background image

Tate Hallaway

background image

Rozdział 1

Wiecie  co?  Dzisiaj  skończyłam  szesnaście  lat.  Super,  nie?  Oczywiście,  jeśli  przez 

słowo „super“ rozumiecie najgorszy dzień w życiu... A dopiero było południe. 

Siedziałam  w  bufecie  Liceum  Stassena,  gapiąc  się  na  niespodziankę  z  tuńczykiem

Pozwólcie, że coś wam powiem: to faktycznie była niespodzianka. Nie mogłam się nadziwić, 

że  spełnia  normy  sanitarne.  Na  litość  boską,  miała  szary  kolor.  Jedzenie  nie  powinno  być 

szare. 

Również  urodziny  dałoby  się  wytrzymać,  gdybym  mieszkała  w  jakimś  bardziej 

ekscytującym miejscu. Ale nie, kończyłam szesnaście lat w beznadziejnej  dziurze: St. Paul w 

Minnesocie. 

Wepchnęłam  kleistą  papkę  do  pojemniczka.  Przynajmniej  ziemniaki  wyglądały  na 

jadalne.  W  brzuchu  mi  burczało,  więc  włożyłam  do  ust  widelec.  I  westchnęłam.  Kanapka  z 

indykiem. Tego potrzebowałam. Albo kogoś, z kim mogłabym się pośmiać z całej tej głupiej 

sytuacji. 

Ale nie. Siedziałam sama. 

A  powinna  być  tu  Bea.  Kiedyś,  jeszcze  w  gimnazjum,  zawarłyśmy  uroczyste 

przymierze: w czasie lunchu zawsze siadamy razem, żeby żadna z nas nigdy nie wyglądała na 

żałosną, samotną ofiarę losu. 

Halo! Tak, to właśnie ja! Numer jeden wśród ofiar losu na życiowym zakręcie. 

W dniu własnych urodzin, nic dodać, nic ująć. 

Bea  -  dla  swojej  matki  Beatrice  Theodora  Braithwaite  -  jest  kimś  w  rodzaju  mojej 

najlepszej  przyjaciółki.  Jako  jedyna  w  szkole  nazywa  się  jeszcze  bardziej  tajemniczo  niż  ja. 

Posłuchajcie tylko: Anastasija Ramses Parker. No właśnie. Sami widzicie, dlaczego większość 

ludzi mówi do mnie Ana. 

Tak czy inaczej, znamy się z Beą od drugiej klasy. To kawał historii. Trudno nie być 

blisko  z  kimś,  od  kogo  pożyczało  się  swój  pierwszy  tampon,  z  kim  chichotało  się  na  widok 

pierwszego  obiektu  miłosnego  zauroczenia  i  z  kim  wspólnie  przetrwało  się  w  gimnazjum 

okropne  zajęcia  z  wychowania  seksualnego.  Chociaż,  szczerze  mówiąc,  nie  zawsze  ją  lubię. 

Bardzo  się  różnimy.  Bea  ma  tendencje  do  odgrywania  primadonny,  a  ja  skłaniam  się  ku  roli 

background image

książkowego mola i nieśmiałej trusi. Jednak w jakimś sensie połączył nas los, bo w całej szkole 

jesteśmy jedynymi Prawdziwymi Czarownicami. 

To  sekret,  jednak  magia  rzeczywiście  istnieje.  Prawdziwe  Czarownice  potrafią 

spowodować  wiele  rzeczy.  Nie  tylko  tych  przyjemnych,  w  stylu  New  Age,  ale  na  przykład 

zjawiska widoczne gołym okiem: burze, choroby, pomór bydła. Wiecie, wszystkie te sprawy, 

za które dawniej byłyśmy palone na stosach. Właśnie dlatego nie opowiadamy o tym na prawo 

i lewo. 

W szkole i poza szkołą jest oczywiście pełno  wiccan.

1

 Być nastoletnią  czarownicą  to 

najnowszy krzyk mody, jednak my z Beą naprawdę potrafimy czarować. 

A w każdym razie Bea potrafi. 

Ja też powinnam. Mam odpowiednie pochodzenie, ale - no cóż - coś źle poszło. Może 

to samo coś, które sprawiło, że jedno moje oko jest lodowato błękitne, a drugie mahoniowo 

brązowe. 

O  linoleum  zaszurało  krzesło.  Podniosłam  z  nadzieją  wzrok.  Może  królowa  Bea 

wreszcie raczyła się pojawić? W końcu lepiej późno niż wcale. 

Ale to nie  była  Bea,  tylko Matt  Thompson, fantastyczny hokeista,  oraz  jego  kumple, 

Pierwszy  i  Drugi.  Wszyscy  trzej  usiedli  przy  moim  stoliku.  Między  nami  mówiąc,  sekretnie 

podkochiwałam  się  w  Thompsonie.  To  taki  męski  typ  z  kwadratową  szczęką,  rozumiecie? 

Podobało mi się, w jaki sposób jego ultrakrótkie orzechowe włosy wiją się na koniuszkach. A 

poza tym ten chłopak jak nikt inny potrafi wpasować się w T-shirt i dżinsy w sposób dość... 

zauważalny. 

Wielka szkoda, że jest takim wrzodem na tyłku. 

-  Czyżby  to  była  Ana  Parker,  Dziewczyna-Czarownica?  -  W  ustach  Thompsona 

zabrzmiało to niczym ksywka jakiejś superbohaterki. Jego kumple zarechotali. 

-  Czego  chcesz,  Thompson?  Zgubiłeś  drogę  do  jaskini?  -  odparowałam,  co  było 

niezwykle  zgrabną  odpowiedzią,  zważywszy  na  fakt,  że  żołądek  podchodził  mi  do  gardła. 

Faceci tacy jak Matt Thompson potrafią wyczuć strach, więc swój lęk próbowałam ukryć pod 

pozorami lekceważenia. 

1

 

Wiccanie - neopoganie odwołujący się do czarów (przyp. tłum.)

background image

Pierwszy  i  Drugi  popatrzyli  po  sobie,  marszcząc  z  wysiłku  idealnie  neandertalskie 

czoła, po czym  wzruszyli  ramionami, najwyraźniej nie łapiąc  dowcipu. Natomiast Thompson 

nie dał się speszyć. 

- Ciekawe, jak to się dzieje, że znowu siedzisz sama? Nie mogłabyś wyczarować sobie 

jakichś przyjaciół? 

Och, trafiony, zatopiony, maestro błyskotliwej riposty. Jednak kumple Matta uznali ten 

żarcik za niewypowiedzianie zabawny. 

-  Jasne.  Ha,  ha  -  odparłam.  Moja  maska  twardzielki  zaczynała  trochę  pękać.  Takie 

sceny  nigdy  nie  wychodzą  na  korzyść  niepopularnej  nudziarze.  Będę  się  teraz  musiała 

pilnować,  żeby  jakiś  napój  nie  wylądował  na  mojej  twarzy  albo  nie  przydarzyło  mi  się  coś 

równie  nieprzyjemnego.  Wiedziałam,  że  poradziłabym  sobie  o  wiele  lepiej,  gdyby  była  tu  ze 

mną Bea. Swoją drogą, dlaczego się mnie czepiali? Zwykle Thompson i jego banda zostawiali 

nas w spokoju. Czyżby to był żałosny podryw na poziomie podstawówki? 

- Uważaj, człowieku - powiedział Pierwszy. - Ona może rzucić na nas zły urok. 

Bardzo bym chciała. Niestety, tym trzem nic z mojej strony nie groziło. W dziedzinie 

magii byłam całkowitą porażką. Ale oni o tym nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, nawet Bea. To 

był  wyłącznie  mój  sekret.  O  którym  próbowałam  zapomnieć.  Bo  jeśli  nie  jestem  Prawdziwą 

Czarownicą, to czym - zwykłą ofiarą losu? 

Jak na ironię, zauważyłam, że mimo psioczenia i burczenia zrobili się nieco nerwowi. 

No cóż, gdyby siedziała tu ze mną Bea, mogliby odkryć w swoich spodenkach gimnastycznych 

kolonię pająków albo przestałyby działać szyfry ich szafek. 

Serio. 

Za  mną  przemawiało  jedynie  to,  że  zdecydowanie  wyglądam  na  czarownicę.  Długie, 

paskudnie  proste  włosy  tworzą  mi  niewielkie  V  pośrodku  linii  ziemistobladego  czoła.  Okej, 

Bea twierdzi, że mam porcelanową cerę, ale ja zawsze czułam się widmowo biała i wyblakła... 

oprócz oprawy oczu. Dzięki gęstym ciemnym rzęsom prawie nie muszę używać tuszu, a moje 

tęczówki, każda z innej bajki, to najlepsza broń przeciwko takim osobnikom jak Thompson i 

jego banda. 

Obrzuciłam  ich  więc  swoim  opatentowanym  „złym  wzrokiem“.  Doskonaliłam  to 

spojrzenie  latami.  Lodowato  błękitne  oko  zezowało  na  Thompsona.  Jednocześnie  zaczęłam 

background image

mruczeć pod nosem o czarach, marach, filarach i karach. I różne inne słowa do rymu, bo, sami 

wiecie, ludzie oczekują, że zaklęcia będą się rymować. 

Chłopaki  wyraźnie  się  zaniepokoili,  a  Drugiemu  nawet  zaczęło  podskakiwać  jabłko 

Adama.  Zerkali  po  sobie  nerwowo.  Thompson  próbował  udawać,  że  nie  robi  to  na  nim 

żadnego  wrażenia,  tylko  już  pora  lecieć,  bo  nagle  w  drugim  końcu  sali  zobaczył  kogoś 

znajomego. 

-  Hej,  to  Yvonne.  Musimy  pogadać  o  kapeli,  która  ma  grać  u  niej  na  imprezie.  - 

Podniósł  się,  żeby  uciec,  ale  na  odchodnym  jeszcze  wykrzesał  z  siebie  nieco  złośliwości:  - 

Żałuj, że nigdy nie będziesz dość popularna, by ktoś cię zaprosił, świrusko. 

- Uuu! - krzyknęłam. 

Podskoczył i wydał z siebie dźwięk podejrzanie podobny do pisku. Pierwszy - a może 

to był Drugi - zachichotał. Naprawdę. 

Punkt  dla  świruski!  Szkoda  tylko,  że  wszyscy  trzej  raczej  się  mylili  co  do  moich 

możliwości. 

Matt Thompson oddalił się nonszalanckim krokiem flirtować z Yvonne Jackson, którą 

-  jak  powszechnie  sądzono  -  zaprosi  na  jesienny  bal  organizowany  jako  pożegnanie 

absolwentów  wyjeżdżających  do  college'ów  w  innych  miastach.  No  cóż,  Yvonne  przewodzi 

naszemu  zespołowi  czirliderek.  Ależ  banał.  Obserwowałam  ich  ukradkiem,  a  jednocześnie 

próbowałam  przełykać  jadalne  fragmenty niespodzianki.  On  pochylony  mówił  coś,  opierając 

się  łokciami  o  stół  w  taki  sposób,  żeby  uwypuklić  mięśnie  torsu.  Ona  chichotała.  Było  to 

obrzydliwe, ale... 

Proszę  bardzo,  oto  właśnie  skończyłam  szesnaście  lat.  I  co?  Miałam  mieć  z  tego 

powodu jakąś imprezę? Muzykę, tańce, w ogóle cokolwiek fajnego? Dostać jakieś prezenty? 

Nie.  Dzisiejszego  wieczoru  mogłam  spodziewać  się  tylko  długiej,  nudnej  jazdy  za  miasto, 

podczas której Bea i moja mama będą w kółko powtarzać, że wszystko musi się udać. 

Chata za miastem jest  naszym  „sabatowiskiem“,  miejscem,  gdzie  grupa Prawdziwych 

Czarowników  i  Czarownic,  pisanych  wielką  literą,  uprawia  w  sekrecie  magię.  Właśnie  tam 

czekała mnie spektakularna kompromitacja na oczach wszystkich. Miałam zostać wezwana do 

zaprezentowania  najprostszych,  podstawowych  zaklęć.  To  jest  część  oficjalnej  Inicjacji  albo 

ceremonii powitalnej w Gronie Wybrańców. 

Tylko że akurat mnie żadne powitanie nie groziło. 

background image

Wiedziałam,  że  kiedy  zawalę  rytuał,  mama  zacznie  płakać.  Zostanę  wykluczona, 

wywalona z kowenu, i resztę swoich dni w Liceum Stassena spędzę właśnie tak: siedząc sama 

nad  lunchem,  podczas  gdy  wszyscy  -  wszyscy,  nawet  Bea  -  będą  myśleli,  że  jestem  jakąś 

stukniętą dziwaczką. 

Zapowiadało się naprawdę okropnie. 

A jeszcze nawet nie przebrnęłam przez połowę dnia. 

Uaaa. 

background image

Rozdział 2

Dopadłam  Beę  tuż  przed  zajęciami  teatralnymi  na  szóstej  lekcji.  Mimo  że  zazwyczaj 

jestem  bardzo  nieśmiała,  kocham  teatr.  Grałam  w  każdej  sztuce,  odkąd  na  początku  szkoły 

średniej udało mi się zostać szaloną siostrą w Wariatce z Chaillot. Oczywiście zwykle dostaję 

podobne  role:  jedna  z  trzech  Wiedźm  w  Makbecie,  Zła  Czarownica  z  Zachodu  w 

Czarnoksiężniku z Krainy Oz, Medea w Medei i tak dalej. Ale teatr jest jedynym miejscem, w 

którym dziwaczny wygląd w istocie rzeczy stanowi mój atut. 

-  Gdzie  byłaś  w  czasie  lunchu?  -  zapytałam.  Zatrzymałyśmy  się  przy  szafce  Bei,  w 

pobliżu drzwi  sali pana Martineza. Moja przyjaciółka  wrzuciła podręcznik do matmy na  stos 

rupieci  zaśmiecających  niewielką  przestrzeń.  Byłam  ciekawa,  czy  go  potem  znajdzie  bez 

wzywania ekipy poszukiwawczej. - Musiałam siedzieć sama. 

-  Ojej,  biedna  dzidzia  -  zakpiła  i  protekcjonalnie  poklepała  mnie  po  policzku.  - 

Musiaała siedzieć całkiem samiuteńka. 

Czy już wam wspominałam, że czasami zbytnio za Beą nie przepadam? Zignorowałam 

to. Bo wiedziałam, że nie miała na myśli nic złego. Kiedy trzeba, zawsze okazuje mi siostrzaną 

solidarność. 

- No cóż, ominęło cię, jak popatrzyłam na Thompsona złym okiem. 

-  Słyszałam  o  tym,  faktycznie.  -  Uśmiechnęła  się  i  chwyciła  mnie  pod  ramię,  jakbym 

miała  eskortować  Jej  Wysokość  na  bal.  Musiałyśmy  wyglądać  na  dobraną  parę.  Bea  była 

wystrojona  w  czarny  sweter,  koszulę  w  czarno-różowe  paski  i  stosowne  legginsy. 

Ufarbowane  na  czarno  włosy  związała  w  dziecinne  kucyki  tak,  żeby  móc  się  pochwalić 

różowymi pasemkami. 

Co do mnie, przyznaję, że jestem wierna palecie gotyckiego rocka. To oznacza czarny 

z czarnym  i  z czarnym,  chociaż dla  uczczenia  urodzin  wzbogaciłam  mój tradycyjny  zestaw - 

wąskie dżinsy, top, zapinana góra z długimi rękawami - o ciężki srebrny naszyjnik z egipskim 

hieroglifem ankh i ulubione buty. 

- A co słyszałaś? - zapytałam, zatrzymując się pod drzwiami klasy. 

- Że rzuciłaś na niego zły urok. Koleś potknął się w pracowni chemicznej i zalał cały 

stół  jakimś  odjazdowym  kwasem.  Musieli  wyciągnąć  kombinezony  ochronne,  żeby  to 

posprzątać. Chodź, dziewczyno. 

background image

Skrzywiłam  się,  słysząc,  jak  przesadza.  Chyba  jednak  nie  wkładali  tych 

kombinezonów.  Co  więcej,  dobrze  wiedziałam,  że  nie  rzuciłam  na  Thompsona  uroku.  Nie 

wykrzesałam z siebie żadnej magii. Tego byłam pewna. Mogłam nie być w stanie samodzielnie 

czarować,  ale  zawsze  potrafiłam  to  ukryć,  bo  umiem  wyczuć  działające  zaklęcie.  Umiem 

powiedzieć,  kiedy  energia  osiąga  maksimum  i  kiedy  ktokolwiek  w  moim  otoczeniu  użył  jej, 

choćby minimalnie. 

Z  Thompsonem  zrobiłam  to  samo,  co  robiłam  przez  całe  życie,  gdy  przychodziło  do 

czarowania: udawałam. 

Pozwoliłam,  żeby  moja  ręka  wysunęła  się  spod  ramienia  Bei,  która  tymczasem 

szczerzyła się do mnie, jak jakiś zakichany kot z Cheshire. 

-  Byłam  ciekawa,  kiedy  wreszcie  przestaniesz  zadzierać  nosa  i  kogoś  załatwisz  - 

oznajmiła, żartobliwie szturchając mnie w żebra. - Porada wiccańska  jest dla wiccan, nie dla 

Prawdziwych Czarownic. 

To  jej  ulubiony  tekst  w  sytuacjach  takich  jak  ta.  Bea  naprawdę  nie  popiera  reguły: 

„jeśli nie krzywdzisz nikogo“ i tych wszystkich dobroczynnych kawałków Porady. Uważa, że 

gadki w stylu „dla największego dobra wszystkich“ służą tym, którzy nie mają pojęcia o magii. 

Kasować czarne charaktery, tak brzmi jej motto. 

Jeśli chodzi o mnie, nie byłabym taka pewna. Chcę przez to powiedzieć, że karma ma 

swoje sposoby, żeby capnąć za siedzenie, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa. 

Na szczęście nie musiałam nic mówić, bo rozległ się dzwonek. Pospiesznie weszłyśmy 

do sali. 

Uczniowie  na  zmianę  czytali  kolejne  wersy  z  Wieczoru  Trzech  Króli  Szekspira.  Pan 

Martinez  wtrącał  się  od  czasu  do  czasu,  żeby wytłumaczyć jakieś dawne słowo  albo kiepski 

(ale  zazwyczaj  sprośny)  dowcip.  Normalnie  bardzo  mnie  te  zajęcia  interesują,  dzisiaj  jednak 

błądziłam gdzieś myślami. 

Opowiastka Bei o skutkach złego uroku, który rzuciłam na Thompsona, sprawiła, że w 

głębi serca zakiełkowała mi głupia nadzieja. 

A jeśli naprawdę? 

A jeśli ukończona szesnastka jednym kliknięciem przełączyła we mnie to coś z „off“ na 

„on“? 

background image

Niekiedy przychodziło mi do głowy, czy aby nie opuściłam jakiejś ważnej lekcji, którą 

wszyscy  inni  przerobili.  Zupełnie  jakbym  potrzebowała  tylko,  żeby  ktoś  przekręcił  we  mnie 

jakiś klucz i wtedy wszystko nabierze sensu. 

A jeśli to się właśnie stało i nareszcie będę czarować? 

Nie mogłam się już doczekać dzwonka, żeby pobiec do domu i wypróbować jedno czy 

dwa  zaklęcia.  Co  tu  dużo  mówić,  odkąd  po  raz  pierwszy  dotarło  do  mnie,  że  w  dziedzinie 

magii  jestem  absolutnym  zerem,  panicznie  bałam  się  całej  tej  historii  z  Inicjacją.  Ale  może... 

może podczas wielkiego rytuału sprawy potoczą się nie tak okropnie, jak zawsze sądziłam. 

- Ano Parker? Jesteś z nami? 

Zamrugałam. Przed moją ławką stał pan Martinez i przyglądał mi się ze zmarszczonym 

czołem.  To  bardzo  szykowny  facet.  Zawsze  wygląda  niesamowicie  w  odprasowanej  białej 

koszuli, ciemnych spodniach i krawacie. Jednak kwaśna mina psuła cały efekt, słowo daję. 

-  Och  -  powiedziałam,  widząc,  że  klasa  wpatruje  się  we  mnie.  Najwyraźniej  musiała 

nadejść  moja  kolej  na  czytanie.  Wlepiłam  wzrok  w  Wieczór  Trzech  Króli,  ale  nie  miałam 

pojęcia, do którego miejsca doszliśmy. 

-  Och,  kwestia?  -  Tak  się  zawsze  mówi,  kiedy  podczas  próby  człowiek  zapomni 

tekstu. Tak jak się spodziewałam, kilku klasowych aktorów weteranów parsknęło śmiechem. 

Jednak pan Martinez do nich nie należał. Prawdę mówiąc, patrzył na mnie, jakbym go głęboko 

zraniła i zmarnowała szansę na list polecający do Juilliard.

2

 Co nie znaczy, że naprawdę wiem, 

co chcę robić ze swoim życiem i w ogóle. 

-  Ano,  spodziewałem  się  po  tobie  czegoś  więcej.  Czy  ktoś  mógłby  podpowiedzieć 

naszej śniącej na jawie pannie Parker? 

Wystrzelił  w  górę  las  rąk.  Podlizywanie  się  zawsze  było  wypróbowaną  drogą  do 

przesłuchań  w  sprawie  ról.  Pan  Martinez  poprosił  Taylor.  To  moja  najlepsza  przyjaciółka 

nieczarownica. Jest fanką teatru, kujonicą i totalną maniaczką komputerową. Krótko mówiąc, 

kimś  w  moim  stylu.  A  oprócz  tego  najzabawniej  w  świecie  kocha  się  w  panu  Martinezie, 

którego cała reszta klasy uważa za geja. 

Teraz Taylor pracowała nad główną rolą w następnym przedstawieniu. 

2

 

Juilliard School - znana wyższa uczelnia muzyczna i artystyczna w Nowym Jorku (przyp. tłum.)

background image

Tymczasem ja czułam się jak coraz większa idiotka. Przesuwałam wzrokiem po stronie 

w poszukiwaniu właściwego wersu, a sekundy  płynęły. Wreszcie znalazłam go i  odczytałam, 

cała czerwona na twarzy. Obiecałam sobie, że do końca zajęć będę już uważać. 

Później spotkałyśmy się we trójkę, żeby obgadać wydarzenia dnia. Taylor nie może z 

nami  jadać,  bo  ma  lunch  na  innej  przerwie.  Więc  żeby  nadrobić  zaległości,  już  tradycyjnie 

odprowadzamy  się  nawzajem  do  swoich  szafek  i  w  tym  czasie  przekazujemy  sobie  różne 

nowiny,  smaczne  kąski  i  zwykłe  plotki.  Ponieważ  szafka  Bei  jest  najbliżej,  tam  się  zawsze 

umawiamy. 

- Ana, dokąd uciekłaś myślami w czasie zajęć? Pan Martinez miał rację. Zwykle jesteś 

wzorowa - rzuciła Taylor.  

Taylor  jest  emigrantką  z  Somalii  i  nosi  połyskliwe  chusty  przetykane  złotymi  nićmi. 

Naprawdę  nazywa  się  jakoś  znacznie  bardziej  etnicznie,  ale  nalega,  żeby  mówiono  do  niej 

Taylor. Chociaż włosy ma zawsze zakryte, nie lubi tych wszystkich długich powiewnych szat. 

Tego dnia miała na sobie dżinsy, sweterek z dzianiny z długimi rękawami i kowbojskie buty. 

Gdybyście jeszcze się nie połapali: Taylor to taka sama outsiderka jak my  z Beą. Chociaż w 

naszej  szkole  uczy  się  dużo  Somalijek,  jest  dla  nich  o  wiele  za  dziwaczna  z  tym  swoim 

zamiłowaniem do komiksów, gier wideo i manią komputerową. 

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. 

Bea chwilowo wstrzymała się od komentarza, bo głowę miała wetkniętą w głąb szafki, 

gdzie buszowała, gromadząc rzeczy, które chciała zabrać do domu. 

- Serio, wyglądałaś na kompletnie zagubioną. Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się Taylor.

- Po prostu czeka mnie dziś ważny wieczór - odparłam. - Moje urodziny. 

- Aha, będziesz miała imprezę? - W głosie Taylor słychać było napięcie, mówiące: „nie 

zostałam zaproszona“. 

- Imprezę? O nie, nic z tych rzeczy. Muszę przejść... - Hm, jak to ująć? Nie wolno nam 

rozmawiać  o  sprawach  kowenu,  a  nie  chciałam  kompletnie  uchylić  się  od  odpowiedzi.  Bo 

byłoby to daleko bardziej podejrzane. - Test? 

- Nie brzmisz zbyt pewnie - zauważyła. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej urażonej, 

jakby podejrzewała, że kłamię, by jej nie zapraszać. 

background image

-  Coś  w  rodzaju  końcowego  egzaminu  -  wtrąciła  się  Bea  beztrosko.  -  Ana  i  ja  i  ja 

mamy  dzisiaj  odbyć  pewien  rytuał.  Taką  uroczystą  Inicjację.  Ale  to  wszystko  tajne  łamane 

przez poufne. Wielka magia. 

Wytrzeszczyłam na nią oczy. Dobra, w porządku, rozumiem, że to jedyna metoda na 

zachowanie  sekretu.  Powiedzieć  prawdę,  jak  gdyby  nigdy  nic.  Jednak  Bea  potraktowała 

przepisy dość lekkomyślnie i na pełnym luzie. 

- Och, jakaś sprawa religijna? - powiedziała Taylor, a w jej głosie zabrzmiała szczera 

ulga. - Ale zorganizujesz szesnastkę w najbliższy weekend. Prawda, Ana? 

- Dla kogo? Dla nas trzech? - zapytałam. To by dopiero była porażka. 

Bea pokręciła głową, dając do zrozumienia, że ma przed sobą światowej klasy idiotkę. 

- Jesteś żałosna, wiesz? W sobotę absolutnie musimy urządzić ci imprezę. Zaproś całą 

szkołę. 

-  To  by  było  epickie!  -  ucieszyła  się  Taylor.  -  Może  da  się  ściągnąć  jakąś  tutejszą 

topową  kapelę.  Słyszałam,  że  Yvonne  kogoś  zna.  Wiesz,  kogo byłoby  fajnie  zaprosić?  Tych 

od Nikolaia Kirova. Jak oni się nazywają? 

- Ingress - odparła Bea bez wahania. 

-  Nikolaia  z...?  -  Ugryzłam  się  w  język,  zanim  wymówiłam  „z  kowenu“,  ale  niewiele 

brakowało. 

- Tego samego - przytaknęła Bea. 

Ha! Nie miałam pojęcia, że on gra w zespole. W zeszłym roku skończył naszą szkołę, 

ale  znałam  go  głównie  z  sabatów.  Prawdę  mówiąc,  dzisiejszej  nocy  też  miał  przechodzić 

Inicjację. 

- Niesamowity facet - stwierdziła Taylor rozmarzonym tonem. 

- Tak - przyznała Bea. Ona się w nim kocha. 

Nikolai  jest  całkiem  niezły,  jeśli  komuś  podobają  się  uwodzicielscy,  egzotyczni  starsi 

chłopcy.  No  dobra,  mnie  się  podobają.  Jednak  gdyby  nawet  jakimś  cudem  zainteresował  się 

mną, Bea byłaby wściekła. 

-  Jasne,  super,  ale  to  wszystko  marzenia  ściętej  głowy.  Impreza  u  mnie  w  domu? 

Zapomnijcie. - Mama w życiu by się nie zgodziła. Nie wpuszcza osób, które nie znają sekretu 

Prawdziwych Czarowników, co w praktyce oznacza: prawie nikogo, słowo daję. Przyjaciółki, 

background image

które mnie odwiedzały, mogłam policzyć na palcach jednej ręki. Ręki? Wystarczył jeden palec: 

Bea. - Domówka u nas? Nie ma mowy. Mama dostałaby ataku histerii. 

- Nie - powiedziała Bea. - U nas. Zostaw to mnie. Wszystko zorganizuję. 

Dlaczego nie czułam wdzięczności? Zamiast tego moją duszę ogarnął prawdziwy lęk. 

Urodziny  pod  dowództwem  Bei?  Całkowicie  zamienią  się  w  jej  imprezę,  zupełnie  inną  niż 

taka, na której moja cicha, spokojna osoba mogłaby się naprawdę dobrze bawić. 

-  Och,  wiesz  ...  -  zaczęłam,  próbując  przedstawić  powód,  dla  którego  powinna 

powściągnąć  swoją  uprzejmość,  ale  właśnie  w  tym  momencie  kątem  oka  dostrzegłam,  że 

korytarzem  nadciąga  Thompson  ze  swoją  bandą.  Wyglądali,  jakby  byli  wkurzeni  i  mieli  do 

wypełnienia jakieś bojowe zadanie. Może małe polowanko na czarownice? Szturchnęłam Beę 

w plecy. - Musimy znikać. 

Odwróciła się i popatrzyła w tym samym kierunku, co ja. 

- A tak, rozumiem. 

- Co rozumiesz? - Taylor sprawiała wrażenie zbitej z tropu, kiedy próbowała podążać 

za naszymi spojrzeniami. Po chwili gwałtownie wciągnęła powietrze. - Thompson idzie tutaj? 

Pogadać... z nami? 

Pociągnęłam Beę za rękę, żeby się pospieszyła, ale było już za późno. Thompson i jego 

kumple  zatarasowali  nam  drogę.  Wyglądali  na  dużych  i  groźnych.  Wszyscy  mieli  na  sobie 

sportowe kurtki  z literami, jakby należeli do jakiegoś zakręconego gangu. Ponure i zawzięte 

miny sprawiły, że przełknęłam ślinę. Z trudem. 

Czułam,  jak  tuż  obok  magia  Bei  pracuje  na  coraz  wyższych  obrotach.  Próbowałam 

pochwycić  spojrzenie  przyjaciółki,  żeby  ją  przestrzec  przed  tym  pomysłem,  ale  jej  usta 

zacisnęły  się  w  wąską,  zdecydowaną  linię.  Mocno  chwyciła  mnie  za  rękę  i  wyraźnie  puściła 

oko. 

- Pif-paf, siostro - szepnęła. 

background image

Rozdział 3

Słysząc  ją,  Thompson  miał  na  tyle  rozumu,  żeby  cofnąć  się  o  krok.  Ale  po  chwili 

pokrył strach zwierzęcym warknięciem i mocno szturchnął mnie w ramię. Zabolało. 

-  Nigdy  więcej  ze  mną  nie  zadzieraj,  wiedźmo  -  rzucił,  zaciskając  dłonie  w  pięści. 

Wstrzymałam oddech. Pomyślałam, że mnie uderzy. 

Bea  zmarszczyła  nos  podobnie  jak  w  komedii  Czarownica.  Poczułam  w  powietrzu 

silny przypływ energii, coś jakby elektryczność. 

-  Nie  rób  tego  -  poprosiłam,  chociaż  się  bałam.  Gdyby  rzuciła  na  niego  klątwę, 

mogłoby  się  skończyć  tylko  większymi  represjami.  Nie  bez  powodu  w  naszej  społeczności 

istniały przepisy zakazujące takich rzeczy. 

- Pif-paf  -  powiedziała  Bea cicho i  szturchnęła  Thompsona w  ramię  tak jak  on  mnie, 

tylko o wiele delikatniej. 

- Niby co to miało być? - Gapił się na miejsce, gdzie go dotknęła, nie wiedząc, czego 

się spodziewać. 

- Chłopie - zagrzmiał Pierwszy, dziko zerkając to na Beę, to na mnie wytrzeszczonymi 

oczami. - Jesteś totalnie przeklęty. Ja stąd spadam. 

- Ja też - przyznał mu rację Drugi. 

Po czym zgodnie z zapowiedzią zniknęli w zatłoczonym korytarzu. Puf!  I już ich  nie 

było. Prawie jak czary. 

Okej, w zasadzie dokładnie jak czary. Bea sprawiła, że Thompson momentalnie stracił 

popularność.  Działanie  zaklęcia  miało  osłabnąć  w  ciągu  kilku  dni,  więc  mógł  nigdy  nie 

zrozumieć,  co  się  stało  i  dlaczego  nikt  nie  odpowiada  na  jego  telefony  i  esemesy  ani  nie 

reaguje na odzywki i różne popisy. 

A  jednak  zauważył  nieobecność  swoich  skrzydłowych.  Usiłował  wyglądać  na  luzaka, 

kiedy powiedział: 

-  Taa,  poważnie,  nie  żartuję.  Nie  pogrywajcie  więcej  ze  mną,  świruski.  - 

Podejrzewałam, że znów poprze słowa agresją fizyczną - kuksańcem czy czymś podobnym  - 

ale zamiast tego przyjrzał się nam po kolei bardzo wymownie. - Żadna z was. 

background image

Obserwowałyśmy  go,  kiedy  się  oddalał.  Moje  nerwy  buzowały  od  niewykorzystanej 

adrenaliny.  Taylor  zaklęła  pod  nosem  -  w każdym razie  sądzę, że zaklęła, bo nie  było  to  po 

angielsku - po czym przyjrzała się uważnie naszym twarzom. 

- O co właściwie chodzi? 

-  Thompson  myśli,  że  podczas  lunchu  rzuciłam  na  niego  zły  urok  -  wyjaśniłam. 

Oczywiście teraz Bea zrobiła to naprawdę. Ale przecież tego nie mogłam powiedzieć. 

- Jasne, bardzo się przestraszyłam - ucięła Taylor i odeszła wściekła. 

-  Przepraszam!  -  krzyknęłam  za  nią,  ale  tylko  machnęła  ręką,  jakby  nigdy  już  nie 

chciała  się  ze  mną,  ani  z  Beą  kumplować.  Nie  mogę  powiedzieć,  żebym  ją  za  to  winiła. 

Faktycznie,  jesteśmy  dziwne.  I  Thompson  najwyraźniej  był  gotów  rozgnieść  nas  na  miazgę. 

Nie  miałam  pojęcia,  czy  kiedykolwiek  naprawdę  zrobił  coś  takiego,  jednak  nigdy  dotąd  nie 

bałam się tak bardzo, że ktoś mi wleje. Kolana dosłownie pode mną dygotały. 

Bea tylko potrząsnęła kucykami. Chociaż po sposobie, w jaki zlizywała z warg czarną 

szminkę, widać było, że też jest przygnębiona. 

- Jeśli oni naprawdę ... - zaczęła, ale przerwała. Nie mogła zmusić się, żeby powiedzieć 

to,  o  czym  obie  pomyślałyśmy.  Jesteśmy  przyzwyczajone  do  docinków  i  kpin,  jednak  tym 

razem sprawa wyglądała inaczej. Czułam, jak energia Bei znowu wrze, gotowa do ciosu. 

- Wyluzuj. Nie masz teraz odpowiedniego celu. 

Bea  wzięła  głęboki  oddech.  Miałam  wrażenie,  że  trzeszczy  mi  w  uszach,  kiedy 

uwalniała swoją magię na podłogę. 

- Zadzwonię później do Taylor - powiedziałam. 

- To nie Taylor mnie niepokoi. 

- Naprawdę uważasz, że ci trzej mogą nam coś zrobić? 

-  Ludzie  nienawidzą  czarownic.  Boją  się  nas.  Zawsze  się  bali.  Dwa  słowa,  siostro: 

Czasy Płomienia. 

Zdziwiłam  się,  słysząc to określenie z  jej  ust, bo zostało totalnie zawłaszczone  przez 

wiccańskich  kiepskich  naśladowców.  Ale  należy  przyznać,  że  o  wiele  silniej  działa  na 

wyobraźnię  niż  „Inkwizycja“,  której  przez  żarty  Monty  Pythona  nikt  już  nie  brał  na  serio. 

Czasy Inkwizycji, Płomienia  -  nazywajcie  je,  jak wolicie  - są tą  istotną  przyczyną,  dla której 

nie wolno nam robić tego, co Bea właśnie zrobiła. Żadnych magicznych napaści na zwykłych 

background image

ludzi.  Żadnych  rozmów  o  tym,  jak  naprawdę  działa  magia.  Utrzymanie  tajemnicy  to  dewiza 

Prawdziwych Czarowników. 

A  jednak  Bea,  próbując  uniknąć  „stosu“,  właściwie  ujawniła  nasz  sekret.  Naprawdę 

rzuciła zły urok na Thompsona. A teraz będziemy musiałyśmy stawić czoło konsekwencjom. 

- Spóźnię się na autobus - mruknęłam. 

Czy  nie  mówiłam  wam,  że  jestem  nieśmiała?  Wiem,  że  powinnam  skrzyczeć  Beę  za 

obłudę,  ale  w  efekcie  nie  miało  żadnego  znaczenia,  która  z  nas  użyła  prawdziwej  magii,  a 

która  tylko  udawała.  Thompson  uważał,  że  obie  jesteśmy  siebie  warte.  Złowieszcze  istoty, 

czarownice. 

- Chodź. - Bea uśmiechnęła się niepewnie. - Podrzucę cię do domu. Poza tym w aucie 

mam dla ciebie prezent. 

Cały  czas  zerkałam  przez  ramię,  na  szczęście  Thompsona  i  jego  kumpli  nigdzie  nie 

było  widać.  Dotarłyśmy  na  szkolny  parking  bez  żadnych  dalszych  incydentów.  Bea  jeździ 

długim jak autobus, zardzewiałym buickiem, który bucha cuchnącymi kłębami czarnego dymu, 

kiedy się go odpala. 

Niemniej jednak ma swój wóz. 

Ja nie mam ani  samochodu, ani prawa  jazdy.  W zeszłym  roku dostałam  tymczasowe, 

dla  uczących  się,  ale  zwariowany  rozkład  zajęć  mamy  uniemożliwił  mi  zaliczenie 

wystarczającej  liczby  godzin  za  kółkiem.  Tymczasowe  prawo  jazdy  straciło  ważność.  I  na 

tym, niestety, koniec. Swoją drogą, po co mi ono? 

Cisnęłam  plecak  na  tylne  siedzenie  i  przypięłam  się  do  przedniej  kanapy  po  stronie 

pasażera.  Pas  był  wielki,  beżowy,  przy  zapinaniu  wydał  staroświeckie  szczęknięcie.  Miałam 

wrażenie,  jakby  mnie  podwoziła  własna  babcia.  Ta  landara  nawet  pachniała  niczym  auto 

starszej pani. 

I  jakimś  cudem,  niezależnie  od  stanu  szafki  i  pokoju  Bei,  tutaj  na  podłodze  nie  było 

nawet jednego śmiecia. Bea jest malutka, ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, więc 

kanapę  wysunęła  do  przodu  tak  daleko,  jak  tylko  się  dało.  Kolanami  zawadzałam  o  tablicę 

rozdzielczą. 

-  Twój  prezent  jest  w  schowku  na  rękawiczki  -  powiedziała,  kiedy  już  wykonała 

wszystkie  czynności  przygotowujące  do  jazdy:  zapiąć  pas,  ustawić  lusterko  wsteczne, 

sprawdzić pozostałe lusterka i tak dalej. Jak z podręcznika ostrożnego kierowcy. 

background image

Niezgrabnie  przesunęłam  nogi,  żeby  otworzyć  zasuwkę.  Na  stosie  map  leżało 

niewielkie, starannie zapakowane pudełeczko. Papier był lśniący i szkarłatny. Bea przewiązała 

go wstążką z materiału w delikatnym kolorze lawendy. 

- Jakie piękne. - Westchnęłam z zachwytem. 

Bea  się  roześmiała.  Przekręciła  kluczyk  i  silnik  z  rykiem  ożył,  wydmuchując  wielki 

kłąb czarnego smogu. 

- To tylko pudełko, głuptasie. 

Rozerwałam  opakowanie.  Pudełko  informowało,  że  pochodzi  z  Bibelotu, 

ekskluzywnego sklepu znanego z eleganckiej biżuterii.

- To naprawdę...? 

- Otwórz! 

Zrobiłam, jak kazała. Naszyjnik w środku był prześliczny. Wyjęłam go, żeby lepiej mu 

się  przyjrzeć.  Wyglądał  niemal  jak  chrześcijański  różaniec,  ale  w  miejscu,  gdzie  normalnie 

byłby  krzyżyk,  miał  przyczepiony  wisiorek  z  boginią  Nilu  -  zgrabną  abstrakcyjną  figurką 

kobiety  o  szerokich  biodrach,  wydłużonej,  smukłej,  niemal  wężowej  głowie  i  uniesionych 

ramionach,  które  tworzyły  pętelkę.  Zamiast  różańcowych  koralików  były  paciorki  z  masy 

perłowej przeplatane czarnym onyksem, dokładnie dwadzieścia osiem: cykl księżyca. 

Bea  tego  nie  kupiła.  Naszyjnik  sprawiał  wrażenie  zbyt  osobistego.  Zresztą  mogłam 

wyczuć jej energię tańczącą w każdym paciorku, wzdłuż każdego drucika. 

- Sama go zrobiłaś, prawda? 

Mimo że  wzrok miała  skupiony na szukaniu drogi wyjazdu z  zatłoczonego  parkingu, 

oczy zabłysły jej dumą. 

- Podoba ci się? 

- Chyba  żartujesz? Jest niesamowity! - Uściskałabym ją, ale wiedziałam,  jaka się  robi 

nerwowa, kiedy prowadzi. 

-  Zajęło  mi  to  kilka  miesięcy.  Szlag  mnie  trafiał,  kiedy  uczyłam  się  skręcać  srebrny 

drucik. 

Czasami, gdy trzymam jakieś rękodzieło, mam wrażenie, że wyczuwam ilość włożonej 

w nie pracy albo frustrację związaną z oporem materiału czy też wątpliwości rzemieślnika co 

do  własnych  umiejętności.  Ale  nie  w  tym  przypadku.  Naszyjnik  Bei  śpiewał  mi  o  radości  i 

miłości. Pozwoliłam, by grało na nim światło, kiedy tak leżał w moich dłoniach. 

background image

- Piękny. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś go dla mnie. 

- Najlepsze przyjaciółki? - zapytała Bea. 

-  Jasne  -  odparłam  z  uśmiechem.  Nawet  jeśli  czasem  jej  nie  lubię,  w  głębi  serca 

jesteśmy jak siostry. - Na zawsze. 

Kiedy  wreszcie  wydostałyśmy  się  z  parkingu,  Bea  pojechała  Lexington  Avenue.  To 

jedna  z  najruchliwszych  arterii  komunikacyjnych  w  St.  Paul,  ale  jezdnia  jest  podzielona 

wysepkami zieleni. Wrzesień dobiegał końca, więc trawa zaczęła brązowieć i usychać. Drzewa 

nabrały już odrobinę jesiennych kolorów, choć rude i żółte plamy nie były jeszcze tak bardzo 

widoczne wśród ciemnozielonych liści. 

- Wygląda na to, że na sabatowisku będzie pięknie - zauważyła Bea. 

Nasz  kowen  jest  właścicielem  posiadłości  położonej  około  półtorej  godziny  drogi  na 

północ  od  miasta.  Kilka  pokoleń  temu  członkowie  zgromadzenia  zebrali  pieniądze  i  kupili 

pięćdziesiąt  hektarów  niezagospodarowanego  terenu.  Teraz  dwanaście  rodzin  używa  tego 

miejsca  jako  „chaty  na  północy“.  Mamy  tam  małe  błotniste  jezioro,  w  którym  wszyscy 

uczyliśmy się pływać, i las, gdzie można zbierać grzyby i jagody. 

Odkąd pamiętam, spędzałam w chacie wakacje. To mój drugi dom. W uchu poczułam 

nerwowe pulsowanie. 

-  Bea,  jeśli  nie  zdam...  -  Nie  potrafiłam  dokończyć  na  głos.  Kocham  to  miejsce. 

Wygnanie złamałoby mi serce. 

Nawet na mnie nie spojrzała. 

- Jesteś straszną pesymistką, wiesz? Pamiętasz Thompsona? Zobaczysz, pokażesz im. 

-  Mam  nadzieję,  że  się  nie  mylisz  -  powiedziałam.  Żałowałam,  że  jej  wiara  nie  może 

bardziej  podnieść  mnie  na  duchu.  Kiedy  się  poruszyłam,  zawadziłam  ręką  o  prezent.  Magia 

naszyjnika  zelektryzowała  mi  opuszki  palców.  Czy  rzeczy,  które  ja  tworzę,  też  mają  taką 

moc? 

Pokręciłam głową. 

Akurat wtedy Bea zerknęła w moją stronę i błędnie to zinterpretowała. 

- Oczywiście, że się nie mylę - stwierdziła, klepiąc mnie po kolanie. 

Uznałam, że traktuje mnie trochę zbyt protekcjonalnie, więc odparłam: 

- A twoja mama oblała. 

background image

W tej samej chwili zdałam sobie sprawę, że popełniam błąd. Wargi mojej przyjaciółki 

skrzywiły  się  w  gniewnym  grymasie,  zanim  zdołała  opanować  wyraz  twarzy.  Przekroczyłam 

granicę.  Szczerze  mówiąc,  nie byłam pewna, czy powinnam  w  ogóle  o  tym wiedzieć.  Nigdy 

nie  rozmawiałyśmy  o  pozycji  jej  mamy  w  kowenie.  Udawałyśmy,  że  znalazła  się  tam  dzięki 

małżeństwu, a ojciec Bei jest jedynym czarownikiem w ich rodzinie. 

Przyjaciółka prychnęła. 

-  Mama  to  przypadek  specjalny,  Została  przeklęta.  Przynajmniej  tak  brzmi  wersja 

oficjalna. Ale nikt nigdy nie wyjaśnił przez kogo albo... w jakim celu. 

Jasne było, że nie należy zadawać zbyt wielu pytań na ten temat. Jedyny raz, kiedy o to 

zagadnęłam, usłyszałam mgliste wyjaśnienia o jakimś zewnętrznym wrogu, a zaraz potem, że 

nie wolno nam o tym rozmawiać, by nie wywoływać wilka z lasu. Co zawsze wydawało mi się 

sprytną wymówką. 

Oczywiście,  nigdy nie  podzieliłam  się  tą  opinią z Beą.  Najlepsze  przyjaciółki  czy  nie, 

sekrety rodzinne są tematem tabu. Szanowałam to. 

W końcu też miałam swój słaby punkt. 

Mój rodowód był „naruszony“. Nawet przy tej klątwie, Bea miała przynajmniej dwoje 

rodziców, którzy pochodzą z czarnoksięskich rodzin. Gdy przyszła na świat, jej imię zostało 

wykaligrafowane  ozdobnym  pismem  w  wielkiej  Księdze  Cieni,  w  której  umieszczane  są 

wszystkie  imiona.  Mogła popatrzyć na rozgałęzione  drzewo  i  ujrzeć,  jak jej krew  łączy  się  i 

przeplata aż do Pierwszej Czarownicy. 

Moje imię jeszcze nie zostało zapisane. 

Czekało  na  nie  miejsce,  ale  nadal  puste.  Imię  mojej  matki  również  widniało  tam 

samotnie. Bez zaznaczonej linii męskiej. 

Zupełnie jakbym nie miała ojca. 

W ogóle. 

Zawsze wydawało mi  się to szczególnie  dziwne, skoro zdarzali się inni zwykli ludzie, 

którzy  wżenili  się  w  Rody.  Bo  sami  pomyślcie,  po  prostu  co  jakiś  czas  konieczne  jest 

wychodzenie  poza  grupę,  albo  wszyscy  bylibyśmy  blisko  spokrewnieni  i  jeszcze  bardziej 

dziwaczni niż jesteśmy. Jednakże oni zostali wpisani. Księga jest kompletna. 

Czasami pojawia  się w niej imię  z dopiskiem  „dziecko majowe“. To nasze określenie 

przelotnej  przygody.  Musi  mieć  jakiś  związek  z  dawnym  obyczajem  uprawiania  seksu  z  kim 

background image

popadnie  podczas  obchodów  święta  ognia  Beltane  pierwszego  maja.  Ale  nawet  te  majowe 

błogosławieństwa  są  skrzętnie  odnotowywane.  Wiem,  bo  zauważyłam.  W  spisie  figurują 

również ci, którzy zmarli przed ukończeniem szesnastego roku życia. 

Tylko nie ja. 

Moje puste miejsce czekało na wypełnienie. 

Jednak  wszyscy  zakładali,  że  wreszcie  tam  trafię.  Pokazując  mi  Księgę,  członkowie 

Starszyzny zawsze powtarzali: „Ana, tutaj znajdziesz się po Inicjacji“. 

Żadnej presji, nic z tych rzeczy. 

-  Po  powrocie  do  domu  chcę  jeszcze  przećwiczyć  zaklęcia  -  wyznałam  Bei.  - 

Rozumiesz,  żeby  sprawdzić,  czy  z  Thompsonem  to  był  tylko  fuks,  czy  rzeczywiście  coś 

wyszło z moich czarów. 

- Świetny pomysł - odparła. - Strasznie się denerwujesz. Dobrze ci zrobi nabrać trochę 

pewności siebie. Wiesz, nastawienie to w magii połowa sukcesu. 

Kolejna z jej ulubionych mądrości. Tym razem tylko wywróciłam oczami. Bea zrobiła 

minę, jakby chciała mnie za to zbesztać, ale właśnie podjechałyśmy pod mój dom. 

Wyskoczyłam  z  auta  Bei  z  szybkim  „dziękuję“,  bo  na  podjeździe  stał  zaparkowany 

samochód mamy. Wygląda bardzo charakterystycznie: to jaskrawoniebieski mini cooper. 

Dziwne, że mama tak wcześnie była w domu. Jest wykładowcą kontraktowym studiów 

feministycznych. W tym semestrze miała więcej niż pełne obciążenie, uczyła w kilku różnych 

college'ach,  a  także  na  uniwersytetach  w  St.  Paul  i  Minneapolis.  Prowadziła  zajęcia  niemal 

codziennie,  niektóre  nawet  wieczorami.  A  do  tego:  obowiązkowe  dyżury,  konspekty,  stała 

praca  badawcza.  Plus  grupa  studyjna  na  temat  kobiecych  tajemnic  i  dianicznego  (czytaj: 

feministycznego) odłamu wiccan. Nie widywałam jej zbyt często, zwłaszcza że był to początek 

roku akademickiego. 

Ostrożnie  weszłam  do  domu.  Nasz  dom  to  dziwaczna  stara  budowla  w  stylu 

wiktoriańskim,  z  naciskiem  na  dziwaczna  -  umalowana  dama  pilnie  potrzebująca  świeżej 

warstwy makijażu. Otacza go weranda, która zapada się pod osłoną bluszczu i zapuszczonych 

morw,  a  ogrodzenie  z  kutego  żelaza  sprawia,  że  wszystko  wygląda  groźnie  i  niezwykle. 

Chociaż  to  głupie,  nieraz  przeżywałam  chwile  wahania,  zanim  przecięłam  podwórko.  Mama 

stworzyła zabezpieczenia, które mają zatrzymywać obcych, tyle że zawsze testują swoją moc 

background image

na  mnie.  Bywało,  że  sterczałam  przed  wejściem,  jakbym  miała  wątpliwości,  czy  zostanę 

wpuszczona do własnego domu. 

Wzięłam głęboki oddech i otrząsnęłam się z tego uczucia. 

W  tym  roku  mój  ogród  okazał  się  wielkim  sukcesem.  Po  raz  pierwszy  naprawdę 

przejęłam  wszystkie  ogrodnicze  obowiązki  i  byłam  szalenie  dumna  z  rezultatów.  Jego 

świetność  już  nieco  przybladła,  ale  nadal  kwitły  bujne  kępy  jaskrawopurpurowej  echinacei  i 

złocienia  trój-barwnego:  różowego,  lawendowego  i  jasnoniebieskiego.  W  cieniu  rosły  moje 

faworytki:  niezapominajki,  funkie  i  kokoryczki.  Gdyby  mama  tak  nie  pilnowała,  żeby  nie 

wpuszczać  do  domu  nikogo  spoza  kowenu,  mogłabym  zgłosić  się  do  corocznego  pokazu 

ogrodów Summit Avenue Tea and Garden Show. 

Zawsze  podnosi  mnie  na  duchu,  kiedy  ludzie  zatrzymują  się,  wtykają  głowy  nad 

naszym płotem, pokazują coś sobie i komentują. Jeśli w ogóle mam jakieś magiczne zdolności, 

to właśnie w związku z roślinami. 

Z uśmiechem weszłam na schodki werandy. Już po dwóch stopniach poczułam zapach 

pieczonego ciasta. 

Och! 

Wpadłam biegiem do domu. 

- Hej, mamo, jestem! 

- Cholera! 

Powiesiłam  plecak  na  wieszaku  obok  drzwi.  Nadal  rozlegały  się  jakieś  trzaski  i 

łoskoty.  Ściągnęłam  buty  i  postawiłam  je  przy  ławie  wbudowanej  pod  oknem  wykuszu.  Z 

kuchni dobiegało coraz więcej przekleństw. 

Zastanawiałam  się,  czy  powinnam  tam  wchodzić.  To  znaczy,  czy  lepiej  posiedzieć  w 

korytarzu i udawać, że nie zauważyłam słodkiej niespodzianki, czy wkroczyć jak gdyby nigdy 

nic i zażartować, że pewnie jak zwykle tort jest kupny? 

Chciałabym  być  osobą,  która  potrafi  ludzi  rozśmieszać,  rozładowywać  krępującą 

sytuację, ale nigdy nie wiem, co powiedzieć, ani nie mam w zapasie odpowiednich dowcipów. 

Tak  czy  inaczej,  kiedy  rozważałam  te  dwie  możliwości,  mama  wyszła  z  kuchni,  po  czym 

zamknęła  za  sobą  drzwi,  czego  prawie  nigdy  nie  robi.  Wygładziła  letnią  sukienkę  na 

ramiączkach i potrząsnęła długimi, kręconymi siwo-blond włosami. 

- Wcześnie wróciłaś. 

background image

- Bea mnie podwiozła - wyjaśniłam. 

Mama poprawiła okulary, przyglądając mi się, jakbym była jedną z jej studentek, która 

przyszła wyżebrać lepszą ocenę. 

- Cóż - stwierdziła rzeczowo - nie jestem jeszcze na ciebie gotowa. Będziesz musiała 

gdzieś się sobą zająć. 

- Och! - wykrztusiłam. Moja mama zawsze taka była - lodowata pragmatyczka - ale i 

tak  za  każdym  razem  mnie  to  dziwi.  A  swoją  drogą,  oczekiwała,  że  właściwie  co  zrobię? 

Miałam iść do kawiarni? Albo na spacer? Zerknęłam na wypolerowaną drewnianą balustradę 

schodów. - A mogę poczekać u siebie w pokoju? 

Zastanawiała się przez chwilę. 

- Tak. - Sztywno kiwnęła głową. - Tak będzie dobrze. 

Na  to  wygnanie  zabrałam  swój  plecak.  Mój  pokój  jest  jedną  z  trzech  sypialni  na 

piętrze. Mama zajmuje największą, tuż u szczytu schodów. Moja jest kawałek dalej. Trzeciego 

pokoju używamy wspólnie do naszych robótek ręcznych. Mama szyje. A ja... cóż, zajmuję się 

mnóstwem  różnych  rzeczy.  Trzymam  tam  materiały  do  robienia  masek,  farby  olejne  i 

akwarelowe,  szkice  węglem  i  bazgrały  kredkami,  cały  śmietnik  związany  z  pistoletem  na 

gorący klej i pełno innych plastycznych szpargałów, które zgromadziłam przez lata. 

Wszyscy  sądzą,  że  skończę  w  MCAD,  College'u  Sztuk  Pięknych  i  Wzornictwa  w 

Minneapolis.  Prawdziwe  Czarownice  mają  upodobanie  do  sztuki,  a  przynajmniej  tak  zawsze 

twierdzą uczestnicy Wewnętrznego Kręgu. Połowa zarządów różnych instytucji artystycznych 

jest obsadzona przez naszą Starszyznę. Co do mnie, nie byłabym wcale taka pewna. Pociąga 

mnie teatr, ale powiem wam w sekrecie, tak samo biologia i... matma. 

Nigdy  nie  przyznałabym  się,  że  jestem  pasjonatką  nauk  ścisłych  i  przyrodniczych. 

Nawet pod groźbą kary śmierci. 

To kolejna tajemnica, którą ukrywam. Cóż, mama mogła zauważyć, że dostaję dobre 

stopnie z tych przedmiotów i bezsprzecznie jestem w klasie z rozszerzoną matematyką, ale... 

lepiej  rozumie  te  wszystkie  rzeczy  związane  z  teatrem.  Bardziej  jej  pasują  do  ideału 

Prawdziwej Czarownicy. 

Rzuciłam  plecak  na  łóżko.  Mama  zrobiła  mi  na  nie  kapę.  Każdy  kwadrat  zawiera 

wizerunek jakiejś starożytnej bogini. Są tam dziwne kobiety węże, kobiety ptaki i spłaszczone 

background image

do  dwóch  wymiarów  lwiogłowe  opiekunki  starożytnego  Egiptu.  Szczerze?  Uważam  to  za 

zbytnie ideologizowanie, ale materiał jest cudownie miękki i ciepły, więc ją zatrzymałam. 

Pod mansardowym oknem ustawiłam biurko. Popołudniami mam wspaniałe światło do 

odrabiania lekcji, chociaż czasem słoneczny blask jest do kitu ze względu na laptop. Razem z 

mamą zmontowałyśmy z  pustaków i  desek prymitywne regały, które mieszczą  się idealnie  w 

tej  nieustawnej  przestrzeni.  Trzymam  na  nich  wszystkie  ulubione  książki,  mangi  i  powieści 

graficzne. 

Usiadłam  przy  biurku,  rozmyślając,  czy  nie  byłoby  dobrze  zabrać  się  do  pracy 

domowej,  zanim  odegram  zdumienie,  kiedy  mama  zaprezentuje  mi  tort  niespodziankę.  Na 

ekraniku komórki błysnęła ikonka poczty. Odłączyłam ładowarkę i przeczytałam wiadomość:

„Odrób  lekcje“.  W  ten  sposób  Bea  przypominała  mi,  że  mam  przećwiczyć  zaklęcia. 

Zakończyła swoim zwykłym: „Pif-paf!" 

Przez  chwilę  wierciłam  się  na  obrotowym  krześle,  obgryzając  paznokcie.  Wreszcie 

odpisałam: „A jeśli nie potrafię?" 

To pytanie zżerało mnie od środka. 

Przez chwilę wpatrywałam się w ekranik w oczekiwaniu na odpowiedź, jednak nic nie 

przyszło.  Albo  Bea  nie  odebrała  esemesa  (mało  prawdopodobne),  albo  nie  wiedziała,  co 

napisać. 

Dobra, lepiej mieć to z głowy. Jeszcze raz, z uczuciem! 

Wstałam  i  odwróciłam  się  w  stronę  mniejszego  regału.  Na  najwyższej  półce  mam 

osobisty  ołtarzyk.  Jest  bardzo  skromny.  Rzecz  w  tym,  że  nie  potrafiłam  zmusić  się,  by 

zainwestować w kosztowny kandelabr albo aksamitny obrus, skoro czułam, że nikt nie słucha 

moich rozpaczliwych modlitw. 

Jednak  nasza  Starszyzna  właśnie  za  to  mnie  chwaliła.  Prostota  jest  bliższa  sercu 

bóstwa, twierdzili. 

Bea strasznie mi tego zazdrościła. Robiła uwagi, że może lenistwo też jest bliskie sercu 

bóstwa. 

To  niesprawiedliwe.  W  końcu  bez  względu  na  to,  co  mogłam  sobie  myśleć  o  braku 

prawdziwej magii w moim życiu, włożyłam sporo wysiłku w upiększenie ołtarzyka. Z pleców 

starej  koszuli  z  purpurowego  jedwabiu  uszyłam  obrus.  Ozdobiłam  go  złotą  farbą  do 

malowania  na  tkaninach.  W  jednej  z  książek  mamy  znalazłam  rysunek  celtyckiego  węzła. 

background image

Starannie  wycięłam  szablon  i odmalowałam  kontury  wzoru. Obrus wygląda  super, pomijając 

postrzępione miejsca, gdzie nie najlepiej wyszło mi obrębianie. 

Jedyne rzeczy, które trzymam na ołtarzyku, to trzy świece, kadzielnica i mały posążek 

Bastet, egipskiej bogini kocicy, Bea kupiła mi go, kiedy zdechł nasz kot Pan Sapuś. 

Wlepiłam  wytężony  wzrok  w  knoty  świec  -  tak  jak  widziałam,  że  robi  to  mama  -  i 

pstryknęłam palcami. W pokoju panował półmrok, świece nie zapłonęły. 

Cóż,  nadal  nie  potrafiłam  wykonać  tego  triku.  Prawdę  mówiąc,  krzesanie  ognia  to 

zaawansowane zaklęcie. Nawet Bei nie zawsze się udaje. 

Sięgnęłam na półkę, do skrytki za ubraniami, wyciągnęłam zapałki i zapaliłam świece 

w  tradycyjny  sposób.  Zapłonęły  ciepłym  blaskiem.  Głęboko  odetchnęłam  i  spróbowałam 

odnaleźć swoją wewnętrzną ciszę. Musiałam się skoncentrować, powstrzymać od poruszania 

palcami nóg i nerwowego przebierania palcami rąk. Tyle potrafiłam zrobić, chociaż wymagało 

to prawdziwego wysiłku. 

Wreszcie  spłynął  na  mnie  spokój,  jak  ciepłe  okrycie.  Ten  moment  zawsze  budził  we 

mnie  nadzieję.  Poczułam  się  odprężona,  ale  czujna.  W  czakrach,  ośrodkach  energetycznych 

mojego ciała, buzowała moc. Magia wydawała się już bliska. Mogłam ją w sobie wyczuć. 

Powoli,  jakbym  nie  chciała  spłoszyć  lękliwego  zwierzęcia,  uniosłam  prawą  rękę. 

Wszystko,  co  miałam  zrobić  dzisiejszej  nocy,  to  posłużyć  się  energią  powietrza  -  jednym  z 

elementów formujących krąg. Musiałam jedynie wywołać choćby zefirek albo zmianę ciśnienia 

atmosferycznego.  Twarz  napięła  mi  się  z  wysiłku,  kiedy  próbowałam  przetworzyć  mój  tak 

dobrze rokujący wewnętrzny spokój na jakiekolwiek oznaki wiatru. 

- No, dalej - szeptałam. 

Okno  było  otwarte.  Kilka  minut  wcześniej  lekki  wietrzyk  swawolnie  poruszał 

firankami. A teraz... teraz, kiedy potrzebowałam znaku - nic. Zwisały sztywne jak drut, nawet 

nie drgnęły. Było to niemal śmieszne. Słowo daję, czegokolwiek chciałam, świat dawał mi coś 

odwrotnego. Potrzebowałam odrobiny powietrza, a dostałam idealne nic. 

Pełna  nadziei,  przeczekałam  jeszcze  kilka  uderzeń  serca.  Wreszcie  zrezygnowałam  i 

padłam na wznak na łóżko. 

- Cholera - mruknęłam. 

Dokładnie  w  tej  sekundzie,  kiedy  dałam  za  wygraną,  świece  zamigotały  i  firanki 

leciutko się wydęły. 

background image

-  Robisz  sobie  ze  mnie  żarty  -  powiedziałam  wiatrowi,  który  musnął  mi  policzek 

chłodnym, wilgotnym całusem. 

Przetoczywszy  się  na  brzuch,  popatrzyłam  w  okno.  Niebo  widoczne  przez 

powykrzywiane  konary  potężnej  starej  sosny  przygasło  do  barwy  zakurzonej  purpury. 

Modrosójka sfrunęła na gałąź, wyskrzeczała pełną narzekań pieśń, po czym znowu odleciała. 

Jakiś duży niewyraźny kształt przekradał się przez porośnięte zielenią ogrodzenie. 

Chwileczkę, co to? 

Przyjrzałam się uważniej. Nie było widać niczego oprócz cedrowych desek i obfitych, 

rozłożystych liści chmielu, który wymknąwszy się spod kontroli, rozpościerał długie wijące się 

pnącza wzdłuż całej ściany. Nie, to na pewno wyobraźnia płatała mi figle. Nikt nie mógł czaić 

się  obok  naszego  domu.  Nie  miałyśmy  nic  wartego  kradzieży.  A  poza  tym  to  przecież  St. 

Paul. St. Paul może oficjalnie uchodzić za duże miasto i stolicę stanu Minnesota, ale naprawdę 

nie jest niczym więcej niż spokojną senną mieściną... zwłaszcza po zmroku. 

A  może  to  Matt  Thompson  zakradł  się,  żeby  spaskudzić  mi  drzewa  albo  coś  w  tym 

stylu? 

- Hej! - wrzasnęłam przez okno. - Jeśli to ty, Thompson, to cię widzę! 

Ale  przecież  on  nie  wiedział,  gdzie  mieszkam,  prawda?  Nie  miałam  czasu  dłużej  się 

nad tym zastanawiać, bo mama zawołała wesoło z dołu: 

- Obiad! 

-  Idę!  -  odkrzyknęłam.  Wlokłam  się  po  schodach  krok  za  krokiem  jak  więzień 

maszerujący na ostatni posiłek przed egzekucją. Moje długie, umalowane na czarno paznokcie 

zostawiały ślad na wiśniowym drewnie balustrady. 

Oczywiście, nasz dom został wybudowany dobrze ponad sto lat temu, więc zgodnie ze 

swoim  podeszłym  wiekiem  nieustannie  skrzypi  i  stęka.  Przemknąć  się  dyskretnie  po 

trzeszczącej  podłodze  jest  prawie  niemożliwością.  Nie  żebym  tak  robiła;  w  każdym  razie 

niezbyt często. 

Po prostu to miłe, rozumiecie, od czasu do czasu móc się wyśliznąć tylnym wyjściem 

tak,  żeby  nikt  nie  słyszał  pisku  zawiasów,  trzaśnięcia  drzwiami  i  w  ogóle  tego  wszystkiego. 

Na  przykład  teraz  byłoby  fantastycznie  mieć  białą,  mięciutką  niczym  gąbka  wykładzinę  od 

ściany  do  ściany,  jak  u  Bei.  I  któreś  z  tych  oszklonych  drzwi  otwierających  się  cicho  na 

sosnowy taras i dalej na zarośnięte tylne podwórko. I na wolność. 

background image

-  Pytałam,  czy  jesteś  przejęta  dzisiejszym  sabatem?  -  powtórzyła  mama,  tym  razem 

głośniej. Stała oparta o poręcz schodów, z drewnianą łyżką w dłoni. 

- Co? Przepraszam, byłam myślami daleko stąd - przyznałam się. Na przykład, w stanie 

Iowa. Wszędzie, byle nie tutaj. 

- Och, myślisz o wieczorze - powiedziała z uśmiechem. Oczy rozbłysły jej za szkłami 

okularów.  -  Nie  musisz  się  denerwować.  Jestem  pewna,  że  świetnie  sobie  poradzisz.  Jak 

wszystkie dziewczyny z rodu Parkerów. Masz to we krwi. 

Ile razy musiałam tego wysłuchiwać? Przeznaczenie! 

- Nie wywracaj oczami - skarciła mnie, ale nadal z uśmiechem, jakby chciała pokazać, 

że trochę się przekomarza. - Chodź, obiad na stole. Zrobiłam twoje ulubione danie. 

Pikantny zapach curry sprawił, że ślinka napłynęła mi do ust. 

- Nawet dodałam jabłka na samym końcu. Dzięki temu będą kruche, tak jak lubisz. 

Cóż, mama przynajmniej się starała. To było naprawdę słodkie. Wiedziona impulsem, 

mocno ją uściskałam. 

-  Kocham  cię  -  szepnęłam  z  uczuciem,  chociaż  naprawdę  chciałam  powiedzieć:  „

Przepraszam za dzisiejszy wieczór“. 

- Też cię kocham, koteczku - odparła, ale sprawiała wrażenie odrobinę zbitej z tropu 

moim  nagłym wybuchem. Mogłam tylko  mieć  nadzieję, że będzie czuła  do mnie to  samo  po 

katastrofie  Inicjacji.  -  Dostanę  całusa,  jak  ci  powiem,  że  na  deser  upiekłam  tort 

czekoladowy?  - Niespodzianka?! 

- Tak. - Uśmiechnęła się znacząco. - Niespodzianka. 

Przed  obiadem  mama  przebrała  się  w  koszulkę  z  napisem:  „Czarownice  robią  to 

obnażone“, co było najgłupszym dowcipem tylko dla wtajemniczonych, jaki w życiu słyszałam. 

To jakby powiedzieć, że czarownice robią to nago, co słowo „obnażone“ właśnie oznacza. Ale 

czy wszyscy  inni nie  robią tego nago? Nie powiem,  żebym miała  jakieś  doświadczenia  w tej 

sprawie, ponieważ, no cóż... opinia dziwaczki, mola książkowego i czarownicy nie przysparza 

dziewczynie nadmiernej popularności w szkole pełnej czirliderek. 

Zajęłam swoje tradycyjne miejsce przy stole w jadalni. Zawsze czuję się trochę głupio, 

siedząc w tym olbrzymim pokoju. Wzdłuż odległej ściany ciągnie się tu gigantyczny, lustrzany, 

rzeźbiony  kredens.  Rzadko  włączamy  górne  oświetlenie.  Ogromny  żyrandol  z  niesamowitą 

ilością  żarówek  świetnie  by się nadawał  na te przyjęcia,  które  nigdy  się  u  nas  nie  odbywają, 

background image

jednak do kameralnego obiadu jest o wiele za jasny. Więc jadamy przy lampie stojącej, która 

rzuca krąg światła na róg stołu. 

Nałożyłam sobie wielką porcję ryżu i oblałam ją curry z kurczaka. 

-  Więc...  no,  co  do  dzisiejszego  wieczoru  -  zaczęłam,  ale  zamilkłam  niepewnie.  Czy 

byłam gotowa powiedzieć prawdę? 

Zabrzęczał  dzwonek  u  drzwi.  Uratowana  przez  dzwonek?  Popatrzyłam  na  mamę. 

Miała zdezorientowaną minę. 

- To chyba nie może być Bea - zgadywała, spoglądając na ścienny zegar. - Ona wie, o 

której jedziemy. Ta jej matka ciągle panikuje. Pójdziesz powiedzieć, że właśnie jemy obiad? 

- Jasne - odparłam, ciekawa, kto naprawdę przyszedł. 

Kiedy  byłam  w  połowie  drogi,  dzwonek  znowu  zabrzęczał.  Taka  natarczywość 

zupełnie mi do Bei nie pasowała. 

- Już idę! - krzyknęłam. 

Gwałtownie  otworzyłam  drzwi,  żeby  nagadać  przyjaciółce  do  słuchu.  Jednak  to  nie 

była  ona.  Na  progu  stał  -  albo,  dokładniej  mówiąc,  kołysał  się  -  mężczyzna,  którego  nigdy 

przedtem  nie  widziałam.  Miał  bladą  cerę  i  niesamowite  oczy,  które  wędrowały  po  mojej 

twarzy, jakby czegoś w niej szukając. Był przystojny na posępny, surowy sposób, ale sprawiał 

wrażenie  chorego.  Jedną  rękę  przyciskał  do  boku,  drugą  trzymał  się  kurczowo  framugi,  aż 

bielały  mu  kłykcie  palców.  Miałam  wrażenie,  że  utrzymanie  pionowej  pozycji  jest  niemalże 

ponad jego siły. 

- Anastasija? - zapytał. W jego ustach moje pełne imię zabrzmiało płynnie i elegancko 

niczym muzyka. Nie tak, jak kiedy inni próbowali je wymawiać. 

- Owszem - odparłam. - Czy ja pana znam? 

- Pozwolisz mi wejść? Nazywam się Alexander Ramses. Jak mniemam, jestem twoim 

ojcem. 

background image

Rozdział 4

 

Moim ojcem?! 

Na drugie imię mam Ramses, ale... 

Mrugając z niedowierzaniem, wlepiałam wzrok w chwiejącą się na naszym progu bladą 

postać. Włosy nieznajomego były  tak ciemne, jakby padał na nie najczarniejszy cień. Prawie, 

pomyślałam, jak moje. Oczy, które wpatrywały się we mnie pytająco, miały ten sam lodowato 

błękitny kolor, co moja lewa tęczówka. 

A jednak... 

To po prostu nie mógł być tata. 

- Przepraszam, ale ja nie mam ojca - wyjaśniłam tonem, który nawet w moich uszach 

zabrzmiał  nieszczerą  uprzejmością.  Jakbym  cierpliwie  próbowała  zniechęcić  domokrążcę 

namawiającego mnie do kupna encyklopedii. 

- Nie wątpię, że wychowano cię w takim przeświadczeniu. - Usta wygiął mu uśmiech, 

który jednak szybko zmienił się w grymas, gdy Ramses mocniej przycisnął dłoń do boku. Jego 

głos stał się napięty, natarczywy. - Powiedz mi, że nie przeszłaś jeszcze Inicjacji. Powiedz, że 

nie przybyłem za późno. 

- Za późno na co? 

Intensywnie niebieskie oczy ogarnęły mnie spojrzeniem. 

- Nie masz pojęcia, prawda? Ona nic ci nie powiedziała. - Pokręcił głową, jakby sam 

coś  sobie  perswadował.  Po  chwili  rysy  twarzy  mu  stwardniały.  -  Dobrze,  teraz  nie  mamy 

czasu. Będę musiał wytłumaczyć ci po drodze. 

Złapał mnie, jakby miał zamiar wyciągnąć za drzwi. Szarpnęłam się do tyłu. 

- Nigdzie z panem nie pójdę. Nawet nie wiem, kim pan jest. - Przez ramię zawołałam o 

pomoc: - Mamo! 

-  Twoja  matka?  Amelia?  O  nie!  -  jęknął,  ściskając  mi  rękę  tak  mocno,  że  aż  cicho 

krzyknęłam: 

- Hej, niech mnie pan zostawi w spokoju! - Spojrzawszy w dół na dłoń wczepioną w 

moje przedramię, zauważyłam ciemne plamy pomiędzy palcami. - O Boże, pan jest ranny? 

Popatrzył na krwawy ślad, który zostawił na mojej skórze, i szybko cofnął rękę. 

background image

-  Tak  -  powiedział,  znowu  zerkając  w  mrok  poza  otwartymi  drzwiami.  -  Nasi 

wrogowie się gromadzą. Zostałaś odkryta. Nie możesz jechać na sabat. Powstrzymywałem ich 

tak długo, jak tylko mogłem. Ale tracimy cenny czas. Musimy iść, księżniczko. 

Księżniczko? Co to miało znaczyć? Jakaś nieporadna próba okazania czułości? 

- Dokąd? Zresztą ja się nigdzie nie wybieram. Mam jutro szkołę. 

Z jadalni dobiegło wołanie mamy: 

- Kto to?! Kto przyszedł?! - Słyszałam, jak nadchodzi korytarzem. 

Nieznajomy - Ramses? - na dźwięk jej głosu wyraźnie się cofnął, jednak nie ustępował. 

- Ano, dzisiaj są twoje urodziny, prawda? 

Bez  słowa  skinęłam  głową,  zastanawiając  się,  skąd  ten  facet  o  tym  wie.  Czyżby 

naprawdę był moim ojcem? 

- Szesnaste - ciągnął, a w jego głosie pojawiło się lekkie napięcie. - Musisz zapomnieć 

o szkole, zapomnieć o tym życiu. Chodź ze mną. 

Luke, jestem twoim ojcem. 

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, takie to wszystko było absurdalne. 

- Nabiera mnie pan. 

Głos mamy zabrzmiał teraz bliżej. 

- Ana? Kto to? 

Ignorując ją jeszcze przez chwilę, zdumiona gapiłam się na nieznajomego. 

- Iść z panem? Człowieku, przecież my się w ogóle nie znamy - żachnęłam się. 

- To wielka tragedia - przyznał. Przyłożył dłoń do serca i lekko skłonił głowę. - I wierz 

mi,  nie  z  mojego  wyboru.  Ale  byłem  z  tobą  od  początku,  moje  dziecko.  Jestem  twoją 

najbliższą rodziną. 

Wreszcie nadeszła mama. Zobaczyła gościa i wrzasnęła: 

- Precz stąd, demonie! 

Ramses  wyprostował  się  najlepiej  jak  mógł,  zważywszy,  że  broczył  krwią  na 

wykładzinę w holu, i powiedział: 

-  Amelio,  odmawiasz  naszej  córce  prawa  pierworództwa.  To  pogwałcenie  umowy. 

Anastasija powinna znać prawdę. 

background image

Tak, cała ta sprzeczka była mocno  tajemnicza. Jakieś niewielkie  wyjaśnienie wiele by 

załatwiło.  Już  miałam  to  powiedzieć  mamie,  kiedy  poczułam,  że  atmosfera  się  zmienia. 

Działała magia. 

- Proszę, zaczekaj! - zawołałam, lecz mama mi przerwała. 

- Wschód, zachód, północ, południe, pajęczyna spęta go cudnie - zaintonowała. 

Poczułam  wir  mocy.  Pisma  i  listy  złożone  w  stertę  na  stole  we  frontowym  holu 

załopotały niecierpliwie. Światło na werandzie wydobyło z mroku  kłaki kurzu - pajęczynę? - 

kręcące się w powietrzu. 

No i dlaczego ja nie umiem takich rzeczy? 

Ramses zrobił krok w stronę domu, ale podniósł ręce, jakby się poddawał. Jego oczy 

nerwowo śledziły kłąb kłaków, kiedy zaczęła go otaczać wysnuwająca się z nich cienka biała 

nić, coraz dłuższa za każdym okrążeniem. 

- Chwileczkę, nie musisz tego robić - powiedział. - Pozwól mi tylko zabrać Anę. 

- Zabrać ją? Nigdy! Nie masz  prawa zgłaszać żadnych roszczeń, nie po tym czasie. - 

Mama  przerwała  rzucanie  zaklęcia  i  spiorunowała  go  wzrokiem.  Sieć  pajęczyny  zadygotała, 

jakby w każdej chwili mogła zostać porwana przez wiatr. 

- Ależ mam, dobrze o tym wiesz. - Ton Ramsesa był mocny, wyraźny i nawet odrobinę 

groźny. - Nadszedł już czas. Księżniczka musi powrócić do swego królestwa. 

Czy  naprawdę  to  powiedział?  Facet  musiał  być  wariatem.  Poczułam  się  trochę 

niewyraźnie. Jednak wyglądało na to, że mama traktuje sprawę serio. Uniosła ręce, dłońmi na 

zewnątrz. 

- Wschód, zachód, północ, południe, zwiąż mu kończyny, zaknebluj paskudnie. 

Zaczekajcie,  czyżby  mama  rzeczywiście  wygłaszała  rymowane  zaklęcia?  I  one 

działały? Zawsze myślałam, że to jeszcze jeden z tych środowiskowych żarcików czarownic, 

żeby  nabrać  niewtajemniczonych.  Może  ja  naprawdę  rzuciłam  na  Thompsona  zły  urok  tą 

rymowanką o czarach-marach. 

Nagły podmuch wiatru przemknął przez hol. Pocztę ze stołu wywiało na podwórko, a 

moje włosy dziko załopotały. Pajęczna wirowała jak szalona, wypluwając nić, która otaczała 

Ramsesa coraz szybciej i szybciej. Walczył z nią, ale zaciskała mu się na rękach i nogach. Im 

bardziej się miotał, tym bardziej się zaplątywał. Jego oczy odszukały mnie. Błagalne spojrzenie 

prosiło o ratunek. Tylko co ja mogłam zrobić? Wcale nie byłam pewna, czy chcę mu pomóc, a 

background image

nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym sobie poradzić z magią mamy. Bo nie miałam własnej. 

Zresztą... to był tylko stuknięty nieznajomy... prawda? 

Skupiając znowu uwagę na mamie, stwierdził: 

- Amelio, tym postępkiem  okazałaś  lekceważenie dla  obu naszych  klanów. Jeśli będę 

musiał, przyślę swoją armię. 

Odwróciłam się w nadziei, że uzyskam jakąś wskazówkę, ale twarz mamy stała się tak 

ponura, jak nigdy dotąd. To już nie były żarty. Zabrzęczały szyby w oknach i pęd powietrza 

szarpnął  mnie  za  włosy.  Rozległ  się  ogłuszający  ryk  wichru  i  chociaż  Ramses  próbował 

jeszcze  coś  powiedzieć,  nie  mogłam  dosłyszeć  ani  słowa.  Prawdę  mówiąc,  musiałam  z  całej 

siły wczepić się we framugę drzwi, żeby mnie nie wywiało. Jakimś cudem Ramses utrzymał się 

na nogach, stawiając czoło nawałnicy. Tyle że coraz bardziej przypominał owiniętą w jedwab 

mumię. 

Niespodziewanie  mama  zwróciła  swój  gniew  przeciwko  mnie.  Najwyraźniej  była 

zdenerwowana, że jej magiczny podmuch nie okazał się skuteczniejszy. 

- Zaprosiłaś go do środka? 

Ja?  Nie  wydawało  mi  się,  żebym  to  zrobiła,  jednak  nie  mogłam  sobie  przypomnieć. 

Tak czy owak, miałam zdecydowane wrażenie, że nie należało tego robić. 

- Och, nie wiem. Ale przecież on nie jest wampirem czy kimś w tym rodzaju. 

Skrzywiła  się  tylko,  pozostawiając  mnie  zbitą  z  tropu.  Jeszcze  raz  popatrzyłam  na 

nieznajomego o kruczoczarnych włosach i bladej twarzy, jak opierał się potężnej wichurze. 

- Nie jest, prawda? 

Mama albo nie słyszała, albo postanowiła nie odpowiadać. 

Wampir?! 

To jakaś bajka? 

A  jeśli  nie,  czy  powinnam  potraktować  na  serio  wszystko,  co  powiedział?  Czy 

naprawdę jestem księżniczką wampirów? 

- Nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś go do domu. Teraz będę musiała działać z większą 

siłą! - krzyknęła mama. 

Mogło być jeszcze gorzej? Nigdy nie widziałam zaklęcia o takiej mocy, i to użytego do 

napadu na inną istotę ludzką. 

background image

Która,  w  dodatku,  mogła  być  moim  zaginionym  ojcem.  Nie  byłam  pewna,  jak  się  w 

związku z tym czuję. 

To znaczy, czy nie powinnam chociaż poznać faceta, zanim mu dołożymy? 

Moc  mamy  wzbierała,  wrząc  jak  lawa  i  kipiąc  w  powietrzu,  które  aż  od  niej 

skwierczało. 

- Nie, zaczekaj. - Mój protest zginął w hałasie wiru. Coś we mnie zadrżało. Poczułam, 

że trzepocze i gaśnie jak płomień świecy migoczący na wietrze. 

Mama potrząsnęła swoją burzą loków i znowu uniosła ręce, by kontynuować rzucanie 

zaklęcia. 

- Zamknij mu oczy, zdław oddech w piersi, spętaj go mocno sznurami śmierci. 

I - bęc! - dokładnie tak, Ramses poleciał za próg, w wieczorny mrok. Mama, całkiem 

dosłownie,  sprowadziła  faceta  do  parteru.  Po  prostu  mnie  zatkało.  Nigdy  jej  przedtem  nie 

widziałam w roli czarownicy ninja. 

Zawsze  uważałam  zaklęcia  związane  z  przemocą  za  czarną  magię,  od  której  dobre 

czarownice trzymają się z daleka. 

Tymczasem  Ramses  leżał  w  alejce  sąsiadów,  bezwładnie,  bez  ruchu,  całkowicie 

omotany  pajęczyną.  Wyglądał  jak  gigantyczny  bawełniany  kokon.  Czy  nic  mu  się  nie  stało? 

Pewnie nie powinno było mnie to obchodzić, ale... 

Jakby kierowane własną wolą, moje stopy ruszyły na zewnątrz. Mama chwyciła mnie 

za ramię i gwałtownie zatrzymała. 

- Ale on jest ranny - zaprotestowałam, zerkając nerwowo na mumiowaty, niewyraźny 

kształt.  A  jeśli  to  rzeczywiście  mój  tata?  Usiłowałam  wyrwać  się  z  maminego  uchwytu. 

Niestety, zacisnął się jak imadło. - Twoje zaklęcie mogło go zabić! 

-  Mam  nadzieję.  -  Ton  mamy  był  lodowato  zimny.  Poprawiła  okulary,  jakby  chciała 

lepiej ocenić rezultat swoich rękoczynów. 

-  Co?!  -  Wyrwałam  się  z  przytrzymującej  mnie  ręki.  Mama  nie  mogła  naprawdę  tak 

uważać! Chrzanić to, pomyślałam. Facet wcale nie wyglądał groźnie. W porządku, chciał mnie 

ze sobą zabrać, ale czy naprawdę zasłużył, żeby zostać oblepionym od stóp do głów jak jeden 

ze złoczyńców z filmu o przygodach Spidermana? Zamierzałam mu pomóc. 

Mama wyminęła mnie i zatrzasnęła drzwi ze złowieszczym hukiem. 

- Narobiłaś dosyć szkód, moja panno. 

background image

- Ale ja go nie zaprosiłam do środka, przysięgam. - Teraz już nie miałam wątpliwości, 

że to prawda. 

- Musiałaś. 

Zmarszczyłam  czoło,  bo  wyglądała  na  całkiem  pewną,  że  go  wpuściłam,  a  ja  byłam 

coraz bardziej przekonana, że nie. Właściwie i tak nie miało to znaczenia. Ważne, czy nic mu 

się nie stało. 

Spróbowałam  otworzyć  drzwi,  choć  wiedziałam,  że  to  beznadziejne.  Już  wcześniej 

czułam, że mama użyła magii, by zablokować zamek. 

- Dlaczego nie mogę mu pomóc? 

-  Bo  to  niebezpieczne  -  odparła  wprost  i  stanowczo.  Otworzyłam  usta,  żeby 

zaprotestować,  ale  przerwała  mi:  -  Jego  ...  naprawdę  trudno  skrzywdzić.  Musisz  mi  w  tej 

sprawie zaufać. 

Zaufać? Pani Nie Pisnę Ani Słowa? Och, tyle mogłam na ten temat powiedzieć, tylko 

nie  wiedziałam,  od  czego  zacząć,  a  zważywszy  na  jej  nastrój,  obawiałam  się  nieco,  że 

mogłabym również skończyć w kokonie. Jednak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wszystko po 

prostu ze mnie wykipiało. 

-  Co  się  tu  dzieje?  Ten  facet  powiedział,  że  jest  moim  ojcem  i  że  niby  jestem  jakąś 

księżniczką. Mówił serio? 

-  Nadal  nie  mogę  uwierzyć,  że  wpuściłaś  go  za  próg.  Teraz  musimy  wzmocnić 

zabezpieczenia  -  ciągnęła  mama,  kompletnie  ignorując  moje  pytania.  Przyłożyła  dłonie  do 

drewna drzwi. 

-  Zabezpieczenia?  Poważnie?  -  Czy  rzeczywiście  miała  na  myśli  to,  co  zdawała  się 

sugerować? Zaproszenie naprawdę coś znaczyło? 

- Zepsułaś je.  Teraz  pomóż  mi  naprawić. -  Czekała  niecierpliwie, aż do  niej  dołączę. 

Zamknęła  oczy,  a  ja  próbowałam  wywołać  wewnętrzny  spokój,  jednak  było  to  znacznie 

trudniejsze niż zwykle, z tymi wszystkimi pytaniami przelatującymi mi przez głowę. Bo co, do 

diabła?  Jeśli  Ramses  nie  był  moim  ojcem,  dlaczego  mi  zwyczajnie  tego  nie  powiedziała. 

Prawdę mówiąc, sterczenie przy drzwiach i wzmacnianie zabezpieczeń, jakby stanowił jakieś 

zagrożenie... cóż, to czyniło całą tę zwariowaną historię znacznie bardziej wiarygodną. 

Ukradkiem  zerknęłam  na  mamę.  Oczy  miała  zamknięte,  jak  to  bywało,  kiedy 

koncentrowała się na magii, ale zauważyłam też zmarszczki napięcia w kącikach jej ust. 

background image

Czary  przelewały  się  przez  drzwi.  Szybko  otoczyły  cały  dom  ochronną  bańką.  Z 

zazdrością wyczuwałam ich konsystencję i siłę. Tym razem nie był to wiatr. Energia wydawała 

się  bardziej  stała,  niczym  ziemia.  Czułam  zapach  czegoś  jak  glina  albo  mech,  czegoś 

pradawnego  i  intensywnego.  Mama  szeptała  po  łacinie,  w  języku,  który  zachowuje  tylko  na 

najpotężniejsze zaklęcia. 

Wreszcie wyrwała się z transu i poprawiła na sobie koszulkę. 

-  Dobra  robota!  -  Poklepała  mnie  po  ramieniu,  jakbym  faktycznie  pomogła.  -  Cóż, 

chyba musimy skończyć obiad, zanim całkiem wystygnie. 

Obiad?  Kto  mógłby  teraz  myśleć  o  jedzeniu?  Popatrzyłam  na  nią  jak  na  osobę 

niespełna rozumu. A ona całkiem swobodnie, udając, że nic się nie wydarzyło, skierowała się 

do kuchni. 

Stałam  w  drzwiach,  kompletnie  ogłuszona.  Dwie  minuty  później  moje  usta  znowu 

zaczęły działać. 

-  To  rzeczywiście  był  tata?  Naprawdę  zapakowałaś  go  w  pajęczynę  i  zostawiłaś  na 

chodniku jak odpady do utylizacji? 

Brzęk naczyń. Wreszcie mama odparła: 

- Nie chcę o tym rozmawiać. 

Nic nowego pod słońcem. 

Ostrożnie  odsunęłam  ciężką  koronkową  firankę,  która  zasłania  okno  przy  drzwiach 

wyjściowych. Chociaż nadal było ciemno, staroświecka latarnia oświetlała alejkę sąsiadów. Na 

schludnie przystrzyżonym trawniku walały się białe strzępy. I ani śladu... Nie byłam pewna, jak 

mam o nim mówić. Wyglądało na to, że jest kimś więcej niż nieznajomym, któremu zdarzyło 

się  pojawić  akurat  w  dniu  moich  urodzin.  Z  drugiej  strony,  nie  znałam  człowieka 

wystarczająco  dobrze,  żeby  nazywać  go  tatą.  Zdecydowałam  się  na  Ramsesa.  W  końcu  to 

nasze wspólne miano. 

Cisza.  Widok  strzępów  bawełnianego  puchu  uspokoił  moje  nerwy.  Może  mimo 

wszystko  nic  się  nie  stało?  Jednak  po  chwili  znowu  się  spięłam,  bo  przecież  Ramses 

wspominał, że napadli na niego jacyś ludzie? Czy mogli go dokądś porwać? 

- Jak myślisz, kto ściga tatę? - Postanowiłam, że w rozmowach z mamą będę nazywać 

Ramsesa ojcem. To ją na pewno zirytuje. - I o co mu chodziło, kiedy powiedział, że nie mogę 

przystąpić do Inicjacji? Myślisz, że ktoś spróbuje dokonać sabotażu, czy coś w tym rodzaju? 

background image

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Już ośmieliłam się żywić nadzieję, że mama 

naprawdę  zastanawia  się  nad  odpowiedzią,  zamiast  nad  kolejnymi  zmianami  tematu.  Ale 

jedyne, co usłyszałam, to: 

- Twoje curry stygnie. 

- A twoje uniki się starzeją - odcięłam się, zbierając siły do walki. 

W holu  było ciemno, jaśniało tylko światło  padające  z kuchni. Najpierw  pomyślałam, 

że mama w ogóle nie usłyszała tego, co powiedziałam, ale potem dobiegł mnie cichy szloch. 

To mama?  Na ten dźwięk  uczucie buntu momentalnie we  mnie oklapło. Mama nigdy 

nie  płacze.  Z  pewnością  był  to  jeden  z  siedmiu  znaków  apokalipsy.  Rzuciłam  się  pędem  do 

kuchni. 

Siedziała  z  łokciami  ciężko  opartymi  o  blat  i  twarzą  ukrytą  w  dłoniach.  Jej  ramiona 

drgały.  Niepewnym,  niezdarnym  ruchem  wyciągnęłam  rękę  i  dotknęłam  maminych  pleców. 

Chciałam  powiedzieć  coś,  co  powstrzyma  ten  żałosny  płacz,  ale  do  głowy  przychodziły  mi 

jedynie pytania, które, czego byłam pewna, mogły ją tylko bardziej przygnębić. 

Mama mocno pociągnęła nosem. Przesunęła do góry okulary i otarła twarz, usuwając 

ślady łez. 

- Co za okropny wieczór. 

Źródłem  zapachu,  który  bił  z  piecyka,  mogła  być  tylko  moja  urodzinowa 

niespodzianka.  Podbiegłam,  żeby  go  wyłączyć.  Zaczął  brzęczeć  alarm  przeciwpożarowy. 

Włożyłam rękawice kuchenne i jednym szarpnięciem otworzyłam piekarnik. 

- Och, nie - chlipnęła znowu mama, patrząc na poczerniały kopczyk, który wydobyłam 

ze środka. - Twój tort. 

background image

Rozdział 5

-  Niespodzianka!  -  powiedziałam  z  bladym  uśmiechem,  kładąc  spalone  ciasto  na 

kuchence. 

- Przepraszam. - Zaszlochała. - Za wszystko. 

Zabrzmiało to piekielnie znacząco, więc czekałam na ciąg dalszy. Mama jednak nadal 

siedziała  osowiała  na  pobliskim  stołku  i  milczała.  Oparłam  się  o  blat.  W  kuchni  zrobiło  się 

gorąco i śmierdząco. Otarłam czoło pikowaną bawełnianą rękawicą. 

-  Możemy  odpuścić  sobie  Inicjację  -  zaproponowałam.  I  tak  zapowiadała  się 

kompletna klapa. - Znaczy, jeśli nie masz ochoty. Tata powiedział... 

Gwałtownie  otrząsnęła  się,  wyprostowała  i  popatrzyła  na  mnie  srogo,  jakby  miała 

ochotę zaprzeczyć, że ten mężczyzna pod drzwiami faktycznie był moim ojcem. 

Wstrzymałam oddech. Może wreszcie czegoś się dowiem. 

Jednak zamiast odpowiedzi gniewnie prychnęła: 

- Nie bądź śmieszna. Teraz twoja Inicjacja jest ważniejsza niż kiedykolwiek. Powinnaś 

coś zjeść. Nie możesz uprawiać magii z pustym żołądkiem. 

- Posłuchaj, mamo. Ja w ogóle nie mogę uprawiać magii. - Nie czułam się już głodna, 

ale wiedziałam, że lepiej się z mamą nie spierać, kiedy jest w takim nastroju. Wróciłam za nią 

do jadalni i usiadłam. - Nie jestem pewna, czy jedzenie wiele tu zmieni. 

-  Nie  pleć  głupstw.  Twoi  nauczyciele  twierdzą,  że  świetnie  sobie  poradzisz,  jeśli  się 

przyłożysz. 

-  Bardzo  się  przykładam  -  odparłam.  Chciałam  rozmawiać  o  tym,  co  się  właśnie 

wydarzyło,  a  nie  o  Inicjacji.  Zsunęłam  krzepnący  sos  curry  na  brzeg  talerza.  -  Naprawdę, 

ciężko pracuję, mamo. Po prostu, jestem do... 

-  Nie  używaj  takiego  języka.  I  przestań  się  zamartwiać.  Masz  teraz  lekką  tremę.  To 

całkiem naturalne - ucięła. Po czym, łagodniejąc, uśmiechnęła się. - Nigdy nie jest tak źle, jak 

się człowiekowi wydaje. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy musiałam publicznie użyć magii... 

Bezczelnie  się  wyłączyłam.  Mama  czyniła  wysiłki,  żeby  odbudować  pomiędzy  nami 

mosty  i  tak  dalej,  ale  słyszałam  tę  historię  więcej  razy,  niż  potrafiłabym  zliczyć,  i  szczerze 

mówiąc,  nie  wydawała  mi  się  teraz  szczególnie  pomocna.  Naprawdę  chciałam  rozmawiać  o 

background image

Ramsesie.  Zerknęłam  w  okno  z  cichą  nadzieją,  że  zobaczę  go,  jak  skrada  się  koło  domu. 

Niestety, w szybie dojrzałam jedynie odbicie wnętrza pokoju i mojej smętnej miny. 

Patrząc  na  siebie,  pomyślałam,  że  może  jednak  istniało  pewne  podobieństwo  w 

naszych rysach.  Poza tym mama łatwo  się opala. A ja mam twarz tak samo  widmowo bladą 

jak... tata. 

Kim  on  jest?  I  co  chciał  powiedzieć  przez  tę  księżniczkę?  Zabrzmiało  to  dość 

romantycznie, niczym jakieś szczególne dziedzictwo. Czy może to była metafora? Przecież nie 

mógł  na  serio  sugerować,  że  jestem  osobą  królewskiej  krwi,  jak  ci  z  zamkami  i  służbą, 

prawda? I z armią? To wariat, a może... no, właśnie - kto? 

Wampir. 

Czy wampiry miewają dzieci? To w ogóle możliwe? 

Rozpaczliwie chciałam zapytać o to mamę, jednak wiedziałam, że natrafię na kamienny 

mur. Więc przez chwilę zadowoliłam się jedzeniem  curry. Okazało się całkiem dobre. Jabłka 

odrobinę rozmiękły i sos wystygł, ale przyprawy były pysznie słodko-ostre. Idealne! Po trzech 

kęsach włączył się mój nos. 

-  Czy  ty  w  ogóle  mnie  słuchasz?  -  zapytała  mama,  kiedy  nie  doceniłam  kolejnego 

dowcipu. 

- Nie całkiem - przyznałam z lekkim uśmiechem, żeby złagodzić prawdę. - Myślałam o 

tym  facecie.  Ramsesie?  Moim  tacie?  Wiesz,  o  tym,  któremu  dałaś  wycisk  pod  naszymi 

drzwiami. Że nie powinnam była go wpuszczać do środka. Ale dlaczego? 

-  Kiedy  go  zaprosiłaś,  wszystkie  nasze  zabezpieczenia  zostały  anulowane. 

Dom rozpoznał w nim przyjaciela, a nie wroga

To nie był prawdziwy powód. Czułam to. Zabezpieczenia należą do podrzędnej magii, 

każdy o tym wie. „Ochronny tygiel“ nie na wiele się zda, jeśli ktoś naprawdę chce przekroczyć 

próg. Zresztą nikt nie zakłada zbyt mocnych zabezpieczeń. Gdybyście tak zrobili, nie mógłby 

was znaleźć listonosz, a przyjaciele przejeżdżaliby obok, bo dom praktycznie by zniknął albo 

w  najlepszym  razie  wyglądał  na  opuszczony.  W  żaden  sposób  moje  małe  zaproszonko  nie 

mogło  tyle  znaczyć,  nawet  gdybym  faktycznie  poprosiła  Ramsesa,  żeby  wszedł  do  środka. 

Zwłaszcza że zabezpieczenia są tak niekonsekwentne. 

- To był mój ojciec? 

background image

-  Chyba  powinnyśmy  wstawić  naczynia  do  zlewu  i  już  się  szykować.  Bea  będzie  tu 

lada chwila. 

Wpatrzyłam się ostentacyjnie w uśmiechniętą twarz mamy i ciągnęłam: 

- Jest inny, niż się spodziewałam. Nigdy o nim nie mówiłaś, więc wyobrażałam sobie, 

że może umarł, wiesz, albo coś równie tragicznego. 

- Jego śmierć nie byłaby szczególnie tragiczna - odparła, sięgając po mój talerz, żeby 

położyć go na swoim. - A poza tym on jest martwy. 

Co takiego? Czy miała na myśli...? 

- Dla mnie - dodała szybko. - Dla świata. Nie powinno go tu być. 

Wstrzymałam oddech. Po raz pierwszy usłyszałam potwierdzenie, że mój tata istnieje. 

Ale co naprawdę oznaczały słowa mamy? 

- Dla świata? Co przez to rozumiesz? 

- Nie chcę o nim rozmawiać - powtórzyła, odwracając się do mnie plecami, by zanieść 

naczynia do zlewu. 

Dźwięk dzwonka sprawił, że obie aż podskoczyłyśmy. Zerwałam się na równe nogi. 

- Może to znowu on? 

- Ja sprawdzę - oznajmiła mama stanowczym tonem, ale i tak ruszyłam w ślad za nią. 

Razem  podeszłyśmy  chyłkiem  do  frontowych  drzwi.  Mama  przesunęła  się 

niepostrzeżenie w stronę okna i odchyliła firankę. Zerknęłam jej przez ramię. W świetle lampy 

na  werandzie  stała  Bea.  Wpatrywała  się  w  nasz  dom  ze  zmarszczonym  czołem. Nadal  miała 

włosy  związane  w  kucyki,  ale  przebrała  się  w  poważny  strój  czarownicy:  golf,  dżinsy  i 

skórzaną kurtkę. 

- To tylko Bea - powiedziała mama i usłyszałam, jak oddycha z ulgą. 

Kiedy drzwi zostały otwarte i uściski wymienione, moja przyjaciółka wskazała na sufit 

i zapytała: 

- Co to za historia z tymi ekstrazabezpieczeniami? Mama podwoziła mnie i o mało nie 

minęła waszego domu. I jakiś pająk wyraźnie eksplodował wam na ganku. 

- Przepraszam - odparła mama. - Ale miałyśmy niespodziewanego gościa. 

- Mojego tatę - uzupełniłam. 

- Poważnie?! - zapiszczała Bea, chwytając mnie za ręce. - I jaki on jest? 

background image

-  No...  znacznie  młodszy  niż  mogłabym  się  spodziewać.  -  Przeniosłam  spojrzenie  na 

mamę, która spochmurniała tak bardzo, że zmarszczki pobruździły jej twarz. 

Uśmiech Bei był szeroki i figlarny. 

- Jest starszy, niż wygląda - rzuciła mama szorstko. Więcej potwierdzeń? Czułam, jak 

blednę; to był naprawdę mój tata! 

Mama zorientowała się, że popełniła błąd  taktyczny, i zirytowanym gestem skinęła w 

stronę schodów. 

- Powinnaś iść się przebrać, Ano. Bo się spóźnimy. 

Popędziłyśmy  na  górę,  zanim  zdołała  zatrzymać  Beę  i  przeszkodzić  nam  w 

plotkowaniu. Kiedy już znalazłyśmy się w moim pokoju, szybko zatrzasnęłam drzwi. 

Bea włączyła lampkę nocną, po czym dramatycznie padła na pikowaną kapę. 

- A teraz wszystko mi opowiedz! 

Otworzywszy  szafę,  zaczęłam  przetrząsać  jej  zawartość.  Wyciągnęłam  sukienkę  i 

pokazałam Bei, która tylko pokręciła głową. 

- Okej. - Wzruszyłam ramionami. - To było niesamowite. Wiesz, zawsze myślałam, że 

on nie żyje. Nigdy się do nas nie odzywał. A teraz, w moje urodziny, tak po prostu się pojawił. 

I... myślę, że jest ranny. Nie chciał, żebym jechała na Inicjację. Mama na niego nawrzeszczała i 

zapakowała go w pajęczynę. 

- Co? Poważnie? 

- No. - Przerwałam i oparłam się o drzwi szafy. - Użyła zaklęcia, którego nigdy dotąd 

nie słyszałam, i nagle  Ramses  - hm,  to właśnie  tata  - został kompletnie zmumifikowany.  Nie 

miał  szansy  nawet  pisnąć.  To  znaczy...  w  zasadzie  zdołał  powiedzieć  różne  głupstwa,  ale  to 

wszystko  nie  miało  sensu.  Mówił  dziwne  rzeczy  o  wrogach,  armiach  i  prawach  krwi.  Nie 

wiem. Szczerze mówiąc, trudno to ogarnąć. 

- Sądzisz, no wiesz, że był naćpany, czy coś w tym rodzaju? 

Takie  rozwiązanie  nie  przyszło  mi  na  myśl.  Jednak  nie  wyglądało  zbyt 

prawdopodobnie. Pokręciłam głową. 

- Był ranny. Krwawił ze skaleczenia w boku. - Podniosłam rękę, żeby pokazać jej ślady 

na przedramieniu. Bea wydała stłumiony okrzyk i poderwała się z łóżka, żeby dokładniej mnie 

obejrzeć. 

background image

- Musimy to natychmiast zmyć! - Do jej głosu zakradła się nuta grozy. Powlokła mnie 

do łazienki. 

Kiedy  powtórnie  namydlała  i  opłukiwała  moją  rękę,  dotarło  do  mnie,  że  chyba 

powinnam bardziej się przerazić. Obcy mężczyzna pobrudził mnie krwią. To nie było fajne. 

Tyle  że  teraz  zaprzątało  mnie  rozwikłanie  tajemnicy,  nie  tak  przyziemne  sprawy  jak 

zabezpieczanie się przed chorobami zakaźnymi. Kręciło mi się w głowie. Nadal do końca nie 

wiedziałam,  kim jest ten facet.  Moim tatą?  Naprawdę? I mój ojciec jest  wampirem? A może 

wariatem? Albo i tym, i tym? 

Bea spojrzała na mnie badawczo. 

- Jakiego rodzaju osoba pojawia się w czyimś domu, krwawiąc? 

Ktoś nienormalny. Sugestia w jej tonie była oczywista. Taak. Nie mogłam z tym nawet 

dyskutować.  Wampir  czy  nie  wampir,  facet  był  dziwny.  Złapałam  ręcznik  i  starannie  się 

wytarłam. 

Przyjaciółka przyglądała mi się smutno, jakby ze współczuciem. Czy to dlatego, że jej 

zdaniem mój tata to jakiś obłąkany bezdomny, czy... Nie, nigdy w życiu nie ukrywałaby przede 

mną takiego sekretu. A może? 

- Więc jak on wygląda? 

Kiedy wracałyśmy z łazienki, zastanawiałam się, co odpowiedzieć. W pokoju najpierw 

zajęłam  się  odwieszaniem  sukienki  na  miejsce,  a  potem  wyborem  czarnej,  jedwabnej  bluzki. 

Przyłożyłam  ją  do  siebie  i  popatrzyłam  w  duże  lustro  na  drzwiach  szafy.  Moje  odbicie  było 

blade i chude, ale koszula układała się w taki sposób, że przynajmniej uwydatniała te nieliczne 

wypukłości,  które  mam.  Jednak  wyglądało  to  trochę  abnegacko.  Więc  wyciągnęłam  jeszcze 

błyszczący top z odkrytymi plecami. 

-  Jest  blady.  -  Pod  wpływem  tego  wspomnienia  dotknęłam  własnej  twarzy.  Pfuj, 

moglibyście niemal dostrzec żyły na moich skroniach. Przyczesałam grzywkę, żeby je zakryć. 

Wskazując na błękitną tęczówkę, dodałam: - Ma oczy takie jak ta. 

- Jest wysoki? Przystojny? 

W odpowiedzi zrobiłam minę z serii: „przyprawiasz-mnie-o-mdłości“. 

- Nie zauważyłam takich rzeczy. Przecież to może być mój ojciec, chyba rozumiesz? 

- Nie jesteś pewna, czy to twój tata? 

Wzruszyłam ramionami. 

background image

- Jestem całkiem pewna, ale widzisz, mama nie chce potwierdzić ani zaprzeczyć... To 

co  powinnam  myśleć?  -  Rozebrałam  się  i  wsunęłam  w  top.  Kiedy  włożyłam  na  wierzch 

jedwabną koszulę, wyszedł zestaw wystarczająco elegancki na dzisiejszy rytuał, chociaż może 

troszkę zbyt seksowny. 

- Wyglądasz super - zachwyciła się szczerze Bea, która ma skłonność do zmysłowości, 

a poza tym zawsze podziwia moją patykowatą  sylwetkę. Tymczasem ja żałuję, że nie jestem 

bardziej kształtna, jak ona. 

Przyjaciółka  wstała,  zarzuciła  mi  ramiona  na  szyję  i  uśmiechnęła  się  do  naszego 

odbicia. 

- Jak czarownica bez kapelusza. 

-  Jeśli  mowa  o  idealnych  akcesoriach,  o  mało  nie  zapomniałam  tego.  -  Złapałam 

zrobiony przez nią naszyjnik, który zwisał z lustra toaletki. Od dotyku paciorków poczułam na 

skórze ciepłe mrowienie. Figurynka bogini zsunęła mi się w zagłębienie pomiędzy piersiami. 

- Perfekcyjnie - uznała Bea. 

Przez chwilę podziwiałyśmy się nawzajem, aż zepsułam nastrój pytaniem: 

- Wiesz, że to będzie kompletna klapa, prawda? 

-  Wcale  nie,  mówię  ci.  Ciotka  Diane  miała  sen.  Dzisiejszy  wieczór  zapowiada  się  na 

pamiętny.  -  Ciotka  Bei,  Diane,  jest  znaną  w  naszym  kowenie  jasnowidzką.  Rzadko  się 

zdarzało, żeby jej sny się nie sprawdziły. 

- To wcale nie znaczy, że wszystko pójdzie dobrze - zwróciłam uwagę Bei. - Wieczór 

może być pamiętny jako najokropniejszy w dziejach. 

- Wiesz, twoja mama chyba ma rację. Naprawdę potrzebny ci zastrzyk wiary w siebie. 

Musisz pamiętać, Ano: jesteś jedną z nas. Z rodziny. Bogini nie opuszcza swoich. 

A  co  z  moją  drugą  połową  -  tą,  która  pochodzi  od  taty?  Ale  zmilczałam  i  tylko 

pokiwałam głową. 

- No tak, przypuszczam, że cud może się zdarzyć. 

- Nareszcie mówisz do rzeczy - pochwaliła mnie. 

Na szczęście Bea nieustannie trajkotała z tylnego siedzenia, bo inaczej jazda na sabat 

byłaby co najmniej krępująca. 

Mama przebrała się w śliczną długą suknię, której nigdy przedtem nie widziałam. Była 

ze  szmaragdowozielonego  aksamitu.  Miała  długie,  opadające  rękawy  i  złoty  haft  jak  jakaś 

background image

średniowieczna szata. Spróbowałam pochwalić jej strój, ale najprostsze słowa od razu obróciła 

w dyskusję na temat ubrania. 

Narzekała,  że  na  tak  poważną  okazję  powinnam  była  wybrać  coś  stosowniejszego. 

Myślałam,  że  właśnie  to  zrobiłam.  Więc  odburknęłam,  że  niby  jakie  to  ma  znaczenie,  skoro 

wszystko i tak diabli wezmą. 

Nie wiadomo dlaczego, wzmianka o diabłach naprawdę ją wkurzyła. Od tej chwili już 

się nie odzywała. Może Ramses to książę piekieł? 

- A przy okazji, moja mama przesyła pozdrowienia - odezwała się z tylnego siedzenia 

Bea. 

Zważywszy na sytuację, trafiła jak kulą w płot albo raczej w samochód. Mama Bei nie 

należy  do  Wewnętrznego  Kręgu,  bo  oblała  Inicjację.  Dokładnie  tak,  jak  mnie  się  to  mogło 

zdarzyć. 

- Żałuję, że przepisy nie pozwoliły jej przyjść - powiedziałam serdecznie. Jak ona musi 

się  czuć?  Wszyscy  członkowie  tej  rodziny  to  w  naszym  kowenie  wielkie  fisze.  Oprócz  niej. 

Nawet ojciec Bei miał być na sabacie jako członek Starszyzny i arcykapłan. 

- Dzisiejsza noc jest tylko dla Prawdziwych Czarowników - oświadczyła mama. 

Spojrzałam  na  nią ostro. Ten przytyk  nie  był  konieczny.  Ciekawe,  czy będzie  równie 

nieuprzejma, kiedy jej rodzona córka zostanie relegowana na Peryferie? 

-  Mama  przygotowała  na  naszą  imprezę  fantastyczne  przysmaki  -  rzuciła  Bea, 

kompletnie  ignorując  zarówno  okrucieństwo,  jak  i  litość.  -  Tata  zawiózł  je,  kiedy  pojechał 

organizować dzisiejszy wieczór. 

-  Och,  uwielbiam  smakołyki  twojej  mamy!  -  zakrzyknęłam  zgodnie  z  prawdą, 

szczęśliwa, że jest pretekst, by zmienić temat. Mama Bei może nie należeć do Wewnętrznego 

Kręgu, ale w kuchni jest czarodziejką, bez dwóch zdań. - Co tym razem przygotowała? 

-  Pikantne  paszteciki.  Wystarczy  dla  wszystkich,  łącznie  z  opcją  wegetariańską, 

wegańską i bezglutenową! 

Obie  się  roześmiałyśmy.  To  był  nasz  prywatny  dowcip.  Wszelkie  ograniczenia 

żywnościowe  zawsze  wydawały  nam  się  zabawne.  Kiedyś  Bea  zażartowała,  że  czarownice 

lubią zrobić coś dla każdego, nawet dla jedzących koszernie. 

-  Nie  wiem,  co  was  tak  śmieszy.  Twoja  mama  musiała  bardzo  się  napracować  - 

odezwała się ponuro moja rodzicielka z fotela kierowcy. 

background image

O  kurczę,  była  naprawdę  w  złym  humorze.  Ile  jeszcze  czasu,  zanim  dojedziemy? 

Sprawdziłam  zegar  na  desce  rozdzielczej:  dobre  dziesięć  minut.  Miasto  zostało  daleko  za 

nami. Samochód toczył się wśród pogrążonych w mroku pól, na których wysokie łodygi zbóż 

sterczały  sztywne  i  proste  w  idealnych  rzędach.  W  górze  rozciągało  się  ciemne  niebo 

mrugające bezlikiem gwiazd. Na jego wschodniej stronie wzeszedł okrągły księżyc w pełni. 

- Wieczór już nie mógłby być bardziej idealny - zauważyłam. Wcześniej oziębiło się i 

padało, lecz dzisiaj chmury się rozproszyły i było jakieś piętnaście stopni Celsjusza. Zabrałam 

ze sobą pelerynę, żeby okryć ramiona, ale zastanawiałam się, czy w ogóle jej potrzebuję. 

-  Na  Inicjację  Martha  zawsze  organizuje  odpowiednią  pogodę  -  stwierdziła  mama  z 

uśmiechem.  Martha  jest  czarownicą  od  pogody.  W  Kręgu  nazywają  ją  Babcią  Burzą,  bo 

poszła fama, że kiedyś wyczarowała wielką nawałnicę po długiej suszy. - Ciekawa jestem, jaki 

ty będziesz miała dar, Ano. 

Wraz  z  przystąpieniem  do  Kręgu  od  nowicjuszy  oczekuje  się,  że  tej  samej  nocy 

otrzymają jakieś magiczne powołanie, specjalną umiejętność, którą będą rozwijać, pracując w 

kowenie.  Bea  miała  nadzieję,  że  zostanie  wróżbitką,  ponieważ  tak  uwielbia  wszystko,  co 

wiąże się z astrologią i kartami do tarota. 

Szczerze?  Zależało  mi  tylko  na  jednym. Żeby moje imię  zostało  zapisane  w  Księdze. 

Wszyscy mówili, że Inicjacja w dniu urodzin  powinna być pomyślna. A ja marzyłam jedynie, 

żeby ją przetrwać bez zbyt wielkiego zakłopotania wszystkich zaangażowanych w nią osób. 

- Tak, też jestem ciekawa - mruknęłam smętnie. - A ty dostałaś to, czego chciałaś? 

Od  razu  wiedziałam,  że  znowu  coś  palnęłam.  W  świetle  padającym  z  tablicy 

rozdzielczej zobaczyłam, jak usta mamy zaciskają się w wąską kreskę. 

- Nie - odparła zwięźle. - Nie całkiem. 

Wymieniłyśmy się z Beą spojrzeniami. Co to mogło znaczyć? Bea już otworzyła usta, 

jakby  chciała  zapytać,  ale  ostrzegawczo  pokręciłam  głową.  Lepiej  nie  naciskać.  Mama 

ujawniała sekrety tylko przypadkiem. 

Resztę  drogi  przejechałyśmy  w  milczeniu,  każda  zatopiona  we  własnych  myślach. 

Obserwowałam  mijane  pola,  które  gdy  skręciłyśmy  w  lewo,  szybko  zamieniły  się  w  leśny 

gąszcz. Byłyśmy już prawie na miejscu! Cienie dębów i klonów zaciemniały szosę, więc mama 

włączyła długie światła, czujna ze względu na króliki i sarny. Samochód zwolnił. Zaczęłyśmy 

background image

wypatrywać  zjazdu,  który  był  łatwy  do  przegapienia  z  powodu  drzew  i  zabezpieczeń. 

Dostrzegłam go pierwsza. 

- Tam! - zawołałam, wskazując, a mama płynnie wprowadziła wóz na gruntową drogę, 

która była niewiele więcej niż koleinami odciśniętymi przez opony. 

Uwielbiam sabatowisko. Większość terenu jest niezabudowana. Stoi tam tylko nieduży 

dom  w  pobliżu  mulistego  jeziora.  W  dzieciństwie  spędziłam  wiele  szczęśliwych  letnich  dni, 

leniuchując z książką, włócząc się po okolicznym lesie i pływając w zabłoconej wodzie, czyli 

robiąc  mniej  więcej  to,  co  większość  ludzi  w  swoich  chatach  na  północ  od  miasta.  Tyle  że 

nasza należy do około dwunastu rodzin i wszystkie korzystają z niej w celach rekreacyjnych, a 

jeszcze częściej w magicznych. 

Im dalej wjeżdżałyśmy, tym ciemniejszy wydawał się wieczór. Wzdłuż ścieżki tłoczyły 

się  wysokie  drzewa.  Od  czasu  do  czasu  gałąź  jakiegoś  rozrośniętego  krzaka  hałaśliwie 

ocierała się o karoserię. Powietrze było ciężkie i pełne wyczekiwania, niczym przed ulewą. 

Coś  białego  mignęło  wśród  pni,  jakby  w  galopie.  Pomyślałam,  że  to  ogonek  sarny, 

więc ostrzegłam: 

- Zwolnij. Tam jest jakiś jelonek, czy coś podobnego. 

Mama oparła stopę o hamulec i wszystkie zaczęłyśmy wpatrywać się w las. Zderzenie 

z  jeleniem  mogło  uszkodzić  chłodnicę  albo  jeszcze  gorzej.  Na  dokładkę  do  potencjalnych 

zniszczeń zabicie jelenia byłoby bardzo źle rokującym początkiem Inicjacji. 

- Jesteś pewna? - zapytała mama po chwili nieznośnie powolnej jazdy. - Nic nie widzę. 

Cokolwiek to było, dawno uciekło. 

- Rzeczywiście. Musiał pobiec dalej - stwierdziłam. - Teraz nie ma po nim ani śladu. 

Mama  przyspieszyła  do  takiej  prędkości,  z  jaką  przedtem  posuwała  się  wąskim 

przejazdem.  Rozpoznałam  kępę  brzóz  przed  nami.  Zbliżałyśmy  się  do  zakrętu,  za  którym 

miało się ukazać sabatowisko. 

Wtuliłam  się  w  mroczne  wnętrze  wozu.  To  było  to.  Wielki  wieczór.  Obie  z  Beą 

wyobrażałyśmy go sobie tyle razy. Na samą myśl serce zaczęło mi galopować. Tuż przed nami 

las  otworzył  się  na  polanę  zapchaną  samochodami.  Nasze  auto  zaturkotało  po  wyboistej 

łączce, żeby znaleźć wolne miejsce. Przyglądając się mijanym pojazdom, zauważyłam znajome 

tablice rejestracyjne i naklejki na zderzakach. Najwyraźniej prawie wszyscy już tu byli. 

- Och, jestem taka przejęta - oznajmiła Bea, podskakując radośnie na tylnej kanapie. 

background image

Nawet mama się uśmiechnęła. 

- Wypadniecie świetnie, dziewczynki. Po prostu to wiem. 

-  Czy  ciotka  Diane  mówiła  pani  o  swoim  śnie?  -  zapytała  Bea.  -  Ten  rok  ma  być 

pamiętny. 

Mama posłała mi dumne, niecierpliwe spojrzenie. 

- Jestem pewna, że ma rację. 

-  Pamiętny  niekoniecznie  znaczy  dobry  -  przypomniałam  im  nieśmiało,  podczas  gdy 

mama  parkowała  na  wolnym  miejscu  między  wielkim  pniem  dębu  a  zakurzoną  białą 

furgonetką. 

-  Przestań  być  taką  pesymistką  -  zganiła  mnie  Bea  z  szerokim  uśmiechem.  -  Pójdzie 

nam świetnie. 

Nadal  nie  byłam  przekonana,  ale  jej  entuzjazm  okazał  się  zaraźliwy.  Mimo  całego 

niepokoju,  poczułam,  że  też  się  uśmiecham.  Kiedy  wysiadłyśmy,  Bea,  chichocząc,  złapała 

mnie  za  rękę  i  pociągnęła  w  podskokach  do  tylnych  drzwi  chaty.  Nie  mogłam  się  nie 

roześmiać. 

Sabatowisko zostało zbudowane przez nasze zgromadzenie własnymi rękami gdzieś w 

latach siedemdziesiątych. Wszystko było tu bardzo w stylu powrotu do natury, poczynając od 

grubo ciosanego wyglądu, a kończąc na rozplanowaniu obszernych, wspólnych pomieszczeń. 

Weszłyśmy  do  środka  i  zdjęłyśmy  buty  w  sieni,  która  w  rzeczywistości  była 

korytarzem  z  kilkoma  ławkami  i  wbitymi  w  ścianę  kołkami  do  wieszania  płaszczy.  Piętrzyło 

się tam kilka tuzinów butów i kurtek, a z pokoju dziennego dobiegał szmer głosów i śmiech. 

-  Ciekawe,  czy  Nikolai  już  jest?  -  wyszeptała  mi  do  ucha  Bea,  zwijając  w  palcach 

kucyki. 

Wywróciłam  oczami.  To  bardzo  fajny  chłopak  i  w  ogóle,  ale  nigdy  nie  mogłam  do 

końca  zrozumieć,  dlaczego  Bei  na  jego  widok  miękną  kolana.  Może  chodziło  o  zespół? 

Zawsze miała słabość do rockmanów. Oczywiście, kimże jestem, żeby się z niej wyśmiewać? 

Gdybym sądziła, że mam u niego szanse, też bym się przejmowała. 

- Chyba jesteśmy trochę spóźnione, chociaż według czasu pogan jeszcze nie całkiem - 

powiedziałam, ale Bea już pobiegła sprawdzić, co się dzieje. 

Nie  spieszyłam  się,  powoli  rozsznurowywałam  conversy.  Mimo  rosnącego  zapału 

pamiętałam ostrzegawcze słowa Ramsesa. 

background image

Po chwili do sieni weszła mama, niosąc wyciągniętą z bagażnika torbę z zakupami. 

- Och - mruknęła, widząc, że siedzę na ławce. - Myślałam, że do tego czasu będziesz 

się już udzielać towarzysko. Nadal się denerwujesz, tak? 

- Dlaczego nie chcesz porozmawiać ze mną o tacie? Naprawdę jest okropny? - Wbrew 

woli głos mi się trząsł. 

Mama postawiła torbę obok drzwi, po czym klapnęła obok mnie na ławkę. Położyła mi 

rękę na ramieniu i ciężko westchnęła. 

- Chyba  jestem  ci  winna  pewne  wyjaśnienia. W końcu  to tylko kwestia  kilku  godzin, 

kiedy zostaniesz pełnoprawną członkinią kowenu i wszystkie nasze sekrety staną się również 

twoimi. 

Ledwie wierzyłam własnym uszom. Wstrzymałam oddech. 

-  Twój  ojciec  nie  jest  jednym  z  nas.  Należy  do  przeciwnego  obozu.  Nasz  związek  - 

jego  i  mój  -  cóż,  miał  być  swego  rodzaju  zawieszeniem  broni,  ale  od  początku  okazał  się 

pomyłką. 

background image

Rozdział 6

Pomyłką? Czy miała na myśli mnie? 

Mama zauważyła mój wyraz twarzy i pokręciła głową. 

-  To  bardzo  ważne,  żebyś  zanim  powiem  ci  coś  więcej,  przeszła  Inicjację.  Widzisz, 

twój ojciec tkwi w samym środku tego wszystkiego. Jestem na niego wściekła, że pojawił się 

dzisiejszego wieczoru i  namącił  ci w  głowie.  Musisz skoncentrować  się na  Inicjacji.  Postaraj 

się teraz o nim nie myśleć, dobrze? Obiecuję, że niedługo wszystko nabierze sensu. 

Wyjaśnienia były niezadowalające i mętne, jednak zgodnie przytaknęłam. 

- Okej, ale obiecujesz, że mi powiesz? 

- Jak czarownica czarownicy - odparła mama, podając mi rękę. 

Zawahałam się, zanim ujęłam jej dłoń. 

- A jeśli dzisiejszej nocy nie zostanę Prawdziwą Czarownicą? 

- Kochanie, zostaniesz. Krew nie woda. 

Była  to  już  tego  wieczoru  druga  wzmianka  o  krwi.  Poczułam  się,  o  ile  to  możliwe, 

jeszcze  mniej  pewnie,  kiedy  wymieniłam  z  mamą  uścisk  dłoni  potwierdzający  jej  uroczystą 

przysięgę. 

-  Jak  czarownica  czarownicy  -  powtórzyłam.  Mama  przytuliła  mnie  na  moment,  a 

potem łagodnie pchnęła w stronę pokoju dziennego. 

- Słyszałam, że będzie Nikolai. - Uśmiechnęła się. - Myślę, że mu się podobasz. 

-  Mamo!  -  upomniałam  ją,  czując,  jak  się  czerwienię  z  zakłopotania.  Poza  tym  Bea 

byłaby  wściekła,  gdyby  uznała,  że  to  prawda.  Uciekając  przed  maminym  chytrym, 

porozumiewawczym uśmieszkiem, pospiesznie weszłam do zatłoczonej wspólnej izby. 

Nigdy nie  lubiłam  takich dużych  spotkań. Mimo że  wszystkich tu  znałam, nie bardzo 

wiedziałam,  co  ze  sobą  zrobić.  Bea  umie  włączyć  się  do  rozmowy  w  taki  sposób,  że  nie 

wygląda  to  niegrzecznie  ani  niezręcznie.  Ja  nie.  Więc  stanęłam  w  pobliżu  kominka  i 

przyglądałam  się  z  odrobiną  zazdrości,  jak  swobodnie  sunie  od  grupy  do  grupy.  Wreszcie 

dostrzegła moje spojrzenie i pomachała do mnie. 

Oczywiście zrobiła to, stojąc obok Nikolaia. 

Rozpromienił się, kiedy zobaczył, że nadchodzę. Muszę przyznać, że ma olśniewający 

uśmiech. A oprócz tego odziedziczone po rosyjskim ojcu i romskiej matce gęste ciemne loki i 

background image

jakąś uwodzicielską siłę, która zarazem przeraża mnie i zachwyca. Tak samo jak reszta z nas 

był ubrany w stylu młodego czarownika. W jego przypadku była to luźna chłopska koszula z 

rękawami  ściągniętymi  w  nadgarstkach  i  obcisłe  skórzane  spodnie.  Hm,  nieźle  w  tym 

wyglądał.  Motocyklowe  buty  stanowiły  ładny,  nowoczesny  akcent,  zwłaszcza  dzięki 

błyskotkom pobrzękującym przy obcasach jak ostrogi. 

Spojrzenie  mu  w  oczy  sprawiało  mi  pewien  problem,  dopóki  nie  stanęłam  obok  Bei. 

Moja przyjaciółka  domyślnie  poszerzyła  krąg,  żebym mogła się  przyłączyć. Trzecią  osobą w 

ich  grupce  była  Shannon,  prawie  piętnastolatka  z  lametą  wijącą  się  w  warkoczykach  ciasno 

posplatanych  na  całej  głowie  i  brokatem  na  policzkach.  Pod  wieloma  względami  Shannon 

stanowi  moje  całkowite  przeciwieństwo:  pulchna  figura,  śniada  cera.  Ale  główna  różnica 

polega na tym, że to cudowne dziecko. Jest tak uzdolniona magicznie, że przystąpi do Inicjacji 

niemal dwa lata przed zwyczajowym terminem. 

- Widziałaś nowy tatuaż Nika? - Zachichotała podekscytowana. -  Pokaż Anie! Totalny 

odlot. Już nie mogę  się doczekać, kiedy skończę osiemnaście lat i też będę mogła sobie taki 

zrobić. 

Nikolai  podciągnął  rękaw  aż  po  biceps,  żeby  zaprezentować  wstęgę  posplatanych 

niebieskich  i  zielonych  smoków.  Wytatuowana  skóra  wyglądała  na  chropowatą  i 

podpuchniętą. Na jednej z ciemniejszych linii zauważyłam mały strupek. 

- Och - powiedziałam ze współczuciem. - Założę się, że to musiało boleć. 

- Ha! Wisisz mi dwadzieścia dolców - zwrócił się do Bei. 

- To szczegół techniczny - odparła z nadąsaną miną. - Nie zapytała, czy boli, ale jednak 

o tym wspomniała. 

- Okej, ale mówiłem ci, że nie wygłosi żadnych frazesów. - Nikolai spojrzał na mnie z 

aprobatą,  jakby  oczekiwał,  że  zawsze  będę  spisywać  się  powyżej  przeciętnej.  Zażarcie 

walczyłam,  żeby się nie  zaczerwienić, bo zwrócił  na mnie  uwagę. Znowu popatrzył  na Beę i 

dodał: - Powtarzam, wisisz mi dwie dychy. 

-  Świetnie,  więc  będziesz  musiał  któregoś  popołudnia  wpaść  do  mnie  do  domu  i 

odebrać  dług  -  wymruczała.  Mogła  w  bardziej  oczywisty  sposób  flirtować?  Próbowałam 

uchwycić  wzrok  Shannon,  żebyśmy  pogadały  o  czymś  innym,  ale  ona  z  absolutnym 

uwielbieniem wpatrywała się w Nika. 

- Mama nigdy by mi nie pozwoliła na tatuaż - oznajmiła. - Ty to masz szczęście. 

background image

- Mój ojciec  uważa, że tatuaże  mają tylko  członkowie gangów i  więźniowie -  odparł 

Nikolai, wzruszając ramionami. - Ale mama jest pod tym względem spoko. 

- Szkoda, że moja mama nie jest Cyganką. - Shannon westchnęła. 

- Romką - poprawiliśmy ją wszyscy troje chórem i roześmialiśmy się, nawet Shannon, 

mimo lekko zakłopotanej miny. 

-  Hej,  Ano  -  zwrócił  się  do  mnie  Nikolai  z  nieśmiałym  uśmiechem.  -  Wszystkiego 

najlepszego z okazji urodzin. Mam dla ciebie prezent. Przypomnij mi potem, żebym ci go dał. 

Mój rumieniec pociemniał. 

- Och, dzięki. 

- Właśnie, wszystkiego najlepszego - dodała szybko Shannon. 

Podziękowałam obojgu, po czym zapadło niezręczne milczenie. 

- No, to jesteśmy w komplecie - odezwała się w końcu Bea konspiracyjnym tonem. - 

Cała Czwórka. 

Kolejno  popatrzyliśmy  po  sobie.  W  czasie  ceremonii  będziemy  reprezentować  cztery 

strony świata, cztery żywioły i cztery wiatry. Ja miałam być wschodem, powietrzem i nowymi 

początkami,  Bea  z  jej  zamiłowaniem  do  flirtu  -  ognistym  południem,  Nikolai  zachodnią 

tajemniczą głębią wód, a Shannon da nam oparcie w ziemi na północy. 

- Dziewczyny, jesteście gotowe? - zapytał Nik. - Bo ja już nastawiłem się psychicznie. 

Nie  wiedziałam,  co  odpowiedzieć,  natomiast  Bea  i  Shannon  potakująco  skinęły 

głowami.  Ponieważ  to  ja  rozpoczynałam  ceremonię  jako  wschód,  szybko  mogło  być  po 

wszystkim.  Strasznie  żałowałam,  że  zepsuję  pozostałym  uroczysty  wieczór,  ale  oni 

przynajmniej mogli zaliczać ten sprawdzian w następnym roku. Szczególnie podle czułam się 

ze  względu  na  Nika.  Jego  Inicjacja  już  i  tak  była  opóźniona  z  powodu  specjalistycznego 

szkolenia, które przechodził u swoich pobratymców. 

- Ano? Co z tobą? - Łagodny głos Nikolaia wdarł się w moje splątane myśli. 

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wtrąciła się Bea: 

- Dzisiaj pojawił się jej tata. 

- Co? Niemożliwe! - wykrzyknęli ze zdumieniem Nikolai  i Shannon, po czym zaczęli 

bombardować  mnie  pytaniami: -  Poważnie?  Jak  wygląda?  Jest  tutaj?  Jest czarownikiem?  Co 

zrobiła twoja mama? 

background image

Na  szczęście,  zanim  zdołałam  otworzyć  usta,  zadźwięczał  dzwonek  nawołujący 

zebranych do porządku. Wszyscy uciszyli się i zwrócili twarze w stronę kapłanki, która stała 

pośrodku izby. Tego wieczoru była to ciotka Bei, Diane. Miałam wrażenie, że patrzy właśnie 

na mnie, kiedy powiedziała: 

-  Śniłam  o  dzisiejszej  nocy.  Będzie  pomyślna  dla  tych  młodych  ludzi,  więc  nie 

powinniśmy im kazać dłużej czekać. Zbierzemy się w zagajniku... 

Dalszą część przemowy zajęły sprawy organizacyjne: gdzie kto ma stanąć, jakie rzeczy 

muszą zostać wcześniej przeniesione i dokąd. Znałam to wszystko na pamięć. Przyłapałam się 

na  tym,  że  uważnie  przyglądam  się  Diane.  Ciotka  Bei  należy  do  kobiet,  o  których  ludzie 

mawiają: twarda chłopska rasa, a jej stalowosiwe włosy są zawsze krótko obcięte. Tym razem 

była ubrana w  prostą,  czarną,  zapinaną  na guziki koszulę. Dopasowane dżinsy  nie  dodawały 

specjalnie  uroku  jej  bezpłciowej,  krępej  sylwetce.  Wyglądałaby  surowo  i  zdecydowanie 

nieprzyjaźnie,  gdyby  nie  to,  że  zawsze  tryska  dobrym  humorem.  Diane  patrzy  na  otaczający 

świat  z  takim  optymizmem,  że  rzadko  nie  towarzyszą  jej  szeroki  uśmiech  albo  wybuchy 

gromkiego  śmiechu.  Gdyby  ktoś  pytał,  jest  również  życzliwą  i  sprawiedliwą  nauczycielką. 

Ogromnie ją lubię, chociaż na początku przerażała mnie jej szorstka powierzchowność. 

Ucieszyłam  się,  że  to  ona  będzie  celebrantką  podczas  zbliżającej  się  katastrofy.  Jeśli 

ktokolwiek mógł mnie uratować, to właśnie Diane. 

Ciotka Bei machnięciem ręki odprawiła wszystkich do przydzielonych im zadań. Kiedy 

hałaśliwie  wyszli,  w  pokoju  zostało  tylko  nas  pięcioro.  Podeszła  do  naszej  grupki  i  każdego 

obdarzyła łagodnym uśmiechem. 

- W porządku - powiedziała. - Chcę, żebyście teraz spędzili chwilę, medytując, zanim 

zajmiecie  wasze  miejsca  w  kręgu.  Inicjacja  jest  czymś  więcej  niż  sprawdzianem.  Jest 

egzaminem  dojrzałości.  Kiedy  skończymy  dzisiejszą  ceremonię,  będziecie  przeistoczeni  w 

czarownice i czarowników naszego kowenu - w jego pełnoprawnych członków ze wszystkimi 

dobrodziejstwami  i  obowiązkami,  które  ten  stan  za  sobą  pociąga.  Chcę,  żebyście  podczas 

medytacji zastanowili się, jaki wkład wniesiecie do naszego zgromadzenia. Gdy będziecie już 

gotowi, wyjdźcie do nas z otwartymi i ochoczymi sercami. 

- W doskonałej miłości, doskonałej ufności - zaintonowaliśmy całą czwórką z doniosłą 

powagą. 

Diane się roześmiała. 

background image

- Nie zapomnijcie też, żeby się dobrze bawić. 

- Dzięki, ciociu Diane. - Bea się uśmiechnęła. 

-  Tak,  dziękujemy  -  przytaknęła  nasza  trójka,  chociaż  mój  głos  zabrzmiał  ciszej  i 

bardziej nerwowo niż głosy pozostałych. 

Zdaje  się,  że  Diane  wyczuła  to  wahanie.  Popatrzyła  mi  w  oczy,  położyła  rękę  na 

ramieniu i szybko, uspokajająco uścisnęła. 

-  Nic  nigdy  nie  toczy  się  dokładnie  tak,  jak  człowiek  sobie  zaplanuje.  Podążaj  za 

swoim przeznaczeniem. 

Lekko  zakłopotana,  zmarszczyłam  czoło.  Doprawdy  była  to  dziwna  uwaga  jak  na 

przemowę, która miała podnosić na duchu. 

- Och, dobrze. 

Skinąwszy  wszystkim  głową,  Diane  z  rozmachem  rozsunęła  szklane  drzwi  i 

pozostawiła nas samym sobie. 

- O co chodziło z tym przeznaczeniem? - chciała wiedzieć Bea. Zazdrość zakradła się 

do jej głosu. 

- Tss - upomniała ją Shannon, pochylając głowę. - Powinniśmy medytować. 

-  Na  pewno  miała  na  myśli  nas  wszystkich  -  stwierdził  Nikolai.  -  Po  prostu 

przypadkiem spojrzała na Anę. 

-  Słuchajcie,  przeszkadzacie  mi  się  skoncentrować.  -  Shannon  oddaliła  się  od  nas  i 

stanęła po drugiej stronie kamiennego kominka. 

-  Przepraszam.  Rety,  komu  by  przyszło  do  głowy,  że  potrzebujesz  absolutnej  ciszy, 

żeby  się  skupić?  Myślałam,  że  jesteś  kimś  w  rodzaju  geniusza  magii  -  odparła  Bea,  chociaż 

wzrok wlepiała nadal we mnie. 

Chciałam natychmiast wycofać się z tej rozmowy, więc oznajmiłam: 

- Lepiej medytuje mi się pod gołym niebem. Idę na werandę. 

Zanim  ktokolwiek  zdołał  zaprotestować,  wyszłam  do  sieni  po  buty.  Nawet  nie 

zawracając sobie głowy ich wkładaniem, prześliznęłam się przez szklane drzwi i zamknęłam je 

za sobą. 

Kiedy znalazłam się na zewnątrz, wzięłam głęboki wdech, a potem powoli wypuściłam 

powietrze.  Blask  elektrycznych  lamp  z  wnętrza  domu  kładł  się  miękkim  żółtym  światłem  na 

background image

szerokich cedrowych deskach tarasu. Pod ścianą stało kilka ogrodowych krzeseł. Opadłam na 

jedno z nich i włożyłam tenisówki. 

Bea  potrafi  być  zazdrosna  o  najgłupsze  rzeczy.  Prawdę  mówiąc,  z  przyjemnością 

zamieniłabym się miejscami i pozwoliła jej zostać tą, której tak zwane przeznaczenie wisi nad 

głową.  A  swoją  drogą,  dlaczego  Diane  to  powiedziała?  Czyżby  wyśniła  coś  konkretnego  na 

mój temat? I czy miało to jakiś związek z pojawieniem się Ramsesa? 

Jakbym akurat tego wieczoru potrzebowała jeszcze więcej komplikacji. 

Kiedy  już  zasznurowałam  buty,  wstałam  i  oparłam  się  o  poręcz  balustrady.  Drewno 

zaskrzypiało,  płosząc  jakiegoś  królika  z  kryjówki  w  peoniach.  Jaskrawa  biel  jego  ogonka 

szybko zniknęła w leśnej gęstwinie. 

Czy to dobry znak? 

Jeśli  mam  być  szczera,  niewiele  wiem  o  zwierzęcych  totemach.  To  nie  moja 

specjalność.  Co  innego  Nikolai.  Pomyślałam,  żeby  pójść  go  spytać,  ale  kiedy  zajrzałam  do 

chaty, zobaczyłam, jak z pochylonymi głowami trzymają się z Beą za ręce. Najwyraźniej moja 

przyjaciółka znalazła sposób, żeby medytować, flirtując! 

Odwróciłam się i popatrzyłam w niebo. Księżyc wzeszedł już ponad linię drzew. Jego 

chłodne,  delikatne  światło  srebrzyło  każdą  krawędź.  Magia  wypełniała  powietrze. 

Wyczuwałam ją. Może wszyscy mieli rację? Może nie powinnam być taką katastrofistką? To, 

że moje zdolności dotąd się nie uzewnętrzniały, jeszcze nie znaczy, że nie ujawnią się podczas 

Inicjacji,  prawda?  W  końcu  ten  zwierzaczek  mógł  być  dobrą  wróżbą.  Czy  króliki  nie  mają 

czegoś  wspólnego  z  płodnością?  Może  jakieś  dzikie  nasionko  zakiełkuje  we  mnie  właśnie 

teraz, w tej chwili, i Inicjacja pójdzie mi doskonale? 

Wszystko jest możliwe, prawda? 

Przecież wierzę w magię. 

Podniesiona w ten sposób na duchu zeskoczyłam z niskich schodków i skierowałam się 

w stronę ścieżki, która prowadziła do kotlinki. Czułam się bardziej gotowa niż kiedykolwiek. 

Wysoka trawa czepiała mi się do dżinsów. Kilka kroków od chaty las tonął w ciemnościach. 

Trzepnęłam komara i potknęłam się o korzeń drzewa. Właśnie gdy pomyślałam, że powinnam 

wrócić do  chaty po latarkę i aerozol na  insekty, zobaczyłam świeczkę w szklanej czarce. Jej 

płomień  unosił  się  nad  ziemią  jak  kwiat,  rzucając  migoczące,  delikatne  światło.  Dwa  kroki 

dalej odkryłam kolejny lampion. 

background image

Był  to  piękny  efekt.  Uśmiechnęłam  się,  kiedy  dotarłam  do  zakrętu  ścieżki  na 

niewielkim  wzniesieniu  i  ujrzałam  szlak  z  migoczących  światełek,  który  wiódł  do  naturalnej, 

otoczonej zagajnikiem polany. 

W  tym  kręgu  drzew  ułożony  był  drugi,  wielki,  z  zapalonych  świec.  Dokoła  stali 

członkowie zgromadzenia: krąg w kręgu i w jeszcze jednym kręgu. Każdy, kto napotkał mój 

wzrok, uśmiechał się ciepło i krzepiąco. Mama obrzuciła mnie dumnym spojrzeniem, po czym 

skinęła  głową.  Osoba  znajdująca  się  najbliżej  przesunęła  się,  robiąc  mi  przejście. 

Przeskoczyłam  przez  barierę  płomyków  i  ruszyłam  na  przydzielone  mi  miejsce.  Wszystkie 

cztery strony świata wyznaczały większe, niezapalone świece. Znalazłam swoją na wschodzie i 

trzęsącymi  się  rękami  podniosłam  małe  pudełeczko  zapałek.  Stojąca  pośrodku  kręgu  Diane 

mrugnęła do mnie znacząco. 

Żołądek skręcił mi się w supeł. Starałam się skupić na powolnych głębokich oddechach 

i  słowach,  które  powtarzałam  sobie  w  głowie.  Nie  nauczyłam  się  na  pamięć  niczego 

szczególnego  -  nie  musiałam.  Ale  miałam  coś  w  rodzaju  formuły  rozpoczynającej  rytuał. 

Obejmowała  powitanie  duchów  powietrza  i  wyliczała  kilka  przymiotów,  o  jakie  błagałam, 

żeby  podołać  Inicjacji.  Jednak  przez  długi  czas  nie  mogłam  zebrać  myśli  i  kiedy  pozostali 

zeszli leśną ścieżką do kotlinki, czułam, że trzęsę się jeszcze bardziej niż przedtem. 

Bea  wyglądała  na  całkowicie  opanowaną.  Świadomość  wlepionych  w  nią  spojrzeń 

wyraźnie  sprawiała  jej  przyjemność.  Nikolai  zajął  swoje  miejsce  z  wyciszoną  powagą,  a 

Shannon  podrygiwała  na  palcach  z  ledwo  hamowanym  entuzjazmem.  Trzepnęłam  komara, 

który przysiadł mi na rękawie koszuli i starałam się nie zwymiotować. 

Diane odchrząknęła. 

-  Zebraliśmy  się  tutaj  dzisiejszego  wieczoru  przy  pełni  księżyca, żeby  być  świadkami 

doniosłej  transformacji.  -  Jej  głos  brzmiał  czysto,  kiedy  obracała  się  powoli,  kierując  swoje 

słowa do każdej osoby w kręgu. - Dzisiaj nowicjusze zjednoczą się ze zgromadzeniem i staną 

się  Prawdziwymi  Czarownicami  i  Czarownikami.  Dzisiaj  ci  nowicjusze  posiądą  swoją  moc. 

Więc niech się stanie. 

-  Niech  się  stanie  -  odparło  chórem  całe  zgromadzenie.  Ojciec  Bei  pełniący  funkcję 

arcykapłana podniósł miotłę, która leżała obok niego na ziemi, i zaczął symbolicznie omiatać 

skraj kręgu. Przesuwał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara i powtarzał: 

- Wypędzam z tego kręgu negatywną energię. 

background image

Czasami,  mijając  kogoś,  zatrzymywał  się  na  dłuższą  chwilę,  żeby  bez  słów  odegrać 

wymiatanie.  Tata  Bei  potrafi  odczytywać  aurę  i  wie,  kiedy  ktoś  jest  obciążony  szczególnie 

negatywnym  ładunkiem.  Na  co  dzień  jest  programistą  komputerowym.  Gdyby  nie  grube 

okulary i bujna broda, w życiu byście nie powiedzieli. Zawsze jeździ do pracy rowerem i ma 

atletyczną sylwetkę, którą tego wieczoru okrywały ciemna, ręcznie szyta tunika i dżinsy. 

Kiedy tata Bei podszedł do miejsca, gdzie stałam na wschodzie, zaczął wściekle młócić 

powietrze,  jakby  starał  się  odegnać  jakieś  szczególnie  duże  skupisko  złej  energii.  Mocno 

speszona,  że  pewnie  toczy  walkę  z  moim  negatywnym  nastawieniem,  starałam  się  pomóc, 

oczyszczając  i  koncentrując  umysł.  Zamknąwszy  oczy,  próbowałam  osiągnąć  wewnętrzny 

spokój,  aż  wreszcie  ojciec  Bei  ruszył  dalej  wokół  kręgu.  Zauważyłam,  że  zatrzymywał  się  i 

pracował zażarcie przy każdej stronie świata, chociaż już nie z takim ożywieniem jak w moim 

przypadku. 

O wiele za szybko powrócił na swoje miejsce. Nadszedł czas, żeby zaczynać. 

Dla  odzyskania  równowagi  wzięłam  głęboki  oddech  i  przesunęłam  wzrokiem  po 

uczestnikach  sabatu  i  drzewach  w  tle.  Wydało  mi  się,  że  wśród  otaczających  polanę  dębów 

coś  drgnęło.  Tak,  zdecydowanie.  Znowu  to  zobaczyłam,  jakiś  ruch,  jakby  ktoś  stamtąd  do 

mnie machał, usiłując przyciągnąć moją  uwagę. Lekko przymrużyłam powieki i wtedy byłam 

już  prawie  pewna,  że  ktoś  przycupnął  w  gąszczu  gałęzi  i  obserwuje  przebieg  wydarzeń 

przenikliwymi,  nieziemskimi  oczami.  Prawdę  mówiąc,  wyglądało  na  to,  że  więcej 

tajemniczych postaci czai się wokół kręgu. Miałam wrażenie, że słyszę, jak dyszą niczym wilki 

czające się tuż obok owczarni. 

Inni chyba też coś wyczuli. Nikolai nagle odwrócił głowę, żeby zerknąć przez ramię w 

górę,  na  korony  drzew.  Komuś  ze  zgromadzonych  wyrwał  się  zdławiony  okrzyk.  Diane 

uniosła ręce, jakby chciała przypomnieć wszystkim, żeby skupili się na Inicjacji. 

- Krąg jeszcze nie jest obsadzony  - powiedziała z  ponaglającą nutą  w głosie. Dopóki 

nie  dobiegło  końca  formowanie  kręgu,  nie  byliśmy  zabezpieczeni  przed  zewnętrznym 

magicznym  atakiem.  Pomyślałam,  że  Diane  też  musi  wyczuwać  czyjąś  obecność.  Rzuciwszy 

mi spojrzenie, zakomenderowała: - Zaczynajmy. 

Wyciągnęłam zapałkę z pudełka. Skrzesałam ogień. Płomyk migotał przez moment, po 

czym zgasł. Spróbowałam z następną. Również po chwili zgasła. 

Ponury chichot przetoczył się w koronach drzew. 

background image

Cokolwiek  tam  było,  szydziło  ze  mnie.  Podjęłam  kolejną  próbę.  Ogieniek  zniknął  za 

jednym podmuchem. Ręce dygotały mi tak bardzo, że zapałki posypały się w niską, mokrą od 

rosy trawę. Teraz już nigdy ceremonia się nie zacznie! 

Zapewne  powinnam  była  wypowiedzieć  odpowiednie  słowa  i  dać  sobie  spokój  z  tą 

świecą, ale uklękłam i szukałam po omacku, aż znalazłam jedną zapałkę. Wszyscy wpatrywali 

się we mnie, nawet ci, kimkolwiek byli, którzy czaili się poza granicą światła, wśród drzew. 

- Witaj, wschodzie - wychrypiałam głosem łamiącym się z napięcia. 

W  tej  samej  chwili,  jakby  na  mój  rozkaz,  wszystkie  świece  zgasły  z  sykiem.  Krąg 

pogrążył się w głębokim mroku. 

background image

Rozdział 7

 

Nieoczekiwane  ciemności  przeszył  mrożący  krew  w  żyłach  krzyk.  Zadrżałam. 

Spójność  kowenu  zaczynała  pękać,  w  miarę  jak  kolejne  osoby  próbowały  zrozumieć,  co  się 

dzieje.  Jednak  nikt  nie  opuścił  kręgu.  Zamiast  tego,  jakby  na  jakiś  bezgłośny  znak,  wszyscy 

odwrócili się twarzami w stronę lasu i mocno spletli dłonie. Diane zaintonowała pieśń: 

- Jesteśmy kręgiem, wewnątrz kręgu, który nie ma początku i nigdy się nie kończy. 

Zgromadzeni  podchwycili  słowa.  Śpiew  rozbrzmiewał  coraz  głośniej,  coraz  bardziej 

pewnie. 

Coś w lesie zachichotało złośliwie. 

Nie  wiedziałam,  co  mam  robić.  Popatrzyłam  na  Diane,  ale  kapłanka  była  całkowicie 

pochłonięta  pilnowaniem,  by  wszyscy  skupili  się  na  odpieraniu  zewnętrznego  zagrożenia, 

czymkolwiek ono było. Bea pochwyciła mój wzrok i trzymając fason, zachęcała mnie, żebym 

jeszcze raz spróbowała wezwać swój żywioł. 

Moje palce zaczęły nerwowo szukać zapałek. 

- Odpuść sobie! - krzyknął Nikolai, żebym usłyszała go poprzez śpiew. - Niech księżyc 

będzie  naszym  światłem.  Po  prostu  wypowiedz  te  słowa.  Przywołaj  wiatr.  Daj  lekkiego 

kopniaka magii. 

Diane zachęcająco skinęła głową. 

Wyprostowałam  się  i  stanęłam  zwrócona  twarzą  na  wschód.  Było  prawie 

niemożliwością,  żebym  znalazła  swój  ośrodek  spokoju,  kiedy  widziałam  pozostałych,  a  do 

tego jakieś cienie przemykające przez las i kryjące się wśród gałęzi. Ich kształty wydawały się 

ludzkie,  ale  nic  poza  tym.  Wysocy,  silni,  warczeli  i  kłapali  zębami  jak  zwierzęta.  Kim  byli? 

Jakimś dziwnym gangiem?  A może to wrogowie, o których mówiła mama, ci z  przeciwnego 

obozu, z którymi nasz kowen toczył wojnę? 

-  No  już,  śmiało  -  jęczała  zdenerwowana  Shannon.  -  Musimy  mieć  krąg. 

Natychmiast.  Pozwoliłam, żeby swojskie brzmienie monotonnej pieśni ukoiło mi nerwy. 

- Witaj, wschodzie! - zawołałam na tyle donośnie, na ile pozwalał trzęsący się głos. - 

Strażniku słowa, uczyń nasze myśli jawnymi! 

background image

W  tym  momencie  byłby  mile  widziany  jakiś  mały  podmuch  wiatru.  Próbowałam 

wywołać czarami choćby odrobinę energii, ale wbrew całej tej gadce o przeznaczeniu i mojej 

żarliwej nadziei nie wydarzyło się absolutnie nic. 

Jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju odrażającego, radosnego pomruku. 

Arcykapłan pokręcił głową. Widziałam, jak zerka przez ramię w moją stronę. Skinął na 

mnie,  żebym  podeszła  i  zajęła  jego  miejsce  w  zewnętrznym  kręgu.  Pytająco  spojrzałam  na 

Diane. Zacisnęła  wargi i  powiodła  wzrokiem  po  ścianie  lasu, skąd dobiegały  jakieś  rechoty i 

parsknięcia. 

- Zaatakują nas, jeśli nie sformujemy należytego kręgu. Przykro mi, dziecko. 

Było to równoznaczne z oczekiwanym werdyktem: „oblałaś“. 

- Nie! - krzyknęła mama. - Daj jej jeszcze jedną szansę. 

-  Mamo  -  powiedziałam,  ruszając  w  stronę  miejsca,  które  w  zewnętrznym  kręgu 

zajmował ojciec Bei. - Wszystko w porządku. 

- Nie. Nie! To się musi stać dzisiejszej nocy. Popatrz na nich, Diane! Przyszli po nią, a 

ty wydajesz ją na ich pastwę. 

Pieśń  zaczęła  słabnąć,  jakby  pozostali  uczestnicy  sabatu  wytężali  słuch,  żeby  śledzić 

sprzeczkę. 

Zatrzymałam  się.  Co  mama  miała  na  myśli?  Kim  albo  czym  były  te  istoty  w  lesie?  I 

dlaczego pojawiły się akurat dzisiaj? Naprawdę miało to coś wspólnego ze mną? Czy to mogli 

być wrogowie, o których wspomniał tata? A może jego stronnicy? 

-  Nie  ma  czasu  na  dyskusję.  Zaraz  zaatakują!  -  krzyknął  ojciec  Bei.  Wyłamał  się  z 

kręgu  i  przebiegając  obok,  niemal  wepchnął  mnie  na  swoje  miejsce.  -  Nie  przerywajcie 

połączenia - rozkazał. - Teraz ja przywołam wschód. 

-  Nie.  Zaczekaj  -  wtrąciła  się  znowu  mama.  -  Nie  możesz  jej  tego  zrobić!  A  co  ze 

świecami? Czy to nie był magiczny wiatr? Ona musi dostać drugą szansę! 

-  Nie  mamy  czasu.  Poza  tym  to  jego  prawo.  Jest arcykapłanem.  Może tego  żądać,  a 

tak się składa, że ja się z nim zgadzam - oznajmiła Diane. 

- Nie. - Mama chciała kłócić się dalej, lecz ojciec Bei już zaczął. Poczułam, jak poryw 

wiatru szarpie mi włosy, i usłyszałam szum liści. Szybko dołączyłam do zewnętrznego kręgu, 

chwytając oczekujące dłonie. 

Stworzenia, które czaiły się w lesie, ucichły na widok tej magii. 

background image

Ale jedno wysunęło się naprzód, dokładnie naprzeciwko mnie. 

W ciemnościach trudno było rozróżnić wszystkie szczegóły, lecz to coś - nie, ten ktoś, 

bo  zdecydowanie  wyglądał  na  człowieka,  był  hm...  całkiem  nagi.  W  plamach  księżycowego 

blasku  ukazała  się  wysoka,  szczupła,  muskularna  postać  o  bladej,  niemal  świetlistej  skórze. 

Ciemne włosy otaczały zapadającą w pamięć przystojną twarz i żółte, kocie ślepia. 

Patrząc prosto na mnie, nieznajomy przyłożył dłoń do serca i lekko się ukłonił. 

- Księżniczko Anastasijo - powiedział. - O pani.

Jego oczy napotkały moje i przytrzymały w  uwięzi spojrzenia. Były  tak niesamowite, 

że  przyłapałam  się  na  pragnieniu,  by  zatonąć  w  ich  złocistej  głębi.  Ogarnął  mnie  spokój. 

Miałam  wrażenie,  jakbym  powróciła  do  domu.  Kim  była  ta  cudowna,  urzekająca  istota? 

Dlaczego nie mogłam, szalona i swobodna, pobiec z nią do lasu - tam, gdzie należałam? 

Właśnie  w  chwili,  kiedy  byłam  już  gotowa  wyrwać  się  z  kręgu  i  ująć  jej  dłoń, ojciec 

Bei wypowiedział własne słowa mocy. Zgromadzeni powtórzyli: „Niech się stanie“. Podmuch 

wichru  odepchnął  przystojnego  młodzieńca,  który  uniósł  ramię,  żeby  odparować  cios,  ale 

zatoczył się do tyłu, w cień drzew i całkiem zniknął. 

- Poczekaj! - zwołałam błagalnie. 

Jednak  kobieta,  która  trzymała  mnie  za  rękę,  ścisnęła  ją  mocno  i  pokręciła  głową, 

jakby chciała powiedzieć: „Nie, tak jest lepiej“. 

Chociaż  nie  zauważyłam  żadnego  ruchu,  czułam,  że  inni  też  się  wycofywali.  Ich 

obecność nikła, w miarę jak narastała magia. 

Teraz  przemówiła  Bea,  zaklinając  ogień.  Ciepły  impuls  wypełnił  krąg  niczym  nagle 

buchający  płomień.  Pozostali  uczestnicy  sabatu  również  wyczuli  odejście  obcych,  jedni  po 

drugich  znowu  odwracali  się  twarzami  do  wewnętrznego  kręgu.  Ja  zrobiłam  to  ostatnia,  bo 

ciągle  jeszcze  miałam  nadzieję  ujrzeć  choćby  przez  mgnienie  oka  tę  uwodzicielską  istotę, 

która nazwała mnie swoją panią. 

Woda  Nikolaia  wyglądała  jak  delikatna  mgiełka,  a  kiedy  Shannon  utrwaliła  krąg  za 

pomocą  ziemi,  w  lesie  nie  było  już  śladu  po  niepokojących  stworzeniach.  W  gruncie  rzeczy 

uczestnicy  sabatu  znaleźli  się  gdzie  indziej,  w  jakimś  miejscu  pomiędzy  światami  realnym  i 

magicznym. 

Oglądałam  rytuał  z  pozycji  outsiderki.  Widziałam,  jak  Diane  przyznaje  dar 

prorokowania  swojej  bratanicy,  Bei.  Nikolai  miał  zostać  szamanem,  a  Shannon  poetką. 

background image

Zakręciła  mi  się  łezka  w  oku, ale  teraz  już do nich  nie  należałam. Nigdy już nie  miałam być 

świadkiem rytuałów Wewnętrznego Kręgu. 

Wszystko to wydawało mi się dziwnie oddalone, jakbym zażyła potężną dawkę leku na 

przeziębienie,  po  której  mój  mózg  stał  się  zamroczony  i  nieobecny.  Przyglądałam  się,  gdy 

dziękowano  czterem  żywiołom  i  uwalniano  je,  doprowadzając  rytuał  do  końca.  Kiedy  krąg 

rozstąpił  się  ze  znajomymi  słowami:  „Krąg  jest  rozwiązany,  lecz  nierozerwany.  Miłego 

spotkania,  miłego  rozstania  i  znów  miłego  spotkania“,  wyrwało  mi  się  lekkie  westchnienie 

ulgi. Nie było aż tak strasznie, jak się spodziewałam. Dzięki dziwnym ludziom w lesie wszyscy 

skupili się głównie na odpieraniu zagrożenia, a nie na mojej porażce. 

Wszyscy oprócz mamy. 

Ktoś  ponownie  zapalił  świece.  Uczestnicy  sabatu  tłoczyli  się  wokół  Bei,  Nikolaia  i 

Shannon,  żeby  pogratulować  im  pomyślnej  Inicjacji.  Nie  ruszając  się  ze  swojego  miejsca  na 

skraju  kręgu,  wzięłam  aerozol  na  komary,  który  Babcia  Burza  podała  mi  z  serdecznym, 

wyrozumiałym  uśmiechem  i  delikatnym  klepnięciem  w  ramię.  Popsikawszy  się  sprayem, 

przekazałam go następnej osobie, a w zamian znowu otrzymałam smutne, litościwe spojrzenie. 

Tak naprawdę nie potrzebowałam współczucia. Potrzebowałam odpowiedzi.

Odwróciłam się i zapatrzyłam w las. Potężne, poskręcane dęby wznosiły się wysokie i 

nieme. Kto tam był? Kim oni byli? Czy rzeczywiście jeden z nich do mnie przemówił? Nazwał 

mnie „swoją panią“? 

Ktoś łagodnie położył mi rękę na ramieniu. Spodziewałam się ujrzeć mamę, ale to był 

ojciec Bei. 

- Bardzo mi przykro - powiedział, popychając palcem okulary na nosie. - Nie chciałem 

zachować  się  tak  bezceremonialnie.  Uważałem  jednak,  że  mogą  zaatakować.  Wyglądali  na 

zdeterminowanych, nie sądzisz? Dużo bardziej niż przedtem. Musimy przykrócić im cugle. To 

nasz obowiązek, wiesz.

- Kim oni są? 

Tata Bei wyglądał na wstrząśniętego. 

- No przecież... to ludzie twojego ojca... - Zamilkł i bacznie obserwował moją twarz w 

blasku świec. - Mama nigdy ci nie mówiła? 

background image

Ludzie ojca? Miał na myśli Ramsesa? Jestem jedną z tych istot z lasu, kimkolwiek one 

były? Jak to możliwe? Czy one w ogóle są w pełni ludźmi? 

Na widok wyrazu mojej twarzy tata Bei zbladł. Cofnął rękę i niezręcznie się odsunął. 

- Och, nie powinienem był tego mówić. Nic o nich nie wiesz, prawda? 

- Nie, mama nigdy nawet się nie zająknęła na ten temat - przyznałam. - Proszę, niech 

mi pan o nich opowie. Kim są? 

-  Już  i  tak  wyjawiłem  za  dużo.  -  Do  tonu  arcykapłana  zakradła  się  gniewna  nuta.  - 

Twoja  matka  zachowała  się  bardzo  nieodpowiedzialnie.  Powinnaś  była  wszystko  wiedzieć 

przed tym najważniejszym z wieczorów. 

Trudno było się nie zgodzić. Jeśli już mowa o mamie, miałam zamiar różne rzeczy jej 

uświadomić, kiedy usłyszałam przenikliwy głos wznoszący się ponad radosną paplaninę: 

-  Musisz  się  zgodzić.  Żądam  dla  Any  drugiej  szansy.  -  Mama  stała  przed  Diane  z 

czerwoną  twarzą,  pokrytą  plamami  z  wściekłości.  -  Widziałaś  ich  -  ciągnęła.  Rozmowy 

przycichły.  Uwaga  wszystkich  skupiła  się  na  obu  kobietach.  -  Przyszli  po  nią.  Zamierzasz 

dopuścić, żeby wpadła w ich łapy? Nie pozwolę na to. To moja córka! 

Mimo  że  stałam  jak  zahipnotyzowana  tą  wymianą  zdań,  poczułam  pragnienie,  by 

zniknąć w mroku lasu tak, jak zrobili to inni - zwłaszcza kiedy oczy wszystkich uczestników 

sabatu odwróciły się w moją stronę. 

-  Nie  ma  w  niej  ani  krztyny  naszej  magii -  zdumiewająco  spokojnie  odparła  Diane. - 

Nic więcej nie da się zrobić, Amelio. Kowen nadal będzie ją chronić, ale Ana nie może należeć 

do Wewnętrznego Kręgu. 

-  Nie,  nie.  -  Mama  dalej  upierała  się  przy  swoim.  -  Widziałaś,  że  świece  zgasły. 

Zdecydowanie od wiatru. 

Tyle że nie ja go wywołałam, odpowiedziałam jej w myśli. 

-  Dzisiejszej  nocy  popełniono  jakiś  błąd  -  kontynuowała.  -  Oni  już  czekali.  To  była 

zasadzka. Może ich obecność wpłynęła na jej zdolności. Dobrze wiesz, że ona ma potencjał. 

-  Nie,  nie  mam.  -  Nagle  stwierdziłam,  że  krzyczę,  mimo  ogromnego  zakłopotania:  - 

Przestań  już!  Nie  umiem  tego  robić!  Nigdy  nie  umiałam!  Mówiłam  ci  to  setki  razy,  ale  nie 

chciałaś słuchać! 

background image

Oczy  mamy  były  nieprzytomne  z  gniewu,  kiedy  gwałtownie  odwróciła  się,  żeby  na 

mnie  popatrzeć.  Panowała  absolutna  cisza.  Wszyscy  uczestnicy  sabatu  przysłuchiwali  się 

kłótni. 

-  Posłuchaj,  młoda  damo.  To  niesłychanie  ważne.  Musisz  dokończyć.  Inicjacja  ma 

zasadnicze znaczenie dla twojego ocalenia. Przecież nie chcesz zostać jedną z nich, prawda? 

A swoją drogą, co w nich było aż tak złego? 

- Nie wiem. Może chcę - odparłam impulsywnie. Przez zgromadzenie przetoczyła się 

fala szoku. 

-  Ona  nie  wie,  co  mówi  -  oznajmiła  mama,  po  czym  zwróciła  się  do  mnie  tonem 

drżącym z gniewu: - Nie masz pojęcia, co to oznacza. 

-  Dlatego  że  nigdy  jej  nie  powiedziałaś.  -  Głos  ojca  Bei  przedarł  się  do  zebranych.  - 

Amelio, uczyniłaś swojej córce wielką krzywdę. Ona nawet nie wie, kim jest. 

Sabat eksplodował wściekłymi „Co?“, „Jak to?“, „Niemożliwe!“ 

Mama wyglądała  na bliską  płaczu. Zrobiła kilka niepewnych kroków w moją stronę i 

wyciągnęła ręce. 

- Kochanie, nie mogłam. To... Nie będziesz taka jak oni. Po prostu musisz znaleźć w 

sobie magię. Wiem, że ją masz. 

Zaczęła szlochać, bo obie znałyśmy - nie, wszyscy znali  - prawdę. Jeśli była we mnie 

magia, to nie tego rodzaju. 

- Powinnaś jej powiedzieć - nalegał ojciec Bei. 

- Nie potrafię - szepnęła mama. 

-  Więc  ja  to  zrobię  -  odparł  i  zanim  mama  zdołała  zaprotestować,  dokończył:  - 

Anastasijo Parker, jesteś dampirem. Półwampirem. 

background image

Rozdział 8

 

Wampirem?  Dobra,  w  zasadzie  byłam  na  to  niemal  przygotowana  po  wszystkich 

uwagach,  jakie  wcześniej  mama  rzuciła  na  temat  Ramsesa,  ale...  półwampirem?  Naprawdę? 

To wampiry rzeczywiście istnieją? 

Skoro ja jestem wampirem w połowie, nasuwało się pytanie, czy te istoty, które czaiły 

się  w  lesie,  to  też  wampiry?  Cóż,  jeśli  tak  się  sprawa  miała,  bardzo  różniły  się  od  tego,  co 

znałam z filmów. I co? Zostałam księżniczką wampirów? 

Czy to nie dziwne? 

Najwidoczniej inni uczestnicy sabatu musieli pomyśleć to samo, bo wszyscy gapili się 

na mnie z otwartymi ustami. Wszyscy oprócz mamy. Bo ona wybuchnęła płaczem i uciekła z 

kręgu. 

Super. Dzięki, mamo, za pomoc! 

Ojciec  Bei nie  patrzył  mi już  w oczy. Prawdę mówiąc, kiedy przesuwałam wzrokiem 

po  znajomym  tłumie,  większość  osób  odwracała  twarze  albo  przejawiała  nagłe 

zainteresowanie trawą, własnymi paznokciami lub czymkolwiek innym. 

Błagalnie  spojrzałam  na  Beę  w  nadziei,  że  moja  najstarsza  i  najlepsza  przyjaciółka 

okaże mi wsparcie. Jednak Bea wpatrywała się we mnie z ledwie skrywaną grozą. 

Tak, teraz było już tak koszmarnie, jak wyobrażałam sobie, że będzie podczas Inicjacji. 

Nie tylko oblałam sprawdzian z magii, ale jeszcze najwyraźniej okazałam się jakimś strasznym 

półpotworem. Fantastycznie. 

Może mimo wszystko mama wybrała najlepszą strategię. Czas ratować się ucieczką. 

Więc  popędziłam  do  lasu.  Biegłam  co  sił  w  nogach.  Nie  dbałam  o  to,  dokąd  mnie 

poniosą,  byle  dalej.  Kiedy  przedarłam  się  przez  zarośla,  pozwoliłam  sobie  na  płacz.  Łzy 

płynęły  mi  po  policzkach,  przesłaniając  mgłą  wzrok.  Pewnie  dlatego  potknęłam  się  o 

wystający  korzeń  i  runęłam  na  twarz,  prosto  w  kępę  wysokich  paproci,  pióropuszników 

strusich. 

Postanowiłam nie wstawać. 

Pomyślałam,  że  mogę  tu  leżeć  już  na  zawsze.  Przetoczywszy  się  na  plecy,  ciężko 

dyszałam  i  szlochałam.  Paprocie  były  miękkie  i  gładziutkie.  Poza  brzęczeniem  komarów 

background image

ciemny  las  tonął  w  ciszy.  Wpatrując  się  w  okrągły  księżyc,  próbowałam  wszystko  sobie 

podsumować. 

Biorąc pod uwagę, że te istoty - nadal trudno mi było myśleć o nich jako o wampirach 

-  czmychnęły,  kiedy  zgromadzenie  zaczęło  używać  czarów,  może  to  nic  dziwnego,  że  jeśli 

chodzi  o  magię,  byłam  do  kitu.  To  ta  krew,  która,  jak  wszyscy  twierdzili,  miała  się 

uzewnętrznić

Ramses  powiedział,  że  mam  inne  przeznaczenie.  Nawet  ostrzegał,  żebym  tu  dziś  nie 

przyjeżdżała. Czy został zaatakowany przez tę samą grupę? A swoją drogą, z czym wam się 

kojarzy  banda  wampirów?  Z  morderczą gromadą, jak kruki?  Zważywszy na  ich  kocie  oczy, 

pomyślałam, że stosowniejszym skojarzeniem jest stado lwów

Ale  Ramses  nie  miał  takich  oczu,  prawda?  I  oczywiście  pojawił  się  ubrany.  Może 

należy do innego plemienia czy klanu? Albo do innego lwiego stada

Wszystko to było strasznie zagmatwane. 

I  nie  miałam  kogo  zapytać.  Kowen  mnie  opuścił.  Mama  uciekła.  Najlepsza 

przyjaciółka... 

Okej, w jakimś stopniu byłam przygotowana na to, że kiedy obleję sprawdzian z magii, 

uczestnicy sabatu zaczną świrować, a mama płakać. Rozważałam też, czy w pierwszej chwili 

Bea  nie  poczuje  się  zakłopotana.  Jednak  sądziłam,  że  ze  względu  na  swoją  mamę  i  tak  w 

ogóle jako pierwsza okaże mi współczucie. A tymczasem unikała mojego wzroku. Nawet nie 

popatrzyła w moją stronę. 

Chociaż  to  i  tak  lepsze  niż  zdegustowane  spojrzenia,  którymi  obrzucali  mnie  inni 

uczestnicy sabatu. Przynajmniej nie gapiła się na mnie z pogardą. 

Jęknęłam. 

- A więc żyjesz, moja pani. 

Usiadłam,  zaskoczona.  Rozejrzałam  się  gorączkowo  za  źródłem  głosu  i  po  chwili 

znalazłam. Na wygiętym konarze samotnej rajskiej jabłoni siedział tajemniczy nieznajomy. Ten 

sam, który przedtem do mnie przemówił. Wyglądał zdumiewająco naturalnie, jakby należał do 

leśnej przyrody, jak wiewiórka. Nie, to nie tak. Nie było w nim nic słodkiego ani płochliwego. 

Był  dziki,  owszem,  ale  raczej  niczym  lew  górski,  pełen  wdzięku  i  na  swój  leniwy  sposób 

niebezpieczny. 

Zeskoczył z gałęzi i ukucnąwszy, przyjrzał mi się bacznie, jak gdyby coś sprawdzał. 

background image

- Opuściłaś krąg. Wyrzucili cię? 

Nie  wydawało  mi  się.  Co  prawda,  oblałam  sprawdzian,  jednak,  o  ile  wiedziałam,  nie 

zostałam wygnana ani nic w tym rodzaju. Nie, prawdę mówiąc, Diane napomknęła, że nadal 

mają mnie chronić. 

-  Nie  jestem  pewna  -  odparłam  uczciwie.  -  Ale  w  pewnym  sensie  tak.  W  najbliższej 

przyszłości raczej nie znajdę się w Wewnętrznym Kręgu. 

Roześmiał się z lekka. 

- Ich strata. 

Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Próbował być sarkastyczny czy mi współczuł? 

Mimo wszystko, jeśli mama miała rację, wampiry chciały, żeby mi się nie udało. Jednak on nie 

wydawał  się  wcale  taki  zły.  W  gruncie  rzeczy,  pomijając  nagość  i  dziwne,  świecące  oczy, 

wyglądał naprawdę całkiem normalnie. 

- Kim jesteś? - zagadnęłam. Miałam straszną ochotę dodać: „I gdzie masz ciuchy?“, ale 

powstrzymałam się. Pytanie wydało mi się trochę niegrzeczne, chociaż w tej sytuacji naprawdę 

trudno  było  skoncentrować  się  na  rozmowie.  Nocny  mrok  krył  przed  moimi  oczami  co 

bardziej  wyraziste  kawałki,  ale  i  tak  nie  opuszczała  mnie  świadomość,  że  siedzę  w  pobliżu 

kompletnie nagiego mężczyzny. 

Znowu lekko przyłożył dłoń do serca tym swoim dziwnie dwornym gestem. 

- Elias Constantine, do usług. 

- Naprawdę jesteś wampirem, Eliasie? - Podobało mi się, jak mój język smakuje jego 

imię.  Egzotyczne  i  obcobrzmiące,  a  jednocześnie  staroświeckie,  archaiczne, przywodzące  na 

myśl epokę rycerstwa. Właściwie trochę podobne do mojego. 

Wzdrygnął się, jakbym go tym „wampirem“ uraziła. 

- Tak bywam nazywany - odparł. 

- Och. - Nie chciałam mu zrobić przykrości. - Dobrze, a jak byś sam siebie nazwał? 

Uśmiechnął się leciutko. 

-  Elias,  rycerz  królestwa  mroku.  Ale  to  nie  jest  odpowiedź,  której  szukasz,  wiem.  - 

Elias  wyraźnie  nadal  rozważał  moje  pytanie.  Jego  kocie  oczy  odbijały  księżycowy  blask.  - 

Możesz mnie nazywać „Kresem ludzkości“ albo „Zgubą czarowników“. Jak wolisz, o pani. 

Kres ludzkości? Kurczę, co tu jest grane? „Wampir“ zaczął mi się wydawać znacznie 

przyjemniejszą opcją. 

background image

-  Miałam  na  myśli...  -  O  co  mi  chodziło?  O  jego  rasę?  Gatunek?  -  Hm,  kim  jesteś? 

Choć tak naprawdę chcę się dowiedzieć, kim ja jestem. 

W świetle księżyca uśmiech Eliasa wyglądał na łagodny i pełen dziwnego zrozumienia.

 

-  Jesteś  córką  swego  ojca  i  bardzo,  bardzo  wyjątkową  damą.  Jesteś  tą,  którą 

przysiągłem strzec. I będę, nawet kosztem własnego życia. 

Pomysł,  że  ktoś  ślubował  poświęcić  życie  w  mojej  obronie,  wydał  mi  się  ogromnie 

romantyczny, jakby wyjęty żywcem z jakiejś bajki. Kim naprawdę był ten chłopak? 

Czy aby na pewno był rzeczywisty? 

- A więc masz życie? Nie jesteś, nazwijmy to, nie-umarłym? 

Roześmiał się. 

- Nie. W każdym razie jeszcze nie. 

Interesująca odpowiedź. Zdawała się sugerować, że w określonych warunkach mógłby 

zostać nieumarłym. Jednak na razie dałam sobie z tym spokój. 

- Pijesz krew? - zapytałam. Rozbawiony uśmiech natychmiast zniknął. 

- Tak. 

Nagle  las  wydał  mi  się  bardzo  zimny  i  ciemny.  Elias  pokręcił  głową,  jakby  wyczuł 

zmianę w moim nastawieniu. 

- Łowy są wielką świętością, o pani. Ale nie ma się czego obawiać. 

Nie  byłam  tego  taka  pewna.  Podciągnęłam  kolana  pod  brodę,  odrobinę  zwiększając 

odległość między nami. 

Popatrzył  na  mnie  smutno,  jednak  nie  zmienił  dziwnie  zrelaksowanej,  a  jednocześnie 

jakby gotowej do skoku pozycji w przysiadzie. 

- O pani, większość tego, co o nas słyszałaś, to kłamstwa. 

W tym właśnie tkwił problem. Nie miałam o sprawie pojęcia. Dziś wieczorem po raz 

pierwszy usłyszałam słowo „wampir“ w innym kontekście niż książki  czy filmy, a co gorsza, 

dowiedziałam się, że częściowo dotyczy ono mnie samej. 

- Powiesz mi prawdę? - zapytałam. Kolejne wytworne skinienie głowy. 

- Wszystko, czego tylko sobie życzysz, o pani. 

Przez chwilę zastanawiałam się, co chciałabym wiedzieć najbardziej. 

- Czy jestem... czy ty jesteś... człowiekiem? 

background image

W ciemnościach wyraz jego twarzy był trudny do odczytania, zwłaszcza że rozpraszał 

mnie  widok  krótkich  włosów,  tak  czarnych,  iż  wydawały  się  niemal  częścią  nocy.  Elias 

przechylił głowę i rozważał moje pytanie. Kiedy odważyłam się spojrzeć na resztę jego ciała, 

zadziwiła mnie gładkość mocnej, marmurowobiałej skóry. 

-  Czy  jesteśmy  ludźmi?  -  powtórzył.  Kocie  oczy  usilnie  próbowały  pochwycić  moje 

spojrzenie. - Wydaje mi się, że strasznie ci zależy, by odpowiedź brzmiała: tak. Jestem ciekaw 

dlaczego. 

Otworzyłam  usta,  chociaż  nie  bardzo  wiedziałam,  jak  zareagować.  Jednak  zanim 

zdołałam się pozbierać, on już ciągnął dalej: 

-  Mówisz,  że  nadal  należysz  do  zgromadzenia.  To  gdzie  są  twoi  przyjaciele,  którzy 

przedtem  byli  tacy  zdecydowani,  żeby  cię  chronić?  Niewiele  im  było  potrzeba,  żeby  się  od 

ciebie  odwrócić,  prawda?  -  Zamilkł,  nie  spuszczając  ze  mnie  wzroku.  Cóż  mogłam 

powiedzieć?  Miał  rację.  Pokiwał  głową,  jakby  słyszał  moje  myśli  albo  może  wyczytał 

odpowiedź w  moich oczach. -  Uwierz mi, to pradawna, głęboko zakorzeniona  natura twego 

przybranego ludu, która przez wieki nie okazuje najmniejszych oznak poprawy. 

Zmarszczyłam  brwi,  czując  żądło  jego  uwag  i  nieco  nimi  urażona.  W  końcu  jestem 

przynajmniej w połowie człowiekiem, prawda? 

- Obiecałeś rozmawiać ze mną uczciwie, ale dotąd nie odpowiedziałeś na moje pytanie. 

Pochylił głowę, jakby przyznając mi rację, choć jego ton mówił zupełnie co innego. 

- Nie odpowiedziałem. Ale też nie okłamałem cię, o pani. 

-  To  szczegół  techniczny  -  mruknęłam.  Trudno  było  oprzeć  się  pokusie,  by  nie 

szturchnąć  go  czubkiem  buta,  bo  Elias  miał  w  sobie  jakąś  otwartość  na  przekomarzanie  się. 

Musiałam  sobie  przypomnieć,  że  przecież  wcale  go  nie  znam  i  być  może  jest  naprawdę 

niebezpieczny. 

W  uśmiechu,  który  objął  mu  całą  twarz,  zamiast  zagrożenia  ze  strony  ostrych  kłów, 

wyczułam figlarny błysk. 

-  Trudny  nałóg  do  pokonania,  ta  chętka,  by  wprowadzać  w  błąd.  Spędziłem  wieki, 

wykonując precyzyjnie tylko to, co mi kazano, ani odrobiny więcej. 

- I nadal  tak robisz. -  Roześmiałam  się. Tym razem nie  potrafiłam  się powstrzymać i 

dałam mu żartobliwego kuksańca. - Eliasie, odpowiedz mi wreszcie. Jesteś człowiekiem? 

background image

Wyglądał  na  zszokowanego,  kiedy  tak  bezceremonialnie  wymówiłam  jego  imię. 

Zupełnie jakbym zamiast delikatnego szturchnięcia wymierzyła mu policzek. Wyprostował się, 

zmrużył oczy. Jego słowa, kiedy wreszcie padły, były bardzo starannie dobrane i zwięzłe.  - 

Nie,  nie  jestem  człowiekiem.  I  nigdy  nie  byłem.  W  każdym  razie  nie  w  taki  sposób,  o  jaki 

chyba ci chodzi. 

Nieczłowiek. Zadrżałam, głębiej zamykając się w sobie. Nieczłowiek. 

- Teraz pozwól, że ja zadam ci pytanie, o pani. Lepiej jest służyć w niebie czy rządzić 

w piekle? 

Zmieszana,  podniosłam  oczy,  żeby  zapytać,  co  miał  na  myśli,  kiedy  nagle  w  oddali 

rozległ się wrzask: 

- Zostaw ją, demonie! 

Znaleźli nas uczestnicy sabatu. Słyszałam tupot nóg przedzierających się przez zarośla. 

Ludzie krzyczeli. Magia działała na coraz wyższych obrotach. Czułam ją, jak tworzącą się w 

powietrzu elektryczność statyczną. Wstałam, żeby ich powstrzymać, powiedzieć, że wszystko 

w porządku, że tylko z Eliasem rozmawialiśmy... 

Ale on już zniknął.

background image

Rozdział 9

Jeśli  to  w  ogóle  możliwe,  mama  była  jeszcze  bardziej  wściekła.  Najwidoczniej  jedna 

rzecz  to  oblać  sromotnie  egzamin  na  czarownicę,  a  zupełnie  inna  pogadać  sobie  w  lesie  z 

wampirem. Sam na sam. 

- ...brak odpowiedzialności! Nie mogę uwierzyć, że rozmawiałaś z nim, skoro nie masz 

pojęcia, kim oni są ani do czego są zdolni! 

Wysłuchałam w milczeniu większości pretensji, tego jednak nie umiałam zignorować. 

- Ach tak? A czyja to wina? 

Zacisnęła  usta  jak  zawsze,  kiedy  wpada  w  złość,  i  nie  odezwała  się  już  więcej  ani 

słowem. 

Wróciłyśmy  do  chaty.  Dania  składkowej  uczty  były  już  wystawione  na  stoły,  ale 

prawie  nikt  nie  jadł.  Wielki  wspólny  pokój  pachniał  zapiekanką  z  pięciu  gatunków  fasoli  i 

pieczoną papryką. 

Zbici  w  małe  grupki,  uczestnicy  sabatu  rozmawiali  przyciszonymi  głosami.  Mama 

zapędziła  mnie  w  drugi  koniec  pokoju  i  sztorcowała  ostrym  szeptem.  Od  czasu  do  czasu 

czyjeś spojrzenie zabłądziło w naszą stronę, ludzie próbowali dyskretnie podsłuchiwać. 

Przeważnie milczałam. Nienawidzę być ośrodkiem zainteresowania, nawet jeśli to coś 

fajnego, na przykład moje urodziny. Teraz wszyscy gapili się na mnie, jak na coś, co możecie 

znaleźć przyklejone do podeszwy buta. 

Zawaliłam  sprawdzian.  Niczego  innego  się  nie  spodziewałam.  Ale  jadąc  tutaj,  nie 

znałam przyczyny. Uważałam się po prostu za wielką porażkę, jeśli chodzi o czary. Teraz już 

wiedziałam,  że  to,  jak  magia  na  mnie  zareagowała,  mogło  nie  być  wyłącznie  moją  winą. 

Jestem  półwampirem.  Czy  to  nie  ma  żadnego  wpływu?  Czy  mama  nie  powinna  była  mnie 

ostrzec? 

- Tłumaczyłam, że nie  potrafię  uprawiać  czarów.  Nigdy nie  przyszło  ci do  głowy,  że 

może tak być, ponieważ jestem dam... coś tam, półwampirem? 

-  Dampirem  -  poprawiła  cicho.  Skubała  wargi  i  wpatrywała  się  w  podłogę,  teraz 

jednak spojrzała mi prosto w oczy. - Tak, przyszło mi to do głowy. 

- Więc dlaczego nic mi nie mówiłaś? Przecież wiedziałaś, że obleję. 

background image

-  Nie,  nie  wiedziałam  -  upierała  się,  pociągając  nosem.  -  Mogłaś  zdać.  Jesteś  w 

połowie człowiekiem, a krew Parkerów ma swoją moc. 

- Niewystarczającą - odparłam. Łagodnie położyła mi rękę na ramieniu. 

- Masz dar. Czuję go w tobie. Gdyby tylko dali ci drugą szansę, jestem pewna... 

Otrząsnęłam  się  pod  jej  dotykiem.  Ile  jeszcze  razy  miałam  to  wyjaśniać?  Jestem 

beznadziejną ofermą. 

- Wiem, że wyczuwasz magię - ciągnęła mama. - Nie jesteś dla mnie całkiem stracona. 

Właśnie  odchodziłam  pod  pozorem,  że  chcę  się  czymś  poczęstować.  Nie  byłam 

głodna,  ale  nie  miałam  ochoty  dłużej  rozmawiać.  Słowa  mamy  mnie  zatrzymały.  To  była 

prawda. Wyczuwałam magię. Skąd mama wiedziała? 

Kiedy odwróciłam się w jej stronę, pokiwała głową. 

- A widzisz. Właśnie dlatego nigdy się nie poddałam. Wiem, że jesteś czarownicą, a nie 

jedną z nich. 

Z nich! Brr! W jej ustach brzmiało to tak, jakby ten miły, aczkolwiek nagi chłopak w 

lesie był co najmniej potworem. Nie podobał mi się ten pełen grozy ton. Pokręciłam głową  i 

pokazałam  mamie  plecy.  Wyślizgnąwszy  się  za  drzwi,  ruszyłam  przez  łąkę.  Gdybym  tylko 

miała  prawo  jazdy!  Mogłabym  wskoczyć  do  wozu  i  pojechać  do  domu,  po  prostu  stąd 

zniknąć. 

Jak  tak  dalej  pójdzie,  skończę  trzydziestkę,  zanim  będę  mogła  prowadzić.  Z  trudem 

wytrzymywałam  obecność  mamy  w  jednym  pokoju.  Jak  w  tych  warunkach  miałybyśmy 

spędzić  razem  wystarczająco  dużo  czasu  za  kółkiem,  żebym  mogła  zaliczyć  jazdy  na  prawo 

jazdy? 

Cholera. Jakby nie było już wystarczająco dużo efektów ubocznych. 

Przeszłam wśród morza zaparkowanych samochodów i ruszyłam drogą. Musiałam się 

stąd  wydostać,  a  nie  zniosłabym  powrotu  z  mamą.  Postanowiłam  dojść  do  głównej  szosy  i 

zorientować się w środkach publicznego transportu. Była to jakaś obłędnie daleka obwodnica, 

a wiedziałam, że większość autobusów zatrzymuje się tylko w pierwszej strefie podmiejskiej. 

Jednak może  udałoby  się złapać  okazję. Do licha,  jako półwampirowi powinny  mi  wyrosnąć 

nietoperze skrzydła, żebym doleciała do domu! 

Niespodziewanie pojawił się u mego boku Nikolai i wyrwał mnie z zadumy. 

- Hej. 

background image

- Rany, przeraziłeś mnie na śmierć! - zawołałam, z trudem łapiąc oddech. - Skąd się tu 

wziąłeś? 

- Nie powinnaś być sama - skarcił mnie. - Nigdy nie wiadomo, co może wyskoczyć z 

lasu. 

- Och, masz na myśli siebie? 

- Hm  - mruknął, ale jego uśmiech  był wystarczająco psotny, żeby mnie  powstrzymać 

od dalszych komentarzy. - Nie, miałem na myśli naszych gości. 

- Wampiry. 

Przyłożył palec do warg. 

- Nie wymawiaj ich imienia, zwłaszcza tego. Mają niewiarygodny słuch. 

Przerwałam mój uparty marsz w kierunku szosy. 

- Zabrzmiało, jakbyś wiele o nich wiedział. 

- Żartujesz? Mój lud to od wieków łowcy. 

- Łowcy? Coś jak Buffy Postrach Wampirów? - Nikolai pokręcił głową. 

- Nie możemy tutaj o tym rozmawiać. Przyszedłem upewnić się, czy wszystko jest w 

porządku. Wracajmy do chaty. 

Do tego wstydu? Mowy nie ma. Wiedziałam, że Nikolai ma samochód i prawo jazdy, a 

wyglądało też, że ma dużo informacji o moim ludzie. 

- Chwilowo nie mogę wytrzymać z mamą. Podrzucisz mnie do domu? 

Uśmiechnął się, jakby przez cały czas chciał to zaproponować. 

- Pewnie. 

Zadzwoniłam  ze  swojej  komórki  i  zostawiłam  wiadomość  na  sekretarce  naszego 

domowego  telefonu,  żeby  mama,  kiedy  już  ochłonie  i  zainteresuje  się,  gdzie  zniknęłam,  nie 

musiała się o mnie martwić. Chociaż teraz zapewne nie miało to już znaczenia, zakładając, że 

uznała mnie za jedną z tamtych. 

Nikolai  torował  nam  drogę  do  rozpadającej  się  toyoty.  Zgadywałam,  że  pod  rdzą  i 

taśmą izolacyjną jest chyba zielona. Uruchomiony silnik zaczął wydawać złowieszcze dźwięki. 

W  radiu  ryknęła  jakaś  heavymetalowa  stacja,  którą  Nik  szybko  wyłączył.  Zapinając  pas, 

poczułam się odrobinę speszona. 

Faktycznie  nigdy  dotąd  nie  byłam  z  Nikolaiem  sam  na  sam.  Dopiero  by  mi  Bea 

zazdrościła!  Ale  ja  się  poważnie  denerwowałam.  Nie  wiedziałam,  jak  się  zachowywać  ani  o 

background image

czym  rozmawiać.  Czy  powinnam  pochwalić  go  za  kosmatą  różową  kostkę  do  gry  w  stylu 

retro,  dyndającą  na  lusterku  wstecznym?  Co  się  mówi  chłopakowi,  kiedy  wsiada  się  po  raz 

pierwszy do jego auta? Najgorsze w tym wszystkim, że Bea z pewnością by wiedziała. Lecz to 

nie ona miała jechać i nawet nie było całkiem jasne, czy nadal jesteśmy przyjaciółkami. 

- Hej, mam dla ciebie prezent - oznajmił Nik, grzebiąc w rzeczach na tylnym siedzeniu, 

podczas  gdy  silnik  hałaśliwie  pracował  na  jałowym  biegu.  Wnętrze  auta  pachniało  paczulą  i 

starym  jedzeniem  z  fast  foodów.  Podłoga  z  przodu  wyglądała  dość  schludnie,  ale  tylne 

siedzenie  było  zawalone  podręcznikami,  różnymi  papierzyskami  i  pustymi  puszkami  po 

gazowanych  napojach.  Skądś  w  tym  chaosie  Nikolai  wydobył  cienką,  jaskrawo  opakowaną 

paczuszkę. Włączając górne światło, powiedział: 

- Proszę! 

Wzięłam śliczny, leciutki prezent z nieśmiałym uśmiechem. 

- Nie musisz mi nic dawać. Naprawdę nie trzeba. 

- Daj spokój, przecież to twoje urodziny. Oczywiście, że muszę. 

Nik  (albo  ktoś  inny)  zapakował  paczuszkę  bardzo  profesjonalnie.  Papier  zdobiły 

kolorowe  tańczące  kotki  z  kreskówek.  Wąskie  wstążki,  różowa  i  żółta,  zostały  związane  w 

eleganckie kokardy. 

- Otwórz - nalegał. 

Uważnie odszukałam taśmę i odkleiłam brzegi. Dramatycznie westchnął. 

- Och, rozerwij, dobra? 

Z  uśmiechem  pociągnęłam  papier,  aż  podarł  się  na  strzępy.  Nie  wiedząc,  co  z  nim 

zrobić, wręczyłam Nikolaiowi, a on cisnął go na tylne siedzenie. 

Koniec końców, trzymałam w ręku płytę CD. Popatrzyłam na okładkę i ogarnęło mnie 

przerażenie.  Nie  miałam  pojęcia,  co  to  za  zespół.  Poczułam  się  zażenowana,  że  nie  mogę 

okazać szczerego entuzjazmu. Im więcej sekund mijało, tym bardziej byłam świadoma swojej 

gafy. 

-  Hm  -  wykrztusiłam  wreszcie,  usiłując  dostrzec  jego  reakcję  i  jednocześnie  uniknąć 

spojrzenia mu w oczy. - Dzięki! Na pewno mi się spodoba. Ja po prostu... hm. Kto to jest? 

Roześmiał się. 

background image

-  Wiesz,  większość  dziewczyn  udawałaby  do  upadłego.  Podoba  mi  się  twoja 

szczerość. Nie jesteś taka jak inne - powiedział trochę smutno i zastygł, pogrążony w myślach. 

Po chwili pokręcił głową, jakby próbował się otrząsnąć. Stuknął palcem w pudełeczko. 

-  To  mój  zespół.  Płyta  nie  jest  w  stu  procentach  profesjonalna,  wynajęliśmy  jednak 

prawdziwe studio nagrań. Większość naszych kawałków sprzedajemy w sieci, ale nagrałem je 

tu wszystkie i specjalnie dla ciebie zrobiłem spis i okładkę. 

Szeroko otwarłam oczy z wrażenia. 

-  Niesamowite!  -  Przyjrzałam  się  uważniej  płycie.  Faktycznie,  na  okładce  wśród 

wystrojonych w skórę chłopaków stał Nik. Wyglądał naprawdę... seksownie. - To ty? O rany. 

-  Poczekaj,  aż  posłuchasz.  A  potem,  jeśli  ci  się  spodoba,  może  mogłabyś  wrzucić 

komentarz na naszą stronę internetową? Byłoby fantastycznie. 

Zgodziłam się, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na 

mojej  opinii.  Może  mogłabym  stworzyć  niszę  w  Internecie  jako  laska  półwampir  i  być 

naprawdę kimś dla tych z przeciwnego obozu albo dla zguby czarownic, czy jak tam oni sami 

siebie nazywają. 

-  To  naprawdę  fajny  prezent  -  powiedziałam,  rozglądając  się  za  miejscem,  gdzie 

mogłabym odłożyć kompakt. Nie miałam przy sobie torebki, a raczej nie dałby się wsunąć do 

tylnej  kieszeni  dżinsów.  Poza  tym  nie  wydawało  mi  się,  żeby  siadanie  na  nim  było  dobrym 

pomysłem.  Zapewne  zmieściłby  się  w  kieszeni  jednej  z  tych  za  dużych  koszul,  które  zwykle 

noszę, ale tym razem akurat miałam na sobie bardzo obcisły top i elegancką bluzkę. Zerkając 

na  swój  dekolt,  poczułam  znowu  parzące  rumieńce.  Zwłaszcza  że  gdy  podniosłam  oczy, 

zauważyłam, że Nikolai też się weń wpatruje. 

- Piękny naszyjnik  - przemówił do mojego biustu. Zahaczył palcem sznur koralików i 

wydobył z kryjówki między piersiami wisiorek z boginią. 

Miałam wrażenie, jakby równocześnie wyciągał ze mnie ostatni oddech. 

- Ma dużą moc  - zauważył, pieszczotliwie bawiąc się jedną  z perełek. Kiedy pochylił 

się bliżej, żeby się jej przyjrzeć, jego długie włosy niemal musnęły mi skórę. Poczułam zapach 

szamponu, wyraźny, korzenny. - Sama go zrobiłaś? 

Kiedy  podniósł  wzrok,  jego  twarz  znalazła  się  dokładnie  naprzeciwko  mojej. 

Moglibyśmy się pocałować, ale byłam kompletnie skołowana. 

- Och, nie - zdołałam wykrztusić. - To Bea. 

background image

- Prawdziwa z  niej artystka  -  stwierdził, pozwalając  naszyjnikowi opaść. Nie odsunął 

się od razu, a ja zauważyłam zarost na jego szczęce i tęczówki o płomiennej barwie płynnego 

bursztynu. 

Już podnosiłam rękę, żeby dotknąć jego twarzy, lecz zdołałam się pohamować. 

- Twoje oczy... Nigdy nie widziałam takiego koloru.

Odwrócił wzrok, jakby się speszył. 

- Dziedziczny w naszej rodzinie... z Algierii, zdaje się. 

-  Och,  są  piękne.  -  Piękne  oczy?  Można  powiedzieć  coś  takiego  chłopakowi?  -  To 

znaczy ładne. 

-  Masz  dość,  że  ludzie  zwracają  uwagę  na  twoje  oczy?  -  zapytał.  Przez  chwilę  jego 

spojrzenie szukało mojego. Potem odwrócił się i mruknął coś, czego prawie nie dosłyszałam, 

ale zabrzmiało jakby: „I gadają o twoim głupim przeznaczeniu?“ 

Dotknęłam jego ramienia, więc znowu na mnie popatrzył. 

- Tak. Mama nie przestaje o tym mówić. - Pokiwał głową. 

- Chłopcy z rodu Kirovów zawsze są łowcami. 

- Dziewczęta z rodu Parkerów zawsze z sukcesem przechodzą Inicjację. 

Uśmiechnęliśmy się do siebie i roześmialiśmy jakoś smutno, po czym Nikolai oznajmił: 

- Chrzanić Inicjację. - Nie miałam nic do powiedzenia, ale na szczęście ciągnął dalej: - 

W każdym razie mam nadzieję, że płyta ci się spodoba. 

-  Och,  hm, tak. -  Oblało  mnie  gorąco. Wydawało  mi  się,  że stoimy na  skraju  czegoś 

głębokiego  i  prawdziwego,  a  ja  nie  wiedziałam,  jak  zrobić  następny  krok.  -  Och  - 

spróbowałam jeszcze raz. - Nie mogę się już doczekać, kiedy ją przesłucham.  Jesteś głównym 

wokalistą?  -  Miałam  wrażenie,  że  skinął  potakująco,  dalej  jednak  nerwowo  paplałam:  - 

Niesamowite.  Nie  znam  nikogo,  kto  by  nagrał  własny  kompakt.  Sam  piszesz  muzykę?  To 

dopiero coś. Ale, hm, chyba powinniśmy już jechać. Jutro mam szkołę. Totalnie zawaliłam test 

z  całek.  Muszę  się  jeszcze  pouczyć.  Znaczy,  nie  to,  żeby  mi  się  naprawdę  chciało,  tylko, 

wiesz... 

Boże,  ależ  głupio  się  czułam.  Jak  idiotyczna  musiała  się  wydawać  moja  gadanina. 

Pewnie pomyślał, że jestem kompletną kretynką. Do kitu jako czarownica i tak samo do kitu 

w rozmowach z chłopakami. Cóż za ukoronowanie całego koszmarnego dnia urodzin. 

Załapawszy aluzję, Nikolai zgasił górne światło. 

background image

-  Dzisiejszy  wieczór  dał  ci  się  we  znaki,  co?  -  zapytał,  włączając  reflektory  i 

poprawiając lusterka. 

Roześmiałam  się,  czując  ulgę  z  powodu  ciemności  i  zmiany  tematu.  Moja  dzisiejsza 

wpadka nie należała do rzeczy, o których chciałam rozmawiać, ale przynajmniej znalazłam się 

na pewniejszym gruncie. Wzruszeniem ramion zbyłam niepokój Nika. 

-  Nie  przejmuj  się.  Byłam  pewna,  że  to  się  tak  skończy.  -  Kiedy  zerknął  na  mnie  z 

zaciekawieniem, dodałam: - Poważnie. Nie umiem i nigdy nie umiałam uprawiać magii. 

- Nie,  chodziło mi raczej o  wampiry.  Nigdy dotąd  nie widziałem ich  aż  tylu. I to  tak 

blisko. 

- Aha. 

Wyprowadził wóz na długą, wąską drogę. 

Żeby  uchylić  okno,  musiałam  użyć  korbki.  Walcząc  z  topornym  urządzeniem, 

zastanawiałam się, co też łowcy wampirów pomyśleliby o odwożeniu mnie do domu. Mogłam 

się założyć, że istnieją zasady dotyczące relacji: łowca-wampir. 

Ale  skoro  jestem  tylko  połówką  wampira,  może  się  nie  liczą?  Nadal  nie  całkiem 

mieściło mi się to w głowie. Tak naprawdę nawet nie wiedziałam, co znaczy być wampirem. 

- Więc twoja rodzina poluje na wampiry? Jak to jest? 

- Tutaj nieczęsto to robimy. Tata strasznie się tym pasjonował, kiedy mieszkał w Rosji. 

Wschodnia Europa ma ich o wiele więcej. W Rumunii dosłownie się od nich roi. 

-  Naprawdę?  Dlaczego  nigdy  nic  nie  słyszałam?  Myślisz,  że  powiedzieliby  o  tym  w 

wiadomościach krajowych: plaga wampirów w Rumunii. 

Jednak on tylko pokiwał głową, jakby rzecz była powszechnie znana. 

- Naprawdę. 

Słowa zawisły w powietrzu pomiędzy nami i teraz Nikolai zdawał się studiować moją 

twarz. Nie miałam pojęcia, jakiej reakcji oczekiwał. Czy powinnam się wściec, że jego ojciec 

prawdopodobnie  zabił  całą  gromadę  moich  rumuńskich  pobratymców?  Nawet  nie  miałam 

żadnego  przyjaciela,  który  byłby  wampirem.  Dobra,  okej,  poznałam  Eliasa  i  Ramsesa,  ale 

zamieniłam z nimi dosłownie kilka słów Popatrzyłam przez okno w noc. Czy Ramsesowi nic 

się nie stało? A Elias, czy zdołał uciec przed uczestnikami sabatu? 

Przy  tej  ostatniej  myśli  serce  załomotało  mi  głucho.  Co  by  mu  zrobili,  gdyby  go 

złapali? 

background image

- Twój tata... zakładam, że teraz poluje dla kowenu - powiedziałam. Co mówił ojciec 

Bei? Coś o tym, że wampiry to ich zakres obowiązków? Coraz więcej zagadek. Zaczynało mi 

się wydawać, że każdy nowy skrawek informacji pociąga za sobą kolejny zestaw pytań. 

- No, owszem. - Znowu ten ton pozbawiony emocji. A jednocześnie Nikolai przyglądał 

mi się  niemal  równie  uważnie,  jak szosie przed  nami. -  Jestem jego uczniem.  Moje cholerne 

przeznaczenie. 

Już  po  raz  drugi  to,  co  mówił,  zabrzmiało  tak,  jakby  rola  łowcy  niespecjalnie  go 

zachwycała. Czy powinnam o to zagadnąć? A jeśli tylko mnie testował? Próbował sprawdzić, 

co ostatecznie wybiorę? 

Problem  polegał  na  tym,  że  naprawdę  nie  wiedziałam.  Wampiry,  które  dotychczas 

poznałam, sprawiały wrażenie, jakby kompletnie nie zasłużyły na gwałtowną reakcję, z jaką się 

spotykały.  Ramses  nie  zrobił  nic,  by  sprowokować  zaklęcie  z  diabelskim  kokonem.  Elias 

wyglądał  tak...  nago,  ale  zupełnie  niegroźnie,  tymczasem  wszyscy  moi  rzekomi  przyjaciele, 

gdy o nie szło, robili się superkrytyczni i okrutni. 

Chciałam pomówić z Nikolaiem bez ogródek, zwłaszcza że wyraźnie to cenił, lecz tym 

razem coś mnie przed taką szczerością ostrzegało. Zamiast tego zapytałam: 

- Wampiry... nie są ludźmi. Trudno je zabić?

Bacznie obserwując ruch, skręcił na drogę okręgową. 

-  Cóż,  one  nienawidzą  naszej  magii.  Nie  mogą  jej  pokonać,  chyba  że  zechcą  przelać 

krew.  Własną.  -  Rzucił  mi  ukradkowe  spojrzenie.  Nie  byłam  pewna,  co  miało  oznaczać.  - 

Przynajmniej tak twierdzi mój ojciec. To jest facet, którego naprawdę powinnaś pytać. I wierz 

mi, uwielbia godzinami gadać o starych, dobrych czasach w Rosji i o Wielkim Powstaniu. 

Domyśliłam  się,  że  rozmawiamy  o  czymś,  o  czym  nie  mogłam  przeczytać  w 

podręcznikach do historii. 

- A co to takiego? 

-  Szczerze  mówiąc,  większość  tych  opowieści  puszczałem  mimo  uszu  -  przyznał  z 

nieśmiałym  uśmiechem.  -  W  jakiś  sposób  wampiry  załapały,  że  mają  własny  rodzaj  magii, 

magię krwi, która przeciwdziała naszej. Dawny król wampirów poświęcił się podczas łowów i 

przełamał zaklęcie spętania, którego nasi przodkowie używali, żeby trzymać je na dystans. 

-  Och!  -  Byłam  pewna,  że  należało  się  powstrzymać,  lecz  akurat  pomyślałam,  jaki 

szlachetny był ten król wampirów. 

background image

Jednak Nikolai chyba nie zwrócił na to uwagi. 

-  Zaklęcie  spętania  nadal  działa  na  poszczególne  jednostki.  Więc  podczas  łowów 

wykorzystujemy je, a potem zatapiamy magiczne sztylety w sercach wampirów. 

Kiedy odgrywał zadawanie ciosu, lekko się wzdrygnęłam. 

-  Nie  bój  się  -  powiedział.  -  Możesz  nie  być  Prawdziwą  Czarownicą,  ale  dopóki 

Starszyzna  nie  zadecyduje  inaczej,  wciąż  należysz  do  kowenu.  Nie  polujemy  na  swoich, 

cokolwiek by się działo. 

Cóż za pocieszająca zasada. Nie muszę się obawiać, że zostanę zadźgana przez pana 

Kirova  podczas  snu.  Przynajmniej  na  razie,  jak  Nik  jasno  dał  mi  do  zrozumienia.  Ile  nam 

jeszcze  zostało  do  miasta?  Nagle  poczułam  się  naprawdę  bezbronna  na  otwartej  przestrzeni 

pól i prerii. 

W każdym razie dopóki kątem oka nie dostrzegłam błysku bieli. Coś za nami pędziło. 

Żaden  jeleń  nie  mógłby  biec  tak  szybko.  Udawałam,  że  niczego  nie  widzę,  i  chociaż  nie 

miałam pewności, czy to wampir, ukradkiem się uśmiechnęłam. Elias obiecał, że będzie mnie 

strzec. Może mówił poważnie. 

Jednak nie chciałam, żeby Nikolai coś spostrzegł. Szybko odwróciłam jego uwagę. 

-  Jasne,  że  nic  nie  wiem  o  wampirach.  Ale  właściwie,  o  co  tyle  hałasu?  Moja  mama 

romansowała z jednym z nich. Więc nie mogą być chyba tacy źli? 

Nawet po ciemku widziałam jego uniesione brwi i tężejący wyraz twarzy. O ile byłam 

w stanie stwierdzić, chodziło o sympatię, której nie należy okazywać. Głos Nika był zimny jak 

lód. 

- To krwiopijcy, Ano. Wrogowie, których przez całe życie uczyłem się zwalczać. 

Ignorując groźbę w jego głosie, starałam się, żeby mój zabrzmiał lekko i pogodnie. 

-  Więc  zabijają  ludzi  dla  pożywienia?  -  zagadnęłam.  Przynajmniej  na  to  nie  miał 

gotowej odpowiedzi. 

Zacięta maska trochę się rozkruszyła, kiedy szukał odpowiednich słów. 

- No, niezupełnie. Jeśli ich zapytać, plotą o mistycznych łowach czy czymś takim. Ale 

mój tata mówi, że są drapieżcami, którzy zabiją nawet swoich. 

Byłam zadowolona, że Nikolai nie mógł dostrzec, jak blednę. 

Jednak najwyraźniej znowu mi się przyglądał. 

background image

-  Nie  mam  pojęcia,  jak  mogliśmy  do  tego  dopuścić.  To  znaczy,  jeśli  to  prawda,  co 

mówią, że jesteś półwampirem. 

Niezbyt  podobało  mi  się  spojrzenie,  które  mi  rzucił,  a  poza  tym  nie  wiedziałam,  co 

odpowiedzieć. Przecież nie miałam pojęcia, w jaki sposób mama i Ramses w ogóle się zeszli, 

zwłaszcza  biorąc  pod  uwagę  jej  dzisiejszą  reakcję.  Więc  patrzyłam  przez  okno  na  pola 

pszenicy  i  lucerny  mijane  z  prędkością  stu  kilometrów  na  godzinę  w  nadziei,  że  znowu  na 

mgnienie oka ujrzę mojego obrońcę z innego świata. 

Podskoczyłam,  kiedy  poczułam  rękę  na  kolanie.  Dłoń  była  ciepła,  mocna.  Jej  dotyk 

wydawał się delikatny, błagalny i pełen niepokoju. Ale Nikolai szybko ją cofnął. Tak szybko, 

iż prawdę  mówiąc, nie miałam szansy  powiedzieć, że to mi się  właściwie podoba. Po prostu 

się zdziwiłam. 

- Hej - odezwał się. - Przepraszam. Nie chciałem cię rozgniewać. Widzisz, trudno jest 

sobie  wyobrazić  osobę,  którą  znasz,  i  wampira.  To  trochę  tak,  jakbyś  usłyszała,  że  lew  i 

antylopa mają dziecko. 

- Śliczna analogia. - Uśmiechnęłam się sarkastycznie. - Wcale nie jestem rozgniewana. 

- Pewnie powinienem przestać gadać  -  przyznał nieśmiało i  cicho się roześmiał. -  Co 

otworzę usta, to popełniam gafę. 

Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego i doskonale potrafiłam go zrozumieć. Jak 

sam powiedział, przez całe życie był ćwiczony do  unicestwiania  wampirów. Musiało być mu 

trudno wyobrazić sobie niejako miłość zamiast wojny. 

Oblałam  się  rumieńcem,  kiedy  ten  obraz  przemknął  mi  przez  głowę.  Speszona, 

zerknęłam  na  Nikolaia  spod  rzęs.  To,  co  przy  nim  czułam,  było  takie  zagmatwane.  Był 

niesamowicie  przystojny  i  wyraźnie  mną  zainteresowany,  ale  jednocześnie  sprawiał,  że  się 

denerwowałam. 

- Nie przestawaj gadać - poprosiłam. - Dobrze jest zdobyć wreszcie trochę informacji. 

Nawet jeśli niezbyt podoba mi się to, co słyszę. 

- Przypuszczam, że dlatego mama nigdy ci o tym nie mówiła. Nie chciała ranić twoich 

uczuć. 

- Pewnie tak - mruknęłam, choć wcale nie byłam przekonana. Wyobrażałam sobie, że 

po  prostu  się  wstydziła.  Albo  na  tyle  znienawidziła  Ramsesa,  że  nie  mogła  nawet  o  nim 

background image

myśleć.  Tak  czy  inaczej,  naprawdę  nie  chciałam  rozmawiać  o  mamie.  Zamiast  tego  pamięć 

podsunęła mi obraz Eliasa swobodnie poruszającego się wśród drzew. 

-  Czy  wampiry  łączą  jakieś  specjalne  więzi  z  naturą  albo  coś  w  tym  rodzaju?  I 

dlaczego pojawiły się bez ubrań? Zawsze myślałam, że noszą fraki i tego typu rzeczy. 

Ten grad pytań wyraźnie Nika rozbawił. 

- Po kolei - rzucił ze śmiechem. - Wampiry polują nago jak zwierzęta. To należy do ich 

rytuału.  Niektórzy  twierdzą,  że  robią  tak,  bo  mogą  się  zamieniać  w  wilki,  ale  ja  tego  nie 

kupuję. To narusza prawo zachowania masy. 

-  Faktycznie  -  powiedziałam. - Poza  tym  to  byłaby  magia, a oni  nie umieją  uprawiać 

magii. 

-  Przeważnie  -  zgodził  się  Nikolai.  Zwolnił,  żeby  się  zatrzymać  przy  jednym  z  tych 

samotnych  znaków  stopu  na  prerii,  gdzie  widać  puste  pasy  ruchu  ciągnące  się  całymi 

kilometrami w różnych kierunkach. 

Przeważnie? Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, po czym zauważyłam: 

-  Jest  przecież  magia  łowi.  I  wygląda  na  to,  że  w  lesie  czują  się  bardzo  swobodnie. 

Muszą sobie dobrze radzić z magią przyrody. 

Pomyślałam o własnym talencie ogrodniczym. Czyżbym miała go po ojcu? 

-  Naprawdę  nie  wiem.  -  Nikolai  wzruszył  ramionami.  -  Większość  mojej  wiedzy  jest 

teoretyczna, rozumiesz. Dziś wieczorem po raz pierwszy zobaczyłem je na żywo - więcej niż 

jednego i z tak bliska. 

Nik wrzucił bieg i nabraliśmy znowu prędkości. Pędziliśmy jak samochód wyścigowy. 

Wkrótce  dotarliśmy  do  autostrady  stanowej  i  od  razu  zrobiło  się  wielkomiejsko.  Nasz  wóz 

włączył  się  w  strumień  pojazdów.  Ponad  dachami  i  barierami  dźwiękochłonnymi  wyrastały 

billboardy skąpane w ostrym elektrycznym świetle. 

-  Są  trochę  upiorni  -  przyznałam,  wspominając,  jak  nas  otoczyli  i  śmiali  się  niczym 

stado wygłodniałych hien. 

- Cały kowen wpadł w totalny popłoch. Myślałem, że już po nas. 

- Aż tak nienawidzą czarowników? - Nikolai zerknął na mnie. 

- Odrobinę - odparł, a w jego tonie dźwięczał sarkazm. 

Cóż, jeśli reakcję mamy na widok Ramsesa można uznać za wskazówkę, uczucie było 

wzajemne. 

background image

Sprawa wyglądała na coś więcej niż długotrwała rodowa waśń jak u Montekich i Kapuletich w 

Romeo i Julii. To tyle, jeśli chodzi o nadzieję, że moi rodzice byli pechowymi romantycznymi 

kochankami. 

- Bardzo nad czymś rozmyślasz - stwierdził Nik. - Zabawne. Wszystkim się wydaje, że 

jesteś taka spokojna, ale  ja wiem,  że w  twoim  wnętrzu  wiele  się  dzieje.  Zawsze mi się  to  w 

tobie podobało. 

To  komplement?  Czy  on  właśnie  powiedział,  że  jestem  inteligentna?  A  inteligencja 

może być seksowna? I jeszcze „zawsze“? Czy to znaczy, że zwrócił na mnie uwagę wcześniej 

niż dzisiejszego wieczoru? 

- Hm, może i tak. 

-  Nie,  nie,  to  naprawdę  dobra  rzecz.  Uwierz  mi.  -  Jego  spojrzenie  błyskawicznie 

krążyło  pomiędzy  mną  i  teraz  już  intensywnym  ruchem  na  drodze.  -  Nie  opowiadasz 

wszystkiego,  co  ci  przychodzi  do  głowy,  jak  niektóre  dziewczyny.  Nie  tracisz  czasu  na 

towarzyskie rozmówki o niczym. Kiedy w końcu decydujesz się odezwać, zwykle mówisz coś 

oryginalnego i ciekawego. 

Teraz uznał mnie za dziwną? I to mu się podoba? 

- Jak z moim tatuażem. Wszyscy pytają: „Bolało?“ A co sobie myślą? Że poszedłem do 

jakiegoś nieznanego nikomu bezbolesnego artysty? Jacy głupi są ludzie. 

Przecież ja właśnie coś takiego powiedziałam. 

- Ale to wygląda jak świeże skaleczenie, tylko dlatego pytają. 

Pokręcił głową. 

-  Jesteś  zbyt  wyrozumiała.  Oni  nie  mówią:  „Pewnie  cię  jeszcze  boli“,  tak  jak  ty  to 

ujęłaś.  Po  prostu  plotą,  co  im  ślina  na  język  przyniesie.  Zero  pomyślunku,  że  gdzie  jest 

przyczyna, tam musi być skutek. 

Prawdę mówiąc, też się nad tym nie zastanawiałam, ale byłam zadowolona, że na razie 

skończyliśmy  z  wampirami.  Sylwetka  centrum  Minneapolis  rosła  przed  nami  na  tle  nieba, 

nagromadzenie ciasno zgrupowanych drapaczy chmur i kilku mniejszych, pięknych kościołów. 

Zwłaszcza  bazylika  zawsze  robiła  na  mnie  wrażenie  swymi  rzeźbionymi  ścianami  z  białego 

marmuru  i  miedzianą  kopułą,  pozieleniałą  od  utlenienia,  a  teraz,  wieczorem  iluminowaną 

jasnymi światłami reflektorów. 

background image

Kiedy  powróciłam  spojrzeniem  do  wnętrza  samochodu,  zauważyłam,  że  Nikolai  się 

uśmiecha. 

- Wiesz, co jeszcze mi się w tobie podoba? 

Obawiałam się spytać, bo jak dotąd wyglądało na to, że podoba mu się moja głupota, a 

nie jedna z tych fajnych rzeczy, które miałam najwyżej punktowane na swojej liście. 

- Nie boisz się ciszy. Tyle dziewczyn gada i gada, żeby zapełnić próżnię. Na przykład 

twoja kumpelka, Beatrice. Czy ona kiedykolwiek milknie, żeby chwilę pomyśleć? 

- To niesprawiedliwe - stanęłam w obronie mojej najlepszej przyjaciółki. - Bea jest po 

prostu otwarta. Ma bardzo dobry kontakt z ludźmi i potrafi być zabawna. Wiesz, myślę, że się 

jej podobasz. 

Autostrada  zatoczyła  łuk  i  wkrótce  bryły  śródmiejskich  wieżowców  odbijały  się  we 

wstecznym lusterku. 

- Wiem. -  Nikolai parsknął z niesmakiem. -  To raczej rzuca się w oczy. Nie jest zbyt 

subtelna, prawda? 

Faktycznie, trzeba przyznać, to jedna z przywar Bei. 

- No nie, niespecjalnie. 

-  Tak  się  zastanawiam  -  powiedział,  rzucając  mi  kolejne  ukradkowe  spojrzenie  -  czy 

nie dałabyś się kiedyś zaprosić na kawę albo coś w tym rodzaju? 

O Boże, on chciał się ze mną umówić. 

background image

Rozdział 10

Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, kiedy ciągnął: 

- Tak się składa, że kilkoro moich przyjaciół planuje wyskoczyć na kręgle. Chybaby ci 

się  to  spodobało.  Jest  trochę  dziwnie,  ale  można  się  naprawdę  nieźle  zabawić.  Dostajesz  te 

durne buty, a całe wnętrze pachnie popcornem i smarem. W każdym razie bardzo chciałbym 

cię tam zabrać. Jak myślisz, poszłabyś kiedyś ze mną? 

Na kręgle z jego przyjaciółmi? Brzmiało super. 

- Tak, poszłabym - odparłam. 

- Świetnie. Więc mogę do ciebie zadzwonić? 

- Jasne. Hm, gdzie masz telefon? 

Wskazał uchwyt, w którym zamiast kubka tkwiła komórka. Otworzyłam ją i po kilku 

sekundach połapałam się, jak dopisać swój numer do jego listy kontaktów. Prawdziwy postęp. 

Nigdy dotąd nie dawałam swojego telefonu facetowi. 

Och, co na to powie Bea? W zasadzie właśnie ukradłam jej chłopaka. Nawet jeśli on 

najwyraźniej  za  takiego  się  nie  uważał.  Jakby  nie  miała  dość  powodów,  żeby  mnie 

nienawidzić. 

Przecięliśmy Missisipi, wstęgę ciemności w elektrycznej miejskiej poświacie. Wkrótce 

potem  auto  skręciło  w  Dale  i  skierowało  się  w  stronę  mego  domu.  Dzięki  supersilnemu 

zaklęciu mamy przejechaliśmy obok. Dwukrotnie. 

-  Coś  podobnego.  -  Nikolai  ze  zdziwieniem  spoglądał  na  ciemną  wiktoriańską 

budowlę,  podczas  gdy  ja  wypinałam  się  z  pasów.  -  Co  jest  grane  z  tymi  waszymi 

zabezpieczeniami? 

-  Tata.  Pamiętasz?  Mama  dosłownie  zbzikowała,  kiedy  się  pojawił,  i  załatwiła, 

żebyśmy zniknęły. Bea też ledwie nas znalazła, a przecież była u mnie milion razy. 

- Aha - mruknął. 

Zawahałam się z ręką na klamce. Pewnie należało po prostu wysiąść, ale on miał mój 

numer i pomyślałam, że może spróbuje mnie pocałować. Czy powinnam na to pozwolić? 

Przez kilka sekund patrzyłam na niego z nadzieją. Jednak kiedy lekko poruszył się na 

fotelu, kompletnie spanikowałam. Z rozmachem otworzyłam drzwiczki i niemal wyskoczyłam 

na chodnik. 

background image

- Dzięki za podwiezienie. Świetnie się bawiłam. 

- Ja też - odparł z łokciem opartym na kierownicy. Sięgnął po komórkę. - Zadzwonię 

do ciebie w sprawie kręgli, dobrze? 

- Tak - powiedziałam. - Naprawdę chciałabym się z wami wybrać. 

Zdołałam wykrztusić „do widzenia“, nie robiąc z siebie jeszcze większej idiotki, a on, 

jak przystało na dżentelmena, zaczekał, aż przekręcę klucz w zamku i wejdę do środka. 

Super,  pomyślałam,  z  przejęciem  przyciskając  do  piersi  klucze  i  płytę  Nika.  Wieczór 

nie okazał się jednak totalną przegraną. 

Zawsze  czułam  się  dziwnie,  wracając  do  pustego  domu.  Z  natury  mroczny  i 

przepastny, wydawał się taki nocą, kiedy dokoła nie było żywego ducha. 

- Mamo?! - zawołałam, a potem, tak tylko dla pewności: - Tato?! 

Żadne  z  nich  nie  odpowiedziało.  Ponieważ  na  podjeździe  nie  widziałam  auta  mamy, 

spodziewałam się, że w domu będzie panowała cisza, choć zawsze opłacało się mieć pewność. 

Szybko zamknęłam za sobą drzwi, zrzuciłam buty pod ławkę w holu i popędziłam na górę, do 

mojego  bezpiecznego,  wygodnego pokoju. Nie chciałam być  na  widoku, kiedy mama wróci. 

Kto  mógł  wiedzieć,  w  jakim  będzie  humorze,  a  ja  nie  zniosłabym  już  więcej  rozmów  o 

wampirach albo o Inicjacjach. Chciałam być po prostu zwyczajną szesnastolatką. 

Właśnie  dlatego  zaczęłam  ściągać  z  siebie  rzeczy,  które  wybrałam  na  dzisiejszy 

wieczór. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nadal ściskam w garści kompakt, więc odłożyłam 

go  na  biurko  obok  laptopa.  Potem  na  stosik  ciuchów  piętrzący  się  w  koszu  na  dnie  szafy 

rzuciłam top  i dżinsy. Przez moment stałam w samej bieliźnie, rozmyślając, co włożyć -  i co 

Nikolai we mnie zobaczył. Figurę mam żałosną. Można policzyć żebra. I jak na mój gust, dużo 

brakuje mi i w górnych, i w tylnych partiach. Jednak wyraźnie znalazł coś, żeby się pogapić. 

Chyba  mam  dość  zgrabne  nogi,  ale...  No  cóż,  może  niektórym  facetom  podobają  się  takie 

chudziny?  Poza  tym  wyglądam  trochę  niesamowicie  z  powodu  bardzo  bladej  cery  i 

różnobarwnych oczu. 

Jasne, skoro się okazuje, że jestem księżniczką wampirów. Rany. 

Z  westchnieniem  włożyłam  najwygodniejsze  dżinsy  i  starą,  spraną  koszulkę  z 

Czarodziejką  z  Księżyca.  Myśląc  o  Taylor,  uśmiechnęłam  się  do  rysunkowych  postaci  na 

moim biuście. Przypomniało mi się, jak dawno temu miałyśmy prawdziwą obsesję na punkcie 

background image

tej  mangi.  Pewnie  powinnam  spróbować  wyciągnąć  rękę  na  zgodę.  Teraz  potrzebowałam 

wszystkich przyjaciół, których tylko mogłam zdobyć. 

Jednym  pstryknięciem  otworzyłam  komórkę  i  posłałam  Taylor  skrótową  wiadomość, 

głównie po to, żeby powiedzieć „cześć“. A w dwie sekundy później kolejną - „przepraszam“. 

Czekając na odpowiedź, podeszłam do biurka  i usiadłam przed  laptopem. Włączyłam 

lampkę i uważniej przyjrzałam się płycie od Nika. Było jasne, że nagrał ją specjalnie dla mnie. 

Jeszcze jeden osobisty prezent. Czułam się naprawdę uhonorowana. 

Znowu  popatrzyłam  na  fotografię  zespołu.  Aż  trudno  było  uwierzyć,  że  to  Nikolai. 

Taki  dorosły  i  hm,  cóż,  bardzo  seksowny.  Zawsze  wygląda  atrakcyjnie,  ale  do  zdjęcia  na 

okładkę najwyraźniej się wystroił i spoglądał w obiektyw w sposób wręcz uwodzicielski. 

Moja komórka zapiszczała. To była Taylor. Widocznie spędzała czas, grając w coś u 

jakiejś przyjaciółki. Normalka. 

Co Taylor wiedziała o Nikolaiu? Słyszała o jego kapeli, ale co o nim samym? Skończył 

szkołę  w  zeszłym  roku,  jednak  wydawało  mi  się,  że  mogła  znać  jakieś  osoby,  z  którymi  się 

trzymał.  Czy  jeden  chłopak  z  jego  zespołu  nie  chodzi  przypadkiem  na  nasze  zajęcia? 

Wystukałam  kilka szybkich pytań, po czym odłożyłam komórkę na biurko. 

Delikatnie  wyjęłam  płytę  z  pudełka  i  wsunęłam  do  laptopa.  Dosłownie  po  sekundzie 

włączył się odtwarzacz i nagle pokój wypełnił łoskot gitary grającej speed metal. 

Raczej  nie  w  moim  guście  -  zdecydowanie  wolę  bardziej  funkową,  eksperymentalną 

muzykę  Animal  Collective  -  słuchałam  jednak  uważnie,  zafascynowana,  czekając  na  śpiew 

Nikolaia. 

O  mały  włos,  a  przegapiłabym  sygnał  komórki.  Sprawdziłam.  To  była  Taylor. 

Oczywiście, że pamięta Nika i uważa, że prawdziwe z niego ciacho. Czy wiem, że ma zespół? 

Musiałam się roześmiać. Czy nie mówiła mi tego dziś w szkole co najmniej sześć razy? 

Powiadomiłam ją, że właśnie słucham jego CD. 

Z komputerowych głośników zabrzmiał znajomy głos. O wiele silniejszy i głębszy niż 

oczekiwałam. Nikolai był naprawdę dobry. Słuchałam zafascynowana. 

Odpisała  mi  entuzjastycznym  „Super“  i  chciała  wiedzieć,  jakim  cudem  zdobyłam  tak 

szybko kopię. W przyszłym tygodniu u Nikolaia miała się odbyć nieoficjalna promocja, coś w 

stylu  imprezy  domowej  z  koncertem,  żeby  rozreklamować  ich  album.  Podobno  już  nie  było 

nawet co marzyć o biletach. 

background image

Zanim  odpowiedziałam, znowu wzięłam  do ręki płytę.  Nikolai  to naprawdę  zagadka. 

Chociaż widywaliśmy się przy różnych kowenowych okazjach, nigdy nawet nie wspomniał o 

zespole. Może nie chciał, by wyglądało, że się przechwala? Oczywiście Bea wiedziała. Kleiła 

się  do  niego  jak  smoła,  kiedy  tylko  się  pojawiał.  Widząc,  jak  zaczyna  trzepotać  rzęsami, 

starałam się nie przeszkadzać w tych flirtach i znajdowałam sobie inne towarzystwo. Czułam 

się trochę skrępowana jej zachowaniem, a poza tym nikt nie lubi być piątym kołem u wozu. 

Wystukałam do Taylor proste pytanie: „Czy B. będzie zazdrosna?" 

Nie minęła sekunda, a już przyszła odpowiedź: „Och, jak wszyscy diabli". 

Z trzaskiem zamknęłam komórkę. Nie chciałam pakować się pomiędzy Beę a obiekt jej 

marzeń, ale Nikolai naprawdę zaczynał mi się podobać... Nie moja wina, że chciał się ze mną 

umówić, prawda? 

Pozwoliłam głowie opaść na oparcie krzesła i sfrustrowana zamknęłam oczy. 

Właśnie wtedy rozległo się stukanie w szybę. 

W szybę?! Przecież mój pokój jest na pierwszym piętrze! 

background image

Rozdział 11

Nerwowo  zerknęłam  w  stronę  okna.  Było  otwarte.  Firanka  przepuszczała  chłodne 

wieczorne powietrze, zmrużyłam oczy i mimo padającego z pokoju światła wpatrzyłam się w 

ciemne drzewo. Wydawało mi się, że dostrzegam zwinną postać przykucniętą wśród gałęzi. 

Wampir! 

Ale który z nich? Elias? Tata? 

- Anastasija? 

To musiał  być tata.  Nikt poza  nim nie nazywał mnie pełnym pierwszym  imieniem  ani 

tak  poetycznie  go  nie  wymawiał.  Wyłączyłam  lampkę  biurkową  i  odpychając  się  od  podłogi 

stopami w samych skarpetkach, przejechałam z krzesłem bliżej okna. 

Przy  zgaszonym  świetle  widziałam  Ramsesa  znacznie  wyraźniej.  Dzięki  niech  będą 

bogini,  był  kompletnie  ubrany  -  no,  oprócz  butów.  Widocznie  wampiry  muszą  chodzić  na 

bosaka, żeby móc się wspinać po drzewach. 

Miał  na  sobie  ciemne  dżinsy  i  zwykłą  ciemnoniebieską  koszulę.  O  ile  to  możliwe, 

wyglądał  jeszcze  bardziej  absurdalnie,  kiedy  tak  całkowicie  ubrany  siedział  na  drzewie  jak 

jakiś przerośnięty chłopczyk. 

-  Cześć,  tato  -  powiedziałam,  niezdarnie  mu  machając.  -  Przykro  mi,  że  mama,  no 

wiesz, dała ci taki wycisk. Hm, dobrze się czujesz? 

Poprzez hałaśliwą muzykę dosłyszałam  sygnał komórki. Przyszła kolejna  wiadomość. 

Na razie ją zignorowałam. W końcu co miałam odpisać? „Sorry, odezwę się za chwilę, tata na 

drzewie?“ 

Ramses niepewnie dotknął swojego boku, ale pokiwał głową. 

- Na szczęście dla mnie kapitan gwardii nie wypełnił należycie rozkazu. Wygląda na to, 

że  od  skutków  własnej  głupoty  uratowała  mnie  niesubordynacja.  -  Wyraźnie  uważał,  że  to 

zabawne, więc też się uśmiechnęłam, jakbym w ogóle miała pojęcie, o czym mowa. - A co do 

wycisku... - Zaśmiał się sam z siebie. - Powiedzmy, że naprawdę nienawidzę magii. 

- Tak, tak, słyszałam. 

Przypatrując się temu mężczyźnie częściowo ukrytemu wśród długich powykręcanych 

konarów  sosny,  pomyślałam,  że  siedzenie  jego  dżinsów  musi  być  już  kompletnie  usmolone. 

Może dlatego wampiry wolą łazić po drzewach na golasa. Mniej prania. 

background image

-  Nie  wydaje  mi  się,  żebyśmy  zostali  sobie  należycie  przedstawieni  -  powiedział, 

skłaniając  głowę,  jakby przepraszał za uchybienie w  dworskiej  etykiecie. -  Jestem Alexander 

Ramses, arcyksiążę królestwa mroku i protektoratu ziem Nowego Świata. 

Odniosłam wrażenie, że czeka na odpowiedź, więc odparłam: 

- Hm, Anastasija Ramses Parker, królowa szkolnych nieudaczników. 

Mój  kiepski  żart  wcale  go  nie  rozbawił  ani  nawet  nie  wywołał  cienia  uśmiechu. 

Poczucie humoru musiałam odziedziczyć po mamie. Okropna myśl. 

- Przynajmniej dała ci moje nazwisko. 

Rozważaliśmy to, siedząc w milczeniu. Po chwili  Ramses ostrożnie zapytał: 

- Jak się udała Inicjacja? - Parsknęłam śmiechem. 

-  Całkiem  do  kitu.  Oblałam,  a  potem  pojawili  się  twoi  kumple  i  teraz  już  wszyscy 

wiedzą, że jestem dam-czymś tam. 

- Dampirem - podpowiedział uprzejmie. - To brzydkie określenie, jak mieszaniec. Nie 

będziesz na nie narażona, kiedy zamieszkasz wśród swego ludu. 

- Co? Na drzewach? Tato, ale ja muszę chodzić do szkoły. Nie mogę tak sobie uciec 

dla jakiejś hecy. Poza tym Nikolai mówi, że wysysasz krew. A wszyscy uważają cię za symbol 

zła. 

Ramses  spokojnie  zniósł  ten  grad  zniewag.  Pokiwał  głową,  jakby  przyjmował  moje 

słowa do wiadomości. 

- A co ty myślisz? 

Przygryzłam  wargę.  Oczywiście  nie  byłam  pewna,  lecz  wydawało  mi  się  cholernie 

dziwne gawędzić z nieznanym dotychczas ojcem, który siedzi sobie niedbale na gałęzi, jakby 

to był jakiś mebel. 

- Myślę, że mama dostanie szału, jeśli wykryje, że przyszedłeś ze mną pogadać. 

Jak  na  zawołanie  moja  komórka  znowu  zabrzęczała.  Tym  razem  ktoś  dzwonił. 

Wyświetlił się numer mamy. 

- O wilku mowa - mruknęłam, wstając, żeby zamknąć okno. - Muszę iść. Mam telefon.

Okno  zatrzasnęło  się,  zanim  Ramses  skończył  mówić  coś,  co  zabrzmiało  podejrzanie 

jak „kocham cię“. 

Dobra,  spokojnie,  z  tym  na  pewno  nie  potrafiłam  się  teraz  uporać.  Kocha  mnie? 

Nieznajomy wampir? Nie. Może później, dziękuję. Odwróciłam się od dziwacznej postaci na 

background image

drzewie i chwyciłam komórkę. Odebrałam przed ostatnim dzwonkiem. Oczywiście, musiałam 

ściszyć odtwarzacz, żeby w ogóle cokolwiek słyszeć. 

Ledwie zdążyłam powiedzieć „halo“, kiedy zaczął się krzyk. 

- Przepraszam - powiedziałam, gdy tyrada dobiegła końca. - Myślałam, że sprawdzisz 

najpierw telefon domowy. Zostawiłam wiadomość na sekretarce, że Nikolai mnie odwiezie. 

- Więc jesteś w domu? Sama? 

Pewnie, czyżby sądziła, że zaprosiłam Nikolaia? Co też jej przyszło do głowy? A może 

podejrzewa, że tata ukrywa się w ogrodzie? Z westchnieniem zapaliłam światło. 

-  Sama  -  przyznałam.  Oczywiście,  nie  wspomniałam  słowem  o  siedzącym  na  gałęzi 

Ramsesie, ale, rozumiecie, on przecież nie wszedł do domu. 

-  Dobrze,  właśnie  skręcam  na  Fairview.  Będę  za  dziesięć  minut  -  oświadczyła, 

wyraźnie dając do zrozumienia, że czeka nas jeszcze dalsza rozmowa. 

- Super - odparłam, starając się nie sprawiać wrażenia tak głęboko rozczarowanej, jak 

byłam. 

Kiedy  powiedziałyśmy  sobie  do  widzenia,  sprawdziłam  wiadomości  przychodzące. 

Taylor przysłała SMS albo raczej wielkie pytanie: „Ty i Nik...?????" 

Pogłośniłam muzykę i  zastanawiałam  się, co odpowiedzieć.  Ostatecznie  to była  tylko 

zwykła  przejażdżka  i  rozmowa.  A  jednak  ofiarował  mi  swoją  płytę,  a  ja  dałam  mu  numer 

mojej  komórki.  W  dodatku  obiecał,  że  zadzwoni.  Tylko  czy  starsi  chłopcy  nie  gadają  tak 

zawsze? Umówił się ze mną... ale na kręgle. Z przyjaciółmi. To nie to samo, co kolacja i kino 

tylko we dwoje. 

„Niezupełnie"

, odpisałam, po czym dodałam: „Zapytaj mnie w szkole". 

Może do tego czasu już wszystko zrozumiem. 

Tej nocy zdołałam uniknąć dalszej rozmowy z mamą, bo zgasiłam światło i udawałam, 

że  już  śpię.  W  porządku,  był  to  tani  wybieg,  ale  po  prostu  miałam  dość.  Kiedy  nie 

odpowiedziałam  na  jej  krzyki  z  dołu,  mama  wetknęła  głowę  do  mojego  pokoju.  Przez 

zamknięte  powieki  wyczuwałam,  że  nic  nie  mówiąc,  długo  stała  w  drzwiach.  Wreszcie 

wślizgnęła się do środka i delikatnie pocałowała mnie w czoło, tak jak to robiła, kiedy byłam 

małą dziewczynką. 

Jakimś cudem wkrótce potem zasnęłam. Naprawdę. 

background image

Kiedy oprzytomniałam na sygnał budzika, miałam wrażenie, że przez całą noc śniły mi 

się wampiry i osikowe kołki, i może nawet Buffy Postrach Wampirów, tylko że był to Nikolai 

albo jego ojciec... albo prezydent? 

Sny, kto je potrafi zrozumieć? 

Nieprzytomnie  wymacałam  wyłącznik  budzika.  Pomalowałam  głowę,  próbując 

odegnać poplątane resztki snu, i z mętnym wzrokiem wywlokłam się z łóżka. Spojrzawszy na 

pomiętą koszulkę, zdałam sobie sprawę, że poprzedniego wieczoru zapomniałam przebrać się 

w piżamę. Cóż, przynajmniej teraz zapowiadało się mniej ubierania. 

Zgarnęłam  do  plecaka  podręczniki  i  szkolne  papiery,  zastanawiając  się,  czego  nie 

przeczytałam na historię i czy zdążę nadrobić zaległości w czasie okienka. 

A mimo  to uśmiechałam  się, bo wiecie co? Wszystko było takie cudownie  normalne. 

Wychodząc  z  pokoju,  odpukałam  w  drewnianą  framugę.  Miałam  nadzieję,  że  nic  się  nie 

zmieni. 

Mama  siedziała  w  jadalni.  Przeżuwała  płatki  śniadaniowe  cheerios  i  robiła  notatki  w 

gigantycznej  książce,  Kosmicznej  matce  czy  jakiejś  podobnej.  Okulary  miała  zsunięte  na 

czubek głowy, gdzie niemal ginęły w gęstwinie loków. Pomyślałam o ucieczce, ale przeklęty 

schodek zaskrzypiał i mama mnie dostrzegła. 

-  Hej  -  powiedziała  tonem,  który  wyraźnie  oznaczał:  „chodź-siadaj-musimy-

porozmawiać". 

Cholera. 

-  Cześć  -  odparłam,  nadal  zerkając  na  drzwi.  Czy  mogę  udawać,  że  jestem  już 

spóźniona?  Rzuciłam  okiem  na  zegarek.  Kurczę  blade, do rozpoczęcia  lekcji  miałam  jeszcze 

kupę czasu. Więc poddałam się z westchnieniem. Porzuciwszy plecak obok butów, podeszłam 

do  stołu.  W  końcu  co  mi  szkodziło  od  razu  skoczyć  na  głęboką  wodę.  -  Zwariowany  ten 

wczorajszy wieczór, prawda? 

- Wszystko będzie dobrze.

Usiadłam  na  moim  tradycyjnym  miejscu,  po  skosie.  Mama  sięgnęła  w  moją  stronę  i 

lekko uścisnęła mi rękę. Patrzyłam na jej dłoń. Jak na mamę, taki gest był wielką demonstracją 

uczuć. 

- Och, na pewno - przytaknęłam, opanowując chęć, żeby się odsunąć. 

Puściła mnie pierwsza. 

background image

- Rozmawiałam z Diane i pozostałymi. Zgodzili się, że nie możemy pozwolić, by nam 

cię  odebrano.  Zamierzamy  dokonać  obrzędu  ochrony.  Pozostaniesz  w  kowenie  jako 

pełnoprawna Prawdziwa Czarownica. 

- Ale ja nie potrafię uprawiać magii. 

- To nieistotne - upierała się przy swoim mama. - Poza tym prawdopodobnie potrafisz. 

- Zanim zdołałam zareagować, pędziła dalej: - Wytłumaczyłam im, że umiesz wyczuwać naszą 

moc.  To  znak  rasy,  musieli  przyznać.  Stanowiłby  zagrożenie  w  rękach  władcy  królestwa 

mroku. 

Królestwa mroku, którego jestem księżniczką, jak mogłam mniemać? 

- Starszyzna upiera się czekać do następnej pełni. Uważam, że to kompletna głupota, 

zważywszy  na  atak  z  ostatniej  nocy,  ale  postanowiłam  się  nie  upierać,  biorąc  pod  uwagę 

ustępstwa,  które  już  udało  mi  się  wywalczyć.  -  Głos  miała  pełen  napięcia,  twarz  ściągniętą. 

Pomyślałam,  że  w  każdej  chwili  może  wybuchnąć  płaczem.  Opuściła  okulary  na  nos  i 

pokręciła głową, jakby w odpowiedzi na jakąś niesłychaną tezę. - Głupota. Jednak nie ma siły 

na tych starych durniów, gdy już chcą koniecznie postawić na swoim. 

Starzy  durnie?!  Nasza  czcigodna  Starszyzna?  O  mało  się  nie  roześmiałam,  słysząc  te 

złośliwości. 

- I to tyle, jeśli chodzi o mój autorytet. 

Te  słowa  też  zabrzmiały  dziwnie:  ponieważ  jesteśmy  zgromadzeniem  egalitarnym, 

więc technicznie rzecz biorąc, mama nie może mieć większej władzy niż ktokolwiek inny. 

- Cóż, po prostu do tego  czasu trzeba  cię chronić. -  Popatrzyła na mnie, jakby nagle 

sobie  przypomniała,  że  tu  jestem  i  słucham  jej  pomstowania.  -  Obawiam  się,  że  nie  mogę 

pozwolić, żebyś po zmroku przebywała poza domem. 

- Co? - Siła gniewnego zdumienia poderwała mnie na równe nogi. Nie teraz, nie, kiedy 

czeka mnie randka z Nikolaiem. - Nie ma cholernej mowy! 

Mama  podniosła  się  zza  stołu  i  znowu  chciała  chwycić  mnie  za  rękę,  ale  się  jej 

wyrwałam. 

- To jedyny sposób, kochanie. Przykro mi. Muszę zapewnić ci bezpieczeństwo. 

Wściekła ruszyłam do drzwi. Niech tylko spróbuje mnie zatrzymać. 

- Wiesz co? A może wcale nie zależy mi na bezpieczeństwie! 

background image

Magiczna  zapora  zagrodziła  mi  wyjście.  Kiedy  dotknęłam  klamki,  poczułam 

mrowienie,  jakby  szpileczki  kłujące  dłoń.  Spojrzałam  na  mamę  ze  złością.  Naprawdę 

zamierzała mnie więzić? 

- Co? Na szkołę też mam teraz szlaban? 

-  Myślałam  o  tym  -  powiedziała.  -  Ale  nie  ma  potrzeby  zabierać  cię  ze  szkoły.  Nie 

zbliżą  się  do  ciebie  w  świetle  dziennym.  Jedynie  wieczór  i  noc  stanowią  problem.  -  Jej 

łagodny,  czuły  wyraz  twarzy  doprowadzał  mnie  do  furii.  Jak  śmiała  patrzeć  na  mnie  w  taki 

sposób,  jednocześnie  informując  o  areszcie  domowym  za  coś,  czemu  w  ogóle  nie  byłam 

winna! - Skarbie, proszę - zaklinała. - To tylko na miesiąc. 

Miesiąc! O Boże! 

Ale nigdy się nie wydostanę, jeśli będę naciskać. Postanowiłam rozegrać tę sprawę na 

zimno.  Zamrugałam,  jakbym  otrząsała  się  z  gniewu,  po  czym  przybrałam  moją  mistrzowską 

szkolno-teatralną uległą minkę. 

- No, dobra. Skoro uważasz, że tak będzie najlepiej. 

Ostatnie  słowa  mogły  zepsuć  cały  efekt.  Dosłyszałam  w  nich  niezamierzoną  nutę 

sarkazmu.  Spojrzałam  mamie  w  oczy,  jednak  wydawało  się,  że  ona  to  kupuje.  Wraz  z 

westchnieniem ulgi opadł z jej ramion ciężar, a z drzwi magiczna zapora. Zamek szczęknął i 

otworzył się, w ręce zniknęło uczucie kłucia. 

-  Dziękuję,  Ano.  Uwierz  mi,  tak  będzie  najlepiej.  Odwołam  dzisiejsze  popołudniowe 

zajęcia. Spędzimy wieczór razem w domu, dobrze? 

Och, jasne, cudownie. 

- Okej - odparłam, starając się wyglądać na szczerze wdzięczną. 

Jednak najwyraźniej trochę mnie przejrzała. 

-  Wiem,  że  nie  jest  twoim  marzeniem  spędzać  czas  z  mamusią,  ale  możemy  się 

postarać, żeby było fajnie, prawda? Mogłybyśmy wypożyczyć jeden z tych japońskich filmów 

anime, które tak bardzo lubisz? - Z nadzieją wskazała na moją koszulkę. 

- Pewnie - przytaknęłam. Musiałam użyć wszystkich umiejętności aktorskich, żeby się 

nie porzygać. 

Poklepała mnie po ramieniu. Poczułam, jak wzbiera w niej fala magii. Ciemna i ciężka 

niczym nadchodząca burza miała w sobie smak metalu i szczęk łańcuchów. Ale kiedy już mnie 

niemal zalewała, chwytając w pułapkę, nagle się cofnęła. 

background image

- Do zobaczenia wieczorem? 

Skinęłam  głową,  nie  dowierzając  własnemu  głosowi.  Czyżby  mama  zastanawiała  się 

nad  zniewoleniem  mnie?  Naprawdę  zamierzała  nałożyć  mi  magiczne  pęta  i  zmusić  do 

posłuszeństwa? Niebywałe. Po moim trupie wrócę wieczorem do domu! Jednak, biorąc plecak 

i czekając, aż mama otworzy drzwi, nadal starałam się uśmiechać. 

- Do zobaczenia - skłamałam. 

background image

Rozdział 12

Ręka  mi  się  trzęsła,  kiedy  płaciłam  pięć  dolarów  za  latte.  Kasjerka  obrzuciła  mnie 

ciekawskim  spojrzeniem,  lecz  o  nic  nie  zapytała.  Przemknęłam  do  stolika  i  czekałam,  aż 

wywołają mnie po odbiór mojej kawy. Sprawdziłam portfel. Około dziesięciu dolarów i trochę 

drobnych.  Nie  za  wiele  jak  na  ucieczkę,  ale  co  miałam  robić?  Moje  odczucia  były 

jednoznaczne. Mama szykowała się do użycia magii, żeby mnie kontrolować. 

Co  prawda  nie  użyła  jej,  jednak  myślała  o  tym  -  nawet  włączyła  moc.  To  już  było 

niefajne. Porąbane. 

A  wszystko  po  co?  Żeby  strzec  mnie  przed  straszliwymi  wampirami,  które,  o  ile  mi 

wiadomo,  po  prostu  lubią  sobie  posiedzieć  na  drzewach  i  pogadać.  W  porządku,  Elias 

przyznał, że piją krew, jednak to tylko część rytualnych łowów, prawda? Nie robią nic złego. 

Nie to co mama. 

Cholera. 

Przynajmniej  miałam  komórkę.  Chociaż  w  szkole  są  zabronione,  tego  ranka  z 

przyzwyczajenia  wepchnęłam  ją  do  kieszeni.  Przełożyłam  telefon  do  plecaka,  zastanawiając 

się, czy na serio rozważam pozostanie tej nocy bez dachu nad głową. 

Byłam tak zatopiona w myślach, że o mało nie przegapiłam swojej kawy. Chwyciłam 

kubek  i  ruszyłam  w  stronę  przystanku.  Wsiadam  do  autobusu  na  Summit,  jakieś  trzy 

przecznice od domu i pół od dogodnie usytuowanego baru kawowego. Ranek był szczególnie 

chłodny,  jakby  postanowił  w  końcu  dopasować  się  do  jesieni.  Z  otworu  w  pokrywce  kubka 

unosiła się para. Żałowałam, że nie wzięłam kurtki, bo powietrze pachniało deszczem. 

Pomachałam  do  ponurego  skejta,  który  jeździł  z  tego  samego  przystanku  co  ja. 

Zawsze  nosił  obcięte,  wystrzępione  spodnie  i  jedną  nogę  trzymał  na  pomalowanej  sprejem 

deskorolce. Włosy miał jak szczurze gniazdo, a w dodatku były przetłuszczone od brylantyny i 

brudu, wiedziałam  jednak,  że mimo wystudiowanego wyglądu bandziora  mieszka  w  wielkim 

domu przy tej ulicy, a jego starzy są zapewne obrzydliwie bogaci. Wydawało mi się, że ma na 

imię Ted i chyba już kończy Stassena, ale mieliśmy niepisaną umowę: żadnych rozmów poza 

burknięciem  „cześć“.  Sącząc  kawę,  oparłam  się  siedzeniem  o  zimny  betonowy  murek  i 

próbowałam przeglądać książkę do historii. Jednak słowa odbijały mi się od mózgu. 

Wreszcie odwróciłam się do Teda czy też Thada i zapytałam: 

background image

-  Słuchaj,  gdybym  nie  mogła  wrócić  dzisiaj  do  domu,  wiesz,  gdzie  się  da 

przenocować? 

Popatrzył na mnie spode łba, dając do zrozumienia, żebym zostawiła go w spokoju. 

-  Więc  to  tylko  na  pokaz?  Ten  wygląd  twardziela?  -  Dokuczyłam  mu  na  tyle,  że  go 

ruszyło. 

-  Jest  takie  miejsce  w  centrum.  Dla  bezdomnych.  Zaraz,  jak  się  nazywa?  Katolicka 

Organizacja Charytatywna? 

Zmarszczyłam brwi. Przytułek? To wydawało mi się już ostatecznością. Poza tym, bez 

urazy,  ale  jakoś  trudno  mi  było  oczekiwać,  że  akurat  katolicy  udzielą  schronienia 

półwampirowi w ucieczce przed czarownikami. 

- Tak, dzięki. - W moim głosie brzmiało rozczarowanie. 

Chłopak popatrzył na mnie, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem powiedział: 

- Znam takich jednych. Mieszkają na dziko w tym dużym dwupiętrowym domu, który 

od zawsze jest na sprzedaż. Wiesz, na rogu Grotto? 

Wiedziałam,  oczywiście.  Wielkie  domiszcze  w  stylu  federalnym,  kolumny  i  ciężkie 

granitowe  cegły.  Nie  byłam  pewna,  czy  nocleg  tam  jest  o  wiele  bezpieczniejszy  niż  w 

schronisku, ale przynajmniej poczułam, że mam jakiś wybór. 

- Dziękuję - rzuciłam z wdzięcznością. 

- Nie ma sprawy - odparł, wsuwając deskę pod pachę, bo właśnie, piszcząc hamulcami, 

zatrzymał się przy nas autobus. - Jeśli tam pójdziesz, powiedz, że Nate cię przysłał. 

- Nate. - A więc nie Ted. Pomyślałam, że na wszelki wypadek zapamiętam. -  Dobra, 

rozumiem. 

Przed  pierwszym  dzwonkiem  Taylor  czekała  koło  mojej  szafki.  Jak  na  ironię  ktoś 

nabazgrał  czarnym  markerem  na  czerwonej  powierzchni  wielkimi  drukowanymi  literami: 

Czarownica Kretynica

-  No  popatrz  -  mruknęłam  oschle  -  człekokształtne  małpy  umieją  rymować. 

Powinnyśmy  to  zgłosić  do  Scientific American albo  do  National  Geographic, albo już  sama 

nie wiem dokąd. 

Na mój  marny dowcip Taylor solidarnie  odpowiedziała  uśmiechem. Dzisiaj jej hidżab 

był  jaskraworóżowy.  Usta  miała  umalowane  pod  kolor  błyszczącą  szminką.  I  co  dziwne, 

wyglądało to fantastycznie w zestawieniu z jej orzechową skórą. 

background image

- Z wrażenia przez tę historię z Nikolaiem zupełnie zapomniałam o Thompsonie. 

Do diabła, ja zapomniałam o nich obu. 

- Przyniosłaś płytę Nika? - zapytała tonem pełnym nadziei. - Chciałabym zobaczyć. Jest 

super? 

- Tak,  świetna -  odparłam, kiedy już wystukałam szyfr otwierający szafkę  i zaczęłam 

wybierać podręczniki. Matematyka, pierwsza lekcja. Co, u licha, zrobiłam, żeby zasłużyć na to 

o dziewiątej rano? Matma, proszę bardzo, ale jako pierwsza?! Okropność. 

-  Przepraszam,  miałam  dziś  obłędny  ranek  i  zapomniałam  ją  zabrać  -  oznajmiłam 

zmartwionej Taylor. Nie wzięłam setki rzeczy, których mogłam potrzebować: szczoteczki do 

zębów, bielizny na zmianę. Naprawdę nie mogłam nie wrócić na noc do domu, prawda? 

- Och. A powiedz, jak ci poszedł twój religijny egzamin? 

- Oblałam. - Zamknąwszy szafkę, popatrzyłam ponuro na dzieło Thompsona. Powinno 

raczej brzmieć: Wampirzyca kretynica, bo czarownicą już nie byłam. - Z kretesem. 

- Ojej. - Wlepiła wzrok we własne palce, które nerwowo wykręcała. Po chwili jednak 

się rozpromieniła. - Hej, ale przynajmniej masz chłopaka. 

Czy aby na pewno? 

- Jeszcze nie zadzwonił - przypomniałam. - I wcale nie wiem, czy zadzwoni. 

Posłała mi figlarny, krzywy uśmieszek. 

- Kiedy to zrobi - a zrobi - Bea padnie. 

-  Bo  co?  -  Bea  znienacka  stanęła  obok  niej.  Mnie  nie  poświęciła  ani  jednego 

spojrzenia. 

- Nikolai zaprosił Anę na randkę - wyrwała się podekscytowana Taylor. 

Mogłabym ją kopnąć. 

- Jeszcze nie. Niezupełnie - mruknęłam. Spodziewałam się, że teraz moja przyjaciółka 

naskoczy na  mnie z furią,  lecz ona  nadal mówiła wyłącznie do  Taylor. Na mnie  w ogóle nie 

zwracała uwagi. Co to miało być? Unikanie? 

- Nikolai Kirov? - zapytała, jakbyśmy znały Bóg wie ilu chłopaków o imieniu Nikolai. - 

Z mojego kowenu? 

Och, teraz to już był jej kowen? 

Taylor  wyglądała  na  zbitą  z  tropu.  Zerknęła  w  moją  stronę,  szukając  potwierdzenia, 

ale byłam zbyt zajęta zmuszaniem Bei za pomocą złego oka, żeby mnie wreszcie zauważyła. 

background image

- Hm, myślę, że tak - mruknęła Taylor. - Mówię o tym, który w zeszłym roku skończył 

szkołę i gra w zespole metalowym. To ten chłopak. Taki przystojniak. 

Zupełnie  nieproszone,  fizyczne  doznanie  palca  muskającego  mi  skórę  nad  piersiami 

powróciło  z  taką  siłą,  że  aż  zadrżałam.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  gwałtownie  zapragnęłam 

znaleźć się natychmiast na lekcji matematyki. 

- Dobra, pogadajcie sobie same, a ja muszę już lecieć. Za chwilę będzie dzwonek. 

Wtedy  Bea  wreszcie  na  mnie  popatrzyła.  Odniosłam  wrażenie,  że  zaraz  coś  powie. 

Jednak  wcale  nie  byłam  pewna,  czy  chcę  to  usłyszeć.  Więc  zarzuciłam  plecak  na  ramię  i 

zostawiłam  je  obok  mojej  zdewastowanej  szafki,  plotkujące  o  Niku  albo  o  mnie,  albo  o  nas 

obojgu.  Naprawdę  nie  mogłam  się  doczekać  otępiającego  doświadczenia,  jakim  jest  lekcja 

matematyki, bo nie miałam ochoty rozmyślać o tym wszystkim ani chwili dłużej. 

Po  matmie  było  wychowanie  fizyczne,  zajęcia,  które  miałam  razem  z  Thompsonem. 

Wspominałam już o złej karmie, związanej z moim planem lekcji? 

W szatni przebrałam się w krótkie spodenki i koszulkę. Niestety, czysty kostium został 

w  domu,  na  koszu  z  praniem.  Umykając  w  pośpiechu  przed  mamą,  kompletnie  o  nim 

zapomniałam.  Miałam  więc  do  dyspozycji  jedynie  śmierdzący  zmiętoszony  strój,  który  walał 

się na dnie mojej szafki. Włożyłam go, krzywiąc się z obrzydzenia. Chociaż tyle dobrego, że 

wszyscy  wyglądali  marnie.  Maszerowaliśmy  do  sali  gimnastycznej  niczym  zapuszkowani 

kryminaliści prowadzeni na spacer po więziennym podwórku. 

Zajęcia z wuefu prowadzi pan Johnson. Ma pewnie z tysiąc lat, nieustająco zły humor i 

rzecz  jasna,  jest  trenerem  futbolu.  Zawsze  przed  kolejnym  cholerstwem,  które  dla  nas 

zaplanuje,  urządza  nam  rozgrzewkę  z  bieganiem  wokół  sali  i  całą  masą  wrzasków  w 

koszarowym  stylu  na  temat  bab  i  maminsynków.  Oczywiście  Thompson  nie  tracił  czasu. 

Pojawił się tuż przy mnie i wbił mi łokieć w bok. Cudem nie potknęłam się i nie poleciałam na 

twarz. Jak na niego, kiepściutko, więc skarciłam go złośliwie: 

- To najlepsze, co potrafisz? 

Ku  mojemu  zdumieniu  kilka  dziewczyn  krzyknęło:  „Hej!“,  „Brutal!“  i  „Widziałyśmy, 

co zrobiłeś, świrze!“ 

Zupełnie zapomniałam  o  zaklęciu  na utratę popularności. Thompson spojrzał w  moją 

stronę.  W  jego  oczach  płonęła  czysta  nienawiść.  Przypuszczam,  że  też  miał  dzień  do  kitu. 

Niestety,  najwyraźniej  planował  odbić  to  sobie  na  mnie.  Mój  dzień  zapowiadał  się  jeszcze 

background image

gorzej.  Traf  chciał,  że  Thompson  dostał  kolejną  możliwość  wyładowania  agresji:  hokej 

halowy.  Właściwie  nawet  się  ożywiłam,  kiedy  zobaczyłam,  że  pan  Johnson  wyciąga  krążki  i 

kije. W te klocki nie jestem wcale taka zła. 

Oczywiście  najpierw  musiałam  przetrwać  wybieranie  zespołów,  najgorszy  koszmar 

każdego  niepopularnego  dzieciaka.  Jeden  z  kumpli  Thompsona  został  kapitanem  pierwszej 

drużyny, a któraś z czirliderek przeciwnej. Przypuszczałam, że zostanę wybrana ostatnia, ale 

w  miarę  wywoływania  imion,  zaczęło  do  mnie  docierać,  że  będzie  nas  dwoje:  ja  i... 

Thompson. 

Po czym kumpel Thompsona wywołał właśnie mnie. 

A niech to. 

Thompson  wyglądał,  jakby  miał  zaraz  eksplodować.  Z  zaciśniętymi  pięściami 

przemknął ukradkiem na stronę czirliderki. 

Kompletnie nie zważając na to historyczne wydarzenie w szkole Stassena, pan Johnson 

wrzasnął,  żebyśmy zaczynali. Dostaliśmy kije,  zajęliśmy  pozycje i  wkrótce  krążek  poszedł  w 

ruch. Mimo złego uroku Thompson został bramkarzem, całkiem niezła fucha moim zdaniem. 

Na dźwięk gwizdka rozpoczęła się zajadła walka. Ponieważ mój wróg musiał tkwić w 

pobliżu  bramki,  nawet  dosyć  się  zaangażowałam.  Dałam  się  wciągnąć  w  grę  -  bieganie, 

łowienie krążka i posyłanie dalej po gładkiej, śliskiej podłodze. 

Miałam  niezły  ubaw, kiedy kumpel  Thompsona  uderzył  krążek, posyłając go  wysoko 

w powietrze. Jak przystało na prawdziwego sportsmena, Thompson rzucił się i obronił gola... 

własną twarzą. 

Płaski plastikowy krążek uderzył go mocno tuż nad czołem. Coś chrupnęło. Thompson 

gwałtownie zaklął. Bryznęła krew. 

Wszyscy zastygli w bezruchu i gapili się, jak krew obficie spływa mu po głowie. Nikt 

nie wątpił,  że rana  jest powierzchowna, ale ludzie, co to była za  fontanna. Stałam blisko, bo 

myślałam, że pomogę skierować krążek do bramki. Nagle nos mi zadrgał. Pochwyciłam silną 

woń miedzi i soli. 

Pachniało... 

Smakowicie? 

background image

Rozdział 13

To,  co  następnie  się  wydarzyło,  było  jednym  z  najdziwniejszych  momentów  w  moim 

życiu.  Nie  umiem  wam  powiedzieć,  jakim  cudem  nagle  trzymałam  w  dłoniach  twarz 

Thompsona. Ani w jaki sposób moje wargi natrafiły na jego zakrwawiony policzek... 

Jedyna rzecz, którą  wyraźnie  pamiętam, to gorąca skóra  pod moim dotykiem i  boski 

smak  krwi.  Ta  krew  była  tak  znakomita,  jak  czekolada,  kiedy  próbowaliście  ją  po  raz 

pierwszy,  a  nawet  lepsza,  bo  rozpalała  wszystkie  zmysły.  Nozdrza  wypełniał  mi  jej  upojny 

zapach. Dygotałam całym ciałem, rumieniąc się z podniecenia i pragnienia. Czas zwolnił bieg. 

Mój  wzrok  stał  się  jakby  ostrzejszy,  bardziej  skupiony.  Poczułam  się  niewiarygodnie  pełna 

życia. 

I naprawdę, naprawdę głodna. 

Gdyby  Thompson  nie  wyszarpnął  się,  totalnie  przerażony,  zlizałabym  każdą  kroplę  z 

jego twarzy, a potem siorbałabym z podłogi... 

Moja ofiara gapiła się na mnie. Pan Johnson rozdziawił usta na kształt litery O. Nadal 

rozkładałam  ramiona,  jakbym  chciała  wziąć  Thompsona  w  objęcia.  Ktoś  wymamrotał,  żeby 

wezwać  woźnego.  Słowa  przerwały  osłupiałą  ciszę,  co  sprawiło,  że  wszyscy  znowu  zaczęli 

reagować.  Rozległy  się  różne:  „Ouu“,  „Fuj“  i  „Obrzydliwe!“,  „Ona  go  całowała?“  i  „

Popatrzcie tylko na tę krew“. 

Ja  patrzyłam.  Poważnie  rozważałam,  czy  by  nie  oblizać  palców,  które  ubrudziłam, 

tuląc jego twarz. 

Toteż kiedy nagle zadźwięczał dzwonek, uciekłam. 

Wpadłam  do  szatni,  złapałam  swoją  torbę  i  ruszyłam  do  wyjścia.  Nawet  nie 

zawracałam sobie głowy przebieraniem. Przemknęłam przez hol i znalazłam się za drzwiami, 

zanim dyżurny zdążył ostrzegawczo krzyknąć. 

Niebo zasnuwały ciężkie, ciemne chmury. Zaczęło mżyć. Nadal biegłam i dobrze mi to 

robiło.  Mam  na  myśli  nie  samą  ucieczkę,  ale  sprawiającą  frajdę  aktywność  fizyczną.  Moje 

stopy  pędziły  lekko  po  chropawym  betonie  chodnika.  Zupełnie  jakby  tenisówki  ledwie  go 

dotykały  przed  kolejnym  skokiem  pod  niebiosa.  Serce  waliło  z  całych  sił,  jednak  nie  było  to 

uczucie nieprzyjemne. Raczej coś w rodzaju euforii. Mogłabym tak biec już zawsze. 

background image

Nie  wiem,  jak  daleko  nogi  by  mnie  zaniosły.  Zwolniłam  na  widok  sieciowego  baru 

kawowego.  Jego  znajome  logo  świeciło  w  gęstniejącej  szarówce  niczym  latarnia  morska. 

Zadudnił grzmot. Dałam nura w drzwi dokładnie w chwili, gdy lunęły pierwsze wielkie krople.

Krzepiący  aromat  palonych  ziaren  wciągnął  mnie  dalej  do  środka.  Panowała  tu 

względna  cisza,  zważywszy,  ile  osób  siedziało  przy  stolikach,  popijając  kawę,  z  oczami 

wlepionymi  w  ekrany  swoich  laptopów.  Dostęp  do  łączy  był  bezpłatnym  bonusem  przy 

zamówieniu. Tak przynajmniej głosiła reklama. Podeszłam do kasy. 

-  Wymień  nazwę  swojej  trucizny  -  powiedziała  z  uśmiechem  kawiarka.  Miała 

asymetryczną fryzurę i kółko w nosie, jak u byka. Tatuaże wiły jej się wzdłuż obu rąk. 

- Hm, latte? 

Ciągle  jeszcze  czułam  się  tak  nieswojo,  że  musiała  udzielić  mi  korepetycji  na  temat 

większych  i  mniejszych  rozmiarów  kubka.  W  końcu  jednak  zdołałam  złożyć  zamówienie. 

Wręczywszy  mi  resztę,  obrzuciła  mnie  bacznym  spojrzeniem  i  bez  dalszych  komentarzy 

poinformowała: 

- Łazienka jest z tyłu, na lewo. 

Kiedy  zaczęła  przygotowywać  moją  kawę,  popędziłam  do  toalety  przebrać  się  z 

powalanego  krwią  kostiumu  gimnastycznego.  Łazienkowe  lampy  szumiały  i  migały  przez 

chwilę,  zanim  rozbłysły  ostrym  fluorescencyjnym  światłem.  Byłam  już  bez  koszulki,  gdy 

złapałam swoje odbicie w lustrze. Po biegu miałam dziko rozczochrane włosy. Oczy lśniły mi 

jak u zwierzęcia. W dziwnym świetle skóra robiła wrażenie zielonkawej, a krew na wargach - 

czarnej. 

Językiem odszukałam tę zabłąkaną resztkę i chciwie zaczęłam ją ssać. W tej sekundzie 

tęczówki moich oczu rozbłysły niczym kocie ślepia. 

Wyglądałam jak wampir - w spodenkach gimnastycznych. 

Zabulgotał we mnie histeryczny śmiech. Chichotałam, aż zdałam sobie sprawę, na jaką 

wariatkę wychodzę. Wierzchem dłoni starłam z ust resztki krwi. 

-  Kim  jestem?  -  zapytałam  dzikuskę  w  lustrze.  Zmieszana,  niemo  pokręciła  głową. 

Stanęłam plecami do swojego odbicia i skończyłam się przebierać. Wepchnąwszy kostium do 

plecaka, wyłączyłam światło i zamknęłam drzwi, nie oglądając się za siebie. 

Kimkolwiek  była  dziewczyna  z  lustra,  nie  czułam  się  gotowa,  by  stawić  jej  czoło. 

Jeszcze nie. Na dobrą sprawę nawet nie wiedziałam, co znaczy nią być. Mój plan był prosty. 

background image

Zamierzałam  usiąść,  napić  się  kawy  i  spróbować  poukładać  sobie  to  wszystko  w  głowie.  A 

potem... 

Okej,  może  to  nie  był  najlepszy  start,  ponieważ  nie  miałam  pojęcia,  co  dalej. 

Powinnam  wrócić  do  domu,  ryzykując,  że  mama  użyje  magii,  by  mnie  zatrzymać?  Albo? 

Zostać bezdomną? 

Kawa była gotowa, więc wzięłam kubek i usiadłam tak, żeby móc obserwować ulewę. 

Krople  zamieniły  się  w  ścianę  deszczu  i  spływały  po  szybie  zygzakami.  Obserwowanie,  jak 

tworzą przypadkowe wzory, nie przynosiło odpowiedzi, ale przynajmniej mój oddech zwolnił i 

się uspokoił. 

Pociągnęłam  łyk  latte,  oczekując  tej  słodkiej  goryczy,  którą  dawno  nauczyłam  się 

uwielbiać. Kawa smakowała jak woda. O mało jej nie wyplułam. Chociaż wyszorowałam ręce 

niemal do kości, palce same uniosły mi się do warg. Nadal łaknęłam krwi. 

Otworzyły się drzwi, do wnętrza napłynęła woń deszczu. Moje spojrzenie spoczęło na 

nowo przybyłym i nie mogło się oderwać od jego płynnych, pełnych wdzięku ruchów. Mokre 

dżinsy  oblepiały  długie,  smukłe  nogi.  Dzięki  pogodzie  koszulka,  którą  miał  na  sobie,  nie 

pozostawiała zbyt wiele dla wyobraźni. I dobrze, bo nie sądzę, żebym umiała wymyślić coś aż 

tak udanego. Kiedy przesunęłam wzrok wyżej, żeby sprawdzić, czy twarz pasuje do sylwetki, 

ze zdumieniem stwierdziłam, że przybysz patrzy prosto na mnie. 

- Elias? - powiedziałam, z trudem rozpoznając go w ubraniu. Ta myśl sprawiła, że się 

zaczerwieniłam. 

Uśmiechnął  się  olśniewająco  i  złożył  ten  swój  dziwny  dworny  półukłon,  przelotnie 

przykładając dłoń do serca. 

- Mogę się przyłączyć, Wasza Wysokość? 

Skinęłam  głową,  ale  kiedy  usiadł  naprzeciwko,  przyjrzałam  mu  się  podejrzliwie.  W 

końcu,  jaki  był  stopień  prawdopodobieństwa,  że  przechodził  tędy  całkiem  przypadkiem? 

Akurat tego dnia? Całe kilometry od miejsca, gdzie go ostatnio widziałam? Dwadzieścia minut 

po tym, jak, hm... oblizywałam Thompsona? 

W  dodatku  według  kolorowego  zegara  na  ścianie  była  dopiero  jedenasta  trzydzieści 

sześć.  Czy  to  znaczy,  że  wampiry  funkcjonują  za  dnia?  A  może  całkowite  zachmurzenie 

stanowi wystarczającą osłonę? 

background image

Uznałam,  że  później  spytam  o  tę  sprawę  z  dziennym  światłem.  Najpierw  to,  co 

najważniejsze. 

- Śledzisz mnie? 

Roześmiał się. Z bliska wyglądał jeszcze atrakcyjniej. Widocznie jego oczy nie zawsze 

były  kocimi  szparkami,  bo  teraz  źrenice  miał  okrągłe,  a  otaczające  je  tęczówki  przejrzyste, 

jasnozielone.  Przesunął  dłonią  po  krótkiej  gęstej  czuprynie,  nadając  jej  potargany,  seksowny 

wygląd. 

- Niezupełnie - odparł. Powalający uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Obudziła mnie 

krew. 

Głowa  pękała  mi  od  tych  wszystkich  tajemnic.  Powoli,  z  namysłem  pociągnęłam  łyk 

latte,  starając  się  powrócić  do  stabilnego  punktu,  w  którym  się  przedtem  znajdowałam. 

Niesmaczna kawa niewiele tu pomogła. 

- Chcesz powiedzieć, że wstałeś z trumny, kiedy ja... Kiedy wydarzyła się ta sprawa z 

Thompsonem? 

- Cóż, jeśli wytniesz ten kawałek o trumnie, to owszem, tak. 

Błyskawica  sprawiła,  że  lampy  na  suficie  lekko  zamigotały.  Chwilę  później  od  huku 

pioruna brzęknęły szyby w oknach. 

- Po raz pierwszy spróbowałaś krwi. Cały klan to wyczuł. Twój ojciec, książę Ramses, 

jest  bardzo  zadowolony  -  ciągnął  Elias.  -  Jego  Wysokość  ubolewa,  że  nie  może  osobiście 

złożyć  ci  życzeń  w  związku  z  tą  pomyślną  chwilą.  Dlatego  przysłał  mnie  jako  swego 

emisariusza.  Jest  zbyt  stary,  rozumiesz.  Słońce  może  dosięgnąć  go  nawet  mimo  deszczu. 

Jednakże chciałby prosić, żebyś przybyła dziś wieczorem na uroczystą ceremonię. 

-  W  zasadzie  mam  szlaban.  Powinnam  iść  prosto  do  domu.  -  Nie  wiem,  dlaczego  to 

palnęłam, skoro wcale nie zamierzałam tam wracać. Jednak ta oficjalna przemowa trochę mnie 

spłoszyła. Chociaż już wiedziałam, że wampiry istnieją, brzmiała kuriozalnie z ust normalnego, 

przystojnego chłopaka, który siedział naprzeciwko mnie w Starbucksie. 

Brwi Eliasa uniosły się w łuk mówiący: „Serio?“ 

- Szlaban? Bez obrazy, Wasza Wysokość, ale teraz już cię to nie dotyczy. Co więcej, 

zaproszenie  jest  równoznaczne  z  królewskim  wezwaniem.  Naprawdę  nie  powinnaś  go 

lekceważyć. Poza tym sądzę, że to ma być twój debiut. 

- Mój debiut? 

background image

-  Prezentacja  przed  klanem,  jeśli  wolisz.  Przejęcie  dziedzictwa.  Na  Wschodnim 

Wybrzeżu  nazywają  to  „ujawnieniem  się“,  tyle  że  skojarzenia  z  czasem  nabierają  nowych 

znaczeń, prawda? - Posłał mi krzywy uśmieszek. 

Ujawnić  się  jako  wampir?  To  coś  w  rodzaju  wyjścia  z  ukrycia,  tylko  dużo,  dużo 

dziwniejsze. 

- Owszem, prawda. - Odpowiedziałam mu uśmiechem. 

- Więc postanowione? Przyjdziesz? 

Pokręciłam głową. Wszystko to wyglądało tak wytwornie. 

- Nawet nie miałabym pojęcia, dokąd iść ani jak się zachować. Nic nie wiem o byciu 

wampirem. 

Oczy Eliasa zaświeciły intensywnie. 

- Wiesz to, co najważniejsze. Znasz smak. 

Smak... nie musiał wyjaśniać czego. W chwili, kiedy o tym wspomniał, uświadomiłam 

sobie, że łaknę krwi jak narkotyku. Spomiędzy warg wymknęło mi się drżące westchnienie. 

Na widok mojej reakcji z aprobatą pokiwał głową. Ujął mnie za rękę, a ja poczułam, 

jak  znowu  oblewam  się  rumieńcem.  Przesunął  się  i  oparł  łokcie  na  wypolerowanym 

drewnianym stoliku. Jego ciało wydawało się fascynująco silne. Łatwo było uwierzyć, że jest 

rycerzem.  Wyglądał...  niebezpiecznie.  Bez  trudu  wyobraziłam  sobie,  jaki  wycisk  dałby 

Thompsonowi. Albo Nikolaiowi. 

-  Co  do  dzisiejszego  wieczoru...  Wasza  Wysokość,  będę  ci  towarzyszył  na  każdym 

kroku,  o  ile  nie  masz  nic  przeciwko  temu.  Mogę  być  twoim  przewodnikiem,  nauczyć  cię 

naszych obyczajów, jeśli tylko wyrazisz takie życzenie. 

W  oczach,  które  odszukały  moje  spojrzenie,  płonął  ogień.  Wpatrywały  się  we  mnie 

niesamowicie  badawczo,  a  jednak  nie  było  to  wcale  nieprzyjemne.  Na  całej  skórze  czułam 

gorąco i ciarki. Próbując zgrywać wyluzowaną, posłałam mu szeroki, przekorny uśmiech. 

- Zapraszasz mnie na randkę? 

Mina mu zrzedła. Spuścił wzrok, cofnął palce z mojej ręki. 

- Nigdy bym się nie ośmielił. 

Co za słodka reakcja! Zupełnie jak w XVII wieku. 

-  Nie,  naprawdę  byłoby  miło.  -  Uśmiechnęłam  się.  Wyglądał,  jakby  ta  odpowiedź 

sprawiła mu ulgę. 

background image

-  Dobrze.  Uroczystości  zaczynają  się  o  zachodzie  słońca.  Czy możemy ustalić,  gdzie 

się spotkamy? 

Uniosłam dłonie. 

-  Chwileczkę,  Romeo.  Jeżeli  zdecyduję  się  zadebiutować,  możesz  być  moim 

partnerem. Ale na  razie  jeszcze  nie podjęłam decyzji.  Chodzi o  to, że to  wszystko dzieje się 

strasznie szybko, rozumiesz? Ciągle nie potrafię uwierzyć, że mogłam lizać twarz Thompsona. 

Co ja sobie wtedy myślałam? 

- W ogóle nie myślałaś. Krew ma nieodpartą siłę. Zwłaszcza krew wroga pokonanego 

w walce. 

Brzmiało  to  o  wiele  za  dostojnie,  jak  na  opis  wypadku  w  sali  gimnastycznej,  więc 

przypomniałam mu: 

- To był hokej halowy. 

- Ale Thompson był twoim przeciwnikiem? 

Jeden z ekspresów do kawy zaczął wydawać syczące świsty tak głośne, że na chwilę 

zagłuszyły rozmowę. 

-  W  zasadzie  tak.  Graliśmy  w  przeciwnych  drużynach,  ale...  to  tylko  lekcja  wuefu.  - 

Elias popatrzył na mnie, jakby wyczuwał, że jest coś więcej na rzeczy, więc przyznałam: - No, 

dobra.  Thompson  i  ja  mamy  ze  sobą  na  pieńku  od  czasu  tej  głupiej  afery  w  bufecie,  kiedy 

rzuciłam  na  niego  zły  urok.  Ale  zaraz  wrogowie?  Nie  wiem.  Może.  To  brzmi  jakoś  bardzo 

brutalnie. 

-  Cokolwiek  się  stało,  spełnione  zostały  warunki  rytualnych  łowów.  Nic  oprócz 

pierwszej krwi nie mogłoby nas obudzić. 

Zupełnie nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, więc bawiłam się plastikową pokrywką 

kubka. 

- Pierwsza krew? To znaczy, że teraz jestem wampirem? 

Przez chwilę wyglądał na nieco urażonego, jednak szybko się opanował. 

- Zawsze byłaś tym, czym jesteś, o pani  - oświadczył dwornie, po czym wstał. -  Coś 

sobie zamówię. Dla ciebie też? 

Pokręciłam  głową.  Cóż,  właśnie  otrzymałam  odpowiedź  na  pytanie,  którego  nie 

zdążyłam  jeszcze  zadać:  przynajmniej  nie  muszę  rezygnować  z  mojej  ulubionej  kawy. 

Widocznie wampiry pijają nie tylko krew. Chociaż w smaku nic jej nie dorówna. 

background image

Kurczę,  tylko  posłuchajcie.  Kombinowałam  jak  rasowy  krwiopijca.  Ciekawe,  co  by 

teraz pomyślał Nikolai? Czy przez tę historię z pierwszą krwią przekroczyłam jakąś granicę? 

Starszyzna ogłosi sezon polowania na mnie? 

Gdyby tak się stało, pewnie mogłabym zapomnieć o randce na kręglach, prawda? 

Z dymiącym kubkiem czegoś, co wyglądało na czystą czarną kawę, Elias znowu usiadł 

naprzeciwko  mnie.  Z  wyjątkiem  bardzo  jasnej  cery  niewiele  w  nim  przypominało  wampira. 

Włosy  nosił  krótko  przycięte,  na  bardzo  teraźniejszą  modę.  Koszulę,  którą  miał  na  sobie, 

można było dostać w jakimkolwiek domu towarowym. Pod szyją błyszczał modny złoty krzyż. 

Krzyż? 

Okej,  nie  wyglądał  jak  zwyczajny  chrześcijański  krzyżyk,  taki,  jakie  nosiło  wiele 

dzieciaków  w  szkole.  Miał  kilka  dodatkowych  elementów.  Pomyślałam,  że  może  to  grecki 

albo prawosławny rosyjski krzyż, ale nie byłam pewna. 

- Więc krzyż nie pali ci skóry? 

- Nie tutaj - odparł swobodnie, jakby to wszystko wyjaśniało. 

Kiedy  przyglądałam  się  popijającemu  kawę  Eliasowi,  najróżniejsze  pytania  kotłowały 

mi się w głowie. 

- Przedtem... wspomniałeś, że mój tata nie mógł przyjść osobiście ze względu na swój 

wiek? Chcesz powiedzieć, że wampirom trudniej jest wychodzić za dnia, kiedy się zestarzeją? 

-  Światło  zawsze  było  wrogiem  królestwa  mroku.  Wrażliwość  na  nie  rośnie  w  miarę 

upływu czasu. 

- Hm. No, to... ile masz lat? 

- Więcej niż ty. Znacznie więcej. 

Pewnie nie należało, ale musiałam się roześmiać. 

- Cóż, nie wyglądasz. 

Skinął głową, przyjmując komplement. 

- Dziękuję. 

- Mówisz, że jestem tym, kim zawsze byłam. Piekło i szatani, to znaczy kim? 

Dziwnie diabelski uśmieszek wygiął mu wargi. 

- Zabawne, że akurat wspomniałaś piekło. 

background image

Rozdział 14

 

Coś w wyrazie jego oczu sprawiło, że po plecach przeszedł mi dreszcz. Spróbowałam 

przełknąć ślinę, jednak gardło miałam całkiem suche, kiedy powtórzyłam: 

- Piekło? 

- Oczywiście to błędne wyobrażenie. Większość z nas jest o wiele starsza niż pojęcia 

nieba i piekła. Chociaż prawie już zapomnieliśmy o miejscu, z którego musieliśmy odejść. Te 

resztki wspomnień tak się poplątały z waszymi wyobrażeniami i skojarzeniami z Hadesem, że 

teraz już nie sposób ich odróżnić. 

Kiedy  Elias  mówił,  starałam  się  pamiętać  o  oddychaniu.  Jak  mama  nazwała  mojego 

ojca? Demon. Rozumiała to dosłownie? Czyżbym była pół... diablicą? 

I co ja miałam z tym zrobić? Nawet nie wierzyłam w demony i piekło... No dobra, do 

wczoraj nie wierzyłam również w wampiry. 

Elias przez sekundę patrzył mi w oczy, po czym ciągnął dalej: 

-  Historia  naszego  wygnania  jest  mętna,  ale  najstarsi  opowiadają,  że  Pierwsza 

Czarownica przedarła się przez barierę pomiędzy światami. Żeby uprawiać prawdziwą magię, 

czerpała moc z innych okolic, z naszego domu. 

Nic nie rozumiałam. Musiałam mu przerwać. 

- Chwileczkę, twierdzisz, że magia w rzeczywistości pochodzi od szatana? 

- Nie, jak już mówiłem, to wszystko działo się na długo przed chrześcijaństwem. Przed 

judaizmem. Przed powstaniem pisma. Jednak magia, którą uprawia twój lud, czerpie energię z 

tego miejsca za zasłoną niepamięci, z mojej ojczyzny, twojego piekła. 

-  Nie  mogę  w  to  uwierzyć  -  oznajmiłam.  -  Zdajesz  sobie  sprawę,  że  to,  co 

powiedziałeś, jest koszmarem każdego wiccanina? 

-  Wiem.  -  Odwrócił  głowę  i  patrzył,  jak  nawałnica  strząsa  liście  z  drzew.  Mięśnie 

szczęki pracowały mu wściekle, kiedy starał się znaleźć odpowiednie słowa. - Spróbuj wznieść 

się  ponad  ludzką  skłonność  do  odmalowywania  wszystkiego  prostymi,  wyraźnymi 

pociągnięciami pędzla, o pani. Twój ojciec przeszedł przez zasłonę na długo przedtem, zanim 

Chrystus  chodził  po  tej  ziemi.  Ludzie  zawsze  bali  się  tego,  co  po  drugiej  stronie.  Kiedy 

Pierwsza  Czarownica  uprowadziła  z  naszego  kraju  pierwszego  księcia,  nie  istniało  słowo, 

które określałoby, kim jesteśmy. Teraz niemal każda kultura ma inne: dżin, diabeł, demon, oni, 

background image

nephilim, grigori, puca, wyrm... Jakiekolwiek zło nękało rodzaj ludzki od chwili, kiedy została 

otwarta puszka Pandory... jest przypisywane naszemu plemieniu. 

- Zło? - szepnęłam, przypominając sobie błysk we własnych oczach, który widziałam w 

łazience. 

Elias pokręcił głową. 

-  Zło  to  wybór,  nawet  dla  nas.  W  każdym  razie  dopóki  nie  jesteśmy  zniewoleni 

magią.  - Zniewoleni? Nie nadążam. Pierwsza Czarownica ściągnęła wampiry... czy jak im tam, 

z drugiej strony. W porządku, jasne. Nie rozumiem tylko po co? 

- Potrzebowała niewolników. 

Niewolników? Jego odpowiedź zabrzmiała tak rzeczowo, że równie dobrze mogłabym 

się  o  tym  uczyć  w  podstawówce,  na  lekcji  o  złotym  trójkącie.  Ale  Elias  sugerował,  że  moi 

szacowni przodkowie z wielkiej Księgi Cieni trzymali wampiry demony w charakterze sług. 

Z  wielu  względów  poczułam  się  tą  wiedzą  zaskoczona.  Zawsze  trochę  się 

podśmiewałam z cytowanych w Malleus Maleficarum wyznań czarownic. Niezliczone ofiary 

Inkwizycji opowiadały w czasie tortur o demonach niewolnikach i piekielnych sługach. Może 

jednak te historyjki były prawdą? 

A  Nikolai  coś  wspominał  o  pradawnym  zaklęciu  używanym  do  łapania  i  zabijania 

wampirów. Czyżby do tego właśnie nawiązywał? 

Nie wiedziałam, jednak opowieść Eliasa przynajmniej wyjaśniała, dlaczego wampirom i 

czarownicom razem nie po drodze. 

- Ale już nie jesteście niewolnikami? Hm, czy jesteście? 

-  Od  Czasów  Płomienia  nie  można  nas  zmusić  do  wypełniania  rozkazów.  Wtedy,  w 

zamieszaniu  wielkiej  rzezi,  został  skradziony  i  ukryty  -  oby  na  zawsze  -  talizman,  który 

stworzyła Pierwsza Czarownica, żeby nas zniewolić. -  Dodał coś w niezrozumiałym języku  i 

postukał kłykciami w stół, jakby wypełniał jakiś zabobonny rytuał. 

Rozważałam  to  wszystko,  zanim  pociągnęłam  kolejny  łyk  wstrętnej  kawy.  Elias 

powiedział,  że  prawdziwa  magia  czerpie  swoją  esencję  z  królestwa  mroku,  miejsca,  skąd 

pochodzi jego lud. 

-  Skoro  prawdziwa  magia  czerpie  z  czegoś  z  waszych  ojczystych  stron,  czemu  nie 

możecie się nią posługiwać? 

background image

- To nasza  siła  życiowa,  coś w  rodzaju  krwi. Nie możemy  używać do  czarów  naszej 

esencji, tak jak wy nie możecie używać swojej. 

Teraz naprawdę zakręciło mi się w głowie, bo coś sobie uświadomiłam. 

- Czarownice żerują na waszej krwi, a wy pijecie naszą. Święta racja. 

Roześmiał się. 

- Święta? Raczej piekielna

- Nie - powiedziałam. - Piekielna racja nie brzmi odpowiednio, uwierz mi. 

Uśmiechnęliśmy  się  do  siebie.  Mogło  między  nami  zajść  coś  ważnego,  gdyby  akurat 

wtedy  nie  otworzyły  się  drzwi,  wpuszczając  do  środka  podmuch  wilgotnego  powietrza  i 

stadko  chichoczących  dziewczyn.  Wydało  mi  się,  że  rozpoznaję  jedną  z  nich.  Ze  Stassena. 

Należała do - jak nazwałyśmy to z Beą  - klanu trawki. Znacie ten typ? Wiecznie zrywa się z 

lekcji i daje się przyłapywać, jak kopci na boisku. Nasze oczy się spotkały i oczywiście jedyne, 

co mogłam zrobić, to posłać złe spojrzenie. 

Odwróciłam  się  do  Eliasa.  Popijając  kawę,  obserwował  moją  reakcję  na  dziewczyny, 

które hałaśliwie przepychały się do lady. Wyglądał na czujnego, jakby w każdej chwili gotów 

był stanąć do walki w obronie mojego honoru. 

- Wszystko w porządku, szlachetny panie. Możesz schować swój miecz do pochwy - 

zażartowałam. - To tylko małolaty z naszej szkoły. 

Przyjął  moje  słowa  do  wiadomości,  prężąc  się  po  wojskowemu,  jakbym  wydała  mu 

rozkaz. 

- O co chodzi z tym dworskim zadęciem? Jak to możliwe, że mój tata to książę, skoro 

byliście niewolnikami? 

- Ach - mruknął. Zanim odpowiedział, dobrą chwilę zabrało mu studiowanie własnych 

dłoni  splecionych  na  kubku  z  kawą.  -  Jakie  masz  pojęcie  o  średniowiecznej  chrześcijańskiej 

demonologii? 

- Zerowe? 

- No, dobrze. Otóż opiera się ona w głównej mierze na tym, co pamiętamy z naszych 

osad w królestwie mroku. Zawsze tego ściśle przestrzegaliśmy. To wszystko, co pozostało po 

naszej kulturze. 

Dziewczyny  hałaśliwie  podeszły  do  sąsiedniego  stolika.  Torby  z  książkami  walnęły  o 

podłogę.  Ich  właścicielki  na  cały  regulator  obrzucały  się  żartobliwymi  wyzwiskami. 

background image

Przeszkadzało  mi  to  w  rozmowie.  Jedna  z  nich  -  chyba  o  imieniu  Violet  albo  Ruby  - 

zauważyła mnie. 

- Co się gapisz, czarownico? 

Wzruszyłam ramionami, po czym z miną winowajcy popatrzyłam w innym kierunku. 

Jednak  Elias  wbijał  w  nią  baczne  spojrzenie,  dopóki  nie  spuściła  pełnych  wrogości 

oczu. 

- Daj spokój - szepnęłam, ale było już za późno. Czułam, że mój gniew narasta, niemal 

jak  magia,  kipi  tuż  pod  powierzchnią,  gotowy  do  wybuchu.  Nie  wiem,  dlaczego  tak  się 

wkurzyłam. Może szukałam pretekstu, żeby dać upust frustracji, która męczyła mnie przez te 

wszystkie niespodzianki. 

Dziewczyny szeptały o czymś zawzięcie między sobą, wskazując na mnie palcami. Co 

pewien  czas  parskały  śmiechem  w  sposób  zdecydowanie  bezczelny  i  obraźliwy.  Wreszcie 

któraś pisnęła: 

- To ty całowałaś tego przystojniaka w czasie wuefu? Twierdzi, że zlizywałaś mu krew 

z nosa. Jesteś jakąś fetyszystką, czy co? 

Chciałam  im  poradzić,  żeby  się  zamknęły  i  pilnowały  swoich  spraw,  ale  z  gardła 

wydobyło mi  się  tylko  kocie  fukanie.  Poczułam, że z  moimi  ustami  dzieje  się  coś  dziwnego, 

jakby zrobiły się zbyt małe. 

Wielbicielki  trawki  wybałuszyły  oczy.  Ich  twarze  stanowiły  studium  szoku  i  grozy. 

Potem, jakby ktoś włączył alarm przeciwpożarowy, rozpierzchły się w popłochu, ledwie łapiąc 

po drodze swoje kubki z kawą. 

Już  miałam  zapytać  Eliasa,  co  się  właściwie  stało,  kiedy  zadrasnęłam  się  w  język  o 

ostre czubki zębów. 

Kły? 

Skąd się wzięły? 

background image

Rozdział 15

W  mojej  szczęce  coś  zatrzeszczało,  poruszyło  się.  Równie  niespodziewanie,  jak 

wyrosły, kły kurczyły się i znikały. Ostrożnie przesunęłam językiem po zębach. Nie natrafiłam 

na nic ostrego. Miedziany smak własnej krwi wypełniał mi usta, jednak nie przypominał tych 

uzależniających pyszności, które zaczęłam kojarzyć z krwawieniem. 

Elias przyglądał mi się ciekawie. 

- Widzę, że moja pani potrafi bronić się nad podziw skutecznie - podsumował, ale na 

twarzy  igrał  mu  uśmiech.  -  Jednak  może  na  przyszłość  warto  najpierw  wziąć  pod  uwagę 

metody bardziej dyplomatyczne? 

Byłam  zbyt  przygnębiona,  żeby  ta  żartobliwa  rada  mogła  mnie  rozbawić.  Przecież 

przed  chwilą  fukałam  na  moje  szkolne  koleżanki  jak  dzika  kocica.  Czy  to  choć  trochę 

normalne? 

Wstałam. Nogi się pode mną uginały. 

- Hm, wiesz co? Idę do domu. 

I nagle poczułam, że właśnie tego chcę. Bardzo. W tym obłędzie ucieczka pod kołdrę 

była kuszącym rozwiązaniem. 

Elias podniósł się w tej samej chwili co ja. 

-  Jak sobie  życzysz. -  Nieznacznie  skinął  głową. -  Ale pozwól,  że cię odprowadzę. - 

Kiedy się zawahałam, dodał: - Mam samochód. To ci oszczędzi długiego spaceru w deszczu. 

-  Samochód?  -  Nie  wiem  dlaczego,  jednak  ogromnie  mnie  zdumiało,  że  młody 

człowiek,  którego  widziałam  skaczącego  nago  po  drzewach,  ma  coś  tak  zwyczajnego  jak 

auto. 

- Transport publiczny w tym mieście pozostawia wiele do życzenia. 

Innymi słowy, jest do bani. 

- Święta racja - przytaknęłam. - No dobra, czemu nie? 

Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, Elias zaoferował się podjechać pod same 

drzwi  baru,  żeby  zaoszczędzić  mi  biegania  w  deszczu.  Stałam  pod  markizą  i  wytężałam 

wzrok, wypatrując świateł jego auta. Jakaś kobieta z parasolem skierowała się w moją stronę. 

Odsunęłam się z przejścia, mamrocząc: „przepraszam“. 

Jednak zamiast sięgnąć do klamki, nieznajoma chwyciła mnie za nadgarstek. 

background image

- Hej! - krzyknęłam. 

W mglistym świetle ujrzałam świecące kocie oczy. Wampir! Błyskawiczny ruch ręki i 

parasol  się  zwinął.  Uniosła  go,  jakby  chciała  dźgnąć  mnie  jego  ostrym  szpikulcem. 

Wrzasnęłam na widok spadającego ciosu i w ostatniej chwili niezdarnie się odchyliłam. Ostrze 

prześliznęło się tuż obok mojej talii. 

Instynktownie  wysunęłam  kły,  ale  niewiele  mogły  mi  pomóc.  Sprawiły  tylko,  że 

miałam zbyt pełno w ustach. Więc z całej siły kopnęłam ją w kolano. 

Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu trafiłam. Kobieta zatoczyła się do tyłu. 

Jednocześnie  przy  krawężniku  zahamował  samochód.  Rzuciłam  się  w  jego  stronę. 

Moje tenisówki plaskały o mokry chodnik. Biegłam, nie patrząc, czy napastniczka mnie goni. 

Drzwi  otworzyły  się  i  wskoczyłam  do  środka.  Elias  wyrwał  przed  siebie,  zanim  zdążyłam 

zapiąć  pas.  W bocznym  lusterku  zobaczyłam, jak uzbrojona  w parasol kobieta podnosi  się  z 

ziemi z przyprawiającym o gęsią skórkę namysłem. Mimo gwałtownie rosnącej pomiędzy nami 

odległości miałam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy. 

-  Zaatakowała  mnie!  -  powiedziałam,  chociaż  było  to  absolutnie  oczywiste.  -  Kto  to 

taki? 

-  Ktoś  z  opozycji  -  odparł  Elias.  Jego  wóz  okazał  się  wręcz  luksusowy.  Miał  różne 

modne  urządzenia  i  srebrzystą,  pachnącą  nowością  tapicerkę.  Oparłam  się  impulsowi,  żeby 

zsunąć  nasiąknięte  wodą  tenisówki  z  samochodowego  dywanika.  -  Zanosi  się  na  wojnę 

domową  -  ciągnął.  -  Niektórzy  uchodźcy  z  królestwa  mroku  przedkładają  proste  życie 

niewolników nad skomplikowaną wolność. Wolą służyć starym panom, nawet jeśli nikt ich do 

tego nie zmusza. 

Pogarda w jego głosie nie pozostawiała wątpliwości, po której stronie się opowiada. 

- Jesteście wolni od wieków - zauważyłam. - Czy do tej pory wszyscy nie powinni się 

już przystosować? 

- Niewolnikami byliśmy przez tysiąclecia. 

Jakaś orientalna muzyka płynęła cicho z odtwarzacza MP3 i jak dla mnie była jedynym 

odpowiednim  elementem  tej  sceny.  Elias  prowadził  sprawnie  i  swobodnie,  mimo  że 

kompletnie  nie  pasował  do  tej  lśniącej  technologii.  Dużo  lepiej  wyglądałby,  pomyślałam, 

wśród gałęzi pradawnego dębu i, ehm, bez ubrania. 

background image

-  Dobrze  się  czujesz?  -  zapytał,  kiedy  już  przejechaliśmy  kilka  przecznic. 

Przestraszyłam się, że wyczuł, jak moje serce przyspieszyło na wspomnienie jego nagości, ale 

po chwili dodał: - Chyba cię nie zraniła? 

Nie  sądziłam.  Obejrzałam  uważnie  swoją  koszulkę.  Z  boku  było  małe  rozdarcie,  to 

wszystko. 

-  Ty  i  twój  ojciec  znajdujecie  się  w  centrum  tego  konfliktu,  rozumiesz  -  powiedział 

Elias, rzucając mi szybkie spojrzenie, zanim znowu skupił uwagę na śliskiej od deszczu jezdni. 

-  Nie  tak  dawno  temu  książę  Ramses  przewodził  koncesjonistom.  Wynegocjował  traktat 

pokojowy  między  uchodźcami  i  ciemiężcami.  -  Zakaszlał  i  wyjaśnił:  -  Mam  na  myśli 

czarowników. 

- Więc zawarliście pokój? 

- Nie. Traktat okazał się fikcją. Zostaliśmy zdradzeni. -  Oczy zwęziły mu się ponuro, 

wlepił wściekłe spojrzenie w asfalt. Otworzyłam usta, żeby zadać kolejne pytania, lecz właśnie 

wtedy zatrzymaliśmy się przed domem. 

Zamrugałam  niedowierzająco.  Elias  bez kłopotu odnalazł  moje  miejsce  zamieszkania. 

Nawet Nikolai i ja minęliśmy je dwukrotnie. 

- Ale zabezpieczenia...? - Natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. 

-  Krew  mego  księcia  plami  wasz  próg,  o  pani.  Poza  tym,  ty  jesteś  z  jego  krwi. 

Maskujące zaklęcie nie dorównuje tym znakom. 

-  Och.  -  To  było  wszystko,  co  mi  przyszło  do  głowy.  Trzymając  rękę  na  klamce, 

przeniosłam  spojrzenie  z  domu  na  Eliasa.  -  Hm,  wejdziesz?  Chcę  tylko  zabrać  kilka  rzeczy. 

Potem moglibyśmy wyskoczyć na lunch albo gdzie indziej. 

- To wspaniałomyślne z twojej strony, nie mogę jednak liczyć na to, że deszcz będzie 

padał w nieskończoność - odparł, zerkając na ciemną zasłonę chmur. - Wkrótce muszę wracać 

pod ziemię. 

- Poważnie? 

- Całkiem. 

W  tej  sytuacji  nie  nalegałam.  Zostawiłam  Eliasa  czekającego  w  samochodzie.  Ponoć 

mama wyczułaby obecność intruza tego rodzaju. Cokolwiek to miało znaczyć, wystarczyła mi 

informacja, że gdyby wszedł do domu, odezwałby się maminy zmysł podejrzliwości. 

background image

A ja nie chciałam jej alarmować, zwłaszcza że poza wszystkim formalnie byłam teraz 

na wagarach. 

Wysypałam  podręczniki  na  ławeczkę  w  okiennym  wykuszu.  Po  incydencie  z 

oblizywaniem  Thompsona  nie  zamierzałam  dziś  wracać  do  szkoły.  Po  prostu  nie  byłam  w 

stanie  stawić  temu  wszystkiemu  czoła.  Z  plecaka  wypadł  mój  telefon  komórkowy  i 

podskoczył na podłodze. Podniosłam go i włączyłam. 

Na ekranie zatańczyła lista nieodebranych połączeń, nieodsłuchanych nagrań w poczcie 

głosowej,  nieprzeczytanych  wiadomości.  Były  ich  dziesiątki!  Jednak  kiedy  przeglądałam 

nagłówki, już wiedziałam, że większość może poczekać. Wszyscy chcieli poznać szczegóły na 

temat  lekcji  wuefu.  Jedyna  Taylor  pytała,  jak  się  czuję.  Od  Bei  nie  było  ani  słowa,  nawet 

plotkarskich docinków. 

Szybko  odpowiedziałam  Taylor  uspokajającym  „o  tyle,  o  ile“  i  obiecałam,  że 

zadzwonię po lekcjach, kiedy tylko będę miała okazję. 

Nie mogłam sobie jednak darować sarkastycznego: „Miło, że się tak o mnie martwisz“ 

do Bei. 

Wystukałam wiadomość, ale potem mój palec zawisł niezdecydowany nad przyciskiem 

„wysłać“.  Czy  należało  się  przyznawać,  jak  mnie  to  boli?  Najwyraźniej  nie  sprawiało  jej 

problemu udawanie, że w ogóle nie istnieję. Więc może ja też powinnam pokazać, że mi nie 

zależy. 

Nadal  miałam  na  sobie  urodzinowy  naszyjnik.  Jego  koraliki  wibrowały  ciepłymi 

uczuciami, które Bea włożyła w swoją pracę. Jeśli teraz chciała pokazać, że nasza przyjaźń już 

się dla niej nie liczy, to proszę bardzo. Ale to było tylko tyle: poza. 

Nacisnęłam „wysłać“. 

I zdjęłam naszyjnik. Miałam ochotę cisnąć nim o podłogę, jakoś jednak nie potrafiłam, 

więc wsunęłam go do zewnętrznej kieszeni plecaka. 

Szybko  popędziłam  na  górę,  żeby  zabrać  trochę  rzeczy.  Zupełnie  nie  wiedziałam,  w 

czym powinna  wystąpić  podczas swojego debiutu  księżniczka  wampirów, więc oprócz kilku 

podstawowych  ciuchów  w  rodzaju  bielizny  i  skarpetek  wyciągnęłam  moją  najładniejszą 

sukienkę  na  ramiączkach,  pończochy  i  szpilki.  Z  łazienki  zgarnęłam  przybory  toaletowe, 

kosmetyki  do  makijażu,  kilka  ulubionych  błyskotek  i  mamine  perfumy  o  zapachu  drzewa 

background image

sandałowego. Zawahałam się, zanim wepchnęłam je do kosmetyczki, ale przecież to nie była 

kradzież. Miałam wrócić... kiedyś. 

Co jeszcze? 

Pieniądze. 

Wpadłam  z  powrotem  do  sypialni  i  zaczęłam  gorączkowo  przekopywać  szufladę 

komody  w  poszukiwaniu  kolekcji  talonów  upominkowych.  Wielu  spośród  moich  dalszych 

krewnych (zwłaszcza ci, którzy nie są czarownikami) nigdy nie wie, co mi podarować z okazji 

urodzin albo świąt, więc uskładałam pokaźny stosik nieulegających przedawnieniu talonów do 

różnych sklepów od Barnes & Noble po Home Depot. 

Niestety, jedyna gotówka, jaką miałam, znajdowała się w skarbonce na drobne, którą 

kiedyś  wypatrzyłam  w  sklepie  ze  starociami.  Chociaż  do  tej  pory  mogło  się  już  uzbierać  ze 

dwadzieścia  albo  i  trzydzieści  dolców,  skarbonka  była  o  wiele  za  ciężka,  żeby  ją  ze  sobą 

taszczyć. 

Nie  miałam  pojęcia,  co  jeszcze  może  się  przydać,  więc  tylko  szepnęłam  ciche, 

serdeczne „do widzenia“ i zbiegłam po schodach z przepełnionym szkolnym plecakiem. Gdzieś 

głęboko w kupie upchniętych byle jak rzeczy zadzwoniła moja komórka. 

Ignorując  ją  na  razie,  przetrząsałam  szafę  w  holu,  dopóki  nie  znalazłam  kurtki  od 

deszczu.  Uniosłam  koronkową  firankę  na  wykuszowym  oknie,  żeby  sprawdzić,  czy  Elias 

jeszcze tam jest. Ponad krzakami i ogrodzeniem zobaczyłam srebrne krople deszczu, odbite w 

przednich  światłach.  Wsunąwszy  ramiona  w  rękawy  kurtki,  chwyciłam  plecak.  W  komórce 

włączyła  się  poczta  głosowa.  Pamiętałam  jeszcze,  żeby zamknąć drzwi na  klucz  i  pobiegłam 

do ciepłego wnętrza oczekującego mnie samochodu. 

- Dokąd teraz, o pani 

Moje  serce  nadal  gubiło  rytm,  kiedy  nazywał  mnie  swoją  panią,  chociaż  brzmiało  to 

okropnie  staroświecko.  Patrzyłam,  jak  krople  deszczu  rozpryskują  się  na  szybie.  Czyżby 

padały  coraz  wolniej?  Wkrótce  mogło  wyjść  słońce?  Nie  chciałam  skrzywdzić  Eliasa,  więc 

powiedziałam: 

- Do świata podziemi? 

background image

Rozdział 16 

Kiedy Elias pokazał mi właz do kanału, ucieszyłam się, że nie włożyłam sukienki. 

Zanim  zaparkowaliśmy  w  sąsiedztwie  parku  Swede  Hollow,  deszcz  znacznie  osłabł. 

Pokrywa  chmur  się  rozpraszała.  Ulewa  przechodziła  w  mizerną  mżawkę,  która  spływała  za 

kołnierz i przyklejała mi włosy do twarzy. 

- Chyba sobie żartujesz? 

Okoliczne  domy  mieszkalne  wyglądały  jak  wymarłe;  najwyraźniej  większość  ludzi  w 

tej  dzielnicy  pracowała  od  dziewiątej  do  piątej.  Elias  przykucnął  na  środku  pustej  ulicy  i  za 

pomocą  łomu,  który  wyciągnął  z  bagażnika,  wziął  się  do  podważania  pokrywy  włazu. 

Oparłam się o drzwi samochodu, krzyżując ręce na piersiach. Przerażona, z niedowierzaniem 

pokręciłam głową. 

Okej, nie wiedziałam, czego oczekiwać, kiedy proponował, że zejdziemy do podziemi, 

ale rozumiałam, że wampiry to istoty żyjące na łonie natury. Ostatnim miejscem, którego bym 

się spodziewała, był kanał ściekowy. 

- Chyba nie myślisz na serio, że tam zejdę. 

Podważył  pokrywę  i  odsunął  na  bok.  Przez  chwilę  przyglądał  mi  się  z  wyrazem 

zranionej dumy. 

- Pod ziemią jest coś więcej niż szczurze tunele, o pani. Jeśli udasz się za mną, sama 

zobaczysz. 

Nawet z tej odległości czułam charakterystyczny zapach ścieków. 

- Nie ma mowy. 

Elias rzucił okiem na przejaśniające się niebo i zwinnie wsunął się do środka. 

-  Nadszedł  dla  mnie  czas  powrotu.  Postąpisz,  oczywiście,  jak  zechcesz,  Wasza 

Wysokość. Ale cokolwiek zadecydujesz, błagam, pospiesz się. 

Czekał  mnie  długi,  mokry  spacer  do  domu.  Poza  tym  naprawdę  nie  mogłam  tam 

wrócić...  W  każdym  razie  nie  tego  wieczoru.  Nadal  bałam  się,  że  mama  uziemi  mnie  za 

pomocą magii, tak jak już raz zrobiła. Przerażało mnie to, zwłaszcza teraz, kiedy wiedziałam, 

że  czarownice  potrafiły  zniewolić  wampiry.  Skąd  pewność,  że  mama  mnie  sobie  nie 

podporządkuje? 

Zadrżałam na myśl o obrzydliwych, wilgotnych tunelach, ale powiedziałam: 

background image

- Dobra, idę. 

Skinąwszy mi głową, Elias zaczął schodzić pierwszy. 

Zaraz  poniżej  niewielkiego  wylotu  kanału  drabina  ginęła  w  mroku.  Było  tam  tak 

ciemno,  że  nie  mogłam  dostrzec  ani  śladu  mojego  przewodnika.  Uklękłam  nad  włazem  i 

zajrzałam do środka. 

- Hej, halo? 

Aż  podskoczyłam,  gdy  twarz  Eliasa  niespodziewanie  zmaterializowała  się  tuż  przede 

mną. 

- Proszę, o pani. Pospieszmy się - rzucił, po czym znowu zniknął. 

- Ale ja nic nie widzę. 

Jego pozbawiony ciała głos odbił się echem w zatęchłym, wilgotnym powietrzu, które 

wionęło na mnie z kanału. 

- Poprowadzę cię. Szybciej. Nikt nie może zobaczyć, że tędy wchodzimy. 

Czy  powinnam  zamknąć  za  nami,  że  tak  powiem,  drzwi?  Popatrzyłam  na  ciężką 

pokrywę. Próbowałam ją poruszyć, ale choć bardzo napinałam mięśnie, nawet nie drgnęła. 

- Nie mogę dźwignąć pokrywy. 

-  Poślę  Cerbera,  żeby  zatarł  po  nas  ślady.  -  Cichy  szczęk  stąpnięć  po  metalowej 

drabince oddalał się coraz bardziej w głąb. 

Nie  chciałam  zostać  zbyt  daleko  w  tyle,  więc  musiałam  wreszcie  się  odważyć. 

Niepewnie postawiłam stopę na pierwszym szczeblu. Wydawał się o wiele za cienki i za śliski, 

a  otwór  pode  mną  o  wiele  za  głęboki  i  za  ciemny.  Wstrzymałam  oddech  i  mocno  się 

uchwyciłam. 

Schodząc, popatrzyłam w górę. Niebo było szarym krążkiem otoczonym czernią. Nogi 

miałam jak z waty. 

- To mi się nie podoba. - Mój głos zabrzmiał nawet jeszcze bardziej drżąco i słabo. 

- Już niedaleko. 

Mimo  jego  zapewnień  nie  tak  łatwo  było  opuszczać  stopy,  jedną  po  drugiej, 

przezwyciężając  ten  straszny  moment  nicości  pomiędzy  szczeblami  -  zwłaszcza  teraz,  kiedy 

otaczał  mnie  kompletny  mrok  i  niczego  nie  widziałam.  Zupełnie  jakbyście  schodzili  po 

drabinie z zamkniętymi oczami. Tylko gorzej, bo cokolwiek robiłam, nadal nie miałam pojęcia, 

dokąd idę. 

background image

- Nie wiem, czy dam radę - sapnęłam. Kiedy spojrzałam w górę, szare niebo niknące w 

wylocie włazu było nie większe niż pączek. Mój żołądek zacisnął się i zamienił w drżący supeł. 

Kolana  mi  się  zablokowały.  Nie  tylko  nie  mogłam  dalej  iść,  ale  musiałam  walczyć  z  chęcią 

panicznej ucieczki na górę. 

Pode  mną  rozbłysło  światło.  Nagle  zobaczyłam,  że  stoję  na  ostatnim  szczeblu 

umieszczonym  nieco  nad  podłogą.  Szybko  zeskoczyłam,  wdzięczna  za  solidny  grunt  pod 

nogami. Tunel otwierał się na wielki korytarz z ciosanego piaskowca. Środkiem biegły rzędy 

torów kolejowych. 

Elias  trzymał  w  ręku  reflektorek.  Przesunął  dużym  snopem  światła  po  ścianie,  którą 

akurat  pokonałam.  Obok  drabiny  znajdowała  się  półka  pełna  latarek  różnego  rozmiaru  i 

kształtu.  Gwałtownie  wciągnęłam  powietrze,  kiedy  moje  spojrzenie  padło  na  bladego 

czarnookiego chłopaka. Siedział cichutko na sfatygowanym wiklinowym fotelu. Ciemne włosy 

zwisały  mu  w  mizernych  kosmykach.  Ciemne  dziury  oczu  wpatrywały  się  we  mnie  bez 

mrugnięcia. 

-  Wasza  Wysokość,  to  jest  Cerber.  Strzeże  wejścia  -  oznajmił  Elias.  Młodzieniec 

podniósł się i ukłonił. 

- Hm, cześć - powiedziałam. 

Chłopak  skinął  uprzejmie,  po  czym  wydobył  ze  stosu  latarkę,  a  kiedy  wzięłam  ją,  z 

kolejnym kiwnięciem głowy zaczął wspinać się po drabinie. 

- Nie zaszkodzi mu światło słoneczne? 

- Cerber jest człowiekiem - odparł Elias krótko. Być może w ciemnościach dostrzegł 

mój wstrząśnięty wyraz twarzy, bo dodał: - Ma tutaj dobrą opiekę. W każdym razie lepszą niż 

tam, na górze. Od czasu do czasu przyjmujemy przybłędów - ludzi, którzy nie mają się gdzie 

podziać - a oni w zamian za to pilnują nas, kiedy śpimy i jesteśmy bezbronni. - Snopem światła 

powiódł wzdłuż torów. - A teraz pozwolisz za mną? 

Cóż, skoro zaszłam już tak daleko, to czemu nie? 

Włączyłam  latarkę,  którą  dał  mi  dziwny  chłopak,  i  ruszyłam  za  Eliasem.  Wodziłam 

światłem po całej  komorze, zdumiona, jak wysoko znajduje się jej sklepienie. W regularnych 

odstępach tunel wzmacniały potężne belki z ciemnego drewna. 

Cieszyłam  się,  że  mam  na  sobie  kurtkę.  Powietrze  w  podziemiach  było  chłodne  i 

wilgotne.  Fetor,  który  kojarzył  mi  się  z  kanałami,  tutaj  już  znacznie  osłabł,  chociaż  na 

background image

żółtobrązowym  piaskowcu  lśniła  woda,  sprawiając,  że  ściany  wydawały  się  obsypane  jakimś 

delikatnym brokatem. 

W  milczeniu  szliśmy  w  głąb  korytarza.  Coś  w  tej  przestrzeni  powodowało  pełną 

dostojeństwa  ciszę.  Nagle  rozległo  się  skrobanie  o  kamień  i  odbiło  echem  w  przepastnych 

ciemnościach.  Przesunęłam  latarką  dokoła,  próbując  dojrzeć,  co  to  takiego. Tuż  obok  mojej 

głowy  śmignął  nietoperz.  Wrzasnęłam  ze  strachu  i  o  mało  nie  potknęłam  się  na  żwirowanej 

powierzchni pomiędzy kolejowymi podkładami. 

Elias roześmiał się serdecznie. Jego dłoń delikatnie podtrzymała mnie za łokieć. 

- Od dawna za dnia dzielimy naszą przestrzeń życiową z nietoperzami - powiedział. - 

Stąd te skojarzenia. 

Uśmiechnęłam  się,  jakbym  w  pełni  doceniała  tę  informację,  ale  jedyne,  co  zdołałam 

pomyśleć to: „błeee“! 

Nietoperze  przemykały  w  snopach  światła  naszych  latarek,  a  ja  robiłam,  co  mogłam, 

żeby zachować spokój. Gdzieś z przodu rozległ się cichy bulgoczący dźwięk. 

Lekkim dotknięciem Elias skierował mnie do naturalnego otworu w ścianie. Zeszliśmy 

z torów i zanurkowaliśmy w przejście. Wewnątrz moim oczom ukazał się dziwny widok. Po 

piaszczystej  ziemi  płynął  strumień,  na  brzegach  kumkały  żaby.  Kiedy  wędrowaliśmy  jego 

skrajem, z pluskiem wskakiwały do wody. 

- Niesamowite - szepnęłam. Powietrze pachniało tu znacznie świeżej. Czuć było tylko 

ślad stęchlizny. 

Ta  nowa  jaskinia  stanowiła  kombinację  ociosanego  przez  rzekę  piaskowca  i 

industrialnego  rumowiska.  Sklepienie  wyglądałoby  naturalnie,  gdyby  nie  pręty  zbrojeń, 

stalowe belki i kawałki potrzaskanego betonu tworzące niegdyś sztuczny strop. Co jakiś czas 

ściany dudniły i drżały od hałasu przejeżdżających nad nami samochodów. 

Elias wiódł nas dalej brzegiem podziemnej rzeki. Po raz kolejny zaskoczył mnie widok 

straży. Z mroku wyłoniła się wartowniczka i zastąpiła nam drogę. Długie, wiszące w strąkach 

włosy sprawiały wrażenie prawie białych, a wybałuszone oczy skojarzyły mi się z tymi ślepymi 

rybami albinosami, które żyją w jaskiniach. Miała na sobie turystyczne szorty w kolorze khaki, 

wojskowe buty i koszulkę bez rękawów pod wojskową kurtką z demobilu. 

- Sir! - Zasalutowała elegancko, nieledwie trzaskając obcasami. 

background image

- Spocznij - zakomenderował Elias, również salutując dziewczynie. - Przedstawiam Jej 

Wysokość Anastasiję Ramses Parker. Prosimy o wstęp do miasta. 

- Zgoda - odparła wartowniczka. - Witamy z powrotem, kapitanie. 

Uśmiechnęła się, po czym uścisnęli sobie dłonie. Do mnie Elias powiedział: 

- Obawiam się, że nie będzie za wiele do oglądania. Dwór śpi. 

Korytarz  stał  się  szerszy.  Ze  stropu  zwisały  stalaktyty,  tworząc  pełne  wdzięku 

ażurowe ornamenty. W różnych wnękach i zakamarkach spali ludzie. 

Jeśli mam być szczera, nie wyglądali w pełni na istoty ludzkie. Było coś zwierzęcego w 

sposobie, w jaki się do siebie tulili. Mężczyźni i kobiety leżeli częściowo jedni na drugich, w 

większości całkiem nadzy. Ich blade ciała lśniły jak złoża alabastru. 

- Dwór królestwa mroku na wygnaniu - oznajmił Elias oficjalnym tonem, wskazując w 

stronę  płaskiego  wzniesienia,  którego  początkowo  nie  zauważyłam.  Wodospad  obłupał 

wysoką skałę. Pośrodku, w zagłębieniu między dwiema skalnymi sterczynami, siedział jak na 

tronie jakiś mężczyzna. 

- Tata? - zapytałam, rozpoznając jego sylwetkę. Podeszłam o krok bliżej i zaświeciłam 

mu latarką prosto w twarz. Zgadza się, to był Ramses. Miał na sobie przedziwne szaty, a do 

tego  spowijała  go  purpurowa  opończa.  Szeroko  otwarte  oczy  wpatrywały  się  w  przestrzeń. 

Pomyślałam, że musiał mnie dostrzec, więc mu pomachałam. Elias pokręcił głową. 

- Jego Wysokość jest niezdrów. Sen pomaga mu odzyskać siły. 

-  Och.  -  Mój  głos  zabrzmiał  cieniutko.  Poświeciłam  latarką  dokoła  po  rozrzuconych 

bezładnie nagich ciałach. Wyglądało, jakby wszyscy zwalili się pokotem, niczym ofiary jakiejś 

strasznej zarazy albo wybuchu jądrowego. - Nie zimno im? 

- Nie. Jesteśmy odporni na wszelkie temperatury. 

-  Aha.  -  Wierciłam  palcem  stopy  w  miękkiej  piaszczystej  ziemi.  -  Więc  tutaj 

mieszkacie? 

Rozejrzał się, jakby próbował zobaczyć jaskinię moimi oczami. 

- Tak  - odparł w  końcu. - Wiem, że trudno to  sobie  wyobrazić, ale to miejsce ma  w 

sobie  wiele  piękna.  Dziś  wieczorem  zobaczysz,  jak  przemienia  się  w  pałac  pełen  blasku, 

ożywiony śmiechem i radością. 

W  jednym  z  pewnością  się  nie  mylił:  nie  umiałam  sobie  tego  wyobrazić.  Jego  opis 

brzmiał wspaniale, jednak to, co widziałam teraz, było dość niepokojące. 

background image

- Mnie również morzy sen, o pani - oznajmił. - Wkrótce nie będę już mógł ci służyć. 

-  Chcesz  się  zdrzemnąć?  Teraz?  -  Na  myśl,  że  zostanę  sama  pośród  tych  wszystkich 

leżących bez życia wampirów, ogarnęła mnie zgroza. 

Wyglądał na urażonego. 

- Muszę. 

- Proszę, Eliasie, nie zasypiaj. 

- Zrobię, co będę mógł - powiedział. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do miejsca, w 

pobliżu którego tu weszliśmy, po czym usiadł na ziemi, opierając się plecami o ścianę jaskini. 

Po krótkiej chwili wahania zdjęłam plecak i położyłam na piaszczystym gruncie. Przycupnęłam 

na  nim  w  niewygodnej  pozycji.  Z  miejsca,  które  wybrał  Elias,  nie  było  widać  większości 

trupiego dworu. 

Mojemu  towarzyszowi  opadały  powieki,  choć  walczył,  żeby  trzymać  oczy  otwarte. 

Przytuliłam się do niego, wyczuwając ciepło jego ciała. 

To właśnie było to życie, którym miałam się cieszyć jako wampir? Przesypianie całego 

dnia? Nago? W jaskini? 

- Lubisz być... tym, kim jesteś? 

- Hm? - zapytał Elias sennie. 

Uniosłam ręce, żeby wskazać grotę i jej bezwładnych mieszkańców. 

- Lubisz swoje życie? 

Ale Elias nie odpowiedział. Zapadł w głęboki sen. 

Odczekałam  jeszcze  chwilę,  nudząc  się  i  marznąc  w  siedzenie.  Idiotyczna  sytuacja. 

Ciekawe,  która  też  mogła  być  godzina.  W  końcu  znalazłam  w  plecaku  komórkę  i 

sprawdziłam.  Była  prawie  trzecia.  Zbliżała  się  pora  ostatniego  dzwonka.  Komórka  nie  miała 

zasięgu.  Nic  dziwnego,  zważywszy,  jak  głęboko  znajdowaliśmy  się  pod  ziemią.  Tak  czy 

inaczej, przejrzałam pocztę. Większość SMS-ów była od kompletnie nieważnych osób. 

Ale znalazłam wiadomość, której przedtem nie zauważyłam. Nikolai chciał się umówić 

na  ten  wieczór.  To  się  nazywa  dylemat!  Zostać  tu  z  nieprzytomnymi  wampirami  i 

zadebiutować  na  wygnańczym  dworze  czy  iść  na  kręgle  z  przystojniakiem  rockmanem, 

którego rodzina poluje na ludzi takich jak ci tutaj? 

Elias posapywał cicho przez sen. Z pachnących wilgocią ścian kapała woda. 

Wysiadywanie tutaj było kompletnie bez sensu. 

background image

Tylko czy uda mi się znaleźć drogę powrotną? 

Z przedniej kieszeni plecaka wydobyłam coś do pisania. Jednak długopis zawisł mi nad 

wyrwaną  z  notesu  kartką.  Jakiej  treści  wiadomość  miałam  zostawić?  „Przepraszam.  Muszę 

iść, dostałam lepszą propozycję“ odpowiadało prawdzie, ale nie było zbyt uprzejme. „Martwe 

nagusy to nie moja bajka. Idę na kręgle“ brzmiało jeszcze bardziej impertynencko. To znaczy, 

faktycznie rezygnowałam z mojego ewentualnego debiutu na rzecz randki z Nikolaiem. Ale to 

nie  była  wina  Eliasa,  że  ta  jaskiniowo-slipingowa  część  wampiryzmu  wydała  mi  się  mocno 

niepokojąca. 

W  końcu  postanowiłam  nie  podawać  żadnego  wyjaśnienia.  Napisałam  po  prostu:  „

Przepraszam“,  a  pod  tym mój  numer  telefonu  i  imię.  I  dopisek:  „Do  zobaczenia  wieczorem, 

zgodnie z umową“. 

Nie wiedziałam, czy Elias w ogóle ma komórkę, ale już mnie zaskoczył samochodem. 

Odrobinę ścisnęło mi  się serce, kiedy wtykałam kartkę między splecione na piersi palce. Ten 

facet  zasługiwał  na  więcej,  tyle  że  nie  potrafiłam  w  kilku  słowach  streścić  swoich  uczuć. 

Wszystko  wydarzyło  się  tak  szybko.  Jeszcze  wczoraj  uważałam  Thompsona  za  wkurzająco 

atrakcyjnego. A dzisiaj próbowałam go pożreć. I wyrosły mi kły. Wysiadywanie w jaskini pod 

St.  Paul  wśród  ludzi  wyglądających  jak  trupy  to  nie  to,  czego  teraz  najbardziej 

potrzebowałam. 

Pewnie  powinnam  była  wrócić  do  szkoły,  kiedy  Elias  zapytał,  dokąd  chcę  jechać. 

Mogłam  wykorzystać  stałe  numery  ze  swojego  programu.  Niestety,  teraz  było  już  na  to  za 

późno. 

Zanurkowałam w wąskie przejście, do groty straży. Wartowniczka najeżyła się, kiedy 

weszłam. 

- Kto idzie? - zapytała oficjalnym tonem. 

-  Anastasija  Ramses  Parker  -  odparłam,  starając  się,  by  zabrzmiało  to  władczo,  po 

czym dodałam: - Księżniczka wampirów. 

Mierzyłyśmy się wzrokiem. Czekałam, aż zejdzie mi z drogi, żebym mogła ją wyminąć, 

ale ani drgnęła. Miałam poprosić o pozwolenie na wyjście? Zastanawiałam się, czy ona też jest 

człowiekiem, tak jak Cerber, i czy mogłabym ją odepchnąć, gdyby zaszła taka potrzeba. 

-  Ehm,  muszę  iść  -  powiedziałam.  Zmarszczyła  brwi.  Najwyraźniej  naruszyłam 

regulamin, jednak kiwnęła głową i odsunęła się na bok. 

background image

- Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. 

Prześliznęłam  się  koło  niej,  skinąwszy  na  pożegnanie.  Wartowniczka  zajrzała  do 

przejścia, jakby kogoś jeszcze oczekiwała. 

- Bez eskorty? 

- Śpi - wyjaśniłam. I na widok sceptycznego wyrazu jej twarzy, dodałam: - Nic mi nie 

będzie. Tak czy inaczej, wrócę. 

Sprawiała wrażenie, jakby chciała zaprotestować. Po jej minie widziałam, że czuje się 

rozdarta. Oczywiście musiała pilnować jaskini, a z drugiej strony nie miała ochoty puścić mnie 

całkiem samej. Wreszcie wzruszyła ramionami. 

- Szczęśliwej drogi, Wasza Wysokość. 

-  Hm,  dziękuję  -  mruknęłam,  usiłując  odtworzyć  w  pamięci  szlak,  którym  tu 

przyszliśmy. 

Na szczęście nasze stopy zostawiły ślady w nadrzecznym piasku. Skierowałam na nie 

światło  latarki.  Znowu  uderzyło  mnie,  jak  naturalnie  wygląda  ten  podziemny  strumień.  Jego 

brzegi wiły się w lewo i w prawo, a ściany jaskini przypominały wznoszące się pionowo klify. 

Miejscami skała tworzyła występ i musiałam czepiać się kamieni, żeby uniknąć wdepnięcia w 

wodę. 

Po jakimś czasie dotarłam do odgałęzienia. Przepełznąwszy przez dziurę, znalazłam się 

z powrotem na torowisku. Miałam nadzieję, że dalej też pójdę naszym tropem, ale ku swojej 

konsternacji, ujrzałam ślady stóp prowadzące w obu kierunkach. Nadeszliśmy z prawej czy z 

lewej  strony?  Miałam  całkiem  dobry  zmysł  orientacji  w  terenie,  jeśli  mogłam  kierować  się 

słońcem. W ciemnościach byłam kompletnie do niczego. 

Nie  pozostało  mi  nic  innego,  jak  tylko  zgadywać.  Przynajmniej  pamiętałam,  że  nie 

szliśmy  daleko.  Gdybym  w  miarę  szybko  nie  trafiła  na  odrażającego  chłopaka  z  latarkami, 

należałoby  zawrócić  i  pójść  w  przeciwną  stronę.  Próbowałam  nie  myśleć  o  ludziach 

zaginionych w  jaskiniach  Wabasha.  Chyba  co  roku Pioneer Press donosił  o jakichś idiotach, 

którzy uprawiali speleologię miejską i już nigdy nie wrócili. Oczywiście teraz przychodziło mi 

do głowy, czy aby nie natknęli się  na leże wampirów i nie zostali załatwieni przez  ich straż? 

Bądź co bądź, niektórych ciał dotąd nie odnaleziono. 

Kiedy  snułam  te  rozważania,  zaczęła  zmieniać  się  barwa  światła.  Wydawało  się 

bardziej szare, przesiąknięte słońcem. Z drugiej strony, powietrze stawało się coraz cięższe od 

background image

cuchnącego,  kwaśnego  smrodu  jakby  ludzkiej  uryny.  Świecąc  latarką  po  ścianach,  odkryłam 

graffiti w stylu gangów. Na ziemi walały się butelki po piwie, pety, aluminiowe puszki i masa 

różnych śmieci, bardziej obrzydliwych niż rozpoznawalnych. Zorientowałam się, że poszłam w 

złym  kierunku.  Już  miałam  zawrócić,  gdy  usłyszałam  głośny  turkot  i  pisk  silnika  diesla.  Po 

chwili  napłynęły  inne  odgłosy  ruchu  ulicznego  wraz  ze  świeżym  podmuchem  pachnącego 

miastem wiatru. 

Musiałam  zbliżać  się  do  jakiegoś  innego  wyjścia.  Postanowiłam  nie  rezygnować, 

przynajmniej  do  najbliższego  zakrętu.  Jeśli  zobaczę  stamtąd  drogę  na  zewnątrz,  pójdę  nią. 

Okazało się, że za zakrętem szlak się rozgałęzia. Jeden tunel znikał z powrotem pod miastem; 

drugi prowadził na światło dzienne. Jedyny problem? Wyjście blokowała żelazna krata. 

Niezrażona, starannie zbadałam ogrodzenie. Ostatecznie graffiti i śmieci świadczyły o 

tym,  że  ludzie  jakoś  się  tędy  przedostawali.  Rzeczywiście,  ktoś  obluzował  dolny  narożnik. 

Udało mi się odciągnąć zardzewiały fragment kratownicy. Nie zmieściłabym się z plecakiem, 

ale  dzięki  kilku  zręcznym  manewrom  byłam  w  stanie  przeciągnąć  go  za  sobą.  Oczywiście, 

skoro  musiałam  się  przeczołgać,  moje  ubranie  śmierdziało...  czymś,  o  czym  bardzo  starałam 

się nie myśleć. Obrzydlistwo! 

Otrzepałam  się  najlepiej,  jak  potrafiłam,  i  ruszyłam  na  świeże  powietrze,  jeśli  można 

było  nazwać  je  świeżym.  Znajdowałam  się  gdzieś  w  pobliżu  Lowertown,  niedaleko  stacji 

przeładunkowej.  Nadal  mżyło.  Niebo  było  przygnębiająco  szare.  Odgłosy  ruchu  ulicznego 

dobiegały  z  wiaduktu  Mound's  View,  gdzie  wysoko  w  górze  opony  piszczały  na  mokrym 

asfalcie.  Linia  kolejowa  ciągnęła  się  wzdłuż  brzegów  doliny,  znajdując  schronienie  między 

urwiskami  piaskowca.  Na  torach  stały  puste  wagony.  Ich  ściany  pokrywały  prostackie 

przejawy miejskiej sztuki. Po szynach skakały biegusy. Stadka gołębi podrywały się bezładnie 

do lotu przy każdym hałasie. Z barek na Missisipi, którą widać było w prześwitach pomiędzy 

wagonami, dobiegało buczenie syren. 

Ruszyłam  w  kierunku  rzeki.  Wiedziałam,  że  Shepard  Road  albo  jakaś  inna  ulica 

wychodzi  na  tę  dziwną  ziemię  niczyją  pomiędzy  centrum  miasta  a  East  Side.  Kiedyś  mama 

przypadkiem przywiozła nas tutaj, gdy szukałyśmy dojazdu do Muzeum Nauki. 

Zapowiadała  się  długa  wędrówka.  Chociaż  znałam  drogę,  do  śródmieścia  było 

potwornie  daleko.  Jednak  przynajmniej  mogłam  złapać  autobus.  Odkąd  zrezygnowałam  z 

background image

robienia  prawa  jazdy,  pilnuję,  żeby  kupować  bilet  miesięczny.  Idąc,  otworzyłam  komórkę. 

Miałam zasięg. Nareszcie! 

Pierwszą osobą, której odpowiedziałam, był Nikolai. Napisałam, że tak i poprosiłam o 

szczegóły.  Och,  i  czy  zechciałby  po  mnie  przyjechać  w  pewne  miejsce,  ale  nie  do  domu? 

Wyjaśniłam, że walczę z mamą. 

Potem  zapytałam  Taylor,  jak  minęła  reszta  dnia  w  szkole.  Czy  nadal  byłam  totalnym 

wyrzutkiem? I czy Taylor sądzi, że jeszcze będę mogła się tam pokazać? 

Jeśli chodzi  o resztę  wścibskich, a niezbyt bliskich koleżanek, zastanawiałam się, jak 

odkręcić  incydent  z  Thompsonem.  Może  był  jakiś  sposób,  żeby  wyjaśnić,  co  się  stało,  bez 

użycia słowa „wampir“ albo wymówki o tymczasowej niepoczytalności. 

Może należało trwać przy wersji, że się w nim kocham? Czy w szkole uwierzą, że gdy 

zobaczyłam, jak cierpi, nie udało mi się powstrzymać i zaczęłam go całować, a potem tak się 

zawstydziłam, że uciekłam? Przebiegając przez jezdnię na stromy chodnik, pokiwałam głową 

do  własnych  myśli.  Mięśnie  moich  nóg  napinały  się  na  ostrej  pochyłości,  gdy  wysyłałam  do 

wszystkich to samo kłamstwo. 

Jasne, to było nieuczciwe, ale sami powiedzcie, przecież nikt nie uwierzyłby, gdybym 

napisała prawdę: zlizywałam smakowitą krew Thompsona, bo ostatniego wieczoru odkryłam, 

że jestem półwampirem, a w dodatku księżniczką! Łyknęlibyście taką gadkę?! W życiu. 

Tak czy inaczej, byłam w stanie ścierpieć kpiny z głupiej kujonki, która ześwirowała na 

punkcie  jakiegoś  skończonego  frajera.  Takie  rzeczy  w  średniej  szkole  to  normalka.  Ale 

wampiryzm? Wykluczone. 

Zwłaszcza jeśli bycie wampirem oznacza drzemki po jaskiniach na golasa. Pomysł dość 

odrażający  i  dziwaczny.  Może  jako  półwampir  mogłam  zostać  zwolniona  z  tego 

speleologicznego  nudyzmu?  Zerknęłam  na  niebo.  Popołudnie  zawsze  było  moim  punktem 

niżu, mówiąc biorytmicznie, lecz przecież nie czułam potrzeby snu przez cały dzień. 

Przynajmniej nigdy dotąd nie czułam. 

Oczywiście przed dzisiejszym rankiem również nigdy nie rosły mi kły. 

Wreszcie dotarłam na strome wzgórze i znalazłam się w śródmieściu St. Paul. Hotele i 

biura sięgały ku niebu. Urzędnicy tłoczyli się przy tylnych drzwiach, korzystając z przerwy na 

papierosa.  Idąc  w  stronę  głównego  urzędu  pocztowego,  przeszłam  pod  kamiennym  krytym 

mostem. Nigdy nie wiedziałam, po co go zbudowano ani czy nadal był w użyciu. Wyglądał jak 

background image

wczesna próba kładki dla pieszych, chociaż, jak mi się wydawało, pozostał z czasów, kiedy ta 

część  miasta  była  tętniącym  życiem  portem,  więc  może  służył  do  przewozu  ładunków  i 

towarów do pociągów albo na statki. 

Deszcz  zraszał  mi  twarz.  Głębiej  wtuliłam  się  w  kurtkę.  Sprawdziłam  na  komórce, 

która  godzina:  akurat  skończyły  się  lekcje.  Byłam  ciekawa,  co  robi  Bea.  Czy  pan  Martinez 

zauważył  moją  nieobecność?  I  czy  Bea  z  Taylor  spotkają  się  koło  szafki?  O  czym  będą 

rozmawiały? Dokładnie w tym momencie nadeszła wiadomość. Na dźwięk sygnału o mało nie 

upuściłam  telefonu.  I  jak  tu  nie  mówić  o  niesamowitej  synchronizacji.  Przecież  właśnie 

myślałam  o  Bei.  Oczywiście  mogło  tu  zadziałać  coś  więcej  niż  zwykły  zbieg  okoliczności. 

Mogła zadziałać magia. Bea była teraz stuprocentową Prawdziwą Czarownicą. Może wyczuła 

moje myśli? 

Wpatrywałam  się  w  ekranik.  Powinnam  przeczytać?  Czy  nadal  się  na  mnie  wścieka? 

Przynajmniej kompletnie mnie nie odtrąciła, a to już coś, prawda? 

Zmieniły  się  światła,  więc  przebiegłam  przez  szeroką  czteropasmową  jezdnię.  Nie 

byłam  pewna,  czy  akurat  teraz  mam  dość  siły,  by  sprostać  dramatycznym  gestom  mojej 

przyjaciółki.  Wsunęłam  telefon  do  kieszeni  kurtki.  Ciemne  niebo  odbijało  się  w  szarych 

budynkach. Próbując ogrzać dłonie, wcisnęłam je do kieszeni w ślad za telefonem. 

Myślałam  o  Nikolaiu.  Wiedziałam,  że  zaczął  studiować  na  uniwersytecie,  ale  co? 

Muzykę? Czy coś bardziej praktycznego? Nie mogłam sobie teraz przypomnieć, jednak obiło 

mi się o  uszy,  że wynajmuje  mieszkanie  wspólnie  z kilkoma  innymi studentami. Czy odebrał 

moją wiadomość? Naprawdę chciał się ze mną umówić na dzisiejszy wieczór? 

Mama  pewnie  wróciła  do  domu  na  późny  lunch,  zanim  pojechała  na  zajęcia  do  St. 

Thomas. Czy zauważyła, że brakuje jakichś rzeczy? Czy szkoła zawiadomiła ją o wagarach? 

Jakby  w  odpowiedzi  na  moje  pytania,  zadzwoniła  komórka.  To  był  Nik.  Kolejne 

magiczne przywołanie? 

- Hej - powiedziałam, starając się sprawiać wrażenie wyluzowanej i nie tracić tchu. 

- Cześć. - Jego głos brzmiał ciepło i znajomo. Stwierdziłam, że słysząc go, uśmiecham 

się. - Odebrałem twoją wiadomość. Mogę podjechać po ciebie, gdzie zechcesz. O co chodzi z 

twoją mamą? 

Wielką zaletą Nikolaia było to, że nie musiałam przy nim kłamać na żaden temat. 

background image

-  Wścieka  się  przez  tę  sprawę  z  półwampiryzmem.  Dziś  rano  czułam,  że  próbuje 

magicznego  przymusu,  żeby  zatrzymać  mnie  w  domowym  areszcie  aż  do  następnej  pełni. 

Chce, żebym jeszcze raz przystąpiła do Inicjacji. 

- Obłęd - przyznał. - Co zamierzasz zrobić? 

- Nie wiem. Ale cieszę się, że ty zamierzasz coś robić dziś wieczorem. Hm, naprawdę 

muszę z kimś pogadać. 

- Gdzie jesteś? Chcesz teraz tutaj wpaść i posiedzieć u mnie? 

Niemożliwe! 

- Byłoby super. 

Nikolai  zahamował  obok  przystanku  autobusowego.  Zerknęłam  zakłopotana  na 

pozostałych  czekających  i  popędziłam  do  samochodu.  Miał  włączone  ogrzewanie,  żeby 

usunąć  parę  wodną  z  przedniej  szyby,  co  było  bosko  przyjemne  w  porównaniu  z  wilgotną 

zimnicą na zewnątrz. Zapięłam pas i ruszyliśmy z terkoczącym rykiem. 

- Dzięki, że po mnie przyjechałeś - powiedziałam, wciskając plecak między kolana. 

Spojrzał  na  mnie  surowo,  jakby  próbował  przybrać  pozę  belfra  albo  rodzica,  co 

kompletnie nie pasowało do tych ciemnych rzęs i złocistych oczu. 

- Mogę zapytać, dlaczego nie jesteś w szkole? 

Miałam wyjaśnić łowcy wampirów historię z Thompsonem? 

- Nie. 

Zdziwiło go to. Jego żartobliwy uśmiech zniknął. 

- Dobra, w porządku. 

Teraz ja poczułam się podle. Obgryzając paznokieć, rzuciłam ostrożnie: 

- To coś w związku z wampirami. 

- I nie chcesz mi powiedzieć, bo jestem łowcą, tak? 

Potakująco kiwnęłam głową. 

Auto sunęło przez śródmieście, to zatrzymując się, to ruszając. Na ulicach nie panował 

zbyt  duży  ruch,  ale  światła  były  źle  zsynchronizowane.  Ledwie  startowaliśmy,  a  już 

musieliśmy zwalniać przed następnym skrzyżowaniem. Nikolai nie odzywał się ani słowem. Po 

przedniej szybie powoli szurały wycieraczki. 

background image

-  Od  wczorajszej  Inicjacji  tata  nalega,  żebym  zintensyfikował  treningi  -  odezwał  się 

wreszcie.  -  Myślę,  że  zaskoczyła  go  liczba  wampirów.  Przeważnie  zakładano,  że  nie  ma  ich 

tak wielu w Nowym Świecie. 

Nic  nie odpowiedziałam,  chociaż  moje  myśli powróciły do  dziesiątek niesamowitych, 

bezwładnych, białych ciał w podziemnej jaskini. 

Nasze  oczy  spotkały  się,  ale  Nikolai  szybko  odwrócił  wzrok.  Teraz  wycieraczki 

stukały w rytm uderzeń mojego serca. 

- Pomysł, żeby zostać łowcą, pociągał mnie znacznie bardziej, kiedy nie zastanawiałem 

się, że kiedyś będę musiał naprawdę zabić wampira. 

Wypuściłam powietrze, które przez chwilę powstrzymywałam. 

-  To  trudne  -  ciągnął  Nik,  jakby  mówił  tylko  do  siebie.  -  Nawet  nie  masz  pojęcia,  z 

jaką  dawką  nienawiści  dorastałem.  Sam  nie  zdawałem  sobie  z  tego  sprawy.  Niełatwo 

otrząsnąć się z takiego fanatyzmu i wrogości. Ale za to, proszę. 

Popatrzył na mnie i coś w jego spojrzeniu sprawiło, że serce zabiło mi mocniej. 

- Kocham się w tobie od tak dawna - wyznał. - A kiedy wreszcie nabrałem śmiałości, 

żeby  ci  o  tym  powiedzieć,  okazało  się,  że  jesteś  dampirem.  To  mną  dosyć  wstrząsnęło, 

rozumiesz? Musiałem sporo przemyśleć. 

- Zamierzasz zrezygnować? - Roześmiał się gorzko. 

- To nie takie proste. Obowiązki łowcy przechodzą z pokolenia na pokolenie. Jestem 

jedynym dzieckiem moich rodziców. Nie mogę tak po prostu wszystkiego rzucić. 

- A ja jestem księżniczką wampirów - odparłam. - Ale z nas szczęściarze. 

Okazało  się,  że  mieszkanie  Nikolaia  zajmuje  najwyższe  piętro  kamienicy  wznoszącej 

się w cieniu Kapelusza Wiedźmy, miejskiej wieży ciśnień o kształcie średniowiecznej baszty ze 

stożkowatym dachem. Ta zamożna, ekscentryczna okolica leży po złej - bo w Minneapolis  - 

stronie  granicy  dwóch  miast.  Nikolai  przekręcał  klucz  w  drzwiach,  a  ja  podziwiałam  dziki 

ogród, zapewne dzieło tulejszego dozorcy. 

Zaskoczyło  mnie  odkrycie,  że  jesteśmy  sami.  Kiedy  pytająco  uniosłam  brwi,  Nik 

powiedział: 

- Moi współlokatorzy mają zajęcia do późnego popołudnia. 

background image

-  Och  -  odparłam,  zdziwiona,  jak  cienko  brzmi  mój  glos.  Zdarzało  mi  się  przebywać 

wyłącznie w towarzystwie chłopaków, ale nigdy z jednym i to o tyle starszym. Zastanawiałam 

się, czego oczekuje. Czy zacznie się do mnie przystawiać? I czy ja chcę, żeby zaczął? 

Drzwi  stanęły  otworem.  Za  nimi  były  drugie,  wewnętrzne,  a  dalej  pokryte  wytartym 

chodnikiem  schody.  Nikolai  ruszył  na  górę.  Schody  kończyły  się  podestem,  gdzie  ktoś 

powiesił  plakat  z  naturalnej  wielkości  facetem  z  Herosów,  tym,  który  grał  także  młodego 

Spocka w filmie Star Trek. 

- Lubię ten serial - rzuciłam, próbując nawiązać rozmowę. 

- Hm? - Zerknął na plakat. - Ach, to Stevie. Ona jest naszą lokalną maniaczką. 

Ona? 

Przy  drzwiach  na  samej  górze  Nik  znowu  użył  klucza,  po  czym  otworzył  je  przede 

mną z rozmachem. 

- Witamy u Nikolaia. 

Byłam  pod  wrażeniem.  Chyba  oczekiwałam  typowego  kawalerskiego  mieszkanka, 

jednak  Nik  i  jego  współlokatorzy  mieli  lepszy  gust...  przynajmniej  na  pierwszy  rzut  oka. 

Pokój, do którego weszliśmy, był wspólnym salonem o wielkich oknach. Przy innej pogodzie 

tonąłby pewnie w  słonecznym  świetle.  Kanapy narożne  pasowały  do  foteli.  Wszystkie meble 

wyglądały na stosunkowo nowe i nieskazitelnie czyste. Szklany blat kawowego stolika zdobiła 

kompozycja  z  suchych  kwiatów,  ale  był  zasypany  też  najnowszymi  mangami  i  komiksami 

Marvela. 

Za sklepionym przejściem znajdował się pokój pierwotnie służący chyba jako jadalnia. 

Jednak Nik i jego przyjaciele najwyraźniej przeznaczyli go na centrum rozrywki. Pod ścianami 

tłoczyły  się  konsole  do  gier,  telewizory,  sprzęt  stereo.  Gdzie  nie  zajmowała  miejsca 

elektronika,  stały  półki  na  książki  zapchane  po  brzegi  tanimi  wydaniami,  komiksami  i 

powieściami graficznymi, płytami DVD i CD, a nawet czyjąś kolekcją winyli. Widać było też 

dwie pary drzwi. Jedne wiodły do kuchni, gdzie piętrzyły się pudełka po pizzy i pojemniki po 

jedzeniu  na  wynos,  drugie  do  mrocznego  korytarza,  a  dalej  zapewne  do  pokoi  sypialnych  i 

łazienki. 

- No i jak ci się podoba? 

- Nie mogę się doczekać, kiedy zamieszkam samodzielnie - odparłam. - Najchętniej w 

miejscu takim jak to. 

background image

- Pozwól, że pokażę ci resztę. 

Trochę się denerwowałam, ale wziął mnie za rękę i uśmiechnął się z przejęciem. 

Ciemny korytarz faktycznie prowadził do łazienki. Zajrzałam do środka i pomyślałam, 

że  mieszka  tu  pełno  chłopaków.  Nik  niedbale  skinął  w  kierunku  pokoju  Johna  i  Stevie,  na 

który tylko zerknęłam przez zasłonę z koralików, i wskazał mi kolejne schody. 

- Mike i ja zajmujemy mansardę. Zaczekaj, aż ją zobaczysz. Niesamowita! 

Schody na poddasze były wąskie i strome, na szczęście Nikolai zapalił wiszącą lampę. 

W  jej  świetle  ukazała  się  nad  nami  rozległa  przestrzeń.  Weszliśmy  na  górę.  Gładkie, 

wypucowane  deski  podłogi  miały  ciepły  połysk.  Sufit  znajdował  się  na  tyle  wysoko,  że 

mogłam się wyprostować. Wypełniało go belkowanie spadzistego dachu, w który wbudowano 

dwa  świetliki.  Były  uchylone,  więc  do  środka  wlewało  się  świeże  powietrze.  Każdy  z 

chłopaków  zaanektował  jedno  z  mansardowych  okien,  wyznaczając  granice  swojego 

terytorium za pomocą futonu i staroświeckich komód. 

Wyglądało to fantastycznie. 

I bardzo, bardzo intymnie. 

Od  razu  mogłam  powiedzieć,  który  kącik  należy  do  Nika.  O  materac  stała  oparta 

lśniąca  czernią  i  chromem  gitara  elektryczna.  Na  podłodze  leżał  stos  podręczników,  a  obok 

różne papiery i laptop. 

Nikolai  rozsiadł  się  swobodnie  na  swojej  kanapie  i  poklepał  miejsce  obok  siebie.  Już 

miałam  powiedzieć,  że  wolałabym  wrócić  do  salonu,  ale  nie  do  końca  była  to  prawda. 

Nieśmiało przycupnęłam tam, gdzie mnie zapraszał. Nasze kolana się zetknęły. 

Wyglądał  super.  Końcówki  dość  długich  włosów  zawijały  mu  się  od  wilgoci. 

Koszulka, którą miał na sobie, niespecjalnie ukrywała szczupłe, wysportowane ciało. Sprawiał 

wrażenie mocnego, smukłego i trochę niebezpiecznego - jak nóż. 

Prawdę mówiąc, niejedno w Nikolaiu przywodziło mi na myśl broń. Było w nim coś, 

jakieś napięcie, które wydawało się w każdej chwili grozić wybuchem. Przerażające i w jakiś 

sposób podniecające. 

Zdałam sobie sprawę, że nerwowo bawię się brzegiem rękawa, i pożałowałam, że nie 

włożyłam  czegoś  odrobinę  mniej  obciachowego  niż  sprany  stary  T-shirt  z  Czarodziejką  z 

Księżyca i niemodną kurtkę od deszczu. 

background image

-  Wczoraj  wieczorem  przesłuchałam  twoją  płytę  -  rzuciłam.  -  Naprawdę  dobrze 

śpiewasz. 

- Dzięki  -  odparł machinalnie. Najwyraźniej  krążył myślami  wokół czegoś innego, bo 

oczy błądziły mu po całym pokoju i zatrzymywały się na różnych przedmiotach. 

Poczułam,  że  rozpaczliwie  chcę  zyskać  jego  uwagę,  jego  aprobatę,  więc  zaczęłam 

paplać: 

-  To  nie  ten  rodzaj  muzyki,  którego  zwykle  słucham,  ale  myślę,  że  technicznie  jest 

bardzo dobra. Brzmicie jak doskonale zgrany zespół. Naprawdę pomyślałam, że... 

Zanim  zdążyłam  zrobić  z  siebie  jeszcze  większą  kretynkę,  zamknął  mi  usta 

pocałunkiem. 

background image

Rozdział 17 

Nawet  ja  wiedziałam,  że  kiedy  całuje  cię  niesamowicie  przystojny  facet,  nie  czas  na 

przemyślenia.  Jednak  mój  umysł,  zamiast  koncentrować  się  na  miękkości  jego  warg,  był 

kompletnie rozkojarzony. Jak to się stało? Dzięki „och-jakże-seksownemu“ opisowi zalet jego 

zespołu?  Raczej  nie.  Tradycyjnie  byłam  obciachowa  i  drętwa.  A  może  chciał  to  zrobić  od 

momentu,  kiedy  mnie  tu  zaprosił?  To  wydawało  się  dość  prawdopodobne  (w  końcu  jest 

facetem),  zwłaszcza  biorąc  pod  uwagę,  w  jaki  sposób  wydostał  mnie  z  przeciwdeszczowej 

kurtki i jak jego ręce przesuwały się powoli po moich odkrytych przedramionach. 

Rozum całkiem mnie opuścił. Koniec z myśleniem. 

Instynkt wziął górę. Ciało reagowało po swojemu, bez mojego udziału. Oddech mi się 

rwał. Mimo uporczywego wrażenia, że wszystko dzieje się zbyt szybko, drżałam pod ciepłym 

dotykiem Nika. Jego dłonie zsunęły się z moich ramion. Miałam ochotę jęczeć i błagać, żeby 

powróciły. Ale kiedy wśliznęły mi się pod koszulkę, mój umysł znowu się włączył. Z całą siłą. 

Gwałtownie się odsunęłam. 

-  Hm  -  mruknęłam,  niepewna,  jak  wytłumaczyć  swoją  reakcję,  żeby  kompletnie  nie 

zepsuć tej chwili. 

Nikolai miał na tyle zdrowego rozsądku, by wyglądać na zmartwionego. 

- Przepraszam - odezwał się. - Od tak dawna marzyłem o tym, żeby cię pocałować. 

-  Naprawdę?  -  Nie  zamierzałam  pytać  na  głos,  ale  jakoś  mi  się  wypsnęło.  Zawsze 

sądziłam, że był o wiele bardziej zainteresowany Beą niż mną. 

Roześmiał  się  cicho.  Usiadł  wygodnie,  oparty  barkami  o  ścianę,  jakby  chciał  mi  się 

dokładnie przyjrzeć. 

- Owszem, naprawdę. Mówiłem ci, że się zakochałem. Dlaczego tak cię to dziwi? 

Potarłam gołe ręce. Pod nieobecność ciepła naszych ciał poczułam nagły chłód. 

-  Myślałam,  że  nie  mam  u  ciebie  szans.  -  Wzruszyłam  ramionami.  -  Cokolwiek  by 

mówić, takie oczy jak moje z pewnością nie dodają mi urody. 

Pokręcił głową i powiedział: 

- Chyba żartujesz? Właśnie dzięki nim jesteś tak diabelnie atrakcyjna. 

Atrakcyjna? Ja? 

Ze sposobu, w jaki na mnie patrzył, wiedziałam, że mówi serio. 

background image

Potem bardzo powoli i ostrożnie pochylił się, żeby mnie jeszcze raz pocałować. 

Pozwoliłam mu na to. 

Kiedy pełen nadziei zwlekał z odsunięciem się, rozchyliłam wargami jego usta. Trochę 

bardziej nieśmiało pocałował mnie znowu. Tym razem to ja zainicjowałam badania i odkryłam, 

że Nik smakuje pysznie. Może nie tak pysznie jak krew, jednak był ciepły i żywy. 

Hm? 

Zdumiewające,  ale  na  tę  myśl  mocniej  zabiło  mi  serce.  Moje  pocałunki  stały  się 

bardziej desperackie. Jakbym chciała go pożreć. 

Bolesne  ukłucie  i  dziwne  kliknięcie  ostrzegły  mnie,  żebym  się  odsunęła.  Zaczęły  mi 

rosnąć kły. 

-  Ups  -  jęknęłam.  Przycisnęłam  dłoń  do  warg,  osłaniając  przed  Nikiem  przeobrażone 

usta. - Pora się opamiętać. Przepraszam - wymamrotałam. 

Zerknął na mnie spod rzęs i błysnął uśmiechem, który mógł znaczyć tylko: chodź tutaj. 

- Nie musisz przerywać. 

Jasne, tylko że teraz chciałam go gryźć. Dosyć niezręczna sytuacja. 

- Ale muszę... uh, muszę do łazienki. Zaraz wrócę. - To powiedziawszy, czmychnęłam 

na schody i potykając się, zbiegłam na dół, zanim zdołał wykrztusić choć słowo protestu. 

Wpadłam  do  łazienki  i  zamknęłam  za  sobą  drzwi.  Nie  zawracając  sobie  głowy 

światłem,  nerwowo  popatrzyłam  w  lustro.  No  oczywiście,  były.  Moje  małe  ludzkie  kły 

wydłużyły  się  i  jakimś  cudem  zaostrzyły  w  mordercze  szpice.  Przynajmniej  oczy  nie 

przypominały kocich ślepi. 

Była to  doprawdy  kłopotliwa  nowość. Nawet  nie mogłam pocałować  chłopaka,  żeby 

nie chcieć go ukąsić. Najdelikatniej mówiąc, moje życie miłosne zapowiadało się koszmarnie. 

Opuściłam  klapę  od  sedesu  i  przygnębiona  usiadłam  na  niej  z  głową  w  dłoniach.  Kiedy 

przycisnęłam palcami policzki, cholerne kły skaleczyły mnie w język. 

- Auć, do diabła! 

Ktoś zastukał cicho w drzwi. 

- Dobrze się czujesz? 

-  Nie,  okropnie!  Ugryzłam  się  w  mój  głupi  język.  -  W  porządku,  mogłam  to  inaczej 

sformułować, żeby miało więcej sensu, ale byłam zaskoczona nagłym pojawieniem się Nika i 

niewiarygodnie  sfrustrowana  sytuacją.  Czy  ja  się  prosiłam,  żeby  zostać  wampirem?  Nie. 

background image

Prawdę mówiąc, do wczoraj taka opcja w ogółe nie przyszłaby mi do głowy. Teraz wszystko 

sprowadzało się do kłów, krwi i niesamowitych jaskiń. A ja chciałam tylko poobściskiwać się 

trochę z fajnym, przystojnym chłopakiem. 

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał Nikolai po drugiej stronie drzwi. Super. Po prostu 

super.  Wytarłam  łzy  z  kącików  oczu.  -  Chodzi  o  to...  Możesz  mi  śmiało  powiedzieć,  jeśli 

uważasz, że kiepsko całuję czy coś w tym rodzaju. 

Jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi, o mało nie wyrywając ich z zawiasów. 

- Wcale nie! Bardzo cię lubię! Ja... -  Zacięłam się, bo Nik próbował podglądać przez 

dziurkę od klucza, a teraz gwałtownie się wyprostował z miną winowajcy. 

Spojrzał na mnie wielkimi oczami. 

- Pokazały ci się, ehm, kły. 

- Och. - Poderwałam dłoń do ust. - O cholera! 

Zatrzasnęłam  drzwi.  Głośno.  Niezdarnie.  Moja  pierwsza  randka  z  Nikolaiem 

bynajmniej nie przebiegała tak, jak marzyłam. Mogłam tylko płakać. 

- Możemy po prostu iść na kręgle? Zdaje się, że chciałeś pograć! - krzyknęłam. 

Za drzwiami panowała głucha cisza. Po chwili rozległ się stłumiony śmiech. 

- Właściwie tak, świetny pomysł. 

Kiedy  tylko  kły  mi  się  schowały,  ostrożnie  wyśliznęłam  się  z  łazienki.  Tymczasem 

Nikolai obdzwonił kilku znajomych. Spodziewałam się, że będzie równie zakłopotany, jak ja, 

lecz  najwyraźniej  odzyskał  już  zdrowy  rozsądek.  W  drzwiach  podał  mi  kurtkę  i  cmoknął  w 

policzek. 

- Zacznijmy od nowa, dobrze? 

Pokiwałam  głową,  wdzięczna  zarówno  za  propozycję,  jak i  za  całusa.  Opuściło mnie 

napięcie,  z  którego  nawet  nie  zdawałam  sobie  sprawy.  Chyba  po  prostu  bałam  się,  że  Nik 

wyrzeknie się tego romansu i skończymy na wymuszonej przyjaźni. Objęłam go. 

- Dzięki. Za wyrozumiałość. 

- Nie powiem, żebym nie czuł się trochę zdezorientowany. - Uśmiechnął się do mnie z 

góry. Nasze twarze znalazły się wystarczająco blisko do następnego pocałunku. Wiedziałam, 

że  powinnam  się  odsunąć,  jednak  nie  chciałam.  -  Jesteś  bardzo  zmienna,  ale  ja  potrafię  być 

cierpliwy. 

- A kły? 

background image

Puściłam  go,  bo  nie  byłam  pewna,  czy  odpowiedź  spodoba  mi  się  aż  tak  bardzo, 

jednak chwycił mnie za ręce, zanim zdążyłam dać krok do tyłu. 

- Są dziwne - przyznał. - Milutkie i bardzo, bardzo niegrzeczne. 

To mnie speszyło. 

- Niegrzeczne? 

- Uczę się na pogromcę kłów - powiedział. - Wampiry powinny być zakazane. 

- A co z półwampirami? 

- Myślę, że zrobię wyjątek. 

Jego  oczy  wpatrywały  się  we  mnie  intensywnie.  Czułam  narastający  w  nas  żar. 

Wspięłam się na palce i cmoknęłam Nika w nos. 

- To dobrze. - Uśmiechnęłam się. - A teraz chodźmy na kręgle. 

Okazało  się,  że  kręgle  to  mój  sport.  Zanim  znajomi  Nikolaia  do  nas  dołączyli, 

zdążyłam już wygrać dwie z trzech kolejek. 

Nie mogłam się doczekać, by stanąć do następnej walki, ale Nik błagał o litość. 

- Przerwa na jedzenie - zaproponował. - Wrzućmy na ruszt jakąś pizzę. 

Miejsce,  do  którego  Nikolai  mnie  zabrał,  to  Bryant-Lake  Bowl  w  Uptown 

Minneapolis. Jego frontową część zajmuje elegancki bar-restauracja, a z tyłu mieści się sama 

kręgielnia.  Najwidoczniej  gdzieś  w  pobliżu  musi  się  też  znajdować  teatr,  bo  wszędzie  na 

ścianach widziałam afisze najnowszych przedstawień. 

-  Jestem  Stevie  -  powiedziała  wysoka  dziewczyna  z  rudawoblond  włosami, szerokim 

piegowatym  nosem  i  beztroskim  uśmiechem.  Szczerze  mówiąc,  nigdy  bym  jej  nie  wzięła  za 

kujona  i  maniaka  komputerowego.  Żadnych  rogowych  oprawek,  ortodontycznych  szyn  czy 

braków towarzyskich. Była ubrana w klasyczny mundurek studenta college'u - T-shirt, dżinsy i 

tenisówki  -  ale  odznaczała  się  spokojną  pewnością  siebie,  co  natychmiast  pozwoliło  mi  się 

wyluzować. - To mój chłopak, John. Mike utknął na Cywilizacji Zachodu. 

-  A  my  wszyscy  to  nie?  -  skomentował  John,  robiąc  z  siebie  głupka,  chociaż 

najwyraźniej usiłował pozować na intelektualistę. Nosił okrągłe okulary jak Harry Potter i miał 

szczupłą twarz z kilkudniowym zarostem. 

Nikolai  przedstawił  mnie  pełnym  pierwszym  imieniem,  które  wymówił  ze 

zdumiewającym  wdziękiem,  mimo  specyficznego  romskiego  akcentu.  Słysząc  je  z  jego  ust, 

uśmiechnęłam się i dodałam: 

background image

- Po prostu mówcie do mnie Ana. Tak będzie łatwiej. 

- Nie, nie, Anastasija brzmi pięknie - upierał się John. - Tak królewsko. 

-  Bo  myślisz  o  Romanowach  -  stwierdziła  Stevie.  -  Może  Anie  nie  odpowiadają  te 

skojarzenia. Chodzi mi o to, że marnie skończyli. 

Podczas  gdy  ci  dwoje  spierali  się  o  moje  imię,  Nikolai  znalazł  stolik  wystarczająco 

duży,  żebyśmy  mogli  wygodnie  się  rozlokować.  Jeszcze  dobrze  się  nie  rozsiedliśmy,  a  już 

kelnerka  przyniosła  karty  dań  i  szklanki  z  wodą.  Pospieszyła  do  następnego  stolika,  zanim 

zdążyłam jej podziękować. 

- Jesteś Rosjanką, jak Nikolai?  - zapytał John. Nie, pomyślałam, wampirzycą. Jednak 

tylko pokręciłam głową i odparłam. 

- Angielką, jak mi się wydaje. 

- Aha, więc zajadli z  nas wrogowie - rzucił z uśmiechem. -  Moja rodzina pochodzi z 

Irlandii. 

-  A  ja  jestem  pół  Francuzką,  częściowo  Finką  i  trochę  Bułgarką  -  oznajmiła  Stevie, 

przewracając  oczami  i  śmiejąc  się  serdecznie.  -  Załatwiliśmy  już  sprawę  identyfikacji 

etnicznej? Umieram z głodu! 

- Bądź poważna - mruknął John. - Nie jesteś Bułgarką. 

- I kto to mówi? - Stevie szturchnęła go w żebra. 

- Oni tak zawsze? - zapytałam Nikolaia. 

Pokiwał głową. 

- Zazwyczaj, chyba że akurat się kochają. Wtedy kłócą się głośniej. 

- Jaki uprzejmy - rzuciła Stevie, ale nadal się uśmiechała. 

Cieszyłam  się,  że  światło  w  restauracji  jest takie  przytłumione. Przynajmniej  nie  było 

widać, jak się czerwienię. 

Zadzwoniła  moja  komórka.  Mama.  Wszyscy  patrzyli  na  mnie,  więc  wstałam  i 

przeprosiłam: 

- Lepiej odbiorę. 

Przykładając telefon do ucha, spodziewałam się najgorszego. Zamiast tego usłyszałam: 

- Nic ci się nie stało? 

Pytanie oszołomiło mnie, stąd moja reakcja. 

background image

-  To  był  dziwny  dzień  -  przyznałam,  zaskoczona,  że  chcę  słyszeć  uspokajający  głos 

mamy.  W  barze  panował  hałas.  Miałam  na  nogach  buty  na  poślizgowych  podeszwach,  więc 

weszłam  do  kręgielni  i  przysiadłam  na  jednym  z  obrotowych  plastikowych  krzesełek  obok 

pustego  toru.  -  W  szkole  oblizałam  twarz  chłopaka,  którego  naprawdę  nawet  nie  lubię, 

chociaż teraz wszyscy myślą, że się w nim kocham. Więc uciekłam. Potem pojawił się Elias i 

skończyliśmy w podziemiu, a teraz jestem na kręglach. 

Opuściłam kawałek o Nikolaiu i obściskiwaniu się, bo, no cóż, bałam się, że gdybym to 

opowiedziała, mama mogłaby dostać zawału. 

- Kiedy wrócisz do domu? 

Tylko tyle? Żadnych krzyków? 

- Co zrobiłaś z moją matką? - zapytałam obcą istotę w telefonie. 

- Po prostu cieszę się, że nic ci się nie stało - odparła mama i zabrzmiało to szczerze. 

Przycisnęłam  telefon  do  ucha.  -  Na  automatycznej  sekretarce  była  nagrana  wiadomość  o 

twoich  wagarach.  Zadzwoniłam  do  Heleny  zapytać,  czy  Bea  coś  wie,  a  ona  tylko  mi 

powiedziała, że doszło do jakiegoś wypadku na lekcji wuefu. 

- Thompson dostał w twarz krążkiem od hokeja. 

- Ale tobie nic nie jest? 

- Nie, mamo, właściwie nie. 

- Co się dzieje, kochanie? 

Popatrzyłam  w  stronę  stolika,  przy  którym  siedzieli  Nikolai  i  jego  przyjaciele. 

Zaśmiewali  się  z  czegoś  i  Stevie  znowu  dźgnęła  biednego  Johna  pod  żebro.  Nieszczęsny 

chłopak musi być w tym miejscu stale posiniaczony. 

-  Jestem  w  mieście  z  Nikolaiem  -  oznajmiłam,  zamiast  odpowiedzieć  na  jej  pytanie. 

Miałam  ochotę  wyrzucić  z  siebie  wszystko,  z  najdrobniejszymi  szczegółami,  ale  mama  jest 

czarownicą.  Nienawidzi  wampirów.  Nawet  jeśli  teraz  zachowywała  się  pojednawczo,  nie 

mogła  mi  zagwarantować,  że  na  pewno  wszystko  będzie  dobrze.  A  właśnie  to  rozpaczliwie 

chciałam od niej usłyszeć. - Zaprosił mnie na kręgle z kilkoma przyjaciółmi. 

- Nikolai Kirov? Z naszego kowenu? 

W jej tonie wyczuwałam uśmiech. Wiedziałam, że zaaprobuje Nika. Odkąd znalazłam 

się  w  szkole  średniej,  chciała  mnie  spiknąć  z  którymś  chłopakiem  z  rodu  czarowników. 

Przeważnie bardzo mnie to krępowało. Fajnie, że wreszcie mogłam mieć z tego jakiś pożytek. 

background image

- Tak. Wczoraj wieczorem odwiózł mnie do domu i naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. 

- Uważaj na siebie. - Wywróciłam oczami, oczekując wykładu o „bezpiecznym seksie“. 

Ale, ku mojemu zaskoczeniu, powiedziała: - Jego rodzina poluje na wampiry. 

Przypadkiem zerknęłam na Nika i w tym samym momencie on spojrzał na mnie. Nasze 

oczy się spotkały. 

- Nic się nie martw - uspokoiłam ją. - Mówi, że zrobi wyjątek. 

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza. 

- Powinnaś już wracać. Jutro szkoła. 

Rzuciłam  okiem  na  zegar  ścienny;  to  nawet  nie  była  jeszcze  pora  kolacji.  Poza  tym 

nadal  nie  miałam  pewności,  czy  chcę  wracać  do  domu.  W  dodatku  obiecałam  Eliasowi,  że 

pojawię się na debiucie, więc powiedziałam tylko: 

- Kocham cię. Muszę już lecieć. Pa! 

Rozłączyłam się i wsunęłam komórkę do kieszeni, zanim mama zdążyła się pożegnać. 

Nie  chciałam  walki,  żeby  wszystkiego  nie  popsuć.  Moja  twarz  musiała  coś  zdradzać,  kiedy 

wróciłam do stolika, bo Nikolai zapytał: 

- W porządku? - Wstał, przepuszczając mnie z powrotem na miejsce pod oknem. 

- Tak. Mama tylko się zameldowała - wyjaśniłam. 

- Zamówiliśmy przekąski. Chyba nie masz nic przeciwko? - powiedziała Stevie. 

- Jadasz mięso? - dopytywał się John. 

- Tak, jadam. - Wsunęłam się z powrotem na swoje krzesło. Każdy miał już przed sobą 

coś  do  picia.  O  ile  dobrze  widziałam,  wszyscy  wzięli  napoje  gazowane.  Wskazałam  moją 

szklankę i zerknęłam pytająco na Nika. 

- Dla ciebie poprosiłem o colę. Zwykłą. Mam nadzieję, że to okej? 

Uśmiechnęłam  się.  Ach,  normalność.  Wieczór  z  przyjaciółmi.  Nikt  nie  wspomina 

żadnych  inicjacji  ani  wampirów.  Właśnie  tego  było  mi  potrzeba.  Zrelaksowana 

przysłuchiwałam  się  rozmowie  o  profesorach  i  testach.  Nikolai  sięgnął  i  pod  stolikiem  ujął 

mnie za rękę. Delikatnie uścisnęłam jego dłoń. Czułam się wspaniale. 

I właśnie dlatego o mało nie wyskoczyłam z butów do kręgli, gdy zobaczyłam Eliasa. 

Obserwował mnie z drugiego końca sali. 

background image

Rozdział 18

 

Dobra,  a  więc  nowa  wątpliwość.  Elias  Constantine  jest:  a)  rycerskim  wampirem 

obrońcą, czy też: b) odrażającym natrętem? 

Odpowiedź,  która  jeszcze  dziesięć  minut  temu  niewątpliwie  brzmiałaby  „a“,  teraz 

wymagała  zastanowienia.  Może  chodziło  o  to,  jak  w  przyćmionym  świetle  nieruchome, 

opanowane spojrzenie Eliasa przewiercało mnie na wylot, albo o to, że byłam tak intensywnie 

świadoma dotyku dłoni Nika pod stołem. 

Tak  czy  inaczej,  z  jakichś  względów  obecność  Eliasa  w  półmroku  baru  sprawiła,  że 

nerwowo przełknęłam ślinę. 

Byłam  przekonana,  że  Stevie  to  zauważyła.  Odwróciła  się,  chcąc  sprawdzić,  co 

przykuło mój wzrok, i konspiracyjnie pochyliła się w moją stronę, podczas gdy chłopcy nadal 

omawiali specyfikę poprawki z termodynamiki. 

- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. 

Nie,  miałam  ochotę  powiedzieć,  wampira.  Jednak  kiedy  chciałam  wskazać,  gdzie 

jeszcze sekundę temu siedział Elias, już go tam nie było. 

-  Dziwne.  -  Przesunęłam  spojrzeniem  po  sali,  próbując  go  zlokalizować,  ale  zniknął 

bez śladu. - Widziałam go tu minutę temu. 

- Kogo? - zapytał Nikolai. 

- Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć - mknęła Stevie. 

-  Jednego  chłopaka,  którego  spotkałam  wczoraj  -  odparłam  z  roztargnieniem. 

Wyśliznął się do łazienki? Gdzie on się podział? 

- Wczoraj? - zaniepokoił się Nikolai. - Chcesz powiedzieć wczoraj wieczorem? 

- A co się stało wczoraj wieczorem? - spytała Stevie. Nawet John się zainteresował. 

- Na zajęciach z cygańskiego tańca? Razem tam chodzicie? 

Zajęcia  z  cygańskiego  tańca?  Więc  powiedział  przyjaciołom,  że idzie  na  coś  takiego, 

kiedy  wystroił  się  na  Inicjację?  Próbowałam  pochwycić  jego  wzrok,  żeby  wyrazić  milczące 

ubolewanie,  ale  Nik  wyciągał  szyję  i  kręcił  nią  na  wszystkie  strony,  czujnie  lustrując 

zatłoczony bar. Ciało miał spięte, jakby szykował się do skoku. 

On wiedział. 

Wyczuł wampira. 

background image

- Wszystko w porządku - zapewniłam, chwytając Nika za rękę, z której wypuścił moją 

dłoń, kiedy wspomniałam, że kogoś zauważyłam. - To przyjaciel. 

Zmierzył mnie spojrzeniem pełnym furii. 

- Być może twój, mój na pewno nie. 

- Ale myślałam... 

Wstał. Tego Nikolaia nie znałam. 

Uspokajającym  gestem  wyciągnęłam  rękę.  W  chwili  kiedy  go  dotknęłam,  poczułam 

magię. Moc dosłownie wrzała w całym jego ciele. Brzęczała w napiętych nerwach, wyraźna i 

ostra.  Tam,  gdzie  dłonie  zacisnęły  się  w  pięści,  wyczuwałam  punkt  centralny,  niemal  jak 

czubek  klingi.  Gdybym  zmrużyła  oczy,  mogłabym  ujrzeć  zarys  migotliwego  purpurowego 

ostrza emanujący z jego kłykci, jakby między palcami trzymał nóż. 

- Już sobie poszedł - powiedziałam, próbując ściągnąć Nikolaia na krzesło. 

- No właśnie. Nie musisz dłużej odgrywać samca alfa - zażartowała Stevie. 

Zdołałam się uśmiechnąć, by pokazać, że wszystko jest w porządku, lecz on nie tracił 

czujności. 

-  Co tu  się  dzieje?  -  zapytał  John.  Niespodziewanie  Nikolai  rzucił  się  do  wyjścia.  Za 

oknem dostrzegłam Eliasa stojącego po drugiej stronie ulicy w ciemnym przesmyku pomiędzy 

budynkami. 

- Zaczekaj! - krzyknęłam i pobiegłam za Nikiem, ślizgając się w butach do kręgli. 

- To nie twoja bitwa - oznajmił, kiedy dopadłam go tuż za drzwiami. Wokół nas kłębili 

się  palacze.  Ogniki  papierosów  rozbłyskiwały  i  tańczyły  w  wilgotnym  mroku.  -  Wracaj  do 

środka.  Tam  jest  bezpiecznie.  To  nie  byle  jaki  wampir.  Jest  kapitanem  ich  armii,  Gwardii 

Pretoriańskiej. 

- Elias? 

Nagle uwaga  Nikolaia z całą  mocą skupiła się  na mojej osobie.  Odciągnął mnie spod 

markizy i od drzwi. Bursztynowe oczy płonęły mu groźnie. 

- Znasz jego imię? Pełne imię? Podaj mi je! 

Nie ma mowy. 

Chociaż nie udało mi się przejść Inicjacji, wiedziałam, że imiona mają swoją moc. 

- Nie mogę - odparłam. - Przecież ci mówię, to mój przyjaciel. 

background image

Twarz  Nikolaia  wykrzywił  gniew.  Oczy  zwęziły  się  w  szparki.  Dłoń  zacisnęła  się 

mocniej  na  moim  ramieniu,  bardziej  boleśnie.  Czułam,  jak  jego  magia  jeszcze  się  nasila. 

Czyżby zamierzał użyć jej przeciwko mnie? 

Nie  miałam  czasu,  żeby  się  zastanowić,  co  powinnam  zrobić,  ponieważ  w  tej  samej 

chwili u mego boku pojawił się Elias. Z impetem wepchnął się między Nikolaia i mnie. 

- Puść ją. - Jego głos zabrzmiał jak głęboki pomruk. Wciśnięta pomiędzy okno baru a 

plecy Eliasa czułam się dość głupio i bezużytecznie. Palacze zainteresowali się rozróbą. Ktoś 

zażądał informacji, co się dzieje. 

-  Hej!  -  wrzasnął  inny.  Nikolai,  który  wyraźnie  był  gotów  przeszyć  Eliasa  ostrzem 

magii, powoli opuścił rękę. 

-  Możesz  się  uważać  za  szczęściarza,  frajerze  -  warknął.  -  Czy  raczej  powinienem 

powiedzieć: Eliasie

Na te słowa Elias zesztywniał, ale się nie wycofał. 

- Mów, jak chcesz, Nikolaiu Kirovie. Nie jesteś jeszcze łowcą. 

Wyjrzałam zza jego ramienia akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Nikolai przysuwa się o 

krok.  Szturchnął  przeciwnika  w  klatkę  piersiową  i  nawet  ja  poczułam,  jak  ostre  było  to 

magiczne dźgnięcie. Elias zatoczył się do tyłu, o mało nie rozgniatając mnie na szybie. 

- Jedyne, czego mi brakuje, to dokonać pierwszego zabójstwa. 

-  Jeśli  się  ośmielisz,  szczeniaku  -  stwierdził  Elias,  prostując  się.  -  Ale  ja  też  złożę  ci 

uroczystą obietnicę. Spróbuj tylko skrzywdzić moją panią, a będzie to twoja ostatnia godzina. 

Zanim zdążyli przejść do kolejnej rundy różnych ochów i achów, drzwi otworzyły się 

gwałtownie, wypuszczając na ciemną ulicę Johna i Stevie. 

- Wszystko u was w porządku? Co tu się dzieje?

Poczułam  na  policzku  ciepłe  muśnięcie  wiatru,  jak  niewinny  pocałunek.  Wiedziałam, 

że Elias odszedł, zniknął w mroku nocy. 

W pełnym napięcia milczeniu weszliśmy z powrotem do środka. Stevie domyśliła się, 

że muszę spokojnie porozmawiać z Nikolaiem, więc powiedziała Johnowi, że potrzebuje jego 

pomocy  przy  odbiorze  przekąsek.  Protestował  przez  chwilę,  ględząc  coś  o  obowiązkach 

kelnerki,  ale  dostał  kuksańca  w  żebra  i  wreszcie  załapał.  Oboje  uprzejmie  nas  przeprosili  i 

zostaliśmy z Nikolaiem sami. 

background image

Wiedziałam,  że  powinnam  zrobić  dobry  użytek  z  tych  kilku  minut,  które  Stevie  mi 

podarowała, lecz po prostu siedziałam i wpatrywałam się w niego. Jeszcze dygotał z gniewu 

na całym ciele. Nie mógł się zdobyć, żeby na mnie spojrzeć, a jedyne co ja potrafiłam, to gapić 

się  bez  słowa.  Wbrew  temu,  co  mówił  wcześniej,  wyraźnie  był  gotów  przeszyć  Eliasa 

magicznym ostrzem. Czułam się głęboko zawiedziona. 

- Nic ci się nie stało? - zapytał wreszcie. - Kurczę, ale było gorąco. 

Zdezorientowana,  zmarszczyłam  brwi.  Czyżby  myślał,  że  to  ja  znalazłam  się  w 

niebezpieczeństwie? 

- Elias chronił mnie przed tobą, Nik. 

- Twój Elias to rzeźnik, Ano. Bezlitosny zabójca. Znam go tylko ze słyszenia, jednak 

cieszy się jak najgorszą sławą. 

- Myślałam, że zmieniłam twoją opinię o wampirach. 

Nikolai  składał  rogi  papierowej  serwetki  pod  swoją  pustą  szklanką  ze  spotniałymi 

smugami. 

- Nie chcę cię ranić - powiedział do stołu. Potem jednak podniósł wzrok i popatrzył na 

mnie. - Nie chciałbym cię nigdy zranić, ale zobowiązują mnie honor i więzy krwi. 

-  Już  mi  się  niedobrze  robi,  wiecznie  tylko  ta  krew  -  przerwałam  mu.  -  Dlaczego? 

Dlaczego  musisz  mieć  ten  głupi  obowiązek  wobec  rodziny,  w  której  przyszedłeś  na  świat? 

Dlaczego nie możesz być po prostu sobą i iść za głosem własnego serca? 

- Ano, a co mówi ci twoje serce? Jesteś wampirem czy czarownicą? 

Na to nie miałam dobrej odpowiedzi. Poza tym Stevie i John wrócili do stolika, niosąc 

talerz pełen nachosów z serem i różnych dodatków. Przy jedzeniu wszelka rozmowa zamarła. 

Resztę  posiłku  spędziłam,  zerkając  ukradkiem  w  okno  w  nadziei,  że  zobaczę  Eliasa. 

Tymczasem  Nikolai  gładko  łgał  przyjaciołom  na  temat  dzisiejszej  afery,  twierdząc,  że  dostał 

napadu  zazdrości  o  mojego  dawnego  chłopaka.  Nie  oponowałam.  Prawdę  mówiąc,  w  ogóle 

niewiele mówiłam. 

Nadal  zastanawiałam  się,  co  odpowiedzieć  Nikowi.  Wydawało  się  oczywiste,  że  już 

dłużej nie mogę zwlekać. Kim jestem? Należę do ludu Eliasa czy Nikolaia? 

Nie byłam całkiem przekonana, czy podoba mi się którakolwiek z tych możliwości. 

I  czy  naprawdę  muszę  wybierać  między  Eliasem  a  Nikiem?  Jeśli  tak,  na  którego 

powinnam się zdecydować? 

background image

W przypadku Nikolaia trudno było zaprzeczyć, że coś między nami iskrzy. Lubiłam się 

z nim całować -  to bez wątpienia. Ale ta łowiecka część jego natury? Tu już nie byłam taka 

pewna. Mówił o dokonaniu zabójstwa. Groził Eliasowi. 

Z drugiej strony, ciągle wracała do mnie odpowiedź Eliasa. Czy brzmiała: „Nie, to ja 

cię  zabiję“?  Nic  z  tych  rzeczy.  Elias  postawił  sprawę  jasno.  Nikolai  będzie  miał  z  nim  do 

czynienia, jeśli skrzywdzi mnie. 

To kazało mi się głębiej zastanowić nad tym, co dotychczas mówiono mi o wampirach. 

Nik  tyle  gadał,  jakimi  są  potworami.  Piją  krew  -  Elias  przyznał,  że  to  prawda  -  ale... 

bezwzględni  zabójcy?  Jakoś  nie  chciało  mi  się  w  to  wierzyć.  Próbowałam  myśleć  o  tych 

wszystkich  zaginięciach,  o  których  dowiadywałam  się  z  prasy  albo  pocztą  pantoflową  w 

szkole  czy  na  sabatowisku.  Próbowałam  przypomnieć  sobie  ostatnią  nierozwiązaną  zagadkę 

morderstwa.  Szczerze  mówiąc,  nie  było  tego  dużo.  Gdyby  wampiry  systematycznie  na  nas 

żerowały, wydaje się, że przynajmniej w kowenie byłaby o tym mowa. 

Można przypuszczać, że wobec zagrożenia ze strony jakiejś lokalnej bandy ogłoszono 

by dziesiątki przepisów bezpieczeństwa. 

A przecież wampirów jest pełno. 

W końcu widziałam ich kryjówkę. 

Była tam spora gromada do wykarmienia. Jeśli faktycznie regularnie posilają się naszą 

krwią, powinny już były dokonać niezłego uszczerbku w populacji St. Paul. Chyba że polują w 

Minneapolis. Ale i tak, gdyby wszystkie te wampiry zabijały dla pożywienia, tutejsze okolice 

słynęłyby jako światowa stolica mordów. 

Elias  mówił,  że  łowów  nie  ma  co  się  obawiać.  Nawet  Nikolai  przyznał,  że  wampiry 

mają mnóstwo rytuałów związanych z piciem krwi. 

Więc wcale nie muszą być masowymi mordercami. W żaden sposób nie wydaje się to 

realne. 

Z drugiej strony, Nik wyraźnie powiedział, że musi dokonać  zabójstwa, zanim będzie 

mógł zostać pełnoprawnym łowcą wampirów. 

Popatrzyłam  na  niego.  Żywo  dyskutował  ze  Stevie  na  temat  jakiegoś  nieznanego  mi 

telewizyjnego  programu  science  fiction.  Trudno  było  sobie  wyobrazić,  że  te  ręce,  które  tak 

delikatnie głaskały moją skórę, są zdolne do przemocy. 

background image

A przecież groził, że zabije Eliasa. Co ja tu robiłam z tym chłopakiem? I co powinnam 

była teraz zrobić? Chciałam się stąd wydostać, jednak nie wiedziałam dokąd pójść. 

Przeprosiłam  i  odeszłam  od  stolika  pod  pretekstem,  że  muszę  odwiedzić  toaletę.  W 

pobliżu  łazienki  znalazłam  spokojne  miejsce  z  całkiem  przyzwoitym  zasięgiem  dla  komórki. 

Sprawdziłam, czy się nie rozładowała. Mogłam zadzwonić do domu. Miałyśmy z mamą taką 

umowę. Ufała mi i pozwalała wychodzić z przyjaciółmi, ale musiałam obiecać, że natychmiast 

zatelefonuję, żeby po mnie przyjechała, jeśli z jakichkolwiek przyczyn poczuję się zagrożona. 

Jednak  gdybym  teraz  zadzwoniła,  nigdy  już  nie  mogłabym  umówić  się  z  Nikolaiem. 

Zresztą może wyolbrzymiłam tę sprawę z zabijaniem, a wówczas na jaką bym wyszła idiotkę, 

gdybym uciekła z pierwszej randki, wzywając mamę na pomoc? Jak bym to wytłumaczyła? 

W  dodatku,  co  z  mamą?  Czy  nadal  chciała  użyć  czarów,  żeby  trzymać  mnie  pod 

kluczem? Byłam gotowa pozostać tej nocy bezdomna. Co tu jest deszczem, a co rynną? 

Rozważyłam inne opcje. Istnieją miejskie autobusy. Tata Taylor jeździ taksówką. Bea 

ma samochód. 

Nie, ta ostatnia odpadała. Nie mogłam zadzwonić do Bei. Byłam dla niej persona non 

grata, a do tego posłałam jej taki nadęty tekst. Nie sprawdziłam odpowiedzi, ale mogłam się 

domyślić, co zawiera. 

Pozostawali tata Taylor, miejski autobus i mama. Miałam już posłużyć się wyliczanką, 

kiedy nagle stanął obok mnie Nikolai. Opierałam się o ścianę pomiędzy kręgielnią a drzwiami 

do WC. 

-  Zajęte?  -  Wskazał  podbródkiem  łazienkę.  Obrzuciłam  go  długim,  poważnym 

spojrzeniem. 

-  Nie.  Myślałam  o  tym,  jak  mnie  przestraszyłeś,  i  próbowałam  zadecydować,  czy 

poprosić o podwiezienie kogoś innego. 

Roześmiał się beztrosko. 

- Uwielbiam tę szczerość. 

- Naprawdę? Więc co powiesz na to? Zaczynam dochodzić do wniosku, że czarownicy 

mogą być o niebo gorsi niż wampiry. Tyle się gada, jakie to one są złe. Ale jak dotąd, wcale 

tego  nie  widzę.  Prawdę  mówiąc,  to  ty  wyglądasz  na  agresywnego.  Czy  one  cię  atakują...? 

Albo kogokolwiek z nas? 

background image

W  oczach  Nikolaia  mignęła  złość.  Czułam,  jak  jego  moc  na  chwilę  rozbłysła.  Potem 

głęboko odetchnął i świadomie odpuścił. 

- Może ci się tak wydawać, ponieważ byłaś celowo trzymana w nieświadomości. I to 

jest  Ameryka.  Nowy  Świat  ma  mniej  wampirów,  co  wynika  także  z  historii.  A  krótka 

odpowiedź?  Tak.  Tak,  one  nas  atakują.  Napadają  całą  sforą.  A  kiedy  kogoś  dorwą,  nie  jest 

miło. 

Zmarszczyłam  czoło.  Miałam  już  doświadczenie  z  kłami.  Znałam  to  z  autopsji.  Nie 

wątpiłam,  że  wampiry  jako  przeciwnicy  mogą  być  naprawdę  groźne.  Ale  nie  byłam  jeszcze 

całkiem gotowa, by rozstać się z teorią, że może jednak w tej małej wojnie to my, magiczni, 

jesteśmy agresorami. 

- Więc zabijamy je w obronie własnej. - Nikolai potakująco skinął głową. 

- To dlaczego w ogóle się nie słyszy o napadach wampirów? 

- Dlatego. Dzięki czujności łowców od wieków nie było zorganizowanego ataku. 

Od  wieków?  Czy  to  nie  przypomina  błędnego  koła?  Wampiry  są  straszne,  bo  nas 

zabijają, więc my je zabijamy, żeby je powstrzymać przed zabijaniem nas. 

Co ja o tym jednak naprawdę wiedziałam? Nik miał rację. Z rozmysłem trzymano mnie 

z dala od tych spraw, podczas gdy jego rodzina tkwiła w nich po uszy. 

- Okej - ustąpiłam spokojnie, chociaż nie byłam w pełni przekonana. 

- Chcesz, żebym teraz odwiózł cię do domu? 

Jego oczy szukały w moim wzroku jakiejś wskazówki. Wyraźnie miał nadzieję, że nie 

zniechęciłam się do niego kompletnie. 

Bo przecież nie, prawda? 

- Możemy gdzieś pójść, tylko we dwoje, i porozmawiać? - zapytałam. 

W ciepłym uśmiechu, jakim mnie obdarzył, pozostał już ledwie ślad czegoś dzikiego. 

- Bardzo bym chciał. 

Przebrawszy się we własne buty i pożegnawszy Stevie i Johna, ruszyliśmy z Nikolaiem 

w głąb  Uptown.  Zaparkował  w  pobliżu  Lake  Calhoun.  Chociaż  powietrze  nadal  było trochę 

wilgotne, znacznie się ociepliło. Miałam na sobie kurtkę od deszczu, więc chętnie zgodziłam 

się na spacer po parku. 

- A co z wampirami? Nie boisz się, że wyskoczą na nas, jeśli będziemy zbyt głośno o 

nich  rozmawiać?  -  zapytałam,  kiedy  schodziliśmy  wąskimi  schodkami  na  rozległy  deptak. 

background image

Słyszałam,  jak  fale  uderzają  cicho  o  brzeg,  ale  jezioro  było  niewiele  więcej  niż  bezmiarem 

ciemności. Elektryczne światła lśniły w oddali, po drugiej stronie. 

- Obronię cię - powiedział. 

Miła  propozycja,  choć  przecież  naprawdę  nie  spodziewałam  się,  żeby  Elias  mnie 

zaatakował.  Czego  faktycznie  sobie  nie  życzyłam,  to  kolejnej  utarczki.  Nie  chciałam,  żeby 

któryś z nich ucierpiał. Ani w ogóle żaden wampir. 

Moje  oczy  badały  mrok.  Wiedziałam,  że  Elias  jest  gdzieś  w  pobliżu.  Miałam  tylko 

nadzieję, że zachowa na tyle rozsądku, by pozostać w ukryciu. 

Księżyc  wzeszedł  nad bukami, okrągły  i żółty. Brzeg pachniał leciutko zgniłą rybą,  a 

hałas miasta zdawał się cichnąć wśród wysokich cieni żaglówek przy nabrzeżu. 

- Mieliśmy wariacki początek, co? - odezwał się cicho Nikolai. 

Wziął mnie za rękę. Miał to być romantyczny gest, jak sobie wyobrażam, tyle tylko, że 

Nik  najwyraźniej  zapomniał  o  resztce  magicznego  noża,  którego  o  mało  nie  użył  przeciwko 

Eliasowi. Bolesna energia, jak uderzenie prądem, przeszyła mi ramię. 

- Ooch! - zawołałam, machając gwałtownie ręką, żeby odegnać dotkliwe uczucie. 

Popatrzył na swoją dłoń. Potem na mnie. 

- Co się stało? 

- Pewnie została energia z ostrza. 

-  Jeszcze?  -  Miałam  wrażenie,  że  przygląda  mi  się  bacznie,  kiedy  przystanęliśmy  na 

plaży.  -  Musisz  być  bardzo  wrażliwa.  Większość  czarownic  nawet  tego  nie  widzi,  a  tym 

bardziej nie czuje. 

- Nie jestem większością czarownic, prawda? Z formalnego punktu widzenia w ogóle 

nie jestem czarownicą. 

W  jezioro  wchodził  krótki  pomost.  Doszłam  do  samego  końca  i  oparłam  się  o 

barierkę. Woda była spokojna i ciemna. Muszki obijały się o latarnię nad moją głową. 

Nikolai stanął obok mnie i ostrożnie położył mi drugą dłoń na ramieniu. Od jego ciała 

biły ciepło i otucha. Przysunęłam się bliżej. 

- Nie przyjmuję tego do wiadomości - oświadczył. - Też jesteś czarownicą. 

Spojrzałam na niego z ukosa i się skrzywiłam. 

- Byłeś tam. Widziałeś, jak oblałam. To była kompletna porażka. 

- Nie przeszłaś Inicjacji. Wielka mi rzecz. 

background image

Dla mnie wielka, ale nic nie powiedziałam. 

- Na niejeden sposób można zostać czarownicą. Lud mojej matki nie potrzebuje żadnej 

specjalnej inicjacji. Oni po prostu są czarownikami. Cenią magię samą w sobie, bo mają ją bez 

uroczystych szat, słów i płomieni. Ich moc jest podobna do twojej. To czucie. 

Myślałam  o  tym,  kiedy  mnie  przytulił.  Słuchaliśmy,  jak  woda  pluszcze  o  nabrzeże. 

Rodziny  Nikolaia  również  nie  było  w  wielkiej  Księdze  Cieni.  Kowen  przyjął  go  do  swego 

grona z powodu magii, która dawała się udowodnić. Pierwszy w rodzinie został Prawdziwym 

Czarownikiem. Teraz jego imię miało być wpisane. 

-  To  dlaczego  chciałeś  zostać  Prawdziwym  Czarownikiem,  zamiast  po  prostu 

praktykować romską magię, jak twoja matka? - zapytałam. 

W  ostrym  świetle  latarni  twarz  Nikolaia  spochmurniała.  Widziałam,  jak  tężeją  mu 

mięśnie szczęki, kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią. 

- Prawdziwy Czarownik jest lepszym łowcą. Magią można krępować wampiry. 

Wszystko  dla  niego  sprowadzało  się  do  kwestii  łowów.  Próbowałam  ukryć 

zakłopotanie, obskubując paznokciami farbę z poręczy. 

Nikolai ciągnął dalej: 

-  Kiedy  się  okazało,  że  mam  magiczny  potencjał,  ojciec  nalegał,  żeby  znaleźć  mi 

nauczyciela,  kogoś,  kto  mnie  poprowadzi.  Matka,  oczywiście,  słyszała  o  Prawdziwych 

Czarownikach. Jej romska krew pomogła otworzyć wszystkie drzwi. 

-  A  co  z  twoim  ojcem?  Też  jest  czarownikiem?  Myślałam,  że  tylko  z  pomocą  magii 

można łapać i zabijać wampiry? 

-  Jak  już  powiedziałem,  są  różne  rodzaje  magii  i  czarowników.  Łowcy  wampirów 

posługują się bardzo specyficznymi zaklęciami, ale uchodzi za wielki atut, jeśli również ma się 

magię Prawdziwego Czarownika. 

- Teraz już jesteś jednym z nich - stwierdziłam. 

- Tak - odparł, zapatrzony w jezioro. - Wiem, że to pewnie zabrzmi jak wykręt, jednak 

przez  całe  życie  byłem  trenowany  do  zabijania  wampirów.  Kiedy  jakiegoś  widzę,  instynkt 

bierze górę. Nie ma już miejsca na myślenie, jest tylko działanie. 

- Więc gdybyś zobaczył moje kły, po prostu zacząłbyś działać? 

Nie odpowiedział od razu, ale dopiero po chwili, po cichu: 

- Do diabła, mam nadzieję, że nie. 

background image

- Ja też - mruknęłam. 

Odsunęłam się odrobinę, jednak Nik tak łatwo nie rezygnował. Uścisnął mnie i dopiero 

wtedy puścił moje ramiona. 

- Nie chcę cię okłamywać - zaczął. - Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będzie to łatwe 

dla  nas,  dla  mnie.  Wiem,  że  chciałabyś, bym po prostu odrzucił  wszystko, czym  jestem.  Ale 

nawet  gdybym  to  potrafił,  wcale  nie  mam  pewności,  czybym  tego  chciał.  Nadal  wierzę  w 

swoją misję.  Wampiry są  o wiele  gorsze, niż -  jak mi się  wydaje - sądzisz. Nie mogę tak  po 

prostu  zaniechać  obowiązku,  który  mam  wobec  mojej  rodziny,  mojego  kowenu  i  -  bądźmy 

szczerzy - wobec ludzkości. 

Kres  ludzkości,  tak  właśnie  Elias  nazwał  swój  lud.  Przecież  mówił  też  częściowo  o 

mnie. 

- A jeśli stanę się jedną z nich? Będziesz się czuł w obowiązku powstrzymać mnie? 

Nie odwrócił spojrzenia od moich oczu. 

Może. 

Cóż, przynajmniej był uczciwy. 

- Tak mocno wierzysz, że wampiry są złe? 

-  Tak  -  odparł,  chociaż  to  przeświadczenie  wyraźnie  zdawało  mu  się  ciążyć.  Jakby 

dźwigał  jakieś  brzemię.  Widziałam  w  tym  szlachetność,  podobnie  jak  w  rycerskich 

powinnościach Eliasa. Na swój sposób byli w tej pradawnej wojnie żołnierzami z przeciwnych 

obozów. 

Pocałowałam  go.  Nieśmiało.  Mimo  wszystko  nadal  nie  mogłam  się  połapać,  co  do 

niego  czuję.  Przerażał  mnie.  Ekscytował.  Jego  gwałtowność  mi  przeszkadzała,  ale 

wyrozumiałość wzruszała. Współczułam mu presji ze strony rodziny i ciężaru obowiązku. 

Nie  stanowił  łatwego  wyboru,  to  na  pewno.  Całowaliśmy  się  przez  chwilę;  takie 

ostrożne  badanie.  Było  miło,  dopóki  nie  wykryły  nas  komary  i  nie  zaczęły  kąsać.  Ze 

śmiechem, spleceni ramionami, pobiegliśmy do samochodu. 

Nie  chciałam  wracać  do  domu,  ale  wyglądało  na  to,  że  trzeba.  Nikolai  wyczuł  moje 

ociąganie,  więc  jeszcze  przez  jakiś  czas  krążyliśmy  po  bocznych  ulicach.  Prostą  drogą 

dotarlibyśmy na miejsce w kilka minut. 

background image

- Możemy to czasem powtarzać? - zaproponował, kiedy wreszcie zaparkowaliśmy pod 

moim domem. Z powodu zabezpieczeń, minęliśmy go trzykrotnie. - Wiesz, moja kapela będzie 

miała taką promocyjną domówkę. Mógłbym cię zaprosić, gdybyś chciała przyjść. 

Według Taylor ta promocja to największy hit w mieście. Kusiło mnie, żeby zachować 

się nonszalancko, jednak to nie w moim stylu. 

-  Żartujesz?  Byłoby  fantastycznie!  -  Pierwsza  w  moim  życiu  domowa  impreza  z 

muzyką  na  żywo!  -  Kiedy  to  będzie?  -  zapytałam,  starając  się  nie  podskakiwać  jak 

podekscytowana mała dziewczynka. 

- Jutro wieczorem. 

- Wlicz mnie! 

- Fajnie. Nareszcie mogę powiedzieć chłopakom, że zaprosiłem swoją dziewczynę. A 

już ze mnie robili geja. Mówiłem im, że po prostu ta właściwa jeszcze się nie pojawiła. Aż do 

teraz. 

Próbował  zmiękczyć  moje  serce?  Tym  razem  jego  pocałunek  był  słodki  i  powolny. 

Ciężko było się pożegnać. 

Spodziewałam się, że mama będzie na mnie czekać, ale tata? 

- Gdzie byłaś? - Jego głos zagrzmiał z gąszczu morw w pobliżu werandy. 

Zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam, więc z zakłopotaniem wyjąkałam: 

- Eee, w mieście? 

- Wiesz, która jest godzina? 

Chwileczkę, pomyślałam. Wolne żarty. Ten facet  mógł sobie być  moim biologicznym 

ojcem,  ale  to  nie  znaczy,  że  rodzicem.  Co  więcej,  czaił  się  na  bosaka  pod  oknem,  między 

drzewkami morwy i jałowcem jak jakiś zwariowany podglądacz. 

- A co ci do tego? 

Wyłonił się  z krzaków. Zapewne miało to wyglądać  dramatycznie  i  dostojnie, tyle że 

jałowiec  wrósł  się  w  gęste  zarośla  i  Ramses  musiał  się  przez  nie  przedzierać,  co  dało  efekt 

dość komiczny. Igły obsypywały mu stopy. 

- Anastasijo, liczyliśmy na twój debiut. 

Och, prawda. Kompletnie zapomniałam. 

- Elias miał mnie zaprowadzić. - Ojciec z aprobatą skinął głową. 

- Doskonale. Spotkamy się z nim przy bramie. 

background image

Oczywiście  tata  znał  fajniejszą  drogę  do  podziemnego  świata.  Książę  wampirów  nie 

schodzi  kanałami  ściekowymi.  Zrobiło  mi  się  jednak  trochę  nieswojo,  kiedy  odkryłam,  jak 

niedaleko od mojego domu znajduje się to wejście. 

Przeszliśmy  kilka  przecznic  do  miejsca,  gdzie  zaczyna  opadać  zbocze  Crocus  Hill. 

Wietrzyk porwał kilka rdzawych dębowych liści, które dryfowały w stronę ziemi. W chłodnym 

powietrzu świerszcze cykały wolniej i brzmiało to jakoś rozpaczliwie. 

-  Jesteśmy  -  oświadczył  tata,  kiedy  znaleźliśmy  się  w  pobliżu  parku,  całkiem 

opustoszałego w  wieczornym półmroku. Na tle rozgwieżdżonego nieba  rysowała się  surowa 

sylwetka  ceglanego  budynku  centrum  rekreacji.  Chodnik  biegł  równolegle  z  wąskim  pasem 

porośniętym  trawą.  Dalej  był  rząd  drzew  i  dziki  gąszcz  chwastów.  I,  jak  wiedziałam  z 

własnego doświadczenia, strome urwisko. 

Ramses, kierował się prosto na jego krawędź. 

- Cieszę się, że jesteś  rozsądną dziewczyną - powiedział, wyciągając rękę, żeby mnie 

podtrzymać, kiedy pokonywaliśmy niski pomarańczowy płotek ustawiony właśnie po to, żeby 

uchronić  takich  jak  my  przed  wypadkiem.  -  Dżinsy  i  tenisówki  to  odpowiedni  strój  na  tego 

rodzaju wyprawę. Nie jakieś eleganckie fatałaszki. Chociaż w taką chłodną noc powinnaś mieć 

cieplejszą kurtkę. 

Parsknęłam  i  z  trudem  stłumiłam  jęk:  „Taaato“.  Ostrożnie  przedzieraliśmy  się  przez 

chaszcze łopianu. Rzepy czepiały mi się do nogawek. Zapytałam: 

- Dobrze widzisz? Chodzi mi o to, czy lepiej niż ja?  Co, nawiasem mówiąc, w moim 

przypadku oznacza: prawie nic. 

I tak  właśnie  było.  Kiedy tylko  oddaliliśmy  się  od  łagodnego  blasku latarń ulicznych, 

wyrosła przede mną ciemność, gęsta niczym wysokie trawy. Komary brzęczały mi koło uszu, 

każdy krok płoszył gromady koników polnych. Czułam się coraz bardziej nieswojo. 

-  Patrz  pod  nogi  -  ostrzegł  tata.  Zaczęliśmy  schodzić.  Właśnie  w  tym  momencie 

pośliznęłam się na skawalonym, mocno ubitym błocie i wylądowałam na siedzeniu. 

- Jakim cudem cokolwiek widzisz? 

- Odpręż się. Oddychaj - rzucił tonem trenera jogi. - Też możesz widzieć, jeśli sobie na 

to pozwolisz. 

Ciągle  jeszcze  siedząc,  podniosłam  oczy  i  popatrzyłam  na  niego.  Westchnęłam.  W 

końcu co mi szkodziło spróbować, chociaż jak dla mnie brzmiało to bardzo w stylu mądrości 

background image

Jedi. Zamknęłam  oczy,  głęboko wciągnęłam powietrze  i  zastosowałam  techniki relaksacyjne, 

których  nauczyłam  się  od  naszej  Starszyzny.  Rozluźniłam  ramiona,  po  czym  skupiłam  się 

wyłącznie na wdechach i wydechach. Po chwili otworzyłam oczy. 

Nadal było ciemno, ale wszystko miało srebrzysty połysk. Wyraźnie widziałam kontury 

zbocza,  drzew  i  nawet  boisko  do  piłki  nożnej  w  dole.  Gwałtownie,  niedowierzająco 

zamrugałam. 

- Jak to możliwe? 

Tata, który wyglądał całkiem fajnie otoczony srebrną obwódką, uśmiechnął się. 

-  Jesteś  moją  córką.  Mrok  nie  może  być  twoim  wrogiem.  -  Potem  wskazał  na  kępę 

klonów pod nami. - Do jaskini już niedaleko. Chodźmy. 

Strome zbocze utrudniało wstawanie, ale w końcu zdołałam podnieść się z ziemi i nie 

zjechać  dużo  niżej.  Chwytając  się  kęp  trawy,  wdrapałam  się  tam,  gdzie  łaskawie  na  mnie 

czekał. 

- A kiedy zacznę zdradzać pozostałe talenty leśnego elfa? 

-  Kiedy  tylko  sobie  na  to  pozwolisz  -  odparł,  jakby  to  wszystko  tłumaczyło.  Z 

łatwością  torował  nam  drogę  wśród  klonów.  Po  chwili  wskazał  zagłębienie  w  stoku. 

Przypominało  bardziej  jamę  jakiegoś  zwierzęcia niż  wylot  jaskini.  Tata  zatrzymał  się,  żebym 

mogła go dogonić. 

Żyzna  woń  wilgotnej  ziemi  stała  się  mocniejsza,  kiedy  dotarliśmy  do  wejścia.  Z 

roztargnieniem wytarłam dłonie o dżinsy. Nie miałam ochoty na kolejną wędrówkę po omacku 

przez brudny tunel, szczególnie po dzisiejszym deszczu. Będzie tam pełno błota. I robaków. O 

nie.  Właśnie  kiedy  obmyślałam  dobrą  wymówkę,  żeby  wymigać  się  od  debiutu,  u  wylotu 

jaskini - niczym sułtan wynurzający się z jedwabnego namiotu - pojawił się Elias. 

-  Mój  książę.  -  Składając  głęboki  ukłon,  wyglądał  na  trochę  zdziwionego,  że  nas  tu 

widzi. - Księżniczko. 

Tata zachichotał. 

- Drogi kapitanie, słyszę, że dzisiejszego wieczoru masz towarzyszyć mojej córce. 

Elias spuścił wzrok i z lekka pochylił głowę. 

- Tylko jeśli się zgodzisz, Wasza Wysokość. 

Z jakiegoś powodu rozbawiło to tatę jeszcze bardziej. 

- Podejrzewam, że jeśli czegoś jej zabronię, moja córka tylko mocniej tego zapragnie. 

background image

Poczułam  się  nieco  urażona,  zwłaszcza  że  tata  ledwie  mnie  znał,  ale  ponieważ  w 

zasadzie miał rację, jedyne, co w tej sytuacji potrafiłam powiedzieć, to: „Taato!’ 

Elias po prostu stał, też nie wiedząc, jak się zachować. Dziwnie było widzieć go takim 

skonsternowanym  i  onieśmielonym.  Dotychczas  sprawiał  wrażenie  faceta, który  zawsze  wie, 

co  robić.  Obserwując  go  teraz,  jak  nieznacznie  kołysze  się  ze  stóp  na  palce,  mogłam 

stwierdzić, że mniej jest w nim dworaka niż człowieka czynu, żołnierza. Z każdą chwilą tata 

uśmiechał się coraz szerzej. 

- Dobrze, już dobrze - powiedział wreszcie. - Podaj jej ramię. 

Ku mojemu zdumieniu i wielkiej uldze nie weszliśmy do jaskini. Zamiast tego Ramses 

poprowadził  nas  dalej  pomiędzy  drzewa.  Potykając  się  wśród  chwastów  albo  na  nierównym 

gruncie,  grożącym,  że  znowu  się  wywrócę,  niejeden  raz  czułam  wdzięczność,  że  moja  ręka 

spoczywa  w  zgięciu  ramienia  Eliasa.  Musieliśmy  tworzyć  bardzo  dziwny  orszak,  krocząc 

przez zarośla niczym lordowie i damy na przechadzce. 

-  Jak  się  teraz  miewasz?  -  zapytał  uprzejmie  Elias.  -  Widzę,  że  gdzieś  zapodziałaś  - 

ehm, porzuciłaś? - swoją poprzednią asystę. 

Żachnęłam się. 

-  Masz  na  myśli  Nikolaia?  Wcale  go  nie  porzuciłam.  Mam  zamiar  jutro  się  z  nim 

spotkać. 

-  O,  naprawdę?  -  Dzięki  dziwnemu  srebrzystemu  widzeniu,  mogłam  zauważyć,  jak 

Elias marszczy czoło. - Ciekawe, co on teraz będzie o tobie sądził. 

Zatrzymałam się, żeby spojrzeć mu w oczy. 

- Co to znaczy? 

-  Jeśli  wszystko  dobrze  pójdzie,  dzisiejszy  wieczór  powinien  być  całkiem 

transformatywny - odparł zagadkowo i wymienił zaniepokojone spojrzenie z tatą. 

Musiałam  dokładnie  przeanalizować  słowa  Eliasa.  Transformatywny?  Miałam  się  w 

jakiś sposób zmienić? Teraz z kolei ja popatrzyłam na tatę. 

- To prawda? Właściwie jakiego rodzaju jest ta ceremonia? 

Skinął przytakująco. 

- Myślałem,  że wiesz. Myślałem, że może  Elias już  ci  wyjaśnił. - Idący u mego boku 

Elias opuścił głowę, jak gdyby przyznawał się do zaniedbania. Tata westchnął lekko, po czym 

mówił  dalej:  -  Ta  ceremonia  równa  się  z  wiccańską.  Prawdę  mówiąc,  dlatego  nie  chciałem, 

background image

żebyś  przechodziła  Inicjację.  Możesz  być  albo  czarownicą,  albo  demonem.  Dzisiejszej  nocy 

zostaniesz jedną z nas. 

- Och. 

Zanim  zdążyłam  cokolwiek  powiedzieć,  Elias  położył  ciepłą  dłoń  na  mojej  ręce,  w 

miejscu, gdzie kuliła się bez czucia w zagłębieniu jego przedramienia. 

- Czy nie tego byś chciała, Wasza Wysokość? - Tata pokręcił głową. 

- Już zakosztowała pierwszej krwi. Nie ma znaczenia, czego chce. 

Na pobliskiej ulicy zawył silnik motocykla. Wśród tych drzew wydawał się nierealny i 

daleki.  Elias odsunął się, sztywny i zakłopotany. 

-  Z  całym  szacunkiem,  Wasza  Wysokość,  ale  się  nie  zgadzam.  Kandydat  musi  być 

dobrowolnym uczestnikiem. 

- Nie możemy sobie pozwolić na czekanie - uciął tata tonem nieznoszącym sprzeciwu. 

- Bez wątpienia niedługo czarownicy zrobią następny ruch, żeby bardziej ją ze sobą związać. 

Nadal jest pod ich opieką. 

- A syn ich łowcy zaleca się do niej - wymamrotał Elias. Miałam ochotę kopnąć go w 

piszczel, ale zamiast tego gwałtownie wyrwałam rękę spod jego ramienia. 

- Nic podobnego - oznajmiłam, widząc gniewny błysk w oczach taty. - Nik kocha się 

we  mnie  już  od  pewnego  czasu,  od  jakichś  dwóch  lat.  Powiedział,  że  nie  używa  mnie  do 

politycznych przepychanek. I ja mu wierzę. 

- Naiwna dziewczyno - warknął Ramses. W księżycowej poświacie zajaśniały jego kły. 

Elias uniósł ręce pokojowym gestem. 

-  W  tej  chwili  to  nie  jest  ważne.  O  intencjach  tego  chłopaka  można  podyskutować 

innym razem, mój książę. Musimy spieszyć na debiut. Dwór czeka. 

Te  słowa  wyraźnie  tatę  uspokoiły.  Wzruszeniem  ramion  uwolnił  się  od  resztek 

napięcia. 

- Jak zwykle mówisz z sensem, Constantine. 

Elias przyłożył dłoń do serca i skłonił głowę, dziękując za uznanie. A mnie ponownie 

podał  ramię.  Zawahałam  się.  Czy  naprawdę  chciałam  być  stuprocentowym  wampirem? 

Wyprzeć się swojego magicznego dziedzictwa... swojego człowieczeństwa? 

-  Może  zdołam  uśmierzyć  niektóre  z  lęków  mojej  pani,  jeśli  podczas  przechadzki 

dokładniej opowiem o debiucie? 

background image

Okej, na to mogłam się zgodzić. Niepewnie wsunęłam mu z powrotem rękę pod ramię. 

- W porządku. 

-  Najpierw  twój  ojciec  zajmie  honorowe  miejsce.  Potem  ja  ogłoszę  dworowi  twoje 

imię i tytuł. Wtedy dygniesz przed ojcem na znak szacunku. 

Kiwnęłam głową. Jak dotąd, wszystko brzmiało całkiem normalnie. Wędrowaliśmy już 

tak  długo,  że  zaczęłam  się  zastanawiać,  gdzie  jesteśmy.  Nadal  słyszałam  odgłosy  miasta  - 

sporadyczny  pisk  opon  przejeżdżającego  samochodu  lub  warkot  samolotu  w  górze  -  ale 

kompletnie straciłam poczucie kierunku. Zeszliśmy już prawie ze wzgórza. Wydawało mi się, 

że  czuję  zapach  rzeki.  Byłam  pewna,  że  do  tej  pory  powinniśmy  byli  natrafić  na  ciąg 

zabudowań albo nawet dotrzeć do centrum. 

Zamiast tego znaleźliśmy się na jakiejś polanie, a właściwie otwartym parkingu. Niżej, 

na  boisku  koszykarskim,  zgromadził  się  tłum  ludzi.  W  rękach  trzymali  zapalone  świece  i 

wyraźnie  byli  wystrojeni  jak  na  bal  albo  koktajl.  Cekiny  mieniły  się  w  blasku  płomyków. 

Mężczyźni  mieli  na  sobie  najdziwniejsze  stroje:  od  fraków  po  kilty  i  szaty  przywodzące  na 

myśl Bliski Wschód. 

Szlag by to trafił, powinnam była włożyć sukienkę na ramiączkach! 

Ktoś miał ze sobą skrzypce i  grał jakąś lekką melodię. Już miałam się zachwycić, jak 

pięknie to wszystko wygląda, kiedy Elias powiedział: 

- A potem zaczną się święte łowy. 

-  Zaczekaj  -  wpadłam  mu  w  słowo.  Te  łowy  niezbyt  mi  się  spodobały.  Mogły  być 

bardzo, ehm, krwawe. - Co takiego? 

-  Świetnie  sobie  poradzisz  -  oznajmił  tata,  poklepując  mnie  po  plecach,  jakbyśmy 

rozmawiali  o  semestralnych  egzaminach  albo  o  innych  nieszkodliwych  sprawach.  Po  czym 

energicznie się oddalił, żeby dołączyć do zgromadzenia. 

-  Łowy?  -  Stanęłam  z  rękami  na  biodrach  i  popatrzyłam  na  Eliasa.  -  Nie  zejdę  tam, 

dopóki nie wyjaśnisz mi dokładnie, o co chodzi. 

- Nie ma się czym przejmować - stwierdził, ale zauważyłam, że unika mojego wzroku. 

Zamiast  tego  patrzył  ponuro  w  dół,  gdzie  mój  ojciec  krążył  między  zebranymi,  ściskając 

wszystkim dłonie niczym polityk. 

- Myślałam, że już spełniłam wymagania przy tej historii z Thompsonem. 

Elias rzucił mi ukradkowe spojrzenie. Usta zacisnęły mu się w surową linię. 

background image

-  Pierwsza  krew  to  formalnie  początek  łowów.  Uznaj  to  za  chrzest.  A  teraz  będzie 

konfirmacja. 

-  Chrzest?  Konfirmacja?  Czy  ty  sobie  żartujesz?  -  Pokręciłam  głową.  -  I  wy  się 

dziwicie, że ludzie uważają was za demony? 

Pociągnął  nosem,  jakby  dając  do  zrozumienia,  że  nie  chce  o  tym  rozmawiać.  Nadal 

całą uwagę poświęcał kręcącemu się wśród tłumu Ramsesowi. 

Usiadłam na trawie i zaczęłam obskubywać doły nogawek z rzepów, które przywarły 

tam wielkimi brązowymi kępami. 

Elias posłał mi zirytowane spojrzenie. 

- Musimy iść. Ceremonia wkrótce się zacznie. 

-  Przecież  ci  mówiłam.  Nie  ruszę  się  stąd,  dopóki  mi  wszystkiego  nie  wyjaśnisz.  -  I 

popatrzywszy mu w oczy, dodałam z naciskiem: - Dokładnie. 

Jego  postawa  -  skrzyżowanie  ramion  i  marszczenie  czoła  -  jasno  wskazywała,  że 

bardzo nie chce mi czegoś powiedzieć. 

- To się nazywa - westchnął - zabójcze łowy. 

- Co?! - Poderwałam się z ziemi. Rzepy nadał czepiały mi się do opuszków palców. - 

Nazywa się jak?! 

- Uspokój się - poprosił, bo już zaczęłam się cofać, gotowa do ucieczki. Potarł dłońmi 

twarz,  jakby  przewidywał,  że  zareaguję  w  ten  sposób,  ale  i  tak  przyprawiało  go  to  o  ból 

głowy. - To magia symboliczna. W dużej mierze. 

W dużej mierze nie bardzo mnie przekonuje. - Już prawie krzyczałam. 

Podniósł ręce do góry. 

-  Okej,  okej.  Wiem,  że  potrafisz  to  zrozumieć;  uczyłaś  się  magii.  Przejdziemy  - 

wszyscy - w inny stan świadomości. 

Chyba szukał odpowiedniego słowa, więc mu podsunęłam: 

- Coś jak trans? 

- Tak - przyznał, wyraźnie zadowolony, że nadążam i jeszcze nie uciekłam. 

Nie oznaczało to bynajmniej, że podobało mi się to, co sugerował. Jednak zachęcająco 

skinęłam głową. 

- No, dobra, więc wszyscy mają wpaść w swego rodzaju trans? Jak? 

background image

-  Poncz  jest  zaprawiony  krwią  -  odparł,  mrużąc  oczy,  jakby  się  spodziewał,  że  ta 

informacja  jeszcze  bardziej  mnie  wkurzy.  Skoro  nie  zareagowałam  niczym  gwałtowniejszym 

niż  uniesienie  brwi,  ciągnął  dalej:  -  Będziesz  zachęcana,  żeby  pić  coraz  więcej  i  więcej. 

Muzyka będzie coraz szybsza i szybsza; rytm bębnów przyspieszy. 

Mogłam  to  sobie  świetnie  wyobrazić.  Podczas  sabatów  nigdy  nie  robiliśmy  czegoś 

podobnego, ale była to znana metoda uzyskiwania pewnych doznań religijnych. 

- Kiedy wszystko osiągnie apogeum, zaczniemy biec. - Jego spojrzenie znowu unikało 

moich oczu. Cicho dodał: - Dopóki nie zdobędziemy ofiary. A potem będziemy ucztować. 

- „Ofiara“ brzmi dość złowieszczo. Czego mi nie mówisz? 

Uśmiechnął się nieznacznie, jakby doceniał, że go o to pytam. 

- Mam niczego przed tobą nie ukrywać, tak? 

- Tak, przestań robić uniki. 

- Ofiarą jest dokładnie to, co myślisz - powiedział. 

- Istota ludzka. - Wstrząsnął mną dreszcz. 

- W większości przypadków ofiary przetrzymują tę próbę, nic im się nie dzieje. Jednak 

istnieje  pewne  ryzyko,  które  ochotnik  w  pełni  rozumie,  kiedy  on  czy  ona  godzi  się  na 

uczestnictwo. - Zabrzmiało to tak, jakby starał się przekonać samego siebie. Zauważyłam, że 

znowu niespokojnie spogląda na swoich. - Koniec końców tylko od ciebie będzie zależało, jak 

daleko się posuniesz. Dzisiejszej nocy dwór pójdzie za twoim przykładem. 

- Ale ja będę totalnie naćpana krwią - wytknęłam mu. Dobrze pamiętałam, jak odurzyła 

mnie odrobina krwi Thompsona. - A jeżeli niechcący posunę się za daleko? 

-  Na  pewno  nie  -  zaoponował.  -  Z  mego  doświadczenia  wynika,  o  pani,  że  łowy 

ukazują prawdziwą naturę każdego demona. 

- Więc co z twoimi łowami? Zabiłeś? 

Zanim odpowiedział, wpatrywał się w moje oczy odrobinę zbyt długo i odrobinę zbyt 

intensywnie. 

- Nie jestem tobą, księżniczko. 

To,  co  sugerujesz,  nie  dodaje  mi  otuchy,  pomyślałam,  jednak  nie  miałam  odwagi 

powiedzieć tego na głos. Zdobyłam się jedynie na „Ach... ha“. 

Udało mi się nie wzdrygnąć, kiedy podszedł i delikatnie położył mi dłoń na ramieniu. 

background image

- Jestem już spóźniony - powiedział, wskazując towarzystwo na dole. - Za kilka minut 

cię  zaanonsuję,  jak  tylko  skończą  się  przygotowania.  Zobaczysz,  nic  złego  się  nie  wydarzy. 

Znam cię. Jesteś dobra. Zaufaj sobie i swoim instynktom, na pewno się uda. 

- Okej - zgodziłam się nieszczerze. 

Ku mojemu zdziwieniu Elias schylił się i delikatnie pocałował mnie w usta. Było w tym 

pocałunku niewątpliwe uczucie. W odpowiedzi aż zaparło mi dech. Podniosłam na niego oczy, 

mrugając ze zdumienia, a on delikatnie odgarnął mi włosy z czoła. 

- Nie mogę się już doczekać, kiedy mnie zaczarujesz  - oświadczył. -  Myślę, że twoje 

łowy będą jak żadne inne. 

- Bez nacisków - zażartowałam słabym głosem. Nie przestawał głaskać moich włosów. 

-  Dwór  potrzebuje  twego  wpływu,  księżniczko.  Zatraciliśmy...  człowieczeństwo. 

Kiedy już  w  pełni  będziesz  wampirem,  odmienisz nas,  staniesz się  naszym  sumieniem.  Jesteś 

właśnie tą, na którą czekamy. 

Znowu  mnie  pocałował  i  znów  dość  niewinnie,  ale  z  takim  uczuciem,  że  rumieniec 

oblał mi policzki. 

- Och, dzięki - wymamrotałam. 

Zabrał rękę z moich włosów i się cofnął. Odczułam jego nieobecność wręcz fizycznie, 

jakby  zimny  powiew  wdarł  się  w  miejsce  ciepła.  Elias  pomachał  mi,  po  czym  pospieszył  do 

księcia i jego ludu. 

Niemrawo uniosłam dłoń w geście pożegnania. Odwrócił się, żeby posłać mi krzepiący 

uśmiech, lecz niewiele to pomogło. Noc wydawała się przytłaczająco ciemna. Przywarłam do 

mizernego pnia karłowatego drzewka. Za plątaniną gałęzi iskrzył się i migotał bal wampirów. 

Kiedy  dotarło  do  mnie,  że  jego  uczestnicy  są  w  dosłownym  tych  słów  znaczeniu  zabójczo 

wystrojeni, z gardła omal nie wydarł mi się gulgot histerycznego śmiechu. 

W  tej  samej  chwili  zrozumiałam,  że  nie  mogę  tego  zrobić.  Nie  byłam  nawet  w 

przybliżeniu  tak  wyjątkowa,  jak zdawał  się  sądzić  Elias. Nie  mogłam  ryzykować. A gdybym 

nie  potrafiła  się  zatrzymać?  Gdyby  żądza  krwi  okazała  się  nie  do  opanowania?  Nie  mogłam 

odpowiadać  za  czyjąś  śmierć,  dobrowolną  czy  nie.  Jeśliby  do  tego  doszło,  naprawdę  nie 

byłabym już człowiekiem. Bo jak mogłabym być? Jak mogłabym znieść samą siebie? Na dole 

wyraźnie coś się działo. Towarzystwo ucichło i zdawało się na coś oczekiwać. Serce dudniło 

mi w piersi. Musiałam stąd uciekać. I to szybko. 

background image

Więc zanim Elias zdołał po mnie przyjść, odwróciłam się i ruszyłam do domu. 

Czyżby po naszej przedziwnej rozmowie mamie zebrało się aż tyle pytań, że zasnęła na 

kanapie, otulona zielonym puchatym kocem, z książką na kolanach i okularami odsuniętymi w 

loki? 

Niepewnie  zerknęłam  w  jej  stronę.  Czy  to  możliwe?  Chrapanie  potwierdziło,  że 

owszem! Nareszcie los się do mnie uśmiechnął. 

Tak cicho, jak tylko potrafiłam, zamknęłam drzwi, odłożyłam plecak i zsunęłam z nóg 

buty. W samych skarpetkach przemknęłam na schody. 

Jak zwykle zdradziły mnie sędziwe deski. Już pierwszy stopień stęknął i zaskrzypiał. 

- Ano? 

- Cześć, mamo. Myślałam, że śpisz. - Popatrzyła na zegarek. 

- Jest po północy. 

-  I  właśnie  wracam  z  balu!  -  spróbowałam  żartu  o  Kopciuszku,  ale  mama  pozostała 

niewzruszona. 

Spochmurniała jeszcze bardziej. Opuściła okulary na nos, wstała i zaczęła metodycznie 

składać koc. Nawiasem mówiąc, to nigdy nie był dobry znak. 

- Musimy w końcu porozmawiać - oświadczyła. - O twoim ojcu i o wampirach. 

Potem  przygotowała  czekoladę  na  gorąco  i  zajęłyśmy  swoje  tradycyjne  miejsca  przy 

stole  w  jadalni.  Miałam  ochotę  napomknąć,  że  przypomina  mi  się  scena  kompletnego  fiaska 

naszej  dyskusji  o  „ptaszkach  i  pszczółkach“,  ale  trzymałam  buzię  na  kłódkę.  Naprawdę 

chciałam usłyszeć, co moja matka ma do powiedzenia na temat wampirów. Siedziała, splatając 

i  rozplatając  ręce.  Wyglądało,  jakby  wypróbowywała  w  myślach  różne  teksty  na  początek. 

Wreszcie powiedziała: 

- Poślubiłam twego ojca, żeby zakończyć wojnę. 

Gorąca  czekolada,  którą  akurat  miałam  w  ustach,  o  mało  nie  skończyła  na  mojej 

koszulce. 

- Byliście małżeństwem? 

-  Formalnie  nadal  jesteśmy.  Musiałaś  być,  ehm,  prawowita  pod  każdym  względem. 

Zostaliśmy zaręczeni i pobraliśmy się w... obrządku ludu twojego ojca. 

-  Jak  to  wyglądało?  -  Jakoś  nie  potrafiłam  sobie  tego  wyobrazić.  Czyżby  mama 

naprawdę  zeszła  do  podziemnej  jaskini?  Albo  może  ceremonia  odbyła  się  w  parku,  a  panna 

background image

młoda  i  pan  młody  pojawili  się  na  niej  nago?  Nigdy  nie  nosiła  obrączki.  Czym  wampiry  się 

wymieniają, kiedy sobie ślubują? 

Wspomnienia sprawiły, że leciutko się uśmiechnęła. 

- Było to... coś jedynego w swoim rodzaju. 

- Są zdjęcia? 

-  Nie,  dzięki  bogini,  nie.  -  Pociągnęła  łyk  czekolady  ze  swojego  kubka  z  nadrukiem 

Uniwersytet  Minnesoty.  -  Byłam  młoda  i  wtedy  sądziłam,  że  ten  traktat  rzeczywiście  się 

sprawdzi. Szczerze wierzyłam, że nasze rasy więcej łączy, niż dzieli. A twój ojciec... wydawał 

mi się taki przystojny, taki szlachetny. 

Skinęłam  potakująco.  Szlachetny to  dobre  słowo  na  określenie  wampirów,  z którymi 

dotychczas  się  zetknęłam.  Oczywiście,  jeśli  pominąć  zabójstwo  jako  element  ich  rytualnych 

łowów. Na samą myśl żołądek podszedł mi do gardła. 

Mama spojrzała na mnie uważnie. Pokręciła głową. 

- Nie są tacy, Ano. To demony z piekła rodem. 

- Myślałam, że są starsi niż to wszystko. - Uniosła brwi. 

- Widzę, że z nimi rozmawiałaś. - Nie zareagowałam na to oskarżenie w żaden sposób. 

W końcu znowu  się  odezwała: -  To prawda, ale zastanów  się nad pewnym ważnym faktem. 

Wszystkie  opowieści  o  diabłach  i  demonach  bazują  na  historii  tychże  naszych  przyjaciół. 

Przepełnia ich ciemność i zło. Zdeprawują cię. 

Okej, tym razem moją matkę podmieniono na jakąś stukniętą fundamentalistkę. 

- Zdeprawują mnie? Mówisz serio? 

-  Tak  -  odparła.  Jej  dłonie  błądziły  po  kubku,  jakby  szukały  w  nim  odpowiedzi. 

Gwałtownie  podniosła  na  mnie  oczy.  -  Ale  nic  ci  nie  grozi,  jeśli  nigdy  nie  skosztujesz  krwi. 

Trzymaj się z daleka od ich krwawych rytuałów, a wszystko będzie dobrze. 

O kurczę. 

To już  poważniejsza  sprawa  niż  rozmowy  o  „ptaszkach  i pszczółkach“. Przynajmniej 

wtedy mogłam uczciwie powiedzieć: jeszcze w to nie weszłam. Ale spróbowałam krwi. 

Nie tylko spróbowałam. Łaknęłam jej. Samo wspomnienie sprawiło, że kolana się pode 

mną uginały, a serce waliło jak młotem. Nawet jeśli flaki przewracały mi się na myśl o łowach, 

których właśnie uniknęłam, nadal miałam chętkę na krew. 

Mama chyba nie zauważyła mojej reakcji. 

background image

- Dlatego Inicjacja jest  taka istotna, rozumiesz. Pokusa,  żeby napić się krwi znacznie 

osłabnie, kiedy w pełni dołączysz do kowenu. - Teraz jej ręce macały powietrze, kreśląc jakieś 

gorączkowe obrazy. -  Widzisz, istnieje możliwość, że Inicjacja zniszczy tę żądzę całkowicie. 

Wiąże  się  to  z  tym,  że  ciężar  brzemienia  dźwiga  wspólnie  cała  grupa.  I  właśnie  dlatego  nie 

chcę, żebyś się stykała z wampirami, dopóki nie dostaniesz kolejnej szansy. Wierzę, że teraz 

się  uda.  Przecież  kiedy  wzywałaś  wschód,  był  ten  podmuch  wiatru,  który  zgasił  wszystkie 

świece. Jesteś pewna, że to nie twoja robota, kochanie? 

Z roztargnieniem pokręciłam głową. 

Powinnam  powiedzieć  jej  o  sprawie  z  Thompsonem,  prawda?  W  zasadzie 

napomknęłam  o  tym  przez  telefon,  kiedy  byłam  w  kręgielni,  ale  pewnie  nie  zrozumiała, 

pomyślała, że się wygłupiam, albo nie dosłyszała. 

- Więc to zdumiewający zbieg okoliczności. Jesteś pewna? Może nie potrafisz wyczuć 

działania swojej magii. 

- Co by było, gdybym spróbowała krwi? 

- Lepiej nie pytaj. Poza tym przecież nie zamierzasz tego zrobić, prawda? 

- Hm. Może jednak powinnaś mi powiedzieć, co by było, gdybym to zrobiła. 

- Dlaczego? 

- Pamiętasz dzisiejszy wypadek w czasie wuefu? Tam była krew. 

- Mówiłaś, że nic ci się nie stało. - Mama wyglądała na zbitą z tropu, jednak rysy się jej 

ściągnęły, kiedy dotarła do niej prawda. - Ty... co dokładnie się wydarzyło? 

-  Tego  naprawdę  nie  wiem,  ale  nagle  okazało  się,  że  dotykam  wargami  do  nosa 

Thompsona i jakbym go... Nie, ja go naprawdę oblizałam. 

Przez moment gapiła się na mnie z otwartymi ustami. Potem zaczęła rzęzić jak silnik, 

który  nie  może  zapalić.  Wreszcie  przestała  i  głęboko  odetchnęła,  żeby  zacząć  od  nowa. 

Czułam, jak się uspokaja, magicznymi korzeniami czerpiąc z ziemi nieugiętą moc. Na koniec 

oznajmiła: 

-  Mimo  to  może  wszystko  będzie  dobrze.  Co  do  pierwszej  krwi  istnieją  określone 

zasady. Musi być przelana w zwycięskiej bitwie albo pochodzić od zagorzałego wroga 

-  Trafiony,  zatopiony  -  powiedziałam.  -  Poza  tym  Elias  mówił,  że  go  to  obudziło. 

Wszystkich obudziło. Ramses właśnie planuje mój debiut. 

background image

Mama  eksplodowała  gniewem.  Była w  nim domieszka  magii. Poczułam, że jakaś  siła 

pchnęła moje krzesło do tyłu. 

- Nigdy na to nie pozwolę! 

Może  to  tylko  gra  wyobraźni,  lecz  przysięgłabym,  że  wśród  loków  mamy  trzaskały 

maleńkie  błyskawice.  Jednak  trudno  było  nie  zauważyć  mocy,  która  w  niej  wzbierała.  Cały 

dom się trząsł. 

Wstałam i podniosłam ręce do góry, jakbym się poddawała. 

-  Hej,  wszystko  będzie  dobrze.  Naprawdę.  -  Powtarzałam  w  kółko,  że  wszystko 

będzie dobrze, bo to podobno działa na ludzi uspokajająco. 

Krańce  maminych  ubrań  zaczęły  trzepotać.  Nie  wiadomo  skąd  pojawił  się  potężny 

wicher.  Czułam,  że  szarpie  i  rozwiewa  mi  włosy.  Zrobiło  się  gorąco,  jakby  ktoś  podkręcił 

ogrzewanie. 

Przyłapałam się na tym, że badawczo spoglądam na drzwi. 

- Moja córka nie będzie krwiopijcą! - krzyknęła mama. 

Chyba już ze mną nie rozmawiała, ale i tak odpowiedziałam: 

- Naprawdę przykro mi z powodu Thompsona. Słowo daję. To był wypadek. 

Podłoga przesunęła się  pod moimi stopami. Upadłam na ścianę. Z półek posypały się 

książki. Mama miała jakiś magiczny atak szału, totalnie skoncentrowany na mnie. 

Musiałam się stąd zabierać. 

- Hej! - Wskazałam gęstwinę morw za oknem. - To nie tata? 

Jej głowa obróciła się jak w scenie z Egzorcysty albo jak gigantyczne płonące oko w 

Mordorze. Na krótką chwilę cała jej uwaga - i cała moc - skierowały się w tamtą stronę. 

Rzuciłam się pędem do drzwi. 

Ale do nich nie dotarłam. Magia uderzyła mnie mocno w plecy i poleciałam. W dół, w 

dół, w dół, w narastającą ciemność i zapomnienie. 

background image

Rozdział 19

 

Budzik  zadzwonił  o  siódmej.  Mrugając,  spędziłam  sen  z  powiek  i  powoli  usiadłam. 

Mama upchnęła obok mojej poduszki pluszowego misia. Popatrzyłam w jego złociste szklane 

oczy i spochmurniałam. 

Dwadzieścia minut zajęło mi podjęcie decyzji, w co się ubrać. Za każdym razem, kiedy 

już coś wybrałam, jakaś część umysłu odrzucała to  jako zbyt ordynarne. Od kiedy wszystkie 

moje  ciuchy  zaczęły  wyglądać  tak  skąpo?  W  końcu  włożyłam  prosty,  czarny  golf  i  dżinsy  z 

błyszczącą pajęczyną. 

Kiedy  zeszłam  na  dół,  mama  smażyła  naleśniki  i  śpiewała  pieśń  kręgu.  Mój  ponury 

grymas  jeszcze  się  pogłębił.  Przez  myśl  przemknęła  mi  wizja  jak  ze  snu:  ciemne  leśne 

stworzenia i kły. 

-  Ładnie  wyglądasz  -  powiedziała,  zwalając  stos  naleśników  na  talerz  ustawiony  na 

stole w jadalni przy moim miejscu. 

Paliła mnie zgaga. Z jakiegoś powodu nie potrafiłam się zmusić, żeby usiąść. Chciałam 

sobie po prostu stąd pójść. Byle szybciej i byle dalej. 

- Och, złapię coś po drodze w barze kawowym - rzuciłam. - Nie chcę się spóźnić. 

Mama przygryzła wargę. Jej niespokojne oczy odprowadziły mnie aż do wyjścia. 

- Dobrze - zgodziła się w końcu. - Miłego dnia. 

Przyjemnie było zarzucić plecak na ramię i usłyszeć za sobą trzaśniecie drzwi. Chłód w 

powietrzu zapowiadał jesień. Moje uśpione zmysły obudził zapach opadłych liści. Coś było nie 

tak. 

Pokręciłam  głową  i  wyszłam  przed  dom.  Jałowce  wyglądały  na  obszarpane.  Stosy 

brązowawych igieł leżały na trawie. Powinnam je zgrabić, pomyślałam. 

Teraz  szybko  za  bramę  i  dalej  przed  siebie.  Dzielnica  przeżywała  zwykłe  poranne 

godziny. Szkolne autobusy turkotały i  zgrzytały po  ulicznym bruku. Ludzie z kubkami kawy 

na wynos niepewnym krokiem spieszyli do swoich samochodów, ostrzegając mnie krótkim: „

uwaga“ albo  lekkim machnięciem dłoni.  Przez całą  drogę do baru uśmiechałam  się i nuciłam 

pod nosem. 

Wnętrze  kafejki  było  wilgotne  i  ciepłe.  Lampy  świeciły  mdłym  blaskiem.  Kiedy 

zamknęły  się  za  mną  drzwi,  przypomniało  mi  się  zejście  do  mokrawej  podziemnej  jaskini. 

background image

Nagle zatrzymałam się, jakby mnie ktoś uderzył. Uświadomiłam sobie, że magia mamy spadła 

na mnie niczym warstwy pajęczyny. 

Nie  miałam  własnej  mocy,  żeby  przeciwstawić  się  tej  matni,  więc  mogłam  jedynie 

zwrócić uwagę, jak znakomicie mnie więzi. Kolejka w stronę kasy przesuwała się wyjątkowo 

niemrawo,  więc  skorzystałam  ze  sposobności,  żeby  przeanalizować  zaklęcie.  Było  dobrze 

wykonane i mocne, jakbym została spowita w srebrzystą sieć. Rzecz tego rodzaju wymagała 

czasu i wprawy. Mama musiała ją spleść tuż po tym, jak mnie znokautowała. 

Wskutek maminych czarów czułam się ociężała i wyciszona. Przynajmniej zakładałam, 

że to  efekt  zaklęcia,  a nie  braku porannej dawki kofeiny. Wydawało mi się, że wszelki opór 

jest  daremny.  Zupełnie  jakbym  miała  atak  depresji,  chciałam  tylko  leżeć,  a  świat  niech  mnie 

zostawi  w  spokoju.  Oprócz  tego  robiłam  wszystko  mechanicznie  jak  robot.  Było  to  chyba 

najgorsze,  najbardziej  upiorne  i  zdradzieckie  zaklęcie,  jakiego  kiedykolwiek  doświadczyłam. 

Czułam oburzenie i zgrozę, że mama go użyła, by całkiem pozbawić mnie energii. Musiałam 

coś zrobić! 

Ziewając,  przesunęłam  się  o  krok  czy  dwa.  Jak  przez  mgłę  zamówiłam  kawę. 

Zapłaciłam.  Zostawiłam  napiwek.  Powoli  sączyłam  moją  mokkę,  wlokąc  się  na  przystanek 

szkolnego autobusu. Obszarpany skejt kiwnął mi głową na przywitanie. Też kiwnęłam. 

Koszmar.  Czułam  się  jak  więzień  własnego  życia.  Hej,  chciałam  krzyknąć  do  skejta, 

spójrz na mnie! Jestem uwięziona! Wyciągnij mnie! 

Ale sterczeliśmy tam, nie zamieniając ze sobą ani słowa, aż przyjechał autobus i zabrał 

nas do szkoły. 

Woźny zmył z szafki graffiti. Chociaż tyle dobrego. Kiedy porządkowałam książki na 

cały dzień, dopadła mnie Taylor. Porządkowałam? Ha, ha! Dajcie spokój! 

Przez chwilę z uniesionymi brwiami przyglądała się moim wysiłkom. 

- Ktoś tutaj potrzebuje więcej kawy - zakpiła. Dzisiaj miała na sobie kanarkowy hidżab 

i  dopasowane  kolorem  conversy.  Biały  golf  z  długimi  rękawami  był  wetknięty  w  zgrabne 

dżinsy. Na wierzch włożyła T-shirt z żółtym ptaszkiem Tweety Bird. 

- Ładne - powiedziałam, zdobywając się na uśmiech. Przechyliła głowę na bok. 

- Brzmisz, jakbyś telefonowała z zagranicy. Dwie sekundy opóźnienia. 

- I komu to mówisz - mruknęłam, tuląc w objęciach podręcznik i zeszyt do matmy. 

background image

- Nie odpowiedziałaś na  moje SMS-y. -  Taylor się nadąsała. - Swoją drogą, co to za 

historia z Thompsonem? Plotkom nie ma końca. Całowałaś go. Lizałaś mu twarz. Niechcący 

trzasnęłaś go krążkiem. On cię nienawidzi. Ty go kochasz. Co się naprawdę stało? 

Zdołałam się roześmiać. 

- To skomplikowane. 

Kiwnęła  głową,  jakby  mi  wierzyła.  Szłyśmy  zatłoczonym  korytarzem  w  stronę  mojej 

klasy 

- Opuściłaś zajęcia teatralne. Zwiałaś? Źle się czułaś? 

- Było mi tak głupio przez to, co się stało na wuefie, że uciekłam. 

Popatrzyła na mnie z błyskiem w oku, po czym zaklaskała, podekscytowana. 

- Pocałowałaś go! 

Właśnie  tak  odpowiedziałam  niezbyt  bliskim  koleżankom,  ale  czułam  się  głupio,  że 

mam skłamać Taylor. 

-  Nie.  Nie  zrozumiałabyś  tego.  Jestem  rozciągnięta  pomiędzy  dwoma  różnymi 

światami. 

Uniosła brwi. 

- Chyba sobie żartujesz? Ja jestem dwa w jednym. 

Z  zakłopotaniem  zmarszczyłam  czoło.  Taylor  wskazała  swój  hidżab,  a  potem  na 

ptaszka z filmów rysunkowych. 

- Innym językiem  mówię tutaj, a innym w  domu. W więcej  niż w jednym tego słowa 

znaczeniu, rozumiesz? 

Zaczynałam. Mózg miałam zesztywniały, mowę spowolnioną i ogłupiałą, ale zdołałam 

powiedzieć: 

- W jaki sposób wybierasz? - Uśmiechnęła się. 

- A kto twierdzi, że muszę? 

Hm. 

W  drugim  końcu  korytarza  dostrzegłam  Beę.  Zanim  zdołałam  się  powstrzymać, 

odruchowo do  niej  pomachałam.  Odpowiedziała  tym samym, jednak nie  ruszyła się, żeby do 

nas  podejść.  Potem  wykonała  klasyczny  powtórny  rzut  okiem.  Najpewniej  wyczuła  ciążące 

nade  mną  zaklęcie.  Z  zadowoleniem  zauważyłam,  że  przez  chwilę  przygryzała  dolną  wargę, 

zanim znowu uznała, że trzyma się ode mnie z daleka. 

background image

-  Chciałabym,  żebyście  się  pogodziły  -  powiedziała  Taylor.  -  Dlaczego  nie 

odpowiedziałaś na SMS Bei? Wiem, że było jej przykro. 

Przykro?  Myślałam,  że  mi  nawrzucała!  Mój  mózg  skakałby  z  radości,  gdyby  tylko 

mógł. 

-  Chciała  w  ten  weekend  urządzić  ci  spóźnioną  imprezę  urodzinową.  Tata  już  mi 

pozwolił iść. Teraz to pewnie nieaktualne. 

Nie wiedziałam, co powiedzieć. 

- Bea nadal chce się przyjaźnić? 

-  No  pewnie!  Nie  mówiłam  tego  przed  chwilą?  Obudź  się!  Wszyscy  próbowali  się  z 

tobą skontaktować. Wczoraj wieczorem wysłałam ci siedem milionów wiadomości. Gdzieś ty 

się podziewała? 

-  Spotkałam  się  z  Nikiem  -  wyjaśniłam.  Dotarłyśmy  do  mojej  klasy.  Taylor  miała 

kreatywne  pisanie  dwie  sale  dalej,  więc  jeszcze  marudziłyśmy  przed  drzwiami.  -  Byliśmy  na 

kręglach. 

- Rany, ale cool! 

Uśmiechnęłam  się,  bo  wyobraziłam  sobie,  jak  by  to  było,  gdybyśmy  kiedyś  zabrali 

Taylor do Bryant-Lake Bowl. W butach do kręgli i swoim hidżabie wyglądałaby fantastycznie. 

- Zaprosił mnie na domówkę dziś wieczorem. 

- Na tę, na którą wszyscy się wybierają? 

- Tak mi się zdaje - powiedziałam niepewnie. Zastanawiałam się, czy zaklęcie pozwoli 

mi pójść, czy raczej powlokę się do domu i zasnę mocno jak Śpiąca Królewna. 

- Thompson też ma tam być. Podobno zabiera Yvonne. 

Przewróciłam oczami. Oczywiście. Świetnie. 

- Głupia sytuacja. 

-  Tak  myślisz?  -  Taylor  się  uśmiechnęła.  Zaraz  miał  być  dzwonek,  więc  już  się 

spieszyła. - Nie mogę uwierzyć, że pocałowałaś Thompsona. Nik jest o tyle fajniejszy. 

No,  raczej.  Żałowałam,  że  nie  jestem  z  nim,  zamiast  o  dziewiątej  rano  czekać  na 

matmę. 

Jedyny  dobry  efekt  uboczny  ogłupiającego  zaklęcia  polegał  na  tym,  że  nic  mnie  nie 

ruszało.  Powinnam  być  absolutnie  spanikowana  na  myśl  o  wuefie  na  następnej  lekcji, 

tymczasem wszystko wydawało mi się nijakie. 

background image

W szatni  dziewczyny  chichotały na  mój  widok. Jednak nawet  się nie zaczerwieniłam. 

Zupełnie  jakby  mama  opancerzyła  mnie  przeciwko  plotkom.  Faktycznie,  dzięki  temu  to 

przeżycie było nieco okropne. 

Nie kontynuowaliśmy, to jasne, gry w hokeja. Kiedy staliśmy, czekając na instrukcje, 

Thompson z opatrunkiem na czole i podbitym okiem łypał na mnie gniewnie. Powinnam trząść 

się  pod  jego  spojrzeniem,  ale  przez  zaklęcie  kompletnie  mi  odbiło,  więc  uniosłam  palce  i 

pomachałam  mu  dyskretnie.  Sądziłam,  że  to  moje  małe  powitanie  go  rozwścieczy,  a 

tymczasem tylko poczerwieniał i odwrócił wzrok. 

Jego  reakcja  kazała  mi  się  zastanowić,  jakim  kpinom  musiał  stawić  czoło,  kiedy 

uciekłam. Czyżby on też myślał, że go całowałam? 

No cóż, zamiast skręcać się z zażenowania, stałam tam jak idealnie spokojny manekin. 

Dziwne. 

Pan  Johnson  zarządził  gimnastykę  -  pajacyki  i  tym  podobne.  Udało  mu  się  wypełnić 

nam tę godzinę potem i znojem. Ach, wychowanie fizyczne. 

Potem,  szczęśliwie,  był  już  koniec  lekcji.  Jakoś  zdołałam  nie  czuć  zakłopotania,  nie 

lizać  Thompsona  ani  nie  popaść  w  całkowite  odrętwienie.  Właśnie  zaczynałam  doceniać 

subtelniejszą  stronę  zaklęcia  mamy,  kiedy  na  korytarzu  zderzył  się  ze  mną  Thompson. 

Powinnam  była  przygotować  się  na  konfrontację,  tyle  że  brakowało  mi  energii.  Więc  gdy 

zawisł nade mną, tylko pozwoliłam ścianie, by mnie podparła. 

Rany, był wkurzony na maksa. Stłumiłam kolejne ziewnięcie. 

- Co się z tobą dzieje, czarownico? 

-  Mama  rzuciła  na  mnie  zaklęcie  -  wymamrotałam.  Na  moje  słowa  gniewnie  się 

skrzywił, ale uznał, że lepiej nie podejmować tematu. 

-  Masz  dziwny  sposób  informowania  ludzi,  że  ich  lubisz.  Co  to  jest,  przedszkole? 

Następnym razem rzucisz we mnie kamieniem? 

On naprawdę myślał, że go pocałowałam! 

- Możesz sobie pomarzyć - mruknęłam. Roześmiał się. 

- Przecież to ty śliniłaś mnie przy całej klasie. Żałosne! 

Rzuciwszy na pożegnanie tę celną uwagę, oddalił się sztywnym krokiem. Przez chwilę 

patrzyłam  za  nim.  Potem  wzruszyłam  ramionami,  odepchnęłam  się  od  ściany  i  znowu 

wprawiłam  się  w  ruch,  jeśli  to  można  nazwać  ruchem.  Cóż,  mogło  być  gorzej.  Więc  on 

background image

pomyślał,  że  na  niego  lecę.  Naprawdę  wydawało  mi  się,  że  jest  fajny;  wtedy  kiedy  nie 

zachowuje się jak ostatni idiota. A więc - niech pomyślę - nigdy. Ale przynajmniej wyglądało 

na to, że nikt nie zapamiętał prawdy: że lizałam jego policzek jak lody w rożku. 

Niespiesznie  powędrowałam  do  szafki,  żeby  wziąć  książki  na  historię  Stanów 

Zjednoczonych. Oda do radości. 

Trwałam w tym na swój sposób przyjemnym stanie otumanienia aż do lunchu, kiedy to 

zorientowałam  się,  że  wlepiam  wzrok  w  coś,  co  przypomina  hamburgera  z  kurczaka. 

Wykonywałam po kolei rutynowe czynności: brałam go do ręki, gryzłam, odkładałam na tacę, 

przeżuwałam i od nowa, kiedy ktoś koło mnie usiadł. 

Westchnęłam,  spodziewając  się  Thompsona  i  jego  tradycyjnego:  „Co  tak  siedzisz 

sama?“,  jednak  ze  zdumieniem  stwierdziłam,  że  to  Bea.  Nie  patrzyła  na  mnie,  tylko  zaczęła 

rozpakowywać lunch, który przyniosła z domu 

Wyciągnęła  pokrojone  marchewki,  kanapkę  z  salami  i  majonezem  i  miseczkę 

jabłkowego musu. 

- Ktoś rzucił na ciebie paskudny urok - oznajmiła, przemawiając do swojej kanapki. - 

Pachnie robotą twojej mamy. 

- No - odparłam z ustami pełnymi kawałków kurczaka. 

- Nie rozmawiałyśmy od Inicjacji - zauważyła. 

-  Nie  -  przyznałam,  o  wiele,  wiele  spokojniej,  niż  się  czułam.  Co  ona  sobie  o  mnie 

myślała?  Nadal  uważała  mnie  za  przyjaciółkę?  W  środku  aż  mną  telepało  z  nerwów,  lecz 

mogłam tylko gapić się na nią, mrugając powoli niczym pogrążona w półśnie. 

Bea smutno pokręciła głową i westchnęła. 

-  Właściwie  doznałam  szoku,  rozumiesz,  chociaż  to  nie  było  tak  całkiem 

niespodziewane.  Tylko  że...  -  Umilkła  i  ponuro  zmarszczyła  brwi.  Wyraźnie  coś  rozważała, 

zanim  odezwała  się  znowu:  -  Słuchaj,  nie  wiem,  co  o  tobie  sądzić  w  tej  nowej  sytuacji,  ale 

jesteśmy przyjaciółkami. Zawsze byłyśmy. 

Mogłabym  ją  ucałować,  ale  zdołałam  wykrzesać  z  siebie  tylko  tyle  energii,  żeby 

opuścić rękę na jej ramię i mechanicznie ją poklepać. Bea też mnie poklepała. 

-  Taka  jestem  szczęśliwa  -  powiedziałam,  po  czym  powróciłam  do  hamburgera: 

ugryźć, przeżuć i powtórka. 

background image

- A ja nie...  To znaczy, tak naprawdę nie mogę tego ogarnąć, rozumiesz? Jeszcze nie 

jestem  gotowa  wrócić  do  dawnego  trybu,  nie  zamierzam  jednak  dłużej  tolerować  tego 

zaklęcia.  To  nie  w  porządku  -  fuknęła,  z  ponurą  miną  obgryzając  kawałki  marchewki.  - 

Możesz sobie być półdemonem, ale nie wolno im cię tak traktować. 

- Jak? - Rzuciła mi ukradkowe spojrzenie. 

- Jak jednego ze swoich niewolników. 

Gdybym  była  w  stanie  dać  temu  wyraz,  wyglądałabym  na  wstrząśniętą.  Jeśli  Bea 

wiedziała,  musiała  od  kogoś  usłyszeć  całą  historię  wampirów  i  czarownic.  Ale  na  pewno 

zobowiązano ją do zachowania tego w tajemnicy. Tymczasem rozmawiała o tym ze mną. Co 

jest grane? Znowu się odezwała: 

-  Gdzie  mój  naszyjnik?  -  Wskazałam  plecak.  -  Powinnaś  go  nosić.  Pomógłby  cię 

chronić.  Więzi  przyjaźni  potrafią  okazać  się  silniejsze  niż  więzi...  Och!  Myślę,  że  wiem,  co 

możemy zrobić! 

Położyła  mi  rękę  na  ramieniu,  jakby  mnie  pocieszała,  ale  czułam,  że  jej  magia  bada 

zaklęcie. 

-  Nie  będzie  łatwo  -  zastrzegła  się  i  podejrzewałam,  że  rozumiała  to  na  więcej 

sposobów niż ten oczywisty. - Spotkajmy się przed zajęciami teatralnymi. Znajdę wyjście. 

-  Naprawdę?  -  Chciałam,  żeby  w  moim  tonie  zabrzmiała  najgłębsza  wdzięczność,  a 

wyszło lekkie znudzenie. 

Jednak Bea nie wyglądała na obrażoną. Pokiwała głową i zamyślona dalej przeżuwała 

marchewkę. 

- Mogłabyś użyć swojej magii - stwierdziła. Nasze oczy się spotkały. - Tak - ciągnęła. - 

Właśnie to  powiedziałam. Swojej magii. Zobaczymy przed  ostatnią  lekcją, czy zdołasz  coś z 

siebie wykrzesać. Och, i przynieś naszyjnik. 

Na  tym  zakończyła  temat,  a  ja  byłam  zbyt  oszołomiona,  żeby  sformułować 

jakąkolwiek sensowną odpowiedź lub pytanie. Resztę lunchu zjadłyśmy w milczeniu, ale kiedy 

już miałyśmy odnieść nasze tace, poklepała mnie po plecach. 

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła. 

Jak zombi, niemrawo pokiwałam głową i powlokłam się do klasy. Mój mózg, chociaż 

taki  ociężały,  ożywił  się  jednak  trochę  na  myśl,  że  znowu  możemy  się  z  Beą  przyjaźnić.  Na 

twarz wypłynął mi powolny, senny uśmiech. 

background image

Wędrując z zajęć na zajęcia, starałam się pojąć, co Bea rozumiała przez moją magię

Jakoś  wydawało  mi  się,  że  musi  chodzić  o  coś  więcej  niż  zdolność  wyczuwania,  kiedy  inni 

używają  czarów.  Ale  co  jeszcze  potrafiłam?  Czy  dokonałam  czegoś  magicznego  od  czasu 

Inicjacji?  Dobra,  zaczęły  mi  rosnąć  kły  i  apetyt  na  krew.  Aha,  opanowałam  techniki  zen  i 

sztukę  widzenia  w  ciemnościach.  Czy  Bea  chce,  żebym  zrobiła  coś  związanego  z 

wampiryzmem? 

Nadal rozważałam tę ewentualność, kiedy nadeszła pora spotkania obok jej szafki. W 

pierwszym momencie pomyślałam, że moja przyjaciółka zmieniła zdanie, bo nigdzie w pobliżu 

nie było jej widać. Czyżby umówiła się ze mną dla okrutnego żartu? 

Jednak po chwili ujrzałam, jak biegnie. 

-  Przepraszam  -  wysapała  -  ale  musiałam  wytłumaczyć  Taylor,  dlaczego  możemy 

spóźnić  się  kilka  minut  na  zajęcia  teatralne.  -  Złapała  mnie  za  rękę  i  powlokła  do  damskiej 

toalety. 

Jak zwykle, dziewczyny całym stadem tłoczyły się przy lustrach, upiększając się przed 

kolejną lekcją. Bea wciągnęła mnie do pustej kabiny. Zamknęła drzwi na zasuwkę i szepnęła: 

- Ugryź mnie. 

Podciągnąwszy rękaw koszuli, podsunęła mi swój nadgarstek. 

Wybałuszyłam na nią oczy. 

- Mam cię ugryźć? 

- Ćśśś  - syknęła ostrzegawczo. -  Tak. Porządnie dziabnij. -  Pomachała mi ręką przed 

nosem. - Myślę, że to powinno pomóc. Rozumiesz, więź krwi. Twoja magia bierze się z krwi, 

pamiętasz? Aha, i załóż naszyjnik. Zaufaj mi. 

Wydobyłam jej prezent z plecaka i wsunęłam na szyję, po czym pokazałam Bei zęby. 

- Nie mam kłów. 

- Cholera. Do dzwonka zostało niewiele czasu. Mówiłam ci, żebyś się zmobilizowała. 

Co na nie działa, żeby się pokazały? 

- Wściekłość - odparłam. - Jak u Hulka z Incredible Hulk. 

- Jesteś brzydka. I masz obciachowe ciuchy. Kto cię dzisiaj ubierał? Mama? 

- Co? 

- Chcę, żebyś się wkurzyła, rozumiesz? 

Pokręciłam głową. Nic z tego. Wymownie wskazałam na czoło. 

background image

- Za silne zaklęcie. - Popatrzyła na mnie. 

- Tak, to beznadziejne - przyznała, po czym rzuciła mi pełne skruchy spojrzenie. - Nie 

obraź  się, ale  improwizuję.  Dobra, teraz załatwię  drugą  część,  a po  lekcji  spróbujemy  z  tym 

gryzieniem. - Na chwilę przymknęła oczy i nawet przez gęste opary zaklęcia mogłam poczuć, 

jak  rośnie  w  siłę.  Jej  magia  zawsze  była  gorąca  i  szybka  niczym  lawa  albo  iskra.  Kiedy  już 

swoim żarem przeniknęła całe jej ciało, Bea uniosła palec. 

- Pif-paf - powiedziała, dotykając opuszkiem naszyjnika. 

Miałam  wrażenie,  że  płomienie  ogarnęły  mi  szyję.  Piekący  ból  przecinał  nici 

magicznego  kokonu.  Krzyknęłam.  Gorąco  było  dotkliwe.  Czułam  się,  jakbym  płonęła. 

Rozpaczliwie usiłowałam pozbyć się tego doznania. 

Bea cofnęła się, przerażona. 

- Nic ci nie jest? Kurczę, wiedziałam, że najpierw potrzebujesz krwi. 

Nie mogłam wydusić słowa. Ból był zbyt silny. Rozległ się dzwonek. 

- Okej, okej, nie panikuj. - Zaczęła grzebać w torebce. Usiłowałam powiedzieć, że nie 

myślę,  by  aspiryna  coś  tu  pomogła,  ale  zamiast  tabletki  wyciągnęła  pilniczek  do  paznokci  i 

wbiła  ostrym  końcem  w  dłoń.  Obsunął  się  po  skórze.  Ze  zduszonym  przekleństwem 

spróbowała znowu. 

-  Pora  na  twoją  magię,  dziewczyno  -  oznajmiła.  Obejmowałam  się  kurczowo, niemal 

zgięta  wpół  z  bólu,  kiedy  poczułam  krew.  Nie  było  tego  dużo.  Bea  zdołała  ledwie  się 

zadrasnąć, lecz przycisnęła rankę do moich ust, a ja chłeptałam rozpaczliwie. 

Powracały  mi  siły.  Podczas  gdy  jej  moc  była  jasna  i  ognista,  moja  narastała  wolniej, 

chłodniej. 

Ale zaczynała się budować. Coś poruszyło się głęboko we mnie. Żołądek podnosił się i 

opadał w rytm rosnącej energii. Mój świat znowu się kręcił. Coraz szybciej i szybciej, w miarę 

jak zimno zastępowała skwiercząca iskra. Mocno schwyciłam rękę Bei, kula ziemska krążyła. 

Migotały światła. 

Ślizg  i  kliknięcie  w  szczęce.  To  wysunęły  się  kły.  W  chwili  kiedy  się  pojawiły, 

poczułam,  że  po  skórze  przebiega  mi  elektryczny  impuls.  Rozsadził  kosmatą  pajęczynę 

maminego zaklęcia, jakby była niczym. 

background image

Uszy  odetkały  mi  się  i  nagle  zaczęłam  normalnie  się  poruszać.  Byłam  wolna.  Teraz 

mogłam  ugryźć  Beę. Mogłam użyć  moich  ostrych  zębów, szarpać jej skórę, aż krew  spłynie 

jak wino. Z gardła wyrwało mi się warknięcie. 

Bea wyczuła we mnie zmianę i próbowała wyrwać mi swoją rękę, którą ciągnęłam do 

ust. Wzmocniłam uścisk i rzuciłam jej zaborcze spojrzenie. 

-  Zaczęła  się  lekcja  -  przypomniała  mi.  Pod  jej  skórą  zawrzała  obronna  magia, 

zatruwająca słodki smak krwi. 

Co ja najlepszego robiłam? 

Z  poczuciem  winy  puściłam  Beę  i  wyprostowałam  się.  Byłam  sobą  przerażona.  Nie 

potrafiłam  powstrzymać  żądzy  krwi,  nawet  kiedy  chodziło  o  moją  niegdyś  Najlepszą 

Przyjaciółkę.  Łowy  skończyłyby  się  totalną  klęską.  Na  samą  myśl  o  tym  zrobiło  mi  się 

niedobrze. 

- Och! Strasznie cię przepraszam! - Sądząc z drżenia mojego głosu, jej magia działała. 

Już  nie  byłam  otumaniona  zaklęciem  mamy.  Zaczęłam  tańczyć  ze  szczęścia.  -  Udało  się!  - 

Uściskałam ją mocno. - Och, dziękuję! Udało się! 

- Pakujemy się w duże kłopoty - wymamrotała. - A swoją drogą twoja natura wampira 

jest z gatunku silnych. 

Roześmiałam  się.  Ucałowałabym  ją,  jednak  pomyślałam,  że  usmaruję  jej  policzek 

krwią. 

-  Chodź.  Jesteśmy  do  tyłu  tylko  o  kilka  minut.  -  Pociągnęłam  ją  do  drzwi,  ale  mnie 

powstrzymała. 

- Potrzebujesz serwetki. - Zrobiła wymowny gest przy wargach. 

W lustrze mogłam  zobaczyć, co miała na myśli. Wyglądałam, jakby przydarzył mi się 

jakiś paskudny wypadek ze szminką. Bea pogrzebała w torebce, podała mi chusteczkę, a dla 

siebie wyjęła plaster z opatrunkiem. 

- Okej - powiedziała, zatrzaskując torebkę. - Teraz możemy iść. 

Pan  Martinez  nie  był  zbyt  zadowolony  z  naszego  opóźnionego  wtargnięcia. 

Wskazałam na dłoń Bei i skłamałam, że musiałyśmy wstąpić do pielęgniarki. Miał sceptyczną 

minę.  Zasugerował,  by  następnym  razem  poprosić  pielęgniarkę  o  usprawiedliwienie.  Ze 

skruchą skinęłyśmy głowami i wsunęłyśmy się na swoje miejsca. 

background image

Podczas czytania tekstu zauważyłam, że Bea  ukradkiem  mnie  obserwuje. Czyżby  kły 

były  nadal widoczne? Nie czułam, żeby wsuwały się z powrotem, lecz nikt nie wytykał mnie 

palcami ani się nie gapił. 

Żałowałam,  że  nie  mogę  z  nią  pogadać.  Postąpiła  tak  odważnie.  Mogłam  sobie 

wyobrazić,  jak  trudno  jej  było  zdecydować  się,  by  mi  pomóc,  zwłaszcza  w  taki  sposób. 

Zastanawiałam  się,  co  skłoniło  ją  do  zmiany  zdania.  Naprawdę  musiało  ją  ruszyć,  kiedy 

zobaczyła mnie spętaną zaklęciem mamy. 

A  jeśli  już  o  tym  mowa,  miałam  wrażenie,  jakbym  właśnie  się  obudziła.  Wszystko 

wydawało się jaśniejsze, bardziej rześkie. Mogłabym zaśpiewać albo zatańczyć gigę, ale wtedy 

z pewnością zostałabym za karę po lekcjach. Tak czy inaczej, byłam po prostu wdzięczna, że 

potrafiłam uważać, kiedy nadeszła moja kolej czytania. 

W  poniedziałek  miał  być  test.  Wszyscy  jęknęli,  gdy  pan  Martinez  przypomniał,  żeby 

powtórzyć sztukę i notatki. Mogliśmy się spodziewać otwartych pytań. 

A  jednak  z  mojej  twarzy  nie  schodził  radosny  uśmiech.  Już  wybiegałam  na  korytarz, 

kiedy  pan  Martinez  mnie  zawołał.  Bea  rzuciła  mi  spojrzenie,  które,  miałam  nadzieję, 

oznaczało, że zaczeka. Kiwnęłam jej głową. 

-  Martwię  się  o  ciebie  -  powiedział.  -  Twoje  zachowanie  jest  bardzo  niestabilne. 

Bierzesz? 

Biorę? Zajęło mi dobrych kilka sekund, zanim załapałam, o co chodzi. 

-  Narkotyki?  Nie.  Skąd!  -  Patrzył  na  mnie,  wyraźnie  oczekując  wyjaśnień.  -  Mam 

pewne... kłopoty w domu. 

Było to daleko idące niedomówienie, lecz chyba go zadowoliło. 

- Wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać. Poza tym szkoła ma psychologów. 

Jakbym mogła zwierzyć się im z mojej nowej pasji do ssania ludzkiej krwi! 

- Tak, dziękuję - odparłam, pragnąc już iść. 

- Już idź - rzucił z uśmiechem. - Ale uważaj na siebie. Nie chcę stracić dobrej aktorki. 

Jest ich tak niewiele. 

Komplement z ust Herr Dyrektora? Cudom i dziwom nie będzie końca? 

Dziewczyny  czekały  na  mnie  przy  szafce  Bei.  Taylor  z  ciekawością  spoglądała  to  na 

mnie, to na nią. 

- Więc znowu wszystkie jesteśmy przyjaciółkami? 

background image

Zaczęłam entuzjastycznie kiwać głową, jednak Bea odparła: 

- Mamy tymczasowe zawieszenie broni. 

Tymczasowe? 

- Znaczy, impreza jest aktualna? - zapytała Taylor. 

- Impreza? - zdziwiła się Bea. Taylor zrzedła mina. 

- Urodzinowa. Dla Any? 

- Och - powiedziała Bea, patrząc na mnie. - Dziś wieczorem jest impreza u Nika. Nie 

lepiej mieć dwa w jednym? 

- Nie dostanę się. - Taylor posmutniała. - Nie ma już wejściówek. 

-  Ano,  możesz  nas  wprowadzić,  prawda?  -  rzuciła  Bea.  W  jej  głosie  brzmiała  jakaś 

lodowata ostrość, kiedy dodała: - W końcu Nik to twój chłopak. Co ty na to? 

Odniosłam  wrażenie,  że  jeśli  chcę  mieć  jakąkolwiek  nadzieję  na  stałe  zawieszenie 

broni, nie ma innego wyjścia, tylko uśmiechnąć się i powiedzieć: „Pewnie!“ 

Przy  Taylor  trajkoczącej  z  podnieceniem  o  udziale  w  wydarzeniu  sezonu  nie  miałam 

szansy zapytać Bei, czym się kierowała, pomagając mi. Zwłaszcza gdy stało się jasne, że jest 

zazdrosna o mnie i Nikolaia. 

Miałam  jeszcze  inny  poważny  problem.  Mama  była  w  stanie  stwierdzić,  że 

przełamałyśmy  jej  zaklęcie.  Nie  mogłam  pojawić  się  w  domu,  jak  gdyby  nigdy  nic. 

Ryzykowałabym, że znowu wpadnę w sidła. 

Dokąd  iść?  Pomyślałam,  by  zadzwonić  do  Nika,  ale  wiedziałam,  że  jest  zajęty 

przygotowaniami do wieczornego występu. Nie chciałam mu przeszkadzać, zwłaszcza że i tak 

musiałam go poprosić o dużą grzeczność. 

Zastanawiając  się,  co  robić,  wysłałam  SMS  z  pytaniem,  czy  nic  się  nie  stanie,  jeśli 

przyprowadzę  dwie  przyjaciółki.  Trochę  mu  podkadziłam,  dodając,  że  to  ponoć  najlepsza 

impreza  w  mieście.  Liczyłam,  że  pochlebstwo  zadziała.  Nie  miałam  pojęcia,  jak  Bea 

zareagowałaby, gdybym nie załatwiła wstępu. 

Wsiadłam  do  szkolnego  autobusu  i  znalazłam  wolne  miejsce.  Uznałam,  że  skoro  nie 

wiem, gdzie się przechować, równie dobrze mogę pojechać w swoje okolice. Słońce nagrzało 

winylowe  siedzenia.  Mrużąc  oczy  od  jego  blasku,  cieszyłam  się  wrześniowym  wietrzykiem, 

który wpadał przez uchylone okna. 

background image

Może  powinnam  spróbować  odnaleźć  Eliasa?  Miałam  poczucie,  że  jestem  mu  winna 

wyjaśnienia w kwestii Nika i mojej wczorajszej nagłej ucieczki. Jednak wizja przekradania się 

podziemiami St. Paul jakoś do mnie nie przemówiła. 

Autobus,  podskakując,  toczył  się  przez  miasto.  Obserwowałam  mijające  nas 

samochody.  Wkrótce  wjechaliśmy  w  spokojniejsze  ulice.  Zaczęłam  się  zbierać,  bo  w  oddali 

zobaczyłam swój przystanek. 

I stojącą na rogu mamę. 

Co ona tu robiła? 

background image

Rozdział 20

 

Kurczę blade! Czekała na mnie. 

Osunęłam  się  na  siedzeniu,  żeby  nie  mogła  mnie  zauważyć.  Widocznie  wyczuła 

moment,  kiedy  zniszczyłyśmy  z  Beą  jej  zaklęcie.  Autobus  zbliżał  się  do  przystanku.  Zawsze 

wysiadałam na następnym, ale teraz szybko złapałam swoje rzeczy i z grupą jakichś dziewczyn 

przepchnęłam  się  do  wyjścia.  Kierowca  obrzucił  mnie  dziwnym  spojrzeniem,  jednak  nic  nie 

powiedział. 

Starałam  się  wmieszać  w  tłum.  Szczęśliwie  był  to  dość  ruchliwy  przystanek.  Na 

kilkoro  dzieciaków  czekali  rodzice.  Podążyłam  za  którymś  maluchem,  udając,  że  jesteśmy 

jedną dużą szczęśliwą rodziną. Kiedy tylko skręciliśmy za róg, zaczęłam biec. 

Euforia wywołana krwią Bei już się skończyła. Pokonałam niecałą przecznicę, a byłam 

mokra  od  potu.  Upalne  słońce  sprawiało,  że  nogi  mi  ciążyły,  mimo  to  nie  przystawałam. 

Pobiegłam na wzgórze, w stronę University Club, potem na dół, stromym zboczem w stronę 

szpitala dziecięcego i obrzeży śródmieścia. 

Musiałam zwolnić albo zaryzykować wywrotkę na ścieżce o ostrych zakrętach. Byłam 

pewna, że mama nie widziała, jak wcześniej wysiadłam, a mimo to regularnie oglądałam się za 

siebie. Rozległ się sygnał mojej komórki, aż się przestraszyłam. Wyciągnęłam ją. Oczywiście, 

mama.  Nie  było  mowy,  żebym  odebrała.  Pozwoliłam  jej  dzwonić,  dopóki  nie  włączyła  się 

poczta głosowa. 

Ale dało mi to do myślenia. Zatelefonować do Bei? Może mogłabym poczekać u niej 

w domu. Nie, nasze mamy są w zbyt bliskich stosunkach. A poza tym miałyśmy tymczasowe 

zawieszenie broni. Nie chciałam, żeby Bea znowu musiała wybierać pomiędzy czarownicami a 

wampirami, zwłaszcza że widziała mnie, kiedy ujawniłam żądzę krwi i swoją wampirzą naturę. 

Taylor?  Nigdy  do  niej  nie  chodziłam.  Oczywiście,  ona  do  mnie  też.  Mama  nie 

pozwalała  mi  przyprowadzać  do  domu  nikogo,  kto  nie  był  wprowadzony  w  temat 

Prawdziwych Czarownic. 

Zdarzały się chwile, takie jak ta, kiedy żałowałam, że nie mam więcej przyjaciół. 

Tymczasem  znalazłam  się  u  stóp  wzgórza.  Teraz  dokąd?  Pomyślałam,  że  mogę  po 

prostu  poszukać  jakiejś  kafejki  i  tam  posiedzieć.  Zaczynały  się  najgorsze  godziny  szczytu. 

Wąskie ulice śródmieścia były pełne pojazdów wszelkiego kształtu i rozmiaru. W St. Paul nie 

background image

ma  przepychających  się  tłumów,  ale  grupy  pracowników  szpitala,  w  strojach  ze  Snoopym, 

czekały  na  autobus  albo  energicznym  krokiem  podążały  w  stronę  parkingu.  Szyby  okien 

odbijały  różowawy  słoneczny  blask.  Skądś  niedaleko  dobiegała  woń  kawy  zmieszana  z 

zapachem zmęczenia i ulicy. 

Zwolniłam kroku. Miasto wokół mnie było w ruchu, słońce chyliło się ku zachodowi. 

Wysoka  na  półtora  metra  podobizna  Woodstocka

3

  pomalowana  na  granatowo,  żeby 

przypominać kosmos, i ozdobiona gromadą białych gwiazd, uśmiechnęła się do mnie, kiedy ją 

mijałam. Kawałek dalej dostrzegłam bar kawowy. 

Nabity  był  ludźmi,  którzy  po  pracy  załatwiali  tu  jakieś  swoje  sprawy,  ale  znalazłam 

wolne  miejsce.  Sprawdziłam,  która  godzina.  Impreza  u  Nika  nie  zacznie  się  wcześniej  niż  o 

ósmej.  Więc  kupiłam  sok  pomarańczowy,  wyciągnęłam  pracę  domową  i  próbowałam 

skoncentrować się na Szekspirze, Wielkim Kryzysie i matmie. 

Byłam  całkowicie  pogrążona  we  wzorach,  kiedy  zamigotał  ekranik  mojej  komórki. 

Sprawdziłam.  Wiadomość  od  Nikolaia!  Moje  przyjaciółki,  oczywiście,  będą  mile  widziane, 

lecz, niestety, nie mógł po mnie przyjechać. Czy sama jakoś dotrę? 

Byłam  pewna,  że  tak.  Jeśli  nie  inaczej,  to  zawsze  pozostawał  autobus.  Napisałam  to 

Nikowi. I pamiętałam, żeby dodać: „Połamania nóg!“ 

Dwie sekundy później dostałam w odpowiedzi uśmiechniętą buźkę. 

Kiedy  słońce  zaszło,  kafejka  się  wyludniła.  Rzut  oka  na  ulicę  uświadomił  mi,  że  z 

chodnikami było podobnie. Musiałam się roześmiać. St. Paul cieszy się opinią miasta, które po 

piątej kompletnie pustoszeje. Najwyraźniej to prawda. 

Widać  było,  że  szybko  zbliża  się  jesień.  Z  każdym  dniem  słońce  zachodziło  coraz 

wcześniej.  Wkrótce  wiele  osób  zacznie  wychodzić  do  pracy  jeszcze  po  ciemku  i  wracać  do 

domu  o  zmroku.  Ominie  ich  nawet  ta  odrobina  światła,  którą  ma  do  zaoferowania  zima  w 

Minnesocie.  

Pochyliłam głowę nad książkami i wróciłam do nauki. Jak tak dalej pójdzie, skończę ze 

średnią A. Ale co innego miałam do roboty? Nadal pozostawał kawał czasu do zabicia, zanim 

w ogóle będzie warto się zastanawiać nad wyruszeniem do Nikolaia. 

3

 W St. Paul urodził się i wychował Charles Schulz, twórca Snoopy'ego i pozostałych Fistaszków. Miasto uczciło go, ustawiając 

w różnych miejscach rzeźby przedstawiające te słynne rysunkowe postacie (przyp. tłum)

background image

Upiłam łyk soku i westchnęłam. Co powinnam zrobić? Przynajmniej Bea znowu się ze 

mną  przyjaźniła.  Mniej  więcej.  Tak  czy  inaczej,  byłam  jej  bardzo  wdzięczna,  że  pomogła  mi 

otrząsnąć się ze stanu zombi. Skąd pochodzi moja moc? Wampiry nie powinny władać żadną 

magią, poza swoimi wyjątkowymi zdolnościami wynikającymi z ich natury. 

A  jednak,  kiedy  się  skoncentrowałam,  nadal  jeszcze  czułam  elektryzujący  dreszcz, 

który  przebiegał  mi  tuż  pod  skórą,  tam  i  z  powrotem.  Palce  z  roztargnieniem  kartkowały 

podręcznik, jakby szukały w nim odpowiedzi. W pewnej chwili mój wzrok padł na rysunek z 

magnesem. Był to swego rodzaju diagram, dotyczący wytwarzania prądu elektrycznego przy 

użyciu koła i magnesu w urządzeniu zwanym dynamem, czy jakoś tak - nie miałam pewności - 

jednak obrazek mnie zainteresował. 

Hm,  energia  jest  wytwarzana  na  skutek  przyciągania  i  odpychania  się  dwóch 

przeciwnych  sił.  Magnes  ma  dwa  bieguny,  północny  i  południowy,  plusowy  i  minusowy... 

Trochę tak jak ja. Zaraz, zaraz, to interesująca teoria. 

Może  Taylor  ma  rację?  Może  niedokonywanie  wyboru  pozwala  korzystać  z  obu 

dziedzictw?  Może  pomiędzy  tymi  dwoma  przeciwnymi  biegunami  krzesze  się  iskra  energii  - 

magia? 

Był  w  tym  sens.  Uśmiechnęłam  się  do  tej  myśli.  Fajnie.  Nareszcie  odkryłam  własną 

magię. 

Ale dlaczego początkowo wydawała mi się zimna jak lód? 

Obserwowałam  przez  okno  autobus,  który  niezdarnie  skręcał  za  róg.  Był  to  jeden  z 

tych przegubowców, z harmonijką łączącą dwie połowy. 

Potem  powróciłam  spojrzeniem  do  podręcznika  i  z  namysłem  podrapałam  się  po 

głowie.  Może  moja  magia  potrzebowała  połączenia  dwóch  kabelków,  żeby  odpalić,  tak  jak 

dynamo  musi  mieć  coś,  co  uruchamia  koło?  Może  wydawała  się  zimna,  bo  żeby  ją  ożywić, 

najpierw  musiałam  uzyskać  skądś  energię?  Gdybym  bezwiednie  ciągnęła  własną  wewnętrzną 

energię, mogłabym doznać faktycznego spadku temperatury ciała lub czegoś podobnego. 

I  właśnie  dlatego  musiałam  skosztować  krwi  Bei!  To  ona  wprawiła  moją  magię  w 

ruch. 

Okej, to ciekawa hipoteza. Gdyby tylko udało mi się przetestować ją w realu! 

background image

Z  uśmiechem  zamknęłam  książkę.  Wkuwanie  nauk  ścisłych  mimo  wszystko  się 

opłaciło.  Teraz  ruszałam  na  podbój  dziejów  Ameryki  -  może  kryją  się  w  nich  jakieś 

wskazówki co do dawno zapomnianej kultury wampirów. Ha! 

Okazało się, że w amerykańskiej historii nie ma zbyt wielu odpowiedzi. Kiedy znowu 

podniosłam  oczy,  poczułam,  że  ktoś  mnie  obserwuje.  Uważnie  rozejrzałam  się  po  kafejce. 

Była  praktycznie  pusta.  Barista  krzątał  się  za  kontuarem,  a  jedyna  klientka  oprócz  mnie 

siedziała zapatrzona w ekran laptopa. Poza tym miałam cały lokal dla siebie. 

Na  zewnątrz  panowały  kompletne  ciemności.  Niewiele  mogłam  dostrzec,  oprócz 

własnego  widmowego  odbicia,  a  jednak  nadal  miałam  wrażenie,  że  czuję  na  plecach  czyjś 

wzrok. 

Uznawszy, że to gra wyobraźni albo może mój stały obserwator, Elias, podniosłam się 

i rozprostowałam nogi, które zaczynały mi już cierpnąć. W tym momencie otworzyły się drzwi 

i  weszło  dwóch  mężczyzn.  Ubrani  w  białe  koszule,  czarne  krawaty,  wyjściowe  spodnie  i 

trencze  wyglądali  jak  mormońscy  misjonarze.  Jedyne,  czego  im  brakowało,  to  rowerowych 

kasków  wetkniętych  pod  pachę.  Znowu  zajęłam  się  książkami,  ale  nieznajomi  wyraźnie 

zmierzali w moją stronę. Było w nich coś, co kazało mi jeszcze raz im się przyjrzeć. 

Blask elektrycznych świateł odbijał się w ich oczach. Kocich ślepiach. Wampiry? 

Jeśli  tak,  to  akurat  ci  dwaj  nie  wyglądali  przyjaźnie.  Zgarnęłam  swoje  rzeczy 

najszybciej jak potrafiłam i rozejrzałam się, próbując zlokalizować wyjście, które pozwoli mi 

wydostać  się  z  kafejki,  żebym  nie  musiała  przechodzić  obok  nich.  Zanim  jednak  zdążyłam 

zapiąć  plecak  i  zarzucić  go  na  ramię,  byli  już  przy  moim  stoliku.  Jeden  z  nich  ujął  mnie  za 

łokieć i przytrzymał jak w imadle. 

- Pora iść - oznajmił. Po czym wydął wargi i dodał: - Księżniczko. 

Usiłowałam wyrwać się z uścisku. 

- Puść mnie. 

Syknął, ukazując kły. Jego towarzysz pokręcił głową. 

-  Szybko  -  powiedział,  zerkając  za  siebie,  jakby  coś  sprawdzał.  -  Strażnik  może  się 

pojawić w każdej chwili. 

Miał na myśli Eliasa? 

Pierwszy  facet  szarpnął  mnie  w  stronę  drzwi.  Kopnęłam  go  w  goleń,  lecz  bez 

rezultatu. 

background image

-  Pomocy!  -  Ale  barista  i  kobieta  z  laptopem  nie  okazali  cienia  zainteresowania. 

Znowu krzyknęłam, tym razem głośniej. 

- Nic z tego - poinformował mnie ten drugi. - Nocą to my tutaj władamy. 

Mimo  strachu  o  mało  się  nie  roześmiałam.  Nic  dziwnego,  że  St.  Paul  cieszyło  się 

legendarną  reputacją  miasta  o  ulicach  wyludnionych  po  zmroku!  Ludzie  zawsze  wymyślali 

jakieś  wymówki,  że  jesteśmy  bardzo  norwescy  albo  bardzo  zaściankowi,  dopiero  teraz 

wszystko  nabierało  sensu.  Mieszkańcy  chowają  się  przed  wampirami.  Marzyłam,  by  ktoś 

zauważył,  że  potrzebuję  pomocy.  Ale  oczywiście  nic  z  tego.  Może  wampiry  użyły  jakiegoś 

osłonowego zaklęcia, które sprawiło, że nie sposób nas było zobaczyć? 

Nie  wiedziałam,  co  robić,  więc  stawiłam  bierny  opór,  zmuszając  ich,  żeby  ciągnęli 

mnie do wyjścia. Warczeli i fukali, jednak ich siła była zdumiewająca. Zdołali wywlec mnie na 

ulicę.  Chociaż  nie  było  nikogo  w  zasięgu  wzroku,  znowu  zaczęłam  wzywać  pomocy.  Może 

gdyby Elias znalazł się w pobliżu, mógłby mnie usłyszeć? 

Kiedy  panika  rozlała  mi  się  po  żyłach,  poczułam,  że  z  mojego  słonecznego  splotu 

zaczyna  wydobywać  się  na  zewnątrz  chłód.  Serce  spowolniło  swój  rytm.  Powoli  się 

uspokajałam. Ostry ból w dziąsłach zasygnalizował wysuwanie się kłów. Moje członki stały się 

jeszcze cięższe. 

Poczułam, że porywacze bardziej się wysilają, żeby mnie dalej przepychać. Ciemności 

trochę  się  przejaśniły,  więc  byłam  w  stanie  celniej  i  mocniej  kopać  ich  po  kostkach. 

Najwyraźniej moja wampiryczna moc zaczynała włączać się do gry. 

Faceci wymienili zaniepokojone spojrzenia, po czym wzmocnili uścisk. 

Na odległej ulicy zaturkotała furgonetka, ale poza tym panowała cisza wystarczająca, 

żebym  usłyszała  kliknięcie  świateł,  kiedy  zmieniały  się  na  zielone.  Na  krawężnikach  tłoczyły 

się  zaparkowane  samochody,  maska  obok  bagażnika,  jednak  ich  właścicieli  nigdzie  nie  było 

widać. 

- Dokąd mnie prowadzicie? - zażądałam odpowiedzi, starając się, żeby mój ton brzmiał 

władczo. 

- Do twojej matki. Królowej. 

background image

Rozdział 21

Mojej matki? Kogo? 

Nie mogli przecież mieć na myśli mojej matki? 

- Jesteście wampirami, prawda? - spytałam, nadal próbując opóźniać naszą wędrówkę 

w dół ulicy. Naburmuszyli się, więc poprawiłam: - To znaczy rycerzami królestwa mroku. 

Jeden z nich gniewnie fuknął. Drugi powiedział: 

- Jesteśmy rycerzami w służbie królowej. 

Ach  tak,  musieli  należeć  do  tych,  którzy  woleli  być  niewolnikami...  o  mój  Boże, 

niewolnikami czarowników! 

A moja mama jest ich królową?! 

W  kółko  opowiadała  o  prawowitości  i  traktatach...  Wy  nie  zawieracie  z  nikim 

traktatów, prawda? 

- Moja matka jest królową czarowników? 

Popatrzyli  na  mnie,  jakbym  właśnie  zapytała,  czy  noc  jest  czarna.  W  ich  oczach 

mogłam wyczytać osłupienie. 

- Oczywiście. 

- Ale...  ale -  zająknęłam  się  - przecież  nie ma  żadnej  hierarchii...  To jest...  to jest...  - 

Zmyłka  dla  niewtajemniczonych,  uświadomiłam  sobie.  Z  tego,  jak  mama  na  nich  psioczyła, 

widać było, że Starsi mają nad nią pewną władzę, jednak ona też była w kowenie potęgą. To 

dlatego  nalegała,  żebym  koniecznie  najpierw  przeszła  Inicjację,  a  dopiero  potem  miała  mi 

wyjaśnić  sprawę  z  Ramsesem.  Dlatego  była  tak  głęboko  przeświadczona,  że  zdam  i  dlatego 

tak się upierała, żeby dano mi kolejną szansę. 

- Jasna cholera - wymamrotałam. 

Porywacze  ciągnęli  mnie  przez  mały  park  wielkości  kwartału  ulic.  Sztuczna  rzeczka 

bulgotała, spływając kaskadą  po mosiężnych stopniach. Pożółkłe listki  w kształcie serduszek 

opadały  z  brzóz  na  chodnik  i  pomiędzy  kępy  ozdobnej  trawy.  Przeszliśmy  pod  miniaturową 

kopułą muszli koncertowej, od której moje okrzyki protestu odbiły się tak głośnym echem, że 

przerażona wiewiórka uciekła na drzewo, a stado gołębi poderwało się do lotu. 

background image

Wreszcie dotarliśmy pod wejście jakiegoś budynku administracyjnego. Był stary: miał 

kamienną  fasadę  z  ozdobnymi  ościeżami  okien  i  płaskorzeźbionym  pasem  u  samej  góry. 

Niewielka ilość światła przedostawała się przez małe szybki. 

Żeby zaciągnąć mnie do środka, musieli otworzyć drzwi. Jeden z wampirów rozluźnił 

uścisk, co dało mi szansę wywinąć im się z rąk. Zaklinowałam się tenisówkami w narożnikach 

progu  i  rozłożywszy  ramiona,  mocno  uchwyciłam  framugę.  Teraz,  kiedy  już  wiedziałam,  że 

zabierają mnie do mamy, walczyłam nawet jeszcze zajadlej. Za skarby świata nie zamierzałam 

tam wejść. Mama w najlepszym razie rzuci na mnie kolejny urok zombi. 

I  właśnie  w  tym  momencie  przybyła  odsiecz,  chociaż  z  boku  wszystko  to  mogło 

wyglądać raczej jak porachunki mafii. 

Gdzieś  za  mną  rozległ  się  pisk  hamulców.  Drzwi  samochodu  otworzyły  się  i 

zatrzasnęły.  Nagle  nacisk  z  tyłu  ustąpił.  Facet  szarpiący  mnie  za  ręce  podniósł  ze  zgrozą 

wzrok  i  rzucił  się  do  ucieczki.  Sapiąc  z  wysiłku  po  tak  długim  oporze,  odwróciłam  się  na 

pięcie, gotowa stawić czoło nowemu zagrożeniu, jakiekolwiek by ono było. 

Elias  kierował  wielką  srebrzystą  spluwę  w  pierś  mojego  porywacza,  a  dwóch  innych 

mężczyzn, których nie rozpoznawałam, mocno go przytrzymywało. Już miałam zapytać, co tu 

się  dzieje,  kiedy  wykonał  znak  krzyża  nad  głową  wyglądającego  jak  mormon  przeciwnika  i 

pociągnął za spust. 

Skuliłam się, oczekując donośnej eksplozji. Ale pistolet musiał mieć tłumik, bo rozległ 

się jedynie cichy szczęk. Ciało porywacza szarpnęło się, przeszyte kulą, która trafiła prosto w 

pierś. 

Wydałam  zduszony  okrzyk.  Spodziewałam  się,  że  facet  rozsypie  się  w  proch  albo 

zniknie  niczym  Obi-Wan  Kenobi,  pozostawiwszy  po  sobie  tylko  ubranie.  Lecz  zamiast  tego, 

osunął się bezwładnie. Jego oczy, rozszerzone zgrozą i szokiem, patrzyły nieruchomo. 

Nie żył. 

Czyżbym się co do niego myliła? Mimo wszystko był istotą ludzką? Żołądek skręcał mi 

się  w  konwulsjach.  Dziwne  tylko,  że  nigdzie  nie  było  widać  krwi.  Wydawałoby  się,  że  przy 

ranie  od  postrzału  z  tak  bliskiej  odległości  powinna  być  rozbryzgana  wszędzie  dokoła.  Czy 

wampiry nie krwawią? Więc może jednak był wampirem? 

Wiedziałam  tylko,  że  jest  mi  niedobrze. Im dłużej  wpatrywałam  się  w  zmarłego,  tym 

okropniej kotłowało mi się w brzuchu. 

background image

Elias wsunął broń do kabury pod płaszczem i skinął ręką tym dwóm przytrzymującym 

ciało. Powlekli je do samochodu i bez większych ceregieli upchnęli w bagażniku. 

Zbyt  wstrząśnięta,  by  zdobyć  się  na  jakąkolwiek  reakcję,  pozwoliłam,  żeby  Elias 

łagodnie poprowadził mnie w stronę auta. 

- Musimy jechać, o pani. 

- Ten człowiek  nie żyje  -  wykrztusiłam.  Nie mogłam oderwać  wzroku od bagażnika, 

podczas gdy mój opiekun otwierał przede mną drzwi. - Zabiłeś go. Zastrzeliłeś. 

Elias cierpliwie pokiwał głową i pomógł mi zająć miejsce po stronie pasażera. 

-  To  godne  pożałowania  -  przyznał.  -  Bynajmniej  nie  cieszy  mnie  eliminowanie 

naszych, ale ten akurat sam wybrał swój los. 

- Więc był wampirem...  albo demonem - powiedziałam, czując dziwną ulgę. -  Można 

tak po prostu zastrzelić demona? 

- Jeśli się ma specjalny pistolet - odparł. 

- I srebrne kule? 

- Magiczne. - Zatrzasnął moje drzwi. Obserwowałam w lusterku wstecznym, jak dwa 

pozostałe  wampiry  wślizgują  się  na  tylne  siedzenie.  Po  raz  pierwszy  mogłam  im  się  dobrze 

przyjrzeć.  Jeden  z  nich  okazał  się  Azjatą  z  długimi  włosami  ściągniętymi  do  tyłu  w  koński 

ogon.  Samą  górę  czoła,  skąd  mogłaby  wyrastać  grzywka,  miał  wygoloną.  Drugi  był 

czarnoskóry,  z  krótko  ostrzyżonymi  włosami.  Mrugnął  do  mnie  i  uśmiechnął  się,  kiedy 

zauważył, że się im przyglądam. Odpowiedziałam mu uśmiechem, chociaż mój umysł nie mógł 

się pozbyć obrazu trupa w  bagażniku. Zadrżałam na  myśl, że siedzę tak  blisko prawdziwych 

zwłok. 

Drzwi po stronie kierowcy się otworzyły. Elias opadł niedbale na swój fotel. Odwrócił 

się i zagadał do tych dwóch z tyłu po grecku. Okej, to mógł być japoński albo niemiecki, na 

pewno jednak nie angielski, więc nie miałam pojęcia, o co chodziło. Oni najwyraźniej mieli, bo 

pokiwali głowami, jakby ze zrozumieniem. 

-  A  gdzie  się  podział  jeszcze  jeden?  -  zapytałam.  Wydawało  mi  się,  że  przedtem 

widziałam ich trzech. 

- Jedna  -  poprawił  beztrosko  Elias,  odpalając  silnik. -  Porucznik ruszyła w  pościg  za 

drugim  napastnikiem.  Przy  odrobinie  szczęścia  zatrzyma  go,  zanim  on  zdąży  zaalarmować 

królową. 

background image

- Która jest moją mamą... wiedziałeś o tym? 

Elias  ze  zdumienia  otworzył  usta,  ale  po  chwili  jego  uwagę  odwrócił  zgiełk 

dobiegający  z  wnętrza  budynku.  Też  podążyłam  spojrzeniem  w  tamtą  stronę.  W  drzwiach, 

gdzie tak mocno się zapierałam, żeby nie przekroczyć ich progu, ukazała się grupa ludzi. Elias 

wcisnął gaz do dechy. Odjechaliśmy, zanim oni zdążyli dopaść chodnika. 

- Wygląda na to, że porucznik nie dała rady - zauważył sucho. 

Światła uliczne w śródmieściu zostały zsynchronizowane w taki sposób, że Elias zdołał 

przejechać  zaledwie  przecznicę  i  już  musiał  zatrzymać  się  na  czerwonym.  Wahał  się  tylko 

sekundę, po czym wystartował przez skrzyżowanie. Chociaż o tej porze nie było już właściwie 

ruchu, zaciskałam  powieki, dopóki nie  przedostaliśmy  się na drugą  stronę.  Potem powtórnie 

sprawdziłam, czy mam zapięty pas. 

Z tyłu usłyszałam dwa kliknięcia. 

Kiedy  zerknęłam  w  lusterko,  Azjata  wzruszył  ramionami,  dając  do  zrozumienia,  że 

lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować. 

- Co się przed chwilą stało? 

- Przejechałem na czerwonym. 

- Nie, mam na myśli to, co wydarzyło się wcześniej. 

- O mało nie zostałaś uprowadzona, moja pani -odparł. 

- Tyle sama wiem. Ale dlaczego? 

- Nie mam pojęcia. 

Nagle  przed  nami,  na  środku  ulicy  pojawiła  się  jakaś  postać.  Elias  instynktownie 

nacisnął hamulec. Powinnam była się domyślić, że to pułapka. Nikt nie chodzi ulicami St. Paul 

po zmroku. Zbyt późno odkryliśmy zasadzkę. Gdy tylko samochód się zatrzymał, zostaliśmy 

otoczeni przez wampiry. 

- Pora się poddać, kapitanie. - To był głos mamy. 

background image

Rozdział 22 

Elias niebezpiecznie zwiększył obroty silnika. Położyłam dłoń na kierownicy. 

- To moja mama! Nawet o tym nie myśl. 

- A gdybym tak wrzucił wsteczny bieg i przejechał po tych za nami? 

- Albo po tych na chodniku? - zaproponował jeden z naszych współpasażerów. 

-  Bądźcie  poważni  -  poprosiłam,  chociaż  przyszło  mi  do  głowy,  że może właśnie  są. 

Odpięłam pas. - Wysiadam. 

Elias błagalnie dotknął mojego kolana. 

- To błąd - powiedział. - Ale skoro chcesz stawić im czoło, staniemy przy tobie. 

Faceci  na  tylnym  siedzeniu  pokiwali  głowami.  Nie  wiadomo  skąd,  Azjata  wydobył 

elegancką katanę, a ten drugi zakrzywiony bułat. 

Co to miało być? Gra wideo? A poza tym, kto zabiera miecz na strzelaninę? 

Jednak zagrożenie było widoczne gołym okiem. 

-  Nie  chcę  walki.  Nie  dojdzie  do  przemocy  -  oznajmiłam.  -  Może  uda  mi  się 

porozmawiać z mamą, przekonać ją. 

-  Że  powinniśmy  być  wolni?  -  Elias  uniósł  brwi.  -  Jeśli  tak,  okażesz  się  lepszą 

negocjatorką niż wszyscy dotychczasowi emisariusze królestwa mroku. 

- Jest moją mamą  - przypomniałam mu, sięgając do klamki. - Myślę, że nie najgorzej 

się dogadujemy. 

Miałam  nadzieję,  że  tak  właśnie  jest,  bo  ich  był  tam  tłum,  a  nas  tylko  czworo. 

Przełknęłam ślinę i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Dźwięk odbił się głucho pomiędzy wysokimi 

budynkami. 

Mama  wystąpiła  naprzód.  Wyglądałoby  to  znacznie  bardziej  malowniczo,  gdyby 

przebrała  się  w coś powłóczystego  i  królewskiego,  ale  nadal miała  na sobie  swój  uczelniany 

strój:  spódnicę  do  kolan,  buty  na  płaskich  obcasach,  bluzkę  i  bezkształtny  żakiet.  Okulary 

błyszczały jej w świetle latarń, przesłaniając widok oczu. 

Okrążyłam  samochód,  żeby  wyjść  jej  na  spotkanie.  Elias  natychmiast  pojawił  się  u 

mego boku. Dwaj pozostali dosłownie obstawiali mnie z tyłu. 

Na twarzy mamy pojawił się ponury uśmiech. 

- Widzę, że przyprowadziłaś mi Gwardię Pretoriańską. Nie lada wyczyn. 

background image

- To nie kapitulacja - oznajmił Elias. - Chcemy pertraktować. 

Fala  chichotów  przetoczyła  się  przez  gromadę  wampirów,  ale  mama  podniosła  rękę, 

żeby ich uciszyć. 

- Zgoda na pertraktacje - powiedziała. 

- Co to są pertraktacje? - szepnęłam do Eliasa. 

-  Powiedzmy,  że  negocjacje  na  polu  bitwy  -  odparł.  Zauważyłam,  jak  w  pewnym 

momencie  wyciągnął  pistolet z kabury.  Trzymał  go  niedbale  opuszczony. Była to  jakaś  broń 

samopowtarzalna.  Nie  miałam  pojęcia,  ile  to  oznaczało  pocisków,  ale  nawet  gdyby  Elias 

okazał się strzelcem wyborowym, wątpiłam, żeby zdołał załatwić wszystkich wampirycznych 

lojalistów, zanim nas dorwą. 

A poza tym zauważyłam w tłumie kilka znajomych twarzy. Rozpaczliwie próbowałam 

wypatrzyć  Nikolaia  albo  jego  ojca  -  o  ile  w  ogóle  bym  go  rozpoznała? 

Miałam szukać faceta w cygańskich ciuchach i z nożem psychicznym

4

A może obaj kryli się gdzieś w ciemnościach? 

Mama przyprowadziła kilku członków kowenu, w tym tatę Bei. Mogło być naprawdę 

kiepsko. Elias i jego ekipa byli bez szans pod każdym względem. 

Zostaliśmy totalnie wkręceni. 

Rozejrzałam  się  dokoła  i  zauważyłam,  że  zatrzymaliśmy  się  w  pobliżu  krytego 

parkingu,  który  służył  również  jako  targowisko.  Na  słupach  latarń  jarzyły  się  pseudo-

staroświeckie  kule.  Pracowite  pająki  rozciągały  swoje  sieci  pomiędzy  wszelkimi  dostępnymi 

powierzchniami. Powietrze ochłodziło się i pachniało rzeką. Obciągnęłam na sobie kurtkę. 

- Tylko jedno pytanie - rzuciłam, starając się skutecznie zapanować nad głosem, żeby 

nie dygotał. - Czego ode mnie chcesz, mamo? 

Mama poruszyła się i wyłoniła z cienia, jak gdyby trochę mięknąc. 

-  To  nie  tak.  Niczego  od  ciebie  nie  chcę,  kochanie.  Po  prostu  muszę  cię  ochronić 

przed  tymi...  -  dosłyszałam  w  jej  tonie  pogardę  -  buntownikami,  dopóki  nie  będziesz  miała 

możliwości znowu podejść do egzaminu Inicjacji. 

Pewnie  powinnam  poczuć  się  urażona.  Szydziła  z  moich  przyjaciół  i  najwyraźniej 

rozkazała  tamtym  dwóm,  żeby  mnie  porwali.  Ale  właściwie  rozumiałam  jej  stanowisko. 

4

 

 Broń komiksowej bohaterki Psylocke (przyp. tłum).

background image

Mówiła  jak  każda  mama.  Nie  chciała,  żeby  ktoś  mnie  skrzywdził  ani  żebym  zadawała  się  z 

niewłaściwym towarzystwem, że tak powiem. 

Gdyby  chodziło  tylko  o  to,  byłoby  już  po  sprawie.  Przeprosiłybyśmy  się,  uściskały  i 

wróciły do domu na pyszny kubek gorącej czekolady. 

Jednak pozostawał prawdziwy problem. 

-  A  co  z  pierwszą  krwią?  Jestem  teraz  wampirem,  mamo.  Już  za  późno,  żeby  mnie 

chronić. 

- Nie, posłuchaj, znalazłam rozwiązanie. Możemy cię skrępować. 

Elias zesztywniał. Obydwa wampiry za moimi plecami drgnęły zaniepokojone i z lekka 

uniosły swoje miecze. 

- Skrępować? - szepnęłam do Eliasa. 

- Zniewolić - odszepnął. 

- Nie słuchaj rad tego osobnika - zdenerwowała się mama. -  To nie będzie wcale tak 

wyglądało, obiecuję. 

Jakoś  dziwnie  wątpiłam.  Nawet  bez  wyjaśnień  Eliasa  krępowanie  nie  brzmiało 

zachęcająco. Widząc, że się waham, mama dodała: 

-  Skonsultowałam  się  ze  Starszyzną.  To  ma  szanse  powodzenia.  Przywiążemy 

wampiryczną  stronę  twojej  natury  do  magicznej.  Zachowasz  wolną  wolę.  Będziesz  panią 

samej siebie. 

Brzmiało zgrabnie, chociaż nieco mgliście, jeśli chodzi o szczegóły. 

Nagle z dachu dobiegł okrzyk: 

- Bardzo to chwalebne, Amelio, ale zlekceważyłaś coś niezmiernie istotnego. - To był 

Ramses. Wyciągnęliśmy szyje i zaczęliśmy się rozglądać. Wreszcie wypatrzyłam go za mamą. 

Siedział w kucki na gzymsie otaczającym płaski dach parkingu i obserwował nas z góry, spoza 

napisu  „wjazd“.  Łokciami  opierał  się  niedbale  o  literę  Z. -  Talizman  więzów  dawno  zaginął. 

Nie  możesz  już  go  używać  przeciwko  nam  -  oznajmił.  -  Żeby  zrobić  tak,  jak  proponujesz, 

musiałabyś zniszczyć w naszej córce wampira. Jak masz zamiar to załatwić? 

Mama najwyraźniej nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo wrzasnęła: 

- Pojmać ich! 

Potem rozpętało się piekło. 

background image

Ramses nie pojawił się sam. W tym samym momencie, kiedy otaczająca nas gromada 

rzuciła się naprzód, wampiry zaczęły spadać jak z nieba, z każdego dachu. 

Elias nie  wahał  się ani  sekundy.  Uniósł broń  gotową  do strzału  i delikatnie  wepchnął 

mnie za swoje plecy. Jednocześnie jego ludzie z wojskową precyzją sformowali szyk. 

Obie  armie  dorównywały  sobie  liczebnością,  niemal  co  do  osoby.  Zauważyłam,  że 

grupa wampirów chroniła mamę w taki sam sposób, w jaki ludzie Eliasa strzegli mnie. Mama 

krzyknęła do kogoś, żeby „osłaniać czarowników“. W tej samej chwili Ramses wydał swoim 

komendę, żeby „brać czarowników“. 

Usiłowałam  wypatrzyć ojca Bei.  Rozpaczliwie  próbowałam  dostrzec w  tłumie  innych 

przyjaciół  z  kowenu. O ile  mogłam  się  zorientować spoza  barów  moich  obrońców,  panował 

straszny  chaos.  Żałowałam,  że  żadna  ze  stron  nie  nosi  mundurów.  Wtedy  mogłabym  się 

połapać,  którzy  to  ludzie  mamy,  a  którzy  podlegają  tacie.  Większość  walczących  była 

nieuzbrojona. W ruch poszły pięści, pazury i zęby. Niektórzy, jak mi się zdaje, przynieśli kije 

bejsbolowe i łańcuchy. 

Nikt, oprócz Eliasa i  jego  dwóch pretorianów, nie miał  przy sobie  prawdziwej  broni. 

Elias mógł użyć pistoletu w obronie własnej i wystrzelać ludzi mamy jak kaczki, a jednak tego 

nie zrobił. Wręcz przeciwnie, nie wykonywał żadnych agresywnych posunięć. 

Kompletny obłęd. W samym centrum śródmieścia wampiry tłukły się na całego. Gdzie 

są gliniarze!? 

Przesunęłam  do  przodu  plecak  i  zaczęłam  w  nim  grzebać.  Chciałam  dostać  się  do 

telefonu. Elias chyba wyczuł mój ruch, chociaż nie odrywał oczu od toczącej się wokół walki. 

- Co robisz, o pani? 

- Dzwonię pod 112 - odparłam. Skinął głową, jakby z aprobatą. 

- Na swój sposób sprytna strategia. Ciekawe, czy się powiedzie. 

Nie  miałam  czasu  spytać  go,  co  przez  to  rozumie.  Znalazłam  komórkę.  Szybko 

wystukałam numer, chociaż palce trzęsły mi się tak bardzo, że cudem się nie pomyliłam. Kiedy 

wreszcie  udało  mi  połączyć,  prawie  nie  słyszałam  operatorki.  Chyba  mówiła  coś  o  moim 

stanie. 

-  W  śródmieściu  St.  Paul,  w  pobliżu  targowiska,  jest  okropna  bijatyka.  -  Po  czym, 

sądząc,  że  to  policję  bardziej  zmobilizuje,  dodałam;  -  Tabun  ludzi.  Chyba  jakieś  porachunki 

gangów. Mają broń! I narkotyki! Muszę uciekać! 

background image

Operatorka  zaczęła  wypytywać  o  jakieś  detale,  nazwisko,  adres,  ale  się  rozłączyłam. 

Miałam  tylko  nadzieję,  że  gliny  nie  będą  zwlekać.  Chociaż  wyglądało  na  to,  że  obie  armie 

znalazły się w sytuacji patowej. 

I właśnie wtedy wyczułam pod stopami głuchy, wibrujący pomruk. 

- Och, nie. Zamierzają użyć magii!

Elias  zesztywniał  i  skierował  na  kogoś  broń.  Wyjrzałam  mu  spod  uniesionej  ręki. 

Najwyraźniej mierzył do mamy. 

- Nie! - krzyknęłam, chwytając go za ramię i próbując ściągnąć pistolet w dół. 

- Ale jeśli oni skoordynują magię, to już po nas. 

-  Nie  możesz  jej  zabić!  -  Musiałam  coś  zrobić.  Gdybym  potrafiła  jakoś  wykorzystać 

swoją moc. Potrzebowałam tylko zapłonu. 

- Ona nie zawaha się zrobić tego ze mną - mruknął. Puściłam tę uwagę mimo uszu. 

-  Pozwól,  żebym  cię  ugryzła  -  zaproponowałam  nagle,  wprawiając  w  zdumienie  nie 

tylko jego, ale i samą siebie. 

Po raz pierwszy od rozpoczęcia bitwy w pełni zwrócił na mnie uwagę. 

- Co? 

- Bea nauczyła mnie tego triku. Wydaje mi się, że potrafię przeciwdziałać ich magii. A 

przynajmniej  uruchomić  własną.  Pospiesz  się  -  powiedziałam,  czując,  że  zbliża  się  przypływ 

zimna. - Daj mi rękę! 

Czarnoskóry facet z bułatem szarpnął głową do tyłu i runął niemal u stóp Eliasa. Ktoś 

musiał  trafić  go  kamieniem.  Trzymając  się  za  czoło,  próbował  powoli  dźwignąć  się  z  ziemi. 

Elias zaklął w tym języku, którego nie rozumiałam. 

Wetknął pistolet do kabury, po czym podciągnął rękawy marynarki i koszuli. Uniósł mi 

kciukiem  podbródek  i  przez  chwilę  wpatrywał  się  w  moje  oczy.  Potem  bardzo  poważnie 

powiedział: 

- Z własnej, nieprzymuszonej woli. 

Azjata zauważył, co robimy i gwałtownie wciągnął oddech. 

- Kapitanie? 

- Słyszałeś moje słowa, poruczniku - rzucił ostro. Po czym zwrócił się do mnie: - Służę 

ci, o pani. 

background image

-  Okej  -  mruknęłam,  bo  miałam  wrażenie,  że  oczekuje  ode  mnie  jakiejś  odpowiedzi. 

Kły jeszcze mi się nie pokazały, więc chwyciłam Eliasa za nadgarstek i mocno ugryzłam. Jego 

krew eksplodowała mi w ustach. 

background image

Rozdział 23

 

To doznanie  owładnęło  mną. Sądziłam, że wiem, czego się  spodziewać, jednak krew 

Eliasa  była,  jeśli  to  możliwe,  jeszcze  mocniejsza,  bardziej  intensywna.  Rozchodziła  się  we 

mnie błyskawicznie niczym przepływ prądu. Każde zakończenie nerwowe tańczyło, jakby kula 

ziemska  znowu  zaczęła  się  obracać.  Pijąc,  musiałam  przytrzymywać  mu  nadgarstek,  bo 

dygotałam całym ciałem i wstrząsały mną drgawki. 

Odpuściłabym już, ale to działało! 

Krew Eliasa miała o wiele większą moc niż krew Bei. Czułam, jak moja energia skacze 

pomiędzy siłą  wampira i magią czarownicy. Wcielałam  swoją teorię  w życie! Zdumiewające, 

jak to doznanie przypominało wirowanie dynama. Iskra energii migała jak światło stroboskopu 

wzdłuż  moich  zakończeń  nerwowych.  Tym  razem  nie  chodziło  o  przepalenie  sieci  zaklęcia, 

więc rosła dalej. Musiałam ją ukierunkować. 

Skoncentrowałam  całą  wolę,  używając  umiejętności,  które  tak  rozpaczliwie 

próbowałam  udoskonalać  jako  czarownica.  Pragnęłam,  żeby  lód  spłynął  na  ziemię. 

Wyobrażałam sobie, jak rozpościera się wokoło niczym lodowisko. 

Magia pod moimi stopami przestała wibrować, wygasła... zamarzła. 

Prawdę mówiąc, była już najwyższa pora, żeby ją powstrzymać. 

Przez  chwilę  znajdowałam  się  jakby  na  zewnątrz.  Oglądałam  całe  to  wydarzenie  z 

pozycji  obserwatora.  Na  twarz  otoczonej  stronnikami  mamy  powoli  wypływał  wyraz 

zrozumienia,  że  wspólna  siła  piątki  Prawdziwych  Czarowników  została  właśnie  zdławiona. 

Ramses, tocząc zażarty bój wręcz, od razu wyczuł zmianę sytuacji. Arcykapłana i pozostałych 

czarowników wybuch mojej magii całkiem powalił. I zmroził w środku jesieni. Cool. 

Zrobiłam to. 

Miałam wielką ochotę pstryknąć komórką zdjęcie i rozesłać po znajomych. 

Kiedy  puściłam  nadgarstek  Eliasa,  świat  znowu  ożył.  Tak  jakby.  Wszyscy  powoli 

opuszczali  pięści  i  broń.  Ich  uwaga  kierowała  się  ku  środkowi  kręgu,  gdzie  stałam  z 

pokrwawionymi wargami. 

Nikt  się  nie  ruszył  z  miejsca.  Na  ulicy  panowała  cisza.  Gdzieś  daleko  rozległo  się 

wycie  syren.  Ramses  z  namysłem  zrobił  krok  w  moją  stronę.  Potem  głęboko  się  skłonił  i 

background image

przyklęknął  na  jedno  kolano.  Natychmiast  wszyscy  poddani  królestwa  mroku  poszli  w  jego 

ślady. To samo uczynił, nieodstępujący mnie, Elias. Mamie dosłownie opadła szczęka. 

- To byłaś ty - szepnęła. - Twoja magia.

Tylko  skinęłam  głową,  nie  dowierzając  wystarczająco  własnemu  głosowi.  Teraz 

policyjne syreny wyły już niedaleko. 

- Ujrzyjcie swą prawą dziedziczkę! - zawołał ojciec Bei. - Tę, która kroczy pomiędzy 

światami!  -  Najwyraźniej  miało  to  jakiś  głęboki  sens,  bo  przez  szeregi  stojących  przebiegły 

stłumione okrzyki i szepty. 

I po chwili wszyscy już byli na kolanach. 

Oprócz mamy. 

I mnie. 

Stałyśmy  naprzeciwko  siebie.  Jej  twarz  drgała,  jakby  mama  nie  wiedziała,  co 

powiedzieć albo zrobić. 

Więc podbiegłam do niej i z całych sił się przytuliłam. Przez moment stała sztywno, nie 

odwzajemniając uścisku. Potem usłyszałam, jak pociąga nosem, i poczułam, że mocno oplata 

mnie  ramionami.  Rozległy  się  wiwaty  i  radosne  okrzyki.  Kiedy  wydobyłam  się  z  jej  objęć, 

mama miała łzy w oczach. Na widok mojej twarzy się skrzywiła. Kciukiem otarła mi usta. 

- Zawsze nieporządnie jadłaś. 

Czerwone  i  białe  światła  odbijały  się  w  szybach  okolicznych  budynków.  Policja  była 

już prawie na miejscu. 

- Rozejść się! - usłyszałam komendę mamy. Po chwili Ramses wydał podobny rozkaz 

swoim ludziom, ale sam został i podszedł do nas. 

-  Myliłem  się  -  powiedział  cicho.  -  Nasza  córka  jest  silniejsza,  kiedy  stoi  pomiędzy 

dwoma światami. Próba uczynienia z niej wyłącznie wampira była błędem. 

Spojrzałam  na  mamę.  Widziałam,  jak  rysy  jej  tężeją.  Nie  chciała  przyznać  się  do 

porażki. 

- Trudno zaprzeczyć temu, co się wydarzyło - przytaknęła wreszcie. 

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Ramses odezwał się pierwszy: 

- Zawieszenie broni? 

- Tak - odparła szorstko, nadal obejmując mnie ramieniem. - Na to się zgodzę. A teraz 

odejdź i nie zbliżaj się więcej do mojej córki. 

background image

Zaczęłam coś mówić, lecz wówczas Elias stanął u boku swego księcia. 

- To niemożliwe. Połączyliśmy się z Aną więzami krwi. Jest moją oblubienicą. 

- Znaczy, mamy się pobrać? - wybełkotałam, wyrywając się z maminego uścisku, żeby 

popatrzyć na Eliasa. Prezentował się wspaniale. Fajnie, że byłam jego wybranką i w ogóle, ale 

nie czułam się jeszcze gotowa, żeby zostać czyjąś żoną czy nawet narzeczoną. 

W naszą stronę pędził na pełnym gazie wóz policyjny. Odskoczyliśmy na chodnik. Nie 

zatrzymał się, chyba ścigał kogoś innego. 

- Czy było to z własnej, nieprzymuszonej woli? - zapytał Ramses. 

Przypomniało mi się, że tak właśnie brzmiały słowa Eliasa. 

- Ale - zaprotestowałam - ale ja nie wiedziałam! 

- Odtrącasz kapitana gwardii? - Mój ojciec wyglądał na wstrząśniętego. 

-  Możesz  być  pewny,  że  tak  -  oznajmiła  mama.  Wyraźnie  miała  ochotę  skakać 

wszystkim do oczu. 

- Ależ nie. Zgadzam się! - zawołałam szybko, bo nie życzyłam sobie, żeby wtrącała się 

w moje sprawy. Poza tym sądziłam, że w razie czego znajdzie się jakieś wyjście. 

Twarz mamy wykrzywił gniew. 

Ramses  pokiwał  głową.  Spoglądając  to  na  mnie,  to  na  Eliasa,  uśmiechnął  się 

nieznacznie. 

-  Może  -  powiedział  -  pewnego  dnia  pomiędzy  naszymi  ludami  zapanuje  prawdziwy 

pokój. 

Mama  mruknęła  coś,  co  zabrzmiało  jak  „po  moim  trupie“,  zagłuszyła  to  jednak 

chrząknięciem. 

- Na razie usatysfakcjonuje nas zawieszenie broni. Ta krea... Kapitan może odwiedzać 

Anę,  tylko  respektując  ścisłe  zasady  konkurów.  Wszyscy  zgadzamy  się  co  do  tego?  - 

Spiorunowała Eliasa gniewnym spojrzeniem, prowokując go do awantury. 

Nie  miałam  pojęcia,  co  to  są  zasady  konkurów,  ale  cieszyłam  się,  że  będę  mogła 

widywać Eliasa. 

- I co ty na to? - spytałam go zachęcająco. Ciągle jeszcze czułam na języku smak jego 

słodkiej krwi. 

Elias  popatrzył  na  mnie  z  uśmiechem.  Jak  zawsze  dwornie  skłonił  głowę  i  przyłożył 

dłoń do serca. 

background image

- Będzie, jak sobie życzysz. 

Coś  mi  zahuczało  w  kieszeni.  Zapomniałam,  że  po  telefonie  na  policję  wepchnęłam 

tam komórkę. Rzuciłam okiem na ekranik. Wiadomość od Bei: „Gdzie jesteś? Już się zaczęło.“

- Och - westchnęłam. - Muszę lecieć. 

background image

Rozdział 24 

Wymagało  trochę  polotu,  żeby wszystko  mamie  wyjaśnić.  Kiedy jednak  usłyszała,  że 

impreza  jest  u  Nikolaia,  zaproponowała,  że  sama  mnie  tam  odwiezie.  Z  poczuciem  winy 

pożegnałam  Eliasa  szybkim  cmoknięciem  w  policzek.  Obiecałam  mu,  że  niedługo  się 

spotkamy.  Miał  rozczarowaną  minę,  ale  tradycyjnie  zachowywał  się,  jak  na  prawdziwego 

dżentelmena przystało. 

Byłyśmy już w połowie drogi, kiedy mama zdecydowała się na rozmowę. 

-  Wiesz,  jest  sposób  na  zerwanie  zaręczyn  -  powiedziała.  -  To  nic  trudnego,  tylko 

formalność. 

-  Teraz  nie  jestem  tym  zainteresowana  -  odparłam.  Rzecz  w  tym,  iż  wiedziałam,  że 

jeśli zerwę z Eliasem, mama znajdzie sposób, żeby w ogóle mnie powstrzymać od widywania 

wampirów.  Nie  byłam  na  to  gotowa.  Miałam  jeszcze  sporo  do  nauczenia  się  o  byciu 

półwampirem.  A  oprócz  tego  naprawdę  polubiłam  Eliasa.  Jest  w  nim  coś,  dzięki  tej  kociej 

gracji i wszystkich jego dworskich fanaberii. Nie zamierzałam łamać mu serca. Jeszcze nie. 

- Spotykasz się z Nikolaiem? 

- Formalnie nie  - stwierdziłam. I to była kolejna kwestia. Mimo sympatii do Nika nie 

byłam  jeszcze  gotowa  zostać  jego  dziewczyną.  W  każdym  razie  dopóki  nie  zrozumiem,  jaki 

jest naprawdę jego stosunek do wampirów. Nikolai potrafił zachowywać się przerażająco. Ale 

z drugiej strony, potrafił też być fantastyczny. 

Zastanawiałam  się,  czy  będzie  rozczarowany,  że  przegapił  wielką  bijatykę.  A  może 

jego tata był tam przez cały czas... Nie miałam pojęcia. Uznałam, że pomyślę o tym później. 

Mama pociągnęła nosem. 

-  Sądzę,  że  może  go  dość  zmartwić  wiadomość  o  twoich  zaręczynach  z  kapitanem 

Gwardii Pretoriańskiej, nie uważasz? 

- Nie musi o tym wiedzieć, prawda, mamo? 

- Zamierzasz chodzić na randki z obydwoma? 

Czy miałam taki zamiar? 

- Jakoś to załatwię - uspokoiłam ją. - Po swojemu. 

Milczała przez dłuższy czas. Wreszcie powiedziała: 

- W porządku. 

background image

Coś  podobnego?  Zaufanie?  Ze  strony  mamy?  Chyba  wyczuła  moje  zdumienie,  bo 

dodała: 

- Dziś wieczorem udowodniłaś, że całkiem nieźle potrafisz sobie radzić, kochanie. Po 

prostu zamierzam ufać, że dobrze cię wychowałam i że podejmiesz mądre decyzje. 

- Naprawdę? - Mama westchnęła. 

-  Tylko...  -  Skręciła  w  ulicę,  przy  której  mieszkał  Nikolai.  Samochody  parkowały 

szeregiem od przecznicy do przecznicy. Pokazałam, gdzie jest jego kamienica. Zatrzymała się. 

- Tylko bądź w domu przed północą, Kopciuszku. 

Uściskałam ją i ucałowałam. 

- Dzięki, mamo! 

John siedział na stołku przy drzwiach na dole i sprawdzał wejściówki. Akurat kłócił się 

z jakąś parą, w której rozpoznałam Thompsona i Yvonne. 

- Przykro mi - mówił właśnie, kiedy się zbliżałam. -  Nie mogę was wpuścić. Żadne z 

was nie ma biletu. 

Na mój widok wychylił się zza nich i pomachał. 

- Hej, Ano! Najwyższy czas, dziewczyno! Nik już się zastanawia, gdzie się podziałaś. 

Spojrzenie, które posłał mi Thompson, było czystą zawiścią. 

- Znasz tę kapelę?! - mruknął, kiedy radośnie go wymijałam. Musiałam hamować się z 

całych sił, żeby nie pokazać mu języka albo nie zagrać na nosie. 

-  Przepraszam  -  powiedziałam,  potrącając  go  lekko.  Okej,  musiałam  trochę 

pozadzierać nosa! 

Thompson  pociągnął  Yvonne  w  dół  po  schodkach,  mamrocząc  coś  o  imprezie  dla 

stukniętych  dziwadeł.  Przez  chwilę  obserwowaliśmy  z  Johnem  jego  odwrót.  Nie  potrafiłam 

całkiem powstrzymać uśmiechu. 

Bo czy to nie była wielka frajda? 

- Twoje przyjaciółki już są - oznajmił John. - Myślałem, że całkiem zrezygnowałaś. 

- Miałam pewną rodzinną sprawę do załatwienia. 

Pokiwał głową, jakby to wszystko wyjaśniało. 

- Rodzina - mruknął. - Nie da się z nimi żyć i nie da się żyć bez nich. 

- Można tak powiedzieć - przyznałam mu rację z uśmiechem. 

- Powinnaś zejść na dół. Wiem, że Nik się ucieszy, gdy cię zobaczy. 

background image

- Na dół? 

Wskazał mi drzwi obok wejścia, których poprzednio nie zauważyłam. 

- Sala rekreacyjna w piwnicy. Głównie dlatego wynajęliśmy to miejsce. 

Podziękowałam  mu  i  szybko  zbiegłam  po  schodach.  Drzwi  do  sali  były  otwarte. 

Mogłam  zobaczyć,  że  jest  wypełniona  po  brzegi.  Ściany  pokrywała  brzydka  boazeria  z  lat 

siedemdziesiątych.  Podłoga  była  wyłożona  różnokolorowym  linoleum.  Przez  uchylone 

okienka  pod  sufitem  do  dusznego  wnętrza  wpadało  trochę  powietrza.  Piwniczne 

pomieszczenie  zaskakiwało  wysokością.  Na  samym  środku  ktoś  powiesił  dyskotekową  kulę. 

Punkciki światła kołowały powoli wokół wirujących ciał. 

Stałam w drzwiach, próbując wykombinować, jak się wepchnąć do  środka. W tłumie 

dostrzegłam  Beę  i  Taylor.  Tańczyły  w  pobliżu  prowizorycznej  sceny,  w  drugim  końcu  sali. 

Wyglądały  jak  w  transie.  Bo  dlaczego  nie?  Ledwie  stanęłam  w  drzwiach,  a  już  czułam,  że 

mięśnie  ramion  rozluźniają  mi  się  po  raz  pierwszy  od  kilku  dni,  a  na  twarzy  pojawia  się 

uśmiech.  Wbrew  temu,  co  twierdził  Thompson,  nie  byłam  żadnym  dziwadłem.  Wiedziałam, 

kim jestem. Dampirem, księżniczką wampirów i czarowników. I dziewczyną, która ma zamiar 

wspaniale się bawić... 

Tylko na mnie popatrzcie.