background image

(Arianrod, Warszawa 2008)

Biała dama

 

Ścieżki już prawie nie widać, trawa wyrosła wysoko, między kamieniami kwitną  

podbiały. Nie widać zrujnowanego muru, powoje oplotły resztki cegieł zielonym  
okryciem.   Na   dziecińcu   szaleją   chwasty,   nie   słychać   skrzypienia   powozów,   ani  

rżenia koni. Okna dworu są ciemne i martwe, w brudnych, popękanych szybach nie  
odbija się ani światło słońca ani blask księżyca. W zarośniętym parku nie śpiewają  

ptaki. Ale dom nie jest martwy. Dom czeka. Od wielu, wielu lat.

Trawa czeka na lekkie kroki białych trzewiczków. Okna czekają na odbicie rąbka 
białej sukni. Dom czeka na swoją Białą Damę.

***

List przyszedł dwa miesiące po pogrzebie, kiedy Luna już prawie stanęła na nogi. 

Sprzedała dom – za duży dla jednej osoby, stanowisko redaktora naczelnego Żonglera 
powierzyła zastępcy ojca, spakowała rzeczy i przeniosła się do maleńkiej kawalerki w 

mugolskim Glasgow. Zajęła się produkcją gobelinów na zlecenie. Zarobki nie były 
duże,   ale   na   skromne   potrzeby   Luny   wystarczały   całkowicie.   Przez   całą   wojnę 

obiecywała   sobie,   że   kiedy   koszmar   się   skończy,   będzie   szczęśliwa   –   w   gronie 
przyjaciół,   może   rodziny,   w   wielkim   domu   z   trochę  skrzypiącą   podłogą   z   jasnego 

drewna, sznurkowymi dywanikami i ogromnymi dzbankami na hektolitry herbaty. Po 
wojnie   ze   smutkiem,   ale   bez   zdziwienia   zauważyła,   że   duża   ilość   ludzi   ją   męczy, 

herbata najlepiej smakuje z małego, malowanego w kwiatki dzbanuszka, w którym 
mieszczą   się   najwyżej   dwie   filiżanki   płynu,   a   wieczory   najbardziej   lubi   spędzać 

samotnie. Ostatnią osobą, która trzymała ją wśród ludzi, był ojciec – coraz bardziej 
chory, coraz bardziej milczący. Kiedy zmarł, Luna wyjechała, nie zostawiając adresu i 

zaczęła nowe życie – dorosłe i samotne. Kiedy wpuszczała do domu mokrą i zmęczoną 
sowę, była przekonana, że w liście będzie kolejne zamówienie i miała tylko nadzieję, 

że zażyczą sobie rycerzy i smoka, a nie „elegancki, nowoczesny wzór”. Ale sowa nie 
przyniosła zamówienia, tylko list.

Drogie dziecko,
Zapewne nawet nie wiesz o moim istnieniu. Wiele lat temu, na długo przed Twoimi 

narodzinami,   pokłóciliśmy   się   z   Twoim   ojcem,   a   moim   bratem   i   odtąd   nie  
utrzymywaliśmy żadnego kontaktu. Od dłuższego czasu chciałam do niego napisać 

i zakończyć  ten stary  spór,  ale zawsze odkładałam tę sprawę na później.  Teraz 
dopiero widzę, jak małostkowa i niesprawiedliwa byłam wobec niego, jak głupio i 

bezsensownie  chowałam  urazę.  Nie zdążyłam  się  z  nim  pożegnać,   nie  zdążyłam 
naprawić swojego błędu. Nie poznałam również Ciebie.

Nasza   rodzina   nigdy   nie   była   liczna,   a   teraz,   o   ile   wiem,   z   Lovegoodów  
pozostałyśmy tylko my dwie. Dlatego chciałabym zaprosić Cię do siebie. Być może  

Ksenofiliusz opowiadał Ci o Fallborought – tam się wychowaliśmy. To przepiękne  
miejsce,   w   którym   można   zapomnieć   o   całym   źle   tego   świata.   Lovegoodowie  

background image

mieszkają   tu   od   wieków.   Teraz   zostałam   już   tylko   ja,   w   ogromnym   domu, 

pamiętającym czasy mojej prababki.
Chciałabym Cię zobaczyć, pokazać Ci miejsce, z którego pochodzimy. Być może to  

pozwoli   mi  chociaż  trochę  odpokutować  głupi,   niewybaczalny  upór,   przez  który  
straciłam brata.

Pozdrawiam Cię serdecznie
Twoja ciotka Sol Lovegood

Luna   długo   siedziała   z   listem   w   dłoniach,   zastanawiając   się   nad   tym,   co   właśnie 

przeczytała. Ciotka. Od dwóch miesięcy była sama na świecie, a teraz okazuje się, że 
ma ciotkę, o której ojciec nigdy nie wspominał. O Kornwalii mówił krótko, niechętnie 

i tylko wtedy, kiedy musiał. Luna nigdy nie zastanawiała się, czy ma jeszcze jakąś 
rodzinę, a teraz – ciotka. Ostatnie z Lovegoodów, Sol i Luna, słońce i księżyc.* Dziwny 

zbieg   okoliczności,   albo   może   tradycja?   Luna   strasznie   pożałowała,   że   nigdy   nie 
próbowała dowiedzieć się od taty czegoś o historii rodziny. Ale ciotka, która mieszka 

w rodowej siedzibie, powinna być kopalnią wiadomości. Luna podjęła decyzję.

***
Kornwalia   była   jednocześnie   przepiękna   i   przerażająca.   Pociąg   sunął   przez   puste, 

bezkresne wrzosowiska. Czasem Luna widziała drzewo – groteskowe, powykrzywiane 
wiatrem, podobne do pochylonej staruchy-wiedźmy z mugolskiego obrazka. Czasem 

dostrzegała   wynurzające   się   z   wrzosów   i   lekkiej   mgły   szare   kamienie,   ogromne   i 
groźne.   A   nad   wrzosowiskiem   nisko   wisiało   niebo   –   siwogranatowe,   skłębione, 

pachnące burzą chmury. A jednak ten surowy, szary pejzaż był na swój sposób piękny.
Przed samym Fallborought mgła się podniosła i Luna zobaczyła cel swojej podróży. 

Miasteczko było maleńkie i wyglądało jak z bajki. Białe, murowane domki pokryte 
czerwonymi   dachami   sprawiały   wrażenie   najprzytulniejszych   na   świecie.   Z   prawej 

strony   wznosiła   się   smukła   wieża   niedużego,   starego   kościółka,   a   za   kościołem   - 
niewielki zagajnik.

Luna, podniesiona na duchu przyjaznością miasteczka, dziarsko złapała torbę i wyszła 
na peron, rozglądając się za ciotką.

Wyjdę po Ciebie – pisała Sol – czekaj na peronie, na pewno się rozpoznamy.

Więc Luna stanęła z boku, rozglądając się uważnie za kimś podobnym do taty.

- Może taksówkę? – usłyszała męski głos.
- Nie, dziękuję – odparła, odwracając się. – Czekam na kogoś.

Starszy   mężczyzna   znieruchomiał,   wpatrując   się   w   jej   twarz.   Luna   z   niepokojem 
zauważyła, że gwałtownie zbladł i zachwiał się.

- Dobrze się pan czuje?
- Ty? – wyjąkał. – Po co tu wróciłaś? On nie śpi, on czeka!

- Słucham?
-   Wracaj   skąd   przyjechałaś!   Wyjedź   stąd,   wynoś   się   stąd   natychmiast,   zanim...   – 

urwał   gwałtownie,   odwrócił   się   i   odszedł,   prawie   odbiegł.   Luna   rozejrzała   się   ze 
zdziwieniem i odruchowo przejrzała w szybie stojącego na peronie pociągu. Owszem, 

była trochę rozczochrana, ale żeby aż taka reakcja?
Dworzec powoli się wyludniał, a ciotki nie było. Luna przyglądała się z ciekawością 

każdej przechodzącej kobiecie, ale nikt więcej nie zwrócił na nią uwagi.
- Luna? – usłyszała i odwróciła się. Stojąca za nią kobieta wyglądała, jakby zobaczyła 

zjawę.

background image

- Luna... – wyszeptała nieznajoma kobieta, wpatrując się w dziewczynę ogromnymi, 

czarnymi   oczami.   -   Kochana...   -   Luna   niespodziewanie   znalazła   się   w   mocnych 
objęciach. Kiedy nieznajoma, zapewne ciotka, puściła ją, Luna zauważyła, że czarne 

oczy były mokre od łez.
- Dzień dobry – powiedziała cicho i wtedy, dziwna rzecz, łzy natychmiast obeschły, a 

na twarzy nieznajomej pojawił się szeroki, chociaż nie sięgający oczu, uśmiech.
- Drogie dziecko, tak cudownie cię widzieć. Jestem Sol Lovegood, twoja ciotka.

Do domu poszły piechotą, żeby Luna mogła zobaczyć miasto, jak powiedziała Sol. 
Luna jednakże większą część drogi poświęciła na przyglądanie się ciotce. Sol nie była 

podobna ani  do Luny,  ani do Ksenofiliusza.  Była  wysoka,  bardzo  szczupła,  długie 
czarne   włosy,   przetykane   gdzieniegdzie   srebrnymi   nićmi,   spadały   jej   do   połowy 

pleców. Twarz miała surową, tylko na wąskich ustach czasami pojawiał się dziwny 
uśmiech,   który   natychmiast   znikał.   Przez   większość   drogi   ciotka   milczała   –   po 

pierwszym, serdecznym powitaniu całe jej ciepło gdzieś znikło.
Fallsborought   było   typowym   kornwalijskim   miasteczkiem,   pół   mugolskim,   pół 

magicznym.   Mugolskie   –   które   Luna   widziała   z   okien   pociągu   –   było   maleńkie   i 
przytulne, pełne zadbanych ogródków, kolorowych kwiatów i bawiących się dzieci.

Weszły do parku. Łagodne pagórki pokrywał zielony kobierzec trawy, nad wąskim, 
rwącym strumieniem przerzucony był półokrągły, kamienny mostek, białe, drewniane 

ławeczki   zachęcały,   żeby   usiąść   i   po   prostu   cieszyć   się   wiosennym   dniem.   Luna 
uśmiechała   się,   mrużąc   oczy   przed   zbyt   jasnym   słońcem   i   wystawiając   twarz   na 

podmuchy ciepłego wiatru.
- Wejście do magicznego świata – powiedziała ciotka.

Luna   drgnęła.   Wskazana   przez   ciotkę   altana   była   rysą   na   jasnym,   sielankowym 
obrazie.   Była   ogromna.   Ciemne,   zbutwiałe   drewno   wyglądało,   jakby   miało   się   za 

chwilę rozpaść. Łukowate wejście ozdobione było dziwacznymi, wijącymi się rzeźbami 
nieznanych potworów, przywodzących na myśl światy dawniejsze i straszniejsze niż 

obecny. Luna odruchowo zwolniła, czując przemożny opór przed zbliżeniem się do 
tego   miejsca.   Wnętrze   altany   wypełniał   mrok,   który   zdawał   się   emanować   na 

zewnątrz, pochłaniać światło.
- Nie wygląda najlepiej, prawda? - Ciotka nie wydawała się być poruszona widokiem. - 

To dlatego, żeby mugole trzymali się z daleka. Trzeba się po prostu przyzwyczaić.
- Uspokój się – mówiła do siebie Luna, zmuszając się do podejścia bliżej. - Jesteś 

Krukonką, brałaś udział w wojnie z Czarnym Panem, nazywałaś go po imieniu, na 
głowę Merlina, to tylko altana... wyjątkowo brzydka altana, to prawda, ale nie możesz 

przecież bać się altany!
Mimo   to   bała   się.   Bała   się   tak   przeraźliwie,   że   przekroczyła   ciemny   próg   z 

zaciśniętymi   powiekami.   Kiedy   je   rozwarła,   była   już   w   magicznym   Fallsborought. 
Dziwna rzecz – mimo że pogoda w magicznej części była tak samo słoneczna i ciepła, 

Luna – być może pod wpływem przeżytego strachu – miała wrażenie, że jest chłodniej 
i   ciemniej.   Czarodziejskie   domy   były   większe   od   mugolskich,   bardziej   od   siebie 

oddalone i znacznie starsze. Otoczone kutymi w żelazie płotami, chronione zębatymi 
bramami   wyglądały   jak   twierdze.   I   –   zauważyła   Luna   z   niechęcią   –   wszędzie 

królowały te dziwaczne rzeźby, chimery nie chimery, nie mogące mieć pierwowzoru w 
świecie, który znała. W jednym z ogrodów Luna ze zdumieniem dostrzegła człowieka z 

dworca   –   widocznie   nie   był   mugolskim   taksówkarzem.   Mężczyzna   również   ją 
rozpoznał. Przeżegnał się i natychmiast wszedł do domu. Drżąca firanka powiedziała 

Lunie, że obserwuje ją nadal przez okno.
Dom Lovegoodów był rzeczywiście stary i ogromny. Ciotka uprzedzała, że może w nim 

brakować nowoczesnych udogodnień, ale mimo to wilgotny chłód, panujący w środku 

background image

nieprzyjemnie Lunę zaskoczył. Coś z tego zaskoczenia musiało się odbić na jej twarzy, 

bo Sol natychmiast zawołała skrzaty i kazała napalić w ogromnym kominie.
- Nie jest to najbardziej luksusowa rezydencja – powiedziała. - Od wielu lat nic tu nie 

było   zmieniane.   Jestem   dość   przywiązana   do   tradycji.   I   kocham   ten   dom.   Każdy 
kamień tutaj jest przeniknięty historią naszej rodziny.

- Jest  imponujący.   – Luna   pośpiesznie  próbowała  naprawić  gafę.  - Po  prostu  nie 
spodziewałam się zamku.

Ciotka uśmiechnęła się z dumą.
- Zbudował go nasz przodek, należy do Lovegoodów od zawsze. Ale na pewno jesteś 

zmęczona. Skrzaty przygotowały Ci pokój i wezmą walizkę. Chcesz najpierw napić się 
herbaty, czy odpocząć?

- Odpocząć – odparła Luna szybko. - Mugolskie pociągi są strasznie męczące.
Przygotowany   pokój,   ku   zadowoleniu   Luny,   okazał   się   całkiem   miły.   Niewielki, 

urządzony   białymi,   rustykalnymi   mebelkami,   robił   bardzo   przytulne   wrażenie. 
Lniana, haftowana w różyczki pościel na szerokim łóżku zapraszała, żeby się w nią 

zagrzebać, w kominku wesoło płonął ogień. Dzięki Merlinowi, nigdzie nie było tych 
przerażających   rzeźb.   Za   maleńkimi   drzwiczkami   Luna   znalazła   łazienkę   z 

przygotowanymi czystymi ręcznikami i wiszącą na wieszaku białą, koronkową koszulą 
nocną. Umyła się i błyskawicznie wskoczyła do łóżka. Zasnęła niemal natychmiast.

***

Ścieżki nie widać, między kamieniami kwitną podbiały, powoje obrosły kamienny 

mur ogrodzenia. Nie słychać skrzypienia powozów, ani nawoływania woźniców, 
nie   śpiewają   ptaki   w   zarośniętym   parku.   Ale   dom   nie   jest   martwy.   Skrzypnęła 

wypaczona   okiennica,   zadygotało   szkło   w   wybitym   oknie.   Drżą   trawy   na 
dziedzińcu. Dom się obudził. Dom drży z oczekiwania.

Słońce świeci w oczy i Luna śmieje się radośnie. Matka będzie zła, że wyszła, matka 

nie pozwala wychodzić samej, zawsze nalega, żeby towarzyszyła jej Sol, albo ojciec. 
Ale matka będzie zła później w domu, a teraz Luna jest szczęśliwa, siedząc w wysokiej, 

pachnącej trawie. Polne kwiaty mienią się wszystkimi kolorami tęczy, Luna splata 
wianek. Wie, że dziewczęta z miasta będą się z niej śmiały, bo ich wianki będą z róż 

czerwonych jak krew, albo białych jak śnieg, albo liliowych irysów, albo zamorskich, 
egzotycznych kwiatów, kolorowych jak motyle. Tamte wianki splatają skrzaty, tamte 

wianki będą równiutkie i ozdobione satyną i jedwabiem. Sol też będzie miała taki 
wianek,   Luna   widziała   białe   orchidee,   które   skrzatka   wiązała   w   skomplikowane 

wzory. A Luna będzie miała wianek z polnych chwastów, pachnących latem i łąką.
Nadal   się   uśmiecha,   kiedy   pada   na   nią   czyjś   cień.   Podnosi   głowę   z   figlarnym 

uśmiechem.   Tak   uśmiechają   się   tylko   szesnastolatki   w   słoneczny,   letni   dzień. 
Takiemu uśmiechowi nie można się oprzeć. I on również nie może się oprzeć, choć 

wygląda jak uosobienie cienia, choć jego czarny płaszcz zdaje się pochłaniać światło. I 
odpowiada   uśmiechem,   choć   uśmiech   jest   obcy   jego   surowej,   ponurej   twarzy   i 

wąskim, czarnym oczom.
- Nie powinnaś być tu sama – mówi. - Rodzice nie ostrzegali?

-   Ostrzegali   –   uśmiecha   się   Luna   bez   lęku,   bo   nic   złego   nie   może   się   zdarzyć 
szesnastoletniej dziewczynie, bo szesnastoletnie dziewczyny są nieśmiertelne, nie da 

się ich zranić, ani skrzywdzić.
- A przed czym ostrzegali?

Luna   śmieje   się   najpiękniejszym,   najradośniejszym   śmiechem   młodości,   a   słońce 
odbija się w jej błękitnych oczach.

background image

- Przed wami zapewne, panie. A zamierzacie mnie skrzywdzić?

-   Choćbym   i   chciał,   nie   potrafię   –   odpowiada   mężczyzna   w   czarnym   płaszczu 
nieoczekiwanie poważnie. - Takiego piękna nie wolno niszczyć.

Luna przyjmuje komplement śmiechem, należy jej się, bo jest piękna, młoda i siedzi 
na łące pełnej kwiatów. Pozwala dotknąć swojej dłoni, pozwala wpleść w jasne włosy 

niezapominajki.
- Mają kolor twoich oczu – mówi mężczyzna, a Luna zabiera  skończony wianek i 

odbiega, śmiejąc się jak dziecko i czując na plecach jego spojrzenie jak kobieta. A 
potem się budzi.

W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest. Za oknem było ciemno, ogień w kominku 
przygasł. Po chwili dopiero przypomniała sobie ciotkę i Fallsborought. Sen był tak 

rzeczywisty, ciągle czuła zapach kwiatów, ciągle czuła dotyk nieznajomego. Wstała i 
poszła do łazienki, obmyła rozpaloną twarz zimną wodą. Dziwaczny, dziwaczny sen. 

Spojrzała   w   lustro   nad   umywalką   i   zamarła.   We   włosy   miała   wplecione   świeże 
niezapominajki.

Następnego   dnia   rano   obudziło   ją   słońce,   przenikające   przez   tiulowe   firanki.   Ze 

dziwnego snu pozostało tylko miłe wspomnienie i kwiaty, które w nocy wstawiła do 
szklanki z wodą. Ciotka czekała ze śniadaniem.

- Dzień dobry. Wyspana?
- Musiałam być bardziej zmęczona niż myślałam. Spałam jak kamień.

- Podobno o duszy domu mówią pierwsze wyśnione tam sny. Śniłaś o czymś?
Luna uśmiechnęła się.

- To znaczy, że dusza tego domu jest dobra.
- Pokochasz go, tak jak ja. Chodź, pokażę ci historię naszej rodziny.

Luna,   poprzedniego   dnia   zbyt   rozkojarzona,   żeby   przyjrzeć   się   czemukolwiek, 
oglądała  głównie dom. Z ogromnego, nieprzyjemnego holu można było przejść do 

rządzonej przez skrzaty kuchni, przyjemnej nasłonecznionej jadalni, w której jadły 
śniadanie i ogromnego salonu – Luna przypuszczała, że kiedyś w tym pokoju musiały 

odbywać się bale. Schodami wchodziło się na piętro, na którym znajdował się pokoik 
Luny, pokoje ciotki, kilkanaście innych, nieużywanych sypialni i galeria portretów, do 

której ciotka właśnie Lunę prowadziła.
- To Serwiusz Lovegood, proplasta rodu – opowiadała ciotka. - Pierwszy Lovegood, o 

którym wspominają rodowe księgi. O nim akurat pisały, że był szalony, ale...
-   To   chyba   typowe   dla   Lovegoodów   –   mruknęła   Luna,   wspominając   Hogwart.   - 

Wszyscy nas mają za wariatów...
- To jego najstarsza córka, Sol. Te imiona to tradycja w naszej rodzinie. Starszą córkę 

zawsze   nazywano   Sol,   młodszą   –   Luna,   a   jeśli   była   trzecia,   chociaż   rzadko   się  to 
zdarzało, nosiła imię Stella.**

- Ale ja przecież nie mam starszej siostry – zauważyła Luna, zanim zdążyła ugryźć się 
w język.

- Kseno nigdy nie był szczególnie przywiązany  do tradycji  – odpowiedziała  ciotka 
obojętnie. - A tutaj...

Luna spojrzała na portret i aż krzyknęła. Ze złoconych ram spoglądała na nią ona 
sama, te same prawie białe włosy, te same wypukłe, błękitne oczy, nawet wyraz twarzy 

charakterystyczny dla Luny – rozmarzony i nieco nieprzytomny.
- Podobna, prawda? Jesteś bardzo podobna do kobiet Lovegoodów. To siostra twojej 

praprababki, Luna. Wiąże się z nią tragiczna historia. Zaginęła, kiedy miała szesnaście 
lat i nigdy nie odnaleziono jej ciała. Mówią, że zabił ją mężczyzna, z którym miała 

romans... Później pokażę ci jego dom, podobno od jego czasów nikt tam nie mieszka. 
Opowiadają, że w jego domu straszy, ale raczej w to nie wierzę. – Ciotka wzruszyła 

background image

ramionami. - Tutaj ludzie mają dziwną skłonność do wymyślania bzdur. Obok masz 

praprababkę Sol.
Dziewczyna  na portrecie  miała  łagodne rysy twarzy,  ciemne  loki i bardzo  smutne 

oczy.
- Sol nigdy nie odżałowała utraty  siostry – opowiadała ciotka.  - Kobiety w naszej 

rodzinie zawsze były bardzo zżyte i trzymały się razem. Podobno Sol wiedziała lepiej 
od wszystkich, że Lunę coś łączyło z panem na Greyhall, ale wiedziona lojalnością 

wobec siostry nigdy nikomu nic nie powiedziała. Umarła młodo, nękana poczuciem 
winy.

Portretów było wiele, imiona Luna i Sol powtarzały się wielokrotnie, były też dwie 
Stelle Lovegood, ale Luna była już całkowicie pewna, że śniła o swojej praprababce. A 

człowiek w czarnym płaszczu musiał być owym panem na Greyhall. Choćbym i chciał, 
nie   potrafię   –   przypomniała   sobie   Luna   i   upewniła   się   jeszcze   o   jednej   rzeczy. 

Ktokolwiek zabił i ukrył ciało Luny Lovegood, nie był to jej kochanek.
- Chciałabym zobaczyć ten dom. – Zorientowała się, że powiedziała to głośno dopiero, 

kiedy ciotka spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Greyhall.
- Możemy tam pójść po obiedzie – odparła Sol. - Ale to ruina. Od lat nikt o niego nie 

dba. W każdej chwili może się rozsypać.
Po obiedzie  jednak  zaczęło   lać i  zamiast  zaplanowanego   spaceru   panny Lovegood 

musiały zadowolić się herbatą przy kominku. Sol snuła opowieści o rodzinie, a Luna 
nie   mogła   się   nadziwić,   dlaczego   ojciec   nigdy   o   niej   nie   wspominał.   Szczególnie 

ciekawiło ją dzieciństwo Ksenifilusza i ciotki, ale nie wiedzieć czemu, na ten temat Sol 
mówiła niechętnie. Luna złożyła to na karb waśni rodzinnej i nie wypytywała.

Rozpogodziło się wieczorem,  kiedy  słońce  chyliło  się już  ku zachodowi.  Powietrze 
pachniało jeszcze deszczem i Luna poczuła, że po prostu musi wyjść z domu. Ciotka 

nie   dała   się   długo   prosić,   choć   śmiała   się,   że   po   spacerze   w   zarośniętym   parku 
Greyhall obie będą całe mokre.

Ścieżki prawie nie było widać, rosnąca między kamieniami trawa sięgała do pasa. Mur 
otaczający Greyhall był w ruinie, a ruinę niemal całkowicie otulały powoje. Mimo to 

dwór   wzbudził   w   Lunie   dziwny   zachwyt.   Prawie   słyszała   skrzypienie   kół 
podjeżdżającego pod dom powozu, prawie widziała wysiadające z niego damy, wysoko 

podnoszące   suknie,   żeby   nie   ubrudzić   ich   błotem.   Wiatr,   który   się   zerwał,   uginał 
trawy,   jakby   ktoś   po   nich   chodził.   Zaskrzypiała   otwierająca   się   okiennica   i   Luna 

zobaczyła swoje odbicie w brudnej, popękanej szybie. Wiatr zmiótł liście z podpartego 
czterema kolumnami balkonu, całkiem tak samo, jakby zrobiła to długa suknia.  Z 

daleka, w krwawych promieniach zachodzącego słońca, dom wyglądał jak martwy. 
Stojąc   na   dziedzińcu   Luna   czuła,   że   dom   żyje   –   żyje   znacznie   bardziej,   niż   te 

koszmarne zamki Fallsborought, strzeżone przez rzeźbione potwory.
Luna uświadomiła sobie, że to pierwszy dom w magicznym Fallsborought, który nie 

jest ozdobiony tymi przerażającymi maszkarami.
- Nie ma rzeźb – zauważyła. - Wszędzie indziej są, a tu nie ma.

- Zwróciłaś uwagę na rzeźby? Miasto jest z nich znane na cały świat – odparła ciotka z 
niezrozumiałą dla Luny dumą. - Nigdzie indziej takich nie ma. Tłumy naukowców 

przyjeżdżały, żeby je oglądać.
- Ciekawe, czemu tutaj ich nie ma.

- Może nie podobały się panu na Greyhall.
- Jak on miał na imię? – zapytała Luna nieoczekiwanie.

- Nie wiem. Legenda o tym nie wspomina. Legenda nazywa go panem na Greyhall. 
Albo Człowiekiem w Czarnym Płaszczu.

Wieczorem, przed położeniem się spać, Luna starannie zamknęła pokój na klucz. Sen, 
jak przyjemny by nie był, nieco ją niepokoił. Tej nocy nie zamierzała wybierać się na 

background image

romantyczne   randki   z   duchami,   obdarzającymi   młode   kobiety   zupełnie   nie 

widmowymi kwiatami.

Ukośne   promienie   zachodzącego   słońce   prześwitują   między   potężnymi   drzewami. 
Luna trochę się boi, wsuwa się w cień, nie dbając o sosnowe szpilki, wplątujące się jej 

we   włosy.   Czym   innym   są   spotkania   na   łące   w   świetle   południowego   słońca,   nie 
przypadkowe, choć i nie umawiane, a czym innym jest wejście w obręb muru, od 

którego najstarsi trzymają się z daleka. Na łące jest palące słońce, beztroski śmiech i 
młodość, której nie da się zranić. W parku drzewa rzucają długie cienie, a Luna w tym 

cieniu jest prawdziwa i namacalna, już nie – nieśmiertelna. A jego płaszcz jest jeszcze 
czarniejszy, a uśmiech jest obcy jego twarzy i oczom.

-   Oszalałaś,   dziewczyno?   Dlaczego,   na   Salazara,   tu   przyszłaś?   Sprawdzić,   czy   to 
miejsce naprawdę jest przeklęte?!

- A jest? – Głos Luny drży odrobinę, a w tych dwóch słowach kryją się wszystkie 
pytania  –  Czy chcesz mnie skrzywdzić?  Moje czary  tu nie działają,  tu potrafisz, 

chcesz? Czy mam się ciebie bać, Człowieku w Czarnym Płaszczu? Czy powinnam?
Luna   drży,   jakby   marzła,   choć   wieczór   jest   ciepły,   a   niebieskie   oczy   szukają 

odpowiedzi w głębi czarnych. Mężczyzna oddycha głęboko i obie dłonie kładzie na 
szczupłych dziewczęcych ramionach, a Luna pozwala się przygarnąć i otulić czarną 

wełną.
- Dlaczego tu przyszłaś?

- Bałam się – odpowiada Luna niemal niedosłyszalnie. – Pojawiły się dziś rano i są 
wszędzie, na każdym domu, na każdej ulicy.

- Rzeźby – szepcze mężczyzna i obejmuje Lunę mocniej, jakby jego ramiona mogły ją 
ochronić.

- Nie wiem, czym są, ale są straszne. Są złe, bardziej niż cokolwiek, co widziałam w 
życiu. Są z samego dna piekieł!

- Wiem.
- To on je sprowadził, prawda? – Luna odsuwa się, żeby na niego spojrzeć. – Twój 

pan.
Mężczyzna   milczy,   ale   jego   twarz   mówi   wszystko.   Luna   nabiera   powietrza,   jakby 

chciała   coś   powiedzieć,   może   krzyczeć,   może   robić   wyrzuty,   a   potem   wypuszcza 
powietrze, bo przecież słowa niczego nie zmienią. Nic nie zmieni.

- Czym one są? – pyta tylko cicho, a on nie odpowiada, tylko obejmuje ją mocniej. 
Mógłby powiedzieć – trzymaj się od nich z daleka, mógłby powiedzieć – strzeż się ich, 

ale nie może, bo przecież są wszędzie, na każdym domu, na każdej bramie i nie da się 
od nich ustrzec. Mógłby powiedzieć – wyjedź stąd, uciekaj, wtedy byłaby bezpieczna. 

Ale tego właśnie nie potrafi. Więc tylko obejmuje ją mocniej. Więc tylko bez słów 
przysięga, że nie pozwoli, że obroni, że ustrzeże. I dziwna rzecz – Luna jakby czuła 

niewypowiedziane myśli, uspokaja się i układa głowę na jego piersi. Słyszy bicie serca. 
I wtedy się budzi.

Budziła się powoli, niechętnie, próbując jeszcze złapać resztki wrażeń ze snu, szorstki 

dotyk wełny, równe bicie serca, ciepło silnych ramion. Nawet się nie zdziwiła, kiedy 
podniosła głowę, a z włosów posypały się sosnowe szpilki. W pokoju było ciemno i 

chłodno,   ogień   wygasł   całkowicie,   tylko   zza   firanki   sączyło   się   błękitnawe   światło 
ulicznych latarni. Luna wstała i wyjrzała przez okno. Rzeźby na bramie, oświetlone 

mdłym blaskiem, wyglądały jak żywe, wijące się upiornie potwory.  Z samego dna 
piekieł...
 Luna wzdrygnęła się. Całe to miasto było jak wyjęte z nocnego koszmaru, a 

koszmary   stawały   się   coraz   bardziej   rzeczywiste.   Nagle   Luna   poczuła,   że   chce 
wyjechać, Merlinie, wyjechać jak najdalej, zostawić to chore, zdegenerowane miejsce, 

background image

zostawić   ciotkę,   historię   rodziny   i   wracać   do   Glasgow,   a   wcześniej   pojechać   do 

Londynu,   odwiedzić   przyjaciół,   wypić   herbatę   w   ciepłej,   żółtej   kuchni   Ginny   i 
zapomnieć o tym wszystkim. Rano – postanowiła. Rano się stąd zabierze. A potem 

położyła  się, otuliła  kołdrą  i  już zasypiając  przypomniała  sobie  szorstkość wełny  i 
mocne ramiona, i już wiedziała, że nie wyjedzie, dopóki nie rozwiąże zagadki, dopóki 

nie dowie się, czemu Greyhall obróciło się w ruinę i co się stało z dziewczyną, która 
miała szesnaście lat i była nieśmiertelna, która miała szesnaście lat i zniknęła i nikt jej 

więcej nie widział. Która – pomyślała Luna nieprzytomnie – na pewno wiedziała, jak 
on miał na imię...

Rano – blada i niewyspana, ale już bardziej przytomna – po pierwsze sprawdziła, czy 

drzwi do pokoju są zamknięte. Były. Doszła do wniosku, że musiała je otworzyć, a 
potem zamknąć przez sen. Przy śniadaniu milczała, nie miała ochoty nic wyjaśniać, 

chociaż widziała badawcze spojrzenie ciotki. Zastanawiała się, jak zapytać ciotkę o 
tajemniczego pana, który sprowadził rzeźby, ale nie mogła znaleźć żadnego punktu 

zaczepienia. Nie zapyta przecież – nie wiesz, ciociu, co to za wariat ściągnął z piekła te 
ohydne potwory, z których jesteś taka dumna? Oczywiście, mogłaby opowiedzieć Sol 

swoje sny i zapytać, o tu właściwie, do cholery chodzi. Coś ją jednak powstrzymywało, 
a Luna przywykła ufać swojej intuicji.

- Chciałabym iść na cmentarz – powiedziała zamiast tego.
-  Na  cmentarz?   -  ciotka  nie  wyglądała   na  zadowoloną.  -  Po  co?  Tam   nie  ma  nic 

ciekawego.
-   A   groby   przodków?   -   zapytała   Luna   ze   zdziwieniem.   -   Tyle   mi   opowiadałaś   o 

rodzinie...
- Jest trochę zimno i zaraz zacznie padać.

- Padało w nocy, teraz się rozpogadza. Mogę pójść sama, jeśli nie masz ochoty.
- Nie, oczywiście, że nie. Po prostu myślałam, że pokażę Ci jakieś radośniejsze miejsca 

w Fallsborought, może rynek, mamy naprawdę bardzo ładny rynek, albo...
-   Mamy   jeszcze   dużo   czasu   –   powiedziała   Luna   stanowczo.   -   Wydaje   mi   się,   że 

powinnam iść na cmentarz.
- Skoro nalegasz...

Ciotka   milczała   przez   większość   drogi,   jakby   była   trochę   obrażona,   że   Luna 
zrezygnowała ze wszystkich atrakcji Fallsborought dla kilku starych grobów. Lunie 

cisza nie przeszkadzała, ciągle próbowała ułożyć w głowie sens tych dziwnych snów. 
Miała nieprzyjemne wrażenie, że w układance brakuje kilku najważniejszych klocków. 

Przede wszystkim – co w niej robi ona, Luna? Dlaczego śni czyjąś tragiczną historię? 
Najbardziej ze wszystkiego irytował jednak Lunę fakt, że ona, Krukonka, nigdy nie 

słyszała, ani nie czytała o Czarnym Panu z Fallsborought – a czarodziej, który ściągał 
z piekieł, czy skądkolwiek indziej przerażające i groźne rzeźby, z pewnością zasługiwał 

na miano Czarnego Pana. Oczywiście, rzeźby mogą być tylko obrzydliwą ozdobą, ale 
sen wskazywałby na coś zupełnie innego. Dlaczego ciotka, opowiadając o Człowieku w 

Czarnym Płaszczu, nie wspomniała o żadnym jego panu? To wszystko było irytujące. 
Luna westchnęła. Po prostu trzeba zdobyć więcej danych.

Podniosła głowę. Na leżący na uboczu Fallsborought cmentarz prowadziła szeroka, 
ocieniona starymi, potężnymi lipami aleja. Chmury się rozeszły, słońce grzało coraz 

mocniej. Luna postanowiła na chwilę zapomnieć o męczących domysłach i po prostu 
rozkoszować się spacerem. Wystawiła twarz na słońce. I wtedy poczuła, że powietrze 

nagle się ochłodziło, a wokół jakby pociemniało, choć na pozór nic się nie zmieniło. 
Rozejrzała   się,   powstrzymując   chęć   przyspieszenia   kroku.   Miała   wrażenie,   że 

wszystko w niej krzyczy, uprzedzając o niebezpieczeństwie.

background image

Na prawo od drogi, tuż za gęstą w tym miejscu ścianą lip, wznosiło się wzgórze. Luna 

zmrużyła oczy – na szczycie majaczyły czarne zręby budowli.
- Co to jest?

- Ruiny zamku. Spłonął tuż po zniknięciu twojej praprababki. Chcesz tam podejść?
Lunie trudno było wyobrazić sobie, że mogłaby czegoś chcieć mniej, ale ciotka już 

skręciła w stronę wzgórza. Pokonując wewnętrzny opór, siostrzenica ruszyła za nią. 
Góra   była   stroma   i   Luna   po   chwili   odczuła   miesiące   spędzone   na   siedząco   przy 

maszynie tkackiej. Przeczucie, że na górze czeka coś bardzo złego, wcale nie ułatwiało 
wspinaczki. Ale z drugiej strony – miała szansę dowiedzieć się czegoś o tajemniczym 

panu Człowieka w Czarnym Płaszczu i naprawdę nie było powodu, żeby bać się góry, 
prawda?

Z zamku pozostało niewiele – wiatr hulał między czarnymi, wypalonymi zębami ruin. 
Wokół nie było ani jednego drzewa, ani źdźbła trawy, tylko pociemniała od pożaru 

ziemia.
- Kto tu mieszkał? - Luna z niepokojem zauważyła, że głos z trudem wydobywa się z 

jej zaciśniętej krtani.
- Nie wiem – skłamała ciotka. Luna wiedziała, że kłamie. Sol – kopalnia informacji o 

Fallsborought, nagle miałaby nie znać historii zamku i jego władców? Spojrzała na nią 
i prawie krzyknęła. Ciotka wyglądała dziesięć lat starzej, była blada jak ściana, a palce 

miała   kurczowo   zaciśnięte   na   pasku   torebki.   Widocznie   atmosfera   tego   miejsca 
przerażała nie tylko Lunę.

- Chodźmy już stąd, dobrze? To chyba nie jest dobre miejsce – poprosiła młodsza 
panna Lovegood.

- Nie lubię go – powiedziała ciotka cicho. - To... - urwała i zacisnęła usta. Luna czekała 
na następne słowa, ale Sol odwróciła się i zaczęła szybko schodzić w dół zbocza.

Zatrzymała się dopiero na drodze i spojrzała na Lunę pytająco.
-   Ciągle   chcesz   iść   na   cmentarz?   -   zapytała   z   niechęcią   i   lekką   rezygnacją.   Luna 

chciała, ale postarzała, ściągnięta twarz ciotki wzbudziła w niej współczucie.
- Jesteś zmęczona – powiedziała. - Powinnyśmy wracać do domu i napić się herbaty. 

Na cmentarz możemy równie dobrze pójść jutro.
Przez chwilę na twarzy Sol malowała się nadzieja, która jednak za moment znowu 

zmieniła się w rezygnację. Ciotka odetchnęła głęboko.
- Nie ma sensu tego odkładać – wyszeptała, bardziej do siebie niż do Luny. - Chodźmy 

– dodała z determinacją.
Cmentarz leżał tuż obok maleńkiego, nowego kościółka. Stary, jak wyjaśniła krótko 

Sol, spalił się wiele lat temu. Luna powoli przeszła przez obrośniętą bluszczem bramę. 
Cmentarz był niewielki, porośnięty drzewami i Lunie przeszło przez myśl, że chciałaby 

być tu pochowana. To miejsce było zupełnie inne niż cmentarz w Londynie, gdzie 
leżał jej ojciec – bez ani jednego drzewa, w jednym z równych rzędów identycznych 

prostokątnych grobów, czy mały, smutny cmentarz w Green Stone, gdzie w suchej, 
wypalonej słońcem ziemi leżał  Neville.  Luna  potrząsnęła  głową,  broniąc  się przed 

wspomnieniami, ale szczegóły akcji w Green Stone, prosta akcja, żadnych kłopotów, 
wchodzicie,   załatwiacie   sprawę,   spadacie
,   ciągle   stały   jej   przed   oczami.   Wpadli, 

załatwili sprawę, a potem poprosili miejscowego księdza, żeby pochował Neville'a i 
wrócili do domów, żeby w samotności radzić sobie ze snami, w których ich zaklęcia 

zdążały trafić w cel, zanim cel zdążył dobyć różdżki. Zaraz później wygrali wojnę, a 
Luna   wrzuciła   różdżkę   na   samo   dno   szuflady   i   nauczyła   się   obsługiwać   mugolski 

piekarnik.   W   magicznym   świecie   bywała   tylko   z   okazji   odwiedzin   u   ojca,   albo   u 
przyjaciół.   Nie   odwiedzali   się   zresztą   często   –   trudno   prowadzić   rozmowę,   nie 

poruszając jedynego tematu, o którym wszyscy myśleli, a o którym nikt nie chciał 
mówić.

background image

-   Panny   Lovoegood   –   przerwał   jej   rozmyślania   męski   głos.   Podniosła   głowę.   Z 

kościółka   wyszedł   stary,   pochylony   pastor.   Uśmiechał   się   do   nich,   ale   oczy   miał 
poważne, a kiedy spojrzał na Lunę – bardzo smutne. - Sol, czy mógłbym zamienić z 

tobą słowo?
Sol niechętnie skinęła głową.

- Pochodzę sobie tutaj – powiedziała Luna.
- Dobrze. To nie będzie długo trwało, prawda pastorze?

- Nie. To nie będzie długo trwało. - Luna zwróciła uwagę na jego ostre i przenikliwie 
spojrzenie. Sol odwróciła wzrok.

Luna weszła między groby. W najstarszej części cmentarza znalazła stary, pochylony, 
pokryty zielonym nalotem mchu krzyż. Pamięci Luny Lovegood 1810 – 1826 – głosiły 

zatarte niemal litery. Żałowała, że nie pomyślała wcześniej o kwiatach. Przypomniała 
sobie tę dziewczynę – szczęśliwą, roześmianą, ucieleśnienie niezwyciężonej młodości. 

Dlaczego zniknęła, co mogło się z nią stać? Czy szukał jej tajemniczy kochanek?
W starej części cmentarza leżało wielu Lovegoodów, Luna znalazła kamienną płytę 

pod   którą   spali   Serwiusz   i   Sol   z   wyrytym   w   kamieniu   niewidocznym   prawie 
dwuwierszem.   Przyklękła   i   spróbowała   odczytać   litery.   Ku   swemu   zdumieniu,   na 

grobie zamiast typowej formuły „spoczywają w Panu” wyryty był fragment wiersza 
Byrona:

Walka o wolność, gdy się raz zaczyna

Z krwią ojca spada dziedzictwem na syna

Znów trzeba będzie zapytać ciotki, skąd taki dziwny napis – trudno sobie wyobrazić, 
żeby   Serwiusz   mógł   być   bojownikiem   o   wolność   w   dziewiętnastowiecznej   Anglii. 

Ruszyła dalej. Z prawej strony zobaczyła część cmentarza jak gdyby oddzieloną od 
reszty.   Nie   było   tak   grobów   –   jedynie   krzyże.   Widywała   takie   na   cmentarzach 

wojskowych,   równe   rzędy   krzyży   poświęcone   pamięci   tych,   których   ciał  nigdy   nie 
odnaleziono. Te krzyże nie stały równo i każdy był inny, jedne starsze, inne nowsze, 

skromniejsze i bardziej ozdobne, kamienne i kute w metalu. Weszła pomiędzy nie i 
zbladła. Z przerażeniem poczuła, że ledwo stoi na nogach. Pamięci Luny Lovegood... 

Pamięci Luny Lovegood... Zaginęła w szesnastej wiośnie życia... 1867 – 1883... 1913 
– 1929... 1960 – 1976...
 Luna poczuła, jak kręci jej się w głowie, krzyże jakby na nią 

napierały, a wokół zrobiło się przeraźliwie zimno. Wydawało się, że są ich setki, setki 
Lun   Lovegood,   zaginionych   szesnastolatek,   patrzących   z   wyrzutem,   żałobny   chór, 

zawodzący  w jej głowie. Odwróciła  się i pobiegła  na oślep, kalecząc się o rosnące 
wszędzie maliny, potykając się o nagrobki, byle stąd wyjść, znaleźć ciotkę, znaleźć 

jakiegokolwiek żywego człowieka.
Dopiero pod kościołem uspokoiła się na tyle, żeby się zatrzymać. Oparła się o chłodny 

mur i odetchnęła głęboko, odsuwając od siebie setki coraz bardziej przerażających 
pytań. Rozejrzała się, szukając wzrokiem ciotki, ale ani jej, ani pastora nigdzie nie 

było widać. Usłyszała za to fragment rozmowy. Nasłuchiwała przez chwilę, próbując 
zrozumieć, skąd dochodzą głosy.

- Sol, na miłosierdzie boskie, dlaczego? Jak mogłaś ją tu ściągnąć?
- Tak musiało być, pastorze. Musi się wypełnić.

- Nie musiało! Ta dziewczyna przeżyła okrucieństwo wojny, walczyła w pierwszym 
szeregu, czy nie dość już wycierpiała? A ty sprowadzasz ją... - głos ucichł, jakby pastor 

chodził w kółko i właśnie się oddalił. – Największy koszmar, jaki...
-   Nie   wiem,   co   przeżyła.   –   Głos   ciotki   był   ostry   i   pełen   determinacji.   -   Nie   chcę 

wiedzieć. Jest fragmentem koła, koło musi się zamknąć, nie rozumie pastor?!

background image

- Więc sprowadziłaś ją, ale nie słuchasz, nie znasz i nie chcesz poznać. Sol, klątwa 

skrzywdziła   was   okrutnie,   ale   ciebie   najbardziej   ze   wszystkich.   Odebrała   ci 
człowieczeństwo...

Luna zrozumiała,  że rozmowa jest skończona i rozejrzała  się w panice. Cokolwiek 
znaczyły   te   dziwaczne   słowa,   ciotka   nie   powinna   wiedzieć,   że   Luna   je   słyszała. 

Niechętnie, starając się nie spojrzeć w stronę krzyży, wróciła na cmentarz. Za chwilę z 
kościoła wyszła ciotka. Na jej twarzy nie było widać żadnych emocji, ślady przeżytego 

w ruinach strachu także znikły, zastąpione przez jej zwykły uśmiech – teraz jednak 
Luna zauważyła, że ten uśmiech jest przerażająco obojętny, a to, co brała za spokój w 

jej czarnych oczach, tak naprawdę było pustką. Pierwszy raz od czasu Ostatniej Bitwy 
poczuła,   że   się   boi,   bała   się   tej   kobiety   niemal   tak   samo,   jak   Voldemorta.   Teraz 

dopiero uświadomiła sobie, że ciotka, która rzekomo chciała ją poznać, ani razu nie 
zapytała   o jej  życie,   wojnę,  przyjaciół,  miłość...   Jakby   nie  chciała   zobaczyć   w niej 

człowieka, tej konkretnej Luny Lovegood, jakby chciała widzieć tylko kolejny krzyż w 
oddzielonej części cmentarza, ostatnie słowo kończące krwawą historię rodu.

- Czas już do domu – powiedziała ciotka.
Luna   tylko   skinęła   głową.   W   drodze   powrotnej   ciągle   przyspieszała   kroku, 

zastanawiając się gorączkowo, co robić. Spakować się i uciekać? Brzmiało rozsądnie, 
ale Luna wiedziała, że nierozwiązana zagadka nie da jej spokoju. Z kolei rozwiązanie 

wyglądało   na   dość   ryzykowne.   Ostatecznie   Luna   postanowiła   zaczekać   do   jutra, 
wybrać się sama do kościoła i dowiedzieć się wszystkiego od pastora.

Obiad zjadły w milczeniu. Luna udawała, że nic się nie zmieniło, ale prowadzenie 
zdawkowej rozmowy przekraczało jej możliwości. Szybko wymówiła się bólem głowy i 

poszła do siebie. Była przekonana, że nie zaśnie – myśli kłębiły się jej w głowie i nie 
wiedziała już, czy czeka na następny sen, czy się go obawia. Rozejrzała się po pokoju i 

z szaleńczym zapałem zaczęła ustawiać wokół łóżka dziwaczny mur z krzeseł, toaletki, 
książek, wszystkiego, co wpadło jej w rękę. Spojrzała z zadowoleniem na swoje dzieło 

–   wyglądało   jak   koszmar   niespełnionego   rzeźbiarza,   ale   zbudzi   się   dziesięć   razy, 
zanim uda jej się ominąć konstrukcję. To, że huk zbudzi też wszystkich domowników, 

zupełnie jej w tej chwili nie obchodziło. Tej nocy żadnych spacerów. Udało jej się 
nawet   wejść   do   łóżka,   nie   naruszając   chwiejnej   struktury.   Usnęła,   kiedy   tylko 

przyłożyła głowę do poduszki.

Biegnie. Zarośla szarpią jej sukienkę i kaleczą nogi, deszcz uderza prosto w twarz, ale 
Luna, owładnięta przerażeniem i bólem, nawet tego nie zauważa. Nie patrzy przez 

siebie, nic nie widać przez ścianę deszczu, nie zastanawia się, w którą stronę ucieka, 
byle dalej.

Ktoś krzyczy, Luna czuje silne palce, zaciskające się na jej mokrej dłoni, wyrywa się, 
walczy, uderza na oślep, ale jest słaba, za słaba i ktoś unieruchamia jej ręce i próbuje 

przekrzyczeć strugi deszczu. Wreszcie Luna poznaje ten głos, znajomy i przestaje się 
szarpać, trzęsie się tylko ze strachu i lodowatego zimna.

- Byłaś tam? Byłaś na zamku?! - krzyczy mężczyzna.
- A ciebie nie było?! - W głosie Luny jest nienawiść i lęk, i oskarżenie. - Nie widziałeś?! 

Nie zabawiałeś się z nimi?!
- Ktoś cię widział? Ktoś cię ściga?

-   Ja   widziałam.   –   Luna   nie   wie,   co   mówi,   przed   oczami   ma   tylko   deszcz   i   ciało 
wiszące, kołyszące się w porywach wiatru, jak na szatańskiej karuzeli. - Byłeś przy 

tym?   Dobrze   się   bawiliście?!   -   śmieje   się   ochrypłym   śmiechem,   który   co   chwila 
przechodzi w zawodzenie. Gdzieś z daleka słychać szczekanie psów.

- Gonią cię. – Mężczyzna trzyma ją za rękę i ciągnie za sobą, Luna potyka się i w 
końcu on bierze ją na ręce, owija płaszczem i biegnie, jakby ścigało go całe piekło. 

background image

Szczekanie   psów   jest   coraz   bliżej,   ale   nie   ma   już   śladów   Luny   i   psy   gubią   trop. 

Mężczyzna przyciska ją do siebie mocniej i idzie, biegnie, na ciemnym niebie rysują 
się kontury domu, ostre i gładkie, a na bramie nie ma ani jednej potwornej rzeźby.

Luna   jest   przemoczona   i   przemarznięta,   sine   usta   z   trudem   łapią   powietrze,   a   w 
oczach ciągle ma tylko lęk, nienawiść i obrzydzenie. Pstryknięcie palców i w kominku 

buzuje ogień, a ona odsuwa się jak najdalej, ucieka od dotyku jak zranione zwierze.
- Byłeś tam?! - pyta kolejny raz, krzywiąc usta z pogardą i gniewem.

-  Luna,   nie.  -  On  podchodzi  bliżej,   powoli,   żeby  jej  nie  spłoszyć,  klęka   przed   nią 
ostrożnie,   delikatnie   ujmuje   lodowatą,   sztywną   dłoń.   -   Przysięgam   na   wszystkich 

bogów, nie byłem tam ani dzisiejszej nocy, ani wczorajszej.
- A wcześniej? Bawiłeś się tak? Czy było zabawnie? Czy to dobra rozrywka? - Luna 

słyszy swój głos, ale nie rozumie słów, patrzy na jego twarz i chce tylko zadawać ból i 
widzi,   jak   jej   strzały   sięgają   celu,   ale   to   nie   przynosi   ukojenia,   nic   nie   przynosi 

ukojenia i Luna wybucha niepowstrzymanym płaczem. Wtedy dopiero pozwala się 
objąć, rozebrać z mokrych sukien, otulić ciepłym, suchym, wełnianym kocem i kołysać 

w ramionach.
- Tam był mój ojciec – szepcze i patrzy na niego poszarzałymi oczami starej kobiety. - 

Wisiał. Kołysał się... kołysał się na wietrze.
On milczy, bo przecież wie, przecież widział, milczy, bo wie też, że będzie to oglądał 

nie jeden, nie sto razy, bo Pan lubi, kiedy ciała kołyszą się na wietrze.
- Odejdziemy stąd – kłamie, bo przecież od Niego nie da się uciec. - Odejdziemy stąd i 

będziesz bezpieczna. Zabierzesz Sol i matkę i wyprowadzę was stąd. Musimy tylko 
poczekać do świtu.

Ona kiwa głową, bo rozumie, nocą Fallsborought nie jest ludzkie, nocą Fallsborought 
należy   do   rzeźbionych   demonów.   Rozumie,   że  wyprowadzę   was   stąd  oznacza  

potem tu wrócę, a będziesz bezpieczna nie znaczy będziemy bezpieczni. I rozumie, że 
świt który nadejdzie, dla nich dwojga będzie ostatnim. Odwraca się i czyta w jego 

oczach potwierdzenie swoich myśli, a potem przywiera ustami do jego warg i koc 
zsuwa się z jej nagiego ciała.

Jest dotyk i niepamięć, że świt nadejdzie. Jest dotyk i ciepło, i niepamięć, że była 
jakaś noc. Są ciepłe usta i gorące dłonie, i niepamięć, że było cokolwiek poza nimi. Są 

oddechy niespokojne, objęcia mocne i upojne jak młode wino i niepamięć – że było, 
że będzie cokolwiek. I łzy, słodkie jak krew, bez kropli słonego smutku.

On śpi, obejmując ją mocno ramieniem, Luna czuje szorstkość jego dłoni na swoim 
brzuchu i nie może zasnąć, wpatruje się w ostre linie jego twarzy, surowej nawet we 

śnie.
- Jutro stąd odejdę – myśli, próbując wyobrazić sobie, co to znaczy. - Jutro zabiorę 

Sol i...
I ciszę przeszywa wycie, głuche i pełne nienawiści, ciągły, obezwładniający strachem 

ton,   którego   nie   potrafi   wydać   żadna   stworzona   przez   Boga   istota.   Luna   wie,   co 
oznacza to wycie i przez mgnienie oka widzi siostrę, śpiącą spokojnie, przytuloną do 

poduszki w ich małej,  białej  sypialni.  A potem narzuca  na  siebie byle jak  mokrą, 
podartą sukienkę i wybiega w mrok i deszcz. I wtedy się budzi.

Luna poderwała się gwałtownie, z trudem łapiąc oddech. Mokre włosy kleiły się do 

spoconej twarzy. Koszula nocna była całkiem przemoczona. Na nadgarstku widniały 
ciemne ślady – odbicie za mocno zaciśniętej  dłoni. Rozejrzała  się. W pokoju było 

szaro, za oknem powoli wstawał pogodny, wiosenny dzień. Dom jeszcze spał, nawet 
dla   skrzatów   domowych   było   jeszcze   zbyt   wcześnie.   Poustawiana   wokół   łóżka 

konstrukcja z krzeseł była nienaruszona. Luna ostrożnie rozebrała nieprzydatny mur. 
Wszystko wskazywało na to, że udało jej się zmoknąć, nie ruszając się z łóżka. Ubrała 

background image

się, przemyła twarz wodą i cichutko, żeby nie obudzić ciotki, wyszła z domu. Kiedy 

tylko   budynek   zniknął   jej   z   oczu,   puściła   się   biegiem.   Biegiem   minęła   wzgórze   z 
czarnymi zębami ruin, które dziś przerażało ją stokrotnie bardziej niż wczoraj. Minęła 

cmentarz, starając się nań nie spojrzeć. Kościół był otwarty i pusty. Luna odetchnęła z 
ulgą i usiadła w ławce, żeby zaczekać na pastora.

Obudziło ją potrząsanie za ramię. Pierwsze, co z niemałą ulgą zauważyła, to że nic się 
jej nie śniło. Potem – nachyloną nad nią twarz staruszka-pastora.

- Miałem nadzieję, że się tu zjawisz, jakkolwiek nie sądziłem, że w nocy – uśmiechnął 
się i Luna zauważyła, że jego uśmiech znowu jest smutny.

- O świcie – sprostowała. - Przepraszam. Nie miałam zamiaru tu spać.
- To dobrze, że czujesz się bezpiecznie w Domu Ojca.  Na plebanii  nie jest aż tak 

bezpiecznie, ale za to można się napić kawy. Masz ochotę?
Luna pokiwała głową. Czuła się straszliwie zmęczona i była przekonana, że wygląda 

jak upiór.
Gorąca   kawa   i   skromne   śniadanie,   które   postawił   przed   nią   pastor   musiało   mieć 

jednak nadprzyrodzone właściwości, bo pół godziny później była już całkiem – jak na 
swoje Lunowe możliwości – przytomna.

- No dobrze – powiedziała. - A teraz, czy mógłby mi pastor wyjaśnić, co tu jest grane?
- Masz na myśli...

- To wszystko tutaj! - przerwała mu Luna, dla podkreślenia efektu pokazując rękoma, 
o jak duże „tutaj” jej chodzi. Pastor w ostatniej chwili złapał dzbanek z kawą. - Moje 

sny, te ohydne rzeźby, szalona ciotka... O co chodzi w tej sztuce i czemu nie dostałam 
scenariusza?

- To wszystko tutaj, to bardzo długa historia.
- Mam jeszcze cały jeden dzień, który dopiero się zaczął.

Pastor spojrzał na nią pytająco.
- Myślę, że następnego snu już nie przeżyję. I nikt nie znajdzie mojego ciała, prawda?

- Przykro mi.
- Zabrzmiało jak tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- To długa historia – zaczął w końcu pastor. - Z której ja tak naprawdę poznałem tylko 

nieliczne szczegóły. Wszystko zaczęło się tak naprawdę od tamtego wzgórza, które być 
może   miałaś   nieszczęście   widzieć.   Na   wzgórzu   wznosił   się   zamek.   Nawet   po   tylu 

latach trawa nie porosła jego wypalonych szczątków. Mówią, że jego panem był sam 
Szatan, który zszedł na ziemię na czele swoich piekielnych zastępów. Czy to prawda – 

nie wiem. Ale wiedząc, czego dokonał, jestem gotów uwierzyć. Jeśli był człowiekiem, 
musiał być na wskroś zły, a jednocześnie posiadł wielką mądrość, jakiej nie powinien 

zdobyć żaden człowiek. Owa mądrość dała mu bogactwo i władzę nad całym miastem 
i jego mieszkańcami. Cień tej władzy wisi nad Fallsborought do dzisiaj. Miał swoich 

rycerzy, którzy zaczynali mu służyć z żądzy władzy, lub zysku, lub głupoty po prostu, a 
kiedy już zaczęli, końcem ich służby mogła być tylko śmierć. Cień Czarnego Pana i 

jego ludzi okrywał miasto strachem, a największy strach budził pan na Greyhall. Nikt 
nie znał jego imienia i nazywano go po prostu Człowiekiem w Czarnym Płaszczu. 

Jakim sposobem szesnastoletnia Luna mogła poznać i pokochać takiego człowieka – 
nie wiem. Ale mówią, że pod czarnym płaszczem biło jeszcze serce. Mówią, że on 

również   ją   pokochał...   Fallsborought   było   już   wtedy   miastem   nieszczęśliwym,   ale 
prawdziwe zło przybyło tu wraz z księgą. – Pastor przerwał i napił się wody. - Nikt nie 

wie, skąd, z jakiego nie stworzonego Bogiem świata Czarny Pan ją przywiózł. Mówią, 
że była  czarna  jak najczarniejsza  noc,  a na okładce  wytłoczony  był złowrogi tytuł. 

Necronomicon.***   Księga   zawierała   tajemnice   bardziej   przerażające   i   wiedzę 
koszmarniejszą niż ludzki umysł jest w stanie objąć. I którejś nocy w Fallsborought 

background image

pojawiły   się   rzeźby.   Widziałaś   je,   zostały   tu   do   dzisiaj,   wstrętne   Bogu   i   ludziom 

potwory,   którym   obce   jest   światło   naszego   słońca,   przywleczone   z   innego, 
koszmarniejszego świata. Oplotły całe miasto pajęczyną lęku i ciszy, zaglądały w okna, 

a czasem, wstający świt zastawał któryś z domów zupełnie pustym, choć wieczorem 
jego   mieszkańcy   zasypiali   spokojnie   we   własnych   łóżkach.   Zaledwie   kilka   domów 

pozostało   wolnych   od   ohydnych   potworów,   ale   mieszkańcy   tych   domów   byli   dla 
ludności   Fallsborought   równie   przerażający   –   byli   to   najwierniejsi,   najbardziej 

zaufani słudzy Czarnego Pana.
- Na Greyhall nie ma rzeźb...

- Człowiek w Czarnym Płaszczu był prawą ręką Czarnego Pana, nie niewolnikiem. 
Greyhall   budziło   w   ludziach   prawie   takie   samo   przerażenie   jak   zamek.   Część   z 

czarodziejów Fallsborought postanowiła się jednak nie poddawać terrorowi. Jednym 
z   nich   był   Serwiusz   Lovegood,   ojciec   Sol   i   Luny.   Żadne   podania   nie   mówią,   co 

dokładnie wydarzyło się tej straszliwej nocy. O świcie jednak zamek Czarnego Pana 
stał w płomieniach, a bijący od niego żar był tak silny, że spłonął również stojący u 

stóp wzgórza stary kościół. Ciało Serwiusza, noszące ślady okrutnych tortur, odnalazła 
jego córka Sol, leżało okryte czarnym płaszczem na jej progu. Luny nie odnaleziono 

nigdy,   nikt  też   więcej   nie   widział   Człowieka   w   Czarnym   Płaszczu.   Mówią,   że   ona 
podpaliła zamek Czarnego Pana i zginęła w pożarze, a on zamknął się w domu i więcej 

z niego nie wyszedł.
- Nie – przerwała Luna. - Teraz rozumiem. Luna zniknęła. A on poszedł się mścić. 

Myślał, że to przyniesie mu spokój.
- Więc, co się z nim stało?

- Nie wiem. Ale zemsta nie przynosi spokoju. I jemu też nie przyniosła.
- Po Czarnym Panu pozostały tylko rzeźby, które, choć nadal przerażające, wydawały 

się   być   martwe.   I   były   martwe,   dopóki   Sol   nie   urodziła   drugiej   córki.   Kiedy 
dziewczynka  skończyła  szesnaście  lat,  przyśnił  jej się pierwszy  sen. Potem drugi i 

trzeci.  A czwartej nocy zniknęła  z łóżka i nikt jej więcej nie widział.  Sol młodsza, 
znając   tą   historię,   nie   nazwała   Luną   żadnej   córki.   Mimo   to,   druga   w   kolejności 

dziewczyna zaginęła dokładnie cztery dni po szesnastych urodzinach. Lovegodowie 
uznali to za klątwę, ciążącą na ich rodzie, karę za to, że pierwsza Luna pokochała 

sługę Czarnego Pana. Nie wiem, dlaczego stąd nie wyjechali. Faktem jest, że każda 
druga   córka   Lovegoodów,   czy   nazywała   się   Luna,   czy   jakkolwiek   inaczej   –   każda 

znikała czwartej nocy po szesnastych urodzinach. Ja sam pamiętam dwie Luny. Jedną 
z nich była twoja ciotka...

- Ojciec miał jeszcze jedną siostrę? - Luna nie mogła ukryć zdumienia. - Nigdy o niej 
nie wspominał...

-   Twoja   ciotka   była   wyjątkowa,   Luno.   Kiedy   zbliżała   się   niebezpieczna   data,   cała 
rodzina kolejny raz podjęła próbę złamania klątwy. Sol – i ja również – uważaliśmy, 

że Lovegoodowie muszą stąd wyjechać. Teraz tego nie widać, ale wtedy twoja rodzina 
była   naprawdę   zamożna.   Mogliby   żyć   gdziekolwiek   indziej,   zostawić   to   przeklęte 

miasto z jego przeklętą historią. Ale Ksenofiliusz i wasz dziadek nie wyobrażali sobie 
życia   poza   Fallsborought.   Ksenofiliusz   uważał,   że   klątwę   można   znieść   inaczej. 

Próbował,  naprawdę  próbował,  widziałem,   że  nie  sypiał  po  całych  nocach.  Kiedyś 
spotkałem   go   nocą,   próbował   porozbijać   te   przeklęte   rzeźby.   Nie   poddawały   się 

zaklęciom, więc rzucił się na nie z łomem. Ręce miał poranione do kości. Wiem, że 
podjął również upiorną próbę odnalezienia straszliwego Necronomiconu... Nie zdążył. 

Lunie   przyśnił   się   pierwszy   sen.   Sol   wtedy   niemal   siłą   próbowała   wywieść   ją   z 
Fallsborought. Nie udało się. Przejście było dla Luny zamknięte, przeklęte rzeźbione 

potwory nie wypuściły swojej ofiary. I Luna znikła, jak wszystkie przed nią i nikt jej 

background image

więcej nie widział. Twój ojciec nigdy nie przestał mieć wyrzutów sumienia, wyjechał 

stąd, bo każde miejsce przypominało mu o Lunie. Uważał się za jej mordercę.
- Zaraz – przerwała Luna. – Pastor mówił, każda druga córka. Ja nie mam siostry. 

Nigdy nie miałam.
- Bardzo lubiłem twojego ojca, Luno. Był znakomitym dziennikarzem. Mówił o tym, o 

czym inni bali się szeptać. Ale kiedy nie potrafił sobie z czymś poradzić, kiedy się 
obwiniał – milczał. Dlatego nigdy nie opowiedział ci, że miałaś ciotkę, dlatego nigdy 

nawet nie wspomniał o Fallsborought. Nie tylko dlatego, że obawiał się, że zechcesz tu 
przyjechać. Nie potrafił. Tak samo jak nie potrafił pogodzić się ze śmiercią swojej 

najstarszej córki.
- Miałam... siostrę? Starszą?

-   Zginęła   przed   twoim   urodzeniem.   Tą   śmierć   Kseno   również   wziął   na   swoje 
sumienie, uznał, że to kara za to, że dopuścił do zaginięcia swojej siostry. Pisał mi o 

tym, a ja, głupiec, po stokroć głupiec, opowiedziałem o liście Sol. Wiedziałem, że Sol 
nigdy nie wybaczyła Ksenowi. Całe życie obwiniała go o to, że pozwolił Lunie umrzeć, 

a   potem   uciekł,   żeby   o   niej   zapomnieć.   Miałem   nadzieję,   że   tragedia,   która   go 
dotknęła,   zmiękczy   jej   serce.   Ale   Sol   za   wiele   pustych   dni   i   nieprzespanych   nocy 

spędziła  w swoim przerażającym  domu, rozmawiając tylko  z własnymi  horrorami, 
codziennie wciąż  i wciąż  oglądając  tylko  potworne rzeźby,  które zabiły  jej siostrę, 

zniszczyły   rodzinę   i   skazały   na   samotność.   Otoczona   tylko   portretami   i   duchami 
straciła rozum. Rodzinna klątwa stała się przyczyną i sensem jej życia. A ja dałem jej 

do ręki broń, dzięki temu dowiedziała  się, że żyjącą  córka Lovegoodów to Luna... 
powracająca ciągle Luna...

- Czy pastor nie powinien raczej wierzyć w niebo i piekło, a nie w wędrówkę dusz?
- Nie rozumiem tego, Luno. Kiedy przyjechałem na tę parafię, jako młody człowiek, 

poznałem młodą, piętnastoletnią Lunę, prawie dziecko jeszcze. Rok później stawiałem 
na tym cmentarzu  poświęcony jej pamięci krzyż. Później, kiedy urodziła się twoja 

ciotka,   znałem   już   całą   historię,   którą   ci   opowiedziałem.   I   obserwowałem   ją,   nie 
mogąc   się   pogodzić   z   faktem,   że   jest  skazana   na   śmierć.   A  ona   z   każdym   dniem 

stawała się bardziej podobna do poprzedniczki. Teraz, u kresu życia, widzę ciebie. 
Jesteś starsza, przeżyłaś więcej – a jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że siedzi 

przede mną  Luna z  portretu  w twoim  domu, Luna,  która  pokochała  Człowieka  w 
Czarnym   Płaszczu.   Może   nie   mam   racji,   nie   wiem,   niezbadane   są   wyroki   Ojca 

Naszego...
- No dobrze... Ale co ja mam w takim razie robić?

Pastor milczał przez długą, długą chwilę.
- Nie wiem, Luno. Wszystkie sposoby, które wypróbowaliśmy, zawiodły.

- Jedno jest pewne – powiedziała Luna zadziwiająco spokojnie. - Nie mogę zasnąć, 
zanim czegoś nie wymyślę.

- Wobec tego, zrobię jeszcze kawy.
- Muszę poprosić kogoś o pomoc – stwierdziła Luna. - Dumbledore...

- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Słucham?

- Sieć Fiuu nie działa, nie można się stąd teleportować... Przez tych kilka dni, w czasie 
których masz sny, Fallsborought jest odcięte od reszty świata. Nikt stąd nie wyjdzie, 

nikt też nie przybędzie na pomoc.
- Więc będę musiała poradzić sobie sama. Ale właściwie dlaczego nikt nie poprosił o 

pomoc wcześniej? Przecież Dumbledore...
- Żaden z Lovegoodów nie chodził do Hogwartu, Luno. Ty byłaś pierwsza.

- A wcześniej nie chodzili do szkoły???

background image

- Chodzili.  W  Fallsborought.  Oczywiście,   kilkoro dzieci   wysłano  do Hogwartu,  ale 

większość zostawała tutaj. To dziwna społeczność, Luno. Nawet ja, chociaż spędziłem 
tu większość swojego życia, dla tutejszych mieszkańców zawsze będę obcy. Również 

dla tych, którzy urodzili się już po moim przyjeździe, również dla tych, którzy nie 
widzieli   Fallsborought   beze   mnie.   Fallsborought   nie   lubi   obcych.   Nie   lubi   też 

wypuszczać swoich...
Wpadające do kuchni słońce rzucało na żółty obrus złote krążki. Przez ogromne okno 

zaglądały główki słoneczników. Mocno pachniała świeża kawa. Zwyczajny, spokojny 
dzień. Luna pomyślała, że tak właśnie powinno wyglądać życie po wojnie. To było jak 

wyjątkowo okrutny żart i Luna poczuła, że zaczyna być bardzo zła. Luna bywała zła 
rzadko, ale jak już, to porządnie.

- Pastorze?
Staruszek być może usłyszał determinację w kobiecym głosie, bo spojrzał na nią z 

nadzieją.
- Pastor znał dwie Luny, prawda?

- Tak.
- Proszę mi powiedzieć, co robiły one?

- To znaczy?
- No... przecież nie chciały ginąć, prawda? Musiały mieć jakieś pomysły.

- Nie.
- Jak to? Nie?

- Widzisz, Luno, tutaj...
Ale   Luna   już   nie   słuchała.   Złość   rosła.   Pastor   uważał,   że   ona   jest   tą   samą 

szesnastoletnią Luną, która wciąż i wciąż płaci za cudze grzechy. Luna wiedziała, że 
pastor się myli. Ona nie była stąd. Nie rosła w otoczeniu kamiennych potworów i 

krzyży poświęconych własnej pamięci, czekając na wyrok, z którym nikt nie zamierzał 
walczyć. A przede wszystkim – nie miała szesnastu lat. Przetrwała wojnę, złowrogie 

zaklęcia, ból, zabijała i próbowano ją zabić, straciła przyjaciół i rodzinę i przeżyła. I 
teraz przeżyje również.

- Chciałabym, żeby pastor poszedł ze mną – powiedziała, wstając gwałtownie.
- Dokąd?

- Do Greyhall – odparła.

***
Słońce odbijało się w jasnych włosach Luny. Lipy pachniały oszałamiająco, a ptaki w 

ich gałęziach śpiewały oszałamiającą, od lat niezmienną pieśń wiosny. Przy drodze 
krwawą czerwienią rozkwitały maki. Luna szła powoli, wdychając ciepłe, pachnące 

powietrze. Weszli na ścieżkę, której już prawie nie było. Luna pogładziła sięgające do 
pasa   trawy,   oparła   dłoń   o   obrośnięty   powojami   mur.   Wiatr   zakręcił   piaskiem   na 

dziedzińcu,   szarpnął   koronami   drzew.   Stare,   od   lat   nie   używane   drzwi   Greyhall 
zaskrzypiały i otwarły się lekko.

- No. To jestem – powiedziała Luna.
- Wiesz, co chcesz zrobić?

Luna  spojrzała  na  pastora ogromnymi oczami,  błękitnymi  i spokojnymi jak  niebo 
letniego dnia.

- To zabawne, prawda? - powiedziała miękko. - Walczyłam z takimi jak on, ze sługami 
Czarnego Pana, który na szczęście nie miał księgi, ale na nieszczęście ambicje nieco 

większe, niż jedno miasteczko. Wiem, kim są, wiem, co potrafią. Nie jestem Luną, 
która miała szesnaście lat i kochała tak, jak tylko szesnastolatki potrafią – ślepo i 

szaleńczo. Ja nie potrafiłabym go pokochać. Ale potrafię dać mu spokój. Długo na 
niego czekał.

background image

- Nie rozumiem.

- To jest bardzo proste – szepnęła. - Żadne z nich nie mogło odejść, żadne z nich nie 
mogło   odzyskać   spokoju.   On   się   mścił,   ale   zemsta   nie   przyniosła   ukojenia.   Ona 

wracała, jak bezładna laleczka na sznurku, po własnych, szmacianych śladach. On 
tracił, wciąż i wciąż, a ona kochała i – umierała.

- A ty?
- Ja nie kocham.

Odwróciła się i powoli weszła w otwarte drzwi. 
W   pękniętej   szybie   błysnęło   odbite   słońce.   Pastor   stał   nieruchomo,   przez   chwilę 

wydawało mu się, że przez okno zobaczył  skraj  czarnego płaszcza,  że na balkonie 
mignął rąbek białej sukni. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi smukłe, białe palce 

obejmujące   silną,   ciemną   dłoń.   Otwarte   drzwi   skrzypiały   lekko.   Gdzieś   wysoko 
głośno, radośnie zaśpiewał ptak.

***

Ścieżki już prawienie widać. Trawa sięga do pasa. Między kamieniami kwitną żółte  

podbiały. Z muru pozostała ruina, opleciona zielonym, biało kwitnącym powojem.  
Dziedziniec przypomina łąkę, wśród trawy migają czerwone płatki maków, żółte  

lwie paszcze,  chabrowe płatki bławatków. W popękanych szybach dworu słońce 
bawi się w tęczę. W zielonych koronach drzew świergoczą ptaki, czasem zagwiżdże  

wilga, zakuka sprytna kukułka, dzięcioł pracowicie stuka w pień. Nocą w jaśminie  
kląska słowik.

Mówią, że jeśli podejdziesz cichutko, kryjąc się między drzewami i lekko zmrużysz 

oczy – zobaczysz Białą Damę, przechadzającą się po zdziczałym parku. Jej suknia 
będzie muskać trawy, a trawy będą się pochylać przed jej stopami. A jeśli będziesz  

stał nieruchomo, zobaczysz Człowieka w Czarnym Płaszczu, czekającego na nią w  
drzwiach starego dworu. Mówią różne rzeczy.

_______________
* Sol (łac.) - Słońce, Luna (łac.) - Księżyc

** Stella (łac.) - Gwiazda
*** Howard Philips Lovecraft.  Necronomicon  to tytuł mrocznej księgi, zawierającej 

tajemnice Wielkich Przedwiecznych. Korzystając z okazji, autorka wyraża nadzieję, że 
nie skończy, wzorem Lovecrafta, w domu wariatów, prześladowana przez wymyślone 

przez siebie potwory.