznajmił robot, podaj c zwój Joemu. 

Joe wyj ł dziesi taka i wr czył Willisowi, a do Mali powiedział: 

- Teraz ju  mo emy schodzi . 

 

 

Rozdział jedenasty 

 

Robot dotkn ł guzika. Rozsun ły si  drzwi w  cianie i Joe dostrzegł komplety akwalungów. Maski tlenowe, płetwy, piankowe 

kombinezony, wodoodporne reflektory, pasy z balastem, butle z tlenem i helem, wszystko. Były te  instrumenty, których przeznaczenia 

nie znał ani nawet si  nie domy lał. 

- Ze wzgl du na pa stwa brak do wiadczenia w nurkowaniu - powiedział robot - sugeruj  skorzystanie z komory ci nieniowej... Ale skoro 

chcecie... - wzruszył ramionami. - ...Decyzja nale y do was. 

- Mam wystarczaj ce do wiadczenie - oznajmiła Mali. Zacz ła wyci ga  sprz t ze schowka i ju  wkrótce urosła przed ni  poka na sterta. 

- Bierz dokładnie to samo, co ja - poleciła Joemu - i zakładaj to na siebie w taki sposób i w takiej kolejno ci jak ja. 

Zało yli pianki i Willis poprowadził ich do komory. 

- Kiedy  - oznajmił robot, odkr caj c wielk  pokryw  w podłodze komory - zamierzałem napisa  broszur  na temat nurkowania w morzu. 

W ka dej religii zakłada si ,  e kraina  mierci znajduje si  pod ziemi . W rzeczywisto ci mie ci si  w oceanie. Ocean - wyci gn ł 

olbrzymi   rub  - jest rzeczywist  krain  mroku, z której przed miliardami lat wyszło  ycie. Na waszej planecie, panie Fernwright, w 

wielu religiach zawarty jest bł d, tak jak w przypadku greckiej bogini Demeter i jej córki Kory, które pono  wyszły z ziemi. 

- Do twojego pasa przymocowane jest urz dzenie alarmowe na wypadek awarii systemu tlenowego - obja niła Joemu Mali. - Gdyby  

zacz ł traci  powietrze, gdyby poluzowały si  albo p kły przewody, albo ko czył si  tlen, uruchom to urz dzenie przyciskiem na pasku - 

pokazała na swój własny pas. - Jego zadaniem jest ograniczenie procesów metabolicznych, minimalizuje te  zapotrzebowanie na tlen. Tak 

skutecznie,  e zd ysz wypłyn  na powierzchni , nim doznasz uszkodzenia mózgu czy te  innej kontuzji zwi zanej z brakiem tlenu. 

Wypływaj c na powierzchni , b dziesz oczywi cie nieprzytomny, ale maska jest tak zaprojektowana, by wpuszcza  powietrze 

automatycznie; reaguje na warunki zewn trzne. Potem mog  wypłyn  ja i doholowa  ci  do platformy. 

- Na mnie ju  pora - powiedział Joe, próbuj c przypomnie  sobie cytat. - „W grobowej ciszy, smutne narcyzy si  kołysz ". 

- „Strze e ich mały le ny skrzat, te  pogrzebany tam od lat" - dodał android. - To mój ulubiony kawałek. Czy s dzi pan,  e opuszcza si  

do grobu?  e czeka tam pana  mier ?  e schodzenie do gł bi równoznaczne jest z umieraniem? Prosz  odpowiedzie  co najwy ej 

dwudziestoma pi cioma słowami. 

- Pami tam, co powiedział mi Kalend - oznajmił chłodno Joe. - Co , co znajd  w Heldscalli, spowoduje,  e zabij  Glimmunga. A zatem 

kieruj  si  ku  mierci, mo e nie swojej, lecz czyjej . Mam na zawsze powstrzyma  wydobycie Heldscalli. - Te słowa same cisn ły mu si  

na usta. Wiedział,  e nie potrafi powstrzyma  napływaj cych złych my li. Mo e b dzie musiał  y  z tym stygmatem do ko ca swych dni. 

- Dam panu szcz liwy amulet - powiedział robot i znów si gn ł do swego schowka. Wydobył z niego małe zawini tko, które podał 

Joemu. - To talizman symbolizuj cy czysto  Amality. 

- Czy odeprze złe siły? - zapytał Joe. 

- Musi pan powiedzie  Willis, czy... - zacz ł robot. 

- Willis - poprawił si  Joe - czy ten amulet pomo e nam na dole? 

Po chwili pauzy robot odpowiedział: 

- Nie. 

- Wi c dlaczego mu to dałe ? - gorzko zapytała Mali. 

-  eby... - zawahał si  robot - ...niewa ne - powiedział, po czym pogr ył si  w zadumie. 

- Zejdziemy w tandemie - o wiadczyła Mali, ł cz c si  link  z pasem Joego. - B dziemy mie  dwadzie cia stóp wolnej linki. To powinno 

wystarczy . Nie mog  ryzykowa  rozdzielenia si  z tob . Mogliby my si  ju  wi cej nie zobaczy . 

Robot bez słowa podał Joemu plastykowe pudło. 

- A to na co? - zapytał Joe. 

- Bardzo prawdopodobne,  e znajdzie pan na dole jeden czy dwa zniszczone porcelanowe obiekty. B dzie pan chciał wydoby  ich 

szcz tki. 

- Ruszajmy - powiedziała Mali. 

Wzi ła zasilan  helem latark , spojrzała na Joego i skoczyła na nogi. Dwudziestostopowa linka zacz ła si  napina  i poci gn ła go za 

sob . Pasywnie zanurzył si  w gł binie. 

Otwór, przez który si  opu cił, malał nad jego głow . Dobył własn  latark  i pozwolił ci gn  si  coraz gł biej, gdzie woda była zupełnie 

czarna. W dole jarzyła si  w tłym  wiatłem latarka Mali jak fosforyzuj ca ryba gł binowa. 

- Czy u ciebie wszystko w porz dku? - usłyszał przy uchu głos Mali. Zdał sobie spraw ,  e to interkom. 

- Tak - odparł. 

Obok przepływały ró ne dziwne ryby. Patrzyły na  i płyn ły dalej, przepadaj c w mroku poza kr giem  wiatła. 

- Nawiedzony robot - odezwała si  Mali. - Mój Bo e, musieli my zmitr y  na rozmowie z nim ze dwadzie cia minut. 

Ale teraz, pomy lał Joe, ju  jeste my na miejscu. Opuszczamy si  coraz ni ej w wody Mar  Nostrum. 

Zastanawiam si , my lał, ile jest na  wiecie takich teologicznie zainfekowanych robotów. Mo e Willis to wyj tek... nasłany przez 

Glimmunga gaduła, który miał nam przeszkodzi  w zej ciu w gł bin . 

background image

32 

 

Wł czyło si  ogrzewanie kombinezonu; teraz ju  nie czuł zewn trznego chłodu. Był za to wdzi czny. 

- Joe? - przemówiła ponownie Mali. - Czy nie przyszło ci do głowy,  e Glimmung nasłał mnie, bym  ci gn ła ci  w dół i zabiła? 

Glimmung wie, co zostało przepowiedziane. Czy  takie zachowanie nie byłoby z jego strony rozs dne? I oczywiste? Czy nie pomy lałe  

o tym? 

Prawd  powiedziawszy, nie pomy lał. A gdy uczynił to teraz, ponownie poczuł wszechogarniaj cy chłód oceanu. Chłód, który wdzierał 

si  w jego wn trzno ci i serce. Czuł, jak zamarza, jak kurczy si  do rozmiarów niepozornej istoty, nie b d cej ju  człowiekiem. Strach, 

który mu towarzyszył równie  nie był ludzki. Był to strach małego zaszczutego zwierzaka. Jakby ewolucja 

odwróciła swój bieg i zacierała teraz jego osobowo . Bo e, pomy lał. Czuj  na sobie pokłady strachu zbierane przez miliony lat. 

- A  drugiej strony - ci gn ła Mali - tekst przedstawiony ci przez Kalenda mo e by  ukrytym fałszerstwem. Mógł to by  jedyny 

egzemplarz takiej Ksi gi, spreparowany wył cznie dla ciebie. 

- Sk d wiesz o Kalendzie i tym nowym tek cie? - zapytał Joe. 

- Glimmung mi powiedział. 

- A zatem musiał czyta  to samo. Fałszerstwo odpada. Gdyby tak si  stało, nie byłoby ci  tutaj. 

Roze miała si , nie komentuj c tego. Nadal opuszczali si  w dół. 

- A zatem chyba miałem racj  - stwierdził Joe. W  wietle jego latarki pojawił si  fragment jakiej  du ej  ółtej konstrukcji. Po jego prawej 

stronie Mali równie  skierowała na ni  swoj  latark . Było to olbrzymie... jak arka zbudowana dla wszystkich  yj cych istot. Arka, która 

na zawsze zaton ła na dnie Mar  Nostrum. Arka nieudanego przymierza. 

- Co to jest? - zapytał. 

- Szkielet. 

- Ale czego? - Joe przybli ył si  do szkieletu, próbuj c go lepiej o wietli . Mali uczyniła to samo. 

Była tak blisko,  e widział jej twarz przez szybk  maski. Gdy przemówiła, jej głos był przyciszony, jakby pomimo swej wiedzy i 

do wiadczenia, nie spodziewała si  takiego odkrycia. 

- To Glimmung - powiedziała - szkielet pradawnego, archaicznego, wymarłego przed wiekami gatunku. Strasznie poro ni ty koralami. 

Le y tu zapomniany co najmniej od stuleci. Mój Bo e! 

- Czy to znaczy,  e nie wiedziała  o jego istnieniu? - zapytał. 

- Mo e Glimmung wiedział. Ja nie. Ale... - zawahała si  - ...s dz ,  e to szkielet Czarnego Glim-munga. 

- Co to znaczy? - dociekał Joe, czuj c jak ogarnia go coraz wi ksze przera enie. 

- To prawie niemo liwe do wytłumaczenia - powiedziała Mali. - Tak jak z antymateri . Mo na o tym rozmawia , ale w gruncie rzeczy 

trudno to sobie wyobrazi , a jeszcze gorzej wyło y  słowami. Istniej  Glimmungi i Czarne Glimmungi. Zawsze w proporcji jeden do 

jednego. Ka dy Glimmung ma swe przeciwie stwo, swoje alter ego. Wcze niej czy pó niej w swym  yciu Glimmung musi zabi  

Czarnego albo ten zabije jego. 

- Dlaczego? - zdziwił si  Joe. 

- Poniewa  tak wła nie jest. To zupełnie jakby  pytał: po co s  kamienie. Tak ewoluowali. W tym wypadku na zasadzie wykluczania si  

przeciwie stw. Jak w chemii. Widzisz, Czarne Glimmungi s  nie do ko ca istotami  ywymi. Ale nie s  te  biochemicznie oboj tne. S  

jak nieuformowane kryształy. Ich podstawow  motywacj  jest dezintegracja formy, zwłaszcza w kontakcie z Glimmungiem. Niektórzy 

zreszt  utrzymuj ,  e nie tylko. Mówi ,  e... - przerwała, wpatrzona w co  przed sob . 

- Nie - powiedziała. - Nie to. Jeszcze nie teraz. Nie za pierwszym razem. 

Pchany pr dami ciemnych wód, płyn ł ku nim jaki  strz p materii. 

Miał humanoidalny kształt, jakby kiedy , dawno temu, poruszał si  na wyprostowanych nogach. Teraz wygi ł si  i przygarbił, a nogi 

zwisały jakby były pozbawione ko ci. Joe obserwował, jak to co  powoli, lecz nieubłaganie, podpływa coraz bli ej. Wkrótce ju  było 

wida  twarz. 

Joe poczuł, jak jego  wiat wali si  w gruzy. 

- To twoje ciało - powiedziała Mali. - Musisz zrozumie ,  e tutaj czas nie płynie tak po prostu... 

- Jest niewidome - wyb kał Joe. - Jego oczy... zgniły. Nie ma ich. Czy mo e mnie widzie ? 

- Jest  wiadome twojej obecno ci. Chce... - zawahała si . 

- Czego chce? - nalegał, obróciwszy ku niej dziko wykrzywion  twarz. 

- Chce z tob  porozmawia  - odpowiedziała i zamilkła. Teraz jedynie go obserwowała. Nic nie robiła. Nie pomagała mu, zupełnie jakby 

jej tu nie było, pomy lał. Jestem sam, z tym czym . 

- Co powinienem robi ? - zapytał. 

- Nie... - znowu zamilkła, po czym nagle powiedziała: - Nie słuchaj tego, co to b dzie mówi . 

- To znaczy,  e mo e mówi ? - zdziwił si . Był w stanie pogodzi  si  z tym, co ujrzał. Zachowa  przytomno  w zetkni ciu z własnym 

martwym ciałem. Ale w nic wi cej nie był w stanie uwierzy . Ten twór nie jest rzeczywisty; to przykład mimikry jakiej  oceanicznej 

formy  ycia; czego , co go zobaczyło i przybrało jego kształt. 

- Powie ci, by  st d odszedł - powiedziała Mali. - By  opu cił jego  wiat, ocean. By  na zawsze porzucił Heldscall , nadzieje Glimmunga, 

jego Projekt. Patrz, ju  próbuje wydoby  z siebie jakie  słowa. 

Zniekształcona połowa twarzy poruszyła si ; dojrzał połamane z by, a potem z otchłani b d cej niegdy  jego ustami wydobył si  d wi k. 

Jakby dobiegaj ce z oddali dudnienie czego  poło onego o pi set mil st d, czego  o wielkiej wadze. Bezwładnego, trudnego do 

poruszenia. A jednak to co  próbowało si  z nim porozumie . Dudnienie nie ustawało. W ko cu, jakby w zwolnionym tempie, dotarło do 

Joego jedno stłumione słowo. I kolejne. 

- Zosta  - powiedziały rozwarte usta. Wpłyn ła w nie mała rybka i po chwili z nich wypłyn ła. - Musisz... i  dalej. Naprzód. Wznie . 

Wznie  Heldscall . 

- Czy ty  yjesz? - zapytał Joe. 

- Tu na dole nic nie  yje w znanej nam formie - wtr ciła si  Mali. - To po prostu szcz tki... z rozładowanymi niemal do ko ca bateriami. 

background image

33 

 

- Ale to jeszcze nie miało miejsca - powiedział Joe, - To dopiero przyszło . 

- Tu w dole nie ma przyszło ci - zaprzeczyła. 

- Ale mnie si  jeszcze nic nie stało.  yj . A patrz  na to okropie stwo, na t  poruszaj c  si  zgnilizn . Nie mogłaby si  do mnie odzywa , 

gdyby była mn  samym. 

- To oczywiste - przyznała Mali. - Ale mi dzy wami nie ma wyra nej linii podziału. Cz

 tego jest w tobie, tak jak i cz

 ciebie zawarta 

jest w tym czym . Istniejecie obaj i ty jeste  jednocze nie sob  i nim. „Ka de dziecko jest czyim  rodzicem", pami tasz? Ale s dziłam,  e 

twoje alter ego naka e ci odej . Zamiast tego, to co  chce,  eby  pozostał. Wła nie przybyło ci o tym powiedzie . Nie rozumiem. Nie 

mo emy mie  zatem do czynienia z Czarnym Fernwrightem. Przynajmniej nie w takim sensie jak ci tłumaczyłam. Jest w stanie rozkładu, 

ale nie my li negatywnie. Czy mog  go o co  zapyta ? 

Nic nie powiedział i Mali przyj ła to za zgod . 

- Jak umarłe ? - zapytała zwłoki. Odsłoni ta ko  szcz kowa poruszyła si  w wodzie i przekazała mocno zniekształcon  odpowied : 

- Glimmung nakazał nas zabi . 

- Nas? - przestraszyła si  Mali. - Ilu nas? Czy wszystkich? 

- Nas - zwłoki wyci gn ły szcz tki r k ku Joe-mu. - Nas dwóch. - Po czym zamilkły. Stopniowo zacz ły odpływa  w dal. - Ale nie jest 

tak  le. Mam zrobion  przez siebie trumn ; ona mnie ochrania. Wchodz  do  rodka i zamykam wieko tak,  e wiele naprawd  

niebezpiecznych ryb nie ma do mnie dost pu. 

- To znaczy,  e próbujesz broni  swojego  ycia? - zapytał Joe. 

- Ale twoje  ycie jest ju  sko czone. 

Joe nie rozumiał. To nie miało sensu, było dzikie i niesamowite. Pomy lał o rozkładaj cych si  zwłokach, swoich zwłokach, maj cych tu 

w dole co  na kształt egzystencji i troszcz cych si  o siebie... 

- Podnoszenie stopy  yciowej umarłych - powiedział w pustk  Joe. 

- To kl twa - stwierdziła Mali. 

- Co? - zapytał. 

- To nie pozwoli ci odej . Pokazuje ci, jak to si  sko czy, a jednak ty nie odejdziesz. Potem, gdy b dziesz ju  tym - wskazała na zwłoki - 

po ałujesz,  e tego nie zrobiłe . Dzi  jeszcze, dzi  w nocy. Albo jutro rano. 

- Zosta  - przemówiło odpływaj ce ciało. 

- Dlaczego? - zapytał Joe. 

- Gdy Heldscalla zostanie podniesiona, ja udam si  na spoczynek. Czekam na to i jestem zadowolony,  e w ko cu przybyłe . Czekałem 

od wieków. Zanim przybyłe  tutaj mnie uwolni , tkwiłem w pułapce czasowej. - Trup wykonał ruch r k , ale przy okazji tego ruchu 

złamała si  ona i jej kawałki opadły w mroczn  to . Dło  miała teraz tylko dwa palce i obserwuj cy j  Joe poczuł nudno ci. Gdybym tak 

mógł cofn  zegar i nie przyby  tutaj, pomy lał. Ale trup utrzymywał co  wprost przeciwnego;  e to przybycie oznaczało wyzwolenie. 

Dobry Jezu, pomy lał Joe. Niedługo b d  tak wygl dał; fragmenty mojego ciała poodpadaj , b d  zostan  odgryzione przez gro ne ryby. 

B d  musiał chowa  si  w trumnie na dnie oceanu, a ryby zjedz  mnie kawałek po kawałku. 

A mo e to nieprawda, pomy lał. Mo e to nie moje zwłoki; ilu ludzi miało okazj  pogada  z własnymi, bełkocz cymi trupami? To 

sprawka Kalendów, stwierdził. Ale to te  nie miałoby sensu, poniewa , wbrew oczekiwaniom Mali, ponaglano go do pozostania i 

podj cia pracy. 

Przyszedł mu na my l Glimmung. To jego trik, jego sztuczka, maj ca na celu złapanie mnie na haczyk. To jasne. 

- Dzi ki za rad . Wezm  j  sobie do serca - zawołał za zwłokami. 

- Czy mój trup jest tutaj tak e? - chciała wiedzie  Mali. 

adnej odpowiedzi. Szcz tki Joego popłyn ły gdzie  w dal. Czy powiedziałem co  złego, pytał sam siebie. Do licha, có  mo na 

powiedzie  własnym zwłokom? Powiedziałem,  e wezm  to sobie do serca; o co wi cej mógłbym to zapyta ? Czuł si  dziwnie 

zdenerwowany, ju  nie przestraszony, ale wewn trznie poruszony. Wywołanie takiego napi cia nie było w porz dku. Powiedziano mu,  e 

musi realizowa  wyznaczon  mu prac . A potem pomy lał o kl twie. 

-  mier  - powiedział do Mali, gdy zbli yli si  ku sobie. -  mier  i grzech s   ci le ze sob  zwi zane. To znaczy,  e skoro przekle stwo 

dotyczy katedry, dotyczy ono i nas. 

- Ja wracam - Mali ruszyła w gór , przebieraj c nogami. - Nie chc  znale  si  zbyt blisko tego czego  - wskazała r k . 

Odwrócił si  we wskazanym kierunku. Daleko po prawej stronie dostrzegł wielk  konstrukcj , której nie potrafił rozpozna . Usłyszał 

tak e jej prac ; t pe, niskie dudnienie. Towarzyszyło im ono przez cały czas, ale w formie ni szej, znajdowało si  poni ej dolnego progu 

słyszalno ci. Mo e czuł je wtedy jako wibracje; mo e nadal tak to czuł. 

- A to co? - zapytał, odwracaj c głow  w kierunku Mali. 

- Czerpak - powiedziała Mali. - Jonowy czerpak zast pi stary typ, który by  mo e ju  widziałe . 

- Czy cała katedra zostanie wyniesiona czerpakiem? - zapytał Joe. Mali sił  rzeczy, a raczej wi

cej ich linki, nadal była w pobli u. 

- Tylko jej podstawa - odparła. 

- Reszta jest ci ta na bloki? 

- Wszystko z wyj tkiem podstawy, wykonanej z jednej wielkiej płyty agatu pochodz cej z Deneb Trzy. Gdyby poci  j  na bloki nie 

byłaby potem w stanie wytrzyma  ci aru konstrukcji. St d czerpak. - Znów si  cofn ła. - Niebezpiecznie jest podpływa  tak blisko. 

Musiałe  ju  przecie  widzie  czerpaki przy pracy; wiesz na jakiej zasadzie działaj . Prosz ! Wracajmy na powierzchni . Tutaj jest 

niezwykle ciekawie, ale do cholery, takie zbli anie si  do tej maszyny jest niebezpieczne. 

- Czy wszystkie bloki s  ci te? - zapytał. 

- O Bo e - niecierpliwiła si  Mali. - Nie, wcale nie. Tylko par  pierwszych. Czerpak nie podnosi jeszcze cokołu; na razie zajmuje tylko 

pozycj  do wła ciwej pracy. 

- Jaka b dzie pr dko  wynoszenia? - zapytał. 

- Jaszcze nie zdecydowano. Słuchaj, nie jeste my jeszcze do tego przygotowani. Ty mówisz ju  o wynoszeniu, a czerpak nie jest jeszcze 

background image

34 

 

usadowiony. To nie twoja działka, nie masz wiedzy na ten temat. Czerpak porusza si  horyzontalnie z pr dko ci  sze ciu cali na 

dwudziestosze ciogodzinny dzie , co w gruncie rzeczy równa si  staniu w miejscu. 

- Lepiej od razu powiedz,  e chcesz, bym czego  nie zobaczył. 

- Masz fioła - odci ła si  Mali. 

Szperaj c reflektorem na prawo od czerpaka, co  zauwa ył. Wielk , nieprzezroczyst  mas , wznosz c  si  ku górze, na tle której pływały 

ryby, a ona sama poro ni ta była ukwiałami i koralami. Obok za , tam gdzie pracował czerpak, pi trzył si  identyczny kształt. Heldscalla. 

- Tego wła nie nie miałem zobaczy  - powiedział do Mali. 

Były tam dwie katedry. 

 

 

Rozdział dwunasty 

 

- Jedna z nich - stwierdził Joe - jest czarna. To Czarna Katedra. 

- Ale nie ta, któr  wydobywaj  - odrzekła Mali. 

- Czy on jest pewien? - zapytał Joe. - Czy nie popełnił bł du? - Wiedział intuicyjnie,  e to zabiłoby Gilmmunga. Byłoby ko cem 

wszystkiego i ko cem ich wszystkich. Sama  wiadomo  istnienia Czarnej Katedry, jej widok, sprawiły,  e poczuł tchnienie  mierci. Jego 

serce zlodowaciało. Bez ładu i składu zacz ł kr ci  reflektorem. Jakby bał si ,  e nie b dzie potrafił odnale  powrotnej drogi. 

- Teraz ju  wiesz - powiedziała Mali - dlaczego chciałam wraca . 

- Wracam z tob  - oznajmił. 

Nie chciał zosta  tu dłu ej. Tak jak Mali, ci gn ło go na powierzchni , do realnego  wiata nad wod . W tamtym  wiecie nie było nic 

takiego jak tutaj... i nigdy nie powinno by , pomy lał. Nie tego przecie  oczekiwał. 

- Ruszajmy - powiedział do Mali i popłyn ł w gór . Z ka d  sekund  był coraz dalej od przera aj cych gł bin i tego, co w sobie kryły. - 

Daj mi r k . - Odwrócił si , wyci gn ł dło ... 

I wówczas to zobaczył. W promieniach swej latarki zobaczył dzban. 

- Czy co  si  stało? - zaniepokoiła si  Mali, gdy przestał płyn  do góry. 

- Musz  zawróci  - oznajmił. 

- Nie pozwól si  wci gn . Tak wła nie działa to potworne otoczenie. Pły my ku górze. - Wyrwała sw  r k  z jego dłoni i jak strzała 

pomkn ła w kierunku powierzchni. Kopała nogami tak, jakby chciała z siebie strz sn  jak  substancj , która przywarła do niej tam na 

dole. 

- Pły  sama - o wiadczył Joe i zacz ł opuszcza  si  ni ej, nie spuszczaj c wzroku z dzbana. Cały czas kierował na   wiatło latarki. Dzban 

obrosły ju  troch  korale, ale wi kszo  powierzchni pozostawała odkryta. Jakby czekał na mnie, pomy lał. Jakby próbowano mnie tu 

ci gn  w najlepszy z mo liwych sposobów... podsuwaj c na przyn t  co , co uwielbiam. 

Mali najwidoczniej zmieniła zdanie, bo powoli opu ciła si  za nim w dół. 

- Co... - zacz ła, ale zauwa yła dzban i jedynie przełkn ła  lin . 

- To krater - powiedział Joe. - Bardzo wielki. 

Rozró niał ju  bij ce ku niemu kolory, które wi zały go z tym miejscem mocniej ni  sznury czy oplataj ce go wodorosty. Ton ł. Pogr ał 

si  coraz bardziej. 

- Co mo esz mi o nim powiedzie ? - zapytała Mali. Byli ju  niemal na miejscu. Ramiona Joego rozwarły si , jakby działały poza jego 

wol  - Czy to... 

- To nie jest zwykła porcelana - powiedział Joe. - Wypalano j  w temperaturze powy ej pi ciuset 

stopni. Mo e nawet w temperaturze tysi ca dwustu pi dziesi ciu stopni. Na szkliwie jest wiele zanieczyszcze . - Dotkn ł znaleziska. 

Opukał je, ale korale mocno si  trzymały. - To kamionka, nie porcelana - zdecydował. - Jest nieprzezroczysta. Biel glazury sprawia 

wra enie,  e posłu ono si  tlenkami metali ci kich. Je li tak, to mamy do czynienia z majolik *. Takie szkliwo generalnie nazywa si  

emali  puszkow . Tak jak w przypadku ceramiki z Delft - potarł powierzchni  dzbana. - Z tego co czuj , mo emy mie  do czynienia z 

fajansem pokrytym nieprzezroczystym szkliwem. Widzisz? Wzór został wygrawerowany, odsłaniaj c znajduj cy si  pod spodem kolor. 

Tak jak ju  mówiłem, jest to krater... ale mo emy si  tutaj spodziewa  psykterów** i amfor. Trzeba tylko zdj  warstwy korali i 

zobaczy , co jest pod spodem. 

- Czy to dobry dzban? - zapytała Mali. - Mnie wydaje si  on wyj tkowy. My l ,  e jest bardzo pi kny. Ale w opinii eksperta... 

- Jest wspaniały - powiedział Joe. - Czerwon  glazur  uzyskano prawdopodobnie utlenion  miedzi , robiono to w specjalnych piecach. 

Mamy tu te   elazo. Spójrz na t  czer . I oczywi cie pochodz ca od antymonu  ół . Wspaniała  ół . - Kolor glazury jest dla mnie 

niezwykle wa ny, pomy lał. Te  ółcie, bł kity. Nigdy si  nie zmieni . 

Zupełnie jakby kto  chciał, bym to tutaj znalazł, zastanowił si . Wci  pocierał dzban, podziwiaj c go bardziej dotykiem ni  wzrokiem. 

Bł kity z tlenków miedzi, powiedział do siebie. Tylko tego brakuje znalezionemu dzbanowi. Czy to Glimmung kazał go tu poło y ? 

Do Mali za  powiedział: 

- Czy ostatnio usuwano z tego korale? To dziwne, ale nie pokrywaj  całego dzbana. 

Przez moment Mali obmacywała dzban, badaj c jego powierzchni  oraz powierzchni  znajduj cych si  pod nim korali. Równocze nie 

Joe przypatrywał si  wzornictwu naczynia. Była na nim przedstawiona zło ona scena; scena o jeszcze wi kszym stopniu zło ono ci ni  w 

przypadku stylu istoriato z Urbino. Co pokazywała? Przypatrywał si  i rozmy lał. Nie był w stanie obejrze  całego wzoru. Ale  przecie  

miał wpraw  w wypełnianiu luk. Co to mo e by , pytał samego siebie. Jaka  historia, ale czego? 

- Nie podoba mi si  ilo  czerni na tym dzbanie - powiedziała Mali. - Wszystko, co jest czarne, podwa a tu na dole moje poczucie 

bezpiecze stwa. - Odpłyn ła na pewn  odległo . - Czy teraz mo emy ju  wraca ? - zapytała. Była coraz bardziej spi ta. - Nie zamierzam 

pozostawa  tu dłu ej i ryzykowa   ycia dla jakiego  przekl tego dzbana. Te rzeczy nie s  a  tak wa ne. 

- A co wykazały twoje ogl dziny?   - zapytał Joe. 

background image

35 

 

- Korale zostały usuni te z cz ci powierzchni w ci gu ostatnich sze ciu miesi cy. - Odłamała jeszcze kawałek koralu, odsłaniaj c 

kolejny fragment rysunku. - B d  mogła sko czy  t  robot  w kilka minut, gdy zabior  odpowiednie narz dzia. 

Teraz widział wi cej. Pierwsza płytka pokazywała m czyzn  siedz cego w małym, pustym pomieszczeniu. Na nast pnej był statek 

mi dzygwiezdny. Na trzeciej płytce znajdował si  ten sam m czyzna wyci gaj cy z wody wielk  czarn  ryb . To wła nie jej czer  tak 

przeraziła Mali. Reszta była zasłoni ta. Korale przesłaniały wzór. Ale historia miała ci g dalszy. Wyci gni cie ryby to nie był koniec. 

Pozostała do odsłoni cia jeszcze jedna lub nawet dwie płytki z malunkami. 

- To styl płomienisty - oznajmił sucho Joe. - Jak wcze niej wspominałem, szkliwo uzyskano z tlenionej miedzi. W paru miejscach 

wygl da nawet jak tzw. glazura „martwolistna". Gdybym nie miał pewno ci, s dziłbym... 

- Ty paskudny pedancie - nieomal krzykn ła Mali. - Ty marna kreaturo. Odpływam st d. - Uderzyła w wod  płetwami, rozpi ła ł cz ca 

ich link  i jak strzała ruszyła w gór . Wkrótce znikn ła mu z oczu i widział jedynie migocz ce  wiatełko jej latarki. Został sam na sam z 

dzbanem i Czarn  Katedr . Wokół panowała cisza i bezruch. Wokół nie było  adnej ryby, jakby celowo unikały Czarnej Katedry. To 

m dre, pomy lał. Mali te  jest m dra. 

Po raz ostatni spojrzał na martw  konstrukcj , która nigdy nie t tniła  yciem. Potem pochylił si , odło ył latark  i złapał dzban r kami. 

Dzban rozpadł si  na wiele kawałków, które podryfowały w ró ne strony, niesione oceanicznymi pływami. Na miejscu zostało tylko kilka 

skorup. 

Joe chwycił pozostały fragment i zacz ł go ci gn . Pocz tkowo obrastaj ce go korale trzymały mocno, ale potem stopniowo pu ciły. 

Fragment znalazł si  w dłoniach Joego, który natychmiast ruszył z nim w gór . 

Mocno dzier ył oswobodzone dwie ostatnie płytki z malowidłami. 

W ko cu znalazł si  na powierzchni. Zsun ł mask  i unosz c si  na wodzie, obejrzał rysunki w  wietle latarki. 

- Co tam masz? - zawołała płyn ca ku niemu Mali. 

- Reszt  dzbana - wydyszał. 

Pierwsza płytka pokazywała jak wielka czarna ryba po era m czyzn , który j  złowił. Druga i ostatnia powtórnie ukazywała wielk  ryb . 

Tym razem po erała ona Glimmunga, tego Glimmunga. Zarówno m czyzna, jak i Glimmung znikali w gardle ryby, by zosta  

strawionymi w jej  oł dku. Przestawali istnie . Pozostawała tylko czarna ryba, która pochłaniała wszystko. 

- Ten kawałek dzbana... - zacz ł, lecz natychmiast przerwał. Było co , czego nie zauwa ył przy pierwszych ogl dzinach. Teraz wła nie to 

przyci gn ło jego uwag , wr cz sił  przykuło jego wzrok. 

Na ostatnim rysunku, nad głow  ryby znajdował si  dymek ze słowami w jego ojczystym j zyku. Odczytał je, utrzymuj c si  z trudem na 

faluj cej wodzie. 

ycie tej planety znajduje si  pod wod , nie na l dzie. 

Nie trzymaj z tłustym nieudacznikiem mieni cym si  Glimmungiem. Istniej  gł bie, gdzie mo esz znale  prawdziwego Glimmunga. 

W rogu był jeszcze drobny dopisek. 

Wiadomo  do u ytku publicznego. 

- To jest obł kane - powiedział Joe, gdy Mali podpłyn ła bli ej. Chciał wyrzuci  fragment dzbana, pozwoli  mu opa  w mroczne gł bie, 

poza zasi g wzroku. 

Mali przywarła do niego i przez rami  odczytała tekst w dymku. 

- Dobry Bo e - powiedziała ze  miechem. - To jak te ciasteczka z wró bami na Ziemi. 

- Ciasteczka z przepowiedni  - poprawił Joe. 

- Kiedy  na Ziemi, w San Francisco, w chi skiej restauracji, kto  pokazał mi karteczk  z takiego ciastka. „Wystrzegaj si  obstrukcji". - 

Znów roze miała si  ciepłym, gardłowym  miechem i obróciła si  do niego twarz . Wówczas uspokoiła si  i powiedziała bardzo 

powa nie: - To co  b dzie do ko ca walczy ,  eby utrzyma  Heldscall  tam, w dole. 

- To ona sama nie chce si  podnosi  - odparł Joe. - Sama katedra chce tam pozosta . A ten odłamek jest jej cz ci . - Odrzucił fragment 

dzbanka, który natychmiast pochłon ła otchła  i powtórnie zwrócił si  do Mali: - To katedra przemówiła do nas - stwierdził, cho  jemu 

samemu wcale nie spodobała si  ta my l. 

- A mo e ten nale ał do Czarnej... 

- Nie - powiedział - nie nale ał. - Wszyscy, ł cznie z Glimmungiem, musieli by  tego  wiadomi. - I nie s dz , by Glimmung co  o tym 

wiedział. Okazuje si ,  e to nie tylko sprawa Ksi gi Kalendów i ich przepowiedni, nie jest to tak e wył cznie problem in ynierii 

hydraulicznej. 

- To dusza - cicho odezwała si  Mali. 

- Co? - zapytał gwałtownie. 

- Nie to miałam na my li - odparła Mali po chwili. 

- No i bardzo dobrze - rzekł Joe. - Bo to nie jest istota  ywa. - Nawet wiadomo  z dzbana mnie nie przekona, powiedział sobie. To tylko 

pozory  ycia. Inercja. Jak w wypadku ka dego obiektu fizycznego, który trudno wprowadzi  w ruch na skutek bezwładno ci. Pod nami 

le y niewyobra alna masa, która mo e nas złama  tylko przy próbie jej poruszenia.  adne z nas ju  si  wtedy nie pod wignie, nawet 

Glimmung. I... 

Katedra pozostanie tam w dole, pomy lał. Tam, gdzie jest obecnie. Do ko ca  wiata, jak mawiaj  w ko ciele. Ale có  to za dziwna 

katedra, która wydrapuje wiadomo ci na pokrytych muszelkami dzbanach. Musi przecie  istnie  jaki  lepszy sposób na skontaktowanie 

si  z nami. A jednak... te notki Glimmunga w spłuczce na Ziemi były równie dziwaczne. To jakie  ogólnoplane-tarne odchylenie, 

zdecydował. Lokalny zwyczaj, utrwalany przez wieki. 

- Ona wiedziała,  e znajdziesz ten dzban - stwierdziła Mali. 

- Sk d? 

- Z Ksi gi Kalendów. Ukrytej gdzie  w jej fundamentach. 

- Ale  przecie  i oni si  myl  - oznajmił Joe. - Twierdzili,  e w Heldscalli znajd  co , co spowoduje,  e zabij  Glimmunga. Wi c mo e 

tylko zgaduj  i tym razem im nie wyszło. - Ale jednak nie do ko ca, pomy lał. Znalazłem przecie  dzban. 

background image

36 

 

Mo e pewnego dnia bieg zdarze  sprawi,  e zabij  Glimmunga. Musi tylko upłyn  wystarczaj ca ilo  czasu. Wszystko jest mo liwe, 

pomy lał. Mo e tak wła nie działa Ksi ga Kalendów. 

Działa... lub nie działa. 

To tylko kwestia prawdopodobie stwa, pocieszył si . Nauka i nic wi cej. Teoria Bernoulliego, teoria Bayesa--Laplace'a, rzuty monet , 

wró enie z kart, narodziny, a ju  na pewno zmienne losowe. A nad tym wszystkim cie  Rudolfa Carnapa i Hansa Reichenbacha, Koła 

Wiede skiego, logiki symbolicznej i filozofii neopozyty-wistów. Grz ski grunt, na którym czuł si  do  niepewnie. Podobny jednak e do 

Ksi gi Kalendów. 

- Wracajmy do bazy - powiedziała dr ca Mali i skierowała si  ku  wiatłom zapalonym dla nich przez Willisa. Robot ju  na nich czekał. 

Amalita nas nie dosi gła, pomy lał Joe, gdy płyn li w stron   wiateł. Był za to wdzi czny. Sprawdziły si  słowa Willisa... i Mali. To 

miejsce przyprawiało o dreszcze. Jego własny trup... nadal widział go oczyma wyobra ni, jego wystaj ce ko ci  uchwy, poruszane 

pr dami Podwodnego  wiata. Pełnego  mierci i rozkładu. 

Dotarli do o wietlonej rampy z trzema hermetycznymi kapsułami, gdzie czekał ju  Willis. 

Robot zdawał si  zdenerwowany, gdy oboje z Mali zdejmowali piankowe kombinezony. 

- W sam  por  prosz  pana i pani - rzekł, zbieraj c ich sprz t. - Nie posłuchali cie mnie i zostali cie tam zbyt długo. - Po chwili poprawił 

si : - Byli cie nieposłuszni wobec Glimmunga. 

- Co  nie tak? - zapytał Joe. 

- Och, ta cholerna stacja radiowa - o wiadczył Willis,  l cz c nad aparatem tlenowym Mali. Jego mocne ramiona z łatwo ci  uniosły jego 

ci ar. - Prosz  sobie tylko wyobrazi  - wzi ł z r k Mali kombinezon i ruszył, by zło y  wszystko do szafek - siedz  sobie tutaj, czekaj c 

na pa stwa, i słucham radia. Graj  wła nie „Dziewi t " Beethovena. Potem reklama na temat podpasek. Potem kawałek z „Parsifala" 

Wagnera. Potem o ma ci na odciski. Potem chorał z kantaty Bacha „Jesu Du Meine Seele". Zaraz po nim reklamówka na temat pastylek 

czyszcz cych sztuczne szcz ki. I „Stabat Ma-ter" Pergolesiego. Nast pnie reklamówka pieluchomaj-tek. Potem „Sanctus" z „Requiem" 

Verdiego. Reklamówka  rodka na przeczyszczenie. I „Gloria" Haydna. I reklama tabletek łagodz cych bóle menstruacyjne. Potem chorał 

z Pasji  wi tego Mateusza. Nast pnie reklama karmy dla psów. Potem... - Nagle robot przestał mówi . Przekrzywił głow , jakby czego  

nasłuchiwał. 

Joe te  to dosłyszał. Zdawało si ,  e Mali równie . Obróciła si  i ruszyła w kierunku wej cia do budowli. Wyjrzała na zewn trz. 

Joe poszedł w jej  lady. Willis równie . 

Na tle nieba wisiał wielki ptak, zawieraj cy w sobie dwa kr gi: wodny i ogniowy. Pomi dzy kr gami jawiła si  twarz młodej dziewczyny, 

cz ciowo przesłoni ta woalk . Glimmung, taki jaki objawił si  Joemu za pierwszym razem, lecz teraz wtłoczony w form  wielkiego 

ptaka. Orła, który zbli aj c si , ci ł powietrze swymi szponami. Joe cofn ł si  nieco, by sta  bezpiecznie za wej ciem. 

Wielki ptak nadal leciał ku nim, a kr gi wirowały jak oszalałe. 

- To nasz staruszek - powiedział Willis bez cienia l ku. - Prosiłem go o przybycie. A mo e to on mnie prosił? Zapomniałem. W ka dym 

razie rozmawiali my ze sob , cho  niewiele ju  z tego pami tam. Ja i moi koledzy mamy wła nie ten problem. 

- On l duje - stwierdziła Mali. 

Ptak zatrzymał si  w powietrzu, balansuj c ogonem i wpatruj c si   ółtymi oczami w Joego i tylko w niego. Potem z wielkiego dzioba 

wyleciały wykrzyczane w mrok nocy słowa. Słowa ostre i dzikie, pełne wyrzutu: 

- Ty - krzyczał ptak. - Nie chciałem,  eby  schodził w gł b oceanu. Nie chciałem, by  zobaczył co jest pogrzebane na dnie. Jeste  tutaj 

tylko specem od naprawiania porcelany. Co widziałe ? Co robiłe ? - te ptasie skrzeki miały w sobie co  z szale stwa, co  z 

przytłaczaj cej nagło ci. Glimmung przybył tu, bo nie mógł czeka  ani chwili dłu ej na wie ci z platformy. Musiał natychmiast wiedzie , 

co stało si  na dnie oceanu. 

- Znalazłem dzban - powiedział Joe. 

- Dzban kłamał! - krzykn ł Glimmung. - Zapomnij co mówił; słuchaj mnie. Czy rozumiesz? 

- Dzban mówił tylko,  e... 

- Tam w dole s  tysi ce kłamliwych dzbanów - przerwał mu Glimmung. - Ka dy ma swoj  fałszyw  historyjk  do przekazania jakiemu  

naiwniakowi. 

- Wielka, czarna ryba - powiedział Joe. - Widziałem wielk , czarn  ryb . 

- Nie ma  adnej ryby. Tam na dole wszystko to mrzonki, prócz Heldscalli. W ka dej chwili mog  j  wydoby . Mog  zrobi  to sam, bez 

twojej pomocy czy pomocy kogokolwiek innego. Mog  wydoby  wszystkie dzbany, mog  po kolei uwolni  je od korali, a je li si  

pozbijaj , to ponaprawia  lub znale  kogo  innego do tej roboty. Czy mam ci  odesła  do twojej klitki, by  dalej zabawiał si  Gr ? 

eby  podlegał dalszej degradacji?  eby  stawał si  workiem łajna bez mózgu i ambicji? Czy tego chcesz? 

- Nie - odparł Joe - Nie tego. 

- Wracasz na Ziemi ! - wrzasn ł Glimmung, dziko dziobi c powietrze. 

- Przepraszam, nie... - zacz ł Joe, ale ptak przerwał mu z furi . 

- Zawróc  ci  do skrzyni w mojej piwnicy - zadeklarował Glimmung. - Mo esz tam tkwi , póki policja nie wpadnie na twój trop. Wi cej 

nawet, zdradz  im, gdzie jeste . Dopadn  ci  i zetr  w pył. Czy to rozumiesz? Czy nie dotarło do ciebie,  e je li mi si  przeciwstawisz, to 

ci  ode l ? Nie jeste  mi potrzebny. Je li o mnie chodzi, to ju  nie istniejesz. Przykro mi,  e tak si  na ciebie wydzieram, ale taki ju  

jestem, kiedy si  wkurz . B dziesz musiał mnie przeprosi . 

- Wydaje mi si ,  e przesadzasz - oznajmił Joe. - Có  takiego zrobiłem? Zszedłem na dół; znalazłem dzban... 

- Znalazłe  dzban, którego nie miałe  widzie  - oczy ptaka wierciły w nim dziur . - Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co zrobiłe ? 

Zmusiłe  mnie do działania. Teraz musz  działa . Nie mog  czeka ! - Ptak wzbił si  do góry, obrócił i skierował ku morzu, nie ku Joemu. 

Potem run ł w dół z wielk  szybko ci , trzepoc c skrzydłami, by zawisn  nad morzem. - Teraz ju  nie pomo e ci nawet Gary Karns i 

jego sze  telefonów - ryczał, nurzaj c si  we mgle, która urosła nad wod  jak fale. - Publiczno  radiowa nic o tobie nie wie! Nie dba o 

ciebie! - Opuszczał si  coraz ni ej... 

Z morza podniósł si  jaki  kształt. 

background image

37 

 

 

Rozdział trzynasty 

 

- O, Bo e - powiedziała stoj ca przy Joem Mali. - To ten Czarny. Idzie mu na spotkanie. 

Z morza wznosił si  Czarny Glimmung, by w powietrzu napotka  autentycznego Glimmunga. Pióra poleciały we wszystkich kierunkach, 

gdy oba stwory rzuciły si  na siebie z wysuni tymi szponami. Potem niemal natychmiast opadły jak kamie  w wod . Na powierzchni 

zatrzymały si  na chwil  i Joemu zdawało si ,  e wła ciwy Glimmung walczy o swobod . 

Oba Glimmungi znikn ły w gł binach Mar  Nostrum. 

- Czarny wci gn ł go - wyszeptała Mali przera onym głosem. 

- Czy mo emy co  zrobi ? - zapytał Joe robota. - Pomóc mu jako ? Uwolni ? - Joe zdał sobie spraw ,  e Glimmung tonie. To go zabije. 

- Wynurzy si  - powiedział android. 

- Tego nie mo esz by  pewny - stwierdził Joe. - Czy co  takiego zdarzyło si  ju  wcze niej? - dociekał Joe. - Czy Glimmung był ju  

kiedy  wci gni ty pod wod ? - Joe pomy lał,  e zamiast wydoby  Heldscall , Glimmung sam zostanie zatopiony... by na zawsze 

poł czy  si  z Czarnym Glimmungiem i Czarn  Katedr . 

Tak jak moje zwłoki, pozbawiona  ycia kukła, pływaj ca bezwładnie jak jaki   mie  i kryj ca si  w trumnie. 

- Mog  odpali  rakiet  HB - powiedział robot. - Ale taka głowica zabije i jego. 

- Nie - zaprzeczyła Mali. 

- Kiedy  jednak ju  tak było - zreflektował si  Willis. - Na czasy ziemskie - przekalkulował - pod koniec 1936 roku. Mniej wi cej w 

czasie trwania letniej olimpiady w Berlinie. 

- I udało mu si  powróci ? - spytała Mali. 

- Tak, moja pani - odparł Willis - a ten Czarny opadł powtórnie na dno, gdzie pozostawał a  do teraz. Przybywaj c tu, Glimmung 

skalkulował sobie ryzyko sprowokowania Czarnego. Dlatego powiedział: „Sprowokowałe  mnie do tego". Pan to zrobił. Został zmuszony 

do walki tam w dole. 

Skierowawszy latark  na powierzchni  wody, Joe zobaczył,  e co  si  z niej wynurza, jaki  obiekt, który odbija  wiatło. 

- Czy masz motorówk ? - zapytał Willisa. 

- Tak, mój panie - odparł robot. - Czy chce pan tam płyn ? A je li si  wynurz ? 

- Chc  zobaczy , co to jest - o wiadczył Joe, ale ju  i tak si  domy lał. 

Robot niech tnie si  oddalił, by uruchomi  motorówk . 

W trzy minuty pó niej cała trójka płyn ła po wzburzonej powierzchni Mar  Nostrum. 

- Widz  to! - zawołał Joe. - Kilka jardów w prawo. - Cały czas utrzymywał obiekt w  wietle latarki. Wyci gn ł r k  i si gn ł po niego. 

Była to du a butelka. A w niej notka. 

- Kolejna wiadomo  od Glimmunga - stwierdził kwa no Joe, odkorkowuj c butelk  i wyjmuj c zwi- 

tek. Karteczka opadła na dno łodzi, ale szybko j  podniósł i odczytał w  wietle latarki. 

Obserwujcie rozwój wydarze  w tym miejscu. Serdeczno ci. Glimmung. PS Je li nie b dzie mnie do rana, zawiadomcie wszystkich,  e 

Projekt jest odwołany. Wracajcie na swoje planety o własnych siłach. Wszystkiego dobrego. G. 

- Dlaczego on to robi? - zapytał robota Joe. - Dlaczego wysyła li ciki w butelkach, kontaktuje si  przez programy radiowe, albo... 

- To szczególna metoda kontaktu interpersonalnego - wyja niał robot w drodze powrotnej na platform . - Odk d go znam, zawsze 

rozrzucał przezroczyste, owalne rzeczy z informacjami w ró ne strony  wiata. A jak, wedle pana, powinien si  komunikowa ? Przez 

satelit ? 

- Mógłby - powiedział Joe, który czuł, jak ogarnia go fala przygn bienia. Zamkn ł si  w sobie i dr c z zimna, czekał, a  dotr  na 

miejsce. 

- On umrze - stwierdziła cicho Mali. 

- Glimmung? - zapytał Joe. Skin ła głow . W przy mionym  wietle jej twarz wygl dała nieco upiornie. 

- Czy kiedykolwiek opowiadałem ci o Grze? - zapytał Joe. 

- Przykro mi, ale teraz... 

- Wygl da to nast puj co. Bierze si  tytuł ksi ki, najlepiej dobrze znany, i wprowadza si  go głosem do komputera w Japonii, który 

tłumaczy go na japo ski. Potem... 

- Czy do tego zamierzasz powróci ? - spytała Mali. 

- Tak, do tego - odparł. 

- Powinno mi by  ciebie  al - powiedziała Mali. - Ale nie jest. Ty  ci gn łe  na nas to wszystko. Zniszczyłe  Glimmunga, który chciał ci  

ocali  od pustej egzystencji. Chciał przywróci  ci godn  prac  w heroicznym przedsi wzi ciu, anga uj cym setki istot z wielu planet. 

- Ale szanowny pan musiał zej  w gł biny - stwierdził robot. 

- Dokładnie tak - przyznała Mali. 

- Zmusiła mnie do tego Ksi ga Kalendów - wyja nił Joe. 

- Wcale nie - zaprzeczył robot. - Podj ł pan decyzj  zej cia do Mar  Nostrum, zanim jeszcze zjawił si  Kalend i dał panu do przeczytania 

fragment Ksi gi. 

- Człowiek musi stawa  na wysoko ci zadania - stwierdził Joe. 

- A có  to znaczy? - zapytała Mali. 

- To taka figura stylistyczna - wyja nił Joe. - Chciałem przez to powiedzie ,  e tak jak w wypadku alpinistów, człowiek wspina si  na 

szczyt tylko dlatego,  e ten szczyt istnieje. - I w ten sposób, pomy lał, zabiłem Glimmunga. Tak jak przepowiedziała Ksi ga. Kalend miał 

racj . Kalendowie zawsze maj  racj . Podczas gdy my siedzimy sobie w łodzi, tam w dole umiera Glimmung. Gdyby nie ja, gdyby nie 

moje zej cie do Mar  Nostrum, nadal by  ył. Oni maj  racj . To moja wina, tak jak powiedział na koniec sam Glimmung. Przed bitw  ze 

swym czarnym odpowiednikiem. 

background image

38 

 

- Jak si  czujesz, Joe? - spytała go Mali. - Teraz, kiedy ju  wiesz, za co jeste  odpowiedzialny? 

- No có  - stwierdził Joe - s dz ,  e teraz powinni my  ledzi  cogodzinne raporty. - Nawet dla niego nie brzmiało to przekonuj co, wi c 

ucichł. Cała trójka w ciszy dobiła do doku, gdzie Willis zabezpieczył łód . 

- Cogodzinne raporty - odezwała si  sardonicznie Mali, gdy schodzili na stały grunt. 

Wokół  wieciły jasne reflektory, sprawiaj c,  e Mali i Willis wygl dali jak makabryczne kukiełki imituj ce nienaturalnie ludzkie ruchy. 

Albo, pomy lał Joe, jakby to były ich zwłoki, po zabiciu równie  przeze mnie. Ale przecie  roboty nie wyst puj  w postaci zwłok, 

zdecydował. To wszystko wina o wietlenia i mojego wyczerpania. Nigdy jeszcze nie czuł si  a  tak wyzuty z sił. Przy ka dym kroku z 

trudem łapał powietrze. Zupełnie jakby własnym sumptem usiłował wydoby  Glimmunga na powierzchni , gdzie tamten mógłby si  czu  

bezpieczny. 

Glimmung na to zasługuje, pomy lał. 

- To interesuj ca historia - odezwał si  Joe, by zmieni  temat - jak Glimmung skontaktował si  ze mn  po raz pierwszy. Siedziałem w 

swojej klitce, nie maj c nic do roboty, gdy za wieciła si  lampka informuj ca o poczcie. Nacisn łem na guzik i rur  zjechał... 

- Patrz - przerwała mu Mali. Jej głos był cichy, lecz pełen pasji. Wskazała na wod , a Joe o wietlił to miejsce latark . - A  si  gotuje od 

walki. Czarny Glimmung pochłania Glimmunga; Czarna Katedra pochłania katedr ; Amalita i Borel odchodz  w zapomnienie, a z nimi 

Glimmung. Nikt nie ocaleje, nie zostanie, nic nie wypłynie na powierzchni . - Odwróciła si  plecami i ruszyła w gł b platformy. 

- Chwileczk  - powiedział robot. - My l ,  e jest jaki  telefon do szanownego pana. Tak jak poprzednio, oficjalny. - Android ucichł na 

moment, po czym mówił dalej: - To osobista sekretarka Glimmunga. Chce jeszcze raz z panem rozmawia . - Drzwiczki na jego piersi 

rozwarły si  i na tacy wyjechał telefon. - Prosz  podnie  słuchawk  - poinstruował robot. 

Joe podniósł słuchawk , czuj c, jak spoczywaj cy 

mu na ramionach ci ar wgniata go w ziemi . Z trudem utrzymywał słuchawk  przy uchu. 

- Pan Fernwright? - rozległ si  oficjalny, kobiecy głos. - Jeszcze raz mówi Hilda Reiss. Czy Glim-mung jest tam z panem? 

- Powiedz jej - nalegała Mali. - Powiedz jej prawd . 

- Jest na dnie Mar  Nostrum - odrzekł Joe. 

- Nie myli si  pan, panie Fernwright? Czy dobrze pana zrozumiałam? 

- Zszedł do Podwodnego  wiata - powiedział Joe. - Zupełnie nagle. Nikt z nas tego nie oczekiwał. 

- Nie s dz , aby my si  dobrze rozumieli - stwierdziła panna Reiss. - Czy by chciał pan powiedzie ... 

- Walczy z cał  swoj  moc  - powiedział Joe. - Sadz ,  e w ko cu pojawi si  przed nami. Twierdzi,  e b dzie wysyłał co godzin  raporty. 

Nie wydaje mi si  wi c, by było si  czym martwi . 

- Panie Fernwright - odci ła si  panna Reiss - Glimmung wysyła takie raporty jedynie w sytuacji zagro enia. 

- Hmmm - mrukn ł Joe. 

- Czy pan mnie rozumie? - warkn ła panna Reiss. 

- Tak. - Joe skin ł głow . 

- Czy zszedł pod wod  dobrowolnie, czy został wci gni ty? 

- Jedno i drugie - oznajmił Joe. - Nast piła konfrontacja - gestykulował, próbuj c znale  wła ciwe słowa - mi dzy nimi dwoma. Ale 

Glimmung zdaje si  trzyma  r k , czy te  nibynó k  na pulsie. 

- Prosz  pozwoli  mi z ni  pomówi  - wtr ciła si  Mali. Wyszarpn ła mu z r k telefon i powiedziała do słuchawki: - Tu Mali Yojez. - 

Chwila ciszy. - Tak, panno Reiss. Wiem o tym. O tym tak e wiem. No có , jak mówi pan Fernwright, on mo e wyj  z tego 

zwyci sko. Nie mo emy traci  wiary, jak mówi Biblia. - Znów chwila nasłuchiwania. Potem spojrzenie na Joego i przysłoni cie r k  

słuchawki. - Ona chce,  eby my spróbowali przesła  Glimmungowi wiadomo . 

- Jak  wiadomo ? - zapytał Joe. 

- Jak  wiadomo ? - powtórzyła Mali do telefonu. 

-  adnych wiadomo ci - powiedział Joe do Wil-lisa. - To mu si  na nic nie przyda. Nic nie mo emy zrobi . - Czuł si  zupełnie bezradny, 

bardziej ni  kiedykolwiek przedtem. Poczucie blisko ci  mierci, które prze ladowało go w chwilach depresji, stało si  wyj tkowo 

dokuczliwe. Czuł jak martwiej  mu wn trzno ci, nerwy i serce. Poczucie winy otoczyło go niczym ci ki, atłasowy płaszcz. Zawisł nad 

nim wstyd równie wielki jak wstyd Adama przed Bogiem. Czuł nienawi  do samego siebie za skutki swych czynów, za nara enie swego 

dobroczy cy i całej jego planety na niebezpiecze stwo. Jestem Judaszem, powiedział do siebie. Kalen-dowie maj  racj , przybyłem tu, by 

skazi  t  planet  sw  obecno ci . Glimmung musiał o tym wszystkim wiedzie , a jednak mnie tu  ci gn ł. Mo e dlatego,  e tego 

potrzebowałem. Zrobił to ze wzgl du na mnie. Chryste, a teraz jest ju  po wszystkim. Oto jak mu odpłaciłem:  mierci . 

Mali odło yła słuchawk . Odwróciła znieruchomiał  twarz w kierunku Joego i przez długi czas wpatrywała si  w niego bez zmru enia 

powiek. Patrzyła na niego w wielkim skupieniu, po czym pochyliła głow , jakby przełykała  lin . 

- Joe - powiedziała - panna Reiss twierdzi,  e powinni my si  podda . Odej  st d i wróci  do hotelu „Olimpia" po nasze rzeczy. A potem 

- zrobiła chwil  przerwy - porzuci  planet  Plowmana i wróci  do własnych  wiatów. 

- Dlaczego? - zapytał Joe. 

- Bo nie ma ju  nadziei. Z chwil  gdy Glim-mung... - wykonała konwulsyjny gest - ...nie  yje, nikt na tej planecie nie b dzie miał szans. 

A zatem powinni my... no wiesz... zabra  si  st d. 

- Ale wiadomo  w butelce mówiła,  eby czeka  na cogodzinne raporty - stwierdził Joe. 

- Nie b dzie  adnych raportów. 

- Dlaczego? 

Nie odpowiedziała. 

Zmro ony strachem Joe zapytał: 

- Czy ona te  wyje d a? 

- Tak, ale najpierw panna Reiss pomo e zabra  si  innym do portu. Czeka tam ju  mi dzysystemowy statek gotowy do załadunku. Ona 

ma nadziej  umie ci  na nim wszystkich w ci gu najbli szej godziny. - Do Willisa za  Mali dodała. - Zamów mi taksówk . 

background image

39 

 

- Musi pani powiedzie : Willis, zamów taksówk  - o wiadczył robot. 

- Willis, zamów mi taksówk . 

- Odchodzisz? - zapytał Joe. Czuł si  zdziwiony, a w dodatku pozbawiony sensu dalszego istnienia. 

- Tak nam kazano - odparła po prostu Mali. 

- Kazano nam czeka  na cogodzinne raporty - upierał si  Joe. 

- Ty cholerny głupcze - powiedziała Mali. 

- Zamierzam tu pozosta  - rzekł. 

- No to zosta . - Zwróciła si  do Willisa: - Czy dzwoniłe  po taksówk ? 

- Musi pani powiedzie ... 

- Willis, czy dzwoniłe  po taksówk ? 

- Wszystkie s  zaj te - odparł robot. - Zbieraj  ludzi z najodleglejszych zak tków naszego globu i wioz  do portu. 

- Daj jej pojazd, którym tu przybyli my - nakazał Joe. 

- Czy aby na pewno nie chce pan wyjecha ? - zapytał robot. 

- Na pewno - odparł Joe. 

- Zdaje si ,  e ci  rozumiem - powiedziała Mali. - Przez ciebie stało si  to wszystko; cały ten kryzys. S dzisz wi c,  e wyjazd i próba 

ocalenia własnej skóry byłyby niemoralne. 

- Nie - odpowiedział, po czym zgodnie z prawd  wyznał: - Jestem zbyt zm czony na powrót do domu. Przekalkulowałem sobie ryzyko. 

Je li Glimmung powróci, b dziemy mogli kontynuowa  wznoszenie Held-scalli. Je li nie... - Wzruszył ramionami. 

- Bohaterstwo - powiedziała Mali. 

- Nic z tych rzeczy. Po prostu zm czenie. Ruszaj do portu. Koniec mo e nast pi  lada moment, jak sama dobrze wiesz. 

- Có , to wła nie mówiła mi panna Reiss - stwierdziła Mali usprawiedliwiaj co. Wida  było,  e si  zastanawia. - Gdybym została... - 

zacz ła, ale Joe natychmiast jej przerwał: 

- Nie zostajesz. Ani ty, ani nikt inny. Z wyj tkiem mnie. 

- Czy mog  si  wtr ci ? - zapytał Willis. - Nikt mu nie przerwał, wi c ci gn ł dalej: - Glimmung nigdy nie zakładał,  e ktokolwiek ma z 

nim umiera . Wida  to z przeznaczonych dla was instrukcji od panny Reiss. Bez w tpienia nakazał usun  wszystkich z planety na 

wypadek swej  mierci. Czy pan to rozumie, szanowny panie? 

- Rozumiem - oznajmił Joe. 

- Czy odjedzie pan wraz z pani ? 

- Nie - powiedział Joe. 

- Ziemianie s  znani ze swej głupoty - o wiadczyła Mali. - Willis, zawie  mnie prosto do portu; rzeczy pozostawi  w apartamencie. 

Ruszajmy. 

- Do widzenia, szanowny panie - powiedział do Joego Willis. 

- Połam nogi - odparł Joe. 

- Co to znaczy? - spytała Mali. 

- Nic. Takie archaiczne stwierdzenie - odszedł od nich obojga i wpatrzył si  w butelk  z wiadomo ci  na motorówce. Ja te  mog  je 

połama , pomy lał. - I tak nigdy nie lubiłem tego stwierdzenia - oznajmił w pustk .  eby tylko Glimmung miał szcz cie. Tam w Mar  

Nostrum, gdzie to ja powinienem walczy  zamiast niego z Czarnymi Istotami, które nigdy nie były  ywe. To tylko o ywione trupy. Trupy 

z niezłym apetytem. 

- Przekl ty apetyt - powiedział gło no. Został sam. Słyszał odległy pomruk startuj cych rakiet. Odlecieli. 

- Z „Ksi niczki Idy" - powiedział do siebie -  piewane przez Cyryla w drugim akcie w ogrodach zamku Adamant. 

Zamilkł, a potem nasłuchiwał. Ju  nie słyszał rakiet. Do cholery, pomy lał. Niezły bigos. I to z mojej winy. Ksi ga uczyniła ze mnie 

kamie  wywołuj cy lawin , jak u Arystotelesa. Kamie  uderza o kamie , a ten potr ca kolejny. Oto tre   ycia. 

Czy Mali i Willis wiedzieliby, kogo cytuj ? Mali nie, ale Willis znał Yeatesa. Pewnie znał te  W. S. Gilberta. Yeates. Przyszło mu do 

głowy co  takiego: 

P: Czy lubisz Yeatesa? 

O: Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. 

Na chwil  w jego umy le zago ciła pustka, a potem to: 

P: Czy lubisz Szekspira? 

O: Nie wiem. Nigdy nie jadłem szeku z pira. 

Wymy lał te rzeczy z rodz cym si  w głowie poczuciem beznadziejno ci. Zwariowałem, pomy lał. Mój mózg wypełniony jest bzdurami, 

ból mnie ogłupił. A co si  dzieje tam w dole? Spojrzał na wod . Była gładka i czysta, nie wiadomo co kryło si  w otchłani. Niczego nie 

był w stanie wywnioskowa , gdy nagle... 

Niecałe pół kilometra od platformy woda zacz ła burzy  si  gwałtownie. Co  wielkiego zjawiło si  pod powierzchni , przebiło j , i 

uwolniło si . Olbrzymi obiekt rozpostarł skrzydła, którymi bił bezradnie; bił nimi wolno, jakby był wyczerpany. Potem wzniósł si  w 

niebo niezdarnym lotem. Młócił powietrze jak oszalały, a jednak wzniósł si  tylko kilka stóp nad powierzchni . 

Glimmung? Joe wyt ał wzrok w kierunku nadlatuj cego. Tamten machał skrzydłami, a  znalazł si  przy jednej z kapsuł platformy. 

Jednak nie wyl dował; pracowicie leciał dalej, a  znikn ł w mrokach nocy. 

Równocze nie wł czył si  automatyczny alarm i nagrany, tubalny głos zacz ł powtarza  przez wszystkie gło niki: 

- Uwaga! Uaktywnił si  fałszywy Glimmung! Nale y działa  zgodnie z procedur  ratownicz , punkt trzeci! Uwaga! Uaktywnił si ... - 

dudnił bez przerwy. 

Ten wyn dzniały, poobijany stwór, który wyłonił si  z morza, nie był Glimmungiem. 

 

 

background image

40 

 

Rozdziat czternasty 

 

Przyszła mu do głowy najgorsza mo liwo . Glimmung został pokonany. Zdał sobie z tego spraw , gdy usłyszał alarm i trzepot 

olbrzymich, pracowicie łopocz cych skrzydeł. To co  miało jak  misj . Udawało si  w okre lonym kierunku. Dok d, zastanawiał si  Joe. 

Nawet nie l duj c, obci ało planet  okropnym pi tnem swej obecno ci. Jego samego równie . Na razie jednak nie zainteresowało si  

nim, wi c przysiadł, skulił si  i zamkn ł oczy. 

- Glimmung - powiedział gło no. 

Odpowiedzi nie było. 

To co  leci do portu, zdecydował. Widział, z jak  determinacj  to robiło. Glimmung zdołał to osłabi , ale nie zdołał zniszczy . A teraz 

le ał na dnie Mar  No-strum i najprawdopodobniej umierał. 

Musz  zej  tam na dół. Zanurkowa  jeszcze raz i sprawdzi , czy mog  co  dla niego zrobi . Szale czo zacz ł zbiera  sprz t do 

nurkowania. Znalazł butle z tlenem, mask , płetwy, latark ; znalazł pas z ołowianym balastem. Pracował jak oszalały. W momencie, gdy 

wciskał si  w kombinezon, zdał sobie spraw ,  e robi to bezcelowo. Było za pó no. 

Nawet je li go znajd , pomy lał, nie b d  w stanie mu pomóc. Nie dam rady go wyci gn . A kto go uleczy? Ja? Ani ja, ani nikt inny. 

Poddał si . Zacz ł rozpina  kombinezon i pas. Na wpół sparali owane palce nie dawały sobie rady z zamkiem. Rozebranie si  

przekraczało jego mo liwo ci. 

Paskudne zrz dzenie losu, pomy lał. Glimmung na dnie oceanu. Czarny Glimmung, ten fałszywy, szybuje po niebie. Wszystko si  

poodwracało, a niebezpieczna sytuacja przekształciła si  w katastrof . 

Dobrze przynajmniej,  e Czarny nie próbował mnie dopa , pomy lał. Poleciał w poszukiwaniu wi kszej zdobyczy. 

Joe spojrzał na wod , o wietlił miejsce, gdzie zaton ł Glimmung. W  wietle latarki błyszczały fragmenty połamanych piór. Powi kszała 

si  plama jakiej  oleistej cieczy. Krew, pomy lał. Je li to krew Czarnego to dobrze, gorzej je li to krew Glimmunga. 

Oci ale zdołał doczłapa  si  i w lizgn  do motorówki. Popłyn ł w obserwowane przed chwil  miejsce. Wył czył silnik. Szlam plamił 

burty łodzi. Ale nie zauwa ył nic nowego. Jednak pozostał na miejscu i słuchał szumu fal bij cych w dali o brzeg. Eksperymentalnie 

wło ył dło  do wody. Szlam miał w  wietle latarki czarny kolor. Była to jednak krew. Mnóstwo  wie ej krwi. Krwi  miertelnie rannego 

stworzenia, które nie miało szans na ocalenie. 

Umrze w wyniku wykrwawienia najpó niej za par  dni. A mo e ju  za par  godzin. 

Z gł bin oceanu wypłyn ła butelka. Natychmiast dostrzegł j  w  wietle latarki, podpłyn ł ku niej, uruchomiwszy silnik, i wyj ł j  na 

pokład. 

Jaka  kartka. Odkorkował butelk  i wytrz sn ł zawarto  na dło . Odczytał tekst w  wietle latarki. 

Dobre nowiny! Wypleniłem opozycj  i teraz dochodz  do siebie. 

Z niedowierzaniem przypatrywał si  tym słowom. Czy to  art? Zastanawiał si . Pozorowany heroizm w takiej sytuacji? Dzban tak 

wła nie okre lił Glim-munga, jako pozoranta. Sama notka mo e by  tak e oszustwem, mo e nie pochodzi  od Glimmunga. Tak jak słowa 

na dzbanie mog  by  produktem katedry, a nie jej negatywu, ale wła nie tej Heldscalli, któr  chciał ratowa  Glimmung. Wypleniłem 

opozycj , powtórzył sobie w my lach, jeszcze raz czytaj c notk . Co  si  tutaj nie zgadza, zdecydował. To wła nie wróg Glimmunga, 

cho  mo e powa nie okaleczony, uleciał w niebo. A on sam nie potrafił si  d wign  z dna oceanu i mimo tej notki, zdawał si  bardziej 

poszkodowany. 

Na powierzchni  wypłyn ła druga butelka, mniejsza od poprzedniej. Wyłowił j  i wyj ł wiadomo . 

Poprzedni komunikat nie jest oszustwem. Jestem dobrego zdrowia i mam nadziej ,  e ty te . G. PS Nikt ju  nie musi opuszcza  planety. 

Zawiadom ich,  e nic mi nie jest i powiedz, by pozostali na razie w swych kwaterach. G. 

- Ale ju  jest za pó no - powiedział gło no Joe. - Wła nie wyje d aj . Za długo czekałe , Glimmung. Zostałem tylko ja i roboty; mam na 

my li głównie Willisa. A to nie za wiele. Nic w porównaniu z tłumem, jaki tu zebrałe  dla podniesienia Heldscalli. Twój Projekt nie 

doczeka ko ca. 

Co wi cej, ta notka te  mogła by  oszustwem. Prób  powstrzymania ludzi przed opuszczeniem planety na rozkaz panny Reiss, podj t  

przez sam  katedr . Jednak notk  opatrzono autentycznym kr giem w stylu Glimmunga. Je li obie notki były fałszerstwami, to nale ało 

podziwia  ich autora. 

Wzi wszy ostatni  karteczk  do r ki, Joe napisał na jej odwrocie co  w rodzaju odpowiedzi. 

Skoro jeste  dobrego zdrowia, dlaczego zostajesz tam w dole? Podpisano Zmartwiony Pracownik. 

Wepchn ł li cik do jednej z butelek, doło ył odwa nik z pasa ołowianego, zakorkował przesyłk  i wrzucił j  do wody. Natychmiast 

zaton ła. A zaraz potem wynurzyła si  z gło nym pluskiem. Wyłowił j  i otworzył. 

Obecnie niszcz  Czarn  Katedr . Wróc  na stały l d, jak tylko sko cz . Podpisano Udzielny Władca. PS Zbierz pozostałych. B d  

potrzebni. G. 

Wypełniaj c bez przekonania polecenie, Joe podpłyn ł do doku. Znalazł wideofon, a było ich kilka i poprosił o poł czenie z wie  portu 

gwiezdnego. 

- Kiedy odleciał ostatni statek? - zapytał wie . 

- Wczoraj. 

- A wi c statek mi dzysystemowy nadal jest u was? 

- Tak. 

To dobre wie ci, a zarazem nieprawdopodobne, pomy lał Joe, i powiedział: 

- Glimmung chce, by zatrzyma  ten statek i wysła  jego pasa erów z powrotem do kwater. 

- Czy ma pan upowa nienie do wyst powania w imieniu Glimmunga? 

- Tak - odparł Joe. 

- Prosz  to udowodni . 

- Udzielono mi ustnych wskazówek. 

background image

41 

 

- Prosz  to udowodni . 

- Je li pozwoli pan statkowi odlecie  - powiedział Joe - wówczas Heldscalla nigdy nie zostanie podniesiona. A Glimmung ci  zniszczy. 

- Ale jak pan to udowodni? 

- Prosz  mi pozwoli  porozmawia  z pann  Reiss - rzekł Joe. 

- Kim jest panna Reiss? 

- Jest na pokładzie statku. To prywatna sekretarka Glimmunga. 

- Od niej równie  nie przyjmuj  rozkazów. Jestem autonomiczny. 

- Czy ta wielka czarna rzecz ze skrzydłami przyleciała do was? 

- Nie. 

- W ka dym razie - powiedział Joe - leci. Powinna pojawi  si  w ka dej chwili. Wszyscy na pokładzie statku umr , je li nie ka esz im go 

opu ci . 

- Neurotyczna panika nie przekona mnie - o-znajmiła wie a, ale jej głos nie brzmiał ju  tak pewnie. 

Nast piła chwila ciszy, Joe wyczekiwał niecierpliwie dalszego ci gu. 

- Wydaje mi si  - rzekła wie a -  e co  widz . 

- Wypu  pasa erów ze statku - nakazał Joe - zanim b dzie za pó no. 

- Ale b d  bezradni jak krowi ta - upierała si  wie a. 

- Koci ta - poprawił Joe. 

- Wyraziłem si  jasno, mimo  e u yłem złej metafory - oznajmiła wie a. Ale teraz jej głos brzmiał ju  bardzo niepewnie. - Mo e 

mógłbym poł czy  pana z kim  na statku. 

- Pospiesz si  - krzykn ł Joe. Ekran telefonu pokazał gmatwanin  kolorów, a potem w jej miejsce pojawiła si  twarz Harpera Baldwina. 

- Panie Fernwright - jego głos wyra ał zdenerwowanie - wła nie opuszczamy statek. Rozumiem,  e fałszywy Glimmung zmierza w 

naszym kierunku. Czy mamy wystartowa ? 

- Rozkazy si  zmieniły - stwierdził Joe. - Glimmung  yje i czuje si  dobrze. Pragnie,  eby cie wszyscy przybyli do oceanicznego 

centrum. Najszybciej jak to mo liwe. 

Ekran wypełniła zimna, praktyczna twarz, niemal kobieca. 

- Tu Hilda Reiss. W takiej sytuacji jedyn  alternatyw  jest ewakuowanie planety Plowmana. S dziłam,  e pan to zrozumiał. Mówiłam 

pannie Yojez... 

- Ale Glimmung chce,  eby cie przybyli tutaj - powiedział Joe. Co za cholerna słu bistka. Wyci gn ł notk  Glimmunga przed obiektyw 

kamery. - Poznaje pani to pismo? Jako jego sekretarka powinna pani. 

Marszcz c czoło, zacz ła czyta : 

- Nikt ju  nie musi opuszcza  planety. Zawiadom ich,  e nic mi nie jest i powiedz... 

Joe przytrzymał przed ekranem drug  notk . 

- Zbierz pozostałych - odczytała panna Reiss. - Rozumiem. Tak, to oczywiste - spojrzała na Joego - w porz dku, panie Fernwright. 

Zatrudnimy were-jów jako kierowców i jak najszybciej przyb dziemy do pana. Mo e pan nas oczekiwa  za dziesi , pi tna cie minut. Z 

wielu powodów mam nadziej ,  e uwolniony fałszywy Glimmung nie zniszczy nas po drodze. Do widzenia. - Odło yła słuchawk . Ekran 

pociemniał. 

Dziesi  minut, pomy lał Joe. Z Czarnym Glimmun-giem nad głow . B d  mieli szcz cie, je li uda im si  znale  jakich  werejów. 

Nawet wie a, produkt zupełnie syntetyczny, zmartwiła si  sytuacj . 

Nadzieja,  e dotr  do niego, była nikła. 

Min ło pół godziny. Nie było ani  ladu poduszkowca,  adnego znaku zbli aj cej si  grupy. Dopadł ich, powiedział sobie Joe. Przepadli. 

Tymczasem Glimmung walczy z Czarn  Katedr  w Mar  Nostrum. Wszystko decyduje si  wła nie teraz. 

Dlaczego nie przybywaj , martwił si . Czy naprawd  dopadł ich Czarny Glimmung? Czy s  ju  trupami pływaj cymi w wodzie, czy 

mo e schn cymi na brzegu kupkami ko ci? A Glimmung? Co z nim? Nawet je li tu przyb d , wszystko zale y od zwyci stwa 

Glimmunga nad Czarn  Katedr . Je li zginie, przyb d  tu na pró no. I tak b dziemy musieli wszyscy opu ci  t  planet . Ja wróc  na 

zatłoczon  Ziemi , gdzie u ywa si  bezwarto ciowych pieni dzy. Wróc  do swej emeryturki, do pustej klitki, gdzie nic si  nie dzieje. I do 

Gry, do tej cholernej Gry. Na cał  reszt   ycia. 

Nie zamierzam si  st d rusza , powiedział sobie. Nawet je li Glimmung zginie. Ale jaki b dzie ten  wiat bez Glimmunga. Rz dzony 

Ksi g  Kalendów... schematyczny  wiat, gdzie ka dy dzie  uj ty jest w ramy Ksi gi, gdzie nie ma wolno ci. Ksi ga b dzie nam mówi  

ka dego ranka, co mamy robi , a my b dziemy to robi . W ko cu Ksi ga powie nam,  e mamy umrze , a my... umrzemy, pomy lał. 

Ksi ga myliła si . Mówiła,  e to, co znajd  pod wod , spowoduje, i  zabij  Glimmunga. Nic takiego si  nie stało. 

Lecz Glimmung nadal mo e umrze , przepowiednia mo e si  spełni . Pozostały dwie bitwy: o zniszczenie Czarnej Katedry i wyniesienie 

Heldscalli na powierzchni . Glimmung mo e zgin  w ka dej z nich, mo e ginie ju  teraz. A wraz z nim cała nadzieja. 

Wł czył radio, by posłucha  wiadomo ci. 

- Jeste  impotentem? - odezwało si  radio. - Nie mo esz osi gn  orgazmu? Hardovax zmieni twoje troski w rado . - Tu odezwał si  

kolejny głos, nale acy do słabowitego m czyzny: - Na Boga, Sally, co si  ze mn  stało? Wiem,  e ostatnio zauwa yła , jaki jestem 

oklapni ty. Kurcz , wszyscy to zauwa yli... - Tutaj głos zmienił si  na  e ski: - Harry, potrzebujesz tylko pewnej tabletki o nazwie 

Hardovax. W par  dni staniesz si  prawdziwym m czyzn . - Hardo-vax? - znów Harry. - Kurcz , mo e powinienem spróbowa ... - I 

ponownie głos spikera: - Dost pny we wszystkich aptekach lub na zamówienie... - W tym momencie Joe wył czył radio. Teraz ju  wiem, 

o co chodziło Willisowi, powiedział sobie. 

Na miniaturowym l dowisku centrum wyl dował du y poduszkowiec. Joe usłyszał jego przybycie; cały budynek dr ał i wibrował. A wi c 

udało im si , pomy lał i pospieszył na spotkanie. Nogi miał jak z gumy, ledwie go niosły. 

Pierwszy pojawił si  Harper Baldwin. 

- No, jest pan, panie Fernwright. - U cisn ł serdecznie r k  Joego. Wydawał si  rozlu niony. - Ale  to była bitwa. 

background image

42 

 

- Co si  stało? - zapytał Joe, widz c wysiadaj c  z pojazdu kobiet  w  rednim wieku o ostrych rysach twarzy. Na Boga, pomy lał, nie 

stój tak, mów co . - Jak udało si  wam uj  z  yciem? - zapytał, widz c, jak wysiada czerwonawy kr pusek, za nim matrona, a potem 

jeszcze malutki facecik. 

Pojawiła si  Mali Yojez, która oznajmiła: 

- Uspokój si , Joe. Ale si  podniecasz. 

Teraz zacz ły wysiada  niehumanoidalne formy  ycia. Wielonogi gastropoid, wielka szara cza, puszysta kostka lodu, czerwona galaretka 

w metalowej ramie, jednokomórkowy głowonóg, milutki dwukomorowiec Nurb K'ohl Daq, paj czak w błyszcz cym chitynowym 

pancerzu... a potem sam ogoniasty werej - kierowca. Wszystko to szło, pełzało, toczyło si  i  lizgało po po- 

wierzchni platformy, chroni c si  w kapsułach przed nocnym chłodem. Tylko Mali pozostała przy nim... no i werej - kierowca, który palił 

jaki  dziwny rodzaj trawki. Wygl dał na zadowolonego z siebie. 

- Było a  tak  le? - zapytał Joe. 

- Było strasznie - powiedziała Mali uspokojonym ju  nieco głosem, nadal jednak była blada. 

- Nikt jako  nie chce o tym mówi  - dziwił si  Joe. 

- Ja ci opowiem - oznajmiła. - Daj mi tylko chwilk . - Wyci gn ła r k  do wereja. Gdy dostała papierosa, zaci gn ła si  łapczywie i 

podała go Joe-mu. - Palili my je kiedy  z Ralfem. Pomagały. 

Joe pokr cił głow . 

- No dobrze - zgodziła si . - Po twoim telefonie wyszli my ze statku. Wtedy wła nie nadleciał Czarny Glimmung i zacz ł nas okr a . 

Naj li my tego wereja i... 

- Wystartowałem - oznajmił dumnie werej. 

- Tak, wystartował - ci gn ła Mali. - Poinformowano go dokładnie o sytuacji, wi c leciał, prawie dotykaj c ziemi. Leciał mo e z dziesi  

stóp nad budowlami i polami. A co najwa niejsze, obrał sobie tylko znan  drog . - Do wereja za  powiedziała: - Zapomniałam, jaki był 

powód stworzenia przez ciebie tego szlaku. Wyja nij to jeszcze raz. 

Werej wyj ł papierosa z szarych warg i odparł: 

- Uciekinierzy przed podatkiem dochodowym. 

- Tak. - Mali skin ła głow . - Na planecie Plowmana obowi zuje wielki podatek dochodowy, około siedemdziesi ciu procent, oczywi cie 

zale y to równie  od grupy zaszeregowania. A wi c wereje obsługuj cy taksówki musieli si  nauczy  tak lawirowa  mi dzy policj  a 

agentami podatkowymi, by dowie  pasa era, zanim zostanie przyłapany. Na statku pasa er jest ju  bezpieczny, bo to miejsce 

eksterytorialne jak ambasada. 

- Zawsze mi si  udaje - pochwalił si  werej - dowie  pasa era na statek, nim go złapi .  aden policyjny kr ownik, nawet z radarem, nie 

złapie mnie przed portem. W ci gu dziesi ciu lat udało im si  tylko raz i akurat wtedy byłem czysty - skrzywił si , wypuszczaj c dym. 

Joe zapytał: 

- To znaczy,  e Czarny Glimmung ruszył za wami? 

- Nie - odparła Mali. - Rzucił si  na statek w par  minut potem, jak go opu cili my. Statek uległ całkowitemu zniszczeniu, a Czarny 

Glimmung został powa nie ranny, tak mówili przez radio. 

- Wi c dlaczego uciekali cie zakosami? - zdziwił si  Joe. 

- Wtedy zdawało si  to dobrym pomysłem - odparła Mali. - Hilda Reiss mówiła co  o tym,  e Glimmung atakuje Czarn  Katedr . Czy 

były jakie  nowiny na ten temat od czasu, gdy rozmawiali cie przez telefon? 

- Nie - powiedział Joe. - Nie sprawdzałem. Czekałem, a  si  pojawicie. 

- Jeszcze minutka na pokładzie tego statku - pomy lała gło no Mali - a zostaliby my zabici. To było tak blisko, Joe. Nie chciałabym 

prze y  tego jeszcze raz. My l ,  e jemu statek wydawał si   ywy, bo był taki wielki. My byli my tacy male cy, pewnie nigdy nie 

widział poduszkowca. 

- Dziwne rzeczy dziej  si  na tej planecie - powiedział werej. Teraz czy cił sobie z by paznokciem kciuka. Nagle wyci gn ł dło . 

- Czego chcesz? - zapytał Joe. - U cisn  mi r k ? 

- Nie - oznajmił werej. - Chc  0,85 crumbla. Oni powiedzieli,  e ty płacisz za t  ekstra ucieczk . 

- Zwró  si  do Glimmunga - powiedział Joe. 

- Nie ma pan 0,85 crumbla? - zapytał werej. 

- Nie - odparł Joe. 

- A pani? - zwrócił si  werej do Mali. 

- Nikomu z nas jeszcze nie zapłacono - powiedziała Mali. - Uregulujemy rachunek, kiedy Glim-mung nam zapłaci. 

- Mógłbym wezwa  policj  - oznajmił werej, ale nie wygl dało na to, by rzeczywi cie chciał. W zasadzie to miła istota, pomy lał Joe. 

Przyjmie zapłat  pó niej. 

Mali wzi ła Joego za r k  i poprowadziła pod kopuł . Werej został z tyłu. Nie próbował ich zatrzyma . 

- Wydaje mi si  - powiedziała Mali -  e osi gn li my wspaniałe zwyci stwo. Mam na my li ucieczk  przed Czarnym Glimmungiem i 

jego kontuzj . On chyba nadal pozostaje w porcie gwiezdnym, a władze zastanawiaj  si , co z nim zrobi . B d  czeka  na decyzj  

Glimmunga. Ralf twierdził,  e dzieje si  tak od wielu dziesi cioleci, od chwili jego przybycia tutaj. On bardzo interesował si  rz dami 

Glimmunga nad t  planet . Mawiał nawet... 

- A je li Glimmung zginie? - zapytał Joe. 

- Wówczas werej nie otrzyma zapłaty - odpowiedziała Mali. 

- Nie o tym my lałem - powiedział Joe. - Chodziło mi o to, czy w przypadku  mierci Glimmunga władza nie zostanie powierzona 

Czarnemu Glimmun-gowi? Jako najbli szemu substytutowi? 

- Bóg jeden wie - rzekła Mali. Doł czyła do grupy ró norodnych istot i przysłuchiwała si , co Harper Baldwin ma do powiedzenia 

miłemu dwukomorowcowi. 

- Faust zawsze umiera - oznajmił Harper Baldwin. 

background image

43 

 

- Tylko w sztuce Marlowe'a i zainspirowanych przez ni  legendach - odparł Nurb K'ohl Daq. 

- Wszyscy wiedz ,  e Faust umiera - powiedział 

Harper Baldwin. Spojrzał po otaczaj cych go kr giem stworzeniach. - Czy  nie mam racji? - zapytał. 

- To nie zostało jeszcze rozstrzygni te - rzekł Joe. 

- Ale  tak! - krzykn ł Harper Baldwin. - W Ksi dze Kalendów. I to dokładnie. Spójrzcie raz jeszcze. Przestali my ju  na to zwraca  

uwag , ale powinni my byli odlecie , gdy jeszcze mogli my, gdy statek był gotowy do startu. 

- Wówczas by my zgin li - stwierdził paj czak i zamachał wieloma odnó ami. - Uderzaj c w statek, Czarny Glimmung zabiłby nas 

wszystkich. 

- To prawda - zgodziła si  Mali. 

- Tak by było - rzekł Nurb K'ohl Daq w swój przemiły sposób. - Jeste my tu tylko dlatego,  e pan Fernwright potrafił przekona  pann  

Hild  Reiss, i  Glimmung pragnie, aby my wyszli ze statku, co nast pnie uczynili my... 

- Bzdury - zdenerwował si  Harper Baldwin. 

Joe si gn ł po latark  i udał si  nad wod . Skierował jasne helowe  wiatło na powierzchni  oceanu w poszukiwaniu... czegokolwiek. 

Jakiegokolwiek znaku,  wiadcz cego o kondycji Glimmunga. Popatrzył na swój zegarek. Od momentu starcia z Czarnym Glimmungiem i 

zapadni cia si  Glimmunga w gł biny Mar  No-strum min ła ju  prawie godzina. Czyjego pracodawca nadal  yje? Czy jego ciało 

wypłyn łoby na powierzchni , czy tak jak moje bł kałoby si  w pełnej rozkładu otchłani, zastanawiał si  Joe. Czy gniłoby i chowało si  

w trumnie albo innej konstrukcji; ju  nie ywe, ale jeszcze nie całkowicie martwe? Taki stan pół mierci mógł trwa  całe wieki. Wówczas 

Czarna Katedra miałaby okazj  utorowa  sobie drog  na powierzchni  i na suchy l d. Gdyby Glimmung umarł, nic nie byłoby w stanie jej 

powstrzyma . 

Mo e pojawiła si  kolejna wiadomo ? Szukał na wodzie butelki, omiatał  wiatłem wielkie połacie oceanu.  adnej butelki. Nic. Obok 

zjawiła si  Mali. 

- Masz co ? 

- Nie - odparł krótko. 

- Czy my lisz o tym, co ja? - zapytała. - Nadal s dz ,  e wisi nad nim fatum pora ki. Ksi ga ma racj ; Harper Baldwin te . Faust zawsze 

przegrywa, a Glimmung jest wcieleniem Fausta. Ta jego walka... jego upór... wszystko si  zgadza. Legenda sprawdza si  co do joty, 

nawet w tym momencie, gdy tu stoimy. 

- Mo e masz racj  - zgodził si  Joe, nadal przeczesuj c powierzchni  wody snopem  wiatła. Mali przytuliła si  do niego. 

- Teraz ju  jeste my bezpieczni. Mo emy st d odlecie . Czarny Glimmung ju  nam nie zagrozi. 

- Ja zostaj . - Joe odsun ł si  od dziewczyny, wci  szukaj c butelki. O niczym nie my lał, jedynie biernie czekał. Czekał na wskazówk , 

na znak. Jakikolwiek znak o tym, co si  dzieje na dole. 

Nagle woda wzburzyła si . Skierował  wiatło w tamt  stron . Wysilał wzrok. 

Co  wielkiego próbowało wydosta  si  na powierzchni . Co to było? Heldscalla? Glimmung? A mo e Czarna Katedra? Czekał 

roztrz siony. Woda gotowała si  i syczała, w gór  wzbijały si  kł by pary, a noc wypełniło pot ne wycie istoty, dokonuj cej 

tytanicznego wysiłku. 

- To Glimmung - oznajmiła Mali. - Jest ci ko ranny. 

 

 

Rozdział pi tnasty 

 

Kr g ognia wygasł. Wirował jedynie wodny kr g, ale robił to tak nieporadnie, jakby poruszała nim zepsuta maszyna, a nie  ywa istota. 

Reszta grupy zgromadziła si  na brzegu. 

- Nie udało mu si  - powiedziała czerwona galaretka wsparta na metalowej ramie. - Widzicie, zaczyna umiera . 

- Tak - powiedział gło no Joe i zdziwił si , słysz c własne słowa. Brzmiały zgrzytliwie na tle j ków wydawanych przez rannego 

Glimmunga. Wielu innych podchwyciło je, jakby wypowiedział zakl cie, jakby to on podj ł decyzj , czy Glimmung ma  y , czy nie. - 

Ale nie mo emy by  pewni, póki si  do niego nie zbli ymy - dodał. Odło ył latark  i zszedł po drabinie do łodzi. - Zamierzam to 

sprawdzi  - oznajmił. Si gn ł po latark , a potem, dr c na nocnym wietrze, odpalił silnik. 

- Nie pły  tam - przestrzegła go Mali. 

- Zobaczymy si  za chwil  - zbagatelizował to Joe. Wyprowadził motorówk  z doku i skierował j  w spienione fale tworz ce si  wokół na 

wpół wynurzonego Glimmunga. 

Jak e wielka musi by  ta rana, rozmy lał w skacz cej po falach łodzi. Rana na skal , jakiej nie jestem w stanie poj . Cholera, pomy lał z 

gorycz , dlaczego to musi si  tak ko czy ? Dlaczego nie mogło by  inaczej? Czuł si  bezradny, jakby i jego ogarniała  mier . Jakby sam 

był Glimmungiem. 

Na wodzie kołysał si  wielki kształt, z którego płyn ła krew. Zupełnie jak z Chrystusa na krzy u. Jakby były jej niezliczone ilo ci. Jakby 

ten moment miał trwa  wiecznie, pomy lał Joe. Ja na łódce, próbuj  si  zbli y , a on tam w wodzie, wykrwawia si  na  mier . Bo e, to 

okropne, naprawd  okropne. A jednak prowadził łód  coraz bli ej. 

Gdzie  z gł bin własnego ciała odezwał si  Glim-mung: 

- Potrzebuj  was. Potrzebuj  wszystkich. 

- Ale có  mo emy zrobi ? - Joe podpłyn ł jeszcze bli ej. 

Teraz kraw d  ciała Glimmunga znajdowała si  o kilka metrów od motorówki. Woda i krew wlewały si  na jej pokład. Joe czuł jak łód  

si  zanurza. Je li tak dalej pójdzie, to za chwil  zaton , pomy lał. 

Z oporami zmienił kierunek i teraz odpływał od Glimmunga. Łód  przestała ton . A jednak nie czuł si  dzi ki temu lepiej. Strach 

pozostał ten sam. Joe wci  identyfikował si  z umieraj cym pracodawc . 

Glimmung przewrócił si  wła nie na bok, trac c kontrol  nad ciałem i wybełkotał: 

background image

44 

 

- Ja... ja... 

- Powiedz tylko, co mamy robi  - krzykn ł Joe - a zrobimy to. 

- To bardzo miło z twojej strony - zdołał wyszepta  Glimmung, a potem przewrócił si  brzuchem do góry, tak  e nie mógł ju  mówi . 

Oto koniec, pomy lał Joe. 

Z ci kim sercem skierował łód  do przystani. Było po wszystkim. 

Par  istot, w tym Mali i Harper Baldwin, pomogło mu przycumowa  łód . 

- Dzi ki - powiedział i niezgrabnie wdrapał si  po drabince. - On nie  yje - o wiadczył. - Albo jest na kraw dzi  mierci klinicznej. - 

Pozwolił pannie Reiss i Mali okry  si  kocem, który natychmiast przywarł do mokrego od wody i krwi ciała. Mój Bo e, pomy lał, jestem 

przemokni ty do suchej nitki. Zupełnie o tym nie pami tał, tak pochłon ło go to, co działo si  z Glimmungiem. Teraz znów zwracał 

uwag  na siebie. Na to,  e jest mokry, przemarzni ty i przepełniony gorycz . 

- Masz tutejszego papierosa. - Mali wetkn ła mu go mi dzy wargi. - Wchod  do  rodka. Nie ma ju  na co patrze . Zrobiłe , co mogłe  i 

musisz wypocz . 

- On prosił nas o pomoc - wyszczekał z bami Joe. 

- Wiem - powiedziała Mali. - Słyszeli my to. Pozostali skin li głowami. Na ich twarzach malował si  ból. 

- Nie wiem, co mogliby my dla niego zrobi  - powiedział Joe. - Jak mogliby my mu pomóc. Nie widz   adnej mo liwo ci, ale on chciał 

powiedzie  co  jeszcze. Mo e gdyby powiedział, mogliby my mu pomóc. W ostatnich słowach tylko mi podzi kował. - Joe pozwolił 

Mali wprowadzi  si  pod ogrzewan  kopuł . 

- Dzi  w nocy opu cimy to miejsce - oznajmiła Mali. 

- W porz dku - zgodził si  Joe, kiwaj c głow . 

- Le  ze mn  na moj  planet  - zaproponowała Mali. - Nie wracaj na Ziemi . Nie b dziesz tam szcz liwy. 

- Tak - odparł. Mówiła prawd , bez najmniejszych w tpliwo ci. - A gdzie Willis? - zapytał, rozgl daj c si  wokół. - Chc  mu przekaza  

jeszcze par  pojedzonek. 

- Powiedzonek - poprawiła go Mali. Skin ł głow . 

- Tak. Chciałem powiedzie  powiedzonek. 

- Jeste  naprawd  zm czony. 

- Cholera - powiedział. - Nie wiem nawet dlaczego. Przecie  tylko tam podpłyn łem i próbowałem z nim pogada . 

- To poczucie odpowiedzialno ci - stwierdziła Mali. 

- Jakiej odpowiedzialno ci? Nawet go dobrze nie słyszałem. 

- Ale obiecałe  mu co . Odno nie nas wszystkich. 

- Tak czy inaczej zawiodłem - powiedział Joe. 

- To on nas zawiódł. Nie ma w tym twojej winy. Słuchałe  go; wszyscy go słuchali my. Nic nie powiedział. 

- Czy on nadal jest na powierzchni? - zapytał Joe. Zerkn ł jej przez rami  na wod . 

- Jest na powierzchni, dryfuje w t  stron . Joe rzucił papierosa, zgasił go obcasem i ruszył ku wodzie. 

- Zosta  tu - próbowała go powstrzyma  Mali. - Tam jest zimno, a ty jeste  nadal mokry. Umrzesz. 

- Wiesz, jak umarł Gilbert? - zapytał j . - William Schwenck Gillbert? Dostał ataku serca, próbuj c ocali  ton c  dziewczyn . - Joe 

przepchn ł si  obok Mali na zewn trz. - Chc  umrze  - dodał, widz c  e Mali idzie za nim. - Co w pewnym sensie mnie przera a. 

A mo e by tak umrze  z Glimmungiem, pomy lał. W ten sposób dowiedziałbym si  chocia , co on czuje. 

Ale któ  by zwrócił na to uwag ? Nikt taki nie pozostał. Spiddlery i wereje, pomy lał. I roboty. Przepchn ł si  przez reszt  grupy a  na 

samo nadbrze e. 

Cztery latarki o wietlały wybrzuszenie na wodzie, które kiedy  było Glimmungiem. • Joe, tak jak i inni, patrzył na ten widok w milczeniu. 

Nie przychodził mu do głowy  aden komentarz.  aden te  nie wydawał si  potrzebny. Popatrz na to, Joe, powiedział do siebie, do czego 

doprowadziłe . Zatem summa summarum Ksi ga Kalendów miała racj . Schodz c w gł biny, spowodowałem jego  mier . 

- To twoja robota - rzekł Harper Baldwin. 

- Jasne - stoicko zgodził si  Joe. 

- Miał pan powody? - zapytał wielonogi gastro-poid. 

- Nie - oznajmił Joe. - Chyba  eby liczy  głupot . 

- Jestem gotów j  policzy  - stwierdził Harper Baldwin. 

- Okay - rzekł Joe. - Pa ska sprawa. 

Wpatrywał si , wpatrywał i wpatrywał, a Glimmung był coraz bli ej, bli ej i bli ej. W momencie, gdy znalazł si  tu  przy brzegu, jego 

ciało poderwało si  nagle. 

- Uwaga! - krzykn ła z tyłu Mali. Cała grupa rozproszyła si , biegn c ku schronieniom w kopułach. 

Za pó no. Joe spojrzał w gór  i dostrzegł opadaj ce wielkie cielsko. Glimmung opu cił si  na nadbrze e, zatapiaj c je i łami c w drzazgi. 

W chwil  potem Joe przygl dał si  ciału Glimmunga z zupełnie innej perspektywy. Od wewn trz. 

Glimmung zamkn ł ich w sobie. Wszystkich. Nikt nie uszedł, nawet robot Wilłis, który stał daleko na uboczu. Teraz był schwytany i 

usidlony wewn trz Glimmunga. 

Joe usłyszał, jak Glimmung mówi. Słyszał to nie uszami, lecz mózgiem. Równocze nie dosłyszał głosy innych, reszty grupy, wplecione w 

głos Glimmunga jak tło muzyczne audycji radiowej: 

- Pomocy?! 

- Gdzie jestem? 

- Wypu cie mnie! 

Mamrotali jeden przez drugiego jak spłoszone mrówki. Nad tym wszystkim grzmiał głos Glimmunga. 

- Zaprosiłem was tu dzisiaj - o wiadczył - poniewa  potrzebuj  waszej pomocy. Tylko wy mo ecie mi jej udzieli . 

Jeste my jego cz ci , zdał sobie spraw  Joe. Cz ci ! Próbował co  zobaczy , ale widział tylko rozmydlon  galaretk , która przesłaniała 

background image

45 

 

otaczaj c  ich rzeczywisto . Nie jestem przy kraw dzi, pomy lał, jestem w centrum. Nic wi c nie widz . Ci z brzegu mo e co  widz , 

ale... 

- Prosz , posłuchajcie mnie - przerwał Glim-mung. - Skoncentrujcie si . Je li tego nie uczynicie, zostaniecie zabsorbowani i znikniecie, 

nikomu na nic si  nie przydaj c. Potrzebuj  was do  ycia, chc  by cie istnieli jako odr bne jednostki w mej wielkiej somatycznej 

osobowo ci. 

- Czy kiedykolwiek nas wypu cisz? - zaj czał Harper Baldwin. - Czy te  zostaniemy tu na zawsze? 

- Chc  wyj  - krzyczała panicznie panna Reiss. - Wypu  mnie! 

- Prosz  - błagała wielka szara cza - chc  fruwa  i  piewa . A trzymasz mnie tutaj  ci ni t  z innymi. Pozwól mi fruwa , Glimmungu! 

- Uwolnij nas! - błagał Nurb K'ohl Daq. - To nie jest w porz dku! 

- Zniszczysz nas! 

- Po wi casz nas na ołtarzu! 

- Czy zginiemy, nie mog c na to nic poradzi ? 

- Nie zginiecie. Zostali cie tylko wchłoni ci - o wiadczył Glimmung. 

- To tak jakby my zgin li - oponował Joe. 

- Nie - grzmiał Glimmung. - Wcale nie tak. - Zacz ł oddala  si  od nadbrze a i jego resztek, których nie wchłon ł. W dół, pomy lał 

Glimmung, a Joe zaraz odebrał t  my l. Inni tak e. W dół, na samo dno. Nadszedł czas wyniesienia Heldscalli. 

Teraz, pomy lał Glimmung. To, co zaton ło przed wiekami, znów znajdzie si  na powierzchni. Amalita i Borel, pomy lał. B dziecie 

wolne, gdy znajdziecie si  na brzegu. B dzie tak jak kiedy , a  do ko ca wszech wiata. 

Gł bia. Woda stała si  m tna. Roiła si  od przeró nych drobin. To gł binowa  nie yca, pomy lał. Zima uczyniona z zawieszonych w 

wodzie form ro linnych. Niech ju  opadn . 

Przed nimi le ała Heldscalla. Jasne wie e, gotyckie łuki, witra e oprawne w złoto. Zobaczył to mnóstwem oczu. Była nienaruszona, je li 

nie liczy  in ynierskich przygotowa , jakie ju  poczyniono w celu jej wydobycia. Teraz, pomy lał Glimmung, wejd  do ciebie, stan  si  

cz ci  ciebie i wynios  ci . Wzniesiesz si  ze mn  i umrzemy na brzegu. Ale b dziesz ocalona. 

Dostrzegł ruiny Czarnej Katedry. Rozbite na kawałki. Powalone w tym miejscu, gdzie je pozostawił. Gnij ce i nieprzydatne resztki, które 

ju  w niczym nie mog  mi przeszkodzi , nawet gdy jestem tak słaby. Dzi ki wam wszystkim, pomy lał, znów mog  działa . Czy mnie 

słyszycie? 

- Powiedzcie, czy mnie słyszycie? - rzekł. 

- Tak, słyszymy. 

- Tak? 

- Tak - powtarzały głosy zjednoczonych form. 

- W porz dku - powiedział, nurkuj c z triumfem ku Heldscalli. 

- Czy my to prze yjemy? - zapytał Joe Fern-wright. Odczuwał strach. 

Prze yjecie, pomy lał Glimmung. Ale ja nie prze yj . Zmieniaj c kształt, rozci gn ł si  najbardziej jak mógł i oplótł sob  katedr . Teraz 

wy jeste cie mn , a ja jestem tob , Heldscallo, pomy lał. Stało si  tak wbrew Ksi dze. 

Trzymał w sobie zatopion  katedr . 

Teraz, pomy lał. Nasłuchiwał, przestał si  rusza . Panie Baldwin, pomy lał, panno Yojez, panie Daq, panno Fleg, panno Reiss, czy mnie 

słyszycie? 

- Tak - rozległy si  zduszone odpowiedzi. Czuł ich obecno , ich podniecenie, ich wol  działania. 

- Razem - powiedział im. - By prze y  musimy prze  w gór , a to wymaga współdziałania. Nie ma innej drogi. Nigdy nie było. 

- Co mamy robi ? - zapytały głosy. 

- Poł czcie si  ze mn  - powiedział Glimmung. - Poł czcie swe umiej tno ci... wszystko w mym umy le. Panie Baldwin; pan 

przemieszcza przedmioty na odległo . Prosz  mi pomóc. Pomóc im wszystkim. Panno Yojez; pani posiadła sztuk  odłupywania korali. 

Prosz  to teraz robi , prosz  skruszy  korale. Panie Fern-wright, musi pan poł czy  razem ceramiczne powierzchnie katedry... one niech 

b d  glin , a pan garncarzem. Panie Daq; jest pan in ynierem hydraulikiem. 

- Nie - odparł Daq. - Jestem archeologiem; zajmuj  si  odkopanymi obiektami. Potrafi  je identyfikowa , katalogowa  i ustala  ich 

warto  kulturow . 

Tak, pomy lał Glimmung, to pan Lunc jest in ynierem hydraulikiem. Zapomniałem. Zbie no  nazwisk. 

- A teraz pierwsze podej cie - oznajmił Glimmung wszystkim swym cz ciom posiadaj cym odr bne osobowo ci. - Katedra zapewne 

wci gnie nas znów pod wod . Ale wówczas spróbujemy jeszcze raz. 

- Dopóki starczy nam  ycia? - spytała Mali Yojez. 

Tak, pomy lał. Póki  yjemy, b dziemy próbowa . Póki nie umrze ostatni z nas. 

Ale to nie jest w porz dku, pomy lał Harper Baldwin. 

Zaoferowali cie mi od siebie wszystko, pomy lał Glimmung. Chcieli cie pomóc, gdy umierałem. Teraz mo ecie to zrobi . Cieszcie si  

tym. 

Licznymi wypustkami złapał płyt  wspieraj c  katedr . Przedtem byli tu: Czarny Glimmung i Czarna Katedra. Nie mogłem bra  na siebie 

a  takiego ryzyka. Teraz mog . 

Pierwsza próba si  nie powiodła. Katedra nadal tkwiła w obj ciach korali. Cał  sw  mas . Westchn ł z wysiłku. Powtórzyły to za nim 

wszystkie wewn trzne głosy. Z bólem i desperacj . 

Ona nie chce si  ruszy , pomy lał Joe Fernwright. 

- Czy by? - zapytał Glimmung. - Sk d wiesz? 

Odkryłem to, pomy lał Joe, b d c tu w dole. Odczytałem to z dzbana, pami tasz? 

Tak, pomy lał Glimmung. Pami tam. Czuł przera enie ogarniaj ce wszystkich, którzy z nim tu przybyli. Nawet jego samego. Historia si  

powtarza, pomy lał. Faust odnosi pora k . Ale przecie  ja nie jestem Faustem. 

background image

46 

 

- Jeste  - powiedziało wiele głosów. 

- Ci gnijmy w gór  - oznajmił Glimmung. - Dalej. 

Czuł,  e cokół katedry stawia opór. 

Mo e masz racj , Joe, pomy lał. 

Wiem,  e j  mam, nadpłyn ła odpowied . Tak było ju  kiedy  i historia znów si  powtórzy. 

Ale ja mog  d wign  Heldscall , powiedział do siebie i innych Glimmung. Mo emy to zrobi , my wszyscy. 

U ywaj c ich jako ramion, naparł na brył  katedry i przymuszał j  do ruchu, nawet wbrew jej woli. Czuj c opór, napełnił si  gorycz . 

Tego nie wiedziałem, pomy lał. Mo e ta wiedza mnie zabije, mo e tak nale y rozumie  Ksi g . Mo e powinienem zostawi  katedr  tu w 

dole, pomy lał. Mo e tak jest lepiej. 

Ona si  nie podda. 

Spróbował jeszcze raz. Nie. Nie podda si , teraz ju  wiem. Nigdy. I nikomu. Pod  adnym pozorem. 

- Podda si  - powiedział Joe Fernwright. - Gdy wyli esz si  ju  z ran poczynionych ci przez Czarn  Katedr . 

- Co? - zapytał i nasłuchiwał. Do głosu Joego doł czyły inne: 

- Gdy b dziesz silniejszy, ale nie wcze niej. 

Musz  si  wzmocni , zrozumiał. Musi min  troch  czasu, prawdziwego czasu, nad którym nie mam kontroli. Sk d oni mog  o tym 

wiedzie , skoro ja nie wiem? Nasłuchiwał, lecz nie słyszał ju  głosów. Ustały, gdy przestał si  nat a . Niech wi c tak b dzie, 

zdecydował. Wypłyn  na powierzchni  bez katedry i pewnego dnia, ju  wkrótce, znów spróbuj . 

Wówczas powtórnie was pochłon . Wszystkich. Znów b dziecie cz stk  mnie, jak teraz. 

- W porz dku - zapiszczały głosy. - Ale ju  nas pu . Udowodnij,  e mo esz nas uwolni . 

- Tak zrobi  - oznajmił im. I wypłyn ł na powierzchni . 

Owiało go nocne powietrze. Zobaczył błyszcz ce w oddali gwiazdy. 

Na linii brzegu, w towarzystwie wodnego ptactwa, wypu cił z siebie wszystkich, których pochłon ł, po czym ponownie rzucił si  w 

gł biny, które teraz były ju  dla  bezpieczne. 

Mógł w nich pozosta  na zawsze, nie nara aj c si  na spotkanie z wrogimi siłami. Dzi ki ci, Joe Fernwright, pomy lał, ale tym razem nie 

otrzymał ju  my lowej odpowiedzi. Znów był pusty w  rodku. A zatem wypowiedział te same słowa na głos. Robi c to, poczuł si  bardzo 

samotny. Przez chwil  miał ich przecie  w sobie. Ale... to znów si  powtórzy. Miłe, wewn trzne ciepło. 

Zbadał swe rany, uło ył si  wygodnie i czekał. 

Roztrz siony Joe Fernwright, z nogami w piaskowym błotku, usłyszał głos Glimmunga: 

- Dzi kuj  ci, Joe Fernwright. 

Słuchał dalej, ale nic wi cej ju  nie usłyszał. 

Widział wielkie cielsko Glimmunga, spoczywaj ce kilkaset jardów od brzegu. Mógł nas zabi , pomy lał. Siebie zreszt  te . Dobrze,  e 

posłuchał i nie próbował dalej wydobywa  katedry. 

- Koniec był bliski - zwrócił si  Joe do stworze  na pla y. Zwłaszcza do Mali Yojez, która przywarła do niego, próbuj c si  ogrza . - 

Bardzo bliski - dodał, na wpół do siebie. Zamkn ł oczy. A jednak Glimmung nas wypu cił. Teraz mo emy uda  si  przed siebie na 

własnych nogach. Chyba,  e on znów spróbuje nas pochłon . 

Ale to nie wydawało si  jak na razie aktualne. 

- Czy zamierzasz zosta  na planecie Plowmana? - zapytała Mali. - Wiesz, co to znaczy? On wkrótce znów pochłonie tych, którzy zostan . 

- Ja zostaj  - oznajmił Joe. 

- Dlaczego? 

- Chc  si  przekona ,  e Ksi ga jest omylna. 

- Ju  si  przekonałe . 

- Ale nie do ko ca - powiedział Joe. - Nie raz na zawsze. - Bo jak na razie, pomy lał, jeszcze nic nie wiadomo. Nie wiemy, co zdarzy si  

jutro czy po jutrze. Nadal mog  spowodowa   mier  Glimmunga. W jaki  po redni sposób. 

Ale wiedział,  e tak si  nie stanie. Było na to za pó no. Pewnych rzeczy ju  nie da si  odwróci . Kalendowie zawiedli. Nie posiadali ju  

nad nimi  adnej władzy. 

- Ksi ga myliła si  niewielkim stopniu - powiedział. Kalendowie z pewno ci  posługiwali si  rachunkiem prawdopodobie stwa. 

Generalnie wi c mieli racj . Ale istniały wyj tki, takie jak ten, gdy si  mylili. Co wa ne, chodziło o realn , fizyczn   mier  Glimmun-ga i 

dosłowne, fizyczne podniesienie Heldscalli. 

W relacji do tego pewne odległe fakty, jak ponowne wchłoni cie tej planety przez Sło ce, z którego powstała, nie miały znaczenia. Były 

zbyt odległe. W tak rozległej analizie Kalendowie mogli by  bezbł dni. Ich przepowiednie opierały si  na bazie praw termodynamiki i 

entropii. Oczywi cie Glimmung te  w ko cu umrze. I on te . Oni wszyscy. Ale w tej chwili i w tym miejscu Heldscalla czekała, a  

Glimmung dojdzie do siebie. W ko cu przecie  tak si  stanie i katedra wynurzy si  z wody, jak zaplanował Glimmung. 

- Byli my jedno ci  encefaliczn  - oznajmiła Mali. 

- Przepraszam? - zapytał Joe. 

- Grupowym umysłem. Tyle tylko,  e wszyscy podlegali my Glimmungowi. Ale przez moment - wykonała nieokre lony gest - my 

wszyscy, stworzenia z przynajmniej dziesi ciu ró nych systemów, działali my jak jeden organizm. W pewien sposób było to fascynuj ce. 

Nie by ... 

- Samotnym - doko czył Joe. 

- Tak. To sprawiło,  e zdałam sobie spraw , jak bardzo jestem samotna. Odizolowana od innych... od  ycia. To si  sko czyło, gdy 

wchłon ł nas Glimmung. Nie byli my ju  pojedynczymi nieudacznikami. 

- Przez chwil  - powiedział Joe. - Teraz ju  nie. 

- Skoro ty zostajesz, to ja te  - oznajmiła Mali. 

- Dlaczego? 

background image

47 

 

- Podoba mi si  grupowe my lenie, grupowa wola. Tak jak mówi  na twojej planecie, w jedno ci siła. 

- Nie mówi  ju  tak od prawie stu lat - zaprzeczył Joe. 

- Nasze podr czniki były bardzo stare - zalotnie usprawiedliwiła si  Mali. 

Joe odezwał si  gło no do reszty grupy: 

- W porz dku, ruszajmy do hotelu „Olimpia". Wyk piemy si  tam i zjemy co  ciepłego. 

- A potem si  prze pimy - dodała Mali. Otoczył j  ramieniem. 

- Ale nie koniecznie od razu - powiedział. - Jak to istoty humanoidalne... 

 

 

Rozdział szesnasty 

 

W osiem dwudziestosze ciogodzinnych dni pó niej Glim-mung poprosił cała grup , by zebrała si  na platformie obok kapsuł. Robot 

Willis sporz dzał list  przybyłych. Gdy policzył ju  wszystkich, zawiadomił Glimmunga i razem na nich czekali. 

Pierwszy był na miejscu Joe Fernwright. Uło ył si  wygodnie na jednym z krzeseł i zapalił papierosa z lokalnej trawki. To był dobry 

tydzie . Stale przebywał z Mali. Zaprzyja nił si  te  z Nurb K'ohl Da iem, dwu-komorowcem o gor cym sercu. 

- Powiem ci dowcip z Deneba Cztery - oznajmił dwukomorowiec. - Pewien freb, którego nazwiemy A, próbuje ci sprzeda  glanka za 

pi dziesi t tysi cy burfli. 

- Co to jest freb? - zapytał Joe. 

- To taki... - zastanowił si  dwukomorowiec - rodzaj idioty. 

- A burfel? 

- Jednostka monetarna, jak crumbel albo rubel. W ka dym razie, kto  mówi do tego freba: „Czy ty naprawd  my lisz,  e dostaniesz 

pi dziesi t tysi cy za tego glanka?" 

- A co to jest glank? - zapytał Joe. 

Dwukomorowiec a  si  zaró owił z wysiłku. 

- To zwierzak domowy, ni sza forma  ycia. A wi c ten freb odpowiada: „Znam swoj  cen ". „Znasz swoj  cen ?" pyta ten, co pytał. 

„Naprawd ?" „No jasne", odpowiada freb. „Kupiłem go za dwadzie cia pi  tysi cy burfli pidnidów". 

- Co to jest pidnid? 

Dwukomorowiec dał w ko cu za wygran . Wycofał si  do swej muszli, w cisz  i spokój. 

Zaczynamy by  nerwowi, pomy lał sobie Joe. Nawet Nurb K'ohl Daq. To dotyczy nas wszystkich. 

Wstał na równe nogi. Wówczas pojawiła si  Mali. 

- Prosz . - Od razu podsun ł jej krzesło. 

- Dzi ki - wymruczała siadaj c. Była blada, a gdy zapalała papierosa, trz sły si  jej r ce. - To ty powiniene  mi go zapali  - powiedziała 

pół  artem, pół serio. - Wydaje mi si ,  e jestem ostatnia. - Rozejrzała si  wokół. 

- Stroiła  si ? - zapytał Joe. 

- Jasne - odparła. - Chciałam z tej okazji dobrze wygl da . 

- A jak powinno si  by  ubranym na fuzj  ence-faliczn ? 

- Tak. - Wstała, by pokaza  mu zielony kombinezon. - Trzymałam go na specjaln  okazj . A to jest taka wła nie okazja - znów usiadła, 

krzy uj c swe długie nogi i zaci gaj c si  papierosem. Było wida ,  e intensywnie my li. 

Do pomieszczenia wkroczył Glimmung. 

Przybrał zupełnie now  form . Joe przygl dał si  czemu  na kształt worka i rozmy lał, dlaczego Glimmung wybrał wła nie co  takiego. Z 

jakiego systemu gwiezdnego mogło pochodzi  to przebranie? 

- Moi drodzy przyjaciele - zagrzmiał Glimmung. Jego głos nic si  nie zmienił. - Najpierw wiedzcie,  e w pełni odzyskałem siły fizyczne, 

cho  psychicznie jestem jeszcze troch  osłabiony. Po drugie, w tajemnicy przeprowadziłem na was wszystkie testy, które upewniły mnie, 

e wy równie  jeste cie we wspaniałej formie. Panie Fernwright, panu szczególnie chciałbym podzi kowa  za powstrzymanie mych 

przedwczesnych zakus na podniesienie katedry. 

Joe skin ł głow . 

Po chwili przerwy worek rozwarł usta i mówił dalej: 

- Wydajecie si  bardzo spokojni. 

Joe stan ł wyprostowany przed Glimmungiem: 

- Jakie masz szans  prze ycia? 

- Dobre - odparł Glimmung. 

- Ale nie wspaniałe? - zapytał Joe. 

- Uzgodni  co  z wami - powiedział Glimmung. - Je li poczuj ,  e moje siły słabn ,  e nie uda mi si  tego zrobi , wróc  na powierzchni  

i wypuszcz  was. 

- A co potem? 

- A potem - ci gn ł dalej Glimmung - wróc  na dół i znów spróbuj . B d  próbował póki starczy sił. - W centralnej cz ci worka 

otworzyło si  troje oczu. - Czy o to wam chodziło? 

- Tak - powiedziała       czerwona      galaretka wsparta na metalowej ramie. 

- Naprawd  troszczycie si  o swe bezpiecze stwo? - zapytał Glimmung. 

- To prawda - stwierdził Joe. Mówi c to, poczuł si  dziwnie. Naruszył stworzon  przez Glimmunga atmosfer  pełnego zjednoczenia. A 

jednak musiał to zrobi . Taki był konsensus grupy. W dodatku sam to tak odczuwał. 

- Nic wam si  nie stanie - zapewnił Glimmung. 

- Załó my - rzekł Joe -  e nie b dziesz w stanie wydosta  si  na powierzchni . 

background image

48 

 

Glimmung obserwował go przez chwil  trojgiem oczu. 

- Ju  raz mi si  to udało - powiedział. Spojrzawszy na zegarek, Joe oznajmił: 

- Zaczynajmy. 

- Czy mierzysz czas wszech wiatowi - zapytał Glimmung - by sprawdzi , czy si  nie pó ni? Czy chcesz w ten sposób ujarzmi  gwiazdy? 

- Mierz  czas tobie - wyznał Joe. - Rozmawiali my o tym wszyscy i dajemy ci dwie godziny. 

- Dwie godziny? - troje oczu patrzyło z niedowierzaniem. - Na wydobycie Heldscalli? 

- Zgadza si  - powiedział Harper Baldwin. Przez moment Glimmung rozmy lał. 

- Wiecie co - powiedział w ko cu - w ka dej chwili mog  was wchłon , a potem wcale nie musz  was wypuszcza . 

- Tego bym nie robił - wyrwał si  wielonogi ga-stropoid - poniewa  po fuzji mogliby my odmówi  pomocy. Bez naszej pomocy nie 

udałoby ci si  nic zrobi . 

Skupiaj cy w sobie osiemdziesi ciotysi cznotonow  istot , worek zawrzał diabelskim gniewem. Potem stopniowo uspokajał si . 

- Jest teraz czwarta trzydzie ci po południu - powiedział do Glimmunga Joe. - Do szóstej trzydzie ci musisz wznie  Heldscall  i wróci  z 

nami na suchy l d. 

Wyci gaj c nibynó k , workowaty stwór dobył ostatniej wersji Ksi gi Kalendów. Otworzył wolumin i przestudiował dokładnie tekst. 

Potem z namaszczeniem zamkn ł Ksi g  i odło ył j . 

- I co tam napisali? - spytała piskliwym głosem kobieta w  rednim wieku. 

- Napisali,  e nie jestem w stanie tego dokona  - oznajmił Glimmung. 

- Dwie godziny - o wiadczył Joe. - Teraz ju  nawet mniej. 

- Nie trzeba a  dwóch - powiedział Glimmung. - Je li nie uda mi si  w godzin , odstawi  was na brzeg. - Odwrócił si  i wyszedł na 

odnowione nabrze e. 

- Gdzie mamy si  ustawi ? - zapytał Joe, który wyszedł za nim. 

- Nad brzegiem wody - odparł Glimmung. Głos miał zdenerwowany, ale zarazem zadowolony. Warunki postawione przez grup  

wydawały si  zwi ksza  jego determinacj . 

- Powodzenia -  yczył Joe. 

Wszyscy pozostali wylecieli, wyczołgali si , b d  wyszli na zewn trz, tak jak prosił Glimmung i zebrali si  na skraju wody. Glimmung 

spojrzał na nich raz jeszcze i zszedł po drabinie do wody. Natychmiast znikn ł pod powierzchni ; tylko wodne kółka i piana znaczyły 

miejsce, gdzie si  zanurzył. Pewnie na zawsze, pomy lał Joe. My te , wraz z nim, mo emy tam pozosta  wiecznie. 

- Boj  si  - powiedziała stoj ca obok Joego Mali. 

- To ju  nie potrwa długo - pocieszyła j   wi ska blondyna o solidnej tuszy. 

- Jaka jest pani specjalno ? - zapytał j  Joe. 

- Łupanie skał. 

Teraz ju  czekali w ciszy. 

Poł czenie nast piło w ułamku sekundy. Było jak szok. Joe odkrył,  e wszyscy tak to odczuli. Słyszał przestraszone głosy 

podporz dkowanych nadrz dnej obecno ci Glimmunga, jego my lom, zamierzeniom. A tak e jego obawom. Pod gniewem i 

zadowoleniem kryły si  bowiem u Glimmunga niezauwa alne przed poł czeniem obawy. Teraz wszyscy je znali i Glimmung był tego 

wiadom. 

- Glimmung si  boi - powiedziała matrona. 

- Tak, bardzo si  boi - zapiszczał facecik. 

- Bardziej ni  my - skomentował paj czak. 

- Ni  niektórzy z nas - poprawiła szara cza. 

- Gdzie jeste my - zapytał konus o czerwonej twarzy. - Ju  zd yłem si  pogubi  - w jego głosie brzmiała panika. 

- Mali? - odezwał si  Joe. 

- Tak? - Wydawała si  bardzo blisko. W zasi gu dotyku. Ale nie miał tego jak sprawdzi , b d c cz stk  Glimmunga.  adne z nich nie 

mogło si  samodzielnie poruszy . Istnieli tylko mentalnie... co było dla Joego do  niemiłym uczuciem. 

Opadli na dno oceanu. 

- Gdzie jeste my? - zapytał nerwowo Harper Baldwin. - Nie widz  zbyt dobrze; jestem zbyt daleko, a ty, Fernwright? 

Oczami Glimmunga Joe dostrzegł przed sob  kształt Heldscalli. Glimmung poruszał si  szybko, nie trac c czasu. Bez w tpienia powa nie 

potraktował swój limit czasowy. Spróbował obj  katedr  stalowym u ciskiem, który nie miał prawa zawie . 

Nagle zatrzymał si . Z Heldscalli wyłoniła si  drobna, ulotna sylwetka i stan ła naprzeciw niego. Joe poczuł my li Glimmunga i 

zrozumiał, dlaczego ten si  nie rusza. Zrozumiał, kim jest objawiona posta . 

Mgłorzecz. Zjawa z przeszło ci. Nadal  ywa. Stoj ca mi dzy Glimmungiem a Heldscall . 

Mgłorzecz blokowała im drog  dosłownie i w przeno ni. 

- Questobarze - powiedział Glimmung - ty nie  yjesz. 

Mgłorzecz odparła: 

- I jak wszyscy inni nie ywi na tej planecie jestem teraz tutaj, w Mar  Nostrum. Nic na tej planecie nie umiera do ko ca. - Mgłorzecz 

wzniosła ramiona i wskazała na Glimmunga. - Je li wyniesiesz Heldscall  z gł bin na stały l d, przywrócisz kult Amality, no i po rednio 

Boreli. Czy jeste  na to przygotowany? 

- Tak - oznajmił Glimmung. 

- I na nas? Takich, jakimi byli my przedtem? 

- Tak - powiedział Glimmung. 

- Nie b dziesz ju  dominuj cym gatunkiem na planecie. 

- Tak - rzekł Glimmung. - Wiem. - Przenikały go gwałtowne my li, ale nie był to strach. 

- Nadal pragniesz wznie  Heldscall ? Z t  wiedz ? 

background image

49 

 

- Trzeba przenie  j  na stały l d - powiedział Glimmung. - Tam, gdzie powinna si  znajdowa . Nie mo e pozosta  w  wiecie 

podwodnego rozkładu. 

Mgłorzecz odst piła na bok. 

- Nie b d  ci  zatrzymywa  - oznajmiła. 

Rado  wypełniła Glimmunga. Ruszył  wawo do obejmowania Heldscalli, a oni za nim. Wszyscy zjednoczyli si  z Glimmungiem. 

Wszyscy razem chwycili katedr . Gdy to uczynili, Glimmung zacz ł si  zmienia . Cofał si  w czasie, staj c si  tym, czym dawno ju  

przestał by . Stał si  pot ny, dziki i m dry. A potem, gdy ju  d wign ł katedr , znów si  zmienił. 

Glimmung przeistoczył si  w wielk  istot   e sk . 

Katedra tak e cofn ła si  w czasie. I ona si  zmieniła. W ramionach Glimmunga stała si  male kim płodem. Niewielk   pi c  dziecin  w 

łonie matki. Glimmung bez wysiłku wyniósł j  na powierzchni . Wszyscy krzykn li z zachwytu, gdy nagle znalazła si  w promieniach 

sło ca. 

Sk d ta zmiana, zastanawiał si  Joe. 

Glimmung odpowiedział, a raczej pomy lał. Kiedy  byłem istot  dwupłciow . Moja druga połowa została u piona na lata. Dopiero przy 

jej udziale mogłem uczyni  katedr  swym dzieckiem. Tak te  miało si  sta . 

Przygnieciony ci arem dziecka grunt marszczył si  i uginał. Joe czuł, jak ziemia ust puje pod wielkim ci arem. Ale Glimmung nie 

wydawał si  tym zdenerwowany. Stopniowo opu cił katedr , pozwalaj c jej swobodnie spocz  na l dzie. Haldscalla jest moj  cz stk , 

pomy lał Glimmung. 

Zabrzmiał grzmot i zacz ło pada . Spokojnie, mocno. Deszcz nas czał wszystko. Woda spływała po katedrze i kierowała si  do Mar  

Nostrum. Budowla stopniowo przybierała sw  zwykł  form . Dziecko ust piło miejsca skałom i bazaltowi, wysokim sklepieniom i 

gotyckim łukom. Znów pojawiły si  witra e oprawne w złoto, l ni ce w promieniach zachodz cego sło ca. 

Zrobione, pomy lał Glimmung. Teraz mog  odpocz . Wielki nocny łowca odniósł zasłu one zwyci stwo. Znów powrócił porz dek. 

Wypu  nas, pomy lał Joe. Jeszcze to ci pozostało. 

- Tak! - krzykn li inni. - Wypu  nas! 

Glimmung zawahał si . Joe czuł jego sprzeczne my li. Nie, pomy lał. Z wami mam wielk  władz . Gdy was wypuszcz , znów zaton , 

skurcz  si  w nico . 

Musisz, pomy lał Joe. Taka była umowa. 

To prawda, pomy lał Glimmung. Ale ze mn  mo ecie tylko zyska . Mo emy istnie  tysi c lat i  adne z nas nie b dzie samotne. 

Głosujmy, pomy lała Mali Yojez. 

Tak, zgodził si  Glimmung. Głosujcie, by zobaczy , kto chce we mnie zosta , a kto chce  y  indywidualnie. 

Ja zostan , pomy lał Nurb K'ohl Daq. 

Ja te , oznajmił paj czak. 

Głosowanie trwało. Joe tylko si  przysłuchiwał. Niektórzy chcieli pozosta , niektórzy uwolni  si . Ja chc  by  uwolniony, pomy lał i tak 

te  powiedział, kiedy nadszedł jego czas. Glimmung wzdrygn ł si  z niezadowoleniem. Panie Joe Fernwright, pomy lał Glimmung, nie 

zostanie pan? 

Nie, pomy lał Joe. 

Spacerował zacienionym brzegiem bagna, gdzie  na dzikich pustkowiach planety Plowmana. Od jak dawna tu jestem? Nie wiedział. Jaki  

czas temu był jeszcze we wn trzu Glimmunga. Teraz, samotny, posuwał si  z trudem po gruncie, a ostry piasek kaleczył mu stopy. 

Czy jestem sam, zastanawiał si . Przystan wszy, spojrzał w mrok w poszukiwaniu jakiej  formy  ycia. 

Podbiegł do niego wielonogi gastropoid. 

- Wyszedłem z tob  - oznajmił. 

- Kto  jeszcze? - zapytał Joe. Gastropoid powiedział: 

- Wyszli my tylko my. Wszyscy inni zostali. Uwa am,  e to niesamowite, ale tak si  stało. 

- Mali Yojez te  została? 

- Tak - stwierdził gastropoid. 

A wi c jednak. Joe czuł na sobie wiekowy ci ar. Najpierw Podniesienie katedry, a teraz utrata Mali. To za wiele. 

- Czy wiesz, gdzie jeste my - zapytał gastropoi-da. - Nie dam rady i  dalej. 

- Ja te  nie - odparł gastropoid. - Na północy wida  jakie   wiatło. Mam je na azymucie i zmierzamy w tym kierunku. Za godzin  

powinni my by  na miejscu, je li dobrze obliczyłem nasz  szybko . 

- Nie widz  tego  wiatła - powiedział Joe. 

- Mam lepszy wzrok ni  ty. Zobaczysz je za dwadzie cia minut. Jest bardzo słabe. Pewnie to kolonia spiddlerów. 

- Spiddlerów? - zapytał Joe. - Czy przez reszt   ycia zostaniemy w ród spiddlerów? Czy tak sko czymy po opuszczeniu Glimmunga? 

- Mo emy si  stamt d uda  poduszkowcem do hotelu „Olimpia" - powiedział gastropoid. - Tam znajdziemy swoje rzeczy i b dziemy 

mogli wraca  na nasze planety. Odwalili my kawał dobrej roboty. Zrobili my to, po co nas wezwano. Powinni my si  cieszy . 

- Tak - rzekł sucho Joe. - Powinni my. 

- To była wielka rzecz - upierał si  gastropoid. - Widzisz ju ,  e legendy o Fau cie nie musz  si  sprawdza  w rzeczywisto ci, a w 

dodatku... 

- Porozmawiamy o tym - przerwał mu Joe - po dotarciu do hotelu. 

Ruszył dalej. W chwil  potem wielonogi stwór ruszył za nim. 

- Czy na twojej planecie jest bardzo  le? - zapytał gastropoid. - Ziemia, tak j  nazywacie? 

- Na Ziemi - powiedział Joe - jest jak w niebie. 

- No to jest  le. 

- Tak - oznajmił Joe. 

- To mo e wybierzesz si  ze mn  - zaproponował gastropoid. - Mog  znale  ci robot ... jeste  druciarzem, prawda? 

background image

50 

 

- Zgadza si  - powiedział Joe. 

- Na Betelguezie Dwa mamy du o ceramiki - rzekł gastropoid. - Twoje usługi byłyby w cenie. 

- Mali - powiedział Joe do siebie. Gastropoid usłyszał to. 

- Rozumiem. Ale ona nie wyszła. Została z Glim-mungiem. Tak jak inni, bała si  powrotu do nieudanego  ycia. 

- Chyba polec  na jej planet  - oznajmił Joe. - Z tego co opowiadała... - na chwil  przestał mówi . - W ka dym razie - kontynuował - 

b dzie tam lepiej ni  na Ziemi. - I nadal b d  w ród humanoidów, pomy lał. Mo e spotkam tam kogo  takiego jak Mali. Przynajmniej 

mam szans . 

Szli dalej w milczeniu. Szli ku odległej kolonii spiddlerów, któr  było ju  wida  na horyzoncie. 

- Chyba wiem, na czym polega twój problem - powiedział gastropoid. - Powiniene  zrobi  jaki  nowy dzban zamiast naprawia  stare. 

- Ale przecie  mój ojciec był druciarzem, nie garncarzem - powiedział Joe. 

- Popatrz, na czym polegał sukces Glimmunga. Na laduj tego, kto sw  postaw  walczył przeciw Ksi dze Kalendów i pokonał j , 

pokonuj c zarazem tyrani  przeznaczenia. B d  twórczy. Pracuj przeciw przeznaczeniu. Spróbuj. 

- Spróbuj  - powiedział Joe. Nigdy o tym nie my lał. 

Nigdy nie chciał robi  dzbanów, cho  technicznie wiedział jak. 

- W warsztacie, który przygotował ci Glimmung - rzekł gastropoid - masz cały niezb dny do tego sprz t i materiały. Z twoj  wiedz  i 

zdolno ciami powiniene  da  sobie rad . 

- Okay - przyznał Joe. - Spróbuj . 

Stał w nowym, l ni cym warsztacie. Spojrzał na główn  ław , trzy zestawy naprawcze, samoogniskuj -ce soczewki, dziesi  igłowych 

topników i mas  glazur we wszystkich mo liwych kolorach i odcieniach. Anty-grawitator. Piec. Pojemniki z mokr  glink . I koło 

garncarskie, nap dzane elektrycznie. 

Wezbrała w nim nadzieja. Miał wszystko, czego potrzebował. Koło, glink , glazury, piec. 

Si gn ł po brył  szarej glinki, przeniósł j  na koło i uruchomił je. No to zaczynam, pomy lał z zadowoleniem. U ywaj c swych mocnych 

kciuków zacz ł kształtowa  otwór, równocze nie wynosz c  cianki palcami. Bryła rosła i rosła, a otwór w  rodku stawał si  coraz 

wi kszy. 

W ko cu było po robocie. 

Wysuszył glink  w piecyku, a potem pokrył dzbanek prost  glazur . Mo e jeszcze jeden kolor? Wybrał inne szkliwo. Drugie i ostatnie. 

Pora do pieca. 

Umie cił swoje dzieło w rozgrzanym piecu, zamkn ł drzwiczki, usiadł na ławie i czekał. Miał mnóstwo czasu. Całe  ycie, je li trzeba. 

W godzin  pó niej zadzwonił sygnalizator pieca. Urz dzenie wył czyło si , dzban był gotowy. 

U ywaj c azbestowych r kawiczek, dr cymi dło mi si gn ł do rozgrzanej gardzieli pieca, z której wydobył biało-niebieski dzbanek. 

Zabrał go na stół, pod dobre  wiatło. Odszedł kilka kroków, by móc si  przyjrze . Podziwiał to, co zrobił, a zarazem to, co mo e zrobi  w 

przyszło ci, poczyniwszy odpowiednie poprawki. Teraz czuł si  usprawiedliwiony za opuszczenie Glimmunga i wszystkich pozostałych. 

Zwłaszcza Mali. Mali, któr  kochał. 

Dzbanek był potwornie brzydki.