Roberts Nora
Dziewczyna z okładki
Blithe Images
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czarne włosy dziewczyny zafalowały w ruchu, zalśniły w blasku flesza. Modelka, co
chwilę zmieniając pozycję, wystawiała śliczną buzię do obiektywu.
– Super, Hillary. Jeszcze jedno ujęcie. Teraz lekko wydmij usta. Reklamujemy
szminki – przypomniał Larry Newman. Cykał zdjęcie za zdjęciem. – Fantastycznie –
oświadczył z satysfakcją, podnosząc się i prostując. – Na dziś wystarczy.
Hillary Baxter z westchnieniem ulgi wyciągnęła ręce nad siebie.
– Bogu dzięki. Jestem całkiem padnięta Marzę tylko, by dotrzeć do domu i wyciągnąć
się w wannie z gorącą wodą.
– Kotku, pomyśl o tych milionach dolarów, jakie dzięki twoim zdjęciom zarobią na
szminkach. – Larry zgasił światła. On teŜ powoli się odpręŜał.
– Nieźle mieszają ludziom w głowach.
– CóŜ, tak to jest – rzucił z roztargnieniem. – Jutro robimy zdjęcia do reklamy
szamponu, więc zadbaj o włosy. Mają być piękne i lśniące. Och, prawie zapomniałem! –
Odwrócił się i popatrzył na nią. – Rano mam waŜne spotkanie, więc przyślę kogoś na
zastępstwo.
Hillary uśmiechnęła się pobłaŜliwie. Od trzech lat działała w branŜy, a Larry był jej
ulubionym fotografem. Znał się na
swoim fachu potrafił doskonale operować światłem, uchwycić nastrój. Fotografowanie
pochłaniało go bez reszty, w innych dziedzinach Ŝycia był bezradny jak dziecko.
– Co to za spotkanie? – zapytała.
– Nie mówiłem ci? – zdziwił się. widząc jej minę. –O dziesiątej rano jestem
umówiony z Bretem Bardoffem.
– Z tym Bretem Bardoffem? – zapytała, nie kryjąc zdumienia. – Nie wiedziałam, Ŝe
właściciel „Mode” spotyka się ze zwykłymi śmiertelnikami.
– Widać uczynił wyjątek – zareplikował Larry. – Jego sekretarka zadzwoniła do mnie
i powiedziała, Ŝe jej szef ma pewien pomysł, który chciałby ze mną omówić.
– śyczę szczęścia. Z tego, co o rum słyszałam, to facet, który dobrze wie, czego chce.
I potrafi postawić na swoim.
– Inaczej nigdy by nie doszedł do tego, kim jest dzisiaj.
– Larry wzruszył ramionami. – Jego ojciec załoŜył „Mode” i zbił na tym fortunę, ale
Bret Bradoff powiększył ją w dwójnasób. Jest świetnym biznesmenem i doskonale zna się na
fotografii.
– Tobie wystarczy, by ktoś miał mgliste pojęcie o aparatach, a juŜ jesteś kupiony –
roześmiała się Hillary. – Ale ja trzymam się z daleka od takich typów. – Wzdrygnęła się
lekko. – Tacy ludzie mnie przeraŜają.
– Hillary, ciebie nic nie jest w stanie przerazić. – Z dobrotliwą miną popatrzył na
wysoką, wiotką dziewczynę.
– Przyślę kogoś na poranną sesję – dorzucił.
Wyszła na ulicę, złapała taksówkę. Trzy lata w Nowym Jorku zrobiły swoje. Oswoiła
się z wielkomiejskim Ŝyciem. Nie była juŜ tą dziewczyną z niewielkiej kansaskiej farmy
onieśmieloną zetknięciem z metropolią.
Miała dwadzieścia jeden lat, gdy postanowiła spróbować szczęścia jako modelka. Na
początku szło jak po grudzie, ale nie poddawała się. KrąŜyła od agencji do agencji, łapiąc
kaŜdą pracę, jaka się nadarzyła.
Pierwszy rok był trudny, ale powoli wyrabiała sobie markę. Po jakimś czasie
rozpoczęła współpracę z Larrym i od tego momentu jej kariera nabrała rozpędu. Za tym
poszły pieniądze. Mogła wynieść się z ciasnego mieszkanka na drugim piętrze i zamieszkać w
wygodnym apartamencie w wieŜowcu obok Central Parku.
Stała się sławną, wręcz rozchwytywaną modelką, odniosła sukces, jednak nie
przewróciło jej się w głowie. Nie marzyła o sławie i Ŝyciu w blasku fleszy. Praca modelki
była dla niej sposobem uzyskania środków do Ŝycia. Miała kruczoczarne włosy, regularne
rysy, duŜe szafirowe oczy w ciemnej oprawie przyjemnie kontrastujące ze złocistą karnacją.
Do tego pełne, ładnie zarysowane usta i piękny uśmiech. W zaleŜności od potrzeb potrafiła
upozować się na kobietę elegancką i wyrafinowaną, mocno stojącą na ziemi, zmysłową i
uwodzicielską. To przeobraŜanie się przychodziło jej bez trudu.
Ledwie weszła do domu, zrzuciła buty. Miło poczuć pod bosymi stopami mięciutką,
puszystą wykładzinę. Dziś juŜ nic nie miała w planie. Mogła spokojnie się odpręŜyć, zjeść
lekki posiłek i przez kilka godzin nic nie robić.
Wzięła prysznic, otuliła się niebieskim szlafrokiem i poszła do kuchni przyrządzić
sobie kolację. Zupa i krakersy. Nic więcej. Zadzwonił dzwonek u drzwi.
– Cześć, Lisa – uśmiechnęła się do sąsiadki. – Masz ochotę na kolację?
Lisa McDonald z niesmakiem skrzywiła nos.
– Wolałabym przytyć pare kilo, niŜ głodować się jak ty.
– Gdybym nie uwaŜała, to szybko musiałabyś mnie zatrudnić w swojej firmie. A
właśnie, co tam słychać u tego młodego prawnika? – Mark nie ma pojęcia o moim istnienieu.
– Lisa z westchnieniem opadła na kanapę. – Zaczynam tracić nadzieje. Skończy się tym, Ŝe
przestanę nad sobą panować i rzucę się na niego.
– Nie, to by było w złym stylu – uznała Hillary. –A gdyby tak się potknął,
przechodząc obok twojego biurka – podsunęła. – Mogłabyś to zaaranŜować.
– Chyba tak właśnie zrobię.
Hillary uśmiechnęła się, usiadła, wyciągnęła bose stopy na niskim stoliku. – Słyszałaś
kiedyś o Brecie Bardoffie?
– TeŜ pytanie! KaŜdy o nim słyszał. Milioner, niesamowicie atrakcyjny, tajemniczy,
błyskotliwy biznesmen, który nadal kieruje się zasadami. Dlaczego pytasz?
– Sama nic wiem. – Hillary wzruszyła ramionami. –Larry ma z nim spotkanie jutro
rano.
– Oko w oko?
– Uhm. – Przestała się uśmiechać, popatrzyła na Lisę.
– Wprawdzie nie raz i nie dwa pracowaliśmy dla jego magazynów, jednak nie mieści
mi się w głowie, Ŝe pan Bardoff chce się osobiście spotkać ze zwykłym fotografem, choćby
najlepszym. Podobno jest doskonałą partią, tak przynajmniej oceniają plotkarskie gazety. –
Zmarszczyła brwi. – To dziwne, ale nie znam nikogo, kto zetknął się z nim bezpośrednio. Jest
jak mityczny bóg siedzący na Olimpie i stamtąd zarządzający swoim imperium.
– MoŜe Larry coś o nim opowie – zastanowiła się Lisa.
– Lany? Co ty! On widii tylko to co fotografuje.
Dochodziło wpół do dziesiątej, gdy Hillary dotarła do studia Larry'ego. Otworzyła
drzwi swoim kluczem. Była gotowa do zdjęć. ŚwieŜo umyte włosy lśniły i układały się w
miękkie fale. Umalowała się w pokoiku na zapleczu i za piętnaście dziesiąta włączyła światła
do zdjęć studyjnych. Minuty mijały, lecz nikt nie przychodził. Zaczęło kiełkować w niej
nieprzyjemne podejrzenie, Ŝe Larry zapomniał załatwić zastępstwo. Była prawie dziesiąta,
gdy drzwi się otworzyły. KrąŜąca po studio Hillary odwróciła się. Na progu stał nieznajomy
męŜczyzna.
– W samą porę – zaczęła bez wstępu, pokrywając uśmiechem złość. – Spóźnił się pan.
– Spóźniłem się? – zdziwił się.
Obrzuciła go uwaŜnym spojrzeniem. Wyjątkowo przystojny. Gęste jasne włosy
sięgające kołnierzyka szarego polo, duŜe szare oczy, usta wygięte w lekkim uśmiechu. Twarz
ozłocona opalenizną. Było w niej coś zagadkowo znajomego.
– Chyba jeszcze nie pracowaliśmy razem? – zapytała, podnosząc wzrok, by popatrzeć
mu prosto w oczy.
– Czy to waŜne?
Odwróciła się, poprawiła podwinięty rękaw bluzki.
– No to bierzmy się do roboty – rzuciła. – Gdzie pana sprzęt? – zapytała. – Będzie pan
uŜywać aparatu Larry'ego?
– Tak myślę. – Nadal stał, wpatrując się w nią zuchwale. Jego zachowanie zaczynało
ją irytować.
– Zaczynajmy, szkoda dnia. Straciłam juŜ dobre pół godziny, czekając na pana.
– Przepraszam. – Uśmiechnął się i ten jego uśmiech natychmiast go odmienił. – Do
czego mają być te zdjęcia? – zapytał, oglądając sprzęt Laryy'ego.
– BoŜe, Larry tego teŜ nie powiedział? – Potrząsnęła głową, po raz pierwszy się
uśmiechnęła. – Larry jest wspaniałym fotografem, ale nie stąpa po ziemi. – Teatralnym
gestem podciągnęła w górę pasmo lśniących włosów, potrząsnęła głową. – Doskonale czyste,
pełne blasku, uwodzicielskie –powiedziała przesłodzonym tonem charakterystycznym dla
reklamówek. – Dziś sprzedajemy szampon.
– W porządku – odparł krótko i zaczął wprawnie rozstawiać sprzęt. Zawodowiec,
skonstatowała i odetchnęła lŜej. Przy tym nieznajomym czuła się dziwnie spięta. –A tak przy
okazji, to gdzie jest Larry? – nieoczekiwane pytanie wybiło ją z rozmyślań.
– Jak to? Nic nie powiedział? To cały on. – Stanęła przed obiektywem i zaczęła
pozować do zdjęć. Kruczoczarne włosy falowały, opadały gęstą, jedwabistą kaskadą. Fotograf
pstrykał bez końca, błyskawicznie zmieniając ujęcia. – Był umówiony na spotkanie z Bretem
Bardoffem. Jeśli o tym zapomniał, to niech Bóg ma go w swojej opiece. Larry przepadł z
kretesem.
– Bardoff jest taki straszny? – z rozbawieniem zapytał fotograf.
– Tak przypuszczam. – Uniosła włosy nad głowę, odczekała chwilę i puściła je
swobodnie. Ciemne loki opadły na ramiona. – Podejrzewam, Ŝe tacy bezkompromisowi
biznesmeni jak pan Bardoff nie stosują taryfy ulgowej dla roztargnionych fotografów czy
innych dziwaków.
– Zna go pani?
– AleŜ skąd! – roześmiała się w głos. – I raczej mi to nie grozi. Za wysokie progi. Pan
się z nim zetknął? – Nie całkiem.
– Nie znamy go, ale wszyscy od czasu do czasu dla niego pracujemy. Zastanawiam
się, ile razy moje zdjęcia były w jego pismach. – Napotkała utkwione a nią spojrzenie szarych
oczu i skinęła głową. – Mnóstwo – oświadczyła. – Ale nigdy nie poznałam naszego cezara.
– Cezara?
– A jak inaczej określić kogoś, kto jest na szczytach władzy? – zrobiła dramatyczny
gest dłonią. – Podobno swoje pisma traktuje jak imperium.
– To coś złego?
– Nie. – Z uśmiechem wzruszyła ramionami. – Po prostu takie grube ryby mnie
onieśmielają.
– Czy to nie nadmierna skromność? Zdjęcia mówią zupełnie coś innego. – Tym razem
to ona się zdziwiła. – Dzięki tym fotkom sprzedadzą się całe beczki szamponu. – OdłoŜył
aparat, popatrzył jej prosto w oczy. – Myślę, Ŝe wystarczy. Mamy, co trzeba, Hillary.
Odetchnęła, opuściła ręce i z zainteresowaniem popatrzyła na fotografa.
– Poznaliśmy się wcześniej? Przepraszam, ale jakoś nie mogę sobie przypomnieć.
Pracowaliśmy kiedyś razem?
– Zdjęcia Hillary Baxter są wszędzie, a wyszukiwanie pięknych twarzy to mój zawód.
– Mówił spokojnie, oczy mu się śmiały.
– CóŜ, ma pan nade mną przewagę, panie...?
– Bardoff. Bret Bardoff. – Sfotografował jej zaskoczoną minę. – Wystarczy, moŜna
zamknąć buzię. – Uśmiechnął się szerzej, widząc, jak posłusznie wykonała polecenie.
Teraz go poznała. Tyle razy widziała jego zdjęcie w gazetach i wydawanych przez
niego pismach. Jak mogła go nie rozpoznać? Zrobiła z siebie kretynkę. Złość, jaka w niej
wezbrała, przeniosła się i na niego.
– Dlaczego pozwolił mi pan tak paplać? – wybuchła, piorunując go wzrokiem. – Nie
powinien pan robić tych zdjęć.
– Ja jedynie wykonywałem polecenia. – Jego powaŜny ton i chmurna mina tylko
spotęgowały jej gniew.
– Niepotrzebnie! Powinien pan powiedzieć, kim pan jest! – Ledwie panowała nad
sobą.
Nieznajomy tylko się uśmiechnął.
– Nie byłem pytany.
Nie zdąŜyła zareplikować, bo drzwi otworzyły się i na progu pojawił się wyraźnie
zdenerwowany Larry.
– Panie Bardoff – zaczął, idąc w ich stronę. – Bardzo pana przepraszam, Ŝe tak
wyszło. Wydawało mi się, Ŝe mam się stawić w pana biurze. – Przesunął palcami po włosach.
– Sam nie wiem, jak to się stało... Przepraszam, Ŝe musiał pan czekać.
– Nie ma o czym mówić. Ta godzinka upłynęła bardzo przyjemnie.
– Och. Hillary! – Larry dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności dziewczyny. –
BoŜe, chyba znowu o czymś zapomniałem. Słuchaj, te zdjęcia przełoŜymy na później.
– Nie będzie takiej potrzeby. – Bardoff podał mu aparat. – JuŜ są gotowe.
– Pan zrobił zdjęcia? – Larry przeniósł wzrok z aparatu na rozmówcę.
– Hillary nie chciała tracić czasu. – Uśmiechnął się i dodał; – Mam nadzieję, Ŝe okaŜą
się wystarczająco dobre. – AleŜ panie Bardoff! – z szacunkiem zaoponował Larry. – Co do
tego nie ma dwóch zdań. Pan jest mistrzem obiektywu.
Marzyła tylko o tym, by natychmiast zapaść się pod ciemię. Ale się popisała! Jeszcze
nigdy w Ŝyciu nie czuła się tak fatalnie. Jak mógł podszywać się pod fotografa! Na samo
wspomnienie tego, co i w jaki sposób mu powiedziała, robiło się jej słabo. BoŜe. wyjść stąd i
juŜ nigdy nie spotkać lego człowieka.
Pośpiesznie pozbierała swoje rzeczy.
– To ja juŜ nie będę przeszkadzać – powiedziała, zarzucając torbę na ramię. – Zaraz
mam na mieście kolejną sesję. – Nabrała powietrza. – Do widzenia. Larry. Miło mi było pana
poznać, panie Bardoff. – Ruszyła do wyjścia. Nieoczekiwanie Bardoff przytrzymał ją za rękę.
– Do zobaczenia, Hillary. – Zmusiła się, by spojrzeć mu w twarz. – To był bardzo
przyjemny poranek. Musimy to wkrótce powtórzyć.
Prędzej mnie piekło pochłonie, pomyślała w duchu. Wymamrotała coś zdawkowego i
szybko ruszyła do wyjścia. W uszach ciągle rozbrzmiewał jej jego śmiech.
Szykując się wieczorem na spotkanie, daremnie próbowała odepchnąć od siebie
wspomnienia porannego zdarzenia. Mało prawdopodobne, by jeszcze raz zetknęła się z
Bretem Bardoffem. Coś takiego raczej się nie powtórzy.
Dźwięk telefonu wyrwał ją z tych rozmyślań.
– Cześć, Hillary – usłyszała głos Larry'go. – Dobrze, Ŝe cię złapałem.
– Właśnie wychodzę, juŜ byłam w drzwiach. Co się stało?
– Nie będę się teraz wdawać w szczegóły. Bret chce zacząć juŜ jutro rano.
Bret? Jeszcze całkiem niedawno Larry zwracał się do niego z większą atencją.
– Larry, o czym ty mówisz?
– Rano Bret sam ci wszystko wyjaśni. Masz być u niego w biurze o dziewiątej.
– Co takiego? – mimowolnie podniosła głos. Przełknęła ślinę. – Lany, o co chodzi?
– Otwiera się przed nami wspaniała perspektywa. Bret ci wszystko opowie. Wiesz,
gdzie jest jego biuro?
– Nie chcę się z nim spotykać – zaprotestowała. Na samo wspomnienie tych
przenikliwych szarych oczu ogarniała ją panika. – Nie wiem, co on ci powiedział, ale rano
zrobiłam z siebie kompletną idiotkę. Wzięłam go za fotografa, naprawdę. To w pewnym
sensie twoja wina, bo gdyby...
– Hillary, przestań się tym przejmować – przerwał jej spokojnie. – To juŜ nie ma
znaczenia. O dziewiątej zamelduj się u niego. Do zobaczenia.
– Ale Larry... – urwała, bo odłoŜył słuchawkę. Usiadła na łóŜku. Bardoff pewnie chce
zabawić się jej kosztem, wyśmiać jej głupotę. Niedoczekanie! PokaŜe mu, Ŝe lepiej z nią nie
zadzierać.
Nazajutrz rano starannie wybrała strój. Sukienka z cienkiej białej wełny prostotą kroju
podkreślała figurę. Włosy upięła w luźny węzeł, by wyglądać bardziej profesjonalnie. Dziś
będzie chłodna i pewna siebie. śadnych rumieńców czy skrępowania. Buty na obcasie
przydadzą wzrostu.
Podjechała taksówką, wsiadła do windy. TuŜ przed dziewiątą przedstawiła się ładnej
ciemnowłosej recepcjonistce siedzącej za ogromnym biurkiem. Poprowadzono ją długim
korytarzem, minęła solidne dębowe drzwi.
W przestronnym, elegancko umeblowanym pomieszczeniu powitała ją atrakcyjna
sekretarka Bardoffa. Przedstawiła się jako June Miles.
– Proszę wejść, pani Baxter. Pan Bardoff czeka na panią – rzekła z uśmiechem.
Bardoff siedział za masywnym dębowym biurkiem, za jego plecami rozciągał się
panoramiczny widok na Nowy Jork.
– Witam, Hillary. – Podniósł się na jej widok. – Wejdzie pani dalej czy chce pani tak
stać na progu?
Wyprostowała się sztywno.
– Dzień dobry, panie Bardoff– odezwała się chłodnym tonem. – Miło znów pana
widzieć.
– Bez hipokryzji, Hillary – skomentował, prowadząc ją do krzesła obok biurka. –
Dobrze wiem, co pani naprawdę myśli.
Nie odpowiedziała. Z uśmiechem skierowanym w dal usiadła na wskazanym miejscu.
– Jednak mimo to – ciągnął – pragnę z panią porozmawiać. Pozwoli pani?
– W jakim celu? – rzuciła ostro, bo jego arogancja coraz bardziej ją irytowała.
Bardoff usiadł za biurkiem, przesunął po dziewczynie taksującym spojrzeniem. Nawet
nie mrugnęła okiem. Przywykła do takich ocen, były nieodłącznie związane z jej zawodem
– Mój cel, Hillary – przytrzymał jej wzrok – jest całkowicie biznesowy, choć to moŜe
się zmienić w kaŜdej chwili.
Zarumieniła się lekko, słysząc tę uwagę. Zmusiła się, by wytrzymać jego wzrok.
– Na Boga – uśmiechnął się ze zdumieniem. – Prawdziwy rumieniec. Myślałem, Ŝe w
dzisiejszych czasach to juŜ się nie zdarza. – Uśmiechnął się o wiele szerzej, bo Hillary jeszcze
mocniej poczerwieniała. – Hillary, jest pani ostatnim egzemplarzem zanikającego gatunku.
– Czy moglibyśmy wrócić do sprawy, w jakiej mnie pan poprosił? – przywołała go do
porządku. – Domyślam się, Ŝe jest pan bardzo zajętym człowiekiem. MoŜe pan w to nie
uwierzy, aleja równieŜ.
– Oczywiście – potwierdził. Uśmiechnął się lekko.
– Pamiętam. Mam pomysł na specjalne wydanie ..Modę”.
– Sięgnął po papierosa. Hillary odmówiła. – Ten pomysł chodzi mi po głowie juŜ od
jakiegoś czasu, ale nie natrafiłem na właściwą modelkę i fotografa. – ZmruŜył oczy, popatrzył
na nią w zamyśleniu. Czuła się jak obiekt obserwowany pod mikroskopem. – Wreszcie
znalazłem.
– Mógłby pan przejść do szczegółów, panie Bardoff? Przypuszczam, Ŝe zwykle nie
rozmawia pan osobiście z modelkami. To chyba wyjątkowa sprawa?
– Tak myślę – przystał. – To byłby numer specjalny, historia opowiedziana zdjęciami.
„RóŜne twarze kobiety”, coś w tym stylu. – Podniósł się. – Chciałbym pokazać kobietę w
róŜnych sytuacjach, w róŜnych sceneriach. Kobietę pracującą, matkę, sportsmenkę, elegantkę,
kobietę niewinną i zmysłową, słowem. wielostronny portret Ewy.
– To wspaniały pomysł – powiedziała szczerze, zaraŜona jego entuzjazmem. – Sądzi
pan, Ŝe byłabym odpowiednia do niektórych zdjęć?
– Jak najbardziej – odparł z przekonaniem. – Do wszystkich zdjęć.
Zdumiała się.
– Zamierza pan pracować tylko z jedną modelką?
– Zamierzam zaangaŜować do tego panią.
– Byłabym głupia, gdybym nie zainteresowała się tą propozycją – powiedziała
otwarcie. – Ale dlaczego ja?
– Hillary, dajmy temu spokój – w jego głosie zabrzmiała niecierpliwość. Zastygła,
zaskoczona, bo dotknął dłonią jej policzka. – Jest pani piękna i wyjątkowo foto–geniczna.
Mówił tak, jakby oceniał nie Ŝywą osobę, lecz jakiś przedmiot. Dotyk jego rąk trochę
ją rozpraszał.
– Panie Bardoff, w Nowym Jorku jest mnóstwo pięknych i totogenicznych modelek.
Chciałabym wiedzieć, dlaczego wybrał pan właśnie mnie.
– Nikt inny nie wchodzi w grę. Pani ma w sobie to coś, niespotykany talent wcielania
się w konkretną postać. Właśnie kogoś takiego szukam. Potrzebne mi nie tylko piękno, ale
szczerość przemawiająca ze zdjęć.
– Według pana ja spełniam te warunki.
– Nie byłoby tu pani. gdybym nie miał takiej pewności. Nie podejmuję pochopnych
decyzji.
Pewnie tak jest, pomyślała, patrząc mu w oczy. Nie działa na oślep, dokładnie
rozwaŜa kaŜdy szczegół.
– Lany byłby fotografem? – zapytała.
Tak – Skinął głową. – Macie doskonały kontakt. To się czuje, patrząc na zdjęcia.
KaŜde z was jest bardzo dobre, ale razem stanowicie zgrany zespół
– Dziękuję.
– To nie był komplement, tylko stwierdzenie faktu. Larry juŜ zna szczegóły. Wasze
kontrakty są gotowe, wystarczy podpisać.
– Kontrakty? – Znów obudziła się w niej czujność.
– Owszem – potwierdził. – Praca nad tym projektem trochę potrwa. Muszę mieć
wyłączność do pani twarzy, póki numer nie pojawi się w sprzedaŜy.
– Rozumiem...
– Hillary, to nie jest Ŝadna nieprzyzwoita propozycja –rzekł chłodno, widząc jej
skupioną minę. – Czysty biznes.
– To jest dla mnie oczywiste, panie Bardoff. Po prostu nigdy dotąd nie podpisywałam
takiej umowy.
– Muszę mieć wyłączność. Nie chcę, Ŝebyście rozpraszali się na inne zlecenia.
Zostaniecie sowicie wynagrodzeni. W razie wątpliwości moŜemy negocjować. Jedno jest
pewne – przez sześć miesięcy mam wyłączne prawa do pani wizerunku.
W milczeniu obserwował twarz dziewczyny. RozwaŜała za i przeciw. Pomysł jej się
podobał, zleceniodawca mniej. To moŜe być fascynująca praca, choć, z drugiej strony, przez
wiele miesięcy będzie miała związane ręce. Jeśli podpisze umowę, przestanie być wolnym
człowiekiem.
Uśmiechnęła się do Breta. To ten uśmiech sprawił, Ŝe stała się rozpoznawalna w
całych Stanach.
– Zgoda.
ROZDZIAŁ DRUGI
Bret Bardoff nie zasypiał gruszek w popiele. W ciągu dwóch tygodni umowy zostały
podpisane, ustalono harmonogram zdjęć. Pierwsze zaplanowano na początek października.
Hillary miała się przeobrazić w nastolatkę tryskającą świeŜością i niewinnością.
W rześki październikowy poranek Hillary i Larry spotkali się w parku wybranym
przez Bardoffa. Jesienne słońce przeświecało przez gałęzie, było zupełnie pusto. Hillary była
gotowa do zdjęć. Zawadiacko podwinięte dŜinsy, czerwony golf, kucyki przewiązane
czerwonymi kokardkami. Wszystko zgodnie ze scenariuszem. Prawie zero makijaŜu.
Naturalnie świeŜa cera jaśniała, ciemnoniebieskie oczy lśniły.
– Cudownie – zachwycił się Larry, gdy ujrzał ją biegnącą po trawie. – Młoda i
niewinna. Jak ty to zrobiłaś?
– Jestem młoda i niewinna, staruszku.
– Dobrze, dobrze. Idź teraz, tam – wskazał na plac zabaw dla dzieci. – Pohasaj tam
trochę, dziewczynko, a staruszek porobi ci zdjęcia.
Hillary nie trzeba było powtarzać. Podbiegła do zjeŜdŜalni, wspięła się po drabince i z
roześmianą buzią zsunęła w dół, spadając na ziemię. Larry ani na chwilę nie przestawał robić
zdjęć.
– Wyglądasz jakbyś miała dwanaście lat – zaśmiał się.
– Bo mam dwanaście lat! – zawołała, wchodząc na drabinkę. – ZałoŜę się, Ŝe tego nie
zrobisz! – Przewiesiła się, zwisając głową do ziemi.
– Niesamowite – znienacka rozległ się czyjś głos. Hillary odwróciła głowę. Najpierw
ujrzała szare spodnie, po chwili, podnosząc wzrok, zobaczyła marynarkę i uśmiechniętą twarz
Bardoffa. – Hej, panienko, czy twoja mama wie, gdzie ty się bawisz?
– Co pan tu robi? – Wisząc do góry nogami, nie miała najlepszej pozycji do rozmowy.
– Doglądam mojego projektu. – Uśmiechnął się szerzej. – Długo pani będzie tak
wisieć? Cała krew spłynie do głowy.
Podciągnęła się i zręcznie zeskoczyła na ziemię. Stanęła tuŜ przed nim. Bret
Ŝ
artobliwie klepnął ją po głowie i zwrócił się do Larry’ego.
– Jak idzie? Wydaje mi się, Ŝe całkiem nieźle.
Wdali się w rozmowę o szczegółach technicznych. Hillary powoli bujała się na
huśtawce. Przez ostatnie dni kilka razy miała okazję widzieć Bardoffa i zawsze w jego
obecności czuła się trochę spięta. Fascynował ją i niepokoił, choć jednocześnie chciała mieć z
nim jak najmniej wspólnego. Nie potrzeba jej komplikacji.
– No dobrze – głos Breta wyrwał ją z zamyślenia. –Czyli o pierwszej w klubie.
Wszystko będzie gotowe. –Hillary podniosła się z huśtawki, podeszła do Lany'ego. – Ty,
panienko, masz teraz godzinkę wolnego.
– Tatusiu, ja juŜ nie chcę się huśtać – odparła, dostosowując się do jego tonu.
Zarzuciła torebkę na ramię, ale nie uszła nawet dwóch kroków, bo Bret złapał ją za rękę.
Odwróciła się, niebieskie oczy błysnęły niebezpiecznie.
– Rozpuszczona dziewczynka, co? – wymamrotał, zwęŜając oczy. – MoŜe
powinienem przerzucić cię przez kolano.
– To byłoby trudniejsze, niŜ się panu wydaje, panie Bardoff – zareplikowała z
godnością. – Nie mam dwunastu lat, a dwadzieścia cztery. I jestem silna.
– Tak? – Obrzucił wzrokiem jej figurę. – To moŜliwe – powiedział z powagą, choć w
oczach czaiła się drwina.
– Chodźmy, mam ochotę na kawę. – Ujął ją za palce. Hillary szarpnęła się,
zaskoczona. – Hillary – rzekł, siląc się na cierpliwość. – Chcę zaprosić panią na kawę. –
Zabrzmiało to bardziej jak polecenie niŜ zaproszenie.
Zdecydowanym krokiem ruszył przez trawę, pociągając za sobą opierającą się Hillary.
Musiała dobrze wyciągać nogi, by za nim nadąŜyć. Lany, odprowadzający ich wzrokiem,
pstryknął fotkę. To była ciekawa scenka – wysoki blondyn w kosztownym garniturze ciągnie
za sobą szczupłą, ciemnowłosą kobietę.
W kawiarence usiadła na wprost Breta. Miała zaróŜowione policzki – efekt uraŜonej
dumy i szybkiego marszu. Bret zmierzył ją wzrokiem, uśmiechnął się lekko.
– MoŜe zamiast kawy lepsze będą lody – zaŜartował. – Lody dla ochłody.
Oszczędziła sobie ciętej repliki, bo akurat podeszła kelnerka. Bret zamówił dwie
kawy.
– Dla mnie proszę herbatę – odezwała się Hillary.
– Słucham? – chłodno zapytał Bret.
– Dla mnie herbata, jeśli mogę prosić. Nie pijam kawy, nie działa na mnie dobrze.
– Jedna kawa i jedna herbata – zmienił zamówienie – Nie wyobraŜam sobie, jak
człowiek moŜe pracować rano bez filiŜanki kawy.
– To zaleŜy od trybu Ŝycia.
– Chyba tak – Podsunął jej papierośnicę, zapalił papierosa – Z tymi kucykami nikt by
ci nie dał dwudziestu czterech lat – Przez długą chwilę przyglądał się jej włosom. – Co za
rzadkie połączenie: kruczoczarne włosy i ciemnoniebieskie oczy. Daje niesamowity,
zaskakujący efekt. To po kimś z rodziny?
– Mówią, Ŝe jestem bardzo podobna do prababci. – Upiła łyk herbaty. – Była Indianką,
pochodziła ze szczepu Arapaho.
– Powinienem się domyślić. – Pokiwał głową. Nadal nie odrywał od niej wzroku. –
Klasyczne rysy twarzy, linia kości policzkowych. Tylko te oczy... Na pewno nie po
indiańskiej prababci.
– Nie. – Starała się nie okazać zakłopotania, jakie budziła w niej ta wnikliwa
obserwacja. – Oczy są moje.
– Twoje. – Skinął głową. – A przez następne sześć miesięcy równieŜ moje. To dobrze
rokuje. – Hillary skrzywiła się lekko. Bret przesunął wzrok na jej usta. – Hillary, skąd
pochodzisz? Bo chyba nie z Nowego Jorku?
– To tak się rzuca w oczy? Miałam nadzieję, Ŝe juŜ nabrałam wielkomiejskiej ogłady.
– Wzruszyła ramionami. –Jestem z Kansas. Z niewielkiej farmy na półmx– od Abilene.
– Wygląda na to, Ŝe bez Ŝadnych zgrzytów wylądowałaś w betonowej dŜungli.
– Powiedzmy. Nowy Jork, o czym kaŜdy wie, stwarza ogromne moŜliwości.
Zwłaszcza w moim zawodzie.
– No tak. – Wolno skinął głową. – Dziewczyna z farmy, wzięta nowojorska modelka. I
w kaŜdej roli przekonująca. Trzeba mieć wyjątkowy talent, by umieć się tak przeobraŜać.
Hillary lekko wydęła usta.
– MoŜna wyciągnąć wniosek, Ŝe jestem bardzo nijaka i wtapiam się w tło.
– CóŜ za stwierdzenie! – roześmiał się. – Nie, tu chodzi o coś innego. O rzadko
spotykaną zdolność doskonałego dostosowania się do konkretnej sytuacji. Tego nie moŜna się
nauczyć, trzeba się z tym urodzić.
Zrobiło się jej bardzo miło. By pokryć zaŜenowanie, zajęła się mieszaniem herbaty.
– Hillary, chyba grasz w tenisa?
Ta nieoczekiwana zmiana tematu znowu wytrąciła ją z równowagi. Wbiła w niego
pytające spojrzenie. Dopiero po chwili przypomniała sobie, Ŝe popołudniowa sesja ma się
odbyć na korcie w ekskluzywnym klubie.
– Czasem udaje mi się przebić piłkę przez siatkę – odparła nieśmiało, stremowana
jego tonem.
– To dobrze. Zdjęcia będą bardziej naturalne. – Zerknął na zegarek, sięgnął po portfel.
– Mam kilka pilnych spraw w biurze. – Podniósł się, wziął ją za rękę. Jakby to było coś
zupełnie naturalnego.
– Wsadzę cię do taksówki. Musisz mieć trochę czasu, by z dziewczynki przeobrazić
się w tenisistkę. – Popatrzył na nią. Poruszyła się niespokojnie. – Strój juŜ tam jest. a
kosmetyki pewnie masz ze sobą? – zapytał, spoglądając na jej wypchaną torbę.
– Niech pan się nie obawia, panie Bardoff.
– Bret – przerwał jej, przesuwając dłonią po kucyku Hillary. – Mówmy sobie po
imieniu.
– Nie ma powodu do obaw – powtórzyła, celowo pomijając milczeniem jego
propozycję. – Częste zmiany wizerunku to mój zawód.
– Powinno być ciekawie – mruknął. Przybrał powaŜniejszy ton. – Kort jest
zamówiony na pierwszą. To do zobaczenia.
– Do zobaczenia? – Zmarszczyła brwi. Myśl o ponownym spotkania zbijała ją z tropu.
– To mój wypieszczony projekt – przypomniał jej. Nie zwracając uwagi na jej opór,
niemal siłą wsadził ją do taksówki. – Mam zamiar go doglądać.
W taksówce z trudem próbowała się pozbierać. Bret był wyjątkowo przystojnym
męŜczyzną, ale w jego obecności czuła się dziwnie nieswojo. Perspektywa niemal
codziennych kontaktów tym bardziej budziła jej obawy.
Wcale go nie lubię, skonstatowała w duchu. Jest zbyt pewny siebie, zbyt arogancki...
Zapatrzyła się na mijane samochody. Niepotrzebnie zawraca sobie głowę tym Bretem. Jest jej
pracodawcą i tylko w takich kategoriach powinna o nim myśleć. W dodatku pracodawcą
tymczasowym. Popatrzyła na swoją dłoń jeszcze ciepłą od jego uścisku. Westchnęła. Jeśli
chce zachować spokój ducha, musi skoncentrować się wyłącznie na pracy. Czysto biznesowy
układ. Nic ponadto. I tego się będzie trzymać.
AŜ trudno było uwierzyć, Ŝe naiwna trzpiotka tak łatwo przeobraziła się w zapaloną
tenisistkę. Krótka biała sukienka wysoko odsłaniała zgrabne, szczupłe nogi. Dzień był piękny,
lecz chłodny, więc Hillary zarzuciła lekki blezer, by osłonić gołe ramiona. Ciemnoniebieska
przepaska przytrzymywała odgarnięte do tyłu włosy. Oczy lekko podmalowane, usta
pociągnięte ciemnoróŜową pomadką. Strój uzupełniały śnieŜnobiałe buty do tenisa i lekka
rakieta. Hillary wyglądała olśniewająco i bardzo kobieco. Złocista karnacja i czarne włosy
wspaniale kontrastowały l bielą ubioru.
Wyszła na kort, zaczęła odbijać piłkę w stronę nieistniejącego partnera. Larry biegał
wokół niej, pstrykając zdjęcie za zdjęciem.
– Pójdzie ci lepiej, gdy ktoś będzie odbijał twoje piłki. Odwróciła się. Bret patrzył na
nią z uśmiechem. Był w białym stroju do tenisa. Z wraŜenia zaniemówiła. Dotąd widziała go
tylko w garniturze. Muskularne, szczupłe, wysportowane ciało. Szerokie bary, mocne
ramiona...
– MoŜe być? – zapytał z lekkim uśmiechem. Teraz uświadomiła sobie, Ŝe wlepia w
niego oczy.
– Nie spodziewałam się takiego stroju... – wymamrotała. Wzruszyła ramionami i
odwróciła się.
– Do tenisa taki jest bardziej odpowiedni.
– Mamy razem grać? – Popatrzyła na niego. Trzymał w ręku rakietę.
– Przemawia do mnie dynamiczna akcja... zdjęcia a ruchu – dokończył, uśmiechając
się przy tych słowach. – Nie będę grał ostro. Postaram się podawać łatwe piłki.
Miała na końcu języka ciętą uwagę, ale się powstrzymała. Często grywała w tenisa,
więc pana Bardoffa czekała mała niespodzianka.
– Spróbuję kilka odbić – rzekła z niewinną minką – Zdjęcia będą bardziej prawdziwe.
– Bardzo dobrze. – Poszedł na drugą stronę kortu. Hillary sięgnęła po piłeczkę. –
Umiesz serwować?
– Postaram się – odparła ze słodyczą. Zerknęła, czy Larry jest gotowy i wybiła piłkę w
powietrze. Larry fotografował ją z róŜnych stron. Odbiła piłkę jeszcze raz i zamachnęła się
rakietą. Bret odebrał serw. Uderzyła mocno i piłeczka poszybowała w najdalszy róg kortu.
– Chyba przypomniałam sobie, jak się liczy punkty – zawołała, robiąc skupioną
minkę. – Piętnaście – zero, panie Bardoff.
– Nieźle, Hillary. Często grasz?
– Od czasu do czasu – odparła lakonicznie, strzepując ze spódniczki niewidzialny
pyłek. – Gotowy?
Kiwnął głową. Piłeczka przelatywała nad siatką. Bardoff odbijał lekko, podając łatwe
piłki. Larry bez przerwy robił zdjęcia. Hillary po kilku niezdarnych uderzeniach posłała piłkę
na koniec kortu.
– Och – z niewinną miną podniosła palec do ust. – To będzie trzydzieści – zero,
prawda?
Bret popatrzył na nią zwęŜonymi oczami.
– Coś mi się wydaje, Ŝe jestem robiony w konia.
– Tak? Przepraszam, panie Bardoff, ale nie mogłam się powstrzymać. – Odrzuciła
głowę i uśmiechnęła się. – Traktuje mnie pan tak protekcjonalnie.
– No dobrze. – Uśmiechnął się, a ona odetchnęła z ulgą. – W takim razie koniec z tym.
Gramy na powaŜnie.
– Zacznijmy od początku – zaproponowała, wracając na miejsce.
Gra wysiadała teraz zupełnie inaczej. Szybkie, pewne, piłki, mocne uderzenia, kolejne
punkty. Zapomnieli o tańczącym wokół nich Larrym.
– To było doskonałe – oznajmił Larry. Hillary, szykująca się do serwu, popatrzyła na
niego jak na przybysza z innej planety. – Mamy wspaniałe zdjęcia. Hil. wyglądasz jak
zawodowa tenisistka. MoŜemy skończyć, co ty na to?
– Skończyć? Teraz? – zdumiała się. – Czy ty zwariowałeś? Mamy równowagę. –
Przez chwilę wpatrywała się a niego z niedowierzaniem, potrząsnęła głową i wróciła do gry.
Przez kilka następnych minut ze zmiennym szczęściem walczyli o przewagę. W
pewnym momencie Bret zdobył przewagę, potem kolejny punkt. Gra dobiegła końca.
– PoraŜka jest gorzka – uśmiechnęła się i podeszła do Matki. – Moje gratulacje. –
Wyciągnęła do niego obie ręce. – Jest pan bardzo wymagającym graczem.
Przytrzymał jej dłoń.
– Zwycięstwo nie było łatwe. Musimy kiedyś spróbować szczęścia w deblu,
oczywiście jako partnerzy. – Popatrzył na jej rękę. – Jaka mała łapka. – Uniósł ją lekko i
przyjrzał się uwaŜnie. – AŜ się nie chce wierzyć, Ŝe potrsfi tak wspaniale posługiwać się
rakietą. – Odwrócił jej dłoń wnętrzem do góry i uniósł do ust.
Hillary stała jak oniemiała, wpatrując się w swoją dłoń, niezdolna do Ŝadnego ruchu.
– Chodźmy – Bret uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej rozbawiła go jej reakcja. –
Zapraszam na lunch. – Popatrzył na fotografa. – Ciebie teŜ, Larry.
– Dzięki, Bret, ale chce jak najszybciej wywołać te zdjęcia.
– No cóŜ, Hillary w takim razie chodźmy we dwójkę.
– Panie Bardoff... – próbowała się wykręcić. – To nie jest konieczne. Dziękuję za
zaproszenie.
– Hillary, Hillary. – Westchnął, potrząsnął głową. – Czy zawsze z takimi oporami
przyjmujesz zaproszenia? MoŜe tylko te moje?
– TeŜ pomysł – zbagatelizowała, siląc się na spokój. Ciągle nie wypuszczał jej dłoni.
Czuła się coraz bardziej skrępowana. – Panie Bardoff, czy mógłby pan puścić moją rękę? –
zapytała.
– Bret, Niech Ci to wreszcie przejdzie przez gardło, Hillary. To naprawdę łatwe, jedna
sylaba. Śmiało.
Po jego oczach widziała, Ŝe jest zdecydowany dopiąć” swego. Będzie ją trzymał
choćby godzinę. Im dłuŜej ściskał jej rękę, tym bardziej była zmieszana.
– Bret, mógłbyś mnie puścić?
– No widzisz, pierwsze koty za płoty. To chyba nie było aŜ takie trudne? – Wygiął
usta w uśmiechu. Gdy tylko uwolnił jej dłoń, Hillary poczuła się pewniej.
– Nie aŜ tak.
– To przejdźmy teraz do innego tematu. Chodzi mi o lunch – Gestem uciszył jej
protest. – chyba coś jadasz?
– Oczywiście, ale
– Nie przyjmuje Ŝadnego „ale”.
JuŜ po chwili siedzieli w klubowej restauracji. Nie tak to sobie wyobraŜała. Jak miała
w stosunku do niego zachować obojętność i rezerwę, skoro spędzała tak wiele czasu w jego
towarzystwie? Nie było co się oszukiwać – Bret jest atrakcyjny, męski, przystojny, pełen
Ŝ
ycia, Dobrze chociaŜ, Ŝe nic w jej typie...
– Czy juŜ ci ktoś powiedział, Ŝe jesteś cudowna gawędziarką? – jego pytanie wyrwało
ją z zamyślenia.
– Przepraszam. – Zaczerwieniła się. – Myślałam o czymś innym.
– ZauwaŜyłem. Napijesz się czegoś
– Herbaty.
– Ma być sama herbata, bez niczego?
– Tak – potwierdziła. – Rzadko pijam coś mocniejszego. Alkohol mi nie słuŜy. Po
dwóch drinkach wychodzi ze mnie Mr. Hyde. Taki mam metabolizm.
Bret odchylił głowę, roześmiał się.
– Chętnie bym to zobaczył.
Lunch w towarzystwie Breta, wbrew jej obawom, okazał się całkiem przyjemny.
Wprawdzie Bret skrzywił się na widok zamówionej przez nią sałaty, ale nic sobie z tego nie
robiła. W trakcie posiłku rozmawiali o planach zdjęciowych na następny dzień.
– Jutro jestem bardzo zajęty, więc nic dam rady wpaść – zapowiedział Bret. – Jak ty
na tym wyŜyjesz? – nieoczekiwanie zmienił temat, wskazując na jej talerz. – MoŜe coś
zamówimy? Jeszcze mi tu zasłabniesz.
Potrząsnęła głową, z uśmiechem sięgnęła po herbatę. Bret wzmamrotał coś o
głodujących się modelkach.
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – wrócił do wcześniejszego tematu – to
następny etap rozpoczniemy w poniedziałek. Jutro Larry chciałby zacząć z samego rana.
– Nie ma sprawy – odparła z westchnieniem. – Jeśli tylko pogoda dopisze.
– Będzie słońce – powiedział z przekonaniem. – Zadbałem o to.
Hillary odchyliła się w krześle, spojrzała badawczo na rozmówcę. Mocna,
zdecydowana linia szczęki, oczy patrzące przenikliwie, prosto na nią.
– Myślę, Ŝe masz rację. – Kiwnęła głową. Ktoś taki jak on zawsze potrafi dopiąć
swego. – Pogoda nie ośmieli się pokrzyŜować ci planów.
– Co zjesz na deser?
– Koniecznie chcesz mnie utuczyć, przyznaj się – zaśmiała się. – Jesteś okropnie
uparty, ale ja mam bardzo silną wolę.
– Semik, szarlotka, mus czekoladowy? – kusił, uśmiechając się psotnie. Hillary
przecząco pokręciła głową, dumnie uniosła brodę.
– Choćbyś wyszedł ze skóry i tak nie ulegnę.
– Musisz mieć jakiś słaby punkt. Jeszcze trochę, a go odkryję.
– Bret, kochanie, jaka niespodzianka!
Hillary odwróciła się i popatrzyła na atrakcyjną, rudowłosą dziewczynę stojącą przy
ich stoliku.
– Cześć, Charlene. – Bret posłał kobiecie czarujący uśmiech. – Pozwólcie, Ŝe
dokonam prezentacji. Charlene Mason, Hillary Baxter.
– Witam. – Charlene skinęła głową. ZmruŜyła zielone oczy. – Czy juŜ miałyśmy
okazję się poznać? MoŜe na jakimś przyjęciu?
– Nie wydaje mi się – odparła Hillary. Tym lepiej, przemknęło jej przez myśl, nie
wiadomo czemu.
– Zdjęcia Hillary są na okładkach wszystkich magazynów – wyjaśnił Bret. – Jest jedną
z czołowych nowojorskich modelek.
– No tak. – Zielone oczy popatrzyły na nią jeszcze bardziej uwaŜnie. Po chwili
Charlene przeniosła wzrok na Breta. Hillary przestała dla niej istnieć. – Dlaczego nie
uprzedziłeś, Ŝe będziesz tu dzisiaj? Mielibyśmy chwilkę dla siebie.
– Tak wyszło – odparł lakonicznie. – Zresztą nie będę tu długo, to słuŜbowe spotkanie.
Hillary wyprostowała się. Te słowa, nie wiedzieć czemu, sprawiły jej przykrość. A
właściwie z jakiego powodu? Bret ma świętą rację, to słuŜbowe spotkanie. Zebrała swoje
rzeczy, podniosła się z miejsca.
– Proszę, pani Mason, niech pani usiądzie. Ja właśnie miałam odejść. – Odwróciła się
do Breta. Po jego minie widziała, Ŝe ten nieoczekiwany obrót sytuacji zaskoczył go. –
Dziękuję za lunch, panie Bardoff – powiedziała grzecznie i uśmiechnęła się, widząc jego
reakcję. Jest wściekły, Ŝe nie zwróciłam się do niego po imieniu, ucieszyła się w duchu. –
Miło mi było panią poznać, pani Mason. – Odwróciła się i odeszła od stolika.
– Nie wiedziałam, Ŝe masz zwyczaj zapraszać na lunch swoich pracowników –
dobiegło ją zgryźliwe stwierdzenie Charlene. W pierwszym odruchu chciała się cofnąć i
usadzić tę damę. Powstrzymała pokusę. Nawet nie zwolniła kroku, by usłyszeć odpowiedź
Breta.
Kolejna sesja zdjęciowa okazała się wyjątkowo męcząca. Przez cały dzień pracowali
w Central Parku. Dzień był piękny, niebo bezchmurne, powietrze przesycone słonecznym
blaskiem. Jesienne liście wirowały w słońcu, czerwono–pomarańczowy dywan zaścielał
ziemię. Hillary pozowała, Larry bez przerwy fotografował. Kazał jej biegać, wspinać się na
drzewa, karmić gołębie, rzucać frisbee, uśmiechać się do obiektywu. W czasie zdjęć trzy razy
zmieniała strój. Co jakiś czas przyłapywała się na tym, Ŝe szuka wzrokiem Breta, choć
przecieŜ uprzedził, Ŝe będzie zajęty. Rozczarowanie, jakie odczuła, zdziwiło ją i dało do
myślenia. Nie powinna zaprzątać sobie głowy tym facetem. W ogóle byłoby lepiej, gdyby
nigdy go nie poznała.
– Hillary, czemu jesteś taka ponura? Rozchmurz się – głos Larry'ego wyrwał ją z tych
rozmyślań. Odepchnęła od siebie myśli o Brecie i skoncentrowała się na pracy.
Wieczorem z ulgą zanurzyła się w gorącej, pachnącej kąpieli. Wszystko ją bolało.
Dziesiątki, setki zdjęć... Co za szczęście, Ŝe do poniedziałku miała wolne.
Ta praca zapowiada się na prawdziwe wyzwanie, uzmysłowiła sobie. Pewnie będzie
wiele takich dni jak dzisiejszy. Numer specjalny „Mode”, cały wypełniony jej zdjęciami.
Otwierają się wspaniałe perspektywy. Kto wie, moŜe wkrótce zdobędzie międzynarodowe
uznanie i sławę? „Modę” ma renomę, a wsparcie Breta rokuje jak najlepiej. Ta praca moŜe
okazać się kamieniem milowym w karierze.
Spochmurniała. Z jakichś niejasnych powodów wcale jej to nie cieszyło, a przecieŜ
taki sukces byłby spełnieniem pragnień. Nieoczekiwanie ujrzała przed sobą twarz Breta.
Gwałtownie potrząsnęła głową.
O nie, to wykluczone, stanowczo odepchnęła od siebie
ten obraz. Nie pokrzyŜujesz moich planów. Ty jesteś panem i władcą, a ja naleŜę do
plebsu. I niech tak pozostanie.
Razem z Chuckiem Carlyle'em spędzali wieczór w jednej z modnych nowojorskich
dyskotek. Wszędzie rozbrzmiewała wspaniała muzyka, powietrze wibrowało jej rytmem,
tańczące pary wynurzały się z mroku oświetlane błyskami kolorowych świateł. Nastrój
porywał, muzyka zapadała w duszę.
Hillary zamyśliła się. Postąpiła rozsądnie, utrzymując stosunki z Chuckiem na
poziomie bliskiej znajomości. Lubili się, ale ich związek pozostał czysto platoniczny. Tym
lepiej...
Mimowolnie zobaczyła przed sobą szare, nieco drwiące oczy Breta. Skrzywiła się,
sięgnęła po drinka.
Unikała bliskich związków, bo jeszcze nie spotkała nikogo, kto poruszyłby ją do głębi,
wyzwoliłby w niej uczucia i pragnienie, by być z tym kimś na stałe. MoŜe nie dorosła do
takiego związku. Miłość nie była jej dana i chyba dobrze się stało. W jej sytuacji kaŜdy
związek byłby niepotrzebną komplikacją, zaburzeniem dobrze zorganizowanego Ŝycia.
– Nawet nie masz pojęcia, jak przyjemnie jest z tobą wychodzić – głos Chucka
przywołał ją do rzeczywistości. Popatrzyła na jego roześmianą minę. Wskazywał na jej
ledwie tkniętego drinka. – Ty nigdy nie próbujesz nadszarpnąć mojego portfela.
Odpowiedziała mu uśmiechem. Nie pora roztkliwiać się nad sobą i w nieskończoność
zadawać sobie pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi.
– Choćbyś nie wiem jak szukał, nie znajdziesz drugiej, która by tak dbała o twoje
finanse.
– Szczera prawda, niestety. – Westchnął głęboko, zrobił nieszczęśliwą minę. –
Wszystkim panienkom chodzi albo o moje ciało, albo o moje pieniądze. Tylko ty nic ode
mnie nie chcesz. – Ujął jej dłonie, ucałował serdecznie. – Gdybyś tylko zgodziła się za mnie
wyjść, pozwoliła, bym wyrwał cię z tego dekadenckiego otoczenia. – Teatralnym gestem
wskazał na roztańczoną salę.
– Chuck – powiedziała wolno – chyba dobrze wiesz, Ŝe gdybym teraz powiedziała
„tak”, to padłbyś bez Ŝycia?
– Ty zawsze masz rację. – Znowu westchnął. – W takim razie porywam cię w tę
dekadencką otchłań.
Stanowili doskonałą parę. Oboje świetnie tańczyli, poruszali się z wrodzonym
wdziękiem. Trudno było oderwać od nich oczy. Hillary prezentowała się oszałamiająco.
Wysokie rozcięcie niebieskiej sukienki odsłaniało zgrabne nogi. Zakończyli efektowną figurą.
Roześmiani i rozgrzani tańcem ruszyli do stolika. Chuck obejmował ją ramieniem. Naraz tuŜ
przed sobą ujrzała utkwione w nią szare oczy Breta.
– Cześć, Hillary – odezwał się na powitanie. Zamurowało ją. Na szczęście w
półmroku nie mógł dostrzec barwy jej twarzy.
– Witam, panie Bardoff – odpowiedziała zaskoczona. W Ŝołądku czuła dziwne
łaskotanie.
– Poznałaś juŜ Charlene, prawda?
Przeniosła wzrok na towarzyszącą mu dziewczynę.
– Tak, oczywiście. Co za miłe spotkanie. – Odwróciła się do Chucka i dokonała
prezentacji. Chuck z nieskrywanym entuzjazmem uścisnął dłoń Breta.
– Bret Bardoff? Ten Bret Bardoff? – powtórzył z jawnym podziwem. Hillary
skrzywiła się niemal niedostrzegalnie.
– Jedyny, jakiego znam – z uśmiechem odparł Bret.
– Proszę. – Chuck wskazał na ich stolik. – Zapraszamy na drinka.
Bret uśmiechnął się szerzej, popatrzył na Hillary. Widział, Ŝe dziewczyna czuje się
bardzo nieswojo, choć próbuje ukryć zmieszanie.
– Oczywiście, usiądźcie z nami – przyłączyła się do zaproszenia. Popatrzyła Bretowi
prosto w twarz. Zerknęła na Charlene. Jej widok wręcz ją rozbawił. Nie trzeba było wielkiej
spostrzegawczości, by widzieć, Ŝe Charlene zmusza się do uprzejmości.
– Obserwowaliśmy, jak tańczyliście – zagadnął Bret, zwracając się do Chucka. –
Wspaniale wam szło. – Popatrzył na Hillary. – Chyba często ze sobą tańczycie, jesteście
niesamowicie zgrani.
– Hillary jest rewelacyjna – z emfazą oświadczył Chuck. Z czułością klepnął jej dłoń.
– Potrafi zatańczyć z kaŜdym.
– Naprawdę? – Bret uniósł brwi. – Chętnie się o tym przekonam osobiście.
Przeraziła się. Miałaby z nim zatańczyć? W jej oczach odmalował się lęk.
Niestety, nie miała wyjścia. Bret juŜ się podniósł i odsunął jej krzesło. Wstała z
godnością, choć w głębi duszy czuła się zupełnie bezradna. Ruszyli na parkiet.
– Nie rób miny męczennicy – usłyszała szept Breta.
– Nie opowiadaj bzdur – zareplikowała wyniośle, wściekła na siebie, Ŝe tak łatwo
wyczytał z jej twarzy skrywane emocje.
Muzyka była teraz wolniejsza, bardziej nastrojowa. Bret przygarnął do siebie Hillary,
otoczył ją ramieniem. Ogarnęło ją dziecinne pragnienie, by się wyrwać. Opanowała się. Nie
chciała, by coś zauwaŜył. Przytrzymywał ją w talii, nie pozwalając się cofnąć. Bezwiednie
wspięła się na palce, oparła głowę na jego piersi. Jego zapach odurzał, oszałamiał. Przez
chwilę zastanawiała się, czy przypadkiem nie wypiła drinka zbyt szybko. Serce biło jej jak
szalone, krew szumiała w Ŝyłach.
– Powinienem się domyślić, Ŝe tak wspaniale tańczysz
– Bret wymruczał tuŜ przy jej uchu. Z wraŜenia serce zatrzepotało jej w piersi.
– Naprawdę? – odparła, siląc się, by zabrzmiało to lekko i obojętnie. Nie moŜe myśleć
teraz o tym, Ŝe jego usta znajdują się tuŜ przy jej uchu. – Dlaczego?
– Wystarczy na ciebie spojrzeć. Sposób, w jaki chodzisz, w jaki się poruszasz. Z
naturalnym wdziękiem, płynnie.
Chciała zbyć ten komplement uśmiechem, jednak Bret wpatrywał się w nią tak
przenikliwie... Zdawkowy komentarz, jaki zamierzała wygłosić, niestety zamarł jej na
wargach.
– Szare oczy zawsze kojarzyły mi się z zimną stalą
– wymamrotała, nie do końca zdając sobie sprawę, Ŝe swoje myśli wypowiada na głos.
– Twoje przywołują obraz chmur.
– Sinych i groźnych? – przytrzymał jej spojrzenie.
– Czasami – wyszeptała. – Choć czasami są ciepłe i łagodne jak poranne mgły. Nigdy
nie wiem, co przyniosą,
burzę czy ciepły deszczyk. Nigdy nie wiem, czego się po tobie spodziewać.
– Nie wiesz tego? – Mówił cicho, opuścił wzrok na jej piękne usta.
Czuła, Ŝe opuszczają ją siły. Ogarniała ją dziwna, słodka niemoc. Musi z tym walczyć,
musi się pozbierać.
– Panie Bardoff, chyba nie zamierza pan mnie uwieść na środku zatłoczonego
parkietu?
– Trzeba korzystać ze wszystkich moŜliwości, jakie się nadarzają – odparł lekko.
– Oboje mamy swoje zobowiązania, a poza tym taniec juŜ się skończył.
Nie puścił jej. Przygarnął ją i wyszeptał prosto do ucha:
– Nigdzie nie pójdziesz, jeśli nie przestaniesz uŜywać tej cholernej oficjalnej formy.
Prosiłem, Ŝebyś mówiła mi po imieniu. – Gdy nie odpowiedziała, dodał ostrzej: – Nie ma
problemu, Hillary, ja mogę sobie tutaj tak stać. Całkiem mi to pasuje. Taką kobietę jak ty
kaŜdy chętnie weźmie w ramiona.
– Dobrze – wycedziła przez zęby. – Bret, czy byłbyś łaskaw puścić mnie, zanim
połamiesz mi wszystkie Ŝebra?
– Oczywiście. – Rozluźnił uścisk, ale nadal ją obejmował. – Tylko nie opowiadaj, Ŝe
zrobiłem ci jakąś krzywdę. – Uśmiechał się triumfująco, patrząc na jej niechętną minę.
– Na wszelki wypadek zrobię prześwietlenie.
– Nie jesteś taka krucha, na jaką wyglądasz – rzekł, prowadząc ją do stolika. Nadal
obejmował ramieniem jej szczupłą talię.
Przez dobrą chwilę rozmawiali na obojętne tematy. Hillary czuła na sobie ostry wzrok
Charlene. Znajoma Breta najchętniej by ją teraz udusiła. Bret albo tego nie widział, albo
ignorował tę otwartą wrogość. Hillary musiała dobrze się starać, by panować nad emocjami.
Odetchnęła z ulgą, gdy Bret i Charlene wreszcie się podnieśli. Wprawdzie Chuck poprosił, by
zostali, jednak Bret podziękował. Charlene nie ukrywała znudzenia.
– Charlene nie przepada za dyskoteką – usprawiedliwił ją Bret. Rudowłosa piękność
błysnęła prowokującym uśmiechem. Hillary aŜ się spięła na ten widok. Ale sama przed sobą
nie chciała przyznać, Ŝe to była zazdrość. –Przyszła tu, by zrobić mi przyjemność.
Zastanawiam się, czyby kolejnej sesji zdjęciowej nie zrobić w dyskotece. – Popatrzył na
Hillary z tajemniczym uśmiechem. – Miałem okazję ujrzeć cię w tańcu. To będzie dla mnie
inspiracją.
Popatrzyła na niego zmruŜonymi oczami. W jego tonie usłyszała coś, co dało jej do
myślenia. I ten jego uśmieszek. Zrządzenie losu, dobre sobie! ZdąŜyła go juŜ trochę poznać.
Co jak co, ale Bret z pewnością nie liczył na szczęśliwe zbiegi okoliczności. Na pewno
zaaranŜował to niby przypadkowe spotkanie.
– Do poniedziałku, Hillary – rzekł Bret na poŜegnanie.
– Do poniedziałku? – powtórzył Chuck. – Ale z ciebie spryciara! – uśmiechnął się
promiennie. – Masz w ręku wielkiego Breta Bardoffa.
– Przesadzasz – prychnęła. – To czysto słuŜbowa znajomość. Pracuję dla jego
magazynu. Jest moim pracodawcą, nic więcej.
– Dobra, dobra. – Słysząc jej protesty, Chuck uśmiechnął się jeszcze szerzej. –
Pomyliłem się, po prostu. Zresztą nie ja jeden.
– O czym ty teraz mówisz?
– Moja słodka Hillary – zaczął cierpliwie tłumaczyć. – Naprawdę nie czułaś noŜa
wbijającego się w twoje plecy, gdy tańczyłaś ze swoim wielkim pracodawcą? – Widząc jej
minę, westchnął głęboko. – Wiesz co, nawet po trzech latach spędzonych w Nowym Jorku,
nadal jesteś niewyobraŜalnie naiwna. – Wygiął usta w uśmiechu. Braterskim gestem połoŜył
dłoń na jej ramieniu. – Ta ruda o mało nie zabiła cię wzrokiem. Bałem się, Ŝe zaraz ujrzę cię
w kałuŜy krwi.
– AleŜ to absurd. – Zamieszała w szklaneczce resztkę drinka. Spochmurniała. – Pani
Mason z pewnością doskonale wie, Ŝe Bret spotyka się ze mną wyłącznie w powodu zdjęć do
jego pisma.
Chuck popatrzył na nią uwaŜnie, potrząsnął głową.
– Wrócę do tego, co juŜ powiedziałem wcześniej. Hillary, jesteś niewiarygodnie
naiwna.
ROZDZIAŁ TRZECI
Poniedziałek przywitał wszystkich chłodem i ołowianymi chmurami. Teraz pogoda
nie miała juŜ znaczenia – pierwszy etap zdjęć' plenerowych został szczęśliwie zakończony.
Widać Bret potrafił nawet naturę przekabacić na swoją stronę, podsumowała Hillary,
wchodząc do biurowca naleŜącego do „Modę”.
Miała przeobrazić się dzisiaj w bizneswoman, więc od razu trafiła w ręce fryzjerki.
Kruczoczarne włosy zostały upięte w przylegający do głowy węzeł. To uczesanie podkreślało
klasyczne rysy Hillary. Przygotowano dla niej trzyczęściowy szary kostium o męskim kroju,
dość surowy w wyrazie. Efekt był zaskakujący – wyglądała w nim bardzo kobieco.
Gdy weszła do gabinetu Breta, Larry juŜ tam był. Nawet nie zauwaŜył jej przyjścia.
Był całkowicie pochłonięty ustawianiem sprzętu. Hillary obrzuciła wnętrze szybkim
spojrzeniem. Eleganckie, a jednocześnie bardzo profesjonalne tło. Z czułością popatrzyła na
mruczącego do siebie Larry'ego.
– Geniusz przy pracy – tuŜ obok usłyszała czyjś szept. Odwróciła się raptownie.
Znowu te szare oczy. Prześladowały ją.
– Taka właśnie jest prawda – odparta.
– Wstało się lewą nogą? – domyślnie zagadnął Bret.
– Męczy cię kac?
– AleŜ skąd – obruszyła się z godnością. – Nigdy nie piję tyle, Ŝeby się źle poczuć.
– Och, no tak. Zapomniałem, Ŝe masz syndrom Mr. Hyde’a.
– O, Hillary, jesteś! – rozległ się głos Larry'ego. – Czemu tak późno?
– Przepraszam. Długo trwało układanie tej fryzury.
Bret patrzył na nią porozumiewawczo, z ledwie widocznym uśmiechem. Gdy ich
spojrzenia się spotkały, ogarnęła ją gorąca, słodka fala. Pośpiesznie odwróciła oczy, starając
się zapomnieC o tym, co przed chwilą poczuła.
– Zawsze tak łatwo się płoszysz? – w cichym głosie Breta zabrzmiała ledwie słyszalna
kpina. To pytanie, ten ton... Jakby czytał w jej myślach. Wezbrała w niej bezsilna złość.
Uniosła dumnie brodę, oczy błysnęły gniewnie.
– O, to mi się podoba – stwierdził z irytującym spokojem.
– Z gniewem ci do twarzy. Charakter jest czymś nadzwyczaj istotnym w odniesieniu
do kobiet i... – leciutko wygiął w uśmiechu kąciki ust – i do koni.
– Przypuszczam, Ŝe masz rację – rzuciła obojętnie, choć aŜ korciło ją, by na głos
wypowiedzieć uwagę, która cisnęła się jej na usta.
– Muszę powiedzieć, Ŝe ta fryzura jest doskonała –Larry obrzucił Hillary taksującym
spojrzeniem. Oczywiście nic, co przed chwilą zostało powiedziane, do niego nie dotarło. –
Wyglądasz bardzo profesjonalnie.
– TeŜ tak uwaŜam – z powagą poparł go Bret. – Kobieta na wysokim stanowisku,
bardzo kompetentna, bardzo elegancka.
– Asertywna, agresywna i bezlitosna – przerwała, mroŜąc go spojrzeniem. – Muszę
upodobnić się do pana, panie Bardoff.
– To byłoby fascynujące. Zostawiam was teraz, nie będę przeszkadzać. Sam teŜ biorę
się do pracy.
Drzwi zamknęły się za nim i w jednej chwili gabinet wydał się Hillary większy i
dziwnie pusty. Odepchnęła od siebie to wraŜenie i skoncentrowała się na pracy. Nie czas na
zawracanie sobie głowy myślami o Brecie.
Następna godzina minęła jak z bicza strzelił. Zadaniem Hillary było udawanie
pochłoniętej pracą bizneswoman.
– Odpocznij sobie trochę. – Larry wreszcie zlitował się nad zmęczoną dziewczyną i
wskazał na rozłoŜysty skórzany fotel.
Hillary nie trzeba było dwa razy powtarzać. Z westchnieniem ulgi opadła na miękkie
poduszki, wyciągnęła przed siebie nogi. Padała ze zmęczenia.
– Ty łotrze! – zawołała, bo naraz ciszę przerwało kliknięcie aparatu. Larry bez
uprzedzenia zrobił jej zdjęcie w tej niedbałej pozie.
– To będzie świetne ujęcie – rzekł z nieobecnym uśmiechem. – ZnuŜona kobieta
wykończona odpowiedzialną pracą.
– Wiesz, Larry, masz bardzo specyficzne poczucie humoru – zareplikowała Hillary,
nie zmieniając pozycji. –To chyba dlatego, Ŝe ani na chwilę nie rozstajesz się z aparatem.
– Hola, hola, tylko bez osobistych wycieczek. Rusz się juŜ z tego fotela. Teraz
przenosimy się do sali konferencyjnej, a ty, skarbie, będziesz panią prezes.
Mruknęła coś pod nosem, ale Larry juŜ jej nie słuchał. Był całkowicie pochłonięty
ustawianiem sprzętu.
Reszta dnia ciągnęła się w nieskończoność. Larry, niezadowolony z oświetlenia, przez
dobre pół godziny przestawiał lampy. Same zdjęcia teŜ trwały długo. Hillary dosłownie
padała z nóg. Gdy wreszcie Larry skończył pracę, marzyła tylko, by jak najszybciej znaleźć
się w domu.
Kierując się do wyjścia, przyłapała się na tym, Ŝe mimowolnie rozgląda się za Bretem.
Co się z nią dzieje? Przeszła kilka przecznic. Rześkie, jesienne powietrze poprawiło jej
nastrój. Postanowiła bardziej się kontrolować. To tylko fizyczne zauroczenie, chwilowy stan,
który szybko minie. Wsunęła ręce w kieszenie, przyśpieszyła kroku.
Musi wziąć się w karby, skoncentrować na tym, co jest dla niej waŜne. Wtedy
przestanie zawracać sobie głowę tym facetem. Gdy nadejdzie właściwy czas, rozejrzy się za
odpowiednim męŜczyzną. Oczywiście nie takim, jak Bret. Potrzeba jej kogoś, kto da jej
poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Poza tym, uzmysłowiła sobie nagle, z rozmysłem nie
zwracając uwagi na ogarniający ją Ŝal, Bret nie jest nią zainteresowany. Wyraźnie widać, Ŝe
woli pięknie zbudowane rudowłose.
Nazajutrz rano znowu zjawiła się w siedzibie „Modę”. Tym razem miała się wcielić w
rolę pracującej dziewczyny. Ubrała się w ciemnoniebieską bluzkę i nieco jaśniejszą długą
spódnicę. Zdjęcia zaplanowano w sekretariacie Bre–ta. Jego sekretarka nie kryła entuzjazmu.
– Nawet pani nie wie, jaka jestem tym podekscytowana, pani Baxter – wyznała.
Hillary uśmiechnęła się.
– Przyznam, Ŝe czasem czuję się jak tresowany słoń. Mówmy sobie po imieniu –
zaproponowała. – Hillary.
– June. Domyślam się, Ŝe dla ciebie takie zdjęcia to rutyna. – Potrząsnęła
kasztanowymi lokami. – Ale dla mnie to prawdziwa przygoda, coś niesamowitego. –
Przeniosła wzrok na Larry'ego, jak zwykle całkowicie pochłoniętego swoimi aparatami. – Pan
Newmam jest prawdziwym specem, prawda? Bardzo przystojny męŜczyzna. śonaty?
Hillary roześmiała się.
– Tylko ze swoim aparatem.
– Aha. – June uśmiechnęła się. Naraz coś chyba ją uderzyło, bo spowaŜniała. – Czy
moŜe wy... mam na myśli was dwoje... jesteście ze sobą?
– Wiesz, jaki jest nasz układ? Mistrz i jego uniŜony sługa – odpowiedziała Hillary, po
raz pierwszy przyglądając się Larry'emu jak męŜczyźnie. Rzeczywiście był atrakcyjny, a w
dodatku wolny. Popatrzyła na ładną buzię June, uśmiechnęła się konspiracyjnie. – Znasz
powiedzenie, Ŝe droga do serca męŜczyzny wiedzie przez Ŝołądek? Do serca Larry'ego
najłatwiej trafić rozmowami o jego pracy. Zapytaj go, jak działa zoom.
Z gabinetu wynurzył się Bret. Na widok Hillary uśmiechnął się szeroko.
– Oto najlepsza przyjaciółka męŜczyzny, czyli idealna sekretarka.
Starała się nie zwracać uwagi na gwałtowne bicie serca. Zmusiła się do zachowania
spokoju.
– Dziś nie podejmę Ŝadnych istotnych dla firmy decyzji. Zostałam zdegradowana –
odezwała się lekko.
– Tak to bywa w biznesie. – Ze zrozumieniem pokiwał głową. – Dziś jesteś na
ś
wieczniku, jutro spadasz do hali maszyn. Prawa dŜungli.
– No, wszystko juŜ przygotowane – z końca pokoju rozległ się głos Larry'ego. – Gdzie
jest Hillary? – Odwrócił się i ujrzał wlepione w siebie oczy całej trójki. Uśmiechnął się
szeroko. – Cześć, Bret. Cześć, Hil. Gotowa?
– Mistrzu, twoja prośba jest dla mnie rozkazem – zaśmiała się Hillary, ruszając w jego
stronę.
– Hillary, piszesz na maszynie? – pogodnie zapytał Bret. – Dałbym ci kilka listów do
przepisania. Tym sposobem upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Przykro mi, panie Bardoff – odparła lekko. Niesamowity jest ten jego uśmiech,
pomyślała w duchu. – Mam niepisany układ ze sprzętem biurowym. Trzymamy się od siebie
z daleka.
– Panie Newman, czy mogłabym przez chwilę zostać i poprzyglądać się sesji? – June
nieśmiało zwróciła się do Lany'ego. – Niech pan się zgodzi, bardzo mi na tym zaleŜy.
Pasjonuję się fotografią.
Larry popatrzył na nią nieobecnym wzrokiem. Bret, choć wyraźnie zaskoczony prośbą
sekretarki, nie zareagował.
– June, za jakieś pół godziny będziesz mi potrzebna – powiedział tylko.
Sesja toczyła się wartkim rytmem. Hillary posłusznie wykonywała polecenia
Larry'ego, często wyprzedzając jego pomysły. Nie zauwaŜyli, kiedy June bezszelestnie
wycofała się do gabinetu szefa.
W jakimś momencie Lany opuścił aparat, zapatrzył się w przestrzeń. Hillary o nic go
nie pytała. Z doświadczenia wiedziała, Ŝe ta przerwa nie oznacza zakończenia zdjęć.
– Wiem, co teraz zrobimy – wymruczał. Oczy mu błyszczały. – Usiądź tutaj, przy
biurku. Będziesz zmieniać taśmę w maszynie.
– Larry, no co ty! – zaprotestowała, z uwagą oglądając swoje paznokcie.
– No, idź.
– Larry. ja nie mam pojęcia, jak to się robi.
– No to udawaj, Ŝe wiesz – nie zraŜał się. Westchnęła, usiadła za biurkiem i wbiła
wzrok w maszynę.
– Hillary – przywołał ją do porządku. Zmarszczył brwi.
– Nie wiem, jak to się otwiera – wymruczała, naciskając przypadkowe guziki. –
PrzecieŜ to chyba musi się jakoś otwierać – zaczęła się irytować.
– Zobacz, moŜe pod spodem jest jakiś przycisk – cierpliwie pouczył ją Larry. – Czy w
Kansas nie ma maszyn do pisania?
– Chyba są. Moja siostra... Och! – wykrzyknęła i uśmiechnęła się z satysfakcją. T^m
razem trafiła na właściwy przycisk. Uniosła pokrywę maszyny i zajrzała do środka.
Przesunęła palcem po czcionkach.
– Dalej, Hillary! – popędził ją Larry. – Musisz być wiarygodna. Udawaj, Ŝe wiesz, co
robisz.
Wzięła sobie do serca jego słowa. Z zapamiętaniem złapała za widoczną we wnętrzu
czarną taśmę. W skupieniu prześledziła jej bieg, po czym zaczęła ją wyciągać. Im bardziej
ciągnęła, tym więcej jej wyciągała. Bezwiednie przesunęła dłonią po twarzy. Na policzku
została czarna smuga tuszu.
W rękach miała juŜ wielki kłąb splątanej taśmy. Oprzytomniała. Tudno, nie sprostała
wyzwaniu. Podniosła wzrok, promiennie uśmiechnęła się do Larry'ego. Cyknął ostatnie
zdjęcie.
– Super – podsumował Larry, odkładając aparat. –Klasyczne studium niekompetencji.
– Wielkie dzięki, koleŜko. Popamiętasz mnie, jeśli opublikujesz te zdjęcia. – Z
ostentacją wcisnęła w maszynę kłąb taśmy. Nabrała powietrza. – Teraz ty się tłumacz przed
June, co zrobiliśmy z jej maszyną. Ja wolę się stąd zmyć.
– Święte słowa – z tyłu rozległ się głos Breta. Siedząca przy biurku Hillary odwróciła
się gwałtownie. Bret i June stali na progu i z niedowierzaniem wpatrywali się w kłęby taśmy.
– Jeśli kiedyś zrezygnujesz z kariery modelki, nie próbuj szukać pracy w biurze.
Zamierzała powiedzieć mu coś do słuchu, ale rzut oka na bałagan, jaki zrobiła na
biurku, rozbawił ją. Zachichotała.
– Larry, zabierajmy się stąd, i to szybko! – z udanym przeraŜeniem popatrzyła na
Larry'ego. – Przyłapali nas na gorącym uczynku.
Bret podszedł do biurka, ujął rękę Hillary.
– Oto mamy dowody – rzekł. – Czarno na białym. –Drugą ręką podniósł jej brodę,
uśmiechnął się. Serce zabiło jej mocniej. – Nie tylko na rękach. RównieŜ na tej pięknej buzi.
Popatrzyła na swoje dłonie.
– O BoŜe, jak to się stało? Czy to da się zmyć? –z przestraszoną miną zerknęła na
June. Odetchnęła, słysząc, Ŝe wystarczą woda i mydło. – W takim razie idę pozbyć się tych
dowodów – zdecydowała. – A ty – zwróciła się do Lany'ego – zostań i postaraj się ich
udobruchać. MoŜe tym razem nam darują – promiennie uśmiechnęła się do June.
Bret był szybszy. Wyprzedził ją i otworzył drzwi. TeŜ wyszedł na korytarz.
– Próbujesz swatać moją sekretarkę?
– Być moŜe – odrzekła tajemniczo. – Lam emu naleŜy się od Ŝycia coś więcej niŜ
tylko ciemnia i aparaty.
– A tobie co się naleŜy? – zapytał miękko, kładąc dłoń na jej ramieniu i odwracając ją
ku sobie.
– Ja... ja mam wszystko, czego mi potrzeba – wy dukała.
– Wszystko? – powtórzył, nie odrywając od niej oczu. – Szkoda, Ŝe jestem zajęty, bo
moglibyśmy przejść do szczegółów. – Przygarnął ją lekko i musnął ustami jej wargi.
Uśmiechnął się czarująco. – Idź umyć buzię, cała jesteś w tuszu. – Odwrócił się i ruszył
korytarzem.
Hillary stała oszołomiona, nie mogąc się pozbierać.
Popołudnie spędziła na zakupach. Chodzenie po sklepach to był jej dawno
wypróbowany sposób na rozładowanie stresu i uspokojenie rozdygotanych nerwów. Jednak
przez cały czas nie mogła się powstrzymać, by mimowolnie nie wracać myślą do tego, co się
wydarzyło. Delikatny dotyk jego ust, uśmiech błądzący w szarych oczach. Jeszcze czuła
ciepło na wargach... Chłodny poryw wiatru uderzył ją w twarz, przywracając do
rzeczywistości. Zła na siebie, skinęła na taksówkę. Musi się śpieszyć, by zdąŜyć na spotkanie
z Lisa.
Było juŜ po piątej, gdy dotarta do siebie. Torby z zakupa–
mi rzuciła na krzesło w sypialni. Zdjęła łańcuch, by Lisa mogła wejść. Ruszyła do
łazienki. Z przyjemnością zanurzy się w ciepłej, pachnącej wodzie. Zamierzała poleŜeć w
kąpieli pełne dwadzieścia minut. Wychodziła z wody, gdy rozległ się dzwonek u drzwi.
Pośpiesznie sięgnęła po ręcznik.
– Wejdź, Lisa! – zawołała. Owinęła się i wyszła z łazienki. – Poczekaj minutkę, zaraz
będę gotowa. Właśnie wyszłam z wanny i... – zatrzymała się jak wryta. Zamiast drobnej
blondynki ujrzała wysokiego męŜczyznę. Bret Bardoff.
– Skąd się tu wziąłeś? – wybąkała.
– Teraz czy w ogóle? – zapytał, uśmiechem kwitując jej zmieszanie.
– Myślałam, Ŝe to Lisa. Co ty tu robisz?
– Przyszedłem ci to zwrócić. – Wyciągnął przed siebie złote pióro. – Przypuszczam,
Ŝ
e to twoje. Ma wygrawerowane inicjały HB.
– Tak, to moje – potwierdziła chmurnie. – Pewnie mi wypadło z torebki.
Niepotrzebnie się fatygowałeś. Odebrałabym jutro.
– Pomyślałem sobie, Ŝe moŜe będziesz go szukać. Przesunął wzrokiem po jej
szczupłej sylwetce otulonej skąpym ręcznikiem. Zatrzymał wzrok na zgrabnych nogach, na
mgnienie przeniósł go na rysujące się pod tkaniną piersi.
– Poza tym warto było się trudzić.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę ze swojego negliŜu. Policzki jej poczerwieniały. Gdy
Bret uśmiechnął się szerzej, odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.
– Za minutę wracam!
Pośpiesznie włoŜyła brązowe sztruksy i beŜowy mohe–rowy sweterek. DrŜącą ręką
przeczesała włosy, musnęła usta pomadką. Nabrała powietrza i weszła do salonu. Bret
siedział wygodnie rozparty na kanapie i palił papierosa.
– Przepraszam, Ŝe czekałeś – zagadnęła uprzejmie, starając się przełamać zmieszanie.
– To miło, Ŝe zadałeś sobie trud i przyniosłeś mi to pióro. – Wzięła od niego pióro i połoŜyła
je na mahoniowym stoliczku. – MoŜe... moŜe chciałbyś... – Zagryzła wargi. – MoŜe się
czegoś napijesz? Chyba Ŝe się śpieszysz...
– Nie śpieszę się. – Udawał, Ŝe nie widzi jej zmieszanej miny. – Chętnie wypiję
szklaneczkę szkockiej, jeśli masz. Bez niczego.
– Powinnam mieć. Muszę sprawdzić. – Poszła do kuchni i zaczęła myszkować po
półkach.
Bret wstał, teŜ przyszedł do kuchni. Hillary odwróciła się, serce zabiło jej mocniej.
PotęŜna sylwetka Breta zdawała się wypełniać niewielkie pomieszczenie. To ją peszyło i
jednocześnie dziwnie ekscytowało. Zajrzała do kolejnej szafki. Ciągle miała świadomość, Ŝe
Bret obserwuje jej poczynania. Stał niedbale oparty o lodówkę, ręce wsunął w kieszenie.
– Jest! – wykrzyknęła triumfalnie, wyciągnęła butelkę. – Szkocka.
– To świetnie.
– Zaraz ci podam. Samą, tak chciałeś, prawda? – Odgarnęła włosy. – Czyli bez lodu,
tak?
– Wspaniała z ciebie barmanka. – Z uśmiechem wziął od niej butelkę i napełnił sobie
szklaneczkę.
– Prawie nie piję alkoholu – wymamrotała.
– Pamiętam, mówiłaś. Maksymalnie dwa drinki. MoŜemy usiąść? – Ujął jej dłoń.
Zrobił to tak naturalnie, Ŝe nawet nie ośmieliła się zaprotestować. – Masz bardzo przyjemne
mieszkanie – pochwalił, gdy oboje usiedli na kanapie. – Robi miłe wraŜenie. Pełne koloru,
duŜo przestrzeni. Czy to wnętrze odzwierciedla charakter właścicielki?
– Podobno tak jest.
– Otwartość i dobre nastawienie do ludzi to wielki plus, ale powinnaś być bardziej
ostroŜna. I zamykać drzwi na łańcuch. Jesteśmy w Nowym Jorku, nie na farmie w Kansas.
– Czekałam na kogoś.
– A przyszedł ktoś, kogo się wcale nie spodziewałaś. – Zajrzał jej w oczy. – Jak
sądzisz, co mogłoby się stać, gdyby to kto inny wszedł do środka i ujrzał piękną dziewczynę
owiniętą kusym ręcznikiem? – Poczuła, Ŝe policzki jej płoną. Opuściła głowę. – Powinnaś
starannie zamykać drzwi, Hillary. Nie kaŜdy męŜczyzna pozwoliłby ci się wymknąć.
– Wiem, proszę pana – zareplikowała. Bret ostrzegawczo zmruŜył oczy. Pochwycił ją
szybkim ruchem, ale nawet jeśli zamierzał wymierzyć jej karę, nie zdąŜył, bo zadzwonił
telefon. Hillary z ulgą poderwała się z kanapy. Złapała słuchawkę.
– Cześć, Lisa! Gdzie jesteś?
– Hillary, przepraszam cię – Lisa mówiła zdyszanym głosem. – Zdarzyło się coś
niebywałego! Mam nadzieję, Ŝe mi wybaczysz. Muszę odwołać nasze dzisiejsze spotkanie.
– Nie ma sprawy. Ale co się stało?
– Mark zaprosił mnie na kolację.
– Czyli posłuchałaś mojej rady i podstawiłaś mu nogę, gdy przechodził obok twojego
biurka. Dobrze wnioskuję?
– Mniej więcej.
– Och, Lisa! – z przejęciem wykrzyknęła Hillary. –Nie mówisz tego powaŜnie?
– No nie – przyznała. – Było inaczej. Oboje targaliśmy przed sobą stosy kodeksów i
po prostu wpadliśmy na siebie.
– JuŜ to widzę! – zaśmiała się. – To przynajmniej było zagranie z klasą.
– Nie masz do mnie Ŝalu o dzisiejszy wieczór?
– Mogłabym dopuścić, by pizza stanęła na drodze prawdziwej miłości? – obruszyła
się. – Leć na to spotkanie i baw się dobrze. Do zobaczenia później.
OdłoŜyła słuchawkę, odwróciła się. Bret patrzył na nią, w oczach płonęła mu
ciekawość.
– W Ŝyciu nie przysłuchiwałem się tak fascynującej rozmowie – rzekł z
niedowierzaniem.
Hillary uśmiechnęła się promiennie. Pokrótce opowiedziała mu historię
nieodwzajemnionego uczucia koleŜanki.
– A ty wmawiałaś jej, Ŝe najlepszym rozwiązaniem jest podstawienie biednemu
chłopakowi nogi. śeby padł do jej stóp – podsumował.
– Dzięki temu ją zauwaŜył.
– A teraz koleŜanka wystawiła cię do wiatru. Wybierałyście się na pizzę, tak?
– Moja tajemnica wyszła na jaw. Nie piśnij o tym słowa, liczę na twoją dyskrecję.
Mam słabość do pizzy. Jeśli co jakiś czas nie wbiję w nią zębów, wpadam w szał. To mało
przyjemny widok.
– CóŜ, w takim razie trzeba koniecznie coś zrobić, byś nie dostała piany na ustach. –
Odstawił szklaneczkę, wstał z kanapy. – Bierz płaszcz, zabieram cię na pizze. NaleŜy ci się
trochę przyjemności.
– Nie, nie, daj spokój!
– Na Boga, nie wracajmy znowu do tego. WłóŜ coś ciepłego i chodźmy – zarządził,
podnosząc ją z fotela. –Ja teŜ jestem głodny.
Nie oponowała dłuŜej. WłoŜyła krótką zamszową kurteczkę, Bret sięgnął po swoją
skórzaną kurtkę.
– Wzięłaś klucze? – przypomniał jej przy drzwiach.
Nie minęło wiele czasu, a znaleźli się we włoskiej restauracyjce zaproponowanej
przez Hillary. Usiedli przy stoliku z obrusem w czerwono–białą kratkę. W świeczniku z
butelki po winie płonęła świeca.
– Co zamawiasz, Hillary? – zapytał Bret.
– Pizzę.
– To wiadomo – powiedział z uśmiechem. – Ale z czym?
– Z podwójnym cholesterolem. Błysnął zębami w uśmiechu.
– I to wszystko?
– Chyba tak. Nie chcę przesadzić. W tych sprawach bardzo łatwo stracić nad sobą
kontrolę.
– A jakieś wino?
– Nie wiem, czy powinnam. – Zawahała się, wreszcie wzruszyła ramionami. –
Właściwie czemu nie? W końcu raz się Ŝyje.
– To prawda. – Skinął na kelnera, złoŜył zamówienie. – ChociaŜ patrząc na ciebie,
mam wraŜenie, Ŝe to nie jest twoje pierwsze Ŝycie. W poprzednim wcieleniu chyba byłaś
indiańską księŜniczką. Pewnie dzieciaki wołały za tobą Pocahontas.
– Tylko te, które nie były wystarczająco rozsądne – odpowiedziała. – Raz za takie
przezwiska oskalpowałam jednego chłopca.
– Nie mów! – Zaintrygowała go. Pochylił się do przodu, oparł twarz na rękach. –
Opowiedz mi.
– Dobrze. Jeśli takie krwawe opowieści nie przeszkadzają ci w jedzeniu. – Odgarnęła
włosy, oparła łokcie na stole. – Chodziłam do szkoły z Martinem Collinsem. Bardzo mi się
podobał, byłam w nim śmiertelnie zakochana. Tylko Ŝe Martin wolał Jessie Winfield,
drobniutką blondyneczkę o wielkich brązowych oczach. Umierałam z zazdrości. Miałam
wtedy jedenaście lat. Byłam wysoka, chuda, same ręce i nogi. Któregoś razu minęłam ich,
gdy razem wracali ze szkoły. Martin niósł jej tornister, czego nie mogłam przeboleć.
Przeszłam obok, a on zawołał: „Wracaj w góry, Pocahontas”. To przepełniło czarę goryczy.
Poczułam się dotknięta do Ŝywego. Musiałam się zemścić. Wzięłam małe noŜyczki mamy,
potem pomalowałam twarz jej najlepszą po–madką i poszłam zaczaić się na ofiarę.
– Wyczekałam na odpowiedni moment i skoczyłam na niego znienacka. Przewróciłam
go i przydusiłam do ziemi. Przyciskałam go sobą, by nie mógł się wyrwać. Jak szalona
obcinałam mu włosy, ile się tylko dało. Martin krzyczał, ale nie puszczałam. Wreszcie
przybiegli moi bracia i oderwali mnie od niego. Martin poderwał się i uciekł jak tchórz.
Prosto w objęcia swojej mamusi.
Bret śmiał się gromko.
– AleŜ z ciebie był potwór!
– Odpokutowałam to. – Sięgnęła po kieliszek z winem. – Dostało mi się wtedy
solidnie. Ale nie Ŝałowałam, miałam satysfakcję. Martin przez kilka tygodni chodził w
czapce.
Przyniesiono zamówioną pizzę. Podczas jedzenia rozmowa toczyła się wartko. Było
bardzo przyjemnie. Gdy zniknął ostatni kawałek pizzy, Bret odchylił się i popatrzył na
Hillary.
– Nigdy bym nie uwierzył, Ŝe potrafisz tyle zjeść. Uśmiechnęła się. Czuła się błogo.
Rozluźniona winem, jedzeniem, sympatycznym towarzystwem.
– Nie robię tego często.
– Jesteś niesamowita. Stale mnie zaskakujesz. Nigdy nie wiem, czego się po tobie
spodziewać. Składasz się z samych przeciwieństw.
– Bret, czy aby nie dlatego mnie zatrudniłeś? – Po raz pierwszy impulsywnie zwróciła
się do niego po imieniu. – Właśnie dlatego, Ŝe trudno mnie zaszufladkować?
Uśmiechnął się, podniósł kieliszek do ust, zostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.
W drodze powrotnej dobry nastrój Hillry nagle się ulotnił. Im było bliŜej jej
mieszkania, tym większy ogarniał ją niepokój. Starała się nie okazywać tego. Gdy stanęli pod
drzwiami, z wymuszonym spokojem sięgnęła do torebki po klucze.
– MoŜe miałbyś ochotę wstąpić na kawę? – zaproponowała.
Bret wyjął klucze z jej dłoni, otworzył zamek i popatrzył na Hillary.
– Wydawało mi się, Ŝe nie pijasz kawy.
– Bo tak jest. Jednak większość ludzi za nią przepada, więc zawsze mam w domu
trochę rozpuszczalnej.
– Podobnie jak szkocką – dopowiedział, otwierając drzwi i przepuszczając ją
przodem.
Hillary zdjęła kurtkę. Wczuła się w rolę gospodyni.
– Usiądź, a ja zajmę się kawą. To nie potrwa długo. Bret ściągnął kurtkę,
nonszalancko rzucił ją na oparcie krzesła.
Hillary nastawiała wodę, wyjęła z szafki filiŜanki, ustawiła je na tacy. Jeszcze
cukierniczka i śmietanka. Dla siebie zaparzyła herbatę, dla Breta kawę. Wszystkie te
czynności wykonywała niemal automatycznie. Unosząc ostroŜnie tacę, ruszyła do salonu.
Postawiła ją na niskim stoliku, uśmiechnęła się lekko. Bret stał przy etaŜerce i oglądał
kolekcję płyt.
– Niezły zestaw – zagadnął, spoglądając na nią z oddali. Poczuła ukłucie lęku. Jej
pewność siebie przepadła bez śladu. – Tak to sobie wyobraŜałem – rzekł, wyrywając ją z
niespokojnych rozmyślań. – Chopin, gdy jesteś w romantycznym nastroju, Denver, kiedy ci
smutno i tęsknisz za domem, B.B. King, gdy jesteś w dołku, McCartney, kiedy tryskasz
humorem.
– Mówisz jak ktoś, kto mnie doskonale zna – podsumowała. Z jednej strony rozbawił
ją, z drugiej czuła się trochę osaczona. Bret przejrzał ją na wylot.
– Jeszcze nie – zareplikował, odkładając płytę i podchodząc do stolika. – Ale pracuję
nad tym.
Był teraz niebezpiecznie blisko. Na wszelki wypadek wolała się nieco odsunąć.
– Kawa ci stygnie – powiedziała pośpiesznie i zaczęła zestawiać z tacy filiŜanki i
resztę rzeczy. Niechcący upuściła łyŜeczkę. Oboje schylili się po nią w tej samej chwili.
Mocne palce Breta zacisnęły się na palcach dziewczyny. Przeszył ją nagły dreszcz, oczy jej
pociemniały. Podniosła na niego wzrok.
Oboje milczeli. Ich spojrzenia się spotkały i naraz zdała sobie sprawę, Ŝe teraz nastąpi
to, co nieuchronne. Od pierwszej chwili, gdy spotkali się w studiu Lanyego, wszystko ku
temu zmierzało. JuŜ wtedy czuła, Ŝe między nimi coś jest, jakieś podskórne napięcie,
wzajemna fascynacja, trudna do nazwania tęsknota. Nie miała czasu dłuŜej się nad tym
zastanawiać, bo Bret pociągnął ją w górę. I juŜ była w jego ramionach.
Całował ją, najpierw lekko i delikatnie, potem coraz mocniej. Dotyk jego ciepłych,
zmysłowych ust oszałamiał, budził uśpione pragnienia. Jego ramiona obejmowały ją mocno,
rozkosznie. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Nie opierała się, gdy wziął ją na ręce. Nie odrywał od niej gorących ust. Miękkie
poduszki kanapy uginały się pod ich cięŜarem. Bret obsypywał ją drobnymi, gorącymi
pocałunkami, jego usta błądziły po jej szyi, po twarzy. Westchnęła, gdy przesunął dłonią po
jej ciele.
Jak odurzona poddawała się pieszczotom. Całe ciało wyrywało się do niego, błagało o
więcej. Dotąd nie wiedziała, Ŝe potrafi tak przeŜywać, tak pragnąć.
Poczuła, Ŝe jego dłonie zatrzymują się na brzuchu, manipulują przy guziku spodni.
Szarpnęła się raptownie, ale Bret nie zwracał na to uwagi. Znowu zamknął jej usta
pocałunkiem.
– Bret, proszę, nie. Bret, przestań.
Przestał całować jej szyję, podniósł głowę i zajrzał jej w oczy. Z lękiem uświadomiła
sobie, Ŝe jeśli natychmiast go nie powstrzyma, sytuacja wymknie się jej z rąk.
– Hillary – wymruczał zdławionym szeptem i znowu przypadł do jej ust. Odwróciła
głowę, odepchnęła go.
– Nie, Bret, proszę.
Odsunął się, wstał. Sięgnął po leŜącą na stoliku papierośnicę. Hillary usiadła,
zacisnęła ręce i opuściła głowę.
– Hillary, wiem, Ŝe potrafisz zaskakiwać – rzekł, zapaliwszy papierosa. Zaciągnął się,
wypuścił chmurkę dymu.
– Ale nie myślałem, Ŝe chcesz się tylko ze mną podroczyć.
– Wcale nie! – zaprotestowała, przeraŜona jego cierpkim tonem. – Nie mów tak. Tylko
dlatego, Ŝe nie chciałam, Ŝe nie pozwoliłam, Ŝebyś... – głos jej się łamał. Czuła się strasznie.
Speszona, zmieszana i jednocześnie przepełniona pragnieniem, by znów znaleźć się w jego
ramionach.
– Nie jesteś dzieckiem – powiedział ostro. Usta jej zadrgały. – Dobrze wiesz, czym
kończą się takie pocałunki, do czego prowadzą. Jeśli kobieta na to przyzwala, robi to
ś
wiadomie. – Oczy błyszczały mu gniewnie. Hillary siedziała jak trusia. Nie spodziewała się
po nim takiej złości.
– TeŜ tego chciałaś, nie mniej niŜ ja. Przestań bawić się ze mną w kotka i myszkę.
Jesteś dorosłą kobietą. Przestań zachowywać się jak niewinna dziewczynka.
Hillary, słysząc to, zarumieniła się po czubek nosa. Za późno opuściła powieki, Bret
zdąŜył dostrzec zmieszanie malujące się w jej oczach. Wlepił w nią niedowierzające
spojrzenie. Na jego twarzy, oprócz złości, pojawiło się szczere zdumienie.
– Na Boga, ty jeszcze nigdy nie byłaś z męŜczyzną? Zamknęła oczy, nie mogąc znieść
upokorzenia. Milczała uparcie.
– Jak to moŜliwe?
– To wcale nie takie trudne – wymamrotała, uciekając wzrokiem w bok. – Zwykle nie
dopuszczam, by sytuacja zaszła tak daleko. – Bezradnie wzruszyła ramionami.
– Powinnaś najpierw uświadomić męŜczyźnie, jak naprawdę jest, nim jeszcze do
czegoś dojdzie – rzekł nieco zjadliwie, z pasją zgniatając papierosa.
– MoŜe powinnam wypisać sobie na czole czerwoną farbą, Ŝe jestem dziewicą –
odparowała ze złością, dumnie podnosząc brodę.
– Pięknie wyglądasz, kiedy się tak złościsz. – W jego głosie zabrzmiał gniew. – Na
przyszłość uwaŜaj, bym nie przekroczył wyznaczonej przez ciebie granicy.
– Nigdy nie przepuścisz dziewczynie, co? – skomentowała zgryźliwie, gdy sięgał po
kurtkę.
Bret znieruchomiał. Odwrócił się i popatrzył na nią zwęŜonymi oczami, obrzucając ją
spojrzeniem od stóp do głów. Poczuła się niepewnie.
– Raczej nie – powiedział wolno i cicho. Popchnął ją na poduszki. – Potrafię dopiąć
swego. – Niespiesznie przesunął wzrokiem po jej ciele, zatrzymał się na nabrzmiałych od
pocałunków ustach. ZadrŜała pod jego spojrzeniem. – Mógłbym cię mieć zaraz, z twoim
przyzwoleniem, ale... – ruszył do drzwi – wolę jeszcze poczekać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Przez kolejne tygodnie zdjęcia szły zgodnie z planem, bez Ŝadnych zakłóceń. Lany był
nadzwyczaj zadowolony z postępu prac. Część gotowych juŜ zdjęć udostępnił Hillary, by
mogła je w spokoju obejrzeć.
Studiowała je w skupieniu. Rzeczywiście wyszły nieźle, musiała to obiektywnie
przyznać. To chyba ich najlepsze zdjęcia w dotychczasowej karierze. Zaplanowane studium
kobiecości nabierało kształtu. Jeśli praca nadal będzie posuwać się równie szybko, skończą
przed czasem. Specjalne wydanie „Modę” według planów Breta miało ukazać się wczesną
wiosną.
Następną sesję zdjęciową zaplanowano po Święcie Dziękczynienia. Hillary cieszyła
się, Ŝe dzięki temu będzie miała trochę czasu dla siebie, no i uniknie towarzystwa Breta.
Coraz trudniej przychodziło jej odpychanie od siebie myśli na jego temat. Prześladował ją
nawet we snach.
Po tamtym wieczorze szła do pracy z duszą na ramieniu, ale jej obawy się nie
potwierdziły. Bret przywitał ją jakby nigdy nic. W pewniej chwili nawet sama zaczęła się
zastanawiać, czy to wszystko jej się nie przywidziało. Ani słowem nie wspomniał o wspólnej
kolacji czy tym, co wydarzyło się później.
Była poruszona, lecz wiedziała, Ŝe musi się wziąć w garść. W środku wezbrane
emocje, na zewnątrz chłód i obojętność. Tak postanowiła. I choć nie było to łatwym
zadaniem, grała swoją rolę.
I tylko od czasu do czasu Larry przywoływał ją do rzeczywistości, prosząc, by się
odpręŜyła i rozpogodziła.
Hillary stanęła przy oknie, zapatrzyła się na ulicę. Pogoda dokładnie odzwierciedlała
jej stan ducha – cięŜkie, ołowiane chmury wiszące nad miastem, ponure, sine światło.
Szpecące niebo wieŜowce, zimne, odhumanizowane biurowce. Drzewa ogołocone z liści,
przy chodnikach resztki zrudziałej trawy. Wszystko wyglądało przygnębiająco.
Nieoczekiwanie ogarnęła ją tęsknota za domem. W Kansas jest tak inaczej! Oczami
wyobraźni zobaczyła szerokie, ciągnące się po horyzont pola, falujące złociste łany zbóŜ,
wysokie niebo. Podeszła do szafki, sięgnęła po płytę Denver. Naraz zastygła. Tak samo stał
tutaj Bret, teŜ oglądał płyty. To było tak niedawno. Niemal czuła jego obecność. Jego mocne
ciało, bijące od niego ciepło... Zapomniała o domu, o tęsknocie za rodzinnymi stronami. Bret
przesłonił jej wszystko. To coś więcej niŜ tylko fizyczna fascynacja, uzmysłowiła sobie w
przebłysku intuicji. Włączyła odtwarzacz, pokój wypełniła łagodna muzyka.
Musi o nim zapomnieć. Ma swoje plany na Ŝycie, dokładnie określone, starannie
obmyślone. Nie było w nich miejsca na miłość. Nie teraz. Usiadła na kanapie, zamknęła oczy.
Natrętne myśli otuliły ją jak cięŜka, nabrzmiała wilgocią mgła.
Było juŜ późno, gdy dotarła do domu. Dobrze, Ŝe dała się wyciągnąć na świąteczną
kolację. Indyk był przepyszny, Lisa i Mark tryskali humorem. Starała się robić dobrą minę do
złej gry, by nie psuć im nastroju. Nie miała apetytu; wykorzystała pretekst, Ŝe musi dbać o
figurę. Wieczór był bardzo miły, ale kiedy juŜ zamknęła za sobą drzwi, odetchnęła z ulgą.
Wreszcie nie musi udawać, Ŝe wszystko jest świetnie. Szła powiesić płaszcz, gdy zadzwonił
telefon.
– Słucham – odezwała się znuŜonym tonem.
– Cześć, Hillary. Nie było cię?
Nie musiał się przedstawiać. Od razu poznała go po głosie. Szczęście, Ŝe przez telefon
nie słychać, jak szaleńczo bije jej serce.
– Witam, panie Bardoff – powiedziała z udanym chłodem. – Czy zawsze wydzwania
pan po nocy do swoich pracowników?
– Coś nie jesteśmy w humorze – zareplikował spokojnie. – Miałaś przyjemny dzień?
– Bardzo – skłamała. – Właśnie wróciłam do domu. Byłam na kolacji. A ty?
– TeŜ miałem miły wieczór. Przepadam za indykiem.
– Dzwonisz, Ŝeby porównać menu, czy moŜe masz jakiś inny cel? – zapytała ostrzej,
niŜ zamierzała.
– Co byś powiedziała na świątecznego drinka, oczywiście jeśli jeszcze masz tę butelkę
szkockiej?
– Och... – zaniemówiła. Ogarnęła ją panika. Chrząknęła, by zyskać na czasie. – Nie, to
znaczy tak – wybąkała. – Mam tę whisky, ale juŜ jest późno i...
– Boisz się? – przerwał jej łagodnie.
– AleŜ skąd! – obruszyła się. – Po prostu jestem zmęczona. Właśnie miałam iść do
łóŜka.
– Naprawdę? – W jego głosie brzmiało nieukrywane rozbawienie.
– Naprawdę. – Poczuła, Ŝe się rumieni. Ogarnęła ją złość na siebie. – Czy ty musisz
ciągle się ze mnie nabijać?
– Przepraszam. – W jego tonie nie było ani krzty skruchy. – No dobrze, nie będę robić
zamachu na twoje zapasy. – Umilkł, po chwili dodał: – Dobranoc, Hillary. Do zobaczenia w
poniedziałek. Dobrej nocy.
– Dobranoc – wymamrotała, przepełniona nagłym Ŝalem. OdłoŜyła słuchawkę,
rozejrzała się po salonie. Bez Breta tak tu pusto, tak smutno. Westchnęła, odgarnęła włosy.
PrzecieŜ nie zadzwoni do niego, zresztą nawet nie wie, gdzie go szukać.
Dobrze, Ŝe tak się stało, przekonywała się w duchu. Musi trzymać się od niego z
daleka. Im mniej kontaktów, tym lepiej. Jeśli chce przestać o nim myśleć, powinna zachować
dystans. Wtedy Bret szybko się zniechęci. Zwłaszcza Ŝe ktoś inny chemie go pocieszy.
Charlene w sam raz do niego pasuje, duŜo bardziej niŜ ja, przemawiała do siebie, jeszcze
boleśniej rozdrapując rany. Ja nawet nie mogę się z nią równać, i to pod Ŝadnym względem.
Charlene z pewnością zna francuski, orientuje się w gatunkach win i nie plecie trzy po trzy,
nawet gdy wypije więcej niŜ kieliszek szampana.
W sobotę umówiły się z Lisa na lunch. Hillary miała nadzieję, Ŝe wyjście do
restauracji poprawi jej humor. Gdy przyjechała, sala była pełna. Dostrzegła Lisę siedzącą przy
małym stoliku. Pomachała do niej i ruszyła przez tłum.
– Przepraszam, Ŝe się spóźniłam – uśmiechnęła się
przepraszająco, sięgając po kartę. – Był straszny korek. W ogóle ledwie złapałam
taksówkę. Naczekałam się i wymarzłam. Czuje się, Ŝe zima tuŜ–tuŜ.
– Zima? – z uśmiechem zdziwiła się Lisa. – Ja ciągle mam wraŜenie, Ŝe jest wiosna.
– To miłość tak na ciebie podziałała. Wytrąciła cię z równowagi – zaśmiała się
Hillary. – Ale nawet jeśli z twoją głową coś jest przez to nie tak, cała reszta kwitnie.
Wyglądasz olśniewająco, aŜ bije od ciebie blask.
Lisa uśmiechnęła się promiennie.
– Wiem, Ŝe od kilku tygodni nie chodzę po ziemi –przyznała. – Pewnie juŜ nie moŜesz
na mnie patrzeć.
– Nie mów głupstw. Gdy widzę, jak promieniejesz, od razu robi mi się lŜej na sercu.
Zamówiły potrawy, zajęły się rozmową.
– Powinnam znaleźć sobie na koleŜankę brzydulę z haczykowatym nosem –
nieoczekiwanie zmieniła temat Lisa.
Hillary na chwilę przestała jeść.
– MoŜesz powtórzyć? – zapytała.
– Nie masz pojęcia, jaki facet właśnie wszedł. Po prostu boski! Ale na mnie nawet nie
zerknął. Jest wpatrzony w ciebie.
– Pewnie kogoś szuka – podsunęła spokojnie. – Umówił się tu z kimś.
– Akurat. Jest z panienką uwieszoną na jego ramieniu – zareplikowała Lisa, nie
odrywając wzroku od sali. – Hillary, on przez cały czas na ciebie patrzy! Nie, nie odwracaj
się! – syknęła, bo zaciekawiona Hillary poruszyła głową.
– O BoŜe, on tutaj idzie!
– Zachowujesz się, jakbyś zobaczyła ducha – spokojnie odrzekła Hillary,
rozśmieszona zachowaniem koleŜanki.
– Cześć, Hillary! Ciągle wpadamy na siebie, co? Oczy Hillary rozszerzyły się ze
zdumienia. Popatrzyła na równie zdumioną Lisę, przeniosła wzrok na stojącego przy stoliku
męŜczyznę. Bret uśmiechał się filuternie.
– Cześć – odpowiedziała bez tchu. Była tak poruszona, Ŝe brakowało jej powietrza.
Popatrzyła na rudowłosą ślicznotkę uczepioną jego ramienia. – Witam, pani Mason, miło mi
panią widzieć – powiedziała ze spokojem.
Charlene niemal niezauwaŜalnie skinęła głową. Hillary aŜ się wzdrygnęła pod zimnym
spojrzeniem jej zielonych oczu. Na mgnienie zapadła cisza.
– Lisa MacDonald, Charlene Mason i Bret Bardoff –Hillary opamiętała się i
pośpiesznie dokonała prezentacji.
– Och, to pan jest z „Modę” – wypaliła Lisa. Oczy jej błyszczały. Hillary marzyła, by
zapaść się pod ziemię.
– Mniej więcej.
Hillary mogła tylko bezradnie patrzeć, jak Bret obdarza Lisę ujmującym uśmiechem.
– Jestem zagorzałą fanką pana pisma, panie Bardoff – szczebiotała Lisa, nie
zauwaŜając gniewnych spojrzeń Charlene. – Nie mogę się doczekać tego specjalnego
wydania ze zdjęciami Hillary. To będzie coś niesamowitego.
– Przynajmniej tak się zapowiada. – Odwrócił się do Hillary. – Chyba przyznasz mi
rację, Hillary?
– Tak – rzuciła lekko.
– Bret – wtrąciła się Charlene. – Chodźmy juŜ i pozwólmy paniom w spokoju
dokończyć posiłek.
– Miło mi było panią poznać, Liso. Do zobaczenia, Hillary. – Na widok uśmiechu
Breta serce zabiło Hillary jak szalone. Wymamrotała zdawkowe poŜegnanie, nerwowym
gestem sięgnęła po filiŜankę z herbatą.
Lisa przez kilka sekund odprowadzała Breta wzrokiem.
– No! – rzuciła z przejęciem, przenosząc na Hillary spojrzenie brązowych oczy. – Nic
nie mówiłaś, Ŝe on jest taki fantastyczny! AŜ coś mi się zrobiło, gdy się uśmiechnął!
– Lisa, opanuj się. PrzecieŜ twoje serce juŜ jest zajęte.
– To prawda – potwierdziła. – Ale nadal jestem kobietą. – Popatrzyła znacząco na
Hillary i dodała psotnie: –Chyba mi nie powiesz, Ŝe on cię wcale nie rusza? Za dobrze się
znamy.
– Odpowiem ci szczerze. Jasne, Ŝe jestem podatna na zabójczy urok pana Bardoffa, ale
teŜ doskonale wiem, Ŝe muszę się na niego uodpornić. Co najmniej na kilka miesięcy.
– A nie zastanawiałaś się, czy to zainteresowanie nie jest obustronne? Ty teŜ masz w
sobie bardzo wiele uroku.
– Widziałaś tę rudą wczepioną w niego pazurami? Jak bluszcz obrastający ceglaną
ś
cianę.
– Trudno, Ŝebym jej nie zauwaŜyła. Miałam wraŜenie, Ŝe czeka, aŜ padnę przed nią na
kolana. Kim ona właściwie jest? Jakaś królowa czy co?
– Doskonała partia dla monarchy – mruknęła Hillary.
– Słucham?
– Nie, nic takiego. Skończyłaś jedzenie? Jeśli tak, to zbierajmy się stąd. – Nie czekając
na odpowiedź, Hillary sięgnęła po torebkę i wstała. Wyszły z restauracji.
Poniedziałkowy poranek przywitał ją pierwszym śniegiem. Z rozjaśnioną buzią
spoglądała w niebo, a delikatne śniegowe płatki wirowały w powietrzu i spadały na jej
policzki. Nie mogła się doczekać, kiedy wkoło zrobi się biało. Od razu przypomniała sobie
zimę w rodzinnych stronach: jazdę na saneczkach, bitwę śnieŜkami, ośnieŜone drzewa i pola.
Nawet większe niŜ zazwyczaj korki nie zdołały popsuć jej nastroju. Do studia Larry'ego
wpadła podniecona i roześmiana.
– Cześć, staruszku! – zawołała. – Jak udał się świąteczny weekend? – W długim
płaszczu i nasuniętej na czoło futrzanej czapeczce wyglądała prześlicznie. Policzki
zaróŜowione od chłodu, radośnie błyszczące oczy.
Larry odłoŜył aparat, popatrzył na nią pogodnie.
– Widzę, Ŝe pierwszy śnieg sprawił ci wielką przyjemność. Wyglądasz jak z
reklamówki zimowych wakacji.
– Jesteś niemoŜliwy. – Zdjęła płaszcz i czapeczkę, skrzywiła się z udaną przyganą. –
Wszystko kojarzy ci się tylko i wyłącznie z fotografią.
– Tak to juŜ jest, skrzywienie zawodowe. June mówi, Ŝe mam wyjątkowe oko do zdjęć
– dodał bez zastanowienia.
– June? – Popatrzyła na niego pytająco.
– Hm, no tak. Ona pasjonuje się fotografią.
– Rozumiem. – W jej tonie zabrzmiała lekka ironia.
– June bardzo interesuje się aparatami.
– Głównie pociągają ją zoom i szerokokątne obiektywy. – Z powagą kiwnęła głową.
– Hil, daj juŜ spokój – wymruczał Larry i zabrał się za ustawianie sprzętu.
Hillary podbiegła do niego, uścisnęła go serdecznie.
– Daj buziaka, spryciarzu. JuŜ ja cię znam!
– Przestań, Hil – wymamrotał, oswobadzając się z jej uścisku. – Co ty dzisiaj
przyszłaś tak wcześnie? Jesteś pół godziny przed czasem.
– Coś takiego! Wiesz, która jest godzina! – przewróciła oczami. Larry skrzywił się
tylko. – Pomyślałam, Ŝe przejrzę sobie gotowe zdjęcia.
– Tam leŜą – wskazał na zawalone papierami biurko w rogu studia. – Pozwól mi w
spokoju skończyć przygotowania.
– Tak, mistrzu. – Wycofała się w stronę biurka, znalazła teczkę ze zdjęciami. Zaczęła
oglądać je wnikliwie. Po jakimś czasie wyjęła fotkę, na której grała w tenisa. – Poproszę taką
odbitkę! – zawołała do Larry'ego. – Wyglądam tu jak zawodowa tenisistka. – Larry nie
odpowiedział. Popatrzyła w jego stronę. Był całkowicie pochłonięty swoim sprzętem. –
Oczywiście, Hillary, nie ma sprawy – odparła za niego. – Dla ciebie wszystko, złotko. Popatrz
tylko na siebie – ciągnęła z przejęciem, wlepiając wzrok w zdjęcie. – Wspaniała postawa i
całkowita koncentracja. Wimbledon stoi przed tobą otworem. – Odsapnęła i zaczęła innym
tonem: – Dzięki, Larry. Za wsparcie i słowa uznania. Naprawdę czuję się zakłopotana.
– Takich, co gadają do siebie, zamyka się w salach bez klamek – tuŜ za nią rozległ się
męski głos. Podskoczyła z wraŜenia. Zdjęcie wypadło jej z dłoni i poleciało na biurko. –
Nerwy w strzępach... to teŜ źle rokuje.
Odwróciła się, popatrzyła mu prosto w twarz. Z bliska. Mimowolnie zrobiła krok do
tyłu. To teŜ nie uszło jego uwagi. Wygiął kąciki ust.
– Nie Ŝyczę sobie, Ŝebyś się tak skradał.
– Przepraszam, ale... – urwał i znacząco wzruszył ramionami.
Uśmiechnęła się z ociąganiem.
– Czasami Larry wyłącza się w trakcie rozmowy i wtedy ja kontynuuję za niego. –
Kiwnęła ręką w stronę fotografa. – Sam zresztą zobacz. On nawet nie ma pojęcia, Ŝe ty tu
jesteś.
– Hm, moŜe powinienem to wykorzystać. – Odgarnął z jej twarzy pasmo włosów.
Wystarczyło, Ŝe poczuła ciepło jego dłoni, a serce zabiło jej jak oszalałe.
– Och, cześć, Bret! Skąd ty się tu wziąłeś?
Na dźwięk głosu Larry'ego, Hillary westchnęła głęboko. Choć sama nie wiedziała, czy
było to westchnienie ulgi, czy Ŝalu.
Powoli mijał grudzień. Zdjęcia posuwały się szybko, wyglądało na to, Ŝe mogą
zakończyć się przed BoŜym Narodzeniem. Kontrakt podpisany przez Hillary i Larry'ego
kończył się w marcu. Wprawdzie istniała teoretyczna szansa, Ŝe Bret da jej wolną rękę,
jednak wydawało się to mało prawdopodobne.
MoŜe znajdzie mi inne zlecenie na ten czas, spekulowała. A moŜe da mi wolne?
Jeszcze niedawno taka perspektywa by jej nie odpowiadała, ale teraz, co dziwne, wcale nie
budziła w niej oporów. Czemu to przypisać? PrzecieŜ lubiła tę pracę. Potem, gdy nadejdzie
pora, pomyśli o powaŜnym związku. Znajdzie kogoś, z kim będzie się czuła dobrze i
bezpiecznie, wyjdzie za niego, załoŜy rodzinę. To sensowny plan. Tylko dlaczego teraz nagle
wydał jej się tak mało emocjonujący, wręcz nudny i beznadziejny?
W ten grudniowy poranek w studiu Lany'ego panował wyjątkowy gwar. Kręciło się
teŜ znacznie więcej osób niŜ zazwyczaj. Dziś miała się odbyć szczególna sesja – z Hillary
jako mamą małego bobaska.
Część studia zaaranŜowano na wnętrze domowe. Wszystko było gotowe do zdjęć.
Jeszcze ostatnie poprawki fryzury i Hillary mogła wyjść na plan. Lany, ostatni raz
sprawdzając sprzęt, wymieniał uwagi z Bretem. Hillary popatrzyła na pochłoniętych rozmową
męŜczyzn, zatrzymała wzrok na sylwetce Breta. I skrzywiła się w duchu, zła na siebie za tę
chwilę słabości.
Odwróciła się i poszła przywitać się z mamą dziecka i z bobasem. Ten brzdąc okazał
się kompletnym zaskoczeniem – był wyjątkowo do niej podobny. Andy, jak przedstawiła go
młoda mama, miał czarne jak noc włoski i nieprawdopodobnie niebieskie oczka.
– Zdajesz sobie sprawę, jak trudno znaleźć malca o takiej urodzie? – Bret podszedł do
zajętych rozmową kobiet. Hillary trzymała dziecko na kolanach, bawiąc się z nim. Na dźwięk
głosu Breta oboje podnieśli na niego niebieskie oczy. – Niesamowite podobieństwo. I te
szafirowe oczy.
– CzyŜ on nie jest piękny? – z uśmiechem zapytała Hillary, delikatnie pocierając
policzkiem o jedwabiste włoski chłopczyka.
– Prześliczny – potwierdził. – Mógłby być twoim dzieckiem.
Te niebacznie rzucone słowa obudziły w niej dziwną tęsknotę. Opuściła powieki, by
nie widział wyrazu jej oczu.
– Rzeczywiście podobieństwo jest uderzające. To co, jesteśmy gotowi?
– Tak.
– Idziemy, kolego. – Podniosła się, oparła sobie dziecko na biodrze. – Trzeba się brać
do roboty.
– Pobaw się z nim – przykazał Larry. – Nie musisz robić niczego specjalnego, idź za
głosem serca. To ma być naturalne. – Popatrzył na okrągłą buzię chłopczyka. – On chyba
rozumie, co mówię.
– Oczywiście – z przekonaniem potwierdziła Hillary. – To bardzo mądre dziecko.
– Będziemy robić zdjęcia z ukrycia, Ŝeby go nie rozpraszać. Postaraj się nawiązać z
nim kontakt. Z takim małym szkrabem nie da się pracować dłuŜej niŜ kilka minut, potem
musi być przerwa.
Usiadła z Andym na miękkiej wykładzinie, rozłoŜyła zabawki. Cierpliwie układała
klocki z literkami, a malec z radością je rozrzucał. Zabawa nabierała tempa. Wkrótce Hillary
zapomniała o Lanym i trzaskającym aparacie. LeŜąc na brzuchu, z nogami w górze, układała
kolejną wieŜę z klocków. W pewnej chwili uwagę Andy'ego przyciągnęły jej włosy. Zacisnął
piąstkę wokół miękkiego pasma i próbował wsunąć je sobie do buzi.
Hillary przekręciła się na plecy, uniosła dziecko. Malec zagulgotał z radości,
zachwycony nową zabawą. Hillary połoŜyła go sobie na brzuchu i z uśmiechem przyglądała
się, jak Andy ze skupioną minką szarpie za perłowy guziczek jej bluzki. Nie mogła się
oprzeć, by nie przeciągnąć koniuszkiem palca po jego twarzyczce. I znowu przepełniła ją ta
rozpaczliwa tęsknota. Uniosła chłopczyka i kołysząc nim na boki, zaczęła wydawać dźwięki
imitujące silnik samolotu. Andy aŜ piszczał z radości.
Podniosła się razem z dzieckiem i zakręciła się wokół, przyciskając je mocno do
piersi. Tego chcę, uświadomiła sobie nagle, przytulając dziecko do siebie. Własnego
maleństwa. Poczuć na szyi uścisk drobnych rączek. Mieć dziecko z ukochanym męŜczyzną.
Zamknęła oczy, dotknęła policzkiem policzka Andy'ego. Gdy podniosła powieki, ujrzała
przed sobą oczy Breta.
Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. I wtedy spłynęło na nią olśnienie. To jest
ten męŜczyzna. To jego kocham, jego dziecko chcę trzymać w ramionach. Intuicyjnie
wiedziała o tym juŜ wcześniej, ale nie dopuszczała do siebie tej wiedzy.
Andy szarpnął ją za włosy. Czar prysł. Hillary odwróciła się, poruszona do głębi tym,
o czym przed chwilą myślała. Nie takie miała plany. Jak to się mogło stać?
Odetchnęła z ulgą, gdy Larry obwieścił koniec sesji. Musiała się zmuszać, by niczego
po sobie nie okazać.
– Rewelacja! – oznajmił Larry. – Po prostu brak mi słów. Oboje byliście świetni.
Wspaniała robota.
Mylisz się, poprawiła go w duchu. To nie była praca, a senne marzenie. Świat czystej
wyobraźni. MoŜe jej kariera teŜ jest tylko fantazją, moŜe całe jej Ŝycie jest jedynie
imaginacją? Czuła, Ŝe ogarnia ją histeria. Nie, dość tego. Nie czas na rojenia, na medytacje
nad stanem swoich uczuć, na szukanie odpowiedzi na te wszystkie prześladujące ją pytania.
– Teraz zrobimy sobie przerwę przed kolejną sesją.
– Lany popatrzył na zegarek. – Hil, idź coś zjeść, zanim zaczniesz się przebierać.
Masz jakąś godzinę luzu.
Ucieszyła się, Ŝe choć na trochę zostanie sama.
– Pójdę z tobą.
– Nie – zaoponowała, sięgając po płaszcz i pośpiesznie ruszając do drzwi. Bret
popatrzył na nią pytająco. Szybko zmieniła ton. – Z pewnością masz mnóstwo pracy.
– Owszem, ale od czasu do czasu muszę coś zjeść. Wziął od niej płaszcz i pomógł go
jej włoŜyć. Przez chwilę czuła na ramionach jego dłonie. Ciepło przenikało przez tkaninę,
paliło skórę. Poruszyła się niespokojnie. Zacisnął palce mocniej.
– Hillary, nie powiedziałem, Ŝe planuję zjeść ciebie na lunch – powiedział, zniŜając
głos. Oczy pociemniały mu niebezpiecznie. – Czy ty nigdy nie przestaniesz się mnie
obawiać?
Ulice były oczyszczone, ale na poboczach i zaparkowanych samochodach leŜała
warstewka śniegu. Wsiedli do auta. W zacisznym wnętrzu Hillary czuła się jak w pułapce.
Ukradkiem zerknęła na długie palce Breta na kierownicy mercedesa. Jechali skrajem Central
Parku. Powoli zaczęła się rozluźniać.
– Popatrz, jak jest pięknie – wskazała na mijane drzewa. Nagie gałęzie obsypane
ś
niegiem, śniegowe płatki lśniły w słońcu jak tysiące drobniutkich diamencików. –Uwielbiam
ś
nieg – paplała, by przerwać nieznośną ciszę.
– Wszystko wydaje się czyste, świeŜe i miłe. Od razu jest inaczej, jakby się było...
– W domu? – podpowiedział.
– Tak – odparła ciszej.
Dom, zamyśliła się. Gdyby Bret był przy niej, dom mógłby być wszędzie. Ale nigdy
mu tego nie powie. Nigdy się przed nim nie zdradzi. Miłość spadła na nią jak grom z jasnego
nieba.
Przy stoliku rozmawiała na obojętne tematy, jakby tym trajkotaniem starała się
zagłuszyć to, co naprawdę było dla niej najwaŜniejsze. I co chciała ukryć jak najgłębiej.
– Hillary, dobrze się czujesz? – nieoczekiwanie zapytał Bret, gdy na chwilę urwała, by
zaczerpnąć oddechu. –Ostatnio wydajesz mi się bardzo nerwowa. – Przyglądał się jej
badawczo, przenikliwie. Przez moment bała się, Ŝe wszystkiego się zaraz domyśli.
– Pewnie, Ŝe dobrze – odparła z wymuszonym spokojem. – Po prostu jestem
podekscytowana tym projektem. Niedługo skończymy zdjęcia i trochę się denerwuję.
– Jeśli tylko to cię niepokoi – jego ton zabrzmiał ostrzej, niŜ się spodziewała – to
niepotrzebnie się przejmujesz. Przewiduję wielki sukces. – Spojrzał na nią badawczo. – Jesteś
ś
wietna, Hillary. Zostaniesz zasypana propozycjami. Od pism, stacji telewizyjnych, agencji
reklamowych. Będziesz mogła wybierać i wybrzydzać.
– Och – tylko tyle zdołała z siebie wydusić. Bret spochmurniał.
– To cię nie cieszy? CzyŜ nie o tym zawsze marzyłaś?
– Oczywiście, Ŝe tak – odpowiedziała, siląc się na entuzjazm, którego w niej nie było.
– Jestem ci ogromnie wdzięczna, Ŝe dałeś mi taką szansę.
– Zachowaj tę wdzięczność dla siebie – uciął cierpko. – Ten projekt to nasze wspólne
dzieło. Sama sobie zapracowałaś na sukces. – Wyjął z kieszeni portfel. – Muszę wracać do
biura. Jeśli skończyłaś jedzenie, to po drodze podrzucę cię do studia.
W milczeniu skinęła głową. Nie miała pojęcia, co go tak zdenerwowało.
To juŜ jedne z ostatnich zdjęć, pomyślała Hillary, szykując się w niewielkim pokoju
na zapleczu studia. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze i z wraŜenia wstrzymała oddech.
Gdy wyjmowała ten peniuar z pudełka, wydał się jej ładny, ale bez wyrazu. Dopiero teraz,
gdy miała go na sobie, nabrał Ŝycia. Delikatna jak mgiełka, biała, cieniutka tkanina opływała
figurę i miękkimi falami opadała aŜ do kostek. Wycięcie pod szyją głębokie, ale nie
przesadnie.
Wcześniej Hillary pozowała do zdjęć w futrze z soboli. Na samo wspomnienie
westchnęła tęsknie. Larry uchwycił moment, gdy z rozkoszą i zachwytem zanurzyła buzię w
jedwabistym kołnierzu. Ale teraz, gdyby miała wybierać między futrem a tym peniuarem,
wybrałaby bieliznę. Bez sekundy namysłu.
Wyszła z zaplecza i popatrzyła na Larry'ego. Jak zwykle uwijał się wśród
rozstawionego sprzętu.
– O, dobrze, Ŝe juŜ jesteś gotowa. – Odwrócił się, popatrzył na nią uwaŜnie i gwizdnął
z uznaniem. – Wyglądasz fantastycznie, Hil. KaŜdy facet z miejsca zakocha się w tobie na
ś
mierć i Ŝycie. A kaŜda kobieta będzie chciała być taka, jak ty. Czasami nadal mnie
zaskakujesz.
Roześmiała się i podeszła do niego. Nagle ktoś otworzył drzwi studia. Odwróciła się,
biała mgiełka otulająca jej szczupłą sylwetkę zafalowała. Na progu stał Bret.
Z Charlene u boku. Na chwilę ich spojrzenia się skrzyŜowały, potem Bret przesunął
wzrokiem po sylwetce Hillary.
– Wyglądasz olśniewająco, Hillary.
– Dzięki – szepnęła. Przeniosła spojrzenie na Charlene i aŜ się wzdrygnęła. Charlene
mroziła ją wzrokiem.
– Właśnie zaczynamy – rzeczowo oznajmił Larry, przerywając rosnące napięcie. Trzy
głowy zwróciły się w jego stronę.
– Nie zwracajcie na nas uwagi – spokojnie rzekł Bret. – Róbcie swoje, my tylko
popatrzymy. Charlene koniecznie chciała zobaczyć projekt, który mnie tak pochłania.
Czyli Charlene ma bardzo duŜo do powiedzenia, przemknęło Hillary przez myśl.
Ogarnęła ją rozpacz, ale postanowiła wziąć się w garść. Nie pozwoli sobie na słabość, nie
pogrąŜy się w depresji.
– Stań tutaj, Hil – zarządził Larry, a ona usłuchała bez sprzeciwu.
Miękkie światło łagodnie oświetlało jej buzię, ozłacając skórę delikatnym blaskiem.
Lekka poświata z tyłu przeświecała przez cieniutką tkaninę, zachwycająco wydobywając
zarys zgrabnej sylwetki.
– Tak jest dobrze. – Oku Larry'ego nie uszedł Ŝaden szczegół. Włączył dmuchawę,
powiew lekki jak tchnienie poruszył tkaninę, rozwiał włosy modelki. – Doskonale.
Larry wziął aparat i zaczął robić zdjęcia.
– Świetnie. – Teraz unieś włosy. Dobrze, jeszcze raz. Zwariują na twoim punkcie. –
Sprawnie wydawał polecenia, Hillary dostosowywała się do nich bez namysłu. –Teraz
popatrz w obiektyw. Wyobraź sobie, Ŝe to męŜczyzna, którego kochasz. ZbliŜa się, by wziąć
cię w ramiona. –
Mimowolnie spojrzała na Breta stojącego z Charlene w odległym kącie studia. –
Hillaiy, spokojnie. To ma być uniesienie, nie panika. Jeszcze raz, kotku.
Przełknęła ślinę, zrobiła, co kazał. Powoli się rozluźniła, poddała wyobraźni. Niech
ten obiektyw będzie teraz Bretem. Patrzy na nią, a w jego spojrzeniu jest nie tylko pragnienie,
ałe miłość. ZbliŜa się, by ją objąć, przytulić do siebie mocno. Tak jak wtedy wieczorem. Jego
dłonie błądzą po jej ciele...
– Doskonale, Hillary. Super.
Zamrugała gwałtownie. Głos Larry^go wyrwał ją z rozmarzenia. Popatrzyła na niego
zdziwiona.
– Byłaś cudowna. Ja sam się w tobie zakochałem. Odetchnęła głęboko, przymknęła
oczy.
– To moŜe powinniśmy się pobrać i mieć gromadkę małych obiektywków –
wymamrotała i ruszyła na zaplecze.
– Bret, strasznie mi się podoba ten peniuar – głos Charlene zatrzymał ją w miejscu. –
Jest przepiękny. Koniecznie chcę go mieć – przemawiała zmysłowym, uwodzicielskim
głosem.
– Hm? Oczywiście – przystał, nie odrywając oczu od Hillary. – Jeśli tak ci na tym
zaleŜy.
Hillary aŜ otworzyła buzię. Tego się nie spodziewała. Przez kilka sekund niemo
wpatrywała się w Breta, potem wyszła ze studia.
W garderobie bezradnie oparła się o ścianę. Jak on mógł? Zamknęła oczy, zatkała z
bezradnej złości. PrzecieŜ oczami wyobraźni juŜ widziała, jak Bret ją obejmuje, przytula do
Niebie, przesuwa dłońmi po tej zwiewnej tkaninie... a teraz
lea flrij ikwlBiii Charlene. To ją Bret będzie przytulać, ją będzie podziwiać. Piekący
ból zamienił się w złość. Dobrze, skoro tak, niech go sobie biorą. Pośpiesznie wyplątała się z
białej tkaniny, sięgnęła po swoje ubranie.
Gdy weszła do studia, Charlene nie było. Bret siedział pochylony nad biurkiem
Larry'ego. Wyprostowała się, podeszła do niego z godnością i połoŜyła na blacie pudło z
bielizną.
– To dla twojej przyjaciółki. MoŜe najpierw oddaj do pralni.
Odwróciła się, ale Bret przytrzymał ją za rękę.
– Hillary, co cię tak gnębi? – Podniósł się i stanął tuŜ obok niej. Nadal nie puszczał jej
ręki.
– Co mnie gnębi? – powtórzyła, patrząc na niego gniewnie. – O co ci chodzi?
– Daj spokój – odrzekł nieco ostrzejszym tonem. Oczy mu pociemniały. – Jesteś
wściekła i chciałbym wiedzieć dlaczego.
– Wściekła? – Szarpnęła rękę. Daremnie. Dalej ją przytrzymywał. Zagotowało się w
niej. – Nawet jeśli, to wyłącznie mój interes. W kontrakcie nie było słowa, Ŝe mam ci się
zwierzać z najskrytszych uczuć. – Spróbowała uwolnić się, uŜywając drugiej ręki, ale Bret
przytrzymał ją za barki.
– Uspokój się – powiedział. – Co cię ugryzło?
– Chcesz wiedzieć? To zaraz cię oświecę! – parsknęła, włosy zafalowały jej wokół
głowy. – Przyszedłeś tu ze swoją rudowłosą damą i teraz ten peniuar ma być jej. Wystarczyło,
Ŝ
e powiedziała słowo, a ty natychmiast poleciłeś mi go oddać.
– I o to całe zamieszanie? – zdumiał się niepomiernie.
– O BoŜe, dziewczyno, jeśli tak ci na tym zaleŜy, dostaniesz go.
– Daruj sobie ten protekcjonalny ton! – wybuchnęła.
– Nie omamisz mnie świecidełkami. Zachowaj swoją hojność dla tych, którzy potrafią
ją docenić. I puść mnie!
– Nie puszczę, póki się nie uspokoisz i nie wyjaśnimy sobie wszystkiego do końca.
Poczuła łzy w oczach. Nie mogła ich powstrzymać.
– Ty nic nie rozumiesz – wykrztusiła z trudem.
– Przestań. – Zaczął palcami ocierać jej mokre od łez policzki. – Nie mogę znieść,
kiedy ktoś płacze. Nie mogę na to patrzeć. Hillary, błagam cię, przestań.
– Nie mogę – załkała rozdzierająco. Bret zaklął pod nosem.
– Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Nic z tego nie rozumiem. Bo
przecieŜ nie o tę szmatkę! –Chwycił pudło z biurka, wcisnął jej w ręce. – Charlene ma
mnóstwo takich rzeczy – dodał, by poprawić jej nastrój, ale jego słowa odniosły dokładnie
odwrotny efekt.
– Nie chcę! Nie chcę tego więcej widzieć! – wykrzyknęła głosem zmienionym przez
łzy. – Mam nadzieję, Ŝe spodoba się tobie i twojej przyjaciółce. – Odkręciła się na pięcie,
złapała płaszcz i biegiem wypadła ze studia.
Zatrzymała się na chodniku, opamiętała nieco. Jestem głupia! – wyrzucała sobie w
duchu. Widząc nadjeŜdŜającą taksówkę, zrobiła krok do przodu, ale w tym samym momencie
ktoś złapał ją za ramię.
– Mam juŜ dość twoich histerii, Hillary. I nie Ŝyczę sobie, by ktoś rzucał wszystko i
wychodził w połowie rozmowy – odezwał się cicho. W jego głosie brzmiała skrywana
groźba.
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Mylisz się. Zostało sporo do wyjaśnienia.
– Ty i tak nic byś nie zrozumiał – powiedziała cierpliwym tonem, jak dorosły
zwracający się do mało bystrego dziecka. – Jesteś męŜczyzną.
Usłyszała, jak nabiera powietrza. Przysunął się bliŜej.
– Pod tym względem masz rację. Jestem męŜczyzną – odezwał się, zniŜając głos do
szeptu. Przyciągnął ją do siebie i pocałował.
Kiedy wreszcie ją puścił, cofnęła się. Z trudem łapała powietrze.
– Skoro juŜ udowodniłeś swoją męskość, pora się zbierać. Naprawdę muszę juŜ iść.
– Wejdźmy na górę. Dokończymy naszą rozmowę.
– Ona juŜ została zakończona.
– Nie całkiem. – Zaczął ciągnąć ją w kierunku drzwi. Nie mogę tam iść, uzmysłowiła
sobie z lękiem. Nie mogę znaleźć się z nim sam na sam. Nie teraz, kiedy jestem tak
wytrącona z równowagi.
– Bret – odezwała się z wymuszonym spokojem. – Nie chcę robić scen, ale jeśli nadal
będziesz zachowywać się jak jaskiniowiec, zacznę krzyczeć. Sam mnie do tego zmuszasz. A
umiem się drzeć bardzo głośno.
– Nie zrobisz tego.
– Zrobię – skontrowała. – Zobaczysz.
– Hillary. – Próbował przemówić jej do rozsądku. –Powinniśmy wyjaśnić sobie
wszystko do końca.
– Słuchaj, nie zawracajmy sobie głowy czymś, co nie jest
tego warte. Poniosło nas, i ciebie, i mnie. Trudno, siało się. Przejdźmy nad tym do
porządku. Poszło o bzdurę.
– Wcześniej to wcale nie była dla ciebie taka bzdura.
– Bret, zostawmy to, proszę.
– No dobrze – przystał po zastanowieniu. – Zostawmy to na razie.
Westchnęła. Kącikiem oka dostrzegła nadjeŜdŜającą taksówkę. WłoŜyła palce do ust i
gwizdnęła. Bret uśmiechnął się.
– Ty nigdy nie przestaniesz mnie zdumiewać. Zamiast odpowiedzi usłyszał trzaśniecie
drzwiczek.
ROZDZIAŁ PI
Ą
TY
Ś
więta zbliŜały się wielkimi krokami. W mieście juŜ czuło się atmosferę BoŜego
Narodzenia. Świątecznie przystrojone ulice, gwiazdkowe dekoracje. Hillary oparła głowę o
szybę, zapatrzyła się na samochody mknące ulicą, ludzi śpieszących po chodnikach. Typowa
ś
wiąteczna krzątanina. Śnieg juŜ spadł, otulał świat białą pierzynką.
Zdjęcia zostały zakończone i przez ostatnie dni właściwie nie widziała Breta. Teraz
tak juŜ będzie, uświadomiła sobie nagle. Westchnęła, jej dobry nastrój prysnął. Pokręciła
głową. CóŜ, jutro jadę do domu na święta, pocieszyła się w duchu.
Na dziesięć dni przeniesie się w inny świat. To jej pomoŜe popatrzeć na wszystko z
innej perspektywy, wyciszyć się, zastanowić nad tym, co jest dla niej waŜne. Jeszcze raz
przemyśleć swoje plany – całkiem niedawno rozsądne i warte poświęcenia, a teraz dziwnie
nieciekawe, wręcz odpychające.
Ktoś zastukał do drzwi.
– Kto tam? – zapytała, kładąc rękę na klamce.
– Święty Mikołaj.
– Bret? – zdumiała się, nie wierząc własnym uszom.
– Nie dasz się oszukać, co? – Po chwili milczenia, dodał: – Wpuścisz mnie do środka
czy będziemy rozmawiać przez drzwi?
– Och, przepraszam – pośpiesznie zdjęła łańcuch, otworzyła drzwi. Bret stał niedbale
oparty o framugę.
– Widzę, Ŝe zaczęłaś się zamykać – rzekł, obrzucając Hillary spojrzeniem od stóp do
głów. Miała na sobie perłową welurową podomkę. Przeniósł wzrok na buzię dziewczyny. –
Wpuścisz mnie?
– Och, no jasne. – Przesunęła się, by zrobić mu przejście. Gorączkowo próbowała
wziąć się w garść. – Myślałam, Ŝe Święty Mikołaj wchodzi przez komin.
– Nie ten – odparł spokojnie. Zdjął płaszcz. – Chętnie bym przyjął szklaneczkę twojej
szkockiej. Okropnie dziś zimno.
– No nie, teraz dopiero czuję się mocno rozczarowana. Byłam przekonana, Ŝe Święty
Mikołaj wręcz uwielbia mleko i ciasteczka.
– Jeśli jest choć w połowie taki, za jakiego go mam, to zawsze chowa w kieszeni
płaszcza flaszeczkę czegoś mocniejszego.
– Co za cynizm – prychnęła. Poszła do kuchni. Tym fłzem bez problemu znalazła
butelkę. Nalała whisky do szklaneczki.
– Bardzo profesjonalnie – pochwalił Bret, przyglądamy się od progu jej poczynaniom.
– Nie przyłączysz się? Trzeba uczcić nadchodzące święta.
– Nie, dzięki. Odrzuca mnie od whisky. Ma taki smak, ze od razu kojarzy mi się z
mydłem.
– Niczego się nie napijesz?
Wyjęła dzbanek z sokiem pomarańczowym.
– Lubisz ryzyko, co? – zaŜartował. Poszli do salonu. – Podobno jutro jedziesz do
Kaasas? – zagadnął, siadając na kanapie.
Hillary przezornie usiadła na fotelu na wprost niego.
– Owszem. Jadę do domu. Wracam dopiero po Nowym Roku.
– W takim razie Ŝyczę ci wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku. – Uniósł
szklaneczkę. – Pomyślę o tobie, gdy wybije dwunasta.
– Podejrzewam, Ŝe będziesz zbyt zajęty, by o północy zaprzątać sobie mną głowę –
odparła impulsywnie.
Bret uśmiechnął się, upił łyk whisky.
– Na pewno znajdę minutę. Mam coś dla ciebie, Hillary. – Wstał, sięgnął do kieszeni i
wyjął niewielkie zawiniątko. Hillary zastygła z wraŜenia. Popatrzyła na pakie–cik, przeniosła
spojrzenie na Breta.
– Och, aleja... Nie pomyślałam... Jadła ciebie nic nie mam – wybąkała.
– Nic nie masz? – powtórzył powoli. Poczuła, Ŝe się rumieni.
– Bret, naprawdę. Ja nie mogę tego od ciebie przyjąć.
– Uznaj, Ŝe to podarek od cesarza dla jednego z jego poddanych. – PołoŜył jej na dłoni
paczuszkę.
– Masz dobrą pamięć – uśmiechnęła się blado.
– Jestem pamiętliwy jak słoń – odparł. – Otwórz. Popatrzyła na zawiniątko,
westchnęła.
– Nigdy nie mogę się oprzeć, gdy widzę prezent w świątecznym opakowaniu. –
Delikatnie szarpnęła elegancki papier. Z zapartym tchem popatrzyła na maleńkie
pudełeczko, podniosła wieczko. W wyłoŜonym aksamitem wnętrzu zajaśniały
szafirowe kolczyki.
– Przypominają twoje oczy, ciemnoniebieskie i pełne blasku – rzekł Bret. – Po prostu
nie mogłem ich nie kupić. Są wymarzone dla ciebie.
– Piękne, naprawdę – wyszeptała. Podniosła na niego oczy. – Nie powinieneś mi ich
kupować, ja...
– Nie powinienem – nie dał jej skończyć – ale jesteś zadowolona, Ŝe to zrobiłem.
– Tak. Bardzo się cieszę. I nie wiem, jak ci dziękować.
– Ale ja wiem. – Podniósł ją z fotela, otoczył ramionami. Delikatnie dotknął jej ust.
Wahała się jedynie przez mgnienie. PrzecieŜ to tylko podziękowanie, nic więcej,
usprawiedliwiła się szybko w duchu. Zatopiła się w jego ramionach. Gdy Bret oderwał od niej
usta, wirowało jej m głowie.
– Kolczyki są dwa. – Bret przygarnął ją do siebie, odszukał usta. Topniała w jego
objęciach. Zarzuciła mu ręce na szyję, zanurzyła palce we włosach. Zapomniała o boŜym
ś
wiecie.
Popatrzył na nią, oczy mu błyszczały.
– Szkoda, Ŝe masz tylko jedną parę uszu – rzekł zmienionym, miękkim głosem.
Hillary oparła głowę na jego piersi. Brakowało jej tchu.
– Bret, proszę – wyszeptała. – Gdy mnie całujesz, nie mogę myśleć.
– Teraz teŜ? – Dotknął ustami jej włosów. – To bardzo ciekawe. – Ujął ją dłonią pod
brodę, zajrzał w oczy. – Hilary, to bardzo niebezpieczne wyznanie. Mogę ulec pokuje i
wykorzystać sytuację. – Umilkł, badawczo przyglądając się delikatnej, bezbronnej buzi
dziewczyny. – Nie tym razem. – Puścił ją. Ledwie się powstrzymała, by znowu do niego nie
przywrzeć. Podszedł do stolika, wypił pozostałą w szklaneczce whisky. JuŜ w drzwiach
odwrócił się i uśmiechnął ujmująco. – Wesołych świąt, Hillary.
– Wesołych świąt, Bret – odpowiedziała szeptem.
Powietrze było świeŜe i rześkie. Na błękitnym niebie ani jednej chmurki. Szerokie,
ciągnące się po horyzont pola, rodzinne zabudowania...
– Tom, co tam tak długo robisz? – Hillary usłyszała głos mamy. Sarah Baxter wyszła z
kuchni, otarła dłonie o biały fartuch. – Hillary! – zawołała na widok córki stojącej na środku
pokoju. – Jesteś!
Hillary podbiegła do niej, uścisnęła ją serdecznie.
– Och, mamo, jak dobrze być w domu!
Sarah przytuliła Hillary, po chwili cofnęła się i popatrzyła na nią uwaŜnie.
– Kilka kilogramów więcej dobrze by ci zrobiło.
– A kogóŜ to przywiał nam nowojorski wiatr! – Od progu rozległ się wesoły głos
Toma Baxtera. Uścisnął córkę mocno. Pachniał świeŜym sianem i stajnią. – Niech no ci się
przyjrzę. – Ponad głową córki uśmiechnął się do Ŝony. – Dochowaliśmy się wspaniałej
córeczki, Sarah.
Oddychała domową atmosferą. Wszystko było jak zawsze. Na kuchni gotowały się
domowe potrawy, przepełniając dom apetycznym zapachem. Mama, nie przerywając pracy,
barwnie opowiadała o braciach i ich rodzinach. Hillary wzięła się do pomocy. Nie chciała
myśleć o Brecie. Lepiej się czymś zająć.
Mimowolnie dotknęła dłonią kolczyków. I w tej samej jhwili ujrzała przed sobą twarz
Breta. Był tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Pośpiesznie odwróciła głowę.
Rano obudziło ją słońce. Dziś jest BoŜe Narodzenie, przypomniała sobie. PołoŜyła się
późno, ale przez całą noc tylko przewracała się z boku na bok, daremnie próbując zasnąć.
Całymi godzinami wpatrywała się w sufit. Nie mogła przestać myśleć o Brecie. Widziała
przed sobą jego :u arz, jego oczy. I marzyła, by był przy niej, by wypełnił x>lesną pustkę w
jej sercu.
Teraz, za dnia, teŜ nie było lepiej. Znów wbiła oczy w sufit. Nic nie poradzę,
uzmysłowiła sobie bezradnie. CóŜ mogę zrobić? Kocham go. Kocham go i nienawidzę za to,
Ŝ
e on mnie nie kocha. Jak to się stało? Dlaczego? PrzecieŜ tak się broniłam, byłam czujna.
Jest arogancki, zaczęła w duchu wyliczać jego wady. Jest zapalczywy, wymagający i zbyt
pewny siebie. Tylko dlaczego wcale mi to nie przeszkadza? Dlaczego nie mogę przestać o
nim myśleć choćby na pięć minut?
Dziś jest BoŜe Narodzenie, przypomniała sobie znowu. Zamknęła oczy, by odepchnąć
od siebie obraz Breta. Musi >ię otrząsnąć.
Odrzuciła kołdrę, włoŜyła szlafrok i poszła do łazienki.
W domu juŜ panował ruch, z kuchni dobiegał gwar głosów. Wkrótce dom wypełnił się
ludźmi. Radosnym – vmowom przy choince nie było końca. Zgromadzeni Jomownicy i
goście składali sobie Ŝyczenia, oglądali prezenty.
Nieco później Hillary wymknęła się na dwór. Cienka warstewka lodu chrzęściła pod
nogami, śnieg skrzył się w słońcu. Chłodne powietrze szczypało w twarz, cisza dzwoniła w
uszach. Hillary szczelniej otuliła się znoszoną ojcowską kurtką, weszła do stajni. Bez
zastanowienia dołączyła do taty, który karmił konie.
– Moja dzielna pomocnica. Tak jak dawniej, co?
– Tak, chyba tak.
– Hillary – głos mu złagodniał, gdy zobaczył jej buzię.
– Co się stało?
– Nie wiem. – Westchnęła. – Czasami Nowy Jork jest dla mnie zbyt zatłoczony, zbyt
hałaśliwy. Czuję się jak w klatce.
– Sądziliśmy, Ŝe jesteś tam szczęśliwa.
– Byłam... jestem – poprawiła się i uśmiechnęła blado. – To cudowne miejsce, ciągle
się coś dzieje. – Odepchnęła od siebie obraz prześladujących ją szarych oczu.
– Czasami brakuje mi spokoju, przestrzeni, ciszy. Wiem, gadam bzdury. – Potrząsnęła
energicznie głową. – Po prostu zaczęłam tęsknić za domem. Ten ostatni projekt był
fascynujący, ale trochę męczący.
– Córeczko, jeśli coś cię dręczy... Czy mógłbym ci jakoś pomóc?
Przez chwilę kusiło ją, by oprzeć się na jego ramieniu i wyrzucić z siebie wszystkie
smutki, podzielić się wątpliwościami. Ale co komu z tego przyjdzie? Jak tata moŜe jej
pomóc? Pokochała nieodpowiedniego męŜczyznę, to wszystko. Bret złamał jej serce i nawet o
tym nie wiedział. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się do taty.
– Dzięki, ale nic takiego się nie stało. To tylko spadek
nastroju po dość wyczerpującej pracy. Pójdę teraz nakarmić kury.
Ś
wiąteczne zamieszanie wybiło ją z tych ponurych rozwaŜań. Śmiech, wesołe
rozmowy, krzyki i piski bawią–cych się dzieci skutecznie poprawiły jej nastrój.
Było juŜ późno, ale nie chciało się jej iść do łóŜka. Skuliła się w fotelu, zapatrzyła na
choinkowe lampki. Ponownie zaczęła myśleć o Brecie. Jak on spędza święta? We dwójkę z
Charlene, a moŜe na świątecznej kolacji w wiejskim klubie? Teraz pewnie siedzą sobie razem
przed kominkiem, opatrzeni w migoczący ogień.
Przeszyło ją ukłucie bólu, przepełniła mieszanina palącej zazdrości i czarnej rozpaczy.
Dni w rodzinnym domu mijały szybko. Hillary odpręŜyła się, uspokoiła.
Powtarzalność codziennych zajęć łagodziła napięte nerwy. Hillary zaczęła Ŝyć innym
rytmem, i buszujący po polach wiatr rozwiewał jej smutki. Długie Namotne spacery teŜ
zrobiły swoje. Z kaŜdym dniem wszystko wydawało się prostsze.
Ludzie z miasta nigdy tego nie pojmą, uświadomiła sobie nieoczekiwanie. Jak
mogliby zrozumieć coś, co jest ti zupełnie obce? RozłoŜyła szeroko ręce, popatrzyła na
ciągnącą się w nieskończoność przestrzeń. Zamknięci * supernowoczesnych apartamentach
ze szkła i stali nie wiedzieli, co to znaczy być częścią natury.
Kocham tę ziemię, uzmysłowiła sobie, krzyŜując mocno ramiona. Gdy czuję ją na
palcach, latem pod bosymi stopami. Kocham ten czysty, świeŜy zapach. Tak naprawdę, choć
zaszłam tak daleko, nadal jestem wiejską
dziewczyną. Ruszyła w stronę domu. I co teraz? Co powinnam zrobić? Mam przed
sobą karierę, mieszkam w Nowym Jorku. Mam dwadzieścia cztery lata. Nie mogę tak po
prostu wszystkiego rzucić i wrócić na farmę. Nie. Potrząsnęła głową, czarne włosy
zafalowały. Muszę wracać do miasta i robić swoje.
Gdy wchodziła do domu, zadzwonił telefon.
– Halo? – odezwała się, zdejmując kurtkę.
– Cześć, Hillary.
– Bret?
– Co u ciebie?
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Rozpaczliwie próbowała się opanować. – Nie
spodziewałam się, Ŝe zadzwonisz. Czy jest jakiś problem?
– Problem? – powtórzył. – AleŜ skąd. Pomyślałem tylko, Ŝe na wszelki wypadek
przypomnę ci o Nowym Jorku. śebyś nie zapomniała wrócić.
– Nie zapomnę. – Nabrała powietrza. – Czy moŜe masz jakieś plany w związku ze
mną? – przybrała profesjonalny ton.
– Czy mam plany? CóŜ, moŜna to tak ująć. – Umilkł na chwilę. – JuŜ ciągnie cię do
pracy?
– Hm, tak. Nie chcę wyjść z rytmu.
– Rozumiem.
Ty nic nie rozumiesz, pomyślała z Ŝalem i złością.
– Zobaczymy, co się da zrobić. Szkoda by było nie wykorzystać twoich talentów. –
Mówił z roztargnieniem, jakby juŜ układał w głowie jakiś plan.
– Wiem, Ŝe wymyślisz coś ciekawego – dorzuciła rzeczowym tonem.
– Hm, wracasz w korku tygodnia?
– Tak.
– Odezwę się. Na razie nie planuj sobie czasu – dodał. – Postawimy cię przed
obiektywem, skoro tak ci na tym zaleŜy.
– Dobrze. W takim razie... dziękuję za telefon.
– No to do zobaczenia po powrocie.
– Bret... – gorączkowo szukała pretekstu, by przedłuŜyć rozmowę.
– Słucham?
– Nie, nic. – Zamknęła oczy. – Będę czekać na twój telefon.
– Świetnie. – Umilkł. I dodał miękko: – Miłego pobytu w domu, Hillary.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Pierwsze, co zrobiła po wejściu do mieszkania, to telefon do Larry'ego.
Nieoczekiwanie w słuchawce rozległ się kobiecy głos. Hillary zawahała się.
– Przepraszam, to chyba pomyłka... – wycofała się grzecznie.
– Hillary, to ty? – kobieta nie dała jej dokończyć. – Tu June.
– June? – powtórzyła zaskoczona. Opamiętała się szybko. – Jak się miewasz?
Przyjemnie spędziłaś święta?
– Doskonale, dziękuję. Larry mówił, Ŝe na święta pojechałaś do domu. Jak było?
Odpoczęłaś trochę?
– Tak, jasne.
– Hillary, poczekaj, zaraz zawołam Larry'ego.
– Och, moŜe nie, ja...
Nie dokończyła, bo w słuchawce rozległ się głos Lar–ry'ego. Zaczęła gorączkowo
przepraszać.
– Hil, nie wygłupiaj się. June pomaga mi porządkować stare papiery.
– Chciałam ci tylko dać znać, Ŝe juŜ jestem z powrotem – wyjaśniła. – Tak na wszelki
wypadek.
– Hm, dobrze. Wiesz co, moŜe powinnaś odezwać się do Breta. W końcu
podpisaliśmy kontrakt – zastanowił się Larry. – Zadzwoń do niego, tak będzie najlepiej.
– Nie przejmuj się Bretem – odparła. – Powiedziałam mu, Ŝe będę w Nowym Jorku po
pierwszym stycznia. –I dodała ciszej: – On wie, gdzie mnie znaleźć.
Minęło kilka dni, a Bret się nie odezwał. Przez prawie cały czas Hillary siedziała w
domu. Na zewnątrz było zimno i ponuro, pogoda nie zachęcała do wyjścia. W dodatku Hillary
miała podły nastrój. Oczami wyobraźni widziała ogromne, otwarte przestrzenie rodzinnego
Kansas, w mieście czuła się jak w więzieniu. Całymi godzinami wystawała w oknie,
wpatrując się w zatłoczone ulice. 1 ogarniała ją coraz większa rozpacz.
Któregoś wieczoru umówiła się z Lisa na wspólną kolację i plotki. Siedziały w kuchni,
Hillary myła sałatę. Zadzwonił telefon. Hillary popatrzyła na mokre dłonie i poprosiła Lisę,
by odebrała.
Lisa podniosła słuchawkę i odezwała się najbardziej oficjalnym tonem, na jaki mogła
się zdobyć.
– Rezydencja pani Hillary Baxter. Mówi Lisa MacDo–nald. Słucham...
– Lisa! – z dezaprobatą roześmiała się Hillary, biegnąc do telefonu. – Jesteś
niemoŜliwa! Nie moŜna mieć do ciebie za grosz zaufania.
– Spokojnie, nie denerwuj się – odparła Lisa, podając jej słuchawkę. – To jakiś męski i
bardzo zmysłowy glos.
– Dzięki. – Hillary przyłoŜyła słuchawkę do ucha. –Przepraszam, mojej koleŜance
zebrało się na Ŝarty.
– Nic się nie stało. To najciekawsza rozmowa, jaka mi się dziś przydarzyła.
– Brct? – AŜ do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo pragnęła usłyszeć jego
głos.
– Zgadłaś od pierwszego razu. Witamy w betonowej dŜungli. Hillary. Jak było w
Kansas?
– Dobrze – wymamrotała. – Dziękuję.
– Hm, wiele się dowiedziałem. Święta były przyjemne?
– Tak, bardzo. – Dźwięk jego głosu sprawił, Ŝe nie mogła zebrać myśli. – A jak tobie
minęły święta? – zapytała pośpiesznie. – Było miło?
– Owszem, choć z całą pewnością znacznie spokojniej niŜ u ciebie.
– W kaŜdym razie inaczej – podsumowała.
– Tak czy siak juŜ to mamy za sobą. Dzwonię do ciebie w związku z weekendem.
– W związku z weekendem?
– Tak. Planuję wycieczkę w góry.
– Wycieczkę w góry?
– Czy ty jesteś papugą? – zirytował się nieco. – Masz juŜ jakieś plany na weekend?
– Zaraz, chyba...
– AleŜ dziś jesteś rozmowna – zniecierpliwił się.
– Nie. To znaczy, nie mam nic szczególnie waŜnego...
– To dobrze. Byłaś kiedyś na nartach?
– Na nartach? W Kansas? – Odzyskała zimną krew. – PrzecieŜ tam nie ma gór.
– No tak – potaknął z roztargnieniem. – Mam pomysł na zimowe zdjęcia. Śliczna
dziewczyna bawi się na śniegu. Mam górską chatkę w Adirondacks, to niedaleko Lakę
George. Doskonale się do tego nada. W ten sposób uda się nam połączyć przyjemne z
poŜytecznym.
– Nam? – zaniepokoiła się.
– Nie masz powodów do obaw – zapewnił ją. – Nie zamierzam wywieźć cię na
odludzie i uwieść. – Urwał, po chwili zaśmiał się pogodnie. – Czuję, Ŝe się zarumieniłaś!
– Bardzo śmieszne – fuknęła. Dlaczego on zawsze czyta w jej myślach? – Teraz
przypominam sobie, Ŝe jednak na ten weekend mam coś wyjątkowo pilnego, więc...
– Daj spokój, Hillary – znowu jej przerwał. – Podpisałaś kontrakt. Jesteś zobligowana
do pracy dla „Modę” jeszcze przez dobrych kilka tygodni. Zresztą sama chciałaś, bym znalazł
ci jakieś zajęcie.
– No tak, ale...
– Jeśli wątpisz, przeczytaj jeszcze raz umowę. I zarezerwuj sobie ten weekend. Nie bój
się, jadą z nami Lany i June. Potem dojedzie jeszcze Bud Levis, mój asystent i dyrektor
artystyczny.
– Aha.
– Ja... to znaczy „Modę”... – ciągnął Bret – zatroszczymy się o stroje dla ciebie. Wiec
tym sobie nie zawracaj głowy. W piątek przyjadę o wpół do ósmej rano. Bądź gotowa.
OdłoŜyła słuchawkę, zapatrzyła się przed siebie niewi–dzącym wzrokiem, pogrąŜona
w myślach.
– Co się stało? – Lisa wynurzyła się z kuchni. – Wyglądasz jak ogłuszona.
– Jadę na weekend w góry – odpowiedziała cicho.
– W góry? – z przejęciem powtórzyła Lisa. – Z męŜczyzną o fascynującym głosie?
– To słuŜbowy wyjazd – wyjaśniła. – Dzwonił Bret Bardoff. Tam będzie sporo osób –
dodała.
Piątkowy poranek był zimny, ale na szczęście zapowiadał się piękny dzień.
Spakowana torba stała obok kanapy, a Hillary kończyła drugą filiŜankę herbaty. Zadzwonił
dzwonek u drzwi.
– Dzień dobry, Hillary – powitał ją Bret. – Jesteś gotowa na zdobywanie nieznanego
lądu?
W tym stroju wyglądał jak rasowy podróŜnik. Krótki koŜuszek, grube sztruksy,
zimowe buty. W niczym nie przypominał wymuskanego biznesmena. Zacisnęła palce na
klamce, przybrała obojętną minę.
Gdy wszedł do środka, zaniosła do kuchni filiŜankę. Sięgnęła po płaszcz, narzuciła go
na siebie. ZałoŜyła ciemnobrązową czapeczkę. Bret przyglądał się temu w milczeniu.
– Jestem gotowa – powiedziała i zwilŜyła językiem usta. – Idziemy?
Bret kiwnął głową, schylił się po jej torbę. Chciała zrobić to samo. Szarpnęła się w
ostatniej chwili, bo omal się nie zderzyli. Wyprostowała się i zarumieniła gwałtownie. Bret
uśmiechnął się lekko, ujął ją za rękę i poprowadził do drzwi.
Wkrótce znaleźli się za miastem. Bret płynnie prowadził auto, kierując się na północ.
Co jakiś czas zamieniali ze sobą kilka zdań. Powoli Hillary się odpręŜała. W ciepłym wnętrzu
samochodu było jej wygodnie i całkiem miło. Z ciekawością obserwowała mijane po drodze
osady i miasteczka. Do tej pory stan Nowy Jork kojarzył się jej z Manhattanem i wieŜowcami.
Bez zastanowienia podzieliła się z Bretem tym wraŜeniem. Zdjęła czapkę, ciemna kaskada
włosów opadła jej na ramiona.
– Dopiero się przekonasz, jak naprawdę wyglądają te
^ony – Bret uśmiechnął się wesoło. – Tu naprawdę jest wszystko: góry, doliny, lasy.
Myślę, Ŝe ci się spodoba.
– Do tej pory Nowy Jork kojarzył mi się wyłącznie z miejscem, gdzie pracuję –
przyznała, obracając się w jego stronę. – Głośny, zatłoczony i nieprawdopodobnie
wciągający, ale czasami niesamowicie męczący. Przez ten ciągły ruch, ciągły pęd. Tym
bardziej doceniam ciszę, gdy wracam do domu w Kansas.
– Tam nadal jest twój dom, prawda? – Odniosła wraŜenie, Ŝe jego myśli nagle
poszybowały w zupełnie innym kierunku.
Ciągle jechali na północ. Straciła poczucie czasu, zafascynowana zmieniającą się
scenerią. Gdy na horyzoncie zarysowały się dalekie góry, niemal podskoczyła z wraŜenia.
Bezwiednie złapała Breta za ramię.
– Zobacz! – zawołała. – Prawdziwe góry! Odwróciła się, popatrzyła na niego
rozpromieniona.
Odwzajemnił uśmiech, a jej serce zatrzepotało w piersi. Znowu popatrzyła na góry.
– Pewnie uwaŜasz, Ŝe zachowuję się jak dziecko, ale nigdy przedtem nie widziałam
gór.
– Bardzo mi się podoba takie świeŜe spojrzenie. UwaŜam, Ŝe jesteś czarująca.
Ujął ją za rękę, odwrócił jej dłoń wnętrzem do góry i pocałował. Od tego pocałunku
przebiegł ją słodki dreszcz. Przyzwyczaiła się do jego drwiących uwag i irytujących
uśmieszków, ale wobec takich gestów była bezbronna. A przecieŜ powinna mieć się przed
nim na baczności. Tylko jak to zrobić? Jak ma się bronić przed jego urokiem?
– Napiłbym się kawy. – Głos Breta wyrwał ją zamy–
ś
lenia. – A ty? Nie masz ochoty na filiŜankę herbaty?
– zapytał, odwracając się do niej.
– Bardzo chętnie – odparła.
Bret wjechał do mijanego miasteczka, zatrzymał się na parkingu przed niewielką
knajpką. Otworzył drzwi i wysiadł. Hillary zrobiła to samo. Z zachwytem popatrzyła na
wznoszące się w niebo góry.
– Wydają się wyŜsze, niŜ są w istocie – rzekł Bret. – Mają ledwie kilkaset metrów nad
poziom morza. Chciałbym zobaczyć twoją minę na widok Alp czy Gór Skalistych.
Wziął ją za rękę i pociągnął do kawiarenki. W środku panowało przyjemne ciepło.
Usiedli przy małym stoliku. Hillary zdjęła płaszcz, wlepiła wzrok w krajobraz za oknem.
– Dla mnie kawę, a dla pani herbatę – zamówił Bret.
– Hillary, nie jesteś głodna?
– Słucham? Och, nie... to znaczy moŜe trochę – przypomniała sobie, Ŝe przecieŜ nie
jadła śniadania.
– Mają fantastyczne ciasto kawowe – kusił Bret. Nim zdąŜyła zaoponować, zamówił
dwie porcje.
– Zwykle nie jadam takich rzeczy – zaprotestowała, marszcząc czoło.
– Hillary, złotko, jeden kawałek ciasta nie zrobi Ŝadnej szkody twojej figurze. A
zresztą – dodał z irytującą szczerością – spokojnie mogłabyś odrobinę przytyć.
– Tak uwaŜasz? – Zdenerwował ją nieco tym stwierdzeniem. Uniosła dumnie brodę. –
Jakoś do tej pory nikt nie miał zastrzeŜeń.
– Nie wątpię. Ja teŜ Ŝadnych nie wnoszę. Wysokie, wiotkie dziewczyny bardzo mi się
podobają. ChociaŜ –
ciągnął, pochylając się i odgarniając jej z twarzy pasemko włosów – taka kruchość
czasami trochę rozprasza.
– Bardzo mi się podoba ta jazda – dyplomatycznie zmieniła temat. – Ile jeszcze przed
nami?
– Jesteśmy w połowie drogi. – Sięgnął po śmietankę do kawy. – Koło południa
powinniśmy być na miejscu.
– A jak dojedzie reszta?
– Lany i June zabiorą się jednym samochodem. –Uśmiechnął się. nabił na widelczyk
kawałek ciasta. – MoŜna powiedzieć, ze przyjadą na doczepkę do sprzętu Larry'ego. 1 tak nie
mogę się nadziwić, Ŝe ten dziwak zgodził się zabrać June. W jednym aucie z jego
drogocennymi aparatami.
– Nie moŜesz się nadziwić? – uśmiechnęła się.
– Chyba nie powinienem tak reagować – przyznał, kiwając głową. – ZauwaŜyłem, Ŝe
nasz ulubiony fotograf coraz bardziej przychylnie spoziera na moją sekretarkę. Był
wyjątkowo zadowolony z perspektywy tej wspólnej podróŜy.
– Parę dni temu, gdy do niego zadzwoniłam, June pomagała mu porządkować stare
papiery. AŜ się nie chce wierzyć, Ŝe zgodził się na coś takiego. – Podniosła widelczyk z
ciastem, popatrzyła na Breta. – Larry naprawdę zainteresował się June. Kobietą z krwi i kości.
– KaŜdemu to się zdarza – podsumował gładko.
Cichy szum silnika działał uspokajająco, ciepło panujące we wnętrzu auta usypiało.
Hillary początkowo chłonęła wzrokiem krajobraz, potem powoli rozluźniła się, oparła
wygodniej i przymknęła oczy. Powieki ciąŜyły, znajomy głos opowiadającego coś Breta
działał kojąco. Nawet się nie spostrzegła, kiedy usnęła.
Poruszyła się niespokojnie, gdy zmieniła się droga. Obudziła się. Jej głowa
spoczywała na ramieniu Breta. Wyprostowała się pośpiesznie.
– Och, przepraszam, Ŝe zasnęłam. Długo tak spałam?
– MoŜna tak powiedzieć' – z uśmiechem patrzył, jak odgarnia z twarzy potargane
włosy. – Przez dobrą godzinę.
– Godzinę? – powtórzyła z niedowierzaniem. – To gdzie teraz jesteśmy? –
wymamrotała, wyglądając przez okno. – DuŜo straciłam?
– Troszeczkę. Jesteśmy na bocznej drodze prowadzącej do mojej chatki.
– Jak tu pięknie! – zachwyciła się, juŜ całkiem rozbudzona.
Po obu stronach drogi rosły dorodne sosny, teraz pokryte śniegiem. Zielone igiełki
skrzyły się w słońcu, biały puch przykrywał gałęzie, przysłaniał skały. Cała ziemia była
pokryta miękkim, białym dywanem.
– Ile tu drzew! – Wychyliła się, by wyjrzeć przez okno z jego strony. Niechcący
potrąciła go kolanem.
– Tu jest cały las.
– Nie nabijaj się ze mnie. – śartobliwie szturchnęła go w ramię. – Dla mnie to
wszystko jest zupełnie nowe. –Znowu zapatrzyła się w okno.
– Wcale się nie nabijam. Twój entuzjazm jest zaraźliwy.
Bret zatrzymał samochód. Hillary aŜ jęknęła. Na niewielkiej polance wznosiła się
drewniana górska chatka. Promienie słońca odbijały się w oknach, wokół obsypane śniegiem
drzewa, ziemia zasłana białym puchem.
– Chodź, zobacz z bliska – zachęcił ją Bret. Wysiadł, wyciągnął do niej dłoń. Ręka w
rękę ruszyli w stronę
domku. Śnieg skrzypiał pod stopami, rześkie powietrze chłodziło twarz. W pobliŜu
domku płynął wartki strumień, lodowe sopelki odbijały światło. Hillary, ciągnąc Breta za
rękę, popędziła w stronę strumienia.
– Jak tu pięknie – wyszeptała. Rozejrzała się wokół, ogarniając wzrokiem polankę,
otaczający ją las, wznoszące się góry. – Prawdziwa, niczym nieskaŜona natura, taka jak przed
wiekami.
– Czasami uciekam tu z miasta – powiedział. – Gdy czuję, Ŝe w biurze zaczynam się
dusić, gdy juŜ mam dość.
Popatrzyła na niego z nieukrywanym zdumieniem. Nie spodziewała się takiego
wyznania. Przez myśl jej nie przeszło, Ŝe ktoś taki jak on moŜe potrzebować chwili oddechu,
szukać samotności, by odreagować miejski stres. UwaŜała go za twardego biznesmena. Teraz
nagle zobaczyła go w innym świetle.
Bret odwrócił się, popatrzył jej w oczy.
– Poza tym to zupełne odludzie – dodał lŜejszym tonem.
Oczy się jej rozszerzyły, poczuła ogarniającą ją panikę. Uciekła wzrokiem, by Bret się
niczego nie domyślił. Popatrzyła na otaczające ich skały i drzewa. Byli w środku dziczy,
zupełnie sami. Bezwiednie zagryzła usta. Powiedział, Ŝe przyjedzie jeszcze kilka osób. A jeśli
skłamał? Czy powinna mu wierzyć? Nie zadała sobie trudu, by zadzwonić do Lar–ryego, w
ogóle o tym nie pomyślała. A jeśli...
– Uspokój się, Hillary – usłyszała jego śmiech. – Nie porwałem cię. Reszta wkrótce
się zjawi. – Celowo mnie podpuścił, uzmysłowiła sobie. Wezbrała w niej złość. Odwróciła
się, by powiedzieć, co o nim myśli, ale nim otwo–
rzyła usta, Bret dodał: – Oczywiście, jeŜeli nie pobłądzą i tu trafią. – Uśmiechnął się
znowu. Wziął za rękę zmieszaną dziewczynę i pociągnął w stronę domku.
Wnętrze było zaskakująco przestrzenne. Wysoki belkowany sufit, drewniane schody
wiodące na galeryjkę, ogromne okna, kamienny kominek zajmujący całą ścianę. Sosnową
podłogę zdobiły owalne, kolorowe chodniczki.
– Jak tu pięknie – z rozmarzeniem powiedziała Hillary. Podeszła do okna.
Podszedł do niej, zdjął z niej płaszcz.
– Co to za zapach? – wymruczał, delikatnie masując jej kark. – Zawsze taki sam,
ulotny i bardzo przyjemny.
– To kwiat jabłoni.
– Hm, nie zmieniaj go, bardzo do ciebie pasuje... Umieram z głodu – oznajmił
nieoczekiwanie, odwracając ją ku sobie. – MoŜe coś przyrządzimy? Mogłabyś otworzyć jakąś
puszkę, a ja przez ten czas rozpalę kominek. Kuchnia jest dobrze zaopatrzona, na pewno
znajdziesz coś odpowiedniego.
– Dobrze – przystała z uśmiechem. – PrzecieŜ nie mogę dopuścić, Ŝebyś padł z głodu.
Gdzie jest kuchnia?
Kuchnia była urządzona ze staroświeckim wdziękiem. Hillary z rezerwą popatrzyła na
kuchenkę. Taką chyba miała jej babcia. Dopiero po chwili spostrzegła, Ŝe to tylko stylizacja.
Kuchenka była jak najbardziej współczesna. Przelewała zupę z puszki do garnka, gdy
usłyszała kroki wchodzącego do kuchni Breta.
– Szybko się sprawiłeś! – zawołała z podziwem. –Chyba byłeś wzorowym skautem.
– Mam taki zwyczaj, Ŝe przed wyjazdem z domku zo–
stawiam przygotowany kominek – wyjaśnił, stając za nią. – Kiedy przyjeŜdŜam,
wystarczy podłoŜyć zapałkę.
– Jesteś świetnie zorganizowany – podsumowała.
– Jesteś dobrą kucharką, Hillary?
– KaŜdy potrafi otworzyć puszkę, do tego nie trzeba szczególnych zdolności – głos u
wiązł jej w gardle, bo Bret rozsunął jej włosy na karku i delikatnie musnął ustami skórę szyi.
– Zacznę szykować kawę – powiedziała pośpiesznie, próbując oswobodzić się z jego uścisku.
Nie puścił jej. Jego usta nadal błądziły po jej karku. – Myślałam, Ŝe jesteś głodny...
– Bo jestem – wyszeptał, skubiąc zębami jej ucho. –I to szalenie.
Wtulił twarz w wygięcie jej szyi.
– Bret, nie – jęknęła bezradnie, czując ogarniającą ją falę gorąca. Wiedziała, Ŝe musi
natychmiast się wycofać. Inaczej przepadnie.
Bret wymamrotał coś, przygarnął ją mocniej i całował szaleńczo.
Znała jego pocałunki, ale teraz było inaczej. Wcześniej zawsze się kontrolował. Teraz
całował ją mocno, namiętnie, nie zwaŜając na jej protesty. Przestała walczyć; poddała się
pieszczocie, ogarnięta radosnym uniesieniem. Przylgnęła do niego całym ciałem, rozkoszując
się pocałunkami, palącym dotykiem jego rąk.
Przed domem rozległ się odgłos podjeŜdŜającego samochodu. Bret zaklął, oderwał
usta od Hillary i westchnął.
– Znaleźli nas, Hillary. Lepiej otwórz jeszcze jedną puszkę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Za drzwiami słychać było gwar głosów, śmiech Junc i znajomy głos Larry'ego. Bret
wyszedł im na powitanie, Hillary stała nieruchomo, poraŜona tym, czego doświadczyła
ledwie parę sekund temu. Gdyby nie przyjazd June i Lanyego nie wiadomo, jak to by się
skończyło. Oboje, i ona, i Bret, stracili nad sobą kontrolę. To, co czuła, porywało i
oszałamiało, budziło tak dzikie, nieokiełznane pragnienia, Ŝe chyba by uległa. Przycisnęła
dłonie do rozpłomienionych policzków, podeszła do kuchenki. MoŜe, jeśli zajmie się czymś
prozaicznym, szybciej ochłonie.
– Cześć, widzę, Ŝe Bret juŜ znalazł ci zajęcie! – June, obładowana torbami z
zakupami, weszła do kuchni.
– Cześć! – Hillary odwróciła się. – Co masz w tych torbach?
– Zapasy na długi zimowy weekend. – Zaczęła wyjmować z toreb przywiezione
zakupy: mleko, sery, róŜne produkty.
– Jak zwykle perfekcyjna – skomentowała Hillary. Rozluźniła się wreszcie i
uśmiechnęła do June.
– Nie jest łatwo być doskonałym – z westchnieniem stwierdziła June. – Ale cóŜ,
niektórzy juŜ się z tym rodzą.
Gdy zupa była gotowa, zasiedli w jadalni przy wielkim, wygodnym stole. Cała
czwórka jadła z ogromnym apety–
tern. Początkowo Hillary była trochę spięta, jednak powoli napięcie ustąpiło. Bret
zachowywał się całkiem naturalnie, jakby nic się nie stało. Stopniowo Hillary uspokoiła się,
włączyła do rozmowy.
Po posiłku panowie zostali na dole, by omówić szczegóły jutrzejszych zdjęć, Hillary i
June poszły na górę obejrzeć swój pokój. Nie zawiodły się – przestronna sypialnia była
wykończona w drewnie. Ogromne oka wychodziły na las i góry. Kolorowe narzuty
przykrywały dwa łóŜka, mosięŜne lampy harmonizowały z drewnianymi meblami, oblewały
wnętrze miękkim światłem.
Hillary zaczęła wyjmować stroje na jutrzejszą sesję, June wyciągnęła się na łóŜku.
– CzyŜ tu nie jest fantastycznie? – zapytała, wpatrując się w wysoki sufit. Westchnęła
z zadowoleniem. – śadnych telefonów, maszyn do pisania, interesantów. MoŜe nas zasypie i
zostaniemy aŜ do wiosny?
– O ile Lany przywiózł wystarczająco duŜo filmów. Inaczej to marzenie ściętej głowy
– zareplikowała Hillary. Wyjęła z torby czerwoną kurtkę i narciarskie spodnie. –To będzie
ś
wietnie wyglądać na Śniegu.
– Ty będziesz świetnie w tym wyglądać – sprostowała June. ZałoŜyła ręce pod głowę.
– To twój kolor. Na białym śniegu, przy twoich włosach i karnacji... Szef ma oko. Nigdy się
nie myli.
Nieoczekiwanie ciszę za oknem przerwał dźwięk samochodu. Podbiegły do szyby.
Bud Lewis pomagał Charlene wysiąść z auta.
– No cóŜ – skrzywiła się June. Westchnęła. – Choć chyba raz się pomylił.
Hillary z niedowierzaniem wpatrywała się w płomienne włosy Charlene.
– Nie wiedziałam... Bret nic nie mówił, Ŝe ona teŜ tu będzie... – Była zła. Nie tak
wyobraŜała sobie ten weekend.
– Być moŜe teraz ja się mylę, ale z tego co wiem, Bret teŜ nie miał o tym pojęcia. –
June odwróciła się, oparła plecami o parapet. – MoŜe ją wepchnie w śnieg.
– MoŜe – odmruknęła Hillary, z hałasem zamykając walizkę. To jej trochę pomogło. –
A moŜe ucieszy się na jej widok.
– Niczego się nie dowiemy, jeśli będziemy tu siedzieć.
– June zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi. –Chodź, przekonajmy się na
własne oczy.
JuŜ na schodach usłyszały głos Charlene.
– Chyba nie masz mi za złe, Ŝe przyjechałam bez zapowiedzi? Chciałam ci zrobić miłą
niespodziankę.
W tym właśnie momencie weszły do salonu. Hillary zdąŜyła spostrzec, jak Bret
jedynie wzrusza ramionami. Siedział na kanapce przed kominkiem.
– Chatka na odludziu nie jest w twoim stylu, Charlene
– odparł spokojnie. – Skoro miałaś ochotę przyjechać, trzeba mi było powiedzieć to
wprost, a nie wmawiać Bu–dowi, Ŝe ma cię tu przywieźć na moje polecenie.
– Kochanie, to było tylko niewinne kłamstewko. – Pochyliła głowę, zatrzepotała
rzęsami. – Mała intryga.
– Miejmy nadzieję, Ŝe ta „mała intryga” nie zmieni się w „wielką nudę”. Od
Manhattanu dzieli nas szmat drogi.
– Ja przy tobie nigdy się nie nudzę.
Ten pieszczotliwy głos działał Hillary na nerwy. Chyba mimowolnie wydała jakiś
dźwięk, bo Bret i Charlene po–
patrzyli na stojące na progu dziewczyny. Charlene zacisnęła usta, uśmiechnęła się z
przymusem.
Po zdawkowym przywitaniu Hillary przysiadła się do Buda. Wolała znaleźć się jak
najdalej od Charlene. Rudowłosa ślicznotka znowu zajęła się Bretem.
– Myślałam, Ŝe juŜ nigdy nie dojedziemy – zaszcze–biotała. – Po co ci domek na
takim odludziu? – Popatrzyła na niego zimnymi zielonymi oczami. – PrzecieŜ tu nic nie ma,
tylko skały, drzewa i śnieg. I to przeraźliwe zimno.
– Wzdrygnęła się demonstracyjnie, przywarta do niego.
– Jak ty tu wytrzymujesz, co cię tu ciągnie?
– Potrzeba odmiany – odparł. Zapalił papierosa. – Poza tym góry tętnią Ŝyciem. –
Wskazał na las za oknem.
– Tu mieszkają wiewiórki, króliki, lisy, całe mnóstwo małych zwierząt.
– Nie to miałam na myśli – uwodzicielskim głosem wymruczała Charlene.
– Dla mnie to bardzo dobre towarzystwo. Lubię obserwować zwierzęta. Często, gdy
stoję przy oknie, zdarza mi >ię widzieć przechodzącego jelenia, czasem nawet niedźwiedzia.
– Niedźwiedzia?! – wykrzyknęła Charlene, kurczowo zaciskając palce na jego
ramieniu. – To okropne!
– Tu są prawdziwe niedźwiedzie? – z przejęciem zapytała Hillary.
– Tak, baribale – odparł, uśmiechem przyjmując jej reakcję. – Teraz nam nie
zagraŜają, śpią – dodał, zerkając na Charlene.
– Dzięki Bogu – odetchnęła z ulgą.
– Podoba ci się w górach? – Bud zwrócił się do Hillary.
– Tak – potwierdziła Ŝarliwie. – Wyglądają tak jak przed wiekami. śadnych
zabudowań, Ŝadnych śladów człowieka. NieskaŜona przyroda.
– Och, jaki entuzjazm – pogardliwie skomentowała Charlene.
Hillary zmroziła ją wzrokiem.
– Hillary wychowała się na farmie w Kansas – wyjaśnił Bret, któremu nie uszły uwagi
gniewne ogniki w oczach Hillary. – Nigdy wcześniej nie widziała gór.
– Coś takiego – mruknęła Charlene, uśmiechając się zjadliwie. – W waszych stronach
chyba uprawia się zboŜe czy coś podobnego? Domyślam się, Ŝe jesteś przyzwyczajona do
prymitywnych warunków.
– Wbrew temu, co pani sądzi, panno Mason, nasza farma nie jest ani mała, ani
prymitywna. Osobom z pani środowiska z pewnością trudno wyobrazić sobie bezmiar
falujących łanów zboŜa, ciągnące się kilometrami łagodne wzgórza. śycie nie jest tak
wyrafinowane jak w wielkiej metropolii, ale za to bliŜsze naturze.
– Widzę, Ŝe lubisz przyrodę – znudzonym głosem odparła Charlene. – Do mnie
bardziej przemawia miasto, wygoda i kultura.
– Pójdę się przejść, zanim zrobi się ciemno. – Hillary podniosła się z miejsca.
– Idę z tobą – Bud poderwał się i ruszył za nią do drzwi. Poczekał, aŜ załoŜy płaszcz.
– Cały dzień musiałem się z nią bujać – szepnął konspiracyjnie. – T^m bardziej potrzeba mi
ś
wieŜego powietrza.
Nie mogła się nie roześmiać. Miała świadomość, Ŝe Bret odprowadza ją wzrokiem.
Gdy znaleźli się na dworze, roześmiali się pełną piersią. Dopiero teraz poczuli pełną
swobodę. Zgodnym krokiem skierowali się do strumienia. Zaczęli iść ścieŜką biegnącą
wzdłuŜ nurtu, coraz bardziej zagłębiając się w las. Promienie zachodzącego słońca
przeświecały przez zielone gałęzie, śnieg lśnił i migotał. Bud był świetnym kompanem, czas
miło upływał na lekkiej pogawędce. Hillary odzyskała dobry nastrój.
Zatrzymali się, usiedli na wystającym skalnym występie.
– Och, jak miło – odezwał się Bud, a Hillary potwierdzająco skinęła głową. –
Nareszcie znowu czuję się jak człowiek – dodał, puszczając do niej oko. – Ta kobieta jest nie
do wytrzymania. Nie mam pojęcia, co szef w niej widzi.
Hillary uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– To dziwne, ale w pełni się z tobą zgadzam. Ruszyli w drogę powrotną. Słonce juŜ
zaszło, zaczynał
zapadać zmierzch. Wracali po swoich śladach odciśniętych w białym puchu.
Rozbawieni i oŜywieni weszli na polankę.
– Czy wy nie macie krzty zdrowego rozsądku? – powitał ich Bret. – Chodzić po
górach po zmierzchu?
– Po zmierzchu? Bret, jeszcze wcale nie jest tak ciemno. – Hillary, stojąc na jednej
nodze, usiłowała ściągnąć but z drugiej. – Poszliśmy wzdłuŜ strumyka, wróciliśmy tą samą
drogą. – Zachwiała się, niechcący popychając Buda. Bud uchwycił ją w talii, by nie upadła.
– Zostawiliśmy wyraźne ślady na śniegu – z uśmiechem potwierdził Bud. – Po nich
wróciliśmy prosto do Jomu.
– W górach zmrok zapada bardzo szybko – odezwał się Bret. – Dziś będzie
bezksięŜycowa noc. Bardzo łatwo się zgubić.
– Ale nam się udało, wróciliśmy – skwitowała Hillary.
– A gdzie jest June?
– Poszła do kuchni szykować kolację.
– Pomogę jej. – Uśmiechnęła się promiennie i ominęła stojących męŜczyzn,
zostawiając Buda na pastwę rozeźlonego Breta.
– Nie ma to jak domowe zajęcia – westchnęła Hillary, wchodząc do kuchni. – Ledwie
jedno skończysz, a juŜ jest następne.
– Powiedz to naszej waŜniaczce – skrzywiła się June. Była zajęta odpakowywaniem
steków. – Poczuła się taka zmęczona po tej uciąŜliwej podróŜy – June przesadnym gestem
przyłoŜyła dłoń do czoła, zrobiła cierpiętniczą minę – Ŝe po prostu musiała pójść się połoŜyć
przed kolacją.
– I bardzo dobrze. – Hillary teŜ wzięła się do pracy.
– Kto przydzielił nam wachtę w kuchni? Wydaje mi się, Ŝe w moim kontrakcie nic nie
ma na ten temat.
– To moja inicjatywa.
– Z własnej woli?
– Zaraz ci to wyjaśnię. – June przeszukiwała szafki.
– Miałam okazję przetestować kulinarne umiejętności Larry'ego. I wystarczy. Szef ma
dwie lewe ręce do gotowania. Nawet jego kawa jest nie do wypicia. Co do Buda... jak go
znam, nie pali się do takich wyzwań.
– Rozumiem.
Praca szła im sprawnie. Wkrótce zaszczekały talerze,
na patelni skwierczało mięso. Na progu wyrósł Lany. W skupieniu wciągał powietrze.
– Och, jestem taki głodny, Ŝe juŜ nie mogę się doczekać
– oznajmił. – Długo jeszcze?
– Trzymaj. – June wcisnęła mu w ręce talerze. – Idź i nakryj do stołu. Dzięki temu
czas szybciej ci minie.
– Przeczuwałem, Ŝe lepiej trzymać się od was z daleka
– wymruczał, znikając za drzwiami.
– To górskie powietrze tak na nas działa – zauwaŜyła Hillary, gdy zasiedli przy stole.
– Ja teŜ umieram z głodu.
Po kolacji panowie zaoferowali pomoc przy sprzątaniu, ale było z tego więcej
zamieszania niŜ poŜytku. W końcu June nie wytrzymała i kazała im zająć się swoimi
sprawami.
– To ja jestem szefem – obruszył się Bret. – I do mnie naleŜy wydawanie poleceń.
– Nie wcześniej niŜ w poniedziałek – nie ustępowała June. Stanowczo wypchnęła go z
kuchni.
Charlene skorzystała z okazji. Uwieszona ramienia Breta zniknęła za progiem. June
odprowadziła ją chmurnym spojrzeniem.
Wieczór spędzili przy kominku. Hillary podziękowała Bretowi za proponowaną jej
brandy, usiadła na niskim stołeczku blisko ognia. Zapatrzyła się w tańczące w kominku
ogniki. Ciepły blask oblewał jej buzię, odbijał się we włosach, łagodnym, miękkim światłem
wydobywał z mroku jej wdzięcznie upozowaną sylwetkę.
– Ogień cię zahipnotyzował? – głos Breta przywołał ją do rzeczywistości.
– Tak, chyba tak – przyznała. – Lubię patrzeć w ogień.
Jeśli się dobrze przyjrzeć, moŜna zobaczyć tam róŜne rzeczy. Zamek, konia z
rozwianą grzywą...
– Starca bujającego się w fotelu – łagodnie dodał Bret. Odwróciła się, zaskoczona. Nie
spodziewała się, Ŝe on
teŜ widzi obrazy tworzone przez ogień. Zarumieniła się pod jego spojrzeniem.
Podniosła się zmieszana.
– To był długi dzień – zagaiła, unikając jego wzroku. – Myślę, Ŝe na mnie juŜ pora.
Idę się połoŜyć. Nie chcę, Ŝeby rano Larry zŜymał się, Ŝe kiepsko wyglądam.
PoŜegnała się i nie dając Bretowi czasu na odpowiedź, wyszła z salonu.
Kiedy się przebudziła, za oknem juŜ świtało. Wczoraj bała się, Ŝe nie uśnie. Była zbyt
poruszona, zbyt wiele myśli kłębiło się jej w głowie. A jednak zasnęła od razu.
June nadal spała, szczelnie okryta kołdrą. Oddychała miarowo. Hillary na palcach
wysunęła się z łóŜka, ubrała po cichutku. Ciepły sweter w odcieniu zgaszonej zieleni,
sztruksowe spodnie. MakijaŜ sobie darowała. WłoŜyła narciarski komplet, na głowę nasunęła
czapeczkę.
OstroŜnie zeszła po schodach. W całym domu panowała niczym niezmącona cisza.
Hillary wyszła na dwór.
Dzień był piękny. Bezchmurne niebo, słońce odbijające się od śniegu, rześkie zimowe
powietrze.
Cisza dźwięczała w uszach. Zielone, majestatyczne drzewa, surowe góry. Miała
wraŜenie, Ŝe czas się zatrzymał, Ŝe znalazła się w cudownym, bajkowym świecie, w którym
poza nią nikogo nie ma.
– Jestem sama – powiedziała na głos. – Sama jedna na całym świecie. – Rzuciła się
biegiem po śniegu, przepeł–
niona szaleńczą, dziecięcą radością. – Jestem wolna! –Nabrała w dłonie śniegu, rzuciła
go do góry.
Ogarnęła ją ogromna, wręcz dziecinna radość. Jest tak pięknie, świat jest taki
cudowny! Nabrała pełne garście śniegu i wyrzuciła go w powietrze, z błyszczącymi oczami
przyglądając się, jak na ziemię opada biała, skrząca się w słońcu mgiełka. Ulegając nagłej
pokusie, rzuciła się plecami w śnieg. RozłoŜyła szeroko ręce i leŜąc na mię–ciutkiej, białej
pierzynce, wpatrywała się w niebo. AŜ do chwili, gdy tuŜ nad sobą ujrzała roześmiane szare
oczy.
– Co ty wyrabiasz, Hillary?
– Robię anioła – odparła z uśmiechem. – Nie wiesz, jak to się robi? LeŜysz na śniegu i
poruszasz rękami i nogami, o tak – zademonstrowała. Zmarszczyła lekko brwi. – Tylko trzeba
bardzo delikatnie wstawać, Ŝeby nie popsuć ^adu na śniegu. – Usiadła, zaczęła się podnosić. –
Podaj mi rękę – poprosiła. – Trochę wyszłam z wprawy. –Chwyciła go za rękę i poderwała
się. Odwróciła się, Ŝeby ocenić efekt. – Widzisz – rzekła z dumą. – Prawdziwy anioł.
– Piękny – potaknął. – Jesteś bardzo zdolna.
– Jasne – potwierdziła. – Myślałam, Ŝe wszyscy jeszcze śpią – dodała, otrzepując się
ze śniegu.
– Widziałem przez okno, jak pląsałaś po śniegu.
– Po prostu dawałam upust radości.
– Ale tutaj człowiek nigdy nie jest sam. Popatrz – pokazał ręką na skraj polanki. Oczy
dziewczyny rozszerzyły śię ze zdumienia. Między gałęziami dojrzała łeb wielkiego elenia.
RozłoŜyste rogi wyglądały spod igieł.
– Niesamowity – wyszeptała.
– Jeleń, jakby słysząc jej zachwyty, dumnie poruszył głową i zniknął w zaroślach.
– Och, uwielbiam to miejsce!
– Naprawdę? – Śniegowa kula pacneła ją w tył głowy. Hillary odwróciła się i
popatrzyła na Breta ostrzegawczo.
– Zdajesz sobie sprawę, Ŝe to oznacza wojnę? Nabrała w dłonie śniegu, zrobiła kulę i
wycelowała
w Breta. Rozgorzała szalona bitwa na śnieŜki. Uchylali się przed nimi ze śmiechem,
ś
nieg iskrzył się w słońcu, echo powtarzało wesołe okrzyki. Wreszcie Bret pochwycił Hillary
i przewrócił na śnieg. Miała zaróŜowione od zimna policzki, błyszczące, roześmiane oczy.
Ledwie łapała powietrze.
– No dobra, dobra, wygrałeś – wydusiła zdyszanym głosem.
– Wygrałem – potwierdził. – I naleŜy mi się nagroda.
– Śmiech zamarł jej na ustach, gdy poczuła dotyk jego warg. – Wcześniej czy później,
zawsze wygram – wyszeptał, całując jej zamknięte oczy. – Za rzadko to robimy
– wymamrotał. Zawirowało jej w głowie. – Masz buzię całą w śniegu. – Poczuła, Ŝe
musnął ustami jej policzek.
– Och Hillary, jesteś nieprawdopodobna – wyszeptał, unosząc głowę i zaglądając jej w
oczy. – Odetchnął głęboko, dłonią delikatnie zsunął grudki śniegu z jej twarzy. – Reszta juŜ
pewnie zaczęła się budzić. Wracajmy na śniadanie.
– Stań teraz tam, Hil – ze skupioną miną przykazał Larry. Popatrzył w obiektyw. –
Dobrze.
Wydawało się jej, Ŝe zdjęcia ciągną się w nieskończoność. Było jej zimno. I marzyła o
chwili, gdy wreszcie
usiądzie przed kominkiem z kubkiem pysznej gorącej czekolady.
– Hillary, obudź się i zejdź na ziemię. Masz tryskać radością, a nie myśleć o
niebieskich migdałach.
– Mam nadzieję, Ŝe ten obiektyw zaraz ci zamarznie – zareplikowała, posyłając mu
promienny uśmiech.
– Przestań – wymruczał, nie przestając jej fotografować.
– No, wystarczy – oznajmił wreszcie. Uradowana Hillary padła na śnieg, udając
zemdloną. Lany nie przepuścił okazji; stanął nad nią i pstryknął kilka fotek. Hillary zamknęła
oczy, roześmiała się serdecznie.
– Postanowiłeś przedłuŜyć sesję czy chodzi o mnie?
– O ciebie – odparł. – Kończysz się, kotku. Najlepsze juŜ za tobą.
– Zaraz ci pokaŜę, kto tu się kończy! – Poderwała się, lepiąc kulę ze śniegu.
– Hil, nie! – Zasłonił ręką aparat, zaczął się wycofywać. Hillary dogoniła go,
wskoczyła mu na barana. śartobliwie biła go po głowie.
– Bij mnie, duś, rób, co chcesz – jęczał. – Ale nie dotykaj mojego aparatu.
– Hej! – Bret wyszedł im na powitanie. – Skończyliście? Z zadowoleniem stwierdziła,
Ŝ
e siedząc Larry'emu na
plecach, nie musi podnosić głowy, by spojrzeć Bretowi w twarz.
– Muszę porozmawiać z panem, panie Bardoff na temat nowego fotografa. Ten
właśnie mi oświadczył, Ŝe się kończę.
– Nic nie poradzę, jeśli twoja kariera się załamie –
mruknął Larry. – Ciągnę cię za uszy, teraz wręcz na własnym grzbiecie. Wydaje mi
się, Ŝe nabrałaś wagi.
– Tego juŜ za wiele – oznajmiła Hillary. – Teraz juŜ nie mam wyjścia. Muszę cię
zabić.
– OdłóŜ to na chwilę, co? – poprosiła June, która właśnie podeszła do drzwi. – On
jeszcze o tym nie wie, ale chciałam wyciągnąć go na spacer po lesie.
– Zgoda – przystała łaskawie Hillary. – Postaw mnie, Larry. Dostałeś odroczenie.
– Zmarzłaś? – zapytał Bret, gdy Hillary weszła do środka.
– Zamarzłam. Nie czuję rąk i nóg.
– Praca modelki nie jest taka łatwa i przyjemna, jak się wydaje, co? – skomentował,
strzepując jej śnieg z głowy. – Odpowiada ci ten zawód? – zapytał znienacka, ujmując ją za
brodę i zaglądając głęboko w oczy. Zrobił się bardzo powaŜny. – Nie ciągnie cię do czegoś
innego?
– To jest moja praca – odrzekła.
– Ale czy właśnie tego chcesz? – nie zraŜał się. – Czy to juŜ wszystko, o czym
marzysz?
– Czy wszystko? – powtórzyła, odpychając od siebie dziwną tęsknotę, jaka nagle ją
przepełniła. Wzruszyła ramionami. – A czy to mało?
Przez długą chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu, w końcu teŜ wzruszył ramionami
i odszedł. Nawet w zwyczajnych dŜinsach porusza się z wdziękiem, zauwaŜyła mimowolnie.
Odprowadziła go wzrokiem.
Popołudnie upłynęło spokojnie. Hillary, wygodnie umoszczona w fotelu przed
kominkiem, powoli popijała czekoladę. Sennym wzrokiem przyglądała się, jak Bret
i Bud rozgrywają partyjkę szachów. Lany, jak zwykle, był pochłonięty swoimi
aparatami.
Charlene nie odstępowała Breta, chód dawała do zrozumienia, Ŝe jest śmiertelnie
znudzona. Gdy panowie skończyli grę, wyciągnęła Breta na spacer.
Powoli zaczął zapadać zmrok. Po spacerze Charlene, skrzywiona i wyraźnie z czegoś
niezadowolona, od razu poszła na górę.
Kolacja równieŜ nie przypadła Charlene do gustu. Gulasz wołowy jej nie smakował,
ledwie go tknęła. Za to nie Ŝałowała sobie wina. Reszta towarzystwa nie przejmowała się jej
marudzeniem. Atmosfera była miła i niezobowiązująca, czas upływał przyjemnie.
Sprzątaniem po kolacji tradycyjnie juŜ zajęły się Hillary i June. June zaśmiała się, Ŝe
chyba wystąpi o podwyŜkę. Prawie kończyły, gdy do kuchni weszła Charlene. W ręku
trzymała kieliszek z winem. Kolejny.
– No jak, kończycie swoje kobiece zajęcia? – zapytała zjadliwie.
– Owszem. 1 doceniamy twoje towarzystwo – odparła June, chowając talerze do
szafki.
– Chciałabym zamienić słowo z Hillary, jeśli pozwolisz.
– Pozwolę – odrzekła June, nie przerywając pracy. Charlene odwróciła się do
czyszczącej kuchenkę Hillary.
– Nie zamierzam dłuŜej znosić twojego zachowania.
– CóŜ, skoro chcesz to dokończyć... – Podała jej ścierkę.
– Obserwowałam cię dziś rano – ze złością wycedziła Charlene. – Widziałam, jak
rzuciłaś się na Breta.
– Tak? – Hillary wzruszyła ramionami. – Rzucałam tylko śnieŜkami. Myślałam, Ŝe
ś
pisz.
– Obudziłam się, gdy Bret wychodził z łóŜka. – Jej przesłanie zabrzmiało
wystarczająco jasno.
Przeszył ją gwałtowny ból. Ja on mógł? Tak ją poniŜyć, tak upokorzyć. Zamknęła
oczy. Czuła, Ŝe krew odpłynęła jej z twarzy. Radosne poczucie bliskości, jakiego
doświadczyła rankiem, nagle stało się warte funta kłaków. Odwróciła się, lodowatym
wzrokiem zmierzyła triumfującą Charlene.
– KaŜdy ma prawo robić, co mu się podoba. Charlene zaczerwieniła się gwałtownie i z
furią zakręciła kieliszkiem, oblewając Hillary czerwonym winem.
– Tym razem przesadziłaś! – wybuchneła June. – To ci nie ujdzie na sucho!
– UwaŜaj, co mówisz, bo poŜegnasz się z pracą.
– Tylko spróbuj! Niech no szef zobaczy, co...
– Daj spokój – wtrąciła się Hillary, z trudem hamując gniew. – June, nie warto robić
scen, wystarczy.
– Ale...
– Zostawmy to, proszę. – Marzyła, by jak najszybciej zaszyć się w sypialni. – Nie ma
co wplątywać w to Breta. Naprawdę.
– Skoro tak – przystała June.
Hillary, nie czekając dłuŜej, wyszła z kuchni. U stóp schodów wpadła na Breta.
– Byłaś na wojnie? – ze zdziwieniem popatrzył na czerwoną plamę na jej swetrze. –
Chyba tym razem przegrałaś.
– Nie miałam czego przegrać – wymamrotała, próbując go wyminąć.
– Hej – przytrzymał ją za ramię. – Co się stało?
– Nic – odparta, czując, Ŝe jeszcze chwila, a przestanie nad sobą panować.
– Nie mów do mnie tak. Popatrz na mnie, Hillary –ixlezwal się powaŜniej. – Powiedz
mi, co ci się stało?
– Nic mi się nie stało – odparta, biorąc się w garść. – Po prostu mam juŜ trochę dość
takiego szarpania.
Oczy pociemniały mu niebezpiecznie. Zacisnął mocniej palce na jej ramieniu.
– Masz szczęście, Ŝe nie jesteśmy tu sami. Inaczej bym ci pokazał, Ŝe to jeszcze nic.
Szanuję kruchą niewinność. 1 na przyszłość będę trzymał ręce z daleka od ciebie.
Puścił ją. Minęła go i zaczęła wchodzić na górę.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Minął luty, rozpoczął się marzec. Pogoda nie rozpieszczała, nadal było zimno i
ponuro, hulał wiatr. Nastrój Hillary nie odbiegał od tego, co działo się za oknem. Posępne
myśli, brak chęci do działania. I tak dzień po dniu.
Od tego weekendu w Adirondack Bret się do niej ani razu nie odezwał...
Zgodnie z przewidywaniami „Modę” z jej zdjęciami okazało się ogromnym sukcesem.
Cały nakład sprzedał się niemal od ręki. Posypały się propozycje współpracy i intratnych
kontaktów. Ale to wcale nie poprawiło jej nastroju. Za to coraz częściej zastanawiała się, po
co jej to wszystko.
Przerzucała pismo, obojętnie patrząc na roześmianą, szczupłą dziewczynę. Miała
wraŜenie, Ŝe widzi kogoś zupełnie obcego.
Odetchnęła lŜej, gdy pewnego dnia odebrała telefon od June. Bret zapraszał ją do
siebie do biura.
Bardzo starannie wybrała strój. Zdecydowała się na bladoŜółty, elegancki kostium.
Upięte włosy, kapelusz z szerokim rondem. Z satysfakcją popatrzyła na swoje odbicie. Spokój
i wyrafinowana elegancja.
June powitała ją serdecznie.
– MoŜesz wchodzić od razu. Szef juŜ na ciebie czeka. Hillary uśmiechnęła się z
przymusem i weszła do jaskini lwa.
– Witam, Hillary. – Odchylił się w fotelu. Nie wstał. – Chodź, usiądź tutaj.
– Cześć, Bret – odezwała się równie uprzejmym i chłodnym tonem.
– Świetnie wyglądasz – zagadnął.
– Dziękuję, ty teŜ – odpowiedziała spokojnie. Co za bzdury! – pomyślała w duchu.
– Znowu przeglądałem nasz specjalny numer. Rzeczywiście odniósł niesamowity
sukces, tak jak zakładaliśmy.
– Cieszę się, Ŝe tak się stało.
– Która z tych dziewczyn jest tobą? – rzucił od niechcenia. – Beztroska trzpiotka,
elegantka z wyŜszych sfer, kobieta sukcesu, kochająca Ŝona, oddana matka, zmysłowa
kusicielka? – Nieoczekiwanie podniósł wzrok i popatrzył na nią z napięciem.
– To tylko obraz, twarz i ciało. Robię to, co mi kaŜą.
– Czyli jesteś jak kameleon, zmieniasz się w zaleŜności od potrzeb.
– Za to mi płacą.
– Podobno dostałaś masę ofert. Domyślam się, Ŝe jesteś bardzo zajęta.
– Owszem – daremnie starała się wzbudzić w sobie *ięcej entuzjazmu. – Jestem w
rozterce. Jeszcze nie zdecydowałam, które wybrać. Radzono mi, bym skorzystała z pomocy
kogoś z zewnątrz, znalazła sobie menaŜera. Znana firma kosmetyczna zaproponowała, bym
została jch twarzą – rzuciła nazwę. – Ale to by była umowa na
trzy lata. Łącznie z reklamami w telewizji i, rzecz jasna, w magazynach. To chyba
najbardziej atrakcyjna propozycja.
– Słyszałem, Ŝe zwróciła się do ciebie jedna ze stacji telewizyjnych.
– No tak. Tylko Ŝe tam trzeba równieŜ grać. Dlatego muszę to sobie porządnie
przemyśleć.
Bret podniósł się, odwrócił i zapatrzył w okno. Przyglądała mu się w milczeniu, nie
bardzo wiedząc, do czego właściwie zmierza.
– Nasz kontrakt juŜ dobiegł końca – zaczął Bret. –Mam dla ciebie pewną propozycję,
jednak zdaję sobie sprawę, Ŝe nie będzie tak lukratywna jak oferta z telewizji.
Teraz wszystko stało się jasne. To dlatego ją do siebie zawezwał. By zaproponować
jej następny kontrakt, następny świstek papieru. Nie, juŜ nigdy więcej nie narazi się na
nieustanny kontakt z tym człowiekiem.
Podniosła się z fotela.
– Dziękuję za propozycję. Doceniam ją. Jednak muszę myśleć o mojej karierze.
Jestem ci naprawdę ogromnie wdzięczna, Ŝe dzięki tobie dostałam taką wielką szansę, ale... –
mówiła spokojnie.
– JuŜ ci powiedziałem, Ŝe nie potrzebuję twojej wdzięczności! – Odwrócił się
raptownie, oczy błysnęły mu gniewnie. – Sama na wszystko zapracowałaś. Zdejmij ten
kapelusz, Ŝebym mógł zobaczyć twoją twarz.
Zaschło jej w gardle. Mierzył ją gniewnym spojrzeniem. Wytrzymała je i nawet nie
mrugnęła.
– Nie spodziewam się, Ŝe przyjmiesz moją ofertę. Ale gdybyś zmieniła zdanie,
moŜemy pogadać. Bez względu
na to, co wybierzesz, Ŝyczę powodzenia. Chciałbym, byś była szczęśliwa.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się blado i ruszyła jak automat do wyjścia.
– Hillary.
Na mgnienie przymknęła oczy. Musi znaleźć w sobie siłę, by spojrzeć mu w twarz.
– Słucham?
– Do widzenia.
– Do widzenia. – Nacisnęła klamkę i wyszła. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o
nie bezsilnie.
June niespokojnie popatrzyła na nią zza biurka.
– Dobrze się czujesz, Hillary? Coś się stało?
– Nie, nic – wyszeptała. – Och, wszystko.
Z jej piersi wyrwał się stłumiony szloch. Wyszła na korytarz.
Kilka dni później dała namówić się June i Larry'emu na przyjęcie u Buda Levisa.
Wyszła na ulicę, by złapać taksówkę. Osłoniła się szczelniej szalem.
Bud, powitawszy Hillary gorąco, otoczył ją ramieniem i od razu poprowadził do baru.
JuŜ miała jak zwykJe poprosić o słabego drinka, gdy jej uwagę przyciągnęła szklana czara z
musującym róŜowym napojem.
– Och, a co to jest? – zapytała ciekawie.
– To poncz – odparł Bud, od razu napełniając dla niej kielich.
To mi nie zaszkodzi, uspokoiła się w duchu. Kolejni goście porwali Buda. Upiła
pierwszy łyk. Smakowało wybornie. Wmieszała się w tłum gości.
Było wyjątkowo przyjemnie. Spotykała znajomych, poznawała nowych ludzi. Wesołe
rozmowy, śmiechy, sącząca się w tle muzyka. Z kaŜdą chwilą robiło się jej lŜej na duszy,
smutek i rozpacz rozwiały się bez śladu. Właśnie tego mi było trzeba, uświadomiła sobie w
jakimś momencie.
Ogarniał ją coraz lepszy nastrój. Piła trzeciego drinka, beztrosko flirtując z nowo
poznanym Paulem, wysokim, przystojnym brunetem, gdy nagle tuŜ za sobą usłyszała
znajomy głos.
– Cześć, Hillary. Miło cię widzieć. Co za spotkanie. Odwróciła się z lekkim
zdziwieniem. Nie spodziewała
się ujrzeć tu Breta. June zarzekała się, Ŝe Bret ma inne plany na dzisiejszy wieczór. W
sumie tylko dlatego Hillary zdecydowała się tu przyjść. Uśmiechnęła się zdawkowo, przez
mgnienie zastanawiając się, czemu jego obraz jest jakiś zamazany.
– Cześć, Bret. CzyŜbyś postanowił zabawić się dziś z plebsem?
Obrzucił ją uwaŜnym spojrzeniem. ZaróŜowione policzki, nieobecny uśmiech,
chwiejne ruchy. Znowu popatrzył jej w twarz, nieco uniósł brew.
– Od czasu do czasu wpadam na takie imprezy.
– Uhm. – Skinęła głową, wysączyła ostatnie krople z kieliszka i odrzuciła niesforny
lok. Z promiennym uśmiechem odwróciła się do Paula. – Paul, bądź tak miły i przynieś mi
jeszcze jednego drinka. To ten poncz, stoi tam w szklanej wazie.
– Ile juŜ wypiłaś, Hillary? – zainteresował się Bret, gdy Paul zniknął w tłumie gości.
Wziął ją pod brodę, by musiała popatrzyć mu prosto w oczy.
– Dziś nie mam Ŝadnego limitu. Świętuję swoje odrodzenie. Poza tym to tylko poncz
owocowy.
– Sądząc po tym, jak wyglądasz, te owoce mają nadzwyczaj duŜo procentów –
zareplikował. – MoŜe raczej powinnaś napić się kawy?
– Przestań zrzędzić – obruszyła się, przeciągając końcami palców po guzikach jego
koszuli. – Jedwab – stwierdziła z promiennym uśmiechem. – Mam słabość do jedwabiu.
Wiesz, Ŝe Lany teŜ tu dziś przyszedł – dodała z przesadnym przejęciem – i to bez aparatu.
Omal go nie poznałam.
– Jeszcze trochę, a nie będziesz w stanie poznać własnej matki – rzekł.
– Co ty, moja mama robi zdjęcia polaroidem, i to tylko od wielkiego dzwonu –
oświadczyła. Popatrzyła na Paula, który właśnie przybył z jej drinkiem. Upiła łyk i z
uśmiechem ujęła Paula za ramię. – Zatańczmy. Uwielbiam taniec. Masz – wręczyła swój
kieliszek Bretowi. – Potrzymaj mi go przez chwilę.
Czuła się wspaniale. Radosna, przepełniona poczuciem Aolności, lekka jak piórko. Jak
mogła tak się przejmować tym Bretem, zadręczać się z jego powodu? Zupełnie bez sensu.
Pokój wirował w rytm muzyki, co wprowadzało ją a jeszcze większą euforię. Paul szeptał jej
coś do ucha. Nie usłyszała dokładnie, ale odpowiedziała mu niezobowiązującym
westchnieniem.
Gdy muzyka ucichła, ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Bret stał tuŜ obok niej.
– Odbijany? – zapytała, odgarniając w tył włosy.
– W pewnym sensie – odparł, ciągnąc ja za sobą do i a. – Zmykamy stąd.
– Ja jeszcze nie chcę wychodzić. – Zaczęła się opierać. – Jest całkiem wcześnie, poza
tym dobrze się bawię.
– Właśnie widzę. – Nie zwracając uwagi na jej opór, szedł do drzwi, popychając ją
teraz przed sobą. – Mimo to zabieram cię do domu.
– Nie musisz. Zadzwonię po taksówkę, a moŜe Paul zechce mnie odwieźć.
– Bankowo – wymamrotał, nie zwalniając kroku.
– Mam ochotę jeszcze potańczyć. – Zatrzymała się, wpadła na niego. – Zatańczysz ze
mną?
– Nie dzisiaj, Hillary. – Westchnął głęboko, popatrzył na nią. – Chyba jednak nie mam
wyboru.
Zręcznym ruchem zarzucił ją sobie na ramię i ruszył przez rozbawiony tłum. Wcale
nie poczuła się uraŜona tak obcesowym potraktowaniem, przeciwnie, to tylko wprawiło ją w
szampański nastrój.
– Och, jak fajnie! – chichotała. – Mój tata teŜ mnie tak kiedyś nosił.
– Rzeczywiście fajne.
– Tędy, szefie. – June otworzyła drzwi, podała mu torebkę i szal Hillary. – Masz
wszystko pod kontrolą?
– Jasne. – Ruszył korytarzem do wyjścia.
Na dole bezceremonialnie wrzucił ją do samochodu.
– Trzymaj – wcisnął jej w ręce szal. – Okryj się, Ŝebyś nie zmarzła.
– Wcale mi nie jest zimno. – Rzuciła szal na tylne siedzenie. – Czuję się cudownie.
– Widzę. – Usiadł za kierownicą, popatrzył na dziewczynę z desperacją. Przekręcił
kluczyk. – Masz w Ŝyłach tyle alkoholu, Ŝe mogłabyś ogrzać piętrowy blok.
– Piłam tylko poncz – obruszyła się. Oparła się wygodnie. – Popatrz, jaki księŜyc! –
Wbiła wzrok w ciemność rozjaśnioną srebrzystą poświatą. – Uwielbiam pełnię księŜyca.
Chodźmy się przejść.
Bret zatrzymał się na światłach, popatrzył na dziewczynę.
– Nie – uciął krótko.
Odwróciła się do niego, zmierzyła go zwęŜonymi oczami, jakby widziała go po raz
pierwszy.
– Nie miałam pojęcia, Ŝe jesteś taki nudny.
Bret znowu ruszył. Hillary zaczęła podśpiewywać. Wjechał do garaŜu, zaparkował i
popatrzył na nią sceptycznie.
– No dobrze, Hillary. Dasz radę iść czy mam cię zanieść? Zastanów się...
– Oczywiście, Ŝe mogę iść. Umiem chodzić od lat.
– Udało się jej otworzyć drzwi, wysiadła. Zabawne, pomyślała, nie miałam pojęcia, Ŝe
ta podłoga jest wyłoŜona kafelkami. – Widzisz? – powiedziała na głos, starając się utrzymać
równowagę. Zachwiała się lekko. – Nic mi nie est, naprawdę.
– Jasne. Poruszasz się, jakbyś szła po linie. – Ujął ją za ramię, by się nie przewróciła.
Po czym, nie czekając dłuŜej, wziął ją na ręce i ruszył do windy. Nie protestowana. Zarzuciła
mu ręce na szyję.
– Tak jest duŜo lepiej – oświadczyła, gdy winda ruszyła. – Wiesz, co zawsze chciałam
zrobić?
– Nie mam pojęcia – odparł z roztargnieniem, nie patrząc nawet na nią. Hillary
musnęła ustami jego ucho.
– Hillary – zaczął, ale nie dała mu dokończyć.
– Masz fascynujące usta. – Przeciągnęła po nich koniuszkiem palca.
– Hillary, przestań.
Zachowywała się, jakby nic do niej nie docierało.
– Twarz teŜ – teraz błądziła palcem po jego policzkach. – I te oczy! – Dotknęła ustami
jego szyi i karku. Bret głośno wypuścił powietrze. Winda się zatrzymała. – Pięknie pachniesz.
Z dziewczyną w ramionach nie było mu łatwo poradzić sobie z zamkiem. W dodatku
Hillary nie przestawała dotykać ustami jego ucha.
– Hillary, przestań – rzekł stanowczo. – Bo jeszcze chwila, a zapomnę o zasadach.
Wreszcie udało mu się otworzyć drzwi. Oparł się o nie, zaczerpnął powietrza.
– Myślałam, Ŝe męŜczyźni lubią być uwodzeni – wyszeptała, pocierając policzkiem
jego policzek.
– Hillary, opamiętaj się. – Nie zdąŜył powiedzieć nic więcej, bo przywarła do jego ust.
– Uwielbiam cię całować. – Ziewnęła i wtuliła buzię w jego szyję.
– Hillary, na litość boską!
Szeptała mu do ucha, gdy niósł ją do sypialni.
Zamierzał połoŜyć ją na łóŜku, ale nie chciała go puścić. Zaciskała ramiona na jego
szyi. Pochylił się i oboje upadli na łóŜko. Znowu zaczęła go całować.
Zmełł pod nosem przekleństwo, daremnie próbując uwolnić się z jej uścisku.
– Hillary, ty sama nie wiesz, co robisz. Dziewczyna zamruczała cicho, przymknęła
oczy.
– Masz coś pod tą sukienką? – zapytał, zdejmując jej buty.
– Tylko komplecik.
– Jaki komplecik?
Popatrzyła na niego z sennym uśmiechem, wymamrota coś niezrozumiałego. Wziął
głęboki oddech, przekręcił ją i rozpiął suwak na plecach. Zaczął ściągać z niej sukienkę.
– Zapłacisz mi za to – wymruczał przez zaciśnięte zęby. Krew szumiała mu w Ŝyłach
na widok gładkiej, złocistej skóry osłoniętej jedynie cieniutkim jedwabiem. Zaklął soczyście.
Odsunął kołdrę; Hillary wślizgnęła się pod nią, przyłoŜyła głowę do poduszki.
Podszedł do drzwi, oparł się o framugę i jeszcze raz przesunął wzrokiem po śpiącej
juŜ dziewczynie.
– Nie, chyba zwariowałem – powiedział na głos. –uchał się w jej głęboki oddech, oczy
mu się zwęziły.
– Rano się nie pozbieram. – Zaczerpnął powietrza i wyszedł do kuchni. Poszuka tej
napoczętej butelki.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Obudziło ją słońce przeświecające przez powieki. Otworzyła oczy, zamrugała, jeszcze
nie całkiem przebudzona, próbując skoncentrować wzrok na znajomych przedmiotach.
Usiadła, jęknęła cicho. Głowa pęka z bólu, w ustach przykry niesmak. Opuściła stopy na
podłogę. Chciała wstać, ale po pierwszym ruchu z powrotem osunęła się na łóŜko, bo cały
pokój zawirował jak szalony. Objęła głowę rękami, zacisnęła je mocno.
BoŜe, co ja wczoraj wypiłam? To pytanie kołatało jej po głowie, gdy daremnie
próbowała przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru. Co było w tym pon–czu,
Ŝ
e tak fatalnie się czuje? Chwiejnym krokiem podeszła do szafy, by wyjąć szlafrok.
Zatrzymała się. Na podłodze leŜała zmięta sukienka. Popatrzyła na nią z
niedowierzaniem. W ogóle nie pamiętała, Ŝe ją zdejmowała. Potrząsnęła głową,
zdezorientowana. Skronie rozsadzał ból. Przycisnęła je dłońmi. Musi się pozbierać. Aspiryna,
sok i zimny prysznic, to ją postawi na nogi. Niepewnym krokiem mszyła do kuchni i naraz
zatrzymała się jak wryta. Oparła się o ścianę, by nie upaść. W salonie, tuŜ przy kanapie, stały
męskie buty. Obok marynarka.
– BoŜe... – wyszeptała z przeraŜeniem. Teraz zaczynała coś sobie przypominać. Bret
odwiózł ją z przyjęcia.
a ona... Jak przez mgłę przypominała sobie swoje zachowanie w windzie. Co
wydarzyło się później? Pamiętała tylko urwane fragmenty, których za nic nie dawało się
złoŜyć w całość, ale juŜ na samą myśl, co mogło się stać, robiło się jej słabo.
– Dzień dobry, skarbie.
Odwróciła się powoli. Jej i tak blada twarz zrobiła się biała ak papier. Bret uśmiechał
się szeroko. Był tylko w spodniach, koszulę niedbale przerzucił przez ramię. Wilgotne włosy
Ś
wiadczyły, Ŝe właśnie wyszedł spod prysznica. Jej prysznica. Pulsowanie w głowie jeszcze
się wzmogło.
– Zrobię kawę, kotku. – Musnął ją w policzek. Zrobił «tak naturalnie, jakby łączyła
ich głębsza zaŜyłość. Poczuła skurcz w Ŝołądku. Bret minął ją i wszedł do kuchni. 3ezwiednie
podąŜyła za nim. Nastawił czajnik, odwrócił się i wziął ją w ramiona. – Byłaś cudowna. –
Poczuła na
a arzy jego usta. Wiedziała, Ŝe zaraz zemdleje. – Tobie '£i się podobało tak jak mnie?
– Ja... ja chyba... ja nic nie pamiętam...
– Nie pamiętasz? – Popatrzył na nią z jawnym zdumieniem. – Jak moŜesz nie
pamiętać? Byłaś niesamowita.
– Ja... Och... – Zakryła twarz dłońmi. – Moja głowa.
– Troszeczkę naduŜyłaś alkoholu? – Popatrzył na nią
– Npółczująco. – Zaraz coś na to zaradzimy. – Odwrócił się
tworzył lodówkę.
– NaduŜyłam alkoholu? – oparła się o drzwi. – Przecz ja piłam tylko poncz.
– Poncz z trzema gatunkami rumu.
– Rumu? – powtórzyła jak echo, marszcząc czoło. –
– Min tylko...
– Planter's poncz. – Odwrócony tyłem, przyrządzał coś w skupieniu. – Główny
składnik to rum. Biały, złoty i ciemny.
– Nie wiedziałam. – Jeszcze mocniej wsparła się o framugę. – Za duŜo wypiłam. Nie
jestem przyzwyczajona. A ty, ty mnie wykorzystałeś.
– Ja ciebie wykorzystałem? – Odwrócił się. Patrzył na nią ze szczerym zdumieniem. –
Kochanie, to ty nie chciałaś mnie puścić. – Uniósł brew, uśmiechnął się figlarnie. –
Prawdziwa z ciebie tygrysica.
– BoŜe, nie mogę tego słuchać! – wy buchnęła i jęknęła, bo ból mało nie rozsadził jej
głowy.
– Proszę, weź to i wypij. – Podał jej szklankę. Zmierzyła ją podejrzliwym
spojrzeniem.
– Co to jest?
– Nie pytaj – rzekł. – Po prostu wypij.
Wychyliła zawartość jednym haustem i aŜ się gwałtownie wzdrygnęła.
– Fu!
– Kara za grzechy, skarbie – odparł lekko. – Skoro się upiłaś...
– Wcale się nie upiłam – zaoponowała. – Tylko trochę się wstawiłam... a ty –
spiorunowała go wzrokiem – wykorzystałeś mnie.
– Mogę przysiąc, Ŝe było zupełnie inaczej.
– Ja sama nie wiedziałam, co robię.
– AleŜ skąd, jak najbardziej wiedziałaś... co i jak robić – uśmiechnął się znacząco. Na
widok jego miny jęknęła głośno.
– Nic nie pamiętam. Naprawdę niczego nie pamiętam.
– Spokojnie, Hillary – odezwał się, widząc jej zmierzanie. – Rozluźnij się. Nie ma
niczego do pamiętania.
– Jak to? – Otarta łzy z oczu.
– Nie tknąłem cię. Nadal jesteś czysta i nieskalana. Przespałaś noc w swoim
panieńskim łóŜeczku, a ja na tej >kropnie niewygodnej kanapie.
– To ty nie... to my nie...
– Dwa razy nie. – Odwrócił się, by wyłączyć gwiŜdŜący czajnik i nalał wrzątek do
kubka.
Początkowe uczucie ulgi nagle przemieniło się w złość.
– Dlaczego nie? Co ze mną jest nie tak?
Jej wybuch zaskoczył go. Przyglądał się jej ze zdumieniem, po chwili zaniósł się
ś
miechem.
– Och, Hillary, ale ty jesteś nieprawdopodobna! Dopiero co rozpaczałaś, Ŝe skradłem
ci cnotę, a sekundę później : Ŝujesz się uraŜona, Ŝe tak się nie stało.
– Dla mnie to wcale nie jest śmieszne – odpaliła. – Celowo dałeś mi do zrozumienia,
Ŝ
e ja... Ŝe my...
– śe ze sobą spaliśmy – dokończył gładko, spokojnie njąc kawę. – To ci się naleŜało.
Gdy niosłem cię z windy do •>pialni, doprowadzałaś mnie do szaleństwa. – Uśmiechnął
e. widząc jej reakcję. – Pamiętasz to, prawda? To teraz apamictaj sobie na przyszłość
jeszcze jedno: w takiej sytua–
–ii większość facetów nie pójdzie grzecznie spać na kanapę.
A ięc uwaŜaj na to, co pijesz.
– Ja juŜ do końca Ŝycia nie wezmę do ust alkoholu!
– przysięgła, ocierając rękami oczy. – śadnych drinków. Teraz muszę się napić
herbaty albo moŜe kawy, cokolwiek.
– Dzwonek u drzwi jeszcze spotęgował ból pulsujący
– skroniach. Zaklęła pod nosem.
– Zaparzę ci herbaty – zaproponował Brct, uśmiechem kwitując jej zachowanie. – Idź
otworzyć.
Chwiejnym krokiem podeszła do drzwi, przekręciła zamek. Na progu stała Charlene.
Zimnym wzrokiem taksująco popatrzyła na Hillary.
– Wejdź do środka – powiedziała Hillary, przepuszczając ją. Zatrzasnęła drzwi.
Wizyta Charlene nie wróŜyła niczego dobrego.
– Podobno wczoraj zrobiłaś z siebie niezłe widowisko.
– Dobre wieści szybko się roznoszą. Pochlebia mi, Ŝe tak się o mnie martwisz.
– Ty obchodzisz mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. –Charlene strzepnęła z
jaskrawozielonego Ŝakietu niewidoczny pyłek. – Chodzi mi o Breta. Najwyraźniej weszło ci
w zwyczaj rzucać się na niego, a ja nie mam zamiaru dłuŜej tego tolerować.
Teraz to juŜ przeciągnęła strunę, ze wzbierającą w niej złością pomyślała Hillary. W
dodatku dręczy mnie, gdy tak Tatalnic się czuję. Stłumiła ziewnięcie, przybrała znudzoną
minę.
– To juŜ wszystko?
– Jeśli sądzisz, Ŝe pozwolę, by ktoś taki jak ty psuł reputację męŜczyzny, za którego
zamierzam wyjść, to bardzo się mylisz.
Złość uleciała bez śladu. Poczuła rozdzierający ból. Resztką woli zmusiła się do
zachowania spokoju. Głowa pękała.
– Moje gratulacje dla ciebie. I kondolencje dla Breta.
– Zniszczę cię, zobaczysz – zagroziła Charlene. – Postaram się, by twoje zdjęcia juŜ
nigdzie się nie ukazały.
– Cześć, Charlene – rozległ się spokojny głos Breta. Wszedł do przedpokoju. Tym
razem był w koszuli.
Rudowłosa odwróciła się jak raŜona gromem. Popatrzyła na Breta, potem na jego
marynarkę leŜącą na kanapie w salonie.
– Co... co ty tu robisz?
– Wydaje mi się, Ŝe odpowiedź jest całkiem oczywista – odparł, siadając na kanapie.
Zaczął zakładać buty. –Skoro nie chcesz wiedzieć, to po co przychodziłaś mnie sprawdzać?
Znowu próbuje się mną posłuŜyć, oświeciło Hillary. Wykorzystuje mnie, by wzbudzić
w niej zazdrość. Ogarnęła ją złość. I bolesne uczucie zawodu i uraŜonej dumy.
Twarz Charlene płonęła.
– Nie zatrzymasz go! – wykrzyknęła. – Kim ty jesteś? Tanią panienką na jedną noc!
Nie minie tydzień, a będzie cię mieć po dziurki w nosie! Nawet się nie obejrzysz, jak do mnie
wróci! – krzyczała.
– Jestem pod wraŜeniem. – Czuła, Ŝe lada moment przestanie nad sobą panować. –
Domyślam się, Ŝe tylko na to czekasz. Więc zabieraj się z nim, ja juŜ mam was szczerze dość.
Wynoś się stąd, i to juŜ! – Dramatycznym gestem wskazała na drzwi. – Spadajcie!
– Chwileczkę, Hillary – przerwał Bret, zapinając ostatni guzik koszuli.
– Ty się nie wtrącaj! – prychnęła, mierząc go gniewnym spojrzeniem. Odwróciła się
do Charlene. – Nie jestem teraz w formie do dalszych dyskusji. Jeśli chcesz, moŜemy
porozmawiać później.
– Nie mamy o czym. – Charlene odrzuciła w tył gło–
wę. – Ty jesteś dla mnie nikim. W końcu co Bret moŜe widzieć w takiej taniej dziewce
jak ty?
– Powtórz to – cichy głos Hillary skrywał groźbę. –Powtórz to jeszcze raz.
– Uspokój się, Hillary. – Bret poderwał się z miejsca, objął ją w talii. – Opamiętaj się.
– Niezła z ciebie dzikuska – zjadliwie rzuciła Charlene.
– Dzikuska? Zaraz ci pokaŜę! – daremnie próbowała uwolnić się z uścisku Breta.
– Uspokój się, Charlene – w głosie Breta zabrzmiała groźna nuta. – Bo jak nie, to
puszczę ją na ciebie.
Trzymał wyrywającą się Hillary, póki nie opadła z sił.
– Puść mnie. Nic jej nie zrobię – wydusiła wreszcie. – Niech ona stąd spada. –
Popatrzyła na Breta. – Ty teŜ idź sobie! Mam was dość, obojga! Nie będziecie mną
manipulować. Jeśli chcesz wzbudzić w niej zazdrość, znajdź sobie inną do odstawiania
szopki! Nie chcę was więcej widzieć! – Uniosła dumnie głowę, nie zwaŜając na łzy płynące
po policzkach. – Nie chcę więcej mieć z wami do czynienia!
– Hillary, posłuchaj mnie. – Ujął ją za ramiona, potrząsnął lekko.
– Nie. – Wyszarpnęła się z jego uścisku. – Nie zamierzam cię słuchać, mam tego dość.
Rozumiesz? Wyjdź stąd i zabierz ze sobą swoją przyjaciółkę. Zostawcie mnie w spokoju.
Bret sięgnął po marynarkę. Przez chwilę mierzył wzrokiem zaróŜowione, mokre od
łez policzki dziewczyny.
– Dobrze. Zabiorę ją stąd, a potem wrócę. Będziesz miała czas, by wziąć się w garść.
Musimy porozmawiać.
Odprowadzała ich wzrokiem, póki drzwi się za nimi nie zamknęły. Nie mogła
powstrzymać łez. Zapowiedział, Ŝe wróci. Niech sobie wraca, ale jej tu nie będzie.
Wpadła do sypialni, pośpiesznie wyciągnęła walizki. Wkrótce wylądowała w nich cała
zawartość szafy. Mam dość! Dość Nowego Jorku, dość Charlene, dość Breta! Wracam do
domu.
Gwałtownie zastukała do Lisy. Na widok zdenerwowanej Hillary, Lisie uśmiech
zamarł na wargach.
– Co się stało? – zaczęła, ale Hillary nie pozwoliła jej skończyć.
– Nie mam czasu na wyjaśnienia. WyjeŜdŜam, weź moje klucze. – Wcisnęła jej klucze
do ręki. – W lodówce i w kredensie jest jedzenie. Zostawiam to na twojej głowie, zrób, co
chcesz. Ja nie wrócę.
– Ale, Hillary...
– O meble i resztę rzeczy zatroszczę się później. Napiszę do ciebie i wszystko
wytłumaczę.
– Hillary! – głos Lisy gonił ją korytarzem. – Dokąd się wybierasz?
– Do domu – odpowiedziała, nie odwracając się i nie zwalniając. – Do siebie.
Nawet jeśli rodzice byli zaskoczeni jej niezapowiedzianym przyjazdem, nie dali po
sobie niczego poznać. O nic nie pytali, niczego od niej nie chcieli. Powoli dochodziła do
siebie, napięte nerwy zaczęły się rozluźniać. Dni mijały jak dawniej, niespiesznym,
znajomym rytmem. Nawet się nie spostrzegła, jak upłynął tydzień od jej powrotu.
Odpoczywała. Nikt niczego od niej nie oczekiwał, spo–
kój leczył duszę. Lubiła przesiadywać na ganku, patrzeć w niebo, wsłuchiwać się w
ciszę. Najbardziej ceniła chwile przed zapadnięciem zmierzchu, niosące zapowiedź nocy i
snu.
Huśtawka skrzypiała cichutko, miarowo przerywając ciszę nadchodzącego wieczoru.
Wygodnie oparta, Hillary wpatrywała się w wędrujący po niebie księŜyc. Zatrzeszczała
podłoga, w powietrzu rozniósł się lekki zapach tytoniu. Fajka taty. Usiadł obok córki na
huśtawce.
– Pora, byśmy trochę pogadali, córeczko – powiedział, otaczając Hillary ramieniem. –
Co się stało, Ŝe tak niespodziewanie wróciłaś?
Hillary westchnęła głęboko, oparła głowę na jego ramieniu.
– Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, Ŝe czuję się zmęczona.
– Zmęczona?
– Tak. Mam dość, wszystkiego. Podporządkowywania innym, naginania do ich
wymagań, oglądania się na zdjęciach. Co chwila muszę się zmieniać, dopasowywać, robić
miny, udawać kogoś, kim nie jestem. Mam dość tego ciągłego zgiełku, tłumu, który stale się
wokół kłębi. – Bezradnie wzruszyła ramionami. – Po prostu jestem zmęczona.
– Myśleliśmy, Ŝe robisz to, o czym marzyłaś.
– Myliłam się. To wcale nie jest to, co bym chciała robić. To nie jest wszystko. –
Podniosła się z huśtawki, stanęła przy barierce. Zapatrzyła się w noc. – Zastanawiam się, czy
ja w ogóle do czegoś doszłam.
– Dokonałaś bardzo wiele. CięŜką pracą osiągnęłaś
sukces. I zawdzięczasz to tylko sobie. Masz się czym pochwalić. Jesteśmy z ciebie
bardzo dumni.
– Wiem, Ŝe sama sobie na wszystko zapracowałam. śe jestem dobra w tym, co robię.
– Odeszła od barierki. –WyjeŜdŜając, chciałam przekonać się, na co mnie stać. Wiedziałam,
co chcę osiągnąć, na czym mi zaleŜy. Wszystko miałam dokładnie poustawiane. Tylko Ŝe
teraz, kiedy zdobyłam to, o czym marzy większość dziewczyn, inaczej na to patrzę. Przestało
mi na tym zaleŜeć, to juŜ mnie na bawi. Mam dość wcielania się w cudzą skórę.
– Czyli pora dać sobie z tym spokój. Tylko wydaje mi się, Ŝe za twoją decyzją kryje
się coś więcej. Czy przypadkiem nie ma to związku z męŜczyzną?
– To zamknięta sprawa. – Wzruszyła ramionami. –Nie jesteśmy z tej samej klasy.
– Hillary, co ty opowiadasz!
– Tak jest. – Uśmiechnęła się z przymusem. – Człowiek moŜe nabrać ogłady, ale jego
natura się nie zmienia. Jesteśmy 7. innych światów. On jest bogaty, wykształcony,
wyrafinowany. A ja ciągle się zapominam. Wiesz, Ŝe zdarza mi się zagwizdać na taksówkę?
Jesteś, jaki jesteś. I tego się nie zmieni. Choćby się nie wiem jak starać. – Wzruszyła
ramionami, wbiła wzrok w ciemność. – Między nami nic naprawdę nie było, a kaŜdym razie
nie z jego strony.
– W takim razie chyba brak mu rozumu – podsumował tata.
– UwaŜaj, bo jeszcze ktoś powie, Ŝe się uprzedziłeś. – Uścisnęła go serdecznie. –
Chciałam przyjechać do domu, to mi było potrzebne. Idę się połoŜyć. Skoro jutro wszyscy się
zjeŜdŜają, będziemy mieli co robić.
Przyjemnie było odetchnąć rześkim porannym powietrzem. Wskoczyła na konia,
ruszyła przed siebie. Wiatr rozwiewał włosy, uderzał w twarz. Czuła się wolna i lekka,
problemy zostawały daleko, zapominała o smutku. Przed sobą miała bezbrzeŜne połacie
złocistego, falującego na wietrze zboŜa, nad sobą wysokie, bezchmurne niebo.
Wiosna w Kansas. CzyŜ moŜe być piękniej? Zapach rozgrzanej słońcem ziemi,
kwitnących traw, niebiańska cisza...
– Teraz potrzeba mi czasu. – Poklepała konia po mocnej szyi. – Po prostu trochę
czasu.
Skierowała konia w stronę domu. Wracali powoli, rozkoszując się przejaŜdŜką. Gdy w
oddali zamajaczyły zabudowania, Conchise zarŜał.
– No dobrze, łobuziaku, niech ci będzie! – zaśmiała się. Kopyta dudniły o ziemię,
wiatr bił w twarz. Płynnym ruchem przeskoczyli drewniany płot, a przestraszone stado
ptaków poderwało się do lotu.
Byli juŜ blisko, gdy nagle spostrzegła kogoś opartego o ogrodzenie. Gwałtownie
ś
ciągnęła wodze.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Co za piękny widok! – Bret wyprostował się i ruszył w jej stronę. – Jesteście tak
zgrani, Ŝe trudno powiedzieć, gdzie kończy się koń, a zaczyna dziewczyna.
– Skąd ty się tu wziąłeś? – zapytała bezceremonialnie.
– PrzejeŜdŜałem w pobliŜu i pomyślałem, Ŝe wpadnę. Hillary zacisnęła zęby,
zeskoczyła na ziemię.
– Skąd wiedziałeś, Ŝe tutaj jestem? – spytała, patrząc mu prosto w oczy.
– Lisa usłyszała, jak się do ciebie dobijałem. Powiedziała, Ŝe pojechałaś do domu. –
Wydawał się całkowicie pochłonięty nawiązaniem przyjaźni ze zwierzęciem. –Piękny koń. –
Odwrócił się. – Świetnie sobie z nim radzisz, naprawdę.
– Teraz muszę zaprowadzić go do stajni.
– Jak ma na imię? – Bret szedł tuŜ obok niej.
– Conchise – odparła krótko, nie wdając się w zbędne dyskusje.
– Jest takiej maści, Ŝe świetnie do ciebie pasuje. –Oparł się o ściankę boksu.
– To akurat najmniej istotny powód przy wybieraniu konia. – Odwrócona do Breta
tyłem, zawzięcie czesała zwierzę.
– Dawno go masz?
– Wychowałam go od źrebaka.
– To wszystko wyjaśnia. Dlatego stanowicie taką zgraną parę.
Zaczął rozglądać się po stajni. Hillary nie przestawała zajmować się koniem. Na
końcu języka miała wiele pytań, ale nie odwaŜyła się ich zadać. Cisza stawała się coraz
trudniejsza do zniesienia. Wreszcie Hillary odłoŜyła zgrzebło i ruszyła do wyjścia.
– Dlaczego uciekłaś? – nieoczekiwane pytanie Breta zaskoczyło ją.
– Nigdzie nie uciekłam – odpowiedziała szybko, gorączkowo szukając rozsądnego
wyjaśnienia. – Muszę w spokoju przemyśleć oferty, jakie otrzymałam.
– Rozumiem.
– Muszę iść, mam sporo roboty – powiedziała z udanym spokojem. – Obiecałam
pomóc mamie w kuchni.
Chyba wszystko sprzysięgło się przeciwko niej, bo w tym samym momencie na progu
domu pojawiła się mama.
– Hillary, moŜe oprowadzisz Breta po farmie?
– Ale miałyśmy piec ciasto – zaprotestowała.
– ZdąŜymy, jest mnóstwo czasu. A zanim będzie kolacja, Bret na pewno chętnie
obejrzy sobie nasze gospodarstwo. To jak?
– Twoja mama była tak miła, Ŝe zaprosiła mnie na kolację. – Uśmiechnął się, widząc
zdumienie na twarzy Hillary.
– No to chodźmy. – Gdy oddalili się nieco od domu, popatrzyła na niego z uśmiechem
pełnym wymuszonej słodyczy. – Co chciałbyś obejrzeć najpierw? Kury w kurniku czy
ś
wiński chlewik?
– Zostawiam to twojej decyzji – odparł lekko. Hillary z pochmurną miną ruszyła
przodem. Spodziewała się, Ŝe Bret szybko będzie mieć dość, ale
wcale nie wyglądał na znudzonego. Przeciwnie, wszystko oglądał z prawdziwym
zainteresowaniem. Ciekawiła go farma, warzywnik mamy, rolnicze maszyny taty. Zadawał
teŜ mnóstwo pytań.
Nieoczekiwanie połoŜył rękę na jej ramieniu. Patrzył na ciągnące się po horyzont pola.
– Teraz wiem. co miałaś na myśli, Hillary – powiedział w zamyśleniu. – To naprawdę
coś niesamowitego. Jak złocisty ocean.
Chciała iść, ale zatrzymał ją w pół kroku.
– Widziałaś kiedyś tornado?
– TeŜ pytanie. Skoro mieszkasz w Kansas dwadzieścia lat, nie da się tego nie widzieć
– odparła krótko.
– To musi być coś niesamowitego.
– Owszem – potwierdziła. – Pamiętam, jak kiedyś, miałam wtedy moŜe z siedem lat,
zapowiedzieli nadchodzące tornado. Wszyscy się uwijali jak w amoku. Zabezpieczali
zwierzęta, sprzęt. Stałam wtedy mniej więcej w tym miejscu. – Zatrzymała się, pochłonięta
wspomnieniami. – Przyglądałam się, jak z daleka zbliŜa się czarna trąba. Z kaŜdą chwilą była
coraz bliŜej. Wszystko zastygło. Czuło się wręcz cięŜar wiszącego powietrza. Stałam i
patrzyłam zafascynowana. Wtedy mój tata złapał mnie na ręce, przerzucił przez ramię i
zaniósł do schronu. Było niesamowicie cicho, jakby cały świat umarł. I naraz rozległ się
straszny huk. Zupełnie jakby nad nami przelatywały setki odrzutowców.
Bret patrzył na nią z uśmiechem. Od tego uśmiechu robiło się jej ciepło na sercu.
– Hillary. – Uniósł do ust jej dłoń. – Jesteś nieprawdopodobnie słodka.
Ruszyła przed siebie, na wszelki wypadek głęboko wsuwając ręce w kieszenie. Oboje
milczeli. OkrąŜyli farmę. Hillary zbierała się na odwagę.
– Przyjechałeś do Kansas w interesach? – zaryzykowała po chwili.
– MoŜna to tak ująć – odparł wymijająco.
– Czemu nie wysłałeś kogoś ze swoich poddanych, zamiast sam się tu ciągnąć?
– Niektóre sprawy wolę załatwiać osobiście.
Gdy wrócili, rodzina juŜ się zjechała. Bret nie miał problemu z nawiązaniem kontaktu.
Z miejsca zjednał sobie nie tylko rodziców, aJe i całą resztę. Nie minęło pół godziny, a obie
bratowe były nim zachwycone, bracia pełni szacunku, a młodsza siostra nie odrywała od
niego oczu. Hillary wycofała się do kuchni, wymawiając się pilnymi pracami.
– Jak tu swojsko – nagle usłyszała za sobą głos Breta. Odwróciła się gwałtownie.
– Masz mąkę na nosie. – Musnął palcem czubek jej nosa. Cofnęła się, zaczęła znowu
wałkować placek na stolnicy. – Jakie to będzie ciasto? – zapytał, opierając się wygodnie o
blat, jakby zamierzał tu zostać na dłuŜej.
– Cytrynowe z bezą – rzekła krótko.
– To lubię. Połączenie kwaskowatej goryczki i słodyczy. – Uśmiechnął się, widząc jej
skwaszoną minę. – To przypomina mi ciebie. – Posłała mu krzywe spojrzenie,
ale Bret wcale się tym nie przejął. – Dobrze ci idzie – skomentował, przyglądając się,
jak wałkuje drugi placek.
– Lepiej mi się pracuje, gdy nikt nade mną nie stoi.
– To jest ta wiejska gościnność, o której się tyle słyszy?
– Nie udało ci się wprosić na kolację? – Z furią zaatakowała placek. – Po co tu
przyjechałeś? Chcesz rozejrzeć się po mojej farmie, a potem razem z Charlene wyśmiewać się
z mojej rodziny?
– Przestań. – Podszedł i wziął ją za ramiona. – Jak moŜesz coś takiego mówić?
Naprawdę tak mało ich cenisz? – Patrzyła na niego zaskoczona. Złość od razu jej przeszła. –
Wasza farma zrobiła na mnie wielkie wraŜenie. Twoja rodzina równieŜ. To wspaniali ludzie,
otwarci, ciepli. Twoja mama juŜ mnie zawojowała.
– Przepraszam – wymamrotała.
Bret wsunął ręce w kieszenie, podszedł do drzwi.
Drzwi się za nim zamknęły. Patrzyła, jak przyłącza się do grających w baseball.
Mama, która weszła do kuchni, zagadała do niej, ale Hillary ciągle nie mogła się
otrząsnąć. Mimowolnie nasłuchiwała, co dzieje się na dworze.
– MoŜe juŜ idź ich zawołać, niech myją ręce – głos mamy wyrwał ją z zamyślenia.
Bez zastanowienia podeszła do drzwi, wsunęła palec w usta i gwizdnęła. I dopiero wtedy się
opamiętała. Znowu wygłupiła się przed Bretem. Cofnęła się, zatrzasnęła drzwi.
Podczas kolacji siedziała obok Breta. Zacisnęła zęby i wzięła się w garść. PrzecieŜ nie
moŜe pokazać, jak bardzo jest spięta. Nikt nawet nie powinien się tego domyślić.
Później, gdy wszyscy przenieśli się do salonu, celowo
zaczęła zajmować się bratankiem. Siedząc na podłodze, bawili się samochodzikami.
Bret z oŜywieniem rozmawiał z tatą. Młodszy bratanek wspiął mu się na kolana. Spod rzęs
patrzyła, jak Bret huśta go na nodze.
– Mieszkasz z ciocią Hillary w Nowym Jorku? – nagle zapytał chłopczyk. Hillary z
wraŜenia upuściła malutki samochodzik.
– Niezupełnie. – Z uśmiechem patrzył, jak Hillary oblewa się rumieńcem. – Ale
mieszkam w Nowym Jorku.
– Ciocia obiecała zabrać mnie na górę Empire State Building – z dumą oznajmił
chłopiec. – To bardzo wysoko nad ziemią. MoŜesz pojechać z nami – zaproponował
wielkodusznie.
– Z największą przyjemnością. – Bret potargał dziecko po głowie. – Daj mi tylko
znać, kiedy się wybieracie.
– Nie moŜe być duŜego wiatru. Ciocia mówi, Ŝe od takiego wiatru ma się mokrą buzię.
Jego powaŜne stwierdzenie wywołało śmiech zgromadzonych. Hillary podniosła się,
pociągnęła chłopca do kuchni.
– Chodź, dam ci ciasta. Trzeba zamknąć ci buzię. Było juŜ prawie ciemno, gdy bracia
wraz z rodzinami
zebrali się do odjazdu. Na horyzoncie jeszcze róŜowił się odblask zachodzącego
słońca. Hillary usiadła na ganku, zapatrzyła się w zapadający zmrok. Na niebie zajaśniały
pierwsze gwiazdy, gdzieś w oddali zakwilił ptak.
W domu panowała cisza. Słychać było tylko tykanie starego dziadkowego zegara.
Hillary umościła się w fotelu i z uwagą śledziła partię szachów rozgrywaną przez tatę i Breta.
– Szach i mat. – Głos Breta wyrwał ją z zamyślenia. Ojciec znieruchomiał, po chwili
potarł brodę.
– No tak. – Uśmiechnął się do Breta, zapalił fajkę.
– Umiesz grać w szachy, synu. Bardzo mi się podobało.
– Mnie teŜ. – Bret odchylił się w fotelu, zapalił papierosa. – Mam nadzieję, Ŝe jeszcze
wiele razy będziemy mieli okazję ze sobą pograć. Trzeba to wykorzystać, bo zamierzam
oŜenić się z twoją córką.
Powiedział to spokojnie i rzeczowo, nie zmieniając tonu. Hillary zamarła. Nie była w
stanie wydobyć z siebie głosu.
– Jako głowa rodziny – ciągnął Bret, nawet nie zerkając w jej stronę – zapewnię
Hillary całkowite zabezpieczenie finansowe. Nie stawiam przeszkód, jeśli zechce
kontynuować karierę, oczywiście wyłącznie dla własnej satysfakcji.
Tom pociągnął fajeczkę, skinął głową.
– To przemyślana decyzja – mówił Bret, niespiesznie wypuszczając kółeczko dymu. –
Człowiek dochodzi w Ŝyciu do etapu, gdy postanawia mieć Ŝonę i dzieci. –Jego głos brzmiał
bardzo powaŜnie. Tata teŜ patrzył na niego z powagą. – Hillary jak najbardziej mi odpowiada.
Jest piękną dziewczyną, a kaŜdy męŜczyzna potrafi docenić urodę. Jest inteligentna,
wystarczająco silna i ma dobre podejście do dzieci. Wprawdzie jest nieco za szczupła
– dodał z lekkim Ŝalem, a Tom, który kiwnięciem głowy potwierdzał kolejne zalety
córki, zrobił przepraszającą minę.
– Nigdy nie mogliśmy jej bardziej podpaść.
– Oczywiście, jest jeszcze sprawa jej charakteru – Bret miał minę człowieka, który w
skupieniu rozwaŜa wszystkie za i przeciw. – Ale – machnął dłonią – to mi się nawet podoba.
Lubię, gdy kobieta ma w sobie ikrę.
Hillary poderwała się na równe nogi. Tak się w niej gotowało, Ŝe przez dobrą chwilę
nie mogła znaleźć słów.
– Jak wy śmiecie! – wykrzyknęła. – Jak śmiecie siedzieć tu sobie i oceniać mnie w
taki sposób! Mówić o mnie, jakbym była zwierzęciem wystawianym na sprzedaŜ! I to ty! –
spiorunowała wzrokiem ojca. – Mój własny ojciec.
– A nie mówiłem, Ŝe ma dziewczyna temperament? – zagadnął Bret, a Tom
potakująco kiwnął głową.
– Ty nadęty bubku, ty...
– Hillary, uwaŜaj, bo niepotrzebnie się zapędzisz – powstrzymał ją Bret. Zdusił
papierosa.
– Jeśli się łudzisz, Ŝe za ciebie wyjdę, to chyba zupełnie oszalałeś! Postradałeś rozum!
Z miejsca moŜesz to sobie wybić z głowy! Więc zabieraj się stąd do swojego Nowego Jorku
i... i wydawaj te swoje magazyny! – wykrzyczała mu prosto w twarz i pędem wybiegła z
domu.
Bret odprowadził ją wzrokiem, odwrócił się do Sarah.
– Jestem pewien, Ŝe Hillary chciałaby, by ślub i wesele były tutaj. Skoro jesteście na
miejscu, moŜe mógłbym przygotowania pozostawić na waszej głowie.
– Nie ma sprawy, Bret. Kiedy to by miało się odbyć?
– W przyszły weekend.
Sarah szeroko otworzyła oczy, zastanowiła się i spokojnie wróciła do robótki.
– Zdaj się na mnie.
Bret podniósł się, uśmiechnął do Toma.
– Myślę, Ŝe Hillary juŜ ochłonęła. Pójdę jej poszukać.
– Jest w stajni – powiedział Tom, stukając palcem w fajeczkę. – Zawsze tam szuka
schronienia, gdy poniosą ja nerwy. – Bret kiwnął głową, wyszedł z salonu.
– No i co ty na to, Sarah? – Tom popatrzył na Ŝonę. – Wygląda na to, Ŝe Hillary
znalazła swoją połówkę.
W stajni panował półmrok. Hillary, nerwowo przemierzając pomieszczenie od ściany
do ściany, nie mogła pohamować wściekłości.
– Jeden wart drugiego! – prychała pod nosem. Szkoda, Ŝe jeszcze nie zaglądali mi w
zęby!
Drzwi otworzyły się na ościeŜ, w snopie światła zamajaczyła postać Breta.
– Hej, Hillary, moŜemy juŜ pogadać o naszych planach weselnych?
– Nigdy o niczym nie będę z tobą rozmawiać! – odpaliła ze złością.
Bret uśmiechnął się, słysząc jej wybuch. Wcale się nie przejął. To jeszcze bardziej ją
rozdraŜniło. Wściekłość ją rozsadzała.
– Nie wyjdę za ciebie, nigdy, nigdy, nigdy! Prędzej poślubię trzygłowego potwora!
– Wyjdziesz za mnie, Hillary – odrzekł z irytującą pewnością siebie. – Choćbym miał
siłą doprowadzić cię do ołtarza, nawet gdybyś się wyrywała i wydzierała, zostaniesz moją
Ŝ
oną.
– JuŜ ci powiedziałam, Ŝe nie! – szybkimi krokami krąŜyła po stajni. – Nie namówisz
mnie w Ŝaden sposób.
Wziął ją za ramiona, z bliska popatrzył jej prosto w oczy.
– Na pewno?
Przygarnął ją do siebie, pochylił się, szukając ust.
– Puść mnie! – fuknęła, szarpnęła się w tył. – Puszczaj natychmiast!
– Proszę bardzo – odparł, zwalniając uścisk. Hillary straciła równowagę i upadła na
stertę siana.
– Och ty! – wybuchnęła, próbując się podnieść, ale Bret juŜ przyciskał ją swoim
cięŜarem.
– Zrobiłem tylko to, o co prosiłaś – powiedział, uśmiechając się psotnie. – Poza tym
tak jest znacznie lepiej.
Hillary poruszyła się niespokojnie, próbując się uwolnić. Odwróciła głowę. Bret
zaczął całować jej szyję.
– Przestań. Nie moŜesz tego robić – zaoponowała, czując, Ŝe jej opór słabnie z kaŜdą
sekundą.
– Jak najbardziej mogę – wyszeptał, nakrywając ustami jej usta. Nie umiała dłuŜej ze
sobą walczyć. Zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągnęła do siebie. Bret potarł nosem jej nos.
– Ty draniu! – wyszeptała, przytulając się jeszcze mocniej i oddając pocałunek.
– No to jak, wyjdziesz za mnie? – Popatrzył na nią z uśmiechem, odgarnął z jej
policzka pasmo włosów.
– Nie mogę teraz myśleć – wymamrotała i zamknęła oczy. – Nie jestem w stanie
myśleć, gdy mnie całujesz.
– Nie chcę, Ŝebyś myślała. – Jego dłoń zaczęła bawić się guzikami jej bluzeczki. –
Chcę tylko usłyszeć „tak”.
– Przesunął dłonią po jej piersi. – Powiedz to, Hillary – poprosił, obsypując
pocałunkami jej szyję. – Powiedz, a dam ci czas na pomyślenie.
– Dobrze – westchnęła radośnie. – Wygrałeś. Wyjdę za ciebie.
– To dobrze – rzekł tylko i znowu odszukał jej usta. Czuła, Ŝe traci nad sobą kontrolę,
Ŝ
e z kaŜdą chwilą świat staje się coraz bardziej nierzeczywisty.
– Nie grasz czysto – zarzuciła mu.
Bret tylko wzruszył ramionami. Nie wypuszczał jej z objęć.
– Kochanie, w miłości i na wojnie wszystkie środki są dozwolone. – Przestał się
uśmiechać, teraz patrzył na nią w skupieniu. – Kocham cię, Hillary. Jesteś dla mnie
wszystkim. Pragnę cię do szaleństwa. – Pocałował ją tak, Ŝe świat wokół niej zawirował.
– Och, Bret! – wyszeptała, obsypując go Ŝarliwymi pocałunkami. – Ja tak cię kocham.
Tak bardzo, Ŝe to aŜ ponad moje siły. Przez cały czas myślałam... Kiedy Char–lene
powiedziała, Ŝe wkrótce się pobierzecie, Ŝe ją kochasz, myślałam...
– Poczekaj. – Ujął jej twarz w obie dłonie. – Posłuchaj mnie. Po pierwsze, układ z
Charlene był zakończony, zanim cię poznałem. Tylko ona nie mogła się z tym pogodzić. –
Uśmiechnął się, musnął jej usta. – Odkąd cię poznałem, nie byłem w stanie o nikim innym
myśleć, stałaś się moją obsesją. Zresztą byłem tobą zauroczony, jeszcze nim się poznaliśmy.
– Jak to?
– Twoje zdjęcia. Oczarowałaś mnie.
– Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, Ŝe moŜesz myśleć o mnie powaŜnie. –
Zanurzyła palce w jego gęstych włosach.
– Najpierw sądziłem, Ŝe to tylko fizyczna fascynacja. Marzyłem o tobie jak jeszcze o
Ŝ
adnej kobiecie. Wtedy u ciebie, gdy dotarło do mnie, Ŝe jesteś niewinna, byłem jak
poraŜony. – Z niedowierzaniem potrząsnął głową, zanurzył twarz w jej włosach. –
Uświadomiłem sobie, Ŝe to coś więcej, Ŝe to uczucie.
– Ale nigdy nie dałeś niczego po sobie poznać.
– Bo nie chciałem cię spłoszyć. Gdy tylko się do ciebie zbliŜałem, natychmiast
rzucałaś się do ucieczki. Bałem się, Ŝe cię wystraszę. Wiedziałem, Ŝe nie mogę cię
pośpieszać, Ŝe potrzeba ci czasu. Starałem się zachować spokój, odczekać. To nie było łatwe.
– Przesunął koniuszkiem palca po policzku dziewczyny. – Ale wtedy w górach niewiele
brakowało. Przestałem nad sobą panować. Gdyby Lany i June się nie pojawili, chyba
wszystko potoczyłoby się inaczej. Gdy później wybuchłaś, Ŝe masz dość ciągłego szarpania,
miałem ochotę cię udusić.
– Przepraszam. Nie chciałam, Ŝeby to tak zabrzmiało. Myślałam...
– Wiem – przerwał jej. –1 bardzo Ŝałuję, Ŝe wtedy tego nie wiedziałem. Nie miałem
pojęcia, do czego jest zdolna Charlene. Potem zacząłem myśleć, Ŝe zaleŜy ci wyłącznie na
karierze, Ŝe tylko ona jest dla ciebie waŜna. Gdy przyszłaś do mnie do biura, byłaś tak
zdystansowana i chłodna, całkowicie pochłonięta rysującymi się przed tobą perspektywami,
Ŝ
e ledwie nad sobą panowałem. Mało nie wyrzuciłem cię przez okno.
– To były tylko pozory – wyszeptała, pocierając policzkiem o jego policzek. – Nigdy
mi na tym nie zaleŜało. ZaleŜało mi tylko na tobie.
– Dopiero po jakimś czasie June opowiedziała mi o wybrykach Charlene.
Przypomniałem sobie twoją reakcję i wtedy wszystko zaczęło mi się układać. Poszedłem na
przyjęcie do Buda, Ŝeby się z tobą spotkać. – Uśmiechnął się. – Chciałem z tobą
porozmawiać, ale gdy dotarliśmy do ciebie, nie byłaś w nastroju do rozmów o miłości. Sam
nie wiem, jak to zrobiłem, Ŝe nie uległem pokusie, Ŝe nie poszedłem do ciebie. Byłaś taka
słodka, taka piękna... i taka rozkoszna! Mało nie zwariowałem.
Pochylił się, pocałował ją namiętnie. Czuła na sobie jego dłonie, ciepło bijące od jego
ciała. Wtuliła się w niego, przywarła całym ciałem.
– O BoŜe, Hillary! – westchnął z głębi piersi. – Przewrócił się na plecy, ale Hillary nie
przestała go całować. Odsunął ją zdecydowanym ruchem, zaczerpnął powietrza. – Co by
powiedział twój tata, gdybym wziął jego córeczkę na sianie w jego własnej stajni.
Objął ją ramionami, przytulił do siebie.
– Nie mogę dać ci Kansas – zaczął cicho. Hillary popatrzyła na niego. – Nie moŜemy
zamieszkać tutaj na stałe, przynajmniej nie teraz. Jestem związany z Nowym Jorkiem, po
prostu nie byłbym w stanie stąd wszystkim kierować.
– Och, Bret – odezwała się, ale nie dał jej dojść do głosu. Przytulił ją mocniej.
– MoŜemy osiąść gdzieś w pobliŜu Nowego Jorku. Będziesz mieć dom na wsi, jeśli
tego pragniesz. Dom z ogrodem, konie, kury, gromadkę dzieci. Do Kansas będziemy
przyjeŜdŜać tak często, jak to tylko będzie moŜliwe, a na długie weekendy moŜemy jeździć
do domku w górach. Tylko we dwoje. – Popatrzył na nią z niepokojem, bo po policzkach
dziewczyny płynęły łzy. – Hillary, nie płacz.
Nie chcę, Ŝebyś czuła się nieszczęśliwa. Wiem, Ŝe tutaj jest twój dom. – Zaczął
ocierać jej mokre od łez policzki.
– Bret, kocham cię. – Przytuliła policzek do jego policzka. – Jestem niewyobraŜalnie,
wariacko szczęśliwa.
– Na pewna, najdroŜsza?
Uśmiechnęła się i przysunęła, podając mu usta. Niech pocałunek wystarczy za
odpowiedź.