background image

TAD WILLIAMS

D Z I E C K O 

M I A S T A 
PRZESZLOSCI

Przełożył:
Przemysław Hejmej

background image

scan wykonal leon i scaner epson, 
skargi, wnioski i pułapki na myszy, proszę kierować na
mail: 

LEON.33@interia.pl

 lub na Gadu-Gadu: 1983786

Jeżeli książka przypadnie Ci do gustu -> kup ją :)

background image

Prolog

   
   —— Na Allacha miłosiernego! Czuję się jak cielę utuczone na rzeź!
    Masrur al-Adan zaniósł się śmiechem i huknął  swym kielichem w gładki, drewniany stół: 
raz, po-tem drugi i trzeci. Na stole pojawił się ślad w postaci półkolistych zarysowań.
   — Nie mogę prawie ruszać się z przejedzenia.
   Do ognia dołożono świeżych drew, po ścianach komnaty wędrowały  cienie. Stół Masrura — 
on był  tu bowiem  gospodarzem  — był cały zarzucony kość-mi dzikiego ptactwa, spożytego 
Jako pieczyste.
   Masrur pochylił się do przodu i spojrzał zezem na drugi koniec stołu.
   — Cielę — powiedział. — Utuczone.
   Czknął i wytarł usta rękawem poplamionym winem.
   Ibn Fahad pozwolił sobie na nikły, zimny uśmiech. Powiedział:
     —  Dopuściliśmy się  rzeczywiście  masakry na  gołębim  rodzie, stary  przyjacielu.  —  Jego 
szczupłe dłonie przesunęły  się po zaśmieconej powierzchni stołu. —- Moje uznanie dla twego 
kucharza.
      —  Mój  kucharz — Masrur  uśmiechał się  głupkowato —  to prawdziwy skarb, jak dobrze 
wiesz.   
Ale  w ostatnich  dniach  nawet na  krok  nie  opuszcza  kuchni;  boli  go  znów stara  rana.  Jutro 
przekażę mu twoje wyrazy uznania.
   Ibn Fahad powiedział:
      —  Zmusiliśmy już  do  ucieczki  doborową  gwardie  strzegącą  twych  piwnic.  Jak  zawsze 
wdzięczny ci jestem za gościnność. Ale czy nie zastanawiasz się czasami, czy  nie ma w życiu 
czegoś lepszego niż tycie w służbie kalifa?
      — Ha! —  Masrur  przewrócił  oczami. —  Istotnie,  wypełnianie  rozkazów kalifa uczyniło 
mnie bogatym. Ale tłusty — uśmiechnął się — jestem dzięki sobie samemu.
    Pozostali goście roześmiali się, rozległy się szepty.
   Abu Jamir, tłuścioch w poplamionych szatach, przewrócił wieżyczkę wzniesioną z gołębich 
kości.
     — Noc  jeszcze wczesna, dobry Masmrze! — zawołał. — Niech przyniosą  wina, a potem 
posłuchajmy opowieści!
    — Baba! — ryknął Masrur. — Chodźże tu, stary  psie!
       W  mgnieniu oka  w drzwiach  pojawił  się stary   służący, spoglądając z lękiem  na  swego 
rozochoconego pana.
    — Przynieś nam resztę wina, Baba, a może sam  już wszystko wypiłeś?
    Wezwany pociągnął swą siwą brodę.
     — Ależ przecież to ty je wypiłeś, panie. Wraz z pa- nem  Ibn Fahadem wzięliście ostatnie 
cztery dzbany,  gdy szliście strzelać z łuku z miejskich murów.
     — Jest tak, jak myślałem. — Masrur pokiwał   głową. — Dobrze, idź więc do domu Abu 
Jamira,  obudź jego sługę  i  przynieś nam kilka dzbanów.   Poczciwy Jamir chce je mieć tutaj 
jak najprędzej.
Baba zniknął. Biesiadnicy wesoło poklepywali po plecach zmartwionego Abu Jamira.
   — Opowieści, opowieści! — ktoś wykrzyknął. — Chcemy posłuchać baśni!
   — Tak, baśni z twoich podróży, Masrurze! — przyłączył się młody Hassan, nieprzystojnie 
już pijany.
    Nie przeszkadzało to nikomu. Hassan miał jasne oczy, pełne naiwnej głupoty.

background image

   — Powiadają, że byłeś daleko, w zielonych krajach Północy.
      —  Północy...?  —  odburknął  Masrur,  wymachując  ręką,  jakby chciał  zasłonić  się  przed 
czymś plugawym. — Nie, chłopcze, nie... tego ci nie mogę opowiedzieć.
   Twarz mu spochmurniała, ciężko osunął się na poduszki. Jego głowa w turbanie chwiała się.
     Ibn  Fahad znał  swego  starego druha  Masrura  równie dobrze, jak  swoje  konie, grubas był 
bowiem jedyną istotą ludzką zdolną przyciągnąć  uwagę  Ibn Fahada. Wielokrotnie widział on 
Masrura  pochłaniającego  dwa razy więcej  wina  niż teraz,  co  nie  przeszkadzało mu tańczyć 
niczym  derwisz  na  murach  Bagdadu.  Ibn  Fahad  domyślał  się  powodu  tej  jego  nagłej  a 
niespodziewanej niemocy.
      —  Och,  Masrurze,  proszę  —  Hassan  nie  podda-wał  się;  był  równie  niewzruszony,  jak 
młody  jastrząb  unoszący  w  szponach  swą  pierwszą  ofiarę.  —  Opowiedz  nam  o  Północy. 
Opowiedz nam o niewiernych!
     — Dobry muzułmanin  nie  powinien  okazywać  takiego zainteresowania  niewiernymi.  — 
Abu  Jamir  nabożnie  pociągnął  nosem,  wytrząsając  z  dzbana  ostatnie  krople  wina.  —  Jeśli 
Masrur nie chce opowiedzieć nam baśni, to dajcie mu spokój.
      —  Ha!  —  sapnął  gospodarz,  przychodząc  nie-co  do  siebie.  —  Widzę,  że  chcesz  mnie 
zwieść, Ja-mirze, by moje  gardło nie  wyschło jeszcze  do  cna,  gdy dostaniemy twoje  wino. 
Nie,  nie  lękam  się  rozprawiać  o niewiernych; Allach  nie wyznaczyłby  im  miejsca  na  ziemi, 
gdyby nie było z nich jakiegoś pożytku... Chodzi tu raczej o ... pewne inne sprawy, które każą 
mi się zastanowić.
      Spoglądał  życzliwie  na  młodego  Hassana,  który  był  tak  pijany,  iż  wydawało  się,  że 
wybuchnie płaczem.
   — Nie smuć się, młokosie. Może poczuję się lepiej, opowiadając tę historię. Już zbyt długo 
zachowywałem  jej  szczegóły dla  siebie.  — Wlał  resztkę  wina  z innego  dzbana  do  swojego 
kielicha. — Ciągle tak dobrze wszystko pamiętam, tak wyraźnie  wszystko czuję, ale to były 
trudne  dni.  Dlaczego  ty nie  opowiesz tej  historii,  przyjacielu?  —  powie-dział,  spoglądając 
przez ramię na Ibn Fahada. — Odegrałeś w niej równie ważną rolę jak ja. Opowiedz im.
   — Nie — odparł Ibn Fahad. Pijany Hassan zdusił w sobie rozpaczliwe łkanie.
     — Ależ dlaczego, stary druhu?  —  spytał Mas-rur, obracając swe cielsko i spoglądając ze 
zdumieniem na przyjaciela. — Czy to przeżycie mrozi na-wet twoje serce?
   Ibn Fahad spojrzał groźnie.
     — Wiem  dobrze,  dlaczego.  Ledwo zacznę mówić,  zaraz mi  przerywasz;  tu dodasz jakiś 
szczegół, tam przesadzisz z opisem, a potem powiesz: „Nie, nie, nie mogę już o tym mówić. 
Mów dalej, przyjacielu!" I zanim zdołam zaczerpnąć powietrza, ty znowu mi przerwiesz. Sam 
wiesz dobrze, Masrurze, że  to ty będziesz opowiadał. Dlaczego nie  zaczniesz od początku i 
nie dasz mi odetchnąć?
      Zaśmiali  się  wszyscy poza  Masrurem, który  przy-jął  minę  człowieka  zranionego  w swej 
trosce o przyjaciela.
    — Oczywiście, stary druhu — mruknął. — Nie miałem pojęcia, że  masz taki żal do mnie. 
Naturalnie opowiem tę historię.
   Mrugnął do współbiesiadników, mówiąc dalej:
   — Żadna ofiara nie jest zbyt wielka, by złożyć ją dla przyjaźni takiej jak nasza. Podrzuć do 
ognia, Baba. Ach, nie ma go. Hassanie, czy możesz to zrobić?
       Kiedy młodzik  wrócił  na miejsce,  Masrur  pociągnął  solidny łyk wina,  pogładził  się  po 
brodzie — i zaczął.

background image

1) Karawana

    W  owych  czasach  byłem  tylko  zwykłym  żołnierzem  w  służbie  Haruna  al-Raszida,  niech 
Allach obdarzy go pokojem. Byłem młody, silny, wino lu-biłem  bardziej niż powinienem  — 
lecz  który  żołnierz  go  nie  lubi?  Nosiłem  się  ponadto  znacznie  schludniej  i  byłem  o  wiele 
przystojniejszy niż dzisiaj.
      Oddział  mój  otrzymał  zadanie  towarzyszenia  karawanie udającej  się  na  północ,  do kraju 
Armenitów,  leżącego  za  górami  Kaukazu.  Jeden  z  książąt  tego  ludu  przesłał  w  hołdzie 
kalifowi wiele darów tak bogatych, że na każdym musiały wywrzeć wielkie wrażenie: korony 
ze  szczerego złota wysadzane brylantami, sztylety  z metalu twardszego niźli wszelka broń w 
arsenale kalifowym oraz zwoje czarnej wełny, wyczesanej do cudownej miękkości i skręconej 
w  nici  delikatne  jak  włosy  dziecka.  Książę  ów  zapraszał  kalifa  do  otwarcia  szlaku 
handlowego po-między jego księstwem a naszym kalifatem.
        Harun  al-Raszid,  najmędrszy z mędrców,  nie  czynił  szczególnych  starań, aby  wysłane 
księciu  w  rewanżu  wielbłądy  stękały  pod  ciężarem  darów.  Posłał    mu  jednak  trzech 
niewolników, a wśród nich sławnego mistrza w sztuce gotowania, oraz kilku swych  dworzan, 
wraz z wezyrem  Walidem  al-Salamehem,  badaczem  barbarzyńskich  języków.  Wezyr Walid 
miał  w  imieniu  kalifa  zapewnić  księcia  Armenitów,  iż  po  otwarciu  szlaku  do  jego  kiesy 
wpłyną wielkie bogactwa.
   Opuściliśmy Bagdad z pełną pompą, z rozpostartymi proporcami; tarcze żołnierzy lśniły w 
słońcu  niczym  złote  dinary,  niewolnicy  nieśli  lektyki  dworzan,  a  darami  kalifa  objuczono 
grzbiety licznych osłów.
      Skierowaliśmy  się  wzdłuż  brzegów  wiernej  rzeki  Tygrys,  wypoczywając  kilka  dni  i 
uzupełniając  zapasy  w  Mosulu,  a  następnie  ruszyliśmy  dalej  poprzez  wschodnią  krawędź 
Anatolu.  Kiedy  obraliśmy  pół-nocny  kierunek  marszu,  krajobraz  zaczął  się  zmieniać; 
pustynne  piaski  ustępowały powoli  skalistym  wzgórzom  i  zaroślom.  Ochłodziło  się,  niebo 
nabrało  barwy  szarej,  jakby  Allach  odwracał  swe  oblicze  od  tej  krainy,  nawet  w  czasie 
wiosny. Lecz my nie trapiliśmy się tym zbytnio, mogąc uciec od promieni pustynnego słońca. 
Poruszaliśmy  się  szybko;  nic  nie  zapowiadało  przyszłych  niebezpieczeństw,  poza 
przypadkowym wyciem wilków, rozlegającym się wokół  naszych nocnych obozowisk. Przed 
upływem  dwóch    miesięcy dotarliśmy do  stóp  Kaukazu,  do  obszarów    zwanych  stepową 
krainą.
    Tym z was, którzy nigdy nie wypuszczali się daleko poza Bagdad, muszę wyjaśnić, że kraje 
Północy    nie  przypominają  niczego,  co  kiedykolwiek  zdarzyło    się  wam  widzieć. Drzewa 
rosną  tam  tak  gęsto  jedno    obok  drugiego,  że  nie  można  rzucić  kamieniem  na    odległość 
pięciu  kroków,  aby nie  trafić  w któreś   z nich.  U stóp  gór  spotkać  można  drzewa  rodzące  
orzechy o  liściach  mniejszych  od  dłoni,  a  zbitych    tak  ciasno  jak  włosy w  mojej  brodzie. 
Wyżej, w górach  rosną  drzewa  o gałęziach ciężkich  od  wonnych, zielonych  igieł;  konary te 
wyrastają wzdłuż całego  pnia owych  drzew. Kraj  ten  zdaje  się  stale  pogrążony w mroku  — 
drzewa  zatrzymują  słoneczne światło, nim  jeszcze słońce  zdąży zajść za  horyzontem, ziemia 

background image

zaś jest pełna  wilgoci  i  kamieni. Góry przecinają  wąwozy  tak głębokie, iż zmieściłby się  w 
nich najwyższy minaret, a z ich stromych stoków spływają srebrzyste  potoki, niczym  ogony 
siwych  koni.  Na  niebotycznych  szczytach  lśni  śnieg,  nawet  w  samym  środku  lata.  U 
wierzchołka, jednej z przełęczy widzieliśmy szerokie na kilka mil pole lodu.
      Szybko  oswoiliśmy się  z odmiennością  owych  widoków,  lecz wkrótce  zaczęło  nam  się 
wydawać,  iż stale  nam  towarzyszy woń  rozkładu.  Karawana  była  w  drodze  już od  ponad 
ośmiu  tygodni.  Doskwierała    nam  tęsknota  za  domem,  pocieszaliśmy się  jednak    myślą  o 
wygodach, jakie czekają nas w pałacu księcia, gdy tylko dotrzemy do niego z pozdrowieniami  
od kalifa — a także z namacalnymi dowodami jego  życzliwości dla księcia. Nigdy  przedtem 
nie  byłem    w  żadnym  północnym  księstwie,  choć  widywałem    na  bazarach  towary 
pochodzące  stamtąd;  byłem  więc   ciekaw nowych, nie  znanych spraw, ludzi i  zwierząt.  Jak 
już powiedziałem, wszelkie moje apetyty odczuwałem wówczas znacznie silniej.
    Przebyliśmy właśnie szczęśliwie wysokie górskie  przełęcze i rozpoczęliśmy wędrówkę w 
dół, gdy zdarzyło się nam nieszczęście.
    Owej nocy rozbiliśmy obóz w głębokim wąwozie, tysiąc stóp poniżej wyniosłych szczytów 
kaukaskich. Ogniska żarzyły  się słabo, cały obóz, z wyjątkiem dwóch strażników, pogrążony 
był'  we  śnie.    Leżałem  owinięty  derką,  myśląc  o  tym,  jak  wydam  mój  żołd  —  marząc 
zwłaszcza  o  dziewczynie  z  szyją  wysmukłą  jak  szyja  gazeli,  z  włosami  koloru  nocy  i 
spojrzeniem  wypełniającym  me  serce  tęsknotą  —  kiedy  obudził  mnie  nagle  straszliwy 
wrzask.
     Ledwie  zdołałem  poderwać się na  nieco chwiejne  nogi, gdy naraz coś ciężkiego powaliło 
mnie na ziemię, przygniatając mi piersi. Po przerażająco długiej chwili zdałem sobie sprawę, 
iż był to jeden ze strażników, którego gardło przebite było strzałą; oczy  miał wytrzeszczone w 
ostatnim  zdumieniu.  Nagle  na  stoku  powyżej  nas  wybuchła  wrzawa,  gromadne  wycie 
przeszyło powietrze. Serce mi waliło. Zdawało mi się, że atakują nas wilki: w mym otępieniu 
nie zwracałem uwagi na tkwiącą w gardle strażnika strzałę.
        Obóz  wypełnił  się  nagle  skaczącymi,  krzyczącymi  cieniami,  jakby  bramy  piekielne 
rozwarły  się, uwalniając potępieńców. Powietrze wypełnił miedziany zapach świeżej krwi. W 
słabym  świetle  ognisk  migotały  ostrza,  jakaś strzała  otarła  się  w ciemnościach  z sykiem  o 
moją  twarz.  Jęki  rannych  i  umierających,  postękiwania  walczących,  szczęk  mieczy  —  o, 
Allachu, wszystkie te odgłosy otrzeźwiły mnie, bywałem już bowiem dawniej w wirze walki. 
To ludzie, nie wilki, byli naszymi przeciwnikami.
    Sięgnąłem po rękojeść mojego miecza, ale i miecz,  i ja sam byliśmy  przygnieceni ciałem 
martwego  strażnika.  Kiedy usiłowałem  zepchnąć  z  siebie  nieszczęśnika,  czyjaś obuta  stopa 
uderzyła nagle o ziemię   w pobliżu mojej  głowy. Leżałem bez ruchu, patrząc,   jak nade mną 
napastnik i jeden z moich towarzyszy  skrzyżowali swe miecze w śmiertelnej walce.
        Napastnik,  zwyczajem  tych  kaukaskich bandytów   odziany w czerń, dzierżył  ogromną, 
krzywą  szablę,  lśniącą  czerwienią  w  zanikającym  świetle.  Dopiero    znacznie  później 
zorientowałem się, iż mój towarzysz był szczupłym, niepozornym młodzikiem.
      (Czyż nie przyszło ci do głowy, Ibn Fahadzie,   stary druhu, że nasza wyprawa wcale nie 
była  misją    najwyższej  wagi,  gdyż  większość  żołnierzy  strzegących  karawany  nie  miała 
doświadczenia i nie była  zaprawiona w bojach? Ja sam dopiero co poznałem   dyscyplinę na 
skutek  zajścia  z  pewnym  frankijskim    niewiernym  i  jego  osłem,  i  choć  wyprawa  ta  była  
częścią zadanej mi pokuty  — podróż przez krainy,  gdzie lód pokrywa ziemię, miała bowiem 
ostudzić    mą  krew i istotnie  ją  ostudziła ~  to  jednak nie   tłumaczy twojego w niej udziału, 
stary towarzyszu.)

background image

    Leżałem więc bezbronny na ziemi i kląłem cicho.  Po krótkiej walce młody żołnierz dostał 
pchnięcie  w brzuch i  upadł  koło  mnie. Jego  wpół  otwarte    oczy zdawały się  widzieć  inny 
świat.  Nadal  leżałem  bez ruchu,  mając  nadzieję,  że  nie  zostanę  wykryty,  gdyż przywalony 
ciałem martwego strażnika nie miałem żadnych szans, by się bronić.
   Mój wybieg udał się, bandyta bowiem — odciąwszy sakiewkę od pasa martwego żołnierza i 
obrzuciwszy spojrzeniem wartownika leżącego na mnie — odwrócił się i pobiegł w ciemność.
   Ibn Fahadzie, stary przyjacielu, śmiejesz się z me-go niezwyczajnego rozsądku; lecz nawet 
ja wiem, iż czasem powściągliwy język może ocalić życie.
   Choć oczywiście, w innych okolicznościach może sprawić, że poderżną ci gardło.
      W  każdym  razie  nastąpiła  teraz  chwila  spokoju  pomiędzy jednym  atakiem  a  drugim. 
Leżałem  chroniony  przez  ciemności  nocy.  Udało  mi  się  wreszcie  zrzucić  z  siebie  ciało 
strażnika i dobyć miecz z pochwy. Miałem właśnie wstać i dołączyć do towarzyszy, gdy  nagle 
coś uderzyło mnie w nie  osłoniętą głowę,  wypełniając  noc bryzgiem  światła,  które ni-czego 
nie mogło oświetlić.
   Upadłem na ziemię bez zmysłów.

2) Następstwa

     Nie  potrafię powiedzieć, jak długo  przebywałem  w głębokich ciemnościach. Przebudziło 
mnie poszturchiwanie w żebra ciężkim buciorem.
      Spojrzałem  w  górę  na  wysoką,  surową  postać,  której  zuchwałą  sylwetkę  rysowało 
przebijające  się  przez  chmury  poranne  słońce.  Kiedy   mój  wzrok  przywykł  do  światła, 
dostrzegłem wąską, srogą twarz, o ciemnych brwiach, wąsatą niczym u tatarskiego pastucha. 
Byłem pewien, że ten, kto mnie uderzył,  powrócił  aby mnie  dobić  i  wytężałem nadwątlone 
siły, by  wyciągnąć z pochwy sztylet. Straszna postać uniosła but i nadepnęła delikatnie na mój 
nadgarstek, mówiąc biegle po arabsku:
      —  Na  wszystkie  cuda  Allacha,  przecież  to  najbrudniejszy  człowiek,  jakiego  w  życiu 
widziałem.
   Był to, oczywiście, Ibn Fahad. Karawana nasza była niemała, a Fahad podróżował razem z 
Armenitami  i  wezyrem,  unikając  zadawania  się  z  motłochem,  dlatego  też nigdy dotąd  nie 
mieliśmy  sposobności  rozmawiać  ze  sobą.  Wiecie  teraz,  w  jaki  sposób  poznaliśmy się:  ja 
leżąc  na  plecach, uwalany błotem, krwią i plwocinami, Ibn Fahad zaś stojący   nade  mną jak 
bogacz oglądający afgańską marchew  na stołecznym bazarze. Co za hańba!
   Ale niebiosa obdarzyły Ibn Fahada czymś, co z czasem zacząłem uznawać za jego życiowe 
szczęście. Kiedy  bandyci  —  którzy musieli  śledzić  nas  już od  kilku  dni  —  napadli  na  nas 
nocą, Ibn Fahad opróżniał  właśnie pęcherz w pewnym  oddaleniu od obozowiska. Przybiegł, 
słysząc  pierwsze  krzyki  i  za  pomocą  swego  miecza  wyprawił  kilku  spośród  górskich 
bandytów do piekła — było ich jednak zbyt wielu. Zebrawszy  niewielką grupę niedobitków i 
wyrąbawszy  sobie  drogę  wśród  napastników,  zbiegł  w  góry,  słysząc  za  sobą  okrzyki 
walczących,  rozlegające  się  w  ciemnościach  i  przeklinając  swe  nieliczne  siły  oraz 
nieznajomość kraju.
   Kiedy  nastał dzień, Ibn Fahad wrócił, by zebrać trochę zapasów oraz dowiedzieć się czegoś 
o napastnikach, i wtedy właśnie mnie  znalazł — jest to fakt, o którym nigdy nie pozwala mi 
on  zapomnieć  i  z  którego  powodu  również  j  a  nigdy  nie  pozwalam  mu  uchylić  się  od 
odpowiedzialności za to, co na-stąpiło.

background image

      Po  opatrzeniu mych  ran  i  uśmierzeniu  swego  gniewu,  Ibn  Fahad przedstawił  mnie  tym 
nielicznym z naszej świetnej dawniej karawany, którym udało się ocaleć.
        Najpierw  poznałem  Susriego  al-Dina  —  wesołego  młodzieńca,  o  twarzy   świeżej  i 
policzkach  gładkich jak u  siedzącego  tu Hassana,  który odziany był w szaty syna  bogatego 
kupca. Żołnierze lubili go,  nazywając Jelonkiem" z powodu poczciwych, szeroko rozwartych 
oczu.  Był  także  wśród  nas  chudy    urzędnik  o  imieniu  Abdallah,  z  zaciśniętymi  ustami    i 
żelaznym  spojrzeniem  oraz  nieprzyzwoicie  pulchny młody  mułła,  który  opuścił  niedawno 
medresą   i  doznawał  właśnie  dość  brutalnego  wprowadzenia  w życie  poza  murami  uczelni. 
Ruad,  ów  mułła,  sprawiał  wrażenie,  że  woli  pić  i  śmiać  się  wespół  z  żołnierzami,  których 
oprócz mnie i  Ibn Fahada  pozo-stało jeszcze przy  życiu sześciu:  Rifach,  Mohamed,  Nizam, 
Achmed,  Bekir,  wszyscy młodzi  i  niedoświadczeni,  oraz Hamed,  stary wojownik,  któremu 
stale dolegały stawy na skutek wilgoci. To raczej urzędnik Abdallah czynił wrażenie, iż przez 
całe  życie  powstrzymuje  się  od picia  i  nigdy  nie  podnosi  wzroku  znad Koranu.  Było  to  w 
pewnym  sensie  prawdą,  gdyż  dla  człowieka  pokroju  Abdaiłaha  księga  rachunkowa  jest 
Księgą Świętą, niech Allach wy-baczy mi to bluźnierstwo.
      W  naszej  kompanii  był  również turecki  niewolnik  —  Ibrahim,  człowiek  mały,  sękaty i 
wesoły, o palcach żółtych od szafranu; i choć wielu ludzi z jego narodu jest niewolnikami w 
krajach  islamu,  wysoce  cenionymi  ze  względu  na  swą  biegłość  w sprawach  wojennych, to 
umiejętności  Ibrahima  koncentrowały  się  raczej  w  sferze  sztuk  kulinarnych.    Ibn  Fahad 
powiedział  mi jednak, iż Ibrahim  dowiódł   swej  przydatności  w razie potrzeby, chwytając za  
sztylet  i  włączając  się  czynnie  do  walki  z  bandytami,    równie  dobrze  umiał  bowiem 
podrzynać ludzkie  gardła, jak sprawiać mięso na pieczeń.
        Był  też między nami  jeszcze  jeden  mąż,  zwracający uwagę  wielkim  bogactwem  szat, 
niezwykłą bielą   brody oraz wagą noszonych klejnotów — był to  Walid  al-Salameh, wezyr 
jego wysokości kalifa Ha- runa al-Raszida. Walid był najważniejszą postacią  w naszej grupie, 
lecz o dziwo, był przy tym niezłym  towarzyszem.
       Tak  więc wyglądaliśmy  — my,  resztki  kalifowego  poselstwa, żywiący jedyną nadzieję i 
pragnienie, aby znaleźć drogę powrotu z tego obcego, wrogiego nam kraju.
   Bandyci nie pozostawili ani jednego zwierzęcia jucznego, rabując oczywiście wszelkie dary 
przeznaczone dla  księcia Armenitów, które tak czy owak nie  byłyby teraz dla  nas przydatne. 
Najlepiej  znający się  na  sprawach  związanych  z żywnością  Ibrahim  odnalazł  schowane  w 
kryjówce: chleb, orzeszki pistacjowe, nieco suszonej, przyprawionej  jagnięciny oraz suszone 
daktyle,  za  co  gorąco  dziękowaliśmy Allachowi.  Ku  naszej  wielkiej  radości  udało  mu  się 
również  znaleźć  nieco  drogocennych  przypraw  korzennych.  W  tym  samym  czasie  inni 
towarzysze przeszukiwali pobojowisko, licząc na znalezienie jakiejś broni, którą moglibyśmy 
wykorzystać.  Zrobiliśmy wszystko,  co  było  w  naszej  mocy,  aby zebrać  i  przy-gotować  do 
pogrzebu ciała naszych zabitych towarzyszy. Mieliśmy niewiele wody, brakowało nam też sił, 
żeby  przynieść  wodę  z potoku dla  obmycia  zwłok, obmyliśmy więc  tylko  twarze  zabitych. 
Nie  mając  całunów,  przykryliśmy  im  głowy  ich  własnymi  koszulami,  powtarzając  słowa 
Allachu Akbar.  Grunt w  tym  miejscu  był  twardy  i  skalisty;  zamiast więc  kopać  groby (do 
której to czynności  mieliśmy tylko nasze  miecze), obłożyliśmy  zwłoki wielkimi kamieniami. 
Mułła  Ruad  odprawił  pierwsze  w  jego  życiu  modły  pogrzebowe  nad  ciałami  naszych 
towarzyszy, Ibrahim zaś rozpalił w tym  czasie ognisko i  — korzystając  z naszych więcej niż 
skromnych zapasów — przygotował pieczeń na stypę pogrzebową.
     Prace te  zajęły nam cały dzień. Mówiąc  prawdę, z wielką  ulgą usiadłem  na  ziemi  z misą 
pachnącej strawy, choć mieliśmy przecież w ten sposób uczcić naszych poległych towarzyszy. 

background image

Z  ludźmi,  których  zwłoki  spoczywały  teraz  obłożone  kamieniami,  gry-wałem  dawniej  w 
karty, hulałem, żartowałem, wadziłem się. Jednak nie było mi dane najeść się; wyjąc niczym 
stado wściekłych demonów, bandyci powrócili.

3) Zaginiony

          Było  nas zbyt mało,  aby stawić  czoło  dobrze  uz-brojonym  i  rosłym  napastnikom.  Na 
szczęście  spakowaliśmy  uprzednio  wszystkie  zapasy,  jakie  udało  nam  się  zgromadzić, 
byliśmy  więc przygotowani do ucieczki — tak jak przygotowani być mogą mężo-wie, którzy 
woleliby raczej  stanąć  do  walki,  jednak muszą  ustąpić  pola.  Tym  razem  nie  niepokoiły nas 
budzące  grozę  nocne  odgłosy;  musiałem  nawet  zmusić  Rifacha,  by  dołączył  do  nas, 
wyciągnął  bo-wiem  z  pochwy  swój  miecz  i  czekał,  gotów  do  od-parcia  ataku.  Również 
Jelonek miał wielką ochotę pozostać na miejscu i polec, lecz wezyr nakazał mu przyłączenie 
się do naszej, cofającej się grupy.
   Ci podli kaukascy górale byli u siebie, ale i tak ich konie nie nadążały za nami (w jednym z 
tych  zwierząt  rozpoznałem  rumaka  należącego  przedtem  do  ambasadora  Armenitów).  Ibn 
Fahad, który nas prowadził, skierował się ku największej leśnej gęstwinie i pomysł ten okazał 
się  bardzo  skuteczny.  W  nieustannym  mroku,  panującym  pod  koronami    drzew,  a  także  po 
zapadnięciu nocy, udało nam się  umknąć grabieżcom, lecz również sami rozproszyliśmy  się i 
pogubili.
      Nie  wiedziałem  wówczas  jeszcze,  jakim  szczęściarzem  jest  Ibn  Fahad.  W  czasie 
przygotowań do  pogrzebu zabitych  towarzyszy nie  zwracałem  na  niego  szczególnej  uwagi, 
poza odmówieniem modlitwy dziękczynnej do Allacha za to, że Ibn Fahad oraz inni pozostali 
przy  życiu  mogli  powrócić  na  pole  walki.  Owej  nocy  miałem  jednak  dużo  czasu  na 
rozmyślania, gdy zgubiwszy w ostępach leśnych ślady moich towarzyszy, zatrzymałem się w 
końcu,  aby odpocząć  pod pniem  powalonego  drzewa,  nasłuchując  cichych kroków zwierząt 
krążących wokół mnie i zastanawiając się, jakież to stworzenia żyją w tej północnej puszczy. 
Choć wezyr Walid al-Sala-meh piastował  wśród nas najwyższą godność, lecz przypomiałem 
sobie,  iż to  Ibn  Fahad nakazał  spakować  zapasy przed pogrzebem zabitych w czasie napadu 
oraz że  to on w istocie dowodził  naszym  odwrotem. Był  on  człowiekiem  o wiele większym 
wojennym doświadczeniu niż moje i co ważniejsze, potrafił trzeźwo myśleć w ogniu walki.
      (Ha!  Spójrzcie,  szanowni  goście  moi,  nawet  teraz  Ibn  Fahad  udaje,  że  chrapie;  głośne 
pochwały   go  nudzą!)  W  każdym  bądź  razie  postanowiłem  wówczas,  że  jeśli  uda  mi  się 
odnaleźć  jego i  innych  towarzyszy, będę  go  traktować  ze szczególnym szacunkiem. (Hmm. 
Gdyby nie spał, z pewnością roześmiałby się, słysząc te słowa. On istotnie śpi.)
   Światło poranka napełniło me serce nadzieją. Gdzieś w oddali słyszałem melodyjny dźwięk 
sączącej się wody, odbijający się dziwnym echem w po-rannej mgle, która okryła wierzchołki 
drzew. Zmarznięty i  przemoczony wypełzłem  z mego ukrycia  i począłem  szukać  wody, nie 
tyle aby dokonać po-rannej ablucji, ile by zaspokoić palące pragnienie.
   Miałem szczęście. Nad małym kamienistym strumyczkiem spotkałem się twarzą w twarz z 
Ibn Fahadem i z niewolnikiem Ibrahimem, którzy napełniali wodą skórzane bukłaki.
     — Wraca ostatnia z naszych  zagubionych owiec  —  powiedział Ibn Fahad  na mój  widok. 
Zdołał  wy-tropić  pozostałych  ludzi  z  naszej  partii  jeszcze  przed  świtem  i  zebrać  ich  na 
pobliskiej  polanie.  Idąc  za  Fahadem  i  Turkiem,  dotarłem  do  reszty  naszej  kompanii  i 
spożyłem wraz z nimi skąpe śniadanie, wdzięczny Bogu, iż ciągle żyję i że nie jestem sam.

background image

      Górne  części  Kaukazu  to  zimne  i  zapomniane  przez Boga  miejsca.  Mgła  jest tu  gęsta  i 
wilgotna;  rankiem  rozpełza  się  ona  na  wszystkie  strony,  na  krótko  znika,  gdy słońce  stoi 
wysoko,  po  czym  znów powraca  z wolna,  na  długo  przed zachodem  słońca. Od  chwili,  gdy 
dotarliśmy  do  podnóża  gór,  cały czas  byliśmy mokrzy od  potu.  Jest  to  kraina  zdradliwa  i 
niebezpieczna:  matecznik niedźwiedzi i  wilków, okryty borem  tak gęstym, że  gdzieniegdzie 
nigdy nie dochodzi słońce.
        Uciekając  oddaliliśmy się od  bandytów na  sporą  odległość, lecz nikt z nas nie  wiedział 
dokładnie,  w  jakim  kierunku  zmierzaliśmy  w  tych  ciemnościach.    Ponieważ nie  mieliśmy 
przewodnika  —  choć  przed    kilku  dniami dostrzegliśmy  ślady mieszkańców  tej    krainy — 
wędrowaliśmy w nieznanym kierunku,  czasami po dwa razy przemierzając tę samą drogę.
        Zmuszeni  byliśmy wreszcie  uznać, że  miejscowy   przewodnik Jest nam  niezbędny.  Na 
niektórych  zboczach górskich  drzewa  rosły tak  gęsto,  że  odnalezienie  kierunku  było nieraz 
długo niemożliwe. Lokalizację Mekki ustalaliśmy w ogólnej dyskusji i — znów bluźnierstwo! 
— prawdopodobnie równie  często modliliśmy się zwróceni ku Aleppo, jak ku najświętszemu 
ze  świętych  miejsc.  (Podobnie  jak  wszyscy pozostali,  mułła  nasz  nie  miał  pojęcia,  w którą 
stronę należy  kierować  modły.) Krótko mówiąc, staliśmy wobec trudnego wyboru pomiędzy 
możliwością wykrycia nas, a pewną zgubą.
     W nocy czuliśmy zapach obcych ognisk, czasami dolatywały nas wonie  warzonej  strawy. 
Którejś  nocy widzieliśmy  nawet  światła  górskiej  osady  migoczące  w  mroku,  lecz  bacznie 
unikaliśmy  wszelkich  spotkań  z  góralami.  Któż  wiedział,  jakie  powitanie  mogliby  nam 
zgotować?
    Ci, których przelotnie widywaliśmy, wyglądali na ludzi żyjących w zwartych gromadach i 
niechętnie oddalających się od gromady. Niektórzy  z nich, za-równo mężczyźni, jak i kobiety, 
wypędzali  zwierzęta  na  górskie  hale,  gdzie  strzegąc  stad  swych  kóz  i  owiec,  pozostawali 
oddaleni tak jeden od drugiego, aby móc porozumiewać się okrzykami.
   Mułła Ruad radził, żeby jeden z nas podkradł się do jakiejś osady i poprosił o przewodnika. 
W odpowiedzi na to urzędnik Abdallah roześmiał się tylko szyderczo:
     — Czym zapłacimy?  Czy nie  narazimy na nie-bezpieczeństwo naszego życia, ujawniając 
fakt, że jesteśmy tutaj i do tego bezbronni?
   Jakkolwiek nie bardzo odpowiadało mi podtrzymywanie jego zdania, to argument ten miał 
niewątpliwie wiele słuszności.
      —  I czy  w ogóle  ze  strony  niewiernych  możemy spodziewać się  dobrej  woli?  —- dodał 
Abdallah, zamykając dyskusję.
     Tego dnia  słońce  pokazało  się  nam  wystarczająco długo,  abyśmy mogli  ustalić  kierunek 
południowy  i  zgodnie  z  nim  podążyć;  nie  zastanawialiśmy  się  nad  tym  długo,  również 
dlatego,  iż  natknąwszy  się  właśnie  na  kolejną  osadę  —  zbite  ciasno  skupisko  małych, 
przycupniętych domów  z drewna,  wtulone w zbocze  wzgórza  —  natychmiast odeszliśmy w 
kierunku zachodnim.
   O chłodnym i szarym poranku dnia następnego dotarliśmy do dziwnej kamiennej budowli, 
usytuowanej  na  wysokim  urwisku,  ponad  linią  drzew.  Była  ona  wielkości  namiotu 
koczowników i z wyglądu mogła pomieścić nie więcej niż czterech ludzi. Ka-mienie ułożono 
w niej bez zaprawy i wiązania, wznosząc  dwie  ściany oraz skalny  dach, natomiast jeden bok 
tej  dziwacznej  budowy   pozostawał  odsłonięty,  tworząc  przestrzeń  dla  sączącego  się  stąd 
strumienia.
     Achmed  i  ja,  oddzieliwszy się  od  pozostałych  towarzyszy, podczołgaliśmy się  bliżej. W 
budowli  znajdował  się  mały  zbiornik  niezmąconej  wody,  otoczony  wielkimi,  płaskimi 

background image

kamieniami. Na  jednym  z nich   klęczał  młody człowiek,  wpatrując się  w toń;  miał    on pod 
ręką  bukiet zwiędłych, późnowiosennych   kwiatów. Chłopiec zdawał się  nie  słyszeć nas, co  
było dość niezwykle — zważywszy sposób, w jaki  dotąd przyjmowali nas tubylcy. Achmed 
przemknął   chyłkiem w kierunku młodzieńca i chwycił go za   ramiona. Chłopiec  zerwał się, 
wydając cichy okrzyk,  a kiedy nas ujrzał, z jego twarzy odpłynęła cała krew.

4) Nocne hałasy

   Było mi żal tego chłopaka, którego porwaliśmy.  Poniekąd jest mi go ciągle żal, gdyż nasze 
pojawienie się zmieniło całkowicie i nieodwracalnie jego życie — lecz, oczywiście, taka była 
wola  Allacha.  W  każdym  razie,  kiedy   ów  młody   wieśniak  —  nazywał  się,  jak  później 
ustaliliśmy, Kurken,  co brzmi brzydko i  bez sensu, nieprzyjemnie dla  cywilizowanego ucha 
— zdał  sobie sprawę, że nie  jesteśmy upiorami ani dżinami i  że nie mamy zamiaru zaraz go 
zabić, uspokoił się, stając się później nawet dość przydatny dla nas.
    W owych górach, które  rozcinają  niebo na osobne połacie  błękitu, w każdej dolinie mówi 
się  innym  językiem,  przez  każdą  z  tych  dolin  przepływa  również  inny  potok.  Ludzie 
zamożniejsi  prawie nie wy-chodzą  poza  obręb swoich domostw,  nigdy nie  opu-szczają  swej 
wioski  i  nie  odczuwają  żadnej  potrzeby  poznawania  innych  języków.  W  tym  jednak 
przypadku  znów  uśmiechnęło  się  do  nas  szczęście,  al-bowiem  młodzieniec  ten  odbył  parę 
podróży, znał  więc  nie  tylko  okolice,  lecz poznał  nawet nieco  język arabski, który pobożni 
mułłowie  przynieśli  w  góry Kaukazu,  by  chwalić  Allacha  i  nauczać  słów  jego  Proroka  w 
tutejszych  wioskach,  czasem  w  bezpośredniej  bliskości  chrześcijańskiej  świątyni. 
(Chrześcijanie, choć niewierni, są jednak ludźmi Księgi. Niektórzy z nich, słuchając mądrości 
Koranu,  mogą  rozróżnić  dobro  i  zło  oraz  przejść  na  prawdziwą  wiarę.  I  jeśli  nawet  nie 
przechodzą na nią, to poznają jej zasady.)
      W  każdym  razie  przy  pomocy  niewielu  stów  arabskich  oraz  skromnej,  lecz  bardzo 
przydatnej znajomości języków kaukaskich przez wezyra, mogliśmy się jednak porozumieć 2 
młodzieńcem.
     Jelonek zapytał  go, co robił wówczas przy sadzawce. Zrazu chłopiec  udał, iż nie rozumie 
pytania, ale nagły rumieniec na jego policzkach zdradził, że jednak je pojął.
    — Nie drażnijmy go takimi pytaniami — ostrze-gał wezyr. — Niepotrzebna  jest nam jego 
tajemnica; nie sądzę, aby mogła nas ona przybliżyć do ojczyzny.
      Spytaliśmy  więc  o  coś  ważniejszego  dla  naszych  zamiarów,  a  mianowicie  o  kierunek 
czterech  stron  świata  i  chłopiec  chętnie  nam  je  wskazał.  Kiedy pojął,  że  kierujemy się  na 
południe, znowu się za-niepokoił, spoglądając w tę stronę i potrząsając głową.
      —  Nie  lękaj  się  —  powiedział  Bekir,  młody żołnierz,  któremu zarost  zaledwie  ocieniał 
podbródek. — Mamy przecież broń i rozum w głowach.
    — I dlatego kryjemy się w tych skałach jak szczury palmowe, z dala od swoich drzew — 
rzekł Ibn Fahad, poważnie kiwając głową.
      —  Mogę  zaprowadzić  was  wschód-Tbilisi  —  po-wiedział  chłopiec  swym  nieporadnym 
arabskim. — Stamtąd znajdziecie karawanę, zabrać was do domu.
     —  Pójdziemy  na  południe  — oświadczył wezyr  Walid al-Salameh tonem  nie znoszącym 
sprzeciwu.
Podobnie  jak  wszyscy  tęsknił  już do  widoku piasków, do  gorącego  słońca,  chciał  możliwie 
Jak najszybciej uciec od wszechogarniającej wilgoci i mokrych wyziewów.

background image

      Kurken  zaprzeczył  zbyt stanowczo,  jak  na  kogoś,  kto  bądź  co  bądź był  jeńcem  —  ale 
zlekceważyliśmy  to i ruszyliśmy na  południe, wiodąc chłopca ze sobą, gdyż znał on sposoby 
wyznaczania właściwego kierunku marszu.
   Pod nadzorem Walida Kurken czynił stałe i szybkie postępy w opanowaniu naszego języka. 
Zamieniłem z nim kilka słów, pytając  zwłaszcza  o  stosowane  przez jego lud sposoby walki, 
wywodził się on jednak z klanu o tradycjach odmiennych od obyczajów bandytów, którzy nas 
napadli; sztuka władania mieczem była mu zupełnie obca.
   Z pomocą Kurkena zaczęliśmy  posuwać się szybciej, osiągając szczyt najbliższego grzbietu 
górskiego w ciągu niespełna dwóch dni.
     Tej nocy, po raz pierwszy  od wielu dni  spędzonej  pod otwartym  niebem, mieliśmy  jakieś 
świąteczne  odczucia.  Ibrahimowi  udało  się  złapać  kilka  ryb  w  sta-wie,  nad  którym 
odpoczywaliśmy po  całodziennym marszu, i  z radością przygotował nam  świeżą  strawę. Jej 
zapadł ucieszył nas 'wszystkich. Żołnierze, nie zważając na obecność młodego mułły, klęli na 
brak mocniejszych trunków, lecz mimo to od dawna nie byliśmy tak uradowani — nawet Ibn 
Fahad pozwolił sobie na uśmiech,
     Gdy wezyr Walid opowiadał  jakąś zabawną historyjkę, ja  przyglądałem  się biesiadnikom. 
Spostrzegłem  wśród  nich  tylko  dwie  ponure  twarze:  urzędnika  Abdałłaha  —  czego  można 
było  się  spodziewać,  wyglądał  bowiem  zawsze  jak  zgryźliwy   stary  diabeł,  oraz  oblicze 
porwanego chłopca. Podszedłem do niego.
     —  No, młodziku —  odezwałem  się.  —  Czemuż to  wyglądasz na  przygnębionego?  Nie 
widzisz, że mamy dobre serca, że jesteśmy bogobojni i że nie mamy zamiaru cię skrzywdzić?
      Nawet nie  uniósł głowy.  Siedział  na  ziemi,  opierając  podbródek o kolana.  Obrócił się  ku 
mnie.
   — To nie to — powiedział. — To nie wy, żołnierze, ale... to miejsce.
      —  Posępne  są  te  góry,  rzeczywiście  —  zgodziłem  się.  — Ale  dlaczego  miałoby  ci  to 
sprawiać przykrość? Przecież przeżyłeś tu całe swoje młode życie.
    — To niedobre miejsce. My tu nigdy nie  przy-chodzimy — ono jest niesamowite. Po tych 
górach chodzi wampir.
   — Wampir? — zdziwiłem się. — A cóż to za chłopski diabeł?
      Nie  powiedział  już  nic  więcej,  mimo  że  go  na-kłaniałem,  wydawał  się  jednak  bardziej 
przestraszony niż zagniewany. Zostawiłem go pogrążonego w myślach i wróciłem do ogniska.
     Kiedy powtórzyłem  innym słowa Kurkena,  wszyscy nieźle  się uśmiali  z owego wampira, 
strojąc  sobie  żarty,  do  jakiego  gatunku  zwierzyny można  by go  zaliczyć,  gdy nagle  mułła 
Ruad zaczął wymachiwać rękoma.
      — Słyszałem  już kiedyś o tych ifrytach  — po-wiedział. —  Tacy bezbożnicy jak wy  nie 
powinni się z nich wyśmiewać.
    Powiedział to tonem  gderliwego żartu, lecz jego krągła twarz nabrała  dziwnego wyrazu; z 
zaciekawieniem słuchaliśmy więc, jak mówił dalej:
      —  Wampir  to  niespokojny duch.  Nie  jest on  ani  żywy,  ani  martwy, a  szatan  całkowicie 
opanował  je-go duszę.  Za  dnia śpi  w grobie,  lecz kiedy  wzejdzie  księżyc, wychodzi, by się 
pożywić — by spijać krew wędrowców.
   Kilku spośród nas znowu się głośno roześmiało, lecz tym razem zabrzmiało to fałszywie.
   — Słyszałem o nich od jednego z naszych za-granicznych gości — odezwał się cicho wezyr 
Walid. — Opowiadał  mi on o pladze wampirów w jakiejś wiosce koło Smyrny. Wszyscy jej 
mieszkańcy uciekli, a wieś aż do dzisiaj jest nie zamieszkana.

background image

      Przypomniałem  sobie wtedy opowieść o ifrycie  z zębami  wyrastającymi  po obu stronach 
głowy,  inni  także  zaczęli  opowiadać  swoje  własne  historie  o  de-monach.  Rozmowa  o  nich 
trwała do późna w nocy i nikt nie odszedł od ogniska, póki zupełnie nie wygasło.
                         *
      Nazajutrz  rankiem  czuliśmy się  z tego  powodu  nieco  zmęczeni,  lecz  posuwaliśmy się 
naprzód, ciesząc  się  myślą,  że ostatecznie  zmierzamy we właściwym  kierunku.  Zmęczenie i 
niepewność,  jakie  od-czuwaliśmy  poprzedniej  nocy,  powróciły  na  nowo,  kiedy  zmrok 
wieczoru  osiadł  na  szczytach  gór  ni-czym  kwoka  wysiadująca  dziwaczne,  ogromne  i  ostre 
jaja.
   Już o zmierzchu Mohamed zabił jelenia jedną ze strzał, które zebraliśmy na pobojowisku po 
napadzie  na  naszą  karawanę,  znów  więc  mieliśmy  świeże  mię-so.  Ibrahim  miał  w  swojej 
sakwie na przyprawy sól, cynamon oraz goździki, które przydały  smaku naszemu posiłkowi. 
Gdy  najedliśmy  się  już  wszyscy  do  syta  —  po  raz  pierwszy od  napadu  —  i  siedzieliśmy 
wokół  ogniska  w miłym  otępieniu,  spojrzałem  na młodego  wieśniaka. Siedział  na  krawędzi 
kręgu  światła  rzucanego  przez  ognisko,  zwrócony   ku  niemu  jedną  połową  twarzy,  z 
opuszczonymi  ramionami;  twarz  miał  niespokojną.  (Uprzednio,  tegoż  dnia,  kiedy  przez 
chwilę  pozostawaliśmy z tyłu za  innymi,  Ibn  Fahad  i ja  doszliśmy do  wniosku,  iż chłopiec 
może zbiec. Uznaliśmy jednak, że chyba nie zrobi tego nocą, kiedy bliskość naszej kompanii 
oraz ognisko chroniły go przed górskim diabłem, którego tak się obawiał. Tylko w dzień, gdy 
jego wampir odpoczywa bez ruchu, może on podjąć próbę ucieczki. Tak więc Ibn Fahad i ja 
mieliśmy na niego baczenie w ciągu dnia, on jednak nie próbował się oddalać.)
      Jednak  teraz,  obserwując  Kurkena,  byłem  pełen  niepokoju.  Nie  usiłowałem  zrozumieć 
zwyczaje tych niewiernych górali. Może ów chłopiec rzucał właśnie czary mające chronić go 
przed  szatanem.  Słuchając  więc,  jak  Jelonek  snuje  opowieść  o  tragarzu  i  trzech  damach  z 
Bagdadu — skądinąd bardzo frywolną, aż dziw, że taki młodzik już ją znał  — przyglądałem 
się armenickiemu chłopcu.
   Był napięty, wyprostowany. Siedział zwrócony w stronę pogrążonego w ciemnościach lasu. 
Poru-szał  szybko  głową,  a  jego  oczy  szukały  czegoś  nie-widzialnego.  Nagle  drgnął, 
przykucnął, opierając się jedną dłonią o ziemię. Zląkłem się, że może skoczyć w noc i nigdy 
nie  uda  nam  się  go  złapać.  Wstałem  więc  i  wtedy  usłyszeliśmy   (Jelonek  przerwał  swe 
opowiadanie,  widząc,  co  się  święci)  wyraźny  odgłos  łamanych  gałęzi.  Wszyscy pozostali 
zerwali się, wyciągając z pochew miecze i sztylety.
      Przez chwilę  staliśmy wszyscy jak skamieniali.  Noc  była  wypełniona  ciszą,  przerywaną 
tylko trzaskiem płomieni. Wreszcie Nizam krzyknął:
   — Kto idzie?
   Odczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wszystkie nocne demony z opowieści wczorajszego 
wieczora powróciły, by ukazać się nam, gdy oczekiwaliśmy odpowiedzi z głębi ciemności.
   — Bismallah — rzekł cicho Ruad. — Allach jest wielki.
   Ponownie dał się słyszeć trzask łamanych gałęzi, po czym jakiś ciemny kształt wyłonił się z 
lasu i wkroczył w blask ogniska.

5) Wyjście z cienia

    Tysiące mrocznych obrazów wypełniło mój umysł. Drgający cień, jaki  istota ta rzucała na 
drzewa, zdawał  się  utkany przez złe  moce.  Myślałem  o wszystkim, czego  nie dokonałem,  o 

background image

wszystkich rozkoszach, których nigdy nie zaznałem. I wówczas to stworzenie weszło w krąg 
światła rzucanego przez ognisko.
      Nie  była to wysoka, mroczna  czy ledwie  majacząca postać dżina  lub ifryta ani straszliwa 
istota wypijająca  krew, jaką opisał nam Ruad, lecz żałosna, mała, smukła figurka w wielkich 
butach,  luźnych  spodniach  oraz  długim,  ciemnym  kaftanie  zapiętym  na  liczne  guziki.  Jej 
głowa  owinięta była  kilka razy pasiastym  zwojem.  U boku miała  przewieszoną  pustą  torbę. 
Wpatrywała się w nas wielkimi, wymownymi ciemnymi oczami, ramiona miała skrzyżowane.
   — Sossi! — krzyknął głośno mały Armenita.
   — Kurken — odpowiedział przybysz głosem delikatnym i melodyjnym.
   — Na Allacha, to kobieta — mruknął Ibn Fahad, który stał obok mnie.
      Przyjrzałem  się  uważnie  owej  dziwnej  postaci  i  stwierdziłem,  że  istotnie  była  to 
dziewczyna. Wyglądała na dziecko jeszcze i rzeczywiście nie nosiła na twarzy kwefu. Ale coś 
w  jej  oczach  i  w  sposobie  poruszania  się  wskazywało  na  to,  iż  była  dojrzałą  kobietą. 
Obawiałem  się  wielu  niesamowitych  stworzeń  w  owym  lesie,  lecz  coś  takiego  nigdy  nie 
przyszłoby mi do głowy.
     — Sossi  — powtórzył  chłopiec  i  nagle wybuchnął  gwałtownym  potokiem słów w swym 
ojczystym  języku.  Ton  jego  głośnej  przemowy  wskazywał  niewątpliwie,  że  strofował 
dziewczynę.
      Przesunąłem  się  tak,  by stanąć  obok  Walida  al-Salameha.  Wezyr  przyciszonym  głosem 
tłumaczył,  jak  mógł,  słowa  chłopca:  chciał  on  wiedzieć,  dlaczego  dziewczyna  ryzykowała 
życiem, przychodząc tutaj, gdzie, jak wszyscy wiedzą, czai się nocą straszna śmierć, wampir. 
Jak  mogła  być  tak  nierozsądna?  Jak  mogła  się  tak  narażać,  jeśli  jemu  udało  się  przetrwać 
wśród tych obcych czartów tylko dzięki pocieszaniu się, iż cokolwiek się z nim stanie, to ona 
będzie bezpieczna? Teraz są oboje zgubieni, a on nic nie może uczynić, by ją ratować.
   Muszę wyznać, że przeświadczenie chłopca, tak jednoznacznie wyrażone w nieznanym mi 
języku, przekonało mnie bardziej niż wszystkie jego uprzednie obawy i lęki: on rzeczywiście 
wierzył,  że  znajdujemy   się  w  miejscu  przeklętym,  że  nie  ma  stąd  ucieczki,  że  wszyscy 
jesteśmy zgubieni. Jego drżący ze strachu i gniewu głos zmroził mi krew.
      Stała  cicho  pod  tym  zalewem  słów.  Raz  tylko  uniosła  lekko  brew  i  drgnęły  jej  usta. 
Wreszcie wzruszyła ramionami i podeszła bliżej ogniska, a oczy jej spoczęły na resztkach po 
naszej  uczcie.  Chłopiec  wciąż mówił,  lecz ona  odwróciła  się  do  niego  plecami.  Krzyżując 
ramiona,  wpatrywała  się  w  naszego  kucharza,  Ibrahima,  a  potem  spojrzała  ponownie  na 
resztki jedzenia.
    Ibrahim uśmiechnął się do niej, tak jak to czynił wobec wszystkich głodnych: ludzi takich 
uważał za dar Allacha dający mu możność popisania się swymi umiejętnościami. Z radością i 
hojnością odkroił spory  kawał mięsiwa i podał dziewczynie, która wreszcie rozłożyła ramiona 
i  przyjęła  jego  poczęstunek.  Skinęła  głową  i  rzekła  jakieś  słowo,  które  uznałem  za 
podziękowanie. Potem  usiadła i  zaczęła  jeść tak, jak jedzą  wszyscy niewierni,  dzierżąc  obu 
rękami jedzenie, odgryzając i łykając jego wielkie kawały niemal bez żucia. Ci ludzie muszą 
być po części wilkami, pomyślałem.
   Młody Armenita zbliżył się do dziewczyny z twarzą zastygłą w gniewnym grymasie i nadal 
nie przestawał jej strofować, aż wezyr Walid al-Salameh powiedział:
   — Bass. Dość. Czy znasz tę dziewczynę?
   Młodzieniec usiadł, był bardzo blady.
   — Tak — odparł.
   — Czy to twoja krewna? — spytał mułła Ruad.

background image

   — Nie.
   — A może to twoja miła? — domyślał się Je-lonek.
     Kurken wpatrywał  się  w ziemię  i  nie  mówił  nic,  głośno  oddychając. Wreszcie  westchnął 
głęboko i  podniósł na nas wzrok. Próbował  mówić po arabsku, ale zaraz przeszedł na mowę 
ojczystą, wezyr zaś tłumaczył.
   — Przyszła tutaj, w sam środek niebezpieczeństwa — rzekł. — Ona, niedościgniony klejnot 
mego serca.
      Jego  spojrzenie  obiegło  stojących  wokół  ludzi.  Widział,  że  przykuwa  bez reszty naszą 
uwagę. I wówczas, przy pomocy wezyra, Kurken opowiedział nam następującą historię:
      —  Nie  wiem,  jak  to  wygląda  na  nizinach,  ale  u  nas,  w  górach,  o  małżeństwie  dzieci 
decydują  zwykle  rodzice  lub  chrzestni.  Jeśli  chodzi  o  mnie,  to  ojciec  mój  wraz ze  swoim 
przyjacielem zadecydowali zaraz po moich urodzinach, a także po urodzeniu się córki owego 
przyjaciela, że  mamy się pobrać. Małżeństwo  to miało  sprawić, że  obie  nasze rodziny staną 
się zamożniejsze. Rosłem w przekonaniu, że  dziewczyna o imieniu Arpina będzie moją żoną 
— aż do dnia, gdy mijając wiejską studnię, ujrzałem Sossi, dźwigającą dzban wody.
      Powiedziawszy  to,  zamilkł  i  wpatrywał  się  jakiś  czas  w  ognisko.  Sossi  słuchała  jego 
opowieści, nie przestając jeść. Młodzieniec zmarszczył brwi i spojrzał na dziewczynę.
   — Sossi i mnie dzieli tylko sześć pępków, więc prawo kościelne zabrania nam się pobrać...
   Abdallah poruszył się gwałtownie.
   — Co to znaczy „sześć pępków"? — zapytał.
   Wezyr zażądał od chłopca wyjaśnień.
   Kiedy ten odpowiedział, Walid kazał mu to powtórzyć powoli i przetłumaczył, co następuje:
   — Ona jest mojego ojca matki ojca siostry syna córki córką.
   — Istotnie to poważna sprawa — rzekł Ibn Fa-had.
   Chłopiec zrozumiał i zaczerwienił się, wyczuwając subtelny sarkazm tych słów.
   — To, że pragnąłem jej i że ona pragnęła mnie, było błędem. Źle czyniliśmy, spotykając się 
w  tajemnicy czy rozmawiając  ze  sobą  po  kryjomu.  A najgorsze  było  to,  że  poszedłem  do 
źródła  poświęconego  bogini  Anahit  i  błagałem  ją  o  pomoc,  jestem  bowiem  wierzącym 
chrześcijaninem, a  postąpiłem wtedy jak poganin. Odpowiedzią Boga  było to, że złapaliście 
mnie  i  przywiedliście  na  to  miejsce  zgu-by.  Nie  myślałem  jednak,  że  mój  grzech 
przyprowadzi tutaj także Sossi.
   — Wygląda na to, że sama tu przyszła — rzekł Ibn Fahad i uśmiechnął się do dziewczyny, 
która natychmiast spuściła wzrok.
    Trudno było nam  pojąć, co pociągało Kurkena  w owej dziewczynie, co go odstręczało od 
tej, którą odtrącił dla Sossi. Stojąca przed nami kobieta-dziecko była istotą niemal całkowicie 
pozbawioną wszelkich powabów, jej twarz nie znała różu ani innych upiększeń, brakowało jej 
woalu  zasłony  i  przewiewnych  szat.  Nie  miała  też  powagi  i  godności  właściwej  naszym 
kobietom,  wydawała  się  natomiast  śmiała  i  bezwstydna  jak  chłopiec.  Fakt,  że  poszła  za 
Kurkenem w głąb puszczy, gdzie mieszkają diabły i inne wytwory ich wieśniaczej imaginacji, 
zdradzał  albo  jej  oddanie  się  bez  reszty,  albo  niezwykłą  głupotę,  a  najprawdopodobniej  i 
jedno, i drugie.
      W  każdym  razie  widać  było,  iż  jest przerażona,  znajdując  się  pośród  gromady obcych. 
Uznałem, że spotkało ją zbyt niegrzeczne powitanie, rzekłem więc:
     — Stało się jednak tak, że ta  młodziutka  dziewczyna  jest już wśród nas. Jest ona jedną z 
tych maluczkich, którymi Prorok nakazuje  nam  się opiekować, albowiem  dziewczyna ta ma 

background image

tylko siebie samą  i tę pustą sakwę. Myślmy o naszym miejscu w raju, opiekując się nią tutaj 
na ziemi.
        Mułła  Ruad  poparł  mnie  i  nikt  mu  się  nie  sprzeciwił,  choć  Abdallah  skrzywił  się 
straszliwie, jakby uważał, że dziewczyna sprowadzi na nas nieszczęście. W moim ekwipunku 
miałem dodatkowy tajlasan, długi i szeroki  pas czarnej  tkaniny, który jej  ofiarowałem. Przez 
chwilę  dziewczyna  spoglądała  na  mój  dar, po  czym  wytarła  ręce  o  spodnie  i  wyciągnęła  je 
przed siebie, wnętrzem dłoni do góry. Wzrok miała skierowany ku ziemi, rzęsy zasłaniały jej 
oczy,  jakby obawiała  się  spojrzeć  mi  w twarz. Złożyłem  tajlasan  w  jej  dłoniach.  Mruknęła 
parę  słów wypełnionych  szorstkimi  spółgłoskami  i  długimi  samogłoskami,  skinęła  głową  i 
owinęła się tkaniną, obracając się stale w jedną stronę. Kiedy  skończyła, przypominała małą, 
czarną skałę przy ognisku.
   Uznałem, że nadszedł czas, aby udać się na spoczynek. Pozostawiwszy  Achmeda na warcie, 
złożyliśmy pokłony w stronę Mekki i przygotowaliśmy się do snu.
      Przed  południem  następnego  dnia  zeszliśmy z  wyższych  części  gór  i  wkroczyliśmy w 
ciemne, pokryte lasem wąwozy. Kurken i Sossi szli cicho i bez sprzeciwu, przebyliśmy zatem 
szmat drogi. Zatrzymując się na kolejny, nocny postój, nie widzieliśmy  już gwiazd ani nieba, 
osłonięci nawet przed wzrokiem Allacha.
   Pamiętam, że obudziłem się tuż przed świtaniem. Moja broda mokra była od rosy, leżałem 
całkowicie  spowity w swój  płaszcz.  Nagle  stanęła  nade  mną  wielka,  ciemna  postać.  Muszę 
przyznać, że wydałem z siebie jakiś dziwny skrzekliwy dźwięk.
   — To ja — syknęła postać. Był to Rifach, jeden z naszych żołnierzy.
   — Przestraszyłeś mnie.
   Rifach zachichotał:
   — Myślałeś, że to wampir, co? Wybacz. Idę sobie ulżyć.
   Przestąpił przeze mnie, słyszałem, jak stąpa po leśnej ściółce. Ponownie zapadłem w sen.
   Ledwie słońce wstało nad widnokręgiem, gdy  znów mnie obudzono; tym razem był to Ibn 
Fahad,  szarpiący mnie  za  ramię.  Począłem  narzekać, prosząc, by zostawił  mnie  w  spokoju, 
lecz on chwycił mnie mocno, niczym żebrak żądający jałmużny.
   — Rifach zniknął — powiedział. — Wstawaj. Widziałeś go?
   — Obudził mnie w środku nocy. Chciał iść na stronę — odpowiedziałem. — Chyba potknął 
się w tych ciemnościach i uderzył o coś głową. Szukałeś go?
   — Kilka razy — odrzekł Ibn Fahad. — Wokół całego obozu. Ani śladu. Czy mówił ci coś?
   — Nic ciekawego. Może spotkał kuzynkę po siódmym pępku naszego młodego wieśniaka i 
gdzieś teraz udaje zwierzę o dwóch grzbietach?
   Ibn Fahad kwaśno przyjął mój niewyszukany dowcip.
   — Chyba nie. Chyba spotkał jakąś inną bestię.
   — Nie obawiaj się — powiedziałem. — Jeśli nie zapuścił się gdzieś daleko, to wróci.
      Nie  wrócił  jednak.  Kiedy  inni  towarzysze  byli  już  na  nogach,  jeszcze  raz  dokładnie 
przeszukaliśmy  okolicę, lecz bez skutku. Nigdy nie  posiadłem  sztuki tropienia śladów i choć 
starałem  się  wskazać  Bekirowi  (którego  łączyły więzy krwi  z Beduinami  i  dla-tego potrafił 
szukać i znajdować tropy ludzi i zwierząt) miejsce, gdzie Rifach zniknął w ciemności, znalazł 
on  tylko  kilka  połamanych gałązek  i  nic  poza  tym.  W południe  bez zapału  postanowiliśmy 
wyruszyć w dalszą drogę w nadziei, że jeśli Rifach zapędził się gdzieś niedaleko, to zdoła nas 
jeszcze dogonić.
      Schodziliśmy w dolinę, zagłębiając  się  coraz bardziej  w  las.  Nigdzie  nie  było ani  śladu 
Rifacha;  od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się  i krzyczeliśmy głośno,  na wypadek  gdyby 

background image

nas szukał. Sądziliśmy, że  ryzyko wykrycia nas przez wrogich nam tubylców jest niewielkie, 
ciemna  dolina  była  bowiem  pusta  jak  sakwa  nędzarza;  niemniej  jednak  nasze  głosy 
powracające echem przez bagniste polany sprawiały  przykre wrażenie i dalej podążaliśmy już 
milcząc.
   W górach zmrok zapada wcześnie, już po południu zaczyna się tu ściemniać. Młody Jelonek 
(przezwisko przyjęło się, mimo protestów młodzieńca), który najboleśniej spośród nas przyjął 
zniknięcie Rifacha, nagle wstrzymał pochód, krzycząc:
   — Spójrzcie tam!
   Zwróciliśmy się natychmiast we wskazanym kierunku, lecz przez gęste drzewa i cienie nie 
było nic widać.
    — Widziałem jakąś postać — utrzymywał młodzieniec. — Była  od nas niedaleko, szła za 
nami. Może to zaginiony żołnierz.
      Rozbiegliśmy  się  w  poszukiwaniu,  lecz  choć  dokładnie  przeczesaliśmy   zarośla,  nie 
znaleźliśmy żadnych  śladów.  Uznaliśmy  więc,  że  to  tylko  gra  światła  zwiodła  Jelonka,  że 
widział łanię czy inne zwierzę.
     Jeszcze dwukrotnie Jelonek alarmował  wszystkich, twierdząc,  iż widział  jakąś postać. Za 
drugim  razem  również  jeden  z  żołnierzy  coś  spostrzegł:  ciemny,  podobny  do  człowieka 
kształt,  szybko  przemykający  w  cieniu  drzew  w  odległości  strzału  z  łu-ku.  Dokładne 
przeszukanie  ponownie  nie  przyniosło  żadnych  rezultatów i  kiedy zmęczeni  wróciliśmy  na 
ścieżkę, wezyr Walid spojrzał surowo i stanowczo na Jelonka.
   — Byłoby może lepiej, młody panie, gdybyś już więcej nie gadał o tych ludziach-cieniach.
   — Ależ ja go widziałem! — wykrzyknął chłopiec. — I Mohamed go widział!
   — Nie wątpię — odparł Walid al-Salameh — lecz pomyśl: kilka razy sprawdzaliśmy, co by 
to mogło być i nie  znaleźliśmy  ani śladu żywego człowieka. Rifach być może nie żyje; mógł 
wpaść do potoku i utonąć albo rozbić głowę o skałę. Może to jego duch podąża za nami, bo 
nie chce pozostawać w tym nieprzyjaznym kraju. Nie znaczy to jednak, że chcielibyśmy się o 
tym przekonać.
   — Ale... — zaczął Jelonek.
   — Dość! — Abdallah splunął. — Słyszałeś, co powiedział wezyr. Nie będziemy już więcej 
rozmawiać o tych bezbożnych zjawach. Przestań wygadywać takie rzeczy!
     — Podzielam  twoje zdanie, Abdaiłahu — rzekł  zimno Walid —  ale  nie potrzebuję  twojej 
pomocy.
   Powiedziawszy to, odszedł.
      Ucieszyłem  się,  że Abdallah  wtrącił  swoje  trzy grosze,  ponieważ rozszerzanie  się  tych 
przerażających  pomysłów  nie  przyczyniłoby   się  do  utrzymania  porządku  w  naszym 
pochodzie,  lecz  ...  podobnie  jak  wezyra,  także  i  mnie  drażniła  pewność  siebie Abdal-laha. 
Jestem  pewien,  że  inni  odczuwali  podobnie,  gdyż  nikt  już  nie  mówił  o  tym  przez  cały 
wieczór.
      Ale  ostatnie  słowo  należy zawsze  do Allacha  —  a  kimże  m  y jesteśmy,  by pojąć  Jego 
wyroki? Tej nocy rozbiliśmy obóz w ciszy i spokoju. W powietrzu wirowało jednak pytanie o 
losy błąkającej się duszy biednego Rifacha.
   Z płytkiego, przykrego snu obudził mnie panujący w obozie zamęt.
    — To Mohamed! — krzyczał Jelonek. — Został zabity! Nie żyje!
    Była to prawda. Mułła Ruad, który  pierwszy zbudził się tego ranka, znalazł pustą derkę, a 
potem ciało  zamordowanego, leżące kilka kroków od polany.
    — Ma rozerwane gardło — powiedział Ibn Fa- had.

background image

    Trup wyglądał tak, jakby Mohameda napadła dzika bestia. Twarz jego była biała, oczy miał 
szeroko   otwarte, z widocznymi w całości białkami. Na ziemi  wokół  zwłok było tylko kilka 
kropli krwi.
    Mimo przekleństw żołnierzy i mamrotanych przez  zzielenialego na twarzy muflę modlitw, 
dało się usłyszeć coś jeszcze. Młody Armenita, ponuro milczący  przez cały dzień, kołysał się 
w przód i w tył, siedząc  na ziemi przy resztkach ogniska i jęcząc.
    — Wampir — zawodził — wampir, wampir...
    Sossi owinęła się cała w tajlasan, który jej dałem; znad czarnej tkaniny  widać było tylko jej 
oczy.    Siedziała  blisko  Kurkena  i  przyglądała  się  ukochanemu  w  milczeniu.  Wreszcie 
położyła mu dłoń na plecach, lecz on zdawał się tego nie zauważać.
    Zrozumiałe, że  wszyscy byliśmy  sparaliżowani tym, co się  wydarzyło. Kiedy grzebaliśmy 
Mohameda w pospiesznie wykopanym grobie, wszyscy rzucali za siebie szybkie i ukradkowe 
spojrzenia w stronę lasu.  Nawet Ruad recytujący słowa świętej Księgi z trudem utrzymywał 
wzrok na jej kartach. Ibn Fa-had i ja uznaliśmy, że należy twierdzić, iż Mohamed padł ofiarą 
wilka lub innego zwierzęcia, jednak nasi towarzysze nie chcieli nawet zachować pozorów, że 
w  to  wierzą.  Jedynie  wezyr  i  urzędnik  Abdallah  zda-wali  się  zachowywać  w  pełni 
równowagę,  przy  czym  Abdallah  nie  starał  się  nawet  ukryć  swojej  pogardy  dla  innych. 
Wyruszyliśmy w drogę natychmiast po zakończeniu obrządku.
   Nasza kompania była tego dnia milcząca i ponura — czemu nie można się dziwić. Nikt nie 
chciał  rozmawiać  o rzeczach cisnących się  każdemu na  usta, nikomu jednak  nie  chciało się 
też gadać o byle czym. Szliśmy milczącym szeregiem przez górskie pustkowia.
     Gdy na  ziemię  zaczęły spływać  cienie  wieczoru,  znowu  pojawił  się  ów ciemny  kształt, 
przemykający w  zasięgu  naszego  wzroku,  znikający co  jakiś czas,  by zaraz powrócić.  Jak 
możecie się domyślić, opanował mnie strach, lecz starałem się to ukryć.
      Rozbiliśmy  obóz,  rozpaliliśmy  duże  ognisko  i  usiedliśmy  wokół  niego,  spożywając 
skromną,  stającą  nam  jednak  w gardłach  wieczerzę.  Nasze  zapasy skurczyły się  tak,  że  na 
każdego z nas przypadało tylko trochę chleba i nieco rzadkiej polewki, bez żadnych przypraw. 
Zapisane jest, że pusty brzuch to zły towarzysz drogi.
      Ibrahim  nieustannie  poszukiwał  wśród  otaczającej  nas  roślinności  czegoś  do  zjedzenia, 
żałując,  iż nie  posiada  większej  wiedzy,  był  bowiem  pewien,  że  niektóre  z tych  roślin  są 
jadalne. Nasz jeniec  twierdził,  że  nie  zna  się  na  tym,  ale  kiedy dziewczyna  wskazywała na 
jedną  czy drugą  roślinę,  chłopiec  odmawiał  przetłumaczenia  jej  wskazówek.  Oboje  młodzi 
Armenici  stawali  się  milczący  wraz z  nadejściem  ciemności,  tuląc  się  tylko  do  siebie,  co 
świadczyło, że się pogodzili.
   Ibn Fahad, Abdallah, wezyr i ja mówiliśmy wciąż o podążającej za nami postaci, uznając ją 
za  jakieś dziwne zwierzę. Abdallah być może nawet w to wierzył  — nie  przez głupotę, lecz 
dlatego,  że  był  on  typem  człowieka,  który nie  chce  wierzyć  w coś,  czego nie  jest w  stanie 
pojąć.
   Podczas gdy pełniliśmy na zmianę straż, młody  mułła przewodził modlitwom ludzi, którzy 
bali się zasnąć. Nasze błagalne głosy ulatywały  wraz z dymem ogniska, lecz prastare i zimne 
góry pozostawały niewzruszone.
    Przysiadłem się do porwanego przez nas chłopca. Był jeszcze bardziej milczący, od chwili 
dokonania porannego odkrycia. Dziewczyna trzymała  się  blisko niego, opierając się  na jego 
ramieniu,  a  jej  oczy spoglądały na  mnie,  szeroko  otwarte  i  niespokojne.  Usta  jej  tworzyły 
cienką, prostą linię.

background image

    — Ten „wampir", o którym mówiłeś... — powiedziałem cicho. — Co czyni twój lud, aby 
się przed nim obronić?
   Spojrzał na mnie ze smutnym uśmiechem.
   — Zamykamy drzwi.
   Popatrzyłem na drugi koniec polany, gdzie znajdowali się inni towarzysze: młody  Jelonek o 
zaciśniętych ustach i zmarszczonych brwiach, mufla  Ruad o pełnych policzkach, po których 
spływały strużki  potu,  rozmodlony  i  siedzący  z  zamkniętymi  oczyma;  wezyr obracający w 
dłoniach  wysadzany  klejnotami  sztylet  i  wpatrujący  się  w  niego  uważnie,  jakby  go  nie 
dostrzegał  lub  nie  znał  jego  przeznaczenia;  Ibrahim,  ostrzący  swój  zakrzywiony  miecz na 
kamieniu i rzucający niespokojne spojrzenia  w ciemność; Ibn Fahad, patrzący gdzieś w dal, 
zawsze w dal — i obróciłem się ku chłopcu, który nadal uśmiechał się smutno.
   — Nie ma tu żadnych drzwi do zamknięcia ani okien do zaryglowania — powiedziałem. — 
Co możesz mi jeszcze powiedzieć?
   Naradzał się przez chwilę z Sossi, która potrząsnęła głową.
      —  Jest pewne  ziele,  które  zawieszamy  na  naszych  domach...  —  rzekł  i  zaczął  szukać 
odpowiedniego słowa w naszym języku. Po chwili zaprzestał wysiłku.
   — To nie ma znaczenia. I tak go nie mamy. Ono tutaj nie rośnie.
   Pochyliłem się, zbliżając twarz do jego oblicza.
   — Na miłość boską, chłopcze, co jeszcze?
   Wiedziałem, że nie było to żadne  ziemskie zwierzę. Ja również widziałem ów niepokojący 
cień.
   Przez moment wpatrywał się we mnie. Sossi mruczała coś cicho.
   — A więc — chłopiec bełkotał, odwracając twarz — niektórzy mówią, że można opowiadać 
im różne historie...
   — Co?! — Pomyślałem, że zwariował.
      — Tak twierdzi  mój  dziadek.  Wampir zatrzyma  się, żeby posłuchać  opowieści  — i  jeśli 
będziesz mówił aż do świtu, to musi on wrócić do... miejsca umarłych.
     Nagle rozległ  się krzyk. Zerwałem  się  na  równe nogi,  szukając noża... Lecz był  to tylko 
Ruad, który nastąpił na gorący węgiel z ogniska. Usiadłem, serce waliło mi jak młot.
   — Opowieści? — zapytałem.
      —  Tylko  to  słyszałem  —  odparł,  szukając  odpowiednich  słów  i  zwrotów.  —  Ale  my 
staramy się nie  dopuszczać  ich tak blisko... bo żeby słuchać opowieści człowieka, muszą się 
one do niego zbliżyć.
   Nieco później, kiedy  ognisko już zagasło, wyznaczyliśmy warty  — odtąd wartownicy  mieli 
czuwać parami — a my owinęliśmy  się derkami. Zanim zapadłem w sen, rozmyślałem długo 
o tym, co usłyszałem od młodego Armenity.

6) Atak

   Obudził mnie ohydny, skrzeczący  wrzask. Było to jeszcze przed świtem, tym razem jednak 
nikt nie sparzył się w żarzącym popiele ogniska.
     Bekir, jeden z dwójki żołnierzy, którzy stali  na  warcie,  leżał na  ziemi  o kilka  kroków od 
ogniska i od śpiących towarzyszy; z wielkiej rany na jego głowie sączyła się krew. W świetle 
pochodni  wyglądało  to,  jakby  zmiażdżono  mu  czaszkę  ciężką  maczugą.  Obnażony  miecz 
leżał w pobliżu; jego ostrze było złamane. Nie było także drugiego z wartowników, Achmeda, 

background image

lecz  nagle  z  zarośli  otaczających  obóz  rozległy   się  odgłosy  szamotaniny  i  wycie,  które 
mogłoby   wydawać  ranne  zwierzę  złapane  w  pułapkę,  gdyby  nie  niezrozumiałe  słowa, 
dobiegające nas od czasu do czasu z tego miejsca.
      Skuliliśmy  się  i  zbiliśmy  w  gromadę,  niczym  prze-rażone  owce  w  otaczających  je 
ciemnościach.  Wycie  zaczęło  ustawać.  Nagle  Ruad  zerwał  się  na  nogi,  ciężki  i  niezgrabny. 
Ujrzałem łzy w jego oczach.
    — Nie wolno nam... Nie wolno nam dopuścić, aby nasz przyjaciel tak bardzo cierpiał! — 
krzyknął i spojrzał na nas. Nie mogliśmy znieść jego wzroku, z wyjątkiem Abdaiłaha.
   — Cicho, głupcze! — powiedział urzędnik, nie zważając na to, że mówi do świętego męża. 
— To dzika bestia. To ci tchórzliwi żołnierze powinni się nią zająć, a nie kapłan Boga!
      Młody mufla  przyglądał  mu  się przez chwilę,  jego  twarz zmieniła  się.  Łzy spływały mu 
ciągle  po  policzkach,  lecz  ujrzałem,  że  jego  szczęki  zaciskają  się  mocno,  a  ramiona 
wyprężają.
   — Nie — rzekł. — Nie możemy  zostawić go na pastwę tej szatańskiej istoty. Jeżeli wy  nie 
pójdziecie go bronić, to ja pójdę.
   Zrolował święty zwój Koranu, nerwowo prze-biegł po nim palcami i ucałował go. Promień 
księżycowego światła błysnął na złotych literach.
      Chciałem  chwycić  go  za  ramię, gdy przechodził  obok  mnie,  lecz ze  zdumiewającą  siłą 
strząsnął moją dłoń i ruszył ku zaroślom, gdzie krzyk przeszedł w ciche, jękliwe zawodzenie.
   — Wracaj, szaleńcze! — wrzasnął za nim Ab-dallah. — To głupota! Wracaj!
    Mufla  obrócił się przez ramię, obrzucając Abdal-laha spojrzeniem, które trudno opisać, po 
czym  ruszył  dalej,  trzymając  przed  sobą  pergaminowy  zwój,  jakby  to  była  świeca,  która 
rozjaśniała mrok.
   Ibn Fahad wstał, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Stał tak przez chwilę, patrząc na plecy 
Ruada. Zrobił  dwa  kroki,  po czym  spojrzał  na  mnie. Nie  mogłem  wytrzymać  jego wzroku; 
złamany  miecz wartownika,  nocny atak,  przerażające  odgłosy  — wszystko to  osłabiło  moją 
odwagę. Ibn Fahad był zbyt mądry, by  samotnie iść za muflą, ale był bardzo wzburzony. Stał 
tak, z jedną ręką na mieczu, i jak wszyscy wsłuchiwał się w noc.
      —  Nie  ma  Boga  nad  Allacha  —  usłyszałem  okrzyk  Ruada  —  a  Mahomet  jest  jego 
Prorokiem!
   A potem wszedł w las.
      Po  dłuższej  chwili  doszły   nas  święte  słowa  Koranu,  śpiewane  niepewnym  głosem. 
Słyszeliśmy,  jak  mufla  z  wysiłkiem  przedziera  się  przez  zarośla.  Czekaliśmy  z  zapartym 
tchem. Potem słychać było tylko trzask łamanych gałęzi, jak gdyby przez las przedzierało się 
jakieś  ogromne  zwierzę;  śpiew  mułły  przeszedł  w  wycie.  Ludzie  klęli  w  poczuciu  swej 
bezradności. Lecz nim krzyk ucichł, usłyszeliśmy jeszcze jeden głos — porażająco głośny  ryk 
gniewu  jakiegoś potężnego  zwierzęcia, pełen  zdumienia  i  zaskoczenia. Było  w nim  słychać 
jakieś  słowa,  ale  nie  pochodziły  one  z  żadnego  języka,  jaki  kiedykolwiek  przedtem 
słyszałem...
   Dała się słyszeć jeszcze jedna szamotanina, a potem już nic, tylko cisza. Rozpaliliśmy nowe 
ognisko i siedzieliśmy wokół niego bezsennie aż do świtu.

7) Zbrojni w opowieści

         
   Rankiem, mimo moich przekonywań, wszyscy poszli szukać wartownika i młodego mułły.

background image

   Znaleziono obu. Ich widok był przerażający, wierzcie mi, moi przyjaciele. Wisieli głowami 
w dół na konarach wielkiego drzewa. Mieli  skręcone karki i wytoczono z nich całą  krew — 
obaj  byli bladzi jak kreda. Armenita  i jego dziewczyna popatrzyli na  ten wstrząsający obraz, 
po  czym  wykonali  ręką  kilka  ruchów wokół  twarzy i  piersi.  Mruczeli  jakieś  niezrozumiałe 
słowa; jeśli była to ich modlitwa, to nie byli w niej osamotnieni; my modliliśmy  się również. 
To była niezwykła śmierć.
   Zaciągnęliśmy zimne jak kamień zwłoki do obozowiska, po czym pogrzebaliśmy je razem z 
drugim wartownikiem, który zmarł na skutek rany głowy.
     A  jednak  rzuciło  nam  się  w  oczy coś  zadziwiającego:  na  ziemi,  pod  zwisającą  głową 
młodego kapłana, leżały  resztki  świętego zwoju  Koranu. Był  on spalony na  czarny popiół i 
kruszył się pod dotykiem ręki.
    — A więc był to krzyk bólu — powiedział Ibn Fahad, przystając za  mną. — Tę szatańską 
bestię można jednak zranić.
   — Zranić, ale nie unicestwić — zauważyłem. — A poza tym nie ma już świętych zwojów i 
świętych rąk, które by je dzierżyły, ani też ust, które by je  odczytały.
        Spojrzałem  wymownie  na  Abdaiłaha,  który  udzielał  właśnie  zbędnych  wskazówek 
Nizamowi i Ibrahi- mówi, jak zaprowadzić porządek po tym, co zaszło.  Sądziłem, że jeden z 
nich nauczy wreszcie rozumu  tego starego, wścibskiego nudziarza.
    — To prawda — mruknął Ibn Fahad. —Wątpię  również, że mogłaby tu pomóc stal.
    Przypomniałem sobie złamany miecz Bekira.
    — Ja też tak uważam. Jest jednak być może sposób, aby  się uratować, powiedział mi o tym 
młody Armenita. Wyjaśnię to szczegółowo, kiedy zatrzymamy się w południe na odpoczynek.
        — Będę  czekał  z niecierpliwością  — rzekł  Ibn    Fahad,  uśmiechając  się  lekko. — Rad 
jestem, że ktoś o tym myśli i snuje jakieś plany, jak się wydobyć z opresji. Ale opowiedz nam 
o  tym  w czasie  marszu.  Światło  dnia  jest teraz dla  nas  równie  cenne  jak  krew.  Myślę,  że 
musimy teraz czynić wszystko, aby uniknąć kolejnych pogrzebów.
      Nasze  położenie  było  groźne.  W  czasie  marszu  przedstawiłem  towarzyszom  mój  plan; 
słuchali w milczeniu, ponuro, jak ludzie skazani na śmierć, co nie było zresztą zbyt odległe od 
prawdy.
      — Rzecz przedstawia  się  następująco  —  mówiłem. —  Jeśli  pomysł  opowiadania  baśni, 
który  wyjawił  mi  nasz  młody  wieśniak,  okaże  się  skuteczny,  będziemy  musieli  spędzać 
kolejne  noce, plotąc  niestworzone  bzdury.  Musimy zatrzymywać  się  na  spoczynek  w  ciągu 
dnia.  Każda  chwila  marszu  jest  więc  cenna  —  musimy   utrzymywać  dobre  tempo  albo 
zginiemy   w  tych  przeklętych,  strasznych  górach.  Idąc,  myślcie  o  różnych,  znanych  wam 
opowieściach.  Jeśli  chłopiec  mówi  prawdę,  mamy  przed  sobą  jeszcze  co  najmniej  dwa 
tygodnie,  zanim  nie  wyjdziemy  z  tego  kraju.  Szybko  jednak  wyczerpią  się  nam  tematy 
opowiadań, jeżeli nie zaczniecie szperać w waszej pamięci.
   Rozległ się szmer niezadowolenia, lecz ludzie byli zbyt przygnębieni, by okazać silniejszy 
sprzeciw.
      — Spokój, chyba  że macie jakiś lepszy pomysł — rzekł Ibn Fahad. — Masrur  ma rację. 
Jakkolwiek  chyba  po  raz  pierwszy  w  życiu  znalazł  się  on  w  takim  położeniu,  jeżeli  to 
wszystko jest prawdą.
      Wyszczerzył  do  mnie  zęby  w  złośliwym  uśmiechu,  jeden  zaś  z  żołnierzy  parsknął 
śmiechem. Skądinąd, w naszej sytuacji miło było usłyszeć śmiech.
   W południe odpoczywaliśmy krótko — większość z nas zażyła godzinnego snu na skalistej 
ziemi  —  po  czym  szliśmy  dalej  aż  do  zapadnięcia  zmroku.  Znajdowaliśmy  się  na  dnie 

background image

długiego, gęsto zalesionego wąwozu, sprawnie i szybko roznieciliśmy wielkie ognisko, ażeby 
odsunąć  ciemności  jak  najdalej  od  siebie.  Och,  jakże  życzliwym  przyjacielem  może  być 
ogień!
      Nim  zapadły   całkowite  ciemności,  wszyscy,  nie  wyłączając  armenickiej  dziewczyny, 
zbieraliśmy drewno na opał. Tej nocy nie mogliśmy dopuścić do wygaśnięcia ogniska. Nawet 
jeśli  poprzedniej  nocy jego  blask  nie  uchronił  naszych  wartowników  od  śmierci,  to  jednak 
dziś dawał  on nam  poczucie bezpieczeństwa: nie  można przecież walczyć, jeśli nie widzi się 
wroga.
      Ibn  Fahad  upolował  łanię.  Gdy  przydźwigał  ją  do  obozu  i  zwalił  na  ziemię  przed 
Ibrahimem,  do-dało  to  nam  nieco  ducha,  wszelkie  bowiem  trud-ności  łatwiej  jest  znosić  z 
pełnym brzuchem.
        Siedząc  wokoło  ogniska,  piekliśmy  w ogniu  paski    mięsa  nadziane  na  końce  ostrych 
patyków. Ibrahim   wydzielił nam  resztkę soli,  która  była teraz cenniejsza  niż złoto. Piliśmy 
wodę ze skórzanego worka,  żałując nie po raz pierwszy, iż jest to tylko woda.
     — A zatem — powiedziałem  — to ja zacznę   opowiadać, gdyż w domu najczęściej mnie 
właśnie   proszono o opowiadanie baśni, dlatego wiele  ich  pamiętam. Niektórzy z was mogą 
iść  spać, nie wszyscy jednak.  Dwóch  lub trzech  powinno stale czuwać,  na  wypadek,  gdyby 
opowiadający  zająknął się  lub  zapomniał  treści opowiadania.  Nie  wiemy,  czy to utrzyma  w 
ryzach to stworzenie, ale nie powinniśmy dawać mu żadnej możliwości zaatakowania nas.
      Zacząłem  więc  od  baśni  o  czterech  sprytnych  braciach.  Było  jeszcze  dość  wcześnie  i 
nikomu nie chciało się spać; wszyscy z uwagą przysłuchiwali się mojej opowieści, w której tu 
i ówdzie dodawałem jakiś szczegół, gdzie indziej rozciągałem jakiś opis. Kiedy doszedłem do 
momentu, gdy owi czterej bracia zabawiają się w zaczarowanej tawernie z małżonką  dżi-na, 
długo  i  z upodobaniem  rozwodziłem  się  nad  aro-matem  przypraw korzennych,  kardamonu, 
szafranu,  anyżu,  cynamonu,  goździków,  czarnego  i  czerwone-go  pieprzu,  smakowitością 
krowiego masła i  koziego mięsa, rozkosznym smakiem kandyzowanych owoców i  słodyczy, 
niebiańskim  zapachem  kadzideł,  go-ryczą  mocnej  kawy,  którą  pije  się  po  posiłku  —  nad 
wszystkimi  dobrodziejstwami  cywilizacji  —  aż  w  koń-cu  Ibn  Fahad  trącił  mnie  w  udo  i 
mruknął:
   — Osłabiasz nam ducha.
   (O właśnie, chciałbym w tym miejscu zaprzeczyć ci, Ibn Fahadzie, stary przyjacielu, mimo 
iż tak wiele  czasu  upłynęło  od tych wydarzeń.  Otóż rozwodziłem  się  nad  tym  wszystkim z 
takim  upodobaniem,  mając  na  względzie  dwa  cele.  Pierwszym  z  nich  było  oczywiście  to, 
ażeby  maksymalnie  przeciągnąć  opowieść,  ponieważ  wiedziałem,  iż  wkrótce  może  nam 
zabraknąć  tematów  do  opowiadania.  Był  jednak  jezcze  jeden  powód.  Otóż  ludzie,  zajęci 
rzeczami, których ich języki  nie  mogą posmakować, a ich nosy nacieszyć  się aromatem, nie 
myślą  już o potworze, który czai się  w ostępach lasu:  albowiem  miła uchu baśń może łatwo 
ukoić  strach.  Nawet  teraz,  słuchając  mojej  opowieści,  zapomnieliście  o  drobnych 
przykrościach, nieprawdaż?  Lecz na Allacha, zupełnie zaschło mi  w gardle od tego gadania! 
Dlaczego  Baba  nie  wraca  z winem?  Czy postawiłeś straż przy swej  piwnicy, Abu Jamirze? 
Ostrzegam  cię,  to  nie  wystar-czy,  aby   odstraszyć  Babę.  Wielokroć  dawałem  mu  zadania 
niemożliwe  do  wykonania  i  choć  może  nie  od  razu,  to  jednak  zawsze  je  wykonywał. Ale 
gubię wątek opowieści... Aha, chodziło o nasze nastroje. A więc, Ibn Fahadzie, jakkolwiek nie 
zgadzałem  się  z  tobą,  to  po  twojej  uwadze  przestałem  opisywać  ze  szczegółami  rozkosze, 
jakich zaznali baśniowi czterej bracia, i snułem mą opowieść dalej.)
                         *

background image

      Kiedy skończyłem  opowiadanie,  zebrałem  oklaski  i  bezzwłocznie  rozpocząłem  baśń  o 
handlarzu dywanów Salimie i jego niewiernej żonie. Nie był to może zbyt dobry wybór, jest 
to  bowiem  opowieść  o  mściwym  dżinie  oraz o  śmierci,  jednak  ciągnąłem  dalej  jej  wątki, 
skończyłem ją i opowiedziałem jeszcze dwie baśni.
        Gdy kończyłem  już  czwartą  bajkę  o  dzielnym  sierocie,  który  odkrył  jaskinię  pełną 
klejnotów i przechytrzył czterdziestu rozbójników, zauważyłem coś  dziwnego.
     Ogień nieco przygasł i poprzez płomienie mogłem dostrzec w lesie jakiś ruch. Na wprost 
mnie    siedział  wezyr Walid,  a  za  nim  czaił  się  ciemny kształt.   Widać  go było  przy samej 
krawędzi drzew, trzymał   się  on poza  kręgiem  światła  rzucanego  przez ognisko. Na  chwilę 
zamilkłem, zająknąłem  się, lecz szybko   podjąłem  stracony na  moment wątek i skończyłem  
opowiadanie. Byłem pewien, że nikt niczego nie  zauważył.
        Poprosiłem  o  łyk  wody  i  zaproponowałem,  aby  Walid  al-Salameh  ciągnął  dalej 
opowiadanie.  Wezyr  zaczął  rozprawiać  o  współzawodnictwie  między  dwoma  bogatymi 
domami  w  jego  rodzinnym  Isfahanie.  Kilku  z  naszych  towarzyszy  owinęło  się  szczelnie 
derkami i ułożyło na ziemi, słuchając i patrząc na iskry wznoszące się w ciemności.
      Naciągnąłem  kaptur  płaszcza  nisko na  oczy,  po  czym  rzuciłem  okiem  ponad ramieniem 
Walida. Ciemna postać zbliżyła się nieco ku krawędzi blasku płomienia.
      Postać  ta  miała  kształt  podobny  do  człowieka,  widziałem  ją  dość  wyraźnie,  mimo  że 
przylgnęła  do  pnia  drzewa  na  skraju  polanki.  Jej  twarz  była  ukryta  w  mroku.  Dwoje 
czerwonych niczym żarzące się  węgle oczu bez zmrużenia powiek  odbijało światło ogniska. 
Istota ta zdawała się okryta łachmanami, ale mogła to być tylko gra światła i cieni.
      Schowane  w  ciemnościach,  w  odległości  rzutu  kamieniem,  stworzenie  to  słuchało  bez 
ruchu.
      Powiodłem  powoli  wzrokiem  po  całym  kręgu  zebranych  ludzi.  Większość  z  nich 
wpatrywała się w wezyra, patrzyli  na  niego nawet Kurken i  Sossi, którzy nie mogli  przecież 
wiele  zrozumieć  z  jego  opowieści;  Jelonek  miał  oczy  zamknięte,  gdyż  za-padł  w  sen, 
Abdallah zaś spoglądał na niego, zdając się nie słuchać słów Walida. Lecz Ibn Fahad wpatrzył 
się w ciemność. Myślę, że  poczuł  mój wzrok, gdyż obrócił ku mnie głowę i  nieznacznie nią 
skinął: on również dostrzegł ów kształt w lesie.
     Dotrwaliśmy tak do świtu, kilku z nas spało na zmianę z tymi, którzy snuli opowieści  — 
były  to  najczęściej  baśnie  zapamiętane  w  dzieciństwie,  czasem  jednak  opowiadano  o 
przeżytych  przygodach.  Ani  Ibn  Fahad,  ani  ja  nie  powiedzieliśmy  ani  słowa  o  mrocznej 
postaci, która nam się przyglądała. Mniej więcej na godzinę przed świtem — zniknęła.
   Rankiem rozpoczęliśmy marsz bardzo niewyspani, lecz wszyscy  przecież przeżyliśmy ową 
noc. Samo to natchnęło nas nową siłą. W ciągu dnia pokonaliśmy sporą odległość.
     Wieczorem  zasiedliśmy  znowu wokół ogniska.  Tym  razem  opowiadałem  historie o królu 
gazeli, o za-czarowanym  pawiu i  o małym  ludziku  bez imienia, z których  każda  była  coraz 
dłuższa  i  coraz  bardziej  powikłana.  Każdy  z  nas  prócz  Abdaiłaha  oraz  dwojga  młodych 
Armenitów brał  udział  w opowiadaniu baśni. Abdallah kilkakrotnie  powtarzał, że nigdy  nie 
traci czasu na takie głupstwa,  jak słuchanie czy opowiada-nie baśni. Nie zmuszaliśmy go do 
tego,  gdyż —  jak  możecie  się  domyślać  —  nie  chcieliśmy mu  powierzać  sprawy naszego 
przeżycia.
      Nasz  młody przewodnik  armenicki  siedział  cały wieczór  bez słowa  i  słuchał  mężczyzn 
snujących opowieści  w obcym  mu języku, który to język poznawał jednak z każdym  dniem 
coraz  lepiej,  ponieważ  stale  rozmawiał  z  wezyrem  podczas  marszu.  Sossi,  która  zaczęła 
pomagać Ibrahimowi przy gotowaniu jadła i przy innych pracach, również na-uczyła się kilku 

background image

naszych  słów.  Tuliła  się  teraz  do  Kurkena;  od  czasu  do  czasu  szeptali  o  czymś  ze  sobą. 
Wreszcie  dziewczynę  zmorzył  sen,  lecz  jej  kochanek  czuwał,  słuchając.  Kiedy  przez 
wierzchołki  drzew  zaczął  przeświecać  księżyc,  czarny   cień  po-wrócił  i  stał  cicho  poza 
kręgiem  polany.  Zauważyłem,  że  chłopiec  dostrzegł  go,  lecz podobnie  jak  Ibn  Fahad  i  ja, 
milczał.
   Nazajutrz przydarzyło się nam nieszczęście.

8) Nasz towarzysz śmierć

     Gdy rankiem zwijaliśmy obóz, szczęśliwi, że  wszyscy żyjemy, Ibrahim  wraz z Kurkenem 
wzięli skórzane  worki na  wodę i zeszli  do potoku, musieli  przy tym spuścić się po stromych 
skałach na dno urwiska. Wraz z Nizamem, jednym z naszych oszczepników, wypełniłem ten 
obowiązek  poprzednie-go  wieczoru  i  nie  zazdrościłem  im  bynajmniej  owe-go  zadania. 
Szczególnie męcząca była wspinaczka z powrotem, z workami pełnymi wody.
     Nie zdążyliśmy  jeszcze zwinąć naszego obozu, gdy usłyszeliśmy straszny krzyk,  a  potem 
ciężki, głu-chy łomot. Ibn Fahad i ja podbiegliśmy ku krawędzi urwiska i spojrzeliśmy w dół.
    Ibrahim  leżał u podnóża urwiska, młody  zaś Armenita klęczał  nad nim. Jeden z bukłaków 
pękł, obryzgując kamienie wokół leżącego Turka. Przez chwilę owładnęła mną przykra myśl, 
że  chłopiec  spowodował  ten  wypadek,  choć  nie  było  żadnego  powodu,  aby  miał  to  zrobić 
wobec wszystkich na-szych kłopotów.
   Zawołałem na niego. Kurken spojrzał w górę.
   — On upadł — powiedział — i uderzył głową o skałę. Nadal jednak oddycha.
       Ibn  Fahad pobiegł do  obozu i  wrócił z liną. Po raz   drugi  w ciągu  dwóch ostatnich dni 
spuściłem się na  dno urwiska. Wezyr, dwaj żołnierze — Nizam  i Ha- med oraz Jelonek stali 
wraz  z  Ibn  Fahadem,  gotowi    przyjść  z  pomocą  w  razie  potrzeby.  Wspólnie  z  młodym 
Armenitą  sporządziliśmy  z  dolnej  części  liny    rodzaj  uprzęży  i  umocowaliśmy  ją  wokół 
tułowia  Ibrahima.  Stojący  na  szczycie  towarzysze  ciągnęli  linę,  my    zaś  wspinaliśmy się, 
podtrzymując  i  kierując  bez-władnym  ciałem  Turka,  aż  dotarliśmy  na  kraniec  urwiska,  a 
stamtąd przenieśliśmy je do obozu.
        Ibn  Fahad  stwierdził,  że  ktoś  musi  przynieść  trzy  pozostałe  worki  z  wodą,  gdyż 
potrzebowaliśmy  jej  teraz  bardziej  niż kiedykolwiek.  Spuściłem  się  więc  po  tej  piekielnej 
skale  po  raz  trzeci,  nie  kryjąc  swego  niezadowolenia.  Tym  razem  chłopiec  pozostał  na 
szczycie  urwiska  i  trzymał  linę,  do  której  przywiązałem  bukłaki.  On  ciągnął,  ja  zaś 
udzielałem mu wskazówek, jak ma to czynić, i znacznie już szybciej wykonaliśmy to zadanie. 
Kląłem w duchu, że nie przyszło mi to wcześniej do głowy.
       Gdy wróciliśmy do  obozu, dziewczyna klęczała  przy rannym Turku, starając  się wyczuć 
puls na jego szyi. Powiedziała coś do Kurkena, który podszedł z workiem na wodę i zmoczył 
chustkę,  którą  wydobyła  z  kieszeni.  Sossi  obmyła  twarz  rannego,  a  potem  spojrzała  na 
stojących wokół niej mężczyzn. Ja również przebiegłem  po nich wzrokiem. Wezyr wyglądał 
na  zmartwionego  i  zaniepokojonego.  Jelonek  był  po-grążony w  smutku, Ibn  Fahad milczał, 
lecz  koniuszki  jego  wąsów  sterczały   nieruchomo.  Nizam  i  Hamed  zmarszczyli  czoła, 
Armenitą  zaś  przygryzał  dolną  war-gę.  Abdallah  miał  skwaszoną  minę  i  zmarszczył  nos, 
jakby wąchał coś obrzydliwego.
   — Jeśli zostawimy go tutaj, to może owa bestia uczyni sobie z niego ucztę dzisiejszej nocy, 
a nas zostawi w spokoju — powiedział.

background image

    — Zamknij  gębę! — warknąłem. Poczułem, że  zbiera  mi się na mdłości. Straszniejsze  od 
jego pomysłu było to, iż przez krótką chwilę ja również rozważałem taką możliwość.
   Dziewczyna powiedziała coś, a wezyr przetłumaczył jej słowa:
   — Czy któryś z was zna się choć trochę na leczeniu chorych?
     Wdzięczni  za  odwrócenie  naszej  uwagi  od  strasznych  myśli, wszyscy zaczęliśmy naraz 
głośno mó-wić. Przyznaliśmy, że nikt z nas nie ma o tym po-jęcia.
   — Alboż ja jestem chrześcijaninem lub żydem? — oburzył się Hamed.
   — Znam się trochę na prostych żołnierskich lekach — rzekł Ibn Fahad. — Ale  one nadają 
się najwyżej do zabandażowania rany. Co się stało Ibra-himowi?
   Uklęknął przy Turku i delikatnie uniósł jego głowę, macając palcami pod turbanem.
   — Na Allacha, ależ on ma guza jak kurze jajo!
      Chwycił  rękę  dziewczyny i  skierował  ją  ku  prawej  stronie  głowy Turka.  Dziewczyna 
krzyknęła cicho, wyczuwszy obrzmienie. Znów coś powiedziała.
   — Ona zna kilka prostych leków — przetłumaczył Walid. — Może zrobić okład, a ponadto 
rośnie tu gdzieś roślina zdolna postawić na nogi śpiącego.
   Dziewczyna wstała i odeszła na skraj lasu; po chwili zniknęła wśród drzew. Zanim wróciła, 
trzy-mając  w  rękach  pęk  ziół,  Ibrahim  zaczął  dawać  oznaki  życia;  jego  ciało  drgnęło 
spazmatycznie  i  lekko  poruszył  głową.  Ibn Fahad  oderwał  od  swego  pasa    szeroki  skrawek 
tkaniny, ze  swojej  oba  kawał oblamowania  i  oba je opłukał. Jelonek nieprzerwanie obmywał 
czoło niewolnika zimną wodą.
      —  Przepraszam  —  powiedziała  dziewczyna.  By-ło  to  pierwsze  arabskie  słowo,  które 
usłyszałem  z  jej  ust.  Łagodnie  odsunęła  Jelonka  od  rannego.  Wzięła  podane  jej  przez  Ibn 
Fahada  pasy tkaniny, włożyła  do  nich  trochę  ziół,  zmiażdżyła  między dwoma  ka-mieniami, 
zmoczyła wodą i przywiązała do głowy Ibrahima, używając do tego części szarfy  Ibn Fahada. 
Inną roślinę ugniotła i przyłożyła Ibrahimowi do nosa. Ostra woń wypełniła wilgotne poranne 
po-wietrze  i  zmusiła  mnie  do kichnięcia.  Nie  tylko  zresztą  mnie;  kichnął  również Ibrahim. 
Uczynił  wysiłek,  by się  podnieść, lecz słabość  go  przemogła  i  opadł  na  plecy. Tylko  jedną 
rękę miał sprawną, druga zwisała bezwładnie.
      — Wujku?  —  szepnęła  dziewczyna,  wypuszczając  z rąk zioła  i  chwytając  Ibrahima  za 
zdrową dłoń. — Wujku?
   Niewolnik zamknął oczy  i leżał bez słowa przez dłuższą chwilę. Jego palce zacisnęły się na 
dłoni  dziewczyny.  Pojękując,  jeszcze  raz spróbował  wstać,  lecz  jego  lewe  ramię  było  jak 
martwe. Kiedy znowu otworzył oczy, były one mokre od łez i pełne strachu.
   Po południu owego dnia wydarzył się kolejny wypadek.
      Ibrahim  stracił  władzę  w  lewej  ręce,  a  jego  lewa  noga  zesztywniała  i  mógł  się  nią 
posługiwać  tylko  w  bardzo  ograniczony sposób.  Jelonek  wyciął  mu  z drewna  laskę,  którą 
Ibrahim trzymał w prawej ręce i używał tej podpory do utrzymania się  na  grząskiej  i śliskiej 
drodze. Sossi szła przy jego lewym boku,  położywszy jego sztywną rękę na swym ramieniu  i 
pomagając  mu iść.  Dziękowałem Allachowi  za  to, że  Ibrahim  był  małym  i  niezbyt ciężkim 
człowiekiem;  udzielanie  mu  pomocy  w  pokonywaniu  drogi    nie  było  tak  mozolne,  jak 
musiałoby być w przypadku innych towarzyszy. Jednak mimo iż na zmianę pomagaliśmy mu 
w wędrówce, nasze tempo znacz-nie zmalało.
      Wychodziliśmy   właśnie  z  doliny,  wspinając  się  skosem  po  stromym  stoku  wąwozu. 
Przeklęta  kaukaska  mgła  okryła  skały i  przesyciła  wilgocią  grunt tak,  że  każdy  krok  groził 
niebezpieczeństwem.

background image

      Hamed,  najstarszy z  pozostałych  przy  życiu  oszczepników,  szedł  tego  dnia  z wielkim 
trudem. Bolały go stawy, a  zimne  noce spędzane pod gołym niebem sprawiały, że  odczuwał 
ból jeszcze dotkliwiej.
      Na  odpoczynek  zatrzymaliśmy się  na odkrytej skale, która  wystawała ze  ściany  wąwozu. 
Ostatni w szeregu Hamed właśnie zbliżał się do nas, gdy nagle się pośliznął. Upadł ciężko na 
bok i zsunął się kilka stóp po błotnistym stoku.
   Ibn Fahad zaczął spiesznie szukać liny, lecz za-nim zdążył ją znaleźć na dnie tobołu, jeden z 
żołnierzy — Nizam, zszedł po pochyłości, aby pomóc swemu towarzyszowi.
     Zdołał  pochwycić  koszulę  Hameda  i właśnie odwracał  się,  żeby złapać  linę  rzuconą mu 
przez Ibn Fahada,  gdy nagle  nogi  zgięły się  pod  nim. Hamed  upadł  ponownie,  Nizam  zaś, 
straciwszy  równowagę,  zakołysał  się,  przewrócił,  chwytając  ręką  za  kołnierz Hameda,  po 
czym obaj stoczyli  się  jeden  za  drugim  w  dół  zbocza.  Nim ktokolwiek  zdążył  się  odezwać, 
zniknęli poza krawędzią urwiska, jak dzban wina spadający ze stołu.
   Nie mogli z pewnością przeżyć upadku z tej wysokości.
   Znalezienie ich ciał było niemożliwością, nie mogliśmy nawet zejść po stoku, aby spojrzeć 
w prze-paść. Uwaga Ibn Fahada o ciągłych pogrzebach stała się straszną, pełną ironii prawdą. 
Mogliśmy  tylko  dążyć  dalej  i  dalej.  Zostało  nas  ośmioro  —  ja,  Ibn  Fahad,  wezyr  Walid, 
Abdallah,  niewolnik  Ibrahim,  dwoje  młodych  Armenitów  oraz  Jelonek  —  wszyscy  bez 
wątpienia  naznaczeni  jakąś  straszliwą  klątwą.  Sądzę,  że  każdy  z  nas  zastanawiał  się,  kto 
następny napotka śmierć w tych pustych odludnych stronach.

9) Wyzwanie

   Ach, na Allacha miłosiernego, nigdy jeszcze dźwięk mego własnego głosu nie wydawał mi 
się  tak nie-znośny jak w dziewięć nocy później. Ibn Fahad  po-wiedziałby,  że wszyscy mieli 
już dość  słuchania  mnie  — nieprawdaż, drogi  przyjacielu? Ale  ja na-prawdę  byłem już tym 
udręczony,  zmęczony  cało-nocnym  mówieniem,  łamaniem  sobie  głowy   nad  wymyślnymi 
opowieściami, znużony słuchaniem ochrypłych głosów Walida, Ibn Fahada i Jelonka, głosem 
Ibrahima, który przemawiał jak ktoś, kto czuje  się bezużyteczny, i  kto radował się dotąd swą 
pracą, teraz zaś nie może już jej  wykonywać. Jedyną od-mianą była  Sossi, która od czasu do 
czasu  podejmowała  miękkim  głosem  opowiadania,  Kurken  zaś  tłumaczył  je  na  nieporadny 
arabski  (choć z pomocą Walida uczył się pilnie naszego języka  i całe noce przysłuchiwał się 
naszym  baśniom,  zdawał  się  jednak zupełnie  pozbawiony twórczej  wyobraźni). Ale wkrótce 
nawet  te  obce  baśnie  nam  spowszedniały.  Miałem  już  dość  tych  wilgotnych,  szarych  i 
przygnębiających gór, nieba, które za dnia skąpiło nam  światła, a  nocą nie szczędziło lęków. 
Chętnie jednak pomęczyłbym się nawet cały  rok w tej monotonii i szarości, gdyby tylko ktoś 
uwolnił  nas  od  śledzącego  nas  stale  cienia.  Wisiało  nad  nami  pytanie,  jak  długo  jeszcze 
będziemy  w  stanie  iść,  kiedy zawiodą  nas nasze  słabnące  głosy i  opuści  odwaga  lub  kiedy 
skończą się nam baśnie, których znaliśmy coraz mniej.
   Wędrowaliśmy za dnia niczym lunatycy, uwięzie-ni w krainie koszmarów; aż dziw, że nikt, 
śladem dwóch nieszczęsnych oszczepników, nie stoczył się do wąwozu lub nie spadł z jakiejś 
skały. Pamiętam, że ze zmęczenia  ledwie  powłóczyłem nogami i nie-wiele  mnie obchodziło, 
gdzie idziemy. Myślę, iż w tych trudnych chwilach to sam Allach prowadził mnie poprzez te 
bezludne  bezdroża,  zachowując  dla  jakichś  innych  celów  —  jakkolwiek  Ibn  Fahad 
powiedziałby na pewno, że mędrcy na próżno łamaliby sobie nad tym głowy.

background image

     Teraz już wszyscy z nas wiedzieli, że podąża  za nami  ów  cień,  że  czai  się  on  w pobliżu 
ogniska  każdej  nocy,  słuchając i  czekając. Szczególnie peszyło to Jelonka, któremu podczas 
opowiadania wyraźnie drżał głos. Nawet jego wesołe opowiadania pełne były okropności, aż 
do chwili gdy któryś z nas nie podjął opowieści, wprowadzając lepszy nastrój.
     Abdallah  stawał się  coraz bardziej  obojętny i  zimny, niczym  krzepnący tłuszcz. Ani  jego 
cynizm, ani  jego wyrachowanie nie sprawiały większego wrażenia na  istocie, która podążała 
za nami, jego zaś szyderstwa nie  mogły zmusić jej do zaprzestania  pościgu. Nie uczestniczył 
on  w  opowiadaniu  baśni,  siedział  milczący   i  szedł  zawsze  z  dala  od  innych.  Mimo 
zagrażającego  nam  wszystkim  wielkiego  nie-bezpieczeństwa,  jak  tylko  się  dało  unikał  on 
naszego  towarzystwa,  choć  zauważyłem,  iż  kiedy   Jelonek  podejmował  wątek  jakiejś 
opowieści,  Abdallah  słuchał  uważnie,  przyglądając  się  chłopcu.  Lecz  ostatecznie  niewiele 
sobie robił z tego, co dla nas wszystkich było sprawą życia i śmierci, nie racząc nawet pomóc 
wlokącemu się za innymi Ibrahimowi.
      Dziesiątej  nocy,  licząc  od  śmierci  Nizama  i  Ha-meda,  zaczęło  nam  brakować  wątków 
opowiadania. Byliśmy udręczeni ciągłym niepokojem i sami wyglądaliśmy już jak cienie.
      Koło  północy,  w  najciemniejszej  godzinie  nocy,  Walid  al-Salameh  ciągnął  opowieść  o 
jakimś  mało  znaczącym  spisku,  który  uknuto  dawnymi  czasy na  dworze  cesarza  Dariusza, 
władcy  perskiego.  Ibn  Fa-had  nachylił  się  ku  mnie  i  zniżył  głos  tak,  by nikt nie  mógł  go 
usłyszeć.
   — Zauważyłeś — szepnął — że nasz gość dzisiaj się nie pojawił?
      — Oczywiście,  spostrzegłem  to  — odparłem  —  ale  nie  jest to dobry omen. Jeśli  nasze 
opowieści już go nie ciekawią, to może być znowu dla nas groźny.
     Spojrzałem na parę młodych Armenitów, którzy leżeli objęci, pogrążeni  w śnie,  potem na 
Ibrahima,  skręconego  niewygodnie, z lewym  ramieniem  na  temblaku  zrobionym  z czyjegoś 
turbanu, a jednocześnie pochylonego w przód, jakby uczepił się słów wezyra.
   — Obawiam się, że masz słuszność — odpowiedział Ibn Fahad i wydał z siebie skrzeczący, 
bolesny chichot.  —  Przed  nami  jeszcze  dobre  trzy  al-bo  cztery  dni  drogi,  do  tego  trudnej 
drogi  (chyba  że los nam  pomoże),  nim  dotrzemy do krańca  tych gór  i  wejdziemy  w doliny, 
gdzie może ta szatańska istota da nam wreszcie spokój.
      —  Ibn  Fahadzie  — powiedziałem, potrząsając głową  na widok ściągniętej,  bladej twarzy 
Jelonka. — Boję się, że nie damy sobie rady...
   Jakby na potwierdzenie mych obaw, Walid prze-rwał opowieść, gwałtownie kaszląc. Dałem 
mu się napić wody, ale po kilku łykach nie podjął on opowieści i siedział, patrząc ponuro na 
las, jak zabłąkany.
   — Dobry wezyrze, czy możesz mówić dalej? — spytałem.
    Nie odpowiedział, zacząłem więc szybko coś gadać, starając się podjąć wątek rozpoczętej 
baśni, któ-rej nie znałem i której początku nie słuchałem. Wy-czerpany Walid opadł na plecy, 
oddychając  nierówno.  Abdallah  cmoknął  z  niesmakiem  językiem.  Gdybym  nie  ciągnął 
opowieści, byłbym go uderzył.
      Kiedy ostatecznie udało mi  się odnaleźć wątek i wymyślić ciąg  dalszy knowań z czasów 
króla  Da-riusza,  nagle  przeszył  nas  wszystkich  niczym  zimny wiatr  porażający strach.  Na 
skraju polany ukazał się cień.
   Wampir znów się pojawił.
     Walid jęknął i usiadł, kuląc  się  przy ognisku. Na  chwilę  zabrakło mi  słów, ale zaraz dalej 
ciągnąłem  opowieść.  Jarzące  się  oczy  przyglądały się  nam  bez  zmrużenia  powiek;  a  cień 
zadrżał, jakby rozpostarł ogromne skrzydła.

background image

   Nagle Jelonek zerwał się na nogi, lekko się zataczając. Straciłem znowu wątek opowieści i 
patrzyłem na niego zdumiony.
    — Ty potworze! — wrzasnął. — Diabelskie na-sienie! Dlaczego nas dręczysz? Dlaczego, 
dlaczego, dlaczego?
      Ibn  Fahad  wyciągnął  rękę,  aby   go  powstrzymać,  ale  młodzieniec  odskoczył  niczym 
spłoszony rumak.
Usta miał otwarte, jego oczy wychodziły z ciemnych oczodołów.
     — Ty bestio! — krzyczał. — Dlaczego  zabawiasz się  z nami  tak  okrutnie?  Dlaczego  po 
prostu nie  zabijesz mnie, nie  zabijesz nas wszystkich  i nie  uwolnisz nas od tego strasznego, 
strasznego...
   Z tymi słowy ruszył przed siebie — oddalając się od ogniska — w stronę istoty, która czaiła 
się na skraju lasu.

10) Nowy głos

      —  Skończ z nami  od  razu!  —  krzyknął  Jelonek  i  upadł  na  kolana  o  kilka  kroków  od 
jarzących się czerwono oczu, łkając jak dziecko.
   — Głupcze, wracaj! — wrzasnąłem. Nim zdążyłem podnieść się, aby go stamtąd odciągnąć 
— a przysięgam  na Allacha, że byłbym to uczynił  —  rozległ  się gwałtowny, głośny  trzask i 
czarny  cień  zniknął;  latarnie  jego  oczu  zgasły.  Gdy  prowadziliśmy  drżącego  chłopca  z 
powrotem  do  ogniska,  coś  nagle  zaszeleściło  w  koronach  drzew.  Po  przeciwnej  stronie 
ogniska  jeden z najbliższych  konarów ugiął  się naraz pod  ciężarem wielkiej  czerwonookiej, 
czarnej istoty. Usłyszeliśmy jej okropny, kraczący głos.
      Minęło  kilka  chwil,  nim  przerażeni  zdaliśmy sobie  sprawę,  że  ten  głęboki,  zgrzytliwy 
dźwięk to była mowa — słowa zaś były arabskie!
   — To... wy... sami... — powiedział wampir — chcieliście... grać w ten... sposób...
   Zdumiewające, ale przysiągłbym, że istota ta nigdy przedtem nie mówiła naszym językiem, 
nigdy go nawet nie słyszała, zanim my nie zagubiliśmy się w tych górach. Coś w załamaniach 
jego głosu, w jego dziwnych wahaniach wskazywało, że wampir nauczył się naszego Języka, 
słuchając przez wszystkie te noce opowiadanych przez nas przy ognisku baśni.
   — Demonie! — krzyknął przeraźliwie Abdal-lah. — Jakim stworzeniem jesteś?
    — Ty... bardzo dobrze... wiesz, czym... jestem, człowieku. Może żaden z was nie wie, jak 
ani dlaczego... ale już wiecie, kim jestem.
   — Dlaczego? Dlaczego nas dręczysz? — krzyknął Jelonek, skręcając się w silnym uścisku 
Ibn Fa-hada.
   — Dlaczego... wąż zabija... królika? Wąż nie... nienawidzi. Zabija, żeby żyć, tak jak ja... tak 
jak wy.
   Abdallah postawił chwiejny krok do przodu.
   — My nie mordujemy ludzi ot tak sobie, diabelskie nasienie!
   — U-u-urzędniku! — czarny kształt warknął i zeskoczył z drzewa. — Zamknij swoją głupią 
gębę! Prowokujesz mnie!
   Jego głos zadrżał gniewnie.
    — Przeklęci ludzie! Nawet teraz prowokujecie  mnie bardziej niż wam  wolno, wy nędzne 
robaki!  Dość!

background image

   Wampir zawahał się, po czym ponownie wskoczył na  drzewo. Z szelestem  liści przemknął 
po jego  konarach. Zanim zdążyłem znaleźć swój miecz, stworzenie to ponownie przemówiło 
z wysoka:
    — Ten chłopiec pytał, dlaczego „bawię się" wami. Nie bawię się. Jeśli nie zabijam, cierpię. 
Bardziej    niż  dawniej.  A  jednak  wbrew  temu,  co  mówi  urzędnik,  nie  jestem  istotą 
pozbawioną... pozbawioną ludzkich  uczuć. Coraz mniej  pragnę  was zabić. Po  raz  pierwszy 
od wieków słyszałem ludzkie głosy, które  nie były  krzykami strachu. Zbliżyłem się do ludzi  
bez oszczekiwania ich psów i słuchałem, co mówią. To niemal to samo, jakbym znów poczuł 
się człowiekiem.
   — I tak chcesz okazać nam swoje upodobania? — zapytał wezyr Walid, dzwoniąc zębami. 
— Z-z-zabijając nas?
   — Jestem tym, kim jestem — rzekł potwór. — Lecz mimo wszystko zapragnąłem waszego 
towarzystwa. Przypomina mi ono o rzeczach dawno już za-pomnianych. Proponuję, żebyśmy 
dobili... targu. Poszli o... zakład.
   Podobnie jak Ibn Fahad, znalazłem wreszcie miecz, lecz obaj wiedzieliśmy, że nie jesteśmy 
w sta-nie zabić tej istoty — czerwonookiego demona, który  mógł  skakać na wysokość pięciu 
łokci, a  także  nauczył się  naszego języka  w ciągu  dwóch  tygodni. Jeśli  była  to jedna  z Istot 
Ognia, takich jak dżiny i ifryty, to nie mogliśmy jej zabić.
   — Żadnych układów z szatanem! — Abdallah splunął.
      —  O  co  ci  chodzi,  dziwna  istoto?  —  zapytałem,  zdumiony   w  głębi  ducha,  że  tak 
nieprawdopodobna  rozmowa  może  mieć  w  ogóle  miejsce  na  tym  świecie.  —  Nie  zwracaj 
uwagi na tego... — ugryzłem się w język — ... świątobliwego męża.
   Abdallah spojrzał na mnie jadowicie.
      —  A  zatem  posłuchajcie  —  rzekł  stwór  i  znowu  zdało  się,  że  rozwija  skrzydła.  — 
Słuchajcie. Muszę zabijać, by żyć, mnie zaś śmierć dosięgnąć nie może. Tak właśnie jest. Ale 
daję  wam  teraz  szansę  na  bezpieczne  opuszczenie  mego  królestwa,  tej  górskiej  krainy. 
Przystąpmy   do  zawodów,  idźmy  o  za-kład,  jeśli  wolicie;  jeśli  wy  zwyciężycie  mnie, 
odejdziecie wolno, ja zaś powrócę do tych zasiedziałych, gnuśnych wieśniaków z dolin.
    Oczy Sossi zabłysły, nozdrza jej  drgnęły, jakby  zrozumiała  te słowa. Wampir nie był więc 
jedynym, który nauczył się czegoś z naszych nocnych opowieści.
   Ibn Fahad zaśmiał się gorzko.
   — To znaczy, że mamy z tobą walczyć? Niech i tak będzie!
     — Strzaskałbym ci kręgosłup  jak uschłą gałąź — zakrakała  czarna postać. — Nie,  przez 
tyle nocy trzymaliście mnie z daleka waszymi opowieściami, i to właśnie one umożliwią wam 
bezpieczny powrót. Przystąpmy  do zawodów, które spełnią moje pragnienie: będziemy starać 
się,  aby  opowiedzieć  najbardziej  żałosną  historię.  Rozumiecie?  Najsmutniejszą.  Oto  mój 
warunek.  Każdy z was  może  opowiedzieć  jedną  historię,  ja  również opowiem  tylko  jedną. 
Jeśli którakolwiek z waszych opowieści prze-wyższy moją, odejdziecie bez przeszkód.
   — A jeżeli przegramy? — krzyknąłem. — I kto rozsądzi o tym?
    — Wy sami możecie być sędziami — powiedział, a  jego głęboki, niski głos przybrał tony 
ponurego  rozbawienia.  —  Jeżeli  potraficie  spojrzeć  mi  w  oczy  i  stwierdzić,  że 
opowiedzieliście historię bardziej ponurą niż moja... cóż, wtedy po prostu wam uwierzę.
   — Lecz jeżeli przegracie — ciągnął — wtedy jeden z was zostanie mi oddany jako ofiara... 
ja  zaś spożyję  go  na  waszych oczach. Oto moje warunki, w przeciwnym razie  będę polował 
na was wszystkich po kolei — gdyż prawdę mówiąc, zaczęły mnie już nużyć te wasze bajki.

background image

      Ibn  Fahad  rzucił  mi  niespokojne  spojrzenie.  Jelonek  i  inni  wpatrywali  się  w  demona  z 
niemym przerażeniem i zdumieniem.
     —  Powiemy...  powiemy ci,  co  postanowiliśmy, jutro o  zachodzie  słońca  —  rzekłem.  — 
Musimy mieć trochę czasu do namysłu i omówienia wszystkiego.
    — Jak chcecie — powiedział wampir. — Lecz jeśli przyjmiecie  moje wyzwanie, gra musi 
zacząć się natychmiast. Zostało nam niewiele czasu.
   To rzekłszy, roześmiał się głucho, jakby z wnętrza pnia spróchniałego drzewa i zniknął.
 

11) Zakład o życie

      Ostatecznie  musieliśmy  przystać  na  to,  czego  żądał  potwór.  Była  to  bowiem  jedyna 
możliwość  ocalenia  naszego  życia.  Wiedzieliśmy,  że  wampir  nie  mylił  się  w  swoich 
przewidywaniach — siedząc nocą przy  ognisku, nie trudziliśmy się już opowiadaniem baśni. 
Jeśli dotąd jakiś czar sprawił, że  wampir trzymał się  z daleka, to teraz nic nas przed nim już 
nie chroniło.
   Podczas marszu — staraliśmy się bowiem iść możliwie jak najdalej w ciągu tego, być może, 
ostatniego dla jednego z nas dnia — usiłowałem przy-wołać z pamięci ponure opowieści, ale 
nie  przychodziło  mi  nic  do  głowy,  co  mogłoby ocalić  nam  życie.  W  ciągu  kilku  ostatnich 
nocy opowiadałem baśni i  wykorzystałem każdą opowieść, jaką kiedykolwiek usłyszałem w 
życiu, nigdy jednak nie szło mi dobrze ich wymyślanie, co poświadczyć może obecny m Ibn 
Fahad. (No śmiało, uśmiechnij się, stary przyjacielu.)
     Przypomniałem  sobie  wówczas o  ciemnookiej kobiecie, którą  widziałem  przelotnie  tylko 
raz w życiu. Odczuwałem głęboki  smutek, że nigdy Już nie uda mi się  jej zobaczyć, iż nigdy 
nie  poczuję  słodkiego  bogactwa  jej  pachnideł  o  woni  aloesu,  ambry  i  piżma,  nie  dotknę 
płatków kwiatów roztartych jej dłonią. Ogarnął mnie tak niespodziewany i wielki smutek, że 
byłem pewien, iż przyjdzie mi  do głowy jakieś opowiadanie, choć  jeszcze nie  wiedziałem, o 
czym ono będzie mówić.
   Ibn Fahad jako pierwszy zgłosił się, że chce opowiedzieć swoją baśń. Zapytałem go, co to 
za opowieść, lecz nie chciał nic powiedzieć.
   — Pozwól mi zachować jej treść na odpowiednią chwilę — rzekł.
     Również wezyr Walid miał coś do opowiedzenia, co — jak mniemał — nadawało się  do 
zawodów.
      Kurkę  n  i  Sossi  rozmawiali  ciągle  ze  sobą  w  swym  gardłowym  języku, rzucając  na  nas 
ukradkowe  spojrzenia. Widziałem w nich stale  żal i  urazę, których  nie zatarła  —  jak  mi się 
wydawało — ta upiorna wędrówka. W końcu Kurken oświadczył:
   — My również mamy do opowiedzenia baśń, jedną na nas dwoje.
     — Moje  rany i  kalectwo pozwoliły mi  inaczej  spojrzeć na  świat — odezwał się  z wolna 
Ibrahim,  Jakby  mówienie  sprawiało  mu  równą  trudność, jak  chodzenie.  —  Przypomniałem 
sobie  baśń,  którą  chciałbym  opowiedzieć,  chociaż  nie  podobała  mi  się  ona  ani  jej  nie 
rozumiałem, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy.
      Ciągle  łamałem  sobie  głowę  nad  mą  opowieścią,  gdy  również  Jelonek  powiedział,  iż 
przypomniał  sobie  odpowiednią  baśń.  Rzuciłem  na  niego  długie,  badawcze  spojrzenie,  na 
jego  różowe  policzki,  oczy  z  długimi  rzęsami  i  spytałem,  cóż  on  może  wiedzieć  o 
prawdziwym  smutku.  Zanim  jeszcze  to  powiedziałem,  uprzytomniłem  sobie,  że  to 

background image

niestosowne pytanie wobec grożącej nam  śmierci lub czegoś równie  strasznego. Ale było już 
za późno, by je odwołać.
   Jelonek nie zwrócił na mnie uwagi. Siedząc ze skrzyżowanymi po turecku nogami, składał i 
rozkładał swój płaszcz. Wreszcie podniósł na mnie wzrok i powiedział:
   — Opowiem smutną historię o miłości. Wszystkie najsmutniejsze opowieści są o miłości.
   Abdallah cały czas uśmiechał się szyderczo. Myśl, iż jeśli nam się nie uda i jego skwaśniala 
twarz  będzie  ostatnią  rzeczą  na  ziemi,  którą  zobaczę,  napawała  mnie  większym 
przygnębieniem niż jakakolwiek smętna baśń.
      Szliśmy  tak  szybko,  jak  było  to  możliwe,  jakby  w  nadziei,  że  wbrew  wszelkim 
przewidywaniom  uda  nam  się  uciec od tych posępnych, mglistych gór. Kiedy jednak zapadł 
mrok wieczoru, góry otaczały nas wciąż milczącym murem. Rozbiliśmy obóz na wierzchołku 
wielkiej, stojącej samotnie  skały, jakby ta naturalna osłona mogła się  na  coś przydać, gdyby 
nadchodząca noc okazała się nocą naszej klęski.
   Zaledwie zdążyliśmy rozpalić ognisko i słońce skryło się za górską grań, gdy konary drzew 
zakołysały się pod podmuchem zimnego wichru. Wiedzieliśmy, nie patrząc jeden na drugiego 
i nic do siebie nie mówiąc, że wampir przybył.
   ——- Czy postanowiliście już coś?
   Dobiegający  nas od drzew chrapliwy głos brzmiał dziwnie, jakby przemawiający starał się 
mówić lekko i beztrosko, lecz w tych zimnych dźwiękach słyszałem tylko śmierć.
   —- Tak — odpowiedział Ibn Fahad, podnosząc się. — Przyjmujemy  zakład. Czy  chcesz już 
zacząć?
   — O, nie — rzekł stwór i wydał z siebie dziw-ny, trzepoczący dźwięk. — To by pozbawiło 
nasze zmagania... niepewności, nieprawdaż? Nie, żądam, abyście to wy rozpoczęli.
     —  Zatem ja będę  pierwszy — powiedział  Ibn Fahad,  spoglądając na  nas w oczekiwaniu 
potwierdzenia. Ciemna postać zbliżyła się gwałtownie ku nam. Nim zdołaliśmy zerwać się na 
nogi, wampir przystanął, oddalony zaledwie o kilka kroków.
   — Nie bójcie się — zgrzytnął. Z bliska jego głos wydawał się Jeszcze bardziej niesamowity 
i  wytężony.  —  Podszedłem  bliżej,  aby  lepiej  słyszeć  waszą  opowieść  i  zobaczyć 
opowiadającego, ale dalej już nie podejdę. Zaczynaj.
      Wszyscy oprócz mnie  wpatrzyli  się  w  ogień,  obejmując  kolana  i  odwracając  oczy  od 
mrocznej  postaci, która zasiadła obok nas. Pomiędzy  mną a potworem  było ognisko, dlatego 
też czułem się nieco bezpieczniej, niż gdybym siedział tak jak Walid, Ibra-him czy Abdallah, 
mając bestię za swoimi plecami.
   Wampir siedział zgarbiony, jakby naśladując naszą postawę. Na oczy  nasunięty miał kaptur, 
tak  że  przez szczelinę  widać  było  tylko  migotanie  purpurowego  światła,  niczym  na  wpół 
zagasłej  głowni. Istota ta była jednolicie czarna — lecz nie tak, jak czarni są Afrykanie, lecz 
ciemna  jak  przypalona  stal,  mroczna  jak  wejście  do  jaskini.  Widoczne  na  niej  były ślady 
śmierci od zarazy. Odziana była w łachmany, zbutwiałe i plugawe, stęchłe niczym stary  chleb. 
Tylko  skrzywienie  jej  pleców  świadczyło,  że  jest to  straszne,  żyjące  stworzenie  —  wielki, 
czarny owad gotów do skoku.

  12) Opowieść Ibn Fahada

      Przed  wielu  laty —  mówił  Ibn  Fahad  —  podróżowałem  jakiś  czas  po  Egipcie.  Byłem 
wówczas ubogi, dlatego wędrowałem wszędzie tam, gdzie płacono za zbrojne usługi.

background image

      Znalazłem  w końcu  zajęcie  w domowej  straży pewnego  bogatego  kupca  w Aleksandrii. 
Byłem z te-go zadowolony, lubiłem  przechadzać się po ruchliwych ulicach wielkiego miasta, 
tak odmiennego od wsi, w której się urodziłem.
   Któregoś letniego wieczoru zawędrowałem na nie znaną mi ulicę. Wychodziła ona na mały 
plac,  przed  frontonem  starego  meczetu.  Placyk  wypełniony  był  ludźmi;  byli  tu  kupcy  i 
handlarki  rybami,  kilku  kuglarzy,  ale  większość  zgromadzonych  stała  stłoczona  przed 
meczetem.
     Przeciskając  się  przez  plac,  pomyślałem  zrazu,  że  wkrótce  rozpoczną  się  modły,  ale  do 
zachodu  słońca  pozostało  jeszcze  trochę  czasu.  Być  może,  rozważałem,  jakiś  znakomity 
imam  przemawia  ze  stopni  meczetu.  Zbliżywszy  się  jednak,  zauważyłem,  iż  cały  tłum 
spogląda  ku górze, wykręcając szyje, jakby zmierzające ku zachodowi słońce zatrzymało się 
nagle  na  wieży  minaretu.  Jednak  zamiast słońca  na  tle  cebulowatej  kopuły świątyni  widać 
było sylwetkę człowieka, który zdawał się wpatrywać w horyzont.
   — Kto to jest? — zapytałem stojącego obok gapia.
   — To Ha'arud al-Emwija, sufi — odpowiedział, nie spuszczając oka ze szczytu wieży.
   — Czy się mocno trzyma? — pytałem dalej. — Nie spadnie?
   — Popatrz — odpowiedział.
   Spojrzałem.
      I  w  tej  prawie  chwili,  ku  mojemu  przerażeniu,  mała,  ciemna  postać  sufiego  Ha'aruda 
wyprostowała się gwałtownie, po czym runęła jak kamień z wierzchołka minaretu. Zaparło mi 
dech,  podobnie  jak  kilku  innym  stojącym  obok  mnie,  lecz  reszta  tłumu  stała,  milcząc  w 
skupieniu.
     Wówczas  stało  się  coś  niewiarygodnego.  Spadający z wieży świątobliwy  mąż rozłożył 
szeroko  ramiona  na  podobieństwo  ptasich  skrzydeł  i  zamiast  opadać,  począł  szybować  w 
powietrzu. Wysoko ponad tłumem wyrównał swój lot, po czym  pomknął w górę, unosząc się 
z wiatrem niczym liść, kręcąc się, koziołkując, by  w końcu wylądować na ziemi łagodnie jak 
kłaczek puchu.  W czasie  jego  lotu cały tłum    krzyczał:  „Bóg  jest wielki! Bóg  jest wielki!" 
Gdy   sufi    dotknął  ziemi  swymi  bosymi  stopami,  ludzie  oto-  czyli  go,  dotykali  jego 
zgrzebnych, wełnianych szat  i wykrzykiwali jego imię. On zaś milczał, stojąc  i uśmiechając 
się. Ludzie wkrótce zaczęli się roz- chodzić, rozprawiając z ożywieniem.
    — Ależ to doprawdy niezwykłe! — powiedzia łem do człowieka stojącego obok mnie.
     — On lata tak przed każdym świętem  — odpowiedział  i  wzruszył  ramionami. — Dziwię 
się, że nie słyszałeś dotąd o sufim Ha'arudzie al-Emwija.
   Postanowiłem porozmawiać z owym zdumiewającym człowiekiem. Kiedy tłum rozproszył 
się,  podszedłem  do  niego  i  zaprosiłem  na  filiżankę  herbaty.  Z  bliska  wyglądał  bardzo 
zwyczajnie, co było dość zaskakujące wobec wielkiej  łaski, jaką musiał  obdarzyć  go Allach. 
Przyjął  zaproszenie  z  uśmiechem  i  poszliśmy  razem  do  herbaciarni  w  pobliżu,  na  ulicy 
Tkaczy.
      — Wybacz  mi  moją  szczerość,  ale  co sprawia  -—  zapytałem  — że  spośród wszystkich 
świątobliwych mężów ty jeden cieszysz się tak niezwykłym darem?
      Spojrzał  na  mnie  znad  filiżanki  herbaty,  którą  trzymał  w  ręku, i  uśmiechnął  się szeroko. 
Miał z przodu tylko dwa zęby.
   — To poczucie równowagi — odpowiedział.
   Zdziwiłem się.
     — Kot też ma wyczucie  i równowagę  —  rzekłem  —  ale  musi przecież czekać, aż gołąb 
wyląduje, żeby go mógł złapać.

background image

      —  Mam  na  myśli  inny  rodzaj  równowagi  —  po-wiedział.  —  Równowagę  pomiędzy 
Allachem  a  szatanem,  którą,  jak  wiesz,  Allach  Wszechwiedzący stworzył  dla  zachowania 
stanu bardzo subtelnej równości oddziaływania.
   — Zechciej mi to wyjaśnić, panie.
   Zamówiłem dla nas wino, lecz Ha'arud odmówił jego picia.
     — Wszystko opiera się  na dokładnych obliczeniach — stwierdził. — Dotyczy to również 
mojego latania. Wielu bardziej  świątobliwych ode  mnie mężów spada na ziemię jak kamień. 
Są również tacy, którzy żyją tak plugawię, iż są w stanie zawstydzić samego diabła, lecz i oni 
nie  potrafią wznieść  się w powietrze. Tylko ja,  niech  mi będzie  wybaczone, jeśli  zabrzmi to 
zarozumiale,  odkryłem  równowagę  doskonałą.  Tak  więc  każdego  roku  przed  różnymi 
świętami podliczam sumiennie swoje rachunki, po czym stosownie  do wyniku tych obliczeń 
dopuszczam się drobnych grzeszków bądź, jeśli trzeba, dokonuję dobrych uczynków i aktów 
wiary, dopóki  ich  ciężar nie  wyrówna się  i  nie  zostanie  dokładnie wyważony. I kiedy  potem 
skaczę  z  meczetu,  ani  Al-lach,  ani  szatan  nie  mogą  rościć  sobie  praw  do  mojej  duszy, 
utrzymują mnie więc przy życiu, abym dożył godziny, w której spór ów da się rozstrzygnąć.
   Uśmiechnął się znów i wypił herbatę.
    — Jesteś więc... czymś w rodzaju szachownicy, na której  grają Bóg  i diabeł?  — spytałem 
zakłopotany.
   — Tak, latającej szachownicy — roześmiał się.
     Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższą  chwilę. Cienie  na ulicy Tkaczy wydłużyły się, lecz 
sufi Ha'arud uparcie obstawał przy swoim wyjaśnieniu. Musiałem  jednak wyglądać jak ktoś, 
kto w nie nie wierzy, gdyż na koniec powiedział, abyśmy udali się na szczyt minaretu, by mi 
rzecz udowodnić.
        Byłem  trochę  pijany,  on  zaś  —  choć  wypił  je-dynie  herbatę  —  zdawał  się  dziwnie 
podniecony.   Szliśmy w górę po wielu wijących się schodach, aż wreszcie wspięliśmy  się na 
wąski gzyms, otaczający jak koroną  szczyt minaretu. Chłodne,  nocne powie- trze otrzeźwiło 
mnie gwałtownie.
    — Uznaję słuszność wszystkich twoich zasad —  powiedziałem. — Zejdźmy już stąd.
       Ale Ha'arud nie zwrócił uwagi  na  moje  słowa    i  posunął się krok ku skrajowi przepaści. 
Uniósł się niczym bańka mydlana sto stóp nad za-kurzonymi ulicami miasta.
   — A więc to sprawa równowagi — powiedział z wielkim zadowoleniem.
      —  Czy  jednak  pokaz  ten  wystarczy,  aby  zrównoważyć  pychę,  z  jaką  ukazujesz  swe 
umiejętności? — zapytałem.
     Było mi  zimno  i  chciałem  już zejść;  pragnąłem  również przerwać  ów  niezwykły  pokaz. 
Jednak usłyszawszy moje pytanie, Ha'arud zmarszczył czoło, jakbym powiedział coś, o czym 
sam nie pomyślał. W chwilę później z okrzykiem zdumienia runął w dół i zniknął mi z oczu. 
Zginął, roztrzaskawszy się na kamiennych stopniach meczetu.
      Ibn  Fahad,  skupiony na  opowieści  płynącej  z głębi  jego  wspomnień,  poruszył  drwa  w 
ognisku.
   — Tak więc przedstawia się problem subtelnej równowagi — rzekł i potrząsnął głową.
   Przenikliwy szept naszego mrocznego gościa przy-wrócił nas do rzeczywistości.
     — Ciekawe — zgrzytnął stwór. — Smutne, tak.  Czy wystarczająco smutne?  Zobaczymy. 
Kto z was następny?
   Po tych beznamiętnych słowach przeszył mnie zimny, jak w gorączce, dreszcz.
   Sossi, która w czasie opowiadania Ibn Fahada siedziała bez ruchu okryta fałdami czarnego 
tajlasanu, poruszyła się, odsłaniając twarz.

background image

   — Jesteśmy gotowi — powiedziała po arabsku, silnie akcentując słowa, po czym spojrzała 
na Kurkena, który skinął głową.

 

13) Kurkena i Sossi

     Opowieść zaczęła  Sossi. Mówiła głosem cichym i  miękkim, ale większość  użytych przez 
nią  słów pochodziła  z jej  niemile  brzmiącego  języka.  Potem  tłumaczył  to  Kurken,  pytając 
Walida  o  niektóre  wyrazy,  jak  na  przykład  słowo  „kalif'.  Jednak  kiedy słuchałem  ich,  ów 
dwugłos ginął wobec treści opowiadanej baśni.
      Żyło  kiedyś  dwoje  starych  małżonków,  którzy  nie  mieli  dzieci  —  zaczęła  Armenitka. 
Kobieta modliła się do Boga, mówiąc: Boże, dajesz nam pożywienie i schronienie. Dałeś nam 
wszystko  prócz dziecka.  Błagam  Cię,  Boże,  daj  nam  dziecko.  Dziecko  z  ziemi,  dziecko  z 
deszczu, dziecko z ognia, dziecko-cień. Będziemy kochać każde, jakim nas obdarzysz.
     Wreszcie Bóg  wysłuchał jej  modlitw i dał kobiecie dziecko-cień.  Każdego  dnia dziecko-
cień rosło  tak,  jak  inne rosną  przez cały miesiąc, przez miesiąc  zaś tak,  jak  inne  przez cały 
rok. Jednak dziecko-cień widać było tylko w dzień. W nocy, gdy wszystko staje  się cieniem, 
dziecko-cień  znikało,  chyba  że  znajdowało  się  blisko  miejsca,  w  którym  w  domu  pali  się 
ogień, tam, gdzie  jest jasno od ognia. Tylko tam  było je  widać, lecz jeśli  odeszło  od ognia, 
znikało.  Jego  rodzice  nie wiedzieli, czy przebywając  w ciemnościach, ich dziecko jest żywe 
czy  martwe. Jednak kochali oni bardzo dziecko-cień i nazywali je błogosławieństwem Boga. 
Uczyli je, czym jest honor i tradycja rodu.
   Gdy chłopiec podrósł na tyle, aby móc pracować w polu, był już tak silny, że mógł orać rolę 
bez pomocy wołów.
   Ojciec zmarł, pozostawiając matkę opiece dziecka-cienia.
     Pewnego dnia chłopiec-cień wybrał  się na targ, aby  sprzedać wełnę. Po drodze spostrzegł 
drzewo  brzoskwiniowe,  rosnące  za  murem.  Gałąź pełna  owoców podobnych do  porannego 
słońca  zwisała  nad  drogą. Aby skosztować  brzoskwiń,  chłopiec  musiał  wspiąć  się  na  mur. 
Stanąwszy  na  jego  wierzchołku,  zobaczył  w  ogrodzie  córkę  kalifa,  która  siedziała  obok 
fontanny  i  splatała  warkocze.  Była  tak  piękna, że  jego serce  napełniło się  miłością  do  niej. 
Dziewczyna  spojrzała  w  górę  i  spostrzegła  go.  Podeszła  do  muru.  Chłopiec-cień  dał  jej 
zerwaną z drzewa brzoskwinię, potem zeskoczył i oddalił się biegiem.
      —  Matko  — rzekł  do  starej  kobiety,  wróciwszy do  domu.  —  Widziałem  dziś  tę,  którą 
pragnę poślubić. Idź do pałacu i poproś kalifa o jej rękę.
     — Dobrze, mój  synu  — odpowiedziała  i  poszła  do  pałacu, aby  prosić kalifa  o rękę  jego 
córki.
   — Kimże jesteś, kobieto w łachmanach, że prosisz o moją córkę dla swego syna? — rzekł 
kalif i rozkazał sługom, aby ją oćwiczyli kijami.
      Chłopiec-cień zasmucił  się, ujrzawszy sponiewieraną matkę.  Nie prosił  już, by ponownie 
poszła  do pałacu,  lecz nazajutrz nie wziął nic do  ust.  Matka  nie chciała,  by się tak smucił i 
poszła znowu do pałacu kalifa.
   Kałif rozkazał swym sługom zbić ją jeszcze okrutniej.
   Ujrzawszy matkę, chłopiec-cień popadł w jeszcze większy smutek. Ale córka kalifa skradła 
już jego  serce.  Nadal  więc  nic  nie  jadł,  toteż jego  matka  udała  się  do  pałacu po  raz trzeci. 
Kalif wielce się rozgniewał, lecz pojął, że owa kobieta będzie stale wracać, mimo otrzymanej 

background image

chłosty. Postanowił więc dać jej synowi zadanie niemożliwe do spełnienia, aby pozbyć się ich 
obojga i rzekł:
      —  Jeśli  twój  syn  przyniesie  mi  dzban  wody  ze  strumienia, który  płynie  tuż obok domu 
słońca, wówczas będzie mógł poślubić moją córkę.
   Matka powtórzyła słowa kalifa chłopcu-cieniowi.
      Następnego  dnia  spakował  on  żywność  na  drogę  i  przywiązał  sobie  na  plecach 
najpiękniejszy ze  dzbanów swojej  matki.  Wyruszył  ku  zachodowi,  tam,  gdzie  znajduje  się 
dom słońca. Szedł za dnia, nocą zaś znikał.
     Po czterdziestu dniach  wędrówki znalazł na  koń-cu świata głęboką jamę  w ziemi. Zapalił 
pochodnię, żeby nie zniknąć i wszedł w nią.
     Głęboko pod ziemią napotkał  cudowny strumień  wody białej niczym  mleko, lśniącej  jak 
księżyc.  W  pobliżu  stał  dom  zbudowany  z  białego  kamienia,  pokrytego  złotymi  literami, 
otoczony drzewami.  Chłopiec  poczuł  woń dojrzałych  owoców  i  usłyszał  śpiew  ptaków.  Na 
dziedzińcu przed owym domem siedziała matka słońca, czekając na powrót syna.
      Chłopiec-cień  czekał  na  zapadnięcie  nocy.  Woda  była  tak  świetlista,  że  jej  blask  mógł 
uchronić  go  przed  zniknięciem  nawet  po  zachodzie  słońca.  Również  łatwiej  byłoby  mu 
zaczerpnąć wody po zachodzie.
   Wkrótce słońce zstąpiło znanym chłopcu przejściem pod ziemię i podeszło do matki, która 
objęła  je  i  poprowadziła  do  domu.  Gdy drzwi  zamknęły się  za  nimi,  chłopiec-cień napełnił 
dzban wodą ze strumienia.
   Woda świeciła jak słońce, kiedy więc wspinał  się w górę  przekopem, nie zniknął. Usłyszał 
za sobą wołanie matki słońca:
      —  Kto  zaczerpnął  mojej  wody?  Ty złodzieju!  Ra-no  mój  syn  odnajdzie  cię!  On  widzi 
wszystko!
     Chłopiec-cień powędrował  z powrotem  do do-mu, za dnia  kryjąc  się  przed słońcem, nocą 
zaś  wykorzystując  słoneczną  wodę,  by  oświetlić  sobie  drogę.  Szedł  tak  przez  czterdzieści 
nocy, ukrywając się przed słońcem, które kiedyś było jego przyjacielem. W końcu przybył do 
domu, gdzie oczekiwała go jego matka. Ucałowała go, po czym razem udali się bez zwłoki do 
kalifa.
   Kalif nie mógł złamać  swej obietnicy. Kiedy chłopiec-cień podał mu dzban pełen wody ze 
słonecznego strumienia, skinął na znak zgody głową.
     Nazajutrz chłopiec-cień oraz córka  kalifa pobrali  się. Wesele  trwało siedem  dni  i  siedem 
nocy. Ostatniego dnia  kalif wniósł dzban z wodą słoneczną, by wypić ją  wraz ze wszystkimi 
gośćmi. Opowiedział im także, w jaki sposób chłopiec-cień zdobył tę wodę.
      Świecąc  wysoko  na  niebie,  słońce  usłyszało  wszystko,  wiedziało  już  teraz,  kto  jest 
złodziejem,
   — Nigdy  już nie zaświecę nad chłopcem-cieniem — powiedziało słońce. Na oczach panny 
młodej  i  swojej  matki,  chłopiec-cień  zniknął  na  za-wsze,  pozostawiając  za  sobą  tylko 
ciemność.    
      Gdy  ucichły  głosy  młodych  Armenitów,  zapadła  chwila  głębokiej  ciszy.  Młoda  para 
spojrzała po sobie, marszcząc  brwi,  jak gdyby mieli  jeszcze więcej  do  opowiadania. Kurken 
otoczył ramieniem plecy Sossi, oboje wpatrzyli się uporczywie w wampira.
   Jego oczy rozbłysły, milczał przez chwilę. Zdawało się, jakby ponad jego plecami wyrosły 
nagle zwinięte skrzydła, niczym osłona przed nocnym niebem.
     — Smutne  — powiedział  wreszcie. — Lecz nie  podoba mi się  to gadanie  o słońcu. Czy 
było to wystarczająco smutne? Zobaczymy. Kto następny?

background image

   — Ja... ja jestem następny... — odezwał się Jelonek głosem napiętym jak cięciwa łuku. — 
Czy mam zacząć?
      Wampir  nic  nie  odpowiedział,  pochylił  tylko  czarną  bryłę  swej  głowy.  Młodzieniec 
odkaszlnął i zaczął opowiadać.

14) Historia Jelonka

    Był  sobie  kiedyś... — zaczął Jelonek i zawahał się przez chwilę, po czym mówił dalej: — 
Żył  kiedyś  młody książę  imieniem  Zufik,  młodszy  syn  wielkiego  sułtana.  Nie  widząc  dla 
siebie  przyszłości  w  królestwie  ojca,  wyruszył  w  daleki  świat  w  poszukiwaniu  szczęścia. 
Wędrował  przez wiele  krajów,  widział  wiele  dziwnych  rzeczy i  słyszał  wiele  nie-zwykłych 
opowieści.
     Któregoś  dnia  opowiedziano mu o pobliskim  sułtanacie, którego władca  miał niezwykle 
piękną córkę, swe jedyne dziecko kochane i strzeżone jak źrenica oka.
   Kraj owego sułtana od szeregu lat cierpiał od straszliwej bestii, wielkiego, białego lamparta, 
jakiego  nikt  nigdy  jeszcze  nie  widział.  Budził  on  taką  grozę,  że  zabijał  bez  trudu 
przerażonych strachem  myśliwych, którzy chcieli zapędzić go w pułapkę, a  był  przy tym tak 
przebiegły,  iż  porywał  dzieci  z  kołysek,  gdy  ich  matki  były  pogrążone  we  śnie.  Wszyscy 
mieszkańcy  sułtanatu  żyli  w ciągłym  strachu;  sułtan zaś,  którego  najdzielniejsi  i  najsilniejsi 
wojownicy  polegli,  próbując  zabić  ową  bestię,  doprowadzony  był  do  skrajnej  rozpaczy. 
Wiedziony  wreszcie  resztką  zdrowego  rozsądku,  kazał  ogłosić  na  bazarze,  że  mąż,  który 
zabije  białego  lamparta,  dostanie  w nagrodę  córkę  sułtana  o  imieniu  Rassorii,  a  wraz z nią 
tron królewski po śmierci starego władcy.
     Książę Zufik wiedział, iż najlepsi  młodzi mężowie  tego  kraju  oraz z krajów ościennych, 
jeden po drugim znaleźli śmierć w pazurach lamparta lub... lub... w jego paszczy...
   (W tym miejscu Jelonek zawahał się, jak gdyby obraz błyszczących zębów, który wywołał 
w  wyobraźni,  przypomniał  mu  nagle  o  naszym  położeniu.  Wezyr  Walid  wyciągnął  rękę  i 
łagodnie  poklepał  młodzieńca  po  ramieniu,  aby ów  uspokoił  się,  by móc  podjąć  od  nowa 
opowieść.)
     Tak  więc —  Jelonek przełknął  ślinę  — młody  książę  Zufik  wybrał się  w podróż do tego 
kraju i wkrótce na dworze sułtana obwieszczono jego przybycie.
   Władca ów był starym, zmęczonym człowiekiem; ogień dawno już zgasł w jego zapadłych 
oczach.  Władzę  sprawował  w istocie  blady młodzieniec  o pociągłej twarzy imieniem  Sifaz, 
który był kuzynem księżniczki. Gdy Zufik oznajmił  sułtanowi swój  zamiar zabicia lamparta, 
podobnie jak uczyniło to wcześniej wielu ochotników, oczy Sifaza zabłysły.
      —  Bez wątpienia zginiesz tak, jak inni  — po-wiedział  — ale  możesz podjąć  próbę. Jeśli 
wyko-nasz zadanie, otrzymasz nagrodę.
     Wówczas po raz pierwszy Zufik zobaczył  księżniczkę  Rassorii i  w jednej  chwili  zdobyła 
ona jego serce.
    Włosy jej były czarne i lśniące  niczym  krucze pióra, na jej oblicze zaś sam Allach musiał 
patrzeć z upodobaniem, myśląc „Oto szczyt moich dokonań". Jej delikatne ręce przypominały 
gołębie, które szukają schronienia na jej łonie, a w jej brązowych  oczach można było utonąć 
bez nadziei  ratunku —    doznał  tego również Zufik. A przy tym nie pomylił    się, sądząc, że 
dziewczyna  podziela  jego  uczucia,    zauważył  bowiem  płomienne  spojrzenie,  jakim  go  
obdarzyła.

background image

      Spostrzegł je także Sifaz i jego wąskie usta  skrzy-wiły się  w czymś w rodzaju uśmiechu. 
Zmrużył swe żółte oczy.
      —  Zaprowadźcie  księcia  do  jego  komnaty,  gdzie  może  teraz udać  się  na  wypoczynek i 
obudźcie  go o  wschodzie  księżyca. Ostatniej  nocy słyszano  ryk  lamparta  w pobliżu  murów 
pałacu.
    Gdy obudzono Zufika, był już wieczór. Książę usłyszał zduszony ryk lamparta pod swoim 
oknem.  A  kiedy  wyjrzał  przez  okno,  przypinając  broń  do  pasa,  spostrzegł  biały   cień, 
przemykający się  w  cieniu drzew znajdującego  się  w  dole  ogrodu. Książę  chwycił  sztylet i 
przeskoczył przez framugę okna.
      Nie  zdążył  jeszcze  dotknąć  stopami  ziemi, gdy nagle  z ciemności  ogrodu  wyskoczył  na 
niego ze straszliwym  warczeniem wielki lampart i  zatrzymał  się przed nim. Był  ogromny — 
większy niż jakikolwiek inny dziki kot, którego Zufik widział czy o którym słyszał, jego futro 
lśniło niczym kość słoniowa. Bestia skoczyła z wysuniętymi pazurami, i ledwie Zufik zdążył 
rzucić się na ziemię, gdy zwierzę przeleciało nad nim jak chmura, obrzucając go tylko swym 
gorącym oddechem. Lampart zawrócił i  sko-zył  ponownie, w tej  samej  chwili  psy pałacowe 
zaczęły gwałtownie  ujadać. Tym razem  pazury bestii rozdarły  księciu pierś, przewracając  go 
na ziemię. Krew zalała koszulę Zufika, tryskając obficie, a on sam ledwie  mógł podnieść się 
na nogi. Stanął  przyparty plecami do muru ogrodu;  lampart wolno zbliżał się  do  niego, jego 
oczy żółte jak lampki oliwne żarzyły się niczym ognie piekielne.
      Nagle  na  odległym  końcu  ogrodu  dał  się  słyszeć  głośny  trzask:  psy sułtana  wyłamały 
ogrodzenie i pędziły już między drzewami. Lampart zawahał się — Zufik prawie widział, jak 
bestia  rozważa  co  czynić  —  po  czym  warcząc,  przeskoczył  przez  mur  i  zniknął  w 
ciemnościach nocy.
   Zufika znaleziono, opatrzono i złożono w łożu. Księżniczka Rassorii, która zapałała wielką 
miłością  do młodzieńca, gorzko płakała, siedząc  przy nim  i  błagała go gorąco, aby powrócił 
do swej ojczyzny  i odstąpił od swego zamiaru. Jednak mimo osłabienia Zufik ani myślał dać 
za  wygraną  i odrzucił  namowy księżniczki,  twierdząc,  iż zapoluje  na bestię  następnej  nocy. 
Sifaz wyszczerzył  zęby w uśmiechu i wyprowadził księżniczkę z komnaty. Zufikowi wydało 
się, że jej blady kuzyn pogwizduje z zadowolenia.
      W  ciemnościach nocy  przed  samym  świtem  Zufik,  nie  mogąc  zasnąć  z powodu  bólu z 
odniesionych  ran,  usłyszał, jak  drzwi  jego komnaty otwierają  się  cicho.  Ze  zdumieniem  w 
nocnym  gościu  rozpoznał  księżniczkę,  która  skinieniem  nakazała  mu  zachować  milczenie. 
Zamknąwszy  drzwi,  rzuciła  się  ku  niemu,  okrywając  jego  dłonie  i  twarz  pocałunkami, 
wyznając  mu  swą  miłość  i  błagając,  aby natychmiast wyjechał.  Książę  odrzekł, iż ją  kocha 
również, lecz przypomniał, że honor nie pozwala mu zrezygn-wać z wytyczonego sobie celu, 
nawet za cenę życia.
    Widząc, że  niemożliwe jest, by młody książę porzucił swe zamiary, Rassorii wyjęła z fałd 
sukni czarną strzałę, okutą srebrem i zakończoną bełtem z piór  sokoła.
   — Weź więc tę strzałę — powiedziała. — Lampart ów to bestia zaczarowana i w żaden inny 
sposób nie można go zabić. Jedynie srebro może prze-bić jego serce. Weź zatem ową strzałę, 
a będziesz mógł spełnić twoje przyrzeczenie.
   Co powiedziawszy, wymknęła się z komnaty.
    Następnej nocy  Zufik znów usłyszał ryk lamparta w ogrodzie, lecz tym razem wziął także 
łuk i strzałę. Nie miał zamiaru użyć jej, gdyż wydawało mu się to niemęskie, lecz kiedy  bestia 
znowu go zraniła i gdy złamał  trzy miecze bez widocznego skutku, nałożył  wreszcie srebrną 
strzałę na cięciwę łuku i — kiedy bestia natarła na niego znowu -— wypuścił  pocisk. Strzała 

background image

wbiła  się  w  serce  lamparta;  zwierzę  wydało  z siebie  przeraźliwy ryk  i  wskoczyło  na  mur 
ogrodu, zostawiając za sobą śmiertelny, krwawy ślad.
    Rankiem  Zufik udał  się  do sułtana, aby  go  prosić  o pomoc kilku ludzi, którzy mieli pójść 
wraz z nim śladem  krwi aż do legowiska bestii  i  potwierdzić jej śmierć. Sułtan był gniewny, 
gdyż jego wezyr, blady  kuzyn księżniczki, nie reagował na sułtańskie wez-ania. Jednak kiedy 
wszyscy  schodzili  do  ogrodu,  z  okien  sypialni  w  pałacu  rozległ  się  donośny krzyk,  krzyk 
śmiertelnej agonii. 2 sercami pełnymi lęku Zufik, sułtan i cały dwór pospieszyli na górę i tam 
znaleźli Sifaza.
    Blady mężczyzna podniósł drżący, poplamiony czerwienią palec i skierował go na Zufika; 
wszyscy spoglądali na niego z przerażeniem.
   — O n to zrobił — ten obcy! — krzyknął Sifaz.
   W ramionach Sifaza spoczywało ciało księżniczki Rassorii, z której piersi wystawała czarna 
strzała.

      Gdy  Jelonek  skończył  swoją  opowieść,  zaległa  długa  cisza.  Chłopiec  siedział 
wyprostowany, jakby pod wpływem opowiadania przybyło mu odwagi.
      — Ach... — rzekł wreszcie wampir.  —  Miłość i  jej  cena...  czy takie  jest przesłanie owej 
baśni? Albo chodzi tu może o działanie srebra na istoty nad-przyrodzone? Nie ma obaw, mnie 
to nie dotyczy, nie lękam się ani srebra czy stali, ani żadnego innego metalu.
     Stwór wydał  z siebie  drażniący, zgrzytliwy  dźwięk, który miał  być  śmiechem. Mimo że 
życie  moje  było  może  zagrożone,  byłem  zdumiony,  iż  tak  szybko  nauczył  się  on  tak 
doskonale władać naszym językiem.
   — Cóż — rzekł wampir powoli. — Smutne. Ale... czy wystarczająco smutne? Znów jest to 
istotne pytanie. Jaka Jest wasza następna... opowieść?
   Zgarbiłem się, aby ukryć dreszcz lęku i odrazy. Dla bestii była to tylko zabawa.
   Ibrahim, który  (podobnie jak Abdallah) z uwagą słuchał Jelonka, kiedy ten snuł swoją baśń, 
wzruszył ramionami i skrzywił się z bólu. Kiedy ból minął, Ibrahim spojrzał na wampira.
   — Jestem gotów — powiedział.

15) Baśń Ibrahima niewolnika

   O dziwna, nieprzenikniona istoto — zaczął Ibrahim — oraz wy, zebrani tu towarzysze moi, 
wie-dzcie,  iż  przed  wieloma  laty  w  mieście  Kairze  na-stąpiło  zdumiewające  i  straszne 
zdarzenie. W mieście  tym mieszkał wielki mistrz jubilerski i  płatnerski, który oddawał się z 
upodobaniem  obróbce  różnych  metali  za  pomocą  ognia.  Woń  rozgrzanego  metalu  była  dla 
niego  niczym  najsłodsze  pachnidła.  Z radością  wytwarzał  ozdoby  dla  kobiet,  by podnosiły 
piękno  ich  włosów,  diademy,  by  podkreślić  miejsce,  w  którym  mieszkają  ludzkie  myśli, 
pierścienie, by ożywić palce, naszyjniki, by zdobiły kobiece szyje i piersi. Mówiono o nim, że 
potrafi  wyryć  imię Al-lacha  na najmniejszym  ogniwie  najdelikatniejszego łańcuszka,  tak że 
ktokolwiek ów łańcuszek  nosił, był  zabezpieczony przed złym  wzrokiem;  kolczyki  zaś jego 
wyrobu w kształcie księżyca  miały chronić  nakładających  je  przed  śmiercią.  Powiadano, że 
wy-konane  przez niego  sztylety żądają  krwi, a  miecze  potrafią  ciąć  marmur  i  nie  tępić  się 
przy tym.
   Sława jego wielkiej sztuki rozniosła się daleko i szeroko.
   Pewnego dnia do warsztatu mistrza przybył jakiś nieznajomy i powiedział:

background image

    — Wykonaj dla mnie  laskę z najczystszego srebra, lecz także mocną  niczym damasceńska 
stal  i ozdób ją  gwiazdami, półksiężycami i  tchnij  w nią czar, by odegnać zło, a  dam ci za to 
tysiąc dinarów. Lecz przedtem pozbądź się wszystkiego z warsztatu — masz tu bowiem tylko 
metale podlejszego gatunku. Musisz kupić na targu najlepsze srebro.
   Co powiedziawszy, odszedł, zabierając ze sobą zebrane przez mistrza inne metale.
      Ten  zaś  ogromnie  ucieszył  się  z  owego  zamówienia,  które  niewątpliwie  stanowiło 
wyzwanie  dla  jego  sztuki,  a  także  obietnicę  sowitej  zapłaty.  Po-rzuciwszy swe  inne  prace, 
oddał  się  bez  reszty  wy-konaniu  doskonałej  'asa,  czyli  laski.  Udał  się  na  targ  i  zakupił 
najczystsze  i  najdroższe  srebro, po czym  przyniósł  je do  swej  pracowni. W  pracy nad laską 
zastosował wszystkie swe arkana, wszelkie znane mu tajniki zawodu, biegłość rąk i całe swe 
serce; toteż siódmego dnia laska wykonana ściśle wedle wskazań nieznajomego była gotowa. 
Spoglądając na swe dzieło, mistrz powiedział:
      —  Na Allacha,  oto  z pewnością  najcudowniejsza  rzecz,  jaką  kiedykolwiek  udało mi  się 
zrobić.
   Tegoż wieczoru do warsztatu przybył nieznajomy i rzemieślnik pokazał mu laskę.
   — Więc to — krzyknął nieznajomy, chwytając laskę — to coś nazywasz skończoną pracą?! 
— Uniósł laskę  i ze złością uderzył nią w kowadło z tak wielką siłą, że laska rozpadła  się na 
dwie  części.  —  Za  taką  obrazę  należy  mi  się  zapłata  krwi!  —  wykrzyknął  nieznajomy i 
złotym sztyletem obciął małe palce u obu dłoni mistrza.
   — A teraz — powiedział — zrobisz dla mnie flakonik do przechowywania szminki do rzęs, 
która
poprawia  wzrok  i  oczyszcza  oczy.  Flakonik  ten  musi  być  na  całej  powierzchni  misternie 
otoczony filigranami tak cienkimi jak włosy dziewczyny, ułożonymi w kształt kwiatów, jakie 
rosły w wiszących ogrodach Babilonu.
     — Ależ panie! — zakrzyknął  rzemieślnik - ogrody te  zbudowano przed tysiącem lat i  od 
niemal tylu lat już nie istnieją. Skąd mam wiedzieć, jakie tam kwiaty rosły?
      —  Przyjmiesz to zamówienie  i  pamiętaj,  że  mój  sztylet jest głodny krwi  —  powiedział 
nieznajomy i wyszedł z kuźni.
      Mistrz  popatrzył  na  arcydzieło,  którego  kawałki  leżały  na  podłodze,  a  potem  na  swoje 
okaleczone dłonie, pozbawione małych palców. Opatrzył rany. Serce mu zamierało, gdyż nie 
wiedział, jak pracować tak bolącymi  rękami,  lecz niewykonanie  zamówienia  niosło  ze  sobą 
wielką  groźbę.  Przez  krótką  chwilę  myślał  o  spakowaniu  całego  dobytku,  zabraniu  żony, 
dzieci, pieniędzy i  wyjeździe z Kairu; z jego umiejętnościami byłby bez wątpienia  wszędzie 
dobrze  przy-jęty. Ale było  coś takiego w owym  mrocznym nieznajomym,  co mówiło  mu, iż 
nie ma ucieczki.
   Zabrał się więc do pracy.
   Pracował pilnie siedem dni i siedem nocy, aby przekuć srebro w najcieńszą nić, by ułożyć tę 
nić  w  najdelikatniejsze  kwiaty i  by otoczyć  nimi  flakonik  z  najlepszego  kutego  srebra,  z 
koreczkiem w kształcie liścia.  W  gorączce  pracy zapomniał  o  bólu, al-bowiem  stała  się ona 
dla  niego  i  strawą,  i  napojem,  schronieniem  i  grzejącym  ogniskiem;  gdy   zaś  wre-szcie 
doprowadził  do  połysku  swe  dzieło,  z  zadowoleniem  stwierdził,  iż  była  to  najpiękniejsza 
rzecz, jaką kiedykolwiek wykonał.
   Wieczorem tego dnia pojawił się nieznajomy i krzyknął:
   — Gdzie mój flakonik?!
      I  choć  w  głębi  serca  nasz  mistrz  był  przekonany,  iż  flakonik  ów  był  prawdziwym 
arcydziełem, to jednak ręce mu drżały, gdy podawał go nieznajomemu.

background image

      Przez  chwilę  przybysz  przyglądał  się  uważnie  flaszeczce,  delikatnie  obracając  ją  w 
dłoniach, jakby  oceniał  jej wartość. Przez tę chwilę mistrz nabrał nadziei. Wtedy nieznajomy 
nieoczekiwanie rzucił cudowną flaszeczką o podłogę i krzyknął z wściekłością:
   — Co to jest?
   Nastąpił na flakonik ciężkim butem i zmiażdżył go.
   — Obrażasz mnie tym plugastwem!
      Zobaczywszy, jak jego dzieło ulega  zniszczeniu, rzemieślnik  zaczął  głośno  krzyczeć. W 
odpowiedzi nieznajomy rzucił się na niego, wyciągnął z pochwy złoty sztylet i pochwyciwszy 
go za ręce, odciął mu oba kciuki.
   — A teraz — powiedział — zrobisz dla mnie sztylet, który  nigdy  się nie  stępi, niezależnie 
od  tego,  jak  będę  go  używał,  nawet do  cięcia  diamentów.  Oddasz mu  część  twej  duszy. A 
ponieważ ów  ziemski  ogień, który  płonie  w  twojej  kuźni, jest nieczysty, wezmę  go  z sobą. 
Musisz ubłagać niebiosa o naprawdę czysty płomień.
   Co powiedziawszy, odszedł. Ogień na palenisku zagasł.
      Pozostając  w  ciemnościach,  mistrz opatrzył  jak  mógł  swe  rany;  zrozumiał  wreszcie,  iż 
nieznajomy daje  mu  niemożliwe  do wykonania  zadania.  Nie  znał  bowiem  żadnego  metalu, 
który byłby  odporny na  zetknięcie z diamentem, nie wiedział  również, w jaki  sposób można 
przekazać duszę  metalowi  (choć  przecież dokonał  już tego  wcześniej, wykonując  flakonik i 
laskę). Nie  miał także  pojęcia,  w jaki  sposób  obrobić metal bez ognia. Kiedy wezwał  syna, 
aby ten rozpalił ogień, okazało się, iż ogień nie chce się palić w jego kuźni. Jego życie i cały 
dorobek legły w gruzach; pozbawiony był palców, a więc także swej biegłości. Przez dłuższą 
chwilę dawał upust swej rozpaczy, w końcu zaś zamknął warsztat i wysłał rodzinę, by modliła 
się i błagała Boga o ratunek pod Bramą Zwycięstwa.
      Wszystko  to  niezmiernie  uradowało  innego rzemieślnika, którego  warsztat sąsiadował  z 
pracownią  nieszczęśnika.  Człowiek ten, z powodu mniejszej  biegłości  w rzemiośle, ponosił 
coraz większe straty. Uprosił więc czarodzieja z Zachodu, aby ten nasłał na jego rywala ifryta, 
za  nic  mając  to,  że  sąsiad  miał  zrujnowane  życie,  że  utracił  wszystko,  że  postradał  swoje 
marzenia przez przerażającą, demoniczną i nienasyconą istotę...
      Głos  Ibrahima  ucichł;  niewolnik  zdrową  dłonią  chwycił  się  za  unieruchomione  ramię. 
Pojąłem  te-raz,  czym  była  dla  niego  utrata  możliwości  wykonywania  pracy  —  ale  było  to 
również coś, czego nie chciałem do końca zrozumieć.
     Wampir  odwrócił twarz od ogniska,  tak że przez chwilę nie  było widać jego czerwonych 
oczu. Wpatrywał się w ziemię. Potem podniósł wzrok na nas.
   — Smutne to, być może. Nie jestem pewien, czy zrozumiałem wymowę tej opowieści. Czy 
jest ona wystarczająco smutna? Wy sami osądzicie. Kto następny?
      Serce  ścisnął  mi  lodowaty  skurcz.  Siedziałem  bez  ruchu.  I  wtedy przemówił  Walid  al-
Salameh.
   — To ja — powiedział i wziął głęboki oddech. — Ja będę opowiadał.

16) Opowieść wezyra Walida al.-Salameha

   Jest to wydarzenie prawdziwe — rozpoczął wezyr — czy też tak o nim mówiono. Zdarzyło 
się  ono  w  czasach  mego  dziada,  on  zaś  usłyszał  to  od  jednego  z jego  uczestników.  Dziad 
opowiadał mi tę historię jako przypowieść mającą być ostrzeżeniem.

background image

     Był  kiedyś pewien stary kalif, człowiek  rzadkich zdolności  i wielkiego  szczęścia. Władał 
krajem  nie-wielkim,  lecz  zamożnym  —  krajem,  który   upodobało  się  Allachowi  obsypać 
licznymi dary. Kalif ów miał najlepszego dziedzica, jakiego można mieć: odpowiedzialnego, 
a jednocześnie dzielnego, kochanego przez lud nie mniej gorąco niż sam kalif. Miał on wielu 
innych  synów  oraz  dwieście  pięknych  żon,  tudzież  armię  mężnych  wojowników  -— 
przedmiot zazdrości  wszystkich sąsiadów.  Jego  skarbiec  wypełniony był  po  belki  stropowe 
złotem  i  klejnotami,  pniami  wonnego  drzewa  sandałowego,  kością  słoniową  i  zwojami 
najpiękniejszych tkanin. Pałac  owego  kalifa wznosił  się nad źródłem  pachnącej,  przeczystej 
wody;  powiadano,  iż  musi  być  ono  źródłem  życia,  tak  bowiem  szczęśliwym  i  kochanym 
mężem był kalif. Jedynym jego zmartwieniem było to, że sędziwy wiek pozbawił go wzroku, 
lecz jego ślepota była przecież niewielką zapłatą za wszystkie błogosławieństwa Allacha.
      Któregoś  dnia  kalif  przechadzał  się  po  ogrodzie,  wdychając  upojny zapach  kwitnących 
drzew  pomarańczowych.  W  tym  samym  czasie  w  ogrodzie  prze-bywał  także  syn  kalifa, 
młody  książę,  który  nieświadom  obecności  ojca  rozmawiał  ze  swą  matką,  pierwszą  żoną 
kalifa.
   — On jest już strasznie stary  — mówiła kobieta. — Nie mogę już znieść jego dotyku, budzi 
we mnie wstręt.
      — Masz słuszność, matko — odparł  syn, kalif zaś w tym  czasie ukrył  się za  drzewami i 
słuchał zdumiony. — Mnie przyprawia również o mdłości jego widok, gdy siedzi cały dzień, 
ślini się nad miską lub błąka się na pół ślepy po pałacu. Ale cóż możemy zrobić?
   — Myślałam o tym długo — powiedziała żona kalifa. — Przez wzgląd na nas samych i na 
naszych bliskich powinniśmy go zabić.
     —  Zabić  go?  —  rzekł  syn. —  No  cóż,  trudno  mi  o tym  mówić,  lecz chyba  masz rację. 
Ciągle  jednak żywię  jakieś  uczucie  do  niego,  więc  zróbmy to  szybko, aby nie  zadawać mu 
cierpień.
      — Dobrze. Ale trzeba  to zrobić zaraz,  nawet dzisiejszego wieczoru. Jeśli  miałabym  czuć 
jego zepsuty oddech choćby przez jedną noc jeszcze, to sama tego nie przeżyję.
      — A zatem  dziś wieczór  —  zgodził  się  syn i  oboje  odeszli,  pozostawiając  ślepego kalifa 
drżącego  z  gniewu  i  przerażenia  za  drzewem  pomarańczowym.  Nie  wiedział  on,  że 
przedmiotem  rozmowy  tych  dwojga  był  stary  piesek  pokojowy  żony  kalifa,  wyłysiało, 
owrzodzone stworzenie w bardzo podeszłym wieku.
   Kalif udał się zatem do swego wezyra, jedynego człowieka, któremu — jak sądził — mógł 
zaufać w tym świecie zdradzieckich synów i żon, rozkazując mu uwięzić i bezzwłocznie ściąć 
ową  parę.  Zdumiony wezyr  spytał  o  przyczynę  takiego rozkazu,  lecz kalif  odrzekł  tylko, iż 
posiada niepodważalny dowód na to, że oboje zamierzają go zgładzić i objąć po nim tron.
   Wezyr uczynił  tak, jak mu nakazano, cicho i szybko pojmał kalifowego syna i jego matkę, 
po czym  oddał ich katu, poddawszy wcześniej  torturom, w celu wy-dobycia  zeznań i  imion 
wspólników, których jednak nie wymusił na nieszczęśnikach.
     Pełen smutku wezyr  udał się  do kalifa i powiadomił  go, iż zadanie zostało wykonane, co 
starzec  przyjął  z  zadowoleniem.  Wkrótce  jednak  wieść  o  tym,  co  zaszło,  rozeszła  się  po 
pałacu, a wtedy bracia ściętego księcia poczęli szemrać na postępek ojca. Wielu z nich uznało 
starca za szalonego, gdyż wierność zgładzonych wobec kalifa była powszechnie znana.
      Wieści  o  owych  niepokojach  dotarły  do  kalifa,  który  począł  lękać  się  o  swoje  życie, 
przerażony,  iż inni  jego  synowie  zechcą  naśladować  swego  rzekomo  zdradzieckiego  brata. 
Wezwał więc do siebie wezyra i nakazał mu uwięzić wszystkich swych synów, a następnie ich 
zgładzić. Nadaremnie wezyr opierał się temu, ryzykując własne życie, lecz kalif był nieugięty 

background image

—  i  ostatecznie  wezyr  musiał  wykonać  rozkaz.  Powrócił  po  upływie  tygodnia  zgnębiony  i 
roztrzęsiony.
   — Rozkaz został wykonany, o władco — po-wiedział. — Wszyscy twoi synowie nie żyją.
      Kalif  tylko  krótko czuł się  bezpieczny. Wieść  o szalonym  gniewie  jego  żon wywołanym 
rzezią ich synów doszła do uszu kalifa.
   — Zabić je wszystkie! — rozkazał ślepy kalif.
   I znowu wezyr odszedł, by wypełnić rozkaz, a wróciwszy, oświadczył:
   — Wykonałem to, co nakazałeś, o władco — oświadczył. — Twe żony zostały ścięte.
   Kiedy cały dwór zaczął opłakiwać nową masakrę, kalif rozkazał swemu wezyrowi postąpić 
podobnie z dworzanami.
   — Rozkaz wykonano, władco — zapewnił wezyr kalifa w dwa tygodnie później. Jednak ten 
lękał  się  teraz  gniewu  mieszczan,  wydał  więc  rozkaz  wezyrowi,  by  z  pomocą  wojska 
wszystkich wymordował. Wezyr tym razem sprzeciwił się słabo, po czym oddalił się.
   — Wykonane, o władco — usłyszał kalif po miesiącu. Nagle przyszło mu na myśl, iż wraz 
ze  śmiercią  jego  synów,  żon  i  dworzan,  główne  zagrożenie  stanowią  teraz  dla  niego  sami 
żołnierze.  Nakazał  wezyrowi  rozsiewać  kłamliwe  wieści  wśród  wojska,  tak  aby  żołnierze 
zaczęli zabijać się wzajemnie, po czym  zamknął się w swojej komnacie, by tam bezpiecznie 
przeczekać walki. Gdy minęło półtora miesiąca, wezyr zastukał do jego drzwi.
   — Spełniło się, o władco.
    Przez chwilę kalif wydawał się zadowolony. Wszyscy jego wrogowie nie żyli, on sam zaś 
przebywał w bezpiecznym schronieniu: nikt nie  mógł go zabić czy skraść jego  skarbów, lub 
zająć jego tron. Jedyną ciągle jeszcze żywą osobą, która wiedziała, gdzie kalif się ukrył, był... 
jego wezyr.
      Po  omacku  odszukał  klucz,  którym  zamknął  się  w  komnacie.  Lepiej  zapobiec 
niebezpieczeństwu,  iż  ktoś  mógłby  podstępem  skłonić  go  do  wyjścia.  Wypchnął  kluczyk 
szparą  pod drzwiami  i  nakazał wezyrowi wyrzucić go tam, gdzie  nikt go nigdy nie  znajdzie. 
Kiedy wezyr powrócił, kalif wezwał go, aby zbliżył się do zamkniętych drzwi.
   — Wezyrze — powiedział kalif przez dziurkę od klucza — nakazuję ci zabić samego siebie, 
al-bowiem jesteś ostatnim z żyjących, którzy są dla mnie zagrożeniem.
   — Zabić się, mój władco? — osłupiał wezyr. — Zabić samego siebie?
   — Właśnie — odparł kalif. — Idź i uczyń tak. Taki jest mój rozkaz.
   Zapadła długa cisza, i wreszcie wezyr powiedział:
   — Zgoda i na to.
   Po czym znów nastąpiła cisza.
   Przez długi czas kalif siedział w ciemościach, triumfując w zaślepieniu — wszyscy, którym 
nie  ufał,  byli  martwi. Jego  wierny wezyr  wykonał  wszystkie  rozkazy, a  teraz zabił  samego 
siebie...
      Lecz nagle przyszła mu  do  głowy  straszna  myśl: a  jeśli  wezyr nie  wykonał polecenia? A 
może wszedł w układ z wrogami kalifa i kłamał, mówiąc o ich śmierci? Jak poznać prawdę?
   Na tę myśl kalif o mało nie zemdlał z przerażenia.
      Zdobył się  jednak na tyle  odwagi, by odszukać  drogę ku zamkniętym  drzwiom  komnaty. 
Przyłożył ucho do dziurki od klucza i słuchał, wszędzie  pa-owała cisza. Odetchnął głęboko i 
przyłożył usta do dziurki.
   — Wezyrze? — odezwał się drżącym głosem. — Czy wykonałeś to, co ci nakazałem? Czy 
zabiłeś się?
   — Tak, o władco — nadeszła odpowiedź.

background image

   Kończąc swoją opowieść, która była równie przerażająca, jak smutna, wezyr Walid pochylił 
głowę, jakby był zawstydzony lub wyczerpany. Ibn Fahad dorzucił drew do ogniska, lecz jego 
światło  nie  odstraszyło  naszego  nieproszonego gościa.  Mimo  że  szukałem  otuchy w cieple 
ogniska,  to  wyciągając  ręce  w  kierunku  ognia,  nie  mogłem  pozbyć  się  uczucia  mrozu 
skuwającego  moje  serce.  Nie  wiedziałem  przecież,  czy   opowieść  wezyra  od-niesie  jakiś 
skutek;  lecz  przede  wszystkim  wiedziałem,  że  oto  nadeszła  wreszcie  moja  kolej  w 
opowiadaniu baśni.
     Mimo więc  wyczerpania się  w ciągu ostatnich dziesięciu  dni  moich zdolności  twórczych, 
mimo osłabienia, które odczuwałem z braku snu, nadszedł dla mnie czas próby.
   (Tak, tak, Ibn Fahadzie, możesz się uśmiechać. Masz słuszność; nigdy specjalnie nie kryłem 
się  ze  swoim  zdolnościami.  I  naprawdę  sądziłem,  że  to  moja  baśń  uratuje  nam  życie,  nie 
mogłem więc zrezygnować z opowiedzenia jej.)
   Toteż kiedy bestia skierowała na mnie swe szkarłatne spojrzenie, pociągnąłem łyk wody, by 
wypłukać usta — i rozpocząłem.

17) Baśń Masrura

      W  dawno  minionych  i  niepamiętnych  czasach  —  mówiłem  —  żył  sobie  pewien 
młodzieniec,  który  całe  swe  życie  spędził  w  strasznej  biedzie.  Harował  w  pocie  czoła  za 
innych, poniżany i  upokarzany, żebraków prosił  o jałmużnę  i  służył  niewolnikom. A jednak 
chodził po ulicach miasta z błyszczącymi oczyma, radując  się  dniem, w którym los obdarzył 
go szczyptą przypraw do ryżu lub łupiną granatu, do której przylegało jeszcze kilka ziarenek 
owocu. Zawsze jednak poszukiwał sposobności, by polepszyć swoją dolę i doskonalić siebie.
    Zdarzyło się  któregoś dnia, że  bogata  dama, o oczach pięknych jak noc, okryta zasłoną w 
srebrne księżyce i której szarawary, obszyte maleńkimi dzwoneczkami, zmieniały  jej chód w 
muzykę, za-trzymała się przed młodzieńcem, siedzącym  na targowisku z torbą, którą znalazł 
na śmietniku.
   Dama rzekła:
   — Weź swą torbę i chodź za mną.
      Młodzieniec  wstał  natychmiast,  dziękując  Allachowi  za  łaskę;  kobieta  ze  srebrnymi 
koronkami,  z  ciężką  sakiewką  (widział  ją  bowiem,  jak  kołysała  się  pod  płaszczem 
nieznajomej), kobieta roztaczająca tak wspaniały zapach, który sprawiał,  że wszystko wokół 
niej  stawało  się  czyste  i  nieskalane, z ukrytych jej  włosów  unosiła  się  woń  jaśminu, różą  i 
aloesem  pachniał  jej  strój  —  a  więc  kobieta  taka  z pewnością  sowicie  go  wynagrodzi,  gdy 
tylko wy-pełni Jej życzenie.
      Poprowadziła  go  przez całe  miasto  aż do  drzwi  jakiegoś  sklepu  i  kazała  mu  czekać  na 
zewnątrz.  Starzec  z opaską  na  jednym  oku  otworzył  jej  drzwi  i  dama  weszła  do  wnętrza. 
Młodzieniec  nie  stracił  ich  jednak  z  oczu,  choć  nie  widział,  co  zaszło  między nimi,  stali 
bowiem  do  niego  odwróceni.  W  chwilę  później  kobieta  wyszła  ze  sklepu,  wręczyła 
młodzieńcowi pakunek owinięty w biały jedwab.
   — Włóż to do swojej torby i chodź za mną — powiedziała.
    Poszedł więc, przy czym była to najdziwniejsza wędrówka, jaką  dotąd odbył. Przechodzili 
przez  bramy,  których  nigdy  przedtem  nie  widział,  przecinali  puste  podwórka  o  dziwnych 
znakach  namalowanych  na  ścianach  domów,  wstępowali  w  wąskie  uliczki  i  cieniste  aleje, 

background image

których istnienia nigdy nie podejrzewał,  choć całe swe  życie spędził w tym mieście  i  sądził, 
że zna tu każdy zaułek.
   Dotarli wreszcie do budynku o czerwonych drzwiach i zatrzymali się. Na wezwanie kobiety 
po-jawił się niewolnik i upadł przed nią na twarz.
     — Chodź —  powiedziała  do młodzieńca, który wszedł  za nią do wnętrza, gdzie panował 
taki zbytek, o jakim nigdy nawet nie słyszał w opowieściach ani nie śnił w żebraczych snach. 
Od bogactwa kolorów draperii i wykładanych mozaiką podłóg, które widać było w miejscach 
nie  pokrytych  cudownymi  dywanami,  od  pawich  piór  stojących  w  wazonach,  od  zapachu 
wybornego jedzenia i upajającego kadzidła
   — Siadaj — rzekła dama i młodzieniec posłusznie usiadł. Podała mu najwspanialsze owoce, 
słodycze, orzechy, kawę i jeszcze więcej, znacznie więcej...
   Młodzieniec, który w swym dotychczasowym życiu jadł rzeczy, których nawet nie tknąłby 
lepiej  od  niego  żyjący człowiek,  miał  tego  wieczoru  poczucie,  iż zakosztował  niebiańskich 
potraw, lecz widział  tak-że kształty  tej, która  mogłaby usługiwać  w rajskim  ogrodzie. Przez 
cały czas owinięty jedwabiem pakunek spoczywał nie opodal.
   Wreszcie młodzieniec skończył posiłek. Idąc z niewolnikiem ku drzwiom, nie miał już teraz 
powodu,  by zostać,  poza  nurtującą  go  ciekawością  i  pożerającą  go  tęsknotą.  Podziękował 
więc nieznajomej damie i jej niewolnikowi za gościnne przyjęcie i odszedł w głąb nocy.
      Krótko  po  tym  wydarzeniu  nasz młodzieniec  został  żołnierzem.  Po  kilku  latach  służby 
kalifowi znalazł się daleko od ojczyzny i szedł ciągle dalej, sypiając na deszczu, przedzierając 
się  przez zimne  góry, zagrożony straszną  śmiercią  i  wreszcie  zmuszony,  by walczyć  o  swe 
nędzne życie za pomocą opowieści... za pomocą słów.
      Tajemnica  pakunku  owej  kobiety pozostała  nieodkryta.  Choć  tak  wiele  zdarzyło  się  od 
tamtej, dawno minionej  nocy — gdyż to oczywiście ja  byłem  owym  młodzieńcem — nigdy 
nie  zdołałem  odgadnąć,  co  skrywał  biały  jedwab  i  tkany  srebrnymi  nitkami  woal. A  jeśli 
śmierć  w tych  przeklętych  górach  nie  pozwoli  mi  wrócić  do rodzinnego  kraju,  gdzie  może 
któregoś dnia  znalazłbym odpowiedź na te pytania, to owa tajemnica kąsać będzie mą duszę 
przez całą wieczność, nawet gdybym — cóż za nieprawdopodobna myśl! — dostąpił progów 
raju. I myślę, że jest to najsmutniejszy ze wszystkich smutków: nie dowiedzieć się nigdy.
    Gdy  skończyłem, wokół  ogniska  zaległa cisza. Zląkłem się, że  ostatecznie  moja opowieść 
będzie oceniona najgorzej.
     W napięciu czekaliśmy, co  na to  powie nasz gość; jednocześnie byłem pewien, że  każdy 
żywił złudne nadzieje, iż nie trzeba będzie już więcej nic opowiadać, że nasz prześladowca po 
prostu zniknie jak koszmar senny przegnany światłem słonecznym.
    — Zamiast rozważać zalety waszych smutnych opowieści  — powiedział w końcu czarny, 
poszarpany  kształt, potwierdzając, że to wszystko nie było snem — zamiast roztrząsać istotę 
tej gry, gdy zaledwie kilka ruchów mamy za sobą, przyszedł czas, bym to ja zabrał głos. Noc 
nie jest jeszcze późna, a moja baśń nie jest długa, lecz chciałbym dać wam dostatecznie dużo 
czasu na wydanie osądu.
     Gdy to  mówił, jego oczy jarzyły się szkarłatem niczym  kwitnące  róże. Mgła  skłębiła się 
wokół ogniska przy samej ziemi, otaczając wampira płaszczem ruchomych oparów; wyglądał 
niczym wielkie, czarne, gnijące jajo spowite jedwabną siecią.
     — Czy mogę zacząć? — zapytała bestia. Nikt nie był  w stanie wymówić choć słowo. — 
Znakomicie więc...

background image

18) Baśń wampira

   Moja baśń jest to opowieść o pewnym dziecku — zaczął wampir -— dziecku urodzonym w 
starożytnym mieście nad brzegiem wielkiej rzeki.
      Było  to  tak  dawno,  że  nie  tylko  owo  miasto  obróciło  się  w  pył,  lecz  również miasta 
wznoszone  kolejno  na  jego  ruinach,  osiedla  i  wielkie  warowne  twierdze  z kamienia  zmełł 
bezlitosny młyn czasu, zamieniając je w drobiny rozwiewane przez wiatr.
    Dziecko to mieszkało w glinianej chacie krytej trzcinową strzechą. Lubiło ono bawić się z 
rówieśnikami w mieliznach leniwie płynącej, brunatnej rzeki, w czasie gdy jego matka  prała 
odzież i plotkowała z sąsiadkami.
    Lecz również to miasto wzniesiono na szczątkach starszych od niego siedzib ludzkich. W 
resztkach  jednej  z nich  —  wielkiej, rozrzuconej  masie  potrzaskanych murów — bawiły się 
czasem  dzieci.  I  tam  właśnie  chłopiec  ów,  będąc  trochę  starszy...  niemal  w  wieku  naszego 
młodego towarzysza... zaprowadził piękną, o oczach łani dziewczynę.
      Miał  być  po  raz  pierwszy z  dziewczyną  —  miało  to  być  jego  wprowadzenie  w  świat 
kobiecych tajemnic. Serce biło mu mocno, gdy patrzył na idącą przed nim dziewczynę, na Jej 
smukłe, opalone  ciało,  na  którym  światło  i cień rysowały tygrysie pasy,  gdy mijali  rozbite i 
połamane  kolumny.  I  wtedy  dziewczyna  spostrzegła  coś  i  krzyknęła,  chłopiec  podbiegł  do 
niej.
     Jego towarzyszka oszalała  prawie  ze strachu, szlochała  głośno i wskazywała  na coś ręką. 
Chłopiec  stał  nieruchomo,  wpatrując  się  ze  zdumieniem  w  czarny,  pomarszczony  kształt 
leżący  na ziemi — w wykrzywioną postać, która kiedyś mogła być człowiekiem, zasuszoną i 
czarną jak kawałek skóry wrzucony do ognia. Nagle owo stworzenie otworzyło oczy.
   Dziewczyna uciekła, łkając... Jednak chłopiec stał nadal, widząc, że czarna istota nie może 
się poruszyć. Wydawało się, że jej usta drżą, jakby chciała coś powiedzieć; chłopiec odniósł 
wrażenie,  że  słyszy słaby głos  proszący o  pomoc, błagający go  o coś. Pochylił się  ku niej i 
wtedy ów stwór zwinął się nagle i ukąsił go, wbijając w jego nogę ostre zęby.
     Chłopiec  krzyknął  bezradnie  i  poczuł, jak jego  krew wpływa  w obrzydliwe, wsysające ją 
usta potwora. Cuchnąca ślina dostała się do ran na nodze chłopca i przeniknęła gorącem jego 
ciało,  gdy  starał  się  uwolnić  od  uścisku  napastnika.  Trucizna  wnikała  w  jego  ciało;  miał 
wrażenie, iż serce trzepoce  i zamiera mu w piersi, bezsilne niczym ranny  ptak. Zrozpaczony 
chłopiec szarpnął się z całej siły i uwolnił się. Czarny potwór z otwartą paszczą zwinął się w 
sobie  i  zaczął drgać  jak  żuk na gorącym  kamieniu. W chwilę  później  rozpadł  się  na  proch i 
tłuste, oleiste drobiny.
     Lecz wampir trzymał  mnie w swym  uścisku wystarczająco długo,  by zniszczyć  we  mnie 
człowieka  —  Ja  bowiem  byłem  owym  chłopcem  —  żeby  wtłoczyć  we  mnie  swe  zatrute 
fluidy,  wyssać  ze  mnie  to,  co  ludzkie,  a  zamiast  tego  napoić  mnie  odrażającym, 
niepożądanym  winem  nieśmiertelności.  Mo-je  serce,  serce  dziecka,  zamieniło  się  w  bryłę 
lodu.
     Tak  oto  stałem  się  tym, kim  jestem  dziś;  w  taki  to  sposób  ginący  wampir zmienił  moje 
jestestwo.  Wyczerpany  upływem  tysiącleci,  wybrał  mnie,  aby  mnie  zarazić  swą  ohydną 
chorobą,  po  czym  zginął  —  podobnie  jak  zginę  ja  bez wątpienia,  któregoś dnia,  w  mocy 
strasznego, ślepego, owadziego pragnienia... lecz nie zaraz. Nie dzisiaj.

background image

      Tak  więc  chłopiec  ów,  który pod  każdym  względem  podobny był  do  innych  dzieci  — 
kochany  przez  rodzinę,  lubiący gry i  zabawy,  i  uwielbiający  słodycze  —  stał  się  mroczną 
istotą, nie znoszącą słonecznego światła.
      Za  dnia  ukrywałem  się  w  wilgotnym  cieniu  skał  i  posępnych  samotniach,  w  świetle 
księżyca  zaś  pchany  byłem  niezmiennym,  niepowstrzymanym  pragnieniem  ku  ludzkim 
siedzibom.  Pierwszymi mymi  ofiarami była moja rodzina  —  moja  matka, nic nie  pojmując, 
rozpłakała się  na mój  widok, gdy stanąłem przy jej  oświetlonym  światłem księżyca  łożu  — 
potem  zadałem  śmierć  innych  mieszkańcom  mego  miasta.  Była  wśród  nich  także  owa 
czarnowłosa  dziewczyna,  która  pierzchła  w  popłochu,  gdy  ja  zostałem,  wpatrując  się  w 
ginącego wampira. Przegryzałem gardła i piłem słonawą, gorącą, życiodajną krew, a usidlone, 
tkwiące we mnie dziecko krzyczało bezgłośnie ze zgrozy. Czułem się tak, jak gdybym stał za 
zasłoną, niezdolny poruszyć się ani zapobiec straszliwym zbrodniom, jakie dokonywały się za 
moją przyczyną...
    I tak mijały lata:  niezliczone drobiny piasku rozsiane wzdłuż brzegów rzeki. Każde niosło 
ze sobą
nieustanną  konieczność  zabijania,  każde  było  straszne  i  porażająco  podobne  jedno  do 
drugiego. Tylko krew ludzka była mi pokarmem; strach przede mną poznały setki pokoleń.
     Mimo  całej  mej  mocy i  nieśmiertelności  (ostrza  mieczy przechodzą  bowiem  przez moje 
ciało jak przez dym, ogień, woda ani żadna trucizna nie mogą mnie zabić), światło słoneczne 
ciągle  sprawia  mi  ból  tak  rozdzierający, iż wy,  śmiertelni,  których  cierpieniom  kładzie  kres 
śmierć, nie  jesteście w stanie  tego  pojąć. Królestwa  powstawały i rozpadały się  w proch, od 
chwili kiedy po raz ostatni widziałem światło słońca. Pomyślcie o tym choćby  przez krótką 
chwilę,  jeśli  oczekujecie  opowieści  naprawdę  smutnej!  Kiedy słońce  wstaje  rano,  ja  muszę 
kryć  się  w  ciemnościach;  gdy  przemierzam  góry  w  poszukiwaniu  ofiar,  dzielę  moje 
schronienie z ropuchami, ślimakami, nietoperzami i robactwem.
   Ludzie są już dla mnie tylko pożywieniem. Nie znam nikogo takiego jak ja, poza ginącym 
potworem,  który zmienił  moje  jestestwo.  Zapach  mego  własnego  rozkładu  stale  drażni  me 
nozdrza.
     Oto moja baśń. Nie mogę umrzeć, póki  mój czas się nie  wypełni,  lecz któż wie, kiedy to 
nastąpi? Aż do tej chwili będę zawsze  samotny, bardziej  samotny niż człowiek, sam ze  swą 
rozpaczą i bezmyślnym złem, z odrazą do siebie samego aż do końca świata i jego odrodzenia 
się na nowo.
      Wampir  wstał,  unosząc  się  nad  nami  niczym  czarny   żagiel  rozpostarty  na  wietrze  i 
rozkładając szeroko ramiona, lub może skrzydła, jakby chciał nas zagarnąć.
   — Jak porównać wasze opowieści z moją? — krzyknął. Szorstkość jego głosu wydawała się 
nieco  przytłumiona,  mimo  że  mówił  coraz  głośniej.  —  Czyja  historia  jest  więc 
najsmutniejsza?
   W tym odrażającym głosie słychać było ból, który przemówił nawet do mego bijącego jak 
młot serca.
   — Czyja jest najsmutniejsza? Odpowiedzcie! Nadszedł czas wyboru...
      I w tej  właśnie  chwili, kiedy kłamstwo mogło ocalić  mi życie... nie  potrafiłem skłamać. 
Odwróciłem mą twarz od drżącego, czarnego cienia, od czerwonookiej postaci w łachmanach. 
Nikt spośród siedzących wokół ogniska nie odezwał się ani słowem; nawet Abdallah siedział, 
milcząc, objąwszy kolana, szczękając zębami i wytrzeszczając oczy z przerażenia.
   — Tak myślałem — powiedział wreszcie stwór. — Tak myślałem.

background image

   Nocny wiatr zakołysał konarami drzew ponad naszymi głowami i zdało się, że za nimi jest 
już tylko wieczny mrok — nie ma ani nieba, ani gwiazd — nic, tylko nieskończona pustka.
   — Dobrze  więc — powiedział  w końcu wampir. — Wasze milczenie jest wymowne. To ja 
zwyciężyłem. — W jego głosie nie było słychać nawet najsłabszej triumfalnej nuty. — Dajcie 
mi więc moją nagrodę, a ja pozwolę reszcie odejść z moich gór.
   Czarny kształt cofnął się o kilka kroków.
      Wszyscy spojrzeliśmy po  sobie,  noc  kryła  nasze  twarze.  Zacząłem  coś  mówić,  lecz Ibn 
Fahad przerwał mi gwałtownie.
   — Nie ma mowy o żadnych ochotnikach. Będziemy ciągnąć losy; to jedyny sposób.
     Pociął szybko  cienką  gałąź na osiem  części,  z których jedna była  krótsza  niż pozostałe i 
ścisnął je w zamkniętej dłoni.
   — Ciągnijcie — powiedział. — Dla mnie będzie ostatnia.
      Zastanowiłem  się  przez chwilę, jakież to szaleństwo sprawiło,  że  zgodziliśmy się na  ten 
dziwny  zakład  i  losowanie,  które  decydować  miały  o  naszym  życiu!  Każdy  z nas  jednak 
wyciągnął  patyczek  z  pięści  Ibn  Fahada.  Trzymałem  swój  w  zaciśniętej  dłoni,  nie  życząc 
sobie,  aby Allach  objawił  mi  moje  przeznaczenie.  Kiedy  wszyscy  dokonali  już  wyboru, 
wyciągnęliśmy przed siebie otwarte dłonie.
   To młody Jelonek wybrał najkrótszy patyczek.
   Zdumiewające, lecz na jego twarzy nie widać było żadnej oznaki, iż zdaje on sobie sprawę 
ze  swego  strasznego  losu:  nie  okazywał  ani  niepokoju,  ani  żalu,  nie  odpowiadał  nawet na 
nasze  bezradne  słowa  i  modlitwy;  wstał  i  ruszył  powoli  ku  czarnej  postaci  stojącej  na 
odległym końcu polany. Wampir wyszedł mu na spotkanie.
     — Nie! — rozległ się nagle głośny krzyk i  ku naszemu zupełnemu zaskoczeniu Abdallah 
zerwał  się  na  równe  nogi  i  pobiegł  przez  otwartą  przestrzeń  polany,  rzucając  się  między 
młodzieńca i ledwie widoczny cień.
      —  On  jest  zbyt  młody,  zbyt  zdolny!  —  krzyczał  Abdallah.  W  jego  głosie  brzmiało 
prawdziwe ciepienie. — Nie wołno ci tego zrobić! Weź mnie zamiast niego!
    Siedzieliśmy bez ruchu, milcząc, wobec takiego nieoczekiwanego zachowania, lecz bestia 
uderzyła błyskawicznie niczym żmija, jednym ciosem zwalając Abdaiłaha z nóg.
    — Wy  jesteście naprawdę szaleni, wy, śmiertelnicy! — zasyczał wampir. — Ten człowiek 
nic  nie  robił, by się  ratować —  ani razu nie usłyszałem  jego opowiadania  — a Jednak teraz 
rzuca się w objęcia śmierci, aby ratować innego! Szaleniec!
      Potwór  zostawił  dławiącego  się  krzykiem  Abdal-laha  i  zwrócił  się  ku  milczącemu 
Jelonkowi.
   — Chodź. Wygrałem zawody i ty jesteś moją nagrodą. To dla mnie... bolesne... ale tak musi 
być.
   Ciemność otaczała chłopca, wciągała go w siebie.
   — Chodź — rzekł wampir — i myśl o lepszym świecie, do którego zmierzasz. Wierzysz w 
to przecież, nieprawdaż? No cóż, już wkrótce...
   Potwór urwał.
   — Dlaczego wyglądasz tak dziwnie? — zapytał wampir; w jego głosie pojawiło się coś na 
kształt  zaniepokojenia.  —  Płaczesz,  a  nie  widzę  w  tobie  lęku.  Dlaczego?  Nie  boisz  się 
śmierci?
   Jelonek odpowiedział nieprzytomnie:
   — Czy ty naprawdę żyjesz już tak długo? I jesteś sam, zawsze sam?

background image

      —  Jest  tak  jak  wam  powiedziałem,  nie  widzę  powodu,  by  kłamać.  Czy  sądzisz,  że 
odwleczesz sprawę tymi pytaniami?
    — Ach, jak Bóg  może  być  tak bezlitosny? — wyszeptał Jelonek. Jego słowa  brzmiały jak 
głębokie westchnienie. Obejmująca go czarna postać zesztywniała nagle.
   — Czy ty płaczesz nade mną?
   — Jak można ci pomóc? — zapytał chłopiec. — Nawet Allach musi płakać nad tobą... istotą 
godną litości, zagubioną w mroku i samotności...
     Przez chwilę  zdało się,  że  nocne powietrze  pulsuje  i drży. A potem  bestia, przerywanie i 
ciężko  dysząc,  uniosła  nagle  Jelonka  i  rzuciła  go  w  naszą  stronę;  młodzieniec  upadł, 
zderzywszy się z jęczą-cym Abdaiłahem.
   — Uciekajcie! — krzyczał wampir, a jego głos łamał się i brzmiał niczym grzmot; wydało 
mi się, że słyszę w nim płacz. — Wynoście się z moich gór! Uciekajcie!
      Zdumieni  podnieśliśmy  Jelonka  i  Abdaiłaha  na  nogi,  pobiegliśmy  przed  siebie  w  dół 
zbocza.  Gałęzie  biły  nas  w  twarze  i  ręce.  W  każdej  chwili  mogliśmy   się  spodziewać 
podmuchu skrzydeł i zimnego oddechu na naszych karkach.
      —  Zbudujcie  sobie  mocne,  trwałe  domy,  mali  ludzie  — wył  za  nami  głos  podobny do 
dzikiego  wichru. — Będę żył  długo...  i któregoś dnia  mogę  zacząć  żałować, że  pozwoliłem 
wam odejść!
      Biegliśmy i  biegliśmy przed  siebie,  ciągnąc  jeden drugiego  i  niosąc  Ibrahima, aż niemal 
uszło z nas życie, aż do utraty tchu w płucach, aż do chwili, gdy złociste słońce wyjrzało znad 
szczytów gór na wschodzie.

Epilog

     Masrur al-Adan zakończył  swą opowieść w ciszy, w której słychać było bicie trzydziestu 
serc, po czym odsunął krzesło od stołu.
      —  Następnego  dnia  opuściliśmy  góry  —  rzekł.  —  Po  kilku  miesiącach  dotarliśmy  do 
Bagdadu jako jedyni pozostali przy życiu z karawany wysłanej z poselstwem do Armenitów.
      —  Oooch!  —  westchnął  młody  Hassan  z  po-dziwem  i  lękiem  zarazem.  —  Co  za 
zdumiewająca, przerażająca przygoda! Ja bym jej nigdy nie  przeżył. Straszne! A co się stało 
później z waszymi towarzyszami podróży?
   Masrur pogładził brodę i uśmiechnął się.
   Ibn Fahad sapnął, na dobre już obudzony i rzekł:
      —  Język  zawodzi  go  tylko  wtedy,  kiedy mowa  jest o  pożytkach,  jakie  wyniósł  z owej 
przygody.  Stary  Ibrahim,  wspomagany  przez  Armenitkę  Sossi  jest  mistrzem  w  kuchni 
Masnira;  jestem  pewien, iż wasze  żołądki  potwierdzają to,  że  umie  on przyprawiać gołębie. 
Kurken  został  koniuszym. Oboje  z Sossi  dojrzeli,  przytyli  i  przywykli  do  wygód  w służbie 
Masrura. Tych dwoje nigdy nie mogłoby się pobrać, gdyby powrócili do swej ojczyzny.
    — Reszta zaś naszej karawany — Ibn Fahad nie- dbale machnął ręką — rozproszyła się po 
świecie.
        —  Cudownie!  —  powiedział  Hassan.  —  A  czy...    ten  potwór...  czy  rzeczywiście 
powiedział, że któregoś dnia może wrócić?
    Masrur uroczyście i dostojnie skinął swoją wielką głową.
   — Przysięgam na mą duszę. Nieprawdaż, Ibn Fahadzie, stary towarzyszu?
   Ibn Fahad uśmiechnął się krzywo na znak po-twierdzenia.

background image

    — Tak — ciągnął Masrur. — Te słowa budzą we mnie lęk aż do dnia dzisiejszego, Wiele 
nocy spędziłem bezsennie, wpatrując się  w te drzwi  — pokazał ręką  — i  zastanawiając się, 
czy  któregoś dnia nie otworzą się i nie stanie w nich straszna, nieszczęsna istota, wracająca z 
piekła, by odebrać swą nagrodę.
   — Na Allacha litościwego — westchnął Hassan.
   Podczas gdy pozostali goście szeptali między so-bą w podnieceniu, Abu Jamir przechylił się 
przez stół; wyglądał na rozdrażnionego.
      — Hassanie  — warknął  —  uspokój  się  łaskawie.  Wszyscy jesteśmy wdzięczni  naszemu 
gospodarzowi  Masrurowi  za  zabawienie  nas,  ale  dla  wrażliwych,  bogobojnych  ludzi  jest 
obrazą podsuwanie myśli, że w każdej chwili może zastukać do drzwi jakiś krwiożerczy ifryt 
i porwać nas...
      I  w  tejże  chwili  drzwi  odskoczyły  z  łoskotem,  ukazując  odrażający,  poskręcany kształt 
ledwie  widoczny  u  wejścia,  zbryzgany  czerwienią  i  cały  drżący.  Wrzask  gości  Masrura 
wypełnił komnatę.
   — Panie...? — spytała drżącym głosem ciemna postać. Stary Baba, chwiejąc się, trzymał na 
ramieniu  dzban  wina.  Drugi  zaś  dzban  leżał  rozbity u  jego  stóp;  cenny trunek Abu  Jamira 
rozlał się na wszystkie strony.
   — Panie — zaczął jeszcze raz Baba. — Lękam się, że rozbiłem jeden dzban.
   Masrur rzucił spojrzenie na Abu Jamira, który bez zmysłów leżał jak długi na podłodze.
     — Wszystko w porządku, Baba  — uśmiechnął  się  Masrur, kręcąc czarnego  wąsa. — Nie 
potrzeba  nam  już  tyle  wina,  jak  nam  się  zdawało.  Moja  opowieść  najwyraźniej  zmorzyła 
snem niektórych moich gości.

Koniec