background image

Dła Julego. 
Ponadto dla mojej matki Giseli Milller-Frey, która podarowała mi setki książek i śpiewała mi 
„Puff, czarodziejski smok" i „Poczekaj no, Henry Higgins". 
I dła mojego ojca Hansa-Jórga Freya, który ofiarował mi niezwykłe marmurowe popiersie o 
imieniu Ełise oraz Szwajcarię. 
JANA FREY 
POKRĘCONY ŚWIAT 
tłumaczyła Wiesława Moniak 
Wrocław • Warszawa • Kraków Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wydawnictwo 
Publikacja niniejszego dzieła 
została wsparta przez grant Instytutu Goethego. 
The publication of this work 
was supported by a grant from the Goethe-Institut. 
Tytuł oryginału Die uergitterte Welt 
© 2004 by Loewe Verlag GmbH, Bindłach 
© Copyright for the Polish translation and edition 
by Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo, Wrocław 2007 
fi? 
fi*Wfr* 
O          A<%        Si     i  V 

Projekt okładki Monika Giza 
Redaktor serii Anna Wasilewska 
Redaktor techniczny Anna Sławińska 
Kr* 
ъ%Ш> 
Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo pi. Solny 14a, 50-062 Wrocław e-mail: 
wydawnictwo@ossolineum.pl www.ossolineum.pl 
Wydanie pierwsze 
Skład i łamanie 
Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo 
Druk i oprawa 
Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo 
DRUKARNIA, ul. Kiełczowska 62, 51-315 Wrocław 
Printed in Poland 
ISSN 1896-5989 
ISBN 978-83-04-04844-7 
%o1 
^OG~ 
PROLOG 
- Całe życie jest jednym problemem - wyjaśnia mi Juli, bębniąc nerwowo palcami w stolik, 
przy którym siedzimy. -Przynajmniej moje życie - dodaje po chwili. - Wokół mnie zawsze 
były problemy. 
Spogląda na mnie. 
- A ty chcesz tego wszystkiego wysłuchać, tego całego gówna? 
Przytakuję, a Juli wzdycha. 
Potem zaczyna opowiadać swoją historię. 
Nasze rozmowy odbywają się w położonym na uboczu, cichym pokoju odwiedzin więzienia 
dla młodocianych na południu Niemiec. 
We wszystkich oknach są kraty. 

background image


Wszędzie zawsze były problemy. Moja matka była strasznie gruba i zdawało się, że wiecznie 
ma zły humor. Wszystko było dla niej zbyt męczące i zanadto skomplikowane. Połowę 
mojego dzieciństwa przeleżała na sofie, jedząc czekoladki lub batoniki i patrząc przed siebie. 
Od czasu do czasu popłakiwała, przeklinała kogoś albo spała. Przy tym piła sherry, piwo albo 
wino. 
Mój ojciec to także problem. Zaginiony, ponieważ zniknął bez śladu. Na całe moje życie. 

Moja siostra również miała mnóstwo problemów. Przez lata nie mieliśmy z sobą kontaktu, 
długi czas mieszkała bowiem u Gunnara, swojego ojca, i jego nowej żony. 
Potem był jeszcze Adam. 
I ja. 
Zawsze i wszędzie miałem problemy. Jak sięgnę pamięcią, wszystko było pokręcone. 
Lubię wiosnę. W ogóle to najlepsza pora roku. Być może wiosną miałem trochę mniej 
problemów z życiem niż latem, jesienią i zimą. Wiosna jest łagodną, dobrą, piękną porą roku. 
Wiem, że to brzmi górnolotnie, i normalnie nie powiedziałbym czegoś takiego otwarcie, ale 
to akurat prawda, i właściwie nie pochodzi ode mnie - lecz od Adama. 
Adam był prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który nie miał problemów. Przynajmniej ja 
tak sądziłem. Wyróżniało go to, że miał po sześć palców u każdej ręki. Ściśle zatem rzecz 
biorąc, był kaleką. Mój kumpel Noe, który czasami mnie odwiedzał, powtarzał to zawsze, gdy 
mówił o Adamie: 
- Facet twojej matki, ten z kalekimi rękami, otworzył mi drzwi, gdy przyszedłem... 
Kiedy Adam był małym dzieckiem, lekarze chcieli go zope-rować i usunąć mu obydwa małe, 
nadliczbowe palce. Ale połowa rodziny Adama to Cyganie, a dokładniej - Cyganie z 
plemienia Sinti. I babcia Adama, ta z plemienia Sinti, wyjaśniła, że takie palce oznaczają 
szczęście przez całe życie i dlatego nie wolno ich operować. Toteż Adam do końca życia miał 
sześć palców u każdej ręki. Oprócz tego jego ręce były różnej wielkości, lewa była większa 
niż prawa. Ludzie, którzy nie znali Adama, zawsze gapili się ze zdumieniem na jego dłonie, 
niektórzy się krzywili. Dla mnie jednak ręce Adama od dawna nie były niczym szczególnym. 
Potrafił nimi dobrze malować, zarówno lewą, jak i prawą. Podczas pisania mógł przełożyć 
ołówek z jednej ręki do drugiej i obiema pisał jednakowo dobrze. Umiał też grać na gitarze, 
również obiema rękami. Kiedyś grywał wieczorami w knajpie. Często zabierał mnie 

z sobą i grał stare cygańskie melodie, ale tylko wtedy, gdy już trochę wypił. Czasami podczas 
grania, w środku melodii, przekręcał gitarę o 180 stopni i grał dalej. I mimo że struny były 
przecież odwrotnie ułożone, nadal grał bez trudu. 
Adam był najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem. Kiedy pojawił się u nas po 
raz pierwszy, miałem pięć lat. Spotkaliśmy się na ulicy przed domem, w którym mieszkałem 
z matką i siostrą. Siedziałem na progu i płakałem cicho, patrząc przed siebie. Przez otwarte 
okno w pokoju słyszałem płacz mojej małej siostry. Miała wtedy dopiero dwa lata i siedziała 
zapomniana w kojcu, do którego wcześniej także mnie wsadzano. 
- Co ci się stało? Dlaczego ryczysz? - spytał obcy mężczyzna i zatrzymał się przede mną. 
Gapiłem się na niego przestraszony. Wiem tylko, że od razu zauważyłem jego wielką, ułomną 
rękę i drugą, tę z bardzo cienkimi palcami, wyglądającą jak ręka dziecka. Obie miały za dużo 
palców, dostrzegłem to natychmiast. Wyglądało to nienaturalnie i nieporządnie. Palce 
tłoczyły się, jeden obok drugiego, i wydawało się, że mają za mało miejsca. 
Przestałem płakać i patrzałem na niego oniemiały. 
-  No, wytrzyj sobie nos - powiedział w końcu i wyciągnął pomiętą chusteczkę z kieszeni 
kurtki, po czym zwyczajnie podszedł i niezdarnie wytarł mi mokrą twarz. Następnie usiadł 
obok i supłając chusteczkę, zrobił z niej długouchego zająca. Postawił mi go ostrożnie na 

background image

kolanie i uśmiechnął się. Powiedział, że ma na imię Adam, i wyjaśnił mi różnicę między 
zającem i królikiem. Potem opowiadał coś o sarnach, jeleniach i dzikich kaczkach. 
- Ale moimi ulubionymi zwierzętami są renifery - powiedział w pewnym momencie. - Znasz 
renifery? 
Potrząsnąłem głową. 
-  Żyją w Laponii. Chciałbym tam kiedyś pojechać. Spojrzeliśmy na siebie. Siostra w pokoju 
na górze wciąż 
płakała. Ja zaś nagle poczułem się bardzo dobrze. Uśmiechną- 

,oomnlalem, od tamtej PoiyAdamby 
Iwspo 
nam 
°kied 
У. 
Чкс 
[orze 
[o nieb 
kiedy pokłóćsiezmojąmatkąj 
Łam Paryż - ™h:ze to do ш JLą wież? Eiffla. Gdy stoję tam Ł do mme.Tamjest się bardzo 
fciiski Uwym, rozumiesz mnie, Juli? 
foalem głową, nawetgdymeZupełnieroz paechal się do mnie zadowolony і№% / m' Miomplą 
pięści w pierś.                           Qlwal 
-Wkażdym razie gdy stoję na szczycie, jestp И, Prawdziwym królem.                                  em 
k: 
Dopiero dużo, dużo później dowiedzie • n^dy nie był w Paryżu. Nigdy nie stanął ц '?' .Ze tyl 
nie byl królem.                                       WlezY 
Ц bowiem Adam znikał, aby, ^ щ P^yża, w rzeczywistości siedział w więzień   ' ^ 
•u 
'«h jedenastu lat byłem mały i Szc  ( '««ochranę włosy i piegi na nosie Ы %łer 
tawokolicy, dokuczał mi katar s?najsła tów. Na szczęście nie poiawiałs „•  "У' aler 
^pewnego drfaffi^pr* 
£5 ego perskiego kocura. Na^° ^ '%7і]Т    ?0,gdywpad^wi0hnr 
!ek poszedł i gdziekolwiek ч*я„      р0га ^ gierki.                      Stan* stawia 
л^ sPrawiały żegQd 
1гЭДу i miałem kłopoty ? J,щ>kic 'f^^ewanyAdamdrrn,     %гакі'^ 
f4 Julego 
-To bo Ad. 
łem się niepewnie do Adama i zapragnąłem, abyśmy zawsze mogli tak siedzieć razem w 
słońcu. Adam opowiadałby mi różne historyjki. 
-  Ta, co tak płacze, to moja mała siostra - powiedziałem w końcu, ponieważ Adam zamilkł. 
Zapalił cienkiego, ciemnego papierosa o ostrym zapachu. 
- Mama z pewnością zasnęła. Często zapada nagle w sen. Wtedy nas nie słyszy. Siedzę tu już 
całe popołudnie. Wiele razy dzwoniłem do drzwi, ale mi nie otworzyła. 
Patrzałem na Adama zmęczony. Na całej ulicy byliśmy jedynymi dziećmi. W naszym domu 
mieszkali tylko starsi ludzie i nie lubili nas za bardzo. Wtedy nie miałem pojęcia, dlaczego, 
wiedziałem jedynie, że tak właśnie było. 
Adam skinął głową. 
-  I dlatego ryczałeś - powiedział z uśmiechem i dużą, ciężką dłonią przesunął mi po włosach. 
Bardzo szybko, lecz odczułem to wyraźnie. 

background image

I Adam został u nas. Zaczekaliśmy, aż mama się obudzi. Kiedy wreszcie otworzyła drzwi, 
poszliśmy razem na górę. Wsunąłem rękę w wielką dłoń Adama. 
-  Kim pan jest? Czego pan chce? Może jest pan z urzędu? - spytała matka podejrzliwie i 
pośpiesznie pociągnęła mnie za rękę przez próg, ku sobie. Wyglądała na zaspaną, była 
rozczochrana, a na policzku miała odcisk poduszki. 
Mimo to wieczorem siedziała w pokoju razem z Adamem, który postawił swoje buty na 
szafce w przedpokoju, i pili wino, a w nocy Adam spał obok mamy na rozłożonej sofie. 
Moja tęga, rumiana matka i szczupły, blady Adam. 
Od tej pory Adam był prawie zawsze. 
Chyba że się kłócili. 
Ale kiedy nie było kłótni, Adam siedział w pokoju, wszędzie czuć było zapach jego ciemnych 
papierosów, a podczas gdy palił, śpiewał piosenki, i co tydzień czesał stale sfilcowaną sierść 
naszej kotki angory, Kimberly. Czyścił kuwetę i hodował na balkonie szczypiorek i 
pietruszkę, a także słoneczniki, petunie i rzeżuchę. 

Jak wspomniałem, od tamtej pory Adam był z nami prawie zawsze. 
Znikał, kiedy pokłócił się z moją matką. Albo kiedy jechał do Paryża i wspinał się na wieżę 
Eiffla. 
-  Kocham Paryż - mawiał często do mnie. - I kocham wielką, dumną wieżę Eiffla. Gdy stoję 
tam, na górze, cały świat należy do mnie. Tam jest się bardzo blisko nieba, nie będąc 
martwym, rozumiesz mnie, Juli? 
Kiwałem głową, nawet gdy niezupełnie rozumiałem, Adam zaś uśmiechał się do mnie 
zadowolony i poszturchiwał mnie lekko szczupłą pięścią w pierś. 
-  W każdym razie gdy stoję na szczycie, jestem królem, Juli. Prawdziwym królem. 
Dopiero dużo, dużo później dowiedziałem się, że Adam nigdy nie był w Paryżu. Nigdy nie 
stanął na wieży Eiffla. Nigdy nie był królem. 
Kiedy bowiem Adam znikał, aby, jak mawiał, jechać do Paryża, w rzeczywistości siedział w 
więzieniu. 
*** 
W wieku jedenastu lat byłem mały i szczupły, miałem czarne, rozczochrane włosy i piegi na 
nosie. Byłem najsłabszym chłopcem w okolicy, dokuczał mi katar sienny i alergia na sierść 
kotów. Na szczęście nie pojawiała się często przy Kimberly. Jednak pewnego dnia matka 
przywlokła skądś grubego i ospałego perskiego kocura. Nazwała go Johnny, wypłakiwała się 
w jego futerko, gdy wpadała w otchłań smutku. Johnny siedział wtedy bez ruchu i mruczał, a 
poza tym dokądkolwiek poszedł i gdziekolwiek stanął, pozostawiał kłębki szarej sierści. 
Te koty sprawiały, że godzinami kaszlałem i kichałem, oczy mi łzawiły i miałem kłopoty z 
oddychaniem. 
- Nie możesz pozwolić sobie na nowe zwierzaki, Nanni -powiedział rozgniewany Adam do 
mojej matki. - To nic dobrego dla Julego. 
Właściwie matka miała na imię Tania, i tylko Adam na- 

zywał ją Nanni, tak po prostu. Od razu pierwszego wieczoru zaczął tak do niej mówić. Mnie 
nazwał Juli, ponieważ właśnie pierwszego lipca* zastał mnie płaczącego przed drzwiami 
domu, naprawdę zaś mam na imię Patryk. Tylko moja mała siostra Patrycja nie otrzymała od 
Adama nowego imienia. Była jedynie kapryszącym dzieckiem. W późniejszym czasie 
bezustannie spierała się z Adamem, a przy tym czasami on policzkował ją tak silnie, że się 
przewracała. Raz wybił jej w ten sposób ząb trzonowy i z jej ust wypłynął strumień krwi. Ale 
ten ząb i tak ruszał się jej już od rana, więc Patrycja poszła w milczeniu do łazienki i wytarła 
twarz. 
Pewnego razy Patrycja zniknęła. 

background image

Wieczorem tamtego dnia Adam i ja wróciliśmy w dobrych humorach do domu. Cały dzień 
spędziliśmy w lesie. 
-  Mamo, chodziliśmy boso - zawołałem i szczęśliwy podszedłem do matki, która leżała na 
sofie i rozdrażniona spoglądała na nas zapuchniętymi, nerwowo mrugającymi oczami. - 
Byliśmy jak Indianie - ciągnąłem. - Adam pokazał mi ślady zwierząt. I zrobiliśmy ognisko. 
Potem Adam pokazał mi, jak grać na gitarze. Nauczyłem się trzech tonów. Można nimi już 
zagrać kawałek piosenki. Chcesz posłuchać? 
Popatrzałem w stronę starej gitary Adama, którą on właśnie opierał o ścianę, obok telewizora. 
# # * 
-  Mała zniknęła - powiedziała matka, nie zwracając na mnie uwagi, a jej głos był płaczliwy, a 
zarazem pełen oburzenia. Szukała wzroku Adama, który z westchnieniem opadł na fotel i 
sięgnął po papierosy na stole. Opasły kocur leżał na miękkim brzuchu matki, przykryty tą 
samą kołdrą co ona. 
Adam podniósł głowę. 
-  Co to ma znaczyć, Nanni? - spytał i zmarszczył czoło. Matka nerwowo głaskała 
mruczącego kota, luźne włosy 
z jego sierści wirowały w powietrzu. 
* Juli (niem.) - lipiec (przyp. tłum.). 
10 
 
-  Dzisiaj rano wyszła się pobawić i już nie wróciła - wyjaśniła, a jej głos brzmiał głucho i 
bezradnie. Była zmęczona i rozdrażniona. 
Adam podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz. 
-  Mogło jej się coś przytrafić, ma przecież dopiero dziewięć lat - zamruczała matka. 
Tak minął wieczór. W końcu Adam zadzwonił na policję, potem zdjął ze ściany zdjęcie, które 
szkolny fotograf zrobił Patrycji w zeszłym roku, i pojechał z nim na posterunek. Na drugi 
dzień rano zadzwonił telefon, a w słuchawce odezwał się głos ojca Patrycji, Gunnara, którego 
ledwie pamiętałem. 
-  On mówi, że Patrycja zostanie u niego - powtórzyła matka Adamowi i popatrzała na niego 
bezradnie. 
-  No tak - powiedział Adam. Tylko tyle, nic więcej. 
-  Nie! - zawołałem przerażony. 
-  Cicho bądź, Patryku - odezwała się natychmiast matka. Rozejrzałem się po mieszkaniu, w 
którym nagle zabrakło 
mojej siostry. Wlazłem do jej łóżka i wziąłem do ręki jej pluszową kaczkę przytulankę. 
I tak już zostało. Patrycja nie wróciła. Za to zjawiła się pani z urzędu do spraw nieletnich i 
rozejrzała się. Przyjrzała się rękom Adama, dużej i małej, i jego kalekim palcom. Potem 
mojej matce, która siedziała na sofie, owinięta różowym kocem, z głośno mruczącym 
Johnnym na kolanach. Matka miała zaskorupiałą, zygzakowatą ranę na brodzie i mały 
fioletowy siniak nad lewym okiem. 
-  Ależ, pani Caspari, pani się skaleczyła - powiedziała obca kobieta. 
- Uderzyła się tylko - odezwał się Adam i uśmiechnął się. Matka skinęła głową. 
Siedziałem na sofie obok Adama, i nagle kobieta spojrzała na mnie. 
-  No, Patryku - powiedziała - tęsknisz za siostrą? Wzruszyłem nerwowo ramionami. 
-  Mógłbyś pokazać mi wasz pokój? - poprosiła i wstała. Adam zapalił papierosa. 
- No, dalejże, Juli - powiedział i uśmiechnął się do mnie. 
11 
-  OK - odpowiedziałem cicho i wyszedłem z tą obcą kobietą. 

background image

Szliśmy jedno za drugim przez cichy korytarz. Po chwili stanęliśmy w pokoju dziecięcym. 
Spojrzałem na łóżko Patrycji, na którym leżała skołtuniona pluszowa kaczka przytu-lanka i 
wyglądała na porzuconą. 
Na moim łóżku leżała mała drewniana skrzynka. Przechowywałem w niej kolekcję kamieni, 
którą założyłem razem z Adamem. Był tam nawet piryt, który znaleźliśmy przed kilkoma 
tygodniami w obrywie skalnym w lesie. Miał kształt trójkąta i lśnił jak kamień szlachetny. 
Obok leżało małe, opuszczone ptasie gniazdo, które odkryliśmy na drzewie parę dni temu i 
przynieśliśmy do domu. 
-  Ładnie tu u ciebie - powiedziała kobieta i spytała, czy dobrze układają mi się stosunki z 
ojczymem. 
Skinąłem głową pośpiesznie. Oczywiście, rozumieliśmy się dobrze, w końcu lubiłem Adama. 
-  Wiesz, twoja siostra opowiadała mi, że wasz ojczym bywa czasami niemiły - zaczęła 
ostrożnie i usiadła na łóżku Patrycji, które cicho zaskrzypiało. - Mówiła, że często ją bił, 
zwłaszcza ostatnio. Czy to prawda? Ciebie też bije? Mnie możesz powiedzieć wszystko bez 
obawy, po to tu jestem. I jeśli potrzebujesz pomocy, zaopiekuję się tobą i pomogę ci. 
Zmarszczyłem czoło w zdumieniu i potrząsnąłem głową. 
- Adam tego nie robi - powiedziałem stanowczo. - Adam jest w porządku. Patrycja kłamie. 
I tak przecież było, nieprawdaż? Adam był w porządku, absolutnie w porządku. Śpiewał dla 
mnie, razem chodziliśmy zrywać jabłka i codziennie odkurzał mieszkanie ze względu na moją 
alergię na sierść zwierząt. 
Gdy kobieta z urzędu do spraw nieletnich sobie poszła, matka i Adam pokłócili się. 
- Do diabła, mam już tego po dziurki w nosie! - zaryczał Adam. - Rusz się i zajmij Julim. 
Przecież nie jesteś chora. Do cholery, co z ciebie za matka? 
Coś zadudniło kilka razy, potem Adam zatrzasnął za sobą drzwi. Usłyszałem, że matka 
płacze, ale nie poszedłem do niej. 
!   12 
Wolałbym być z Adamem. Przycisnąłem rozpalone czoło do zimnej szyby. Na dole Adam 
szedł szybkimi, dużymi krokami. Patrzałem za nim, aż zniknął za rogiem na końcu ulicy. 
Potem, gdy zapadał zmierzch, spoglądałem w niebo i obserwowałem pojedyncze gwiazdy, 
które jedna za drugą rozbłyskiwały ponad dachami wysokich domów stojących po 
przeciwległej stronie ulicy. 
Adam często pokazywał mi gwiazdozbiory - Mały Wóz, Wielki Wóz i Kasjopeę. Jednak sam 
nie mogłem się w tym rozeznać. 
W końcu wyczerpany wślizgnąłem się do łóżka i zacząłem czekać. Na powrót Adama. 

I Adam wrócił. Kilka dni później był już z powrotem, a ja odetchnąłem z ulgą. 
-  Mój wygląda jak gruby niedźwiedź - powiedziałem. 
-  A mój jak chuda, wstrętna wiedźma - rzekł Adam. 
-  Niedźwiedź ucieka od niej. 
-  Za to moja wiedźma ma dwie głowy. 
-  To przecież nie jest wiedźma - zaprotestowałem. 
- Jasne, że to wiedźma - stwierdził Adam. 
-  A za nią idzie słoń! 
- E, to nie słoń, lecz cudowny, elegancki renifer - zawołał Adam i zacisnął oczy. - Spójrz 
tylko, jakie ma wspaniałe rogi! 
- Sądzę, że wygląda raczej jak słoń, który podnosi w górę trąbę - stwierdziłem i dalej 
wpatrywałem się w ciągnące po niebie obłoki. 
Adam uśmiechnął się do mnie. Leżeliśmy razem pośrodku pola porośniętego słonecznikami. 
Aby tu dotrzeć, jechaliśmy specjalnie autobusem podmiejskim. Równo pół godziny. 
13 

background image

W domu na balkonie także mieliśmy masę słoneczników. Sadziliśmy je wspólnie, 
umieszczając pojedyncze ziarenka słonecznika w małych ceramicznych doniczkach. 
-  Rozsypujecie wszędzie ziemię - utyskiwała matka, mierząc nas nieprzyjaznym wzrokiem. - 
Cały dywan będzie brudny. 
-  No jasne - odpowiedział Adam. - Ale potem wszystko odkurzymy. 
Powiedział to rozdrażnionym głosem i rzucił matce dziwne spojrzenie. 
Słoneczniki na naszym balkonie nie były oczywiście tak ogromne, jak te rosnące na polu. 
-  Te tutaj to wielkie szczęście, Juli - odezwał się Adam, dając mi lekkiego kuksańca w ramię. 
- Ale w domu zasadziliśmy sobie trochę szczęścia na balkonie, prawda? 
Skinąłem głową. 
Długo jeszcze leżeliśmy wśród ogromnych słoneczników, które nad naszymi głowami 
kołysały się na wietrze. Potem wstaliśmy i wędrowaliśmy sobie przez pola. 
-  To jest pole kukurydzy, Juli - powiedział Adam i pokazał mi ukryte kolby. 
W drodze powrotnej przystanął przy jednym z pól. 
-  A co tutaj rośnie, Juli? - zapytał, patrząc na mnie wyczekująco. Obie dłonie, dużą i małą, 
wsadził do kieszeni swoich czarnych dżinsów. 
Spojrzałem na niego wysoko w górę - miałem przecież dopiero jedenaście lat, a Adam miał 
prawie dwa metry wzrostu. 
Potem rzuciłem badawcze spojrzenie na zboże, które z cichym szelestem poruszało się na 
wietrze. 
-  Owies? - spytałem z wahaniem. 
Adam skinął głową zadowolony i objął mnie ramieniem. Za uchem miał zatkniętego jednego 
ze swych ciemnych papierosów, lecz tu nie zapaliłby go, wiedziałem o tym. Nie tu, w sercu 
natury. Nie zrobiłby czegoś takiego. 
- Doprawdy, jesteś tym najlepszym, co mnie w życiu spotkało, Juli, ty piegowaty maluchu - 
odezwał się w końcu. 
Potem w milczeniu jechaliśmy z powrotem na nasze szare 
14 
 
osiedle na peryferiach miasta. Słowa Adama napełniły mnie spokojem. Nasz balkon witał nas 
z daleka żółcią słoneczników. Wyglądał przepięknie. 
W marcu następnego roku skończyłem dwanaście lat. Adam zagrał dla mnie na gitarze. 
-  Ciągle to brzdąkanie - powiedziała matka. - Przestań, Adam, boli mnie głowa. 
Była niedziela i we troje jedliśmy śniadanie w pokoju dziennym. Adam podarował mi w 
prezencie dwanaście małych doniczek, które kupił poprzedniego dnia w sklepie ogrodniczym. 
W każdej rosła mała, świeżo wyhodowana roślinka. 
- Lewkonię - powiedział, dotykając lekko pierwszą doniczkę. - Łubin. Ostróżka. Mak. 
Margerytki. Dziewanna. Jastrzębiec. Żółta goryczka... 
Reszty nie pamiętam. 
Na dole, na ulicy, bawiło się kilku chłopców z naszego osiedla, którzy od niedawna mieszkali 
w nowo wybudowanym domu na końcu naszej ulicy. Dwóch z nich chodziło ze mną do klasy. 
Jednak nigdy nie spędzałem z nimi czasu. W szkole szło mi słabo, zwłaszcza z matmy i 
niemieckiego. Moje dyktanda zawsze roiły się od błędów, a z rachunkami było jeszcze gorzej. 
Jedynie z przyrody byłem na bieżąco. Cokolwiek nasza wychowawczyni opowiadała nam o 
burzach, pływach, roślinach i zwierzętach, wszystko to znałem już wcześniej z opowieści 
Adama. Ale o tym moja wychowawczyni nie wiedziała, ponieważ nigdy się nie zgłaszałem. 
Na lekcjach byłem zmęczony, bo w domu zawsze kładliśmy się spać bardzo późno. Często 
też miewałem, podobnie jak matka, bóle głowy i nie mogłem się na niczym skoncentrować 
przez dłuższy czas. Poza tym spokoju nie dawał mi fakt, że inni mnie nie cierpieli. Dokuczali 
mi lub wykluczali mnie ze swoich zabaw. Jedno i drugie nie było fajne. Powoli zaczynałem 

background image

rozumieć, że byliśmy biedni, matka dostawała pieniądze z wydziału opieki społecznej, a 
Adam nie miał pracy. Dlaczego tak było? Dlaczego inni mieli więcej pienię- 
15 
dzy niż my? Na wakacje latali samolotami do Hiszpanii. Jeździli drogimi autami i mieszkali 
w lepszych domach. Dlaczego wszystko było właśnie takie? 
-  No co, jedziemy do lasu i pójdziemy do kamieniołomu? - spytał Adam po śniadaniu i 
przepędził Johnny'ego ze stołu. Matka natychmiast wzięła kocura na kolana. 
-  Tak - odpowiedziałem. 
-  Beze mnie - odezwała się matka. 
Widziałem, jak Adam na nią spojrzał. Matka westchnęła i wstała z wysiłkiem od stołu. Była 
jeszcze w szlafroku. W tamtym czasie była bardzo gruba. Podczas gdy czekaliśmy, aż się 
ubierze, ja usiadłem na oparciu sofy i patrzałem przed siebie. Na przeciwległej ścianie wciąż 
widniał na tapecie prostokątny cień, tam, gdzie wcześniej wisiała fotografia Patrycji. Odkąd 
Adam zdjął ją ze ściany i zaniósł na policję, nikt nie powiesił jej na miejsce. Gdzie się 
podziała? Zdjęcie zniknęło, podobnie jak sama Patrycja, która potem przez bardzo długi czas 
się u nas nie zjawiła. Jedynie pewnego dnia przyjechał jej ojciec i zabrał trochę ubrań i kaczkę 
przytulankę. 
-  Cześć, Patryku - powiedział i uśmiechnął się do mnie. 
Wtedy go sobie przypomniałem. Był dużo niższy od Adama, przysadzisty i miał jasne włosy. 
Kiedyś grał ze mną w piłkę na łące. Też czasami bił matkę. Pewnego dnia odszedł. 
-  Cześć... - mruknąłem i przyglądałem się, jak wsadzał kaczkę, głową w dół, do płóciennego 
worka. 
- Ona oczy sobie wypłakuje za tym zwierzęciem - powiedział Gunnar do matki, która 
siedziała w fotelu ze wzrokiem utkwionym w ekranie telewizora. 
Matka nie odpowiedziała. Wobec tego ojciec Patrycji zebrał się do wyjścia. 
- Cześć, Patryku - powtórzył na pożegnanie, stojąc w otwartych drzwiach. - Przyjdź kiedyś do 
nas w odwiedziny. 
Po chwili zniknął. 
* * * 
16 
We troje pojechaliśmy autobusem do lasu. 
- Nogi mnie bolą - mówiła matka, idąc drobnymi kroczkami i przystając co chwilę. 
-  Bo jesteś gruba i ociężała, Nanni - stwierdził Adam i chciał wziąć matkę za rękę, lecz ona 
cofnęła dłoń. 
-  Musisz się więcej ruszać - rzekł. 
Spacer z matką nie należał do przyjemności. Jęczała i narzekała, wciąż coś ją bolało i była 
zmęczona, Adam zaś coraz bardziej rozdrażniony. 
-  Wracamy do domu - powiedział w końcu mrukliwie. Poszliśmy więc z powrotem. Adam 
szedł przodem wielkimi krokami, ja podążałem za nim, a za mną matka. 
Zanim autobus ruszył, siedzieliśmy w nim bez słowa. Wtedy pojawiła się sprawa drzewa, a 
jeszcze później dziecka. 
Adam pierwszy zauważył drzewo. Było malutkie, wiotkie i mizerne. Rosło przy krawędzi 
jezdni. 
-  Kiepskie miejsce dla drzewa - powiedział Adam w zamyśleniu. 
Skinąłem głową. 
- Takie maleństwo - ciągnął. Nagle wstał. - Chodź, zabierzemy je stąd. 
Spoglądałem na niego do góry, nie wiedząc, co zamierza zrobić. 
-  Pośpiesz się, Juli - zawołał i ruszył wielkimi krokami do wyjścia. 
- Mamo, idziesz? - spytałem matkę, która siedziała z głową opartą o szybę. 
-  Nie, ja jadę do domu - burknęła. - Sami zajmujcie się waszymi głupstwami. 

background image

Kiwnąłem głową i pobiegłem za Adamem. W ostatniej chwili przemknąłem przez 
zamykające się drzwi autobusu. 
Oczy Adama błyszczały. Widziałem, że wrócił mu dobry humor. Z ulgą uśmiechnąłem się do 
niego. Adam już klęczał przy drzewku i dłońmi wygrzebywał je ostrożnie z ziemi. 
- Popatrz na te delikatne korzonki, Juli - powiedział i położył mi na dłoni kilka cienkich jak 
włos, jasnych korzeni. 
I-O            А'л         «ił 
■ 3         i -           I 
17             XjVKr»^Z 
- Widzisz, jak mocno są już rozrośnięte, mimo że drzewko jest jeszcze takie maleńkie? 
Przytaknąłem i przyglądałem się, jak Adam wyciągnął drzewko z ziemi i starannie zasypał 
niewielką dziurę, jaka po nim została. 
- No - mruknął zadowolony, po czym przeszliśmy na drugą stronę szerokiej, ruchliwej jezdni 
i wróciliśmy do lasu, z którego niedawno wyszliśmy. Bez matki było dużo przyjemniej. 
Biegliśmy na przełaj, wśród poszycia, aż znaleźliśmy słoneczną polanę. 
-  Tu jest doskonale - orzekł Adam. - To idealne miejsce dla naszego drzewa, nie sądzisz? 
Znów skinąłem głową, potem wygrzebaliśmy spory dołek i wsadziliśmy mizerne drzewko do 
ziemi. 
-  Tu może rosnąć i stać się szczęśliwym drzewem - powiedział Adam na koniec. 
*** 
Kiedy przybyliśmy do domu, matka drzemała przed telewizorem. Znów miała na sobie 
szlafrok, a jej usta były lekko otwarte. Miękka broda trzęsła się przy oddychaniu, a jasne, 
delikatne włosy otaczały bezładnie jej głowę. 
Mieliśmy ubrudzone ziemią ręce, więc poszedłem szybko do łazienki, aby je umyć. Adam stał 
nadal przed moją chrapiącą matką. Czy znowu zacznie się na nią wściekać? Za to, że śpi? 
Ostrożnie zajrzałem przez drzwi do pokoju. 
Wtedy pojawił się problem dziecka. Jak się okazało, Adam wcale nie był zły na matkę. Wciąż 
miał dobry humor, ponieważ uratowanie drzewka sprawiło mu przyjemność. 
-  Nanni, obudź się - powiedział cicho i ostrożnie. Widziałem, jak brudną od ziemi ręką 
gładził jej jasne włosy. 
-  Twoje włosy wyglądają jak aureola - mówił łagodnie. 
-  Zostaw mnie, Adamie - odpowiedziała matka. - Daj spokój z twoimi wariackimi 
pomysłami. 
Usłyszałem, że Adam śmieje się przyjaźnie, i wróciłem do 
18 
 
dużego pokoju. Usiadłem przy stole i zacząłem wydrapywać paznokciem wzór na obrusie z 
ceraty. 
- Nanni, pozwól, abyśmy mieli dziecko - powiedział Adam po chwili. 
Matka westchnęła. 
-  Nanni, proszę... - nalegał Adam. - Chcę mieć dziecko, syna. 
- Adam, nie zajdę już w ciążę, wiesz przecież. 
-  Ale jego sobie załatwiłaś - mruknął i wskazał głową w moim kierunku. 
- Tak, i dlatego to prawdopodobnie z twojego powodu nie zachodzę w ciążę - odpowiedziała 
matka, a w jej głosie brzmiało zniecierpliwienie. 
-  Z mojego powodu? - znienacka wrzasnął Adam, aż się wzdrygnąłem. Szybko zajrzałem do 
naszych słoneczników na balkonie, które kołysały się lekko pod wpływem wiatru. 
- Adam, masz brudne ręce - jęczała matka. - Nie dotykaj mnie! 
Kątem oka ujrzałem, jak Adam wytarł dłonie o spodnie. Potem podniósł matkę z sofy. 

background image

- Nie, Adam, przestań! - wołała matka, lecz on wepchnął ją po prostu do sypialni. Drzwi za 
nimi pozostały otwarte, gdyż Adam miał ręce pełne roboty, aby rzucić matkę na łóżko i tam ją 
przytrzymać. Widziałem, jak zdarł z niej szlafrok i przywarł do niej całym ciałem. 
-  Ja przecież także chcę mieć takiego syna, jak Juli -warknął wściekły. - Własnego syna, nie 
możesz tego zrozumieć?... 
Usłyszałem, że matka płacze, i wtedy wstałem po cichu i poszedłem do swojego pokoju. 
Jakiś czas układałem moje kamienie, a potem była kolacja. Matka sama nakryła do stołu. 
Znów miała na sobie szlafrok, po jej oczach było widać, że płakała, a na szyi miała kilka 
czerwonych plam. Na jej ramionach także były plamy. 
-  Uderzyłam się - powiedziała do mnie. A przecież o nic nie pytałem. 
Adam poszedł do miasta. 
19 
W nocy śniło mi się małe drzewko, któremu Adam i ja daliśmy na słonecznej polanie nowy 
dom, i które stało się duże i szczęśliwe. 
* * * 
Adam wrócił po tygodniu. 
-  Byłeś w szkole? - spytał mnie. Potrząsnąłem głową. 
-  Dlaczego nie byłeś? - zapytał. 
-  Nie wiem... - mruknąłem. 
Matka oglądała telewizję. Na jej brzuchu leżał Johnny, a na stoliku obok niej - pudełko 
czekoladek. Kimberly, mrucząc, przycupnęła na serwecie i lizała jedną z nich. 
Adam westchnął i opadł na fotel. 
- Dlaczego Juli nie był w szkole? - spytał, a w jego głosie zabrzmiała wroga nuta. 
Matka nie odpowiedziała. Nagle Adam chwycił ją za ramię. 
-  Powiedzże coś, Nanni! - zaryczał. - Albo wstań. Albo śmiej się. Nie jesteś przecież martwa, 
do diabła... 
Ramię matki było bezwładne w wielkiej, sześciopalczastej dłoni Adama. Klnąc, wypuścił je i 
bezwładnie opadło. W tym momencie spojrzał na nasze słoneczniki - i ja także. 
- Cholera, wszystko wyschło! - krzyknął i skoczył na równe nogi. - Juli, dlaczego nie 
podlewałeś kwiatów? 
-  Podlewałem - powiedziałem cicho. - Tylko kilka razy zapomniałem. 
Adam rzucił mi pełne złości spojrzenie. 
- Co ty właściwie robiłeś przez ostatni tydzień? Do szkoły nie poszedłeś, kwiatów nie 
podlewałeś... 
Z wściekłością otworzył drzwi balkonu i palcami sprawdzał ziemię w pierwszej z doniczek. 
-  No tak, suche jak wiór! - parsknął i skinął na mnie. -No, jazda, napełnij konewkę wodą. 
Musimy sprawdzić, co się jeszcze da uratować, do stu piorunów! 
Skinąłem głową i szybko poszedłem do kuchni. 
- Adam, zamknij drzwi balkonu, jest przeciąg - powiedziała matka. 
20 
 
Byłoby jednak lepiej, gdyby się nie odezwała, a przynajmniej nie tym jęczącym tonem. Albo 
gdyby się chociaż wyprostowała, albo... czyja wiem, co. Adam bowiem przeszedł nagle z 
balkonu ku sofie i grzbietem swej dużej dłoni uderzył ją w twarz tak mocno, że krzyknęła. 
-  Ty leniwa flądro!... - zaryczał. 
I podczas gdy ona płakała, nie ruszając się z miejsca, my podlewaliśmy kwiaty. Dolna warga 
matki była pęknięta i krwawiła. Mnie jednak nie było jej żal. Cieszyłem się tylko, że Adam 
wrócił i życie mogło znów toczyć się dalej. 
- Juli, naprawdę mi ciebie brakowało, stary draniu - powiedział do mnie, kiedy podlaliśmy 
kwiaty, i zmierzwił mi włosy. 

background image

Potem razem poszliśmy do Josefy i Tomasa. 

- Czy ktoś chce jeszcze spaghetti? 
Josefa wstała i wzięła w ręce miskę. Ale wszyscy byli już syci. Siedziałem między Adamem i 
jego przyrodnim bratem, Nikosem. Przy stole było jednak więcej ludzi. Żona Nikosa, Barbel, 
oraz ich syn. Tomas, mąż Josefy. Mieli dziesięcioletnią córkę i malutkie bliźnięta, które 
raczkowały po podłodze. Była tam również matka Adama. Siedziała w fotelu na biegunach 
obok drzwi i surowo mierzyła nas swoim jednym okiem. Rok wcześniej miała wylew krwi do 
mózgu, który przemienił jej twarz w maskę. Od tamtego czasu jej lewe oko nie otwierało się 
wcale. Nie mogła także mówić i z trudem jadła, lecz mimo to wydawała się raczej 
zadowolona z życia. W każdym razie nuciła sobie w rytm muzyki płynącej z głośników. 
- No co, wszystko w porządku? - spytał mnie Adam i pozwolił mi napić się trochę wina ze 
swojego kieliszka. 
Skinąłem głową, ogromnie bowiem lubiłem przebywać u Josefy i Tomasa w ich 
zabałaganionym domu na obrzeżach miasta. Mieli trzy psy, a dom zawsze był pełen ludzi. 
21 
- Właściwie to tak całkiem nie należysz do nas - stwierdził syn Nikosa, Pablo, który był w 
moim wieku. Popatrzał na mnie z dystansem. - Mam na myśli to, że nie jesteś z nami 
spokrewniony. 
-  Oczywiście, że należy - powiedziała natychmiast jego matka i uśmiechnęła się do mnie. 
Poczułem ciepło w brzuchu i przez moment pragnąłem, aby matka Pabla była także moją 
matką. Była młoda, szczupła, piękna i miała miękkie, jasne włosy. Właściwie jej włosy były 
prawie takie same jak mojej matki, lecz u Barbel wyglądały ładnie, a u mojej - brzydko i 
niechlujnie. 
-  Dlaczego Tania znowu nie przyszła? - spytał akurat w tej chwili Nikos. Nie pytał mnie, lecz 
Adama, i widziałem, jak Adam przewraca oczami. 
- Znacie ją przecież - powiedział, wzruszając ramionami. - Najchętniej siedzi w domu. Jest 
nieśmiała, szybko się męczy i traci humor. 
Patrzałem na Adama. Mile zabrzmiało to, co powiedział. Tak, jakby kochał ją naprawdę. 
Ja jej nie kochałem, tego byłem pewny. Znów spojrzałem w stronę Barbel. Wstała i podeszła 
do matki Adama. Widziałem, jak dała jej coś do picia z dziwnego kubka z czymś w rodzaju 
dziobka. Potem delikatnie i troskliwie wytarła jej usta. Barbel była miła i wesoła, a do tego 
lubiła mnie. A gdy widziała, że patrzę na nią, uśmiechała się do mnie. Moja matka nie była 
miła ani wesoła i wydawało się, że niezbyt za mną przepada. Kiedy widziała, że patrzę na nią, 
nigdy się nie uśmiechnęła. 
Jaka pociecha była z mojej matki? Gorąco pragnąłem, aby Adam był moim prawdziwym 
ojcem, a Barbel moją matką. Z wściekłością patrzałem na Pabla. Dlaczego jemu było tak 
dobrze, a mnie tak źle? 
Potem Nikos wstał, chwycił Barbel za przegub ręki, przyciągnął ją do siebie i zaczęli tańczyć. 
Po chwili dołączyli do nich Josefa i Tomas. I zanim nastała północ, coraz więcej ludzi 
przybywało do ich domu. Psy na podwórzu zapowiadały każdego gościa głośnym 
szczekaniem na trzy głosy. W pew- 
22 
nym momencie Adam, już pijany, zaczął grać na gitarze, a Josefa śpiewała wesołe cygańskie 
pieśni. Podłoga trzęsła się od tańców, a mnie zaczęło się kręcić w głowie. Byłem zmęczony i 
trochę zamroczony, ale miałem dobry nastrój. Adam nalał mi sporo wina. Jego matka, mimo 
zgiełku, zasnęła w swym bujanym fotelu. 
Pablo także pił wino. Barbel wzięła go za ręce i tańczyła z nim. Uśmiechała się do niego, tak 
jak wcześniej do mnie. 

background image

Nagle usłyszałem czyjś płacz, głośny płacz. Rozejrzałem się dookoła. Adam odłożył na bok 
gitarę, Józefa przestała śpiewać. Ja zaś wzdrygnąłem się przerażony, ponieważ zrozumiałem, 
kto tak głośno szlochał. To byłem ja. Poczułem jeszcze, że sztywnieję z przerażenia jak kołek, 
potem ogarnęła mnie ciemność. 
# * * 
Następnego dnia nie poszedłem do szkoły. Zostałem w łóżku, trząsłem się i czułem się chory. 
Bolała mnie głowa, a w nocy kilkakrotnie wymiotowałem. Moja matka nie zorientowała się, 
leżała na sofie razem z Kimberly i Johnnym i spała twardo. Na stoliku stała pusta butelka po 
sherry. Adam również nie mógł się zająć mną tej nocy, bo był pijany i leżał w sypialni w 
poprzek łóżka, w dżinsach i koszuli oraz w tenisówkach na nogach. Tomas przywiózł nas do 
domu, gdy już doszedłem do siebie. 
Po południu zadzwonił telefon. Matka podniosła słuchawkę, bo Adam jeszcze spał. 
-  Kto mówi? - usłyszałem jej pytanie. Mówiła zaspanym głosem i była speszona. - Pani 
Nolte? Nigdy nie słyszałam... 
Zacisnąłem oczy. Pani Nolte była moją wychowawczynią w szkole i nienawidziłem jej tak 
bardzo, jak kochałem Adama. 
- Ach tak, wychowawczyni, tak, tak... - mówiła matka. -Co ma się dziać? - zapytała po chwili, 
a jej głos zdradzał rozdrażnienie. - Jest chory, to wszystko. Co to znaczy, że Patryk jest często 
nieobecny? 
Leżałem cichutko i słuchałem. Ale wszystko, co matka 
23 
jeszcze powiedziała, to było „tak, tak". Powtórzyła to kilkakrotnie, potem odłożyła 
słuchawkę. 
* * * 
- A więc wagarujesz? - powiedziała wieczorem, gdy wszedłem do dużego pokoju. Panował w 
nim zaduch, czuć było stęchły zapach potu, dymu z papierosów i alkoholu. 
Nie odpowiedziałem. Matka tylko patrzała na mnie i głaskała Johnny'ego. 
-  Skończysz jeszcze jak twój okropny ojciec - to było wszystko, co w końcu wydusiła z 
siebie. - Ten też skończył w rynsztoku. 
Po tych słowach nasze spojrzenia skrzyżowały się, przyglądaliśmy się sobie chwilę, ale jej 
wzrok był pusty i zmęczony, tak pusty i zmęczony, jak ja się wtedy czułem. 
-  Gdzie jest Adam? - spytałem kilka dni później, gdy po raz kolejny zniknął. A przecież nie 
słyszałem w tym czasie żadnej kłótni między nimi. - Znowu pojechał do Francji? 
Matka piła piwo drobnymi łykami. 
-  Francja? - wykrzywiła twarz w grymasie. - Ciągle te bajki, które ten idiota ci wmawia - 
zamruczała. - Zapamiętaj sobie jedno, Patryku: Adam jeszcze nigdy w swoim życiu nie 
wyjechał nigdzie poza granice tego miasta. W mamrze siedział, a opowiada ci, że był w 
Paryżu! 
-  Adam jest w więzieniu? - wyjąkałem przerażony. 
-1 to nie po raz pierwszy - powiedziała matka i westchnęła. 
A więc to tak. Adam okłamywał mnie, przez cały czas mnie okłamywał. Raz nawet 
podarował mi małą plastykową wieżę Eiffla. Z tyłu była wtyczka i kiedy wetknęło się ją do 
kontaktu, wieża migotała kolorowymi światłami. 
-  Paryż jest najpiękniejszym miastem na świecie, Juli -powiedział. - I kiedyś zabiorę cię tam, 
obiecuję... 
-  Dlaczego Adam jest w więzieniu? - spytałem matkę. 
-  Ponieważ jest kryminalistą - odpowiedziała. 
-  Co on zrobił? 
-  To nie ma znaczenia - odparła matka. 
24 

background image

 
- Za dużo palisz, mamo - powiedziałem pewnego razu. To było wcześnie rano, wyjątkowo 
wtedy nie zaspałem i od jakiegoś czasu byłem już na nogach. Po wschodniej stronie nieba 
rozpościerał się złocisty blask zorzy porannej. Przez chwilę stałem przy oknie i wpatrywałem 
się w to piękne światło. Powietrze za oknem było chłodne. Na dole, pod oknami, przejeżdżało 
jeszcze niewiele samochodów. Po południu powietrze znowu będzie śmierdzące, lecz na razie 
było jeszcze czyste i przejrzyste. 
Natomiast w naszym domu śmierdziało zawsze - rano, w południe, wieczorem i w nocy. 
-  Za dużo palisz, mamo - powiedziałem, wchodząc do zadymionego dużego pokoju. 
Matka i koty znów spędzili tutaj noc. Telewizor był włączony przez cały czas, także teraz. 
- W porządku, Patryku - powiedziała matka ospale i podniosła się nieco. 
Wszystkie kwiaty na balkonie zwiędły. Stały tam, wysuszone, zbrązowiałe i pomarszczone. 
Zrobiło mi się smutno z tego powodu. 
Adama nie było już ponad pół roku. 
- Dlaczego go nie odwiedzimy? - zapytałem kiedyś matkę. 
- On nie lubi, gdy się go odwiedza w więzieniu - odparła. Pewnego dnia zdechł Johnny. 
Matka siedziała z martwym 
kocurem na kolanach i płakała. Tego wieczoru wypiła tak dużo, że wymiotowała. Podczas 
gdy przewracała się w łazience, ja wsadziłem martwego kota do plastykowej torby i zniosłem 
go na dół, do pojemnika na śmieci. 
Na podwórzu minąłem kilku chłopców z sąsiedztwa. Siedzieli w kącie i palili papierosy. Jak 
zwykle nie zwrócili na mnie uwagi. 
Byłem ogromnie sfrustrowany! 
Może choroba, która Johnny'ego kosztowała życie, była zaraźliwa, w każdym razie niebawem 
zmarła także Kim-berly. 
-  Mamo, przestań już płakać - powiedziałem, bo matka doprowadzała mnie prawie do szału 
swoim głośnym szlocha- 
25 
niem. Przemknęło mi przez myśl, że wtedy, gdy Patrycja odeszła, matka nie zapłakała ani 
razu. 
* * * 
Adam wrócił wkrótce po moich trzynastych urodzinach. Była wiosna i pewnego dnia 
usłyszałem zgrzytnięcie klucza w zamku od drzwi. 
-  Adam - powiedziała matka, wstała i objęła mojego ojczyma. 
Potem on podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu. 
- No jak, Juli? - zapytał. - Wszystko u ciebie w porządku? „Nie - pomyślałem. - Nic nie jest w 
porządku. Dlaczego 
byłeś w więzieniu? Dlaczego przez wiele lat mnie okłamywałeś? Co zrobiłeś, że zamknęli cię 
na tak długo? Naprawdę jesteś kryminalistą? Tak bardzo mi ciebie brakowało. Bez ciebie 
czułem się jak chory. Mama nie interesuje się mną. Pije tylko, wyleguje się i sprawia, że czuję 
się jak ostatni śmieć..." Nic z tego jednak nie powiedziałem. Zamiast tego odparłem: 
-  Tak, u mnie wszystko w porządku. 
Adam nic się nie zmienił. Zapalił sobie, jak zawsze, jednego ze swoich śmierdzących 
papierosów i gwiżdżąc, chodził po brudnym mieszkaniu. Zatrzymał się przed drzwiami 
balkonowymi i w zamyśleniu patrzał na poprzewracane doniczki i zapomniane, wyschnięte 
rośliny. 
Serce zaczęło mi mocniej bić. Zaraz się rozgniewa? Ale Adam nie był zły. 
- No to mamy dużo do zrobienia - powiedział tylko, a potem zabrał się do roboty. Dwa 
tygodnie później balkon znów tętnił życiem. 

background image

Znowu poszliśmy do Josefy i Tomasa. Barbel była w zaawansowanej ciąży, a Pablo patrzał na 
mnie, jak zwykle, z niechęcią. 
-  Juli, mój słodki! - zawołała Barbel i objęła mnie. Odsuwałem się od jej brzucha i myślałem 
o tym, że przez 
ten czas, gdy Adama nie było, nie widziałem się z nikim z jego rodziny. W gruncie rzeczy 
Pablo miał rację mówiąc, że nie należę do nich. 
26 
 
Matka Adama zmarła, jej fotel na biegunach stał pusty. 
-  Wiedziałeś o tym? - spytałem cicho Adama. 
-  Tak - odpowiedział. - Josefa napisała mi o tym. Ale ja byłem przecież w Paryżu i dlatego 
nie mogłem być na pogrzebie. W przeciwnym razie wziąłbym cię, oczywiście, z sobą. 
-  Wiem, że nie byłeś w Paryżu - powiedziałem rozdrażniony. - Byłeś wwiezieniu, Adam... 
Ale mój ojczym nic na to nie odpowiedział. Klepnął mnie tylko ostrzegawczo w głowę swoją 
mniejszą dłonią. Nie zabolało, Adam nigdy nie sprawił mi bólu, lecz pojąłem, że lepiej nie 
rozwodzić się nad tym, gdzie był naprawdę. 
** * 
Adam kochał wiosnę. 
- Wiosna to łagodna pora roku - powiedział, zadowolony popatrzał w jasne niebo i zaprosił 
mnie na przejażdżkę motocyklem. 
Od kilku dni miał własną maszynę. Pędziliśmy jak wariaci po autostradach, raz nawet 
dojechaliśmy do Szwarcwaldu. Dwie noce spędziliśmy w lesie, tak po prostu, w śpiworach. 
To był okres ferii wielkanocnych. 
- Jak właściwie idzie ci w szkole, Juli? - spytał Adam po pierwszej nocy, gdy leżeliśmy obok 
siebie w świetle wschodzącego słońca. 
-  Kiepsko - odpowiedziałem cicho. 
Pomyślałem o pani Nolte, która kilka tygodni temu zapowiedziała mi, że zostanę na drugi rok, 
jeśli się nie przyłożę do nauki. Byłem w siódmej klasie szkoły podstawowej. Poza tym 
powiedziała mi, że powinienem częściej się myć i zmieniać odzież. Aż mi się w głowie 
zakręciło z przerażenia i zakłopotania, kiedy to mówiła. Ale nie dałem po sobie nic poznać, w 
końcu nie byłem żadną niedorajdą czy babą. 
- Phi... - parsknąłem tylko, a mój głos brzmiał pogardliwie, tak jak powinien. 
- Przykro mi, Patryku, że muszę ci to powiedzieć - dodała pani Nolte. Staliśmy we dwoje w 
naszej klasie, gdzie wycho- 
27 
wawczyni mnie dopadła. - Ale mocno czuć od ciebie zapach dymu papierosowego oraz... 
niepranej bielizny. 
Tym razem nie zareagowałem, bo co też miałbym powiedzieć? Że moja matka prawie nigdy 
nie prała moich rzeczy? Dlatego od czasu do czasu sam wsadzałem swoje brudne rzeczy do 
pralki, wciskałem na chybił trafił kilka przycisków i wsypywałem do środka sporą ilość 
proszku do prania. Nigdy nie nastawiałem wyższej temperatury niż czterdzieści stopni, nie 
chciałem bowiem, aby moje rzeczy się zbiegły. Raz mi się to zdarzyło, podczas pierwszego 
prania, a ja nie miałem na tyle ubrań, aby niszczyć kolejne. 
-  Czy u ciebie w domu wszystko jest w porządku? - kontynuowała pani Nolte bezlitośnie. 
-  Tak... - mruknąłem wściekły. 
- Co się dzieje z twoim... ojczymem? Już nie mieszka z wami? 
Skąd o tym wiedziała? Skąd mogła wiedzieć, że Adam był w więzieniu? 
-  On jest we Francji - powiedziałem, a w moim głosie brzmiały złość i hardość. 
-  Doprawdy? - pani Nolte była zdziwiona. Skinąłem głową. 
-  Tak, dostał tam pracę i zarobi sporo forsy. Popatrzałem na nauczycielkę z zadowoleniem. 

background image

-  Wie pani, on ma do czynienia z komputerami. Pisze programy dla koncernu stalowego w 
Paryżu... 
Sam nie wiedziałem, dlaczego opowiadam takie głupoty. Ale to było przyjemne uczucie, móc 
opowiadać takie rzeczy o Adamie, i chętnie mówiłbym dalej, lecz wychowawczyni przerwała 
mi. 
-  A co się dzieje z twoją matką? - spytała cicho. Podczas gdy to głupie pytanie 
rozbrzmiewało mi w uszach, 
czułem, jak moja głowa opada, a ja oglądam swoje tenisówki. 
-  No powiedz, Patryku... - drążyła pani Nolte i jednocześnie pogłaskała mnie po ramieniu. 
Cofnąłem się mimowolnie. 
- Z moją matką jest, oczywiście, wszystko w porządku - powiedziałem cicho, patrząc na buty, 
a potem wybiegłem z klasy. 
28 
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Czułem śmiertelny smutek, a jednocześnie dziką wściekłość. 
-  Zasrane życie - szeptałem bezgłośnie i na przystanku tak długo kopałem głupi niebieski 
pojemnik na śmieci, aż zepsuty upadł z łoskotem na ziemię. Śmieci, które w nim były, leżały 
teraz obrzydliwe i niechlujne na asfalcie. 
-  Co za świństwo! - pomstował jakiś starszy mężczyzna. 
- Pocałuj mnie w dupę, głupi staruchu - mruknąłem i oddaliłem się stamtąd ciężkim krokiem. 
*** 
Dwa tygodnie później zjawił się u nas mężczyzna z urzędu do spraw nieletnich. Wcześniej 
zapowiedział się telefonicznie, postarałem się więc, aby matka była ubrana na jego przyjście. 
Rozejrzał się u nas i zapisał coś w cienkich aktach, które miał ze sobą. I poszedł sobie. 
Wkrótce potem wrócił Adam. 
* * * 
Co się dalej działo? Pewnego razu przyszła do nas sąsiadka i przyniosła kota, którego ktoś jej 
podrzucił, a teraz ona chciała się go pozbyć. 
Matka nazwała go Billy i z półki pod zlewozmywakiem wyciągnęła miski, które zostały po 
Kimberly i Johnnym. 
Matka była szczęśliwa, podczas gdy ja znowu miałem podrażnione i piekące oczy. 
Patrzałem z wściekłością na nowego kota, który mruczał majestatycznie pod pieszczotliwymi 
dłońmi matki. 

Adam podarował mi telefon komórkowy. Także matka otrzymała aparat na własność. 
Któregoś dnia Adam przyniósł komputer i zainstalował 
29 
go w dużym pokoju. Kilka tygodni później wymienił nasz telewizor na nowy. 
- Adam, skąd masz tak dużo pieniędzy? - zapytała matka nieufnie. 
-  Mam swoje źródła - odpowiedział mrukliwie i następnego dnia przyniósł do domu 
akwarium. Wkrótce mieliśmy też dużo rybek. 
-  Spójrz, Juli, to są skalary, a to mieczyki. A te ciemne, kropkowane, które śmigają tam przy 
dnie, to sumy, te lubię szczególnie. 
Adam pokazał mi kamień łupkowy, na pół ukryty przy ściance akwarium, i podciągnąwszy 
starannie rękaw koszuli, ostrożnie uniósł kamień nieco do góry. 
-  Widzisz, ile tu jajeczek? - spytał w skupieniu. Skinąłem głową. 
- Na pewno jest ich z pięćdziesiąt - wyjaśnił ojczym i spojrzał na mnie. - Tak dużo narybku 
naraz, nieźle, co? 
Ponownie skinąłem głową, Adam zaś uśmiechnął się z uznaniem do grubego suma, który 
właśnie przemykał przy szybie akwarium. 
-  Dobra robota, chłopcze... - mruknął. Potem nastąpiło to, co było nieuniknione. 

background image

- A ty, do diabła, nie potrafisz już zajść w ciążę! - wrzasnął na matkę, która siedziała przy 
stole i przeglądała gazetę. 
- Adam, przestań - powiedziała ostrożnie, lecz w jej głosie słychać było rozdrażnienie. 
-  Z Karlem masz małego, tego tam! - krzyczał Adam i palcem dygoczącej, szczupłej dłoni 
wskazał na mnie. - A Gunnaro-wi urodziłaś tę małą ropuchę, która i tak się wyniosła! 
Nasza nowa sąsiadka z dołu zaczęła stukać w sufit. Wrzaski Adama najwyraźniej działały jej 
na nerwy. 
-  Cicho bądź - upomniała go także matka. 
-  Będę mówił tak głośno, jak mi się podoba - odpowiedział Adam, tym razem jednak 
przytłumionym głosem. Rozgniewany opadł na krzesło, wlepiając wzrok w matkę. 
- Robisz to celowo, Taniu - powiedział w końcu, po kilku chwilach ponurego wpatrywania się 
w blat stołu. - Nie chcesz 
30 
 
mieć ze mną dziecka, mam rację? Nie jestem dla ciebie dość dobry, co? Jestem tylko głupim 
Cyganem z kalekimi rękami. No, powiedz to, jeśli tak myślisz! Mówże, śmiało! 
Ale matka nie zdołała nic powiedzieć, gdyż Adam zepchnął ją z krzesła, uderzył w twarz i 
wybiegł z domu. 
Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi. To była sąsiadka z dołu. 
- Czy coś się stało? - spytała nieufnie. 
Czułem drżenie na całym ciele. 
-  Mamo, czy... czy coś się stało? - spytałem, a mój głos brzmiał szorstko i oschle. Ogarnęło 
mnie nagle osobliwe uczucie, że mogłem być drżący i nerwowy, a zarazem wyluzowany i 
obojętny. 
Widziałem, że matka zaczyna się podnosić z podłogi. Z nosa leciała jej krew, podobnie jej 
usta krwawiły. 
-  Nie, nic się nie stało - powiedziała cicho. 
-  Nie, nic się nie stało - powtórzyłem obcej kobiecie. 
-  Ale coś upadło z łoskotem - powiedziała sąsiadka, zerkając obok mnie do mieszkania. 
Wtedy szybko zatrzasnąłem drzwi. 
* * * 
Adam znowu zniknął. Tym razem jednak nie zadawałem żadnych pytań. Dlatego nie 
dowiedziałem się, czy nie wracał z powodu kłótni, czy znowu siedział w więzieniu. 
Próbowałem troszczyć się o rybki, mimo to większość z nich zdechła. I nigdy nie pojawił się 
narybek kropkowanych sumów, chociaż nie spuszczałem oka z kamienia łupkowego przy 
ściance akwarium. 
Tygodnie dzielące mnie od czternastych urodzin wlokły się bez końca. Wydarzyło się wtedy 
mnóstwo rzeczy naraz. Było tego tak wiele, że omal nie zwariowałem. 
Najpierw spotkałem moją małą siostrę. 
Potem usłyszałem, co chłopcy z klasy mówią o mojej matce. 
31 
Później dowiedziałem się, co mówią o mnie. Następnie zwędziłem drogą skórzaną kurtkę. 
Potem moje ciało zaczęło wariować. A potem spotkałem Mię. 
* * # 
Od wielu dni bolała mnie głowa. W domu nie można było wytrzymać. Mieszkanie było 
brudne i nieposprzątane i miałem uczucie, że ściany wokół przesuwały się w moją stronę, gdy 
tylko przebywałem tam dłużej niż kilka minut. 
Matka znowu była beznadziejnie pijana. 
-  Nie chce mi się już żyć, nie chce mi się już żyć, nie chce... - szlochała bez przerwy. 
To było kilka tygodni przed moimi urodzinami. Dlaczego Adam nie wracał? 

background image

- Mamo, czy Adam jest znowu w więzieniu? - odważyłem się w końcu zadać pytanie, które 
przez wiele miesięcy tłumiłem w sobie. 
-  Oczywiście, ten dupek siedzi w mamrze - wybełkotała matka, po czym znów zaczęła 
jęczeć, że nie chce dalej żyć. 
Przyglądałem się jej w milczeniu. W pewnej chwili wstałem, poszedłem do kuchni i 
zajrzałem do lodówki. Zobaczyłem kartonik mleka, wyschnięte salami, napoczęty słoik 
ogórków konserwowych i paczkę zapleśniałego chleba tostowego. Z odrazą zamknąłem drzwi 
i przebiegłem wzrokiem kuchnię. Wszędzie stały brudne naczynia, w otwartej kuchence 
mikrofalowej muchy latały nad zapomnianym kawałkiem pizzy sprzed kilku dni. W 
zlewozmywaku stał garnek ze stwardniałym spaghetti. 
- Adam... - szepnąłem zrozpaczony, po czym wyszedłem z mieszkania i pobiegłem do miasta. 
Chciałem patrzeć na normalnych, czystych ludzi, trzeźwych, a nie pijanych. 
Biegłem jak ślepy, ślepy i samotny. Widocznie jednak nie całkiem ślepy, gdyż nagle ujrzałem 
Patrycję. Stała zupełnie sama i oglądała towary na wystawie sklepowej. 
Moje serce zaczęło bić jak szalone. Prawie trzy lata minęły, odkąd widziałem ją po raz 
ostatni, i bałem się, że zapo- 
32 
 
mniałem jej twarz. Ale ona wyglądała jak przedtem. Była tylko trochę wyższa i szczuplejsza i 
miała dłuższe włosy, to wszystko. Oszołomiony poszedłem w jej stronę i stanąłem obok niej 
jak jakiś matoł. 
-  Juli - powiedziała Patrycja, odwróciwszy się do mnie. Zaskoczona przyglądała mi się 
wielkimi szarymi oczami. 
Spostrzegłem, że pomimo szczupłości była podobna do naszej matki. Wszystko, co niegdyś 
prawdopodobnie było piękne w matce, odnalazło się w Patrycji, jak choćby takie same, 
wielkie, poważne i szeroko rozstawione oczy z długimi, zakręconymi rzęsami. 
Była jedyną towarzyszką zabaw, jaką kiedykolwiek miałem. Po raz pierwszy przyszło mi to 
do głowy i przypomniałem sobie, jak wieczorami, leżąc już w łóżkach, rozmawialiśmy i 
wygłupialiśmy się. 
Patrzeliśmy na siebie w milczeniu. 
- Głupio, że wtedy zwiałaś - powiedziałem w końcu, a mój głos znowu zabrzmiał dość 
grubiańsko i ponuro, jak często w ostatnich czasach. 
- Jak się czuje mama? - spytała Patrycja cienkim, cichym głosem, przemilczając to, co 
powiedziałem. Ciekawe, czemu Adam nigdy jej nie lubił. 
Pomyślałem o matce, która zataczała się w domu, głaskała Billy'ego i zaniedbywała 
mieszkanie. Mimo to powiedziałem: 
-  Dobrze. 
-  A jak się wiedzie Adamowi? Nadal jest z wami? Wciąż tak często bije mamę? 
Zmarszczyłem czoło. 
-  Wszystko jest OK. Jasne, że Adam jest nadal z nami. I w ogóle nikogo nie bije. 
Patrzeliśmy na siebie. 
-  Wrócisz kiedyś? - spytałem, gdy cisza stała się nie do zniesienia. 
Patrycja wzruszyła ramionami. 
-  Może - odpowiedziała w zamyśleniu. Nad czym tak dumała? 
33 
-  A jak jest u... twojego ojca? - zapytałem. 
- Nieźle - powiedziała nerwowo i przestąpiła z nogi na nogę. 
Podała mi swój adres, skinęliśmy sobie i zdołowany poszedłem dalej, a siostra pozostała 
przed wystawą, w którą - gdy się jeszcze raz odwróciłem - znów wpatrywała się bez ruchu. 

background image

Nagle zachciało mi się wyć. Wydawało mi się, że mam w piersi bolącą ranę. Dlaczego 
wszystko było takie obrzydliwe? 
* # # 
Kilka dni później wlokłem się z niechęcią przez szkolne podwórze. Lało jak z cebra, ja zaś 
celowo szedłem przez kałuże. Woda chlupotała mi w butach. 
Wczoraj był u nas pan Bernhard z urzędu do spraw nieletnich. Tym razem nie zatelefonował 
wcześniej, lecz na szczęście matka była ubrana, gdy zadzwonił do drzwi. Przez ostatnie dni 
znów częściej się ubierała, ale też piła więcej niż zazwyczaj - zaczynała już od rana. 
- Potrzebuję tego - wyjaśniła mi przygnębionym głosem, gdy któregoś dnia z wściekłością 
uprzątałem ze stołu w dużym pokoju masę butelek po winie i sherry. - W przeciwnym razie 
boję się jasnego dnia, Juli. 
Popatrzałem na nią zaskoczony. Nigdy nie nazywała mnie Juli. Czasami mówiła do mnie 
Patryk, ale najczęściej w ogóle nie zwracała się do mnie. 
Odkąd tak dużo piła, stale drżały jej ręce, i gdy akurat nie głaskała Billy'ego, jedną ręką 
mocno przytrzymywała drugą. 
Pan Bernhard usiadł w jednym z foteli w dużym pokoju i zabawił niecałe pół godziny. Miał 
list ze szkoły, w którym dokładnie wyszczególniono, kiedy i jak często nie było mnie na 
lekcjach. 
- Jak to jest możliwe? - spytała matka jak zwykle nerwowym tonem, głaszcząc Billy'ego jak 
nakręcona. 
Popatrzałem na urzędnika. Zauważył, że matka jest pijana, czy nie? Nie umiałem tego 
stwierdzić. 
- Jeśli sam nie będziesz chodził do szkoły, policja cię przyprowadzi - powiedział do mnie. 
34 
Milczałem. 
-  Chcesz tego? - pytał pan Bernhard, patrząc na mnie badawczo. 
Nadal nic nie mówiłem. 
- Albo może chciałbyś zamieszkać na jakiś czas we wspólnocie mieszkaniowej w ośrodku 
pomocy dla młodzieży? 
Ten mężczyzna, który bez wątpienia był moim wrogiem, uśmiechnął się do mnie, a jego głos 
brzmiał niepokojąco przyjaźnie i uprzejmie. 
Dlaczego nie widział, że matka była pijana? Dlaczego nie uwolnił mnie od niej? Dlaczego nie 
mógł mi pomóc? 
-  No, Patryku, chciałbyś zamieszkać na jakiś czas w takim miejscu? - spytał ponownie. 
Zacisnąłem oczy i ze złością popukałem się palcem w czoło. 
- To byłoby dla twojego dobra - powiedział pan Bernhard, przeglądając dokumenty. 
Z przerażeniem ujrzałem, że na teczce z aktami widniało moje nazwisko - Patryk Caspari - 
pod nim data urodzenia, a całkiem na dole, w nawiasie, nazwisko matki. 
- Jakkolwiek będzie, do szkoły musisz chodzić, mój chłopcze - powiedział na koniec mój 
wróg. Zamierzał wstać, lecz nagle przyszło mu coś jeszcze na myśl. 
-  Co właściwie dzieje się z panem Dorczokiem? - spytał nagle i spojrzał na matkę. 
Przez chwilę byłem niemal zbity z tropu, ale on, oczywiście, pytając o pana Dorczoka, miał 
na myśli Adama. Adama Vitalisa Dorczoka, mojego ojczyma. 
-  On wróci - powiedziała matka pośpiesznie. - Zawsze wraca. Teraz akurat siedzi, ale jak 
wyjdzie, wróci tutaj, na pewno. 
Odetchnąłem i pragnąłem, aby pan Bernhard zadał pewne pytanie. Uczynił to, ja zaś 
wstrzymałem oddech. 
-  Jak długo musi jeszcze odsiadywać? Odsiadywać. Co za głupie słowo. 
- Cztery miesiące - mruknęła matka. - Właściwie trochę więcej, ale z pewnością wypuszczą 
go wcześniej, on nawet tam owinie sobie wszystkich wokół palca. 

background image

35 
Zaśmiała się cicho. Cicho i tęsknie. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią - na swoją pijaną, 
grubą, nieszczęśliwą matkę. 
Co się w jej życiu nie powiodło? 
# # # 
Z powodu wizyty pana Bernharda poszedłem następnego dnia do szkoły. Deszcz przemoczył 
mi włosy i podkoszulkę i spływał mi po twarzy. 
- Znowu się pojawiłeś, Patryk! - zawołał Władimir na mój widok. 
Siedział z Maltę i Svenem na schodach budynku głównego. Ojciec Władimira był 
kierownikiem supermarketu, w którym zawsze robiłem zakupy. Podobnie jak Adam, gdy był 
w domu. Matka szła tam sama tylko wtedy, gdy potrzebowała alkohol i karmę dla kotów. 
Czasami kupowała dodatkowo co popadło - puszkę brzoskwiń, paczkę cukierków witamini-
zowanych, kilka torebek chipsów lub gotowe danie do mikrofalówki - ale na te zakupy nigdy 
nie można było liczyć. Pewne było tylko to, że kupi alkohol i karmę dla kotów. 
Przeszedłem obok Władimira i jego kolegów, nie spojrzawszy na nich. 
-  Ojciec mówi, że jego matka to prawdziwa pijaczka -stwierdził Wladmimir niewzruszony, 
ledwie ich minąłem. 
„Zasraniec", pomyślałem zrozpaczony. W gruncie rzeczy moje życie było jedną wielką 
katastrofą. Pomyślałem o łkaniach matki, że nie chce jej się już żyć. „Może ja też nie chcę już 
żyć", pomyślałem i podszedłem do ściany. Kopnąłem w nią jeden raz, drugi i trzeci. 
- Ej, przestań natychmiast! - zawołał ktoś z końca korytarza. To był głos naszego dyrektora. 
Kopnąłem jeszcze trzy razy. Żółta farba odpadała kawałkami od ściany, ja zaś zacisnąłem 
dłonie i dudniącymi krokami zbiegłem po schodach. 
36 

- Gdzie jest mój prawdziwy ojciec i dlaczego się rozstaliście? - zapytałem i zepchnąłem 
czarnego kocura ze stolika przy sofie. 
- Billusiu, chodź tutaj! - zawołała matka natychmiast, wabiąc żarłocznego kocura czekoladką. 
-  Mamo, powiedzże choć raz! - prosiłem cicho. 
To był dzień moich czternastych urodzin i po południu zadźwięczał dzwonek u drzwi. Przez 
chwilę myślałem, że to może Adam, lecz potem uświadomiłem sobie, że on miał przecież 
klucz i nie musiał używać dzwonka. 
Zaskoczony wcisnąłem przycisk otwierający bramę i stanąłem wyczekująco na klatce 
schodowej. Nagle znalazłem się oko w oko ze swoim wrogiem z urzędu do spraw nieletnich. 
-  Serdeczne życzenia, Patryku - powiedział, a jego głos znów był dziwnie wesoły i uprzejmy. 
Potem dał mi w prezencie dwa bilety do kina i płytę CD z aktualnymi hitami. Następnie 
przywitał matkę i zapowiedział nam, że od przyszłego tygodnia otrzymamy pomoc rodzinną. 
- Nie chcę tu nikogo - powiedziała sztywno matka. - Nie chcę tu mieć żadnych przeklętych 
szpiclów. 
Przez dobrą chwilę rozmawiali takim tonem i w tym czasie matka wypiła trzy kieliszki wina. 
Widziałem, że pan Bernhard zwrócił na to uwagę, i zrobiło mi się trochę lżej na duszy. 
-  W każdym razie pani Aydimir będzie przychodzić od następnego tygodnia - zakończył gość 
i poszedł. 
*** 
-  Skończ z tymi pytaniami - jęczała matka później, wieczorem. - Głowa mnie boli i czuję się 
chora. 
-  Nie, ja chcę wiedzieć - nalegałem nerwowo. - No powiedz wreszcie, gdzie on jest i 
dlaczego się rozstaliście? Co on teraz robi? Dlaczego nigdy mnie nie odwiedza? Kiedy 
widziałaś go po raz ostatni? 
37 

background image

- Patryku, nie chcę o tym mówić - odpowiedziała matka, głaszcząc Billy'ego drżącymi 
rękami. - On jest zły i zepsuty, więcej nie musisz wiedzieć... 
- Ale ja chcę wiedzieć! - krzyknąłem nagle i zepchnąłem kocura z jej kolan. 
-  Billy! - zawołała matka i wyprostowała się. 
-  Mamo! - krzyknąłem. - Proszę... 
Wtedy matka ustąpiła. Opadła z powrotem na sofę, wczepiła się rękami w wełniany koc i 
spojrzała na mnie przygnębiona. 
- On był zły, Patryku - powiedziała szeptem i ukryła twarz w dłoniach. - Bił mnie i 
doprowadził mnie do tego, kim jestem dzisiaj. Nie mam pojęcia, gdzie on jest. I wcale nie 
chcę wiedzieć. 
Nagle zrobiło się bardzo cicho. 
-  Jak on się nazywa? - spytałem po chwili, a mój głos drżał. 
-  Karl Muller - odpowiedziała matka bezbarwnym głosem. - Odszedł, gdy miałeś niespełna 
rok. Przedtem pobił mnie tak, że zawieźli mnie do szpitala. Miałam dwa żebra złamane i 
siniaki od stóp do głów. 
Przełknąłem ślinę. 
-  Wtedy byłam jeszcze ładna i szczupła. I umiałam się bawić. Czasami chodziłam potańczyć. 
Ale przez twojego ojca stawałam się coraz grubsza i wewnętrznie rozbita. Coś we mnie, w 
środku, jest rozbite, Patryku, tego jestem pewna. 
Podczas gdy opowiadała, piła, i stopniowo mętniał jej wzrok i głos. 
-  A potem? - spytałem cicho. 
- Potem był Gunnar - ciągnęła matka i westchnęła głęboko. - Wyglądał porządnie, pracował w 
klubie fitness. Zawsze używał drogiej wody po goleniu „Adidas" i miał piękne 
jasnoniebieskie oczy. Myślałam, że będzie lepszy niż Karl. Uznał, że jesteś śliczny, i mówił, 
że wyglądasz jak mała dzika małpka ze swoimi rozczochranymi czarnymi włosami. 
Powiedział, że chce być twoim nowym tatusiem. 
Matka piła drobnymi łyczkami sherry i zatopiona w my- 
38 
ślach, patrzyła przed siebie. Od czasu do czasu łza toczyła się po okrągłej twarzy. 
-  Potem urodziła się Patrycja i Gunnar stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Wkrótce było 
tak samo jak z Karlem. Gunnar zaczął mnie bić. Nie pięścią, jak Karl, lecz otwartą dłonią, a 
potem kupował mi drogi puder, abym przykryła ślady jego palców na twarzy. Pewnego dnia 
miał mnie po prostu dość. Było mu przykro, że tak się roztyłam. I odszedł... 
Ostatnie słowa matki trudno było zrozumieć, bo płakała, szlochała i bełkotała. Nie mogłem 
tego znieść. Wstałem w milczeniu, poszukałem Billy'ego, wcisnąłem go matce na kolana i 
poszedłem spać. Była prawie północ. 
-  Dobranoc, skarbie - wymamrotała matka, gdy stałem w drzwiach dużego pokoju. 
Wzdrygnąłem się. Jeszcze nigdy mnie tak nie nazwała. 
- Dobranoc, skarbie. Dobranoc, skarbie. Dobranoc, skarbie... - mruczałem w ciemności chyba 
z tysiąc razy, zanim zasnąłem. 
Oczywiście, było to bolesne, lecz poznałem prawdę. Tej nocy czułem się prawie dobrze. 
*** 
Nie wiadomo, dlaczego zakładałem, że od tej pory lepiej się ułoży między mną i matką. 
Lepiej i inaczej. 
Ale nie było ani lepiej, ani inaczej. Pozostało po staremu. Jedyną zmianą od tej pory były 
wizyty pani Aydimir trzy razy w tygodniu. 
- Dzień dobry - powitała mnie, gdy po raz pierwszy przyszła do mieszkania. Rozejrzała się, ja 
zaś stałem w otwartych drzwiach i myślałem o tym, że widziała, jak brudno i nie-porządnie 
było u nas. Matka siedziała na sofie ociężała, patrząc nieufnie na panią Aydimir. Kobiecie 

background image

chyba niezbyt podobało się to, co ujrzała. Pani Aydimir była ładna i młoda i pachniała 
perfumami. Cierpliwie usiadła z matką i omówiła prowadzenie domu i listy zakupów. 
Może teraz wszystko będzie lepiej. 
39 
Następnego dnia pełen nadziei przyszedłem niemal punktualnie do szkoły. 
To był dzień, kiedy usłyszałem, co mówią o mnie chłopcy z mojej klasy. Nie silili się nawet, 
aby mówić cicho, stałem przecież wtedy w pobliżu. Było to na dziedzińcu podczas drugiej 
długiej przerwy. 
- Ten idiota ostatnio rzeczywiście znów od czasu do czasu przychodzi do szkoły - powiedział 
Maltę zdziwiony, patrząc przy tym w moją stronę. 
- I tak na niewiele mu się to przyda - mruknął Władimir i wykrzywił twarz, zanurzając rękę w 
paczce chipsów, którą podał mu Sven, i zapychając sobie usta. - Zostanie mimo to na drugi 
rok, tego jestem pewien! - I dodał, żując: - Wszystko jest OK, ostatecznie będziemy mogli się 
naprawdę cieszyć, gdy pozbędziemy się tego głupiego gnojka. Jest tylko stukniętym 
nieudacznikiem, nosi tanie tandetne ciuchy i śmierdzi jak popielniczka, aż się niedobrze 
robi... 
Maltę i Sven kiwnęli głowami potakująco. 
-  Zresztą, śmierdzi także szczynami kota - powiedział w tym momencie Paul, nasz 
przewodniczący klasowy, który dotychczas przysłuchiwał się tylko w milczeniu. 
Tego dnia w klasie na angielskim siedziałem obok Paula. 
Czułem, że jeszcze chwila i nie wytrzymam. Poczułem, jakby krew w moim ciele była 
zamrożona. Najchętniej rzuciłbym się na wszystkich czterech i obił im te paskudne gęby. 
Pragnąłem mieć siłę, aby wdeptać ich w ziemię i zadać im wielki ból. 
Ale tak się oczywiście nie stało. Maltę był najsilniejszym chłopakiem w naszej klasie, Sven i 
Władimir ćwiczyli karate, ja zaś byłem mniejszy od nich. 
Musiałem coś zrobić. 
Poszedłem stamtąd, tak po prostu. Moje rzeczy były na górze w klasie, lecz było mi wszystko 
jedno. Chciałem zniknąć. 
Aż do wieczora byłem w mieście. Był początek października, na bezchmurnym niebie 
świeciło słońce, ale mimo to 
40 
 
panowało dojmujące zimno. Tydzień wcześniej było jeszcze stosunkowo ciepło, lecz nagle, z 
dnia na dzień, zrobiło się jesiennie. 
Adam, który właściwie był wielbicielem wiosny, entuzjastą światła, kolorów i ciepławego 
wiosennego wietrzyku, lubił także słoneczny, kolorowy październik. 
- Lepszy niż deszczowy listopad i ponury grudzień - powiedział kiedyś. - I lubię mroźne 
powietrze. 
Tego wieczoru czuło się mroźne powietrze. Było okropnie zimno, a moja dżinsowa kurtka, 
którą kupiłem wiosną za pieniądze z wydziału opieki społecznej, nadal wisiała na moim 
miejscu w klasie. 
Markotny przebiegałem przez przejścia dla pieszych, odwiedzałem domy towarowe i masę 
małych sklepików. Wszędzie wokół mnie byli ludzie z torbami wypełnionymi zakupami, 
tylko ja nie miałem w kieszeni ani centa. Nasze pieniądze na utrzymanie domu były 
niewystarczające, bo matka zbyt wiele wydawała na alkohol, tak że dla mnie prawie nic nie 
zostawało. Czułem, że dobry humor mnie opuszcza. 
I w tej chwili zobaczyłem nagle tę skórzaną kurtkę. Wisiała na zewnątrz, przed sklepem z 
artykułami ze skóry, na wieszaku z towarami przecenionymi. 
Władimir miał taką kurtkę i wcześniej, na dziedzińcu szkolnym, miał ją na sobie. Powoli 
podszedłem bliżej i wziąłem ją w ręce. Była naprawdę piękna. Piękna i modna, i wyglądała na 

background image

drogą. Poszukałem etykietki z ceną i znalazłem dwie. Na jednej widniała stara cena, na 
drugiej nowa - 119,99 euro. Tyle kosztowała głupia kurtka na wyprzedaży? W całym ciele 
czułem pulsowanie serca, nagle zrobiło mi się gorąco i jednocześnie zimno. Wszędzie byli 
ludzie, całe miasto było pełne ludzi, śmiejących się, robiących zakupy, rozmawiających z 
sobą. Ale tu nie było nikogo. Tutaj, bezpośrednio przy mnie, nikt nie stał. 
Dlatego odszedłem stamtąd, trzymając kurtkę w ręce. Wyglądałem jak ktoś, kto wraca z 
pralni chemicznej. Niosłem tę drogą kurtkę, trzymając ostrożnie za wieszak, na którym 
wisiała, i oddalałem się. Tak po prostu. Ani trochę 
41 
ukradkiem. Czułem się jak zdalnie sterowany. Po kilku krokach ogarnęło mnie zadowolenie. 
Wśliznąłem się w nową kurtkę i ruszyłem w drogę do domu. 
#** 
Teraz w naszym mieszkaniu pachniało niekiedy perfumami pani Aydimir. Opowiedziała mi, 
że pochodzi z Turcji, jej mąż prowadzi lokal turecki i mają małe dziecko. 
Miała dwadzieścia sześć lat. Jej wielkie, ciemne oczy nieco przypominały oczy mojej siostry - 
nie tyle kolorem, co kształtem i długością rzęs. 
Pani Aydimir chodziła razem z moją matką na zakupy, przekonała ją do robienia wspólnie 
prac domowych, wyniosła z nią puste butelki po sherry i winie do kontenera na szkło. W dni, 
w które przychodziła do nas, matka zawsze była ubrana, ale w pozostałe leżała, jak dawniej, 
na sofie. 
Raz usłyszałem, jak pani Aydimir rozmawia z matką o jej piciu. Szybko udałem się do 
swojego pokoju, nie chciałem się temu przysłuchiwać. 
ife sji $ 
Potem moje ciało zaczęło wariować. To stało się z dnia na dzień, a raczej z nocy na noc. 
Zaczęło się snem, głupim snem, który był totalną bzdurą. Zdarzyło się to po dniu, w którym 
nie było u nas pani Aydimir. Matka leżała na sofie, głaskała Billy'ego, jadła czekoladki, 
oglądała telewizję i piła sherry. 
Tego dnia znów poszedłem na wagary i zamiast w szkole, byłem w mieście. W nowej kurtce. 
Dzień znów był zimny i mroźny, zjadłem więc coś w McDonałdzie, potem z wyprzedaży 
małego sklepu sportowego wyszedłem z plecakiem marki Nike. Nie było to trudne i 
poprawiło mi nastrój. W nowej kurtce i z nowym czarnym plecakiem wyglądałem o wiele 
lepiej niż przedtem. 
Wieczorem wciąż miałem dobry humor. Przysiadłem się do matki, oglądałem wraz z nią 
telewizję i napiłem się wina z otwartej butelki stojącej na stoliku przy sofie. 
42 
 
-  Patryku, pij colę - mruknęła matka, ja jednak nadal popijałem wino. Ogarnął mnie^ciepły, 
pogodny nastrój. 
Aż do północy siedziałem przed telewizorem. Matka dawno zasnęła na sofie. Pochrapywała 
cicho, lewe ramię podłożyła pod głowę, usta miała lekko otwarte. Przez chwilę patrzałem na 
nią i ciepłe uczucie, które powstało w mojej głowie, rozeszło się po całym ciele. W końcu 
wstałem i ostrożnie dotknąłem jasnych, rozczochranych włosów matki, o których Adam 
powiedział niegdyś, że wyglądają jak aureola. Aureola wokół głowy mojej matki. 
Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. A potem uczyniłem coś zupełnie idiotycznego. 
Ostrożnie pochyliłem się do przodu i pocałowałem matkę w policzek. 
-  Dobranoc, mamo - szepnąłem i poszedłem spać. Wtedy przyśnił mi się sen, w którym 
zjawiła się pani Aydimir. 
Nagle stanęła przede mną i uśmiechnęła się. 
- Opuściłam męża, dziecko i nasz lokal - powiedziała swoim pięknym głosem. 
-  Dlaczego? - spytałem. 

background image

-  Przez ciebie - odpowiedziała. Popatrzałem na nią speszony. 
-  Nie zauważyłeś, że cię kocham? - zapytała i nagle dotknęła swoim czołem mojego. 
W tym momencie obudziłem się. Leżałem oniemiały i słuchałem bicia własnego serca. Co się 
ze mną działo? W pierwszej chwili nie mogłem pojąć tego, co czułem, potem jednak 
zrozumiałem. Drżałem na całym ciele, a wszystko we mnie pragnęło się znaleźć znów w tym 
śnie, znowu móc poczuć miękką skórę pani Aydimir, jej zapach i bliskość jej ciała. 
Pomyślałem także o dziewczynach z mojej klasy. O ich twarzach i ciałach, ich ruchach, kiedy 
szły, i jak to było, gdy na szkolnym korytarzu w tłoku potrąciły kogoś niechcący ręką lub 
ramieniem. 
Moje dłonie stały się naraz zupełnie zimne, podczas gdy twarz płonęła, a serce jak oszalałe 
waliło mi w piersiach jak młot. 
43 
Od tej pory nie byłem już tym samym chłopakiem. Czułem się, jakbym nagle postradał 
rozum. Bezustannie coś mnie podniecało, a moje ciało sprawiało, że myślałem i robiłem 
rzeczy, o których wcześniej nigdy bym nie pomyślał ani nigdy bym ich nie zrobił. 
Całymi tygodniami byłem wykończony. Czasami wydawało mi się, że może jestem chory. 
Jak obłąkany wyobrażałem sobie wszystkie otaczające mnie dziewczęta i kobiety nagie. To 
było okropne. Jednocześnie zacząłem przechodzić mutację i mój głos wciąż się zmieniał, gdy 
choć na chwilę otworzyłem usta. 
Nagle poczułem się sam sobie obcy. 
Potem poznałem Mię. Do dziś pamiętam każdy szczegół tego pierwszego spotkania. To był 
wtorek, słońce świeciło, lecz było zimno. Po niebie płynęły białe i jasnoszare obłoki, które 
wyglądały jak namalowane, jakby ktoś przeciągnął po niebie bardzo mokrym, miękkim 
pędzlem. Wiał silny, mroźny wicher. 
Tego dnia Mia pojawiła się na naszej ulicy. Ujrzałem ją, gdy niosłem siatkę pełną butelek do 
kontenera na szkło. 
Nigdy dotąd jej tu nie widziałem. Stała po jednej stronie ulicy, podczas gdy ja szedłem po 
drugiej, i była tak ładna, że stanąłem jak wryty, gapiąc się na nią. Miała długie brązowe włosy 
i piękną, wesołą twarz pewnej siebie dziewczyny. 
Patrząc na nią, poczułem się nic niewartym i nędznym chłopakiem. Nerwowo odwróciłem 
wzrok i poszedłem dalej. Mimo to zdołałem jeszcze dostrzec, że ona też mi się przyglądała. I 
naprawdę uśmiechnęła się do mnie. 
To spotkanie wytrąciło mnie z równowagi. 
44 

Pewnego dnia usłyszałem zgrzyt klucza w zamku, a po chwili ciężkie kroki na korytarzu. 
Siedziałem w dużym pokoju przed telewizorem. Matka spała w sypialni. Z rana tak silnie 
bolała ją głowa, że wyjątkowo nie mogła znieść telewizji. 
-  Adam - powiedziałem z zaskoczeniem swoim zmienionym głosem, o którym ostatnio 
przestałem nawet myśleć. 
Tak, Adam wrócił, po raz kolejny poczułem wielką radość z tego powodu. 
-  He, masz nowy głos - powiedział i uśmiechnął się do mnie. Potem wszedł do dużego 
pokoju i klepnął mnie po ramieniu. - Długo cię nie widziałem, koleżko. 
Skinąłem głową i byłem bardzo zadowolony, że wrócił. W dniu moich urodzin w marcu 
matka powiedziała panu Bernhardowi, że Adam wróci za cztery miesiące, tymczasem teraz 
był już listopad. 
-  Ładnie tu - powiedział Adam i rozejrzał się po pokoju. Pomyślałem o pani Aydimir, lecz 
nie powiedziałem ani 
słowa. *** 

background image

Przez tydzień dostarczaliśmy sobie z Adamem sporo rozrywek. Jeździliśmy na jego 
motocyklu i Adam pozwolił mi raz pojeździć na spokojnej leśnej drodze. Potem 
wędrowaliśmy na przełaj przez krzaki i odwiedziliśmy nasze drzewo, które rosło dobrze, 
mimo że, jak wszystkie inne drzewa o tej porze, nie miało już liści. 
Adam z zadowoleniem dotknął jego cienkich, delikatnych gałązek. 
- W mieście zdechłoby już dawno - powiedział i rzucił mi pełne zadowolenia spojrzenie. 
Skinąłem głową. 
- Odwiedzimy Tomasa i Josefę? - spytałem pewnego razu, lecz Adam potrząsnął głową. 
- Nawet wołami mnie tam nie zaciągną - warknął, a jego twarz zasępiła się po raz pierwszy, 
odkąd znów był u nas. 
45 
-  Dlaczego? - spytałem zdziwiony. 
- Tomas to głupek, a Josefa to wariatka - powiedział Adam i więcej się nie odezwał. 
Dopiero wieczorem, gdy starym zwyczajem kłócili się z matką, dowiedziałem się, co się 
stało. Adam nie przyszedł do nas bezpośrednio po wyjściu z więzienia, lecz mieszkał przez 
kilka tygodni u Tomasa i Josefy. Do nas wrócił po tym, jak Tomas wyrzucił go za drzwi, gdy 
Adam znów zabierał się do kręcenia nieczystych interesów. To nie podobało się To-masowi. 
- Jak jakiś szczyl - wymyślał Adam, popijając piwo z puszki. - Jemu przecież też by się coś 
dostało przy okazji... 
Matka rozgniewała się. 
- Zaszyłeś się u Tomasa, gdy ja tu tak na ciebie czekałam! 
-  Ej, nie jestem twoją własnością, do jasnej cholery! -wrzasnął Adam. 
-  Nie, łajdak, oszust i przeklęty Cygan, oto kim jesteś! -szlochała matka. 
Wtedy Adam uderzył ją w twarz. Siedziałem w przedpokoju na podłodze, oparty plecami o 
ścianę, i przysłuchiwałem się. 
-  Cicho bądź, Nanni! - fuknął Adam. 
-  Wynoś się, Adam! - odparła na to matka. 
Znowu usłyszałem klaśnięcie. I jeszcze jedno. Matka płakała cicho. 
Nagle poczułem się bardzo dziwnie. Przecież kochałem Adama. Co zatem działo się ze mną? 
Dlaczego byłem raptem taki wściekły na niego? Najchętniej wpadłbym do pokoju i 
powstrzymał go od bicia matki. Nie miał do tego prawa. Dosyć już oberwała w swoim życiu. 
 
Jak to możliwe, że Adam, którego przecież tak bardzo mi brakowało i którego kochałem, 
nagle stał się dla mnie odrażający i wstrętny? 
Skołowany i zdenerwowany oparłem głowę o ścianę i zamknąłem oczy. Słyszałem, że w 
dużym pokoju znowu coś gruchnęło. Najchętniej zatkałbym sobie uszy. 
-  Adam, ty gnojku... - szeptałem bezgłośnie. 
Po chwili Adam i matka potknęli się o mnie w przedpoko- 
46 
Щ 
ju, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Poszli do sypialni, ale słyszałem, że bynajmniej 
nie spali. 
Z bijącym sercem pozostałem na swoim miejscu i słuchałem, co oboje tam robili. 
Nie rozumiałem już świata. W ogóle niczego. 
* * * 
Następnego dnia matka miała fioletowe oko, lecz mimo to uśmiechała się i zrobiła nam 
śniadanie. 
Była niedziela, Adam palił papierosy, grał na gitarze i był w dobrym humorze. W południe 
zaproponował, że pojedzie ze mną do centrum do muzeum. 

background image

- Tam jest wystawa prac van Gogha, byłem tam już kilka razy w ciągu ostatnich dni - 
powiedział i włożył kurtkę. - Chodź, pokażę ci jego obrazy. 
Zrezygnowany poszedłem z nim, czułem jednak, że mój stosunek do Adama nie był już tak 
jednoznaczny. Po raz pierwszy zwróciłem uwagę, że czuć od niego tytoniem, alkoholem i 
tanią wodą po goleniu, i nagle stwierdziłem, że ze swoimi niejednakowymi rękami wygląda 
brutalnie i okropnie. 
Jednak spacerowaliśmy razem po muzeum i Adam opowiadał mi dużo o życiu Vincenta van 
Gogha. Kiedy i gdzie żył, kiedy i jak umarł i takie tam rzeczy. Jego obrazy nie wydawały mi 
się szczególnie oryginalne, lecz Adam zwariował na ich punkcie. Można było zobaczyć tam 
mnóstwo kwiatów i krajobrazów, i posępne portrety przedstawiające ludzi ze śmiertelnie 
poważnymi minami. Ale jeden obraz ukazywał pole z bezładnymi grządkami kwiatów i niebo 
pełne małych, jasnych, wesołych obłoków, pośród tego wszystkiego dwie wiejskie chaty i 
dwa smukłe drzewa. To był ulubiony obraz Adama. Kiedy nikt nie patrzał w jego stronę, 
Adam podchodził całkiem blisko do tego malowidła i, zachowując milimetrowy odstęp, 
wodził po nim palcem wskazującym swojej cienkiej, szczupłej dłoni. Wyglądało to niemal 
tak, jakby głaskał obraz. 
Taki właśnie był Adam i takiego go lubiłem. Chciałbym, żeby był tylko taki i żeby tego 
wrzeszczącego i brutalnego Adama w ogóle nie było. 
* * * 
47 
Jednak jeszcze tego wieczoru znów była u nas awantura. Adam wciąż pragnął mieć własne 
dziecko. 
-  Do diabła, Barbel znowu jest w ciąży - wrzasnął na matkę. - A Josefa i Tomas mają troje 
dzieci! 
Włożyłem kurtkę i wyszedłem z domu. Dosyć miałem zarówno Adama, jak i matki. 
* * * 
Padał drobny zimny, nieprzyjemny deszcz, gdy biegłem do miasta. Tam spotkałem Noego. 
Dzięki niemu wszystko się odmieniło. 
Noe został moim kumplem i najlepszym przyjacielem. 
Poznaliśmy się na dworcu, gdzie obaj się włóczyliśmy i obijaliśmy. Mimo skórzanej kurtki 
było mi zimno, zrobiłem się głodny i za ostatnie pieniądze kupiłem hamburgera w McDo-
naldzie. Noe siedział na oparciu ławki i palił papierosa. Nasze spojrzenia spotkały się i nagle 
ten obcy chłopak uśmiechnął się do mnie. 
-  Gówniany dzień, co? - odezwał się i strząsnął popiół z papierosa. 
Skinąłem głową i nadal stałem niezdecydowany. 
-  Zapalisz szluga? - spytał. 
Ponownie przytaknąłem i nerwowo wyciągnąłem papierosa z pudełka, które podsunął mi 
chłopak. Przez chwilę paliliśmy w milczeniu. Było mi coraz bardziej zimno, a od papierosa 
zaczęło mi się kręcić w głowie i poczułem mdłości. 
- Zasrany dzień i zasrana pogoda... - usłyszałem po chwili. Znów kiwnąłem głową. 
-  Rozmowny to ty nie jesteś. Nic nie odpowiedziałem. 
- W każdym razie nazywam się Noe - powiedział chłopak i zeskoczył z ławki. - Chodź, 
załatwimy coś na rozgrzewkę. 
-  OK - mruknąłem i po prostu poszedłem z nim. Ostatecznie nie miałem nic lepszego do 
roboty. 
Tym, co Noe załatwił na rozgrzewkę, była butelka wódki. Do tego kupił colę. W deszczu 
poszliśmy do jego domu. To był 
48 
 
ponury dom w śródmieściu, i musieliśmy wejść na najwyższe piętro. 

background image

-  Prawie sto stopni, takie gówno - mruknął Noe. 
Mnie jednak dom się podobał. Klatka schodowa była jeszcze brudniejsza niż nasza, miała 
skrzypiące stopnie i poręcz z zawijasami, a na każdym półpiętrze - okrągłe, staromodne okno 
wychodzące na podwórze. 
- Mieszkam razem z moją starą - wyjaśnił Noe i otworzył drzwi mieszkania. - Ale bez obawy, 
ona co noc wychodzi... 
Jeden obok drugiego szliśmy przez ciche, ciemne mieszkanie do pokoju Noego, w którym 
panował taki sam bałagan, jak w moim. 
Potem się upiłem. Zmieszaliśmy wódkę z colą i opróżniliśmy obie butelki. Pokój zaczął 
wirować, padłem na materac i opowiedziałem wszystko o swojej matce i ojcu, który zniknął, i 
Adamie, który tak często prał moją matkę, a potem z nią spał. Gadałem i gadałem, w końcu 
rozryczałem się, potem ogarnęła mnie noc w ciemnym, kołyszącym się pokoju Noego. 
# * и* 
Od tego dnia Noe był moim przyjacielem. Razem włóczyliśmy się bez celu, wagarowaliśmy, 
razem kradliśmy wódkę na stacjach benzynowych, godzinami oglądaliśmy filmy z kaset 
wideo - horrory, Króla Lwa, Gwiezdne wojny, Księgę dżungli, wszystko jak leci. Czasami jak 
opętani oglądaliśmy wieczorami reklamy związane z seksem, nadawane przez prywatne stacje 
telewizyjne. 
Matka Noego była młoda, ładna i wesoła, lecz Noe mimo to mówił o niej niechętnie. 
-  Ciągle zmienia facetów, z którymi sypia - wyjaśnił mi krótko. - Nie lubię o tym mówić. 
Skinąłem głową i więcej nic nie opowiadałem o swojej matce i Adamie. W gruncie rzeczy 
było mi na rękę, żeby Noe niezbyt szybko zobaczył moją matkę. Wstydziłem się jej. Była 
jeszcze grubsza niż przedtem, a rano, kiedy zaspana siedziała na sofie i paliła pierwszego 
papierosa, miała szarą cerę. Zmęczone oczy ciągle były mocno podkrążone. Matka Noego zaś 
była szczu- 
49 
pła i ładna i używała tych samych perfum co pani Aydimir, która od jakiegoś czasu nie 
przychodziła już do nas. Początkowo nie wiedziałem, dlaczego, lecz któregoś dnia usłyszałem 
przypadkowo, jak do tego doszło. 
Otworzyłem akurat drzwi, a matka znów kłóciła się z Adamem. 
-  Ona zrobiła dla mnie wiele dobrego - szlochała matka. - A ty musiałeś wszystko zepsuć, ty 
plugawy draniu! 
-  Skończ wreszcie z tą turecką flądrą! - wymyślał znowu Adam. -Ani jedno słowo z tego, co 
powiedziała, nie jest prawdą, do jasnej cholery... 
-  Oczywiście, że jest prawdą! Na własne oczy widziałam, jak ją obmacywałeś! - zawołała 
matka. 
A więc to tak. Bezsilny wślizgnąłem się do swojego pokoju i oparłem głowę, która nagle 
zaczęła mnie boleć, o szybę. Pomyślałem o ojcu i o Adamie siedzącym w dużym pokoju. Czy 
wszyscy faceci to świnie? 
- Zasrane życie, zasrane życie, zasrane życie - szeptałem, patrząc w zimowe niebo. 
Następnego dnia zobaczyłem obcą dziewczynę po raz drugi. 
-  Cześć - powiedziała tym razem. 
-  ... cześć - mruknąłem niepewnie i spojrzałem na nią. Właściwie daleko jej było do urody 
matki Noego czy pani 
Aydimir, a ściślej mówiąc, wyglądała normalnie i pospolicie. Była nawet dość blada, a jej 
oczy były nieokreślonego koloru. Co zatem tak mi się w niej podobało? Dlaczego teraz, już 
po raz drugi, czułem to śmieszne ściskanie w brzuchu, i to tylko dlatego, że spotkaliśmy się i 
ona patrzała na mnie? 
- Już raz się widzieliśmy, prawda? - spytała. Skinąłem głową i poczułem się zdenerwowany i 
niepewny 

background image

siebie. Najchętniej poszedłbym sobie po prostu dalej. 
-  Mieszkasz tutaj? - pytała dziewczyna. 
-  Tak, tam - wskazałem na nasz dom. 
- Aha - odpowiedziała. - Ja mieszkam tam z tyłu - wska- 
50 
zała palcem ulicę biegnącą w dół. - Przy kościele świętego Łukasza. Mój ojciec jest tam 
pastorem. 
- Aha - odmruknąłem i szybko się oddaliłem. Byłem umówiony w mieście z Noem. 
* * * 
- Żyjemy w państwie policyjnym - wyjaśniał mi Noe, gdy razem wałęsaliśmy się po deptaku. 
- Na każdym gównie w każdym gównianym sklepiku naklejają kody zabezpieczające. 
Ciuchów praktycznie nie można zwędzić. Te wszystkie zabezpieczenia usuwa się z wielkim 
trudem... - splunął na ziemię. - Ale z płytami CD i całym tym kramem komputerowym da się 
jeszcze coś zrobić. Niektóre kody można po prostu oderwać, inne nie wywołują alarmu, jeśli 
ten głupkowaty pasek potrze się kilka razy paznokciem... 
I tak robiliśmy, kradnąc przez całą zimę. To było jak upojenie. 

W styczniu zjawiła się u nas policja. Obudził mnie ostry dźwięk dzwonka u drzwi. Z 
wściekłością spojrzałem za zegarek. Było parę minut po siódmej. Na dworze było jeszcze 
ciemno i tylko migoczące niebieskie światełko błyskało przez okno i rzucało na ścianę 
ostrzegawczy cień. Nieufnie wyjrzałem na zewnątrz. Przed domem stał policyjny radiowóz. 
Znowu zadźwięczał dzwonek. Nie ruszałem się z łóżka. Po chwili usłyszałem, jak Adam, 
klnąc, idzie przez przedpokój. 
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął wściekły do domofonu. 
W końcu jednak otworzył drzwi. 
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Czterech policjantów pokazało matce nakaz 
rewizji, i podczas gdy dwóch umundurowanych przetrząsało nasze mieszkanie, jeden z dwóch 
ubranych po cywilnemu założył Adamowi kajdanki. 
51 
Osłupiały siedziałem przy stole w dużym pokoju, ubrany w podkoszulkę i bokserki. Unikałem 
wzroku Adama, który milczał, stojąc w bezruchu. 
Matka, szlochając, siedziała na sofie, owinięta w przybrudzony koc. 
- On z pewnością nic nie zrobił - mruczała. - Tym razem to pomyłka. Nic nie nabroił, cały 
czas był w domu! Adam, powiedzże coś... 
Ale Adam milczał, a gdy policjanci wreszcie opuszczali wraz z nim mieszkanie, zabrali z 
sobą mnóstwo nielegalnych kopii programów komputerowych, do tego niezarejestrowany 
pistolet i mały, niepozorny woreczek, w którym znajdował się biały proszek. 
Czyżby to były narkotyki? 
- Podlewaj kwiatki i dbaj o matkę, Juli - tylko tyle zdołał Adam powiedzieć, zanim wszedł na 
mroczną klatkę schodową. Nie patrzał przy tym ani na mnie, ani na matkę. 
Ja też nie patrzałem. Oprócz ciężkich kroków pięciu mężczyzn, w mieszkaniu nie było nic 
słychać. Na dworze powoli się rozjaśniało, przez otwarte drzwi kuchni wdarło się jasne, 
srebrzystoszare światło poranka. 
*** 
W ten sposób Adam zniknął z naszego życia, nigdy bowiem nie wrócił. Najpierw osadzono 
go w areszcie, potem zaprowadzono przed sędziego śledczego. Jeszcze zanim rozpoczął się 
jego ostatni proces, Adam zmarł. Tak po prostu. 
-  Adam nie żyje? - powtórzyłem przerażony, gdy kilka tygodni później matka opowiedziała 
mi, co się stało. 

background image

Matka piła i płakała cicho, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa więcej. Na stole stały dwie 
puste butelki po winie i jedna napoczęta z sherry. 
-  Co się stało? Jak Adam mógł umrzeć? - krzyknąłem nagle ze złością. 
Ale pijana matka nie mogła mówić. Jak miękka, trzęsąca się galaretowata góra, siedziała 
skulona, paliła, jadła czeko- 
52 
 
ladę i głaskała kota. Kilka drobnych łez spływało po jej rozmazanej twarzy. 
- Powiedz coś! Powiedz coś! Powiedz coś! - zaryczałem i nagle ujrzałem rękę, trafiającą w 
sam środek tej okrągłej, ospałej twarzy. Tylko raz, a potem dotarło do mnie, kto uderzył. To 
byłem ja. Uderzyłem swoją matkę. 
Jak oszalały odwróciłem się i uciekłem z naszego okropnego, brudnego, ciasnego, dołującego 
mieszkania. 

Przyszli wszyscy. Josefa i Tomas z trojgiem dzieci. Przyrodni brat Adama, Nikos, z żoną 
Barbel. Pablo też tam był. Roztył się w ostatnich latach, lecz wciąż spoglądał na mnie z 
lekceważeniem, jak zawsze. Jego dwaj mali bracia grymasili niespokojni obok niego, a 
Barbel, którą tak bardzo chciałem mieć za matkę, znowu była w ciąży. 
Najstarsza córka Josefy i Tomasa była nieco młodsza ode mnie i usiłowałem sobie 
przypomnieć jej imię. Była niska i także tęgawa, lecz miała ładne spiczaste piersi, na które 
gapiłem się jak urzeczony, podczas gdy pastor modlił się nad otwartym grobem Adama. 
Poczułem podniecenie i było mi przykro, że zdarzyło się to właśnie teraz. 
Po pogrzebie rodzina Adama zaczęła się rozchodzić i zostałem sam. Nikt się mną szczególnie 
nie interesował, tylko Barbel uśmiechnęła się i podeszła do mnie na chwilę. 
-  No, Juli - odezwała się. 
Starałem się nie patrzeć na jej gruby brzuch. 
-  No... - mruknąłem. 
-  A gdzie twoja matka? - spytała Barbel. 
- Ona... ona nie czuje się dobrze - powiedziałem markotnie. 
Pomyślałem rozdrażniony o matce, która leżała w domu przed telewizorem, oglądała reklamy 
i od wielu dni prawie 
53 
się nie odzywała. Prowadziliśmy ze sobą niemą walkę. Ja wzbraniałem się przed chodzeniem 
do szkoły, ona - przed życiem. Piła, paliła, gapiła się przed siebie lub spała. Poza tym nie 
robiła nic. 
- Przyjdź do nas kiedyś w odwiedziny - powiedziała w końcu Barbel. 
Spojrzałem na nią. Jej twarz zdradzała zmęczenie i napięcie. Przywodziła na myśl piękny, 
delikatny kwiat, który chciał zwiędnąć i rozkruszyć się. 
-  Kto by pomyślał, że tak się stanie z Adamem? - mruknęła, potrząsając głową. - Że umrze na 
krwotok mózgowy. Bez wcześniejszego ostrzeżenia. Tak po prostu, w jednej chwili, zupełnie 
sam w celi. Nie wiedzieliśmy nawet, że znowu był w pudle. Sądziliśmy, że jest u was i 
wszystko jest w porządku... 
Przełknąłem ślinę oszołomiony. Potem poszedłem do domu. 
Nigdy nie odwiedziłem Barbel. Kilka razy chciałem to zrobić, lecz myśl o Pablo, który 
mieszkał z nią i należał do niej, bo był jej synem, paraliżowała mnie tak bardzo, że 
rezygnowałem. 
Adam często bywał nieobecny. Kiedy znikał, bo siedział w więzieniu, albo gdy po kłótni z 
matką szedł do Tomasa. Ale to było coś zupełnie innego. Ponieważ zawsze mogłem na niego 
czekać. Teraz nie miałem już na co czekać. Adam odszedł i już nigdy nie wróci. 
 

background image

Nigdy. Nigdy. Nigdy. 
* * * 
Skończyłem piętnaście lat i nadal włóczyłem się z Noem po okolicy. Pewnego dnia przez 
przypadek dowiedziałem się, do jakiej szkoły chodzi. 
-  Ty chodzisz do Schweitzera*? - spytałem z niedowierzaniem. 
*  Chodzi o gimnazjum imienia Alberta Schweitzera (przyp. red.). 
54 
 
Noe skinął głową obojętnie, podczas gdy ja musiałem najpierw przetrawić myśl, że mój 
kumpel chodzi do gifynna-zjum*. 
-  .. .to musisz być niezły w szkole - powiedziałem w końcu. Noe wzruszył ramionami. 
- Jakoś leci - mruknął. - Ostatni rok zawaliłem i nie zdałem. Ale zdarzyło mi się już wygrać 
jakiś durny konkurs matematyczny... 
Siedzieliśmy w parku i piliśmy wódkę. Był niedzielny poranek. Noc spędziłem u Noego. Ale 
gdy rano około szóstej zjawiła się jego matka z jakimś pijanym facetem, ulotniliśmy się. Tak 
chciał Noe, ja najchętniej spałbym dłużej, lecz on obudził się w jednej sekundzie, gdy 
usłyszał w przedpokoju donośny głos obcego mężczyzny. Z zamkniętymi oczami usiadł 
natychmiast w łóżku. 
- Chodź, znikamy stąd - syknął i pociągnął mnie za ramię. Nie chciałem nigdzie iść, lecz Noe 
rozzłościł się i ubierał 
się klnąc, więc też wstałem i zmyliśmy się. 
- Tego dupka poznałem po głosie natychmiast - wyjaśnił mi Noe niechętnie, gdy byliśmy na 
dworze. - Był już u nas kilka razy. Wyjątkowo obrzydliwy typ. Robi straszny hałas, kiedy jest 
w łóżku z moją matką... 
Noe nie powiedział nic więcej, aja nie pytałem. 
Dlatego byliśmy tego ranka w parku. Słońce świeciło, wśród drzew ćwierkało mnóstwo 
ptaków, a niebo było bezchmurne. 
Leżałem w milczeniu na trawie i spoglądałem w górę. Niegdyś sądziłem, że zmarli dostają się 
jakoś do nieba, i była to pocieszająca myśl. Teraz jednak wiedziałem, jak było naprawdę. 
Zmarli gnili w ciasnej, ciemnej trumnie i nic więcej się z nimi nie działo. Nad nimi był po 
prostu kawałek ziemi, w której pełzały mrówki, czerwie, glisty i inne robaki. A kiedy ciało 
zmarłego przemokło i zgniło, wówczas te bydlaki pełzały nie 
* W Niemczech gimnazjum to szkoła o wyższym poziomie kształcenia, który umożliwia 
podjęcie w przyszłości studiów. Juli, mimo że był w podobnym wieku, chodził do szkoły o 
podstawowym zakresie nauczania (przyp. red.). 
55 
tylko w zimnej, wilgotnej ziemi, lecz także w zimnym, wilgotnym ciele, pozostałym po 
zmarłym. 
Okropna myśl. Usiłowałem ją szybko stłumić. I w tym momencie zaczęły dzwonić dzwony 
kościoła. Nagle pomyślałem o tej szczupłej, bladej dziewczynie, którą już dwa razy spotkałem 
na naszej ulicy. Czy nie powiedziała, że mieszka w pobliżu kościoła świętego Łukasza? W 
zamyśleniu podniosłem się z ziemi. Czy poza tym nie mówiła, że jej ojciec jest tam pastorem? 
Może teraz była właśnie w kościele. Spojrzałem ponad kilka drzew otaczających niewielki 
park. Wznosiły się tam wieże kościoła świętego Łukasza. 
Ruszyliśmy więc w drogę. 
- Nic mi jeszcze nie opowiadałeś o tej laluni - zdziwił się Noe i zapalił papierosa. 
Wzruszyłem ramionami. Po chwili byliśmy na miejscu. Kiedy stanęliśmy przed kościołem, 
chyba skończyła się właśnie niedzielna msza. W każdym razie tłum ludzi wysypywał się z 
kościoła i ruszał dalej we wszystkich kierunkach. 

background image

-  Ona nie jest żadną lalunią - powiedziałem gniewnie i rozejrzałem się ostrożnie dookoła. Ale 
nigdzie jej nie widziałem. 
-  Psiakość... - mruknąłem. 
-  Żadna psiakość - odpowiedział Noe, wzruszając ramionami. - Czego ty chcesz od 
kościelnej lali, ha? Na pewno jest zdrowo puknięta i odmawia paciorek przed pójściem spać. 
Z taką prawdopodobnie możesz spróbować dopiero, gdy się z nią ożenisz... 
Nic na to nie odpowiedziałem. Kiedy kościół całkowicie opustoszał, oddaliliśmy się, 
skręcając w pierwszą lepszą boczną uliczkę. 
-  Co za nudny dzień - mruczał Noe poirytowany. - Gdyby moja matka nie była taka napalona, 
moglibyśmy teraz pójść do mnie i obejrzeć parę filmów. Ale dopóki istnieje możliwość, że 
ten dupek jeszcze u nas siedzi, za nic nie pójdę do domu. 
W tej chwili ujrzeliśmy staruszkę. Była w naprawdę podeszłym wieku. Powolutku i ostrożnie 
szła chodnikiem. Wi- 
56 
docznie też była w kościele. Miałąjrta sobie staromodny czarny płaszcz z futrzanym 
kołnierzami i małą czapkę na głowie. W lewej ręce trzymała laskę, którą się podpierała przy 
każdym kroku, w prawej - dużą czarną torebkę. 
To, co wtedy zrobiliśmy, trwało zaledwie kilka sekund. 
Starowinka krzyknęła cicho i potknęła się. Kątem oka dostrzegłem jeszcze, jak upadła, lecz 
wtedy już ją minęliśmy i zniknęliśmy w innej bocznej uliczce. 
*** 
- Nieźle! - stwierdził Noe zadowolony i uśmiechnął się do mnie. 
Staruszka miała przy sobie równo dwieście euro, w dwóch porządnych, nowiuteńkich 
banknotach! Poza tym mały aparat słuchowy, buteleczkę kropli nasercowych, paczkę 
papierowych chusteczek i kilka bardzo starych fotografii. Noe, będący w dobrym humorze, 
cisnął w krzaki aparat, krople i chusteczki. Ja w tym czasie przyglądałem się fotografiom i 
zastanawiałem się, czy starszej pani nie będzie ich w przyszłości brakowało. Takie stare 
obrazki były przecież niezastąpione i pewnie z jakichś powodów była do nich przywiązana. 
Potem jednak rzuciłem fotografie i opróżnioną torebkę do najbliższego kosza na śmieci. Do 
diabła, mnie też brakowało tysiąca rzeczy. I nikt nie martwił się z tego powodu. 
Zaczęło się nowe życie. Nowe życie Patryka Caspari. Nagle miałem pieniądze. Zawsze w 
niedzielę po mszy robiliśmy akcję. Za każdym razem w innej dzielnicy. Niektóre staruszki 
miały przy sobie tylko parę nędznych centów, lecz zdumiewająco często udawało nam się 
natknąć także na takie, które w drodze do kościoła i z powrotem taszczyły z sobą kupę forsy. 
Kupiłem sobie ciuchy, nowy telefon komórkowy i play-station. 
Wojna z matką była zakończona. Ja zostawiłem ją w spokoju, a ona mnie. Pewnego dnia sofa 
była pusta. Do późna 
57 
siedziałem sam w dużym pokoju, zastanawiając się, co mogło się stać i gdzie teraz była. 
Może powinienem zadzwonić na policję? Poczułem się bardzo źle. Ale krótko przed północą 
nagle usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Po chwili matka stanęła w dużym pokoju. Biła od 
niej woń knajpianego dymu, a poza tym nie była sama. Ubrała się i umalowała, po prostu 
wróciła do życia. 
-  Nie śpisz jeszcze? - spytała, a jej głos zdradzał, że była pijana, ale inaczej niż zwykle - nie 
ponuro i do nieprzytomności, lecz spokojnie i wesoło. 
-  No, zabieraj się do swojego pokoju - powiedziała tym swoim spokojnym i wesołym głosem 
i odgarnęła z czoła pasemko jasnych włosów. - Mam gościa, jak widzisz. 
Wstałem w milczeniu i przecisnąłem się, obok matki i jej gościa, do przedpokoju. Pośpiesznie 
ulotniłem się do swojego pokoju. Przechodząc obok nich zauważyłem, że byłem wyższy od 
szczupłego mężczyzny, który przyszedł razem z matką. 

background image

Od tego czasu facet przychodził codziennie. Nazywał się Per-Olaf, miał wąsy i był cichy i 
nerwowy. W dzień pracował jako pomocnik w warsztacie szewskim na dworcu. Najlepszą 
jego stroną było to, że nie bił matki. Był pierwszym mężczyzną, który jej nie bił, za to teraz ja 
to robiłem. Nie zawsze i nie tak, jak mój ojciec, ojciec mojej siostry czy Adam. Tylko 
czasami ją uderzyłem, kiedy mnie denerwowała, za dużo wypiła albo za bardzo zaniedbywała 
mieszkanie. 
-  Nie, Patryk... - mówiła wtedy, gdy popchnąłem ją, bo stała mi na drodze, lub gdy ją 
spoliczkowałem. Nie krzyczała i nie płakała, ja zaś nigdy nie uderzyłem jej tak mocno, żeby 
upadła - jak to robił Adam. Nigdy też nie powiedziała o tym ani słowa swojemu nowemu 
przyjacielowi. To pozostało między nami. 
Od czasu śmierci Adama nasz balkon był w opłakanym stanie. Nie tknąłem więcej żadnej z 
jego doniczek, a wiatr, deszcz i czas zmieniły małe szczęście Adama w potłuczoną 
58 
i brudną stertę. Czasami byłoimi przykro, kiedy na to spoglądałem, lecz na ogół byro mi 
wszystko jedno. 
Lato, które nastało, było straszliwie upalne. Wokół mnie zapanował niezły bałagan. Zaczęło 
się od tego, że znów zobaczyłem Mię. Szczupłą, poważną Mię o oczach dziwnego koloru. W 
krótkim czasie spotkałem ją chyba siedmiokrotnie. Raz w autobusie, kilkakrotnie w parku, raz 
w kafejce i raz na basenie, gdy byłem tam z Noem, aby gapić się na dziewczyny, co było 
ostatnio jego ulubionym zajęciem. Za każdym razem Mia siedziała gdzieś zaczytana. 
-  Czy robisz cokolwiek poza czytaniem książek? - spytałem ją pewnego dnia z bijącym 
sercem. 
Mia uśmiechnęła się do mnie. Nie odpowiedziała, ale ja w końcu usiadłem obok niej na 
trawie, tak po prostu. Noe przewrócił oczami i poszedł do wody. Widział Mię już kilka razy, 
lecz uznał, że wygląda na nudną i bez wyrazu. 
-  Nijaka ta panienka - orzekł, krzywiąc się. - Bez tyłka, bez pośladków, a poza tym 
śmiertelnie nudna. Szczerze, Patryk, co ty chcesz z nią robić? 
Mia miała kilka piegów na nosie i szczupłą twarz. Podobały mi się także jej zęby, były 
zadbane i śnieżnobiałe. 
Rozmawialiśmy trochę o tym i owym, i okazało się, że jesteśmy spod tego samego znaku 
zodiaku. 
-  Kiedy masz urodziny? - spytała Mia. 
-  W marcu - odpowiedziałem. 
- Ja też - wyszło na to, że Mia była cztery dni starsza ode mnie. 
Uśmiechnęliśmy się do siebie. Potem powiedziała mi, do którego gimnazjum chodzi, i spytała 
o moją szkołę. Przełknąłem ślinę. Nie mogłem jej przecież powiedzieć, że chodzę do gorszej 
szkoły, powtarzam ostatni rok i tym razem - na to się zanosiło - na pewno znów nie zdam. W 
gruncie rzeczy nic jej nie mogłem o sobie opowiedzieć. Ani o sobie, ani o swoim głupim 
życiu. 
-  Chodzę do gimnazjum Alberta Schweitzera - mrukną- 
59 
łem w końcu z wysiłkiem, a potem szybko powiedziałem, ż muszę już iść. 
Oddaliłem się stamtąd pośpiesznie i przez resztę dni miałem zły humor. 

Powiedziałem Mii, że mam na imię Juli. Odkąd Adam zmarł, nikt już tak mnie nie nazywał. 
Moja siostra także mówiła do mnie Juli, lecz ona już się nie liczyła. W rodzinie Adama byłem 
również Julim, ale tam widocznie zupełnie o mnie zapomniano. 
Matka po imieniu mówiła do mnie tylko wtedy, gdy się kłóciliśmy i tak długo mnie drażniła, 
aż ją palnąłem w twarz. Wtedy mówiła swoje „Nie, Patryk...", a potem znów milczała. 
Mia. Mia. Mia... - napisałem w swoim komputerze. 

background image

Mia i Juli. Mia i Juli. Mia i Juli... - dodałem po chwili. 
W nocy czatowałem w Internecie, nazwałem się Mister July i opowiadałem na świńskiej 
stronie, co wyprawiałem ze swoją przyjaciółką Sweet Mią. 
Ta pisanina podniecała mnie zawsze tak bardzo, że potem przez pół nocy nie mogłem zasnąć. 
W dzień brzydziłem się tym, co pisałem nocą, i starałem się o tym nie myśleć. Stale 
postanawiałem sobie, że już nigdy nie wejdę na ten głupi czat i nie będę wypisywał takich 
rzeczy o Mii. 
Potem jednak znowu to robiłem. Nocą, kiedy czułem się sfrustrowany i samotny. 
Niebawem zdarzyło się coś, co tego lata wprowadziło mnóstwo chaosu. To było krótko przed 
wakacjami, wszędzie 
60 
panował zamęt. Całymi dniami było nieznośnie upalnie. Słońce prażyło od rana do wieczora. 
Było nawet zbyt gorąco, aby mogło być duszno. Nie zanosiło się na burzę ani nawet kroplę 
deszczu. 
Od dłuższego czasu znowu nie byłem w szkole, przez co musiał nas odwiedzić pan Bernhard i 
zaczął mówić same przykrości. 
- Patryku, tak dalej być nie może - powiedział i patrzał na mnie poirytowany. A może z troską 
i współczuciem? W każdym razie jego spojrzenie działało mi na nerwy, więc chodziłem po 
dusznym, brudnym dużym pokoju i patrzałem przez balkon w dal, w upał drgający w 
powietrzu. Słońce świeciło tak mocno, że musiałem zmrużyć oczy. Za plecami pan Bernhard 
nadal gadał swoje. Słyszałem jego głos jak szemranie. Wydawało się, że mówi „bla bla bla 
bla bla bla", nic więcej. 
W końcu poszedł sobie, a kiedy przez następne trzy dni nie byłem w głupiej szkole, rano 
zadźwięczał dzwonek u drzwi. Na zewnątrz stali dwaj policjanci, którzy przyjechali, aby 
zawieźć mnie do szkoły. Byłem strasznie zły. Dopiero przed bramą szkolną mogłem wysiąść. 
-  Sprawuj się dobrze, chłopcze - powiedział jeden z nich, gdy wysiadłem bez słowa z 
samochodu. - I jutro rano sam pofatyguj się do szkoły, OK? Inaczej sam sobie zniszczysz 
życie... 
Jego głos brzmiał miło. Za to go nienawidziłem. 
-  Pieprzony gliniarz - powiedziałem wściekły i głośno trzasnąłem drzwiami samochodu. 
Na dziedzińcu szkolnym byli już inni. Maltę i Władimir stali obok kontenera na śmieci i 
patrzeli na mnie. Ich spojrzenia były jak zwykle protekcjonalne. 
-  Ej, ty, pucybut... - odezwał się Maltę i uśmiechnął się szyderczo. - Teraz przywożą cię do 
szkoły jak przestępcę? Przykra sprawa, przykra, powiedziałbym... 
Więcej nie mógł powiedzieć, gdyż - mimo że był dużo wyższy ode mnie - po raz pierwszy 
przywaliłem mu. Za wszystko, co wygadywał o mnie. I o mojej matce. Za tysiąc 
pogardliwych spojrzeń, które rzucał w moją stronę. I za to, że miał 
61 
już dziewczynę, w przeciwieństwie do mnie. A także za to, że był bardziej lubiany niż ja, 
nieważne, z jakiego powodu. 
Biłem, biłem i słyszałem świst wywoływany moimi uderzeniami. To było wspaniałe uczucie, 
a Maltę leżał u moich stóp i nie był w stanie się podnieść. 
W pewnej chwili nastąpił koniec. Nauczyciele szarpali mnie ze wszystkich stron, potem 
przytrzymali mnie. Rozejrzałem się rozjuszony dookoła. Nasz nauczyciel wuefu i woźny 
trzymali mnie. Powoli dochodziłem do siebie. Jak przez mgłę widziałem, że położyli Maltego 
na jednej ze szkolnych ławek, pochylali się nad nim i wycierali mu twarz, potem usłyszałem 
syrenę i przyjechała karetka. Następnie pojawił się nasz dyrektor i po raz drugi tego ranka - 
policja. 
* * * 

background image

Wieczorem byłem już w domu. Policjanci, po dokładnym przesłuchaniu na posterunku, 
przywieźli mnie do domu. W głębi duszy chciało mi się śmiać. Ci idioci w mundurach stali 
się moimi szoferami. Towarzyszyli mi aż na górę i perswadowali coś mojej matce. Kiedy 
zostałem sam, zadzwonił wychowawca. A potem dyrektor. Pozwoliłem im się nagrać na 
automatyczną sekretarkę, po czym skasowałem te bzdury. Matka i jej nowy przyjaciel znów 
byli gdzieś w mieście. Nocą poszedłem do Noego. Obejrzeliśmy jakiś horror, potem 
buszowaliśmy w Internecie. Znaleźliśmy mnóstwo świńskich stron i popijaliśmy wódkę z 
sokiem pomarańczowym. 
Właściwie już od dawna nie czułem się tak dobrze. 
* * * 
Maltę miał złamany nos, ja zaś przez tydzień miałem zakaz wstępu do szkoły. Z tą 
wiadomością przyszedł do nas pan Bernhard następnego dnia po południu. Matka wyłączyła 
telewizor, gdy stanął w drzwiach, i nawet zaparzyła kawę dla tego szpicla. 
Siedziałem w swoim pokoju przed komputerem i grałem w jakąś strzelankę. Do tego 
nastawiłem głośno muzykę na 
62 

wieży. W pewnej chwili pan Bernhard dotknął mojego ramienia, po czym wyciszył głośniki 
komputera. 
-  Ej! - fuknąłem. 
-  Muszę z tobą porozmawiać, Patryku - powiedział. Po chwili moja wieża także została 
wyłączona. 
-  Wal się, stary - mruknąłem ponuro. 
Ale on nie dał się wyprowadzić z równowagi. 
-  Rodzice twojego kolegi ze szkoły złożyli, oczywiście, doniesienie przeciwko tobie - 
powiedział tylko i oparł się o szafę. 
Uśmiechnąłem się do siebie, mimo że przecież nie poczułem się dobrze. Nagle się 
zdenerwowałem, poczułem się bezbronny i słaby. Gniewnie zmarszczyłem czoło i 
wpatrywałem się w przerwaną grę na monitorze, puszczając mimo uszu wszystko, co mówił 
pan Bernhard. W końcu zostawił mnie w spokoju i wyniósł się, ja zaś natychmiast 
powróciłem do mojej strzelanki. 
W nocy na czacie dokładnie opisałem, czego to ja właśnie nie robiłem ze Sweet Mią. Na 
klawiaturze wystukiwałem pełne gwałtowności fantazje seksualne, palce miałem zimne i 
drżące, i wyobrażałem sobie, że wszystko, co opisywałem, robię naprawdę z Mią... lub inną 
dziewczyną. 
Byłem wyluzowany, a jednocześnie czułem się podle. 
Później poryczałem się, nie wiadomo dlaczego. 
To znowu mnie rozwścieczyło. 
Jak oszalały waliłem w poduszkę, chociaż ręce bolały mnie jeszcze od ciosów zadawanych 
Maltemu. 
Sędzia dla nieletnich upomniał mnie i zarządził dwadzieścia godzin pracy w miejskim 
schronisku dla zwierząt. Wszystko z powodu nosa Maltego. Byłem nieźle wkurzony. 
- Nie idź tam - doradzał Noe, gdy opowiedziałem mu o sprawie. - Na bank każą ci tam 
godzinami sprzątać psie gówna i wycierać kocie szczyny... 
Jednak poszedłem tam i nie musiałem niczego sprzątać. Do kotów, z powodu mojej alergii, 
także nie musiałem zaglądać. Zamiast tego kazano mi chodzić z psami na spacery po 
63 
polach na obrzeżach miasta, toteż naprawdę z chęcią odbywałem swoją karę. 
Kiedy odpracowałem dwadzieścia godzin pracy społecznej, były już wakacje. 

background image

Tak jak się spodziewałem, nie zdałem do następnej klasy i od tej pory byłem uczniem szkoły 
specjalnej imienia Justu-sa Liebiga... 
Nawet wołami mnie tam nie zaciągną! 
**# 
Każdy dzień był gorszy od poprzedniego. Najpierw przestał do nas przychodzić nowy 
przyjaciel matki. Nie wiedziałem dlaczego, było mi to zresztą obojętne, lecz matka znowu 
zaczęła przesiadywać na sofie i wszystko znów było po staremu. Wszędzie stały puste butelki 
po winie i zgniecione puszki po piwie, a kot sikał na dywan, bo kuweta nie była czyszczona. 
Czułem, jak narasta we mnie złość. 
*** 
Pewnego dnia w drzwiach stanęła moja siostra. 
-  Co ty tu robisz? - spytała matka, siedząc na sofie i gapiąc się na Patrycję. 
-  Czy mogę tu znów mieszkać? - spytała swoim cienkim głosikiem, który był taki jak kiedyś. 
Poza tym zmieniła się. Miała teraz piersi i pryszcza na czole i nie była już tak szczupła jak 
niegdyś. 
- No, nie wiem... - zamruczała matka bezradnie. Za to ją nienawidziłem. 
Dlaczego nie spytała, co się stało? Ja w każdym razie też nie spytałem. Stałem po prostu w 
drzwiach i przyglądałem się im obu. 
Od tej pory siostra znów była z nami. Razem zaprowadziliśmy trochę porządku w 
mieszkaniu. Patrycja zajęła sypialnię matki i spała w starym łóżku, w którym przedtem matka 
spała z Adamem. Jedynie gdy matka miała atak migreny, wynosiła się do sypialni, a Patrycja 
spała na sofie w dużym pokoju. 
Przyniosła z sobą nawet kaczkę przytulankę. 
* * # 
64 
Ilekroć widziałem zarys piersi Patrycji pod podkoszulkiem albo surfowałem w Internecie po 
stronach dotyczących seksu, chcąc nie chcąc myślałem o Mii. 
Ciągle chodziłem do kościoła świętego Łukasza i przechadzałem się uliczkami, gdzie po raz 
pierwszy ukradliśmy torebkę drobnej staruszce. Ale Mii nie spotkałem ani razu. Może 
wyjechała, w końcu nadal były wakacje. 
W tym czasie okradaliśmy staruszków już nie tylko w niedziele. Chodziliśmy na cmentarz 
centralny i do małego parku przy domu zdrojowym, a także do lasku, dokąd starsi ludzie 
wyprowadzali swoje psy. 
Mieliśmy masę pieniędzy. Kupiłem sobie rower górski i nowego discmana. 
* ** 
Biegliśmy skąpani w promieniach słonecznych, Noe i ja. 
-  Tam idzie wreszcie jakiś cholerny trzęsący się dziadek - powiedział Noe i przezornie 
rozejrzał się uważnie na wszystkie strony. - OK, okolica jest czysta - szepnął. 
Skinęliśmy do siebie i dalej spacerowaliśmy powoli. Mały jamnik z posiwiałą ze starości 
mordką przycupnął naprzeciw nas i merdał wesoło małym szorstkim ogonem. 
- No, mały... - powiedziałem i uśmiechnąłem się do niego. 
-  Ejże, stary, nie gadaj z tym kundlem - powiedział Noe ostro i pociągnął mnie za ramię. - 
Mamy tu robotę do załatwienia... 
Potem nastąpiło to, co dla nas stało się już rutyną. Najpierw przekręciliśmy nasze czapki 
baseballowe tak, aby utrudnić rozpoznanie naszych twarzy pod daszkami, potem chwyciliśmy 
starca za ramię i wykręciliśmy mu rękę do tyłu. Teraz następował krytyczny moment - czy 
dziadek ma przy sobie portfel? Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni jego staromodnej kurtki, 
macając wkoło palcami. Najpierw natknąłem się na zmiętą chustkę, skrzywiłem się, ale już po 
chwili znalazłem to, czego szukałem... 
- Pomocy! - krzyknął starzec łamiącym się głosem. Drżał na całym ciele. - Na pomoc... 

background image

65 
- Cicho bądź, człowieku, to nic ci się nie stanie... - powiedział Noe niecierpliwie. 
Mężczyzna zamilkł. 
Wtedy ulotniliśmy się w krzaki. Starzec stał jeszcze chwilę, potem ruszył powoli przed siebie. 
Na szczęście nie upadł. Starsze kobiety często się przewracały, co zawsze trochę mnie 
denerwowało. 
Pod pięknym, bardzo wysokim dębem obejrzeliśmy nasz łup. 
-  Prawie sześćdziesiąt euro i drobniaki - stwierdził Noe i rzucił pusty portfel wysokim łukiem 
w gęstwinę. 
-  Nieźle - przytaknąłem. 
-  Ale to jeszcze nie wystarczy. 
-  Dlaczego? - spytałem. 
-  Mam dług u kumpla - wyjaśnił Noe. 
Poszliśmy na przełaj przez las i w pobliżu kamieniołomu rozglądaliśmy się za drugą ofiarą. 
-  OK, tym razem prababcia - szepnął Noe zadowolony. Rozejrzeliśmy się dookoła i 
ruszyliśmy powoli naprzeciw 
staruszce. 
Jak już przepowiedziałem, kobieta upadła, krzyknąwszy ze strachu. 
Ale czegoś innego nie przewidziałem. Nagle pojawili się dwaj robotnicy leśni, którzy 
wyłonili się zza gęsto rosnących  l drzew. 
-  Cholera, Patryk, biegnij! - zawołał Noe i rzucił się do ucieczki. 
Ja jednak nie mogłem uciekać, bo obaj mężczyźni mocno trzymali mnie, tak jak kilka tygodni 
temu nasz nauczyciel od \yuefu i woźny. 
-  Psiakrew... - mruczałem, nie mogąc się uwolnić. Uderzałem przy tym na oślep. 
Dwie godziny później siedziałem w areszcie i wściekły gapiłem się na brudnożółtą ścianę, od 
której w setkach miejsc odpadał kruszący się tynk, czego efektem był dziwaczny wzór. 
„Wypuście mnie stąd - do cholery!!!", wyrył ktoś, nie wiem С2Ут, pośrodku tego wzoru. 
* * H= 
66 
-  Nazwisko? 
-  Patryk. Patryk Caspari... 
-  Wiek? 
-  Piętnaście lat. 
-  Nazwisko rodziców? Podałem nazwisko matki. 
-  A twój ojciec? 
-  Nie mam - mruknąłem. 
Potem zdjęli mi odciski palców i zrobili trzy zdjęcia twarzy. Czułem, że się uśmiecham. 
Zabawne, bo właściwie byłem nieźle zestresowany, a mimo to uśmiechałem się, choć nie 
wiem dlaczego. 
- Niedługo minie ci dobry humor, to ci obiecuję - powiedział funkcjonariusz w mundurze i 
popatrzał na mnie pogardliwie. 
Nie odpowiedziałem mu. Nagle zacząłem się wsłuchiwać w samego siebie, pełen niepokoju. 
W brzuchu zaczęło mi dziwnie burczeć. Było to uczucie, którego już dawno nie zaznałem. 
Zapowiadało, jakby za chwilę miała mnie dopaść wielka sraczka. Ogarnęła mnie panika. Co, 
na Boga, stałoby się, gdybym tu narobił w spodnie? Zacząłem się pocić, ale wziąłem się w 
garść, najlepiej jak tylko mogłem. Musi przejść, po prostu musi minąć. 
W najwyższym napięciu zachwiałem się, popędzany przez innego funkcjonariusza do 
niewielkiego pomieszczenia, w którym stało już kilku mężczyzn. 
-  Ustaw się tam - powiedział policjant mrukliwie i popchnął mnie pomiędzy dwóch młodych 
kolesiów. Wszyscy, podobnie jak ja, nosili na głowach baseballowe czapki. 

background image

Wpatrywałem się w milczeniu w ciemne okno, a po jakimś czasie wróciłem do biura, w 
którym siedziałem wcześniej. Burczenie w brzuchu nasilało się i zanikało. 
-  Rozpoznano cię dwukrotnie - powiedział policjant, patrząc na mnie ze zmarszczonym 
czołem. 
Milczałem. 
-  Zrobiłeś to po raz pierwszy? A może jesteś już specjalistą w napadaniu na starych, 
bezbronnych ludzi i obrabowywaniu ich? 
67 
Nadal milczałem. 
-  Może zechcesz mi łaskawie odpowiedzieć! - krzyknął nagle policjant. 
-  Po raz pierwszy... - mruknąłem z niechęcią. Policjant patrzał na mnie nieufnie zmrużonymi 
oczami. 
-  Miejmy nadzieję, że to prawda - powiedział i odwrócił się, ponieważ drzwi się otworzyły i 
inny funkcjonariusz coś mu wręczył. 
Drgnąłem, bo rozpoznałem natychmiast, co to było. Teczka, którą pan Bernhard zawsze miał 
przy sobie, gdy nas odwiedzał. Z wypisanym na niej moim nazwiskiem. 
Policjant westchnął i otworzył ją, przerzucił kilka stron i przebiegł oczami po tym, co tam 
było napisane. 
Potem znowu spojrzał na mnie. 
-  Takie napady na starych ludzi zdarzyły się wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy - 
wyjaśnił i popatrzał mi w oczy. Gniewnie spojrzałem w bok. 
-  Kim był ten drugi chłopiec, który był z tobą na drodze w lesie? 
Pomyślałem o Noem, któremu udało się uciec i który teraz mógł spokojnie siedzieć sobie w 
domu przed telewizorem. 
-  Lepiej, żebyś współpracował z nami - powiedział drugi policjant, który dotychczas milczał. 
Nadal bez słowa spoglądałem na podłogę. Ależ była brudna. 
-  Dlaczego chcesz sam ponosić odpowiedzialność? - drążył policjant, i usłyszałem, jak 
otworzył lodówkę, wyjął z niej butelkę i nalał czegoś do szklanki, którą postawił przede mną 
na stole. 
-  Masz, to cola. Na pewno chce ci się pić... Podniosłem głowę. Policjant uśmiechnął się do 
mnie 
uprzejmie. To śmieszne, od dawna nikt nie patrzał na mnie tak przyjaźnie. Nagle poczułem, 
że chce mi się wyć. 
-  Może twój kumpel namówił cię do tego głupstwa - powiedział funkcjonariusz, nalewając 
także sobie colę. - Wtedy byłbyś całkiem głupi, biorąc wszystko na siebie. 
Poczułem pot na plecach, mój wilgotny podkoszulek przy-kleił mi się do łopatek. 
Jednocześnie było mi zimno. Najchęt- 
68 
niej położyłbym głowę na blacie stołu i zasnął. Ale to było niemożliwe. Dlatego opanowałem 
się i szybko podałem nazwisko i adres Noego. 
- No, jednak można... - powiedział policjant, który uśmiechał się tak uprzejmie. 
Skinął lekko temu drugiemu i wyszedł z pokoju. Na mnie nawet się nie obejrzał. 
W całym ciele czułem łomotanie serca i poczułem się chory. Coli nawet nie tknąłem. 
-  Mogę iść do toalety? - spytałem w pewnym momencie zrozpaczony, gdy już nie mogłem 
wytrzymać. 
Wstydziłem się tak bardzo, że policjantowi, któremu musiałem zadać to krępujące pytanie, 
najchętniej bym przyłożył. Na szczęście w moim głosie nie zabrzmiała rozpacz, lecz 
rozdrażnienie i wściekłość - tak jak chciałem. 
-  Oczywiście - odpowiedział policjant i skinął na kolegę. 

background image

Obaj zaprowadzili mnie do toalety. Zaczerwieniony dobrnąłem do muszli klozetowej i 
pośpiesznie opuściłem spodnie. Kabina była pozbawiona drzwi. Policjanci przez cały czas 
stali na wprost mnie i nawet nie odwrócili wzroku. 
Ze wstydu mógłbym wszystko zdemolować. 
10 
Potem wszystko się zawaliło. Wszystko. Nie chcieli mnie wypuścić. 
-  Chcę iść do domu - powiedziałem ze złością i zacisnąłem zęby. 
Wciąż siedziałem w tym ciasnym, niechlujnym pokoju przesłuchań i gapiłem się w okno. Na 
parapecie stała na pół uschnięta roślina z zakurzonymi liśćmi. 
- Zobaczymy - odpowiedział funkcjonariusz. - Chcesz kilka krakersów? 
69 
Potrząsnąłem głową. Chwilę później drzwi biura otworzyły się ponownie i nagle stanął przede 
mną pan Bernhard. 
-  Cześć, Patryku - powiedział, patrząc na mnie. Nic nie odpowiedziałem. 
A potem nastąpił cios. 
- Patryku, przeprowadziłem z twoją matką długą rozmowę. 
Przerwał na chwilę i przyciągnął do siebie krzesło. Dopiero gdy usiadł, zaczął mówić dalej. 
Tym razem jego słowa docierały do mnie. Nie tylko docierały - wybuchały jak bomby w 
mojej głowie. 
Matka czuje się mną zmęczona. 
Matka czuje strach przede mną. 
Wielokrotnie zaatakowałem ją i posunąłem się do rękoczynów. 
Kradłem pieniądze przeznaczone na utrzymanie. 
Mojej matce byłoby na rękę, gdyby umieszczono mnie gdzie indziej. 
Siedziałem jak skamieniały i nie mogłem uwierzyć. Najchętniej skoczyłbym, zaczął krzyczeć 
i rozwalił całe to przeklęte biuro, w którym musiałem siedzieć od wielu godzin. Miałem 
ochotę wszystko porozbijać, a policjantowi z wąskimi ustami, który mnie przedtem 
przesłuchiwał, a teraz słuchał słów pana Bernharda, najchętniej obiłbym mordę. 
Czułem, że ręce mi drżą, a oczy pieką. 
- Stara, zasrana fleja... - powiedział cicho drżący głos przepełniony nienawiścią - mój własny 
głos. 
Gotowałem się z wściekłości. Przeklęte oczy wciąż piekły. Co się ze mną działo? 
- Jedenaście doniesień o rabunkach i czynnych napaściach wpłynęło na policję przeciwko 
tobie i twojemu przyjacielowi Noemu Schmidtowi - powiedział pan Bernhard ze 
zmarszczonym czołem. - Wasze ofiary rozpoznały was na fotografiach, które dziś po 
południu pokazano im na policji. Patryk, człowieku, żadna z ofiar nie ma mniej niż 
siedemdziesiąt lat... 
Milczałem, ponieważ w mojej głowie ciągle wszystko wirowało. Matka mnie odepchnęła. 
Wyrzuciła jak worek śmie- 
70 
ci. Byłem jej obojętny. Może cieszyła się, że znalazła powód, aby się mnie pozbyć... 
Na dworze ściemniało się już, kiedy wreszcie mogłem wyjść. W milczeniu wlokłem się obok 
pana Bernharda przez dziedziniec miejskiej komendy policji. Słyszałem świergot ptaków i 
przejeżdżające samochody. Wieczorne niebo miało zwariowany pomarańczowofioletowy 
kolor. Słońce właśnie zachodziło. 
-  Narobiłeś niezłego bigosu, Patryku - powiedział pan Bernhard, po czym wsiadłem do jego 
samochodu i dokądś pojechaliśmy. 
Na szarym szyldzie obok brzydkiego budynku widniał napis: „Dom Świętego Wincentego". 
- No, to jesteśmy na miejscu - odezwał się pan Bernhard i wysiadł. 

background image

-  Dobry wieczór, Patryku - powiedział obcy mężczyzna, który przyjął nas na drugim piętrze 
tego domu. - Nazywam się Domejko, a ty od dziś będziesz jakiś czas mieszkać z moją grupą. 
Na klatce schodowej śmierdziało dymem papierosowym i środkami dezynfekcyjnymi. Pan 
Domejko wepchnął mnie w jakieś drzwi, pan Bernhard pozostał na zewnątrz. 
W środku jeszcze bardziej czuć było papierosami i dudniła głośna muzyka. Pan Domejko 
zapukał do drzwi: 
-  Przycisz, Jonatanie! Muzyka nieco ucichła. 
- Tam mieszkają Jonatan i Serkan - wyjaśnił pan Domejko, który miał brodę i kręcone, 
potargane włosy, a na nosie zbyt duże okulary. - A tu mieszka Lino. W najbliższym czasie 
będziesz dzielił z nim pokój... 
Wepchnął mnie lekko do pokoju. Jakiś chłopak patrzał na nas. 
-  Ej, co to ma znaczyć? - spytał nieuprzejmie, a kierownik zakładu wyjaśnił mu, kim jestem. 
71 
- No to świetnie... - burknął Lino i odwrócił się na swoim łóżku do ściany. 
Po chwili zostaliśmy sami. Czułem się fatalnie. Gdzie mógł być teraz Noe? Bez wątpienia od 
dawna w domu, jego matka na pewno go nie wyrzuciła. 
Nie mogłem zasnąć. Było mi niedobrze i ciągle się bałem, że zacznę wymiotować. Pociłem 
się jak szalony, noc była duszna, a w małym pokoiku powietrze ani drgało. Chłopak na 
drugim łóżku nie powiedział do mnie ani słowa, ale w nocy słyszałem, jak się onanizował. 
Sztywno leżałem na plecach w swoim łóżku, w spodniach i przepoconym podkoszulku, który 
miałem na sobie przez cały dzień, z rękami założonymi pod głowę. Udawałem, że śpię, lecz w 
rzeczywistości nie zmrużyłem oka przez całą noc. 
**# 
Musiałem chodzić do szkoły. Wakacje się skończyły, mieszkałem w Domu Świętego 
Wincentego i każdego ranka zakładowy autobus wiózł mnie do szkoły specjalnej. 
Matka i Patrycja nie dawały znaku życia, jedynie pan Bernhard był trzy razy i przywiózł moje 
ubrania i wieżę hi-fi. 
Lino, z którym byłem zmuszony dzielić pokój, chodził do tej samej klasy co ja. W pierwszy 
dzień szkoły w autobusie nie odzywaliśmy się do siebie, podobnie jak w poprzednich dniach, 
lecz gdy stało się jasne, że będziemy chodzić do tej samej klasy, uśmiechnął się do mnie. Nie 
odpowiedziałem uśmiechem. Od kiedy byłem w zakładzie, Lino naopowiadał o mnie 
mnóstwo świństw. 
- Ten to ma buźkę jak chłopczyk - powiedział do innych. - Na pewno gej. Onanizuje się co 
noc po kilka razy. Ciągle słyszę, jak stęka... 
Nie, nie miałem ochoty zaprzyjaźnić się z Lino. 
-  Napiszcie, jak się nazywacie, co was interesuje i jacy ludzie są ważni w waszym życiu - 
powiedziała pani Alban. 
Było nas tylko dwunastu w klasie. 
72 
 
Gapiłem się w pustą kartkę papieru, którą położyła przede mną nasza nowa wychowawczyni. 
-  Co za głupota - stwierdził Lino i zgniótł swoją kartkę. Nagle serce mi zabiło. Oczywiście, ja 
też nic nie napiszę, 
to jasne. Ale nawet gdybym coś napisał, to co by się stało? 
Moje nazwisko, OK. 
Co mnie interesowało? Mia, oczywiście. Ale tego nie mogłem napisać... Seks także mnie 
interesował. To jednak również się nie nadawało. 
Popatrzałem w okno na wyasfaltowany szary dziedziniec. W gruncie rzeczy nic mnie nie 
interesowało! 

background image

Jacy ludzie byli ważni w moim życiu? Matka? Patrycja? Kto jeszcze? Adam nie żył. Ojca 
nawet nie znałem. Mia, prawdę mówiąc, ani trochę nie była częścią mego życia. Noe także 
zniknął. 
Poza tym nie było nikogo... 
- Co za głupota - powiedziałem z pogardą, zmiotłem kartkę ze stołu i powlokłem się na dwór. 
Tego dnia po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że ani razu nie zapłakałem po śmierci 
Adama. 
Potem, mimo wszystko, staliśmy się z Lino przyjaciółmi. Bo nie wytrzymywałem już dłużej 
samotności. Bo ktoś był mi potrzebny. A on był równie samotny jak ja. Był na dnie. Ja też 
byłem na dnie. Wściekaliśmy się razem. W zakładzie alkohol był zabroniony. Ale to nie 
miało dla nas znaczenia. I tak piliśmy. I paliliśmy trawkę. 
Zachowywaliśmy się cicho i ostrożnie, żeby nas nie przyłapano. 
73 
Razem włóczyliśmy się po mieście. Razem spotkaliśmy Noego. 
-  Ty zdrajco - powiedział Noe. 
-  Ejże - odpowiedziałem. 
- Ja, gdyby rzecz się inaczej potoczyła, nigdy bym cię nie sypnął. 
Wtedy Lino zadał Noemu cios ostrzegawczy. Noe upadł plecami na chodnik. 
-  Pieprz się, łazęgo - powiedział Lino. 
Po chwili kopnął Noego, który teraz był moim wrogiem. 
Czuliśmy się jak królowie. 
Pewnego razu, gdy byliśmy pijani, Lino opowiedział mi o swoim domu, którego nienawidził. 
To było trochę tak, jak wtedy, gdy ja opowiadałem Noemu o swoim życiu. 
Lino beczał, ja siedziałem obok niego i podałem mu chusteczkę, aby wytarł sobie nos. 
Razem oglądaliśmy pisemka pornograficzne. 
Rozmawialiśmy o seksie. 
Lino opowiedział mi o dziewczynie, w której był zadurzony. 
Ja opowiedziałem mu o Mii. 
Był koniec tygodnia. 
Pan Domejko wyjechał. 
Jego zastępca był nerwowym ważniakiem. Nawet nie zapamiętałem jego nazwiska. 
Lino i ja wymknęliśmy się z tego cholernego domu. 
Kręciliśmy się po mieście. 
Poszliśmy do młodzieżowej knajpy, którą znał Lino. 
Tam spotkaliśmy Annabelle. 
Nagle przypomniałem sobie jej imię. 
Annabelle była córką Josefy i Tomasa. 
A zatem była bratanicą Adama. 
W knajpie była z przyjaciółkami. 
-  Cześć, Juli - powiedziała. 
- Cześć, Annabelle - odrzekłem i popatrzałem na nią. Lino też obrzucił ją spojrzeniem. 
W knajpie było niesamowicie tłoczno. 
74 
Pachniało potem, dezodorantami i papierosami. Muzyka dudniła bardzo głośno. Nagle 
zostałem sam z Annabelle i Lino. Byliśmy w ciemnej piwnicy. 
-  Zostaw mnie, Juli - fuknęła na mnie Annabelle. Zabawnie było obejmować dziewczynę. 
-  Juli! - krzyknęła Annabelle. Ale ja nie mogłem jej wypuścić. 
Za dużo alkoholu we krwi, za dużo szaleństwa w głowie. 
I byłem taki podniecony. 
Przecież chciałem ją tylko dotykać. 

background image

Guzik jej dżinsów. 
Zamek jej dżinsów. 
Czułem miękką skórę jej brzucha. 
Wszystko wirowało mi w głowie. 
Jak ładnie pachniała. 
Mię z pewnością czułbym podobnie. 
Mia. Annabelle. Annabelle. Mia. 
Podłoga w piwnicy była zimna. 
-  Au... - jęknęła Annabelle. 
-  Nie wypuszczaj jej! - krzyknął Lino. Nagle wokół nas zrobiło się jasno. 
-  Do diabła, to niemożliwe! - krzyknął jakiś człowiek i złapał mnie za ramię. 
Dlaczego zawsze ja? Kątem oka widziałem, jak Lino biegnie po schodach na górę. W samą 
porę, bo za chwilę wszędzie było pełno ludzi. 
Mężczyzna, którego widziałem pierwszy raz w życiu, przycisnął mnie do zimnej ściany 
piwnicy. Jakaś kobieta zjawiła się tam naraz, objęła ramieniem Annabelle i gładziła ją po 
bladej i mokrej od łez twarzy. Słyszałem ciche szlochanie dziewczyny. 
-  Przecież nic się nie stało - parsknąłem rozdrażniony. Mimo to mężczyzna trzymał mnie 
mocno. Tak jak wuefi- 
sta w mojej dawnej szkole. I jak pracownicy leśni wtedy na drodze. Dlaczego ciągle ktoś 
mnie trzymał? Należałem tylko do siebie. Nikt nie miał prawa trzymać mnie w ten sposób. 
75 
- Puść mnie, ty gnojku! - zaryczałem i jak obłąkany zacząłem zadawać ciosy na oślep. 
Zaskoczony mężczyzna zatoczył się na bok, a ja wybiegłem. 
Popędziłem na zewnątrz, na powietrze. 
Gdzie podziewał się Lino? 
Nie mogłem go nigdzie znaleźć, dlatego pobiegłem sam. W sam środek nocy. Biegłem i 
biegłem, mimo że głowę miałem całkowicie zamroczoną. 
W pewnej chwili znalazłem się na ulicy, która wydała mi się znajoma. Zdezorientowany, nie 
mogąc złapać tchu, zatrzymałem się i zmrużonymi oczami patrzałem w górę, na dom, przed 
którym stałem. 
To był dom, w którym właściwie mieszkałem. Dom, do którego właściwie należałem. 
Byłem w moim domu. 
Z wściekłością naciskałem dzwonek, raz, drugi, trzeci, czwarty... 
Dzwoniłem jak opętany. Wreszcie zabrzęczał domofon. 
-  Co tu robisz w środku nocy? - spytała zaspana matka, gdy zataczając się, stanąłem przed nią 
i usiłowałem złapać oddech i się opanować. 
-  Zostaw mnie w spokoju, głupia krowo - odpowiedziałem zły i wtargnąłem do mieszkania. 
Moja siostra także się obudziła. Ostrożnie wyjrzała z mojego pokoju. No tak, niegdyś to był 
także jej pokój, tylko od dawna nie było tam jej łóżka. Widocznie teraz w nim spała. 
Uśmiechnąłem się do niej i chwiejnie wszedłem do dużego pokoju. Jak kamień padłem na 
starą, wysiedzianą sofę i naciągnąłem na twarz stęchły poliestrowy koc matki. 
Co ja zrobiłem? 
Byłem obłąkany, czy co? 
Co ja tam narobiłem? 
Zrozpaczony odwróciłem się na bok i zapadłem w niespokojny, okropny sen. 
Nienawidziłem siebie od stóp do głów. 
76 
11 
Nic strasznego nie zrobiłem, do diabła. 

background image

Mimo to przyszli po mnie. Zaraz następnego dnia rano. Pachniało nadchodzącą jesienią, gdy 
dwaj policjanci wyprowadzali mnie z domu i zabierali na posterunek. Powietrze było zimne i 
przejrzyste, w twarz wiał mi wiatr. 
Tomas i Josefa złożyli na mnie doniesienie. 
-  Jesteś nędznym śmieciem, niczym więcej - powiedział Tomas, gdy spotkaliśmy się tego 
ranka na posterunku. 
Wyglądał na rozgniewanego, zdenerwowanego, ręce mu się trzęsły, widziałem to dobrze. 
Także Josefa mierzyła mnie wzrokiem pełnym wyrzutu. Oczy miała zaczerwienione. Czyżby 
płakała? Odwróciłem wzrok. 
Jakże chętnie bywałem u nich niegdyś. Wciąż wyraźnie widziałem we wspomnieniach, jak 
siedzieliśmy wszyscy wokół długiego stołu. Z Annabelle i małymi bliźniętami. I z Niko-sem, 
Barbel i Pablem. A także z Adamem, który grał na gitarze i śpiewał. 
To wszystko minęło. Tamte czasy się skończyły. Teraz byłem sam. Najwyżej miałem jeszcze 
Lino, tego idiotę, którego właściwie wcale nie lubiłem, ale jednocześnie czułem do niego 
jakąś sympatię. 
Tomas splunął mi pod nogi. 
-  No, no - powiedział policjant. 
Ale Tomas nie zwrócił na niego uwagi. 
-  Właściwie należałoby ci spuścić niezłe manto - powiedział do mnie po cichu. - Jeszcze 
kilka lat temu zrobiłbym to! Żaden by nie przeżył, kto by się ośmielił tknąć dziewczynę z 
mojej rodziny... 
-  Tomas! - odezwała się Josefa nerwowo. - Przestań, proszę... 
- Ale ja nie chcę skończyć w mamrze, jak Adam, ten kretyn. Nie jestem taki głupi! - ciągnął 
Tomas z wściekłością i po raz drugi splunął mi pod nogi. - Będzie lepiej, jeśli ty pójdziesz do 
więzienia, mały, brudny gnojku! 
-  No, dosyć tego! - powiedział policjant ostro. 
77 
Kątem oka widziałem, jak Josefa schyliła się i chusteczką wytarła ślinę. 
Potem oboje poszli i nigdy więcej ich nie widziałem. 
Na dworze zaczęło padać, drobne krople deszczu dudniły po szybie i spływały w dół 
krzywymi strużkami. Wyglądały prawie jak łzy. Patrzałem na to jak zahipnotyzowany, do 
czasu, aż policjanci potrząsnęli mię za ramię i zmusili do opowiedzenia, co zdarzyło się 
minionej nocy. 
- W ogóle nic się nie stało - mruknąłem z irytacją. - Nic nie zrobiłem. 
Jednak nikt mnie nie słuchał. Mówiono mi tylko: 
-  Annabelle miała siniaki. 
-  Annabelle miała rozpięte spodnie. 
-  Annabelle leżała na podłodze. 
-  Annabelle płakała godzinami i lekarz musiał jej dać zastrzyk uspokajający. 
- Ach, do cholery... - mruknąłem w pewnej chwili, a potem zamknęli mnie na cztery tygodnie 
w areszcie dla nieletnich znajdującym się w sąsiedztwie. 
*** 
-  Tam będziesz miał czas, aby się nad wszystkim zastanowić - powiedział mi sędzia. 
Nie patrzyłem na nikogo, gdy stałem przed sądem. 
Nic nie zrobiłem. 
Jak z oddali docierało do mnie, że na krótko pojawił się pan Bernhard. Po nim przyszedł i 
wyszedł pan Domejko. Nawet Lino musiał zeznawać jako świadek, i okazało się, że on nic 
nie zrobił. Tylko ja zrobiłem coś złego. Lino był tylko przy tym obecny. 
Siedziałem tam zdenerwowany i w końcu przestałem słuchać tego wszystkiego. 

background image

Annabelle nie pojawiła się na rozprawie. Sędzia rozmawiał z nią już za zamkniętymi 
drzwiami. 
78 
Na dworze zanosiło się na deszcz, ja zaś pragnąłem innego życia niż to, w którym wszystko 
szło na opak. 
♦ ♦ ♦ 
Budynek aresztu dla nieletnich wyglądał ładniej niż Dom Świętego Wincentego. Był to stary 
budynek z czerwonej cegły, z dwiema niewielkimi wieżami po obu stronach. Patrzałem 
tępym wzrokiem przez okno, gdy samochód policyjny powoli wjeżdżał na dziedziniec. 
- Tam, w górze, wiosną bociany mają gniazdo - powiedział młody policjant, który przez cały 
czas siedział obok mnie i jego wzrok podążał za moim. Powiedział to całkiem uprzejmie, 
prawie tak, jak niegdyś Adam do mnie mówił. Spojrzałem na niego przez chwilę. Przez 
moment czułem się tak jak dawniej. Potem dojechaliśmy na miejsce i musiałem wysiadać. 
-  Powodzenia - powiedział policjant. 
Nie odpowiedziałem. Zabrano mnie do tego budynku z cegły, na którego wieżach gniazdują 
bociany. 
*** 
- Cholera, oni rzeczywiście wsadzą cię na cztery tygodnie do pudła? - powiedział do mnie 
Lino w zakładzie podczas ostatniego weekendu po rozprawie. - Tylko dlatego, że się trochę 
popieściłeś z tą małą? 
-  To nie jest pudło - sprostował pan Domejko. - To jest zakład poprawczy dla nieletnich. 
Żaden zakład karny. 
- Poprawczy czy karny, co za różnica - podsumował Lino. -Pudło to pudło, do diabła! 
% * # 
Rozejrzałem się nerwowo dookoła. Pomyślałem o Adamie, który mnie okłamywał, że jedzie 
do Paryża i wchodzi na wieżę Eiffla, aby stanąć pośrodku nieba i poczuć się jak król, podczas 
gdy znów zamykali go wwiezieniu... 
-  No, chodź ze mną, przyjacielu - powiedział do mnie mężczyzna w mundurze i skinął krótko 
na mnie. 
W milczeniu poszedłem za nim. Doszliśmy do małego, 
79 
nieprzyjemnego pomieszczenia, w którym musiałem się rozebrać. 
- Co to ma znaczyć? - spytałem, a mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. Niemal tak cienko, jak 
głos mojej siostry. Wściekły wlepiłem wzrok przed siebie. 
-  Chcemy być pewni, że nie przeszmuglujesz tu żadnego świństwa - powiedział jeden z 
funkcjonariuszy. - Pochyl no się do przodu... 
Niechętnie oparłem się o brudnoszarą ścianę. Za chwilę poczułem, że ściągnięto w dół moje 
bokserki, a ktoś rozchylił mi pośladki. Zrobiono to bardzo szybko, mimo to drgnąłem z 
przerażenia. 
- OK, możesz się znowu ubrać - powiedział funkcjonariusz. Tak szybko, jak jeszcze nigdy w 
swoim życiu, włożyłem 
spodnie i bluzę. Potem mogłem się przyglądać, jak mężczyzna przeszukuje mój plecak. 
Otworzył nawet portmonetkę i wyjął z niej pieniądze. 
-  Ej... - powiedziałem ze złością. 
-  Dostaniesz z powrotem, gdy będziesz jechał do domu -odparł mężczyzna. 
Wręczono mi regulamin zakładu i zaprowadzono mnie na górę do pokoju. Byłem 
wykończony i chciałem być wreszcie sam. Bez słowa powlokłem się za mężczyzną w 
mundurze, który wcześniej odbierał mnie na dole, przy wejściu. 
Pokój, w którym mnie umieszczono, był mały, cichy i prawie pusty. Stało w nim wąskie 
łóżko i stolik ze staromodnymi, zakrzywionymi nogami, przed nim plastykowe krzesło i 

background image

niewielka szafka na rzeczy osobiste. W milczeniu stałem i patrzałem na to wszystko. Przed 
małym okienkiem nie było krat, tylko łańcuch i zamek. 
Z tyłu, przy ścianie, za niewielkim występem muru znajdowała się toaleta. Ściany 
pomalowano zmywalną farbą na jasnobrązowy kolor. 
- No, to jesteśmy - powiedział funkcjonariusz. - Wygląda gorzej, niż jest naprawdę. 
Uśmiechnął się do mnie. 
-  O wpół do szóstej jest pobudka, potem prysznic i mycie 
80 
zębów w umywalni, później śniadanie, następnie masz szkołę. Obiad je się w pokojach, 
potem godzina spaceru na dziedzińcu. Po południu przydasz się przy jakichś pracach, 
kierownictwo zakładu gdzieś cię przydzieli. Potem, do godziny siedemnastej, pokoje są 
otwarte, następnie kolacja, a o osiemnastej zamykamy. Przedtem masz jeszcze dziesięć minut 
na umywalnię, lecz o osiemnastej definitywnie zamykamy. Mężczyzna westchnął. 
-  Masz jakieś pytania? 
Potrząsnąłem głową i czułem, że zaraz coś się stanie. Moje nogi stały się nagle ciężkie jak 
ołów, w głowie zaczęło mi się kręcić. Gdy funkcjonariusz zatrzasnął wreszcie za sobą drzwi, 
było ze mną bardzo źle. Oparłem głowę, w której mi huczało, o zaryglowane okno i zacząłem 
wyć jak oszalały. 
% * ф 
Jednak wcale nie było aż tak strasznie. Na dziedzińcu stał wielki klon, a jego liście były 
kolorowe i błyszczące, jakby je ktoś pomalował farbami. Prawie co dzień świeciło słońce, 
lecz wiatr był lodowaty. Zimnym powiewem dmuchał w twarze i ubrania, gdy biegaliśmy 
wokół dziedzińca. Musieliśmy to robić podczas południowej godziny wolnej od zajęć. 
Mogliśmy rozmawiać i palić, lecz nie wolno nam było stać. Jak konie w cyrku musieliśmy 
biegać dookoła. 
-  Kiedyś już tu raz byłem - powiedział mi Mohammed, wydmuchując w powietrze kółka 
dymu. - Wtedy mogliśmy jeszcze na dziedzińcu naprawdę odpocząć. Ponieważ jednak stale 
wybuchały kłótnie, wymyślili to bieganie w kółko. Niezła bzdura, naprawdę... 
Dla mnie to bieganie nie było takim problemem. Spacerowałem obok Mohammeda i uznałem, 
że było to sto razy lepsze niż nasze niechlujne mieszkanie z płaczliwą, pijącą matką. To było 
też lepsze niż Dom Świętego Wincentego, gdzie wszędzie śmierdziało dymem papierosowym 
i gdzie godzinami siedziało się w świetlicy przed telewizorem. 
Wieczory i noce też były w porządku. Początkowo bałem się samotności, potem poznałem 
Mohammeda, który siedział 
81 
w pokoju obok i prawie co noc wariował od samotności i ciszy. Słyszałem, jak klnie przez pół 
nocy. Czasami głośno szlochał. Trzeciej nocy zawołałem do niego przez okno. 
-  Ej, Mohammed... 
-  Co jest? 
-  Co się z tobą dzieje? 
-  Nic wielkiego. Tylko zaraz zwariuję... 
-  Dlaczego? 
- Nie wiem. Chcę do domu, chociaż tam jest niewesoło. Mój ojciec nie żyje, matka ma 
nowego męża i drugie dziecko, a ten nowy mnie nie cierpi... 
Л Musieliśmy przerwać rozmowę, bo kilku innych wołało przez okna, żebyśmy wreszcie 
zamknęli gęby. Mimo to rozmawialiśmy co noc przez chwilę. 
Popołudniami, po lekcjach, pracowaliśmy razem w ogrodzie. Wyrywaliśmy chwasty, 
przycinaliśmy krzewy, przekopywaliśmy ziemię. Raz wykopywaliśmy obumarły pniak 
drzewa, to była ciężka robota. 
- Dlaczego tu jesteś? - spytałem Mohammeda, który miał siedemnaście lat. 

background image

-  Włamanie do mieszkania - odpowiedział, wzruszając ramionami. - A ty? 
Przez chwilę pomyślałem o Annabelle. 
-  Też włamanie do mieszkania - powiedziałem pośpiesznie. 
Co innego miałbym powiedzieć? Coś w rodzaju: „Usiłowałem zgwałcić dziewczynę"? Ze 
zdenerwowania robiło mi się niedobrze, gdy tylko pomyślałem o tym, co się zdarzyło tamtej 
głupiej nocy w piwnicy klubu. Mimo że wtedy dużo wypiłem, teraz, po czasie, 
przypominałem sobie każdy szczegół. Pocałowałem ją w usta, wsunąłem rękę pod jej 
podkoszulek i złapałem ją za pierś, rozpiąłem jej spodnie, a ona upadła. Ciągle szeptała: „Nie, 
Juli, nie!", co mnie doprowadzało niemal do szaleństwa. Dlatego przycisnąłem ręką jej usta, 
lecz po chwili zabrałem dłoń. Byłem strasznie podniecony. Przez cały czas coś we mnie 
nakazywało mi przestać, a coś innego - abym to 
82 
robił dalej. Wtedy nagle pojawił się w piwnicy ten mężczyzna, złapał mnie za ramię i oderwał 
od Annabelle. Nic więcej się nie zdarzyło. 
-  Człowieku, cieszę się na myśl o dniu, kiedy znów stąd wyjdę - Mohammed wyrwał mnie z 
zamyślenia. 
- Hm... - mruknąłem niezdecydowanie, bo mnie to wcale nie cieszyło. 
Następnej nocy Mohammed znowu płakał. 
Ja nie płakałem nigdy. A przecież nie miałem jeszcze szesnastu lat, gdy tymczasem 
Mohammed był olbrzymem, miał ogromne muskuły i wyglądał na bardziej wyluzowanego 
niż ja. 
- Te dupki nie pozwalają tutaj nawet na radio - klął pewnego dnia, podczas gdy wycinaliśmy 
ogromne zarośla jeżyn na skraju rozległego terenu zakładu. Jeden funkcjonariusz stał w 
pobliżu i obserwował nas. 
Mohammed wyrywał niecierpliwie kłujące pędy. 
-  Ta cisza w nocy mnie dobija... 
Następnej nocy tak bardzo krzyczał i szalał, że straż nocna zabrała go w końcu z jego pokoju i 
zaprowadziła do oddzielnej celi w innej części budynku. 
-  Abym sobie przypadkiem nie odebrał życia, tak powiedzieli - opowiadał Mohammed 
następnego dnia i splunął rozdrażniony na podłogę. 
-  Hej, plucie jest zabronione, wiesz przecież - krzyknął ostrzegawczo jeden ze strażników. 
- Ach, niech to szlag... - mruknął Mohammed zdołowany. Kiedy tuż przed szóstą zabrzmiał 
gong zapowiadający 
zamykanie, był jeszcze bardziej przygnębiony. 
- Znowu się boję tej cholernej nocy - powiedział do mnie z wściekłością. 
Spojrzałem na niego i poczułem, że go naprawdę lubię. To było zupełnie odmienne uczucie 
niż w wypadku Noego czy Lino, którzy byli tylko moimi kumplami. Mohammeda bardzo 
polubiłem. Był dla mnie kimś w rodzaju przyjaciela, pierwszego przyjaciela w moim życiu. 
Tej nocy nie płakał i nie szalał. Nie krzyczał z okna i nie 
83 
walił w ścianę jak dzikus. Zamiast tego usłyszałem coś zupełnie nieoczekiwanego - 
Mohammed śpiewał. Słyszałe jego głos, stłumiony przez brązową ścianę. To były pieśni 
tureckie. Oparłem się o ścianę, dzielącą oba pokoje, i słuchałem. 
* * * 
Dzień, w którym Mohammed opuszczał zakład, był dla mnie straszny. 
- No, kolego, jeszcze się zobaczymy - obiecał i uśmiechnął się do mnie. Był prawie o głowę 
wyższy ode mnie. 
Nagle, już niemal na wolności, jego obecność podziałała na mnie inaczej niż w ciągu 
minionych tygodni. 

background image

Skinąłem nerwowo głową, a Mohammed dał mi kuksańca w pierś dla otuchy, jak niegdyś 
czynił Adam. 
Po chwili odszedł szybkimi, długimi krokami, a ja zostałem. Musiałem odsiedzieć jeszcze 
tydzień, zanim mogłem wrócić do domu. Rozdrażniony walnąłem w ścianę korytarza. 
Do domu? Gdzie on w ogóle był? U matki? W Domu Świętego Wincentego? 
-  Do diabła... - mruczałem. 
To był pierwszy naprawdę kiepski dzień w tym zakładzie. Na dworze lało jak z cebra, ciężkie 
krople deszczu i lodowaty, ostry wiatr sprawiły, że na drugi dzień klon stracił połowę liści. 
Wiatr poroz wiewał je po szarym asfalcie, a ja dostałem zadanie pozamiatania ich i upchania 
w worki. Nowy chłopak, którego umieszczono w pokoju Mohammeda, miał mi w tym pomóc. 
Miał na imię Pavle i pochodził z Chorwacji. Do wieczora, właściwie tylko z nudów i 
frustracji, kłóciliśmy się o różne drobiazgi tak bardzo, że Pavle nagle zbzikował, po prostu, w 
jednej chwili. Powoli podszedł do mnie, a po chwili uderzył. Poleciałem do tyłu - zanim 
właściwie dotarło do mnie, co się stało - na mokry asfalt. 
W głowie mi huczało, przed oczami miałem szarą mgłę, twarz bolała okropnie, a usta były 
pełne krwi. 
Dwaj strażnicy zanieśli mnie ostrożnie na oddział szpi- 
84 
talny. Miałem silny wstrząs mózgu i straciłem siekacza. Przez pół nocy wymiotowałem. 
Ostatnie dni w zakładzie spędziłem w łóżku z obolałą głową. Godzinami wpatrywałem się w 
sufit, przyglądając się latającej musze. Cały dzień latała od świecącej neonówki nade mną do 
okna i z powrotem. I tak bez końca, niezmordowanie i beznadziejnie. Za każdym razem, gdy 
doleciała do okna, odlatywała od niego z brzęczeniem. 
Dałbym wszystko, aby móc raz otworzyć jej okno, ale to było niemożliwie, bo także okna 
oddziału szpitalnego miały wielkie rygle i zamki. 
Ostatniego dnia mojego pobytu w zakładzie mucha zdechła. Ostatni raz pofrunęła z krótkim, 
przerażonym brzęczeniem w stronę szyby, potem opadła cicho i spokojnie w dół i leżała 
martwa na wąskim parapecie. 
- Psiakość - mruknąłem do siebie. 
Potem postanowiłem, że od następnego dnia, jeśli mnie stąd wypuszczą, będę robić wszystko 
inaczej. 
12 
- Chcę wrócić do domu - powiedziałem panu Bernhardowi, który następnego dnia przyjechał 
po mnie. 
Padał deszcz, niebo nad nami było ponuro szare, gdy szliśmy do samochodu. 
-  Słyszałem, że zachowywałeś się tam pierwszorzędnie -powiedział mój wróg z wydziału do 
spraw nieletnich, który niezupełnie był moim wrogiem, mimo że w jakimś sensie nim był. 
Wzruszyłem ramionami. 
-  Ależ tak - ciągnął pan Bernhard i uśmiechnął się do mnie, gdy włączył silnik. - Kierownik 
zakładu podkreślił to z naciskiem i napisał dokładny raport. Byłeś grzeczny, chętny do 
współpracy i pilnie pracowałeś w ogrodzie. 
Nic na to nie odpowiedziałem. Jechaliśmy w milczeniu 
85 
autostradą. Patrzałem przez okno na szarą, mokrą jesień, która na skraju nudnej drogi 
umykała mi przed oczami. Czułem się zmęczony, samotny i nieważny. 
-  Ej, chcę wrócić do domu - powtórzyłem nerwowo, gdy dotarliśmy do miasta. 
Pozwolono mi tam wrócić. 
Nastał dziwny okres. 

background image

Pierwszego ohia mojego pobytu w domu matka wsunęła do piekarnika moją ulubioną pizzę. 
Jej drobny, szczupły przyjaciel, Per-Olaf, również zasiadł do stołu. Patrycja też była z nami. 
Jadała tylko jogurt i znowu była szczupła jak dawniej. 
-  Cześć, Juli... - powiedziała, gdy stanąłem w dużym pokoju i rzuciłem plecak na podłogę. 
Uśmiechnęliśmy się do siebie z dystansem. Mój pierwszy dzień w domu był w porządku. 
W nocy spałem w swoim pokoju, Patrycja w sypialni, a matka i Per-Olaf w dużym pokoju na 
nowym tapczanie. 
Jednak codzienność szybko powróciła. Telewizor był włączony niemal bez przerwy, a balkon 
jeszcze bardziej brudny niż pół roku temu. Tyle że listopadowy deszcz jeszcze mocniej 
wszystko rozmazał i rozmiękczył. Sierść kota w mieszkaniu doprowadzała mnie do szału, a 
bezustanne kłótnie między matką i siostrą działały mi na nerwy. 
- Wyglądasz jak dziwka - pomstowała matka, gdy Patrycja malowała się lub farbowała sobie 
jasne pasemka we włosach. 
Wtedy Patrycja bez słowa wychodziła, trzaskając drzwiami i na długie godziny znikała gdzieś 
w mieście. 
-  Nie bądź wobec niej taka ordynarna - mówił czasami ostrożnie Per-Olaf. 
- A ty lepiej się nie wtrącaj - fukała matka w odpowiedzi. - Tobie, oczywiście, podoba się to 
jej malowanie. W końcu jesteś tylko mężczyzną, a wszyscy mężczyźni to świntuchy i tylko 
głupoty im w głowie... 
Wzdrygałem się za każdym razem, gdy matka mówiła takie 
86 
 
rzeczy. Dlaczego to robiła? Czy nie pojmowała, że w ten sposób obrzydzi Per-Olafowi ten 
dom? I co wówczas się stanie? Znowu będzie leżała na sofie, piła i pogrążała się w nędzy. 
Zycie było bardzo skomplikowane. 
Pan Bernhard dzwonił co tydzień i przypominał naszej automatycznej sekretarce, że 
powinienem chodzić do szkoły. Nienawidziłem tych głupich telefonów, i czasami szedłem do 
szkoły, a czasami nie. Lino także przychodził od czasu do czasu, lecz schodziłem mu z drogi. 
Niekiedy wysyłałem SMS-a do Mohammeda, który mieszkał na południu Niemiec. 
„A u ciebie wszystko OK?", pisał w odpowiedzi. 
„Raczej nudno...", odpisywałem. 
„Poznałem napaloną laskę", napisał Mohammed kilka dni później. 
Siłą rzeczy pomyślałem o Mii i postanowiłem ją znowu zobaczyć. 
Potem długo nie dostałem znaku życia od mojego tureckiego przyjaciela. 
** * 
Zanim znów spotkałem Mię, zrobiłem parę rzeczy w ciągu kilku tygodni: 
Posprzątałem brudny balkon. 
Poszedłem do apteki i kupiłem sobie krople do oczu i spray do nosa przeciw alergii na sierść 
zwierząt. 
Z pieniędzy na utrzymanie domu zwędziłem kilka drobnych banknotów. 
Tak często słuchałem głośnej muzyki, że sąsiedzi zaczęli się uskarżać. 
Poszedłem do fryzjera, aby obciąć włosy. Ale potem rozmyśliłem się i pozwoliłem im rosnąć, 
czego dotychczas nie robiłem. 
Zapytałem siostrę, dlaczego do nas wróciła. 
Odkryłem, że mój rower górski zniknął z piwnicy. Ktoś mi go po prostu ukradł. 
Wtedy puściły mi nerwy i kopnąłem drzwi piwnicy, aż pękły dwie deski. 
87 
Poza tym starałem się zachować spokój, pić niewiele alkoholu i nie brać życia zbyt serio. 
* * * 
Potem spotkałem Mię. 

background image

Pojawiła się jak grom z jasnego nieba. Właśnie tak. Najpierw całymi dniami na próżno 
krążyłem po wszystkich ulicach w*^obliżu kościoła świętego Łukasza w nadziei, że 
przypadkowo ją spotkam. 
Zupełnie zaskoczony stałem i gapiłem się na nią. 
- Już myślałam, że cię nie ma - powiedziała Mia i uśmiechnęła się do mnie. 
To było na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Staliśmy w mżawce naprzeciw 
siebie. 
- Zniknąłem na chwilę - odparłem i wpatrywałem się w nią długo. Co sprawiało, że 
zwariowałem na jej punkcie? 
-  Dlaczego tak mi się przyglądasz? - spytała w końcu. 
-  Tak sobie - odpowiedziałem szybko. 
-  Włosy ci urosły. Dobrze wyglądają - stwierdziła Mia. Nic na to nie odpowiedziałem, lecz w 
całym ciele czułem 
pulsowanie serca, i ucieszyłem się, że już od dawna nie wypisywałem w Internecie nic na 
temat Mii. 
-  Może pójdziemy na kawę? - zaproponowała. 
-  OK - zgodziłem się. 
Poszliśmy do kawiarenki dla uczniów o wdzięcznej nazwie „Człowiek Opuszcza Ziemię", 
położonej na obrzeżu naszej dzielnicy, w której jeszcze nie byłem, ponieważ chodzili tam 
głównie gimnazjaliści. 
Wtedy moje życie podzieliło się na dwa światy. 
Jeden - to było moje życie w domu, z matką, Patrycją, Per-Olafem i telefonami od pana 
Bernharda, oraz nauczycielką ze szkoły specjalnej, z którą ciągle się kłóciłem, gdy 
pojawiałem się od czasu do czasu na lekcjach. 
Drugi świat to Mia i jej rodzice oraz ich kolorowy, zwariowany, ciasny dom, który przylegał 
do kościoła świętego Łukasza. 
Mia i ja spacerowaliśmy po parku i ja byłem Julim, który 
88 
być może chodził do gimnazjum Alberta Schweitzera, więcej nie rozmawialiśmy o tym, ale 
kiedyś tak powiedziałem. Byłem wesoły i zadowolony, lubiłem grać z Mią w ping-ponga, 
lubiłem też jej młodszego brata Konstantina, a z Paulem i Marleną, rodzicami Mii, 
rozumieliśmy się dobrze. 
Gdy biegliśmy, nasze ramiona dotykały się, a w pewnej chwili nasze ręce zetknęły się i Mia 
wsunęła swoją dłoń w moją. Jej ręka była ciepła, moja zimna ze zdenerwowania. 
- Pójdziesz ze mną w przyszłym tygodniu na wystawę van Gogha w galerii sztuki? - spytała, 
gdy biegliśmy obok siebie w zimnym deszczu. 
Potem przyszły święta Bożego Narodzenia, a w minionym tygodniu był sylwester. Deszcz 
szemrał lekko i łagodnie. Spojrzałem na Mię i skinąłem głową. 
-  Lubię Vincenta van Gogha - powiedziała. 
-  Ja też - przytaknąłem i pomyślałem o Adamie, który również lubił van Gogha. W ogóle Mia 
czasami przypominała Adama. Powiedziałem jej to. 
-  Kim jest Adam? - zapytała. 
- To był... mój ojciec - odparłem z wahaniem. - Ale on już nie żyje. 
-  Och... Na co umarł? 
-  Miał... - szukałem odpowiednich słów i pomyślałem o tym, jak Adam umarł w celi 
więziennej. To były właśnie te moje skomplikowane dwa światy. - Zmarł w Paryżu - 
powiedziałem w końcu. - Wyjechał tam w interesach. 
-  Och... - powtórzyła Mia. Milczeliśmy przez chwilę. 
- A dlaczego ci go przypominam? - spytała znów Mia. 

background image

Zatrzymałem się i nagle przywołałem w myślach dokładny obraz Adama. Wielką sylwetkę, 
potargane czarne włosy, kanciastą, nieogoloną twarz i dwie różne dłonie z dwunastoma 
palcami. 
- Wewnętrznie jesteś trochę podobna do niego - powiedziałem cicho i nagle zrobiło mi się 
smutno. - Jesteś łagodna, dobra i delikatna, i można ci zaufać. 
Mia uśmiechnęła się. 
89 
-  Mówisz inaczej niż wszyscy chłopcy, których znam -powiedziała i pociągnęła mnie za 
sobą. 
Byliśmy przemoczeni do suchej nitki. W milczeniu pobiegliśmy aż do końca parku. 
-  Pewnie ci go brakuje, co? - spytała Mia, gdy znaleźliśmy się na ulicy. 
Skinąłem głową. 
Tego wieczoru, gdy leżałem samotny w łóżku, bezustannie myślałem o Adamie, o tym 
Adamie, który ustawicznie drażnił moją matkę. Dlaczego wcześniej nie zwróciłem na to 
uwagi? Jak to możliwe, że kochałem go mimo wszystko i tak bardzo za nim tęskniłem? Jak 
doszło do tego, że mniejszym złem dla mnie byłoby zniknięcie matki z mojego życia? Co się 
ze mną działo? 
Oszołomiony wstałem i otworzyłem okno na oścież. Lodowate zimowe powietrze powiało mi 
w twarz. Stałem przy oknie tak długo, aż całkowicie przemarzłem. 
Nawet Mia powiedziała, że jestem inny niż wszyscy. W tym tkwiło sedno sprawy - po prostu 
byłem stuknięty i śmieszny. 
Patrzałem w noc zmrużonymi oczami. Najchętniej pozbyłbym się tego głupiego, 
skomplikowanego życia i zaczął nowe, piękniejsze. Jak jednak miałem to zrobić? 
Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. 
Byłem zakochany, naprawdę zakochany. Odwiedzałem Mię tak często, jak to było możliwe. 
Jednakże bywały dni, kiedy nie miała czasu. Była członkiem grupy teatralnej. Grała na harfie. 
Do tego często towarzyszyła matce podczas wizyt w domu starców. Odwiedzały tam ludzi, 
którzy nie mieli nikogo, kto by o nich pamiętał. 
To było wszystko, co wiedziałem o Mii - kochała muzykę i obrazy van Gogha. Miała dobre 
układy z rodzicami i młodszym bratem. Zawsze pachniała troszkę wanilią, bo używała 
perfum z tym składnikiem. Miała drobne, wąskie dłonie i ważyła czterdzieści osiem 
kilogramów. Podobnie jak ja, w marcu obchodziła urodziny, lubiła burzę i śnieg. Miała cały 
regał 
90 
wypełniony książkami i brała korepetycje z matmy. Uczyła się tańców rumuńskich, a jej 
ulubionymi kwiatami były chyba przebiśniegi. W każdym razie zatrzymywała się 
zachwycona, gdy w lutym pierwsze wyrastały ze zmarzniętej ziemi. 
-  Zerwać ci kilka? - zapytałem. 
-  Nie, niech rosną. Zerwane tak szybko więdną - odpowiedziała. 
Zgodziłem sie z nią, bo przecież miała rację. Ale wieczorem przyniosłem z piwnicy jedną z 
doniczek Adama. Następnego dnia, zamiast pójść do szkoły, wykopałem w parku pęk 
przebiśniegów, rosnących pod nagim jeszcze drzewem, i wsadziłem go do małej doniczki. 
 
Wyglądał pięknie, naprawdę cudnie. Zaniosłem doniczkę z kwiatami do domu Mii i 
postawiłem ją przed drzwiami do domu. Mia była, oczywiście, w szkole, Konstantin w 
przedszkolu, a rodzice gdzieś poza domem. Mia ucieszy się, gdy w południe znajdzie 
przebiśniegi, byłem tego pewien. Od razu będzie wiedziała, kto je przyniósł. Przez chwilę 
stałem tam i patrzałem na ogródek i cichy dom. Jakby to było pięknie, gdybym mógł tutaj 
mieszkać, gdyby to był także mój dom, w miejsce naszego szkaradnego, ponurego domu 
czynszowego. Tutaj w ogrodzie też rosło kilka pojedynczych przebiśniegów, lecz nigdzie nie 

background image

było ich w jednym miejscu tak wiele, jak w małej ceramicznej doniczce stojącej przed 
drzwiami wejściowymi. 
Poszedłem stamtąd zadowolony i postanowiłem zobaczyć małe drzewko, które Adam i ja 
przed trzema laty przesadziliśmy do lasu. 
Czy rosło tam nadal? 
Pojechałem aż do pętli na skraju miasta i pobiegłem do 
lasu. 
Nie udało mi się jednak znaleźć tego miejsca. Biegałem po całym lesie, lecz on był jak 
zaczarowany. Nie pamiętałem już, gdzie to było. W końcu zrezygnowałem i wróciłem do 
domu, na naszą nudną ulicę, wszedłem do naszego brzydkiego domu, a po chwili do naszego 
niechlujnego mieszkania. 
* * * 91 
„Zawsze jesteś bierny na lekcji, Patryku", powiedziała pani Alban, moja wychowawczyni w 
szkole specjalnej. 
„Ten stale patrzy tak agresywnie", mówiły między sobą trzy dzT&wczęta, które chodziły do 
mojej klasy, podczas głupiej rozmowy w grupach, do której co tydzień zmuszała nas pani 
Alban. 
„Jesteś mięczakiem", powiedział Lino, gdy znowu z sobą rozmawialiśmy. 
„Nie bądź zawsze taki ponury", powiedział pan Bernhard, który siedział u nas, gdy 
przyszedłem do domu. 
Niczego już nie pojmowałem ani nie znałem siebie samego. 
„Jesteś kochany", powiedziała Mia. 
„Opowiedz nam trochę o sobie", powiedzieli rodzice Mii. 
„Zagraj w coś ze mną", poprosił braciszek Mii, Konstan-tin, i wdrapał mi się na kolana. 
To tylko było pewne, że nie cierpiałem tego, kim byłem. 
13 
W pomalowanej na żółto kuchni w domu, gdzie mieszkała Mia ze swoją rodziną, wisiał na 
ścianie obok drzwi mały, oprawiony w ramkę obrazek. Było to niezbyt wyraźne zdjęcie 
malutkiej, bardzo szczupłej dziewczynki ze skołtunionymi włosami, smutnymi oczami i 
zaciśniętymi ustami. Dziewczynka miała na sobie za ciasną, krzywo nałożoną sukienkę z 
falbankami, siedziała sztywno wyprostowana na małym plastykowym krześle i z wytężoną 
uwagą patrzała na kogoś, kto ją fotografował. 
Często przechodziłem obok tego obrazka, lecz jeszcze nigdy nie przyjrzałem mu się 
dokładnie. 
Pewnego dnia stanąłem przed nim jak zaczarowany. 
-  Kto to jest? - spytałem Mię, która gotowała spaghetti. 
-  Ja - odpowiedziała, wsypując sól do garnka. 
-  Ty? - zapytałem, mimo że w gruncie rzeczy sam to 
92 
widziałem. Te duże oczy w małej, smutnej twarzyczce dziecka były oczami Mii. Oczami Mii, 
które miały szczególny kolor - nie były ani zdecydowanie brązowe, ani zielone. Ale też nie 
niebieskie ani szare. Stanowiły jakąś cętkowaną, ciemną mieszankę tych kolorów. 
- Jak to ty? - spytałem, wciąż wpatrując się w zdjęcie. 
-  To było w Rumunii... w domu dziecka - wyjaśniła Mia z wahaniem, nie patrząc przy tym na 
mnie. 
Zmieszany zmarszczyłem czoło. 
- Ty byłaś w domu dziecka? - powtórzyłem w końcu i podszedłem do niej, stojącej przy 
kuchence. 
Mia skinęła głową. 
- Do drugiego roku życia - powiedziała i uśmiechnęła się. 

background image

-  Wtedy Paul i Marlena adoptowali mnie. 
Teraz patrzeliśmy na siebie z bliska. 
- Dlaczego nigdy mi o tym nie opowiedziałaś? - zapytałem. Mia wzruszyła ramionami. 
-  Nie wiem - powiedziała w końcu, mieszając spaghetti. 
-  Niechętnie o tym mówię. 
-  Naprawdę spędziłaś dwa lata w domu dziecka? - spytałem ponownie, patrząc przy tym na 
nią, jakbym ją widział po raz pierwszy. - Co się stało z twoimi prawdziwymi rodzicami? 
Mia znów wzruszyła ramionami. 
- Miałam tylko matkę - zaczęła powoli. - Nie mam pojęcia, kto był moim ojcem. Matka 
urodziła mnie, gdy była bardzo młodą dziewczyną, nie dawała sobie rady, dlatego zostawiła 
mnie u swojej matki i wyjechała. Kiedy babcia zachorowała, zabrano ją do szpitala, a mnie do 
domu dziecka. Potem babcia umarła... - Mia znów wzruszyła ramionami. - Nie pamiętam tego 
wszystkiego, w każdym razie trafiłam do Paula i Marleny. 
Uśmiechnęła się do mnie i wyjęła nitkę makaronu z garnka. 
-  No, spróbuj... Gotowe? 
Miałem zamęt w głowie. W gruncie rzeczy historia dzieciństwa Mii była podobna do mojej, 
tylko w mojej nie pojawili się nagle przybrani rodzice, którzy daliby mi inne, lepsze życie. 
- Zresztą, Konstantin też jest z Rumunii - dodała w tym 
93 
momencie Mia, stawiając talerze na stole. - Ale rodzice adoptowali go jako noworodka. 
Potem jedliśmy spaghetti, mnie zaś wrócił bardzo dobry humor. Postanowiłem opowiedzieć 
dzisiaj Mii wszystko o sobie. O matce, która ma stale depresję, o tym, że także nie wiem, kto 
naprawdę jest moim ojcem, a ponadto o śmierci Adama w więzieniu i o moim pobycie w 
zakładzie i poprawczaku. Wtedy mógłbym jej też wyjaśnić, skąd się wzięła moja cholerna 
luka w zębach, o co już kilkakrotnie pytała. 
Wreszcie mógłbym jej wszystko wyznać. 
Ale nie zrobiłem tego, bo sama Mia uniemożliwiła mi to. 
-  Właściwie to dobrze, że nic nie pamiętam z tamtego okresu w Rumunii - stwierdziła, gdy 
wstawialiśmy talerze do zmywarki. Spojrzała przy tym w górę, na małe zdjęcie w ramce, 
wiszące obok drzwi. - Pamiętam tylko pojedyncze obrazy. Tę nędzę, brudne, śmierdzące 
pokoje domu dziecka... - Patrzała przed siebie, zatopiona we wspomnieniach. - Ogromnie się 
cieszę, że to wszystko zniknęło z mojego życia. Nie chciałam nawet jechać z rodzicami do 
Rumunii po Konstantina. Pewnie to dziwnie zabrzmi, ale nie chcę mieć już nic do czynienia z 
biedą i ubóstwem. Cieszę się, że w moim życiu jest teraz wszystko w porządku, jak należy, 
rozumiesz? 
Spojrzałem na nią i poczułem się głupio. Ona nie wiedziała przecież nic o mnie i moim życiu. 
Nagle poczułem się jak ostatni śmieć. Przeszłość Mii pozostała daleko w brudnym 
rumuńskim domu dziecka. Ale moje dziadowskie życie było tu, za rogiem. 
Najchętniej ulotniłbym się od razu, lecz nie zrobiłem tego. Uśmiechnąłem się tylko do Mii i 
wszystko zostało po staremu. 
* * * 
- Dlaczego nigdy nie mogę odwiedzić cię w domu? - pytała Mia czasami. 
- Wiesz przecież, moja matka - odpowiadałem pośpiesznie. 
94 
 
-  Tak, ale nie przeszkadzalibyśmy jej - argumentowała. Opowiedziałem jej, że moja matka 
pracuje w domu jako 
doradca podatkowy i czasami nie może dać sobie rady ze stresem, zakłócalibyśmy tylko jej 
spokój, gdybyśmy wpadli do mnie. 
* * * 

background image

Ale kłamstwa mają krótkie nogi. 
Zbliżał się marzec, gdy to się zdarzyło - kilka dni przed szesnastymi urodzinami Mii. 
Przyjaźń między nami była czymś szczególnym, w gruncie rzeczy bowiem ona miała swoje 
życie, ja - swoje, a gdy spotykaliśmy się u niej, byliśmy trochę jakby wyobcowani z naszego 
otoczenia. Mia wydawała się nie mieć żadnej przyjaciółki, podobnie jak ja nie miałem przy 
sobie prawdziwego przyjaciela. 
Oboje nie tworzyliśmy pary, do tej pory nawet się nie pocałowaliśmy. Czasami tylko 
chodziliśmy trzymając się za ręce. Lubiłem czuć jej drobną, wąską dłoń w swojej ręce. 
-  Czy mam powiedzieć, co w tobie lubię? - spytała Mia któregoś lutowego dnia i przejechała 
czubkami palców po mojej dłoni. 
-  Hm... - mruknąłem niezdecydowanie. Siedzieliśmy obok siebie na ozdobionej esami-
floresami 
barierce mostku w parku. 
-  Mam czy nie? - nalegała. 
-  OK - powiedziałem wreszcie. 
-  A zatem - zaczęła i zmierzyła mnie od stóp do głów -lubię twoje piękne czarne włosy. I 
posępne spojrzenie. I małą zmarszczkę między oczami. I podoba mi się, że kochasz przyrodę. 
I że zabrałeś z ulicy potrąconego jeża i zaniosłeś do weterynarza. I chętnie bawisz się z 
Konstantinem. I nie marnujesz czasu na głupoty. I że ty... 
Urwała i patrzeliśmy na siebie przez chwilę. Potem powoli objąłem ją i pocałowaliśmy się, 
leciutko i ostrożnie, nie chciałem zrobić żadnego fałszywego kroku, a ponadto oba- 
95 
wiałem się trochę, że Mia wyczuje ode mnie zapach naszego mieszkania, gdy tylko bardziej 
się do niej zbliżę. 
Po chwili nagle pojawili się Władimir i Maltę z mojej dawnej szkoły. 
-  To niemożliwe, ten gnojek Caspari obcałowuje Mię Kir-berg! 
Natychmiast rozpoznałem głos Władimira. Pośpiesznie odsunąłem Mię na bok. 
-  Dziewczyno, jak możesz zadawać się z kimś takim... -mówił Władimir, a jego wzrok 
wędrował to na mnie, to na nią. 
Do diabła, skąd Mia znała tych dwóch? Poczułem ściskanie w żołądku. Co się teraz stanie? 
Władimir i Maltę wiedzieli, do jakiej szkoły chodziłem, co się dzieje z moją matką, wiedzieli 
też o Domu Świętego Wincentego... 
-  Ty, Władimir, zjeżdżaj - odpowiedziała Mia gniewnie i złapała mnie za ramię. - Chodź, 
idziemy stąd. 
Skinąłem szybko głową, odwróciliśmy się i odeszliśmy. 
- Skąd ich znasz? - zapytałem, a mój głos brzmiał równie nerwowo, jak ja sam się czułem. 
- Brat Władimira chodzi z moim do tej samej grupy w przedszkolu - wyjaśniła Mia, patrząc 
przed siebie. - Zeszłego lata Władimir kazał Maltemu powiedzieć mi, że mu się podobam... 
Poczułem, jak serce podchodzi mi do gardła. 
- A ty? - spytałem i odsunąłem się nieco od niej, na tyle, że nasze ramiona już się nie 
dotykały. 
-  Hej, Mia, posłuchaj mojej rady i trzymaj się z dala od tego dziada! - zaryczał Władimir. - 
Mógłbym ci niejedno o nim opowiedzieć... 
Krzyk Władimira zabrzmiał jak atak na moje życie. 
- Nie lubię Władimira - powiedziała Mia, patrząc na mnie. -Jest głupi, ordynarny i pochodzi z 
rodziny tępaków... 
Słowa Mii nie uspokoiły mnie ani trochę. Dlatego szybko pożegnałem się i poszedłem do 
domu. 
*** 

background image

Przedtem utrzymywałem swój pokój w porządku, zawsze sprzątałem go po trosze, także 
wtedy, gdy nie było Adama, 
96 
który dbał o pozostałą część mieszkania. Teraz jednak wszędzie panował bałagan, także w 
moim pokoju. Dookoła walały się puste torebki po chipsach i brudne ciuchy, puste puszki po 
coli, zaczytane komiksy, płyty bez opakowań, czasopisma o samochodach i motocyklach i 
cała reszta kłamotów używanych na co dzień. Nie sprawiało mi to różnicy, starałem się jak 
najmniej przebywać w domu. Ale tego popołudnia i wieczoru siedziałem pośrodku tego 
bałaganu i w milczeniu, nieustannie patrzałem przed siebie. Moja wieża dudniła ogłuszająco, 
gdy puszczałem jedną płytę za drugą. 
Co miałem robić? Władimir z całą pewnością zaczai się na Mię i opowie jej o mnie wszystko. 
Do wieczora tkwiłem w huku panującym w moim pokoju. Może matka pukała do 
zamkniętych drzwi, może wszyscy sąsiedzi dzwonili do mieszkania, aż im spuchły palce od 
naciskania dzwonka. Ja w każdym razie nic nie widziałem i nie słyszałem. 
Po prostu siedziałem tam i odchodziłem od zmysłów. 
Władimir był w stanie zniszczyć mi wszystko. 
Co powiedziałem niegdyś Mii? „Można ci zaufać..." 
Nie zaufałem jej jednak. 
Ponieważ nikomu nie ufałem. 
Co zatem miałem robić? 
* * * 
Potem nagle zerwałem się z miejsca. 
Porozmawiam z Władimirem. 
Poproszę go, aby nie opowiadał o mnie Mii. 
Wyłączyłem wieżę i z tym postanowieniem wyszedłem z domu. 
Pobiegłem na miejsce spotkań chłopaków przy skatepar-ku, gdzie Władimir i Maltę często 
bywali wieczorami. 
Rzeczywiście, byli tam. 
- No proszę, kogo my tu mamy? - krzyknął Władimir, gdy tylko mnie zobaczył. 
-  Ja... - zacząłem i straciłem wątek. 
97 
Co miałem powiedzieć? Przecież to wszystko nie miało sensu. Władimir nigdy nie zrobiłby 
dla mnie niczego. 
-  Trzymaj swoje łapy z dala od Mii Kirberg, ty gnojku -powiedział i zbliżył się do mnie. 
Milczałem. 
-  Powiedziałeś swojej uroczej lasce, że twoja matka to pijaczka, i że już raz cię zapudłowali? 
Trzymając ręce w kieszeniach dżinsów, zacisnąłem je * w pięści. 
Poczułem gorący pot na plecach, mimo że było zimno. Słowa Władimira prawie przestały do 
mnie docierać. Moja głowa stała się nagle jak z waty. Potem nic już nie czułem. 
Z oddali dochodził mnie głos Maltego, który wołał ostrzegawczo: 
-  Uważaj, Wladi, Caspari zaczyna bzikować... I stało się. 
Zabawne, że wcześniej do kieszeni skórzanej kurtki włożyłem nóż sprężynowy, tak po prostu. 
W każdym razie zacząłem zadawać ciosy lewą pięścią, uderzałem wszędzie, gdzie mogłem 
dosięgnąć lub choćby tylko dotknąć chudego ciała Władimira. Prawą ręką, w której 
trzymałem nóż, zaatakowałem go. 
Nagle przewrócił się jak padające drzewo. Czułem, jak uderzył o mokry od deszczu asfalt u 
moich stóp. 
Potem uciekłem stamtąd. 
Biegłem, nie mogąc złapać tchu... 
* * * 

background image

Co ja zrobiłem? Byłem sam. 
Zatrzymałem się i oddychałem ciężko, aż bolały mnie płuca. 
Miałem pustkę w głowie. 
Na prawej ręce ujrzałem rdzawobrązowe, lepkie plamy. 
Krew. 
Krew Władimira. 
98 
Czułem pustkę i kołatanie w głowie. 
Powoli poszedłem dalej. 
Ulicami. 
Między domami. 
Przez skrzyżowania. 
Przez park. 
Przez pusty, ciemny plac. 
Wzdłuż szeregów domów. 
Obok oświetlonej stacji benzynowej. 
Obok ciemnego supermarketu. 
Wydawało mi się, 
jakby samotność 
wciągała mnie w lodowatą otchłań. 
Gdzie był ktoś, 
z kim mógłbym porozmawiać? 
Łamałem sobie głowę. 
Przystawałem 
i znów szedłem dalej. 
Czy to był koniec, 
czy początek? 
Moja głowa była nieobecna. 
I wymieciona do czysta. 
Moje kroki stawały się coraz wolniejsze. 
I coraz bardziej ociężałe. 
Co ja uczyniłem? 
Wpadłem im prosto w ręce. Widocznie biegałem wkoło. W każdym razie znowu stałem w 
pobliżu miejsca spotkań chłopców, gdy samochód patrolu policji zatrzymał się koło mnie i 
wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Zastawili mi drogę i zaświecili w twarz latarką. 
-  Nazwisko? 
-  Patryk Caspari... 
W moim głosie słychać było rozdrażnienie, mimo że właściwie nie byłem rozdrażniony. 
Byłem tylko wyczerpany. To 
99 
dziwne, że znalazłem się tutaj, skąd uciekałem przez pół wieczności. I dziwne, że nawet nie 
wyrzuciłem noża. 
Na nożu także były plamy, takie same jak na mojej ręce. Patrzałem, jak jeden z policjantów 
bierze nóż i wkłada go do przezroczystego plastykowego worka. 
„Jak drugie śniadanie", pomyślałem i musiałem się uśmiechnąć. 
Wciąż zadawałem sobie pytanie, co ja zrobiłem... Teraz już wiedziałem - dźgnąłem nożem 
swojego byłego kolegę z klasy, Władimira Soho. 
To było takie łatwe. 
14 

background image

Obudziłem się gwałtownie w środku nocy. Łóżko, w którym leżałem, było twarde jak deska, 
a kołdra - lekka i cienka. Przed chwilą kuliłem się, bo było mi strasznie zimno. Teraz jednak, 
mimo że kołdra nie była gruba, byłem spocony. Oszołomiony patrzałem w otaczającą mnie 
obcą ciemność. Czułem niedobry zapach - strachu, wściekłości i potu. 
Znowu miałem w pokoju toaletę. Znów ściany wokół mnie, które w ciemności były ledwie 
widoczne, pomalowano zmywalną farbą. Tym razem nie jasnobrązową, lecz obrzydliwie 
żółtą, podobną do musztardy. 
Zaraz po przesłuchaniu wsadzili mnie do aresztu komisariatu policji. 
- Do diabła, chcę do domu... - fuknąłem na policjanta, który wepchnął mnie do ciemnej 
piwnicy. 
Zaprzeczyłem wszystkiemu. 
Nie, nie zaatakowałem Władimira Soho. 
Z całą pewnością nie. 
Krew na moich rękach? 
Nic na to nie odpowiedziałem. 
100 
Nerwowo wstałem i podszedłem do okna, które było umieszczone tak wysoko, że ledwie 
mogłem przez nie wyjrzeć. Poza tym było zakratowane. 
Zabrano mi wszystko. Telefon komórkowy, pieniądze, ciuchy, zegarek. Nawet kolczyk. 
-  Cholera... - szepnąłem i pięściami uderzyłem w zimną, gładką ścianę. 
Aż do rana nie mogłem już zasnąć. Jak oszalały chodziłem w tę i we w tę. Do zakratowanego 
okna. I do zamkniętych drzwi. Usiadłem na wąskim, twardym łóżku. Znowu wstałem, aby 
ponownie podejść do okna. I znów do drzwi. 
Potem lepiej mogłem dojrzeć ohydną żółć ścian. Ptaki zaczęły śpiewać. Niebo stawało się 
coraz jaśniejsze. Szare cienie świtu migały przez okienne kraty. 
Chciałem wrócić do domu. 
Natychmiast. 
- Wypuśćcie mnie stąd, do cholery! - zaryczałem, jakbym stracił zmysły. 
% їЦ $ 
W południe rzeczywiście mogłem iść, lecz nie do domu, tylko znów do Domu Świętego 
Wincentego. 
Matka wolała mnie na razie nie oglądać, powiedział mi o tym pan Domejko na powitanie. 
Ogarnął mnie dziwny nastrój, gdy wróciłem do głośnego, zadymionego ośrodka. Serkan i 
Jonatan grali na flipperach, jakiś nieznany chłopak siedział w kucki przed telewizorem i palił 
papierosa. 
Tym razem spałem w oddzielnym pokoju. Chłopak sprzed telewizora dzielił teraz pokój z 
Lino. 
Bezustannie myślałem o Mii. Czy już wiedziała? Panika ogarniała mnie na myśl, że może wie 
już o wszystkim. O wszystkim, co się zdarzyło. 
Godzinami siedziałem w swoim pokoju, zastanawiając się, czy powinienem do niej 
zadzwonić. Byłem jak sparaliżowany. Potem zachorowałem. Miałem gorączkę i dreszcze, 
całymi dniami straszliwie bolała mnie głowa. 
101 
% Nie chodziłem do szkoły, przestałem rozmyślać o czymkolwiek. Nie robiłem nic. Leżałem 
jedynie w tym małym, obcym pokoiku, w którym ktoś chyba ze sto razy napisał na ścianie „I 
love Britney Spears!" Wisiał tam również plakat piosenkarki. 
- Zdejmij go, jeśli działa ci na nerwy, Patryku - powiedział pan Domejko i popatrzał na mnie 
zagadkowo. Uważał mnie za potwora? Co w ogóle myślał o mnie? 
-  Władimir Soho czuje się już lepiej - powiedział dzień przed moimi urodzinami. - 
Pomyślałem, że może cię to zainteresuje. 

background image

Wprawdzie nadal leżałem w łóżku, ale nie byłem już chory. Niebawem miał się zacząć mój 
proces. Tylko dlaczego byłem taki osłabiony? 
Jeszcze nie dzwoniłem do Mii. Co miałbym jej powiedzieć? 
- Jasne, że ona wie, co zrobiłeś - orzekł Lino pewnego dnia. - Pisali o tym w gazetach. Niby 
nie podano twojego nazwiska, lecz ona z pewnością skojarzy sobie, jeśli nie jest całkiem 
ograniczona... 
Lino był taki jak zawsze. Kradł, kłamał i mówił źle o każdym, kto akurat był nieobecny. 
Unikałem przebywania z nim. 
& * * 
W dniu moich urodzin odwiedził mnie tylko pan Bernhard. Podarował mi książkę. 
Spojrzałem na nią osłupiały. Była zatytułowana Wilk stepowy, a mój wróg z urzędu do spraw 
nieletnich powiedział, że to była jego ulubiona książka w młodości i że mógłbym ją 
przeczytać, może także mi się spodoba. 
-  Nienawidzę książek - mruknąłem i rzuciłem ją na stół w świetlicy. 
- Ale ty nie jesteś głupi, Patryku - orzekł pan Bernhard. Niebawem poszedł sobie. Przedtem 
poinformował mnie 
jeszcze, kiedy zacznie się proces. 
Kilka dni później odwiedziła mnie kobieta, aby porozmawiać ze mną o mnie, moim życiu i o 
tym, co zrobiłem. 
-  Jestem z biura pomocy przy sądzie dla nieletnich - 
102 
przedstawiła się i musiałem pójść z nią do niewielkiego biura pana Domejki. 
- Zacznijmy zatem - powiedziała, gdy już usiedliśmy przy stole, i uśmiechnęła się do mnie. 
Nie odwzajemniłem uśmiechu. 
Pytała o moje uczucia wobec matki. I wobec siostry. I o mojego nieznanego ojca. I o Adama. 
Chciała wiedzieć, czy mam dziewczynę i co lubię robić w wolnym czasie. 
Nie odpowiedziałem na żadne z tych pytań. 
Jaki sens miało takie gadanie? Uczucia były głupotą, czyniły człowieka słabym i 
agresywnym. Ze złością spoglądałem na jasne niebo za oknem i nie słuchałem, co do mnie 
mówiła. 
Jakże chętnie wsiadłbym w samolot i poleciał dokądkolwiek. Na południe. Do słońca. Gdzieś, 
gdzie byłoby pięknie i zostawiono by mnie w spokoju. 
Długo milczałem, w końcu kobieta poszła sobie ze swoimi pytaniami. 
Wstałem, wzruszając ramionami, i usiadłem w świetlicy przed telewizorem. 
Potem odbył się proces. Mia także się na nim zjawiła. Spojrzałem na nią przerażony. 
Zakręciło mi się w głowie i nie wiedziałem, gdzie mam podziać oczy. Zacząłem więc 
wpatrywać się w stół, przy którym siedziałem. 
Po chwili zaczęło się gadanie. Sędzina gadała. Mój obrońca gadał. Pan Domejko gadał. Pan 
Bernhard gadał. I ta kobieta z biura pomocy też gadała. 
Rozbolała mnie głowa od tego gadania. Wszystko, o czym mówiono, rozpływało się w 
bezładnej mieszaninie głosów, która coraz bardziej mnie drażniła. 
Przyszedł też Władimir. Jego głos jak zwykle brzmiał szyderczo. 
- Nie mam pojęcia, dlaczego temu wariatowi nagle puściły nerwy - powiedział powoli. 
Czy tylko ja słyszałem drwinę w jego głosie? W każdym razie sędzina rozmawiała z nim 
bardzo uprzejmie. 
103 
chciał, '"iżejeg' 
|/>dsą< 
' к sądzę ^= 
. powi--— j 

background image

dziale** 
iałnic^ 
ц#'я byłem sl^ 
r^tąpiło to  » 
^.jdośćmo-^ 
pt>°waz nadal    * ■flrokwię^* 
*$ sobie ż^ 
"'tasześćdzi^^: 
będzie... 
^^^_,i; 
Ш „ dniu mój 0&c 
^Wincentego to.Caly dzień wło<-кит zrobić. 
■imyślachucie15-■ochód i po prosta 1 flbo dotrzeć &&■ Щй odlecieć do -f* I flbo mógłbym 
^У I Albo odebrać s°b paliłem dwieP pszedlem do d< 
105 

-  Wygłupialiśmy się trochę i wygadywaliśmy bzdury, nagle on wyciągnął ten nóż rzeźnicki i 
dźgnął mnie... 
Nic więcej Władimir nie zauważył tamtego wieczoru, toteż mógł odejść. 
Nagle zjawiła się moja matka. Drgnąłem i ze skupieniem oglądałem swoje ręce. 
-  On był zawsze kochany. Nie, nigdy nie pił alkoholu. Nie mogę tego wszystkiego 
zrozumieć... - powiedziała matka cienkim, łamiącym się głosem. 
Cały w środku drżałem. Na zewnątrz nie dawałem niczego po sobie poznać. Nie byłem 
słabeuszem. Dziwne tylko, że głos i słowa matki sprawiły mi głęboki ból. Gniewnie 
zmarszczyłem czoło. 
Naraz przemówiła Mia. To było dla mnie niemal nie do zniesienia. 
-  Byłaś zaprzyjaźniona z Patrykiem? - spytała sędzina. 
- Tak - odpowiedziała Mia i czułem, że patrzy w moją stronę. Przełknąłem ślinę i wciąż 
wbijałem wzrok w stół przede mną. 
-  Czy w twojej obecności był kiedykolwiek brutalny? -Nie. 
-  Czy możesz zatem wyjaśnić, dlaczego doszło do tego czynu? 
Mia zawahała się. 
-  Nie jestem pewna... - powiedziała w końcu cicho. 
-  Ale masz jakieś przypuszczenia? - pytała sędzina. 
-  Może - odparła Mia. 
Czułem, jak wszystko we mnie się kurczy. Nie chciałem słyszeć tego wszystkiego. 
Najchętniej zatkałbym sobie uszy. 
-  Sądzę, że nie chciał, abym się dowiedziała, jak on żyje, i tak... 
Mia wypowiadała się z ostrożnością, a ja czułem okropny strach przed tym, co ona jeszcze 
może powiedzieć. 
-  Czy możesz to wyjaśnić nieco dokładniej? - spytał człowiek, który siedział obok mnie i 
podobno był tu, aby mnie bronić. 
Najchętniej wtłoczyłbym mu pięścią z powrotem do gardła to okropne pytanie. 
104 
 
- Sądzę, że nie chciał, abym wiedziała, że był już w domu wychowawczym, i że jego rodzina 
jest dość uboga i tak... I że stawał już raz przed sądem, jak się dowiedziałam... 
No tak - wszystko stracone! 
- .. .i bał się, jak sądzę, że Władimir opowie mi o tym wszystkim. 
-  Rozumiem - powiedziała sędzina. 

background image

Ja jednak wiedziałem, że nic nie rozumiała, w ogóle nic. Nikt nie rozumiał niczego z mojego 
życia. Jedynie Adam potrafił trochę zrozumieć. 
Do diabła, byłem skończony. 
** * 
Potem nastąpiło to, co było nieuniknione. Ponieważ Władimir został dość mocno zraniony, 
znaleźli przy mnie ten nóż, i ponieważ nadal nie przyznawałem się do niczego, skazali mnie 
na rok więzienia dla nieletnich bez zawieszenia. 
-  Proszę wykorzystać to jak najlepiej, Patryku - powiedziała sędzina na koniec. - Nie jest pan 
przecież głupi. Proszę nie psuć sobie życia swoją złością. 
Rok... 
Trzysta sześćdziesiąt pięć dni... 
Co to będzie... 
* * * 
Ale w dniu mojego aresztowania, gdy miałem w Domu Świętego Wincentego czekać na pana 
Bernharda, nie było mnie tam. Cały dzień włóczyłem się sam po lesie i nie wiedziałem, co 
mam zrobić. 
W myślach uciekałem daleko. Mógłbym ukraść jakiś samochód i po prostu odjechać 
dokądkolwiek. 
Albo dotrzeć na lotnisko i z tanim biletem z ostatniej chwili odlecieć do Ameryki. 
Albo mógłbym żyć tutaj, w lesie, sam dla siebie. 
Albo odebrać sobie to głupie życie... 
Wypaliłem dwie paczki papierosów, potem, z pustką w głowie, poszedłem do domu. 
* * * 
105 

Zadzwoniłem, a Patrycja otworzyła mi drzwi. 
- Człowieku, byli tu już po ciebie - powiedziała i wpuściła mnie do mieszkania. - Mama jest 
w drodze z Per-Olafem -ciągnęła, mimo że nie spytałem o matkę. 
Usiedliśmy w naszym dawnym wspólnym pokoju i piliśmy colę. 
-  Zapytałeś mnie kiedyś, dlaczego wróciłam - odezwała się nagle moja siostra. 
Skinąłem głową. 
-  Ale ty nie odpowiedziałaś. 
- Wiem - powiedziała, zeskrobując sobie lakier z paznokci. - Odeszłam stamtąd, ponieważ on 
mnie dotykał... 
Słowa Patrycji dźwięczały mi w uszach. ON mógł być tylko jej ojcem. Zacisnąłem dłonie w 
pięści. 
Ale nie miałem czasu na odpowiedź, bo w tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi, 
przyszli i zabrali mnie. 
Bez słowa, nie oglądając się za siebie, poszedłem z nimi do samochodu. 
To była twierdza. Twierdza złożona z murów, drutów kolczastych, płotów, kamer, krat i 
zamków u drzwi. Jak oszołomiony wlokłem się za funkcjonariuszem w mundurze, który 
prowadził mnie przez oświetlony neonami i niekończący się biały labirynt przejść i korytarzy. 
Musiałem oddać swoje rzeczy. 
Musiałem dać się przeszukać, czy nie mam narkotyków lub broni. 
Zostałem zbadany przez lekarza więziennego. 
Na zielonych drzwiach, które zamknięto za mną, widniał numer 212. 
Zostałem sam. 
Cicho i w milczeniu położyłem się na więziennym łóżku i zamknąłem oczy. Leżałem tak 
godzinami. 

background image

A więc to był Paryż Adama. Co za kpina. Pobyt tutaj nie był niczym wzniosłym. Byłem 
zamkniętym, pozbawionym znaczenia zerem. Nagle ogarnęła mnie panika. Otworzyłem 
106 
oczy i wlepiłem wzrok w otaczające mnie ściany, miałem przy tym uczucie, że ktoś się do 
mnie zbliża. Oblał mnie pot. Dlaczego mi to robią? Czym na to zasłużyłem? Chciałem stąd 
wyjść... wyjść... wyjść... 
Czułem, jak powietrze uwięzło mi w gardle. Co się ze mną działo? Miałem jakiś atak? 
Dusiłem się? 
-  Pomocy - wyszeptałem. 
Chciałem wrócić do domu. Drzwi powinny się otworzyć. Pragnąłem iść do lasu. 
Potrzebowałem powietrza. Zacząłem drżeć. Wstałem ostrożnie. „Mamo...", pomyślałem. 
-  Cholera, niech to szlag! - zaryczałem. 
* * * 
Tu, podobnie jak w areszcie dla nieletnich, pobudkę robiono wcześnie. I jak w Domu 
Świętego Wincentego, byliśmy podzieleni na grupy. W naszym trakcie siedziało dwudziestu 
nieletnich, każdy w osobnej, ciasnej, pomalowanej na szaro celi. Przed oknami były 
ciemnoszare kraty, i czułem się jak chore, zamknięte zwierzę. 
Do południa miałem spróbować nadrobić na lekcjach zaległości ze szkoły. W południe jadłem 
obiad, sam w swojej celi, gdyż inni z naszego traktu pracowali na terenie zakładu i jedli obiad 
w kantynie. Po południu cele były przez krótki czas otwarte, można było pospacerować albo 
posiedzieć w świetlicy, pograć w tenisa stołowego lub posiedzieć w słońcu na ciasnym, 
wyasfaltowanym dziedzińcu. Wczesnym wieczorem cele znów zamykano. 
Każdy dzień był jedną wielką katastrofą. I każdego dnia myślałem albo o Mii, albo o 
Władimirze. 
Tęskniłem za Mią. 
Nienawidziłem Władimira. 
Mię pragnąłem oglądać, dotykać i całować. 
Władimira chciałem stłuc do krwi i sto razy kopnąć go w szyderczą, zarozumiałą twarz. 
Ale ani Mia, ani Władimir nie byli osiągalni. Osiągalny 
107 
byłem tylko ja. Osiągalny dla innych. Dla Rufusa, Daniela, Tobiasa i Alego, którzy siedzieli 
w tym samym trakcie co ja. 
- No już, bierzcie tego mięczaka! - zasyczał Rufus i chwilę później poczułem, jak złapali mnie 
od tyłu za gardło i rzucili na ziemię. 
-  Ej... - zabulgotałem, ale zatkali mi usta. Potem zaczęli mnie kopać w brzuch, nerki i twarz. 
Dlaczego to robili? Co ja zrobiłem? Kiedy przestaną? Skurczony leżałem tam i czułem strach. 
-  Dosyć tego! - krzyknął wreszcie funkcjonariusz, kiedy nas odkrył, i uwolnił mnie wraz z 
kolegą od Rufusa i innych. 
Oszołomiony podniosłem się i uciekłem do swojej celi. Tam jednak ktoś już był. 
„Pedały to świnie!", napisał ktoś koślawymi literami na ścianie nad moim łóżkiem. Na 
kołdrze zauważyłem żółtawą mokrą plamę. 
Ktoś na nią nalał. Głęboko we mnie czułem obłędną złość, lecz strach przed Rufusem i 
innymi i przed ich nagłą napaścią paraliżował mnie całkowicie. W milczeniu zerwałem 
zapaskudzoną kołdrę z łóżka i zwinąłem ją tak, żeby mokra plama była niewidoczna. Potem 
niosłem ją ostrożnie przez słoneczny korytarz i zapukałem do drzwi naszej kierowniczki 
grupy. 
Od czasu mojego przybycia widziałem ją tylko raz. Była to niska, okrągła kobieta, może w 
wieku mojej matki. 
-  Co się stało? - spytała w odpowiedzi na moje pukanie. Ponury wszedłem do jej biura i 
położyłem brudną kołdrę 

background image

na krześle. Zacinając się opowiedziałem, co się zdarzyło na dziedzińcu, i o kołdrze. 
- Takie rzeczy zdarzają się, niestety, od czasu do czasu -odpowiedziała pani Schiller i 
uśmiechnęła się do mnie. 
Potem wysłała mnie do pralni, abym przyniósł sobie nową kołdrę i poszwę. 
-  Od jutra i tak będziesz pracował w pralni - dodała wyjaśniająco. 
Ali także pracował w pralni. 
-  Naprawdę jesteś pedałem? - spytał następnego dnia, mierząc mnie nieufnie od stóp do głów. 
108 
Od zajścia na dziedzińcu nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. 
- Bzdura - powiedziałem ze złością. - Skąd ci to przyszło 
do głowy? 
Ali wzruszył ramionami. 
-  Wszyscy to mówią. Bo wyglądasz jak pedzio... Odwróciłem się wściekły. Jak ja zniosę 
życie tutaj? 
Co tydzień odbywały się dwa koła dyskusyjne, w których musieliśmy brać udział. 
- Czy ktoś ma coś do powiedzenia? - pytała pani Schiller albo pan Rosenberg, psycholog 
więzienny. 
Najczęściej nikt się nie odzywał. 
-  Rufus? - pytała wtedy pani Schiller. 
-  Nie mam nic do powiedzenia - mówił Rufus. 
-  Daniel? 
-  Nic... 
-  Tobias? 
-  Także nic! 
-  Patryk? Potrząsnąłem głową. 
* ** 
Jednego dnia Rufus powiedział nagle: 
-  Ja mam pytanie... 
-  Tak? - spytał pan Rosenberg. 
-  Czy Caspari jest pedałem? Drgnąłem. 
-  Nie, nie jest - odpowiedziała pani Schiller uprzejmie, jakby pytanie Rufusa nie było niczym 
niestosownym. 
Ze złości zawirowało mi w głowie. Potem Rufus złapał mnie za ramię. 
-  Skąd ta Schiller tak dobrze wie, że nie jesteś pedziem? - zapytał z uśmiechem. - Miałeś już 
coś z nią? 
Popatrzeliśmy się na siebie. 
-  ...jesteś dość często w jej biurze, Caspari... 
To prawda, często bywałem u kierowniczki, ale dlatego, że ją lubiłem. Oprócz Mii i Adama 
była najlepszym człowie- 
|   109 
kiem w moim życiu. Wydawało się, że ona też mnie lubi, i to było bardzo miłe uczucie. 
- Zostaw mnie w spokoju - powiedziałem do Rufusa i cofnąłem ramię. 
Ale pytanie Rufusa tkwiło w mojej głowie. Godzinami rozmyślałem o pani Schiller. Inni 
także myśleli lub, co gorsza, rozmawiali o niej. 
-  Ma niezłe cycki - stwierdził Fabrizio, który siedział w sąsiedniej celi. 
- I seksowny tyłek - dodał Norman, który spośród członków naszej grupy był tu najdłużej. 
-  Ma faceta, ale nie jest mężatką - odezwał się Rufus i wystawił swoją paskudną twarz na 
słońce. Miał odstające uszy, długi, garbaty nos i miękką, jasną kozią bródkę. 
-  Ciekawe, czy często się z nim bzyka - zastanawiał się Norman. 

background image

Nienawidziłem takich dialogów. Zawsze ich rozmowy kręciły się wokół seksu. Ale nie 
powinni tak mówić o pani Schiller. 
Ona sama często mi się śniła. Zabawne, że jeszcze nigdy nie miałem snów o Mii. W moich 
snach pani Schiller głaskała mnie i pozwalała mi się dotykać i całować. 
Nie, z całą pewnością nie byłem gejem, mimo że Rufus ciągle wracał do tego tematu. 
- Na pewno masz bardzo małego, pedziuniu - powiedział kilkakrotnie. 
Próbowałem puścić zaczepkę mimo uszu i cieszyłem się, że już zamykali cele. Ale któregoś 
dnia nie miałem tyle szczęścia. 
-  Pokaż no go, Caspari - rozkazał Rufus i spojrzał demonstracyjnie na moje spodnie. 
- Zostaw mnie, ty idioto - fuknąłem, choć znów ogarnął mnie strach. 
Rufus najwidoczniej wyczuł mój lęk. Zadowolony rozkoszował się tym. 
- Spodnie w dół, baranku - powiedział stłumionym, łagodnym głosem. 
- Nie! - odparłem i rozejrzałem się. Gdzie byli funkcjonariusze, którzy mieli służbę? 
110 
-  Tak! - upierał się Rufus. 
Norman i Daniel podeszli nagle do nas spacerkiem. Zupełnie spokojnie wykręcili mi prawe 
ramię do tyłu, do granic bólu, aż kolana ugięły się pode mną. 
-  Krzyknij, to oberwiesz po gębie - ostrzegł mnie Norman przezornie, potem ściągnęli mi 
dżinsy i bokserki. 
Stałem między nimi jak sparaliżowany i nienawidziłem ich. 
- Ее, nie jest znów taki mały, ten twój detal... - stwierdził Rufus i uśmiechnął się szeroko. 
Potem zostawili mnie i zachowywali się, jakby nic się nie stało. 
15 
Co noc pisałem w myślach list do Mii. 
Kochana Mio! Tak bardzo jest mi przykro, że cię okłamywałem... 
Kochana Mio! Tak bardzo tęsknię za Tobą... 
Kochana Mio! Czy teraz pogardzasz mną? 
Kochana Mio! Chętnie opowiedziałbym Ci o wszystkim... 
Kochana Mio! Kocham Cię... 
Kochana Mio! Jak to będzie, gdy stąd wyjdę? 
Kochana Mio! Do diabła, wiem, że wszystko skończone... 
Nic z tego nie nadawało się na list. 
Z każdym dniem byłem coraz bardziej przygnębiony, a w głowie miałem pustkę, wściekłość 
lub zamęt. Dlaczego nawet matka czy siostra nie odwiedzą mnie ani razu? Dlaczego nie 
miałem nikogo? Również pan Bernhard zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. 
Niemal wszyscy z tych, których odwiedzały rodziny, mieli w celi własny telewizor i jakąś 
wieżę stereo, a na ścianach obrazy. Ja nie miałem nic. 
Rufus, który był tu już od trzech lat, miał celę nieźle urzą- 
111 
dzoną. Na ścianie obok łóżka wisiało zdjęcie jego matki i małej siostry. Na pozostałych 
ścianach zawiesił plakaty bokserów. 
Moja cela była pusta. Nie miałem prawie nic. 
Pewnej nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, w blasku mrocznego oświetlenia nocnego zacząłem 
czytać książkę, którą dostałem na urodziny od pana Bernharda. 
Następnie przeczytałem ją jeszcze raz i jeszcze raz. Za każdym razem coraz bardziej mi się 
podobała. Szkoda, że Adam nie żył. Jemu z pewnością ta książka także by się spodobała i 
moglibyśmy o niej porozmawiać. 
Innej nocy, gdy znów nie mogłem zasnąć, sięgnąłem po długopis i zacząłem pisać: 
Kiedy się oglądam, 
spostrzegam lodowatą, bezlitosną nienawiść, 

background image

która niby struga wrzącego kwasu 
wżera się w moją cienką osłonę 
z woli życia. 
Kiedy wyglądam na zewnątrz, widzę ludzi, zdarzenia, rzeczy, które na mnie napierają, lecz 
grzęzną w gęstej mgle. 
Na końcu tego korytarza są drzwi, 
mocno zamknięte przeze mnie samego, 
za nimi ja. 
Gdy je otworzę, obłęd 
wpatruje mi się w twarz. 
**# 
Potem zasnąłem. *** 
Notatnik, w którym pisałem, wsunąłem pod materac. 
ф $ sjs 
Kwiecień dobiegał końca. Któregoś dnia, gdy otwarto cele, zapukałem do biura pani Schiller. 
112 
- Cześć, Patryku - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie. - Jak tam, wszystko w porządku? 
Najpierw kiwnąłem głową, ale potem nią potrząsnąłem. 
-  Chyba dłużej nie wytrzymam - powiedziałem cicho i klapnąłem na jeden z trzech 
wiklinowych foteli znajdujących się w gabinecie. 
Pani Schiller popatrzyła na mnie w milczeniu łagodnym wzrokiem. Choć była taka mała, 
okrągła i niepozorna, lubiłem ją. Chciałbym, aby była moją matką. W tym punkcie urywały 
się moje myśli o niej. 
Moja matka... 
- Dlaczego matka mnie nie odwiedza? - spytałem i usłyszałem, że mój głos był rozdrażniony. 
A przecież wcale nie byłem zdenerwowany. W każdym razie nie aż tak bardzo. 
- Myślę, że jej samej jest ciężko - powiedziała pani Schiller i pokiwała głową. - Ty sam 
najlepiej przecież znasz jej problemy. 
-  Tak - przyznałem i z przerażeniem pomyślałem o problemach matki. 
-  Czy mogę spróbować zadzwonić do niej? - spytałem nagle. Tak po prostu, wcześniej nie 
zamierzałem wcale o to prosić. 
Pani Schiller skinęła głową i wskazała telefon. 
-  Musisz najpierw wcisnąć zero. 
Palce mi drżały, gdy wybierałem nasz numer. Ale, oczywiście, w domu odezwała się tylko 
automatyczna sekretarka. Wzruszając ramionami odłożyłem słuchawkę. 
-  Napisz do matki list - zaproponowała pani Schiller. 
-  Głupi pomysł - mruknąłem i poszedłem do celi. Jednak w nocy spróbowałem. 
Cześć, Mamo..., napisałem. Dalej nie ruszyłem. Jak sparaliżowany wpatrywałem się w te dwa 
słowa, potem wyrwałem kartkę i zgniotłem ją. Zamiast tego wyjąłem spod materaca mały 
notes i napisałem: 
Nieskończone znużenie, Każdy dzień to wysiłek, Przy którym nie pozwolisz sobie po prostu 
na upadek. 
113 
Po co to wszystko? Jaki sens ma ta Męczarnia1? Dlaczego nie Paść? 
Zasnąć na zawsze. Wreszcie spokój. Iluzja? 
I wtedy nagle już wiedziałem, co zrobić. Miałem kawałek lusterka, który znalazłem kiedyś w 
pralni i zabrałem do celi. Tam wsunąłem go w małą szczelinę w ścianie pod łóżkiem. Teraz 
wyciągnąłem go i naostrzyłem o ścianę. Stałem się bardzo spokojny. 

background image

Potem przeciąłem tętnicę lewej ręki. Nie było to łatwe, ciągle mocno przyciskałem odłamek 
do skóry. W pewnej chwili ręka zaczęła krwawić, najpierw lekko, potem coraz silniej. 
Czułem zapach własnej krwi. Zasnąłem. 
To było naprawdę piękne uczucie. 
Śniło mi się coś, i jeśli nawet nie pamiętam co, wiem, że od wieków nie miałem tak dobrego 
snu. 
* * * 
Gdy znów się obudziłem, leżałem w jakimś białym łóżku. Znajdowałem się na oddziale 
szpitalnym, gdzie musiałem pozostać przez tydzień. Pan Rosenberg, psycholog, odwiedzał 
mnie codziennie. Pani Schiller również. 
Spałem i nie odzywałem się ani słowem. 
Raz, gdy otworzyłem oczy, wyczuwając czyjąś obecność, ujrzałem, że stoi nade mną Rufus. 
Z tyłu, przy drzwiach, stał strażnik, który go tu przyprowadził. 
Rufus i ja popatrzeliśmy na siebie. Byłem zaskoczony jego widokiem. 
- Chciałem tylko do ciebie zajrzeć - powiedział w końcu Rufus, a jego głos nie był ani 
przyjazny, ani wrogi. 
Z powrotem zamknąłem oczy, bo nie wiedziałem, co mam 
114 
o tym sądzić. Czy to znowu jakaś pułapka? Co Rufus będzie innym opowiadał o mnie, gdy 
wróci do grupy? 
- OK, Caspari, przyznaję, że ostatnio poszperałem trochę w twojej celi. Tak tylko, dla 
zabawy. Ktoś zapomniał ją zamknąć, gdy wytarli twoją krew... 
Znów otworzyłem oczy. 
-  ...i znalazłem ten twój notes. Nie był zbyt oryginalnie ukryty, co? 
Poczułem, jak oblewam się potem. Leżałem sztywno na tym białym łóżku i z przerażenia nie 
mogłem się ruszyć. 
-  Dziwne rzeczy tu wypisujesz - powiedział Rufus z namysłem. - Najpierw pomyślałem, że to 
coś dla innych. Stuknięty Caspari to drugi Goethe. Ale później... 
Rufus przerwał na dłuższą chwilę. Nie wytrzymałem i po raz pierwszy od wielu dni 
otworzyłem usta. 
-  Ty dupku - mruknąłem ochrypłym głosem. Rufus uśmiechnął się. 
- No tak, co to ja właściwie chciałem powiedzieć - ciągnął, patrząc na mnie z wysoka. -To, co 
tam nagryzmoliłeś, spodobało mi się, naprawdę. 
Nic więcej nie powiedział. Ja też się nie odezwałem. Rufus odwrócił się i wyszedł. Leżałem 
długo bez ruchu i patrzałem na promienie słońca, przenikające przez zakratowane okno 
pokoju szpitalnego. 
To była bardzo słoneczna wiosna. 
Dobrze było móc znów pobiegać. Ale przegub ręki nadal mnie bolał. Pan Kilb, strażnik, 
którego lubiłem, zaprowadził mnie z powrotem do celi. Był jedynym funkcjonariuszem, 
którego nazwisko zapamiętałem. 
- Lepiej nie rób tego po raz drugi, Patryku - powiedział, otwierając drzwi celi. - Nie zawsze 
się to udaje. 
Milczałem. 
-  To już zostanie z tobą na całe życie - ciągnął pan Kilb i poklepał mnie po ramieniu. - Głowa 
do góry. 
Skinął mi głową i zamknął za mną drzwi. 
115 
Długo jeszcze stałem za ciężkimi zielonymi drzwiami i ogarnęło mnie dziwne uczucie. Potem 
powoli podszedłem do łóżka i wsunąłem rękę pod materac. Moja książka była na miejscu. 
Rufus naprawdę odłożył ją z powrotem. 

background image

Odetchnąłem. 
* * * 
Po tym wydarzeniu stałem się częścią grupy. Witaliśmy się, spotykając się na korytarzu, 
siedzieliśmy razem w świetlicy lub na dziedzińcu. Czasami graliśmy w ping-ponga, ale 
szybko wybuchały między nami kłótnie, toteż te gry nigdy nie trwały zbyt długo. 
*** 
Pewnego razu, gdy przybył jakiś nowy, byłem świadkiem, jak Rufus i Norman złapali go i 
powalili na ziemię, kopiąc go brutalnie. Tak po prostu, dorwali go rano koło prysznica, gdy 
akurat nie było w pobliżu strażnika. 
-  Hej! - zawołałem. - Co to ma znaczyć? 
Ale oni, oczywiście, nie zwrócili na mnie uwagi. 
- Dlaczego to robicie? - spytałem Normana przy śniadaniu. Wzruszył ramionami. 
-  Dla zabawy - powiedział i uśmiechnął się do mnie. -Lubię komuś przyłożyć. 
Kilka dni później miałem wizytę. 
- Przyszła twoja matka - powiedział strażnik i zaprowadził mnie do pokoju odwiedzin. 
te 
Matka siedziała przy okrągłym stole i patrzała na mnie niepewnie. Była gruba, jak zawsze, 
lecz włosy miała umyte i wysoko upięte. 
- Cześć, Patryku - powiedziała i zerknęła na bandaż na moim przegubie. 
116 
- Hm - mruknąłem i po chwili wahania usiadłem naprzeciw niej. 
-  Pomyślałam, że powinnam przyjść i cię zobaczyć. Nasze spojrzenia spotkały się. 
Matka zrelacjonowała mi cienkim, rozwlekłym głosem wszystko, co wydawało się jej warte 
opowiedzenia. Zastanawia się nad poślubieniem swojego przyjaciela, Per-Olafa. Nie jest 
jeszcze całkowicie pewna, ale bardzo możliwe, że jest w ciąży. 
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem i pomyślałem o wieloletnim pragnieniu Adama, aby 
mieć dziecko. Naprawdę mu na tym zależało, ale nic z tego nie wyszło. 
-  Teraz chodzę na terapię - powiedziała nagle matka. -Z powodu alkoholu, wiesz przecież. I z 
powodu moich depresji. 
Znów spojrzeliśmy sobie w oczy. 
- Jestem tu prawie trzy miesiące - powiedziałem ni stąd, ni zowąd. 
Matka skinęła głową. 
-  Próbowałem się zabić - ciągnąłem. Matka znów skinęła. 
- Już raz, przy narodzinach, omal nie umarłeś - powiedziała nagle. - Z Patrycją poszło 
wszystko gładko, ale przy tobie były komplikacje. Miałeś problemy z sercem. Całymi dniami 
bałam się, że mógłbyś umrzeć... 
O tym nigdy nie słyszałem. 
- Hm - mruknąłem znowu, bo byłem zmieszany, że matka opowiada mi coś takiego. 
Potem zamilkliśmy oboje. 
-  Sądzę tylko - powiedziała matka wreszcie - że nie powinieneś swojego życia tak po prostu 
odrzucać. 
Skinąłem głową, mimo że właściwie nie chciałem tego zrobić. 
- Tak, no to ja już pójdę - dodała matka po chwili i podniosła się ociężale. 
Przytaknąłem. 
-  Jesteś dobrym synem, Juli - powiedziała, stojąc już w drzwiach wyjściowych, podczas gdy 
ja stałem przy drzwiach prowadzących z powrotem do cel. 
117 
I poszła sobie. 
Mógłbym się rozbeczeć, gdybym nie przysiągł sobie, że nigdy więcej nie będę płakać. 
Wieczorem napisałem: 

background image

We mnie armie myśli, 
które szturmują mury z lodu. 
Kiedy je dotkną, mury topnieją, 
aby pozwolić im nieco wtargnąć 
a potem 
znów je zamrozić na całą wieczność. 
Rajskie ogrody pełne barwnych owoców 
w mojej głowie, 
sięgam obiema rękami 
w kwitnącą różnorodność 
i patrzę przerażony na piasek, 
który przesypuje mi się między palcami. 
-  Jak mam to zrobić, aby uporządkować swoje życie? -zapytałem panią Schiller. 
Jej odpowiedzi nie pamiętam. Była długa, wyczerpująca i męcząca. 
Potem zadałem to pytanie Rufusowi. 
- Ludzie tacy jak my mają zawsze zmartwienia na karku - brzmiała odpowiedź Rufusa. 
To akurat wiem. 
Kochana Mio!, napisałem przygnębiony na kartce papieru. Co mam zrobić, aby 
uporządkować swoje życie? Twój Juli. 
List tkwił tygodniami w notesie pod materacem. Ale pewnego dnia poszedłem do biura pani 
Schiller i położyłem go do koszyka z pocztą. 
Wszystkie listy, które pisaliśmy, były kontrolowane, ale ponieważ to pani Schiller była tą, 
która je czytała, nie robiło mi to różnicy. 
*** 
Wkrótce list został wysłany, lecz odpowiedzi nie było. 
118 
Moja cela miała około ośmiu metrów kwadratowych, okno było małe i nie mogłem go 
otworzyć, co każdego dnia wprawiało mnie we wściekłość. 
W czerwcu padało całymi dniami, wyglądało to tak, jakby lato po prostu wzbraniało się przed 
przyjściem. Niebo było stale szare, a ja bez przerwy myślałem o Mii. Może już dawno mnie 
zapomniała. Szkoda, że napisałem ten głupi list. 
Może była teraz razem z Władimirem. Wyobrażałem sobie, jak wsuwa swoją małą, wąską 
dłoń w rękę Władimira. 
-  Dlaczego życie jest takie popieprzone? - pytałem szarą ścianę celi. Było już po zamknięciu 
drzwi. Samotność doprowadzała mnie w ostatnich dniach do szaleństwa. 
Mogę zapędzać swoją fantazję do najrozmaitszych kątów, i w każdym będzie mi szło coraz 
gorzej, napisałem. Najpierw w notesie. Potem na ścianie. Potem jeszcze raz na ścianie. I 
powtórzyłem to ze sto razy. 
-  Dlaczego moje życie jest takie popieprzone? - krzyczałem do zakratowanego okna. 
Ale nie dało mi odpowiedzi, podobnie jak ściana. 
- Nienawidzę wszystkiego! - krzyczałem do kawałka ciemnego nieba, który mogłem 
zobaczyć z okna. 
Dlaczego nie odpowiedzieli mi nawet oni: Rufus, Enriąuo, Daniel, Fabrizio lub Ali? 
-  Cholera, cholera, cholera! - ryczałem. Teraz ktoś mi odpowiedział. Daniel. 
-  Uspokój się, człowieku! - krzyknął. 
Wtedy nie wytrzymałem. Zerwałem się na równe nogi i zacząłem kopać łóżko i stół stojący 
przy ścianie, potem złapałem krzesło, na którym leżały moje ciuchy, i rozwaliłem je o szafkę. 
Następnie kopnąłem małą lampkę nocną, potem zamknięte zielone drzwi i umywalkę. Mały, 
wstrętny kosz na śmieci szurnąłem w powietrze jak piłkę. Wszystkie śmieci rozsypały się 
dookoła. 

background image

-  Chcę stąd wyjść! Chcę stąd wyjść! Chcę stąd wyjść! -wrzeszczałem jak opętany. 
Odetchnąłem, gdy drzwi się otworzyły. Dwóch strażników podeszło do mnie i złapało mnie 
za ramiona. Wyszarpy- 
119 
wałem się i krzyczałem, broniłem się, jednak cieszyłem się, że tu byli. 
-  Uspokój się, Caspari - powiedział jeden ze strażników i wraz z kolegą wywlókł mnie z celi 
na mroczny korytarz. 
-  SZA - powiedział i we trzech szliśmy korytarzami. 
SZA oznaczało Szczególnie Zabezpieczony Areszt, to wiedziałem. Fabrizio już raz tam był, 
gdy puściły mu nerwy i zranił długopisem siebie i strażnika. 
WSZĄ nie było nic poza jedną wmurowaną w ścianę pryczą z leżącą na niej cienką, miękką 
matą. Sikało się do dziury w podłodze, nie było żadnego krzesła, szafy czy umywalki. 
Pomieszczenie było monitorowane. 
W drodze do SZA zrobiłem coś, czego nigdy więcej nie chciałem zrobić. Rozpłakałem się. 
-  Już dobrze - powiedział sympatyczny strażnik, kiedy mnie ciągnęli. 
Byłem zupełnie wyczerpany i bezsilny, gdy strażnicy kładli mnie na miękkiej pryczy. 
- Jutro świat będzie znów inaczej wyglądać - powiedział jeden z nich, po czym zamknęli za 
mną drzwi. 
Wysoko nad głową zamigotała kamera, nagrywająca wszystko, co robiłem. 
-  Cholera, do diabła... - krzyknąłem bezsensownie kilka razy i zły wpatrywałem się w 
kamerę, potem zwinąłem się na pryczy i zasnąłem. 
*** 
Nadal pracowałem w pralni, i za te kilka centów, które tam zarabiałem, musiałem pokryć 
szkody, które tamtej nocy wyrządziłem w swojej celi. 
-  Co się z tobą działo w ostatnim czasie? - spytała pani Schiller zatroskana. 
-  Nie wiem - odpowiedziałem i pomyślałem o Mii, która mi nie odpowiedziała. Także moja 
matka nie przyszła więcej. 
Razem z Rufusem i Normanem zaczęliśmy potajemnie pędzić wysokoprocentowy alkohol. 
Do tego celu ukradliśmy 
120 
z kuchni paczkę drożdży i zmieszaliśmy ją z resztkami chleba i owoców oraz z cukrem. 
Całość wlaliśmy do trzech butelek po wodzie mineralnej i schowaliśmy w ciepłej pralni za 
trzema wielkimi suszarkami parowymi. 
Wreszcie nastało prawdziwe lato, ciepłe i słoneczne. Był lipiec - miesiąc, w którym przed 
wieloma laty poznałem Adama, i któremu zawdzięczałem swoje przezwisko. 
Czy Mia myślała o mnie czasami? O zakłamanym proletariuszu z uzależnioną od alkoholu, 
niechlujną matką, który pewnego wieczoru, ot, tak po prostu, dźgnął nożem dawnego kolegę 
ze szkoły i za to poszedł do więzienia? 
Z największym wysiłkiem odpędzałem od siebie te głupie, bezsensowne myśli. 
Niebo nad nami było jasnoniebieskie, bez jednej chmurki, czasami całe stada ptaków 
przelatywały nad ciasnym, monotonnym dziedzińcem mamra, po którym co dzień 
spacerowaliśmy dookoła. W tym okresie pani Schiller wyjechała na trzy tygodnie. 
Zastąpiła ją jakaś obca pedagog. 
- Ta Molier jest zimna jak lodówka - orzekł Rufus i zrobił grymas, gdy pani Molier 
przedstawiła się nam. 
Potem nastąpiło to, co było nieuniknione. Wieczorem, gdy byłem sam w celi, wypiłem 
małymi łyczkami nasz samodzielnie pędzony alkohol. Smakował dziwnie, trochę jak zepsuty, 
sfermentowany sok owocowy. Ale oszołomił mnie, i to szybciej, niż myślałem. Cela zaczęła 
wirować mi w oczach. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Poczułem, że oblewam się 
potem. Trochę zwymiotowałem, lecz nie poczułem się lepiej. Ze złością wypiłem resztę z 

background image

butelki. Cienie, rzucane przez reflektor z wieży strażniczej, wpadające przez moje 
zakratowane okno, nagle z;aczęły dziwnie wyglądać. Najpierw jak pająkowa-te istoty, które 
napawały mnie strachem, potem jak sieci, które owijały mnie i zabierały mi powietrze, a w 
końcu jak drabiny, które umożliwiłyby mi wyjście stąd. Byłem na wpół świadomy, że to są 
urojenia, lecz po części zapomniałem o tym. Dlatego wspinałem się i przesuwałem, zwisając 
na rękach, po 
121 
drabinach w mojej celi i po murach zamykających dziedziniec, aż znalazłem się na wolności. 
Pobiegłem ulicą, prawie tak jak wtedy, gdy zadałem cios Władimirowi i uciekałem. 
Znalazłem się nagle przed domem Mii. Ona była w środku. Widziałem ją wyraźnie. Razem z 
Władimirem. A może to był Lino? Odwrócił się do mnie, objął Mię ramieniem i powiedział: 
-  Teraz ona jest moją dziewczyną, ty gamoniu... Podczas gdy miałem to wszystko jeszcze 
przed oczami, 
zacząłem znowu demolować celę. 
I znów poszedłem na resztę nocy do SZA. 
Następnego dnia było jeszcze gorzej. Pani Molier wezwała mnie do słonecznego, przytulnego 
biura pani Schiller. Ale z nową pedagog siedzącą za biurkiem wyglądało ono inaczej. Potem 
zamknięto mnie w bunkrze. 
-  Sześć dni, Patryku - powiedziała pani Molier, patrząc na mnie lodowato. - Za niedozwolone 
spożywanie alkoholu i zniszczenie wyposażenia celi. 
Oderwała mnie od pracy w pralni, aby powiadomić mnie o tej decyzji. Właśnie byłem zajęty 
praniem swoich rzeczy. Dwaj funkcjonariusze bez słowa wsadzili moje mokre ubrania do 
dwóch niebieskich worków foliowych i umieścili je w kącie obok suszarek. 
W ich asyście zszedłem w milczeniu do piwnicy. Bunkier był mroczną, ciasną celą bez 
światła elektrycznego. Dopóki na dworze było widno, dopóty przez maleńkie okno wpadało 
trochę światła. Poza tym nie było tam niczego. Nie dochodziły tam żadne szmery z zewnątrz, 
nie było tam czasu wolnego, otwierania drzwi, nawet nie miałem przyborów do pisania czy 
czegoś do czytania. 
Nie potrafię opisać dni, które potem nastąpiły. W głowie miałem zamęt. Strach, wściekłość, 
nienawiść, beznadziejność, obłęd, znużenie i z jednej strony pragnienie, aby zasnąć i nie 
obudzić się więcej, z drugiej zaś chęć wyrwania się stąd w jakiś sposób i ukatrupienia 
zastępczyni pani Schiller... 
# * # 
Kiedy wróciłem do naszego traktu, oślepiło mnie światło. 
122 
- Głupio się to skończyło dla ciebie - powitał mnie Rufus i klepnął w ramię. 
Powoli poszedłem do swojej celi. Ktoś zostawił w niej oba niebieskie worki z moimi 
mokrymi rzeczami. Rozwiązałem je i zobaczyłem, że wszystkie ubrania pokryte są cienką, 
delikatną warstewką pleśni. 
*#* 
Pewnego dnia dostałem list. 
-  Poczta dla ciebie - powiedziała pani Schiller, która wreszcie wróciła. 
Nagle poczułem, że ciarki przechodzą przez całe moje ciało, od stóp do głów. Mia? 
Mia napisała do mnie? Ale to nie był list od Mii, lecz od Mohammeda. 
*** 
Cześć, Patryk! - napisał. 
Właśnie dowiedziałem się od twojej siostry, gdzie siedzisz. Dzwoniłem do ciebie. Brakowało 
mi ciebie i martwiłem się, gdy nie dostałem żadnego SMS-a... 
Słyszałem, że dźgnąłeś kogoś. Psiakość, paskudna sprawa. Ale nie mówmy o tym. Byłeś i 
jesteś dobrym kumplem. Kiedy znów wyjdziesz na wolność, musimy się zobaczyć. 

background image

Mnie obecnie powodzi się dobrze, mimo że znowu jestem solo... Tak, takie jest życie. Ale 
staram się nie mieć więcej kłopotów. Często myślę o naszych czasach, gdy jak niewolnicy 
pracowaliśmy w zakładowym ogrodzie. To były wesołe, dobre chwile z tobą. 
A zatem do zobaczenia, i nie daj się im. 
Mohammed 
* * * 
- Dobrze, że masz przyjaciela - orzekła pani Schiller i uśmiechnęła się do mnie w sposób, jaki 
tak bardzo lubiłem. Wyglądała jeszcze ładniej niż przedtem. 
123 
Za to ja nie zmieniłem się na korzyść, wręcz przeciwnie. 
-  Wyglądasz na zmęczonego, Patryku - stwierdziła pani Schiller i poczęstowała mnie 
szwedzkim ciasteczkiem, które przywiozła z wakacji. 
Potrząsnąłem głową. 
-  Słyszałam, że byłeś w bunkrze - ciągnęła i postawiła puszkę z ciasteczkami z powrotem na 
regale. 
- Tę zasraną krowę, która panią zastępowała, należałoby rozciąć od góry do dołu - mruknąłem 
nieuprzejmie, wsadziłem list Mohammeda do kieszeni spodni i poszedłem. 
Odkąd wróciłem z bunkra, nie mogłem spać. W każdym razie nie dłużej niż kilka minut. 
Potem jednym ruchem podnosiłem się i znów byłem wybity ze snu. Tak było co noc. 
Znowu nie wypłacano mi ani centa za pracę w pralni. 
- Meble w celach nie są po to, aby pijani więźniowie mogli je rozbijać - poinformował mnie 
niezbyt uprzejmie kierownik oddziału i wręczył mi listę, na której punkt po punkcie widniało, 
ile kosztowały sprzęty z mojej celi. 
*** 
Całymi dniami kipiało we mnie i kłóciłem się z każdym, kto się do mnie zbliżył. 
Któregoś razu popełniłem kolejny błąd. Wyrwałem wszystkie swoje wiersze z notesu i 
podarłem je na drobne kawałki. Po co w ogóle zapisywałem te bzdury? Widocznie stopniowo 
stawałem się tutaj wariatem. Rozdrażniony wpatrywałem się w górę strzępków papieru. 
Wtedy zrobiłem następny błąd. Klnąc, zabrałem się do składania papierków z powrotem w 
całość. Minęły godziny, zanim się z tym uporałem. Wściekły przepisałem złożone z 
kawałków teksty, wsadziłem je do więziennej koperty i wtedy popełniłem tego dnia trzeci 
błąd. Złapałem bowiem długopis i nabazgrałem na kopercie nazwisko Mii i jej adres. 
Do diabła, te wszystkie bzdury wyślę Mii... 
Niech się zajmie obłędem panującym w mojej głowie. 
124 
17 
W następnym tygodniu miałem same kłopoty. Najpierw pobiłem się z Alim, po tym, gdy 
żartem powiedziałem, że wszyscy Turcy to świnie. A przecież mój jedyny przyjaciel był 
Turkiem, ale nie zdołałem wyjaśnić tego Alemu, bo rzucił się na mnie z pięściami. 
-  Przeklęty Turek! - zakląłem i także zacząłem uderzać. Potem zadzwoniła matka i 
poinformowała mnie, że za trzy 
tygodnie bierze ślub. Rzeczywiście była w ciąży ze swoim szczupłym, cichym przyjacielem. 
Usłyszawszy to, poczułem się dość dziwnie. 
- Na ślub matki dostaniesz dzień urlopu - zapowiedziała pani Schiller. - W każdym razie pod 
warunkiem, że do tego czasu nie wdasz się w żadną bijatykę... 
Potem starłem się z Rufusem i Normanem. 
- Kiedy cię wypuszczą na jeden dzień, oczywiście przyniesiesz ze sobą kilka proszków - 
powiedział Rufus i złapał mnie za ramię. - Uważaj, to się tak robi... 
Następnie przedstawił mi swój plan. Okazało się, że w kuchni była zatrudniona osoba, która 
była gotowa brać w tym udział. 

background image

-  Nie, nie zrobię tego - powiedziałem rozdrażniony. -Znowu wyjdzie z tego dramat. A ja 
naprawdę nie mam ochoty na bunkier! 
-  Tylko nie narób ze strachu w spodnie, pedziuniu... -odszczeknął Rufus ze złością. 
Przez chwilę jeszcze kłóciliśmy się i Rufus stwierdził, że trzeba mnie stłuc, jeśli będę 
odmawiał udziału w pośrednictwie, ja zaś obstawałem przy swoim. 
Nie ukrywam, że nadal czułem strach przed Rufusem i jego władzą w naszej grupie. 
Przez wiele dni nie wiedziałem, co powinienem zrobić. 
Na szczęście pod koniec tygodnia Rufus pokłócił się z Normanem. 
-  Zabiję cię, ty szczurze! - zaryczał i mimo że nikt nie wiedział, co się w ogóle stało, uderzył 
Normana pięścią w twarz. 
125 
Byliśmy wszyscy na dziedzińcu, ale zanim strażnicy połapali się, co się dzieje, Rufus pobił 
Normana. Jego twarz była zakrwawiona i zabrano go na oddział szpitalny. 
Rufus trafił do bunkra. 
Odetchnąłem z ulgą. 
*** 
To był skromny, niepozorny ślub. Oprócz matki, Per-Ola-fa, Patrycji i mnie była tylko matka 
Per-Olafa. W pięcioro poszliśmy do ratusza. Per-Olaf był cichy i powściągliwy jak zawsze, a 
jego matka przezornie trzymała się z dala ode mnie. Widocznie wiedziała, że odsiaduję 
wyrok. 
Wszystko szybko się skończyło, także noc, którą mogłem spędzić w domu. Spałem w swoim 
dawnym pokoju i rozmyślałem o ludziach, którzy odegrali jakąś rolę w moim życiu. 
Noe. Lino. Pan Bernhard. Pan Domejko. Mohammed. Rufus. Pani Schiller. Matka. Moja 
siostra. Per-Olaf. 
I Mia. 
Wcześnie rano wstałem po cichu i przyniosłem do pokoju telefon. Zimnymi palcami 
wystukałem numer Mii i przycisnąłem słuchawkę do ucha. Długo czekałem, aż ktoś po 
drugiej stronie odbierze. 
-  Tu Konstantin Kirberg, kto mówi? - zapiszczał wysoki głos. 
Milczałem rozczarowany, słyszałem, jak mały brat Mii powtórzył jeszcze kilkakrotnie 
„Halo!", potem przerwałem połączenie. 
W południe pojechałem z Per-Olafem z powrotem do więzienia. Milczeliśmy przez całą 
drogę, ale nie było to wrogie milczenie. 
-  Wszystkiego dobrego, Patryku - powiedział nowy mąż mojej matki, gdy wysiadłem z 
samochodu. 
Skinąłem głową w milczeniu i poszedłem. 
Czułem się trochę tak, jakbym wracał do domu. Tu przynajmniej wiedziałem, jakie jest to 
życie. 
Przeszukany przy wejściu, szedłem powoli w towarzystwie strażnika do mojej celi. 
126 
 
-  E, Patryk, to twoja twarz czy zza twojego kołnierza wygląda twarz kangura? - spytał 
Enriąuo i zmrużonymi oczami spojrzał na mnie z bliska. 
-  Człowieku, odwal się - burknąłem. 
-  Masz niesamowicie zapryszczoną mordę - ciągnął Enriąuo, robiąc krok do tyłu. - To dżuma 
czy co? 
Spojrzałem mu w oczy i zobaczyłem, że utkwił wzrok w moim czole, na którym ostatnio 
rzeczywiście pojawiło się kilka małych, zaczerwienionych pryszczy. 
Poczułem, że ogarnia mnie złość. Co to miało znaczyć? Tego już za wiele. Po co te głupie 
gierki? 

background image

-  Nie widzę w tym nic zabawnego... - odpowiedziałem rozdrażniony i poszedłem na swoje 
miejsce. 
-  To było niezłe - stwierdził z zadowoleniem pan Rosenberg, psycholog więzienny. 
To, czym się tu zajmowaliśmy, nazywało się treningiem antyagresji, i wszyscy musieli brać w 
tym udział. 
Także Rufus, który wyszedł z bunkra, siedział z ponurą miną na krześle. 
- Mamy jeszcze trochę czasu - powiedział pan Rosenberg, rzuciwszy okiem na zegarek. 
Zażądał od nas, abyśmy się ustawili w parach i naszemu partnerowi padli tyłem w ramiona. 
-  Wyćwiczcie w sobie zaufanie - mówił pan Rosenberg. 
-  Ja nie ufam nikomu - stwierdził Norman. 
-  Ani ja - mruknął Daniel. 
-  A przynajmniej nikomu tutaj... - dodał Ali i rozejrzał się wokół z dezaprobatą. 
- A mnie byś zaufał? - spytała pani Schiller, która także brała udział w zajęciach. 
- Tak, pani bym zaufał - odrzekł Ali, a jego głos zdradzał zakłopotanie. - Ale pani mnie nie 
utrzyma. Jestem za ciężki. 
-  Dam sobie radę - powiedział pani Schiller, lecz Ali potrząsnął głową i skrzyżował ramiona 
na piersi. 
-  Czy naprawdę nikt tutaj sobie nie ufa? - spytał pan Rosenberg. 
Nie było odpowiedzi. 
127 
-  Chyba jesteście facetami? - nalegał pan Rosenberg, patrząc na nas po kolei. 
W końcu Enriąuo i Karl, nowo przybyły, zademonstrowali to, do czego namawiał nas pan 
Rosenberg. 
-  Co za bzdury... - mruknął Rufus i wyszedł. 
W następnym tygodniu była mowa o naszej przyszłości. 
- Jakie życzenia macie co do waszej przyszłości? - zapytał pan Rosenberg. 
-  Prezydent Ameryki - zawołał Norman. 
- Sutener też byłby niezły - odezwał się Rufus. - Z takim zawodem można szybko stać się 
bogatym... 
- Zastanówcie się całkiem poważnie, co moglibyście osiągnąć, gdybyście dali z siebie 
wszystko, co tylko możliwe -poradził psycholog. - Możecie dojść do czegoś, co wam 
naprawdę sprawi radość? 
Niezbyt chętnie zacząłem się jednak zastanawiać. Jako dziecko chciałem być weterynarzem 
albo dyrektorem ogrodu zoologicznego, teraz jednak nie było to już możliwe. 
-  Ale brednie, co? - powiedział Ali i przewrócił oczami. Skinąłem głową, lecz nic nie 
mogłem na to poradzić, że 
o tym myślałem. A może pielęgniarz zwierząt? Albo leśnik? W końcu kiedyś będę musiał coś 
robić, dlaczego więc nie to, co może sprawiać radość? 
-  Niektórzy z was z pewnością mają już w głowie jakieś pomysły - domyślał się pan 
Rosenberg, patrząc na grupę. 
-  Teraz posłuchajcie - ciągnął po chwili. - Oczywiście, to nie nastąpi z dnia na dzień, a tu, w 
tym pokoju, nie możecie nadrobić zaległości w nauce ani ukończyć szkoły. Ja także nie 
jestem czarodziejem - tym bardziej nie jest nim urząd pracy. Ale chcę wam dać jedną radę. 
Jeśli będziecie mieli wytyczony cel i nie stracicie go z oczu, nie zejdziecie tak łatwo na 
manowce... Rozumiecie, co mam na myśli? Być może istnieje coś, dla czego warto się 
opanować, gdy następnym razem ktoś zacznie was prowokować. To jest już ogromny krok 
naprzód. Jak barierka na chwiejącym się moście nad rzeką. 
-  Do diabła, uszy więdną od tego gadania - stęknął Norman, lecz ja patrzałem na to inaczej. 
128 

background image

Zrozumiałem, co pan Rosenberg miał na myśli, mówiąc o moście, barierce i rzece pod 
spodem. 
Rzeka była bijatyką z użyciem noża, barierka - myślą, że mógłbym być dobrym 
pielęgniarzem zwierząt, kiedyś, jeśli nie dam się sprowokować takim idiotom jak Władimir. 
- Tak, psiakość - mruknąłem, bo takiej reakcji inni oczekiwali ode mnie. 
Ale w mojej głowie po raz pierwszy od dłuższego czasu było coś więcej niż tylko pustka i 
zamęt. 
* * * 
Mia. 
Mia. 
Mia. 
Chciałem stąd wyjść, mieć pokój z otwartymi drzwiami, słuchać muzyki, wsunąć się pod 
kołdrę, aby zastanowić się, pomarzyć, spać w spokoju i zapomnieć o problemach z 
przeszłości. 
Leżałem w ciemnościach nocy w celi, lato już prawie minęło, a ja nadal źle sypiałem. 
Coraz częściej śniłem nocą o Władimirze i uczuciu, jakie mną owładnęło, gdy zadawałem mu 
cios nożem. Początkowo nie mogłem sobie tego przypomnieć, teraz jednak to wspomnienie 
towarzyszyło mi nieustannie. 
Tak bardzo chciałbym je zapomnieć, podobnie jak poczucie, że zostałem tu zamknięty, że 
zmuszono mnie do życia za zamkniętymi żelaznymi drzwiami. 
Ale nie mogłem niczego zapomnieć. 
Czasami śniłem także o Adamie. Nie o tym wesołym, z którym wędrowałem przez lasy i łąki, 
lecz tym brutalnym, głośnym, pijanym Adamie, który bił moją matkę. 
To był trudny czas. 
Nie byłem już taki jak dawniej. Bardzo się zmieniłem. Stopy miałem o dwa numery większe, 
wszystkie moje ciuchy stały się raptem za małe. Ponadto od kilku tygodni musiałem się golić. 
129 
Sam sobie byłem obcy. 
Raz odwiedziła mnie siostra. Była jeszcze szczuplejsza niż na ślubie matki przed trzema 
miesiącami. 
-  Chodzę teraz na terapię - powiedziała cicho. Skinąłem głową. 
-  I opowiedziałam mamie, co zrobił Gunnar... Popatrzeliśmy na siebie. 
-  I Juli, ja oskarżę go o to - dodała cicho. 
Znowu kiwnąłem głową i przez chwilę ujrzałem przed sobą Patrycję taką, jaka była dawniej, 
małą, piegowatą i szczupłą, trzymającą w ręku kaczkę przytulankę. 
Tak bardzo chciałbym jej powiedzieć coś miłego, stanąć u jej boku i chronić ją, lecz nie 
wiedziałem, jak miałbym to zrobić. 
Nie czułem się wystarczająco silny. 
Dlaczego jedni ludzie mają łatwe, a inni ciężkie życie1? To niesprawiedliwe. Ale widocznie 
świat jest po prostu niesprawiedliwy... Każdy musi się z tym pogodzić, jeśli nie chce zbzi-
kować! - napisałem wieczorem w notesie. 
Tej samej nocy spróbowałem skończyć z moim uczuciem do Mii. 
Jaki sens miało ciągłe myślenie o niej? Ona, jak się wydaje, dawno już o mnie zapomniała. A 
ja na myśl o niej niemal wariowałem z tęsknoty i rozpaczy. 
To już minęło... - napisałem wielkimi literami na kartce i przykleiłem ją taśmą do ściany nad 
łóżkiem. Przez pół nocy wpatrywałem się w nią z rozpaczą. 
Jak to będzie, gdy skończy się mój czas w więzieniu? Co mnie czeka? Kto na mnie czeka? 
Otuliłem się kołdrą, lecz nie mogłem zasnąć. 
Z niezwykłą wyrazistością widziałem przed sobą szczupłą twarz Mii, jej poważne, ciemne 
oczy, ładne czoło i miękkie, lśniące, gładkie włosy. 

background image

Następnego dnia zjawiła się tutaj. 
Nie mogłem w to uwierzyć. 
130 
Wstałem wcześnie. W szkole pisaliśmy trudny test z angielskiego. W południe miałem dyżur 
w pralni, a później razem z Alim myliśmy korytarz i toalety. Nikt z nas nie lubił tej roboty. 
A potem pani Schiller zawołała nagle: 
-  Patryk, odwiedziny... 
Jak to możliwe? Ostatecznie siostra była u mnie wczoraj, a odwiedziny były dozwolone w 
zasadzie co dwa tygodnie. Czyżby coś się stało w domu? 
-  Czy to moja matka? - spytałem niespokojnie w drodze do pokoju odwiedzin. 
Zabawne, że jednak kochałem matkę. Przedtem sądziłem, że kocham tylko Adama. 
Tym razem nie szedł ze mną żaden strażnik, lecz sama pani Schiller. Potrząsnęła głową. 
-  Kto tam jest? - spytałem nieufnie i pomyślałem o panu Bernhardzie. 
Po chwili doszliśmy i pani Schiller otworzyła drzwi. A tam siedziała ona i patrzała na mnie. 
Mia... 
Drgnąłem i stanąłem jak wryty. Nie mogłem zrobić nawet jednego kroku. 
To Mia przyszła. 
-  Cześć, Juli - powiedziała ostrożnie. 
Nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Mogłem tylko stać jak głupiec. Jak przez mgłę 
widziałem, że Mia wstała, wodząc pytającym wzrokiem od pani Schiller do strażnika, który 
również był w pokoju. Pani Schiller skinęła głową, dając jakiś znak. Wtedy Mia podeszła i 
stanęła blisko mnie. 
-  Tak mi przykro - powiedziała cicho. 
- Dlaczego ci przykro? - zapytałem, nagle odzyskując mowę. 
-  ...że tak długo nie przychodziłam. Milczałem, jak już nieraz w swoim życiu. 
- Musiałam sobie wszystko przemyśleć - powiedziała Mia. - O tobie i moich uczuciach wobec 
ciebie. I o tym, co zrobiłeś. I że tak długo mnie okłamywałeś. A także o tym, co ci 
powiedziałam obiedzie. I moim dzieciństwie w Rumunii... 
131 
Bardzo powoli podniosłem ciężkie jak ołów ramiona i objąłem ją. 
Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. 
-  Wyobraź sobie, moi rodzice otrzymali list z Rumunii -Mia mówiła tak cicho, że ledwie 
mogłem ją zrozumieć. - Moja biologiczna matka jest chora i chciałaby mnie zobaczyć. 
Mia, mówiąc to, wyglądała na przestraszoną. 
-  Najpierw nie chciałam, w żadnym wypadku - ciągnęła z wahaniem. - Ale rodzice uważają, 
że to jest ważne i powinnam to zrobić. Chcą jechać ze mną... 
Znów patrzeliśmy na siebie. 
-  Potem przyszedł list od ciebie, z tymi wierszami, które tak bardzo mi się spodobały, i 
pomyślałam, że może jednak pojadę do Rumunii. Pojechałbyś ze mną? Rodzice mówią, że nie 
mają nic przeciwko temu, abyś jechał z nami. 
Grube krople deszczu dudniły po zakratowanych szybach. Powoli podszedłem z Mią do tego 
samego stolika, przy którym dzień wcześniej siedziałem z siostrą, a wtedy, po próbie 
samobójstwa - z matką. 
To zabawne, że życie bez przerwy toczy się naprzód. 
Problemy mojej siostry leżały mi na sercu. 
Matka będzie miała jeszcze jedno dziecko, któremu na powitanie chciałbym posiać 
słoneczniki. 
Mohammed chciałby się ze mną zobaczyć. 
Mia była tu przy mnie. 

background image

Chciałbym odnaleźć moje drzewko w lesie następnej wiosny. Może razem z Mią, gdy 
wrócimy z Rumunii. 
- Wspaniale, że przyszłaś, Mia - powiedziałem i odetchnąłem z ulgą. 
-  Stęskniłam się za tobą - odpowiedziała. 
132 
EPILOG 
Juli jest znów na wolności. Nie mieszka u matki, lecz znowu w Domu Świętego Wincentego. 
Jego matka urodziła drugiego syna. Powodzi się jej znacznie lepiej niż przedtem. Opieka 
społeczna pomaga rodzinie. 
Juli od czasu do czasu odwiedza matkę i małego brata. Patrycja nadał wałczy z zaburzeniami 
jedzenia i od kiłku tygodni przebywa w zakładzie, gdzie jest pod opieką psychoterapeuty. 
Tam opowiedziała o seksualnych zapędach swego ojca, i od tej pory czuje się znacznie łepiej. 
Jułi wciąż przyjaźni się z Mią. 
-  Ałe czasami ona nie dzwoni do mnie całymi dniami -opowiada mi Jułi. - Ałbo ja długo nie 
daję znaku życia. -Wzrusza ramionami. - Potem rozmawiamy przez tełefon godzinami, i 
wszystko jest między nami OK... 
Miłczy przez chwiłę, potem opowiada dałej: 
- Jeszcze nie byłiśmy w Rumunii. - Ałe Mia wysłała swojej biołogicznej matce kartkę, ijeśłi 
zechce pewnego dnia tam pojechać, pojadę z nią. Obiecałem jej to... 
Stosunki Julego z rodzicami Mii układają się nadał dobrze. Matka Mii nakłoniła go także do 
wysłania kartki. 
-  Tak, napisałem do Barbeł - mówi Jułi w zadumie. -Posłałem jej po prostu jeden z moich 
zwariowanych wierszy napisanych w zakładzie. Pod spodem napisałem swoje nazwisko, nic 
więcej. 
Trwało to chwiłę, zanim pojawiła się odpowiedź. 
-  Kartka ze świnką na szczęście - mówi Jułi. Tę kartkę zawsze nosi przy sobie, dwukrotnie 
złożoną, w portmonetce. 
-  Może kiedyś odwiedzę Barbel - dodaje z wahaniem. Więcej nie chce nic na ten temat 
powiedzieć. Ponadto Juli ukończył szkołę... 
-  Chciałbym być piełęgniarzem zwierząt - opowiada. Najpierw musi odbyć trzytygodniową 
praktykę w pobliskim ogrodzie zoologicznym. 
- Pragnę tysiąca rzeczy - mówi na zakończenie. - Chciałbym mieć dom z wielkim, 
zarośniętym ogrodem. I wspaniałe 
133 
auto. Dużo szmalu. I odbyć z Mohammedem podróż dookoła świata. I wspierać mojego 
młodszego brata. Może także mieć dziecko z Mią. I nigdy więcej do pudła. I ponownie 
zobaczyć Barbel. Mieć psa. I... ach, sam już nie wiem, jeszcze tysiąc rzeczy... 
134