background image
background image

 

Marek Romański

 

 

TAJEMNICA

KANAŁU

 

LA MANCHE

POWIEŚĆ KRYMINALNA

background image

 

Spis treści

 

ROZDZIAŁ I

w  którym  trzech  panów  mówi  wiele  o  czwartym,
oczekując go nadaremnie

ROZDZIAŁ II

w którym redakcje i giełdy przeżywają rzadkie emocje

ROZDZIAŁ III

w  którym  inspektor  Merville  jest  najpierw  znudzony,
potem oburzony, a wreszcie popada w zdumienie

ROZDZIAŁ IV

w  którym  inspektor  Merville  i  Vilièrs  dziwią  się  w
dalszym ciągu

ROZDZIAŁ V

background image

w  którym  Mac  Grady  rozważa  tę  czwartą
ewentualność

ROZDZIAŁ VI

w którym zjawia się Cola Flips i co z tego wynikło

ROZDZIAŁ VII

w którym jesteśmy w Buenos Aires

ROZDZIAŁ VIII

w  którym  Mac  Grady  przyjmuje  wizytę  kobiety,  w
czym jednak nie ma nic zdrożnego

ROZDZIAŁ IX

w którym Cola Flips twierdzi, że szczęście mu sprzyja

ROZDZIAŁ X

w którym Flips poszukuje igły w stogu siana

ROZDZIAŁ XI

w którym papieros wypala dziurkę w numerze Matina

ROZDZIAŁ XII

background image

w  którym  kraby  morskie  stoją  na  straży  tajemnicy
bankiera

ROZDZIAŁ XIII

w którym kosa trafia na kamień

ROZDZIAŁ XIV

w którym jest mowa o locie przez Atlantyk

ROZDZIAŁ XV

w  którym  Cola  Flips  blednie  gwałtownie  i  nie  bez
powodu

ROZDZIAŁ XVI

w którym Mac Grady uśmiecha się z zadowoleniem

ROZDZIAŁ XVII

w  którym  Mac  Grady  flirtuje  z  wieżą  Eiffla,  a  tłumy
paryżan łamią policyjne kordony

ROZDZIAŁ XVIII

w którym Mac Grady opowiada o swej metodzie

background image

ROZDZIAŁ XIX

w  którym  wszyscy  są  zadowoleni,  a  i  autor  nie  ma
powodów do smutku

 

Tekst opracowano na podstawie wydania Instytutu
Wydawniczego "Renaissance" (br.)

background image

 

Rozdział I

w którym trzech panów mówi wiele o czwartym,

oczekując go nadaremnie

 
Pewnego  skwarnego  lipcowego  wieczoru  na

lotnisko  cywilne  w  Calais  przybył  elegancki  essex,  z
którego wysiadło trzech równie eleganckich panów.

Panowie  owi,  poleciwszy  zaczekać  szoferowi,

popatrzyli  uważnie  na  niezmącony  ani  jedną  chmurką
błękit  nieba,  zamienili  parę  słów  z  urzędnikiem
aerodromu,  który  właśnie  przechodził  był  mimo,  po
czym rozpoczęli powolną wędrówkę po polu lotniska.

Najstarszy  z  nich,  wysoki  i  szczupły,  o  długich  i

siwych  włosach,  wyglądających  spod  melonika,  wyjął
depeszę, rozwinął ją i jeszcze raz ją odczytał:

—  Czekać  wieczorem  o  siódmej  na  lotnisku  w

Calais. Przybędę nieodwołalnie. Von Lövenstam.

Najmłodszy z trójki wyjął zegarek:
— Jest za piętnaście minut siódma, panie prezesie

—  objaśnił  starego  pana.  —  Znając  punktualność
Lövenstama,  czasami  przesadną,  możemy  być  pewni,

background image

że z uderzeniem godziny siódmej wyląduje na lotnisku!

—  Niewątpliwie!  —  potwierdził  pan  nazwany

prezesem.  —  Ale  co  za  wariacka  mania  u
pięćdziesięcioletniego  człowieka  latania  na  tych
karkołomnych  maszynach.  Nie  wsiadłbym,  za  żadną
cenę, do żadnego samolotu!

Trzeci  z  przybyłych,  jowialny  grubas,  dobył  z

drogocennego  etui  cygaro  i  obcinając  je  roześmiał  się
wesoło:

—  Prezes  doprawdy  przesadza!  Ale  van

Lövenstam  doprowadza  swe  lotnicze  zamiłowanie  do
prawdziwej  manii!  Nie  uznaje  on  w  ogóle  innej
komunikacji. Ma prywatne lotnisko w Amsterdamie, na
którym czeka na jego wezwanie cała eskadra fokkerów
i  awionetek.  Nie  uznaje  poczty  i  wszystkie  ważniejsze
listy  przesyła  adresatom  swymi  samolotami!  Może
sobie przecież na to pozwolić! Tylko dwóch jest ludzi
bogatszych od niego – Rockefeller i Morgan!

Grubas  otoczył  się  kłębem  dymu,  po  czym

spoważniawszy nagle, zwrócił się do najmłodszego.

— Panie Meunier — zapytał — jak pan myśli, co

on nam przywiezie?

background image

Zapytany ożywił się, oczy mu zabłysły:
—  Jestem  prawie  pewien,  co  przywiezie!  —

odparł. — Van Lövenstam, jak wiecie, znajduje się w
ostrej  walce  z  konsorcjum  Delaneya,  swego  dawnego
bliskiego  współpracownika.  Delaney,  skoro  tylko
Lövenstam 

zaczął 

się 

interesować 

sztucznym

jedwabiem, przeszedł do wrogiego mu obozu i stoi dziś
na  czele  trustu  angielskiego,  który  chce  położyć
Lövenstama  na  obie  łopatki  i  zawładnąć  rynkami
kontynentu. Lövenstam, jak przypuszczam, udał się do
Londynu,  by  dojść  z  trustem  Delaneya  do
porozumienia. Depesze, które otrzymaliśmy, świadczą,
iż próby porozumienia spełzły na niczym. Lövenstam ma
więc  do  wyboru  albo  zniszczyć  trust  angielsko-
południowy,  albo  upaść,  zaangażował  się  bowiem
całym  swym  kapitałem.  Dlatego  też  wzywa  nas,
przedstawicieli  przemysłu  jedwabniczego  we  Francji.
Będzie organizował trust i my właśnie mamy mu w tym
pomóc.

— Nie bez korzyści dla siebie! — dorzucił grubas.
Teraz Beaufront skinął głową:
—  Wierzę  w  geniusz  van  Lövenstama!  Jeżeli

background image

wysiłki jego obalą Delaneya będziemy zgarniać deszcz
złota do kas.

Trzej bankierzy, kontynuując swą przechadzkę po

lotnisku,  rozwijali  dalej  swe  plany.  Po  paru  minutach
rozmowa zwolna się urwała. Każdy z nich miał własne
plany,  kombinacje  w  związku  z  przyjazdem  van
Lövenstama,  kombinacje,  jakich  nie  chciał  dzielić  z
towarzyszami. Pogrążyli się, każdy w swoich myślach.

Milczenie to przerwał de Truphém:
—  Pan  Lövenstam  się  spóźnia.  Zaczyna  się  już

ściemniać!

Jakoż faktycznie słońce już zaszło, mrok wypełzł na

świat i tylko zorza zachodu płomieniła się nad równiną
lotniska.  Z  tej  zorzy  złotej  miał  się  wyłonić  samolot,
wiozący multimilionera
wraz z jego olbrzymimi planami.

Aeroplan  jednak  nie  nadlatywał.  Beaufront,  de

Truphém  i  Meunier  coraz  częściej  spoglądali  w
przestworza, nie mogąc się w nich niczego dopatrzeć.

Meunier spojrzał na zegarek.
— Siódma dwadzieścia! — zawołał.
W  głosie  jego  brzmiało  zdziwienie,  wytłumaczalne

background image

tym, że samoloty barona van Lövenstama kursowały z
dokładnością ekspresów międzynarodowych.

— Zapewne opóźnił swój start z Croydon!
— Albo  padł  ofiarą  katastrofy.  Zawsze  mówiłem,

że on tak skończy!

— Czekajmy, winien tu być lada minuta!
Rozpoczęli  znów  spacer  po  lotnisku.  Upływała

minuta  po  minucie,  a  oczekiwany  samolot  nie
przybywał.

Wreszcie  o  siódmej  czterdzieści  Beaufront

zadecydował:

—  Jedźcie  panowie  do  mnie,  zostawimy  w  biurze

aeroplanu  wiadomość,  gdzie  jesteśmy. A  może  czeka
nas  depesza,  w  której  Lövenstam  powiadamia  nas  o
opóźnieniu albo powodach nieprzybycia?

Ponieważ  towarzysze  jego  nie  oponowali,

Beaufront zwrócił się z nimi w kierunku biura lotniska.

Zanim  jednak  zdołał  uczynić  kilka  kroków,  drzwi

pawilonu, gdzie mieściły się biura lotniska, otworzyły się
gwałtownie.  Wyszedł  z  nich  urzędnik  wraz  z  jakimś
pilotem,  którego  aparat  przygotowywano  do  startu.
Urzędnik  trzymał  w  ręku  kartkę  papieru  i  poruszony

background image

mówił coś do pilota, który słuchał z zainteresowaniem.
Zobaczywszy  finansistów,  pożegnał  pilota  skinieniem
głowy i podbiegł do nich.

—  Wiadomość  od  Lövenstama  —  zawołał

Meunier.

—  Wiadomość  o  baronie  van  Lövenstamie  —

odparł z uszanowaniem urzędnik.

— Wypadek?
—  Nie  wiem!  Otrzymałem  telefonogram  z  urzędu

policji  morskiej  w  Dunkierce,  nadany  przez  pilota
Drewsa.

— Z Dunkierki? Od Drewsa!
— Tak!
— Więc Lövenstam poleciał do Dunkierki!
—  Panie  prezesie,  oto  telefonogram!  Niech  pan

przeczyta, choć nie wiem, czy ktoś co z tego zrozumie.

Beaufront  wziął  kartkę  papieru  i  wszyscy  trzej

pochylili się nad nią i odczytali głośno:

—  Opuściłem  wraz  z  baronem  van  Lövenstamem

Croydon, lądowałem bez niego w Dunkierce! Drews.

Spojrzeli  na  siebie.  Chwilę  trwało  milczenie

bardziej  wymowne  od  słów.  De  Truphém  ochłonął

background image

pierwszy:

—  Co  to  znaczy?  Nie  odebrał  pan  bliższych

wiadomości?  Któż  prócz  pilota  podróżował  z
baronem? Wysiadł po drodze? Gdzie? Po co?

Urzędnik ramionami ruszył:
—  Nic  nie  wiem,  proszę  pana.  Telefonogram

nadawał  dyżurny  urzędu  policji  morskiej  na  prośbę
pilota.  Widać  potracili  wszyscy  głowy.  Pan  baron
podróżował 

zapewne 

towarzystwie 

swych

sekretarzy!

Meunier ujął de Truphéma za ramię.
— Idźmy stąd! Tu się niczego nie dowiemy. Jadę

telefonować do Dunkierki!

— I my też!
Pospieszyli do auta, a gdy essex ruszył, Beaufront

wyszeptał półgłosem do siebie:

—  Jeżeli  to  wypadek,  będzie  trzeba  sprzedać  co

rychlej akcje domu van Lövenstama. Zaczną lecieć na
łeb i szyję!

background image

 

Rozdział II

w którym redakcje i giełdy przeżywają rzadkie emocje

 
Wieczoru  tego  i  tej  nocy  największej  emocji  i

wrażeń  było  sądzone  doznać  dwu  kategoriom  ludzi,
którzy  zazwyczaj  stoją  od  siebie  dość  daleko:
dziennikarzom i finansistom.

Tajemnicza  wiadomość  o  aeroplanie,  który

wystartował  z  londyńskiego  lotniska  w  Croydon  z
multimilionerem van Lövenstamem i bez niego w dwie,
niespełna,  godziny  potem  lądował  w  Dunkierce,
rozeszła  się  po  Calais  i  Dunkierce  z  szybkością
błyskawicy.

Dziennikarze, którzy byli w Dunkierce, pospieszyli

podać  tę  wiadomość  dalej  i  wkrótce  zawrzało  w
redakcjach  wielkich  pism  w  Paryżu  i  Brukseli,
Amsterdamie  i  Berlinie.  Nigdy  tyle  rozmów
telefonicznych  nie  zgłaszano  do  Dunkierki,  co  tego
wieczora.

Wiadomości przychodziły zrazu skąpe.
Pewne  było  to,  że  pilot  wylądował  na  plaży  w

background image

Dunkierce,  przywożąc  zamiast  trzech  –  dwóch
pasażerów.  Byli  nimi  sekretarze  prywatni  van
Lövenstama,  obaj  Anglicy:  mister  Fowcett  i  mister
Hodgson. Udali się oni natychmiast wraz z pilotem do
urzędu  policji  morskiej,  zostawiając  samolot  na  plaży.
Wkrótce  potem  przybył  do  urzędu  policji  morskiej
nadkomisarz  policji  i  od  tej  chwili  nikogo  nie
dopuszczono do urzędu. Zamknięto drzwi nawet przed
dziennikarzami.  Dopiero  w  dwie  godziny  potem
sekretarze  barona  i  pilot  wyszli  z  urzędu  wraz  z
komisarzem. 

Dziennikarzom 

udzielono 

skąpych

wiadomości,  które  streszczały  się  w  tym,  że  baron
Lövenstam  zginął  tragiczną  śmiercią,  wypadłszy  z
samolotu  w  czasie,  gdy  ten  przelatywał  kanał  La
Manche.

To wystarczyło!
Aparaty telegraficzne poszły w ruch, w następstwie

czego wielkie pisma francuskie, belgijskie i holenderskie
powyciągały  z  domów,  z  restauracji  i  teatrów  swych
najlepszych 

reporterów, 

przerywając 

im 

miły

odpoczynek. 

Otrzymali 

oni 

polecenie

natychmiastowego 

wyjazdu 

do 

Dunkierki 

i

background image

wszechstronnego zbadania sprawy.
Napięcie rosło.

Ale nie tylko redakcje, które rzuciły już na miasta

nadzwyczajny  dodatek  o  tajemniczym  lądowaniu  w
Dunkierce,  czuwały  do  późnej  nocy.  Dyrektorzy  i
prokurenci 

banków 

instytucji 

handlowo-

przemysłowych,  które  posiadały  akcje  koncernu  van
Lövenstama,  zbierali  się  późno  w  nocy  na  narady.
Pogłoski,  rodzące  się  zawsze  w  takich  sprawach,
mówiły  o  samobójstwie  barona,  który  tak  się
zaangażował w walkę z trustem Delaneya, iż zagrożony
został  nieuniknioną  ruiną.  Mówiono  o  tym,  iż
Lövenstam 

pozostawił 

interesy 

zupełnie

nieuporządkowane.  Było  jasne,  że  na  giełdach  świata
przyjdzie  w  ciągu  dnia  następnego  do  kolosalnego
spadku  cen  papierów  koncernu  van  Lövenstama,
papierów, które parę jeszcze godzin przedtem należały
do 

najpewniejszych, 

najbardziej 

cenionych 

i

poszukiwanych. Stało się wreszcie jasne, iż śmierć van
Lövenstama  jest  zwycięstwem  trustu  Delaneya,  który,
nie  mając  już  godnego  siebie  przeciwnika,  wkroczyć
mógł  triumfalnie  na  kontynent.  Wielu  ludzi  stało  przed

background image

ruiną,  nagła  śmierć  Lövenstama  była  dla  nich  osobistą
tragedią.

A  dnia  następnego  z  rana  dzienniki  podawały  już

jako  sensację  dnia  wiadomość  o  śmierci  Lövenstama,
relacjonując ją w sposób następujący:

 

TRAGICZNY ZGON MILIARDERA

W  dniu  wczorajszym  w  godzinach

wieczornych  znany  multimilioner,  bankier
baron  Alfred  van  Lövenstam  padł  ofiarą
niezwykłej a tragicznej katastrofy.

Van  Lövenstam  powracał  własnym

samolotem, wielkim aparatem typu fokker, z
Londynu  do  Calais  i  Paryża.  Prócz  niego
znajdowali  się  w  wielkim  samolocie
pasażerskim  dwaj  jego  sekretarze,  Anglicy:
Mr.  Fowcett  i  Mr.  Hodgson.  Prowadził
aparat  pilot  Drews,  kapitan  lotnictwa
angielskiego  w  rezerwie,  który  pilotował  od
lat pięciu samolotem barona.

czasie 

drogi 

baronowi 

van

Lövenstamowi 

uczyniło 

się 

niedobrze,

background image

wyszedł  więc  do  toalety.  Gdy  przez  czas
dłuższy nie wracał, sekretarze zaniepokoili się
o  niego.  Mr.  Hodgson  znalazł  toaletę  pustą.
Było to w dziesięć minut po udaniu się barona
do  toalety.  Hodgson  wrócił  do  kabiny  i
zaalarmował Mr. Fowcetta.

Stało  się  niewątpliwe,  iż  baron  się

pomylił, zamiast drzwi do toalety uchylił drzwi
wyjściowe  aparatu  i  runął  w  fale  kanału  La
Manche z wysokości 4000 stóp.

Sekretarze  kartką  ze  słowami:  "Baron

Lövenstam  wpadł  do  morza",  przez  okienko
podaną,  powiadomili  pilota  o  tragicznym
wypadku.  Kapitan  Drews  zniżył  natychmiast
lot.  Znajdowano  się  wówczas  w  odległości
10  mil  morskich  od  francuskich  brzegów.
Niestety,  zapadł  już  mrok  i  przeszukiwania
powierzchni morza nie dały rezultatów.

Wobec  tego  Drews  powziął  decyzję

udania  się  do  Dunkierki,  która  w  linii
powietrznej leżała bliżej niż Calais, od miejsca
katastrofy.  Tam  wylądował  na  plaży  i  złożył

background image

meldunek urzędowi policji morskiej. Wysłano
depesze  do  rodziny  zmarłego  tragicznie
bankiera.

Baron van Lövenstam liczył 54 lata życia,

był  najbogatszym  człowiekiem  Europy,
chociaż  ostatnio  bogactwo  jego  zostało
zachwiane 

walką, 

którą 

wypowiedział

trustowi  sztucznego  jedwabiu  J.  Delaneya.
Źródłami bogactwa van Lövenstama był trust
elektryczny,  który  zorganizował,  oraz  tereny
naftowe w Meksyku i Wenezueli.

Baron  Lövenstam  osierocił  żonę  i  syna,

24-letniego  Eryka,  który  zdradza  podobno
równe  ojcu  zdolności  finansowe  i  który,
niewątpliwie,  weźmie  na  swe  barki  trud
uporządkowania dziedzictwa swego ojca.

Pewne  koła  finansowe  zwracają  uwagę,

iż  baron  van  Lövenstam  mógł  zginąć  nie  na
skutek  wypadku,  lecz  świadomie  popełnić
samobójstwo.  Zwracają  uwagę,  iż  baron
prowadził w ostatnich latach tryb życia wielce
zagadkowy.  Wyjeżdżał  z  Amsterdamu,

background image

miejsca  swego  zamieszkania,  czasem  nawet
na  parę  miesięcy,  nigdy  nie  powiadamiając
swego  otoczenia  o  celu  swych  podróży.
Oczywiście,  pomawianie  tragicznie  zmarłego

nienormalność 

władz 

umysłowych

traktować należy jako niesmaczną złośliwość.

Jak  się  w  ostatniej  chwili  dowiadujemy,

celem  ustalenia  okoliczności  śmierci  barona
van  Lövenstama,  wydelegowano  komisarza
policji w Calais p. Vilièrsa i inspektora policji
paryskiej  p.  Merville’a,  jako  urzędnika  do
spraw specjalnej wagi.

 
To było wszystko, co wiedziano do tej chwili w tej

interesującej  a  tajemniczej  sprawie.  Tymczasem  nim
przybył  z  Paryża  inspektor  Merville,  zanim  śledztwo
rozpoczęło  swój  tok  normalny  -  giełda  uczuła  to,  co
przewidziano – krach papierów koncernu Lövenstama.

Już  w  chwili  otwarcia  giełd  w  Brukseli,

Amsterdamie  i  innych  miastach  nie  było  człowieka,
któryby  się  odważył  ustalić  wartość  papierów
przedsiębiorstw zmarłego.

background image

Jak gdyby jakaś niewidzialna siła chciała wziąć po

śmierci  odwet  na  bankierze,  któremu  przez  całe  życie
szczęście  niezwykłe  dopisywało  –  rozpanoszać  się
zaczęły  na  giełdach  pogłoski  o  nieuporządkowanej
spuściźnie  zmarłego,  pasywach  i  płatnościach,  które
oczekiwały  koncern  w  najbliższych  tygodniach,  co
podnosiło  z  minuty  na  minutę  nastrój  niepewności.
Papiery poczęły lecieć na łeb, na szyję, jak przewidział
dnia  poprzedniego  prezes  Beaufront.  Spadły  o
dwadzieścia  pięć  procent  swej  wartości  i  nie  znalazły
nabywców,  spadały  więc  dalej.  Przy  spadku  o    
pięćdziesiąt  procent  nabywcy  nie  znaleźli  się  jeszcze,
dopiero, gdy poczęto je odstępować za trzydzieści pięć
procent dawnej wartości bessa ustała, a nawet w chwili
zamknięcia  giełdy,  dzięki  interwencji  koncernu  van
Lövenstama  papiery  podniosły  się  do  czterdziestu
procent wartości pierwotnej.

Gdy  to  się  działo,  Eryk  van  Lövenstam  z

zaciśniętymi wargami, z bruzdą na wysokim czole, gnał
w pociągu specjalnym z Amsterdamu do Calais.

background image

 

Rozdział III

w którym inspektor Merville jest najpierw znudzony,

potem oburzony, a wreszcie popada w zdumienie

 
W cztery dni po tragicznej katastrofie nad kanałem

La  Manche,  w  prefekturze  policji  w  Calais  siedziało
trzech ludzi. Byli to inspektor policji paryskiej, Merville,
komisarz Villièrs i Eryk baron van Lövenstam.

Komisarz  Vilièrs  siedział  przy  dużym  biurku

zarzuconym  papierami  i  dokumentami,  nad  teczką  z
napisem: Sprawa  van  Lövenstama,  przed  nim  siedział
Eryk  van  Lövenstam,  czarno  ubrany,  z  przepaską
krepową 

na 

ramieniu. 

Inspektor, 

przystojny

szpakowaty  pan,  przechadzał  się  po  pokoju  tam  i  na
powrót po dywanie tłumiącym jego kroki.

—  Wezwałem  pana,  panie  baronie,  by  od  pana

usłyszeć  parę  szczegółów  dotyczących  ostatnich
tygodni życia pańskiego ojca. Poprzedzę moje pytanie
zasadniczym  zapytaniem,  czy  pan  przypuszcza,  że
ojciec  pański  padł  ofiarą  wypadku,  czy  też  popełnił
samobójstwo?

background image

— Uważam i wierzę głęboko, że powodem zgonu

mego ojca, był tylko wypadek!

— Co skłania pana do tego przekonania?
—  Znajomość  charakteru  zmarłego,  którego  nie

cechowała  nigdy  chęć  dezercji  z  pola  walki!  Bo  mój
ojciec  nie  prowadził  swych  szerokich  interesów  dla
samej  ambicji  czy  żądzy  bogacenia.  Był  od  lat  dość
bogatym,  by  usunąć  się  w  zacisze  domowe,  co  mu
zawsze radziła moja matka. Ale temu człowiekowi była
potrzebna do życia atmosfera walki, operacje giełdowe
przeprowadzał  często  dla  dreszczu  emocji.  Był  przy
tym silnie przywiązany do życia.

—  Tak,  ale  mister  Fowcett  zeznaje,  że  baron  był

przygnębiony w ostatnich czasach.

—  Było  to  raczej  powodem  przemęczenia,  niż

kłopotów.  Ojciec  mój  poprzysiągł  był  sobie,  iż  nie
ustanie, póki nie zwycięży trustu Delaneya.

— Więc stan interesów domu pańskiego ojca?
—  Mój  ojciec  prowadził  tak  wszechstronne

interesy, że uporządkowanie ich musi, siłą faktu, zabrać
dłuższy  okres  czasu.  Mimo  to  mogę  zapewnić  pana,
panie inspektorze, że gdyby nawet stan interesów mego

background image

ojca  był  zły,  będzie  on  na  tyle  dobry,  by  pokryć
wszelkie pasywa i zapewnić naszej rodzinie byt więcej
jak dostatni.

—  Dziękuję  panu,  panie  baronie!  Jeszcze  jedno

pytanie.  Czy  ufa  pan  ludziom,  z  którymi  ojciec  pana
odbywał ostatnią podróż?

— Najzupełniej!
Inspektor skinął głową:
— Ciała nie znaleziono jeszcze?
— Niestety, nie, choć cała flotylla statków, kutrów

i  trawlerów  przeszukuje  morze,  w  promieniu
czterdziestu mil morskich od miejsca katastrofy.

—  Dziękuję  panu,  jest  pan  wolny,  panie  baronie.

Rozumiem dobrze, że w interesie koncernu Lövenstama
leży,  by  rozgłos  tej  smutnej  sprawy  przebrzmiał  jak
najszybciej. Przesłucham sam jeszcze kapitana Drewsa
i,  o  ile  nie  znajdę  jakich  wątpliwości,  prześlę  akta  do
sędziego śledczego, by formalności stwierdzenia zgonu
Alfreda van Lövenstama nie trwały zbyt długo. Żegnam
pana barona!

Gdy  Eryk  van  Lövenstam  wyszedł  inspektor

zwrócił się do komisarza:

background image

— Pan już raz przesłuchiwał Drewsa?
— Tak, następnego dnia po katastrofie!
— I cóż?
—  Irytuje  się,  iż  jest  bezprawnie  aresztowany.

Odpowiada jasno i spokojnie. Zeznania jego są zgodne
w  zupełności  z  zeznaniami  mister  Fowcetta  i  mister
Hodgsona.

— Chcę go przesłuchać, niech pan go wezwie!
Viliers zadzwonił, wszedł policjant.
— Przyprowadzić kapitana Drewsa.
Wezwany  zjawił  się  wkrótce.  Był  to  wysoki

blondyn, lat trzydzieści pięć, na gładko ogolonej twarzy
malowała  się  powaga,  spokój  i  pewność  siebie.  Gdy
wszedł, skinął lekko głową urzędnikom policji, po czym
stanął przed biurkiem i milcząco czekał.

Merville,  nie  podnosząc  oczu  z  nad  biurka  przy

którym  usiadł  obok  Vilièrsa,  studiował  protokół
poprzednich zeznań kapitana.

Wreszcie podniósł oczy na Drewsa.
— Wezwałem pana, by go jeszcze raz przesłuchać

— rzekł. — Czy ma mi pan coś do powiedzenia?

— Owszem, panie inspektorze — odparł Drews z

background image

godnością. — W pierwszym rzędzie to, że jako kapitan
lotnictwa angielskiego walczyłem w czasie wojny także
za  pańską  ojczyznę.  Nie  widzę  więc  przyczyny,  dla
której miałbym stać przed panem jak pozbawiony praw
skazaniec.

Inspektor zmieszał się:
—  Ależ  proszę,  niech  pan  siada  i  wybaczy  mi

przeoczenie.  Areszt  prewencyjny,  jaki  zastosowałem
wobec  pana  i  sekretarzy  zmarłego  barona,  był
koniecznością prawną. Nie wątpię, że dziś jeszcze będę
mógł z przyjemnością uchylić tę konieczność.

— Jestem do pana dyspozycji, panie inspektorze.
— A więc niech mi pan powie, jakie okoliczności

towarzyszyły temu fatalnemu odlotowi z Croydon?

—  Nie  było  nic  szczególnego,  inspektorze!  O

godzinie  dwunastej  w  południe  baron  van  Lövenstam
powiadomił  mnie,  by  aparat  był  gotów  do  startu  na
godzinę  piątą  po  południu.  Jako  cel  podróży  podał
Calais.  Drogę  Londyn  –  Calais  odbywałem  w  czasie
pięcioletniej służby u barona niezliczoną ilość razy. Pan
Lövenstam zjawił się na lotnisku Croydon na piętnaście
minut  przed  terminem  odlotu.  Był  bardzo  ożywiony,

background image

mimo  że,  jak  mówił  mi  sekretarz  Fowcett,  nie  odniósł
sukcesu  w  rozmowach,  które  przeprowadzał  w
Londynie. Gdy tylko wszystkie formalności związane z
odlotem  zostały  załatwione,  zajął  baron  miejsce  i  dał
znak do startu.

—  Chwileczkę,  panie  kapitanie!  Mister  Hodgson

zeznał,  iż  baron  van  Lövenstam  po  zajęciu  miejsca  w
samolocie  podszedł  do  drzwi,  owych  fatalnych  drzwi,
przez  które  wypadł,  i  oglądał  je  dokładnie.  Czy  nie
zauważył pan tego?

— Nie mogłem zauważyć, ponieważ siedziałem juz

wtedy  na  swym  miejscu.  Mógł  to  być  instynktowny
odruch człowieka, którego ma spotkać nieszczęście.

— Czy w czasie lotu oglądał się pan i widział, co

się działo w kabinie samolotu?

— Oglądałem się parę razy. Podróż odbywała się

w  wesołym  nastroju,  mimo  że  po  trzech  kwadransach
jazdy dostaliśmy się w zmienne prądy powietrzne, które
kołysały  nieco  aparatem.  Gdy  przelatywaliśmy  nad
ławicami Goodwins, obejrzałem się i widziałem barona,
jak siedząc na swym miejscu czytał książkę, jakiś lekki
romans  kryminalny.  Wiem,  że  lubiał  książki  tego  typu.

background image

Wtedy też widziałem go po raz ostatni. Po dwudziestu
minutach  uczułem,  że  przez  uchylone  okienko  ktoś
dotyka mych pleców. Obróciłem się. Hodgson wręczył
mi  kartkę  ze  słowami: Baron  Lövenstam  wpadł  w
morze.  Po  odebraniu  jej  zniżyłem  natychmiast  lot,
zbliżając się prawie do powierzchni morza.

—  Czy  sądził  pan,  że  będziecie  mogli  jeszcze

uratować barona?

—  Nic  podobnego!  Uczyniłem  to  raczej

instynktownie.  Baron  wypadł,  gdyśmy  byli  na
wysokości czterech tysięcy stóp, już sam pęd powietrza
musiał go zabić, nie mówiąc o zetknięciu z powierzchnią
wód! Wypadek ten był i jest dla mnie niepojęty.

—  Czy  miał  on  swe  precedensy  w  historii

lotnictwa?

—  Zdarzył  się  w  historii  lotnictwa,  jak  sądzę,  po

raz pierwszy!

— I mimo to się zdarzył!
Kapitan żachnął się:
—  Panie  inspektorze!  —  rzekł.  —  Skoro  baron

Lövenstam  wsiadł  do  aparatu  w  Croydon,  skoro  nie
wysiadł nigdzie „po drodze”, skoro wreszcie aparat bez

background image

niego lądował w Dunkierce, to cóż, u licha, mogło się
wydarzyć innego?

—  Zapewne  nic  innego,  kapitanie.  My,  urzędnicy

policji, 

przyzwyczajenia 

zadajemy 

czasem

podchwytliwe  pytania.  Dalsze  szczegóły  są  mi
wiadome!  —  inspektor  zadzwonił.  —  Może  pan
odejść, panie kapitanie!

Po  czym,  gdy  drzwi  się  zamknęły,  zwrócił  się  do

komisarza z wyrazem nudy na twarzy.

— To prosta sprawa, panie Vilièrs! Nie wiem po

co mnie tu wezwano!

—  Tak,  to  prosta  sprawa!  —  przywtórzył,  jak

echo  Vilièrs.  —  Trzeba  będzie  Fowcetta,  Hodgsona  i
Drewsa zwolnić dziś jeszcze, a akta przesłać sędziemu
śledczemu!  Nie  trzeba  przeszkadzać  młodemu
Lövenstamowi w objęciu dziedzictwa.

— I ja tak sądzę. Mam instrukcje specjalne w tej

sprawie.  Biedny  baron!  Parę  dni  temu  był  władcą
finansowym,  dziś  kąpie  się  z  rybami  w  kanale  La
Manche!

Inspektor ziewnął:
—  Nudno  tu  u  was!  wracam  dziś  wieczór  do

background image

Paryża.

Gdy  domawiał  tych  słów  zapukano  do  drzwi  trzy

razy.  W  drzwiach  na  wpół  uchylonych  ukazał  się
woźny.

— Czego tam?
—  Panie  inspektorze,  przybył  jakiś  pan.  Chce

mówić z panem.

— Kto to jest, w jakiej sprawie?
— Nie chce powiedzieć nazwiska, mówi że musi z

panem  inspektorem  pomówić  w  sprawie  barona  van
Lövenstama.

Urzędnicy  spojrzeli  po  sobie,  Vilièrs  ramionami

ruszył.

—  To  pewno  jakiś  wariat!  W  każdej  głośniejszej

sprawie zgłasza się szereg indywiduów, które rzekomo
mają  coś  do  zakomunikowania,  a  nic  w  rzeczy  samej
nie wiedzą!

Ale  woźny,  znać  wspomożony  kilkoma  frankami

przez nieznajomego, nie dał za wygraną:

—  Ten  pan  mówi,  że  pan  inspektor  całe  życie

będzie  żałował,  gdy  z  nim  nie  pomówi!  —  zapewnił
naiwnie.

background image

— Dobrze więc! Byle prędko i krótko!
Merville  i  Villièrs  z  pewnym  zaciekawieniem

skierowali wzrok na drzwi.

Jakoż  osobnik,  który  wszedł  przez  nie,  był

interesujący  już  samą  swą  powierzchownością.  Był  to
silny  brunet,  lat  średnich,  którego  kruczy  włos  siwieć
już  poczynał  na  skroniach.  Sępia  twarz  o  ostrych
wyrazistych  rysach  była  gładko  wygolona  i  nosiła  na
sobie,  jakby  przyrosły,  wyraz  znużenia  i  obojętności.
Wąskie  zaciśnięte  wargi  krzywiły  się  ironicznym
uśmiechem.  Kontrastem  twarzy  były  oczy  patrzące
bystro  i  ciekawie  na  świat.  W  lewym  oku  błyszczał
monokl.

Przybyły  ubrany  był  z  nieposzlakowaną,  nieco

sztywną  elegancją.  Kosztowna  szpilka  z  dużą  perłą
ozdabiała krawat.

Nieznajomy  ukłonił  się  i  utkwił  w  inspektorze

wzrok pełen przenikliwości. Widać było, że celowo nie
chce przemówić pierwszy.

—  Pan  chciał  się  widzieć  ze  mną!  —  przerwał

milczenie  inspektor.  —  Mój  czas  jest  bardzo
ograniczony! Czego pan sobie życzy?

background image

—  Przyszedłem  się  dowiedzieć,  w  jakim  stadium

znajduje  się  śledztwo  w  sprawie  barona  van
Lövenstama?

Inspektor cofnął się o krok.
— Co? I z takim pytaniem pan tu przychodzi i mnie

czas drogi zabiera?

— Mój czas jest równie drogi, o ile nie droższy! Za

jednym mym słowem znalazłby pan dla mnie tyle czasu,
ile bym tylko zechciał!

Obaj urzędnicy oniemieli.
Vilièrs  zaczął  szarpać  małego  wąsika.  Niezbyt

lubiał Merville’a, z którym często stykał się służbowo i
bawiła  go  ta  scena.  Inspektor,  przeciwnie,  popadał  w
coraz większą irytację.

— Panie, cóż to za żarty?
—  Powtarzam,  iż  mówię  to  zupełnie  poważnie.

Chcę  wiedzieć,  jaki  obrót  wzięło  śledztwo  w  sprawie
okoliczności zgonu  —  nieznajomy  podkreślił  to  słowo
— barona van Lövenstama.

—  Aha,  pan  jest  z  prasy,  mój  panie  i  użył  pan

podstępu, by dostać się do mnie! Nic z tego! Wywiadu
nie dam! Komunikat o zamknięciu śledztwa w sprawie

background image

Lövenstama  oddany  zostanie  do  prasy  we  właściwym
czasie.

— Co słyszę, zamykacie śledztwo? I to robi policja

francuska, o której miałem tak dobre wyobrażenie?   

Inspektor rozgniewał się nie na żarty:
— Mój panie, proszę się nie zapominać! Jest pan

w gabinecie inspektora policji i ośmiela się pan obrażać
ją. Proszę mi podać swoje nazwisko!

— Teraz, gdy wiem, w jakim stanie jest śledztwo

zrobię  to  niezawodnie,  inspektorze  odparł  nieznajomy
słodkim  głosem.  —  Jestem  Jerzy  Mac  Grady,
zamieszkały stale na Regent Street 185 w Londynie!

Gdyby  piorun  z  jasnego  nieba  padł  między

inspektora  i  komisarza,  gdyby  zjawił  się  przed  nimi
zdrów  i  cały  baron  Alfred  van  Lövenstam  –  nie
uczyniłoby  to  na  obu  urzędnikach  policji  większego
wrażenia. Dwa okrzyki zlały się w jeden:

— Mac Grady z Londynu?
— Tak, we własnej osobie!
—  Mac  Grady,  sławny  detektyw  angielski,  ten

który wykrył tajemnicę pól diamentowych!

—  Tak,  ten  sam!  I  ten  sam,  który  zniweczył

background image

zamach 

Ku-Klux-Klanu 

na 

demokratycznego

kandydata  na  prezydenta  Stanów  Zjednoczonych Ala
Smitha.

—  Co  pan  tu  robi  w  Calais?  Niech  pan  nam

pozwoli uścisnąć rękę, kolego!

— Co robię w Calais? Przyjechałem z Dunkierki,

gdzie na słodkim far niente doszła mnie wieść o zgonie
—  detektyw  znów  podkreślił  to  słowo  —  barona
Lövenstama.

— Ale czemuż pan nam nie powiedział zaraz z kim

mamy do czynienia?

Detektyw wypuścił monokl z oka.
—  Chciałem  wpierw  wiedzieć,  czy  nie  przybyłem

za  późno!  Jakoż  przybyłem  w  sam  czas,  by  was
uchronić, panowie, od niesłychanego głupstwa.

I nie zważając na zdziwione i skonsternowane miny

funkcjonariuszów policji, okrągłym ruchem wskazał im
fotele, jakby byli gośćmi w jego domu.

background image

 

Rozdział IV

w którym inspektor Merville i Vilièrs dziwią się w

dalszym ciągu

 
—  Przyznaję  moi  panowie  —  zaczął  Mac  Grady,

gdy  funkcjonariusze  policji  spełnili  jego  życzenie  —  iż
zjawiłem  się  tu  dość  niespodziewanie  i  dość  dziwnie
zaczęliśmy  naszą  znajomość.  Pan,  panie  inspektorze,
był  zdaje  się  prawie  gotów  wyrzucić  mnie  przez
woźnego  za  drzwi.  Cóż  robić,  mam  czasem  dziwny
sposób  przystępowania  do  spraw.  Ale  winien  wam
jestem małe wyjaśnienie.

—  Wiadomość  o  „zgonie”  barona  Lövenstama

zastała  mnie  w  Dunkierce,  gdzie  bawiłem  na  letnich
wywczasach. 

Jak 

wiadomo 

panom, 

jestem

detektywem-amatorem,  zainteresowałem  się  więc  tą
sprawą.  Nie  miałem  początkowo  najmniejszego
zamiaru  przybywać  tutaj.  Ale,  gdy  ujrzałem,  że
usiłowania  panów  idą  w  fałszywym  kierunku,  gdy
dokładne  przestudiowanie  prasy  przekonało  mnie,  że
śledztwo  toczy  się  po  najfałszywszych  torach  –

background image

postanowiłem przybyć tu i podzielić się z panami moimi
spostrzeżeniami, bez względu na to, czy panowie uznają
moje tezy, czy nie. Jak widzę, przybyłem na czas!

— Więc, przypuszcza pan, że sprawa jest bardziej

zawiła, niż wygląda na pozór?

— Jestem tego pewny, panie inspektorze! Sprawy

proste i jasne nie wzbudzają mojego zainteresowania.

— Więc baron van Lövenstam?
—  Nie  uprzedzajmy  tego,  co  powiemy  we

właściwym czasie, panie kochany! Cenię bardzo policję
francuską,  ale  ma  ona  czasem  przestarzałą  metodę
pracy.  Ja  wobec  każdego  wypadku  niejasnego
postępuję  tak,  że  bez  uprzedzenia  rozważam  wszelkie
możliwe ewentualności i wybieram potem z nich tę, za
którą  przemawia  najwięcej  okoliczności.  Inna  metoda
na  błędne  często  prowadzi  tory!  A  więc  w  sprawie
barona  Alfreda  van  Lövenstama  widzę  cztery
ewentualności...

Mac  Grady  przerwał,  wyjął  papierośnicę  i

podsunął  ją  Vilièrsowi  i  Merville’owi.  Zwolna  zapalił
zapałkę  i  zapalał  od  niej  papierosy  tak,  jakby  to  była
najważniejsza czynność w życiu. Wyraz nudy znikł mu z

background image

twarzy, oczy zabłysły mu ogniem.

—  Cztery  ewentualności,  moi  panowie,  zbrodnię,

wypadek, samobójstwo i... mistyfikację!

— Mistyfikację!...
—  Tak,  panie  komisarzu!  Ale  trzymajmy  się  tej

kolejności!  Czy,  zdaniem  pana,  na  baronie  van
Lövenstamie mógł ktoś popełnić zbrodnię morderstwa?

— Moim zdaniem – nie!
— Co obala tę tezę?
—  To,  że  nikomu  na  świecie  nie  mogło  w  tych

okolicznościach  zależeć  na  śmierci  Lövenstama.  Trust
Delaneya  wierzył,  iż  zwyczajną  drogą  konkurencji
zniszczy  przeciwnika,  nie  ma  zresztą  na  kierowniczych
stanowiskach  trustu  ludzi,  którzy  by  walczyli  tymi
metodami. gdyby nawet przypuścić, iż trust ów chciałby
był  usunąć  Lövenstama  z  listy  żyjących,  w  tych
warunkach  było  to  niemożliwe.  Bankier  odbywał
podróż  z  dwoma  sekretarzami  oddanymi  mu
całkowicie.  Ludzie  ci  służyli  mu  od  lat,  Lövenstam
opłacał  ich  jak  Krezus,  obdarowywał  ich  willami  i
luksusowymi  autami.  W  dwudziestym  wieku  nikt  nie
zabija kury niosącej złote jaja. A więc hipoteza zbrodni

background image

upada.  Idźmy  dalej.  Wypadek!  Po  tej  linii  biegnie
śledztwo panów! Otóż ja odrzucam i tę ewentualność,
łącząc z tym ściśle możliwość samobójstwa!

—  Ależ  możliwość  samobójstwa  była  przez  nas

poważnie rozważana!

— Faktycznie!? Przemawia za nią to, że jak mówią

wtajemniczeni,  podróż  barona  do  Londynu  skończyła
się fiaskiem jego zamierzeń. Gdy jednak przyjmiemy, że
niemożliwy  był  wypadek,  uznamy  tym  samem,  że
również niemożliwe było samobójstwo!

— Nie rozumiem!
— Zaraz pan zrozumie! Mylimy się, skoro sądzimy,

że baron wypadł lub wyskoczył z lecącego nad wodami
kanału  aeroplanu,  bowiem,  aby  to  się  stało,  drzwi
aeroplanu musiałyby zostać otwarte!

—  Baron  otworzył  więc  te  drzwi  naumyślnie  albo

przypadkiem!

— Otóż nie! W każdym razie nie otworzył ich sam,

bowiem nie jest w mocy żadnego człowieka otworzyć
samemu  drzwi  samolotu  w  locie!  Specjalnie  drzwi
samolotu typu Fokker.

— ?? ...

background image

— Nie można drzwi otworzyć, bowiem siła wiatru

napierająca na nie od zewnątrz przewyższa siłę jednego
człowieka!

— A jeżeli się pan myli, Mac Grady?
— Najprostsza rzecz – po ukończeniu tej rozmowy

udamy 

się 

na 

lotnisko 

stwierdzimy 

to

eksperymentalnie.

— I wtedy...
— Wtedy zostanie czwarta ewentualność!

background image

 

Rozdział V

w którym Mac Grady rozważa tę czwartą

ewentualność

 
Nastało  chwilowe  milczenie,  żelazny  tok  myśli

słynnego  detektywa,  logika  nie  znosząca  sprzeciwów
pokonały  jego  słuchaczów.  Równocześnie  jednak
ogarnął  ich  żal,  iż  ten  gość  niespodziewany  obraca  w
pył ich pięciodniową pracę.

Mac Grady ujrzał tę konsternację swych słuchaczy

i  jak  dobry  aktor,  umilkł  na  chwilę,  by  tym  większe
następnie osiągnąć wrażenie.
Wreszcie podjął dalej swe wywody:

—  Tą  czwartą  ewentualnością  jest  mistyfikacja.

Czy  nie  przyszło  panu  na  myśl,  mój  inspektorze,  że
baronowi  van  Lövenstamowi  w  sytuacji,  jaka  się
wytworzyła  w  jego  interesach,  mogło  zależeć  na  tym,
by  zniknąć  na  czas  pewien,  co  więcej,  by  wpoić  w
świat  cały  przekonanie,  iż  padł  ofiarą  wypadku!  Nie
wchodzę  w  to,  jakie  do  tego  skłoniły  go  przyczyny,
przyjmuję, że one istniały. Starajmy się teraz ustalić, jak

background image

mógł  to  baron  uczynić,  by  stworzyć  pozór  swej
śmierci?  Cóż  zeznają  sekretarze  Lövenstama,  a
szczególnie pilot?

—  Kapitan  Drews  twierdzi,  że  wystartował  z

Croydon z van Lövenstamem, że nie lądował nigdzie po
drodze i bez barona przybył do Dunkierki!

—  Ślicznie!  My  musimy  przyjąć,  że  istniały  trzy

sposoby,  których  mógł  użyć  Lövenstam  do
zrealizowania  swego  planu. Albo  w  ogóle  z  Croydon
nie  wystartował,  albo  wylądował,  gdzieś  po  drodze,
albo też przy wylądowaniu w Dunkierce zdołał wysiąść
niespostrzeżenie  i  ukryć  się  dobrze.  Na  sprycie  nie
brakło temu spekulantowi!

—  W  tych  jednak  trzech  wypadkach  sekretarze  i

Drews musieliby być wtajemniczeni w tę awanturę.

—  Oczywiście!  Lövenstam  był  dość  bogaty,  by

móc kupić milczenie trzech ludzi!

—  Dwu  ludzi,  mister  Mac  Grady  —  ozwał  się

milczący dotąd Vilièrs.

— Dlaczegóż to dwu, panie komisarzu?
—  Bo  o  ile  wnoszę  z  krótkiej  znajomości  z

kapitanem Drewsem, nie należy on do ludzi, których by

background image

można było przekupić!

— Jestem skłonny w to wierzyć, komisarzu!
— Drews zaś twierdzi, że widział barona w kabinie

jeszcze,  gdy  aparat  przelatywał  nad  ławicami
Goodwins.  Lövenstam  wsiadł  więc  w  Croydon  do
samolotu!

—  A  więc  zaalarmowano  Drewsa  fałszywie  o    

wypadku,  podczas,  gdy  van  Lövenstam  ukryty  był  w
toalecie i opuścił samolot na plaży w Dunkierce.

—  I  to  nie!  Mam  tu,  mister  Grady,  zeznania  dwu

żołnierzy,  którzy  pierwsi  podbiegli  do  samolotu,  gdy
lądował  na  plaży  w  Dunkierce.  W  samolocie  prócz
pilota było tylko dwu ludzi, Mister Hodgson i Fowcett.
Potem  zaś  zbiegli  się  tłumnie  plażujący  i  przybyły
natychmiast władze.

— Więc samolot lądował w drodze! — ozwał się

Vilièrs.

— I to nie, panie komisarzu — rzekł detektyw —

wszak  wyszliśmy  z  założenia,  że  zeznania  kapitana
Drewsa  są  prawdziwe,  że  możemy  go  traktować  jak
dżentelmena!

— A więc?

background image

Inspektor  i  komisarz  zamilkli.  Grady  bawił  się

najwyraźniej ich zakłopotaniem.

—  Van  Lövenstam  nie  mógł  się,  u  diabła,

zdematerializować!

— Ani włożyć czapki niewidki!
— Ani wylecieć z aeroplanu na latającym dywanie

z bajek z tysiąca jednej nocy!

Grady uśmiechnął się:
— A jednak musiał wylecieć na takim dywanie.
Brwi inspektora ściągnęły się namysłem.
Naraz zerwał się jak oparzony:
— Spadochron! — zawołał — spadochron!
—  Spadochron!  Brawo,  inspektorze!  Otóż

jesteśmy  u  kresu  mego  rozumowania.  Van  Lövenstam
żyje, a mógł opuścić samolot tylko spadochronem i tak
go opuścił!

—  Tylko,  ze  samolot  Lövenstama  nie  miał

spadochronu — ozwał się szyderczo Vilièrs

— Zgoda i na to, komisarzu. Ale czyż tak trudno

było mu przemycić go do samolotu?

— I opuścił samolot przez te drzwi, które zdaniem

pana są nie do otworzenia!

background image

—  Oczywiście.  Nie  może  ich  otworzyć  jeden

człowiek, ale panowie Fowcet i Hodgson potrafili tego
dokonać wspólnymi siłami i siłami bankiera.

— Więc van Lövenstam żyje, detektywie!
— Jestem o tym przekonany.
— I pan go chce znaleźć?
— Chcę i znajdę przy waszej pomocy, panowie!
Inspektor  wstał  i  przemierzył  kilkakrotnie  gabinet

zdenerwowanym krokiem. Następnie stanął przed Mac
Gradym.

— Przekonał mnie pan zupełnie, panie Mac Grady!

Nie pozostawałoby nic innego do zrobienia, jak idąc za
tokiem pańskiego rozumowania, rozpocząć śledztwo na
nowo.  Powinienem  zatrzymać  nadal  w  areszcie
śledczym  towarzyszów  ostatniej  podróży  barona  van
Lövenstama. Powinienem to zrobić, ale będę z panem
szczery, nie zrobię tego, mister Grady!...

—  Na  twarzy  Grady’ego  odbiło  się  niesłychane

zdumienie.

— Nie uczyni pan tego! Dlaczego?
— Bo nie mogę tego uczynić. Niech pan zrozumie!

Wypadek czy też to rzadkie oszustwo zdarzyło się nad

background image

wodami kanału La Manche, poza strefą graniczną wód
angielskich,  przed  strefą  francuską!  Zdarzyło  się  na
morzu, które jest wolne, gdzie – rzecz paradoksalna –
nie  sięga  ani  angielska,  ani  francuska  sprawiedliwość!
Nie mamy więc poniekąd prawa prowadzenia śledztwa
w  tej  sprawie.  Ale  istnieje  ważniejsza  przeszkoda!
Baron Lövenstam miał sposobność oddać swego czasu
parę  usług  szlachetnych  rządowi  francuskiemu.  Rząd
nasz,  wdzięczny  mu  za  to,  nie  chce  czynić  trudności
jego  rodzinie  w  uporządkowaniu  interesów  koncernu.
A  do  uporządkowania  ich  potrzebne  jest  świadectwo
zgonu  barona Alfreda  Lövenstama,  o  którego  śmierci
przekonana jest rodzina! Mam odpowiednie instrukcje
od  mego  rządu.  Dziś  kończę  śledztwo,  zwalniam
Drewsa,  Fowcetta  i  Hodgsona.  Rodzina  van
Lövenstama dostanie żądany dokument!

— A skoro Lövenstam wypłynie po jakimś czasie?
— Skoro Lövenstam da przypadkowy czy umyślny

znak życia, będzie uważany za człowieka, który obraził
prawo  francuskie.  Wtedy  ja  podpiszę  natychmiast
nakaz  aresztowania  i  wznowię  śledztwo!  Co  więcej,
ilekroć  zażąda  pan  kogokolwiek  z  moich  agentów  do

background image

swej  dyspozycji  –  będzie  pan  go  miał!  Czy  pan
zadowolony?

Mac Grady wstał:
— Tak i dziękuję panu, inspektorze!
— Pan odchodzi?
—  Tak!  Czas  nagli.  Spieszę  na  lotnisko,  by

sprawdzić,  czy  jeden  człowiek  może  otworzyć  drzwi
samolotu, będącego w ruchu!

— Chwileczkę, mister Grady! Jedno pytanie!
— Słucham, inspektorze!
— W jakim celu miałby van Lövenstam symulować

swą śmierć?

— Sam nie wiem tego dokładnie! Możliwości jest

wiele! Sądzę, że dni najbliższe, może najbliższe chwile,
zdradzą nam tę tajemnicę!

background image

 

Rozdział VI

w którym zjawia się Cola Flips i co z tego wynikło

 
Słynny  detektyw  wymieniwszy  energiczny  uścisk

dłoni  z  inspektorem  Merville’em  i  komisarzem
Vilièrsem,  skierował  właśnie  swe  kroki  ku  drzwiom
gabinetu,  gdy  te  otworzyły  się  nagle  i  bez  zapowiedzi.
Wpadł  przez  nie  –  bo  nie  można  było  tego  nazwać
wejściem – młody, dwudziestoparoletni człowiek.

Ubrany  był  w  sportowe  ubranie,  w  jednym  ręku

trzymał  czapkę  cyklistówkę,  w  drugiej  ręce  bilet
wizytowy.  Pod  rozwichrzoną  blond  czupryną,
opadającą  niesfornie  na  czoło,  śmiały  się  niebieskie
oczy.

Jednym  rzutem  tych  oczu  objął  Mac  Grady’ego,

Merville’a i komisarza. Skłonił się im nisko.

— Jestem Flips! — przedstawił się. — Cola Flips

do usług! Czy mogę mówić z panem inspektorem?

Przybyły ubawił Grady’ego sposobem zachowania

się. Wskazał mu ręką inspektora.

— Oto on!

background image

—  A,  to  pan  jest  inspektorem  Merville’em!  —

zawołał przybyły. Jestem Flips, Cola Flips! Ale prawda
— dodał, widząc ponurą twarz urzędnika policji — pan
nie wie kim jest Cola Flips. Jestem agentem wielkiego
towarzystwa  ubezpieczeniowego Sociedad  Universal
Americana de Seguros. Oto mój bilet wizytowy!

—  Pan  się  źle  wybrał,  panie  Flips!  Nie  mam

zamiaru  ubezpieczać  się  na  życie!  Niech  nam  pan  nie
zabiera czasu!

—  Ha!  Myśli  pan  zapewne,  że  jestem  agentem

ubezpieczeniowym!  Nieporozumienie!  Jestem  agentem
śledczym,  prywatnym  detektywem  mej  firmy  i
przybywam do pana w sprawie...

Flips sięgnął do kieszeni.
—  Oto  moje  pełnomocnictwa.  Ach!  nie,

przepraszam,  to  list  od  mej  narzeczonej.  Oto
pełnomocnictwo! Przybywam z naszej filii w Marsylii w
sprawie  zleconej  nam  przez  centralę  w  Buenos Aires.
Baron Lövenstam...

Mac Grady, który znudzony paplaniną przybyłego

otwierał  drzwi,  by  opuścić  gabinet,  zamknął  je  naraz
gwałtownie.

background image

— Co pan powiedział? — zawołał.
—  Mówię  —  odparł  Flips  zdziwiony  nieco

poruszeniem  nieznanego  mu  człowieka  —  mówię,  że
firma  moja,  nie  wierząc  w  śmierć  barona Alfreda  van
Lövenstama,  wydelegowała  mnie,  bym  przeprowadził
badanie w tej sprawie.

Inspektor i Grady zamienili z sobą spojrzenia.
—  Cóż  firmie Sociedad  Universal  Americana  de

Seguros zależeć może na tym, czy baron umarł, czy nie?

—  Chodzi  o  to,  iż  jeżeli  baron  nie  żyje,

towarzystwo  będzie  musiało  zapłacić  premię.  Ale  ja
wykryję  oszustwo  zamierzone  na  szkodę  firmy,
otrzymam nagrodę i będę się wtedy mógł ożenić z moją
Marjorie.

—  Do  diabła  z  pańskim  ożenkiem!  Mów  pan

wreszcie  do  rzeczy!  Więc  baron  van  Lövenstam  był
ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeniowym, które
pan wobec nas obecnie reprezentuje?

— Tak jest, był ubezpieczony na wypadek śmierci!
— Aaa! I pan wie zapewne na jaką sumę!
—  Oczywiście!  Baron  van  Lövenstam  był

ubezpieczony  na  życie  na  sumę  dwa  i  pół  miliona

background image

dolarów, z zastrzeżeniem, że skoro poniesie śmierć na
skutek  swej  lotniczej  manii Sociedad  Universal
Americana de Seguros wypłaci rodzinie jego podwójną
premię ubezpieczeniową!

— Pięć milionów dolarów!
— Pięć milionów!
— Teraz wiem wszystko! — wyszeptał Grady.
—  Mimo  to  —  rzekł  po  chwili  inspektor  —  nie

wiem, mister Flips, jaki jest cel pańskiej u mnie wizyty?

— Bardzo jasny, panie inspektorze! Śmierć barona

Lövenstama nastąpiła w tak dziwnych okolicznościach,
że  towarzystwo,  stojąc  wobec  ewentualności  wypłaty
premii pięciomilionowej, musi wpierw nabrać absolutnej
pewności, iż baron nie żyje.

Wydelegowano mnie w tym celu – dałem panu me

pełnomocnictwo  –  ja  zaś  zwracam  się  do  panów  z
chęcią współpracy i prośbą o pomoc!

— Więc pan wierzy, że baron żyje?
—  Uwierzę,  że  nie  żyje,  gdy  zobaczę  jego  trupa!

Baron żyje na pewno i ja zdemaskuję go.

Mac  Grady  stanął  z  boku  i  przysłuchiwał  się

rozmowie z uwagą.

background image

Merville przebiegł oczami pełnomocnictwo i zwrócił

je agentowi.

— Przykro mi bardzo, mój panie — rzekł twardo i

oschle  —  iż  zwróciłeś  się  pan  do  mnie  nadaremno!  Z
dochodzeń,  przeprowadzonych  najskrupulatniej  przez
policję francuską wynika ponad wszelką wątpliwość, iż
baron Alfred van Lövenstam poniósł śmierć tragiczną w
falach  kanału  La  Manche.  Pomocy  więc,  o  którą  pan
prosi,  nie  mogę  panu  udzielić  wobec  zupełnej  różnicy
zapatrywań!

—  Jak  to,  odmawia  mi  pan  pomocy?  —  wyjąkał

Flips zmieszany.

— Odmawiam! — odparł krótko Merville.
— Ale  ja  nie  odmawiam,  młodzieńcze!  —  ozwał

się głos za plecami Flipsa.

Ów obrócił się żywo:
—  O,  panie,  kto  pan  jesteś,  iż  ofiarujesz  mi  swą

pomoc?

— Jestem Mac Grady! Czy znasz to nazwisko?
— Mac Grady! Co za szczęście! Marjorie!...
—  Zostaw  Marjorie,  młodzieńcze!  Myślmy  teraz

tylko o baronie Lövenstamie!

background image

— Więc pan wierzy, iż on żyje?
— Czemuż by nie? — odparł z uśmiechem Grady.

— A gdyby nawet nie żył, wskrzesimy go, mister Flips!
Od tego jesteśmy młodzi!

I  skinąwszy  raz  jeszcze  Merville’owi  i  Viliersowi

opuścił wraz z Flipsem gabinet.

background image

 

Rozdział VII

w którym jesteśmy w Buenos Aires

 
Sociedad  Universal  Americana  de  Seguros,

którego  Cola  Flips  był  urzędnikiem,  należało  do
największych 

towarzystw 

ubezpieczeniowych 

w

Nowym  Świecie.  Siedzibą  jego  centrali  było  Buenos
Aires, stolica Argentyny.

Towarzystwo  znane  było  każdemu  mieszkańcowi

Ameryki  Południowej,  każdy  zaś  prawie  mieszkaniec
Buenos  Aires  mógł  był  wyliczyć  na  zapytanie,  jak
wielkim kapitałem rozporządza towarzystwo, jakie płaci
odsetki  od  wkładów.  Opowiedziałby  także,  jak
zawrotne 

sumy 

wydaje Sociedad  na  reklamy

wszelkiego  rodzaju,  iż  podejmuje  się  ono  najbardziej
ryzykownych ubezpieczeń, iż wreszcie nie ma sumy, na
którą by towarzystwo nie przyjęło ubezpieczenia.

A  przecież Sociedad  Universal  Americana  de

Seguros  nie  było  przed  pięciu  niespełna  laty  znane
nikomu. Nie było znane nikomu z tej prostej przyczyny,
że  nie  istniało  jeszcze.  Nie  dziwiło  to  jednak  nikogo.

background image

Argentyna,  jak  wszystkie  kraje  Południowej Ameryki,
jest  krajem  przyszłości.  Jak  po  deszczu  grzyby,
wyrastają  tam  miasta,  zabudowują  się  całe  prowincje,
rodzą się, bankrutują lub rozwijają milionowe interesy i
przedsięwzięcia.  Mrowisko  ludzkie  przewala  się  tam  i
tu przez Buenos Aires, szukając fortuny i złota.

Podobnie, 

jak 

wiele 

innych, 

poważnych

przedsiębiorstw,  które  zrodziły  się  w  amerykańskim
tempie, Sociedad,  bogate  i  potężne,  wyrosło  dnia
pewnego przed pięciu laty, początkowo niezauważone
przez nikogo.

A  powstało  wtedy,  gdy,  nie  wiadomo  skąd,

przybył do Buenos Aires obecny dyrektor towarzystwa
Leone Gomez de la Roca.

W Ameryce  Południowej  nie  pytają  się,  kto  skąd

przybywa, kto go rodził i czym był dawniej. Przeszłość
jest  jego  własnością.  Własnością  wyłączną.  Pytają
tylko, co kto potrafi. Takim człowiekiem, który potrafił
był Leone Gomez de la Roca, mężczyzna wówczas lat
czterdziestu  kilku,  o  czarnych,  krótko  przystrzyżonych
włosach,  dobrej  tuszy  i  niezmiernie  przenikliwych,
głęboko  pod  czarnymi  łukami  brwi  osadzonych,

background image

oczach.

Gomez  de  la  Roca  otwarcie  przyznawał  się  do

tego,  iż  do  Buenos Aires  przybył  z  pustymi  rękoma  i
tylko z ogromnym zasobem energii i sił życiowych.

W  krótkim  czasie  zdołał  wokół  siebie  zgromadzić

kilku  kapitalistów  średniej  miary,  którzy  zgodzili  się
włożyć  swe  pieniądze  pod  fundament  towarzystwa
ubezpieczeniowego,  które  miało  ubezpieczać  na  życie
na  dogodnych  warunkach  wszystkich,  począwszy  od
milionerów,  a  skończywszy  na  gauczach  i  zbieraczach
yerva  mate.  W  rekordowo  krótkim  przeciągu  czasu
towarzystwo  rozrosło  się  do  ogromnych  rozmiarów,  a
Gomez de la Roca, którego pracą się to stało, wyrósł w
Buenos Aires na znaną osobistość.

Wprawdzie  Gomez  prowadził  dziwny  tryb  życia,

zwykł  był  nagle  na  dłuższe  okresy  czasu  wyjeżdżać,
niespodziewanie  wracać,  ale  cóż  to  kogo  obchodziło,
skoro Sociedad  prosperowało  świetnie,  wolno  było
Gomezowi mieć swe własne osobiste sprawy i im sporo
czasu poświęcać. Dnia tego, a było to właśnie w końcu
lipca  roku,  w  którym  odbywa  się  nasze  opowiadanie,
centrala  zaalarmowana  była  depeszą,  iż  na  statku

background image

Flamandel  przybywa  z  Europy  dyrektor  Gomez  po
wielomiesięcznej nieobecności. Wiadomość ta wywarła
zarówno  na  wyższych  jak  i  niższych  urzędnikach
Sociedad  zrozumiałe  wrażenie,  jeżeli  weźmiemy  pod
uwagę,  iż  Gomez  w  stosunku  do  pracowników,  był
niezmiernie  surowy  i  bezwzględny,  choć  niewątpliwie
sprawiedliwy.  Przy  tym Sociedad  znajdowało  się  pod
wrażeniem 

tajemniczego 

zgonu 

barona 

van

Lövenstama, multimilionera europejskiego, który przed
trzema  laty  ubezpieczył  się  w  instytucji  na  warunkach
bardzo  dla  siebie  korzystnych,  na  ogromną  sumę
dwóch i pół miliona dolarów.

Lecz  tym  razem  Leone  Gomez  de  la  Roca  nie

dokonywał  –  jak  to  było  jego  zwyczajem  –  inspekcji
wszystkich  biur.  Natychmiast  po  przyjeździe  przebiegł
szybko parę sal, które go dzieliły od pokoju dyrektora,
nie odpowiadając na uniżone ukłony urzędników.

Kamerdyner,  gnąc  się  w  sztywnym  ukłonie,

otworzył mu drzwi gabinetu.

—  Buenos  días,  Miguel!  —  rzucił  przez  ramię

Gomez. — Czy pan Monteso jest?

—  Czeka  w  swym  gabinecie  na  przyjazd  pana

background image

dyrektora.

— Proś!...
Wezwany zjawił się natychmiast.
—  Witaj,  Vicente!  —  powitał  go  Gomez.  —

Spodziewałeś  się  mnie  później. Flamandel  zawinął  do
portu w rekordowym czasie. Co tu słychać?

— Todo muy bien!
— Nie tak znów bardzo! Co zarządziłeś w sprawie

van Lövenstama?

—  To,  co  się  zarządzić  dało.  Poleciłem  Coli

Flipsowi  zbadać  na  miejscu  sprawę.  Ten  ciekawy
chłopak  łączy  w  sobie  solidną  głupotę  z  wielkim
sprytem. Był wtedy właśnie przydzielony do oddziału w
Marsylii, mógł więc szybko znaleźć się na miejscu.

— Hm, tak! A co sądzisz o tej sprawie?
—  Sądzę,  że  warto  umrzeć,  by  zarobić  pięć

milionów dolarów.

— Tak sądzisz?
Gomez jął grzebać w szufladzie biurka, gdzie przed

wyjazdem schował był pudełko cygar.

— Sądzę, że musimy być bardzo ostrożni. Toż to o

sumę chodzi!

background image

—  Masz  rację!  Ale  ta  ostrożność  nic  nam  nie

pomoże!

— Dlaczego?
— Ponieważ Lövenstama uznały sądy francuskie za

zmarłego  i  zapewnie  w  najbliższym  czasie  rodzina
barona zażąda realizacji polisy.

— Odmówimy!
—  Czyś  oszalał?  Czy  myślisz,  że  będę  narażał

renomowaną instytucję na przegrany proces?

—  Nie!  Do  tego  czasu  sprawa  się  wyjaśni!  Cola

pisze mi w swym raporcie, iż dałby sobie głowę uciąć
za to, iż baron żyje! Współpracuje z nim przy tym ów
sławny  angielski  detektyw.  Zapomniałem,  jak  się
nazywa!

— Angielski detektyw?
—  Tak,  no  wiesz!  Ten,  który  ocalił  Smitha.  Tuż

mam! Mac Grady!

Cygaro,  które  właśnie  niósł  do  ust  Gomez,

wyślizgnęło mu się z palców i upadło na zielone sukno
biurka, obsypując je popiołem.

— ...Mac Grady?!...
Monteso skinął głową:

background image

—  Tak!  I  są  w  posiadaniu  ciekawego  dowodu.

Mianowicie, w dniu, w którym Lövenstam miał ponieść
śmierć  tragiczną,  było  to  3  lipca,  w  Dunkierce
zrealizowano  wieczór  czek  na  sto  tysięcy  franków  z
podpisem Lövenstama. I czy uwierzysz, jaka była data
wystawienia czeku.

— ?
— 3 lipca 1928!
Gdyby  Monteso  był,  mówiąc  te  słowa,

obserwował  twarz  Gomeza,  byłby  niewątpliwie
zauważył wyraz zdumienia, jakiego nabrały jego rysy.

— Tak, to ciekawe — rzekł. — Daj mi przeczytać

ten  raport!  Może  uda  nam  się  zaoszczędzić  te  pięć
milionów  dolarów.  W  każdym  razie  nawet,  gdyby
przyszło  do  wypłaty,  zrobilibyśmy  sobie  niezwykłą
reklamę. Pomyśl, wypłacamy olbrzymią premię, chociaż
wątpimy  o  śmierci  ubezpieczonego!  A  teraz  zostaw
mnie samego.

Gdy  Monteso  wyszedł,  Gomez  de  la  Roca  oparł

głowę  na  ręku  i  pogrążył  się  w  myślach.  Następnie
dobył  z  kieszeni  marynarki  portfel,  wydobył  z  niego
fotografię i oparłszy się wygodnie o wybity skórą fotel,

background image

utkwił w niej przenikliwy wzrok.

— ...No... tak!... — wyszeptał do siebie.
Wyraz smutku i powagi znikł mu z oczu, otrząsł się,

schował  szybko  fotografię,  jakby  wstydził  się  chwili
słabości. Nacisnął guzik dzwonka.

— Miguel!
— Słucham, panie!
— Poprosisz szefa wydziału buchalterów!...

background image

 

Rozdział VIII

w którym Mac Grady przyjmuje wizytę kobiety, w

czym jednak nie ma nic zdrożnego

 
Od tragicznego zaginięcia barona van Lövenstama

upłynęły  dwa  tygodnie.  Hałas,  jaki  wznieciła  śmierć
multimilionera  na  łamach  prasy  światowej,  zaczął
powoli przycichać.

Przyszły  inne,  świeże  zdarzenia,  przyszły  nowe

emocje,  tak  że  po  dwu  tygodniach  sprawa  ta  należała
już do przeszłości, której tylko echa ukazywały się od
czasu  do  czasu  w  postaci  krótkich  dziennikarskich
notatek.

Dwu  tylko  ludzi  było  bezwzględnie  przekonanych,

iż  sprawa  ta  nie  jest  skończona,  iż  epilog  jej,  epilog
głośny  i  sensacyjny  przyjdzie  dopiero  za  czas  pewien.
Tymi ludźmi byli Mac Grady i Cola Flips.

Obaj powrócili razem z Dunkierki do Paryża, który

postanowili  uczynić  ośrodkiem,  skąd  mieli  rozpocząć
poszukiwania i zamieszkali w hotelu des Ambassadeurs.
Obaj  przystąpili  do  śledztwa  z  całą  energią,  choć  z

background image

rozmaitych pobudek i rozmaitymi metodami.

Mac  Grady’ego  interesowała  ta  sprawa  sama  w

sobie,  dla  jej  tajemniczości  –  traktował  ją  jako
wakacyjną  rozrywkę,  która  w  pomyślnym  razie  mogła
dodać nowy liść do wieńca jego sławy.

Cola Flips bardziej materialistycznie zapatrywał się

na tę sprawę. Dla niego aresztowanie van Lövenstama
pod  zarzutem  usiłowania  dopuszczenia  się  oszustwa
wobec Sociedad  było  drogą  do  zdobycia  znacznej
nagrody, przez co uzyskałby możność poślubienia swej
ukochanej  Marjorie,  o  której  paplał,  ile  i  kiedy  tylko
mógł. Postanowili obaj, iż każdy z nich pracował będzie
według  swej  metody,  dzieląc  się  z  sobą  tylko
ważniejszymi wynikami.

Cola  Flips  nie  podzielał,  jak  się  wyrażał,

spadochronowej tezy swego kolegi, twierdził on, iż nie
gdzieindziej  jak  w  Dunkierce  zdołał  niepostrzeżenie
wysiąść  i  ukryć  się  van  Lövenstam,  toteż  po  paru
dniach pobytu w Paryżu udał się do Dunkierki, by, jak
mówił,  „węszyć”.  Ruchliwy  i  pełen  temperamentu,
charakterem  zupełnie  odrębny  od  Mac  Grady’ego  nie
mógł zrozumieć metody tego ostatniego.

background image

Grady  po  przyjeździe  do  Paryża  złożył  kolejno

wizyty wszystkim potentatom finansowym tego miasta i
odbył z nimi krótkie rozmowy. Prócz tego wysłał szereg
depesz,  z  których  treścią  nie  uznał  za  stosowne
zapoznać Flipsa. W odpowiedzi na te depesze odebrał
po dniach paru przesyłki, zawierające pliki papierów z
jakimiś wykazami.

Mac Grady, spokojny i zimny, dnie całe tracił nad

przeglądaniem tych wykazów, wypalając przy tej pracy
niesłychane ilości papierosów.

Raz  tylko,  wnet  po  przyjeździe  do  Paryża  z

Dunkierki, przerwała mu pracę niespodziewana wizyta.

Była to wizyta kobiety, kobiety młodej i pięknej.
Mac  Grady  po  powrocie  z  pocztowego  urzędu,

gdzie  znowu  nadawał  swe  depesze,  dowiedział  się  od
portiera, iż w hotelowym salonie czeka nań ona od dwu
godzin.

— To pan, to pan jest Mac Grady! — zawołała —

gdy się przedstawił. — Panie, niech mi pan powie, czy
on żyje ... czy to możliwe?

— Czy żyje? Kto? O kim pani mówi?
—  O  baronie!  o  Lövenstamie!  Pan  przecież  nie

background image

wierzy w śmierć jego.

Ręce  drżały  jej  ze  zdenerwowania,  w  pięknych

czarnych oczach zakręciły się łzy.

— Niechże pani siada i niech się pani uspokoi! Co

powoduje pani zainteresowanie losem barona?

—  A  prawda!  Pan  nie  zna  mnie,  mister  Grady!

Niech pan wybaczy, że panu przeszkadzam, ale jestem
tak nieszczęśliwa. Jestem.... byłam... przyjaciółką... van
Lövenstama! Pan słyszał może o Kelly Dorris, artystce
Moulin Rouge.

— Aa!  To  pani!  Więc  pani  nie  wierzy  w  śmierć

barona?

— Nie, nie, to niemożliwe! Alfred nie mógł umrzeć!

On żyje!...

Podniosła do ust chusteczkę i zaniosła się łkaniem.
— Niech mi pan wybaczy — mówiła łkając — ale

tak jestem nieszczęśliwa, iż przyszłam tu do pana, by z
ust choć jednego człowieka usłyszeć, iż Fred żyje, iż ta
oficjalna prawda o jego śmierci jest kłamstwem.

Mac Grady patrzał ze współczuciem na płaczącą.
—  Spokoju,  Miss  Dorris!  —  odparł  miękko.  —

Nie wiem jeszcze, gdzie jest baron, nie wiem, czy żyje,

background image

ale  to  mogę  powiedzieć,  iż  zgon  jego  jest  dla  mnie
rzeczą bardzo problematyczną! W każdym razie zrobię,
co  mogę,  aby  sprawę  wyświetlić  i  zbadać  do  końca.
Niech pani czeka cierpliwie!

— Czy mogę panu w czym pomóc?
Detektyw uśmiechnął się:
— W niczym, droga pani! A zresztą, skoro już pani

tu  przyszła,  niech  mi  pani  powie,  kiedy  widziała  pani
van Lövenstama po raz ostatni?

— Na tydzień przed tragedią!
— Czy nie mówił pani czegoś, co by mogło mieć

jakiś  związek  z  jego,  powiedzmy,  tajemniczym
zniknięciem.

— Nie, nie przypominam sobie! To jest tak, mówił,

iż może będzie musiał wyjechać na czas dłuższy.

— O, to ważny szczegół! Czy nie mówił, gdzie i po

co?

— Nie mówił ani słowa! W ogóle Fred... baron...

nie mówił ze mną nigdy o swych interesach.

—  To  dobrze!  To  mi  wystarczy.  Niech  mi  pani

jeszcze  poda  swój  adres.  Tak!  Doskonale!  Żegnam
panią, miss Dorris! Proszę być spokojną.

background image

Mac  Grady  wyprowadził  do  drzwi  artystkę,  po

czym  wrócił  do  pustego  salonu  i  jął  przemierzać  jego
przestrzeń dużymi krokami.

W  salonie  unosił  się  subtelny  zapach  kobiecych

perfum.

background image

 

Rozdział IX

w którym Cola Flips twierdzi, że szczęście mu sprzyja

 
Owego dnia Cola Flips zjawił się bardzo wcześnie

rano,  właśnie  gdy  Mac  Grady  zasiadał  do
przestudiowania nowej paczki papierów, którą dopiero
co  mu  doręczono.  Zwyczajem  swoim  Flips  wpadł  jak
bomba do pokoju znakomitego detektywa.

Przybył  wprost  z  pociągu  z  Dunkierki,  z  małą

torebką ręczną. W pośpiechu nie skorzystał widocznie
z  windy  i  po  trzy  schody  skacząc,  przebył  dwa  piętra
hotelu,  bowiem,  gdy  wszedł  do  pokoju,  był  tak
zdyszany, że przez czas dłuższy tchu nie mógł złapać.

—  Jestem  na  tropie!  —  wykrzyknął  wreszcie  bez

żadnych wstępów.

Detektyw podniósł głowę z nad biurka.
— Co?... — zapytał przeciągle.
—  Mówię,  że  jestem  na  tropie!  Lövenstam

wylądował  w  Dunkierce!  Pańska  hipoteza,  iż  opuścił
samolot na spadochronie, została pogrzebana.

— Czy możliwe?

background image

—  Tak!  —  ciągnął  zgorączkowany  Flips,  nie

zwracając uwagi na ironię Grady’ego. — I mam na to
niezbite dowody!

— Panie Grady, czy gdyby van Lövenstam dnia 3

lipca  nie  był  wylądował  w  Dunkierce,  mógłby  zostać
tego  wieczoru  zrealizowany  czek  z  jego  podpisem  na
sumę stu tysięcy franków?

Teraz Mac Grady zdziwił się na żarty.
— Czek z podpisem Lövenstama... z datą dnia, w

którym zaginął?

—  To  nieprawdopodobne,  a  jednak  tak  jest  —

mówił  dalej  Flips  z  tryumfalnym  błyskiem  w  oczach,
rzucając  się  na  kozetkę.  —  Proszę,  niech  pan
wysłucha!

—  Włóczyłem  się  po  tej  Dunkierce  przez  szereg

dni,  zasięgając  języka.  Nie  mogę  powiedzieć,  bym  to
czynił z powodzeniem. Za to prasa przynosiła z każdym
dniem  gorsze  dla  mnie  wieści,  że  śledztwo  w  sprawie
van  Lövenstama  zamknięto,  że  wydano  rodzinie
dokument  uznający  go  za  zmarłego  itd.  Wreszcie
zupełnie  już  zrezygnowany  postanowiłem  Dunkierkę
opuścić.

background image

Na dworcu kolejowym, przed kupieniem biletu do

Paryża, poszedłem do kantoru wymiany, który się tam
mieści,  by  zmienić  banknot  pięćdziesięciodolarowy.
Kasjer  siedzący  tam  okazał  się  rozmownym
człowiekiem.

—  A  —  rzekł,  biorąc  dolarowy  banknot  —

myślałem, że to znów czek Lövenstama.

—  Oczywiście  zainteresowało  mnie  to.  Czek  van

Lövenstama?  —  zapytałem  ot  tak  od  niechcenia.  —
Przecież człowiek ten dawno już nie żyje!

—  A  jednak  —  odparł  kasjer,  podnosząc  mój

banknot pod światło, by zbadać, czy nie jest fałszywy
—  jeden  czek  taki  zrealizowaliśmy  już  po  śmierci  van
Lövenstama, nie wiedząc oczywista, że on nie żyje!

— Pan żartuje ze mnie! — zawołałem.
— Ależ  nigdy  w  życiu!  Zaraz  opowiem  panu,  jak

to  było.  W  dniu  śmierci  van  Lövenstama,  było  to
trzeciego  lipca  –  nieprawdaż?  –  siedziałem,  jak  dziś
przy  tym  okienku.  Mogła  być  godzina,  powiedzmy,
siódma i pół, gdy do  okienka mego kantoru podszedł
jakiś  pan.  Wyglądał  na  lat  czterdzieści.  Podał  on  mi
czek  na  okaziciela,  podpisany  przez  barona.  Czek  był

background image

dobry! Czeki van Lövenstama były w ogóle dobre.

—  Na  jaką  sumę  opiewał  czek?  —  zapytałem,

tłumiąc oddech w piersi.

—  Na  sto  tysięcy  franków!  —  odparł,  wręczając

mi  moje  banknoty.  —  Data  i  podpis  były  wypisane
ręką  Lövenstama,  suma  natomiast  ręką  nieznajomego.
Gdybym był wiedział, iż w tym czasie Lövenstam kąpie
się w kanale La Manche, byłbym tego czeku in blanco
nigdy nie realizował, przeciwnie, oddał owego ptaszka
w  ręce  policji.  Ale  ja  nie  wiedziałem  wówczas  o
niczym!  I  drab  dostał  swe  pieniądze!  W  pół  godziny
potem  dowiedziałem  się,  iż  w  Dunkierce  lądował
samolot  Lövenstama,  przynosząc  wieść  o  tragicznym
wypadku milionera.

— I cóż zrobił pan wtedy?
—  Poszedłem  na  drugi  dzień  z  tym  czekiem  do

pana Vilièrsa.

— A Vilièrs?...
—  Schował  czek  do  akt  sprawy,  wystawił  mi  na

niego  pokwitowanie  i  kazał  mi,  bym  cicho  siedział,
bowiem sprawa nie jest jasna, ja zaś dałem się nabrać!
Bóg wie, kiedy odzyskam moje pieniądze!

background image

— Hm, to dziwne! — powiedziałem. — A nie wie

pan, co się stało z owym jegomościem?

— Owszem! Jak pan widzi kasy biletowe drugiej i

pierwszej klasy są vis a vis mego kantoru. Nieznajomy
po zrealizowaniu czeku podszedł do kasy biletowej...

W  tej  chwili  podeszło  parę  osób  do  okienka

kantoru i musiałem pożegnać gadatliwego urzędnika.

Cola  Flips  przerwał  opowiadanie  i  dość

niedyskretnie spojrzał w papiery leżące przed Gradym.
Dostrzegł,  iż  były  to  okrętowe  listy  pasażerów
holenderskiej linii Cunard.

—  Cóż  zrobił  pan  dalej?  —  zapytał  go  Mac

Grady.

— To, co na moim miejscu zrobiłby każdy z nas.

Poszedłem  do  kas  biletowych,  po  krótkim  szukaniu
odnalazłem kasjera, który dnia krytycznego sprzedawał
bilety przy okienku drugiej klasy.

Przedstawiłem  się  mu,  kto  jestem,  i  po  dłuższej

rozmowie wiedziałem już to, czego chciałem.

Kasjer ten objął służbę o godzinie szóstej wieczór,

a  dnia  tego  pasażerów  było  mało.  Zdołał  sobie
przypomnieć, iż w dniu 3 lipca człowiek pewien, który

background image

przedtem  załatwiał  coś  w  kantorze  wymiany,  kupił  u
niego  bilet  na  pociąg  pospieszny  do  Paryża.
Nieznajomy  denerwował  się  i  naglił,  by  wydano  mu
prędzej  resztę,  bowiem  do  odejścia  ekspresu  do
Paryża było zaledwie parę minut.

—  O  której  odchodzi  ów  pospieszny  do  Paryża?

— zapytał Grady, zdradzając pewne zaniepokojenie.

— O siódmej pięćdziesiąt wieczór! Idzie on przez

Calais!

—  Aeroplan  Lövenstama  przybył  na  plażę

Dunkierki  o  godzinie  siódmej  trzydzieści!  Biorąc  rzecz
teoretycznie mógł pan Lövenstam zdążyć autem z plaży
na  dworzec,  podjąć  pieniądze  i  kupić  bilet  w
dwudziestu minutach. A jednak to nie był Lóvenstam!

— Twierdzę, że był to Lövenstam. Rysopis, który

podał  mi  urzędnik  kolejowy,  zgadzał  się  w  zasadzie  z
rysopisem van Lövenstama!

—  Nawet,  gdyby  tak  było,  mylisz  się,  mój

chłopcze!

— Mylę się?
—  Najwyraźniej  w  świecie.  Gdyby  bowiem

Lövenstam sam swój czek realizował, wtedy i suma, na

background image

którą czek był wystawiony, byłaby wypisana jego ręką!
Tymczasem,  z  tego,  co  mówisz,  wynika,  że  było
inaczej!...

Ta  prosta  uwaga  zbiła  Flipsa  z  tropu.  Nie  należał

jednak do ludzi, którzy by szybko tracili głowę.

— Ma pan rację w tym, co pan mówi! — rzekł. —

Ale  mógł  również  Lövenstam  naumyślnie  taki  czek
puścić  w  obieg,  by  tym  bardziej  zmylić  ślady.  Jeżeli
człowiek  realizujący  czek  wieczór  dnia  trzeciego  lipca
nie był Lövenstamem, to kim był u licha?

—  Tego  i  ja  nie  wiem  i  przyznaję,  że  sprawa  się

wikła. Zgodzisz się jednak ze mną, że chcąc zniknąć w
ten  sposób  baron  byłby  wcześniej  przygotował  sobie
potrzebną  sumę  gotówki,  a  nie  zmieniałby  czeku  na
marne  sto  tysięcy  franków!  Nasuwa  się  więc  pytanie,
kto posiadał czek z podpisem milionera in blanco i jak
go  mógł  w  ogóle  posiadać,  skoro  baron  w  dniach
drugim  i  trzecim  lipca  bawił  w  Londynie.  Jedno  jest
możliwe,  że  baron  dał  czek  komuś  wcześniej,
wstawiając  datę  trzeciego  lipca!  Ten  ktoś  zmieniający
czek  mógł  sam  nie  mieć  pojęcia,  iż  bankier  już  „nie
żyje”.

background image

Nastała chwila milczenia. Przerwał ją Flips:
—  I  cóż,  mister  Grady,  do  czego  doprowadziła

pana  pańska  metoda  odnalezienia  barona  przez
siedzenie w fotelu?

—  Wierzaj  mi,  Flips,  do  bardzo  ciekawych

wyników!  Jeszcze  jednak  za  wcześnie,  by  o  nich
mówić.  Mam  wrażenie,  że  wiem  już,  gdzie  jest  van
Lövenstam obecnie. Brak mi jeszcze kilku ogniw, ale je
znajdę, Cóż jednak ty zamyślasz czynić?

— Pracować nadal według swej metody!
— To znaczy?...
— Odnaleźć w Paryżu ślad owego nieznajomego.

Stwierdzić następnie jego identyczność i śledzić go tak
długo, póki się nie przekonam, jak wyglądała naprawdę
sprawa z tym czekiem.

— I jakże znajdzie go pan w Paryżu!?
— Sam jeszcze nie wiem w tej chwili. Możliwe, że

obecnie w Paryżu już go nie ma! Nie ustanę jednak w
wysiłkach,  póki  nie  odnajdę  tropu!  Człowiek  nie  jest
szpilką, którą trudno znaleźć w stogu siana!

— A więc powodzenia, Flips! Pamiętaj tylko, co ci

powiem. Zdaniem moim van Lövenstam znajduje się w

background image

miejscu  bezpiecznym  i  wpadnie  w  nasze  ręce  dopiero
wtedy, gdy sam tego zechce!

background image

 

Rozdział X

w którym Flips poszukuje igły w stogu siana

 
Biały lipcowy żar słoneczny pastwił się nad ulicami i

placami  Paryża.  Olbrzymie  miasto  opustoszało,  kto
mógł  wynosił  się  z  zaduchu  stolicy,  by  spędzić  parę
tygodni  na  letnich  wywczasach.  Bogaci  jechali  do
modnych  kąpielisk  nadmorskich,  na  plaże  Biarritz  i
Deauville,  ubożsi  podążali  na  wieś  i  w  podmiejskie
okolice,  uciekając  przed  nielitosnym  skwarem.  Paryż
opustoszał.

Jednego z takich gorących dni lipcowych przez Rue

de  Clichy  wlókł  się  umęczony  śmiertelnie,  w
przekrzywionym, przepoconym kołnierzyku, bohaterski
Cola  Flips.  Wszystkimi  porami  skóry  wypacał
niesłychaną  ilość  chłodników  i  lemoniad,  w  których
daremnie szukał orzeźwienia.

Już od dni czterech poszukiwał Flips swoją metodą

–  jak  mówił  –  nieznajomego,  który  dnia  3  lipca
zrealizował w kantorze wymiany na dworcu kolejowym
w  Dunkierce  czek  z  podpisem  barona  Lövenstama  na

background image

sto tysięcy franków. Niejasne jakieś przeczucie mówiło
mu,  iż  nieznajomy  ten  może  mu  dać  klucz  do
rozwiązania zagadki zaginięcia multimilionera. Któż wie,
być  może,  że  nieznajomym  tym  okaże  się  sam  baron
van Lövenstam, a wtedy...

Rozumowania  Flipsa  w  tym  miejscu  przyjmowały

zawsze  jeden  określony  kierunek.  Wtedy  ożeni  się  z
Marjorie,  podejmie  bowiem  premię,  jaką  wypłacało
Sociedad  Universal  Americana  de  Seguros  agentom,
którzy wpadli na trop oszustwa ubezpieczeniowego.

Tymczasem rezultaty – niestety! – były żadne!
Flips mimo roztrzepania i gadatliwości nie był wcale

frycem  w  swoim  zawodzie.  Przystąpił  więc  do  pracy
sumiennie  i  z  namysłem.  Najpierw  postarał  się  o  spis
wszystkich  hoteli  paryskich  i  uzbrojony  weń
przedsięwziął  wędrówkę  po  hotelach,  rozpoczynając
od  najelegantszych  i  najbardziej  luksusowych.
Wszędzie  przedstawiał  się  jako  reprezentant  wielkiej
firmy  handlowej,  który  w  celach  propagandowych
artykułu,  który  polecał,  prosił  o  pozwolenie  mu
przejrzenia  listy  gości,  popierając  swą  prośbę  monetą
wsuniętą portierowi. To odnosiło skutek.

background image

Flips jednak nie interesował się zupełnie listą gości,

którzy w ostatnich dniach przybyli do hotelu, lecz badał
skrupulatnie listę przybyłych do hotelu w dniu 4 lipca w
godzinach  rannych  i  przedpołudniowych.  Sądził,  że
zauważy w listach gości fikcyjne nazwisko pisane ręką
barona  Lövenstama,  o  którego  autograf  wcześniej  się
postarał. Zawiódł się jednak srodze.

Wtedy,  biorąc  pod  uwagę  drugą  ewentualność,  iż

nieznajomy  nie  był  van  Lövenstamem,  zapisywał
skrzętnie nazwiska gości, którzy w dniu 4 lipca przybyli
z Dunkierki lub Calais, starając się następnie zasięgnąć
bliższych szczegółów o tych osobach.

Była  to  syzyfowa  praca,  wymagająca  dłuższego

czasu i dość kosztowna wobec napiwków, które musiał
tu  i  tam  rozdzielać.  Toteż  po  paru  dniach
bezskutecznego  dreptania  od  hotelu  do  hotelu  Cola
Flips  nie  posunął  sprawy  ani  na  krok  naprzód,
natomiast  znalazł  się  bez  pieniędzy.  Ponieważ  filia
Sociedad miała być zorganizowana w Paryżu w jesieni
– wysłał depeszę do reprezentacji w Marsylii, żądając
przysłania  telegraficznie  pieniędzy  na  poste  restante.
Przeżywał  przy  tym  chwile  bezsilnej  rozpaczy,  zdawał

background image

sobie  bowiem  sprawę,  iż  dzień  każdy  oddala  go  od
rozwiązania zagadki i zmniejsza jego szanse. Nie tak to
łatwo znaleźć jednak igłę w stogu siana, zwłaszcza gdy i
szczęście i przypadek odwrócą się od człowieka.

Taki był nastrój i myśli Flipsa, gdy idąc ulicą Clichy

przypomniał  sobie  nagle,  iż  pod  numerem  35  na  tejże
ulicy  mieści  się  mały  hotelik  pod  nazwą  hotelu
Vendôme. Sprawdził w spisie hoteli – tak, nie mylił się.
A  może  wstąpić  do  niego,  zaświtało  w  głowie  Flipsa.
Ruszył ramionami. Można spróbować. On – Flips – wie
zresztą,  że  to  do  niczego  nie  doprowadzi.  Ale  nie
zawadzi spróbować.

Skierował  się  pod  numer  35  i  wkrótce  znajdował

się w skromnym ciemnym hallu hoteliku.

W  paru  słowach  wyjaśnił  portierowi,  iż  pragnie

przejrzeć listę gości z ostatnich kilku dni. Otrzymawszy
ją  od  mrukliwego  portiera,  Cola  Flips  usiadł  przy
plecionym  stoliczku  i  jął  studiować  książkę.  Niestety,
spodziewał  się  tego!  Dnia  4  lipca  nikt  nie  przybył  z
Dunkierki do hotelu Vendôme.

Naraz Cola Flips uderzył się ręką w czoło.
— Głupcze bezdenny — zawołał sam do siebie. —

background image

Jakaż to siła ludzka mogła zmusić mego nieznajomego,
by  zapisał  w  książce  gości  miejscowość,  z  której
faktycznie  przybywa!  Cola  Flips,  ty  się  nigdy  niczego
nie nauczysz. Nagrody nie dostaniesz i Marjorie...

W  tejże  chwili  szelest  kroków  na  schodach

wiodących  z  hallu  na  pierwsze  piętro  hotelu,  przerwał
mu  tyradę.  Flips  zwolna  odwrócił  głowę  i  spojrzał  na
schody.

Schodził  po  nich  na  dół  jakiś  mężczyzna  w  letnim

sportowym garniturze z walizką podróżną w ręku. Flips
spojrzał  na  niego  przelotnie  i  już  miał  wrócić  do  swej
listy gości i smętnych rozważań, gdy nagle war go oblał.
Mężczyzna  ów  znalazł  się  nagle  w  smudze  światła,
które  padało  przez  przeciwległe  okno.  Jednym  rzutem
oka  przekonał  się  Flips,  iż  człowiek  ów  wyglądem
swoim  zgadzał  się  w  zasadzie  z  rysopisem  van
Lövenstama. Rysopis ów Flips znał już na pamięć!

Czyżby  szczęśliwy  traf  sprowadził  go  do  tego

hotelu?  Byłżeby  to  van  Lövenstam,  faktycznie  baron
Alfred van Lövenstam? ...

Tymczasem domniemany van Lövenstam podszedł

do  loży  portiera.  Flips  wciśnięty  w  kąt  swego

background image

plecionego  krzesełka,  pochylony  nad  stoliczkiem,
zupełnie  jak  kot  gotujący  się  do  skoku,  czatował  na
każde  słowo  nieznajomego.  Spostrzegł  też  teraz,  iż
podobieństwo  do  van  Lövenstama  było  tylko
powierzchowne.

Zresztą  —  przyznał  się  do  tego  wobec  samego

siebie — fotografię van Lövenstama widział tylko raz i
nie pamiętał dokładnie.

Van Lövenstam albo i nie van Lövenstam? O tym

się  przekona,  gdy  zaaresztuje  nieznajomego. Ale,  aby
aresztować,  trzeba  mieć  nakaz  aresztowania.  Skąd  on
–  Flips  –  weźmie  nakaz  aresztowania?  Słusznie,
zatelefonuje do Mac Grady’ego, on mu to załatwi! Ale
oto nieznajomy gotuje się widać do odjazdu.

Jakoż  faktycznie  śledzony  przez  Flipsa,  nie

wiedząc,  iż  na  każdy  ruch  i  gest  jego  patrzy  dwoje
żarzących  się  oczu,  regulował  spokojnie  rachunek
hotelowy.

—  Oczekiwałem  tu  na  pilny  list  z  Dunkierki  —

zabrzmiał  jego  glos  przytłumiony  i  nieco  zachrypły.  —
Gdyby nadszedł, przeadresuje mi go pan do Marsylii!

Flips  drgnął.  List  z  Dunkierki!  Przeadresować  do

background image

Marsylii!  Za  jednym  zamachem  zdobył  dwie  cenne
wiadomości.  Nieznajomy  oczekiwał  listu  z  Dunkierki  i
udawał się do Marsylii.

Zajrzał szybko do listy gości z 4 lipca. Dnia tego z

Marsylii  przybył  tylko  jeden  gość  do  hotelu.  Flips
odczytał  jego  nazwisko:  Jan  de  Valden.  Byłby  to
nieznajomy?

Ten,  który  zdaniem  Flipsa  powinien  się  był

nazywać  Janem  de  Valden,  ukończył  tymczasem  swe
rachunki  z  portierem  i  szybkim  elastycznym  krokiem,
który  znamionował  dawnego  wojskowego,  skierował
się ku wyjściu.

Zaledwie zniknął poza bramą hotelu, Flips podbiegł

do portiera.

— Jak się nazywał ten pan?
— Jan de Valden! — odparł niechętnie portier.
— Kiedy odchodzi pospieszny do Marsylii?
Portier  spojrzał  na  Flipsa  wzrokiem,  po  którym

detektyw poznał, iż portier pojął z kim ma do czynienia.

— O trzynastej dwadzieścia.
— Dziękuję! Oto pańska lista gości!
Cola  Flips  rzucił  ją  portierowi  na  stół  i  pędem

background image

wybiegł  na  ulicę.  Wszystko  to  trwało  parę  zaledwie
sekund.

Flips  po  opuszczeniu  hotelu  obejrzał  się  w  obie

strony.  Jan  de  Valden  zmierzał  ku  jedynej  taksówce,
która znajdowała się w pobliżu. Agent podążał za nim
szybkim  kłusem.  Gdy  zbliżył  się  do  auta,  śledzony
wsiadał już do niego. Flips usłyszał tylko rzucone owym
charakterystycznym głosem słowa:

— Na dworzec lioński!
Taksówka ruszyła natychmiast. Flips został sam na

opustoszałej ulicy. Spojrzał na zegarek.

Była godzina 13.02!

background image

 

Rozdział XI

w którym papieros wypala dziurkę w numerze Matina.

 
Nie  było  ani  chwili  do  stracenia!  Za  osiemnaście

minut odchodzi z dworca liońskiego pociąg do Lionu i
Marsylii, którym miał odjeżdżać nieznajomy, podający
się za Jana de Valdena.

Myśl Flipsa pracowała błyskawicznie. Obliczył, że

pieniądze  jakie  miał  przy  sobie  wystarczą  mu  na  bilet
drugiej  klasy  pospiesznego  pociągu  do  Marsylii.
Pozostawało  mu  więc  jedno.  Telefonować  do
Grady’ego.

Wpadł do jakiegoś sklepu z napojami chłodzącymi.

Poprosił o pozwolenie użycia telefonu.

— Bardzo chętnie! — odpowiedziano mu.
Telefon  jednak  był  chwilowo  zajęty.  Jakaś

ukarminowana  garsonka  umawiała  się  na  randkę  ze
swoim ami.  Flips  nigdy  nie  był  nieczuły  na  wdzięki
niewieście,  szczególnie  wdzięk  paryżanek,  tym  razem
jednak  klął  w  jasne  pioruny  wszystkie  paryżanki  i  ich
przyjaciół,  i  cały  ten  idiotyczny  zwyczaj  umawiania  się

background image

na  randki.  Moralność  upadła  zupełnie!  —  myślał,
śledząc  z  trwogą  posuwanie  się  wskazówki  na  tarczy
zegarka.

Wreszcie telefon był wolny.
— Hallo! 570-38! Hotel des Ambasadeurs. Co, u

diabła? Zajęty? Hallo! Hallo! Podam drugi numer: 570-
29! Dziękuję! Hallo, hotel des Ambassadeurs!... Proszę
wewnętrzny 125! Hallo, to pan, mister Grady! Jestem,
zdaje  się,  na  tropie!  Jadę  do  Marsylii,  prześlij  mi  pan
nakaz  aresztowania  i  telegraficznie  trochę  pieniędzy!
Gonię  resztkami.  Co?  To  niepotrzebne?  Ależ
przeciwnie bardzo potrzebne! Do widzenia!

Flips  rzucił  słuchawkę,  nie  zważając,  iż  mister

Grady mówi coś do niego i wypadł ze sklepiku.

Była  godzina  13.09.  Na  szczęście  zatrzymał

przejeżdżającą taksówkę. Obiecał opłatę pozataryfową
za  przekroczenie  dozwolonej  szybkości,  ale  szofer
skinął  przecząco  głową.  Flips  siedział  w  samochodzie
jak  na  rozżarzonych  węglach.  Parę  razy  chciał
zatrzymać taksówkę, wysiąść i iść pieszo. Zdawało mu
się,  iż  w  ten  sposób  dostanie  się  prędzej  na  dworzec.
Już  w  pobliżu  dworca  stracił  dwie  minuty  czasu,

background image

bowiem autobus zatarasował drogę.

Gdy  taksówka  stanęła  przed  dworcem,  zegar

wskazywał godzinę 13.19!

Konduktorzy 

pociągu 

Paryż–Lion–Marsylia

zatrzaskiwali właśnie drzwi wagonów, dając sygnał do
odjazdu,  gdy  na  peron  wbiegł  zziajany,  spóźniony
podróżny.  Zwrócił  on  na  siebie  uwagę  wszystkich
rozmierzwionymi włosami i brakiem kapelusza.

Pociąg już ruszył ze stacji, tocząc się, jak zwykle z

początku, powoli i majestatycznie.

Spóźniony,  nie  zważając  na  groźne  okrzyki

konduktorów  dopadł  pociągu.  Otworzył  drzwiczki
wagonu drugiej klasy i wsiadłszy, zatrzasnął je za sobą,
słaniając się ze zmęczenia.

Był to Flips, który zgubiwszy kapelusz, bez biletu,

zdążył na pociąg, dosłownie, w ostatniej chwili.

 

* * *

 
Zaledwie  oprzytomniał  trochę  i  otarł  pot  ze

spracowanego  czoła,  począł  Flips  wędrówkę  po
przedziałach  pociągu,  by  znaleźć  w  nim  Jana  de

background image

Valdena. Pojął, iż nieznajomy, który podał w hotelu, iż
przybył  z  Marsylii,  podczas  gdy  prawdopodobnie
przyjechał  z  Dunkierki  i  Calais,  mógł  równie  dobrze
umyślnie  powiedzieć  portierowi,  iż  wyjeżdża  do
Marsylii,  by  zmylić  ślady,  a  pojechać  we  wręcz
odmiennym kierunku. Na tę myśl Flipsa przeszły ciarki,
niepokój jego jednak nie trwał długo.

W  przedziale  drugiej  klasy,  dla  palących,  w

wagonie,  idącym  wprost  Paryż–Marsylia,  siedział  Jan
de  Valden  pogrążony  spokojnie  w  stosie  gazet  i  pism
ilustrowanych,  które  zakupił  najwyraźniej  dlatego,  by
skrócić sobie nudy podróży.

Wówczas  Flips  pewny  już,  iż  zwierzyna  mu  nie

ucieknie,  odszukał  konduktora  i  opłacił  bilet  drugiej
klasy  do  Marsylii.  Serce  tłukło  mu  w  piersiach  jak
młotem.

Śledzony  jechał  sam  jeden  w  przedziale.  Flips

jednak nie odważył się wejść do niego, by nie zdradzić
się przedwcześnie.

Dobył  rysopisu  van  Lövenstama  i  począł  go

porównywać  z  wyglądem  nieznajomego.  Teraz
właściwie dopiero mógł się mu dokładnie przypatrzeć.

background image

Był  to  mężczyzna  lat  czterdziestu,  brunet,

postawny,  lekko  pochylony  naprzód,  doskonałej
budowy  ciała.  Twarz  pełną  wyrazu  napiętnowaną  miał
namiętnościami  życia.  Człowiek  ten  musiał  używać
sportów,  ale  też  nie  wylewał  absyntu  za  kołnierz.
Wzrostem,  kolorem  włosów,  charakterystycznym
pochyleniem  postaci  ku  przodowi  przypominał
niewątpliwie Lövenstama.

Flips  postanowił  nie  spuszczać  go  z  oka.  Po

przejechaniu paru stacji de Valden wyszedł z przedziału
i spojrzawszy przelotnie na Flipsa, udał się do wagonu
restauracyjnego.  Wówczas  Cola  Flips  zauważył,  iż
zwierzyna  jego  była  ubrana  według  ostatniej  mody.
Nowiuteńkie  ubranie  jak  spod  igły,  nowa  bielizna  i
półbuciki.

— To z tych stu tysięcy franków — pomyślał nagle

agent.

Korzystając  z  postoju  na  stacji,  kupił Matin  i

ulokował  się  w  przedziale  de  Valdena,  przy  oknie,
naprzeciw miejsca, zajętego przez śledzonego. Pogrążył
się  w  zupełności  w  czytanie Matina,  oczekując  na
powrót de Valdena.

background image

Jakoż ofiara Flipsa wróciła wkrótce. Agent ukryty

za  płachtą  dziennika  zobaczył,  iż  de  Valden  niezbyt
przyjaźnie powitał jego obecność w przedziale. Bo też,
o ile on sam błyszczał czystością i elegancją, o tyle Flips
nie  wyglądał  bynajmniej  na  pasażera  drugiej  klasy.

1

Buciki  miał  zakurzone,  wymięty  kołnierzyk  i  twarz
obrzękłą od potu.

De  Valden  wrócił  do  gazet.  Flips  nie  spuszczał  z

niego oka, a chcąc go lepiej obserwować, zastosował
stary  trick  detektywów.  Zapalił  papierosa  i  tak  nim
manewrował, iż ogień papierosa wypalił małą dziurkę w
szpalcie Matina.  W  ten  sposób  Flips  udając,  iż  jest
pogrążony  w  lekturze,  mógł  doskonale  obserwować
śledzonego.

Jechali tak czas dłuższy, gdy nagle de Valden złożył

gazetę  i  dobył  cygara.  Począł  szukać  po  kieszeniach
zapałek,  lecz  zostawił  je  był  widać  w  wagonie
restauracyjnym.

Flips 

pośpieszył 

pomocą. 

Najbardziej

dystyngowanym  ruchem,  na  jaki  go  stać  było,  dobył
benzynowej zapalniczki i podsunął ją nieznajomemu.

Ów  przyjął  podany  sobie  ogień  i  skinął

background image

wielkopańskim gestem głową.

Flips ujrzał, iż nadszedł stosowny czas do zagajenia

rozmowy.

— Uff! Jakże gorąco dziś! — wyszeptał.
—  O,  tak  gorąco!  —  przytwierdził  krótko

nieznajomy.

Głos  miał  dziwny,  przytłumiony  nieco,  a  jednak

chrapliwy, jakby przepity, co Flips zauważył już w hallu
hotelowym.

Rozmowa  się  urwała.  Flips  jednak  postanowił

rozgadać de Valdena.

— Pan do samej Marsylii? — spytał.
Ten,  który  prawdziwie,  czy  fałszywie,  nazywał

siebie  Janem  de  Valden,  spojrzał  na  niego  wzrokiem,
który mówił najwyraźniej: człowieku, dajże mi spokój i
odparł równie krótko, jak poprzednio:

— Tak, a pan?
— Ja również!
— No, to będziemy jechać razem!
Ton  jednak,  jakim  de  Valden  powiedział  owo

będziemy jechać razem, wcale nie był entuzjastyczny.

Rozmowa  znów  się  urwała.  De  Valden  nie

background image

____________________

1

  W  opisywanych  czasach  na  kolei  istniały  trzy

klasy  wagonów.  Najtańsza  była  klasa  trzecia.  (Przyp.
red.)

rozpoczynał już czytania gazet, lecz oparty o poduszki
przedziału 

patrzył 

nieruchomo 

na 

krajobrazy,

przesuwające się przed oknami
pociągu.

Flips  pogrążył  się  z  powrotem  w  swym Matinie,

zadając  sobie  nieustannie  pytanie,  czy  nieznajomy  był
van Lövenstamem, czy też miał w ogóle jakiś związek z
aferą van Lövenstama?

 

background image

 

Rozdział XII

w którym kraby morskie stoją na straży tajemnicy

bankiera

 
Zaledwie  Mac  Grady  załatwił  Flipsowi  wysłanie

żądanych  pieniędzy  i  wyrobił  mu  u  Merville’a  nakaz
aresztowania,  w  czasie,  gdy  Flips  przez  dziurkę
wypaloną  w  gazecie  obserwował  de  Valdena,
wezwano słynnego detektywa znowu
do telefonu.

Dzwonił Merville. Przejęty i poruszony prosił Mac

Grady’ego,  by  ów  zechciał  udać  się  wraz  z  nim
najbliższym pociągiem do Dunkierki.

— Do Dunkierki? — zapytał zdziwiony detektyw.
—  Tak,  do  Dunkierki!  Po  tym,  co  pan  tam

znajdzie, porzuci pan chyba dalsze poszukiwania.

W  głosie  inspektora  brzmiała  nuta  źle  tajonego

tryumfu.

— Cóż więc się stało, inspektorze?
—  Znaleziono  to,  czego  nam  jeszcze  brakowało.

To,  co  potwierdza  słuszność  wydanego  przez  władze

background image

francuskie  świadectwa  zgonu.  Znaleziono  ciało  van
Lövenstama!

— Czy możliwe? Oczywiście jadę z panem. Mam

tylko  jeszcze  prośbę  do  pana!  Niech  pan  nie  cofa
mandatu aresztowania przesłanego Flipsowi.

— Jeżeli panu na tym zależy...
Gdy  Mac  Grady  przybył  na  dworzec,  czekał  go

tam już inspektor.

Promieniał cały radością i zaledwie zajęli miejsca w

przedziale wagonu, jął opowiadać Grady’emu:

— Telefonował do mnie Vilièrs, zaraz po pańskim

telefonie  w  sprawie  tego  Flipsa.  Śmiech  mnie  zbiera,
gdy  pomyślę,  że  ściga  on  obecnie  jakiegoś  tam  Bogu
ducha  winnego  osobnika.  Otóż  Viliers  doniósł  mi,  iż
właściciel  małej  barki  rybackiej Jeanette  o  kilka  mil
morskich  od  przylądku  Cap  de  Nez  zauważył  dziś  o
świcie  ciało  ludzkie  kołysane  falami.  Rybak  ów  jest
człowiekiem  o  małej  inteligencji,  nie  wiedział  w  ogóle
nic  o  sprawie  van  Lövenstama,  niemniej  wydobył  z
wody trupa i owiniętego w płótno żaglowe przywiózł do
Dunkierki. Viliers jest spryciarzem. Zatrzymał wszystko
w  tajemnicy,  by  prasa  nie  narobiła  niepotrzebnego

background image

alarmu  i  depeszował  o  tym  tylko  do  mnie.  Zwłoki
oddano  obecnie  do  oględzin  miejscowej  komisji
lekarskiej. Cóż pan na to, Mac Grady?

— Nic, zupełnie nic!
— Nic?
—  Oczywiście,  nie  zabiorę  głosu  w  tej  sprawie,

póki  nie  zbadam  sprawy  na  miejscu.  Pójdę  teraz  do
wagonu restauracyjnego na dobrą porcję czarnej kawy.
Nic  tak  nie  rozjaśnia  myśli  jak  czarna  kawa.  Jedno
tylko powiem panu, inspektorze...

— Cóż takiego, mianowicie?
—  Nie  zamykajcie  sobie  panowie  z  Vilièrsem

wszystkich furtek wyjścia!

— To znaczy?
— To znaczy, że rzeczywistość przewyższa czasem

wybujałą fantazję, inspektorze!

 

* * *

 
Doktor  Remogner  w  białym  lekarskim  płaszczu

ukończył  sekcję  ciała  znalezionego  w  kanale  La
Manche,  odłożył  narzędzia  sekcyjne,  spojrzał  na  ową

background image

mieszaninę  kości,  mięsa  i  ścięgien,  które  kiedyś  były
człowiekiem  i,  myjąc  ręce,  rozmawiał  spokojnie  z
asystentami.

Vilièrs,  który  z  ramienia  policji  był  przy  sekcji

obecny, opuścił natychmiast salę sekcyjną. Nerwy jego
buntowały się przeciw owemu niemiłemu widokowi.

Doktor Remogner wkrótce potem wyszedł za nim

do gabinetu, gdzie oczekiwali go dwaj komisarze, Mac
Grady i inspektor Merville. Lekarz w krótkich słowach
zdał sprawozdanie z wyników sekcji.

— Ciało przebywało przez dwa z górą tygodnie w

wodzie  morskiej.  Zupełne  zniekształcenie  głowy  i
daleko posunięty rozkład nie pozwalają na rozpoznanie
rysów.  Zniekształcenie  i  rany  na  ciele  nie  są  jednak
następstwem zbrodniczych uderzeń. To dzieło krabów
morskich.  Szeroka  rana  brzucha  mogła  być  faktycznie
spowodowana upadkiem w morze z wielkiej wysokości
jak  również  innymi  przyczynami.  Znalazłem  w  czasie
sekcji  zmiany  chorobowe  w  aorcie.  Van  Lövenstam,
jak wiadomo, cierpiał na rozszerzenie aorty.

—  Jednym  więc  słowem,  doktorze...  —  zagadnął

Grady.

background image

— Ciało, którego sekcję robiłem, może być ciałem

van Lövenstama.

— Mówi pan może, panie doktorze.
— Stuprocentowej pewności mieć nie mogę.
—  Moje  badania  potwierdzają  jednak  orzeczenie

doktora Remognera — ozwał się Vilièrs.

—  Słuchamy,  panie  komisarzu!  —  ozwał  się

inspektor.

—  Oto  znalezione  ciało  odziane  było  w  ubranie

koloru  takiego,  jakie  miał  na  sobie  baron  owego
tragicznego dnia.

— Tylko tyle?
— To chyba dowód dość silny.
— Jak było ubrane ciało?
—  W  kamizelkę  i  długie  spodnie,  szarego  koloru.

Trup nie miał kołnierzyka i krawatki...

Mac Grady zaczął się śmiać z zadowolenia:
—  A  więc  przypuszcza  pan,  że  van  Lövenstam

przed skokiem czy upadkiem w morze rozebrał się tak
dokładnie.  Wtedy  jednak  marynarkę,  kołnierzyk  i
krawat  znaleziono  by  w  kabinie  samolotu.  Trudno
przypuszczać, by dokonały tego kraby morskie!

background image

Vilièrs  umilkł  zmieszany.  Milczenie  przerwał

Merville.

— Cóż więc robimy, Mac Grady? — zapytał.
— Pyta mnie pan o radę?
— Tak!
— Powiem panu to, co mówiłem panu w pociągu.

Niech pan nie zamyka sobie furtki wyjścia.

Mac  Grady  podszedł  do  biurka  i  nakreślił  parę

słów na kartce papieru.

—  Oto  zakończenie  raportu  pana,  a  zarazem

komunikat dla prasy:

 

W  dniu  25  lipca  wyłowiono  w  pobliżu

Cap  de  Nez  zwłoki  mężczyzny,  co  do
których  zrodziło  się  przypuszczenie,  iż  są  to
zwłoki  tragicznie  zmarłego  barona  van
Lövenstama.  Zarówno  sekcja  lekarska  jak  i
badania  policyjne  nie  zdołały  stwierdzić  w
dostatecznej mierze tożsamości zwłok.

 
— Doskonale! — zawołał Merville.
—  Pan  się  zgadza,  doktorze?  —  zapytał  Grady

background image

doktora Remognera.

Zapytany skinął głową:
— W zupełności!
—  Mogę  więc  stąd  odjechać  i  pan  również,

inspektorze.  Wracamy  do  Paryża  bogatsi  o  jedno
doświadczenie!

— Jakież to doświadczenie? — zapytał Merville.
—  To,  że  zarówno  wysiłki  nauki  jak  i  życzenia

policji mogą być unicestwione przez kraby morskie —
odparł złośliwie detektyw.

Merville i Vilièrs zagryźli wargi.

background image

 

Rozdział XIII

w którym kosa trafia na kamień

 
Flips złożył gazetę i położył obok siebie. De Valden

w dalszym ciągu zachowywał się tak, jakby Flipsa nie
było  w  przedziale.  Flips  począł  rozmyślać.  Nie  mógł,
oczywista,  aresztować  nieznajomego  wcześniej  jak  w
Marsylii.  Poza  tym  nie  można  aresztować  człowieka
bez powodu. A jakież dowody przeciw de Valdenowi
miał  Flips?  Nie  miał  żadnych.  Bo  to,  że  rysopis  van
Lövenstama zgadzał się w wielu punktach z wyglądem
nieznajomego,  to  było  dowodem  równym  zeru.  Flips
pojął,  iż  musi  zdobyć  jakieś  poważniejsze  dowody,
inaczej  skompromituje  się  doszczętnie  i  narazi  na
śmieszność. Musi więc w Marsylii iść krok w krok za
de  Valdenem,  musi  wreszcie  znaleźć  się  sposobność,
by  przetrząść  trochę  rzeczy  de  Valdena  i  kto  on  zacz
się  przekonać.  Albo  jeszcze  lepiej:  na  dworcu  w
Marsylii zacznie ostrą sprzeczkę z de Valdenem, która
doprowadzi  do  aresztowania  ich  obu.  Wtedy  Flips
sprowokuje zrewidowanie de Valdena i okaże się, kto

background image

jest naprawdę ten ptaszek! Bo, że de Valden nie jest de
Valdenem, że nazwisko jest fałszywe, za to byłby Flips
dał głowę.

Rozmyślania  agenta  przerwało  wejście  do

przedziału  kontrolera  biletów.  Zwrócił  się  najpierw  z
prośbą o okazanie biletu do towarzysza podróży Flipsa.
De  Valden  oderwał  od  krajobrazu  zamyślone  oczy  i
sięgnął po bilet do bocznej kieszeni marynarki.

Dobył stamtąd portfel i począł w nim szukać biletu.

W chwili, gdy podawał kontrolerowi bilet, wypadła mu
z portfelu karta wizytowa.

Flips schylił się uprzejmie, by mu ją podnieść – lecz

de  Valden,  lekko  zmieszany,  szybko  przykrył  ją
podeszwą bucika, a podejmując ją, burknął:

— Dziękuję! Niech się pan nie trudzi!
Wszystko to trwało bardzo krótko, jednakże Cola

Flips,  schylając  się,  zdołał  spostrzec,  iż  na  karcie
widniało słówko van.

—  ...van  Lövenstam...  —  pomyślał  wzruszony

detektyw. 

— 

Byłżebym 

nadspodziewanie 

na

najwłaściwszym tropie?

I  ledwie  drzwi  przedziału  zamknęły  się  za

background image

kontrolerem,  postanowił  śmiałym  pomysłem  zmusić
rzekomego de Valdena do rozmowy.

— Panie! Pan mi wybaczy, iż przeszkadzam mu w

podróży,  ale  obowiązkiem  moim  jest  być  zawsze
czynnym, nie cofając się nawet przed natręctwem.

— Słucham pana!
—  Jestem  agentem  ubezpieczeniowym  wielkiego

towarzystwa  ubezpieczeniowego Sociedad  Universal
Americana de Seguros i wobec wielu niebezpieczeństw,
jakie  zagrażają  życiu  człowieka  dwudziestego  wieku
choćby od samych zdobyczy cywilizacji...

— 

...Chce 

pan, 

bym 

podpisał 

polisę

ubezpieczeniową!  Dobrze  pan  trafił!  —  zaśmiał  się  de
Valden widocznie ubawiony.

— Tak! To właśnie chciałem panu zaproponować!

—  odparł  Flips,  dążąc  do  nadania  rozmowie
określonego kierunku i myśląc jednocześnie, że gdy de
Valden  zgodzi  się  na  ubezpieczenie  –  on,  Flips,
skompromitowany będzie z miejsca.

—  Mój  panie!  —  odparł  nieznajomy,  bawiąc  się

widocznie nadal jego propozycją — ubezpieczać się nie
mam  zamiaru,  a  po  drugie  o  tej  waszej Sociedad  nic

background image

dotąd nie słyszałem!

—  A  przecież  to  najbogatsze  towarzystwo

asekuracyjne  w  Ameryce  Południowej.  Stoi  ono
obecnie przed wypłatą niezmiernie wysokiej premii!

— Jakiej to premii?
— Premii w wysokości pięciu milionów dolarów!
De Valden gwizdnął z cicha:
— O, to ładny grosz! I któż go dostanie?
—  Nie  słyszał  pan  o  tym,  doprawdy!  Te  pięć

milionów dolarów dostanie rodzina tragicznie zmarłego
barona van Lövenstama!

— Barona van... Lövenstama!
Towarzysz  podróży  Flipsa  drgnął,  co  nie  uszło

uwagi agenta. Postanowił więc kuć żelazo, póki gorące.

—  Tak,  barona  van  Lövenstama!  Biedny  baron

miał  tego  pecha,  iż  runął  sobie  w  morze  z  wysokości
czterech  tysięcy  stóp.  I  oto  rodzina  jego  zainkasuje
teraz ładną sumkę!

— O tak! Pięć milionów dolarów to nie bagatelka!

— odparł opanowany już de Valden.

—  Zapewne!  I  co  ciekawsze  —  ciągnął  Flips

przeszywając  wzrokiem  swą  ofiarę  — Sociedad

background image

wypłaci  tę  olbrzymią  sumę  mimo  licznych  głosów
powątpiewających o śmierci barona.

— Więc są i takie?
— Co widzę! Nie czytał pan gazet z dni ostatnich?
—  To  prawda!  —  potwierdził  nieznajomy,  z

dawną  już  powściągliwością.  —  Leżałem  w  hotelu  w
Paryżu przez dni parę. Byłem chory na grypę!

—  O,  to  szkoda,  że  pan  nie  czytał  gazet!  Bo

możemy  się  jeszcze  doczekać  takiej  niespodzianki  iż,
okaże  się,  że  baron  żyje  i  że  ta  cała  śmierć  była  fintą
giełdziarską!

De Valden ruszył się znów niespokojnie.
— Mówi pan, że to jest możliwe?
— Jestem o tym przekonany!
— I któż to jeszcze tak twierdzi?
— Mac Grady!
— Mac?...
—  Tak!  Mac  Grady  —  chluba  Anglii,  drugi

Sherlock Holmes!

— Więc pracuje on dla Sociedad?
— Nie! Robi on to z amatorstwa i doszedł nawet

do bardzo ciekawych wyników!

background image

— Proszę! Proszę!
Lekki uśmiech, nieco szelmowski, przesunął się po

wargach de Valdena.

— Bo co by pan powiedział — paplał dalej Flips,

nie bacząc, iż posuwa się za daleko — gdyby człowiek,
który o godzinie pół do siódmej wieczór zginął w falach
La Manche, o parę mil morskich od brzegów Francji,
wymieniał  sobie  spokojnie  w  godzinę  później  w
Dunkierce czek na sto tysięcy franków w kantorze na
dworcu kolejowym!...

Cios,  choć  podświadomie,  był  doskonale

wymierzony.

Flips  z  niezmierną  satysfakcją  ujrzał  wyraz  pół

zdziwienia,  pół  przestrachu  w  oczach  towarzysza
podróży.

Ale de Valden nie należał, znać, do ludzi, którzy się

dają  łatwo  wytrącić  z  równowagi.  Opanował
momentalnie swe rysy i odparł z pewną niechęcią:

— O, to doprawdy ciekawe! I cóż sądzi ów Mac

Grady?

— Sądzi, że to był van Lövenstam!
— Czemuż więc nie aresztuje go?

background image

— Bo stracił ślad jego!...
—  A!  —  odparł  krótko  de  Valden,  jakby

zdradzając zdziwienie, że nie wpadł na rzecz tak prostą.
Po czym, zmieniając nagle temat rozmowy, rzekł:

— Pan ma, zdaje się, dzisiejszy numer Matina. Czy

może  mi  go  pan  dać  do  przejrzenia,  bo  tej  właśnie
gazety nie kupiłem sobie!

Flips podał mu uprzejmie Matina.
— Proszę pana bardzo!
De  Valden  z  jakimś  nieokreślonym  uśmieszkiem

rozwinął Matina i wzrok jego padł na dziurkę wypaloną
w gazecie przez Flipsa ogniem papierosa. Brwi mu się
ściągnęły, spojrzał na Flipsa przelotnie, po czym zasłonił
się gazetą.

Flips jednak nie widział tego, właśnie bowiem w tej

chwili  zajęty  był  poszukiwaniem  po  kieszeniach
zapalniczki, która mu się gdzieś zapodziała.

Dochodziła  godzina  siódma  wieczór.  O  godzinie

siódmej  trzydzieści  pociąg  miał  przybyć  do  Lionu.  Po
upalnym dniu nadchodził pochmurny, burzliwy wieczór.
Niewątpliwie  zanosiło  się  na  burzę.  Nie  zapalono
jeszcze  lamp  w  wagonach  i  do  przedziału  jął  się  już

background image

wsączać przez okno szary mrok.

Flips  spojrzał  znów  na  de  Valdena.  Podróżny

drzemał.  Opuścił  na  kolana  gazetę,  oparł  głowę  na
poduszce  oparcia  i  oddychał  równo  i  spokojnie,  jak
człowiek śpiący. Chwilami pochrapywał lekko.

Flips  przyglądał  się  mu  bacznie.  W  głowie  pełnej

niewyczerpanych  pomysłów  zrodziła  się  znowu  nowa
myśl.

To  słówko van,  które  widział  na  bilecie  tak

skwapliwie  przez  de  Valdena  schowanym,  nie  dawało
mu  spokoju.  Czuł,  że  bilet  ten  oddałby  mu  tajemnicę
tego 

człowieka, 

który 

okazał 

niedwuznaczne

wzruszenie, gdy Flips poruszył sprawę van Lövenstama
i historię wymiany czeku na dworcu w Dunkierce.

Ten  bilet  ze  słówkiem van  mieścił  się  w  prawej

kieszeni  marynarki  śpiącego.  Flips  przypomniał  sobie
zupełnie  dokładnie,  iż  de  Valden  osobno  schował  do
kieszeni skórzany portfel, a osobno włożył do niej bilet,
który upuścił.

Opanowała  go  nieprzeparta  pokusa.  Jeżeli  de

Valden śpi naprawdę i to śpi mocno, cóż łatwiejszego,
jak  sięgnąć  do  kieszeni  jego  marynarki  i  wyciągnąć  z

background image

niej ów bilet wizytowy, będący kluczem tajemnicy!

Przez chwilę Flips się zawahał. Sięganie do kieszeni

śpiącego wydało mu się rzeczą wstrętną. Była to jednak
krótka chwila wahania. Cel uświęca środki! Flips wdał
się w krótką walkę z pokusą i uległ jej pokonany tym
argumentem.

Flips  nachylił  się  nad  śpiącym  i  nie  wstając  z

miejsca, zakaszlał cicho.

De Valden ani drgnął.
Zakaszlał  głośniej.  Śpiący  w  dalszym  ciągu

oddychał spokojnie i równo.

Śpi, naprawdę! — upewnił się Flips.
Wstał  i  zachowując  się  możliwie  najciszej,

podsuwał  się  do  de  Valdena.  U  diabła,  jakże  skrzypi
ten bucik z lewej nogi.

Flips  podszedł  do  śpiącego  i  lekko  drżącą  rękę

skierował  do  kieszeni  de  Valdena.  Serce  biło  mu  jak
młotem.  Uczuł  pod  ręką  skórzany  portfel,  obok  niego
twardy  kartonik.  Oddech  zamarł  mu  w  piersiach.  Ujął
kartonik  w  palce.  Jeszcze  ułamek  sekundy  i  będzie
wiedział wszystko...

Lecz  w  tymże  momencie  przymknięte  oczy  de

background image

Valdena  uchyliły  się,  zapłonęło  w  nich  dziwne  światło.
Flips uczuł, iż chwytają go żelazne ręce, z których jedna
ujęła go za kołnierz, druga za rękę, tkwiącą jeszcze w
kieszeni 

obudzonego. 

Jednocześnie 

zabrzmiał

tryumfalny głos de Valdena.

— A, mam cię bratku! — To tak ubezpieczają na

życie  w Sociedad.  Ładny  agent,  który  buszuje  po
cudzych kieszeniach!

Flips  szarpnął  się,  chcąc  się  uwolnić  z  rąk  de

Valdena, lecz te trzymały go dobrze i mocno.

—  No,  no!  spokojnie,  kochanku!  Interesujesz  się

mną  trochę  zanadto,  następujesz  mi  na  pięty,
obserwujesz mnie przez dziurki wypalane w gazetach, a
ja tego nie lubię. Dlatego ty pozostaniesz w Lionie, a ja
pojadę tam, gdzie mi się spodoba! Do Marsylii i dalej!

W  tej  chwili  wszedł  do  przedziału  konduktor,  by

zapalić w nim światło.

—  A  to  pan,  panie  konduktorze!  —  zawołał  de

Valden.  —  Ten  oto  filut  chciał  mnie  okraść,  gdy  się
zdrzemnąłem!  Zechciej  mi  pan  pomóc  dopilnować  go
do Lionu.

—  Bardzo  chętnie,  proszę  pana!  Już  w  Paryżu

background image

zauważyłem,  że  to  dobre  ladaco!  No,  siadaj!  —
zwrócił się do Flipsa.

Flips  dławił  się  po  prostu  z  wściekłości.  Czuł,  że

wpadł w zastawioną nań pułapkę.

Nic jednak nie pomogło. Musiał usiąść między de

Valdenem  i  konduktorem  i  siedzieć  jak  trusia.
Przechodzący  korytarzem  pasażerowie  zainteresowali
się  tą  dziwną  trójką,  a  konduktor  oznajmiał
stentorowym  głosem,  iż  ten  opryszek  chciał  okraść
szanownego  podróżnego  i  został  złapany  na  gorącym
uczynku.

Wkrótce  przedział  zapełnił  się  ciekawymi.  Jakiś

pan  olbrzymiego  wzrostu  i  potwornej  tuszy  wygłosił
mówkę do zebranych, w której podkreślił, iż kradzieże
na  linii  Paryż–Lion–Marsylia  stały  się  w  ostatnich
czasach  wprost  epidemiczne.  Ten  oto  łotr,  którego
schwytano,  był  widać  członkiem  złodziejskiej  szajki.
Dlatego też należałoby go przykładnie ukarać.

Tu  przemawiający  zrobił  efektowną  pauzę  i

zaproponował  zebranym,  by  Flipsa  wspólnymi  siłami
obić  i  wyrzucić  w  biegu  z  pociągu.  Tak  robią  ze
złodziejami kolejowymi w Ameryce i warto we Francji i

background image

w ogóle w Europie zaprowadzić ową piękną metodę.

Projekt  ten  znalazł  poklask,  sprzeciwił  mu  się

jednak konduktor i de Valden.

Nieszczęsny  Flips  gryzł  wargi  do  krwi,  słuchając

tego wszystkiego. Oglądano go ze wszystkich stron jak
osobliwe  a  drapieżne  zwierzę.  Szczególnie  eleganckie
panie  przyglądały  mu  się  z  dystyngowaną  pogardą,
czyniąc  uwagi  o  współczesnym  upadku  moralności,  o
tym, że taki młody, a już!

W  takich  to  okolicznościach  błysły  w  oknach

wagonu światła wielkiego miasta.

Dysząc  i  sapiąc  jak  stara  astmatyczka  wpadła  na

dworzec w Lionie lokomotywa ciągnąca za sobą długi
sznur oświetlonych wagonów.

background image

 

Rozdział XIV

w którym jest mowa o locie przez Atlantyk

 
Najbardziej  kapryśny  i  wybredny  dziennikarz

musiał  przyznać,  że  owego  skwarnego  lata  nie  można
było narzekać na tradycyjne „ogórki”.

Sprawa  van  Lövenstama  przez  długi  czas  nie

schodziła  ze  szpalt  pism  europejskich.  W  czasie  zaś,
kiedy biedny Flips pod czułą opieką policji udawał się
do  prefektury  w  Lionie,  dwie  sprawy  zajmowały
specjalnie  prasę  francuską.  Jedną  z  nich  było
postanowienie  powzięte  przez  generalną  dyrekcję
Sociedad Universal Americana de Seguros  wypłacenie
spadkobiercom barona Alfreda van Lövenstama premii
asekuracyjnej w wysokości pięciu milionów dolarów.

Prasa  donosiła,  iż  w  łonie  dyrekcji  towarzystwa

istniały rozbieżne zdania na temat czy wypłacić premię
natychmiast,  czy  odłożyć  jej  wypłatę  na  przeciąg  roku
ze  względu  na  uporczywe  pogłoski,  poddające  w
wątpliwość zgon milionera. Sprawę jednak rozstrzygnął
na  korzyść  spadkobierców  van  Lövenstama  generalny

background image

dyrektor Sociedad  Leone  Gomez  de  la  Roca.
Twierdzono  ogólnie,  że  już  dnia  następnego  akcje
koncernu  spadkobierców  van  Lövenstama  pójdą
niesłychanie  w  górę.  Przypływ  bowiem  tak  znacznej
sumy  gotówki  pozwoli  koncernowi  wywiązać  się
natychmiast  ze  swych  zobowiązań,  a  co  więcej,
powiększyć  nawet  swe  zapasy  kapitału.  Tak  więc
koncern  spadkobierców  Lövenstama  należało  uważać
za uratowany.

Wiadomość druga była nie mniej sensacyjna, ale o

wiele,  wiele  bardziej  romantyczna.  Bohaterem  jej  było
znowu  owo  południowo-amerykańskie  towarzystwo
asekuracyjne oraz jego dyrektor Gomez de la Roca.

Otóż Sociedad, o czym dzienniki już parę miesięcy

przedtem  donosiły,  przygotowywało  od  dłuższego
czasu lot przez Atlantyk. Lot ten w dniach najbliższych
miał  właśnie  dojść  do  skutku.  Miał  to  być  lot
propagandowy,  który  nazwę  firmy  ubezpieczeniowej
miał  w  ciągu  paru  godzin  rozsławić  po  całym  świecie.
Dyrektor Gomez de la Roca jako sprytny businessman
postanowił  połączyć  fakt  wypłaty  olbrzymiej  premii
spadkobiercom  Lövenstama  z  owym  transatlantyckim

background image

lotem  i  aparat Ruy  Blas  miał  wystartować,  gdy  tylko
warunki nad Atlantykiem będą dostatecznie pomyślne.

Były wprawdzie robione już przedtem liczne próby

zdobycia Atlantyku, był słynny lot Lindbergha, były loty
tragiczne,  w  których  wielu  dzielnych  lotników  życie
straciło w walce bohaterskiej z żywiołami; Atlantyk był
zdobyty  przelotami  z  Nowego  Jorku  do  Paryża  –  ów
lot jednak, zarówno co do długości lotu jak i brawury
ludzkiej,  miał  być  najśmielszym  przedsięwzięciem
lotniczym, jakie dotąd widziano.

Dyrekcja Sociedad,  chcąc  sobie  zrobić  jak

największą  reklamę,  bardzo  zazdrośnie  i  powoli
odkrywała  rąbka  tajemnicy.  Wszędobylscy  reporterzy
zdołali jednak zdobyć informacje, iż lot miał się odbyć z
Buenos  Aires  do  Paryża  na  olbrzymiej  przestrzeni
przeszło  jedenastu  tysięcy  kilometrów.  Czas  lotu
obliczony był na pięćdziesiąt pięć godzin.

Ludność Buenos Aires z zainteresowaniem śledziła

przygotowania  do  lotu,  o  których  szeroko  i  coraz
szerzej  rozpisywała  się  prasa.  Lot  ów  miał  pobić
wszystkie  rekordy.  Bohaterscy  piloci  przebywać  mieli
przez  długie  pięćdziesiąt  pięć  godzin  samotni,

background image

zawieszeni  między  niebem  a  morzem,  zdani  jedynie  na
swą zimną krew i na łaskę motoru.

Przez  długi  czas  trzymano  w  ścisłej  tajemnicy

nazwiska  lotników,  którzy  mieli  się  podjąć  owego
przedsięwzięcia, co do którego istniały wątpliwości, czy
da się ono zrealizować.

Sceptycy, bo gdzież ich nie brak, twierdzili, że lot

skończy  się  niewątpliwie  tragicznie  i  wysuwali  dwa
argumenty za swą tezą. Oto: obecny stan motorów jest
taki, 

że 

żaden 

silnik 

nie 

wytrzyma

pięćdziesięciopięciogodzinnej  pracy,  nerwy  ludzkie  też
nie  wytrzymają  pięćdziesięciopięciogodzinnej  walki  z
żywiołami.

Tymczasem  jednak  lotnicy  przygotowywali  się  do

lotu. Śmiałkami tymi byli Argentyńczyk Juan Calvados i
Portugalczyk 

Silvio 

Pereira. 

Jeszcze 

zanim

przygotowania do lotu były poczynione, fotografie obu
lotników  obiegły  świat  cały,  budząc  podziw  dla  ich
bohaterskiego przedsięwzięcia.

W  chwili  gdy  biedny  Flips  uganiał  się  za  de

Valdenem,  Ruy  Blas  był  już  gotów  do  odlotu  i  czekał
jedynie na pomyślną pogodę, de la Roca zaś zacierał z

background image

zadowolenia  ręce,  bowiem  w  ostatnich  czasach
poczynił  kilka  posunięć,  z  których  był  niezmiernie
zadowolony.

background image

 

Rozdział XV

w którym Cola Flips blednie gwałtownie i nie bez

powodu

 
Po  zatrzymaniu  się  ekspresu  na  dworcu  liońskim,

usłużny  konduktor  zajął  się  Flipsem,  de  Valden  zaś
zawezwał policję.

Flipsa  wyprowadzono  z  wagonu  i  wśród  tłumu

gapiów  zaprowadzono  do  poczekalni  dworcowej,
gdzie 

de 

Valden 

chłodem 

opowiedział

przedstawicielom władzy, iż owego młodego człowieka
złapał  na  gorącym  uczynku  buszowania  mu  po
kieszeniach,  w  czasie  gdy  zdrzemnął  się  zmęczony
upałem.

De Valden wylegitymował się przy tym i prosił, by

pozwolono mu bez przeszkód jechać dalej, ma bowiem
w  Marsylii  interesy  niezmiernej  wagi,  które  nie
dopuszczają zwłoki.

—  Wystarczy  zupełnie,  gdy  poda  nam  pan  swój

adres! — odparł przedstawiciel władzy.

Flips  zgrzytnął  zębami  ze  złości,  gdy  de  Valden

background image

podał  Paryż  jako  swe  miejsce  stałego  pobytu  i
podyktował  policjantowi  jakiś  fikcyjny  adres.  Agent
chciał  zabrać  głos  w  tej  sprawie,  lecz  przerwano  mu
brutalnie.

De Valden wrócił do wagonu, policjant zaś zwrócił

się do Flipsa:

— No, przyjacielu! Powędrujemy do prefektury!
Flips  chciał  się  wytłumaczyć  i  wylegitymować,

powiedziano  mu  jednak,  by  milczał,  a  gdy  na  przekór
temu  żądaniu  począł  wyjaśniać,  iż  jest  to
nieporozumienie  i  że  on  –  Flips  –  musi  natychmiast
jechać owym ekspresem do Marsylii, dowiedział się, iż
jeżeli słówko piśnie, zostanie zakuty w kajdany i że ma
się  w  ogóle  zachowywać  spokojnie,  a  odpowiadać
tylko na pytania, po czym dał za wygraną i pogrążył się
w bezsilnej złości.

—  O  Marjorie!  Marjorie!  —  myślał  —  czy  ty

wiesz, co ja cierpię z miłości dla ciebie! Czy ty potrafisz
kiedykolwiek wywdzięczyć mi się za to!

Nie wiemy, czy piękna Marjorie wiedziała, co Flips

cierpiał wtedy dla niej i czy miała zamiary odwdzięczyć
się  mu  za  to,  w  każdym  razie  o  przepisanej  porze

background image

pociąg pośpieszny opuścił dworzec w Lionie, udając się
do Marsylii i uwożąc de Valdena, gdy przeciwnie Cola
Flips opuścił dworzec, by udać się do prefektury policji
liońskiej.

Tam, po trzygodzinnym czekaniu, wezwano go do

przesłuchania, dając mu do zrozumienia, iż proceder ten
winien sobie uważać za specjalną przyjemność, jaka nie
każdego bywa udziałem.

Ugalonowany komisarz policji wezwał Flipsa przed

swoje  oblicze,  obiecał  mu,  że  za  chwil  parę  zostanie
poddany  gruntownej  rewizji  i  jął  zadawać  pytania,
które, podobnie jak i odpowiedzi, spisywał na arkuszu
starszy  pan  o  łysawym  ciemieniu  i  spojrzeniu  pełnym
łzawej boleści.

— Imię aresztowanego?
— Cola!
—  Ostrzegam  aresztowanego,  by  nie  żartował  z

władzy! Jego nazwisko?

— Cola Flips.
— Flips?
— Cola Flips!...
— Więc Cola, czy Flips?

background image

— Cola Flips, powiedziałem!
— Więc Flips to imię?
— Nazwisko!
—  Dlaczego  więc  aresztowany  mówił,  że  nazywa

się Cola.

— Mówiłem, że na imię mi Cola!
—  Proszę  bez  wykrętów!  Zapisał  pan  imię  i

nazwisko oskarżonego, panie sekretarzu!

— Zapisałem, Flips Cola...
— Ależ nie Flips Cola, lecz Cola Flips!
—  To  wszystko  jedno  i  tak  będzie  pan  siedział!

Zrewidować go!

Dwu agentów uczyniło to natychmiast z niesłychaną

wprawą.  Na  biurku  urzędnika  znalazły  się  legitymacja
Flipsa,  chusteczka  do  nosa,  portfel,  zapalniczka
benzynowa oraz inne drobiazgi.

— Dobrze, pański zawód?
— Agent prywatny!
— Jaki agent?
— Agent śledczy!
—  Proszę  ze  mnie  nie  robić  drwin!  —  huknął

komisarz.

background image

Flips stracił resztę cierpliwości.
— To pan robi ze mnie drwiny! Niech pan zobaczy

mą legitymację zamiast mnie indagować! W ten sposób
stwierdzi pan prędzej mą tożsamość!

Ta  prosta  uwaga  zdetonowała  trochę  komisarza.

Obejrzał legitymację Flipsa i nos mu się wydłużył.

— Tak, ale to nie pana legitymacja!
— ??
— Ukradł pan ją komuś!
—  Panie  komisarzu!  Przecież  legitymacja  jest  z

fotografią!

— Mógł ją pan dokleić!
Flips westchnął ciężko:
— Pod fotografią jest mój podpis, zechciej go pan

porównać z tym podpisem...

I  Flips,  podszedłszy  do  biurka,  wyjął  obsadkę  z

rąk osłupiałego tym zuchwalstwem sekretarza i napisał
na protokole: Cola Flips, detektyw prywatny.

Komisarz spojrzał. Oba podpisy były identyczne.
Nastała chwila milczenia.
—  Pana  aresztowano  na  gorącym  uczynku

kradzieży? — spytał wreszcie urzędnik policji.

background image

—  Nie  panie,  aresztowano  mnie  w  chwili,  gdy

miałem  stwierdzić  identyczność  osoby  stokroć  ode
mnie ważniejszej!

— Proszę! A kogóż to?
—  Barona  Alfreda  van  Lövenstama,  który  oddał

mnie  sprytnie  w  ręce  policji  i  jedzie  sobie  teraz
spokojnie do Marsylii!

Urzędnik policji poderwał się z krzesła:
— ...Barona... van... Löven...
— Tak, panie!
— A mówiłem, że on żyje! — zawołał komisarz z

ulgą.

—  Wygrałem  zakład  z  panem,  słyszy  pan,  panie

sekretarzu!

Sekretarz skinął głową, a wyraz jego oczu stał się

jeszcze  bardziej  łzawy,  zapewne  z  powodu  przegrania
zakładu.

— Jestem nawet gotów wierzyć panu — ozwał się

do  Flipsa  komisarz.  —  Papiery  pana  są,  zdaje  się,  w
porządku. Ale muszę mieć jakieś poręczenie. Bądź co
bądź, grzebał pan w cudzej kieszeni!

Flips  zrozumiał,  że  urzędnik  przyznaje  się  do

background image

porażki i zadarł do góry głowę.

—  Pan  chce  poręczeń?  Niechże  pan  zatelefonuje

natychmiast do Paryża do hotelu des Ambassadeurs do
Mac  Grady’ego,  wszak  zna  pan  to  nazwisko.  I  niech
pan  zatelefonuje  do  inspektora  policji  paryskiej
Merville’a,  który  wie  o  każdym  mym  kroku,  i  spyta,
czy  zna  on  Colę  Flipsa.  Podkreślam,  że  Cola  to  imię!
Ale  radzę  niech  pan  to  uczyni  zaraz.  Jeżeli  van
Lövenstam  ucieknie,  może  się  pan  pożegnać  z
wypustkami komisarza.

— Ależ  tak,  naturalnie,  zaraz  zatelefonuję...  Któż

mógł  przypuszczać!  Odejdźcie,  czego  tu  stoicie!  —
krzyknął ze złością do agentów. — Czy pan był pewny,
że to był Lövenstam?

—  Tak,  jak  pewny  jestem,  że  pan  skończył

karierę.

— Panie! Jak naprawić ten błąd?
Flips przysunął sobie krzesło i rozparł się wygodnie

na nim.

—  No,  sądzę,  że  tak  źle  nie  będzie  —  rzekł

protekcjonalnie.  —  Ale  nim  zatelefonuje  pan  do
Paryża,  proszę,  by  zatelefonował  pan  do  wszystkich

background image

posterunków  stacyjnych,  by  czuwały  nad  rzekomym
panem  de  Valdenem.  Może  jedzie  on  faktycznie  do
Marsylii i nie wysiadł jeszcze z pociągu.

— Dobrze, każę go aresztować na pierwszej stacji.
—  O  nie!  To  byłoby  za  wcześnie!  Niech  tylko

czuwają  nad  nim,  oczywiście  jak  najdyskretniej!  A
teraz dajcie mi coś zjeść, umieram przecież z głodu!

Życzenia  Flipsa  w  lot  zostały  spełnione,  po  czym

rozpoczęły  dzwonić  telefony.  Okazało  się  jednak,  iż
Merville  i  Mac  Grady  wyjechali  do  Dunkierki.
Skierowano  więc  rozmowy  do  prefektury  policji  w
Dunkierce,  która  podała  adres  hotelu,  gdzie  Merville  i
Mac  Grady  nocowali.  Wreszcie  uzyskano  z  nimi
połączenie  i  zarówno  Mac  Grady  jak  i  inspektor
Merville  potwierdzili,  iż  znają  Flipsa  jako  prywatnego
detektywa zatrudnionego w SUAS. Inspektor Merrville
dodał, iż wysłał Flipsowi nakaz aresztowania in blanco.

Komisarz policji był najzupełniej złamany.

Telefonowanie  do  Paryża  i  Dunkierki  zajęło  jednak
nowe  dwie  godziny  i  była  godzina  pierwsza  w  nocy,
gdy  Flips  żegnany  ukłonami  komisarza  i  tysiącznymi
przeproszeniami  opuścił  prefekturę  i  zadowolony,  iż

background image

pognębił urzędnika policji, wściekły, iż de Valden mógł
mu zginąć teraz z oczu na zawsze, udał się na dworzec
kolejowy.

Najbliższy pociąg pośpieszny do Marsylii odchodził

dopiero  o  czwartej  rano.  Flips  spędził  trzy  godziny  na
błąkaniu  się  po  peronie  w  smutnym  poczuciu  swej
bezsiły.  Wreszcie  upragniony  pociąg  nadszedł  i  o
godzinie  dziesiątej  rano  Flips  znalazł  się  wreszcie  w
Marsylii.

Prosto  z  dworca  udał  się  do  urzędu  policji.  Tam

czekał  go  już  nakaz  aresztowania,  przesłany  przez
Merville’a,  tam  też  dowiedział  się  o  przyznaniu  premii
asekuracyjnej pięciu milionów dolarów spadkobiercom
van  Lövenstama  i  o  znalezieniu  w  kanale  La  Manche
trupa, którego identyczności nie stwierdzono.

Flips nie mógł wiedzieć o tym wcześniej, nie czytał

bowiem  gazet  wieczornych  poprzedniego  dnia.  Wtedy
zrozumiał,  że  słowa to niepotrzebne, rzucone mu przez
telefon  przed  wyjazdem  z  Paryża,  pozostawały  w
związku z wypłatą premii. Mac Grady uważał widać, że
wobec przyznania premii należy zaprzestać poszukiwań.

Wieści  jednak,  jakich  udzielono  mu  w  urzędzie

background image

policji o de Valdenie były tak pocieszające, iż Flipsowi
ani w głowie nie postało oddawać się cichej rezygnacji.
Oto de Valden przybył spokojnie do Marsylii, gdzie na
skutek  alarmów  prefektury  w  Lionie  roztoczono  nad
nim  policyjny  dozór.  Śledzony  złożył  w  przechowalni
swą  walizkę,  sam  zaś  z  jakimś  znajomym,  którego
najwyraźniej  przypadkiem  spotkał,  udał  się  na  absynt
do jednej z restauracji marsylskich.

* * *

 
Flips  natychmiast  objął  komendę  nad  trzema

agentami, których dodano mu do pomocy. Z niebywałą
satysfakcją  stwierdził  przez  szyby  restauracji,  iż  de
Valden  siedzi  ze  swym  towarzyszem  przy  stoliku  nad
rozpoczętą butelką.

Opuścili  oni  obaj  lokal  o  godzinie  pierwszej  w

południe w stanie niezupełnie trzeźwym. Skierowali się
do  jakiegoś  baru,  gdzie  znów  zażądali  koniaku.  Flips
już  w  pociągu  nabrał  pewności,  iż  de  Valden  był
alkoholikiem.  Wskazywał  na  to  w  pierwszym  rzędzie
jego  przepity  głos.  Widocznie  de  Valden  miał  dnia

background image

owego  „swój  dzień”,  a  towarzysz  jego  również  nie
gardził  trunkami,  libacja  bowiem  trwała  dalej.  Z  baru
powędrowali  znów  do  innego  lokalu,  po  czym  obaj
pijący skierowali się w dzielnicę portową.

Zapadał  już  mrok  i  jął  padać  drobny  dokuczliwy

deszcz,  przynosząc  chłód  po  wielodniowych  upałach.
Ulice  i  uliczki  portowej  dzielnicy  były  prawie
opustoszałe. Zapalono rzadkie w tej dzielnicy latarnie.

De  Valden  oraz  jego  godny  kompan  byli  już

zupełnie pijani. Zataczali się po chodnikach, obejmowali
i bełkotali coś bez związku. Wstąpili razem do jakiegoś
zupełnie  podrzędnego  szynku.  Flips  odesłał  agentów,
polecając  im  czekać  w  jednej  z  kawiarń  i  udając
przypadkowego  przechodnia,  z  nasuniętym  na  oczy
nowo  kupionym  kapeluszem,  wlókł  się  za  pijanymi  w
przyzwoitej  odległości.  Nie  wiedział,  co  miał  sądzić  o
tym  wszystkim,  bo  wszakże  baron  Lövenstam  nie
upijałby się na umór i nie zataczał po ulicach.

Była  godzina  dziewiąta  wieczór,  gdy  de  Valden

opuścił  szynk,  pożegnał  swego  towarzysza  i  ledwo
trzymając  się  na  nogach,  skierował  się  ku  miastu.  Był
pijany,  ale  zachowywał  resztki  przytomności.  Oglądał

background image

się, jakby szukał czegoś. Wreszcie zatrzymał się przed
domem,  w  którym  mieścił  się  drugorzędny  hotelik  i
wszedłszy  do  niego  zażądał  pokoju.  Chciał  wpisać  się
do  listy  gości,  lecz  ręka  mu  drżała;  dobył  więc  z
kieszeni ubrania portfel, wyjął z niego jakiś dokument i
pokazał portierowi. Ów  kazał  służbie  odprowadzić  do
pokoju pijanego gościa.

W  ślad  za  de  Valdenem,  w  parę  minut  potem,

wszedł do hotelu Flips.

Nie bawił w nim jednak długo. Po upływie minuty

wybiegł z bramy domu z twarzą białą jak płótno.

De  Valden  zameldował  się  w  hotelu,  jako  baron

Alfred van Lövenstam...

background image

 

Rozdział XVI

w którym Mac Grady uśmiecha się z zadowoleniem

 
Mac  Grady  powrócił  był  właśnie  z  Dunkierki  i

spożywał  w  hotelu  śniadanie,  gdy  otrzymał  od  Flipsa
depeszę. Brzmiała ona:

 

Dokonałem aresztowania. Przyjeżdżam z

aresztowanym do Paryża.

Flips

 
Detektyw po przeczytaniu tej depeszy, zamyślił się

głęboko. Flips nie depeszował, kogo aresztował. Grady
uznał,  że  postąpił  sprytnie,  nie  podając  nazwiska
aresztowanego,  gdyby  bowiem  był  nim  Lövenstam,
treść  depeszy  dostałaby  się  niewątpliwie  do
wiadomości ogólnej, budząc przedwczesną sensację.

Jeżeli aresztowanym był Lövenstam.
Brwi  Mac  Grady’ego  ściągnęły  się  w  węzeł  nad

nosem.  W  takim  razie  cała  jego  praca  poszłaby  na
marne, ubiegłby go nikomu nieznany Flips, figura raczej

background image

komiczna.  Nie!  To  niemożliwe.  Flips  aresztował
zapewne  kogoś  innego,  mniemając,  iż  aresztuje
Lövenstama.  A  może  aresztował  owego  osobnika,
który wymieniał czek na dworcu w Dunkierce!

Należało 

czekać 

na 

przyjazd 

Flipsa 

z

aresztowanym.  W  południe  inspektor  Merville  wezwał
Grady’ego do telefonu.

Merville,  niewiele  więcej  wiedzący  od  głośnego

detektywa,  prosił  go  do  siebie  do  biura,  na  godzinę
piątą  po  południu;  o  tej  godzinie  miał  przybyć  Flips,
tryumfator, wraz ze zwierzyną złowioną w swe sidła.

Mac  Grady  stawił  się  na  oznaczoną  godzinę.

Merville  czekał  już  na  niego.  Mimo  wzorowego
opanowania się zarówno inspektor jak i detektyw byli
lekko zdenerwowani.

—  Kogo  aresztował  i  przywoził  z  sobą  Flips?

—  zadawali  sobie  obaj  pytanie.  Na  dobitek  pociąg  z
Marsylii spóźnił się o siedemnaście minut.

Wreszcie  o  godzinie  piątej  minut  trzydzieści  pięć

zameldowano  Merville’owi  przybycie  Flipsa  z
aresztowanym, konwojowanym przez dwu policjantów.
Mervilie kazał ich natychmiast przyprowadzić do siebie.

background image

Inspektor i Mac Grady utkwili oczy w drzwiach, za

którymi  czaiła  się  zagadka.  Drzwi  te  otworzyły  się
wkrótce  i  ukazał  się  w  nich  de  Valden,  eskortowany
przez policjantów. Za nimi ukazał się zmęczony, blady
ze wzruszenia Flips.

De  Valden,  którego  aresztowano  pijanego  do

nieprzytomności,  odzyskał  świadomość  dopiero  w
pociągu wiozącym go do Paryża. ślady pijaństwa znać
było  na  jego  obliczu.  Ukłonił  się  z  lekka  Mac
Grady’emu  i  Merville’owi  po  czym  przesunął  ręką  po
czole.

Tak,  był  niewątpliwie  trochę  podobny  do

zaginionego barona, ale było to podobieństwo pozorne,
podobieństwo  na  pierwszy  rzut  oka.  Po  bliższym
przypatrzeniu się de Valdenowi nikt nie mógł go uważać
za van Lövenstama.

— Flips! — przerwał ciszę detektyw. — Kto jest

ów pan, bo nie jest to baron van Lövenstam!

I  detektyw  uśmiechnął  się  pełen  wewnętrznego

zadowolenia.

Lecz  Flips  bynajmniej  nie  zmieszany  podszedł  do

Merville’a.

background image

—  Nie  wiem,  kto  jest  ów  pan!  —  rzekł  pewnym

siebie głosem. — Ale jeżeli to nie jest van Lövenstam,
w  co  i  ja  od  chwili  aresztowania  wątpię,  to  albo  go
okradł,  albo  zamordował,  a  w  każdym  razie  objaśni
nas, co się stało z baronem.

I mówiąc to wręczył inspektorowi jakiś przedmiot.
Ów obejrzał go i mimowolny okrzyk wydarł mu się

z piersi:

To  co  mu  Flips  podał  było  skórzanym  portfelem

zamykanym  na  złotą  klamerkę.  Na  portfelu  widniały
inicjały AL.

Drżącymi rękoma inspektor otworzył portfel.
Wypadła z niego fotografia jakiejś młodej kobiety,

książeczka  czekowa,  kilka  biletów  wizytowych  z
nazwiskiem  Alfreda  van  Lövenstama  i  paszport
zaginionego  barona,  paszport,  którym  właśnie  de
Valden wylegitymował się w marsylskim hoteliku.

Merville obejrzał to wszystko, po czym oddał Mac

Grady’emu do obejrzenia i zwrócił się do Flipsa.

— Panie Flips, skąd pan ma to wszystko?
—  Znalazłem  to  przy  aresztowanym,  który  obok

tego portfelu miał przy sobie drugi, w którym znalazłem

background image

paszport zagraniczny i inne dokumenty na nazwisko de
Valdena.  Pan  de  Valden  zameldował  się  w  hotelu  w
Marsylii jako van Lövenstam.

Merville  spojrzał  na  aresztowanego,  który  nie

zdradzał wielkiego zakłopotania.

— Mój panie rzekł surowo inspektor. Kto pan jest

i skąd ma pan ów portfel? Ostrzegam pana, że sprawa
jest bardzo poważna!

Aresztowany skinął głową:
—  Stało  się  —  rzekł  —  aresztowano  mnie,  choć

sądziłem,  że  tego  uniknę.  O  ile  posądza  się  mnie  o
morderstwo na osobie barona, lub o to, iż zamieszany
jestem w jego tajemnicze zniknięcie – to posądzenia te
zaraz obalę. Oczywiście nie jestem van Lövenstamem,
jak to sobie ów pan wykombinował — dodał rzucając
złowrogie spojrzenie Flipsowi.

— A więc pańskie nazwisko brzmi?
—  Jan  de  Valden,  bez  określonego  zajęcia!  Ale

niech panowie pozwolą mi usiąść, ledwo na nogach się
trzymam.

— Proszę, niech pan siada!
De Valden zrzucił płaszcz impregnowany i usiadł.

background image

—  Jak  mnie  przed  wejściem  tutaj  poinformował

pan  Flips  —  rzekł  —  mówię  obecnie  z  panami
Merville’em  i  Mac  Gradym.  Wiem,  że  panowie  mi
wierzą  i  widzą,  iż  van  Lövenstamem  nie  jestem,  ale
przypadek uczynił mnie panem tajemnicy, którą panom
tylko  i  panu  Flipsowi  wyjaśnię.  Proszę  o  odesłanie
eskorty!

Merville  wysunął  nieco  szufladkę  biurka,  w  której

leżał  nabity  browning,  i  skinieniem  głowy  oddalił
policjantów.

— Może pan mówić! — rzekł.
—  O,  będzie  to  długa  historia,  chociaż  nie

chciałbym doprawdy zabierać panom zbyt dużo czasu.
Obok papierów van Lövenstama znalazł przy mnie pan
Flips  drugi  portfel,  a  w  nim  wszystkie  papiery  w
najzupełniejszym  porządku.  Wynika  z  nich,  że  jestem
obywatelem  francuskim  i  jako  taki  podpadam  pod
sądownictwo francuskie, chociaż z pochodzenia jestem
Belgiem.

Historia  mego  życia  jest  historią  człowieka

wykolejonego.  Stać  mnie  na  to,  by  się  do  tego
przyznać. Kiedyś byłem oficerem armii belgijskiej. Jak

background image

wiadomo  panom  pojedynki  są  w  armii  belgijskiej
surowo  wzbronione.  Niestety  –  miałem  nieszczęście
zabicia w pojedynku starszego od siebie szarżą oficera.
Sąd  wojskowy  skazał  mnie  na  pół  roku  twierdzy  i
przeniesienie  z  armii  czynnej  do  rezerwy.  To  było
początkiem mych niepowodzeń życiowych.

Przed  wojną  mogłem  jeszcze  egzystować  dość

wygodnie, prowadząc we Francji, której obywatelstwo
uzyskałem,  przedstawicielstwo  pewnej  niemieckiej
firmy, ale wojna położyła kres temu i odtąd rozpoczyna
się  moja  tułaczka.  Najpierw  tułaczka  po  wszystkich
odcinkach  frontu,  straszna  poniewierka  okopowej
walki z Niemcami, wiedząc bowiem, co winien jestem
memu  nazwisku,  zaciągnąłem  się  w  szeregi  francuskiej
armii.  Potem  dostałem  się  do  niewoli  niemieckiej  i  do
końca  wojny  znosiłem  dolę  jeńca  wojennego  w
koncentracyjnym  obozie  niemieckim.  W  1919  roku
powróciłem  z  niewoli  do  Francji,  ale  nic  mnie  tu  nie
oczekiwało.  Jedyna  bliska  mi  osoba,  młodszy  brat,
zrosił swą krwią pola pod Verdun, byłem sam, zupełnie
sam na świecie. Byłem przy tym nawykły do szerokiego
życia i nie mogłem pogodzić się z twardymi warunkami

background image

powojennego bytu.

Zbyt długo by to trwało, gdybym chciał opowiadać

panom,  czym  byłem,  co  przeszedłem.  Byłem  i
urzędnikiem, i dziennikarzem, i akwizytorem anonsów, i
profesorem  języka  angielskiego.  Ale  staczałem  się
coraz  niżej.  Nie  mogłem  się  otrząsnąć  z  namiętności,
która  opanowała  mnie  od  młodu.  Była  to  namiętność
gry.  Straszna  namiętność  hazardu!  Może  byłbym  i
doszedł  do  czego,  lecz  dochody  moje  pochłaniał
totalizator,  pochłaniały  tajne  lokale  gry  w  ruletkę,
pochłaniały  noce  spędzone  nad  pokerem.  Od  lat  paru
do namiętności gry dołączać się poczęła namiętność do
alkoholu.  Ona  to  tylko  sprawiła,  że  pan  Flips  uzyskał
możność przywiezienia mnie tutaj!

Otóż,  przechodząc  to  tematu  bardziej  nas

wszystkich obchodzącego – dnia 25 czerwca z resztką
pieniędzy w portfelu znalazłem się w Dunkierce. Byłem
znów  bez  pracy.  Chciałem  odpocząć  nad  morzem,
chciałem  uspokoić  swe  potargane  niepowodzeniami
życiowymi  nerwy,  chciałem  przy  tym  spełnić  swe
dawne  marzenie,  które  mogło  mi  przynieść  odrobinę
sławy, a może i pieniędzy.

background image

Jestem,  panowie,  znakomitym  pływakiem  i  sądzę,

że  śmiało  mogę  się  tym  szczycić.  Zamierzeniem,  które
miało  mi  przynieść  trochę  sławy  i  pieniędzy  było
przepłynięcie kanału La Manche w rekordowym czasie.
Chciałem pobić rekordy tych wszystkich, którzy dotąd
dokonali tego przedsięwzięcia!

Z  plaży  w  Dunkierce  rozpocząłem  trening  który

szedł  mi  doskonale.  Ale  Dunkierka  jest  droga,  jak
każde  miasto  nadmorskie.  Pieniądze,  a  nie  miałem  ich
wiele, płynęły jak woda i w pamiętnym dla mnie dniu 3
lipca  miałem  majątku  tylko  czterdzieści  franków!
Postanowiłem w dniu 4 lub 5 lipca przepłynąć kanał La
Manche. Że nie uczyniłem tego, jest to winą barona van
Lövenstama!

De  Valden  przerwał  na  chwilę  i,  widocznie

zmęczony, sięgnął po szklankę wody stojącą na biurku.
Mac  Grady,  Merville  i  Flips  słuchali  go  ze  skupioną
uwagą.

— Dnia 3 lipca — zaczął mówić dalej de Valden

— postanowiłem, korzystając z pięknej pogody, odbyć
ostatni  trening,  który  miał  być  zarazem  treningiem  na
wytrzymałość  długiego  przebywania  w  wodzie.  Jak

background image

zwykle pozostawiłem ubranie w kabinie kąpielowej na
plaży i, nic nikomu nie mówiąc, odpłynąłem od brzegu i
wkrótce  pozostawiłem  daleko  za  sobą  wszystkich
kąpiących się. Panowie wiedzą, oczywiście, gdzie leżą
piaszczyste ławice Bray Duns tworzące małą wysepkę.
Dopłynąłem  do  Bray  Duns  i  tam  na  piasku  urządziłem
sobie  wspaniałą  i  rozkoszną  kąpiel  słoneczną.
Wszystko ma jednak swój koniec. Popołudnie jęło się
zamieniać  w  wieczór,  słońce  chyliło  się  już  ku
zachodowi,  oświetlając  pysznie  morze  dnia  tego
majestatycznie spokojne.

Uznałem, że czas już wracać, gdy naraz usłyszałem

warkot aeroplanu. Nadlatywał od angielskich brzegów
aeroplan, w którym poznałem bez trudności pasażerski
aparat Fokkera. Leżąc na plaży, obserwowałem go w
rozkosznym  pogrążony  lenistwie.  Aparat  leciał  na
znacznej  wysokości.  Nie  jestem  lotnikiem,  nie  umiem
więc  powiedzieć,  jak  wysoko  leciał.  Beztroska  moja
zmieniła się jednak w jednej chwili w zdziwienie.

Gdy  samolot  mijał  ławicę  Bray  Duns  –  od  boku

aparatu  oderwał  się  jakiś  czarny  przedmiot,  który  jął
spadać w dół z szaloną szybkością.

background image

Mac  Grady  podniósł  w  górę  brwi,  w  oczach

zapaliły  mu  się  iskierki  zadowolenia.  De  Valden
opowiadał dalej:

—  Przedmiot  ten  spadał  tak  jednak  przez  krótką

tylko  chwilę.  Po  chwili  tej  bowiem  ujrzałem,  jak  w
powietrzu  rozwinął  się  spadochron,  który  pohamował
szybkość  spadania.  Czarny  przedmiot  okazał  się
człowiekiem,  który  przy  pomocy  spadochronu
opuszczał się na piaski Bray Duns.

—  Flips,  słyszałeś!  —  ozwał  się  Mac  Grady  do

Coli, patrząc przy tym na Merville’a. — Mówiłem, że
tam grał swą rolę spadochron.

Flips skinął głową, Merville zaś udał, że nie słyszy

słów Grady’ego.

— Aeroplan  tymczasem  poleciał  dalej.  Poczułem,

iż  coś  jest  nie  w  porządku.  U  diabła!  Dla  sportu  nie
skacze  się  z  samolotu  nad  kanałem  La  Manche!
Instynkt  nakazał  mi  nie  zdradzać  swej  obecności  na
Bray  Duns  –  natychmiast  też  zsunąłem  się  w  wodę  i
zanurzyłem się w niej tak, że tylko górna część twarzy z
niej wystawała.

Nieznajomy mi człowiek wylądował spadochronem

background image

na  Bray  Duns  bardzo  szczęśliwie.  Zachowując  się  jak
najciszej, obserwowałem go bacznie. Był to mężczyzna
mego  wzrostu,  dobrze  i  silnie  zbudowany  –  oto
wszystko,  co  mogłem  dostrzec.  Ubrany  był  w  ciemne
marynarkowe  ubranie.  Znalazłszy  się  na  ziemi
nieznajomy  zwinął  spadochron  w  pakiet,  obciążył  go
piaskiem  i…  zatopił  w  morzu!  To  wyglądało  jeszcze
lepiej! Czego u licha mógł chcieć ów elegancki pan na
samotnej  Bray  Duns  o  zapadającym  już  zmroku?
Spojrzałem  w  niebo.  Samolot,  który  leciał  w  kierunku
Calais  wracał,  zataczając  nad  Bray  Duns  olbrzymie
koło.

Mrok  jednak  tak  już  gęstniał,  iż  człowiek

spacerujący  po  piaskach,  nie  mógł  być  z  dużej
wysokości  zauważony  przez  pasażerów  samolotu.
Wtedy  domyśliłem  się,  że  nieznajomy  niejako
„niepostrzeżenie”  opuścił  samolot,  że  teraz  zauważono
jego nieobecność i szukają go. Był najwyższy czas, by
wracać na plażę Dunkierki, jednak to, co, jak obraz w
kinie,  rozgrywało  się  przed  mymi  oczami,  było  tak
sensacyjne, że tkwiłem dalej w falach.

Samolot  daleko,  daleko  za  Bray  Duns,  zniżył

background image

znacznie swój lot, po czym poderwał się znów w górę i
poleciał  ku  niedalekim  brzegom  Francji,  kierując  się
jednak w stronę Dunkierki, a nie Calais, jak przedtem.

Upłynęło  znów  parę  minut,  pasażer,  który

zdezerterował był z samolotu, spędził je na przechadzce
po  Bray  Duns.  Nagle  usłyszałem  po  drugiej  stronie
ławicy trzask motorówki. Człowiek obejrzał się w koło,
dobył z kieszeni jakiś kwadratowy przedmiot, rzucił go
w  fale  i  podążył  szybko  w  kierunku,  skąd  trzask
motorówki dochodził. Po chwili usłyszałem znowu hałas
motorowej  łodzi.  Oddalał  się  on  powoli,  znać
motorówka odjeżdżała od Bray Duns.

Teraz  odzyskałem  swobodę  ruchów.  Poruszony

tym, 

czego 

mimowolnym 

byłem 

świadkiem,

przekonany,  że  stałem  się  panem  jakiejś  tajemnicy,
począłem płynąć ku Dunkierce, ale ledwo parę ruchów
pływackich  uczyniłem,  przedmiot  jakiś  w  wodzie
pływający w twarz mnie uderzył. Wyłowiłem go. Był to
portfel,  który  rzucił  w  wodę  nieznajomy,  a  który
obecnie znajduje się w pańskich rękach, inspektorze.

— Portfel Lövenstama?
— Tak! Ja oczywiście nie wiedziałem wtedy, iż był

background image

on  własnością  Lövenstama.  Portfel,  jak  pan  widzi,  był
zamykany  na  klamerkę,  dlatego  też  nie  przemókł
doszczętnie. Wziąłem go w zęby i począłem tak płynąć.
Po drodze spotkałem kuter rybacki, który mnie zabrał.
Na  plaży  w  Dunkierce  zastałem  aeroplan,  a  wokół
niego tłumy ludzi.

Zapytałem,  co  się  stało.  Odpowiedziano  mi,  że

baron  Lövenstam  fatalnym  trafem  wpadł  do  morza  w
czasie przelotu nad kanałem La Manche.

Teraz  już  wiedziałem  wszystko,  bo  który  Belg  nie

zna nazwiska van Lövenstama? Udałem się co prędzej
do  mej  kabiny  i  tam  otworzyłem  portfel.  Jak  już
mówiłem,  zawartość  portfelu  nie  była  prawie  zupełnie
zniszczona  przez  wodę,  w  której  zresztą  portfel  dłużej
nad parę minut nie przebywał. Znalazłem w portfelu to
wszystko, co tu teraz leży na biurku i prócz tego dwa
stufrankowe banknoty. W sytuacji, w jakiej byłem, było
to  dla  mnie  zrządzeniem  Opatrzności.  Doskonale
doceniałem  wartość  tajemnicy,  jaką  posiadałem,
postanowiłem  ją  jednak  jak  najlepiej  wyzyskać.
Otworzyłem  książeczkę  czekową  i  osłupiałem.
Pierwszy  czek  był  opatrzony  podpisem  van

background image

Lövenstama  i  datą  dnia  bieżącego.  Miejsce,  gdzie
wpisuje się sumę do wypłaty przeznaczoną było puste.

To, co wówczas postanowiłem, było postanowione

błyskawicznie.  Van  Lövenstam,  któremu  widocznie
zależało  na  tym,  by  uchodzić  za  zmarłego,  miał  widać
załatwić  dnia  tego  jakąś  wypłatę  i  dlatego  podpisał
czek.  Później  jednak  wypłaty  tej  dokonać  nie  zdołał,
lub  nie  potrzebował  dokonywać.  W  Dunkierce  nie
wszyscy  jeszcze  wiedzieli  o  rzekomej  śmierci  van
Lövenstama. Czek więc można było zrealizować.

Po  krótkim  wahaniu  wpisałem  w  czek  sumę  stu

tysięcy franków i ubrawszy się szybko, pojechałem na
dworzec  kolejowy.  Biuro  wymiany  pieniędzy  bez
najmniejszych trudności zrealizowało mi czek, mimo że
po  pieniądze  posyłano  do  prywatnego  mieszkania
bankiera, w kasie bowiem nie było kwoty, na jaką czek
opiewał.  Byłem  pewny,  że  tak  się  stanie,  cóż  bowiem
było  do  niedawna  pewniejszego  jak  czek  z  podpisem
van Lövenstama? Nie czekając, aż kasjer dowie się, iż
Lövenstam już nie żyje, zatelefonowałem do hotelu, by
walizkę  przesłano  mi  do  Paryża,  należytość  za  hotel
posłałem przez posłańca w okrągłej sumie i pociągiem

background image

wieczornym,  który  właśnie  odchodził  do  Paryża,
opuściłem Dunkierkę.

Rzecz prosta, po zrealizowaniu czeku, we własnym

interesie  milczeć  musiałem  o  tym,  co  na  Bray  Duns
widziałem.  Niestety  w  Paryżu  hazard  chwycił  mnie
znów w swe kościste szpony. Szybko straciłem prawie
wszystko przy ruletce. Tymczasem sprawa Lövenstama
nie  schodziła  ze  szpalt  prasy.  Postanowiłem  opuścić
Francję  na  zawsze.  W  hiszpańskim  konsulacie
podpisałem  kontrakt,  mocą  którego  stałem  się
żołnierzem  hiszpańskiej  legii  cudzoziemskiej.  Obiecano
mi  po  dwóch  latach  służby  zweryfikować  mój  stopień
oficerski.  Gdy  opuszczałem  Paryż,  by  przez  Marsylię
udać  się  do  hiszpańskiego  Maroka,  pan  Cola  Flips
wpadł  na  mój  trop  tylko  dzięki  szczęśliwemu  dlań
przypadkowi. Jednak szybko poznałem z kim mam do
czynienia  i  w  Lionie  unieszkodliwiłem  go,  jak  mi  się
zdawało na dłużej. Rzecz jasna, mój sen wówczas był
symulowany,  panie  Flips.  Po  przybyciu  do  Marsylii
spotkałem  znajomego,  zaczęliśmy  tak  intensywnie
oblewać  mój  wyjazd  z  Francji,  że  pan  Flips,  który
zdążył przybyć za mną, chwycił mnie zupełnie pijanego

background image

w swe sidła. Oto wszystko, panowie. Skończyłem!

Pan  Cola  Flips  będzie  niewątpliwie  rozczarowany

moim  opowiadaniem  –  chciał  on  widzieć  bowiem  we
mnie  prawie  samego  van  Lövenstama,  a  później  jego
mordercę.  Doprawdy  żałuję,  że  ani  w  jednym,  ani  w
drugim  wypadku  nie  mogłem  uczynić  zadość  jego
życzeniom.

De  Valden  przestał  mówić.  Panowało  głuche

milczenie.  Flips  stał  z  opuszczoną  głową.  Rozumiał  to
dobrze, iż de Valden powiedział prawdę. Ale wobec tej
prawdy  rozwiewały  się  wszelkie  nadzieje,  związane  z
otrzymaniem  nagrody  od SUAS.  Mac  Grady  był
przeciwnie bardzo zadowolony i z prawdziwą sympatią
patrzył na de Valdena, który tak doskonale potwierdził
wszystkie  jego  przypuszczenia.  Merville  był  w
największym  kłopocie.  Wszakże  van  Lövenstama
uznano za zmarłego. Aresztować obecnie de Valdena i
wytoczyć mu sprawę o tę historię z czekiem, znaczyło
to  przyznać  się  do  tego,  że  van  Lövenstam  żyje,
znaczyło  to  przyznać  się  do  omyłki.  Merville  był  zbyt
wytrawnym urzędnikiem, by nie rozumieć, że do omyłki
mógł  się  przyznać  w  jednym  tylko  wypadku.  W

background image

wypadku,  gdyby  miał  w  swych  rękach  van
Lövenstama.  Ale  van  Lövenstam  mógł  być  Bóg  wie
gdzie i o aresztowaniu go mowy być nie mogło.

Inspektor wstał i ozwał się do Mac Grady’ego.
— Mac Grady, poproszę pana o chwilę rozmowy

w cztery oczy.

Podeszli  obaj  w  przeciwległy  kąt  pokoju  i  przez

chwilę  rozmawiali  szeptem.  Następnie  Merville
podszedł do de Valdena.

—  Pan  wspomniał  nam,  zdaje  się,  że  miał  zamiar

opuścić  Francję  i  wstąpić  do  hiszpańskiej  legii
cudzoziemskiej w Maroku?

— Tak, panie inspektorze!
— Czy ma pan na to dowody?
—  Kontrakt  znajduje  się  w  moim  portfelu,  który

leży na biurku pana inspektora.

Merville wyszukał dokument i przebiegł go oczami.
— W porządku! — rzekł. — Czy wie pan, że za

ową  wymianę  czeku  na  dworcu  w  Dunkierce  winien
pan znaleźć się pod śledztwem!

— Nie wiem o tym i uważam to za niemożliwe.
— O, a dlaczegóż to za niemożliwe?

background image

—  Bowiem  sądy  francuskie  uznały  już  van

Lövenstama  za  zmarłego,  a  sądy  nie  lubią  przyznawać
się do omyłek. Prócz tego jest jeszcze inna rzecz, która
staje temu na przeszkodzie.

—  Jakaż  jest  ta  przeszkoda?  —  zapytał  z  ironią

inspektor.

— Bardzo prosta, panie inspektorze — odparł de

Valden ze spokojem. — Z jakiegoż paragrafu mógłby
mnie  oskarżyć  prokurator,  gdyby  chciał  wytoczyć  mi
sprawę  karną?  Portfelu  nie  ukradłem,  znalazłem  go  w
falach morza. Czeku nie sfałszowałem, wstawiłem tylko
kwotę  w  czek  podpisany  In  blanco.  Za  to,  że
wiedziałem,  iż  żyje  człowiek,  uważany  przez  was  za
zmarłego, nie zasądzi mnie żaden sąd na świecie!

Merville  przygryzł  wargi.  Ten  były  oficer  belgijski

nie był w ciemię bity.

—  Pan  jest  człowiekiem  bezwzględnie  zdolnym,

panie de Valden — ozwał się kwaśno po chwili — nie
chcę  panu  łamać  kariery,  jaka  czeka  pana  w  legii
marokańskiej. 

Zeznania 

pana 

zostaną

zaprotokołowane,  podpisze  pan  je,  pokwitujemy  od
pana  odbiór  portfelu  van  Lövenstama  i  będzie  pan

background image

wolny.

Mac Grady powstał z fotelu.
— Sądzę inspektorze, iż nie mam już teraz nic do

roboty  u  pana.  Jak  pan  widzi  rzeczywistość
potwierdziła me hipotezy.

— O, w zupełności! Gratuluję panu serdecznie! —

ozwał się Merville, mimo, że twarz jego nie wyrażała tej
serdeczności. — Ale co będzie dalej, Mac Grady?

—  I  ja  tego  nie  wiem.  Niech  pan  będzie  jednak

pewien,  że  Lövenstam  da  nam  się  poznać,  gdy  sam
tego zechce!

Detektyw zwrócił się do de Valdena.
— Panie de Valden — rzekł — zeznaniami swymi

sprawił  mi  pan  wielką  przyjemność!  Chcę  dopomóc
panu. Mam wrażenie, że nie będzie pan miał pieniędzy
po zwolnieniu, by powrócić do Marsylii. Oto dwieście
franków.  Nie,  nie  traktuję  tego  przecież  jako
podarunku  —  dodał,  widząc  przeczący  gest  de
Valdena. — Jest to pożyczka, którą zwróci mi pan w
swoim  czasie.  Oto  bilet  z  mym  adresem  w  Londynie.
Do  widzenia  panu!  Chodź  Flips  i  nie  miej  grobowej
miny, bo sprawiłeś się doskonale!

background image

Grady i Flips wyszli na ulicę. Flips milczał uparcie

wreszcie ozwał się:

— Więc van Lövenstam żyje!
— Nie wątpiłem o tym nigdy pomimo owej historii

z  trupem  —  odparł  detektyw.  Obecnie  mam
stuprocentową pewność, iż jest, jak mówisz!

—  I  ten  głupi  de  la  Roca  polecił  wypłacić  premię

jego spadkobiercom!

—  O,  przeciwnie!  —  zaprotestował  gorąco  Mac

Grady,  ów  Gomez  de  la  Roca  jest  bardzo  mądrym
człowiekiem.

Uśmiechnął się zagadkowo.

background image

 

Rozdział XVII

w którym Mac Grady flirtuje z wieżą Eiffla, a tłumy

Paryżan łamią policyjne kordony

 
W  niedzielę  dnia  5  sierpnia  w  południe  „całe”

Buenos Aires wyległo na lotnisko. Był to bowiem wielki
dzień,  nie  tylko  dla  Buenos  Aires,  nie  tylko  dla
Sociedad, ale dla całej Argentyny.

Był  to  dzień  startu Ruy  Blasa  do  wielkiego

transatlantyckiego  lotu,  był  to  dzień  zrealizowania
ogromnego  przedsięwzięcia,  pierwszego  dotąd  w
dziejach lotnictwa – próby przebycia przeszło jedenastu
tysięcy kilometrów bez lądowania.

Lot Ruy  Blasa  był  imprezą  prywatną,  mimo  to

jednak  mieszkańcy  stolicy  Argentyny  spontanicznie
udekorowali  okna  swych  mieszkań  flagami  o  barwach
narodowych.  Rząd  argentyński  wydelegował  na
lotnisko  swego  przedstawiciela,  by  dyrektorowi
Sociedad  oraz  dzielnym  lotnikom  złożyć  życzenia
powodzenia.

Przed  odlotem  jednak  czekała  tłum  jeszcze  jedna

background image

niespodzianka.

Portugalczyk  Silvio  Pereira  rozchorował  się

niespodzianie w nocy poprzedzającej start. Towarzysz
jego  i  dyrekcja  stanęła  wobec  alternatywy:  albo
odłożyć lot, albo w ciągu kilku godzin wyszukać kogoś,
kto by Pereirę gotów był zastąpić.

Pisma  podały  o  tym  wiadomość  w  porannych

nakładach, donosząc, iż w ostateczności Argentyńczyk
Juan  Calvados  da  dowód  niezwykłej,  nadludzkiej
wytrzymałości  i  wystartuje  sam.  Do  tej  jednakże
ostateczności,  która  znacznie  zmniejszała  szanse
powodzenia lotu na szczęście nie doszło.

W  pół  godziny  bowiem  po  ukazaniu  się  pism

 porannych zgłosił się do Gomeza de la Roki – Polak,
Stefan Korecki, i oświadczył mu, iż gotów jest do drogi
i  jeżeli  dyrekcja Sociedad  się  zgodzi,  może  zająć  w
samolocie  miejsce  Pereiry.  Calvados  poddał  Polaka
egzaminowi, a gdy okazało się, iż Korecki zdradza nie
tylko  doskonałą  znajomość  awiacji  ale  i  warunków
atmosferycznych  panujących  w  tej  porze  roku  nad
Atlantykiem,  Gomez  bez  wahania  przyjął  jego
propozycję  i  w  ciągu  paru  minut  Korecki  podpisał

background image

kontrakt z SUAS.

O godzinie jedenastej przed południem, na godzinę

przed startem, niezliczone tłumy zaległy lotnisko.

Wytoczony  już  z  hangaru,  lśnił  w  blaskach  słońca

wspaniały  sztuczny  ptak  z  olbrzymimi  napisami Ruy
Blas  na  bokach.  U  sterów  jego  widniały  trzy  flagi:
argentyńska, francuska i portugalska. Portugalską flagę
zastąpiono polską.

Lotnicy  Calvados  i  Korecki  czynili  ostatnie

przygotowania. 

Dyrekcja Sociedad  zjawiła  się  na

lotnisku w komplecie. Dotąd nie wiedziano, kto zajmie
owo  trzecie  miejsce.  Gomez  de  la  Roca  w
porozumieniu z Montesem zadecydowali, iż miejsce to
zostanie niezajęte, by nie przeciążać zbytnio samolotu.

De la Roca, zwykle spokojny i zrównoważony, był

jednak dziwnie podniecony dnia tego.

Obchodził  wokół  samolot,  badał  stan  kabiny

lotniczej,  radiostacji  i  sterów,  zdradzając  niepoślednie
zdolności lotnicze. Patrzył na Ruy Blasa jak urzeczony,
a nozdrza drgały mu rasowo.

O godzinie jedenastej trzydzieści lotnicy wsiedli do

samolotu i rozpoczęli ostatnią próbę motoru. Wszystko

background image

funkcjonowało  bez  zarzutu.  Wielki  moment  startu
nadchodził. Reporterzy i fotografowie pism rozsypali się
wieńcem wokół samolotu, fotografując i filmując go ze
wszystkich stron.

O  godzinie  jedenastej  czterdzieści  pięć  Juan

Calvados  zameldował  dyrektorowi  Gomezowi  de  la
Roce, 

iż 

aparat Ruy  Blas  gotów  jest  do

transatlantyckiego lotu.

Gomez podał mu rękę:
—  Dziękuję  panu  bardzo!  Czy  aparat  wytrzyma

jeszcze obciążenie go jedną osobą?

— Z trudem! — odparł pilot.
—  Więc  dobrze!  —  rzekł  Gomez.  —  Mimo  to

zaryzykujemy.  Niech  mi  podadzą  ubiór  lotniczy.  Jadę
do Paryża!

Słowa  te  w  ciągu  paru  sekund  obiegły  całe

lotnisko.  Ktoś  z  otoczenia  Gomeza  próbował
protestować,  ale  dyrektor  przerwał  mu,  oświadczając
krótko, że wie, co robi.

Przyniesiono więc ubiór lotniczy. Gomez włożył go,

pożegnał się z otoczeniem i wsiadł do aparatu. Tłumy,
zebrane  na  lotnisku,  żegnały  go  ze  swej  strony

background image

okrzykami.

Śmigła  puszczone  w  ruch  jęły  pruć  powietrze  i

hałasować.  Olbrzymi  stalowy  ptak  drgnął.  Ostatnie
jeszcze  uściski  dłoni  i  drzwiczki  samolotu  się
zatrzasnęły.

Kordony  policji  jęły  czynić  drogę  samolotowi,

odsuwając  szalejący  od  entuzjazmu  tłum.  Chustki  jęły
powiewać w powietrzu, kapelusze i laski wylatywać w
górę.

O  godzinie  jedenastej  pięćdziesiąt  osiem Ruy  Blas

ruszył  z  miejsca  wśród  ogłuszających  okrzyków.
Przebiegł zgrabnie sześćset metrów po ziemi, po czym
odbił  się  od  niej  ciężko,  znów  opadł,  odbił  się
powtórnie  i  uniósł  w  górę,  ponad  lotnisko.  Okrążył  je
dwa razy, wzbił się jeszcze wyżej i skierował w stronę
Rio de Janeiro.

 

* * *

 
Anteny  radiowe  Buenos Aires  natychmiast  podały

światu wieść, iż Ruy Blas wyruszył.

Pobiegły  słowa  po  podmorskim  kablu,  donosząc

background image

Europie,  iż  trzech  szaleńców-bohaterów  jest  już  w
drodze ku swemu przeznaczeniu.

Droga Ruy Blasa według nakreślonego planu wieść

miała  z  Buenos  Aires  do  Rio  de  Janeiro,  ponad
Urugwajem przez Porto Alegre do brazylijskiej stolicy.
Stamtąd  samolot,  wzdłuż  brzegów  brazylijskich  lecąc,
ominąć  miał  Pernambuco  i  na  jego  wysokości  wziąć
kurs  na  Fernando  de  Noronha,  ominąć  Wyspę
Świętego  Pawła  i  wciąż  w  kierunku  północno-
wschodnim  lecąc,  osiągnąć  Wyspy  Zielonego
Przylądka.

Następnie Ruy  Blas  pozostawić  miał  na  boku

Wyspy  Kanaryjskie,  przelecieć  nad  Maderą,  minąć
ławice  Józefiny  i  dotrzeć  do  portugalskich  wybrzeży.
Przeleciawszy 

nad 

północno-zachodnim 

cyplem

Hiszpanii  przebyć  miał  samolot  Zatokę  Biskajską,
przelecieć  nad  Nantes  i  skierować  się  na  lotnisko  Le
Bourget pod Paryżem.

Opuściwszy  Buenos  Aires  w  niedzielę  o  godzinie

dwunastej  w  południe,  lotnicy  ujrzeć  mieli  lotnisko  Le
Bourget około godziny siódmej wieczorem we wtorek.

 

background image

* * *

 

Dnia tego, gdy na lotnisku w Buenos Aires wrzały

ostatnie  do  lotu  przygotowania,  Flips  mówił  do  Mac
Grady’ego, siedząc z nim na tarasie jednej z paryskich
kawiarń:

— Nie wiem właściwie, po co zatrzymuje mnie pan

jeszcze w Paryżu? Nie mamy tu po prostu co robić, a
ja w ogóle nic nie mam do roboty, bo w sprawie van
Lövenstama tak się spisałem, że wyleją mnie z posady
jak  amen  w  pacierzu.  Założę  wtedy  chyba  prywatne
biuro  detektywów,  na  wzór  Pinkertona!  Biedna
Marjorie!

Grady uśmiechnął się:
— Flips, słuchaj no, Flips, powiedz ty mi, czy znasz

się na lotnictwie, czy lubisz je?

—  Niechże  Bóg  broni,  leciałem  raz  w  życiu

samolotem. Myślałem, że życie ze mnie wykołysze! Wie
pan... choroba morska!

—  Doprawdy!  Bo  ja  bardzo  interesuję  się

lotnictwem i właśnie dlatego siedzę w Paryżu.

background image

—  Jak  to,  więc  nie  interesuje  się  już  pan  sprawą

Lövenstama?

— Tę sprawę już ukończyłem.
— Z dobrym wynikiem?
—  Jak  najlepszym!  Wystarczy,  gdy  ci  powiem,  iż

wiem, gdzie van Lövenstam przebywa, co robi i jak mu
się powodzi, ba, jak się obecnie nazywa!

— I nie ogłasza pan tego, nie zdemaskuje go pan w

prasie?

— Owszem, uczynię to, ale wtedy, gdy wyczerpię

już  wszelkie  środki  i  stracę  wszelkie  nadzieje
aresztowania  barona.  Gdy  ma  się  nadzieję,  iż  ptak
wpadnie w sidła, wtedy nie trzeba się wydzierać na całe
gardło, lecz należy się zachować spokojnie.

— I jakże długo będzie pan ukrywał przed światem

rozwiązanie zagadki?

—  Póki  nie  zostanie  dokonany  lot  Buenos Aires–

Paryż.

— Żartuje pan chyba, Mac Grady!
— Nic podobnego. Jeżeli wiadomości o locie Ruy

Blasa  będą  dla  mnie  niepomyślne  opuszczę  Paryż,
przedtem  jednak  zawiadomię  dziennikarzy,  co  robi  i

background image

gdzie jest Lövenstam.

— A gdy wiadomości te będą pomyślne?
— Wtedy ty, Flips, zarobisz swoją nagrodę!
— Moją nagrodę?
— Naturalnie!
— A któż mi ją wypłaci i za co?
— No, o to niech cię już głowa nie boli!
Mac Grady pochylił się nad mazagranem.
 

* * *

 
Depesza radiowa z Ruy Blasa:
 

Wszystko  dobrze,  minęliśmy  Rio  de

Janeiro.

Gomez, Calvados, Korecki.

 

* * *

 
Mac  Grady  kupił  nadzwyczajny  dodatek  do

Journalu donoszący, iż Ruy Blas wystartował z Buenos
Aires  do  Paryża.  Depesza Journalu  donosiła  między

background image

innymi:

 

W  ostatniej  chwili  zachorował  lotnik

Pereira,  zastąpił  go  Polak,  Korecki,
znakomity pilot cywilny.

Gdy  aeroplan  gotów  był  już  do  startu

zdecydował się nim jechać dyrektor SUAS –
Leone  Gomez  de  la  Roca.  Tak  więc  na
samolocie  Ruy  Blas  zdąża  obecnie  nad
wodami  oceanu  trzech  ludzi  w  kierunku
Paryża.

 
Mac  Grady  uśmiecha  się  z  zadowoleniem.  Nie

mówi  jednak  nic,  tylko  chowa  skrzętnie  dodatek
nadzwyczajny  do Journalu.  Następnie  udaje  się  do
hotelu,  łączy  się  telefonicznie  ze  stacją  radiową  wieży
Eiffla i prosi, by wszystkie wiadomości radiowe o locie
Ruy  Blasa  były  mu  natychmiast  komunikowane
telefonicznie.

— All right!
 

* * *

background image

 
Depesza radiowa Ruy Blasa:
 

Przed  wyspą  Fernando  de  Noronha.

Aparat przeciążony. Usuwamy radiostację!...

 

* * *

 
Europa  ułożyła  się  do  snu.  Nawet  w  stolicach

opustoszały  już  ulice  i  lokale  rozrywkowe.  Ciepła
sierpniowa noc.

Śpią spokojnie dzielnice bankierów i kupców, śpią

dzielnice  arystokratyczne  i  robotnicze  połacie  miast...
W koszarach wojskowych słychać co godzinę miarowy
skrzyp  żołnierskich  butów  zmieniają  się  posterunki
wojskowe.

Na podwórzu więziennym w Berlinie pachołkowie

więzienni wznoszą szubienicę. Jutro będzie egzekucja...
Prezydent odrzucił prośbę skazańca o ułaskawienie.

Na pokładach wojennych okrętów w Cherbourgu,

Kilonii i Gdyni przechadzają się nocne wachty, wbijając
wzrok  w  mroki  nocy,  w  dal  morza,  gwarzącego  coś

background image

bez końca i końca.

W  Paryżu,  na  Montmartrze,  bawią  się  jeszcze.

Ktoś ukręcił szyjkę od butelki szampana i wznosi toast
na cześć lotników z Buenos Aires. Inni klaszczą.

— Niech żyją! Niech żyją...
Ale  kogoś  znów  innego  nie  obchodzą  nic  dzielni

lotnicy.  Ktoś  z  jego  rodziny  ciężko  zachorował,  więc
okrywszy się płaszczem, biegnie co prędzej po lekarza.

Europa  śpi...  Paryż,  Berlin,  Warszawa,  Praga,

Dunkierka i Hanower...

 

* * *

 

 

Nad niezmierzonymi pustaciami oceanu, w mgłach i

oparach nocy – wichrami sprzecznymi targany samolot.
Huk śmigieł ponad hukiem morskich fal.

Ruy Blas leci ponad Atlantykiem w coraz bardziej

gęstniejącym nocnym mroku. Idzie w mgłę, w burzę, w
wichrów szpony... Wrócić nie wolno! Lądować nie ma
gdzie! Trzeba zginąć lub zwyciężyć! Cóż to, zgrzyty w

background image

motorze?  Nie,  to  złudzenie,  motor  pracuje  cicho  i
sprawnie. Calvados oddaje pilotaż w ręce Koreckiego.

Pochylony nad mapą i busolą, śledzący wskazówki

kompasów 

tarcze 

manometrów 

czuwa

niezmordowany Gomez de la Roca.

 

* * *

 

 

Matin. 

Poniedziałek 

sierpnia. 

Wydanie

popołudniowe:

 

Od sześciu godzin nie ma żadnych wieści

losach 

„Ruy 

Blasa”. 

Warunki

atmosferyczne 

się 

pogorszyły. 

Nad

Atlantykiem wisi gęsta mgła.

 
W Paryżu i w całej Francji nie mówi się o niczym

innym  jak  tylko  o  locie Ruy  Blasa.  W  całej  Europie
zresztą  mówi  się  również  tylko  o  transatlantyckim
locie...

background image

— Dolecą, czy nie dolecą?...
 

* * *

 
Nadzwyczajny  dodatek  brukselskiego Peuple’a

donosi:

 

Poniedziałek godz. 7 wieczór.

Kapitan 

krążownika 

angielskiego

„Arethusa”  melduje:  Widziano  samolot,
dążący w kierunku Europy pod 35° 41’ 21”
długości  zachodniej  od  Greenwich  i  19°  28’
1”  szerokości  geogr.  półn.  Warunki
atmosferyczne poprawiają się zwolna ...

* * *

 
Potem nastało długie, wielogodzinne milczenie.
Do  redakcji  pism  nie  przychodziły  żadne

wiadomości,  radiostacje  Ameryki  i  Europy  nie
otrzymywały żadnych wieści o losach Ruy Blasa.

We  wtorek  o  jedenastej  rano  Matin  wydał

background image

nadzwyczajny dodatek.

Donosił w nim co następuje:
 

Radiostacja  angielska  w  St.  Mary

komunikuje  urzędowo  z  Wysp  Zielonego
Przylądka:

Załoga kutra rybackiego „Mastin Vaz” w

poniedziałek o godz. 9 wieczór w odległości
piętnastu  mil  morskich  od  wyspy  Tener
widziała płynący w kierunku wschodnim duży
czarny  przedmiot  przypominający  kadłub
samolotu.  Z  powodu  przeciwnego  wiatru
kuter  nie  mógł  podpłynąć  do  owego
przedmiotu. Przypuszczają, iż były to szczątki
„Ruy Blasa”.

* * *

 
Mac Grady siedział z Flipsem od rana nad mapami.

Wykreślił  drogę  aeroplanu  na  karcie,  obliczył
przestrzenie dzielące od siebie wyspy i wysepki.

O  godzinie  dwunastej  w  południe  wśród

background image

ogromnego 

przygnębienia 

Paryżan 

przyszła

niesprawdzona  wiadomość,  która  przyniosła  nerwom
ulgę.

Francuski  krążownik Jean  Bart  sygnalizował,  iż

napotkał Ruy Blasa lecącego na niewielkiej wysokości
ku Maderze.

Nadeszły chwile oczekiwania i niepewności. Która

wiadomość jest prawdziwa: wiadomość Matina, czy ta,
którą podał Jean Bart?

O  godzinie  pierwszej  w  południe  Flips,  który

wybiegł  był  na  miasto,  by  w  znajomych  sobie
redakcjach  zasięgnąć  wieści,  wpadł  do  pokoju
Grady’ego  z  mokrą  jeszcze  płachtą  nowego
nadzwyczajnego dodatku.

Ruy Blas minął Funshal rzucając miastu pudełko, a

w nim kartkę z napisem: Wszystko w porządku.

— Wszystko w porządku! — powtórzył spokojnie

Grady.

Odtąd szło wszystko jak najpomyślniej.
Samolot  ominął  strefy  mgieł.  Co  chwila

przychodziły  nowe  wiadomości  o  locie Ruy  Blasa.
Minął  ławice  Józefiny,  jakiś  okręt  handlowy  napotkał

background image

go u portugalskich brzegów.

Wreszcie  przyszła  wiadomość,  która  równała  się

zwycięstwu: Ruy  Blas  przeleciał  nad  Oporto,  był  już
nad  lądem  starej  Europy.  Od  Paryża  dzieliły  go
zaledwie godziny lotu.

A  dnia  tego  zwariował  cały  Paryż.  Miasto

najwyraźniej oszalało.

O  godzinie  czwartej  po  południu  zamknęli  kupcy

swe  sklepy  i  zajęli  miejsca  w  taksówkach,  które
zawieźć  ich  miały  na  lotnisko  Le  Bourget.  Na  ulicach
Paryża 

przewalały 

się 

tłumy, 

rozchwytując

nadzwyczajne dodatki, które ukazywały się co godzinę.

Ruy  Blas  eskortowany  był  honorowo  nad  zatoką

Biskajską  przez  sześć  samolotów  hiszpańskich.  Paryż
zaczęto  dekorować  barwami  narodowymi,  polskimi  i
argentyńskimi.  Na  rozkaz  ministra  wojny  dwanaście
samolotów  francuskich  wyleciało  z  Le  Bourget  na
spotkanie  zwycięzców Atlantyku.  Cały  Paryż  podążał
w jednym kierunku, w kierunku Le Bourget, gdzie całe
bataliony policji usiłowały utrzymać porządek.

Tłum, który nie mógł się dostać na pola lotnicze, jął

ustawiać się w szpalery na drodze, którą jechać mieli z

background image

lotniska  do  Paryża  niezwyciężeni  lotnicy.  Imiona
Gomeza,  Calvadosa  i  Koreckiego  były  na  wszystkich
ustach.

O godzinie szóstej wieczór na lotnisku Le Bourget

falowało 

morze 

głów, 

szemrały 

rozmowy.

Zapowiedziano  wprawdzie,  iż Ruy Blas  przybędzie  już
o  zmroku,  ale  każdy  spieszył  się,  by  zająć  dobre
miejsce i nie uronić niczego z momentu przylotu.

Mac Grady, gdy tylko stało się jasne, iż Ruy  Blas

przybędzie do Paryża – cały i we właściwym czasie –
zatelefonował do Merville’a, który zjawił się po niego i
Flipsa urzędowym autem. Prócz niego zjawił się jeszcze
jeden człowiek, którego Grady powitał serdecznie i do
zajęcia miejsca w aucie zaprosił.

Był to komisarz Vilièrs z Dunkierki, który wezwany

telegramem Merville’a i Grady’ego zjawił się na czas w
Paryżu. Na pytanie po co był wezwany, Merville odparł
mu z humorem, iż wezwał go służbowo do Paryża, by
pokazać  mu  przylot Ruy  Blasa.  Po  przybyciu  na
lotnisko  znajomi  nasi  udali  się  do  budynku  komendy
lotniska.

Panowie Beaufront, Meunieur i Truphém zjawili się

background image

również  na  lotnisku  i  denerwowali  się  przylotem Ruy
Blasa  do  Paryża  nie  mniej  jak,  w  swoim  czasie,  w
Calais oczekiwaniem na van Lövenstama. Jowialny pan
Meunier  bawił  nawet  swych  towarzyszów  dowcipami
na temat, co by to było, gdyby się okazało, iż Ruy Blas
przybywa  bez  pilotów,  tak  jak  samolot  Lövenstama
przybył bez niego.

Dzień upływał zwolna. Tarcza słoneczna schowała

się  już  do  połowy  za  płaszczyznę  lotniska  i  zachodziła
szybko. Na zachodzie rozpromieniły się wszechbarwne
zorze  płynną  złotą  purpurą.  Z  tych  właśnie  zórz,  z  tej
złotej  purpury,  wyłonić  się  miał  skrzydlaty  gość  – Ruy
Blas, zwycięzca oceanu.

Ale  mrok  jął  już  stawać  się  zuchwałym  i

natarczywie atakował ziemię a Ruy Blas nie przybywał.

Nad  lotniskiem  zapalono  olbrzymie  acetylenowe

lampy na wysokich wiszące masztach. Tłum uciszał się
zwolna  w  denerwującym  oczekiwaniu.  Reflektory
smugami świateł jęły oświetlać niebo.

Naraz  z  wieczornych  oparów  i  mgieł  wyłonił  się

jakiś  czarny  przedmiot.  Równocześnie  huk  motoru
doszedł lotniska Le Bourget.

background image

Tłum  zafalował,  krzyknął  i  zamarł  w  ekstazie

oczekiwania...

Tak,  to  był  faktycznie Ruy  Blas!  Za  nim

nadlatywało  dwanaście  aeroplanów  francuskich,
honorowa eskorta zwycięzców.

Samolot zniżył lot swój. Ukazał w kręgach światła

swe srebrzyste skrzydła i znów wzbił się wyżej... Znikł
w mrokach.

Po chwili jednak ukazał się znowu. Lekko spłynął

na trawę lotniska. Huk motoru ucichł nagle.

Ruy  Blas  przebiegł  półkolem  wolną  przestrzeń  i

stanął na francuskiej ziemi.

Kordony  policji  sprężyły  się,  by  stawić  opór

nacierającym z tyłu tłumom, lecz tłumy zahipnotyzowane
wielkością chwili trwały w bezruchu.

Do  samolotu  podchodzić  zaczęli:  minister  spraw

wewnętrznych,  minister  wojny,  przedstawiciele  ciała
dyplomatycznego i władz miejskich. W grupie tej szedł
również Merville, za nim Grady, Vilièrs i Flips.

Lecz  nim  podeszli  do  samolotu,  drzwiczki  jego

otworzyły się. Na ziemię wyskoczył szczupły mężczyzna
w  lotniczym  ubiorze,  zdjął  z  głowy  lotniczy  hełm  i,

background image

nieludzko zmęczony, jął iść ku nadchodzącej grupie. Za
nim wyszli dwaj pozostali pasażerowie Ruy Blasa.

—  Czy  jestem  w  Paryżu?  —  zapytał  pilot  po

francusku.

Był to Korecki.
Wówczas  tłum  oprzytomniał  i  oszalał  zarazem.

Kordony  policji  i  wojska  pękły  jak  zardzewiałe
łańcuchy  zerwane  rękami  olbrzyma.  Z  rykiem
entuzjazmu tłumy rzuciły się ku samolotowi.

W tej samej chwili obaj pozostali piloci: Calvados i

Gomez zdjęli hełmy lotnicze z głów.

Wzrok Merville’a padł na Gomeza, który, stojąc w

pełni światła, witał się z ministrem spraw wewnętrznych
gratulującym mu sukcesu.

Merville  chwycił  kurczowo  za  rękę  Mac

Grady’ego i jął wołać na cały głos:

—  Van  Lövenstam!  Van  Lövenstam!  Nie!  To

niemożliwe!

background image

 

Rozdział XVIII

w którym Mac Grady opowiada o swej metodzie

 
W  zgiełku  jaki  panował  wówczas  na  lotnisku,  w

entuzjazmie  jaki  ogarnął  wszystkich,  nikt  na  szczęście
tych słów nie słyszał prócz Grady’ego, Vilièrsa i Flipsa.
Ci  dwaj  ostatni  zaniemówili  ze  zdziwienia,  Grady  zaś
ujął inspektora za rękę i szybko odciągnął na bok:

— Na miłość boską, cicho! Co chce pan uczynić?
Merville drżał ze zdenerwowania.
— To on, to on naprawdę! Pan się nie mylił mister

Grady! Trzeba aresztować go natychmiast!

— Nie radzę panu tego robić! Gomez de la Roca

nie ma żadnych powodów do ucieczki. Zresztą spróbuj
pan  aresztować  go  tu  na  lotnisku,  teraz  gdy  jest
bożyszczem tych tłumów. Tylko ja odejdę, bo nie chcę
być rozszarpany na sztuki.

—  A  jeżeli  van  Lövenstam  ucieknie,  wbrew

pańskiemu przypuszczeniu?

—  O  to  nie  mam  najmniejszych  obaw!  Po

pięćdziesięciu  pięciu  godzinach  transatlantyckiego  lotu

background image

nawet  zbrodniarz  wiedzący,  iż  czeka  go  szubienica,
poszedłby spać, a nie uciekałby.

— Co więc należy robić?
—  Wydać  odpowiednie  zarządzenia  —  odparł

zimno Grady.

W czasie tej rozmowy tłum odepchnął ich na bok

pod  zabudowania  lotniska.  Okrzykom  nadal  nie  było
końca.  Ledwie  żywych  ze  zmęczenia  pilotów  porwał
tłum na ręce i obnosił po lotnisku. Z trudem zdołano ich
oswobodzić  i  pod  osłoną  policji  przeprowadzić  do
samochodów.

Merville  tymczasem  oprzytomniał.  Przywołał

oficera policji i wydał mu zarządzenia. Chodziło o to, by
hotel Ritz,  gdzie  zamieszkać  mieli  lotnicy,  został
otoczony opieką policji...

—  …Bowiem  trzeba  dać  zwycięzcom  Atlantyku

możność  zupełnego  odpoczynku,  gromadzące  się  zaś
przed  hotelem  tłumy  mogłyby  im  ten  odpoczynek
zakłócać.

Następnie  Merville,  Grady  i  jego  towarzysze

wsiedli do samochodu i pojechali za autami rządowymi i
essexem wiozącym bohaterów dnia.

background image

Wąż  samochodów  posuwał  się  powoli  wśród

zbitych rzesz Paryżan. Wzdłuż drogi zrywały się ciągle
okrzyki Niech  żyje,  pęki  kwiecia  sypały  się  na
samochód Gomeza i towarzyszy. W ten sposób baron
von  Lövenstam  odbył  w  parę  tygodni  po  swej
urzędowej śmierci tryumfalny wjazd do Paryża.

 

* * *

 
Dnia  tego  około  północy  w  gabinecie  Mac

Grady’ego zebrali się nasi starzy znajomi. Był inspektor
Merville, który hotel Ritz czułą otoczył opieką, widzenie
z Gomezem de la Rocą odkładając na dzień następny,
był Vilièrs, był i Flips, który dotąd nie mógł ochłonąć ze
zdziwienia i podziwu dla Mac Grady’ego.

Na stole stało parę flaszek wina, owoce i torty, nie

zbrakło  też  szampana,  którym  detektyw  postanowił
uczcić ten wielki dzień.

—  Grady!  —  zawołał  Flips  —  odnalazłeś  pan

Lövenstama,  jutro  wyjaśnisz  zagadkę  do  końca,
powiedz nam jednak, jak to uczyniłeś!

— Tak jest, niech nam pan opowie! — przyłączył

background image

się Merville. — Powiadomił mnie pan krótko o nagim
fakcie,  iż  van  Lövenstam  przybędzie  na Ruy  Blasie,  w
co  do  ostatniej  chwili  nie  wierzyłem.  Ale  w  jakiż
genialny  sposób  doszedł  pan  do  tego  wyniku!  Winien
pan nam wyjaśnienie!

Grady otrząsnął popiół z cygara:
—  Wierzcie  mi,  było  to  bardzo  łatwe.  Wbrew

Flipsowi  uważam,  iż  lepiej  jest  szukać  przestępcy  czy
zaginionego,  siedząc  w  wygodnym  hotelu,  niż
myszkując w portowych dzielnicach Marsylii. Tę samą
metodę zastosowałem w tym wypadku. Przy wykryciu
morderców O’Randalla w Murray Hill posługiwałem się
również tą metodą.

W  pierwszym  rzędzie  wiedziałem  z  góry,  iż  van

Lövenstam żyje. Ustaliłem to na wspólnej konferencji z
inspektorem  Merville’em  i  Vilièrsem.  Nie  moją  winą
było, iż uznano bankiera za zmarłego.

Merville skinął potakująco głową.
—  Dalszą  przesłanką  na  której  się  oparłem  był

pewnik,  że  van  Lövenstama  nie  ma  we  Francji.  Jeżeli
ktoś wie, że jest gdzieś poszukiwany, a chce by go nie
znaleziono,  chce  mieć  swobodę  ruchów,  wtedy  na

background image

pewno  od  miejsca,  gdzie  można  go  zdemaskować,
będzie  przezornie  stronił.  Tylko  zbrodniarz  wraca  na
miejsce przestępstwa. To zaś, co zrobił nasz baron nie
było  w  żadnym  wypadku  zbrodnią,  przeciwnie  jest  to
przedni kawał, który do historii przejść powinien.

Van  Lövenstam  ważył  się  na  wielką  grę,  musiał

oddalić się od miejsc gdzie był znany, jeżeli gra ta miała
się udać! Dlatego, patrząc na poszukiwania Flipsa, od
początku  wiedziałem,  iż  tropiony  przez  niego  osobnik
nie  jest  Lövenstamem,  lecz  człowiekiem,  który  przez
przypadek został w tę sprawę wplątany! Rzeczywistość
potwierdziła me przypuszczenia!

—  Niestety!  —  jęknął  Flips  z  komicznie

rozpaczliwą miną. — Marjorie...

—  Pomówimy  i  o  Marjorie!  —  przerwał  mu

Grady.  —  Zajmijmy  się  teraz  tylko  Lövenstamem.
Flips,  jeżeli  chcesz  być  dla  mnie  tym,  czym  doktor
Watson dla Holmesa, notuj sobie skrzętnie moje uwagi.
Możesz  na  nich  nieźle  zarobić!  Otóż  od  początku
przypuszczałem,  że  czcigodni  panowie  Hodgson  i
Fowcett kłamią, a kapitan Drews mówi prawdę. Z tego
przekonania  wysnułem  domysł,  iż  van  Lövenstam

background image

opuścił samolot spadochronem.

— Po rozmowie tedy z panem, panie inspektorze, i

z  panem,  komisarzu,  wysłałem  parę  depesz  do
sławnych lotników, do Allana Cobhama, do Byrda i do
ministerium  lotnictwa  angielskiego  z  zapytaniem,  czy
jeden  człowiek  zdolny  jest  otworzyć  drzwi  samolotu
Fokkera w czasie lotu.

Na  lotnisku  Croydon  poczyniono  próby  w  tym

kierunku.  Echa  ich  odbiły  się  nawet  w  prasie,
orzeczenie  ministerium  lotnictwa  brzmiało:  do  otwarcia
drzwi samolotu Fokkera w locie trzeba połączonych sił
trzech  najmniej  ludzi,  jeden  człowiek  nie  jest  w  stanie
tego dokonać. Tę samą opinię wyrazili Cobham i Byrd.

Teraz  stało  się  dla  mnie  jasne:  milioner  wespół  z

sekretarzami otworzyli drzwi, po czym van Lövenstam
wyskoczył  z  samolotu  ze  spadochronem.  Dziś  już
wiemy  z  zeznań  de  Valdena,  iż  było  to  nad  ławicami
Bray Duns. Wiemy też, że po bankiera przybyła tam o
zmroku motorówka. Ja jednak nie wiedziałem wówczas
o  tych  szczegółach  i  innymi  drogami  dotarłem  do
prawdy.

Detektyw  przerwał  opowiadanie  i  nalał  wina  w

background image

kieliszki.

Od  pierwszej  chwili,  mój  inspektorze,    zwróciłem

uwagę  na  fakt  przez  was  pominięty.  Oto  w  ostatnich
latach  przed  ową  „nieszczęsną”  jazdą  van  Lövenstam
wprowadził pewne zmiany w swoim trybie życia.

Wyjeżdżał  gdzieś  tajemniczo  na  dłuższe  okresy

czasu,  wracał  niespodziewanie,  na  pytania  swego
otoczenia  odpowiadał,  iż  prowadzi  interesy,  w  które
nikogo wtajemniczać nie chce. Nie wtrącano się więc w
te  sprawy,  uszanowano  jego  wolę.  Mnie  jednak
naprowadziło  to  wszystko  na  myśl,  iż  baron  od  czasu
dłuższego prowadził podwójne życie i że tu właśnie, w
jego częstych podróżach, których celu nikt nie wiedział,
mieści się sedno zagadki.

Zacząłem więc pracę. Zwróciłem się do wszystkich

linii okrętowych belgijskich i holenderskich z prośbą o
listy  pasażerów  okrętów  tych  linii  z  ostatnich  kilku  lat.
Nazwisko  moje  sprawiło,  iż  udzielono  mi  ich  chętnie.
To były właśnie te pliki papierów, Flips, które cię tak
interesowały.

Grzebanie  w  tych  rejestrach  była  to  ciężka  praca.

Wreszcie  znalazłem  to,  czego  szukałem.  Znalazłem  w

background image

liście  pasażerów  pierwszej  klasy  parostatku Aquitania
nazwisko  van  Lövenstama.  Powtarzało  się  ono  dość
często w ciągu ostatnich lat paru. Lövenstam odbywał
swe tajemnicze podróże do Buenos Aires, Montevideo
i Rio de Janeiro. To już było coś! Ale zdziwienie moje
było  stokroć  większe,  gdy  przekonałem  się,  iż
Lövenstam  opuszczał  w  ciągu  lat  pięciu  bardzo  często
brzegi Europy, ale nie wracał do niej ani razu!

Flips i Viliers wydali okrzyk zdziwienia.
— Stanąłem wobec nowej zagadki — mówił dalej

Grady.  —  Sądziłem,  że  przyjdzie  mi  złożyć  broń.
Wgłębiając  się  jednak  dalej  w  owe  poczciwe  rejestry
zauważyłem,  iż  nie  mniej  często  niż  Lövenstam  do
Ameryki  Południowej  odbywa  podróże  z  Ameryki
Południowej  do  Europy  niejaki  Leone  Gomez  de  la
Roca.  Błyskawica  poznania  rozświetliła  mi  umysł:  Van
Lövenstam  i  Gomez  de  la  Roca  byli  więc  jedną  i  tą
samą osobą!

Później  wszystko  już  szło  jak  z  płatka  i

udowadniało mą tezę. Rzecz prosta: milioner bawiąc w
Ameryce Południowej pod nazwiskiem de la Roca, pod
tym nazwiskiem musiał posiadać paszport zagraniczny.

background image

Po przybyciu do Starej Europy przedzierzgał się znów
w  van  Lövenstama.  Stwierdziłem  wreszcie,  iż  Gomez
de la Roca był dyrektorem i współzałożycielem SUAS.
Stwierdziłem,  iż  w  tym  właśnie  towarzystwie
ubezpieczeń van Lövenstam był ubezpieczony na dwa i
pół  miliona  dolarów  –  sumę  ogromną  –  która  w  razie
jego  nienaturalnej  śmierci  miała  być  podwojoną.
Zasięgnąłem  kablogramem  informacji  o  Gomezie  u
policji argentyńskiej i – wiedziałem wszystko, ale byłem
zarazem bezsilny.

Mogłem  zdemaskować  van  Lövenstama,  ale  cóż

by mi z tego przyszło? Nie byłoby siły ludzkiej, która by
mu  mogła  nakazać  powrócić  do  Europy.  Uznałem  to
więc za ostateczność, która mogła mi jedynie zapewnić
odrobinę  sławy.  Na  pomoc  jednak  przyszło  mi  co
innego!

— Lotnicza mania barona! rzekł Merville.
—  Tak,  właśnie  ona!  Z  dawna  słyszałem  o  locie

transatlantyckim, urządzanym przez Sociedad Universal
Americana de Seguros. I gdybym wtedy chciał zdradzić
komukolwiek  tajemnicę  barona,  ową tajemnicę  kanału
La Manche, jak zniknięcie Lövenstama określiły gazety,

background image

byłbym zarazem założył się sto na jeden, iż jeżeli lot ten
dojdzie  do  skutku,  weźmie  w  nim  udział  Gomez  de  la
Roca,  czyli  baron Alfred  van  Lövenstam.  I  tak  się  też
stało!

Grady  skończył  mówić.  Niezłomna  logika,  z  jaką

detektyw  przeprowadził  rozwiązanie  zagadki  van
Lövenstama zachwyciła jego słuchaczy,

Po chwili milczenia odezwał się Merville:
—  Więc  baron  Lövenstam  rodzinie  swojej  sam

wypłacił premię asekuracyjną!

—  Sam!  Na  tym  właśnie  polegał  spryt  i

paradoksalność, z jaką to wszystko zostało dokonane.

Flips jęknął głucho:
—  I  ja,  ja  posyłałem  van  Lövenstamowi,  jako

Gomezowi,  kablogramy  z  informacjami,  jak  wygląda
śledztwo w jego sprawie!

Grady, Merville, Vilièrs wybuchnęli śmiechem.
—  Wyobrażam  sobie,  jaką  minę  miał  van

Lövenstam,  gdy  odczytywał  w  Buenos  Aires
wiadomość, iż aresztował go pan we Francji!

—  Dla  mnie  jednak  —  ozwał  się  inspektor  —

jedna  rzecz  jest  niejasna.  Trudno  mi  przypuścić,  by

background image

Lövenstam pięć lat temu ułożył tę całą farsę, by ją teraz
tak świetnie odegrać.

—  I  dla  mnie  jest  to  ciemny  punkt  sprawy  —

odparł Grady. — Jutro jednak van Lövenstam wyjaśni
nam wszystko dokładnie.

—  Ale  pan,  pan  jest  geniuszem  Mac  Grady!  —

zawołał Vilièrs.

Detektyw głowę skłonił.
—  Zbytek  łaski,  monsieur  Vilièrs,  jestem

skromnym  amatorem,  któremu  czasem  sprzyja  los  i
szczęście!

background image

 

Rozdział XIX

w którym wszyscy są zadowoleni, a i autor nie ma

powodów do smutku

 
Dnia  następnego  około  południa  czterech  panów

przybyło autem pod hotel Ritz.

Wysiedli oni i udali się do hotelowego hallu, gdzie

spytali,  które  numery  zajmują  zdobywcy  Atlantyku,
panowie:  Gomez,  Calvados  i  Korecki,  a  specjalnie
dyrektor Gomez de la Roca.

Portier  odparł  na  to  pytanie,  iż  panowie  owi

obudzili  się  dopiero  niedawno  i  obecnie  ubierają  się
zapewne.

Poza  tym  zdobywcy  Atlantyku  nie  przyjmują

nikogo  (tu  portier  wskazał  na  liczne  grupki  ludzi,
otaczające  gmach  hotelowy)  i  o  godzinie  drugiej  po
południu  udają  się  na  bankiet,  wydany  dla  nich  przez
miasto,  następnie  zaś  na  uroczystą  audiencję  do
prezydenta  Republiki  Francuskiej.  Przedtem  jednak
pokażą się zapewne na balkonie gromadzącej się licznie
publiczności...

background image

Merville przerwał chłodno potok wymowy portiera

i  odwinąwszy  klapę  marynarki  pokazał  mu  mały
metalowy  znaczek,  po  czym  portier  zrobił  się
niezmiernie  uprzejmy  i,  zwąchawszy  pismo  nosem,
poinformował  przedstawiciela  policji,  iż  monsieur
Gomez zajmuje pokój numer 68 na pierwszym piętrze,
w korytarzu, drugie drzwi na prawo.

Merville  z  towarzyszami  udał  się  pod  numer

wskazany przez portiera, położywszy poprzednio palec
na ustach, dając tym portierowi znać, iż ma milczeć.

— Niewątpliwie, ten Gomez przeszmuglował coś z

Ameryki  —  domyślił  się  portier  i  niepomny  przestrogi
inspektora pobiegł co tchu do zarządzającego hotelem,
by mu oznajmić wielką nowinę.

Merville,  Grady,  Vilièrs  i  Flips  stanęli  tymczasem

przed drzwiami pokoju numer 68. Serca mimo woli biły
im żywiej w piersiach. Rozumieli, że za chwilę zagadka,
która  od  tygodni  zajmowała  świat  cały,  zostanie
rozwiązana.  Za  drzwiami  tymi  czekała  ich  sława  i
rozgłos.

Merville  drżącą  nieco  ręką  zapukał  do  drzwi

trzykrotnie.

background image

— Proszę! — ozwał się męski głos z wewnątrz.
Naciśnięcie klamki, dwa kroki naprzód i znaleźli się

oko w oko z baronem Alfredem van Lövenstamem.

Wszyscy czterej pochylili głowy w ukłonie.
Gomez  de  la  Roca  kończył  się  właśnie  ubierać  i

stojąc  przed  lustrem,  poprawiał  uczesanie.  Spojrzał  ze
zdziwieniem na przybyłych.

—  Czego  panowie  sobie  życzą?  —  zapytał  —

Uprzedziłem portiera, iż nie przyjmuje nikogo!

—  Dla  nas  zechce  pan  jednak  znaleźć  chwilę

czasu! Przybywamy w ważnej sprawie!

— W jakiej że to sprawie, panowie?
— 

Chcieliśmy 

mówić 

baronem 

van

Lövenstamem.

Grzebień, który Gomez trzymał w ręku, wyślizgnął

się i upadł na podłogę.

— Z kim?
— Z van Lövenstamem!
— Panowie kpią sobie ze mnie! Jestem Gomez de

la Roca.

Merville skłonił się powtórnie.
—  Nie  drwimy  wcale,  panie  baronie,  chcieliśmy

background image

panu zwrócić pewną zgubę.

—  Przybyłem  wczoraj  wieczór  do  Paryża  i,  o  ile

wiem, nic nie zgubiłem w tym mieście!

— Zgubił pan jednak, panie baronie — ozwał się

Grady — swój portfel na samotnej ławicy Bray Duns.
Obowiązkiem policji jest zwracać zgubę właścicielowi!

I  wyciągnął  do  zdumionego  i  skonsternowanego

Gomeza  portfel  odebrany  de  Valdenowi,  z  inicjałami
AL.

—  Wszak  to  pańskie  inicjały!  Nieprawdaż?  O

proszę  niech  pan  nie  przeczy  —  dodał,  widząc
przeczący  ruch  ręką  bladego  Gomeza.  —  Pozwolimy
sobie  przedstawić  się  panu.  Ja  jestem  Mac  Grady,
słyszał  pan  pewnie  o  mnie  kiedyś!  Tu  stoi  inspektor
Merville,  ten  oto  pan  to  komisarz  Vilièrs  z  Dunkierki,
ten  zaś  młody  człowiek,  to  Cola  Flips,  urzędnik
pańskiego argentyńskiego Towarzystwa.

Nie  grajmy  komedii,  baronie.  Ja  i  moi  towarzysze

wiemy  wszystko.  Mam  w  rękach  dowody,  które
demaskują  pana.  Wiem,  że  od  pięciu  lat  żył  pan
podwójnym życiem. W Europie jako van Lövenstam, w
Ameryce  jako  Gomez  de  la  Roca.  Znam  tajemnicę

background image

wydmy  morskiej  Bray  Duns,  znam  powody,  dla
których pan znikł. Gomez de la Roca zamordował van
Lövenstama.  Nie  znam  intencji  inspektora  Merville’a,
przychodzę  tu  jednak  po  to,  by  zabić  raz  na  zawsze
Gomeza  de  la  Rocę  a  wskrzesić  światu  Alfreda  van
Lövenstama! Nie grajmy więc komedii, baronie!

Blady,  przegięty  w  tył,  słuchał  Gomez  tych  słów

Grady’ego. Gdy detektyw skończył, odpowiedział:

— Dobrze! Nie grajmy komedii! To zresztą jest po

mojej  myśli.  Tak  panowie,  to  ja  jestem  baronem  van
Lövenstamem  i  choć  urzędowo  uchodzę  za
nieboszczyka, zapewniam was, że najlepszym cieszę się
zdrowiem.  Nim  jednak  dowiem  się,  w  jaki  sposób
załatwi  się  ze  mną  inspektor  Merville,  proszę
powiedzcie  mi,  jak  odkryta  została  ma  tajemnica.
Zajmijcie miejsca panowie.

Merville i towarzysze, oszołomieni, zajęli wskazane

miejsca. Grady krótko opowiedział van Lövenstamowi,
jak doszedł do przeświadczenia, iż Gomez de la Roca i
van Lövenstam są jedną i tą samą osobą.

— Tak! — ozwał się baron. — Ale cóż uczynicie

teraz ze mną!

background image

Mac Grady wzruszył ramionami:
— W tej sprawie głos ma inspektor Merville.
— Doprawdy — ozwał się inspektor, nie ja będę o

tym  decydował.  Faktem  jest,  iż  obraził  pan  władze
francuskie  i  sądy  Republiki,  symulując  swój  zgon.
Sądzę jednak, że prawo i sędziowie względni będą dla
zwycięzcy  Atlantyku,  dla  człowieka,  który  obok
argentyńskiej,  wiózł  nad  wodami  oceanu  i  francuską
flagę. Będę zmuszony jednak ściągnąć z pana protokół,
a sędzia śledczy zażąda może kaucji w obawie, by nie
znikł nam pan powtórnie!

—  Nie  ma  obawy,  co  do  tego!  —  zaśmiał  się

milioner.  —  Wierzcie  mi  panowie,  łatwo  mi  było
umrzeć, ale nie mogłem wybrnąć z kłopotu, jak wrócić
z  powrotem  do  życia.  Wybawił  mnie  pan  z  kłopotu,
Mac Grady.

—  Winien  nam  pan  jednak  jeszcze  teraz  udzielić

paru  słów  wyjaśnienia.  Jak  się  to  stało  i  po  co  van
Lövenstam  poniósł  rzekomą  śmierć  w  kanale  La
Manche!

—  To  prosta  historia,  panowie!  Przed  pięciu  laty,

gdy  przystępowałem  do  bardzo  poważnej  operacji

background image

giełdowej,  przyszło  mi  na  myśl,  że  jeżeli  nie  w  niej,  w
następnej  mogę  przegrać,  mogę  stracić  cały  mój
majątek!  Bo  ja,  panowie,  nie  gromadzę  milionów  dla
satysfakcji ich posiadania, lecz dla hazardu zdobywania
ich.  Gra  giełdowa  to  moja  jedyna  podnieta  nerwów!
Uprawiam  i  będę  uprawiał  hazard  giełdowy  dla  jego
emocji!  Rozumiecie,  że  w  tych  warunkach  stracić
można wszystko w jednym dniu! Wtedy to, bez żadnej
myśli  o  tym,  co  teraz  uczyniłem,  odwiedziłem  po  raz
pierwszy  Amerykę  Południową  i  stworzyłem  jako
Gomez de la Roca Sociedad, wielkie ubezpieczeniowe
towarzystwo.  Od  czasu  tego  wiedziałem,  iż  gdyby
przyszła  czarna  godzina,  będę  mógł  wyjechać  do
Argentyny  i  żyć  tam  spokojnie  i  dostatnio.  W  ten
sposób urodził się Gomez de la Roca. Po dwu latach,
gdy  towarzystwo  ubezpieczeń  rozrastać  się  poczęło,
przyszła mi do głowy myśl, aby ubezpieczyć się w nim.
Wydawało  mi  się  to  nader  śmieszne,  iż  baron
Lövenstam  ubezpieczy  się  na  życie  w  towarzystwie
prowadzonym przez barona Lövenstama.

  A  teraz  posłuchajcie,  panowie,  jak  umarł

Lövenstam.  Od  dłuższego  już  czasu  wdałem  się  w

background image

uporczywą walkę z trustem Delaneya. Wynikły stąd dla
mnie  poważne  straty,  czekały  mnie  duże  płatności,  na
które  nie  miałem  gotówki.  To  może  wyda  się  dziwne,
ale rozmaite sprawy zbiegły się tak fatalnie, iż byłem w
położeniu nader trudnym.

W pierwszych dniach lipca udałem się do Londynu,

by  odroczyć  terminy  pewnych  zobowiązań,  lub
pozyskać  pożyczkę.  Niestety,  Delaney  doskonale
zaciągał  pętlę  wokół  mej  szyi.  Prolongaty  nie
uzyskałem, pożyczki odmówiono mi również.

Nie  jestem  człowiekiem,  którego  by  łamały

niepowodzenia,  sytuacja  moja  była  jednak  bardzo
poważna!  Oczywista,  nie  myślałem  wcale  w  owych
chwilach, iż jestem tam, w Buenos Aires, Gomezem de
la Rocą. Głowę moją zaprzątała myśl: jak się wywinąć z
matni  i  jak  obalić  potęgę  finansową  trustu  Delaneya.
Postanowiłem  odbyć  szereg  konferencji  z  pewnymi
osobistościami  ze  świata  bankiersko-przemysłowego
Francji.  Dnia  krytycznego  wydałem  polecenie
Drewsowi  wystartowania  wieczorem  do  Calais.  Na
dwie godziny przed startem opanowała mnie niezwykła
myśl.  Koncern  mój  potrzebował  znacznej  sumy

background image

gotówki, by się uratować. Gdyby w czasie zbliżającego
się  rajdu  samolot  ze  mną  runął  w  morze Sociedad
wypłaciłaby  mej  rodzinie  pięć  milionów  dolarów.
Sociedad,  której  byłem  dyrektorem!  Koncern  byłby
uratowany. Nie musiałem zresztą umierać, wystarczyło
udać  śmierć.  Odbyłem  krótką  konferencję  z
Hodgsonem i Fowcettem. Są to ludzie bezgranicznie mi
oddani  i  królewsko  też  opłacani  przeze  mnie.  Po
półgodzinie plan był gotów. Motorówka z oddanym mi
człowiekiem opuściła brzegi Anglii. Po namyśle obrałem
ławicę  Bray  Duns  jako  miejsce,  gdzie  miałem
wylądować.  Fowcett  zadzwonił  do  pewnej  redakcji,
zawiadamiając  ją  anonimowo,  iż  około  piątej  po
południu  odleci  z  lotniska  Croydon  baron  Lövenstam.
Miało  to  ten  skutek,  iż  redakcja  owa  wysłała  swego
reportera,  który  dokonał  zdjęcia  w  chwili,  gdy
wsiadałem  do  aeroplanu.  Miałem  więc  alibi,  że
opuściłem Croydon.

Potem  ...  Resztę  panowie  wiedzą.  Przy  pomocy

mych 

sekretarzy 

otworzyłem 

drzwi 

samolotu.

Zapewniam panów, łatwe to nie było. Nie był również
rozkoszny ów skok w dół. Spadochron jednak działał

background image

doskonale.

— Mister Drews twierdził, iż nie było spadochronu

w aeroplanie! — przerwał Merville.

— W kabinie samolotu była tajna skrytka, o której

Drews nie wiedział — odparł milioner.

— Aha! — ozwał się Grady.
—  Nie  mam  już  panom  nic  do  powiedzenia.  Plan

mój  udał  się  świetnie.  Znaleziono  nawet  jakiegoś
topielca  i  namyślano  się  czy  to  nie  moje  zwłoki.  Van
Lövenstam  wypłacił  polisę  spadkobiercom  van
Lövenstama.  Koncern  zasilony  tak  znaczną  gotówką
jest dziś uratowany. Skorzystałem też ze spadku moich
akcji, wykupując je skrzętnie. Gdy dziś wieczór z prasy
dowie się świat, iż van Lövenstam odżył, pójdą one na
pewno w górę, przynosząc mi nowe zyski.

— Cóż będzie jednak z owymi pięcioma milionami

dolarów? 

Oszukał 

pan 

wszakże 

towarzystwo

ubezpieczeń?

—  Sądzę,  że  jako  dyrektor  jego,  zdołam  zyskać

to,  iż  suma  ta  zostanie  potraktowana  jako
długoterminowa 

pożyczka. 

Teraz 

wrócę 

do

Amsterdamu.  Rodzina  moja  jest  przekonana  o  mej

background image

śmierci. Będzie to dla niej nowe wielkie wstrząśnienie.

— Ktoś inny, tu w Paryżu, opłakuje pana barona

również — ozwał się Grady.

Baron  skinął  głową  na  znak,  iż  rozumie.  Grady 

uśmiechnął się lekko.

— Inspektorze! — rzekł baron — jestem w mocy

prawa, czy wolno mi jednak pójść na bankiet, wydany
na cześć naszą przez miasto?

Merville skłonił się:
— Tak, ale jako baron van Lövenstam!
—  Zgoda!  Toż  to  będzie  sensacja.  Gomez  de  la

Roca umarł więc raz na zawsze!

Van Lövenstam zwrócił się do Mac Grady’ego:
— Włożył pan wielu trudu i geniuszu, by rozwikłać

moją  tajemnicę.  Moje  zamiłowanie  do  lotnictwa
pomogło panu ujrzeć mnie tak rychło w Paryżu. Niech
mi pan pozwoli, bym panu za te trudy odwdzięczył się
tak, jak możemy się odwdzięczać my, bankierzy, ludzie
bez serca.

I  van  Lövenstam  wziął  z  oddanego  mu  portfelu

książeczkę  czekową,  napisał  na  blankiecie  słów  parę,
po czym podał go Grady’emu.

background image

Był to czek na tysiąc funtów szterlingów.

Grady wziął go z rąk barona i złożył z uwagą.

—  Dziękuję  baronie,  ale  sprawa  pana  była  dla

mnie  wakacyjną  rozrywką.  Przyjąć  tego  czeku  nie
mogę. Poproszę pana o coś innego. Rząd mój wezwał
mnie  dziś  rano  telegraficznie  do  Londynu.  Chodzi  o
sprawy  wielkiej  wagi.  Czy  mógłby  mi  pan,  baronie,
użyczyć  samolotu,  jednego  z  pańskiej  flotylli,  by  ów
przewiózł  mnie  do Anglii.  Co  zaś  do  tego  czeku...  —
Grady zwrócił się do milczącego i smutnego Flipsa —
...Ten  oto  młody  człowiek  —  rzekł,  wskazując  go
baronowi — wykazał wielkie zdolności, działając jako
agent Sociedad. Gomez de la Roca czytał zresztą jego
raporty. Sądzę, że baron van Lövenstam nie zapomni o
nim  w  przyszłości  i  pozwoli,  że  teraz  ten  oto  czek  w
jego imieniu mu wręczę.

I  podał  czek  zarumienionemu  i  zmieszanemu

Flipsowi.

—  Masz!  —  rzekł.  —  Powiadom,  co  prędzej

pannę Marjorie o waszym szczęściu!

Skłonił się baronowi i swym towarzyszom.
—  Zostaniecie  tu  panowie  pewnie  chwil  jeszcze

background image

parę. Ja spieszę na lotnisko! Życzę powodzenia, mister
Lövenstam.

Grady skierował się ku drzwiom, lecz w chwili, gdy

naciskał  klamkę,  myślą  jakąś  uderzony,  zwrócił  się
jeszcze do barona:

— Panie baronie, jeszcze jedno zapytanie:
— Słucham pana!
—  Z  opowiadania  pańskiego  wynika,  iż  pilot

pańskiego  samolotu,  kapitan  Drews,  nie  wiedział  i  nie
mógł  wiedzieć,  iż  opuścił  pan  samolot  w  tak  dziwny
sposób.

—  Nie  wiedział  faktycznie  nic,  mister  Grady!  Nie

mogłem  dopuścić  go  do  tajemnicy,  bo  wiedziałem,  iż
nie  zechce  kłamać  mimo  przywiązania,  jakie  miał  do
mnie.  Kapitan  Drews  wierzy  pewnie  jeszcze  w  tej
chwili, iż w jakiś niewytłumaczony sposób wypadłem z
samolotu  do  kanału  La  Manche.  Tajemnicę  mą  znali
jedynie  i  zeznawali  fałszywie  panowie  Hodgson  i
Fowcett.

Ostre rysy Mac Grady’ego rozjaśnił uśmiech.
—  Spodziewałem  się  tego!  —  rzekł,  otwierając

drzwi.  —  Kapitan  lotnictwa  angielskiego  nigdy  nie

background image

kłamie, nawet, gdy jest w rezerwie.