background image

GERBER MICHAEL 

BARRY TROTTER 

I BEZCZELNA PARODIA 

background image

OD AUTORA 

Wszelkie  przypadki  niestandardowej  pisowni,  gramatyki  czy  interpunkcji  uznaje  się 

niniejszym za zamierzone i winny być traktowane jako dowcipy. 

background image

SPIS TREŚCI 

Rozdział 1: Kłopot z Gumolami 

Rozdział 2: Rzeźnik z Hokpoku 

Rozdział 3: Szaleńcza przejażdżka pana Barry'ego 

Rozdział 4: Co trzy głowy, to nie jedna 

Rozdział 5: Pierwszy nos w chmurach 

Rozdziało 6: Sztuka i polityka 

Rozdział 7: W brzuchu bestii 

Rozdział 8: Z jakiejś przyczyny w tym rozdziale ważną rolę odgrywają psy 

Rozdział 9: Więzień Aztalanu 

Rozdział 10: Fantastic! 

Rozdział 11: Charlie i zakurzony antykwariat książkowy 

Rozdział 12: Wielka ucieczka 

Rozdział 13: Wzloty i upadki 

Rozdział 14: Pociąg pod specjalnym nadzorem 

Rozdział 15: Koszmary senne kryją w sobie wiele cennych informacji (zwłaszcza w 

kiepskich książkach, takich jak ta) 

Rozdział 16: Spokojnie, jest później niż sądzisz 

Rozdział 17: Owszem, dorosłość jest do kitu, ale pomyślcie o alternatywie 

Epilog 

Specjalny tajny dodatek 

background image

ROZDZIAŁ 1 

KŁOPOT Z GUMOLAMI 

Szkoła  Czarnoksiężników  Hokpok  była  najsłynniejszą  instytucją  edukacyjną  w 

magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. 

Sama  jego  obecność  sprawiała,  że  co  roku  na  każde  wolne  miejsce  w  Hokpoku 

zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W 

rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stopni Barry 

mógł  pozostać  w  Hokpoku  tak  długo,  jak  tego  pragnął.  Właśnie  rozpoczął  jedenasty  rok 

nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z 

pory  szaleńczego  wkuwania  zamienił  się  w  porę  odprężenia  i  kontemplacji  wydarzeń 

minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty. 

Rozwalony  wygodnie  w  rozłożystym  fotelu  sali  wspólnej  Grafittonu  przed 

wielobarwnym  paleniskiem  Barry  w  milczeniu  żałował  pozostałych  uczniów.  A  także 

nauczycieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak 

jego  własne.  Podkręcił  dźwięk  w  słuchawkach,  w  których  grał  jego  ulubiony  zespół  Vojna 

Toksycznej  Agresji,  grupa  tak  dalece  wrogo  nastawiona  do  świata,  że  każda  piosenka,  w 

której tytule nie pojawiało się słowo „zabić”, była u nich automatycznie klasyfikowana jako 

ballada. 

„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga”, odczytał Barry. 

Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w 

kontakcie z trudniejszym problemem. 

Odkładając  swój  egzemplarz  Egzystencjalizmu  dla  początkujących,  wyciągnął  z 

kieszeni  magiczną  fajkę.  Kupił  ją  tydzień  temu  w  Parszywym  Zakątku,  czarodziejskiej 

dzielnicy  handlowej  w  Londynie.  Barry  uważał,  że  fajka  dodaje  mu  dojrzałości  i 

tajemniczości,  jedynych  cech,  które  nie  kojarzyły  się  z  jego  statusem  wiecznego  ucznia. 

Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta). 

Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wersje gumolskie. Nie powodują 

nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. 

Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko. 

- Colibri. 

background image

Fajka  zapaliła  się  i  ku  sufitowi  wzleciała  smużka  dymu.  Główkę  fajki  zrobiono  z 

najlepszej magicznej pianki morskiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną 

replikę głowy swojego właściciela. 

- Super - mruknął Barry. 

Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się powstałemu portretowi. 

Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka - przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze 

mniejszy portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem. 

Barry  zakasłał.  Jak  dotąd  nie  zapalał  jeszcze  swojej  fajki,  używał  jej  wyłącznie  jako 

rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, 

jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny  - z dymu magicznej fajki można 

układać  wszelkie  możliwe  kształty.  Barry  po  kolei  obdarzył  się  sombrerem,  przeszywającą 

serce strzałą i diabelskimi rogami. 

Pykając  z  fajki,  zrozumiał,  że  jakiekolwiek  szanse,  by  niniejsza  książka  dostała 

nagrodę  Nikki,  dosłownie  ulatują  z  dymem.  No  cóż,  pomyślał,  skoro  i  tak  spieprzyłem 

sprawę, to równie dobrze mogę się zabawić. 

- Niech to szlag. - Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i 

tak za późno. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wypalona 

dziura. - Cholera - mruknął Barry. - Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę. 

Fajka  zgasła.  Barry  wsunął  ją  do  kieszeni  i  cisnął  książkę  w  ogień.  Była  magiczna, 

więc  zaczęła  krzyczeć.  Bekając  głośno  po  zjedzeniu  stołówkowego  puddingu  ryżowego, 

naciągnął  na  ramiona  pelerynę  niewidkę  i  ruszył  w  stronę  frontowych  drzwi  Hokpoku. 

Stanowił  uosobienie  lenistwa,  chyba  że  nadarzała  się  szansa  napytania  komuś  kłopotów, 

zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jednocześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy 

cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś  granice. Pierwsze kilka szkolnych lat 

wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o - patrzcie - to - ten - słynny - dzieciak; 

ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od czasu do czasu kradli 

mu majtki, z których część trafiała szybko na Allegore. Potem jednak, w zamian za kilkaset 

funtów,  jakaś  dziennikarka,  znajoma  jego  gumolskiej  ciotki  i  wuja,  napisała  parę  niemal 

zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie. 

W  pobliżu  drzwi  przepłynął  Prawie  Bezmózgi  Bill,  ciągnący  móżdżek  i  rdzeń 

kręgowy  niczym  dziecko  samochodzik.  Za  sobą  zostawiał  ślad  widmowego  śluzu.  Barry 

bardzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń - choć gdy uczynił to po 

raz  ostatni,  wydał  z  siebie  ciche  „muuu”  i  od  tego  czasu  Bill  wierzył  święcie,  że  po 

korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy. 

background image

- Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawiły, że jej duch został uwięziony 

w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni 

później przy obiedzie Bill. 

Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbując się nie roześmiać. 

Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum 

dzieciaków. Wciąż nie potrafił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wieczoru. 

Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi? 

Nie  był  to  zwykły  nieprzyjemny  zaduch  zbyt  wielu  ludzi  stłoczonych  ciasno  i 

pozbawionych  dostępu  do  toalet,  lecz  natrętny,  gryzący,  niepokojący  smród,  który  mógł 

świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dziś wieczór w 

powietrzu  wisiał  także  znajomy  odór  pieczonego  centaura.  W  połączeniu  ze  smakiem 

pozostawionym  przez  fajkę  tworzył  niewiarygodnie  ohydną  mieszankę.  Barry  zakasłał  i 

splunął, by pozbyć się niesmaku. 

Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała 

ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi,  czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz 

Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego

Pomacała  włosy  i  zerknęła  w  niebo.  Barry  zaśmiał  się.  Gdyby  tylko  wiedziała,  już 

nigdy nie umyłaby głowy! 

Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego granicą, na polanie stał Hamgryz, 

olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich 

rozmiarów i  kolorów. Dwa  centaury, Ptaszyn i  Komeda, rozmawiały z  Hamgryzem  i  paliły 

cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, 

to dandysi magicznego świata. 

Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. 

Nigdy mu się to nie nudziło. 

No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kochaniutki? - spytał Komeda. 

Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze? 

                                                 

  Książka  ta  w  Ameryce  ukazała  się  pod  tytułem  Barry  Trotter  i  magiczna  ikra.  Jak  wiadomo 

czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każdego, kto go 
spożył,  nieśmiertelnością  (nie  należy  go  mylić  z  eliksirem  długiego  stania,  obdarzającym  mężczyzn 
wytrzymałością;  to  spora  różnica).  W  każdym  razie  kawior  filozoficzny  przyciągnął  uwagę  złego  lorda 
Vielokonta,  który  uważał,  że  jedyną  potęgą  większą  od  niego  samego  jest  procent  składany,  i  uznał 
nieśmiertelność  za  idealne  uzupełnienie  strategii  „kupuj  i  czekaj”.  Po  tym,  jak  Barry  pokonał  Vielokonta, 
Bubeldor zamknął puszeczkę z kawiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się 
do  niej  mysz  i  zyskała  nieśmiertelność.  Co  logiczne,  pozostałe  myszy  uznały  ją  za  mesjasza  i  od  tej  pory 
wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult. 

background image

Tam?  Duduś,  nigdy  za  nim  nie  przepadałem.  -  Komeda  spojrzał  znad  okularów  na 

Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz. 

Czas  spadać,  laseczki  -  dodał  Ptaszyn,  po  czym  wraz  z  Komedą  poprawili  berety  i 

pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo. 

Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego. 

-  Dzięki,  Hamgryzie,  stary  druhu.  -  Cisnął  osiłkowi  monetę,  a  ten  natychmiast  ją 

upuścił.  -  Wiesz  co  robić.  Przez  parę  godzin  dotrzymaj  towarzystwa  twoim  oswojonym 

bogartom

Hamgryz podniósł monetę i ugryzł. 

-  Dzięki,  Barry  -  rzekł  i  odmaszerował  chwiejnie  w  głąb  lasu,  ściskając  w  dłoni 

zawiniętą w gazetę butelkę. 

Kolejny  wieczór,  kolejna  seria  szybkich  numerków  z  fankami.  Barry'ego  już  dawno 

znudziła  ta  rutyna,  lecz  w  pewien  osobliwy  sposób  dzięki  niej  potwierdzał,  że  jest  kimś 

sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w duchu) fanom także coś się należy. 

-  W  porządku,  dziewczęta,  ustawcie  się  w  kolejce  do  zaklęcia  odwszawiającego  i 

zaczynamy - rzekł. - Pamiętałyście, żeby wziąć kąpiel? 

Następnego  ranka  przy  śniadaniu  Barry  opisywał  ze  wszystkimi  szczegółami  swoje 

wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała 

ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczególnie oburzona uczennica piątej 

klasy,  Penelopa  Blagga,  szykowała  się  do  rzucenia  na  nich  zaklęcia  Gorączki  Swędzączki, 

zjawiły  się  poranne  sowy.  Wszyscy  szybko  osłonili  rękami  szklanki  i  talerze,  bo  na  stół 

posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele. 

Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszystkim. 

Może  to  dobre  wieści?  Może  Stary  Snajper  dostał  raka  różdżki?  -  podsunął  Manuel 

Rodriguez,  trzecioroczniak,  który  nie  pojawi  się  już  więcej  w  książce,  ale  został  do  niej 

wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej. 

Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę. 

Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrektora zabierz ze sobą tego nicponia 

Lona. 

Wokół  rozległy  się  chichoty.  Barry  uciszył  je  szybko  gniewnym  spojrzeniem  i 

wyćwiczonym gestem. 

                                                 

  Bogart  to  istota  zmieniająca  kształty,  która  upodabnia  się  do  tego,  czego  boimy  się  najbardziej, 

ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora. 

background image

Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w istocie nicponiem, a już na pewno 

bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu quidkitu 

- Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wielką prędkością wbił się w głowę Lona i 

wkręcił na amen. 

Wszelkie  próby  usunięcia  piłki  sprawiały  tylko,  że  wbijała  się  głębiej.  W  końcu 

wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety 

(przy  sprzyjającym  wietrze  dziura  świstała).  Siostra  Pommefritte  sprokurowała  mu  nowy 

mózg, korzystając z niezbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. 

W  efekcie  Łon  uzyskał  umysł  tępego,  poczciwego  siedmiolatka.  Pozostało  mu  też  sporo 

zdecydowanie psich skłonności. 

- Chodź - rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie.  - Stara 

Broda chce się z nami widzieć. - Lon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wytarzałeś się w 

kupach szopa? - Lon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny. 

Gdy  wychodzili  z  sali,  od  ściany  za  ich  plecami  odbiło  się  Zaklęcie  Gorączki 

Swędzączki. 

- Świnie! - wrzasnęła Penelopa. 

* * * 

-  Pfft.  -  Alpo  Bubeldor  przetasował  karty,  przyglądając  się  rozbitemu  w  dole 

obozowisku dziwnie przypominające mu Woodstock. Wybrał jedną z talii. 

- Aspałek? Nie, do diabła. 

Na  trawniku  pod  Hokpokiem  rozciągało  się  wyjątkowo  mało  atrakcyjne  morze 

namiotów.  Stało  tam  od  kilku  tygodni,  odkąd  w  świątecznym  numerze  „Fajtu”  ktoś 

opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety 

i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie 

zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to 

na nakład, chyba, że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcher. Tak czy inaczej, trawnik 

przed  Hokpokiem  niemal  natychmiast  zamienił  się  w  sięgające  kostek  błotniste  bajoro, 

chlupiące  pod  stopami  niezliczonych  czytających  „Fajt”  i  uwielbiających  Barry'ego 

gumolskich  przybyszy.  Bubeldor  skrzywił  się,  widząc,  jak  ktoś  bezczelnie  załatwia  się  do 

jeziora. Wymamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w 

intymną część ciała winowajcy. 

- To go nauczy - powiedział głośno Bubeldor. 

Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod Hokpokiem z częstotliwością 

pięciu  osób  na  godzinę.  Miejscowy  kraken  miał  prawdziwe  używanie.  Wystawił  nawet  z 

background image

wody  jedną  z  macek,  trzymając  w  niej  zachęcającą  tabliczkę:  skaczcie.  Niestety,  w  żaden 

sposób  nie  zmniejszało  to  liczby  nieproszonych  gości  -  z  każdym  dniem  przybywali  nowi 

fani. 

Hippisi,  pomyślał  dyrektor,  widząc,  jak  para  fanów  bawi  się  w  trawie  w  „książkę  o 

dwóch  okładkach”.  Narkomani,  gracze  RPG.  Gdyby  mógł,  zmieniłby  wszystkich  w  popiół, 

nawet  nieśmiałe  dzieciaki  mające  słabość  do  bohaterów  i  zręcznego  marketingu.  W  tłumie 

jednak  pojawiali  się  też  dorośli.  Może  to  byli  fani  książek,  a  może  wilki  w  owczej  skórze 

szukające łatwej zdobyczy. 

- No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. 

- Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie. 

Czy tu chodzi o dziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? 

-  zastanawiał  się  Barry,  gdy  wraz  z  Lonem  wdrapywali  się  po  kruszących  się  schodach 

wiodących  do  gabinetu  Bubeldora.  Jeśli  o  mapę,  nikt  nie  mógł  mieć  do  niego  pretensji. 

Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kretyński 

interes,  który  nie  wypalił,  a  Barry  już  dawno  wydał  kasę,  którą  dostał  od  J.G.  Rollins  za 

prawo  do  opowiedzenia  historii  swojego  życia.  Całe  lato  spędzone  w  świecie  Gumoli  -  w 

dodatku w jego ohydnym, durneyowskim zakątku tego świata - wymagało wielu papierosów i 

jeszcze więcej piwa. 

Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek. 

-  W  całych  dziejach  Hokpoku  nikt  nigdy  nie  został  przez  pięć  lat  z  rzędu  w  klasie  - 

zagrzmiał.  -  Trotter,  przynosisz  wstyd  całej  szkole.  Wiem,  że  robisz  to  specjalnie.  Cała  ta 

sława  zamieniła  cię  w  kosmicznego  lenia,  ledwie  magicznego  śmierdziela.  Zrób  nam  tę 

grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie! 

Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć 

do  niego  pretensje,  że  wciąż  jest  uczniem?  Tu  był  królem,  bogiem,  sławny,  otoczony 

wianuszkiem  naiwniaków  z  zapałem  pożyczających  mu  samochody,  robiących  pranie  i 

spełniających  każde  życzenie  wielkiego  Barry'ego  Trottera.  Stąd  droga  wiodła  już  tylko  w 

dół. 

Z  perspektywy  Barry'ego  ostatni  numer  udał  się  nadzwyczajnie.  Nie  tylko  dostał 

niezłą  sumkę  za  mapę,  ale  na  trawniku  przed  Hokpokiem  zebrał  się  też  oszalały,  cuchnący 

tłum  fanów.  Żaden  nauczyciel  nie  uwali  go  w  obecności  pięciotysięcznej  protrotterowskiej 

armii. 

Jednakże  fani  zaczynali  irytować  nawet  jego.  Ich  ciągłe  kretyńskie  okrzyki 

uwielbienia  idealnie  uzupełniały  w  warstwie  dźwiękowej  fatalne  wrażenie  wzrokowe 

background image

wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy. 

Byli bezczelni i śmierdzieli - a potem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się 

prawdziwe awantury. 

Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Hamgryzowych zapasów trunków, 

bo  jeśli  nie  załatwił  go  sam  Hamgryz,  z  pewnością  robił  to  wyjątkowo  mocny  bimber. 

Pięciolitrowa  butla  magicznego  dziewięćsetprocentowe  -  go  koniaku  załagodziła  sprawę, 

przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie znosił Gumoli, a 

oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki 

tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego 

alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie. 

Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie. 

- Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry. 

Lon zaskomlił aprobująco. 

Gdy  dotarli  do  drzwi  gabinetu  Bubeldora,  nagle  z  góry  opadło  na  nich  stado 

przyczajonych wśród cieni nietoperzy - kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te 

zdradzieckie  torbacze  trafiało  do  zacięcie  konkurującego  z  Grafittonem  domu  Slizgorybu  i 

biada  uczniowi,  który  próbował  cokolwiek  odzyskać.  Nietoperze  nie  tykały  Barry'ego,  Lon 

natomiast  był  ulubionym  celem,  bo  często  nosił  w  kieszeniach  cuchnące  zakąski. 

Rozpaczliwie wymachując rękami, pobiegli w stronę drzwi, które otwarły się automatycznie. 

- Trotter... 

Barry i Lon przystanęli; drzwi zatrzasnęły się za nimi. 

-  Profesorze  -  wydyszał  Barry  -  chcę,  żeby  pan  wiedział,  że  po  prostu 

przeprowadzałem z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki. 

Bubeldor odwrócił się. Sprawiał wrażenie znudzonego i zmęczonego. 

-  Trotter,  wiesz  doskonale,  że  nie  mamy  szkolnej  gazetki.  A  jeśli  gumolskie 

dziewczyny są dość głupie, by pozwolić ci się zbliżyć na pięćdziesiąt kroków, to zasługują na 

wszystko co je spotyka. Chodzi mi o coś znacznie poważniejszego. 

Podejdźcie do okna. 

Przyjaciele spojrzeli na rozśpiewane, falujące masy zabłoconych Gumoli. 

Były  ich  tysiące  i  ani  jednego  toi  toia.  Niemal  widzieli  ten  smród  unoszący  się  nad 

nimi niczym rozgrzane powietrze nad szosą. 

- Spójrzcie na tych kretynów. To wygląda jak cholerny konwent - warknął Bubeldor. - 

Wiecie,  że  dziś  rano  musiałem  przyjąć  poród?  Porody  gumolskie  to  paskudna  sprawa. 

background image

Oczywiście  nazwali  dzieciaka  Barry.  Tak  mnie  zbrzydzili,  że  o  mało  na  niego  nie 

zwymiotowałem. 

Barry wychylił się przez okno, co natychmiast zelektryzowało tłum. 

Zebrani  zaczęli  wznosić  okrzyki,  rozwijając  transparenty  pełne  błędów 

ortograficznych. 

Wynocha! - ryknął Barry. 

Powiedział „co za radocha”! - zawołał któryś z Gumoli. 

Hurra! Niech żyje Barry Trotter! 

Idiota - rzucił Bubeldor. - Teraz nigdy się ich nie pozbędziemy - chwycił Barry'ego za 

łokieć. - Odejdź od okna, nim narobisz więcej szkód. 

Bubeldor błyskawicznie polizał kciuk, odgarnął grzywkę Barry'ego i potarł bliznę na 

jego czole. Blizna w kształcie pytakrzyka

 stanowiła pamiątkę po walce, jaką Barry stoczył w 

dzieciństwie  z  lordem  Vielokontem.  Stanowiła  też  dowód  jego  wspaniałych  magicznych 

zdolności. Bubeldor uważał ją za pomyłkę. 

- Odwal się! - Barry odepchnął na bok pachnącego paczulą i naftaliną starego maga. 

Odwrócili się i ujrzeli Lona wsuwającego do ust węższy koniec teleskopu Bubeldora. 

Od dnia wypadku Lon uwielbiał gryźć najróżniejsze przedmioty. 

- Lon, nie! 

Zaskoczony  Lon  przewrócił  puszkę  magicznych  mrówek,  które  wysypały  się  na 

podłogę i zaczęły układać w nieprzyzwoite wyrazy. 

Stary dyrektor z najwyższym trudem zapanował nad sobą. 

-  Posłuchajcie,  wy  dwaj.  Skupcie  się,  żebyście  mogli  jak  najszybciej  opuścić  ten 

pokój. 

W  kącie  ulubiony  feniks  Bubeldora,  Skierka,  zatrzepotał  skrzydłami,  dziobiąc  od 

niechcenia karmę z mielonych azbestowych muszelek. 

Bubeldor uniósł egzemplarz „Fajtu”. 

-  Ktoś,  podejrzewam,  że  ostatni  pomiot  klanu  Malgnoyów  snujących  się  po  domu 

Slizgorybu  -  Barry  miał  nadzieję,  że  jego  twarz  nie  zdradza  gwałtownej  ulgi  -  przekazał  tej 

gazecie wskazówki, jak dotrzeć do Hokpoku. Stąd te stada imbecyli na dole. - Z rozmachem 

cisnął gazetę do kosza. - Za stary już jestem na takie wątpliwe atrakcje. 

                                                 

  W  świecie  gumolskim  pytakrzyk  to  zarzucony  znak  interpunkcyjny,  w  połowie  pytajnik,  w  połowie 

wykrzyknik,  jak  w  zdaniach:  „Co  to  było,  do  diabła?!”,  albo:  „Co  ja  zjadłem?!”.  Matka  Barryego,  osoba 
chronicznie  zagubiona  i  łatwo  wpadająca  w  entuzjazm,  miała  skłonność  do  pytakrzyków,  stąd  właśnie  kształt 
blizny Barry'ego. 

background image

Perspektywa kary oddaliła się i myśli Barry'ego zaczęły błądzić. Przebiegł wzrokiem 

po tytułach książek w biblioteczce Bubeldora 

-  Nosiła żółty bat,  Gabinet  tortur  Lady  Harriet,  zauważył  też swoją ulubioną pozycję 

Więzień  w  szkole  dla  kobiet,  czyli  prywatny  dziennik  Phineasa  Bantama  -  Pulleta, 

Biczownika.  Jako  pierwszoroczniak  Barry  był  wstrząśnięty.  Jedenaście  lat  później  czuł 

wyłącznie  rozbawienie.  Bubeldor  miał  dość  osobliwe  upodobania,  ale  też  kto  ich  nie  ma? 

Szelest papieru lądującego w koszu wyrwał go z zamyślenia i Barry usłyszał słowa dyrektora: 

Nasze zaklęcia maskujące nic nie dają. Trzeba choć odrobiny inteligencji, by dać się 

omamić, a to stado w dole ma IQ równe zeru. 

Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? I po co? Dla odrobiny pieniędzy.  - Barry parsknął 

wzgardliwie  i  przyznajmy,  niezbyt  subtelnie.  -  Życie  to  nie  tylko  pieniądze,  zawsze  to 

powtarzam. Prawda, Lon? 

Ano. - Po podbródku Łona spłynęła strużka śliny. 

Boże,  ale  z  ciebie  osioł,  Gwizzley.  -  Bubeldor  przez  moment  milczał,  przymykając 

oczy.  Ścisnął  palcami  nasadę  nosa.  -  Przepraszam,  od  tych  upiornych  zawodzeń  dostałem 

strasznej migreny. Choć już w tej chwili sytuacja jest tragiczna, może być dużo, dużo gorzej, 

jeśli  sprawdzi  się  to,  co  piszą  w  dzisiejszym  „Wróżbicie  Codziennym”.  -  Zgarnął  gazetę  z 

biurka i wręczył Barry'emu. pupa - wypisały mrówki. 

O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrząsa światem akademickim”? - 

spytał Barry, odczytując nagłówek. 

Nie, niżej - odparł Bubeldor. 

„Nowe kary za sodomię okrzyczane niewiarygodnie drakońskimi”? 

Pokaż  to!  -  krzyknął  Bubeldor,  wyrywając  mu  gazetę.  Na  próżno  przebiegał  ją 

wzrokiem;  Barry  wymyślił  ten.  tytuł  na  poczekaniu.  -  Uważasz,  że  to  śmieszne?  -  warknął 

stary czarodziej i dźgnął palcem w artykuł. - O, tu. 

„Magiczny chłopiec wkracza do kin” - odczytał Barry. - „W Mieście Snów aż szumi 

na temat filmu Barry Trotter i nieunikniona próba zrobienia kasy, który ma wejść na ekrany 

za miesiąc. Fani książkowej serii fantasy szykują się do szturmu na kina całego świata. Bracia 

Wagner  rozpoczęli  produkcję  wielkobudżetowej  biografii  z  nadzieją,  że  promocyjne  i 

marketingowe szaleństwo uczyni z filmu olbrzymi międzynarodowy hit, jeszcze większy niż 

wcześniejszy fenomen książkowy”. 

Nie rozumiem - przyznał Barry. - Przecież to tylko pomoże Hokpokowi. 

Wie pan, co mówią. Grunt to reklama. 

background image

Bubeldor  aż  klepnął  się  w  czoło,  słysząc  te  słowa,  i  z  fałd  jego  szaty  wyleciał  z 

trzepotem błękitny mól. 

-  Trotter,  jesteś  durniem.  Ile  dzieci  czyta  książki  w  dzisiejszych  czasach?  Jedno  na 

dziesięć,  na  sto?  A  przecież  spójrz  na  zewnątrz.  -  Gdy  odsunął  zasłonę,  o  szybę  uderzyła 

pecyna czegoś (nie było to błoto). 

- Chcemy Barry'ego! - ryknął tłum. 

Bubeldor odpowiedział obelżywym gestem i usłyszał chóralne gwizdy. 

-  Masz  pojęcie,  ilu  ludzi  zjawi  się  tu  po  filmie?  Biorąc  pod  uwagę  wpływy  z 

zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakieś sto milionów ludzi. To oznacza, 

że pięć set tysięcy osób zbierze się na naszym trawniku, śpiewając, walcząc, krwawiąc i Bóg 

jeden wie co jeszcze robiąc. 

uh - oh - wypisały mrówki. Lon z chichotem rozgniótł stopą ostatnie h. 

Gdy  ta  potworna  perspektywa  w  pełni  dotarła  do  Barry'ego,  spłynęła  mu  po  czole 

strużka potu. 

Może po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie? 

Nie  możemy  -  odparł  Bubeldor.  -  To  kwestia  ubezpieczenia.  Nasi  prawnicy  z  firmy 

Wiedźmin  i  Wyvern  twierdzą,  że  przeprowadzka  oznaczałaby  bankructwo.  Równie  dobrze 

moglibyśmy  od  razu  zamknąć  szkołę  i  wrócić  do  kursów  korespondencyjnych.  Uznałem 

zatem,  że  skoro  to  wszystko  dzieje  się  przez  ciebie,  ty  masz  to  naprawić.  Powstrzymaj  ten 

film, Barry Trotterze albo Hokpok przejdzie do historii. 

- Ale sko... skoro to Malgnoy zaczął... - zaprotestował bezwstydnie Barry. 

- Jego rodzice są w radzie nadzorczej - uciął Bubeldor. - Twoi rodzice są w grobie. 

- No dobra, dobra. 

To  może  być  moja  następna  książka,  pomyślał  Barry  i  w  jego  głowie  odezwał  się 

dzwonek kasy. Zadzwonię do J.G. i... - nie, właśnie takie myślenie ściągnęło na nich kłopoty. 

Czy Lon może mi pomóc? I Herbina? 

Lon  to  nasz  jedyny  uczeń  specjalnej  troski,  wątpię  zatem,  by  ktokolwiek  za  nim 

tęsknił. Odrobina ruchu  dobrze mu  zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla opóźnionych 

magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pomóc, zależy wyłącznie od niej. 

Ktoś  zapukał  do  drzwi  i  do  środka  wpadł  Hamgryz.  Jak  zawsze,  miał  na  głowie 

sfatygowaną czapeczkę baseballową reklamującą karmę dla smoków. 

Psorze  Bubeldor,  paru  Gumoli  znów  włamało  się  do  mojej  chaty.  Grzebią  mi  w 

drobiazgach. - Drobiazgi Hamgryza były wielkości namiotu. - Mogę ich zabić? 

background image

Wiedźmisyny - mruknął Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja się tym zajmę. - Podszedł do 

drzwi, odwrócił się i rzekł niemal ojcowskim tonem: - Barry, los całej szkoły jest w twoich 

rękach.  Jeśli  znajdziesz  się  w  tarapatach  i  uznasz,  że  nie  zdołasz  powstrzymać  realizacji 

filmu,  przypomnij  sobie  jedno.  -  Położył  dłoń  na  ramieniu  Barry'ego.  -  Jeżeli  zamkniemy 

Hokpok, będziesz musiał poszukać sobie pracy. - To rzekłszy, odszedł z gajowym. 

Lon zgarnął z ziemi garść mrówek, pozostawiając na podłodze samotne szła. 

Błe. - Otrząsnął się, wystawiając język. 

Sam nie ująłbym tego lepiej - odparł Barry. 

background image

ROZDZIAŁ 2 

RZEŹNIK Z HOKPOKU 

Zagnawszy do puszki klnące mrówki, Barry i Lon wyszli z gabinetu. 

Bubeldora.  Sprawdzili  czy  dokładnie  zamknęli  drzwi.  Ostatnim  razem,  gdy  Skierka 

wydostał  się  na  zewnątrz,  niemal  z  całego  domu  Pufpifpaf  pozostały  zwęglone  zgliszcza. 

Dziwne, jak łatwopalne okazywały się stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia. 

Na szczęście dla chłopców większość bandyckich nietoperzy zapadła w lekki sen. Te 

nieliczne, które jeszcze nie drzemały, zajęły się bez reszty paleniem papierosów, napinaniem 

mięśni i napaściami na swoich kompanów. 

Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzając skrzydlatej mafii. 

Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedzą doskonale, że Bubeldor często 

odpowiadał na zew natury, posługując się niezwykle udatną, porcelanową reprodukcją głowy 

Barry'ego.  Dyrektor  wystawił  swój  nocnik  na  korytarz,  by  domowe  skrzaty  mogły  go 

opróżnić. Niczym naprowadzona radarem, łydka Łona trafiła wprost w naczynie, zrzucając je 

ze schodów z pluskiem i hurgotem. Spłoszone nietoperze pomknęły ku nim. 

- Biegiem! - wrzasnął Barry. 

W głębi korytarza dostrzegł uchylone drzwi. 

- Szybko, tutaj! - krzyknął. 

Lon wpadł do środka tuż za nim. Obaj natychmiast tego pożałowali. 

- O Boże - jęknął Barry. - Ze wszystkich pomieszczeń musiałem wybrać właśnie to... 

Znaleźli  się  w  budzącej  grozę  południowej  łazience  na  piętrze,  siedzibie  jednego  z 

najmniej lubianych hokpockich duchów, Furczącej Fanny. 

Kto  tam?  -  dobiegł  z  jednej  z  kabin  drżący,  wysoki  głosik.  W  powietrzu  wisiała 

dławiąca woń wyziewów upiornych wnętrzności Fanny. - Och - jęknęła Fanny, wstrząśnięta 

kolejną salwą gastryczną. - Idźcie sobie. Niedobrze mi. 

Błe. - Lon ścisnął palcami nos. 

Buu - odparła Fanny. 

Fanny, cokolwiek jesz, przestań. 

Barry starał się oddychać przez usta. Na zewnątrz nietoperze tłukły drobnymi ciałkami 

o drzwi, wysyłając im bezrozumne wiadomości w alfabecie Morse'a. 

-  Nie  krzycz  na  mnie!  Wszyscy  mnie  nienawidzą.  [Purk!].  Ale  to  nie  moja  wina  - 

odparła słabo Fanny. - Cierpię na nietolerancję laktozy. [Brip]. 

background image

Fanny  była  pierwszoroczniaczką,  która  zginęła  w  1952  po  tym,  jak  grupa 

ślizgorybskich  trzecioroczniaków  pewnego  wieczoru  doprawiła  jej  kolację  mnóstwem  sera. 

Gdy  w  skurczach  wyruszyła  na  spotkanie  Stwórcy,  poprzysięgła  im  zemstę  i  wkrótce 

tajemniczy,  niemal  namacalny  smród,  towarzyszący  jej  prześladowcom,  doprowadził  ich 

wszystkich do szaleństwa. 

Żaden  powiew  nie  był  w  stanie  go  przegnać,  żadne  mydło  nie  zdołało  usunąć 

siarkowego piętna nieszczęśliwych jelit Fanny. Jedynym wyjściem pozostawała śmierć. Gdy 

jej prześladowcy skończyli ze sobą, Fanny zamieszkała w łazience, w której dokonała żywota. 

O  ironio,  wkrótce  zamykanie  pierwszoroczniaków  w  łazience  Fanny  stało  się  ulubioną 

rozrywką hokpockich łobuzów. 

Powoli  hurgot  nietoperzy  ustał.  Barry  uchylił  drzwi,  wpuszczając  do  środka 

strumyczek słodkiego, świeżego powietrza. Droga była wolna. 

- Dobra, Lon, idziemy - rzekł. - Na razie, Fanny. 

-  Nikt  mnie  nie  lubi  -  poskarżyła  się  Fanny.  Resztę  jej  zdania  pochłonęła  erupcja  z 

jelit. 

Gdy  Lon  i  Barry  skręcili  za  róg,  ujrzeli  nagle  jedną  z  najbarwniejszych  mieszkanek 

Hokpoku,  zwierzęcą  profesor  McGoogle.  Niegdyś  przełożona  Grafittonu  i  przykładna 

członkini  grona  pedagogicznego  Hokpoku,  obecnie  spektakularnie  zaniedbana,  McGoogle 

padła  ofiarą  całej  serii  dramatycznych  wydarzeń,  które  ściągnęli  na  szkołę  Trotter  i  jego 

kumple.  Po  latach  chaosu  -  począwszy  od  nieustannych  żałosnych  prób  lorda  Vielokonta 

pozbycia się Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzleyów, 

aż  po  pojawienie  się  niedomytych  tłumów  u  bram  szkoły  -  jej  niezwykle  uporządkowany 

umysł  trzasnął.  W  jednej  chwili  surowa  profesor  McGoogle  zamieniła  się  w  wariatkę 

światowej  klasy,  krążącą  po  szkole  w  sukience  z  worka  po  mące  i  żywiącą  się  wyłącznie 

odpadkami ze studenckich kubłów. Cudem medycznym można nazwać fakt, że przetrwała tak 

długo. Ludzie szeptali między sobą, że Bubeldor trzyma ją w tajnym sekslochu, gdzie stary 

zbzikowany zboczeniec odsłania przed nią genitalia zbyt pomarszczone, by dało się to opisać 

słowami.  McGoogle,  niegdyś  potężna  czarownica,  obecnie  zamieniała  się  w  kota  tylko 

podczas rui, która w jej wieku nie następowała na szczęście zbyt często. 

- Sio - wydyszał Barry. 

Znękana  kobieta  syknęła,  obryzgując  go  cuchnąca  śliną,  i  odwróciła  się  na  pięcie. 

Odbiegła, klikając długimi paznokciami o kamienną posadzkę. 

background image

Nietoperze skręciły gwałtownie i poleciały za nią - durny wybór, biorąc pod uwagę, że 

nie miała przy sobie nic prócz swego rozumu, który też trudno nazwać czymś imponującym. 

Barry i Lon słyszeli jej oddalające się kroki. 

Potem ich uszu dobiegł głośny huk, gdy pani McGoogle wpadła na coś metalowego. 

- Barry, jak długo nas nie będzie? - spytał Lon. 

- Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem. 

- Bo chcę wziąć z pokoju czapkę. 

Doskonały pomysł  - przytaknął  Barry. Czapka  Lona, dwustożkowy, wełniany model 

ozdobiony podobizną renifera, była nieodzowna, gdy wybierali się w świat Gumoli. Solidne 

nauszniki zasłaniały oba wyloty dziury, tłumiąc wesołe poświstywanie wiatru. - Nim jednak 

to zrobimy - dodał - chciałbym odwiedzić Zeda. 

Zed  Gromgar  był  zbrojmistrzem  Hokpoku,  byłym  Zerorem  zwolnionym  przez 

ministerstwo  po  zabiciu  zbyt  wielu  Gumoli  w  wojnie  przeciw  Śmieciożercom

.  Miał  za  złe 

Barry'emu, że nie trafił do żadnej z książek. 

Uważał się za idealny przykład twardego gwiazdora akcji. 

Barry  nie  dziwił  się  J.G.  Rollins,  że  nie  uwzględniła  Zeda  w  swych  powieściach  - 

zbrój mistrz stanowił ucieleśnienie błędów i wypaczeń, koszmar rodziców, rynkową truciznę. 

Brutalny,  stale  skłonny  do  bójki,  niewiarygodnie  wredny...  Nawet  najdelikatniejsza 

karykatura Zeda sprawiłaby, że cała seria w mgnieniu oka zniknęłaby z bibliotek szkolnych 

całego  świata.  Do  diabła,  Zed  był  za  ostry  nawet  dla  Barry'ego,  gościa,  który  regularnie 

skopywał  tyłek  lorda  Ciemniaków.  W  wersji  książkowej  seria  o  Trotterze  nadawała  się  dla 

wszystkich,  bez  ograniczeń  wiekowych.  Obecność  starego  Zeda  natychmiast  podniosłaby 

poprzeczkę  na  poziom  od  lat  18  (przemoc,  słownictwo,  sugestywne  sceny).  Zapewne  Zed 

zapuszczał się też na tereny XXX, ale o tym Barry wolał nawet nie myśleć. 

Po co mamy się spotykać z Zedem? - spytał Lon. Bał się Zeda do tego stopnia, że na 

samą myśl o nim zaczynał się moczyć, choć trzeba przyznać, że akurat Lonowi przychodziło 

to łatwiej niż innym. 

Ponieważ,  jeśli  powiemy  mu  co  robimy,  może  da  nam  coś  przydatnego  -  wyjaśnił 

Barry. - Albo coś, co będziemy mogli sprzedać. 

Za gumę? - Lon uwielbiał gumę do żucia. 

Możliwe. 

- Super. - Lon zawahał się. - Ale co my właściwie robimy, Barry? 

                                                 

 Nazywano ich tak, ponieważ lord Vielokont kazał im w dowód wierności pożerać wielkie ilości śmieci 

i ziemi. 

background image

- Nie słuchałeś Bubeldora? Musimy powstrzymać film. 

- Jak? - spytał Lon. 

- Barry nie wiedział, więc szybko coś wymyślił. 

- Porwiemy J.G. Rollins - rzekł. 

- Och - mruknął Lon. 

Słuch  nie  zawiódł  Barry'ego  i  Lona.  Pani  McGoogle  wpadła  na  nawiedzoną  zbroję, 

której duch zbierał właśnie rozrzucone kawałki, marudząc po nosem. 

-  Cholerne  cieleśniaki,  myślą,  że  mogą  tak  wpadać  na  ludzi...  żadnego  szacunku  dla 

zmarłych... 

Za  plecami  ducha  widniały  drzwi  z  mosiężną  tabliczką  z  napisem  Zed  Gromgar, 

zbrojmistrz. 

Przepraszam. - Barry odsunął stopą lekkie kawałki dekoracyjnej zbroi. 

Uważaj - zaprotestował nadąsany duch, - To, co kopiesz, to mój dom! 

Panie  Gromgar?  -  Barry  zastukał  do  drzwi.  -  Tu  Barry  Trotter  i  Lonald  Gwizzley.  - 

Odpowiedziały mu maszynowe jęki i zgrzyty. Barry odczekał chwilę, po czym zaczął walić w 

drzwi pięścią. - Panie Gromgar! 

Usłyszeli,  jak  machina  zatrzymuje  się  gwałtownie.  Rozległ  się  wysoki,  dziewczęcy 

głosik Zeda: 

- Cofnijcie się, diablęta! 

Drzwi otwarły się i stanął w nich Zed. Był wielkim, ponad dwumetrowym, włochatym 

mężczyzną  o  długiej,  rudej  i  rozdwojonej  brodzie.  Zarost  miał  tak  bujny,  że  obok  niego 

kudłaty Bubeldor wyglądał jak nudny urzędnik. Oprócz rozdwojonej brody Gromgar miał też 

rozdwojone  bokobrody.  Włosy  na  głowie  rozdzielił  na  liczne  kępki,  każdą  przewiązaną 

wstążką,  sterczące  na  wszystkie  strony  niczym  dziecięcy  rysunek  słońca.  Dawało  to  efekt 

zawadiacko - pijacki z mocnym akcentem zboczonej zmysłowości, o której Barry wolał nawet 

nie  myśleć.  Zed  był  ubrany  w  wypaprany  smarem  dżinsowy  fartuch,  jedną  piegowatą  ręką 

oganiał  się  przed  rojem  przejrzystych  chochlików.  Chochliki  uskakiwały  z  łatwością, 

chichocząc i naśmiewając się z niego. 

-  A  niech  mnie,  to  przecież  Trotter.  I  Lon.  Wejdźcie,  wejdźcie.  -  Zed  podał  im 

wytłuszczoną  rękę  i  zmiażdżył  dłoń  Barry'ego  w  prehistorycznym  pokazie  dominacji.  W 

drugiej  ręce  trzymał  różową  miotełkę  z  piór,  najwyraźniej  stanowiącą  źródło  wszystkich 

hałasów. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowił ducha - widzę, że była tu Wichura McGoogle. 

Niektórzy ludzie nie powinni mieć ciał - odparł sir Cyril, dźwigając naręcze zbroi. - Są 

na to zbyt nieodpowiedzialni. 

background image

Owszem  -  przytaknął  Zed,  zamykając  drzwi.  -  Cienias  -  mruknął  pod  nosem.  -  Nie 

przejmujcie się chochlikami - dodał, zwracając się do chłopców. 

- Cholerne przekleństwo. - Cisnął im dwie pary plastikowych okularów ochronnych. - 

Nałóżcie je - polecił. - Chochliki lubią składać jaja w ludzkich oczach. 

Ach. - Barry i Lon natychmiast zmrużyli oczy i pośpiesznie nałożyli okulary. 

Parę  lat  wcześniej  profesor  Snajper,  złośliwy  nauczyciel  elokwencji,  po  jakiejś 

sprzeczce  zaraził  Zeda  chroniczną  chochlikozą.  Nikt  nie  chciał  zdjąć  klątwy  w  obawie,  że 

narazi się Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczyły powodzenie Zeda u płci pięknej. 

Durnowate, maleńkie chochliki nieustannie uderzały o okulary. Wkrótce człowiek tak 

do tego przywykał, że niemal przestawał je dostrzegać. 

-  Widzę,  że  wciąż  nosisz  szkła,  Barry  -  zauważył  Zed.  -  Czemu  nie  pozwolisz  mi 

czegoś z tym zrobić? 

Zed  wiele  razy  proponował  Barry'emu  nową  parę  magicznych  metalowych  oczu. 

Barry, jakże rozsądnie, odmówił. 

Gromgar  stał  skąpany  w  blasku  jarzeniówek  w  warsztacie  o  betonowej  podłodze, 

zdumiewająco nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wciąż były 

wysoce  angielskie.  (Bubeldor  nieustannie  wzywał  domowe  skrzaty  i  zlecał  im  kolejne 

naprawy, ale ponieważ ich związek zawodowy ciągle organizował strajki, wszyscy nauczyli 

się  znosić  niespłukujące  się  toalety  i  niewielkie  pożary  instalacji  elektrycznej  -  a  także 

niespłukujące się iskrzące toalety - i traktować je jako część codziennego życia)

Zed otarł dłonie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwią? Z pewnością 

tak to wyglądało), że w efekcie ubrudził się jeszcze bardziej. 

Pośrodku  warsztatu  leżała  na  stole  całkowicie  bezbronna  nadmuchiwana  lalka  z  sex 

shopu.  Nie  imponowała  jakością;  Barry  był  gotów  założyć  się,  że  nie  wytrzyma  nawet 

trzydziestu sekund pod masywnym ciężarem Zeda. Uniósł oklapłą gumową rękę. 

- Co robisz ze swoją przyjaciółką, Zed? - spytał. - Odkurzasz ją? 

- Odłóż to - rzucił gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwycił lalkę i schował 

do pudełka. - Naprawdę nie uważałeś na zajęciach. 

                                                 

 Należy przyznać, że Hokpok w znacznej mierze zawdzięczał swój żałosny stan wyjątkowo kiepskim 

zdolnościom  dyplomatycznym  Bubeldora.  Zdobywanie  funduszy  na  utrzymanie  szkoły  i  tak  było  niezwykle 
trudne, bo większość członków rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da 
się  zgromadzić  sporej  fortuny,  przynajmniej  w  części  nie  będąc  Ciemniakiem).  Lecz  tendencja  Bubeldora  do 
pokazywania  gdzie  się  zgina  dziób  pingwina  co  bardziej  irytującym  oponentom  sprawiała,  że  rada  nadzorcza 
pozostawała  wobec  niego  w  aktywnej  opozycji.  W  istocie  w  sekrecie  przekazywała  fundusze  mysim 
rewolucjonistom. 

background image

Mam rację, Trotter? To nie jest miotełka, to zaklęciomat. - Wyjął zza ucha różdżkę i 

wetknął  w  końcówkę  miotełki.  -  Skupia  moc  magiczną.  Bierzesz  przedmiot,  który  chcesz 

zaczarować. - „wyłowił z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i położył na stole. 

-  Unosisz  tuż  nad  nim  zaklęciomat  i...  -  Błysnęło,  w  powietrzu  rozszedł  się  zapach 

ozonu. - Jest zaczarowany. 

Kapsel pisnął i zaczął podskakiwać, przy każdym skoku zginając się wpół i zamykając 

niczym  usta.  Zed  zmiażdżył  go  mięsistą  pięścią.  Kapsel  pisnął  i  przestał  się  poruszać.  Lon 

pociągnął nosem. Barry pomyślał ze współczuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywać 

Pinokia  wobec  złaknionego  rozkoszy  Gepetta  Zeda.  Zgodnie  z  najlepszą  tradycją  szkół 

publicznych,  w  samych  murach  Hokpoku  kryło  się  coś  zachęcającego  do  seksualnych 

wybryków. 

Mnóstwo  przepisów,  kipiące  hormony  nastolatków...  Uczniowie  zwykle  z  tego 

wyrastali, ale cała kadra zachowywała się dziwnie, także pod względem seksualnym. 

Co mogę dla was zrobić, chłopcy? Lon natychmiast wyczuł okazję. 

Chcemy kogoś porwać. 

Ponieważ Zedowi nic to nie wyjaśniło; spojrzał pytająco na Barry'ego. 

- Wyruszamy w świat Gumoli, może nawet do Ameryki, żeby nie pozwolić pewnym 

ludziom nakręcić o mnie filmu - oznajmił Barry. 

Zed,  stuprocentowo  pewien,  że  także  w  tym  projekcie  nie  znalazło  się  dla  niego 

miejsce, natychmiast stracił wszelką chęć do pomocy. 

- Nie mam pojęcia, jak zwykły, prosty, hokpocki zbrojmistrz mógłby ci w tym pomóc 

- rzekł. - A teraz wybaczcie, muszę rozbroić tego lizaka. 

Podniósł  coś,  co  przypominało  zwykły  lizak  kulkowy,  pokryty  obcojęzycznymi 

napisami.  Przez  szczelinę  w  opakowaniu  Barry  dostrzegł,  że  cukierek  ma  barwę  ognistego 

oranżu. 

Oczy Lona pojaśniały. 

O, mogę go dostać? 

Nie,  Lon.  -  Zed  uśmiechnął  się.  -  Mógłby  okazać  się  śmiertelny.  Twoi  nieznośni 

bracia  zostawili  go  w  tajemnej  skrytce  na  cukierki  obok  Żelaznej  Marii  na  drugim  piętrze. 

Niedawno znalazł go pewien trzecioroczniak i o mało nie zjadł. Trudno orzec, co by się z nim 

stało. 

Barry zgodził się z tym w duchu. Zjedzenie jakiegokolwiek cukierka, który przeszedł 

przez  ręce  Ferda  i  Jorgego  Gwizzleyów  było  naprawdę  kiepskim  pomysłem.  Przypomniał 

sobie  słodycze,  które  parę  lat  temu  rozdali  pierwszakom.  Pyszne  czekoladowe  trufle 

background image

zamieniły  się  w  jelitach  w  jajeczka  wielobarwnych  admirałów  i  wkrótce  z  tyłków 

pierwszoroczniaków wystrzeliły stada motyli. To było piękne. Zed ruszył ku drzwiom. 

I bez tego mam mnóstwo pracy, więc wybaczcie, ale... 

Proszę zaczekać, panie Gromgar. Proszę posłuchać.  - Barry na poczekaniu  wymyślił 

odpowiednie kłamstwo. - Musimy powstrzymać nakręcenie filmu, bo widzieliśmy scenariusz 

i, no cóż, wszystko jest w nim nie tak. Pominięto pewnych ludzi, pewnych ważnych ludzi. - 

Zed  rozpromienił  się.  -  I  zamierzamy  dopilnować,  by  się  w  nim  znaleźli,  żeby  cały  świat 

poznał ich zasługi. 

Hm,  w  takim  razie...  -  Zed  próbował  ukryć  nagły  wzrost  zainteresowania,  napinając 

mięśnie prawego ucha i wyrzucając w powietrze wsuniętą za nie różdżkę. Chwycił ją zręcznie 

w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wyglądał imponująco, ale po całym semestrze 

magiomechaniki był okropnie wkurzający. 

Czym mogę wam służyć? 

Co za frajer, pomyślał Barry i zarzucił kolejny haczyk. 

Potrzebujemy  czegoś,  co  pomoże  nam  w  naszej  misji,  zwłaszcza  gdyby  zrobiło  się 

niebezpiecznie. 

Co powiesz na tę piłę? - Zed uniósł dwuipółmetrową srebrną halabardę.  - Naciskasz 

przełącznik, o tutaj i... - Ostrze na końcu zaczęło wirować z upiornym skowytem. - Najlepsza 

piła na świecie, przecina wszystko! - krzyknął Zed. - To z pewnością przekona tych typków z 

Hollywood. 

Lon z szerokim uśmiechem zaczął podskakiwać, przyciskając dłonie do uszu. Głośne 

dźwięki go podniecały. Barry nie podzielał entuzjazmu przyjaciela. 

-  Nie,  dziękuję!  -  krzyknął.  -  Potrzebujemy  czegoś  mniejszego!  Łatwiejszego  do 

ukrycia! 

- Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem odłożył piłę, nie wyłączając jej. 

Okazało się, że nie przesadził w swych pochwałach: piła bez trudu przecięła podłogę, 

wyrzucając w powietrze deszcz betonowych odłamków. Z sali w dole dobiegł ich krzyk. Zed 

uniósł gwałtownie piłę i wyłączył. 

Przepraszam! - ryknął. 

Włącz ją, włącz! - wrzasnął Lon. Zbrój mistrz zignorował jego prośby. 

Zedzie, czy masz coś, co da się ukryć? 

Mam  kaburę  zakładaną  na  udo,  do  różdżki.  Jest  przydatna,  gdyby  chcieli  cię 

przeszukać. Bierzesz? 

background image

Jasne  -  odparł  Barry.  Zed  cisnął  mu  kaburę.  Uszyto  ją  ze  skóry  i  ozdobiono 

prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety. 

A coś, co wygląda po gumolsku, ale takie nie jest? 

Zed wsunął włochatą rękę do kieszeni fartucha i wyciągnął paczkę gumy do żucia. 

Co powiesz na to? 

Bomba! - huknął Lon. - Teraz nie będziemy musieli sprzedawać... 

Zamknij się, Lon - warknął Barry w obawie, że Zed połapie się w ich machinacjach. - 

W porządku, dzięki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego? 

Nie,  niestety.  -  Zed  rzucił  gumę  Barry'emu.  Wyglądała  jak  guma,  pachniała  miętą.  - 

Pomoże ci jednak opróżnić pomieszczenie. To guma z gazem łzawiącym. Wystarczy pożuć i 

chuchnąć na kogoś. Ucieknie bardzo szybko. 

Barry'ego  zachwycił  ten  pomysł;  od  razu  dostrzegł  w  nim  potencjał  do  wspaniałych 

psot. 

- Świetnie. Masz coś jeszcze? 

Zed otworzył komodę z mnóstwem szufladek i zaczął w nich grzebać. 

Mamy  dopiero  początek  semestru,  więc  nie  zebrałem  jeszcze  zbyt  wielu  rzeczy... 

Poważna plastelina®. Nie, tego nie chcesz. Magiczne ślimaki? 

Sliniaki?  -  spytał  z  nadzieją  Barry.  Może  przynajmniej  nauczyłyby  Lona  lepszych 

manier przy jedzeniu. 

Nie, ślimaki, takie zwykłe. 

A co robią? - zdumiał się Barry. 

-  Wypisują  twoje  imię  śluzem,  bardzo  wolno.  To  nawet  zabawne,  jeśli  masz  wolny 

wieczór i nic do roboty. Ale nikomu nie mogą zaszkodzić. Co powiesz na to? Wierny kit.  - 

Odwrócił się i cisnął Barry'emu coś, co przypominało tubkę pasty do zębów. Barry wycisnął 

odrobinę na czubek palca. Natychmiast poczuł coś dziwnego, jakby ktoś go nieśmiało polizał. 

Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmiany superczułych pszczół. Ten kit 

zrobi dla ciebie wszystko. 

Ale co właściwie może zrobić? 

Zatykać  dziury,  chronić  skórę  przed  gorącem  bądź  zimnem.  Powiedzmy,  że  musisz 

wyciągnąć  z  tostera  grzankę.  Wystarczy  wycisnąć  trochę  wiernego  kitu  na  dłoń.  Kit  z 

radością spłonie, chroniąc palce tego, kogo kocha. 

Nie do końca przekonany o użyteczności produktu, Barry schował go do kieszeni. 

- Dzięki, Zed. 

background image

Podczas gdy dorośli rozmawiali, Lon na czworakach obwąchiwał mysią norę. Nagle z 

dziury  wyleciała  igła  ciągnąca  za  sobą  nitkę  i  przyczepiła  się  do  obroży  Łona.  Z  nory 

dobiegły  ciche  wiwaty.  Zaskoczony  Lon  zerwał  się  z  ziemi  i  cofnął.  Z  norki  wyjechała 

staroświecka płaska wrotka, podwędzona któremuś z uczniów. Na wrotce przysiadło siedem 

myszy. Lon odwrócił się i puścił biegiem. 

Co  jeszcze  masz?  -  spytał  Barry.  -  Wezmę  wszystko,  czego  nie  potrzebujesz. 

Oczywiście dobrze się tym zaopiekujemy. 

Aaa!  -  wrzeszczał  Lon,  przebiegając  obok  i  ciągnąc  za  sobą  wrotkę  pełną 

wiwatujących myszy. 

Nie, jeśli właściwie tego użyjesz. - Zed roześmiał się. 

Wciąż  biegając  po  pokoju,  Lon  uświadomił  sobie  w  końcu,  że  wrotka  jest 

przymocowana do obroży, i zaczął tłuc w nią rękami. Odczepił igłę; myszy, teraz krzyczące 

ze  strachu,  skręciły  gwałtownie,  zderzając  się  ze  ścianą.  Kilka  odniosło  obrażenia,  lecz 

niezbyt poważne. Wkrótce pozbierały się i ruszyły chwiejnie do swej dziury, ciągnąc za sobą 

wrotkę. 

Zed nadal grzebał w poobijanej komódce. 

- Proszę, nawet tego nie otworzyłem, ale możesz tym załatwić paru Gumoli. - Rzucił 

Barry'emu  okrągłą,  brązowo  -  srebrną  puszkę  z  napisem:  „Flegmerrowska  czekolada  z 

katarami”.  Obrócił  ją  w  palcach  i  obejrzał  etykietkę.  -  „W  tej  puszce  kryje  się  najlepsza 

czekolada  z  katarami.  Ten  pyszny  napój  sporządzany  według  sekretnego  przepisu  rodziny 

Flegmerry  łączy  w  sobie  najdoskonalsze,  drobno  mielone  kakao  z  niewiarygodnie  silnym 

wyciągiem  tabakowym.  Jeden  łyk  wystarczy,  by  poczuć  miły  ciężar  w  zatokach  i  w 

rozkosznym  kichaniu  godzinami  wyrzucać  z  siebie  całe  garście  kremowego  śluzu.  Rozkosz 

dla nosa. Czekolada z katarami”. Zdaję sobie sprawę z tego, że to niewiarygodnie obrzydliwe, 

Zed. Ale do czego właściwie służy? Zed nawet nie uniósł głowy. 

Odwróci uwagę napastnika. Lon wyciągnął rękę. 

Mhm, pachnie czekoladą. Pokaż. 

- Nie, Lon.  - Barry pacnął lekko Łona w nos.  -  Zed, a jeśli nie będę chciał odwrócić 

uwagi Gumola, tylko rozwalić jakiegoś na strzępy? 

Zed odwrócił się, jego oczy rozbłysły. Sama myśl o przemocy wobec Gumoli rozpaliła 

mu serce. 

-  Mam  coś  w  sam  raz.  -  Otworzył  górną  szufladę  i  wyciągnął  z  niej  złowrogi, 

metalowy pistolet. 

Tak, pomyślał Barry, oto coś co będę mógł spylić. 

background image

Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyciętą lufą, mieści się w kieszeni. To 

cacko zdoła zatrzymać nawet mantikorę. 

Zed mruczał rozkosznie jak kot. Ze szczękiem odbezpieczył broń. 

Ostrożnie, jest nabity. - Cisnął pistolet Barry'emu, nim ten zdołał pojąć, jaki to kiepski 

pomysł. 

Chwycił  pistolet  i  wszyscy  odskoczyli  gwałtownie,  słysząc  strzał.  Pocisk 

zrykoszetował i - szansa jedna na milion - przeleciał wprost przez świeżo wyciętą dziurę w 

podłodze. Usłyszeli jęk, a potem głos profesora Snajpera. 

-  Cyrylu  Bradpittonie,  przypominam  ci,  że  nikomu  nie  wolno  dać  się  postrzelić  w 

mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pięć punktów. 

Zed wychylił się przez dziurę. 

-  Jeszcze  raz  przepraszam!  -  krzyknął  i  skrzywił  się.  -  Auć,  wygląda  na  to,  że 

czarodziejów też rozwala na strzępy. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie. 

Dzięki, Zed. - Barry pośpiesznie zebrał łupy. - Życz nam szczęścia. 

Co się stało? - spytał Lon, nie wychylając się z kryjówki. 

- Nic, Lon, miłego porywania - powiedział Zed. - I Barry... 

- Tak? 

-  Jeśli  nie  uda  ci  się  go  powstrzymać  i  nakręcą  film...  mógłbyś  dopilnować,  żeby 

zagrał mnie George Clooney? 

background image

ROZDZIAŁ 3 

SZALEŃCZA PRZEJAŻDŻKA PANA BARRY'EGO 

Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozpętało się prawdziwe piekło. 

-  Posłuchaj  no,  Gromgar,  nie  możesz  strzelać  do  moich  uczniów!  -  huknął 

poirytowany Snajper, a potem drzwi się zamknęły, tłumiąc wszelkie głosy. 

Zdjęli okulary i położyli je przy progu. 

- Istny dom wariatów - mruknął Barry do Łona. 

Lon  nie  był  pewien  co  znaczy  słowo  „wariat”,  więc  uśmiechnął  się  i  przytaknął. 

Zdumiewające, jak bardzo odgrywanie głupka może pomóc w życiu. 

Pokazał Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zwędził go ze stołu Zeda. 

Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie 

jadł. 

Przecież mogę - rzekł z oburzeniem Lon. 

W porządku, ale najpierw poproś o zgodę Ferda bądź Jorgego, dobrze? Chcesz zabrać 

coś z pokoju, nim ruszymy w drogę? 

Tylko czapkę - odparł Lon. 

- Jasne, jasne - mruknął Barry. 

Oprócz jakże ważnych nauszników czapka Łona była wyposażona w sznureczki, które 

można  zawiązać  pod  brodą,  aby  ogrzać  porośnięte  miękkim  puchem  policzki  tego  pół 

dziecka,  pół  psa.  Owszem,  biorąc  pod  uwagę,  że  był  dopiero  wrzesień,  wyglądałoby  to 

dziwnie, ale Barry przestał się już tym przejmować wieki temu. 

- W porządku, włóż ją. Weź wszystko co chcesz zabrać i spotkamy się pod portretem 

za pięć minut - polecił Barry. 

Lon ruszył naprzód. Jego rozkołysanemu krokowi nie towarzyszyło nawet najmniejsze 

poczucie celowości. 

Barry  skierował  się  do  swego  pokoju.  W  korytarzu  minął  go  pierwszoklasista,  Basil 

Basingstoke,  niosąc  okrągły  pojemnik.  Na  jego  widok  Barry'emu  wpadł  do  głowy  pewien 

pomysł. 

Hej ty, jak się nazywasz? 

B  -  Basil  -  wyjąkał  Basil,  wstrząśnięty  faktem,  że  wielki  Barry  Trotter  zwrócił  się 

wprost do niego. 

Właśnie, Basil. Daj mi tę puszkę, dobrze? 

background image

Och, jasne Barry, z rozkoszą. 

Basil  natychmiast  wysypał  na  podłogę  zawartość  -  zbiór  guzików  -  i  wręczył  mu 

puszkę. Zaczarowane guziki od - turlały się ze śmiechem i ukryły we wszelkich możliwych 

szczelinach i szparach. Basil spędzi wiele godzin, nim zdoła je pozbierać. 

- Dzięki, mały. 

Barry podjął wędrówkę do pokoju, wiedząc, że Basil będzie miesiącami przechwalał 

się swoim przyjaciołom tym przypadkowym spotkaniem. 

Kiedy otworzył drzwi, powitał go tradycyjny obraz nędzy i rozpaczy: rozkopane łóżko 

śmierdzące  potem,  niedbale  przyklejone  taśmą  do  ściany  plakaty  Wściekłych  psów,  Boba 

Marleya  i  oczywiście  portret  Kena  Vorodiota,  wokalisty  zespołu  Vojna  Totalnej  Agresji 

wielkości naturalnej; zepsuta lampa z bąbelkami, biurko z piętrzącymi się na blacie stosami 

starych zadań domowych, listów z pogróżkami, mandatów, rachunków i innych śmieci; i jego 

skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa się nad otchłanią piekieł, 5 km). Było tam też 

kilkanaście książek na półkach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse  - nigdy nie czytani; 

Salinger,  Kerouac,  Vonnegut  -  przerzuceni,  Brautigan,  z  czasów  gdy  Barry  podejrzewał,  że 

jest dość głęboki, by pisać wiersze (nie był); mnóstwo komiksów oraz prenumerata „Magika” 

(którą dziesięć lat temu podarował mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn 

wciąż nie wygasła) i oczywiście jego wierna sowa, Hybryda, huśtająca się z nadąsaną miną w 

klatce. Odkąd pięć lat temu Hybryda zaatakowała co miększe części ciała Draga Malgnoya, 

siedziała  uwięziona  w  pokoju  Barry'ego  i  jak  zwykle,  klatkę  miała  okropnie  brudną. 

Podstawowa zasada Barry'ego głosiła: „Nie sprzątać, póki nie łzawią ci oczy”. 

Trzymając  w  dłoni  otwartą  puszkę,  podszedł  do  klatki  Hybrydy.  Otworzył  drzwi, 

zagiął brzegi ciężkiej od odchodów gazety, zrobił zawiniątko, po czym zgrabnie wetknął je do 

puszki.  Stos  odchodów  okazał  się  nieco  wyższy  od  niej,  Barry'emu  jednak  udało  się  wbić 

przykrywkę. Puszka była tak pełna, że musiał zakleić ją taśmą. 

Zaśmiał się pod nosem. Czymże byłoby życie bez drobnych przyj emnostek? 

Znalazł szybko brązowy papier i starannie zapakował puszkę, po czym zabrał się do 

adresowania paczki. Nagle urwał. Żaden ślad nie mógł prowadzić do niego - w końcu parę lat 

temu  gumolski  sąd  zakazał  mu  zbliżania  się  do  ofiary.  Machnął  zatem  ręką,  mamrocząc 

pradawne zaklęcie przywołania. 

- Chono! 

Z  biurka  podniosło  się  magiczne  pióro  i  podleciało  do  Barry'ego.  Zastygło  tuż  nad 

paczką, czekając na polecenie. 

- Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia. 

background image

W  błyskotliwym  przebłysku  podał  jako  zwrotny  adres  szefa  wuja  Vermona.  Barry 

uśmiechnął  się  na  myśl  o  szkodach  psychicznych,  jakie  wyrządzi  jego  przesyłka.  Nagle  z 

niewiadomych przyczyn poczuł drobniutkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zmiażdżył je szybko 

niczym bezbronnego chochlika. 

Choć jego fani od lat grozili śmiercią Durneyom, Barry także znęcał się nad nimi, i to 

nie  bezpodstawnie.  Najpierw  doprowadził  do  obłędu  ich  podłego,  sadystycznego  syna, 

umieszczając  mu  w  głowie  niekończącą  się,  zapętloną,  wyszczekiwaną  przez  psy  wersję 

Jingle  bells.  Potem  obdarzył  panią  Durney  przemożnym  platonicznym  pociągiem  do 

królowej, co nie tylko zrujnowało małżeństwo Durneyów (Vermon wkrótce trafił w objęcia 

jeszcze  gorszej  i  brzydszej  jędzy),  ale  też  wepchnęło  panią  Durney  na  szczyt  listy  osób 

poddawanych  całodobowej  inwigilacji  przez  MI5.  Ku  zdumieniu  Barry  ego  Vermon  okazał 

się  najtwardszy  z  całej  trójki,  niczym  krowi  placek  spieczony  na  kamień  przez  rozpalone 

słońce niezłomnej tępoty. 

- Proszę, Hybrydo, gumolską pocztą. 

Barry pozostawił swej sowie nieprzyjemne zadanie pozbycia się własnych odchodów. 

Ona jednak tak bardzo ucieszyła się, że  może opuścić klatkę, że bez słowa skargi  chwyciła 

sznurek  w  szpony  i  wyfrunęła  przez  okno.  Zatoczyła  jednak  krąg,  posyłając  Barry'emu 

nieprzychylne spojrzenie, i mógłby przysiąc, że pokazała mu język. Irytujące, lecz zwierzęta 

w ogóle nie przejmowały się jego sławą, była im zupełnie obojętna. 

Barry  włożył  szybko  starą,  wojskową  kurtkę,  postrzępioną  i  pokrytą  plamami 

atramentu, pamiątką z czasów, gdy krótko używał pióra wiecznego, bo dzięki temu czuł się 

mądrzejszy.  Sprawdził,  czy  w  kieszeniach  tkwią  niezbędne  przedmioty  (fajka,  zapalniczka, 

otwieracz do butelek, pistolet), i wyszedł. 

Lon  czekał  na  niego  przed  portretem  w  sali  wspólnej  Grafittonu.  Miał  na  głowie 

czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę. 

Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry. 

Hej, Lon, do czego ci to? 

To mój pamiętnik - odparł Lon. - Na wypadek gdybyśmy mieli przygody. 

Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by pozwalać na coś podobnego. Ale to 

przecież był Lon, pozostający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby 

zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny. 

- Ty pierwszy - rzekł. 

-  Majteczki  w  kropeczki  -  zaśpiewał  Lon  i  wszedł  w  głąb  obrazu,  który  posłusznie 

uniósł szeroką spódnicę, przepuszczając go. 

background image

Barry  podążył  za  nim  i  wkrótce  znaleźli  się  za  murem  Hokpoku.  Barry  narzucił  na 

siebie i Łona pelerynę niewidkę, by nie dostrzegły ich przelewające się wokół tłumy Gumoli. 

Niestety, Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy. 

Za mną! - rzucił Barry, kierując się w stronę Zabronionego Lasu. 

Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami - rzekł 

Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka. 

Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę. 

Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi 

zapachami niesionymi przez wiatr. 

Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki. 

Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ta ohydna roślina sięgała ku niemu i... nie, to 

zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła. 

Jak dostaniemy się do Hogsbiede? - spytał Lon. 

Oczywiście żywopłotką - odparł Barry. 

Całą  gumolską  Anglię  pokrywała  gęsta  sieć  żywopłotów,  dość  duża,  by  ukryć 

podziemną kolej, zwłaszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej 

ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej społeczności Wielkiej Brytanii; Barry 

zmusił  J.G.  Rollins,  by  pominęła  ten  fakt  w  swoich  książkach,  bo  odkrycie  kolei  przez 

Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem  - opłaty podatki, normy emisji gazów i  Bóg jeden 

wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo wśród najdzikszych 

fantazji  w  jej  książkach  znalazły  się  też  słowa  świętej  prawdy:  Gumole  nigdy  nie  zwracają 

uwagi  na nic  poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów.  Sieć kolei ukrytych 

pod  żywopłotami  i  wykorzystywanych  przez  magiczny  lud?  Niewiarygodne.  Faktycznie 

niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe. 

Żywopłot  należał  do specjalnej  odmiany  - nie tylko ukrywał  w sobie sieć transportu 

publicznego,  ale  jego  liście  miały  kształt  liter.  Litery  te  odczytywane  w  odpowiednim 

porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej 

jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły 

w miarę opowiadania - opowiadały się w miarę rośnięcia. 

- Tędy - odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wejścia do żywopłotki. 

Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłaniając spory otwór. 

Niektórzy  Gumole  dostrzegali  podobne  otwory  w  powietrzu,  uznawali  je  jednak  za 

efekt niedogotowanych młodych centaurów zalegających w żołądkach. 

- Dzięki, Lon - mruknął Barry i wcisnął się do środka. Lon podążył za nim. 

background image

Nagle  znaleźli  się  w  sali  znacznie  większej  niż  żywopłot,  rozmiarami  dorównującej 

Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość 

magii  była  dość  utylitarna,  mało  imponująca.  To  jednak  wyglądało  zupełnie  inaczej.  Efekt 

migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni sprawiały, że czuł się jak 

wciśnięty  pod  choinkę,  uskakując  z  włosami  zlepionymi  żywicą  przed  spadającymi 

ozdóbkami. 

W  każdym  rogu  kwadratowej  sali  stał  szereg  pojazdów  przypominających  sanki, 

czerwone,  z  dwoma  miejscami  -  jednym  z  przodu,  drugim  z  tyłu  -  i  pionową  dźwignią  z 

przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot 

magicznych,  pół  -  magicznych  i  pseudomagicznych.  Ktoś  wsiadał  do  sań,  znikał  w  głębi 

tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna  grupa i  tak dalej. Barryemu  zawsze 

kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem. 

Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: portal południowo - wschodni i 

stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił 

w  palcach  długą  dewizkę  i  postukiwał  kopytami.  Kolejka  przesuwała  się  powoli,  lecz  bez 

przerw i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań. 

- Proszę uważać na nogi - ostrzegł konduktor. 

Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć 

pozostała na miejscu, sprawiała równie nieprzyjemne wrażenie. 

Barryemu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, zardzewiałe, pokryte prymitywnie 

nałożonymi łatami i śladami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu 

leżało coś przypominającego zużyty kondom. 

Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy 

nie powinien poprosić o inne sanie? 

- Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka. 

Konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który dla Barry'ego wyglądał... złowrogo. W 

jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka - potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie 

w  sięgającą  kolan  nocną  koszulę  i  szlafmycę,  tańczącego  w  blasku  księżyca  wokół 

olbrzymiego  ogniska  z  książek  -  książek  o  Barrym.  Na  koszuli  widniał  napis  nie  cierpię 

Barry'ego  Trottera  ułożony  z  wielkich,  czarnych,  wprasowanych  liter.  Podskakując 

demonicznie w umyśle Barry'ego, mężczyzna zerwał z siebie ze zwierzęcym rykiem koszulę, 

odsłaniając upiorny tatuaż na piersi - portret Barry'ego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem 

i ukośną linią. 

background image

-  Wydaje  mi  się,  że  nie  powinniśmy  jechać  tymi...  -  Powalony  atakiem  bólu  Barry 

osunął się na ziemię. 

- Twój przyjaciel chyba zemdlał - oznajmił konduktor. - Pomogę ci go załadować. 

Lon  i  podejrzany  funkcjonariusz  kolejowy  wsadzili  bezwładnego  Barry'ego  na  tylne 

siedzenie.  Lon  usiadł  za  sterami  i  sanie  śmignęły  w  głąb  tunelu,  pozostawiając  za  sobą 

złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: pożałujecie, ale tylko Lon 

mógł ją odczytać. 

* * * 

Barry  ocknął  się  i  natychmiast  ujrzał  swój  najgorszy  koszmar:  Lona  za  sterami 

szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Łona zdolności postrzegania prędkości. I rozpędu. I 

równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy się do tego nie przyznał. 

-  Lon,  uważaj!  -  ryknął  Barry  i  o  włos  ominęli  bezdomnego  śpiącego  pod  ścianą 

tunelu.  W  powietrze  wzleciały  stare  egzemplarze  „Wróżbity  codziennego”.  -  Pozwól  mi 

poprowadzić. 

-  Hę?  Nie,  Barry!  -  huknął  Lon.  Był  bardzo  wrażliwy  na  tym  punkcie.  -  Ja  mogę 

prowadzić, potrafię. 

- Posłuchaj, nanomózgu... - Barry sięgnął do kierownicy. 

- Nie, ja! - Lon uniósł ręce i odrzucił Barry'ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o 

dwadzieścia kilo od rudowłosego ćwierćgłówka. 

Sanie  pędziły  naprzód,  co  chwila  zbaczając  ze  ścieżki,  ocierając  się  o  ściany 

żywopłotu  i  obsypując  tor  deszczem  liści  i  gałązek.  Jedna  z  gałęzi  uderzyła  Barry'ego  w 

głowę i odłamała się. Odczytał napis: masz problem, stary. 

Jechali  stanowczo  za  szybko.  Mimo  że  tunel  był  zupełnie  płaski,  pchnięcie  dźwigni 

naprzód  zwiększało  magicznie  nachylenie  zbocza,  a  tym  samym  prędkość  pojazdu.  Lon 

pchnął dźwignię do oporu. 

Barry zasłonił  rękami oczy i  zaczął  się modlić.  Coś przeleciało mu  ze świstem  koło 

ucha. Spojrzał w dół i odkrył, że śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się 

pod  wpływem  wibracji.  Z  każdym  podskokiem  (korzeń  drzewa?  Pechowa  wiewiórka? 

Kolejny pijak?) sanie dygotały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze. 

Łona  najwyraźniej  zupełnie  to  nie  obchodziło.  Z  radosną  miną  nucił  ulubioną 

piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa. 

Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin. 

Szaroskóry  stwór  o  żółtych  oczach  chichotał  złośliwie,  napawając  się  przerażeniem 

Barry'ego. 

background image

Pochylił  się  i  ze  złowieszczą  miną  wskazał  go  palcem,  a  potem  przesunął  długim, 

szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował 

się nią. Niezmiernie. 

- Ty sukin... 

Barry  rzucił  się  na  niego,  lecz  tuż  przedtem,  nim  w  książce  pojawiło  się  pierwsze 

poważne przekleństwo, krucha konstrukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i 

pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Łona, przywierając do niego z całej 

siły.  W  chwili  gdy  jego  mięśnie  zaczęły  słabnąć  i  sanie  miały  rozpaść  się  na  dwoje, 

zatrzymały  się  przed  niewielkim  znakiem  z  napisem:  stacja  hogsbiede.  Wkurzony  gremlin 

walnął pięścią w dłoń i zniknął. 

-  Uwielbiam  prowadzić  -  oznajmił  Lon.  Obejrzał  się  na  Barry'ego  w  chwili,  gdy  tył 

sań rozleciał się na kawałki. 

- O, Barry zepsuł sanki. - Wyskoczył na peron, tańcząc radosny taniec i wyśpiewując: 

- Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki. 

Sam Barry, rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu. 

background image

ROZDZIAŁ 4 

CO TRZY GŁOWY TO NIE JEDNA 

Żywopłotka  dostarczyła  ich  na  aleję  Crowleya,  niesławny  pasaż  w  Hogsbiede,  przy 

którym  mieściła  się  zbieranina  barów,  szulerni  i  domów  cieszących  się  wyjątkowo  złą 

reputacją,  zgromadzonych  pośrodku  mieściny  niczym  przestępcy  na  policyjnym  okazaniu. 

Można  tu  było  zaspokoić  każde  pragnienie,  nieważne  jak  paskudne  -  oczywiście  za 

odpowiednią  cenę.  Co  niesforniejsi  uczniowie  Hokpoku  uwielbiali  to  miasteczko  i  rzadko 

zdarzało  się,  by  w  niedzielę  Hamgryz  nie  musiał  przybywać  tu  i  opłacać  kaucji  za  grupkę 

skacowanych  nastolatków.  Plotka  głosiła,  że  w  miejscowym  areszcie  wydzielono  specjalną 

część  dla  uczniów.  Barry  zanadto  się  bał,  by  kiedykolwiek  to  sprawdzić  -  poza  tym  fani 

wyciągali go ze wszystkich kłopotów. 

Przed nimi grupka wyraźnie podchmielonych arytromancerów kłóciła się o przyszłość, 

bliska bójki. 

- Nie zdołałbyś przewidzieć świąt nawet gdybym podarował ci kalendarz, durniu. 

Hogsbiede stanowiło ważny ośrodek konferencyjny, a atmosfera miasta zachęcała do 

złego nawet najbardziej szanowanych naukowców. 

- Przejdźmy na drugą stronę - zaproponował Lonowi Barry. 

Tymczasem Lon, zafascynowany, przyglądał się mrugającym neonom i światłom. 

Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki”? - spytał. 

Wyjaśnię ci później. 

Barry  przekroczył  stłuczoną  butelkę  po  kremowej  brandy.  Sam  spacer  pasażem 

sprawiał,  że  czuł  się  brudny.  W  końcu  dotarli  do  ulicy  Corleone  i  skręcili  w  lewo.  Niemal 

natychmiast  atmosfera  z  przesiąkniętej  aktywnym  złem  zmieniła  się  w  po  prostu  zepsutą  i 

Barry'ego ucieszyła ta zmiana. Od razu też ujrzeli strzałkę wskazującą miejsce pracy Herbiny, 

Świętego  Hilarego.  I  dobrze,  bo  Barry  podczas  incydentu  z  saniami  lekko  skręcił  nogę  w 

kostce. 

Naciągnij mocniej czapkę - polecił Lonowi. - Widzę twoją dziurę. 

Ups - mruknął Lon. - Mózg mi się przegrzał. 

Do obu stożków czapki przyszyto dzwoneczki, które podzwaniały przy każdym kroku. 

Bardzo szybko robiło się to okropnie irytujące, lecz Barry już dawno nauczył się ignorować 

ów dźwięk. 

Brzdęk, auć. Fala bólu zalała kostkę Barry'ego. Brzdęk, auć. 

background image

Skręcili  w  wąską  uliczkę  i  ujrzeli  niewielki  przysadzisty  budynek,  porządny  w  ów 

typowo upierdliwy angielski sposób, lecz bez wątpienia już dawno nadający się do rozbiórki. 

Napis  przy  drzwiach  głosił,  iż  dotarli  do  „Akademii  Świętego  Hilarego  dla  ledwo 

magicznych”.  Ta  uboga  szkoła  nie  miała  pieniędzy  na  kosztowne  antygumolskie  zaklęcia  i 

uroki, otaczające Hokpok. Polegała wyłącznie na uświęconej tradycją zasadzie ukrywania się 

na widoku. Jak dotąd, to się sprawdzało - albo po prostu nikogo nie obchodziła. 

Święty  Hilary  był  jedną  z  około  stu  szkół  założonych  w  latach  pięćdziesiątych,  gdy 

ministerstwo uznało, że miejsca takie jak Hokpok są zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy 

większość zwykłych prac wykonywały domowe skrzaty, tysiące ludzi mogły rozwijać swoje 

ambicje. Każdy czarodziej i czarownica, nieważne jak pozbawiony talentu i nie nadający się 

do niczego, zasługiwał na naukę magii. Sam pomysł był szlachetny, w rzeczywistości jednak 

podobne  szkoły  bardzo  szybko  stały  się  nie  dofinansowanymi,  zrujnowanymi 

przechowalniami  uczniów,  których  czekała  jedynie  żałosna  przyszłość  przed  telewizorem, 

walka z rosnącą tuszą i zasiłek. Wśród nich wszystkich Święty Hilary cieszył się największą 

sławą,  bo  jeden  z  uczniów  rok  wcześniej  włamał  się  do  szafki  z  różdżkami  swego  ojca  i 

wpadł w morderczy szał. 

Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli charakterystyczny zapach, typowy 

dla  szkół  średnich,  obrzydliwe  połączenie  smażonego  jedzenia,  środków  odkażających, 

słodkich woni uwielbianych przez starsze panie i pyłu kredowego. Oddychając płytko przez 

nos,  ruszyli  głównym  holem  i  przekroczyli  próg  pomieszczenia  z  napisem  gabinet 

DYREKTORA. 

Ze  zdumieniem  odkryli,  że  w  środku  nad  biurkiem  zarzuconym  papierami  leżącymi 

wokół  dużego,  głośnomówiącego  telefonu  unosi  się  głowa  pulchnego,  szpakowatego 

mężczyzny. 

Z  obu  policzków  głowy  sterczały  bujne  bokobrody,  pomagające  sterować  nią  w 

powietrzu.  Za  głową,  na  ścianie,  wisiał  portret  świętego  Hilarego,  przysadzistego  patrona 

zacofanych dzieci. 

- ...Ależ dyrektorze, przepisy rządowe wymagają, by w szkole nie było chochlikowego 

pyłu. Wywołuje on raka u szczurów - pisnął głośnik. 

Głowa opadła niżej i wrzasnęła do głośnika: 

- Kiedy wprowadzicie obowiązek szkolny dla szczurów, z pewnością się odezwę! 

Zakasłała donośnie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwują drobinki śluzu. 

- Ależ dyrektorze, Święty Hilary to najbardziej zanieczyszczone miejsce jakie znamy - 

zaprotestował zatroskany głos urzędowy. - Narażacie na ryzyko swoich uczniów. 

background image

Barry pomyślał, że mężczyzna, gdyby tylko miał ciało, wyglądałby całkiem dostojnie 

na swój prosiakowaty sposób. 

-  Chyba  mnie  pan  nie  dosłyszał.  Tu,  u  Świętego  Hilarego,  to  nauczyciele  ryzykują. 

Żegnam. 

Kasłając  gwałtownie,  głowa  rozłączyła  się,  waląc  czołem  w  konsolę.  Siła  uderzenia 

sprawiła, że na moment zawisła oszołomiona i zakołysała się w powietrzu, po czym powitała 

gości. 

- Panowie, jestem Betjeman Ffolkes - Ptarmigan, dyrektor tej żałosnej instytucji. - Na 

jego czole pozostał czerwony znak. - Czym mogę służyć? 

Lon otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Barry odezwał się pierwszy. 

Nie wiadomo co mógł wyprodukować ogłupiały, półpsi umysł jego przyjaciela. 

- Panie Ffolkes - Ptarmigan, jesteśmy z Hokpoku... 

Oczy dyrektora natychmiast zwęziły się zachłannie. 

Wspaniała  szkoła.  Co  ja  bym  zrobił  z  połową  tego  budżetu?  Kupiłbym  willę  na 

Majorce, może na greckiej wyspie... 

Wykonujemy  pilną  misję  na  rzecz  szkoły.  Jedna  z  waszych  nauczycielek,  Herbina 

Gringor,  to  absolwentka  Hok  -  poku.  Chcielibyśmy  zamienić  z  nią  słówko  czy  dwa,  jeśli 

oczywiście to nie kłopot. 

Barry dostrzegł, jak w umyśle ffolkesa - Ptarmigana obracają się trybiki. 

Quidpro quo - ręka rękę myje i tak dalej. 

- Oczywiście, panie... uch... 

-  Barry  Trotter.  -  Barry  wyciągnął  rękę.  -  A  to  mój  towarzysz,  Lon  Gwizzley.  -  Lon 

pomachał ręką. 

- Cześć. 

- Nie ten Barry Trotter? 

- Ależ tak. 

- Głowa rozpromieniła się jeszcze bardziej. 

-  Czytałem  wszystkie  twoje  książki.  -  Uśmiech  ffolkesa  -  Ptarmigana  przybrał 

niepokojące rozmiary. - Cóż za wspaniałe, lukratywne przygody. 

Zakładam, że ta będzie następna? 

Barry'emu nie spodobał się kierunek, jaki przybrała rozmowa. 

- W pewnym sensie, to znaczy nie do końca. Wszystkie te książki to głównie bzdury. 

Ffolkes - Ptarmigan zorientował się, że przesadził. 

background image

- Oczywiście, jak zawsze. A co do panny Gringor... - Głowa obróciła się i spojrzała na 

zegar  ścienny;  Barry  i  Lon  mogli  przyjrzeć  się  z  bliska  rzadkiemu  wianuszkowi  włosów  i 

płatkom łupieżu, część z nich wzbiła się w powietrze i powoli opadała na ziemię. Jak on się 

czesze? - zastanawiał się Barry. Lon nad niczym się nie zastanawiał, nie miał tego zwyczaju. 

- Panna Gringor kończy właśnie ostatnie zajęcia na dzisiaj, zoologię. 

Pozostał jeszcze kwadrans. 

- Świetnie. Możemy tu zaczekać? Ffolkes - Ptarmigan uśmiechnął się przymilnie. 

-  Ależ  nie,  nie,  mój  drogi  panie  Trotter,  to  nie  Hokpok.  Możecie  śmiało  wpaść  do 

klasy. Nasi uczniowie są nie tylko mało magiczni, ale też wyjątkowo mało pilni. Ucieszy ich 

odmiana. 

Głowa podpłynęła do półki, chwyciła zębami czerwony segregator i wyszarpnęła go, 

zrzucając  na  podłogę.  Potem  opadła,  otworzyła  okładkę  i  wilgotnym  językiem  zaczęła 

przerzucać kartki. 

Yet'h  thee...  Ginja...  -  mówił  cicho  ffolkes  -  Ptarmigan.  Skrzywił  się,  atrament 

smakował paskudnie. - Jest w sali dwieście siedem. 

Ups.  -  Lon  złamał  właśnie  jedną  z  maskotek  dyrektora.  Barry  zazwyczaj  traktował 

podobne incydenty jako znak, że czas znikać. 

Bardzo dziękujemy, panie ffolkes - Ptarmigan. Postaramy się nie przeszkadzać jej w 

zajęciach - rzekł, kierując się ku drzwiom. 

Nie,  nie  ma  sprawy.  -  Ffolkes  -  Ptarmigan  ponownie  wzleciał  w  górę.  -  Zawsze 

chętnie  pomogę  wielkiemu  Barry'emu  Trotterowi.  Z  pewnością  ty  też  odpłacisz  mi  się  tym 

samym. 

Barry odruchowo pomacał portfel. 

Wraz z Lonem wspięli się po schodach i potruchtali korytarzem. Przy każdym kroku 

wzbijał  się  w  powietrze  obłok  drobnego,  białego  pyłu.  Tynk?  Gips?  Chochlikowy  pył?  W 

odróżnieniu od parteru, który po prostu dziwnie pachniał, to piętro dowodziło jasno, że cały 

budynek wręcz domaga się natychmiastowej rozbiórki. Bardzo natychmiastowej. 

Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbinę w jej żywiole - za biurkiem, mówiącą 

innym  co  mają  robić.  Ubrana  w  porażająco  nudną  białą  bluzkę,  beżową  spódnicę  i  takiż 

sztruksowy żakiet, stała  przed najbardziej pozbawioną życia klasą, jaką  Barry'emu  zdarzyło 

się oglądać. Zdawało się, że głupota wręcz faluje nad ich głowami. 

Co było nie tak z włosami Herbiny? Dopiero po chwili zorientował się, że niedawno 

musiała  spróbować  wyprostować  swe  niesforne  loki.  Obecnie  loki  odrastały,  tworząc  efekt, 

który można by nazwać einsteinowskim. 

background image

Barry  i  Lon  cichutko  otworzyli  drzwi,  pomachali  do  Herbiny  i  usiedli  w  dwóch 

ostatnich ławkach. Lon, stanowczo za duży na swą ławkę, wywrócił ją z łoskotem. 

„Przepraszam”, wymówił bezdźwięcznie, gdy wszystkie głowy w sali zwróciły się w 

jego stronę. 

-  Uczniowie,  to  są  dwaj,  uhm,  nauczyciele  z  innego  miasta  -  oznajmiła  Herbina.  - 

Przyjechali  z  wizytacją.  Mów  dalej,  Sally,  odpowiadałaś  właśnie  na  pytanie  piąte  -  rzekła 

cierpliwie. - W jaki sposób pantera broni się przed smokiem? 

Smukła  dziewczynka  z  burzą  jasnych  loków,  ubrana  w  zieloną  bluzę,  podniosła  się 

nieśmiało. 

- Pantera odgania smoka, bekając na niego - wyrecytowała z pamięci. - Smok nie jest 

w stanie znieść tego zapachu. 

-  Zgadza  się,  Sally.  Kto  zna  odpowiedź  na  pytanie  szóste?  Niewielu  z  was 

odpowiedziało poprawnie. Trevor? 

Barry  zadrżał  w  duchu  na  widok  głupkowatego,  wyniośle  uśmiechniętego  młodego 

Ciemniaka.  Trudno  byłoby  znaleźć  w  jakiejkolwiek  szkole  lepszy  argument  za 

przywróceniem kar cielesnych. 

-  Pytanie  szóste:  odchody  jakiego  ptaka  leczą  kłopoty  z  oczami?  Odpowiedź: 

caladriusa. 

Osobiście  wolę  moje  okulary,  pomyślał  Barry.  Lon  poddał  się,  zaprzestał  wysiłków 

wciśnięcia się w ławkę i usiadł na podłodze, krzyżując nogi. 

-  Znakomicie,  Trevorze,  dziękuję.  -  Herbina  zerknęła  na  zegar.  -  Do  diaska,  brakuje 

nam czasu, więc sama podam wam resztę odpowiedzi. Zanim jednak to zrobię, chcę, żebyście 

wiedzieli, że jestem bardzo niezadowolona z wyników wczorajszej klasówki. By ją zaliczyć, 

musieliście  tylko  przeczytać  wasze  bestiariusze.  To  nietrudne  i  nie  wymaga  żadnej  magii. 

Musicie jednak się przyłożyć  - brak magii i  lenistwo to  fatalne połączenie. Pytanie siódme: 

jakiego zwierzęcia boi się lew? Odpowiedź: koguta. 

W klasie rozległy się chichoty, w tym także z ust Łona. Herbina posłała mu gniewne 

spojrzenie. 

-  Pytanie  ósme:  jak  hiena  wabi  swoją  zdobycz?  Odpowiedź:  naśladuje  odgłosy 

ludzkich  wymiotów  i  szlochów.  Pytanie  dziewiąte:  jak  żurawie  latają  w  wietrzny  dzień? 

Odpowiedź: jedzą sporo piasku i kamyków, które służą im za balast. 

Barry usłyszał, jak któryś z uczniów mamrocze pod nosem: „Co za bzdury?”. Racja, 

pomyślał. 

background image

Pytanie  dziesiąte:  jak  bóbr  unika  schwytania?  Odpowiedź:  ścigany  przez  myśliwego 

wyrywa sobie jądra i ciska nimi w prześladowcę. 

Trevor już to zrobił - rzucił któryś z uczniów; odpowiedziały mu głośne śmiechy. 

Herbina postukała linijką w katedrę. 

-  Wystarczy.  -  Barry  rozpoznał  ostatnie  rozpaczliwe  próby  młodej  nauczycielki 

utrzymania  porządku  tuż  przed  dzwonkiem.  -  To,  że  mamy  gości,  nie  oznacza,  że  możecie 

brykać. 

Nagle  klasa  ryknęła  chóralnym  śmiechem.  Parę  osób  zaczęło  pokazywać  palcami 

Herbinę, która spojrzała w dół. Któryś z uczniów sprawił, że jej bluzka stała się niewidzialna. 

- Jakie to sprytne z naszej strony. Używamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych 

celów? Proszę się przyjrzeć, panie Palaver, i tak pan za to zapłaci, więc równie dobrze może 

pan wiedzieć za co. 

W  obliczu  półnagości  nauczycielki  część  uczniów  zarumieniła  się,  lecz  kilku 

chłopców o wyraźnym zaroście wpatrywało się w nią z uznaniem. Barry pożałował Herbiny; 

współczuł  jej,  że  musi  mieć  do  czynienia  z  taką  bandą.  Z  surową  miną  wyrzuciła  ucznia  z 

klasy. 

Jej bluzka zaczęła powoli odzyskiwać barwę. 

-  A  teraz  pytanie  dodatkowe.  Ponieważ  nikt  nie  udzielił  prawidłowej  odpowiedzi, 

sama  będę  musiała  ją  przeczytać.  Wszyscy  wiedzą  o  istnieniu  włócznika,  latającego  węża, 

który rzuca się na swą ofiarę niczym włócznia... 

Czyjaś ręka wystrzeliła w górę. 

- Jest podobny do dzidy. - Ręka opadła. 

-  Owszem,  ale  na  przyszłość,  Murphy,  zaczekaj,  aż  cię  wywołam.  Za  dodatkowe 

punkty wymień dwie inne ciekawostki dotyczące węży.  Oczywiście może ich być wiele, to 

tylko kilka przykładowych: nim zaczną pić wodę, węże wypluwają swój jad do dziury; wąż 

nigdy nie zaatakuje nagiego mężczyzny; jeśli wąż oślepnie, może się wyleczyć, jedząc koper 

włoski;  jeżeli  wąż  wypije  ślinę  głodującego  człowieka,  umrze,  i  wreszcie  istnieje  odmiana 

dwugłowego węża, który potrafi toczyć się niczym obręcz. 

Zadźwięczał dzwonek. Herbina krzyknęła do klasy: 

-  Na  jutro  przeczytajcie  rozdział  o  rybach!  -  Odpowiedziały  jej  jęki.  -  Zrobię 

sprawdzian. - Kolejny, głośniejszy jęk. 

Herbina podeszła do Barry'ego i Łona. 

Kiedyś widziałem węża obręcz - powiedział podniecony Lon. 

background image

Nieprawda, Lon. Czemu zawdzięczam tę paskudną ingerencję, chciałam  powiedzieć: 

niespodziewaną przyjemność? Jeśli chodzi o udział w dokumencie telewizyjnym, odpowiedź 

nadal brzmi: nie. 

Nam  także  miło  cię  widzieć,  Herbino  -  powiedział  Barry.  -  To  dość  długa  historia. 

Możemy gdzieś pogadać? 

Gdy  powiedziałeś  to  do  mnie  ostatnio,  Barry  Trotterze,  skończyłam  z  poszarpaną 

bluzką i butami śmierdzącymi pawiem. 

Zupełnie nie pamiętam - bronił się Barry. 

Nie  dziwi  mnie  to,  panie  boski  -  koktajlowski.  -  Herbina  westchnęła.  -  Chodźcie  za 

mną, pójdziemy do saloniku. 

Parę  chwil  później  siedzieli  już  razem  na  niewygodnych  plastikowych  krzesłach  w 

zadymionym,  brudnym  pomieszczeniu.  Czy  istnieje  coś  bardziej  przygnębiającego  niż 

banalne plakaty motywacyjne? Jeśli tak, Barry nie chciał tego poznać. 

-  Kawy?  -  Herbina  uniosła  dzbanek,  nikt  się  nie  odezwał.  Napełniła  zatem 

styropianowy  kubek  cuchnącą  cieczą  o  konsystencji  syropu.  -  Jestem  uzależniona  -  dodała 

radośnie,  przyznając,  że  każdy,  kto  z  własnej  woli  wypiłby  coś  takiego,  jest  w  istocie 

niewolnikiem Demonicznego Ziarna. 

Odstawiła dzbanek i postukała w kubek różdżką; zawartość pojaśniała jak po dodaniu 

kilku opakowań śmietanki. Herbina uniosła kubek do ust, Barry tymczasem masował kostkę, 

która czuła się już lepiej. Lon wypisywał swoje imię w kupce cukru. 

Co zatem się dzieje? Czy Ten, Który Śmierdzi znów coś miesza? - spytała Herbina. 

Nie, Vielokont nie ma z tym nic wspólnego - odparł Barry. - A jeśli ma, to ja nic o tym 

nie wiem. 

Gdy wyjaśnił sytuację, Herbina zakołysała w dłoniach kubkiem mazi. 

I chcesz, żebym pomogła? 

Tak.  Lon  jest  miły  i...  wierny...  ale  sama  wiesz.  Nawet  wróbel  wygrałby  z  nim  w 

scrabble. 

- I ja mam być mózgiem całej operacji - domyśliła się Herbina, po czym z uśmiechem 

zaczęła  liczyć  coś  w  myślach.  -  Prawdę  mówiąc,  mam  parę  dni  wolnego.  Może  pożałuję, 

zawsze żałuję, ale co mi tam. 

- Super. - Barry odetchnął z ulgą. - Będzie jak za dawnych dobrych czasów. 

Uśmiech Herbiny nieco przygasł. 

-  Nie  całkiem,  Barry.  Nie  każdy  jest  marką  handlową  uwielbianą  przez  miliony. 

Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie. 

background image

Barry  znalazł  się  na  znajomym  terytorium.  Chciał  wyjaśnić,  że  wcale  nie  ma 

pieniędzy,  że  dostał  tylko  odrobinę  na  początku  i  jeszcze  trochę  po  każdej  rozmowie  z 

autorką. No i kasę z reklam, ale po vielokonckim ataku trądziku wszystkie wycofano

. Lubił 

jednak uchodzić za bogacza. 

- Moja cena to spłata pożyczek studenckich - oznajmiła Herbina. - Rodzice pracują w 

państwowej służbie zdrowia i potrzebuję każdego grosza. 

Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a dentysta, który odmawia usunięcia 

zęba z naturalnego ekosystemu, nie zarabia zbyt imponująco. 

Lon natychmiast wyczuł atmosferę. 

- Tak, Barry, a ja chcę pięć dolców. - Nikt go nie słuchał. 

- Ale, Herbino - zaprotestował z paniką Barry - ja nie... 

Zatem ja też nie. 

Bądź rozsądna, Herbino. 

Ależ  jestem,  Barry.  -  Powoli,  z  trzaskiem  rozprostowała  palce.  Barry  rozpoznał  ten 

gest  z wielu  wcześniejszych okazji, gdy Herbina trzymała kogoś  - zwykle jego  - za męskie 

klejnoty i powoli ściskała je w garści. 

- No dobra, dobra. 

- Masz plan? 

-  Zawsze  mam  plan.  Porwiemy  J.G.  Rollins  i  ukryjemy  ją  gdzieś.  Jeśli  nie  przerwą 

kręcenia filmu, zamienimy ją w guacamole. 

Herbina skrzywiła się. 

To dość krwawy pomysł, nie sądzisz? J.G. zawsze wydawała mi się osobą rozsądną. 

Najpierw znajdźmy ją i poprośmy grzecznie. 

A jeśli się nie zgodzi? 

Wtedy  ją  porwiemy,  lecz  żadnego  guacamolowania.  To  zanadto  w  stylu  lorda 

Vielokonta. 

Uniosła  kubek,  by  pociągnąć  łyk.  Nagle  krzyknęła,  odpychając  go  i  zrzucając  na 

ziemię. 

- Co się stało? 

Lon  i  Barry  patrzyli  zdumieni,  jak  Herbina  miota  się  po  pokoju,  plując  i  wycierając 

wściekle  usta.  W  odpowiedzi  wskazała  kubek  z  kawą.  Dławiąc  się,  wypadła  za  drzwi  tak 

szybko, jak tylko pozwalały jej wygodne buty. 

                                                 

 Co do szczegółów, odsyłam do czwartej części serii, Barry Trotter i Pryszcz ognia 

background image

Chłopcy  zajrzeli  do  styropianowego  kubka  i  ujrzeli  ucho,  tak  blade  i  wysuszone,  że 

musiało należeć do trupa. Kawa nie tylko nie nadawała się do picia, była pełna ciemniackiej 

magii! A teraz ktoś poznał ich plan. Barry z wściekłością złapał kubek. 

-  Idź,  powiedz  lordowi  Vielokontowi,  że  śmierdzi  jak  kiepskie  chińskie  żarcie!  - 

wrzasnął, a potem wylał zawartość do zlewu. 

background image

ROZDZIAŁ 5 

PIERWSZY NOS W CHMURACH 

Gdy cała trójka opuściła szkołę, Barry odwrócił się do Herbiny. 

- Jak najłatwiej dotrzeć do Szkocji? Może pojedziemy magicznym autobusem? 

- Ugh. - Herbina wzdrygnęła się; nie znosiła magicznych autobusów. 

Ponieważ jej rodzice byli Gumolami, musiała siedzieć z tyłu. - Gdy ostatnio jechałam 

czymś  takim,  duch  Keitha  Moona  oblał  mnie  tanią  wódą.  Śmierdziała  tak  bardzo,  że 

musiałam spalić sukienkę. 

- W porządku. Może zatem użyjemy gumolskiej magii? - Barry wystawił kciuk. 

Nie moglibyśmy znów pojechać żywopłotką? - wtrącił Lon. - Proszę. 

Nie! - warknął Barry, na samą myśl żołądek ścisnął mu się gwałtownie. 

Chwileczkę.  -  Herbina  zaczęła  grzebać  w  swej  małej,  eleganckiej  torebce.  -  Aha!  - 

Wyciągnęła z niej płaską, metalową puszkę wielkości dłoni. - Tabaka podróżna. 

- Ma się po niej odlot? - spytał Barry. 

Herbina skrzywiła się. 

- Zamknij się, minimózgu. Tabaka podróżna pozwala pokonywać duże odległości bez 

„mglenia”. 

Rozkraplanie  i  skraplanie  (zwane  wulgarnie  mgleniem)  to  metoda,  dzięki  której 

czarodzieje  i  czarownice  przenoszą  się  z  miejsca  na  miejsce,  szybując  z  wiatrem  jako 

rozumne obłoczki wilgoci - oczywiście gdy otrzymają licencję. 

Lon  już  dawno  skończył  szesnaście  lat,  lecz  jego  tępy  psi  móżdżek  nie  zachwycił 

Departamentu  Usług  Kropelkowych.  Barry  uważał,  że  to  okropnie  niesprawiedliwe  -  w 

najgorszym razie Lon pogoniłby parę samochodów  - ale rozkraplanie bez licencji stanowiło 

poważne wykroczenie. Toteż mglenie nie wchodziło w rachubę. 

- Działa następująco. Wciągacie trochę do nosa i... Znacie to uczucie kiedy kichnięcie 

wystrzela z waszego nosa z prędkością zydionów kilometrów na godzinę? 

- Tak. 

- Tabaka podróżna sprawia, że kich staje w miejscu, a wy się poruszacie. 

Bomba! - Lon sięgnął po srebrną puszkę. Herbina zręcznie go zablokowała. 

- Zaczekaj, Lon. Najpierw zdejmijcie skarpetki. 

- Słucham? - zdziwił się Barry. 

- Po prostu to zróbcie, dobrze? 

background image

Lon złapał kołnierzyk i zaczął ciągnąć. 

- Nie, Lon, nie koszulę, skarpetki. 

Obaj  chłopcy  usiedli  na  ziemi,  rozwiązując  buty  (buty  Łona  zapinały  się  na  rzepy). 

Szybko  ściągnęli  skarpetki.  Herbina  stała  nad  nimi  z  wyniośle  fachową  miną.  Barry 

zapomniał, jak bardzo wkurzało go jej ciągłe komenderowanie. 

-  Dajcie  mi  je.  Rany,  Barry,  słyszałeś  kiedyś  o  czymś  takim  jak  pralka?  Twoje 

skarpetki są tak sztywne, że się nie zginają. A teraz stańcie obok siebie. 

Lon,  unieś  lewą  rękę,  Barry  prawą.  -  Wzięła  skarpetkę  i  związała  ich  przeguby.  - 

Teraz stopy. 

Gdy zostali połączeni, zajęła miejsce obok Łona i przywiązała się do jego wolnej dłoni 

i stopy. 

To po to, żebyśmy nie polecieli w różne strony. Którędy do Szkocji? 

Chyba tędy - odparł Barry. Obrócili się dziewięćdziesiąt stopni w lewo. 

A, byłabym zapomniała. 

Herbina  wyjęła  z  torebki  okulary  przeciwsłoneczne  i  nałożyła  je.  Był  to  klinowaty 

kawałek brązowego plastiku, typowe okulary starszej pani. Barry parsknął wzgardliwie. 

- Śmiej się do woli, palancie - odparła Herbina. - Te magiszkła pozwolą mi zobaczyć 

dom J.G. Rollins. Kupiłam je u Searsa. Wszyscy gotowi? Weźcie szczyptę. Pamiętajcie, gdy 

zaczniemy opadać, wciągnijcie kolejną porcję. 

Gotowi? Teraz, już! Wciągać. 

Lon  kichnął  pierwszy  i  wystrzelił  w  powietrze,  wlokąc  za  sobą  pozostałą  dwójkę. 

Barry miał wrażenie, że zaraz wyrwie mu rękę. Potem on też kichnął i odkrył, iż ciągnięcie 

jest  znacznie  wygodniejsze  niż  bycie  ciągniętym.  W  powietrzu  panował  lekki  chłód,  ale 

przynajmniej nie padał deszcz. 

Po kilku kichnięciach znaleźli się wysoko w górze i ujrzeli pod sobą panoramę biedy i 

bezprawia.  Szkoła  stała  w  wyjątkowo  złej  dzielnicy  -  trzech  chłopaków  podpalało  właśnie 

porzuconą kanapę, złodziej przerwał włamanie do samochodu i gapił się na nich. Gospodyni 

domowa  pstryknęła  im  fotkę  z  tylnych  drzwi  domu.  Barry  skrzywił  się  jej  na  złość,  a  ona 

odpowiedziała wulgarnym gestem. W końcu proszek Herbiny zadziałał w pełni i postaci się 

oddaliły. 

Lecieli  naprzód,  szybko  wypracowawszy  rytm.  Barry  i  Lon  kichali  potężnie, 

dostarczając  rozpędu,  Herbina  znacznie  częściej  i  z  pewną  elegancją,  w  razie  konieczności 

korygując kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojazdu kosmicznego. 

background image

Lon zobaczył je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandzkie Whiskoddechy, zabawiały się z 

samolotem.  Uderzając  z  rozmachem  skrzydłami,  unosiły  się  obok  odrzutowca  pełnego 

Gumoli,  teraz  bez  wątpienia  wahających  się  pomiędzy  tradycyjną  niewiarą  i  paraliżującym 

strachem. Smoki ziały ogniem w silniki, jakby chciały sprawdzić, jak bardzo zdołają rozgrzać 

samolot, nie wysadzając paliwa. 

Przez  kilka  minut  przyglądali  się  ich  zabawom.  Tymczasem  samolot  rozpaczliwie 

próbował uniknąć smoków, a te z łatwością utrzymywały swe pozycje. W końcu Barry uznał, 

że ma dosyć. Wyciągnął różdżkę i celując między kichnięcia, krzyknął: 

- Cumulus! 

Smoki natychmiast zamieniły się w puszyste białe obłoczki. Przez moment rozglądały 

się zaskoczone, po czym się rozpłynęły. 

Powinni  być  już  blisko.  Herbina  przeniknęła  wzrokiem  uzbrojonym  w  pańciowate 

okulary  i  ujrzała  bajeczną  posiadłość  J.G.  Rollins.  Wskazując  w  dół,  pokiwała  głową.  Lon 

miał właśnie potężnie kichnąć, lecz w ostatniej chwili Barry sięgnął wolną ręką i zasłonił mu 

nozdrza.  Przez  jedną  straszliwą  sekundę  zastanawiał  się,  czy  zablokowane  kichnięcie  nie 

oderwie  Łonowi  głowy.  Nic  takiego  się  nie  stało,  lecz  z  otworów  po  bokach  wystrzeliły 

strumienie powietrza, łopocząc gwałtownie nausznikami.  Ze śmiechem  opadli niczym  liście 

na piasek, pozostawiając za sobą smugę skarpetkowego cuchu. 

Herbina i Barry zaczęli się odwiązywać. 

- I co myślisz o tabace podróżnej? - spytała. 

- Lepsza niż żywopłotka, ale bolą po niej zatoki. - Obmacał twarz, która rozgrzewała 

się i zaczynała boleć jak diabli. - Zupełnie jakbym wypchał je sobie papierem ściernym. 

- Ale przynajmniej nie musieliśmy wdrapywać się na bramę. 

Herbina wskazała ręką ciężkie ogrodzenie z kutego żelaza. Po jednej stronie ciągnęło 

się pasmo plaży szerokie na dwadzieścia pięć metrów i niknące w niewiarygodnie błękitnej 

wodzie, po drugiej wilgotna, iskrząca się rosą zieleń Szkocji. 

Wzrok Herbiny przyciągnęło coś białego u stóp ogrodzenia. 

-  Spójrzcie, to królik!  - krzyknęła. Pojawienie się karaibskiej  plaży w samym  środku 

Szkocji  wyraźnie  go  zaskoczyło  (i  bez  wątpienia  wiele  innych  miejscowych  stworzeń).  - 

Utknął. 

- Ocalę go, hau! - Lon puścił się biegiem, pozostali podążyli za nim. 

Królik zaklinował się pomiędzy dwoma słupkami (Barry zauważył, że z ich czubków 

tryskają  płomienie).  Lon  chwycił  je  na  wysokości  ramienia,  sprawdzając  swą  siłę.  Było  to 

background image

dziwne uczucie - po stronie plaży metal był boleśnie gorący, po stronie łąki zimny. Pociągnął, 

ale bez skutku. 

Wygląda na to, że będę musiał użyć tego - oznajmił, wyciągając różdżkę. 

Pokrywały ją miękkie, kolorowe nalepki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i 

Bradleyem, Brązowym Dinozaurem. 

To  nie  najlepszy  pomysł  -  wtrącił  szybko  Barry.  Lon  i  jego  różdżka  przez  te  lata 

pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. - Może powinieneś... 

Lon nie słuchał, ukląkł. Przerażony królik dygotał, wybałuszając czerwone oczy. 

-  Śliczny  króliczek.  Wyciągnę  cię  stąd,  śliczny  króliczek.  Auu!  -  Przestraszone 

zwierzątko ugryzło go w palec. - Aaaa! - wrzasnął Lon, wkładając go do ust. - Ty pierdzielcu! 

Lon wycelował różdżkę w królika i czerwony promień natychmiast zamienił gryzonia 

w gulasz. Uświadamiając sobie, co zrobił, Lon wybuchnął płaczem. 

Herbina próbowała go pocieszyć. 

- No już, już, Lon. Nie płacz. 

- Wy dwoje, dajcie spokój - rzucił niecierpliwie Barry. - Tu jest gorąco. 

- Tak - wyszlochał Lon, jego łzy przestały płynąć. - Mogę zdjąć czapkę? 

-  Nie.  Chwileczkę,  zaczekaj.  -  Herbina  znów  sięgnęła  do  torebki  i  wyciągnęła 

gumowy czepek kąpielowy. - Załóż to jeśli chcesz. Miałam zamiar dziś po południu pójść na 

wodny aerobik, nim mnie porwaliście. 

-  Dzięki  -  odparł  Lon.  Barry  nie  był  pewien  czy  to  właściwa  odpowiedź,  ponieważ 

biały, gumowy czepek z falbanką wyglądał na nim jeszcze śmieszniej niż czapka. 

Hej, Herb, co się tu dzieje? To miejsce nie wygląda mi na Szkocję. 

Kiedy J.G. odniosła pierwszy sukces, wynajęła magicznych architektów, by stworzyli 

jej  małą  karaibską  samotnię.  Zrobili  to  w  zamian  za  częste  wzmianki  w  następnym  tomie. 

Teraz  zarabiają  krocie,  sprzedając  fanom  miniatury  posiadłości  Rollins.  -  Herbina  wstała, 

otrzepując  plecy  z  piasku.  -  Sprzedają  ich  tak  dużo,  że  zaczyna  to  powodować  globalne 

ocieplenie. Piszą o tym w gazetach. 

- Gazety kłamią - oznajmił Barry. - Piszą to, co im każą korporacje. 

Herbina parsknęła wzgardliwie. 

- Powtarzasz to odkąd skończyłeś piętnaście lat i nawet wtedy brzmiało to głupawo, ty 

pozerze. 

Barry  szykował  właśnie  retortę,  która  w  końcu  pokazałaby  Herbinie,  jak  działa  ten 

świat, ale nagle ujrzał grupkę ludzi na plaży. 

Spytajmy ich, jak znaleźć zamek Rollins - zaproponował. 

background image

Dobry pomysł - zgodziła się Herbina. 

Gdy się zbliżyli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smieciożercy. 

Uwięzionych  wyznawców  lorda  Vielokonta  pilnował  brzuchaty  czarogliniarz  w 

lustrzankach, żujący tytoń i bez przerwy przeklinający. W dłoni trzymał smycz zaślinionego, 

szesnastogłowego psa. 

- Lepiej mi tu żryjcie, inaczej Fin może mi się wymknąć  - rzucił. - A tego byście nie 

chcieli, co nie? 

-  Mmhfhth  -  odpowiedzieli  chórem  Smieciożercy;  każdy  z  nich  z  zapałem  rozgryzał 

kamienie,  i  potem  wypluwał  na  plażę  drobniutki  piasek.  Ministerstwo  Magicznego 

Więziennictwa zdobyło lukratywny kontrakt na poszerzanie plaży J.G. 

-  Przepraszam,  panie  oficerze  -  odezwała  się  Herbina.  -  Mógłby  pan  pokazać  nam 

drogę do posiadłości Rollins? - Kilka głów piekielnego ogara - tych, które nie sku bały innych 

po uszach - spróbowało obwąchać tyłek Lona. 

Lon uczynił to samo. 

Jeden z więźniów rozpoznał Barry'ego i rzucił się na niego. 

-  Panie  Trotter,  musi  mi  pan  pomóc.  Zostałem  wrobiony!  -  Jego  oddech  cuchnął 

ziemią, z każdym słowem na twarz Barry'ego bryzgały nowe drobinki błota. 

Gliniarz jedną tłustą ręką odciągnął nieszczęśnika. 

- Wracaj do żucia, amigo - rzekł przeciągle. - To tam, pszę pani - dodał, zwracając się 

do Herbiny i gestykulując tajemniczo. - Spytałbym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki 

Barry Trotter... 

Zaklęcie  gliniarza  sprawiło,  że  nagle  ujrzeli  w  dali  imponujące  skupisko  stiuków  i 

ozdobnych płytek. 

-  Dziękuję,  panie  oficerze  -  powiedziała  grzecznie  Herbina  i  ruszyli  w  tamtą  stronę. 

Lon galopował na przodzie. 

Podczas marszu Barry próbował zagadnąć swoją towarzyszkę. 

Jak ci się uczy buców? Lubisz to? Herbina pociągnęła nosem. 

Prawidłowo  nazywa  się  ich  marginalnie  magicznymi.  Barry  uznał,  że  ma  już  dosyć 

tego tematu, lecz Herbina ciągnęła niezrażona: 

-  Marginalnie  magiczni  Gumole  odgrywają  bardzo  ważną  rolę  w  naszej  gospodarce, 

zwłaszcza  w  gwałtownie  rosnącym  sektorze  usług.  Święty  Hilary  pozwala  im  zdobyć 

niezbędną  wiedzę  i  umiejętności  konieczne  do  znalezienia  prawdziwej,  satysfakcjonującej 

pracy.  Dwadzieścia  lat  temu  mogli  co  najwyżej  zarobić  parę  groszy  jako  kosmetyczki  czy 

iluzjoniści na dziecięcych imprezach. 

background image

Teraz mogą żyć godnie. 

Słuchanie Herbiny często przypominało oglądanie kablówki ustawionej na wyjątkowo 

nudny kanał. 

- Dziękuję, matko Tereso. Spójrz, Lon dotarł już niemal do drzwi. Lepiej go dogońmy. 

Ścigamy się! 

Pół  kilo  piasku  w  każdym  bucie  później  Barry  i  Herbina  dołączyli  do  Łona  przed 

drzwiami dość skromnego domu zbudowanego z gipsu. 

Nie wygląda szczególnie bogato - zauważył Barry. - A sądziłem, że ona ma kasy jak 

lodu. 

- Mogę zapukać? - zapytał podekscytowany Lon. 

- Użyj kołatki - poradziła Herbina. 

Na drzwiach wisiała mosiężna kołatka w kształcie pięści; gdy tylko  Lon jej dotknął, 

zadźwięczał dzwonek. 

- O, jest magiczna - zauważyła Herbina. 

- O, jest głupia - odpalił Barry. 

Chwilę  później  drzwi  otwarły  się  i  ujrzeli  przed  sobą  wysokiego  mężczyznę  w 

trzyczęściowym garniturze. 

-  Czym  mogę  służyć?  -  spytał  z  pompatyczną  miną,  unosząc  wysoko  grube  czarne 

brwi. Barry zauważył, że ma na czole plamy wątrobowe, i zaczął je liczyć. 

- My do pani Rollins. Zastaliśmy ją? - spytała Herbina. 

Czy  ona  was  oczekuje?  -  zapytał  lokaj;  jego  brwi  skojarzyły  się  Barry'emu  z 

gąsienicami. 

Uhm,  nie.  -  Drzwi  zaczęły  się  zamykać.  -  Ale  to  bardzo  ważne,  musimy  z  nią 

pomówić. - Drzwi zamykały się coraz szybciej. - Jesteśmy fanami jej książek. 

Teraz pozostała już tylko szczelina. 

- To jest Barry Trotter! - rzuciła z desperacją Herbina, popychając Barry'ego naprzód 

tak, że z hukiem uderzył w zamykające się drzwi. 

- Hej, to moja głowa! 

Drzwi natychmiast otwarły się szeroko. 

- Błagam o wybaczenie. Wejdźcie, proszę, zaprowadzę was do salonu. 

-  Dziękuję  -  odparła  Herbina,  lekko  poirytowana  faktem,  że  nazwisko  Barry'ego  jak 

zwykle  zdziałało  cuda.  Zaczęła  zdejmować  buty.  -  Jedną  chwilunię,  nie  chcemy  nanieść 

piasku. 

Lokaj machnął ręką. 

background image

- Nieważne. Jest magiczny, sam zniknie. 

Dwadzieścia  dwie  plamy,  pomyślał  Barry.  Mam  nadzieję,  że  umrę,  nim  zacznę  tak 

wyglądać. Czy brwi lokaja aby się nie poruszyły? To faktycznie gąsienice! 

Mężczyzna  zaprowadził  ich  do  pomieszczenia  przypominającego  hol  wejściowy 

średniowiecznego zamczyska. Herbina zatrzymała się w progu, patrząc to na skromny gips na 

zewnątrz, to na ogromną, imponującą, kilkusetletnią konstrukcję w środku. 

- No chodź - szepnął Barry. - Zachowuj się, jakbyś już wcześniej widywała magię. 

W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wyłaziła Gumolka. 

Podążyli  za  lokajem  szerokim  korytarzem.  Mężczyzna  zdjął  gąsienice  z  czoła  i 

wsadził  do  kieszeni.  Wokół  siebie  widzieli  ciemne  stare  drewno,  bogate  gobeliny,  stare, 

ponure obrazy przedstawiające starych bladych ludzi. 

Tak  mógłby  wyglądać  Hokpok,  pomyślał  Barry,  gdyby  nie  ciągłe  zniszczenia, 

wizytówki pozostawione przez kolejne pokolenia uczniów. 

Lokaj otworzył drzwi wiodące do wielkiej sali. Z uchwytów na ścianach zwieszały się 

proporce ozdobione herbem rodziny Rollinsów: lwem i jednorożcem na złotym polu ze śrubą 

i szklaną kulą oraz mottem: Semper ubi sub ubi. 

- Zaczekajcie tutaj - powiedział lokaj. - Przyprowadzę pana domu. 

- Pana? 

- Dziękuję. - Herbina dygnęła lekko, a Barry szturchnął ją łokciem. 

Lokaj odszedł bez słowa. 

- Kretynko - syknął Barry - to tylko lokaj. 

Lon tymczasem zawędrował na drugą stronę sali, obok wielkiego kominka. 

Podeszli do niego i wyciągnęli się wygodnie na wielkiej, skórzanej kanapie. 

Na  kominku  płonął  nie  dający  ciepła  zielononiebieski  ogień.  Kolory  Slizgorybu, 

pomyślał  Barry.  Obok  kraty  ujrzał  niewielkie  pokrętło  z  napisami:  chłodno,  ciepło,  gorąco, 

piekielnie  i  nie  bądź  Śmieszny.  Było  ustawione  na  chłodno,  podkręcił  je  do  gorąco.  Z 

kominka wypłynęła fala rozgrzanego powietrza. 

- Hej. - Lon uniósł wzrok znad kuli śnieżnej. - Przez ciebie zapocę czapkę Herbiny. 

- Błe - rzuciła Herbina. - Barry, przykręć ogień. 

Barry ze złowieszczym uśmiechem już miał podkręcić temperaturę na piekielną, gdy 

jego  pytakrzyk  zapulsował.  Odwrócił  się  i  ujrzał  po  drugiej  stronie  sali  aż  nadto  znajomą 

postać.  Błyszczący  hełm  z  pikelhaubą,  niewiarygodnie  krzaczasty  wąs,  pierś  pokrytą 

wymyślonymi medalami, lśniące świńskie oczka wciśnięte niczym dwie jagódki w pięć kilo 

łoju. 

background image

- Znów się spotykamy, Trotter. Gotuj się na śmierć. 

background image

ROZDZIAŁ 6 

SZTUKA I POLITYKA 

Cała  trójka  rzuciła  się  do  działania.  Herbina  przyjęła  charakterystyczną  pozycję  do 

walki, siad kuczny, który sprawiał, że wyglądała jak mistrz z Shaolin cierpiący na wyjątkowo 

bolesne  skurcze  miesiączkowe.  Przyciskając  dłonie  do  brzucha  mamrotała  z  furią,  plując 

wokół  i  tworząc  zaklęcie.  Pomknęło  w  stronę  lorda  Vielokonta  i  trafiło  go  w  sam  środek 

podbrzusza. 

- Uff - jęknął lord Ciemniaków. 

Lon cisnął na oślep śnieżną kulą i wskoczył za kanapę. Pocisk wylądował z brzękiem 

daleko  od  Vielokonta,  jednak  dał  Barry'emu  dość  czasu,  by  zdołał  wyciągnąć  różdżkę. 

Przypięta do wewnętrznej strony uda była mokra od potu i obrzydliwie lepka, ale w tej chwili 

nie miał głowy do jej czyszczenia. 

-  Aveda  neutrogena!  -  wrzasnął  i  niesławne  zaklęcie  śmierci  przez  nawilżenie 

pomknęło w stronę nieprzyjaciela w płomieniu lepkiego, zielonego ognia. 

Vielokont wrzasnął, jego głos zabrzmiał piskliwiej, niż Barry pamiętał. 

Lord Ciemniaków umknął za drzwi. W sekundę później zielony płomień uderzył w nie 

z głośnym, wilgotnym mlaskiem i zamienił w kawał aloesowej brei. 

Gdy  breja  spłynęła  na  podłogę,  cała  trójka  ujrzała  coś,  czego  nigdy  by  się  nie 

spodziewała: wielki lord Vielokont klęczał, unosząc ręce. 

- Zawieszenie broni! - krzyczał. - Przestańcie, ja tylko żartowałem. 

- Hę? 

Niemożliwe, by się poddawał, pomyślał Barry, zostało jeszcze całkiem sporo książki. 

Idol  świata  magicznego  poprawił  okulary  na  nosie  i  zbliżył  się  czujnie,  unosząc  różdżkę. 

Herbina  ruszyła  za  nim,  wciąż  przykucnięta,  gotowa  w  razie  konieczności  zaatakować 

kolejnym zaklęciem. Lon wyjrzał zza kanapy. 

- Hej, lordzie Ciemniaków - rzucił Barry - bez twoich umazanych błotem kumpli nie 

jesteś już taki twardy, co? 

-  Tak  -  zawtórowała  mu  Herbina.  -  Założę  się,  że  jesteś  gotów  wyrwać  sobie  jądra  i 

cisnąć nimi w nas. 

Czasami wielka inteligencja szkodziła poczuciu humoru Herbiny. 

Gdy się zbliżyli, odkryli, że trupią skórę Vielokonta pokrywają dziwne smugi, a spod 

pikelhauby wystaje gęsta, jasna czupryna. 

background image

Barry chwycił ją. 

-  Vielokoncie,  od  lat  chciałem  ci  powiedzieć,  że  to  chyba  najgorszy  tupecik  jaki 

zdarzyło mi się oglądać. - Szarpnął mocno, włosy jednak nie ustąpiły. 

Au, au! Przestań, brutalu! - Vielokont chwycił Barry'eg za rękę, próbując się uwolnić. 

- Nie jestem prawdziwym Vielokontem... 

Co takiego? - wtrąciła Herbina. 

Robię to, by przepłoszyć fanów. Nie macie pojęcia ilu ich jest. 

O,  ja  mam  pojęcie  -  rzekł  ze  znużeniem  Barry,  puszczając  go.  Gdyby  dostawał  pół 

dolara  za  każdego  fałszywego  Vielokonta,  którego  pokonał  przez  te  wszystkie  lata...  -  Kim 

jesteś? 

Mężczyzna  dźwignął  się  z  ziemi,  oderwał  sztuczne  wąsy  i  wrzucił  do  odwróconej 

pikelhauby. 

-  Nie  ruszaj  się  przez  chwilę  -  poleciła  Herbina,  podnosząc  się  z  pozycji  bojowej.  - 

Muszę  zdjąć  urok  zatwardzenia,  który  na  ciebie  rzuciłam.  Niech  sobie  przypomnę.  Jak 

zneutralizować Węzeł Wnętrzności...? 

Wyprostowany mężczyzna odzyskał nieco godności, otrzepał się z kurzu. 

- Nazywam się Trevor Nunnaly, jestem towarzyszem życia pani Rollins. 

Jak się miewacie? - Każde z nich po kolei uścisnęło podaną dłoń. - Zazwyczaj szczuję 

intruzów psami, ale jeśli to naprawdę wielki Barry? 

Barry groźnym gestem uniósł różdżkę; Nunnaly wzdrygnął się. 

-  A,  oczywiście,  tak  właśnie  jest,  bez  cienia  wątpliwości.  Musicie  zostać  na  obiad. 

Zostaniecie? 

Biorąc pod uwagę przyjęcie, jakie im zgotowano, Barry miał ochotę odmówić. 

- Tak - odparła Herbina - z rozkoszą. 

Barry już miał schować różdżkę, wcześniej jednak polizał kciuk i potarł ją. 

Nic  z  tego.  Zeppelinowskie  runy  ZOSO,  które  wypisał  na  niej  niezmywalnym 

flamastrem, gdy miał czternaście lat, wciąż się nie poddawały. Był wówczas okropnym idiotą. 

Trevor patrzył na niego dziwnie, więc szybko ukrył różdżkę. 

- Jestem głodny - oznajmił Lon. 

- No dobrze, zostaniemy - ustąpił Barry. 

-  Znakomicie,  zaraz  wezwę  kucharza.  -  Nunnaly  wyjął  z  kieszeni  mały  srebrny 

dzwoneczek, zadzwonił. 

background image

Niemal  natychmiast  do  pokoju  wbiegła  znajoma  istota.  Był  to  niski,  ciemnoskóry 

człowieczek  podobny  do  Hiszpana,  z  wybałuszonymi  oczami  i  niewiarygodnie  zakręconym 

wąsem. 

- Pan mnie wzywał, sirrrr... BARRRRY! To przecież wielki Barrrry Trrotterr. - Skrzat 

domowy Dali rzucił się Barry'emu w ramiona, wciąż jeszcze przeciągając ostatnie „r”. - Tak 

się  cieszę,  że  cię  widzę.  -  Ucałował  go  w  oba  policzki  w  stylu  kontynentalnym;  końcówka 

jego wąsa zbliżyła się niebezpiecznie do dziurki od nosa Barry'ego. 

- Ja też się cieszę, że cię widzę, Dali. Jesteś mi winien trochę grosza. 

- Och, paniczu Barrrry, zawsze zamieszałem oddać ci te pesetas. 

Dostaniesz  je  pszed  esta  noche.  Macie  zamiarrr  rrozgościć  się  tu  na  jakiś  czas?  - 

Dźwięczne  latynoskie  „r”  -  Barry  nigdy  nie  potrafił  go  naśladować  i  podejrzewał,  iż  Dali 

mówi w ten sposób, by go wkurzyć - sprawiało, że rozmowa ze skrzatem trrrwała godzinami. 

Nunnaly postukał go w ramię. 

- Jeśli można, chciałbym pomówić o obiedzie. - Dali puścił szyję Barry ego, zeskoczył 

na podłogę i wyciągnął niewielki notatnik. 

Prroszę, słucham - rzekł. 

Dziś, Dali, wydamy ucztę na cześć naszych gości. Szczegóły jadłospisu pozostawiam 

tobie - oświadczył Nunnaly. - Ale nie szczędź niczego. I weź coś wyjątkowego z piwnicy. 

Jakież to miłe - powiedziała słodko Herbina. 

Barry  dostrzegł,  że  podoba  jej  się  gospodarz.  Zwykle  zdarzało  się  to  raz  do  dwóch 

razy na przygodę, a już na pewno, gdy gość był draniem. Dawno nauczył się to akceptować. 

- Może pan na mnie polegać, sirrr. - Dali wsunął notes do kieszonki.  - Zabierram się 

do tego natychmiast. - Podwinął wąs, jeszcze mocniej wybałuszył oczy i odbiegł. 

Nunnaly odwrócił się do gości. 

-  Pozwolicie, że  przeproszę  was  na  parę  chwil? Muszę  się  pozbyć  tego  idiotycznego 

kostiumu. 

Miał  rację,  biały  podkład  rozmazał  się  na  wszystkich  medalach  i  tunice,  a  pelerynę 

pokrywał kurz z podłogi pomieszany z drobinkami śmiercionośnego aloesu. Barry dostrzegł, 

że czerwona podszewka jest spłowiała i postrzępiona. 

Nunnaly rozejrzał się wokół. 

-  Kuppins.  -  Wątrobiany  lokaj  wynurzył  się  z  cieni,  gdzie  stał,  gładząc  swoje 

gąsienice. - Zaprowadź naszych gości do jadalni, wkrótce do nich dołączę. 

background image

Barry,  Lon  i  Herbina  podążyli  za  Kuppinsem  labiryntem  wyłożonych  boazerią 

korytarzy.  Jadalnia  okazała  się  wielkim  pokojem  o  ścianach  obitych  czerwoną  tkaniną,  na 

których wisiały stłoczone obrazy w złoconych ramach. 

Szczerze  mówiąc,  była  nieco  przesadnie  nowobogacka.  Powinienem  był  zażądać 

większej kasy, pomyślał Barry. 

- To Turner. - Herbina wskazała kosztowny pejzaż morski. 

- Specjalnie jest taki rozmazany? - spytał Lon. 

Główny  element  wystroju  stanowił  długi  stół  pokryty  nieskazitelnym,  płóciennym 

obrusem, na którym ustawiono szczerozłote kandelabry. Spokojnie mieściło się przy nim co 

najmniej  czterdzieści  osób.  Nasza  trójka  poczuła  się  niemądrze.  Usiedli  obok  siebie  na 

jednym końcu. 

- Nie chciałbyś siąść tam? - spytał żartobliwie Łona Barry. 

- Dobra - odparł wesoło Lon. 

- Barry chciał mu powiedzieć, że to dowcip, ale zmienił zdanie. 

- Po chwili zjawił się Nunnaly i usiadł na końcu stołu między Barrym i Herbina. 

- Czemu on siedzi aż tam? - spytał, wskazując Lona. 

-  Wytarzał  się  w  łajnie  szopa  -  wyjaśnił  cicho  Barry.  Nunnaly  spojrzał  pytająco,  ale 

nie  ciągnął  tematu.  Lon  uśmiechnął  się,  pomachał  i  z  powrotem  powrócił  do  popychania 

sztućców  po  stole.  Warczał  przy  tym  jak  mały  samochodzik.  W  oczekiwaniu  na  Daliego  i 

obiad zaczęli rozmawiać. 

Nunnaly'ego niezwykle interesowała osoba lorda Vielokonta, bo pragnął „udawać go 

jeszcze udatniej”. 

- Ale po co w ogóle go udajesz? - chciała wiedzieć Herbina. 

Powiedzmy po prostu, że odgrywa to ważną rolę w moim związku z J.G. 

- Nunnaly zarumienił się lekko. - Naprawdę widzieliście Tego, Który Śmierdzi? 

Kogo? Lona? - zdziwił się Barry. - A, Vielokonta. Jasne. 

No to... Jak właściwie śmierdzi? 

Barry  zawahał  się,  próbując  przywołać  w  pamięci  wypełniający  nozdrza  odór 

Krańcowego Zła. 

-  Najbliższe,  co  mi  się  kojarzy,  to  rozpuszczalnik.  Próbuje  go  zamaskować  wodą 

kolońską,  sprawiającą,  że  śmierdzi  jak  cytrynowy  rozpuszczalnik.  -  Barry  odwrócił  się  do 

Herbiny. - To ta woda za grosze, zawsze zapominam jak się nazywa. 

- Herbina nie odrywała wzroku od Nunnaly'ego. 

- Bold Spice. Tania podróbka. 

background image

- Żartujecie. Ktoś tak potężny i bogaty używa Bold Spice'a? 

- No cóż, lord V. jest nieco... osobliwy. 

- Jestem głodny! - wrzasnął Lon. 

- Gospodarz sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełeczko i rzucił je Łonowi. 

- Rodzynki!  - zawołał  Lon radośnie. - Rany, jeśli reszta obiadu będzie równie dobra, 

to będzie całkiem dobra. 

- Mówiłeś, że... 

- Zapomniałem. 

- Mówiłeś Trevorowi, że Ten, Który Śmierdzi to dziwak - przypomniała Herbina. 

- Trevorowi, co? Herbina była okropnie przewidywalna. Nunnaly spoważniał. 

- Zatem, Barry, co według ciebie sprawia, że Ten, Który Śmierdzi jest aż tak zły? 

- Nikt do końca nie wie - odrzekł Barry. - Choć pod czas nauki w Hokpoku stanowił 

stały obiekt drwin. Krążą plotki... - Odwrócił się do Herbiny. - Mam mu powtórzyć plotki? 

- Tak, proszę - wtrącił Nunnaly. Herbina skrzywiła się. 

- Jeśli musisz? 

- Usta Barry'ego wygięły się w złośliwym uśmiechu. 

-  Cóż,  niektórzy  powiadają,  że  wielki  lord  Vielokont  padł  ofiarą  nieudolnego 

obrzezania. 

- Nie! - Nunnaly sprawiał wrażenie szczerze wstrząśniętego. 

- Owszem. Czyż to nie zdumiewające? - Zachichotali chórem. 

- O czym wy mówicie?! - huknął Lon. 

- Chirurg był pijany - podpowiedziała Herbina. 

-  Gość,  który  chodził  z  Vielokontem  do  Hokpoku,  twierdzi,  że  ma  wszystkie  kolory 

tęczy - oznajmił Barry. 

- Niech no tylko umieszczę tę wiadomość na stronie. - Nunnaly zatarł ręce. 

- Wciąż jestem głodny! - krzyknął z irytacją Lon. 

-  Serwetkę  przywiązał  sobie  pod  szyją  niczym  śliniak.  Zaczął  tłuc  sztućcami  o  blat. 

Przyjaciele z Hokpoku doskonale znali podobne nastroje. 

- Widzę, że władczy niemowlak powrócił - mruknęła Herbina. 

W  tym  momencie  zjawił  się  Dali,  a  za  nim  korowód  domowych  skrzatów 

dźwigających zakryte srebrne półmiski. 

- Juhu! - zawołał Lon z drugiego końca jadalni. 

- Pani i panowie, pszedstawiam wam moje najnowsze arrcydzieło. 

background image

Na  sygnał  Daliego  skrzaty  odkryły  półmiski.  Wygłodniali  ludzie  ujrzeli  poskręcane 

miedziane  przewody,  kółka  zębate,  przekładnie,  styropianowe  kulki,  puszkę  farby  i  - 

niewątpliwie główną atrakcję - wielką, srebrną misę pełną płynnego gipsu. Barry otworzył ze 

zdumienia usta. To miał być obiad? 

-  Zdumiewające,  prawda?  -  Nunnaly  błędnie  zinterpretował  wyraz  twarzy  Barry'ego 

jako podziw. - Dziękuję, Dali, tym razem przeszedłeś samego siebie. 

- Dziękuję, sirr. - Dali skłonił się nisko. 

Jeden  ze  skrzatów  wprowadził  do  jadalni  olbrzymią,  czerwoną  żelkę,  poganiał  ją 

wielkim  batem  i  głośnymi  przekleństwami.  Zelka,  posiadająca  gałki  oczne,  uszy  i  inne 

niezbędne narządy biologiczne, powoli przesuwała się naprzód, pozostawiając po sobie ślad 

śluzu, zapewne o smaku wiśniowym. Przy każdym uniesieniu bicza dygotała gwałtownie. 

- Czemu u licha przyprowadziliście to tutaj? - spytał Nunnaly. 

- Bo prosił pan o coś wyjątkowego z piwnicy - wyjaśnił Dali. - Naturalnie założyłem, 

że chodzi o Clarence'a. 

Nie,  nie,  chodziło  mi  o  wino.  Clarence  od  wielu  pokoleń  należy  do  rodziny  J.G.  - 

wyjaśnił gościom Nunnaly. - Zjedzenie go byłoby czymś bardzo niestosownym. 

Mój błąd. Odprrowadzę go do jego kwaterry. Bon ap - petit. - Dali zniknął. 

- Dali to najlepszy surrealistyczny kucharz w Wielkiej Brytanii, może nawet na całym 

świecie. - Nunnaly - uśmiechnął się promiennie. - Nie ma ich zresztą zbyt wielu. Częstujcie 

się wszyscy. 

- Ale jak? - spytał Barry. 

- Herbina posłusznie napełniła talerz niejadalnymi śmieciami. 

- Hej, podajcie trochę tutaj! - zawołał Lon. 

- Dobrze, ale nie będzie ci smakowało. - Herbina dźwignęła misę z gipsem i zaniosła 

mu. - Rany, jakie to ciężkie. 

Osobiście  lubię  układać  dzieła  Daliego  na  talerzu.  Niektóre  układy  są  miłe  dla  oka, 

inne  wyzywające,  jeszcze  inne  osobliwie  smutne.  A  tymczasem  -  wyciągnął  z  kieszeni 

jeszcze kilka opakowań rodzynek - to pozwala zaspokoić głód. 

Barry wziął je bez entuzjazmu. 

- Dzięki. 

Najwyraźniej uznawszy, że teraz łączy ich nowa więź, Nunnaly znów spoważniał. 

- Barry, będę szczery. Uważam, że te książki to niemądre bzdury, ale są też użyteczne. 

Przede wszystkim bardzo ułatwiają życie Gumolom, którzy mają talent  magiczny, lecz sami 

jeszcze o tym nie wiedzą. 

background image

- Jak? - Herbina uśmiechnęła się słodko. 

Barry'emu zrobiło się niedobrze. 

-  Powiedzmy, że masz jedenaście lat i  odkrywasz, że jesteś  magiczna  -  jeśli  czytałaś 

wcześniej  tę  serię,  nie  wpadniesz  w  panikę.  Możesz  przeżyć  zawód,  gdy  odkryjesz,  że 

prawdziwe życie czarodziejów nie jest tak zabawne i wspaniałe, jak w książkach J.G., ale to 

drobiazg.  Pamiętam,  jak  sam  odkryłem,  że  jestem  czarodziejem.  Zacząłem  słyszeć  mojego 

gekkona gadającego do siebie: „Poliżę sobie oko. Proszę, właśnie polizałem sobie oko”. 

- Jesteś zwierzousty? - zainteresował się Barry. 

-  Tak. Myślałem, że zaczynam  wariować. Na szczęście mieszkałem obok niezwykłej 

kobiety, która przyjęła mnie pod swe skrzydła. Pani Robinson. - Nunnaly spojrzał tęsknie w 

dal. - Ona pokazała mi świat czarodziejów. 

Herbina posmutniała; Nunnaly niczego nie zauważył. 

-  Mimo  wszystko  jednak  chciałbym,  by  w  tamtych  czasach  można  było  dostać  te 

książki.  To  bardzo  ułatwiłoby  magiczny  coming  out.  Kiedyś  porażająca  liczba  magicznych 

Gumoli dostawała świra, teraz jedynie uśmiechają się do siebie, czekając na list z Hokpoku. 

Nunnaly machnął ręką, w której trzymał rodzynkę. 

- Gdyby Barry Trotter już wtedy istniał, być może William Szekspir stałby się cennym 

członkiem magicznej społeczności. 

Herbina  parsknęła  w  swój  talerz  pełen  styropianowych  kulek,  wyrzucając  kilka  w 

powietrze. 

- Ale... 

Nunnaly, zafascynowany dźwiękiem własnego głosu, nie zwracał na nią uwagi. 

- W każdym razie J.G. zaczyna już się nudzić. Mówiła ci? 

- Ale co? - spytał Barry. 

Gospodarz zawiesił głos. 

- Do diabła, to dość niezręczna sytuacja. Zakładałem, że ci powiedziała. 

- Wyduś to z siebie, na miłość boską - warknął z irytacją Barry. 

- To będzie ostatnia powieść o Barrym Trotterze. 

- Co takiego? - spytali chórem. 

Pewnie nie powinienem tego mówić, ale J.G. zdradziła mi swój sekret. W tej książce 

umierasz, Barry. 

- Ale czemu miałaby... ona nie może... Ciałem Barry'ego wstrząsnął dreszcz, oczyma 

duszy ujrzał ulatującą sławę. 

background image

- No, jesteś teraz dorosły, twoje przygody robią się mało ciekawe. Co ma niby pisać? 

Barry’ego  Trottera  i  skomplikowany  formularz  podatkowy?  A  może  po  prostu  ma  tego 

dosyć? Nie wiem, musiałbyś ją spytać. Wiem jednak, że zamierza odłożyć pióro. - Spojrzał na 

Barry'ego  z  rozbawieniem  świadczącym  o  tym,  iż  nie  podziela  ogólnej  konsternacji,  jaka 

zapanowała przy stole. - Nie martw się, Barry. 

Może i zginiesz, ale niczego nie poczujesz. 

Odsunął talerz. 

No tak, miły posiłek, prawda? - Zerknął na zegarek. - Robi się późno, musicie ruszać 

w drogę. Dokąd w ogóle się wybieracie? - Zaśmiał się, mając na myśli kiepską konstrukcję tej 

książki. - Właśnie sobie uświadomiłem, że nie mam pojęcia, po co tu przybyliście. 

- Szukamy J.G. - oznajmił głodny i wkurzony Barry. 

- Zamierzamy ją porwą... - dopowiedział Lon. 

-  Porozmawiać  z  nią  -  przerwała  mu  szybko  Herbina,  ratując  sytuację.  -  Chcemy  ją 

przekonać, by powstrzymała kręcenie filmu o Barrym Trotterze. 

-  Och,  J.G.  nie  ma  z  tym  nic  wspólnego.  Na  waszym  miejscu  porozmawiałbym  z 

szefami  Fantastic  Books  w  Nowym  Jorku,  to  do  nich  należą  wszystkie  prawa.  Ale  czemu 

właściwie chcecie powstrzymać kręcenie filmu? Sądziłem, że to ziszczenie waszych marzeń. 

-  To  dość  skomplikowane  -  odparła  Herbina.  -  Powiedzmy  po  prostu,  że  jeśli  film 

wejdzie na ekrany, Barry będzie musiał dorosnąć i poszukać sobie prawdziwej pracy. 

Nunnaly sapnął współczująco. 

Och,  znam  ten  ból.  Życie  jest  za  krótkie  na  prawdziwą  pracę.  Ja  sam  miałem  to 

szczęście - dzięki hojności J.G. - że mogłem poświęcić ostatnie kilka lat mego życia czemuś, 

co  jak  sądzę  zdoła  zmienić  ten  świat.  -  Jego  twarz  pojaśniała.  -  Mogę  wam  to  pokazać? 

Chcielibyście zobaczyć? 

- O tak, proszę! - wykrzyknęła z entuzjazmem Herbina. 

-  Barry  z  rozbawieniem  stwierdził,  że  niejadalny,  surrealistyczny  obiad  nie  uciszył 

wcale jej wiecznie złaknionego libido. 

- W porządku, no to  chodźcie za mną.  -  Nunnaly wstał i niemalże wybiegł z jadalni. 

Barry, Herbina i Lon ruszyli za nim. 

Dotarli do drzwi. Nunnaly stanął przed nimi i spytał z powagą. 

- Jeśli pokażę wam, co kryje się za tymi drzwiami, przyrzekniecie, że nie ukradniecie 

mojego pomysłu? Mógłbym zażądać od was podpisania czegoś, ale chyba muszę wam zaufać. 

background image

Nunnaly  otworzył  drzwi  i  zapalił  światło.  Dwadzieścia  lamp  jarzeniowych  ożyło  z 

brzękiem,  ukazując  rząd  stu  czterdziestu  czterech  drewnianych  torów  wygiętych  z  jednej 

strony i opadających w dół ku podłodze. 

- Oto on - oznajmił z dumą Nunnaly. 

- To znaczy, co? - spytał Barry. 

-  Och,  nic  niewielkiego.  Jedynie  sposób  zakończenia  wszystkich  konfliktów  na  tym 

świecie, na wieki. 

Trójka bohaterów spojrzała na niego tępo. 

- To drewniane wyścigi, zobaczcie... 

Nunnaly  podszedł  do  wielkiej  skrzyni,  otworzył  ją  i  wyciągnął  dwa  przedmioty  z 

kółkami. Podczas gdy pochylał się nad nią, odwrócony plecami, Barry  spojrzał na Herbinę, 

zakreślił palcami kółko na czole i wskazał gospodarza. Herbina zmarszczyła brwi i pacnęła go 

w ramię. Zabolało. 

-  Proszę,  Barry,  weź  Trynidad.  -  To  był  klinowaty  kawałek  drewna  pomalowany  na 

zielono,  niebiesko  i  żółto  w  barwach  flagi  karaibskiego  państwa.  Nunnaly  zakręcił  prawym 

przednim kółkiem. - Herbino, to dla ciebie. 

Wielka Brytania, sam zawsze jej używam. 

- Dziękuję - odparła. 

- Herbino, Barry, postawcie samochodziki obok siebie na górze. Gdy powiem „start”, 

wypuśćcie je. 

-  Zaraz  zginiesz,  Trotter.  -  Herbina  zaczęła  agresywnie  poruszać  drewnianym 

samochodzikiem na torach, tam i z powrotem. 

- Start! 

Przeciwnicy  jednocześnie  wypuścili  samochodziki  i  rzeczywiście  Barry  przegrał. 

Autko  Herbiny  dotarło  do  mety  sekundę  przed  jego  samochodzikiem,  który  chwiał  się 

wyraźnie. 

- Ja, ja! Też chcę spróbować! - zawołał Lon. Nunnaly wręczył mu autko ze skrzyni. 

- I co? Czyż to nie świetna zabawa? 

- Jasne - przyznał Barry. - Ale nie rozumiem, jak może ocalić świat. 

Jak  dotąd,  Nunnaly  nie  toczył  może  jeszcze  piany  z  ust,  ale  zaczęła  pojawiać  się  w 

kącikach. 

Ich świrnięty gospodarz wykonał szeroki gest ogarniający cały pokój. 

-  W tej komnacie mamy sto  czterdzieści  cztery tory, po jednym  na każde suwerenne 

państwo  tego  świata.  Obecnie  ich  przedstawiciele  siedzą  w  Nowym  Jorku,  w  budynku 

background image

Narodów  Zjednoczonych,  naradzając  się  nad  rozwiązaniem  kolejnych  problemów.  Ale 

zrozumcie,  logika  i  argumenty  mają  też  swoje  minusy.  Słowa  bywają  śliskie,  argumenty 

potrafią  zamącić  w  głowach.  Nie  zawsze  to,  co  mówimy,  znaczy  to,  co  chcielibyśmy,  by 

znaczyło,  zwłaszcza  jeśli  brak  nam  rozumu.  Ta  metoda  jest  znacznie  uczciwsza.  Zawsze 

powtarzam, samochodziki nie kłamią. 

Barry  nie  wydawał  się  przekonany.  -  Ale  czemu  samochodziki?  Czemu  nie, 

powiedzmy, badminton? 

Nunnaly spojrzał na niego ze zgrozą. 

- Mój Boże! To byłaby anarchia. 

Widząc,  że  Barry  wciąż  patrzy  z  powątpiewaniem,  chudy  jak  czapla  mężczyzna 

wyciągnął  z  szuflady  wymiętoloną  kartkę  papieru  i  powtarzając  występ  odgrywany  tysiące 

razy przed lustrem w sypialni, zaczął czytać: 

-  Jedynie  poprzez  wyścigi  można  naprawdę  rozwiązać  problemy  tego  świata.  Tylko 

dzięki milczącemu osądowi aerodynamiki i przyciągania, poprzez obiektywną, oczyszczającą 

prędkość  zdołamy  dotrzeć  do  Mety  Ostatecznej  Prawdy.  Spójrzmy  bowiem,  czyż  życie  w 

pewnym sensie także nie jest wyścigiem? I czy to przypadek, że mówimy o drodze postępu? 

Czyż  sami  nie  jesteśmy  małymi,  drewnianymi  samochodzikami  pędzącymi  po  drewnianym 

torze Nieskończoności? 

- Ale... 

- No dalej, nazwij mnie postępowcem. To nie znaczy, że nie mam racji. 

- Nie znaczy też, że nie jesteś zakręcony jak słoik na zimę, pomyślał Barry. 

Choć ów plan brzmiał wariacko - i był wariacki - Barry podejrzewał, że Nunnaly'emu 

może  się  udać.  Ostatecznie  gospodarz  miał  olbrzymią  głowę.  Jeśli  Barry  nauczył  się 

czegokolwiek  ze  swych  kontaktów  z  ludźmi  bogatymi  i  słynnymi  -  nie  tak  częstych  jak  by 

chciał,  ale  od  czasu  do  czasu  jednak  się  zdarzały  -  to  tego,  że  wszyscy  mieli  wielgachne 

czerepy. W teorii tej  wciąż pozostało kilka luk.  Czy  wielkie  głowy  prowadziły do sukcesu, 

czy też stanowiły jedynie jego efekt uboczny? Tak czy siak, Nunnaly wyglądał na pewniaka - 

miał nie tylko gigantyczną czachę, ale też mnóstwo włosów. 

Wielki  łeb  i  mnóstwo  włosów  u  tej  samej  osoby  to  niezawodny  znak,  odpowiednik 

postawienia w wyścigu na jedynego konia, który nie ma na głowie foliowej torebki. Chętnie 

założyłbym torebkę foliową na głowę Nunnaly'emu, pomyślał Barry. 

Od  chwili,  gdy  stanął  przed  nimi  przebrany  za  Vielokonta,  poprzez  kolację  i  ów 

kretyński,  obłąkańczy  plan,  Nunnaly  w  umyśle  Barry'ego  z  nieszkodliwego  ekscentryka 

background image

przekształcił się w prawdziwy, stuprocentowy, licencjonowany, zbadany laboratoryjnie okaz 

fioła. 

A skoro już mowa o Nowym Jorku, musimy... 

Pościgajmy się jeszcze. - Herbina błyskawicznie zmieniła temat. - Trevorze, chcę się 

ścigać z tobą. 

Oczy  Herbiny  i  Nunnaly  ego  się  spotkały  i  Barry  wkurzył  się  jeszcze  bardziej, 

pojmując,  że  ich  szanse  opuszczenia  tego  wieczoru  wariatkowa  są  równe  zeru.  Widział 

wyraźnie,  że  libido  Herbiny  -  owa  potężna,  bezosobowa  siła,  z  równą  łatwością  umiejąca 

tworzyć, jak i niszczyć - znów pokonało wszystko. 

- Chyba tu zanocujemy - mruknął do Łona. 

Kumpel nie zwracał na niego uwagi. Stał na czworakach, całkowicie zafascynowany 

wyścigiem. 

-  Brum,  brum,  piip,  łup!  -  zawołał,  waląc  Finlandią:  w  Mozambik.  -  Aaa,  palę  się! 

Utknąłem pod samochodem, palę się żywcem, pomocy. Aaa! 

Zniesmaczony Barry postanowił znaleźć Daliego i obrócić go do góry nogami. Może 

wypadnie mu z kieszeni parę groszy. 

background image

ROZDZIAŁ 7 

W BRZUCH BESTII 

Następnego  ranka  pierwsza  myśl  Barry'ego  (by  zapożyczyć  slogan  Ligi  Obrony 

Żydowskich Czarodziejów) brzmiała: Nigdy więcej. Choć Lon miał umysł małego dziecka, to 

jeśli chodzi o chrapanie, był już w rozkwicie męskości. Dojrzałość może pogłębi jego ton i 

polepszy  zasięg,  ale  z  pewnością  nie  da  mu  większej  siły  rażenia  niż  ostatniej  nocy.  Barry 

zatem bez zapału uniósł głowę, gdy do sypialni wpadła w podskokach Herbina. 

- Cześć, chłopcy. Jak minęła noc? 

Była radośniejsza, niż ktokolwiek ma prawo być przed dziesiątą trzydzieści. 

- Okropnie. A twoja? Zresztą zapomnij, nie chcę wiedzieć. 

Pusty żołądek Barry ego zaburczał na wspomnienie ostatniej sceny wieczoru: Nunnaly 

z  kieliszkiem  koniaku  w  dłoni  prowadził  Herbinę  do  obserwatorium,  by  obejrzała 

kwadratowy księżyc, który umieściła tam J.G. 

Potem  jego  wyobraźnia  na  szczęście  odmówiła  współpracy.  Nie  mógł  się  doczekać 

chwili, gdy opowie J.G. o wyczynach zdradzieckiej dwójki. 

Oczywiście najpierw będzie ją musiał znaleźć. 

- Okropnie? Czemu? 

-  Bo  obecny  tu  hrabia  Hurgot  chrapie  jakby  w  gardle  utkwiła  mu  talia  kart  -  rzekł  z 

irytacją Barry. 

- Mówiłem już, że bardzo przepraszam  - wtrącił pokornie Lon, po czym z powrotem 

zaczął szurać autkiem po obrusie. Jak zwykle, uzupełniał efekty dźwiękowe eon brio e saliva. 

-  Przykro  mi  to  słyszeć  -  oznajmiła  Herbina  bez  szczególnego  współczucia.  -  Jest 

może jakiś sok? 

- Czemu masz mokre włosy? 

- Właśnie wróciliśmy z Trevorem z plaży. Cudownie się pływa o tej porze. 

Ocean jest ciepły jak zupa. - Otworzyła zębami spinkę i wsunęła w kręconą grzywę. - 

Widzieliśmy węża. Pisał coś zygzakami na piasku. 

- To pewnie żmija zygzakowata. - Barry dostrzegł okazję do powymądrzania się przed 

Herbina i wykorzystał ją do końca. - Strasznie jadowita, po uszy pełna neurotoksyn. Po pięciu 

minutach umierasz, po siedmiu zaczynasz się rozkładać. Ugryzła może Nunnaly'ego? - spytał 

z nadzieją. 

- Bardzo śmieszne. Dali już ci zapłacił? 

background image

- Nie, nie zapłacił, dzięki, że spytałaś. 

-  Następnym  razem,  gdy  ktoś  poprosi  cię,  żebyś  kupił  samolot  z  demobilu  na  pokaz 

sztuki, powiedz „nie”, dodał w duchu. 

Herbina rozłożyła na kolanach serwetkę. 

-  Po  wczorajszym  obiedzie  mógł  ci  dać  zdechłego  szczura,  a  ty  jeszcze  byś  się 

ucieszył - oznajmiła. - Ciekawe jaką potworność przygotuje na śniadanie. 

Odpowiedziało jej poruszenie w drzwiach. 

-  Zróbcie  przejście,  zróbcie  przejście!  -  krzyknął  Nunnaly,  dźwigając  w  dłoniach 

półmisek z pokrywą. 

Nikt nie blokuje ci przejścia, pomyślał Barry. I zdejmij tę durną czapkę kucharską. 

Nunnaly dostrzegł gniewne spojrzenie Barry'ego. 

-  Widzę,  że  podoba  ci  się  moja  czapa.  Dziękuję.  Uznałem,  że  zasłużyłem  na  nią  po 

przyrządzeniu tego arcydzieła. - Dramatycznym gestem uniósł pokrywę. 

Tosta  z  marmoladą  i  piklami!  W  kuchni  roi  się  od  części  samochodowych  i  folii  z 

bąbelkami  -  dziś  wieczór  mamy  kolejny  bankiet  -  musiałem  zatem  wykorzystać  to  co 

znalazłem... Na co czekacie? Częstujcie się! 

-  Przestań  to  mówić,  warknął  w  duchu  Barry.  Smaki  w  jego  ustach  gryzły  się  tak 

gwałtownie,  że  miał  wrażenie,  iż  słyszy  kłapanie  zębów.  Ale  i  tak  przełknął.  Smakowało 

paskudnie, przynajmniej jednak nie była to Sztuka. 

A  zatem  -  rzekł  Nunnaly,  gdy  skończyli  -  przypuszczam,  że  ruszacie  do  Nowego 

Jorku? 

Zgadza się - mruknął Barry. - Jak najłatwiej się tam dostać? Jest tu może w pobliżu 

lotnisko?  Albo  prywatny  odrzutowiec  pani  Rollins,  który  moglibyśmy  pożyczyć?  -  spytał 

tylko na wpół żartobliwie. 

Nunnaly zachichotał. 

- Nie mamy odrzutowca, ale z pewnością zauważyliście ocean. Magicznie łączy się z 

Morzem Karaibskim, toteż z łatwością możecie dotrzeć do Stanów. 

Bardzo to ułatwia J.G. wyjazdy w interesach. 

- J.G. pływa tam łodzią? - zapytała Herbina. 

- Nie, rekinem. 

Wokół stołu rozległy się okrzyki zdumienia. 

- Nie mówcie mi, że nigdy o tym nie słyszeliście. Podróże rekinem to najnowsza moda 

wśród  młodej  inteligencji.  -  Uśmiechnął  się  do  Herbiny,  która  odpowiedziała  promiennym 

uśmiechem. 

background image

Barry poczuł kolejną falę mdłości. Zdecydował się włączyć do rozmowy. 

- A jak dokładnie podróżuje się rekinem? 

- Są bardzo duże, mają co najmniej dwadzieścia pięć metrów - w mniejszych po prostu 

brak miejsca. Otwierają szeroko paszczę i wchodzicie do środka. Ich żołądki wyposażono we 

wszystkie domowe wygody i dokładnie wypłukano. Możecie tam czytać, spać, robić co tylko 

zechcecie, nie lękając się strawienia. Po przybyciu na miejsce łaskoczecie gardło rekina, który 

wymiotuje was na brzeg. Łatwizna. 

Barry'emu nie spodobała się ta wizja i jego mina wyraźnie o tym świadczyła. 

-  Barry,  z  pewnością  Trevor  nie  proponowałby  czegoś  takiego,  gdyby  to  nie  było 

absolutnie bezpieczne - powiedziała Herbina. - Twierdzi, że jego żo... towarzyszka wiele razy 

podróżowała w ten sposób. 

Właśnie,  pomyślał  Barry.  Próbując  zniechęcić  Herbinę,  przywołał  na  pomoc 

najcięższą artylerię. 

- Tam w środku musi cuchnąć starymi rybami. 

- Ależ nie - odparował Nunnaly - obsługa sprząta wszystko przed i po każdej podróży. 

W przeciwnym razie nikt nie korzystałby z rekinów, choć są niesamowicie szybkie. Po trzech 

godzinach dotrzecie na miejsce. 

- Daj spokój, Barry, zróbmy to - rzuciła Herbina. - To będzie przygoda. 

Barry poczuł, że tonie. Rozpaczliwie uchwycił się ostatniej deski ratunku. 

Lon, a ty co na to? 

Mogę wziąć to autko? - spytał Lon. 

* * * 

Godzinę  później,  po  prysznicu,  cała  trójka  spotkała  się  na  plaży.  Patrzyli  na  swój 

pojazd z różnym natężeniem obawy i niechęci. 

-  Kto  pierwszy  wsiądzie  na  pokład  SS  Morderczego  Szału?  -  rzucił  lekkim  tonem 

Barry. 

- Ależ Barry, corragio. - Nunnaly, brodząc w wodzie, podszedł do olbrzymiego rekina. 

Przywołując  całą  swą  telepatyczną  moc,  Barry  przesłał  rybie  wiadomość:  zjedz  go, 

zjedz go, już! Jak zwykle jednak, jego telepatia kulała na obie nogi. 

Nunnaly  poklepał  rekina  po  pysku  i  nagle  obok  niego  pojawiła  się  owalna  dziura 

otoczona  pierścieniem  zielonych  zębów.  Była  dość  duża,  by  z  łatwością  dało  się  wejść  do 

środka. Nunnaly dotknął zęba, wyjaśniając, że wszystkie są pokryte ochronnymi powłokami z 

kewlaru. Zdjął jedną i pomachał. 

Dzięki temu rekin nie może zrobić wam krzywdy, nawet gdyby bardzo chciał. 

background image

Załóż to z powrotem! 

Daj spokój, Barry, nie mów, że się boisz. - Nunnaly grał nieczysto. - Nawet dzieci to 

robią. 

Barry wpadł na świetny pomysł. Wyrwał Łonowi drewniany samochodzik i wrzucił do 

otwartej paszczy rekina. 

- Hej! - wrzasnął z oburzeniem Lon. - Czemu to zrobiłeś? 

Pobiegł  za  autkiem  i  wgramolił  się  do  paszczy  rekina.  Barry  i  Herbina  czekali,  aż 

zacznie się koszmar. Herbina miała ochotę ochrzanić Barry ego, ale prawdę mówiąc, bała się 

równie mocno jak on. 

Z paszczy wynurzyła się głowa Łona. 

- Hej, słuchajcie, mają tu play station! 

Pożegnania  były  krótkie,  lecz  w  jednym  przypadku  dość  namiętne.  Barry  z  dziką 

radością opuszczał to miejsce, a zwłaszcza Nunnalyego. Usiadł i poczęstował się napojem z 

minibaru. 

-  Na  twoim  miejscu  nie  piłabym  tego  -  uprzedziła  Herbina.  -  Założę  się,  że  jest 

okropnie drogi. 

Barry spojrzał na nią i demonstracyjnie otworzył puszkę. 

Herbina  wyciągnęła  rękę  i  wydłubała  pocztówkę  ze  stojącej  przy  lekko  falującej, 

różowej  ścianie  półeczki.  Rekin  połknął  nie  tylko  pocztówki,  ale  też  rozkładane  fotele, 

telewizor,  kilka  różnych  przekąsek,  maseczki  na  oczy,  aviomarin  -  wszystko,  czego  może 

potrzebować podróżny. 

- Do kogo piszesz? - zainteresował się Barry. 

Do Trevora - wyjaśniła Herbina. - Chcę mu za wszystko podziękować. 

Co  za  idiota.  -  Słowom  Barry'ego  brakowało  jadu,  po  prostu  stwierdzał  fakt  tak 

oczywisty, że nie poddający się żadnym argumentom. 

-  Och, jesteś dla niego zbyt  surowy.  -  Herbina uśmiechnęła się.  -  To tylko półidiota. 

Gdybyś znał go tak dobrze, jak ja... 

Barry  już  miał  odpowiedzieć  ciętą  uwagą,  ale  się  powstrzymał.  Ich  kwatera  -  choć 

niewątpliwie  w  kategorii  żołądków  należała  do  największych  w  jakich  kiedykolwiek  się 

znalazł - nie była zbyt wielka. Herbina, podobnie jak wieje puchatych zwierzątek, wyglądała 

słodko,  ale  zapędzona  w  kąt,  bywała  niebezpieczna.  Barry  pociągnął  łyk  morgana  -  coli  i 

beknął. 

Rozumiem nawet, czemu ci się podoba: wygląda trochę jak jeden gość z tego zespołu, 

który lubiłaś. Jak oni się nazywali? N'wnuczek' N'kuzyn? 

background image

N  synek  -  odparła  wzgardliwym  tonem  Herbina.  -  I  nie  tylko  ja  ich  lubiłam,  mieli 

miliony fanów. Ale że tobie też ich nie brak, rozumiem, co masz na myśli. 

Barry poczuł lekką urazę. 

-  Ja  przynajmniej  nie  musiałem  się  uciekać  do  Czaru  Czarusiów.  -  Wraz  z  Lonem 

mieli świetną zabawę, gdy Departament Magii wykrył nielegalne działania zespołu.  - Co za 

banda palantów, prawda, Lon? - dodał ze śmiechem. 

Śmiał  się  jednak  sam,  bo  Lon  zdążył  już  zasnąć.  Jak  zwykle,  we  śnie  jego  cztery 

kończyny nieustannie podrygiwały, kontrolę nad ciałem przejął psi mózg. 

Barry  usłyszał  odgłos  zduszonych  warknięć.  Na  piersi  Lona  leżała  niewielka 

książeczka. Barry uniósł ją ostrożnie i odwrócił. 

- Nie czytaj tego, to Lona, może prywatne - upomniała Herbina. 

W  czasach  przed  wypadkiem  Lon  i  Herbina  mieli  się  ku  sobie  i  wciąż  zachowała 

wobec niego opiekuńcze zapędy. Barry puścił jej słowa mimo uszu. 

- Drgi pamiętniku - odczytał głośno - nie uwieżysz, ale jestem w rkinie! I to wielgim. 

Siedzę w jego bżuchu, jest  super i nie śmierdzi  fcale. Dzisiej  Herb widziała żmje (trujcego 

węża).  Bary  jest  wrdny  jak  zwykle.  Złapał  mi  ałtko  i  rzucił.  Czemu  jest  taki  wrdny?  Nie 

powinien tak traktować przaciół. 

Barry  odłożył  książkę  na  miejsce.  Uśpiony  Lon  wyglądał  uroczo  w  niepokojący, 

dziecięco  niewinny  sposób.  Fakt,  iż  drzemał,  nie  wydając  z  siebie  nosowych  fanfar,  na 

moment  zirytował  Barry'ego.  Nie  mógł  sobie  pozwolić  na  kolejne  ciosy  zadawane  jego 

wiarygodności, zwłaszcza przy Herbinie. Lecz irytację wynagrodził mu w dwójnasób fakt, że 

teraz on sam także mógł się przespać, co też uczynił - najpierw łykając aspirynę, by złagodzić 

ból pytakrzyka. Zasypiając, upomniał się w duchu, by przestać być takim wrdnym w stosunku 

do Lona. Nie powinien go karać tylko dlatego, że tęskni za przyjacielem, którego miał przed 

wypadkiem. To nie wina Łona, że stał się skretyniałym chłopcem - psem. 

Kilka  godzin  później  Barry  poczuł  ostry  ból  pomiędzy  trzecim  i  czwartym  żebrem. 

Herbina szturchała go tam obgryzionym długopisem. 

- Obudź się, jesteśmy prawie na miejscu. 

Barry  przeciągnął  się  i  ziewnął.  Delikatnie  potrząsnął  Lonem.  Oprócz  bólu  blizny, 

który wcale nie ustąpił, miał muł w głowie. Typowe, gdy odsypia się w dzień zarwaną noc. 

Jednakże,  nawet  gdyby  Barry  był  w  pełni  przytomny,  nie  zgadłby,  czemu  blizna 

dolega mu tak dotkliwie - zaledwie piętnaście centymetrów falującego rybiego ciała od głowy 

Barry'ego  do  skóry  rekina  przyssała  się  oddana  lordowi  Vielokontowi  remora  i  pilnie 

wszystko rejestrowała. W Nowym Jorku mogli się spodziewać gorącego powitania. 

background image

Prócz  swej  użyteczności  gumolska  zdolność  do  ignorowania  magii  stanowiła 

nieustanny  przedmiot  dowcipów  w  świecie  czarodziejów.  Na  jej  fundamencie  wzrosły 

niezliczone kawały etniczne. Choćby taki: ilu Gumoli trzeba, by zobaczyć latający dywan? To 

nie  był  dywan,  tylko  balon  meteorologiczny!  No  dobrze,  może  nie  jest  on  specjalnie 

śmieszny,  ale  z  drugiej  strony  stosunki  między  obiema  rasami  układały  się  całkiem 

poprawnie.  Wysiłki  wrażliwców  typu  Herbiny  zmierzających  do  wyplewienia  podobnych 

dowcipów (była to jedna z jej wielu hokpockich krucjat) przyniosły częściowo owoce, lecz na 

całkowite wytępienie podobnych kawałów nie było szans. 

Jednakże  mimo  radosnej  ignorancji  wobec  kwestii  magicznych  przejawianej  przez 

Gumoli  widok  dwudziesto  -  pięciometrowego,  pływającego  pod  flagą  iberyjską  okazu 

Carcaradona  Meglodona,  wyrzygującego  na  brzeg  w  porcie  trójkę  uśmiechniętych 

Brytyjczyków,  wystarczyłby,  żeby  nawet  najtwardszy  nowojorczyk  zadzwonił  do 

najbliższego tabloidu. Rekin, zatem musiał załatwić to podstępnie. Podpłynął na West Side i 

dalej rzeką Hudson do nabrzeża przy Christopher Street, gdzie krążyły jedynie prostytutki - 

transwestyci,  uznające podobne widoki  za nieprzyjemny uboczny  skutek  źle zmiksowanych 

drinków. 

Dobiwszy  do  brzegu,  na  oczach  grupy  przedstawicieli  podziemia  seksualnego  rekin 

wydźwignął się z wody i zwymiotował naszych bohaterów, którzy łagodnie opadli na zbielałe 

ze starości deski. Gdy cała trójka „wysiadła”, rekin uśmiechnął się, zanurkował i odpłynął. 

Macie pojęcie, gdzie jesteśmy? - spytał Barry. 

Nie - odparła Herbina. 

- Hej, panie, podyndać pana dzwonkami? - spytała Lona niezwykle potężna, włochata 

kobieta, pociągając go zalotnie za czapkę. 

Herbina chwyciła go za rękę. 

Chodźmy, Lon. 

Herb, pożycz komórkę - poprosił Barry. - Zadzwonię do Ferda i Jorgego. 

Ferd  i  Jorge  Gwizzley  byli  o  kilka  lat  starsi  od  Barry'ego,  Herbiny  i  Lona,  ich 

najmłodszego  brata.  W  Hokpoku  słynęli  ze  swych  psot  i  szczerze  mówiąc,  od  dnia  ich 

pośpiesznego,  niezamierzonego  wyjazdu,  szkoła  nie  była  już  taka  sama.  Wylecieli  z  niej  - 

mimo  że  do  końca  pozostał  im  tylko  jeden  semestr  -  gdy  Bubeldor  zjadł  jeden  z  ich 

magicznych  cukierków  i  wyrósł  mu  drugi  (dzięki  Bogu  niedziałający)  penis.  Wszyscy 

zgadzali się, że było warto. Wcześniej największym osiągnięciem braci było „wynalezienie” 

kręgów w zbożu, czegoś co dostrzegali nawet Gumole. 

background image

Bliźniacy  przenieśli się  do Nowego Jorku, uważali  bowiem,  że to  miasto doceni  ich 

anarchistyczny geniusz. I rzeczywiście - jeden pracował dla Administracji Leków i Żywności, 

rzucając  uroki  i  klątwy  na  papierosy,  by  zniechęcić  niepełnoletnich  palaczy,  podczas  gdy 

drugi magicznie burzył budynki dla miasta. 

W odróżnieniu od czarodziejskich fajek, czarodziejskie telefony komórkowe wcale nie 

działają  lepiej  niż  ich  gumolskie  odpowiedniki.  Często  potrzeba  zwierzoustego,  by 

rozszyfrować  co  mówi  rozmówca.  Słysząc  (niewyraźnie),  żel  Barry  z  przyjaciółmi  są  w 

mieście, Ferd i Jorge natychmiast przedstawili mu plany wybryków na najbliższe kilka dni. 

Barry zapisał ich adres i się rozłączył. We trójkę wezwali taksówkę. Barry powtórzył 

wskazówki. 

-  Jak  zapłacimy  za  kurs?  -  szepnęła  Herbina.  -  Nie  zdążyłam  jeszcze  zaczarować 

żadnego bankomatu. 

Taksówkarz rozpoznał ich natychmiast. 

Ty jesteś, ty jesteś ten facet, jak mu tam? Harry jakoś. Też mi! Co za durne imię! 

Barry - poprawił Barry. 

Taksówkarz  podwiózł  ich  w  zamian  za  kilka  autografów  wypisanych  szminką 

Herbiny. 

* * * 

- Barry, Herb, Lon. - Ferd i Jorge radośnie powitali przybyszów. - Wejdźcie. 

Barry  rozejrzał  się  po  najbrudniejszym  mieszkaniu,  na  jakiego  istnienie  zezwalały 

nienaruszalne  zasady  czasu  i  przestrzeni.  Jego  wrzeszczące  nozdrza  zadrżały,  próbując 

zablokować  smród  tego  co  czyhało  w  lodówce.  Pachniało  to  niczym  jedno  z  chińskich  dań 

poddanych eksperymentom Ferda. Mimo wszystko jednak znaleźliśmy się wśród przyjaciół, a 

to znaczna poprawa w stosunku do Nunnaly'ego, pomyślał. 

Prócz  bałaganu  podstawowym  elementem  wyposażenia  mieszkania  była  wanna  w 

kuchni  i  ściany  pomalowane  przez  poprzedniego  lokatora  jadowicie  różową  farbą.  Herbina 

zauważyła, że wyglądają zupełnie jak wnętrze rekina. 

- Hę? A zresztą i tak super was widzieć - powiedział Ferd. - Chcecie piwo? Lon, naleję 

ci trochę oranżady do miseczki. 

- Wyjdźmy na schody przeciwpożarowe - zaproponował Jorge. - Tam mniej śmierdzi. 

Przynajmniej też to czują, pomyślał Barry. 

Wkrótce,  do  wtóru  śmiechów  i  ujadań  kudłatego  shihtzu  krążącego  po  ogrodzie  w 

dole, na którego dziwnym trafem wylali parę drinków, piątka przyjaciół opowiedziała sobie o 

najnowszych wydarzeniach. 

background image

- Jak tam wasza mama i tato? - spytała Herbina. 

- Tak samo jak zawsze - odparł Ferd. - Kochający i normalni na zewnątrz, zboczeni i 

dysfunkcjonalni wewnątrz. 

- Jak wszyscy - dodał Jorge. 

- To świetny stary budynek - zauważył Barry. - Szkoda, że tak go zapuścili. 

- Sami też się staramy. - Ferd zasalutował piwem, po czym pociągnął potężny łyk. 

- Jak go nazywają? - spytała Herbina. - To dość słynna budowla, prawda? 

-  Oneida  -  wyjaśnił  Jorge.  -  Owszem,  kiedyś,  zanim  podzielili  go  na  małe  klitki, 

mieszkało  tu  mnóstwo  starych  sław.  James  Dean,  Carmen  Miranda,  kupa  aktorów.  John 

Wilkes Booth. 

- Jest nawiedzony - dodał od niechcenia Ferd. - Widziałem ducha. 

- Widziałeś? - spytał podekscytowany Lon. 

- Jasne, kilka razy - ciągnął Ferd. - To duch komiczny. 

- Co to znaczy? - dopytywała się Herbina. 

- Legenda głosi, że był biednym komikiem występującym w klubach. 

Pewnego  dnia  umarł  na  scenie  i  jest  skazany  na  wymyślanie  numerów  komicznych 

przez całą wieczność. 

Herbina westchnęła, poruszona romantyzmem całej sytuacji. Ferd podjął opowieść: 

- Oto, jak to wygląda. Idziesz sobie korytarzem albo zamykasz za sobą drzwi frontowe 

i  nagle  Tony  -  tak  ma  na  imię  staje  obok  ciebie  i  mówi:  „Czy  to  twoja  pierwsza  wizyta  u 

doktora?”. Albo: „Witaj w wojsku, szeregowy” czy coś w tym stylu, a ty musisz przerobić z 

nim całą scenę. 

-  Bo jeśli  nie, to  zacznie płatać ci  psoty  - dodał  Jorge.  -  Na przykład, nagle wyłączy 

ciepłą wodę pod prysznicem albo zablokuje klucz w zamku. 

-  Wygląda  na  to,  że  ten  budynek  to  prawdziwy  koszmar  dla  zarządcy  -  zauważyła 

Herbina. 

-  Owszem,  i  my  także  -  oznajmił  z  uśmiechem  Ferd.  -  Po  co  właściwie 

przyjechaliście? 

Gdy Barry wyjaśnił, jaki jest ich cel, Jorge zmarszczył brwi. 

-  To  nie  będzie  łatwe.  Zdaje  się,  że  musicie  ją  porwać.  Pomyślcie  tylko,  czemu  J.G. 

miałaby powstrzymać kręcenie filmu? Na samych gadżetach zarobi fortunę. 

- Nie wiem, ale coś wymyślimy. 

- Zawsze sprawiała na mnie wrażenie rozsądnej kobiety - wtrąciła Herbina. 

- Gdybyśmy tylko zdołali ją odnaleźć. Wiecie może, gdzie szukać? 

background image

W  „New  York  Ghost”  pisali,  że  w  zeszłym  miesiącu  była  w  Saint  Bart  z  Benem 

Afleykiem  i  Courtney  Lump.  Ale  to  samo  może  ci  powiedzieć  dziesięć  milionów  innych 

Nowojorczyków. 

Nagle Barry'emu przyszła do głowy świetna myśl. 

- Hej, założę się, że Sknerus by wiedział. 

Sknerus  był  kumplem  ze  szkoły  jego  ojca  i  ojcem  chrzestnym  Barry'ego,  choć  jak 

dotąd jedyne udzielone przez niego chrzestnemu synowi instrukcje religijne dotyczyły tego, 

jak liczyć karty podczas gry w oko. 

Barry wgramolił się przez okno i podniósł słuchawkę. Nie usłyszał sygnału. 

- Chłopaki, macie przecież pracę. Powinniście płacić rachunki. 

Ferd  podszedł  do  niego  i  stuknął  w  telefon  różdżką.  Barry  przyłożył  do  ucha 

słuchawkę i usłyszał sygnał. 

- Dzięki temu jest za darmo - wyjaśnił Ferd. 

Barry kiwnął głową, po raz kolejny podziwiając wrodzone przestępcze skłonności obu 

braci. 

Szybko  otworzył  notes  z  adresami  i  wybrał  ostatni  numer,  który  podał  mu  ojciec 

chrzestny.  Po  ósmym  dzwonku  w  słuchawce  odezwał  się  szorstki  męski  głos.  Miał  dziwny 

akcent - rosyjsko - haitański, haitańsko - rosyjski. 

- Cześć, mogę rozmawiać ze Sknerusem Blachem? 

- Nie, już go tu nie ma. 

- Ach. A wie pan, gdzie jest? 

-  Nie,  ale  pamiętam  jak  wywaliłem  drania.  Miał,  jak  go  tam  nazywają,  hipogryfa, 

rozwalał pazurami podłogi, narobił we wszystkich kątach. 

Barry  wywrócił  oczami.  Czemu  magowie  tak  często  zamieniali  się  w 

nieodpowiedzialnych włóczęgów? 

- W porządku, dzięki. 

Potem  sprawdził  informację  magiczną,  wybierając  numer,  na  który  wielokrotnie 

wydzwaniał  w  ramach  dowcipów:  970  -  CZAR.  I  wówczas  przeżył  bardzo  amerykański 

moment.  Zamiast  usłyszeć  znajomy,  lekko  znużony  głos  z  akcentem  walijskim,  pytający  o 

nazwisko, zdumiony Barry wysłuchał osobliwego powitania. 

- Cześć - powiedział zmysłowy głos. - Witaj pod 970 - CZAR, gdzie piękne kobiety o 

pełnych  pęcherzach,  czekają,  by  spełnić  twe  najwilgotniejsze,  najbardziej  złote,  czarowne 

fantazje... 

Barry odwiesił słuchawkę. 

background image

ROZDZIAŁ 8 

Z JAKIEJŚ PRZYCZYNY W TYM ROZDZIALE WAŻNĄ ROLĘ ODGRYWAJĄ 

PSY 

Sfrustrowany i lekko zbrzydzony Barry odsunął telefon. Wystawił głowę za okno. 

- Sknerusa nie ma w książce - oznajmił. 

- Sprawdzałeś w księgach sądowych? - zażartował Ferd. 

-  Hej,  mówimy  tu  o  moim  niegodnym  zaufania,  pozbawionym  skrupułów  ojcu 

chrzestnym.  -  Barry wyszedł  z powrotem na schody przeciwpożarowe.  -  A zatem nie macie 

pojęcia jak znaleźć J.G. Rollins? 

- Jorge wzruszył ramionami. 

- Najbledszego - dodał Ferd. 

- Ależ chłopaki, wy dwaj jesteście - może nie głównymi bohaterami książek, ale mimo 

wszystko  trudno  mi  uwierzyć,  że  nie  natknęliście  się  na  nią,  że  od  czasu  do  czasu  nie 

sprawdza  co  u  was,  by  wyciągnąć  kolejne...  -  Barry  zacytował  ich  ulubioną  recenzję:  - 

„Bogate  detale,  sprawiające,  że  każda  z  czarujących  postaci  pulsuje  własnym,  magicznym 

życiem”.! 

-  Nikt,  kto  z wami mieszkał,  frajerzy, nie nazwałby was  czarującymi  - rzekł  Jorge.  - 

Raczej odstręczającymi. 

-  Prawdę  mówiąc  -  oznajmił  jednocześnie  Ferd  -  wiem,  kto  być  może  umiałby  ją 

znaleźć. 

- Wyrzuć to z siebie, fajfusie - warknął z irytacją Barry. 

- Nie powinieneś mówić brzydkich słów - zaprotestował cicho Lon. 

- Jest pewna dziewczyna, największa fanka Barry'ego Trottera na świecie. 

Kieruje  fan  clubem  na  całą  Amerykę  -  wyjaśnił  Ferd.  -  Gdy  pierwszy  raz 

przyjechaliśmy do miasta, zaprosiła nas na konwent. - Odwrócił się do Jorgego. 

- Pamiętasz tę dziewczynę? 

- Tę cholerną babę, która mnie prześladowała? 

- Nie powinieneś mówić „cholerna” - oburzył się cicho Lon. 

- Barry jęknął zdesperowany. 

-  Posłuchaj,  wszyscy  chętnie  wysłuchamy  opowieści  o  twoich  romantycznych 

przygodach, ale proszę, powiedz, jak się nazywa ta dziewczyna. 

- Barry, to wariatka. 

background image

- Nie obchodzi mnie to. Chcę po prostu wiedzieć, gdzie jest nasza pieprzona autorka. 

I wtedy bez ostrzeżenia Lon eksplodował niczym laska starego dynamitu. 

- Przestań tak mówić! Przestań mówić brzydkie wyrazy, Barry. To złe, nie powinieneś 

tego robić i poskarżę się. - Rozpłakał się oburzony. 

Herbina zaczęła go pocieszać. 

- Już dobrze, Lon, Barry przestanie. - Posłała Barry'emu nieprzychylne spojrzenie. 

W rozpaczy Lon zaczął lekko kopulować z jej nogą. 

- Tak, jasne, przepraszam, Lon. 

Lon dał się ugłaskać i jego łzy stopniowo przestały płynąć. 

- Nazywa się Phyllis DeVillers - oświadczył Ferd. - Nie mam jej numeru, mam jednak 

adres strony. - Napisał coś na kawałku papieru. - Kiedyś było to barrytrotter.com, ale Bracia 

Wagner zagrozili jej procesem. 

Barry odczytał: www.BuryTrotter.com. 

- Oburzające - rzekł z uśmiechem. 

Wszyscy wrócili do ciasnego, ciemnego mieszkania. 

- Barry, Herbina opowiadała mi o swym nowym chłopaku - zagadnął Ferd. 

- On nie jest moim chłopakiem - poprawiła Herbina. - Próbowałam tylko wyciągnąć z 

niego informacje. 

-  Metodą  Maty  Hari,  wyciągnięcie  przez  ciągnięcie,  a  Barry  prychnął.  -  Opowiadała 

wam, jak zamierzał zmienić świat? 

- Tak. - Jorge zachichotał. - Właściwie to by niczego nie pogorszyło. 

- No, może poza drzazgami - dodał Ferd. - Herb, uważaj tylko, by nie chlapnąć czegoś 

przy J.G., gdy się spotkacie. Nie chcesz chyba doprowadzić do bójki z miliarderką. 

-  Nie  widzę  w  tym  nic  złego  -  broniła  się  Herbina.  Odpowiedział  jej  chór 

wzgardliwych okrzyków. - Nikomu nic się nie stało. 

Barry'ego  nieustannie  zdumiewało  to,  jak  elastyczna  potrafi  być  ludzka  moralność  i 

sumienie,  gdy  ich  właściciel  naprawdę  czegoś  pragnie.  Wie,  że  źle  postępuje,  ale  wymyśla 

dziesiątki wymówek. Cieszył się, że sam jest zrobiony z twardszej gliny. 

- Hej, kto chce pooglądać naszą nielegalną kablówkę? - spytał Jorge. 

- Bomba - mruknął Barry. 

background image

- Oglądając telewizję, wszyscy popijali z puszek znakomity odświeżający RabTastic

Dzięki  magicznemu  przyciąganiu  podobieństw  bliźniacy  Gwizzley  przejawiali  niesamowitą 

umiejętność  odnajdywania  w  telewizji  nieustannej  parady  prawdziwego  chaosu  -  od 

chwiejnych, robionych z ręki zdjęć policyjnych poprzez dowcipy sytuacyjne, po sadystyczne 

japońskie teleturnieje. 

W tej chwili oglądali nowy reality show zatytułowany „Geronimo”, w którym grupkę 

-  ochotników  zrzucano  z  niewielkiej  skały.  Ten,  kto  przeżył,  był  zrzucany  ponownie,  aż  w 

końcu pozostała tylko jedna osoba, zwycięzca. Następnie zwycięzcę także zrzucano ze skały, 

by  sieć  nie  musiała  wypłacać  obiecanej  sumy,  i  nagroda  przechodziła  na  następny  tydzień. 

Obecnie wynosiła 428 milionów. Po sześciu miesiącach ludzie wciąż się zgłaszali. 

-  Uwielbiam  wyraz  twarzy  zwycięzcy,  gdy  uświadamia  sobie,  że  jego  też  zrzucą  - 

oznajmił Ferd. 

- Nuuda! - zawołał Lon. - Przełącz na kreskówki. 

Zignorowano go. 

-  Ugh.  -  Barry  wzdrygnął  się,  gdy  uczestnik  uderzył  o  ziemię.  -  Patrzcie,  wciąż  się 

rusza. 

Ale co to jest? - spytał Lon. - Mogę go zjeść? 

To  lizak  ognistodechowy  Ono  z  nadzieniem  z  czystego  napalmu  -  wyjaśnił  Ferd.  - 

Japoński cukierek bólu.  Musiałbyś zabezpieczyć  język, inaczej  piecze jak diabli.  Trzeba do 

tego przywyknąć, Lon, na twoim miejscu nie jadłbym go. 

Barry odłożył należący do Ferda egzemplarz „Świata Gumoli za pięć zaklęć dziennie”. 

Rozmowa  o  cukierkach  sprawiła,  że  poczuł  głód.  Na  blacie  w  kuchni  dostrzegł  pudełko  z 

piekarni. 

Co jest w środku? - spytał. 

Makaroniki  -  odparł  Jorge.  -  Jedna  z  dziewczyn  z  mojego  biura  miała  w  piątek 

urodziny i nie chciała ich. Mnie natomiast nie obchodzi jak grube mam uda. - Poklepał się po 

solidnej nodze. - Częstuj się. 

Barry wstał i przyniósł pudełko. Wybrał ciastko, które wyśliznęło mu się z palców. 

- Ups - mruknął cicho. 

Ileż to ważnych chwil w historii zapowiadała ta jedna prosta sylaba. Owa chwila nie 

stanowiła wyjątku. 

                                                 

  Autor  zawarł  umowę  promocyjną  z  producentami  RabTasticu,  jedynego  amerykańskiego  napoju  o 

smaku rabarbaru. 

background image

Dywan,  na  którym  wylądował  makaronik  -  oczywiście  do  góry  nogami  -  był  tak 

ohydnie brudny, pokryty okruchami, kawałkami  ogryzionych paznokci  i  suchymi smarkami 

wdeptanymi  głęboko  w  tkaninę  -  że  nie  dało  się  ustalić,  gdzie  kończy  się  materiał,  a  gdzie 

zaczyna obrzydliwa warstwa zanieczyszczeń. 

Makaronik stał się gorzej niż niejadalny - był teraz skażony. Barry zadrżał i wyrzucił 

go. Nie zdawał sobie jednak sprawy z faktu, że ten szczególny makaronik został podrzucony 

przez  sługusów  lorda  Vielokonta  (z  których  jeden  pracował  we  włoskiej  piekarni);  w 

serowym nadzieniu ukryto pluskwę. 

Gdyby Barry zjadł ciasteczko, siły ciemniackie mogłyby śledzić każdy jego ruch aż do 

wydalenia bądź śmierci, a liczyły na to drugie. Nasi bohaterowie pozostali błogo nieświadomi 

faktu,  że  dzień  później  śmieciarka  zmierzająca  na  wysypisko  „Świeże  Zwłoki”  w  Staten 

Island eksplodowała widowiskowo. Słudzy Vielokonta nie potrafili powiedzieć, czemu Barry 

Trotter  miałby  siedzieć  w  śmieciarce.  Wiedzieli  tylko,  że  „nawet  wielki  Barry  Trotter  nie 

przeżyłby podobnego wybuchu, wasza Ciemniakość”. 

Mistrzowie zła powtarzali to od lat: bardzo trudno jest znaleźć dobrego sługusa. 

- O rany, spójrzcie która godzina - rzucił Jorge. - Musi my iść do Parku Astralnego. 

Park Astralny był dodatkowym wymiarem Parku Centralnego widocznym jedynie dla 

czarodziejów. To pomagało ograniczyć tłumy, zwłaszcza w weekendy. 

-  Razem  z  Jorgem  gramy  w  parkowo  -  rekreacyjnej  lidze  quitkitu  -  wyjaśnił  Ferd.  - 

Macie ochotę pójść z nami? 

Quitkit,  jak  wszyscy  wiedzą,  to  gra,  w  której  czarodzieje  i  czarownice  latają  na 

mopach, próbując przerzucić piłkę przez kółko. Kółka strzeże bramkarz. Oprócz bramkarzy 

są tam Palanciarze, których zadaniem jest walenie w różne rzeczy: głuszaki (dokładnie takie 

piłki,  jak  ta,  która  pobrała  kiedyś  próbkę  z  jądra  mózgu  Łona),  innych  graczy,  a  także, 

podczas  szczególnie  nudnych  meczów,  samych  siebie.  Gdy  Palanciarz  w  coś  trafia,  ofiara 

nieodmiennie  wrzeszczy  „bezkitu!”,  stąd  nazwa  gry.  Sama  gra  jest  bezsensowna  i  bardzo 

brutalna. 

Jest  też  Szukacz,  ganiający  latający  rozumny  kawałek  mięsa  zwany  giczem. 

Ktokolwiek  złapie  gicz,  zdobywa  zylion  punktów  i  wygrywa.  To  wyjątkowo  kretyńska 

zasada,  ponieważ  odbiera  sens  całej  reszcie  gry.  Z  drugiej  strony,  z  literackiego  punktu 

widzenia  jest  niezwykle  użyteczna,  pozwala  bowiem  na  szybkie,  dramatyczne  zakończenie, 

gdy akcja zaczyna się ślimaczyć. 

Barry był jednym z najlepszych Szukaczy amatorów. Uwielbiał ten kretyński, brutalny 

i morderczo niebezpieczny sport. 

background image

- Herbina, co zrozumiałe, go nie znosiła. 

-  Jeśli  nie  macie  nic  przeciwko  temu,  chyba  zrezygnuję  -  oznajmiła.  -  Kate  Spade 

wyprzedaje właśnie piękne różdżki. 

- Kate Spade?! - wykrzyknął z oburzeniem Barry. - Mówiłaś, że jesteś biedna. 

- Priorytety, Barry, priorytety - wyjaśniła Herbina. 

- Lon, Barry, idziecie? 

- Jasne - odparł Barry. - Dobrze będzie wsiąść na starego mopa. 

-  W  porząsiu.  Masz,  włóż  to.  -  Była  to  fioletowa  szata  z  białymi,  staroświeckimi, 

gotyckimi literami ułożonymi w napis bar ty'a. 

Gdy wszyscy przebrali się w stroje do quitkitu - sprytnie wbudowano w nie sportowe 

suspensoria chroniące krocze przed najeżonymi drzazgami rączkami mopów - wyszli na ulicę, 

trzymając  mopy  na  ramionach.  Lon  dreptał  za  nimi;  pozwolenie,  by  także  dosiadł  mopa, 

byłoby proszeniem się o kłopoty. 

- Chłopcy? - Barry wskazał ich ręką. - Czy Gumole nie zaczną czegoś podejrzewać? 

- Nie, nikogo to nie obchodzi - odparł Jorge. 

Nowy, nie wrdny  Barry, wziął  Lona za  rękę,  gdy  przechodzili  przez ulicę do parku. 

Minęli Zbiornik. 

- Tu mieszka kraken. - Jorge wskazał ręką zbiornik wodny wielkości jeziora. - Srogi z 

niego zawodnik. 

Ferd roześmiał się. 

Od  czasu  do  czasu  zgarnia  ze  ścieżki  jakiegoś  Gumola  i  zżera  go  na  oczach 

wszystkich.  Nieważne,  ilu  to  widzi,  w  gazetach  zawsze  nazywają  to  wypadkiem  przy 

joggingu. 

Wsadzili tu krakena - dodał Jorge - bo w wodzie wyroiły się syfreny. 

Kraken je zjadł, ale teraz miasto ma przerąbane. 

Syfreny, ble, pomyślał Barry i zadrżał. Dotarli na boisko, po którym przechadzali się 

ludzie  w  szatach  do  auitkita,  przeciągający  się,  odpakowujący  mopy  i  gadający  bez  sensu 

przed meczem. 

- A ty co, dozorca? - Quitkitowa gadanina to czysta gra pozorów. 

- Podeszło do nich paru gości z drużyny Baru Ty a. 

- Hej, chłopaki - powitał ich Jorge. - To nasz przyjaciel Barry. Może zagrać? 

- No nie wiem, Jorge, to jakby oszustwo. 

- Podnieś grzywkę - polecił Ferd. 

Barry zademonstrował swój pytakrzyk. 

background image

-  Jaja  sobie  robisz?  Jasne,  że  może  zagrać.  Cześć,  Bar!  Ja  jestem  Spud,  a  to  jest 

K'Dawg, Evan i Herr Doctor. Są tam, rozciągają się. 

Wymieniono pozdrowienia. 

- Powiedz, Barry, czemu zadajesz się z tymi frajerami? - spytał K'Dawg. 

Barry zaczął coś mówić, tamten jednak mu przerwał. 

-  Żartuję  -  rzekł.  -  Posłuchaj,  tak  naprawdę  nie  powinieneś  z  nami  grać.  Bo  jeśli 

dowiedzą  się,  kim  jesteś,  zażądają  walkoweru.  Od  tej  pory  jesteś  więc  moim  kuzynem 

Pierrem z Francji. Jasne? 

- Jasne - odparł Barry. 

- Nie, Pierre, mów oui - upomniał go Spud. Barry zaśmiał się. 

- To nigdy się nie uda. 

I  z  całą  pewnością  by  się  nie  udało,  gdyby  drużyna  ich  przeciwników  Brooklyńskie 

Ogrzewanie i Chłodzenie Nosferatu składała się z kogoś inteligentniejszego niż oddychający 

przez  usta  troglodyci.  Wszyscy  ukończyli  niesławne  (i  niestałe)  nowojorskie  szkoły  magii, 

typowe instytucje krzak o nazwach typu AAAAASzkoła Uroków czy Pałac Prestidigitatorski 

Swami Patela. Według pana Gwizzleya znaczna część z nich miała powiązania z magimafią, 

co niczym śluz spływający kanałami prowadziło w końcu do lorda Vielokonta. Bogatych stać 

było  na  posyłanie  synów  do  kilku  bajeranckich  akademii  magii,  lecz  te  szkoły  miały  listy 

oczekujących zaczynające się od chwili poczęcia, albo jeszcze wcześniej, jeśli wierzyło się w 

astrologię i wyrocznie. 

W  każdym  razie  żaden  z  owych  tępaków  nie  wykrył  podstępu,  nawet  gdy  skleroza 

Barryego zmusiła Ferda do ujawnienia wszystkiego. 

- Pierre! Giez! Jest tam, Pierre! Pierre, Pierre! Do ciebie mówię, Barry! 

- Nazywa się Pierre Barris - dodał szybko Jorge. 

Nie miał się co denerwować, bo ich najbliższy przeciwnik, „Byk”, wepchnął właśnie 

gruby paluch do nosa i z fascynacją badał jego wnętrze. 

Równie  paskudni  jak  brutalni,  zawodnicy  Ogrzewania  i  Chłodzenia  Nosferatu  palili 

podczas  gry  tanie,  cuchnące  cygara

.  Ich  mopy  opadały  niebezpiecznie,  unosząc  rosłych 

mięśniaków. Barry zauważył,  że Palanciarz przeciwnika ma podwójny  podbródek na swym 

podwójnym  podbródku.  Skóra  wisiała  mu  tak  nisko,  że  łopotała  niczym  flaga,  gdy  tylko 

przyspieszał. Quitkit nie jest sportem zbyt wyczerpującym fizycznie, lecz od początku meczu 

                                                 

  Cygara  czarodziejów  mają  z  boku  pokrętło  pozwalające  palaczowi  ustawić  poziom  wydzielanego 

zapachu. Drużyna Nosferatu rozkręcała swoje do oporu. 

background image

mężczyźni  i  kobiety  z  drużyny  Nosferatu  pocili  się  jak  tuczniki  ścigające  ostatnią  kostkę 

cukru na tej ziemi. 

Niestety,  jeden  członek  drużyny  przeciwnej  nie  dał  się  nabrać  na  „Pierre'a”.  Był  to 

drugi Szukacz, uroczy dżentelmen zwany Mięcholem. 

W  miarę  jak  Bar  Ty  a  tracił  kolejne  punkty  (dzięki  brutalnej  grze,  obowiązkowo 

charakteryzującej  wszystkich  przeciwników  Barry'ego  Trottera),  stawało  się  jasne,  że  (jak 

zwykle)  jego  zespół  może  wygrać  tylko  jeśli  Barry  schwyta  giez.  Po  tym,  jak  Nosferatu 

czysta siłą zdobyli kolejne siedem goli, Barry także to sobie uświadomił i skupił się jeszcze 

bardziej.  Podobnie  Mięchol,  który  podleciał  do  niego  i  warknął  z  mocnym  brooklyńskim 

akcentem: 

- Wiem, kim jesteś, śmieciu. Nigdzie się nie ruszysz. 

Silną jak u małpy łapą chwycił koniec mopa Barry ego i Barry dostrzegł przypięty do 

szaty  Mięchola  znaczek  z  tym  samym  symbolem  przekreślonego  Barry'ego  Trottera,  jaki 

widział  u  złowieszczego  konduktora  w  rozdziale  trzecim  czy  może  czwartym.  Jego  blizna 

zapulsowała niespokojnie. 

- Puszczaj, Mięcholu! - wrzasnął Barry. 

Mięchol roześmiał się. 

Barry próbował przyspieszyć, lecz jego moptania Zmywaczka Siedem - szarpnął tylko 

naprzód, jęcząc z wysiłku towarzyszącego wleczeniu  potężnej  masy Mięchola. Otoczyły  go 

smużki cuchnącego czarnego dymu. Mop zaczynał się palić. 

Mięchol patrzył z zachwytem. 

Kiedy twój mop się rozleci, puszczę cię i wtedy... pa, pa, Barry. 

Barry,  giez!  -  ryknął  Jorge,  po  zbyt  wielu  uderzeniach  w  głowę  zapominając  o 

podstępie. Giez - nieozdobiony gwiazdką jak angielskie, zauważył Barry - zalśnił wilgotnym, 

mięsnym blaskiem dziesięć metrów niżej, blisko ziemi. Barry obrócił mop i zaczął się powoli 

obniżać. Miał nadzieję, że giez nie uniesie wzroku znad pisma, które czytał, nie zobaczy go i 

nie umknie. 

Miał  nadzieję,  że  mop  wytrzyma.  Mięchol  szarpnął  mocniej,  wrzucając  nawet  na 

swoim  mopie  (znacznie  potężniejszej  Kałużycy  2000)  bieg  wsteczny.  Z  mopa  Barry'ego 

wylewał  się teraz wielki pióropusz gryzącego dymu,  silnik  palił  resztki oleju. Barry słyszał 

złowieszczy zgrzyt metalu o metal i ostre kasłanie Mięchola. 

Trzy metry nad ziemią Mięchol nie był już w stanie znieść dymu i puścił. 

Barry skoczył naprzód i chwycił zaskoczony, lekko wytłuszczony giez. 

background image

Pogniotłeś  moje  pismo  -  zaprotestował  cichutki,  oburzony  głosik.  W  tym  samym 

momencie  jego  mop  -  standardowy  model  ligi  parkowo  -  rekreacyjnej  -  wyzionął  ducha  i 

Barry  runął  na  ziemię  -  na  szczęście  z  niezbyt  wysoka,  a  trawa  była  miękka.  Lecz  obolała 

kostka wykręciła mu się mocniej. 

Auć,  wiedźmisynu,  ale  boli!  -  ryknął  Barry  i  uniósł  wysoko  giez,  szarpiący  mu  się 

gniewnie w dłoni. - Mam go! 

Wygraliśmy! - wrzasnął Ferd. 

Bar  Ty'a  zaczął  wiwatować,  ciesząc  się  ze  zwycięstwa  (niezbyt  zaskakującego, 

zważywszy  o  kim  jest  ta  książka).  Mężczyźni  i  kobiety  z  Nosferatu  ucieszyli  się,  że  mecz 

dobiegł  końca,  i  natychmiast  zniknęli,  by  zająć  się  tym,  na  czym  naprawdę  im  zależało: 

pijaństwem i wywoływaniem bójek. 

Gdy Barry schwycił giez i przypieczętował ich los, zawodnicy Nosferatu nie dotknęli 

nawet  ziemi,  wykonali  tylko  pod  jego  adresem  kilka  obscenicznych  gestów  i  odlecieli  w 

stronę pubu. Tylko Barry wiedział, jak naprawdę niebezpieczna była owa „przyjacielska” gra. 

* * * 

Podczas  gdy  spoceni  wojownicy  Ty'a  składali  sobie  gratulacje  wokół  wanny  pełnej 

napoju  wzmacniającego  (do  którego  Ferd  wlał  sporo  wódki),  na  ścieżce  poniżej  odziana  w 

futro z norek kobieta prowadziła na smyczy pudla. 

Pies,  drobny  nawet  jak  na  tę  maleńką  rasę,  wybałuszył  przekrwione  oczy,  jakimś 

cudem  wyrwał  się  właścicielce  i  podbiegł  do  zebranych.  Kobieta  ścigała  go  niespiesznie. 

Uciekinier, wyraźnie roznamiętniony, skoczył ku Barry'emu i zaczął energicznie kopulować z 

jego nogą. 

- Brawo, chłopie! - rzucił Lon. - Ulżyj sobie. 

- Tak mi przykro! - Brzydka, lecz dobrze wyposażona matrona podeszła do Barry'ego i 

zaczęła  odciągać  psa.  Wzdrygnęła  się  lekko,  gdy  w  jej  narządy  węchu  uderzyła  woń 

dziesięciu  spoconych  czarownic  i  czarodziejów.  -  No  chodź,  mon  petit.  -  Pokasłując, 

wycofała się na ścieżkę i pociągnęła za sobą szczekającego, walczącego, niechętnego psiaka. 

-  Ten  pies  wyglądał  znajomo  -  rzekł  Barry  do  nikogo  w  szczególności.  - 

Przysiągłbym, że już go widziałem. 

Wygląda  na  to,  że  Barry  się  zakochał.  -  Spud  zaśmiał  się,  a  pozostali  dołączyli  do 

niego. 

Ferd,  Jorge,  zaczekajcie  tutaj  -  rzekł  Barry.  -  Jeśli  nie  wrócę  za  piętnaście  minut, 

zabierzcie  Lona  do  domu.  -  To  rzekłszy,  puścił  się  biegiem  za  kobietą,  która  zmierzała  ku 

wyjściu z Parku Astralnego. 

background image

Przez resztę drogi wędrował za nią, trzymając się z tyłu, by go nie dostrzegła (ani nie 

wywęszyła). Gdy tamci weszli do eleganckiego budynku przy Zachodnim Parku Astralnym, 

Barry  dostrzegł  zaskakująco  twardego  i  nieprzyjemnego  odźwiernego,  pozdrawiającego 

gestem kobietę. 

Zatrzymał  się  na  skraju  parku  i  przykucnął  w  krzakach,  zastanawiając  się  nad 

następnym posunięciem. Nim podjął jakąś decyzję, pies wypadł z budynku, wlokąc za sobą 

smycz.  Wymijając  odźwiernego,  przemknął  przez  ulicę,  kilka  razy  o  mały  włos  unikając 

zmiażdżenia pod kołami. 

Pudel kierował się wprost ku niemu. 

-  No  chodź,  piesku,  chodź!  -  krzyknął  Barry,  kucając  z  otwartymi  ramionami,  by 

zachęcić pudla. Ten jednak przebiegł tuż obok niego, zmierzając w głąb parku. 

Rudowłosa matrona (nawet z drugiej strony ulicy Barry mógł stwierdzić, że to kiepska 

farba) ryknęła: 

-  Hej,  młody  człowieku,  przyprowadź  mi  psa,  a  dam  ci  tysiąc  dolarów!  I  gipsowy 

odlew fiutka Kena Vorodiota! 

Gdy ktoś składa ci taką propozycję, a ty jesteś równie wielkim fanem VTA, jak Barry, 

przyjmujesz ją, nie zadając pytań typu: „Gdzie ja to postawię?”. Barry odwrócił się i popędził 

do  parku.  Pokonał  już  jakieś  sto  metrów,  nie  dostrzegając  ani  śladu  pudla,  gdy  usłyszał 

ochrypły głos. 

- Hej, Barty, tutaj. 

Za krzakiem przykucnął nieświeży mężczyzna w starym smokingu, za małym o trzy 

numery. Rozejrzał się i gestem wezwał Barry'ego. 

Był to nikt inny jak jego ojciec chrzestny Sknerus Blach. 

background image

ROZDZIAŁ 9 

WIĘZIEŃ AZTALANU 

-  Jak  dobrze  cię  widzieć,  Barty  -  wydyszał  Sknerus,  wciąż  dochodząc  do  siebie  po 

śmiałej ucieczce. Zawsze odrobinę przekręcał jego imię. Z początku Barry sądził, że to taki 

żart,  teraz  traktował  to  jako  kolejny  irytujący  objaw  dogłębnego  obłędu,  na  który  cierpiał 

Sknerus. - Widzę, że w końcu pozbyłeś się trądziku. 

Na  twarzy  Barry'ego  wciąż  pozostały  ślady  ataku  Vielokonta  sprzed  kilku  lat;  fani 

znają doskonale całą historię z książki Barry Trotter i Pryszcze ognia. 

Barry wyjątkowo nieprzyjemnie wspominał trasę reklamową tego tomu. 

- Uważaj, koleś - odparł Barry z (niemal całkowicie) udawanym gniewem. 

- Pomożesz mi wykraść jej ten odlew? 

Sknerus spoważniał. 

-  Porzuć  tę  myśl,  Beany.  Tak  właśnie  wkopałem  się  w  tarapaty.  Dwa  lata  temu 

łapałem psa pani Mortendupp i odniosłem go jej. Od tego czasu pozostawałem jej wyjątkowo 

niechętnym niewolnikiem seksualnym. 

- Co? Nie rozumiem. 

-  Minerwa  Mortendupp  ma  mnóstwo  kasy,  jej  pierwszy  mąż  zarobił  krocie  na 

środkach  do  usuwania  kurzajek.  Eksperymentował  na  niej  i  wierz  mi,  zasłużyła  na  każdy 

grosz. Pewnie z tej odległości nie zauważyłeś, ale mówię ci, nikt by jej nie pocałował, gdyby 

nie został przymuszony potężną ciemniacką magią. 

- A, chwytam - mruknął Barry. - Zdecydowałeś się na stary numer z utrzymankiem i 

nadziałeś się na kogoś ostrzejszego. 

Sknerus rozejrzał się, sprawdzając, czy Mortendupp go nie ściga. 

- Nie, nie, to znaczy tak, ale ona mnie oszukała. Powiedziała, że zdradzi mi tajemnicę 

składu coca - coli. 

Barry zagwizdał. 

- Wiedziała, gdzie uderzyć. 

-  Jak  widzę,  u  ciebie  też  -  odparował  Sknerus.  -  Za  pomocą  zaklęcia  dowiaduje  się 

czego naprawdę pragniesz. Jest jakby syreną towarów i usług. 

Gdy raz tam trafisz, nie możesz opuścić jej mieszkania, póki nie dotkniesz krewnego. 

Ty byłeś tym krewnym - no, dostatecznie bliskim odpowiednikiem, by zaklęcie zadziałało. Na 

moich oczach zabiła swego poprzedniego psa, szkolnego kolegę twego ojca i mojego, Cecila 

background image

Squifflngtona. Wrzuciła go do zbiornika z płynem usuwającym kurzajki. Biedak po prostu się 

rozpuścił. Jakie to smutne. A wszystko dlatego, że Cecil zbierał pamiątki po Karolu i Di. 

- Rany. - Barry westchnął. 

W całym tym budynku roi się od ciemniackich magów. Nazywa się Kordollo Vient. 

Lord Vielokont, chwytasz? 

Znów te anagramy. Za jakich głupców nas bierze? 

-  Całkiem  sporych  -  odparł  Sknerus  -  i  zwykle  ma  rację,  Barney.  Znikajmy  stąd  na 

wypadek, gdyby Minerwa nabrała odwagi. 

Otrzepał się z kurzu i razem ruszyli ścieżką. 

- I co, nadal lubisz doktora Whom? 

Barry z przyczyn czysto ironicznych w zeszłym roku przyczepił sobie do wojskowej 

kurtki naszywkę doktora Whom. Większość ludzi w jego wieku rozumiała dowcip, Sknerus 

najwyraźniej nie.  Gdy spotkali  się po raz pierwszy,  Barry przechodził właśnie fazę doktora 

Whom  -  nosił  długie,  paskudne  szaliki,  zamykał  się  w  budkach  telefonicznych,  robił  sobie 

trwałą i tak dalej. A choć od pięciu lat nie oglądał serialu, a od siedmiu go nie lubił, dawna 

wizja na dobre utkwiła w głowie Sknerusa. Barry równa się doktor Whom, aż do śmierci. 

Barry podejrzewał, że to tani sentymentalizm ze strony ojca sprawił, iż miał teraz na 

głowie beznadziejnie rozrzutnego ojca chrzestnego. 

-  Razem  z twoim tatą byliśmy  w Hokpoku najlepszymi kumplami,  Billy  -  powtórzył 

po  raz  n  -  ty  Sknerus.  -  Wiele  razy  trzymałem  mu  głowę  nad  kiblem  po  pijackiej  imprezie. 

Wypróżnienie  żołądka  w  obecności  drugiej  osoby...  może  jeszcze  cię  to  nie  spotkało,  ale 

kiedyś ci się przytrafi i wierz mi, synu, coś takiego tworzy niezrywalną więź. 

Barry zmagał się ze znajomą niechęcią do zbyt przesadnych ilości informacji. Podczas 

spaceru  przez  park  Sknerus  ani  na  moment  nie  oderwał  wzroku  od  ziemi,  wypatrując 

zgubionych monet. Podniósł nawet sfatygowany zmywak do naczyń i szybko go odrzucił. 

-  O  tak,  Britney,  bardzo  poważnie  traktuję  moją  rolę  ojca  chrzestnego  -  oznajmił.  - 

Myślę o tobie jak o własnym synu, bo tego pragnąłby twój tato. 

Zrobiłbym  dla  ciebie  wszystko,  chcę  ci  pomóc  na  drodze  życia  i...  -  Na  sekundę 

zatrzymał się, stanął naprzeciwko Barry'ego i męskim gestem położył mu dłoń na ramieniu. - 

Pożyczysz mi pięćdziesiąt tysięcy? 

Barry zaśmiał mu się w twarz, wstrząśnięty bezczelnością Sknerusa. 

- Nie ma mowy, nawet nie próbuj. Już wcześniej sparzyłem się na twoich planach. 

Odwrócił  się  i  odszedł.  Pożyczenie  Sknerusowi  pieniędzy  było  jak  wręczenie 

podpalaczowi karty stałego klienta stacji benzynowej. 

background image

Sknerus dogonił go szybko. 

-  Wiem,  że  nasze  wcześniejsze  sojusze  strategiczne  nie  potoczyły  się  zgodnie  z 

planem, ale ten jest zupełnie inny. W zasadzie gwarantuje zysk. A poza tym odpuść trochę, 

dobrze?  Przyznaję,  magiczna  pigułka  paliwowa  okazała  się  oszustwem.  Mnie  także 

zniszczyła silnik, nikomu innemu nic się nie stało. To mnie Zerorzy zawlekli do Aztalanu. 

Barry  zadrżał  na  samą  wzmiankę  o  tym  miejscu.  Aztalan  był  złowieszczym, 

czarodziejskim  więzieniem,  mezoamerykańskim  parkiem  rozrywki  strzeżonym  czule  przez 

członków  mrocznej  organizacji  znanej  jedynie  jako  La  Raza.  Gdy  tam  trafiłeś,  ponoć 

karmiono  cię  mnóstwem  przepysznego  jedzenia,  bardzo  tłustego,  hojnie  przyprawionego 

jalapeno.  Nie  dostawałeś  natomiast  nic  do  picia.  Kiedy  zaczynałeś  błagać,  by  ktoś  ulżył 

twemu  spieczonemu  chili  gardłu,  poili  cię  meksykańską  wodą  z  kranu.  A  potem  kazali  ci 

jeździć kolejką. 

Chimichangi,  budzące  mdłości  przejażdżki,  dławiący  upał  i  Zemsta  Montezumy 

sprawiały,  że  więźniowie  nienawidzili  Aztalanu  bardziej  niż  jakiejkolwiek  innej  instytucji. 

Silni mężowie załamywali się, włochaci łysieli, hałaśliwi milkli. Nikt nie pozostał taki sam. 

Nikt też w ostatecznym rozrachunku nie przeżył. 

Sknerus przetrwał Aztalan - jako jedyny w historii - trzymając się ślepo dwóch zasad: 

po pierwsze, zawsze siedzieć w pierwszym  wagoniku,  bo tam mniej  szarpie, po drugie, nie 

pić wody. 

- Żadnego lodu, sałaty, nic. Żyłem na dziwacznej miejscowej oranżadzie z tamaryndu 

i sangrii przemycanej przez przekupionego strażnika - wyznał Barry'emu. 

Po  latach  nieustannych  przejażdżek  kolejkami  górskimi  Sknerus  zdołał  uciec  dzięki 

tajnemu zaklęciu zmniejszającemu. Pewnego ranka, gdy strażnicy podprowadzili go do znaku 

wstępu, odkryli, że jest  odrobinę niższy, niż nakazują przepisy.  Zdumiało  ich to,  ale prawo 

jest prawem, więc go wypuścili. 

Wszystko  to  działo  się  wiele  lat  wcześniej,  Sknerus  jednak  pozostał  wiernym 

wyznawcą oszustw. To była jego magia. 

Sknerusie,  nie  mogę  uwierzyć,  że  naprawdę  myślałeś,  iż  dzięki  małej  pigułce 

wrzuconej do baku twój samochód będzie jeździł bez końca. To najstarsza miejska legenda. 

Ty w to zainwestowałeś - przypomniał Sknerus. 

- Owszem, ale miałem czternaście lat! Sknerus wzruszył ramionami. 

- Według mnie facet wyglądał jak naukowiec. Skąd miałem wiedzieć, że brakuje mu 

kilku tranzystorów w głowie? 

background image

Natomiast  moi  obecni  wspólnicy  to  ludzie  o  nieskazitelnej  opinii  i  charakterach. 

Zaufaj mi. 

Oho! Barry niemal poczuł, jak jego portfel robi się lżejszy. 

-  Czemu  po  prostu  nie  napadniesz  na  gumolski  bank?  Sknerus  miał  urażoną  minę. 

Wyglądała zdumiewająco autentycznie. 

-  Kodeks,  Bonney.  Kodeks.  Istnieją  pewne  rzeczy,  których  czarodziej  robić  nie 

powinien,  i  magiczna  manipulacja  Gumolami  dla  zysku  to  pierwsza  pozycja  owej  listy. 

Ustalono  to  dla  naszego  własnego  dobra.  -  Barry  spojrzał  na  niego  pytająco.  -  Zapomnij  o 

pieniądzach:  bez  Kodeksu  moglibyśmy  jednym  zaklęciem  zniewolić  miliardy  Gumoli. 

Wciągu dwudziestu czterech godzin każdy niezły czarodziej czy czarownica dysponowaliby 

własną prywatną armią. 

Co by się wówczas stało? Pomyśl, jak jesteśmy podzieleni. Nie, okradanie Gumoli za 

pomocą magii to zdecydowanie nie jest wyjście. 

- Ale naciąganie syna chrzestnego owszem? Sknerus nie zwracał na niego uwagi. 

- Znam pewnego dżentelmena, który może dostarczyć nam nieograniczone ilości oleju 

węglowego i popiołu z much. Wiesz, co to? 

Nie - odparł bez entuzjazmu Barry. Sknerus miał dość zapału za nich obu. 

Tajne  składniki  Mazi,  ulubionej  zabawki  Ameryki  -  oznajmił  z  przejęciem  Sknerus, 

klaskając językiem na znak copyrightu. - Tyle że Ameryka jeszcze o tym nie wie. 

- Zupełnie ci odbiło - rzucił Barry. 

- Dzieci uwielbiają maź, rozumieją ją. Maź jest jednym z nich. Pamiętasz, kiedy byłeś 

mały i znalazłeś coś mazistego na ulicy? Bawiłeś się tym godzinami. 

- Mów za siebie. 

- Szturchałeś maź kijkiem, nabierałeś na niego, rzucałeś w kolegów. 

Próbowałeś namówić psa, by ją zjadł, tańczyłeś w niej, wpychałeś innych chłopców. 

Mówię  tylko,  że  możemy  wykorzystać  ten  cudowny,  niewinny  maziowy  instynkt  wspólny 

wszystkim dzieciom i zarobić na nim kupę kasy. 

Po wyjściu z parku Sknerus zaczął wpychać palec do każdego mijanego parkometru. 

No  dobra.  Może  pięćdziesiąt  kawałków  to  trochę  dużo.  Zgodzisz  się  na  szybką 

pożyczkę siedemdziesięciu pięciu centów? 

- Nie, jeśli pójdą na Maź® - odparł Barry. 

- Chcę tylko kupić precla. 

Gdy Barry zaczął grzebać w kieszeniach, z jednej z nich wypadła czarodziejska fajka. 

background image

- Widzę, że wpadłeś w nałóg palenia, Bernie - zauważył Sknerus. - Kiedyś też paliłem 

fajkę, potem jednak przeżyłem coś mocno niepokojącego. 

- Co się stało? - spytał Barry, niemal pewny, że nie chce o tym słyszeć. 

-  No  cóż,  jak  wiesz,  cierpię  na  chroniczny  brak  funduszy.  W  rezultacie  nieustannie 

zbaczam  z  prostej  drogi,  szukając  okazji.  I  niestety,  ów  przypadek  stanowi  tego  idealny 

przykład. Dopiero niedawno zacząłem palić i rozkoszowałem się moją tanią fajką. Paliłem w 

niej  wszystko  -  tytoń,  podarte  gazety,  puree  ziemniaczane,  sznurek  -  dla  czystej  radości 

palenia.  Pewnego  dnia,  mijając  miejscowy  sklep  z  tytoniem,  zauważyłem  piękną  fajkę  za 

niewiarygodnie niską cenę. Ktoś umarł i wyprzedawali jego - przynajmniej Wydaje mi się, że 

to był on, choć może i ona - majątek. 

Nie należę do ludzi strachliwych, więc kupiłem fajkę. I dopiero, gdy zacząłem z niej 

korzystać,  zrozumiałem  czemu  cena  była  tak  śmiesznie  niska.  Nawiedzał  ją  poprzedni 

właściciel. Bardzo agresywnie nawiedzał i, pozwolę sobie dodać, mocno obrzydliwie. 

-  Sknerusie,  czy  obrazisz  się,  jeśli  powiem,  że  ze  wszystkich  znanych  mi  ludzi  coś 

takiego mogło spotkać tylko ciebie? 

Sknerus nie słuchał. 

-  Piekielna  pianka  morska  zapalała  się  sama,  gasła  w  najdziwniejszych  momentach, 

stawała w płomieniach (w czasie naszej krótkiej znajomości kilka razy straciłem brwi) i tym 

podobne.  Co  jednak  najgorsze,  ustnik  chwilami  stawał  się  niesamowicie  zimny  i  lepki, 

jakby... - dla większego efektu zawiesił głos - jakby był pokryty widmową śliną. 

Barry parsknął. Z doświadczenia wiedział, że historia jest niemal na pewno fałszywa, 

ale  Sknerus  nigdy  się  do  tego  nie  przyzna.  Gdyby  wyznał,  że  wymyślił  tę  anegdotę,  każdy 

aspekt  jego  życia  stałby  się  podejrzany,  i  kto  wie,  ile  „faktów”  okazałoby  się  kłamstwem. 

Sknerus wiedział i dlatego nie ustępował. 

- Powiadam ci, to mnie zniechęciło do palenia. Niechaj ta historia stanie się dla ciebie 

przestrogą i nauką: nigdy nie pal fajek umarłych. Oni tego nie znoszą. 

Dotarli  do  ruchliwych  wnętrzności  miasta.  Gdy  znaleźli  się  przed  wyjątkowo 

nieatrakcyjną  budową,  błotnistą  dziurą  czekającą  na  fundamenty,  Sknerus  odwrócił  się  do 

Barry'ego. 

- Tu wysiadam - oznajmił. 

Barry spojrzał na niego ze zdumieniem. 

- Rany, Sknerusie, to dość prymitywne mieszkanie, nawet jak na ciebie. 

- Odwróć się, pochyl i spójrz przez szparę między nogami - polecił Sknerus. 

background image

-  Barry  posłuchał  i  ujrzał  średniej  wielkości  budynek.  Nad  jego  wejściem  łopotała 

wielka niebieska flaga z dwiema splecionymi literami C. 

- Klub Czarodziejów i Czarownic - rzekł. 

-  Fajne,  nie?  Przenosi  się  losowo  z  miejsca  na  miejsce,  by  uniknąć  ciekawskich 

Gumoli  -  i  podatków  od  nieruchomości.  Kiedy  w  centrum  zobaczysz  wielką  dziurę, 

najpewniej to właśnie klub. 

- Barry wciąż nie rozumiał. 

- To pioruńsko drogi lokal, Sknerusie. Wywalą cię bez gadania. 

-  Prezes  jest  moim  przyjacielem.  Zarobił  mnóstwo  kasy  dzięki  jednej  z  mych 

inwestycji. Inwestycji, dodam, którą odrzuciłeś. Dogadamy się. 

-  W  porządku  -  mruknął  Barry.  -  Ja  mieszkam  u  Ferda  i  Jorgego.  Są  ze  mną  Lon  i 

Herbina. 

- Skąd to spotkanie? 

- To długa historia. Krótka wersja brzmi: próbujemy powstrzymać realizację nowego 

filmu o Barrym Trotterze. 

-  Osobiście  uważam,  że  film  nakręcony  według  twojego  życia  to  coś  cudownego. 

Gdyby ktoś nakręcił film o mnie, zdołałbym wyciągnąć kasę nawet od Billa Gatesa. Pewnie 

jednak masz ważne powody. 

- Których ci nie zdradzę, bo gdybym to zrobił, w ciągu paru milisekund wiedzieliby o 

tym wszyscy członkowie klubu. 

-  Nie  doceniasz  mnie,  Beaujolais,  naprawdę.  Ale  jakim  cudem  pomieściliście  się 

wszyscy w mieszkaniu chłopaków? Z pewnością nie jest aż tak duże. 

- Nie jest, i cuchnie. 

-  Przypuszczam,  że  mógłbym  załatwić  wam  tu  nocleg  na  parę  dni.  Na  pewno  mają 

kilka  pokojów  zapasowych  -  oznajmił  Sknerus.  -  Zastanów  się  nad  tym.  Przynajmniej  tyle 

mogę zrobić. W końcu to tobie zawdzięczam wolność. 

- Zastanowię się, Sknerusie, dzięki. 

Rozstali  się.  Wbrew  imieniu  Sknerus  należał  do  najmniej  oszczędnych  dorosłych, 

jakich  Barry'emu  zdarzyło  się  spotkać  czy  nawet  wyobrazić.  Był  też  całkiem  miłym 

kompanem,  jeśli  nie  pamiętało  się  o  wszystkich  szkodach,  jakie  powodował  wokół  siebie. 

Sknerus nie potrafił pojąć, że istnieje coś takiego, jak konsekwencje. Odkąd Barry  go znał, 

jego  ojciec  chrzestny  kibicował  idei  wojny  jądrowej,  bo,  by  go  zacytować,  „wartość  mojej 

kolekcji komiksów wzrosłaby niebotycznie!”. Barry nie miał serca, by mu wyjaśnić co dzieje 

się z drukiem w temperaturze miliona stopni. 

background image

ROZDZIAŁ 10 

FANTASTIC! 

Podoba  mi  się  to  miasto,  pomyślał  Barry,  przechadzając  się  między  wieżowcami. 

Podoba  mi  się  to  jak  wygląda,  to  że  nikogo  nie  obchodzi,  czy  jesteś  magiczny,  czy  nie. 

Podoba mi się nawet sposób, w jaki spaliny autobusów osiadają mi w płucach. 

Wciąż  coś  się  działo,  muzyka  ryczała,  neony  mrugały  i  rozbłyskiwały,  tłumy  ludzi 

przelewały się na wszystkie strony. Barry czuł, że żyje. 

Pora  lunchu  już  minęła,  toteż  kupił  sobie  hot  doga.  Wiedziony  nagłym  kaprysem, 

zatrzymał się przy budce i zadzwonił do wydawnictwa Fantastic Books. Może oni zdołają mu 

pomóc? Kobieta, która odebrała, oznajmiła, że J.G. tam nie ma, a nawet gdyby była, „oboje 

wiemy,  że  Barry  Trotter  to  postać  fikcyjna”.  W  Fantastic  odbierano  około  stu  telefonów 

dziennie; zwykle ich autorami byli dowcipnisie bądź autentyczni wariaci. 

W końcu Barry'ego zmęczyły te podchody, posłał zatem urok przez linię telefoniczną. 

Choć  ten  sposób  przesyłania  zaklęć  bardzo  je  osłabia  -  nie  próbujcie  tego  w  domu  -  urok 

zadziałał dostatecznie, by kobieta przełączyła go do rzeczniczki prasowej wydawnictwa. 

Rzeczniczka  natomiast  uwierzyła  Barry'emu  od  razu,  gdy  tylko  się  jej  przedstawił. 

Zupełnie jakby oczekiwała tego telefonu. 

Powiedziała, by odwiedził wydawnictwo, napił się coli, poznał wszystkich. 

Wydawała  się  bardzo  miła,  chętna  do  pomocy.  Przyjemna  odmiana,  pomyślał  Barry. 

Zgodził się zatem i zadzwonił po Herbinę i Łona. Łonowi z pewnością spodoba się wydawca 

książek dla dzieci, a Barry zamierzał raz na zawsze pozbyć się wszelkiej wredności. Wkrótce 

cała  trójka  zmierzała  już  do  siedziby  Fantastic,  leżącej  zaledwie  jakieś  dziesięć  boisk  do 

quitkita od mieszkania chłopców. Jeśli mierzyć lotem sowy. 

* * * 

Na  trzydziestym  dziewiątym  piętrze  wieży  Fantastic  (zwanej  nie  bez  powodów 

„domem, który zbudował Barry”) Barry, Herbina i Lon usiedli naprzeciwko wielkiego biurka 

w  nieciekawym  biurze  korporacyjnym.  Na  biurku  widniała  tabliczka  z  napisem  Susan 

Thompson,  wiceprezes  Fantastic  do  spraw  public  relations.  Było  tam  też  okno  -  Thompson 

wyraźnie robiła karierę - lecz pokój nie imponował rozmiarami, a jego wnętrze śmierdziało 

ozonem,  płynem  do  mycia  szyb  i  ciężkimi  perfumami.  .  -  A  zatem to  jest  młody  człowiek, 

który zarobił dla nas tyle pieniędzy. Witaj w Fantastic. Napijecie się może kawy? 

- Nie, dziękuję - odparł Barry. 

background image

Kobieta  zauważyła,  że  Lon  przygląda  się  siedzącemu  na  jej  biurku  wypchanemu 

zwierzakowi. 

- Podoba ci się? - spytała. Skinął głową, a ona rzuciła mu zabawkę. - Zatrzymaj go, to 

maskotka naszej firmy, Randy Radosny Rottweiler. 

Podczas  gdy  większość  mężczyzn  po  prostu  pęka,  twarde  warunki  panujące  na 

wyżynach biznesowych sprawiają, że kobiety - zwłaszcza zdolne i ambitne - stają się ostre jak 

brzytwa. Thompson już dawno pozbyła się wszelkich zbędnych elementów swej osobowości. 

Jej przyjazny uśmiech stanowił tylko irytujący obowiązek, podobnie jak noszenie rajstop. 

Streściła  im  wspaniałą  historię  firmy.  Wydawnictwo  powstało  w  1903  roku  jako 

„Zabij”, gazetka dla nastoletnich entuzjastów wiatrówek. „A obecnie góruje niczym kolos nad 

całą  krainą  wydawnictw  dla  dzieci”.  Góruje?  -  pomyślała  Herbina.  Nie  mogła  sobie 

wyobrazić, by ktoś taki układał ją na noc do snu. 

Objęcia  Thompson  musiały  ranić  do  krwi.  A  przecież  ta  kobieta  miała  dzieci, 

dowodziło  tego  zdjęcie  na  biurku.  Wyglądały  całkiem  zdrowo.  Herbina  przypuszczała,  że 

Thompson przed powrotem do domu okrywała swoje ostrze grubą płachtą. 

- Ale dość już mojej gadaniny - rzekła Thompson, poprawiając na nosie okulary. - Co 

Fantastic może dla was zrobić? 

Barry  i  Herbina  odezwali  się  jednocześnie.  W  interesie  harmonii  Barry  pozwolił 

Herbinie udzielić wyjaśnień. 

-  Cóż,  pani  Thompson,  z  różnych  powodów  szukamy  J.G.  Rollins.  Musimy  z  nią 

porozmawiać, natychmiast. 

- To bardzo zajęta osoba, pani, uhm... Gringor. 

Pani  Gringor,  jak  mogłam  zapomnieć.  Czytałam  przecież  wszystkie  książki  - 

skłamała,  osobiście  wolała  niekończący  się  szereg  identycznych  thrillerów  prawniczych.  - 

Pani Rollins potrzebuje ciszy i spokoju, by pisać, a choć chcielibyśmy pomóc waszej trójce, 

przede wszystkim musimy dbać o naszą gwiazdę. 

Z pewnością to zrozumiecie. 

- Ale my musimy z nią pomówić. Jeśli nie, Hokpok może... 

Nie mów jej niczego, czego nie musi wiedzieć, pomyślał Barry i wtrącił się szybko. 

-  Pani  Thompson,  proszę  posłuchać.  Musimy  porozmawiać  z  J.G.,  którą  spotkałem 

wcześniej wiele razy, jest moją przyjaciółką, i przekonać ją, by powstrzymała realizację filmu 

o Barrym Trotterze. - Ups, dodał w myślach Barry. 

Thompson  wzdrygnęła  się,  wstrząśnięta,  i  autentycznie  zbladła,  po  czym  roześmiała 

się nieszczerze. 

background image

-  Och,  Barry  Trotterze,  czytałam  dość  tych  książek,  by  wiedzieć,  jak  bardzo  lubisz 

dowcipy. 

-  Mówię  poważnie.  Wszyscy  mówimy  -  odparł  Barry.  -  Jeśli  nie  znajdę  J.G.,  gotów 

jestem  zrobić  wszystko  co  trzeba,  by  powstrzymać  film.  Dam  się  aresztować,  zgłoszę  na 

rehabilitację. Herbina uwiedzie polityka... a Lon, no cóż, kogoś ugryzie. Chcę powiedzieć, że 

wywołamy  prawdziwą  burzę  w  prasie  i  zrobimy  tak  okropną  antyreklamę,  że  film  poniesie 

klęskę, a wy będziecie musieli zakończyć serię. 

-  Zakończyć  serię?  Broń  Boże.  Czemuż  u  licha  mielibyśmy  to  robić?  -  Thompson 

uśmiechnęła się zimno. - Barry, jeśli jesteś choć w połowie tak inteligentny, jak twój fikcyjny, 

książkowy odpowiednik, z pewnością zdajesz sobie sprawę, że nie możesz powstrzymać J.G. 

przed  pisaniem.  Ma  prawo  uprawiać  swój  zawód.  A  póki  istnieją  książki,  będą  też  filmy. 

Gdyby film stał się skatologiczną, obsesyjnie seksualną parodią czy czymś w tym stylu, może 

mógłbyś  pokierować  bojkotem.  Na  razie  jednak  jedyną  osobą,  która  mogłaby  zatrzymać 

rozpędzony  pociąg  imieniem  Barry  we  wszystkich  jego  postaciach  jest  sama  J.G.  A 

zapewniam cię, że ona tego nie uczyni. Stawka jest zbyt wysoka. 

Przez chwilę Barry miał ochotę powtórzyć jej to, co powiedział Nunnaly. 

Herbina uciszyła go spojrzeniem: „Zachowaj tego asa na odpowiednią chwilę”. 

-  Proponuję  zatem,  byś  się  uspokoił  i  cieszył  swoją  sławą.  -  Pozbawiony  ciepła 

uśmiech powrócił. 

- Po tylu książkach sądziłam, że może J.G. ma już dosyć - zauważyła Herbina. 

- Ależ nie, J.G. uwielbia pisać o Barrym Trotterze, po to właśnie się urodziła. O tak, 

myślę, że seria dobiegnie końca - jej głos stwardniał - dopiero gdy wyjmą pióro z jej zimnej, 

martwej ręki. 

Herbina poczuła, jak małe, rude włoski na jej rękach jeżą się gwałtownie. 

Po chwili ciszy rozmowa przybrała poprzedni, lepki od słodyczy ton. 

- Chcielibyście zwiedzić budynek? 

- Jasne! - rzucił Lon, niecierpliwie wiercąc się na krześle. 

- Dobrze zatem. 

Cała grupka wyszła z gabinetu do windy. Wkrótce mieli już za sobą dziesięć typowo 

korporacyjnych  pięter  -  beżowe  wykładziny,  gęste  ścianki  działowe,  lekko  nadąsani 

pracownicy, jarzeniowe światła. Zaledwie kilka elementów - odsłonięte rury pomalowane na 

wszystkie barwy tęczy, oprawione w ramki rysunki przedszkolaków - przypominało, że firma 

zajmuje się książkami dla dzieci, a nie produkcją komputerów czy tamponów. 

background image

Jedyny  wyjątek  w  powodzi  bezbarwnych  banałów  stanowiło  piętro,  na  którym 

powstawały  magazyny.  Roiło  się  tam  od  ludzi,  którzy  zwabieni  zarobkami  i  wysokim 

ubezpieczeniem  zdrowotnym  usiłowali  utrzymać  swe  skłonności  do  twórczej  anarchii  pod 

przykrywką  korporacyjnego  spokoju.  W  ciągu  pięciu  minut  Barry,  Lon  i  Herbina  poznali 

eksperymentalną  rzeźbiarkę  w  galaretce,  muzyka  komponującego  symfonie  dla  ryb  i  co 

najmniej  siedmiu  początkujących  komików.  Przechodząc  przez  dział  artystyczny,  Lon 

dostrzegł  na  jednym  z  biurek  kolejnego  Randy'ego,  tyle  że  tym  razem  ktoś  doczepił  mu 

dużego, różowego penisa w erekcji. 

- To mój Randy Radosny Rottweiler. - Pracownik uśmiechnął się porozumiewawczo. 

Lon zarumienił się i zachichotał. 

- Jesteś okropny - rzekł. 

Gdy winda ruszyła na dół, Barry zauważył guzik z wyraźnym napisem komnata tortur. 

- Co to? - spytał. 

Thompson zawahała się przez moment. 

-  Ach,  nasi  pracownicy  nazwali  tak  piwniczną  siłownię.  W  końcu  pracują  tu  ludzie 

szaleni i twórczy. 

Do windy wsiadło  dwóch ubranych w identyczne prążkowane  garnitury  mężczyzn  o 

martwych  twarzach.  Barry  natychmiast  poczuł  przejmujący  chłód  promieniujący  z  piersi, 

jakby serce zamieniło mu się w lód. Świat wokół zaczął wirować, ujęły się pod nim nogi. 

Ja... - zaczął i runął na ziemię. 

O mój Boże, Barry! Lon, pomóż mi. - Herbina podniosła go z podłogi. 

Co się stało? - spytała Thompson. 

Herbinie wydało się, że dostrzega cień uśmiechu na jej wargach. 

Mężczyźni patrzyli obojętnie na Barry'ego, który jęknął cicho. 

- Musimy go stąd wyciągnąć. 

W  tym  momencie  drzwi  się  otwarły.  Lon  i  Herbina  wynieśli  Barry'ego  z  windy. 

Położyli  go  na  wykładzinie,  Herbina  zaczęła  podszczypywać  mu  blade  jak  papier  policzki. 

Thompson także wysiadła, drzwi się zamknęły. Barry natychmiast zaczął odzyskiwać siły. 

-  Przykro  mi  -  powiedziała  Thompson.  -  Nie  miałam  pojęcia,  że  okaże  się  tak 

wrażliwy na obecność naszych marketorów. 

Herbina o mało nie wpadła w szał. 

- Ci bezduszni krwiopijcy mogli go zabić! Tamta próbowała ją uspokoić. 

- Rozumiem, pani, uhm... 

- Gringor - warknęła Herbina. 

background image

-  Gringor.  Ale  niestety,  ich  obecność  to  konieczność.  Fantastic  musi  prowadzić 

marketing firmy i produktów, tak jak wszyscy inni. 

- Lon zawarczał cicho. 

- O, Barry się budzi - zauważył. Barry uniósł powieki. 

- Co się stało? 

- Niestety, spotkałeś dwóch członków naszego działu marketingu, Barry. 

- Nie miałam pojęcia, że tak ostro na nich zareagujesz. 

- Jestem marką - wymamrotał Barry. - Żywią się mną. 

- No cóż... naprawdę bardzo mi przykro. Posłuchaj, mamy dziś wieczorem niewielkie 

przyjęcie.  Świętujemy  sprzedaż  miliardowego  egzemplarza  Barry'ego  Trottera.  Uczynicie 

nam zaszczyt, jeśli się zjawicie. Spotkamy się w klubie w pobliżu, Chez Prion. 

- Czy J.G. tam będzie? - spytała Herbina. 

- O nie. - Thompson zaśmiała się cicho, zupełnie jakby mówiła: „Ja wiem, gdzie jest 

J.G.”. 

- Zastanowimy się nad tym - wycedziła Herbina przez zaciśnięte zęby. - W tej chwili 

chcę wyprowadzić Barry'ego na świeże powietrze. 

background image

ROZDZIAŁ 11 

CHARLIE I ZAKURZONY ANTYKWARIAT KSIĄŻKOWY 

Im bardziej Barry oddalał się od marketorów Fantastic, tym lepiej się czuł. 

-  Nie  ma  takiej  siły  na  świecie,  która  zmusiłaby  mnie  do  pójścia  na  to  przyjęcie  - 

oświadczyła Herbina. 

Choć raz to Barry okazał się głosem rozsądku. 

-  Głosuję,  żebyśmy  zacisnęli  zęby  i  znieśli  to  z  uśmiechem.  Może  czegoś  się 

dowiemy? Słyszałaś ten śmiech? Założę się, że ona wie, gdzie można znaleźć J.G. 

Herbina przyznała, że Barry ma rację... choć wcale jej się to nie podobało. 

Trójka przyjaciół wędrowała ruchliwymi, brukowanymi uliczkami Greenwich Village. 

Po  przyjemnej,  półgodzinnej  bezcelowej  przechadzce  kompletnie  się  zgubili.  Proste  ulice 

centrum  zniknęły,  zastąpione  plątaniną  krętych  alejek,  barwnych  i  atrakcyjnych,  lecz  w 

oczach  przybyszów  z  zewnątrz  kompletnie  nieodróżnialnych  od  siebie.  Herbina  już  miała 

zatrzymać taksówkę, gdy skręcili za róg i ujrzeli sklep. 

„Tania książka jutra, antykwariat” - przeczytał Barry. - Znam tego gościa, poznaliśmy 

się na konwencie. Wejdźmy do środka i się przywitajmy. 

- I poprośmy o wskazówki - dodała Herbina. - Mam już dosyć tego błądzenia. 

Drzwi  otwarły  się  z  brzękiem.  Wystarczyły  dwa  kroki,  by  cała  trójka  poczuła  się 

przytłamszona. Wszędzie wokół były książki - na sięgających sufitu regałach, w zakurzonych, 

pobazgranych pudłach czekających na sprawdzenie, w małych, chwiejnych stosach po bokach 

każdego przejścia. 

Wszystko  tu  miało  najróżniejsze  przyjazne  odcienie  brązu:  rdzawa  żółć  starego 

papieru, khaki kartonu, beż rozlanej kawy, ochra karaluchów. 

- Czym mogę służyć? - spytał niewysoki mężczyzna w zielonym, rozpinanym swetrze. 

Miał lekki angielski akcent, jasne włosy i okulary w drucianej oprawie. 

- Charlie, pamiętasz mnie? Jestem Barry Trotter - oznajmił Barry. 

- Charlie natychmiast podał mu rękę. 

- Oczywiście, że pamiętam. Miło cię znów widzieć. - Uśmiechnął się szczerze. - Byłeś 

jedynym plusem tamtego konwentu. Razowiec z szynką, prawda? 

-  Zgadza  się  -  przytaknął  Barry.  -  To  moi  przyjaciele,  Herbina  Gringor  i  Lonald 

Gwizzley. 

Charlie uścisnął im dłonie. 

background image

-  Oczywiście  znam  ich  postaci,  ale  obaj  wiemy,  w  jakim  stopniu  zazwyczaj 

odpowiadają rzeczywistości, prawda? 

Wszyscy się uśmiechnęli. Charlie sam był bohaterem jednej z najpopularniejszych na 

świecie  książek  dla  dzieci,  lecz  niestety,  ostra  nietolerancja  laktozy,  na  którą  zapadł  jako 

dorosły, sprawiła, że następna wycieczka do fabryki czekolady mogła stać się jego ostatnią

- Jak idą interesy? - spytał Barry. 

Lon ruszył naprzód, obwąchując dokładnie antykwariat. 

- Sam widzisz. - Charlie westchnął. Sklep był pusty. - Większość kasy zarabiam przez 

sieć.  Sprzedaję  filmy,  głównie  trudno  osiągalne  i  dziecięce,  i  pamiątki  filmowe.  Tutejszy 

czynsz jest morderczy, nie dałbym rady, gdybym handlował wyłącznie książkami. Ludzie po 

prostu nie kupują ich tak jak kiedyś. 

-  A  skoro  już  mowa  o  filmach  -  Herbina  odwróciła  się  do  Barry'ego  -  mogę  mu 

powiedzieć? 

- Jasne, Charliemu można ufać - odparł Barry. 

- Teraz mnie zainteresowaliście - wtrącił Charlie. 

- Próbujemy powstrzymać realizację filmu o Barrym Trotterze. 

Charlie chwycił Barry'ego za rękę. 

- Jakże się cieszę, że to słyszę. Życzę wam wszystkiego najlepszego. 

Żałuję, że nikt nie powstrzymał kręcenia mojego. - W jego głosie zabrzmiała gorycz. 

Wiele dni za ladą poświęcił rozmyślaniom na ten właśnie temat. Nieczęsto z kimś rozmawiał, 

kiedy zatem nadarzyła się okazja, z jego ust zaczęły wylewać się słowa.  - Willie Wunka nie 

był wcale bohaterem, był megalomańskim, bezczelnym, skąpym oszustem. - Na jego policzki 

wystąpiły rumieńce. - Wiecie, ile on płacił tym boompa - doompa? Pięć centów dziennie. 

Moja żona jest boompa - doompa. Nienawidzi Wunki jak psa. 

- Nie chcę cię urazić - wtrącił Barry - ale zawsze lubiłem ten film. 

- Jasne, że lubiłeś. Wszyscy go lubią, jest zabawny. Tyle że gwiazdą był Gene Milder, 

nie  dzieciak.  Nie  Charlie.  Cała  ta  historia  to  jedno  wielkie  kłamstwo  -  oznajmił  Charlie.  - 

Prawdziwy  Willie  Wunka  stale  pił,  był  tak  narąbany,  że  nie  mógł  jednocześnie  mieszać 

karmelu i utrzymać się na nogach. 

W dodatku wredny z niego drań. Jeśli mi nie wierzycie, spytajcie boompadoompę. 

Po chwili opanował się nieco. 
                                                 

  Autor  Charliego  był  jednym  z  nielicznych  pisarzy,  którzy  jeśli  chodzi  o  sprzedaż  książek  mogli 

konkurować  z  J.G.;  jego  klasyczne  dzieła  to  między  innymi  BFD,  Fuje  i  oczywiście  nieśmiertelna, 
antyedypowska  opowieść  Jakubek  i  melony  olbrzymki.  Zginął  z  rąk  rozwścieczonego  tłumu  szkolnych 
bibliotekarek. 

background image

-  Żałuję,  że  w  ogóle  nakręcono  ten  film.  Zapamiętaj  moje  słowa,  Barry,  jeśli  nie 

powstrzymasz tych filmowców, po wszystkim będziesz czuł to samo. 

Zatem jak mogę wam pomóc? 

- Nie wiem czy możesz - odparła Herbina. 

-  Ale  ja  wiem!  -  wykrzyknął  Charlie.  -  Zaczekajcie  chwilkę,  muszę  pogrzebać  na 

zapleczu. 

Barry  i  Herbina  przez  parę  minut  przeglądali  półki.  W  końcu  Charlie  wrócił, 

dźwigając masywny reflektor w ciężkiej, metalowej obudowie. 

- To ich zatrzyma. Zamierzałem sprzedać go na mojej stronie, ale co tam, działacie w 

słusznym celu. 

- Nie rozumiem - przyznał Barry. 

- To reflektor stosowany na planie. Pierwszy użył go Orson Welles. Potem wędrował 

od reżysera do reżysera, z planu na plan, rujnując kariery - wyjaśnił Charlie. - Jest przeklęty. 

Żaden film, przy którym go użyto, nie został skończony, gwarantuję. 

Barry i Herbina uważnie obejrzeli reflektor. 

- Legenda głosi, że pewna młoda aktorka czarownica miała dostać rolę w Obywatelu 

Kane 2: Zemście Różyczki pod warunkiem, że prześpi się ze scenarzystą. Była dość naiwna, 

by to zrobić, lecz oczywiście scenarzysta nie zdołał spełnić obietnicy, toteż rzuciła klątwę na 

reflektor. Właśnie dlatego druga część Kane'a nigdy nie powstała - oznajmił Charlie. 

Herbina  miała  pewne  wątpliwości,  milczała  jednak.  Charlie  wydawał  się 

nieszkodliwy, a poza tym potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy. 

-  Sprawdźcie,  znacie  się  na  magii,  a  już  na  pewno  lepiej  niż  ja.  A  że  jesteście 

przyjaciółmi, sprzedam go wam za... - Tu Charlie wymienił cenę, która Barry’emu wydała się 

wygórowana, a Herbinie niebotyczna. 

- No nie wiem, Charlie... - zaczął Barry. 

Charlie przerwał mu. 

Posłuchaj,  a  co  innego.  zamierzasz  zrobić?  Uszkodzić  kamery,  porwać  reżysera? 

Wierz mi, te studia są pomysłowe, znajdą jakiś sposób. Reżyserzy przypominają hydry: zabij 

jednego, a jego miejsce zajmie dziesięciu Alanów Smithee. 

-  No...  -  Opór  Barry'ego  wyraźnie  słabł.  -  W  porządku.  Herb,  możesz  zapłacić 

plastikiem? Oddam ci - przyrzekł. 

Herbina niechętnie wręczyła Charliemu kartę kredytową. 

- Uff, ciężki - mruknęła, unosząc oburącz reflektor. - Możemy go odebrać dopiero gdy 

będzie potrzebny? 

background image

- Jasne - odparł Charlie. 

Herbina machnęła różdżką nad reflektorem.  Teraz na wezwanie miał  przenieść się z 

magazynu Charliego wprost do niej. Czasem magia bywa diablo użyteczna. 

-  Jeśli  to  kupię,  poczytasz  mi?  -  spytał  Lon,  pokazując  Barry'emu  egzemplarz  Mary 

Puppins. 

-  ”Książka,  która  odsłoniła  miliony  pośladków”  -  odczytał  z  tyłu  Barry.  -  Herbino, 

możesz? 

- Hej, od kiedy to jestem skarbniczką? 

-  Pomyślałem  po  prostu,  że  skoro  ja  mam  przeczytać  książkę,  ty  mogłabyś  za  nią 

zapłacić. 

- No dobrze. - Rzuciła kartę z trzaskiem na ladę. - Czemu wy, faceci, macie świra na 

punkcie publicznego ściągania spodni? 

- To wrodzone - wyjaśnił Charlie. 

- To żałosne - odparła Herbina. 

* * * 

Był piękny wieczór z rodzaju tych, które zdarzają się raz czy dwa każdej jesieni, gdy 

najlepsze elementy obu pór roku łączą się ze sobą, tworząc idealną całość, niczym składniki 

zgrabnego zaklęcia. O zmierzchu po jasnym błękitnym dniu wciąż jest dość ciepło, by móc 

chodzić w samej koszuli (albo, jeśli wolicie, w lekkiej szacie). Od czasu do czasu zrywał się 

wietrzyk. Był to wieczór, kiedy wszyscy, których mijamy na chodniku, wybierają się gdzieś 

na kolację. 

Lecz Barry,  Lon i  Herb  mieli na głowie ważniejsze sprawy. Po kawie w niewielkiej 

kawiarence - Barry potrzebował zastrzyku energii, straszliwe spotkanie z marketorami sporo 

go kosztowało - ruszyli do Chez Prion. 

Gdy dotarli na miejsce, Barry odwrócił się do Lona. 

- Zachowuj się doroślej, dobrze? 

- Przykro mi, to prywatna impreza - oznajmił bramkarz. 

-  Tak, wiemy.  -  Barry  pokazał  mu  zaproszenia. Dostali pieczątki na rękę i  weszli do 

środka. 

Klub  urządzono  w  stylu  mocno  medycznym.  Kelnerzy  i  kelnerki  w  fartuchach 

chirurgicznych przemykali między stolikami, zapisując zamówienia w lekarskich notatnikach. 

Herbina  zauważyła,  że  barmani  (bez  wyjątku  przystojni)  byli  ubrani  w  szpitalne  koszule 

odsłaniające pośladki. Drinki serwowano w zlewkach bądź butelkach od kroplówek. Jedzenie 

przynoszono w basenach. 

background image

Znaleźli stolik i Barry zadzwonił do Jorgego i Ferda. Opisał im pieczątkę postawioną 

przez bramkarza, pewien, że bracia zdołają odtworzyć ją magicznie - robili  takie rzeczy od 

lat. Po niecałej godzinie siedzieli już obok niego. 

Impreza  była  strasznie  sztywna.  Wszyscy  szefowie  trzymali  się  na  uboczu,  sącząc 

wodę  mineralną  i  rozmawiając  o  opcjach  zakupu  akcji.  Podwładni,  pozbawieni  grubych 

portfeli chroniących ich od kłopotów, energicznie zaatakowali otwarty bar. 

Do  ich  stołu  podchodził  niekończący  się  sznur  pracowników,  płaszczących  się  i 

podlizujących,  lecz  Barry  czuł  się  niezręcznie.  Lonowi  wystarczyły  słodkie  bezalkoholowe 

koktajle  i  zabawa  wyciśniętymi  limonkami  Jorgego.  Herbina  bezwstydnie  gapiła  się  na 

barmanów  i  sądząc  z  nienaruszonych  zdolności  motorycznych,  czuła  się  nieźle. 

„Przypadkowo” wylała drinka na Susan Thompson, która z kolei udała, że nic się nie stało. W 

powietrzu zawisł zapach tłumionej agresji. 

Barry próbował zagadnąć parę pracownic (oczywiście tych młodszych i ładniejszych) 

i  dowiedzieć się,  gdzie  może przebywać J.G., lecz w owej ostatniej  godzinie, nim upojenie 

alkoholowe opadło na wszystkich niczym mgła w Zabronionym Lesie, niczego nie wskórał. 

Zrezygnowany,  z  głową  bolącą  od  dymu  papierosowego,  odwrócił  się  do  Ferda  i 

Jorgego zabawiającego się zaczarowanymi podstawkami. 

- Macie ochotę się stąd zmyć? - spytał. 

- Jasne - odparł Ferd. 

-  W  porządku  -  dodał  Jorge.  -  Ja  zostanę  i  dopilnuję,  by  Lon  i  Herbina  bezpiecznie 

dotarli do domu. 

- Herbina może nie chcieć wrócić do domu - zauważył Ferd. 

- Zapamiętam - oznajmił Jorge. 

Barry  odebrał  swoją  wojskową  kurtkę  z  szatni  i  razem  z  Ferdem  wyszli  na  ulicę. 

Mżyło. 

- Rany, to było gorsze niż lodowy bankiet Slizgorybu. - Barry wzdrygnął się. - Jeśli to 

ma być dorosłość, to ja wysiadam. 

- Ferd uśmiechnął się. 

- Zapomniałem już o tamtych imprezach. Bycie dorosłym nie jest takie złe. 

- Owszem, ale wasze mieszkanie... 

- Co z nim? 

Maszerując bez celu, Barry zaczął opisywać co osobliwsze cechy kwatery mieszkalnej 

bliźniaków  Gwizzley,  począwszy  od  jadowicie  różowych  ścian,  a  skończywszy  na 

background image

śpiewającej wannie w kuchni i chrzęszczącym pod nogami dywanie. Ferd jakiś czas pozwolił 

mu mówić. 

- Zmieńmy temat - zaproponował w końcu. - Co masz ochotę robić teraz? 

- Spójrz - rzucił Barry. 

-  Wysoko  na  nocnym  niebie  dwa  smoki  -  Błękitnokrwisty  z  Connecticut  i  Newarski 

Igłogon - krążyły wokół siebie, mierząc się wzrokiem. 

- Założę się, że to porachunki handlarzy narkotyków - mruknął Ferd. 

Zatrzymali się, czekając, aż zacznie się awantura. 

Nagle  szybcy  jak  błyskawica  czarodzieje  z  Metropolitarnej  Jednostki  Magicznej 

wpadli między smoki, by zapobiec walce. W czasach drugiej wojny światowej smok zderzył 

się z Empire State Building. Był to zwykły sztubacki dowcip, lecz MJM musiała przez lata 

rzucać zaklęcia, by Gumole uwierzyli, że doszło do wypadku bombowca. 

Zajrzeli do magicznego baru; Ferd kupił opakowanie Ostaszków. 

Zabrzęczały mu w ustach. 

-  Nie  wierzę,  że  je  jadasz  -  mruknął  Barry.  -  Od  ich  brzęczenia  dzwonią  plomby  w 

zębach. 

Ferd wzruszył ramionami. 

Parę przecznic dalej minęli duży szyld z napisem: wróżby GENITALNE $5. 

Barry był dość pijany, by się zatrzymać. 

Zróbmy to, Ferd. Zapłaćmy za wróżbę. 

Nie  -  zaprotestował  Ferd.  -  Nie  chcę,  by  jakiś  stary  dziwak  obmacywał  moje  pipi. 

Stary Alpo wystarczył mi aż nadto. 

Barry roześmiał się. 

- No chodź. Może dowiemy się, gdzie znaleźć J.G. Rollins. - Pociągnął Ferda za rękę. 

Alkohol szybko zmył wątpliwości Ferda - nie było ich zbyt wiele - i razem weszli do 

środka.  Powitało  ich  kilka  pokoleń  mocno  wąsatych  kobiet,  bez  wątpienia  genitomancerek. 

Zdolność ta ponoć była dziedziczna i nie dało się jej nauczyć. Najstarsza nie zwróciła uwagi 

na przybyszów - siedziała w wysokim fotelu przy oknie, oglądając samochody i czekając na 

jakiś wypadek. 

Najmłodsza  wpatrywała  się  z  podobną  fascynacją  w  telewizor,  na  ekranie  którego 

migotały tanie, kretyńskie kreskówki. Na ścianach pogrążonego w półmroku pokoju wisiały 

ilustracje, nieco mistyczne, lecz tak dosłowne, że Barry zbyt się wstydził, by na nie spojrzeć. 

Wszystkie  meble  pokrywały  plastikowe  pokrowce.  Barry  przypomniał  sobie,  jak 

Madame  Tralala  mówiła  na  zajęciach,  że  dużo  plastikowych  pokrowców  pomaga  ujrzeć 

background image

przyszłość.  A  może  to  sobie  wyobraził?  Potrafił  „przypomnieć  sobie”  każdy  fakt,  nawet 

zupełnie  fantastyczny.  Słyszał  to  czy  nie?  Dowiedział  się  tego  czy  po  prostu  wymyślił? 

Zaczął zmagać się z myślami, zupełnie jakby jego mózg cierpiał na czkawkę. 

Trzecia  kobieta  -  mieszcząca  się  w  przedziale  wiekowym  od  dwudziestu  pięciu  do 

sześćdziesięciu lat - uniosła wzrok znad książki. 

-  Witajcie,  chłopcy  -  rzekła.  -  Jestem  madame  Charlemagne.  Przyszliście  na  szybką 

wróżbę czy pełen odczyt? 

- Uhm, szybką. 

- Pełen odczyt - oznajmił stanowczo Barry. 

- W porządku, przyjmę was pojedynczo. - Naciągnęła parę lateksowych rękawiczek. - 

Chodź ze mną. Wejdź za zasłonę z koralików i rozepnij spodnie. 

Ze względu na obyczajność pozwolimy, by szczegóły dotyczące odczytów rozpłynęły 

się  we  mgle  czasu.  Wystarczy  powiedzieć,  że  madame  Charlemagne  nie  była  oszustką  i  że 

Ferd  i  Barry  dowiedzieli  się  bardzo  ważnych  rzeczy.  Ferd  usłyszał,  że  jego  życiowa  droga 

będzie mieć mnóstwo zwrotów i zakrętów, choć nie tak wiele, by musiał się poddać operacji 

plastycznej. To zaś, czego dowiedział się Barry, sprawiło, że złapał Ferda za rękę i popędził 

biegiem z powrotem do klubu. 

Wcisnęli się na przód kolejki, pokazali bramkarzowi opieczętowane dłonie i wpadli do 

mrocznego  klubu,  rozlewając  cudze  drinki  i  szukając  wzrokiem  Herbiny.  Ultrafioletowe 

lampy płonące w pomieszczeniach utrudniały rozpoznanie kogokolwiek. Na próżno szukali, 

potem jednak Ferd dostrzegł w kącie błysk stanika. 

- Znalazłem ją, Barry! - wrzasnął, przekrzykując muzykę. 

- Znów to samo! - odkrzyknął Barry. 

Herbina,  gdy wypiła zbyt  wiele, stawała się ekshibicjonistką. Przyjaciele  znali każdy 

pieg  na  jej  ciele.  Szczerze  mówiąc,  mieli  tego  powyżej  uszu,  ale,  jak  mawiał  Jorge, 

przynajmniej  się  nie  awanturowała.  Barry  i  Ferd  przecisnęli  się  przez  tłum.  Gdy  dotarli  do 

Herbiny, ta uścisnęła ich mocno i ucałowała. Była kompletnie zalana. 

- Włóż sweter! - ryknął Barry. - Wiemy gdzie jest autorka! 

- Chłopcy, wiem gdzie jest autorka! - wrzasnęła Herbina, nie słysząc ani słowa. 

- Co?! - zawołali Ferd i Barry. 

- Co?! - krzyknęła Herbina. 

- W tym momencie piosenka dobiegła końca, przełamując impas. 

- Wiem gdzie jest J.G. - oznajmiła Herbina. 

- Skąd? - spytał Ferd. - Dałaś sobie odczytać tyłek? 

background image

- Słucham? 

- Herbina spojrzała na niego oszołomiona. W głośnikach znów zabrzmiała ogłuszająca 

muzyka, wyszli więc na cichszy korytarz, by jakoś się dogadać. 

- A zatem wiemy, że J.G. jest w siedzibie Fantastic  - powiedział Barry. - To już coś. 

Pytanie  brzmi:  sami  ją  wykradniemy  czy  tez  zaczekamy,  by  przechodząca  w  pobliżu 

akromandela zrobiła to za nas? 

Jak  dobrze  wiadomo  każdemu  czytelnikowi  poradnika  Bajeczne  bestie  i  jak  je 

przyrządzić,  akromandele  to  olbrzymie  czarne  pająki,  z  zapałem  broniące  praw 

obywatelskich. Niestety, występują w Afryce Południowej, nie na Manhattanie. 

- Nie możemy czekać. Uważam, że powinniśmy załatwić to sami - oświadczył Barry. 

Zgarnęli Jorgego i Łona i przenieśli się do Malucha, miejscowego podziemnego klubu 

jazzowego,  ulubionego  miejsca  nowojorskiej  społeczności  centaurów.  Ferd  i  Jorge  byli 

fanami  tutejszych  wieczorków  uroków,  podczas  których  mężczyźni  z  kozimi  bródkami  i 

kobiety o tłustych włosach próbowali swych sił, improwizując wierszowane zaklęcia. 

„Wejście  do  Malucha  mieściło  się  w  wywietrzniku  pośrodku  Siódmej  Alei  w 

Greenwich Village. Gumole mogli przyglądać się mu godzinami i widzieć tylko plastikową, 

pomarańczową  rurę,  z  której  wypływała  para,  jakże  typową  dla  Nowego  Jorku.  Natomiast 

czarodzieje  i  inne  istoty  magiczne  przechodzili  przez  rurę,  skręcali  w  magiczne  przejście  z 

boku, schodzili po schodach i już byli w klubie. 

Kwartet odegrał ostatnie takty Padniętych w Camarillo, po czym na scenie pojawił się 

prezenter. 

-  Czarownice  i  czarodzieje,  centaury  i  centriny,  przedstawiam  wam...  panią  Spatulę 

Clark! 

Postawił na scenie oplecioną wikliną butelkę po chianti. Z szyjki wylewał się różowy 

dym i układał w bryły i krzywizny kobiecej sylwetki. Widmowa pieśniarka zaczęła śpiewać: 

- To czary, szalo - one czary. 

Odpowiedziały  jej  oklaski.  Duch  Franka  Sinatry  krążył  po  klubie,  waląc  ludzi  po 

głowach - ale że był duchem, jego pięść po prostu przez nich przenikała, nie czyniąc nikomu 

szkody. 

- Czy mamy pewność, że J.G. chce się stamtąd wydostać?  - spytał Jorge. - Powiemy 

jej, że ją porywamy? 

-  Nie  sądzę,  żeby  to  było  konieczne.  Mój  facet  powiedział  mi,  że  J.G.  mieszka  w 

piwnicy, w maleńkiej celi - odparła Herbina. - Podłogę podłączono do prądu i gdy tylko J.G. 

background image

schodzi poniżej wyznaczonej liczby słów na minutę, aplikują jej wstrząs. Myślę, że ucieszy 

się, że stamtąd ucieknie, i z wdzięczności zgodzi się nam pomóc. 

Siedzący  przy  stole  mężczyźni  wpatrywali  się  zafascynowani  w  zwiewną  pieśniarkę, 

nieustannie  zmieniającą  kształty  i  upodabniającą  się  do  różnych  kobiet,  bez  wyjątku 

pięknych. Herbina poczuła znajomą irytację z faktu, że otaczają ją jaskiniowcy. 

-  Nie  rozpraszajcie  się,  chłopcy,  mamy  robotę.  Jakieś  pomysły?  Jak  się  do  niej 

dostaniemy? 

-  Cóż  -  odparł  Jorge  -  to  pewnie  nic  ważnego,  ale  jutro  w  budynku  odbywa  się 

spotkanie rady nadzorczej Fantastic Books. Mówili o tym wszyscy na przyjęciu. 

-  To  dobrze  -  oznajmiła  Herbina.  -  W  wieżowcu  będzie  się  kręcić  mnóstwo  obcych 

ludzi. - Jej mózg wystartował do biegu. 

Zespół grał, wszyscy rozmyślali, widmowy Frank krążył po sali, próbując wszczynać 

bójki. 

- Gdybym zamienił się w projektor... - zaczął Barry. 

-  ...to  wszyscy  by  na  ciebie  patrzyli.  A  poza  tym,  Barry,  musimy  dostać  się  tam  w 

komplecie, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Mam lepszy pomysł - dokończyła Herbina. 

Barry nienawidził, gdy mu przerywała, ale pozwolił jej mówić. - Na tak wielkich spotkaniach 

zawsze zamawiają jedzenie. Udam cateringowca i przyniosę torbę obwarzanków. 

- Z pewnością będą ci wdzięczni za pamięć - mruknął Barry. 

- Herbina wywróciła oczami. 

- To wy będziecie obwarzankami. Ty i Lon, i Ferd, i Jorge. Sama was przemienię. 

-  Dobry  plan  -  zauważył  Jorge.  -  Zawsze  chciałem  zwiedzić  układ  pokarmowy 

wydawniczego rekina. 

-  Nie  martw  się,  Jorge,  na  wierzch  położę  prawdziwe  obwarzanki.  Zjedzą  je,  a  wam 

pozwolą wyschnąć. 

Wszyscy zastanawiali się przez chwilę, wyjąwszy Lona, który nie miał tego zwyczaju, 

i Ferda, który zasnął. Barry pierwszy przerwał ciszę. 

Myślę,  że  to  głupi  pomysł.  -  Herbina  otworzyła  usta,  by  zaprotestować.  -  Ale 

ponieważ nie mamy innego, tak właśnie zrobimy. 

Chodźmy do domu się przespać - zaproponowała. 

Dmuchnęłaś na cudze kości, mała!  - wrzasnął Sinatra na Herbinę.  - Przewodniczący 

tego nie zniesie. 

Herbina nawet nie zauważyła, że duch zamachnął się i jego pięść przeniknęła przez jej 

podbródek. 

background image

- Do diabła! - huknął Sinatra. 

background image

ROZDZIAŁ 12 

WIELKA UCIECZKA 

Podczas  gdy  reszta  najlepszych  synów  Hokpoku  z  entuzjazmem  szykowała  się  do 

naruszenia  praw  własności  Fantastic,  jeden  absolwent  nie  miał  wcale  ochoty  na  ganianie, 

skakanie,  możliwe  uskakiwanie  przed  pociskami,  a  nawet  strzały  z  tasera  w  brzuch,  które 

szykował  im  los.  Gdy  wszyscy  się  położyli,  Ferd  wrócił  do  Priona  i  hałaśliwie  powitał 

poranek, trzymając za ręce pielęgniarki/kelnerki. Teraz za to płacił. 

Wypił kilka mądrych drinków - niezbyt rozsądne posunięcie dla kogoś dysponującego 

mocno ograniczonymi zdolnościami umysłowymi - a choć fala abstrakcyjnego myślenia była 

bardzo przyjemna (w końcu zrozumiał Ulissesa, sztukę nowoczesną i trygonometrię), powrót 

do  zwykłego  IQ  Ferda  wywołał  kaca  giganta.  Przed  położeniem  się  spać  wypił  wielką 

szklankę wody i poczytał Encyklopedię Britannicę. Nie pomogło. Teraz na zmianę wydawał z 

siebie słabe jęki i domagał się swego tradycyjnego lekarstwa: delicji. 

Balansujące  z  wdziękiem  na  ziemi  niczyjej  pomiędzy  ciastkiem  i  czekoladką,  te 

urocze,  pomarańczowo  -  czekoladowe  słodycze  nie  miały  żadnych  walorów  leczniczych. 

Mimo to Ferd zaparł się, twierdząc, że to jedyny lek na kaca. I w tej chwili sześć opakowań 

podążało ku niemu z kablooey.com. 

Zadźwięczał  dzwonek,  Barry  otworzył  i  ujrzał  dostarczyciela  z  kablooey.com 

trzymającego pod pachą kask. Na jego czole widniał idealnie oddany pytakrzyk. 

Barry zagapił się nań z otwartymi ustami. Czyżby miał brata? A jeśli tak, może zdoła 

wysępić coś za darmo z kablooey.com? 

-  Mój  wygląda  dużo  lepiej  niż  twój.  -  Dostarczyciel  prychnął.  -  Byłbym  cholernie 

wkurzony, gdybym miał na czole takie pokręcone gówno. 

Barry bez słowa wypuścił ustami powietrze. - Ale... jak? 

- W młodości uwielbiałem te książki - wyjaśnił tamten, podnosząc karton delicji. - Ale 

potem  odkryłem  dziewczyny.  Podpisz  tutaj.  -  Wręczył  Barry'emu  formularz,  przybierając 

minę skrzywdzonego niewiniątka w nadziei na większy napiwek. - To moja ostatnia dostawa, 

w południe firma się zwija. 

Barry zastanawiał się, czy tamten go nie nabiera. Mimo wszystko dał mu piątaka. 

- Dzięki. - Dostarczyciel odwrócił się i odszedł. 

Barry zamknął drzwi. Wręczył karton Ferdowi, który otworzył go z zapałem głodnego 

wilka. 

background image

- Dziękuję. O Boże, moja głowa mnie zabije. 

- Cóż, jak powiedział Sartre, życie jest bólem. 

Ferd nie odpowiedział; chrupał właśnie jak szalony. 

- To był Budda - wtrąciła Herbina. 

- Żadna różnica. - Barry wzruszył ramionami. 

-  Spadajmy  stąd  -  wtrącił  Jorge.  -  Zbrodnia  nie  popłaca,  więc  do  południa  muszę 

wrócić do pracy. 

Barry,  Lon,  Jorge  i  Ferd  ustawili  się  w  kolejce,  czekając  na  swą  przemianę  w 

pieczywo. Jorge jako pierwszy zapłacił frycowe. Herbina, nim przypomniała sobie stosowne 

zaklęcie, zamieniła go w obrzyna i obrzeże. 

Różdżki rano powoli się rozgrzewają. - Potrząsnęła swoją niczym termometrem. 

Mnie  zrób  z  makiem,  z  makiem!  -  wrzasnął  Lon,  podskakując,  by  podkreślić  swe 

słowa. Uwielbiał mak. 

Herbina  uśmiechnęła  się  -  w  takich  chwilach  mogła  niemal  myśleć  o  Lonie  jako  o 

uroczym  chłopczyku,  a  nie  wymagającym,  ciężko  rannym  byłym  chłopaku  o  straszliwych 

brakach w dziedzinie higieny osobistej. 

Gdy chłopcy zamienili się w pieczywo, wsadziła ich do papierowej torby i ruszyła w 

głąb  ulicy,  by  kupić  kolejne  dwadzieścia  obwarzanków.  Ułożyła  je  na  wierzchu,  ku  sporej 

konsternacji  stłoczonych  kolegów.  Ich  stłumione  przekleństwa  wkrótce  ucichły.  Herbina 

założyła, że zasnęli. Ziewnęła współczująco - żadne z nich się nie wyspało. 

Wsiadła  do  taksówki  i  podała  kierowcy  adres  Fantastic.  Korzystając  z  chwili,  gdy 

kierowca pogrążył się w rozmowie przez komórkę, machnęła nad sobą różdżką, mamrocząc 

pradawne zaklęcie. 

- Paskuduni! 

Jej  codzienny  strój  zniknął,  zastąpiony  przez  stosownie  okropny,  nieprzemakalny 

uniform  z  poliestru.  Magiczna  igła  z  nitką  wyhaftowała  na  zielonej  czapce  i  kombinezonie 

napis supersmak. 

Podczas  jazdy  Herbina  powtórzyła  w  głowie  cały  plan  i  gdy  dotarła  do  Fantastic, 

wszystko poszło gładko. Weszła przez drzwi, wjechała windą na dziesiąte piętro, szybko (i, 

jak  dodała  w  myślach,  zdecydowanie  profesjonalnie)  ułożyła  obwarzanki  na  stole 

konferencyjnym. Właśnie miała zabrać z powrotem na dół torebkę z czterema zamienionymi 

w  pieczywo  chłopcami,  gdy  poczuła  na  ramieniu  rękę  mężczyzny  o  czerwonej  twarzy, 

ubranego w nudny szary garnitur. 

- Och! - Herbina podskoczyła. 

background image

- Skąd te nerwy? - spytał mężczyzna. - Ja nie gryzę. 

Zrobiłbyś coś gorszego, gdybyś wiedział co planuję, pomyślała. 

- Będzie nas więcej niż zwykle - rzekł - lepiej zostaw je wszystkie. 

- Ale... te są czerstwe. - Herbina przycisnęła do piersi torbę. 

- Nie szkodzi. - Mężczyzna odebrał jej pakunek. - Podpieczemy je. 

Herbina miała nadzieję, że na jej twarzy nie odbiła się zgroza. 

- P - podpieczecie? 

- Tak. Nie robicie tego w Nowym Jorku? - Wyrzucił zawartość torby na sam wierzch 

tacy. 

- Herbina przełknęła ślinę, a mężczyzna oddał jej pustą torbę. 

- Hej, lubisz Barry'ego Trottera? - spytał z uśmiechem. 

- Chyba wszyscy go lubią - odparła z lekką nutką ironii, - Mam coś dla ciebie. - Wyjął 

z kieszeni ruchomą figurkę. - Kogo wolisz, Barry'ego czy Herbinę? 

- Herbinę? Kto to jest Herbina? - spytała Herbina. - Nigdy nie czytałam książek. 

- To dziewczyna Barry'ego. 

- Wcale nie! - zaprotestowała, zapominając gdzie jest. 

- A mówiłaś, że nie czytałaś książek. - Mężczyzna roześmiał się. - W porządku, wielu 

dorosłych  z  początku  nie  przyznaje  się  do  tego.  Nam  to  nie  przeszkadza,  o  ile  je  kupujesz. 

Weź Herbinę. - Uniósł ku niej figurkę tak, że znalazły się twarzą w twarz. - Rany, można by 

was wziąć za siostry. 

- Tak pan myśli? - Herbina uśmiechnęła się słabo. 

-  Właśnie  wysłaliśmy  dwadzieścia  milionów  takich  do  MacDaniela.  Mają  zachęcić 

dzieciaki,  by  kupowały  więcej  ich  przesolonych  świństw.  Osobiście  nigdy  tego  nie  tykam, 

szkodzi  na  pukawkę.  -  Sięgnął  po  pumperniklowego  obwarzanka.  -  Te  to  co  innego,  mają 

mało tłuszczu. 

Herbina zwalczyła pokusę, by wytrącić mu go z dłoni. Gdyby to zrobiła, wszystko by 

się wydało. Jednakże w przeciwnym razie chłopcom groziło zjedzenie. 

Mężczyzna ugryzł potężny kęs. Herbina z drżeniem serca czekała na ciche krzyki. Na 

szczęście jednak nie usłyszała ich. 

- Jestem Brent - przedstawił się, podając jej oblepioną okruchami dłoń. 

- Cześć Brent, ja... - Herbina zapomniała wymyślić sobie imię - naprawdę się śpieszę, 

więc jeśli mi wybaczysz... 

Mogła  już  tylko  zostawić  chłopców  samym  sobie.  Miała  nadzieję,  że  jakoś  się 

wybronią  (o  ile  obwarzanki  mogą  się  bronić).  Ona  tymczasem  musiała  jak  najszybciej 

background image

uwolnić  J.G.  i  po  nich  wróci  później.  Pożegnała  się,  podeszła  do  windy  i  kilka  razy 

gorączkowo  nacisnęła  przycisk.  W  końcu  kabina  podjechała,  Herbina  nacisnęła  guzik  z 

napisem komnata tortur. Siłownia, akurat, pomyślała. 

Winda  zjeżdżała  powoli  -  budynek  wyglądał  na  nowy,  lecz  jego  wnętrzności  były 

stare. Drzwi otwarły się i Herbina ujrzała rosłego strażnika z wielkim pistoletem u boku. 

- Przykro mi, panienko, musiałaś pomylić piętra. Tu nie wpuszczamy gości. 

- Herbina udała idiotkę. 

- Och tak, bardzo mi przykro. 

- Jak mam ominąć tego osiłka? - zastanawiała się gorączkowo. 

- Mógłby mi pan powiedzieć, jak się dostać do holu? 

- Żaden problem - odparł strażnik. - Wystarczy nacisnąć P, o tu. 

- Drzwi się zamknęły i Herbina wyciągnęła różdżkę i uniosła ją nad sobą. 

- Anorexianervosa. 

Teraz  była  urzędaską,  Susan  Thompson.  Bardzo  chętnie  narobię  jej  kłopotów, 

pomyślała.  Dotarłszy  do  holu  głównego,  z  powrotem  nacisnęła  KT,  nim  ktokolwiek  zdążył 

wejść do windy. Protesty szybko ucichły. 

Drzwi  się  otwarły  i  znów  ujrzała  strażnika.  Tym  razem  odsunął  się  na  bok, 

przepuszczając ją. 

- Dzień dobry, pani Thompson. Więźniarka zachowuje się całkiem spokojnie. 

Herbina odwróciła się. 

-  Zgubiłam  mój  klucz  do  celi  -  oznajmiła,  starając  się,  by  zabrzmiało  to 

autorytatywnie. - Mógłbyś mi ją otworzyć? 

Strażnik  natychmiast  wyczuł,  że  coś  jest  nie  tak,  był  bowiem  mądrzejszy,  niż  na  to 

wyglądał; Thompson zawsze nazywała więźniarkę „naszą gęsią znoszącą złote jaja”. 

- Nie potrzebuje pani klucza, wystarczy machnąć kartą przed drzwiami. 

Dobrze pani wie. - Sięgnął po telefon. - Stój i nie ruszaj się, kimkolwiek jesteś. 

-  A,  do  diabła!  -  Herbina  zazgrzytała  zębami  i  błyskawicznie  pozbawiła  go 

przytomności zaklęciem. - Ja to wezmę, piękne dzięki - rzekła, odpinając mu od paska kartę. 

Chwilę  później  stanęła  przed  grubymi,  metalowymi  drzwiami  z  tabliczką  głoszącą: 

„Nie  ma  tu  nic  do  oglądania  -  zwykły  schowek  na  szczotki  -  nieupoważnionym  wstęp 

wzbroniony”. Przesunęła kartę magnetyczną przez czarny, plastikowy czytnik i ciężkie drzwi 

się otwarły. W środku, w półmroku siedziała niegdyś dumna J.G. Rollins. 

- Aaa! - krzyknęła, kuląc się w kącie. 

background image

Cały  pokój  od  podłogi  po  strop  wyłożono  stalowymi  płytami.  Prócz  nagiej  żarówki 

zwisającej z sufitu znalazły się w nim jedynie stół z maszyną do pisania, więzienny klozet w 

kącie i duże poidełko z wodą. W kącie leżał stos podartych egzemplarzy „Publishers Weekly” 

- zapewne tam właśnie sypiała najpopularniejsza na świecie autorka książek dla dzieci. 

-  O  Boże,  dopiero  wczoraj  zaaplikowaliście  mi  elektrody  -  wyrzęziła  J.G.  -  Dałam 

wam wasz rozdział! 

Jak doszło do tego, że Fantastic uwięził swoją gwiazdę? 

Piąta  powieść  Barry  Trotter  i  Zakon  Penisa  opowiadała  o  burzliwym  okresie 

dojrzewania  Barryego.  Fani  odpowiedzieli  niezliczonymi,  niestosownie  erotycznymi 

fanfikami, i przypuścili szturm na księgarnie, bijąc wszelkie rekordy sprzedaży. Ryzykowna 

decyzja zdecydowanie się opłaciła. 

Po szóstej książce, Barry Trotter i Straszliwe Magiczne Cuś, krytycy zarzucili jej, że 

robi się leniwa. Potem jednak nastąpił ambitny, liczący sobie 4700 stron tom siódmy, Barry 

Trotter  i  Rycerze  Słowotoku,  w  którym  J.G.  próbowała  zamknąć  wszystkie  wątki 

wprowadzone w poprzednich częściach. 

Procesy  wytaczane  przez  czytelników  zranionych  przez  potężne  tomiszcze 

spowodowały powstanie tomu ósmego Barry Trotter wpada w szał i zabija stado prawników 

(Fantastic  wymusił  zmianę  tytułu  na  Barry  Trotter  i  Armia  Aktówek).  Najwyraźniej  J.G. 

zaczęło  odbijać  i  wydawnictwo  potrzebowało  coraz  ostrzejszych  metod  przymusu,  by 

zachęcić  ją  do  dalszego  pisania.  Teraz  kuliła  się  pod  ścianą.  Herbina  machnęła  różdżką  i 

Susan Thompson zniknęła zastąpiona przez Herbinę Supersmak

J.G. natychmiast wstała. 

-  Przepraszam,  nie  zamawiałam  żadnego  jedzenia  -  oznajmiła.  -  Pewnie  pomyliłaś 

piętra... 

- To ja, kretynko - rzuciła Herbina. - Herbina Gringor. 

- Och, dzięki Bogu - jęknęła J.G. - Proszę, pomóż mi. Zrobię wszystko. 

Obiecuję, że w następnej książce będziesz mniejszą dziwaczką. 

- Po pierwsze, zamknij się - poleciła Herbina. 

Autorka wyglądała okropnie - po spotkaniu z marketorami została zwabiona na dół i 

uwięziona  w  tym  lochu  w  stylu  Kruppsa.  Przez  ostatnie  dwa  tygodnie  żyła  w  warunkach 

dickensowskiego  zniewolenia.  Herbina  oceniła,  że  J.G.  cały  czas  miała  na  sobie  ten  sam 

                                                 

 Wersja niedostępna w sklepach z zabawkami. Jeszcze. 

background image

gustowny  kostium.  Podeszwy  jej  rajstop  przetarły  się  na  wylot  i  ich  strzępy  rozpaczliwie 

zwisały wokół łydek. 

-  Chodź  -  rzuciła,  chwytając  za  szczupłą  rękę  bajecznie  bogatą,  niebezpiecznie 

niedożywioną pisarkę. - Wynośmy się stąd. 

Pobiegły - no, ściślej jedna pobiegła, druga ruszyła chwiejnie - do windy. 

Obie kobiety nerwowo przestępowały z nogi na nogę. Autorka kilka razy próbowała 

coś powiedzieć, ale Herbina za każdym razem uciszała ją, zastanawiając się gorączkowo. Jak 

ma ją stąd wyciągnąć? Czy dyrektorzy pożarli już chłopców? I czy powinna kupić tamte buty, 

które widziała wczoraj w sklepie? 

Drzwi  windy  otwarły  się  i,  niczym  duch  Fantastic  powstający  w  gniewie,  by  bronić 

najcenniejszego skarbu wydawnictwa, stanął przed nimi Randy Radosny Rottweiler. 

Randy zdjął głowę i ujrzały łysiejącego młodzieńca o fatalnej cerze. 

- Przepraszam - rzekł - pomyliłem piętra. Przez tę głowę zupełnie nic nie widzę. 

Herbina i J.G. wsiadły do windy. 

Pisarka  była  przerażona  -  i  słusznie,  pomyślała  Herbina.  Nie  wątpiła,  że  Fantastic 

wolałby zabić J.G., niż pozwolić, by odeszła wolno i wygadała wszystko prasie. Autorka nie 

mogła oskarżyć ich o uwięzienie  - Amnesty  International  zapada na dziwną ślepotę,  gdy w 

grę  wchodzą  występki  świata  wydawniczego  -  mogła  jednak  uderzyć  w  znacznie  czulszy 

punkt:  przenieść  prawa  do  książek  Barry'ego  do  konkurencji.  Nagle  Herbina  wpadła  na 

genialny pomysł. 

- Co taki miły facet robi w podobnym kostiumie? - spytała. 

- O dziesiątej mamy szkolną wycieczkę - wyjaśnił człowiek - pies. - Dzieciaki szaleją 

za Randym. - Zaśmiał się z goryczą. - Pytam tylko, czy po to kończyłem studia dramatyczne 

w Yale? 

- Świetnie, to wszystko, co chciałam wiedzieć. 

Dwadzieścia  minut  odpowiadało  jej  idealnie.  Szybko  wyciągnęła  różdżkę  i  powaliła 

go zaklęciem Dławik Senny. Osunął się na podłogę pogrążony we śnie. 

- Pomóż mi zdjąć mu kostium - poleciła J.G. - I wkładaj go. 

Gdy  dotarły  do  sali  konferencyjnej  na  dziesiątym,  autorka  zakładała  właśnie  głowę 

Randy'ego.  Wysiadły  z  windy,  pozostawiając  leżącego  w  kącie,  odzianego  w  bieliznę 

mężczyznę, który spał słodko. 

- Chodź za mną i nie odzywaj się - rzuciła Herbina. 

Weszły  do  sali  konferencyjnej,  z  której  umykali  właśnie  kaszlący,  dławiący  się 

dyrektorzy. 

background image

-  Coś  jest  bardzo  nie  tak  z  tymi  obwarzankami  -  oznajmiła  jedna  z  kobiet,  ocierając 

łzawiące oczy. - To nie pieczywo, to plugastwo. 

-  Wiem,  proszę  pani  -  odparła  spokojnie  Herbina.  I  Właśnie  dostałam  wiadomość  z 

dyrekcji  informującą  o  partii  zepsutych  obwarzanków.  Zabiorę  je  i  dopilnuję,  by  zostały 

zniszczone. 

-  Mój  Boże,  nigdy  nie  czułem  podobnego  smrodu.  -  Jakiś  mężczyzna  przycisnął  do 

nosa chustkę. - Co jest z nimi nie tak? 

-  Są  wysoce  eksperymentalne  -  wyjaśniła  Herbina  -  z  dodatkiem  sztucznego  łoju. 

Wasz dział kadr podpisał zgodę na przeprowadzenie na was eksperymentu. 

- Tymi słowami wywołała zamęt. Ciekawe co się stało, pomyślała. 

-  Tymczasem  grupka  dyrektorów  drażniła  się  z  Randym,  dźgała  go  palcami,  klepała 

po  pysku.  Herbina  miała  nadzieję,  że  J.G.  się  nie  zdemaskuje.  Nie  spuszczając  z  nich  oka, 

pośpiesznie zgarnęła obwarzanki i wrzuciła do torby. 

-  Hej,  ja  je  jadłem  -  zaprotestował  niski  głos  zza  jej  pleców.  Odwróciła  się  z 

przerażoną miną. 

- Nie! To znaczy nie, nie może pan. 

-  Tak,  wiem,  smród.  Nie  powinienem  tu  stać  i  pozwalać,  by  zniszczył  mi  garnitur.  - 

Mężczyzna odgryzł kolejny kęs. Herbina zobaczyła okruchy wcześniejszych ofiar oblepiające 

gęsty,  sumiasty  wąs.  Wytężyła  słuch,  oczekując  cichutkich  krzyków.  -  Ale  w  Wietnamie 

straciłem  wszystkie  narządy  węchu,  więc  mnie  nie  robi  to  żadnej  różnicy.  Zupełnie  nic  nie 

czuję. 

Herbina zmusiła się, by odwrócić wzrok od paszczy śmierci, która zapewne miażdżyła 

właśnie bezlitośnie jednego z jej szkolnych kolegów. Cóż, nic już na to nie poradzi. 

Znała ryzyko towarzyszące przemianie w żywność; wszyscy je znali. Czas znikać. 

- Hej, zostaw mi parę - poprosił mężczyzna. 

-  Nie  mogę  -  odparła,  starając  się,  by  zabrzmiało  to  radośnie  i  autorytatywnie 

jednocześnie, jak to u Amerykanów. - Zepsute. Dzięki. Pa. 

Chwyciła torbę z obwarzankami, podeszła do windy i nacisnęła guzik. 

Kabina  podjechała  i  wszyscy  stłoczyli  się  w  środku  -  Herbina,  dyrektorzy  i  Randy, 

nadal  ofiara  prześladowań.  Wydawcy  z  wyraźną  przyjemnością  powrócili  do  czasów 

dzieciństwa i dręczenia młodszych i słabszych. 

- Wiecie co - zaproponował drab w garniturze - zobaczmy, kto się tam kryje. 

Pociągnął  głowę.  J.G.  zacisnęła  ręce  na  przedramionach  mężczyzny,  próbując  go 

odepchnąć. Zaczęli się siłować. 

background image

- Uhm - zainterweniowała Herbina. - On jest bardzo wrażliwy. 

Osiłek odwrócił się do niej. 

Skąd wiesz, do diabła? 

Powiedział mi. Ma kłopoty z cerą. 

Osiłek  miał  już  właśnie  wymówić  słowo  na  „k”,  gdy  kolejny  dyrektor,  wyraźnie 

wyższy rangą, rzekł: 

-  Bill,  przestań  się  zachowywać  jak  dupek.  Musimy  się  zastanowić,  jak  sprzedać 

Barry'ego Aborygenom. 

Słyszała już kiedyś ten głos, w telewizyjnym programie o książkach. 

Wstrząśnięta  Herbina  uświadomiła  sobie,  że  stoi  obok  samego  prezesa  Fantastic 

Books. Wyglądał nieszkodliwie, jak czyjś dziadek - i pewnie zresztą nim był. 

Mimo wszystko po plecach spłynęła jej kropla potu. 

Ukryta wewnątrz kostiumu J.G. kichnęła. 

- Przepraszam - mruknęła, sztucznie obniżając głos. 

Po pokonaniu kilku pięter drzwi windy otwarły się i stanęła w nich Susan Thompson. 

Herbina zakasłała, próbując ukryć twarz. 

- Nie ma miejsca - oznajmił jeden z dyrektorów. 

- Pojadę następną - odparła Susan. 

W  chwili  gdy  drzwi  zaczęły  się  zamykać,  z  tłumu  wystrzeliła  czyjaś  ręka  i  Herbina 

usłyszała głos Brenta. 

-  Susan  -  krzyknął  -  spójrz  na  tę  dziewczynę.  Czy  nie  wygląda  jak  bliźniaczka 

Herbiny? 

Thompson  uniosła  wzrok  znad  przeglądanego  raportu  i  spojrzała  wprost  na  nią. 

Proszę, tylko mnie nie poznaj, błagała w duchu Herbina. Proszę. 

- Prawdziwa Herbina jest grubsza - odparła Susan i z powrotem zajęła się papierami. 

Drzwi  zamknęły  się  z  sykiem.  Wkurzona  Herbina  wymamrotała  kilka  słów  i  na 

biodrach Thompson bezszelestnie osiadło pięć kilo nieusuwalnego cellulitu. 

W końcu dotarli do piątego piętra, gdzie wszyscy dyrektorzy wysiedli. Gdy drzwi się 

zamknęły, Herbina odetchnęła z ulgą. Usłyszała stłumioną modlitwę dziękczynną dobiegającą 

gdzieś z okolicy szyi Randy'ego. 

Winda zatrzymała się na parterze, wysiadły i ruszyły do wyjścia. Czy ochroniarze je 

wypuszczą? Czy ktoś odkrył już uśpionego aktora bądź ogłuszonego strażnika? 

Jeden z mężczyzn odwrócił się ku nim. 

- Hej, Randy, wycieczka już czeka - rzekł. Zmień głos, błagała w duchu Herbina. 

background image

- Muszę zabrać coś z samochodu. 

- Niby co? Obrożę przeciw pchłom? - Strażnik zaśmiał się durnowato. 

Tuż za drzwiami wpadły na kobietę w uniformie dźwigającą torbę pełną jedzenia. 

-  Przepraszam  -  mruknęła  Herbina  i  uświadomiła  sobie,  że  właśnie  zjawiła  się 

prawdziwa firma cateringowa. Musiały znikać, i to szybko. 

Podczas  gdy  w  holu  wybuchło  zamieszanie,  dwie  kobiety  zatrzymały  taksówkę  i  z 

ulgą  odjechały.  W  chwilę  później  do  strażników  podbiegł  mężczyzna  w  bokserkach, 

zatrzymał się w poślizgu na świeżo wypastowanej podłodze. 

- Posłuchaj, stary, nie możesz chodzić w takim stroju - upomniał go strażnik. - Jest tu 

cała grupa drugoklasistów... 

- Ten facet ukradł mi kostium! Zapłaciłem dwieście pięćdziesiąt dolarów kaucji. 

I wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. 

background image

ROZDZIAŁ 13 

WZLOTY I UPADKI 

Nieokiełznane  osobliwości  Manhattanu  sprawiają,  że  miejscy  taksówkarze  stają  się 

wzorcami  tolerancji.  Jednakże  nawet  w  podobnej  dzielnicy  wielkie  maskotki  w  futrzanych 

kostiumach  zwracają  na  siebie  uwagę.  Taksiarz  podkręcił  głośniej  radio  z  nadzieją,  że 

dziwaczni pasażerowie nie narobią zamieszania. 

J.G. zdjęła głowę. 

-  Wolność!  -  wrzasnęła,  przekrzykując  głośne, wibrujące kadencje zdecydowanie nie 

anglosaskiej  muzyki.  -  Jestem  wolna.  -  Wiedziona  nagłym  impulsem,  ucałowała  serdecznie 

Herbinę. 

Taksówkarz  przyglądał  im  się  nerwowo  w  lusterku.  Ostatecznie  byli  w  Greenwich 

Village. 

- Proszę jechać - rzuciła Herbina. 

Nie  życzyła  sobie,  by  ktoś  ją  obserwował,  zwłaszcza  gdy  zamierza  się  uciec  do 

czarów. Wyjęła z torby obwarzanek i położyła na siedzeniu obok. 

Dziękuję, Herbino, ale mam dość chleba i wody do końca moich dni. 

Herbina  stuknęła  w  obwarzanek  różdżką.  Nic  się  nie  stało,  więc  wyrzuciła  go  przez 

okno i trafiła czekającą na autobus kobietę. 

- Co ty robisz? - zainteresowała się J.G. 

- Sama zobaczysz. - Herbina wyjęła kolejny obwarzanek. 

Tym razem w taksówce błysnęło i nagle obok nich pojawił się Jorge, wytrzepujący z 

włosów ziarenka sezamu. Następnie Herbina przemieniła Barry ego, Lona i w końcu Ferda. 

Na żadnym z nich (nic dziwnego, wystarczy sprawdzić tytuł książki) nie pozostał nawet ślad 

dyrektorskich  zębów.  Gdy  skończyła,  z  tyłu  taksówki  zapanował  niesamowity  ścisk.  Stopa 

Barry'ego wystawała nawet przez okno. 

- Będziecie musieli zapłacić dodatkowo - oznajmił nie wzruszony taksówkarz. 

Gdy  skręcili  w  ulicę  Ferda  i  Jorgego,  Barry  jako  pierwszy  dostrzegł  olbrzymi  tłum, 

przelewający się złowieszczo przed Oneidą. Ktoś z tubą przy ustach zaintonował: 

- Nie przeszkadzajcie filmowi, ten film będzie morowy. 

Kilka innych osób paliło kukłę Barry'ego. 

-  Proszę  wysadzić  nas  tutaj  -  rzekł  Barry.  -  Jorge,  masz  gumolskie  pieniądze,  zapłać 

mu. 

background image

Jorge  wcisnął  taksiarzowi  w  rękę  dziesięciodolarówkę  i  wszyscy  wysiedli, 

przykucając za drzwiami taksówki, by nikt ich nie zobaczył. Ktoś musiał zdradzić, że Barry 

przybył  do miasta i  w jakim celu.  Cała ta sprawa mocno cuchnęła Bold  Spicem.  Pytakrzyk 

Barry'ego zapulsował potakująco. 

Niepostrzeżenie przemknęli za róg. 

- Nie możemy tam wrócić - oznajmił Barry. 

-  Według  mnie  nie  wyglądali  zbyt  groźnie  -  odparł  Ferd.  -  Założę  się,  że  to  same 

fałszywki. 

Fałszywki  to  istoty  przypominające  zombi,  tworzone  i  kontrolowane  przez 

marketorów. Zwykle występują w stadach zwanych grupami focusowymi. 

Rujnują  filmy  debilnymi  reakcjami,  udzielają  kretyńskich  odpowiedzi  w  ankietach  i 

wybierają  głupawych  polityków.  Podstawowa  zasada  brzmi:  kiedy  zadajecie  sobie  pytanie 

„jak ludzie mogą być tacy głupi?”, zwykle w grę wchodzą nie ludzie, tylko właśnie fałszywki. 

-  Cicho,  gaziku  -  warknął  Jorge.  -  Barry  ma  rację,  z  fałszywkami  i  marketorami 

poradzimy  sobie  bez  trudu  zaklęciem  Niedowiarus,  ale  w  tłumie  mogą  być  też  bandziory  z 

Fantastic. 

J.G. głośno przełknęła ślinę. 

- Chodźmy do Malucha - zaproponował Jorge. - Założę się, że wciąż jeszcze sprzątają 

po nocnych występach. Mitch nas wpuści. 

Kilka  minut  później,  siedząc  bezpiecznie  pod  ziemią  przy  stole  pełnym  kanapek  i 

butelek  RabTasticu  kupionych  w  miejscowych  delikatesach,  nasi  bohaterowie  opijali  swój 

sukces.  Barry  potrząsnął  butelką  i  obryzgał  Herbinę  z  taką  miną,  jakby  otwierał  szampana, 

pełen zapału, radośnie niszczycielski - zupełnie jak za dawnych czasów. 

Tymczasem następna zmiana muzyków zaczęła krążyć po oświetlonej świecami sali, 

ćwicząc,  rozstawiając  sprzęt  i  opowiadając  dowcipy  zrozumiałe  najwyraźniej  wyłącznie  dla 

innych jazzmanów. Obie grupki nie zwracały na siebie najmniejszej uwagi. 

- Co właściwie się stało w sali konferencyjnej? - spytała Herbina. - Gdy tam dotarłam, 

wszyscy wyglądali jakby mieli zwymiotować. 

Chłopcy odwrócili się z wyczekującymi minami do Ferda. 

- Nie mogłem się powstrzymać - wymamrotał brat Lona. - Miałem straszne gazy. 

Raz jeszcze stare powiedzonko pijaków: „Mądre drinki i piwo, a żywo ostaszki, drink 

dwa razy, mocne gazy” okazało się wulgarne, lecz prawdziwe. 

Tyle że tym razem ocaliło chłopcom życie. 

background image

Dyrektorzy  byli  głodni i szybko spałaszowali bezrozumne obwarzanki.  Na szczęście 

pierwszym  z  przemienionych  bohaterów,  skazanym  na  śmierć  z  topionym  serem,  okazał  się 

Ferd,  któremu  przez  cały  ranek  dokuczało  potworne  wzdęcie  (nieszczęsny  skutek  uboczny 

osobliwych, wzmacniających intelekt mikstur, które wypił poprzedniego wieczoru). W chwili, 

gdy  wiceprezes  do  spraw  dystrybucji  uniósł  go  do  rozdziawionej  gęby,  strach  pokonał 

wszelkie  opory  i  Ferd  pierdnął.  Jak  zwykle,  po  pierwszej  emisji  gazów  nastąpiły  kolejne, 

coraz  mocniejsze  i  bardziej  smrodliwe.  Wkrótce  całe  pomieszczenie  spowiła  odrażająca, 

zielonkawa  mgiełka  i  szefostwo  Fantastic  przeszło  od  pokasływania  i  wycierania  oczu  do 

nieuprzejmych  uwag,  by  wreszcie  runąć  na  ziemię  i  próbować  odczołgać  się  w  bezpieczne 

miejsce. Nie trzeba dodawać, że potem nikt już nie zjadł żadnego obwarzanka. 

Zebrani  wokół  stolika  zaśmiewali  się  głośno.  Na  scenie  rozgrzewała  się  mumia  - 

trębacz z sekcją rytmiczną złożoną z zombi. 

Dzięki  rabarbarowi,  będącemu  jak  wiadomo  naturalnym  serum  prawdy,  rozmowa 

znów przybrała poważny ton. 

Barry odwrócił się nagle do J.G. 

-  Pewnie  się  zastanawiasz,  czemu  cię  uwolniliśmy?  Musimy  powstrzymać  realizację 

filmu o Barrym Rotterze i uznaliśmy, że ty wiesz jak to zrobić. 

Na wspomnienie o filmie J.G. zesztywniała. 

-  Niezmiernie  się  cieszę,  że  Bracia  Wagner  pokażą  moje  dzieło  milionom  nowych 

fanów na całym świecie - wyrecytowała monotonnym tonem. 

To non sequitur zaskoczyło resztę grupy. 

- Uhm, no dobra - mruknęła Herbina. - Powiedz, J.G., czy jest ktoś w Fantastic, kto... 

J.G. odezwała się ponownie, tym razem głośniej: 

- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam. 

- Nie mówisz chyba poważnie? Ci dranie z Fantastic... 

- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam. 

- Rany - mruknął Ferd. - Chyba jej odbiło. 

- Nie jestem taka pewna - nie zgodziła się Herbina. - J.G., film. 

-  Niezmiernie  się  cieszę,  że  Bracia  Wagner  pokażą  moje  dzieło  milionom  nowych 

fanów na całym świecie - wyrecytowała monotonnym tonem. 

- Fantastic. 

- Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodważniejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam. 

- Jakoś ją kontrolują - stwierdził Barry. - Hipnoza? 

background image

-  Nie  sądzę  -  odparła  Herbina.  -  J.G.,  pokaż  język.  -  Autorka  posłuchała  i  ujrzeli 

maleńki, błyszczący mikroczip. Herbina zabrała go błyskawicznie. - Oto, w czym rzecz. 

- Gdy słyszy pewne słowa, to coś zmusza ją do określonych odpowiedzi. 

J.G. zamrugała, jakby ocknęła się z koszmarnego snu. 

-  Dziękuję,  że  mi  to  wyjęłaś.  Powtarzanie  raz  po  raz  tego  samego  jest  okropnie 

męczące. 

- To dlatego pozwoliła Wagnerom tak po świńsku traktować fanów Barry'ego przez te 

wszystkie  lata  -  domyślił  się  Jorge.  -  Zamykać  strony  i  tak  dalej.  To  zupełnie  do  niej  nie 

pasowało. 

- Słusznie - dodała Herbina. 

- Pokaż - poprosił Barry i Herbina oddała mu czip. 

Na  jego  spodzie  wygrawerowano:  Własność  Z.  Gromgara.  Odkrycie  to  wstrząsnęło 

Barrym  -  Zed  pracował  dla  Fantastic!  Z  drugiej  strony  to  miało  sens.  Pewnie  uznał,  że 

sprzymierzenie się z siłami zła będzie najlepszym sposobem zyskania sławy. 

Herbina i pozostali wyjaśnili sytuację autorce, która z każdą chwilą denerwowała się 

bardziej; może też zaczynała się bać. 

- Ja nic nie wiem - oznajmiła J.G. - Przez ostatnie dwa tygodnie cały czas siedziałam 

w celi. Nie mam nic wspólnego z tym filmem. Przykro mi, okropnie mi głupio, ale nie mam 

żadnej władzy. Podpisałam wszystkie papiery lata temu. 

Barry podjął błyskawiczną decyzję. 

-  W  porządku.  Jeśli  obiecasz,  że  wrócisz  do  domu  i  będziesz  siedzieć  cicho,  nie 

porwiemy cię. 

J.G. miała urażoną minę. 

- Czyżbym była workiem ziemniaków, który każdy może porwać i zamknąć w swojej 

piwnicy? 

-  J.G. -  wtrąciła Herbina  -  oczywiście, że cię nie porwiemy. Wiesz, kto  za tym stoi? 

Kogo musimy przekonać? 

-  Och,  dobrze  wiem,  kto  za  tym  stoi.  -  J.G.  uśmiechnęła  się  z  lękiem.  -  Lord 

Vielokont. 

Na scenie trębacz zapluł ustnik. 

- Czy tylko ja nie jestem zaskoczony? - spytał Jorge. 

-  Ja  jestem  zaskoczony  -  odparł  Lon,  cały  czas  kreślił  esy  -  floresy  w  cukrze 

patyczkiem od koktajlu. 

background image

Posłuchajcie - zaczęła J.G. - Jeśli ktokolwiek wie, jak bystrzy jesteście, to właśnie ja. I 

to niezwykle imponujące, że tak wiele razy pokonaliście Vielokonta. Lecz teraz jest inaczej. 

Musielibyście stawić czoło nie tylko lordowi Ciemniaków, ale także Hollywood, a oni się nie 

patyczkują. 

- I co z tego? - spytał wyzywającym tonem Barry. 

-  To przemysł  wart wiele miliardów dolarów. Fantastic porwał  mnie z powodu kilku 

milionów  -  zwykłych  Ostaszków.  Wy  kosztowalibyście  Braci  Wagner  znacznie  więcej  - 

miliony  wydane  już  na  reklamę  plus  kolejne  po  wprowadzeniu  filmu,  nie  mówiąc  o 

następnych  pięciu  częściach.  Oni  grają  ostro.  Nawet  sobie  nie  wyobrażacie,  co  mogliby 

zrobić.  Pamiętajcie,  to  ci  sami  ludzie,  którzy  kierują  kablówkami.  -  J.G.  przerwała  na 

moment,  by  dotarło  do  nich  pełne  znaczenie  jej  słów.  -  Nie  zamierzam  się  im  narażać, 

przekonałam się już co potrafią, a nie znam magii, która mogłaby mnie ochronić. 

Wzięła komórkę Herbiny i zaczęła wybierać numer. Ferd pojął co się święci i wytrącił 

ją jej gwałtownie. 

- Spoko, brachu - powiedział muzyk. 

- Hej, to mój telefon! - krzyknęła Herbina. 

Podniosła go i nacisnęła kilka przycisków, sprawdzając, czy wciąż działa. 

Rozległa się melodyjka Black magie. 

- Nie wydasz nas - warknął Ferd. - Jeśli się ruszysz, zasmrodzę cały lokal. 

Barry słuchał wszystkiego z poważną, niemal... dorosłą miną. 

- Skoro jesteś dla nas bezużyteczna, wyjdziesz stąd, wrócisz do Szkocji i udasz, że nic 

się  nie  stało.  Nikomu  nic  nie  powiesz,  bo  jeśli  to  zrobisz,  poinformuję  Fantastic,  że 

zamierzasz skończyć z pisaniem książek. 

- To kłamstwo! Kto ci powiedział? - spytała J.G. 

- Twój mąż - wyjaśnił Barry. 

Och, proszę, to tylko mój narzeczony. Trevor zawsze miał za długi język. 

Barry dostrzegł, że Herbina poruszyła się niespokojnie. 

- Wsiądź zatem w pierwszego rekina do Szkocji i siedź cicho, póki nie powstrzymamy 

realizacji filmu - podjął. - Jeśli szepniesz choć słówko, zadzwonię do Fantastic i obudzisz się 

z Randym Radosnym Rottweilerem siedzącym ci na brzuchu. 

Zapadła długa cisza. W końcu autorka spuściła głowę. 

- Dobrze, nic nie powiem. Posłuchajcie, spytali mnie, czy mogą nakręcić filmy według 

moich  książek.  Zrobiłam  to,  co  każdy  pisarz  -  powiedziałam:  „tak,  proszę!”.  A  choć 

background image

przyznaję,  że  zarobię  na  nich  sporo  grosza,  bardziej  interesuje  mnie  fakt,  że  po  filmie  być 

może kolejne dzieci przeczytają książki. 

Czy to źle, że pragnę, by ludzie mnie czytali? 

- I nie obchodzi cię, co się stanie z Hokpokiem - dokończył Jorge. 

- Ona dba tylko o siebie - dodał Ferd. 

Oczywiście, że obchodzi mnie Hokpok, ale ta szkoła chyliła się ku upadkowi na wiele 

lat przed tym, nim zaczęłam pisać. To dinozaur - oświadczyła J.G. - Najlepsze szkoły magii 

są  teraz  w  sieci.  Wszystko  się  zmienia,  staroświeckie  rzeczy  ustępują  miejsca  nowym. 

Uwielbiam książki, ich pisaniu poświęciłam całe życie, ale dziś ludzie pragną filmów. Nie da 

się zatrzymać postępu. Rozumiem, że ze względu na dawne czasy pomagasz Bubeldorowi, ale 

czemu wściekasz się na mnie? 

Bo  uczyniłaś  ze  mnie  oszusta  -  odparł  Barry.  -  Wszyscy  sądzą,  że  jestem  wielkim 

czarodziejem, który jednym machnięciem różdżki potrafi ocalić świat. 

Ale  to  nieprawda,  nikt  tego  nie  umie.  Przez  całe  życie  albo  odgrywam  wielkiego, 

potężnego kretyna, którego spodziewają się ludzie, albo walczę z Tym, Który Śmierdzi. Nim 

stałem się sławny dzięki twoim książkom, Vielokont próbował tylko utrudnić mi życie, bo nie 

lubił moich rodziców. Teraz usiłuje mnie zabić. A poza tym nigdy nie mam kasy. 

J.G.  umilkła,  przetrawiając  jego  słowa.  Po  kilku  chwilach  wyciągnęła  pióro  i 

książeczkę czekową; szybko wypisała czek. 

- Barry  - powiedziała -  nie mogę pozbawić cię sławy, ale może zdołam pomóc w tej 

drugiej sprawie. 

- O nie, J.G., nie możesz mnie kupić... - zaczął Barry. 

Wręczyła mu czek, opiewał na dwadzieścia pięć milionów funtów. 

- ...albo i możesz. 

Czek był tak wielki, że zdawał się wibrować w jego dłoni. 

- To powinno wystarczyć dla ciebie i twoich przyjaciół. 

Możesz  wyjechać,  zamieszkać  w  nowym  miejscu,  zmienić  nazwisko,  usunąć  bliznę. 

Albo nie, to już zależy od ciebie. Co do twojej obecnej misji, nie będę ci przeszkadzać, zrobię 

jak chcesz. Będę siedzieć cicho w domu. - Autorka sięgnęła po jedno z rozdartych opakowań 

po cukrze i zapisała na nim nazwisko i numer. - Oto ktoś, kto może zdoła ci pomóc zbliżyć 

się  do  filmu.  Zamknęli  jej  stronę,  więc  kręci  demaskatorski  dokument.  Cały  czas  łazi  za 

wszystkimi ludźmi Wagnerów, zadaje bezczelne pytania i czeka, aż wyrzucą ją z budynków. 

- Phyllis DeVillers - odczytała Herbina. - 310 - 555 - - 5902. 

- Hej, to dziewczyna, o której wam mówiliśmy! - wykrzyknął Ferd. 

background image

- J.G. wstała z krzesła. 

-  Dziękuję  wam  wszystkim  -  za  wasze  życie,  wasze  historie,  za  to,  że  uczyniliście 

mnie  milionerką,  że  mnie  uwolniliście.  Przykro  mi,  jeśli  moje  książki  skomplikowały  wam 

życie. Gdybyście mnie kiedyś potrzebowali, odwiedźcie mnie, proszę. 

Przy  stole  wciąż  panowało  milczenie.  Patrzyli,  jak  J.G.  zbiera  torebkę,  wysącza 

resztkę napoju ze szklanki i rusza do drzwi. Tuż przed wyjściem odwróciła się i spojrzała na 

nich. 

- Jedna drobna rada, Barry. 

- Tak? 

- Nie dawaj Sknerusowi swojej karty bankomatowej. Dzwoni do mnie dwa, trzy razy 

w tygodniu, prosząc o pieniądze. 

Pomachała  im  na  pożegnanie,  odwróciła  się  i  wspięła  po  schodach  na  zaparowaną 

ulicę. 

Jeszcze przez chwilę siedzieli, wpatrując się w czek, skąpani w jego blasku, jakby był 

potężną jutrzenką nowej, lepszej przyszłości. 

- Ta J.G. Rollins jest w porządku - powiedział w końcu Barry. 

Zupełnie jakby jego słowa przełamały zaklęcie, cała grupa popędziła do najbliższego 

banku i zrealizowała czek. 

* * * 

-  Co teraz?  -  spytał  Ferd, gdy kieszenie  wszystkich pękały już w szwach  od nowych 

pieniędzy Barry'ego. 

- Nieźle nam poszło, co, chłopaki? - odparł Barry. - Powiecie rodzicom? 

- Oczywiście, że powiedzą - odparła Herbina. - Jak się pozbędziemy tych wszystkich 

fanów? 

Rzućmy  im  na  przynętę  kilka  tysiącdolarówek  -  zaproponował  Jorge,  zaciągając  się 

kosztownym cygarem (tak naprawdę Jorge nie palił, uznał jednak, że tak wypada, biorąc pod 

uwagę okoliczności). 

Zapomnij  o  nich.  Po  prostu  przenocujemy  w  Klubie  Czarodziejów  -  odparł  Barry.  - 

Sknerus załatwi nam pokoje. 

Choć skłonna jestem wątpić w każde słowo wypowiedziane przez Sknerusa, a także w 

te,  których  jeszcze  nie  wypowiedział  -  oznajmiła  Herbina  -  muszę  wziąć  prysznic,  więc 

ruszajmy. 

background image

Ku zdumieniu wszystkich Sknerus nie kłamał, mówiąc o swoich kontaktach w Klubie 

Czarodziejów.  Gdy  recepcjonista  połączył  ich  z  gabinetem  prezesa,  pokoje  znalazły  się 

natychmiast - cztery obok siebie na szesnastym piętrze. 

-  Macie szczęście  -  Oznajmił boy hotelowy, otwierając drzwi pokoju  Barry'ego.  -  W 

mieście odbywa się wielka konferencja Wyroczni. To ostatnie cztery wolne pokoje.  - Barry 

dał mu sto dolarów napiwku. 

-  Rany,  dzięki  -  jęknął  chłopak.  -  Pana  koleś  w  wełnianej  czapce  dał  mi  psie 

ciasteczko. 

Gdy Barry został sam, rozejrzał się po pokoju. Wnętrze było nieco podniszczone, lecz 

przyjemne,  trochę  zakurzone  -  coś  jak  Hokpok  z  dala  od  Hokpoku.  Na  ścianach  wisiały 

reprodukcje, wszystkie o tematyce magicznej. 

Znad  łóżka  spoglądał  niezbyt  udany  wizerunek  alchemika  odkrywającego 

skneroglinkę (nie mającą nic wspólnego z ojcem chrzestnym Barry'ego - ani też jego Mazią). 

Na  czysto  akademickie  umeblowanie  składało  się  mnóstwo  książek,  wielkie  biurko,  mały 

telewizor. Barry ściągnął kurtkę, walnął się na wyrko i włączył telewizor. 

Bez  celu  skakał  po  kanałach,  aż  w  końcu  zatrzymał  się  na  lokalnym  programie 

publicznym.  Rosły  dżentelmen  w  wojskowym  kombinezonie  stał  przed  flagą  amerykańską, 

ględząc  o  „skundlonych  rasach”.  Według  niego  każdy  człowiek  ciemniejszy  niż  kredka 

brzoskwiniowa stanowił część spisku zmierzającego do „zniewolenia rasy aryjskiej”. Nawet 

w  erze  programów  reality  rzadko  zdarzało  się  ujrzeć  w  telewizji  kogoś  tak  otwarcie 

obłąkanego. Barry już miał zmienić kanał, gdy nagle przyszła mu do głowy psotna myśl. 

Jego różdżka wisiała w futerale na słupku łóżka. Chwycił ją i podszedł do telewizora. 

Przez  moment  wahał  się,  raz  jeszcze  powtarzając  w  myślach  zaklęcie.  Odczekał,  aż  kretyn 

rozpocznie kolejne ociekające nienawiścią zdanie, po czym stuknął w postać na ekranie. 

- Arsenio - powiedział cicho. 

W mgnieniu beknięcia mężczyzna zamienił się w Afro  - amerykanina, ciemnego jak 

najdumniejszy  z  synów  Konga.  Nieświadom,  co  się  stało,  ciągnął  swą  przemowę,  z  każdą 

sekundą brzmiącą coraz bardziej ironicznie. W końcu uciszył go przerażony krzyk operatora. 

Barry  patrzył,  jak  buc  przechodzi  kolejno  fazę  wściekłości,  odrzucenia,  zmagań 

wewnętrznych, żałoby i w końcu akceptacji, a wszystko w ciągu pięciu minut. Potem zasnął z 

poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. 

Kilka  godzin  później,  wśród  cichego  nocnego  szumu  klimatyzacji,  chrapania  Lona  i 

melodyjek z kreskówek dobiegających z sąsiedniego pomieszczenia - rozległo się stukanie do 

okna.  Barry  wyjrzał  przez  brudną  szybę  naprzeciwko  wywietrznika  i  ujrzał  Hybrydę.  Z  jej 

background image

dzioba zwisał zgnieciony papieros. Zaraziła się nałogiem, obserwując żałosne eksperymenty 

Barry ego z tytoniem. Teraz, gdy tylko mogła, zbierała z chodników niedopałki, podchodziła 

do kolejnych przechodniów, dziobiąc ich, aż w końcu ktoś dawał jej ognia. 

Okno było zamalowane na amen. 

- Chwileczkę. - Barry wbił między ramę i framugę nóż do otwierania listów, próbując 

podważyć  ramę.  Nóż  pękł  z  trzaskiem.  -  Chyba  będę  musiał  je  wybić  -  powiedział  głośno 

Barry, udzielając sobie pozwolenia. 

Chwycił przycisk do papieru - popiersie Bubeldora - i walnął nim w szybę. 

Szkło  pękło  z  satysfakcjonującym  brzękiem,  odłamki  posypały  się  w  dół.  Barry 

wyrzucił przycisk za okno, by klub nie mógł z niego zdjąć odcisków palców. 

Hybryda wskoczyła do środka, niecierpliwie podtykając mu papierosa. 

Przypalił  jej  go.  Wyglądała  bardzo  nieporządnie,  jej  śnieżnobiałe  pióra  pożółkły  od 

tytoniowego  dymu.  Jego  towarzyszka  zmieniła  się  w  pośmiewisko,  w  kpinę,  w  żałosną, 

nałogową  palaczkę.  Barry  odwiązał  listy  od  jej  nóżki,  z  roztargnieniem  pogładził  główkę  i 

podczas gdy sowa w upojeniu zaciągała się papierosem, zaczął czytać listy. Pierwszy brzmiał 

następująco: 

Od Al po Bubeldora 

Szkoła Hokpok, napisane piórem magicznym 

Drogi  Barry,  piszę,  by  się  dowiedzieć  o  Twoich  postępach  dotyczących  planu  X. 

Sytuacja u nas pogarsza się z każdym dniem. Wczoraj dwóch Gumoli włamało się do szkoły i 

zabazgrało  ją  wulgarnymi  słowami.  Nie  mieli  nawet  dość  przyzwoitości,  by  napisać  je 

poprawnie. Nie powtórzę Ci  dokładnych wyrazów i  zdań, zapewniam jednak, że przywołują 

obrazy niezwykle ohydne, balansujące na absolutnej granicy słownego zepsucia. Oprócz tego 

w kilku miejscach podłożyli ogień. 

Niewielka grupka Gumoli kręci  się pod Odtylną  Osiką.  Wyraźnie świetnie się bawią, 

co odbiera całą przyjemność biednemu drzewu. Już nawet nikogo nie zaczepia. To smutne. 

Jak  dotąd,  zdołałem  powstrzymać  antygumolsko  nastawionych  uczniów  przed 

wzięciem  spraw  w  ich  własne  ręce,  nie  jestem  jednak  pewien,  na  jak  długo.  Nie  jestem  też 

pewien, czy chcę ich powstrzymywać. 

Wejdź.  Witaj,  Hamgryzie.  Jacyś  Gumole  włamali  się  do  twojej  chaty  i  ukradli  twój 

Święty Przedmiot? 

background image

Barry skrzywił się. „Święty Przedmiot” Hamgryza - to jego określenie - był kiepskim, 

węglowym  szkicem  olbrzymiej,  odzianej  w  gorset  dyrektorki  akademii  BeauBeaux

Bubeldor nie był  zachwycony tym,  że Hamcyk  dostał  tę podobiznę  - także dlatego, że jego 

koleżanka wyglądała na niej niczym mały, biały wieloryb uwięziony w sieci na tuńczyki - ale 

ponieważ większość członków rasy gajowego już dawno została eksterminowana, przymknął 

oko. 

Zrobiłby  znacznie  więcej,  byle  utrzymać  Hamgryza  z  dala  od  domów  uciech  w 

Hogsbiede. Barry wrócił do lektury. 

Rozumiem,  że  się  zdenerwowałeś.  Już  dobrze,  dobrze.  Nie,  nie  sądzę,  by  zabijanie 

jednej  osoby  dziennie  i  nabijanie  jej  głowy  na  palik  przed  twym  domem  pomogło  ci  go 

odzyskać.  Oni  nie  zrozumieją,  to  banda  ignorantów.  Ja  ci  pomogę.  Zaczekaj  chwilkę,  piszę 

właśnie do Barry ego. 

Barry, co się dzieje? Powstrzymałeś już kręcenie filmu? Jeśli Ci się nie uda, wkrótce 

dojdzie tu do krwawej jatki. Wiedźma z Blare zaproponowała swą pomoc - zasiada w radzie 

nadzorczej - ale, na Merlina, mam nadzieję, że nie będę musiał z niej skorzystać. Jeśli do tego 

dojdzie, oczekuj stosów gumolskich wnętrzności i trzęsących się zdjęć z ręki. 

Poza  tym  nie  dzieje  się  nic  nadzwyczajnego.  Hamgryz  Cię  pozdrawia  i  pyta:  „  Co 

mam powiedzieć dziewczętom w tym tygodniu?” (??). 

Pozostając z nadzieją, że, na wszystkich bogów, zdołasz powstrzymać ten film 

Alpo Bubeldor 

PS  Grupa  myszy  okupuje  bibliotekę.  Wzięły  na  zakładniczkę  madame  Pons, 

przedstawiły mi listę żądań. Wiesz coś o tym? 

Barry zgniótł list w dłoni. 

Super, jeśli uważa, że teraz jest źle, to niech zaczeka, aż tamtejsi fani dowiedzą się, że 

próbujemy  nie  dopuścić  do  powstania  filmu,  pomyślał  Barry,  wyobrażając  sobie  barwne 

zamieszki w stylu Bliskiego Wschodu na trawniku przed szkołą. Przyjął niepokojące wieści z 

gracją  człowieka  -  słonia  zmuszonego  do  udziału  w  konkursie  stepowania.  Być  może 

Bubeldor przesadzał. Jeśli jednak nie, to tak czy inaczej, w przyszłym tygodniu Barry mógł 

liczyć na utratę kilku tysięcy fanów. A jeśli Drago Malgnoy i pozostałe bandziory wkroczą do 

akcji, Hokpok wkrótce stanie się obiektem zainteresowania sił zbrojnych Wielkiej Brytanii, a 

może nawet NATO. 

                                                 

 BeauBeaux to najbardziej prestiżowa  francuska akademia  magiczna, odpowiednik Hokpoku. Trzecia 

słynna europejska szkoła to mroczne, na wpół ucywilizowane miejsce zwane Schadenfraude. Te trzy szkoły od 
czasu  do  czasu  urządzały  konkurs  o  kompletnie  bezwartościową  nagrodę,  mordując  w  jego  trakcie  dziesiątki 
uczniów. Nikt nie twierdzi, że bycie magicznym automatycznie oznacza bycie mądrym. 

background image

Niepewny, której stronie by kibicował, Barry sięgnął po następny list. 

Hybryda stała na nim czujna jak kotka. Przegonił ją i natychmiast pożałował: w liście 

firma Silniki Lotnicze i Synowie domagała się zapłaty za samolot z demobilu, który kupił dla 

Daliego.  Dzięki  prezentowi  od  J.G.  mógł  ich  spłacić  zaledwie  ułamkiem  odsetek,  ale  nie 

spodobał mu się ton listu, toteż Barry napisał pod spodem: 

Pocałujcie mnie w kociołek. 

Złożył list, wezwał gestem Hybrydę, by zabrała przesyłkę do Anglii. Sowa jednak nie 

podeszła  -  cofnęła  się  o  dwa  kroki  i  pokazała  mu  mały  języczek.  Była  głodna,  zmęczona  i 

nigdzie się nie wybierała. 

- Ja też chętnie bym coś przekąsił - mruknął Barry. 

Zadzwonił na recepcję i poskarżył się, że „mały meteoryt” stłukł szybę, a potem wraz 

ze  zmęczoną  sową  zeszli  na  dół  coś  przekąsić.  Pozbieraj  się,  upomniał  się  w  duchu,  nie 

możesz  pokazać  po  sobie  przygnębienia.  Czas  znów  stać  się.  Niezwyciężonym  Barrym 

Trotterem. 

background image

ROZDZIAŁ 14 

POCIĄG POD SPECJALNM NADZOREM 

Niestety,  akademicka  atmosfera  klubu  obejmowała  także  podawane  w  nim  posiłki. 

Goście dość nierozsądni, by zostać na obiedzie, otrzymywali w nagrodę standardowe - to jest 

niejadalne - potrawy szkolno - stołówkowe. Tutejsi kucharze uważali, że gotowane jest dobre, 

smażone lepsze, a ugotowane na parze, następnie upieczone, ugotowane i usmażone stanowi 

kulinarną  nirwanę.  Mięso  pochodziło  od  niezidentyfikowanego  czworonoga.  Wszystko 

smażono  w  grubej,  mazistej  panierce,  zagłuszającej  resztki  smaku,  który  pozostał  po 

wieloetapowym procesie parowania, gotowania, pieczenia i smażenia. Specjał dnia stanowiły 

te  same  dania,  posypane  jaskrawopomarańczowym,  tłustym,  mdlącym,  choć  pozbawionym 

smaku  serem,  którego  większość  gości  rozsądnie  unikała.  Pod  co  ciekawszymi  nazwami 

ukrywały  się  szczególnie  śmiercionośne  mikstury.  „Ropucha  w  norze”  powalała  ofiary  z 

równą łatwością i szybkością jak karabin maszynowy. 

Pod względem architektonicznym jadalnia wyglądała nawet przyjemnie. 

Urządzono ją tak, by do złudzenia przypominała olbrzymią Wielką Salę w Hokpoku. 

Złudzenie  było  niemal  całkowite,  zakłócały  je  tylko  dobiegające  z  zewnątrz  odgłosy 

nieustannego  nowojorskiego  ruchu.  Salę  oświecały  kandelabry  z  dziesiątkami  mrugających 

świec, co oznaczało, że nie można było zbyt dokładnie obejrzeć posiłku - przynajmniej tyle. 

Na  ścianach  wisiały  portrety  sławnych  członków,  ich  surowe  oblicza  sugerowały,  że  każdy 

tuż przed pozowaniem spożył obfity klubowy posiłek. 

Potęga  nostalgii  sprawiała,  że  w  sali  panował  ciągły  tłok.  Mężczyźni  i  kobiety 

pałaszowali  beztrosko  niewiarygodnie  ohydne  jedzenie,  siedząc  w  pogrążonej  w  półmroku, 

pełnej przeciągów sali. I jak za dawnych czasów, wokół panował zgiełk - goście przerzucali 

się jedzeniem i zaklęciami, odsuwali złośliwie krzesła, czyjeś zwierzę wyrywało się i gryzło 

najbliższych  obiadowiczów  po  kostkach  i  tak  dalej.  W  sumie  tworzyło  to  wyjątkowo 

nieprzyjemną całość. 

Z  boku,  obok  wind,  Barry  ujrzał  żałosny  obrazek  -  Tiara  Nadziału,  przez  stulecia 

przypisująca  niezliczonych  uczniów  Hokpoku  do  domów,  została  w  końcu  posłana  na 

emeryturę. (Obecnie zadanie to spełniała gumolska firma mieszcząca się w Londynie, która 

używała  komputerów  i  kosztowała  ułamek  tego  co  Tiara.  Tiary  Nadziału,  podobnie  jak 

włoskie wozy sportowe, wymagają ciągłej troski i od czasu do czasu sprowadzania części z 

zagranicy). 

background image

Zesklerociała Tiara siedziała na krześle, mamrocząc. 

- Slizgoryb! Nie, Grafitton! Nie, chwileczkę, Pufpifpaf. Nie... 

Jorge  pomachał  do  niego.  Trzej  Gwizzleye  i  Herbina  siedzieli  przy  stole  w  pobliżu 

stanowiska kelnerów. Barry oddał Hybrydę do zwierzęcej szatni po lewej i podszedł do nich. 

Jorge podrywał właśnie całkiem ładną czarownicę, siedzącą przy sąsiednim stoliku. 

-  Razem  z  bratem  wynaleźliśmy  kręgi  w  zbożu,  wiesz...  Cześć,  Barry.  To  mój 

przyjaciel, Barry Trotter. Może o nim słyszałaś? 

Barry puścił mimo ucha słodkie zalecanki Jorgego i przywitał się z resztą. 

- Ale jestem głodny - mruknął. 

- W takim razie przyszedłeś w niewłaściwe miejsce - odparła ponuro Herbina. 

Jadłospis  stanowił  parodię  samej  koncepcji  jedzenia  i  Barry  złożył  zamówienie, 

starając się wyłącznie ograniczyć szkody. 

- Czy w BeauBeaux też jadają aż tak źle? - spytał Ferd. - Długa pieczeń kynologiczna. 

Co to ma być? 

-  Chyba j  -  a  -  m  -  n  -  i -  k w panierce  -  odparła Herbina, literując, by  nie przerazić 

Lona. 

- Czemu robimy sobie taką krzywdę? Mamy przecież mnóstwo kasy - zauważył Barry. 

- Chodźmy coś zjeść na mieście. 

-  Nie,  Barry,  nie  możemy  ryzykować  -  wtrącił  Jorge,  wciąż  jeszcze  przeżywający 

odmowę. - Ktoś mógłby rozpoznać twoją słynną twarz i rozszarpać cię na strzępy. 

- To czemu wy nie wyjdziecie, nie kupicie czegoś na wynos i nie przyniesiecie tutaj? - 

Barry odrzucił jadłospis. - Cały czas jem takie świństwa w szkole. 

- Brzmi nieźle - przyznał Ferd. - Za rogiem widziałem chińską knajpę. 

Po  krótkiej  naradzie  bliźniacy  wyruszyli  do  Chena  -  restauracji  bynajmniej  nie 

chińskiej, lecz włoskiej, kierowanej przez Greków. Po prostu jeszcze nie zmienili szyldu. 

Mniejsza jednak o narodowość kucharzy, bo jedzenie było smaczne. 

Wszyscy usiedli na podłodze w pokoju Ferda i się posilili. Barry wysłuchał opowieści 

o tym, jak Herbina wygrała w trzy karty pięćset dolarów od oszusta za drzwiami. 

- Założyłam babcine okulary - wyjaśniła. - Widziałam wszystko. Biedak sądził, że coś 

mu nie wychodzi. 

-  A  skoro  już  mowa  o  mieszaniu  w  głowach  Gumolom  -  dodał  Jorge  -  zgłosiłem  w 

administracji wyciek gazu. Wkrótce fani na zewnątrz znikną bez śladu. 

-  Teraz,  gdy  mamy  kasę,  Jorge,  poszukajmy  sobie  ładniejszego  mieszkania  - 

zaproponował Ferd. 

background image

- W porządku - zgodził się Jorge. - Jakie macie plany? - spytał. 

- Udać się do L.A. i znaleźć tę Phyllis, tak myślę - odparł Barry, przeżuwając smażone 

ravioli. 

- Zastanawiałam się nad tym - oznajmiła Herbina. - Vielokont najwyraźniej wie, gdzie 

jesteśmy  i  co  robimy.  Myślę,  że  wybór  magicznego  środka  transportu  stanowiłby  w  tej 

sytuacji proszenie się o kłopoty. Głosuję za podróżą w stylu gumolskim. 

- Czyli jak? Samolotem? - spytał Barry. 

- Herbina przypomniała sobie smoki zabawiające się odrzutowcem. 

- Ja proponuję pociąg. 

- Do Los Angeles? - zdziwił się Barry. - To ze trzy dni jazdy. 

-  Właśnie.  W  Stanach  ktoś,  kogo  stać  na  samolot,  nigdy,  przenigdy  nie  jeździ 

pociągiem. Dlatego lord Ciemniaków nigdy, przenigdy nie będzie nas tam szukał. 

- Ona ma rację - przyznał Jorge. 

-  O  Boże  -  mruknął  Barry.  W  swoim  cacciatore  znalazł  zapieczony  niedopałek. 

Natychmiast stracił apetyt. 

Później tego wieczoru - po tym, jak Lon pokonał wszystkich chętnych w ping - ponga 

-  nasi  bohaterowie  wrócili  do  swych  pokojów.  Herbina  przekonała  chłopców,  by  spędzili 

wieczór w klubie, aby siły ciemniackie nie zdołały ich odnaleźć. 

- Poza tym - dodała masochistycznie - musimy być na dworcu nie później niż o ósmej 

rano. 

Starając się wykorzystać jak najlepiej kiepską sytuację, Jorge, Barry i  Lon usiedli w 

pokoju  Jorgego  i  grali  w  makao  (Ferd  został  na  dole,  na  piątym  piętrze;  uczestniczył  w 

programie dwunastu kroków dla nałogowych wielbicieli Groszków Wszystkich Smaków F.X. 

Pottsa).  Zastanawiali  się,  jak  się  zemszczą  na  Zedzie  Gromgarze,  i  postanowili,  że  Jorge  i 

Ferd  nie  pojadą  do  Los  Angeles,  lecz  zaplanują  stosowną,  nieśmiercionośną  zapłatę.  Barry 

zauważył, że pokój wygląda, jakby przeszedł przez niego huragan, a Jorge jedynie się w nim 

przespał. Cóż, pomyślał Barry, każdy z nas ma do czegoś talent. 

Kremowy  burbon,  którym  popił  obiad,  by  zabić  zarazki  z  niedopałka,  sprawił,  że 

ogarnęła  go  senność.  Po  zaledwie  kilku  rozdaniach,  nie  zważając  na  protesty  braci 

Gwizzleyów,  prawdziwych  mistrzów  makao  (nawet  psi  móżdżek  regularnie  go  ogrywał), 

Barry pożegnał się i poszedł do łóżka. 

Znów jestem wykończony, pomyślał. Prawdziwa praca nie byłaby aż tak męcząca. A 

potem zasnął. 

* * * 

background image

Wczesnym  rankiem  Barry,  Herbina  i  Lon  wymaszerowali  z  Klubu  Czarodziejów 

(który  magicznie  przeniósł  się  dwadzieścia  przecznic  na  południe)  i  ruszyli  na  stację.  Za 

pomocą karty kredytowej - kredyt to gumolska magia, jak zawsze powtarzała - Herbina kupiła 

bilet,  po  czym  jednym  z  podstawowych  zaklęć  stworzyła  duplikaty  dla  Barry'ego  i  Lona. 

Sknerus byłby z niej dumny, pomyślał Barry. 

Wsiedli do pociągu, żałosnego, odrapanego pojazdu wyglądającego dokładnie na swój 

wiek,  a  cuchnącego  tak,  jakby  nigdy  nie  otwarto  w  nim  żadnego  okna.  Barry  i  Lon,  choć 

mniej  poruszeni  paskudnym  otoczeniem,  z  irytacją  przyjęli  niewygodne  fotele.  Herbina 

natychmiast  „awansowała”  ich  do  prywatnych  przedziałów  (wyjaśniając,  że  coś  bardziej 

ostentacyjnego przyciągnęłoby niepożądaną uwagę). 

Barry  zatem  siedział  w  swym  własnym  przytulnym  zakątku,  wyglądając  przez 

odrapane  i  brudne  okno,  zasłuchany  w  ryczącą  w  słuchawkach  Vojnę  Totalnej  Agresji.  Ich 

najnowszy album Zabić cię? Spoko! właśnie osiągnął status platynowego; Barry kupił go po 

drodze na dworzec. Nieprzyzwoite teksty i hiperagresywne akordy koiły mu nerwy w sposób 

zupełnie niezrozumiały dla ludzi starszych i poważnych. 

Gdy  pociąg  ruszył  ze  stacji  i  Barry  odprowadził  wzrokiem  znikający  w  dali 

Manhattan, pomyślał, że bardzo chciałby tu wrócić, najlepiej jako słynny muzyk. Leżał tak, 

pogrążony  w  półdrzemce  w  rozkołysanym  pociągu,  słuchając  agresywnej  kołysanki,  póki 

przechodząca korytarzem Herbina nie zapukała do drzwi. 

Barry nie usłyszał, więc Herbina uchyliła je i pomachała. Szybko ściągnął słuchawki. 

- Co się dzieje? - spytał. 

- Idziemy z Lonem do wagonu obserwacyjnego. Chcesz pójść z nami? 

- Co to takiego? 

-  Wagon  obserwacyjny  jest  pięć  wagonów  stąd.  Dają  tam  napoje  i  jedzenie,  mają 

stoliki, przy których można usiąść, i dach z pleksiglasu, przez który się wygląda - jeśli jest coś 

do oglądania, a w to wątpię. Właśnie przekroczyliśmy granicę New Jersey. 

- Chyba trochę tu posiedzę. 

- Jak sobie chcesz. - Herbina uśmiechnęła się i zasunęła drzwi. 

Barry powrócił do testosteronowych bełkotów Vojny Totalnej Agresji. 

„Rozerżnę cię na pół, wykopię w tobie dół, przetnę cię na połowę i utnę twoją głowę” 

- wrzeszczał Ken Vorodiot, przekrzykując szaleńczy łoskot perkusji. 

Jak na przemądrzałą quasi  - nimfomankę, Herbina jest w porządku, pomyślał Barry. 

Zawsze  pilnowała,  by  Lon  dobrze  się  bawił.  Powinienem  zrobić  dla  niej  coś  miłego, 

zdecydował, sięgając po książkę. Był to thriller, który wybrał na stacji. Zwykle unikał takich 

background image

książek,  wydawały  mu  się  okropnie  nierealistyczne  -  w  końcu  nie  było  w  nich  ani  cienia 

magii. 

Herbina niecałe pięć minut wyglądała przez okno, sącząc napój, gdy jakiś mężczyzna 

spytał, czy mógłby usiąść obok niej. 

- Jasne - odparła. 

Był wysoki, dość chudy, miał krótko przystrzyżone brązowe włosy i wielkie okulary, 

a  także  sterczące  jabłko  Adama  i  jeden  z  tych  wielkich,  wypukłych  pieprzyków  nad  górną 

wargą, które zwisają lekko, całkowicie rozpraszając uwagę jego rozmówców. 

- Nazywam się Joel - przedstawił się. 

- Cześć, pie... to znaczy Joel. Ja jestem Herbina. 

- Jedziesz do L.A., na całość? - spytał Joel, dziwnie podkreślając słowa. 

- Co takiego? No tak - przyznała Herbina. - Zdecydowanie dziwak. 

- Och, to super, uwielbiam L.A., jest takie wyzwolone i gorące  - oznajmił Joel. - Ale 

to twarde miasto, czeka cię długa podróż. Masz łóżko? 

- Herbina poczuła irytację. 

- Przepraszam, ale o co ci chodzi? 

- Jesteś już podniecona? - spytał z napięciem Joel. - Zróbmy to. 

Herbina  wybuchnęła  śmiechem.  Facet  był  zbyt  chudy,  żeby  stanowić  jakieś 

zagrożenie. 

- Podniecona przez kogo? Ciebie? - Miał zdecydowanie za długie rękawy koszuli. 

-  Cholera.  Cholera,  cholera,  cholera  -  jęknął  Joel.  -  Wydałem  tysiąc  dolarów  na 

seminarium  Superuwodziciel,  ale  to  w  ogóle  nie  działa.  Mam  wtykać  do  rozmowy  słowa  o 

zabarwieniu  seksualnym,  a  ty  powinnaś  się  podniecić.  Ale  się  nie  podniecasz.  Nikt  się  nie 

podnieca! 

- Rąbnął pięściami w laminowany stół, który jęknął głucho. 

- Posłuchaj. Chcesz usłyszeć radę prawdziwej, żywej dziewczyny? Daj sobie spokój z 

technikami uwodzenia i usuń ten paskudny pieprzyk. 

- Nie mogę - odparł. - Potrzebny mi do pracy. 

- O Boże, pomyślała Herbina. Gumole bywają naprawdę szurnięci. 

- Jestem pisarzem, piszę podkoszulki. No wiesz, „Twój problem jest oczywisty”. 

- Nie - przyznała Herbina głosem niezdradzającym cienia entuzjazmu. 

- To koszulka z rysunkiem faceta mającego głowę w tyłku. Klasyka. 

- Twoja matka musi być z ciebie bardzo dumna. 

Joel najeżył się. 

background image

-  Hej,  nie  wyśmiewaj  się  ze  mnie,  nieźle  zarabiam.  A  pieprzyk  to  tajemnica  moich 

sukcesów.  Jest  szczęśliwy.  Mój  szczęśliwy  pieprzyk.  Nie  potrafię  tego  wyjaśnić,  ale  za 

każdym  razem,  gdy  umawiałem  się  u  dermatologa,  działo  się  coś  złego.  Ostatnio  straciłem 

duże zlecenie „Dziesięć powodów, dla których piwo jest lepsze od kobiety”. 

- Zawsze uważałam te wyliczanki za wybitnie obraźliwe. 

- Hej, zrobiłem też „Dziesięć powodów, dla których ogórek jest lepszy od mężczyzny” 

- bronił się Joel. - Daję klientom to czego pragną. Gdyby Szekspir urodził się dzisiaj, pisałby 

koszulki. Kto ogląda sztuki? 

- Ja - odparła Herbina. 

-  Tak  też  sądziłem,  dlatego  właśnie  to  powiedziałem.  W  każdym  razie  straciłem 

zlecenie, piwo kontra kobiety (na wypadek gdybyś się zastanawiała, osobiście wolę kobiety). 

A potem miałem sen, w którym mój pieprzyk powiedział: „Posłuchaj stary, jeśli ja odejdę, to 

ty także”. Brzmi to głupio, ale nie zamierzam ryzykować. Mówił bardzo serio, miał głos jak 

zabójca. 

Zmierzający do baru na środku wagonu Barry podszedł do nich. 

- Cześć, Herb - rzucił. 

-  Co  to  za  dziwny  facet,  z  którym  rozmawiała?  Zawsze  przyciągała  do  siebie 

dziwaków. Po prawej ujrzał Lona wygrywającego w karty z grupką dzieciaków. Przynajmniej 

nie on jeden do niego przegrywał. 

- Makao! - krzyknął Lon. - I skończyłem. 

Jego  młodociani  przeciwnicy  jęknęli  chórem,  gdy  Lon  zgarnął  drobniaki  do 

papierowej torby. 

- Ha, ha, przegraliście. - Wygładził ręką wilgotne banknoty dolarowe, które kompani 

wyciągnęli ze skarpetek i butów. 

- Musisz dać nam szansę odegrania się - oznajmił dzieciak z wielkim nosem. 

- Właśnie, przygłupie - dodał drugi niezbyt przyjaznym tonem. 

- Nie ma mowy. -  Lon podszedł do baru, gdzie stał jego przyjaciel.  - Barman - rzekł 

donośnie  -  koktajl  dla  mnie  i  mojego  przyjaciela.  -  Wręczył  Barry'emu  papierową  torbę.  - 

Potrzymaj to. - Z napojem w dłoni wrócił do stolika pełnego pokonanych dzieciaków. 

Żeby pokazać wam, jaki miły ze mnie gość, chętnie was poczęstuję. 

Lubicie gumę do żucia? 

- Jasne - odparł wielki nos, pozostali poszli w jego ślady. Każdy z nich wziął kawałek 

gumy. 

background image

Barry patrzył zdumiony - można pozbawić Gwizzleya mózgu, ale nie można wyrzucić 

z mózgu Gwizzleya. 

Z  trudem  hamując  śmiech,  Lon  zabrał  swoją  szklankę  i  podszedł  do  Barry'ego, 

wyglądającego przez pleksiglasowy dach. 

- Spójrz na tę chmurę, Lon; wygląda jak smok. 

- Ta wygląda jak kółko. - Lon wskazał ręką. - A może prostykot. 

- Prostokąt. A ta obok słońca jak tarantula. 

- Au, au. 

- Przymknij oczy, Lon, szybko, zmruż je. 

- Tak jest znacznie lepiej, Barry. Gdzie się tego nauczyłeś? - spytał Lon. 

- Pozwolicie panowie, że się przysiądę? 

Drobny  mężczyzna  o  dość  azjatyckim  wyglądzie  usiadł  w  fotelu  naprzeciwko.  Był 

zupełnie  łysy,  miał  rzadki  wąsik  i  bródkę.  Ubrany  w  lawendową  szatę,  w  dłoni  trzymał 

krzywą laskę. Gdyby Lon bądź Barry byli Gumolami, natychmiast zaklasyfikowaliby go jako 

świra  i  pożegnali  się.  Lecz  świat  magiczny  bardzo  tolerancyjnie  podchodzi  do 

ekscentrycznych pomysłów krawieckich, czasem aż za bardzo. Toteż Barry pomyślał jedynie: 

ciekawe czy gość zna Chi Ching? 

- Czyż chmury nie są piękne? - spytał nieznajomy, dostrzegając co robią. 

-  Bycie  chmurą  musi  być  urocze.  -  Przygładził  lawendową  szatę  i  położył  laskę  na 

pustym siedzeniu obok. - Tyle że nie przynosi zysków, a to pewien problem. 

W  kącie  wagonu  wybuchło  zamieszanie,  gdy  guma  z  gazem  łzawiącym  zaczęła 

działać. Lon zachichotał na widok przeciwników wybiegających z wagonu, przewracających 

stoliki, pędzących na oślep w stronę łazienki, dławiących się, zapłakanych, wrzeszczących z 

bólu. 

- Co im się stało? - spytał mężczyzna. 

- Nie wiem. To pewnie przygłupy - odparł Lon. Chwileczkę, pomyślał Barry, czyżby 

Lon mówił z ironią? 

-  Czy  to  możliwe,  by  odzyskiwał  swe  poczucie  humoru?  Kiedyś  bez  przerwy 

rozśmieszał Barry'ego, ale działo się to, nim wypadek pozostawił mu w głowie wywietrznik. 

-  Nazywam  się  Curtis.  Przyjaciele  nazywają  mnie  bratem  Curtisem,  bo  jestem 

mnichem. Mam nadzieję, że mogę was uznać za przyjaciół. 

-  Jasne,  Curtisie.  -  Barry  uścisnął  dziwnie  gumowatą  dłoń  mężczyzny.  -  To  znaczy, 

bracie Curtisie. 

- Barry, on pachnie jak plastry - wyszeptał głośno Lon. 

background image

Barry zarumienił się zawstydzony. 

-  Przepraszam.  Musisz  wybaczyć  mojemu  przyjacielowi,  jest...  -  A  potem  wymówił 

bezdźwięcznie słowa: „inteligentny inaczej”. 

Curtis przytaknął uprzejmie; zdawało się, że unosi się nad swoim krzesłem. 

-  Oczywiście,  każdy  z  nas  musi  podążać  własną  ścieżką.  Wszystkie  są  równie 

właściwe, nawet te głupie, wiodące donikąd. 

- Co to jest „mnich”? - spytał Lon. 

- Ktoś, kto wyrusza, by pobierać nauki i modlić się z innymi ludźmi - wyjaśnił Curtis. 

To coś jak college, tylko że u Boga - dodał Barry. - Jakim jesteś mnichem? 

-  Byłem  wyznawcą  buddyzmu  zen.  Przez  wiele  lat  studio  wałem  i  medytowałem  w 

nadziei, że uzyskam oświecenie, w specjalnym klasztorze w Tybecie, gdzie mnisi nadmuchu 

ją się, próbując wzlecieć bliżej Buddy. I udało się, może nawet za dobrze. Kiedy osiągnąłem 

oświecenie,  tak  bardzo  mnie  rozbawiło,  że  wybuchnąłem  śmiechem.  Unosiłem  się  tak, 

chichocząc, i mój mistrz rzekł do mnie: „Bracie Curtisie, czemu się śmiejesz?”. „Egzystencja 

jest  nieprawdopodobnie  zabawna”,  odparłem.  „Owszem,  przyznaję”,  rzekł  i  wyszedł. 

Dwanaście godzin później wciąż się śmiałem, jeszcze głośniej. Mój mistrz powrócił, mówiąc: 

„Bracie, nie chcę wyjść na ponuraka, ale nikt nie może medytować, bo tak bardzo hałasujesz. 

Nasze kozy przestały jeść. Poza tym czuję się przy tobie nieswojo”. 

„Poza tym czuję się przy  tobie nieswojo”? Zdumiewające, ale nietolerancja religijna 

zawsze brzmi tak samo. „Bracie, zamknij się, albo wezwiemy gliny”. 

„Bracie, mówimy poważnie, zamknij się, albo skopiemy ci tyłek”. „Bracie, zastanów 

się,  jeśli  cię  stąd  wywalimy,  stracisz  zniżkowe  bilety  do  kina!”.  Nie  obchodziło  mnie  to  - 

śmiałem się tak głośno i tak długo, że w końcu przywiązali do mnie linę i wyrzucili mnie z 

mojego własnego klasztoru, jedynego domu jaki znałem. Spłynąłem powoli stamtąd aż tutaj; 

mam na nogach ołowiane sandały. 

- To okropna historia - rzekł współczująco Barry. 

-  Głupcy!  Nauczę  ich  paru  koanów.  -  Na  moment  pogodną  twarz  mnicha  wykrzywił 

grymas  gniewu,  potem  zniknął.  -  Jadę  do  Kalifornii,  by  założyć  własną  religię.  Chcę  ją 

nazwać chichotyzmem. 

- Interesujące - przyznał Barry. - Co to jest „koan”? 

- Koan to pytanie bądź przypowieść, wpędzające umysł w pułapkę. 

Mistrzowie  zena  wkrótce  także  najwyżsi  śmiechacze  chichotyzmu  -  używają  ich,  by 

sparaliżować  umysł  tak,  żeby  mógł  wykroczyć  poza  logikę.  Jeśli  podejdą  do  tego  z 

background image

szacunkiem - co oczywiście oznacza: z brakiem szacunku - osiągną chichorgazm, tak jak ja. 

Chcielibyście wysłuchać paru koanów chichotyzmu? - spytał Curtis. 

- Jasne - odparł Barry. 

Lon,  którego  umysł  pozostawał  sparaliżowany  na  stałe,  wpatrywał  się  w  żuczka 

spacerującego po szybie. 

- W porządku. - Curtis przygładził szatę. - Pamiętaj, że dopiero zacząłem je pisać. Co 

znaczy fakt, że bodhidharma przybył ze Wschodu? Od kiedy umie prowadzić samochód? 

Barry spojrzał tępo na Curtisa. 

- Nie wiem co powiedzieć. 

- Właśnie! Czyż nie są świetne? - Curtis zachichotał, pochylił się bliżej. - Mnich spytał 

kiedyś mistrza Tungshana, kto jest Buddą. Tungshan odparł: „Ja wiem, że ty jesteś, ale czym 

jestem ja?”. 

Barry zaśmiał się. 

- Hej, to zabawne. Powinno być zabawne? 

-  Zdecydowanie.  Wszystko  jest  Jednym  Wielkim  Żartem.  Mnich  z  uśmiechem 

pochylił się jeszcze bliżej. Barry poczuł lekką klaustrofobię, nie chciał jednak zachować się 

nieuprzejmie.  Gość  z  baru  z  przekąskami  zamknął  aż  do  Denver  i  wagon  był  pusty.  Brat 

Curtis niemal siedział Barry'emu na kolanach, jego oddech pachniał dziwnie. Jakby helem? 

- A to mój ulubiony, młody Barry. Joshu spytał nauczyciela Nansena: „Czy śmierć to 

koniec, czy początek?”. Nansen zastanowił się chwilę, po czym odparł: „Jak bardzo zależy ci, 

by się dowiedzieć?”. 

- Chwileczkę - wtrącił Barry. - Skąd wiesz, jak mam na imię? 

Nagle  rozległ  się  głośny  szum  powietrza  i  dziwaczny  kapłan  zaczął  się  nadymać 

niczym balon, chichocząc szaleńczo. Barry i Lon zerwali się z miejsc i odskoczyli. Curtis rósł 

coraz bardziej, jego chichot zamieniał się w rechot i w nieopanowany śmiech. Wkrótce stał 

się tak wielki, że zablokował  drzwi na końcu wagonu. Dwaj  bohaterowie sprawdzili  drugie 

drzwi, te jednak okazały się zamknięte. 

- To balonita! - ryknął Barry. 

Groziło  im  zmiażdżenie.  Święty  mąż  cały  czas  się  powiększał  ze  złowieszczym 

sykiem  -  wywracał  krzesła,  zasłaniał  stoły.  Zaklęcia  zdawały  się  na  nic  -  odbijały  się  od 

mnicha jak od gumowej piłki. 

Brat Curtis wypełnił już niemal cały wagon obserwacyjny. Lon i Barry przykucnęli w 

najdalszym kącie pociągu, z całej siły szarpiąc klamkę zamkniętych drzwi. Zaledwie sekundy 

dzieliły ich od śmierci w objęciach nadętego kapłana. 

background image

I wtedy Barry ujrzał, jak Lon wyciąga ze swego dziecięcego koktajlu mały, plastikowy 

mieczyk  i  wbija  go  wprost  w  mnicha.  Z  dziury  wystrzeliło  dziwnie  pachnące  powietrze, 

mieszanina helu i potu. 

- Hę? - rzucił Curtis. 

A  potem  jego  śmiech  zamienił  się  w  nieziemski wrzask,  tak  głośny,  że  Barry  i  Lon 

musieli zatkać palcami uszy. 

Wkrótce  z  mnicha  pozostała  tylko  pusta  powłoka  na  ziemi.  Barry  trącił  ją  butem,  a 

potem  pewien,  że  Curtis  nie  żyje,  wyniósł  w  przejście  między  wagonami  i  wyrzucił  przez 

drzwi na nasyp. 

- I twoja religia też była głupia! - zawołał, by dodatkowo pognębić go moralnie. 

Gdy  wrócił,  przekonał  się,  że  wagon  obserwacyjny  zamienił  się  w  ruinę  -  Lon 

wykorzystywał zniszczenia, by wyciągnąć zza baru kilka darmowych paczek chipsów. 

Wynośmy  się  stąd,  zanim  ktoś  się  zjawi  i  zwali  na  nas  całą  winę  -  rzekł  Barry. 

Unoszący się w powietrzu hel zniekształcił mu głos. 

- Dobra robota, Lon. 

- Dzięki - odparł jego towarzysz. 

Może jesteś mądrzejszy, niż wszyscy podejrzewamy, pomyślał Barry. 

* * * 

Po tym, jak chłopcy otarli się o śmierć, postanowili zostać w swoich przedziałach za 

zamkniętymi  dla  bezpieczeństwa  drzwiami.  Podczas  jazdy  przez  Wielkie  Równiny  Barry 

widział  na  ziemi  cienie  burzowych  chmur.  Pociąg  pędził  naprzód  za  wielką  lokomotywą 

ciągnącą  szereg  wagonów.  Nieco  dalej  chmury  robiły  się  cięższe  i  ciemniejsze,  ciężarne 

deszczem. Zmierzali wprost w serce burzy i Barry poczuł lekkie podniecenie. Zupełnie jakby 

wjeżdżał  do  myjni.  W  tym  momencie  nagła  błyskawica  i  huk  grzmotu  sprawiły,  że 

podskoczył. Ogarnęło go dziwne uczucie - może strach? 

- Hm - rzekł głośno. - To chyba nazywają złym przeczuciem. 

background image

ROZDZIAŁ 15 

KOSZMARY SENNE KRYJĄ W SOBIE WIELE CENNYCH INFORMACJI 

(ZWŁASZCZA W KIEPSKICH KSIĄŻKACH, TAKICH JAK TA) 

Ci z czytelników, którzy wciąż jeszcze są z nami, pewnie zachodzą w głowę, co się do 

diabła dzieje. A konkretnie: „Skoro Barry i  jego koledzy zaledwie parę  stron temu opuścili 

Nowy  Jork,  jakim  cudem  przejeżdżają  już  przez  Wielkie  Równiny?  Chcemy  magii,  nie 

realizmu magicznego, ty tępolu!”. 

To bardzo dobre pytanie. Niestety, ma nie tak dobrą odpowiedź. Ich pociąg nie był już 

zwykłym  gumolskim  urządzeniem  -  za  pomocą  czarnej  magii  został  przemieniony  w  coś 

innego. A krajobraz, który Barry widział przez brudne okno, nie był równinami, jakie znamy, 

lecz  magicznym  miejscem,  w  którym  nie  obowiązują  prawa  czasu,  przestrzeni  i  sprawnego 

pisarstwa. 

Zniknięcie New Jersey, Pensylwanii, Ohio, Indiany i Illinois było mocno niepokojące. 

Czy raczej byłoby, gdyby drzemiąca Herbina, która znała się nieco na geografii Ameryki, je 

zauważyła. Barry niczego nie dostrzegł - o Ohio wiedział tylko tyle, że Ken Ybrodiot został 

kiedyś  aresztowany  w  Cincinnatti  pod  zarzutem  seksu  z  bazyliszka

.  Toteż  nasza  trójka 

pędziła naprzód, wprost w paszczę niebezpieczeństwa! 

Barry  jeszcze  jakiś  czas  wyglądał  przez  okno,  obserwując  zbliżające  się  z  każdą 

chwilą  czarne  chmury  -  zdawały  się  sięgać  zachłannie  ku  pociągowi.  Nie  zauważył  tego 

jednak. Ukołysany monotonnym rytmem jazdy, pogrążył się w głębokim śnie. 

Najpierw  przyśniło  mu  się,  że  jest  z  powrotem  w  zabronionym  lesie,  z  conocną 

delegacją  groupies.  Byli  w  niesławnej  „szkółce  miłości  Barry'ego”  pod  koroną  olbrzymiej, 

rozłożystej wierzby. Wszystko toczyło się jak zwykle: pocałunki, uściski, chichoty i śmieszki. 

Świetliki - a może chochliki popełniające samobójstwa - migotały w chłodnym, wieczornym 

powietrzu. 

Ścigał właśnie pewną pannę, ganiając się z nią wokół drzewa. Czuł do niej ogromny 

pociąg,  który  jeszcze  podsycił  jej  upór.  Biegali  tak  dookoła,  do  wtóru  radosnych  krzyków 

pozostałych.  Z  każdym  okrążeniem  Barry  zbliżał  się  do  niej  i  w  końcu  pochwycił  swą 

zdobycz. Zdyszany i roześmiany, obrócił dziewczynę, by ją pocałować, i odkrył, że na trawie 

pod nim leży Herbina! 

                                                 

  By  zacytować  z  podręcznika  J.G.  Rollins  Bajeczne  bestie  i  jak  je  przyrządzać,  „bazyliszka,  zwana 

także królową gąsienic, jest znakomita w sosie z białego wina”. 

background image

-  Błee!  -  wrzasnął  Barry,  budząc  się  gwałtownie.  Uświadomiwszy  sobie,  że  to  był 

tylko sen, wymamrotał pod nosem: 

- Dzięki Bogu. - I jego puls powoli zwolnił. 

Barry  poruszył  się  w  swym  małym  łóżku  -  było  naprawdę  fajne,  zdecydowanie 

kompaktowe, ale też zdecydowanie niewygodne - i znów zasnął. 

Niestety, następny sen okazał się jeszcze bardziej przerażający. Barry siedział w swym 

fotelu  w  Hokpoku,  oglądając  teledysk  do  najnowszej  piosenki  Vojny  Totalnej  Agresji 

„Becikowe  pistolety”.  Nastąpiła  przerwa  na  reklamy  i  nagle  na  ekranie  pojawił  się  lord 

Vielokont,  zachwalający  zyski,  jakie  daje  przejście  na  ciemniacką  stronę.  Wędrował  po 

idealnie przystrzyżonych i wypielęgnowanych ogrodach wspaniałej posiadłości. Piękni ludzie 

grali  w  golfa,  jedli  w  dziesięcio-gwiazdkowych  restauracjach,  wymachiwali  rakietami 

tenisowymi, ganiali się po plaży. 

-  A  vszyscy  to  moje  sługi  -  oznajmił  z  niemieckim  akcentem  Vielokont  przez  swój 

bujny  wąs.  -  Zmęczyło  cię  zarabianie  mniej,  niż  jesteś  vart,  neińi  -  Promienie  tropikalnego 

słońca  odbijały  się  od  chromowanego  szpikulca  jego  pikelhauby.  -  Przejdź  na  ciemniacką 

stronę i zaróbmy tyle, na ile zasługujesz. 

Zadzvoń na ten numer, by doviedzieć się więcej. 

I nagle zwrócił się wprost do Barry'ego: 

- Vidzisz to życie, Barry? Vidzisz, jakie jest gut i vspaniałe? Nie siedzę sam v starym 

pokoju  śmierdzącym  brudnymi  skarpetkami,  obvieszonym  tanimi,  starymi  plakatami  i 

niewycinam v boazerii kolejnej kreski za każdą zaliczoną Gumolkę. Nie, jestem tu, v słońcu, 

ve vspaniałym L.A.! 

Piłka  plażowa  podturlała  mu  się  do  stóp.  Podniósł  ją  i  wręczył  grupce  odzianych  w 

bikini dziewcząt. Oparł dłoń na zakończonej czaszką rękojeści sztyletu. 

- Oto moja plaża, Barry, oto mój śviat. Vidzisz, jak viele mam forsy, ja?. - Vielokont 

obrócił  się,  wymachując  ręką,  by  podkreślić,  jak  luksusowy  jest  otaczający  go  majątek.  - 

Vidzisz,  co  może  dla  ciebie  zrobić  ciemniacka  strona,  jeśli  tylko  zechcesz  dorosnąć  i  się 

przystosovać? Idź za pieniądzem, Barry, szansa nie będzie trvała viecznie. Danke, Alicjo. 

Wziął tropikalnego drinka od zabójczo pięknej kelnerki  ubranej  w wyjątkowo skąpy 

stanik i stringi. 

- Niech żyje lord Vielokont! - zawołała ze śmiechem. 

Zaczekaj na mnie przy basenie, dziś vcześniej mnie pomasujesz.  - Mrugnął lubieżnie 

do kamery i ruszył dalej plażą. - Myślisz, że tvoi rodzice byliby dziś z ciebie dumni, Barry? 

Vieczny student korzystający ze svej przypadkovej słavy, by zaliczyć jak najvięcej Gumolek? 

background image

-  Vielokont  zatrzymał  się  i  pogroził  mu  odzianym  w  rękawiczkę  palcem.  -  Znałem  tvoich 

rodzicóv, Barry. Oczyviście ja ich zabiłem, ale znałem ich vcześniej i nie sądzę, by im się to 

spodobało,  ani  trochę.  Mieli nadzieję, że zostaniesz prawnikiem. To nie jest sprzedanie się, 

Barry,  tylko  vkupienie.  To  miasto  mogłoby  jeść  ci  z  ręki.  Mógłbyś  stvorzyć  cztery,  pięć 

popularnych sitcomóv! Gdybyś tylko do mnie dołączył. 

Siorbnął pinacoladę. Trudno uwierzyć, że lord Ciemniaków lubi takie dziewczyńskie 

drinki, ale tak właśnie było. 

- Ja też nie chciałbym dorosnąć, gdybym miał przed sobą tylko perspektywę nudnego, 

żałosnego  życia  na  tej  zatłoczonej,  deszczovej  vyspie  v  tovarzystvie  vyłącznie  vłasnych 

zasad. Nie, ja vierzę v pieniądz i vładzę. O tak, mnóstvo vładzy. 

To brzmi nieźle, pomyślał Barry. 

- Dołącz do mnie, Barry, możemy razem vładać Hollywood, jako ojciec i syn. 

-Co to ma, kurna, być? - pomyślał we śnie Barry. Nie jestem... 

-  Viem,  viem,  po  prostu  nie  mogłem  się  oprzeć  pokusie  zażartovania  z  Dartha  - 

powiedział Vielokont. - To taki mięczak. Tak czy inaczej, zarobimy stosy szmalu. Dołącz do 

mnie. 

„Ja, to znaczy tak, dołączę do ciebie”, oznajmił Barry we śnie. A potem się przebudził. 

Nawet na jawie sen wciąż mu towarzyszył niczym niesmak w ustach. Czy Vielokont 

miał rację? Co ważniejsze, czy Barry gdzieś w głębi serca zgadzał się z nim? Wstał, narzucił 

na  ramiona  wojskową  kurtkę  i  poszedł  do  wagonu  widokowego,  szukając  towarzystwa.  Na 

szczęście obsługa już go wysprzątała. 

Jeszcze większe szczęście sprawiło,  że siedziała  tam  Herbina, oglądając  zostające  w 

tyle  kolejne  akry  mrocznej  ziemi.  Poza  nią  w  wagonie  nie  było  nikogo.  Nad  jej  stolikiem 

świeciła  się  niewielka  lampka.  Barry  wśliznął  się  na  fotel  naprzeciwko  i  poczuł  dziwny 

dreszcz,  gdy  uświadomił  sobie,  że  jego  kumpelka  Herbina  wygląda  dokładnie  tak,  jak  w 

niedawnym śnie. 

-Czy bar jest wciąż otwarty? - spytał. - Bo bardzo potrzebuję drinka. 

-Facet  ma  przerwę  albo  w  ogóle  sobie  poszedł  -  odparła  Herbina.  Z  tą  grzywką 

zaspany  Barry  skojarzył  jej  się  z  Beatlesem  dla  ubogich.  -  Co  się  stało,  Złowieszcza 

Czupryno? Źle się czujesz? 

-Nie, po prostu miałem zły sen. 

-To ta straszna muzyka, której słuchasz - zaczęła Herbina. 

-Nie,  to  był  Vielokont.  Jest  blisko,  czuję  go.  Posłuchaj,  Herbino,  może  po  prostu 

powinniśmy zrezygnować? -rzekł ponuro Barry. - Niech nakręcą ten film, niech rada zamknie 

background image

Hokpok, a my żyjmy dalej. Praca na etat nie może być tak ciężka jak to wszystko. Wystarczy 

spojrzeć na idiotów, którym się to udaje. 

Herbina,  która  akurat  pracowała  na  etat,  przez  moment  czuła  irytację.  Ponieważ 

jednak była zdecydowanie najdojrzalszą osobą w tej historii, odrzuciła swe uczucia na bok. 

Wstrząsnął nią widok Barryego, towarzysza tak wielu walk, mówiącego o przegranej. 

- Nie możemy teraz się poddać, Barry - oznajmiła. - Po pierwsze, zużyłam na to całe 

trzy dni urlopu. Po drugie, myślę, że go pokonamy. Zawsze nam się udaje. 

-A co, jeśli nie zdołamy powstrzymać realizacji filmu i Hokpok zostanie zamknięty? 

-  Wtedy  znajdziesz  sobie  prawdziwą  pracę.  Bycie  dorosłym  nie  jest  takie  złe.  Ale 

najpierw musimy spróbować. Bo warto. 

-Chyba tak. A jeśli film będzie naprawdę okropny? 

-Nie  wolno  nam  tak  myśleć  -  upomniała  go  Herbina.  -  W  jakiś  sposób  zatrzymamy 

produkcję. Pamiętaj, że mamy reflektor. 

Barry zaczynał czuć się lepiej. 

- Herb - powiedział. - Czemu właściwie nigdy ze sobą nie byliśmy? - Pożądanie, które 

czuł we śnie, powróciło niczym zwycięski bohater. Sięgając pamięcią do swego egzemplarza 

poradnika  Kłamstwa,  które  mężczyźni  opowiadają  kobietom,  dodał:  -  Nie  martw  się,  jeśli 

nam nie wyjdzie, nadal pozostaniemy przyjaciółmi. 

- Już ci mówiłam, że nie jesteś w moim typie - odparła Herbina. 

Szczerze mówiąc, prawdziwym powodem były okulary Barry'ego. Przez nie wyglądał 

dziwacznie - jedno oko miał dalekowzroczne, drugie krótkowzroczne, toteż jedno za szkłem 

stawało się wielkie i wyłupiaste, a drugie malutkie jak paciorek. Ten szczegół zawsze drażnił 

Herbinę dość mocno, by nie poczuła do Barry'ego żadnego pociągu. Poza tym wcześniej, gdy 

się poznali, Barry miał też spore problemy z higieną osobistą. Może jednak kiedyś... ale nie 

teraz. Cytując swój egzemplarz Kłamstw, które kobiety opowiadają mężczyznom, dodała: 

-Wiesz, jak to mówią, dziewczyny przychodzą i odchodzą, lecz przyjaciele zostają na 

zawsze. 

-Jak paskudny tatuaż, który zrobiłeś sobie po pijaku. 

-Dokładnie  tak.  -  Herbina  wybuchnęła  śmiechem.  -Teraz,  kiedy  jesteś  bogaty,  mam 

nadzieję, że będziesz mniejszym  palantem. Nie  musisz już niczego udowadniać, możesz po 

prostu być sobą. Prawda? 

-No, nie wiem - mruknął Barry. - Tak długo odgrywałem Słynnego Niezwyciężonego 

Barry'ego,  że  sam  nie  wiem,  czy  zdołam  przestać.  Nie  mam  pojęcia,  czy  pozostał  we  mnie 

jeszcze jakiś ja. 

background image

-Herbina zastanawiała się przez moment. 

-Jest na to zaklęcie. Mam je rzucić? 

-Zaklęcie? Na co? 

-Pozwalające  ci  być  sobą  przez  cały  czas,  niezależnie  od  wszystkiego  -  wyjaśniła.  - 

Nauczyłam  się  go  w  siódmej  klasie,  kiedy  ty  wagarowałeś  i  eksperymentowałeś  z  różnymi 

niedozwolonymi substancjami. Wyciągnęła różdżkę. 

-No, nie wiem, Herbino, jestem trochę... 

-Ciii. 

Herbina  zaczęła  cicho  szeptać,  jej  różdżka  kreśliła  w  powietrzu  osobliwe  kształty, 

koniuszek połyskiwał lekko. Nagle rozległo się ciche puknięcie. 

-W porządku, załatwione - oznajmiła. Barry poczuł, jak ogarnia go spokój. 

-Rany, Herb, już czuję się inaczej. 

-  To  dobrze.  -  Nie  było  żadnego  zaklęcia,  ale  póki  Barry  w  nie  wierzył,  powinno 

zadziałać.  -  Teraz  wracaj  do  łóżka.  Wczesnym  rankiem  przyjeżdżamy  do  L.A.  i  musisz  się 

wyspać.  Poza  tym  -  zerknęła  na  zegarek  -  lada  chwila  powinien  się  tu  zjawić  mój  nowy 

znajomy. 

-Barry wstał, pochylił się nad stołem i uścisnął Herbinę. 

-Dzięki.  Za  zaklęcie.  I  za  przyjaźń.  -  Starał  się  powstrzymać  przed  szybką  macanką, 

ale niełatwo się pozbyć starych nawyków. 

-Bardzo proszę. - Herbinie to nie przeszkadzało. Znów spojrzała na zegarek, świecący 

w półmroku wagonu. - A teraz zmykaj. 

-Zdumiewające.  -  Barry  pokręcił  głową.  -  Czy  istnieje  na  świecie  facet,  na  widok 

którego nie robisz się wilgotna? 

-Hej, ty, uważaj! - odparła z urazą. - Przynajmniej nie zaliczam groupies. 

-To  był  komplement,  tak  jakby.  Zupełnie  nie  przypominasz  cichego  mola 

książkowego, którego poznałem wiele lat temu. 

Herbina uśmiechnęła się nieśmiało. 

- Skąd masz wiedzieć, co ci smakuje, jeśli nie skosztujesz wszystkiego w karcie? 

-Barry roześmiał się. 

-Szczęśliwych  łowów  -  rzucił,  idąc  do  wyjścia.  Przechodząc  przez  drzwi  wpadł  na 

mężczyznę spieszącego w drugą stronę. To był Joel Pieprzyk. 

-Przepraszam - mruknął. 

-Barry zachichotał i ruszył do swojego przedziału. 

*** 

background image

Było ciemno, nie pozostawało mu więc nic poza snem. Ale że Barry dopiero co wstał, 

mógł jedynie unosić się w półdrzemce. Czas płynął, zostawiali za sobą kilometry. Ocknął się 

nagle, słysząc głos przechodzącego korytarzem konduktora. 

- Za pięć minut dojeżdżamy do Las Vegas. Las Vegas. 

Pytakrzyk zapulsował, Barry połknął aspirynę. 

Może sprawiła to legalna prostytucja? Siedział na łóżku, walcząc z bólem. 

Konduktor wyglądał jakby znajomo, groźniej niż zwykli pracownicy kolei. 

Szczerbaty uśmiech... nos z blizną, twarz... Nagle Barry przypomniał sobie. To był ten 

sam człowiek, który wsadził ich do uszkodzonych sań w rozdziale trzecim! 

- Niech to, powinienem powiedzieć o tym Herb - rzekł do siebie (mógł też powiedzieć 

Lonowi, ale niewiele by to dało). 

Jak na zawołanie, Lon wsadził głowę do przedziału. 

- Barry, do pociągu wsiadł właśnie ten gość, którego lubisz. 

-Jaki gość, Lonie? - spytał niecierpliwie. Ból głowy nie ustępował, przeciwnie, stawał 

się coraz gorszy. 

-Ten co śpiewa. 

Gość, który śpiewa. Gość, który śpiewa. 

-Raffi? John Tesh? 

-Lon pokręcił głową. 

-Jakiś Ken. 

-Nie mówisz chyba o Kenie Yorodiocie, tym z Vojny Totalnej Agresji? 

Nie ma mowy. 

Bezrozumny fanowski zapał przegnał bez śladu wszelkie wcześniejsze myśli i bóle. 

Barry natychmiast zaczął fantazjować. Pójdzie i pozna Vorodiota. 

Natychmiast się polubią, bo wokalista zrozumie w jednej chwili, że Barry także należy 

do  mistycznego  kręgu  prawdziwych  talentów.  Będą  się  śmiać,  opowiadać  dowcipy,  może 

poczęstuje Barry'ego jedną ze swoich „damulek”. A potem, gdy noc zmieni się w dzień, Ken 

Vorodiot  (którego  do  tej  pory  Barry  będzie  już  nazywał  poufałym  przydomkiem  „Stary 

Cuchnący  Drań”)  poprosi  Barry'ego,  by  wziął  udział  w  nagraniu  następnego  albumu.  Barry 

uda zakłopotanie, lecz Vorodiot będzie błagał, twierdząc, że od tego zależy cała jego kariera. 

I w końcu Barry zgodzi się zostać liderem Vojny Totalnej Agresji na czas następnych kilku 

tras. 

Pociąg szarpnął lekko, gdy doczepiono do niego osobisty wagon Kena. Jak wiadomo 

każdemu  fanowi,  frontman  VTA  na  zawsze  porzucił  latanie  po  zatruciu  się  posiłkiem 

background image

podanym w samolocie (logika sugerowałaby, żeby po prostu na zawsze porzucił jedzenie w 

samolotach, ale geniusz nie dba o logikę). 

Barry  z  najwyższym  trudem  powstrzymał  impuls  nakazujący  mu  pobiec  tam 

natychmiast.  Lecz  nawet  W  szczycie  fanowskiego  uniesienia  pomyślał,  że  da  Kenoyfi  czas, 

by się pozbierał, przygotował na przybycie swego następcy. 

Siedział zatem, wiercąc się i co chwila zerkając w lustro. 

W  końcu  nasz  bohater  nie  mógł  dłużej  wytrzymać  napięcia.  Zerwał  się  z  łóżka, 

przeszedł  korytarzem  tak  szybko,  że  upiorny  konduktor  wrzasnął  na  niego,  by  nie  biegał. 

Barry  zaczekał,  aż  zamkną  się  za  nim  drzwi,  potem  znów  pobiegł,  z  czystej  złośliwości. 

Lekko zdyszany, dotarł do drzwi wagonu. 

W chwili, gdy miał zapukać, otwarły się. 

- Czekałem na ciebie - rozległ się znajomy głos. 

background image

ROZDZIAŁ 16 

SPOKOJNIE, JEST PÓŹNIEJ NIŻ SĄDZISZ 

Barry  wszedł  do  wagonu  specjalnego,  niemal  dorównującego  długością  zwykłym 

pasażerskim. Podłogę pokrywała wykładzina tak miękka i głęboka, że jego osłabiona kostka 

wygięła się niebezpiecznie. 

Au! - jęknął i skacząc na jednej nodze, dotarł do krzesła. 

Zdejmij  buty,  nie  chcę,  żebyś  zabrudził  mi  dywan!  -  zawołał  z  sąsiedniego 

pomieszczenia  Ken.  Słysząc  to,  Barry  w  rozpaczliwych  skokach  wrócił  do  wejścia  i  zsunął 

sfatygowane adidasy. - W lodówce jest whisky, rozgość się. 

Jestem w łazience, za chwilkę wyjdę. - Odpowiedział mu chór niemądrych, piskliwych 

chichotów. 

Barry  rozejrzał  się  i  uznał,  że  znalazł  się  w  raju.  Światła  były  przygaszone,  na 

stolikach płonęły świece sprawiające, że tygrysia tapeta zdawała się hipnotycznie falować. Na 

ścianach  wisiały  plakaty  kobiet  w  bikini  (z  dedykacjami  wypisanymi  własnoręcznie 

dziecinnym  pismem  modelek:  „Dla Kena, najlepszego jakiego miałam”), a także cała  gama 

złotych i platynowych płyt VTA. 

W jednym kącie przycupnął doskonale zaopatrzony par, a za nim najnowocześniejszy 

sprzęt  grający,  z  którego  płynęły  dźwięki  najnowszego  przeboju  VTA  Sugar,  sugar,  ostrej 

przeróbki starego, młodzieżowego hitu z ostrą perkusją i mnóstwem przekleństw. W drugim 

kącie  stała  długa,  czarna  skórzana  kanapa.  Z  sufitu  zwieszał  się  wielki  płaski  telewizor,  na 

ekranie  leciał  Człowiek  z  blizną.  Pogłoski  głosiły,  że  Vorodiot  ma  zamiar  wyprodukować 

dokładny remake filmu i sam napisać ścieżkę dźwiękową. Barry podszedł  na paluszkach do 

kanapy i usiadł. 

- Wy wszystkie, zaczekajcie tu na mnie - powiedział w łazience Ken. 

Drzwi otwarły się i stanął w nich On, największy idol Barry ego, odziany w jedwabny 

szlafrok w lamparcie cętki. Był chudy, lecz twardy, bladą skórę pokrywały tatuaże (zarówno 

profesjonalne,  jak  i  wykonane  własnoręcznie),  układające  się  ponoć  w  złowieszcze  runy 

języka,  który  sam  wymyślił.  Fioletowe  włosy  sterczały  u  góry  głowy,  boki  miał  wygolone, 

odrastające włoski ufarbował na różowo. Stan jego zębów doprowadziłby do histerii dentystę 

nawet z trzeciego świata. Stanowił idealne połączenie Jima Morrisona, Sida Viciousa i Eltona 

Johna,  a  Barry  go  uwielbiał  -  prawdziwie,  głęboko,  szaleńczo.  Ken  był  paskudny,  jego 

background image

muzyka także, lecz - jak powtarzał Barry podczas wielu dyskusji z niewiernymi - życie także 

jest paskudne. 

-  Cześć,  Barry,  przepraszam,  że  kazałem  ci  czekać  -  powiedział  Ken.  -  Musiałem 

załatwić pewną... sprawę. - Wytarł nos i podszedł do baru. - Nalać ci czegoś? Tequili, cour - 

voisiera? 

Barry był zbyt zdenerwowany na alkohol, nie chciał jednak wyjść na mięczaka. 

- Masz może piwo? 

- Jasne, Barry. Dobrze jest znać swoje tempo. Przed nami długa noc. 

- To zaskoczyło Barry ego, ale też zabrzmiało obiecująco. Uśmiechnął się. 

- Ken wręczył Barry'emu piwo i usiadł obok na kanapie. 

-  Zdrówko  -  rzekł,  wychylając  kieliszek,  sądząc  po  tym  jak  się  skrzywił,  czegoś 

mocnego. 

- Co myślisz o moim gniazdku z dala od gniazdka? - spytał Ken. 

- Jest super - odparł Barry. 

-  Daj  spokój,  Barry,  możesz  mówić  szczerze.  Starzy  przyjaciele  powinni  być  wobec 

siebie szczerzy. - Ken nalał sobie kolejny kieliszek. 

- Starzy przyjaciele? Panie Vorodiot, mam wszystkie pana płyty. Chyba pamiętałbym, 

gdybyśmy się poznali. 

Ken zgasił telewizor, muzyka wciąż ryczała. 

-  Barry,  to  dopiero  twoje  pierwsze  piwo.  Spójrz  na  mnie,  skup  się  -  polecił.  -  Jesteś 

pewien, że nie widziałeś mnie wcześniej? 

Barry patrzył  oszołomiony.  Bardzo chciał powiedzieć „tak”, bo Ken niewątpliwie to 

właśnie chciał usłyszeć, ale nie mógł. 

- Boże, ale z ciebie tępak. Nie mogę uwierzyć, że sprawiłeś mi tyle kłopotów.  - Ken 

rąbnął kieliszkiem o stół, rozbryzgując jego zawartość na dywan. Wstał. - Spójrz. 

Ściągnął szlafrok i natychmiast zaczął się magicznie zmieniać. Jego szczupła, pokryta 

tatuażami  pierś  przekształciła  się  w  tunikę  pełną  medali,  przepasaną  szkarłatną  szarfą,  zza 

której  sterczał  sztylet  o  zwieńczonej  czaszką  rękojeści.  Chude  nogi  pożeracza  śmieciowego 

żarcia  stały  się  złowieszczymi  czarnymi  bryczesami  wsuniętymi  w  sięgające  kolan, 

wyczyszczone  do  połysku  buty  z  okrutnymi  ostrogami.  Nad  wargą  wyrósł  obfity  wąs,  a 

wielokolorowa  czupryna  nastroszonych  włosów  zniknęła  pod  czarno  -  srebrnym  hełmem, 

zakończonym lśniącym szpikulcem. 

- O mój Boże - jęknął Barry. - Ty jesteś lord Vielokont! Albo Nunnally! 

- Chciałbyś - warknął Vielokont. 

background image

- Ale jak? - spytał wstrząśnięty Barry. - Kiedy ty...? Vielokont niecierpliwie machnął 

ręką. 

- Vspaniała ciemniacka magia. To było łatwe, ja

 

- Jedną chwilkę - rzekł podejrzliwie Barry. - Jeśli to ty jesteś lordem Vielokontem, to 

dlaczego w ogóle nie boli mnie blizna? 

-  Zgaduję,  że  twoich  rodziców  wkurzyło  to,  że  wciąż  ją  ignorowałeś,  i  ją  zabrali. 

Przypominasz mi kogoś, kto wyjmuje baterie z wykrywacza dymu, a potem płacze, gdy spali 

mu się dom. 

Barry zerknął w lustro i podniósł grzywkę. Rzeczywiście, blizna zniknęła. 

-  Ale  z  ciebie  dureń,  Barry.  Zawsze,  gdy  bolała  cię  blizna,  wystarczyło,  byś 

powiedział Bubeldorowi... przynajmniej w czasach, nim zaczął sięgać do szafki z eliksirami. 

Ale nie, ty musiałeś sam rozwiązać tajemnicę - rzucił drwiąco Vielokont. - Zmarnowałem tyle 

lat, próbując cię wyeliminować, a mogłem po prostu zostawić cię w spokoju. Twój żałosny 

brak rozsądku z pewnością zaprowadziłby cię do więzienia czy zabił, a ja mógłbym skupić się 

na mojej muzyce. 

- Chwileczkę. Naprawdę jesteś Kenem Vorodiotem? 

- Liderem Vojny Totalnej Agresji? Owszem. 

- Nie ma mowy! Niemożliwe! - zaprotestował Barry. 

- Możliwe. Przestaw litery - poradził Vielokont. - Ja zaczekam. - Włączył telewizor i 

zaczął oglądać niezwykle popularny serial Szpital amatorski. 

Minęło krępująco dużo czasu, aż w końcu Barry uniósł notatnik. 

- Ken Vorodiot nie przekłada się na lorda Vielokonta - oznajmił z oburzeniem. 

- Środkowy inicjał brzmi L - wyjaśnił Vielokont, nie odrywając wzroku od ekranu. 

Barry zerwał się z miejsca. 

- Naprawdę jesteś lordem Vielokontem! - Sięgnął po różdżkę i odkrył, że jej nie ma. 

-  Spiesząc  na  spotkanie  ze  swym  idolem,  zostawiłeś  broń  w  przedziale.  -  Lord 

Vielokont zachichotał. - To ironiczne jak na kogoś tak bardzo prześladowanego przez fanów. 

-  Odwrócił  się  do  Barry'ego.  -  Możesz  się  już  odprężyć.  W  końcu  to  ty  mnie  przywołałeś. 

Pamiętasz? 

- Nie przywołałem. 

                                                 

  Przypisek  autora.  To  jest  najważniejszy  rozdział  Vielokon  -  ta,  ale  tolerancja  czytelnika  na  łamaną 

niemiecczyznę zwykle nie bywa zbyt wysoka. 

Odtąd  więc  zamierzam  pisać  normalnie.  Kiedykolwiek  jednak  Vielokont  się  odezwie,  wyobraźcie 

sobie, że mówi z idiotycznym, wodewilowym, teutońskim akcentem. A teraz wracajmy do książki. 

background image

-  Ależ  tak,  spójrz.  -  Vielokont  nacisnął  guzik  na  pilocie  i  amatorska  kolonoskopia 

zniknęła, zastąpiona obrazem Barry'ego śpiącego w przedziale. 

- Ja, to znaczy tak, dołączę do ciebie - wymamrotał śpiący. 

- Ty to powiedziałeś, nie ja - przypomniał Vielokont. 

Barry'emu odebrało mowę. Kilka razy otwierał usta, by coś powiedzieć, i zamykał, bo 

do  głowy  nie  przychodziło  mu  nic  sensownego.  Podczas  gdy  Barry  siedział  tam, 

oszołomiony,  Vielokont  podszedł  do  ściany  i  rozwinął  wykres  zatytułowany  „Vielokont 

Enterprises”. 

- W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym, gdy przebywałem na wygnaniu w Argentynie, 

wynalazłem  koncepcję  muzaku.  Z  tego  jednego  wynalazku  wspomaganego  wysoce 

wątpliwymi praktykami biznesowymi zrodziła się potężna korporacja. 

Prócz  imperium  mediowego  -  produkującego  wszystko,  od  trzydziestu  różnych 

odmian  najprymitywniejszego  porno  po,  owszem,  Szpital  amatorski,  ciemniacki  lord  miał 

udziały w firmach kredytowych, fabrykach pestycydów i  dodatków do żywności,  cateringu, 

handlu bronią i biurach nowoczesnych projektów architektonicznych

- Oto ośmiornica Vielokonta - rzekł z dumą lord. - Nie produkujemy wind, sprawiamy, 

że  jeżdżą  wolniej.  Nie  produkujemy  desek  klozetowych,  sprawiamy,  że  wydają  się 

zimniejsze.  Już  rozumiesz?  -  Zachichotał  i  zgasił  laserowy  wskaźnik.  -  Posłuchaj,  oto  nasz 

ostatni slogan reklamowy; „Vielokont Enterprises: nasza specjalność to irytacja”. 

Rany  -  mruknął  Barry.  Po  raz  pierwszy,  odkąd  rozpoczął  swe  przygody,  ujrzał  w 

końcu,  jak  daleko  sięga  władza  lorda  Vielokonta.  Próbując  się  otrząsnąć,  spytał  śmiało:  - 

Skoro  jesteś  taki  bogaty  i  potężny,  czemu  gadasz  jak  pułkownik  Kling  ze  Złota  dla 

bezczelnych? 

Jesteś  Anglikiem.  Dla  Anglików  Niemcy  wciąż  pozostają  wzorcowymi,  typowymi 

wrogami.  Gdybyś  był  Meksykaninem,  przemawiałbym  jak  Amerykanin,  Hindusem  - 

Pakistańczyk,  Żydem  -  Arab.  Zawsze  jestem  przedstawicielem  nacji,  wobec  której  żywisz 

największe uprzedzenia. To mi pomaga utrzymać stosowny poziom wrogości. 

Vielokont podniósł cętkowany szlafrok i złożył starannie. 

Nad  czym  się  zastanawiasz?  Chodź,  pozwól,  bym  uczynił  cię  bogatym,  sławnym  i 

uwielbianym bardziej, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. 

Ale ja już jestem bogaty i sławny - przypomniał Barry. 

                                                 

  Jeśli  coś  było  niezdrowe,  nielegalne  bądź  niebezpieczne,  Viełokont  Enterprises  z  pewnością  to 

produkowały. 

background image

I nie marzyłeś o niczym więcej? Wystarczy ci kilka milionów i clearasilu ile zechcesz? 

Zaczekaj,  aż  będziesz  miał  własną  linię  odzieżową  albo  przyłapią  cię  na  przemycaniu 

kałasznikowa na ceremonię wręczenia Grammy, czy opowiesz o uzależnieniu od aspiryny w 

programie Okrah. To jest prawdziwa sława, mój książkowy chłopcze. Tak naprawdę jeszcze 

jej nie zakosztowałeś. Dołącz do mnie, od razu nagramy razem singla. Nazwę cię Poop Dogg. 

Pokusa była ogromna... Minęła chwila, w końcu Barry odwrócił się do swego starego 

wroga. 

- Nie zrobię tego - oznajmił. 

Twarz Yielokonta wykrzywiła się w maskę wściekłości. 

-  Ty,  ty...  ty  kanciarzu!  -  ryknął.  Chichoty  dobiegające  z  sąsiedniego  pomieszczenia 

umilkły jak nożem uciął. - Dla ciebie zrezygnowałem z dochodowych występów w kasynie 

Caesar’s Palace! 

Zaczął krążyć wokół, głośno tupiąc, zrzucał przedmioty ze stołów i blatów, przewracał 

krzesła. Wkrótce wagon przypominał kołową wersję mieszkania Ferda i Jorgego. 

- Powinienem się domyśleć. Zawsze byłeś samolubnym, niedojrzałym, umololubnym 

ćwokiem. 

Barry zauważył, że Vielokont cały czas pozostaje między nim a drzwiami. 

Z Lonem i Herbina u boku miałby szansę i lord Ciemniaków dobrze o tym wiedział. 

W końcu Vielokont opanował się, stanął prosto, przygładził wąs. 

- No cóż - rzekł spokojnie. - Możemy zatem rozpocząć zabijanie. 

Wyciągnął  różdżkę  -  podobnie  jak  sztylet,  zakończoną  podobizną  uśmiechniętej 

czaszki - i wycelował w ziemię. Rozległ się ogłuszający huk i wszystko zniknęło w obłokach 

ciężkiego, fioletowego dymu. 

* * * 

Gdy Barry odzyskał  przytomność, odkrył,  że tkwi przywiązany za kostki  i  przeguby 

do pionowej kamiennej płyty w wilgotnym, mrocznym lochu. 

Wzdłuż ścian przebiegały szczury, wszędzie wisiały pajęczyny (czarodziejskie pająki 

utkały  je  w  litery  układające  się  w  słowa:  witamy  w  domu  i  najlepszy  szef  na  świecie).  W 

rogu Barry ujrzał rząd niewielkich trumien, prymitywnie wykutych w surowej, żywej skale. 

Przed nim stał Vielokont, postukujący różdżką w dłoń. 

-  Guten  tag,  Barry  -  powiedział.  -  Witaj  w  mym  nowym  domu  na  południu  Francji. 

Szkoda,  że  twoja  wizyta  będzie  bardzo  krótka,  w  przeciwnym  razie  oprowadziłbym  cię. 

Kiedyś mieli tu swoje garsoniery Templariusze. Na górze mieści się klasztor, w którym mnisi 

background image

pędzą pięćsetprocentowy koniak - ciągnął Vielokont. - Jest dobry, słyszałem, że Hamgryz go 

lubi. 

Szpiedzy Vielokonta są wszędzie, pomyślał Barry. 

- Owszem, są - odparł Vielokont. - Słyszę twoje myśli, Barry, a ty nie możesz rzucić 

żadnych  irytujących  zaklęć.  Tsk  -  tsk.  Co  to  za  słownictwo?  Nie  oceniaj  tego  miejsca  zbyt 

surowo,  to  tylko  warsztat  w  piwnicy,  od  ponad  tysiąca  lat  używano  go  jako  miejsca  tortur. 

Odkupiłem  good  George'a  Harrisona.  Nie  uwierzysz,  jak  ohydne  kazał  tu  zamontować 

boazerie. Wybacz, ale usiądę. Nie jestem tak młody, jak ty. 

Vielokont  zasiadł  w  wyściełanym  fotelu,  prymitywnie  wykutym  w  surowej,  żywej 

skale, i znów zaczął mówić. 

Obok Barry'ego szumiał niewielki osuszacz powietrza, P.WWS.Ż.S. 

-  Zauważyłeś  zapewne,  Trotter,  że  rozkroplenie  nic  ci  nie  da.  Owszem,  wydostałbyś 

się z więzów, ale natychmiast zginął w suchych, mechanicznych wnętrznościach tej maszyny, 

-  Vielokont  uśmiechnął  się,  szczerząc  zęby,  i  poklepał  ją  lekko.  -  Świetnie  usuwa  wodę  z 

powietrza. Te średnio wieczne komnaty tortur są takie wilgotne. 

Yielokont wyjął różdżkę. 

- Byłeś godnym przeciwnikiem, toteż zamierzam pożegnać się w stylu Jamesa Bonda. 

Po pierwsze, z pewnością zechcesz się dowiedzieć, co czeka Łona i Herbinę. 

Przeciwległą  ścianę  zasnuł  biały  dym.  Gdy  upodobniła  się  już  do  ekranu,  z  oczu 

czaszki na czubku różdżki Vieloconta wystrzeliły bliźniacze srebrne promienie. 

Nie, nie każę ci znów oglądać Człowieka z blizną. Ech, te twoje docinki. - Vielokont 

odwrócił się w stronę ekranu, na którym pojawiły się obrazy. 

Odchrząknął. 

W  porządku  -  zaczął.  -  Gdy  już  zginiesz,  twoi  przyjaciele  dostrzegą,  w  jak  wielkim 

byli błędzie, i dołączą do mnie. 

Barry  ujrzał  Herbinę  ubraną  w  piękny,  elegancki  strój.  Wyraźnie  uczestniczyła  w 

spotkaniu biznesowym i komenderowała ludźmi. 

- Tak, ja też się cieszę, że nie wyszła za mąż za Nunnallyego. Nie byłby dla niej dobry 

i nieco utrudniłby mi jej poślubienie. 

Barry krzyknął. Vielokont skrzywił się. 

-  Prosiłbym,  żebyś  przestał  krzyczeć,  huczy  mi  w  mózgu.  Powiadają,  że  za  każdym 

geniuszem  zła  dążącym  do  władzy  nad  światem  kryje  się  wielka  kobieta.  I  wiesz,  Barry? 

Mają rację, ogromną rację. 

background image

Ekran  na  moment  pojaśniał,  a  potem  pojawiła  się  na  nim  okładka  „Tygodnika 

Sukcesu” z uśmiechniętą, opaloną twarzą Łona. 

-  Lonowi  w  końcu  opłaciło  się  posiadanie  IQ62.  Zrobił  oszałamiającą  karierę  w 

produkcji telewizyjnej. Jest jednym z najpotężniejszych ludzi w tym przemyśle. Oczywiście 

po mnie. 

Vielokont znów machnął różdżką i ekran się rozpłynął. 

- Przejdźmy teraz do części drugiej uprzejmego zabijania wroga. Opiszę ci mój plan. 

Barry obejrzał się na trumny. 

- Masz rację, to będzie twoje ostatnie miejsce spoczynku. W pewnym sensie. W tych 

trumnach  przechowuję  dusze  książek  dla  dzieci,  gdy  już  ich  je  pozbawię  i  zamienię  w 

bezbarwne, wielkobudżetowe filmy. Twoje ciało będzie istnieć nadal,  lecz dusza  - ta część, 

która  czyni  cię  kimś  wyjątkowym  i  tak  szaleńczo  nieopanowanym  -  pozostanie  tu,  w  tej 

trumnie. Przyznaję, gdybyś do mnie dołączył, spotkałoby cię to samo, ale przynajmniej trochę 

byś  na  tym  zyskał.  Odkąd  zaczęliśmy  walczyć,  Barry,  rosłem  w  siłę.  Nie  masz  pojęcia,  ile 

wydaję  na  marketorów.  Ty  i  twoi  przyjaciele  nie  mieliście  szans.  -  Ten,  Który  Śmierdzi 

uśmiechnął  się,  napawając  się  własnym  złem.  -  To  ja  jestem  gościem,  który  każe  ci  płacić 

$17,99  za  płytę,  której  produkcja  kosztuje  dolara.  Jestem  chemikaliami  w  twoim  jedzeniu, 

jestem reklamą, smogiem i tanią robocizną. 

Jestem wyzyskiem, kryptoreklamą, bezczelnym spamem i nakręcaniem sławy. 

Opróżniam głowy i napełniam wysypiska. 

Jezu, pomyślał Barry, nigdy w życiu tak się nie nudziłem. Pośpiesz się i zabij mnie w 

końcu. 

-  Cierpliwości,  Barry,  wkrótce  dojdziemy  i  do  zabójstwa.  Bo  widzisz,  mimo  mojej 

władzy mam pewien problem. Niektórzy ludzie wciąż jeszcze potrafią odróżnić to co dobre 

od  śmieci.  Nie  jest  ich  wielu  i  ta  liczba  cały  czas  maleje,  ale  są.  Postanowiłem  zatem,  że 

muszę ich dopaść, nim zdołają stawić opór. Muszę zdobyć ich sobie już w dzieciństwie. I tu 

zaczyna się twoja rola. 

Vielokont zawiesił głos. 

Oczywiście, że to wstrętne Barry, w końcu to mój pomysł. Teraz słuchaj uważnie, bo 

chcę cię zabić i iść coś zjeść, przez te bzdury w pociągu zrezygnowałem z obiadu. 

Z  cienia  wybiegł  szczur  i  zaczął  wgryzać  się  w  skarpetkę  Barry'ego.  Z  różdżki 

Vielokonta  wystrzeliła  widmowa  pięść  i  rąbnęła  go  w  łepek.  Szczur  podniósł  się  na  tylne 

łapki, obolały i zaskoczony, i złapał się za głowę. 

background image

-  Jeszcze  nie,  agencie  Xl  3  -  upomniał  zwierzątko  Vielokont.  -  Wybacz,  proszę, 

mojemu  pracownikowi.  Po  ostatniej  przegranej  zorganizowałem  burzę  mózgów  i  podjąłem 

decyzję. Zamiast marnować kolejne lata na walkę z tobą, mogę cię wykorzystać jako przynętę 

dla młodych, niewinnych umysłów. Filmy o Trotterze - owszem, będzie ich wiele - zastąpią 

książki. Będziesz wyglądał tak, jak ja zechcę, mówił to, co ja zechcę, zachowywał się tak, jak 

ja zechcę. 

Twoi  fani  zapomną  o  przyzwoitym  nastolatku  z  książek  i  będą  pamiętali  tylko 

stworzonego przeze mnie, przesłodzonego tępaka. 

Vielokont  wstał  i  znów  zaczął  krążyć  po  wagonie,  nie  mogąc  powstrzymać 

podniecenia. 

- Dzieci z całego świata będą płacić sporo grosza, by zobaczyć, jak ich bohater Barry 

Trotter  pokonuje  starego,  złego  lorda  Vielokonta,  nieświadome  faktu,  że  każdy  dolar,  jen  i 

rupia jeszcze wzmocnią moją władzę. Żałosne reklamy, bezwstydne promocje, wszystkie te 

pieniądze też trafią do mnie! 

Vielokont pochylił się i spojrzał Barryemu prosto w twarz z tak bliska, że jego oddech 

osiadł na szkłach okularów niczym mgiełka. 

-  Zamierzam  wyciągnąć  z  ciebie  wszystko  do  ostatniego  grosza.  Zrobię  to  tak 

bezwstydnie i bezlitośnie, że w końcu twoi najwięksi fani zaczną tobą rzygać. Sprawię, że cię 

znienawidzą, Barry Trotterze. 

Vielokont opanował się szybko. 

-  By  odpowiedzieć  na  twoje  pytanie,  film  jest  całkiem  dobry.  Nie  tak  dobry,  jak 

książki,  ale  „to  niezapomniane  dzieło  kina  rozrywkowego”.  Widzisz,  mam  już  gotowe 

slogany.  Ale  oto  mój  geniusz.  Każda  kolejna  część  będzie  odrobinę  gorsza  niż  poprzednia, 

odrobinę bardziej wydumana, nieco głupsza. 

Widziałeś kiedyś Szczęki 4i W porównaniu z - Barrym Trotterem 4 będą wyglądać jak 

Hamlet. W końcu seria spadnie do tak niewiarygodnie niskiego poziomu, że nikt nie będzie 

jej chciał oglądać, lecz ludzie wciąż będą chodzić do kin, przyciągani osobliwym poczuciem 

obowiązku  bądź  płaczem  swych  dzieciaków,  które  nie  dostrzegają  prawdy.  Czemu  zresztą 

miałyby  dostrzec?  Odkąd  przyszły  na  świat,  towarzyszyły  im  filmy  o  Barrym  Trotterze. 

Filmy te wykroczą poza kategorie dobrego czy złego i staną się po prostu częścią dzieciństwa 

każdego  człowieka.  Nostalgia  to  potężna  siła.  Jadłeś  kiedyś  w  Klubie  Czarodziejów? 

Będziemy  mieli  różdżki  Barry  ego  Trottera,  szaty  Barry'ego  Trottera,  miotły,  figurki,  gry 

planszowe,  papeterie,  długopisy,  cukierki,  podkoszulki,  kubki,  kalendarze,  słuchowiska, 

kamyki,  karty  kolekcjonerskie,  komiksy  (mangę,  alternatywne  i  zwykłe).  Restauracje 

background image

tematyczne  i  parki  rozrywki,  grę  wideo  i  może  też  drużynę  hokejową,  jeśli  znajdę  dość 

Rosjan. Dzieci będą miały nalepki, słodycze i szampon, który „magicznie” oczyszcza głowę, 

lecz w istocie jest tym samym świństwem w nowych opakowaniach. Mama kupuje kolczyki z 

Hybrydą,  ojciec  terenówkę  Trottera.  Jestem  tak  wielkim  łotrem,  że  sam  nie  mogę  siebie 

znieść.  Będę  wyciągał  z  nich  każdy  grosz  i  zamieniał  w  durnowate  programy  telewizyjne, 

nudne książki, bezmyślne gry wideo... Ich mózgi zamienią się w maź, tak przepełnione moimi 

bzdetami,  że  nie  zdołają  nawet  wyobrazić  sobie  innego  życia.  Pożałuj  biednych  Gumoli, 

Barry. Wyobraźnia to jedyna magia, jaką znają, a ty pomożesz mi ją im odebrać. 

Vielokont  na  moment  zawiesił  wzrok,  jego  oczy  błyszczały.  Oparł  się  o  poręcz 

przyścienną PWW.S.Ż.S. 

-  Przepraszam,  gdy  o  tym  myślę,  zawsze  zaczynam  się  ślinić.  -  Odwrócił  się  i 

podszedł  do  Barry'ego.  Przysunął  różdżkę  do  jego  serca.  -  No  cóż  -  rzekł  stanowczo  - 

przygotuj się na wizytę w Krainie Wielkich Resztek w Niebie. 

I w tym momencie ktoś krzyknął: 

- Cięcie! 

background image

ROZDZIAŁ 17 

OWSZEM, DOROSŁOŚĆ JEST DO KITU, ALE POMYŚLCIE O ALTERNATYWIE 

Doskonale Mel, po prostu doskonale - rzucił reżyser. 

Jezu, ale szarżuje - mruknął aktor grający Barry'ego, gdy jeden z pomocników zaczął 

go odwiązywać. 

- Wszystko w porządku? - spytał jednocześnie kilkunastu osób reżyser. 

Usłyszawszy aprobujący pomruk ekipy dźwiękowców i oświetleniowców, rzucił: 

- Panie i panowie, skończyliśmy. 

Ekipa,  w  większości  fachowcy,  ale  też  grupka  ważniaków  takich  jak  Barry,  zaczęła 

klaskać i wiwatować. 

Chloe, asystentka planu, podeszła do Barry'ego, siedzącego na honorowym miejscu za 

plecami reżysera. 

- I co pan o tym myśli? - spytała. - Oddaliśmy sprawiedliwość książce? 

-  Jasne  -  odparł  Barry,  który  przespał  ujęcia  siedemnaście  do  dwadzieścia  siedem.  - 

Prawdziwy  Vielokont  dużo  bardziej  przeklina,  ale  rozumiem,  że to  film dla  dzieci.  Chętnie 

zobaczyłbym zakończenie - dodał. - Oczywiście Vielokont przegrywa? 

Chloe odpowiedziała uśmiechem. 

- Oczywiście. Barry przeżywa, tubka wiernego kitu w kieszeni kurtki osłania go przed 

śmiercionośnym  zaklęciem.  Ale  jest  bardzo  słaby.  Gdy  Lon  i  Herbina  orientują  się,  że 

Barry'ego  nie  ma  już  w  pociągu,  układają  anagram  i  zawiadamiają  Bubeldora.  Z  pomocą 

zaklętych  egzemplarzy  „Financial  Timesa”  dyrektor  zwabia  Vielokonta  do  opuszczonej 

kopalni fosforu, a potem wysyła tam feniksa Skierkę z misją samobójczą. 

- Auć! 

- Owszem, wybuchy są piękne, a od efektów dźwiękowych w THX rozbolą pana uszy. 

Ale nie powiem nic więcej, sam będzie pan musiał zobaczyć, panie Trotter. 

- Proszę, mów mi Barry. 

Wręczyła mu kasetę. 

- W porządku, Barry. Oto pierwsza wersja filmu. Jest w niej wszystko prócz tego, co 

oglądałeś dzisiaj. - Pogroziła palcem. - Tylko nie wpuszczaj tego do sieci ani nic takiego, to 

ściśle tajne materiały. 

Barry roześmiał się. 

- Obiecuję, że tego nie zrobię. 

background image

Aktor grający Barry'ego podszedł do autentyku. 

- Barry, jestem twoim wielkim fanem  - oznajmił. - Mam nadzieję, że podobała ci się 

wizyta na planie. 

- Ja też jestem twoim wielkim fanem, Jimmy - odparł szczerze Barry. - Cieszę się, że 

wypuścili cię z odwyku, byś mógł nakręcić ten film. 

-  Nie  jestem  wcale  pewien,  czy  to  właśnie  ten  biznes  nie  sprawia,  że  wciąż  biorę  - 

powiedział ze znużeniem Jimmy. 

Jimmy  Thornton  miał  około  dwudziestu  lat,  wyglądał  na  czterdzieści,  a  grał 

piętnastolatka.  Słynął  ze  swoich  kaprysów,  temperamentu  i  problemów  z  uzależnieniami. 

Niektórym  nie  podobał  się  fakt,  że  grał  Barry'ego,  nadawał  jednak  postaci  intensywność 

godną Brando, która zachwyciła prawdziwego Trottera. Kopnął Vielokonta w jaja, pomyślał 

Barry z zachwytem. Akurat! 

- Zobaczymy się dziś na imprezie kończącej? - spytał Jimmy. 

- Niestety, nie - odparł Barry. - Muszę wracać do Anglii. 

Czekał go tam kolejny występ z cyklu „Magia, Gumole i ja”. Dobrze płacili mu za te 

wystąpienia, ale jaka to nuda! 

- Przykro mi to słyszeć. 

Jimmy  zdjął  perukę.  Barry  zauważył,  że  aktor  łysieje,  na  głowie  pozostało  mu  już 

tylko kilkanaście setek cebulek włosowych. Może to naiwność, lecz Barry'ego nieodmiennie 

zdumiewało odkrycie, że prawdziwi aktorzy wyglądają inaczej niż przywykł. 

- Jasne - odrzekł Barry. - Czółko, Jimmy. 

Wyszli  z  budynku  na  ulicę  skąpaną  w  jasnym,  kalifornijskim  słońcu.  Barry 

natychmiast założył okulary. Nie rozumiem, czemu ludziom tak odbija na punkcie tej pogody, 

pomyślał.  Jest  zbyt  jasno,  żadnej  odmiany,  to  dobre  dla  kaktusa,  nie  dla  człowieka.  Za 

każdym  razem,  gdy  tu  przebywał,  przypominał  sobie  o  ciotecznym  prapradziadku,  który 

zginął  z  powodu  udaru  cieplnego  podczas  walk  za  imperium  w  Sudanie.  Barry  odrzucił 

właśnie  lukratywną  propozycję  zostania  „witającym”  w  kasynie  w  Las  Vegas,  lokalu  o 

tematyce  fantasy  noszącym  nazwę  „Zamek  Camelot”.  Trudno  było  odrzucić  pięćdziesiąt 

tysięcy  dolarów  tygodniowo.  On  jednak  nie  potrzebował  pieniędzy,  a  poza  tym  pustynne 

słońce do szczętu wypaliłoby mu mózg. 

- Dzięki - rzekł, gdy przysadzisty kierowca otworzył drzwi. 

- Cóż, mam nadzieję, że spodoba ci się film - powiedziała Chloe. 

- Już się nie mogę doczekać. Uwielbiam solidne eksplozje. 

background image

Barry  nie  zwracał  szczególnej  uwagi  na  gadaninę  taksówkarza  opowiadającego  o 

swych  marzeniach  zostania  mistrzem  gitary,  bo  zgodził  się  wziąć  udział  w  czacie 

promującym film. 

Prowadzący:  Chciałbym  powitać  dziś  w  Yowser.com  bardzo  szczególnego  gościa. 

Oto jedyny, niepowtarzalny Barry Trotter! Możecie zadawać pytania. 

Diament Paul: Myślałem ze nie żyjesz. 

Prowadzący:  Mówię  po  raz  ostatni,  „wskazówki”  na  okładkach  książek  to  zwykłe 

bzdury. Barry'emu nic nie jest. 

Krzykaczl: BARY RZĄDZI!!!!!!!!!! 

B.T.: Dzięki! 

Trotfan24: W Przerażającym Magicznym Cuś, gdy walczysz z rzygożądłem i z Kranu 

Dusz  wychodzą  duchy  twoich  rodziców,  by  cię  ocalić,  czemu  twoja  mama  ma  na  sobie 

szkarłatną togę, skoro w Kawiorze stoi wyraźnie, że kiedy zabił ją Vielokont, miała na sobie 

białą togę ze szkarłatnymi zdobieniami? Zależy od tego zakład. 

B.T.: Musisz spytać samą J.G., nie ja pisałem te książki. 

Trotfan24: Wykręt! 

B.T.:  Wzorem  dla  rzygożądła  było  moje  spotkanie  ze  zdumiewająco  wrogo 

nastawionym i upartym ogrodowym pomrowem. Hamgryz zabił go chuchnięciem. 

Prowadzący: Rany! Usłyszeliście to u nas, fani! 

B.T.: Poza tym, jak już wielokrotnie powtarzałem, Terry Vielokont nie zabił mamy i 

taty. Istotnie, skonstruował bombę, którą podłożyli na wydziale chemii. Zrobili to z przyczyn 

dla  mnie  całkowicie  niejasnych,  lecz  zapewne  w  latach  sześćdziesiątych  miało  to  sens. 

Podejrzewam,  że  ważną  rolę  odegrały  tu  pisma  co  bardziej  radykalnych  anarchistów.  Terry 

był naćpany, ale nie chciał ich zabić. Bycie rewolucjonistą to niebezpieczna praca. 

Prowadzący:  Od  rewolucjonisty  do  ministra  finansów!  Ten,  Który  Śmierdzi  bardzo 

się zmienił przez te lata. 

B.T.: Margines społeczeństwa często leży zaskakująco blisko środka. W każdym razie 

Mama, Tato i Terry razem uczestniczyli w podziemnym ruchu Sporty i Pogoda. 

Zybol9: Czyli M i T byli hipisami? 

B.T.: Tak, zostałem wychowany w komunie w Sussex. Mnóstwo nagości i Donovan. 

Derek937: SIEMAA!!!!!!!!!! 

Dyna Matt: Imię Vielokonta = Terry? 

B.T.:  Terrence.  Nie  znosi  go,  dlatego  teraz  nazywa  się  lordem.  Ale  wtedy  na  farmie 

wszyscy nazywali go Tym, Który Śmierdzi. Nie mieliśmy tam bieżącej wody. 

background image

Prowadzący:  Powiedz  nam,  Barry,  co  robiłeś  przez  pięć  lat  od  czasu  zamknięcia 

prawdziwego Hokpoku? 

B.T.: Przez jakiś czas po prostu się obijałem. Potem zaangażowałem się w firmę wuja 

Sknerusa, magicznie zmieniającą raki w homary na rynek gumolski. 

Chwilowo firma zawiesiła działalność, póki Sknerus nie wyjdzie z Aztalanu. 

Zybol9: Auć. 

B.T.: Nie, wszystko w porządku, jest tam sławą. Ja natomiast podróżuję po świecie z 

wystąpieniem „Magia, Gumole i ja”. 

Trollx78: Sądziłem, że jesteś bogaty. Po co pracujesz? 

B.T.: Bo w przeciwnym razie zamieniłbym się w wielką górę tłuszczu! 

Prowadzący: Widziałeś już nowy film? Co o nim sądzisz? 

B.T.: Film ten zostanie uznany za jedno z największych osiągnięć... 

Barry urwał i zaczął grzebać w ustach palcem wskazującym smakującym plastikiem i 

tłuszczem  z  klawiatury.  Oczywiście,  pod  językiem  miał  czipa.  Nie  powinienem  był  jeść  w 

stołówce  Braci  Wagner,  pomyślał  i  wyrzucił  go  przez  okno.  Skasował  wcześniejszą 

odpowiedź. 

Derek937: SIEMAAA!!!!!!!!!! 

Prowadzący: Jesteś z nami, Barry? 

B.T.: Przepraszam. Właśnie wróciłem z planu filmu. Jest fajny. Myślę, że spodoba się 

ludziom.  

Prowadzący: O czym opowiada? Dla tych, którzy wciąż nie wiedzą. 

B.T.: Lon, Herb i ja próbujemy powstrzymać realizację filmu o mnie. 

Prowadzący: Faktycznie to zrobiliście, prawda? 

B.T.: Tak, ale w rzeczywistości napisałem tylko parę listów. 

Trollx78: Barry T. i wścibska kierowniczka poczty. 

B.T.: LOL. 

Zybol9: Od czterech lat słychać o tym filmie. Czemu to trwało tak długo? 

B.T.: Tak naprawdę to druga próba nakręcenia filmu. Pierwszy, na podstawie książek, 

umarł  na  etapie  planowania.  Kubrick  zamierzał  go  nakręcić,  ale  zmarł  na  zatrucie  brodą. 

Martin  Scorsese  był  bardzo  zainteresowany,  póki  J.G.  nie  powiedziała  mu,  że  nie  może 

umieścić akcji w Małych Włoszech w latach siedemdziesiątych. Potem zabrakło pieniędzy  - 

zwinął je Sknerus. 

background image

Dlatego właśnie siedzi teraz w więzieniu. W tym momencie wszyscy zwątpili już, czy 

film  kiedykolwiek  powstanie.  Moja  agentka  wypróbowała  wszelkie  możliwe  zaklęcia,  ale 

pieniądze są potężniejsze niż magia. Przynajmniej w Hollywood! 

Prowadzący: I co się stało? 

B.T.:  Odwiedziłem  J.G.  w  jej  karaibskiej  posiadłości  w  Szkocji  i  wpadliśmy  na 

pomysł  napisania  drugiego  scenariusza  filmu,  tym  razem  opowiadającego  o  próbach 

powstrzymania realizacji pierwszego. 

Prowadzący: Wow. Meta. Drugi traktuje o pierwszym, który nigdy nie powstał? 

B.T.:  Zgadza  się.  Działo  się  to  pięć  lat  temu.  Trzy  lata  temu  wraz  J.G.  napisaliśmy 

scenariusz, potem kupili go bracia Farrelly i od tej pory zaczęły się przygotowania. 

Viagratrix: Czy bardzo zmieniono prawdziwą historię? 

B.T.:  Jak  zawsze.  Na  przykład  J.G.  Rollins  nie  została  uwięziona  przez  Fantastic, 

miała po prostu bardzo restrykcyjny kontrakt. 

Viagratrix: Czyli to metafora? 

B.T.:  Nie  tyle  metafora,  co  banda  pismaków  siedzących  w  pokoju  i  wymyślających 

różne rzeczy. 

Prowadzący: Jesteś zły? 

B.T.: Nie jest to film, który ja bym nakręcił. Wszyscy cały czas pierdzą i wymiotują. 

To  prymitywne.  Przypuszczam,  że  zabrakło  im  umiejętności  bądź  wyobraźni,  by  zrobić  to 

inaczej...  Po  prostu  nie  rozumiem,  czemu  niektórych  tak  śmieszą  dowcipy  klozetowe. 

Osobiście uważam to za dziecinne, ale też wszyscy w Hollywood sprawiają wrażenie jakby 

zatrzymali się na etapie dziesięciolatka. 

Laska21: Czy chciałbyś opowiedzieć swoją prawdziwą historię? 

B.T.: Mój Boże, nie! Wbrew temu co sądzą ludzie, moje życie jest całkiem nudne. Od 

czasu  do  czasu  używam  magii,  zwykle  po  to,  by  uniknąć  czegoś  czego  nie  chcę  robić.  Ale 

poza tym oglądam telewizję, chodzę do pubu. 

Jak wszyscy. 

Prowadzący:  Zatem  Barry  Trotter,  którego  znamy  i  kochamy,  to  postać  całkiem 

fikcyjna? 

B.T.:  Prowadzę  bardzo  przeciętne  życie,  jak  większość  z  nas.  Dlatego  właśnie 

potrzebujemy książek i filmów. 

Gumlprecz80: Nienawidzisz Gumoli? 

B.T.: Oczywiście, że nie. Część moich najlepszych przyjaciół i tak dalej. 

Laska21: Jesteś żonaty. 

background image

B.T.: Zaręczony. 

Prowadzący: Wow! Kolejne szokujące wieści! Z kim, Barry? 

B.T.: Wolałbym nie mówić. 

Laska21: POWIEDZ MI Z KIM BARRYTO JĄ ZABIJĘ 

Derek937: SIEMAAAA!!!!!!!!!! 

Prowadzący: Jesteś idiotą. 

Derek937: Wypchaj się SIEMAAA!!!!!! 

B.T.: I tobie też SIEMA, mój przyjacielu. 

GinaB: Koham Carsona Dały, to numer 1. 

Elfsammy: Sam + Kaitlyn = WM. 

Gumlprecz80: Kaitlyn to GUMOLKA. 

Elfsammy: Zamknij się trollu... 

Barry przestał czytać i zamknął laptopa. Najwyraźniej czat przejęła tłuszcza, zresztą i 

tak  miał  go  już  dosyć.  Zamknął  oczy  i  przysnął,  podczas  gdy  kierowca  cały  czas  gadał  do 

siebie. 

- Pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem Jimmyego Page'a. Człowieku, zrozumiałem 

wtedy, co chcę robić w życiu. Ta niesamowita gitara z dwoma gryfami... 

Gdy limuzyna zbliżyła się do  LAK, kierowca zerknął  w lusterko na tylne siedzenie. 

Upewniwszy się, że Barry śpi smacznie, szarpnął nagle kierownicą, wznosząc mrożący krew 

w żyłach okrzyk. 

- Śmierć Trotterowi! Niech żyje Vielokont! 

Barry obudził się gwałtownie. Kierowca zawodził coś bełkotliwie. 

Limuzyna przecięła środkowy pas i popędziła ku nadjeżdżającym samochodom. 

Nie  było  czasu  na  nic  poza  ucieczką.  Już  dawno  nauczył  się  zawsze  lekko  uchylać 

okno, na wszelki wypadek. Wymówiwszy szybkie zaklęcie, Barry się rozkroplił. 

Teraz  jako  rozumny  obłoczek  wilgoci  obserwował  z  bezpiecznej  odległości 

samochody.  Limuzyna  jakimś  cudem  przecięła  autostradę,  przebiła  się  przez  ogrodzenie 

lotniska  i  wjechała  się  na  pas.  Kierowca,  sądząc,  że  Barry  wciąż  śpi  na  tylnym  siedzeniu, 

wyraźnie szukał odpowiednio śmiercionośnego celu. Szybko wypatrzył ciężarówkę z napisem 

ostrożnie, paliwo lotnicze. Barry także ją dostrzegł i błyskawicznie rzucił zaklęcie: 

- Pianere! 

Cysterna natychmiast zmieniła się w miękką, różową, gumową piankę. 

Limuzyna  uderzyła  w  nią  i  odbiła  się,  nie  czyniąc  nikomu  szkody.  Zaskoczony 

kierowca  wyskoczył  zza  kierownicy  i  zaczął  rzucać  się  na  ciężarówkę  z  determinacją, 

background image

próbując  się  zabić.  Lecz  odbijał  się  tylko  łagodnie  od  miękkiej  powierzchni,  aż  w  końcu 

zrezygnował i usiadł na ziemi, szlochając. 

- W porządku, chłopie - powiedział aresztujący go policjant. - Chodź z nami. 

Co  można  zrobić  z  takim  idiotą?  -  pomyślał  Barry,  obserwując  błogo  całą  scenę  z 

wysokości, unoszony w powiewach zefirka. Mniej więcej raz w miesiącu jakiś Smieciożerca, 

który  nie  dostał  wieści  z  centrali,  próbował  go  załatwić.  Barry  podleciał  do  terminalu  i  się 

skroplił. 

Super, teraz mój garnitur śmierdzi wilgocią, pomyślał. 

Wysoko nad Atlantykiem Barry, starając się nie myśleć o aeronautycznych skutkach 

działania prawa Murphy'ego, wciąż przetrawiał filmowe słowa Terry'ego Vielokonta. Ucieszy 

się na wieść, że pominęli jego jąkanie, pomyślał. 

Kilkanaście  lat  temu  Vielokont  został  aresztowany  za  oszustwa  podatkowe,  lecz  jak 

zwykle  spadł  na  cztery  łapy.  Zawarł  układ  z  prokuraturą  i  wydał  wszystkich  swoich 

zwolenników. Potem przeniósł się na Bermudy, zaczął hojnie dotować Torysów i gdy wygrali 

wybory,  mianowali  go  ministrem  finansów.  Właśnie  napisał  (przy  pomocy  Murzyna) 

autobiografię  -  Oszustwo  popłaca!  -  w  której  nazwał  Barry'ego  i  jego  popleczników 

„niedouczonymi, młodymi anarchistami”. Barry nie wiedział czy się cieszyć, czy obrazić. 

Na pokładzie samolotu zawsze ogarniał go ponury nastrój - może sprawiały to opary 

paliwa.  Przypomniał  sobie  czat  i  to,  z  jaką  łatwością  z  powrotem  przybrał  sztuczną  pozę 

Niezwyciężonego  Barry'ego,  którego  zawsze  odgrywał  wobec  fanów.  Herbina  nie  powinna 

mu była mówić, że rzucone przez nią zaklęcie było placebo. 

Czemu powiedział, że prowadzi nudne życie, choć w istocie harował jak wół? Jasne, 

lepiej było trzymać się na uboczu; nie chciał, by każdy kiepski czarodziej, który chce czegoś 

dowieść,  wpadał  do  niego  z  płonącą  różdżką  w  dłoni,  gdy  on  akurat  siedzi  na  kiblu  (coś 

takiego naprawdę się zdarzyło). Ale kryło się w tym coś więcej - wstydził się, bo obecnie jego 

życie przestało być  ciekawym  materiałem literackim. Pracuję równie ciężko jak wtedy,  gdy 

ratowałem świat, a próbuję tylko stać się przyzwoitym człowiekiem, pomyślał Barry. Ta myśl 

go przygnębiła. Czy nie stać go na nic więcej? 

Herbina zawsze mu  powtarzała: „Twoje życie to nie książka, niczyje życie takie nie 

jest.  Szukaj  bohaterstwa  w  nie  zabijając  się  z  nią  nawzajem,  wychować  dzieci  tak,  by  nie 

wyrosły  na  psychopatów.  To  może  nie  wspaniałe  osiągnięcie,  lecz  równie  trudne  jak 

powalenie Irlandzkiego Whiskoddecha cierpiącego na ostrego kaca”. 

background image

Była tak mądra, że aż go to wkurzało. Czasami jednak ogromnie tęsknił za beztroskim, 

niegdysiejszym  życiem  w  Hokpoku.  Gdy  pierwszy  film  zmarł  własną  śmiercią  na  etapie 

produkcji, zabrał ze sobą poczciwe, stare czasy. 

Kolejne  kłamstwo  z  czata:  wtedy,  w  przeszłości,  naprawdę  próbował  powstrzymać 

realizację filmu. Starał się zatrzymać tamto życie, uniknąć dorosłości. Ale nie zdołał. Czemu 

właściwie skłamał? Czy wstydził się, że Vielokont w końcu go pokonał? A może przestał już 

dostrzegać wyraźną różnicę między jasną stroną a stroną ciemniacką? Opakowanie wiernego 

kitu nie miało z tym nic wspólnego; Vielokont go nie zabił, bo uświadomił sobie, że Barry 

przestał być jego wrogiem. 

Sam  o  tym  nie  wiedząc,  gdzieś  w  trakcie  owej  ostatniej  misji  z  Łonem  i  Herbina, 

Barry  przekroczył  magiczną  granicę  dzielącą  dzieciństwo  od  dorosłości.  Mniej  zaczęło 

obchodzić go co robi, a bardziej ile mu za to zapłacą, Vielokont go wypuścił, rada zamknęła 

Hokpok, a Barry zaczął robić interesy z wujem Sknerusem. 

Sknerus, Barry, J.G., Bubeldor - wszyscy pragnęli pieniędzy. Większość myślała tylko 

o  tym.  Bubeldor  nieustannie  reklamował  swoje  kasety  z  magicznymi  poradami  w  nocnych 

programach  telewizyjnych.  Sknerus  wymyślał  kolejne  ambitne  plany.  J.G.  wypuszczała 

książkę za książką, a Barry wzbudził w niej tak wielkie poczucie winy, że podzieliła się z nim 

dochodami. Każdy z nich, łącznie z Barrym,  miał  wydarzeniach dnia  codziennego. Spróbuj 

zostać  z  żoną,  w  sobie  małego  Vielokonta.  Ów  arogancki,  pewny  siebie,  pełen  energii  i 

ideałów dwudziestodwuletni dzieciak, którym był kiedyś, odszedł na zawsze. 

A  może  nie?  Barry  zastanawiał  się  nad  słowami  aktora  grającego  Vielokonta, 

mówiącego,  jak  film  zniszczy  książki.  Ostatecznie  z  nich  wszystkich  jedynie  książki  J.G. 

pozostały dobre i czyste, dawały ludziom radość, pozwalały czytelnikom uciec od trosk dnia 

codziennego i ożywić wyobraźnię. A teraz film mógł to zmienić. 

Przypomniał sobie aktorską wersję Gnojka, który ukradł święta. Ile dzieci obejrzało tę 

rozdętą  papkę  i  nigdy  już  nie  poznało  eleganckiej  kreskówki,  na  podstawie  której  powstał 

film?  Zapewne  miliony.  Jego  życie  i  książki  J.G.  mogą  zniknąć,  przygniecione  ciężarem 

cynicznych  hollywoodzkich  śmieci.  Chyba  że  coś  z  tym  zrobi.  Ale  co?  Wyciągnął  z  torby 

kasetę wideo. Nie mógł powstrzymać powstania pierwszego filmu, ale może zdoła coś zrobić 

z tym drugich. 

Concorde  wylądował,  Barry  podjął  decyzję.  Uznał,  że  nic  nie  powie  Herbinie. 

Podobny plan z samej swej natury musiał być nielegalny, a ona bardzo się tym przejmowała. 

Sztucznie  uśmiechnięty,  cały  czas  rozmyślał  i  gdy  następnego  ranka  zjawił  się  w  swym 

biurze, miał już gotowy szkic planu. 

background image

- Phyllis - poprosił Barry. - Zechcesz mnie połączyć z Serwusem Snajperem? 

- Oczywiście - odparła Phyllis. 

Była  prezeska  amerykańskiego  fan  clubu  Barry'ego  okazała  się  nieocenioną 

asystentką. Herbina często żartowała z faktu, że zatrudnił tak młodą sekretarkę, ale nie miała 

się  czego  obawiać.  Jeśli  ludzie  to  warzywa,  Phyllis  była  selerem  -  całkiem  sympatycznym, 

lecz pozbawionym wyraźnego smaku. W chwilę później odezwała się: 

- Pan Snajper na linii drugiej, panie Trotter. Barry podniósł słuchawkę. 

- Witaj, Serwusie, chciałbym cię o coś spytać. 

- Wal - odparł Snajper. 

Dawny  nauczyciel  Barry'ego  pracował  teraz  dla  wojska,  w  laboratorium  broni 

biomagicznej. Z powodu książek cieszył się złą reputacją, lecz J.G. 

uczyniła go postacią negatywną głównie z powodów artystycznych. 

Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Snajper był w porządku, jeśli człowiekowi 

nie przeszkadzał od czasu do czasu atak magicznego, tryprowego pyłu. 

-  Powiedzmy,  że  chciałbym  sprawić,  by  coś  stało  się  absolutnie  unikatowe  - 

powiedział Barry. - Jedyne w swoim rodzaju. Istnieje do tego zaklęcie? 

- Jasne, nawet niezbyt trudne, więc nie będziesz musiał prosić Herbiny, by rzuciła je 

za ciebie. 

- No tak, ha, ha - mruknął Barry. Z drugiej strony Snajper potrafił być wredny. - Gdzie 

je mogę znaleźć? 

-  Powinno  być  w  Standardowej  Księdze  Zaklęć  Ecclesa.  Jeśli  nie,  poszukaj  w 

Eliksirach, klątwach i urokach Bulbota. Gdybyś nie znalazł, zadzwoń. - Snajper zniżył głos. - 

Jak było w Ameryce? 

- Ktoś zaproponował, że kupi moje prawo jazdy za pięć tysięcy dolarów. 

Snajper roześmiał się. 

- Mam nadzieję, że się zgodziłeś. 

Barry  podziękował  swojemu  dawnemu  nauczycielowi  za  informację  i  rozłączył  się. 

Zerknął na zegarek; zaraz musiał jechać na spotkanie z Wróżbitami. Gdy znalazł się w pokoju 

sekretarki z mową i slajdami upchniętymi w aktówce, poprosił Phyllis, by znalazła potrzebne 

zaklęcie. 

- Załatwię to - oznajmiła. Była przerażająco sprawna. 

Spoglądając  na  morze  fezów  Wróżbitów,  bez  specjalnego  zapału  wygłosił  swoje 

wystąpienie.  W  myślach  uzupełniał  szczegóły  planu.  Jeden  z  Wróżbitów  podrzucił  go  z 

background image

powrotem  do  biura  małym  samochodzikiem.  Phyllis  wciąż  grzebała  w  stosie  książek,  po 

części wyraźnie starych i magicznych (fosforyzowały w mroku). 

- Znalazłaś coś? - spytał Barry, odwieszając płaszcz. 

- Już prawie mam - odparła, nawijając na palec kosmyk włosów, jak zawsze podczas 

pracy. - Dzwonił Alpo Bubeldor w sprawie bankietu. 

Barry zastanawiał  się, czy nie oddzwonić od razu, uznał  jednak, że lepiej  to  odłoży. 

Stary  dyrektor  mógłby  wyciągnąć  z  niego  szczegóły  planu  i  wygłosić  stary  tekst  na  temat 

łamania prawa. Barry puszczał te słowa mimo uszu, odkąd skończył jedenaście lat. 

- Załatwię to później - oznajmił. 

-  Aha!  -  wykrzyknęła  Phyllis.  -  Tego  pan  szukał?  Wręczyła  mu  otwartą  książkę. 

Bogato iluminowany, zrobiony z wellinu tom mruczał cichutko. 

-  Unikalny  Urok  Unitarusa  -  odczytał  Barry.  Szybko  przebiegł  wzrokiem  tekst, 

upewniając się, że o to właśnie mu chodziło. Zabrał książkę do gabinetu i zawołał do Phyllis: 

- Znajdź mi kasetę, którą przywiozłem! 

Przyniosła mu ją. 

-  Nie  zabiera  jej  pan  chyba  dziś  do  domu?  Chciałam  zaprosić  Sabat  i  obejrzeć  ją 

razem. 

Sabatem  Phyllis  nazywała  grupkę  amerykańskich  imigrantek,  fanatyczek  Trottera 

mieszkających w sąsiedztwie. Od czasu do czasu któraś odbierała ją z pracy i Barry musiał 

pozować  do  dziesiątek  zdjęć.  Nie  przeszkadzało  mu  to  -  przyjaciółki  Phyllis  były 

niesamowitymi laskami. 

- Uniósł kasetę. 

- Nie martw się, będziecie ją mogły obejrzeć. 

- Panie Trotter, co pan planuje? 

Zamierzam uczynić ten egzemplarz wyjątkowym. Nie stanę się klejnotem koronnym 

w czyichś planach marketingowych - oznajmił Barry. - Wierz mi, zamiana czyjegoś życia w 

fikcję i rozrywkę dla mas to straszna rzecz. Mam tego dosyć. Koniec. 

- Och, panie Trotter! - krzyknęła Phyllis. - Nie może pan zniszczyć filmu. 

Tylu ludzi na niego czeka. 

-  Owszem,  rozmawiałem  z  nimi  wczoraj  w  Internecie,  to  banda  świrów.  A  zresztą 

wcale go nie zniszczę - wyjaśnił Barry. - Wciąż pozostanie jeden egzemplarz. Kiedy skończę, 

będziesz z nim mogła zrobić, co zechcesz: obejrzeć, puścić w obieg, sprzedać. Nie obchodzi 

mnie to. 

background image

-  Ale  czemu?  -  spytała  Phyllis,  szczerze  zasmucona.  -  Wie  pan,  jak  bardzo  ludzie 

kochają pańskie przygody. 

-  To  niech  czytają  książki,  jest  w  nich  mnóstwo  wspaniałych  przygód.  -  Sięgnął 

pamięcią  do  sceny  na  planie,  próbując  przypomnieć  sobie  tamtą  przemowę.  -  Kiedy  film 

wejdzie  na  ekrany,  to  on  stanie  się  Barrym  Trotterem,  nie  książki.  Wiemy,  że  książki  są 

cudowne. Jaka jest szansa, że film im dorówna? Taki piorun nie uderza dwa razy w to samo 

miejsce. 

Ale skoro książki są cudowne, nie oznacza to, że im więcej, tym lepiej? 

Niekoniecznie.  Gdy  czytasz  książki,  sama  podsuwasz  obrazy.  Nie  tylko  opowiadasz 

sobie historię w sposób znaczący dla ciebie - Bubeldor może na przykład wyglądać jak twój 

ulubiony wujek - ale też gimnastykujesz wyobraźnię. 

No tak, ale... 

Powiedzmy, że jestem dzieciakiem, który obejrzał film i sięga po książkę. 

Czyim dziełem będą wówczas obrazy? Filmowców. A ponieważ wytwórnie filmowe 

to  biznes  -  i  to  bardzo  cyniczny  biznes  -  produkowane  przez  nie  obrazy  będą  najbardziej 

bezbarwnymi,  mainstreamowymi  wersjami  jakie  istnieją.  Wsadzą  ci  do  głowy  produkt 

marketingowy  sprawdzony  przed  widownią  i  grupami  focusowymi  i  nazwą  go  Barrym 

Trotterem. - Barry urwał, potrząsając kasetą, by podkreślić swoje słowa. - To ja jestem Barry 

Trotter i mówię: dosyć. Nie niszczę filmu, ratuję książki. 

Phyllis przez chwilę milczała. 

- Panie Trotter - rzekła w końcu. - Myślę, że nie tylko czeka pana największy proces 

świata... - Barry wzruszył ramionami  - ale to niczego nie zmieni. Telewizja i filmy: oto, co 

dziś przemawia do ludzi. Uniemożliwienie ludziom obejrzenia jednego filmu tego nie zmieni. 

Obejrzą  po  prostu  inny,  a  wtedy  już  na  pewno  nie  przeczytają  książek.  Jeśli  pozwoli  pan 

filmowi powstać, znacznie więcej dzieci sięgnie po powieść. Proszę spojrzeć na Kopciuszka. 

Ile okropnych adaptacji miała ta nieszczęsna bajka? Lecz dzieci wciąż ją czytają. 

Najlepsze  książki  żyją  własnym  życiem,  panie  Trotter.  I  choć  bardzo  pragniemy 

chronić  je  przed  ludźmi,  którzy  chcą  jedynie  zarobić  na  nich  jak  najwięcej,  nie  możemy 

zmusić ludzi, by je kochali. Proszę zaufać czytelnikom. Jak dotąd, pana nie zawiedli. 

Teraz to  Barry umilkł. Długą chwilę siedział cicho. W końcu wstał  i wręczył  kasetę 

Phyllis. 

- Zabierz to stąd, nim zmienię zdanie. 

background image

Uśmiechnęła  się  i  wzięła  kasetę.  Kolejny  tydzień,  kolejny  kretyński  plan,  którego 

realizacji  musiałam  zapobiec,  pomyślała.  Czy  brak  rozsądku  to  cecha  wszystkich 

czarodziejów? W każdym razie uważała to za część swojej pracy. 

- Dziękuję, że mi pan zaufał, panie Trotter - powiedziała i wyszła. 

- Nie zrobiłem tego dlatego, że bałem się procesu! - zawołał za nią. 

Czy postąpił słusznie? Barry nie miał  pojęcia. Nagle poczuł  się ogromnie zmęczony 

jak  na  kogoś,  kto  ma  dopiero  dwadzieścia  siedem  lat.  Wtedy,  kilka  lat  temu,  miał  rację  - 

dorosłość jest do kitu. Ale też alternatywa wygląda jeszcze gorzej. 

Zadzwonił do Alpa Bubeldora. 

background image

EPILOG 

Kilka  tygodni  później,  po  triumfalnym  -  to  jest  oszałamiająco  zyskownym  - 

przemarszu filmu po ekranach świata, Barry i Herbina radośnie wsiedli do starego Ekspresu 

Hokpockiego,  zmierzając  na  fetę,  jakiej  nie  oglądała  jeszcze  szkoła.  Słynni  absolwenci, 

członkowie rady nadzorczej i inni sztywniacy z wyższych sfer zjeżdżali się do Hokpoku ze 

wszystkich  stron,  aby  uczcić  poświęcenie  nowo  otwartej  szkoły.  BBC  kręciło  nawet  film 

dokumentalny pod tytułem Nowe oblicze Hokpoku. 

Rada  nadzorcza  szkoły,  jak  zawsze  chciwa,  wypożyczyła  stary  zamek  Braciom 

Wagner,  by  mogli  wykorzystać  go  w  filmie.  Scenariusz,  jak  łatwo  przewidzieć,  zakładał 

wysadzenie  sypiącej  się  ruiny  -  i  istotnie  do  niego  doszło.  Członkowie  rady  sądzili,  że 

widowiskowy wybuch to dzieło speców od efektów specjalnych. Gdy jednak, ku ich zgrozie, 

studio  zwróciło  im  zamiast  szkoły  zwęglone  wrzosowisko,  wstrząśnięta  rada  wystąpiła  do 

sądu  i  wyprocesowała  miliard  dolarów  odszkodowania.  Sprzedawszy  gruzy  fanom  Trottera 

pragnącym  zdobyć  „kawałek  historii  Hokpoku”,  rada  zyskała  dość  gotówki,  by  zbudować 

większą,  lepszą,  nowoczesną  i  całkowicie  pozbawioną  uroku  szkołę.  „Niektórym  może 

brakować  atmosfery  i  osobliwości  starego  Hokpoku,  lecz  nowy  budynek  z  pewnością 

zachwyci licznymi udogodnieniami (gorąca woda 24/7) i śmiałą wizją architektoniczną”, piał 

„Magazyn  Absolwentów  Hokpoku”.  „Jest  tam  też  szybkie  łącze  z  Internetem  i  basen 

rozmiarów olimpijskich, niezasiedlony przez gruzgotki”. 

Barry  znienawidził  nowy  Hokpok  od  pierwszego  wejrzenia  -  lustrzane  szyby  i 

chromowe rury układały się w kształt olbrzymiej czarodziejskiej tiary. 

Inni  jednak  dokładali  wszelkich  wysiłków,  by  uczynić  z  niego  przyjazne  miejsce. 

Dołączyła  do  nich  nawet  J.G.  Rollins,  obdarowując  szkołę  nowym  boiskiem  do  Quitkitu, 

ochrzczonym mianem Kotła. 

Podczas gdy za oknem przesuwały się krajobrazy Szkocji, Barry czytał dalej. Główny 

artykuł opowiadał o posągu podarowanym szkole przez Lujusza Malgnoya na pamiątkę jego 

syna, Draga. Drago, kolega z klasy Barry'ego, zginął w tragicznie głupim wypadku w połowie 

siódmego roku. Na okładce Lujusz ściskał dłoń Łona Gwizzleya. 

Lon niedawno zastąpił starego Bubeldora na stanowisku dyrektora szkoły. 

W  czasie  kłopotów  z  pierwszym  filmem  wojna  domowa  pomiędzy  myszami  i 

nietoperzami wymknęła  się spod kontroli i biedny  stary Alpo stracił panowanie nad szkołą. 

Ludzie musieli opuścić budynek, zajęcia zawieszono na czas nieokreślony, bo nikt nie potrafił 

background image

pozbyć się myszy i nietoperzy. Przed umową z Wagnerami rada nadzorcza całkiem poważnie 

zastanawiała się nad poproszeniem o pomoc wojska, by pozbyć się tej gryzoniowej Masady. 

Lecz  ostatecznie  wszystko  ułożyło  się  doskonale.  W  Hokpoku  nigdy  nie  działo  się 

lepiej  niż  pod  kierunkiem  nowego  genialnego  prostaczka.  Lon  był  wierny  jak  labrador  i 

uparty  jak  doberman.  Dosłownie  nie  wiedział  kiedy  przestać.  Co  więcej,  jego  miła  tępota 

sprawiła, że po mistrzowsku zdobywał fundusze. Jeśli jego kariera będzie nadal rozwijać się 

w takim tempie, kto wie, gdzie skończy Lon Gwizzley, pomyślał Barry. Może jako prezydent 

Stanów Zjednoczonych? 

* * * 

Gdy wraz z Herbina, Łonem i jego braćmi zasiedli w Wielkiej Sali, jedząc i żartując, 

Barry poczuł  się niemal  jak za dawnych szkolnych czasów. Jak zwykle,  głównym  tematem 

ich rozmów był lord Vielokont. 

- Nieważne, jak potężnym jesteś Ciemniakiem, nie przechytrzysz kontroli skarbowej - 

oświadczył Bubeldor. - Wierzcie mi, ja to wiem. 

Po  zamknięciu  szkoły  Bubeldor  krążył  od  konwentu  do  konwentu,  podpisując 

pamiątki. Nie zgłosił ani grosza z zarobionych tam pieniędzy i Pierdzyk Gwizzley, wieczny 

prefekt, wygadał się władzom. Sława Bubeldora i lata pracy na rzecz społeczeństwa uchroniły 

starego  czarodzieja  przed  Aztalanem.  Teraz  odpracowywał  wyrok,  urządzając  pokazy 

sztuczek  magicznych  dla  staruszków  w  lokalnych  domach  opieki.  Lon  mianował  go 

Dyrektorem  Emerytowanym  i  Alpo  z  radością  ćwiczył  w  spokoju  sztuczki  karciane, 

pozostawiając naukę i dyscyplinę innym. Nawet jego skarlałe libido znacznie się uspokoiło. 

Barry'emu  nowy  Hokpok  wydawał  się  dziwnie  sterylny.  Wrażenie  to  wzmacniały 

jeszcze  barwne  krzykliwe  reklamy  rozwieszone  na  ścianach  Wielkiej  Sali.  Rada  nadzorcza 

sprzedała  miejsce  reklamowe,  i  to  bynajmniej  nie  tanio,  różnym  firmom,  by  pomóc  im 

wychować  „następne  pokolenie  czarodziejów”.  Lecz  sterylny  Hokpok  wciąż  był  lepszy  niż 

żaden, a może z czasem zdołam przywyknąć do architektury, pomyślał Barry. 

Podczas gdy  wszyscy wokół  niego  gawędzili  i wygłupiali się przed kamerami BBC, 

Bubeldor niespokojnie mamrotał zaklęcia nad swym turbotem. 

Po jego sprzątnięciu odwrócił się do Barry'ego. 

- Trotter, czy możemy pomówić na osobności? 

- Oczywiście. - Po latach ciągłych krzyków i połajanek, w pierwszym odruchu Barry 

miał ochotę uciec. 

- Przenieśli się do cichej wnęki. 

- Barry, rozmawialiśmy... to znaczy, część członków rady myślała... Lon prosił mnie... 

background image

- Wyduś to z siebie - przerwał mu Barry przyjaznym tonem, choć Bubeldor wyraźnie 

tak tego nie przyjął. Natychmiast wpadł w szał i zaczął krzyczeć, plując naokoło. 

-  Na  siarkowe  siodła!  Nie  mogę  tego  zrobić!  Nie  po  tym  wszystkim,  co  ze  swymi 

kumplami  wyczynialiście  tu  przez  lata.  Ty  sam  sprzedałeś  mapę,  potem  nie  powstrzymałeś 

filmowców... 

-  Chciałeś  mi  coś  powiedzieć  czy  zaprosiłeś  mnie  tu  jedynie  po  to,  by  mnie 

zwymyślać? - zapytał z uśmiechem Barry. 

Staruszek miał w końcu prawo się złościć, a Barry wypij zbyt wiele silnego i taniego 

wina  (z  nowej  winnicy  Hamgry  -  za,  kupionej  przez  niego  na  spółkę  z  Francisem  Nerdem 

Coppolą), by się przejmować. 

Bubeldor opanował się, odetchnął głęboko i zaczął mówić bardzo szybko, niczym ktoś 

zdzierający jednym gestem plaster z wyjątkowo bolesnej rany. 

- Członkowie rady prosili, abym spytał, czy zechcesz rozważyć propozycję dołączenia 

do nas jako nowy szef public relations Hokpoku. 

Barry spojrzał na niego ze zdumieniem. Bubeldor kontynuował z nieszczęśliwą miną, 

przedstawiając kolejne argumenty: 

- Zapłacimy ci coś, choć nie aż tyle, ile mógłbyś zarobić w sektorze prywatnym. My, 

oni, uważają, że musimy zadbać o wizerunek nowej szkoły, a ze wszystkich absolwentów ty 

najlepiej potrafisz porozumieć się z mediami. 

Przyznaję z bólem, że ja także myślę, że jest dla ciebie miejsce w nowym Hokpoku. 

Barry nie potrzebował czasu do zastanowienia. 

- Tak, oczywiście! - rzekł, ściskając dłoń starego czarodzieja, wiszącą bez entuzjazmu 

u boku. - Zgadzam się. 

-  Świetnie,  świetnie  -  odparł  Bubeldor  głosem  pełnym  zgrozy  na  myśl,  jakich 

kłopotów może narobić bogaty dorosły Barry Trotter. - A teraz wybacz, ale mam wrażenie, że 

mój turbot był skażony ciemniacką magią... 

Barry  wrócił  na  swe  miejsce  na  bankiecie,  który  stawał  się  coraz  głośniejszy  i 

huczniejszy.  Pani  McGoogle  zamieniła  się  w  kota  i  wesoło  skakała  ze  stołu  na  stół.  Ferd  i 

Jorge opowiadali historię swojej zemsty na Zedzie Gromgarze: 

Wystawili go tak, że został schwytany na gorącym uczynku z nieletnią elfką. Wieść o 

losie  nieszczęsnego  Zeda  przyjęto  nawałnicą  śmiechu.  Wokół  Barry'ego  i  Herbiny  panował 

coraz większy hałas połączony z obżarstwem. 

- Czy w końcu cię poprosił? - spytała Herbina. 

- Wiedziałaś? 

background image

-  Oczywiście.  I mam nadzieję, że się zgodziłeś. Obiecałam, że od początku  semestru 

zostanę nową przełożoną Grafittonu. 

Barry uśmiechnął się. Zdumiewające, jak wszystko świetnie się układało. 

Teraz pozostanie w Hokpoku na zawsze. Uścisnął mocno swą przyszłą żonę. 

- Będzie super! - wykrzyknął. - Będziemy się świetnie bawić! 

-  Wiem,  co  nazywasz  zabawą,  Trotter  -  odparła  żartobliwie  Herbina.  -  Zamierzam 

kierować domem dla uczniów, nie dla wariatów. 

* * * 

Następna  jesień  okazała  się  najwspanialsza  odkąd  wszyscy  sięgali  pamięcią. 

Uczniowie  uwielbiali  swą  nową  szkołę,  a  tych  nielicznych,  którzy  tęsknili  za  odlotową 

tajemniczą  atmosferą  starego  Hokpoku,  przekonało  superszybkie  łącze  z  internetową 

pornografią  i  działające  prysznice.  Oczywiście  trzeba  też  wspomnieć  o  ślubie  Barry'ego  i 

Herbiny  nad  jeziorem,  z  potworem  morskim  podającym  obrączkę.  W  odpowiedniej  chwili 

wystawił z wody dłuuugą mackę i opuścił obrączkę wprost na dłoń Barry'ego. O urządzonym 

przez Gwizzleyów przyjęciu w Hogsbiede wystarczy powiedzieć, że do rana wszystkie cele w 

areszcie wypełniły się przyjaciółmi i krewnymi młodej pary. 

Po luksusowym miesiącu miodowym pary w pseudokaraibskim majątku J.G. Rollins 

szczęśliwa  para  podjęła  swoje  obowiązki  w  Hokpoku.  Herbina  natychmiast  poczuła  się 

świetnie  w  swej  nowej  roli,  co  zresztą  nikogo  nie  zaskoczyło.  Od  razu  zaczęła  wszystkimi 

komenderować. Barry miał trudniejsze zadanie. Pogodził się już z myślą, że przez najbliższe 

kilkadziesiąt  lat  wytwórnie  będą  wypuszczać  kolejne  filmy  o  Trotterze.  Jednakże  ich 

realizacja  trwała  piekielnie  długo,  jak  zatem  miał  reklamować  szkołę  do  czasu,  aż  z 

przywiędłego łona Hollywood wydostanie się kolejny sequel? Ileż razy można występować w 

programie Okrah...? 

I  nagle  pewnego  pięknego  październikowego  ranka,  gdy  patrzył,  jak  drużyna 

Grafittonu  ćwiczy  kilka  nielegalnych  manewrów  w  Quitkicie,  przyszła  mu  do  głowy 

odpowiedź. Napisze parodię na podstawie przygód własnych i przyjaciół! Momentami tekst 

nie  będzie  zbyt  wysokich  lotów,  ale  do  diabła  z  tym.  Zresztą  podobne  historie  i  tak  miały 

nisko ustawioną poprzeczkę. 

I  kiedy  wracał  z  Kotła,  roztrącając  stopami  ognistopomarańczowe  liście,  w  jego 

głowie  wirowały  pomysły.  Barry  usiadł  przy  nowiusieńkim  biurku,  włączył  automatyczną 

sekretarkę,  uruchomił  komputer  i  zaczął  pisać:  „Szkoła  Czarnoksiężników  Hokpok  była 

najsłynniejszą  instytucją  edukacyjną  w  magicznym  świecie,  a  Barry  Trotter  jej 

najsłynniejszym uczniem...”. 

background image

 

KONIEC 

background image

I JESZCZE OD AUTORA 

Przeczytałem  to  wszystko  jeszcze  raz  i  muszę  przyznać,  że  nie  mam  pojęcia,  co  się 

dzieje.  Najpierw  to  książka  o  filmie,  potem  książka  sama  okazuje  się  filmem  -  o  tym  jak 

powstrzymać  wcześniejszy  film.  Teraz  dowiadujemy  się,  że  to  parodia  autorstwa  samego 

Barry'ego  Trottera?  Dzieciaki,  niech  to  będzie  dla  Was  ostrzeżeniem;  narzędzia 

postmodernistyczne  w  niewłaściwych  (czyli  moich)  rękach  bywają  zabójcze.  Jeśli  wiecie  - 

albo  chociaż  wydaje  się  Wam,  że  wiecie  -  do  czego  w  tym  wszystkim  zmierzałem,  proszę, 

napiszcie  swoje  wyjaśnienie  czytelnie  na  pocztówce  i  zjedzcie.  Ha,  ha,  żartowałem; 

przyślijcie  je  do  mnie  na  adres  wydawcy.  Wciąż  możemy  ocalić  tę  książkę!  Wyślijcie  swe 

rozwiązania jeszcze dzisiaj! 

background image

SPECJALNY TAJNY DODATEK 

Zdaję  sobie  sprawę  z  faktu,  że  lektura  tej  książki  może  wzbudzić  oburzenie  bądź 

konsternację. Młodszych czytelników może nawet na dobre zniechęcić do czytania. Wierzcie 

mi,  naprawdę  mi  przykro.  Wiem  też,  że  szaleńcze  tempo  współczesnego  życia  praktycznie 

uniemożliwia znalezienie wolnej chwili, by porządnie mi nagadać, toteż w nagrodę za to, że 

dotarliście  aż  do  końca,  proponuję  Wam  ogólny  formularz  obraźliwego  listu,  który  możecie 

skserować i przysłać mi w wolnej chwili. Miłej zabawy, i raz jeszcze dziękuję, że zadaliście 

sobie trud przeczytania Barry ego Trottera i Bezczelnej parodii! 

background image

Nienawidzę cię! 

 

Szanowny panie! 

Czuję się obrażony z powodu pańskiej książki Barry Trotter i Bezczelna parodia. 

 

 

Jestem... (zaznacz wszystkie pasujące pola) 

[ ] nadopiekuńczym fanem Pottera 

[ ] oburzonym rodzicem 

[ ] zagubionym dziesięciolatkiem (lub młodszym) 

[ ] cynicznym piętnastolatkiem 

[ ] rozbawionym właścicielem praw autorskich 

[ ] J.K. Rowling 

[ ] zgorzkniałym kolegą - satyrykiem 

[ ] początkującym zawodowym zabójcą 

[ ] byłą dziewczyną. 

 

 

Piszę, by powiedzieć, jak bardzo oburza mnie... 

 

[ ] to, że z czegoś cudownego uczynił pan żałosną kpinę 

[ ] pańskie nieustanne odwoływanie się do skatologii 

[ ] kiepska gramatyka, składnia i interpunkcja (te przecinki!) 

[ ] nielogiczna akcja 

[ ] uciekanie się do tanich postmodernistycznych sztuczek 

[ ] irytujące, niczym nie różniące się od siebie postaci 

[ ] paskudny tani papier 

[ ] to, że znów się urżnąłeś i wydzwaniałeś, prosząc, żebym wróciła 

[ ] fakt, że nauczył pan moje małe dziecko pojęcia „złoty deszcz”, na Boga! 

Jakie to uczucie, panie Gerber, być... 

[ ] bezwstydnym pasożytem? 

[ ] obiektem miażdżącej krytyki? 

[ ] pozwanym? 

[ ] deprawatorem młodych niewinnych umysłów? 

background image

[ ] niewątpliwie najgorszym potworem w dziejach? 

[ ] człowiekiem niewiarygodnie niedojrzałym? 

[ ] królem kiepskich naśladowców? 

[ ] na oficjalnej liście wrogów Jezusa Chrystusa? 

[ ] jedyną osobą, której złożenie w ofierze może uciszyć głosy? 

 

Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny, palancie. 

 

Serdeczności,