background image

 

 

Slavenka Drakulić 

oni nie skrzywdzi li by nawet muchy 

 zbrodniarze WOJENNI przed TRYBUNAŁEM W 

HADZE 

przełożył Jakub Szacki 

Tytuł oryginału: They Would Never Hurt a Fly. War Criminals on Trial in The Hague  

 

Dokonał  tak  głębokiego  rozdziału  między  życiem  prywatnym  a  publicznym,  między  rodziną  a 
działalnością  zawodową,  że  nie  potrafił  dostrzec  w  sobie  żadnych  związków  między  tymi 
dwiema  dziedzinami.  Kiedy  z  racji  swojego  stanowiska  musiał  mordować,  nie  uważał  się  za 
mordercę,  ponieważ  nie  robił  tego  z  powodu  swoich  skłonności,  ale  w  ramach  obowiązków 
służbowych. Gdyby kierował się tylko uczuciami, nie skrzywdziłby nawet muchy. 

Hannah Arendt, Essays in Understanding (1930-1954) 

 

background image

 

 

 

wstęp 
to nie jest bajka 

W  odległym  zakątku  Europy,  za  siedmioma  górami  i  siedmioma  rzekami,  był  sobie  kiedyś 
piękny kraj o nazwie Jugosławia. Mieszkali w nim ludzie sześciu różnych narodowości, którzy 
wyznawali trzy różne religie i mówili czterema różnymi językami. Byli to Chorwaci, Serbowie, 
Słoweńcy, Albańczycy, Bośniacy i Macedończycy. Wszyscy jednak razem pracowali, chodzili 
do szkół, pobierali się i żyli we względnej harmonii przez czterdzieści pięć lat. 
Ale ponieważ moja opowieść nie jest bajką, historia tego pięknego kraju nie ma szczęśliwego 
zakończenia. Jugosławia rozpadła się na części w strasznej i krwawej wojnie, która kosztowała 
życie  dwustu  tysięcy  ludzi  -  głównie  w  Bośni  -  i  spowodowała  przemieszczenie  dwóch 
milionów osób i powstanie kilku nowych państw: Słowenii, Bośni, Chorwacji, Macedonii oraz 
Serbii i Czarnogóry. Albańczycy i Czarnogór-cy wciąż walczą o niepodległość. 
Wszystko to wydarzyło się w środku Europy nie tak dawno temu, między 1991 a 1996 rokiem. 
Wojna  ta  zaskoczyła  cały  świat.  My,  obywatele  Jugosławii,  byliśmy  zaskoczeni  jeszcze 
bardziej. Kiedy o tym myślę, ciągle jestem na siebie zła. Czy to możliwe, że wojna zakradła się 
do naszego życia powoli, podstępnie jak złodziej? Dlaczego nie zauważyliśmy, jak nadchodzi? 
Dlaczego  nie  zrobiliśmy  czegoś,  aby  jej  zapobiec?  Dlaczego  byliśmy  tak  zarozumiali,  by 
sądzić, iż nas nie może dotyczyć? Czy naprawdę byliśmy zakładnikami pięknej bajki? 
Moje  pokolenie  dorastało  w  Europie,  wierząc,  że  po  drugiej  wojnie  światowej  wojna  tego 
rodzaju nie może się nigdy powtórzyć. Możliwa wydawała się wojna jądrowa między dwoma 
supermocarstwami,  ale  nie  lokalna,  w  której  walczy  się  konwencjonalną  bronią.  Za  nikłym 
prawdopodobieństwem  nowej  wojny  przemawiał  także  fakt,  że  w  czasie  drugiej  wojny 
światowej  po  wszystkich  stronach  zginęły  w  Jugosławii  tysiące  ludzi.  Świadkowie  tych 
wydarzeń wciąż żyją, rany są ciągle otwarte. A poza tym wiedzieliśmy, że Jugosławia nie ma 
wrogów.  Żyliśmy  w  przyjaźni  z  naszymi  sąsiadami:  Włochami,  Austriakami,  Węgrami, 
Rumunami, Bułgarami i Albańczykami. 
Ale  pewnego  dnia  przekonaliśmy  się,  że  do  rozpoczęcia  wojny  wcale  nie  jest  potrzebny 
zewnętrzny wróg. Stało się jasne, że wróg może żyć wśród nas. Fatalne okazało się grzebanie w 
przeszłości.  Zwykle  jesteśmy  skłonni  zapominać,  że  w  czasie  wojny  Jugosławia  była 
okupowana  lub  kontrolowana  przez  nazistowskie  Niemcy,  ale  jednocześnie  toczyła  się  wojna 
domowa  między  Serbami  a  Chorwatami.  Inaczej  mówiąc,  istniała  udokumentowana  historia 
rozlewu  krwi  w  naszym  kraju  i  łatwo  było  nią  manipulować,  aby  skłócić  jednych  z  drugimi: 
Serbowie stali się wrogami Chorwatów, bośniackich Muzułmanów

1

 i Albańczyków, Chorwaci 

w  pewnym  momencie  prowadzili  wojnę  nie  tylko  z  Serbami,  ale  także  z  Muzułmanami, 
natomiast wrogami Macedończyków byli Albańczycy. 
Choć  mogłoby  się  tak  wydawać,  wojna  nie  zaskoczyła  nas  z  dnia  na  dzień.  Pod  koniec  lat 
osiemdziesiątych  komunizm  w  innych  częściach  Europy  upadł,  załamał  się  także  we  wciąż 
istniejącym ZSRR. Jugosławia nie była przygotowana na zmiany polityczne, które nastąpiły po 
tym  upadku.  Nie  stworzyliśmy  żadnych  demokratycznych  alternatyw,  jak  Polska  i 
Czechosłowacja,  a  polityczna  pustka  nagle  wypełniła  się  partiami  nacjonalistycznymi. 
Wszystkie one miały ten sam program: niepodległość i własne państwo narodowe. 

                                                 

1

 W jugosłowiańskiej konstytucji z 1974 roku bośniaccy Muzułmanie zostali 

uznani za konstytutywny naród i odtąd pisało się tę nazwę dużą literą (w 
odróżnieniu od wyznawców islamu). (Wszystkie przyp. red.). 

background image

 

 

Rozbuchany nacjonalizm szerzył się jak pożar. Partie nacjonalistyczne zwyciężyły w wyborach 
w Chorwacji i  w Bośni. W Serbii stało  się coś dziwnego:  partia komunistyczna przekształciła 
się  w  nacjonalistyczną,  bo  jej  przywódca,  Slobodan  Milośević,  wierzył,  że  jest  to  sposób  na 
utrzymanie się przy władzy. Wkrótce wszędzie odbywały się referenda, a ludzie głosowali za 
niezależnością od Jugosławii. Pierwszy krok zrobiła Słowenia i w czerwcu 1991 roku była już 
poza  federacją.  Rozpoczął  się  proces  rozpadu.  Jugosłowiańska  Armia  Ludowa  próbowała 
powstrzymać  Słowenię  przed  opuszczeniem  federacji,  ale  ponieważ  nie  było  w  Słowenii 
żadnych mniejszości, które można by wykorzystać, armia pozwoliła jej się oderwać. 
W  tym  momencie  wojna  wciąż  nie  wydawała  się  realną  groźbą.  Śmierć  paru  żołnierzy  i 
policjantów,  którzy  zginęli  wiosną  1991  roku  w  Słowenii  i  Chorwacji,  została  zauważona. 
Ciągle jeszcze było to czymś wyjątkowym, a ich zdjęcia i nazwiska pojawiły się na pierwszych 
stronach gazet. 

Ale  w  Chorwacji  żyła  liczna  mniejszość  serbska  i  Slobodan  Milośević,  wówczas  prezydent 
Serbii,  miał  znakomity  pretekst,  żeby  wysłać  armię  w  celu  „ochrony"  mieszkających  tam 
Serbów.  Oznaczało  to  prawdziwą  wojnę.  Jesienią  1991  roku  chorwackie  miasto  Vukovar 
zostało  niemal  zrównane  z  ziemią,  a  życie  straciło  około  dziesięciu  tysięcy  osób.  W  latach, 
które nastąpiły później, śmierć stała się czymś powszednim i nikt już nie zadawał sobie trudu, 
by sporządzać listy ofiar. Było na to za późno. 
W  Bośni,  gdzie  obok  siebie  żyli  Serbowie,  Chorwaci  i  Muzułmanie,  wojna  rozpoczęła  się  w 
kwietniu  1992  roku.  Z  powodu  mieszanej  populacji  także  i  tu  przybrała  ona  charakter  wojny 
domowej.  Serbska  mniejszość,  „ochraniana"  przez  Milośevicia,  proklamowała  niezależne 
państwo,  Republikę  Serbską.  Nie  będąc  w  stanie  powstrzymać  Chorwacji  i  Bośni  przed 
opuszczeniem  Jugosławii,  Milośević  -  wraz  z  Serbami  z  Republiki  Serbskiej  -  wyruszył  na 
wojnę o Wielką Serbię. Rozpoczęło się trwające trzy lata oblężenie Sarajewa, a parę lat później 
chroniona  przez  ONZ  enklawa  muzułmańska  Srebrenica  dostała  się  w  ręce  Armii  Republiki 
Serbskiej.  Wymordowano  około  siedmiu  tysięcy  nieuzbrojonych  Muzułmanów  -  była  to 
największa masakra w Europie od 1945 roku. 
Ponieważ te nowo stworzone państwa w stanie wojny - Bośnia, Chorwacja, Republika Serbska, 
Serbia - były kierowane przez skrajnie nacjonalistycznych przywódców, szybko stało się jasne, 
że  walczą  nie  tylko  o  niepodległość,  ale  także  o  „czyste  etnicznie"  państwa  narodowe.  Całe 
regiony  w  Chorwacji  i  Bośni  -  a  później  także  w  Kosowie  -  były  „oczyszczane  etnicznie" 
(eufemizm,  który  w  praktyce  często  oznaczał  ludobójstwo)  w  celu  osiągnięcia  jednorodnej 
populacji, co nie różniło się zbytnio od polityki Ein Reich, ein Volk, ein Führer w hitlerowskich 
Niemczech. Zarówno Serbowie, jak i Chorwaci chcieli podzielić między swoje państwa Bośnię, 
pozostawiając Muzułmanom jedynie niewielkie enklawy. 
Wojna w Bośni zakończyła się porozumieniem w Dayton podpisanym w listopadzie 1995 roku. 
Ale  wojna  nie  zakończyła  się  w  Kosowie,  południowej  części  Serbii,  zamieszkanej  głównie 
przez  Albańczyków.  Oni  także  chcieli  niepodległości  i  zaczęli  o  nią  walczyć.  Odwet 
Milośevicia  spowodował,  że  w  pewnym  momencie  setki  tysięcy  Albańczyków  opuściło  w 
panice swoje domy i ratując życie, próbowało przekroczyć granicę albańską lub macedońską. 
Exodus siedmiuset tysięcy uchodźców z Kosowa był katastrofą humanitarną. Wtedy to, wiosną 
1999 roku, NATO podjęło decyzję, by bombardowaniem zmusić Milośevicia do uległości. 
Był to początek końca Slobodana Milośevicia. W październiku 2000 roku niewyobrażalne stało 
się  faktem:  Milośević  przegrał  wybory  -  i  stracił  władzę.  Wkrótce  został  aresztowany  i 
przewieziony  do  Międzynarodowego  Trybunału  ONZ  do  spraw  Zbrodni  Wojennych  w  byłej 
Jugosławii  w  Hadze.  Trybunał  ten  utworzono  w  1993  w  Holandii,  kiedy  społeczność 
międzynarodowa zdała sobie sprawę, że nowe państwa, które wyłoniły się w czasie wojny nie 
są w stanie lub nie chcą same osądzić swoich zbrodniarzy wojennych. Jak stwierdził Trybunał, 

background image

 

 

wszystkie  strony  popełniały  zbrodnie  wojenne,  ale  Serbowie  popełnili  ich  najwięcej. 
Aresztowania  i  ekstradycje  zbrodniarzy  wojennych  stały  się  największym  problemem 
politycznym  w  Chorwacji,  Serbii  i  Bośni,  ponieważ  ludzie  wymieniani  na  liście  zbrodniarzy 
wojennych haskiego Trybunału byli w swoich ojczyznach uznawani za bohaterów. 
Obecnie  Trybunał  sądzi  około  osiemdziesięciu  osób  reprezentujących  wszystkie  walczące 
strony. Mój wybór postaci jest osobisty, a nie reprezentatywny. Piszę nie tylko o zbrodniarzach 
wojennych  uważanych  za  największych,  jak  Slobodan  Milośević,  ale  także  o  tych,  których 
czyny lub osobowość uznałam za szczególnie pasujące do celu tej książki, bez względu na ich 
narodowość.  To,  że  nie  zostali  tu  opisani  muzułmańscy  zbrodniarze  wojenni,  jest  zatem  po 
prostu  dziełem  przypadku  i  z  pewnością  nie  oznacza,  że  ludzie  po  tej  stronie  frontu  nie 
popełniali  tego  typu  zbrodni.  Ich  nazwiska  można  przeczytać  na  liście  osób  poszukiwanych 
przez  Trybunał.  Opisuję  także  dwie  osoby,  które  nie  stanęły  przed  Trybunałem,  ale  które  są 
mimo  to  ważne  dla  zrozumienia  problemu.  Jedną  z  nich  jest  świadek,  Milan  Levar,  a  drugą 
żona Mi-losevicia, Mirjana Mira Marković. 
Powód napisania tej książki był prosty: ponieważ nie można zaprzeczyć, że zbrodnie wojenne 
zostały  popełnione,  chciałam  dowiedzieć  się  czegoś  o  tych,  którzy  je  popełnili.  Kim  byli? 
Zwykłymi ludźmi jak ja czy potworami? 
Chciałam  także  odpowiedzieć  na  pytanie,  które  postawiłam  na  początku:  dlaczego  nie 
widzieliśmy  zbliżającej  się  wojny?  Z  pewnością  mogliśmy  dostrzec  zapowiedź  nieszczęścia. 
Było wiele oznak nadciągającej katastrofy, ale nie potrafiliśmy właściwie ich odczytać, zanim 
było  za późno. Łatwo jednak być mądrym  po szkodzie. Czy  wojnę dałoby się powstrzymać? 
Być może. Ale zbyt mało ludzi próbowało to zrobić. 

background image

 

 

 

1. dlaczego Haga 

Przez  pewien  czas  po  zakończeniu  wojny  w  Chorwacji  -  choć  działania  wojenne  w  Bośni 
jeszcze  trwały  —  w  naszym  domu  w  Zagrzebiu  przebywał  młody  człowiek,  przyjaciel  córki. 
Zauważyłam,  że w nocy nasz gość nigdy nie gasi  światła w swoim pokoju. Kiedy zapytałam 
dlaczego, odpowiedział krótko: Mógłby obudzić się w nocy i nie wiedzieć, gdzie jest. Mógłby 
mieć złe sny o swoich przyjaciołach, żołnierzach, którzy nie wrócili z akcji w Bośni i zapewne 
zostali zabici. Ale nie miał ochoty powiedzieć nic więcej. 
Teraz  ma  rodzinę  i  małą  córeczkę.  Jestem  pewna,  że  nigdy  nie  opowie  jej  o  swoich 
przyjaciołach.  Jeśli  jednak  to  dziecko  będzie  dorastać,  słuchając  opowieści  ojca  o  wojnie  w 
Bośni, poczuje się zagubione. W szkole prawdopodobnie będzie się uczyć, że Chorwacja nigdy 
nie  była  w  stanie  wojny  z  Bośnią  i  nigdy  nie  była  agresorem.  Jej  ojciec  nie  walczył  z 
Muzułmanami w Bośni, nie zginęli tam także jego przyjaciele. Jeśli obecne książki do historii 
mogą być jakąś wskazówką, to dziewczynka będzie się uczyć, że wojna za ojczyznę, bo tak jest 
nazywana,  była  wojną  obronną  i  nic  ponadto.  Co  więcej,  ponieważ  była  to  wojna  obronna, 
żołnierze  chorwaccy  nie  mogli  popełniać  zbrodni  wojennych.  Taka  bowiem  była  oficjalna 
doktryna  w  Chorwacji  przez  ostatnie  dziesięć  lat  i  nie  zmieniła  się  po  śmierci  pierwszego 
chorwackiego prezydenta, Franja Tudjmana, w 1999 roku. 

Dziewczynka  w  Serbii  będzie  też  zapewne  dorastać  pośród  zaprzeczeń,  że  była  jakaś  wojna. 
Gdyby zapytała swojego tatę o wojnę w Chorwacji lub Bośni, mogłaby usłyszeć: Wojna? Jaka 
wojna?  Jedynymi  wojnami,  jakie  Serbowie  uznają,  jest  wojna  NATO  przeciw  ich  narodowi 
oraz wojna z „terroryzmem" w Kosowie. Wojny w Chorwacji i Bośni się dla nich nie liczą. 
Wydaje mi się, że tak właśnie musiał się czuć mój ojciec po wojnie, w 1945 roku - dokładnie 
tak, jak przyjaciel mojej córki. Nie wiem, czy mój ojciec zostawiał zapalone światło w swoim 
pokoju, ale miał dwadzieścia trzy lata i chciał zapomnieć o wszystkich okropnościach, których 
doświadczył w czasie pięciu lat wojny. Zły czas minął. Wkrótce poznał moją matkę, założyli 
rodzinę. Ja urodziłam się w 1949 roku. Przyszłość rysowała się w jasnych barwach. 

Ojciec nigdy nie mówił o czterech latach walki w partyzantce Josipa Broz-Tity w czasie drugiej 
wojny światowej. Chciał o tym zapomnieć, co przez długi czas uważałam za oznakę zdrowia 
psychicznego  i  instynktu  samozachowawczego.  Ludzka  istota  może  przeżyć  dzięki 
umiejętności  zapominania,  pisze  War-łam  S  załamów  w  Opowiadaniach  kołymskich.  Ale 
wiem, że ojciec na pewno pamiętał wojnę, choć o niej nie mówił. Był to najważniejszy okres w 
jego życiu i musiał zostawić w nim znacznie głębszy ślad niż wojna w dawnej Jugosławii we 
mnie. On walczył na wojnie, ja nie. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, iż 
połączenie  takiego  milczenia  i  oficjalnej  wersji  historycznych  wydarzeń  lat  1939-1945 
sprawiło, że mogło dojść do najnowszej wojny. 

Wprawdzie  ojciec  nie  mówił  o  tym,  co  widział  i  co  przeżył,  ale  są  trzy  obrazy,  które  w 
dzieciństwie  kojarzyły  mi  się  z  wojną  -  z jego  wojną.  Pierwszy  przedstawiła  mi  babcia.  Ona 
także spędziła wojnę wśród partyzantów, gotując im i piorąc. Często wspominała wydarzenie z 
tamtych  czasów,  które  zapadło  jej  w  pamięć.  Partyzanci  odbili  chorwacką  wioskę,  którą 
wcześniej zajmowali serbscy czetnicy

2

. Wioska była opustoszała, wszyscy mieszkańcy uciekli. 

                                                 

2

  Czetnicy  -  tu:  oddziały  Dragoljuba  (Draży)  MihaiW  cia,  oficera 

królewskiej  armii  wiernego  władzom  emigracyjnym,  początkowo  walczące 
przeciwko Niemcom, później także przeciw partyzantce Tity. 

background image

 

 

Kiedy babcia weszła do jednego z domów, żeby spędzić w nim noc, uderzył ją dziwny zapach. 
Był to zapach spalonego mięsa. Czetnicy opuszczali wioskę w pośpiechu i babcia była pewna, 
że w piecyku przypala się mięso. Ale w piecyku nie było mięsa. Był tam upieczony jak prosię 
noworodek. 

Kiedy  byłam  dzieckiem,  wyobrażałam  sobie,  jak  babcia  wchodzi  do  tego  domu.  Czułam  ten 
zapach,  choć  nie  znałam  go  wcześniej.  W  wyobraźni  widziałam  czarny,  żelazny  piecyk  na 
drewno i jej rękę, która go otwiera. Mogłam sobie wyobrazić także jej zgrozę. Z czasem stała 
się moją. 
Drugi  obraz,  który  utkwił  w  mojej  pamięci,  zobaczyłam  wprawdzie  w  filmie  Kozara,  ale  dla 
mnie  stał  się  realny.  Miałam  trzynaście  lat.  Dobrze  pamiętam  strach,  który  odczuwałam, 
oglądając ten film, pamiętam jak  się   pociłam, niemal czuję moje mokre dłonie i łzy.  Był to 
jeden z tych obowiązkowych filmów o walkach partyzantów Tity z armią niemiecką, na które 
zabrał nas nauczyciel historii. W filmie jest taka scena: bohater - oczywiście partyzant - ukrywa 
się  w  wykopanym  dole.  Niemieccy  żołnierze  szukają  go.  Są  coraz  bliżej.  Słyszy  ich 
nawoływania.  Partyzant  trzyma  na  rękach  małe  dziecko,  które,  kiedy  żołnierze  się  zbliżają, 
zaczyna  płakać.  Bohater  zakrywa  ręką  usta  dziecka.  Drugą  ręką  przytrzymuje  prowizoryczny 
dach ziemianki. W najbardziej emocjonującym momencie filmu niemiecki żołnierz dźga ziemię 
bagnetem, próbując odnaleźć kryjówkę naszego bohatera, i przebija mu dłoń. 
Mój  trzeci  obraz  wojny  pochodzi  z  książki,  którą  ojciec  próbował  ukryć  przed  dziećmi,  lecz 
mimo to udało mi się ją obejrzeć. Lepiej byłoby, gdybym jej nigdy nie widziała, ponieważ nie 
mogłam zapytać ojca o to, co w niej zobaczyłam, a zabrało mi wiele czasu zrozumienie, czego 
dotyczyły przerażające rysunki w książce. Pamiętam ją całkiem dobrze. Cienki tom z żółtymi 
kartkami  i  zieloną  płócienną  okładką.  Wewnątrz  było  kilka  czarno-białych  fotografii.  Były 
kiepskiej jakości, niezbyt ostre, ale wystarczająco wyraźne, abym mogła rozpoznać wychudłe 
postacie  ludzkie  siedzące  lub  leżące  na  pryczach,  nagie  szkielety  i  stosy  zwłok  na  ziemi. 
Książka  miała  tytuł  Jasenovac.  Wiele  lat  później,  kiedy  zwiedzałam  muzeum  obozu 
koncentracyjnego  niedaleko  Jasenovaca,  widziałam  te  same  obrazy.  Widziałam  także  zbiór 
noży i młotków, których użyli chorwaccy faszyści, ustasze

3

, do zabicia około siedemdziesięciu 

tysięcy  ludzi.  Wśród  nich  było  dwadzieścia  tysięcy  Żydów,  a  poza  tym  Serbowie,  Cyganie  i 
chorwaccy komuniści. 
Dorastaliśmy wśród wielu takich obrazów, przedstawianych w filmach, książkach i rodzinnych 
opowieściach.  Z  jednej  strony  mieliśmy  naszą  pamięć,  a  z  drugiej  książki  do  historii,  które 
pokazywały nasze dzieje ukształtowane tak, aby pasowały do ideologii partii komunistycznej. 
Nieprawda, że byliśmy odizolowani od własnej przeszłości. Przeciwnie, mogliśmy jej mieć aż 
nadto.  Ale  nasze  książki  do  historii  obfitowały  nie  w  fakty,  tylko  w  legendy:  o  ofensywach 
armii  Tity,  jej  wielkich  bitwach  i  jeszcze  większych  zwycięstwach.  Kilkadziesiąt  lat  później, 
kiedy dowiedziałam się o straszliwej masakrze, która miała miejsce na wiosnę 1945 niedaleko 
austriackiego  Bleiburga,  w  której  dziesiątki  tysięcy  żołnierzy  faszystowskiego  Niezależnego 
Państwa  Chorwackiego,  wycofujących  się,  aby  się  poddać  aliantom,  zostało  bezlitośnie 
zabitych  przez  antyfaszystowską  armię  Tity,  było  zbyt  późno,  abym  mogła  zmienić  poglądy. 
Miałam  je  już  wyrobione:  wiedziałam,  że  partyzanci  byli  antyfaszystowskimi  bohaterami, 
całkowitą przeciwnością czetników, Niemców i ustaszów. Żadne fakty historyczne, o których 
dowiadywałam  się  później  ze  zdumieniem,  nie  mogły  już  wymazać  moich  wyobrażeń  z 
wczesnego  dzieciństwa  o  tym,  kto  jest  dobry,  a  kto  zły.  Tak  samo  było  z  ludźmi,  których 
wujowie  czy  ojcowie  zostali  zabici  przez  partyzantów.  Oni  też  dorastali  wśród  wspomnień  o 

                                                 

3

  Ustasze  -  tu:  oddziały  wojskowe,  kontynuacja  faszystowskiej  tajnej 

organizacji 

chorwackiej  założonej 

przez  Ante  Paveli-cia, 

twórcę 

kolaboranckiego Niezależnego Państwa Chorwackiego. 

background image

 

 

swoich krewnych, wiedząc zarazem, że w książkach historycznych nie ma nawet wzmianki o 
ich  kaźni.  Moje:  pokolenie  nigdy  nie  uczyło  się  prawdziwej  historii  -  historia  taka,  jaką 
znaliśmy, była kłamstwem, oszustwem. 
Dopiero  teraz  jestem  w  stanie  zrozumieć,  jak  łatwo  jest  zacząć  wojnę,  kiedy  brakuje 
znajomości  faktów.  Wojna  nie  bierze  się  znikąd.  W  Jugosławii  zobaczyłam,  że  musi  być 
przygotowana.  Przywódcy  polityczni  mogą  bez  trudu  wykorzystać  obrazy  takie  jak 
zapamiętane  przeze  mnie,  wykorzystać  ludzką  pamięć  emocjonalną  i  budować  na  tym 
nienawiść.  W  społeczeństwach  totalitarnych  bowiem,  w  których  nie  ma  prawdziwej  historii, 
każdy  ma  w  swojej  pamięci  zbiór  tego  rodzaju  obrazów  i  jeśli  nie  ma  niczego  poza  nimi, 
sytuacja  staje  się  niebezpieczna.  Przywódcy  polityczni  mogą  odwoływać  się  do  tych 
wyobrażeń, łączyć je z popularnymi mitami, podgrzewać emocje propagandowymi audycjami, 
nieustannie  nadawanymi  w  telewizji.  Trudno  jest  się  obronić  przed  taką  propagandą,  jeśli  nie 
ma wspólnej historii, w którą każdy może wierzyć. Warstewka racjonalności łatwo odpada pod 
wpływem  emocji.  Historia,  której  się  uczyliśmy  -  a  która  w  istocie  historią  wcale  nie  była  - 
sprzyjała porzuceniu rozumu na rzecz czystych emocji. 
Dlatego kiedy po zakończeniu wojny w 1995 roku tak samo zapanowała cisza, kiedy tak samo 
zabrakło  pragnienia  prawdy  i  kiedy  pojawiły  się  podobne  manipulacje  faktami,  zaczęłam  się 
bać. Po raz trzeci miałam do czynienia z punktem zerowym w historii. Pierwszy raz zetknęło 
się  z  nim  pokolenie  mojego  ojca  po  drugiej  wojnie  światowej,  to  jest  po  rewolucji 
komunistycznej.  Cała  wcześniejsza  historia  została  napisana  od  nowa.  Drugi  raz  miało  to 
miejsce  po  upadku  komunizmu  w  1990  roku,  kiedy  musieliśmy  zapomnieć  o  komunizmie  i 
zacząć wszystko od nowa (i znów pisać na nowo historię). Trzeci punkt zerowy mamy teraz, po 
zakończeniu  ostatniej  wojny.  Nietrudno  zrozumieć  ogólną  niechęć  do  mówienia  o  wojnie  w 
Chorwacji,  jak  gdyby  nigdy  jej  nie  było.  Jeszcze  łatwiej  wyciągnąć  wniosek,  że  ludzie  są  nią 
zmęczeni, chcą zapomnieć o przeszłości i myśleć o przyszłości. W końcu to przede wszystkim 
myślenie  o  przeszłości  wciągnęło  ich  w  wojnę.  Politycy  ochoczo  zgadzają  się  z  wolą 
większości  i  gorliwie  popierają  pomysł  „otworzenia  nowej  karty  historii"  -  możliwie  czystej 
karty,  ponieważ  wielu  z  nich  jest  nadal  u  władzy  i  nie  chce  ponosić  odpowiedzialności  za 
wojnę. 
Jeśli jednak prawda o tak zwanej wojnie za ojczyznę nie zostanie ustalona, następne pokolenie 
znajdzie się pewnego dnia w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazło się moje po drugiej wojnie 
światowej. Ludzie ci będą mogli polegać tylko na niejasnych obrazach i krwawych historiach. 
Będą  one  różne,  w  zależności  od  tego,  po  czyjej  stronie  byli  rodzice,  ale  zostanie  im  tylko 
pamięć, nie historia. 
A  wojna  wciąż  jest  z  nami.  Wystarczy  tylko  wspomnieć  Hagę,  aby  się  o  tym  przekonać. 
Wyobrażam sobie, że każdy Holender byłby zdumiony, widząc, jak silne emocje wywołuje w 
Chorwacji,  Serbii,  a  nawet  w  Bośni  (nawet,  ponieważ  Bośnia  lepiej  współpracuje  z 
Trybunałem)  wzmianka  o  tym  ładnym  holenderskim  mieście.  Od  1993  roku,  kiedy 
ustanowiono  Międzynarodowy  Trybunał  ONZ  do  spraw  Zbrodni  Wojennych  w  byłej 
Jugosławii, Haga budzi  na Bałkanach wiele sporów. Trybunał  został ustanowiony dlatego, że 
państwa powstałe z byłej Jugosławii nie potrafiły lub nie chciały ścigać własnych zbrodniarzy 
wojennych.  Systemy  sądownicze,  bynajmniej  nie  niezawisłe,  były  przekupne  i  gdyby 
podejrzanych  o  zbrodnie  wojenne  sądzono  przed  miejscowymi  sądami,  podlegałyby  one 
ogromnej presji politycznej. W samej Chorwacji argument ten wywoływał natychmiast gorącą 
dyskusję.  Przeciwnicy  Międzynarodowego  Trybunału  z  prawej  strony  argumentowali,  że  jest 
on  instrumentem  politycznym,  stworzonym  po  to,  aby  ukarać  i  poniżyć  ich  kraj.  Bardziej 
wyrafinowani  krytycy  twierdzili  natomiast,  że  byłoby  lepiej  przeprowadzać  procesy 
zbrodniarzy  wojennych  w  kraju,  ponieważ  pokazałyby  one  narodowi  prawdę  o  wojnie  i 
pozwoliły przeżyć katharsis. 

background image

 

 

Byłam na tyle naiwna, że uważałam, iż jednym z priorytetów nowego post-Tudjmanowskiego 
rządu będzie próba zmierzenia się z prawdą o wojnie: dlaczego do tego doszło? O co chodziło? 
Czy Armia Chorwacka popełniała zbrodnie, czy nie? Jest to oczywiście brutalna prawda: wojna 
toczyła  się  o  utworzenie  państwa  narodowego,  co  obejmowało  czystki  etniczne;  dwieście 
tysięcy Serbów zostało zmuszonych do opuszczenia Krajiny; ich domy splądrowano i spalono; 
około czterystu cywilów zginęło; cywile serbscy w Gospiciu, Pakracu czy Sisaku byli masowo 
zabijani;  dwadzieścia  cztery  tysiące  Muzułmanów  zostało  zamkniętych  przez  żołnierzy, 
bośniackich  Chorwatów,  w  czterdziestu  czterech  obozach  koncentracyjnych  w  Hercegowinie; 
Chorwaci zabili stu szesnastu cywilów w wiosce Ahmići i wysadzili w powietrze stary most w 
Mostarze;  w  1991  roku  w  Zagrzebiu  dwunastoletnia  dziewczynka,  Aleksandra  Zec,  została 
zabita  wraz  ze  swoimi  serbskimi  rodzicami. Jej  morderca,  który  przyznał  się  do  morderstwa, 
wciąż przebywa na wolności. 

Nikt jednak nie chce głośno mówić prawdy. I nikt nie chce jej słuchać. Dlatego że w Chorwacji 
prawda jest niebezpieczna. Przez dziesięć lat propaganda Tudjmana przekonywała Chorwatów, 
że  ludzi  na  liście  zbrodniarzy  wojennych  Trybunału  -  jak  Mla-den  Naletilić  Tuta,  Tihomir 
Błaśkić, Dario Kordić, Mirko Norac i Ante Gotovina - należy uważać za bohaterów. Władze za 
czasów  Tudjmana  wydały  tych  ludzi  Trybunałowi  wyłącznie  z  powodu  silnego 
międzynarodowego nacisku, a nie dlatego, że Chorwaci uważali, iż należy ich osądzić. Ale jak 
to możliwe, żeby ocena sytuacji była tak różna w kraju i poza nim? Jest to możliwe, ponieważ 
nigdy  nie  powiedziano  Chorwatom,  że  ci  ludzie  byli  gorliwymi  katami,  nawet  jeśli  byli 
bohaterami wojennymi.  Toteż kiedy stają przed  sądem  w  Hadze jako podejrzani  o zabójstwo 
lub  zlecenie  zabójstwa  ludności  cywilnej,  Chorwaci  czują  się  upokorzeni.  Ich  bohaterowie 
mieliby  być  zbrodniarzami?  Nigdy!  Zostać  oskarżonym  przez  Trybunał  zaczęło  oznaczać,  że 
jest  się  patriotą.  Przeciwnicy  Trybunału  utrzymują,  że  sądzi  on  za  zbrodnie  wojenne  całą 
Chorwację, a nie jednostki. Kiedy wiosną 2001 roku Mirko Norac otrzymał polecenie stawienia 
się  w  lokalnym  sądzie  w  Rijece  w  związku  z  zarzutem  o  popełnienie  zbrodni  wojennych  w 
Gospiciu, gdzie jesienią 1991 roku zaginęło ponad stu Serbów, weterani wojenni zorganizowali 
wiec protestacyjny w Splicie. Było na nim około siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi. Przez 
co najmniej tydzień trwał kryzys rządowy i cały kraj był sparaliżowany. 
Ustalanie  prawdy  o  wojnie  jest  kluczem  do  zakończenia  sporów  wokół  Trybunału  haskiego. 
Dopóki  nie  zostanie  ustalona  prawda  o  wojnie,  procesy  zbrodniarzy  wojennych,  czy  to  przed 
Międzynarodowym  Trybunałem,  czy  przed  miejscowymi  sądami,  będą  postrzegane  jako 
niesprawiedliwość  wobec  „bohaterów  wojennych".  Bez  prawdy  nie  ma  sprawiedliwości,  a 
Chorwacja  nadal  jest  daleka  od  takiej  prawdy.  Ostatnio  odbyły  się  dwa  procesy  zbrodniarzy 
wojennych:  w  Rijece  -  grupy  z  Gospicia,  i  w  Splicie  -  grupy  strażników  więziennych. 
Szczególnie ten drugi przekształcił się w żałosne widowisko, w którym publiczność bije brawo 
swoim  „bohaterom"  i  grozi  świadkom.  Sędzia  zwolnił  oskarżonych  z  więzienia,  lecz  sąd 
wyższej  instancji  zmienił  tę  decyzję,  a  tymczasem  dwóch  oskarżonych  zdążyło  uciec. 
Świadkom w obu procesach łatwo przydarzały się nagłe zaniki pamięci. A w wypadku Sisaka, 
małego  miasteczka  w  pobliżu  Zagrzebia,  gdzie  w  1991  i  1992  roku  znikło  wielu  serbskich 
cywilów, miejscowy sędzia zarządził dochodzenie dziesięć lat po wydarzeniu, i to dopiero pod 
silną presją mediów, a w szczególności magazynu „Hrvatska ljevica", który opublikował listę 
około stu zabitych i zaginionych osób. 
Chorwacja  nie  jest  w  tym  odosobniona.  Także  Serbowie  mają  problemy  z  prawdą.  We 
własnych oczach to  oni  są najbardziej poszkodowani,  zarówno przez Milośevicia, jak i  przez 
NATO.  Rzeczywiście,  serbskie  społeczeństwo  poniosło  poważne  konsekwencje  (od  embarga 
po bomby NATO) wojen, jakie Serbia toczyła ze swoimi sąsiadami, ale cała prawda o tym, co 
się stało, nie wyszła jeszcze na jaw ani nie stała się przedmiotem publicznej debaty. Jeśli chodzi 
o kłamstwa upowszechniane w ciągu ostatnich dziesięciu lat, wiele łączy Serbię i Chorwację. 

background image

 

 

Powód jest prosty i wykracza daleko poza ideologię Tudjmana-Milośevi-cia. Zbyt wiele osób 
było  w  jakiś  sposób  zaangażowanych  w  wojnę  i  zbyt  wiele  z  nich  odnosiło  z  tej  wojny 
korzyści. Łatwiej i znacznie wygodniej żyć w kłamstwie niż spojrzeć prawdzie w oczy i zacząć 
myśleć o indywidualnej winie i zbiorowej odpowiedzialności. 
Konflikt  między  prawdą  a  sprawiedliwością  ma  jednak  poważne  konsekwencje  polityczne: 
rządy  zarówno  w  Serbii,  jak  i  w  Chorwacji  mają  problemy  z  prawdą  i  wytłumaczeniem  się 
przed  mieszkańcami  z  ekstradycji  do  Hagi  osób  oskarżonych  przez  Trybunał  o  zbrodnie 
wojenne. 

Ponieważ  ludziom  łatwiej  jest  żyć  z  kłamstwami  niż  z  prawdą,  próby  wymierzenia 
sprawiedliwości  przez  Trybunał  lub  nawet  przez  miejscowe  sądy  są  uważane  za 
niesprawiedliwość. A dopóki w tych społeczeństwach jest tak niewiele chęci odkrycia prawdy, 
stawianie  przed  sądem  zbrodniarzy  wojennych  będzie  ciągle  postrzegane  jako  zagrożenie 
całego społeczeństwa. Dopóki prawda nie zostanie ujawniona, sprawiedliwość będzie musiała 
nadchodzić z Hagi  - lub nie nadejdzie w ogóle.  A wszystko  dlatego, że  sami nie jesteśmy  w 
stanie  publicznie  prać  naszych  krwawych  brudów.  Nawet  nie  zdajemy  sobie  sprawy,  że 
powinniśmy to zrobić. 

background image

 

 

 

2. sprawiedliwość jest nudna 

W budynku Trybunału na placu Churchilla w Hadze pachnie świeżą farbą. Młody człowiek w 
białym kombinezonie maluje bez pośpiechu hol wejściowy, który poza tym jest zupełnie pusty. 
Po obu stronach są duże szklane ściany. Po lewej znajduje się główne wejście do biur sądu. Jest 
tam  bramka  detekcyjna,  a  na  straży  stoi  policjant.  Chcę  wejść  do  sali  numer  trzy,  gdzie 
odbywają się procesy Miroslava Kvoćki, Dragoljuba Prćaca, Milojicy Kosa, Mladja Radicia i 
Zorana Zigicia. Wszyscy są oskarżeni o morderstwa i torturowanie w obozach w Omarskiej i 
Kera-termie  w  Bośni.  Na  szczycie  marmurowych  schodów  zainstalowano  drugą  bramkę 
detekcyjną. Przechodzę przez nią (magnetofony i kamery są zakazane) i wspinam się wąskimi 
żelaznymi schodami do sali sądowej. Przy drzwiach stoi kolejny policjant. Sala sądowa numer 
trzy jest raczej niewielka i podzielona na dwie części ścianą z kuloodpornego szkła. W części 
dla publiczności jest około setki niewygodnych krzeseł z niebieskiego plastiku. W każdym rogu 
ustawiono  dwa  ekrany  telewizyjne.  Pomieszczenie  nie  przypomina  wyłożonych  drewnem  sal 
sądowych  pokazywanych  na  filmach  lub  w  serialach  telewizyjnych,  takich  jak  Prawnicy  z 
Miasta  Aniołów.  Wygląda  raczej  jak  szpitalna  poczekalnia:  aseptyczna,  z  prostymi, 
funkcjonalnymi meblami i szarą wykładziną podłogową, oświetlona silnymi świetlówkami. W 
ich blasku ludzie wydają się bladzi i chorzy. 
Zajmuję miejsce w pierwszym rzędzie, ponieważ chcę dobrze widzieć. Ale mogę usiąść tam, 
gdzie mi się spodoba, bo jestem jedynym przedstawicielem publiczności. Trochę mnie to dziwi 
-  za wejście nie pobiera  się żadnej  opłaty. Wygląda na to,  że codzienne procedury procesowe 
nie  wzbudzają  większego  zainteresowania.  Powiedziano  mi,  że  studenci  prawa  i  krewni 
oskarżonych czasem tu przychodzą, ale dziennikarze zjawiają się tylko na rozpoczęcie nowego 
procesu  i  na  ogłoszenie  wyroku.  Wtedy  ledwo  można  się  wcisnąć.  Teraz  patrzę  na  trzech 
sędziów  na  podwyższeniu  naprzeciw  mnie.  Oskarżeni  i  ich  obrońcy  siedzą  po  lewej,  a 
oskarżyciele po mojej prawej stronie. Oskarżeni  widzą przez szybę publiczność, dzieli ich od 
niej  tylko  kilka  metrów.  Szklana  ściana  została  zamontowana  zapewne  po  to,  by  chronić 
oskarżonych.  Czuję  jednak,  że  to  ja  potrzebuję  osłony  przed  niebezpiecznymi  mężczyznami 
siedzącymi po drugiej stronie. 
Tak więc siedzę i obserwuję pięciu oskarżonych. Wyglądają tak zwyczajnie. Ale czego można 
było  oczekiwać?  Rogów?  Spiczastych  uszu?  W  końcu  wszyscy  z  nich,  oprócz  taksówkarza 
Zigicia,  byli  zwyczajnymi  policjantami.  Co  ciekawe,  tylko  on  jeden  wygląda  groźnie,  może 
dlatego,  że  jest  silniej  zbudowany  niż  pozostali.  Zigić  jest  smagłym,  czterdziestokilkuletnim 
mężczyzną  o  grubej  szyi,  ubranym  w  brązowy  garnitur  i  żółtą  koszulę.  Dzisiaj  będzie 
przesłuchiwany  jego  świadek  obrony.  Obok  siedzi  Prćac,  starszy  pan,  siwy  i  szczupły.  W 
swoim szarym garniturze, z niewielkim siwiejącym wąsikiem, przypomina mysz. Tych dwóch 
siedzi  między  policjantami  ONZ,  którzy  -wyglądają  tak,  jakby  myśleli  o  pikniku  zeszłej 
niedzieli.  Za  nimi,  również  między  policjantami,  siedzi  reszta  grupy:  Kos  i  Kvoćka 
wyglądający jak wiejskie rozrabiaki oraz krępy Radić, który sądząc po wyglądzie, mógłby być 
dyrektorem fabryki w niewielkim miasteczku. 

Zigić  nerwowo  wierci  się  na  krześle,  jak  gdyby  chciał  zapalić  papierosa.  Na  pewno  pali. 
Większość Bośniaków pali. Prawdopodobnie ma też ochotę na kawę: w Bośni pije się mocną 
kawę, którą nazwano kawą po turecku. Zastanawiam się, jaka jest teraz poprawna politycznie 
nazwa takiej kawy  -  kawa po serbsku? Pięciu mężczyzn siedzi  tam, dzień po dniu,  przez całe 
godziny,  bez  papierosa  i  bez  kawy,  słuchając  tłumaczenia  tego,  co  mówią  adwokaci, 
prokuratorzy i sędziowie. Czasami muszą czuć się tak, jakby występowali w filmie. Zapewne 

background image

 

 

nigdy nie przypuszczali, że staną przed sądem za granicą. I wszystko, co im się teraz przytrafia, 
jest tak nierealne, że tylko czekać, kiedy zniknie. 
Jeden  z  sędziów  przesłuchuje  świadka  obrony  będącego  pod  ochroną.  Publiczność  nie  widzi 
tego  świadka,  ponieważ  siedzi  za  plastikowymi  przegrodami,  a  pokazywana  na  ekranach 
telewizyjnych jego twarz jest zamazana. Proces trwa już od prawie roku i jeśli tak jak ja jest się 
pierwszy  raz  w  sali  sądowej,  niełatwo  nadążać  za  tym,  co  się  dzieje.  Nie  z  powodu  tematu 
rozprawy,  ale  zawiłości  procedury.  Świadkowi  mogą  być  zadawane  bardzo  szczegółowe 
pytania i ła29 
two  się  pogubić,  jeśli  się  nie  pamięta,  czego  dotyczy  przesłuchanie.  Często  pojawiają  się 
kwestie  proceduralne,  które  muszą  być  wyjaśnione,  co  tym  bardziej  utrudnia  obserwatorowi 
śledzenie  procesu.  Ten  świadek  był  strażnikiem  w  obozie  w  Keratermie  i  był  tam  obecny  w 
nocy 24 lipca 1992 roku, kiedy to w jednym z baraków miała miejsce masakra, w której zginęło 
ponad stu więźniów. Oto jak przebiega przesłuchanie: 
Sędzia: Czy świadek kiedykolwiek wchodził do pomieszczenia, gdzie przebywali więźniowie? 
Świadek: Nie. 
Sędzia:  Czy  świadek  był  w  pobliżu  wejścia  do  tego  pomieszczenia?  Skąd  świadek  może 
wiedzieć, jaka była średnica beczki przed salą numer jeden? 
Świadek: Drzwi były otwarte, można było dostrzec, co jest w środku. 
Sędzia: Beczka była wewnątrz czy na zewnątrz? 
Świadek: Była na zewnątrz. 
Sędzia: Skąd świadek wie, że średnica wynosiła trzydzieści centymetrów? 
Świadek: Tak ją oszacowałem. 
Przez jakiś czas próbuję śledzić przebieg procesu. Nie wiem, dlaczego tak ważne jest ustalenie, 
gdzie  stała  beczka,  ale  ufam  sędziemu,  że  to  jest  ważne.  Czuję  się  jednak  coraz  bardziej 
znudzona.  Patrzę  na  oskarżonych.  Zigić  bardzo  stara  się  koncentrować,  w  końcu  to  jest  jego 
świadek obrony. Ale widać po wyrazie jego twarzy, że nie słucha uważnie. Błądzi wzrokiem po 
sali sądowej, tak samo jak ja. Kos wpatruje się w sufit. Prćac w skupieniu obserwuje kobietę, 
której zadaniem jest zapisywanie każdego słowa, jakie pada w czasie procesu - może z powodu 
żywych, kwiecistych wzorów na jej sukience. Jeden z obrońców dyskretnie ziewa. 
Przesłuchiwanie świadka jest długie, dokładne i bardzo szczegółowe. Podziwiam niewątpliwą 
koncentrację sędziów, sama czuję, że mogę zaraz zasnąć. Teraz, po spędzeniu pewnego czasu 
w  sali  sądowej,  rozumiem,  dlaczego  jest  pusta.  Proces  -  każdy  proces,  nie  tylko  ten  -  jest 
niezwykle  powolny  i  nudny.  Ale  tak  właśnie  musi  być.  Proces  nie  jest  widowiskiem  dla 
publiczności. Nie musi być interesujący ani dostarczać rozrywki. To poważna sprawa: chodzi o 
sprawiedliwość,  stawką  jest  ludzkie  życie,  a  w  dowodzeniu  czyjejś  winy  lub  niewinności  nie 
ma nic spektakularnego. 

Patrzę na zegarek. Minęła zaledwie godzina, a wydaje się, że minęła cała wieczność, jak gdyby 
czas miał w tej sali sądowej inne właściwości, jak gdyby płynął tu wolniej niż na zewnątrz, na 
ulicach Hagi. Może tak jest? Znów próbuję się skoncentrować. Strażnik stara się bronić Zigicia, 
który brał udział w masakrze. Doszło do rozlewu krwi, mówi, ponieważ więźniowie próbowali 
uciec i zostali zastrzeleni w trakcie ucieczki. - Ale skąd krew w pomieszczeniu? - pyta sędzia. - 
Skąd krew na ścianach? 
Krew na ścianach? 
Nagle  widzę  ten  obraz  i  dociera  do  mnie,  o  czym  mówi  sędzia.  Śmierć  stu  dwudziestu 

background image

 

 

więźniów  nie  jest  już  abstrakcją,  nie  są  to  już  tylko  słowa.  Metodyczne,  precyzyjne 
przesłuchanie  nabiera  nowego  znaczenia.  Uświadamiam  sobie,  jak  bardzo  wypaczony  jest 
obraz procesu w telewizyjnych programach i hollywoodzkich filmach, w których dochodzi do 
szybkiej  wymiany  argumentów  między  dobrze  wyglądającymi  prawnikami  w  drogich 
garniturach.  W  Hadze  nie  ma  takich  nieprawdziwych  dramatów.  Dramatem  jest  tutaj  to,  że 
wszystko  wydarzyło  się  naprawdę:  były  prawdziwe  śmierci,  prawdziwe  ofiary  i  prawdziwi 
mordercy.  Prawdziwa  krew.  Dramatem  jest  to,  że  nie  ma  ucieczki  od  tamtej  rzeczywistości. 
Kiedy pod koniec dnia przyjrzałam się oskarżonym, nagle wydali mi się inni. Zobaczyłam to, 
czego wcześniej nie dostrzegałam - nie ich apatyczne twarze, ale pomieszczenie, którego ściany 
są zbryzgane krwią. 

background image

 

 

 

3. scenariusz samobójstwa 

Milan  Levar,  chorwacki  weteran  wojenny  z  Gospicia  i  świadek  zbrodni  wojennych,  został 
zamordowany  28  sierpnia  2000  roku.  Po  procesie  grupy  z  Gospicia,  dziesięć  lat  po  wojnie, 
podejrzany o to  morderstwo  Ivica Rożić został uwolniony, ponieważ nie  było  przeciw niemu 
wystarczającego materiału dowodowego. 
W  Gospiciu  dziesięć  lat  po  zakończeniu  wojny  w  Chorwacji  wojna  się  nie  skończyła,  a  w 
każdym razie nie zakończyła się dla Vesny i Leona Levarów. Jeśli opuszczają swój dom, muszą 
poinformować policję, dokąd się udają. Kiedy są poza domem, towarzyszy im patrol policyjny. 
Zanim  otrzymają  pozwolenie  na  odwiedzenie  grobu  męża  i  ojca,  Milana  Levara,  policja 
starannie przeszukuje mogiłę. Ludzie z Gospicia nie rozmawiają z Vesną, a chłopcy nie grają w 
piłkę  z  jedenastoletnim  Leonem.  Vesna  i  Leon  należą  do  „wrogiego"  obozu.  Jest  to  bardzo 
nietypowa  sytuacja  w  miasteczku  zamieszkanym  przez  zaledwie  sześć  tysięcy  mieszkańców, 
zwłaszcza że ani Vesna, ani Leon nie popełnili żadnej zbrodni. W ich żyłach nie płynie nawet 
„zła"  serbska  krew  -  dziś  w  Gospiciu  mieszka  bardzo  niewielu  Serbów.  Levarowie  są 
„więźniami wojennymi" bardzo szczególnego rodzaju. 
„Na mszy, w rocznicę śmierci męża, byliśmy w kościele jedyni. A przy grobie nie pojawił się 
ani jeden przedstawiciel  władz" - mówi Vesna. Ktoś jednak odwiedził przed nią grób, jeszcze 
przed pogrzebem, ponieważ znalazła tam kwiat. Jeden tylko plastikowy kwiat, ale niewątpliwie 
znak, że ktoś pamiętał. Tyle że ten ktoś nie miał odwagi pokazać się publicznie przy grobie. Bał 
się, ponieważ sprawa nie została jeszcze rozwiązana i morderca przebywa nadal na wolności. 
Gazety piszą, że policja wie, kim jest morderca, ale nie ma dość dowodów, aby go aresztować. 
Milan  Levar  był  pierwszym  świadkiem  Trybunału,  który  został  zabity  z  zemsty.  Wystarczy 
przejść  którąś  z  ulic  w  Gospiciu,  aby  zacząć  rozumieć,  jak  bardzo  duch  tego  miasteczka 
przyczynił się do śmierci  Levara. Na zwiedzenie go wystarczy ledwie pół  godziny. Podobnie 
jak jego mieszkańcy, wszystkie budynki, które przetrwały wojnę, noszą głębokie blizny: domy 
w rozsypce, fasady łuszczące się jak skóra po oparzeniu, powybijane szyby, opuszczone ruiny i 
podziurawiony asfalt. Nie można nie zauważyć dziur w murach, przez które widać zrujnowane 
wnętrza niegdyś przytulnych, gościnnych domów. Ich ściany są teraz sczerniałe od ognia, który 
wzniecały  nie  tylko  wrogie  pociski,  ale  i  sąsiedzi  -  podpalacze.  Wszędzie  są  ruiny, 
upamiętniające  dwa  jesienne  miesiące  w  1991  roku,  kiedy  to  na  miasteczko  spadły  tysiące 
pocisków  z  serbskiej  strony.  Budzić  się  codziennie  wśród  tych  ruin  i  pamiętać  domy  w  ich 
dawnej postaci - już to wystarcza, aby doprowadzać mieszkańców Gospicia do szaleństwa. 

Na głównej ulicy mężczyźni chodzą nieogoleni, w mundurach, jak gdyby wojna się dla nich nie 
skończyła, tak jak nie skończyła się dla rodziny Levarów. Nie ma dla nich wiele do roboty w 
tym  dziś  na  wpół  wymarłym  miejscu,  popijają  więc  kawę  i  rakiję,  rozmawiając  o  polityce  i 
czekając, aż coś się wydarzy. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali stąd dawno temu, jeszcze przed 
wojną. Ludzie tu nie wracają, nie ma do czego. Dziesięć lat temu Gospić był przyjemnym, choć 
sennym  miasteczkiem,  gdzie  ludzie  żyli  spokojnie  i  wygodnie,  a  dzieci  mogły  bawić  się 
bezpiecznie  na  ulicach.  Wystarczyło,  że  ktoś  kichnął,  aby  sąsiad  był  gotów  do  pomocy.  Do 
dnia, w którym ten sam sąsiad przyszedł go aresztować. 
Teraz,  kiedy  przyjeżdża  się  do  miasteczka,  natychmiast  można  odczuć,  co  zdominowało  tu 
życie: strach. W Gospiciu mieszka niewielu ludzi i wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Wiedzą, 
co sąsiedzi gotują na obiad, z którego ze zrujnowanych czy opuszczonych domów pochodzi ich 
dywan, lodówka lub telewizor i co każdy z nich robił w czasie wojny. Mają podstawy, żeby się 
bać  siebie  nawzajem.  Wiąże  się  to  z  tak  zwanym  syndromem  telewizora.  Tamtejsi  ludzie 

background image

 

 

dokładnie wiedzą, o co chodzi. Bo większość z nich odniosła korzyści z wojny, „częstując" się 
telewizorami i podobnymi dobrami z opuszczonych domów. Są oczywiście inni, którzy robili 
znacznie gorsze rzeczy, ale kiedy ktoś ośmieli się im to zarzucić i domaga się sprawiedliwości, 
powiedzą:  „Zamknij  się,  ty  ukradłeś  telewizor".  Jak  gdyby  zabicie  człowieka  można  było 
porównać z kradzieżą telewizora. Oczywiście nie można, ale to wystarcza, aby zamknąć usta. 

Prowadzi  to  do  kolejnej  rzeczy,  która  rzuca  się  w  oczy  w  Gospiciu:  do  milczenia.  Panuje  tu 
zmowa milczenia, przypominająca włoską omertá. Takie niebezpieczne, groźne milczenie jest 
wyraźnie  odczuwalne  w  tej  niewielkiej  miejscowości.  Oczywiście  nie  oznacza  to  całkowitej 
ciszy;  jeżdżą  samochody,  płaczą  dzieci,  rozmawiają  ludzie,  a  w  kawiarniach  rozbrzmiewa 
muzyka. Przytłaczająca cisza zapada, kiedy próbuje się poruszyć pewne tematy. Nikt nie chce 
na przykład rozmawiać o tym, co stało się z serbskimi cywilami w październiku 1991 roku, i o 
tym, dlaczego został zabity Milan Levar. Jeśli już ktoś w ogóle mówi cokolwiek na temat jego 
śmierci, zwykle go przeklina: „Powinno się go zabić wcześniej. To zdrajca, i dzięki Bogu, że 
ktoś  go  zlikwidował"  -  powiedział  rzeczowym  tonem  sąsiad  Levara  ledwie  parę  godzin  po 
pogrzebie. 

Człowiek musi być naprawdę znienawidzony, aby prowokować takie okrutne, cyniczne słowa, 
wypowiadane  nawet  po  jego  śmierci.  Tak  właśnie  było  z  Le-varem.  W  prowincjonalnym 
miasteczku,  gdzie  każda  inność  budzi  odrazę,  ośmielił  się  być  inny.  Wierzył,  że  można 
wymierzyć sprawiedliwość i że warto o to walczyć. Co więcej, wierzył, że może zeznawać w 
sądzie o okropnościach  wyrządzanych serbskim  cywilom w  Gospiciu w  czasie wojny i  nadal 
wieść  normalne  życie  wśród  ludzi,  którzy  mieli  nieczyste  sumienia  -  z  powodu  aresztowania 
Serbów, kopania dla nich grobów, kradzieży mebli czy też z powodu przymykania oczu na to, 
co się naprawdę dzieje. Ale Levarowi nie udało się żyć normalnie. Znał sekrety innych i stał się 
zagrożeniem dla nich wszystkich, ponieważ krytykował ich sposób życia i tchórzliwość. 
Powinien  był  orientować  się  lepiej.  Ich  nienawiść  była  niemal  namacalna.  Musiał  ją  czuć  za 
każdym  razem,  kiedy  wychodził  z  domu.  Musiał  ją  widzieć  wypisaną  na  twarzach  ludzi, 
których  każdego  dnia  mijał  na  ulicy.  Dla  jego  rodziny  wyjście  na  zakupy  musiało  być  jak 
ekspedycja na terytorium wroga. Jeśli ktokolwiek okazywał im sympatię, robił to potajemnie, 
pod  osłoną  ciemności.  Jak  potrafili  żyć  wśród  przekleństw  i  gróźb?  Jego  żona,  Vesna, 
odczuwała  wrogość  każdego  dnia,  kiedy  przebywała  w  pracy,  zarabiając  ich  jedyne,  mizerne 
pieniądze.  A  ich  mały  syn,  Leon  -  ileż  to  razy  w  szkole  koledzy  nazywali  go  czetnickim 
bękartem?  Ta  nienawiść  musiała  czasem  ranić.  Nie  byli  przecież  ze  stali.  Dla  Levara  była 
jeszcze  bardziej  bolesna,  ponieważ  urodził  się  w  Gospiciu,  to  było  jego  rodzinne  miasto.  A 
mimo to wierzył, że znajdzie dość siły, aby zwalczyć prowincjonalny letarg i strach. 
Jego  największym  błędem  nie  była  decyzja  o  zeznaniu  prawdy  i  zostaniu  świadkiem,  ale 
przekonanie,  że  będzie  mógł  później  nadal  mieszkać  w  Gospiciu.  Był  to  scenariusz 
samobójstwa. Nie mógł  mieszkać wśród tych samych ludzi, których chciał wsadzić za kratki, 
zwłaszcza że niektórzy z nich byli nadal u władzy. Zamiast prowadzić dochodzenia w sprawie 
zbrodni wojennych, tuszowali je. Mieli swoje powody, żeby to robić, a Levar o tym wiedział. 

Ale co stało się w Gospiciu tamtej zimy? Czego świadkiem był Milan Levar? Za co zapłacił w 
końcu tak wielką cenę? 
Jesienią 1991 roku dwóm ludziom z Zagrzebia powierzono obowiązek obrony Gospicia, choć - 
takie  to  były  czasy  -  nie  wiadomo,  kto  przydzielił  im  to  zadanie.  Być  może  sami  się  tego 
podjęli.  Tymi  ludźmi  byli  Tihomir  Oreśković,  który  stanął  na  czele  tymczasowych  władz 
cywilnych,  oraz  Mirko  Norac,  który  został  szefem  obrony  wojskowej.  Warto  zapamiętać  te 
nazwiska. Skutecznie bronili miasta przed serbskim alakicm, chociaż niektórzy ludzie twierdzą, 
że przybyli dopiero wtedy, kiedy bitwa o Gospić była już zakończona. Uważali także, że celem 
wojny jest oczyszczenie miasteczka z niechcianych Serbów. To była dobra okazja. W gorącej 

background image

 

 

atmosferze  wojny  wystarczało  oznajmić,  że  jakaś  osoba  jest  podejrzana  o  współpracę  z 
wrogiem.  Nie  był  potrzebny  żaden  dowód.  Sporządzili  listę  serbskich  cywilów  nadal 
mieszkających  w  miasteczku.  W  ciągu  trzech  dni,  między  16  a  18  października,  około  stu 
dwudziestu  Serbów  i  czterdziestu  Chorwatów  znikło.  Nie  tylko  według  Levara,  ale  także 
naocznych  świadków,  których  relacje  ujrzały  światło  dzienne  później,  serbscy  cywile  zostali 
wywiezieni  ciężarówką  za  miasto  i  rozstrzelani  przez  oddział  policji  wojskowej  pod 
dowództwem Noraca, a następnie zagrzebani w ukrytej zbiorowej mogile. 
To, co nastąpiło potem,  można opisać tylko  jednym słowem:  grabież. Opuszczone domy, nie 
tylko  domy  zamordowanych  Serbów,  ale  także  tych,  którzy  uciekli  wcześniej,  zostały 
splądrowane i spalone. Bardzo niewiele osób nie brało w tym udziału. Był to początek terroru, 
zaprowadzonego przez niewielką grupę zwolenników Oreśkovicia i Noraca. Robili, co chcieli, 
decydowali,  kto  ma  żyć,  a  kto  powinien  umrzeć,  gromadząc  przy  tym  w  podejrzany  sposób 
majątek.  Ponieważ  za  wydarzenia  z  października  1991  roku  prawie  każdy  ponosi  winę, 
wszyscy  zachowywali  milczenie.  Nawet  jeśli  wśród  mieszkańców  byli  niewinni  ludzie,  nie 
śmieli przemówić. Łatwo było rządzić w miejscu, gdzie wszyscy musieli się podporządkować - 
wszyscy, którzy chcieli pozostać przy życiu. 
W tym wyludnionym miasteczku na linii frontu władzę przejęli Oreśković i Norac i nie znalazł 
się nikt, kto by im przeszkodził. „W tamtych czasach i w euforycznej atmosferze wojny łatwo 
było rządzić zdesperowanymi ludźmi. Jest tyle pustych domów i można sobie przywłaszczyć, 
co się zechce. Można robić, co się chce, z nielicznymi ludźmi, którzy pozostali w miasteczku, 
bo  zarówno  Chorwaci,  jak  i  Serbowie  uciekli,  przynajmniej  ci,  którzy  mogli"  -  powiedział 
później Levar. 
Milan  Levar  był  oburzony,  że  ani  wojsko,  ani  policja,  ani  nikt  z  władz  nie  próbował 
powstrzymać  terroru  Oreśkovicia  i  Noraca.  Wraz  z  dwoma  kolegami  z  milicji  (obaj,  Zdenko 
Ropac i Zdenko Banda, ukryli się później w Niemczech) skontaktował się z ważnymi osobami 
w rządzie chorwackim i poinformował je o sytuacji w Gospiciu. Levar wiedział, o czym mówi, 
ponieważ  sam  został  zmuszony  pod  groźbą  rewolweru  do  obejrzenia  morderstwa  serbskiego 
cywila uduszonego przewodem telefonicznym. 

Władze  w  Zagrzebiu  niemal  natychmiast  wiedziały,  co  się  dzieje,  ponieważ  do  różnych 
przedstawicieli rządu zgłosili się krewni zaginionych osób. Rząd został zmuszony do wszczęcia 
dochodzenia.  Na  początku  listopada  1991  roku  wysłano  do  Gospicia  Ante  Karicia, 
przewodniczącego  Rady  Kryzysowej.  Wrócił  ze  szczegółowym  raportem  o  przejęciu  władzy 
przez policję wojskową. Ludzie znikali z dnia na dzień. Czarny rynek kwitł, opuszczone domy 
tak  Serbów,  jak  i  Chorwatów  były  w  ruinie.  Raport  ten  został  wysłany  do  prezydenta  Franja 
Tudjmana  i  szefa  Tajnej  Policji  Josipa  Manolicia.  Urząd  Obrony  Porządku  Konstytucyjnego 
wysłał  do  Gospicia  jeszcze  jedną  osobę.  W  raporcie  datowanym  na  20  grudnia  1991  roku 
Rikard  Pavelic  opisał  atmosferę  terroru,  tajemnicze  znikanie  ludzi,  codzienne  odkrywanie 
nowych  zwłok  i  grabieże  -  z  wszystkim  tym  związana  była  policja  wojskowa.  „W  wypadku 
większości  zlikwidowanych  osób  są  świadkowie,  że  policja  wojskowa  zabierała  ich  do  Pe-
ruśicia i innych miejsc, gdzie ginął po nich wszelki słuch - pisał Pavelic. - Ludzie zabierani są 
codziennie i ciągle znajdowane są nowe zwłoki". Szef policji w Gospiciu, Ivan Daśović, był w 
miasteczku, kiedy likwidowano dużą grupę serbskich cywilów. Nie tylko sporządził listę ludzi, 
którzy  brali  udział  w  podejmowaniu  decyzji,  ale  sam  -  jak  przyznał  później  -  był  obecny  na 
miejscu egzekucji i strzelał, kiedy dowodzący oficer Norac krzyczał: „Strzelaj, strzelaj, na co 
czekasz!" 

Chorwacki  rząd i  prezydent  zostali poinformowani  o tym,  co dzieje się  w Gospiciu.  Zebrano 
wystarczająco  dużo  dowodów  zbrodni  wojennych.  Coś  trzeba  było  zrobić,  aresztowano  więc 
Oreśkovicia.  Wraz  z  kilkoma  innymi  osobami  z  Gospicia  przewieziono  go  do  Zagrzebia  i 

background image

 

 

przesłuchano.  Ale  po  interwencji  ministra  obrony,  Gojka  Suśaka,  dochodzenie  zostało 
zawieszone,  a  Oreśkovicia  zwolniono.  Susak  miał  ogromny  wpływ  na  Tudjmana,  który, 
świadomy zbrodni Oreśkovicia i Noraca, zgodził się, że lepiej nie podejmować żadnych działań 
przeciwko nim. Kiedy Levar i jego towarzysze zorientowali się, że wysyłając raporty do władz, 
niczego  nie  osiągnęli  poza  narażeniem  się  na  niebezpieczeństwo,  opuścili  szeregi  milicji. 
Można sobie tylko  wyobrażać zdesperowanie  Levara. Ale dlaczego wtedy nie wyjechał? Czy 
zatrzymała go w Gospiciu jego uparta natura? Czy miał jakieś ukryte powody? Ci, którzy znali 
Milana Levara, mówią, że był to człowiek prawy, z zasadami. Nie chciał, aby nowe państwo 
chorwackie budowano na zbrodniach wojennych. Inni twierdzili, że wojna doprowadziła go do 
obłędu.  W  wywiadzie  dla  niezależnego  tygodnika  wydawanego  w  Splicie,  „Feral  Tribune", 
Levar mówił w 1996 roku: „Liką (region, którego Gospić jest stolicą) rządzi dziś strach. Aby 
ten  strach  zniknął,  ludzie  muszą  wreszcie  odpowiedzieć  za  swoje  czyny.  Trzeba  ustalić,  kto 
zabił,  a  kto  ukradł,  i  wszyscy  muszą  ponieść  konsekwencje.  Obecnie  ci,  którzy  popełnili 
zbrodnie, mają całkowitą władzę i zamienili nas w zakładników, traktują nas jak niewolników". 
Problem  polegał  jednak  na  tym,  że  rząd  brał  udział  w  zmowie  milczenia.  Nikt  nie  chciał 
przeprowadzić  dochodzenia  w  tej  sprawie;  nie  byłoby  dobrze  dla  władz,  gdyby  opinia 
publiczna dowiedziała się, że nie tylko Serbowie, ale i Chorwaci popełniali zbrodnie wojenne. 
Za ukrywaniem prawdy o Gospiciu kryły się powody polityczne. Był to czas, kiedy Chorwacja 
zabiegała  o  uznanie  jej  niepodległości  przez  inne  państwa.  Prawda  o  mordzie  na  serbskich 
cywilach  mogłaby  to  utrudnić.  Lepiej  było  zatuszować  nieprzyjemną  sprawę.  Całą  prawdą 
ukryto  więc  w  imię  „wyższych"  (politycznych)  interesów.  Tym,  którzy  byli  u  władzy  w 
Gospiciu, powierzono zadanie utrzymania tajemnicy. 

Levar doszedł do wniosku, że sytuację może uzdrowić jedynie opinia publiczna. Gdyby udało 
mu  się  dostatecznie  ją  zmobilizować  i  zdobyć  jej  wsparcie,  rząd  musiałby  jeszcze  raz 
przeprowadzić  śledztwo  w  sprawie  Oreśkovicia  i  Noraca.  Kiedy  jednak  Levar  opowiedział 
czasopismu „Globus", czego był świadkiem, usłyszał jedynie pogróżki. 
Milczenie  spowijało  sprawę  Gospicia  do  1996  roku,  kiedy  to  Tihomir  Oreśković  ostatecznie 
spróbował przejąć władzę w regionie Lika, wysuwając swoją kandydaturę na burmistrza miasta 
Peruśić.  Levar  jeszcze  raz  zwrócił  się  do  gazet,  do  „Feral  Tribune".  Tym  razem  wzbudził 
większe zainteresowanie i nawet gazety z innych krajów zajęły się sprawą Gospicia. Ale znów 
nie  było  rezultatu  zgodnego  z  oczekiwaniami  Levara:  śledztwo  nie  zostało  wznowione,  choć 
Oreśković wycofał swoją kandydaturę. 
Nacisk  opinii  publicznej,  jaki  miał  nadzieję  wywołać  Levar,  nie  nastąpił.  Opinia  publiczna 
pozostawała  obojętna.  Jakby  nie  tylko  mieszkańcy  Gospicia,  ale  i  wszyscy  obywatele 
Chorwacji  byli  głusi  i  ślepi.  Może  zaślepił  ich  „narodowy  interes",  ale  jest  równie 
prawdopodobne,  że  chodziło  o  inne,  bardziej  osobiste  interesy.  Tym  razem  jednak  zarówno 
Levarowi, jak i Bandzie grożono już bezpośrednio. Znaleziono materiały wybuchowe w domu 
matki Levara i w letnim domu Zdenka Bandy w Karlobagu. Przesłanie było głośne i wyraźne: 
przestańcie albo... 
Rozgoryczony i rozczarowany Levar nie miał wielkiego wyboru i zwrócił się do Trybunału w 
Hadze.  Próbował  wszystkiego  innego,  począwszy  od  złożenia  zeznań  w  chorwackich 
instytucjach  rządowych,  a  skończywszy  na  nagłośnieniu  całej  sprawy  na  łamach  prasy. 
Wszystko  na  próżno.  W  1997  i  1998  roku  złożył  zaprzysiężone  zeznania  przed  Trybunałem. 
Wierzył,  że  zmusi  to  wreszcie  rząd  chorwacki  do  rozpoczęcia  prawdziwego  dochodzenia  w 
sprawie Gospicia. 

Ludzie  pracujący  w  Trybunale  doskonale  wiedzieli,  co  znaczyło  zeznanie  Levara  i  jakie 
powodowało niebezpieczeństwo. Wiedzieli także, że po tym, jak został okrzyknięty „zdrajcą", 
Levar nie powinien mieszkać w Gospiciu. Zaoferowano mu więc status świadka chronionego i 

background image

 

 

wyjazd wraz z rodziną za granicę, gdzie mógłby żyć z nową tożsamością. Ale Levar odrzucił tę 
ofertę, wierząc, że rozgłos zapewni mu wystarczającą ochronę. Sądził, że jeśli pozostanie, jego 
obecność  skłoni  innych  do  wystąpienia  w  roli  świadków.  Nie  mógł  ich  zawieść,  opuszczając 
Chorwację. Był jednak naiwny, zupełnie jakby zapomniał, że ma do czynienia z mordercami. 
Miał  także  zbyt  duże  zaufanie  do  chorwackiego  systemu  sprawiedliwości.  Zdenko  Banda  i 
Zdenko  Ropac,  dwaj  inni  świadkowie,  dawni  koledzy  Levara,  długo  się  nie  zastanawiali  i 
wyjechali do Niemiec. 

Mimo to Trybunał chciał pomóc Levarowi i zażądał ochrony dla niego od chorwackiego rządu. 
Ale czy to żądanie zostało przekazane do lokalnej komendy policji w Gospiciu? A nawet gdyby 
je  przekazano,  czy  tamtejsza  policja  chroniłaby  człowieka,  który  był  gotów  dostarczyć 
dowodów  zbrodni  popełnionych  przez  policję  wojskową  przy  współpracy  cywilnych  sił 
policyjnych?  Od  wojny  nie  zmieniło  się  wiele,  byli  tam  ci  sami  ludzie.  Dla  nich  Levar  był 
człowiekiem, który wiedział zbyt wiele i mówił zbyt dużo. Został już kilka razy ostrzeżony. Z 
pewnością zrozumiał ostrzeżenie. Stanął teraz przed poważnym problemem - ale nie zamknęło 
mu to ust. 

Wybory i zmiana rządu w styczniu 2000 roku musiały dać mu nową nadzieję, jednak nie trwała 
ona  długo.  Mijały  miesiące,  lecz  nadal  nie  było  śledztwa  w  sprawie  Gospicia  ani  też  innych 
zbrodni wojennych. Levar musiał być bardzo rozczarowany, może nawet zaczął się zastanawiać 
nad opuszczeniem Chorwacji. „Ostatnio Milan zmienił zdanie i chciał wyjechać z Chorwacji - 
przypominała sobie, płacząc, Vesna. -Nigdy sobie nie daruję, że byłam temu przeciwna". 
Siedem  miesięcy  później,  po  południu  28  sierpnia  2000  roku,  Milan  Levar  zginął  na  skutek 
wybuchu  bomby.  Stało  się  to  na  podwórku  jego  matki.  Bombę  ukryto  w  kole  zapasowym 
samochodu  Milana.  Był  przy  tym  jego  syn,  Leon.  Próbował  pomóc  ojcu,  przewrócić  go  na 
wznak,  lecz  było  już  za  późno.  „Zadzwonił  do  mnie  z  telefonu  komórkowego,  ale  nie  był  w 
stanie  nic  powiedzieć.  Tylko  krzyczał"  -  powiedziała  jego  matka.  Nikogo  w  Gospiciu  nie 
zdziwiło, że Levar został zabity. Miasteczko jest zbyt małe, aby mógł w nim przeżyć ktoś, kogo 
uznano za zdrajcę. Nie było tam gdzie się ukryć. Być świadkiem i nadal mieszkać w Gospiciu, 
w  niewielkiej  społeczności,  było  znacznie  bardziej  niebezpieczne  niż  być  świadkiem, 
mieszkając w Zagrzebiu, mieście liczącym milion mieszkańców. 
Milana  Levara  nie  zabiła  bomba  -  zabijało  go  powoli  milczenie  trwające  lata.  Milczenie 
sąsiadów,  milczenie  przyjaciół,  milczenie  prowincji,  milczenie  opinii  publicznej,  a  także 
tuszowanie sprawy przez rząd w Zagrzebiu. Powinno się to było zmienić po nagłośnieniu przez 
Levara  zbrodni.  Liczył  na  to,  że  kiedy  zbrodnie  wojenne  staną  się  powszechnie  znane,  nie 
będzie powrotu do udawanej niewiedzy i obojętności. 
Ale co można zrobić, kiedy ujawnia się zbrodnie i nic się nie dzieje? Nie ma żadnej reakcji i nie 
pojawia się żaden nacisk? Po prostu ciągle istnieje zasłona milczenia, jeszcze szczelniej sza, niż 
się  wydawało  w  czasach,  kiedy  miały  miejsce  wydarzenia  w  Gospiciu.  Levar  się  tego  nie 
spodziewał.  Nie  rozumiał  apatii  ludzi  w  Chorwacji,  którzy  nie  chcieli  go  słuchać  i  którzy 
świadomie  ignorowali  fakty,  choć  mieli  je  jak  na  dłoni.  Przeliczył  się  i  sam  musiał  zadawać 
sobie  pytanie  dlaczego.  Odpowiedź  jest  taka  sama  jak  w  wypadku  wydarzeń  w  miasteczku 
Gospić.  Zbyt  wiele  osób  skorzystało  w  różny  sposób  z  czystek  etnicznych,  choć  korzyści  te 
były czasem bardzo drobne. Co więcej, nie protestowali nawet ci, którzy korzyści nie odnieśli. 
Niektórzy  popierali  Levara  i  chcieli  usłyszeć  prawdę,  ale  było  ich  zbyt  mało,  aby  mogło  to 
cokolwiek zmienić. 
Ostatnim działaniem, jakie podjął, była próba poruszenia opinii publicznej. Ponieważ dała ona 
tak  mizerne  rezultaty,  Levar  nie  żyje.  Opinia  publiczna  nie  jest  pojęciem  abstrakcyjnym. 
Tworzymy  ją  my,  obywatele  Chorwacji.  Porażka  opinii  publicznej  jest  zatem  naszą  porażką. 
Skoro  nie  zareagowaliśmy,  możemy  winić  tylko  siebie.  Nasza  osobista  paranoja,  drobne 

background image

 

 

kradzieże  i  zaciśnięte  usta,  wszystko  to  przyczyniło  się  do  podłożenia  bomby,  która  zabiła 
Levara. 

Na jego pogrzebie było niewiele osób. Zamiast masowej demonstracji popierającej zasady, za 
które Levar zginął, pogrzeb był jeszcze jednym epizodem w długim łańcuchu zdrad. Niektórzy 
ludzie  zanadto  się  bali,  żeby  przyjść,  a  większości  po  prostu  nic  to  nie  obchodziło.  Zabrakło 
przedstawicieli  wojska,  polityków,  hierarchów  kościelnych,  grup  broniących  praw  człowieka, 
nie  zjawił  się  też  nikt  z  mediów.  Ich  nieobecność  była  bardziej  znacząca,  niż  mogłaby  być 
obecność. 
Po  zabójstwie  Milana  Levara  wszystko  stało  się  jasne.  Policja  nie  miała  wyboru,  musiała 
zacząć dochodzenie, nie tylko w sprawie morderstwa Levara, ale i w sprawie Gospicia. 
Dziesięć  lat  po  popełnieniu  zbrodni  wojennych  strach  przed  prawdą,  która  wychodzi  na  jaw, 
jest  wciąż  ogromny.  Państwo  chorwackie  jest  wciąż  niezdecydowane,  społeczność 
międzynarodowa obojętna, a opinia publiczna milcząca. 

background image

 

 

 

4. cicha październikowa noc 

Proces  grupy  z  Gospicia  był  punktem  przełomowym  w  historii  chorwackiego  systemu 
sprawiedliwości,  ponieważ  pięciu  mężczyzn  (Tihomir  Oreśković,  Mirko  Norac,  Stjepan 
Grandić,  Ivica  Rożić  i  Milan  Ganić)  sądzono  za  zabicie  Serbów  zimą  1991  w  Gospiciu  nie 
przed Trybunałem w Hadze, ale w lokalnym sądzie w Rijece. Proces trwał od czerwca 2001 do 
marca  2003  roku,  w  tym  czasie  przesłuchano  około  stu  pięćdziesięciu  świadków.  Trzech 
oskarżonych  zostało  uznanych  za  winnych  zabicia  pięćdziesięciu  ludzi.  Pozostałych  dwóch 
uniewinniono. 

Była już późna noc, kiedy wojskowa ciężarówka zatrzymała się na przedmieściach Gospicia, w 
pobliżu  miejscowości  o  nazwie  Pazariśte.  Żandarm  uniósł  brezent  z  tyłu  samochodu  i  na 
wilgotną  ziemię  zeskoczyło  dwunastu  ludzi.  Widzieli  sylwetki  czekających  na  nich 
uzbrojonych  mężczyzn.  Słyszeli  odgłos  odjeżdżającej  ciężarówki,  otwieranych  i  zamykanych 
drzwi  samochodowych,  sdumione  głosy  i  szczęk  broni  -  a  potem,  przez  minutę  lub  dwie, 
niemiłą ciszę. Ktoś nerwowo próbował zapalić papierosa, ale zrezygnował i zaklął. 
Nagle  nocną  ciszę  przeszył  krzyk  kobiety.  Był  to  wysoki,  krótki  krzyk,  po  którym  nastąpił 
strzał. Rozległ się męski głos: „Strzelać, strzelać, na co czekacie!" Wtedy grupka uzbrojonych 
cieni  zaczęła  strzelać.  Strzelali  wszyscy:  żołnierze  z  broni  maszynowej,  cywile  z  pistoletów. 
Niebezpiecznie  byłoby  nie  strzelać,  ponieważ  ktoś  przechadzał  się  między  nimi  i  sprawdzał, 
czy wszyscy wykonują rozkaz. Po paru minutach ludzie, których przywieziono ciężarówką, byli 
martwi. Uzbrojeni mężczyźni wskoczyli do swoich samochodów i odjechali w pośpiechu. Ciał 
ofiar nigdy nie odnaleziono. 

Działo  się  to  16  października  1991  roku,  po  zorganizowanym  przez  Tihomira  Oreśkovicia  - 
szefa cywilnych władz - spotkaniu w siedzibie Rady Kryzysowej. Według zeznań świadków to 
właśnie Oreśko-vić sprawdzał broń po egzekucji. Głos w ciemności wydający rozkaz strzelania 
należał  do Mirka Noraca, wojskowego komendanta w Gospiciu. Obaj  mężczyźni  oraz czterej 
inni z tak zwanej grupy z Gospicia zostali w Rijece skazani na karę więzienia. Zostali skazani 
za  wydanie  rozkazu  i  przeprowadzenie  egzekucji  serbskich  cywilów.  Wydarzenia  w  nocy  16 
października były dopiero początkiem. Przez następne parę lat życie Serba lub Chorwata, który 
nie  zgadzał  się  z  postępowaniem  miejscowych  władców,  Oreśko-vicia  i  Noraca,  było  warte 
mniej niż życie bezpańskiego psa. Rok później policyjny śledczy stwierdził w raporcie, że tej 
jednej  październikowej  nocy  masowy  grób  gdzieś  w  pobliżu  Gospicia  pochłonął  ponad  stu 
ludzi. 

Trudno  sobie  wyobrazić  Mirka  Noraca  wykrzykującego  rozkaz  egzekucji.  Nie  wygląda  jak 
żołnierz, a tym bardziej twardy dowódca polowy. Nawet generalski mundur nie może zrobić z 
niego twardziela zdolnego do takiej roboty. Pulchny, zwyczajny młody człowiek o nieśmiałym 
uśmiechu  wydaje  się  raczej  łagodny  niż  niebezpieczny.  Ludzie,  którzy  go  znają,  mówią,  że 
najważniejszą  cechą  jego  charakteru  jest  lojalność,  i  to  właśnie  mogło  być  powodem,  że  tak 
szybko  wspinał  się  po  szczeblach  kariery  w  Armii  Chorwackiej,  osiągając  w  końcu  stopień 
generała. 

Norac  wygląda  na  kogoś,  kim  jest  w  rzeczywistości  -  na  kelnera.  Znacznie  łatwiej  jest 
wyobrazić go sobie w kawiarni w Sinju, podającego kawę i piwo miejscowym i gawędzącego z 
nimi o niedzielnych meczach piłkarskich. Norac spędzał niewiele czasu, pracując jako kelner; 
zupełnie nie palił się do tego zajęcia, skoro jego ojciec przysyłał wystarczająco dużo pieniędzy 
z Niemiec, gdzie pracował na budowach. Norac nie był też pilnym uczniem. Zaliczył tylko dwa 
lata nauki w szkole średniej, co dało mu prawo wykonywania  zawodu kelnera, później odbył 

background image

 

 

kilka  kursów  w  szkole  wojskowej.  Uważano  go  za  niezbyt  bystrego  i  niespecjalnie 
pracowitego. W jego rodzinnej wsi Otok w pobliżu Sinja mieszkańcy często zostawali księżmi 
lub zakonnicami. Otok słynie z tego, że trzydziestu pięciu mężczyzn zostało kapłanami, a sto 
siedemdziesiąt kobiet zakonnicami. Wuj Noraca i bratanek są także księżmi, a on sam służył do 
mszy  jako  ministrant.  Nie  ma  w  tym  nic  nadzwyczajnego,  mieszkańcy  Otoka  nie  są  bardziej 
katoliccy  niż  w  innych  regionach  Chorwacji,  ale  panuje  tu  straszliwa  bieda.  Ludzie  mają 
niewiele możliwości do wyboru. Jedną z nich jest kariera księdza, inną żołnierza lub policjanta. 
Norac  mógł  zostać  księdzem,  ale  stał  się  żołnierzem.  Opatrzność  mu  w  tym  pomogła.  Miał 
dwadzieścia  trzy  lata,  był  bez  pracy,  nie  wiedział,  co  ze  sobą  zrobić.  W  sierpniu  1991  roku 
dołączył  do  pierwszej  grupy  żołnierzy  ochotników  i  trafił  do  jednostki  specjalnej  w  pobliżu 
Zagrzebia. 

Tamtej  jesieni  Norac  wraz  z  trzema  przyjaciółmi  pojechał  do  Gospicia,  żeby  zorganizować 
obronę miasta przed serbskim  atakiem.  Nie jest jasne, czy zostali tam wysłani przez ministra 
obrony Gojka Suśaka, czy też trafili  do Gospicia z własnej inicjatywy i  wykorzystując swoje 
koneksje. Informacje na ten temat są sprzeczne. To był czas chaosu, a każdy nowy proces przed 
Trybunałem  pokazuje,  że  istniały  równoległe  struktury  dowodzenia:  oficjalna  (rząd)  i 
nieoficjalna  (Chorwacka  Wspólnota  Demokratyczna,  partyjna  linia  dowodzenia).  Zgodnie  z 
oficjalną  wersją  wydarzeń  Norac  zorganizował  obronę  pod  swoim  dowództwem,  natomiast 
Armia  Chorwacka  utrzymywała  linię  frontu,  ale  są  świadkowie,  którzy  twierdzą,  że  Norac 
pojawił  się  w  Gospiciu,  aby  przejąć  władzę,  już  po  tym,  jak  mieszkańcy  obronili  swoje 
miasteczko. 

Przed  wojną  Gospić  zamieszkiwała  mieszana  populacja.  Prawie  trzydzieści  procent  stanowili 
Serbowie,  z  których  większość  wyjechała  w  momencie  wybuchu  wojny.  Celem  Noraca  i 
Tihomira Oreśkovicia - szefa władz cywilnych w miasteczku, który przybył z Zagrzebia wraz z 
Noracem  -  była  jednak  nie  tylko  obrona  miasta.  Była  nim  także  czystka  etniczna,  to  jest 
całkowite pozbycie się Serbów. Czy rozkaz pochodził z samej góry, od ministra obrony Gojka 
Suśaka  lub  nawet  prezydenta  Franja  Tudjmana?  Może  w  ogóle  nie  było  potrzeby  dawania 
takiego  rozkazu.  Polityczne  przesłanie  Tudjmana  było  wystarczająco  jasne,  aby  Norac  i 
Oreśković  zrozumieli,  że  obrona  to  jedno,  a  długoterminowy  cel  wojny  w  Chorwacji  drugie. 
Poza tym obaj należeli do niewielkiej, radykalnej emigracyjnej partii prawicowej. 
Po Gospiciu Norac wziął udział w akcji „Kieszeń Medak" w 1993 roku  i  w akcji „Burza"  w 
roku 1995 w Krajinie. Został dowódcą Korpusu Knińskiego i najmłodszym generałem w Armii 
Chorwackiej.  Wojna  się  skończyła.  Nadal  wiódł  spokojne  życie  w  Zagrzebiu,  ciesząc  się 
przywilejami  przysługującymi  mu  z  racji  wysokiego  stopnia  wojskowego  i  pozycji  weterana 
wojennego oraz bohatera. Miał ładny apartament, dobry samochód i mnóstwo pieniędzy. Nieźle 
jak na byłego kelnera z Otoka. 
Mijały lata, aż pewnego dnia w sierpniu 2000 roku na podwórku w Gospiciu wybuchła bomba. 
Zabiła  Milana  Levara,  człowieka,  który  twierdził,  że  egzekucje  w  tym  miasteczku  nie  były 
odizolowanym  zdarzeniem,  ale  elementem  kampanii  czystek  etnicznych,  stanowiących 
kluczowy element wojennej strategii rządu Tudjmana. 
Niecały  miesiąc  później  wydano  nakaz  aresztowania  pięciu  podejrzanych  i  rozpoczęły  się 
przesłuchania w sądzie w Rijece. Wśród aresztowanych znalazł się Tihomir Oreśković. 
Ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Początek dochodzenia w sprawie zbrodni wojennych 
prowadzonego  w  Rijece  wywołał  serię  protestów.  Rząd  zdawał  sobie  sprawę,  że  opinia 
publiczna była przeciwna ekstradycji zbrodniarzy wojennych do Hagi, przed Trybunał, a teraz 
zaczęła się sprzeciwiać nawet procesowi w Chorwacji. 
Protesty te zwoływały organizacje weteranów wojennych. Dawni żołnierze uważali za wielką 

background image

 

 

niesprawiedliwość zarówno ekstradycję grupy z Gospicia do Hagi, jak jej aresztowanie. Bo oto 
ludzie chwaleni za obronę Chorwacji przed serbskim agresorem nagle stali się podejrzanymi o 
popełnienie  zbrodni  wojennych.  Ale  nikt  im  nie  powiedział,  że  to,  co  zrobili  -  na  przykład 
zamordowanie serbskich cywilów - było złe. Przeciwnie, dawano im medale, apartamenty oraz 
renty i obdarzano różnymi przywilejami. 
Dziesięć lat później linia polityczna w Zagrzebiu zmieniła się i to, co wcześniej było otwarcie 
akceptowane,  teraz  musiało  stać  się  przedmiotem  dochodzenia.  Niektórzy  weterani  wojenni 
obawiali  się,  że  ten  proces  może  objąć  również  ich  samych.  Rząd  doskonale  zdawał  sobie 
sprawę, że w wielu wypadkach bohaterowie wojenni byli naprawdę zbrodniarzami wojennymi. 
Ale  jak  wytłumaczyć  to  ludziom,  których  niedawno  przekonywano,  że  takie  oskarżenia  są 
niesprawiedliwe i nie do przyjęcia? 
Weterani  byli  głośni,  protestowali  przeciwko  oskarżaniu  bohaterów  wojennych  o  zbrodnie. 
Nazywali to haniebną kryminalizacją wojny za ojczyznę. Twierdzili również, że rząd powinien 
przeprowadzić referendum w sprawie ekstradycji. Co więcej, otwarcie nawoływali do obalenia 
zdominowanego  przez  socjalistów  koalicyjnego  rządu.  Przywódcy  ulicznych  demonstracji 
wykrzykiwali,  że  sądzenie  bohatera  wojennego  jest  upokarzające,  że  równa  się  postawieniu 
przed  sądem  samej  idei  wojny,  a  więc  całego  narodu  chorwackiego.  Nazywali  to  zdradą 
narodowych  interesów  i  domagali  się  amnestii  dla  wszystkich  zbrodniarzy  wojennych.  Po 
wojnie organizacje weteranów przekształciły się w potężne polityczne narzędzie, kontrolowane 
przez  prawicową  partię  Tudjmana,  Chorwacką  Wspólnotę  Demokratyczną.  Jak  potężny 
stanowią  instrument,  okazało  się  dopiero  11  marca  2001  roku,  kiedy  zorganizowali 
demonstrację  w  Splicie.  Tamtego  dnia  dziesiątki  tysięcy  ludzi  wzięło  udział  w  manifestacji 
popierającej  generała  Mirka  Noraca.  Kilka  dni  wcześniej  wydano  nakaz  jego  aresztowania. 
Miał dołączyć do Tihomira Oreśko-vicia w więzieniu w Rijece. Ale Norac, zamiast oddać się w 
ręce policji, zaczął się ukrywać. 
Dlaczego wokół Noraca było tyle zamieszania? 1 )laczego ludzie w Chorwacji byli tak bardzo 
zdenerwowani  procesami  weteranów  wojennych  w  ojczyźnie  -  a  jeszcze  bardziej  przed 
Trybunałem  w  Hadze?  Dlaczego  Chorwatom  tak  trudno  przychodziło  wytoczyć  proces 
podejrzanym  o  zbrodnie  wojenne  lub  dostarczyć  ich  Trybunałowi?  Do  2002  roku  Chorwacja 
nie  wydała  ani  jednego  Chorwata  z  terenów  właściwej  Chorwacji:  Dario  Kordić,  Tihomir 
Blaskić, bracia Kupreśkić, Mladen Naletilić Tuta i Vinko Martinović, wszyscy są Chorwatami z 
Bośni.  Jeśli  później  przyjęli  obywatelstwo  chorwackie,  co  mogli  zrobić,  trafili  do  innej 
kategorii, bo przecież Tudjman dostarczył ich przed Trybunał w Hadze bez większego oporu ze 
strony weteranów. 

Nowy,  post-Tudjmanowski  rząd  nie  jest  bardziej  skłonny  do  badania  zbrodni  wojennych  niż 
jego  poprzednik,  nie  jest  też  wcale  bardziej  chętny  do  ekstradycji  chorwackich  zbrodniarzy 
wojennych przed Trybunał w Hadze. Przez dziesięć lat chorwaccy  obywatele byli poddawani 
działaniu  propagandowej  maszyny  Franja  Tudjmana.  Wmawiano  im,  że  żołnierze  chorwaccy 
broniący  swojego  kraju  nie  mogli  popełniać  zbrodni  wojennych.  Była  to  oficjalna  doktryna 
akceptowana  przez  wszystkich.  Jeśli  w  ogóle  prowadzono  jakiekolwiek  dochodzenia, 
oskarżonych  szybko  wypuszczano  -  ponieważ  albo  nie  było  przeciw  nim  wystarczających 
dowodów,  albo  w  toku  śledztwa  popełniono  poważne  błędy  (tak  jak  w  wypadku  morderstwa 
serbskiego  małżeństwa  Zec  oraz  ich  dwunastoletniej  córki).  Kiedy  nowy  rząd  wydał  Rahima 
Ademi, chorwackiego obywatela narodowości albańskiej, ze strony weteranów nie było żadnej 
reakcji.  Natomiast  kiedy  Haga  zwróciła  się  o  ekstradycję  i  postawienie  przed  Trybunałem 
innego  Chorwata,  generała  Ante  Gotoviny,  weterani  znów  zorganizowali  protesty.  Gotovina 

background image

 

 

zaczął się ukrywać i robi to do tej pory

4

. Po latach propagandy Tudjmana ciągle trudno, a także 

niebezpiecznie jest przyznać się do prawdy - do tego, że żołnierze chorwaccy mogli popełniać 
zbrodnie wojenne i że je popełniali. 
Norac,  pierwszy  generał  Armii  Chorwackiej  oskarżony  o  zbrodnie  wojenne,  uważany  był  za 
bohatera  obrony  Gospicia.  Kiedy  zniknął,  cały  kraj  opanowała  gorączka.  Opinie  były 
spolaryzowane: niektórzy sądzili, że dobrze zrobił, bo to hańba wydawać „naszych chłopców" 
Trybunałowi  w Hadze.  Inni zajmowali bardziej „legalistyczne" stanowisko  - to  znaczy nawet 
jeśli byli przeciwni dostarczaniu swych współobywateli przed Trybunał, mieli świadomość, że 
Chorwacja musi wypełnić swoje zobowiązania międzynarodowe. To zamieszanie trwało około 
dwóch  tygodni.  W  tym  okresie  cały  kraj  był  pochłonięty  sprawą  Noraca.  W  socjalistycznym 
rządzie  (koalicja  sześciu  partii  zdominowana  przez  socjalistów)  zdania  na  temat  sposobu 
rozwiązania  tego  problemu  również  były  podzielone.  W  końcu  premier  Ivica  Baćan  musiał 
przekonać Noraca, aby oddał się w ręce policji. 
Zanim  Norac  się  poddał,  omal  nie  upadł  cały  rząd.  Partie  prawicowe,  zwłaszcza  Chorwacka 
Wspólnota  Demokratyczna,  miały  na  to  nadzieję,  liczyły,  że  dojdzie  do  nowych  wyborów, 
które  dadzą  im  szansę  powtórnego  przejęcia  władzy.  Wprawdzie  premierowi  udało  się  ocalić 
rząd, ale fakt, że demonstracje weteranów mogły spowodować tak poważny kryzys, uświadomił 
mu, z jaką siłą ma do czynienia, zwłaszcza że polityczne protesty weteranów przerodziły się w 
coś  więcej:  do  weteranów  dołączyli  ubodzy  i  bezrobotni,  niezadowoleni,  że  rząd  nie  spełnia 
swych obietnic. 

W ten sposób manifestacje przerodziły się w potencjalnie niebezpieczny bunt społeczny. 
Zamieszanie  wokół  sprawy  Noraca  spowodowało  ogromną  presję  i  na  rząd,  i  na  sędziów. 
Weterani wojenni nie tylko demonstrowali, ale także grozili blokowaniem dróg i zatrzymaniem 
całego  ruchu,  co  w  sezonie  turystycznym  spowodowałoby  wiele  komplikacji.  Niektóre 
jednostki  policyjne  i  wojskowe  otwarcie  odmówiły  zaprowadzenia  porządku.  Wtedy  wielu 
polityków zaczęło sprzeciwiać się aresztowaniu podejrzanych o zbrodnie wojenne, a trzy partie 
prawicowe  zażądały,  aby  parlament  podjął  uchwałę,  że  Norac  nie  może  zostać  aresztowany. 
Oznaczałoby  to  unieważnienie  decyzji  sądu  i  byłoby  przykładem  bezpośredniego  nacisku  na 
system  prawny.  Weterani  zaczęli  organizować  swoje  demonstracje  przed  budynkiem  sądu  w 
Rijece,  machając  transparentami  z  pogróżkami.  Sędziom  grożono  również  śmiercią,  co  - 
pamiętając o śmierci Milana Levara - trzeba było traktować poważnie. 
Ale  nacisk  polityczny  nie  był  jedynym  problemem,  przed  jakim  stanął  sąd  w  Rijece. 
Największy  problem  stwarzali  świadkowie.  Z  grubsza  można  ich  podzielić  na  dwie  grupy: 
katów - tych, którzy brali udział w egzekucjach, oraz ofiary - tych, którzy byli więzieni i ocaleli 
przypadkowo lub którzy byli świadkami zniknięcia swoich bliskich. 
Mężczyźni  uczestniczący  w  spotkaniu  wieczorem  16  października  1991  roku  i  egzekucjach, 
jakie po nim nastąpiły,  próbowali pomniejszyć swoją rolę i  wykazać, że  zostali przez innych 
zmuszeni  do  strzelania.  Pamięć  służyła  im  jednak  dobrze,  kiedy  poproszono  ich  o  opis 
szczegółów  egzekucji.  Pamiętali  porę  dnia,  wiedzieli,  jakiego  samochodu  używali,  jak 
zachowywali  się  ludzie  w  ciężarówce  i  tak  dalej.  Doznawali  jednak  przedziwnego  zaniku 
pamięci,  kiedy  przyszło  do  wymienienia  nazwisk  tych,  którzy  zorganizowali  zebranie,  dali 
rozkaz egzekucji i zastrzelili cywilów. 

Niektórzy z pięciu oskarżonych twierdzili, że nie pamiętają, aby brali udział w takim zebraniu 
ani  w  jakichkolwiek  egzekucjach,  choć  ich  udział  potwierdzali  inni  uczestnicy  wydarzeń. 
                                                 

4

  W  grudniu  2005  roku  Ante  Gotovina  został  ujęty  na  Teneryfie  i  po  przesłuchaniu  przez 

hiszpański sąd ma być przekazany do Hagi. 

background image

 

 

Niektórzy - zarówno oskarżeni, jak świadkowie - zmieniali swoje zeznania. W pierwszym jeden 
ze świadków, Siniśa Gluśac, powiedział, że Mirko Norac rozkazał mu zabić serbskich cywilów. 
Dwa dni później oświadczył, że nic nie pamięta i że jego wcześniejsze zeznanie zostało złożone 
pod  wpływem  środków  farmaceutycznych.  Jedna  ze  świadków,  Fatima  Skuła,  sekretarka 
Tihomira  Oreśkovicia,  została  ciężko  pobita,  kiedy  w  wywiadzie  dla  czasopisma  „Globus" 
stwierdziła, że widziała, jak w budynku Sztabu Kryzysowego zabijano serbskich cywilów. Być 
może  następnym  razem,  kiedy  zostanie  poproszona  o  przypomnienie  sobie  czegoś,  dozna 
zaniku  pamięci.  Aby  uczynić  proces  jeszcze  trudniejszym  i  bardziej  absurdalnym,  obrońcy 
oświadczyli, że skoro nie ma zwłok, nie mogła zostać popełniona żadna zbrodnia! 
Nacisk na świadków oskarżenia w Rijece i ich strach przed zemstą były tak wielkie, że wielu 
wolało  nie  otwierać  ust  lub  kłamać,  nawet  ryzykując  karę  za  krzywoprzysięstwo  lub  obrazę 
sądu.  Byli  przekonani,  że  każda  kara  nałożona  przez  sąd  będzie  niczym  w  porównaniu  z 
groźbami, jakie otrzymują. 
Ale było kilku świadków, którzy mówili  — to ci, którzy stracili męża, brata, ojca lub matkę. 
Ostrzeżono ich, że jeśli będą zeznawać, to „skończą tak samo jak ich krewni w 1991 roku" - jak 
powiedział jeden ze świadków, ale to ich nie powstrzymało, stracili już zbyt wiele. Zeznawali 
nie tylko na temat szwadronów śmierci, zamaskowanych osobników, którzy zabierali ludzi w 
środku  nocy.  Mówili  także  o  podpalaniu  i  łupieniu  ich  domów  przez  żołnierzy  chorwackich. 
Branka Krajnović, która straciła oboje rodziców, opowiedziała nie tylko o tym, jak zostali oni 
zabrani  i  znikli  na  zawsze,  ale  także  o  swoich  sąsiadach,  mężach  jej  przyjaciółek,  którzy 
podkładali bomby w domach Serbów. Takie zeznania są jeszcze bardziej bolesne, ponieważ w 
egzekucjach cywilów brało udział niewiele osób, natomiast znacznie więcej było zamieszanych 
w niszczenie i kradzież ich mienia. 

Jest  ogromna  różnica  między  składaniem  zeznań  jako  świadek  przed  sądem  w  Rijece  i  przed 
Trybunałem  w  Hadze.  W  Rijece  pod  budynkiem  odbywają  się  demonstracje  weteranów 
wojennych,  a  w  sali  sądowej  siedzą  krewni  i  przyjaciele  oskarżonych.  Tu  świadkowie  są 
znacznie  bardziej  narażeni  na  nękanie  i  groźby.  Właśnie  ta  atmosfera  strachu  i  wrogości 
powoduje  zbiorową  amnezję.  Jak  świadkowie  mogą  otwarcie  mówić,  skoro  sędziowie 
otrzymują groźby, a publiczność nie jest przygotowana na usłyszenie prawdy? 

O tym, jak silna jest nadal niechęć do Trybunału, świadczy to, że Mirko Norac, wraz z dwoma 
innymi generałami poszukiwanymi przez haski Trybunał, w kwietniu 2002 roku, a więc już po 
zakończeniu śledztwa w sprawie grupy z Gospicia i rozpoczęciu procesu, zostali honorowymi 
obywatelami Splitu i Dalmacji. 

Według  Trybunału  za  zbrodnie  wojenne  popełnione  w  Chorwacji  i  Bośni  powinno  być 
sądzonych piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi. Haga przejmie około dwustu podejrzanych z 
najwyższej  półki,  a  reszta  ma  być  sądzona  przez  sądy  lokalne.  Proces  grupy  z  Gospicia  ma 
udowodnić,  że  jesteśmy  to  w  stanie  załatwić  własnymi  siłami.  To  pierwszy  tego  rodzaju 
eksperyment  w  Chorwacji.  Ma  pokazać,  że  jest  naprawdę  możliwe,  aby  państwo  osądziło 
swoich  własnych  zbrodniarzy  wojennych,  zamiast  polegać  na  Trybunale,  z  czym  wiąże  się 
nadzieja,  że  chorwacki  system  prawny,  a  także  opinia  publiczna,  są  w  stanie  podołać  temu 
zadaniu. 

Nietrudno  się  zgodzić  z  tymi,  którzy  twierdzą,  że  zgoda  na  ekstradycję  chorwackich 
zbrodniarzy wojennych i na sądzenie ich przez Trybunał czyni z nas kraj drugiej kategorii, kraj, 
który  nie  jest  praworządny.  Stawia  nas  to  w  złym  świetle,  jak  gdybyśmy  nie  potrafili  być 
krajem  demokratycznym,  jakby  nasz  system  prawny  był  niezdolny  do  osądzania  własnych 
obywateli. Prawda, że to upokarzające, prawdą jest też, że sądzenie ich u siebie zmusiłoby nasz 
kraj  do  zmierzenia  się  z  różnymi  bardzo  nieprzyjemnymi  prawdami  o  wojnie  i  w  końcu  do 
zamknięcia tego rozdziału historii. 

background image

 

 

Ale to, co dzieje się w Chorwacji w czasie procesów w Rijece i Splicie, pokazuje coś zupełnie 
przeciwnego.  Sprawia  to  wrażenie,  jakbyśmy  wszyscy  świadomie  przymykali  oczy.  Dzięki 
odważnej  sędzinie,  Ice  Śatrić,  która  23  marca  2003  roku  skazała  Tiho-mira  Oreśkovicia  na 
piętnaście lat więzienia, Mirka Noraca na dwanaście lat, a Stjepana Grandicia na dziesięć (Ivica 
Rożić i Milan Ćanić zostali zwolnieni), jest nadzieja, że Chorwaci będą umieli zmierzyć się ze 
swoją  krwawą  przeszłością.  Proces  ten  był  ważny  jeszcze  z  innego  powodu.  Wreszcie 
zakwestionowano  narodową  doktrynę,  w  myśl  której  Chorwaci  nie  mogli  w  wojnie  obronnej 
popełniać zbrodni wojennych. 

background image

 

 

 

5. chłopcy się tylko zabawili 

Dragoljub Kunarac, Radomir Kovać i Zoran Vuković -bośniaccy Serbowie z miasteczka Foća 
w Republice Serbskiej - byli pierwszymi ludźmi w historii europejskiego prawa skazanymi za 
zbrodnie  przeciw  ludzkości  polegające  na  torturowaniu,  przetrzymywaniu  w  niewoli, 
naruszeniu  ludzkiej  godności  i  zbiorowych  gwałtach  na  bośniackich  Muzułmankach. 
Dwudziestego drugiego lutego 2002 roku Międzynarodowy Trybunał ONZ do spraw Zbrodni 
Wojennych  w  byłej  Jugosławii  w  Hadze  skazał  ich  odpowiednio  na  dwadzieścia  osiem, 
dwadzieścia  i  dwanaście  lat  więzienia.  Sześć  miesięcy  później  na  rozprawie  apelacyjnej 
utrzymano te wyroki. 

Nie pamiętam jej twarzy, nie pamiętam nawet, czy w ogóle ją widziałam. Prawdopodobnie nie 
była  wyraźnie  widoczna.  Wiele  kobiet,  które  zeznawały  w  sprawie  Foćy  chroniły  przed 
publicznością ekrany, a ich twarze, czasem także głosy, były niewyraźne i zniekształcone. Ale 
pamiętam jej głos - a raczej jego brak. 
Kobieta  ta  stawiła  się  przed  Trubunałem,  aby  świadczyć  w  sprawie  Dragoljuba  Kunaraca, 
Radomira Kovaća i  Zorana Vukovicia  - w tak zwanej  sprawie Foćy  - lecz kiedy nadeszła jej 
kolej, nie mogła wydobyć z siebie głosu. Siedziała naprzeciw Kovaća, człowieka, który trzymał 
w  zamknięciu  jej  córkę,  zgwałcił  ją,  a  w  końcu  sprzedał  czarnogórskiemu  żołnierzowi  za 
dwieście marek niemieckich. Ostatni raz widziała swoje dziecko, kiedy wchodziło do autobusu 
zabierającego ludzi z Foćy. Minęło dziewięć lat, wojna się skończyła, ale jej córka nie wróciła. 
Teraz  kobieta  patrzy  na  Kovaća,  ale  nie  jest  w  stanie  nic  powiedzieć.  Jak  gdyby  za  gardło 
trzymała  ją  niewidzialna  ręka.  Próbowała  -  można  było  dostrzec,  że  bardzo  starała  się 
przemówić - ale zdołała wydobyć z siebie tylko cichy dźwięk. 
W sali sądowej prokurator pokazał jej fotografię córki (w sądzie określanej inicjałami A.B.) i 
zapytał,  ile  miała  lat  w  momencie  zrobienia  zdjęcia.  Zamiast  odpowiedzieć,  kobieta  zaczęła 
płakać.  Właściwie  to  nie  był  płacz.  Brzmiało  to  tak,  jakby  miała  w  brzuchu  mikrofon,  który 
przenosił  szloch  dobywający  się  z  jej  wnętrza.  Ten  szloch  rozrywał  ją  na  strzępy.  Głęboki, 
skowyczący  dźwięk,  jakby  wycie  zwierzęcia  tak  bardzo  zranionego,  że  nie  jest  zdolne  do 
wydania jakiegokolwiek innego dźwięku, trwał nie dłużej niż pół minuty. 
Dziewczynka A.B. miała dwanaście lat, kiedy zabrał ją czterdziestoparoletni Kovać. Pamiętam 
moją  córkę,  kiedy  miała  dwanaście  lat.  Jeszcze  nie  zaczęła  miesiączkować,  nosiła  okulary  i 
tenisówki  i  nie  mogła  sama  chodzić  do  kina.  Była  tylko  dzieckiem,  tak  jak  dzieckiem  była 
dwunastoletnia  A.B.  Kovać  był  nie  tylko  gwałcicielem,  ale  także  pedofilem.  To  rozróżnienie 
niewiele  znaczyło  dla  matki  dziewczyny.  Dla  niej  ważne  było  zapewne  co  innego,  chciała 
zobaczyć, że sprawiedliwości  stało  się zadość, że został on ukarany  - choć nie ma kary  dość 
surowej za to, co zrobił, i żadna kara nie oddałaby jej córki. Może ważne było dla niej również 
opowiedzenie swojej historii po tak wielu latach, wyrzucenie jej z siebie  - ale jedynym, co jej 
się udało w końcu z siebie wydobyć, był ten dziwny dźwięk. 
Dźwięk nie do zniesienia. Nie mogę wytrzymać wycia psa, a cóż dopiero wycia ludzkiej istoty. 
Nie  ma  większego  bólu  na  tym  świecie  jak  strata  dziecka.  A  ona  musiała  siedzieć  przed 
Kovaćem i o tym mówić. Ból ją pokonał. 
Płacz  kobiety  najwyraźniej  nie  robił  na  Kovaću  wrażenia.  Nie  poruszył  się,  jego  twarz  nie 
zmieniła wyrazu. Być może nie słyszał tego dźwięku; sprawiał wrażenie, jakby to, co dzieje się 
w  sali  sądowej,  zbytnio  go  nie  obchodziło.  A  kontrast  między  płaczącą  matką  i  obojętnym 
Kovaćem  stanowił  podsumowanie  tego  procesu.  Z  punktu  widzenia  obrońców  było  to 

background image

 

 

całkowite nieporozumienie. 
Kovać z pewnością nie okazywał skruchy. 
Był  wysokim,  szczupłym  mężczyzną  o  pociągłej  twarzy  i  krótkich  włosach.  Wyglądał  nawet 
całkiem dobrze, w każdym razie lepiej niż dwóch jego kompanów z Foćy. Z wyjątkiem wyrazu 
twarzy.  Ten  nikły,  cyniczny  uśmieszek,  prawie  nigdy  nieschodzący  z  ust,  który  nadawał  mu 
wygląd chojraka, jak gdyby miał ze znanych tylko sobie powodów poczucie wyższości \ wobec 
sądu.  Nie  mogę  się  oprzeć  myśli,  że  za  ten  uśmieszek  powinien  zasłużyć  na  pogardę  sądu. 
Ubrany w ciemnoszary garnitur, który w poprzednim życiu służył mu prawdopodobnie jedynie 
w  czasie  wesel  i  pogrzebów,  siedział  rozwalony  na  krześle,  jak  gdyby  odpoczywał.  Kovać 
naprawdę wyglądał jak ktoś, komu można zaufać i poprosić o podwiezienie córki do szpitala. I 
może przed wojną podwoził czyjeś córki. Ale teraz było po wojnie. Nie można było mu ufać. 
Zgwałcił dziewczynkę, choć miała tylko dwanaście lat. Potem zrobił niewolnice z niej i innych 
dziewcząt  w  wieku  od  piętnastu  do  dwudziestu  lat.  W  końcu  sprzedał  ją  czarnogórskiemu 
żołnierzowi i po dziewczynie zaginął wszelki ślad. 
Jeden  z  pozostałych  gwałcicieli  z  Foćy,  Dragol-jub  Kunarac,  był  raczej  niskim 
czterdziestolatkiem,  z  dwiema  wyraźnymi  pionowymi  bruzdami  na  głęboko  zapadniętych 
policzkach. Twarz miał surową, jak gdyby wyrzeźbioną z drewna. Wyglądał na jednego z tych 
szczupłych,  żylastych,  ale  silnych  mężczyzn,  jakich  spotyka  się  w  górskich  wioskach.  Jego 
ciemne, kręcone włosy, rzadsze na czubku głowy, wyglądały niepo-rządnie, jak gdyby nie mył 
ich zbyt często. Miał duże, ciemne oczy. Nie było w nim nic przyjemnego i nietrudno było go 
sobie wyobrazić w maskującym mundurze z bronią w ręce. Zachowywał się inaczej niż Kovać, 
siedział  pochylony  do  przodu  i  pełnym  napięcia  wzrokiem  z  poważną  miną  obserwował 
sędziów. 
Kiedy się wie, co zrobił trzeci mężczyzna, Zoran Vuković, który gwałcił młode dziewczyny, w 
tym  jedną  piętnastoletnią  -  chciałoby  się  powiedzieć,  że  wygląda  niebezpiecznie.  Ale  nie, 
wyglądał  niegroźnie,  wydawał  się  mały  i  słaby,  zwłaszcza  przy  Kovaću.  Miał  jasne  włosy  i 
ziemistą  cerę.  Nie  miał  podbródka  i  była  to  jego  najbardziej  charakterystyczna  cecha.  Na 
początku procesu nosił krótką bródkę, zapewne po to, aby zamaskować tę wadę. Tamtego dnia, 
22 lutego 2001 roku, kiedy ogłoszono wyrok, był starannie ogolony, a jego podbródek ukrył się 
w fałdach szyi. Twarz Vukovicia nie zdradzała żadnych emocji. Być może żadnych emocji nie 
odczuwał. Według oskarżenia wydawał się mniej okrutny od innych lub, co też możliwe, było 
mniej dowodów jego czynów, choć pewna kobieta, jeden ze świadków, zeznała, że opowiadał 
jej,  jak  zabił  swojego  wuja.  Przekonywał  ją,  że  musiał,  jak  gdyby  dopraszając  się  o 
zrozumienie. Mimo że był najstarszy z tej trójki, wolał chyba, żeby kierowali nim inni. Ale nie 
był wcale miej okrutny ani mniej podły. Po zgwałceniu piętnastoletniej dziewczynki powiedział 
jej, że mógł być dla niej bardziej brutalny, ale nie był, ponieważ ma córkę w tym samym wieku. 
Gdyby człowiek spotkał któregoś z nich przed wojną, prawdopodobnie nie przyszłoby mu do 
głowy,  że  są  szczególnie  brutalni.  Nie  różnili  się  specjalnie  od  innych  mężczyzn  -  po  prostu 
trzech facetów, którzy lubili spędzać czas w lokalnych barach. Aż przyszła wojna, a teraz jest 
po  wojnie.  Okazuje  się,  że  są  w  więzieniu.  Człowiek  czyta  w  gazetach  o  tym,  co  zrobili,  i 
zastanawia  się,  czy  rzeczywiście  jest  to  możliwe.  Czy  zwykli  ludzie  mogą  tak  postępować? 
Jego  sąsiedzi?  Jego  krewni?  Nie,  to  niemożliwe.  Wyglądają  tak  normalnie.  Człowiek  szuka 
jakiejś oczywistej oznaki perwersji, oznaki, która pomoże mu rozpoznać w nich zbrodniarzy. 
„Byli to ludzie z nizin społecznych, którzy włóczyli się i żebrali o papierosy  - powiedziała o 
trzech mężczyznach z Foćy jedna z kobiet świadków. - Ale kiedy wybuchła wojna, kiedy tylko 
udało im się dorwać do broni, zaczęli czuć się ważni i silni. Byli odważni tylko w stosunku do 
nas, kobiet i dzieci". Być może miała rację, być może ludzie o niskim standardzie życia mogą 
łatwo  przemienić  się  w  zbrodniarzy  wojennych.  Być  może  sędzia  przewodnicząca,  Flo-rence 

background image

 

 

Mumba, również miała rację, mówiąc: „Wszystkie te dowody wyraźnie pokazują, co w czasach 
wojny  mogą  zrobić  osobnicy  o  zbrodniczych  skłonnościach  bezbronnym  członkom  populacji 
cywilów". 

Ale  jeśli  ma  rację,  musi  istnieć  mnóstwo  takich  osobników  o  zbrodniczych  skłonnościach, 
skoro  w  czasie  wojny  zgwałcono  dziesiątki  tysięcy  kobiet  i  zabito  dwieście  tysięcy  ludzi. 
Tysiące  musiało  dopuszczać  się  takich  czynów.  Czy  większość  z  nich  miała  zbrodnicze 
skłonności?  Trudno  w  to  uwierzyć.  Bardziej  prawdopodobne  jest,  że  to  wojna  zamieniała 
zwykłych  ludzi  -  kierowców,  kelnerów  i  sprzedawców,  takich  jak  trzej  oskarżeni  -  w 
zbrodniarzy.  Powodował  nimi  oportunizm,  strach  oraz,  co  ważne,  przekonania.  Setki  tysięcy 
muszą  wierzyć,  że  mają  rację,  robiąc  to,  co  robią.  Inaczej  takiej  ogromnej  liczny  gwałtów  i 
morderstw nie da się wyjaśnić - i to jest jeszcze bardziej przerażające. 
Trzem oskarżonym proces musiał wydać się surrealistyczny: sala sądowa ze szklaną przegrodą 
między prawnikami a publicznością, obrońcy w długich czarnych togach, sędziowie w takich 
samych szatach, ale z purpurowymi kołnierzami; aseptyczna, formalna atmosfera, obce języki, 
w  których  prowadzony  jest  proces  W  ich  mieścinie  w  górach  nawet  sobie  nie  wyobrażali,  że 
świat będzie się interesował tym, co zrobili, że zostanie utworzony specjalny sąd, który oskarży 
ich  o  gwałt  jako  zbrodnię  przeciw  ludzkości  i  że  kobieta  -  i  to  czarna  kobieta,  nie  widzieli 
pewnie  wcześniej  żadnej  czarnej  kobiety,  chyba  że  w  telewizji  -  będzie  przewodniczyć 
składowi sędziowskiemu. Jakie dziwne i niepojęte musiało być dla nich siedzenie w więzieniu 
w obcym kraju daleko na północy, dokąd nigdy nie przyszłoby im na myśl się wybrać, i to, że 
sądzą  ich  obcokrajowcy.  Dzień  w  dzień  Kovać,  Kunarac  i  Vuković  siedzieli  tam  i  słuchali 
kobiet, które zeznawały przeciw nim. Żaden z mężczyzn nie okazał najmniejszej skruchy. 
Matka  dziewczynki  A.B.  była  jedną  z  około  trzydziestu  kobiet,  które  zeznawały  jako 
świadkowie  przeciw  gwałcicielom  z  Foćy.  Były  to  bezimienne  kobiety,  określane  wyłącznie 
jako  FWS-87,  FWS-191,  FWS-50  lub  inicjałami.  Woźny  sądowy  zasuwał  żółtą  plastikową 
kotarę  na  części  szklanej  ściany  oddzielającej  publiczność  od  sądu.  Głosy  kobiet, 
niewidocznych  dla  publiczności,  brzmiały  niemal  mechanicznie,  niemal  metalicznie,  kobiety 
jednak siedziały niewątpliwie twarzą w twarz z oskarżonymi. 
Trzech gwałcicieli z Foćy prawdopodobnie nigdy nie spodziewało się, że w sądzie dojdzie do 
konfrontacji z ich ofiarami. Byli pewni, że kobiety nie będą mówić o swojej hańbie, zwłaszcza 
Muzułmanki.  Tym  razem  się  pomylili.  Zgwałcone  Bośniaczki  nie  tylko  zdecydowały  się 
mówić, ale zrobiły to przed Międzynarodowym Trybunałem. Często płakały, ale udało im się 
dokładnie opisać, jak je zabrano, najpierw do motelu Buk Bijela, potem do liceum w Foćy i hali 
Par-tizana,  a  stamtąd  do  prywatnych  apartamentów,  gdzie  je  więziono  i  wykorzystywano 
seksualnie całymi miesiącami. 
Czasami, zanim zostały zgwałcone, były zmuszane do „zabawiania" Kovaća i jego kompanów. 
Świadek  FWS-87  przypomniała  kilka  incydentów,  gdy  ona  i  inne  dziewczyny  pod  groźbą 
pistoletu  musiały  się  rozebrać  i  tańczyć  nago  na  stole.  Kiedy  indziej  były  gwałcone  przy 
słodkich  dźwiękach  muzyki  klasycznej.  „To  było  tak  upokarzające,  czułam  się,  jakbym  była 
jego  własnością"  -  zeznała  FWS-87.  Jedna  z  dziewczyn  powiedziała,  że  grożono  jej  nożem 
przyłożonym do gardła i musiała chodzić nago ulicami Foćy i nad rzekę. Niektóre dziewczyny 
były  bite,  inne  wypożyczane,  wynajmowane  lub  sprzedawane  żołnierzom,  jeszcze  inne  po 
prostu  znikły.  Jedna  powiedziała,  że  pierwszego  dnia  została  zgwałcona  przez  dwudziestu 
żołnierzy;  tego  samego  dnia  zabito  jej  matkę.  A  dla  niektórych  przestępstw  seksualnych 
świadkowie nie znajdowali przed sądem słów. 
Jest wielu mężczyzn takich jak ci trzej z Foćy, niewielkiego miasteczka w bośniackich górach, 
którzy  robili  to  samo.  Prawdopodobnie  wielu  z  nich  nigdy  nie  stanie  przed  sądem.  Rząd 
bośniacki szacuje, że zgwałconych zostało około sześćdziesięciu tysięcy kobiet. 

background image

 

 

Gwałcenie  kobiet  bośniackich  było  narzędziem  terroru  stosowanym  wobec  ludności 
muzułmańskiej,  elementem  czystki  etnicznej  w  Bośni,  i  sąd  tak  właśnie  je  interpretował  w 
czasie  procesu.  Obecnie  w  Foćy,  przemianowanej  na  Srbinje  i  stanowiącej  część  Republiki 
Serbskiej, żyje bardzo niewielu Muzułmanów. 
Zasadą  Międzynarodowego  Trybunału  w  Hadze  jest,  że  każdy  więzień  po  raz  pierwszy 
doprowadzany  przed  sędziów  musi  powiedzieć,  czy  jest  winny,  czy  niewinny.  Wszyscy 
zbrodniarze wojenni, z nielicznymi tylko wyjątkami, oświadczali przed sądem, że są niewinni. 
Kunarac był jednym z wyjątków - najpierw przyznał się do winy, później zmienił zdanie. 
W wypadku tych trzech gwałcicieli naprawdę zastanawia, co mieli na myśli, oświadczając, że 
są niewinni. Ci, którzy zabijali lub kazali zabijać, mogą mówić, że musieli tak robić, aby sami 
nie  zostali  zabici,  a  wtedy  może  będziemy  w  stanie  uznać  to  za  wyjaśnienie  ich  czynów  i 
wytłumaczenie, dlaczego nie przyznają się do winy, lecz nie za usprawiedliwienie. Żołnierzom 
nikt  nie  rozkazał  gwałcić,  jedynie  ich  do  tego  zachęcano,  ponieważ  jest  to  skuteczna  metoda 
zastraszania  i  upokarzania  ludności,  a  to  z  pewnością  było  celem  sił  zbrojnych  Republiki 
Serbskiej. Czy kiedy oskarżeni nie przyznają się do winy, to uważają, że oskarżenie nie będzie 
w stanie im jej udowodnić, czy też są przekonani, że nie mają powodu czuć się winnymi? W 
końcu  nawet  jeśli  byli  trochę  brutalni  w  stosunku  do  dziewcząt,  nie  zabili  ich  i  nie  wydali 
takiego  rozkazu,  jak  niektórzy  z  pozostałych  sądzonych  przed  tym  sądem.  Na  przykład  w 
porównaniu z kimś takim jak Goran Jelisić, który mordował ludzi własnymi rękami, zbrodnie 
popełnione przez trójkę z Foćy nawet nie wyglądają jak zbrodnie, przynajmniej w ich oczach. 
W  tej  części  świata,  gdzie  mieszkają,  mężczyźni  często  traktują  własne  żony  jak  bydło. 
Mężczyzna  rządzi,  kobieta  powinna  trzymać  buzię  na  kłódkę  i  słuchać,  i  nie  ma  nic 
nadzwyczajnego  w  tym,  że  mąż  bije  żonę,  aby  jej  o  tym  przypomnieć.  Gwałt?  A  co  to  jest 
gwałt?  Wziąć  kobietę,  kiedy  się  chce  i  gdzie  się  chce?  To  prawo  mężczyzny,  nie  ulega 
wątpliwości,  przynajmniej  jeśli  idzie  o  żonę.  Za  zgwałcenie  innych  kobiet  mężczyzna  może 
dostać do piętnastu  lat więzienia, ale większość z sądzonych w kraju  dostawała zaledwie rok 
albo dwa. W porównaniu z morderstwem gwałt to nic wielkiego. W wypadku tych dziewczyn 
trzech oskarżonych chciało się po prostu zabawić. Czasem byli pijani i nawet nie wiedzieli, co 
robią.  Czasem  sprawdzali  swoją  siłę  na  tych  dziew-czynach.  Ale  nie  mieli  zamiaru  ich 
skrzywdzić. 

Kiedy  zapytano  świadek  FWS-50,  jak  się  czuła  po  zbiorowym  gwałcie,  odpowiedziała: 
„Czułam  się  martwa".  Ale  nie  była  martwa  i  gdyby  zapytać  Kunara-ca,  Kovaća  i  Vukovicia, 
prawdopodobnie  powiedzieli-by  że  powinna  być  im  wdzięczna.  Mieli  władzę,  mogli  zabić 
dziewczyny. Lub mogli je zabić inni. W końcu te dziewczyny były ich więźniami. Kovać nawet 
twierdził,  że  trzymając  je  w  mieszkaniu,  ocalił  im  życie.  W  porównaniu  z  masowymi 
morderstwami  dokonywanymi  wszędzie  wokół,  gwałt  był  niewinną  zabawą.  Według 
oskarżonych te dziewczyny miały szczęście, ponieważ przeżyły. 
Szczęście?  Spotkałam  kobiety,  które  zostały  zgwałcone.  Rozmawiałam  z  nimi.  Szczególnie 
dobrze zapamiętałam kobietę z Kozaraca, matkę dwójki dzieci. Niedawno wróciła z obozu w 
Omarskiej. Kiedy ją przywitałam, nie popatrzyła mi w oczy. Oduczyła się tego w obozie. W jej 
krótkich  spojrzeniach  dostrzegłam  strach.  Trzymała  głowę  lekko  pochyloną  do  przodu,  jak 
gdyby  w  każdej  chwili  spodziewała  się  uderzenia.  Znała  niektórych  ze  swoich  gwałcicieli  w 
obozie z nazwiska - pochodzili z sąsiedniej wioski - ale to jej nie pomogło. Opisywała uczucie 
poniżenia,  całkowitej  bezradności,  jakąś  nieobecność  we  własnym  ciele.  Opowiadała,  że 
chciałaby  zniknąć,  natychmiast  umrzeć.  Gwałt  sprawił,  że  czuła  się  brudna,  jak  mówiła,  jak 
gdyby  była  owinięta  warstwą  brudu  niemal  jak  kocem.  Wciąż  starannie  się  szorowała,  ale  to 
uczucie  nie  opuszczało  jej  przez  długi  czas.  Narzuciła  sobie  kwarantannę:  nie  pozwalała  się 
dotykać  dzieciom,  w  obawie,  że  może  i  je  skalać.  Owszem,  żyła,  ale  nie  uważała,  że  ma 
szczęście. 

background image

 

 

Przewodnicząca składu sędziowskiego, Flo-rence Mumba, Murzynka z Zambii, była kobietą o 
pięknej, pogodnej twarzy i tradycyjnie zaplecionych włosach. Kiedy trzech gwałcicieli z Foćy 
usłyszało, że została wyznaczona do prowadzenia ich sprawy, musieli być przekonani, że mają 
pecha. Czego może się spodziewać gwałciciel po kobiecie sędzi? Na pewno będzie twarda, na 
pewno będzie dążyć do maksymalnego wyroku. Poza tym nie pochodzi nawet z Europy, więc 
cóż może wiedzieć o tej wojnie? Mumba mogła myśleć, że oskarżeni dostrzegli okazję, którą 
wykorzystali - bo nie pojmowała, że Serbowie i Muzułmanie są wrogami i dlatego zhańbienie 
muzułmańskiej  kobiety  było  w  jakiś  sposób  usprawiedliwione.  Wszyscy  to  robili.  W  ich 
własnym kraju, w Republice Serbskiej, byli traktowani jak bohaterowie. Kto by ich aresztował? 
Kto  zgłosiłby  się  na  świadka?  Owszem,  ich  ofiary  przyjechały,  aby  zeznawać  w  charakterze 
świadków  w  Hadze,  ale  nie  śmiałyby  zrobić  tego  samego  w  Foćy  czy  Sarajewie,  czy  też 
gdziekolwiek w Bośni. Bałyby się, że zostaną rozpoznane. 
Gdyby  nie  Trybunał  w  Hadze,  Kunarac,  Kovać  i  Vuković  nadal  siedzieliby  w  kawiarni  na 
głównej ulicy w swoim miasteczku, palili, pili rakiję i opowiadali sobie o wojnie. Cieszyliby się 
szacunkiem należnym weteranom wojennym. I  gdyby przypadkiem przeszła tamtędy jedna ze 
zgwałconych kobiet, pokazaliby ją sobie palcem - i się pośmiali. 
Dwudziestego drugiego lutego 2001 roku sędzia Florence Mumba poprosiła trzech oskarżonych 
o  powstanie.  Była  gotowa  do  wydania  wyroków,  ale  najpierw  wyjaśniła  każdemu  z  nich, 
dlaczego został skazany, i upewniła się, że wszyscy naprawdę to zrozumieli. Zwracając się do 
sali  sądowej,  powiedziała:  „Trzej  oskarżeni  to  nie  zwykli  żołnierze,  których  morale  osłabiły 
ciężkie wojenne czasy.  Są to  ludzie bez kryminalnej przeszłości. Świetnie się jednak czuli w 
mrocznej atmosferze dehumanizowania tych, których uważali za wrogów, kiedy to nikt nawet 
nie spytał, jak Eleanor Roosevelt: «Gdzie w końcu zaczynają się uniwersalne prawa człowieka? 
W  małych  miejscowofzgściach,  tuż  koło  domu».  Przywódcy  polityczni  i  generałowie  są 
bezbronni,  jeśli  zwykli ludzie odmówią wykonywania przestępczych działań w czasie  wojny. 
Dla łamiących prawo oportunistów nie powinno być litości, niezależnie od pozycji w hierarchii 
służbowej". 

Dragoljub  Kunarac  pierwszy  usłyszał  wyrok.  Stał  i  słuchał  uważnie  słów  sędzi  Mumby.  Nie 
była to długa mowa, ale zbyt długa dla kogoś, kto czeka na wyrok. Wreszcie zwróciła się do 
niego. Po wymienieniu jego zbrodni podsumowała: „Wszystkie popełnione przez oskarżonego 
czyny  wskazują,  że  godność  kobiety  i  jej  podstawowe  prawa  człowieka  do  decydowania  o 
swoim życiu seksualnym były przez niego lekceważone w stopniu znacznie przewyższającym 
nawet to, co można by z braku lepszych słów określić jako «przeciętną drastyczność gwałtów w 
czasie  wojny».  Oskarżony  wykorzystywał  seksualnie  Muzułmanki,  znęcał  się  nad  nimi  z 
powodu  ich  pochodzenia  etnicznego  i  wybierał  spośród  nich  kobietę,  na  którą  akurat  miał 
ochotę  [...].  Oskarżony  nie  tylko  sam  źle  traktował  kobiety  i  dziewczęta,  ale  również 
organizował ich przerzut do innych miejscowości, gdzie były one -o czym oskarżony doskonale 
wiedział - gwałcone i wykorzystywane przez innych żołnierzy. Takie postępowanie zasługuje 
na  surową  karę,  odpowiadającą  wadze  zbrodni  dokonanych  przez  oskarżonego.  Sąd  skazuje 
oskarżonego  Dragoljuba  Kunaraca  na  dwadzieścia  osiem  lat  więzienia.  Odbywanie  wyroku 
rozpoczyna się dzisiaj. Czas, który oskarżony spędził w areszcie, zostanie zaliczony na poczet 
kary. Oskarżony może usiąść". 

Przez kilka sekund, zanim słowa sędzi Mumby zostały przetłumaczone na jego język ojczysty, 
na  twarzy  oskarżonego  wciąż  widać  było  nadzieję.  Kiedy  dotarła  do  niego  treść  wyroku, 
pochylił  głowę  jak  po  uderzeniu.  Zapewne  spodziewał  się  łagodniejszej  kary,  ponieważ 
zeznawał,  współpracował  z  oskarżeniem,  a  nawet  wyraził  żal  z  powodu  jednego  gwałtu,  do 
którego się przyznał. A teraz nagle zrozumiał, że kiedy wyjdzie z więzienia, będzie miał prawie 
siedemdziesiąt lat, i - jak sądzę - nie do końca uwierzył, że dostał taki wyrok. 

background image

 

 

Wyraz  twarzy  Radomira  Kovaća  nie  zmienił  się  ani  trochę,  kiedy  przyszła  na  niego  kolej. 
Sędzia Mum-ba wyliczała jego zbrodnie, a on słuchał z tym samym idiotycznym uśmieszkiem, 
sprawiając  wrażenie,  jak  gdyby  nie  miał  z  tym  nic  wspólnego,  jak  gdyby  znalazł  się  w  sali 
sądowej najzupełniej przypadkowo. Ale sędzia, nawet jeśli w ogóle zauważyła ten uśmieszek, 
nie zwracała na niego uwagi i swoim spokojnym głosem powiedziała: „Szczególnie odrażające 
i godne ubolewania było potraktowanie dwunastoletniej A.R., bezbronnego małego dziecka, dla 
którego  oskarżony  nie  wykazał  absolutnie  żadnego  współczucia  i  które  wykorzystywał 
seksualnie w taki sam sposób jak inne dziewczęta. W końcu oskarżony sprzedał ją jak rzecz, 
mając świadomość, że prawie na pewno będzie to prowadzić do dalszego napastowania przez 
innych mężczyzn. [...] Traktowanie tej dziewczynki jest najbardziej uderzającym przykładem, 
jak  bardzo  zdeprawowany  i  zepsuty  jest  oskarżony  [...].  Oskarżony  wykorzystywał  absolutną 
władzę, jaką miał nad życiem tych kobiet, co pokazał aż nadto wyraźnie, patrząc na nie, kiedy 
pod  przymusem  tańczyły  nago  na  stole".  Kiedy  Kovać  usłyszał,  że  został  skazany  na 
dwadzieścia lat więzienia, nawet nie mrugnął. 
Trzeci  oskarżony,  Zoran  Vuković,  musiał  w  tym  momencie  zdawać  sobie  sprawę,  że  wyrok, 
jaki dostanie, nie będzie łagodniejszy. On także był oskarżony o torturowanie i gwałcenie, ale 
skazano go tylko na dwanaście lat, ponieważ - jak wyjaśniono - udowodniono mu tylko jeden z 
czynów, o które został oskarżony. „Sąd uważa, że poważną okolicznością obciążającą jest to, iż 
oskarżony wykazał całkowity brak wyrzutów sumienia i zasad moralnych, kiedy po zgwałceniu 
świadek  FWS-50,  wówczas  piętnastoletniej,  opowiadał  jej  o  swojej  córce  i  drwił  z  jej  bólu, 
mówiąc,  że  mógł  ją  potraktować  jeszcze  gorzej"  -  powiedziała  sędzia  Mumba,  patrząc  przez 
dłuższą  chwilę  na  wszystkich  trzech  oskarżonych,  jak  gdyby  chciała  się  upewnić,  że  ją 
zrozumieli i że zrozumieli ją dobrze. 
Mimo  to  wszystkim  trzem  oskarżonych  proces  ten  wydawał  się  nieporozumieniem.  Pomimo 
długich posiedzeń, dużej liczby świadków i znakomitej mowy sędzi Mumby żaden z nich nie 
zrozumiał  w  pełni,  dlaczego  został  ukarany.  Słowa,  które  usłyszeli  z  ust  sędzi,  były  dla  nich 
zbyt  abstrakcyjne  -  puste  słowa  wypowiadane  przez  kogoś,  kto  nie  rozumiał  ich  sytuacji. 
Przecież  dziewczyny  żyły,  czyż  nie?  Inaczej  jak  mogłyby  przyjechać  do  Hagi  i  świadczyć 
przeciwko nim? Może nawet dziewczynka A.R. żyje gdzieś w Czarnogórze. 
Usłyszeli swoje wyroki i byli wyraźnie zdruzgotani „niesprawiedliwością", której doświadczyli. 
Dwadzieścia  osiem,  dwadzieścia,  dwanaście  lat  za  gwałt,  podczas  gdy  prawdziwi  mordercy 
dostają  w  tym  samym  sądzie  niższe  wyroki!  Czy  to  jest  sprawiedliwość?  W  czasie  wojny  w 
Bośni  było  wielu  innych  mężczyzn,  którzy  robili  kobietom  gorsze  rzeczy.  Dlaczego  oni? 
Dlaczego  tylko  oni  trzej  zostali  tak  surowo  ukarani?  Patrząc  na  nich,  miałam  pewność,  że  w 
czasie  odsiadywania  wyroków  będą  żałować  wyłącznie  tego,  że  byli  na  tyle  głupi  i  dali  się 
złapać lub podstępem skłonić do oddania się w ręce sprawiedliwości. 

background image

 

 

 

6. on nie skrzywdziłby nawet muchy 

Goran Jelisić, bośniacki Serb urodzony w 1968 roku w Bijeljinie, został skazany na czterdzieści 
lat  więzienia  za  przeprowadzenie  w  maju  1992  roku  egzekucji  trzynastu  więźniów  na 
posterunku policji w miejscowości Brćko oraz w obozie w pobliskiej tuce. Wydaje się jednak, 
że  w  rzeczywistości  przeprowadził  egzekucję  ponad  setki  osób.  Większość  więźniów  była 
Muzułmanami. 
Goran Jelisić wygląda jak człowiek, któremu można ufać. 
Towarzystwo tego młodego, trzydziestoletniego człowieka o bystrej, pogodnej twarzy, żywych 
oczach  i  szerokim,  krzepiącym  uśmiechu  dodałoby  otuchy  w  czasie  nocnej  podróży  koleją. 
Człowiek o takiej twarzy zwykle pomaga staruszkom przejść przez jezdnię, wstaje w tramwaju, 
aby  ustąpić  miejsca  osobie  niepełnosprawnej,  lub  przepuszcza  innych  w  kolejce  w 
supermarkecie.  Oddałby  zgubiony  portfel  właścicielowi.  Jelisić  wygląda  jak  najlepszy 
przyjaciel, godny zaufania sąsiad, idealny zięć. Gdyby był sprzedawcą, z taką niewinną twarzą 
na pewno odniósłby wielki sukces. 

Ale on nie jest niewinny. 

Często sądzimy, że ludzie o ładnym wyglądzie są dobrzy, tak jak czasem uważamy, że brzydcy 
ludzie  są  podli.  Oczywiście  nie  ma  to  wiele  wspólnego  z  rzeczywistością.  Ale  muszę 
powiedzieć,  że  kiedy  pierwszy  raz  zobaczyłam  tę  przekonująco  naiwną,  chłopięcą  twarz 
mordercy, byłam całkowicie zaskoczona. 
Goran  Jelisić  urodził  się  w  1968  roku,  a  więc  jest  rówieśnikiem  mojej  córki.  Są 
przedstawicielami tego samego pokolenia. Mogliby chodzić do tej samej szkoły. Mogliby być 
przyjaciółmi. Potrafię go sobie wyobrazić siedzącego w mojej kuchni w zimowe popołudnie z 
kubkiem  herbaty,  nachylonego  nad  podręcznikiem,  razem  z  moją  córką,  która  wyjaśnia  mu 
pracę domową z historii (nie był dobrym uczniem i po pierwszym roku opuścił szkołę średnią). 
Umiem  sobie  wyobrazić,  jak  oboje  idą  razem  do  kina  lub  na  dyskotekę.  Nie  miałabym  nic 
przeciwko  temu:  on  ma  taką  słodką  buzię.  Widziałam  wielu  młodych  ludzi  takich  jak  on, 
przewijających  się  przez  moją  kuchnię,  zmieszanych,  nieza-interesowanych  szkołą,  ale  poza 
tym  dobrze wychowanych i  sympatycznych. Ponieważ Jelisić mieszkał w Bijeljinie, zapewne 
nie wyjeżdżał często za granicę, nie znał języków obcych, nie słuchał nowoczesnej muzyki. Ale 
mimo to należał do tego samego pokolenia co moja córka i jej przyjaciele. 
Ich pokolenie rosło zdrowo. Nie było wtedy mleka w proszku ani gotowego jedzenia dla dzieci, 
tak więc my, matki, musiałyśmy same gotować zupkę, przygotowywać szpinak, marchewkę i 
soki  owocowe.  Nie  było  również  pampersów,  a  bawełniane  pieluszki  stają  się  bardzo 
nieprzyjemne,  kiedy  nasiąkną,  dlatego  maluchy  szybko  nauczyły  się  prosić  o  nocnik.  Dzieci 
bawiły  się  na  dworze,  na  podwórkach,  w  parkach,  na  chodnikach  przed  domami.  Nie  było 
żadnego niebezpieczeństwa, przynajmniej takiego, którego byśmy byli świadomi. 
Kiedy  nasze  dzieci  nieco  podrosły,  miały  pewność,  że  niczym  się  nie  różnią  od  swoich 
rówieśników na Zachodzie, ponieważ słuchały U2 i Madonny, oglądały amerykańskie filmy i 
programy telewizyjne, czytały Tolkiena i nosiły dżinsy, jak gdyby w Jugosławii było zupełnie 
normalnie. Dla naszego pokolenia, żyjącego w kraju komunistycznym, dżinsy były produktem 
„zachodniego społeczeństwa burżuazyjnego" i oznaką dekadencji - ojciec nigdy nie pozwoliłby 
mi  ich  nosić.  Ale  dla  mojej  córki  komunizm  znaczył  niewiele,  a  Ti  to  jeszcze  mniej.  Kiedy 
umarł w 1980 roku, dzieci były jeszcze małe i ledwo go pamiętają. Nie były naznaczone kultem 
Tity,  tak  jak  my.  Moje  pokolenie  miało  silnie  rozwiniętą  tożsamość  zbiorową.  Uroczyście 

background image

 

 

obchodziliśmy  urodziny  Tity  -  Dzień  Młodości.  Każdego  roku,  25  maja,  świętowaliśmy  w 
szkole to, co według nas znaczył dla Jugosławii. Byliśmy wychowywani jako jego dzieci, jego 
pionierzy. 

W  pewnym  sensie  dzieci  z  końca  lat  sześćdziesiątych  są  pierwszym  normalnym  pokoleniem. 
Ich dziadkowie walczyli na frontach drugiej wojny światowej. Ich rodzice dorastali w ubóstwie, 
one - w czasach bezpieczeństwa i zasobności. Ja musiałam zjadać wszystko z talerza, ale moja 
córka już nie. Wojna była dla nich tematem omawianym na lekcjach historii lub oglądanym na 
filmach.  Toczyła  się  ponad  dwadzieścia  lat  przed  ich  urodzeniem  i  nie  była  całkiem  realna. 
Moje pokolenie otarło się o wojnę znacznie mocniej. Nawet jeśli nasi rodzice o niej nie mówili, 
wiedzieliśmy, że wciąż żyją z wojennymi urazami. Nienawidziłam Niemców za to, co zrobili 
mojemu ojcu, ale pokoleniu mojej córki Niemcy byli obojętni. 
Ich  pokolenie  było  także  apolityczne.  Nauczyli  się,  że  polityka  jest  dla  dorosłych.  Starsze 
pokolenie trzymało ich z dala od polityki celowo - tak samo z dala od polityki trzymano nas. 
Wyglądało  na  to,  że  komunizm  nigdy  nie  upadnie,  a  więc  po  co  się  angażować?  Ale  nie 
wychowano ich na pokolenie buntowników. Stało się tak dlatego, że my, ich rodzice, naprawdę 
wierzyliśmy.  Wierzyliśmy  w  to,  co  nam  mówiono,  w  to,  że  „socjalizm  z  ludzką  twarzą"  jest 
możliwy,  i  nie  myśleliśmy,  że  trzeba  tworzyć  demokratyczną  alternatywę.  Kiedy  komunizm 
upadł,  nie  mieliśmy  przywódców  politycznych  wyznających  idee  demokratyczne.  Pustka  ta 
jednak szybko została wypełniona przez przywódców nacjonalistycznych lub komunistów już 
będących u władzy, takich jak Slobodan Milośević, który stał się nacjonalistą, ponieważ był to 
prosty sposób na pozostanie przy władzy. 
Nasze dzieci wierzyły, że my, ich rodzice, uprzątniemy polityczny bałagan. Ale nie zrobiliśmy 
tego.  Kiedy  wybuchła  wojna,  nasze  dzieci,  urodzone  pod  koniec  lat  sześćdziesiątych  lub  na 
początku  siedemdziesiątych,  nie  rozumiały,  dlaczego  miałyby  w  niej  walczyć.  Lecz  kto  inny 
miałby iść na front? I na tym polegał paradoks: to pokolenie w pewnym sensie musiało walczyć 
w  wojnie  swoich  dziadków.  Cena  była  wysoka:  wielu  młodych  ludzi  zginęło,  wielu  zostało 
rannych lub stało się inwalidami, wielu uciekło z kraju. 
Goran Jelisić uwielbiał łowić ryby. 
Lubił tańczyć z dziewczętami i pić piwo ze swoimi kumplami, ale najbardziej ze wszystkiego 
lubił  łowić  ryby.  Mógłby  chodzić  nad  rzekę  codziennie.  Miał  kilka  ulubionych  miejsc,  które 
znał tylko on. I kiedy chciał łowić w samotności, szedł właśnie tam. Nie znaczy to, że nie lubił 
towarzystwa.  Wręcz  przeciwnie,  lubił  współzawodnictwo  i  lubił  być  jednym  z  zespołu 
wędkarzy. Ale czasem wolał być sam. Jego przyjaciele z klubu wędkarskiego mogli rozmawiać 
o polityce i pić piwo, nie zwracając uwagi na swoje wędki. Dla Gorana czas wędkowania był 
czasem wyjętym z codziennego życia. To w wędkarstwie było najlepsze: można zapomnieć o 
świecie,  nawet  o  sobie,  1  skoncentrować  się  wyłącznie  na  cienkiej  nylonowej  żyłce.  Było  to 
tak,  jak  gdyby  się  nie  istniało,  jak  gdyby  się  było  drzewem,  liściem  lub  trawą.  Goran  lubił 
uczucie, kiedy nic nie jest ważne, kiedy nie ma znaczenia, kim się jest, ponieważ ani rzeki, ani 
ryb nic to nie obchodzi. 

Nie było jednak wiele do zapominania, przynajmniej przed wojną. Wiedział, że jego życie jest 
proste i zwyczajne i że w niczym nie był szczególnie dobry, z wyjątkiem może wędkowania. 
Goran  był  dobrym  wędkarzem  i  nie  był  zachłanny.  Często  dawał  ryby  przyjaciołom  czy 
sąsiadom, człowiekowi, u którego zatrzymał się później po opuszczeniu obozu w Luce. Łowił 
dla przyjemności, ale nikt nie mógł powiedzieć, że Goran łowił tylko dla siebie. Wiedział, gdzie 
jest  najwięcej  ryb,  dlatego  wybór  miejsca  był  taki  ważny,  reszta  oczywiście  to  kwestia 
szczęścia. 
Nad  rzeką  zawsze  panował  spokój.  Było  coś  szczególnego  w  samotnym  pobycie  nad  rzeką, 

background image

 

 

człowiek czuł się tak, jakby na całym świecie istniał tylko on. Nikt mu nie mówi, co ma robić. 
Można być panem siebie. Kiedyś Jelisić zasnął w trawie. Gdy się obudził, nie wiedział, gdzie 
jest.  Nie  czuł  własnego  ciała.  Widział  tylko  ciemny  błękit  nieba.  Przeraził  się.  Przez  krótki 
ułamek sekundy sądził, że może nie żyje. Pomyślał, że może tak się człowiek czuje po śmierci, 
odczuwa coś w rodzaju całkowitej nieobecności. Potem wrócił do rzeczywistości, wiedział, że 
żyje, był szczęśliwy, że łowi ryby Kiedyś ktoś  - kobieta oczywiście - zapytał, czy nie szkoda 
mu  ryb.  Szkoda?  Co  za  zadziwiający  pomysł;  nigdy  nie  przyszło  mu  do  głowy,  żeby  mieć 
jakiekolwiek uczucia w stosunku do ryb. Powiedział jej, że obowiązuje prawo natury, a ryby są 
istotami niższymi. Gdyby tak nie było, to ryby łowiłyby nas. 
Trzeba być bardzo cierpliwym, aby spędzić cały dzień na wędkowaniu. Łowienie ryb nie jest 
sportem  dla  nerwowych,  agresywnych  ludzi.  Swoją  miłością  do  wędkowania  Jelisić 
przypomina  mi  mojego  zięcia,  który  także  woli  wędkowanie  niż  piłkę  nożną  albo  kino. 
Przygotowuje się starannie do pójścia na ryby, wybiera wędziska, haczyki, przynętę, wiaderka, 
pod-bieraki.  W  czasie  przygotowań  jest  bardzo  podekscytowany.  Potem  siada  nad  brzegiem 
morza, nie odzywa się godzinami, całkowicie skupiony, nie pamięta o bożym świecie. Wygląda 
jak mnich buddyjski w jakimś medytacyjnym transie. Wędkowanie sprawia, że jest rozluźniony 
i szczęśliwy. 
Ale  nie  jest  to  tak  bardzo  niewinny  sport,  jak  mogłoby  się  wydawać.  Ryby  trzeba  zabić.  Jak 
wszyscy wędkarze, Jelisić musiał uwielbiać moment, kiedy ciągnął żyłkę i czuł, że złowił rybę. 
Ryba  wyłaniała  się  z  wody,  wijąc  się  bezradnie  na  haczyku.  Mogę  sobie  wyobrazić,  jak 
odczepia z haczyka rybę i rzuca ją w trawę. A potem patrzy, jak walczy o oddech. Ale może 
wyglądało to zupełnie inaczej. Są różne sposoby obchodzenia się z rybami. Jeśli wędkarz złowi 
dużą  rybę,  zwykle  wkłada  jej  do  pyska  kciuk  i  łamie  kark,  czemu  towarzyszy  nieprzyjemny 
trzask.  Może  ją  też  wrzucić  do  wiaderka  z  wodą  i  opóźnić  jej  koniec.  Być  może  Goran  był 
łagodny, może właśnie tak postępował z rybami. 
Gdyby  ktoś  go  zapytał,  jak  chciałby  spędzić  życie,  Goran  nie  wahałby  się  długo  przed 
udzieleniem odpowiedzi. Ale nikt go nigdy nie pytał, czego chce, a on wiedział, że życie nie 
kończy się na wędkowaniu. Być może patrzył na ludzi jak na ryby, większe i mniejsze, które 
się nawzajem zjadają, a on nie chciał zostać zjedzony. 
Później - po opuszczeniu Luki - chadzał nad rzekę i po prostu się tam kładł, marząc o tym, że 
znów jest wiosna i że nic się nie stało. Czasem to działało. 
Jednym  ze  świadków  obrony  był  prezes  miejscowego  klubu  wędkarskiego.  Człowiek  ten  nie 
potrafił  przyjąć  do  wiadomości  tego,  co  Jelisić  zrobił  w  Brćku.  Nie  zgadzało  się  to  z  jego 
wyobrażeniem  wędkarza.  Jelisić,  jakiego  znał,  siedzący  na  brzegu  rzeki  Sawy,  gapiący  się  w 
wodę lub po prostu opalający się i patrzący od czasu do czasu na wędkę i czekający, aż weźmie 
ryba  -  to  wszystko  nie  zgadzało  się  z  brutalnością  opisywaną  przed  Trybunałem.  Ręczył,  że 
Jelisić  jest  miłym,  spokojnym  człowiekiem,  kimś,  kto  z  pewnością  nie  skrzywdziłby  nawet 
muchy, nie mówiąc już o innym człowieku. Powiedział tak wiele miłych rzeczy o Jelisiciu, że 
jeden  z  sędziów  ze  złością  zwrócił  mu  uwagę,  że  skoro  tak  mówi,  to  zasady  moralne  są  dla 
niego chyba mniej ważne niż przyjaźń i wędkarskie wyprawy. Ale na mężczyźnie nie zrobiło to 
wrażenia.  „Moim  obowiązkiem  jest  mieć  profesjonalny  stosunek  do  wszystkich  wędkarzy"  - 
powiedział. 
Goran  Jelisić  dorastał  w  rodzinie  robotniczej  w  niewielkim  mieście  Bijeljina,  które  w  około 
czterdziestu  procentach  zamieszkane  było  przez  Muzułmanów.  Jego  matka  pracowała, 
wychowaniem  chłopca  zajmowała  się  więc  babcia.  Sporo  czasu  spędzał  na  ulicy,  gdzie  obok 
siebie  mieszkali  Serbowie  i  Muzułmanie,  wielu  przyjaciół  jego  rodziny  było  Muzułmanami. 
Wszyscy  się  razem  bawili,  chodzili  razem  do  szkoły,  do  barów,  na  mecze  piłki  nożnej.  Nie 
zwracał w ogóle uwagi  na ich muzułmańskie pochodzenie ani na swoje  - serbskie. Nigdy nie 

background image

 

 

słyszano,  aby  o  kimkolwiek  powiedział  obraźliwe  słowo.  Sąsiedzi  mówią,  że  był  dobrze 
wychowany i uprzejmy. Był dobrym i lojalnym przyjacielem. Pod koniec lat osiemdziesiątych 
nie  traktował  poważnie  serbskiego  nacjonalizmu.  Nie  przejmował  się  ideą,  że  wszyscy 
Serbowie powinni mieszkać w jednym państwie, i uważał, że polityka jest dla polityków. Nie 
miała  żadnego  wpływu  na  jego  życie,  jego  przyjaciół  i  jego  ryby.  Okazało  się  jednak,  że  to 
nieprawda. 

Po ukończeniu szkoły Goran dostał pracę jako mechanik w gospodarstwie rolnym. Nie była to 
dobra praca, ale przynajmniej była, większość jego przyjaciół pozostawała bez pracy. Nie był 
zadowolony,  że  zarabia  tak  mało.  Gdyby  tylko  miał  pieniądze,  mógłby  coś  zrobić  ze  swoim 
życiem, być niezależnym, założyć niewielką firmę, może nawet wyjechać z Bijeljiny, choć na 
pewno  by  za  nią  tęsknił.  Miał  pomysł,  jak  zarobić  pieniądze:  fałszując  czeki.  Został  za  to 
skazany na półtora roku więzienia. 
Jelisić  pojawił  się  jako  świadek  zeznający  na  temat  moralności  Esada  Landjo  w  tak  zwanej 
sprawie  Ćelebiciów.  Szczegółowo  tłumaczył  sędziom,  jakim  dobrym  człowiekiem  jest  Esad 
Landjo  i  jak  pomagał  innym  więźniom  w  więzieniu  w  Scheveningen,  na  przykład  ucząc  ich 
obsługi  komputera,  gotując  dla  nich  lub  doradzając,  jak  się  zachowywać  w  więzieniu.  W 
rzeczywistości  Landjo  (Muzułmanin)  był  jeszcze  jednym  zbrodniarzem  wojennym,  którego 
domniemaną  specjalnością  było  palenie  serbskich  więźniów  żywcem.  Głos  Jelisić  miał 
przyjemny i nic w jego wyglądzie czy zachowaniu nie wskazywało, aby mógłby być jednym z 
oskarżonych. 
Nawet  teraz,  w  sali  sądowej,  nie  mogłam  nie  widzieć  w  Goranie  przedstawiciela  pokolenia 
mojej córki. Nic w jego życiu nie przygotowało go do wojny. 
Odsiedział parę miesięcy  w więzieniu za fałszowanie  czeków i  wyszedł na wolność w lutym 
1992  roku,  ponieważ  Republika  Serbska  zastosowała  strategię  zdobywania  ochotników  na 
wojnę  przez  uwalnianie  więźniów.  Jelisić  zgłosił  się  do  służby  w  policji  i  w  maju  został 
wysłany  na  posterunek  w  Brćku.  To  był  początek  jego  upadku.  Sądzę  jednak,  że  został 
policyjnym  ochotnikiem  nie  dlatego,  by  zaspokoić  od  dawna  tłumione  pragnienie  zabijania, 
tylko dlatego, że trudno było nim nie zostać. Może nawet nie wiedział, co naprawdę znaczyło 
być ochotnikiem. Kiedy już trafił na posterunek policji w Brćku, sytuacja się zmieniła. 
Oczywiście,  gdyby  ktoś  zeznał,  że  Jelisić  czerpał  przyjemność  z  patrzenia,  jak  cierpią  ryby, 
byłby to przynajmniej drobny znak, że miał zły charakter na długo przedtem, zanim zaczął bić i 
zabijać więźniów. Ale jego koledzy wędkarze nie powiedzieli niczego takiego. W jego życiu i 
zachowaniu  przed  wojną  nie  było  nic  patologicznego.  Obraz  Jelisicia,  odmalowany  przez 
świadków obrony, każe się zastanawiać, czy rzeczywiście opisują oni człowieka oskarżonego o 
morderstwa. 

Według  nich  Jelisić  był  dobrym  i  wiernym  przyjacielem,  gotowym  na  każde  ryzyko,  aby 
pomóc innym. Trybunał stwierdził, że znalazł się w bardzo dziwacznej sytuacji: jak podkreślił 
obrońca,  nigdy  wcześniej  nie  było  sprawy,  w  której  tak  wiele  osób  reprezentujących 
pokrzywdzoną grupę etniczną zeznawało jako świadkowie na korzyść serbskiego oskarżonego. 

Ludzie, którzy przyjechali go bronić, jego sąsiedzi, przyjaciele i szkolni koledzy  - wśród nich 
wielu  Muzułmanów,  w  tym  prezes  klubu  wędkarskiego  -  wszyscy  mówili,  że  nie  mogą 
uwierzyć,  iż  popełnił  morderstwa,  o  które  jest  oskarżony,  nawet  ci,  którzy  wiedzieli  o  jego 
przyznaniu się do winy. Znali Jelisicia jako innego człowieka - jako wędkarza. 

Był cichy i nieśmiały, powiedział jeden ze świadków, znany był z tego, że wszystkim pomagał. 
W  czasie  wojny  co  najmniej  siedmiu  lub  ośmiu  rodzinom  z  jednej  ulicy.  Inny  świadek 
przypomniał, jak Jelisić pomógł starej Muzułmance, płacąc za wstawienie szyb w jej domu po 
wybuchu  bomby  na  podwórzu.  Dobry,  wieloletni  przyjaciel,  także  Muzułmanin,  powiedział 

background image

 

 

sędziom,  co  Jelisić  zrobił  dla  niego  i  jego  rodziny  w  czasie  wojny  i  po  jej  zakończeniu.  Nie 
tylko dawał pieniądze jego żonie, kiedy przyjaciel ten był w więzieniu, ale później pomógł mu 
przekroczyć granicę z Serbią, dzięki czemu rodzina mogła uciec za granicę. Po wojnie pomógł 
uciec za granicę siostrze i szwagrowi przyjaciela. Kiedy oddziały paramilitarne watażki Zeljka 
Rażnatovicia  Arkana

5

  zagroziły,  że  zabiją  innego  z  muzułmańskich  przyjaciół  Jelisicia  w  Bi-

jeljinie, ten uratował  i  jego, i  jego żonę, a matka tego przyjaciela spędziła nawet  kilka dni  w 
domu Jelisicia razem z jego rodzicami. Ocalił też życie syna przyjaciela, kiedy była potrzebna 
pilna  operacja  śledziony.  To  Jelisić  zawiózł  go  do  szpitala  i  pokrył  wszystkie  koszty.  Inna 
osoba  opisała  go  jako  „miłego  i  uczciwego  człowieka",  a  jego  szkolna  przyjaciółka 
powiedziała,  że  „był  bardzo  dobrze  wychowanym  chłopcem,  na  ulicy,  w  szkole,  w  domu. 
Zawsze się dobrze zachowywał". 
Dlaczego więc ten miły wędkarz skończył jako prowodyr egzekucji muzułmańskich więźniów? 
Mam  przed  sobą  dwie  fotografie,  dwie  bardzo  sławne  fotografie,  opublikowane  na  całym 
świecie. Przedstawiają mężczyznę w mundurze, który przeprowadza egzekucję więźnia. Można 
je porównać do brutalnych zdjęć z wojny wietnamskiej, na których widać, jak szef sajgońskiej 
policji z bliskiej odległości strzela w głowę żołnierzowi Wietkongu. 

Te dwa zdjęcia różni jedynie data. Egzekucja w Bośni odbyła się jakieś trzydzieści lat później, 
7  maja  1992  roku.  Kat  ma  na  sobie  mundur  policyjny  i  jest  odwrócony  tyłem  do 
fotografującego. Trzyma pistolet wycelowany w głowę więźnia, który idzie ze schyloną głową 
jakiś  metr  przed  nim,  świadomy,  że  w  każdej  chwili  może  zostać  zastrzelony.  Na  następnej 
fotografii więzień jest już zabity strzałem w tył głowy. Przed Trybunałem Jelisić przyznał, że to 
on nacisnął spust. 
Ale co dokładnie przychodziło mu do głowy wcześniej, zanim podniósł rękę i wystrzelił kulę, 
która zadecydowała nie tylko o losach więźnia z fotografii, ale i o jego własnym? Z powodu 
tego jednego strzału dla Jelisicia nie było odwrotu. Owego majowego dnia wkroczył na drogę, 
która sześć lat później doprowadziła go przed Trybunał w Hadze. Co dzieje się z ludzką istotą, 
co sprawia, że zabija inną ludzką istotę z zimną krwią? Jelisić zabijał, nie wybierając ofiar, z 
własnej woli i, jak się zdaje, to mu się podobało. Według oskarżenia działał jak „gorliwy kat". 
Bez takich entuzjastów żadna czystka etniczna nie byłaby możliwa, powiedział prokurator. Ale 
ani oskarżenie, ani obrona nie umiały podać żadnej wskazówki, dlaczego Jelisić stał się katem. 
Kiedy Jelisić zastrzelił więźnia z fotografii, miał dwadzieścia trzy lata. Ale czy twarz Jelisicia 
mogła tak bardzo kłamać? Zastanawiałam się nad tym, patrząc na tego młodego człowieka w 
sali sądowej.  Absolutnie nic w jego wyglądzie nie wskazywało  na tak  gwałtowną naturę,  ani 
jego wygląd, ani zachowanie, ani nawet to, jak się wyrażał. Choć może jednak... Kiedy siedział 
w sali sądowej z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy, miał zwyczaj nerwowo machać nogą 
pod  stołem.  Robił  to  nieustannie.  Czy  to  była  oznaka  patologii?  Jaka  była  jego  prawdziwa 
natura?  Może  wędkarskie  hobby  było  bliższe  jego  prawdziwej  natury?  Kiedy  przebywał  w 
więzieniu  w  Scheveningen  w  oczekiwaniu  na  proces,  wezwano  dwóch  psychiatrów,  aby  go 
zbadali.  Ich  raport  wskazywał  na  antyspołeczną  osobowość,  narcyzm,  niedojrzałość  i  żądzę 
uznania. Według nich świadczy to o osobowości granicznej  - to znaczy na granicy perwersji. 
Eksperci, doktor Van den Bus-sche i doktor Duits, opisali jego postępowanie wobec więźniów 
w  obozie  w  Luce  jako  „odrażające",  „bestialskie",  pisali  też  o  „sadystycznej  naturze". 
Sędziowie  wydający  wyrok  stwierdzili  w  swoim  podsumowaniu,  że  istotnie  Jelisić  miał 
zaburzenia osobowości. 
                                                 

5

  Rażnatović  był  twórcą  oddziałów  paramilitarnych  walczących  w  Chorwacji  i  w  Bośni, 

przewodniczącym  ultranacjonalistycz-nej  Partii  Serbskiej  Jedności;  ścigany  przez  Interpol; 
zginął w porachunkach mafijnych w Belgradzie w 2000 roku. 

background image

 

 

Więźniowie, którzy przeżyli obóz i przyjechali do Hagi zeznawać jako świadkowie, nie używali 
takich mocnych słów jak psychiatrzy i nie wygłaszali oświadczeń na temat charakteru Gorana 
Jelisicia. Ale kilku z nich opisało jego oczy: „Miał bardzo wystające kości policzkowe, a jego 
oczy  były  jakoś  nienaturalnie  wyraziste  i  przypominały  mętną  wodę  -  powiedział  jeden  ze 
świadków. - Zdaje się, że używał jakichś środków pobudzających lub czegoś takiego. Sądzę, że 
każdy, kto spojrzał mu w oczy, unikał potem jego wzroku. Myślę, że instalował [się] w swoim 
spojrzeniu  rodzaj  strachu, zwłaszcza po tym,  jak się przedstawił. Nie wiem właściwie, jak to 
wyrazić... Mam na myśli nasz strach, i tak już wielki, który kiedy on na nas spojrzał, zwiększał 
się trzykrotnie. Chyba w ten sposób mogę to wyrazić najlepiej". Inny mężczyzna, świadek E, 
opisał  jego  spojrzenie  jako  potężne  i  okrutne.  Jego  oczy  się  nie  śmiały,  jedynie  usta. 
„Widywałem coś takiego na filmach" - powiedział E. 
„Hitler  był  pierwszym  Adolfem,  ja  jestem  drugim"  -  przedstawiał  się  więźniom  Jelisić.  W 
obozie  w  Luce  koło  Brćka  więźniowie  trzęśli  się  ze  strachu  na  dźwięk  jego  głosu,  ponieważ 
całkiem  dosłownie  oznaczał  on  śmierć.  Wchodził  do  hangaru,  gdzie  trzymano  więźniów,  i 
wybierał  ich  na  chybił  trafił,  mówiąc  jedynie:  „ty,  ty  i  ty".  Nie  wywoływano  nikogo  po 
nazwisku, nie przedstawiano żadnych zarzutów ani nie wydawano wyroków. Najpierw zbierał 
pieniądze, zegarki i biżuterię należące do więźniów. Często ich bił. Robił to na oczach swojej 
dziewczyny,  Moniki,  która  czasem  odwiedzała  obóz,  ponieważ  jej  brat  był  w  nim 
komendantem.  Następnie  zmuszano  ich  kolejno  do  wyjścia  z  hangaru.  Jelisić  kazał  każdemu 
uklęknąć i nachylić głowę nad kratką studzienki ściekowej. Potem zabijał go dwoma strzałami 
w  tył  głowy  z  pistoletu  z  tłumikiem.  Przez  minutę  lub  dwie  przed  egzekucją  wybrana  ofiara 
błagała  o  życie:  „Proszę  mnie  nie  zabijać.  Dlaczego  ja?  Nic  nie  zrobiłem".  Ale  to  nic  nie 
pomagało.  Przed  oddaniem  strzałów  Jelisić  lżył  muzułmańską  matkę  skazańca.  Im  więcej 
strachu okazywała ofiara, tym większą przyjemność czerpał Jelisić z egzekucji. Później dwóch 
więźniów zanosiło ciało do cięża-rówki-chłodni używanej do przewożenia zwłok do masowego 
grobu. Wtedy Jelisić rozkazywał oczyścić kratkę ściekową z krwi. Nie cierpiał nieporządku. 
Kiedy  był  w  dobrym  nastroju,  opowiadał,  jak  miło  jest  zabijać.  „Widzę,  że  jest  przerażony. 
Miło  jest  zabijać  ludzi  w  ten  sposób.  Zabijam  ich  sprawnie.  Sam  niczego  nie  odczuwam". 
Więźniowie  z  obozu  w  Luce,  którzy  byli  świadkami  przed  Trybunałem,  pamiętali,  jak  zabił 
wysokiego,  silnego  więźnia,  Chorwata.  Najpierw  obciął  mu  ucho.  Potem  wprowadził  go  z 
powrotem  do  hangaru,  aby  zobaczyli  go  inni  więźniowie.  Trzymając  własne  ucho  w  dłoni, 
mężczyzna błagał więźniów, aby go zabili, żeby nie dawać tej przyjemności Jelisiciowi. Jelisić 
wyjął  swój  pistolet  i  zaoferował  go  więźniom,  namawiając  do  zabicia  Chorwata.  Nie  było 
jednak chętnych. Jelisić z nich szydził, mówił, że nie zasługują na to, aby pozwolić im żyć. W 
końcu zabił wysokiego Chorwata przy studzience, w ten sam sposób, w jaki zabijał innych. 
Jednym skinieniem palca decydował, czy ktoś  ma żyć, czy umrzeć. Zabijał starych ludzi, tak 
samo jak młodych. Zabił osiemnastoletnią Muzułmankę. Zabił starego człowieka, ponieważ ten 
upuścił butelkę wody, i młodego człowieka, ponieważ miał żonę Serbkę. I wciąż powtarzał na 
głos swój urobek: sześćdziesiąt osiem, siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt trzy... Podobno 
w  ciągu  osiemnastu  dni  w  maju  1992  roku  własnoręcznie  zastrzelił  ponad  stu  więźniów. 
Chełpił się, że musi ich zabić dwudziestu do trzydziestu, zanim wypije poranną kawę. Został 
skazany, ponieważ udowodniono mu zabicie trzynastu więźniów. 
Jelisić może i był miłym facetem dla swoich przyjaciół i sąsiadów i bez wątpienia był dobrym 
wędkarzem. Ale był także zabójcą, co sam przyznał. W istocie był jedną z trzech osób (z ponad 
sześćdziesięciu)  oskarżonych  o  zbrodnie  wojenne,  które  przyznały  się  przed  Trybunałem  do 
swoich  zbrodni.  W  wypadku  trzydziestu  jeden  zarzutów  powiedział:  „Jestem  winien",  ale  nie 
okazał ani krzty żalu. Wprawdzie większość osób, które zamordował, było Muzułmanami, ale 
sędziowie stwierdzili, że nie ma dość dowodów, aby uznać Jelisicia za winnego ludobójstwa - 
to  znaczy  systematycznego,  świadomego  likwidowania  Muzułmanów.  Uważali  bowiem,  że  z 

background image

 

 

powodu  patologicznych  cech  charakteru  prawdopodobnie  równie  ochoczo  zabijałby 
przedstawicieli  każdej  innej  grupy  etnicznej.  Tak  więc  zarzut  ludobójstwa  został  oddalony  i 
Jelisicia  skazano  na  czterdzieści  lat  więzienia  za  pogwałcenia  praw  i  obyczajów  wojennych 
oraz za zbrodnie przeciw ludzkości. 
Obrona  słusznie  wskazała,  że  Jelisić  działał  jako  kat  jedynie  w  ciągu  tych  osiemnastu  dni  w 
maju - nie wcześniej i nie później. Jak to było możliwe, pytali jego adwokaci, że ten człowiek 
przemienił  się  w  potwora  tylko  na  osiemnaście  dni?  Według  nich  jedynym  racjonalnym 
wyjaśnieniem było to, że działał pod presją, że zabijał na rozkaz. Słuchał rozkazów i obawiał 
się o własne życie. 

Tak rzeczywiście mogło być. Świadczyłyby o tym jego zamiłowanie do wędkowania i spokoju, 
a  także  uczynność,  jaką  zwykle  przejawiał.  Ale  ponieważ  nie  było  dość  dowodów 
wspierających  twierdzenie,  że  tylko  wykonywał  rozkazy,  Trybunał  uznał,  iż  było  inaczej  i 
Jelisić przeprowadzał egzekucje więźniów z własnej i nieprzymuszonej woli. 

Było jednak więcej niż dość dowodów na coś jeszcze. Kilku więźniów powiedziało, że Jelisić 
najwyraźniej  lubił  zabijać  ludzi:  popisywał  się,  licząc  głośno  kolejne  ofiary,  objaśniał  swoje 
metody,  bez  ogródek  stwierdzał,  że  lubi  to,  co  robi.  Świadkowie  ci  stwierdzili  także,  że  im 
gorliwiej ofiara błagała o życie, z tym większą przyjemnością Jelisić ją zabijał. Najwyraźniej to 
nie w samym akcie zabijania lubował się Jelisić. 
Co więc się działo w ciągu tych osiemnastu kluczowych dni? Nikt nie mógł powiedzieć tego na 
pewno, nawet sam Jelisić. 
Być może to nie osoba się zmieniła, lecz okoliczności. Nie było już pokoju, toczyła się wojna. 
Jelisić  nie  miał  sposobności  położyć  się  w  trawie  i  słuchać  leniwego  szmeru  rzeki.  Wojna 
zmieniła  wszystko.  Mój  zięć  także  musiał  porzucić  wędkowanie  w  swoim  ukochanym 
Adriatyku  i  wyjechał  do  Kanady,  mniej  więcej  w  tym  samym  czasie,  kiedy  Goran  Jelisić 
wyjechał 
do Brćka. Wojna zmieniła życie ich obu, ale w bardzo różny sposób. Ile z tych zmian wynikało 
ze  świadomej  decyzji,  a  ile  było  dziełem  przypadku?  Dlaczego  jeden  z  nich  wyjechał  do 
Kanady,  a  drugi  do  Brćka?  Czy  mogło  się  zdarzyć  odwrotnie?  Czy  mój  zięć  mógł  zostać 
ochotnikiem w chorwackiej policji? Wierzę, że nie mógł. Ale dlaczego on by nie mógł, a Jelisić 
mógł? Nie znam odpowiedzi. Jest wielu ludzi, którzy wydają się całkowicie normalni, lecz w 
pewnych  warunkach,  takich  jak  te,  które  panują  w  czasie  wojny,  do  głosu  dochodzi 
patologiczna część ich osobowości i zaczyna decydować o ich postępowaniu. Czy to możliwe, 
że  w  osobowości  Jelisicia  zawsze  była  jakaś  patologiczna  część,  która  ujawniła  się,  kiedy 
warunki na to pozwoliły? 
Po  raz  pierwszy  w  swoim  krótkim  życiu  Goran  Jelisić  miał  władzę.  Zwykły  człowiek  z 
Bijeljiny mechanik  z gospodarstwa rolnego i  drobny oszust  świeżo wypuszczony z więzienia, 
wędkarz,  kompletne  zero  -nagle  zdobywa  władzę  absolutną.  Dano  mu  pistolet  i  pozwolono 
swobodnie  go  używać.  Te  nowe  możliwości  zatruły  mu  duszę.  Ludzie  mówili,  że  wyglądał  i 
zachowywał się tak, jakby był pod wpływem narkotyków. Oczy miał dziwne, był podniecony, 
nerwowy. Być może władza nad życiem i śmiercią innych jest narkotykiem najsilniejszym ze 
wszystkich. Goran, przystojny młody człowiek, jeden z przedstawicieli pokolenia mojej córki, 
więźniom  wydawał  się  bogiem.  Był  na  haju,  kiedy  pokazywał  swoją  władzę,  strzelając  do 
więźniów. 
Ale ciągle myślę, że nawet jeśli rzeczywiście stał się katem, w głębszym sensie sam był ofiarą. 
Goran  Jelisić  i  całe  jego  pokolenie  zostało  oszukane.  Wielu  przedstawicieli  pokolenia  jego 
rodziców  -  mojego  pokolenia  -  przyjęło  nacjonalistyczną  ideologię  i  nie  zrobiło  nic,  aby 
zapobiec  wojnie,  która  z  niej  wyrosła.  Byli  zbyt  oportunistyczni  i  zbyt  przerażeni,  aby  nie 

background image

 

 

podążać  za  przywódcami,  których  nauczyli  się  naśladować.  I  wiele  z  ich  dzieci  zapłaciło  za 
głupotę rodziców, czasem własnym życiem. Nawet morderca, który może spędzi resztę życia w 
więzieniu, Goran Jelisić. 

background image

 

 

 

7. triumf zła 

Generał Radislav Krstić, dowódca Serbów bośniackich i zastępca dowódcy Korpusu Drina, był 
pierwszym zbrodniarzem wojennym skazanym za ludobójstwo przez Trybunał w Hadze. Został 
skazany  na  czterdzieści  sześć  lat  więzienia  za  zbrodnie  popełnione  w  strefie  bezpieczeństwa 
ONZ Srebrenicy między 13 a 19 lipca 1995 roku, kiedy wymordowano ponad siedem tysięcy 
Muzułmanów, a trzydzieści tysięcy ludzi deportowano. Jego adiutant, major Dragan Obrenović, 
został skazany na siedemnaście lat więzienia w grudniu 2003 roku. 
Kiedy  generał  Radislav  Krstić,  lekko  kulejąc,  wkraczał  do  sali  sądowej,  wydawał  się 
zatroskany. Jak wielu innych, zapłacił osobistą cenę za wojnę, stracił bowiem nogę w grudniu 
1994  roku,  nastąpiwszy  na  minę.  Szczupły,  pięćdziesięcioletni  mężczyzna,  w  ciemnej 
marynarce, sczesywał siwawe, rzednące włosy na łysinę, co zdradzało jego próżność. 
Siedział  zgarbiony  za  pulpitem,  ze  zmarszczoną  twarzą,  i  rzucał  pełne  niepokoju,  nerwowe 
spojrzenia  na  sędziów.  Odniosłam  wrażenie,  że  czuł  się  nieswojo  w  tym  miejscu,  pośród 
prawników i sędziów ubranych w uroczyste, czarno-czerwone szaty, niczym w przedstawieniu 
teatralnym.  Ale  tutaj,  inaczej  niż  na  scenie,  wszystko  działo  się  naprawdę  i  było  śmiertelnie 
poważne. Od samego początku procesu, który trwał ponad rok, twarz Krsticia wyrażała ten sam 
niepokój. Wyglądał jak człowiek osaczony, słaby i pełen obaw. 
Kiedy siedziałam w sali sądowej, obserwując oskarżonego, przypomniałam sobie krótką scenę 
z  filmu  dokumentalnego  o  wojsku  Republiki  Serbskiej  wkraczającym  do  Srebrenicy 
popołudniem  11  lipca  1995  roku.  Pokazano  w  niej  generała  Ratka  Mladicia,  naczelnego 
dowódcę  sił  serbskich,  wydającego  rozkaz    zajęcia  enklawy.  Generał  Mladić,  bezpośredni 
przełożony  Krsticia,  wzywa  go,  używając  nie  jego  stopnia  wojskowego  czy  nazwiska,  ale 
przydomka,  Krle,  jakby  byli  na  jakiejś  imprezie.  „Krle,  choć  tutaj"  -  warczy  Mladić,  jakby 
wzywał kelnera lub wołał do nogi psa. Wbijając wzrok w ziemię, Krstić podąża za dowódcą, 
choć  bez  cienia  entuzjazmu.  Ta  krótka  scena  stanowi  według  mnie  podsumowanie  ich 
wzajemnych relacji: relacji między agresywnym, dominującym panem i jego uległym sługą, za 
które Krstić zapłaci czterdziestoma sześcioma latami więzienia. 
W  oświadczeniu  inaugurującym  proces  prokurator,  Mark  Harmon,  powiedział:  „Jest  to 
przykład  triumfu  zła,  historia  o  tym,  jak  oficerowie  i  żołnierze  armii  bośniackich  Serbów, 
ludzie,  którzy  mają  się  za  zawodowych  żołnierzy  i  którzy  deklarują  wierność  ideałom 
wspaniałej serbskich przeszłości, organizowali i planowali ludobójstwo, a potem chętnie w nim 
uczestniczyli  lub  zachowywali  milczenie.  Ci,  co  popełnili  te  haniebne  czyny,  pozostawili  po 
sobie  dziedzictwo,  które  splamiło  reputację  narodu  serbskiego  i  przyniosło  wstyd  godnemu 
szacunku zawodowi żołnierza". 
Ale moment rozpoczęcia procesu nie był tak przejrzysty. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłam, 
obserwując Krsticia - sposób, w jaki odpowiadał, ton jego głosu, uwaga, z jaką słuchał zeznań 
ofiar,  i  atmosfera  naiwności,  jaką  wytwarzał  wokół  siebie  -  było  sprzeczne  z  obrazem 
człowieka,  który  mógłby  brać  udział  w  tak  straszliwych  czynach,  jak  masowe  morderstwa 
Muzułmanów  w  Srebrenicy.  Wyglądał  jak  człowiek  zdenerwowany  i  przestraszony,  nie  jak 
okrutny  zbir  zaślepiony  nienawiścią  i  żądny  zemsty.  Nawet  w  filmie  dokumentalnym,  w 
którym  pokazano  go  w  mundurze,  stojącego  obok  generała  Mladicia  w  Srebrenicy,  w 
odróżnieniu od jego zwierzchnika nie sprawił na mnie wrażenia człowieka armii; zupełnie nie 
wyglądał  na  osobę  agresywną.  Wydawał  się  na  to  zbyt  cichy,  zbyt  zamknięty  w  sobie  i  zbyt 
inteligentny,  przypominał  raczej  wojskowego  biurokratę,  chętniej  przekładającego  papiery  na 
biurku niż prowadzącego żołnierzy do boju. Chciał się pokazać sądowi jako człowiek prawy, 

background image

 

 

zawodowy żołnierz. 
Krstić przypominał mi mojego ojca, który został zawodowym żołnierzem zaraz po zakończeniu 
drugiej wojny światowej. Jako oficer w zwycięskiej armii partyzantów Tity miał dobrą okazję 
do robienia kariery, na pewno lepszą niż demobilizacja i konieczność powrotu do dawnej pracy 
stolarza.  Ale  zawsze  wyobrażałam  sobie  ojca  raczej  jako  pracownika  umysłowego,  mającego 
pociąg do eleganckich ubrań, dobrego jedzenia i tańców w Klubie Oficerskim - rzeczy, które z 
prawdziwego  żołnierza  uczyniłyby  mięczaka.  I  rzeczywiście,  pod  koniec  swojej  wojskowej 
kariery ojciec zajmował się tylko robotą papierkową i z powodu złego stanu zdrowia odszedł na 
wcześniejszą emeryturę. Tak z pewnością stałoby się z Krsticiem, gdyby nie wojna. 
Mundur ojca zawsze pachniał mieszaniną tytoniu i octu. Było to na początku lat pięćdziesiątych 
i  zapewne  miał  wówczas  tylko  jeden  mundur.  Pamiętam,  jak  matka  każdego  niedzielnego 
popołudnia  prasowała  go  na  stole  w  kuchni,  a  w  tym  czasie  ojciec  z  głową  przytkniętą  do 
radioodbiornika  słuchał  transmisji  meczu  piłkarskiego.  Matka  wlewała  wodę  do  metalowej 
miski  i  dodawała  klika  kropel  czerwonego  octu  winnego.  Mówiła,  że  to  ożywia  kolory. 
Następnie  zanurzała  w  misce  cienką  szmatkę,  wykręcała  ją  i  rozpościerała  na  spodniach 
leżących na stole. Podgrzewała na piecu ciężkie, czarne żelazko, po czym mocno przyciskała je 
do  tkaniny  i  za  każdym  razem,  kiedy  to  robiła,  znad  stołu  z  sykiem  unosił  się  obłok  pary. 
Mundur zawsze był idealnie wyprasowany, ilekroć całowałam ojca, czułam ten kwaśny zapach. 
Bez munduru ojciec był zupełnie innym człowiekiem, jak gdyby pozbawionym swej siły. Nagle 
stawał  się  mniejszy,  jakby  słabszy  i  cichszy.  Przypomniałam  to  sobie,  obserwując  Krsticia, 
który siedział w sali sądowej  w  granatowej  sportowej  marynarce i  wyglądał  na zagubionego. 
Wydawało  się,  że  tożsamość  nadawał  mu  mundur,  i  nawet  zastanawiałam  się,  czy  i  jego 
mundur  ma  taki  sam  zapach  jak  mundur  mojego  ojca,  co  przypomniało  mi  jego  różne  „ja". 
Siedzenie w sądzie w ubraniu prostego cywila musiało być dla Krsticia bardzo upokarzające. 
Ponieważ Krstić tak bardzo przypominał mi ojca, przeżywałam trudne chwile, uświadamiając 
sobie,  że  należy  do  mojego  pokolenia,  nie  mojego  ojca.  Kiedy  usłyszałam,  że  został 
aresztowany przez siły ONZ w 1998 roku, nie od razu to do mnie dotarło, ponieważ nie znałam 
nikogo z mojego pokolenia, kto wstąpiłby do armii. Nie był to zawód, o jakim młodzi ludzie, 
których  znałam  kiedykolwiek,  myśleli  poważnie.  Byliśmy  dziećmi  miasta,  studiującymi  takie 
kierunki,  jak  filozofia,  historia  sztuki  czy  psychologia  na  Wydziale  Filozofii  Uniwersytetu  w 
Zagrzebiu. 

Ale  ktoś  urodzony  w  zapadłej  bośniackiej  wiosce  miał  zupełnie  inną  perspektywę.  Zostanie 
zawodowym żołnierzem mogło być jedynym sposobem wydostania się stamtąd, zwłaszcza jeśli 
rodzice  byli  ubodzy.  Mundur  gwarantował  ciepły  posiłek,  odpowiednie  ubrania,  parę  butów, 
darmowe  mieszkanie,  pensję  i  jedną  gębę  mniej  do  wyżywienia  dla  rodziców.  W  takich 
wioskach mundur cieszył się ogromnym szacunkiem. Każdy mundur oznacza władzę, a przed 
władzą czuje się respekt i strach. A dla rzekomo egalitarnego społeczeństwa Jugosławii zawód 
oficera zawsze oznaczał poprawę pozycji. 
Istniało  wiele  powodów,  dla  których  młody  Radislav  Krstić  został  oficerem,  poza  tym,  że 
dzięki temu miał szansę wydostać się z wioski. Oficer otrzymywał godziwą zapłatę, a jeśli się 
ożenił, mógł dostać mieszkanie. Z punktu widzenia tych z nas, którzy byli jego rówieśnikami, 
były to wielkie korzyści. My, snobistyczna młodzież, musieliśmy ciągle mieszkać z rodzicami, 
nawet jeśli wzięliśmy ślub i mieliśmy dzieci. O posiadaniu własnego mieszkania nie było nawet 
co  marzyć.  Nie  mogliśmy  sobie  także  pozwolić  na  jego  wynajęcie.  Ale  wiedzieliśmy,  że 
niezależnie  od  wszystkich  tych  przywilejów  Krstić  i  podobni  mu  młodzi  ludzie  pod  swoimi 
mundurami byli inni niż my. Byli nadal wiejskimi chłopakami, przerażonymi i zagubionymi w 
mieście. I choć żona Krsticia z pewnością używała żelazka elektrycznego do prasowania jego 
munduru, a nie takiego,  które trzeba podgrzewać na piecu, on sam wydawał  się należeć i  do 

background image

 

 

pokolenia mojego ojca, i do mojego. 

Było wiele rzeczy, które czyniły go człowiekiem naszego pokolenia: dorastanie w kulcie Tity, 
gloryfikacja walki partyzanckiej z faszystami, rewolucja komunistyczna w czasie drugiej wojny 
światowej  i  -  co  najważniejsze  -  rządząca  ideologia  „braterstwa  i  jedności",  to  znaczy 
szczęśliwego  współżycia  różnych  ]  narodów  we  wspólnej  Jugosławii.  W  tym  sensie 
dzieciństwo  i  młodość  Krsticia  w  jego  niewielkiej  wiosce  nie  różniły  się  aż  tak  bardzo  od 
moich wczesnych lat w mieście. We Vlasenicy i Han Pijesaku, gdzie chodził do szkoły, uczył 
się z podręczników podobnych do tych, które i ja musiałam czytać. Słuchaliśmy tych samych 
historii,  jak  ta  o  młodym  Ticie  przygotowującym  wędzoną  świńską  głowę  dla  braciszków  i 
siostrzyczek  (którzy  dostali  po  tym  biegunki),  i  ta  o  Bośku  Buha,  młodym  partyzanckim 
kurierze,  który  został  bohaterem.  Uczyliśmy  się  na  pamięć  o  wszystkich  partyzanckich 
ofensywach.  Kiedyś  na  początku  lat  sześćdziesiątych  Krstić  zwiedzał  zapewne  wraz  z  całą 
klasą miejsce bitwy nad Sutjeską w Tjentiśtu lub obóz koncentracyjny ustaszów w Jasenovacu, 
tak jak i ja zwiedzałam te miejsca z moją klasą. Śpiewali te same patriotyczne pieśni co i my. 
Wszystkie dzieci szkolne oglądały obowiązkowe filmy o partyzantach - o bitwach nad Neretvą 
i Kozarą i ataku na Drvar. Co roku 25 maja, w Dniu Młodzieży i urodzin Tity, młody Krstić 
zapewne  siedział  przy  swoim  radiu  i  słuchał  transmisji  z  uroczystości  na  stadionie  w 
Belgradzie:  o  przybyciu  sztafety  biegnącej  na  cześć  Tity  i  o  spektakularnym  pokazie 
gimnastycznym.  Później  wraz  z  rodziną  zapewne  oglądał  serial  telewizyjny  Pozoriśte  u  kuci  
(Teatr w domu) i śmiał się z występującego w nim popularnego komika Ckalji. Jedli sannę w 
sylwestra.  Mogę  sobie  nawet  wyobrazić,  że  jego  pierwszym  samochodem  był  mały  fiat  750, 
popularnie  zwany  ficio,  i  że  spędzał  latem  wakacje  w  Brelach  lub  Makarskiej  na  wybrzeżu 
Adriatyku. 

Ale  ani  on,  ani  ja  nigdy  nie  myśleliśmy,  że  pewnego  dnia  sytuacja  się  zmieni.  Jugosławia 
wydawała  się  taka  bezpieczna,  a  jedność  i  braterstwo  takie  rzeczywiste.  Dorastaliśmy  razem, 
chodziliśmy  do  szkół  razem  -  Serbowie,  Chorwaci  i  Muzułmanie  -  przyjaźniliśmy  się, 
pobieraliśmy, mieliśmy dzieci i nigdy nie przypuszczaliśmy, że narodowość może być czymś, 
co  nas  podzieli.  Jedynym  wyjątkiem  byli  Albańczycy.  Nieliczni  z  nich,  którzy  mieszkali  w 
Chorwacji,  pracowali  głównie  jako  złotnicy  lub  w  lodziarniach.  W  Serbii  wykonywali 
najbrudniejsze i najgorzej płatne prace. Trudno było się z nimi mieszać, nie z powodu bariery 
językowej - większość z nich mówiła po serb-sko-chorwacku - ale z powodu ich niskiej pozycji 
społecznej.  Patrzyliśmy  na  nich  jak  na  ludzi,  którzy  przybyli  z  zupełnie  innego  i  gorszego 
świata. 

Na  początku  swego  wystąpienia  przed  Trybunałem  Krstić  powiedział,  że  w  jego  życiu  „...nie 
było  żadnych  incydentów,  nic,  co  byłoby  wyrazem  nietolerancji  wobec  innych  narodowości. 
Wręcz  przeciwnie.  Chodziliśmy  razem  do  szkół,  prowadziliśmy  wspólne  życie  towarzyskie  i 
wzajemnie  się  szanowaliśmy.  Odnosiło  się  to  także  do  starszych  ludzi  w  wiosce,  ale 
szczególnie  do  młodszego  pokolenia".  Wiedziałam,  co  Krstić  miał  na  myśli,  mogłabym 
powiedzieć  to  samo.  Pamiętam  moich  szkolnych  kolegów  i  koleżanki  z  Serbii,  Macedonii  i 
Bośni,  z  ich  dziwnymi  nazwiskami  i  dziwnymi  dialektami.  Oczywiście  zdawaliśmy  sobie 
sprawę z różnic, ale zupełnie się nimi nie przejmowaliśmy. 
Oprócz  szkoły  również  armia  była  jednym  z  rządowych  sposobów  tworzenia  „braterstwa  i 
jedności".  Młodych  rekrutów  wysyłano  daleko  od  domu,  żeby  poznali  kraj.  Jugosłowiańska 
Armia  Ludowa  była  uważana  za  prawdziwie  ludową  i  za  „najlepszą  szkołę  braterstwa  i 
jedności", jeden z filarów państwowości. Jest naprawdę straszliwym paradoksem wojny, że ta 
sama  armia,  która  odegrała  ważną  rolę  w  budowaniu  braterstwa  i  jedności  między  narodami 
Jugosławii, zamieniła się w najważniejsze narzędzie wykorzystywane przeciw temu braterstwu. 
Chęć  przełamania  tradycyjnych  narodowych  podziałów  ujawniła  się  w  spisie  powszechnym 

background image

 

 

przeprowadzonym  w 1981 roku, w którym  około  miliona dwustu  tysięcy  ludzi  zadeklarowało 
swoją narodowość jako „Jugosłowianie". Stanowili w tamtym czasie szósty co do liczebności 
„naród" w Jugosławii, złożony głównie z ludzi pokolenia powojennego. Wielu z nich mieszkało 
w miastach, wielu uprawiało wolny zawód, wiele też było wśród nich mieszanych małżeństw. 
Mogło to być początkiem jugosłowiańskiego tygla narodowego, ale nim nie było. Nie staliśmy 
się wszyscy Jugosłowianami. 
Kiedy generał Krstić mówił o swojej przeszłości, zwłaszcza o dziewięciu latach spędzonych w 
Sarajewie, od 1972 do 1981 roku, jego głos brzmiał nostalgicznie, niemal romantycznie. Ożenił 
się,  miał  córkę  i  mieszkał  we  własnym  mieszkaniu.  „To  były  piękne  lata"  -  powiedział.  Ale 
było w Sarajewie coś, co cenił szczególnie, coś, czego inne jugosłowiańskie miasta nie miały. 
„Duch  jedności  był  szczególnie  widoczny  w  Sarajewie.  Nigdy  nie  pytaliśmy  się  nawzajem  o 
nasze etniczne korzenie. Wszyscy czuliśmy się mieszkańcami Sarajewa" - zauważył, być może 
zapominając  na  chwilę,  że  jest  w  sali  sądowej  i  że  jego  słowa  mogą  zabrzmieć  mało 
przekonująco dla sędziów i publiczności. 
W 1991 roku wybuchła wojna, najpierw w Słowenii, później w Chorwacji. Jak przyznał przed 
sądem Krstić, rozpad Jugosławii był dla niego strasznym i bolesnym przeżyciem. Rzeczywiście 
obserwowanie,  jak  wali  się  wszystko,  w  co  wierzył,  musiało  być  przykre.  W  tamtych  latach 
dużo myślałam o moim ojcu - ojciec umarł w listopadzie - zastanawiałam się, jak wpłynęłyby 
na  niego  te  zmiany.  Nie  chciałabym,  żeby  widział  Jugosławię  rozpadającą  się  z  powodu 
nacjonalizmu, z którym walczył przez całe życie. Nie chciałabym, żeby widział, jak partyzancki 
generał zmienia się w profaszystowskiego polityka, tak jak Franjo Tudj-man, który doszedł do 
władzy  w  Chorwacji.  Musiało  to  być  dla  Krsticia  niezrozumiałe  i  przerażające:  nie  był 
człowiekiem  polityki  i,  jak  sam  przyznał,  nie  docenił  roli  polityków  w  doprowadzeniu  do 
wojny. 

Ale  Krstić  wciąż  wierzył,  że  Bośnia  nie  da  się  w  nią  wciągnąć.  Podobnie  jak  większość 
Bośniaków był przekonany, że w tak wymieszanym etnicznie kraju nie dojdzie do wojny. Pod 
tym względem skłonna byłabym się z nim zgodzić. Ja także byłam w Sarajewie i odczuwałam 
tę  samą  luźną,  tolerancyjną  atmosferę.  Nawet  kiedy  w  Chorwacji  wybuchła  wojna,  ludzie 
mówili:  „Nikt  nie  może  nas  podzielić.  Muzułmanie,  Serbowie  i  Chorwaci  żyją  tutaj  na  tych 
samych  piętrach  w  blokach".  W  ciągu  ostatnich  czterdziestu  pięciu  lat  nie  było  etnicznych 
konfliktów, a jedna trzecia dzieci pochodziła z mieszanych małżeństw. A mimo to w kwietniu 
1992 roku wojna przyszła do Bośni. 
W tamtym czasie Krstić był  w Priśtinie. Wokół  niego oficerowie o nieserbskim  pochodzeniu 
opuszczali  Jugosłowiańską  Armię  Ludową.  Wreszcie,  w  połowie  tego  roku,  po  ogłoszeniu 
przez  Bośnię  niepodległości,  Krstić  zrozumiał,  że  nadeszła  jego  kolej  na  decyzję,  gdzie  chce 
żyć:  w  Serbii  czy  w  Bośni.  Zdecydował,  że  w  Bośni,  gdzie  się  urodził.  Ale  kiedy  tam 
przyjechał,  zorientował  się,  że  powstał  głęboki  podział  między  Serbami,  Chorwatami  i 
Muzułmanami.  Był  Serbem  i  może  po  raz  pierwszy  miał  możliwość  uświadomienia  sobie  w 
pełni,  co  z  tego  wynikało.  Dla  niego,  jak  dla  wielu  innych,  narodowość  stała  się 
przeznaczeniem.  W  czerwcu  1992  roku,  kiedy  rozgorzała  już  wojna,  wstąpił  więc  do  sił 
zbrojnych Republiki Serbskiej. 

Do  tego  momentu  potrafiłabym  go  zrozumieć:  widząc,  jak  rozwijało  się  jego  życie,  byłam  w 
stanie pojąć jego rozczarowania, dezorientację, naiwność i strachy. Potrafiłam także zrozumieć 
jego wiarę w polityków, gdyż w ustroju socjalistycznym to oni mieli rozwiązywać problemy. 
Krstić  był  przekonany,  że  politycy  muszą  znaleźć  wyjście,  i  w  tym  przekonaniu  nie  był 
osamotniony.  Ludzie  pokładali  tak  wiele  wiary  w  rozwiązanie  polityczne,  że  nie  potrafili 
przejrzeć  takiego  człowieka  jak  Slobodan  Milośević.  Kraj  się  rozpadał,  a  jedynym  celem 
Milośevicia było pozostanie u władzy - nawet jeśli ceną za to miała być wojna. Propaganda w 

background image

 

 

serbskich mediach podgrzewała nacjonalistyczne nastroje, aż w końcu Serbowie  - zarówno w 
Serbii,  jak  i  w  Bośni  -  nabrali  głębokiego  przekonania,  że  zagrażają  im  „inni".  Media 
chorwackie  i  bośniackie  także  szybko  uległy  temu  szaleństwu.  Vukovar  został  zniszczony, 
Dubrownik zbombardowany, Sarajewo było oblegane - a Krstić ciągle miał naiwną nadzieję, że 
można znaleźć polityczne rozwiązanie sytuacji w Bośni. 
Przyznaję, że gdy patrzyłam na Krsticia w sali sądowej, zdarzały się chwile, kiedy było mi go 
żal.  Myślałam  o  tym,  co  powiedział,  i  o  tym,  czego  nie  powiedział,  ale  szczególnie 
zastanawiałam  się  nad  pytaniem,  którego  nikt  mu  nie  zadał,  choć  mnie  wydawało  się 
najważniejsze:  jak  to  możliwe,  by  ktoś,  kto  dorastał  bez  etnicznych  uprzedzeń,  zawodowy 
oficer kształcony w Jugosłowiańskiej Armii Ludowej w duchu „braterstwa i jedności", doszedł 
do  tego,  że  stoi  przed  Trybunałem  oskarżony  o  ludobójstwo  swoich  sąsiadów  Muzułmanów? 
Jeśli rzeczywiście nie miał etnicznych uprzedzeń, jeśli tak bardzo podobało mu się wymieszane 
etnicznie Sarajewo, to dlaczego wspierał nacjonalistyczną politykę Republiki Serbskiej? Jak się 
czuł,  kiedy  rozkazywał  zabijać  ludzi,  których  jeszcze  wczoraj  chronił?  Jak  ktoś  o  choćby 
najmniejszym poczuciu przyzwoitości mógł robić coś takiego? 
Być  może  Krstić  działał  wbrew  wszystkim  swoim  instynktom,  być  może  jego  czyny  stały  w 
sprzeczności ze wszystkim, czego kiedyś się uczył i co kochał, i w rezultacie wyparł się samego 
siebie. To mogłoby go kosztować utratę zmysłów. Być może zdołał przekonać sam siebie, że 
musi ratować własne życie i że działa w obronie swoich rodaków. Kiedy tylko rozpoczęła się 
wojna,  ludzie  musieli  wybierać  stronę,  po  której  staną.  Czasem  znaczyło  to  rozbicie  rodziny. 
Sytuacja Krsticia była dramatyczna, ale nie bardziej niż innych. Jeśli ludzie nie chcieli stanąć 
po  czyjejś  stronie,  często  musieli  wyjechać  z  kraju.  Było  wiele  takich  wypadków.  Byli  także 
ludzie różnych narodowości, którzy nadal mieszkali obok siebie przez całą wojnę, zwłaszcza w 
Sarajewie.  Ale  większość  opowiedziała  się  po  czyjejś  stronie,  dla  Krsticia,  zawodowego 
żołnierza, oznaczało to wstąpienie do sił zbrojnych Republiki Serbskiej. 

W  tym  momencie,  na  początku  wojny  w  Bośni,  człowiek  ten,  który  tak  bardzo  kochał 
Sarajewo,  nie  zdecydował  się  tam  wrócić.  Może  dlatego,  że  miasto  było  oblężone,  a  może 
dlatego, że nie czuł się już sara-jewianinem. Ze swoim wiejskim pochodzeniem wolał niewielką 
miejscowość, gdzie czuł się bezpieczniej. Sarajewianie mówili, że wojna w Bośni była wojną 
wieśniaków z mieszkańcami miast. Przywódcami tych pierwszych byli tacy ludzie jak Radovan 
Karadżić,  który  pochodził  z  małej  wioski  w  Czarnogórze  i  niewiele  rozumiał  z  miejskiego 
życia.  Taki  człowiek  nigdy  nie  pasował  do  Sarajewa  i  czuł  się  upokarzany  przez  jego 
mieszkańców - a teraz miał szansę wziąć odwet. 
O  tym,  co  działo  się  z  Krsticiem  po  przystąpieniu  do  sił  zbrojnych  Republiki  Serbskiej,  w 
większym lub mniejszym stopniu przesądziły okoliczności. W ciągu następnych trzech lat parę 
razy  awansował,  aż  w  końcu  został  generałem  broni  i  zastępcą  szefa  sztabu  Korpusu  Drina. 
Miesiąc  później,  w  lipcu  1995  roku,  Korpusowi  Drina  przydzielono  zadania  w  miastach 
Srebrenica i Zepa. W tym samym czasie szef sztabu Armii Republiki Serbskiej, generał Ratko 
Mladić, przejął dowództwo w Srebrenicy. Dla Krsticia była to  złowieszcza chwila, albowiem 
jego uległy charakter sprawił, że opowiedział się po złej stronie, „zawarł pakt z diabłem", jak to 
wyraził  prokurator  Mark  Har-mon.  Był  to  moment,  kiedy  powinien  oprzeć  się  presji 
okoliczności,  jeśli  się  oczywiście  przyjmie,  że  naprawdę  był  przeciwny  deportacji  i 
eksterminacji Muzułmanów. W istocie Krstić był zbyt słaby, aby się opierać. Był oportunistą, 
który  płynął  z  prądem.  Trzy  lata  po  wstąpieniu  do  Armii  Republiki  Serbskiej  doszedł  do 
punktu,  w którym  nie mógł  już dłużej nie słuchać rozkazów generała Mladicia. Ale w czasie 
pobytu w Srebrenicy musiał przynajmniej zdawać sobie sprawę z konsekwencji. 

Nie  sądzę,  aby  Krstić  był  przypadkiem  patologicznym,  złym  człowiekiem,  który  nienawidził 
Muzułmanów  i  chciał  ich  zniszczyć.  Wydał  mi  się  kimś,  kto  toczy  walkę  ze  sobą.  Słabym 

background image

 

 

człowiekiem,  który  boi  się  powiedzieć  „nie"  osobie  wyższej  rangą.  Tak  działo  się  także  z 
tysiącami innych ludzi. Krok po kroku codzienne decyzje, ustępstwa i kolaboracja na znacznie 
niższym  szczeblu  doprowadzały  ludzi  takich  jak  Krstić  do  sytuacji,  w  których  musieli  albo 
posłuchać,  albo  sprzeciwić  się  rozkazom  ludzi  pokroju  Ratka  Mladicia.  W  wypadku  Krsticia 
rozkaz brzmiał: zabić Muzułmanów ze Srebrenicy. Krstić mógł nie posłuchać Mladicia. Mógł 
podać  się  do  dymisji  albo  wydać  inny  rozkaz.  Zamiast  tego  postanowił  nie  robić  nic. 
Przeciwstawienie  się  Mladiciowi  kosztowałoby  go  zbyt  wiele,  co  próbował  wyjaśnić 
Trybunałowi: „W najśmielszych marzeniach nie byłem w stanie podjąć żadnych kroków. Nie 
wolno było nam rozmawiać o takich rzeczach, nie mówiąc już o podejmowaniu działań przeciw 
dowodzącemu oficerowi, niezależnie od tego, czy według mojej wiedzy popełnił on zbrodnie 
wojenne, czy nie". Jedynym usprawiedliwieniem swojego postępowania, jakie podał sędziom, 
było własne tchórzostwo. 
Faktem jest, że Krstić nie oponował, kiedy Mladić przejął dowództwo nad żołnierzami i zaczął 
wydawać rozkazy; milczał, kiedy Mladić zagroził eksterminacją ludzi w Srebrenicy. Twierdził 
wprawdzie,  że  nic  nie  wiedział  o  masowych  morderstwach,  ale  wydaje  się  mało 
prawdopodobne, aby zrobił cokolwiek, by je powstrzymać, gdyby wiedział. Kiedy zaczęły się 
masowe mordy, było już za późno, aby cokolwiek zrobić. Władza Mladicia była zbyt wielka. 
Oficer  nie  sprzeciwia  się  swoim  przełożonym,  zwłaszcza  jeśli  wcześniej  służył  w 
Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. Każda armia jest z definicji instytucją autorytarną, zwłaszcza 
komunistyczna, a Mladić nie był człowiekiem, któremu można by się przeciwstawiać bez obaw 
o konsekwencje. Radislav Krstić przyznał, że Ratko Mladić go przerażał, zarówno wtedy, kiedy 
byli w Srebrenicy, jak i po tym, co się tam stało. Kilka razy w czasie przesłuchania powiedział, 
że  bał  się  o  swoją  rodzinę  i  o  siebie.  Sędziowie  jednak  wydawali  się  nieporuszeni.  W  ich 
oczach to nie było usprawiedliwienie. Istnieje coś takiego jak reguły prowadzenia wojny, etyka 
wojny  i  honor  oficerski.  Obowiązkiem  Krsticia  było  uszanować  te  wartości  i  zapobiegać 
popełnianiu  zbrodni  wojennych.  Jeśli  nie  mógł  tego  zrobić,  powinien  był  o  tym  złożyć 
meldunek.  Nie  zrobił  tego.  To,  że  nie  wiedział  o  zbrodniach  w  momencie,  kiedy  były 
popełniane,  nie  powinno  go  powstrzymać  przed  złożeniem  meldunku,  gdy  się  o  nich 
dowiedział.  Ale  komu?  Swoim  przełożonym,  Mladiciowi  i  Karadżiciowi?  Czy  UNPROFOR-
owi

6

? Dla zachowania obiektywności należy się tutaj zatrzymać i zastanowić: co mógłby zrobić 

Krstić? 
Być może idea odpowiedzialności indywidualnej jest po prostu pojęciem zbyt abstrakcyjnym, 
aby mógł je zrozumieć generał Krstić. Zresztą gdzie miałby się o tym uczyć? 
Społeczeństwo  komunistyczne,  podobnie  jak  i  nacjonalistyczne,  które  je  zastąpiło,  to 
społeczeństwo kolektywne, w którym jest bardzo mało miejsca na indywidualizm, a więc nie 
ma w nim czegoś takiego jak odpowiedzialność indywidualna. 
Musimy jednak zadać sobie pytanie: Dlaczego nasz sąsiad staje się naszym wrogiem? W jaki 
sposób  internalizujemy  pojęcie  wroga  i  ile  czasu  to  zabiera?  Przez  prawie  dziesięć  lat 
poprzedzających  upadek  enklawy  Srebrenica  serbska  maszyna  propagandowa,  zwłaszcza 
telewizja,  demonizowała  wroga  -  to  znaczy  Chorwatów,  bośniackich  Muzułmanów  i 
Albańczyków. Upadek Srebrenicy i masowe morderstwa, które po nim nastąpiły, były możliwe 
tylko  dzięki długiemu przygotowaniu  psychologicznemu.  Do 1995 roku Muzułmanie stali  się 
podludźmi,  bardzo  podobnie  jak  Żydzi  w  czasie  drugiej  wojny  światowej.  Eksterminacja 
Żydów również zaczęła się od małych kroków. Drobiazgi, takie jak zakaz kupowania kwiatów 
w  lokalnej  kwiaciarni,  strzyżenia  włosów  u  fryzjera  lub  jazdy  tramwajem,  doprowadziły  w 
końcu do komór gazowych. 

                                                 

6

 UNPROFOR - Siły Ochronne ONZ, do marca 1995 w b. Jugosławii, a potem tylko w Bośni. 

background image

 

 

Przed 1995 rokiem w Bośni zbrodnie wojenne były popełniane przez wszystkich uczestników 
konfliktu  i  wszystkie  w  imię  nacjonalizmu.  Ofensywa  na  enklawę  Srebrenica  była  wyraźnie 
odwetem  za  wcześniejszy  atak  sił  zbrojnych  bośniackich  Muzułmanów  na  leżącą  w  pobliżu 
serbską wioskę Kravice, kiedy to zabitych zostało wielu serbskich cywilów. 
Może dlatego zabijanie Muzułmanów było w oczach zbrodniarzy usprawiedliwione, również w 
oczach Krsticia. Ale to, co miało miejsce w Srebrenicy, nie było po prostu operacją wojskową - 
ze „stratami  po obu stronach"  - lecz celowym  aktem czystki etnicznej.  Ponad siedem  tysięcy 
mężczyzn zostało rozstrzelanych bez sądu, a około trzydziestu tysięcy kobiet, dzieci i starców 
deportowano  w  skoordynowanej  akcji  pozbywania  się  z  doliny  Driny  całej  populacji 
Muzułmanów.  Akcję  tę  zaplanował  prezydent  Republiki  Serbskiej,  Radovan  Karadzic,  aby 
stworzyć  „mieszkańcom  Srebrenicy  i  Zepy  warunki  całkowitego  braku  bezpieczeństwa,  bez 
nadziei na przeżycie i dalszą egzystencję". 
Czasem,  o  dziwo,  znajdzie  się  choć  jedna  osoba,  której  udaje  się  przeżyć  masakrę.  Świadek 
występujący  przed  Trybunałem  jako  O.  zeznawał  na  procesie  Krsticia  i  opowiedział  o 
największym masowym mordzie w Europie od czasu drugiej wojny światowej. W czasie tych 
wydarzeń zeznający miał zaledwie siedemnaście lat: „Niektórzy ludzie krzyczeli: «Dajcie nam 
najpierw  wodę,  dopiero  potem  zabijcie».  Naprawdę  czułem  żal,  że  umrę  spragniony,  i 
próbowałem  ukrywać  się  między  ludźmi  tak  długo,  jak  się  dało,  podobnie  jak  wszyscy  inni. 
Chciałem tylko żyć dłużej sekundę lub dwie. A kiedy nadeszła moja kolej, wyszedłem chyba z 
czterema  innymi  ludźmi.  Szedłem  z  pochyloną  głową  i  nie  czułem  niczego...  Widziałem 
zabitych. Wyglądali, jakby ich ułożono w rzędach, jeden za drugim.  I wtedy  pomyślałem,  że 
umrę bardzo szybko, że nie będę cierpiał. I pomyślałem jeszcze, że moja matka nigdy się nie 
dowie, gdzie zakończyłem życie". 
Krstić wydawał się wyraźnie poruszony zeznaniami  młodego  człowieka, określanego jako O. 
Nie  wiedział,  co  zrobić  z  oczyma.  To  potwierdziło  moje  wrażenie,  że  współczuł  ofiarom. 
Wydawało  się,  że  ledwo  jest  w  stanie  tego  słuchać,  jak  gdyby  zeznania  jedynego  człowieka, 
który  tylko  przypadkiem  nie  stał  się  jedną  z  siedmiu  tysięcy  ofiar  rzezi  i  mógł  teraz  o  niej 
opowiedzieć,  wreszcie  uświadomiły  Krsticiowi,  co  zrobił.  Ale  wtedy  prokurator  zaczął  go 
przesłuchiwać i mój odbiór Radislava Krsticia drastycznie się zmienił. 

Jego  linia  obrony  była  prosta.  Nie  zaprzeczał,  że  oddziały  Republiki  Serbskiej  popełniały 
zbrodnie  wojenne,  ale  zaprzeczał,  że  czyniły  to  na  jego  rozkaz.  Mladić  był  wyższy  rangą  i 
zawsze  dowodził.  Krstić  wykazywał,  że  Mladić  nie  zważał  na  niego  i  sam  wydawał  rozkazy 
bezpośrednio  dowódcom  batalionów.  Dzień  za  dniem  w  czasie  przesłuchań  próbował 
przekonać  prokuratora  i  sędziów,  że  nie  miał  nic  wspólnego  z  całą  operacją.  Innymi  słowy, 
strategią  Krsticia  było  całkowite  zaprzeczanie  wszystkim  zarzutom.  Nie  tylko  zaprzeczał,  że 
uczestniczył  w  planowaniu  zabijania  i  deportacji,  organizował  je  czy  wydawał  rozkazy,  ale 
także  temu,  jakoby  wiedział,  co  się  dzieje.  Oświadczył  wręcz,  że  nie  był  obecny  na  miejscu 
zbrodni. Od popołudnia 12 lipca był w Zepie i nie słyszał nic o tym, co dzieje się w Srebrenicy. 
Powiedział też, że o wielu tych okropnościach usłyszał po raz pierwszy na własnym procesie. 
Często  odpowiadał  na  pytania  prokuratora:  „Nie  wiem",  nawet  jeśli  to  brzmiało  wysoce 
nieprawdopodobnie, nawet w wypadku sytuacji, o których musiał wiedzieć. Na przykład już 17 
lipca  1995  roku  doradca  Radovana  Karadżicia  publicznie  zaprzeczył  oskarżeniom,  jakoby 
muzułmańscy cywile ze Srebrenicy byli torturowani, mordowani i deportowani, twierdząc, że 
Serbowie  dobrze  ich  traktowali.  Raporty  w  prasie  światowej  o  podejrzeniach  związanych  z 
popełnieniem przez Serbów zbrodni wojennych pojawiły się bardzo wcześnie i nawet oficjalna 
chińska agencja prasowa pisała o nich przed 17 lipca. Ale generał Krstić nic o tym nie słyszał. 

Kiedy  prokurator  zapytał  go,  czy  jadąc  samochodem  w  stronę  wsi  Potoćari,  widział 
którykolwiek z wielu autobusów i ciężarówek, wysłanych po to, aby wywieźć ludzi z enklawy, 

background image

 

 

Krstić  powiedział,  że  ich  nie  zauważył.  Wydarzenia  te  rozgrywały  się  na  obszarze  około 
czterdziestu  kilometrów kwadratowych,  a  Krstić  udzielił  wywiadu  przed  kamerami  z  kilkoma 
zaparkowanymi  autobusami  w  tle.  To  było  tak,  jak  gdyby  zastępca  burmistrza  niewielkiego 
miasteczka  mówił,  że  nie  zauważył  ważnego  meczu  piłkarskiego  odbywającego  się  na  jego 
terenie  lub  konwoju  pięćdziesięciu  czy  sześćdziesięciu  autobusów,  lub  tysięcy  kibiców  na 
ulicach, lub korków na jezdniach i wszechobecnych policjantów. 

Jak  wykazał  prokurator,  było  po  prostu  niemożliwe,  aby  człowiek  o  pozycji  Krsticia  nie 
zauważył, co dzieje się wokół niego. Deportowanie trzydziestu tysięcy ludzi i zabicie siedmiu 
tysięcy to wielka i skomplikowana operacja logistyczna. Musiała wymagać współpracy, wiedzy 
i uczestnictwa niezliczonych żołnierzy, na co zwrócił uwagę prokurator Peter McCloskey: „Po 
pierwsze,  trzeba  było  wydać,  przekazać  i  rozesłać  rozkazy  do  wszystkich  oddziałów,  które 
brały udział w przewożeniu, zabijaniu, grzebaniu i ponownym zakopywaniu ofiar. Konieczne 
było zebranie dostatecznej liczby pojazdów, autobusów i ciężarówek do przewiezienia tysięcy 
ofiar  z  miejsca,  w  którym  zostały  złapane  lub  się  poddały,  do  ośrodków  rozmieszczonych  w 
pobliżu  miejsc  rozstrzelania.  Trzeba  było  zdobyć  paliwo  do  tych  pojazdów,  zapewnić 
strażników  i  ochronę  dla  każdego  z  pojazdów,  sprawdzić,  które  miejsca  na  obozy  dla 
zatrzymanych  są  wystarczająco  zabezpieczone  i  położone  w  pobliżu  miejsc  rozstrzelania. 
Należało zdobyć odpowiednią liczbę przepasek na oczy i drutu do skrępowania więźniów przed 
zabójstwem,  wystarczającą  liczbę  ludzi  do  zabezpieczenia  obozów  i  pilnowania  więźniów 
przez dni lub godziny oczekiwania na rozstrzelanie, zapewnić transport, zorganizować plutony 
egzekucyjne,  zarekwirować  i  przewieźć  ciężki  sprzęt  potrzebny  do  wykopania  dużych 
masowych  grobów  i  ludzi  do  zakopania  tysięcy  ofiar,  które  później  odnaleźliśmy".  We 
wrześniu  tego  samego  roku,  1995,  masowe  groby  zostały  rozkopane  i  ciała  przeniesiono  do 
różnych  odległych  miejsc.  Nawet  jeśli  generał  Krstić  był  w  Zepie,  dobrze  wiedział,  co  się 
dzieje.  To  jego  żołnierze,  oficerowie  z  Korpusu  Drina,  uczestniczyli  w  tej  systematycznie 
przeprowadzonej operacji i tuszowaniu całej sprawy. 
Przed Trybunałem Krstić z pewnością kłamał i robił to bardzo nieprzekonująco. Ale wydawało 
się, że kłamał nie po to, aby uzyskać niższy wyrok, ponieważ już wiedział, że zostanie skazany 
nie  tylko  za  swoje  własne  czyny,  ale  także  za  to,  za  co  odpowiadał  jako  dowódca.  Bardziej 
prawdopodobne jest, że kłamał w próżnej nadziei, iż jeśli cała wina za Srebrenicę spadnie na 
Mladicia, to uda mu się zachować twarz i szacunek dla samego  siebie. Ale mógł być jeszcze 
jeden  powód.  W  jego  przekonaniu  odpowiedzialność  za  tamte  wydarzenia  dałoby  się 
udowodnić  tylko  wtedy,  gdyby  został  schwytany  na  gorącym  uczynku.  Poza  tym  w  Bośni, 
Serbii czy Chorwacji niekoniecznie trzeba się wstydzić kłamstwa. Pamiętam, jak zdumieni byli 
zawsze zachodni ambasadorowie, politycy i wysłannicy po każdym spotkaniu z Mladiciem, Ka-
radżiciem  czy  Milośeviciem:  patrząc  prosto  w  oczy  lordowi  Owenowi,  Carlowi  Bildtowi  czy 
Richardowi  Holbrookeowi,  ludzie  ci  kłamali,  dawali  słowo  honoru  i  podpisywali  traktaty, 
których  nie  mieli  najmniejszego  zamiaru  przestrzegać.  Minęło  sporo  czasu,  zanim  ludzie 
Zachodu sobie to uświadomili. Życie w społeczeństwach postkomunistycznych - podobnie jak 
w komunistycznych - jest pogrążone w kłamstwie. Nie ma moralnego nakazu, aby nie kłamać. 
Wręcz przeciwnie, każdy się może przekonać na własnej skórze, że kłamiąc, można przeżyć i 
odnosić korzyści, a mówienie prawdy jest głupotą. 
Jeśli kiedykolwiek Krstić miał szansę przekonać oskarżycieli, sędziów i publiczność, że mówi 
prawdę, sprawić, by uwierzyli, iż jest zawodowym oficerem i uczciwym człowiekiem, została 
ona  bezpowrotnie  zaprzepaszczona,  kiedy  McCloskey  przedstawił  taśmę  z  nagraniem 
przechwyconej  rozmowy  między  Krsti-ciem  a  jego  adiutantem,  majorem  Draganem  Obreno-
viciem.  Przed  włączeniem  magnetofonu  McCloskey  zapytał:  „Generale  Krstić,  czy 
kiedykolwiek rozkazywał pan zabijać Muzułmanów?" Krstić odparł gwałtownie: „Nie!" Wtedy 
McCloskey uruchomił taśmę i stało się jasne, dlaczego padło to pytanie. 

background image

 

 

Krstić: Działacie tam? 
Obrenonić: Jasne, działamy. 
Krstić: Dobrze. 
Obrenović:  Udało  się  nam  złapać  jeszcze  kilku,  albo  w  zasięgu  broni,  albo  na  polach 
minowych. 

Krstić: Zabić wszystkich, niech ich szlag! 
Obrenović: Wszystko idzie zgodnie z planem. 

Krstić: Żaden nie może przeżyć. 

Obrenowić: Wszystko idzie zgodnie z planem. Wszystko. 
Krstić: Dobra robota, wodzu. Turcy pewnie nas podsłuchują. Niech słuchają, sukinsyny. [Turcy 
to obraźliwe określenie Muzułmanów w Bośni]. 
Po  odtworzeniu  przez  prokuratora  taśmy  na  chwilę  zapadło  milczenie.  Prokurator  patrzył  na 
Krsticia. Wszyscy na niego patrzyli. Generał Krstić opuścił głowę i zakrył twarz rękami. Był to 
gest  głębokiej  rozpaczy.  Jak  gdyby  miał  wybuchnąć  płaczem.  Musiał  w  tym  momencie  zdać 
sobie sprawę, że to koniec wszystkiego - nadziei, że po zakończeniu procesu jego uczciwość i 
oficerski honor nie będą kwestionowane. To był koniec i on o tym wiedział. Był zdruzgotany. 
Kiedy  siedział  na  ławie  oskarżonych  w  sali  sądowej,  wydawał  się  mniejszy,  słabszy  niż 
kiedykolwiek.  Znów  poczułam  dla  niego  litość,  ponieważ  tak  bardzo  się  przeliczył. 
Najwyraźniej nie sądził, że oskarżenie dysponuje tak mocnym dowodem jak to nagranie. 
„Generale  Krstić,  czy  2  sierpnia  1995  roku  polecił  pan  majorowi  Obrenoviciowi  zabić  ludzi, 
którzy zostali tamtego dnia schwytani?" - zapytał oskarżyciel. Nagle odmieniony Krstić niemal 
wykrzyknął do prokuratora: „Nie, panie McCloskey! To na sto procent montaż! Tamtego dnia 
w  ogóle  nie  rozmawiałem  z  Ob-renoviciem.  No  i  nie  rozpoznaję  głosu  rozmówcy,  nie 
rozpoznaję  też  własnego  głosu.  Powtarzam:  to  jest  montaż,  z  całą  pewnością  zostało  to 
zaaranżowane". 
To był jedyny moment w czasie trwania procesu, kiedy Krstić zareagował gwałtownie, niemal 
wojowniczo.  Prawdopodobnie  dlatego,  że  był  przerażony,  iż  złapano  go  na  kłamstwie  i  w 
końcu udowodniono mu jego czyny. Krstić, bądź co bądź, rozkazywał zabijać. W istocie sam to 
powiedział, choć się do tego nie przyznał. 
A  jednak,  mimo  że  nagrana  rozmowa  została  przechwycona  przez  dwa  różne  źródła,  sąd  nie 
wziął jej pod uwagę przy wydawaniu wyroku. Wystarczyły inne dowody. 
Po Srebrenicy Krstić podpisał najwidoczniej dokument popierający  generała Mladicia w jego 
walce o władzę z prezydentem Radovanem Karadżiciem. Krstić - jak sam przyznał - wiedział 
wtedy, że Mladić popełnił zbrodnie wojenne. „Musiałem podpisać, ponieważ zrobili to wszyscy 
generałowie - czy potrafi pan sobie wyobrazić, co by się ze mną stało, gdybym nie podpisał?" - 
powiedział  zmęczonym,  nieco  drżącym  głosem.  Był  to  koniec  kolejnego  dnia  procesu. 
McCloskey  spojrzał  na  Krsticia,  wydawało  się,  że  teraz  nawet  on  współczuje  oskarżonemu. 
Następnie  wymienił  nazwiska  pięciu  generałów,  którzy  nie  podpisali  dokumentu,  a  nadal 
pozostają przy życiu i mają się dobrze. Zadał Krsticiowi pytanie, które zapewne chcieliby mu 
zadać wszyscy obecni w sali sądowej: „Generale, dlaczego po prostu nie przeszedł pan w stan 
spoczynku,  kiedy  to  wszystko  się  działo?  Czy  pozostanie  w  służbie  to  była  dobra  decyzja, 
generale?  Czy  podjął  pan  właściwą  decyzję?"  To  był  ostateczny  cios.  Zdruzgotany  generał 
Krstić zdobył się tylko na te słowa: „Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie". 
Być  może  Krstić  był  na  tyle  naiwny,  aby  sądzić,  że  jeśli  będzie  dość  zręczny,  uda  mu  się 

background image

 

 

oszukać  oskarżycieli,  przekonać  ich,  że  jedynym  winowajcą  był  Mla-dić.  Chciał  się 
przedstawić jako osoba stojąca z boku, ale na wojnie nie ma takich osób. W Srebrenicy generał 
Krstić  z  pewnością  nie  stał  z  boku.  Był  głęboko  wplątany  w  te  wydarzenia.  Jak  powiedział 
sędzia  Ałmiro  Rodrigues:  „Ale  pan  tam  był,  generale  Krstić,  słyszał  pan,  wydawał  rozkazy, 
wiedział! Był pan tam, kiedy zaczęto oddzielać mężczyzn od kobiet, dzieci i starców. Nie mógł 
pan nie widzieć, w jakim są stanie. Nie mógł pan nie słyszeć krzyków mężczyzn zabieranych 
do budynku zwanego Białym Domem, gdzie byli bici". 
Człowiek, który wkroczył do sali sądowej w aurze naiwności, uległy i gotów współpracować z 
sędziami, ale wcześniej nie miał dość siły, aby przeciwstawić się Mladiciowi, człowiek, który 
chciał się zaprezentować jako ofiara okoliczności, został w końcu całkowicie zdemaskowany. 
Jego proces pokazał upadek społeczeństwa, które zagubiło swoje wartości, armii, która straciła 
swoją reputację, i człowieka, który pozwolił, by zatriumfowało zło. 

background image

 

 

 

8. jeden dzień w życiu Drażena Erdemovicia 

Drażen  Erdemović,  urodzony  w  1971  roku  w  Tuzli,  w  Bośni,  syn  Chorwatki  i  Serba,  został 
oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, czyli za uczestnictwo w masakrze Muzułmanów ze 
Srebrenicy  16  lipca  1995  roku.  W  czasie  śledztwa  i  procesu  wciąż  wyrażał  żal  za  zbrodnie, 
które popełnił. Erdemović tłumaczył, że był zmuszony do strzelania, ponieważ dowódca groził 
mu śmiercią, kiedy odmawiał wykonania rozkazu. Dostał wyrok dziesięciu lat więzienia, ale na 
rozprawie  apelacyjnej  wyrok  zmniejszono  do  pięciu  lat,  ponieważ  Trybunał  uznał,  że 
Erdemović działał pod ogromnym przymusem. Był świadkiem oskarżenia w sprawie Krsticia, 
jak  również  w  sprawie  Karadżicia  -  Mladicia.  Dzisiaj  jest  wolny  i  ma  status  świadka 
chronionego. 

Było  już  po  dziewiątej  rano,  kiedy  Drażen  Erdemović  i  jego  oddział  przybyli  na  fermę 
Branjevo. Nie powiedziano im, jakie będą mieli zadanie. Ich dowódca, Brano Gojković, nie był 
zbyt rozmowny w czasie podróży autobusem z bazy we Vlasenicy; nie powiedział nawet swoim 
żołnierzom, dokąd jadą. Drażenowi to się nie podobało. Ich 10. Specjalny Oddział Dywersyjny 
armii  miał  zwykle  wyraźnie  określone  zadania,  takie  jak  na  przykład  przeprowadzenie 
rozpoznania  lub  podłożenie  ładunków  wybuchowych  na  terytorium  wroga,  i  zawsze 
informowano ich o tym znacznie wcześniej. Ale tym razem było inaczej. Jakakolwiek byłaby to 
misja,  pozostawała  tajemnicą.  Drażen  wiedział  tylko,  że  mieli  ze  sobą  mnóstwo  amunicji, 
zarówno do pistoletów, jak i broni automatycznej. 

Nie  była  to  długa  podróż.  Kiedy  wyszli  z  autobusu,  stwierdzili,  że  znajdują  się  w  pobliżu 
fermy. Była to ferma świń, ale wydawała się opuszczona, nie było żadnych zwierząt i żadnych 
ludzi,  z  wyjątkiem  jednego  strażnika.  Na  podwórku  rósł  wielki  dąb.  Drażen  i  kilku  innych 
żołnierzy usiadło w jego cieniu. Mimo wczesnej pory panował już skwar. Drażen popatrzył na 
pola otaczające fermę, na pobliskie lasy migoczące w upale i błękitne góry dalej na horyzoncie. 
Widok  był  przepiękny.  Przypominał  mu  niewielką  wioskę,  w  której  mieszkali  jego  rodzice  i 
gdzie jako dziecko spędzał lato. Bośnia jest piękna, nigdy nie miał co do tego wątpliwości. Nie 
podróżował  wiele, aby  móc porównywać ją z innymi krajami,  ale słyszał  to  także od innych. 
Gdyby tylko mógł pójść nad rzekę i popływać! Tak, to właśnie chciałby robić. To, co robił jako 
mały chłopiec - pływał w strumieniu w pobliżu wioski wraz z kolegami, za pożywienie mając 
pomidora i kromkę chleba ze smalcem przygotowaną na drugie śniadanie przez babcię. Drażen 
pamiętał jeszcze uczucie, jakiego doznawał, gdy spocony po biegu wskakiwał do zimnej wody, 
a potem wgryzał się w pomidora rozgrzanego słońcem. 
Ale nie przyjechał do Branjeva, aby pływać. Zapalił papierosa, był trochę niespokojny. „Na co 
czekamy?" - zapytał Ivana, żołnierza siedzącego obok, który był Chorwatem. Ale Ivan też nie 
był w dobrym nastroju. „Nie pytaj zbyt wiele" - mruknął. Drażen postanowił dać sobie spokój i 
położył się. Trawa pod drzewem wciąż była chłodna i wilgotna od porannej rosy, a niebo nad 
głowami  tak  niebieskie,  że  niemal  bolały  oczy.  Zamknął  je  i  pozwolił  swoim  myślom 
swobodnie  wędrować.  Gdyby  tylko  mógł  się  stąd  wydobyć,  uwolnić  ze  swojego  munduru, 
uciec od strzelania. Nigdy nie lubił być żołnierzem i nie uważał się za dobrego żołnierza. Nie 
okazywał  entuzjazmu  w  tym  zawodzie,  dlatego  nie  zrobił  wielkiej  kariery  w  armii.  Kiedyś 
dostał  awans,  ale  już  po  dwóch  miesiącach  jego  przełożeni  zauważyli,  jak  mało  w  nim  było 
zaangażowania. Zawsze wszystko układało się na jego niekorzyść, było niemal tak, jak gdyby 
jakaś zewnętrzna siła decydowała o jego życiu. Powinien był zostać w Tuzli, ale nie było tam 
pracy  dla  ślusarza,  który  to  zawód  wykonywał  przed  wstąpieniem  do  armii.  I  tak  zresztą 
wszyscy  mężczyźni  w  jego  wieku  zostali  wcieleni  do  jednostek  serbskich,  chorwackich  lub 
bośniackich.  On  w  1990  roku  rozpoczął  służbę  w  Jugosłowiańskiej  Armii  Ludowej,  w 

background image

 

 

żandarmerii w Belgradzie, a następnie został wysłany do Sławonii, aby walczyć z Chorwatami. 
W  1992  roku  wrócił  do  Tuzli,  ale  już  wkrótce  zmobilizowano  go  do  służby  w  jednostkach 
Chorwackiej Rady Obrony

7

 w Hercegowinie. 

Po  roku  opuścił  swój  oddział  i  przez  pewien  czas  próbował  unikać  wojny.  Potem  się  ożenił. 
Wkrótce na świat przyszło dziecko. Wydawać by się mogło, że różne rzeczy po prostu mu się 
przytrafiały. Tak jak teraz. Miał być w Szwajcarii, a nie we Branjevie. Wraz z żoną przyjechali 
do  Republiki  Serbskiej,  ponieważ  udało  mu  się  „zorganizować"  dokumenty,  dzięki  którym 
mogliby opuścić swój oszalały kraj. Kiedy jednak przybyli do Bijeliny okazało się, że człowiek 
z dokumentami się nie pojawił  - ani  wtedy,  ani  nigdy potem. Tak więc  utknęli  tam z małym 
chłopczykiem  i  całkowicie  bez  pieniędzy.  Drażen  musiał  znaleźć  pracę.  Trzy  miesiące 
wcześniej przyjaciel powiedział mu, że armia bośniackich Serbów dobrze płaci i że zapewnia 
także mieszkania. Istotnie, przydzielono mu dom, który wcześniej należał do Muzułmanina, ale 
Drażen  uważał,  że  służba  wojskowa  jest  tymczasowym  rozwiązaniem.  Dużo  bardziej  był 
zainteresowany  próbami  zdobycia  ważnych  dokumentów,  które  pozwoliłyby  jemu  i  jego 
młodej rodzinie wyjechać. To był najłatwiejszy sposób wydostania się z tego wszystkiego - tak 
przynajmniej sądził Drażen. Ale zamiast wyjechać do Szwajcarii, trafił do Branjeva. 
Na początku wszystko szło dobrze. Jego oddział nie uczestniczył w prawdziwych walkach. Był 
w  wojsku  już  od  czterech  lat,  służył  w  różnych  jednostkach  i  w  różnych  częściach  regionu, 
który  był  kiedyś  Jugosławią,  ale  ta  wojna  ciągle  wydawała  mu  się  nierzeczywista,  tak  jak 
czasem odczuwa się nierzeczywistość: w czymś się uczestniczy, ale nie czuje się, że dzieje się 
to naprawdę. Takie właśnie wrażenie miał Drażen: był tam, ale nigdy nie był w pełni obecny w 
swoim mundurze. 

Leżąc teraz w trawie na fermie Branjevo, czuł lekką wibrację ziemi. Przypominała mu czasy, 
kiedy  przykładał  ucho  do  szyn  kolejowych,  żeby  usłyszeć  pociąg,  zanim  pojawił  się  zza 
pobliskiego wzgórza. Wstał i rozejrzał się. Inni  niczego jeszcze nie usłyszeli, ale wkrótce ten 
dźwięk  do  nich  dotarł.  Zbliżał  się  autobus.  Był  to  raczej  sfatygowany  pojazd,  taki,  jakie 
przewożą chłopów z jednej wioski do drugiej i częściej są zepsute niż sprawne. Drażen widział 
wypisaną  na  nim  dużymi  literami  nazwę  Centrotrans  i  paru  żołnierzy  siedzących  z  przodu. 
Autobus zatrzymał się przed głównym budynkiem, około piętnastu metrów od nich. Dowódca 
przybyłych żołnierzy powiedział coś krótko do kierowcy, a dwóch innych żołnierzy otworzyło 
drzwi. Pojawił się w nich mężczyzna. Drażen będzie go pamiętał do końca życia, ponieważ w 
tym momencie uprzytomnił sobie, na czym miało polegać ich zadanie, i nagle poczuł dreszcze. 
Mężczyzna był wysoki i chudy. Miał wąsy, ale Drażen nie potrafi! określić wieku mężczyzny, 
ponieważ  jego  oczy  były  przewiązane  brudną  szmatą.  Był  ubrany  w  niebieskawą  koszulę 
przesiąkniętą  potem,  niebieskie  spodnie  z  białymi  lampasami  i  sportowe  buty.  Ręce  miał 
skrępowane z tyłu. Człowiek wysiadł z autobusu i zrobił kilka niepewnych kroków. Wysiadło 
więcej  mężczyzn.  Oni  też  mieli  przewiązane  oczy.  Żołnierz  poprowadził  ich  na  pole 
rozciągające się wzdłuż zabudowań gospodarczych. 

Dowódca  zebrał  swoich  ludzi  i  obwieścił,  że  autobusami  będą  przywożeni  cywile  ze 
Srebrenicy. 

Miał  na  myśli  Muzułmanów,  którzy  poddali  się  Armii  Republiki  Serbskiej.  Dowódca 
powiedział, że oddział ma ich rozstrzelać. Drażen i jego towarzysze broni nagle pojęli, że mają 
być  plutonem  egzekucyjnym.  Drażenowi  bardzo  się  to  nie  podobało.  Nigdy  wcześniej  nie 
przydzielono im takiego zadania. Wszyscy jednak milczeli. Tylko jeden, Pero, był chyba gotów 
zabrać się do dzieła, ale Drażen zauważył, że Pero popija z butelki rakiję. Drażen spojrzał na 
                                                 

7

  Mowa  o  paramilitarnej  organizacji  założonej  przez  Chorwacką  Wspólnotę  Demokratyczną 

Tudjmana. 

background image

 

 

więźniów. Stali tyłem do żołnierzy. Jeden z mężczyzn odwrócił w ich stronę głowę, jak gdyby 
się  czegoś  spodziewał.  Czy  chciał  od  nich  czegoś?  Drażen  poczuł  obrzydzenie  i  przestraszył 
się, że zwymiotuje. 
Nie, nie zrobi tego. Nie mógłby zabić ludzi ot tak sobie, strzałem z bliska. Kiedy podchodził do 
dowódcy, trzęsły mu się ręce. „Nie chcę tego robić" - powiedział. Brano Gojković odwrócił się 
w stronę Drażena, jak gdyby nie dosłyszał. „Co?" - zapytał. Drażen znał tę sztuczkę. Gojković 
chciał, aby Drażen powtórzył swoje słowa na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli, bo chciał 
mieć  świadków  wszystkiego,  co  mogłoby  się  wydarzyć.  Drażen  spojrzał  na  żołnierzy. 
„Towarzysze,  ja  nie  chcę  tego  robić.  Czy  wy  jesteście  normalni?  Czy  wiecie,  co  robicie?"  - 
zapytał, ale już mniej pewnym głosem, czując, jak jego odwaga znika, kiedy inni unikali jego 
wzroku. Pero głośno się roześmiał. Zapadła na chwilę niezręczna cisza. Drażenowi wydawało 
się, że tego dnia nie słyszał śpiewu żadnego ptaka. Gojković patrzył na Drażena, nie mrugając 
oczami. Był poważny. „Erdemović - powiedział - jeśli nie chcesz tego zrobić, przejdź tam i stań 
razem z więźniami, żebyśmy mogli zastrzelić i ciebie. Daj mi swój karabin maszynowy". 

Drażen  z  pewnością  natychmiast  zrozumiał,  że  oficer  mówi  serio.  Był  zmieszany,  nie 
spodziewał  się  takiej  reakcji.  Przez  krótką  chwilę  miał  nadzieję,  że  będzie  mógł  się  z  tego 
wyplątać,  jeśli  po  prostu  powie  „nie".  Czego  się  spodziewał?  Pamiętał  opowieść  o 
wcześniejszym wypadku nieposłuszeństwa, kiedy to z rozkazu podpułkownika Pelemiśa został 
rozstrzelany żołnierz, i zrozumiał, że jest za późno, żeby powiedzieć „nie". Powinien to zrobić 
dawno temu. Serce biło mu tak mocno, że nie słyszał niczego oprócz jego walenia. Może przez 
minutę,  a  może  nawet  krócej  Drażen  po  prostu  tam  stał  z  kałasznikowem  w  rękach.  Przez 
głowę przemknęła mu myśl, żeby uciec do lasu. Ale ujrzał przed sobą twarz żony i poczuł się 
bezradny. W każdej chwili mogli zemścić się na niej i niemowlęciu. Odpowiadał za trzy życia. 
To  była  wymówka,  fakt.  Prawda  była  taka,  że  okazał  się  tchórzem  i  wiedział  o  tym,  ale  co 
jeszcze mógł zrobić? Gojković nie wahałby się przed wydaniem rozkazu zastrzelenia go, a Pero 
zrobiłby to z radością, choć Drażen nie wiedział, co Pero może mieć przeciwko niemu. Może 
Drażen musiał traktować groźbę Gojkovicia poważnie, ponieważ nie był czystej krwi Serbem? 
Dowódca nie patrzył więcej na niego, jak gdyby nie obchodziła go decyzja Drażena. Rozkazał 
żołnierzom  zająć  pozycję,  a  więźniom  uklęknąć.  Drażen  wybrał  miejsce  na  końcu  oddziału. 
Serce nadal głośno mu biło, kiedy celował w starszego mężczyznę, którego twarzy na szczęście 
wcześniej  nie  widział.  Gorączkowo  rozważał,  co  zrobić.  Oczywiście,  mógłby  strzelić  między 
dwoma więźniami. Ale jego więzień i tak musiałby zostać zabity. W pewien sposób umierałby 
dwa  razy.  Poza  tym  ich  pluton  egzekucyjny  był  niewielkim  oddziałem,  złożonym  z  zaledwie 
dwunastu żołnierzy, i gdyby Drażen nie mierzył dobrze, zostałoby to natychmiast zauważone. 
Dowódca  dowiedziałby  się  i  zastrzelił  go.  Nie,  musi  dobrze  mierzyć.  Wtedy  padł  rozkaz: 
„Ognia!", i mężczyzna znikł z pola widzenia Drażena. Pamiętał tylko, że jego pierwsza ofiara 
miała na sobie szarą koszulkę. Drażen zamknął oczy i próbował się uspokoić. Ale przed nim 
stali  już  nowi  więźniowie.  Jeden  z  nich  krzyknął:  „Pieprzcie  się,  cholerne...",  ale  nie  zdążył 
dokończyć  zdania,  kiedy  padł  kolejny  rozkaz:  „Ognia!".  Teraz  już  Drażen  strzelał  co  parę 
minut, nie zastanawiając się zbytnio, co robi. Jedyną rzeczą, o której pamiętał, było celowanie 
raczej w starszych ludzi niż młodych - wydawało się to mniejszą stratą. Wkrótce autobus został 
opróżniony. 
Kiedy  spojrzał  na  zegarek,  zdumiał  się:  rozstrzelanie  około  sześćdziesięciu  ludzi  zajęło  im 
zaledwie kwadrans. Przyjechał kolejny autobus. Ludzie w autobusie nie mogli widzieć, co ich 
czeka, ponieważ także mieli przewiązane oczy. Drażen był z tego zadowolony, sądził, że to akt 
łaski w stosunku do nieszczęśników. Wkrótce jednak zaczęły przyjeżdżać autobusy z ludźmi, 
którzy nie mieli opasek na oczach. Ich ręce także nie były skrępowane. Sprawiało to wrażenie, 
jak  gdyby  zostali  pospiesznie  wepchnięci  do  autobusu  i  wysłani  na  fermę.  Ale  dlaczego  taki 
pośpiech?  Drażen  nie  rozumiał.  Było  jeszcze  coś,  czego  nie  rozumiał,  co  wydawało  mu  się 

background image

 

 

nielogiczne: ci ludzie, którzy przyjeżdżali później, z pewnością wiedzieli, co się z nimi zaraz 
stanie.  Widzieli  martwe  ciała  na  ziemi  i  żołnierzy  stojących  z  kałasznikowami.  A  mimo  to 
wysiadali  z  autobusu  i  maszerowali  eskortowani  przez  dwóch  żołnierzy  na  miejsce  kaźni. 
Dlaczego  żaden  nie  próbował  uciekać  do  pobliskiego  lasu,  zastanawiał  się  Drażen.  W  parę 
minut  można  by  się  schronić  wśród  drzew,  była  przynajmniej  minimalna  szansa  przeżycia. 
Lecz ani jeden więzień nie próbował uciekać. Drażen nigdy wcześniej nie widział takiej sceny: 
więźniowie szli w szyku na miejsce swej śmierci jak zwierzęta w rzeźni. Czy wierzyli, że ktoś 
ich  ocali?  Gdyby  wszyscy  spróbowali  uciec,  z  pewnością  niektórym  by  się  udało.  A 
przynajmniej umieraliby z poczuciem, że próbowali. Nie mieli nic do stracenia. O tym, że mają 
zostać  rozstrzelani,  wiedzieli  od  momentu,  kiedy  wysiedli  z  autobusu.  Drażen  chciałby,  żeby 
próbowali uciekać, przynajmniej dawałoby to powód do strzelania i byłoby bardziej uczciwe, 
ponieważ  mieliby  szansę.  Ale  nie.  Więźniowie  sunęli  równym,  spokojnym  strumieniem,  jak 
gdyby ogarnięci jakimś umysłowym paraliżem. 
Może ci ludzie już nic nie czuli? Wtedy jednak zobaczył coś, co świadczyło, że to niemożliwe. 
Celując w kark mężczyzny, Drażen dostrzegł charakterystyczną plamę z tyłu jego spodni. Była 
to  mokra  plama,  z  każdą  chwilą  większa.  Usłyszał  rozkaz  i  znów  strzelił.  Kiedy  mężczyzna 
upadł,  Drażen  zobaczył,  że  jeszcze  żyje  i  nadal  oddaje  ze  strachu  mocz.  Poczuł  się  nagle 
zakłopotany, jak gdyby zdarzyło się to jemu. To mogłoby się zdarzyć także i mnie, pomyślał, 
ale odepchnął od siebie tę nieprzyjemną wizję. Był zmęczony i zły na siebie, na Gojkovicia, na 
wszystkich. To nie w porządku zabijać tych wszystkich ludzi. Gdyby byli żołnierzami, byliby 
więźniami  wojennymi,  ale  są  cywilami  i  to,  co  z  nimi  robiono,  było  tym  bardziej 
niesprawiedliwe. On i jego towarzysze robili coś złego, tyle wiedział na pewno. Gdyby istniała 
jakakolwiek sprawiedliwość, to ci ludzie nie byliby w ten sposób rozstrzeliwani, bez procesu, 
bez żadnego dowodu winy. Setki mężczyzn nie może tak po prostu zniknąć. Krewni będą ich 
szukać i w końcu oddział Drażena odpowie za ich śmierć. Jeśli Gojković nie chciał świadków, 
to co z jego własnymi żołnierzami? Czyż nie byli świadkami zbrodni? Skąd wiadomo, że nikt 
nie będzie mówić? 
Wtedy  Drażen  usłyszał  inny  dźwięk.  Wśród  więźniów  stojących  na  polu  był  człowiek  może 
sześćdziesięcioletni, siwy i schludnie ubrany. „Nie zabijajcie mnie! - krzyknął. - W Srebrenicy 
uratowałem  życie  wielu  Serbom.  Mogę  podać  ich  nazwiska,  jestem  pewien,  że  się  za  mną 
wstawią". Zaczął wyciągać z kieszeni kartkę papieru. Drażen podszedł do niego i odprowadził 
na  bok.  Dał  mu  papierosa  i  szklankę  soku  pomarańczowego.  Mężczyźnie  drżały  ręce,  kiedy 
podawał kawałek papieru. „Tutaj są nazwiska i numery telefonów, możecie je sprawdzić, jeśli 
chcecie,  mówię  prawdę".  Ale  Drażen  wiedział,  że  nie  pozwolą  żyć  temu  człowiekowi, 
ponieważ  był  świadkiem  egzekucji.  Dlaczego  więc  wziął  go  na  bok?  Był  pod  wrażeniem 
człowieka,  który  nie  stał  spokojnie,  pogodzony  ze  śmiercią  jak  inni.  Wydawał  się  uczciwy  i 
odważny  i  Drażen  chciał  mu  przedłużyć  życie  tak  długo,  jak  się  da.  Ale  mężczyzna  nie 
wyglądał  na  człowieka,  który  ma  jeszcze  nadzieję.  „Kiedyś  żyliśmy  wszyscy  razem, 
Muzułmanie, Serbowie, Chorwaci - powiedział mężczyzna. - Co się z nami, zwykłymi ludźmi, 
stało?"  „Doprawdy,  co  się  z  nami  stało?  -  powiedział  Drażen.  -  Gdyby  ktoś  zechciał  mi  to 
wytłumaczyć,  gdybym  tylko  wiedział,  ale  nie  wiem,  jestem  pół-Chorwatem,  a  żonę  mam 
Serbkę". 
Drażen zrozumiał, że jego i człowieka stojącego przed nim coś łączy: nie mają nic przeciwko 
ludziom innych narodowości. „Ale jak możesz to robić?"  - zapytał mężczyzna, zaciągając się 
papierosem,  czując,  że  to  jego  ostatni  papieros  w  życiu.  Co  mógł  mu  odpowiedzieć  Drażen 
oprócz tego, że nie ma wyboru? Słowa te, wypowiadane do człowieka, który miał zaraz stracić 
życie,  brzmiały  raczej  głupio.  Ale  to  była  prawda.  Drażen  wiedział,  że  jedyną  winą  tego 
człowieka jest jego narodowość, nie ta, co trzeba, i w tej sprawie również nie było wyboru. 
Nie mieli więcej czasu na rozmowę. Pero i inny żołnierz podeszli i odprowadzili mężczyznę. 

background image

 

 

Drażen powiedział: „Nie, nie róbcie tego", i to było wszystko, co mógł zrobić. „Zamknij się, 
nie bądź głupi" - powiedział Ivan. Po minucie było po wszystkim, mężczyzna nie żył. 
Musiało  już minąć południe, ale żołnierze nie  mieli dużo czasu na odpoczynek. Na początku 
Drażen co pół godziny szedł pod drzewo na papierosa. Był to rodzaj ucieczki, przerwy. Ale już 
mu się nie chciało palić. Jego ruchy stawały się coraz bardziej automatyczne. Celował komuś w 
głowę i strzelał, a zanim zdążył otrzeć czoło, klękał przed nim kolejny skazaniec. Wolał taką 
sytuację, ponieważ jeśli  robił zbyt  długą przerwę, czuł  odrażający odór zwłok. W upale ciała 
zaczynały  się  rozkładać  niemal  natychmiast.  Fetor  przypominał  mu  sklep  rzeźnika.  Czasem 
matka wysyłała go po mięso, choć starał się tego unikać. Latem smród u rzeźnika był nie do 
zniesienia,  a  tłuste,  zielone  muchy  przysiadały  na  kawałkach  surowego  mięsa,  aby  złożyć  na 
nich jaja. Rzeźnik zabawiał się, łapiąc muchy i wrzucając je do szklanki wody. Drażen wracał 
biegiem  do  domu,  aby  jak  najszybciej  uciec  od  smrodu.  „Ale  masz  delikatny  nosek"  - 
dokuczała mu matka. Teraz z pola dochodził taki sam smród i takie same zielone muchy siadały 
na zwłokach. 
Ivan, zauważywszy może, że Drażenowi robi się niedobrze, zaproponował mu mocną, domową 
śliwowicę.  Po  paru  łykach  Drażen  poczuł  się  lepiej.  Poddając  się  działaniu  alkoholu,  był  w 
stanie  nadal  strzelać,  przez  pewien  czas  nie  myśląc.  Kiedy  kolejny  raz  pociągał  duży  łyk 
śliwowicy,  dostrzegł  kątem  oka  chłopca  wysiadającego  z  autobusu.  Chłopiec  nie  miał 
przewiązanych oczu i Drażen zobaczył jego twarz, choć obiecywał sobie, że nie będzie patrzeć 
na  twarze  więźniów,  bo  utrudniało  to  strzelanie.  Chłopiec  mógł  mieć  piętnaście  lat,  może 
mniej.  Był  bez  koszulki  i  w  słońcu  jego  skóra  wydawała  się  blada.  Chłopiec  spojrzał  na 
żołnierzy,  a  potem  na  rząd  zwłok  na  polu.  Oczy  robiły  mu  się  coraz  większe  i  większe,  jak 
gdyby nie mógł zrozumieć tego, co widzi. „Ależ on jest chłopcem, tylko chłopcem"  - szeptał 
Drażen  do  siebie,  starając  się  nie  stanąć  za  nim.  Kiedy  więźniowie  uklękli  przed  plutonem 
egzekucyjnym, moment wcześniej, niż padł rozkaz, żeby strzelać, Drażen usłyszał głos chłopca. 
„Mamo - szeptał. - Mamo!" Tamtego dnia Drażen słyszał mężczyzn błagających o darowanie 
życia,  dorosłych  mężczyzn  płaczących  jak  dzieci,  słyszał,  jak  więźniowie  obiecywali 
żołnierzom pieniądze, samochody, a nawet domy. Wielu przeklinało, niektórzy szlochali. Ale 
ten chłopiec po prostu wołał matkę, jak wzywają ją czasem dzieci obudzone ze złego snu, kiedy 
potrzebują jedynie matczynej ręki na czole. Minutę później chłopiec już nie żył, ale Drażen był 
pewien,  że  nadal  słyszy  jego  głos.  Zaczynam  mieć  halucynacje,  pomyślał.  Po  raz  drugi  tego 
dnia  poczuł  tak  silne  mdłości,  że  musiał  pójść  w  krzaki,  aby  zwymiotować.  Wymiotował 
żółtawą cieczą cuchnącą alkoholem. 
Kolejny  autobus  jeszcze  nie  przyjechał.  Wyczerpany  Drażen  stał  oparty  o  drzewo.  Była  już 
druga.  Od  dziesiątej  rano  strzelał,  próbując  nie  patrzeć  na  więźniów,  próbując  o  nich  nie 
myśleć, próbując niczego nie czuć. Teraz był odrętwiały, ciało miał jak z drewna. Czuł się jak 
marionetka,  zdolna  jedynie  podnosić  karabin  i  raz  po  raz  strzelać.  Siedział  i  gapił  się  w 
horyzont.  Słyszał  czyjś  szloch,  a  potem  odgłos  pojedynczego  strzału.  Drażen  nie  odwrócił 
głowy.  Nie  chciał  już  nic  więcej  widzieć,  miał  dość  zabijania.  Ile  autobusów  jeszcze 
przyjedzie? O trzeciej po południu było po wszystkim. Gojković oznajmił, że więcej autobusów 
nie będzie, i żołnierze szybko wsiedli do swojego. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, odór 
unoszący  się  w  powietrzu  był  nie  do  zniesienia.  Drażen  znów  chciał  wskoczyć  do  wody  lub 
chociaż wziąć prysznic i spłukać z siebie woń śmierci. Gdyby przynajmniej mógł umyć ręce! 
Starannie je obejrzał. Nie było na nich krwi, jedynie pęcherz na prawym palcu wskazującym. 
Okrągły, różowy pęcherz. Jakie to dziwne, pomyślał Drażen, mieć pęcherz od zabijania ludzi. 
Ocenił, że musiał strzelać około siedemdziesięciu razy. Zabił być może siedemdziesięciu ludzi i 
miał pęcherz! Nagle wydało mu się to tak zabawne, że zaczął się histerycznie śmiać. 
W końcu opuszczali fermę Branjevo. Pole było usiane trupami. Kto je zakopie? I gdzie? Drażen 
odwrócił głowę. To już nie była jego sprawa. Zrobił, co do niego należało. Dla niego było po 

background image

 

 

wszystkim. Po raz pierwszy tego dnia głębiej odetchnął. 
Ale nie było po wszystkim. Jeszcze nie. 
Kiedy  dotarli do pobliskich Pilic, dowódca powiedział im, że w Domu  Kultury jest  pięciuset 
mężczyzn i że ich także trzeba rozstrzelać. Tym razem łatwiej było powiedzieć „nie", ponieważ 
Drażen nie był jedynym, który odmówił. Wszyscy byli zmęczeni zabijaniem i nie chcieli robić 
tego więcej. Ale w Pilicach znaleźli się wypoczęci żołnierze, którzy zgłosili się na ochotnika do 
wykonania  tego  zadania,  i  dowódca  wyraził  zgodę.  Drażen  usiadł  w  kawiarni  naprzeciwko 
Domu  Kultury  i  zamówił  mocną  kawę.  Tuż  przed  ich  przyjazdem  kilku  Muzułmanów 
więzionych w Domu Kultury uciekło. Wszyscy zostali zastrzeleni, kiedy biegli ulicą. Żołnierze 
wciąż  przeszukiwali  zwłoki  w  poszukiwaniu  pieniędzy  i  złota.  Drażen  patrzył  na  nich,  po 
prostu patrzył i popijał swoją kawę. Była za słodka. 
Wiedział, że nigdy nie zapomni tego dnia i że pamięć o nim będzie go zawsze prześladować: 
zapach  świeżego  powietrza  o  poranku,  błękit  nieba,  odgłos  nadjeżdżającego  pierwszego 
autobusu, szczupły człowiek z wąsami, spodnie innego mężczyzny przesiąknięte moczem, odór 
rozkładających się ciał, ciemna czerwień krwi wypływającej z rany, człowiek, który go pytał, 
jak  może  robić  to,  co  robił,  chłopiec  wzywający  matkę.  Czuł,  że  ten  dzień  zmieni  całe  jego 
życie - że już je zmienia. Poczuł napływające łzy. Chłopaki nie płaczą, mówił zawsze ojciec, 
kiedy  Drażen  wracał  do  domu  z  krwawiącymi  ranami  na  kolanach.  Ale  gdzie  był  teraz  jego 
ojciec? Gdzie byli wszyscy - rodzice, żona, przyjaciele? Drażen nigdy nie czuł się tak samotny, 
sam  z  tysiącem  dwustu  martwych  ciał,  które  będą  mu  towarzyszyć  wszędzie,  dokądkolwiek 
pójdzie. 

background image

 

 

 

9. bestia w klatce  

Sprawa  Slobodana  Milośevicia,  byłego  prezydenta  Serbii  i  Jugosławii,  jest  pierwszym 
międzynarodowym  procesem  byłej  głowy  państwa  wytoczonym  w  związku  ze  zbrodniami 
popełnionymi  w  czasie  piastowania  urzędu.  Milośević  jest  między  innymi  oskarżony  o 
ludobójstwo  w  czasie  wojny  w  Bośni  oraz  o  zbrodnie  przeciw  ludzkości  w  czasie  wojen  w 
Chorwacji  i  Kosowie.  Wprawdzie  sam  własnoręcznie  z  pewnością  nikogo  nie  zabił,  ale  jest 
odpowiedzialny  za  prowadzenie  polityki,  która  spowodowała  śmierć  ponad  dwustu  tysięcy 
ludzi. Milośević postanowił bronić się przed Trybunałem sam. 
W  sali  sądowej  w  Hadze  dzieliła  mnie  od  Slobodana  Milośevicia  tylko  przeszklona  ściana. 
Siedział około sześciu lub siedmiu metrów dalej, między dwoma rosłymi policjantami ONZ  - 
na  tyle  blisko,  abym  mogła  obserwować  jego  wyraz  twarzy,  mowę  ciała,  a  nawet  szczegóły 
ubioru.  Był  ubrany  w  granatową  marynarkę,  jasnoniebieską  koszulę  oraz  czerwono-biało-
niebieski  krawat  -  są  to  barwy  serbskiej  flagi.  Jego  włosy  były  zupełnie  siwe,  niemal  białe. 
Skórę miał bladą, ziemistą i wyglądał niezdrowo - wszystko to wskazywało, że od dłuższego 
czasu nie widział słońca. 
Patrząc  na  niego,  uświadomiłam  sobie,  że  jestem  zaskoczona.  Nie  mogę  powiedzieć,  że 
triumfowałam,  choć  wcześniej  myślałam,  że  kiedy  go  zobaczę  na  ławie  oskarżonych,  tak 
właśnie  będzie.  Co  prawda  to,  że  go  tam  widzę,  przyniosło  mi  ulgę,  ale  czułam  się  bardzo 
zmieszana. To mnie niepokoiło, a nawet złościło. Byłam w uprzywilejowanej sytuacji, mogłam 
obserwować  proces  „rzeźnika  z  Bałkanów",  prawdziwego  symbolu  zła  w  moim  życiu, 
człowieka, który sprawił, że mój kraj stanął w ogniu - mimo to dziwnie było widzieć go w sali 
sądowej. 
Czułam się przez to bardzo niezręcznie. 
Szybko zdałam sobie sprawę, co powoduje to uczucie. Nigdy wcześniej nie śmiałam myśleć o 
tym, że go zobaczę w tym miejscu. Nawet kiedy uznano go za zbrodniarza wojennego, trudno 
było  sobie  wyobrazić,  że  pewnego  dnia  stanie  oko  w  oko  z  sędziami  w  Hadze.  Kiedy  5 
października  2000  roku  partia  Milośevicia  przegrała  wybory,  a  on  sam  wkrótce  został 
aresztowany,  mówiło  się  dużo  o  ekstradycji.  Nowy  serbski  prezydent  zdecydowanie  jednak 
odrzucił  ten  pomysł.  Trzy  miesiące  później  nowy  rząd  wskutek  nacisków  ekonomicznych  po 
prostu  wydał  Milośevicia.  Jego  cena  wyniosła  dokładnie  miliard  trzysta  milionów  dolarów. 
Milośević poleciał do Hagi. I wreszcie - stało się. 
Ale  dlaczego  nie  mogłam  sobie  wyobrazić  takiego  rozwoju  wydarzeń?  Dlaczego  o  tym 
wszystkim nie pomyślałam? Teraz wydaje mi się, że nie wierzyłam w rządy prawa lub w to, że 
egzekwowanie  prawa  w  Serbii  będzie  możliwe,  zwłaszcza  w  sprawie  Milosevicia.  W  końcu 
przez dziesięć lat, kiedy był  prezydentem Serbii i Jugosławii, postępował  tak, jak gdyby sam 
był prawem. 
Pamiętam - jak mogłabym to zapomnieć? - ranek 1 kwietnia 2001 roku, bo wtedy usłyszałam 
wiadomości radiowe w mojej kuchni w Wiedniu. Przygotowywałam pierwszą poranną kawę z 
ekspresu,  a  w  tle  grało  jak  zwykle  radio.  Przyszedł  czas  na  wiadomości,  była  mowa  o 
Milośeviciu.  Nastawiłam  głośniej.  Spodziewałam  się  wiadomości  o  nim,  ponieważ  był 
otoczony  przez  siły  policyjne  w  swojej  rezydencji  na  Dedinju  i  w  każdej  chwili  oczekiwano 
jakiegoś oświadczenia.  W pełnej przemocy powojennej  Serbii (a trzeba  też wziąć pod uwagę 
historię jego rodziny) wszystko wydawało się możliwe: mógł strzelać do policji, policja mogła 
strzelać do niego lub  mógł  popełnić samobójstwo. „Ostatniej  nocy Slobodan Milośević oddał 
się  w  ręce  policji  i  obecnie  znajduje  się  w  Centralnym  Więzieniu  w  Belgradzie"  -  oznajmił 

background image

 

 

męski głos w radio. Poddał się? Stałam w kuchni, nie wierząc własnym uszom. Naprawdę? Jak 
to się mogło stać? Tamtego ranka zapomniałam o kawie. 
Prawie  trzy  miesiące  później,  26  czerwca,  oglądałam  Christiane  Amanpour  z  CNN,  stojącą 
przed  więzieniem  w  Scheveningen  i  mówiącą,  że  Milośević  ma  tam  teraz  wylądować. 
Patrzyłam  na  ekran  telewizora,  jak  gdybym  zobaczyła  ducha.  Wprawdzie  możliwość  tę 
omawiano już szeroko na łamach prasy światowej, ale wciąż nie byłam na to przygotowana. 
I  oto  znajdowałam  się  w  sali  sądowej,  siedziałam  przed  nim,  widziałam  go  na  własne  oczy, 
znów zdumiona, znów zła za to na siebie. W widoku tego człowieka siedzącego w sali sądowej 
było coś niestosownego, niepasującego do moich wspomnień, do jakiejś ukrytej cząstki mnie. 
Oczywiście cieszyłam się, że miał proces. Byłam zadowolona, że w końcu stanął przed sądem. 
Ale to  nie było takie proste. Uświadomiłam  sobie, patrząc na niego, że mam przed sobą kult 
jednostki,  towarzyszący  mi  przez  cały  okres  dorastania.  Patrzyłam  na  swoje  życie  w 
komunistycznej Jugosławii w momencie, w którym się tego najmniej spodziewałam. 
Nagle  przypomniałam  sobie  pewien  moment  z  dzieciństwa.  Mieszkaliśmy  w  niewielkiej 
miejscowości nad Adriatykiem.  Był  maj  1954  roku i  mieliśmy  wolny  dzień. Musiał  to  być 1 
maja  lub  być  może  25  maja,  dzień  urodzin  Tity,  Dzień  Młodości.  Razem  z  ojcem 
dekorowaliśmy nasze okno. W ramie okiennej był gwóźdź, na którym wieszało się oprawny w 
ramę portret Tity. Ponieważ sama byłam bardzo mała, ta fotografia wydawała mi się ogromna, 
choć zapewne miała trzydzieści na czterdzieści centymetrów, a może nawet mniej. Na portrecie 
Tito  był  ubrany  w  śnieżnobiały  mundur  marszałka.  A  może  był  to  mundur  admirała?  W 
tamtych czasach nie było kolorowych fotografii, przynajmniej nie w Jugosławii, kolorowano je 
więc ręcznie. Chcąc uczynić Titę przystojniejszym, fotograf dał się ponieść swojemu pędzlowi. 
Oczy  prezydenta  były  zbyt  niebieskie,  policzki  zbyt  różowe,  a  wargi  zbyt  czerwone.  Kiedy 
portret już wisiał, podałam ojcu kilka gałązek bluszczu. Położył je luźno pod zdjęciem i oparł 
na dwóch innych gwoździach po obu stronach okiennej ramy. Parę czerwonych goździków tu i 
tam i nasza dekoracja była gotowa. Wyszliśmy na ulicę popatrzeć na nią z zewnątrz. „Piękne, 
prawda?"  -  zapytał  ojciec.  Przytaknęłam.  Przez  otwarte  okno  słyszeliśmy  muzykę  z  naszego 
radia.  Radosne  marsze  dodatkowo  wpływały  na  świąteczny  nastrój  mojego  ojca.  Czułam 
zapach ciasta, które piekła mama, i jeszcze bardziej podobało mi się nasze małe święto. 
Miałam tylko pięć lat i byłam bardzo dumna, że pozwolono mi pomagać ojcu w tym ważnym 
zadaniu. Nasze okno było jedynym tak udekorowanym oknem w całym bloku. A to dlatego, że 
mój  ojciec  był  oficerem,  dowódcą  miejscowego  garnizonu.  Zdjęcie  Tity  wśród  kwiatów 
przypomniało mi coś, co widziałam wcześniej, ale rozumiałam, że nie mogę o tym powiedzieć 
ojcu.  To  była  tajemnica.  Babcia  czasem  zabierała  mnie  do  kościoła.  Zwykle  było  mi  trochę 
niedobrze z powodu zapachu białych lilii, ale kościół mnie fascynował. Widziałam tam obrazy i 
rzeźby  Jezusa,  Matki  Najświętszej  i  wielu  świętych,  i  wszystkie  one  także  były  przystrojone 
kwiatami.  Udekorowany  obraz  w  naszym  oknie  bardzo  przypominał  to,  co  widziałam  w 
kościele, i myślałam, że Tito jest pewnie świętym w kościele mojego ojca. 
Kiedy  chodziłam  do  szkoły,  chętnie  brałam  udział  w  uroczystościach  na  cześć  Tity,  pisząc  o 
nim  wypracowania,  biorąc  udział  w  akademiach  z  okazji  jego  urodzin,  recytując  wiersze  i 
startując w wyścigach sztafetowych. W naszej klasie nad tablicą wisiał ten sam portret Tity w 
śnieżnobiałym mundurze i dekorowaliśmy go przy okazji wszystkich świąt państwowych, tak 
samo jak w domu. W dzieciństwie uważałam, że czczenie Tity jest czymś normalnym, wszyscy 
wokoło to robili. 
Dopiero  wiele  lat  później  zrozumiałam,  że  kiedy  dorastaliśmy,  w  Jugosławii  panował  kult 
jednostki. Ale co to naprawdę znaczyło, pojęłam w 1980 roku, kiedy Tito umarł. On sam nie 
całkiem  zdawał  sobie  sprawę,  że  umiera,  jak  powiedział  mi  później  jeden  z  lekarzy 
opiekujących  się  nim  w  szpitalu  w  Lublanie.  Amputowano  mu  nogę,  nerki  przestały 

background image

 

 

funkcjonować, ale Tito nadal mówił o swoich planach na przyszłość. Czy to możliwe, że jeśli 
ktoś ma władzę absolutną, to zaczyna wierzyć w swoją nieśmiertelność? I inni też zaczynają w 
nią wierzyć? W końcu Tito miał władzę przez ponad trzydzieści lat. Naprawdę zdawało się, że 
tak będzie zawsze. 
Łatwo  jest  sądzić, że  ludzie  w Jugosławii  byli  szczęśliwi,  pozbywszy  się  w  końcu  dyktatora, 
którym  Tito  niewątpliwie  był.  Ale  nie  byli  szczęśliwi.  Kiedy  w  końcu  umarł,  czuli  się 
zaskoczeni i załamani. Pamiętam ludzi płaczących po jego śmierci całymi dniami i pętających 
się po ulicach jak zagubione dzieci. Jego śmierć była dla nich poważną katastrofą, jak trzęsienie 
ziemi  lub  powódź.  Panowało  poczucie  ogromnej  straty,  strachu,  co  będzie,  wszechobecna 
atmosfera  rozpaczy...  Slobodanowi  Milośeviciowi  nietrudno  było  zaspokoić  ten  emocjonalny 
głód. Ludzie potrzebowali kogoś, kto się nimi zajmie. Osierocony naród potrzebował nowego 
ojca.  Kiedy  dziesięć  lat  później  runął  komunizm,  ludzie  byli  jeszcze  bardziej  zagubieni, 
niepewni i przestraszeni, niemal jak małe dzieci zmuszone do życia na własny rachunek. No i 
nie było innych wzorów politycznego przywództwa niż autorytarny model Tity. 

Slobodan  Milośević  dotarł  na  szczyt  struktury  partii  komunistycznej,  bezlitośnie  usuwając 
wszystkich, którzy stanęli mu  na drodze. Nie był  jednak wiernym  wyznawcą komunizmu.  W 
1987  roku  odwiedził  Kosowe  Pole,  miejsce  bitwy  z  Turkami  w  1389  roku,  i  wygłosił  do 
kosowskich  Serbów,  stanowiących  tam  mniejszość  wśród  Albańczyków,  złowróżbną  mowę. 
Jego  słowa:  „Nikł  was  już  nie  będzie  bił",  zupełnie  nieoczekiwanie  uczyniły  go  jednym  z 
narodowych bohaterów. W swoich wystąpieniach zaczął podsycać serbski nacjonalizm, ale nie 
dlatego, że chciał wojny. Nawet nie był wyznawcą idei nacjonalizmu, nie był mesjanistycznym 
wodzem, jak prezydent Chorwacji Franjo Tudjman. jego przemówienia pozbawione były ognia, 
wygłaszał  je  bez  przekonania.  Najprawdopodobniej  Milośević  wierzył,  że  będzie  mógł 
zapanować  nad  potęgą  nacjonalizmu  i  manipulować  nią  dla  własnych  celów.  Był  zręcznym 
demagogiem,  wykorzystującym  patriotyczne  uczucia  innych.  Paradoks  Milośevicia  polega  na 
tym, że nie był ani komunistą, ani nacjonalistą, tylko oportunistą zdolnym korzystać z każdej 
ideologii, która pomogłaby mu utrzymać się przy władzy. Jego najważniejszą cechą mógł być 
oportunizm,  ale  jeśli  nacjonalizm  miałby  mu  pomóc  utrzymać  władzę  -  niech  będzie 
nacjonalizm. 

A teraz, po trzynastu latach bycia półbogiem, Milośević znalazł się w więzieniu. 
Nie  spodziewałam  się,  że  podda  się  policji  w  Belgradzie,  nikt  się  tego  nie  spodziewał. 
Myślałam, że zakończenie będzie jakimś dramatem pełnym gwałtu, jak to stało się w wypadku 
Nicolae Ceausescu w Rumunii w grudniu 1989 roku: sąd wojskowy i szybka egzekucja. Dobrze 
pamiętam  ostatnie  przemówienie  Nicolae  Ceausescu  parę  dni  przed  jego  egzekucją.  Stał  na 
balkonie  siedziby  Partii  Komunistycznej  w  Bukareszcie  i  zwracał  się  do  ogromnego  tłumu 
zgromadzonego na głównym placu miasta. Nagle usłyszał dziwny dźwięk, dźwięk, do którego 
nie był przyzwyczajony. Zamiast aplauzu po raz pierwszy w życiu usłyszał gniewny pomruk. 
Towarzysz Ceausescu nie rozumiał, co się dzieje, można to było zobaczyć na jego twarzy. Był 
całkowicie zaskoczony. Jego ukochani Rumuni! Jego dzieci! Jak mogli się zwrócić przeciwko 
niemu?  Potrafiłam  sobie  wyobrazić,  jak  musiał  się  czuć  Milośević  w  ostatnich  momentach 
spędzanych  w  swoim  domu  w  Belgradzie,  otoczony  przez  własną  policję.  Z  pewnością  jego 
ludzie  przyjdą  go  bronić,  jego,  swojego  ukochanego  przywódcę.  Ale  nie  przyszli.  Ludzie  go 
zawiedli, tak jak to bywa w wypadku dyktatorów. 

Gdyby  Slobodana  Milośevicia  i  jego  żonę  spotkał  tak  brutalny  koniec  jak  małżeństwo 
Ceausescu,  wszystko  by  pasowało:  krwawy  reżim  krwawo  się  kończy.  Ofiary  Milośevicia 
zostałyby  zrehabilitowane,  a  jego  zwolennicy  mieliby  ofiarę.  Wszyscy  byliby  zadowoleni. 
Gdyby popełnił samobójstwo, też miałoby to sens. Wiele pisano o samobójstwie jego rodziców 
i oczekiwanie, że Milośević pójdzie w ich ślady, nie było nierealne. Ale do tego potrzebny jest 

background image

 

 

człowiek odważny, z wyczuciem dramatu. Jego samobójstwo byłoby wspaniałym pożegnaniem 
ze światową sceną, romantycznym zakończeniem, heroicznym sposobem powiedzenia światu, 
że nie ma zamiaru poddać się swoim wrogom. Milośević miał szansę zapewnić sobie miejsce w 
pamięci Serbów i stać się tak uwielbianym przywódcą jak książę Lazar Hrebljanovic z epickich 
opowieści o bitwie z Turkami na Kosowym Polu. Śmierć Milośevicia oznaczałaby koniec ery 
autorytarnych rządów i mogłaby stać się dla Serbów swoistym katharsis. 
Ale  Milośević  to  biurokrata.  Jest  po  prostu  za  mały,  zbyt  zwyczajny  na  takie  dramatyczne 
gesty.  Jedynym  wytłumaczeniem,  dlaczego  Serbowie  odwrócili  się  od  niego  tak  szybko  po 
aresztowaniu, było to właśnie, że tak szybko pozwolił się aresztować. Nie był tym, za kogo go 
uważali,  bohaterem,  którego  nazwali  „Wolność"  (wznosząc  okrzyki:  Slobo-Slobodo,  czyli 
Slobodan-Wolność).  Był  tylko  zwykłym  człowiekiem,  bojącym  się  o  swoje  życie. 
Obserwowanie,  jak  się  poddaje  niczym  drobny  złodziejaszek,  musiało  być  upokarzające  dla 
wszystkich, którzy w niego wierzyli. Czcili go, jak gdyby był bogiem! A on w końcu okazał się 
tylko jednym z nich. Jego poddanie sprawiło, że ludzie wyszli na naiwnych i nierozgarniętych, 
a  teraz  nie  mieli  zamiaru  mu  tego  wybaczyć.  W  Serbii  naprawdę  go  kochano:  trzykrotnie 
wygrywał  demokratyczne  wybory,  dwa  razy  na  prezydenta  Jugosławii  i  raz  na  prezydenta 
Serbii.  Rządził  jak  monarcha,  jak  gdyby  nie  było  parlamentu,  premiera  ani  jakichkolwiek 
demokratycznych  procedur.  Jedyną  osobą,  której  się  radził,  była  jego  żona,  Mira  Marković. 
Ludzie  w  Serbii  mówili,  że  ich  krajem  rządzą  dwie  osoby,  a  nie  jedna.  Jego  kochali,  a  jej 
nienawidzili za wpływ, jaki miała na męża. Mąż ją jednak chronił. Byli sobie bliscy, izolowali 
się  od  innych,  niemal  jak  autystyczna  para,  którą  wzajemna  miłość  coraz  bardziej  izoluje  od 
rzeczywistości. 
Teraz Slobodan Milośević usiłował swoim zachowaniem w sali sądowej zrehabilitować się za 
to żałosne poddanie się, swoją hańbę. 
Na  początku  sprawiał  wrażenie  pewnego  siebie:  stanął  samotnie  przed  sędziami,  bez 
prawników,  patrząc  prosto  w  kamery,  nie  okazując  obawy  czy  onieśmielenia.  Jego 
angielszczyzna  nie  była  idealna,  mówił  jednak  płynnie,  co  stanowiło  jego  wielki  atut. 
Opanowany  i  skupiony,  chciał  pokazać,  że  jest  dzielnym  człowiekiem  uwikłanym  w 
niesprawiedliwą walkę. Pierwsze jego oświadczenie przed Trybunałem brzmiało: „Nie uznaję 
tego sądu, ten sąd jest nielegalny, a oskarżenia są fałszywe". Zyskał nawet trochę współczucia 
publiczności,  kiedy  sędzia  Richard  May  kazał  mu  zamilknąć  w  połowie  przemówienia.  W 
końcu  jedynym,  co  go  interesowało,  były  polityczne  przemowy.  Ale  sędzia  warknął:  „Panie 
Milośević,  proszę  zamilknąć!"  -  strofując  go  jak  dziecko.  Później  Milośević  zaczął  tracić 
panowanie  nad  sobą.  Wykrzykiwał  obelgi  pod  adresem  sędziów  niczym  rozzłoszczony 
wyrostek. 

Zaprzeczył  wszystkim  zarzutom  o  przestępstwo.  Nawiązując  do  porozumienia  w  Dayton  w 
1995  roku,  o  wojnie  w  Bośni  powiedział  na  przykład,  że  zaprowadzał  tam  pokój,  nie  wojnę. 
Widzieliśmy już wcześniej, jak daleko posuwa się w zaprzeczaniu  rzeczywistości, w krótkiej 
mowie  wygłoszonej  w  telewizji  po  podpisaniu  kapitulacji  po  bombardowaniu  w  1999  roku 
przez NATO: Milośević gratulował Serbom zwycięstwa w wojnie. Przypominało to Rok 1984 
Orwella:  w  Serbii  Milośevicia  kłamstwa  stawały  się  prawdą,  wojna  stawała  się  pokojem,  a 
klęska zwycięstwem. 
Od pierwszego pojawienia się przed Trybunałem między sędziami a Milośevićiem toczyło się 
coś  w  rodzaju  gry.  Milośević  siedział  z  odwróconą  głową,  unikał  patrzenia  na  sędziów,  jak 
gdyby  cała  sprawa  w  ogóle  go  nie  dotyczyła.  Wydawał  się  odprężony,  zupełnie  , 
niezainteresowany  długimi  wymianami  zdań  między  sędziami  a  oskarżycielami  na  temat 
technicznych  szczegółów  procesu.  Jego  wzrok  skierowany  był  w  stronę  publiczności,  może 
wypatrywał  znajomych  twarzy.  W  pewnym  momencie  na  jego  ustach  pojawiło  się  coś  na 

background image

 

 

kształt uśmiechu, choć był to tylko wyraz pogardy. Jego odprężona poza też była tylko pozą. 
Jak osaczone zwierzę wiedział, że jest w potrzasku. Kiedy udzielano mu głosu, mówił z wielką 
swadą. 
„Aktorstwo"  jest  słowem,  którego  użyłabym  najchętniej,  żeby  opisać  jego  zachowanie  się  w 
sądzie.  Ale  jak  na  biurokratę  Milośević  jest  dobrym  aktorem.  Atmosfera  w  sali  sądowej 
zmieniała  się  za  każdym  razem,  kiedy  zaczynał  mówić,  ponieważ  jasne  było,  że  postanowił 
decydować  o  przebiegu  przedstawienia.  Być  może  najważniejszą  jego  decyzją  było 
postanowienie,  aby  bronić  się  samemu.  Ale  nie  miał  zamiaru  się  bronić,  chciał  wygłaszać 
polityczne  przemówienia.  Jego  żona,  Mira  Marković,  powiedziała  w  jednym  z  wywiadów: 
„Ponieważ  mój  mąż  nie  czuje  się  winny,  nie  będzie  się  bronił.  Będzie  jedynie  przemawiał". 
Była  to  logiczna  decyzja:  prawnik  jest  niepotrzebny  jeśli  chce  się  wygłaszać  przemówienia 
polityczne.  Prawnik  nie  poruszałby  spraw  politycznych.  Milośević  natomiast  zainteresowany 
był  wyłącznie  polityką,  nie  prawem,  nawet  nie  legalnością  czy  nielegalnością  Trybunału,  ale 
propagowaniem  swoich  politycznych  celów.  Chciał  przemawiać  w  sądzie,  ponieważ 
umożliwiało mu to prezentowanie swoich idei. Broniąc się, mógł zastosować metodę milczenia. 
Jego plan polegał jednak nie na tym, aby się ratować czy uzyskać łagodniejszy wyrok. 
Strategia Milośevicia stała się jasna bardzo szybko: był w sądzie nie po to, aby go sądzono, ale 
żeby  oskarżyć  innych.  W  jego  spektaklu  nie  było  ani  trochę  spontaniczności.  Wszystko 
zaplanował  z  myślą  o  dwóch  celach.  Po  pierwsze,  sprawić,  żeby  proces  wyglądał  jak  proces 
pokazowy.  Na  jednym  z  przesłuchań  przed  procesem  powiedział  sędziom,  że  równie  dobrze 
mogliby mu od razu wręczyć wyrok. Po drugie, ustalić swoją własną „prawdę", a mianowicie 
że  zarówno  on,  jak  i  jego  kraj  padli  ofiarą  spisku.  Chciał  przecież,  aby  go  zapamiętano  jako 
najlepszego obrońcę kraju. 
Kiedy już wygłosił kwestię przygotowaną dla CNN i innych mediów, rzucił im w twarz swoją 
„prawdę".  Powiedział  całemu  światu,  co  myśli  o  sądzie.  Wyjaśnił,  że  toczący  się  przeciwko 
niemu  proces  jest  oczywiście  procesem  politycznym,  a  sąd  jest  nielegalną  instytucją,  o 
charakterze politycznym, a nie sądowym. Wyjaśnił, że był to spisek najpotężniejszych krajów, 
żeby  podbić  mały,  niepodległy  kraj  na  Bałkanach.  Powiedział  światu,  jakimi  hipokrytami  są 
zachodni  przywódcy,  którzy  jeszcze  wczoraj  zawierali  z  nim  porozumienia.  Wtedy  nie  był 
zbrodniarzem wojennym, ale „czynnikiem stabilizacji". Kiedy nie chciał zaspokajać ich żądań, 
kiedy  nie  chciał  spełniać  wszystkich  życzeń  i  stać  się  ich  niewolnikiem,  jego  kraj  został 
zbombardowany a jego ogłoszono zbrodniarzem wojennym. 

I  to  właśnie  przy  każdej  okazji  powtarzał  w  kółko:  uważam,  że  walczyłem  o  wolność  i 
niepodległość oraz przeciw międzynarodowemu terroryzmowi. Można by powiedzieć, że uznał 
się  za  kogoś  w  rodzaju  Nelsona  Mandeli  lub  samego  Tity.  Kiedy  Tito  stanął  przed  sądem  w 
dawnym Królestwie Jugosławii za nielegalną działalność komunistyczną, powiedział: „Uznaję 
wyłącznie sąd mojej własnej partii". Przyjmując zasadę Tity - w porządku, macie mnie, jestem 
waszym  więźniem,  ale  to  nie  oznacza,  że  będę  się  stosować  do  waszych  zasad  -  Milośević 
zachowywał  się  jak  przywódca  partii  komunistycznej  w  latach  trzydziestych  -  wówczas 
nielegalnej. 

W Hadze Milośević próbował robić to, w czym Serbowie zawsze byli dobrzy - przedstawiać się 
jako  ofiara  historycznych  wydarzeń,  spisków,  nieporozumień  i  aktów  złej  woli  innych.  A 
wszystkie  te  wystąpienia  przed  sądem  dały  mu  możliwość  zaprezentowania  niezwykłej 
zdolności  przystosowywania  się  do  każdej  nowej  sytuacji,  a  następnie  wyciągania  z  niej 
korzyści. Zdał sobie sprawę, że sala sądowa jest międzynarodową sceną, i dzięki mediom mógł 
na  niej  odgrywać  swoją  rolę  przed  światem.  Wiedział,  jakie  znaczenie  mają  media.  Kiedy  w 
1987  roku  przejmował  władzę,  natychmiast  pozbył  się  wszystkich  redaktorów  naczelnych 
ważnych  gazet  i  szefów  stacji  telewizyjnych  oraz  radiowych.  Od  tamtej  pory  media  były 

background image

 

 

starannie  kontrolowane  i  stały  się  głównym  instrumentem  pomagającym  mu  utrzymywać  się 
przy władzy przez ponad dziesięć lat. 
Milośević potrzebuje publiczności. Potrzebuje jej w kraju, choć zapewne nie wie, jak małym 
poparciem  cieszy  się  obecnie.  Prawdopodobnie  ciągle  myśli,  że  zwraca  się  do  ogromnych 
tłumów swoich zwolenników, choć większość Serbów o nim zapomniała. Poza tym Milośević, 
jak  przystało  na  zagorzałego  polityka,  dochował  wierności  kredo  Jamesa  Bonda:  „Nigdy  nie 
mów nigdy". Wierzy, że przy chwiejnej sytuacji w Serbii, a także na całym świecie, może mieć 
jeszcze szansę przejęcia władzy. Pobyt w więzieniu nie powstrzymywał go przed dążeniem do 
realizacji  tych  celów.  Sytuacja  może  zmienić  się  równie  szybko,  jak  zmienia  się  w  filmach  z 
Jamesem Bondem. 

Potrzebuje  jednak  publiczności  za  granicą.  Dopóki  jest  w  centrum  uwagi,  ma  możliwość 
prezentowania swojej wersji historii, a to jest jego głównym celem w czasie procesu w Hadze. 
Musi przekonać ludzi, że czarne jest białe, a będzie miał na to szansę, tylko mając dostęp do 
mediów.  Teraz  -  tak  samo  jak  dawniej  -  jego  głównym  zadaniem  nie  jest  przedstawianie 
prawdziwego  przebiegu  zdarzeń,  ale  tworzenie  historii,  tak  jak  wcześniej  tworzył 
rzeczywistość. 
Im dłużej obserwowałam go w sali sądowej, dzień po dniu, i im lepiej poznawałam jego gesty -
grymasy, ruchy, tiki, wzrok taksujący publiczność - tym bardziej uprzytomniałam sobie, że nie 
wiem nic o tym człowieku. Był nie tylko jednym z większych łotrów dwudziestego stulecia, ale 
także  zmienił  moje życie.  Nie  mogłam  powstrzymać  się  od  zastanawiania  się,  kim  naprawdę 
jest Slobodan Milośević. Jakiego rodzaju człowiek ukrywa się za tą agresywną postawą, bladą 
twarzą, potokiem słów? Kto przywdziewa tę maskę aktora, polityka? Co ciekawe, nie czułam 
potrzeby,  aby  wiedzieć,  co  kryło  się  za  publiczną  maską  Tity  -  wystarczało  nam  to,  co 
widzieliśmy.  Milośević  jest  człowiekiem  bardzo  skrytym,  ale  to  zgadza  się  z  modelem 
autorytarnego  władcy.  Tito  i  Stalin  również  byli  bardzo  tajemniczy,  jeśli  szło  o  ich  życie 
prywatne. 

O  Milośeviciu  pisano  dużo,  w  większości  o  jego  karierze  politycznej  i  roli,  jaką  odegrał  w 
czasie wojny. Wiadomo, że jego rodzice popełnili samobójstwo, że bardzo młodo poznał swoją 
żonę, że ma dwójkę dzieci i nielicznych przyjaciół i że bardzo dba o rodzinę. I to już prawie 
wszystko, z pewnością za mało, abyśmy zrozumieli, dlaczego ma tiki.  Powstaje wrażenie, że 
jest wyłącznie osobą publiczną i nikim poza tym. 
Przeczytałam cztery biografie Slobodana Milosevicia oraz dziennik jego żony, Miry Marković, 
w  nadziei  że  zrozumiem,  co  kierowało  tym  człowiekiem.  Ale  każda  kolejna  biografia 
zwiększała  moje  rozczarowanie.  Książki  napisane  przez  Duśka  Dodera,  Florance  Hartmann, 
Slavoljuba  Djukicia  i  Vidosava  Stefanovicia  koncentrowały  się  tylko  na  jednym  lub  dwóch 
aspektach: wspinaniu się po szczeblach kariery do fotela prezydenta i roli w czasie wojny. Są to 
polityczne  biografie.  Mimo  to  od  czasu  do  czasy  wyłania  się  z  tych  opowieści  sprytny, 
bezlitosny,  pozbawiony  sentymentów  partyjny  biurokrata,  będący  przede  wszystkim 
oportunistą. 
W  tych  biografiach  Milośevicia  brakuje  mi  drugiej  strony  jego  życia,  prywatnego  oblicza. 
Wydaje  się,  że  jego  biografowie  ślizgali  się  po  powierzchni,  docierali  do  zewnętrznej  strony 
człowieka,  ale  nie  sięgali  głębiej.  W  tych  czterech  książkach  nie  przedstawiono  żadnych 
szczegółowych  informacji  o  jego  zachowaniu  się  poza  miejscami  publicznymi,  o  jego 
stosunkach z innymi ludźmi, o jego współpracownikach, przyjaciołach,  żonie czy dzieciach  - 
czegoś, co dałoby nam jakieś pojęcie o tym, kim w istocie jest. 
My, zwykli ludzie, jesteśmy przekonani, że tacy jak on - ważni ludzie, przywódcy polityczni - 
nawet  jeśli  są  łotrami,  muszą  być  interesujący  także  w  życiu  prywatnym.  Chcemy  wiedzieć, 

background image

 

 

dlaczego  postępują  tak,  jak  postępują,  i  wierzymy,  że  ich  biografie  powiedzą  nam,  jakimi 
motywami  się  kierowali,  że  pomogą  nam  poznać  ich  sposób  rozumowania.  Ale  kiedy  tylu 
doświadczonych  dziennikarzy  nie  jest  w  stanie  odkryć  prawdziwego  oblicza  Milośevicia, 
zaczynam się zastanawiać: a jeśli nie ma niczego, co można by odkryć i o tym napisać? 
O  osobowości  Milośevicia  mówią  zapewne  najwięcej  jego  własne  słowa.  Wiosną  2002  roku 
chorwacki tygodnik „Globus" opublikował serię zapisów jego rozmów, nagranych przez tajną 
policję chorwacką między 1995 a 1998 rokiem. Rozmowy odbywały się w Karadjordjevie pod 
Belgradem, w domku myśliwskim, będącym w istocie luksusową rezydencją, gdzie ongiś Tito 
pił  wino  i  biesiadował  ze  swoimi  zagranicznymi  gośćmi.  W  rozmowach  tych  uczestniczyli 
prezydent Serbii, Milan Milutinovic, brat Milośevicia, Bora (ambasador serbski w Moskwie), i 
członkowie rodziny. Dwie rzeczy w tych rozmowach zwracają uwagę. Po pierwsze, Milośević, 
wówczas  prezydent  Jugosławii,  wydaje  bezpośrednie  rozkazy  Milutinovi-ciovi  i  dzwoni  do 
redaktora naczelnego „Politiki", czołowego dziennika serbskiego, aby powiedzieć mu, o czym i 
jak ma pisać. Drugą zdumiewającą rzeczą jest wulgarność języka. Co chwila z ust Milośevicia 
pada ordynarny wyraz, jak gdyby nie potrafił się inaczej wysłowić. 

Największa część zapisów przypada na rozmowy z żoną i dziećmi. Choć rodzina żyje ze sobą 
blisko,  Marija  i  Marko  dorastali  w  sposób  typowy  dla  dzieci  wpływowych  rodziców.  Marko 
zasłynął z powiązań z gangsterami i podejrzanych interesów, dzięki którym stał się bogaty, a 
Marija z upodobania do broni palnej i gangsterów oraz wybierania kochanków spośród swoich 
ochroniarzy. 

Milośević zwraca się do swojej żony „dziecinko", a ona do niego „pieseczku". Milośević mówi 
synowi,  który  chce  poddać  się  operacji  plastycznej,  że  jest  „równie  piękny  jak  ojciec",  oraz 
irytuje  się  na  ostatniego  chłopaka  córki.  Więcej  jednak,  jak  mi  się  zdaje,  mówi  fakt,  że  na 
podstawie zapisów rysuje się taki sam obraz Slobodana Milośevicia, jaki nakreślili jego czterej 
biografowie.  Jako  osoba  prywatna  nie  jest  interesujący  pod  żadnym  względem  i  już.  Zapisy 
rozmów,  podobnie  jak  biografie,  pokazują  wszystko,  czego  można  się  o  tym  człowieku 
dowiedzieć:  jego  pospolitość,  wulgarność  i  wewnętrzną  pustkę.  Nie  ma  w  nim  elegancji  ani 
dostojeństwa,  nie  ma  bodaj  jednej  interesującej  myśli,  niczego,  co  mogłoby  wzbudzić 
ciekawość.  W  sumie  Milośević  okazuje  się  nudną  postacią,  otoczoną  przez  skorumpowane 
dzieci  i  żonę  żądną  władzy.  W  historii  może  i  odegrał  olbrzymią  rolę,  rolę  zbrodniarza,  ale 
wydaje  się  karłem.  Mały,  rozzłoszczony,  autystyczny  mężczyzna.  Opuszczony  przez 
zwolenników, wsadzony za kraty. 

Jego charakter najlepiej chyba pokazuje pewne zdarzenie w sądzie. Pod koniec prowadzonego 
przez Milośevicia przesłuchania świadka oskarżenia, Nikoli Samardżicia, Milośević zapytał go, 
czy zna serbskie przysłowie: „Kłamstwo ma krótkie nogi". Sędziowie i publiczność oniemieli. 
W sali sądowej  zapadła niezręczna cisza, jak gdyby  nikt nie mógł  uwierzyć w to,  co właśnie 
powiedział  Milośević.  Wszyscy  obecni,  w  tym  i  Milośević,  wiedzieli,  że  Samardżić  istotnie 
miał  krótkie  nogi.  Nie  dlatego,  że  kłamał,  ale  na  skutek  amputacji  z  powodu  powikłań 
związanych z cukrzycą. Dzień po dniu wkraczał do sali sądowej powoli, ostrożnie, podpierając 
się laską. Ale to dla Milośevicia nic nie znaczyło. Nie mógł się powstrzymać przed okrutnym 
„żartem". Nie dlatego, że brakowało  mu taktu. Powód był znacznie  głębszy. Dla Milośevicia 
cierpienia innego człowieka nic nie znaczyły. Nie umiał współczuć innym. I to pozwoliło mi po 
raz pierwszy zrozumieć definicję zła, którą przeczytałam gdzieś dawno temu: zło jest brakiem 
współczucia. 
Kiedy  widziałam  go  po  raz  ostatni  w  sali  sądowej,  nie  ulegało  wątpliwości,  że  był  coraz 
bardziej wzburzony. Był wściekły. Kiwał się w swoim krześle do przodu i do tyłu. Robił miny. 
Próbował  się  odezwać,  ale  sędzia  go  uciszył.  Przestał  mówić  po  angielsku,  mówił  tylko  po 
serbsku. Może był zbyt sfrustrowany, żeby poświęcać czas na popisy. Na początku sprawił, że 

background image

 

 

czułam  się  jak  dziecko  odwiedzające  zoo.  Obserwowałam  niebezpieczne  niegdyś  dzikie 
zwierzę,  teraz  w  niewoli,  i  czułam  się  podniecona,  a  zarazem  trochę  niespokojna,  pod 
wrażeniem i pełna obaw, nie wierząc, że jestem tak blisko bestii, niemal mogę jej dotknąć. Być 
może  Milośević  nie  zdawał  sobie  jeszcze  sprawy,  w  jakiej  znalazł  się  sytuacji:  był  bestią  w 
klatce.  On,  człowiek,  który  wprawdzie  osobiście  nie  dopuścił  się  żadnych  gwałtów,  ale  był 
odpowiedzialny za śmierć ponad dwustu tysięcy ludzi, ponieważ przez swoją dziesięcioletnią, 
morderczą politykę wprowadził Jugosławię w spiralę śmierci i chaosu. 

Mirjana Mira Marković, żona długoletniego prezydenta Serbii, Slobodana Milośevicia, profesor 
socjologii  na  Uniwersytecie  Belgradzkim,  przez  ponad  dziesięć  lat  była  osobą  mającą 
największy wpływ na życie Mi-lośevicia i na jego polityczne decyzje, samodzielnie decydującą 
o losie wielu ludzi. Z tego powodu w Serbii bano się jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety 
i  nadano  przezwisko „lady  Makbet".  Uważała  się  za  naukowca,  pisarkę  i  intelektualistkę,  ale 
miała także ambicje polityczne i była przewodniczącą Jugosłowiańskiej Zjednoczonej Lewicy. 
W  lutym  2003  roku  uciekła  do  Moskwy,  ponieważ  podejrzewano  ją  o  udział  w  zleceniu 
porwania i zabójstwa przeciwnika Milośevicia, Ivana Stambolicia, którego ciało odnaleziono 28 
marca 2003 roku. 

background image

 

 

 

10. Wstążki i kokardy 

Ilekroć  widzę  Mirę  Marković,  żonę  Slobodana  Milośevicia,  na  zdjęciu  lub  w  telewizji, 
odczuwam  nieodpartą  potrzebę  powiedzenia  tej  kobiecie,  że  jej  fryzura  i  ubrania  są 
beznadziejnie  niemodne,  że  naprawdę  powinna  coś  z  tym  zrobić.  Nie  znaczy  to,  że  jestem 
niewolnikiem  mody.  Ale  ona  naprawdę  wygląda  bardzo  niemodnie,  wręcz  niegustownie. 
Prawdopodobnie  nie  zdaje  sobie  z  tego  sprawy  albo  mało  ją  to  obchodzi.  Wciąż  się  jednak 
zastanawiam,  dlaczego  farbuje  włosy  na  czarno  i  nosi  fryzurę,  która  wygląda  raczej  jak  hełm 
lub  peruka  niż  włosy.  Powaga  nadaje  jej  twarzy  twardszy  wyraz  i  sprawia,  że  zmarszczki 
wydają się głębsze. W każdym kobiecym magazynie przeczytałaby, że mocne, ciemne kolory 
powodują, iż wygląda się starzej, a im starsza jest kobieta, tym jaśniejsze powinna mieć włosy. 
Ale  może  intelektualistka  i  feministka  Mira  Marković  nie  czyta  takich  niepoważnych 
magazynów? To niedobrze, mogłyby jej pomóc nadążać za duchem czasu. 
Mogę tylko przypuszczać, że chciałaby wyglądać młodziej, tak samo jak wszyscy. Gdyby tak 
rzeczywiście  było,  z  pewnością  miałaby  inną  fryzurę,  bez  grzywki.  Grzywka  jest  dobra  dla 
dziewczynek  i  młodych  kobiet.  Tak  się  strzygłyśmy  pod  koniec  lat  pięćdziesiątych  i  na 
początku  sześćdziesiątych.  W  tamtych  czasach  był  tylko  jeden  magazyn  filmowy,  „Filmski 
svijet", i  było to  nasze okno na świat  mody i  szyku.  Zbierałyśmy zdjęcia  gwiazd filmowych, 
wymieniałyśmy  je  między  sobą  i  wklejałyśmy  do  albumów.  Wiele  gwiazd  filmowych  w 
tamtych  czasach  miało  grzywki,  na  przykład  Brigitte  Bardot  i  Audrey  Hepburn.  Najbardziej 
efektowną grzywkę miała jednak Elizabeth Taylor w roli Kleopatry. Być może Mira zobaczyła 
jej  fryzurę  wiele  lat  temu  w  kinie  w  Pożarevacu,  swoim  rodzinnym  mieście,  a  może  i  ona 
czytała  „Filmski  svijet"  i  grzywka  zrobiła  na  niej  tak  duże  wrażenie,  że  nie  mogła  przestać 
czesać się w ten sposób. Do dziś nosi fryzurę „na Kleopatrę", tyle tylko, że nie jest Elizabeth 
Taylor. 

Skąd w czasach młodości mogła czerpać pomysły, jak się czesać lub ubierać? W moim kraju w 
latach  pięćdziesiątych  i  sześćdziesiątych  bardzo  niewiele  osób  miało  w  domu  telewizor.  I  to 
czarno-biały  -  nie  mieliśmy  kolorowej  telewizji  przez  wiele  lat  po  jej  wynalezieniu  -  a  w 
Jugosławii z programów zagranicznych można było oglądać tylko rozrywkowe. Nasi sąsiedzi 
mieli telewizor i kiedy przed nim zasiadali, zwykle w soboty, w ich salonie zbierali się wszyscy 
znajomi  z  okolicy.  Bardzo  spektakularne  były  programy  włoskie,  prowadziły  je  eleganckie 
osoby, a tancerki miały  piękne, błyszczące stroje. My, dziewczęta  - i  nasze mamy  - byłyśmy 
oniemiałe  z  zachwytu  na  widok  tego  blichtru  i  czerpałyśmy  całą  naszą  wiedzę  o  modzie  i 
urodzie  z  telewizji.  Jeśli  widziałyśmy  sukienkę,  którą  chciałybyśmy  mieć,  opisywałyśmy  ją 
krawcowej lub szyły same. Moja matka była znakomita w nicowaniu płaszczy lub przerabianiu 
dla  dzieci  starych  ubrań  dorosłych.  Potrafiła  także  uszyć  elegancką  suknię  wieczorową  ze 
zwykłego kawałka materiału. Choć nie było wtedy butików sprzedających modne stroje, dzięki 
jej umiejętnościom i wyobraźni byłam zawsze dobrze ubrana. 
Oczywiście istniały miejsca, gdzie kobiety mogły robić zakupy, a mianowicie domy towarowe 
NAMA, Sklepy  Ludowe, pierwsza sieć domów towarowych w Jugosławii.  Pamiętam jeden z 
nich w Rijece. Moja matka nie kupowała tam ubrań, ale uwielbiała do niego chodzić, ponieważ 
był  to  największy  sklep  w  mieście  i  było  tam  mnóstwo  ciekawych  rzeczy  do  oglądania. 
Najbardziej  fascynowały  mnie  manekiny  kobiet  i  mężczyzn,  a  nawet  dzieci.  Sądzę,  że  te 
dziwne rzeźby były zrobione z gipsu, miały namalowane oczy i usta, a także włosy. Stały na 
wystawach,  sztywne  i  nieruchome,  w  smutno  wiszących  na  nich  ubraniach,  umocowanych  z 
tyłu szpilkami. 
Kiedy patrzę na żonę Milośevicia, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stoję przed starą wystawą 

background image

 

 

sklepową  domu  towarowego  NAMA.  Choć  Mira  Marković  jest  raczej  pulchna,  wygląda  jak 
manekin,  który  przed  chwilą  wyszedł  z  okna  wystawowego.  Ubrana  jest  w  bezkształtny, 
dwuczęściowy  granatowy  komplet  lub  ogromną  bluzkę  w  drobny,  jasny  wzorek,  z  taniego 
materiału i źle skrojoną. Jak gdyby rolą jej ubrania było ukrycie ciała. Moja ciotka, stara panna, 
także nosiła workowate ubrania (zabawnie jest pomyśleć, że nazywano ją starą panną w wieku 
trzydziestu  ośmiu  lat).  Ciotka  nosiła  także  buty  ortopedyczne.  Moja  matka  zapewne  także 
potrzebowała butów ortopedycznych, ponieważ miała płaskostopie, ale nigdy nie przychodziło 
jej do głowy, aby je włożyć. Lubiła buty na bardzo wysokich obcasach, na przykład eleganckie 
sandały  z  czarnej  lakierowanej  skóry.  W  dawnej  Jugosławii  trudno  było  znaleźć  dobre  buty. 
Raz lub dwa razy w roku matka jeździła kupować je do Triestu, a ja jej towarzyszyłam. Potem 
buty  trzeba  było  przemycić  przez  granicę.  Matka  nigdy  nie  miała  żadnych  problemów:  po 
prostu przechodziła w nich przez kontrolę celną. Była to niezawodna metoda. 
Wątpię, aby Mira kiedykolwiek wybrała się do Triestu. Z Pożarevaca jest tam zbyt daleko. Była 
zapewne  skazana  na  noszenie  tych  potwornych  butów  firmy  Borovo  -  takich,  jakie  nosiły 
kelnerki, fryzjerki i inne kobiety, które przez cały dzień w pracy są na nogach - dopóty, dopóki 
nie została Pierwszą Damą. A do tego czasu zapewne się do nich przyzwyczaiła. 
Jej  styl  ubierania  się  pokazuje,  że  dorastała  w  kraju  komunistycznym  i  że  nadal  jest 
przyzwyczajona  do  mody,  która  została  stworzona  dla  powojennej  drugaricy  -  to  jest 
towarzyszki  partyjnej  w czasach komunizmu.  Moda ta wyraźnie pozbawiona była elementów 
kobiecości,  jak  gdyby  kobiety  miały  wyglądać  jak  mężczyźni  lub  przynajmniej  neutralnie. 
Oznaczało  to,  że  mogły  mieć  odpowiedzialną  pracę  i  stanowiska  tylko  kosztem  swojej 
kobiecości, wobec czego świadomie ukrywały swoją kobiecość - oczywiście jeżeli nie były jej 
całkowicie  pozbawione  (a  czasem  rzeczywiście  można  to  podejrzewać).  Być  może  Mira 
Marković podświadomie przyjęła ten „partyjny" styl. A może myślała, że jeśli kobiety są równe 
mężczyznom, to mniej muszą się starać o ładny wygląd. 
Bardzo jednak wątpię, że tak było w jej wypadku. Jest bowiem coś, co wskazuje, że nie tylko 
jest bardzo kobieca, ale także kokieteryjna. Otóż Mira Marko-vić lubi nosić we włosach jakąś 
ozdobę - plastikowy kwiat, wstążkę, kokardę - często w jaskrawych kolorach, kontrastujących z 
jej  bezbarwnymi  ubraniami.  Takie  dodatki  stały  się  jej  znakiem  firmowym.  Jej  kokardy 
przypominają  mi  dzieciństwo.  Wszystkie  kobiety  z  mojego  pokolenia  w  dzieciństwie 
fotografowano  z  kokardami.  Był  wówczas  zwyczaj  -  który  prawdopodobnie  odszedł  w 
zapomnienie  razem  z  moim  pokoleniem  -  robienia  „oficjalnego"  zdjęcia  dziecka.  Dziecko 
prowadzono do fotografa (bardzo mało ludzi miało wtedy aparat fotograficzny), zwykle kiedy 
miało około roku. Rozbierało się je i kładło na brzuchu na kawałku tkaniny lub futra. Dziecko 
podpierało się na rękach i podnosiło głowę, często niezadowolone z tak niewygodnej pozycji. 
Jeśli to była dziewczynka, matka wiązała jej w cienkich włosach kokardkę. Kokardy i wstążki 
wciąż były modne w późnych latach pięćdziesiątych, kiedy Mira Marković zaczynała je nosić. 
Ja też nie byłam wyjątkiem: rano, przed pójściem do szkoły, babcia czesała moje długie włosy 
w  dwa  warkocze,  które  ozdabiała  dwiema  dużymi,  białymi  kokardami  przypominającymi 
motyle.  Później  także  nosiłam  wstążki  we  włosach,  ale  było  to  w  latach  sześćdziesiątych,  a 
wstążki służyły jedynie do związywania włosów. 
Dlaczego  Mira  Marković  nosi  kwiaty,  wstążki  i  kokardy  jak  nastolatka?  Za  plastikowym 
kwiatem, który wpinała we włosy w latach dziewięćdziesiątych, kryje się pewna historia. Mirę 
wychowywali  dziadkowie  ze  strony  matki,  która  została  zabita,  kiedy  dziewczynka  miała 
zaledwie osiem miesięcy. Przez całe życie była naznaczona z powodu straszliwego losu matki: 
uważano, że jej matka, torturowana w więzieniu przez Niemców, wydała swoich towarzyszy z 
belgradzkiej  Partii  Komunistycznej.  Jej  ojciec,  wysoki  funkcjonariusz  partii  komunistycznej, 
uznał  córkę,  dopiero  kiedy  miała  piętnaście  lat.  Nigdy  nie  byli  ze  sobą  blisko,  nigdy  też  nie 
zaprzyjaźniła się ze swoimi trzema przyrodnimi siostrami i przyrodnim bratem. Los matki miał 

background image

 

 

wielki wpływ na młodą Mirjanę, która przyjęła jej imię, Mira, jako swój przydomek. Nie tylko 
nigdy  nie  uznała,  że  matka  zdradziła,  ale  także  mściła  się  na  każdym,  kto  uważał,  że 
rzeczywiście była to zdrada, nawet na swoim ojcu. Matkę idealizowała, przedstawiając ją jako 
nieskazitelną  i  zaangażowaną  komunistkę.  Kiedyś  natrafiła  na  zdjęcie  matki  z  kwiatem  we 
włosach. Od tamtej pory często nosiła we włosach kwiat na jej cześć. 
Ale  dlaczego  kokarda?  Dzisiaj  kokarda  we  włosach  Miry  wygląda  zupełnie  niestosownie  w 
zestawieniu z powierzchownością matrony. Wygląda groteskowo. Czy naprawdę możliwe, że 
to tylko sprawa złego smaku? Dlaczego miałaby chcieć tak wyglądać? 
W momencie kiedy usłyszałam jej głos, wszystko stało się jasne. W jakiś sposób wyjaśnia on 
jej  sposób  ubierania  się.  Przy  grubo  ciosanych  rysach  można  by  się  spodziewać  głębokiego, 
silnego, niemal męskiego głosu albo przynajmniej głosu kobiety w pewnym wieku. Ale jej głos 
jest  całkowitym  zaskoczeniem  i  przez  moment  człowiek  się  zastanawia,  czy  to  rzeczywiście 
ona mówi. Ma wysoki, dziecinny głosik nastolatki. W dodatku sepleni jak dziecko, które nigdy 
nie nauczyło się prawidłowej wymowy. A im bardziej się denerwuje, tym bardziej sepleni. 
Kiedy patrzę na nią i słucham jej głosu - w wywiadzie, którego udziela telewizji - przychodzą 
mi na myśl rosyjskie lalki, matrioszki, wkładane jedna w drugą. Dla mnie Mira Marković jest 
jak one, jedna osoba w drugiej. Niezwykły głos nie należy do krępej kobiety w średnim wieku, 
którą oglądamy, ale do małej dziewczynki, która znajduje się w jej środku. 
Ta dziewczynka jest prawdziwą Mirą, taką, jaką sama siebie widzi i, co ważniejsze, jak widzi ją 
mąż: nie sześćdziesięcioletnią kobietą, ale szesnastoletnią dziewczynką z grzywką i wstążkami. 
Chce  wyglądać  i  mówić  tak  jak  wtedy,  kiedy  w  1958  roku  po  raz  pierwszy  spotkali  się  ze 
Slobodanem  Milośeviciem  w  szkole  średniej  w  Pożarevacu  i  od  razu  się  pokochali.  Czas, 
zaczarowany jej zaklęciem, zatrzymał się dla nich obojga. 
Krucha dziewczynka wewnątrz Miry potrzebuje  ochrony. Kiedy swoim  dziewczęcym  głosem 
zwraca się do Slobodana, on nie umie się oprzeć. A kiedy Slobodan próbuje się opierać, ona 
zalewa się łzami. Jak mała dziewczynka prowadzi z nim grę, płacze nie dlatego, że jest jej źle, 
ale żeby było tak, jak ona chce. Jest to element jej repertuaru zepsutego dziecka, przynajmniej 
tak  mówią  ludzie,  którzy  znają  małżeństwo  Milośeviciów.  Ale  Slobodan  ciągle  widzi  w  niej 
dziewczynkę, taką, jaką była w szkole średniej: młodą, niepewną, raczej zwyczajną, samotną i 
bezradną. Jaką była, dopóki nie spotkała jego. 
Slobodan umiał ją zrozumieć, ponieważ on także pochodził z rozbitej rodziny. Ojciec opuścił 
Slobodana,  jego  starszego  brata  i  matkę,  która  była  nauczycielką,  i  wyjechał  do  Czarnogóry. 
Slobodan  dorastał  jako  samotny,  poważny  chłopiec  bez  przyjaciół.  Był  dobrym  uczniem, 
jednym  z  tych,  którzy  siedzą  w  pierwszej  ławce  i  uważnie  słuchają,  ale  nie  uczestniczą  w 
zawodach sportowych i  innych zajęciach. Slobodan i  Mira spotkali się w grudniu 1958 roku, 
kiedy  ona  miała  szesnaście  lat,  a  on  siedemnaście.  Od  tamtego  czasu  Mira  już  się  nie  bała 
ciemności, zimna lub kiepskich ocen z matematyki, jak napisała w którejś ze swoich książek. 
Od tamtej pory byli nierozłączni. Byli tak do siebie przywiązani, tak sobą nawzajem zajęci, że 
ludzie  w  Pożarevacu  nazywali  ich  Romeo  i  Julia.  Według  mnie  jednak  przypominali  raczej 
Jasia i Małgosię: dwoje małych dzieci opuszczonych przez rodziców. Tak jak w bajce, udało im 
się uratować. Ale wciąż mieszkali w dzikich i  groźnych lasach i  traktowali się nawzajem jak 
dwie  opuszczone  sieroty,  lgnące  do  siebie,  aby  przeżyć.  Tragedia  w  rodzinie  Slobodana 
zbliżyła ich jeszcze bardziej. Kiedy był studentem, jego ojciec popełnił samobójstwo. Dziesięć 
lat  później  powiesiła  się  matka.  Ale  Slobodan  i  Mira  wciąż  mieli  siebie.  Nie  potrzebowali 
innych ludzi. Świat nie mógł już im nic zrobić. 

Dzisiaj  Slobodan  widzi  zapewne  w  niej  tę  samą  kruchość  i  bezradność  i  ciągle  stara  się  ją 
chronić.  Ale  kiedy  patrzę  na  nią,  widzę  sprytną,  wyrachowaną,  zimną  kobietę,  zupełnie  nie 

background image

 

 

kruchą  i  z  całą  pewnością  nie  bezradną.  Nie  ma  to  jednak  żadnego  znaczenia,  ponieważ  ani 
jedno, ani drugie z nich zupełnie nie dba o to, jak są postrzegani przez innych. Dbają wyłącznie 
o siebie. W młodości często wyobrażamy sobie, że idealna miłość jest wtedy, kiedy spotkamy 
bratnią duszę, kogoś, kto staje się niemal częścią nas samych. Kogoś, komu można całkowicie 
ufać, kogoś, kto nigdy nie zawiedzie. Większość z nas szybko sobie uświadamia, że miłość tak 
nie wygląda. Czasem widujemy pary, których związek wydaje się właśnie taki. Ale zwykle jest 
w nich coś dziwacznego, jak gdyby byli otoczeni swoim własnym, małym kokonem i bali się z 
niego wydostać. Im dłużej są razem, tym bardziej są wyobcowani ze świata. 
Mira  i  Slobodan  są  bardzo  przywiązani  do  siebie  i  do  swoich  dzieci,  nikt  i  nic  spoza  ich 
autystycznego  azylu  nie  może  ich  dotknąć  ani  poruszyć.  Jedynie  Mira  potrafiła  zmienić  tego 
zimnego,  wyrachowanego  człowieka  w  osobę  troskliwą  i  czułą.  Po  spędzeniu  razem 
czterdziestu lat ciągle zwracają się do siebie „kotku" i „pieseczku", a na spacerze trzymają się 
za ręce. Ludzie z nimi zaprzyjaźnieni - choć nie ma ich wielu i nie są skorzy do opowiadania - 
przysięgają, że nigdy jej nie zdradził. Kiedyś podobno sekretarka zalecała się do Slobodana, a 
on krzyknął na nią: „To nie jest burdel!" 
W swoim biurze Milośević miał tylko jedną fotografię, fotografię Miry. W gruncie rzeczy nie 
można pisać o nim, nie biorąc pod uwagę wpływu żony - tak jak nie można pisać o niej i jej 
„osiągnięciach",  nie  wspominając  faktu,  że  jest  żoną  Slobodana  Mi-losevicia.  Funkcjonują 
wyłącznie  jako  para,  jak  dwie  części  jednej  całości.  Czerpią  siłę  z  siebie  nawzajem,  tworząc 
relacje, które wykluczają udział kogokolwiek innego. Ten układ zaprowadził Milośevicia tam, 
gdzie jest teraz - na proces w Hadze. On, aparatczyk partyjny, był gotów zapłacić każdą cenę, 
aby  pozostać  u  władzy.  Ona  popierała  go  bezwarunkowo.  Kiedy  jej  Slobodan  odkrył,  że 
nacjonalizm  jest  sposobem  na  pozostanie  u  władzy,  ona  stała  przy  nim.  Kiedy  stał  się 
populistycznym  dyktatorem,  także  go  nie  opuściła.  Jej  wsparcie  było  wszystkim,  czego 
potrzebował. 
Mira  Marković  jest  kluczem  do  Slobodana  Milośevicia:  to  ona  go  nakręca.  Ona  jest  siłą 
napędową,  która  go  pcha  naprzód,  ambitna  druga  połowa,  która  nakłania  tego  raczej 
bezbarwnego biurokratę do wykorzystywania każdej okazji w marszu po władzę. Jak często się 
zdarza  w  wypadku  małżeństw,  które  są  ze  sobą  od  dawna,  zaczęli  upodabniać  się  do  siebie  z 
wyglądu.  Takie  same  małe,  ciemne  oczka,  wąskie  wargi,  grubo  ciosane  rysy  i  dwie  głębokie 
bruzdy biegnące od nosa do kącików ust, nadające twarzy wyraz powagi. Ale wciąż różnią się 
od siebie pod wieloma względami. Na zdjęciach on nigdy się nie uśmiecha, a ona często. Ona 
jest komunikatywna, on skryty, ona jest próżna, on nie, ona jest ambitna, on jest oportunistą, 
ona dba o swój wizerunek, on nie, ona jest ambitną intelektualistką, on biurokratą. Łączy ich 
jednak niezaspokojony głód władzy. 
Mirze  Marković  nie  wystarczała  jedynie  pozycja  Pierwszej  Damy.  Chciała  więcej.  Można  to 
łatwo stwierdzić, oglądając obwolutę jej  książki  Izmedju  Istoka i  Juga (Między Wschodem  a 
Południem),  opublikowanej  w  Belgradzie  w  1996  roku.  Jest  tam  przedstawiona  jako  etatowy 
profesor  Wydziału  Nauk  Przyrodniczych  i  Matematyki  Belgradzkiego  Uniwersytetu,  członek 
Rosyjskiej  Akademii  Nauk,  honorowy  profesor  Uniwersytetu  im.  Łomonosowa,  dyrektor 
Międzynarodowego Ośrodka Badań Społeczno-Politycznych Krajów Słowiańskich w Akademii 
Rosyjskiej oraz wydawca dwóch rosyjsko-jugosłowiańskich czasopism. Mirjana Marković jest 
także  autorką  trzech  książek  socjologicznych  i  dwutomowego  zbioru  felietonów  prasowych. 
Podobnie jak Elena Ceausescu nigdy nie ukrywała swojej ambicji zostania prominentną osobą 
publiczną i czołową intelektualistką. Jej kolega 
z dziennika „Politika", pragnąc zadowolić Miośevicia, opisał ją jako „jedną z najważniejszych i 
najbardziej  interesujących  postaci  światowej  elity  naukowej".  W  autokratycznym 
społeczeństwie,  takim  jak  serbskie,  nietrudno  o  honory  i  tytuły,  zwłaszcza  jeśli  się  jest  żoną 

background image

 

 

prezydenta. 

Ale wszystko to było za mało, żeby zaspokoić jej ambicje. Chciała brać bezpośredni udział w 
życiu  politycznym,  nie  tylko  przez  swojego  męża,  niezależnie  od  tego,  ile  zapewniało  jej  to 
wpływów.  W  1994  roku  założyła  lewicową  partię  o  nazwie  Jugosłowiańska  Zjednoczona 
Lewica. To umożliwiło jej funkcjonowanie w tej samej politycznej sferze, w której działał mąż. 
Wkrótce Jugosłowiańska Lewica zaczęła dużo znaczyć w serbskiej polityce. Wiadomo było, że 
członkostwo  w  tej  partii  było  drogą  na  skróty  do  kariery  politycznej.  Co  ciekawe,  Mira 
Markóvić  chciała  zachować  wizerunek  osoby  skromnej  i  nie  zgodziła  się  przyjąć  stanowiska 
przewodniczącej partii, została jedynie przewodniczącą egzekutywy. Ale to nie zmyliło nikogo. 
Zawsze dbała o pozory kobiecości i rzadko domagała się, aby mąż zrobił to czy tamto, raczej 
skłaniała  go, aby zrobił to,  czego chciała. Jak mówią świadkowie, nie trzeba było wiele,  aby 
mężczyzna szaleńczo i ślepo zakochany w swojej żonie zrobił wszystko, czego sobie życzyła: 
wystarczało  spojrzenie,  gest,  ton  głosu.  Co  więcej,  on  naprawdę  uważał,  że  żona  jest 
politycznym i naukowym geniuszem. Był najbardziej zapalonym czytelnikiem jej felietonów i 
chętnie wierzył krytykom, którzy zachwalali literacki styl autorki i mądrość jej analiz. 
Trudno  sobie  wyobrazić,  żeby  mogła  osiągnąć  pozycję  wpływowej  postaci  w  społeczeństwie 
serbskim wyłącznie dzięki swoim zaletom marksistowskiego profesora socjologii. Ale ten, kto 
kieruje  potężnym  człowiekiem,  jest  potężniejszy  niż  ten  człowiek,  jak  napisała  w  jednej  ze 
swoich  książek:  „Jeśli  kobieta  potrafi  zniszczyć  najlepszego  człowieka,  jeśli  potrafi  -mimo 
przeciętnych  tylko  zdolności  -  użyć  innych  ludzi,  lepszych  niż  ona  sama,  do  zrobienia  z  niej 
kobiety  sukcesu,  to  zasługuje,  aby  wkroczyć  w  nowe  stulecie  jako  władca  tego  człowieka". 
Istotnie, Serbia miała nie jednego, ale dwoje władców. Rzeczywiście, Mira Marković potrafiła 
wykorzystać swoją pozycję żony mającego ogromną władzę mężczyzny dzięki patologicznemu 
wpływowi na zadurzonego w niej męża. 
Mira  Marković  uważała  się  za  feministkę.  Dlatego  zachowała  swoje  nazwisko  panieńskie. 
Często  powtarzała, że kobiety są silniejszą płcią, ale  równocześnie lubiła przedstawiać siebie 
jako  romantyczną,  delikatną,  wrażliwą  osobę,  ze  szczególną  słabością  do  sztuki:  ambitną 
pisarkę i miłośniczkę muzyki. Była pełna sprzeczności - ona, marksistka, do niedawna członek 
partii  komunistycznej,  wierzyła  w  astrologię.  Mąż  był  dumny  z  jej  niezależności  i 
intelektualnych  osiągnięć.  Dzięki  jego  wsparciu  zaczęła  wierzyć,  że  jest  ważna  nie  tylko  dla 
niego, ale również dla całego świata. 
W książce Izmedju Istoka i Juga, która jest dziennikiem, prowadzonym od 1994 do 1996 roku, 
przedstawia  swoje  poglądy  na  wiele  różnych  spraw,  począwszy  od  kwiatów  ogrodowych, 
dzikich ptaków, swoich dzieci i pogody, po analizy przeciwników politycznych. Jej styl, często 
pseudopoetycki,  łączy  mora-listyczne  poglądy  z  truizmami:  „Zawsze  zadaję  sobie  pytanie, 
dlaczego ptaki wracają z południa, dokąd udają się jesienią. Czy robią to z powodu pragnienia 
udania się na północ, czy  w nadziei, że na północy zdarzy  się kiedyś, iż po lecie nie nastąpi 
jesień".  Jej  zdania  zawierają  pochopne,  pozbawione  treści  uogólnienia,  jak  na  przykład  to: 
„Rozwój materialny i duchowy są w stanie ciągłego postępu, postępu, który w miarę upływu 
czasu jest coraz szybszy". Jedyną interesującą rzeczą w tej książce jest to, że prawie nie ma w 
niej  mowy  o  wojnie  toczącej  się  w  Bośni.  Jeśli  w  ogóle  się  o  niej  wspomina,  to  w  formie 
narzekań  na  naturę  człowieka.  „Nad  ciałami  zabitych  i  nad  rannymi  ludźmi  zawisa  jedno 
pytanie, pytanie, na które nie ma odpowiedzi: dlaczego? Dlaczego umierają, dlaczego znikają, 
dlaczego stracili rodziców, dzieci, przyjaciół, dlaczego są ranni, dlaczego zostają bez domów, 
bez  ojczyzny,  dlaczego  ludzie  zachowują  się  jak  żądne  krwi  zwierzęta?"  Gdybym  nie 
wiedziała, kto jest autorem tych słów, pomyślałabym, że napisał je jakiś naiwny nastolatek, a 
nie ktoś, kto podobno potrafi przeprowadzić analizę polityczną. Ale słowa te wyszły spod pióra 
żony  Slobodana  Milośevicia  i  są  świadectwem  czystego  cynizmu,  ponieważ  celowo  nie 

background image

 

 

wspomina o roli męża w tym, co sama nazywa „krwawymi orgiami". Był to czas, kiedy trwało 
oblężenie  Sarajewa,  a  snajperzy  codziennie  zabijali  ludzi  idących  do  pracy  lub  stojących  w 
kolejce po wodę czy chleb. W lipcu 1995 roku ochraniana przez ONZ enklawa Srebrenica 
upadła  i  żołnierze  Republiki  Serbskiej  zamordowali  około  siedmiu  tysięcy  Muzułmanów.  W 
swoim dzienniku z tamtego okresu Mira Marković nie wspomina jednak o tym ani słowem. 
Wyobrażam  ją  sobie  siedzącą  przy  biurku,  patrzącą  na  swój  ogród  i  piszącą  o  ptaszkach  i 
chmurkach.  W  końcu  nie  widziała  tam  trupów  czy  uciekinierów.  Nie  rozmawiała  -  jak  sama 
twierdzi  -  o  tym  ze  swoim  mężem.  Artykuły  Miry  Marković  były  w  Serbii  powszechnie 
czytane,  ale  nie  z  powodu  potoczystego  stylu  czy  błyskotliwych  myśli  autorki.  Jej  felieton 
publikowany  w  dwutygodniku  „Duga"  czytano  jako  rodzaj  politycznego  horoskopu. 
Powszechnie wiedziano, że jeśli kogoś krytykowała, to kariera tej osoby zbliżała się do końca. 
Jeśli Milośević kogoś nie lubił i chciał go wyeliminować z życia politycznego, pozwalał Mirze 
załatwić  sprawę.  To  właśnie  przytrafiło  się  Mihajlo  Markovićiowi  (nie  był  krewnym  żony 
prezydenta).  Znany  filozof  i  członek  międzynarodowej  grupy  „Praxis",  do  której  należeli 
krytycy marksizmu, był najbardziej prominentnym członkiem i głównym ideologiem Serbskiej 
Partii Socjalistycznej Milośevieia. Popierał jednak Radovana Karadżicia i Republikę Serbską w 
czasie, kiedy Milośević chciał z nią zerwać wszystkie więzy, musiał więc zostać ukarany. To 
samo  przytrafiło  się  Borisavowi  Joviciovi,  poprzedniemu  prezydentowi  Jugosławii,  oraz 
Miloradowi  Vuceliciowi,  szefowi  serbskiej  telewizji.  Milośević  pozbawił  ich  stanowisk 
partyjnych w trakcie siedemnastominutowego spotkania bez dalszych wyjaśnień. Wyjaśnienia 
zostały już przedstawione w jednym z felietonów jego żony. 
Miry  Marković  bali  się  nie  tylko  politycy.  W  Ka-radjordjevie,  gdzie  Milośević  wraz  z  żoną 
świętowali  w  1995  roku  sylwestra,  nastąpiła  parogodzinna  przerwa  w  dostawie  prądu 
spowodowana  awarią.  Mira  napisała  w  swoim  felietonie,  że  był  to  akt  zemsty,  ukarto-wanej 
przez przeciwników politycznych, którzy w tamtym czasie rządzili w Belgradzie. W rezultacie 
w ciągu nocy wymieniono cały zarząd firmy dostarczającej  energię  elektryczną. Gorszy los  - 
łagodnie mówiąc - spotkał dziennikarza Slavka Curuvije. Był przyjacielem Miry Marković do 
momentu,  kiedy  miał  czelność  powiedzieć  jej,  że  Serbia  pod  rządami  Jugosłowiańskiej 
Zjednoczonej  Lewicy  i  Serbskiej  Partii  Radykalnej

8

  staje  się  państwem  faszystowskim.  Mira 

zareagowała w swoim artykule gwałtownie, nazywając go zdrajcą. Parę miesięcy później został 
zamordowany w biały dzień, kiedy wraz z żoną szedł ulicą. Nie było dowodów, że morderstwo 
Curuviji  miało  cokolwiek  wspólnego  z  potępieniem  go  przez  Mirę.  Być  może  artykuł 
zainspirował  kogoś,  kto  postanowił  wymierzyć  sprawiedliwość,  ale  bardziej  prawdopodobne 
jest,  że  była  to  operacja  tajnej  policji.  Tajna  policja  bardzo  sprawnie  interpretowała 
niewypowiedziane i nieświadome życzenia pary Milośević-Marković. 
Natomiast każdy, kto został pochwalony przez Mirę Marković, mógł w najbliższej przyszłości 
liczyć  na  awans.  Z  powodu  jej  arbitralnych  sądów  i  wielkiego  wpływu  na  męża  bano  się  jej 
jeszcze bardziej niż jego. Była głównym, jeśli nie jedynym, politycznym doradcą Milośevicia. 
Zadziwia, że człowiek, który lubił samodzielnie o wszystkim decydować, jak gdyby instytucje 
państwowe  nie  istniały,  tak  bardzo  polegał  na  jej  opiniach.  Według  zgodnej  opinii  jego 
biografów  miała  na  niego  tak  silny  wpływ,  że  niektórzy  z  jego  politycznych  przeciwników 
szeptali, iż prezydent rządzi spod jej spódniczki. Tak więc choć nie została postawiona w stan 
oskarżenia  przez  Trybunał  w  Hadze,  ponosi  przynajmniej  moralną  odpowiedzialność  za 
wszystkie czyny męża. 
W sierpniu 2001 roku, niedługo po ekstradycji Milośevicia do Hagi, Mira udzieliła w telewizji 
                                                 

8

 Mowa o faszyzującej partii Vojislava Śeśelja, który również przebywa w Hadze; w 2003 roku 

dobrowolnie stawił się przed Trybunałem. 

background image

 

 

BBC  wywiadu  Timowi  Sebastianowi.  Był  to  niezwykły  występ.  Ubrana  w  czarną  spódnicę  i 
bluzkę  w  białe  kropki,  która  mogłaby  pochodzić  z  szafy  mojej  ciotki,  siedziała  sztywno  na 
krześle  niczym  karykatura  Kleopatry.  W  ciągu  całego  trwającego  pół  godziny  programu  nie 
okazała żadnych uczuć, wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę, nawet kiedy była wściekła. 
Poruszały  się  jedynie  jej  pulchne  ręce,  z  pomalowanymi  na  jaskrawoczerwony  kolor 
paznokciami  i  palcami  przyozdobionymi  wielkimi  pierścieniami.  Od  czasu  do  czasu 
kokieteryjnie dotykała włosów. 
Właściwie  nie  odpowiedziała  na  żadne  pytanie.  Być  może  nawet  nie  słuchała  pytań.  Musiała 
zgodzić się na wywiad, żeby móc powiedzieć światu, co myśli. Nie miała zamiaru odpowiadać 
na  nieprzyjemne  pytania  stawiane  przez  jakiegoś  dziennikarza.  Tim  Sebastian  chciał  na 
przykład  wiedzieć,  dlaczego  Slobodan  Milośević  od  momentu  aresztowania  nie  przestawał 
twierdzić,  że  Trybunał  jest  nielegalny.  „Milośević  nie  zgłaszał  zastrzeżeń  wobec  Trybunału, 
kiedy oskarżył on Radovana Karadżicia i Ratka Mladicia" - zauważył dziennikarz. Mira odparła 
zjadliwie: „Proszę zachowywać się jak dziennikarz i intelektualista! Przesłuchuje mnie pan, jak 
gdybym  była  w  sądzie!  Nie  przyjęłam  zaproszenia  do  rozmowy  z  panem,  aby  czuć  się 
niezręcznie,  ale  jak  sam  pan  powiedział,  aby  mógł  pan  przedstawić  swoim  widzom 
alternatywne poglądy". 
W  miarę  jak  wywiad  z  trudem  posuwał  się  naprzód,  stawało  się  coraz  jaśniejsze,  że  Mira 
Marković jest kimś, kto nie znosi dyskusji. Czuła się głęboko urażona pytaniami Sebastiana i 
zamiast  na  nie  odpowiadać,  wygłosiła  wykład  o  dziewiętnastu  krajach  spiskujących  przeciw 
Jugosławii i o swoim bohaterskim mężu, który „walczył o wolność i niepodległość [...]. Za ten 
rozlew krwi odpowiadamy tylko w niewielkim stopniu. Odpowiedzialność powinni ponosić ci 
poza granicami Jugosławii, którzy go finansowali". Kiedy Sebastian zadał jej, bardzo grzecznie, 
oczywiste pytanie - czy wierzy, że jej mąż zostanie zwolniony z więzienia w Hadze - arogancko 
odmówiła odpowiedzi: „Nie chcę odpowiadać na to pytanie! I proszę na mnie tak nie patrzeć, 
nie  jestem  na  posterunku  policji!"  Wobec  takiej  arogancji  Tim  Sebastian,  doświadczony 
dziennikarz, który przeprowadzał wywiady z bardzo różnymi ludźmi, wydawał się kompletnie 
zagubiony. 

Jako profesor, przywódca partii i Pierwsza Dama Mira Marković nie była przyzwyczajona, aby 
ktoś  zadawał  jej  pytania,  a  na  pewno  nie  była  przyzwyczajona  do  sprzeciwu  wobec  niej.  Jej 
zachowanie  się  w  BBC  było  echem  popisów  Milośevicia  w  sali  sądowej.  On  również  nie 
słuchał  pytań,  a  kiedy  pozwolono  mu  przemówić,  wygłosił  kazanie  o  nielegalności  sądu  i  o 
obcych  mocarstwach  niszczących  jego  mały,  niepodległy  kraj.  W  wywiadzie  dla  BBC  Mira 
powtarzała jego słowa  - a może to Milośević powtarzał jej słowa w Trybunale, trudno o tym 
przesądzić. Oboje zachowywali się jak ludzie, którzy nie mają wątpliwości, że słuszność jest po 
ich  stronie.  Ona  w  czasie  wywiadu  reagowała  dokładnie  w  taki  sam  sposób,  jak  on  przed 
Trybunałem:  na  początku  spokojna  i  opanowana,  stawała  się  coraz  bardziej  wściekła  (i  w 
rezultacie coraz bardziej sepleniła), kiedy Timowi Sebastianowi nie wystarczały jej  diatryby i 
nalegał  na  konkretne  odpowiedzi.  Oczywiście  nie  przywykła  do  takiego  traktowania  i  była 
zszokowana:  jak  on  śmie  tak  ją  przepytywać?  Lub  ściślej  mówiąc,  przywykła  do 
dziennikarstwa w stylu komunistycznym: polityk przekazuje komunikat i żadne pytania nie są 
zadawane.  Prasa  jest  po  to,  aby  upowszechniać  ten  komunikat  lub,  jak  to  nazywa  Mira, 
„prawdę". 
Ale Milośević także był w szoku. Nie wierzył,  że mogą  go aresztować,  nie wierzył,  że może 
zostać wydany Międzynarodowemu Trybunałowi, i prawdopodobnie nie wierzył, że naprawdę 
będzie  przesłuchiwany.  Był  ponad  to.  Mira  Marković  i  Slobodan  Milośević  przywykli  do 
wygłaszania kazań, nie do słuchania innych. Można ich obrazić, mówiąc, żeby byli cicho, i nie 
pozwalając im mówić. Na koniec wywiadu Mira spróbowała innej sztuczki z Sebastianem, tej,  

background image

 

 

 którą  stosowała  wobec  męża:  kobiecej  bezradności.  Swoim  bardzo  dziewczęcym  głosem 
oskarżyła Sebastiana, że nie zachowuje się w stosunku do niej jak dżentelmen i „rycerz pełen 
galanterii". Był to zaskakujący moment, zaś użycie słowa „rycerz" odsłoniło świat, w którym 
żyje  -  świat  baśni,  zamieszkiwany  przez  rycerzy  i  smoki,  przez  czarownice  i  wróżki  i 
prawdopodobnie  także  przez  księżniczki.  W  jej  świecie  rycerze  okazują  damom  szacunek,  a 
książę i księżniczka żyją długo i szczęśliwie. 
Świat  Milośeviciai  jego żony jest bardzo odległy od otaczającego ich świata i  nieprzenikalny 
dla rzeczywistości. W biografii Milośevicia zatytułowanej On, ona i mi (On, ona i my), serbski 
dziennikarz  Sla-voljub  Djukić  pisze,  że  dla  Milośeviciai  jego  żony  „rzeczywistość  nie  miała 
zupełnie żadnego znaczenia". Ponieważ mieli władzę, stworzyli swoją własną rzeczywistość, to 
właśnie znaczyła dla nich władza. Oboje widzieli partnera nie takim, jakim był naprawdę, ale 
takim,  jakim  chcieli,  żeby  był,  siebie  zaś  takimi,  jakimi  chcieli  być  w  jego  oczach.  Innymi 
słowy, ona to błyskotliwa intelektualistka, wielki umysł i jego mała, wrażliwa dziewczynka. On 
natomiast  jest  wybitnym  politykiem,  człowiekiem  zasad,  bojownikiem  o  wolność  oraz  jej 
silnym  i  kompetentnym  mężem.  Teraz,  kiedy  cały  świat  jest  przeciwko  nim,  próbują  jeszcze 
bardziej odgrodzić się od rzeczywistości. 
Jest jakaś aura tragedii wokół tej pary. Nie spotkał ich tak gwałtowny koniec jak  małżeństwa 
Ceausescu,  ale  cierpią  z  powodu  takiego  samego  nieszczęścia.  Nie  znają  zasady,  że  ludzie 
muszą  płacić  za  swoje  czyny,  w  ten  lub  inny  sposób.  Nie  chcą  -  lub  może  nie  są  w  stanie  - 
zrozumieć, dlaczego to wszystko im się przydarza. Jeśli rzeczywistość nie dostosowuje się do 
ich  idei  -  w  porządku,  niech  tak  będzie.  Tym  gorzej  dla  rzeczywistości.  Aż  wreszcie 
rzeczywistość brutalnie wkroczyła do ich życia. 
Slobodan  i  Mira  Milośević  są  naprawdę  jak  Jaś  i  Małgosia.  Niekochani,  opuszczeni,  ale 
zjednoczeni  w  swoim  własnym,  autystycznym  świecie.  Kiedy  mieli  ogromną  władzę,  byli 
niebezpieczni dla wszystkich. Teraz mogą szkodzić tylko sobie. 

background image

 

 

 

11. kara boska 

Generał  Ratko  Mladić,  dowódca  sił  zbrojnych  Republiki  Serbskiej,  oraz  Radovan  Karadzic, 
były  prezydent  Republiki  Serbskiej,  zostali  oskarżeni  przez  Międzynarodowy  Trybunał  o 
popełnienie zbrodni ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, poważne pogwałcenie konwencji 
genewskiej  oraz  praw  i  obyczajów  obowiązujących  w  czasie  wojny  w  Bośni  w  latach  1992-
1995.  W  wyniku  tych  zbrodni  życie  straciło  około  dwustu  tysięcy  bośniackich  Muzułmanów. 
Obaj  mężczyźni  są  także  oskarżeni  o  okupację  wolnej  strefy  Srebrenica  i  wydanie  rozkazu 
rozstrzelania około siedmiu tysięcy Muzułmanów. Mladić i Karadzic, uważani za największych 
po Slobodanie Milośeviciu zbrodniarzy, ciągle przebywają na wolności i ukrywają się. 
Była  wiosna,  generał  Ratko  Mladić  przycinał  róże  w  swoim  belgradzkim  ogrodzie.  Ciął, 
przycinał, kosił, podlewał - ogrodnictwo od paru lat było jego jedynym zajęciem. Siedem lat po 
traktacie  pokojowym  w  Bośni  był  generałem  bez  armii,  człowiekiem  bez  pracy.  Nikt  poza 
Trybunałem  w  Hadze  nie  interesował  się  „rzeźnikiem  z  Bośni".  Kiedy  nie  zajmował  się 
pracami  ogrodowymi,  nie  chodził  na  mecz  piłkarski  albo  do  restauracji,  dużo  pił.  Często 
odwiedzał grób swojej córki, Any. Niespełna sześćdziesięcioletni Mladić stał się psychicznym 
wrakiem. Nie istniało już nic, na co mógłby czekać. Był człowiekiem wojny, a wojna odeszła w 
przeszłość. 
Co  więcej,  nowe  władze,  które  nastały  po  Milośeviciu,  pozbawiły  go  osobistej  ochrony.  W 
2002  roku,  w  związku  z  naciskami  Hagi  na  rząd  serbski,  żeby  aresztować  Mladicia,  został 
zmuszony do porzucenia swojego ogrodniczego zajęcia i ukrycia się. 
Rzeczywistość go wreszcie dopadła. 
Generał Mladić walczył na dwóch frontach i na obu przegrał. Pierwszym frontem była Bośnia. 
Po pięciu latach walk i  opanowaniu siedemdziesięciu procent bośniackiego terytorium musiał 
wycofać  swoje  oddziały,  zgodnie  z  porozumieniem  z  Dayton  zawartym  w  listopadzie  1995 
roku. Republika Serbska otrzymała czterdzieści dziewięć procent bośniackiego terytorium, ale 
Serbowie  z  tych  terenów  musieli  żyć  w  oficjalnej  federacji  razem  z  Muzułmanami  i 
Chorwatami. 

Drugi  front  -  czego  Mladić  nie  był  zapewne  świadomy  -  przebiegał  w  jego  własnym  domu. 
Prawdziwa historia Mladicia bowiem to nie historia jego zwycięstw i klęsk na polu bitwy. Jego 
prawdziwa  historia  to  samobójstwo  córki.  Przez  lata  był  w  Serbii  postacią  mityczną,  co  nie 
uchroniło go jednak przed problemami rodzinnymi. Kiedy w marcu 1994  roku Ana popełniła 
samobójstwo,  jego  życie  zmieniło  się  z  klasycznego  serbskiego  mitu  w  klasyczną  grecką 
tragedię. W tym jednym momencie współczułam temu człowiekowi. 
Dzień przed samobójstwem córka Mladicia, jego żona, Bosa, i syn, Darko, grali po kolacji w 
okręty. To mnie jakoś wzruszyło, przypomniało  mi o moim własnym dzieciństwie, choć Ana 
była dwudziestotrzy-letnią studentką medycyny,  a Darko miał  tylko  parę lat mniej.  Okręty to 
dziecinna  gra,  nad  którą  spędzałam  czas  z  ojcem,  kiedy  miałam  około  ośmiu  lat,  zanim 
pojawiła się telewizja. Po kolacji babcia wynosiła pudło ze wszystkimi grami i siedzieliśmy nad 
nimi do późna w nocy. Gdzieś w tle szumiało radio. Ojciec słuchał wiadomości albo wszyscy 
słuchaliśmy programu, w którym matki lub żony marynarzy prosiły o ich ulubione piosenki  - 
dla Marka w drodze do Singapuru lub Petara wracającego z Kostaryki. Mój młodszy brat, który 
był  za  mały,  żeby  z  nami  grać,  siedział  na  kolanach  braci  i  kibicował  mi.  Uwielbiałam  te 
chwile, kiedy cała rodzina świetnie się bawiła, zapominając o swoich codziennych kłopotach. 
Ale to było dawno temu, kiedy byłam dzieckiem. 

background image

 

 

Wyobrażam sobie tę nostalgiczną scenę w domu Mladicia, ich czworo przy kuchennym stole. 
Żarty, Ana się śmieje, zależy jej na wygranej. A jednak jest w tym coś dziwnego, coś, co mnie 
niepokoi, kiedy próbuję odtworzyć tę scenę. Coś jest nie tak. Dlaczego brat i siostra, z których 
żadne nie jest już dzieckiem, grają z rodzicami w grę dla dzieci? 
Mladić  jest  krępym  człowiekiem  z  dużą  głową  i  grubą  szyją.  Kiedy  mówi  ostrym, 
nieznoszącym sprzeciwu  głosem człowieka przyzwyczajonego do wydawania  rozkazów, jego 
czerwona twarz lśni od potu. Jego wygląd świadczy, że lubi doczesne przyjemności, takie jak 
jedzenie i alkohol. Prawdopodobnie uwielbia kiełbasy, pieczone prosiaki i jagnięcinę, ćevapćići 
i sarmę - te dwie ostatnie potrawy są oczywiście tureckie, ale lepiej mu o tym nie mówić. Bez 
tego jednak, co Turcy pozostawili za sobą w Serbii po pięciuset latach okupacji, nie byłoby w 
serbskiej  kuchni  zbyt  wiele  interesujących  potraw.  Często  używa  się  w  niej  ostrej  czerwonej 
papryki,  która  domaga  się  rakii,  mocnej,  domowej  wódki  pędzonej  ze  śliwek.  Wszystkie 
mundury  muszą  wyglądać  na  Mladiciu  na  przyciasne,  jak  gdyby  miały  lada  chwila  pęknąć. 
Jego  czerwona  twarz  wskazuje,  że  ma  nadciśnienie  i  prawdopodobnie  zbyt  wysoki  poziom 
cholesterolu.  Jednym  słowem  wygląda  nie  tyle  na  żołnierza,  ile  na  potencjalną  ofiarę  ataku 
serca. 

Jeszcze jednak nie tak dawno jego nazwisko budziło przerażenie wśród tysięcy Muzułmanów w 
Bośni  -  tak  potężny  był  ten  człowiek.  Mladić  oblegał  przez  trzy  lata  Sarajewo,  miasto,  w 
którym  miał  dom,  w  którym  niegdyś  mieszkała  jego  matka  i  jego  przyjaciele,  miasto,  które 
dobrze znał. Zanim wycofał swoje wojska, w Sarajewie zginęło dwanaście tysięcy ludzi. Potem 
przeniósł się do Gorażda i Srebrenicy. 

W Sarajewie ludzie, którzy go znali, powiedzieli mi, że to przerażająca postać. Generał Mladić 
sprawił,  że  zrozumiałam,  jak  mogło  dojść  do  upadku  chronionej  przez  ONZ  enklawy 
Srebrenica  -  ucieczki  holenderskich  sił  ONZ,  parodniowej  masakry,  która  potem  nastąpiła, 
exodusu około trzydziestu tysięcy kobiet i dzieci. 
Oglądałam film dokumentalny o tym, jak oddziały Mladicia zajmują Srebrenicę 11 lipca 1995 
roku, nagrany przez serbską ekipę telewizyjną z jego własnej TV-Pale. Mladić pokazany jest w 
pokoju w czasie negocjacji z pułkownikiem Tomem Karre-mansem, dowódcą holenderskiego 
batalionu  ONZ.  Stoi  przed  pułkownikiem,  niebezpiecznie  blisko  niego.  Intensywnie  się  poci. 
Szczeka na Karremansa - tak, szczeka, nie krzyczy. Ponieważ Mladić jest znacznie niższy niż 
pułkownik,  szczeka  jeszcze  głośniej,  niż  to  konieczne.  W  otoczeniu  swoich  uzbrojonych  po 
zęby  żołnierzy  bardzo  przekonująco  daje  do  zrozumienia,  że  Karremans  i  jego  czterystu 
pięćdziesięciu ludzi są jego więźniami. 
W źle oświetlonym pokoju hotelowym w miasteczku Bratunac Karremans wykonuje w kółko 
ten  sam  gest.  Podnosi  lewą  rękę  do  gardła  i  na  chwilę  dotyka  szyi,  jakby  miał  kłopoty  z 
oddychaniem.  Po  paru  chwilach  robi  to  ponownie.  I  znów.  Wydaje  się  to  mimowolnym 
kompulsywnym  ruchem  i  pułkownik  zapewne  nawet  nie  wie,  że  go  wykonuje.  Ale  musi  coś 
czuć,  być  może  śmiertelne  przerażenie.  Jest  wysokim,  szczupłym  mężczyzną  około 
pięćdziesiątki, ma na sobie mundur, a jego twarz jest stężała ze strachu. Opierając się o ścianę 
pokoju  hotelowego,  Tom  Karremans  dotyka  swojego  gardła,  jak  gdyby  chroniąc  je  przed 
poderżnięciem. 
W pewnym momencie filmu głos Mladicia trochę łagodnieje. Częstuje Karremansa papierosem. 
„Palisz?"  -  pyta.  „Nie,  nie  palę"  -  odpowiada  Karremans.  „Bierz,  to  nie  jest  twój  ostatni!"  - 
mówi  Mladić  ze  śmiechem,  widząc  strach  Holendra.  Pułkownik  nie  miał  wyboru  i  wziął 
papierosa. Po chwili Mladić zaproponował mu szklankę piwa. Karremans ponownie odmówił. 
Aby  nie  wydać  się  niegrzecznym  ani  nie  obrazić  wrogo  nastawionego  Mladicia,  postarał  się 
nawet  wytłumaczyć,  że  nie  sądzi,  aby  mógł  pić  piwo,  skoro  jego  żołnierze  mają  zakaz  picia 
alkoholu.  Mladić  znów  się  z  niego  śmieje  „Wypijesz,  zapewniam,  że  wypijesz!"  -  mówi.  I 

background image

 

 

rzeczywiście, Karremans wypija. Po krótkiej chwili pułkownik i Mladić trącają się szklankami i 
popijają razem. 
Kiedy widzę Karremansa, który stoi przed Mla-diciem, tak przestraszony, że prawdopodobnie 
myśli: „Tak, to jest ten moment, to jest mój koniec", rozumiem, że nie może nie tylko obronić 
innych,  ale  nawet  siebie.  Jasne  jest,  że  Karremans  zrobi  wszystko,  co  każe  mu  Mladić. 
Karremans został pokonany, oddziały ONZ są pokonane, Srebrenica jest pokonana i wszystko 
to czytam na twarzy holenderskiego dowódcy. 

Spotkanie  tych  dwóch  dowódców,  uchwycone  przez  kamerę,  jest  niezwykłym  dokumentem. 
Mladić świadomie upokarza zatrzymanego oficera ONZ, który nawet nie jest wrogiem, tylko 
neutralnym żołnierzem. „Chcę ci pomóc - mówi do Karremansa - choć nie zasługujesz na to ani 
jako  człowiek,  ani  jako  oficer".  Mladić  zastrasza  go,  obraża,  grozi  mu  na  oczach  swoich 
żołnierzy i  przed kamerą telewizyjną. Neutralność ONZ nic dla niego nie znaczy. Nie uznaje 
międzynarodowej  interwencji  w  wojnie,  którą  uważa  za  swoją.  Często  powtarza,  że 
cudzoziemcy tylko robią bałagan. 

Film pokazuje Mladicia jako agresywną, narcystyczną postać, pełną zarozumiałości po wzięciu 
enklawy Srebrenica. Pokazuje go jednak również jako kłamcę. Mladić kłamie Karremansowi, 
że  ludność  muzułmańska  nie  jest  celem  jego  akcji.  W  Potoćarach  mówi  tysiącom 
wyczerpanych  kobiet  i  dzieci,  że  nie  mają  się  czego  bać,  że  nic  im  się  nie  stanie,  chociaż 
autobusy,  które  mają  je  wywieźć,  są  już  gotowe.  Kłamie  także  przedstawicielowi 
muzułmańskich  mieszkańców  Sre-brenicy,  który  na  sam  widok  Mladicia  ledwo  jest  w  stanie 
otworzyć  usta.  Mladić  mówi  mu:  „Gwarantuję  wszystkim,  którzy  złożą  broń,  że  będą  żyć. 
Macie moje słowo jako człowieka i jako generała". 
Na  początku  wojny  ten  zwyczaj  kłamania  praktykowany  przez  wielu  serbskich  polityków  i 
oficerów  armii  powodował  mnóstwo  zamieszania.  Wszyscy  kłamali:  Milośević,  Karadzic  i 
Mladić.  Przez  długi  czas  zagraniczni  negocjatorzy  brali  ich  obietnice  za  dobrą  monetę,  żeby 
później  przekonać  się,  że  zostali  okłamani.  Rzecz  jasna,  nie  mieli  tego  samego  kodeksu 
honorowego.  Zgodnie z serbskim  pojmowaniem  etyki  tej wojny kłamstwa były dopuszczalne, 
aby  oszukać  wroga,  aby  go  przechytrzyć.  Przecież  prawdomówność  to  głupota.  Oczywiście 
Mladić nie miał zamiaru więzić żołnierzy muzułmańskich, którzy złożyli broń. W Sre-brenicy 
nie brał jeńców. Zaledwie kilka godzin po tym, jak dał oficerskie słowo honoru, że jeńcy będą 
żyć, rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania. Krwawa rzeźnia, która nastąpiła po 12 lipca, była 
największą masakrą w Europie od czasów zakończenia drugiej wojny światowej.  Kosztowała 
życie siedmiu tysięcy czterystu siedemdziesięciu pięciu Muzułmanów. 
Jako  dowódca  Mladić  miał  charyzmę  i  wiedział  o  tym.  W  istocie  był  najbardziej 
charyzmatycznym  przywódcą  z  nich  wszystkich.  U  Serbów  już  sam  zawód  żołnierza  daje 
prestiż. Jako żołnierz był ascetyczny, zdyscyplinowany, nie bał się być na pierwszej linii, był 
nieprzekupny,  nie  należał  do  tych,  którym  spieszno  do  wzbogacenia  się  na  czarnym  rynku. 
Zebrał serbskich wieśniaków w Bośni i zrobił z nich sprawną armię. Istnieje wiele anegdot o 
nim  jako  żołnierzu,  ale  wszystkie  mówią  właściwie  to  samo:  nie  bał  się  wroga.  Brutalny  i 
arogancki, przekonany o swoim wojskowym geniuszu, nie szanował nikogo, ani przedstawicieli 
wspólnoty międzynarodowej, ani dowódców z innych krajów, ani prasy. Serbowie z Republiki 
Serbskiej  widzieli  w  nim  z  kolei  postać  ojca,  kogoś,  kto  ich  ochrania  i  zapewnia 
bezpieczeństwo.  U  szczytu  swojej  kariery,  w  1995  roku,  Mladić  był  najbardziej  popularną 
osobą w Republice Serbskiej, popularniejszą niż prezydent  Radovan Karadżić, a zarazem  był 
najbardziej znienawidzonym człowiekiem na Bałkanach, budził największy strach, rywalizując 
pod tym względem jedynie z samym Slobodanem Milośeviciem. 
Prasa serbska często porównywała Mladicia do księcia Lazara Hrebljanovicia, człowieka, który 
w  1389  roku  stanął  na  czele  sił  serbskich  w  bitwie  przeciwko  Turkom  na  Kosowym  Polu. 

background image

 

 

Według legendy w przeddzień bitwy prorok Eljasz przyleciał z Jerozolimy, ukazał się księciu 
Lazarowi  w  postaci  szarego  sokoła  i  ofiarował  mu  wybór:  albo  zwycięży  i  podbije  ziemskie 
królestwo,  albo  przegra  bitwę  i  zdobędzie  miejsce  w  niebie  dla  siebie  i  swoich  ludzi.  Książe 
Lazar  nie  wahał  się.  Postanowił  poświęcić  swoje  wojska.  I  od  dnia  klęski  w  tej  bitwie  -  28 
czerwca, dnia świętego Wita - Serbowie uważają się za „niebiański naród", inny niż wszystkie, 
bo wybrali męczeństwo. 
Jest to najpotężniejszy mit, który, o dziwo, żyje nawet teraz. Lub, precyzyjniej mówiąc, został 
ożywiony, ponieważ Serbowie, jak każdy inny naród, w trudnych czasach ożywiają swoje mity. 
Teraz więc znowu, po tylu stuleciach, Serbowie walczą przeciw Turkom.  Nie byli to  ci  sami 
Turcy otomańscy z 1389 roku, ale jednak Turcy, pogardliwie zwani balije. Tym razem wojna 
toczyła  się  nie  na  Kosowym  Polu,  ale  w  Bośni.  I  jeszcze  raz  została  przegrana.  Mimo  to, 
podobnie  jak  książę  w  micie  o  bitwie  na  Kosowym  Polu,  Mladić  stał  się  „niebiańskim 
wojownikiem", mitycznym bohaterem. 

Ktoś  mógłby  powiedzieć,  że  historia  narodu  serbskiego  jest  historią  przegranych  bitew,  ale 
zgodnie  z  mitem  Kosowa  przegrana  oznacza  tu  zwycięstwo.  W  swoim  pierwszym 
przemówieniu  do  narodu  po  klęsce  zadanej  w  1999  roku  przez  NATO  Slobodan  Milośević, 
który  był  wtedy  prezydentem  kraju,  pogratulował  Serbom  ich  triumfu.  Zrobił  to  zgodnie  z 
najlepszymi  tradycjami  Kosowego  Pola,  zmieniając  klęskę  militarną  na  ziemi  w  zwycięstwo 
duchowe. Jak książę Lazar, mając wybór między historią a mitem, Milośević wybrał to drugie. 
Bóg  jednak  nie  interweniował  w  jego  sprawie  i  Milośević  przeżył  bombardowania  NATO  w 
1999 roku jako zwykły zbrodniarz wojenny. 
Co  ciekawe,  Milośević  nigdy  nie  był  porównywany  do  księcia  Lazara,  tak  jak  generał  sił 
zbrojnych Republiki Serbskiej, Ratko Mladić. Żołnierze są lepszym materiałem na mitycznych 
bohaterów,  lepiej  się  nadają  na  bohaterów  epickich  poematów  i  męczeństwa.  Milośević  był 
jedynie  politykiem,  a  popularność  polityka  przychodzi  i  odchodzi.  Ciągle  musi  przekonywać 
swój  naród,  że  jest  mitycznym  bohaterem,  że  bronił  kraju  przed  zjednoczonymi  zachodnimi 
wrogami i że próbuje robić to nadal przed Tiybunałem w Hadze. A Mladić jako żołnierz już to 
zrobił. W najnowszej serbskiej mitologii Mladić stoi wyżej niż Milośević. 

Na starych serbskich ikonach książę Lazar przedstawiany jest jako chudy, blady, uduchowiony 
mężczyzna.  W  Mladiciu  nie  ma  nic  eterycznego.  Emanuje  energią  i  na  ludziach  robi  to 
wrażenie. Mladić doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej „niebiańskiej" sławy i przemawiał 
jak  gdyby  z  wyżyn:  kiedy  jeden  z  dziennikarzy  ośmielił  się  zapytać,  kto  mu  płacił  i  dokąd 
odprowadzał  podatki,  Mladić  udzielił  mu  heroicznej,  „niebiańskiej"  odpowiedzi:  „Ja  nie 
pracuję  dla  pieniędzy,  nagrodą  jest  dla  mnie  przetrwanie  mojego  narodu.  Nie  ma  pieniędzy, 
które  mogłyby  mnie  wynagrodzić  [...].  Sensem  mojego  życia  jest  zapewnianie  narodowi 
wszystkiego tego, co mogę mu zapewnić w tych trudnych czasach". 

Arogancja  Mladicia  wynikała  nie  tyle  z  jego  charakteru,  ile  z  sytuacji,  z  życia  bardziej  w 
mitycznym  niż  realnym  świecie.  Nawet  w  publicznych  przemówieniach  potrafił  w  jednym 
zdaniu  mieszać  przeszłość  i  teraźniejszość.  Kiedy  zajmował  Srebrenicę,  powiedział  przed 
kamerą telewizyjną: „Oddaję to miasto narodowi serbskiemu jako dar w dniu świętego Wita. 
W  końcu  wzięliśmy  odwet  na  Turkach!"  Ponad  sześćset  lat  po  bitwie  na  Kosowym  Polu 
generał Mladić mówił o zemście na Turkach, chociaż w Bośni nie było już żadnych Turków. W 
swoim mitycznym świecie Mladić, archanioł serbskiej zemsty, w końcu dał swojemu narodowi 
sprawiedliwość,  każąc  wymordować  tysiące  „Turków"  (czytaj:  bośniackich  Muzułmanów  w 
Srebre-nicy). W jego umyśle sprawiedliwości dziejowej stało się zadość. 

Tamtego wieczoru, kiedy rodzina Mladiciów siedziała wspólnie przy stole, nic nie zapowiadało 
tego,  co  stało  się  zaledwie  dwadzieścia  cztery  godziny  później.  Anę  bolała  głowa,  na  co 

background image

 

 

uskarżała się od pewnego czasu, odkąd wróciła z wycieczki do Moskwy, gdzie wybrała się z 
innymi  studentami.  Była  jedną  z  najlepszych  studentek  na  Belgradzkim  Uniwersytecie  i  już 
niemal  skończyła  studia.  Na  wycieczkę  do  Moskwy  tradycyjnie  wybierali  się  studenci 
ostatniego roku. Jej ojciec nie był zadowolony z wyjazdu, ale matka i córka wspólnie jakoś go 
przekonały i Ana pojechała. 
Po powrocie była inną osobą. Zaczęła narzekać na silne bóle głowy i powiedziała, że nie może 
się  skoncentrować  na  zbliżającym  się  egzaminie.  Często  jako  powód  jej  samobójstwa 
wymieniano to, że w końcu dowiedziała się prawdy o wojnie. W którymś momencie być może 
przeczytała coś w gazetach, może o tym, co stało się w Sarajewie. Po raz pierwszy zrozumiała, 
jaką rolę odegrał jej ojciec w morderstwach w Bośni. 
Jeśli  prawdą  jest,  że  był  to  powód  samobójstwa  Any  Mladić,  to  myślę,  że  ją  rozumiem.  Nie 
mogła zarzucić ojcu popełnienia zbrodni, nie mogła domagać się wyjaśnień lub skłonić go do 
zaprzeczenia  temu,  o  czym  czytała.  Byli  tradycyjną,  patriarchalną  rodziną.  Anę  nauczono,  że 
nie wolno podważać autorytetu ojca. Wiem, jak to jest, mój ojciec też był oficerem. W naszym 
świecie ojcowie często nie odróżniali własnej rodziny od swoich żołnierzy - oni nie mówili, oni 
wydawali rozkazy. Nie brali pod uwagę, że ktokolwiek mógłby się im sprzeciwić, zwłaszcza w 
sprawach dotyczących ich pracy. Nigdy nie mogłam przeciwstawić się ojcu, musiałam opuścić 
dom, aby uciec przed jego wszechwładzą. W takim domu dziecko nie może zapytać ojca o jego 
pracę,  nawet  jeśli  jest  oczywiste,  że  jego  praca  to  wydawanie  rozkazów  rozstrzeliwania 
cywilów.  W  końcu  Ana  nie  była  mężczyzną  i  choć  Mladić  bardzo  kochał  córkę,  uważał,  że 
kiedy chodzi o poważne sprawy, takie jak wojna, kobieta - jeśli w ogóle jest obecna przy takiej 
dyskusji - powinna słuchać, nie mówić. 

Gdyby tamtego wieczoru ośmieliła się coś do niego powiedzieć, choćby wspomnieć o wojnie, 
ojciec spojrzałby na córkę swoimi przenikliwymi, niebieskimi oczami, które stałyby się zimne 
jak  lód.  Spojrzenie  pełne  niedowierzania,  potem  złości.  Kim  ona  jest,  aby  przepytywać  jego, 
swojego  ojca?  Generała?  Nikt  nie  ośmieliłby  się  zwracać  do  niego  tym  tonem,  nawet 
zagraniczni  dyplomaci  czy  jego  najwyżsi  stopniem  podwładni.  Oczy  mojego  ojca  były  takie 
same. Kiedy patrzył na mnie tymi ciemnymi oczami, robiło mi się miękko w kolanach. To był 
strach. Patrzyłam na matkę w oczekiwaniu na pomoc. Ale jeśli odwzajemniłam spojrzenie ojca, 
jeśli  już  spojrzał  na  mnie  i  podniósł  głos,  matka  jedynie  patrzyła  bezradnie.  Nigdy  mnie  nie 
broniła i  nie mogłam  jej tego zapomnieć. Matka Any postępowała zapewne tak samo.  Teraz, 
choć  mój  ojciec  od  dawna  nie  żyje,  wciąż  pamiętam  moją  bezradność  i  moje  zagubione, 
wiernopoddańcze spojrzenie. 
Ana  musiałaby  być  bardzo  silną  osobą,  aby  przeciwstawić  się  ojcu.  Wiele  razy  próbowałam 
sobie  wyobrazić  rozmowę,  która  mogła  się  odbyć.  Gdyby  mogła,  zapytałaby  go:  Dlaczego? 
Dlaczego to zabijanie? Odpowiedziałby, że ona nic nie rozumie, to była wojna i jego zadaniem 
było  bronić  narodu.  Dlaczego  trzeba  było  ich  zabijać,  przecież  nie  byli  żołnierzami? 
Odpowiedziałby,  że  Muzułmanie  także  zabijali  kobiety  i  dzieci.  I  po  raz  pierwszy 
uświadomiłby sobie, że Ana nie jest już jego małą dziewczynką, ale młodą kobietą, uznającą 
inne wartości niż jej ojciec, i byłby to dla niego szok. Nie wierzysz mi? - zapytałby. Nie wierzę, 
odparłaby. Jej odpowiedź doprowadziłaby go do furii i zacząłby krzyczeć, zapominając, że nie 
jest wśród swoich żołnierzy. 
A może zapytałaby go, czy to, co o nim czytała, jest prawdą: czy rzeczywiście na jego rozkaz 
zabito  w  Sarajewie  tysiące  cywilów.  Mladić  zaprzeczałby  wszystkiemu,  oskarżałby  ją  o 
dawanie  wiary  „wrażej  propagandzie".  Kłamanie  własnej  córce  przyszłoby  mu  bez  trudu, 
przecież  innych  okłamał  tyle  razy.  Frustrujące  byłoby  dla  niego  niewątpliwie  to,  że  własna 
córka ośmiela się kwestionować jego zdanie. 
Ale wyobrażanie sobie tej rozmowy nie ma sensu, bo gdyby Ana i jej ojciec byli w stanie ze 

background image

 

 

sobą  rozmawiać,  Ana  nie  byłaby  teraz  martwa.  Do  końca  życia  Mladić  nie  będzie  w  stanie 
zrozumieć - i to też jest część jego cierpienia - dlaczego Ana się zabiła. A odpowiedzi należy 
szukać w grze w okręty, w czasie której dwie dorosłe osoby siedzą wraz z rodzicami i grają z 
nimi w dziecinną grę, zamiast oglądać telewizję lub wyjść z domu z przyjaciółmi. Ana i Darko 
prawdopodobnie chcieli robić coś innego, ale znali aż nadto dobrze swojego ojca, jego kaprysy 
i  niemądre  żądania.  To  on  domagał  się,  aby  inni  domownicy  z  nim  grali,  to  był  jego  sposób 
odpoczynku.  Nie  mogli  mu  odmówić.  Uwielbiał  mieć  wokół  siebie  rodzinę  i  grać  w  jakąś 
niewinną grę - jak gdyby nic innego się nie działo i jak gdyby nie toczyła się wojna, jak gdyby 
wszystko było dobrze dopóty, dopóki ich czworo siada przy stole, żeby grać w infantylne gry. 
Kiedy  grali  tamtej  nocy,  Ana  musiała  wiedzieć  wszystko.  Wiele  dni  wcześniej  przeczytała 
artykuły o swoim ojcu. Dawniej, jak wielu z jej przyjaciół, nie myślała o wojnie. Wiedziała, że 
jej ojciec był  popularnym  dowódcą sił zbrojnych Republiki  Serbskiej,  1 była z niego dumna, 
ale  nie  wiedziała  i  nie  chciała  wiedzieć,  że  jego  zadanie  polegało  na  dokonywaniu  czystek 
etnicznych.  Aż  w  końcu  nie  dało  się  dłużej  unikać  prawdy.  I  było  za  późno,  żeby  się  z  tym 
zmierzyć i z tym żyć. 
A więc siedziała tam,  grała i  nawet  żartowała, że zamierza wygrać.  Ulubiona gra  generała  w 
okręty  nie  była  oczywiście  zupełnie  niewinna:  to  była  gra  militarna.  Przy  swoim  kuchennym 
stole Mladić także nie mógł przestać być tym, kim był. Tamtego wieczoru Ana znów narzekała 
na ból głowy. Sygnał nie był jednak dość wyraźny, ponieważ nie powiedziała nic poza tym, nic 
więcej. „Prawdopodobnie zaczyna ci się grypa" - powiedziała matka, dotykając lekko jej czoła. 
Ojciec spojrzał na nią zaniepokojony, ale się nie odezwał. 
Nie,  nie  powiem  nic  ojcu,  pomyślała  zapewne  Ana.  Byłoby  to  niemożliwe,  powtarzała  sobie 
wielokrotnie. Nie miała siły niszczyć rodzinnej idylli. Nie mogła tego zrobić, nie przy matce i 
młodszym bracie. Matka by pobladła i zaniemówiła. Brat stanąłby w jej obronie, gdyby ojciec 
zaczął krzyczeć lub nawet próbował ją uderzyć. Wieczorem przed samobójstwem patrzyła na 
niego inaczej. Ojciec przestał być dla niej tym samym człowiekiem. Ból głowy był realny, ale 
posłużył  jej  jako  wymówka, żeby się wycofać.  Prawda była taka, że nie mogła już dłużej  na 
niego patrzeć. 
Nagle  zrobiło  jej  się  niedobrze.  Patrzyła  na  niego,  na  „rzeźnika  z  Bośni"  (przeczytała  w 
gazetach, że tak go nazywano), jak gdyby widziała go po raz pierwszy w życiu. Ana patrzyła na 
ojca, na jego wielkie ręce, jego ulubiony pierścień, mocno już siwe włosy, i ogarnęło ją uczucie 
smutku,  poczucie  straty.  Czy  to  możliwe,  że  siedzi  naprzeciw  człowieka  oskarżonego  o 
zbrodnie wojenne i nic nie mówi? I to jest jej ojciec, jej ukochany ojciec? Czy to możliwe, że 
jest  tak  twardy,  tak  cyniczny,  tak  nieludzki?  Uśmiechnął  się  do  niej.  Odpowiedziała 
delikatnym, niewyraźnym uśmiechem i zrobiła ruch w grze, zatapiając jeden z jego okrętów. 
Nienawidziła siebie za to, że jest taka słaba, taka delikatna, mała córeczka tatusia. Ból głowy 
się nasilił. „Muszę iść do łóżka" - powiedziała. Matka spojrzała na nią. Czuła, że z córką dzieje 
się coś złego, ale nie wiedziała, że jest aż tak źle. 

Lampa  rzucała  krąg  żółtawego  światła  na  stół  kuchenny.  Gra  była  prawie  skończona.  Ana 
wygrała. 
Miała jeszcze jedną szansę rano. Mladić naprawdę się o nią martwił i  w końcu zapytał,  o co 
chodzi.  Powiedziała  tylko,  że  nie  potrafi  wyjaśnić,  dlaczego  się  tak  zachowuje.  Wyjechał  z 
Belgradu do Bośni, pewien, że dziwny nastrój wkrótce minie, że była zdenerwowana i bała się 
czekającego ją egzaminu. 
Następnej  nocy  Ana  wzięła  pistolet  ojca,  jeden  z  trzech,  które  trzymał  w  domu,  bardzo 
szczególny, bo dostał go jako nagrodę dla najlepszego studenta, kiedy studiował na Akademii 
Wojskowej  w  Belgradzie.  Powiedział  córce,  że  to  z  niego  wystrzeli  z  okazji  narodzin 

background image

 

 

pierwszego wnuka. Wzięła właśnie ten pistolet, jak gdyby chciała zranić ojca jeszcze bardziej. 
Generał,  przebywający  w  Bośni  ze  swoimi  żołnierzami,  obudził  się  w  momencie,  kiedy  jego 
córka strzeliła do siebie. Powiedział później, że poczuł uderzenie w sercu. Pomyślał, że musiało 
się stać coś strasznego, i kazał ordynansowi natychmiast zadzwonić na linię frontu. Ale na linii 
frontu było spokojnie. Zadzwonił telefon. Telefonował jego syn. 
Mladić był przekonany, że Ana została zamordowana. To było dla niego jedynym logicznym 
wytłumaczeniem. Ana nigdy by się nie zabiła. Nie mógł sobie wyobrazić, aby jego córka, jego 
własna córka, która w wieku dwudziestu trzech lat grała z nim w okręty, mogła go potępiać za 
to, co zrobił. Nie potrafił tego zrozumieć. Zamiast rozmawiać, grali w dziecinną grę. Łatwiej 
mu  było  myśleć,  że  została  zamordowana:  to  zwalniało  go  z  całej  odpowiedzialności.  Aby 
zrozumieć, dlaczego popełniła samobójstwo, musiałby przyznać  - przynajmniej przed samym 
sobą - że istotnie popełnił zbrodnie wojenne. Tego generał Mladić nigdy nie potrafiłby zrobić. 
Nawet  śmierć  ukochanego  dziecka  nie  skłoniła  go  do  przyznania  się.  Było  tak,  jak  gdyby 
musiał poświęcić własną córkę - nie swoje życie i życie żołnierzy, jak książę Lazar - aby stać 
się  mitycznym  bohaterem.  Jeśli  była  to  cena  za  nieśmiertelność,  bogowie  pozwolili  mu  żyć 
tylko po to, aby cierpiał niewiarygodny ból. 

W tym momencie serbska mitologia spotyka się z grecką tragedią: Mladić został ukarany za to, 
co  zrobił  w  Bośni.  Zniszczył  Bośnię,  ale  Bośnia  zniszczyła  jego.  Gdyby  Ana  zginęła  z  ręki 
człowieka, z ręki wroga, byłaby to zemsta ludzka. Ale zginęła z własnej ręki. Bogowie zemścili 
się  na  Mladiciu.  Jego  życie  było  jak  grecka  tragedia,  w  której  bogowie  interweniują  w  życie 
bohatera  i  karzą  go  za  pychę,  pozostawiając  przy  życiu.  Mladić  w  końcu  poczuł  ból,  który 
zadawał  tysiącom  ludzi w Sarajewie, Srebrenicy i  Gorażdu. Ale czy był  to  ten sam  ból? Czy 
oprawca  doświadcza  takiego  samego  bólu  jak  jego  ofiary?  Tak,  ponieważ  ból  rodzica,  który 
traci dziecko, jest uniwersalny. 

Strata ta, największa strata Mladicia, i cierpienie, które jej towarzyszyło, z powrotem zmieniły 
mitologicznego bohatera w człowieka. 

Kiedy ja opuściłam dom w wieku zaledwie szesnastu lat, ojciec nie odzywał się do mnie przez 
lata.  Był  twardy  jak  kamień.  Skreślił  mnie.  Dlaczego?  Często  się  nad  tym  zastanawiałam. 
Ponieważ  ośmieliłam  się  robić  coś  samodzielnie  i  nie  słuchałam  go.  Może  bym  go  słuchała, 
gdyby do mnie mówił, mówił, a nie krzyczał. Teraz jest za późno. A jednak często mi się śni. 
W tym śnie jestem  na szczycie spiralnych schodów. Ojciec stoi u ich stóp, patrzy  w  górę, w 
moją stronę, i chyba próbuje coś powiedzieć. Widzę, jak poruszają się jego usta, ale do mnie 
nie docierają żadne słowa. Budzę się ze szlochem. 
Może  generałowi  także  śni  się  utracona  córka,  która  próbuje  mu  powiedzieć  coś,  czego  nie 
słyszy.  Budzi  się  wtedy  zlany  zimnym  potem  obok  swojej  cichej  żony,  która  w  głębi  duszy 
bardzo dobrze wie, kto jest odpowiedzialny za samobójstwo Any. 

To  dlatego  od  marca  1994  roku  generał  Mladić  zaczął  swój  dożywotni  wyrok,  mimo  że  jest 
poszukiwanym przez Trybunał w Hadze zbrodniarzem wojennym, który wciąż się ukrywa. 

background image

 

 

 

12. metamorfoza Biljany Plavsic 

Niewiele kobiet brało udział w tej wojnie, zwłaszcza na najwyższym szczeblu. Biljana Plavsic 
była jedną z trojga najwyższych rangą funkcjonariuszy w Republice Serbskiej w czasie wojny, 
zaraz po Radovanie Karadżiciu i Momćilo Krajiśniku - obaj zostali oskarżeni przez Trybunał. 
Biljanę Plavsic skazano na jedenaście lat więzienia za zbrodnie przeciw ludzkości, pogwałcenie 
praw  i  zwyczajów  wojennych  oraz  naruszenie  konwencji  genewskiej.  Należy  do  bardzo 
nielicznych zbrodniarzy  wojennych, którzy  przyznali się do osobistej  odpowiedzialności  za te 
czyny. 

Jedyna  kobieta  oskarżona  o  zbrodnie  wojenne,  „żelazna  dama"  z  Republiki  Serbskiej,  siedzi 
spokojnie  na  ławie  oskarżonych  Trybunału  w  Hadze.  Jest  luty,  zimno,  a  ona  ma  na  sobie 
elegancki  czarny  kostium  i  oliwkowozielony  półgolf,  na  którym  wisi  łańcuszek  z  dużym 
czarnym krzyżem. Od czasu do czasu w zamyśleniu opiera brodę na jednej ręce lub nerwowo 
przeczesuje  palcami  włosy.  Ale  kiedy  sędzia  Richard  May  odczytuje  wyrok  -  jedenaście  lat 
więzienia  -  wyraz  twarzy  Biljany  Plavsic  się  nie  zmienia.  Dla  siedemdziesięciodwuletniej 
kobiety jedenaście lat więzienia jest wyrokiem dożywocia. Mimo to patrzy z kamienną twarzą 
prosto  w  oczy  sędziemu.  Opanowana,  spokojna  i  uroczysta,  zachowuje  zimną  krew.  Nikt  nie 
potrafi powiedzieć, o czym myśli. 
Jak  na  swój  wiek  Biljana  Plavsic  wygląda  bardzo  dobrze.  Jej  siwawe  włosy  sięgają  ramion. 
Makijaż ma oszczędny, jedynie trochę tuszu na rzęsach i dyskretnie pomalowane usta. Zwykle 
nosi  ubrania  pastelowe  lub  połyskliwe,  to  jest  jej  znak  firmowy.  Jasnozielony,  lawendowy, 
fioletoworóżowy  i  ciemnoniebieski  są,  jak  się  zdaje,  jej  ulubionymi  kolorami,  a  jedwabna 
koszula pod żakietem stanowi część uniformu. 
Muszę  przyznać,  że  bez  względu  na  okoliczności  Biljana  Plavsic  prezentuje  się  znakomicie. 
Szczególnie  jedno  jej  zdjęcie  dobrze  to  pokazuje:  widać  na  nim,  jak  wizytuje  żołnierzy  w 
terenie,  jej  wesoły,  różowy  kostium,  szczególnie  jaskrawy  na  tle  maskujących  mundurów, 
równie  wyraźnie  jak  kobiecy  wygląd  wyróżnia  ją  wśród  żołnierzy  o  surowych  twarzach.  Nic 
nie mogłoby stanowić większego kontrastu z mundurami niż jej jaskrawe kostiumy Chanel, z 
wyjątkiem być może wieczorowej sukni. Wygląda jak nie na swoim miejscu nie dlatego, że jest 
kobietą, ale dlatego, że jest damą. 
Nie na swoim miejscu wygląda także w sali sądowej: jak gdyby tu nie należała. 
Jej postawę w sądzie można by określić jako dostojną, ale jej dostojność graniczy z arogancją. 
Jest coś aroganckiego w sposobie, w jaki siedzi, w jaki się nosi, w jaki odwraca głowę, żeby 
spojrzeć  na  sędziów,  jak  gdyby  z  góry,  jak  gdyby  to  o  na  miała  sądzić  ich.  To  jej  poczucie 
wyższości mnie niepokoi. 
Biljana  Plavsic  irytowała  mnie,  dopóki  nie  dostrzegłam  w  niej  czegoś  bardzo  dobrze  mi 
znanego  -lub może irytowała mnie właśnie dlatego, że dostrzegałam to  coś? Przypominała mi 
moją matkę. Moja matka budziła w ludziach lęk, będąc po prostu sobą, jest tak nawet dzisiaj, 
choć  liczy  sobie  siedemdziesiąt  sześć  lat.  I  nie  wynikało  to  bynajmniej  z  jej  władzy  lub 
stanowiska,  ponieważ  nie  miała  ani  jednego,  ani  drugiego.  Kiedy  byłam  młoda,  nigdy  nie 
lubiłam zapraszać przyjaciół do domu, z powodu matki. Uchodziła za zimną i wyniosłą, nawet 
arogancką - przyczyną był sposób, w jaki się zachowywała, jak gdyby uważała się za królową. 
Teraz mam wrażenie, że Biljana Plavsic musi być kobietą tego samego typu. Niektórzy ludzie 
mają wrodzony, dostojny lub arogancki sposób bycia (zależy od interpretacji). Człowiek czuje 
się  przy  nich  nieswojo,  jakby  miał  nieuczesane  włosy  plamę  na  ubraniu  lub  powiedział  coś 
głupiego. Nie znaczy to, że oni chcą, aby inni się tak czuli, po prostu tacy już są i często nie 

background image

 

 

uświadamiają  sobie  tego,  że  sprawiają  wrażenie,  jak  gdyby  lekceważyli  ludzi.  Niektórzy 
zagraniczni  dyplomaci  opisywali  Biljanę  Plavsic  jako  zimną  i  nieprzyjemną,  dodając,  że  inni 
serbscy politycy byli ciepli i przystępni, a ona często nawet nie podawała im ręki. 
Rzeczywiście w sali sądowej  wyglądała tak samo  jak wtedy, kiedy jeszcze nie zaangażowała 
się  w  politykę:  jak  wybitny  profesor.  Ściśle  rzecz  biorąc,  była  profesor  biologii  znaną  na 
uniwersytecie  w  Sarajewie,  która  spędziła  trochę  czasu  w  USA  na  stypendium  Fulbrighta. 
Trudno  powiedzieć,  dlaczego  porzuciła  swój  zawód.  Podobnie  jak  w  większości  wypadków 
odpowiedź  jest  zapewne  banalna:  żądza  władzy.  Mogę  sobie  jednak  łatwo  wyobrazić,  jak 
wyglądała jej sytuacja w 1990 roku, tuż przed wybuchem wojny w Bośni. Miała sześćdziesiąt 
lat  i  szykowała  się  do  emerytury.  Dla  ambitnej  i  inteligentnej  kobiety  nie  była  to  kusząca 
perspektywa. Nie miała męża ani wnuków, żeby im poświęcać czas. Co ważniejsze, widziała, 
jacy  ludzie  biorą  się  do  polityki.  Nieliczni  z  nich  byli  jej  kolegami,  akademikami,  jak  na 
przykład znany specjalista od Szekspira, Nikola Koljevic (w 1997 roku popełnił samobójstwo). 
W  większości  byli  to  jednak  nieokrzesani  ludzie,  ledwo  umiejący  pisać,  którzy  nie  mieli 
żadnych  ambicji,  liczyli  tylko  na  zyski  związane  ze  sprawowaniem  władzy.  Oczywiście 
uważała,  że  może  być  lepszym  i  bardziej  kompetentnym  politykiem  od  nich.  Wolna  od 
obowiązków rodzinnych i pełna energii rzuciła się w wir polityki. Z pewnością kierowała nią 
ambicja,  ale  w  odróżnieniu  od  swoich  kolegów  wydawała  się  nieprzekupna.  Nie  należy 
zapominać, że kiedy zdała sobie sprawę, jak wiele przekupstwa jest w jej rządzie, rozpoczęła 
antykorupcyjną czystkę i założyła własną partię, która wygrała wybory w 1997 roku. 

Ale za to, że było się jedyną kobietą wśród tych wszystkich macho bałkańskiej polityki, trzeba 
było zapłacić. Kobieta w takiej sytuacji musiała być znacznie lepsza niż mężczyźni, a w tych 
okolicznościach  dla  Biljany  Plavsic  oznaczało  to,  że  musi  być  bardziej  radykalna  w  swojej 
retoryce niż inni politycy. I była. 
Fakt, że kobieta mogłaby być odpowiedzialna za niektóre z najbardziej wstrząsających zbrodni 
popełnionych  w  czasie  wojny  w  Bośni,  musi  być  trudny  do  przełknięcia  dla  każdego,  kto 
wierzy  -  choć  trochę  -  że  gdyby  kobiety  rządziły,  świat  byłby  lepszym  miejscem  do  życia. 
Kiedy ta kobieta rządziła, Bośnia była piekłem. 
Formalnie  rzecz  biorąc,  w  Republice  Serbskiej  była  drugą  osobą  po  prezydencie  Radovanie 
Kara-dżiciu.  Trudno  powiedzieć,  jaką  miała  naprawdę  władzę  i  w  jakim  stopniu  była 
manipulowana przez Slobodana Milośevicia i Radovana Karadżicia, jeśli nie znalazła się na tej 
pozycji wyłącznie w celach dekoracyjnych. „Nigdy nie była dopuszczana do dyskusji i żadnych 
spotkań  poświęconych  najważniejszym  kwestiom  wojny,  pokoju  i  władzy"  -  powiedział  Carl 
Bildt,  były  międzynarodowy  wysoki  przedstawiciel  w  Bośni,  zeznając  na  jej  procesie.  Ale 
nawet jeśli miała niewiele władzy, wiedziała, co się dzieje, i w sądzie temu nie zaprzeczała. 
Ponieważ  Biljana  Plavsic  jest  kobietą,  trudno  mi  było  obserwować  jej  trwającą  dziesięć  lat 
karierę  polityczną.  Bolesnym  doświadczeniem  było  dla  mnie  słuchanie  jej  ostro 
nacjonalistycznych  przemówień  i  metafor  zaczerpniętych  z  biologii,  na  przykład  kiedy 
próbowała wyjaśniać, że Muzułmanie w Bośni są „genetycznym błędem na serbskim ciele", że 
ich  eliminacja  była  „zjawiskiem  naturalnym",  a  nie  zbrodnią  wojenną.  Nawet  Slobodan 
Milośević  uważał  ją  za  zbyt  radykalną,  mawiając,  że  nadaje  się  do  zakładu  dla  obłąkanych. 
Potworna była sama myśl o tym, że jako formalna szefowa tajnej policji Republiki Serbskiej, a 
także jeden z dowódców wojskowych, musiała wiedzieć o głodzeniu, torturowaniu i zabijaniu 
muzułmańskich więźniów w straszliwych obozach koncentracyjnych w Omarskiej, Keratermie 
i Manjaćy. Jedno ze zdjęć przedstawia ją całującą zbrodniarza Żeljka Raznatovicia Arkana parę 
godzin  po  tym,  jak  jego  oddziały  paramilitarne  wkroczyły  do  Bijeljiny  i  zabiły  czterdzieści 
osiem  osób.  Zwłoki  wciąż  leżały  na  ulicach,  musiała  więc  przekroczyć  jedno  z  ciał,  aby 
zarzucić  ręce  na  szyję  Arkana,  pocałować  go  i  pogratulować  udanej  eliminacji  „błędu 

background image

 

 

genetycznego". 

Kiedy  usłyszała,  że  jest  oskarżona,  natychmiast,  w  styczniu  2001  roku,  oddała  się  do 
dyspozycji Trybunału, wierząc, że wypełniała swój obowiązek obrony narodu, nie może zatem 
być winna ludobójstwa, zbrodni przeciw ludzkości, pogwałcenia praw i zwyczajów wojennych 
oraz  naruszenia  postanowień  konwencji  genewskiej,  o  co  została  oskarżona  przez 
Międzynarodowy  Trybunał  ONZ  do  spraw  Zbrodni  Wojennych  w  byłej  Jugosławii.  Jej 
pierwszym oświadczeniem było zwyczajowe „jestem niewinna". 
Po spędzeniu  krótkiego  czasu w więzieniu została zwolniona za kaucją.  Ale prawdziwy szok 
spowodowała  jej  deklaracja  nagrana  na  wideo  w  październiku  2002  roku,  kiedy  to  jako 
pierwsza  zmieniła  wcześniejsze  zeznania  i  przyznała  się  do  winy.  Wywołało  to  konsternację 
wśród Serbów: Co się dzieje z tą kobietą? Co chce osiągnąć? Snuto rozmaite domysły. Może 
stara  się  o  złagodzenie  wyroku  w  zamian  za  zeznawanie  przeciw  Milośevićiowi?  W  końcu 
znana była jako osoba zimna i wyrachowana, a takie układy z prokuratorami i sądem stanowiły 
element praktyki sądowej i nie można ich było wykluczyć. 

Ale Biljana Plavsic zaskoczyła nas  wszystkich. Kiedy w grudniu tego samego roku otrzymała 
szansę  przemówienia  przed  Trybunałem,  wyłonił  się  obraz  osoby  zupełnie  innej  niż  ta,  którą 
widywaliśmy  wcześniej.  Tak  innej,  że  właściwie  nie  do  poznania.  W  swojej  krótkiej  mowie 
była szczera, skromna, wzruszająca i skruszona. 
To cud, że w czasie procesu Biljana Plavśić nie powiedziała: Nie widziałam, nie powiedziała: 
Ja  tylko  wykonywałam  swoje  obowiązki,  i  nie  próbowała  wzbudzić  współczucia  z  tego 
powodu, że była jedyną kobietą w bałkańskim świecie męskiej polityki. Przyznała teraz, że jest 
winna zbrodni przeciw ludzkości (i w rewanżu oskarżenie odstąpiło od pozostałych zarzutów). 
„Jestem winna i przyznaję, że kilka tysięcy niewinnych ludzi było ofiarami zorganizowanych i 
systematycznych  akcji  usuwania  Muzułmanów  i  Chorwatów  z  terytorium,  które  Serbowie 
uważają za swoje" - powiedziała przed sądem. I to oświadczenie jest bez precedensu. 
Na pytanie, które sama sobie zadała - jak to możliwe, że Serbowie popełniali zbrodnie wojenne 
-  jej  odpowiedź  brzmiała:  zaślepiający  strach,  z  którego  zrodziła  się  obsesyjna  determinacja, 
aby  nigdy już nie stać się ofiarami, tak jak miało to  miejsce w czasie wojny domowej,  która 
rozpętała się między Serbami a Chorwatami w czasie drugiej wojny światowej. „W tej obsesji, 
aby  nigdy  więcej  nie  stać  się  ofiarami,  pozwoliliśmy  sobie  stać  się  prześladowcami"  - 
przyznała.  Nie  zadała  sobie  jednak  trudu,  aby  wspomnieć,  że  w  ciągu  wielu  lat  przed 
wybuchem  wojny  media  podsycały  ten  ukryty  strach  trwający  od  drugiej  wojny  światowej, 
urabiając zbiorowy sposób myślenia, przygotowując grunt pod przyszłe zbrodnie. 

W związku z oskarżeniem o nieludzkie traktowanie nie-Serbów stwierdziła, że o tym słyszała, 
ale nie sprawdziła, czy to prawda, czy nie, ponieważ w tamtym czasie była przekonana, że jej 
naród nie jest zdolny do takich czynów. Przyznała jednak, że argument o obronie własnej nie 
usprawiedliwia zbrodni wojennych, i oświadczyła, że bierze na siebie pełną odpowiedzialność. 
Te słowa są ważne również dlatego, że jest ona pierwszym - i jak dotąd jedynym - politycznym 
lub wojskowym przywódcą, który przed Międzynarodowym Trybunałem uznał swoją winę. 
W  swojej  krótkiej  mowie  Plavsic  znalazła  również  sposób,  aby  zaapelować  do  sędziów  o 
szukanie sprawiedliwości dla ofiar i dla wszystkich stron konfliktu zbrojnego. „Mogę jedynie 
zrobić to, co w mojej mocy, i mieć nadzieję, że to się choć trochę przyda -zrozumieć prawdę, 
głosić  ją  i  wziąć  na  siebie  odpowiedzialność.  Mam  nadzieję,  że  to  pomoże  niewinnym 
Muzułmanom,  Chorwatom  i  Serbom  przezwyciężyć  gorycz,  która  często  zamienia  się  w 
nienawiść  prowadzącą  w  końcu  do  samozniszczenia".  Mówiła  to  nie  dlatego,  żeby  dostać 
niższy wyrok, ponieważ, jak sama potem powiedziała, każdy wyrok wyższy niż dziesięć lat w 
jej  wypadku  oznaczałby  dożywocie.  Ale  nie  zgodziła  się  współpracować  z  Trybunałem  w 

background image

 

 

charakterze świadka oskarżenia w innych procesach, zwłaszcza w procesie Milośevicia. 
Jej przemowę należy uznać za coś więcej niż akt odwagi cywilnej. Ma historyczne znaczenie z 
tego prostego powodu, że po jej przyznaniu, iż Serbowie byli prześladowcami, nikt nie może 
już  temu  zaprzeczać  nie  może,  skoro  przyznaje  się  do  tego  ktoś  o  tak  wysokiej  pozycji,  z 
najwyższego  szczebla  władzy.  Jej  słowa  mogą  więc  mieć  istotne  znaczenie  dla  procesu 
„trzeźwienia"  ogromnej  większości  Serbów,  którzy  nawet  nie  zaczęli  mówić  o  swojej 
odpowiedzialności  za  wojnę.  Przynajmniej  taką  nadzieję  ma  Trybunał  w  Hadze.  Ale  w 
Republice Serbskiej i w Serbii pierwsza reakcja na jej przyznanie się do winy była całkowicie 
przeciwna:  została  potępiona  i  uznana  za  zdrajczynię.  Potrzeba  więcej  niż  jej  procesu,  aby 
Serbowie  rozliczyli  się  ze  swoich  win  w  czasie  wojny  w  Bośni.  Biljana  Plavsic  okazała  się 
osobą  o  jasnych  moralnych  zasadach,  silną  i  gotową  zaakceptować  konsekwencje  swoich 
czynów.  Stojąc  przed  sędziami,  wykazała  godną  uwagi  gotowość  do  poniesienia  kary.  Jej 
postawa zasługuje na podziw, co nawet ja muszę przyznać. 
Niegdyś  najbardziej  radykalna  osoba  w  rządzie  Republiki  Serbskiej,  teraz  jest  najbardziej 
radykalną w skrusze. W czasie wojny musiała zapewne być bardziej bojowa niż mężczyźni w 
jej otoczeniu, aby uznano, że im dorównuje; Oczywiście ciekawe jest, w czym tkwi przyczyna 
jej zmiany. 

Sama  Biljana  Plavsic  nie  daje  nam  na  to  odpowiedzi.  Mamy  jednak  pewne  wskazówki.  W 
swojej  mowie  wspomniała  o  tym,  że  naród  serbski  utracił  honor  z  powodu  popełnionych 
zbrodni  wojennych, a następnie przeszła do omówienia roli, jaką w serbskiej  historii zajmuje 
święty  Sawa.  Serbskie  dowództwo  zeszło  z  wytyczonej  przez  świętego  drogi  szacunku, 
szlachetności  i  honoru  -  powiedziała.  Ale  dlaczego,  należałoby  zapytać,  przywoływała 
średniowiecznego  świętego?  Odpowiedzi  można  szukać  w  tym,  co  najbardziej  rzuca  się  w 
oczy,  kiedy  patrzy  się  na  nią  w  sali  sądowej:  krzyżu  wiszącym  ostentacyjnie  na  szyi,  żeby 
każdy  mógł  go  zobaczyć.  Nie  ma  wątpliwości,  że  to  jest  deklaracja.  Czy  to  możliwe,  że  jej 
wiara stała się przyczyną zmiany zdania? Czy też przyznać się do winy kazało jej zupełnie co 
innego  -  racjonalny  umysł  naukowca?  W  obliczu  niedających  się  zakwestionować  dowodów 
przedstawionych  w  sądzie  zmieniła  sposób  postępowania,  jak  postąpiłby  każdy  prawdziwy 
naukowiec, niezależnie od wyznawanej ideologii. Racjonalności  Biljany Plavsic dowodzi, jak 
sądzę, fakt, że naprawdę przyczyniła się do realizacji porozumienia z Dayton w 1995 roku, że 
przeciwstawiała  się  szalejącej  korupcji  oraz  współpracowała  z  organizacjami 
międzynarodowymi. 
Cokolwiek  spowodowało  jej  moralną  metamorfozę,  Biljana  Plavsic  nie  tylko  dała  dobry 
przykład,  ale  także  udzieliła  lekcji  patriotyzmu  swoim  kolegom,  zbrodniarzom  wojennym 
takim  jak  Radovan  Karadzic  i  Ratko  Mladić,  oraz  chorwackim  „bohaterom"  w  rodzaju  Ante 
Gotoviny  ukrywającego  się  gdzieś  w  Hercegowinie*.  Podczas  gdy  on  chowa  się  jak  tchórz, 
ona,  kobieta,  miała  odwagę  przyznać  się  do  swoich  win,  próbując  w  ten  sposób  zmyć  z 
własnego narodu piętno, że każdy Serb musi z definicji być winny. 
W  kraju  tak  patriarchalnym,  jak  nasze  kraje  bałkańskie,  musi  to  być  twarda,  wręcz 
upokarzająca  lekcja  dla  mężczyzn.  Mężczyźni  tacy  jak  Karadżić,  Mladić  i  Gotovina  nie 
przebaczą jej, że przedstawiła ich jako postaci jeszcze bardziej żałosne, niż są w rzeczywistości. 

background image

 

 

 

13. dlaczego potrzebujemy potworów 

„Dlaczego  piszesz  o  zbrodniarzach  wojennych?"  —  zapytała  mnie  przyjaciółka,  kiedy 
powiedziałam  jej,  że  wybieram  się  na  pięć  miesięcy  do  Hagi  obserwować  procesy  przed 
Międzynarodowym  Trybunałem  ONZ  do  spraw  Zbrodni  Wojennych  w  byłej  Jugosławii. 
Zrozumiałam jej pytanie, miała na myśli: Nie masz tego dość? 
Tak,  miałam  tego  dość.  Kiedy  skończyłam  moją  ostatnią  powieść,  Kao  da  me  nema  (Jakby 
mnie  nie  było),  moją  drugą  książkę  o  wojnie  na  Bałkanach,  byłam  bardzo,  bardzo  zmęczona 
wojną.  Rok  po  roku,  przez  dziesięć  lat,  próbowałam  zrozumieć  i  wytłumaczyć  innym,powód 
wojny, pokazać, jak do niej doszło i jak bez wątpienia zmieniła ludzi wokół mnie, a także mnie 
samą. Chciałam teraz dla odmiany napisać o czymś innym. Ale moje myśli wciąż wracały do 
wojny.  Po  prostu  nie  mogłam  odłożyć  tego  na  bok,  zbyt  wiele  było  pytań  i  zbyt  wiele 
niedokończonych wątków. Wojna w latach 1991-1995 była czymś, czego - jak i wiele innych 
osób - nie mogłam sobie wcześniej wyobrazić. Nigdy nie przypuszczałam, że jest ona możliwa 
w  Jugosławii,  i  musiałam  się  z  nią  jakoś  pogodzić.  Jednym  ze  sposobów  było  pisanie.  Dwie 
książki o wojnie jednak nie wystarczyły. W końcu wojna zmieniła moje życie. Moja córka po 
zetknięciu  się  z  nacjonalizmem  wyjechała  w  1991  roku  z  Chorwacji  za  granicę.  Ja  straciłam 
kraj,  w  którym  się  urodziłam,  i  wielu  przyjaciół.  Mój  świat  skurczył  się  do  niemal 
homogenicznej Chorwacji. Wyrzucona poza nawias życia publicznego spędzałam coraz więcej 
czasu za granicą, aż w końcu okazało się, że mieszkam w Szwecji, która stała się moją drugą 
ojczyzną. 
Wojna  nie  uczyniła  mnie  jednak  samotną.  Parę  lat  temu  prezentowałam  w  Berlinie  moją 
książkę  Kao  da  me  nema,  poświęconą  masowym  gwałtom  na  Muzułmankach  w  Bośni.  Jak 
zwykle po moim wystąpieniu rozpoczęła się dyskusja z publicznością. Młody człowiek wstał i 
zapytał, czy rozważam napisanie książki z pozycji sprawcy. „Nie rozważam!" - wykrzyknęłam 
zbyt szybko, jak gdyby sama myśl o tym była zbrodnią. To prawda, moje książki o wojnie były 
pisane wyłącznie z perspektywy ofiar. Sądziłam, że koszmar wojny można prawdziwie opisać 
jedynie  tak.  Świat  wiedział  już  dość  o  zbrodniarzach.  Ile  artykułów  napisano  o  Slobodanie 
Milośeviciu?  Tysiące.  W  swoim  czasie,  dzięki  mediom,  Slobodan  Milośević,  Radovan 
Karadzic i Ratko Mladić stali się znakomitościami; jakiekolwiek byłyby ich zbrodnie, nikt ich 
już nie pamiętał. Gdyby ktoś spróbował pisać z pozycji sprawcy, gdyby starał się zrozumieć - 
jak  bliskie  byłoby  to  usprawiedliwienia  ich  zbrodni?  Czy  w  ogóle  możemy  zrozumieć 
zbrodniarzy  wojennych?  I  co  najważniejsze,  dlaczego  mielibyśmy  próbować?  Takie  pytania 
przelatywały mi przez głowę, kiedy myślałam, jak złowróżbną wymowę ma to, że temat został 
poruszony akurat w Niemczech. 

Nie  zdawałam  sobie  wtedy  sprawy,  że  odpowiadając  młodemu  niemieckiemu  czytelnikowi, 
przyjęłam typową postawę samoobrony. Zareagowałam zupełnie tak samo, jak dwa lata później 
inni ludzie, kiedy powiedziałam im, że piszę o przestępcach, to jest zbrodniarzach wojennych. 
„Dlaczego się nimi interesujesz? Przecież to potwory" - mówili. 
Łatwo zrozumieć takie reakcje. Zbrodniarze wojenni popełnili niesłychane zbrodnie i nikt nie 
chce, by go z nimi w jakikolwiek sposób wiązano. Ale to nie zbliża nas do zasadniczej kwestii: 
jak takie czyny były możliwe? Jeśli uwierzymy,  że ich sprawcy są potworami, to  dlatego, że 
chcemy jak najbardziej się od nich odróżnić, odmawiając im krzty człowieczeństwa. Posuwamy 
się nawet tak daleko, żeby nazywać ich zbrodnie „nieludzkimi", jak gdyby zło (tak jak i dobro) 
nie  stanowiło  części  natury  człowieka.  U  podstaw  takiego  rozumowania  jest  sylogizm: 
zwyczajni  ludzie  nie  mogliby  zrobić  tego,  co  zrobiły  te  potwory.  Jesteśmy  zwyczajnymi 
ludźmi, wobec tego nie możemy popełniać takich zbrodni. 

background image

 

 

Ale kiedy przyjrzeć się bliżej rzeczywistym sprawcom, okazuje się, że ten sylogizm nie działa. 
W 1993 roku śledziłam proces Borislava Hera-ka, Serba z Bośni, który został skazany na karę 
śmierci (zamienioną później na karę dożywocia) przez sąd w Sarajewie za szesnaście gwałtów i 
morderstwo trzy-dzieściorga dwojga cywilów, w tym dwunastu kobiet, które zgwałcił, oraz za 
udział w zabiciu około dwustu dwudziestu Muzułmanów. Największym rozczarowaniem było 
dla  mnie  to,  że  wyglądał  jak  każdy  inny  człowiek,  jak  sąsiad,  krewny,  przyjaciel.  Niemal 
desperacko szukałam w jego oczach śladów szaleństwa, jakiegoś dowodu, że był inny - krótko 
mówiąc, że był  potworem.  I nie ja jedna patrzyłam  w ten sposób  na zbrodniarzy wojennych. 
Wiele osób robiło to samo. 
Czy  jakaś  wada  osobowości  -  lub  określony  typ  charakteru  -  jest  przyczyną  okrucieństwa 
człowieka?  Czy  w  każdej  społeczności  istnieją  ludzie  z  patologiczną  skłonnością  do 
popełniania najgorszych zbrodni, jeśli nadarzy się sposobność? Albo też popełniający zbrodnie 
pod  wpływem  nacisku  społecznego  i  psychologicznego?  Pytania  te  nie  są  nowe.  Jest  cała 
biblioteka  kompetentnie  napisanych  książek  na  ten  temat,  wiele  z  nich  pojawiło  się  tuż  po 
drugiej wojnie światowej (na przykład książki Raula Hilberga, Theodora W. Adorna, Zygmunta 
Baumana, Johna Steinera i Ervina Stauba). Ale kiedy dochodzi do nowych konfrontacji z tego 
typu  przypadkami,  pytania  o  naturę  postępowania  człowieka  są  tak  samo  niepokojące  jak 
zawsze. 

Z  pewnością  istnieją  przypadki  na  pograniczu  patologii  (Goran  Jelisić  to  jeden  z  nich),  ale 
liczba i brutalność popełnionych zbrodni (na przykład masowe gwałty w Bośni) wskazują, że 
albo liczba chorych ludzi jest bardzo duża, albo działa tu coś innego. W swojej książce Zwykli 
ludzie  amerykański  historyk  Christopher  R.  Browning  analizuje  przypadek  101.  Policyjnego 
Batalionu Rezerwy i „ostateczne rozwiązanie" w Polsce. Wyciąga wniosek, że Niemcy, którzy 
jako pierwsi zostali wysłani, aby zabijać tysiące polskich Żydów, nie byli specjalnie wybrani i 
nie różnili się niczym szczególnym od pozostałych Niemców. 
Przeciwnie,  batalion  ten  składał  się  z  ludzi  reprezentujących  najróżniejsze  grupy  społeczne  i 
pod tym względem był to oddział rzeczywiście reprezentatywny dla „zwykłych ludzi". 

Dwudziestodwuletni  bezrobotny,  Borislav  He-rak,  nie  interesował  się  polityką,  osobiście  nie 
nienawidził Muzułmanów. Ale kiedy miał okazję ich zabijać, pozornie w majestacie prawa, a w 
dodatku wzbogacić się, łupiąc swoje ofiary, zbytnio się nie zastanawiał. Obserwując Heraka w 
czasie  procesu,  człowiek  z  prawdziwym  przerażeniem  uświadamiał  sobie,  że  nie  był  on  ani 
nacjonalistą, ani szaleńcem - choć inteligencja nie należała do jego mocnych stron. 
Ale  jeśli  jest  coś  w  charakterze  człowieka,  co  powoduje  patologiczne  zachowania  (czego  nie 
można  wykluczyć),  dalsze  zajmowanie  się  Heraldem  i  jemu  podobnymi  daje  nie  więcej  niż 
badanie  egzotycznych  owadów  w  Amazonii.  Takie  przypadki  mówią  nam  tylko,  że  istnieją 
ludzie  szaleni  lub  chorzy,  ale  ich  zachowania  nie  mają  nic  wspólnego  z  postępowaniem 
zwyczajnych ludzi, którzy nie są dotknięci taką ułomnością. 
Im  więcej  zajmowałam  się  indywidualnymi  przypadkami  zbrodniarzy  wojennych,  tym  mniej 
byłam przekonana, że są oni potworami. A jeśli są to zwyczajni ludzie jak my, którzy znaleźli 
się w szczególnej sytuacji i podjęli niewłaściwą moralnie decyzję? Co może nam to powiedzieć 
o nas samych? 

Siedzisz  w  sali  sądowej  i  obserwujesz  oskarżonego.  Na  początku  zastanawiasz  się  tak,  jak 
zastanawiał  się  Primo  Levi:  „Czy  to  jest  człowiek?"  Odpowiedź:  Nie,  to  nie  jest  człowiek, 
wydaje  się  aż  nadto  prosta,  ale  w  miarę  jak  mijają  dni,  które  spędzasz w sądzie, zbrodniarze 
stają  się  coraz  bardziej  ludzcy.  Wkrótce  masz  poczucie,  że  są  twoimi  bliskimi  znajomymi. 
Oglądasz ich twarze, brzydkie lub sympatyczne, widzisz, jak ziewają, robią notatki, drapią się 
po głowie lub czyszczą paznokcie, i nie możesz nie zadać pytania: a co, jeśli to jest człowiek? 

background image

 

 

Im  lepiej  ich  znasz,  tym  więcej  się  zastanawiasz,  jak  mogli  popełnić  takie  zbrodnie  -  oni,  ci 
kelnerzy i taksówkarze, nauczyciele i wieśniacy stojący przed tobą. I im wyraźniej dociera do 
ciebie, że zbrodniarze wojenni mogą być zwykłymi ludźmi, tym bardziej się boisz. Oczywiście 
dlatego,  że  konsekwencje  są  wtedy  poważniejsze,  niż  gdyby  byli  potworami.  Jeśli  zwyczajni 
ludzie popełnili zbrodnie wojenne, oznacza to, że mógłby je popełnić każdy z nas. Teraz widać, 
dlaczego łatwiej i wygodniej jest przyjąć, że zbrodniarze wojenni są potworami, niż zgodzić się 
z  Ervinem  Staubem,  że  „zło,  które  wyrasta  ze  zwykłego  sposobu  myślenia  i  jest  popełniane 
przez zwykłych ludzi, to norma, nie wyjątek". 
Wydaje  mi  się,  że  brutalność  w  czasie  wojny  jest  raczej  normą  niż  wyjątkiem  i  więcej  ma 
wspólnego  z  okolicznościami  niż  z  charakterem.  Ale  jeśli  naprawdę  tak  jest,  nikt  z  nas  nie 
może być pewien, jak by się zachował w tych szczególnych okolicznościach. Krótko mówiąc, 
jak  wykazały  liczne  testy  psychologiczne,  nie  ma  żadnych  gwarancji,  że  postąpilibyśmy 
inaczej. Na przykład Philip G. Zimbardo, który w sławnym stanfordzkim eksperymencie badał 
w  symulowanych  warunkach  więziennych  zadawanie  bólu  na  rozkaz,  stwierdził,  iż  zaledwie 
parę  dni  wystarczyło,  aby  „strażnicy"  stali  się  tak  sadystyczni,  że  trzeba  było  przerwać 
eksperyment. „Jak to możliwe, że inteligentni, zdrowi na umyśle, «zwyczajni» ludzie stali się 
tak szybko prześladowcami?" - zapytywał. Niewątpliwie jest to przerażający obraz, ale właśnie 
dlatego powinniśmy dowiedzieć się więcej o nietypowych sytuacjach i o tym, jak reagują na nie 
zwykli  ludzie.  Musimy  się  dowiedzieć  więcej  o  prześladowcach  i  prześledzić,  jak  się  nimi 
stawali.  Młody  niemiecki  czytelnik  miał  rację.  Jedynie  jeśli  zrozumiemy,  że  większość 
przestępców  to  ludzie  tacy  jak  my,  będziemy  w  stanie  pojąć,  że  pewnego  dnia  nam  samym 
może zagrozić ulegnięcie takiej presji. 
Pozostaje  jednak  jeszcze  jedno  pytanie:  co  sprawia,  że  ci  zwykli  ludzie  dostrzegają  wroga  w 
swoim koledze lub sąsiedzie? Dlaczego możliwe jest, że nienawiść, upokorzenie, brutalność, a 
nawet  morderstwa  stają  się  czynem  usprawiedliwionym?  Jeden  z  żołnierzy  101.  Policyjnego 
Batalionu Rezerwy przyznał, że dla jego jednostki Żydzi nie byli ludźmi. Ale jakie polityczne, 
społeczne  i  psychologiczne  procesy  w  społeczeństwie  doprowadzają  do  tego,  że  taki  rodzaj 
myślenia jest możliwy? Co sprawia, że nienawiść jest możliwa, i co sprawia, że możliwy jest 
jej skutek, czystki etniczne? 

Może  przesadą  byłoby  porównywanie  nazistowskich  Niemiec  z  jakąkolwiek  częścią  byłej 
Jugosławii. Ale jeden element powoduje, że takie porównanie jest uzasadnione, a mianowicie 
kreowanie  „innych"  na  obiekt  nienawiści.  Na  początku  ważne  jest,  aby  zidentyfikować  taki 
obiekt  i  dać  przekonujące  powody  do  nienawiści.  Nie  muszą  one  być  racjonalne,  nie  muszą 
nawet  koniecznie być prawdziwe. Najważniejsze jest, aby były  przekonujące, bo dzięki temu 
ludzie  będą  mogli  je  zaakceptować.  Takie  „wyjaśnienia"  opierają  się  zwykle  na  mitach  (na 
przykład  mit  Serbów  jako  „niebiańskiego  narodu"  lub  mit  tysiącletniego  snu  Chorwatów  o 
posiadaniu  własnego  państwa)  i  uprzedzeniach  (Serbowie  są  prymitywni,  Chorwaci  są 
nazistami, Muzułmanie są głupi).  Korzystne jest, jeśli  te mity i  uprzedzenia mają korzenie  w 
rzeczywistości, w historii wcześniejszych wojen lub w kulturowych i religijnych różnicach. 
Nieustannie  widzimy,  jak  w  różnych  częściach  świata  obiektem  nienawiści  stają  się  ludzie 
należący  do  innego  plemienia  (jak  Hutu  i  Tutsi  w  Ruandzie)  lub  innej  rasy.  Zadaniem 
propagandy jest takie kształtowanie dzielącej ich różnicy, aby stworzyć poczucie zagrożenia i 
wzmocnić  parcie  do  homogenizacji.  Najważniejsze  to  metoda  sączenia  nienawiści: 
najskuteczniejsza jest taka, która sprawia, że ludzie przyzwyczajają się do nienawiści powoli, 
krok po kroku, aż uczucie to zadomawia się w ich życiu codziennym. 
W  świetle  „dowodów"  różnic,  często  w  formie  szczegółowego  pokazania  w  mediach  presji  i 
cierpień  -  albo  prawdziwych,  albo  wymyślonych  -  „inni"  zostają  z  czasem  pozbawieni 
wszelkich  indywidualnych  cech.  Nie  są  już  znajomymi  ani  przedstawicielami  różnych 

background image

 

 

zawodów o takim czy innym nazwisku, zwyczajach, wyglądzie i cechach charakteru, lecz stają 
się  członkami  wrogiej  grupy.  Kiedy  jednostka  zostanie  w  ten  sposób  zredukowana  do 
abstrakcyjnego  pojęcia,  można  jej  spokojnie  nienawidzić,  ponieważ  przeszkody  moralne 
zostały usunięte. Jeśli „wykazano", że nasi  wrogowie nie są już istotami ludzkimi, nie mamy 
obowiązku traktować ich tak, jak traktuje się ludzi. Nie ma żadnego znaczenia, że w ten sposób 
sami redukujemy się do abstrakcyjnej kategorii, że nie jesteśmy już jednostkami, ponieważ w 
oczach „wroga" też jesteśmy „innymi". 
Początek wojny w byłej Jugosławii nie różnił się od tego, co w swoich dziennikach z lat 1933-
1945, zatytułowanych Chcę dawać świadectwo aż do końca, pisał Victor Klemperer o tym, jak 
w  tamtych  czasach,  krok  po  kroku,  antysemityzm  stawał  się  w  Niemczech  normalnym 
sposobem  myślenia  i  postępowania.  Ten  sposób  postrzegania  stopniowo  udzielał  się  także 
ofierze: Klemperer, sam Żyd, nie chciał tego widzieć i odsuwał to od siebie przez lata. 
Tak  jak  w  Niemczech,  w  Chorwacji  również  najpierw  przestawało  się  witać  z  osobą  innej 
narodowości,  może  wyłącznie  z  obawy,  by  inni  nie  zobaczyli,  że  tę  osobę  się  akceptuje. 
Wydaje  się  nieprawdopodobne,  ale  to  pozornie  mało  znaczące  ustępstwo,  ten  drobny  akt 
przystosowania  się  do  nowej  rzeczywistości,  w  której  panuje  pełna  homogenizacja  narodu, 
sprowadza człowieka na niebezpieczną drogę. Odwracanie wzroku w istocie umożliwia komuś 
innemu popełnianie zbrodni wojennych w imię ogólnych zasad izolacji i eliminacji „innych". 
Większość  ludzi  w  Chorwacji,  Serbii  i  Bośni  dostosowała  się  do  mieszaniny  państwowej 
propagandy,  oportunizmu,  strachu  i  obojętności  wyznaczającej  normy  zachowań,  nie  zdając 
sobie  sprawy  z  możliwych  konsekwencji.  Bardzo  niewielu  ludzi  umiało  oprzeć  się  ogólnej 
atmosferze „normalności nienawiści". Oczywiście, istnieje różnica między kimś, kto nie ukłoni 
się serbskiemu czy muzułmańskiemu sąsiadowi, a kimś, kto brał udział w ich zabijaniu, tak jak 
istnieje  różnica  między  państwem,  które  nie  wydaje  Serbom  dokumentów  osobistych,  i  tym, 
które  każe  nosić  żółte  gwiazdy.  Ale  odwracanie  wzroku  lub  milczenie  w  obliczu 
niesprawiedliwości i zbrodni oznacza współpracę z politykami, których programem jest śmierć 
i  zniszczenie.  I  czy  to  jest  współpraca  z  własnej  woli,  czy  nie,  nie  ma  w  istocie  znaczenia, 
ponieważ skutki są takie same. 

Ponad  dziesięć  lat  po  rozpoczęciu  wojny  na  Bałkanach  kwestią  zasadniczej  wagi  jest 
zrozumienie, że to my, zwykli ludzie, a nie szaleńcy, sprawiliśmy, iż stała się ona możliwa. To 
my pewnego dnia przestaliśmy pozdrawiać sąsiadów innej narodowości - akt, który następnego 
dnia  umożliwił  otwarcie  obozów  koncentracyjnych.  Zrobiliśmy  to  sobie  nawzajem.  Może  to 
dobry powód, żeby zastanowić się, czy postawienie stu  osób przed Trybunałem w Hadze nie 
jest  zbyt  łatwym  rozwiązaniem.  Bo  co  z  innymi,  którzy  przyjęli  ideologię  prowadzącą  do 
śmierci  dwustu  tysięcy  ludzi?  Być  może  w  nią  nie  wierzą,  ale  z  pewnością  przeciw  niej  nie 
protestowali. Jeśli jest prawdą, że nie ma zbiorowej winy, to czy istnieje zbiorowa niewinność? 
Często  w  Chorwacji  słyszy  się,  że  Trybunał  sądzi  nie  tyle  paru  zbrodniarzy  wojennych,  ile 
obronną  wojnę  za  ojczyznę,  a  także  cały  naród  chorwacki.  Innymi  słowy,  wina  nie  jest 
zindywidualizowana. 

Wciąż 

jesteśmy 

więźniami 

kolektywizmu. 

Wina 

wymaga 

zindywidualizowania, a właśnie na tym polega działalność Trybunału. Cały naród, chorwacki 
czy jakikolwiek inny, nie może być uznany za winny zbrodni wojennych. Ale rzeczywiście cały 
naród  może  być  uznany  za  odpowiedzialny  za  zbrodnie  wojenne,  zarówno  politycznie,  jak  i 
moralnie. Serbski naród dwa razy wybrał Slobodana Milośevicia na prezydenta Serbii i raz na 
prezydenta  Jugosławii.  Chorwaci  wybrali  Franja  Tudjmana  na  prezydenta  dwukrotnie.  O  ile 
wiemy, były to raczej wolne wybory. Jeśli Niemcy byli odpowiedzialni za wspierania Hitlera, 
dlaczego Serbowie nie mieliby być odpowiedzialni za wspieranie Milośevicia, a Chorwaci za 
wspieranie Tudjmana? Żaden z nich nie utrzymałby się przy władzy bez wsparcia narodu. 
Głosując na Milośevicia czy Tudjmana, ludzie głosowali za polityką czystek etnicznych. Czy 

background image

 

 

mogą twierdzić, jak Niemcy, że o niczym nie wiedzieli? Zarówno Chorwacja, jak Serbia są za 
małe, żeby użyć tego argumentu. W ciągu pięciu lat wojny zbyt wielu ludzi było bezpośrednio 
zaangażowanych  w  czystki  etniczne,  aby  poważnie  twierdzić  „nie  wiedzieliśmy".  Wiedzieli  i 
zgadzali się z tym albo przynajmniej to lekceważyli. Właśnie głównie z tego powodu nie lubią 
rozmawiać  o  zbrodniach  wojennych  i  o  wojnie  w  ogóle,  chyba  że  w  kontekście  bohaterskiej 
wojny  obronnej.  Nie  jest  miło  usłyszeć,  że  było  się  kolaborantem.  Ale  trzeba  zrozumieć,  że 
była  możliwość  wyboru  -  i  że  dokonało  się  złego  wyboru.  W  pewien  sposób  nie  tylko 
zbrodniarze wojenni,  ale i  ludzie, którzy im to  umożliwili,  powinni  odpowiadać za swoje złe 
wybory. 

Procesy  zbrodniarzy  wojennych  są  ważne  nie  tylko  z  powodu  ludzi,  którzy  zginęli.  Są  one 
również  ważne  z  powodu  tych,  którzy  żyją.  W  końcu  to,  co  ma  znaczenie,  jeśli  chodzi  o 
zbrodniarzy  wojennych,  i  to,  dlaczego  trzeba  się  im  przyjrzeć  z  bliska,  sprowadza  się  do 
jednego, ważnego pytania: Co ja bym zrobił w ich sytuacji? Niemiłą prawdą jest to, że nie ma 
jednoznacznej odpowiedzi. 

background image

 

 

 

epilog 
braterstwo i jedność 

Dzień  jak  każdy  inny  w  areszcie  w  Hadze.  W  czasie  kiedy  Goran  Jelisić  i  Tihomir  Blaśkić 
przechadzają  się  po  dziedzińcu,  Rahim  Ademi  gotuje  obiad.  Żona,  która  go  niedawno 
odwiedziła,  przywiozła  trochę  żywności  z  Chorwacji:  dalmatyńską  szynkę,  oliwę  z  oliwek  i 
świeże ryby z Adriatyku. Ryby z Morza Północnego smakują inaczej - wszyscy się co do tego 
zgadzają. Są tłuste i bez smaku, zwłaszcza jeśli się je gotuje i podaje w gęstym sosie, co tu, w 
Holandii,  jest  powszechnym  zwyczajem.  Czy  to  możliwe,  że  w  Morzu  Północnym  jest  zbyt 
mało soli? 
Ale  teraz,  dzięki  Rahimowi  Ademiemu,  po  całym  piętrze  rozchodzi  się  zapach  dzisiejszego 
posiłku,  którym  jest  brodetto,  rodzaj  rybnego  gulaszu.  Ademi  jest  na  tym  piętrze  najlepszym 
kucharzem  z  całej  dwunastki.  Przed  nim  najlepszy  był  inny  Chorwat,  Dario  Kordić,  który 
często  zajmował  się  posiłkami,  ale  odkąd  przybył  Ademi,  praktycznie  zajął  się  wszystkim. 
Potrafi  przyrządzić  najpyszniejszy  boeuf  Stroganow  i  sznycel  po  wiedeńsku,  nie  mówiąc  o 
krewetkach w sosie pomidorowym lub faszerowanych kalmarach: dużo pietruszki, tartej bułki, 
czosnek,  drobno  posiekane  macki  kalmarów.  Wszyscy  zgodnie  twierdzą,  że  jego  kotlety 
jagnięce, marynowane z rozmarynem, tymiankiem i szałwią, są znakomite. Nawet zwykły rosół 
z kury smakuje lepiej niż cokolwiek, co pochodzi ze wspólnej kuchni w areszcie. 
Posiłki, które dostają w areszcie w Schevenin-gen, są oczywiście czymś innym: nijakie, ubogie, 
pozbawione  jakiegokolwiek  zapachu  czy  smaku.  Bardziej  przypominają  wyżywienie,  jakie 
dostaje  się  w  szpitalu,  choć  większość  z  tych  mężczyzn  jest  raczej  zdrowa  i  kiedy  mówią 
„szpital",  mają  na  myśli  jeden  z  tych  zaniedbanych  szpitali  w  kraju,  z  którego  pochodzą. 
Tęsknią  za  jedzeniem,  do  jakiego  przywykli:  dobry  wołowy  rosół  z  cienko  pokrojonym 
domowym makaronem, pita z młodym serem lub kawał chrupiącego, pieczonego mięsa, sarma 
i  sławne  ćevapćići  lub  raznjići.  I  do  tego  dobre  dalmatyńskie  wino  -  ale  wina  tu  nie  dają. 
Alkohol jest zabroniony. 

Oczywiście nikt tu się nie przejmuje, czy posiłek jest bośniacki, serbski czy chorwacki. Nie są 
nacjonalistami,  jeśli  w  grę  wchodzi  dobre  jedzenie.  Czują  się  po  prostu  szczęśliwi,  kiedy 
dostają  świeżo  przyrządzony,  smaczny  posiłek.  Na  szczęście  mogą  zamówić  jedzenie  z 
zewnątrz.  W  każdy  poniedziałek  starannie  sporządzana  jest  lista,  aby  zaspokoić  wszystkie 
życzenia  i  zadowolić  wszystkie  gusty.  Jeśli  jest  święto  lub  czyjeś  urodziny  albo  jakaś  inna 
okazja,  mogą  zamówić  całe  jagnię  lub  prosię  i  upiec  je,  jak  by  to  zrobili  w  domu.  Siedzą 
wspólnie, ciesząc się każdym kęsem. Tak jak się cieszyli, kiedy zarząd aresztu zdecydował się 
urządzić  uroczystą  kolację,  próbując  ich  wszystkich  jeszcze  bardziej  zjednoczyć.  Było  jak  za 
czasów komunizmu, kiedy zamiast świąt Bożego Narodzenia świętowano Nowy Rok. Oficjalna 
uroczystość  odbyła  się  19  grudnia,  pozwolono  także  na  zorganizowanie  świąt  Bożego 
Narodzenia  katolickich  i  prawosławnych  oraz  świąt  muzułmańskich.  Jak powiedział  Timothy 
McFadden, oficer armii irlandzkiej i dyrektor aresztu w Scheveningen (nie lubi, jak nazywa się 
to  miejsce  więzieniem,  i  słusznie,  bo  jest  to  odrębna  jednostka  więzienia  Scheveningen), 
atmosfera była „bardzo przyjemna, bardzo wesoła, dużo sałatek, mięs na gorąco i chleba oraz 
to,  jak  wy  to  nazywacie...  baklava?....  i  dużo  muzyki,  tej  typowej  jugosłowiańskiej  czy 
bałkańskiej muzyki. Nie wiem, jak to się teraz powinno mówić". 
W  świetlicy  Sefer  Halilović  czyta  gazety,  które  właśnie  nadeszły  z  Bośni.  Wszyscy  śledzą 
wyłącznie to, co dzieje się w kraju, choć nie są pewni, czy kiedyś tam wrócą. Kiedy Halilović 
skończy, te same gazety będą czytać Blaśkić, Naletilić Tuta, Kvoćka i inni. Wszyscy czytają te 

background image

 

 

same  gazety,  niezależnie  od  tego,  z  której  części  byłej  Jugosławii  pochodzą.  Poza  jedzeniem 
jednoczy ich także język. Podobnie jak uchodźcy rozproszeni na różnych kontynentach, zwykle 
nie precyzują, jakim językiem się posługują, mówią „nasz język" lub w ogóle go nie określają. 
Żadna nazwa nie jest potrzebna. Oczywiście każdy ma swój język, ale dlaczego komplikować 
sobie życie jeszcze bardziej, nazywając języki, skoro bez tego można się porozumieć? Faktem 
jest, że nie robi im żadnej różnicy, w jakim języku mówią, czy po serbsku, czy po chor-wacku, 
czy po bośniacku - wszyscy rozumieją się doskonale. W tej sprawie także nie wykazują śladu 
nacjonalizmu. Może czasem z wyjątkiem sali sądowej. 
Ale  są  to  raczej  oświadczenia  do  akt:  na  przykład  w  czasie  swojego  procesu  Dario  Kordić 
narzekał,  że  tłumaczenie  było  nie  na  chorwacki,  lecz  na  serbski.  Nie  powiedział,  że  nie 
rozumie, tylko że to nie jest jego język. Blagoje Simić stwierdził, że rozpoznaje niektóre słowa 
chorwackie w symultanicznym tłumaczeniu na serbski. Ale takie wypadki były wyjątkiem. 
Niektórzy mężczyźni spędzają czas w sali gimnastycznej  - bardzo popularnym miejscu wśród 
aresz-tantów  -  inni  są  w  Trybunale.  Slobodan  Milośević  pracuje  w  swoim  biurze.  Ma  do 
dyspozycji  dodatkową  celę,  ponieważ  oficjalnie  nie  ma  adwokata  i  sam  się  zajmuje  swoją 
obroną,  choć  nieoficjalnie  pomaga  mu  cały  zespół  prawników  w  Belgradzie.  Po  obiedzie 
dołączy zapewne do innych aresztantów ze swojego piętra  - będą wśród nich Radislav Krstić, 
Paśko Ljubićić i Dragoljub Prćac - i może rozegra z nimi partyjkę remika, jeśli nie będzie zbyt 
zmęczony,  bo  ostatnio  można  było  zauważyć  u  niego  ślady  zmęczenia  procesem.  Kiedy 
sprowadzono Milośevicia do aresztu, władze Scheveningen bały się, że inni aresztanci będą w 
stosunku do niego agresywni. Rzeczywiście, parę dni po przyjeździe Milośevicia Goran Jelisić 
go uderzył (rzecz jasna, nie mogli oni potem przebywać obaj na tym samym piętrze). Izolacja 
Milośevicia nie trwała jednak długo, ponieważ szybko okazało się, że poza Jelisiciem inni go 
akceptowali  jako  jednego  z  nich.  Wkrótce  jadł  posiłki  z  resztą  aresztantów,  korzystał  z  tych 
samych  co  oni  gazet  i  podobnie  jak  oni  spędzał  wolny  czas  w  świetlicy.  Z  wyjątkiem  czasu, 
kiedy czytał — Slobodan Milośević jest zapalonym czytelnikiem. 
Lubi  się  także  przechadzać  po  dziedzińcu.  Więzienie  w  Scheveningen  jest  położone  nad 
morzem,  można  tu  usłyszeć  mewy  i  wdychać  słone  powietrze,  obserwując,  jak  wiatr  gna  na 
niebie chmury, duże, złote chmury prosto z obrazów Vermeera van Delft. Timothy McFadden 
mówi, że Milośević to obecnie przykładny więzień. Jest serdeczny, rozmawia ze wszystkimi, w 
tym także ze strażnikami, wydaje się nie zwracać uwagi na to, skąd pochodzą inni, i pomaga 
pozostałym więźniom w nauce angielskiego. I chwali Dragoljuba Prćacia, kiedy ten ma dyżur 
w kuchni, mówiąc, że nigdy wcześniej nie jadał tak dobrze. 
Milośević nie jest jednak do końca pozbawiony dawnego prestiżu: Ademi zwraca się do niego 
odważnie „panie prezydencie", choć Milośević nie jest już prezydentem Serbów, tym bardziej 
dla niego, Albań-czyka, który jest obywatelem chorwackim. Obok Hali-lovicia siedzą Miroslav 
Kvoćka i Hazem Delić i grają w karty. Jeśli mają ochotę, mogą korzystać z biblioteki, w której 
jest około sześciuset książek, w większości w „ich" języku. Albo odbyć kurs angielskiego czy 
malarstwa.  Jeden  z  zatrzymanych,  Duśko  Tadić,  spędzał  trochę  czasu  na  malowaniu.  W 
świetlicy są pianino i gitara, dostępne dla każdego, kto lubi grać. Lekarze i psycholodzy są do 
dyspozycji  na  każde  życzenie,  można  nawet  zamówić  masaż.  Najważniejszym  jednak 
przywilejem  jest  to,  że  mogą  palić,  zarówno  poza  swoimi  pokojami,  jak  i  we  wspólnych 
pomieszczeniach. Dla aresztantów to błogosławieństwo. 
Dzień  jest  szary,  jak  wiele  dni  w  tej  części  Europy.  Kropi  deszcz.  Niektórzy  z  młodszych 
mężczyzn poszli do części rekreacyjnej grać w piłkę ręczną. W czasie zajęć sportowych nie ma 
nacjonalistów, wszyscy grają razem. Jednym z graczy jest bośniacki Chorwat Mladen Naletilić 
Tuta, dobrze po pięćdziesiątce. Przed ekstradycją z Chorwacji został uznany za zbyt chorego, 
żeby  go  wsadzić  do  samolotu  do  Hagi.  Poleciał  jednak  tym  samolotem  i  kiedy  znalazł  się  w 

background image

 

 

areszcie  Scheveningen,  cudownie  ozdrowiał.  Wydaje  się,  że  Scheveningen  bardzo  dobrze 
wpływa na stan zdrowia aresztantów, prawie jak uzdrowisko. Tutaj mogą przebywać cały dzień 
poza celą, ale jeśli wolą, mogą w niej zostać, żeby się zdrzemnąć lub poczytać. Cele są czyste i 
wystarczająco duże, aby wygodnie spędzać w nich czas. W każdej jest prysznic, biurko, radio i 
telewizor. Według Tuty w porównaniu do więzienia w Zagrzebiu ich cele w Scheveningen są 
jak  pokoje  w  trzygwiazdkowym  hotelu.  Holendrzy  nazywają  nawet  więzienie  Orange  Hotel  - 
Het  Oranje  Hotel  -nie  z  powodu  luksusowych  warunków,  lecz  dlatego,  że  w  czasie  drugiej 
wojny  światowej  naziści  więzili  w  tym  budynku  holenderskich  uczestników  ruchu  oporu. 
Ponad  pięćdziesiąt  lat  później  są  tu  trzymani  nie  bohaterowie,  ale  podejrzani  o  zbrodnie 
wojenne na Bałkanach. 
Mężczyźni przebywający w warunkach niemal takich jak na urlopie w nadmorskim hotelu, są z 
nielicznymi  wyjątkami  mili  dla  siebie.  Nie  kłócą  się  i  nie  sprawiają  problemów,  mówi 
McFadden. Zważywszy, że reprezentują różne narodowości, mają różne wykształcenie i różne 
zawody - są wśród nich byli oficerowie policji, wojskowi, nauczyciele, politycy, taksówkarze, 
kelnerzy  i  mechanicy  samochodowi  -panująca  tu  harmonia  jest  niewątpliwie  dużym 
osiągnięciem.  Przestrzegają  regulaminu,  a  niektórzy  są  wzorem  poszanowania  prawa  i 
porządku. McFadden jest bardzo opiekuńczy w stosunku do swoich aresztantów (nie więźniów, 
rzecz jasna) i pilnuje, żeby mieli wszystko, czego potrzebują. Odwiedzający mogą przychodzić 
codziennie i jeśli chcą, mogą spędzić tu cały dzień. Potrzebna jest do tego zgoda McFaddena, 
ale  w  normalnym  więzieniu  odwiedziny  są  nie  częściej  niż  raz  w  miesiącu.  Dostają  również 
kieszonkowe,  dwa  dolary  dziennie,  a  myjąc  podłogi  w  korytarzach  i  piorąc,  mogą  zarobić 
dziennie pięć dolarów, choć nie ma wielu kandydatów do tej pracy. Każdego miesiąca dostają 
także kartę telefoniczną wartości dwudziestu pięciu dolarów. Największą sensacją jest jednak 
„pokój miłości", w istocie dwa pokoje, gdzie aresztanci mogą przyjmować swoje żony. Dzięki 
temu pokojowi żonom Zorana Zigicia i Tihomira Blaśkicia urodziły się dzieci. 
Dlaczego  aresztanci  w  Scheveningen  cieszą  się  takimi  nadzwyczajnymi  przywilejami? 
McFadden  ma  proste  wytłumaczenie:  według  prawa  ci  ludzie  nie  są  winni,  dopóki  wina  nie 
zostanie im dowiedziona przed sądem, dlatego oni i ich rodziny powinni cierpieć jak najmniej. 
Mówi, że nawet nie czytał zarzutów przeciwko nim, aby się nie uprzedzać. Dla niego nie są to 
zbrodniarze  wojenni,  ale  zwyczajni  ludzie.  Troska  McFaddena  o  aresztantów,  o  ich  prawa  i 
życie we względnym luksusie - Scheveningen to niewątpliwie najbardziej komfortowy areszt w 
Europie - pozostaje jednak w takiej dysproporcji do zbrodni, o jakie są podejrzewani, że wydaje 
się niemal absurdem, zwłaszcza w oczach ofiar. I marnym pocieszeniem jest dla nich to, że po 
wyroku  ich  oprawcy  będą  pozbawieni  podobnych  przywilejów,  jeśli  zostaną  skazani  i 
przetransportowani do krajów, które w porozumieniu z ONZ zgodziły się ich przyjąć, to jest do 
Niemiec, Norwegii i Finlandii. 

Oprócz jedzenia, języka i sportu jest jeszcze coś, co jednoczy tych mężczyzn, a mianowicie to, 
że  są  oskarżeni  o  popełnienie  najstraszliwszych  zbrodni  wojennych  w  Europie  od  czasów 
drugiej wojny światowej. Wydawałoby się, że ponieważ toczyli między sobą wojnę i mogą być 
nadal  śmiertelnymi  wrogami,  powinni  być  rozmieszczeni  na  różnych  piętrach,  według 
narodowości. Ale tutaj Serbowie, Chorwaci i Bośniacy, którzy przez lata walczyli ze sobą, żyją 
szczęśliwie razem. I choć wszyscy obstają przy swoich politycznych poglądach, które zawiodły 
ich do Sche-veningen, niewątpliwie osiągnęli kompromis. Pozwala im to wspólnie żyć - coś, o 
czym ludzie w kraju mogą tylko marzyć. „Kiedy tutaj przyjechałem, pierwszym człowiekiem, 
który  mnie  pozdrowił,  był  Esad  Landjo,  Muzułmanin  -  powiedział  Goran  Jelisić,  Serb,  który 
specjalizował się w egzekucjach więźniów muzułmańskich z bliskiej odległości. - Pomógł mi. 
Powiedział,  jakie  tu  panują  zasady  i  co  mnie  czeka  w  sądzie".  W  kraju  Esad  Landjo 
specjalizował się w torturowaniu serbskich więźniów. 
Aresztanci nie tylko sobie pomagają, ale i wspólnie działają. Kiedy umarł Milan Kovaćević, a 

background image

 

 

Slavko Dokmanović popełnił samobójstwo, wszyscy wysłali kondolencje do rodzin i kwiaty na 
pogrzeb. Podpisali także wspólnie petycję do przewodniczącego Trybunału z prośbą o poprawę 
warunków  w  areszcie  oraz  napisali  list  do  mediów  zaprzeczający,  jakoby  niektórzy  z  nich 
cierpieli na depresję. 
Można się niemal wzruszyć, patrząc, do jakiej solidarności zdolni są ci mężczyźni, jak gdyby 
powietrze w Scheveningen czyniło cuda nie tylko dla ich zdrowia fizycznego, ale i dla ich dusz. 
Jest tak, jak gdyby z chwilą, kiedy zamknęły się za nimi elektroniczne drzwi więzienia, stali się 
innymi ludźmi. Nacjonalizm, który zniszczył cały kraj i pochłonął życie ćwierć miliona ludzi, 
zniknął. 
Jak  to  możliwe?  Simo  Zarić  (drobna  płotka  w  porównaniu  z  innymi),  oskarżony  o 
prześladowanie ludzi innego pochodzenia — Muzułmanów i Chorwatów - jest przekonany, że 
duch  jedności,  jaki  panuje  wśród  aresztantów,  bardzo  przypomina  atmosferę  w  starej 
Jugosłowiańskiej Armii Ludowej. „Trzeba się przystosować i przetrwać" - powiedział. 
Jugosłowiańska Armia Ludowa? Zastanowiło mnie to interesujące porównanie. Jugosłowiańska 
Armia Ludowa była w starej Jugosławii uważana za najlepszą szkołę „braterstwa i jedności", 
mającą  kultywować  ten  szeroko  propagowany  slogan  Tity  oraz  utrzymywać  w  całości  kraj 
sześciu republik, trzech języków i trzech religii. Wszystko jednak na próżno, bo niezależnie od 
tego, jak dobra była ta szkoła, bracia bez problemu zabijali się nawzajem, a z jedności niewiele 
pozostało. 
Można odnieść wrażenie, że w Scheveningen Jugosławia Tity wciąż żyje. Jak pokojowo żyją 
razem oskarżeni o zbrodnie wojenne z różnych krajów, opisują słowa wiersza autorstwa tegoż 
Zaricia. W wierszu tym można przeczytać: „Nieważne, co było tam, ważne, co jest tutaj". 

Opis życia w więzieniu, harmonii i przyjaźni więźniów Zarić kończy przesłaniem do ludzi w 
ojczyźnie, żeby brali z nich przykład! 
Wiersz  ten,  zatytułowany  Prawda  o  Hadze,  stał  się  nieformalnym  hymnem  aresztantów  w 
Schevenin-gen,  zaakceptowanym  przez  wszystkich  tam  przebywających.  Goran  Jelisić,  który 
działał jako ktoś w rodzaju rzecznika grupy, powiedział publicznie w sądzie (podczas procesu 
Landja,  zeznając  jako  świadek  o  moralności  oskarżonego),  że  między  ludźmi  różnych 
narodowości  osadzonych  w  areszcie  zapanował  pokój,  ale  dodał,  że  mają  wątpliwości,  czy 
ludzie  w  kraju  są  również  w  stanie  to  osiągnąć.  Aresztanci  doszli  wspólnie  do  wniosku,  że 
„Trybunał musi przyczynić się do ustanowienia trwałego pokoju w Bośni". 
W swoim wniosku najwyraźniej nie widzieli paradoksu. 
Kiedy  zapada  noc,  aresztanci  w  Scheveningen  wycofują  się  do  swoich  przytulnych 
apartamentów wyposażonych w telewizję satelitarną, mogą więc oglądać programy telewizyjne 
w „swoim" języku (usługa, której zwykły hotel nie proponuje), w ekspresy do kawy, aby mogli 
wypić  swoją  filiżankę,  tak  jak  przywykli  —  pozbawienie  ich  tego  oznaczałoby  odmawianie 
należnych im praw. A przed zaśnięciem - połknąwszy albo i nie tabletki nasenne - żaden z nich 
nie zaprząta sobie głowy  paradoksem  Scheveningen:  tym,  że pod koniec dnia areszt  wygląda 
jak Jugosławia w miniaturze. 
Jugosławia „braterstwa i jedności" istnieje już tylko w tym więzieniu. 
A ludzie, którzy są w największym stopniu odpowiedzialni za jej rozpad, za wiele tysięcy ofiar 
tej wojny, żyją dzisiaj nie tylko w jedności jak bracia, ale i w luksusie. Życie, które wiodą w 
areszcie,  jest  największą  demonstracją  antywojenną,  jaką  można  sobie  wyobrazić,  tyle  że 
przyszła ona za późno, a ci mili panowie grający w karty, gotujący i oglądający telewizję kpią 
sobie z ludzi, którzy zostali w ojczystych krajach, ludzi, którzy niegdyś brali ich zbyt poważnie. 
Ośmieszają  tych,  którzy  słuchali  ich  rozkazów.  Robią  głupców  z  tych,  którzy  stracili 

background image

 

 

najbliższych. Odbierają sens każdemu poświęceniu. 

Jeśli  „braterstwo  i  jedność"  między  niedawnymi  zaciekłymi  wrogami  jest  istotnie  epilogiem 
wojny, człowiek się zastanawia: po co było to wszystko? Gdy patrzy się na wesołych chłopców 
w areszcie Scheveningen, odpowiedź wydaje się prosta: po nic. 

background image

 

 

podziękowania 

Miałam  wielkie  szczęście,  ponieważ  otrzymałam  hojną  pomoc  Hamburger  Stiftung  zur 
Förderung von Wissenschaft und Kultur oraz Ośrodka im. Olafa Palmego w Sztokholmie. Jako 
stypendystka  Holenderskiego  Instytutu  Nauk  Humanistycznych  i  Społecznych  w  Wassenaar 
(NIAS) miałam znakomite warunki do pracy i mogłam regularnie bywać w Trybunale w Hadze. 
Jestem  szczególnie  wdzięczna  stypendyście  NIAS,  Willemowi  Wagenaarowi,  profesorowi 
psychologii  na  uniwersytecie  w  Lejdzie,  za  wiele  dyskusji,  które  pomogły  mi  sprecyzować 
moje  poglądy.  Pragnę  także  wyrazić  wdzięczność  Ann  Simpson,  która  zechciała  zredagować 
mój  tekst,  Mirkowi  Klarinowi  i  Vjerze  Bogatti  z  agencji  prasowej  SENSA  za  pomoc  we 
wszystkich  sprawach  praktycznych,  bez  czego  zapewne  nie  potrafiłabym  napisać  tej  książki. 
Chcę  również  podziękować  mojej  przyjaciółce,  Tanji  Petovar,  która  przekonywała  mnie,  że 
powinnam ją napisać. 
Nie  muszę  dodawać,  że  książka  ta  wyglądałaby  zapewne  inaczej  bez  mądrych  uwag  mojego 
męża, Richarda Swartza. 
Dziękuję także Kultur Kontakt z Wiednia za pokrycie kosztów podróży.