background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

Felietony i recenzje 

 

Podróż w krainę nieporozumień 

Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także, że to, co napisałem, 
może być  uważane za tzw.. „napad". Pragnę od razu oświadczyć, iż każdy  szczery wysiłek budzi we mnie 
szacunek, bez względu na  rezultat ostateczny. Ale pragnę oświadczyć także, że to, co  piszę, piszę z całą 
nienawiścią do tandety, szmiry, bełkotu  i marnotrawstwa. Do szkodliwych i kiepskich „ersatzów",  które podaje 
się zamiast rzeczy pięknych i czystych. 

Wiele  ostatnio  mówi  się  u  nas  o  młodzieży,  jej  życiu    i troskach.  Pod  adresem  pewnej  części  tej  młodzieży 

wytacza    się  potężne  zarzuty:  że  chuligańska,  zdemoralizowana,  bezideowa  itd..,  itd..  O  niej  chcę  mówić. 
Jesienią  zeszłego  roku  „Nowa    Kultura",  po  wydrukowaniu  pamiętnika  uczennicy  z  niezbyt    szczęśliwym 
komentarzem,  ogłosiła  dyskusję  na  temat  młodzieży.  Pisali  pedagodzy  i  działacze  społeczni,  rodzice,  prze-
chodnie  z  ulicy,  pisała  wreszcie  młodzież  sama  o  sobie.    Z  czasem  dyskusja  ta  przeniosła  się  na  inne  pisma. 
Polemizowano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba pomóc, i to  szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!" 

Przeglądałem przed napisaniem niniejszego wiele wypowiedzi i uwag na temat młodzieży. (Udostępniono mi 

archiwum    w  jednym  z  pism  prowincjonalnych).  Przyznaję,  że  wiele  mnie    to  nauczyło,  wiele  zrozumiałem  i 
dowiedziałem się z wypowiedzi. Pisano, że na młodzież patrzy się przez palce, że  młodzież się nudzi, a przecież 
ma  wszystko  i  prócz  ptasiego    mleka  niczego  jej  nie  brakuje.  Inni  pisali  o  niewystarczającej  opiece  nad 
młodzieżą  i  o  tym,  że  pozostawiono  ją  samą  sobie,    że  zarabia  zbyt  wiele  pieniędzy  itd..  Koncepcje  były 
rozmaite:  od słusznych do piramidalnie bzdurnych: „Znieść szkoły   koedukacyjne" - pisała stroskana matka z 
Łomży.  „Zbyt  wiele    swobód  ma  młodzież!"  -  grzmiał  emerytowany  pedagog  z  Ziem    Odzyskanych. 
Niezawodny jak zwykle kler i tu znalazł swego  przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł,  że 
„upadek ducha, który zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej,  ma swą przyczynę  w niedostatku bojaźni bożej 
itd.." Na końcu  swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy nawet  pozostać państwem o strukturze 
socjalistycznej, to czemu  odmawiać człowiekowi Boga, bez którego dusza ludzka nigdy  nie jest zdolna przyjąć 
piękna w żadnej postaci". Umyślnie  cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal wypowiedzi,  ponieważ na 
ogół  we  wszystkich wypowiedziach drukowanych  w listach, które pozostały tylko dokumentem archiwalnym,  
nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej rzeczy;  nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje 
młodzież.  Nie będę rozwodzić się tutaj nad warunkami materialnymi  młodzieży, wiadomo bowiem, że takich 
trosk ona nie odczuwa.  Chodzi mi o  warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że  młodzież polska, jak i 
zresztą młodzież wielu krajów Europy,  żyje jeszcze w ciężkich i trudnych warunkach. Złożyło się na  to wiele 
przyczyn:  ponura  spuścizna  sanacji,  okupacji  hitlerowskiej,  band  UPA  i  NSZ;  bałamutna  agitacja  kleru,    a 
wreszcie i rodzina, najbliższe otoczenie, jakże często skłócone  politycznie i światopoglądowo. 

Często  bywa  tak,  że  syn  jest  marksistą,  a  ojciec  „uczciwym    demokratą,  któremu  chodzi  tylko  o  dobro 

Polski";  matka    rozrywana  sprzecznościami  między  światopoglądem  ojca  a  sąsiada,  dziadek  zaś  -  jest 
monarchistą  w  stylu  epoki  Franciszka    Józefa.  W  wielu  wypadkach  brak  im  siły  do  zajęcia  jakiegokolwiek 
stanowiska. To także ma swoje przyczyny, których łatwo  się doszukać, zwłaszcza u ludzi starszych, dla których 
dziesięć    pierwszych  lat naszego  życia  jest  niekiedy  niczym  więcej,  jak    tylko  przerażającym  eksperymentem. 
Dla tych ludzi Nowa Huta będzie tylko fabryką, nowa Warszawa - miastem, a dzień  jutrzejszy - tylko dniem, w 
którym trzeba pójść do pracy.  Podstawowa masa tych ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na  naszą stronę, inni - 
dokończą życia w poczuciu niezawinionej  krzywdy i niższości. 

Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek,  który ma przed sobą szmat życia, który  chce  w nie 

wierzyć    i nie  stracić z niego  ani  jednej  sekundy,  ani  jednej  dobrej    chwili?  Który  chce  prawd, za  jakie  warto 
oddać życie? Ktoś,  kto te prawdy znalazł, nie chuligani się, nie pije, nie bumeluje,  lecz swoim nieraz ciężkim 
życiem potwierdza ich wartość  i wspaniałość. 

Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne  i pozbawione horyzontów życie swoich rodziców i 

bliskiego   otoczenia, nie wiedzą, jak postępować,  jak i czy  w  ogóle  warto  żyć. To łatwe  - powie ktoś - po to 
istnieją uczelnie, organizacje   ZMP-owskie, mury Warszawy, kombinat Nowej  Huty. Ale  zerwać z rodziną, z 
matką, z domem, w którym się przeżyło  wiele złych, ale i dobrych chwil, iść do innych ludzi, którzy  niejeden 
raz  patrzeć  będą  nieufnie,  pytać:  „Gdzieś  ty  był  do    tej  pory?"  -  to  nie  tak  łatwo.  Strachu  przed  samotnością,  
przed przegraną życiową nie przełamuje się po przeczytaniu  wstępnego artykułu. To kwestia wielu dni, wielu 
bolesnych    i  strasznych  chwil.  A  tymczasem  życie  bezlitośnie  przechodzi    obok.  Człowiek  młody,  który  nie 
zastanawia  się  nad  sensem    i  celem  swego  życia,  w  związku  z  tym  nie  przeżywa  udręk    i  wątpliwości  -  to 
człowiek małej wartości. 

Nie  rozumie  się u nas  tego, że  młodzież  boi  się  szarości    życia.  Nie rozumie  się  tego, że  samo  słowo  życie 

przez wiele  wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką drogę do  śmierci i nic więcej. Nie rozumie się 
strachu przed przemijaniem młodości, przed brakiem dobrych wspomnień, miłości,  szczęścia. Nie rozumie się 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

strachu przed zaangażowaniem się  politycznym - w tym kraju, gdzie słowo polityka przez wieki  równoznaczne 
było ze słowem oszustwo. 
U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież chuligańska - karać 
młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do pracy. Nie  rozumie się w końcu najważniejszej 
rzeczy - że ta młodzież  nie pojmuje marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam,  że używając słowa 
młodzież - nie generalizuję zagadnienia.  Piszę o młodzieży będącej - można rzec - poza nawiasem  naszego 
życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle  nie istnieją. Piszę o tej młodzieży, której nareszcie trzeba  
pomóc. 

Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki,  krzyczące tytuły, mnogość ilustracji, rysunków, 

ciekawostek  wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad  technicznych: od razu więc wiem, że jest 
to  pismo  raczej    nastawione  na  ilustrację  niż  tekst,  raczej  na  łatwy  do  przyswajania  materiał  niż  na  solidną, 
wymagającą skupienia i namysłu  lekturę. W jednym z numerów napotykam na śliczną i barwną  powiastkę o 
baronie  Munchausenie,  a  raczej  kilka  małych    o  nim  powiastek.  Tego  rodzaju  naiwności  wzbudzają  uśmiech  
politowania i zażenowania. Podczas okupacji wyświetlano film  o tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż 
to  był  za    dziarski  człowiek  ten  baron  Munchhausen!  Iluż  ludzi  nadział    na  swój  rapier,  ilu  wymordował,  ile 
kobiet uwiódł, ile krajów  zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał!  I ta wytwórnia UFA, 
której tyle zawdzięczamy jako naród! Hej,  łza się w oku kręci! 

Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić  także „Hamleta". Czy przez to skreślić raz na zawsze 

Szekspira  z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to tępy  bursz, prusak, dziwkarz, samochwał, łajdak, 
dla  którego    ojczyzną  jest  pieniądz:  będzie  mordował  za  pieniądze  każdego    władcy.  I  najważniejsze  -  kogo 
wzruszą infantylne bajeczki,  komu pomogą, czego nauczą? 

Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na historyjkę pod pouczającym tytułem: „Kto się śmieje 

ostatni..."  Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury. Rysiek 
- wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie, zdjęcie przedstawia 
człowieka  o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad książką.  Może by to samo zdjęcie wykorzystać do 
broszury propagującej  walkę z alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium  tremens". I zręcznie 
wkomponować kilka białych myszek.).  Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi. Tutaj moralizuje  redakcja: „Nie, 
Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ,  a forsowny wysiłek okaże się najprawdopodobniej daremny.  
Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał wcześniej?" 

I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek  ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po swojemu. Oto skutek:  

jesteś  źle  przygotowany  do  egzaminu...  A  pamiętasz,  jak    śmiałeś  się  przedtem  z  kolegów,  którzy  wcześniej 
przygotowywali się do matury?" 

No cóż - „Płomyczek"? Nie - w „Płomyczku" byłoby to na  miejscu. 

Teraz  Hania.  Figlarna  brunetka.  Kilka  zdjęć:  Hania  przy    tablicy,  Hania  przy  nauce,  Hania  pluskająca  się 

wdzięcznie  w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach  wołająca do Władka: „Zdałam! Taka jestem 
szczęśliwa!" Tu  jednak redakcja, zapewne nie chcąc sugerować swym czytelnikom łatwego szczęścia w życiu, 
komentuje  z  kamiennym    spokojem  okrzyki  szczęśliwej  maturzystki:  „Ale  to  nie  jest    sprawa  szczęścia! 
Zdecydowała o pomyślnym wyniku egzaminów dobrze zorganizowana nauka". I na końcu wezwanie  do Ryśka 
drukowane krwawymi literami: „Ryśku! Zastanów  się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie  
czerwca!" 

Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie  adresowanym. Być może, że to odniesie jakiś skutek. Ja 

się  tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się  nieprzyjemnie - nikt nie lubi być uważany za 
idiotę  -  a  potem    popukają  palcem  w  czoło.  Jest  to  rzecz  na  dwóch  kolumnach    druku  z  kilkoma  sporymi 
fotografiami.  Miejsce  na  solidny,    dobrze  napisany  artykuł,  który  mógłby  częściowo  pomóc    w  nauce:  jest  to 
miejsce na piękny i ciekawy fotoreportaż, miejsce na opowiadanie współczesne, na piękne nowele Czechowa lub 
Maupassanta. 

Wiele  rewelacji  w  tym  piśmie  wprost  zaskakuje  i  zdumiewa    czytelnika.  Jedną  z  nich  jest  subtelne 

stwierdzenie,  że  kto  gra    w  karty,  ten  od  czasu  do  czasu  przegrywa.  O  straszliwych    skutkach  hazardu, 
wciągającego  bezlitośnie  w  swe  szpony,    mówi  nam  opowiadanie  Marka  Zakrzewskiego  pt..  „Cztery    damy". 
Pokrótce streszczenie wygląda tak: 

Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku  Wojtas. Rzeczony Wojtas nigdzie nie pracuje, 

wychodząc    z  założenia,  że  można  zarobić  parę  groszy  nie  pracując  -  trzeba    mieć  tylko  głowę  na  karku. 
Ponieważ Wojtas takową posiada,  więc po każdej sobotniej  wypłacie czeka pod  fabryką, gdzie  z Mietkiem i 
jego kolegą z zakładu grywa w pokera. Tutaj głos  ma autor. 

„Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet  pech wygrać pierwszą". 

Stwierdziwszy  powyższe  piękną  i  czytelną  polszczyzną  autor    z  dynamiką  referuje  tragiczne  losy  swego 

bohatera:  pechowy    Mieczysław  przegrywa  wszystko  i  w  nastroju  dość  smętnym    idzie  do  domu,  gdzie 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

nieszczęśliwa jego matka i równie  nieszczęśliwa siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że nie dość  perfekcyjnie 
opanował  trudną  sztukę  gry  w  karty.  Była  to    sobota.  W  niedzielę  pechowy  Miecio  spotkał  się  z  ukochaną  
kobietą,  która...  ,,Długo  potem  mówiła:  albo,  albo.  Koniec    z  kartami  lub  koniec  z  Hanką.  Co  woli?  Hanka  z 
żadnym  kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie będzie.  Za dużo kłopotów jest na świecie, żeby 
jeszcze ten brać na  siebie..." 

Po  tym  stwierdzeniu  szlachetna  dziewczyna  odchodzi,    pozostawiając  w  duchowej  rozterce  pechowego 

Miecia, który:  ,...Nie dopuszczał myśli, żeby mógł stracić dziewczynę.  Wszystko, tylko nie to. Przecież będą 
mieli małe mieszkanie  - koniecznie na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do  fabryki, a Hanka do swojego 
PDT na Jagiellońską. Mówią, że  zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i głowę nie od parady..." 

Wstrząśnięty  wizją  utraty  najdroższej  kobiety  i  długami,    które  musi  oddać,  pechowy  Mieczysław  idzie  w 

poniedziałek  do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław słyszy  rozmowy kolegów o niedzielnych 
wycieczkach  kajakiem,    o  meczu  pingpongowym,  o  książkach  przeczytanych  na  plaży    i  -  czuje  się 
beznadziejnie zagubiony. Próbuje kreślić, nie może  jednak, ponieważ ręce drżą mu strasznie, co jest pomyślane  
przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej  wnikliwości Mieczysław dochodzi do wniosku, 
że  upiorny    Wojtas  oszukuje  go  w  grze,  i  w  związku  z  tym  ma  poważne    obiekcje,  czy  Wojtas  jest  jego 
prawdziwym przyjacielem. Mimo  tych wątpliwości postanawia twardo, że z pokerem - koniec.  kiedy po pracy 
Wojtas kuszącym szeptem namawia go na  pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas - przedtem  drogi 
przyjaciel  -  odsłania  swe  nędzne  oblicze  i  żąda  od    Mieczysława  zwrotu  długów  -  pechowiec  zadłużył  się  u 
niego.    Nie  tylko  żąda  -  szantażuje,  że  pójdzie  do  matki  Mieczysława,    do  jego  drogiej,  a  na  dobitek  -  do 
zwierzchnika  zakładu  pracy,    i  wszystkie  te  osoby  poinformuje  o  specyficznych  zamiłowaniach  Mieczysława. 
Teraz,  po  krótkim  rozumowaniu,  Mieczysław  dochodzi  do  wniosku,  że  Wojtas  nie  jest  jednak  jego  
przyjacielem.  Dalej  akcja  toczy  się  galopem:  kolega  Mieczysława  -  Kacper,  poinformował  zakładowego  męża 
zaufania  o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego  i przeprowadza dramatyczną rozmowę, w 
wyniku której  skruszony grzesznik przyznaje się do popełnionych nikczemności, omal nie rzuca się ze szlochem 
na proletariacką pierś,  a następnie nabiera ochoty do lepszego życia. Potem - już we  dwójkę z mężem zaufania 
- idą na spacer nad Wisłę, gdzie mąż  zaufania czyni mu wstrząsające wyznanie, że w młodości także  grywało 
się, hej, grywało się w karty. Ostatni akapit opowiadania wzrusza silnie swą artystyczną wymową. 

„Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą  unosi się jeszcze smuga zagubionej jasności dnia. Na 

jej  tle    widać  sylwetki  dwóch  mężczyzn.  Siedzą  na  skarpie  i  cicho    gwarzą:  siwy  robotnik  i  młody  kreślarz. 
Rozumieją się". 

Czy  na  pewno?  Nie  chcę  się  wdawać  w  rozważania  na  temat    artystycznej  strony  opowiadania:  jedynym 

nowym jego elementem jest to, że sekretarza wymieniono na męża zaufania. To  wszystko. Ale zapytam autora: 
czy jest pewien, że Mieczysław  i mąż zaufania - rozumieją się? 

Tym  razem  materiału  do  reportażu  dostarczyli  „Mordercy    z  ulicy  Siennej"  -  tak  bowiem  brzmi  tytuł  tego 

reportażu,    robionego  według  starych  i  dobrych  wzorów  „Tajnego  Detektywa"  -  przedwojennego  pisemka 
informującego  czytelników    o  gwałtach,  mordach,  kradzieżach  i  tego  rodzaju  ciekawych    wydarzeniach  dnia 
codziennego. 

Fotografia  ławy  oskarżonych,  publiczności,  świadków  oraz    matki  chłopca  zabitego  przez  chuliganów. 

Podtytuły: „Meto  i spółka", „Zabójstwo na placu Grzybowskim, „Proszę wstać,'  sąd idzie!" Reportaż robiony 
pod dreszczyk zgrozy. Banda  chuliganów z ulicy Siennej w Warszawie bije każdego, kto  podpadnie pod rękę. 
Są to porachunki osobiste! - tak to  można by nazwać - honorowo-dzielnicowe. (Przed wojną, jeśli  mieszkaniec 
Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go  tylko dlatego, aby zobaczył, jak biją na Marymoncie. W następną 
niedzielę Marymonciak szedł na Wolę, gdzie otrzymywał takąż samą lekcję. Jak widać, ulica Sienna należy do  
najbardziej  konserwatywnych  ulic  Warszawy).  Jest  jeszcze    wplątana  tajemnicza  piękność,  o  którą  -  według 
relacji starego  dozorcy - od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe.  Autor reportażu sugeruje tutaj, iż 
banda  małoletnich  chuliganów  do  tego  stopnia  sterroryzowała  ulicę  Sienną  i  okolicę,  że    mieszkańcy  boją  się 
zawiadomić MO, a MO - także nie czuje  się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary  dozorca do 
żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę  upadła. Żeby nas potem zatłukli...) Jest to oczywista bzdura:  
każdy  komisariat  wie,  co  się  dzieje  w  jego  rejonie,  następnie    -  nie  tacy  znów  ci  ludzie  z  milicji  słabiutcy  i 
tchórzliwi,  żeby    się  mieli  przestraszyć  bandy  rozbestwionych  gówniarzy.  Zamiast  rzetelnej  prawdy  został 
osiągnięty  dreszczyk  zgrozy.  Po  opisie  krwawej  bójki  na  kamienie  i  kastety,  sali  sądowej    i  bezczelnych 
„ironicznych"  twarzy  morderców  -  autor  reportażu  roztkliwia  się  nad  matką  zabitego  chłopca.  Na  końcu,  jak  
zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna  i wymowna przestroga dla tych, których nęci swym 
pozornym  urokiem życie na przekór społeczeństwu. Ten bowiem, kto  zmierza ku przepaści, łatwo się może w 
nią osunąć". 

Nie  pokusił  się  autor reportażu  o  zgłębienie  tematu, nie  ma    ani  jednego  słowa  o  tym,  dlaczego  chłopcy  ci, 

zamiast  pracować    czy  uczyć  się,  bili  się  wieczorem  nożami  o  dziwkę.  Było    morderstwo  -  był  temat  do 
reportażu, nic więcej. Była  - sensacja, ta najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz  w potrzasku!" ,,Kto 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

zabił:  Gorgonowa,  inżynier  Zaremba  czy    tajemniczy  znajomy?",  „Upiorny  ojciec  z  Pelcowizny  ugotował  
żywcem trzyletnią Mireczkę!!!" 

Nie  mam  żadnej  pretensji  do  tamtych:  lecieli  na  pieniądze,    zarabiali  je,  reszta  była  obojętna.  Ale  wielką 

pretensję  mogę    mieć  do  młodzieżowego  pisma,  pisma  ZGZMP,  pisma,  które    w  dziesiątym  roku  Polski 
Ludowej karmi szmirą i sensacją.  Tak jak człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka moralna,  w dodatku pismo, 
które ma budować serca i umysły młodzieży. 

Nie  gardzę  ciekawym  wydarzeniem,  wspaniałym  odkryciem,    zdobyciem  szczytu  czy  tytułu  mistrza. 

Chciałbym,  aby  w  naszej    ojczyźnie  coraz  więcej  działo  się  rzeczy  sensacyjnych,  ciekawych  -  w  tym 
najpiękniejszym  znaczeniu.  Ale  sensacją  dla    sensacji  mam  prawo  gardzić  i  gardzę  nią.  I  mam  prawo  ją  
zwalczać. 

Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych  pism. I nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że chodzi mi o 

to,  aby    z  „Dookoła  świata",  z  barwnego  tygodnika  dla  młodzieży,    zrobić  nudną  piłę,  której  nikt  nie  będzie 
czytał.  Kocham    przygody,  kocham  fantazję  Lema,  chociaż  jestem  stary  byk    -  śni  mi  się  po  nocach  Grant, 
czasem odwiedza mnie samotny  i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin. Ale kocham sprawy  piękne i czyste, 
kocham  sprawy,  za  które  tracili  ludzie  życie,    i  kocham  to,  co  ludziom  żyć  pomaga.  Dzieje  się  wokół  tyle 
pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć,  napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać 
w przyszłości pisarzem, pisarzem-komunistą, mam prawo wszelkimi  środkami bić się o to. Mam prawo walczyć 
o to, żeby nasza  młodzież miała teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki  - jak najpiękniejsze. 

Jakich reportaży  mam  oczekiwać  w  „Dookoła  świata"?    Z zakładu  pogrzebowego  czy  z  „dintoiry"?  Brak  w 

Polsce    domów  publicznych  uniemożliwia  niestety  zapoznanie  czytelników  z  tą  ciekawą  dziedziną  życia.  Na 
jakiej podstawie pytam  o to? Mam prawo być tak optymistycznie nastawiony, skoro  dziś już czytam powieść 
rysunkową, ów znienawidzony,  wyszydzony przez nas komiks. Teraz to się nazywa ,,Przegrana  stawka", a za 
dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach"  czy „Umieram codziennie o świcie"? 

Nie  ma  pozytywnego  komiksu  -  bzdura!  Ja  głęboko  wierzę,    że  po  przeczytaniu  książki  Igora  Newerlego 

można  zapragnąć    oddać  życie  za  komunizm,  wiem,  że  po  przeczytaniu  książki    Andrzejewskiego  -  ludzie 
wychodzili  z  podziemia,  wiem,  że    Żeromski  mimo  swych  błędów  oczyścił  sumienie  narodu  -  ale    wiem,  te 
czytanie bzdurnych i szmirowatych komiksów nie  przyniesie nikomu jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go  
ani o milimetr w naszą stronę. 

Powieść  Fiodora  Dostojewskiego  „Zbrodnia  i  kara"  jest    wielkim  dziełem,  Szekspir  jest  największym 

dramatopisarzem  w dziejach ludzkości, Victor Hugo jest przecież genialnym  pisarzem - widzieliśmy wspaniałe 
dzieła tych twórców na  wystawie „Oto Ameryka", przerobione na komiksy -budziło to  w nas gniew, oburzenie 
i  pogardę  dla  duchowego  chamstwa    biznesmenów  zza  oceanu.  Mam  prawo  przypuszczać,  że  nawet  
najświetniejszy  tekst  Wandy  Melcer  nie  wniesie  nic  nowego    w  światową  historię  rysunkowych  opowiastek, 
których nazwa  -comics - stała się już dziś synonimem - nie trzeba pisać, czego. 

Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie  i wspaniałe miasta i fabryki, stadiony i uczelnie. 

Zasiewamy  coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają nasi rolnicy. A czy człowieka, który do dziś 
dnia błąka się poza  życiem i często poza prawem, chcemy budować malutkimi  rzeczami? 

Rozmawiałem  niedawno  z  pewnym  towarzyszem,  którego    serca  jestem  pewien  jak  tego,  że  słońce  jutro 

wstanie. Sprzeczaliśmy się  o to  właśnie pismo. Mówił mi, iż od tłumaczenia  tego, że jazz i barwny krawat są 
rzeczami bzdurnymi, trzeba  zacząć najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś pomóc,  tłumacząc mu bzdurę 
drobniutkich akcesoriów jego życia,  lecz trzeba mu wskazać rzeczy wielkie, dla których żyć  i warto, i trzeba. 

Trzeba  pamiętać,  że  ludzie  pragną  rzeczy  wielkich.  Myślałem,  że  uda  mi  się  napisać  o  wiele  szerzej  i 

dokładniej    o  tekstach  „Dookoła  świata".  Niestety,  brak  miejsca  zmusza    mnie  do  powściągnięcia  swych 
zapędów  i  jeszcze  -  mówiąc    szczerze  -  boję  się  trochę  swojej  goryczy.  Boję  się  goryczy,    którą  wzbudza  we 
mnie pismo ubliżające młodzieży, infantylizujące ją. Za pomocą sztuczek można wychować szkockiego  teriera - 
nie człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu  prawdy i piękna. 

Przykro  mi  pisać  w  ten  sposób  o  redakcji  młodzieżowego    pisma.  Wolałbym  pójść  do  nich  ze  słowami 

uznania.  I  wierzę    w  to,  że  pójdę  jeszcze  do  nich,  aby  im  podziękować  za  ich    piękne  i  bogate  pismo.  Pójdę 
niedługo. 

Mamy w Polsce wiele świetnych piór, wiele świetnych  nazwisk. Mamy wielu znakomitych pisarzy, którzy nie 

zawahają się pomóc naszej młodzieży. 

Mamy  także  nadzieję,  nadzieję  partyjną,  która  staje  się    piękną  pewnością,  że  następne  numery  tego  pisma 

przyniosą  nam to, na co wszyscy czekamy. 

„Po prostu" 30/1954, Warszawa 

 

 

 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

Na marginesie opowieści Hemingwaya,  czyli o pięknie pracy 

 

Pozostawiając  fachową  ocenę  opowiadania  amerykańskiego    pisarza  krytykom  (którzy  i  bez  zachęty  tak 

bardzo lubią się  wypowiadać, że każdy kawałek przeczytanej w czasopiśmie  prozy jest sukcesem i czytelnika, i 
pisarza,  i  redakcji)  -  pozwolę    sobie  na  zupełnie  uboczne  uwagi  nie  dotyczące  filozofii  tego    opowiadania. 
Wydaje mi się zresztą, iż jest to jedno z najpiękniejszych opowiadań o sile, wytrwałości i charakterze człowieka; 
jakie  zdarzyło  mi  się  czytać.  „Człowiek  nie  jest  stworzony    do  klęski  -  monologuje  stary  rybak,  kiedy  nie 
pozostało  mu    już  nic  prócz  szkieletu  z  takim  trudem  upolowanej  ryby,  ran    na  rękach  i  szczątków  wioseł.  - 
Człowieka można zniszczyć,  ale nie można go złamać". 

Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze  kart, jakie napisano na temat ludzkiej pracy. I nie - 

jak  mam    wrażenie  -  w  doczytywaniu  się  w  tej  opowieści  olbrzymiej    metafory,  lecz  w  dosłowności  tego 
opowiadania - zaklęta jest  jego najwyższa wartość. 

Odkąd  tylko  istnieje  literatura,  praca  ludzka  jest  jednym    z  wiecznych  jej  tematów  obok  miłości,  zdrady, 

zwycięstwa lub  klęski. Mocarzy pracy  opiewali pisarze starożytności i średniowiecza; lista tych, którzy  o niej 
pisali, urosłaby do setek  pozycji; o pracy mówili wielcy realiści wieku dziewiętnastego.  Dziś właściwie trudno 
znaleźć - czy to w naszej, czy w zachodniej literaturze - powieść, która nie byłaby silniej lub  słabiej związana z 
zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca  stała się natchnieniem lub przekleństwem. 

Przypomnijmy  sobie  sugestywne,  ponure  w  nastroju  opisy    pracy  w  „Germinalu";  ginących  z  wyczerpania 

ludzi,  ciemne    korytarze  kopalń,  szare,  przeraźliwie  wynędzniałe  twarze    robotników;  od  czasu  do  czasu  - 
rozpaczliwe  akty  samoobrony    przed  przekleństwem  pracy.  Zoli  -  pisarzowi  o  ogromnie    wrażliwym  sercu  - 
opisy męki robotników służyły konkretnym  politycznym celom. Spędził on wśród górników północnej  Francji 
szereg  miesięcy,  poznał  ich  rycie,  nędzę  i  trud;  krzyk    protestu,  jakim  była  cała  twórczość  Zoli,  musiał 
wstrząsnąć    niejednym  z  czytających  wówczas  Francuzów,  a  i  dziś  jeszcze    nie  tak  łatwo  odetchnąć  po 
przeczytaniu której bądź z jego  książek. Dlatego zapewne  - aby zwrócić na nią oczy Francji  - odebrał pisarz 
pracy ludzkiej jej piękno. 

Porównajmy  opis  pracy  górników  w  „Germinalu"  z  opisem    pracy,  jaki  dał  Żeromski  w  „Ludziach 

bezdomnych" - w opisie  kuźni. przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce cygar  Żeromski z uderzającego z 
niesłychaną  siłą  kowala  -  uczynił    niemal  antycznego  bohatera;  otoczył  go  snopem  iskier,  dymem    i  ogniem; 
ciosom jego młota kazał brzmieć niby uderzeniem  dzwonu; był chyba Żeromski pierwszym w Polsce pisarzem  
współczesnym,  który  chciał  pokazać  nam  piękno  pracującego    fizycznie  człowieka.  Dlatego  też  wybaczyć 
musimy Żeromskiemu, że opis zakutego w antyczne piękno kowala nie ma  - dalibóg! - zbyt wiele wspólnego z 
pracującymi ówcześnie  w koszmarnych warunkach ludźmi. 

Niesłychanie  wiele  pięknych  i  prawdziwych  opisów  pracy    pozostawił  nam  Gorki  -  pisarz,  który  swoją 

tęsknotą i czystością wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba pisarz nie  przekazał potomnym tyle prawdy o 
pracy  swego  narodu    i  czasu,  w  którym  żył,  jak  uczynił  to  Gorki.  Od  pierwszych    młodzieńczych  opowiadań 
praca jest stałym tematem twórczości pisarza; spław drzewa, barki na Wołdze, rzemieślnicze  warsztaty, fabryki, 
chłopów w polu, pracownie świętych  obrazów; o, znał ten pisarz prawdę i piękno pracy - żaden  z pracowników 
w  jego  powieściach  nie  przestaje  być  ani  na    chwilę  żywym  człowiekiem.  Opis  ratowania  barki  w  jednej  z 
wczesnych swych powieści >,Foma Gordiejew" - jest chyba  do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której 
zmienia się  wewnętrzny świat człowieka. 

Twórcy naszych powieści produkcyjnych (nie używam tego  terminu w znaczeniu ironicznym) poradzili sobie 

z  zagadnieniem  pracy  nieco  inaczej.  Ostatecznie  nie  ma  nic  łatwiejszego  dla  człowieka  inteligentnego  - 
zważywszy,  że  istnieją    także  inteligentne  papugi!  -  jak  wyuczenie  się  w  ciągu  tygodnia    setek  terminów 
technicznych,  którymi  potem  operować  można    w  nieskończoność.  Dla  zwyczajnego  czytelnika  śrubka  i  tak  
pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej  Mordas silniej zacisnął ręce na głowicy. Całym 
ciałem czuł  dygotanie transmisji; był teraz zespolony z maszyną w jedno.  Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w 
jej  rozłożonych  na    dziesiątki  milimetrach  zamknięty  był  teraz  jego  los.  Patrzyli    na  niego  wszyscy;  czuł  to 
spojrzenie nie na plecach, lecz  prosto w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył  hebel; jęknęły tryby i 
tokarka  poszła  w  ruch".  Dalej  jednak    nie  wiadomo:  czy  Mordas  kręci  się  wokół  tokarki,  czy  tokarka    wokół 
Mordasa. 

Przesada?  Nie  - zmienione tylko  nazwisko  i  imię  bohatera;    opis  jest  autentyczny  -  jednak  uczucie zwykłej 

ludzkiej litości  nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy tego produkcyjniaka. 

Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie  tylko tryby - autor także. Popełnia w tym krótkim 

zdaniu aż  dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na głowicy, nie  można czuć jej dygotania - chyba że się 
ręce  zacisnęło  po  raz    ostatni  w  życiu.  Drugą  nieścisłość  pozostawiam  w  sensie    zagadki  dla  czytelników, 
nagrodę wręczy autor. Aby go  odszukać, wystarczy przeczytać wszystkie produkcyjniaki.  Niestety - nie jest to 
odosobniony wypadek „bełkotu technicznego"; opisy pracy składają się w większości ze zdań bez  sensu. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

Kiedy  jednak  skończył  się  w  naszej  literaturze  potok    powieści  produkcyjnych,  w  których  człowiek  był  tylko 
dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną  skrajność. Opisów pracy zaczęto unikać jak 
ognia, a sam  proces pracy stał się nieomal że czymś wstydliwym. To  dobrze, że w literaturze naszej skończyły 
się  idące  w  dziesiątki    stronic  opisy  bezmyślnego  układania  cegieł,  frezowania itd.    Lecz  śmiem  twierdzić, że 
żadna - z jednym może wyjątkiem  - z wydanych u nas książek nie przekazuje prawdy o pracy  człowieka; nie są 
przecież  prawdą  wyżej  wspomniane  opisy.    Wyjątkiem  jest  chyba  powieść  Brauna  „Lewanty":  dramatyczne 
opisy wysiłku stoczniowców muszą zaciekawiać i wzruszać. 

W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą,  dzięki której wyrastają ludzie. Wyrastać - nie 

znaczy to  przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na piersi, zostać  przodownikiem pracy lub dyrektorem 
fabryki, w której za  sanacji czyściło się szambo. Wyrastać - to także uczyć się  pracy, fachu, życia, mówienia, 
jedzenia:  wszystkiego,  co  tylko    może  nauczyć  człowieka  codzienne  obcowanie  z  wieloma    innymi  ludźmi. 
Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów,  okrętów - nie ma jednak książek o pracy tych ludzi, którzy  stworzyli 
mosty i drogi; nie ma prawdy o trudzie ich pracy. 

Swego  czasu  brałem  udział  w  walce  o  drzewo;  były  to  lata    1949-1951.  Drzewa  potrzebowała  Warszawa  i 

Nowa  Huta,    fabryki  i  stocznie,  kopalnie  i  wsie.  Wszystko,  co  zdążyło  się    wyrąbać  i  „spuścić"  -  ginęło 
natychmiast. Praca w lesie - to  jedna z najniebezpieczniejszych prac w ogóle; procent wypadków śmiertelnych 
jest  o  wiele  większy  niż  gdziekolwiek    indziej.  „Paged"  nie  dysponował  ani  odpowiednim  sprzętem,    ani 
odpowiednio  przeszkolonymi  ludźmi.  I  ludzie  ginęli.    W  czasie  zrębu  i  w  czasie  transportu.  Nie  było 
odpowiednich  do przewozu drzewa samochodów; jeździliśmy na starych  Studebakerach i Dżemsach. Ponieważ 
jeździliśmy  w  górach,    po  ostrych  zakrętach  i  bezdrożach  -  co  kilka  dni  zdarzały  się    wypadki.  Wielu  ludzi 
zraniły i zabiły drzewa na moich oczach. 

Mieszkaliśmy  w  lesie  -  w  szałasach,  chłopskich  chałupach,    a  latem  -  bo  tak  kalkulowało  się  najtaniej  i... 

najzdrowiej  - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z sobą, tygodniami nie widzieliśmy miasta, kina, 
książki. Można było  nauczyć się pracować. Ale można było także nauczyć się pić,  kraść, łajdaczyć; można było 
nienawidzić partii lub rozumieć  ją i starać się jej pomóc. Tam, z „Pagedu" wyszli rozmaici  ludzie. Lecz żaden z 
nich  nie  przypomina  bohaterów  książek,    które  wtedy  powstały.  Ani  jeden  dzień  pracy  w  lasach  -  nie  
przypominał opisu dnia pracy, jakie potem przeczytałem.  Literatura dziesięciolecia może poszczycić się takimi 
czy    innymi  osiągnięciami,  lecz  z  prawdą  o  pracy  rozminęła  się    chyba  na  zawsze.  Żaden  z  dni,  które 
przepracowaliśmy  w kopalniach, lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już  nigdy; ani jeden z tych dni nie 
jest utrwalony w całej swej  prawdzie. To nic. Będą inne budowy, inne dni. 

Hemingway  pokazał  nam  starego  człowieka,  który  walczył    samotnie  z  morzem.  I  rybak  ten  wygłaszający 

monologi godne  Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy tylko  dzięki swemu stosunkowi do pracy. 

Być może, że jest on jedynym pięknym robotnikiem we  współczesnej literaturze amerykańskiej nie będącej 

literaturą    postępową.  Robotnikiem,  dla  którego  życie  straci  sens  dopiero,    kiedy  ręce  jego  nie  będą  silne  i 
sprawne,  aby  dalej  pracować.    A  my  takich  robotników  mamy  wielu.  Może  się  mylę,  ale    wydaje  mi  się,  że 
żadnej książki nie przeczytałbym tak  zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O prawdziwej pracy.  Tokarki nie 
kręcą  się  same,  nie  kręci  ich  także  socjalizm.  I  nie    trzeba  chyba  dodawać,  że  prawdziwie  potrafią  pracować 
tylko  prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką powieść  o pracy. 

„Po prostu" 18/1955, Warszawa 

 
 

Okrutna wojna 

,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz marnym snem..." - mówi narrator filmu „Okrutne 

morze".  Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego przyjaciela  - pierwszego oficera: „Na początku wojny 
było inaczej.  Byliśmy inni dla ludzi. Martwiliśmy się, czy nas rozumieją  i lubią, opiekowaliśmy się nimi. A 
teraz po prostu zabijamy  wrogów; wojna odbiera uczucie..." W innej sytuacji do tego  samego dowódcy inny 
człowiek powiada: „Wojna się skończy.  Ale o wojnie nikt nie potrafi zapomnieć. Skończy się wojna,  ale myśli 
pozostaną..." W atmosferę filmu wprowadza nas  narrator - Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce  
ludzi i o okrutnym morzu, które jeszcze okrutniejszym uczynił  człowiek". 

Remarque  w  swojej  książce  „Na  Zachodzie  bez  zmian"    pokazał  nam  tysiące  gnijących  trupów,  frontowe 

domy  rozpusty,  w  których  ginący  ludzie  szukają  zapomnienia  u  kobiet    zepchniętych  do  roli  materaca  i 
oddających  się  mężczyźnie    bez  spojrzenia  na  jego  twarz;  deszcz  spadających  rąk,  które    szrapnel  oberwał 
żołnierzom  w  sąsiednim  okopie,  potworną    śmierć  z  twarzą  we  własnym  kale  i  na  końcu  książki  -  śmierć  
bohatera, który ginie w przeddzień końca wojny, podczas gdy  głośniki radiowe i gazety mówią sakramentalne 
słowa  komunikatu  powtarzającego  się  już  od  wielu  miesięcy:  „na  Zachodzie    bez  zmian".  W  swej  następnej 
książce  „Droga  powrotna"   mówi  o  ludziach,  którzy  opuścili  okopy  pierwszej  wojny    i  -  nie  potrafią  donikąd 
powrócić. Czują się niepotrzebni i zagubieni. Okłamali ich wszyscy, kłamstwem okazały się  wszystkie słowa o 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

wolności, krwi, honorze, w imię których  szli na śmierć; wobec ogromu i koszmaru wojny wszystkie  uczucia nie 
mają sensu: i zwycięstwo, i klęska tracą swój  wymiar i sens wobec koszmarnych trudów i cierpień. 

Inna  jest  wojna  u  Remarque'a,  inna  -  na  przykład  -  u  Szołochowa.  Remarque,  klasyczny  chyba  przykład 

wrażliwego na  cierpienia ludzkie pisarza pacyfisty, twierdzi - ustami swych  bohaterów i pokazując ich losy - iż 
każda  wojna  jest  wojną  bez    zwycięzcy.  Lecz  mieszczańscy  pacyfiści  wyrażając  swój  protest    zamykają 
jednocześnie oczy, nie wierzą w ostateczny rachunek  i ostateczną sprawiedliwość. Ich bohaterowie ponoszą nie-
uchronną i straszliwą klęskę, gdyż przegrywając na wojnie  stare pojęcia i oceny moralne nie zyskują nowych; 
nie  jest    przecież  moralną  i  historyczną  oceną  wojny  stwierdzenie,  iż    okłamano  wszystkich  -  i  tych,  którzy 
zginęli, i tych, którzy  - nie wiadomo właściwie po co - pozostali przy życiu. 

Historia  przyznaje  jednak  rację  jednej  ze  stron;  wiemy,  że    w  ostatniej  wojnie  jedna  ze  stron  walczyła  o 

przemoc,  a  druga    o  wolność.  Tej  racji  nie  chcą  lub  nie  mogą  zobaczyć  mieszczańscy  pacyfiści  Zachodu; 
mieszczuch zawsze powie, że go  okłamano, gdyż szersze widzenie świata jest dla niego zbyt  groźne. I w tym 
wypadku  krzyk  protestu  uderza  w  próżnię;    może  być  nawet  ogromnym  krzykiem,  lecz  nieuchronnie  musi  
rozbić się  o każdą przeciwstawioną mu i popartą siłą rację.  Prócz biologicznego protestu i zamętu moralnych 
pojęć,  drobiazgowych opisów straszliwego  okrucieństwa i braku  odwagi spojrzenia w przyszłość - Remarque 
nie powiedział  nam nic o wojnie. I taka przestroga jest tylko gorzkim  przypomnieniem przeszłości, a nie siłą, o 
którą mogłaby się  rozbić nowa zbrodnia. 

Twórca ,,Cichego Donu" również każe nam pamiętać o przeszłości i doprawdy trudno zapomnieć cokolwiek z 

tego, co się  przeczytało na temat wojny, po zamknięciu tej książki. Lecz  Szołochow - pisarz-komunista - wie, 
że przeszłość łączy się  nierozerwalnie z przyszłością, w imię więc lepszej przyszłości nie wolno zapominać o 
tym, co było. Bohaterowie Szołochowa  są ludźmi uzbrojonymi o wiele silniej od bohaterów Remarque'a: są 
uzbrojeni w moralne racje, które stanowią największą  ich siłę, i wierzą w rachunek ostateczny, który odbędzie 
się  tutaj, na ziemi. W imię tego zabijają i giną; przegrywają stare  racje zdobywając jednocześnie nowe. Wojna 
jest dla nich  wielką szkołą. 

Lecz wojna ma swój koniec. Jeśli zostało się przy życiu,  ważne jest to, z czym się pozostało i w którą stronę 

uczyni się  pierwszy krok. Melechow przegrywa swoją miłość, rodzinę,  młodość, dawne racje, o które walczył, 
lecz musi - zmuszony  przez historię - wybrać. Wybiera; jest bohaterem tragicznym;  idzie w przeszłość i wie, że 
w  okrutnym  i  podłym  wciąż    świecie  prawda  i  wolność  muszą  wkraczać  przemocą,  muszą   rozbijać  wciąż  po 
drodze napotykane barykady. 

Bohaterowie  Remarque'a nie  mają nic  prócz  przeszłości,    która kładzie  im  się  kłodą  pod nogi  przy  każdym 

nieśmiało  uczynionym kroku. Są jak oglądane po latach, tragiczne maski  nie znanych nam ludzi; wzrusza nas 
zawarte  w  nich  cierpienie,    lecz  nie  możemy  usłyszeć  od  nich  słowa.  Pozostają  niemi    i  zamarli:  prawdę  o 
przyczynie, która spowodowała klęskę ich  życia, muszą nam przekazać inni. 

Analogia między tymi pisarzami przyszła mi na myśl po  obejrzeniu filmu „Okrutne morze". Zabrakło mi w 

tym  filmie    racji;  olbrzymiej  racji,  która  musi  być  wyrażona  tym  silniej    i  goręcej;  im  okrutniejsze  i  wrogie 
człowiekowi jest to, co  oglądamy, czytamy lub o czym słyszymy. Nie wiemy właściwie  nic o bohaterach tego 
filmu prócz tego, iż potrafią być oni  nadludzko odważni lub tchórzliwi, iż wszyscy oni wiedzą, że  wojna jest 
ohydną i niepotrzebną rzeczą. Nie wiemy, jakie  miejsce zajmą oni w rzeczywistym układzie sił na ziemi, kiedy  
skończy  się  wreszcie  koszmarna  wojna  i  powrócą  do  swych    domów  i  bliskich.  Nie  wiemy  rzeczy 
najważniejszej: czego  nauczyła ich wojna. 

Wartość  tego  filmu  -  jak  mam  wrażenie  -  nie  polega  na    wyrażonej  w  nim  moralnej  racji,  w  imię  której 

bohaterowie  osiągnęli  zwycięstwo  nad  faszyzmem,  raczej  -  na  jego  moralnym,  czystym  nurcie;  na  pokazaniu 
ludzkiej  odwagi,  przyjaźni    i  siły.  Lecz  jest  to  zbiór  przypadkowych  elementów  wojny    -  czasem  pięknych    i 
wspaniałych - a nie wielka prawda  o wojnie. 

„Morderca!" - krzyczy marynarz do dowódcy okrętu,  który skazał na śmierć tonących rozbitków w imię zwy-

cięstwa. Marynarz ten widział śmierć swoich rodaków, lecz  nie zrozumiał jej sensu. Wszystkim bohaterom tego 
filmu  wojna jest obca i moralnie nie do przyjęcia. Lecz poza  rym - nie wiemy o nich nic. 

I kiedy po raz pierwszy widzą swego wroga, ze zdziwieniem  niejakim stwierdzają, iż nie różni się on od nich 

niczym.    Ludzie  zabijają  ludzi  -  oto  i  wszystko.  Po  co?  W  imię  czego?    Kto  kazał  zabijać  angielskich  i 
niemieckich  marynarzy?  Komu    żyjący  po  nich  wolni  i  sprawiedliwi  tego  świata  przyznają  rację?  Czy  wojna 
potrzebna  jest  narodom,  czy  tylko  garstce    szaleńców?  Z  czym,  z  jakimi  oczami  i  z  jakim  sercem  wrócą    do 
domu angielscy marynarze? 

Tego nie wiemy; postępowość i demaskatorstwo tego  filmu  zatrzymują się  w pewnym miejscu; ślepy krąg 

pozostaje    zamknięty.  Znów  zwycięstwo  nie  ma  sensu:  ostatnie  zdjęcie    tego  filmu  to  nieludzko  zmęczone 
twarze marynarzy. Odpowiedź na pytanie - po co? - została nie wypowiedziana.  dlatego - mam wrażenie - film 
ten  powie  nam  o  wiele  więcej    niż  widzowi  angielskiemu:  Polacy  są  chyba  narodem,  który    najwięcej  wie  o 
wojnie.  

„Po prostu" 19/1955, Warszawa 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

 

O niespokojnych sercach 

 

Od dłuższego czasu zafascynowany jestem genialnym pisarzem, którego samo nazwisko stało się pojęciem 

choroby,  rozkładu i beznadziejności, przez które rzekomo każdy w młodości przejść musi, tak jak przechodzi 
się przez koklusz, odrę  lub dyfteryt. Zapewne jest w tym i wiele racji. Jednak wokół  pisarstwa i osoby 
Dostojewskiego narósł olbrzymi, fałszywy  mit i dziwić się należy, iż nikt nie usiłował nawet w ciągu  dziesięciu 
lat napisać choćby dwóch słów o osobie tego  pisarza, który jest chyba najbardziej tragiczną postacią w historii 
literatury rosyjskiej i którego pisarstwo tak olbrzymim  ciężarem legło na literaturze świata. 

Dostojewski nie wierzył w pozytywne szczęście człowieka  na ziemi. Filozofia Dostojewskiego jest filozofią 

dziesięcioletniego dziecka, jeśli w ogóle filozofią nazwać można to, co  proponował człowiekowi Dostojewski. 
Gorki - ten najczystszy  chyba w literaturze człowiek - pisał w swym pięknym szkicu  >,O literaturze": 

„Dostojewskiemu  przypisuje  się  rolę  poszukiwacza  prawdy.    Jeśli  jej  w  ogóle  szukał,  to  znalazł  ją  w 

zwierzęcych  cechach    człowieka  i  znalazł nie  po  to,  by  je  obalić,  lecz  po  to,  by    usprawiedliwić.  (...)  Trudno 
zrozumieć, czego  właściwie szukał  Dostojewski, ale pod koniec swego życia doszedł do wniosku,  że jeden z 
najbardziej utalentowanych i szlachetnych Rosjan  - Wissarion Bieliński, to «najbardziej śmierdzące, tępe i ha-
niebne  zjawisko  w  życiu  rosyjskim,  że  trzeba  Turkom  odebrać    Stambuł,  że  prawo  pańszczyźniane  sprzyja 
rozwojowi  «najbardziej  moralnego  stosunku  pomiędzy  chłopem  a  obszarnikiem,    i  uznał  wreszcie  za  swego 
mistrza  Konstantego  Pobiednoscewa    -  jedną  z  najbardziej  ponurych  postaci  Rosji  XIX  wieku.    Geniusz 
Dostojewskiego to  fakt bezsporny; pod  względem siły   ekspresji talent jego porównać można tylko  z talentem 
Szekspira.  Ale  jako  człowieka,  jako  «sędziego  świata  i  ludzi  bardzo    łatwo  go  sobie  wyobrazić  w  roli 
średniowiecznego inkwizytora". 

I  oczywiście  nie  jego  sądy  moralne,  nie  sądzenie  świata    i  ludzi  -  dziś  jeszcze  mogą  pociągać  nas  w  tym 

pisarzu, który  chyba z taką pasją jak nikt inny na świecie przelał swe  osobiste klęski i rozczarowania na kartki 
papieru i kazał  wierzyć nam, że zarówno świat, jak i istniejące według niego  życie przyszłe, to tylko „ciemny 
pokój  o  zamkniętych  drzwiach    i  pełen  pająków".  Dostojewski  -  tak  jak  pisał  o  nim  w  jednej    ze  swych 
„Niebieskich kartek" Adolf Rudnicki - pozostanie  naprawdę przedsionkiem śmierci. 

Nie czas tu zresztą i miejsce pisać o nim. Jednak w pisarstwie  Dostojewskiego jest coś, co mimo wszystkich 

oporów moralnych musi czytelnika pociągać i każe mu wierzyć, że Dostojewski, szukając moralnych racji dla 
swych  bohaterów,    brzydził  się  jednocześnie  nimi.  Tym  czymś,  mam  wrażenie,    jest  stały  i  ciągły  niepokój 
Dostojewskiego,  jego  ciągłe  poszukiwanie  prawdy  i  sądów  moralnych  dla  każdego  czynu    człowieka.  U 
Dostojewskiego każdy szuka prawdy: Iwan  i Dymitr Karamazowie, Stawrogin, Raskolnikow, Myszkin;  każda 
właściwie z epizodycznych nawet postaci bez przerwy  miota się w poszukiwaniu czegoś, w imię czego należy 
żyć;    żaden  człowiek  nie  powstrzymuje  się  od  sądzenia  siebie    i  bliższych.  Niestety  -  są  to  sądy  zatruwające 
oddech, odbierające sen wstrzymujące bieg serca. 

Literatura naszego  kraju nie  była  nigdy  literaturą  spraw    ostatecznych,  spraw  poszukiwania,  spraw  honoru  i 

godności,  spraw wielkiego wyboru. Mamy wiele książek obyczajowych  i historycznych, lecz tak bardzo mało 
książek, w których  wybierałby człowiek. W literaturze dwudziestolecia wybierają  bohaterowie Żeromskiego - 
lecz któż jeszcze? 

Być  może,  że  „Ferdydurke"  to  ciekawy  obrazeczek  karkołomnej  ekwilibrystyki  umysłowej  i  tej  czy  innej 

postawy  filozoficznej wobec świata, lecz śmiać i płakać chce się na  myśl o tym, że książka ta powstała wtedy, 
kiedy  pętało  się  po    kraju  kilka milionów  bezrobotnych,  kiedy  w  więzieniach    zwyrodnialcy  na rozkaz  władz 
dusili komunistów i ludzie  konali z głodu. W literaturze zostają tylko te książki, których  bohaterowie w każdej 
chwili  wybierać  muszą  pomiędzy  prawdą    a  kłamstwem,  wielkością  a  małością,  pieśnią  a  sykiem,  życiem    a 
śmiercią. Inne pozostają tylko martwym morzem, po którym  przepłynie wszystko to, co żywe i niespokojne. O 
nie - pisarze  nasi nie byli pisarzami niespokojnego serca. 

Literatura  dziesięciolecia  stworzyła  kilka  prawdziwych    postaci  ludzkich  i  my  często  w  naszych  myślach 

zwracamy  się    do  nich,  lecz nie  stworzono  dotąd  bohatera rewolucji,  bohatera    ciągłej  walki; nie  ma  dotąd  w 
naszej  współczesnej  literaturze    człowieka,  który  pomagałby  nam  żyć  i  przeszkadzał  wtedy,    kiedy  chcemy 
postąpić inaczej niż on. To drugie jest równie  ważne jak i pierwsze: ostatecznie zawsze sięgnąć można do Ali  z 
elementarza i  zjeść  śniadanie równie  grzecznie  jak  i  ona,   podczas  gdy  o  wiele  trudniej  jest  nie zrobić  czegoś 
tylko  dlatego, że nie zrobiłby tego ktoś, kogo kochamy w książce.  Bohaterowie muszą przeszkadzać. 

Słusznie  pisał  kiedyś  Jerzy  Putrament,  że  na  pytanie:  jak    brzmi  nazwisko  zachłannego  mieszczanina  - 

odpowiadamy    -  Artamonow;  jak  się  nazywa  inteligent-utopista  -  odpowiadamy-  Judym;  jak  brzmi  imię 
człowieka,  który  niezdolny  jest    do  powzięcia  decyzji  -  Hamlet.  Nie możemy  w  ten  sposób    określić  bohatera 
współczesnej  powieści.  Kim  jest  np.  Mroczek?  Odpowiadamy:  Mroczek  jest  małorolnym  chłopkiem    z 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

tragicznymi  obciążeniami  przeszłości,  który  waha  się,  czy    ma,  czy  też  nie  ma  przystąpić  do  spółdzielni 
produkcyjnej. 

Cóż my naprawdę wiemy o marzeniach i cierpieniach  bohaterów naszej literatury? Nic. Oni nie są wypełnieni  

myślami,  oni  są  tylko  nakręceni  myślami.  O,  wewnętrzny    świat  tych  ludzi  podobny  jest  do  dna  garnka,  po 
którym  pęta  się  kilka  ziarenek  fasoli:  przystąpić  czy  nie,  zapisać  się  czy    nie,  przełamać  się  czy  nie.  Nie, nie 
mamy literatury spraw  ostatecznych. 

Gdybyśmy  obliczyli  wszystkich  ludzi,  których  uśmiercono    w  naszej  literaturze  powojennej,  cyfra 

przeraziłaby  nas  niewątpliwie:  pod  względem  ilości  zamordowanych;  zatłamszonych,    rozstrzelanych,  tych, 
którzy padli na stanowisku, i tak dalej  - nie mamy chyba równych sobie na świecie. Lecz czy  pamiętamy, jak 
ginęli ci ludzie? Jedyną naprawdę chyba  wstrząsającą sceną śmierci w naszej powojennej literaturze  dotyczącej 
walki o władzę ludową jest chyba śmierć starego  chłopa we „Władzy" Konwickiego. Mam wrażenie zresztą, że  
.książce tej wyrządzono dużą krzywdę; można mieć do Konwickiego miliony pretensji, lecz trudno książce jego 
odmówić    żarliwości  i  pragnienia  powiedzenia  prawdy.  U  Konwickiego    jest  atmosfera  niepokoju  i 
poszukiwania; u innych świat  podobny jest do małego mieszkanka na Mariensztacie, dokąd  od czasu do czasu 
zakrada się ohydny wróg, aby wykraść  plany fabryki sztucznych zębów. 

Należę do tych najmłodszych debiutujących, do tych, na  których nikt jeszcze nie postawi złamanego grosza, 

gdyż  trudno stawiać jest na kogoś, kto napisał pięć wierszy lub pięć  opowiadań: Ponieważ należę do nich, mam 
w  końcu  jakieś    prawo  pisać  o  dwudziestoletnich.  I  nie  mogę  oprzeć  się  myśli,    że  nasi  starzy  pisarze  czas 
dziesięciolecia wypełnili milczeniem. 

Zginęły tysiące ludzi w walce o władzę, zbudowano setki  wspaniałych rzeczy i popełniono być może wiele 

omyłek,  jedni się spodlili i poszli do więzień lub jak gnilne grzyby  zatruwają ciało naszego społeczeństwa, a 
drugim  będziemy    stawiać  pomniki  na  placach  i  ulicach  naszych  nowych  miast;    wychowaliśmy  wspaniałą, 
ideową młodzież, a między nami  wyrośli także chuligani, szpiedzy i bandyci; przez lata każda  rodzina w Polsce 
składała się z kilku obozów, przez wiele lat  cierpieliśmy niedostatek i rozmaite biedy nas dręczyły, błąkaliśmy 
się  i  często  -  mając  lat  dwadzieścia  -  myśleliśmy,  że  nie    ma  dla  nas  życia,  że  jesteśmy  obcy  i  niepotrzebni; 
jednego  dnia  marzyliśmy  o  partii,  drugiego  -  nie  rozumieliśmy  jej    polityki;  przegrywaliśmy  nasze  miłości 
dlatego, że druga  strona nie chciała uznać naszej prawdy i naszego życia;  szukaliśmy  w literaturze tak samo 
niespokojnych serc, jak  nasze - i w czym pomogli nam nasi starzy pisarze? 

Pisali  inteligenckie  rachunki  sumienia,  wspomnienia  z  dawnej  Warszawy,  mówili  nam  o  swych  udrękach 

sprzed lat  trzydziestu, podczas gdy serca nasze były pokryte świeżymi  ranami; mówili nam o miłościach, które 
przeżyli  niegdyś,    podczas  gdy  my  nasze  straciliśmy  wczoraj;  powtarzali nam   anegdoty  Franca  Fiszera, a nie 
widzieli, jak wielu z naszego  pokolenia stacza się i marnuje najlepsze lata swego życia; nie  wiedzieli o tym, że 
my, często widząc i budując fabryki,  miasta i huty - nie widzieliśmy w tym nic dla siebie, że często  ciągnęła 
nas do przodu ogromna prawda naszych czasów,  a nie mogliśmy postąpić do przodu ni kroku, gdyż do naszych  
rąk i serc uczepiły się te wszystkie sprawy i ci ludzie, których  kochaliśmy od dziecka. 

I cóż powiedzieli nam nowego oni? Wygrzebywali z głębi  swych serc i dusz wątpliwości, które my - mając 

po  lat    dwadzieścia  -  musieliśmy  mieć  dawno  poza  sobą,  by  nasi    rówieśnicy  nie  zarzucili  nam,  że  jesteśmy 
starcami. I czy może  nam się ktoś dziwić, że często ułamka prawdy o życiu, miłości  czy śmierci szukaliśmy dla 
siebie  w monologach bohaterów  Szekspira, w bełkocie ludzi Dostojewskiego, że cierpiąc  szukaliśmy prawdy 
naszego życia u Wertera, że szukaliśmy jej  w pesymizmie bohaterów Żeromskiego. Podczas gdy nasi  pisarze 
mówili  nam  o  swych  miłościach,  jakie  przeżyli  w  słonecznej  młodości  przed  laty  -  my  traciliśmy  nasze 
dziewczyny,  nasze matki odwracały się od nas, gdyż nie chcieliśmy uznać  Boga, a nasi ojcowie wyrzucali nas z 
domu i przeklinali na  drogę, gdyż bardziej kochaliśmy życie od bomb atomowych. 

Czyż  może  nam  się  dziwić  ktoś,  że  popełniliśmy  tysiące    omyłek,  jeśli  o  wszystkim,  co  działo  się 

najtragiczniejszego  na    świecie  -  milczeli  nasi najbliżsi?  O,  nie!  Nasze  czasy  nie  są    czasami  wesela  na  wsi  i 
małego  mieszkanka  na  Mariensztacie.  Nasze  czasy  są  czasami  niespokojnych  serc.  Nikt  z  nas  nie    może  być 
spokojny  do  chwili,  kiedy  w  Polsce  będzie  źle    choćby  jednemu  człowiekowi,  jeśli  wśród  nas  będzie  choćby  
jeden podły. Teraz, jeśli nasze serca ustaną choćby na jedną  chwilę w niepokoju  -  od tej  chwili przestaniemy 
być komunistami. Jeśli jesteśmy komunistami, musimy mieć wielkie  oczy: musimy mieć wiele  oczu. Wsparci 
ogromną  prawdą,    musimy  mówić  o  wszystkim,  co  wydaje  nam  się  złe,  i  musimy    się  cieszyć,  jeśli  inni 
udowodnią nam, że popełnialiśmy omyłki  tak czy inaczej osądzając. 

Mamy  ogromną prawdę, ogromniejszą od  wszystkich pomników i silniejszą od  wszystkich mocy. Ona każe 

nam,  abyśmy wobec wszystkiego pozostali niespokojni.  

„Po prostu" 20/1955, Warszawa 

 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

10 

 
 

W dwadzieścia lat później 

 

...Postanowiłem szukać pracy na własną rękę, lecz niestety po całodziennej tułaczce, wyśmiany i wyszydzony, 
wracam do  domu... Idę zmęczony i znużony, ostatnim wysiłkiem woli  staram się podnieść resztki energii, gdyż 
po całodziennym  szarpaniu nerwów jestem osłabiony doszczętnie, nogi się  plączą, w czole dziwna gorączka, 
pod piersiami uporczywy ból  coraz mocniej i mocniej zaciska, staram się o rym nie pamiętać,  lecz na próżno, 
głodowa kanalia nieubłagana... 

Przechodzę  Nowym  Światem,  gdzie tyle  wystaw  przepełnionych najrozmaitszymi  potrawami  i  tyle  barów,  i 

restauracji,  w których siedzą tacy sami ludzie, jak ja..." 

Tak było. Było - 20 lat temu, tutaj: w tym samym kraju,  w tej samej Warszawie. 

20  lat  temu  warszawski  dziennikarz,  współpracownik  „Ilustrowanego  Kuriera  Codziennego"  -  Konrad  Wrzos, 
odbył   podróż po Polsce. Zaglądał do izb  bezrobotnych, do urzędów   pośrednictwa pracy, do rozmaitych bud, 
gdzie gorzej od  bydła wegetowali ludzie, pod filary mostów. Gorzkim owocem  tej podróży  była książka pod 
tytułem „Oko  w  oko z kryzysem". Przyniosła ona obraz potwornej nędzy i bezrobocia.  W 20 lat później, rym 
samym  szlakiem  -  odszukując  tych    ludzi,  te  ulice  i  te  domy,  o  których  pisał  K.  Wrzos,  wyruszył    inny 
dziennikarz.  Tak  powstała  niewielka  książeczka  „Konfrontacje",  której  autorem  jest  współpracownik  „Życia 
Warszawy" - Jerzy Ros. 

Ros to dziennikarz całą gębą; nie ględzi, nie moralizuje, nie pisze zdań w rodzaju „słońce wschodzi nad 

ojczyzną, odsłaniając coraz szersze pole bez miedzy" itp.. Ros posiada  umiejętność chyba najważniejszą w 
dziennikarstwie: umiejętność zestawiania faktów. Autor pozwala mówić faktom i - doprawdy bez przesady 
chyba - z niewielkiej tej książeczki  nauczyć się można o wiele więcej, niż z niejednego grubego  podręcznika. 
Rosowi należy się za tę książkę podziękowanie.  Aż dziwne, że nie doczekała się ona szerszego omówienia. 

Niebogatą  -  jak  dotąd  -  mamy  literaturę  o  owych  czasach,    kiedy  choćby  najmarniej  płatna  praca  była 

marzeniem wielu  tysięcy ludzi u nas i wielu milionów na całym świecie.  W większości, jak wiadomo, pisarze 
nasi  zajęci  byli  pisaniem    psychologicznych  książek,  w  których  z  mniejszym  lub  większym  powodzeniem 
analizowali abstrakcyjne stany duszy  ludzkiej, podczas gdy obok, na ulicach ginęli ludzie, którzy  mieli zdrowe 
ręce  i  serca,  a mimo  to  nikomu nie  byli    potrzebni.  Jeśli  już  który  z  pisarzy  „dotykał"  się  proletariatu   i tzw.. 
„zagadnień społecznych", co jak wiadomo jest tematem  dość modnym od wielu już lat - pokazywał proletariat 
jako    tłum  oberwanych,  głodnych,  brodatych,  dzikich  i  cuchnących    postaci  marzących  o  tym,  aby  opić  się 
burżujską krwią. 

Klasycznym przykładem idiotyzmu i zupełnego braku  orientacji połączonego z dużą dozą cynizmu mogą być 

dwie    powieści  T.  Dołęgi-Mostowicza  pt..  „Dr  Murek  zredukowany"    i  „Drugie  życie  dra  Murka".  Zdolny 
skądinąd i dostrzegający  wiele schorzeń społecznych autor „Kariery Nikodema Dyzmy"  i „Pamiętników pani 
Hanki"  miał  dość  prostą  receptę  na    -  szczęście:  bić  frajerów.  Niestety,  sam  Mostowicz  nie  przypuszczał 
zapewne, iż jako jeden z pierwszych padnie ofiarą  własnej filozofii: po opublikowaniu „Kariery Nikodema Dy-
zmy"  przebrani  oficerowie  „dwójki"  zajęli  się  osobą  autora    i  pobiwszy  go  do  krwi  wrzucili  do  Wolskich 
glinianek.  Tak    skończył  swą  karierę  autor  jednej  ciekawej  książki,  gdyż    trudno  nazwać  literaturą  wszystkie 
jego następne książki. 

Wielu  pisarzy  pociągała  egzotyka  nędzy  i  ochryple  wrzaski    w  ciemnych  zaułkach,  uliczne  dziewczyny  w 

rodzaju  „Czarnej  Mańki"  z  Czerniakowa,  podmiejscy  opryszkowie  załatwiający    swoje  skomplikowane 
porachunki za pomocą sprężynowych  noży i kastetów, barwny i dziwny język itp.. Kiedy czyta się   literaturę 
dwudziestolecia  -  ogarnia  człowieka  smutek,  że    większość  piszących  ówcześnie  pisarzy  nie  dostrzegła,  ile  
czystych,  ludzkich  cierpień,  ile  wstrząsających  dramatów,  ile    bohaterstwa,  poświęcenia i  żarliwej  miłości,  do 
jakiej zdolni  są prości ludzie - kryje się za ohydną, choć kolorową fasadą  nędzy. 

Zabrakło  nam  polskiego  Gorkiego,  który  pokazując  włóczęgę    ryjącego  na  śmietniku  z  prostytutką  wołał, 

abyśmy  nie    zapominali,  że  patrzymy  na  ludzi.  Autorzy  dwudziestolecia    znali  dobrze  i  czarne  kamienice,  i 
krzywe  bruki,  i  ślepe    latarnie,  i  plugawe  szynki  na  przedmieściach,  lecz  nie  potrafi    zajrzeć  nędzarzom  pod 
łachmany. 

Jedynym  pisarzem,  który  naprawdę  prócz  głodu,  chorób,    nędzy,  śmierci  i  katorgi  znał  także  cierpienia 

proletariatu    -  jest  Władysław  Broniewski.  Jedna  tylko  „Ulica  Miła"  więcej    nam  może  powiedzieć  o 
pragnieniach  i  marzeniach  prostych    ludzi,  niż  te  wszystkie  książki,  w  których  -  pozornie  -  tak    wiele  jest 
śmierci, rozpaczy i tragedii. Broniewski to człowiek  czysty: jego słońce świecić będzie dotąd, dopóki żyć będzie  
spragniony piękna człowiek. 

„Jeśli nie czułem się zupełnie zagubiony - powiedział mi  kiedyś pewien towarzysz - to dlatego, że był z nami 

Broniewski.  Wtedy  kiedy  byłem  jeszcze  samotny  i  słaby,  kiedy  spałem   pod  filarami i  w  «Cyrku na  Dzikiej". 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

11 

Broniewski nie pisze, że  głód „szczeka, wyje i skowycze"; Broniewski pisze, że głód  bardzo boli. Towarzysz 
ten w parę lat potem trafił do KPP  i wspinał się na komin Warszawskiej Elektrowni z czerwonym  sztandarem - 
wtedy kiedy wybuchł tam pierwszy strajk. 

Niestety, w większości wypadków tzw.. „proletariacka literatura" dwudziestolecia jest literaturą nie moralnej, 

lecz tylko  biologicznej udręki. I te wszystkie - szlachetne przecież  w swej intencji książki jak: >,Na zachód od 
Zanzibaru",    „Kwaśniakowie",  „Miejsce  pod  niebem",  „Bezrobotni  Warszawy",  „Polski  strajk"  itd..,  nie 
pokazują  nam  naprawdę  prawdziwych  cierpień  i  prawdziwej  nadziei  proletariatu:  niewiele  odnajdą  w  nich 
swoich prawdziwych uczuć ci, którzy wówczas szarpali się z życiem i z prawdą. 

Kilka  tych  smutnych  dygresji  przyszło  mi  na  myśl  po    skonfrontowaniu  przez  Jerzego  Rosa  przeszłości  z 

teraźniejszością.  Budujemy  nowe  życie  ogromnym  wysiłkiem  i  ofiarnością  klasy  robotniczej.  Któż  da 
świadectwo tym trudom?  Trudom ludzi czystych. 

 

Po prostu" 21/1955, Warszawa  

 

W Pogoni za szczęściem 

 

W dniu 24 maja pewien  żyjący nad Donem Kozak ukończył lat pięćdziesiąt. Młodość miał trudną i płodną  w 
czyny; wiek dojrzały zastał go w pięknej sławie. Kozak ten  nazywa się Michał Szołochow, mieszka w stanicy, 
łowi  ryby,    poluje;  jako  delegat  do  Rady  Najwyższej  ZSRR  nie  narzeka    zapewne  na  brak  zajęć;  dni  jego  są 
znojne, a sen niespokojny. 

Jest  pisarzem  ogromnej  siły,  ogromnej  czystości,  wielkiej    wiary  i  nadziei.  Pokazuje  czasy  tragiczne,  czasy 

krwi; stworzony przez niego obraz rewolucji jest najwspanialszym: chyba  obrazem walki, jaką toczy z sobą i z 
innymi człowiek. Grigorij  Melechow - to ostatni chyba w literaturze bohater monumentalny, soczewka, w której 
koncentruje się epoka, serce, w którym biją tysiące serc, dusza, w której szaleje tysiąc piekieł;  człowiek, który 
siłą  swej  namiętności  i  żarem  swego  uczucia    mógłby  obdarzyć  setkę  bohaterów  innych  powieści.  Grigorij    i 
Aksinia - to ostatnia chyba  w literaturze para wielkich  kochanków. Tak kochali się Tristan i Izolda, Romeo i 
Julia,    Paweł  i  Wirginia,  Manon  Lescaut  i  kawaler  De  Grieux.  Potem    już  nikt.  Wielcy  kochankowie  odeszli, 
uczucie zastąpił tani  erotyzm - na Zachodzie; bezmyślne dreptanie kapłona i pulardy - u nas. Historię Grigorija i 
Aksinii  powinni  czytać  ci,    którzy  czują,  że  opuszcza  ich  wszelka  nadzieja;  miłość  tego    prostego  Kozaka  i 
prostej  Kozaczki  to  wielka  rzeka  życia,    rzeka  bólu,  rzeka  nadziei.  To  miłość  namiętna,  zmysłowa,    dzika, 
miażdżąca  przeszkody,  obyczaje,  religię;  do  diabła  -  ta    miłość,  przez  swoją  siłę,  przez  swoją  wielkość, 
wytworzyła własną moralność. To miłość czysta, lecz pełna gniewu.  Kochankowie są gniewni, wyzywają los; 
ich  miłość  nie  traci    formatu  nawet  w  owych  dniach,  kiedy  stepy  wilgotne  są  od    świeżej  krwi,  noce  pełne 
mordu,  a  niebo  złote  od  pożarów;    kiedy  świat  podobny  jest  do  okrutnej  rzeki,  która  wyrwała  się    ze  swego 
koryta i rwie naprzód, miażdżąc na swej drodze  wszystko, co podłe i stare. 

Lecz rewolucja u Szołochowa to nie tylko krew i pożary.  Wielkość pisarza polega na tym, że ludzie walczą ze 

sobą    w  imię  pełnych  racji,  że  owe  racje  sprawdza  dzień  po  dniu    bieg  rewolucji,  że  kruszą  się  one  lub 
twardnieją, że po wielkiej  szkole życia, jaką jest rewolucja - każdy wychodzi z cenzurą;  są one różne, lecz nikt 
nie wychodzi pusty. Zapłacili olbrzymią  cenę. kiedy wreszcie milkną ostatnie strzały, kiedy pokój  wkracza na 
zmaltretowaną Bońską ziemię, śmiertelnie zmęczeni bohaterowie nie kończą walki - rewolucja trwa nadal. 

Jest  u  Szołochowa  jakaś  wielka  pogoń  za  szczęściem,    za  prawdą,  za  miłością.  Jest  u  Melechowa  i  innych 

jakaś  ogromna pasja znalezienia życiu czegoś olbrzymiego,  w imię czego warto żyć, kochać, nienawidzić. Po 
przeczytaniu  tej epopei człowiek czuje się oczyszczony; zobaczył rzeczy  największe; sam pragnie szukać, tak 
jak  szukał  Fabrycy    del  Dongo,  Lucjan  de  Rubampre,  Bezuchow.  Są  to  postacie-giganty.  W  nich  odbijają  się 
wszystkie  sprzeczności,  konflikty,  przemiany  epoki.  Współczesna  powieść  nie  pokazuje    -  tak  jak  wielka 
powieść  XIX  wieku  lub  powieść  Oświecenia    -  konfliktów  przez  osobę  jednego  bohatera;  osiąga  to  innymi  
środkami: przez dramatyzacje, fabułę. Lecz mniejsza z tymi  Kilka tych uwag przyszło mi na myśl w związku z 
prowadzoną na łamach „Po prostu" dyskusją o szczęściu; przyszło mi na myśl, gdyż owa „pogoń za szczęściem" 
jest    jednym  z  odwiecznych  tematów  literatury,  rzec  można,  że    jest  jej  największym  kamieniem 
fundamentalnym. 

Niech  nie  zarzuca  mi  nikt,  że  we  wspaniałym,  wstrząsającym  obrazie  rewolucji,  jakim  jest  „Cichy  Don", 

dopatruję    się  wyłącznie  pogoni  za  miłością  czy  kobietą.  Nie!  Lecz  czym  w  końcu  jest  rewolucja,  jeśli  nie 
największą  pogonią    za  szczęściem,  za  prawdą?  Rewolucja  jest  nadzieją  milionów    ludzi,  jest  szczęściem 
najtrudniejszym. I - na miłość  Boską!  - nie chcę tu mówić o  jakiejś idealistycznej, ponadklasowej  rewolucji. 
Mówię o naszej rewolucji. 

Stendhal powiedział: „Pogoń za szczęściem jest przeważnie  bezcelowa, lecz warto poświęcić dla niej życie". 

Czy  tak?  Czy    rzeczywiście  bezcelowa?  Nie  mogę  odpowiedzieć  po  prostu:    >nie",  mogę  mówić  tylko  we 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

12 

własnym  imieniu,  i  wydaje  mi    się,  że  nie.  Szczęście  nie  jest  ogródkiem,  po  którym  można    chodzić, nie  jest 
obrazkiem, który można powiesić na ścianie  i oglądać. Szczęście to sprawa sumienia, szczęście to chyba  także 
suma  cierpień,  rozgoryczeń,  rozczarowań,  przegranych    miłości:  i  ten  rachunek  tylko  wtedy  nazwać  możemy 
owym    dziwnym  słowem,  jeśli  przeciwstawimy  mu  sumę  rzeczy    dokonanych,  pragnień,  miłości  i  walk. 
Rozwścieczają  i  obrażają    mnie  -  jako  jednego  z  miliona  ludzi  -  te  formułki na    szczęście:  „Organizacja  plus 
praca  plus  ukochany  człowiek    równa  się  szczęście".  I  to  jest  szczęście?  Nie  wiem,  co  to  ma    wspólnego  ze 
szczęściem. Twórcy formułek też chyba nie  wiedzą. 

Komunizm nie jest rajskim ogrodem i nigdy nim nie  będzie. Dopóki żyją ludzie, nie skończy się nigdy walka  

o  lepsze,  o  nowe.  Ludzie  nie  są  tacy  sami.  Mają  różne  twarze,    sumienia,  oczy  i  serca.  Nowe  serca  muszą 
kruszyć  zwapnienia    w  starych  sercach, nowe  oczy  muszą  dodawać  blasku  starym    oczom.  Ludzkość  nie  jest 
chórem  aniołów  i  ogrodu  rajskiego    nie  zbuduje  nigdy.  I  nudno  by  chyba  było  w  takim  ogródku.    Koncepcja 
szczęścia jest twarda i okrutna, trzeba walczyć.  Codziennie, każdą myślą i czynem. Szczęście to sprawa nadziei,  
a  także  i  przede  wszystkim  dnia  dzisiejszego,  a  ci,  którzy  chcą    być  szczęśliwi,  muszą  iść  za  nadzieją. 
Komunizm,  szczęście    -  nie  są  to  sprawy  dla  małych  ludzi,  dla  małych  serc,  dla    malutkich  sumień-lusterek. 
Formułki na  szczęście  nikt nie    da.  Czy  my,  którzy  przez dziesięć  lat  w  trudnych, nieraz   tragicznie  trudnych 
warunkach  budowaliśmy  nasze  życie,  nasze  państwo,  możemy  już  dzisiaj  powiedzieć:  oto  zbudowaliśmy  już 
pełne  szczęście  dla  wszystkich.  Nie.  Lecz  jesteśmy    ludźmi,  którzy  budują,  kochają, męczą  się, nienawidzą  w 
imię  tego, co już osiągnęliśmy, czego dokonamy jutro, co stworzymy  pojutrze. Ten tylko może być szczęśliwy, 
kto ma wielkie oczy  i potrafi nimi daleko patrzeć, kto ma wielkie serce i potrafi  nim wiele czuć, kto ma wielkie 
sumienie  i  potrafi  nim    nienawidzić  wszystkiego,  co  jest  podłe  i  przeciw  szczęściu.    Świat  jest  dziś  wielkim 
ogniem  i  małe  serduszka  stopią  się    w  nim  jak  grudki  ołowiu.  Autor  „Pustelni  Parmeńskiej"    powiedział: 
„Bezcelowa  jest  pogoń  za  szczęściem, lecz  warto    poświęcić  dla niej  życie".  My  wiemy,  że  jest  ona  celowa  i 
tylko  dla niej warto poświęcić życie. Ech, towarzysze! Nie śpiewajmy  formułkami pieśni o szczęściu. To nie 
tango. Jeśli się chce  być   szczęśliwym, tym najtrudniejszym szczęściem, jakim jest  komunizm, to częściej  od 
śpiewu trzeba zacisnąć usta i rozprostować plecy. Pieśnią jest chyba samo życie. 

„Po prostu" 23/1955, Warszawa 

 

 

Sherlock Holmes potrzebny od zaraz  

 

„I w ten sposób - powiedział do mnie Sherlock Holmes  - tajemnica została wyjaśniona. Tajemnic zresztą nie 

ma. 

- Nie ma? - zapytałem, podczas gdy przyjaciel mój zajęty  był nabijaniem fajki. 
- Oczywiście - odrzekł. - Istnieje tylko nieubłagana logika.  Rozwiązanie każdej tajemnicy polega na tym, aby 

nie zgubić  logicznego wątku. Oto wszystko. 

Błysnęła mi pewna myśl: wyjąłem z kieszonki surduta  srebrny zegarek i podałem go memu przyjacielowi. 

- Ten zegarek - rzekłem - należał do mojego brata, który  już nie żyje. Czy możesz roi coś powiedzieć o nim 

po  obejrzeniu tego oto zegarka? 

-  Oczywiście  -  spokojnie  odrzekł  Holmes.  Wziął  ode  mnie    zegarek  i  począł  go  oglądać  przez  lupę,  którą 

zawsze miał przy  sobie. Po chwili rzekł: 

- Twój brat był człowiekiem stale znajdującym się w opałach finansowych. Poza tym pił. 
- Jak możesz! - zawołałem z oburzeniem odbierając mu  zegarek. - Mój brat był nieszczęśliwym człowiekiem; 

znasz na  pewno historię jego życia. Cóż mógł powiedzieć ci sam  zegarek? 

- Nie - rzekł Holmes. - Popatrz, proszę. Otwórz kopertę  tego zegarka, a zobaczysz kilkanaście znaczków, jakie 

zawsze  stawiają lombardy. Te kilkanaście znaczków świadczy o tym,  że właściciel zegarka dość często popadał 
w tarapaty finansowe.  Czy tak? 

- Tak - odparłem zdumiony. 
- A teraz - rzekł Holmes - popatrz. W miejscu, gdzie  nakręca się zegarek kluczykiem, powierzchnia koperty 

jest    porysowana,  co  świadczy  o  tym,  że  właścicielowi  trzęsły  się    ręce.  Idźmy  dalej.  Fakt,  iż  przedmiot 
oczywisty,  codziennego    użytku,  jest  co  i  raz  zastawiany  w  lombardzie,  i  to  dość    pośledniej  opinii,  fakt,  iż 
właścicielowi  zegarka  trzęsły  się    ręce...  no  i  cóż  więcej  potrzeba?  Dziecko  domyśliłoby  się,  iż    właściciel 
zegarka nadużywał alkoholu, i nietrudno sobie  dopowiedzieć, jaki go spotkał los. 

spokojnie począł nabijać fajkę". 

Conan  Doyle'a  nazywa  się  ojcem  powieści  kryminalnej    i  chyba  słusznie.  Twórca  znakomitej  postaci 

angielskiego  detektywa pierwszy w literaturze stworzył typ, który nazwałbym „powieścią z tajemnicą". Jest to 
powieść  osnuta  na  tle    jednego  wypadku,  wypadku  zbrodniczego;  powieść  poszlakowa,    zaczynająca  się 
przeważnie od chwili, gdy detektyw przybywa  na miejsce zbrodni. W dalszym ciągu akcji tok śledztwa  rozwija 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

13 

się z nieubłaganą logiką: na ostatnich jej kartach  dopiero dowiadujemy się, kto popełnił zbrodnię. Z reguły jest  
to osoba stojąca jakby w cieniu, podczas gdy podejrzenia  skupiają się na kimś zupełnie innym. Jest to właśnie 
powieść  kryminalna, powieść z tajemnicą - wszystkie karty odkryte  zostają dopiero na końcu, przy zakończeniu 
śledztwa. Wtedy  to właśnie Sherlock Holmes wyciągał nogi przy kominku  i zapalał jedną ze swych ulubionych 
fajek; kolekcjonował je  tak samo  jak i zbrodnie. Powieść tego typu nazwać można  powieścią pretekstu; sam 
czyn  zbrodniczy  jest  tylko  pretekstem    do  pokazania  znakomitej,  skomplikowanej,  działającej  z  nieubłaganą 
logiką  pracy  ludzkiego  mózgu;  prawdziwym  bohaterem  tej  powieści  jest  ludzki  umysł.  Kiedy  na  kartkach  
spotykają się tu dwa znakomite ludzkie umysły - chytry  zbrodniarz obdarzony niesłychaną inteligencją (jakim 
na  przykład jest w powieściach Conan Doyle'a ów makabryczny profesor) z umysłem obrońcy prawa, jakim jest 
Sherlock  Holmes - czytelnik otrzymuje wtedy piękną, pokazową lekcję  racjonalnego myślenia logiki. 

Lecz  zmienił  się  czas:  powieść  z  „wielką  tajemnicą  zastąpiła    powieść  sensacyjna;  genialnego  detektywa  - 

szpicel i denuncjacja; lupę, przez którą detektyw bada okruszynki i gatunek  tytoniu - odciski daktyloskopijne i 
kartoteka policyjna;  samotne wędrówki obrońcy prawa po mieście - policyjna  obława i wymuszone zeznania. 
Zbrodniarz  mający  na  sumieniu    czterdzieści  trupów  w  wannie  jest  dziś  dżentelmenem  w  porównaniu  z 
pierwszym  lepszym  fabrykantem  broni.  Zbrodnie    i  tajemnice  odarto  z  mitu;  dobroduszni angielscy  policjanci  
przestali  bronić  spokoju  przy  kominkach  i  rodowych  pamiątek    -  zajęci  są  rozganianiem  bezrobotnych  i 
strajkujących; detektywi i cywilni wywiadowcy przestali biegać z lupami - nie  pozwala im na to nadmiar zajęć 
wymagających też bądź co    bądź inteligencji: montowanie politycznych procesów przeciw   obrońcom pokoju, 
drobny i gruby szantaż, wymuszanie fałszywych zeznań itd.. 

Sherlock  Holmes  odszedł  w  cień;  w  literaturze  Zachodu    przyszedł  na  jego  miejsce  superman,  człowiek 

brutalny,    sportowo  wymierzający  sprawiedliwość,  działający  poza  prawem  i  społecznymi  normami 
postępowania,  zabójca  z  litości,    z  namiętności,  nic  mający  nic  wspólnego  z  policją,  a  ta  z  nim.    Przyszła 
powieść  sensacyjna.  Gra  toczy  się  cały  czas  w  otwarte    karty;  patologia  zastępuje  tu  „powolną  pracę  szarych 
komórek  mózgu", cios kastetem w zęby - inteligentną rozmowę niby to  o niczym, a w której detektyw sonduje 
mordercę;  i  brutalne    sceny  gwałtów  i  perwersyjny  seksualizm  -  mistrzowskie    oddanie  nastroju  śledztwa.  W 
państwie, gdzie rządzi pieniądz  i przemoc, aparat prawa nie może opierać się na szlachetnym  obrońcy prawa, 
na znakomitym detektywie i naiwnym kowboju  z olbrzymim pistoletem w ręce - lecz na szantażu, denuncjacji,  
podłości i kłamstwie. Goodbye, mister Holmes! 
Marna  jest  nasza  literatura  kryminalna.  W  dwudziestoleciu    było  kilku pisarzy,  którzy  robili  co  mogli,  aby  do 
reszty  pogrzebać  i  wypaczyć  ten  gatunek.  Mistrzostwo  w  tej  dziedzinie  osiągnął  Antoni  Marczyński  -  autor 
kilkudziesięciu  powieści, twórca postaci Rafała Królika - zidiociałego człeczyny, który zawsze wplątany zostaje 
w jakieś zbrodnie i zawsze  wychodzi na bohatera. Pisali Nasielski i Romański, Wotowski  i niejaki pan Mirko 
Borkowicz, Paweł Staśko i inni. Niestety,  nie pamiętam ani jednej z tych powieści i nie potrafię nic  zacytować. 
Mniejsza z tym. Autorzy sami też chyba nie  pamiętają. Doprawdy, daleko im do Oppenheima, Conan  Doyle'a, 
Leroux czy choćby do Wallace'a, Agaty Christie czy  Leblanca. Po wojnie tylko Zygmunt Sztaba napisał dwie  
powieści sensacyjne. Są to: „Eryk Muller poszukuje siostry"  i „Giełda przestaje notować". Oczywiście  oprócz 
całego mnóstwa powieści szpiegowsko-erotyczno-kryminalnych, których nie  chce mi się nawet wymieniać. 

,,Następny odchodzi 22.25" - Piotra Guzy to nowa próba  powieści sensacyjnej. Jest to historia obławy, gdzie 

gra przez  cały  czas toczy  się „na ostro" i w  otwarte karty. Pogoń za  ukrywającym się  człowiekiem toczy  się 
tutaj  na  dwóch  płaszczyznach.  Pierwszą  z  nich  jest  pogoń  przywódcy  siatki  szpiegowskiej  chcącego 
zlikwidować niewygodnego mu człowieka,  który „zbyt dużo wie"; druga - jest pogonią dwóch wywiadowców 
Bezpieczeństwa za tymże człowiekiem. Mam wrażenie, iż  jest to książka bardzo filmowa; można by zrobić z 
niej  dobry    film,  oczywiście  tylko  wtedy,  gdyby  reżyser  nie  zląkł  się  wielu    drastycznych  momentów. 
Jednocześnie prawie „Sztandar Młodych" rozpoczął druk innej powieści tego autora, która nazywa  się „Nocny 
zrzut".  Powieść  zaczyna  się  bardzo  ciekawie  i  jest    witana  przez  czytelników  z  zainteresowaniem.  „Następny  
odchodzi  22.25"  -  to  pierwsza,  choć  jeszcze  niezbyt  udana,  nie    pozbawiona  naiwności  i  uproszczeń,  próba 
pokazania  pracy    naszego  Bezpieczeństwa.  Ta  ciężka  i  żmudna  praca  znalazła    dotychczas  zaledwie  znikome 
odbicie w literaturze. A może  przydałby się nam Sherlock Holmes? 

 

„Po prostu" 24/'1955, Warszawa 

 
 

Podróż do kresu szmiry 

List szaleńca do redaktora „Po prostu" 

Towarzyszu Redaktorze! Znacie mnie - jestem człowiekiem 

spokojnym, trunkowym - lecz w miarę; zgubnym namiętnościom nie ulegam, pożyczki oddaję w terminie, żony 
nie    zdradzam,  egzystencjalistycznych  ciągotek  nie  odczuwam,    w  dzieciństwie  nie  uległem  żadnemu 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

14 

nieszczęśliwemu  wypadkowi,  który  mógłby  odbić  się  potem  na  moim  umyśle  -  a  mimo    to  popełniłem  czyn 
straszny.  Pogryzłem  sześć  osób,  w  tym    jednego  kapitana  marynarki,  jednego  inwalidę  (60  proc.)    i  jednego 
starszego, siwego pana, który podczas wgryzania mu  się w rękę - bił mnie po głowie pamiątkową papierośnicą,  
powtarzając:  „A  kysz!  a  kysz!"  Przez  czterdzieści  osiem  godzin    siedziałem  w  komisariacie  z  pewnym 
szaleńcem,  który  wypatroszył  swoją  babunię  tylko  dlatego,  że  ta  fałszowała  narodowe    tango  Polaków  pt.. 
„Pierwszy siwy włos". Rozmawiało ze mną  trzech psychiatrów i jeden neurolog. Wypuszczono mnie  w końcu 
na wolność. Jeśli interesuje Was moja tragedia  - pozwólcie, oto kilka słów. 

Towarzyszu Redaktorze! Człowiek - że tak powiem - żądny  jest rozrywki. Godziwa rozrywka nie jest rzeczą 

złą;  można  się    o  tym  przekonać  popatrzywszy  choćby  na  publiczność  w  naszych  teatrach  satyryków 
wybuchającą  od  czasu  do  czasu    cmentarnym  śmiechem.  Zrozumiałe  jest  to,  że  nasi  ludzie,    którzy  ciężko 
pracują, chcą się od czasu do czasu zabawić,  pójść do teatru, do kina, do cyrku czy nocnego lokalu.  I właśnie 
tam - towarzyszu Redaktorze - zdarzyło się to,  o czym pisałem Wam powyżej. 

Pewnego  dnia  czułem  się  bardzo  zmęczony  i  głodny.    Było  późno  -  coś  około  godziny  23.  Zapragnąłem 

przejść  się po mieście, przewietrzyć i zjeść coś przy tej okazji.  Mieszkam na Pradze, udałem się wobec tego do 
lokalu    „Oaza",  który  mieści  się  przy  ulicy  Targowej.  Na  ulicy    było  już  pusto,  ruch  zamierał,  miasto 
spokojniało. Do  „Oazy" doszedłem spokojnie i nic szczególnego nie przydarzyło mi się po drodze - bo o tym, że 
parę razy  zaczepili   mnie  chuligani,  dwa razy  pijani i raz  grupka  pewnych    panów,  którzy  zaświecili  mi  ślepą 
latarką w oczy ze słowami:  „To ten? - Nie, to nie ten. Tamten był kindziorowaty,  idź pan dalej - nie ma chyba 
co wspominać. To doprawdy  drobiazg; warszawiacy są narodem żywiołowym. 

Nie dostałem się jednak do „Oazy", w ,,Oazie" wrzało,  „Oaza" była żarliwa i lepka od pijaństwa, w „Oazie 

człowiek  trzeźwy faktem swego istnienia popełniał nieprzyzwoitość.  Stłamszone pary tłoczyły się na parkiecie, 
rozlegały się wycia  i krzyki entuzjazmu; odchodzono w sedesy po to tylko, aby  powrócić i zacząć od nowa to, 
co w języku naszego narodu  nazywa się zabawą, a co w języku każdego innego narodu  nazywa się mordownią, 
usiłowaniem  popełnienia  zbiorowego    samobójstwa,  psychozą,  drgawkami  przedśmiertnymi  itd..  „Nie    - 
pomyślałem  -  mam  temperament  żaby.  Gorąca  temperatura    «Oazy  zbyt  mnie  podnieca.  Lepiej  będzie,  jeśli 
odejdę stąd nie  psując swoją ponurą twarzą tej oto żywiołowej zabawy".  I odszedłem, towarzyszu Redaktorze. 

Pojechałem  do  „Bristolu".  W  „Bristolu"  było  normalnie, to    znaczy  nie  było  nic,  bo  salę  zajęli  zagraniczni 

goście. Trudno  - pomyślałem. I poszedłem dalej - do „Kameralnej". 

Przed „Kameralną" stała grupka ludzi wyjąc: ,,Otworzyć!  Otworzyć!" Drzwi jednak pozostawały zamknięte; 

ktoś proponował, aby je wyważyć i do tego celu użyć małego staruszka  z olbrzymią głową (przy czym głowa 
miała  odgrywać  rolę    taranu),  lecz  staruszek  zaprotestował  przeciw  temu  uderzając    projektodawcę  pięścią 
między  oczy  i  kwestionując  jego  legalne    przyjście  na  świat.  Ponieważ  nie  było  pod  ręką  dynamitu  ani 
nitrogliceryny  -  kopano  i  walono  w  drzwi  pięściami  w  dalszym    ciągu  wołając  o  litość,  stolik;  miejsce  przy 
bufecie  itd..  Nagle   drzwi  otworzyły  się;  wyleciał  przez nie  człowiek,  przy  czym    szybkość,  z  jaką  przebywał 
przestrzeń, niezbicie wskazywała  na to, że wchodził tu w grę tzw.. czynnik ruchu przyspieszonego. Za nim - w 
tenże sposób -  opuściło lokal kilka innych  osób i pozbierawszy się po drugiej stronie ulicy Foksal ruszyli   w 
dalszą drogę. 

W tym czasie przy drzwiach rozgrywało się coś, wobec  czego „Bitwa pod Grunwaldem" mistrza Jana Matejki 

wydawała  się  być  zabawą  dla  dzieci  pozbawionych  fantazji.  Kopano  i  gryziono,  ćwiartowano  się  wzajemnie  i 
pożerano; słychać było trzask łamanych kości, jęki konających i wołania  o litość; powietrze nory' zapachniało 
mordem. W tym samotnym pojedynku zwyciężył jednak portier; drzwi zatrzaśnięto ucinając nimi niby gilotyną 
olbrzymią  głowę  owego    krwistego  staruszka.  Trzeba  było  iść  dalej.  Poszedłem  do    „Stolicy":  jeszcze  raz 
podkreślam, że chciałem tylko zjeść  kolację i przez godzinę posłuchać muzyki. 

Nie  będę  Wam  już  spisywać  tego,  jak  usiłowano  mnie    zlinczować  na  rogu  Nowego  Światu;  nie  będę 

opisywać    Wam  tego,  jak  zagapiłem  się  i  poszedłem  ulicą  Chmielną,    bo  nie  ma  to  zbyt  wiele  wspólnego  z 
koszmarem, jaki  przeżyłem później. Zresztą, jak wiecie, niewiele zmieniło  się na ulicy Chmielnej w stosunku 
do roku przypuśćmy  39. Wtedy na ulicy Chmielnej mówiono: ,,Chodź, chłopczyku,  powiem ci coś", podczas 
gdy  dzisiaj  używany  jest  zwrot:    „Obywatelu,  pozwólcie:  postawię  wam  tezę".  Mniejsza  z  tym.    Doszedłem 
przecież w końcu do ,,Stolicy". I danym  było  mi zaznać, że  opowieści  o  włosach stających na głowie   nie są 
pozbawione jądra realizmu. 

Najpierw wyszedł magik. Magik był smutny i blady; miał  twarz uduchowionego intelektualisty z Piotrkowa, 

który chciałby obwieścić światu jego tragiczny koniec, nie jest jednak  pewien daty. Magik pokazywał sztuczki z 
gołębiami,  z  myszami,  królikami  i  cylindrem;  wyjmował  pudełka  i  flaszki,  robił  przykre,  błazeńskie  miny; 
pokazywał sztuczki, na widok  których uśmiechnąłby się z pobłażaniem 5-letni dzieciak.  Potem wyszła pani o 
budowie Zbyszka Cyganiewicza i odśpiewała slow-foxa: „Ja jestem taka mała", po nim - przebój  mistrza Fogga 
pt.. „Tamara". Jest to, towarzyszu Redaktorze  - jak niezbicie wynika z treści - hymn TPPR na szczeblu, że  się 
tak  wyrażę,  lirycznym.  Potem  były  brawa  i  myślałem,  że    nastąpi  już  koniec.  Lecz  długa  jest  droga  męki 
ludzkiej.  Był    jeszcze  chór  rewelersów:  jak  Wam  wiadomo,  głównym  elementem  śpiewu  rewelersów  jest 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

15 

subtelne  miauczenie,  z  cicha    wycie:  przy  „Marynice"  improwizowanej  z  powagą  pogrzebowego  marsza  - 
wyszedłem. W oczach moich czaiły się już  wtedy ponure błyski. 

Lecz człowiek jest mocny; potęga jego hartuje się w klęskach. Poszedłem „Pod kandelabry"; byłem już coraz 

głodniejszy i chciałem coś zjeść. Wszedłem na salę. Znacie tę salę? Jak  Wam wiadomo, nasi architekci wnętrz 
wypracowali pewien  swoisty styl, polegający na harmonijnym łączeniu elementów  dna basenu i remizy straży 
pożarnej;  na  tej  sali  można  było    grać  w  piłkę  nożną  i  latać  samolotem.  Zamówiłem  kolację;    orkiestra  grała 
tango, zacząłem już pomału odzyskiwać równowagę - lecz  na estradę wyszła śpiewaczka. Styl  jej śpiewu   był 
równie daleki od artyzmu, wdzięku i prostoty, jak dalekie  było to wszystko, co dane mi było potem przeżyć: 
przykro  mi było, towarzyszu Redaktorze, gdy patrzyłem na tę młodą  i ładną dziewczynę, jak usiłowała robić z 
siebie dziwkę.  Czułem się jakoś przykro upokorzony. Kocham śpiew tak jak  i Wy, kocham dobre wzruszenia, 
lecz  cóż  to  miało  wspólnego    ze  śpiewem,  z  pięknem,  wzruszeniem?  Skończyła.  Teraz  było    tango  z 
kastanietami w wykonaniu jakiejś pani, która zapowiedziana była jako „tancerka". Potem młodziutki chłopiec  z 
drugą tancerką wykonał tango hiszpańskie. Skończyli,  rozległy się ogłuszające brawa i dzikie okrzyki; klaskała 
już  połowa sali, ulegli nawet najniewinniejsi; wszak oto publicznie  bezczeszczono to wszystko, co nazywa się 
pięknem sztuką  - czyż można było nie wyć z zachwytu? Wtedy pomyślałem sobie: wiem już teraz, dlaczego 
oficerowie  kiedyś  popełniali    samobójstwa  w  lokalach.  Dlatego  iż  były  tam  artystyczne    występy.  Potem 
ugryzłem, rozbiłem, szczekałem. Potem już  wiecie. 

Z poważaniem - Szaleniec 

 
P.S.  (pisane  już  po  dojściu  do  równowagi).  Towarzyszu    Redaktorze!  Te  -  napisane  powyżej  -  żartobliwe 

słowa    ani  w  jednej  dziesiątej  nie  oddają  ponurości  i  koszmaru    tych  artystycznych  produkcji.  Nie  jestem 
wykwintnym ironistą; słowa te nie perlą się dowcipem wysokiej klasy.  Czytelnicy wybaczą mi zapewne, gdyż 
działałem jednak  w słusznej sprawie. Mamy prawo  bić się o to, aby  wszystko,   co nazywają  w naszym kraju 
sztuką  -  było  piękne  i  czyste;    mamy  prawo  dobijać  szmirę;  szmirę,  która rozpleniła  się    dzisiaj  jak  fałszywe 
grzyby  po  deszczu,  która  wyje  z  plakatów,  okładek  książkowych,  filmów  i  rozmaitych  -  tego    rodzaju  - 
występów  artystycznych.  Nie  napisałbym  w  sprawie  owych  nieszczęsnych  nocnych  lokali  ani  słowa,  gdyby  
były to lokale odwiedzane wyłącznie przez ludzi, którzy  potrafią rozróżnić szmirę od sztuki: są sprawy, które 
należy  pozostawić własnemu sądowi człowieka. Tam jednak przychodzą ludzie, dla których dziesięć lat Polski 
Ludowej    -  jest  jednocześnie  pierwszymi  dziesięcioma  latami  kultury.    Przychodzą  tam,  gdyż  wierzą,  że 
otrzymują rozrywkę - podczas gdy karmi się ich szmirą. Przychodzą tam, gdzie  należy im się rozrywka po dniu 
pełnym pracy, wysiłku,  nauki. I nie można dopuścić do tego, by ludzi tych nabijano  w butelkę; szmira jest co 
prawda niestrawna, lecz wymioty  nie są natychmiastowe. Czy po to, towarzyszu Redaktorze,  przez dziesięć lat 
trud był codziennym chlebem, abyśmy  powiedzieć teraz mogli: oto pracowaliśmy nad rozwojem  kultury przez 
dziesięć lat i nareszcie mamy to samo co...  przed wojną? 

 

P.S. 2. Podnieście mi z łaski swojej honorarium za ten felieton o dwieście złotych, gdyż tyle wydałem na 

,,wstępy",  „dopłaty za występy artystyczne'', „konsumpcyjne" itd.. W praktyce oznacza to, że dwoje młodych 
czy starych (jak tam kto  chce), lecz skromnie sytuowanych ludzi, którzy chcą napić się  czarnej kawy czy 
kieliszek wina i posłuchać trochę muzyki,  i mogą na to poświęcić przypuśćmy maksimum zł 30 - nie  mają po 
co wybierać się do lokalu. Nie zapomnijcie, proszę! 

„Po prostu" 25/1955, Warszawa 

 

Trzy wygrane i trochę marzeń 

 

Na  początek  warto  przypomnieć  sobie,  jak  wygląda  schemat  pewnej  kategorii  (o,  jakże  licznej)  filmów 

sportowych,  którymi raczą nas od lat tak wielu. Schemat ten wygląda  mniej więcej tak oto: 

Jest młody facet, który genialnie gra w piłkę, w hokeja lub  zajmuje się nokautowaniem przeciwników. Facet 

ten jest  championem. Tłumy kochają go, koledzy podziwiają i zazdroszczą mu sławy  oraz licznych nagród w 
postaci  radioodbiorników,  kryształowych  pucharów  lub  kuponów  stuprocentowej  wełny,  które  tak  chętnie 
oglądamy z daleka. Champion  ma dziewczynę; dziewczyna jest blondynką i świetnie śpiewa  ludowe piosenki. 
Kochają  się,  lecz  niezbyt  głęboko;  w  filmach    tego  rodzaju  twórcy  wychodzą  z  założenia, że  nie  warto  tracić  
czasu  na  psychologiczne  pogłębianie  ludzkich  wątków  -  można    wszystko  załatwić  piłeczkami  na  boisku. 
Champion pracuje  w fabryce; nieistotne już, czy jest tokarzem, sprzątaczem, czy  nocnym stróżem. 

Champion  zaniedbuje  się  w  pracy  -  sport  -  co  jest  zupełnie    zrozumiałe,  gdyż  mamy  do  czynienia  z 

championem - zajmuje  mu dużo czasu i chłopak źle toczy swoje wałki czy też zbyt  rzadko oliwi maszynę, przy 
której aktualnie ustawia go reżyser.  Jest źle; zakład nie wykonuje planu. Koledzy przychodzą do  championa. 
„Słuchaj - mówią - daj spokój, trzeba się wziąć za  robotę. A poza tym: Zrobiłeś się zarozumiały, nieuprzejmy,  
coraz  rzadziej  przychodzisz  na  zebrania  naszego  kółka  wielbicieli  chrząszczy.  Weź  się,  bracie,  za  siebie  -  w 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

16 

sporcie trzeba być przede  wszystkim człowiekiem!" Champion wpada we   wściekłość i  wyrzuca ich za drzwi. 
Ukochana dziewczyna  zaczyna chodzić na przechadzki do parku z pewnym młodym  człowiekiem - nie trzeba 
dodawać już, iż ten młody człowiek  jest rywalem championa na boisku. Zdawałoby się, iż champion został już 
zdruzgotany ostatecznie. Lecz od czego mądry,  siwiejący trener! Mądry, siwiejący trener bierze championa  pod 
pachę  i  przeprowadza  z nim  decydującą  rozmowę  na    pustym  oczywiście  boisku.  „Nie  tak,  kochanku  - mówi 
trener.  - Sport - to nie tylko sprawa wygranej na boisku. Sport - to  przede wszystkim sprawa charakteru. Kto 
nie ma charakteru  - nie może być sportowcem". 

Wzruszony champion ze łzami w oczach ściska dłoń  mądrego trenera i idzie do domu myśląc o meczu, który 

czeka    go  w  niedzielę.  Na  pustej  ulicy  spotyka  swoją  dziewczynę.    Dziewczyna  mówi:  „Z  tym 
długodystansowcem to ja do parku  chodziłam nocami tylko dlatego, by poruszyć w tobie charakter. Kto nie ma 
charakteru...  itd.."  Champion  odpycha  ją:    wraca  do  domu  samotny,  rzecz  jasna  nie  może  sprawić  zawodu  
siwiejącemu  trenerowi.  Po  meczu  podbiega  do  niego  dziewczyna;  razem  idą  do  szatni,  gdzie  champion 
przebierze  się    w  osobnej  kabinie,  potem  pójdą  na  spacer, a  od  poniedziałku    champion  ze  zdwojoną  energią 
będzie wkręcać swoje śrubki.  Koniec. 

Na  sali  zapala  się  światło.  Publiczność  ziewając  wychodzi    z  kina,  mówiąc:  ,,Nie  ma  to,  panie,  jak  było 

kiedyś. W cyrku  Staniewskich Sztekker pewnego razu tak kopnął pewnego  Włocha w d..., że tamtemu mózg 
wyleciał przez żebra jak  małpa przez kraty. To byli czasy!..." 

W  „Trzech  startach"  nie  ma  championa  przy  śrubkach.    Bohaterką  pierwszej  noweli  -  pływackiej  -  jest 

młodziutka  dziewczyna, która dopiero co zaczęła pływać, osiągnęła dobry  czas i troszeczkę jej się przewróciło 
w głowie. Na decydujących  mistrzostwach w Bielsku przegrywa i idzie do szatni spłakana.  Ponieważ nie ma tu 
wielkich  słów  o  charakterze,  sporcie  itd..    -  wierzymy,  że  dziewczyna  na  drugi  raz  wygra  i  jeśli  nawet  nie 
zostanie  wielką  pływaczką,  to  przynajmniej  będzie  w  przyszłości  chodzić  z  mądrym  chłopakiem,  który  nie 
zmarnuje jej  kilku miesięcy życia. Prawdziwe? Prawdziwe. Ludzkie? Ludzkie. Czy wystarczające? Na pewno. 
Czy uczy czegoś? Chyba  tak; jednej ze starych prawd życiowych - kochani, uważajcie,  czas płynie, nie traćcie 
go,  nie  zadawajcie  się  z  idiotami;  nie    ma  gwiazdorstwa  -  poprzez  solidną  pracę  dochodzi  się  do    dobrych 
wyników. To bardzo dobrze, że w „Trzech startach"  nie ma „gwiazd", że pokazano nam początkujących i ich  
skromne perypetie. 

Dlatego  z  takim  entuzjazmem  piszę  o  tym  filmie,  który  już    zszedł  z  warszawskich  ekranów,  bo  czuję  tam 

kawał prawdy  o sporcie. Nie trzeba zapominać, że film ten robili debiutanci  - absolwenci PWSF. Być może, iż 
jak każde dzieło młodzieńcze ma on milion wad i błędów, lecz nikt nie zaprzeczy, iż  aktywa są tu wyższe od 
pasywów,  i  to  o  wiele.  Można  by  było    wiele  ciepłych  i  miłych  słów  napisać  o  części  kolarskiej,  którą  
reżyserował  Stanisław  Lenartowicz,  lecz  po  co?  Lud  -  jak    pisze  w  swoim  felietonie  Jacek  Bocheński  -  jest 
sprawiedliwy  i sam potrafi oceniać. Wytworzyła się u nas niestety taka  sytuacja, że o dobrych filmach lepiej nie 
pisać dobrze, aby nie  wzbudzać nieufności widza. 

Chociaż część trzecia - kolarska - była chyba najlepsza jako  całość. Częścią najwięcej dającą do myślenia jest 

druga  - bokserska. Powiedziałbym, iż jest ona najbardziej ambitna.  Twórca tej części najgłębiej zapuścił sondę 
w  doznania ludzkie.    Historia  jest  prosta;  słabego  fizycznie  chłopaka zgnoił  w  oczach    dziewczyny  chuligan  - 
pierwszy  zresztą  prawdziwy  w  filmie    polskim.  Słabeusz  zaczyna  się  uczyć  boksu,  tylko  po  to,  aby    obić 
rywalowi  mordę,  co  mu  się  w  końcu  znakomicie  udaje.    Jest  to  co  prawda  chwyt  klasyczny  dla  powieści 
bokserskiej;    podobne rzeczy  czytałem  już  dwieście  razy.  Raz  było  to    w  Chicago,  gdzie  przypadkowo  młody 
bezrobotny w gangsterskiej knajpie znokautował mistrza świata, aby następnie  samemu zająć jego miejsce; raz 
nad  Tamizą,  raz  w  spelunkach    Paryża  -  zawsze  była  kobieta  podstawiona  przez  konkurentów  i  nie  trzeba 
dodawać, iż jedynym zadaniem owej szlachetnej  dziewczyny było skuteczne osłabienie championa za pomocą  
znanych skądinąd sposobów. 

Jakże  jednak  prawdziwie  wygląda  sprawa  owego  słabeusza   na  tle  Nowej  Huty.  Ośmielam  się twierdzić, że 

Petelski    pierwszy  w  polskim  filmie  pokazał  prawdziwych  chuliganów.    Pokazał  ich  antypatyczne  mordy,  ich 
głupotę, ich styl bycia,  styl zabawy, bezmyślność - te wszystkie rzeczy, które często  w piekło zamieniają nasze 
codzienne  życie.  Znakomity  jest    trener;  warto  zwrócić  uwagę  na  aktora,  który  gra  jednego    z  trenujących 
chłopaków  i  którego  przypadkowo  nokautuje    bohater  -  słabeusz.  Aktor  ten  nie  jest  chyba  wymieniony    w 
czołówce;  nazywa  się  Ryszard  Kotas,  grał  już  w  „Pokoleniu"    i  zdaje  się,  że  jest  piekielnie  zdolny.  Ma  on  w 
każdym  razie    twarz,  twarz  przez  wielkie  ,”T",  co  się  zowie  aktorską;  mocną,    brutalną,  męską  -  dla  tego 
chłopaka warto by napisać scenariusz, niech pokaże, co potrafi! Mój Boże, gdyby było więcej  takich twarzy jak 
ta; gdyby nareszcie mogły ubrać z powrotem   swoje sukienki te wszystkie  otyłe kobiety grające mężczyzn  w 
polskich filmach. Cóż pisać więcej? Trzy starty - trzy  wygrane. Wszystkiego dobrego na przyszłość! 

Jeśli  wspomnieliśmy  już  o  chuliganach,  warto  by  zastanowić    się  marginesowo  nad  sprawą  filmu  o 

chuliganach.  Nie  trzeba    pisać,  czym  jest  chuligaństwo;  jest  ono  chorobą  społeczną,    tym  samym  czym 
alkoholizm,  jeśli nie  o  wiele  groźniejszą.    Wydaje  mi  się,  że  dobry  film  o  chuliganach  mógłby  stać  się    dużą 
pomocą w zwalczaniu tej przeklętej choroby. Oczywiście  - nie dydaktyczna bajeczka z usunięciem z organizacji 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

17 

jako    morałem.  Nie.  Zrobić  ostry,  maksymalnie  brutalny  i  okrutny    film  o  chuliganach.  Pokazać  mordobicie, 
czyszczenie jelit za  pomocą sprężynowca, pokazać rozmamłane dziwki, zaplute  podwórka, pijaństwo, rzyganie 
- pokazać im ich samych. 

I  pokazać  konsekwencje;  można  się  przejechać  kamerą  po    Mielęcinie,  Mokotowie,  więzieniu  nr  1  na 

Klęczkowskiej  we    Wrocławiu  -  władze  bezpieczeństwa  pójdą  na  to,  słowo  daję.    Krótko  -  przestraszyć  ich 
trochę, pertraktacje z nimi nie przydadzą się na nic. Pokazać to, co pokazał w swojej części  Petelski - kochany, 
nie narywaj się, pomyśl trzy razy, zanim  wywołasz drakę, bo dostaniesz w mordę tak, że ci się trudno  będzie 
pozbierać. 

Jeśli  chodzi  o  zagadnienie  chuligaństwa,  to  śmiało  można    stwierdzić,  że  popadliśmy  w  typową  polską 

chorobę -  w przesadę. Łamy gazet uginają się pod naporem makabry, chuligani  wyparli wszystko  - robi się z 
nich niezwyciężonych, strasznych, brutalnych, demagogicznych facetów. Pisze się o ich  niesłychanej odwadze, 
o  tchórzostwie  milicji  itd..  Sprawa    doprawdy  nie  tak  wygląda;  wystarczy  choćby  popatrzeć  na    staruszka-
portiera z kina „Moskwa", aby przekonać się, że  groźba chuligaństwa powszechnego różni się jednak nieco od  
powszechnej zagłady atomowej - ten staruszek potrafi sobie  z nimi radzić. Nie dajmy się obijać - chuligani są 
tchórzami,  są mocni tylko wtedy, kiedy ich jest wielu przeciw jednemu  człowiekowi. A u nas - z chuliganów 
robi się mafię, camorrę,  Ku-Klux-Klan itd.. Wielu z nich można jeszcze nawrócić po  niewielkich - doprawdy - 
zabiegach pedagogicznych. 

Spróbujmy zrobić dla nich film, film, który dałby im  cokolwiek do myślenia. Ale to wtedy będzie miało sens, 

jeśli    film  taki  pokaże  im  ich  samych  -  w  całej  ohydzie,  w  całej    głupocie  i  ze  wszystkimi  konsekwencjami. 
Niechże ten film  zacznie się od zwykłej pijackiej zabawy; pokażmy  wszystkie  jej koleje, pójdźmy z nimi na 
dziwki, pod kino na handelek,  na drakę - i zostańmy z drugiej strony drutów kolczastych.  Takim filmem - być 
może  -  będziemy  w  stanie  im  dopomóc,    na  inny  szkoda  taśmy.  Chuligaństwo  w  tej  chwili  przybrało    takie 
rozmiary,  że  nie  pomogą  ani  karykatury,  ani  satyryczne    wierszyki,  ani  najlepsze  artykuły.  Lecz  -  mówiąc 
językiem  ich    samych  -  nie  pękajmy  przed  nimi.  Film,  jako  sztuka  najbardziej  masowa,  może  zrobić  kawał 
dobrej  roboty.  Parę  dobrych    filmów,  a  nie  byłoby  może  pp.  Paramonowa  i  Gaszczyńskiego.    Teraz  zresztą 
zaćmił ich pan Mazurkiewicz z Krakowa. 

„Po prostu" 3,11956, Warszawa 

 

B-Pictures 

 

„W najmniejszej sali projekcyjnej jednej z wielkich wytwórni Hollywood siedzą trzej mężczyźni: producent, 

reżyser  i scenarzysta B-Pictures, które mają być nakręcone w przyszłym tygodniu. Już od paru godzin patrzą na 
fragmenty  starych kronik filmowych, głównie na eksplozje, pożary,  katastrofy kolejowe, trzęsienia ziemi, walki 
byków, wielkie  uroczystości, przemówienia polityków oraz na cały serwis  ryczący się mórz południowych. 

Ale z punktu widzenia tematyki i przydatności dla ewentualnego filmu nic nie zadowala tych trzech panów. 

Bo nawet  B-Picture musi od czasu do czasu mieć pozór autentyzmu,  a najtańszy sposób pokazania autentyzmu 
to wycięcie całych  scen ze starych kronik aktualności, pod warunkiem, by sceny te  przemawiały do widza. W 
pewnej chwili producent naciska  guzik, na którym widnieje napis „powtórzyć". Trojka patrzy po  raz drugi na 
ekran,  na  którym  przesuwa  się  800  metrów    katastrofy  kolejowej.  Producent  każe  wreszcie  zapalić  światła.  
Temat został wybrany. 

-  Masz  główną  scenę  -  mówi  do  zobojętniałego  na  wszystko    scenarzysty.  -  Zrób  mi  scenariusz  do  tej 

przeklętej bzdury na  pojutrze. 

Reżyser,  któremu  kontrakt  zabrania  zabierać  głos  w  tej    sprawie  i  który  spał  przez  większą  część  pokazu, 

zsuwa na tył  głowy swoje sombrero (reżyserzy B-Pictures noszą bowiem  kapelusze sombrera) i wychodzi bez 
słowa. W trzy dni później  zaczyna się kręcenie. 

Tym razem odwieczny Bob gra rolę pierwszego oficera na  pięknym, dużym i oczywiście eleganckim jachcie, 

podczas  gdy    Sally  jest  dla  odmiany  córką  właściciela  tego  jachtu.  Spotykają    się  po  raz  pierwszy  w  małej, 
bocznej uliczce, gdzie Sally  zbłądziła, bo tak było wygodniej scenarzyście, i została  zaczepiona przez brudnego 
Meksykanina z bokobrodami.  Meksykanin na widok pełnych kształtów Sally dopada ją  i obejmuje z lubieżnym 
wyrazem twarzy. Bob zjawia się  w samą porę, aby uratować Sally od „przyszłości gorszej niż  śmierć. Czarny 
charakter  przegrywa  przez  K.O.  Rezultat:    teraz  Bob  może  liczyć  na  to,  co  przyciągało  Meksykanina  -  na  
ekranie zbliżenie: Bob i Sally całują się. 

Następnym razem spotykają się na jachcie jej  ojca, gdzie  Sally organizuje wieczór taneczny. Bob patrzy na 

nią z mostka  kapitańskiego i jest strasznie zazdrosny o szczeniaka, który jej  nadskakuje. 

Bob i tym razem zabiera się ostro do nowego konkurenta,  ale Sally  odrzuca jego pomoc i przeto rycerstwo 

jego  idzie  na   marne.  Bob  odchodzi  wściekły,  podczas  gdy  Sally  jest  coraz    to  weselsza.  Jednak  od  czasu  do 
czasu podkład muzyczny  powraca do jednego z lajtmotywów Wagnera, co w Hollywood  oznacza nadchodzące 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

18 

niebezpieczeństwo.  Jest  to  wystarczający  powód,  aby  jacht  nagle  doznał  silnego  wstrząsu    i  z  jakichkolwiek 
powodów  zaczął  gwałtownie  tonąć.  Fatygant    Sally  okazuje  się  niesłychanym  tchórzem,  ale  Bob  ratuje  po  
prostu wszystkich. Sally pomaga mu, będąc w siódmych  potach. Jej ponuremu ojcu drżą kąciki ust. 

Pomiędzy  tymi  wzruszającymi  scenami  widać  najwspanialsze    zatonięcie  okrętu,  jakie  sobie  można 

wyobrazić, zmontowane  z nieskazitelnie wyglądającym pierwszym  oficerem, który ani  na chwilę nie opuścił 
atelier;  z  fontannami  wody  pryskającymi    na  doskonale  uczesanego  ponurego  ojca  oraz  ze  scenami    paniki 
umiejętnie splecionymi z głupkowatą twarzą nieszczęśliwego szczeniaka. 
Wszystko jednak kończy się dobrze. Bob nie tylko dostaje  medal imienia Carnegi za ratowanie rycia, wręczony 
przez prezydenta w Białym Domu, ale ponadto wcale niezły czek od  nadal ponurego ojca Sally. Jako dodatek 
naturalnie dostaje  Sally (wraz z jej pełnymi kształtami), bo po to w ogóle istnieją  Bob i Sally. 

I oto jeszcze jeden B-Picture gotów. B-Pictures tak bowiem  nazywają się drugorzędne filmy produkowane w 

Hollywood  masowo, wyłącznie na wewnętrzny rynek Stanów Zjednoczonych A.P." 

Powyższy  cytat,  którym  się  „podparłem",  pochodzi  z  reportażu  Raymonda  Regulskiego  zamieszczonego  w 

116 numerze  tygodnika „Przekrój" z dnia 29 VI 1947 roku. Mam wrażenie,  że cytat ten wystarczyłby od biedy 
zamiast recenzji z filmu  „Sprawa pilota Maresza" i mógłbym na nim śmiało poprzestać,  gdyby nie patologiczne 
skąpstwo naczelnego redaktora. 

Bolesław  Michałek  słusznie  nazywa  ten  film  ,,samolotem    w  różowych  obłokach";  tak  samo  słusznie 

bohaterów  tego    filmu nazywa  Aleksander  Jackiewicz  „chłopcami  malowanymi". Istotnie.  Oglądając  ten  film, 
raz  po  raz  przecierałem  ze    zdumieniem  oczy  -  dokąd  uniósł  mnie  sen  i  życie?  Te    luksusowe  wnętrza,  ci 
skromni pracownicy „Lotu" będący  właścicielami samochodów i motocykli, ten blichtr - w jakimś  to dzieje się 
kraju? Mamy więc film - odtrutkę. Odtrutkę  przeciw zatłoczonym tramwajom, kolejkom po mięso, pijakom  i 
chuliganom na ulicy, wściekłości na parę dni przed pierwszym; i w tych ponadziemskich kategoriach „Maresz" 
jest na  pewno dobrym filmem. „Maresz" stwarza pewne wzory, za  którymi tak okropnie i beznadziejnie tęskni 
publiczność;  mamy romantycznego mężczyznę, mamy coś w rodzaju trójkąta, coś w rodzaju zazdrości; coś  w 
rodzaju miłosnej udręki,  coś w rodzaju szlachetnej dziewczyny - w sumie jednak nie  tworzy to prawdy o żadnej 
udręce,  o  żadnej  miłości,  o  żadnych    konfliktach i  o  żadnym  czasie.  Mój  Boże  jakże  daleko  film  ten    jest  od 
„Skarbu" będącego filmem tego samego reżysera.  „Skarb" oglądany teraz zyskuje nieporównanie, jest naprawdę  
komedią  realistyczną,  filmem  o  prawdziwych  ludziach  i  o  prawdziwych  troskach.  „Maresz"  jest  tylko 
schematyzmem na różowo, schematyzmem w obłokach. Na ziemi dzieje się wiele  smutnych i ciemnych spraw, 
ale niebo jest za to różowe.  Mamy więc film o różowym niebie. 

Jest jednak w tym filmie nadzieja, i to chyba duża. Nadzieją  tą jest Wieńczysław Gliński. Przyznam  się, że 

patrzyłem  na    tego  aktora  z  wielką  przyjemnością.  Skromny,  naturalny    i  prosty,  stworzył  w  sumie 
przekonywającą  sylwetkę;  pierwszy    chyba  raz  widziałem  w  filmie  polskim  człowieka  zachowującego  się  i 
mówiącego normalnie. Życzę mu, aby następny   film. w którym będzie grał, mimo wszystko rozgrywał się na  
ziemi. 

„Po prostu" 19;1956, Warszawa 

 

Dopóki żyje człowiek 

 

Siedemdziesiąt  pięć  lat temu,  dnia  dziewiątego  lutego  1881    roku,  sto  tysięcy  mieszkańców  St.  Petersburga 

odprowadzało    na  miejsce  wiecznego  spoczynku  trumnę  ze  zwłokami  człowieka,  którego  życie  było  pasmem 
udręki  i  upokorzeń,  nędzy    i  cierpień,  samotności  i  klęsk.  Człowiek  ten  nazywał  się    Fiodor  Michajłowicz 
Dostojewski. Historia nie przekazała  potomnym nic prócz daty; nie wiadomo, czy był to dzień  deszczowy, czy 
chmurny,  mroźny  i  czysty,  czy  też  ponury    i  pełen  mgieł;  obok  daty  pogrzebu  Dostojewskiego  historia    nie 
przekazała nic, prócz okrutnie ironicznego faktu, że  pomiatanego i cierpiącego nędzę przez całe życie człowieka  
odprowadzało  pół  miasta  -  w  tym  kwiat  ówczesnej  arystokracji    rosyjskiej.  Jeśli  istniałoby  życie  wieczne, 
Dostojewski - ta  najbardziej w historii literatury rosyjskiej tragiczna postać   - nie zaznałby jednak spokoju  w 
owej  krainie,  którą  sam    nazwał  ,,ciemnym  pokojem  o  zamkniętych  drzwiach  i  oknach,    pełnym  pająków". 
Żadnego  chyba  pisarza  nie  odczytywano    tak  różnorodnie,  tak  niesprawiedliwie  i  fałszywie;  wokół    żadnego 
pisarstwa  nie  narosło  tyle  najrozmaitszych  mitów;    o  żadnym  pisarzu  inni  pisarze  nie  pisali  w  sposób  tak  
różnoraki. 

Trudno jest znaleźć prawdę o Dostojewskim, trudno jest  pojąć prawdę, którą on sam chciał dać ludziom. 
Cała twórczość Dostojewskiego to właściwie monolog rozpisany na głosy, monolog traktujący o prawdzie. U 

Dostojewskiego, począwszy od głównych bohaterów, skończywszy na 
postaciach epizodycznych, wszyscy szukają prawdy; ci ludzie,  którzy nigdy nie żyli i żyć nie będą, bez przerwy 
miotają  się    rozpaczliwie  w  poszukiwaniu  jakiejś  prawdy,  jakiejś  idei,    która  wyjaśniłaby  im  zagadkę  życia  i 
usprawiedliwiła ich byt  na ziemi. U żadnego z pisarzy, których znam, to pragnienie  prawdy nie występuje z tak 
wściekłą namiętnością. Dostojewskiego nie da się porównać ani do Szekspira, ani do Balzaka,  ani do Conrada. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

19 

Dostojewski  to  osobna  wielka  literatura    będąca  jednocześnie  jej  zaprzeczeniem;  nie  ma  bowiem  drugiego 
pisarza, którego styl byłby tak szary, tak nieefektowny,  tak rozpaczliwie gazeciarski. Dostojewski  nie potrafił 
odtworzyć świata zewnętrznego. Czasem usiłuje sklecić jakiś  pejzaż, czasem usiłuje opisać księżyc jakiejś nocy, 
zaułek  czy    schody,  lecz  natychmiast,  rozdzierając  całą  zewnętrzną  powłokę,  wdziera  się  w  każdą  myśl  i 
uczynek człowieka. 

Dostojewski  -  to  monolog  jednego  człowieka,  wciąż  tego    samego,  w  najrozmaitszych  przypadkach  tego 

samego.  Człowiek  Dostojewskiego  jest  monomanem  -  monomanem  jest    opętany  samobójca  Kiryłow  i 
monomanem  jest  Alosza  Karamazow,  monomanem  jest  Raskolnikow  i  monomanem  jest    Nastazja  Filipowna; 
człowiek Dostojewskiego jest człowiekiem  wołającym z samego środka piekła o gwiazdę prawdy. Szuka  jej w 
zbrodniach, własnej udręce, hulankach, miłości i cierpieniach; w zatraceniu siebie szuka jej  obłąkany i piękny  
Mikołaj Stawrogin, w dzikiej miłości goni za nią Karamazow,  po omacku, w biblijnej dobroci pragnie osiągnąć 
ją Idiota,  w plugawej zbrodni - zbuntowany Raskolnikow. Urzędnicy,  kupcy, sługusy i łapownicy, zbrodniarze i 
oszalałe z miłości  kobiety wciąż wyciągają ręce po prawdę. I tu kończy się  geniusz Dostojewskiego: pochylony 
nad mikroskopem życia  Dostojewski daje swym ludziom prawdę, której nie zechce  przyjąć nawet pięcioletnie 
dziecko. On sam, uwrażliwiony jak  nikt na krzywdę i poniżenie człowieka, okazuje się dzieckiem,  kiedy chce 
wyrwać  człowieka  z  piekła,  w  którym  żyje.    Proponuje  człowiekowi  filozofię,  którą  przyjąć  można  tylko    w 
delirium,  i  tylko  w  delirium  z  niej  korzystać  -  w  życiu  jest  ona  szmacianym  strachem  na  wróble.  Tak  jak  i 
Tołstoj,    Dostojewski  widział  noc  swego  narodu  -  może  nawet  widział,    jak  nikt  przed  nim  -  lecz  gwiazdy 
wskazać nie potrafił. 

Jak  każdy  człowiek,  który  łamie  się  w  walce  o  jakąś  ideę    i  zdradza  ją,  Dostojewski  nienawidził rewolucji. 

Zatruty    cierpieniem  i  klęskami,  pamiętny  do  końca  życia  luf  plutonu    egzekucyjnego,  Dostojewski  przestał 
rozumieć dążenia swego  narodu. „Biesy" ta najpotworniejsza i najwspanialsza chyba  powieść na świecie, jest 
tylko  karykaturą, i to  karykaturą   zrobioną  przez rysownika,  który  nienawidzi  swego  modelu    i  złośliwie  traci 
proporcje. Dostojewski nie rozumiał rewolucji;  przedstawił ją tak, jak przedstawiają ją stare ciotki na prowincji  
swym cnotliwym siostrzenicom, wmawiając im, że bolszewik  to samo, co podpalacz i gwałciciel, anarchista i 
morderca,  podpalacz kościołów i głosiciel wolnej miłości. Dostojewski  przegrał swą szansę napisania genialnej 
powieści  o  ruchu    rewolucyjnym;  Dostojewski  przestaje  być  genialnym  artystą,    przestaje  być  wyrazicielem 
cierpień  swego  narodu  -  jest  tylko    małym  sklepikarzem,  który  boi  się  o  swój  kramik  i  strach    usiłuje  pokryć 
frazesami,  w  które  sam  nie  wierzy.  Jego    „Szigalewszczyzna",  jego  wizja  przyszłego  świata  podobna  jest    do 
bełkotu  Orwella  -  mordy,  pożary,  zniszczenie  indywidualności  ludzkiej,  kajdany,  oszustwo  i  świst  bata.  „W 
szigalewszczyźnie  nie  będzie  pragnień  -  woła  Wierchowienski.  Pragnienia  i  cierpienia  -  dla  nas;  dla 
niewolników - Szigalewszczyzna". I znów Dostojewski przestaje być geniuszem: jest  sześcioletnim chłopcem, 
który jest słaby i nie mając sił na  stoczenie bójek z rówieśnikami - zabawia się wyrywaniem  skrzydeł muchom 
w przekonaniu, że płynie stąd jednakowa  satysfakcja. Aż dziw bierze, że ten geniusz, tak wrażliwy na  każde 
cierpienie człowieka, okazuje się dzieckiem wtedy,  kiedy chodzi o najświętszą sprawę świata. 

Nie  wiem,  czy  Dostojewski  fascynuje  współczesnych  dzisiaj    z  taką  samą  siłą,  z  jaką  ich  fascynował  lat 

trzydzieści  temu czy czterdzieści. Czas się zmienił: ludzkość przeszła  od tego czasu przez dziesięć wojen, przez 
obozy koncentracyjne, pacyfikacje i najstraszniejszy terror; ludzkość otrzymała już swoją porcję,  wobec której 
Dostojewski ze swymi  ciemnościami jest figlarnym pacholęciem. Dzisiejszy człowiek  inaczej odczyta książkę 
Dostojewskiego, niżby odczytał ją  lat temu trzydzieści czy nawet dwadzieścia. Człowiek jest  uodporniony na 
grozę - codziennie na świecie giną ludzie,  codziennie świat jest widowiskiem nowych zbrodni, nowych  aktów 
przemocy i bezprawia. Ludzkość, sterroryzowana bombą I3, ludzkość, rozpaczliwie broniąca się przed „A-day",  
stracha już proporcje cierpienia i nie wiem, czy obłęd  Stawrogina, miłosna udręka Karamazowa, cierpienie My-
szkina  wstrząsną  dzisiaj  kimś  do  tego  stopnia,  aby  przyłożyć    sobie  pistolet  do  skroni.  Wiek  XX  jest  epoką 
innych  namiętności  -  Dostojewski  leży  przed  nami  odarty  ze  zgrozy.    Lecz  myślę,  że  należy  on  do 
nieśmiertelnych, tak jak Dante,  Szekspir  czy Leonardo da Vinci. Czas, który pozbawił Dostojewskiego grozy, 
uwypuklił inne jego wartości, które  potrafią przejmująco przemówić do ludzi rozumnych wieku  dwudziestego. 
Wartość Dostojewskiego polega nie tej filozofii  przez niego  wyrażonej, lecz na sile pragnień jego bohaterów,  
na ich dążeniach do prawdy, szczęścia i miłości. Dostojewski  - to dokument hańby, w której żył najpotężniejszy 
dziś  naród świata. Hańby swego narodu nikt nie pokazał tak  jak on; cierpień swego narodu żyjącego wówczas 
w cieniach  szubienic, w strachu przed ciosem bicza - nikt z równą  wściekłością i pasją nie przekazał tak jak on. 
A przez  to - Dostojewski mimo woli może stał się ostrzeżeniem  przed dnem, na jakie wpaść może człowiek. 
Ostrzeżeniem,  a więc - znowu mimo woli apelem o wyzwolenie człowieka  z koszmaru. 

I  w  tym  -  według  mnie  -  kryje  się  wielkość  tego  człowieka,    którego  przez  trzy  ćwierci  wieku  bezustannie 

pomawiało się  o chorobę i rozkładowość. 

imię tego, co  jest przed nami, nie wolno zapominać  o świecie dnia wczorajszego. polskiej literaturze 

dziesięciolecia jest między innymi dlatego tak niewiele wartości, że tak mało jest w niej prawdziwych cierpień, 
bólu i klęsk, jakie  poniósł w tym czasie człowiek. Jej świadectwo o cierpieniach  ludzkich jest równie nikłe jak 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

20 

stroje tancerek w variete.  I nigdy już czytelnik nasz, który otworzy jedną z tych książek  za lat dwadzieścia, nie 
dowie się, jak wyglądał miłosny obłęd  w sześciolatce, co czuł samotny, pod jakimś względem zakompleksiony 
człowiek podczas budowy Huty Lenina i jak  wyglądała prawdziwa ludzka nienawiść w okresie budowy   
Świadectwo  naszej  literatury  o  zmaganiu  się    człowieka  z  nocą  życia  jest  świadectwem  na  miarę  szkółki  
niedzielnej. Dostojewski jest nocą i temu zaprzeczyć się nie  da; jest on nocą, o której trzeba pamiętać, trzeba 
pamiętać,  by    zyskać  sprawiedliwą  proporcję  czasu;  trzeba  pamiętać  o  niej    wtedy,  kiedy  do  serca  wkrada  się 
strach  i  zwątpienie.  Jest    nieśmiertelny  przez  to,  że  najwięcej  powiedział  o  wiecznych    sprawach  człowieka. 
Błądził,  gdyż  żył  podczas najokrutniejszej    nocy,  a nie  potrafił  odnaleźć  światła;  błądził, gdyż  rył  w  nocy    co 
krok napotykając na nieszczęścia i cierpienia, które przygniotły go i zmyliły mu drogę do światła. Dostojewski 
jest  krzykiem znad ciemnej rzeki; lecz dopóki żyje na świecie  człowiek pożądający miłości, sprawiedliwości i 
honoru, czytać  będą Dostojewskiego choćby po to, aby nigdy nie popadło  w odrętwiający sen ludzkie sumienie. 

„Polska" 7/1956, Warszawa 

 

Eseje Marka Hłaski  dla „Die Weltwoche" 

 

W  latach  1965-66  Marek  Hłasko  opublikował  cztery  eseje  szwajcarskim  tygodniku  „Die  Weltwoche" 

wychodzącym w Zurychu. Były to kolejno: „Pięć rubli i Kozak z riazańskiej guberni  - Stracone szanse polskiej 
literatury'; 4 czerwca 
1965 (nr 1647);  „Od Ikara do ,Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka';  17 września 
1965 (nr 1662j; „Straszni i śmieszni'; 26 listopada 1965 (nr 1672); „Powojenny film w Polsce ; 13 maja 1966  
(nr 1696j. 

Przypuszczalnie  teksty  te  powstały  podczas  pirania  .,Pięknych    dwudziestoletnich".  W  każdym  z  nich 

znajdziemy bowiem tematy  i wątki znane z tej książki, które jednakże zostały rozwinięte lub  zmienione, zapewne 
z uwagi na odmiennego adresata - czytelnika  niemieckojęzycznego. Ponieważ Hłasko nie władał biegle niemie-
ckim, przekładu dokonał, Janusz von Pilecki, tłumacz z Monachium,  który przełożył na niemiecki również inne 
utwory Hłaski. 

O  esejach  Hłaski  w  „Die  Weltwoche"  kilkakrotnie informowały    w  rubryce  „W  oczach  Zachodu"londyriskie 

„Wiadomości'; a w notatce „Hłasko w roli Hostowca" („Wiadomości'; Londyn 1965, nr  43, s. S) ubolewano, iż 
szansy  publikowania  w  „Die  Weltwoche"    nie  znalazł  Pazaet  Hostowiec  (perzy  Stempowski),  „król  polskiego  
eseju';  także  mieszkający  w  Szwajcarii.  Autor  notatki  przyczyn    tego  dopatrywał  
się  w  „niefotogeniczności" 
Hostowca i mało  pociągającej dla massmediów, nie stukującej rozgłosu, „zwykłości"  jego osoby. ,hak czytelnik 
za chwilę się dowie, przyczyna neeobecności  Hostowca na 
łamach „Die Weltwoche" była inna. 

Mieczysław Grydzewski, redaktor naczelny „Wiadomości" proponował Hłasce publikację polskich oryginałów 

artykułów.  Nie    doszło  do  tego.  Hłasko  najwyraźniej  traktował  owe  teksty  jako    nieistotny  margines  własnej 
twórczości. Świadczą o tym fragmenty  dwóch listów do Grydzewskiego, tyczące tej sprawy: 

List  z  5  X  1965:  „(...)O  ile  pamiętam,  napisałem  dla  „Die    Weltwoche"  artykuł  o  bohaterze  filmów 

szpiegowskich  imieniem    James  Bond.  Przy  okazji  wspomniałem  o  tym,  że  Paweł  Hostowiec    opowiadał  mi  o 
zamachu  na  cara,  którego  dokonał  
Sawinkow.    (...)Rękopisu  nie  mam;  nie  przywiązuję  do  tego  rodzaju 
artykułów  żadnej wagi; na film z Bondem musiałem iść, gdyż tak mi kazał  mój szej - publiczność w Szwajcarii 
szaleje za Bondem (...)". 

List z 20 X 1965: „(... j W ostatnich „Wiadomościach "przeczytałem o sobie i o tym idiocie, Jamesie Bandzie. 

Dziękuję  za  mile  sława.    ,Ja  sam  ten  esej  uważam  za  idiotyzm  -  to  jest  dla,  jak  to  się  mówi,    popularnego 
czytelnika i pisząc dla nich nie należy ani chwili  zapominać o tym, że poza skandalami z życia gwiazd filmowych  
i giełdą nic tych ludzi nie interesuje. I jeszcze jedno  - ja mam do  dyspozycji cztery strony maszynopisu, i jeśli 
napiszę trochę drożej  - skreślają nie pytając mnie wcale o radę. To, co czytam potem, 
nie ma  nic wspólnego z 
esejem napisanym przeze 
mnie. Dlaczego nazywają  mnie buntownikiem? Żeby mieć małpę grającą na pianinie. 
To  
wszystko. Wybierają zawsze fotografie, na których wyglądam jak  kryminalista - dobre niszczą natychmiast z 
szatańskim  śmiechem.  Jeśli    Pan  wierzy  w  Boga  -  proszę  tego  nie  drukować.  Pan  ośmieszy  mnie    tylko. 
Powtarzam - to jest dla matołów, to nie jest dla poważnego  tygodnika literackiego. Pan uczyni mi krzywdę. Po 
co?  Ja  to  przecież    piszę  dla  pieniędzy,  to  wszystko.  Natomiast  nie  ma  Pan  racji  co  do    Szwajcarów. 
Redaktor„Die  Weltwoche"  zaproponował;    Hostowcowi    współpracę  i  bardzo  się  na  to  cieszył  -  Hostowiec 
przeczytał  jeden    numer  „Die  Weltwoche"  i  oświadczył,  że  mu  się  gazeta  nie  podoba.    Mimo  moich  i  mojego 
redaktora nalegań - Hostowiec nie 
zmienił  swojej decyzji. Cóż można w takim wypadku zrobić (...)"

1

 

                                                        

1

  *  Oba  listy  znajdujące  się  w  archiwum  „Wiadomości"  uprzejmie    udostępniła  mi  p.  red.  Stefania 

Kossowska, za co dziękuję. 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

21 

Pomimo tej opinii o własnych tekstach, dodajmy - niewątpliwie  przesadzonej z charakterystyczną dla Hłaski 

autoironię,  chyba    warto  po  latach  przypomnieć  polskim  czytelnikom  te  zapomniane    eseje,  oddające  gusta, 
zapatrywania, temperament polemiczny  i poczucie humoru ich autora. Próby odnalezienia polskich oryginałów 
okazały  się  bezowocne  (wszystko  wskazuje  na to,  że  zaginęły   albo  po  prostu  zostały  zniszczone  przez  samego 
Hłaskę),  pozostała    więc  tylko  możliwość  ponownego  ich  spolszczenia  ze  świadomością,    iż  będzie  to  jedynie 
przybliżona  wersja  oryginału.  Obok  tekstów    drukowanych  w  prasie  izraelskiej  i  przedruków  prasowych 
wcześniej    wydanych  opowiadań,  eseje  pisane  dla  „Die  Weltwoche"  należę  do    najobszerniejszych  publikacji 
Marka Hłaski w prasie zachodniej po  wyjeździe Autora z Polski. 
Krzysztoj Bodanko 
 
 
 

Pięć rubli i Kozak Riazańskiej Guberni 

 

Stracone szanse polskiej literatury 

 

Przed  wielu  laty,  kiedy  rządził  jeszcze  car  Mikołaj  II,  w  pewnym  szynku  zapytano  Kozaka,  którego 

niezbadany los  rzucił do riazańskiej guberni: „Co byś zrobił, gdyby uczyniono  cię carem?" Kozak pogrążył się 
w posępnym zamyśleniu  i rzekł po długiej chwili: ,,Buchnąłbym pięć rubli i zwiał".  Taka była w przybliżeniu 
sytuacja, z którą skonfrontowana  została po wojnie polska literatura. Obiektywnie patrząc pisarze  polscy byli i 
są  jeszcze  w  idealnym  położeniu.  W ich  kraju  jest    wszystko  -  cierpienie,  jakiego  próżno  by  szukać  na  całym  
świecie,  procesy  przeciw  heretykom,  szpiegom, nędza,  upadek    moralny,  zdziczenie,  pijaństwo,  tortury  policji 
politycznej,    ogólna rezygnacja  i  ostateczna rozpacz.  Przypuszczalnie  niewiele  jest  krajów  na naszej  planecie, 
gdzie nieszczęście    przybrało  tak  koszmarne  formy,  że  jakakolwiek  walka  o  zmianę   panujących  stosunków  
priori  
wydaje  się  bez  sensu.  Jestem    zdania,  iż  ten  fakt  nawet  nie  dotarł  do  świadomości  większości  
mieszkańców. Dla pisarza taka konstelacja jest wyśmienita  - tylko usiąść i pisać o rzeczach rozgrywających się 
wokół.    Nie  potrzeba  wielkiego  talentu  epickiego,  jak  się  na  ogół    uważa,  aby  przedstawić  koszmary  swoich 
czasów.  Solidna    praca  kronikarza  w  zupełności  wystarczy.  Wrażenie  wywiera    całość,  jeśli  spojrzeć 
obiektywnie.  Niestety,  ponad  obiektywizmem  znajdują  się  jeszcze  dwie  instytucje  zabraniające  pisarzom    w 
pełni zakosztować słodyczy ich czasów. Nazywają się one:  cenzura i partia. 

Jak to możliwe, że renesans - okres trwający stosunkowo 

krótko, epoka morderstw, intryg i sztyletów, i czas wzlotu  i upadku wielu władców - że ten krótki czas przyniósł 
tak    bogaty  zastęp  mistrzów  pędzla  i  dłuta,  iż  wyliczenie  tylko    najwybitniejszych  spośród  nich  mogłoby 
wypełnić całą książkę, a z drugiej strony - rewolucja i późniejszy kult Stalina nie  przyniosły żadnego naprawdę 
wielkiego  pisarza, rzeźbiarza,   malarza  czy  poety?  Przy  czym  zbyteczne  byłoby  pisać  o  okropnościach  owego 
okresu,  nawet  ci  czytelnicy  bowiem,  którzy    nie  interesują  się  specjalnie  sprawami  Europy  Wschodniej  są  
stosunkowo dobrze zorientowani, jak rozegrała się rewolucja  i kolektywizacja w Rosji i czym była era Stalina 
dla ludzi  w Rosji i Europie Wschodniej. 

Fascynujący problem - nawet dla mnie, urodzonego w kraju,  który w owym czasie przypominał kupę śmieci 

otoczoną  drutem kolczastym. Spośród pisarzy rosyjskich jednemu tylko  udało się przedstawić wielką rozpacz 
czasów, w których  przyszło mu żyć: Michaiłowi Szołochowowi. Ale dotyczy to  tylko jego pierwszej książki. 
Już następne są zakłamane. 

Powstały w strachu, w myśl receptury partii, tej samej zresztą  partii, która wcześniej wyniosła go na piedestał 

proroczo-wizjonerskiego  geniusza  i  mianowała  członkiem  Rady  Najwyższej  ZSRR  Biedny  Szołochow.  Jak 
nietrudno  zobaczyć  w  następnych  książkach,  wcale  nie  czuje  się  dobrze  na  swoich  koturnach    (myślę  tu  o 
,,Zaoranym ugorze"). Dzieła pozostałych radzieckich  autorów czasu rewolucji - książki Fadiejewa, Leonowa i 
innych    mistrzów  z  Gorkim  na  czele  nie  mają  artystycznej  rangi    ,,Cichego  Donu"  Szołochowa  (z  jednym 
wyjątkiem nigdy nie  wydanego oficjalnie w języku rosyjskim ,,Doktora Żiwago"  Borysa Pasternaka) i nawet 
ich  wartość  dokumentalna  wydaje  się    przeciętna.  Myślę,  że  przyszłemu  kronikarzowi,  który  miałby    podjąć 
próbę  opisu  naszych  nieszczęsnych  czasów,  książki  te   niewiele  pomogą.  Ale  może  mylę  się,  może  mają  one 
wartość    właśnie  dokumentów  zakłamania.  A  jeśli tak,  to  tylko  zakłamania, nigdy  świadectw  rozpaczy.  Partia 
trzyma  mózgi  swoich    bardów  w  stalowej  łapie  i  nie  ma  wątpliwości,  iż  ten  makabryczny  kontredans  trwać 
będzie aż do końca sowieckiego imperium. Zająłem się nieco dłużej literaturą sowiecką dlatego, że  wydaje mi 
się  niemożliwe  zrozumienie  polskich  pisarzy  bez    uprzedniego  zaznajomienia  się  z  tym,  przez  co  przeszli 
autorzy  radzieccy. 

Wbrew  temu,  o  czym  donosiły  zachodnie  gazety,  w  Polsce    nigdy  nie  było  żadnej  rewolucji.  Wszystko 

dokonało się  szybko i gładko - jedni okupanci odeszli a na ich miejsce  pojawili się nowi. Tym razem były to 
czołgi  radzieckie.    Niestety,  Rosjanie  przywieźli  w  czołgach  także  rząd  polski,    złożony  z  wyszkolonych  w 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

22 

Moskwie  niedobitków  polskiej    partii  komunistycznej.  Byli  to  ludzie,  którzy  po  rozwiązaniu    KPP  w  1938 
ratowali  się  przejściem  do  Rosji,  a  których    Stalin  zapomniał  zlikwidować  albo  też  zachowaj  na  okazję  
przyszłych wypadków. A może postąpił po prostu jak owi  ludzie, którzy z niepojętego dla nich samych impulsu  
przechowują różne zupełnie bezużyteczne przedmioty, na  przykład stare rondle, kalendarze dawno minionego 
czasu,  popsute żelazka i tym podobne rupiecie. 

To byli ludzie, którzy w 1945 tworzyli rząd polski, i w kieszeni mieli już plany przyszłego systemu. Miała to 

być  ludowa    demokracja;  po  upływie  pewnego  czasu  mima  się  ona  przemienić  w  socjalizm,  a  ostatecznie  w 
komunizm.  Na  początku    jednak  dozwolone  było  pisanie,  o  czym  się  chciało,  partia    spoglądała  łaskawie  i 
życzliwie na poczynania duchów twórczych, rozpoczęto nawet flirt z katolikami. I, jak można się  spodziewać, 
literatura owego okresu  obfituje  w  okupacyjne  koszmary, opowiadania partyzanckie i wspomnienia z obozów  
koncentracyjnych,  gdzie  miliony  spędziły  lata  okupacji.  Najlepszą  książką  o  prześladowanych  ludziach  jest 
„Pożegnanie    z  Marią"  Tadeusza  Borowskiego.  Chciałbym  się  zatrzymać    przy  osobie  tego  autora  i  jego 
utworach,  ponieważ  ukazały  się    one  w  języku  niemieckim,  a  ponadto  Borowski  może  posłużyć    jako  nader 
interesujący i typowy przykład. 

Zaczynał  jako  poeta  w  czasie  okupacji.  W'  Polsce  nie  było    wówczas  gazet  ani  innych  pism,  nie  licząc 

oficjalnej niemieckiej prasy propagandowej. Mam tu na myśli wydawnictwa legalne, bo oczywiście wychodziła 
cała  masa  pisemek  podziemnych  i  właśnie  na  łamach  tych  pism  (czasem  były  to    tylko  zatłuszczone,  świeżo 
powielone  kawałki  papieru)  debiutuje  Borowski.  Już  w  pierwszych  wersach  odnajduje  swój    własny  ton,  co  u 
początkującego pisarza raczej zadziwia;  z reguły bowiem nowicjusz szuka sobie mistrza, którego  kopiuje, albo 
za którym co najmniej podąża. Borowski jest od  początku wierny tylko sobie i swojej mrocznej wizji świata,  w 
którym  nie  ma  i  nie  będzie  ładu  i  miłości.  Podczas  gdy  inni    poeci  owego  czasu  rozdzierając  szaty  opiewali 
nieszczęście,    mrok  nocy,  patriotyzm  i  wierność,  Borowski  pisze:  „zostanie    po  nas  złom  żelazny  /  i  głuchy, 
drwiący śmiech pokoleń". 

W  1942  zostaje  aresztowany  przez  gestapo  i  wywieziony  do    Oświęcimia,  gdzie  trzymano  go  aż  do  końca 

wojny.  Po    kapitulacji  pozostaje  w  Monachium  i  wydaje  wspólnie  z  dwoma  innymi  autorami  książkę  pod 
tytułem  „Byliśmy  w  Oświęcimiu".  Jest  ona  dedykowana  7  Armii  Amerykańskiej,  która    przyniosła 
Borowskiemu wolność. (Tu trzeba dodać, że  krótko przed końcem wojny został on wraz z innymi  więźniami 
wywieziony  do  obozu  w  głąb  Rzeszy,  gdzie    wyzwolili  go  Amerykanie).  Książkę  Borowskiego  trudno  jest  
sklasyfikować.  Nawet  określenie  ,,wspaniała"  byłoby  niewystarczające.  Z  drugiej  zaś  strony  książka  ta  jest 
wyrazem  tak    skrajnej  niemoralności,  iż  język  ludzki  wydaje  się  zbyt  ubogi,    by  umieścić  ją  w  ramach 
jakiejkolwiek istniejącej hierarchii  moralnej. Borowski spędził trzy lata w piekle i przechwala  się, iż te trzy lata 
przeżył. Był świadkiem powszedniego   brutalnego uśmiercania, a przetrwaj tylko dzięki własnemu  sprytowi i 
umiejętności przystosowania się do życia w tym  piekle. Kiedy inni pożerali się nawzajem, on dobrze wiedział,  
gdzie znaleźć słoninę i francuski koniak - teraz chełpi się  swoim sprytem. Donosił współwięźniom o wydanych 
na  nich    wyrokach  śmierci,  był  wielokrotnie  świadkiem  ich  śmierci    -  sam  przeżył  i  teraz  pyszni  się  tym. 
Widział,  jak  miliony    ludzi  pędzono  nago  do  komór  gazowych,  jego  oszczędzono.    Był  twardy,  przebiegły, 
służalczy i podły, gdy trzeba - czarujący dla katów, posłuszny oprawcom chwali się tym, nawet  więcej, czyni to 
z szatańską przyjemnością. Nic więc dziwnego, iż książka ta uderzyła niczym bomba. 

Literatura Polski zawsze cierpiała na idiotyzm i patriotyzm,  na frazesy o miłości bliźniego, miłości do ziemi i 

Boga, głupie  zwroty o męskiej odwadze i stwierdzenia typu: „Polska została  wybrana na Chrystusa narodów" i 
podobne bzdury - i oto  naraz pojawia się chłopak ledwo dwudziestoletni z umysłem  niczym miotacz płomieni. 

Polacy  byli  bezradni  wobec  Borowskiego  i  jego  książki,    zupełnie  nie  odpowiadała  ona  zwłaszcza  ich 

idiotyczno-patriotycznemu  pojmowaniu  cierpień ludzkich, których  wymiaru   nie  potrafiła  oddać  jakimkolwiek 
innym frazesem. 

Ale  nawet  Oświęcim  ze  swoim  piekłem  nie  jest  w  stanie    wyleczyć  Borowskiego  z  jego  polskości,  owego 

»idiotyzmu",  z którego sam tak chętnie drwi. Wraca do Polski i wydaje  drugą książkę, „Kamienny świat". Są to 
wspaniałe krótkie  opowiadania całkiem w stylu Celine'a i Hemingwaya, przeważnie dwu-, czterostronicowe, w 
których  opluwa  wszystko    i  wszystkich.  Mimo  to  jest  to  wspaniała  książka  i  wydaje  mi    się  nawet  -  wbrew 
powszechnej  opinii  -  lepsza  od  pierwszej.    Jednak  Borowski  zaczyna  w  niej  marzyć  i  naraz  przestaje  być  
pisarzem, jest Polakiem. Marzy o szczęściu bliźniego, o świecie  sadu i miłości, o sprawiedliwości dla ludzi i o 
nowym porządku  losu ludzkiego w ogólności. 

W Polsce ówczesnej nie ma żadnej siły społecznej zdolnej  realizować tego typu ideały. Kraj jest zrujnowany, 

wymęczony  wojną, pozostawiony na łasce losu przez sojuszników, jednym  słowem: pokonany. Jedyną liczącą 
się siłą społeczną jest  partia. Borowski zostaje członkiem partii i odtąd pisze to, co  dyktują bonzowie. Powstają 
opowiadania  bez  literackiej  rangi    i  trudno  rozpoznać  w  nich  dawnego  Borowskiego.  Oto  na    przykład  szef 
oddziału partyzanckiego zabija wyrostka, którego  matka jest jego kochanką, i skoro tylko to zrobił, donosi jej  o 
tym i idzie z nią do łóżka. Cala historia rozgrywa się pod  patronatem nędznego i łajdackiego klechy, który to 
wszystko widocznie finansuje, a na końcu podaje mordercom święty  sakrament. Takie i podobne bzdury mnoży 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

23 

teraz  pióro  Borowskiego.  Następnie  porzuca  on  prozę  na  rzecz  publicystyki;    w  swoich  artykułach  nazywa 
Amerykanów  bandytami  i  mordercami,  tych  samych  Amerykanów,  którzy  przynieśli  mu    wolność  i  którym 
zadedykował swoją pierwszą młodzieńczą  książkę. Teraz są dla niego bestiami, niosącymi śmierć  i zniszczenie 
rodzajowi ludzkiemu itp.. W końcu Borowski  rozpoczyna miażdżenie całej współczesnej literatury Zachodu  i 
czyni  to  bez  uprzednich  lektur  i  choćby  ogólnego  zapoznania    się  z  nią.  Sartre,  rzeczywiście  niezły  cwaniak, 
zostaje  przez    Borowskiego  obdarzony  mianem  lokaja  imperializmu  (tu    biedak  się  myli,  bo  Sartre  jest  co 
najwyżej  lokajem  swojej    popularności  i  własnego  konta  bankowego).  Faulkner,  największy  spośród  pisarzy 
amerykańskich, człowiek, którego  jedyną pasją jest sprawiedliwość wobec bliźniego, nazwany  zostaje faszystą, 
rzecz  jasna  bez  przeczytania  choćby  jednej    jego  książki.  Hemingway,  świetlisty  wzór  jego  pierwszych  
opowiadań, teraz jest dla Borowskiego niczym więcej, jak  bydlakiem działającym na rzecz bomby atomowej, 
która  mogłaby dobrym i kochanym Rosjanom przynieść śmierć  i zniszczenie itd.. Wszystko, co pisze, jest pełne 
nienawiści    i  jednocześnie  przerażająco  bezsilne.  Partyjni  bonzowie  są    zadowoleni  i  Borowski  urasta  do 
symbolu pisarza zaangażowanego, w sensie pożądanym przez partię. Na końcu jednak  idylla pryska. Borowski 
umiera  w  stylu  bohaterów  Dostojewskiego,  jakkolwiek  śmierć  jego  nie  pozbawiona  jest  humorystycznego 
posmaku; w nocy, kiedy rodzi się jego pierwsze  dziecko, otwiera kurek od gazu i rozstaje się ze światem, który  
w tak osobliwy sposób ukochał. Partia funduje mu wystawny  pogrzeb, a oficjalny komunikat lekarski oznajmia, 
iż śmierć  Borowskiego spowodowały nieuniknione następstwa męczeńskich przeżyć w Oświęcimiu. 

Jak  już  wspomniałem,  nie  było  wówczas  w  Polsce  siły    społecznej  będącej  w  stanie  przywrócić  spokój  i 

rozsądek  - oprócz partii. Katolicka organizacja „Pax", której zarząd kontrolowany jest aż do dziś przez służbę 
bezpieczeństwa,  miała i ma tak odpychający charakter, że żaden człowiek  zachowujący choć odrobinę poczucia 
własnej godności, nie  mógłby być  jej członkiem. Inne grupy nigdy się nie liczyły  i nie liczą, także dzisiaj. A 
więc pozostaje jedynie partia  komunistyczna jako reprezentująca silę i dynamizm - przynajmniej, gdy chodzi o 
iluzje pisarzy. Zakochują się tedy pisarze  bez wyjątku w partii - a nie zapominajmy, że Polska jest  pokonana i 
zniszczona,  że  inteligencja  jest  wytępiona  częściowo    przez  Hitlera,  częściowo  przez  wielkiego  nauczyciela 
Stalina    -  bo  partia  jest  symbolem  siły  i  ona  obiecuje  pomoc  w  uciążliwym  poszukiwaniu  wyjścia  z  błędnego 
koła. 

Drugim  prototypem  nieszczęśliwie  zakochanego  jest  Jerzy    Andrzejewski,  także  od  dawna  znany 

czytelnikowi niemieckojęzycznemu. (Ograniczam się w tym artykule ze  względów   oczywistych do tych tylko 
pisarzy polskich, których utwory  zostały przełożone na niemiecki, francuski lub włoski, ponieważ chciałbym, 
aby zainteresowani czytelnicy szwajcarscy  sami mogli zapoznać się z książkami wymienionych autorów). 

Jerzy  Andrzejewski  debiutował  przed  wojną  i  nosił  wówczas  stempel  pisarza  katolickiego  z  powodów  dla 

mnie  osobiście  zupełnie  niezrozumiałych,  może  dlatego,  iż  nie  potrafiono  znaleźć  dla  niego  żadnej  innej 
etykietki,  a  może    dlatego,  iż  my,  Polacy,  lubimy  nawzajem  się  szufladkować,    klasyfikować,  katalogować  i 
oskarżać, gdy tylko nadarzy  się okazja. Równie dobrze można było tego autora tytułować  szpiegiem japońskim 
albo przybić mu stempel przewodniczącego Zjednoczenia Magików Cyrkowych Holandii - katolickim pisarzem 
nie  był  nigdy.  Ale  nie  to  jest  najważniejsze.    Andrzejewski  był  i  jest  dla  mnie  największym  talentem    wśród 
pisarzy swego pokolenia. 

Pierwsza  jego  (przedwojenna)  powieść  zatytułowana  jest    „Ład  serca".  Po  wojnie  opublikował  tom 

opowiadań „Noc".  Znakomite opowiadania, w których autor artystycznie dojrzałymi  
środkami  oddaje  patos  i  grozę  czasów,  w  jakich    przyszło  mu  było  żyć.  Są  to  wstrząsające  i  piękne  historie; 
jedna z nich pozostanie mi w pamięci na zawsze: młody  chłopak skazany przez Niemców na śmierć denuncjuje 
swego  jedynego przyjaciela jako wspólnika nie popełnionego przestępstwa - ze strachu przed samotną śmiercią. 
Giną  razem,    a  w  obliczu  plutonu  egzekucyjnego  zdradzony  podaje  rękę    zdrajcy  niosąc  mu  pociechę  przed 
śmiercią.  W  1948  wychodzi    powieść  Andrzejewskiego  „Popiół  i  diament"  (znana na    Zachodzie także  dzięki 
filmowi Andrzeja Wajdy pod tym   samym tytułem). Opowiada ona o młodym konspiratorze,  który zgodnie z 
rozkazem swoich wojskowych przełożonych  po zakończeniu wojny ma nadal działać i zabijać. Przybywa  on do 
miasteczka, aby wykonać wyrok na komuniście - osobistości o istotnym dla partii znaczeniu - i zakochuje się  w 
młodej kobiecie. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpoczął  nowe życie z ukochaną, ale rozkaz organizacji brzmi: 
zabijać  dalej. W sporze z przełożonym udaje mu się uzyskać zapewnienie, że po zabiciu komunisty będzie mógł 
powrócić do  cywilnego życia, które tak chętnie rozpocząłby u boku swojej  kochanki. Zabija więc, ale w końcu 
sam ginie trafiony  przypadkowymi kulami patrolu, który o jego zamachu nic nie  wie i nie mógł wiedzieć. 

Jest to opowieść o ostatnich trzech dniach młodego  terrorysty, więc nasuwa się skojarzenie z trzema ostatnimi  

dniami Roberta Jordana, bohatera „Komu bije dzwon"  Hemingwaya. On także spędza trzy ostatnie dni i noce  
swojego życia z kobietą, którą właśnie poznał; jednakże  utwór Andrzejewskiego jest o wiele lepszy od powieści  
Hemingwaya, której nieznośny patos z trudem tylko można  wytrzymać. Powieść Andrzejewskiego wywołała w 
pewnych    kręgach  społecznych  znaczne  i  zrozumiale  poruszenie  -  był    to  czas,  kiedy  sława  bojowników 
podziemia była jeszcze  świeża i mocna. Postać młodego człowieka została ukazana  autentycznie i prawdziwie 
(w przeciwieństwie do postaci  komunisty) i wielu dostrzegało w jego dylemacie swój  własny los lub też swoich 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

24 

braci  i  dzieci.  Partia  zaczęła    interesować  się  Andrzejewskim  i  przystąpił  do  niej,  podobnie  jak  przed  nim 
Borowski. Został posłem na Sejm - przypuszczam, iż do dzisiaj nie wie, z jakiego  okręgu wyborczego  został 
wybrany, najważniejsze, że go wybrano - odtąd pisał  tak, jak partia uważa za przydatne dla siebie. I stało się z 
nim  to samo, co już wcześniej stało się z Borowskim: napisał  niedorzeczną, niegodną swojego talentu broszurę 
o „ludziach  radzieckich" po jednorazowym, zaledwie kilkudniowym  pobycie w Moskwie. W swoim idiotyzmie 
poszedł jeszcze  dalej niż Borowski - poddał najlepsze swoje utwory druzgocącej krytyce partyjnej i przysiągł 
pisać  lepiej  i  mądrzej.    Pozostało  to  tylko  przysięgą.  Przez  następne  lata nie  pisał  niczego,  a  jego  ulubionym 
zajęciem  były  popijawy  z  niżej    podpisanym.  W  końcu,  w  roku  1956  wystąpił  z  partii,  cisnął    partyjną 
legitymacją i zaczął znów pisać. Wydaje cienką  powieść o równie typowym co patetycznym tytule: „Ciemności 
kryją ziemię", alegoryczną historię o Wielkim Inkwizytorze 
, który skazuje ludzi na śmierć, tortury i rozpacz oraz  o jego wiernym uczniu. Na końcu inkwizytor umiera, a 
uczeń  opluwa jego zwłoki - albo coś w tym stylu. Nietrudno  zgadnąć, o co tutaj chodziło: Partia = Inkwizytor; 
Andrzejewski = wierny pomocnik Inkwizytora, który buntuje się na  końcu przeciwko swemu nauczycielowi. 
Pozwolę sobie tu na małą uwagę: literatura, rzeczywiście 
prawdziwa  literatura  nigdy  nie  pełniła  żadnej  choćby  najmniejszej  funkcji  społecznej,  nie  czyni  tego  także 
dzisiaj i na  szczęście nie będzie mogła uczynić tego również w przyszłości.  Literatura, rzeczywiście prawdziwa 
literatura jest zawsze  dziełem szaleńców, skąpców, opojów, pederastów, jest wspólnym osiągnięciem zbieraniny 
dziwaków rozmaitego koloru  i asortymentu i uchowaj Boże, aby miała kiedyś mieć wpływ  na życie społeczne. 
Na szczęście jest to zupełnie wykluczone.  Zwolennicy Tołstoja lubowali się w bieganiu z brodami  i w lnianych 
portkach.  Czemu  nie  -  w  końcu  rekrutowali  się    bez  wyjątku  z  tzw..  warstw  wykształconych  i  mogli  sobie 
pozwolić  na  takie  ekstrawagancje.  Sam  Tołstoj  oszalał  przed    śmiercią  i  wypowiedział  wojnę  lekarzom 
twierdząc, że są  oszustami i szarlatanami. Dostojewski nie potrzebował wcale  udawać się do  obłąkanych, bo 
sam był całe życie pomylony  i notorycznie grał w ruletkę. Gdyby chciano jego idee  społeczne zrealizować  w 
praktyce,  wpierw  należałoby  całą  ludzkość    powiesić  na  drzewach,  a  tych,  którzy  by  jakimś  cudem  ocaleli,  
musiano  by  wygnać  na  pustynię,  aby  tam  cierpieli  głód    pogrążeni  w  masochizmie.  Lermontow  zginął  w 
pojedynku,    tak  samo  Puszkin.  Jesienin  -  wielki  poeta  -  powiesił  się    w  toalecie,  przedtem  nagryzmoliwszy 
własną  krwią  wiersz  na    ścianie.  Majakowski  napisał  po  śmierci  Jesienina  wiersz,    w  którym  potępił  jego 
samobójstwo, dwa lata później sam  wpakował sobie kulę w łeb. Faulkner był nałogowym alkoholikiem. Kiedy 
pracowałem  w  Madrycie,  opowiadano  mi,    że  Hemingway  spędził  wojnę  hiszpańską  w  barach  i  knajpach, 
uwikłany w romans z jedną ze swoich licznych żon  (która to była w kolejności, niestety, zapomniałem), a potem  
napisał  swój  patetyczny  „Komu  bije  dzwon".  W  krajach    zachodnich  nikt  przecież  -  jeśli  w  ogóle  można  to 
przeoczyć    -  nie  twierdzi,  iż  pisarz  ma  do  spełnienia  zaszczytną  misję.    Pozostawia  się  go  całkiem  po  prostu 
samemu sobie, co  w rzeczy samej jest dla niego najlepsze. Inaczej, niestety,  sprawa przedstawia się w Polsce, 
gdzie zawsze oczekuje się od  człowieka piszącego, aby swoją namiętność twórczą pojmował  jako zaszczytne 
posłannictwo w służbie większej chwały  kraju, programowanej przez administrację państwową. Komunizm jest 
niczym innym jak nieustannym procesem  sądowym wytoczonym ludziom; procesem przeciwko tradycji  wolnej 
myśli  i  wolności  osobistej.  W  tym  procesie  literatura    powinna  przyjąć  rolę  świadka  obrony  -  w  krajach 
stalinowskich  stała  się  świadkiem  oskarżenia.  Dlatego  też  klęska    wymienionych  przeze  mnie  autorów  jest 
oczywista i definitywna. Nawet gdyby dziś napisali o tym wszystkim jeszcze  raz, nawet gdyby uczynili to krwią 
swoją  lub  swoich  dzieci    -  cóż  by  to  zmieniło?  Kto  chciałby  im  uwierzyć,  iż  się  pomylili,  że  zbłądzili  w 
intelektualny  sposób  -  w  czasach  gdy    śmierć,  więzienie  i  terror  stały  się  nieodłącznymi  towarzyszami 
człowieka? Niektórzy - wśród nich Andrzejewski usiłują  nadrobić to znikomą cząstką prawdy, cóż z tego, skoro 
jest  to    tylko  okruch,  dokładnie  owe  pięć  rubli,  które  nasz  Kozak  tak    chętnie  by  ukradł.  Partia  w  krajach 
komunistycznych  bardzo    dobrze  wyczuwa  bezradność  swoich  intelektualistów.  W  końcu  są  oni  bezradni  od 
dawna i nic  dziwnego,  że  w  cichości    nachodzą  ich  myśli:  idź razem,  buduj  razem,  bądź  wielki,    podążaj,  by 
zrozumieć konieczność historyczną czasu, w którym żyjesz, bo tylko to uratuje cię przed śmiesznością  i uchroni 
przed artystyczną klęską. A więc chodź z nami. Tak,  ale dokąd? 

Brak  miejsca  nie  pozwala  mi zająć  się  pozostałymi  autorami.  Z  garści  około  dziesięciu  wybrałem  czterech 

istotniejszych.  O  dwóch  z  nich  napisałem  powyżej:  jeden  skończył    śmiercią  samobójczą,  drugiego  uratował 
talent. Notabene  ostatnia jego książka jest zadziwiająca; jest to historia starzejącego się malarza, który tworzy 
genialne  obrazy  i  kocha  swoją    własną  modelkę.  Doprawdy  Bóg  jeden  wie,  co  Andrzejewski    chciał  nam  tą 
książką powiedzieć. 

Adolf Rudnicki jest rówieśnikiem Andrzejewskiego, lecz   nigdy nie dał się uwieść  partii. Jego popularność, 

którą    zawdzięczał  okupacyjnym  opowiadaniom,  była  tuż  po  wojnie    ogromna.  Mimo  to  pozostał  twardy  i 
wierny tylko sobie. Nie  napisał nic, czego dzisiaj musiałby się wstydzić. Ale jest on  przykładem gatunku, który 
zaczyna  wymierać:  pogrążony    w  swoich  mrocznych  wizjach  ginącego  świata  i  prześladowanych  ludzi  pisze 
wyłącznie  o  zniszczeniu  i  piecach  krematoryjnych.  Przez  lata nie  był  drukowany,  partia robiła  wszystko,    aby 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

25 

popadł  w  zapomnienie.  Nie  zapomniano  go;  jego  opowiadania  żyją  i  są  czytane.  Lecz,  jak  już  powiedziałem, 
jako  świadectwo gatunku na wymarciu. 
Stanisław Dygał jest, o ile wiem, czytelnikom szwajcarskim prawie zupełnie nie znany. Jego książki są osobliwe 
i pełne  uroku i - co może dziwnie zabrzmieć - pełne życzliwości   wobec  otoczenia. Dla Dygała wszystko, co 
wydarza się na  świecie jest dziwaczną, niekiedy męczącą zabawą, w której  wziąłby chętnie udział. Niestety, nie 
udaje mu się to. Niezwykłe, jak się znalazł ten zdolny człowiek w polskiej  literaturze współczesnej, pełnej łez, 
patosu  i  okrzyków  rozpaczy.  Zaprawdę,  Dygał  zasługuje  na  to,  aby  mieć  u  swego    boku  krasnoludki,  które 
przygrywałyby  mu  na  złotych  harfach    albo  przynajmniej  sentymentalnego  diabełka  w  butelce,  co    z  wnętrza 
szklanego więzienia opowiadałby mu swoje dziwne  przygody - niczym bohaterowi z powieści  Lesage'a. Jego  
wyśmienite książki są tak zabawne i osobliwe, że muszę  skapitulować wobec pokusy opisu ich treści. A jednak 
ukazują    one  -  jak  już  powiedziałem  -  tylko  smutne  igraszki  człowieka,    który  nieustannie  dziwi  się,  jak 
beznadziejnie głupi i pozbawieni humoru mogą być dorośli, jak mało serdeczności  sobie okazują; dziwi się też, 
jak mogą spędzać czas zajmując  się tylko polityką, wojną i wszelką rozpaczą, gdy przecież Bóg  wie, iż trochę 
zabawy, trochę nieszkodliwego pobajdurzenia i,  przy okazji, rozkoszowania się tym, a o ileż byłoby przyjemniej  
i  ładniej.  I  tym  samym  także  on  pozostaje  -  podobnie  jak   Adolf  Rudnicki  - przedstawicielem  wymierającego 
gatunku. 

„Die Weltwoche" 4 czerwca 1965, Zurych 

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko 

 

Od Ikara do Jamesa Bonda 

Mit wyzwolonego człowieka 

 

Najróżniejsze są drogi, którymi człowiek zdąża ku swojej  wolności osobistej. Na pewno - rodzaj jego 

dążeń zmienia się  zależnie od epoki, w której żyje - cel pozostaje ten sam. 

Według  starych  przekazów  Ikar  skleił  skrzydła  woskiem    i  wzniósł  się  ku  słońcu.  Po  co  to  uczynił? 

Przypuszczalnie  dlatego,  że  akt  wyzwolenia  od  ziemi,  na  której  zmuszony  był  żyć    -  choćby  tylko  na  krótką 
chwilę  -  oznaczał  dla  niego  najwyższy    z  możliwych  wymiarów  wolności.  Istnieje  obraz  Brueghla,    którego 
tematem jest upadek Ikara. Orzący chłop, statek wolno posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym  
biegiem,  podczas  gdy  biedny  Ikar  spada  z  nieba,  aby  w  chwilę    później  roztrzaskać  się  na  ziemi,  i  nikt  nie 
dostrzega nawet    jego  wzlotu  i  upadku.  Jak  więc  widzimy,  dla  Brueghla  Ikar  był    nie  tyle  wolnym,  ile  raczej 
samotnym  człowiekiem.  Tak,  ale    w  tym  jest  szczególny  sens,  bo  wolność  zbyt  często  chodzi    w  parze  z 
samotnością,  oznacza  oddalenie  od  ludzkiego  stada    i  jego  praw.  Herostratesowi  chodziło  także,  w  jego 
szaleńczym  czynie, o jedną chwilę absolutnej wolności - widział ją  w sławie, którą jego szaleństwo miało mu 
zapewnić po wsze  czasy. 

Stefan  Z.,  mój  młodszy  polski  kolega  po  piórze,  napisał  odę    na  cześć  Stalina,  zainkasował  honorarium, 

napompował  się    pieniędzmi,  i  urządził  orgię.  W  chwili  gdy  jego  żona  już  już    miała  oddać  się  jakiemuś 
przypadkowemu uczestnikowi imprezy, Stefan wśliznął się do szafy i tam się powiesił, jak to  sobie uprzednio 
zaplanował  Dlaczego  w  szafie?  Czemu  sprowokował  żonę  do  tak  obrzydliwego  postępku?  Bo,  jak  się  
domyślam,  chciał  swojej  śmierci  nadać  postać  możliwie  najfantastyczniejszą  i  najohydniejszą.  Choć  głośno 
zapowiedział  swoje samobójstwo, nikt z pijaków w jego domu - z własną  żoną włącznie - nie potraktował tej 
groźby  poważnie.  Na    pewno  szło  mu  o  nadanie  swojej  śmierci  elementu  fantastyczności,  widział  w  tym 
poświadczenie swej własnej osobistej  wolności. Trzeba dodać, że wypadło mu żyć w czasach Stalina,  nie mógł 
więc w rzeczy samej wpaść na lepszy pomysł. 

Dla  ludzi  pióra  samobójstwo  ma  wręcz  fascynującą  siłę    przyciągania.  Również  Camus  uważał  je  przez 

pewien czas  za najwyższą manifestację wolności osobistej. Jednocześnie  śmierć budziła w nim odrazę i wstręt, 
co  skłoniło  go  do    wypowiedzenia  się  przeciwko  karze  śmierci.  Ale  mimo  to    zachował  podziw  wobec 
szaleńców  i  w  książce  „Człowiek    zbuntowany"  trwoni  mnóstwo  miejsca  i  serdeczności  dla    rosyjskich 
nihilistów, którzy rzucają bomby na carów i ministrów. Termin „nihilista" nie jest dość precyzyjny, o ile  wiem, 
został  ukuty  przez  rosyjskiego  pisarza  Iwana  Turgieniewa.  Jak  można  nazwać  nihilistami  ludzi,  których  
jedynym  marzeniem  jest  pozbycie  się  tyranii  cara  albo    ministra?  We  Francji  tych,  co  obrzucali  bombami 
Napoleona III, nazwano anarchistami. Tradycja ta sięga do początków XIX wieku. Jeden z nich został opisany 
przez francuskiego komunistę Louisa Aragona w powieści „Dzwony  Bazylei". Portret konwencjonalny: chudy, 
ubrany  na  czarno    człowiek  z  płonącym  wzrokiem.  Tak  wyobrażały  sobie    „anarchistę" nasze  babki,  tylko  że 
»ich" anarchista nosił  oprócz tego długą czarną pelerynę, pod którą ukrywał  śmiercionośną bombę. 

Paweł  Hostowiec,  znany  polski  pisarz,  opowiadał  mi,  że    znal  osobiście  rosyjskiego  terrorystę  Borysa 

Sawinkowa. Tego  samego Sawinkowa, który rzucił bombę na cara Mikołaja II  zabijając przy tym czterdzieści 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

26 

osób  carskiej  eskorty.  Sam  car    wyszedł  cało  i  po  eksplozji  tkwił  pełen  dostojeństwa  pośrodku    rumowiska 
żałosnych  szczątków  dopiero  co  tak  pełnej  przepychu  karocy.  Przedtem  bomby  rzucano na  obu  Aleksandrów.  
Trudno  oszacować  liczbę  zamachów  i  ilu  ludzi  z  ich  powodu    zaciągnięto  na  szubienicę.  Prawie  za  każdym 
razem  zamachowiec  płacił  życiem.  Kiedy  myśli  się  dzisiaj  o  tych  ludziach    i  ich  działalności,  ich  program 
polityczny wydaje się wręcz  dziecinny. Zabicie tyrana - no dobrze, ale co dalej? Czyżby  nie byli świadomi, że 
następny  tyran  wyłoni  się  z  ich  własnych    szeregów  i  dalej  będzie  posyłał  ludzi  do  więzień  i  na  szubienicę? 
Wydaje się, iż z taką możliwością nie liczyli się ani  przez chwilę. 

Druga wojna światowa musiała jasno uprzytomnić ludzkości,  że zamachy na życie nie są już wystarczająco 

silnym środkiem  w walce z tyranami. Za czasów hitlerowskiej okupacji dokonano w centrum Warszawy tysięcy 
zamachów  na  gestapowców    i  kolaborantów  -  po  zakończeniu  wojny,  gdy  rząd  sowiecki    osadził  mocno  w 
Warszawie swoją hołotę, nie było  już ani  jednego zamachu. Co prawda organizacje podziemne porywały   się 
czasem na ataki na drobnych funkcjonariuszy partyjnych  i członków policji politycznej, brakło jednak zamachu 
w  wielkim  stylu,  na  najwyższe  figury  państwowe.  Pewien  członek    polskiej  policji  politycznej,  łajdak,  który 
zwykł był torturować  ludzi osobiście - jego szczególną specjalnością było bicie  ofiary stalowym prętem między 
rozstawionymi nogami - niejaki pułkownik Rótański opowiadał mi chełpliwie, że dzień  w dzień bez broni i bez 
eskorty  udaje  się  do  gmachu  urzędu    policji  politycznej  i  dotąd  nie  podjęto  nawet  próby  zastrzelenia    go, 
jakkolwiek byli jeszcze ludzie mający broń i na pewno  znalazłoby się bardzo wielu ochotników. „Jak to się więc  
dzieje, że w ciągu tylu lat nikt pana nie rozwalił?" - zapytałem  zaciekawiony. „Widzi pan, czasy się zmieniły - 
wyjaśniał  melancholijnie. - Nie ma już dziś w Polsce ani jednego  terrorysty. Gdyby się jednak taki naprawdę 
znalazł, byłby to,  moim zdaniem, przypadek dla psychiatrów, lecz nie dla  policji politycznej. Aparat biurokracji 
i terroru jest tak potężny,  że nawet setka celnie rzuconych bomb nie wywarłaby najmniejszego skutku". 

W  rzeczy  samej  doprawdy  trudno  jest  w  dzisiejszych  czasach    przeciw  czemuś  się  zbuntować  zarówno  we 

Wschodniej Europie jak i na zachodzie kontynentu. Przed kilku laty pojawił  się nagle na ekranie amerykański 
aktor James Dean; pokolenie  dwudziestolatków zobaczyło w nim „swojego" buntownika  i swojego idola. Jeśli 
przestudiować  jego  życie,  wprost  trudno    uwierzyć,  by  chciał  się rzeczywiście  i  prawdziwie  przeciw    czemuś 
buntować.  Uwielbiał rzeźbiarstwo, szybką  jazdę samochodem i jazz. Nie widzę  w tym żadnego buntu. Krytyk  
filmowy Edgar Morin napisał dużą rozprawę naukową dowodząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został 
z nim  film pod tytułem „Buntownik bez powodu"; mimo najlepszych  chęci, w filmie tym nie potrafię dopatrzyć 
się buntu. Dean  zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który odczuwa  wstyd wobec głupoty innych; wstyd 
wobec  głupoty,  jaką    ujawniają  towarzysze  jego  zabaw,  może  też  wobec  ograniczoności  swoich  własnych 
rozrywek  -  ale  od  buntu  wydawał  mi  się    on  daleki.  Byt  reprezentantem  wstydu,  a  nie  buntu.  Nicholas    Ray, 
amerykański  reżyser,  powiedział  mi,  że  Dean  ponoć    przez  całe  swoje  życie  nie  tknął  alkoholu  -  przy  czym  
najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości,  że byt aktorskim geniuszem. Nawet fizycznie nie 
robił  wrażenia supermana, raczej niepozorny, o twarzy młodzieńczej,  pozbawionej surowości. Pod względem 
typu był raczej pyknikiem aniżeli astenikiem. Gdyby żył dłużej, z pewnością  byłby przedwcześnie wyłysiały i 
otyły. Studium jego biografii  nie pozwala więc nazwać Deana buntownikiem, jak już  wspomniałem powyżej. 
Szybka  jazda  samochodem?  No  cóż,    w  Szwajcarii  wnet  by  go  z  tego  wyleczono  przez  pozbawienie    prawa 
jazdy. Policjanci są tu bardziej na miejscu niż psychoanalitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt? 

Istnieje książka Dostojewskiego, w której przedstawiona  jest inna odmiana podżegacza. To chory umysłowo 

Kiryłlow,    który  postanowił  pozbawić  się  życia.  Jego  teoria  jest  ogromnie  skomplikowana.  Co  to  jest  Bóg? 
Odpowiedź Kiryłłowa  brzmi: Bóg jest bólem, zrodzonym przez śmiertelny strach. 

 „W chwili, w której się zastrzelę, sam stanę się Bogiem".  Kiryłłow postanawia zamienić się w Boga, zabija 

się pozostawiając list podpisany: Kiryłłow, rosyjski szlachcic i obywatel świata. Ostatni fragment napisany jest 
po  francusku.    A  dlaczego?  Może  dlatego,  że  człowiek,  który  chce  pozbawić    się  życia, nie  uważa  już  języka 
ojczystego  za  wystarczający.    A  może  dlatego,  że  rosyjska  szlachta  zwykła  była  posługiwać    się  językiem 
francuskim. Ale czy ta różnica gra jakąkolwiek  rolę u człowieka, który postanowił zostać Bogiem? Nie wiem.  
W  innej  powieści  Dostojewskiego  pewien  biedny  student    powziął  decyzję  zamienienia  się  w  Boga  i  aby 
osiągnąć ten cel  postanawia zabić starą lichwiarkę, powołując się przy tym na  to, że przecież Napoleon zgładził 
tysiące ludzi. Zabija ją,  zabiera jej pieniądze, a następnie zgłasza się na policję, aby  zostać zesłanym na Syberię 
i  tam  w  cierpieniu  szukać  zbawienia  dla  swojej  duszy.  W  tej  samej  powieści  inny  obłąkaniec    popełnia 
samobójstwo, aby uciec od stałych i uporczywych  koszmarów sennych o jednoznacznie erotycznym wydźwięku  
- przedtem jednak zabija swoją żonę. Krótko przed śmiertelnym zakończeniem mówi do pewnego, przypadkiem 
obecnego  Żyda: „Jadę do Ameryki". Dlaczego do Ameryki? Przecież  jeszcze dalej. 

W opowiadaniu Stendhala trafiamy na szaleńca, który   obmyśla zabicie księcia Parmy, tyrana i rozpustnika. 

Zabija  go i, sam ginąc, woła: „Patrzcie, tak umiera wolny człowiek!"  Polacy, rozstrzeliwani przez Niemców na 
ulicach  Warszawy,    mieli  zwyczaj  wykrzykiwać  „Niech  żyje!"  na  cześć  własnej    ojczyzny.  Wówczas  Niemcy 
udoskonalili swoją technikę egzekucji i poczęli dostarczać ofiary z zagipsowanymi ustami na  miejsce zagłady. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

27 

W  ten  sposób  pozbawiono  ludzi  także    możliwości  patosu,  który  dla  nieszczęśliwych  często  miewa    tak  duże 
znaczenie. 

W  czasie  lektury  tego  typu  książek  ujawnia  się  coś  zastanawiającego:  żaden  spośród  sprawców  nie  widzi 

wolności  w działaniu, które trwa - wszyscy szukają jej w jednorazowej,  spontanicznej akcji. Przyznać trzeba, że 
samobójstwo ukoronowane sukcesem nie daje się już powtórzyć. Nie można także  tego samego człowieka zabić 
więcej niż raz. Jednakowoż  wszystko to razem daje powód do zastanowienia. Psychoterapeuci skręcają się przy 
lekturze książek napisanych, na  przykład, przez Dostojewskiego, twierdzą bowiem, że skłonności samobójcze 
są w większości świadectwem obciążenia  dziedzicznego i po prostu zaliczają ludzi odbierających sobie  życie 
do  grupy  maniaków  depresyjnych,  którzy  z  reguły    kończą  śmiercią  samobójczą.  Wymienić  tu  jeszcze  trzeba  
powieść Andre Malraux, której bohater - terrorysta - wie  bardzo dobrze, że zginie, a mimo to postanawia rzucić 
bombę  na samochód Czang Kajszeka, aby w ten sposób pozbawić się  życia. Rzuca bombę nie zabijając nikogo, 
za  to  ginie  sam.    Terroryści  od  dawna  cieszyli  się  dużą  popularnością  w  europejskiej  literaturze,  a  także  i  w 
filmie. Najbardziej znaczące  spośród filmów to The Informer Johna Forda, Old Man Out  z Jamesem Masonem 
Shake Hands with the Devil. 
Osobliwe,  że człowiekowi, który walczył przeciw Hitlerowi nie został  poświęcony 
żaden niemiecki film, podczas gdy jedyny naprawdę dobry  film na ten temat - Siódmy krzyż według  powieści 
Anny Seghers wyprodukowany został w Hollywood  z amerykańskimi aktorami i w amerykańskiej reżyserii. 

Tyle  o  zamachowcach  i  terrorystach.  Ale  teraz  pojawia  się    na  scenie  nowa  postać.  Żaden  rewolucjonista, 

żaden  terrorysta    -  sentymentalny  angielski  tajny  agent,  którego  nieskomplikowane  przygody  wprawiają 
wszystkich w ogromne podniecenie. Kiedy kupuję rano gazetę, jego twarz wpatruje się  we mnie z okładek co 
najmniej  trzech  nowych  tygodników    ilustrowanych.  Ten  człowiek  stał  się  nowym  idolem.  Jego    małżonka 
stwierdza w jakimś wywiadzie Every girl wants to  make love to him - but how can he? Zapewne - dla zwykłego  
śmiertelnika  takie  zadanie  wydaje  się  niemal  niewykonalne.    Inna  gazeta  nazywa  go  „najbardziej  pożądanym 
mężczyzną  świata". I tak dalej, i tak dalej. Najbardziej jednak poszkodowaną ofiarą tego człowieka jestem  ja 
sam. Mieszkam  nad kinem i codziennie od czwartej po południu do jedenastej w nocy  jestem świadkiem  - bo 
ściany  budynku  są  stosunkowo    cienkie  -  dwudziestu  do  trzydziestu  zabójstw,  strzelanin,    porażeń  prądem 
elektrycznym  i  podobnych  okrucieństw.    I  jakby  tego  wszystkiego,  co  ma  związek  z rym  człowiekiem,    było 
jeszcze mało, moja żona również postradała rozum na  jego punkcie i zmusiła mnie do obejrzenia jego filmów.  
W filmie From Russia with love Bond operuje: a) pistoletem,  b) stryczkiem, c) płonącą benzyną, d) dynamitem 
i,  na  koniec,    e)  sztyletem.  Oprócz  tego  rozdaje  ciosy  systemem  karate,  po    których  inni  partnerzy  zostają  z 
miejsca  wykluczeni.  Jak    mogło  do  tego  dojść,  tego  rodzaju  zwykle,  nieskomplikowane    przeżycia  stały  się 
przedmiotem  gigantycznego  podziwu?    Właśnie  ich  popularność  zmusza  do  głębszego  zastanowienia    się. 
Przedtem idolem był Eddie Constantine. Eddie nigdy nie  uderza w twarz zaciśniętą pięścią, lecz zawsze otwartą 
dłonią,  a ponieważ często  występuje także jako producent własnych  filmów, może się  wyżywać na biednych 
przeciwnikach, kiedy  tylko przyjdzie mu na to ochota. 

Nieżyjący już reżyser niemiecki Jacobi opowiadał mi, te  filmy z Constantine długi czas produkowane były w 

myśl    zasady,  iż  nie  może  on  się  zakochać  ani  ożenić.  Motyw  takich    handlowo-twórczych  manipulacji  jest 
cackiem prosty: Constantine musiał dla wszystkich pozostać wolnym człowiekiem.  Jego serce miało należeć do 
wszystkich  kobiet,  które  zakupiły    bilety  do  kina.  Bond  jest  inny.  Jest  sentymentalny,  zakochuje    się  bez 
przerwy. A jednak stoi ponad prawem. W pewnej  głupawej powieści historycznej, której tytułu nie pamiętam,  
trafiłem na następujące zdanie: „Każdy może zabić, ale tylko  król jest  w  stanie darować komuś życie". Bond 
jest  królem.    Może  zabić, ale może  także  oszczędzić.  Zależy  to  jedynie    i  wyłącznie  od  jego  widzenia rzeczy. 
Czasami  też  tylko  od  jego    nastroju,  od  tego,  czy  dziewczyna,  z  którą  spędził noc  podobała    mu  się,  czy  nie. 
Ciągle zagrożenie życia, wiszące nad nim  dzień w dzień, uwalnia go od więzów zobowiązań moralnych.  Może 
uwodzić,  zabijać,  robić  z  ludzi  inwalidów  itp..  Prawo    i  moralność  -  to  dla  innych,  dla  Bonda  -  jedynie  jego 
własna wolna wola. Ma on wprost nieograniczone możliwości finansowe. Jeździ najelegantszymi samochodami, 
na jakie mogą  sobie pozwolić tylko milionerzy. Swojego przełożonego traktuje jak idiotę, ale w tym przypadku 
trzeba mu jednak  przyznać rację. Producenci i autorzy scenariuszy  filmów  z  Bondem mogli w całym swoim 
życiu  nie  przeczytać  ani    jednej  książki,  oprócz  własnej  książeczki  czekowej.  Mimo  to    udał  im  się  z  wprost 
fenomenalną celnością strzał w dziesiątkę.  Cel jest niebywale interesujący: to mit wolnego człowieka.  Stąd też i 
popularność.  Nie  ma  w  tym  nic  nowego  (w  końcu    od  dawna  wiadomo,  jak  bardzo  ludzie  filmu  boją  się 
nowego).  A więc nic ponad stary mit o wyzwolonym człowieku - od  Ikara, może Herostratesa. Opowiadania o 
terrorystach  i  konspiratorach  teraz  powracają  do  nas,  lecz  w  jakże  głupiej    i  prymitywnej  scenografii.  Nie 
możemy  nic  na  to  poradzić.    Mit  wyzwolonego  człowieka  będzie  trwał  tak  długo  jak    ludzkość.  W  chwili 
obecnej uosabia go prostoduszny, sentymentalny szpieg. 

„Die Weltwoche" 17 września 1965, Zurych 

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

28 

 

Straszni i śmieszni 

 
 

My, którzy próbowaliśmy w Polsce pisać, często zadawaliśmy sobie pytanie, jak też będzie wyglądała 

w  przyszłości    literatura  obozu  komunistycznego.  Stawialiśmy  sobie  również    często  teoretyczne  pytanie:  co 
będzie,  kiedy  pozwoli  się  nam    otworzyć  pyski  i  pisać  to, co  chcemy?  Co  prawda nie  widzieliśmy  wśród  nas 
nikogo, kto byłby w stanie podołać temu  zadaniu - napisaniu książki o epoce terroru i rozpaczy. 

Mówiliśmy  sobie:  jeden  tylko  człowiek,  Fiodor  Michajłowicz  Dostojewski,  byłby  do  tego  zdolny.  Cóż, 

myliliśmy  się    wierząc,  że  w  chwili  uwolnienia  od  cenzury  staniemy  się    świadkami  zmartwychwstania 
literatury, która będzie bardziej  tragiczna niż wszystkie inne literatury świata. 

Nadszedł  rok  1956,  Chruszczow  wygłosił  swoją  słynną    mowę,  odbył  się  XX  zjazd  partii  bolszewickiej. 

Znowu zaczęto  pisać. Niektóre z powstałych wówczas utworów są wartościowe,  inne nie. Polacy nie stworzyli 
nic dobrego; w literaturze  rosyjskiej panuje powszechne i obowiązujące przekonanie, że  „myśl była słuszna", a 
tylko „wykonanie złe". 

Oczywiście,  dopóki  ta  opinia  obowiązuje,  powstanie  poważnej  literatury  nie  będzie  możliwe.  Mówię  tu  o 

książkach    i  opowiadaniach,  które  ukazują  się  w  Związku  Sowieckim,    głównie  o  powieściach  o  lojalnych 
bolszewikach,  o  obozach  na    północy,  o  figlach  płatanych  przez  NKWD  obywatelom    sowieckim  w  czasach 
kultu Stalina. 

Właśnie niedawno czytałem antologię pod tytułem „We 

własnych  oczach".  Są  to  opowiadania  sowieckich  pisarzy    wydane  w  języku  polskim.  Książka  nie  wnosi  nic 
nowego do  naszej wiedzy na ten temat. „Księga lata", jak mówi Pismo  Święte. 

Interesuje mnie szczególnie literatura sowiecka, która jest  nielegalnie wywożona i wydawana poza Rosją. Nie 

dowiemy    się,  jacy  pisarze  ukrywają  się  pod  pseudonimami,  które    zmuszeni  byli  przyjąć.  Ale  nie  to  jest  tu 
istotne.  Moje    zdziwienie  obudziło  coś  zupełnie  innego:  miałem  nadzieję    zetknąć  się  z  literaturą  tragizmu  i 
zasad moralnych, z opowiadaniami o walce i wyrokach skazujących. 

Wyszło inaczej - we wszystkich opowiadaniach przeważają  elementy groteski i nieprawdopodobieństwa. 
W  jednym  z  nich  występuje  młody  człowiek,  który  twierdzi,    że  potrafi  zapładniać  kobiety  w  sposób 

gwarantujący synów.  Tytuł innego opowiadania brzmi „Czy istnieje życie na  Marsie?" 

W trzeciej historii młody chłopak woła do dręczącego go  przesłuchaniem sędziego śledczego: „Rozmawiajcie 

ze  mną    grzeczniej.  Jestem  tylko  podejrzany,  a  nie  skazany".  Sędzia    śledczy  uśmiecha  się  łagodnie,  bierze 
chłopaka pod ramię  i prowadzi do okna, za którym rozciąga się Plac Czerwony.  Stoją tak chwilę i patrzą na 
nieprzebrane tłumy spieszących  ludzi. W końcu sędzia stwierdza: „Ci tam na dole są podejrzani,  ale ty, ty jesteś 
już skazany." 

Jesteśmy  świadkami  zjawiska,  które  -  choć  jest  osobliwe    -  to  nietrudno  je  zrozumieć.  Istnieje  taki  stopień 

grozy, przy  którym traci ona swój tragizm i działa jedynie śmiesznie  i odrażająco. 

Wcale  nie  jest  powiedziane,  że  widzowie  oglądający  w  kinie    na  przykład  „Cenę  strachu"  dziko  się 

zaśmiewają, tylko  dlatego, że Peter Van Eyck kończy golenie w ciężarówce, przy  tym opiera tyłek na dwóch 
tysiącach litrów nitrogliceryny, by  niedługo potem - świeżo  ogolony i pachnący  wodą kolońską  - polecieć  w 
zaświaty. 

Tak  samo  jest  z  prozą;  istnieje  pewna  granica  realizmu,  której  przekroczenie  musi  pociągnąć  najbardziej 
tragiczną  sprawę w śmieszność. Wyobraźmy sobie tego typu idiotyczną  sytuację jak ta: 

Pewien  niedźwiedź  pożarł  człowieka,  a  następnie  udał  się    do  kina,  by  obejrzeć  film  o  życiu  sycylijskich 

rybaków.  Tam    szlocha,  wzruszony  nędzą  ich  losu,  i  płacze  tak  głośno,  że    zostaje  wyproszony  z  sali;  jego 
zachowanie przeszkadza innym.  W tej strasznej bez wątpienia historii przeważa element  groteski. Nie ważne, 
czy niedźwiedź pożarł człowieka - ważne  jest, że teraz siedzi w kinie i szlocha. Pewne  story - lecz,  niestety, 
tylko zabawne. 

Byli  więźniowie  sowieckich  obozów  pracy  opowiadali  mi,    że  zdarzali  się  ludzie  próbujący  ucieczek.  W 

trakcie  przeprawy    przez  śnieżną  pustynię  ciągnącą  się  tysiącami  kilometrów    potrzebna  była  żywność, 
pozyskiwali więc dodatkowego towarzysza, brali go ze sobą, a po drodze zabijali i żywili się jego  mięsem. 

Wiem, że to prawda, a mimo to trudno w to uwierzyć.  Czytałem niedawno ponownie „Zmartwychwstanie" 

Lwa  Tołstoja.  Trafiłem  tam  na  podobną  historię.  Istnieje  bowiem    pewna  miara  grozy  i  okropności,  powyżej 
której wszystko  przemienia się z tragizmu w groteskę. 

Ci, którzy to czytają, wstydzą się za nas, Rosjan lub Polaków.  A może tylko się śmieją. Po ucieczce z Polski 

opowiadałem  w wywiadach o wszystkim, co widziałem i słyszałem. Ludzie  słuchali mnie życzliwie i z uwagą, 
ale w rzeczywistości nie  traktowali tego wcale poważnie. Nienawidziłem ich potem bez  miary. Później jednak 
pomyślałem: jakim prawem miałbym   oczekiwać  od ludzi wiary  w rzeczy straszne i okropne. Czy  niezłomna 
wiara człowieka w okropności i okrucieństwa jest  dowodem jego moralności. Nie, z pewnością nie. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

29 

Następne  pytanie:  a  jak  jest  z  doświadczeniem?  Oczywiście,    doświadczenia  istnieją,  ale  są  one 

nieprzekazywalne. Komuniści wiedzą to najlepiej. Tyle że  o tym pomyślałem dopiero  później. Jakim prawem 
miałbym  oczekiwać  od  mieszkańca    Teksasu  wiary  w  ludożerstwo?  Jakim  prawem  miałbym  oczekiwać  od 
kogoś, kto mieszka przy Bahnhofstrasse w Zurychu,  by wszystkich ludzi spacerujących pod jego oknem uważał 
za  podejrzanych? Wówczas przestałem mówić. 

Przyjrzyjmy się kilku książkom. Pierwszy tytuł: „Ciemność  w południe". Drugi: „Inny świat". Trzeci: „Rok 

1984".  Czwarty: „Na bezludnej gwieździe". Piąty: „Czy istnieje życie  na Marsie?". 

Już  samo  zestawienie  tytułów  wskazuje,  że  mamy  tu  do    czynienia  ze  sprawami  przekraczającymi  granicę 

między  rzeczywistością a fantazją. Można odnieść wrażenie, że autorzy  czuli się nieswojo w obliczu tematów, 
które podejmowali, że  jak gdyby próbowali „podmurować" koszmar tematyki. 

Czy są to więc rzeczywiście książki „tragiczne"? 
Weźmy pierwszą, „Ciemność  w południe". Bohaterowi  -  Rubaszowowi, staremu lojalnemu bolszewikowi - 

zostają    przedstawione  zarzuty  popełnienia  czynów,  których  nie  dopuścił  się  nawet  w  myślach.  Aby  ocalić 
autorytet partii, bierze na  siebie winę i dobrowolnie wybiera śmierć. Jego sędzia śledczy  jest również starym i 
lojalnym  bolszewikiem.  Miesiącami    -  dzień  i  noc  -  Rubaszow  próbuje  polemizować  z  sędzią,  lecz    jego 
argumenty - zwłaszcza jeden, że autorytet partii jest  nietykalny i nie podlega żadnym wątpliwościom - pozostają  
niepodważalne. Rubaszow nadal twierdzi, że jest niewinny.  Pewnego dnia pojawia się nowy sędzia - poprzedni 
został    rozstrzelany  z  powodu  opieszałości  w  prowadzeniu  sprawy.    Następca  nazywa  się  Gletkin.  Należy  do 
nowego pokolenia  komunistów; jest niejako ideologicznym dzieckiem Rubaszowa. Niestety, rozmowa „ojca" z 
„synem"  okazuje  się  niemożliwa.  Rubaszow  bierze  winę  na  siebie  i  ginie;  od  kuli  w  potylicę.  Przed  samą 
śmiercią uświadamia sobie, że  wszystko było  daremne i nie ma sposobu na uratowanie pogrążonej  w chaosie  
ludzkości. 

The hut got fulł of rain. 

Widzimy więc, że tragedia w antycznym rozumieniu - albo  jak ją pojmował Szekspir - jest niemożliwa. 

Kto przekroczył bramy piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego, ten wiedział, że istnieją tylko dwie drogi 
wyzwolenia: pierwsza przez komin krematorium, druga to  ewentualne wkroczenie oddziałów amerykańskich. 

Konflikt,  miejsce  i  osoby  dramatu  pozostają  od  początku  do    końca  te  same.  Więzień  pozostaje  więźniem, 

sędzia sędzią, kat  katem. 

Więzień  wkraczający  do  obozu  sowieckiego  nie  wie  nic.  Być    może  zostanie  jutro  rozstrzelany,  być  może 

zostanie tam na  następne dziesięć lat po odcierpieniu dziesięciu. 

Ale  być  może  stanie  się  i  tak,  że  partia  z  jakichś  powodów    zmieni  taktykę  i  więzień  zostanie  uwolniony, 

zrehabilitowany,  by  w  rezultacie  stać  się  samemu  dręczycielem  i  siepaczem  i  porachować  się  z  tymi,  którzy 
niedawno  go  osądzali.    Podstawowe  elementy  tragedii  zostały  zachwiane  -  wkraczamy  w  świat  Kafki,  świat 
groteski,  fantazji  i  koszmaru.  Brak    jednak  najistotniejszego  elementu  tragedii  -  katharsis.  Kafka,  autor 
opowiadania  o  człowieku,  który  zostaje  skazany    i  prześladowany,  sam  nie  wiedząc,  czy  jest  winny,  czy  nie,  
cieszył się w powojennej Polsce ogromną popularnością.  „Proces" Orsona Wellesa dobitnie pokazuje, że reżyser  
zrozumiał  Kafkę  jak  nikt  inny  i  posiadł  umiejętność  nadania    filmowego  kształtu  kafkowskiej  sile  wyobraźni. 
Pałac  Sprawiedliwości,  w  którym  odbywa  się  sąd  nad  Józefem  K.,  jest    barwnym  zlepkiem  różnych  stylów 
architektonicznych  -  tam    kawałek  dworca  St.  Lazare  w  Paryżu,  tu  elementy  nowoczesnej  architektury, 
zakurzone  korytarze,  poczekalnie,  kawałek    baroku,  trochę  współczesnych  mebli.  Jako  całość  Pałac  
Sprawiedliwości jest bezsensem. 

Orson Welles, od lat dwudziestu moja równie beznadziejna, co nieodwzajemniona miłość, udowodnił, że wie, 

o co  chodziło biednemu Żydowi z Pragi. Przeczytałem masę  recenzji o „Procesie", ale żaden z krytyków nie 
poświęcił    uwagi  temu  najważniejszemu  elementowi  dzieła  filmowego,    choć  zawiera  on  w  sobie  własną 
filozofię i klucz do  interpretacji - a mianowicie architekturze Pałacu Sprawiedliwości. Szkoda, że Orson Welles 
nie jest Rosjaninem. Uważam go  za człowieka, który potrafi mówić, nie kłamiąc. 

Skoro  weszliśmy  już do kraju Kafki, to  wędrujmy po nim  dalej. Jeden z moich przyjaciół,  w  czasie wojny 

więzień    w  sowieckim  obozie,  został  po  pewnym  czasie  przeniesiony  do    pracy  przy  połowie  ryb,  oczywiście 
jako więzień. Pewnego  dnia złapała ich burza i rzuciła na ląd setki kilometrów od  macierzystego portu. I cóż 
zrobili  ci  współcześni  galernicy?    Czy  próbowali  uciekać?  Albo  się  ratować?  Bynajmniej.  Jak    jeden  mąż 
pobiegli do miejscowego więzienia NKWD, domagając się od komendanta, by ich aresztował. Naczelnik więzie-
nia  odprawił  ich  jednak  z  kwitkiem;  była  wojna  i  głód.    Więźniowie  ryczeli:  „Jesteśmy  skazani,  waszym 
obowiązkiem  jest nas aresztować!" Od czasu do czasu naczelnik wystawiał  głowę z okna i wołał: „Poszli won!" 
I tak to trwało od rana  do wieczora; w końcu przegoniono ich kopniakami. Zrozpaczeni więźniowie, dobijający 
się z zewnątrz do bram swego  więziennego piekła - to całkiem niezły temat dla człowieka  nazwiskiem Franz 
Kafka. Dla innego człowieka, niejakiego  Charliego Chaplina - także nie najgorszy. 

Przypominam sobie pewne, odległe już w czasie, przyjęcie  urodzinowe. Gospodarzem i głównym bohaterem 

był człowiek,  który dopiero co odsiedział trzy lata w pudle, ponieważ był  nieostrożny w wyrażaniu poglądów 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

30 

na  temat  Rosji.  Piło  się  ostro,    co  jest  zrozumiałym  samo  przez  się.  Najwięcej  bez  wątpienia  pił    gospodarz, 
któremu  po  uwolnieniu  nie  zdążyły  jeszcze  odrosnąć    włosy.  Nagle  zjawia  się  nowy  gość;  powitano  go  z 
wyrazami    najwyższego  szacunku,  a  następnie  wręczono  mu  pełną  szklanicę    -  tak  jak  nakazuje  polska 
gościnność. Trąciłem się szkłem  z nieznajomym i zaczęliśmy jakąś błahą rozmowę, kiedy nagle  zobaczyłem, że 
gospodarz daje roi znak. Wyszedłem więc za nim  do sąsiedniego pokoju. Tam złapał mnie za klapy marynarki. 

- Błagam pana - szeptał - niech pan będzie ostrożny z tym  człowiekiem. To on mnie zadenuncjował. Przez tą 

kanalię  musiałem spędzić trzy lata w więzieniu. Ostrożnie, ostrożnie,  ani jednego zbędnego słowa. Osłupiałem.  
- I teraz zjawia się nieproszony na pańskich urodzinach - powiedziałem. - To niepojęte. 

Dał mi do zrozumienia, że się nie zgadza. 

-  Ależ  skądże  -  rzekł.  -  Ja  go  zaprosiłem,  on  jest  wprawdzie    donosicielem,  ale  to  elegancki,  dobrze 

wychowany człowiek.  Bez zaproszenie nigdy by nic przyszedł. 

Coraz mniej rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. 
- Jak to? - spytałem. - On pana wsypał, a pan zaprasza  go na swoje urodziny? Dlaczego? Chyba tylko dlatego,  

że się pan boi. 

Ponownie zaprzeczył. 
- Nie, nie boję się niczego. Sprawa wygląda inaczej.  Widzi pan, ten człowiek nauczył mnie picia. Już w gim-

nazjum. 

Wiedziałem, że brakuje mu właściwych słów. Poza tym był  lekko wstawiony; zrozumiale, zważywszy na tak 

długą i nieprzyjemną abstynencję. 

- A więc z wdzięczności? - powiedziałem. - Czy dobrze  pana zrozumiałem? 
Rozpromienia się. 
- Tak jest. Wspaniale pan to określił. Z wdzięczności.  Niech pan zrozumie: w gimnazjum piliśmy z tej samej  

butelki.  Młodość,  siano  w  głowie,  romantyzm.  A  teraz  wróćmy    do  reszty  gości.  On  już  i  tak  pomyślał,  że 
mówimy o nim. 
Po wojnie, a właściwie po roku 1956 - mam na myśli 
referat Chruszczowa - Beckett, Ionesco i W'itold Gombrowicz  stali się w Polsce ulubionymi autorami. 

Wszyscy  trzej  tworzą  niejako  poza  czasem  i  przestrzenią.    Postacie  ich  dramatów  przybywają  z  nicości  i 

znikają  w  nicości.    Jeśli  od  czasu  do  czasu  wylania  się  prawdziwy  element  grozy,    to  natychmiast  zostaje 
zneutralizowany przez groteskę; na  końcu wszystko jest komedią. 
W  pewnej  książce  Gustawa  Herlinga  Grudzińskiego  znalazłem  anegdotę,  która  jest  bez  wątpienia 
ukoronowaniem  wszystkich jakie tu opowiedziałem. Autor spędził wiele lat  w obozach karnych ojca narodów, 
Stalina,  i  spotkał  tam    więźnia,  który  był  w  swoim  czasie  wybitnym  aktorem    filmowym.  Teraz  był  pełnym 
godności starcem w ostatnim  stadium wycieńczenia. Trafia do obozu, bo  w filmie o Iwanie  Groźnym musiał 
grać rolę bojara, przesadził jednak w szlachetności i wypaczył swoimi środkami aktorskimi linię  ideologiczną 
filmu. Dostał dziesięć lat. Po pewnym czasie  obóz odwiedziło kino objazdowe, pokazano film, w którym  nasz 
dostojny starzec zagrał rolę ulubieńca Iwana Groźnego.  Stary - teraz już tylko wyniszczony głodem wrak - miał  
okazję  podziwiania  siebie  za  carskim  stołem;  oglądał  siebie    spożywającego  kawior,  ryby,  drób,  szynkę  i 
wędzonego  i  łososia  oraz  pijącego  wino  ze  srebrnych  pucharów.  Film  się    skończył  i  wygłodzonego  starca 
pognano z powrotem do  I baraku. 

Zabawne  czy  tragiczne?  Nie  czekajmy  więc  dłużej  na prawdziwie  tragiczną  literaturę    o  Polsce  i  Rosji.  Być 

może mylę się, być może nadejdzie jeszcze  na to czas - przedtem jednak będzie śmiech i szyderstwo  i pogarda 
dla własnej podlej postawy. Tragedia bez katharsis  jest niemożliwa. Lecz jak miałoby tu  wyglądać katharsis?  
Świadectwo  rehabilitacji  wystawione  przez  policję  polityczną    komuś,  kto  z  powodu  fałszywych  oskarżeń  od 
dawna nie żyje?  Bo czegóż można by jeszcze oczekiwać? 

Gogol,  klasyk  literatury  rosyjskiej,  trafia  w  sedno  w  swoich    „Martwych  duszach".  Oto  rozmawiają  dwaj 

Rosjanie. Jeden  jest rozmowny, drugi ponury i milczący. Pierwszy opowiada  o ludziach spotkanych w stolicy 
guberni,  rozpływając  się  przy    tym  z  zachwytu.  Drugi  krzywi  się  i  komentuje  używając    określeń  takich  jak: 
bydlak,  świntuch,  zdrajca,  drań.  Wreszcie    pierwszy  uważa  temat  za  wyczerpany  i  daje  za  wygraną.  Drugi  
milczy zawzięcie przez chwilę i w końcu mówi: „Jeden u nas  porządny człowiek - prokurator; ale i ten, prawdę 
mówiąc,  świnia." 

A  więc?  Bawmy  się,  bo  nie  ma nikogo,  kto  nam  w  to    uwierzy  i  potraktuje  poważnie.  Lepiej  być  błaznem 

grającym  przed pełną salą niż Hamletem przemawiającym do pustych  krzeseł. 

Przepowiednie Dostojewskiego, że Bóg wyzwoli ziemię  rosyjską, nie spełniły się, lecz ziściła się inna z jego 

wizji  dotyczących przyszłości Rosji. 

Posłuchajmy  rozmowy  dwóch  członków  tajnej  organizacji    spiskowej,  podczas  której  jeden  wyjaśnia 

drugiemu,  co  będzie,    jeśli  tezy  ich  przywódcy  partyjnego  nazwiskiem  Szygalew    znajdą  zastosowanie  w 
praktycznym życiu. 

Posłuchajmy Dostojewskiego: 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

31 

„- Tam, w jego kajecie, jest sama prawda - ciągnąc dalej  Wierchowieński. - Tam jest szpiegostwo. U niego 

każdy  członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek  denuncjować go. Każdy należy do wszystkich, 
wszyscy  do    każdego.  Wszyscy  są  niewolnikami,  równymi  w  niewolnictwie.    W  wyjątkowych  wypadkach  - 
oszczerstwo  i  zabójstwo.  Lecz    zawsze  równość.  Zaczyna  się  od  zniżenia  poziomu  wykształcenia,  wiedzy, 
talentów.  Wysoki  poziom  wiedzy  i  talentu  dobry    jest  tylko  dla  uzdolnionych.  Nie  trzeba  ludzi  uzdolnionych!  
Bardziej  uzdolnieni  zawsze  zdobywali  władzę  i  byli  tyranami.    Nie  mogli  nie  być  tyranami.  Więcej 
deprawowali,  niż  przynosili  korzyści.  Tam,  w  dziele  Szygalewa,  wypędza  się  ich  i  skazuje    na  śmierć. 
Cyceronowi  odcina  się  język.  Kopernikowi  wykłuwa    się  oczy.  Szekspira  się  kamienuje!  Oto  jest 
szygalewszczyzna!"  I nieco dalej: 

„Góry zrównać - to piękna myśl, wcale nie śmieszna.  Jestem za Szygalewem! Nie trzeba wykształcenia, dość 

już  wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiące lat, trzeba  jednak, aby utrwaliło się posłuszeństwo. Żądza 
wiedzy jest  żądzą artystokratyczną. Byle rodzina, byle miłość - a już rodzi  się pragnienie własności. Zabijemy 
to  pragnienie.  Puścimy    w  ruch  pijaństwo,  oszczerstwo,  denuncjację.  Rozplenimy    niesłychaną  rozpustę! 
Każdego geniusza zgasimy w kolebce.  Wszystko pod jeden strychulec! Równość całkowita! 

Niedawno  robotnicy  angielscy  powiedzieli:  »Mamy  rzemiosło,  jesteśmy  uczciwymi  ludźmi, nic nam  więcej 

nie potrzeba!«  Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne jest tylko to,  co niezbędne. Potrzebne są jednak 
i  dreszcze,  a  o  tym  my    pomyślimy,  my,  władcy!  Niewolnicy  muszą  mieć  panów!    Całkowite  posłuszeństwo, 
całkowite  zabicie  jednostki,  lecz  raz    na  trzydzieści  lat  Szygalew  puszcza  dreszcze,  a  wtedy  jedni    zaczynają 
pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle się  tłum nie nudził; nuda jest uczuciem arystokratycznym. W 
szygalewszczyźnie nie będzie pragnień. Pragnienia i cierpienia  dla nas; dla niewolników - szygalewszczyzna." 

Dostojewski pisał „Biesy" w roku 1870. Mogę powiedzieć  o sobie, że zaliczam się do najlepszych znawców 

życia    Dostojewskiego.  Ani  lektura  jego  książek,  ani  dokładna    znajomość  jego  biografii,  nie  pozwalają  na 
wyciągnięcie  innego    wniosku:  Dostojewski  -  jeśli  chodzi  o  tę  tematykę  -  nie  czytał    nic  poza  klasykami 
socjalizmu  utopijnego,  a  więc  książkami    Proudhoma,  Czernyszewskiego,  Fouriera,  Bielińskiego  i  Hercena. 
Mimo  to  jego  wizje  przyszłego  świata  są  mocniejsze  od    wszystkiego,  co  powiedzieli  Koestler  i  Orwell. 
Dostojewski    tworząc  postać  Szygalewa,  ogarniętego  szaleństwem  fanatyka    mówiącego  o  swoim  systemie, 
wcale nie traktował jej poważnie;  co więcej, szydził z niej. A przecież ta właśnie jego przepowiednia stała się 
ciałem i krwią. 

W życiu każdego z nas są dwa straszne dni. Pierwszy  -  w  którym zaczynamy rozpaczać. Drugi - w którym 

ogarnia  nas śmiech. Ten drugi jest o wiele straszniejszy.

2

 

„Die Weltwoche" 26 listopada 1965, Zurych 

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko 

 

Powojenny film w Polsce 

 

Pewien pisarz rosyjski, który wyemigrował i mieszka w Paryżu, opowiadał mi kiedyś, jak to swego czasu 

postanowiono w Związku Sowieckim zrobić f Im uwieczniający bohaterskie czyny armii konnej marszałka 
Budionnego. Przedsięwzięcie zaiste ogromne, w końcu oddziały liczyły dobre 20000  ludzi, a są i tacy, co 
przypuszczają, że było ich jeszcze więcej.  Napisano więc scenariusz, zaangażowano najsłynniejszych  aktorów, 
do tego tysiące statystów obznajomionych ze sztuką  jeździecką i rozpoczęto zdjęcia. Na końcu film 
wyświetlono  - jak to jest w zwyczaju w Rosji sowieckiej i państwach  satelickich - najwyższym dygnitarzom 
partyjnym i wojskowym. Po projekcji marszałek Budionny wstał i powiedział  z oburzeniem: „Niedokładności 
pod względem historycznym".  Zniszczono więc film, rozstrzelano reżysera i scenarzystę,  aktorów pognano 
batami na Syberię - tak zakończyła się  historia sfilmowania kozaków Budionnego. Nawiasem mówiąc  wydaje 
się, że Budionny, który cudem przeżył czystki stalinowskie był wyjątkowo wrażliwy, gdy chodziło o honor 
żołnierski  jego kozaków. Wiąże się go także ze sprawą uwięzienia Izaaka  Babla, pisarza sowieckiego, autora 
„Armii konnej". W książce  tej nie brakuje przykładów bestialskich okrucieństw, jakich  dopuszczali się w 
porywie bojowego zapału dzielni Kozacy. 

Nie miałbym żadnego powodu, aby  o tym  wszystkim  wspominać, gdyby nie to, że w Polsce  wydarzyła się 

zupełnie  podobna historia. Mianowicie, powzięto tam plan nakręcenia  filmu o generale Karolu Świerczewskim. 
Był  to  komunista,  w  czasie  rewolucji  walczył  po  stronie  bolszewików,  później  brał    udział  w  wojnie 
hiszpańskiej, po czym, już po II  wojnie, zabito  go w Polsce. Według wersji oficjalnej zrobili to faszystowscy  
partyzanci.  Kręcenie  filmu  o  Świerczewskim  trwało  dobre    cztery  lata  i  kosztowało  co  niemiara.  Historia 

                                                        

2

  cytowane fragmenty pochodzą z: „Biesów" Fiodora Dostojewskiego, PIW, Warszawa 1977, przelożyli: T. 

Zagórski, Z. Podgórzec. 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

32 

rozgrywała się  w Polsce, Rosji, Hiszpanii, Niemczech hitlerowskich, Londynie - nie licząc innych miejsc akcji. 
Film  okazał  się  artystycznym  niewypałem  i  nie  warto  by  było  przypominać  go,  gdyby    nie  okoliczność,  iż 
występuje  w  nim  agent  nazwiskiem  Marian    Spychalski  dający  się  z  kolei  podjudzić  innemu  agentowi  
nazwiskiem Władysław Gomułka 

3

. Wyjątkowy to pech twórców filmu, że dzisiaj Gomułka jest szefem państwa, 

a Spychalski - marszałkiem Polski. Tym sposobem marksistowscy interpretatorzy „historii w sztuce" padli ofiarą 
wysoce  niestosownego    żartu.  Trzeba  jednakże  nadmienić,  że  Gomułka  nie  tylko    wzgardził  pokusą 
wyciągnięcia  konsekwencji  wobec  twórców    firnu,  ale  nawet  pozwolił  im  dalej  bez  przeszkód  tworzyć.    O 
Gomułce można sądzić, co się chce, ale jedno jest pewne  - nie jest to człowiek mściwy. Gdyby tak było, połowa 
polskich  pisarzy i twórców kultury siedziałaby dzisiaj w kryminale. 

Pierwsze  lata  powojenne  nie  przyniosły  żadnych  wybitnych    filmów.  Pierwszym  filmem  nakręconym  po 

wojnie  były    „Zakazane  piosenki".  Film  tak  głupi,  że  streszczanie  go  wydaje    się  zbyteczne.  Uosabiał  jednak 
hurrapatriotyzm  i  miał  ogromne    powodzenie.  W  tym  miejscu  konieczne  jest  pewne  stwierdzenie.  Po  wojnie 
literatura  polska  wiała  bardzo  dobry  start.    Powstawały  wówczas  utwory  Adolfa  Rudnickiego,  Jerzego  
Andrzejewskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Borowskiego i innych. Jakoś udawało się rym książkom 
ujść  partyjnej    cenzurze;  w  owym  czasie  każdy  pisał  jeszcze,  jak  chciał  i  jak    rzeczy  widział.  Z  filmem  było 
inaczej; na nim od początku  spoczęła żelazna łapa partii, w tym punkcie realizując bez wątpienia przykazanie 
Lenina: film jest jednym z najważniejszych środków wpływania na masy. Naprawdę znakomitym  filmem była 
„Ulica Graniczna" Aleksandra Forda. Film  powstał w 1949, ukazuje losy kilku polskich i żydowskich  rodzin; 
akcja  obejmuje  wiele  lat  i  dlatego  nie  jest  łatwo    pokrótce  go  streścić.  W  filmie  tym  aktor  Władysław  Godik  
odtwarza  z  wprost  wstrząsającą  przenikliwością  postać  Żyda.    Przypominam  sobie  scenę  jego  śmierci  w 
podpalonym  przez    Niemców  domu;  z  głową  nakrytą  do  modlitwy  białym  tałesem,    otoczony  płomieniami  i 
dymem  modli  się  do  Boga,  który  go    opuścił.  Mimo  wszystkich  obrazów  grozy  jest  to  prawdziwie  
humanistyczny  film,  ukazujący,  że  ludzkie  braterstwo,  często    tak  trudne  i  tak  pełne  bólu,  przecież  warte  jest 
walki  i nawet,   gdy  ta  walka  okaże  się  daremna,  powinno się  je  zachować  na    zawsze  w  pamięci.  Następnym 
filmem Forda była „Młodość  Chopina". Niestety,  film ten nie osiągnął poziomu „Ulicy   Granicznej". Była to 
młodość  Chopina  w  interpretacji  marksisty,  chodziło  tutaj  przede  wszystkim  o  pokazanie,  jak  Chopin    -
melancholijny i kapryśny artysta-czerpał inspirację z nędzy  i rozpaczy ludu ciemiężonego przez carską Rosję i 
obszarników.  Ostatnie  sceny  filmu  odpowiadają  stylowi  obrazu    Delacroix  -  kobieta  z  odsłoniętą  piersią, 
sztandar  powstania    w  rękach.  Miłośnikom  Chopina  tego  typu  interpretacja  jego    bycia  i  działalności  musiała 
wydać się dziwna, a najosobliwsze  wydaje się w tym związku bezceremonialne wrzucenie Chopina  i Delacroix 
do  jednego  worka.  Nastąpiły  bezpłodne  lata.    Kręcone  były  wyłącznie  filmy  socrealistyczne.  Jest  w  nich  
wszystko  -  od  angielskich  agentów  i  polskich  faszystów    poprzez  hitlerowskich  zbrodniarzy  aż  do  dzielnych 
sekretarzy    partyjnych  wszystko,  z  wyjątkiem  żywej  prawdy.  Przedstawię    treść  dwóch  takich  filmów,  aby 
ukazać, czym karmiona była  pokorna i cierpliwa publiczność polska. 

Jeden z nich nazywa się „Pościg". Historia rozgrywa się  w państwowej stadninie. Pojawia się tam angielski 

agent  - być może amerykański, niestety, zapomniałem, skąd pochodzie - z tajną misją wytrucia wszystkich koni. 
Wydawało by się, że Anglicy mieliby dość, Bóg wie jakich, własnych  kłopotów i bohaterskie czyny w rodzaju 
skrytobójczego  wytrucia  szlachetnych  polskich  rumaków  nie  należałyby  dla  nich  do    najpilniejszych  spraw. 
Twórcy tego Filmowego dzieła sztuki  byli innego zdania. Kierownik stadniny  jest człowiekiem   poczciwego, 
ale i miękkiego charakteru - prototyp polskiego  inteligenta, któremu nie udało się całkiem bez zastrzeżeń stanąć  
po stronie partii. Co więcej, zawiera on przyjaźń z niecnym  agentem i gdyby nie nader czujne oczy sekretarza 
partyjnego,    powiodłoby  się  owemu  ciemnemu  typowi  gładkie  i  całkowite    wytrucie  szkap  -  dzielnych 
budowniczych socjalizmu. Film  kończy się w najlepszym westernowym stylu: agent ucieka na  koniu grzmiąc 
dziko  z  rewolwerów,  za  nim  galopuje  odważny    sekretarz,  atakuje  go  gołą  ręką  i  odstawia  do  milicji.  Agent  
zgrzytając  zębami  przyznaje,  że  pracuje  dla  Anglików.  Polityka    zagraniczna  Wielkiej  Brytanii  ponosi 
druzgocącą porażkę. 

Oto druga próbka; film pod tytułem: „Sprawa pilota  Maresza". Bohater tej historii był w czasie wojny pilotem  

RAF-u, jak wiemy, wielu polskich pilotów służyło podczas  wojny w RAF-ie, i podczas bitwy o Anglię zdobyli 
najwyższe  uznanie. Po wojnie Maresz wraca do Polski i lata teraz na  samolotach pasażerskich. I oto zdarza się, 
iż  jeden  z  jego    byłych  kolegów  z  RAF-u  zwraca  się  do  niego  z  propozycją    wspólnej  ucieczki  wykradzioną 
maszyną,  co  Maresz miałby    ułatwić.  Lecz  odważny  Maresz  policzkuje  go  i  wyrzuca.    Niegodziwiec  nie  daje 
jednak za wygraną. Ukrywa się w samolocie pilotowanym przez Maresza i próbuje teraz zmusić go  za pomocą 
pistoletu do zmiany kursu w stronę zdradzieckiego  Zachodu. Ale i tym razem Maresz zwycięża: robi maszyną  

                                                        

3

 „Żołnierz Zwycięstwa"; cz. „Lata walki°, cz. 2 „Zwycięstwo".  Scenariusz i reżyseria: Wanda Jakubowska. 

Premiera: Warszawa,  2.05.1953 - przypis tłumacza. 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

33 

nagły looping i obezwładnia przeciwnika. Następnie ląduje  i przekazuje go milicji. Przez lata produkowano tego 
typu  filmy i nie szczędzono na nie ani czasu, ani pieniędzy. 

Muszę tutaj krótko odbiec  od tematu. Otóż wielu Polaków,  którzy  walczyli  w  szeregach RAF-u, po  wojnie 

aresztowano  i wsadzono do więzień pod zarzutem szpiegostwa na rzecz  Anglii. Stało się tak być może dlatego, 
iż ludzie ci cieszyli się ogromną popularnością, a więc należało ich skompromitować.  Jeden z takich lotników, 
major  S.  skazany  został  na  śmierć    i  spędził  siedem  lat  w  celi  śmierci  w  oczekiwaniu  na  egzekucję.    Kiedy 
zaproponowano mu wniesienie prośby o ułaskawienie,  major S. podarł formularz na kawałki i rzucił je w twarz  
oficerowi  policji  politycznej.  Jak  widzimy,  film  próbował    w  sposób  głupi  i  prymitywny  szkalować  ludzi,  z 
których  Polacy byli dumni. 

W 1954 wydano w Rosji „Odwilż" Ilii Erenburga, przeciętną  książkę, o której dziś mało kto pamięta. Termin 

„odwilż"  zrobił jednak karierę. Jeszcze w tym samym roku powstaje  film Wajdy, „Pokolenie". Andrzej Wajda, 
uczeń  wyżej  wymienionego  reżysera  Aleksandra  Forda  (nazwanego  przez  polską    krytykę  rewolucyjnym 
romantykiem) zrywa ze swoim nauczycielem i tworzy  czerpiąc pełną garścią z rogu obfitości  włoskiej  szkoły 
filmowej.  Nie  ma  to  być  bynajmniej  zarzut;    Polacy  i  Włosi  mają  wiele  wspólnego  -  ten  sam  nieporządek,  
skłonność  do  komedianctwa, łez  i  świętych  przysiąg;  te  same    brudne,  małe  podmiejskie  uliczki  z  suszącą  się 
bielizną,    a  sami  obijający  się  bez  pracy  i  pieniędzy  mężczyźni,  ten  sam    pociąg  do  pijackiego  śpiewu,  do 
„zakochiwania się po same  uszy" i do bójek. Wszystko to tworzyło tło w filmie Wajdy  „Pokolenie" i zrobione 
było mistrzowsko. Na treść filmu  składała się historia młodego konspiratora, przekształcającego  się w ciągu lat 
wojny z lumpenproletariusza w komunistę, dla  którego jest jasne, że toczona przez niego walka nie jest  ślepym 
buntem,  lecz  walką  klasową.  Ale  jeśli  nawet  film  ten    był  w  pewnym  sensie  „prawdziwy",  nie  ukazywał  w 
żadnym    wypadku  prototypu  podziemnego  konspiratora.  W  czasie  wojny    za  główny  cel  wszystkich  żołnierzy 
podziemia uchodziła walka  z Niemcami i każda organizacja dająca komuś rozkaz i rewolwer do ręki traktowana 
była  jako  prawdziwie  pro  polska.    W  filmie  Wajdy  chodzi  jednak,  niestety,  o  to,  aby  ukazać,  że    komuniści 
górują nad innymi ugrupowaniami. W rzeczywistości zaś organizacji podziemnej komunistów nie udało się  w 
czasie wojny osiągnąć zbyt wiele i ten fakt stał się dla niej czymś w rodzaju pięty achillesowej. Chodziło więc 
wyłącznie    o  stworzenie  odpowiedniego  mitu.  Kolejnym  filmem  Wajdy    był  „Kanał".  Jest  on  znany 
szwajcarskiej publiczności, toteż nie  będę go streszczał. Film zasługujący bez wątpienia na uwagę.  Następnie w 
reżyserii  Wajdy  powstaje  „Lotna".  Przytoczę  treść    tego  filmu,  ponieważ  uważam  go  za  makabryczny  i 
groteskowy    zarazem.  Historia  dzieje  się  podczas  walk  niemiecko-polskich    w  1939  roku.  Lotna  jest  koniem 
należącym  do  podchorążego    oddziału  kawalerii.  Jest  pięknym  koniem,  wszyscy  zazdroszczą    podchorążemu. 
Kiedy  podchorąży  ginie,  Lotna  przechodzi  do    następnego  kawalerzysty  -  teraz  na  nim  skupia  się  zawiść  
kompanów.  Dookoła  szaleje  wojna,  rozbite  oddziały  polskie    cofają  się  w  bezładzie,  machina  państwowa 
przestaje istnieć,  tysiące uciekinierów ratuje się ucieczką  - naszych żołnierzy  interesuje  wyłącznie wspaniały 
koń, nienawidzą się nawzajem,  intrygują, posyłają jeden drugiego na śmierć - a robią to tylko  po to, by zdobyć 
pięknego rumaka. Aby pojąć szczególny urok  tego filmu, trzeba znać Polaków i ich stosunek do armii. Polacy  
zawsze  byli  dumni  ze  swoich  żołnierzy,  ich  rycerskości,  odwagi    i  pogardy  dla  śmierci  -  i  teraz  nagle  taki 
osobliwy  obraz  wojny.    Temu,  kto  interesuje  się  kampania niemiecko-polską,  powinien    być  znany  fakt, że  w 
1939  podstępni  Polacy  podejmowali    kawaleryjskie  ataki  przeciwko  czołgom  niemieckim.  Być  może    w  tym 
właśnie  należy  szukać  początku  owej  smutnej  i  zarazem    groteskowej  historii.  W  1944,  podczas  Powstania 
Warszawskiego posyłano przeciwko niemieckim czołgom dwunastoletnie  dzieci z butelkami benzyny. 

Wajda jako twórca filmowy jest interesujący, ale nierówny.  Po świetnym „Kanale" nastąpiła kontrowersyjna 

„Lotna",  po    czym  zrobił  film  raczej  na  przeciętnym  poziomie;  nosi  on    tytuł  „Samson"  i  opiera  się  na 
przeżyciach  prześladowanego    Żyda  w  czasie  okupacji.  Po  tym  nastąpił  znów  bardzo  dobry    film.  Byli  to 
„Niewinni czarodzieje", historia przypadkowej  nocy miłosnej przeradzającej się niespodziewanie w prawdziwą  
miłość. Trzeba przyznać, że trudny to temat, ale przyznajmy,  także wspaniałe wykonanie reżyserskie. Po owym 
mistrzowskimi figlu Wajda nakręcił „Popiół i diament" 

4

; moim  niemiarodajnym zdaniem, dzieło to nie wyszło 

przekonywająco.  Jest to historia konspiratora, który na rozkaz swojej organizacji  musi po zakończeniu działań 
wojennych  nadal  zabijać.  Tymczasem  on  zakochuje  się  i  postanawia  wrócić  do  życia  cywilnego.    Najchętniej 
wyrzuciłby  broń  i  rozpocząłby  życie  u  boku  swojej    kochanki,  lecz  rozkaz  organizacji  brzmi:  zabijać  dalej. 
Wajdzie    nie  udało  się  skoncentrować  na  temacie.  Jego  celem  był  rodzaj    fresku.  W  filmie  jest  wszystko: 
zabójstwo polityczne, policja  polityczna, prawdziwi i fałszywi komuniści. Przeróżne składniki niezbyt dobrze 
trzymają  się  razem.  Myślę,  że  film  ten  był  dla    zachodniego  widza  swego  rodzaju  novum:  po  raz  pierwszy  
pokazano  w  filmie  z  tamtej  strony  żelaznej  kurtyny  człowieka,    który  z  bronią  w  ręku  walczy  przeciwko 
komunizmowi i po raz  pierwszy pokazano jego tragiczny los. Chciałbym zwrócić uwagę  czytelnika na pewien 

                                                        

4

    Błąd  w  kolejności:  „Popiół  i  diament"  powstał  wcześniej    (1958)  niż  „Lotna„  (1959),  „Niewinni 

czarodzieje" (1960) i „Samson„  (1961) - przypis tłumacza. 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

34 

interesujący punkt. Otóż Wajda w jakimś  wywiadzie przyznaje, że w chwili wybuchu wojny miał  trzynaście lat 
i  w  związku  z  rym  nie  walczył  w  ruchu  oporu.  Przy    czym  jego  najlepsze  filmy,  jak  „Pokolenie",  ,,Lotna", 
„Kanał",    „Popiół  i  diament"  a  także  >,Samson„  są  filmami  o  czasach    wojny  i  terroru.  Wajda  jest  zdania,  iż 
tematyka ta dlatego tak go  pociąga, ponieważ nie był mu  dany  osobisty udział w  walce.  Natrafiamy tutaj na 
typową zdolność Polaka, któremu odebrana  została szansa postrzelania z rewolweru i zginięcia za ojczyznę. 

Za  innego  interesującego  twórcę  filmowego  uważam  Jerzego    Kawalerowicza.  Debiutował  bardzo  słabym 

filmem „Gromada"  nakręconym według socrealistycznej recepty. Następnie podjął  się sfilmowania książki pt.. 
„Pamiątka  z  Celulozy".  Książka    należała,  według  opinii  krytyków  marksistowskich,  do  najlepszych  dzieł 
realizmu socjalistycznego w dziale prozy. Temat  przypominał historię z „Pokolenia" Wajdy: lumpenproletariusz 
zmienia się w świadomego rewolucjonistę. Różnica polega na tym, że „Pamiątka z Celulozy" rozgrywa się przed  
wojną.  O  ile  Wajda  zdawał  się  być  przez  pewien  czas  zafascynowany  włoską  szkołą  neorealizmu,  o  tyle 
Kawalerowicz  od    początku  odnalazł  swój  własny  styl  i  pozostał  mu  wierny.    Kawalerowicz  posiada  silne 
wyczucie głębi plastycznej obrazu.  Kamera w jego filmach nie spełnia roli skrupulatnego kronikarza, lecz jest 
pełnym  pasji  narratorem;  malarskość  i  mistrzowska  technika  kompozycyjna  jego  zdjęć  są  zadziwiające.  
Widzowie szwajcarscy z pewnością jeszcze pamiętają to, co  Kawalerowicz pokazał w swojej „Matce Joannie od 
aniołów",  przy czym nie jest to najlepszy film tego reżysera. Był nim bez  wątpienia „Pociąg"; i także on, przy 
całej prostocie akcji,  zdumiewa bogactwem malarskich pomysłów. 

Swego czasu pisano bardzo wiele o tak zwanej polskiej szkole  w filmie. Co oznacza ta szkoła i jakie były jej 

najbardziej    znamienne  cechy?  Wydaje  mi  się,  że  chodzi  tu  w  istocie  o  paralelę    do  włoskiego  neorealizmu. 
Zamierzony  cel  to  prostota  akcji  pyry    jednoczesnej  wielostronnej  obserwacji  codzienności.  Nazwa  
„neorealizm" jest już sama w sobie osobliwa, bo jak należałoby  rozdzielić realizm „stary" i „nowy"? Czy filmy 
Marcela  Carne'a    były  „staro  realistyczne"?  Czy  Los  Olvidados  jest  neo-,  albo    całkiem  po  prostu  filmem 
realistycznym? A do jakiej grupy  należałoby zaliczyć „Obywatela Cane", przez ogromną większość  krytyków 
uznanego  za  największy  film  wszystkich  czasów?    Podobieństwo  między  polską  i  włoską  szkołą  daje  się 
wyjaśnić  okolicznością, iż w Polsce przez wiele lat nie oglądano niczego  prócz włoskich filmów - mówię tu o 
filmach współczesnych.  Ponieważ filmy włoskie pokazywały nędzę ludności, uchodziły za  postępowe. Był to 
wystarczający powód, aby je pokazywać  Polakom. „La Strada" Felliniego miała swoją polską premierę  dopiero 
w  1958  roku,  a  polscy  krytycy,  na  ogól  zgodni  co  do    artystycznego  mistrzostwa  tego  filmu, mieli  odmienne 
opinie    o  tendencji  filozoficznej.  I  jeszcze  inny  szczegół:  Włosi  wychodzili  z  kamerą na  ulice  swoich  miast  i 
pokazywali lumpów  i nędzarzy, z kolei malowniczy tubylcy z polskich przedmieść od  dawna byli ulubionym 
tematem  pisarzy  różnych  epok,  a  więc  Iwaszkiewicza,  Uniłowskiego,  Andrzejewskiego,  Rudnickiego,  
Neverlego  i  innych.  Postacie  podmiejskich  opryszków  traktowano  jako  romantyczne  i  godne  uwiecznienia. 
Spotyka się  je na okładkach wielu polskich książek. Fałszywie pojmowany  „człowiek z ludu", żyjący  swoim 
własnym życiem według  własnych nieskomplikowanych reguł moralnych i etycznych,  był dla pisarzy polskich, 
żyjących we własnym getcie i wykłócających się na tematy polityki i estetyki, od dawna przedmiotem fascynacji 
i podziwu. Nawet w literaturze powojennej,  w utworach np. Marka Nowakowskiego, autora wychowanego  już 
w  nowym  społeczeństwie,  natrafiamy  wyłącznie  na  nożowników,  alkoholików  i  złodziei.  Można  odnieść 
wrażenie,  że    autor  zastygł  w  zachwycie  nad  opisywanym  przez  siebie    tematem.  To  samo  dotyczy  utworów 
Andrzeja  Brychta.  I  tu  te    same  ciemne  podwórza,  ulice  pełne  śmieci,  nędznie  ubrani    ludzie  z  twarzami 
naznaczonymi głębokim smutkiem; spotykamy ich zarówno we włoskich jak i polskich filmach. Te  same nikłe 
nadzieje i małe radości, tutaj i tam. 

Nieodżałowanym  i  niezastąpionym  reprezentantem  polskiego  filmu  by  Andrzej  Munk,  który  zginął  w 

wypadku  samochodowym. Jego obydwa najwspanialsze filmy: „Eroica"  i „Zezowate szczęście" pozwalają na 
wniosek,  że  Munk  nie    uległ  żadnym  wpływom  z  jakiegokolwiek  kierunku  i  że    wytrwale  szukał  własnego 
wyrazu, co w owym czasie nie było  ani łatwe, ani wygodne. Oto treść drugiej części filmu „Eroica":  W obozie 
jenieckim  wypełnionym  polskimi  żołnierzami  dochodzi  do  ucieczki  oficera  znanego  ze  swojej  brawurowej  
odwagi.  W  rzeczywistości  jednak  ów  oficer  wcale  nie  uciekł,    tylko  ukrył  się  na  strychu  i  tam  czeka  na 
sprzyjającą okazję  ucieczki. Ale wbrew pierwotnym nadziejom, okazja taka się  nie nadarza. W tym czasie on 
sam przestał być żywym  człowiekiem: już stał się dla innych legendą i nadzieją. Aby  zachować tę nadzieję i 
morale pozostałych, decyduje się na  samobójstwo i to na dodatek w porozumieniu z niemieckim  komendantem 
obozu. Jego trumna zostaje po cichu i w tajemnicy wywieziona z obozu. Legenda może trwać dalej; więźniowie 
otoczeni  drutem  kolczastym  żyją  znowu  zwykłym    dniem  czerpiąc  nadzieję  z  jego  brawurowego  wyczynu. 
Munk  zginął nie mając jeszcze czterdziestu lat. Jestem zdania, że ze  wszystkich reżyserów on właśnie wywarł 
największy  wpływ    na  tzw..  polską  szkołę.  Jego  filmy  były  oszczędne  w  wyrazie,    gorzkie  i  pozbawione 
jakiegokolwiek patosu. 

Po  długich  bezpłodnych  latach  w  końcu  powraca  Aleksander    Ford.  Robi  film  pod  tytułem  „Ósmy  dzień 

tygodnia".  Opowiadanie,  na  podstawie  którego  nakręcono  ten  film  jest  całkiem    proste:  młoda  dziewczyna, 
żyjąca  w  potwornych  warunkach    mieszkaniowych,  ma  narzeczonego  i  szuka  dla  swojej  miłości    godnego  i 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

35 

pięknego początku, w jej wyobrażeniu bowiem  miłość jest jedyną rzeczą będącą w stanie nadać sens jej ponurej  
egzystencji.  W  interpretacji  Forda  chodzi  jednak  cacy  czas  tylko    o  to,  jak  załatwić  odpowiednie  Lóżko,  w 
którym  mógłby  się    odbyć  akt  miłosny.  Ford  nie  zrozumiał,  o  co  w  gruncie  rzeczy    chodziło  dziewczynie,  a 
mianowicie  o  romantyczność  i  czystość    miłości,  rzeczy  trudne  do  znalezienia  w  kraju,  gdzie  rozpacz    i 
brutalność  przybrały  wyjątkowo  drastyczne  formy.  Tylko    wyborne  kreacje  aktorskie  uratowały  film  przed 
całkowitym    fiaskiem.  Film  ten  zasługuje,  moim  zdaniem,  na  inne  zakończenie  -  powinien  zakończyć  się 
publicznym  powieszeniem  reżysera.  Sceneria  filmu  jest  całkowicie  niewiarygodna:  akcja  rozgrywa  się  w 
wąskich  uliczkach  starej  Warszawy,  które  ogromnym    kosztem  odbudowano  po  wojnie;  przy  czym  te  bardzo 
urokliwe    uliczki  wcale  nie  tworzą  sylwetki  Warszawy,  ponieważ  obecna    Warszawa  wygląda  jak  stolica 
sowieckiej prowincji. 

Mówiłem tutaj o „polskiej szkole" i  wyraziłem wątpliwość   co do  oryginalności tej szkoły. Można mówić  o 

włoskiej,    francuskiej,  amerykańskiej  szkole  lat  pięćdziesiątych,  kiedy    powstawały  takie  dzieła  jak  Asphalt 
Jungle, Big Knife, Bumerang,  Dig Carnavale 
i inne. Ale o szkole polskiej? Osobliwym  zjawiskiem jest tzw.. 
nowa fala w filmie francuskim. Jej twórcy  nakręcili tylko trzy albo cztery pierwszorzędne filmy (arcydzieł  nie 
było wśród nich żadnych) a następnie popadli w manieryzm, zaczęli się powtarzać, nawzajem kopiować, a inni 
nudzić. 

To samo spotkało „polską szkołę". Jeden z polskich krytyków,  do którego mam zaufanie - chodzi o Andrzeja 

Kijowskiego  - napisał kiedyś: „Jeśli polska szkoła rzeczywiście istnieje,  powinna być wyklęta". Ocena nowych 
polskich filmów nie  napawająca optymizmem. 

Za najlepszy nowy polski film uważam „Nóż w  wodzie"   młodego  Romana Polańskiego. Film jest znany  w 

Szwajcarii.    Pozwolę  sobie  jednak  przy  tej  okazji  zwrócić  uwagę  na  pewien    interesujący  fakt:  Jeden  z 
bohaterów  tego  filmu  to  stosunkowo    młody  mężczyzna,  właściciel  samochodu  i  jachtu.  Dla  szwajcarskiego 
widza  człowiek  posiadający  samochód  i  jacht  nie    jest  na  pewno  niczym  niezwykłym.  Ktoś  taki  uchodzi  za  
zdolnego  i  pracowitego  człowieka,  toteż  stać  go  na  rozrywki.    Dla  polskiej  publiczności  człowiek 
rozporządzający  podobnymi    akcesoriami  to  drań  i  spekulant.  W  końcu  wie  się,  iż  w  Polsce    żaden  uczciwy 
człowiek  nie  może  sobie  na  nic  pozwolić.  Jeśli    porównać  przeciętny  poziom  płacy  urzędnika  w  Polsce  (ok.  
1200-1600  zł)  z  ceną  kupna  samochodu,  wynoszącą,  przy  całej    lichości  wykonania,  ok.  160000  zł,  łatwo 
obliczyć, że „człowiek  pracy", który chciałby kupić samochód, musiałby w tym celu  przez cale okrągłe dziesięć 
lat oszczędzać i tylko oszczędzać,  tj.. nie mógłby jeść, pić ani też wydawać na mieszkanie  i ubranie. Toteż na 
widok  szczęśliwego  posiadacza  samochodu    polski  widz  myśli  albo  o  spekulancie  zarabiającym  pieniądze  
nielegalnie, albo o członku uprzywilejowanej warstwy. Z Zurychu do Warszawy leci się około dwóch godzin - 
trasa  stosunkowo krótka - a jednak jaka ogromna różnica w ocenie  bohatera: w jednym kraju drań, w drugim 
wzbudzający  sympatię normalny współczesny człowiek. 

Podobne  myśli  nasunęły  mi  się,  kiedy  oglądałem  rosyjski    film  „Lecą  żurawie".  Akcja  filmu  dzieje  się  w 

czasie wojny  i jeden z bohaterów - studiujący muzyk - woła w przypływie wściekłości: „Gdyby nie ta przeklęta 
wojna  siedziałbym  teraz  w  sali  konserwatorium  i  grał  Czajkowskiego".    Myślimy  oczywiście,  że  każdy 
normalny człowiek chętniej  będzie grat na fortepianie, aniżeli latał po polach z karabinem, czołgał się w błocie i 
zabijał  bliźnich.  Ale  sprawa    wygląda  inaczej,  kiedy  prowadzi  się  wojnę  z rozkazu  ojca    narodów  Stalina. Te 
same filmy są zupełnie inaczej odbierane przez reprezentantów różnych narodów: twórcom  filmu radzieckiego 
chodziło o skompromitowanie bohatera,  widz zachodni przyjmie to jako wyraz najbardziej ludzkiego  i cackiem 
zrozumiałego rozgoryczenia. Temat zasługujący na  pewno na oddzielne studium. 

W filmie Polańskiego mamy do czynienia z młodym  buntownikiem. Pętak porusza się jak James Dean i ma  

składany nóż. Ale o  co  właściwie chodzi temu młodemu  gniewnemu człowiekowi?  W czasach stalinowskich, 
kiedy    terror  przybrał najstraszniejsze  formy,  ludzie  wierzyli, że    sytuacja  musi  się  zmienić,  bo  ucisk  o  takim 
rozmiarze  doprowadzi niechybnie prędzej czy później do załamania  i katastrofy. Nadszedł rok 1956, Gomułka 
doszedł  do  władzy,    przez  pewien  czas  wydawało  się,  że  nastąpiło  odprężenie.  Lecz    w  gruncie  rzeczy  nie 
zmieniło  się  nic.  W  historii  narodów    nieznany  jest  przekaz,  aby  tyran  znajdujący  się  u  władzy  nagle  
oświadczył, iż wprawdzie do dzisiaj byt zły, ale  od teraz będzie  się starał być aniołem - a taki wypadek miał 
przecież  miejsce    w  Rosji  sowieckiej  i  Polsce.  Był  to  manewr  taktyczny,  żadna    rewolucja;  manewr,  który 
zrodził  się  w  tonie  partii  w  chwili,    gdy  czuła  się  ona  zagrożona.  Po  1956  roku  ludzie  przestali    wierzyć  w 
jakąkolwiek  zmianę  na  lepsze.  Oczywiście,  terror    policji  politycznej  zelżał  nieco,  pozwolono  ludziom 
podróżować    za  granicę,  znowu  można  malować  abstrakcyjne  obrazy  -  lecz    demokracja,  jaką  sobie  Polacy 
wymarzyli, jest dzisiaj tak samo  odległa jak w roku 1950. Nastał czas wielkiej nudy. 

Przeciw czemu więc buntuje się ów młody łobuz z filmu  „Nóż w wodzie"? Jego bunt wyraża się w zręcznym 

operowaniu    składanym  nożem,  może  też  w  fakcie,  iż  podrywa  żonę    bohatera.  Zresztą  właśnie  ona  mówi 
chłopakowi  o  swoim    mężu:  „On  byt  kiedyś  taki  jak  ty,  a  ty  także  będziesz  kiedyś    taki  jak  on".  Jest  to 
kompromitujące zdemaskowanie rewolucji,  która nie ma żadnego celu. Pozbawiono Polaków wolności osobistej 
i  prawa  wyrażania  opinii  - i  oni  marzą  zamiast    o  wolności  -  o  własnym  samochodzie,  o  lodówkach  i telewi-

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

36 

zorach, krótko mówiąc o życiu w stylu ich zachodnich  sąsiadów. Jest to dla nich jedyna dostępna forma buntu  i 
naprawdę nie wiem, czy jest to tylko śmieszne, czy też godne  współczucia. Być może jedno i drugie. 

Główną  sprawą,  o  jaką  chodzi  w  każdym,  nawet  głupiutkim    filmie  amerykańskim,  którego  bohater  to 

sprawnie  operujący    rewolwerem  kowboj,  jest  w  gruncie  rzeczy  praworządność.    Człowiek,  który  w  połowie 
zeszłego  stulecia  jechał  do  Arizony    lub  Teksasu,  był  pionierem  w  pełnym  tego  słowa  znaczeniu.    Walczył  o 
ziemię i bezpieczeństwo swojej rodziny; musiał  bronić się przed bandytami, posługującymi się rewolwerem co  
najmniej  tak  samo  umiejętnie  jak  on.  Bohaterem  o  podobnym    charakterze  mógłby  być  komunista,  który  w 
zrujnowanym  kraju próbuje wprowadzić porządek i dobrobyt, i jest w stanie  walczyć o nową moralność i nową 
sprawiedliwość.  Wiemy    jednak,  że  komunistom  chodzi  o  coś  zupełnie  innego.  W  ,,polskiej  szkole"  filmowej 
brakuje podstawowej sprawy; kręci się  filmy o partyzantach, wojnie, agentach i Bóg wie o czym  jeszcze, lecz 
reżyserom  brakuje  określonego  specyficznego    typu  charakteru.  Nie  stworzyli  jeszcze  reprezentatywnego  
bohatera  swoich  czasów.  Ale  kto  w  końcu  byłby  w  stanie    takiego  bohatera reprezentować?  Kto  mógłby  nim 
być?  Może    od  biedy  ów  wyczerpany  człowiek,  który  wie,  że  jakakolwiek    walka  przeciwko  otoczeniu  jest 
bezowocna i musi skończyć  się tragicznie; i co najgorsze - uczyni go tylko śmiesznym.  Człowiek taki jak do tej 
pory nie został pokazany w polskim  filmie i wątpliwe, czy kiedyś nastanie chwila, że zobaczymy  go na ekranie. 

„Die Weltwoche" l3 maja 1966, Zurych 

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko 

 
 

Marek Hłasko a „Trybuna Ludu" 

Do Redaktora „Kultury" 

Szanowny Panie! 
Zwracam  się  do  Pana,  jako do  redaktora  „Kultury"  i  Wydawcy    mojej  książki  „Cmentarze"  i  „Następny';  z 

prośbą o udzielenie mi  kilku szpalt. 

hak  Pan  wie,  książka  moja  wydana  przez  Pana,  spotkała  się    z  gwałtownym  atakiem  „Trybuny  Ludu  ".  Nie 

wchodząc  w  polemikę    z  oceną  artystyczną  książki,  pragnę  jednak  zaznaczyć,  iż  rzeczony    atak  nosi 
niedwuznaczny  charakter  donosu  policyjnego  -  co  sugeruje    sam  tylu!  „Primadonna  jednego  tygodnia"  -  jak 
również  pragnę    podkreślić,  że  natychmiast  po  przeczytaniu  „Trybuny  Ludu"  napisałem  w  tej  sprawie  list 
otwarty  do  redakcji,  który  jednak  do    dzisiejszego  dnia  nie  został  opublikowany.  Ponieważ  w  donosie  
policyjnym,  który  spowoduje  prawdopodobnie  moją  śmierć  cywilną    w  Polsce,  autor  nazywa  mnie  zdrajcą  i 
przemytnikiem broni  przeciwko komunizmowi - muszę starać się bronić za pośrednictwem  pisma wydawanego 
przez Pana i liczyć na to, że choćby w ten  sposób moi czytelnicy w Polsce będą mogli się dowiedzieć, co sądzę  o 
publikowaniu w „Trybunie Ludu" donosu policyjnego. Używam  tego terminu świadomie, ponieważ artykuł ten 
nie  zasługuje  na inną   nazwę;  używam  tego  terminu  
świadomie,  ponieważ  zdaję  sobie    sprawę,  że  artykuł ten 
pozostanie hańbą redakcji „Trybuny Ludu  używam tego terminu świadomie, bez względu na to, przez kogo ten  
artykuł jest inspirowany i kto kryje się pod pseudonimem 
„SKIZ". 

Nie mam zbyt wysokiego pojęcia o własnej osobie, pragnę jednak  podkreślić, że książkę, w której starałem się 

porachować ze złym  czasem, miałem jednak odwagę podpisać własnym nazwiskiem. Nie  wydaje mi się rzeczą 
godną uznania, aby wyrok śmierci cywilnej na  pisarza ferować pod pseudonimem. Trudno mi bowiem uwierzyć,  
aby donos policyjny podpisany przez SKIZA był wyrazem poglądów  całej redakcji. 

Zainteresuje  Pana  może  również  fakt,  iż  to  samo  opowiadanie    „Cmentarze';  dzięki  któremu  zarobiłem  na 

epitet  zdrajcy  i  przemytnika  broni  przeciwko  komunizmowi  -  zostało  zakupione  -  w  grudniu    1956  r.  -  przez 
redakcję „Trybuny". ,hak więc Pan  widzi, kariera  pisarza w totalizmie jest rzeczą niebezpieczną. Zbyt szybko 
człowiek    staje  się  ze  współpracownika  organu  partii  -  zdrajcą  i  nikczem
nikiem,  którego  piętnuje  anonimowy 
donosiciel,  i  któremu  redakcja    nie  daje  szansy  obrony.  Proszę  Pana  więc,  aby  wydrukował  mój  list    do 
„Trybuny Ludu ". 

Marek Hłasko 

 
 

Primadonna jednego tygodnia? 

 

Najpierw suche stwierdzenie: na międzynarodowym rynku  literatury antykomunistycznej pojawiło się nowe 

nazwisko    -  Marka  Hłaski.  Pupil  znacznej  części  naszej  zdezorientowanej    krytyki.  Laureat  Nagrody 
Wydawców,  opublikował  w  Paryżu,    u  emigracyjnego  nakładcy  książkę  złożoną  z  dwu  opowiadań:  
„Cmentarze"  i  „Następny  do  raju".  Szum,  jaki  w  związku    z  rym  zaczynają  podnosić  pisma  i  rozgłośnie 
zachodnie,  każe    przypuszczać,  że  będziemy  świadkami  zwykłego  w  takich    wypadkach  spektaklu,  z  huczną 
reklamą  beniaminka  w  całej    prasie  kapitalistycznej  i  zgiełkliwą radością  wszystkich  wrogów    komunizmu  od 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

37 

Bonn  do  Nowego  Orleanu.  Hłasko  wyciągnął    „wielki  los":  ma  szansę  stać  się  na  Zachodzie  primadonną  
jednego politycznego tygodnia. 

Od  dłuższego  już  czasu  rozważni  czytelnicy  Hłaski  zwracali    uwagę  na  fałszywy  kierunek  jego  rozwoju. 

Nagroda  Wydawców    spotkała  się  z  bardzo  niejednolitym  przyjęciem.  Było  wielu    poważnych  przeciwników 
wieńczenia tak dostojnym laurem  debiutanta, którego wprawdzie pierwsza książka przynosiła  jeszcze protest 
przeciw bezduszności w stosunkach między  ludźmi, złu i obłudzie, w obronie czystych uczuć ludzkich - ale  w 
dalszej  praktyce  pisarskiej  protest  ten  -  przeradzał  się    w  manifestację  postawy  nihilistycznej  w  stosunku  do 
wszelkich    wartości.  Epatowanie  brutalności  szczegółów,  silenie  się  na  opisy    stanów  patologicznych, 
lakiernictwo „na odwrót", pozerska  imitacja ,,czarnej" literatury Zachodu - to była widoczna już  w roku 1957 
aktualna rzeczywistość pisarstwa Hłaski, której  jeszcze w styczniu 1958 nie chcieli widzieć niektórzy krytycy  i 
jurorzy Nagrody Wydawców. A jeszcze w marcu br.. dokładnie  w tym samym dniu, kiedy w Paryżu schodziły z 
maszyny    ostatnie  egzemplarze  „Cmentarzy",  w  Warszawie  ukazał  się    numer  „Nowej  Kultury",  w  którym 
pisarze i publicyści tego  tygodnika rozpływali się nad słusznością uwieńczenia Hłaski.  Żałosne widowisko! 

...Szli krzycząc: talent! talent! Olśnieni talentem zaciskali  mocno powieki, nie chcieli dostrzegać postępującej 

degrengolady ideowej pisarza. Nawoływali do pozostawienia go  samego sobie - niech dojrzewa w ciszy! Niech 
krystalizuje    swe  „prawdy  wewnętrzne"!  „Nikt  z  nas  nie  ma  danych    przypuszczać  -  pisał  w  lurym  jeden  z 
bezkrytycznych  apologetów  »Wielkiego  Marka«  -  że  wie  lepiej  niż  Hłasko,  jak  on    sam  ma  żyć  i  pisać". 
Przezorniej  byłoby  nie  udzielać  mu    żadnych  dobrych  rad  i  jeszcze  przezorniej  nie  rzucać  mu    żadnych 
niepotrzebnych  kłód  pod  nogi.  „Trzymaj  się,  Marek!"    Okrzyk  ten  powtórzyli  następnie  autorzy  Kroniki 
Filmowej. 

Dziś  chyba  i  Henryk  Bereza  widzi  już,  do  czego  doprowadziła  ta  „przezorność".  Jeśli  był  naprawdę 

przyjacielem    Hłaski  i  wielbicielem  jego  talentu,  powinien  byt  wołać:  "Ratuj    się,  Marek!"  Nie  wołał. 
Przeszkadzał innym wołać. Jakie tego  skutki? 

Mówi o tym nowa książka Hłaski. Opowiadanie „Następny  do raju" czytelnik polski zna z lektury w jednym 

z  popularnych  tygodników,  gdzie  nosiło  ono  wymowny  tytuł  „Głupcy    wierzą  w  poranek"  (domyślne:  tylko 
głupcy...).  Artur  Sandauer  nazwał  to  opowiadanie  „pisanym  lewą  nogą  i  obliczonym  na  najbardziej  brukowy 
efekt",  „groteskowym    amalgamatem  wieszczych  pretensyj  z  naśladownictwem  zachodnich  bestsellerów". 
Utwór,  powstający  zdaje  się  z  odcinka    na  odcinek,  zawiera  moc  niechlujności  kompozycyjnych    i 
stylistycznych; autor zapominał w następnym tygodniu, na  czym skończył w poprzednim, powoływał do życia 
uśmiercone  już  postacie...  W  wydaniu  książkowym  był  czas  usunąć    te  niekonsekwencje,  wygładzić  całość. 
Gdzie  tam,  wszystko    zostało  bez  zmiany!  Czy  tak  bardzo  śpieszyło  się  Hłasce  po    nowe  laury  z  rąk nowych 
mecenasów? 

Ale  nie  w  tych  szczegółach  rzecz,  lecz  w  wymowie,  w  „filozofii"  ,,Następnego  do  raju".  Hurrapesymizm 

znany już  z „Ósmego dnia tygodnia°, łamiący wszelkie prawdopodobieństwa akcji, naginający ją do powziętych 
z góry, modnie  „czarnych" założeń osiąga tutaj już wyraźne ostrze i sens  polityczny, który w pełni ujawni się i 
rozwinie  w  „Cmentarzach".  Najkrócej  mówiąc,  polega  on  tu  na  zaprzeczeniu    humanistycznego  sensu 
socjalizmu i możliwości jego realizacji;  na propagowaniu niewiary w samego człowieka, w jego  zdolności, siłę 
i wartości moralne. 

Lecz dopiero „Cmentarze", opowieść z gruntu polityczna,  ukazują aktualny punkt dojścia Hłaski. Dopiero w 

„Cmentarzach" czyta się wpływ nie Hemingwaya, patrona wielu  opowiadań z „Pierwszego kroku w chmurach", 
nie  Dostojewskiego,  ojca  „Pętli"  nawet  nie  Arnauda  -  jawnym  naśladownictwem  jego  „Ceny  strachu"  jest 
„Następny  do  raju  -  ale    wprost  i  bezpośrednio  samego  Orwella,  klasyka  i  mistrza    współczesnego  paszkwilu 
antykomunistycznego.  Orwell  na    każdym  kroku,  na  każdej  karcie!  Wymowna  jest  ta  zmiana    patronów  -  na 
coraz podrzędniejszych, lecz za to coraz  „celniejszych" politycznie. 

Nie będę tu referował treści Hłaskowego paszkwilu. Wystarczy, jeśli podam scenerię utworu i morały autora. 

Rzecz  dzieje  się  w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna: Warszawa zarzyganych pijaków  w rynsztokach, 
prostytutek,    wabiących  z  bram  przechodniów,  nędznych,  zastraszonych    ludzi  przemykających  się  między 
patrolami wojska i milicji,  kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa ponurego  bezuśmiechu i błota, błota, 
lepkiego,  wsysającego  błota,    oświetlona  jednym  krwawym  neonem  „Sztandaru  Młodych"    -  wykrzyknikiem 
beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko  swoje miasto. 

A Polska? Polska to strach, podłość, oszustwo, terror,  nienawiść i obłuda, rozpacz i pijaństwo, ruiny domów i 

ludzi,  pustynie uczuć cmentarze zaufania, „nadziei, wszystkich słów,  wszystkich pojęć, wszystkich  marzeń o 
wyzwoleniu człowieka..." Tak widzi Hłasko swój kraj i naród. To już jest  paszkwil, nie tylko na ustrój, lecz na 
społeczeństwo. 

Co zostaje ludziom? Wódka. 
A myśl? Jasny promień marzenia? Krzepiąca moc idei?...  Nie łudźcie się, naiwni! Idea jest przekleństwem, 

lecz  „ludzie    nie  obejdą  się  bez  idei.  Nigdy.  Łatwo  byłoby  zdychać,    gdyby  to  był  już  ostatni  wielki  mit 
ludzkości... ZEBY  LUDZIE JUŻ NIGDY NIE UWIERZYLI W ŻADNE  SŁOŃCE"! 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

38 

Nie ma już więcej  słów. Nie mówmy  o czarnym lakierze,  o czarnych okularach, skoro wszystko zostało  do 

dna powiedziane. I niech mi nikt nie przypomina, że akcja „Cmentarzy"  toczy się w roku 1952, bo Hłasko pisze 
je w roku 1957 z pasją  najwspółcześniejszą, a w roku 1958 sprzedaje je poza krajem  w ręce międzynarodowych 
handlarzy  bronią  przeciw  komunizmowi.  „Trzymaj  się  Marek!"  -  „Nieźle  się  trzymam":  to    fragment  nie 
udzielonego wywiadu Marka Hłaski. 

Talent?... Talent nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze - rozum  i charakter. A tych zabrakło. 

„Trybuna Ludu" 95-97/1958, Warszawa 

 
 

 
 
 

Chwileczkę, grabarze... 

 

Nie leży to w dobrych obyczajach pisarskich - bronić się  samemu przed zarzutami i napaściami krytyki. Niżej 

podpisany  nigdy  nie  próbował  walki  tym  systemem;  tym  razem    jednak  ze  względu  na  powagę  zarzutów,  na 
powagę i znaczenie  pisma, które te zarzuty przeciw mnie wytoczyło, oraz ze  względu na głęboką pewność, że 
nikt nie podniesie ręki  w mojej obronie - proszę, w imię sprawiedliwości i szczerości,  aby udzielono mi kilku 
szpalt „Trybuny". 

Nie będę się bronił przed zarzutami natury artystycznej  - każdemu wolno oceniać książkę, tak jak to uważa za  

słuszne i właściwe. Nie powinien pisarz bronić swojej  książki: jeśli jest coś  warta, obroni się sama. Dla mnie  
ważny  jest  jedynie  zarzut  fałszowania  rzeczywistości.  Od    początku  mojej  pracy,  od  chwili  kiedy  pierwsze 
podpisane  przeze mnie opowiadanie ujrzało światło dzienne - sprawa  mojego pisarstwa została zafałszowana i 
zmitologizowana.    Nazywano  mnie  reprezentantem  młodego  pokolenia;  nazywano  mnie  cynikiem  i 
deprawatorem; nazywano mnie moralistą i „rozczarowanym Zetempowcem" - w końcu doczekałem się tego, że 
przebywając w Paryżu przeczytałem, że  w wojewódzkim mieście, w drugiej połowie wieku XX,  w piętnastym 
roku Polski Ludowej, ułożono na rynku stos  z książek, które niektórym ludziom, ludziom mającym  wpływ na 
życie innych obywateli, wydały się - jakiegoż tu  użyć określenia? - i podpalono ten stos. Nie będę pisał  o tym, 
jaka złowroga analogia nasuwa się w tym miejscu; ale  każdy i tak wie, co w rym wypadku można pomyśleć i 
jaki  przykład przywołuje ludzka pamięć i wyobraźnia. Nie wiem,  kto pierwszy rzucił zapałkę i nie znam twarzy 
tych, którzy  tańczyli wokół tego stosu - ale każdy, kto ma choć odrobinę  wyobraźni, może domyślić się tego, 
co  wtedy  czułem  i  myślałem.  To  nie  moją  książkę  spalono  w  tym  mieście.  To    spalono  resztę  mojej  wiary  i 
miłości  do  człowieka.  To    spalono  resztkę  -  niewielką  zresztą,  co  przyznaję  szczerze  -  mojego  zaufania  do 
godności  i  rozumu  ludzkiego  i  -  na    miłość  boską  -  każdy  wie  przecież,  że  nie  chodzi  tu  o  książkę 
dwudziestokilkuletniego debiutanta nazwiskiem Marek  Hłasko. 

O  tym,  że  istnieje  „hłaskoizm"  w  literaturze  -  dowiedziałem    się  z  gazet.  O  rym,  że  istnieją  „hłaskoidzi"  - 

dowiedziałem  się   z  gazet.  Nie  ja  ukułem ten  termin.  Obojętne  jak nazywają    rozczarowanych,  to nie  zmienia 
faktu. Mogą pisać lepiej czy  gorzej ode mnie, mogą być bardziej podobni czy podobni mniej  - faktem jest, że 
oni istnieją, i faktem jest, że bez względu na to,  czy ich książki będą się ukazywać, czy nie - oni będą istnieć. Ja  
osobiście sam nie wierzę w przyszłość tego typu literatury, ale  jestem przekonany o aktualnej jej konieczności. 
Nie wierzę  w cynizm. Cynizm jest niemożliwą do przyjęcia i stosowania  postawą i nigdy nie byłem cynikiem, 
mało - gardzę cynizmem  tak jak niczym może; mało, cynizm mnie śmieszy, a to jest  najgorsze. Ale wierzę w 
bunt, wierzę w bunt jako punkt wyjścia  do znalezienia sobie miejsca w życiu i społeczeństwie. Wierzę  w bunt 
jako w najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt,  jako w najwyższą formę miłości do życia młodych. Wierzę  
w bunt jako w najwyższą formę nienawiści do terroru, ucisku  i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie 
ma buntu bez  celu, chociaż w interesie świata, który kocha swoich buntowników, leży to, aby ich zabić. A bunt 
nie  może  być  sprawiedliwy,    tak  jak  nie  jest  sprawiedliwy  świat,  w  którym  rodzi  się  bunt.    „Hłaskoizm"  dla 
sprawy pokolenia - jakże to śmieszny  i żałosny termin. I kto to bierze poważnie? Pokolenie? Ja sam? 

Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zrodził się bunt pokolenia? Czy trzeba pisać, przeciwko czemu zbuntowali 

się  dwudziestoletni? Uczynili to przywódcy naszego kraju i naszego bloku i odsłonięto przed światem kurtynę, 
za którą  ukazał się obraz zupełnie niewesoły. Tak uczynili przywódcy,  ale literaturze trzeba lat, aby uporać się 
z tą sprawą, aby  uczynić z nią wszystko, co leży w możliwościach literatury  - aby ją oskarżyć i uwznioślić, aby 
ją ośmieszyć i uszlachetnić  - a nie jest to sprawa jednego roku i jednego referatu. 

Krytyka  polska  jest  krytyką  morderczą:  każdy,  kto  pisze    o  jednej  sprawie  trochę  dłużej,  niż  sprawia  to 

przyjemność  kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie  się wydaje, że nie napisałem jeszcze 
nic  z  tego,  co  pragnąłbym    napisać,  że  wszystko  to  nie  oddało  ani  w  jednej  setnej  mojej    nienawiści  do 
istniejącego porządku rzeczy, że ciągle mówiłem  za cicho i że życie, którego byłem świadkiem przez tyle lat  - 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

39 

było o wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż  wszystko, co napisałem. niech będą przeklęci ci, którzy  
o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę, tę Warszawę,  która przez wiele lat była miastem bez uśmiechu; 
to nie ja  wymyśliłem Warszawę, w której ludzie trzęśli się ze strachu;  to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której 
najwyższym dobrem  biedaków była butelka wódki; ta nie ja wymyśliłem Warszawę,  w której dziewczyna była 
tańsza od butelki wódki - to ta  Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi  o tym milczeć? Dla 
mnie  moja  młodość  -  ta  pierwsza,  pełna    romantycznych  wzlotów  i  upadków  -  będzie  zawsze  pustynią    bez 
litości.  Pustynią  pełną  rozpaczy  i  wściekłości,  w  której    każdy  przyjazny  gest  mógł  stać  się  gestem 
samozniszczenia.  I dla mnie zawsze Warszawa, miasto mojej młodości, młodości,  którą przeżyłem samotnie, 
wilczo, nie kochany i nie kochający,  młodości której najwyższym dobrem była butelka wódki  i zapomnienie i 
jakaś  przypadkowa  dziwka,  której  twarzy  nie    pamiętałem  już  po  pięciu  minutach  -  będzie  miastem  bez  
uśmiechu,  miastem,  którego  ulicą  idzie  pijany  i  nieszczęśliwy,    miastem,  w  którym  oszukany  człowiek 
bezrozumnie  dąży  do    śmierci.  Apostołom  nowoczesności  niewygodnie  o  tym  myśleć.    O  ileż  efektowniejszy 
jest Beckett i jego włóczędzy, wygłaszający błyskotliwe monologi o bycie i niebycie. O ileż  efektowniejszy jest 
i  Jonesco,  i  Gombrowicz,  i  bohaterowie    „Mandarynów"  i  mętny  Fellini  wraz  z  swoją  całą  sentymentalną 
filozofią  zaufania  -  o  ileż  to  wszystko  efektowniejsze  od    faceta,  który  narażając  się  na  długoterminowe 
więzienie  kradnie z budowy parę cegieł, aby kupić za nie butelkę wódki.  Lepiej o tej Warszawie nic myśleć i 
lepiej traktować groteskowo katastroficzną sztukę Zachodu - sztukę zresztą znakomitą, lecz wyrastającą z innych 
doświadczeń - jako klucz do  poznania rzeczywistości. Każdy, kto w tym przeszkadza, jest  niepotrzebny. Trzeba 
go opluć, zdyskryminować i pogrzebać.  Można go również - jak to się dzieje w moim przypadku  - oskarżyć o 
zdradę i zaprezentować jako zdrajcę. 

To ciężki zarzut. Parę lat temu było to równoznaczne  z wyrokiem śmierci, Nie mam nic na swoje usprawie-

dliwienie, nic poza tym, że boję się ideologii wyradzającej  się w totalizm i że na 25 lat swojego życia - przez 
pięć  lat byłem w niewoli niemieckiej, a przez wiele następnych  lat, w okresie, nad którym historia przejdzie do 
porządku  dziennego jako nad okresem „wypaczeń i błędów stalinowskich", a który w języku ludzi żyjących nie 
został    jeszcze  nazwany  w  sposób  odpowiadający  sercu  i  rozumowi.    Jeśli  żyło  się  w  takim  okresie  -  tylko 
pamięć może stanowić  odpowiednią broń, a człowiek, który nie chce sądzić - jest  osądzony. Każdy ma prawo 
do omyłki w osądzie spraw,  ale nikt nie ma prawa do milczenia, gdyż najwyższą formą  zdrady wobec życia jest 
milczenie  niepamięć.  Posępny    ton  w  artykule  „Skiza"  - ratuj  się  Marek!  -  odsądzający    mnie  od  sumienia i 
charakteru,  nie  może  zmienić  mojego    punktu  widzenia  na  sprawy,  które  opisałem  w  „Cmentarzach"    i 
triumfalne  stwierdzenie,  że  Orwell  woła  z  każdej  strony    mojej  książki,  nie  może  mi  przynieść  ujmy  i  to  nie 
dlatego,  abym uważał Orwella za nauczyciela życia, ale dlatego  że stworzył on wizję świata, przed którą pragnę 
się obronić.  I nie ma to nic wspólnego z handlem bronią przeciwko  komunizmowi, i od sprawiedliwości świata 
i życia, od  tej sprawiedliwości, o której zwątpiłem i o której wątpię  - zależy, abym się pomylił. „Skiz" powinien 
wiedzieć,  że pisząc o mnie jako o przemytniku broni przeciwko  komunizmowi - wydaje na mnie wyrok śmierci 
cywilnej  w Polsce. Niech sięgnie pamięcią wstecz i niech rozważy  w swoim sumieniu, czy oskarżony winien 
jest  śmierci.    Pisarz  bez  ojczyzny  jest  niczym  i  nie  widzę  takiej  możliwości,  takiego  zarzutu  i  takiej 
konsekwencji,  która mogłaby  oderwać    mnie  od  mojej  ziemi  i  od  mojej  strony.  Ale  obowiązkiem    moim  jest 
pamiętać o tym, że zmartwychwstanie jest tylko  terminem, ale nigdy nie staje się faktem. 

Obowiązkiem  moim  jest  podanie  kilku  wiadomości  natury    technicznej.  Nie  popełniłem  wobec  polskiej 

literatury  żadnej    nielojalności  i  „Cmentarze"  i  „Następny..."  były  złożone    w  polskich  wydawnictwach. 
Wydawcy jednak nie mogli się  zdecydować na ich wydanie. W imię czego? Czy przypuszczali,  iż nie ma ludzi, 
którzy mogliby wystąpić przeciwko tej książce  uzbrojeni w inne oręże poza milczeniem? Czekałem długi rok,  
ale wolę ponosić wszelkie konsekwencje wynikające z opublikowania niż konsekwencje wynikające z milczenia 
- gdyż  przed nimi człowiek piszący nie jest w stanie znaleźć obrony. 

Niech mi będzie darowany patos tych kilku stronic, ale tu  chodzi o coś więcej niż o nieprzychylną recenzję. 

Tak jak  „Skiz" zaczął swój artykuł suchym stwierdzeniem, że na  rynku literatury antykomunistycznej pojawiło 
się  jeszcze  jedno    nazwisko,  tak  i  ja  swój  skończę  równie  suchym  stwierdzeniem,    że  przekleństwo  zwane 
również życiem  jest człowiekowi dane  tylko raz i że wtedy umiera się naprawdę, jeśli człowiek staje    wobec 
nieprawości, smutku i rozpaczy i jeśli patrzy na to  żyjącymi oczami, a jego serce bije z sercami innych - i mimo  
to zachowuje milczenie. Zacząłem pisać swoje opowiadanie  jeszcze wtedy, kiedy nic nie wskazywało, że będę 
mógł myśleć  inaczej i nie rozumiem zarzutu, że „pisane jest z pasją  współczesną". Jeśli tak - to dziękuję za ten 
jedyny komplement. 

Paryż, 9 kwietnia 1958 

 
 

Bohaterowie są znużeni

  

 

Mój przyjaciel - młody i zdolny publicysta - tak często mówi do mnie: Literatura - myślę o prozie 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

40 

artystycznej  -  jest  w  tej  chwili  zabawą  bez  przyszłości.  Tempo  i  dramatyzm  życia  w  wieku  dwudziestym 
mordują literaturę. Zanim zdążysz uporządkować w jakikolwiek poprawny kształt artystyczny swoją wizję dnia 
dzisiejszego, czas popędzi siedmiomilowymi krokami naprzód,. ty zostaniesz w miejscu trzymając swoją kupkę 
papieru  i  najwyżej  możesz  ze  smutkiem  spoglądać  we  własne,  puste  wnętrze.  Człowiekowi  dzisiejszemu  nie 
odpowiesz  literaturą  na  dzień  dzisiejszy:  Mann  pisał  przez  ładnych  kilka  lat  "Doktora  Faustusa",.  Szolochow 
przez czternaście lat ślęczał nad " Cichym Donem ",. praca Aleksego Tołstoja nad "Drogą przez mękę"  trwała 
dwa dziesiątki lat. Nie, mój drogi! Człowiek wieku dwudziestego chce odpowiedzi dziś już na to, co stało się w 
dniu  wczorajszym.  Chce  odpowiedzi  bezbłędnej,  przekonywającej  i  logicznej,.  chce  odpowiedzi  takiej,  jakiej 
nigdy w stanie nie jest mu dać literatura - zawsze maniakalna w większym czy mniejszym stopniu, zawsze jakoś 
wykrzywiona,  zawsze  obarczona  ciężarem  indywidualnej  wizji  świata  i  ludzkich  poczynań.  Rola  literatury 
sprowadza  się  obecnie  do  dokumentaryzmu  -  ludzie  chcą  dobrej,  jasnej  i  ciekawej  publicystyki.  Zresztą,  czy 
naprawdę  myślisz,  że  w  drugiej  połowie  dwudziestego  wieku  literatura  jest  w  stanie  spełniać  rolę  taką,  jaką 
spełniała w swoim złotym wieku dziewiętnastym? Wtedy, kiedy ludzie tworzyli kolonię Tolstojowców, zapijali 
się  udręczeni  wizją  Dostojewskiego,.  kiedy  nieszczęśliwi  młodzi  ludzie  strzelali  sobie  bez  pudła  w  głowę  po 
prześledzeniu 

cierpień 

Wertera 

Nie jesteś chyba naiwny, aby tak przypuszczać. Wydaje mi się, że obecnie literatura jest bezradna wobec życia i 
że przez długi czas tak będzie. Dzieją się na świecie takie tragedie, o jakich nie śniło się bohaterom Szekspira i 
Stendhala.  Czy  trzeba  ci  przykładów?  W  każdej  gazecie  znajdziesz ich  tysiące.  Chcesz  dramatów?  Ja  dziś nie 
wiem,  co  jest  dramatem,  a  co  nie.  Chcesz  tragedii na  miarę  antyczną?  Wydaje  mi  się,  że  jesteśmy  świadkami 
tragedii  wyrastających  ponad  każdą,  dotąd  przyjętą  miarę. Komunista niewinnie  więziony  we  własnym  kraju,. 
rewolucjonista,  który  wszystkie  swe  siły  poświęcił  sprawie  wyzwolenia  człowieka  i  od  którego  odwraca  się 
własny naród, oskarżony o nikczemność i zdradę - czy znany ci jest w historii świata czas, w którym tego typu 
tragedia stałaby się - tak jak dziś- tragedią dnia codziennego? Czymże wobec ogromu i tragizmu tych spraw jest 
literatura?  Śmieszną  zabawą,  w  którą  trudno  będzie  uwierzyć  komukolwiek.  Na  jakim  papierze,  na  jakich 
kamieniach, na  jakiej  taśmie  filmowej  i  na  deskach  jakiego  teatru  uda  się  utrwalić  te  cierpienia?  Są  one  -  jak 
myślę - poza kręgiem tego wszystkiego, co dotąd nazywało się literaturą... Mniejsza z tym, czy przyjaciel mój - 
mówiąc  o  sprawach  literatury  -  ma rację,  czy  też  jej  nie  ma.  Literatura  stawała  już  wobec  niejednej  zbrodni i 
niejednego  szaleństwa  dając  sobie  jakoś  radę;  ludzie  zawsze  będą  chcieli  czytać  o  losach  innych  ludzi  i 
dowiadywać  się  o  ich  życiu  i  cierpieniach  nie  z  suchej  publicystyki,  lecz  z  kart  książek  pięknych  i  mądrych, 
bolesnych 

świadomych 

tak 

mu 

wtedy 

odpowiadałem. 

Nie chodzi mi tu jednak o sprawy literatury. Kilka tygodni temu w Warszawie gościł studencki teatr satyryków z 
Gdańska "Bim-Bom". Teatr ów wystąpił z programem "Radość poważna". Przez wiele dni ludzie odchodzili z 
niczym od kas sympatycznych studentów; widownia zapchana była do ostatniego możliwego miejsca, a gazety 
pełne entuzjastycznych recenzji. "Bim-Bom" nazwano "teatrem wielkiej metafory", "siedmio-milowym krokiem 
naprzód";  mówiono  o  nim  jako  o  najbardziej  współczesnej  -  jeśli  chodzi  o  środki  wyrazu  -  scenie  w  Polsce; 
zachwycano się jego wdziękiem, filozofią i odwagą. Przypuszczam, że studentom z Gdańska wyrządzono wielką 
krzywdę  i  teraz  będą  przez  długi  czas  musieli  stąpać  twardym  krokiem  po  ziemi,  aby  im  woda  sodowa  nie 
uderzyła do głowy. Tak zresztą zawsze dzieje się w Polsce; wystarczy tylko, aby zaistniało jakieś wartościowe 
zjawisko, aby natychmiast zniszczyć je i pogrzebać przesadą, niesprawiedliwością i brakiem proporcji. Nie czas 
tu ani miejsce, aby wyliczyć tych wszystkich mistrzów palety, pióra i sportu, którym wyrządzono niedźwiedzią 
przysługę wynosząc ich pod niebiosa i następnie ściągając brutalnie na kamienną ziemię. Teatr "Bim-Bom" nie 
jest teatrem wielkiej mądrości, a przed filozofią jego nie należy klękać jak przed wschodzącym słońcem - boję 
się, że efektowne baloniki i mydlane bańki puszczane przez uroczą dziewczynkę w istocie przykrywają pustkę. 
Trudno orzec - i dziwić się należy bezkrytycznym ocenom naszych recenzentów - czy "Bim-Bom" jest teatrem 
par  excellence  nowoczesnym,  bo  teatru  nowoczesnego  Polska  nie  widziała  od  dawien  dawna  -  jest  to  więc 
gadanie ślepego o tęczy. "Bim-Bom" - to przede wszystkim zespół młodych świetnych ludzi, którym należy jak 
najprędzej  i  jak  najkonkretniej  pomóc  w  znalezieniu  klucza  do  rozumienia  dzisiejszego  życia.  Bohaterami  ich 
spektaklu  są:  smutek,  rozgoryczenie,  niewiara  i  przygnębienie.  To  nie  był  teatr  satyryków.  To  był  teatrzyk 
przegranych  złudzeń,  nadziei  i  pragnień.  Nie  była  to  szczedrynowska  satyra  -  ostra,  bezwzględna  i  brutalna, 
sięgająca  do  samych  korzeni  społecznego  zła.  To  był  tylko  -  rozmieniony  na  efektowne,  mydlane  bańki  - 
smutek.  Smutek,  owo  uczucie,  któremu  oddawać  się  można  z  niejaką  nawet  przyjemnością  pijąc  wódkę  w 
dorożkarskiej knajpie lub patrząc z ciepłego pokoju przez okno na świat smagany jesiennym deszczem; smutek, 
owo  uczucie,  którego  doznaje  mężczyzna na  widok  przechodzącej,  ładnej  kobiety;  owo  uczucie,  które  jest  raz 
mniej, a raz bardziej dręczące, lecz idąc po którego szlakach trafić można tylko na ciemną rzekę zwątpienia, aby 
tam  do  reszty  pogrzebać  swoje  nadzieje  i  pragnienie  walki.  Walczyć  nim  jednak  nie  można  o  żadną  sprawę. 
Walczy  się  pragnieniami,  miłością  lub  nienawiścią  -  tym  wszystkim  właśnie,  czego  nie  potrafili  czy  też  nie 
chcieli 

pokazać 

swoim 

teatrze 

studenci 

Gdańska. 

Vive 

la 

tristesse! 

Zadziwiającą  rzeczą  jest  nasze  najmłodsze  pokolenie  -  owi  ludzie,  którzy  dobiegają  pierwszej  dwudziestki 
swego życia lub zaledwie ją przekroczyli. Zadziwiającą rzeczą jest znikomy hart tego pokolenia. Wypisano już 
tysiące kart na temat ich cynizmu, okrucieństwa, demoralizacji, rozwydrzenia i moralnej nędzy. W rzeczy samej 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

41 

sprawa  wygląda  inaczej.  Oni  są  zmęczeni;  dwudziestoletni  bohaterowie  socjalizmu,  którzy  wojnę  znają  z 
opowiadań,  kiepskich  filmów  i  książek,  głód  -  z  relacji  ludzi,  którym  nigdy  się  nie  wierzy;  dla  których  takie 
słowa jak "strajk", "więzienie" są tylko nic nieznaczącymi pojęciami; pokolenie wychuchane i wydmuchane w 
inkubatorach rewolucji; pokolenia, które w istocie miało wszystko począwszy od stypendiów, a skończywszy na 
dziwkach  i  knajpach;  pokolenie,  w  które  władowano  miliardy  złotych;  pokolenie  o  bezgranicznych  wprost 
przywilejach  -  choć  w  to  nigdy  nie  uwierzą  -  jest  zmęczone,  przeżywa  kolosalny  katzenjammer.  Wystarczyło 
kilka przykrych, bolesnych prawd, które odsłoniła historia; wystarczyło kilka lat trudów, które są jednak kaszką 
z mleczkiem w porównaniu z tym, co mieli ludzie radzieccy podczas pierwszych pięciolatek; wystarczyło kilka 
klęsk,  wystarczyło,  aby  słusznie  rozwalono  mit  Wielkiego  Nauczyciela,  a  pokolenie  upadło  bez  sił  na  mordę. 
Pokolenie jest skacowane i zmęczone; pokolenie czuje się oszukane przez rewolucję. Pije, rozrabia na ponuro; 
młodociani poeci piszą o bezsensie życia; osiemnastoletnie oddają się kilku mężczyznom na raz, gdyż nie wierzą 
w miłość; malutki, nie dający się nawet w połowie realizować cynizm - naiwna forma obrony przed życiem - na 
co dzień; smutek od święta i co dalej? - Ja mam czoło pochylone - pisze w liście otwartym do "Nowej Kultury" 
osiemnastoletni student II roku Politechniki Warszawskiej. - Za moich starszych kolegów, za partię całą, Za tych 
wszystkich, którzy węszyli, oglądali się, za tych wszystkich, którzy oszukiwali i za tych, którzy dali się oszukać. 
Za tych, co świadomie, czy też nieświadomie pomagali złu, Mam czoło pochylone za was, drobnomieszczanie 
na ministerialnych stanowiskach, za was, dobrze odżywieni literaci, za was bezkonfliktowi pisarze, Wstydzę się 
za was wszystkich, a przede wszystkim za siebie, za swoją głupotę i łatwowierność, Ja nie potrafię już podnieść 
czoła,  a  jeśli  je  kiedyś  podniosę",  Zresztą  to  niemożliwe,  bo  nie  mam  żadnych  podstaw,  aby  wierzyć 
czemukolwiek, Idee, gdy nie można wierzyć ludziom, stają się niczym: (",) My 18-i 20-latki, choć wzrastamy w 
nowych warunkach, nie jesteśmy  szczęśliwi, bolesne jest bowiem zrozumieć, że to nowe tak bardzo jest stare, 
tak  bardzo  do  naszego  wymarzonego  niepodobne,  Bolesne  jest  tracić  wszystko,  w  co  się  wierzyło",  Vive  la 
tristesse! 
No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze wszystkiego i biernie 
oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie, Tragiczni czy komiczni? Może jedno i drugie? Oni są słabi; nie 
tragiczni  i  nie  śmieszni,  tylko  tragicznie,  przeraźliwie  słabi,  Pokolenie  potrzebuje  wapna  i  fosforu;  tranu  i 
witamin,  Trzeba  wzmocnić  ich  kręgosłupy,  mięśnie  i  głowy,  Trzeba  im  powiedzieć,  że  nie  przeżyli  jeszcze 
niczego, a wszystko, co najszczerzej wycierpieli do tej pory, może okazać się niczym w porównaniu do tego, co 
danym im będzie jeszcze przeżyć, Trzeba to pokolenie smutnych i rozpieszczonych dzieci, które utraciły wiarę 
w bociana, przygotować do życia - oni nie są przygotowani, Wystarczyło parę błędów, do których przyznała się 
partia, aby zmiażdżyć nimi siły pokolenia; wystarczyło kilka lat stania w ogonkach po bilety do kina czy mięso, 
aby  wypruć  z  nich  wszystkie  siły;  wystarczyło  otworzenie  w  Warszawie  kilkunastu  specjalnych  sklepów,  aby 
ugruntowało  się  w  pokoleniu  poczucie  krzywdy  i  niesprawiedliwości  -  w  zmęczonym  pokoleniu  bez  walk  i 
klęsk,  trwogi  i  śmierci  na  co  dzień;  w  pokoleniu,  które  w  istocie  nie  ma  pojęcia,  czym  jest  szarpanina 
ideologiczna;  w  pokoleniu,  które  dla  marksizmu  nie  wyrzekało  się  żadnej  innej  ideologii;  w  pokoleniu,  które 
nigdy nie dowie się na własnej skórze, co przeżyli ludzie z AK lub z NSZ, Cóż mają mówić ci, którzy przeszli 
przez piekło getta, których gnojono w Oświęcimiu, którzy przeszli przez lasy partyzantki; cóż mają powiedzieć 
nieliczni  ocaleni  z  KZM-u;  cóż  mają  w  końcu  powiedzieć  ci,  którzy  po  latach  niesłusznego  więzienia  stanęli 
znów do pracy odrzucając gorycz? Żyjemy w czasach ogromnych; w czasach, które trudno ogarnąć najtęższym 
nawet  rozumem,  Oni  pochylają  swoje  czoła  ogarnięte  mrokiem  smutku  i  zwątpienia,  Sprawa  wyzwolenia 
człowieka przechodzi wielkie katharsis - marzenia wielu tysięcy komunistów; oni  - przechodzą katzenjammer, 
Vive 

la 

tristesse! 

Czy trzeba przykładów? Czy trzeba cytować te wszystkie gorzkie wiersze, smutne wypowiedzi; czyż trzeba - na 
tym miejscu - wylewać całą masę zwątpienia i goryczy? A może by im tak pomóc zrozumieć życie i czas? Może 
by im w końcu wytłumaczyć, gdzie żyją i w czym uczestniczą? Może by ich tak wreszcie nauczyć czegokolwiek 
choć  o  rewolucji  -  w  sposób  mądry  i  prawdziwy?  Może  by  im  tak  dać  jakiegoś  potężnego  klina  na 
katzenjammer?  Nie  byłoby  to  bez  pożytku,  Wierzę  w  siłę  rozpaczy,  lecz  ich rozpacz  jest  głupia; można  tylko 
walić łbem o ścianę, jeśli rozpacza się z zamkniętymi oczyma, Trzeba pokoleniu otworzyć oczy, Siłę daje tylko 
rozum; 

tym 

tutaj 

nie 

najlepiej, 

Do  diabła  z  tym  smutkiem!  Nie  jestem  wróżbitą  i  nie  zajmuję  się  przewidywaniem  przyszłości,  Ale  jeśli 
pokolenie nie otrząśnie się ze smutku; jeśli pokolenie nie zacznie się uczyć od początku, od podstaw, solidnie 
życia,  to  koniec  pokolenia  będzie  nieporównanie  smutniejszy  i  nieporównanie  bardziej  groteskowy  od  końca 
kolorowych 

baloników 

teatrze 

"Bim-Bom", 

Czyżby 

wiara 

pokolenia 

była 

tak 

krucha? 

 
 
Po raz pierwszy ukazało się w "Obywatelu Warszawy" nr 5, 1956 r,  
 
 
 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

42 

Dwaj mężczyźni na drodze 

 
Ain't many guys travel around together.  I don't know why. Maybe ever'body in the  whole damn world is scared 
of each other.  John Steinbeck - „Of Mice and Men". 
 
W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i odchodzą. Opuszczają nas także słowa, pojęcia, które z cza-
sem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść.  Jeśli po latach napotykamy  je, są jak dawno odlane 
maski  i nie możemy w nich poznać niczego. co nas kiedyś  wzruszyło lub przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-
zaklęcia, słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją  także słowa-wyroki. Takim słowem jest r a j z e r. 
Rajzer    to  włóczęga,  człowiek  gościńca,  człowiek  szukający  pracy,    wędrujący  przez  noce  i  dni,  padający  z 
głodu, proszący  o nocleg, chleb i wodę; człowiek, dla którego życie ma  tylko wymiar jutrzejszego dnia. Rajzer 
to człowiek, którego jedynym słońcem jest rozpacz. 
Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia  lat temu budziło ono czasem i litość. Na dachach i bre-
kach wagonów, gościńcami i bocznymi drogami, wzdłuż  kolejowych torów, omijając większe miasta i policyjne  
posterunki - wędrowali rajzerzy. Ginęli od kul policyjnych, znajdowali śmierć w tunelach i pod kołami wago-
nów, trafiali do więzień, ginęli na drodze od chorób  i z wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja. Czasem  
także otrzymywali pracę. 
Działo się to  w miesiącu maju. Pewnego ranka dwaj  mężczyźni, mrużąc oczy z bezsenności i silnego słońca,  
wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni  i wyczerpani - jak im się zdawało - do kresu swych sił;  
noc spędzili nie opodal kolejowego dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja. Kiedy patrzyło się na tych  
dwóch,  nie  można  było  oprzeć  się  wesołości,  nie  można    było  nie  porównać  ich  do  Pata  i  Patachona.  Byli 
wyjątkowo  niedobrani:  jeden z nich  był  wysoki.  silny  i  ładny,    wciąż  się  uśmiechał  poprawiając  opadające na 
czoło  włosy;  drugi  był  niski,  brzydki  jak  małpa,  chuderlawy,  a  patrząc  na  niego,  nikt  nie  przypuszczał,  aby 
człowiek ten  miał choć pięć deka muskulatury; nędzne ubranie wisiało  na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. 
Był co się zowie  chuderlawy i brzydki. Miał niesympatyczną twarz zastrachanego króliczka. Kiedy patrzyło się 
na tych dwóch,  odnosiło się wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym  cieniem wysokiego. 
Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po  krzywym bruku, przejeżdżały chłopskie furmanki. Z okien  
kamienic wychylały się rozkudłane od snu głowy; wynoszono pościeli wymieniano pozdrowienia. Nad rynkiem  
uparcie kołowała chmurka gołębi i kilku chłopców strzelało do nich z procy. Właściciele otwierali sklepy odsta-
wiając  z  hałasem  deski.  Przed  zakładem  fryzjerskim  stał    tęgi  mężczyzna  w  brudnym  kitlu  i  gryząc  pestki 
słonecznika pluł łupinami z nonszalancją championa; w mosiężnym talerzu złowrogo świeciło oko słońca. Niebo 
nad  miastem wyglądało jak rozpalona emalia. 
Wyższy mężczyzna powiedział: 
- Jak myślisz? Czy to daleko stąd?  - Do tartaku? 
- Nie pytam przecież o drogę do nieba. 
- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest  tak daleko, jak to się niektórym wydaje. Można zajechać  na 
kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być  daleko. Ten facet powiedział przecież, że nie dalej jak 
trzy  kilometry. 
- Chodźmy - powiedział wyższy. 
Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli.  Wyższy szedł przodem, niższy pozostawał o parę kroków 
w  tyle.  Zerwał  się  jakiś  pies  i  głośno  szczekając  pobiegł  za   nimi; niższy  kopnął  go  z  całej  siły  w  bok  i  pies, 
skowycząc    boleśnie,  zawrócił.  Upał  potężniał  z  minuty  na  minutę,    powietrze  stało  się  żarliwe,  lekki,  suchy 
wiatr udręką  napełniał nawet cienie. 
- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak,  jakbym miał w kościach rozpalone żelazo. Jeśli się ma  pusty 
żołądek,  upał  dręczy  tym  bardziej.  Człowiek  jest    pusty  od  środka  i  nie  ma  w  nim  nic  prócz  przeklętego  
rozpalonego powietrza. Tak? 
Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki  zapytał: 
- Czemu nic nie mówisz, do diabła? 
-  Zaschło  mi  w  gardle  -  wycharczał  mały.  -  Muszę    napić  się  wody,  potem  będę  mógł  gadać.  Mnie  także  się  
zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego powietrza. 
-  Nie  wolno  pić  wody,  kiedy  człowiek  jest  głodny  powiedział  surowo  wyższy.  -  Woda  wtedy  wysusza  tym  
bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się  wciągać  dym bez powietrza. Żołądek wtedy drętwieje i na jakiś  
czas masz spokój. 
-  Drętwi  zawsze  mają  spokój  -  powiedział mały.  Drętwym  jest  dobrze.  Drętwi nie  mają nic  prócz  spokoju.    - 
Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział  wyższy. 
- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać  pracy. Można leżeć i przyglądać się z góry, jak męczą się  tutaj. 
Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo? 
- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli możemy z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a nas to nic a nic  nie 
obchodzi. 
Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł  ze wściekłością: 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

43 

- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już tego słuchać. Tak  jakby 
naprawdę istniało jakieś niebo. Jeśli  wierzysz  w niebo, to dlaczego, u diabła, nie wybierzesz się tam? Możesz  
się przecież wystarać o kawałek sznurka. 
Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce ukazał się wyraz zawstydzenia. Wyższy szedł w dalszym ciągu  
przodem,  nie  obejrzał  się  ani  razu  do  tyłu;  od  czasu  do    czasu  klął  tylko,  ocierając  pot  z  czoła.  Liście  drzew 
więdły  z upału. Droga przed oczami drżała; razem z powietrzem  wciągało się do płuc tysiące ostrych nożyków. 
Mały głośno jęczał i wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby  pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść, 
lecz wysoki,  nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie zwalniając  kroku. 
- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty  wiesz, że ja mam chore serce. Jestem bardzo chory na  serce już 
od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem  
mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież  lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na chorobach.  Czasem w 
nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już,  że już mnie nie ma. Proszę cię, abyś pozwolił mi odpocząć. To 
potrwa  chwilę.  Tylko  chwilkę.  Potem  podniosę  się  i  znów  pójdziemy.  Nie  chcesz  przecież,  abym    upadł  na 
drodze  i  zdechł  jak  pies.  Każdy  człowiek  powinien  mieć  przyzwoity  grób.  Powinien  leżeć  w  prawdziwej 
trumnie, aby  nie  pożarły  go  robaki  i nie  zgnoiła   wilgoć.  Jeśli nie ma  się  miejsca  na  ziemi, powinno  się mieć  
przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól  mi odpocząć. Odpoczniemy razem przez chwilkę, a po-
tem  znów  pójdziemy  razem.  Jesteś  przecież  moim  przyjacielem.  Mężczyzna  z  mężczyzną  nie  powinien  tak 
postępować. - Zapłakał nagle i powtórzył: - Och, proszę cię,  pozwól mi odpocząć. 
- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na  chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie, słabe ścierwo!  Czy ty 
myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego przeklętego łamagę jak ty? Chyba tak nie myślisz,  
ty  tchórzliwy,  słaby  króliku!  Nie  mam  żadnego  obowiązku!'  Nikt  mnie  do  tego  nie  zmuszał  i  nikt  nigdy  nie  
zmusiłby  mnie  do  tego.  Nienawidzę  słabych,  tchórzliwych    facetów.  Mam  całe  nogi  pokryte  bąblami,  przy 
każdym    kroku  mam  ochotę  skowyczeć,  a  mimo  to  idę.  Musimy    tam  dojść  przed  dziesiątą,  bo  jeśli  się 
spóźnimy,  to  inni    wydrą  nam  tę  robotę  sprzed  nosa.  Tu  całe  miasto  pełne    jest  głodnych  cwaniaków. 
Rozumiesz? No, powiedz, czy  rozumiesz? 
- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę  możemy odpocząć. Dosłownie jedną chwilkę. Ani się obej-
rzysz, i już pójdziemy dalej. 
- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy  mężczyzna przyśpieszając kroku - to znów przez wiele  dni nie 
będziemy  mieli  co  żryć.  Znów  będziesz  próbował    ukraść,  bo  jesteś  słaby  i  chory  i  nie  wytrzymasz  głodu.  
Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść. Wtedy na  dworcu w tym przeklętym mieście, gdzie także szukaliśmy  
pracy. Pamiętasz, jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą? 
-  Z  salcesonem  -  powiedział  smutno  mały  mężczyzna.  -  Bułka  z  kiełbasą  kosztuje  dużo  drożej  od  bułki    z 
salcesonem. Ja widziałem tam bułki z kiełbasą, lecz  specjalnie wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż była ona  o 
wiele tańsza. 
- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię  wtedy   właściciel bufetu?  Bili cię razem ze swoją przeklętą żoną.  
Jeśli  nie  pamiętasz, to  ja  ci  chętnie  przypomnę.  Tłukli  cię   jak  psa  przez  kilkanaście minut,  potem  przyleciała 
jakaś  stara wiedźma z piekła rodem i szarpała cię za włosy.  A wielu ludzi stało wokół ciebie i wszyscy śmiali 
się,  że    taki  stary  mężczyzna  pozwala  się  bić  i  płacze,  i  wszyscy    śmiali  się  z  tego,  że  jesteś  taki  słaby  i 
chuderlawy,  i  nikt    nie  miał  dla  ciebie  nic  prócz  pogardy  i  lekceważenia.    A  ty  płakałeś  i  słaniałeś  się  na 
nogach... 
- Przestań - prosił cicho mały. 
- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym pomóc. Nie mogłem 
ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklętej awantury; wiesz przecież, że policja ma oko na takich  
jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą do kryminału  i będziemy musieli przez wiele, wiele dni pracować 
darmo. Ty też nie mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś  chory i słaby. Tak? Jesteś niedołężny. Tak? Jesteś 
cholernie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać  się iść jeszcze  szybciej,  aby nie ubiegli nas 
inni głodni,  i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie wpadli w jakąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów 
tłuc cię po  mordzie. Musimy iść bardzo szybko. Czy chcesz, żeby  każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię 
tłuc w zęby?  Nie chcesz chyba tego? Więc musisz iść ze mną. 
-  Już  w  tak  wiele  miejsc  szliśmy  razem  - rzekł mały,    z  trudem  łapiąc  powietrze.  - I  wszędzie  czekała na nas  
nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk;  szliśmy przez wsie, miasta i miasteczka. Za każdym razem  
myśleliśmy,  że  to  już  właśnie  tu,  że  to  już  ostatnia nasza   droga i  że  zostaniemy  teraz na  długo.  I  za  każdym 
razem  nikt na nas nie  czekał. I  zawsze  mimo  to  idziemy  i  idziemy.  Myślimy,  że  zastaniemy  las  lub  ogród,  a 
zastajemy  tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy tylko iść  i iść? 
-  Musimy  iść.  Jeśli  staniemy  w  miejscu,  to  tym  bardziej  nikt  do  nas  nie  przyjdzie.  Musimy  iść  nawet  wtedy,  
kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym  ludziom nie wolno nigdy czekać. 
Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to  niewielki murowany budynek. Mimo wczesnej pory kręciło 
się już wielu ludzi i wiele furmanek. Wysoki i ostry  śpiew mechanicznych pił dochodził aż do gościńca. Silnie  
pachniało świeżo ścięte drzewo; było tutąj bardzo wiele drzewa poukładanego w stosy bali, drągów i błyszczą-
cych od żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było  całe podwórko, złociły się w słońcu. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

44 

Wysoki rzekł: 
- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na  mnie tak jak zapach pieczonego chleba. Wiele przypomina. 
Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów.  Lasy płonęły czasem i często zabijały ludzi, którzy tam  
pracowali.  Kiedy  palą  się  lasy,  niebo  wygląda  tak,  jakby    było  odlane  ze  złota;  wtedy  nawet  tym  przeklętym 
świętym musi być gorąco. 
Odwrócił się do małego i rzekł: 
-  Teraz  pójdziemy  do  właściciela.  Będziemy  go  prosić,  żeby  nas  przyjął  do  roboty.  Jemu  potrzeba  dwóch  
silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty  musisz stać prosto. Rozumiesz? Musisz stać bardzo prosto.  
I  głowę  masz  trzymać  do  góry.  Musisz  patrzeć  na  niego    z  pewnością,  lecz  nie  bezczelnie.  I  staraj  się  stać 
nieznacznie na palcach; staraj się wydać wyższym niż rzeczywiście, Rozumiesz? 
- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy  pomyślałeś o moich rękach? W jaki sposób trzymać mam  ręce? 
-  Musisz  trzymać  je  tak,  aby  on  chciał  je  kupić.    Musisz  starać  się,  aby  on  pomyślał,  że  jesteś  silny,  o  wiele  
silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że  jesteś  taki słaby,  jak jesteś, nie będzie chciał nawet z nami  
gadać.  Powtarzali  nam  wyraźnie,  że  jemu  potrzeba  do    pomocy  dwóch  silnych  chłopów.  Rozumiesz?  Inaczej  
przepadnie wszystko. On musi myśleć, że jesteś małym,  krępym, silnym mężczyzną. 
- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową  powietrza. Czy mam nadąć policzki? 
- Po co? 
- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty  Łazarz. 
- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę,  aby to było konieczne. Twarz nie świadczy o niczym.  On 
tylko  nie  może  poznać,  że  jesteś  słabym,  wymęczonym    włóczęgą.  Musi  myśleć,  że  stoi  przed  nim  silny  i 
zdrowy  mężczyzna. I wtedy on nas przyjmie. Chodźmy. 
Ruszyli.  Wysoki nie  szedł  jak  przedtem  -  z  przodu;    szli  teraz ramię  w  ramię,  jak  dwaj  równi  sobie  siłą męż-
czyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni  - słyszał, że to pomaga; modlił się do Boga, lecz bez-
nadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie przerwał.  Wysoki spojrzał na niego z niepokojem. 
- Wyprostuj się - rzekł. 
- Nie mogę już więcej - powiedział mały. - Już  naprawdę nie mogę się więcej wyprostować. I tak czuję,  jakby 
mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz. 
Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przerażeniem. 

Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy  tu pracy? Znów będziemy iść wiele kilometrów przez 
upał  i przez deszcze; będziesz zdychać z głodu i wyczerpania;  sto razy na minutę będziesz myślał, że 
nawali ci serce.  I nie podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem chleba,  będziemy tylko my dwaj i 
głód.  Będziesz  znowu  usiłował    kraść.  Czy  pamiętasz,  jak  pobił  cię  ojciec  tego  chłopca,    któremu 
wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść  swojemu synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i 
mówił: „Oto w jaki sposób powinno się traktować złodziei!"  I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w 
twarz.  

- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przypominasz? 
Wysoki ścisnął go za ramię. 
- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzymaj się prosto. 
Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszołomieni hałasem i mnogością obcych ludzi, którzy nieustannie 
przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na nich z wysokości swego czubato naładowanego 
wozu,  aby  się  usunęli  z  drogi,  i  przejechał  obok  nich,    popędzając  konie  klątwami.  Pod  niskim  mężczyzną  
trzęsły się nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę,  poruszając wystającą grdyką. Potem wyższy rzekł: 
- Musimy poszukać właściciela. 
Jakiś  człowiek  przechodził  obok  nich,  dźwigając  na  ramieniu  kilka  desek,  i  charczał  z  wysiłku.  Wyższy 
mężczyzna rzekł do niego: 
- Gdzie jest gospodarz? 
Człowiek  dźwigający  przystanął  i  splunął  im  pod  nogi    gęstą  śliną.  Patrzył  na  nich  przekrwionymi  z  wysiłku  
oczyma. 
- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed  chwilą. Nie będzie przecież stał w miejscu i czekał.  - Jak go 
poznać? - zapytał niski. 
-  Gospodarza  zawsze  można  poznać  -  odparł  człowiek  z  deskami  i  splunął  powtórnie.  -  Majowy  z  ciebie  
robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły.  Szukacie tu roboty? 
-  Niczegośmy  tu  nie  zgubili  -  odpowiedział  wyższy.    -  Chcemy  zarobić  po  parę  groszy  i  wynieść  się  do  
wszystkich diabłów. To wszystko. 
Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył   dalej.  Oni podeszli aż pod  budynek tartaku i tam stanęli,  
zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku  trząsł się cały budynek. 
- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie  mały. 
Wysoki  spojrzał  w  jego  załzawione  oczy  i  warknął:    -  Zamknij  mordę!  O,  Chryste!  Czy  ty  naprawdę  nie  
potrafisz przestać mówić? 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

45 

-  Nie  będę  już  nic  mówić  -  przytaknął  posłusznie    mały.  -  A  jak  przyjdzie  gospodarz,  czy  mam  udawać  
wyższego? 
Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich 
jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał  krwistą cerę rzeźnika, szorstkie siwe włosy i puszyste 
brwi.  Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika. 
- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to  przyjaźnie. 
Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą  ścisnął go za ramię. 
- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospodarzu - rzekł. 
- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem  gospodarzem? Widziałeś mnie? 
- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki  - jeśli chcę żryć. 
- Znajdzie się chyba coś dla was - powiedział gospodarz. - Jestem dobrym gospodarzem, u dobrego gospodarza 
nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział  o tym? 
-  Mówił  nam  w  miasteczku  jakiś  gość.  Mówił,  że    potrzeba  panu  ludzi  do  ładowania  drzewa  na  wagony.  
Robiliśmy już tę robotę. 
Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi  na nogę. 
- Do diabła - powiedział. - W tych małych miasteczkach jeden o drugim wie o wiele za dużo. Złoty  dwadzieścia 
za dniówkę. Zgadzacie się, tak? 
Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął  na furmana. 
- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się  zgadzamy. 
Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się. 
- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz  pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba jesteś, co? 
- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd?  Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie świadczy o niczym. 
Jestem silny jak byk, tylko mam taką szczupłą  twarz już od urodzenia. 
- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. Żeby wszystkie byki były takie jak pan, nie urodziłoby się  ani 
jedno  cielę.  Po  co  pan  zalewasz?  Musiałeś  się  pan    dobrze  nagłodować,  przecież  ja  to  rozumiem.  To  żaden  
wstyd,  dziś  wielu  ludzi  jest  głodnych.  Głód  jest  dziś  w  powietrzu.  Tylko  po  co  pan  zalewasz?  Jestem  starym 
żołnierzem i nie lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi,  którzy walą prawdę. Tu był taki jeden, który opowiadał,  
że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na  zbity pysk i nie zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie  
lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan? 
- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły  mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle krzyknął: - Co pan  
sobie  myślisz,  do  cholery?  Ja  jestem  mały,  ale  silny  jak    byk.  Jestem  krępowszczak.  W  zeszłym  tygodniu  na 
jednej    zabawie  pobiłem  trzech  takich  jak  pan,  panie  gospodarzu.    Nacięli  się  na  mnie,  bo  jestem  niski  i  oni 
myśleli, że jestem  słaby. Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala.  Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im 
potrafię dogodzić.  Niech on panu powie - szarpnął wysokiego za rękę.  Wysoki milczał. 
- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna.  - Powiedz panu gospodarzowi. 
Lecz  wysoki  milczał  w  dalszym  ciągu.  Twarz  gospodarza  poczerwieniała  i  był  teraz  podobny  do 
rozzłoszczonego  raka
-  Do  diabła  -  powiedział  gniewnie.  - Czy  pan  kpisz   ze mnie?  Co  pan  w  ogóle  wyprawia?  Nie  lubię,  jak  ktoś  
staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie  lubię. Po jakiego diabła pan robi te wszystkie głupie  
rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą? Nie  jesteś pan  przecież pajacem, tylko robotnikiem. Jestem starym 
żołnierzem  i  nie  lubię,  jak  mi  ktoś  zalewa.  Byłem  sierżantem    w  szesnastym  pułku,  gdzie  przysłano  samych 
kryminalistów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos ogromną 
czerwoną  pięść  -  patrz  pan,  jak  ja  ich  potrafiłem  trzymać.  W'  tym  ręku  stawali  się  miękcy  jak  szmaciane 
kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał.  Nie sądzę, aby kobieta miała z pana choć chwilę 
pożytku.  Rozumie pan? Lubię pomagać biednym ludziom, ale  tylko takim, którzy mówią prawdę w oczy. Nie 
bądź pan  durniem. Nie lubię, jak ktoś ze starego żołnierza robi  idiotę, a ja sam jestem starym żołnierzem. Znam 
się na  ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to? 
Mały stał przed nim i trząsł się. Wyższy milczał. Na  jego twarzy malowało się rozpaczliwe postanowienie, aby  
nie powiedzieć ani słowa. Patrzył na wierzchołki zakurzonych lip i na stadko wróbli kołujących nad tartakiem...  
„To  koniec  -  myślał  wysoki,  silny  mężczyzna  -  to  już    koniec.  Boże,  ty  widzisz,  że  to  już  koniec..  Ja  wiem  
przecież, że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale  nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym się nażryć.  Ja 
już  nigdy  i  nigdzie  z nim nie  pójdę.  On  ma  głód    w  oczach i  ci,  którzy  rozdają  pracę, nie  chcą tego  widzieć.  
Boże, przecież wiesz, że zdechnę, jeśli dalej będę z nim  chodzić". 
Nagle umilkło w nim wszystko i uśmiechnął się. Podwórkiem wciąż przejeżdżały naładowane wozy i  warczał  
gdzieś samochód. Gospodarz mówił: 
- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj.  Oduczyłem kłamać cały pułk, to oduczę i pana. Chcę  panu 
udowodnić, że pan kłamał. 
- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak  rozzłoszczony chłopiec. 
Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się  uważnie. Gospodarz zwrócił się do nich: 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

46 

- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest  silny jak jasna cholera. Mówi, że w zeszłym tygodniu  pobił 
trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu  w  oczy i rzekł:  - Podaj mi pan swoją rękę. Mały usłuchał i 
posłusznie podał mu rękę. Przysiedli,  oparli łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu. Gospodarz powiedział: 
- No, zobaczymy. 
- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie  mały i zamrugał oczami. - Nie jestem wcale słaby! krzyknął 
z całych sił i wybuchnął płaczem. 
- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili  uporał się z jego ręką. 
Ludzie  stojący  wokół  wybuchnęli  grzmiącym  śmiechem.  Mały  zakrył  oczy  rękami,  lecz  podcięty  ludzkim  
śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza. 
Nadszedł  wieczór.  Błądzili  po  pustawych  ulicach    miasta.  Była  to  godzina  prostytutek,  pijanych  i  głosu  
harmonii.  Na  gładkie,  ślepe  niebo  wspiął  się  czerwony    księżyc.  Przed  domami  siedzieli ludzie  i  obserwowali 
przechodniów.  Gdzieś  zza  miasta  niósł  się  głos  żołnierzy.    Zapalały  się  gwiazdy:  dachami  przemykały  koty; 
ulice    pachniały  kapustą,  wiosną  i  perfumami  pośledniego  gatunku.  Księżyc  złocił  bruki;  przejeżdżały  z 
turkotem dorożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca  i śpiewał baranim tenorem. 
- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego  mówiłeś mu o tych kobietach? 
-  Ach,  daj  mi  spokój  -  powiedział  mały.    Małemu  wciąż  puchło  oko;  krwawił,  syczał  z  bólu.    Dzwony  na 
kościołach  poczęły  bić  godzinę  dziewiątą;    ludzie  ziewali  i  wracali  do  domów;  z  narożnego  baru    „Pod 
Motylem" wyrzucono pijaka i szurnięto za nim  kapelusz. Pijany wskazał ręką na niebo i powiedział:  „A Mańka 
jest kurwa, jakiej gorszej nie ma". Potem  podeptał swój kapelusz i zapłakał. Przeszli obok niego,  przeszli przez 
wiele ulic i znaleźli się za miastem. Od wilgotnych łąk nadciągało świeże powietrze; w ciemnościach 
przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam  lubieżnie wrzeszczały żaby. 
Daleko  przed  nimi  majaczył  krzyż;  ludzie  wiejscy    zawsze  stawiają  krzyż  na  rozstajnych  drogach,  aby  Bóg  
prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają,  prowadzi ich bolesna twarz Chrystusa. Niski, słaby' męż-
czyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu; kiedy zaś  doszli do krzyża, przystanął i powiedział do wysokiego,  
silnego mężczyzny: 
- Ja tu odpocznę. 
Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną  twarz do chłodnej i perlistej trawy. Wysoki powiedział:  - Ja 
idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz? 
Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu  krokach znów usiadł na ziemi. 
- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej.  Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił: 
- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy  już wiele nocy i nie widać kresu tej drogi. Dalej musisz iść  
sam. Ja tu zostanę. 
Wysoki mężczyzna milczał, a po chwili rzekł bardzo  cicho: 
-  Tak,  ja  myślałem  o  tym,  już  bardzo  dawno.  To  chyba  lepsze  dla  ciebie.  Tam  nikt  już  nie  będzie  cię  mógł  
uderzyć ani odepchnąć. Nikogo nie będziesz potrzebował  prosić o pracę. Nikt nie zapyta cię o papiery, nikogo 
nie    będziesz  potrzebował  prosić  o  nocleg,  chleb  lub  wodę.    Myślałem  o  tym  już  dawno,  lecz nie  chciałem  ci 
tego  powiedzieć. Chciałem, abyś zrozumiał to sam. 
- A Bóg? - rzekł mały. - Tam jeszcze będzie Bóg.  A jeśli tam trzeba będzie prosić o nocleg i pracę Boga?  A 
Bóg  będzie  odpowiadać:  „Nie  mam  wolnych  miejsc,  nie    mam  dla  ciebie  żadnej  pracy,  nie  mogę  cię 
przenocować,  musisz iść dalej", to co wtedy? 
- Był kiedyś Bóg - powiedział wysoki. - Szło się  tam i tam był Bóg. Lecz nie ma już Boga. Zabito Go 
i  pogrzebano.  Teraz  trzeba  tam  iść  samemu;  przedtem    był  On, niewiadomy  i  straszny,  ale  szedłeś  do  kogoś.  
Teraz idzie się samemu. Nie ma tam ani bliskich, ani  przyjaciół, ani wrogów. Dzisiaj już nie ma Boga. Gdyby  
dzisiaj zszedł na ziemię Chrystus, nie potrzeba by Go  krzyżować; dziś Chrystus skonałby z głodu. 
-  Bóg  -  mówił  w  zamyśleniu mały  i  słaby  mężczyzna    -  Bóg  nie  przyszedł  do  nas z  Jeruzalem;  On  przyszedł  
stąd, z  tego  miasteczka,  z  przedmieścia,  gdzie  mieszkają   najbiedniejsi,  bezrobotni  i  bezdomni.  Szedł  tą  samą 
drogą, co i my; może pytał o pracę w tym samym tartaku?  I Jemu także mówili, że nie mają nic dla Niego. A 
potem zabili Go bogaci. Był przecież słaby i chorowity jak  ja. Chociaż nie. On był wysoki, silny i ładny jak ty.  
Dlatego Go zabito. Mnie nikt nie chciałby krzyżować.  Milczeli. Po chwili mały rzekł: 
- Bogowie także umierają z głodu, prawda?  - Tak - odparł wysoki. 
-  Tam  już  nikt  nie  przegna  mnie  z  miejsca,  które    wybiorę  do  snu  -  mówił  mały.  -  Nikt  nie  zapyta  mnie    o 
dokumenty. Ani o kartę redukcyjną. Nikt mi nie powie:  „Młody jeszcze mężczyzna, a nie wstydzi się żebrać". 
Nikt  nie uderzy mnie w twarz. Nie będę nikogo prosić o zapomogę. Nikt już nie spuści na mnie psa. Nikt nie 
zawoła  na mnie policji. Tam już nie będzie policji, prawda?  - Tak. Tam policja nie ma nic do gadania. 
- I nikt już nie będzie gonić mnie dalej, abym znów  szedł w deszcz, śnieg czy upał, dlatego że gdzieś tam jest  
ktoś, kto potrzebuje człowieka, aby mu porąbał przez  dwie godziny kupę drzewa. Prawda? 
- Tak - potwierdził wysoki silny mężczyzna. 
- I o tobie nikt mi nie będzie już mówił: „Jak on się  nie wstydzi włóczyć, ten pański kolega, ten wysoki, silny,  
ładny mężczyzna". Prawda? 
- Tak. Nikt ci tego nie powie. 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

47 

- I nie oszuka mnie już żadna kobieta. Nie powie mi, że mnie kocha, nawet jeśli dam jej pięć złotych. Prawda?  - 
Tak. 
- I nikt - ciągnął w zachwycie mały - nikt mnie już  nie przegna. Może będę  widzieć coś stamtąd. Może będę  
widzieć  to,  czego  nie  wiemy  my,  dwaj  mężczyźni na   drodze.  Teraz ty  odejdziesz, a  zanim  dojdziesz  do  tego  
młyna, gdzie masz dostać pracę, ja już będę tam. 
Wysoki milczał. Po chwili rzekł:  - Wybacz mi. 
- Co? 
-  To,  co  mówiłem.  Że  powinieneś  tam  pójść.  Ja  tak   nie  myślałem.  My,  ludzie, musimy  iść  do  końca.  Nawet  
wtedy,  kiedy  nas  gonią  i  kiedy  nikt nas nie  kocha.  Musisz    mi  to  wybaczyć.  My,  dwaj  mężczyźni na  drodze, 
musimy  iść dalej. 
Wstał.  - Nigdzie stąd nie pójdę - rzekł mały. 
-  Chodź!  -  krzyknął  wysoki  i  brutalnie  chwycił  małego  za  rękę.  A  kiedy  uszli  już  kawałek  drogi,  objął  go  
ramieniem i rzekł: - W tym młynie na pewno dostaniemy pracę. 
- Trzymać głowę prosto? - zapytał mały. - A jeśli  on znów pozna? 
- Nie pozna - powiedział wysoki. - My, ludzie,  musimy mieć coś dla siebie takiego, aby nie poznali w nas  tego 
inni. Czy inni ludzie wiedzą i poznają to, że my,  dwaj mężczyźni na drodze, jesteśmy obaj silni i zdrowi? 
1955 
 
 
 

Mordercy są wśród nas, czyli o obojętności 

 
Oto historia prawdziwa, choć piszący nie może otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko to jest koszmarnym snem, 
po 

którym 

nastąpi 

czysty 

poranek, 

kiedy 

można 

będzie 

odetchnąć 

świeżym 

powietrzem. 

Działo się to  w Lublinie, rok 1955. Był styczniowy dzień; padał deszcz pomieszany ze śniegiem, niebo miało 
kolor ołowiu i ciężkim ogromem leżało nad miastem. Ulicami, rozchlapując brudny śnieg, szybko przejeżdżały 
samochody,  szybko  przechodzili  zmarznięci  ludzie.  Parowała  mokra  końska  sierść,  miasto  pustoszało.  Przed 
Państwowym  Domem  Młodzieży  przy  ulicy  Narutowicza  32  stało  dwóch  chłopców.  Jeden  z nich nazywał  się 
Antoni Wójcik i miał lat 17, drugi był od niego o dwa lata starszy i nazywał się Czesław Bąk; ani jednego, ani 
drugiego  -  jak  to  się  później  okazało  -  nie  pocałowała  jeszcze  kobieta.  I  jeśli  któraś  z  kobiet  zdecyduje  się 
pocałować 

któregoś 

nich 

nastąpi 

to 

dopiero 

za 

lat 

15. 

Intendentem  PDM  przy  ulicy  Narutowicza  był  niejaki  Stanisław  Kita,  człowiek  65-letni,  ukochany  przez 
młodzież,  mieszkający  samotnie  na  poddaszu.  Tam  też  skierowali  swe  kroki  czekający  przed  bramą.  N  a 
schodach  Wójcik  wręczył  Bąkowi  młotek  szewski,  który  uprzednio  zabrał  z  domu.  Potem  zapukali  do  drzwi. 
Kiedy Kita wyszedł, Wójcik - do niedawna mieszkaniec PDM - przedstawił mu swego kolegę jako wysłannika 
miejscowej  gazety  "Sztandar  Ludu".  Kita  wyraził  chęć  zejścia  na  dół  do  kancelarii,  aby  tam  udzielić 
"dziennikarzowi" wyjaśnień. Wtedy Bąk błyskawicznie wyciągnął z kieszeni młotek i kilkakrotnie uderzył starca 
w  głowę;  Kita  krzyknął  przeraźliwie  i  po  jego  twarzy  poczęła  spływać  krew.  Bąk  uderzył  raz  jeszcze,  młotek 
złamał się przy nasadzie i uderzył z rozmachu w sufit; osypało się nieco tynku. Dziewiętnastoletni chłopiec nie 
wytrzymał  i rzucił  się  do  ucieczki.  Pozostał  młodszy,  siedemnastoletni.  Powalił  Kitę na ziemię,  skrępował  go 
przyniesionymi  sznurkami  i  zadał mu  jeszcze  około  dwudziestu  uderzeń  głowicą  młotka  w  czaszkę.  Nastąpiło 
pęknięcie  kości  sklepieniowej  i  zmiażdżenie  lewej  gałki  ocznej;  w  kilka  chwil  potem  starzec  skonał  -  wtedy 
Wójcik  przystąpił  do  rabunku.  Zbrodnia  była  przemyślana  ze  szczegółami.  Wójcik  -  jako  ulubieniec  Kity  - 
dobrze  znał  rozkład  jego  mieszkania  i  skromniutkie  "skarby"  staruszka.  W  kilka  chwil  potem  jechał  już 
taksówką ulicami Lublina, miał przy sobie aparat fotograficzny leica, przeszło 2000 złotych w gotówce, zegarek 
na 

rękę, 

kilka 

brzytew, 

parę 

butów 

kilka 

koszul 

starego 

człowieka. 

Mniejsza z tym, w jaki sposób wykryto zbrodnię; odbył się proces i zapadł wyrok. Wójcik i Bąk skazani zostali 
na  15  lat  więzienia.  Zaskoczony  ohydą  i  niecodziennością  zbrodni  sąd  lubelski  sprowadził  biegłych 
rzeczoznawców  -  psychiatrę,  neurologa  i  pedagoga.  Wszyscy  trzej  biegli  -  wybitni  w  swej  dziedzinie 
rzeczoznawcy - orzekli, iż podsądni są zupełnie normalni i że zbrodnia nie ma żadnego tła patologicznego. Jeden 

rzeczoznawców, 

profesor-pedagog, 

oświadczył: 

"...  Wychodząc  z  założenia  nauk  Pawłowa  stwierdzić  należy,  że  efekt  końcowy  czynu  nie  stoi  w  żadnym 
związku z przesłankami pedagogicznymi, materialnymi i logicznymi. Zbrodni tej nie zrodziła żadna konkretna 
potrzeba;  zbrodnię  tę  zrodziła  atmosfera.  U  oskarżonych  daje  się  stwierdzić  absolutny  brak  hamulców 
moralnych, 

bezideowość, 

pustkę, 

brak 

jakichkolwiek 

zainteresowań... 

Od wielu tysięcy lat żyjący na świecie popełniają zbrodnie. Zabijają, rabują, podpalają, gwałcą i kradną. Każda z 
tych zbrodni ma przyczynę. Każda zbrodnia ma swą specyficzną "moralność", pewne kategorie oceny, dające się 
jakoś  zaszeregować  nawet  wtedy,  kiedy  są  straszliwe  i  wrogie  człowiekowi.  Głodujący  zabija  sytego,  aby  się 
utrzymać  przy  życiu,  mąż  zabija  niewierną  żonę;  ludzie  zabijają  broniąc  swej  godności  i  honoru,  zabijają  z 
rozpaczy,  wściekłości  lub  w  obronie  swego  życia  -  w  tej  czy  innej  dającej  się  ocenić  sytuacji.  Obok  miłości, 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

48 

zdrady, nienawiści - zbrodnia jest jednym z odwiecznych tematów literatury. Pomińmy tragedie starożytnych i 
tragedie Szekspira; sięgnijmy do czasów bliższych nam. Bohater "Zbrodni i kary" - Raskolnikow - jest zdolnym, 
przymierającym z głodu studentem, który zabija starą lichwiarkę i złodziejkę, aby zdobyć środki do życia. Ma w 
tym  swoją  okrutną moralną rację;  zostając  mordercą zabija  jednego  ze  szkodzących  społeczeństwu  ludzi;  jego 
zbrodnia  jest  jednocześnie  protestem  przeciw  ustrojowi  społecznemu.  Stawrogin  -  człowiek  bez  ojczyzny, 
honoru i pragnień - popełnia zbrodnię, aby obudzić w sobie działanie sumienia i serca, gdyż jest człowiekiem, 
któremu "niczego się nie chce" i przez zbrodnię pragnie wyrwać się z kręgu moralnej pustki. Iwan Karamazow 
staje się moralnym sprawcą śmierci swego ojca, gdyż twierdzi, że "wszystko jest dozwolone". Bohater powieści 
Gide'a,  Lafcadio,  popełnia  zbrodnię,  aby  "realizować  w  sobie  człowieka";  jest  właściwie  faszystą,  zadaje 
samemu  sobie  sadystyczne  tortury,  aby  potwierdzić  własne  męstwo  i  hart;  popełnia  mord  tylko  dlatego,  aby 
utwierdzić  w  sobie  mit  silniejszego.  Długa  jest  lista  morderców  potępionych  lub  gloryfikowanych  przez 
literaturę.  Bohaterowie  współczesnych  powieści  amerykańskich  sami  "wymierzają  sprawiedliwość",  działając 
poza 

prawem 

normami 

społeczny-mi. 

Nie ma sensu - w tym miejscu - wymieniać i cytować. Lecz powtarzam: każda z tych zbrodni ma swą okrutną 
"filozofię",  "moralność";  czynnik  usprawiedliwienia,  którym  operuje  morderca.  Nie  wchodzę  tu  w  dziedzinę 
zbrodni 

popełnianych 

przez 

zboczeńców 

lub 

obłąkanych 

zbrodni 

patologicznych. 

Zbrodnia  lubelska  nie  miała  nic  wspólnego  z  patologią.  Nie  miała  także  nic  wspólnego  z  owymi  "racjami 
moralnymi", w imię których zabija się człowieka. Młodociani mordercy nie potrafili odpowiedzieć na pytanie: 
dlaczego  zabiłem?  Ludzie  obserwujący  proces  kurczyli  się  zdjęci  przerażeniem  i  ohydą,  kiedy  mordercy  na 
pytanie  sądu  wyjaśnili,  że  chcieli  zdobyć  trochę  pieniędzy  na  zabawy  i  drobne  przyjemności. 
Zjawiska konkretne rodzą się z przyczyn, przyczyny rodzą się z potrzeb, potrzeby z konieczności. Cóż zmusiło 
tych  chłopców,  by  zamordowali  samotnego  starca?  Nie  nędza,  nie  głód.  Nawet  nie  potrzeba  wyżycia  się. 
Zbrodnię tę zrodziła atmosfera. Atmosfera bezideowości, nudy, marazmu, moralnej nędzy, braku zainteresowań, 
niedostatecznej  opieki.  Piszący  te  słowa  żyje  w  państwie,  które  w  ciągu  lat  dziesięciu  z  pustyni  ruin  -  ruin 
domów i ruin ludzkich - stało się potężnym państwem, w którym uczciwy człowiek, po raz pierwszy w historii 
swego  narodu,  może realizować  swe  życie  w  zgodzie  z  sumieniem i moralnością  wolnego  człowieka.  Piszący 
wierzy  w  moralną  siłę  swego  państwa,  w  jego  praworządność,  w  jedyną  słuszność  jego  polityki  -  i  fakt  ten 
uprawnia  piszącego  do  twierdzenia,  że  zbrodni  lubelskiej,  w  jakiejś  części,  winni  jesteśmy  wszyscy.  Nasza 
częsta obojętność moralna wobec tych czy innych zaobserwowanych wykroczeń przeciw praworządności, nasza 
obojętność, gdy z daleka patrzymy na chuligana - zrodziła w wielu poczucie bezkarności, daje grunt mniemaniu, 
że  silny  da  sobie  zawsze  radę.  Chłopiec,  który  awanturuje  się  w  tramwaju  po  pijanemu,  jutro  zaczepi  nas  na 
ulicy,  pojutrze  stać  się  może  mordercą,  jeśli  będzie  działał  nie  ujarzmiony,  w  poczuciu  własnej  bezkarności. 
Nie wolno nam być obojętnymi. Musimy rozpocząć walkę. Tu nie pomogą surowe wyroki sądów, nie pomogą 
nowe mundury milicyjne, nie pomogą gumowe pałki i zradiofonizowane samochody. Tu pomóc możemy tylko 
my 

sami, 

jeśli 

sami 

obudzimy 

się 

moralnej 

drętwoty. 

Chuligaństwo  dawno  przestało  być  tematem  karykatur  i  skeczów  na  satyrycznych  estradach;  stało  się  groźną 
chorobą  społeczną  wypaczającą  nasze  życie  i  zagrażającą  naszemu  życiu.  Zbyt  długo  nie  odróżniano  u  nas 
terminu "przestępca", "złodziej", "morderca". Zbyt długo pisaliśmy o amerykańskim stylu życia, nie widząc, jak 
na  naszych  oczach  rodzi  się  nasze  własne  zło,  nasz  rodzimy  bandytyzm.  Popełniamy  błąd  za  błędem. 
Moralizowaliśmy licząc, że chuligani czytać  będą nasze płomienne artykuły, a zbyt mało robiliśmy naprawdę. 
Trudno, mamy wrogów na zewnątrz kraju i tępimy ich; tępijmy także naszych wrogów wewnątrz naszego kraju. 
Musimy bronić naszego państwa, naszego prawa, naszej moralności; musimy bronić ich samych. Musimy wydać 
temu  walkę.  Musimy  bronić  tego  wszystkiego,  co  wymarzyli  i  wywal-czyli  dla nas inni ludzie  -  ci, z  których 
wielu 

nie 

ma 

już 

dziś 

wśród 

nas. 

Między  nami,  w  gronie  ludzi  żywych,  pozostali  dwaj  mordercy  z  Lublina.  Niech  ta  zbrodnia  stanie  się 
dzwonkiem  alarmowym,  niech  szarpie  ona  nasze  sumienia.  Przez  dziesięć  lat  dawaliśmy  możność  wyboru 
pomiędzy życiem uczciwego człowieka a życiem bandyty. Dajemy ją dalej. Lecz pamiętajmy, że opieszałość i 
obojętność 

nasza 

rodzi 

morderców. 

Dziś 

jeszcze 

są 

oni 

między 

nami. 

Oto 

ostatnie 

słowo 

oskarżonego 

Wójcika: 

"Ujawniłem kolegów, gdyż zrozumiałem, że są oni na złej drodze, dlatego aby przeżyli swój  wstrząs głęboko, 
aby  nie  spotkał  ich  mój  los,  aby  nie  zasiedli  na  ławie  oskarżonych;  zrozumiałem  krzywdę  wyrządzoną 
społeczeństwu i rodzinie Kity. Mimo umowy, że na kradzież więcej nie pójdziemy, obawiałem się, że Bąk nadal 
pozostanie  na  złej  drodze  i  dlatego  go  wydałem,  a  nie  dlatego,  że  jestem  "chytrym  lisem".  Od  dwudziestego 
drugiego  stycznia  (data  aresztowania  Wójcika)  zacząłem  sobie  zdawać  sprawę  z  czynu;  uważam,  że  nie  ma 
takiego  wymiaru  kary,  z  którym  można  by  równoważyć  życie  człowieka,  takiego  zwłaszcza,  jakim  był  Kita. 
Pragnę wkroczyć na drogę życia zgodnie z prawem. Jeśli sąd wierzy moim słowom i jeśli widzi tę zmianę, jaka 
we mnie zachodzi - proszę umożliwić mi powrót do społeczeństwa dla zrehabilitowania się; a jeżeli nie, proszę o 
karę 

śmierci, 

bo 

nie 

chcę 

być 

pasożytem 

społeczeństwa..." 

Nie  potrzeba  niczego  ujmować  ani  też  dodawać.  Mam  wrażenie,  że  o  skomplikowanych  przyczynach 
chuligaństwa można by napisać teraz już parę pokaźnych tomów. Ja zwracam uwagę na jedną tylko z przyczyn - 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

49 

na 

naszą 

obojętność. 

Lecz 

uwaga: 

mordercy 

są 

wśród 

nas. 

 
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 22, 1955 r. 
 
 
 

Rio Bzduro  

 
Nie  mogę  zrozumieć,  w  jaki  sposób  kraj,  który  ma  tak  fantastyczną  grafikę:  grafikę,  która  jest  sztuką  co  się 
zowie  walczącą,  bolesną, mocną,  budzącą nienawiść  i  gniew  ludzi  sprawiedliwych  do  wszystkiego,  co  podłe  i 
nikczemne  -  w  jaki  sposób  w  kraju  tym  mogą  powstawać  tak  łzawe  kicze,  jak  te  dwa  filmy  o  egzotycznych 
tytułach: 

"Rio 

Escondido" 

"Maclovia", 

które 

obejrzałem 

ostatnio. 

Filmy wyprodukowane w krajach egzotycznych działają u nas jakby na specjalnych prawach. Krytyka fachowa 
pobłażliwie przymruża oko, mówi się: "Film jest wprawdzie do kitu, ale widzieliście aktorkę? Co za nogi. Boże 
drogi!"  Stanowisko  takie  jest  co  najmniej  niesłuszne,  wprowadzające  w  błąd  zwykłego  widza,  który 
przeczytawszy pozytywną recenzję idzie na film, potem wychodzi i podąża na wódkę, gdyż nie może powiązać 
tego,  co  czytał,  z tym,  co  widział.  Wódka  zaś  w  narodzie polskim  spełnia rolę  uniwersalną,  po  wódce  można 
godzić 

nawet 

światopoglądy. 

Historia  pięknej  nauczycielki  na  ciemnej  i  dzikiej  prowincji,  jaką  jest  film  "Rio  Escondido",  to  historia 
pozbawiona chyba w stu procentach prawdopodobieństwa psychologicznego i społecznego. Zaczyna się ten film 
od  chwili,  w  której  prezydent  Meksyku  osobiście  wysyła  nauczycielkę,  aby  prowadziła  dwu-klasową  szkółkę. 
Twórcy filmu nadali jednak tej chwili taki patos, jakby od pracy tej nauczycielki zależało co najmniej zbawienie 
świata. 
Nauczycielka  płacze,  ze  ścian  patrzą  portrety  dostojników,  prezydent  wyciąga  rękę  i  grzmiącym  głosem 
zapewnia,  że  chodzi  tu  o  losy  ojczyzny,  nie  precyzując  jednak  realiów,  tak  że  widz  mimo  wszystko  odnosi 
wrażenie, że piękna Maria Felix jedzie rozegrać bitwę morską z przeciwnikiem formatu Nelsona. Następnie, aby 
nie  było  wątpliwości,  że  bohaterska  kobieta  jedzie  spełnić  zaszczytny  obowiązek  -  widzimy  jadący  pociąg, 
smugę 

dymu 

itd. 

Pewnym  osiągnięciem  technicznym  w  tym  filmie  jest  gra  Marii  Felix:  obliczyłem,  że  podczas  dwugodzinnej 
projekcji płacze ona około czterdziestu razy; to nie kobieta - to jest, jak by powiedzieli panowie z Targówka - 
"wodotrysk  Niagara".  Następnie  przybywa  ona  do  miasteczka,  którego  burmistrzem  jest  bardzo  interesujący 
facet. Można śmiało powiedzieć, że najkrwawsze postacie z Przybyszewskiego wypadają na jego tle infantylnie. 
Sympatyczny  ten  gentleman  prócz  zajęć  służbowych  zajmuje  się  głównie  ujeżdżaniem  koni,  gwałceniem 
ponętnych  Meksykanek,  biciem  za  pomocą  harapa  oraz  strzelaniem  z  pistoletu  wielkości  małej  zenitówki. 
Należy tu dodać, że o wiele lepiej od niego czynili to samo Henry Fonda i Ken Maynard; ów burmistrz robi to 
zupełnie bez wdzięku, co jest tym bardziej przykre, iż w Meksyku zabijają wciąż jeszcze bardzo efektownie. W 
epoce 

atomu 

wodoru 

jest 

to 

cenne 

świeże. 

Skoro  już mamy  okrutnego burmistrza i piękna nauczycielką, nietrudno się domyślić,  w  jakim kierunku pójdą 
wysiłki realizatorów.  Demon  z  Przybyszewskiego  zakochuje  się  w  Marii  Felix i  jest  "na musie";  łazi  za nią z 
pistoletem  w  łapie,  błagając  i  grożąc  na  przemian;  nauczycielka  płacze  w  efektownych  zbliżeniach,  gromady 
Meksykanów  w  olbrzymich  kapeluszach  grają na gitarach i  śpiewają  pieśni  drżące  i  parne  od namiętności.  W 
tym  czasie  wybucha  zaraza,  co  romantycznym  usiłowaniom  burmistrza  dodaje  specyficznej  pikanterii.  Zaraza 
zostaje zlikwidowana dzięki wysiłkom młodego i szlachetnego lekarza; nie trzeba dodawać, że i on zakochuje 
się w Marii Felix. Akcja toczy się galopem: ciałem burmistrza miotają chucie i na skutek tego udaje się pewnej 
nocy  do  sypialni  Marii  Felix,  aby  ją  zgwałcić  w  sposób  niespotykany  dotychczas  w  literaturze.  Zamiast 
oczekiwanych  rozkoszy  spotyka  go  jednak  przykra  niespodzianka:  oto  niewinne  dziewczę  wyciąga  pistolet 
tychże  samych  rozmiarów  i  szpikuje  ołowiem  burmistrza;  ponieważ  zaś  pistolety  są  jedyną  rzeczą  działającą 
logicznie  w  tym  filmie,  demon  z  charkotem  oddaje  ducha.  Płacz,  łzy,  wiwaty:  wszystko  byłoby  już  dobrze, 
gdyby nie to, że nauczycielka nie wytrzymała nerwowo i przez przyzwoitość postanawia także oddać ducha, co 
jej  się  zresztą  całkiem  nieźle  udaje.  Jeszcze  na  łożu  śmierci  wyznają  sobie  miłość  z  młodym  lekarzem,  który 
zjawia się zawsze deus ex machina; jej drogi do nieba realizatorzy, kierując się subtelnymi pobudkami, nam nie 
pokazują. 

Zresztą 

po 

drodze 

płakałaby 

na 

pewno 

także. 

Teraz  poważnie:  cóż  z  tego,  iż  Figueroa  z  każdego  kadru  robi  wspaniały  obraz?  Cóż  z  tego,  iż  realizatorzy 
zapewniają nas, że w Meksyku jest źle, że lud pragnie sprawiedliwości, chleba i praworządności? Tych rzeczy 
nie da się pokazać w kiczu: prawdy o losach ludzkich, o cierpieniu narodu, o pięknej i szlachetnej dziewczynie 
nie da się przekazać za pomocą pistoletów i postaci operetkowego brutala. Po co nam takie filmy sprowadzają? 
Niech  pokażą  "Los  Olvidados"  -  wstrząsający,  znakomity  obraz  o  młodocianych  przestępcach,  obraz,  wobec 
którego  "Cena  strachu"  jest  zabawą  dla  grzecznych  dzieci.  Po  cóż  nam  kicze  egzotyczne  -  czyż  mało  mamy 
własnych? 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

50 

 
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 28, 1955 r.  
 
 
 

Rzeka cierpienia 

 
Kilka miesięcy temu na tym samym miejscu, korzystając z bezgranicznej i nadludzkiej dobroci redaktora działu  
"Pokrzyw",  opublikowałem  felieton  pt.  "Rio  Bzduro",  w  którym  z  wrodzoną  sobie  skromnością  i  powagą 
usiłowałem  dowieść,  iż  wyświetlany  u  nas  niedawno  film  pod  dźwięcznym  tytułem  "Rio  Escondido"  nie  jest 
arcydziełem,  a  przeciwnie  -  należy  do  jakże  rozpowszechnionego  gatunku  sztuki  zwanego  kiczem.  Bogowie 
jednak  nie  udzielili  mi  daru  przewidywania.  Od  tego  czasu  życie  moje  zmieniło  się  w  ponury  koszmar; 
otrzymałem kilka ton listów oraz kilkanaście przesyłek, w tym trzy wyroki śmierci, kilka kilogramów zepsutych 
jaj,  osiem  zdechłych  kotów,  trumnę  z  mosiężnym  okuciem  (nr  osiem  i  pół)  oraz  noworodka,  przy  którym 
znalazłem kartkę następującej treści: "Nędzniku! Prze-czytałam w "Po prostu" to, co ośmieliłeś się napisać o tym 
genialnym filmie, i doszłam do wniosku, że tylko ty mogłeś mnie tak unieszczęśliwić. Wiem na pewno, że to ty, 
chociaż wtedy było zupełnie ciemno i podawałeś się za szwedzkiego marynarza. Patrz na to nieszczęsne dziecię i 
niech  ono  stanie  się  wiecznym  wyrzutem  dla  twego  znikczemniałego  serca.  Ta,  której  złamałeś  życie". 
Przyjąłem  już  sekretarkę  osobistą,  lecz  ponieważ  i  ona  nie  nadąża  z  odpisywaniem  na  listy,  a  mnie  i  moją 
rodzinę  zrujnowały  zupełnie  koszty  znaczków  pocztowych,  pozwolę  sobie  znów  zbezcześcić  to  miejsce  i 
odpowiedzieć 

swoim 

korespondentom 

syntetycznym 

skrócie. 

R.S.  z  R  a  d  o  m  i  a.  Szalenie  mi  przykro,  lecz  nie  mogę  uczynić  zadość  Pańskiej  prośbie  i  powiesić  się 
natychmiast z powodu - jak to Pan raczył mistrzowsko sformułować - "targających mną wyrzutów sumienia, iż 
ośmieliłem  się  podnieść  splugawioną  dłoń  na  wielkie  dzieło  sztuki".  Nie  mogę  się  powiesić,  gdyż  w  końcu 
listopada  staję  przed  komisją  wojskową  i  moje  stawienie  się  w  charakterze  nie  zmaterializowanej  zjawy 
wywołałoby 

słuszne 

niezadowolenie 

władz 

wojskowych. 

Łączę 

pozdrowienia. 

Rozgoryczona z Sandomierza. Pisze Pani: "Mam szesnaście lat, miałam już dwóch mężów, lecz teraz poznałem 
trzeciego,  który  jest  młodszy  ode  mnie  o  dwa  lata  i  mówi,  że  mnie  kocha,  błagając,  abym  z  nim  złączyła  na 
zawsze swój los. Na dowód swej miłości przynosi mi codziennie śniadanie, które mu mama szykuje do szkoły. 
Niech pan poradzi, co robić. A w ogóle - dochodzę do wniosku, że miłości nie ma". Łaskawa Pani! Doprawdy 
nie  wiem,  co  Pani  poradzić,  gdyż  sprawa  jest  niesłychanie  trudna.  Lecz  odwagi!  Wszystko  -  jak  powiada 
kamerdyner z "Anny Kareniny" - ukształtuje się. Sam jestem w trudnej sytuacji, gdyż mój dwunastoletni sąsiad 
chce  rozwieść  ze  mną  moją  żonę  i  w  dowód  swej  miłości  przynosi  jej  codziennie  wszystkie  guziki,  które 
wygrywa w szkole od swych kolegów w cymbergaja. Muszę się w tej sprawie udać do dziewięcioletniego syna 
dozorcy,  który  właśnie  się  rozwiódł  po  raz  szósty  i  jest  najbardziej  doświadczonym  mężczyzną  w  naszej 
dzielnicy.  Cieszę  się,  że  film  "Rio  Escondido"  zrobił  na  Pani  wrażenie  "mało  życiowego".  Na  mnie  także. 
Wszystkiego 

dobrego. 

Pan J.W. London.42-streat,314.0.W.W.Pyta Pan:czy wracać? A wracaj Pan, co Panu zależy?! Zdezorientowany. 
Nie, 

drogi 

Panie, 

Meksyk 

nie 

jest 

demokracją 

ludową. 

To 

tylko 

film 

Pana 

zmylił. 

Ż  y c z l i w  y z R a d o m i a. W związku z moją recenzją o filmie "Rio Escondido" pyta Pan, ilu miałem w 
rodzinie  pijaków,  morderców,  paranoików,  zboczeńców,  fałszerzy,  oportunistów,  cynicznych  łgarzy, 
krzywoprzysięzców, 

spekulantów 

świetokradców. 

Tylko 

jednego. 

Sympatycy  z  Tworek,  pawilon  B.  Tak  jest,  mają  Panowie  zupełną  rację:  Adama  Ważyka  rozstrzelano,  a  na 
księżycu należy natychmiast zainstalować szalety marki Rogers Co. Pytają Panowie, kiedy się zjawię.  Jeśli na 
naszych  ekranach  będzie  więcej  takich  filmów  jak  "Rio  Escondido",  to  bardzo  niedługo.  Na  razie! 
J.Z.  z  K  ł  o  d  z  k  a.  Nie,  Tadeusz  Konwicki  nie  jest  autorem  książki  "  Tristan  i  Izolda".  Pomyliło  się  Panu. 
H e n i e k z k o l e g a m i z W r o c ł a w i a. Tak, bicie przechodniów za pomocą specjalnej pałeczki z lanego 
żelaza jest - jak dotąd - niekaralne. Przykro mi, lecz zaproszenia Panów na razie przyjąć nie mogę. Cieszę się, że 
zgadzamy  się  w  ocenie  tego  filmu.  Nie,  to  nie  ja  byłem  tym  milicjantem,  który  obronił  Was  przed 
rozwścieczonym 

tłumem. 

H  e l a z Ł o d z i. Oto żądany przez Panią przepis na keks socjologiczny: 2 żółtka, 5 dkg smalcu, kilo mąki, 
śledzie, goździki i wiele innych rzeczy, których chwilowo nie jestem w stanie wymienić. Wyjdzie mniej więcej 
to  samo,  co  z  filmem  "Rio  Escondido",  gdzie  pomieszano  folklor,  banał,  melodramat,  sentymentalizm  z 
prawdziwymi  przeżyciami  ludzkimi.  Smacznego!  H  a  r  c  e  r  z  e  z  K  u  t  n  a.  Dystrybucją  prezerwatyw  nie 
zajmujemy się. Cieszę się, że lektura "Życia Warszawy"  wywarła na Was  tak wstrząsające wrażenie. Wniosek 
Panów, aby utworzyć domy publiczne, postawię na kolegium redakcyjnym - a nuż da się coś zrobić. Czuwaj ! 
K.S. S p a r t a z M o g i e l n i c y. Oczywiście, że zawodnika, który podczas meczu nie położy przynajmniej 
jednego z drużyny przeciwnej, należy bezwzględnie usunąć z klubu. Albo jesteśmy, albo nas nie ma. Cieszę się, 
że Panowie połamali żebra swemu skarbnikowi, który o filmie "Rio Escondido" był przeciwnego zdania niż ja. 
A n o n i m o w  y ż e  b r a k. Oczywiście, że  obowiązuje  Pana dyscyplina pracy. A pan myślał, że nie, stary 

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

 

 

51 

figlarzu? Absolwent z Muranowa. Nie mogę Panu, niestety, pożyczyć stu złotych do pierwszego. Sam nie mam, 
naczelny  redaktor  jest  skąpy  jak  szatan.  Jednocześnie  surowo  zabraniam  Panu  ogryzania  kory  z  drzew  w 
miejscach publicznych. Ofertę martymonialną Pańskiej siostry w stosunku do naczelnego redaktora przekazałem 
mu. 

Jeszcze 

nie 

przeczytał. 

Moich 

materiałów 

też 

nie 

czyta 

miesiącami. 

p o l a k z C z ę s t o c h o w y. Myli się Pan: ani Marta Mirska nie jest Rebeką, ani Mieczysław Fogg nie jest 
stryjecznym  dziadkiem  Napoleona.  Pański  dziadek,  który  twierdzi,  że  jego  praszczur  brał  udział  razem  z 
Foggiem w wojnie trzydziestoletniej, jest - niestety - blagierem. O tym, że będę wisiał za profanację dzieł sztuki, 
wiem  sam.  Nie  bądź  Pan taki dowcipny!  W  i  e  l  u  c  z  y  t e  l n i  k  ó  w,  którzy  przysłali  listy  pełne  Świętego 
oburzenia z powodu mojej recenzji o "Rio Escondido": Nie dajcie się oszukać! Potęga kiczu jest niezmierzona! 
Niech nie mylą Was Wasze łzy. "Rio Escondido" nie jest wielkim dramatem ludowym, jakimi są - na przykład - 
niektóre filmy włoskie. "Rio Escondido" jest kiczem. Są tego Świadectwem Wasze łzy, na które się powołujecie. 
Na wielkim dramacie człowiek milczy; skutek jest cierpieniem. Wejdą teraz na ekrany nowe znakomite filmy: 
"Dzieci Hiroszimy", "Sól ziemi", "Uciekinierzy". Na tych filmach będziecie milczeć, a Wasze suche oczy będą 
Was  bardziej  boleć,  niż  gdybyście  wylali  po  wiadrze  łez.  Kicze  mają  to  do  siebie,  że  powodują  działanie 
gruczołów śluzowych. Wielkie ludzkie dramaty mają to do siebie, że powodują zamieranie serca i skurcz krtani. 
Do 

widzenia 

na 

sali 

projekcyjnej. 

 
Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 32, 1955 r.