background image
background image

Fleszerowa Muskat Stanisława

NIE WRACAJĄ NA OBIAD

W pokoju, jaskrawię rozświetlona zachodzącym s cem, cztery kobiety grają w brydża.\

Trzy nie są już młode. Od  wielu  lat  pr^f^mniej  d\^t  w  tygodniu  zbierają  się  tutaj  przy  poltr  suknem
stoliku, żeby udawać, że nie żałują - naprawdę nie żałują - tego wszystkiego, czego brakowało w ich
życiu,  ale  uważają  je  za  całkiem  zwykłe  i  normalne,  takie,  jak  życie  innych  kobiet.  Julia,  która  jest
gospodynią tego domu, i jej przyjaciółki, Maria i Joanna, już to dobrze umieją, ale czwarta spośród
nich,  ta  najmłodsza,  ta,  tak  bardzo  nieodpowiednio  i  niewłaściwie  młoda  przy  tym  stoliku  -  ona
jeszcze tego nie umie. Nie nauczyła się myśleć o tym, o czym myśleć nie powinna, przywoływać na
twarz  skore  uśmiechy,  nucić  podczas  zamyśleń  przy  brydżowych  licytacjach,  nawet  w  karty  dobrze
grać się nie nauczyła, nie obchodzi ją to, co ma w ręku, spogląda co pewien czas na uchylone drzwi
do drugiego pokoju, co w końcu denerwuje Julię.

-

Elżbieto! - upomina. - Gramy piki!

Młoda kobieta zwraca ku niej oczy, przez chwilę nic nie rozumie.

-

Przepraszam - szepcze ze skruchą.

- Staraj się skupić.

- Ależ staram się.

-

Nie  widać  tego.  -  I  nie  nasłuchuj  wciąż  telefonu.  Zapewniam  cię,  że  jeśli  zadzwoni,  wszystkie  to
usłyszymy.  Poza  tym  jeszcze  za  wcześnie.  Powinnaś  już  wiedzieć,  że  my  rozmawiamy  ze  swoimi
mężami nocą.

- Przepraszam - powtarza Elżbieta.

-

To ja przepraszam. - Julia, niezadowolona z siebie zaczyna tasować karty. Ale jednak powie jeszcze
i to, czego powiedzieć nie powinna i przed czym powstrzymuje się jedynie króciutkim wahaniem: -
Mówiłam ci, żebyś wyszła za lekarza, inżyniera, albo - szewca. Brałaś to za moją niechęć do ciebie,
myślałaś, że nie lubię cię, bo zabierasz mi syna, a to była życzliwość. Życzliwość, moja droga!

Elżbieta podnosi wysoko karty, stara się za nimi ukryć.

background image

- Wiem - mówi cicho.

-

Ach,  wiesz!  Może  dopiero  teraz  dochodzisz  do  tego  wniosku. Ale  przyznasz,  że  dwie  kobiety  pod
jednym dachem, czekające wciąż na telefon...

Teraz Elżbieta ma okazję do ataku i wykorzystuje ją:

-

Przecież mama - nie czeka. Mama już się przyzwyczaiła. W końcu... tyle lat...

Julia milczy przez chwilę. Przymyka oczy.

-

Przyzwyczaiłam się. Oczywiście. Zresztą... ojciec dopiero co wczoraj dzwonił. I wkrótce... zawsze
już będzie w domu.

Joanna i Maria uważają za słuszne włączyć się do rozmowy. Joanna, tęga i dobroduszna, czyni gest,
jakby chciała pogładzić Elżbietę po głowie, uśmiecha się do niej pokrzepiająco.

- To jest trudne tylko na początku. Przekona się pani.

-

Tylko  na  początku  -  potwierdza  Maria.  Na  chwilę  składa  karty  i  również  stara  się  uśmiechnąć  do
Elżbiety, ale

nie  może  przy  tym  pokonać  gorzkiego  skrzywienia  ust.  -A  brydża  warto  pokochać-dodaje  szybko.  -
Przydaje  się  na  długie  wieczory,  kiedy  dzieci  odchowane,  okna  pomyte,  podłogi  wyfroterowane,
pralka wyprała ostatni kawałek brudnej bielizny, niema się interesującej książki, a w telewizji wciąż
kopią piłkę.

Julia rzuca karty.

-

Gramy czy rozmawiamy?

Maria stara się zachować spokój.

-

To przecież ty zaczęłaś. Ty, moja droga.

background image

2

Noc  jest  jeszcze  gorsza,  ta  piękna,  letnia,  księżycowa  noc.  Z  ciągnącego  się  w  dole  bulwaru
dochodzą  głosy  spacerujących.  Hałaśliwe  śmiechy  mężczyzn,  chichoty  kobiet.  Z  czego  one  się  tak
wciąż śmieją? - myśli Elżbieta. Leży nieruchomo na tapczanie i nie może sobie nawet wyobrazić tej
skorej chęci do śmiechu, ale chyba i ona się tak kiedyś śmiała. I będzie się śmiała, tak samo często i
łatwo i z byle powodu, gdy ciężkie pudło tankowca, opłynąwszy pół

świata, przybije znów do kei swego portu. Więc tak to jest z kobietami. Wszystkie zmieniają się w
chichotliwe  idiotki,  gdy  tylko...  Gdy  co?  Elżbieta  obraca  się,  wtula  ucho  w  poduszkę,  drugie
przykrywa kołdrą. Ale gwar, dochodzący z bulwaru, przycichł tylko, nadal go słyszy, czasem wydaje
się  jednostajny  i  szmerliwy,  jak  szum  morza,  a  czasem  rozdziera  jego  monotonię  jakiś  głos,
wybijający  się  ponad  inne,  i  od  razu  wyobraźnia  przypisuje  mu  jakąś  twarz,  jakieś  ciało,  żywe  i
prawdziwe,  wyraźniejsze  od  najbardziej  wyrazistego  wizerunku,  wyrytego  w  pamięci. A  gdyby  tak
wstała, ubrała się i skradając się na palcach, żeby nie zbudzić teściowej, wymknęła się na bulwar,
który wydawał

jej się taką atrakcją, gdy zamieszkała w tym domu, a teraz pomnażał tylko jej udręki. Więc gdyby tak
wstała,  włożyła  swoją  najpiękniejszą  suknię  i  wmieszała  się  w  ten  tłum  na  dole.  Nie,  to  nie  było
możliwe.  Samotność  jest  jak  kalectwo,  należy  ukrywać  je  przed  ludźmi,  gdy  z  góry  wiadomo,  że
postawiwszy natychmiast diagnozę, nie będą potrafili z niego uleczyć.

Elżbieta  siada  na  tapczanie,  przyciska  dłonie  do  piersi.  Tak,  musi  się  nauczyć  tego  swego  nowego
życia,  ale  tak  prawdę  mówiąc  i  w  tym  poprzednim  nie  była  prymusem;  wciąż  stawała  przed
zadaniami,  które  przekraczały  jej  siły,  wciąż  czegoś  nie  umiała,  cierpiała,  gdy  inni  zachowywali
kojącą obojętność, buntowała się, gdy tylko uległość mogła zapewnić spokój.

Dlaczego zdjąwszy swój lekarski kitel nie zamykała za sobą drzwi szpitala z absolutną pewnością, że
niema sobie nic do zarzucenia, dlaczego zawsze szedł za nią czyjś ból albo strach - do diabła, trzeba
było wreszcie zrozumieć, że to jest cudzy ból i cudzy strach, nie można przyjmować ich za własne, to
nawet  przytępia  jasność  myślenia,  lekarz  nie  może  przejmować  się  każdym  chorym,  powinien
zachować  siły  i  przytomność  umysłu  dla  wszystkich.  Tak,  ale  ona  nie  miała  tych  życiowych
zdolności,  które  innych  kierowały  ku  gładkim  ścieżkom,  z  daleka  każąc  im  wymijać  wszystkie
wyboje. Ta kobieta, która umarła podczas jej pierwszego dyżuru,.. Czy musiała być przy niej, skoro
nie mogła, skoro nie można było już jej nic pomóc...?

Z  bulwaru  napływają  głośniejsze  słowa,  strzęp  piosenki,  śmiech,  jakieś  głosy  zbliżają  się,
wyodrębniają  ze  szmer-  liwego  gwaru  -  głos  kobiety  i  mężczyzny.  Słychać  je  coraz  wyraźniej  i
Elżbieta wstaje, podchodzi do otwartego okna, wychyla się przez parapet. Tamtych dwoje zatrzymuje
się przy murku ogrodzenia, całują się, mężczyzna zsuwa bluzkę z ramienia kobiety, zaczyna rozpinać
swoją koszulę, żeby pierś mieć nagą, gdy przytuli ją do siebie.

Księżyc  -  ten  odwieczny  prowokator  -  wisi  w  najwyższym  punkcie  nieba,  oświetla  całą  zatokę;
światła  statków  na  redzie  wydają  się  blade  i  nikłe  w  jego  blasku.  Ten  widok  powinien  olśnić
Elżbietę, ale ona patrzy na tych dwoje przy płocie, oczu od nich nie może oderwać, ogarniają gorąco,

background image

jakby z okna bił upał, a nie wieczorny chłód.

-

Nie - mówi kobieta.

-

Tak. Tak! - powtarza mężczyzna.

-

Nieee - głos kobiety słabnie, jej przeczenie jest bardziej zachętą niż uporem.

Elżbieta odwraca się od okna, przykłada pięść do ust. Chce wrócić na tapczan, ale nie może ruszyć
się z miejsca. Zza okna dochodzi podniecony śmieszek kobiety, zduszone pomrukiwanie mężczyzny.
Elżbieta  powoli  odwraca  głowę.  Wie  dobrze,  co  robi  tamtych  dwoje  i  nie  musi  patrzeć,  a  jednak
patrzy. Nie powinna patrzeć, a patrzy. Nie powinna, nie wolno jej, ale nie może się ruszyć z miejsca,
nie może odwrócić głowy, to nie tamta kobieta, to ona stoi tam na dole, przyparta do ogrodzenia, to
ona  ledwie  tłumi  jęk  i  nie  może  opanować  tego,  co  zaczyna  dziać  się  z  jej  ciałem.  Przerażona  i
upokorzona, że nie zdołała się opanować, przymyka oczy, ale powoli spływa z niej napięcie, ogarnia
ją spokój, nagłe pragnienie snu.

W  sąsiednim  pokoju  dźwięczy  telefon.  Elżbieta  nie  od  razu  go  słyszy,  a  gdy  wreszcie  ten  dźwięk
dociera do jej świadomości - za szybą oszklonych drzwi zapala się światło, Julia jest szybsza od niej
i jej podniecony głos woła, jakby naprawdę miał przebić się przez odległość mórz i oceanów:

- Halo! Radio-Gdynia? Tak. Jestem! Jestem!

Elżbieta znowu przymyka oczy, opiera głowę o ścianę.

-

Halo! - woła Julia. — Czy coś się stało? Dzwoniłeś przedwczoraj.

Na  statku,  który  za  dwa  dni  wchodzi  do  Bangkoku,  młody  radiotelegrafista  ustępuje  miejsca
kapitanowi, żeby mógł spokojnie i wygodnie przeprowadzić rozmowę.

- Czy coś się stało? - powtarza Julia.

-

Nie - mówi kapitan - nic się nie stało. Po prostu... chciałem usłyszeć twój głos...

-Mój głos...? - Julia opiera się o biurko. Zamiast radości w jej twarzy jest niepokój i napięcie.

Kapitan  przesuwa  dłonią  po  siwych,  ale  wciąż  jeszcze  gęstych  włosach,  zerka  speszony  ku

background image

radiotelegrafiście.

- Przestań się tak dziwić. Myślałem, że się ucieszysz.

-

Ależ cieszę się! - Julia usiłuje się opanować. - Bardzo! Tylko... nigdy tego przedtem nie mówiłeś.

-

No i raz mówię! - kapitan podnosi głos, ale zaraz go ścisza, znów zerkając na radiotelegrafistę. —
Raz mówię. I powiedz wreszcie, że to miłe z mojej strony.

- Bardzo miłe - potwierdza Julia, wciąż zdumiona.

- Właściwie... niewiele narozmawialiśmy się w życiu.

-

Co takiego? - woła Julia. S ł y s z y, ale nie rozumie. Boi się zrozumieć.

-

Mówię, że niewiele narozmawialiśmy się w życiu. Ty i ja.

-1 dlatego zadzwoniłeś?

- Może dlatego.

-

Jeszcze to nadrobimy - Julia usiłuje nadać rozmowie lekki ton. - Jeszcze będziemy mieć na to czas.

Kapitan znów spogląda ku radiotelegrafiście, który z pilną uwagą wpatruje się w bulaj.

- Też tak myślę.

- Kiedy wchodzicie do Bangkoku?

- Pojutrze.

- Potem Hongkong, Kobe - i z powrotem.

-

Tak.  I  z  powrotem  -  powtarza  kapitan.  Rozpina  kołnierzyk  koszuli.  Radiotelegrafista  Ciszewski
otwiera bulaj. - To szybko minie.

background image

- Jak zwykle - mówi niepotrzebnie Julia.

-Myślę, że... szybciej-prostuje kapitan i Julii wydaje się, że jego głos nie brzmi tak, jak powinien, bo
woła natychmiast z nadmiernym ożywieniem:

-

Zobaczysz, ile do zrobienia jest w domu. Ile tu na ciebie czeka...

-

Co mianowicie? - pyta kapitan niespodziewanie ostro. Ciszewski nie odrywa wzroku od bulaju.

-

Wszystko - woła Julia. - Wszystko! Wszystko tu zawsze na ciebie czekało.

-

No  tak...  -  mówi  kapitan  wolno.  Radiotelegrafista  odwraca  głowę  i  spojrzawszy  na  jego  twarz,
szerzej otwiera bulaj. - Przez tyle lat...

-

Nie, nie - mówi Julia w nagłym popłochu - to są sprawy całkiem świeże. Na przykład...

zdaje się, że dach... że dach zaczął przeciekać...

- Dach? - ożywia się kapitan.

-Tak. Chyba kilka dachówek odpadło. Te nasze gdyńskie wichury...

- Zaczekaj z tym na mnie! - woła kapitan.

- Oczywiście.

- Sam się tym zajmę!

-

Dlatego ci to mówię. Przecież nie dałabym rady -króciutki, gorzki uśmiech pojawia się w kącikach
ust Julii.

-

Sam się tym zajmę - powtarza kapitan. - Zaraz, jak wrócę. To nie dla kobiet taka sprawa.

Jak się czuje Elżbieta? Stefan się nie odezwał?

background image

-

Nie. Widocznie nie wyobraża sobie, jak ona na to czeka. Na początku małżeństwa jeszcze się tego nie
wie.

-

Myślę, że nie masz racji. Ja... w tamtych latach... nie było dnia, żebym nie pragnął...

-

Była wojna - przerywa Julia. - Teraz wszystko jest zupełnie zwykłe. Nawet to, że ktoś nie odzywa się
zmorzą.

- Natrę mu uszu, jak wrócę.

- Jeśli spotkacie się na lądzie.

-Teraz... teraz już na pewno się spotkamy.

-Ach, tak... - nie wie, co powiedzieć, Julia.

- Pozdrów ode mnie Elżbietę.

- Zbudzę ją, jeśli chcesz z nią porozmawiać.

-

Nie,  nie.  Ona  wstaje  tak  rano,  pozdrów  ją  tylko  ode  mnie.  Za  kilka  dni...  za  kilka  dni  znów
zadzwonię. Może nawet... wcześniej.

- Całuję cię! Uważaj na siebie!

- Ty także!

Julia, odłożywszy słuchawkę, siedzi chwilę bez ruchu z przymkniętymi oczyma. Otwiera je dopiero,
gdy do pokoju wchodzi Elżbieta. Narzuciła szlafrok na nocną koszulę, zawiązuje jeszcze pasek stając
w progu.

- Nie śpię.

-

Szkoda, że nie weszłaś wcześniej. Ojciec chciał z tobą rozmawiać.

- Chyba się tego za bardzo nie domagał?

-

background image

Rozmowa i tak trwała bardzo długo. Serdecznie cię pozdrawia.

-

Mamo - pyta Elżbieta z hamowanym rozbawieniem

- co to za historia z tym dachem?

- Z... dachem? - Julia czuje się przyłapana.

- No tak - przecież nie przecieka?

Julia zapala papierosa, stara się również uśmiechnąć.

- Musiałam coś wymyślić.

- Ale on nie przecieka - upiera się Elżbieta.

-

Nie wiem, jak to zrobimy, ale zanim ojciec wróci, dach będzie musiał przeciekać.

Śmieją się obydwie, ale trwa to krótko.

-Mój ojciec - Elżbieta również sięga po papierosa, siada na podkurczonych nogach w fotelu -

kiedy musiał iść na emeryturę...

- Och, moja droga! - Julia przerywa jej gwałtownie.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że tu chodzi o coś więcej.

-

Tak - przyznaje Elżbieta po długiej chwili, zgnębiona tym, że dała znów Julii powód, żeby mogła ją
skarcić - to nie jest tylko rozstanie z pracą...

-Twój ojciec - Julia staje się napastliwa i nieprzyjemna -co dnia wracał na obiad. Chodził do biura i
nagle przestał chodzić do biura. Jeśli ci się zdaje, że to to samo...

- Nie, nie wydaje mi się - szepcze Elżbieta ze skruchą

- ale myślę, że w każdym wypadku nie jest to sprawa łatwa, jeśli człowiek nie wypracuje w sobie
odpowiedniej postawy.

- Postawy odchodzenia? - pyta Julia cicho.

-

background image

Ach, nie to miałam na myśli - Elżbieta milknie na długo. - Dlaczego mama od razu...?

-

Przepraszam - Julia zapala drugiego papierosa, choć pierwszy tli się jeszcze na brzegu popielniczki -
znów  usiłuje  uśmiechnąć  się  do  Elżbiety.  -  Jestem  czasem  niesprawiedliwa,  wiem. Ale  jest  to  nie
tylko dla ojca, także i dla mnie, trudny okres. Staraj się go przetrzymać.

Potem wszystko się zmieni, obiecuję ci.

Elżbieta milczy; coraz częściej jej się zdarza w rozmowach z teściową, że nie wie, co odpowiedzieć.

-Ojciec schodzi zmorza-mówi Julia cicho.-Czy ty to rozumiesz?

- Staram się.

- Po tylu latach schodzi z morza!

- Chyba... liczył się z tym?

-

Nie wiem... - Julia milknie, po czym mówi z hamowanym wyrzutem. - Młodzi ludzie nie są w stanie
wyobrazić sobie, jak nagle zaskakuje człowieka starość.

- To jeszcze nie starość - delikatnie prostuje Elżbieta.

-

Cokolwiek by to było - nie wiem, czy się z tym liczył. Nie, tego właśnie nie wiem. Czy myślał o tym,
że  będzie  teraz  zawsze  w  domu.  Od  rana  do  wieczora.  I  w  nocy.  Bez  wibracji  maszyny  pod
pokładem, bez tych wszystkich odgłosów, które zawsze pomagały mu zasnąć.

Nieraz mówił mi o tym, kiedy nie mógł zasnąć tu, na lądzie.

- Przepiszę mu pastylki na sen.

-

Co takiego? - Julia patrzy długo w oczy Elżbiety, nie rozumie jej.

- Pastylki! Przepiszę mu jakieś pastylki na sen.

Julia kołysze głową ze smutnym podziwem.

-Miałam  rację,  kiedy  radziłam  ci,  żebyś  wyszła  zamąż  za  lekarza.  Przepisywalibyście  sobie
wzajemnie  pastylki  -  na  wszystko!  Na  obstrukcję  i  na  strach,  na  tę  wielką  niewiadomą,  którą
człowiek ma przed sobą.

background image

-

To  nie  jest  żadna  wielka  niewiadoma  -  Elżbieta  podejmuje  ostatnią  próbę.  Obejmuje  niezręcznie
Julię. -Trzeba myśleć przede wszystkim o tym, że ojciec wreszcie będzie w domu.

- Całuje Julię policzek. - To tak, jakby mama wychodziła po raz drugi za mąż.

-

Niezupełnie tak samo. - Julia wreszcie się rozjaśnia.

- Bo teraz będziemy jednak razem. A wtedy...

-

No widzi mama - Elżbieta uparcie usiłuje zachować pogodę. - To drugie małżeństwo będzie o wiele
szczęśliwsze.

Julia przymyka oczy.

-

Kiedy czasem o tym myślę, wydaje mi się, że to niemożliwe, żebym mogła to wszystko przeżyć. Że to
nie  byłam  ja,  ale  ktoś  inny,  kto  mi  to  potem  opowiedział.  Jakaś  zupełnie  inna  dziewczyna...  i  inny
młody człowiek, którego kochała...

Tym razem Elżbieta zrywa tę nikłą nić, rodzącą się między nimi. Powinna stłumić westchnienie i nie
powiedzieć, nie powiedzieć tego, co jednak powiedziała w najmniej odpowiednim momencie:

- Może byśmy jednak pospały?

Julia gasi natychmiast papierosa, wstaje z fotela.

- Tak, masz rację. Wstajesz rano. Dobranoc!

-

Dobranoc.  I  niech  mama  tylko  się  cieszy!  Nie  myśli  o  niczym  innym,  tylko  cieszy  się,  że  ojciec
nareszcie zawsze już będzie w domu.

-Ależ ja się cieszę. Może nawet... za bardzo, skoro nie jestem pewna, czy i on się cieszy.

background image

3

Julia  ze  zbyt  porywczym  pośpiechem  wraca  do  sypialni,  siada  na  brzegu  swego  łóżka;  drugie  jest
nietknięte, zasłane pościelą. Nie ma odwagi położyć się, wie, że nie zaśnie. Dlaczego zdradziła się z
ocfoty do zwierzeń, z tej nieoczekiwanej słabości, której tak rzadko ulegała?

Tylko przed sobą

- czasem - bywała szczera; tylko sobie pozwalała na ocenę swego życia, na wnioski mniej oględne
niż te, które wysnułby ktoś obcy.

Julia  sięga  po  lekarstwo  przepisane  jej  przez  Elżbietę,  ale  cofa  rękę,  dopiero  co  nakrzyczała  na
synową  za  jej  chęć  załatwiania  lekami  wszelkich  życiowych  problemów.  Zamiast  buteleczki  z
kroplami  bierze  z  nocnego  stolika  fotografię,  na  której  młoda  dziewczyna  w  ślubnym  welonie  na
głowie  tuli  się  do  chłopaka  w  oficerskim  mundurze.  Czy  naprawdę  była  kiedyś  tą  rozpromienioną
smarkatą? I miała w oczach tyle wiary w nieustającą przychylność świata...?

W jego uległość wobec ludzkich pragnień?

Lato było tamtego roku tak piękne, że do dziś wspomina się jego pamiętną urodę. Upał

potęgował  napływającą  od  morza  woń  wodorostów,  moknących  w  nagrzanej  przy  brzegu  wodzie.
Rybacy  wychodzili  w  morze  z  oksywskiej  przystani  w  łagodnej  ciszy  świtu;  wracali,  powoli
zbliżając  ku  brzegowi  ciężkie  od  ryb  łodzie.  Z  wędzarni  dym  szedł  prosto  w  niebo  strzelistymi
wykrzyknikami pogody...

Przez wszystkie późniejsze lata - poza tymi sześcioma, które spędziła z dala od wybrzeża -

przyjeżdżała  co  roku  na  Oksywie,  sama,  zawsze  sama,  właśnie  w  sierpniu,  kiedy  kwitły  jeszcze
malwy przed domami rybaków, a placyk przed starym kościołem wypełniała słoneczna cisza.

Szła  na  cmentarz  poza  nim,  skąd  najlepiej  widać  było  obydwa  porty,  wojenny  i  handlowy,  jeden  i
drugi tak bardzo ważny w różnych okresach jej życia, albo stawała na brzegu skarpy nad orzystanią,
gdzie dawniej była latarnia, której światło nieraz budziło ją w nocy, kiedy tu zamieszkała.

Ślub  dawał  im  kapelan;  nigdy  nie  mogła  zrozumieć,  dlaczego  się  uśmiechał,  wiążąc  im  ręce  stułą.
Moje dzieci, mówił do nich poprzedniego dnia, gdy razem zgłosili się do spowiedzi.

Potem tańczył do rana na weselu, choć wciąż go ktoś ciągnął ku karcianym stolikom.

Niewielki  kościółek  wypełniły  białe  marynarskie  mundury,  po  skończonej  ceremonii  koledzy
Zygmunta  utworzyli  przy  wyjściu  długi  srzpaler,  przeszli  pod  ich  wzniesionymi  kordami,  a
przyglądała  się  temu  cała  ludność  osady,  odświętnie  na  ten  oficerski  ślub  przystrojeni  mężczyźni,
kobiety i dzieci, które też zaraz, rozniecając kurz na pylistej drodze, ruszyły za orszakiem do kasyna.
Słońce chyliło się już za wzgórza na horyzoncie, ale ostro jeszcze oświetlało ten niezwykły pochód.

background image

-Do widzenia, panno Julio! Dobry wieczór, pani Julio!

- szeptał przez całą drogę Zygmunt.

Szła, wczepiona palcami w jego rękaw, choć przestrzeń między kościołem a kasynem wydawała jej
się  wysłana  obłokiem  i  nie  zagrażało  jej  potknięcie  na  tej  niebiańskiej  puszystości.  Może  się  już
wtedy bała, że to ramię, którego trzymała się tak kurczowo, nie zawsze będzie przy niej, że ręka jej
zawiśnie w próżni, daremnie szukając oparcia.

-Do widzenia, panno Julio! -powtarzał wciąż Zygmunt, oczy mu się iskrzyły. - Dobry wieczór, pani
Julio! Kocham panią!

-Ja  także  kocham  pana!  -  mówiła,  zaciskając  powieki.  Naprawdę  nie  mogła  się  potknąć  na  tej
wysłanej  obłokiem  drodze  z  kościoła  do  kasyna;  już  nigdy  potem  nie  stąpała  tak  lekko,  może  tylko
raz,  gdy  Zygmunt  po  sześciu  latach  wracał  na  pokładzie  swego  okrętu  i  szła  do  portu,  żeby  go
powitać. Jego i okręt, którego także przez przeszło sześć lat nie było w macierzystym porcie.

A potem były toasty i przemówienia; najdłuższą mowę wygłosił dowódca pana młodego, słuchała jej
z  głową  opartą  na  ramieniu  Zygmunta,  nie  rozumiejąc  prawie  słów,  skierowanych  do  nich  obojga.
Rybackie  dzieci  tłoczyły  się  w  otwartych  oknach,  ktoś  je  wciąż  stamtąd  odpędzał,  ale  wracały
uparcie w oczekiwaniu na tańce, a kiedy wreszcie odezwała się orkiestra, zaczęły klaskać w ręce i
podskakiwać w takt muzyki.

Tańczyła przez całą noc - i przy tym wspomnieniu musiała powiedzieć sobie, że już nigdy potem tak
nie tańczyła, a już na pewno ani razu przez tych sześć długich lat, które prawie zaraz potem nastąpiły.
Kiedy  ukradkiem  wyszli  z  Zygmuntem  z  kasyna,  pozostawiając  rozbawio-nych  gości,  horyzont  nad
morzem  rozjaśniała  już  zapowiedź  świtu.  Całowali  się  najpierw  długo  pod  pierwszym  napotkanym
drzewem, a potem pobiegli do tego małego mieszkania, które na nich czekało, ona zdjęła pantofle, bo
uwierały ją po tańcach i obcasy miały wysokie, biegła w pończochach tylko, prędko, coraz prędzej, i
Zygmunt musiał słyszeć, jak wali jej serce, kiedy - sam zdyszany

- wnosił ją przez próg swego domu.

Obudziło ją ostre, rażące słońce. Przez długą chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie jest.

Uprzytomniła sobie swoją nową sytuację dopiero wtedy, gdy Zygmunt się poruszył i przytulił

ją do siebie. Oparła łokcie o nagą pierś mężczyzny, jeszcze trochę zawstydzona, że leży oto z nim w
łóżku,  tak  samo  naga,  jak  on,  i  zaczęła  przyglądać  się  z  bliska  jego  twarzy,  czarnym  brwiom
zrośniętym  nad  nosem,  opalonym  policzkom,  ustom,  które  zaraz  zaczęła  całować.  I  wtedy
przypomniało jej się coś mrocznego, coś złego, co trapiło ją przed przebudzeniem.

Wsunęła palce we włosy Zygmunta, szarpnęła je leciutko, żeby się obudził.

-

Miałam jakiś straszny sen.

background image

Nie otworzył oczu, mocniej tylko przygarnął ją do siebie.

-Jestem tu po to, żebyś natychmiast o nim zapomniała.

-

Tak  -  szepnęła  z  ulgą.  -  Tak.  Zaraz  o  nim  zapomnę.  Bądź  zawsze  przy  mnie  i  nie  będę  pamiętała
żadnego złego snu.

Kilkanaście,  tak,  kilkanaście  dni  pełnego,  jaskrawego  szczęścia.  Tak  była  nim  owładnięta,  że  nie
docierało do niej to, co już powinno docierać, co innym ludziom jawiło się, jak czarna, coraz bliżej
nadciągająca  chmura.  Choć  może  nie  wszystkim,  bo  na  gdyńskiej  plaży  wciąż  było  pełno
warszawskich letników, a na dansingach tańczono do białego rana. Jedynym zmartwieniem, jakie

miała w tamtych dniach, było to, że nie umiała gotować. Żałowała teraz, że nie była posłuszna matce,
która  chciała  ją  wciągnąć  w  kulinarne  tajemnice.  Na  szczęście  obiady  mogli  jadać  w  kasynie,  ale
peszyło ją to trochę, choć Zygmunt wydawał się zadowolony. Od czasu do czasu pragnęła jednak coś
dla  niego  ugotować  i  wtedy  najtrudniejsze  okazywało  się  zawsze  zrobienie  zasmażki,  z
niewiadomego powodu widniejącej w przepisach na wszystkie sosy.

Także  i  tego  dnia,  kiedy  to  czarne  i  złowieszcze  zawisło  już  nad  ich  głowami,  nie  mogła  sobie  w
żaden  sposób  z  nią  poradzić.  W  swoim  małym,  kokieteryjnym  fartuszku  młodej  mężatki  tkwiła  w
kuchni,  daremnie  walcząc  z  oporną  materią  przyszłego  sosu.  Zasmażka  albo  przypalała  się,  mimo
bezustannego  mieszania,  albo  okazywała  się  zbyt  blada  i  po  dolaniu  do  niej  rosołu  zbijała  się  w
grudy  nie  do  roztarcia.  Wygarnęła  ją  wobec  tego  na  sitko  i  zastanawiała  się  właśnie,  czy  użyć  do
ostatecznego jej pokonania wałka czy też łyżki - gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Zmartwiała.
Dlaczego tak wcześnie? pomyślała w popłochu.

Dlaczego dziś akurat tak wcześnie? Dzwonek zabrzmiał znów, przeciągle i alarmująco, więc rzuciła
się do drzwi, żeby je otworzyć, pełna winy.

- Nie wiedziałam, że tak prędko wrócisz na obiad. Jeszcze nie gotów.

Zygmunt, zdyszany, ale przeraźliwie blady, nie zarumieniony ani trochę pośpiechem, objął

ją gwałtownie, zamknął w ramionach, aż ją zabolały plecy.

-

To nic - powiedział bardzo cicho. - Nie będę jadł.

-

Nie będziesz jadł?

- Nie. Przyszedłem... przyszedłem się pożegnać. Za godzinę wypływamy.

background image

-

Za godzinę? - zapytała, jakby to było najważniejsze.

-Tak. Dowódca ledwie się zgodził, żebyśmy zobaczyli się z rodzinami.

-I... dokąd?

-Do Anglii... Choć to nie jest całkiem pewne. Nikt tego wyraźnie nie mówi. Nie płacz...

Myślę, że to nie potrwa dłużej niż... tydzień.

-

Tydzień? - powtórzyła przez łzy.

-

Może... nawet krócej.

-Krócej? - powtarzała wciąż jego słowa, nie znajdując własnych.

-Tak.  To  konieczna...  ostrożność  ze  strony  dowództwa.  Nie  można  wszystkich  okrętów  zostawić  na
Bałtyku. Niemcy mogliby je zniszczyć od razu w pierwszych dniach wojny.

Oczywiście... gdyby w ogóle odważyli się uderzyć.

-

Płynie tylko “Błyskawica”?

- Nie. Cały dywizjon - “Błyskawica”, “Burza”, i “Grom”. Kochanie! - Zygmunt odsunął ją od siebie,
w popłochu spojrzał na zegarek - zapakuj mi trochę bielizny. I... bądź dzielna-dodał

cicho, gdy już wrzucała do walizki koszule i skarpetki. - To naprawdę... naprawdę tylko...

-zabrakło mu słów, jeszcze raz na krótko przyciągnął ją do siebie, ale zdjął z szyi jej ramiona, gdy
usiłowała go objąć, żeby choć na chwilę jeszcze go mieć, choć na chwilę go zatrzymać -

dopadł drzwi i nie zamknął ich za sobą. Stała bez ruchu, aż umilkły jego kroki na schodach, a potem
skoczyła  do  okna  i  wychyliła  się  głęboko  przez  parapet.  Biegł  z  walizką,  biegł  coraz  prędzej  i  nie
odwrócił ani razu głowy, nie podniósł jej ku oknu, choć wiedział, choć musiał

przecież wiedzieć, że ona za nim patrzy, że nie spuszcza z niego wzroku, że może chce mu jeszcze coś
powiedzieć,  krzyknąć,  zawołać...  Nie  krzyknęła,  nie  zawołała.  Wróciła  do  kuchni,  wygarnęła  do
wiadra na śmieci całą nie przetartą przez sitko zasmażkę, usiadła na stołku i podniosła do oczu swój
śliczny, niepotrzebny już i dla nikogo taki śliczny, fartuszek.

background image

4

Kapitan stoi przy relingu, wyszedł zaraz po rozmowie z kabiny radiotelegrafisty, ale nie chce mu się
wracać do siebie, choć wewnątrz statku jest chłodniej niż na pokładzie. Nie wyłączył się jeszcze z
rozmowy z Julią, wciąż z nią jeszcze rozmawia, czy ona o tym wie, myśli, że rozmawiaz nią podczas
każdej rozłąki, musi jej wreszcie o tym powiedzieć.

Zaczęło się to już w tym pierwszym rejsie, który otwierał prawdziwie męski rozdział w jego życiu,
zamykany teraz jak klamrą rejsem ostatnim. Tak bardzo wtedy pragnął pożegnać się z nią inaczej, niż
się pożegnał, powiedzieć jej to, czego jej nie powiedział, przede wszystkim, że ją kocha, że zawsze
będzie ją kochał. Już wiedział, że nie powie jej tego za tydzień, ani za miesiąc, może nawet i nie za
rok...  “Błyskawica”  płynęła  w  ciemnościach  ku  niewiadomym  dniom  historii.  Wszyscy  trwali  na
swoich stanowiskach

- na mostku, w maszynowni i przy działach, na miejscach obserwatorów... Przestał rozmawiać z Julią
dopiero  wtedy,  kiedy  zameldowali,  nie  mogąc  ukryć  podniecenia,  o  zbliżaniu  się  nie  rozpoznanej
jednostki.

Nie, myśli kapitan, nie należy znów do tego wracać. Dlaczego akurat dziś znowu o tym myśli? Nic
nie  wskazuje  na  podobieństwo  sytuacji,  każdej  chwili  może  naprawdę  rozmawiać  z  Julią  mimo
dzielących ich mórz i oceanów, wszystko na statku funkcjonuje jak dobrze nastawiony

zegarek,  załoga,  wolna  od  jakichkolwiek  zagrożeń,  oblicza  korzyści,  jakie  da  jej  ten  rejs  i
najważniejszy wydaje się w tej chwili kurs dolara w Bangkoku.

Kapitan także stara się tym zająć; może kupi coś ładnego Julii i Elżbiecie, nie będą od niego już nic
dostawać, kiedy na stałe osiądzie w domu, a przyzwyczaiły się przecież do tego, że z każdego rejsu
coś  im  przywoził.  Nawet  wtedy,  gdy  płynęli  na  “Błyskawicy”  do  Anglii  i  gdy  udawało  im  się
niekiedy wierzyć, że wrócą po tygodniu, myśleli o tym, co przywiozą swoim żonom... I nie wydawali
się  sobie  śmieszni,  wtedy  jeszcze  nie.  Dopiero  zmiana  kursu  po  zaobserwowaniu  nie  rozpoznanej
jednostki i ogłoszony przez dowódcę alarm bojowy przerwał

te niedorzeczne sentymenty.

Więc  znowu  był  przy  tym  samym...  Kapitan  przeszedł  się  wzdłuż  relingu.  Czy  wszyscy  żołnierze
wielkiej  wojny  nie  mogą  się  uwolnić  od  swoich  przeżyć?  Czy  wciąż  ta  wojna  musi  w  nich  trwać,
jakby  nie  skończyła  się  trzydzieści  lat  temu? A  może  właśnie  dlatego  nie  wybuchła  następna,  choć
nieraz już się skradała potyczkami na przedpolach całego świata? Może właśnie dlatego inni młodzi
ludzie nie włożyli jeszcze mundurów i nie zapominają głosu swoich żon wsłuchani w głos dowódcy,
który ogłasza bojowy alarm...

Rozniosły go dzwonki po całym okręcie. Pierwszy alarm bojowy, choć wojna jeszcze nie wybuchła.

W  najdrobniejszych  szczegółach  pamiętał  wszystko  z  owej  chwili.  A  najbardziej  siebie,  siebie
pamiętał  z  przeraźliwą  dokładnością.  Spieszył  na  mostek,  żeby  złożyć  meldunek  dowódcy.  Przy
działach zatrzymały go dochodzące zjmroku szepty marynarzy.

background image

-

Czy mogą... Czy naprawdę mogą nas zaatakować?

-

To my ich zaatakujemy!

-

Gdzie właściwie jesteśmy?

-

Chyba wchodzimy do Sundu. Jeśli na to pozwolą...

- Zmieniliśmy kurs. Może idziemy do Szwecji?

-

A dadzą nam spokój, jeśli tak pomyślą...? Jeśli pomyślą, że idziemy do Szwecji? .

-

Cicho, do jasnej cholery! - przerwał tę rozmowę histerycznym szeptem. - Jest alarm bojowy! Chyba
wiecie, co to znaczy?

Czy  naprawdę  wiedzieli?  I  czy  on  wiedział?  Ćwiczenia  uczyły  walczyć,  ale  brakowało  im
najistotniejszego  elementu  -uczucia  prawdziwego  zagrożenia,  paraliżującego  lęku,  który  dopiero  w
praktyce  można  było  nauczyć  się  przezwyciężać.  Tak  więc  wszyscy  na  okręcie  musieli  się  dopiero
nauczyć  wojny,  ale  oficerowie  byli  tu  także  po  to,  żeby  dodawać  załodze  otuchy,  a  nie  zarażać  ją
swoim strachem.

Niezadowolony z siebie zameldował się na mostku.

- Załoga? - ubiegł jego meldunek dowódca okrętu.

- Na stanowiskach.

Dowódca działu nawigacyjnego, pochylony nad mapą, uderzył ołówkiem we wskazany przez siebie
punkt.

- Jest na tle latarni Stevens, panie komandorze.

- I mimo to nie można go rozpoznać?

-

background image

Niestety, nie ma pewności. Miejmy nadzieję, że to duńczyk.

-Zmieniliśmy kurs, żeby naprowadzić baterię rufową na cel.

-Ale to ostateczność. Nie możemy już zmieniać kursu na bardziej północny. W pobliżu latarniowca są
płycizny.

-

Mam nadzieję, że nawet z tą zmianą kursu trzymamy się planu pilotażowego;

- Tak jest, panie komandorze.

Stał  wciąż  przy  drzwiach  i  przysłuchiwał  się  tej  rozmowie,  choć  już  powinien  odmeldować  się  i
odejść. Jeśli nawet sztuczny i pozorny, panował tu jednak spokój.

Spokój. I opanowanie. Tych dwóch mężczyzn bardzo się musiało o to starać. Kiedy tu wszedł i jego
oczy spotkały się z ich oczyma, odniósł wrażenie, że widzi w nich własną zrozpaczoną niepewność,
zaskoczenie, wzajemne szukanie ratunku. Ale albo trwało to najkrótszą z chwil, albo uległ w ogóle
złudzeniu, okręt trzymał się planu pilotażowego, bateria rufowa naprowadzona została na cel, szli na
północ,  omijając  w  bezpiecznej  odległości  płycizny  w  pobliżu  latarni  Stevens,  i  trzeba  była  mieć
pewność, spokojną pewność, że dojdą tam, dokąd dojść mieli, nie mogło być inaczej.

-

Czy... pożegnał się pan ze swoją młodą żoną? - spytał nagle komandor. Może przypomniał sobie, że
tak niedawno tańczył na jego weselu, a może zaczynał rozumieć, dlaczego podporucznik tkwi wciąż
jeszcze na mostku, i chciał to przerwać najtaktowniej, jak mógł. - Mam nadzieję, że pan zdążył?

Wyprostował się, stuknął obcasami.

-

Tak jest, panie komandorze. Dziękuję.

I, ośmielony tym pytaniem, odważył się także zapytać:

-

A... pan?

-

Ja?  -  komandor  zwrócił  znów  oczy  ku  mapie,  może  pożałował  tej  objawiającej  jego  słabość
intymności  swego  pytania,  może  wydało  mu  się,  że  podporucznik  przekroczył  jej  granice.  -  Ja?  -
powtórzył szorstko. - Nie wszyscy mogli opuścić okręt.

background image

W tubie odezwały się kolejne meldunki obserwatorów świateł. Cel nie był już widoczny, sylwetka
niewiadomego statku, czy okrętu, rozpłynęła się w ciemności.

- Odwołać alarm! - rozkazał dowódca. - Poruczniku!

- zwrócił się do niego. - Zarządzam na ósmą odprawę wszystkich oficerów.

Ktoś  idzie  pokładem,  pogwizdując.  Ten  dźwięk  przywraca  kapitana  rzeczywistości.  Owej  nocy,
kiedy pod jej

osłoną przechodzili przez Sund, obowiązywała na pokładzie cisza.

-

Gienio? - pyta, bo to on, syn agenta z Kobe, który nie dostał się na studia i płynął na pocieszenie do
ojca, zwykł gwizdać tę piosenkę.

~ Ja - odpowiada chłopak, zbliżając się. Jest w piżamie tylko, co trochę go zawstydza.

- Nie możesz spać?

-

Dziwnie się jakoś czuję. Mierzyłem gorączkę, ale nie mam.

- Za często mierzysz gorączkę.

- Bo się wciąż pocę.

-

Wszyscy się pocą. Taki tu klimat. Na pewno nic ci nie jest.

- No, nie wiem - bąka Gienio niezdecydowany.

Kapitan  ma  ochotę  dać  mu  porządnego  szturchańca,  na  pewno  by  go  tym  uzdrowił.  Chłopak  od
początku rejsu wydaje mu się zupełnie do niczego, chyba słusznie nie przyjęli go do szkoły morskiej.
Pod stałą nieobecność ojca za bardzo tkwił

pod kobiecą opieką, spod której dopiero teraz wypłynął - i to dosłownie - na szerokie wody.

Niezbyt jakoś wyrośnięty (a może jeszcze rósł?) wydawał się za mały do swojej piżamy, do relingu,
którego się teraz złapał, do morza poza nim, do życia... Tacy chłopcy ładowali na

“Błyskawicy” działa, wypatrywali nieprzyjaciela na horyzoncie, trzymali w rękach ster i nie mierzyli
gorączki, dopóki ostatecznie nie zwalili się z nóg.

-

background image

Gieniu  -  mówi  kapitan  z  fałszywą  życzliwością,  bo  w  gruncie  rzeczy  nie  lubi  takich  gówniarzy  do
niczego

-  powinieneś  uprawiać  jakieś  sporty.  Zahartowałbyś  się,  wyrobiłbyś  sobie  mięśnie.  Pływasz
przynajmniej?

-

Nie - wyznaje Gienio cichutko. Może wstyd go ogarnął, a może strach na tej ogromnej wodzie.

- Zupełnie nie?

- Zupełnie.

-

Niech cię diabli wezmą -mówi kapitan, nie opanowawszy się w porę. - Nie uczyli cię w szkole?

- Uczyli. Ale nie mam talentu.

- Czego nie masz?

-Talentu. Do pływania.

- I chciałeś być marynarzem?

- To ojciec chciał.

- Dlaczego?

-

No, wie pan... - Gieniowi jakoś niezręcznie poruszać ten temat. - Zarobki większe...

- Aha. I tylko to? Nic więcej?

- A co by mogło być jeszcze?

-

Nie, nic. Zupełnie nic. - Kapitan po raz drugi ma ochotę dać Gieniowi szturchańca, ale teraz wydaje
mu się, że na nic by się to nie zdało.

- Ja w ogóle nie lubię wody - dodaje Gienio.

- Czego nie lubisz?

- Wody. Morze to w końcu woda.

background image

-

Masz rację. Woda. Idź spać! Może teraz uda ci się zasnąć.

-

Spróbuję - szepcze Gienio. Odrywa się od relingu, odchodzi, podnosząc do góry kołnierz od piżamy,
bo jakby jakiś powiew poruszył powietrzem. - Panie kapitanie! -wołanagle. - Jeśli chodzi o sporty,
to gram w ping-ponga. Nawet niezły jestem.

-To już jest coś! - odpowiada kapitan i mruczy do siebie.

- Mój Boże! Mój dobry Boże!

W nieco lepszy humor wprawia go myśl, że chyba nigdy nie był takim gówniarzem, a już na pewno
nie wtedy, kiedy Julia go poznała, taka dziewczyna nie mogłaby pokochać gówniarza.

Może teraz, pokrzepiony tą myślą, mógłby

jednak zasnąć, ale widok Gienia, pomykającego pokładem w za dużej na niego piżamie, wydobywa z
jego pamięci twarze innych młodych ludzi, skupionych w mesie oficerskiej. W

bulajach, jak śnieżne zasłony, wisiała mgła, przez którą przebijała się “Błyskawica”.

-

Panowie - zaczął dowódca i powtórzył głośniej, jakby mu się wydawało, że nie uciszono się jeszcze
dostatecznie i nie do wszystkich dotrze to, co powiedzieć zamierzał.

- Panowie! Weszliśmy w Kattegat. Idziemy do Anglii.

Spodziewali  się  tego,  ale  dotąd  głośno  o  tym  nie  mówiono.  Bo  to  by  oznaczało...  Boże!  Co  by  to
mogło oznaczać? Nikt się nie poruszył, nikt nie drgnął.

-  Wczoraj  o  godzinie  dwunastej  pięćdziesiąt  z  wieży  sygnałowej  Dowództwa  Floty  nadano  sygnał
“wykonać  Pekin”.  Sygnał  ten  to  rozkaz  natychmiastowego  odejścia  do  Anglii  trzech  niszczycieli
naszego dywizjonu. Powiadomiono mnie o nim wcześniej, abym mógł wydać rozkaz dowódcy działu
nawigacyjnego  wykreślenia  kursu  do  angielskiego  portu  Leith,  a  pierwszemu  mechanikowi
utrzymywania  dwóch  kotłów  pod  parą.  Dzięki  temu,  po  ściągnięciu  z  lądu  wszystkich  członków
załogi  i  podniesieniu  pary  w  kotłach,  mogliśmy  już  o  czternastej  piętnaście  podnieść  kotwicę.
Dziękuję  panom  za  zrozumienie  tej  sytuacji,  za  karność  i  dyscyplinę,  jak  również  za  gotowość
wszystkich  stanowisk  podczas  alarmu  bojowego.  Czy  są  pytania?  -  dowódca  po  długiej  ciszy
rozejrzał się po mesie. Powieki miał zwężone, jakby wypatrywał czegoś z bardzo daleka.

-

Tak - odezwał się ktoś z głębi.

background image

-

Nie słyszę. Niech pan wystąpi.

Mały oficer z trudem przepchał się do przodu. Otarł chustką spocone czoło, przyłożył ją do ust.

-

Czy musieliśmy...? Czy naprawdę musieliśmy?

-

Czy  musieliśmy  -  co?  -  spytał  komandor  podniesionym  nieco  głosem.  Wszyscy  byli  pewni,  że  nie
powinien pytać.

- Opuszczać Bałtyk. Kto w końcu tam został? Tylko “Wicher”, “Gryf’ i okręty podwodne, nie licząc
mniejszych jednostek...

-Taki  jest  rozkaz  Dowództwa  Floty  -  komandor  patrzył  wciąż  w  jakiś  oddalony  punkt,  omijając
wzrokiem  twarze  podkomendnych.  Czy  wolno  mu  było  zdradzić  się  z  tego,  że  potakuje  każdemu
słowu, które wypowiada ktoś inny?

- Taki jest rozkaz! - powtórzył.

-

Wojna jeszcze nie wybuchła - powiedział ktoś z nadzieją w głosie.

- I dzięki temu możemy przejść spokojnie do Anglii. I wrócić... i wrócić, gdy sytuacja ulegnie na tyle
poprawie...

-

Co oznaczają wobec tego alarmy bojowe? Niemcy nie mogą nas zaatakować przed wypowiedzeniem
wojny.

-

Nie znamy jeszcze ich... obyczajów. - Komandor na chwilę zawiesił głos. - Poza tym...

nie należy dowierzać temu, że oni nie wiedzą o naszym wyjściu z Bałtyku.

W zapadłej ciszy donośnie zabrzmiało dudnienie pośpiesznych kroków w korytarzu.

Wszyscy zwrócili głowy ku drzwiom. Stanął w nich zdyszany bosman.

-

background image

Radio Breslau nadało przed chwilą po polsku komunikat, że polskie okręty opuściły Bałtyk.

-

Nie wszystkie! - krzyknął mały oficer, który pierwszy zabierał głos.

-  Spokojnie,  panowie!  -  dowódca  starał  się  przekrzyczeć  powstały  gwar.  -  A  więc  jest  już
potwierdzenie naszych obaw. Wiedzą! Panie poruczniku! - zwrócił się do nawigatora, pociągając go
za sobą ku drzwiom. - Bierzemy kurs na Norwegię. Musimy pozorować wejście na wody neutralne.

-Dlaczego  opuściliśmy  Bałtyk?  -  powtórzył  mały  oficer,  gdy  dowódca  przechodził  obok  niego.  -
Dlaczego jesteśmy tu, a nie tam? Nie na Bałtyku?

Szmer,  który  powstał,  był  dowodem,  że  wszyscy  myśleli  tak  samo.  Tak.  Nie  chcieli  opuszczać  tej
wody, która była ich morzem, nad którą wybudowali port i miasto i gdzie chcieli teraz być nie dla
rozkoszy  i  radości,  ale  dla  obrony. A  Gienio  mówił:  woda.  Nikt  z  nich  nie  przypuszczał  wtedy,  że
narodzą się pokolenia, dla których morze będzie tylko wodą, którą trzeba będzie pokonywać

-  nieraz  z  odrazą  -  płynąc  ku...  to  straszne,  na  co  naprowadziła  go  rozmowa  z  tym  rozlazłym
gówniarzem, ale musiał to tak nazwać: płynąć ku korzystniejszym kursom dolara.

Następną  noc  spędził  na  mostku  “Błyskawicy”  zastępując  przy  mapach  dowódcę  działu
nawigacyjnego.  I  sternik  się  zmienił,  tylko  komandor  tkwił  wciąż  na  swoim  stołku,  w  płaszczu  z
podniesionym kołnierzem, choć na mostku nie było zimno.

-

Niech się pan położy, panie komandorze - zaproponował nieśmiało.

-Kto? Ja? - dowódca odwrócił ku niemu znużoną twarz, ale głos zabrzmiał ostro.

-

Przepraszam... Ale to już druga noc...

-  Ja  ją  błogosławię.  Straciliśmy  tych  dwóch  aniołów  stróżów  w  górze  i  wreszcie  mogliśmy  wziąć
kurs  na  zatokę  Firth  of  Forth.  Około  południa  powinniśmy  znaleźć  się  o  trzydzieści  mil  od  Isle  of
May, a tam będą już czekać na nas angielskie niszczyciele.

-Tym bardziej powinien się pan położyć. Teraz nic się już nie zdarzy.

Komandor przesunął dłonią po czole, przez chwilę trzymał ją na oczach.

-

Zygmusiu, wytrzymywałem czasem dłużej przy kartach. I - skąd ta pewność, że się nic nie zdarzy?

background image

-

Jednak nawet za dnia skończyło się tylko na obserwowaniu nas przez dwa samoloty.

- Powiedziałem już, że nie znamy ich obyczajów.

Komandor głębiej wsunął głowę w podniesiony kołnierz płaszcza, przymknął oczy.

Powinien uszanować krótki wypoczynek dowódcy, ale nie mógł stłumić w sobie żalu i goryczy.

- Jeśli wojna wybuchnie, powinniśmy być na Bałtyku!

Komandor nie otworzył oczu.

-

Nie  wiem,  czy  wybuchnie  i  nie  wiem,  gdzie  powinniśmy  być,  oceniając  sytuację  według
uczuciowych powinności. Żołnierz powinien być tam, dokąd skieruje go rozkaz.

-Tak jest, panie komandorze - zrozumiał, że komandor przywołuje go do porządku. Odważył

się jednak dodać: -Ale... co myślą o nas w kraju? Koledzy na okrętach, które zostały...

Rodziny...?

-

Koledzy  myślą,  że  wykonaliśmy  rozkaz.  A  rodziny...  rodzinom  przywieziemy  upominki  z  Anglii,
jeśli...  jeśli  to  tylko  nadmierna  ostrożność  naszego  dowództwa...  Kupi  pan  coś  ładnego  swojej
uroczej żonie. - Komandor uśmiechnął się, wciąż nie otwierając oczu. I dobrze, że ich nie otworzył.
Nie powinien był widzieć, że go nie pocieszyły i nie uspokoiły jego słowa.

Julia...  Co  by  ją  uradowało?  Co  by  chciała  mieć?  Starał  się  przez  pewien  czas  o  tym  myśleć,  ale
przychodziło mu to ztrudem. Wiedział, że najlepszym prezentem dla Julii byłby on sam, nie potrafił
jednak wykrzesać w sobie najsłabszej choćby nadziei.

Następnego dnia rano nadeszła wiadomość, że Niemcy ruszyli na Polskę. Zbombardowali Oksywie i
lotnisko w Pucku. Okręty w porcie. Ostrzeliwują Westerplatte.

Radiotelegrafista, który to meldował, krztusił się własnymi słowami.

Dowódca rozkazał zebrać na śródokręciu całą załogę “Błyskawicy”. Stojąc przed nią, milczał

długo.  Wiedział,  że  już  do  wszystkich  musiała  dotrzeć  wiadomość  o  wojnie.  Dla  formalności  tylko
trzeba było ogłosić ją na tym skrawku państwowego terytorium, jakim był pokład okrętu

- ojczysta ziemia, którą zabrali ze sobą.

background image

-Dziś  we  wczesnych  godzinach  rannych  -  zaczął  bardzo  wysokim  głosem  -  Niemcy  zaatakowali
Polskę!

I w tej chwili także, choć wydawało się, że będzie ona tylko głuchym milczeniem, któryś z marynarzy
zawołał histerycznie:

- Dlaczego wobec tego płyniemy do Anglii?

Dowódca  odwrócił  ku  niemu  głowę.  Miał  w  oczach  tę  samą  rozpacz  i  to  samo  pytanie  nie
wypowiedziane na głos. I już się z nim nie krył.

-

Spokój!  -  powiedział  cicho.  -  Przede  wszystkim  spokój!  Najbliższe  godziny  wszystko  wyjaśnią.
Około południa spotkamy angielskie okręty, które wprowadzą nas do portu Leith.

W szkockim porcie Leith nic się jednak nie wyjaśniło i nie poprawiły się nastroje wśród załogi.

Każdą  chwilę  poza  wachtą  spędzał  wraz  z  innymi  przed  wejściem  do  kabiny  radiotelegrafisty  w
oczekiwaniu na wiadomości z kraju.

-

Można  zejść  na  ląd  -  powiedział  ktoś  bez  wyraźnej  nadziei,  że  wzbudził  zainteresowanie  tą
propozycją.

-To dlaczego nie idziesz? - odpowiedziano mu od razu.

W uchylonych drzwiach ukazała się głowa radiotelegrafisty.

-

Cicho, do jasnej cholery! Nie mogę pracować, jak tu taki hałas.

- Cicho! - powtórzyło kilka głosów.

Twarz telegrafisty płonęła od podniecenia, w oczach miał łzy, ale usta rozrywał mu niepohamowany
uśmiech.

-

Chłopaki! Rany boskie! W Orłowie Niemcy zostali odrzuceni za granicę Wolnego Miasta, a na Helu
bateria Laskowskiego przepędziła dwa niemieckie okręty!

Twarz  radiotelegrafisty  zniknęła  za  zamkniętymi  drzwiami,  ale  choć  prosił  o  ciszę,  wśród  załogi
zawrzało.

background image

- Chcemy wracać na Bałtyk!

-

Nie jesteśmy tu potrzebni! Jak długo będziemy przyglądać się Anglikom?

- Dlaczego nie atakujemy niemieckich baz?

-

Przedstawimy  wasze  postulaty  komandorowi  -  zdecydował  się  któryś  ze  starszych  oficerów.  -
Zygmunt! Pójdziesz ze mną? - zwrócił się do niego, bo stał najbliżej.

- Pójdę - powiedział.

-Ja też! - dołączył się do nich dowódca działu nawigacyjnego.

Komandor był u siebie, nie wyraził zdziwienia ich przyjściem.

-Jest  rozkaz  Dowództwa  Floty  -powiedział  tylko.  -Kiedy  w  kraju  trwa  wojna...  -  nawigator  długo
szukał słów, na które wreszcie się odważył - muszą się rodzić wątpliwości.

-

Plan “wykonać Pekin” został przewidziany właśnie na wypadek wojny.

Najmłodszy w tym gronie - najlepiej, by milczał, ale spokój w głosie komandora - pozorny!

powinien był wiedzieć, że pozorny! - spowodował, że wybuchnął:

-

Stoimy tu bezczynnie! Powinniśmy walczyć, a nie gapić się na angielskie nabrzeże!

-

Jeszcze  się  pan  nawalczy,  zapewniam  pana  -  w  głosie  komandora  zabrzmiał  ton  poufałej
pobłażliwości, jakby naprawdę, patrząc na niego, przypominał wciąż sobie, że tak niedawno tańczył
na jego weselu.

Miast ułagodzić, jeszcze bardziej go to rozgoryczyło.

-

Dlaczego nie atakujemy Niemców w ich bazach? Oni naszym nie dają minuty spokoju -

walą bez przerwy w Oksywie i Hel, z powietrza i morza. I zostały tam tylko “Gryf’ i “Wicher”.

background image

-1 małe okręty, nasze “ptaszki”, bardziej przydatne na Bałtyku.

-

My! - krzyknął prawie; pobłażliwość w głosie dowódcy, w której teraz zabrzmiał

pouczający ton, wydała mu się obraźliwa. - My powinniśmy wrócić na Bałtyk!

- Na razie stoimy w porcie sojuszniczego państwa.

- Jak długo będziemy tu stać?

Nie  komandor,  ale  ktoś  inny  udzielił  na  to  pytanie  odpowiedzi.  Drzwi  otworzyły  się  gwałtownie,
bosman zameldował:

- Oficer z dowództwa portu do pana komandora.

Zdyszany Anglik, który wysunął się zza pleców bosmana, przyjął postawę zasadniczą, usta mu drżały.

-Mam  zaszczyt  zawiadomić  pana  -  zwrócił  się  do  dowódcy  -  że  rząd  Jego  Królewskiej  Mości
wypowiedział  Niemcom  wojnę.  Jest  pan  proszony  o  udanie  się  ze  mną  do  Londynu,  gdzie  zostanie
pan przedstawiony sir Wins- tonowi Churchillowi - Pierwszemu Lordowi Admiralicji.

Od teraz jesteśmy zjednoczeni we wspólnej walce.

Zaledwie  komandor  w  uroczystej  ciszy  uścisnął  rękę  Anglikowi,  drzwi  otworzyły  się  znów  z
impetem. Na progu stał radiotelegrafista. Nie mógł powiedzieć słowa. Płakał.

- Co się stało? - spytał dowódca.

-Panie  komandorze.  “Wicher”...  -  krztusił  się  chłopak  -  “Wicher”  i  “Gryf’...  obydwa...  obydwa
okręty... Niemcy zatopili w Helu.

Nie mieli więc ani chwili na radość, jaką budziło przystąpienie do wojny potężnego sojusznika.

-

Panowie...  -  powiedział  komandor  cicho,  a  zdumiony  Anglik,  nie  mogąc  pojąć  nic  z  tej  sceny,
wpatrywał się w niego z napięciem - widzicie więc, panowie, że to jednak m y będziemy walczyć.
Ale teraz wojna szybko się skończy.

-

Ja tam tak nie myślę, panie poruczniku - bosman chwycił go za rękaw, gdy stali na pokładzie, patrząc,
jak komandor z Anglikiem schodzą po trapie na nabrzeże: -Tylko pchła może od razu podskoczyć. A
lew potrzebuje na to rozpędu. To się prędko nie skończy. To się nie może prędko skończyć. I nawet
nie pożegnałem się z żoną, bo akurat gdzieś ją diabli ponieśli.

background image

-

Akurat  gdzieś  ją  diabli  ponieśli  -  mówi  Makowski,  pierwszy  oficer  “Arciszewskiego”,  stając  przy
relingu obok kapitana. Wyciera chustką kark, unosi koszulę na piersiach dla ochłodzenia spoconego
ciała.

-Przepraszam - kapitan, wytrącony ze swoich myśli, nie rozumie, z czym się do niego zwrócił i może
nawet skąd się tu wziął. - Pan coś mówił?

-Mówiłem, że znowu gdzieś ją diabli ponieśli. Dzwonię drugi dzień i wciąż nie ma jej w domu. W
końcu teraz w kraju jest noc.

-

Może poszła do mojej żony na brydża?

-

Na brydża? Pan żartuje, kapitanie. Ona nie odróżnia pików od kar. Włóczy się gdzieś.

Ale, jak wrócę, zrobię z tym porządek. Przede wszystkim - sprzedam samochód.

-

Panie Romanie - kapitan z trudem opanowuje rozbawienie - po cóż tak od razu? W

końcu małżeństwo to nie więzienie. Trzeba mieć zaufanie.

-

Zaufanie?  -  wybucha  Makowski.  Wciąż  wachluje  się  własną  koszulą,  co  dodatkowo  sprawia,  że
kapitan  nie  bierze  jego  słów  poważnie.  -Zaufanie  można  mieć  do  starej  i  garbatej.  I  to  niepełne!
Niepełne, panie kapitanie. A moja ma dwadzieścia osiem lat i widział ją pan...

-Trzeba było ożenić się ze starszą i brzydszą. Już raz się pan sparzył.

-Właśnie-przyznaje Makowski ze smętkiem. - Człowiek nigdy rozumu nie nabierze. Ale co ja zrobię,
panie  kapitanie,  kiedy  mnie  się  tylko  takie  podobają  -  czyni  trywialny  gest  rękoma,  obrysowujący
damską sylwetkę, chichocze. Ale zaraz posępnieje. - I dużo z tego mam!

Fotografię! Na fotografii to ja mogę oglądać Liz Taylor! I to za darmo. A samochód sprzedam.

Przysięgam, że sprzedam. Opel cadet. Ciekaw jestem, ile można teraz wyciągnąć za...

- Nie wiem - mruczy kapitan z nagłym znużeniem. Makowski zaczyna budzić w nim odrazę, ale czy
dlatego, że się poci, albo że chce sprzedać samochód, żeby nim nie jeździła jego młoda żona?

background image

Makowski  jakoś  to  wyczuwa,  co  jest  zupełnie  zadziwiające,  kapitan  nie  zalicza  go  do
najsubtelniejszych  natur.  A  jednak  milknie,  spogląda  ukradkiem  na  twarz  kapitana,  pośpiesznie
zmienia temat.

-

Ale pan kapitan się dodzwonił?

-Tak. Oczywiście.

-

Często  pan  teraz  rozmawia  z  domem.  Nie  przypominam  sobie,  żeby  podczas  któregokolwiek
poprzedniego rejsu...

-

Och - kapitan przesuwa dłonią po włosach, pragnąc ukryć zakłopotanie - właśnie powiedziałem dziś
żonie, że nie narozmawialiśmy się zbyt wiele w życiu.

Makowski tego nie rozumie, choć bardzo się stara. Przestaje wachlować się koszulą, jego twarz traci
na chwilę swój prymitywnie agresywny wyraz.

-

Przepraszam, czy pani... dobrze się czuje?

-

Moja  żona?  Co  też  panu  przychodzi  do  głowy?  Ona  zawsze  świetnie  się  czuje.  I  w  każdej  sytuacji
potrafi być dzielna.

-

W  każdej  sytuacji?  -  powtarza  wolno  Makowski  i  nie  zdejmuje  z  twarzy  kapitana  zaniepokojonego
spojrzenia, co sprawia, że kapitan powoli odwraca od niego głowę.

background image

5

Julia wciąż nie śpi. Morze za oknem różowieje coraz bardziej w pierwszej poświacie.

Ciemnieją  w  niej  już  sylwetki  statków  na  redzie,  pogaszono  na  nich  światła.  Julia  sięga  znów  po
lekarstwo,  ale  odkłada  je  po  namyśle,  zapala  papierosa.  Podciąga  nogi  i  kładzie  na  kolanach
popielniczkę. W ogrodzie odzywają się ptaki, Julia boi się spojrzeć na zegarek, wie, która może być
godzina, skoro meble w pokoju odzyskują ostrość konturów, a fotografia na stoliku zaczyna wyłaniać
się z mroku bielą jej ślubnej sukni.

To  było  zupełnie  niedorzeczne  trzymać  ją  wciąż  tu  przy  łóżku  w  zasięgu  pierwszego  spojrzenia.
Kiedy unosiła rano powieki, miała ją od razu przed oczyma. Był to w jej sytuacji najlepszy sposób,
żeby przypominać sobie, że jest mężatką. Nieraz mówiła o tym żartobliwie Zygmuntowi podczas jego
krótkich  pobytów  w  domu.  Ale  się  nie  śmiał.  Ucieszył  się,  kiedy  zobaczył  ich  ślubne  zdjęcie  po
powrocie z Anglii. Opowiedziała mu, co przeszła ta fotografia razem z nią; wysiedlenie z Oksywia,
okupację  w  Warszawie,  powstanie,  obóz...  Nosiła  ją  w  torbie,  którą  zawsze  miała  przy  sobie.  Już
podczas  pierwszego  alarmu  na  Oksywiu  wrzuciła  ją  do  niej  w  popłochu  wraz  z  innymi
najpotrzebniejszymi przedmiotami. Ale to właśnie pominęła w swoim opowiadaniu...

Wybiegła z mieszkania, nie zamknąwszy drzwi. Długo manipulowała kluczem, nie mogąc trafić nim
w  zamek  yale,  a  kiedy  wreszcie  się  to  jej  udało,  nie  mogła  go  przekręcić  -ludzie  już  biegli  po
schodach do schronu, gdzieś w pobliżu spadła bomba, posypały się szyby z okien -

zostawiła więc klucz w zamku i uciekła spod drzwi.

W  schronie  były  same  kobiety.  I  dzieci,  płaczące,  czepiające  się  ich  nóg.  Głośna  modlitwa  tłumiła
odgłosy  wystrzałów.  Zaczęła  ją  także  odmawiać,  ale  gubiła  słowa,  szept  zamierał  jej  na  wargach.
Między zdrowaśkami różańca strzały stawały się wyraźne i bliskie.

-

To  z  budynku  kadry  Floty  -  powiedziała  młoda  kobieta,  siedząca  obok  niej.  I  dodała  po  chwili,  z
rozpaczą, lękiem, ale i wyraźnie uchwytnym tonem dumy. - Tam jest mój mąż.

Milczała.  Miała  nadzieję,  że  tamta  nie  zapyta. Ale  ona  właśnie  pragnęła  połączyć  swój  niepokój  z
cudzym, pragnęła się na nim wesprzeć.

- A pani mąż? Tutaj czy na Helu?

- Nie - ani tu, ani na Helu... - odpowiedziała.

- W Babich Dołach?

- Jest w Anglii. Myślę... że jest w Anglii...

Kobieta  zamilkła  na  długo,  przyciągnęła  bliżej  do  siebie  dwoje  dzieci  opartych  o  jej  kolana,

background image

pogładziła je po głowie.

I wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- No to pani się o niego nie boi.

-

Dlaczego? - rozumiała dobrze, co kobieta ma na myśli, ale musiała zapytać. - Przecież tam... przecież
oni tam także...

-

Siedzą, jak u Pana Boga za piecem. Zostawili nas i sami siedzą, jak u Pana Boga za piecem.

Zacisnęła palce na swej torbie, pochyliła głowę, a głos kobiety stracił swoją ostrość.

-Tylko niech pani nie płacze. Ja przecież nie mam pani tego za złe. Mówię tylko, że oni siedzą tam...

-

Cicho!  -  warknęła  groźnym  szeptem.  Szmer  modlitwy  wzmagał  się  przy  każdym  bliższym  odgłosie
walki.  -  Niech  pani  zamilknie!  Niech  się  pani  nie  waży...  -  podniosła  gwałtownie  torbę,  żeby
odgrodzić się nią od kobiety, a może nawet, żeby ją nią uderzyć. W

torbie cichutko zachrzęściło pękające szkło.

W tych dniach, które nadeszły, nie było mowy o tym, żeby fotografię zanieść do szklarza i na nowo
oprawić. Z pękniętym szkłem stała na półce; aż ją stamtąd zdjęła, żeby znów wrzucić do torby. Ręce
się  jej  trzęsły,  Niemiec,  który  się  zjawił,  żeby  usunąć  ją  z  mieszkania,  nie  przestawał  jej  ponaglać
spojrzeniem i krzykiem.

-

Może pani zabrać pięćdziesiąt kilo bagażu! Rozumie pani? Pięćdziesiąt kilo! Ani kilograma więcej!

Wyjmowała z szafy jakieś rzeczy, nie znajdując tych, których szukała, torba nie mogła ich pomieścić,
fotografia wypadła z niej na podłogę, a pęknięte szkło rozsypało się w kawałki.

Niemiec odrzucił je butem, schylił się niespiesznie, podniósł fotografię.

-

Żona oficera? - zapytał.

Potwierdziła,  bez  jednego  słowa,  samym  spojrzeniem  utkwionym  w  oczach  Niemca,  który  wciąż
trzymając fotografię w jednej ręce drugą uczynił szeroki gest, obejmujący rozległy obszar niedawnej

background image

bitwy.

-

Walczył gdzieś tutaj? Pewnie dostał się do niewoli.

Zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy.

-

Aha! - mruknął. - Jest w Anglii?

Nie  odpowiedziała.  Niemiec  rzucił  zdjęcie  na  stos  rzeczy  wystających  z  torby,  zbliżył  się  do  niej,
podniósł wysoko jej brodę wyciągniętym kciukiem.

-

Pewnie  pani  cieszy  się,  że  on  jest  w  Anglii.  Ale  my  zaścielimy  całe  dno  Atlantyku  angielskimi
okrętami. I tymi, które będą walczyć u ich boku.

Przedmioty  nieraz  wierniej  towarzyszą  człowiekowi  w  życiu  niż  ludzie.  Przekonała  się  o  tym
podczas wojny

- nie tylko ślubna fotografia, ale i torba, którą wyniosła ze swego oksywskiego mieszkania, była z nią
w  wielu  sytuacjach  nie  zatartych  w  pamięci  mimo  upływu  lat.  Ale  i  o  torbie  nie  wspominała  w
swoich opowiadaniach, gdy nadszedł na nie czas, a Zygmunt nieraz pytał, dlaczego jej nie wyrzuci,
dlaczego  ją  przechowuje,  najpierw  w  jakimś  zakamarku  w  kuchni,  potem  w  pawlaczu  w
przedpokoju, w końcu na strychu ich nowego domu.

Miała  tę  torbę  ze  sobą  owego  pamiętnego  dnia,  o  którym  Zygmunt  nigdy  nie  miał  się  dowiedzieć.
Woziła  w  niej  prowiant  ze  wsi  nie  tylko  dla  siebie,  ale  i  na  handel.  Tego  właśnie  dnia  torba  była
bardziej wyładowana niż zwykle, wystawał z niej woreczek z mąką i wspaniały wiejski chleb, który
przez  cały  czas  cieszył  ją  swoim  widokiem.  Młody  człowiek,  siedzący  obok  niej  na  ławce,  też  był
najwidoczniej zdania, że ogromny bochen jest zbyt piękny, jak na wojenne czasy, schylił się, wsunął
torbę głęboko pod ławkę

- w drzwiach wagonu ukazali się niemieccy żandarmi. Spojrzała na niego z wdzięcznością i choć to
była  najmniej  odpowiednia  chwila,  żeby  myśleć  o  swoim  wyglądzie,  zawstydziła  się  chustki
niedbale zawiązanej na włosach

i męskiej kurtki, którą przysłał jej wuj z Krakowa na handlowe wyprawy. Młody człowiek nie miał
jeszcze w twarzy wojennego czasu, przynajmniej nie wtedy, kiedy patrzył na nią.

Wyobraziła  go  sobie  na  koncercie  w  filharmonii  z  jakąś  piękną  dziewczyną;  może  to  ona  nawet
mogłaby nią być, gdyby wróciła do swego dawnego wyglądu, ale czy to jeszcze było możliwe...?

Żandarmi szli środkiem wagonu, wchodzili między ławki, rewidowali bagaże polskich podróżnych,

background image

rekwirowali co ponętniejszy towar.

- Niech pani tylko nie ma takiej wystraszonej miny

- szepnął do niej młody człowiek. - Powinna się pani w końcu do tego przyzwyczaić. I -

proszę zdać się na mnie.

Gdy  żandarmi  zbliżyli  się  do  nich,  potrącił  niezręcznie,  jakby  cofając  się  przed  nimi,  swoją  torbę.
Wysypały się z niej paczki węgierskich papierosów. Niemcy roześmiali się hałaśliwie.

Kazali mu je pozbierać, co też uczynił gorliwie.

Patrzyła  na  to  zmartwiała,  przyciśnięta  plecami  do  ławki,  jakby  nigdy  nie  miała  się  już  od  niej
oderwać. I nie mogła pojąć rozradowania swego sąsiada, gdy żandarmi odeszli z papierosami w głąb
wagonu, nie interesując się już innymi bagażami.

-

Tak się to robi - mruknął chłopak mrużąc lewe oko.

- Piękna robota!

-Ale przecież... - nie rozumiała. - Zabrali panu wszystkie papierosy. Na pewno były wiele warte.

Spoważniał. W rysunku ust pojawiła się surowość ponad wiek.

-Po prostu zapłaciłem nimi za coś, co ma jeszcze wyższą cenę.

Nie zapytała o nic, a on zamilkł, wyraźnie żałując swoich słów.

Jeździli potem razem przez wiele miesięcy, umawiając się na określony dzień i pociąg, powinna już
wtedy na początku pomyśleć, że to może się źle skończyć, ale nie pomyślała.

Zażyłość, jaka powstała między nią a Jankiem, zaczęła przeobrażać się w normalną sprawę między
młodymi ludźmi, między chłopakiem a dziewczyną, tylko że ona dziewczyną już nie była, o tym wciąż
starała się pamiętać.

Najpierw żartował. Gdy udawało mu się zwykłym swoim sposobem uratować ją od kontroli bagażu i
niechybnego zarekwirowania najponętniejszej dla Niemców zawartości, nadstawiał

policzek.

- Należy mi się całus!

Nie  miała  poczucia  humoru  w  tych  sprawach.  Nastroszona,  jak  indyczka,  czym  prawdopodobnie
usiłowała dodawać sobie odwagi, odpowiadała z gniewnym naciskiem;

background image

- Tyle razy mówiłam panu, że jestem mężatką.

-

Ale gdzież ten mąż? - śmiał się. - Jeszcze go nie widziałem.

-

Mój mąż walczy - mówiła chełpliwie. - To także mówiłam już panu tyle razy.

- No, dobrze - wzdychał. - Odłóżmy to na przyszły raz.

Kiedy nadarzył się ten następny raz i gdy znów to samo powtórzyła, objął ją i usiłował przyciągnąć
do siebie. Siedzieli ściśnięci na ławce w zatłoczonym wagonie, nie było to trudne.

-

Dziecino - szepnął, choć na pewno nie był od niej starszy - wszyscy mężowie walczą i gdyby z tego
powodu miało nie być miłości na świecie...

Uwolniła się z uścisku, z trudem opanowała łzy.

-

Proszę tak do mnie nie mówić. A mężczyznom, którzy walczą, należy się szacunek i wdzięczność...
tak, wdzięczność ze strony tych, którzy...

Nie pozwolił jej skończyć. Chwycił jej rękę, ścisnął gwałtownie, twarz mu się zmieniła.

-

Pani naprawdę myśli, że ja wożę gruszki w swoim plecaku?

Po raz drugi był nieostrożny, ale tym razem zmusiła go do tego.

- Przepraszam - powiedziała cicho.

- Niech pani zapomni o tym, co powiedziałem.

-

Nic nie słyszałam.

Wracali  z  dworca  w  milczeniu,  odprowadził  ją  aż  na  schody  domu.  Odebrała  torbę  z  jego  ręki,
postąpiła ku drzwiom.

-

background image

Dziękuję za towarzystwo - powiedziała jakoś niezręcznie. - Do widzenia.

- Czy w czwartek będzie pani jechała tym samym pociągiem? Będę czekał tam, gdzie zawsze.

Zawahała się.

-

Jeśli mi pan przyrzeknie, że nie powtórzy się... że nie powtórzy się ze strony pana...

-

Ależ  to  się  będzie  powtarzać!  -  Chłopak  zaśmiał  się  cicho,  pokonał  jednym  susem  dwa  schody,
dzielące go od niej, objął ją gwałtownie i zaczął całować mimo jej obrony.

-

Nigdy... nigdy panu tego nie wybaczę. Co pan właściwie sobie wyobraża...? Czekam...

czekam  na  męża...  Widocznie  nie  dość  stanowczo  się  broniła,  bo  on  się  wciąż  śmiał  i  mruczał  z
twarzą wtuloną w jej włosy:

-

Dobrze, dobrze, dziecino. Ta wojna może potrwać kilka lat i czy przez cały ten czas nie pozwoli mi
się pani pocałować? I wejść nie pozwoli mi pani także?

-

Nie!  -  czuła,  że  opór  jej  słabnie,  zaczęła  nawet  oddawać  mu  pocałunki,  wciąż  szepcząc  jak  w
gorączce. - Czekam na męża... Proszę, bardzo pana proszę, niech pan tego nie niszczy...

niech pan...

O,  Boże!  Ten  jeden  raz  nie  powinna  być  wierna  i  uczciwa,  samolubnie  i  idiotycznie  moralna,  ten
jeden jedyny raz! Bo on uwolnił ją ze swoich objęć i bardzo powoli zszedł ze schodów...

Weszła  na  górę  i  stała  długo  pod  drzwiami,  starając  się  wykrzesać  w  sobie  jakąś  dumę,  czy
pochwałę dla swego zachowania i kiedy wreszcie prawie się to jej udało, wyjęła klucz z kieszeni i
wsunęła go do zamka. W przedpokoju powitała ją sąsiadka, co wzmogło jej zadowolenie z siebie -
cóż by pomyślała ta baba, gdyby zobaczyła, że sprowadza sobie na noc mężczyznę? Oficerska żona, a
zachowuje  się  jak  dziwka!  Te  wojenne  warszawskie  wspólne  mieszkania,  w  których  znajdowało
schronienie  tylu  uciekinierów  z  różnych  stron  kraju,  miały  swoje  zalety,  pomagały  w  zwalczaniu
samotności, ale i wady miały także: nic nie mogło się ukryć przed wzrokiem sąsiadek czy sąsiadów.
Ale kobieta, która wyszła jej naprzeciw, tym razem nie robiła tego z ciekawości. W uniesionej ręce
trzymała list.

background image

-

Był  tu  ktoś  u  pani.  Jakiś  pan.  Bardzo  żałował,  że  pani  nie  zastał.  Musiał  dziś  jeszcze  wracać  do
Krakowa. Zostawił list.

-To od wujostwa. Ale dlaczego... nie przez pocztę?

-Ten pan mówił, że to bardzo ważny list. Bał się, czy na pewno go pani oddam.

Powiedziałam  mu,  że  chyba  nie  wyglądam  na  taką,  co  zatrzymuje  cudze  listy,  ale  on  jeszcze  raz
powtórzył,  że  to  list  z  ważną  wiadomością...  -  sąsiadka  była  najwidoczniej  bardzo  tej  wiadomości
ciekawa, szykowała się, żeby wejść do pokoju, ale Julia nie zaprosiła jej, podziękowała i zamknęła
za sobą drzwi.

Koperta była zaadresowana przez ciotkę, ale wewnątrz był arkusik pokryty pismem...

Znieruchomiała, ogłuszona obłędnym dudnieniem serca. Tamten chłopak musiał odejść, bo czekał na
nią ten list. Była pewna, że otrzyma go któregoś dnia, i oto miała go w ręku, doszedł

do niej, nie zagubił się w drodze przez wojenny świat...

Zygmunt pisał:

“Juleczko! Mój skarbie! Tyle już listów do Ciebie wysłałem, może wreszcie ten dostaniesz.

Wysyłam  go  przez  Czerwony  Krzyż  w  Genewie  na  adres  wujostwa  w  Krakowie  -  w  nadziei,  że
wiedzą, gdzie Cię szukać; wiem, że z Gdyni Polaków wysiedlono, ta wiadomość dotarła do Anglii.
Jeśli chodzą o mnie, to wciąż jestem w moim domu, w tym jedynym, który w tej chwili mam, a jest
tym droższy dla mnie, że stanowi cząstkę tego wszystkiego, co najważniejsze dla każdego człowieka -
a  dla  nas  ma  to  jeszcze  tyle  innych  znaczeń...”  Przysiadła  z  listem  w  ręku  na  brzegu  krzesła.
Wiedziała,  0  czym  pisał.  Polska  nie  była  cała  pod  okupacją,  nie  straciła  wolności,  skoro  wolne
pozostały i walczyły jej okręty. To właśnie chciał jej przekazać, tym chciał się z nią podzielić

-  a  tamten  chłopak  musiał  odejść  i  dobrze  się  stało,  że  nie  pozwoliła  mu  wejść,  że  zawrócił  na
schodach... Dobrze? Już nigdy potem tak niczego nie żałowała.

Julia gasi papierosa, zdejmuje z kolan popielniczkę 1 odstawia ją na stolik. Ptak, którego słyszy co
ranka,  przysiadł  na  drzewie  pod  oknem,  śpiewa  zapamiętale  przyzywając  dzień.  Kiedy  umrę,  myśli
Julia,  kiedy  i  ja  umrę,  chciałabym  słyszeć  głos  tego  ptaka,  nic  więcej  ze  świata,  tylko  głos  tego
ptaka... tylko ten głos.

W kuchni krząta się już Elżbieta, na pewno jak najciszej stara się zrobić sobie śniadanie, ale Julia ma
wyostrzony słuch na wszystko, co dzieje się w domu, wstaje z łóżka, narzuca szlafrok i ze sztucznym
ożywieniem staje w drzwiach kuchni. Musi mieć jednak całą nie przespaną noc w poszarzałej twarzy,
bo Elżbieta pyta z wyrzutem:

-1 po cóż mama wstawała?

background image

-I tak nie mogłam spać. Właściwie... nie zmrużyłam oka do rana.

-

Te krople, które mama bierze, widocznie są za słabe. Przepiszę coś silniejszego. -

Elżbieta  przypomina  sobie  nocną  rozmowę,  uśmiecha  się  nieznacznie.  - A  jednak  te  lekarstwa,  do
których mama odnosi się z takim lekceważeniem, mogą być - na wszystko.

Julia jest bardzo niezadowolona z siebie.

-

Człowiek powinien radzić sobie sam ze swoimi słabościami.

-

I właśnie to robi - zwraca się do lekarza, który przepisuje mu odpowiednie lekarstwo. -

Elżbieta zdejmuje z gazu czajnik. - Mama także napije się kawy?

-

Proszę. Ale do czego to podobne? Spieszysz się do szpitala i będziesz się jeszcze mną zajmować.

- Zdążę - mruczy Elżbieta, zerkając na zegarek.

- Ale to się zmieni. Będę teraz wcześniej wstawać.

-

Ależ  po  co?  Mamo!  -  Elżbieta  nie  może  ukryć  rozbawienia.  -  Ja  śniadanie  dostaję  w  szpitalu,  a  tę
szklankę kawy przed wyjazdem mogę sobie zawsze sama zrobić. A mama woli jadać później.

-Ale ojciec przyzwyczajony jest do rannego wstawania. Nastawiony jest na pory wacht, jak budzik.

- Ach, mama myśli już o tym...

-

Czy nie powiedziałaś wczoraj, że po raz drugi wychodzę za mąż?

Śmieją się, ale tylko śmiech Elżbiety nie jest pokryciem niepokoju.

-

Właśnie w nocy - mówi Julia cicho, sięga po pudełko z papierosami, ale Elżbieta wyjmuje je z jej
ręki i stawia przed nią filiżankę kawy.

background image

- Jak zawsze bez cukru?

-

Bez. Właśnie w nocy zaczęłam obliczać, ile czasu byliśmy razem w naszym pierwszym małżeństwie.

- Radzę mamie myśleć o drugim.

-

Ależ  to  są  właśnie  moje  przygotowania.  Jeśli  się  tak  długo,  jeśli  się  właściwie  wciąż  na  kogoś
czekało... To dobrze, że masz swój zawód.

Elżbieta szybko dopija kawę.

- Mama myśli, że to... pomaga?

Julia udaje, że nie zrozumiała pytania.

- Na co?

-

No, na mnie czas! - Elżbieta chwyta torebkę i pozostawia to pytanie bez odpowiedzi.

- Czy... mogłabyś się postarać wrócić dzisiaj wcześniej?

- pyta Julia niespodziewanie chyba także dla siebie samej.

Elżbieta zatrzymuje się w drzwiach i patrzy uważnie w twarz teściowej.

-Miałam po wyjściu ze szpitala iść do fryzjera. Ale jeśli... mama sobie życzy...

-Postanowiłam  -  mówi  Julia  pośpiesznie,  jakby  szukała  najbardziej  prawdopodobnego
usprawiedliwienia dla swego zachowania - postanowiłam urządzić ojcu osobny pokój. Nie, nie, bez
waszego  uszczerbku,  ja  mogę  sypiać  w  tym  pokoju  z  telewizorem.  A  ojciec  przez  tyle  lat  był
przyzwyczajony do tego, żemógł być sam, kiedy chciał być sam...

Elżbieta wraca od progu, całuje Julię w policzek.

-Wszystko to obgadamy. Wrócę najwcześniej, jak będę mogła.

- Dziękuję.

-

Ojciec nawet nie przeczuwa, co tu się będzie wyprawiało.

background image

-Niech lepiej nie wie-Julia skrywa swój czuły uśmiech.

- Mam nadzieję, że mu o tym nie powiesz, jak zadzwoni.

- Jeśli mama sama się nie wygada.

Elżbieta  schodzi  wewnętrznymi  schodami  do  garażu,  wyprowadza  wóz,  jest  to  najnowszy  model
volkswagena,  kobietom  do  twarzy  jest  w  pięknych,  modnych  samochodach,  Elżbieta  o  tym  wie  i
przez  dłuższy  czas,  kiedy  prowadzi  wóz,  poddaje  się  tylko  uświadamianiu  sobie  tej  przyjemności.
Ale nie trwa to długo, rodzi się jakaś refleksja i kiedy Elżbieta zabiera z przystanku autobusowego
kolegę ze szpitala, nie jest już tak promienna.

-

Wsiadaj  prędzej,  nie  wolno  mi  się  tu  zatrzymywać.  Andrzej  zatrzaskuje  w  pośpiechu  drzwiczki,
przycina sobie połę kurtki, co niecierpliwi Elżbietę.

-

Czy  minął  już  czas,  kiedy  wsiadając  do  tego  najnowszego  produktu  zgniłego  kapitalizmu  zawsze
byłaś w humorze?

-

Nie wygłupiaj się. Wiesz, jakie teraz wlepiają mandaty za byle co.

-Jestem  wolny  od  tych  lęków.  Udowadniam  wszystkim  wokoło,  jak  cudownie  żyje  się  bez
samochodu.

-

Bo podrzucają cię wciąż miłosierni. Rano ja, a po południu Roman.

- On przynajmniej bywa na ogół w dobrym humorze.

Elżbieta  prowadzi  samochód,  jakby  nie  słyszała  ostatniej  uwagi,  ale  jej  pasażer  nie  ma  zamiaru  na
tym poprzestać.

-

Znowu  -  wzdycha  -  długa,  bardzo  długa  noc  w  za  dużym  i  pustym  łóżku.  Jeździ  się  jednym  z
najpiękniejszych wozów w mieście, ale płaci się za to nie tylko w dolarach.

- Co jeszcze masz mi do zakomunikowania?

-

background image

Nic ponadto. Krótka diagnoza. Czy małżonek długo jeszcze będzie gdzieś w Zatoce Perskiej tankował
tę ropę, która wcale nie chce być tańsza?

-

Gdybym wiedziała, że będziesz taki miły, stałbyś do tej pory na przystanku. W końcu twoje łóżko jest
równie puste jak moje.

-Ale  wynika  to  z  przejściowych  trudności,  a  nie  z  życiowego  programu.  A  co  do  przejściowych
trudności,  to  powiem  ci,  że  takie  intermedia  są  cudowne.  Właśnie  mam  zamiar  hucznie  uczcić
rocznicę rozwodu.

- Znalazłeś sobie okazję!

-

Świetna! Dlaczego obchodzi się rocznice ślubu? Pożegnanie nieudanego partnera daje o wiele więcej
zadowolenia. Przyrzekam ci nie zapomnieć nigdy o dacie twego rozwodu.

-Na szczęście mam poczucie humoru.

-Tak? Nie zauważyłem.

- A kiedyż ta uroczystość w twoją rocznicę?

- Dzisiaj. I właśnie jesteś na nią zaproszona.

- Przyrzekłam teściowej, że wcześniej wrócę do domu.

-

Co za bzdura! Będą Godomscy, Wanda z Tadeuszem, Alina, Czesław i ty. I gospodarz oczywiście.
Jak to dobrze, że moja była żona zabrała samochód, a mnie zostawiła chatę.

-

Powiedziałam już, że przyrzekłam teściowej wcześniej wrócić do domu.

-

Zadzwonisz, że wypadło ci nagłe zastępstwo na ostrym dyżurze.

-

Nie  mogę...  Chyba  powinnam  teraz  więcej  czasu  spędzać  w  domu.  Ojciec  kończy  niedługo  swój
ostatni  rejs,  przechodzi  na  emeryturę.  Nie  wiadomo,  jak  on  to  zniesie,  i  matka  czyni  już  pewne
przygotowania...

background image

- Sentymenty. Nie należy się im poddawać.

-1 ty to właśnie potrafisz?

-

Przynajmniej  -  Andrzej  wysiada  z  wozu,  gdy  Elżbieta  parkuje  go  na  placyku  przed  szpitalem  -
przynajmniej się staram.

Na korytarzach szpitalnych panuje zwykły poranny ruch. Jadą już wózki ze śniadaniem dla chorych,
personel  schodzi  się  w  pośpiechu,  zaczyna  się  jeden  ze  zwykłych  dni,  w  którym  ktoś  może
wyzdrowieć, ktoś umrzeć, a jeszcze ktoś inny będzie najzwyklej spychał godziny, jedną po drugiej,
nie znajdując w nich żadnych znaczących oznak życia.

Elżbieta wchodzi do pokoju lekarzy, wyszukuje w stosie wypranych białych płaszczy swój lekarski
kitel, nakłada go, powoli zapina guziki.

-Dzwoń do teściowej! - natarczywie przypomina Andrzej.

Elżbieta  wymija  go  w  drzwiach,  jakby  nie  był  mężczyzną,  który  może  się  podobać,  nie  tylko
kobietom tak samotnym jak ona.

- Nie mogę. I co właściwie obchodzi mnie twój rozwód?

Wizyta u chorych pozwala się wyłączyć z własnych problemów i chyba z tego powodu także Elżbieta
lubi  ten  swój  poranny  obchód  od  łóżka  do  łóżka,  od  przypadku  do  przypadku,  jak  określają  to  w
szpitalu, a ona nazywa to inaczej: od człowieka do człowieka.

Pierwszy pacjent wydaje jej się podejrzany.

-

Pan mi się nie podoba, panie Wiśniewski. Zmierzymy ciśnienie.

Wiśniewski, spawacz ze stoczni, wykazuje zaniepokojenie, ale chyba nie stanem swego zdrowia.

-

Ja nic nie odczuwam, proszę pani doktor. Nawet... nawet jakby mi się polepszyło...

-

Aparat wszystko wykaże. Wczoraj... był dzień odwiedzin?

- Tak - bąka Wiśniewski - czwartek.

-1 przyszli koledzy?

background image

-

No... jak to koledzy. Nawet z rady zakładowej przyszli...

-1 co przynieśli?

- Co też pani doktor?

Elżbieta  patrzy  na  tarczę  aparatu,  potem  zerka  pod  łóżko.  -  Ciśnienie,  tak  jak  się  spodziewałam,
podwyższone. A co pan zrobił z butelką?

- Z ja... jaką butelką...?

- Panie Wiśniewski!

-No... zabrali... Jak wychodzili, to zabrali. Aleja tylko ćwierć szklaneczki, przysięgam pani doktor.

-

Panie  Wiśniewski  -  Elżbieta  odchodzi  do  następnego  chorego.  -  Jeśli  to  się  powtórzy  -  nie  leczę
pana.

Spawacz unosi się na łóżku, potężną pięścią bije się we włochate piersi.

- Pani doktor! Już nigdy! Przysięgam pani!

-

Przysięgi mi niepotrzebne. Ale powtarzam: nie leczę pana! No, jak tam, panie Walczak?

Spał pan w nocy?

-

Spałem - potwierdza Walczak; przed trzema dniami otarł się o śmierć i nie może tego zapomnieć. -
Ale moja żona pewnie nie zmrużyła oka. I pewnie też się rozchoruje.

-

Dlaczego ma się rozchorować? - Elżbieta osłuchuje Walczakowi serce.

- Bo się martwi. Boi się, że umrę.

-Tak prędko się nie umiera, panie Walczak. I mnie by tu musiało nie być.

-

Ja wiem, że pani doktor... w pani doktor cała nasza nadzieja. Ale gdyby pani zechciała zadzwonić...

background image

- Do kogo?

-

Do mojej żony - Walczak wyjmuje spod poduszki kartkę. - Tu napisałem pani doktor numer...

- Ale po co mam dzwonić?

-Niech jej pani powie, że dobrze się czuję, że... nie umrę.

-

Dobrze - Elżbieta musi się uśmiechnąć - powiem siostrze, żeby zadzwoniła.

-Ale to nie to samo - Walczak zatrzymuje ją przy łóżku za połę fartucha. - To nie to samo!

Gdyby pani doktor osobiście...

-

Dobrze, ja zadzwonię! - przyrzeka Elżbieta. Zbliża się do trzeciego chorego, gdy do pokoju zagląda
siostra.

-

Na chirurgię przywieźli jakąś pani znajomą. Bardzo prosi, żeby pani doktor przyszła.

- Jak się nazywa?

-

Nie wiem. Mówiła tylko, żeby koniecznie przyszła doktor Sarnowska.

- Skończę obchód i zaraz przyjdę.

Nowa  chora  na  chirurgii  musi  być  zgoła  wyjątkowym  “przypadkiem”,  skoro  zajmuje  się  nią  sam
ordynator, którego Elżbieta zastaje właśnie w jej pokoju. Jego rozjaśniona twarz świadczy jednak o
tym, że sprawa nie jest zbyt poważna.

-

Za godzinę przygotujemy panią do operacji, zabiegu właściwie, proszę się niczego nie obawiać! - I
starszy,  poważny,  groźny  pan,  przed  którym  drży  personel  całego  oddziału,  dodaje  już  w  drzwiach
niby do siebie, ale tak, żeby chora go słyszała. - Cóż to będzie za prześliczna operacja!

Elżbieta podchodzi do łóżka młodej kobiety w zielonym peniuarze, ostro odbijającym od szpitalnych
koszul dwóch chorych na sąsiednich łóżkach. Jest to bardzo efektowne stworzenie, które w dodatku
potrafi być miłe.

background image

-

Przepraszam! - woła do Elżbiety. - Przepraszam, że fatygowałam. Nie znamy się, ale mój mąż pływa
z pani teściem, kapitanem Sarnowskim na “Arciszewskim”. Jest pierwszym oficerem.

-

Pani Makowska - mówi Elżbieta. - Co się stało?

- Och - uśmiecha się młoda kobieta - chyba nic wielkiego. Nagły atak ślepej kiszki.

-

W czym mogę pani pomóc?

-

Dziękuję. Tu się wszyscy tak serdecznie mną zajęli... I sam pan ordynator...

-

Cieszę się - Elżbieta ledwie poskramia uśmieszek. - Ale w czym wobec tego moja rola?

- Chciałam prosić o zawiadomienie mego męża. Na pewno dzwoni do domu i wścieka się od razu, że
mnie nie ma.

-

Rozumiem.

-

Więc  żeby  jak  najprędzej  dowiedział  się,  że  jestem  w  szpitalu...  Jak  pan  kapitan  zadzwoni... Albo
proszę zamówić rozmowę na mój koszt.

- Dobrze, przekażę to teściowej.

- I proszę ją ode mnie pozdrowić.

- Dziękuję.

Ponętna pani Makowska nie ma zamiaru skończyć rozmowy.

- Martwi się pewnie, że mąż przestaje pływać...?

- Martwi się? Dlaczego? To chyba radość...

- No, bo ja wiem... - mówi młoda kobieta.

background image

Kiedy Elżbieta wraca do pokoju lekarskiego, Andrzej od razu pyta:

- Dzwoniłaś?

- Nie. Daj mi spokój! Muszę być w domu.

-1 co właściwie będziesz tam robić?

- Nic. Będę w domu. To czasem wystarcza.

- Wariatka jesteś! Od dawna to podejrzewałem.

Ale  w  ciągu  dnia  w  szpitalu  wydarza  się  coś,  co  zmienia  decyzję  Elżbiety.  Zdarza  się  to  często  i
może zdarzyć się każdego dnia. Jadąc do pracy Elżbieta myśli nieraz, czy i dzisiaj ktoś... przy niej... -
ten  wypadek  jednak  jest  ^  boleśniejszy  od  innych.  Umiera  młoda  dziewczyna,  nie  udaje  się  jej
uratować mimo największych wysiłków i najlepszych lekarstw, umiera, a tak długo mogłaby jeszcze
żyć,  dla  siebie,  dla  tych,  którzy  ją  kochali...  Kiedy  pielęgniarka  nasuwa  prześcieradło  na  twarz
zmarłej,  lekarze  opuszczają  pokój,  docent,  ordynator  kliniki,  bez  słowa  idzie  do  siebie,  Elżbieta  i
Andrzej  stają  na  korytarzu  przy  otwartym  oknie,  za  którym  szpitalny  ogrodnik  strzyże  trawę  na
rozległym  trawniku.  Najpiękniejszy  zapach  lata  miesza  się  z  odorem  szpitalnych  środków
dezynfekcyjnych. Po chwili wózek ze zwłokami przetacza się korytarzem.

-

Była piękną dziewczyną - mówi doktor Andrzej.

- A teraz jest czymś, co jak najprędzej trzeba usunąć.

-Mam tego dosyć! - wybucha Elżbieta. - Tego szpitala, tego wszystkiego, co się tu dzieje.

Czy naprawdę jestem tu niezbędna, skoro znowu nie mogłam komuś pomóc?

-

Wiesz dobrze, że przypadek był nie do uratowania. Ale... czy i teraz wydaje ci się, żema się w życiu
wiele czasu? Na wszystko?

Elżbieta  gwałtownie  odrywa  się  od  okiennego  parapetu,  wraca  do  pokoju  lekarskiego,  podnosi
słuchawkę telefonu.

Julia  pogodnie  przyjmuje  wiadomość  o  nagłym  zastępstwie.  Choć  może...  zbyt  pogodnie,  myśli
Elżbieta.  Mogłaby  wyrazić  zdumienie,  odrobinę  żalu,  że  nie  spędzą  popołudnia  razem;  a  ona  mówi
tylko:

-Mną się nie kłopocz. Daję sobie doskonale radę. Wiesz, do czego się zabrałam? Zdjęłam te zasłony
w dużym pokoju. Wydały mi się za ciężkie i za ciemne. Kupię lżejsze w jakimś jaśniejszym wzorze.

background image

-Kupimy razem! - woła Elżbieta. Chyba chciałaby w tej chwili odwołać swoją decyzję, ale Andrzej
stoi obok, no i Julia... Julia zdziwiłaby się, gdyby się nagle okazało, że zastępstwo na ostrym dyżurze
nie jest bezwzględną koniecznością. - Albo przynajmniej... zawiesimy je razem.

-Tak  -  godzi  się  Julia  pogodnym,  wciąż  tak  podejrzanie  pogodnym  głosem.  -  Z  tym  poczekam  na
ciebie. Kiedy wrócisz? Rano?

-

Skądże rano? Rano muszę normalnie być na swoim oddziale. Mnie nie ma kto zastąpić.

-

Biedactwo! Może w nocy nic się nie zdarzy i będziesz mogła się zdrzemnąć.

-

Mam nadzieję - szepcze Elżbieta, pełna winy. Tak, wiele jeszcze nie umie. Kłamać także.

Przyjęcie u Andrzeja wcześnie wchodzi w stadium, gdy pary - tańcząc, lub nie tańcząc -

zbyt  mocno  i  zbyt  jawnie  tulą  się  do  siebie.  Opróżniono  już  kilka  butelek,  ale  sporo  jest  jeszcze
pełnych,  Andrzej  postanowił  hucznie  uczcić  pierwszą  rocznicę  swego  rozwodu,  przyjęcie  może
ciągnąć  się  długo  w  noc.  Ale  na  razie  trwa  późne  popołudnie,  słońce  opiera  się  jeszcze  o  czuby
drzew ogrodu sąsiadów, jest ciepło, nawet z cienia nie pełznie chłód, Andrzej wyprowadza Elżbietę
na  taras,  zsuwa  jej  suknię  z  ramienia,  całuje,  a  ona  na  to  pozwala,  zachowuje  się  biernie,  gdy  jej
partner coraz bardziej się ośmiela, może naprawdę nie ma się w życiu zbyt wiele czasu, i nie wolno
składać  na  kupkę  nie  przeżytych  w  pełni  dni,  dni  złożonych  z  samych  obowiązków,  i  wyrzeczeń,  i
czekania...

-

Na poddaszu mam mały pokoik - szepcze Andrzej zdyszany (nie biegł przecież, myśli Elżbieta sennie,
ani nie wspinał się pod górę). ~ Mały, przytulny pokoik. Nikt nie zauważy, jeśli znikniemy na chwilę.

-

Najlepszy sposób na uczczenie rocznicy rozwodu. To z twego punktu widzenia. A z mego?

-  Podchodzisz  do  tego  tak  - Andrzej  całuje  coraz  natarczywiej  -  jakby  to  miało  nie  wiadomo  jakie
znaczenie.

-Aha! Mały zabieg higieniczny, tak? Być może psychiatra właśnie to by zapisał.

Droga pod górę ku owemu przytulnemu pokoikowi na poddaszu trwałaby o wiele krócej, gdyby nie
postoje  na  schodach,  podczas  których  pocałunki  i  objęcia  stają  się  coraz  bardziej  gwałtowne  i
niecierpliwe. Ale gdy Elżbieta i Andrzej są już blisko drzwi - te otwierają się nagle i staje w nich

background image

dwoje  przyjaciół  Andrzeja,  Wanda  i  Tadeusz,  obydwoje  zmieszani  tym  spotkaniem,  ich  gesty,
porządkujące  włosy  i  ubranie,  zamierają  w  nie  dokończonej  czynności.  Tadeusz  parska  krótkim,
zachęcającym śmieszkiem. I pozostawia drzwi otwarte.

Elżbieta oswobadza się z uścisku Andrzeja, zbiega ze schodów, potyka się na dole, sprawdza obcas,
czy się nie złamał, i nie wyjaśniając niczego zdumionemu towarzystwu w pokoju, pośpiesznie szuka
torebki.  Kiedy  ją  wreszcie  znajduje,  Andrzej,  Wanda  i  Tadeusz  są  już  w  drzwiach,  Elżbieta
przepycha się między nimi, choć Andrzej usiłuje ją zatrzymać.

Czasem  cisza  może  być  głupia  i  za  taką  ją  wszyscy  mają.  Tym  ostrzej  słychać  w  niej  odgłos
zapuszczanego przed domem motoru.

Andrzej podchodzi do stołu, nalewa sobie alkoholu.

-  Wariatka  -  mówi  nie  wiadomo  do  kogo.  Ma  to  zabrzmieć  jak  wyjaśnienie  i  usprawiedliwienie
zarazem, ale riie brzmi tak i Wanda, wciąż porządkując swoje włosy, powtarza histerycznie:

-

Wariatka?

Elżbieta  nie  wie,  co  ze  sobą  począć.  Najpierw  wydaje  jej  się  to  śmieszne,  potem  kłopotliwe.  W
domu zjawić się nie może, choć nakłamawszy znowu, mogłaby to właściwie zrobić, ale największa
trudność  w  tym,  że  nie  ma  ochoty  kłamać,  że  boi  się,  aby  nagle  nie  zaczęła  mówić  prawdy.
Zatrzymuje  samochód  opodal  słupa  z  ogłoszeniami,  wysiada,  uważnie  czyta  afisze.  Jej  wzrok
zatrzymuje  się  najdłużej  na  plakacie  reklamującym  wyścigi  konne  w  Sopocie.  Widnieje  na  nim
piękny koń, zawieszony wraz z dżokejem nad przeszkodą. Elżbieta zerka na zegarek, wraca do wozu i
decyduje  się  jechać  do  Sopotu.  Trwa  wciąż  letni  wieczór,  ludzie  spacerują,  całymi  rodzinami
wylegli  na  ulice  -  tego  właśnie  widoku  Elżbieta  nie  lubi  najbardziej:  on  i  ona,  przed  nimi  dwójka
albo  trójka  dzieci,  po  spacerze  wspólna  kolacja,  słanie  łóżka  na  wspólny  sen...  Kiedy  musi  się
zatrzymywać  przy  czerwonym  świetle  na  przejściach,  najchętniej  włączyłaby  alarmujący  klakson,
żeby spłoszyć to szczęście gromadnie przesuwające się przed  maską  samochodu.  Kobiety  zwracają
ku niej głowy, obrzucają nieprzychylnym wzrokiem jej wóz, jej suknię, klipsy w uszach, fryzurę.

Zazdroszczą jej, jest tego pewna.

Wyścigi na szczęście jeszcze trwają, choć kasa jest już pusta i nie ma komu uiścić wstępu.

Gdy Elżbieta pragnie jednak to zrobić, ktoś z obsługi otwiera jej bramkę.

- Nie warto już płacić - mówi. - Zaraz kończy się przedostatnia gonitwa.

Elżbieta  przechodzi  tyłem  trybuny,  zajmuje  miejsce  na  jej  pustawym  brzegu.  Opodal  siedzi  młody
mężczyzna, wsparty obydwiema rękami na parasolu. Elżbieta dopiero teraz spostrzega, że zanosi się
na  deszcz,  podnosi  głowę,  patrzy  na  nadciągające  chmury.  Mężczyzna,  który  zwrócił  na  nią  uwagę,
gdy tylko się zjawiła, zauważa ten jej ruch, potrząsa parasolem.

background image

-

Jeszcze się nam przyda tego wieczoru.

Elżbieta  nie  odpowiada,  choć  te  słowa  zwrócone  są  najwyraźniej  do  niej,  stara  się  skupić  na
gonitwie,  ale  tak,  jak  brydż,  i  konie  nigdy  jej  nie  interesowały,  zajmuje  ją  co  najwyżej  piękno  ich
biegu, a nie kolejność przychodzenia do mety. A na trybunie, gdy kończy się przedostatnia gonitwa,
wybucha wrzawa, rozpalają się namiętności, również młody mężczyzna obok Elżbiety znów potrząsa
swoim parasolem.

-

Wie pani, na którego postawiłem?

Elżbieta nie odpowiada.

-Na tego, który przyszedł ostatni - wyjaśnia jej mimo to.

- Sam nie wiem dlaczego. Wydał mi się taki młody i wzruszający.

- Koń? - pyta mimo woli Elżbieta.

-

Tak  -  mężczyzna  nie  zauważa,  że  dopiero  teraz  odezwała  się  do  niego.  -  Oczywiście,  że  koń.
Wzruszający. To na pewno nie jest cecha, na którą warto stawiać pieniądze. Ale to właśnie pociąga
mnie najbardziej. Zresztą nie tylko u zwierząt.

Rozpoczyna  się  ostatnia  gonitwa  i  prawie  równocześnie  zaczyna  padać  deszcz.  Mężczyzna  otwiera
parasol,  przysiada  się  do  Elżbiety  i  dla  lepszej  osłony  jej  przed  deszczem  obejmuje  ją  ramieniem.
Elżbieta  pozwala  mu  na  to,  nie  patrzy  teraz  na  tor,  ale  -  z  ukosa,  uważnie  i  z  namysłem  -  na  twarz
mężczyzny,  na  jego  starannie  wygolony  podbródek,  zarys  policzka,  nosa  i  ust,  które  rozchyla  w
nikłym uśmiechu, gdy mówi:

-

Chyba  teraz  i  ten,  na  którego  postawiłem,  przyjdzie  ostatni...  Siódemka!  Już  zostaje  w  tyle.  Widzi
pani?

-

Widzę  -  potwierdza  Elżbieta  bez  zainteresowania,  odwracając  na  chwilę  wzrok  od  twarzy
mężczyzny.

Kiedy wychodzą razem pośród tłumu opuszczającego tor wyścigowy, a deszcz wciąż pada -

mówi nieoczekiwanie:

background image

- Mam samochód.

-Tym samym mój parasol okazał się pani niepotrzebny

- w głosie mężczyzny brzmi wyraźny żal.

Elżbieta uśmiecha się.

-1 dla niego znajdzie się w samochodzie miejsce.

-

Dokąd jedziemy? - pyta mężczyzna już w wozie, zaskoczony rozwojem wypadków.

- Sama nie wiem. Muszę gdzieś przeczekać tę noc.

- Ze mną?

- Z panem. Jeśli zechce mi pan pomóc.

-

W jaki sposób? - pyta mężczyzna coraz bardziej zdumiony.

-

Po prostu - niech pan tu będzie. Niech pan ze mną rozmawia.

- Czy... coś się stało?

-

Nie,  nic  się  nie  stało  -  Elżbieta  zjeżdża  w  osłonę  drzew  przed  czyimś  domem,  w  którym  zapewne
szczęśliwa rodzina zasiada już do kolacji. - Chodzi właśnie o to, żeby nic się nie stało.

Przeceniłam własne możliwości. -1 dodaje nagle.

- Chcę panu coś powiedzieć.

-

Dziewczyno! - woła mężczyzna. - Czy zdaje ci się, że trafiłaś na świętego? - Zwraca ku sobie twarz
Elżbiety, całuje ją w usta.

- A jednak tak myślę - Elżbieta odsuwa się od niego.

- Powiedział pan o tym koniu, że postawił pan na niego, przeczuwając, że nie wygra...

background image

- Powiedziałem tak i co z tego?

-Więc pomyślałam sobie... nie, na pewno się nie mylę... Chcę panu tylko coś opowiedzieć.

-Jeśli pani musi - mruczy mężczyzna niezbyt uprzejmie. -Postawił pan na konia, choć wiedział

pan, że nie dojdzie do mety! I powiedział pan, że taki stosunek ma pan nie tylko do zwierząt!

-

Nie  wycofuję  się  -  mężczyzna  wzdycha  nieznacznie,  całuje  dłoń  Elżbiety,  wczepioną  palcami  w
oparcie fotela.

-  Czasem  mówi  się  takie  rzeczy  i  wygląda  się  na  kogoś,  kim  się  wcale  być  nie  chce.  Niech  pani
opowiada.

-

Trzy  lata  temu  przywieziono  ze  statku  do  szpitala,  w  którym  pracuję,  człowieka  po  kontuzji.  Gazy
zapaliły się w maszynowni, nastąpił wybuch - na szczęście nie zdążyli jeszcze oddalić się zbytnio od
portu. Miałam akurat ostry dyżur, jak dziś.

- Jak dziś...?

-

To znaczy - miałam go dziś mieć... Powiedziałam w domu, że wypadło mi nagłe zastępstwo...

- Nic nie rozumiem.

-  Nie  musi  pan.  To  nie  ma  żadnego  związku  z  tym,  0  czym  chcę  panu  opowiedzieć...  choć  w
zasadzie...

- Ma pani cudowny sposób wyjaśniania sytuacji.

-

Powtarzam panu, że tego nie musi pan rozumieć. Wystarczy, że wzruszając się zwierzętami i ludźmi,
zgodził się pan spędzić ze mną tę noc.

- A zgodziłem się?

-

Niechże  mi  pan  wciąż  nie  przerywa.  Proszę!  Ten  człowiek  leżał  w  szpitalu  miesiąc  i  zaczęło  się
dziać coś, czego nie przewidywałam. Wie pan, w moim zawodzie jest się wolnym od sentymentów...
powinno się być wolnym od sentymentów. A tu nagle... zaczęłam lubić jak na mnie i za mną patrzył,

background image

jak  się  śmiał,  jak  zaczynał  w  i  e  d  z  i  e  ć,  że  mi  się  podoba!  Więc  kiedy  miał  opuścić  szpital,
zrozumiałam, że nie mogę pozwolić, żeby wstał

1  poszedł  sobie,  że  nie  mogę  go  nie  widywać  -  i  to  było  najgłupsze,  co  mogło  się  zdarzyć,  bo
przecież miałam go nie widywać... Często, wciąż, właściwie z małymi przerwami przez całe życie...
Pewnie znowu nic pan nie rozumie?

- Przeciwnie.

- A więc na szczęście nie muszę panu już nic wyjaśniać.

- Chyba nie... - mówi mężczyzna powoli.

-I akurat musiało to trafić na kogoś takiego, jak ja. Na kogoś, kto tak lubi rzeczywistą stronę życia,
sprawdzalną jego wartość, obecność zamiast tęsknoty, prawdziwe widzenie zamiast wyobraźni...

- A co to było dziś?

-

Głupia  sprawa,  powiedziałam  panu,  że  przeceniłam  swoje  możliwości.  Myślałam,  że  uda  mi  się
znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

- Nie najlepsze?

-Każde wyjście wydaje się dobre, kiedy człowiek usiłuje się wyzwolić.

- Ale nie zdecydowała się pani na nie?

-Nie.

- On... jest teraz w morzu.

-Tak.

- Dokąd pływa?

- Po ropę. Do Zatoki Perskiej.

- Miesiąc w jedną i miesiąc w drugą stronę.

- Skąd pan wie?

-Wiem -mruczy mężczyzna jakby do siebie. - Ale potem miewa się długie urlopy. Czasem stoi się w
stoczni na remoncie...

-

background image

To także niewiele zmienia. Bo myśli się podczas tych dni, że mijają, że się skończą i znowu zacznie
się  czekanie.  Moja  teściowa  -  mieszkamy  razem  i  właśnie  ze  względu  na  nią  wymyśliłam  ten  ostry
dyżur,  gdy  miałam  zamiar  nie  wrócić  na  noc  do  domu  -  moja  teściowa  przeżyła  tak  całe  życie.  I
przerażenie ogarnia mnie na myśl, że i moje... moje będzie podobne.

-

A dlaczego nie myśli pani o tym, że jest w tym i coś pięknego?

- Pięknego?

-

Że  chodzą  w  morze  już  ojcowie  i  synowie,  zaczynają  wnuki...  Czy  wyobraża  sobie  pani,  ile
naczekały się na swoich mężów Angielki, Szwedki, Norweżki...?

- Ależ tak... myślę czasem o tym.

-

Zawsze chcieliśmy należeć do tej wielkiej morskiej rodziny. I należymy do niej.

Nareszcie. A że to daje radości i smutki...

Elżbieta dotyka na krótką chwilę ramienia mężczyzny.

- Dziękuję, że został pan ze mną.

Milczą, a potem on odsuwa się i pyta szorstko:

- Zapaliła pani światła postojowe?

- Zapaliłam.

- Niech się pani wygodnie oprze i stara się zasnąć.

- To mi się chyba nie uda.

-

Musi się udać. Boże drogi! Jednak jestem kimś, kim wcale być nie chcę. Może i ja się zdrzemnę - to
by  mi  było  potrzebne.  Nawet  bardzo.  Rano  muszę  być  na  statku  w  stoczni  remontowej. A  to  także
wachta.

Julia czeka na synową w oknie, a potem w drzwiach od garażu.

- Wykończysz się tą pracą, moje dziecko - woła.

background image

-

Ależ nie - Elżbieta usiłuje pokryć zmieszanie. - Noc nie była wcale taka zła. I od rana do trzeciej też
jakoś szybko zleciało. - Kupiła mama zasłony?

-

Kupiłam  -  Julia  czekała  na  to  pytanie.  -  Ale...  jeśli  jesteś  zmęczona,  z  zawieszeniem  możemy
poczekać do jutra.

-

Skądże znowu! Przez cały czas się cieszyłam, że zaraz po powrocie do domu zabiorę się do tego.

- Naprawdę?

-

Ależ  tak!  Gdzież  one  są?  Prześliczne!  -  woła  Elżbieta,  gdy  Julia  przynosi  z  drugiego  pokoju  zwój
materiału. -I jak pokój przy nich zyska!

-

Od razu mi się spodobały, jak tylko weszłam do sklepu

- Julia promienieje. -1 ekspedientka powiedziała, że te są najładniejsze.

-Ach! - Elżbieta rozkłada zasłony na tapczanie. -I już je mama pocięła i obszyła!

-

Bo  chciałam...  od  razu  chciałam  zobaczyć,  jak  będą  wyglądały  -  Julia  śmieje  się  jak  młoda
dziewczyna i Elżbieta zaczyna jej wtórować, zaczyna rozumieć, dlaczego jest jej tak lekko i dobrze -
biegnie do piwnicy, przynosi pokojową drabinkę.

- No więc widzi mama, że musimy je zaraz zawiesić.

I  dopiero,  gdy  część  zasłon  wisi  już  w  jednym  z  okien  i  w  drzwiach  balkonowych,  Elżbieta  pyta
nagle, przysiadłszy na szczeblu drabinki:

-

Czy... i za mamy młodości było wszędzie tylu mężczyzn?

Julia - zaskoczona - udaje rozbawienie.

- O czym ty mówisz, moje dziecko?

background image

-

Chyba musiała to mama zauważyć. I nie wszyscy przecież byli... niegodni uwagi. Czy mama nigdy...
czy nigdy... żadnego z nich bodaj nie zauważyła?

Julia poważnieje.

- Raz - mówi cicho. - Raz...

Nie powie Elżbiecie nic więcej. Ona zresztą nie pyta, pewnie wie, że nie należy pytać, nie są aż tak
ze sobą zżyte, żeby się sobie zwierzać ze spraw... Och, ta nie była wcale wstydliwa, wolałaby, żeby
musiała  się  jej  wstydzić,  ale  wtedy  tego  właśnie  się  bała,  spojrzeń  sąsiadek,  ich  zgorszenia,  i
dlatego, dlatego się to stało...

Przyszła na dworzec, jak zwykle w czwartek, stanęła w umówionym miejscu przy budce z gazetami.
Zza szyby biły w oczy jaskrawe tytuły okupacyjnych “gadzinówek”, ale ich nie czytała. Janka jeszcze
nie  było,  rozglądnęła  się  nieznacznie,  nie  chciała  dać  poznać  po  sobie,  że  na  kogoś  czeka.  Może
obraził się, że właściwie zepchnęła go ze schodów, może wcale nie podejdzie do niej, albo w ogóle
pojedzie innym pociągiem...

Opodal zatrzymał się jakiś chłopak z plecakiem, długo ją obserwował, zanim odważył się zbliżyć.

- Julia?

- Tak - odpowiedziała zdumiona.

-

Bałem się, czy się nie pomyliłem. Choć Janek mi tak dokładnie panią opisał.

- On... dziś nie jedzie?

-Nie.

-Dlaczego? - krzyknęła i umilkła speszona gwałtownością tego pytania.

-

Nie  może...  -  chłopak  także  zamilkł  na  długo  i  nie  patrzył  na  nią,  kiedy  wreszcie  się  odezwał.  -  Ja
dziś  za  niego...  -  dotknął  ręką  plecaka  -  jadę  po  nasz  towar.  I  chyba  będę  to  odtąd  zawsze  robił...
Dopóki... dopóki będę mógł...

-

Czy... - chwyciła go za rękę, szarpnęła. Po co chciała wiedzieć? Czy nie lepiej by było, gdyby nigdy
się nie dowiedziała? - Niechże mi pan powie. Może mi pan powiedzieć. Czy coś...

background image

się stało?

-Tak - powiedział po długim wahaniu. - Już był blisko domu, kiedy zaczepił go patrol. Uciekł...

to znaczy... uciekał... Zastrzelił się w klatce schodowej jakiegoś domu.

Nie wydobyła z siebie żadnego słowa. Nie zapłakała także, wtedy jeszcze nie. Chłopak wziął

jej dłoń, zaczął całować zziębnięte palce.

- Opowiadał mi o pani. Dlatego mogłem panią poznać.

- Opowiadał...

-

Tak.  Zdaje  się...  -  chłopak  nie  od  razu  to  powiedział,  jakby  zastanawiał  się,  czy  powinien,  czy  ma
prawo - zdaje się, że kochał panią.

-

Raz! - powtarza Julia nie patrząc na Elżbietę, wciąż siedzącą na drabince. - Jedyny raz.

Ale to było coś tak innego niż dzisiejsze związki między młodymi ludźmi.

-1 dzisiaj nie zawsze jest tak, jak sobie mama wyobraża

- wtrąca nieśmiało Elżbieta. Ale Julia jej nie słyszy.

- Czekałam wciąż na Zygmunta, czekałam wciąż na ojca

-  i  to  było  dla  mnie...  to  było  wtedy  dla  mnie  najważniejsze.  ..  A  on  -  J  uli  a  szuka  nerwowo
papierosa,  zapala  -  on  nie  wracał  nawet  już  wtedy,  kiedy  mógł.  Nie  sądź,  że  mężczyźni  z
czegokolwiek  dla  nas  rezygnują.  Dwa  lata!  Było  już  dwa  lata  po  wojnie,  a  on  wciąż  tkwił  tam  na
swoim okręcie.

-  Gasi  gwałtownie  papierosa,  długo  milczy,  Elżbieta  nie  przerywa  tego  milczenia.  -  Jestem
niesprawiedliwa.  Nie  mógł  przecież  go  zostawić.  Nie  mógł  wrócić  jako  repatriant,  jak  chcieli
Anglicy. Musiał czekać, aż będzie mógł wrócić razem z okrętem.

-

Ojciec nigdy nie mówi na ten temat.

-

Bo  to  najgorszy  okres  w  jego  życiu.  Żołnierz  tak  wiele  spodziewa  się  po  wygranej  wojnie.
Rzymianie  wiedzieli,  co  robią  przyznając  swoim  wojownikom  łupy  i  triumf.  Z  łupów  można

background image

zrezygnować,  ale  kto  potrafi  wracać  bez  triumfu?  Więc  zrozumiałam  ojca  i...  -  Julia  uśmiecha  się
blado - odjęłam także i te dwa lata od naszego pierwszego małżeństwa.

-

Co to? - Elżbieta nasłuchuje, podnosi się ze szczebla drabinki. - Czy to nie telefon?

Julia podchodzi do drzwi.

-

Zdawało ci się. Ja usłyszałabym pierwsza.

background image

7

Kiedy  na  statku  odzywa  się  gong,  wzywający  na  obiad,  wszyscy  gromadzą  się  przed  wejściem  do
jadalni  -  kapitan,  Makowski,  pozostali  oficerowie  i  członkowie  załogi,  pasażerowie.  Kapitan
Sarnowski nerwowo spogląda na zegarek.

-

Gienia  mógłbym  jeszcze  usprawiedliwić  -  mruczy  do  Makowskiego  -  choć  i  on  od  początku  rejsu
powinien się już przyzwyczaić do tego, że zawsze razem wchodzimy do jadalni.

Ale Szyszko?

- Widziałem go, jak szedł do maszyny.

- Mógł tam pójść wcześniej.

-

Oczywiście - dla świętego spokoju potakuje pierwszy oficer.

Kapitan to dostrzega.

- Mam nadzieję, że zechce pan utrzymać ten zwyczaj.

-

Wcale  nie  jestem  taki  pewny,  czy  będę  miał  na  tym  statku  więcej  do  powiedzenia  niż  dotychczas.
Dyrekcja  milczy,  choć  mogliby  się  tam  domyślić,  że  chciałbym  już  właściwie  wiedzieć.  A  może
dostanę inny statek?

-

Dostanie  pan  ten.  Pływałem  na  nim  dość  długo,  żeby  móc  wyrazić  swoje  zdanie  na  ten  temat.  W
końcu... w końcu naprawdę nie jest mi obojętne, kto będzie nim dowodził.

-

Dziękuję, kapitanie. - Pierwszy nie może ukryć zadowolenia, że wymógł na “starym” to wyznanie.

-To nie znaczy - uśmiecha się kapitan trochę zakłopotany

- że nie chciałbym upiec swojej pieczeni przy tej okazji.

- Mianowicie? - sztywnieje już nieco Makowski.

-

background image

Och,  niech  to  pana  nie  przeraża.  Po  prostu  mam  nadzieję,  że  pan...  nie  wypłoszy  zbyt  szybko  mego
ducha z tego statku.

-

To chyba w ogóle niemożliwe - uśmiecha się szeroko pierwszy.

-

Czy dziś wcale nie będzie obiadu? - pyta bardzo głośno panna Hils, pasażerka, wysoka i koścista, w
okularach

o grubych szkłach.

-Na  statkach  holenderskich,  którymi  dotąd  podróżowałem...  -  zaczyna  jej  towarzysz,  pan  Worsen,
dobrze odżywiony starszy pan, z wyglądu koneser wszelkich życiowych przyjemności.

Makowski  przysłuchuje  się  tej  rozmowie  z  błyskiem  ironicznej  satysfakcji  w  oczach,  patrzy  na
kapitana, jest

pewien, że i on tę rozmowę słyszy, choć nie daje tego poznać po sobie.

Zjawia  się  wreszcie  zdyszany  mechanik,  tłumaczy  czymś  konieczność  swojej  obecności  w
maszynowni,  ale  kapitan  nie  daje  się  łatwo  udobruchać  -  przy  stole  również  milczy,  zwłaszcza  że
krzesło Gienia, który najwidoczniej nie docenia zaszczytu jadania przy kapitańskim stole, jest wciąż
puste. Kiedy w końcu nadchodzi, pełen winy, z książką pod pachą, kapitan go prawie nie zauważa i
nie odpowiada na przeprosiny.

-

Zaczytałem się. Przepraszam, nie słyszałem gongu.

-To obraza dla kucharza - usiłuje żartować pierwszy.

-Jeśli kucharz dobry, wszyscy nasłuchują, czy gong się nie odzywa.

-

A co pan czyta? - pyta mechanik.

Gienio  dotyka  palcami  niezbyt  grubej  książki,  którą  położył  obok  swego  talerza,  co  zdaje  się
dodatkowo denerwować kapitana.

- Smugę cienia. Ojciec tyle razy mi mówił, żebym to przeczytał. Nawet w ostatnim liście napisał, że
właśnie tu... na tych wodach trzeba czytać Conrada. Pojutrze wchodzimy do Bangkoku?

-

background image

Tak. Według “rozkładu jazdy” - przytakuje nie bez dumy starszy mechanik.

-Tu w tej atmosferze... - ciągnie Gienio, zmieszany, że wszyscy zwracają na niego uwagę.

- Człowieku! - przerywa mu Makowski. - Tu się wszystko zmieniło. Udręka cywilizacji daje mi się
najsilniej we znaki właśnie tutaj. W takim na przykład Hongkongu...

- Inne porty! - przyłącza się do Makowskiego Szyszko.

- Inni ludzie, no i statki, poruszane nie żaglami, ale siłą koni mechanicznych. Nie zagraża nam, jak w
Smudze cienia, brak wiatru ani zaraza, powalająca prawie całą załogę.

-

A jednak morze jest wciąż to samo - odzywa się nagle kapitan.

Gienio patrzy na niego zdumiony, chce coś powiedzieć, ale kapitan nie zwraca na niego uwagi.

-

Wciąż  to  samo  -  powtarza.  -  A  bezsilność  człowieka  wobec  niego,  jeśli  nawet  została  nieco
zmniejszona...

- Nieco? Kapitanie! - wykrzykuje Makowski.

Kapitan powoli odwraca ku niemu głowę.

- Czy zawsze ma pan pewność...

-

Och - mruczy pierwszy - oczywiście, że nie zawsze. Ale te wypadki są teraz tak rzadkie.

-

Ale  jednak  istnieją.  Powtarzam:  morze  jest  wciąż  to  samo.  I  właśnie  na  tym,  że  nie  daje  się
obłaskawić  do  końca,  polega  istota  stosunku  człowieka  do  jego  potęgi.  Coś,  czym  możemy
zawładnąć, nie wydaje się nam godne ani szacunku, ani przywiązania.

-

Przywiązania...? - powtarza Gienio coraz bardziej przerażony rozmową, którą mimo woli wywołał.

-

Ja także - kapitan wreszcie zwraca się do niego

- czytywałem Conrada na tej trasie. Dopóki...

background image

- Dopóki... co?

-

Dopóki  nie  nauczyłem  się  go  na  pamięć.  I  dopóki  nie  zrozumiałem,  że  każdy  z  nas  jest  jego  nie
napisaną książką.

Dalszy ciąg obiadu upływa w milczeniu, aż do momentu, gdy zdarza się wypadek z...

kompotem. Morze jest gładkie, najmniejszy przechył nie kołysze statkiem, a mimo to Poldzio -

stary steward - wylewa kompot wiśniowy na koszulę pierwszego.

-

Człowieku! - wybucha Makowski. - Powinien pan pracować w barze mlecznym!

Poldzjio przeprasza, ręce zaczynają mu się trząść, usiłuje serwetką osuszyć koszulę pierwszego, ale
ten odsuwa go szorstko.

-Niechże pan da spokój! Zniszczy mi pan koszulę tak, że w pralni jej nie dopiorą.

-

Przepraszam - szepcze Poldzio coraz bardziej zrozpaczony - naprawdę nie wiem, jak mi się to mogło
zdarzyć...

-

Ja  także  nie  wiem.  I  w  ogóle,  co  się  z  panem  dzieje?  W  zeszłym  tygodniu  ten  sos  pomidorowy  na
spódnicy panny Hils...

-Panna Hils nie miała o to żadnej pretensji. Rozumiała, że były przechyły. Były przechyły, niech pan
sobie przypomni.

-

Oj, chyba pora zejść ze statku, panie Poldziu. He brakuje panu do emerytury?

- Dwa lata - szepcze Poldzio, przyciskając tacę do piersi.

- Czy nie powinien pan ich spędzić już na lądzie?

-

Ale  na  lądzie...  na  lądzie  płaca  niższa,  a  ostatnie  lata  liczą  się  do  emerytury...  No  i  tyle  lat
pływałem...

background image

-

Ba - mruczy Makowski. - Ale sam pan widzi... Wszyscy przy stole przesłuchują się z przykrością tej
rozmowie, w końcu kapitan ją przerywa:

-

Nic  takiego  właściwie  się  nie  stało.  Gdybym  miał  liczyć  części  garderoby,  poplamione  przez
stewardów w czasie mojej służby na morzu... Czekamy na kawę, panie Poldziu.

-

Już podaję, panie kapitanie - mówi stary steward i rusza od stołu z nadmierną rześkością.

-Jak pan mógł, panie kolego? - mruczy kapitan z niezadowoleniem i żalem. - Poldzio to przecież nie
żaden młokos, któremu daje się nauczki.

-

Wiem  -  Makowski  nie  usiłuje  opanować  rozdrażnienia.  -Jest  tak  zasłużony,  że  powinien  podawać
samemu dyrektorowi. Na lądzie!

-Jak każdy z nas, spędził na statkach wiele lat. Tylko ze mną przepływał jedenaście.

- I dlatego go pan broni!

-A co w tym dziwnego? Pan nie myśli chyba poważnie...

- O czym?

-

O tym, że Poldzio nie powinien na statku doczekać emerytury?

Makowski przyjacielskim gestem dotyka dłoni kapitana.

- Robi się pan sentymentalny, kapitanie.

-1 pan stanie się kiedyś taki.

-

Ja?  -  śmieje  się  niedowierzająco  Makowski.  -  Wydaje  mi  się,  że  zawsze  w  każdej  rzeczy  będę
widział tylko to, co w niej naprawdę jest.

-

Właśnie morze uczy tego innego spojrzenia. Na rzeczy. I na ludzi. Człowiek, który spędził

background image

prawie całe życie na morzu... - kapitan urywa, a do rozmowy włącza się nieśmiało Gienio:

- Czytałem gdzieś...

-

Niech  pan  uważa  -  przerywa  mu  pierwszy  -  żeby  nie  stał  się  pan  cały  z  lektury.  O  wiele  bardziej
godna uwagi jest rzeczywistość.

-

Ale  to  właśnie  wydarzyło  się  naprawdę:  Boxhall,  czwarty  oficer  “Titanica”,  kazał  swoje  prochy
rozsypać pośrodku Atlantyku.

-

Ale  to  dlatego  -  wyjaśnił  Szyszko  -  że  tam,  niedaleko  Wielkiej  Ławicy  Nowofundlandzkiej,  na
głębokości dwóch mil spoczywał wrak “Titanica”, a on był oficerem, któremu udało się uratować z
katastrofy.

-

Niezależnie  od  tego  -  mówi  kapitan  cicho  -  prochy  wszystkich  marynarzy  powinno  się  oddawać
morzu, nie ziemi. A tę książkę - zwraca się do Gienia - niech pan weźmie ze stołu.

Wprawdzie  morze  dziś  spokojne,  ale  podczas  obiadu  mogłoby  się  jej  przydarzyć  coś  złego. A  nie
mamy zbyt wielu książek w naszej bibliotece i musimy je szanować.

-

Przepraszam  -  rumieni  się  Gienio  i  kładzie  książkę  na  kolanach,  gdzie  zagraża  jej  nie  mniejsze
niebezpieczeństwo.

Nie  zdaje  sobie  sprawy,  że  drażni  kapitana  i  zamiast  schodzić  mu  z  oczu,  stara  się  wciąż
dotrzymywać  mu  towarzystwa.  Nawet  gdy  statek  stoi  już  w  Bangkoku  i  kapitan  ma  mnóstwo  zajęć,
uważa za słuszne usadowić się przy jego biurku i przerywać mu pracę nie kończącymi się pytaniami:

- Ile razy był pan w Bangkoku?

Kapitan podnosi oczy znad papierów, przez chwilę nie może sobie uświadomić, o co Gienio go pyta.

-

A wie pan, że - nie liczyłem. Może teraz... będę miał czas zastanowić się nad tym.

-1 wciąż pan pływał na tej linii?

background image

-

Pływałem prawie na wszystkich, ale na tej najdłużej. I... chyba się do niej najbardziej przywiązałem.
Choć nie jest ze względu na swą uciążliwość zbyt łubiana przez marynarzy.

- Rozumiem - bąka Gienio.

-

Żeby  zrozumieć,  trzeba  jeździć  tym  tramwajem  dwa  albo  trzy  razy  do  roku,  tam  i  z  powrotem  -  w
każdą stronę po pięćdziesiąt dni...

-

Rozumiem - powtarza Gienio, choć daremnie stara się ukryć przerażenie wywołane tą wizją.

-

Jest nasz mister Ovens! - obwieszcza Makowski w drzwiach.

- Z całą rodziną? - kapitan wstaje zza biurka.

-

Tak. Wchodzą właśnie po trapie. Niech pan wyjrzy

- mówi Makowski do Gienia. - Czegoś takiego drugi raz w życiu pan nie zobaczy.

-To  miłe  z  jego  strony  -mówi  kapitan,  także  zbliżając  się  do  bulaju  -  że  zechciał  znów  z  nami
podróżować do Hongkongu.

Po  trapie  -  gęsiego  -  wchodzi  cała  rodzina  Ovensow:  wysoki  i  szczupły,  po  wojskowemu
wyprostowany papa w słomkowym kapeluszu, za nim malutka i okrąglutka mama i sześcioro dzieci,
od najstarszej córki, dorosłej już prawie, obciążonej potężnych rozmiarów ortopedycznym butem na
lewej  nodze,  po  najmłodszego  czteroletniego  chłopczyka  z  ogromnym  misiem  pod  pachą.  Za  nimi
tragarze wnoszą liczne walizki.

-

Pan Ovens - wyjaśnia Gieniowi pierwszy - jest gdzieś tutaj honorowym konsulem Szwecji.

-

Norwegii - poprawia kapitan.

-

Wszystko jedno - zawsze mi się to myli - i ma jakieś interesy w Hongkongu. Płynie już czwarty raz

background image

naszym statkiem.

-

Muszę go powitać - kapitan obciąga na sobie mundur.

I... pożegnać. Bo on może tu jeszcze kiedy zawita na nasz statek, ale ja...

- Kapitanie! - mruczy z wymówką pierwszy, a gdy kapitan wychodzi, nie może się powstrzymać od
uwagi:

- Lepiej by było, żeby już nie płynął w ten rejs, rozkleja się z godziny na godzinę.

-

Rozkleja się? - powtarza zmieszany Gienio.

-

Był pan na przykład świadkiem tej sceny z Poldziem. Czy kapitan powinien...?

Dyrekcja  właściwie  dała  mu  ten  rejs  z  czystej  kurtuazji  -  zasłużony  kapitan  -  ale  już  od  dwóch
miesięcy powinien być na emeryturze.

-To chyba... - Gienio nie wie, co powiedzieć - to chyba nie powinno być traktowane tak...

rygorystycznie. Zwłaszcza w tym zawodzie.

-

Przeciwnie! Właśnie w tym zawodzie powinno się na zimno rozcinać wszelkie sprawy bez względu
na ból. Pan wie, co to jest odpowiedzialność za statek?

- Wyobrażam sobie... - Gienia coraz bardziej peszą zwierzenia, którymi zaszczyca go pierwszy.

-

Czyjeś zasługi nie powinny tu mieć żadnego znaczenia. Zasługi dobre są na lądzie. A na morzu liczy
się sprawna głowa, dobre oko, zimna krew.

-

Zimna krew... - powtarza Gienio.

-

background image

Człowiek  powinien  sam  oceniać  własne  siły  i  wiedzieć,  kiedy  ma  odejść.  -  Pierwszy  pojmuje
wreszcie  niewłaściwość  tej  rozmowy  z  Gieniem,  z  chłopakiem  spoza  załogi,  ale  przykrzejsza  jest
dlań myśl, że z nikim z załogi by się na nią nie odważył. - A tej małej... -

zmienia nagle temat

-  radzę  panu  się  przyjrzeć.  Z  nogą  paskudna  sprawa  -  to  po  heinemedinie  -  ale  co  za  oczy!  I  jakie
imię! Primrose!

-

Mówi po angielsku?

-

Oczywiście.

- Szkoda tylko, że ja nie bardzo. Ale mam słownik

- pociesza się Gienio.

Statek  znów  jest  w  morzu.  Jak  po  każdym  wyjściu  z  portu,  załogę  ogarnia  łagodne  uspokojenie,
senność prawie, zrozumiała po nerwowych przeżyciach różnego rodzaju. Teraz z każdej burty widać
tylko rozległą powierzchnię morza, na lądzie zostali maklerzy, agenci, celnicy i handlarze, oddaliły
się  wraz  z  nimi  portowy  zgiełk  i  napięcie,  znowu  można  spać  między  wachtami  i  bez  pośpiechu
spożywać o ileż smaczniejsze, niż w egzotycznych restauracyjkach w mieście, posiłki.

W jadalni przy długim stole, który kapitan polecił zestawić, aby wraz z nim mogła jadać cała familia
Oven- sów, panuje prawdziwie rodzinna atmosfera. Poldzio porusza się z młodzieńczą żwawością i
nawet pierwszy nie może mu nic zarzucić. Zresztą poza Ovensami nikt nie zwraca uwagi na wysiłki
Poldzia - dla wszystkich: Gienia, mechanika i pierwszego, może nawet dla kapitana, który z niejakim
roztargnieniem wiedzie rozmowę z ojcem rodziny.

Główną  postacią  przy  stole  jest  Primrose,  nieśmiała  i  zalot  na  zarazem,  prawdziwa  młoda  dama  z
dobrego domu. Jej proteza ukryta jest pod stołem i mężczyznom się zdaje, że w ogóle nie istnieje, a
oczy Primrose ma naprawdę piękne, i długie rzęsy, które dotykają jej policzków, gdy uśmiecha się,
nie patrząc na nikogo.

-

Bardzo pani wyrosła przez ten rok - mówi mechanik Szyszko prawie czule.

-

Tak  -  Primrose  przechyla  głowę  ruchem  obudzonego  ptaka,  ma  długą,  śliczną  szyję,  a  krótko
przycięte włosy podkreślają jeszcze jej linię. - O całe osiem centymetrów.

background image

-

I pięknie pani w tej fryzurze - dołącza się do komplementów Makowski.

-

W naszym college’u wszystkie się tak czeszemy - informuje grzecznie Primrose.

-Primrose chodzi w Bangkoku do angielskiego college’u

- wyjaśnia mama.

-

Mamusiu - odzywa się najmłodszy Ovens, nie rozstający się ze swoim niedźwiadkiem -

czy mogę misia nakarmić kremem?

-

Nie, kochanie - odpowiada mama ze słodyczą. - Miś nie chce twego kremu. Widzisz, że ma zamkniętą
buzię.

-

To ja mu ją trochę otworzę - malec usiłuje rozedrzeć pyszczek niedźwiadka, ale w tej chwili mama
wymierza  mu  gwałtownego  klapsa,  choć  jej  głos  nie  traci  słodyczy.  -  Nie  można  misiowi  siłą
otwierać  buzi,  mamusia  tobie  też  nigdy  tego  nie  robi.  A  poza  tym  pobrudziłbyś  misiowi  kremem
futerko.

-

To go wykąpię - upiera się mały. - Wykąpię go w wannie.

-

Ani się waż! - głos papy Ovensa brzmi groźnie, ale i histerycznie zarazem. Wszyscy spoglądają na
niego zdumieni. - Człowiek traci nerwy z tymi dziećmi - tłumaczy się speszony.

- Tylko Primrose... Tylko z Primrose nie ma już kłopotów...

Primrose spuszcza znowu swoje długie rzęsy, widocznie wie, że jest wtedy prześliczna -

mężczyźni nie odrywają od niej spojrzenia i tylko kapitan odzywa się pojednawczo:

-

Nawet  jeśli  one  istnieją,  te  kłopoty  --  to  posiadanie  tak  uroczej  rodziny  na  pewno  je  wynagradza.

background image

Choć zdaję sobie sprawę, że podróżowanie z taką gromadką może być nieco...

męczące.

-

Męczące? - pan Ovens uważa, że mimo wszystko może sobie pozwolić na szczerość. -

Każdy  wyjazd  to  prawdziwa  katastrofa!  Niech  pan  tylko  zwróci  uwagę,  kapitanie,  ile  ja  zabawek
muszę  wozić  ze  sobą.  W  każdej  walizce  tkwią  jakieś  wypchane  zwierzaki,  bąki,  lokomotywy,
klocki... A niechbym tylko zechciał zostawić to w domu, Boże! Co by to była za awantura!

-Nie przesadzaj, kochanie! - mówi pani Ovens i czułym spojrzeniem ogarnia swoją gromadkę. Dzieci
uśmiechają  się  grzecznie;  gdy  wstają  od  stołu,  dziewczynki  dygają,  chłopcy  szurają  nogami  i
naprawdę trudno sobie wyobrazić, że można mieć z nimi jakikolwiek kłopot.

Primrose powoli porusza się po statku, jej ciężka proteza czyni niezmiernie uciążliwym pokonywanie
każdych schodów. Gienio doganiają przed wejściem na pokład, podaje jej rękę, którą ona przyjmuje
z wdzięcznością.

-

Posiedzimy trochę w cieniu?

-

Chętnie - godzi się grzecznie Primrose. Siadając na leżaku rozkłada szeroko swoją białą, plisowaną
spódniczkę, okrywa nią protezę i znowu, jak przy stole, jest zwykłą uroczą dziewczyną, przy której
taje serce.

Gienio gorączkowo przewraca kartki słownika.

-

Czy... czy była już pani kiedyś zakochana?

-

Och, nie - mówi Primrose zalękniona, ale rozglądnąwszy się i nie widząc w pobliżu ojca ani matki,
dodaje z nagłą odwagą: - Ale zakocham się. Niedługo.

- Kiedy? - pyta Gienio omdlałym głosem.

- Już niedługo - powtarza Primrose.

- Skąd pani wie?

background image

-

Bo  postanowiłyśmy  w  college’u,  cała  nasza  paczka,  że  wszystkie  zakochamy  się  w  tym  roku.  Z
wzajemnością.

Gienio znów przerzuca kartki słownika, jest nieco rozczarowany.

-1... myśli pani... myśli pani, że to takie łatwe?

Primrose smutnieje, przyjmuje to pytanie za aluzję do swego kalectwa.

- Wiem, że może być... niełatwe.

Gienio chwyta jej rękę, podnosi ją gwałtownie do ust, słownik pada na pokład.

-

Ależ nie myślałem o tym! Nie! Przysięgam! To nie ma najmniejszego znaczenia. Niech mi pani wierzy
— żadnego!

background image

8

- Pik - mówi Julia.

1 tego letniego wieczora cztery kobiety grają w brydża w pokoju z widokiem na morze. Na bulwarze
w  dole  wciąż  spacerują  ludzie,  choć  na  redzie  rozbłysły  już  światła  statków  i  coraz  wyraźniejsza
staje się smuga księżyca na nieruchomej płaszczyźnie zatoki.

- Dwa karo - mówi Joanna.

Czekają  teraz,  co  powie  Elżbieta.  Czekają  z  pobłażliwym  zniecierpliwieniem.  I  nagle  Elżbieta  je
zadziwia.

- Szlem bez atu!

-

Czy jesteś pewna...? - odzywa się z niedowierzaniem Julia, która gra z Elżbietą.

- Najzupełniej!

- Ja powiedziałam piki.

- Ależ wiem, mamo!

Rozkładają karty, Elżbieta gra ze zdumiewającą pewnością siebie, podśpiewuje nawet - i wygrywa.

- No, no - mruczy Julia. - Podszkoliłaś się!

-

Mama pewnie myśli, że grywam w szpitalu podczas dyżurów. A ja po prostu -

postanowiłam się nauczyć.

- To brzmi jak... rezygnacja - zauważa Joanna.

Elżbieta zachowuje pogodny wyraz twarzy.

-1 może jest nią.

-

Co to znaczy: rezygnacja? - to sformułowanie nie podoba się Marii. - Czy rozsądek jest rezygnacją?

- Ale może nią być - mówi Joanna z naciskiem.

background image

-

Najlepiej w ogóle niczego nie nazywać - wzrusza ramionami Julia. - Czy życie nazwane staje się od
razu spokojniejsze, lepsze, lepiej zrozumiane?

-

Może po prostu bardziej uświadomione - ciągnie swoją myśl Joanna.

- Nie: świadome? - pyta Elżbieta.

-

Właśnie uświadomione! - powtarza z naciskiem Joanna.

- A tego bałam się zawsze najbardziej - mówi Maria.

- Czego?

-

Że sobie któregoś dnia zdam sprawę... że sobie uświadomię...

-

Moje drogie - Julia podnosi trochę głos - macie przed sobą młodą osobę, która znakomicie rozegrała
szlema. Należy to właściwie uczcić. Koniaczek?

- A jest gin? - pyta Joanna.

- Oczywiście.

-

To wolałabym gin z sokiem grapefruitowym, jeśli można prosić.

Elżbieta podnosi się z krzesła.

- Bardzo proszę. Dla mamy koniak. A dla pani?

-

Dla  mnie  także  gin  -  mówi  Maria  i  rezygnuje  z  tego,  co  miała  zamiar  powiedzieć,  żeby  skończyć
przerwane jej przez Julię zdanie.

Elżbieta wychodzi do drugiego pokoju, gdzie jest barek, ale po drodze zatrzymuje się przy stoliku z
telefonem,  podnosi  słuchawkę,  sprawdza,  czy  jest  sygnał.  Stoi  przez  chwilę,  nieruchomo,  po  czym
jakby  przypominając  sobie,  po  co  tu  przyszła  -  spiesznie  otwiera  bar,  wyjmuje  butelki,  szklanki  i

background image

kieliszki, ustawia je na tacy. Gdy wkracza z nią do pokoju, w którym siedzą kobiety, i zbliża się do
stołu, Julia - siedząca tyłem do wejścia - woła:

- Drzwi zostaw otwarte!

-

Oczywiście - mówi Elżbieta. I dodaje: - Choć wiem, że on nie zadzwoni.

- Jest jeszcze ojciec w morzu!

-

Ojciec jest chyba w Hongkongu, a na tyle jestem już wciągnięta w życie rodzinne, żeby wiedzieć, że z
portów się nie rozmawia.

- Masz rację, ojciec już pewnie jest w Hongkongu.

-

A co z panem Stefanem? - pyta niedyskretnie Joanna.

- Mała sprzeczka małżeńska na odległość?

-

Coś w tym rodzaju -mruczy Julia wymijająco i zaczyna tasować karty.

-

Nie widzę powodu, żeby to ukrywać - Elżbieta wypija swój koniak, jakby był zwyczajną wódką. -To
ma  być  kara  dla  mnie,  to  milczenie.  Mogłam  popłynąć  w  ten  rejs  ze  Stefanem  i  nie  popłynęłam.
Wyobrażał  sobie,  że  powinnam  zostawić  szpital  -  na  dwa,  trzy  miesiące,  nie  troszcząc  się,  czy  w
ogóle  przyjmą  mnie  tam  po  powrocie.  A  przecież  sam  leżał  w  tym  szpitalu  i  wie,  że  jestem  tam
potrzebna.

- Po prostu chciał, żebyś była razem z nim.

-

Mama go oczywiście broni.

-

Nie  mam  powodu.  Powinnaś  się  cieszyć,  że  chciał  być  z  tobą  i  nie  może  ci  wybaczyć,  że  to  -
słusznie,  czy  niesłusznie  -  zepsułaś. A  wiesz,  co  zrobił  ojciec?  -  Julia  zapala  papierosa,  żałuje,  że
zaczęła o tym mówić, ale nie może się już wycofać. - Ojciec zaraz w drugim roku po powrocie do

background image

kraju, akurat kiedy Stefan miał się urodzić, a ja zaczynałam mieć uczucie, że żyję, jak inne kobiety, z
mężem,  którego  nie  muszę  sobie  przypominać,  ale  który  wreszcie  jest,  wychodzi  rano  do  pracy,
wraca na obiad, siedzi wieczorem w domu, rozmawia ze mną, ze mną zasypia... ojciec - Julia nabiera
tchu i zaciska na chwilę powieki - właśnie wtedy zamustrował

na statek handlowy, prawie z dnia na dzień, natychmiast, kiedy mu to zaproponowano.

-

Po co do tego wracasz, Julio? - mówi Joanna.

-Bo  Elżbieta  jeszcze  tego  nie  wie.  Nie  mówiłam  jej  o  tym,  bo  i  tak  miała  wrażenie,  że  usiłuję
odstraszyć ją od małżeństwa ze Stefanem.

- Oni są wszyscy tacy sami - uśmiecha się miękko Maria.

- Ale dlaczego nie wzięłyśmy sobie innych chłopaków, tylko akurat tych...?

-

No  właśnie  -  rozpogadza  się  Julia  i  zaczyna  rozdawać  karty.  - A  mój  z  Kobe  będzie  już  płynął  do
mnie - i nigdzie go już więcej nie puszczę.

background image

9

Hongkong  jest  jednym  z  najpiękniejszych  portów  świata.  Największe  wrażenie  robi  nocą,  gdy
wzgórza półwyspu

i  wysp,  na  których  rozsiadło  się  miasto,  płoną  milionami  świateł.  Ale  i  za  dnia  nie  można  oczu
oderwać  od  zielonych  zboczy,  inkrustowanych  bielą  domów  i  przerywnikami  ulic,  spływających  w
większości, jak strumienie, ku niebieskiej misie morza.

-

Niech pan patrzy - mówi mechanik Szyszko do Gienia, którego bardziej interesuje to, co dzieje się na
pokładzie, niż widok, jaki z niego się roztacza. - Powinien pan to zapamiętać.

Tyle razy byłem w Hongkongu, a zawsze zachwycam się nim, jakbym był tu po raz pierwszy.

-Tak, naprawdę... -mruczy Gienio. - Bardzo tu ładnie.

Roztargnionym spojrzeniem omiata panoramę portu i zatrzymuje wzrok na grupie pasażerów, którzy
tkwią przy swoich bagażach w oczekiwaniu na odprawę celną.

Mama Ovens zgarnia swoją gromadkę, sprawia wrażenie, jakby liczyła wciąż dzieci, nie pozwala im
się  oddalać,  przywołuje  je  wciąż  do  siebie.  Mimo  tej  czujności  Primrose  znajduje  okazję,  żeby
zbliżyć się do Gienia.

-

Przepraszam. Czy mogłabym z panem porozmawiać?

-

Ależ  tak!  -  czerwieni  się  z  radości  Gienio.  Bez  żalu  zostawia  zdumionego  mechanika,  drżącymi
palcami  chwyta  łokieć  Primrose  i  podprowadza  ją  pod  ścianę  nadbudówki.  -  Ja  także...  ja  także
chciałem z panią porozmawiać. Niech pani nie zgubi mego adresu... przez cały czas się boję, że go
pani zgubi. Za jakieś dwa miesiące będę już w domu. Napisze pani?

- Na pewno - przyrzeka grzecznie Primrose. - Ale przecież najprawdopodobniej będziemy również
wracać waszym statkiem. Jeszcze się zobaczymy.

- Na wszelki wypadek - Gienia oszałamia bliskość Primrose, nie widzi ludzi na pokładzie, ściska jej
łokieć, głos mu się łamie - na wszelki wypadek chciałem, żeby pani miała już mój adres.

-

Ja także... na wszelki wypadek - Primrose jest nieco zakłopotana - chciałam pana prosić o małą... o
zupełnie małą przysługę.

background image

- Ależ ja dla pani każdą! Nawet największą!

-

Och,  ta  jest  naprawdę  mała.  Koleżanka  z  college’u,  właściwie  moja  najlepsza  przyjaciółka,  ma
chłopaka w Hongkongu.

-

A miałyście wszystkie dopiero zakochać się w tym roku.

-

Ta jedna jest już zakochana - prostuje Primrose z hamowanym zniecierpliwieniem.

Wiodąc tę rozmowę z Gieniem, nie przestaje obserwować, co dzieje się przy trapie. -1 właśnie dała
mi dla swego chłopaka w Hongkongu małą paczkę, nawet nie wiem, co w niej jest.

- Ale... jaka jest w tym moja rola?

-

Chodzi  o  to,  że  mama  nic  o  tym  nie  wie.  Na  pewno  nie  ucieszyłoby  jej,  gdyby  się  dowiedziała,  że
pośredniczę w takich sprawach. Chłopak ma się zgłosić na statek, przyniosę do pana kabiny tę paczkę
i skieruję go do pana. Nie gniewa się pan?

- Ależ o co? Zaraz... przyjdzie pani do mnie?

- Tak. Niech pan tam na mnie czeka.

Paczka nie jest wcale taka mała, Gienio dziwi się w duchu, że pani Ovens mogła nie zwrócić na nią
uwagi, uprzejmie jednak nie wyraża opinii na ten temat, oczy Primrose mają tak proszący wyraz.

- Dla pana przecież to drobnostka.

- Oczywiście, że drobnostka.

-

Jest jeszcze jedna ewentualność - Primrose otwiera torebkę i wyjmuje z niej karteczkę.

-

Jaka? - Gienio chciałby jak najprędzej skończyć z tą sprawą. Z obecnością Primrose w jego kabinie
wiąże jakieś nieśmiałe nadzieje. - Niechże pani usiądzie.

Primrose przysiada na brzegu krzesła.

background image

-Ten  chłopak...  być  może,  nie  zgłosi  się  na  statek.  Nie  wiem,  czy  dotarł  już  do  niego  list  mojej
przyjaciółki.  Ja  oczywiście...  nie  będę  mogła  doręczyćmu  paczki.  Mama  nie  pozwala  mi  samej
wychodzić w Hongkongu. Ale gdyby pan był tak miły... Na tej kartce jest jego adres.

- Adres...?

-Tak. Ta ulica jest bardzo blisko portu.

-Ależ przecież... - Gienio jest coraz bardziej speszony tą propozycją - chyba nie będę mógł

wynieść tej paczki ze statku.

-

Należy  pan  do  załogi,  a  członkowie  załóg  nie  są  tak  kontrolowani  -  wtrąca  ze  znajomością  rzeczy
Primrose.

- Nie jestem członkiem załogi... i płynę po raz pierwszy...

-

Zresztą - Primrose ucisza te rozważania - najprawdopodobniej wcale nie będzie pan musiał wynosić
tej paczki, tak tylko o tym wspomniałam. On się chyba jednak zjawi na statku, ten chłopak. Zaraz po
zejściu na ląd znajdę sposób, żeby do niego zatelefonować. Zgłosi się do pana.

-

Tak  chyba  będzie  najlepiej  -  szepcze  Gienio  z  ulgą.  W  przypływie  desperackiej  odwagi  stara  się
objąć Primrose, całuje ją w szyję.

- Och, gdyby mama wiedziała!

- Czy o wszystkim trzeba mówić mamie?

- Ale chyba lepiej? - dziwi się Primrose.

-

Nie zawsze - zaprzecza Gienio zdyszanym szeptem.

- Nie zawsze.

Primrose jest już jednak przy drzwiach, uśmiecha się z uroczym zakłopotaniem.

-

Najgorsze  jest  to,  że  wszystko,  czego  nie  wolno,  jest  tak  przyjemne  -  mówi  opuszczając  rzęsy.  - A
mama na pewno już mnie szuka.

background image

Pani Ovens rzeczywiście rozgląda się za córką.

-

Gdzie się podziewałaś?

-

Och, mamusiu! Rozumiesz chyba, że są potrzeby...

-

No, już dobrze, dobrze - pani Ovens łagodnieje. - Nie oddalaj się teraz. Zaraz będzie kontrola celna.

Ale na razie do niej nie dochodzi. Najpierw kapitan otrzymuje telefon, po którym natychmiast wzywa
do siebie pierwszego.

-

To nie do wiary — mówi Makowski.

-

A jednak - kapitan jest wyraźnie zgnębiony. - A jednak! Tyle lat pływałem i zdarza mi się to po raz
pierwszy. I akurat w tym rejsie.

-Niech się pan nie przejmuje. To w końcu nas nie dotyczy.

-

Oczywiście, że nie - ale wiele bym dał, żeby się nie wydarzyło.

Razem z celnikami wkracza więc na statek policja. Rewizji podlega wszystko, co przyjęto na statek
w Bangkoku, a zatem: ładunek i - bagaże pasażerów, którymi szczególnie zaczynają się interesować
wprowadzone  na  pokład  psy.  W  jednej  chwili  pryska  urok  rodziny  Ovensow,  tata  traci  swoją  eks-
wojskową godność, mama całą słodycz, a Primrose wdzięk dziewczęcy i nawet... protezę.

-

Cholera!  -  klnie  na  cały  głos.  -  Nakryli  nas!  —  Stoi  na  pokładzie  bosa,  nie  ma  już  ortopedycznego
buta, jej za krótka lewa noga na tyle się wyprostowała, że akurat jest tak długa, zdrowa i zgrabna, jak
prawa. - Cholera! -powtarza. - A od kiedy mówiłam, że już trzeba skończyć z tym przeklętym butem,
ale stary uważał, że to świetny pomysł. No, to teraz widzi, jaki świetny!

W  ortopedycznym  bucie  jest  biały  proszek,  jest  we  wszystkich  zabawkach  małych  Ovensow,  w
zwierzakach,  klockach,  bąkach,  lokomotywach,  i  w  misiu  najmłodszego,  który  z  zainteresowaniem
przypatruje się “patroszeniu” jego niedźwiadka.

background image

-

A jak tylko chciałem go wykąpać, to tatuś tak zaczął krzyczeć, tak zaczął krzyczeć... -

powtarza z okrutną, dziecięcą satysfakcją.

-

Panie  kapitanie  -  Gienio  drżącą  z  emocji  dłonią  dotyka  ramienia  kapitana.  -  Muszę  panu  coś
powiedzieć»

Po chwili i paczka, powierzona Gieniowi przez Primrose, a teraz wyniesiona przez niego z kabiny -
znajduje  się  w  rękach  policji.  1  w  niej  jest  oczywiście  biały  proszek.  W  oczach  Primrose,  wciąż
trzymanej  przez  policję  na  pokładzie,  niema  jednak  pomieszania.  Jej  oczy  patrzą  na  roztrzęsionego
chłopaka z pełną politowania pogardą, nie okazał się partnerem, na którego można było liczyć.

Zejście, a raczej sprowadzenie przez policję rodziny Ovensów po trapie - jest równie malownicze,
co ich pojawienie się w Bangkoku, które tak zachwyciło Gienia. I tym razem pochód otwiera głowa
rodu, spokorniała

i  pomniejszona  jakby  w  wymiarze,  za  nią  postępuje  mama,  także  już  nie  ta,  co  przedtem,  i  dzieci
rozbeczane i potargane, w nie podopinanej odzieży. Tylko  Primrose,  odzyskawszy  swą  dziewczęcą
lekkość, ma - mimo wszystko

-  najprawdziwszy  powód  do  triumfalnego  zejścia.  Odprowadziły  ją  aż  do  karetki  policyjnej  oczy
całej załogi

i była to może nie najmniejsza rekompensata, jaką mogła otrzymać w tej sytuacji.

Mówi  się  o  tym  przy  stole  kapitańskim  podczas  kolacji.  Siedzi  przy  nim  znów  tylko  czterech
mężczyzn, wciąż jeszcze podekscytowanych tym, co się stało.

-Panowie  -  pragnie  rozładować  sytuację  Makowski  -  to,  że  zobaczyliśmy  zdrową,  śliczną  nóżkę
naszej Primrose

- warte jest chyba całego wydarzenia.

- Nie z punktu widzenia papy Ovensa - wtrąca Szyszko.

-

Czort z nim! Interesuje mnie tylko córka.

Pierwszy i mechanik rechoczą, do tej wesołości dołącza się Poldzio, tylko Gienio i kapitan nie dają
się wciągnąć w rozmowę, dopiero pod koniec kolacji kapitan mruczy:

- Przez całe życie nie miałem do czynienia z policją.

background image

-

I właśnie dlatego - uśmiecha się trochę ironicznie pierwszy - właśnie dlatego pan Ovens upodobał
sobie nasz statek. Kiedy tylko spojrzał na pana po raz pierwszy, od razu poznał, że nigdy w życiu nie
miał pan do czynienia z policją.

- Niech pan nie żartuje - przerywa cierpko kapitan.

-Ależ wcale nie żartuję. Był pewien, że na statku o takiej opinii...

- Bardzo pana proszę!

-

Aż najwidoczniej ktoś go zasypał. I teraz sobie posiedzi. A z nim jego urocza rodzinka.

-

Dzieci przecież wypuszczą - wtrąca Szyszko. - Ciekawe, ile lat może mieć Primrose? Pan nie wie?

Gienio aż podskakuje na krześle.

- Nie, nie wiem - szepcze pokornie.

- Bo chyba trochę się pan z nią zbliżył?

- Zdawało się panu.

-

Trzeba o tym jak najprędzej zapomnieć - mówi kapitan, wstając od stołu. - Jak najprędzej!

Statek  jest  już  w  morzu,  kiedy  okazuje  się,  że  o  tym  zapomnieć  się  nie  da.  Radiotelegrafista
nieoczekiwanie zawiadamia kapitana:

- Policja do pana! Policja z Hongkongu.

- Czegóż oni jeszcze chcą? - mruczy z niechęcią kapitan.

-

Może chcą przeprosić za to najście w Hongkongu

- żartuje Makowski. Gdy jednak patrzy na twarz wiodącego rozmowę kapitana, odchodzi go ochota
do dalszych żartów.

-Jak  to  -  przeszukać  statek?-krzyczy  kapitan.  I  zwraca  się  do  Ciszewskiego.  -  Niech  pan  wyłączy
głośniki na

background image

statku,  żeby  nikt  z  załogi  nie  słyszał  tej  rozmowy.  Halo!  Czy  panowie  zdają  sobie  sprawę,  co  to
znaczy  przeszukać  statek?  -  Jeśli  nie  znajdziemy...?  Jeśli  nie  znajdziemy...  będziemy  musieli  go...
opuścić?  Kto  wydał  tę  decyzję?  Tylko  jasam...  jasammogę...  Oczywiście,  żemam  poczucie
odpowiedzialności...  -  głos  kapitana  słabnie.  -  Za  życie  załogi  i  pasażerów... Ale  pasażerów  może
przejąć inny statek, a załoga... załoga ma obowiązek... Wiem - pływałem na okrętach. Wiem, że n i e
m  a  wojny! Ale  pozostał  obowiązek  -  kapitan  podnosi  głos,  ale  znów  go  ścisza,  w  końcu  milknie,
słuchając poleceń. - Oczywiście, najpierw przeszukamy statek. I natychmiast zawiadomimy

o rezultacie.

-

Co  się  stało?  -  pytają  równocześnie  radio  i  pierwszy;  choć  słyszeli  całą  rozmowę,  nie  wierzą,  nie
chcą wierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć.

Kapitan  długo  nie  może  odpowiedzieć  na  to  pytanie.  Rozpina  kołnierzyk  koszuli,  ociera  spocone
czoło.

-

Podłożono...  nam...  bombę...  Policja  w  Hongkongu  została  zawiadomiona,  że  na  naszym  statku  jest
bomba...

-Jak to... bomba? - pyta Makowski, ledwie formułując słowa drżącymi wargami. -To przecież nie...
niemożliwe...

- Możliwe. Powiedziano mi właśnie, że coś takiego wydarzyło się na jednym z drobnicowców akurat
w tych rejonach. Może nawet... z tych samych powodów podłożono na statku bombę.

-1... wybuchła?

-

Nie wybuchła. Bo ją znaleziono.

-A  nasza...  -  radiotelegrafista  Ciszewski  cofa  się  ku  drzwiom,  jakby  bomba  była  właśnie  w  jego
kabinie - nasza...

-

Nasza  również  nie  wybuchnie  -  kapitan  podnosi  głos,  musi  najpierw  opanować  sytuację  w  tym
małym  zespole  ludzi,  którzy  pierwsi  dowiedzieli  się  o  bombie.  -  Natych  miast  trzeba  rozpocząć
poszukiwania, ale tak, żeby pasażerowie w niczym się nie zorientowali.

A  także  i  cała  załoga  nie  musi  o  tym  wiedzieć.  Proszę  wezwać  -  zwraca  się  do  pierwszego  -  po
dwóch ludzi z każdego działu.

background image

Makowski nie reaguje. Przysiadł na stołku, głowę objął rękami, jęczy.

-To na pewno zrobił ten człowiek, który miał odebrać paczkę Primrose od Gienia. Przeklęty pętak!
Gapił się w nią tak, aż mu to zaproponowała!

- Równie dobrze mogła się z tym zwrócić do pana

- kapitan nie może się powstrzymać od tej złośliwości.

- Pan się w nią też wpatrywał.

-

Ale po co od razu oddał tę paczkę policji? - wybucha radio. - Gdyby jej nie oddał, nie podrzucono
by nam tej bomby na statek.

-Też tak myślę - potwierdza Makowski. - Nie musiał jej oddawać.

-

Panowie! - kapitan znów musi podnieść głos. - O oddaniu paczki policji zadecydowałem ja!

-

Musiał pan to zrobić, skoro ten gówniarz panu o niej zameldował. Ale gdyby pan nie wiedział...

-

Panowie!  -  powtarza  kapitan.  -  Proszę  o  zachowanie  spokoju  i  rozsądku!  Każda  chwila  jest  droga!
Niechże pan

-  zwraca  się  znów  do  Makowskiego  -  wezwie  ludzi,  o  których  mówiłem.  I  koniecznie
Grzędzielskiego, służył w Marynarce Wojennej.

Zjawiają  się  wkrótce  wszyscy  wezwani,  nie  przeczuwając  nic  złego.  Morze  jest  spokojne,  statek
płynie  właściwym  kursem,  z  kuchni  dochodzą  smakowite  zapachy.  Ze  zdziwieniem  patrzą  na
kapitana.

-

Proszę, żebyście po tym, co powiem, zachowali bezwzględny spokój i opanowanie. Jak zawsze, los
statku jest w naszych rękach. Otrzymaliśmy wiadomość z policji w Hongkongu, że podrzucono nam
na statek bombę. Musimy ją za wszelką cenę znaleźć i unieszkodliwić.

-

Ona przecież... - odzywa się jakiś głos - ona przecież może każdej chwili wybuchnąć...

background image

-Przez przeszło pięć lat -mówi kapitan, nie odwracając głowy w tę stronę - razem z tysiącami innych
mężczyzn,  którzy  spędzili  wojnę  na  morzu,  byłem  w  sytuacji,  w  której  każdej  chwili  mogła
wybuchnąć: torpeda, mina, bomba lotnicza. I potrafiliśmy o tym nie myśleć. I pływaliśmy.

I walczyliśmy. I wygraliśmy wojnę.

- Ale teraz nie ma wojny - rzuca ktoś z grupy.

-Jednak i teraz na statkach są mężczyźni. Mam nadzieję

- dodaje kapitan.

-

Natychmiast trzeba przeszukać statek! - odzywają się gorączkowe głosy. - Wszystkie pomieszczenia!

-

Najpierw te, w których umieszczono ładunek zabrany z Hongkongu. I trzeba sobie uzmysłowić dokąd
mogli dotrzeć ludzie, którzy weszli na statek - agenci, tragarze.

- Tylu się tu ich kręci - jęczy bezradnie Makowski.

-

Niech  pan  kieruje  akcją!  -  z  naciskiem  zwraca  się  do  niego  kapitan.  Ciszej  dodaje:  -1,  na  litość
boską, niech się pan weźmie w garść!

Gdy wszyscy wychodzą, kapitan zatrzymuje Grzędziel- skiego.

- Pływaliście na trałowcach w marwoju?

- Tak jest, panie kapitanie.

- Potraficie unieszkodliwić bombę?

-

Niech no tylko to cholerstwo znajdzie się w moich rękach!

Ale  poszukiwania  nie  dają  rezultatów.  W  dodatku  nie  dochowano  chyba  jednak  tajemnicy  przed
resztą  załogi,  bo  wyraźny  niepokój  daje  się  odczuć  na  statku.  Kapitan  pojawia  się  we  wszystkich
pomieszczeniach, krąży między

załogą, ale go znów odwołują do kabiny radiotelegrafisty, a wiadomości, niestety, nie są dobre.

-Znowu policja z Hongkongu! -mówi Ciszewski. Wciąż sprawia wrażenie, jakby chciał

background image

natychmiast opuścić swoją kabinę.

-

Był jeszcze jeden telefon z miasta... - powtarza kapitan przekazywane mu wiadomości, a każde słowo
odbija  się  na  twarzy  radiotelegrafisty  -  z  potwierdzeniem,  że  jest  bomba...  I  -  żeby  nie  lekceważyć
sobie  tego  ostrzeżenia... Ależ  nie  lekceważę  go  sobie!  Szukamy  przez  cały  czas.  Choć  chwilami...
wydaje  mi  się,  że...  byćmoże...  chciał  ktoś  z  nas  zakpić.  Nie,  to  przypuszczenie  nie  ma  żadnego
wpływu na poszukiwania. Dziękuję za wiadomość. Tak, jesteśmy w kontakcie.

-

A więc drugi raz... drugi raz - szepcze radio - powtórzyli, że jest bomba. Czy nie uważa pan, panie
kapitanie, że powinniśmy...

- Co - powinniśmy? - pyta kapitan ostro.

-Opuścić... statek.

-

Niech go pan opuszcza, bardzo proszę. Nie zatrzymuję pana.

-

Pan sobie lekceważy życie ludzkie! - krzyczy histerycznie młody człowiek. - Panu się zdaje, że skoro
pan był na wojnie... Ale wojna skończyła się trzydzieści pięć lat temu!

Kapitan chwyta go oburącz i sadza na krześle.

-

Nic mi się nie zdaje, zapewniam pana - poza tym, że powinniśmy zachować spokój.

-

Szukam pana wszędzie, kapitanie - mokry od potu Makowski staje w drzwiach.

- Jest?

- Właśnie, że wciąż - nie ma.

-Mieliśmy powtórne ęstrzeżenie z policji w Hongkongu. Ten ktoś znów zadzwonił z miasta.

- Że - co?

- Że mamy bombę.

background image

-

Ja  uważam  -  radio  dopada  pierwszego,  chwyta  go  za  mokrą  od  potu  koszulę  -  że  powinniśmy
natychmiast opuścić statek! Zgrywanie się na bohaterów...

-Cisza! - mówi kapitan. - Proszę bez histerii. Niech pan prowadzi dalej poszukiwania.

-

Tak, panie kapitanie - potwierdza Makowski wolno. Patrzy na radiotelegrafistę. Ten znowu krzyczy
do kapitana:

-

Nadam  do  wszystkich  statków  wiadomość,  że  pan  terroryzuje  załogę...  że  pan  w  takiej  sytuacji
wymaga od załogi...

-

Przestaje  pan  pełnić  swoją  funkcję  -  mówi  kapitan  i  zwraca  się  do  pierwszego.  -  Niech  pan
natychmiast zawiadomi Kotlarczyka, że zaczyna swoją wachtę.

W zapadłej nagle ciszy odzywa się radiowy sygnał. Ciszewski automatycznie podnosi słuchawkę.

- Gdynia-Radio! Przyjąć?

- Nie - mówi kapitan. - Nie mamy teraz na to czasu.

-

Ale moja żona jest w szpitalu! - woła Makowski.

-  Może  się  co  stało?  Jeszcze  i  to  w  takiej  sytuacji!  -  To  do  pana  -  mówi  po  chwili,  oddając
kapitanowi słuchawkę.

Julia  siedzi  w  swoim  pokoju  przy  stoliku  z  telefonem,  Elżbieta  przysiadła  na  oparciu  fotela,  żeby
także  uczestniczyć  w  rozmowie.  Obie  są  w  szlafrokach,  letnia  noc  ma  zapach  róż  kwitnących  pod
otwartym  oknem;  żeby  jeszcze  kwitły,  myśli  Julia,  kiedy  Zygmunt  już  tu  będzie,  ale  wie,  że  to
niemożliwe, że na pewno przekwitną, za to w przyszłym roku...

-

Halo! - woła. - Niepokoiłam się. Miałeś się odezwać zaraz po wyjściu z Hongkongu.

- Chciałem właśnie dziś do ciebie dzwonić.

- Czy wszystko u ciebie w porządku?

background image

- Oczywiście. Dlaczego... pytasz?

- Bo wydawało mi się, że głos masz jakiś dziwny.

- Poznałaś to przez tyle tysięcy kilometrów? Kochanie!

-

Wiesz - mówi Julia, uśmiechając się do Elżbiety

- urządziłam dla ciebie osobny pokój.

- A miała mama nie mówić - wtrąca Elżbieta.

-

Ojciec na pewno się ucieszy - odpowiada jej Julia, przesłoniwszy na chwilę ręką słuchawkę. I zaraz
woła: -Będziesz miał ten pokój tylko dla siebie. Bo wiem, że jesteś przyzwyczaj ony...

Na progu kabiny staje zdyszany Grzędzielski. Kapitan zwraca ku niemu głowę.

- Jest?

-

Nie!  Wciąż  nie  możemy  znaleźć  tego  cholernego  świństwa.  A  pasażerowie  zaczynają  się  już
orientować, że coś niedobrego dzieje się na statku.

-

Chwileczkę - mówi kapitan do słuchawki. - Co to znaczy: zaczynają się orientować? -

pyta Grzędzielskiego.

-Myślą, że statek już tonie. Bo akurat fala się podniosła...

- Halo! - woła Julia. - Halo!

-

Chwileczkę! - powtarza kapitan. - Nie możemy dopuścić do paniki! - mówi do Makowskiego i nagle
zdaje sobie sprawę, że nie znajdzie w nim pomocy.

Na progu kabiny staje rozdygotany Gienio.

- Czy to prawda, że... toniemy?

-

background image

Niech pana diabli wezmą! - nie panuje nad nerwami Makowski. - Nie toniemy, ale może za chwilę
wylecimy w powietrze. I to przez pana!

- Przeze mnie... wylecimy w... powietrze...?

-

Halo! - woła Julia. - Halo! Co się dzieje z tym połączeniem?

-

Tak, przez pana! Bo gdyby pan nie wziął tej paczki, a potem nie oddał jej policji... Bombę mamy na
pokładzie, rozumie pan?

- Gdzie? - pyta struchlały Gienio. - Gdzie?

- Właśnie! Może pan nam to powie!

-1  stoimy  tu  i  czekamy  nie  wiadomo  na  co  -  odzywa  się  znów  histerycznie  radiotelegrafista
Ciszewski. - A każda chwila może nam przynieść...

-

Proszę o ciszę! - przerywa mu kapitan. - Rozmawiam z żoną. Halo! - woła. - Przepraszam, musiałem
coś załatwić.

-

A już myślałam - mówi Julia - że przerwano nam rozmowę. Mówiłam, że będziesz miał

ten  pokój  tylko  dla  siebie.  Na  pewno  będziesz  się  w  nim  dobrze  czuł.  Więc  niedługo  już  -  z
powrotem?

-Tak. Z powrotem.

- Czekamy tu na ciebie.

- Wiem.

- Czy na pewno wszystko u ciebie w porządku?

- Ależ tak, kochanie.

- Bo te upały w tamtej części świata...

- Mamy klimatyzację.

- No, ale ciśnienia nie da się poprawić.

background image

-Nie przesadzaj. W końcu nie pierwszy raz jestem w tych warunkach klimatycznych.

- Chciałabym, żebyś był już w domu.

-

Przez tyle lat byłaś cierpliwa, więc postaraj się być nią do końca...

-

Niech  pan  skończy  te  pogaduszki,  kapitanie]  -  pieje  histerycznie  Ciszewski.  -  Każda  chwila  jest
droga, a pan tu sobie urządza...

-

Do  widzenia,  Julio!  -  kapitan  usiłuje  zachować  niezmienione  brzmienie  głosu  -  Ucałuj  Elżbietę!
Oczywiście, że zadzwonię za kilka dni. - Odkłada słuchawkę, zbliża się do Ciszewskiego, który cofa
się przed nim ku drzwiom.

- Niech pan się uspokoi albo wysadzę pana na środku morza.

-

Wszystkich powinien pan wysadzić! Wszystkich! Dawno powinniśmy nadać SOS.

-

Zabraniam panu zbliżać się do aparatu. Wezwał pan Kotlarczyka?

- Nie - mówi Makowski - kiedy?

-

Kotlarczyk gdzieś tu jest. Widziałem go, zanim tu wszedłem - Grzędzielski otwiera drzwi. Kotlarczyk
rzeczywiście jest tuż za nimi.

- Co się stało? - pyta od razu.

- Obejmie pan natychmiast służbę - mówi kapitan.

- I proszę, żeby był pan bardziej opanowany od swego kolegi.

- Co się stało? - powtarza Kotlarczyk.

-Mamy bombę na pokładzie. Albo... usiłuje ktoś nam to wmówić.

- Przede wszystkim - krzyczy do Kotlarczyka Ciszewski

background image

-  nadaj  do  wszystkich  statków  wiadomość,  że  kapitan  nas  terroryzuje.  I  że  jest  odpowiedzialny  za
życie ludzi!

- Zawsze jestem odpowiedzialny za życie ludzi.

-Ale teraz pan to sobie lekceważy. Panu wszystko jedno. Pan niedługo schodzi zmorzą. Pan już swoje
przeżył i może nawet pan myśli...

-

Niech pan zamilknie - mówi kapitan cicho. -1 niech pan opuści pomieszczenie.

Ciszewski wypada z kabiny, potrącając w przejściu mechanika.

- W maszynowni nic nie ma - melduje Szyszko.

- W pobliżu zbiorników paliwa?

-Też nie.

- Mimo to dalej szukamy! Na całym statku!

-Czy jednak... -mimo otrzymanego polecenia pierwszy zatrzymuje się w drzwiach - nie powinniśmy
zawiadomić...

-

Kogo? - przerywa mu kapitan. - Tylko my sami możemy sobie pomóc.

Żmudne,  męczące  poszukiwania  wciąż  nie  dają  rezultatu.  Ludzie  mijają  się  w  ciasnych  przejściach
bez  słowa,  z  opuszczonymi  głowami,  unikając  swoich  spojrzeń.  Wzrasta  również  napięcie  wśród
pasażerów. Panna Hils nie zamyka drzwi swojej kabiny, wychodzi na korytarz; gdy tylko usłyszy na
nim czyjeś kroki. Pan Worsen usiłuje dowiedzieć się czegoś od załogi, dociera w końcu do kapitana,
który stara się ułagodzić go swoim spokojem.

- Zapewniam pana, że wszystko jest w porządku.

- Ale na statku coś się dzieje!

-Nic takiego, co by mogło pana niepokoić. Fala trochę się podniosła. Być może nadciąga sztorm.

-

Pana ludzie mówią, że pływał pan podczas wojny na okrętach.

-

Ściśle - przez cały czas na jednym. Na polskim okręcie “Błyskawica”.

background image

-Dowódcy, którzy przeżyli wojnę, są zbyt... -pan Worsen szuka odpowiedniego słowa -

oswojeni  z  różnymi  sytuacjami  na  morzu  i  mają  specyficzny  punkt  widzenia  na  bezpieczeństwo
powierzonych im ludzi.

-

Podczas  wojny  -  mówi  kapitan  z  naciskiem  -  nie  byłem  dowódcą,  ale  od  moich  dowódców
nauczyłem się właśnie owego specyficznego stosunku do powierzonych mi ludzi.

W ciągu pięciu lat i ośmiu miesięcy - bo mój okręt zaczął walkę z Niemcami już ósmego września
trzydziestego dziewiątego roku - zginęło z załogi “Błyskawicy” tylko trzech marynarzy.

- Przepraszam - mówi Worsen.

-

Niech się pan położy na leżaku i stara się myśleć o czymś przyjemnym.

-

Za duży ruch na statku - mruczy nie uspokojony do końca pasażer.

Po  południu  przychodzi  ostrzeżenie  o  silnym  wietrze,  rozkołysanie  fal  się  nasila,  niepokój  wśród
załogi wzrasta. Ale panika wybucha dopiero wtedy, gdy Kotlarczyk odbiera kolejny meldunek policji
z Hongkongu.

-

Dwie godziny! - powtarza struchlałym głosem. - Za dwie godziny!

-

Co - za dwie godziny? - kapitan nie opuszcza kabiny radiotelegrafisty.

-Ten  ktoś...  zadzwonił  znowu  do  policji  w  Hongkongu  i  twierdzi,  że  bomba  wybuchnie  w  ciągu
dwóch godzin.

-

W  ciągu,  czy  za  dwie?  -  kapitan  wyrywa  słuchawkę  z  rąk  Kotlarczyka.  -  Halo!  Jak  brzmiała  ta
rozmowa? Nie ma pewności, jak się wyraził...? Co to znaczy - nie ma pewności?

Musicie zdać sobie sprawę... To ma znaczenie! Duże! Wiem, jaką będę musiał podjąć decyzję.

I - należy ona do mnie.

Kapitan z trzaskiem odkłada słuchawkę, Kotlarczyk nie zdejmuje z jego twarzy napiętego spojrzenia.

background image

-

Niech pan zwoła na górny pokład załogę i wszystkich pasażerów! I niech pan nada sygnał SOS.

Ludzie  jeszcze  nic  konkretnego  nie  wiedzą,  ale  wystarczy  to,  że  ich  tu  zebrano,  aby  ten  mały  tłum
przemienił się od razu w kłębowisko niepokoju, podniecenia i wzrastającej paniki.

- Dlaczego pan zwleka? Dlaczego pan wciąż nic nie mówi? - woła Ciszewski, gdy kapitan zjawia się
na pokładzie.

Kapitan omija go wzrokiem.

-

Od  rana  -  zaczyna  głuchym  głosem  -  otrzymywaliśmy  ostrzeżenia  od  policji  z  Hongkongu,  że  na
naszym statku podłożono bombę. Jakiś osobnik kilkakrotnie donosił

o  tym  telefonem  z  miasta.  Przez  cały  czas  przeszukiwaliśmy  statek  -  bez  rezultatu.  Przed  kilkoma
minutami otrzymali

śmy  nowe  ostrzeżenie,  po  którym  zdecydowałem  się  przekazać  na  najbliższe  statki  wszystkich
pasażerów i... tych członków załogi, którzy... którzy nie zdecydują się na statku zostać.

-

Co  to  znaczy  -  nie  zdecydują  się  zostać?  -  woła  pierwszy.  -  Przecież  niebezpieczeństwo  dotyczy
wszystkich.

-

Ale nie wszyscy muszą poddać się panice na myśl o nim.

- Jak brzmiało to ostatnie ostrzeżenie?

- Nie uważam, żeby musiało być wszystkim znane.

-

Domagamy  się  tego!  Natychmiast!  -  odzywają  się  podniesione  głosy.  Popychany  przez  kolegów
zjawia się na pokładzie Kotlarczyk.

- Opuścił pan swoje stanowisko! - krzyczy kapitan.

-

Zmusili  mnie!  -  Kotlarczyk  wyzwala  się  z  przytrzymujących  go  ramion.  -  Chcą,  żebym  im
powiedział...

background image

-Proszę, niech pan mówi - zgadza się kapitan z rezygnacją. - Chcecie wszystko dodatkowo utrudnić.

- Bomba ma wybuchnąć za dwie... za dwie godziny!

-

Za  dwie  albo  w  ciągu  dwóch  godzin  -  poprawia  kapitan.  -  Policja  w  Hongkongu  nie  potrafi  tej
wiadomości sprecyzować. Nie chciałem tego ogłaszać, żeby nie wzbudzać paniki.

Ale panika już jest, ostatnie słowa kapitana nie dochodzą już prawie do nikogo.

- Łodzie na wodę! Kamizelki ratunkowe!

-

Co z bagażem? - woła panna Hils. Przepycha się ku kapitanowi, ale w połowie drogi zatrzymuje się
przy pierwszym, szarpie go za koszulę. - Czy można zabrać bagaż? Mam sześć waliz!

- Kobieto! - odpycha ją pierwszy. - Pani oszalała!

-

Ale ja wychodzę za mąż w Kobe! Rozumie pan? Wychodzę za mąż!

- Mogła to pani zrobić dwadzieścia lat wcześniej!

-

Cisza!  -  woła  kapitan.  -  Zwracam  się  do  załogi.  Powierzono  nam  statek!  Czy  nikt  nie  zapyta,  jaki
będzie jego los?

Ludzie  milkną.  Niektórzy  odsuwają  się  od  relingu,  ale  większość  wykazuje  zniecierpliwienie
zachodzącą zwłoką.

-

Opuścimy statek - zaczyna niezbyt pewnym głosem Makowski - i jeśli... jeśli w ciągu dwóch godzin
nic się nie stanie...

Nagły przechył rzuca ludzi na siebie.

-

Było ostrzeżenie o silnym wietrze -mówi kapitan. - Nie zostawię statku.

-

Nie może pan wymagać... - zaczyna pierwszy bardzo wysokim głosem.

background image

-

Niczego nie wymagam. Może rzeczywiście staję się sentymentalny, jak pan zauważył.

Ale ja - zostaję.

- Co zrobi pan sam na statku?

Kapitan przesuwa powoli wzrokiem po załodze.

- Nie wiem, czy będę - sam.

-

To terror! - zachłystuje się Ciszewski. - Moralny terror! Mamy żony i dzieci!

- Nikogo nie zatrzymuję!

- Ale stwarza pan atmosferę, w której czujemy się...

- Łodzie na wodę! - woła ktoś z tyłu. - Na co czekamy?

Chief zbliża się do kapitana.

- Niech mnie pan zrozumie. Mam młodą żonę.

-

Rozumiem pana. Choć chyba do każdej... tak samo chce się wrócić.

Makowski  odwraca  się  i  szybko  odchodzi,  właściwie  ucieka,  przeciskając  się  przez  szalejący  na
pokładzie tłum. Przechyły statku stają się coraz większe. Pierwsza łódź, spuszczona na wodę, uderza
w burtę, jak łupina.

Do kapitana podchodzi Poldzio.

-

Niech się pan nie boi, panie kapitanie. Nawet, jakby kucharz zszedł - ja zostaję. A przecież trochę na
kuchni się znam.

-

Panie Poldziu, pan może zejść z czystym sumieniem. Nie jest pan bezwzględnie potrzebny na statku.

-

Ale! Co pan zrobi bez szklanki kawy? Bez najprostszego jedzenia?

background image

-

Panie Poldziu! - zaczyna kapitan jeszcze raz z perswazją, ale zbliża się Szyszko, a pierwszy mechanik
jest ważniejszy na statku niż steward.

- O maszynę może pan być spokojny.

- Dziękuję.

-

Tylko  jedna  wachta...  i  to  niepełna...  tylko  składem  jednej  niepełnej  wachty  musimy  doprowadzić
statek do redy w Kobe.

- Doprowadzimy.

Szyszko patrzy w oczy kapitana.

- O ile oczywiście...

- Nie myślmy o tym.

Zgłasza się jeszcze Grzędzielski i Kotlarczyk, który melduje:

-Australijski statek “Dajarra” przyjął wezwanie, zbacza z kursu i idzie w naszą stronę.

-

Niech pan zawiadomi o tym pierwszego. On będzie kierował akcją na morzu.

-

Jeśli go jeszcze znajdę. Już... trzydzieści minut, panie kapitanie.

- Trzydzieści minut...?

- Minęło już trzydzieści minut z tych dwóch godzin.

-

Niech pan odnajdzie pierwszego. Wracam na mostek. Sternik pewnie także zechce opuścić statek.

Przy burcie panuje panika, jest już prawie ciemno, ludzie w popłochu cisną się do relingu.

Kotlarczyk łapie Makowskiego już na szczeblu sztormtrapu.

- Przejmie was australijski statek “Dajarra”.

background image

- Gdzie jest?

-

O jakieś dziesięć mil stąd. Zbacza z kursu i idzie w naszą stronę.

-

Wcześniej trzeba było wołać o pomoc - wrzeszczy Makowski, nie panując nad sobą.

- Musiałem czekać na decyzję kapitana.

-Wyginiemy wszyscy przez tego starego ramola! Mogliśmy przed sztormem opuścić statek.

Niechże pan schodzi! Szkoda każdej minuty.

- Ja zostaję.

- Pan oszalał!

-Też tak myślę. Ale zostaję.

Statek pustoszeje w mgnieniu oka. Wśród krzyków, złorzeczeń i nawoływań schodzą po sztorm trapie
do  łodzi  ostatni  uciekinierzy.  Uciekinierzy...  tak  myśli  o  nich  Pol-  dzio,  sam  jeden  na  pokładzie,
przechylony głęboko przez reling, żeby lepiej widzieć akcję w dole.

-

Niech się pan tak nie przechyla - mówi ktoś nagle obok niego.

Poldzio  gwałtownie  odwraca  głowę.  Wie,  że  Szyszko  i  Grzędzielski  są  w  maszynie,  Kotlarczyk  w
kabinie radiotelegrafisty, kapitan na mostku... Kto jeszcze został na statku?

Gienio! Trzęsie się cały, dygocze, jak w febrze.

-

Niech pan krzyczy! - Poldzio chwyta go za ramię. - Oni zaraz odpływają, ale poczekają na pana. Na
pewno poczekają. Niech pan krzyczy!

- Nie chcę - dzwoni zębami Gienio.

-

Niech się pan nie boi, musi się pan tylko dobrze trzymać sztorm trapu...

- Ale ja w ogóle nie chcę. Gdzie jest kapitan?

background image

- Na mostku. Gdzie ma być? Sam jeden jest na mostku.

Gienio oddala się rzucany coraz mocniejszymi podmuchami wiatru. Cicho otwiera drzwi wiodące na
mostek.

-

Kto to? - kapitan obserwuje drogę statku.

- Ja - odzywa się Gienio niepewnie.

Teraz kapitan odwraca się gwałtownie.

-

Co tu jeszcze robisz?

Gienio usiłuje chwycić kapitana za rękę.

-

Chcę być z panem.

-

Zabraniam ci!

-

Nie może mi pan zabronić. A poza tym... poza tym, oni już odpłynęli.

-

Wiem. Uruchomiłem maszynę. Przyznaj się! Bałeś się wejść na sztormtrap.

-

Nie! Daję słowo, że nie!

- Jaki pożytek z ciebie na statku?

-

Zobaczy pan, zobaczy pan, że na coś się przydam.

-

Na co? Będę miał tylko z tobą zmartwienie.

background image

-

Żadnego. Przysięgam.

-

No to siedź cicho i nie przeszkadzaj. Mamy bardzo trudną sytuację. Zdajesz sobie z tego sprawę?

-Tak.

-

Wiatr si^ wzmaga. Na przechyłomierzu 37 stopni. Idziemy chyba na obrzeżach tajfunu.

Żeby nam się tylko udało utrzymać ten kurs. I tak mało ludzi na statku...

-

Ja na przykład znam się na elektryczności - wyznaje Gienio cicho.

-

Co to znaczy - “znam się”?

-

No, bo jak w domu korki czasem nawaliły...

-Korki...

-

No, tak... Zawsze... Zawsze potrafiłem je naprawić.

Na progu staje zdyszany Poldzio.

-Panie kapitanie! Coś się chyba stało w jednej z łodzi, bo zawracają.

-

Maszyna stop! - woła kapitan. - Potrafisz rzucić sztormtrap? - zwraca się do stewarda.

Poldzio w innych okolicznościach na pewno by się już obraził.

- Tyle lat na statku! Panie kapitanie!

W  sztormowej  pogodzie  drabinka  niełatwo  trafia  w  rozkołysaną  na  grzbiecie  fali  łódź.  Kiedy
wreszcie  chwytają  ją  wyciągnięte  ręce,  zdumiony  Poldzio  widzi,  że  to  Makowski...  Makowski

background image

zaczyna  się  wspinać  w  górę.  Głuche  uderzenie  łodzi  o  burtę  statku  wydaje  się  może  tym  na  dole
odgłosem, którego tak się bali, bo odpływają natychmiast w popłochu i pierwszy zostaje w powietrzu
nad wzburzoną otchłanią morza na rozkołysanej drabince, nie mającej końca... nie mającej końca, gdy
ręce mdleją i w piersiach braknie tchu.

-

Pan... wrócił? - pyta Poldzio, gdy głowa Makowskiego ukazuje się ponad burtą.

-

Co się tak głupio pytasz? - dyszy Makowski. - Niech to szlag trafi! Niech to jasny szlag!

Poldzio pomaga chiefowi stanąć na pokładzie, wie już, że 0 nic nie powinien pytać, ale raźniej robi
mu się na myśl, że jest ich teraz na statku siedmiu i kapitan nie będzie musiał przez cały czas być sam
na mostku.

- Powiem kapitanowi, że pan wrócił.

-

Sam mu to powiem. - Makowski powoli rusza się z miejsca i choć przyzwyczajony jest do chodzenia
po pokładzie podczas sztormu, opiera się rękami o ściany nadbudówki i chwiejnymi krokami posuwa
się w stronę mostku.

Kapitan  czeka,  żeby  móc  znów  uruchomić  maszynę  1  rzuca  się  natychmiast  ku  drzwiom,  gdy  słyszy
pierwszy odgłos kroków poza nimi.

- Pan? - mówi zdumiony na widok Makowskiego.

Makowski stoi w drzwiach przemoczony i drżący. Płacze.

-

Cieszę się - szepcze kapitan. - Dziękuję, że pan wrócił. Makowski obejmuje kapitana, opiera się na
nim ciężko. -Po co... po co, u diabła, powiedział mi pan, że ten statek będzie mój?

background image

10

Śliczna  i  zdrowiuteńka  Makowska  z  wiązanką  goździków  dzwoni  do  drzwi  domu  kapitana
Sarnowskiego na nadmorskiej skarpie. Otwiera jej nieco zaskoczona Elżbieta.

- Pierwsze kroki po wyjściu ze szpitala - od razu tutaj.

-

Bardzo nam miło - mówi Elżbieta. - Proszę, niech pani wejdzie.

-

Chciałam podziękować za przekazanie mężowi wiadomości o mojej chorobie.

-

Ależ  to  drobiazg  -  uśmiecha  się  Julia  nadchodząc  z  głębi  mieszkania.  -  A  pani  chyba  jeszcze
wyładniała!

-

Zeszczuplałam  -  młoda  kobieta  obraca  się  na  bardzo  wysokim  obcasie,  żeby  pokazać  się  ze
wszystkich stron.

-

Niby  to  tylko  zabieg,  jak  mówił  chirurg,  nawiasem  mówiąc  zupełnie  uroczy  człowiek!,  ale  jednak
cztery kilo “zjechałam”.

-To dobrze - Julia wskazuje gościowi fotel, rozgląda się za flakonem na kwiaty.

- Czego się pani napije? - pyta Elżbieta.

-

Tylko herbatki! Na razie dieta. - Wie pani - młoda kobieta po wyjściu Elżbiety nachyla się do Julii -
zdecydowałam się na dziecko.

-

To chyba zwykła sprawa w młodym małżeństwie -mówi Julia bez większego zainteresowania.

-Ale dotąd nie chciałam. Dopiero jak teraz zobaczyłam, co człowiek wart jest sam w domu -

zrozumiałam,  że  takie  kobiety,  jak  my,  muszą  mieć  dużą  rodzinę.  Męża  nie  ma  na  miejscu,  to  niech
przynajmniej będą dzieci.

background image

Julia milczy.

-Mąż  się  ucieszy,  jak  mu  powiem.  I  może  nie  będzie  już  myślał,  że  wciąż  gdzieś  latam,  Bóg  wie
gdzie. Dlatego taka wdzięczna jestem, że go pani zawiadomiła.

- Ależ nie ma o czym mówić.

Wkracza Elżbieta z herbatą i dwiema kawami. Otwiera paczkę papierosów, podsuwa gościowi.

-

Dziękuję,  nie  palę.  Mąż  nie  lubi,  jak  od  kobiety  jedzie  nikotyna.  W  ogóle  jest  wymagający  -
chichocze Jolka Makowska. I od razu smutnieje. - Będzie bardzo rozczarowany.

- Czym?

-

Tą moją blizną. W takim miejscu! Paskudnie to wygląda.

Julia pośpiesznie zmienia temat.

-

Czy wie pani, że dwudziestego trzeciego wchodzą do Kobe, z pięć dni tam postoją, a potem już “z
górki”?

- “Z górki”?

-

Prawda, pani jest za świeżą żoną marynarza, żeby wiedzieć, że “z górki” to droga powrotna.

-

“Z górki” - śmieje się, pokazując wszystkie piękne zęby, Makowska. - To fajne!

-1 skreśla się wtedy dni z kalendarza i każdego wieczora myśli się, że już jeden minął.

- Życie - mówi nagle Jolka zupełnie niezwykłym tonem.

- Co - życie?

- Życie tak minie. Wiem o tym.

- Wie pani o tym? - pyta Julia coraz bardziej zdumiona.

-

background image

Właśnie teraz podczas tej choroby zdałam sobie z tego sprawę. I już mi to całe kapitaństwo tak nie
pachnie, jak przedtem. Teraz jeszcze trudniej będzie o urlop niż wtedy, kiedy był pierwszym. A pani
wreszcie będzie mieć z tym spokój, choć pewnie pani się martwi...

Elżbieta patrzy z niepokojem na Julię, a Jolka brnie dalej w swoim babskim nietakcie:

-

Ale te ciuchy z całego świata, to się w końcu mogą sprzykrzyć, a chłop w domu...

-

Jest  jeszcze  inne  zagadnienie  -  mówi  Julia  oschle.  -Ktoś  przecież  na  tych  statkach  musi  pływać.  I
powinnyśmy być pomocne naszym mężom, żeby mogli jak najlepiej spełniać swój obowiązek.

Makowska wstrząsa się, jakby przeszedł ją dreszcz.

-

Okropne słowo - obowiązek! Ale oczywiście wiem, że ono istnieje.

background image

11

Statek przebija się przez sztormową noc. Kapitan nie opuszcza mostku. Jest z nim Gienio i, dziwne,
obecność chłopaka, który tak go dotąd niecierpliwił, teraz działa na niego kojąco.

-

Siedmiu ludzi - mówi do niego. - Ale na szczęście mamy jeszcze “michałka”.

- Kto to? - pyta Gienio z rodzącą się nadzieją.

-

Nasz automatyczny ster. Ale będziemy mogli włączyć go dopiero wtedy, kiedy ustanie sztorm.

-

Jeszcze tylko dwadzieścia minut, kapitanie - odzywa się w tubie głos Kotlarczyka.

-

Na litość boską - odpowiada mu kapitan - niechże pan przestanie wpatrywać się w zegarek.

-

Dwadzieścia minut - powtarza Gienio, kurcząc się na stołku: W drzwiach staje pierwszy.

-

Dwadzieścia minut!

-

Panowie! - kapitan nie podnosi głosu, chyba nawet go ściszył. - To, co powiedziałem rano, to była
prawda

- w ciągu całej wojny mogło na okręcie coś wybuchnąć, nawet wtedy, kiedy staliśmy w stoczniach,
bo były wciąż bombardowane. A podczas rejsów bojowych zagrażało nam to z morza i z powietrza,
a  nawet  z  lądu,  jak  podczas  ewakuacji  Dunkierki.  Ale  potem  co  za  radość,  kiedy  za  to  wszystko
spotyka człowieka nieoczekiwane zadośćuczynienie!

-  Zadośćuczynienie?  -  powtarza  Gienio  pobladłymi  wargami.  Sztormowa  fala  uderza  w  szyby  na
mostku i spływa z nich płatami białej piany.

-Tak  bym  to  nazwał.  Aż  tak.  Zadośćuczynienie!  W  listopadzie  czterdziestego  piątego  roku,  kiedy
ważyły się losy “Błyskawicy”, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, czy wrócimy na niej do kraju -nasz
okręt został włączony do “Operation Deadlight”...

background image

Makowski słyszał to wiele razy, zawsze myślał o czym innym, gdy kapitan zaczynał w jego obecności
snuć swoje wspomnienia wojenne. Teraz - na przypomnienie tamtych chwil -

ogarnia go jakby przykre zawstydzenie.

-

“Operation Deadlight”? - nie rozumie Gienio.

-

“Operacja martwego światła” - topienie niemieckich okrętów, które ostały się z wojny.

Głos kapitana dociera przez głośniki do wszystkich pomieszczeń na statku, na opustoszałym statku -
ale słyszą go ci nieliczni, którzy na nim pozostali.

-

Zgromadzono  je  wszystkie  na  atlantyckiej  głębi  na  północ  od  Szkocji,  a  w  jednym  z  portów
angielskich uformowano specjalną flotyllę, która miała je rozstrzelać i zatopić. W jej skład powołano
nasz okręt.

-1 to było to... zadośćuczynienie? - pyta cicho Gienio.

-

Jeszcze  nie.  Płynęliśmy  w  szyku  bojowym,  aż  stanęliśmy  na  owej  głębi  na  odległość  najlepszej
salwy. Widzieliśmy dokładnie te okręty, do niedawna były tak groźne, a teraz stały się bezużytecznym
żelastwem, które na zawsze powinno zniknąć z wszystkich mórz.

Kapitan  zamyśla  się,  ale  i  jego  milczenie  to  słowa,  które  słyszą:  pierwszy  i  Gienio  na  mostku,
Szyszko i Grzędzielski w maszynowni, Kotlarczyk nie opuszczający kabiny radiotelegrafu i Poldzio
walczący w kuchni z uciekającymi mu spod ręki naczyniami...

Wszyscy  są  w  tej  chwili  garstką  polskich  chłopaków,  którzy  po  wygranej  wojnie  prowadzą  swój
okręt ku najwyższej chwale, jaka mogła go spotkać. Bronili go w bojach i sztormach, nie pozwolili,
żeby go pokonał wróg albo rozszalałe morze, i oto teraz otrzymują za to zapłatę, order, którego nie
przypina się na piersi, ale nosi się w niej głęboko.

-A  kiedy  zatrzymaliśmy  się  na  odległość  najskuteczniejszej  salwy  -  odzywa  się  znów  kapitan  -
angielski komodor połączył się z dowódcą “Błyskawicy”. “Honor pierwszej salwy -

powiedział  -  oddaję  bohaterskiemu  okrętowi  polskiemu,  który  jako  pierwszy  rozpoczął  w  dniu
ósmego  września  trzydziestego  dziewiątego  roku  wojnę  na  morzu  z  Niemcami”.  I  oddaliśmy  tę
pierwszą salwę, a każdy z nas wiedział, że do końca życia już nic piękniejszego mu się nie przydarzy.
Nieraz  potem...  przez  długie  lata...  w  różnych  trudnych  sytuacjach  staraliśmy  się  dorównać
działaniem tamtej chwili. I chyba się nam to udawało. Dotychczas... zawsze się nam to udawało.

background image

Kapitan znów milknie, a potem zupełnie zwyczajnym tonem zwraca się do Makowskiego:

-

Przepraszam pana, panie kolego, że musiał pan jeszcze raz wysłuchać tej opowieści.

Chyba naprawdę się starzeję.

-

Panie kapitanie - Makowski jest speszony, ale patrzy kapitanowi prosto w oczy. - Ja chyba... po raz
pierwszy to słyszałem.

-

Minęły już te dwie cholerne godziny! - odzywa się w tubie głos Kotlarczyka.

Na  mostku  długo  trwa  cisza.  Kapitan  przesuwa  dłonią  po  oczach,  prostuje  się  na  swoim  fotelu  o
podwyższonych nóżkach, z którego śledzi drogę statku, głęboko wciąga w płuca powietrze.

- Nie wiadomo jeszcze, czy minęło niebezpieczeństwo

- mówi cicho. I nagle zwraca się do Gienia. - Mam dla ciebie zajęcie. Zastąpisz trzeciego oficera,
który  był  na  statku  naszym  “doktorem”.  Postaraj  się  znaleźć  w  apteczce  jakiś  środek  na  serce.
Prelinaminę może... Zawsze mi pomagała.

Makowski wpatruje się z przerażeniem w pobladłą twarz kapitana. Nigdy dotąd nie dostrzegał

nabrzmiałych żył na jego skroniach, głębokich cieni pod oczami.

- Źle się pan czuje?

Kapitan stara się uśmiechnąć do niego i do Gienia

- i prawie mu się to udaje.

-

Myślę, że na brak emocji wszyscy nie możemy narzekać.

Droga  do  Kobe  nie  należy  do  łatwych.  Nikt  już  wprawdzie  nie  wierzy  w  bombę  na  pokładzie,  ale
prowadzenie  statku  przy  tak  małej  załodze  i  wciąż  utrzymującym  się  silnym  wietrze  stwarza  nie
mniejsze zagrożenie.

Kapitan tkwi wciąż na mostku, Poldzio donosi mu posiłki, kawę i papierosy. Nie może ukryć swojej
troski.

-

background image

Niech się pan położy, panie kapitanie. Przecież pierwszy mógłby tu przyjść na pana miejsce.

-Pierwszy ma inne obowiązki. I... tak samo wali się z nóg jak ja.

Makowski przy pomocy Gienia zamocowuje poluzowane skrzynie, przyjęte w Hongkongu

- wobec braku miejsca w ładowniach - na pokładzie. Wiatr nie słabnie, przy znacznych przechyłach
statku przesuwający się ładunek stał się w tej chwili najgroźniejszym niebezpieczeństwem.

-

Już  nigdy  więcej  -  dyszy  pierwszy  -  nie  wezmę  nic  na  pokład. Ale  ci  cholerni  agenci  wyobrażają
sobie, że statek jest jak wielbłąd, który może dźwigać garb na grzbiecie.

Przepraszam pana - Makowski przypomina sobie, że Gienio jest synem agenta z Kobe. -

Człowieka ponoszą nerwy.

-  Nie  szkodzi  -  mruczy  Gienio,  oblizując  poranione  palce.  Koszulę  ma  mokrą  od  potu,
zaczerwienione powieki i spieczone wargi.

-

I jeszcze za jedno powinienem pana przeprosić.

-

Za co? - Gienio wcale nie jest tego ciekaw. Chciałby zwalić się na koję w chłodnej kabinie i spać,
spać aż do Kobe.

-

Bo  powiedziałem  kapitanowi,  że  to  przez  pana  cała  ta  historia. A  przecież  ta  mała  kurewka  mogła
wmontować  tę  paczkę  z  narkotykami  w  każdego  z  nas.  Skoro  jako  panna  Ovens  z  angielskiego
college’ll dostała się na statek i zaczęła wodzić nas za nos. Pełno się tu kręci tej międzynarodowej
hołoty.

-

A wyglądała tak niewinnie - szepcze Gienio pełen skruchy.

-Takie  są  najgorsze.  Ja  wolę,  żeby  kobieta  na  pierwszy  rzut  oka  wyglądała  jak  dziwka.  Bo  wtedy
może mnie czekać tylko miłe rozczarowanie, nigdy na odwrót. Nigdy... na... od... wrót...

-

Pan śpi? - pyta zdumiony Gienio patrząc, jak Makowski, oparłszy się o reling, ucina sobie na stojąco

background image

drzemkę.

- Jeszcze pan do wody wpadnie.

-To by mnie może ocuciło. Wszystko mogę znieść, tylko nie brak snu. Podziwiam starego.

Jego także... powinienem przeprosić.

Gienio, który właśnie miast w stalową linę palnął się młotkiem w palec, pyta ledwie powstrzymując
łzy:

- Wciąż by pan wszystkich przepraszał, chief.

-Nie wszystkich, nie wszystkich. Bo staremu powiedziałem, że się robi sentymentalny.

Pamięta pan?

- Pamiętam.

-

Sentymentalny! Człowiek traci rozeznanie, co w końcu ma wartość na tym świecie.

Kotlarczyk melduje kapitanowi:

-

Panie kapitanie, zgłosili się nasi z pokładu “Dajarry”. Mają cholerny kacenjamer.

Chcieliby wracać na statek, ale “Dajarra” tak nas wyprzedziła, no i ten sztorm...

- Powiedział im pan, żeby czekali na nas w Kobe?

-

Powiedziałem. Chyba będzie im głupio spojrzeć nam w oczy.

-To  są  wszystko  ludzkie  sprawy  -mówi  kapitan  i  dodaje  nagle:  -  Niech  pan  woła  Gdynię-Radio  i
poprosi Makowskiego na mostek.

W Gdyni jest noc - Julia pośpiesznie narzuca szlafrok, z drugiego pokoju nadbiega Elżbieta.

-

Jakże ja kocham ten mały, czarny przedmiot - mówi Julia.

-

background image

Co takiego? - pyta kapitan. Ciężko oparty o stół siedzi w kabinie radiotelegrafisty.

-

Mówię,  że  bardzo  kocham  nasz  telefon.  Pozwala  mi  słyszeć  twój  głos.  Przez  tyle  lat  mi  to
umożliwiał.

-Już wracam do ciebie, kochanie. Już niedługo...

- Wchodzicie do Kobe?

- Nie. Jeszcze nie...

- Obliczyłam, że powinniście właśnie...

- Ale jeszcze nie wchodzimy.

- Mieliście jakąś awarię?

-

Coś w tym rodzaju. Ale już teraz jest wszystko w porządku.

- Dobrze się czujesz?

-

Znakomicie! - kapitan podpiera ręką ciężką głowę. Znużone powieki opadają mu na oczy.

-

Żebyś  wiedział...  -  Julia  wstydzi  się  Elżbiety,  ale  jednak  mówi  te  słowa  -  żebyś  wiedział,  jak  ja
czekam na ciebie!

-Ja  także  bardzo...  bardzo  chcę  być  z  tobą.  -Kotlarczyk  podtrzymuje  kapitana,  podaje  mu  szklankę
wody.

- Halo! - woła Julia. - Co powiedziałeś?

-

Że już bardzo chcę być z tobą. Zadzwonię... jeszcze do ciebie... przed wejściem do Kobe.

-

Dla mnie najważniejsza będzie wiadomość, że już z Kobe wychodzisz. Tak lubię to wiedzieć, liczę
wtedy dni...

background image

- Już teraz je licz, kochanie.

Kotlarczyk pomaga kapitanowi wstać.

-Niech pan pójdzie do siebie, panie kapitanie. Poproszę pierwszego na mostek.

-

Mamy awarię klimatyzacji, a co jeszcze gorsze - pęknięte zabezpieczenie łańcucha kotwicznego. Nie
sprawdzono  w  Hongkongu,  czy  kotwicę  do  końca  wciągnięto  do  kluzy  i  fala  przez  cały  czas  ją
podbijała. Pierwszy musi się tym zająć.

- Ale pan... przez tyle godzin sam na mostku.

-

Jakoś wytrzymam. Pierwszy niech weźmie do pomocy Gienia.

-

On i tak go nie odstępuje. Dociągali razem poluzowane skrzynie na pokładzie.

- To dobrze - mruczy kapitan. - To bardzo dobrze.

Gienio pełen jest optymizmu.

-Wszystko  to  zaraz  naprawimy  -  mówi,  gdy  Makowski  usiłuje  znaleźć  powód  niedziałania
klimatyzacji. Chief puszcza mimo uszu tę liczbę mnogą.

-

Cholera!  -  mruczy.  -  Nie  miała  kiedy  nawalić.  I  jeszcze  ta  kotwica! A  powinienem  jak  najprędzej
pójść na mostek. Stary dyszy jak ryba.

-

Pomogę  panu.  Niech  się  pan  nie  martwi.  W  domu  udawało  mi  się  wszystko  naprawić  -  i  korki...  i
czajnik elektryczny...

-

Jak  mi  jeszcze  jednym  słowem  wspomnisz  o  tych  idiotycznych  korkach...  -  Makowski  chwyta  jakiś
przedmiot i zamierza się na Gienia.

Gienio  jednak  wie,  że  to  tylko  “takie  gadanie”  pierwszego,  że  w  gruncie  rzeczy  chyba  się  trochę
zaprzyjaźnili.

-

background image

Ale tych skrzyń na pokładzie beze mnie by pan nie zamocował.

- Zgoda. Dostaniesz premię.

-Premię dostanę od ojca. O, rany! Nie uwierzy, jakmu to wszystko opowiem. Pan poświadczy?

-

Poświadczę. Powinien ci zafundować kolaq'ę w najlepszym lokalu w Kobe.

Gienio zamyśla się.

-

Nie chcę. Najpierw się odeśpię, a potem...

-

Potem? - powtarza sennie Makowski. Niezbyt jest ciekaw planów Gienia co do spędzenia czasu w
Kobe, wciąż nie może znaleźć przyczyny awarii klimatyzacji. - Co potem?

-

Przeczytam jeszcze raz tę książkę.

-

Jaką książkę?

-Tę, co ją czytałem przed Bangkokiem. Przeczytam to sobie jeszcze raz.

-Mówiłem ci już wtedy, że od czasów Conrada wszystko się zmieniło. Inne są teraz porty, inne statki,
inni ludzie...

* - Makowski urywa, zamyśla się. - Bo ja zresztą wiem?... A daj mi spokój z tymi lekturami!

Prawdziwemu życiu trzeba się przyglądać.

-

Właśnie to robię - mówi Gienio cichutko, znów podnosząc do ust poraniony palec.

-

Jedną półkulę już zaliczyłeś. Teraz ojciec w nagrodę mógłby ci zafundować rejs na zachód.

Gienio potrząsa głową.

background image

-

Po powrocie do domu będę musiał porządnie przysiąść fałdów.

-

Bo co?

-

Bo przecież trzeba będzie jednak zdać ten cholerny egzamin.

-

Byłem pewny -mruczy pierwszy - że po tym wszystkim pomyślisz o jakimś innym zawodzie.

Gienio podnosi ku niemu pogodną twarz.

-

Nie. Dlaczego?

-

Niech cię diabli! - mówi pierwszy. - Niech cię wszyscy diabli!

Kiedy  klimatyzację  udaje  się  wreszcie  naprawić,  ludzie  na  statku  oddychają  z  ulgą.  Poldzio,  sam
jeden urzędujący

w kuchni, przysiada na chwilę na brzeżku stołka, żeby nacieszyć się rzeźwiącym powiewem chłodu.
Ale zaraz jest gotów pędzić znów ku najdalszym pomieszczeniom statku. Gotuje i roznosi wszystkim
jedzenie,  wyjmuje  z  lodówki  napoje,  których  teraz  -  przy  tak  szczupłej  załodze  -  nie  trzeba  wcale
oszczędzać.  Najpierw  oczywiście  myśli  o  kapitanie.  Ze  szklanką  soku  pomarańczowego  i  filiżanką
kawy mknie na mostek.

-

Och, Poldziu! - kapitan rozpogadza się na jego widok. -Jesteś prawdziwym aniołem.

Prawdziwym aniołem stróżem!

-

Jeśli tak - prostuje się Poldzio - to musi mnie pan posłuchać. Bo anioła stróża chyba trzeba słuchać?

-

No... myślę, że tak.

background image

-

Niech się pan położy, panie kapitanie.

- Położę się, kiedy tylko pierwszy będzie mógł mnie zastąpić. Ma się już tylko uporać z kotwicą. To
chyba długo nie potrwa.

To niestety trwa długo. I kiedy kapitan goni już resztkami sił, na mostek zamiast Makowskiego wpada
rozdygotany i pokrwawiony Gienio. Z trudem łapie oddech i nie może przemówić słowa. ’

-

Co się stało? - krzyczy kapitan.

-Chief! Leży na pokładzie! Łańcuch od windy... uderzył go łańcuch od windy...

-W co?-kapitan blednie, chwyta się ręką poręczy fotela.

- W co go uderzył? W głowę?

- W ramię - szlocha Gienio. - Ale chief leży. Zaraz upadł... zemdlał, albo...

Kapitan zawiadamia radiotelegrafistę o wypadku; ludzi z maszyny wezwać nie może, i tak pracują w
niepełnym składzie, waląc się z nóg - radiotelegraf od biedy może pozostać bez obsługi.

-  Niech  pan  weźmie  stewarda  i  przeniesie  Makowskiego  do  kabiny.  Łańcuch  od  windy  kotwicznej
uderzył go w ramię. Szybko! I zaraz dajcie mi znać, co to za kontuzja. Gienio wpadł

na mostek cały we krwi. I nie bardzo mogę się dowiedzieć od niego, co się stało.

-Łańcuch! - powtarza Gienio. - Niemogliśmy wciągnąć kotwicy do kluzy. Przy trzeciej szakli pękło
ogniwo...  i  łańcuch...  -  Gienio  nigdy  nie  miał  do  czynienia  z  mechanizmami  działającymi  na  statku,
nie wie, jak co nazwać, ale kapitan i tak już wie, co się wydarzyło. Ma nadzieję, że Makowski nie
jest  ciężko  ranny,  ale  kontuzja  wyklucza  jego  przydatność  na  mostku,  a  to  oznacza...  to  oznacza,  że
tylko on sam... aż do Kobe... przez trzy dni i trzy noce...

sam jeden będzie musiał prowadzić statek.

-

Co panu jest, panie kapitanie? - szepcze Gienio.

- Nic, zupełnie nic. Przynieś mi tylko z apteczki prelina- minę. I z mojej kabiny, z szufladki w stoliku
przy koi

- nitroglicerynę. Przynieś całą fiolkę. Nitrogliceryna! Zapamiętasz?

background image

- Zapamiętam - Gienio, choć dygotał przedtem, dopiero teraz naprawdę zaczyna się trząść -

mój dziadek... mój dziadek zawsze nosi to przy sobie. Wkłada pastylkę pod język, kiedy...

-  Już  dobrze,  dobrze  -  idź!  Szybko!  I  nikomu  ani  słowa  o  tym,  po  co  chodziłeś  do  mojej  kabiny.
Rozumiesz?

-

Ro... rozumiem, panie kapitanie.

Z Makowskim, jak można było przewidzieć, jest niedobrze. Przytomność wprawdzie odzyskał dość
szybko,  ale  ramię  miał  poszarpane  i  stłuczone  potężnie.  Kotlarczyk  go  rozebrał  i  przy  pomocy
Poldzia założył opatrunek.

-

Musimy się naradzić, co robić - mówi cicho.

-

Jak to - co robić? - pyta ostro Makowski.

-

No, bo ty... starego na mostku już nie zastąpisz...

-Dlaczego?  Dlaczego?  -  gorączkowo  powtarza  Makowski.  -  Niech  tylko  przyjdę  trochę  do  siebie  i
zażyję coś na uśmierzenie bólu...

- Ale steru nie utrzymasz. Nie dasz rady.

- Włączymy “michałka”.

- Wiesz lepiej ode mnie, że przy tej fali to niemożliwe.

-

No, tak... - Makowski spuszcza głowę. — Ale mógłbym siedzieć w fotelu, a ty byś stanął

przy sterze.

- Ja... przy sterze...?

-

Musisz! Będę przy tobie... będę czuwał... A u siebie w kabinie posadzisz Gienia. W

background image

końcu to nie filozofia...

-

Nie filozofia? - radiotelegrafista ma ochotę się obrazić, ale zaraz milknie. - Dobrze! -

mówi po długiej chwili.

- Zrobimy tak.

- Pan kapitan musi się położyć - wtrąca Poldzio.

- A o czym cały czas mówimy? - krzyczy pierwszy.

- Przepraszam Ale gdyby pan kapitan trochę pospał...

-

Osiem  godzin!  -  krzyczy  wciąż  nienaturalnie  podniesionym  głosem  Makowski.  Choć  naprawiona
przez niego klimatyzacja działa jak należy, cały jest mokry od potu. - Osiem godzin będzie mógł spać.
Dwie wachty wytrzymam! Jakie środki przeciwbólowe są w apteczce?

-

Jest chyba antineuralgina i veronal - usiłuje przypomnieć sobie Kotlarczyk.

- Veronal to na zęby - mówi Poldzio.

-

Nie szkodzi. Dwie wachty! - powtarza Makowski. Muszę wytrzymać dwie wachty!

Nie wytrzymuje nawet jednej. Z najgłębszego snu wyrywa kapitana tarmoszenie za ramię.

Przerażony swoją śmiałością Poldzio pochyla się nad nim.

-

Panie  kapitanie!  Przepraszam!  Boże  święty,  miał  pan  spać...  Tak  chciałem,  żeby  się  pan  przespał...
Ale musiałem... musiałem pana obudzić... Pierwszy ma gorączkę!

Wysoką  gorączkę!  Nie  może  być  na  mostku...  Kotlarczyk  mnie  przysłał...  Tak  mi  przykro,  panie
kapitanie.

Kapitan siedzi na koi, z trudem wracając do przytomności.

- Dwie kawy, Poldziu - mówi wreszcie. - Dwa szatany! -Zaraz! Zaraz zrobię, panie kapitanie!

background image

- Poldzio podaje

kapitanowi marynarkę i buty, pomaga mu się ubrać.

- I wody z miodem panu przyniosę. To wzmacnia serce. Mam tabliczkę czekolady Sucharda!

Dobrze panu zrobi. Ale przedtem zrobię panu jajecznicę na szynce. A może kieliszek koniaku?

Kapitan podniósłszy się z koi, zatacza się jak pijany.

- Widzisz - mówi - wspomniałeś tylko o koniaku... Poldzio nie przyjmuje jednak tego za żart.

- Zaprowadzę pana na mostek - szepcze przerażony. -Niemi nie jest- kapitan odsuwa jego ramię. - Po
prostu

za mocno spałem. No i wciąż nami kiwa. Ile stopni na przechyłomierzu?

- Kiedy wszedłem na mostek, było dwadzieścia pięć.

-

No to wiatr słabnie. Może niedługo będziemy mogli włączyć “michałka”.

-

Przy sterze jest Kotlarczyk. Przynajmniej będzie pan mógł siedzieć, panie kapitanie.

-

Pierwszemu trzeba dać jakiś antybiotyk. Poszukaj w apteczce.

-

Zaraz to zrobię. Ale najpierw... niech się pan kapitan nie gniewa, pójdę z panem na mostek.

-1 po co? Do jasnej cholery, po co?

Poldzio,  odpędzany  jak  natrętna  mucha,  towarzyszy  jednak  kapitanowi  na  mostek,  podtrzymując  go
przy każdym przechyle statku.

-

Zanieś  antybiotyk  pierwszemu!  Może  ma  zakażenie,  albo  zaziębił  się,  kiedy  spocony  leżał  na
pokładzie.

/

-Zaraz zaniosę. Ale widzi pan kapitan, że te przechyły są jednak jeszcze duże.

background image

Dwa dni! myśli kapitan. Jeszcze dwa dni do Kobe! Wciąż odpędza Poldzia, który wprowadziwszy go
na mostek, pomaga mu usiąść w fotelu. - Jeśli sztorm ustanie, może uda się zwiększyć prędkość, a to
by już oznaczało tylko półtora dnia... jeden dzień i kilka godzin...

jeden dzień i kilka godzin. A potem spać! Rzucić się na koję i spać, dopóki się sam nie obudzi...

Już całkiem ordynarnymi słowami wyrzucony z mostku Poldzio wkracza nań znowu z ogromną tacą,
na  której  jest  wszystko,  co  obiecywał  kapitanowi,  i  to  w  podwójnych  porcjach,  bo  trzeba  także
nakarmić i wzmocnić Kotlar- czyka.

- Zaniosłeś pierwszemu antybiotyk?

-

Jeszcze nie - Poldzio nie wykazuje żadnej skruchy

- pierwszemu nic nie będzie, panie kapitanie, chłop jak byk, a pan nie może na czczo...

-

Natychmiast zanieś Makowskiemu lekarstwo! I jeszcze raz zmierz mu gorączkę!

-Tak jest, panie kapitanie. Ale jak pan da tu sobie radę z tą tacą...

- Poradzę sobie.

Stary steward, który być może nie zapomniał pierwszemu, że miał ochotę odesłać go na ląd -

ociągając  się  opuszcza  mostek,  kapitan  pije  najpierw  kawę,  rozmawia  z  maszyną,  skąd  otrzymuje
zapewnienie  Szyszki,  że  wszystko  jest  w  porządku,  że  jeszcze  się  trzymają  obaj  z  Grzędziel-  skim,
podrzemując na zmianę co kilkanaście minut.

- Zwiększycie prędkość, kiedy ustanie sztorm?

-

Zwiększymy, panie kapitanie. Jeśli tutaj nic nie wyskoczy.

- Na litość boską! Co może wyskoczyć?

-No, wie pan... jest nas tylko dwóch.

-

Nic nie może “wyskoczyć”. Nic! Jak najprędzej... jak najprędzej musimy stanąć na redzie w Kobe.

-

background image

Postaramy się. I niech nas tam zluzują ci nasi cholerni dezerterzy!

Kapitan wie, że powinien zaprotestować przeciwko temu słowu, ale nie starcza mu na to sił.

Pije drugą szklankę kawy i koniak, dziobie kilka razy widelcem zastygłą jajecznicę.

- On na pewno śpi - mówi Kotlarczyk.

-Kto?

- Gienio! Głowę daję, że śpi przy radiotelegrafie.

- Niech śpi. I tak nas chyba nikt nie woła.

-Może policja z Hongkongu się odezwie. Z zawiadomieniem, że ten facet z miasta znowu dzwonił.

- Po co?

-Żeby powiedzieć, że udał mu się kawał. Bo chyba mu się udał.

-Też tak myślę.

-Ale to za okrutny dowcip za tę jedną paczkę przekazaną policji przez Gienia, w porównaniu z górą
prochów, jaką wytrzęsiono z całej rodziny Ovensów. Podobno w tych południowoazjatyckich krajach
wlepiają straszne kary za handel narkotykami. Za jeden gram -

jeden  rok!  Wyobraża  pan  sobie?  No  i  więzienia  nie  takie  jak  w  Europie.  Szczury,  moskity,  woda,
bicie i głodzenie za byle co. Mam nadzieję, że Primrose nie jest jeszcze pełnoletnia...

Jak  to  dobrze,  że  ten  chłopak  do  mnie  mówi,  myśli  kapitan.  Że  w  ogóle  tu  jest.  Kochał  go  za  to,
kochał  wszystkich,  którzy  zostali  na  statku.  Takie  uczucia  budzą  się  w  obliczu  wielkich
niebezpieczeństw,  szczęście  nie  zbliża  ludzi  tak  do  siebie,  jak  groza,  jak  świadomość,  że  może  się
stać coś najgorszego i tylko wspólnym działaniem, zaufaniem, szacunkiem i serdecznością uda się to

powstrzymać. Premie i odznaczenia, myśli kapitan, premie i odznaczenia dla wszystkich!

Wystąpi  o  nie  zaraz  po  powrocie  do  kraju,  albo  wcześniej,  kiedy  tylko...  kiedy  tylko  wejdą  do
Kobe...

-

Źle się pan czuje, panie kapitanie? - pyta z lękiem Kotlarczyk.

-

Nie - kapitan unosi z wysiłkiem powieki. - Tak tylko na chwilę zamknąłem oczy.

A  tego  mu  właśnie  nie  wolno.  Tu,  na  tym  miejscu,  tego  mu  nie  wolno.  Musi  patrzeć,  musi  wciąż

background image

obserwować drogę statku, skoro ma go doprowadzić do portu, skoro postanowił go uratować.

- Kotlarczyk! Krzysztof! Pan także patrzy?

- Oczywiście, panie kapitanie.

-

Weź sobie jakiś stołek i usiądź. Przecież przy sterze można całkiem dobrze siedzieć. Po cóż wciąż
stać, zwłaszcza... że mamy jeszcze przed sobą...

-

Niech pan o tym nie myśli, kapitanie. Może Makowskiemu gorączka spadnie i będzie mógł wrócić na
mostek.

Kapitan milczy, nie ma tej nadziei, ale woli nie odbierać jej Kotlarczykowi, skoro on ją ma.

Wiadomości o samopoczuciu pierwszego przynosi wciąż na mostek Poldzio.

- Po antybiotyku gorączka trochę spadła - melduje.

- Ale pierwszy jest do niczego. Wciąż jęczy, że to pewnie tężec.

- Przy tężcu po antybiotykach gorączka by nie spadła

- zauważa Kotlarczyk.

-Chyba by nie spadła - mówi kapitan z namysłem. - Ale trzeba mu było zaraz po wypadku wstrzyknąć
surowicę.

-

Kto to miał zrobić? - wtrąca Poldzio. - Gdyby był trzeci...

- Gdyby był trzeci - powtarza kapitan.

- Ani Gienio, ani ja, nie umiemy robić zastrzyków.

- Ja także nie - odzywa się Kotlarczyk od steru.

- Może mechanik albo Szyszko to potrafią.

-

Już teraz za późno się nad tym zastanawiać - chce zakończyć tę rozmowę kapitan. -

Podawaj mu w dalszym ciągu antybiotyki.

background image

-

Przecież to robię. Ale to histeryk, panie kapitanie

- steward wciąż nie może nabrać sympatii do pierwszego. -Tężec! Od razu tężec! Wymyślił

sobie!

-

W każdym razie jest chory. Kiedy wrócisz do swojej kabiny - kapitan zwraca się do Kotlarczyka -
kiedy  się  trochę  prześpisz  -  poprawia  się  -  i  wrócisz  do  radiotelegrafu,  bo  mam  nadzieję,  że
będziemy  mogli  włączyć  niedługo  “michałka”  -  zawiadomisz  port  w  Kobe,  żemamy  chorego  na
pokładzie. Żeby wezwali na nasze wejście karetkę pogotowia.

-

Och, tak! - szepcze Poldzio. - Niech czeka na nas karetką!

Kapitan  nie  odwraca  ku  niemu  głowy  i  Poldzio,  przerażony  tym,  co  powiedział,  zmywa  się  czym
prędzej  z  mostku,  śpiesząc  ku  rozlicznym  swoim  zajęciom.  Sam  także  słania  się  ze  zmęczenia,  ale
wie, że tylko pożywne jedzenie, soki, a także koniak w umiarkowanych ilościach mogą utrzymać ludzi
na nogach.

Nad ranem fala opada na tyle, że można włączyć ster automatyczny.

-

Prześpij się chociaż ze trzy godziny - mówi kapitan do Kotlarczyka.

Radiotelegrafista przysiada na stołku i nie ma zamiaru ruszyć się z miejsca.

- Idźże! - przynagla kapitan. - Szkoda każdej chwili.

- Nie zostawię pana.

- Co to za komedie? Nie jesteś mi potrzebny.

-

Ale  nie  zostawię  pana.  Niech  się  pan  zdrzemnie  w  fotelu,  a  ja  będę  czuwał...  Nic  się  nie  stanie,
morze coraz spokojniejsze, tylko trochę mgły... Ale na pewno się uniesie, kiedy wyjrzy słońce...

Kapitan  znowu  przymyka  oczy  i  słucha  głosu  Kotlar-  czyka,  jakby  jakiegoś  usypiającego  szmeru,
dźwięków  nieznanego,  kojącego  instrumentu.  Z  trudem  pojmuje  znaczenie  słów,  ale  szósty  zmysł
obowiązku nie pozwalamu godzić się na to, co proponują, czym go kuszą te słowa.

background image

- Nie, nie - szepcze. - To niemożliwe.

- Ktoś idzie - mówi Kotlarczyk.

Powolne, ciężkie kroki zbliżają się do drzwi.

-

Ten Poldzio... - mruczy kapitan - przecież także mógłby się trochę przespać...

-

Kawy napiję się z przyjemnością - cieszy się radiotelegrafista. Otwiera szeroko drzwi, spodziewając
się  ujrzeć  za  nimi  stewarda  z  tacą,  a  tymczasem  za  progiem  stoi  w  piżamie  tylko  i  w  ręczniku
kąpielowym narzuconym na plecy

- Makowski.

-

Na litość boską! - woła kapitan. - Niech pan natychmiast wraca do łóżka!

-

Nic mi nie jest - Makowski opiera się o futrynę drzwi, ociera ręcznikiem pot z twarzy. -

Gorączka spadła. To pan... pan powinien się położyć.

-

Położę się na redzie w Kobe - kapitan z największym wysiłkiem wydobywa ze siebie słowa. - Już
niedługo, panie Romanie. W porcie będzie czekała karetka pogotowia.

Makowski przestaje na chwilę wycierać lejący się z niego pot.

- Na kogo? Na kogo będzie czekała karetka?

-

Na  pana,  oczywiście.  Przecież  trzeba,  żeby  lekarz  opatrzył  to  ramię  i  stwierdził,  co  jest  powodem
gorączki.

-Już jej nie mam - Makowski ciaśniej owija się mokrym od potu ręcznikiem. - Nawet...

nawet mi zimno...

- Natychmiast musi pan wrócić do łóżka! Gorączka spadła po antybiotyku, ale podniesie się znowu...

background image

-

Panie kapitanie - mówi cicho Kotlarczyk. - Mgła!

Kapitan powoli odwraca wzrok od zlanej potem twarzy Makowskiego, który wciąż tkwi w drzwiach,
trzymając  się  futryny.  Niewinna  mgiełka,  która-jak  twierdził,  panicznie  chwytający  się  każdej
nadziei,  Kotlarczyk  -  miała  się  zaraz  unieść,  gdy  tylko  wyjrzy  słońce  -  zagęszczała  się  w  zwartą
mleczną  zasłonę.  Statek  wchodził  w  nią  w  pełnej  grozy  ciszy,  jak  ślepiec  nie  mający  rozeznania  w
grożących mu niebezpieczeństwach.

-Jeszcze i to! - mówi kapitan do siebie. Trzeba zmniejszyć prędkość statku, a to oznacza...

to oznacza, że wydłuża się czas drogi do Kobe... - Wracaj do swojej kabiny -mówi do Kotlarczyka. -
Musisz być przy aparacie. A Gienia... przyślij do mnie.

-

Po  co?  -  odzywa  się  Makowski  od  drzwi,  zaparł  się  w  nich  obydwiema  rękami,  nie  ma  zamiaru
ruszyć się z miejsca. - Przecież ja tu jestem. Pan już nic nie widzi, kapitanie... Tyle godzin namostku.
Nic pan nie widzi... Nie może pan widzieć... Ja także tę trasę znam, jak własną kieszeń... Znam ją nie
gorzej od pana...

-  Do  łóżka!  -  krzyczy  kapitan.  Traci  na  tę  utarczkę  resztki  sił,  których  ma  już  tak  mało,  a  musi  je
mieć... musi mu ich wystarczyć... do Kobe. - Zabierz go stąd! - woła do Kotlarczyka. -

Odstaw do jego kabiny. I, na litość boską, niech go ktoś pilnuje!

-

Kto? - pyta Kotlarczyk, odrywa palce Makowskiego od futryny, ujmuje go mocno pod zdrowe ramię,
usiłuje popychać przed sobą, ale pierwszy ma dość siły, żeby się opierać.

-  Dlaczego?  -  zaczyna  nagle  szlochać.  -  Dlaczego?  Przecież  to  jest  mój  statek...  I  muszę  tu  być...
Muszę go pilnować... Mój statek! Sam pan powiedział, że będzie mój...

- Ale jeszcze nie jest! - kapitan unosi się na fotelu.

- Jeszcze nie jest. I na razie ja za niego odpowiadam! Zabierz go stąd! - woła do Kotlarczyka -

Natychmiast go stąd zabierz! I zamknij go w kabinie, skoro nie ma go kto pilnować.

Kiedy  na  mostku  zjawia  się  Gienio,  kapitan  usiłuje  właśnie  drżącymi  palcami  otworzyć  fiolkę  z
nitrogliceryną.  Gienio,  sam  na  wpół  przytomny  z  niewyspania,  wyjmuje  mu  ją  z  rąk,  wysypuje  na
dłoń tabletkę i wsuwa ją kapitanowi pod język; nie zdejmując przerażonego spojrzenia z jego twarzy.

-

background image

To nic - szepcze kapitan. -  To  nic...  nieraz  mi  się  to  zdarzało.  Dlatego  zawsze...  zawsze  mam  nitro
przy sobie.

Maszyna pracuje na zwolnionych obrotach, ale wibracja statku jest wyraźna i uspokajająca, wszyscy
na statku słyszą, jak bije jego serce - więc skąd to wrażenie upiornej ciszy, w której statek przebija
się przez mgłę, przez tysiące, miliony białych płócien rozwieszonych wokół, jak gigantyczne pranie,
które Bóg suszy akurat w tej części świata.

-

Lepiej? - pyta Gienio pochylony nad kapitanem.

Kapitan  odpowiada  mu  spojrzeniem,  że  tak.  Wie,  że  ból  pod  mostkiem  zacznie  słabnąć,  umysłowi
wróci jasność, oddali się strach.

-Bo dziadkowi od razu po nitroglicerynie robi się lepiej. Tylko że zawsze wtedy mama pilnuje, żeby
się położył, a pan nie może...

-

W Kobe - szepcze kapitan. - W Kobe...

-  Wymasuję  panu  kark  -  proponuje  Gienio  i  nie  czekając  na  przyzwolenie  kapitana  odpina  mu
kołnierzyk

i zręcznymi palcami ugniata mięśnie karku. - To także zawsze robiłem dziadkowi, kiedy źle się czuł.
To poprawia ukrwienie mózgu, a w starszym wieku... - Gienio urywa, speszony swoim nietaktem - w
ogóle w stanach zmęczenia

i wyczerpania...

Kapitan,  jak  przedtem,  gdy  był  tu  na  mostku  Kotlarczyk,  nie  rozumie  prawie  kierowanych  do  niego
słów. Słyszy tylko ich kojącą melodię, którą wyraża się czyjaś obecność, wspólność trwania w tym
miejscu,  absurdalne,  ale  jednak  istniejące  wzmożenie  bezpieczeństwa.  I  tak,  jak  Kotlarczyka  przed
chwilą, tak samo teraz kocha Gienia za to, że z nim jest, że tu przy nim stoi, że doprowadzą jednak
razem statek do portu.

Jeszcze jako mały chłopiec lubił stać na brzegu i patrzeć, jak zbliżają się do niego łodzie rybackie, a
potem,  kiedy  wybudowano  port  w  Gdyni,  coraz  większe  statki.  I  starał  się  wyobrazić  sobie,  jak  to
jest - ludzie z morza widzą ląd, ziemię - przywiązani są do morza, ale tak bardzo pragną postawić
stopę  na  ziemi.  Poznał  to  uczucie,  kiedy  sam  zaczął  pływać,  najpierw  przez  wiele  lat  poddany
rozkazom swoich dowódców, a potem sam odpowiedzialny za statek, za jego szczęśliwy powrót do
portu.

-

Dopłyniemy...

background image

-

Co pan kapitan mówi? - pyta przerażony Gienio.

-

Mówię, że dopłyniemy. Wierzysz w to?

- Co pan kapitan? - Gienio usiłuje nadrabiać miną. -Pewnie, że wierzę. Już niedaleko. Niech no tylko
opadnie  ta  mgła... A  nie  moglibyśmy  -  pyta  nagle  po  długim  milczeniu,  zachłysnąwszy  się  nim,  jak
zbyt wielkim haustem powietrza - nie moglibyśmy nadać SOS?

Kapitan otrząsa się ze znużenia, prostuje się na fotelu.

-

SOS, po co?

-Żeby nam z najbliższego statku wypożyczyli nawigatora i chociaż jedną osobę do maszyny. - Gienio
wyrzuca

z siebie tę propozycję jednym tchem i struchlały czeka, jak kapitan na nią zareaguje.

Kapitan,  wbrew  obawom,  przyjmuje  ją  spokojnie,  patrzy  nawet  na  Gienia,  jakby  miał  przed  sobą
właściwego partnera do rozważania takich sytuacji na morzu.

- Może byśmy nawet to zrobili - mówi. - Może nadalibyśmy SOS. Ale przedtem mieliśmy sztorm i
kto by ryzykował przy takiej fali śpieszenie w łodzi nam na ratunek - a teraz mamy mgłę i nikt nas w
niej nie odnajdzie. Każdy trzyma się swego kursu, tak jak my trzymamy się swego.

-

Rozumiem - mówi Gienio z rezygnacją.

Mgła  opada  po  kilku  godzinach,  maszyna  dostaje  rozkaz  zwiększenia  prędkości,  ludziom  poprawia
się  samopoczucie,  jeśli  w  ogóle  można  mówić  o  poprawie  samopoczucia  w  tych  warunkach.
Wszyscy  gonią  resztkami  sił,  Szyszko  i  Grzędzielski  w  maszynowni  już  prawie  nie  mówią  nic  do
siebie, porozumiewają się tylko spojrzeniami spod opuchniętych od bezsenności powiek. Poldzio od
czasu  do  czasu  ucina  sobie  drzemkę  na  stołku  w  kuchni,  ale  raz  z  niego  spadł  i  już  więcej  nie
powtórzył tej nieostrożności. Strach go obleciał na myśl, że i on by mógł... i jemu mogłoby się coś
stać, jak pierwszemu, a wtedy... Poldzio chwyta więc tacę, ustawia na niej talerze

i szklanki, potrawy i trunki - i rusza od mostku po maszynę, od kabiny pierwszego, którego faszeruje
wciąż antybiotykami, po kabinę radiotelegrafisty.

-

background image

Trzy razy wołała nas Gdynia - mówi Kotlarczyk.

-1 co? - pyta Poldzio. Jest sam na świecie jak palec, nie ma nikogo na lądzie i wie, że to nie z nim
chciał ktoś rozmawiać, ale inni członkowie załogi...

-1 nie przyjąłem tych rozmów. To może do starego, nie chciałem go męczyć.

-

Dobrze zrobiłeś - mówi Poldzio. - Bardzo dobrze!

Nigdy  nie  mówił  radiotelegrafiście  “ty”,  ale  teraz  wszyscy  tak  do  siebie  mówią,  prysły  służbowe
zależności poza tą jedyną, która oznacza doprowadzenie statku do Kobe.

-

Rozmawiałem z agentem - ciągnie dalej Kotlarczyk popijając dużymi łykami kawę, tak mocną, że po
niej już najlepsza nawet kawa na lądzie wyda się zwykłą lurą.

- Wszyscy nasi są u niego. Wyśle ich zaraz na statek, kiedy tylko staniemy na redzie. Chciał

rozmawiać z Gieniem.

- Z kim?

-

Z  Gieniem.  Przecież  to  jego  syn.  Wciąż  nie  wierzy,  że  chłopak  żyje,  bo  mu  się  wydaje
nieprawdopodobne, żeby zdecydował się zostać na statku.

-Trzeba go było zawołać, niechby go ojciec usłyszał.

-A  kto  byłby  przez  ten  czas  ze  starym?  Powiedziałem,  że  Gienio  jest  zajęty  na  mostku.  Trzy  razy
wrzeszczał do mnie: Gdzie? Na mostku! potwierdziłem, i żeby zbaraniał do reszty, dodałem: Jest z
kapitanem na mostku. Ktoś przecież musi prowadzić ten statek.

Przez długą chwilę trwa cisza, jakby Poldzio i Kotlarczyk zasnęli i może nawet było tak naprawdę,
bo głos telegrafisty ma dziwne brzmienie, gdy nagle pyta:

- Co z nimi zrobimy?

- Z kim? - pyta niezbyt przytomnie steward.

- Z naszymi, kiedy wrócą na statek w Kobe.

- Co możemy z nimi zrobić?

-

background image

Jeśli chodzi o mnie, to każdemu dałbym w pysk. Po kolei.

-

Po co aż tak? - kręci głową Poldzio. - Mieli prawo wystraszyć się tej bomby na statku. A że jej nie
było...

- Każdemu po kolei! - upiera się Kotlarczyk.

-

Oni i tak się czują, jakby dostali w pysk. To im powinno wystarczyć.

- O, nie! Nie wszyscy tacy subtelni. Walić powinien najpierw stary, potem mechanik, Grzędzielski i
my, a nawet Gienio. Pierwszemu trzeba by to zagwarantować, kiedy wyzdrowieje. Każdemu w pysk,
po kolei. A najsumienniej Kotlarczyk się zamyśla -

rozprawiłbym się z Ciszewskim.

Zawsze miał mnie za nic. Kiedy siadał przed aparatem po mojej wachcie, zawszę najpierw wszystko
sprawdzał. Jakbym nie znał się na niczym i mógł zepsuć sprzęt. Więc jemu dałbym w szczękę...

Do wymierzenia chłosty jednak nie dochodzi. Kiedy statek staje wreszcie na redzie w Kobe, wszyscy
są tak wyczerpani, że walą się na koje, jak kłody. Szyszko oddaje się nawet pod opiekę japońskiego
lekarza, który przyjechał po Makowskiego i razem z nim wsiada do karetki, czekającej na nabrzeżu.
Kapitan już wcześniej udał się do swojej kabiny, sprowadzony z mostku przez Poldzia.

-

Zastrzelę każdego - zapowiedział stewardowi - kto mnie obudzi.

Poldzio  więc  nie  dopuścił  lekarza  do  kapitańskiej  kajuty,  choć  ojciec  Gienia,  któremu  syn  nie
omieszkał opowiedzieć

o zażywanej przez kapitana nitroglicerynie, za wszelką cenę chciał Japończyka tam wprowadzić.

-

Śpi! - Poldzio był nieustępliwy. - Słychać przez drzwi, jak chrapie. A sen jest lepszy niż nie wiem
jakie zastrzyki.

Spokojny  sen  kapitana  staje  się  teraz  najważniejszą  sprawą  na  statku.  Ścisza  się  głosy  i  w  pobliżu
jego  kabiny  chodzi  się  na  palcach.  Ci,  którzy  wrócili  na  statek  w  Kobe,  starają  się  przemykać
korytarzami bezszelestnie, jakby mogło to zmniejszyć poczucie winy, które ich gnębi. Kucharz wysyła
wciąż młodszego stewarda pod drzwi kapitańskie, żeby nasłuchiwał, kiedy się obudzi i zażąda kawy.

-

background image

Nic nie słychać - mówi chłopak, wracając do kuchni.

- Śpi.

i

i

-

Niech śpi! - rozczula się szef kuchni. - Tyle dni na mostku!

Ale  po  wejściu  statku  do  portu  wiele  spraw  wymaga  natychmiastowego  załatwienia.  Funkcje
pierwszego,  którego  wraz  z  Szyszką  zatrzymano  w  szpitalu,  usiłuje  przejąć  drugi  oficer,  miota  się
między  maklerami  i  szczerze  jest  wdzięczny  agentowi  Porajskiemu,  że  odstawiwszy  syna  do  domu,
wrócił na statek.

- Zasnął mi w samochodzie.

- To dobrze. Sen go wzmocni.

-

Ale musiałem go prawie taszczyć na drugie piętro.

I wciąż mi coś bredził, że kazałem mu czytać Conrada. Zupełnie nie wiem, co to znaczy.

Drugi  woli  nie  roztrząsać  tej  kwestii,  pośpiesznie  wraca  do  spraw  dokumentów  przewozowych,
które  Makowski  trzymał  u  siebie,  a  bez  których  nie  można  rozpocząć  rozładunku.  Każda  godzina
statku przy kei ma swoją wymierną wartość.

- Żeby kapitan już wstał - wzdycha agent.

Drugi oficer wyciąga przed siebie ręce w panicznej samoobronie.

- Ja go nie obudzę.

-Wiem - uśmiecha się Porajski. - Podobno zapowiedział Poldziowi, że zastrzeli każdego, kto by się
na to odważył.

Zresztą Poldzio śpi także, i Kotlarczyk, i Grzędzielski

-  pod  drzwiami  ich  kabin  ci,  co  wrócili  na  statek  w  Kobe,  także  usiłują  zachowywać  się  cicho,  a
kucharz  przygotowuje  wymyślne  potrawy,  które  wietrzeją  i  wysuszają  się  na  blacie  kuchni  nie
spożyte we właściwym czasie.

Poldzio  budzi  się  pierwszy.  Podrywa  go  z  koi  uczucie  niedopełnienia  jakiegoś  obowiązku,

background image

zaniedbania,  nienazwanej,  a  ogromnej  winy.  Spał  tak  długo,  a  może  był  potrzebny,  może  go
wzywano, młodsi od niego odespaliby

prędzej nagromadzone zaległości snu, tak każdy pomyśli, na szczęście Makowskiego nie ma na statku,
on by od razu powiedział...

Zdyszany Poldzio zjawia się w kuchni.

- Kapitan mnie nie wzywał?

-

Nie. Jeszcze śpi. Niech pan coś zje, panie Poldziu

- kucharz dzwoni już naczyniami, ale stary steward powstrzymuje go gestem.

- Najpierw pójdę pod drzwi i posłucham.

- Może by pan leciutko zapukał?

- Nie - wstrząsa się Poldzio - za nic tego nie zrobię.

Ale mijają godziny - Kotlarczyk i Grzędzielski także już się wyspali - a kapitan wciąż nie opuszcza
swojej kabiny, co już zaczyna z lekka niecierpliwić agenta, który rad by wrócić do domu, bo i Gienio
chyba już się obudził i pewnie dziwnie się czuje w obcym domu.

-

Panie Poldziu! - Drugi wzywa stewarda. - Pan jest najbardziej zżyty z kapitanem...

Mógłby pan przecież zajrzeć do niego - niech pan weźmie filiżankę kawy...

- Nie będę go budził. Powiedział mi...

-

Wiem, że zastrzeli każdego... ale są sprawy na statku, wymagające pilnego załatwienia.

Makowski w szpitalu.

- Nie obudzę go - upiera się Poldzio.

-Pójdę z panem. I jeśli pana zeklnie, wezmę to na siebie. Nawet nienaturalny jest taki długi sen...

-Nienaturalny?-powtarza po woli Poldzio. - Co pan ma na myśli?

-

background image

Tak to tylko powiedziałem. Niech pan weźmie kawę i idziemy.

Poldzio stawia na tacy także talerzyk z biszkoptami i - po namyśle - kieliszek koniaku.

Wyprzedzając drugiego, który jednak woli trzymać się z tyłu, zmierza do drzwi kapitańskiej sypialni.
Przed progiem przystaje. Nasłuchuje.

-Nic nie słychać?

-Nie.

- Niech pan zapuka.

Stary steward unosi wolną dłoń, ale przez chwilę trzyma ją w powietrzu.

- Niech pan zapuka!

Poldzio  przymyka  oczy,  jakby  go  to  wyłączało  z  uczestnictwa  w  czynie  tak  haniebnym,  i  wreszcie
uderza delikatnie w zamknięte drzwi.

-

Niech  pan  zapuka  jeszcze  raz  -  szepcze  drugi,  gdy  nic  nie  wskazuje  na  to,  że  kapitan  pukanie  to
usłyszał.

Poldzio  puka  mocniej,  ale  jakby  przepraszająco,  jakby  z  prośbą  o  zrozumienie,  że  został  do  tego
zmuszony, że sam nigdy by się na to nie odważył.

I tym razem kapitan nie odpowiada.

Drugi odsuwa stewarda i sam zgiętym palcem trzykrotnie uderza w drzwi, w końcu nie zważając już
na nic, zaniepokojony, otwiera je na całą szerokość i wchodzi do sypialni.

Kapitan  leży  na  koi,  twarz  ma  zwróconą  w  stronę  otwartego  bulaju,  spokojną  i  gładką,  prawie
uśmiechniętą.  Oto  doprowadził  statek  do  portu,  przycumował  go  do  ziemi.  Przed  nową  wyprawą
należy mu się odpoczynek właśnie tu na brzegu; gdzie wszystko się kończy i wszystko zaczyna.

Słońce,  u  schyłku  swojej  wachty,  oblewa  rudym  blaskiem  dźwigi,  znieruchomiałe  na  tę  krótką
przedwieczorną,  tak  dziwną  w  porcie  ciszę...  Odchodzi  w  nią  człowiek  po  zdaniu  wszystkich
obowiązków, odchodzi, żeby stać się już tylko czyimś wspomnieniem. Czyimś wspomnieniem...

-

Panie kapitanie - szepcze drugi, bo zdaje mu się, że kapitan już nie śpi i zaraz przemówi do niego.

I

background image

dopiero krzyk Poldzia uświadamia mu, że kapitan nie żyje.

Kiedy “Arciszewski” zawija do Gdyni, nie towarzyszy temu powrotowi zwykła radość.

Nawet rodzin jest na nabrzeżu mniej, a załoga nie wypatruje ich z takim utęsknieniem, jakiego należy
się spodziewać po tak długim rejsie.

Odebraniem  zwłok  kapitana  Sarnowskiego  ze  statku  zajmują  się  przedstawiciele  armatora  i  Stefan,
który nigdy nie mógł się spotkać z ojcem na lądzie, a teraz akurat tu jest. Nie pozwolił

matce  przybyć  do  portu  i  gdy  patrzy  na  trumnę  zstępującą  na  barkach  marynarzy  na  ląd,  sam  siebie
chwali za tę decyzję. Tyle razy witała ojca na tym nabrzeżu, niechby tych wspomnień nie przekreślił
widok, jakiego nie powinny oglądać jej oczy.

Pogrzeb odbywa się nazajutrz w pogodny bezwietrzny dzień wczesnej jesieni, którą kapitan tak lubił
podczas swoich krótkich pobytów na lądzie. W długiej alei cmentarza wirują już pierwsze pożółkłe
liście, powoli opadające ku ziemi w nieruchomym powietrzu.

Trumnę niosą - Makowski, Szyszko, Grzędzielski, Kot- larczyk, Poldzio i Gienio - ci, którzy razem z
nim zostali na statku.

Julia,  prowadzona  przez  syna  i  synową,  stara  się  nie  patrzeć  na  ten  wąski,  ciemny  przedmiot
kołyszący  się  na  barkach  postępujących  przed  nią  ludzi.  Myśli,  jak  to  dobrze,  że  się  wreszcie
wypogodziło  po  ulewnych  deszczach  całego  tygodnia  i  że  na  pewno  już  teraz  długo  będzie  ładnie,
przeschną ścieżki i grządki w ogrodzie, martwiła się niepotrzebnie, czy ziemia nie będzie zbyt mokra,
żeby sadzić cebulki tulipanów...

Do  Elżbiety  podchodzi  wysoki  mężczyzna.  Jak  przez  mgłę  widzi  jego  twarz,  ale  łączy  się  z  nią
wspomnienie

deszczu,  rozpiętego  nad  jej  głową  parasola,  biegnących  po  mokrym  torze  koni,  a  potem  jakiejś
długiej  nocnej  rozmowy  w  samochodzie,  pozostawiającej  uczucie  niewymownej  ulgi,  mocniejszej
chyba jeszcze teraz niż przedtem.

-

Niech  mi  pani  pozwoli  -  szepcze  mężczyzna,  mocno  ujmując  ją  pod  ramię.  -  Jesteśmy  jednak  tą
wielką rodziną,

o której wtedy mówiłem.

Pogrzeb ciągnie się długo, są przemówienia, gra orkiestra. Do Julii docierają tylko fragmenty tego,
co się dzieje. Zygmunt lubił, myśli, takie ciche jesienne dni, rzadko mógł się nimi cieszyć i dopiero
teraz...

-

background image

Och, prędzej! - szepcze ze zniecierpliwieniem. - Prędzej!

- Co mama mówi? - pochyla się do niej Stefan.

- Mówię, żeby prędzej się to wszystko skończyło.

Stefan i Elżbieta zamieniają zaniepokojone spojrzenia, Stefan obejmuje matkę, trzyma ją mocno przy
sobie.

Natychmiast po powrocie do domu Elżbieta przygotowuje teściowej łóżko, pomaga jej się rozebrać,
otula kołdrą, siedzi przy niej długo, a kiedy wydaje jej się, że Julia zasnęła, na palcach wycofuje się
z pokoju.

-

Nie zamykaj drzwi! - woła za nią Julia. - Nie będę słyszała telefonu.

Elżbieta zatrzymuje się przy progu.

-Ależ mamo, powinnaś wypocząć. A poza tym... Stefan jest w domu.

Julia unosi się na łóżku.

-

Nie zamykaj drzwi! - powtarza z naciskiem. - Ktoś jeszcze jest na morzu.

Przywołany przez Elżbietę Stefan układa matkę z powrotem na poduszce, gładzi ją po czole.

-

Mamo, musisz zrozumieć. Przecież byłaś tam, widziałaś...

Julia gwałtownie potrząsa głową, nie płacze, a chcieliby, żeby płakała.

-To  nie  ma  żadnego  znaczenia.  Proszę  was,  nie  zamykajcie  drzwi.  Będę  czekać.  Zawsze  na  niego
czekałam.

-Chodź! -mówi Elżbieta cicho do męża. Mocno zaciska palce na jego dłoni. Widzi przed sobą swój
własny kobiecy los i wie, że mu się podda.

POLNORD - Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 1998

Skład: Studio UmCBOSS, Gdańsk, ul. Kartuska 51/2, 0-601 61 52 40

I

I

background image

¡

-

Przyszedłem... przyszedłem się pożegnać. Za godzinę wypływamy.

-

Za godzinę? - zapytała, jakby to było najważniejsze.

- Tak. Dowódca ledwie się zgodził, żebyśmy zobaczyli się z rodzinami.

-I... dokąd?

-

Do Anglii... Choć to nie jest całkiem pewne. Nikt tego wyraźnie nie mówi. Nie płacz...

Myślę, że to nie potrwa dłużej niż... tydzień.

-

Tydzień? - powtórzyła przez łzy.

- Może... nawet krócej.

-

Krócej? - powtarzała wdąż jego słowa, nie znajdując własnych.

-

Tak. To konieczna... ostrożność ze strony dowództwa. Nie można wszystr kich okrętów zostawić na
Bałtyku.  Niemcy  mogliby  je  zniszczyć  od  razu  w  pierwszych  dniach  wojny.  Oczywiście...  gdyby  w
ogóle odważyli się uderzyć.

- Płynie tylko “Błyskawica’5?

-

Nie. Cały dywizjon - “Błyskawica”, “Burza”, i “Grom”. Kochanie! - Zygmunt odsunął ją od siebie.

background image

Table of Contents

Rozpocznij


Document Outline